Boles艂aw Prus "Lalka"
J臋zyk polski:
Boles艂aw Prus 揕alka"
W Wielki Pi膮tek z rana Wokulski przypomnia艂 sobie, 偶e dzi艣 i jutro hrabina Karolowa i panna Izabela b臋d膮 kwestowa艂y przy grobach.
揟rzeba tam p贸j艣膰 i co艣 da膰 - pomy艣la艂 i wyj膮艂 z kasy pi臋膰 z艂otych p贸艂imperia艂贸w. - Chocia偶 - doda艂 po chwili - pos艂a艂em im ju偶 dywany, ptaszki 艣piewaj膮ce, pozytywk臋, nawet fontann臋!... To chyba wystarczy na zbawienie jednej duszy. Nie p贸jd臋."
Po po艂udniu jednak zrobi艂 sobie uwag臋, 偶e mo偶e hrabina Karolowa liczy na niego. A w takim razie nie wypada cofa膰 si臋 lub z艂o偶y膰 tylko pi臋膰 p贸艂imperia艂贸w. Wydoby艂 wi臋c z kasy jeszcze pi臋膰 i wszystkie zawin膮艂 w bibu艂k臋.
揅o prawda - m贸wi艂 do siebie - b臋dzie tam panna Izabela, a tej nie mo偶na ofiarowywa膰 dziesi臋ciu p贸艂imperia艂贸w."
Wi臋c rozwin膮艂 sw贸j rulon, znowu do艂o偶y艂 dziesi臋膰 sztuk z艂ota i jeszcze namy艣la艂 si臋: I艣膰 czy nie i艣膰?..."
揘ie - powiedzia艂 - nie b臋d臋 nale偶a艂 do tej jarmarcznej dobroczynno艣ci."
Rzuci艂 rulon do kasy i w pi膮tek nie poszed艂 na groby.
Ale w Wielk膮 Sobot臋 sprawa przedstawi艂a mu si臋 ca艂kiem z nowego punktu.
揙szala艂em! - m贸wi艂. - Wi臋c je偶eli nie p贸jd臋 do ko艣cio艂a, gdzie偶 j膮 spotkam?... Je偶eli nie pieni臋dzmi, czym zwr贸c臋 na siebie jej uwag臋?.. Trac臋 rozs膮dek..."
Lecz jeszcze waha艂 si臋 i dopiero oko艂o drugiej po po艂udniu, gdy Rzecki z powodu 艣wi臋ta kaza艂 ju偶 sklep zamyka膰, Wokulski wzi膮艂 z kasy dwadzie艣cia pi臋膰 p贸艂imperia艂贸w i poszed艂 w stron臋 ko艣cio艂a.
Nie wszed艂 tam jednak od razu ; co艣 go zatrzymywa艂o. Chcia艂 zobaczy膰 pann臋 Izabel臋, a jednocze艣nie l臋ka艂 si臋 tego i wstydzi艂 si臋 swoich p贸艂imperia艂贸w.
揜zuci膰 stos z艂ota!... Jakie to imponuj膮ce w papierowych czasach i - jakie to dorobkiewiczowskie... No, ale co robi膰, je偶eli one w艂a艣nie na pieni膮dze czekaj膮?... Mo偶e nawet b臋dzie za ma艂o?..."
Chodzi艂 tam i na powr贸t po ulicy naprzeciw ko艣ci贸艂a nie mog膮c od niego oczu oderwa膰.
揓u偶 id臋 - my艣la艂. - Zaraz... jeszcze chwilk臋... Ach, co si臋 ze mn膮 sta艂o!..." - doda艂 czuj膮c, 偶e jego rozdarta dusza nawet na tak prosty czyn nie mo偶e zdoby膰 si臋 bez waha艅.
Teraz przypomniat sobie: jak on dawno nie by艂 w ko艣ciele.
揔iedy偶 to?... Na 艣lubie raz... Na pogrzebie 偶ony drugi raz..."
Lecz i w tym, i w tamtym wypadkn nie wiedzia艂 dobrze, co si臋 ko艂o niego dzieje; wi臋c patrzy艂 w tej chwili na ko艣ci贸艂 jak na rzecz zupe艂nie now膮 dla siebie.
揅o to jest za ogromny gmach, kt贸ry zamiast komin贸w ma wie偶e, w kt贸rym nikt nie mieszka, tylko 艣pi膮 prochy dáwno zmar艂ych?... Na co ta strata miejsca i mur贸w, komu dniem i noc膮 pali si臋 艣wiat艂o, w jakim celu schodz膮 si臋 t艂umy ludzi?...
Na targ id膮 po 偶ywno艣膰, do sklep贸w po towary, do teatru po zabaw臋, ale po co tutaj?..."
Mimo woli por贸wnywa艂 drobny wzrost stoj膮cych pod ko艣cio艂em pobo偶nych z olbrzymimi rozmiarami 艣wi臋tego budynku i przysz艂a mu my艣l szczeg贸lna. 呕e jak kiedy艣 na ziemi pracowa艂y pot臋偶ne sily d藕wigaj膮c z p艂askiego l膮du 艂a艅cuchy g贸r, tak kiedy艣 w ludzko艣ci istnia艂a inna niezmierna si艂a, kt贸ra wyd藕wígn臋艂a tego rodzaju budowle. Patrz膮c na podobne gmachy mo偶na by s膮dzi膰, 偶e w g艂臋bi naszej planety mieszkali olbrzymowie, kt贸rzy wydzieraj膮c si臋 gdzie艣 w g贸r臋, podwa偶ali skorup臋 ziemsk膮 i zostawiali 艣lady tych ruch贸w w formie imponuj膮cych jaski艅.
揇ok膮d oni wydzierali si臋? Do innego, podobno wy偶szego 艣wiata. A je偶eli morskie przyp艂ywy dowodz膮, 偶e ksi臋偶yc nie jest z艂udnym blaskiem, tylko realn膮 rzeczywisto艣ci膮, dlaczego te dzíwne budynki nie mia艂yby stwierdza膰 rzeczywisto艣ci innego 艣wiata?... Czyli偶 on s艂abiej poci膮ga za sob膮 dusze ludzkie ani偶eli ksi臋偶yc fale oceanu?..."
Wszed艂 do ko艣cio艂a i zaraz na wst臋pie znowu uderzy艂 go nowy widok. Kilka 偶ebraczek i 偶ebrak贸w b艂aga艂o o ja艂mu偶n臋, kt贸r膮 B贸g zwr贸ci lito艣ciwym w 偶yciu przysz艂ym. Jedni z pobo偶nych ca艂owali nogi Chrystusa um臋czonego przez pa艅stwo rzymskie, inni w progu upad艂szy na kolana wznosili do g贸ry r臋ce i oczy, jakby zapatrzeni w nadziemsk膮 wizj臋. Ko艣ci贸艂 pogr膮偶ony by艂 w ciemno艣ci, kt贸rej nie m贸g艂 rozproszy膰 blask kilkunastu 艣wiec p艂on膮cych w srebrnych kandelabrach. Tu i owdzie na posadzce 艣wi膮tyni wida膰 by艂o niewyra藕ne cienie ludzi le偶膮cych krzy偶em albo zgi臋tych ku ziemi, jakby kryli si臋 ze swoj膮 pobo偶no艣ci膮 pe艂n膮 pokory. Patrz膮c na te cia艂a nieruchome mo偶na by艂o my艣le膰, 偶e na chwil臋 opu艣ci艂y je dusze i uciek艂y do jakiego艣 lepszego 艣wiata.
揜ozumiem teraz - pomy艣la艂 Wokulski - dlaczego odwiedzanie ko艣cio艂贸w umacnia wiar臋. Tu wszystko urz膮dzone jest tak, 偶e przypomina wieczno艣膰."
Od pogr膮偶onych w modlitwie cieni贸w wzrok jego pobieg艂 ku 艣wiat艂u. I zobaczy艂 w r贸偶nych punktach 艣wi膮tyni sto艂y okryte dywanami, na nich tace pe艂ne bankocetli, srebra i z艂ota, a doko艂a nich damy siedz膮ce na wygodnych fotelach, odziane w jedwab, pi贸ra i aksamity, otoczone weso艂膮 m艂odzie偶膮. Najpobo偶niejsze puka艂y na przechodni贸w, wszystkie rozmawia艂y i bawi艂y si臋 jak na raucie.
Zdawa艂o si臋 Wokulskiemu, 偶e w tej chwili widzi przed sob膮 trzy 艣wiaty. Jeden (dawno ju偶 zeszed艂 z ziemi), kt贸ry modli艂 si臋 i d藕wiga艂 na chwa艂臋 Boga pot臋偶ne gmachy. Drugi, ubogi i pokorny, kt贸ry umia艂 modli膰 si臋, lecz wznosi艂 tylko lepianki, i - trzeci, kt贸ry dla siebie murowa艂 pa艂ace, ale ju偶 zapomnia艂 o modlitwie i z dom贸w bo偶ych zrobi艂 miejsce schadzek; jak niefrasobliwe ptaki, kt贸re buduj膮 gniazda i zawodz膮 pie艣ni na grobach poleg艂ych bohater贸w.
揂 czym偶e ja jestem, zar贸wno obcy im wszystkim?..."
揗o偶e jeste艣 okiem 偶elaznego przetaka, w kt贸ry rzuc臋 ich wszystkich, aby oddzieli膰 st臋ch艂e plewy od ziarna" - odpowiedzia艂 mu jaki艣 g艂os.
Wokulski obejrza艂 si臋. Przywidzenie chorej wyobra藕ni." Jednocze艣nie przy czwartym stole, w g艂臋bi ko艣cio艂a, spostrzeg艂 hrabin臋 Karolow膮 i pann臋 Izabel臋. Obie r贸wnie偶 siedzia艂y nad tac膮 z pieni臋dzmi i trzyma艂y w r臋kach ksi膮偶ki, zapewne do nabo偶e艅stwa. Za krzes艂em hrabiny sta艂 s艂u偶膮cy w czarnej liberii.
Wokulski poszed艂 ku nim potr膮caj膮c kl臋cz膮cych i omijaj膮c inne sto艂y, przy kt贸rych pukano na niego zawzi臋cie. Zbli偶y艂 si臋 do tacy i uk艂oniwszy si臋 hrabinie, po艂o偶y艂 sw贸j rulon imperia艂贸w.
揃o偶e - pomy艣la艂 - jak ja g艂upio musz臋 wygl膮da膰 z tymi pi臋ni臋dzmi."
Hrabina od艂o偶y艂a ksi膮偶k臋.
- Witam ci臋, panie Wokulski - rzek艂a. - Wiesz, my艣la艂am, 偶e ju偶 nie przyjdziesz, i powiem ci, 偶e nawet by艂o mi troch臋 przykro.
- M贸wi艂am cioci, 偶e przyjdzie, i do tego z workiem z艂ota odezwa艂a si臋 po angielsku panna Izabela.
Hrabinie wyst膮pi艂 na czo艂o rumieniec i g臋sty pot. Zl臋k艂a si臋 s艂贸w siostrzenicy przypuszczaj膮c, 偶e Wokulski rozumie po angielsku.
- Prosz臋 ci臋, panie Wokulski - rzek艂a pr臋dko - si膮d藕 tu na chwil臋, bo delegowany nas opu艣ci艂. Pozwolisz, 偶e u艂o偶臋 twoje imperia艂y na wierzchu, dla zawstydzenia tych pan贸w, kt贸rzy wol膮 wydawa膰 pieni膮dze na szampana...
- Ale偶 niech si臋 ciocia uspokoi - wtr膮ci艂a panna Izabela znowu po angielsku. - On z pewno艣ci膮 nie rozumie...
Tym razem i Wokulski zarumieni艂 si臋.
- Prosz臋 ci臋, Belu - rzek艂a hrabina tonem uroczystym - pan Wokulski... kt贸ry tak hojn膮 ofiar臋 z艂o偶y艂 na nasz膮 ochron臋...
- S艂ysza艂am - odpowiedzia艂a panna Izabela po polsku, na znak powitania przymykaj膮c powieki.
- Pani hrabina - rzek艂 troch臋 偶artobliwie Wokulski - chce mnie pozbawi膰 zas艂ugi w 偶yciu przysz艂ym, chwal膮c post臋pki, kt贸re zreszt膮 mog艂em spe艂nia膰 w widokach zysku.
- Domy艣la艂am si臋 tego - szepn臋艂a panna Izabela po angielsku.
Hrabina o ma艂o nie zemdla艂a czuj膮c, 偶e Wokulski musi domy艣la膰 si臋 znaczenia s艂贸w jej siostrzenicy, cho膰by nie zna艂 偶adnego j臋zyka.
- Mo偶esz, panie Wokulski - rzek艂a z gor膮czkowym po艣piechem - mo偶esz 艂atwo zdoby膰 sobie zas艂ug臋 w 偶yciu przysz艂ym, cho膰by... przebaczaj膮c urazy...
- Zawsze je przebaczam - odpar艂 nieco zdziwiony.
- Pozw贸l sobie powiedzie膰, 偶e nie zawsze - ci膮gn臋艂a hrabina. - Jestem stara kobieta i twoja przyjaci贸艂ka, panie Wokulski - doda艂a z naciskiem - wi臋c zrobisz mi pewne ust臋pstwo...
- Czekam na rozkazy pani.
- Onegdaj da艂e艣 dymisj臋 jednemu z twoich... urz臋dnik贸w, niejakiemu Mraczewskiemu...
- Za c贸偶 to?... - nagle odezwa艂a si臋 panna Izabela.
- Nie wiem - rzek艂a hrabina. - Podobno chodzi艂o o r贸偶nic臋 przekona艅 politycznych czy co艣 w tym gu艣cie...
- Wi臋c ten m艂ody cz艂owiek ma przekonania?... - zawo艂a艂a panna Izabela. - To ciekawe!...
Powiedzia艂a to w spos贸b tak zabawny, 偶e Wokulski poczu艂, jak ust臋puje mu z serca niech臋膰 do Mraczewskiego.
- Nie o przekonania chodzi艂o, pani hrabino - odezwa艂 si臋 ale o nietaktowne uwagi o osobach, kt贸re odwiedzaj膮 nasz magazyn.
- Mo偶e te osoby same post臋puj膮 nietaktownie - wtr膮ci艂a panna Izabela.
- Im wolno, one za to p艂ac膮 - odpowiedzia艂 spokojnie Wokulski. - Nam nie.
Silny rumieniec wyst膮pi艂 na twarz panny Izabeli. Wzi臋艂a ksi膮偶k臋 i zacz臋艂a czyta膰.
- Ale swoj膮 drog膮 dasz si臋 ub艂aga膰, panie Wokulski - rzek艂a hrabina. - Znam matk臋 tego ch艂opca, i wierz mi, 偶e przykro patrze膰 na jej rozpacz...
Wokulski zamy艣li艂 si臋.
- Dobrze - odpowiedzia艂 - dam mu posad臋, ale w Moskwie.
- A jego biedna matka?... - zapyta艂a hrabina tonem prosz膮cym.
- Wi臋c podwy偶sz臋 mu o dwie艣cie... o trzysta rubli pensj臋 - odpar艂.
W tej chwili zbli偶y艂o si臋 do sto艂u kilkoro dzieci, kt贸rym hrabina zacz臋艂a rozdawa膰 obrazki. Wokulski wsta艂 z fotelu i aby nie przeszkadza膰 pobo偶nym zaj臋ciom, przeszed艂 na stron臋 panny Izabeli.
Panna Izabela podnios艂a oczy od ksi膮偶ki i dziwnym wzrokiem patrz膮c na Wokulskiego spyta艂a:
- Pan nigdy nie cofa swoich postanowie艅?
- Nie - odpowiedzia艂. Ale w tej chwili spu艣ci艂 oczy.
- A gdybym poprosi艂a za tym m艂odym cz艂owiekiem?...
Wokulski spojrza艂 na ni膮 zdumiony.
- W takim razie odpowiedzia艂bym, 偶e pan Mraczewski straci艂 miejsce, poniewa偶 niestosownie odzywa艂 si臋 o osobach, kt贸re zaszczyci艂y go troch臋 艂askawszym tonem w rozmowie... Je偶eli jednak pani ka偶e...
Teraz panna Izabela spu艣ci艂a oczy, zmieszana w wysokim stopniu.
- A... a!... wszystko mi jedno w rezultacie, gdzie osiedli si臋 ten m艂ody cz艂owiek. Niech jedzie i do Moskwy.
- Tam te偶 pojedzie - odpar艂 Wokulski. - Moje uszanowanie paniom - doda艂 k艂aniaj膮c si臋.
Hrabina poda艂a mu r臋k臋.
- Dzi臋kuj臋 ci, panie Wokulski, za pami臋膰 i prosz臋, a偶eby艣 przyszed艂 do mnie na 艣wi臋cone. Bardzo ci臋 prosz臋, panie Wokulski - doda艂a z naciskiem.
Nagle spostrzeg艂szy jaki艣 ruch na 艣rodku ko艣cio艂a zwr贸ci艂a si臋 do s艂u偶膮cego:
- Id藕偶e, m贸j Ksawery, do pani prezesowej i pro艣, a偶eby nam·pozwoli艂a swego powozu. Powiedz, 偶e nam ko艅 zachorowa艂.
- Na kiedy ja艣nie pani rozka偶e? - spyta艂 s艂u偶膮cy.
- Tak... za p贸艂torej godziny. Prawda, Belu, 偶e nie posiedzimy tu·d艂u偶ej?
S艂u偶膮cy podszed艂 do sto艂u przy drzwiach.
- Wi臋c do jutra, panie Wokulski - rzek艂a hrabina. - Spotkasz u mnie wielu znajomych. B臋dzie kilku pan贸w z Towarzystwa Dobroczynno艣ci...
揂ha!..." - pomy艣la艂 Wokulski 偶egnaj膮c hrabin臋. Czu艂 dla niej w tej chwili tak膮 wdzi臋czno艣膰, 偶e na jej ochron臋 odda艂by po艂ow臋 maj膮tku.
Panna Izabela z daleka kiwn臋艂a mu g艂ow膮 i znowu spojrza艂a w spos贸b, kt贸ry wyda艂 mu si臋 bardzo niezwyk艂ym. A gdy Wokulski znikn膮艂 w cieniach ko艣cio艂a, rzek艂a do hrabiny:
- Cioteczka kokietuje tego pana. Ej, ciociu, to zaczyna by膰 podejrzane...
- Tw贸j ojciec ma s艂uszno艣膰 - odpar艂a hrabina - ten cz艂owiek mo偶e by膰 u偶ytecznym. Zreszt膮 za granic膮 podobne stosunki nale偶膮 do dobrego tonu.
- A je偶eli te stosunki przewr贸c膮 mu w g艂owie?... - spyta艂a panna Izabela.
- W takim razie dowi贸d艂by, 偶e ma s艂ab膮 g艂ow臋 - odpowiedzia艂a kr贸tko hrabina bior膮c si臋 do ksi膮偶ki nabo偶nej.
Wokulski nie opu艣ci艂 ko艣cio艂a, ale w pobli偶u drzwi skr臋ci艂 w boczn膮 naw臋. Tu偶 przy grobie Chrystusa, naprzeciw stolika hrabiny, sta艂 w k膮cie pusty konfesjona艂. Wokulski wszed艂 do niego, przymkn膮艂 drzwiczki i niewidzialny, przypatrywa艂 si臋 pannie Izabeli.
Trzyma艂a w r臋ku ksi膮偶k臋 spogl膮daj膮c od czasu do czasu na drzwi ko艣cielne. Na twarzy jej malowa艂o si臋 zm臋czenie i nuda. Czasami do stolika zbli偶a艂y si臋 dzieci po obrazki; panna Izabela niekt贸rym podawa艂a je sama z takim ruchem, jakby chcia艂a powiedzie膰: ach, kiedy偶 si臋 to sko艅czy!...
揑 to wszystko robi si臋 nie przez pobo偶no艣膰 ani przez mi艂o艣膰 do dzieci, ale dla rozg艂osu i w celu wyj艣cia za m膮偶 - pomy艣la艂 Wokulski. - No i ja tak偶e - doda艂 - niema艂o robi臋 dla reklamy i o偶enienia si臋. 艢wiat 艂adnie urz膮dzony! Zamiast po prostu pyta膰 si臋: kochasz mnie czy nie kochasz? albo: chcesz mnie czy nie chcesz? ja wyrzucam setki rubli, a ona kilka godzin nudzi si臋 na wystawie i udaje pobo偶n膮.
A je偶eli odpowiedzia艂aby, 偶e mnie kocha? Wszystkie te ceremonie maj膮 dobr膮 stron臋: daj膮 czas i mo偶no艣膰 zaznajomienia si臋.
呕le to jednak nie umie膰 po angielsku... Dzí艣 wiedzia艂bym, co o mnie my艣li: bo jestem pewny, 偶e o mnie m贸wi艂a do swej ciotki. Trzeba nauczy膰 si臋...
Albo we藕my takie g艂upstwo jak pow贸z... Gdybym mia艂 pow贸z, m贸g艂bym j膮 teraz odes艂a膰 do domu z ciotk膮, i znowu zawi膮za艂by si臋 mí臋dzy nami jeden w臋ze艂... Tak, pow贸z przyda mi si臋 w ka偶dym razie. Przysporzy z tysi膮c rubli wydatk贸w na rok, ale c贸偶 zrobi臋? Musz臋 by膰 gotowym na wszystkich punktach.
Pow贸z... angielszczyzna... przesz艂o dwie艣cie rubli na jedn膮 kwest臋!... I to robi臋 ja, kt贸ry tym pogardzam... W艂a艣ciwie jednak - na c贸偶 b臋d臋 wydawa艂 pieni膮dze, je偶eli nie na zapewnienie sobie szcz臋艣cia? Co mnie obchodz膮 jakie艣 teorie oszcz臋dno艣ci, gdy czuj臋 b贸l w sercu?"
Dalszy bieg my艣li przerwa艂a mu smutna, brz臋cz膮ca melodia. By艂a to muzyka szkatu艂ki graj膮cej, po kt贸rej nast膮pi艂 艣wiegot sztucznych ptak贸w ; a gdy one milk艂y, rozlega艂 si臋 cichy szelest fontanny, szept modlitw i westchnienia pobo偶nych.
W nawie, u konfesjona艂u, u drzwi kaplicy grobowej wida膰 by艂o zgi臋te postacie kl臋cz膮cych. Niekt贸rzy czo艂gali si臋 do krucyfiksu na pod艂odze i uca艂owawszy go k艂adli na tacy drobne pieni膮dze wydobyte z chustki do nosa.
W g艂臋bi kaplicy, w powodzi 艣wiat艂a, le偶a艂 bia艂y Chrystus otoczony kwiatami. Zdawa艂o si臋 Wokulskiemu, 偶e pod wp艂ywem migotliwych p艂omyk贸w twarz jego o偶ywia si臋 przybieraj膮c wyraz gro藕by albo lito艣ci i 艂aski. Kiedy pozytywka wygrywa艂a 艁ucj臋 z Lamermooru albo kiedy ze 艣rodka ko艣cio艂a dolecia艂 stukot pieni臋dzy i francuskie wykrzykniki, oblicze Chrystusa ciemnia艂o. Ale kiedy do krucyfiksu zbli偶y艂 si臋 jaki biedak i opowiada艂 Ukrzy偶owanemu swoje strapienia, Chrystus otwiera艂 martwe usta i w szmerze fontanny powtarza艂 b艂ogos艂awie艅stwa i obietnice...
揃艂ogos艂awieni cisi... B艂ogos艂awieni smutni..."
Do tacy podesz艂a m艂oda, ur贸偶owana dziewczyna. Po艂o偶y艂a srebrn膮 czterdziest贸wk臋, ale nie 艣mia艂a dotkn膮膰 krzy偶a. Kl臋cz膮cy obok z niech臋ci膮 patrzyli na jej aksamitny kaftanik i jaskrawy kapelusz. Ale gdy Chrystus szepn膮艂: Kto z was jest bez grzechu, niech rzuci na ni膮 kamieniem", pad艂a na posadzk臋 i uca艂owa艂a jego nogi jak niegdy艣 Maria Magdalena.
揃艂ogos艂awieni, kt贸rzy 艂akn膮 sprawiedliwo艣ci... B艂ogos艂awieni, kt贸rzy p艂acz膮..."
Z g艂臋bokim wzruszeniem przypatrywa艂 si臋 Wokulski pogr膮偶onemu w ko艣cielnym mroku t艂umowi, kt贸ry z tak cierpliw膮 wiar膮 od osiemnastu wiek贸w oczekuje spe艂nienia si臋 boskich obietnic.
揔iedy偶 to b臋dzie!..." - pomy艣la艂.
揚o艣le Syn Cz艂owieczy anio艂y swoje, a oni zbior膮 wszystkie zgorszenia i tych, kt贸rzy nieprawo艣膰 czyni膮, jako zbiera si臋 k膮kol i pali si臋 go ogniem."
Machinalnie spojrza艂 na 艣rodek ko艣cio艂a. Przy bli偶szym stoliku hrabina drzema艂a, a panna Izabela ziewa艂a, przy dalszym trzy nie znane mu damy za艣miewa艂y si臋 z opowiada艅 jakiego艣 wykwintnego m艂odzie艅ca.
揑nny 艣wiat... inny 艣wiat!... - my艣la艂 Wokulski. - Co za fatalno艣膰 popycha mnie w tamt膮 stron臋?"
W tej chwili tu偶 obok konfesjona艂u stan臋艂a, a potem ukl臋k艂a osoba m艂oda, ubrana bardzo starannie, z ma艂膮 dziewczynk膮.
Wokulski przypatrzy艂 si臋 jej i dostrzeg艂, 偶e jest niezwykle pi臋kna. Uderzy艂 go nade wszystko wyraz jej twarzy, jakby do tego grobu przysz艂a nie z modlitw膮, ale z zapytaniem i skarg膮.
Prze偶egna艂a si臋, lecz zobaczywszy tac臋 wydoby艂a woreczek z pieni臋dzmi.
- Id藕, Helusiu - rzek艂a p贸艂g艂osem do dziecka - po艂贸偶 to na tacy i poca艂uj Pana Jezusa.
- Gdzie, prosz臋 mamy, poca艂owa膰?
- W r膮czk臋 i w n贸偶k臋...
- I w buzi臋?
- W buzi臋 nie mo偶na.
- Ech, co tam!... - Pobieg艂a do tacy i pochyli艂a si臋 nad krzy偶em.
- A widzi mama - zawo艂a艂a powracaj膮c - poca艂owa艂am i Pan Jezus nic nie powiedzia艂.
- Niech Helusia b臋dzie grzeczna - odpar艂a matka. - Lepiej ukl臋knij i zm贸w paciorek.
- Jaki paciorek?
- Trzy Ojcze nasz, trzy Zdrowa艣...
- Taki du偶y paciorek?... a ja taka malutka...
- No, to zm贸w jedno Zdrowa艣... Tylko ukl臋knij... Patrz si臋 tam...
- Ju偶 patrz臋. Zdrowa艣, Maria, 艂aski pe艂na... Czy to, prosz臋 mamy, ptaszki 艣piewaj膮?
- Ptaszki sztuczne. M贸w paciorek.
- Jakie to sztuczne?
- Zm贸w pierwej paciorek.
- Kiedy nie pami臋tam, gdzie sko艅czy艂am...
- Wi臋c m贸w za mam膮: Zdrowa艣, Maria...
- 艢mierci naszej. Amen - doko艅czy艂a dziewczynka. - A z czego robi膮 si臋 sztuczne ptaszki?
- Heluniu, b膮d藕 cicho, bo nigdy ci臋 nie poca艂uj臋 - szepn臋艂a strapiona matka. - Masz tu ksi膮偶k臋 i ogl膮daj obrazki, jak Pan Jezus by艂 m臋czony.
Dziewczynka usiad艂a z ksi膮偶k膮 na stopniach konfesjona艂u i ucich艂a.
揅o to za mi艂a dziecina! - my艣la艂 Wokulski. - Gdyby by艂a moj膮, zdaje si臋, 偶e odzyska艂bym r贸wnowag臋 umys艂u, kt贸r膮 dzi艣 trac臋 z dnia na dzie艅. I matka prze艣liczna kobieta. Jakie w艂osy, profil, oczy... Prosi Boga, a偶eby zmartwychwsta艂o ich szcz臋艣cie... Pi臋kna i nieszcz臋艣liwa ; musi by膰 wdow膮.
Ot, gdybym j膮 by艂 spotka艂 rok temu.
I jest偶e tu 艂ad na 艣wiecie?... O krok od siebie staje dwoje ludzi nieszcz臋艣liwych; jedno szuka mi艂o艣ci i rodziny, drugie mo偶e walczy z bied膮 i brakiem opieki. Ka偶de znalaz艂oby w drugim to, czego potrzebuje, no - i nie zejd膮 si臋... Jedno przychodzi b艂aga膰 Boga o mi艂osierdzie, drugie wyrzuca pieni膮dze dla stosunk贸w. Kto wie, czy par臋set rubli nie by艂oby dla tej kobiety szcz臋艣ciem? Ale ona ich nie dostanie B贸g w tych czasach nie s艂ucha modlitwy uci艣nionych.
A gdyby jednak dowiedzie膰 si臋, kto ona jest?... Mo偶e bym potrafi艂 jej dopom贸c. Dlaczego wznios艂e obietnice Chrystusa nie maj膮 by膰 spe艂nione ; cho膰by przez takich jak ja niedowiark贸w, skoro pobo偶ni zajmuj膮 si臋 czym innym?"
W tej chwili Wokulskiemu zrobi艂o si臋 gor膮co... Do stolika hrabiny zbli偶y艂 si臋 elegancki m艂odzieniec i co艣 po艂o偶y艂 na tacy. Na jego widok panna Izabela zarumieni艂a si臋 i oczy jej nabra艂y tego dziwnego wyrazu, kt贸ry zawsze tak zastanawia艂 Wokulskiego.
Na wezwanie hrabiny elegant siad艂 na tym samym fotelu, kt贸ry niedawno zajmowa艂 Wokulski, i zawi膮za艂a si臋 偶ywa rozmowa. Wokulski nie s艂ysza艂 jej tre艣ci, tylko czu艂, 偶e w m贸zgu wypala mu si臋 obraz tego towarzystwa. Kosztowny dywan, srebrna taca zasypana na wierzchu gar艣ci膮 imperia艂贸w, dwa 艣wieczniki, dziesi臋膰 p艂omyk贸w, hrabina odziana w grub膮 偶a艂ob臋, m艂ody cz艂owiek zapatrzony w pann臋 Izabel臋 i ona - rozpromieniona.Nawet ten szczeg贸艂 nie uszed艂 jego uwagi, 偶e od blasku p艂omyk贸w hrabinie 艣wiec膮 si臋 policzki, m艂odemu cz艂owiekowi koniec nosa, a pannie Izabeli oczy.
揅zy oni kochaj膮 si臋? - my艣la艂. - Wi臋c dlaczeg贸偶 by si臋 nie pobrali?... - Mo偶e on nie ma pieni臋dzy... Lecz w takim razie co znacz膮 jej spojrzenia?... Podobne rzuca艂a dzi艣 na mnie. Prawda, 偶e panna na wydaniu musi mie膰 kilku albo i kilkunastu wielbicieli i wabi膰 wszystkich, a偶eby... sprzeda膰 si臋 najwi臋cej ofiaruj膮cemu!"
Przyszed艂 delegowany. Hrabina podnios艂a si臋 z fotelu, to samo zrobi艂a panna Izabela i przystojny m艂odzieniec, i wszyscy troje z wielkim szelestem poszli ku drzwiom zatrzymuj膮c si臋 przy innych stolikach. Ka偶dy z asystuj膮cej tam m艂odzie偶y gor膮co wita艂 pann臋 Izabel臋, a ona ka偶dego obdarza艂a tymi samymi, zupe艂nie tymi samymi spojrzeniami, kt贸re Wokulskiemu zachwia艂y rozum. Wreszcie wszystko ucich艂o: hrabina i panna Izabela opu艣ci艂y ko艣ci贸艂.
Wokulski ockn膮艂 si臋 i spojrza艂 bli偶ej siebie. Pi臋knej pani z dzieckiem ju偶 nie by艂o.
揓aka szkoda!" - szepn膮艂 i uczu艂 lekkie 艣ci艣ni臋cie serca.
Natomiast obok krzy偶a le偶膮cego na ziemi wci膮偶 kl臋cza艂a m艂oda dziewczyna w aksamitnym kaftaniku i jaskrawym kapeluszu. Gdy zwr贸ci艂a oczy na o艣wietlony gr贸b, jej tak偶e b艂ysn臋艂o co艣 na wyr贸偶owanych policzkach. Jeszcze raz uca艂owa艂a nogi Chrystusowi, ci臋偶ko podnios艂a si臋 i wysz艂a.
揃艂ogos艂awieni, kt贸rzy p艂acz膮... Niech偶e przynajmniej tobie zmar艂y Chrystus dotrzyma obietnicy" - pomy艣la艂 Wokulski i wyszed艂 za ni膮.
W kruchcie spostrzeg艂, 偶e dziewczyna rozdaje ja艂mu偶n臋 dziadom. I opanowa艂a go okrutna bole艣膰 na my艣l, 偶e z dwu kobiet, z kt贸rych jedna chce si臋 sprzeda膰 za maj膮tek, a druga ju偶 si臋 sprzedaje z n臋dzy, ta druga, okryta ha艅b膮, wobec jakiego艣 wy偶szego trybuna艂u mo偶e by艂aby Iepsz膮 i czystsz膮.
Na ulicy zr贸wna艂 si臋 z ni膮 i zapyta艂:
- Dok膮d idziesz?
Na jej twarzy zna膰 by艂o 艣lady 艂ez. Podnios艂a na Wokulskiego apatyczne wejrzenie i odpar艂a:
- Mog臋 p贸j艣膰 z panem.
- Tak m贸wisz?... Wi臋c chod藕.
Nie by艂o jeszcze pi膮tej, dzie艅 du偶y; kilku przechodni贸w obejrza艂o si臋 za nimi.
揟rzeba by膰 kompletnym b艂aznem, a偶eby robi膰 co艣 podobnego - pomy艣la艂 Wokulski id膮c w stron臋 sklepu. - Mniejsza o skandal, ale co, u diab艂a, za projekta snuj膮 mi si臋 po 艂bie? Apostolstwo?... Szczyt g艂upoty.
Wreszcie - wszystko mi jedno; jestem tylko wykonawc膮 cudzej woli."
Wszed艂 w bram臋 domu, w kt贸rym znajdowa艂 si臋 sklep, i skr臋ci艂 do pokoju Rzeckiego, a za nim dziewczyna. Pan Ignacy by艂 u siebie i zobaczywszy szczeg贸ln膮 par臋, roz艂o偶y艂 r臋ce z podziwu.
- Czy mo偶esz wyj艣膰 na kilka minut? - zapyta艂 go Wokulski.
Pan Ignacy nie odpowiedzia艂 nic. Wzi膮艂 klucz od tylnych drzwi sklepu i opu艣ci艂 pok贸j.
- Dwu? - szepn臋艂a dziewczyna wyjmuj膮c szpilk臋 z kapelusza.
- Za pozwoleniem - przerwa艂 jej Wokulski. - Dopiero co by艂a艣 w ko艣cieIe, wszak prawda, moja pani?
- Pan mnie widzia艂?
- Modli艂a艣 si臋 i p艂aka艂a艣. Czy mog臋 wiedzie膰, z jakiego powodu?
Dziewczyna zdziwi艂a si臋 i wzruszaj膮c ramionami odpar艂a:
- Czy pan jest ksi膮dz, 偶e si臋 o to pyta?
A przypatrzywszy si臋 uwa偶niej Wokulskiemu doda艂a:
- Ech! tak偶e zawracanie g艂owy... Dowcipny!
Zabiera艂a si臋 do odej艣cia, ale zatrzyma艂 j膮 Wokulski.
- Poczekaj. Jest kto艣, kt贸ry chcia艂by ci dopom贸c, wi臋c nie spiesz si臋 i odpowiadaj szczerze...
Znowu przypatrzy艂a mu si臋. Nagle oczy jej za艣mia艂y si臋, a na twarz wyst膮pi艂 rumieniec.
- Wiem - zawo艂a艂a - pan pewnie od tego starego pana!... On kilka razy obiecywa艂, 偶e mnie we藕mie... Czy on bardzo bogaty?... Pewnie, 偶e bardzo... Je藕dzi powozem i siada w pierwszych rz臋dach w teatrze.
- Pos艂uchaj mnie - przerwa艂 - i odpowiadaj: czego艣 p艂aka艂a w ko艣ciele?
- A bo, widzi pan... - zacz臋艂a dziewczyna i opowiedzia艂a tak cyniczn膮 histori臋 jakiego艣 sporu z gospodyni膮, 偶e s艂uchaj膮c jej Wokulski poblad艂.
揙to zwierz臋!" - szepn膮艂.
- Posz艂am na groby - m贸wi艂a dalej dziewczyna - my艣la艂am, 偶e si臋 troch臋 rozerw臋. Gdzie tam, com wspomnia艂a o starej, to a偶 mi 艂zy pociek艂y ze z艂o艣ci. Zacz臋艂am prosi膰 Pana Boga, a偶eby albo star膮 choroba zat艂uk艂a, albo 偶ebym ja od niej wysz艂a. I wida膰 B贸g wys艂ucha艂, kiedy ten pan chce mnie zabra膰.
Wokulski siedzia艂 bez ruchu. Wreszcie zapyta艂:
- Ile masz lat?
- M贸wi si臋, 偶e szesna艣cie, ale naprawd臋 mam dziewi臋tna艣cie.
- Chcesz stamt膮d wyj艣膰?
- A - cho膰by do piek艂a. Ju偶 mi tak dokuczyli... Ale...
- C贸偶?
- Pewno nic z tego nie b臋dzie... Wyjd臋 dzi艣, to po 艣wi臋tach sprowadz膮 mnie i zap艂ac膮 jak wtedy w karnawale, com p贸偶niej tydzie艅 le偶a艂a.
- Nie sprowadz膮.
- Akurat! Mam przecie d艂ug...
- Du偶y?
Oho!... z pi臋膰dziesi膮t rubli. Nie wiem nawet, sk膮d si臋 wzi膮艂, bo za wszystko p艂ac臋 podw贸jnie. Ale jest... U nas tak zawsze. A jeszcze jak us艂ysz膮, 偶e tamten pan ma pieni膮dze, to powiedz膮, 偶e ich okrad艂am, i narachuj膮, ile im si臋 podoba.
Wokulski czu艂, 偶e opuszcza go odwaga.
- Powiedz mi, czy ty zechcesz pracowa膰?
- A co b臋d臋 mia艂a do roboty?
- Nauczysz si臋 szy膰.
- To na nic. By艂am przecie w szwalni. Ale z o艣miu rubli na miesi膮c nikt nie wy偶yje. Wreszcie - jestem tyle jeszcze warta, 偶e mog臋 nikogo nie obszywa膰.
Wokulski podni贸s艂 g艂ow臋.
- Nie chcesz wyj艣膰 stamt膮d!
- Ale chc臋!
- Wi臋c decyduj si臋 natychmiast. Albo we藕miesz si臋 do roboty, bo darmo nikt na 艣wiecie chleba nie jada...
- I to nieprawda - przerwa艂a. - Ten stary pan nic przecie nie robi, a pieni膮dze ma. Nieraz te偶 m贸wi艂, 偶e mnie ju偶 o nic g艂owa nie zaboli...
- Nie p贸jdziesz do 偶adnego pana, tylko do magdalenek. Albo wracaj na miejsce.
- Magdalenki mnie nie wezm膮. Trzeba zap艂aci膰 d艂ug i mie膰 por臋czenie...
- Wszystko b臋dzie za艂atwione, je偶eli tam p贸jdziesz.
- Jak偶e ja do nich p贸jd臋?
- Dam ci list, kt贸ry zaraz odniesiesz, i tam zostaniesz. Chces偶 czy nie chcesz?..
- Ha, niech pan da list. Zobacz臋, jak mi tam b臋dzie.
Usiad艂a i ogl膮da艂a si臋 po pokoju.
Wokulski napisa艂 list, opowiedzia艂, gdzie ma i艣膰, i w ko艅cu doda艂:
- Masz w贸z i przew贸z. B臋dziesz dobra i pracowita, b臋dzie ci dobrze; ale je偶eli nie skorzystasz z okazji, r贸b, co ci si臋 podoba. Mo偶esz i艣膰.
Dziewczyna roz艣mia艂a si臋.
- To stara b臋dzie si臋 w艣cieka膰... To jej narobi臋... Cha... Cha!... Ale... mo偶e pan tylko naci膮ga?
- Id藕 - odpowiedzia艂 Wokulski wskazuj膮c drzwi.
Jeszcze raz przypatrzy艂a mu si臋 z uwag膮 i wysz艂a wzruszaj膮c ramionami.
W chwil臋 po jej odej艣ciu ukaza艂 si臋 pan Ignacy.
- C贸偶 to za znajomo艣膰? - spyta艂 kwa艣no.
- Prawda!... - rzek艂 zamy艣lony Wokulski. - Nie widzia艂em jeszcze podobnego bydl臋cia, chocia偶 znam du偶o bydl膮t. - W samej Warszawie jest ich tysi膮ce - odpar艂 Rzecki.
- Wiem. T臋pienie ich do niczego nie doprowadzi, bo ci膮gle si臋 odradzaj膮, wi臋c wniosek, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej spo艂eczeristwo musi si臋 przebudowa膰 od fundament贸w do szczytu. Albo zgnije.
- Aha!... - szepn膮艂 Rzecki. - Domy艣la艂em si臋 tego.
Wokulski po偶egna艂 go. Do艣wiadcza艂 takich uczu膰, jak chory na gor膮czk臋, kt贸rego oblano zimn膮 wod膮.
揘im jednak przebuduje si臋 spo艂eczno艣膰 - my艣la艂 - widz臋, 偶e sfera mojej filantropii bardzo si臋 uszczupli. Maj膮tek m贸j nie wystarczy艂by na uszlachetnianie instynkt贸w nieludzkich. Wol臋 ziewaj膮ce kwestarki ni偶eli modl膮ce si臋 i p艂acz膮ce potwory."
Obraz panny Izabeli ukaza艂 mu si臋 otoczony ja艣niejszym ni偶 kiedykolwiek blaskiem. Krew bi艂a mu do g艂owy i upokarza艂 si臋 w duchu na my艣l, 偶e z podobnym stworzeniem m贸g艂 j膮 zestawi膰!
揥ol臋偶 ja wyrzu膰a膰 pieni膮dze na powozy i konie ani偶eli na tego rodzaju - nieszcz臋艣cia!..."
W Wielk膮 Niedziel臋 Wokulski naj臋tym powozem zajecha艂 przed mieszkanie hrabiny. Zasta艂 ju偶 d艂ugi szereg ekwipa偶贸w bardzo rozmaitego dostoje艅stwa. By艂y tam eleganckie doro偶ki obs艂uguj膮ce z艂ot膮 m艂odzie偶 i doro偶ki zwyczajne, wzi臋te na godziny przez emeryt贸w; stare karety, stare konie stara uprz膮偶 i s艂u偶ba w wytartej liberii, i nowe, prosto z Wiednia powoziki, przy kt贸rych lokaje mieli kwiaty w butonierkach, a furmani opierali bat na biodrze, jak marsza艂kowsk膮 bu艂aw臋. Nie brak艂o i fantastycznych kozak贸w, odzianych w spodnie tak szerokie, jakby tam w艂a艣nie ich panowie umie艣cili swoj膮 ambicj臋.
Dostrzeg艂 te偶 mimochodem, 偶e w gronie zebranych wo藕nic贸w s艂u偶ba wielkich pan贸w zachowywa艂a si臋 w spos贸b pe艂en godno艣ci, bankierscy chcieli rej wodzi膰, za co im wymy艣lano, a doro偶karze byli najrezolutniejsi. Furmani za艣 powoz贸w naj臋tych trzymali si臋 blisko siebie, gardz膮cy reszt膮 i przez ni膮 pogardzani.
Gdy Wokulski wszed艂 do przysionka, siwy szwajcar w czerwonej wst臋dze uk艂oni艂 mu si臋 g艂臋boko i otworzy艂 drzwi do kontramarkarni, gdzie d偶entelmen w czarnym fraku zdj膮艂 z niego palto. Jednocze艣nie za艣 zabieg艂 mu drog臋 J贸zef, lokaj hrabiny, kt贸ry dobrze zna艂 Wokulskiego ; przenosi艂 bowiem z jego sklepu do ko艣cio艂a pozytywk臋 i 艣piewaj膮ce ptaszki.
- Ja艣nie pani czeka - rzek艂 J贸zef.
Wokulski si臋gn膮艂 do kamizelki i da艂 mu pi臋膰 rubli czuj膮c, 偶e poczyna sobie jak parweniusz.
揂ch, jaki偶 ja jestem g艂upi! - my艣la艂. - Nie, nie jestem; g艂upi. Jestem tylko dorobkiewicz, kt贸ry w tym pa艅stwie musi op艂aca膰 si臋 ka偶demu na ka偶dym kroku. No, nawracanie jawnogrzesznic kosztuje wi臋cej."
Szed艂 po marmurowych schodach ozdobionych kwiatami, a J贸zef przed nim. Na pierwszej kondygnacji mia艂 kapelusz na g艂bwie, na drugiej zdj膮艂 go nie wiedz膮c, czy robi stosownie, czy niestosownie.
揥 rezultacie m贸g艂bym mi臋dzy nich wszystkich wej艣膰 w kapeluszu na g艂owie" - rzek艂 do siebie.
Dostrzeg艂, 偶e J贸zef mimo swego wieku, wi臋cej ni偶 艣redniego, bieg艂 po schodach jak 艂ania i na g贸rze gdzie艣 si臋 podzia艂, a Wokulski zosta艂 sam, nie wiedz膮c, dok膮d uda膰 si臋 i komu si臋 zameldowa膰. By艂a to kr贸tka chwila, lecz w Wokulskim gniew zakipia艂.
揓akimi to oni formami obwarowali si臋, co? - pomy艣la艂. - A... gdybym to m贸g艂 wszystko zwali膰!..."
I przywidzia艂o mu si臋 w ci膮gu kilkunastu sekund, 偶e mi臋dzy nim a tym czcigodnym 艣wiatem form wykwintnych musi si臋 stoczy膰 walka, w kt贸rej albo ten 艣wiat runie, albo - on zginie.
揥i臋c dobrze, zgin臋... Ale zostawi臋 po sobie pami膮tk臋!..."
揨ostawisz przebaczenie i lito艣膰" - szepn膮艂 mu jaki艣 g艂os.
揅zy偶em ja a偶 tak nikczemny!"
揘ie, jeste艣 a偶 tak szlachetny"
Ockn膮艂 si臋 - przy nim sta艂 pan Tomasz 艁臋cki.
- Witam ci臋, panie Stanis艂awie - rzek艂 z w艂a艣ciw膮 mu majestatyczno艣ci膮. - Witam ci臋 tym gor臋cej, 偶e przybycie twoje do nas 艂膮czy si臋 z bardzo mi艂ym wypadkiem w rodzinie...
揅zy偶by zar臋czy艂a si臋 panna Izabela?..." - pomy艣la艂 Wokulski i pociemnia艂o mu w oczach.
- Wyobra藕 pan sobie, 偶e z okazji twego tu przybycia... S艂yszysz, panie Stanis艂awie?... Z okazji twojej wizyty u nas ja pogodzi艂em si臋 z pani膮 Joann膮, z moj膮 siostr膮... Ale pan zblad艂e艣?... Znajdziesz tu wielu znajomych.... Nie wyobra偶aj sobie, 偶e arystokracja jest tak straszn膮...
Wokulski otrz膮sn膮艂 si臋.
- Panie 艁臋cki - odpar艂 ch艂odno - w moim namiocie pod Plewn膮 bywali wi臋ksi panowie. I byli dla mnie tyle 艂a艣kawi, 偶e nie艂atwo wzrusz臋 si臋 widokiem nawet tak wielkich, jakich... nie znajd臋 w Warszawie.
- A... A!... - szepn膮艂 pan Tomasz i uk艂oni艂 mu si臋. Wokulski zdumia艂 si臋.
揙to fagas! -.przemkn臋艂o mu przez g艂ow臋. - I ja... ja!... mia艂bym z takimi lud藕mi robi膰 sobie ceremonie?.."
Pan 艁臋cki wzi膮艂 go pod r臋k臋 i w spos贸b bardzo uroczysty wprowadzi艂 do pierwszego salonu, gdzie byli sami m臋偶czy藕ni.
- Widzisz pan: hrabia... - zacz膮艂 pan Tomasz.
- Znam - odpar艂 Wokulski, a w duchu doda艂: - 揥inien mi ze trzysta rubli..."
- Bankier... - obja艣nia艂 dalej pan Tomasz. Ale nim powiedzia艂 nazwisko, bankier sam zbli偶y艂 si臋 do nich i przywitawszy Wokulskiego rzek艂:
- B贸j si臋 pan Boga, z Pary偶a ogromnie ekscytuj膮 nas o te bulwary... Czy pan im odpowiedzia艂e艣?
- Pierwej chcia艂em porozumie膰 si臋 z panem - odpar艂 Wokulski.
- Wi臋c zejd藕my si臋 gdzie. Kiedy pan jeste艣 w domu?
- Nie mam sta艂ej godziny, wol臋 by膰 u pana.
- To wst膮p pan do mnie we 艣rod臋 na 艣niadanie i raz sko艅czmy.
Po偶egnali si臋. Pan Tomasz czulej przycisn膮艂 rami臋 Wokulskiego.
- Jenera艂... - zacz膮艂.
Jenera艂 ujrzawszy Wokulskiego poda艂 mu r臋k臋 i przywitali si臋 jak starzy znajomi.
Pan Tomasz stawa艂 si臋 coraz tkliwszym dla Wokulskiego i zaczyna艂 dziwi膰 si臋 widz膮c, 偶e kupiec galanteryjny zna najwybitniejsze osobisto艣ci w mie艣cie, a nie zna tylko tych, kt贸rzy odznaczali si臋 tytu艂em albo maj膮tkiem, nic zreszt膮 nie robi膮c.
Przy wej艣ciu do drugiego salonu, gdzie by艂o kilka dam, zast膮pi艂a im drog臋 hrabina Karolowa. Ko艂o niej przesun膮艂 si臋 s艂u偶膮cy J贸zef.
揜ozstawili pikiety - pomy艣la艂 Wokulski - a偶eby nie skompromitowa膰 dorobkiewicza. Grzecznie to z ich strony, ale..."
- Jak偶e si臋 ciesz臋, panie Wokulski - rzek艂a hrabina odbieraj膮c go panu Tomaszowi - jak偶e si臋 ciesz臋, 偶e spe艂ni艂e艣 moj膮 pro艣b臋... Jest tu w艂a艣nie osoba, kt贸ra pragnie pozna膰 si臋 z panem.
W pierwszym salonie ukazanie si臋 Wokulskiego zrobi艂o pewn膮 sensacj臋.
- Jenerale - m贸wi艂 hrabia - hrabina zaczyna nam sprowadza膰 kupc贸w galanteryjnych. Ten Wokulski...
- On taki kupiec jak ja i pan - odpar艂 jenera艂.
- M贸j ksi膮偶臋 - m贸wi艂 inny hrabia - sk膮d wzi膮艂 si臋 tu ten jaki艣 Wokulski?
- Zaprosi艂a go gospodyni - odpar艂 ksi膮偶臋.
- Nie mam przes膮du co do kupc贸w - ci膮gn膮艂 dalej hrabia - ale ten Wokulski, kt贸ry zajmowa艂 si臋 dostaw膮 w czasie wojny i zrobi艂 na niej maj膮tek...
- Tak... tak... - przerwa艂 ksi膮偶臋. - Ten rodzaj maj膮tk贸w bywa zwykle niepewny, ale za Wokulskiego r臋cz臋. Hrabina m贸wi艂a ze mn膮, a ja zapytywa艂em oficer贸w, kt贸rzy byli na wojnie, mi臋dzy innymi mojego siostrze艅ca. Ot贸偶 o Wokulskim by艂o jedno zdanie, 偶e dostawa, kt贸rej si臋 on dotkn膮艂, by艂a uczciwa. Nawet 偶o艂nierze, ile razy dostali dobry chleb, m贸wili, 偶e musia艂 by膰 pieczony z m膮ki od Wokulskiego. Wi臋cej hrabiemu powiem - ci膮gn膮艂 ksi膮偶臋 - 偶e Wokulski, kt贸ry swoj膮 rzetelno艣ci膮 zwr贸ci艂 na siebie uwag臋 os贸b najwy偶ej po艂o偶onych ; miewa艂 bardzo pon臋tne propozycje. W styczniu tego oto roku dawano mu dwakro膰 sto tysi臋cy rubli tylko za firm臋 do pewnego przedsi臋biorstwa i nie przyj膮艂...
Hrabia u艣miechn膮艂 si臋 i rzek艂:
- Mia艂by wi臋cej o dwakro膰 sto tysi臋cy rubli...
- Mia艂by, ale nie by艂by dzi艣 tutaj - odpar艂 ksi膮偶臋 i kiwn膮wszy g艂ow膮 hrabiemu odszed艂.
- Stary wariat - szepn膮艂 hrabia, pogardliwie spogl膮daj膮c za ksi臋ciem.
W trzecim salonie, dok膮d wszed艂 z hrabin膮 Wokulski, znajdowa艂 si臋 bufet tudzie偶 mn贸stwo wi臋kszych i mniejszych stolik贸w, przy kt贸rych dw贸jkami, tr贸jkami, nawet czw贸rkami siedzieli zaproszeni. Kilku s艂u偶膮cych roznosi艂o potrawy i wina, a dyrygowa艂a nimi panna Izabela, widocznie zast臋puj膮c gospodyni臋. Mia艂a na sobie bladoniebiesk膮 sukni臋 i wielkie per艂y na szyi. By艂a tak pi臋kna i tak majestatyczna w ruchach, 偶e Wokulski patrz膮c na ni膮 skamienia艂.
揘awet marzy膰 o niej nie mog臋!..." - pomy艣la艂 z rozpacz膮.
Jednocze艣nie we framudze okna spostrzeg艂 m艂odego cz艂owieka, kt贸ry by艂 wczoraj na grobach, a dzi艣 siedzia艂 sam przy ma艂ym stoliczku nie spuszczaj膮c oka z panny Izabeli.
揘aturalnie, 偶e j膮 kocha!" - my艣la艂 Wokulski i dozna艂 takiego wra偶enia, jakby owion膮艂 go ch艂贸d grobu.
揓estem zgubiony" - doda艂 w duchu.
Wszystko to trwa艂o kilka sekund.
- Czy widzisz pan t臋 staruszk臋 mi臋dzy biskupem i jenera艂em? - odezwa艂a si臋 hrabina. - Jest to prezesowa Zas艂awska, moja najlepsza przyjaci贸艂ka, kt贸ra koniecznie chce pana pozna膰. Jest panem bardzo zaj臋ta - ci膮gn臋艂a hrabina z u艣miechem - jest bezdzietna i ma par臋 艂adnych wnuczek. Zr贸b偶e pan dobry wyb贸r!... Tymczasem przypatrz si臋 jej, a gdy ci panowie odejd膮, przedstawi臋 pana. A... ksi膮偶臋...
- Witam pana - odezwa艂 si臋 ksi膮偶臋 do Wokulskiego. - Kuzynka pozwoli?...
- Bardzo prosz臋 - odpar艂a hrabina. - Macie tu panowie wolny stolik... Ja opuszcz臋 was na chwil臋...
Odesz艂a.
- Si膮d藕my, panie Wokulski - m贸wi艂 ksi膮偶臋. - Wybornie zdarzy艂o si臋, poniewa偶 mam do pana wa偶ny interes. Wyobra藕 pan sobie, 偶e pa艅skie projekta wywo艂a艂y wielki pop艂och mi臋dzy naszymi bawe艂nianymi fabrykantami... Wszak dobrze powiedzia艂em - bawe艂nianymi?...
Oni utrzymuj膮, 偶e pan chce zabi膰 nasz przemys艂... Czy istotnie konkurencja, kt贸r膮 pan stwarza, jest tak gro藕na?...
- Mam wprawdzie - odpar艂 Wokulski - u moskiewskich fabrykant贸w kredyt do wysoko艣ci trzech, nawet czterech milion贸w rubli, ale jeszcze nie wiem, czy p贸jd膮 ich wyroby.
- Straszna!... straszna cyfra! - szepn膮艂 ksi膮偶臋. - Czy nie widzisz pan w niej istotnego niebezpiecze艅stwa dla naszych fabryk?
- Ach, nie. Widz臋 tylko nieznaczne zmniejszenie ich kolosalnych dochod贸w, co zreszt膮 mnie nie obchodzi. Ja mam obowi膮zek dba膰 tylko o w艂asny zysk i o tanio艣膰 dla nabywc贸w; nasz za艣 towar b臋dzie ta艅szy.
- Czy jednak rozwa偶y艂e艣 pan t臋 kwesti臋 jako obywatel?... - rzek艂 ksi膮偶臋 艣ciskaj膮c go za r臋k臋. - My ju偶 tak niewiele mamy do stracenia...
- Mnie si臋 zdaje, 偶e jest to do艣膰 po obywatelsku dostarczy膰 konsumentom ta艅szego towaru i z艂ama膰 monopol fabrykant贸w, kt贸rzy zreszt膮 tyle maj膮 z nami wsp贸lnego, 偶e wyzyskuj膮 naszych konsument贸w i robotnik贸w.
- Tak pan s膮dzisz?... Nie pomy艣la艂em o tym. Mnie zreszt膮 nie obchodz膮 fabrykanci, ale kraj, nasz kraj, biedny kraj...
- Czym mo偶na panom s艂u偶y膰? - odezwa艂a si臋 nagle, zbli偶ywszy si臋 do nich, panna Izabela.
Ksi膮偶臋 i Wokulski powstali.
- Jak偶e jeste艣 dzi艣 pi臋kna, kuzynko - rzek艂 ksi膮偶e 艣ciskaj膮c j膮 za r臋k臋. - 呕a艂uj臋 doprawdy, 偶e nie jestem moim w艂asnym synem... Chocia偶 - mo偶e to i lepiej! Bo gdyby艣 mnie odrzuci艂a, co jest prawdopodobne, by艂bym bardzo nieszcz臋艣liwy... Ach, przepraszam!... - spostrzeg艂 si臋 ksi膮偶臋. - Pozwolisz, kuzynko, przedstawi膰 sobie pana Wokulskiego. Dzielny cz艂owiek, dzielny obywatel... to ci wystarczy, wszak prawda?..
- Mia艂am ju偶 przyjemno艣膰... - szepn臋艂a panna Izabela odpowiadaj膮c na uk艂on.
Wokulski spojrza艂 jej w oczy i dostrzeg艂 takie przera偶enie, taki smutek, 偶e go znowu opanowa艂a desperacja.
揚o com ja tu wchodzi艂?..." - pomy艣la艂.
Spojrza艂 na framug臋 okna i znowu zobaczy艂 m艂odego cz艂owieka, kt贸ry ci膮gle siedzia艂 sam nad nietkni臋tym talerzem zas艂aniaj膮c oczy r臋k膮.
揂ch, po com ja tu przyszed艂, nieszcz臋艣liwy..." - my艣la艂 Wokulski czuj膮c taki b贸l, jakby mu serce wyrywano kleszczami.
- Mo偶e pan cho膰 wina pozwoli? - pyta艂a panna Izabela przypatruj膮c mu si臋 ze zdziwieniem.
- Co pani ka偶e - odpar艂 machinalnie.
- Musimy si臋 lepiej pozna膰, panie Wokulski - m贸wi艂 ksi膮偶臋. - Musisz pan zbli偶y膰 si臋 do naszej sfery w kt贸rej, wierz mi, s膮 rozumy i szlachetne serca, ale - brak inicjatywy...
- Jestem dorobkiewiczem, nie mam tytu艂u... - odpar艂 Wokulski chc膮c co艣kolwiek odpowiedzie膰.
- Przeciwnie, masz pan... jeden tytu艂: prac臋, drugi: uczciwo艣膰, trzeci: zdolno艣ci, czwarty: energi臋... Tych tytu艂贸w nam potrzeba do odrodzenia kraju, to nam daj, a przyjmiemy ci臋 jak... brata...
Zbli偶y艂a si臋 hrabina.
- Pozwoli ksi膮偶臋?... - rzek艂a. - Panie Wokulski...
Poda艂a mu r臋k臋 i poszli oboje do fotelu prezesowej.
- Oto jest, prezesowo, pan Stanis艂aw Wokulski - odezwa艂a si臋 hrabina do staruszki ubranej w ciemn膮 sukni臋 i kosztowne koronki.
- Si膮d藕, prosz臋 ci臋 - rzek艂a prezesowa wskazuj膮c mu krzes艂o obok. - Stanis艂aw ci na imi臋, tak?.. A z kt贸rych偶e to Wokulskich?...
- Z tych... nie znanych nikomu - odpar艂 - a najmniej chyba pani.
- A nie s艂u偶y艂偶e tw贸j ojciec w wojsku?
- Ojciec nie, tylko stryj.
- I gdzie偶 to on s艂u偶y艂, nie pami臋tasz?... Czy nie by艂o mu na imi臋 tak偶e Stanis艂aw?
- Tak, Stanis艂aw. By艂 porucznikiem, a p贸藕niej kapitanem w si贸dmym pu艂ku liniowym...
- W pierwszej brygadzie, drugiej dywizji - przerwa艂a prezesowa. - Widzisz, moje dziecko, 偶e nie jeste艣 mi tak nie znany... 呕yje偶 on jeszcze?...
- Umar艂 przed pi臋cioma laty.
Prezesowej zacz臋艂y dr偶e膰 r臋ce. Otworzy艂a ma艂y flakonik i pow膮cha艂a go.
- Umar艂, powiadasz?... Wieczny mu odpoczynek!... Umar艂... A nie zosta艂a偶 ci jaka po nim pami膮tka?
- Z艂oty krzy偶...
- Tak, z艂oty krzy偶... I nic偶e wi臋cej?
- Miniatura stryja z roku 1828, malowana na ko艣ci s艂oniowej.
Prezesowa coraz cz臋艣ciej podnosi艂a flakonik; r臋ce dr偶a艂y jej coraz silniej.
- Miniatura... - powt贸rzy艂a. - A wiesz偶e, kto j膮 malowa艂?.. I nic偶e wi臋cej nie zosta艂o?.
- By艂a jeszcze paczka papier贸w i jaka艣 druga miniatura...
- Co偶e siç z nimi dzieje?... - nalega艂a coraz niespokojniej prezesowa.
- Te przedmioty stryj sam opiecz臋towa艂 na kilka dni przed 艣mierci膮 i kaza艂 w艂o偶y膰 je do swojej trumny.
- A... a!... - szepn臋艂a staruszka i rzewnie si臋 rozp艂aka艂a.
W sali zrobi艂 si臋 ruch. Przybieg艂a zatrwo偶ona panna Izabela, potem hrabina, wzi臋艂y prezesow臋 pod r臋ce i z wolna wyprowadzi艂y do dalszych pokoj贸w. W jednej chwili na Wokulskiego zwr贸ci艂y si臋 wszystkie oczy. Zacz臋to z cicha szepta膰.
Widz膮c, 偶e wszyscy na niego patrz膮 i o nim m贸wi膮, Wokulski zmiesza艂 si臋. A偶eby jednak pokaza膰 obecnym, 偶e ta osobliwa popularno艣膰 nic go nie obchodzi, wypi艂 jeden po drugim dwa kieliszki wina stoj膮ce na stoliku i wtedy spostrzeg艂, 偶e jeden kieliszek, z winem w臋gierskim, nale偶a艂 do jenera艂a, a drugi, z czerwonym, do biskupa.
撆乤dnie si臋 urz膮dzam - rzek艂 do siebie. - Gotowi jeszcze powiedzie膰, 偶e zrobi艂em afront staruszce, a偶eby wypi膰 wino jej s膮siadom..."
Wsta艂 z zamiarem wyj艣cia i zrobi艂o mu si臋 gor膮co na my艣l o defiladzie przez dwa salony, w kt贸rych czekaj膮 go r贸zgi spojrze艅 i szept贸w. Ale zabieg艂 mu drog臋 ksi膮偶臋 m贸wi膮c:
- Pewnie rozmawiali艣cie pa艅stwo z prezesow膮 o bardzo dawnych czasach, kiedy a偶 do 艂ez dosz艂o. Prawda, 偶e zgad艂em?... Wracaj膮c do tematu, kt贸ry nam przerwano, czy nie s膮dzisz pan, 偶e dobrze by艂oby za艂o偶y膰 w kraju polsk膮 fabryk臋 tanich tkanin?...
Wokulski potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- W膮tpi臋, a偶eby si臋 to uda艂o - odpar艂. - Trudno my艣le膰 o wielkich fabrykach tym, kt贸rzy nie mog膮 zdoby膰 si臋 na ma艂e ulepszenia w ju偶 istniej膮cych...
- Mianowicie?...
- M贸wi臋 o m艂ynach - ci膮gn膮艂 Wokulski. - Za par臋 lat b臋dziemy sprowadzali nawet m膮k臋, bo nasi m艂ynarze nie chc膮 zast膮pi膰 kamieni - walcami.
- Pierwszy raz s艂ysz臋!... Si膮d藕my tu - m贸wi艂 ksi膮偶臋 ci膮gn膮c go do obszernej framugi - i opowiedz pan, co to znaczy?
W salonach tymczasem rozmawiano.
- Jaka艣 zagadkowa figura ten pan - m贸wi艂a po francusku dama w brylantach do damy w strusim pi贸rze. - Pierwszy raz widzia艂am prezesow臋 p艂acz膮c膮.
- Naturalnie, historia mi艂osna - odpowiedzia艂a dama z pi贸rem. - W ka偶dym razie zrobi艂 kto艣 z艂o艣liwego figla hrabinie i prezesowej wprowadzaj膮c tego jegomo艣cia.
- Przypuszczasz pani, 偶e...
- Jestem pewna - odpar艂a wzruszaj膮c ramionami. - Niech pani wreszcie spojrzy na niego. Maniery bardzo z艂e, ale c贸偶 to za fizjognomia, jaka duma!... Szlachetnej rasy nie ukryje si臋 nawet pod 艂achmanami.
- Zadziwiaj膮ce!... - m贸wi艂a dama w brylantach. - Bo i ten jego maj膮tek, jakoby zrobiony w Bu艂garii...
- Naturalnie. To zarazem t艂omaczy, dlaczego prezesowa pomimo bogactw tak ma艂o wydaje na siebie.
- I ksi膮偶臋 bardzo na niego 艂askaw...
- Przez lito艣膰, czy nie za ma艂o?... Niech tylko pani spojrzy na nich obu...
- S膮dzi艂abym, 偶e nie ma ani 艣ladu podobie艅stwa.
- Zapewne, ale... ta duma, pewno艣膰 siebie... Z jak膮 oni swobod膮 rozmawiaj膮...
Przy innym stoliku naradzali si臋 trzej panowie.
- No, hrabina zrobi艂a zamach stanu - m贸wi艂 brunet z grzywk膮.
- I uda艂 si臋 jej. Ten Wokulski troch臋 sztywny, ale ma w sobie co艣 - odpowiedzia艂 pan siwy.
- W ka偶dym razie kupiec...
- Czym偶e kupiec gorszy od bankier贸w?
- Kupiec galanteryjny, sprzedaje portmonetki - nalega艂 brunet.
- My czasami sprzedajemy herby... - wtr膮ci艂 trzeci, szczup艂y staruszek z siwymi faworytami.
- Jeszcze zechce o偶eni膰 si臋 tutaj...
- Tym lepiej dla panien.
- Ja bym mu sam odda艂 c贸rk臋. Cz艂owiek, s艂ysz臋, porz膮dny, bogaty, posagu nie strwoni...
Ko艂o nich szybko przesz艂a hrabina.
- Panie Wokulski - rzek艂a wyci膮gaj膮c wachlarz w kierunku framugi.
Wokulski przybieg艂 do niej. Poda艂a mu r臋k臋 i we dwoje opu艣cili salon. Osamotnionego ksi臋cia zaraz otoczyli m臋偶czy藕ni; niekt贸rzy prosili go, a偶eby zapozna艂 ich z Wokulskim.
- Warto, warto!... - m贸wi艂 zadowolony ksi膮偶臋. - Takiego nie by艂o jeszcze mi臋dzy nami. Gdyby艣my dawniej zbli偶yli si臋 do nich, nasz nieszcz臋艣liwy kraj wygl膮da艂by inaczej.
Us艂ysza艂a to mijaj膮ca ich w艂a艣nie panna Izabela i - poblad艂a. Przyst膮pi艂 do niej m艂ody cz艂owiek z wczorajszej kwesty.
- Zm臋czy艂a si臋 pani? - rzek艂.
- Troch臋 - odpowiedzia艂a ze smutnym u艣miechem. - Przychodzi mi do g艂owy dziwne pytanie - doda艂a po chwili - czy ja te偶 potrafi艂abym walczy膰?...
- Czy z sercem? - zapyta艂. - Nie warto...
Panna Izabela wzruszy艂a ramionami.
- Ach, gdzie偶 znowu z sercem. My艣l臋 o prawdziwej walce z silnym nieprzyjacielem.
艢cisn臋艂a go za r臋k臋 i opu艣ci艂a salon.
Wokulski prowadzony przez hrabin臋 min膮艂 d艂ugi szereg pokoj贸w. W jednym z nich, z dala od zaproszonych go艣ci, rozlega艂y si臋 艣piewy i d藕wi臋ki fortepianu. Gdy weszli tam, uderzy艂 go szczeg贸lny widok. Jaki艣 m艂ody cz艂owiek gra艂 na fortepianie; z dwu bardzo przystojnych dam, stoj膮cych przy nim, jedna udawa艂a skrzypce, druga klarnet; przy tej za艣 muzyce ta艅czy艂o kilka par, mi臋dzy kt贸rymi znajdowa艂 si臋 tylko jeden m臋偶czyzna.
- Oj! wy zbytnicy! - zgromi艂a ich hrabina.
Odpowiedzieli wybuchem 艣miechu, nie przerywaj膮c zabawy.
Min臋li i ten pok贸j i weszli na schody.
- Ot, widzisz - rzek艂a hrabina - to jest najwy偶sza arystokracja. Zamiast siedzie膰 w salonie, uciekli tutaj dokazywa膰.
揓aki oni maj膮 rozum!" - pomy艣la艂 Wokulski.
I zdawa艂o mu si臋, 偶e mi臋dzy tymi lud藕mi 偶ycie up艂ywa pro艣ciej i weselej ani偶eli mi臋dzy nad臋tym mieszcza艅stwem albo arystokratyzuj膮c膮 szlacht膮.
Na g贸rze, w pokoju odci臋tym od zgie艂ku i nieco przy膰mionym, siedzia艂a w fotelu prezesowa.
- Zostawiam was tu, moi pa艅stwo - rzek艂a hrabina. - Nagadajcie si臋, bo ja musz臋 wraca膰.
- Dzi臋kuj臋 ci, Joasiu - odpowiedzia艂a prezesowa. - Si膮d藕偶e, prosz臋 ci臋 - zwr贸ci艂a si臋 do Wokulskiego.
A gdy zostali sami, doda艂a:
- Nawet nie wiesz, ile obudzi艂e艣 we mnie wspomnie艅.
Teraz dopiero Wokulski spostrzeg艂, 偶e mi臋dzy t膮 dam膮 a jego stryjem musia艂 istnie膰 jaki艣 niezwyk艂y stosunek. Opanowa艂o go niespokojne zdumienie.
揇zi臋ki Bogu - pomy艣la艂 - 偶e jestem legalnym dzieckiem moich rodzic贸w."
- Prosz臋 ci臋 - zacz臋艂a prezesowa - m贸wisz, 偶e stryj tw贸j umar艂. Gdzie偶e on, biedak, pochowany?
- W Zas艂awiu, gdzie mieszka艂 od powrotu z emigracji.
Prezesowa znowu podnios艂a chustk臋 do oczu.
- Doprawdy?... Ach, ja niewdzi臋czna!... By艂偶e艣 kiedy u niego?... Nie m贸wi艂偶e ci nic... Nie oprowadza艂 ci臋?... Wszak偶e tam, na g贸rze, s膮 ruiny zamku, prawda? Stoj膮偶 one jeszcze?
- Tam w艂a艣nie, do zamku, stryj co dzie艅 chodzi艂 na spacer i ca艂e godziny przesiadywali艣my z nim na du偶ym kamieniu...
- Patrzaj偶e?... Znam ten kamie艅 ; siedzieli艣my wtedy oboje na nim i patrzyli艣my to na rzek臋, to na ob艂oki, kt贸rych bieg niepowrotny uczy艂 nas, 偶e tak ucieka szcz臋艣cie. Czuj臋 to dopiero dzisiaj. A studnia jest偶e w zamku i zawsze g艂臋boka?
- Bardzo g艂臋boka. Tylko trafi膰 do niej trudno, bo wej艣cie zamaskowa艂y gruzy. Dopiero stryj mi j膮 pokaza艂.
- Wiesz偶e ty - m贸wi艂a prezesowa - 偶e w chwili ostatniego z nim po偶egnania my艣leli艣my: czyby si臋 do tej studni nie rzuci膰? Nikt by nas tam nie odszuka艂 i na wieki zostaliby艣my razem. Zwyczajnie - szalona m艂odo艣膰...
Otar艂a oczy i ci膮gn臋艂a dalej:
- Bardzo... bardzo lubi艂am go ; a my艣l臋, 偶e i on mnie troche... kiedy tak pami臋ta艂 wszystko. Ale on by艂 ubo偶uchny oficer, a ja na nieszcz臋艣cie bogata, i do tego jeszeze bliska krewna dwu jenera艂贸w. No i rozdzielono nas... Mo偶e te偶 byli艣my zanadto cnotliwi... Ale cicho!... cicho!... - doda艂a 艣miej膮c si臋 i p艂acz膮c. - Takie rzeczy wolno m贸wi膰 kobietom dopiero w si贸dmym krzy偶yku.
艁kanie przerwa艂o jej mow臋. Pow膮cha艂a sw贸j flakonik, odpocz臋艂a i zacz臋艂a znowu:
- Bywaj膮 wielkie zbrodnie na 艣wiecie, ale chyba najwi臋ksz膮 jest zabi膰 mi艂o艣膰. Tyle lat up艂yn臋艂o, prawie p贸艂 wieku ; wszystko przesz艂o: maj膮tek, tytu艂y, m艂odo艣膰, szcz臋艣cie... Sam tylko 偶al nie przeszed艂 i pozosta艂, m贸wi臋 ci, taki 艣wie偶y, jakby to by艂o wczoraj. Ach, gdyby nie wiara, 偶e jest inny 艣wiat, w kt贸rym podobno wynagrodz膮 tutejsze krzywdy, kto wie, czy nie przekl臋艂oby si臋 i 偶ycia, i jego konwenans贸w...
Ale ty mnie nie rozumiesz, bo wy dzi艣 macie mocniejsze g艂owy, lecz zimniejsze ani偶eli my serca.
Wokulski siedzia艂 ze spuszczonymi oczyma. Co艣 d艂awi艂o go, szarpa艂o za piersi. Wpi艂 sobie paznokcie w r臋ce i my艣la艂, a偶eby jak najpr臋dzej st膮d wyj艣膰 i ju偶 nie s艂ucha膰 skarg, kt贸re odnawia艂y w nim najbole艣niejsze rany.
- A ma偶 on, biedaczysko, jaki nagrobek? - spyta艂a po chwili prezesowa.
Wokulski zarumieni艂 si臋. Nigdy nie przychodzi艂o mu do g艂owy, a偶eby zmarli potrzebowali czego艣 wi臋cej nad grud臋 ziemi.
- Nie ma - ci膮gn臋艂a prezesowa widz膮c jego zak艂opotanie. - Nie tobie dziwi臋 si臋, moje dziecko, 偶e艣 o nagrobku nie pami臋ta艂, ale sobie wyrzucam, 偶em zapomnia艂a o cz艂owieku.
Zaduma艂a si臋 i nagle, po艂o偶ywszy na jego ramieniu swoj膮 wychud艂膮 i dr偶膮c膮 r臋k臋, rzek艂a zni偶onym g艂osem:
- Mam do ciebie pro艣b臋... Powiedz, 偶e j膮 spe艂nisz...
- Z pewno艣ci膮 - odpar艂 Wokulski.
- Pozw贸l, a偶ebym ja mu postawi艂a nagrobek. Ale 偶e sama jecha膰 tam nie mog臋, wi臋c ty mnie wyr臋czysz. We藕 st膮d kamieniarza, niechaj roz艂upie ten kamie艅, wiesz, ten, na kt贸rym siadywali艣my na g贸rze, pod zamkiem, i niech jedn膮 po艂ow臋 ustawi膮 na jego grobie. Cokolwiek b臋dzie kosztowa膰, zap艂acisz, a zwr贸c臋 ci razem z dozgonn膮 wdzi臋czno艣ci膮. Zrobisz偶e to?
- Zrobi臋.
To dobrze, dzi臋kuj臋 ci... My艣l臋, 偶e mu przyjemniej b臋dzie spoczywa膰 pod kamieniem, kt贸ry s艂ysza艂 nasze rozmowy i patrzy艂 na 艂zy. Ach, jak ci臋偶ko wspomina膰... A napis, wiesz偶e jaki? - m贸wi艂a dalej. - Kiedy艣my si臋 roz艂膮czali, zostawi艂 mi par臋 strofek z Mickiewicza. Pewnie czyta艂e艣 je kiedy.
Jak cie艅 tym d艂u偶szy, gdy padnie z daleka,
Tym szerzej ko艂o 偶a艂obne roztoczy,
Tak pami臋膰 o mnie: im dalej ucieka,
Tym grubszym kirem tw膮 dusz臋 zamroczy...
O, prawda to!... I studni臋, kt贸ra mia艂a nas po艂膮czy膰 ; chcia艂abym upami臋tni膰 w jaki艣 spos贸b...
Wokulski wstrz膮sn膮艂 si臋 i patrzy艂 gdzie艣 szeroko otwartymi oczyma.
- Co tobie? - zapyta艂a prezesowa.
- Nic - odpar艂 z u艣miechem. - 艢mier膰 zajrza艂a mi w oczy.
- Nie dziw si臋: kr膮偶y ko艂o mnie starej, zatem musz膮 j膮 widzie膰 moi s膮siedzi. Wi臋c zrobisz, o co ci臋 prosz臋?
- Tak.
- B膮d藕偶e u mnie po 艣wi臋tach i... cz臋sto przychod藕. Mo偶e si臋 troch臋 ponudzisz, ale mo偶e i ja, niedo艂臋偶na, przydam ci si臋 na co. A teraz id藕 ju偶 na d贸艂, id藕...
Wokulski poca艂owa艂 j膮 w r臋k臋, ona go par臋 razy w g艂ow臋; potem dotkn臋艂a dzwonka. Wszed艂 s艂u偶膮cy.
- Sprowad藕偶e pana do sali - rzek艂a.
Wokulski by艂 odurzony. Nie wiedzia艂, kt贸r臋dy idzie, nie zdawa艂 sobie sprawy z tego, o czym rozmawiali z prezesow膮. Czu艂 tylko, 偶e znajduje si臋 w jakim艣 odm臋cie du偶ych komnat, starodawnych portret贸w, cichych st膮pa艅, nieokre艣lonej woni. Otacza艂y go kosztowne meble, ludzie pe艂ni delikatno艣ci, o jakiej nigdy nie marzy艂, a nad tym wszystkim, jak poemat, unosi艂y si臋 wspomnienia starej arystokratki, przesi膮kni臋te westchnieniami i 艂zami.
揅贸偶 to za 艣wiat?... Co to za 艣wiat?..."
A jednak jeszcze mu czego艣 brak艂o. Chcia艂 cho膰 raz spojrze膰 na pann臋 Izabel臋.
揘o, w sali j膮 zobacz臋..."
Lokaj otworzy艂 drzwi do sali. Znowu wszystkie g艂owy zwr贸ci艂y si臋 w jego stron臋 i ucich艂y rozmowy jak szum odlatuj膮cego ptactwa. Nasta艂a chwila ciszy, w kt贸rej wszyscy patrzyli na Wokulskiego, a on nie widzia艂 nikogo, tylko rozgor膮czkowanym spojrzeniem szuka艂 bladoniebieskiej sukni.
揟u jej nie ma" - pomy艣la艂.
- No, tylko patrzcie, jak on sobie nic z was nie robi!... - szepn膮艂 艣miej膮c si臋 staruszek z siwymi faworytami.
揗usi by膰 w drugiej sali" - m贸wi艂 do siebie Wokulski.
Spostrzeg艂 hrabin臋 i zbli偶y艂 si臋 do niej.
- C贸偶, sko艅czyli艣cie pa艅stwo konferencj臋? - spyta艂a hrabina. - Prawda, jaka to mi艂a osoba, prezesowa?... Ma pan w niej wielk膮 przyjaci贸艂k臋, nie wi臋ksz膮 jednak ani偶eli we mnie. Zaraz przedstawi臋 pana... Pan Wokulski!... - doda艂a zwracaj膮c si臋 do damy w brylantach.
- A ja zaraz przyst臋puj臋 do interesu - rzek艂a dama patrz膮c na niego z g贸ry. - Nasze sierotki potrzebuj膮 kilku sztuk p艂贸tna...
Hrabina lekko zarumieni艂a si臋.
- Tylko kilku?... - powt贸rzy艂 Wokulski i spojrza艂 na brylanty wynios艂ej damy, reprezentuj膮ce warto艣膰 kilkuset sztuk najcie艅szego p艂贸tna. - Po 艣wi臋tach - doda艂 - b臋d臋 mia艂 honor na r臋ce pani hrabiny przys艂a膰 p艂贸tno...
Uk艂oni艂 si臋, jakby chcia艂 odchodzi膰.
- Chcesz nas pan po偶egna膰? - spyta艂a troch臋 zmieszana hrabina.
- Ale偶 to impertynent! - rzek艂a dama w brylantach do swej towarzyszki w strusim pi贸rze.
- 呕egnam pani膮 hrabin臋 i dzi臋kuj臋 za zaszczyt, jaki mi pani raczy艂a wyrz膮dzi膰!... - m贸wi艂 Wokulski ca艂uj膮c gospodyni臋 w r臋k臋.
- Tylko do widzenia, panie Wokulski, wszak prawda?... Du偶o b臋dziemy mieli interes贸w ze sob膮.
I w drugim salonie nie by艂o panny Izabeli. Wokulski uczu艂 niepok贸j.
揚rzecie偶 musz臋 na ni膮 spojrze膰... Kto wie, jak pr臋dko spotkamy si臋 w podobnych warunkach
- A, jeste艣 pan - zawo艂a艂 ksi膮偶臋. - Ju偶 wiem, jaki u艂o偶yli艣cie spisek z panem 艁臋ckim. Sp贸艂ka do handlu ze Wschodem - wyborna my艣l! Musicie i mnie do niej przyj膮膰... Musimy pozna膰 si臋 bli偶ej... - A widz膮c, 偶e Wokulski milczy, doda艂: - Prawda, jakim ja nudny, panie Wokulski? Ale to nic nie pomo偶e; musicie zbli偶y膰 si臋 do nas, pan i panu podobni i - razem id藕my. Wasze firmy s膮 tak偶e herbami, nasze herby s膮 tak偶e firmami, kt贸re gwarantuj膮 rzetelno艣膰 w prowadzeniu interes贸w...
艢ciskali si臋 za r臋ce i Wokulski co艣 odpowiedzia艂, ale co?... - nie by艂o mu wiadome. Niepok贸j jego wzrasta艂; na pr贸偶no szuka艂 panny Izabeli.
- Chyba jest dalej - szepn膮艂, z trwog膮 id膮c do ostatniego salonu.
Tu pochwyci艂 go pan 艁臋cki z oznakami niebywa艂ej tkliwo艣ci.
- Ju偶 pan wychodzisz? Wi臋c do widzenia, drogi panie. Po 艣wi臋tach u mnie pierwsza sesja i w imi臋 bo偶e zaczynajmy.
揘ie ma jej!" - my艣la艂 Wokulski; 偶egnaj膮c si臋 z panem Tomaszem.
- Ale wiesz pan - szepn膮艂 艁臋cki - zrobi艂e艣 szalony efekt. Hrabina nie posiada si臋 z rado艣ci, ksi膮偶臋 m贸wi tylko o tobie... A jeszcze ten wypadek z prezesow膮... No... cudownie! Nie mo偶na by艂o marzy膰 o zdobyciu lepszej pozycji...
Wokulski sta艂 ju偶 w progu. Jeszcze raz szklanymi oczyma powi贸d艂 po sali i - wyszed艂 z desperacj膮 w sercu.
揗o偶e wypada艂oby wr贸ci膰 i po偶egna膰 j膮?... Przecie偶 zast臋powa艂a miejsce gospodyni..." - my艣la艂, powoli schodz膮c ze schod贸w.
Nagle drgn膮艂 s艂ysz膮c szelest sukni w wielkiej galerii.
揙na..."
Podni贸s艂 g艂ow臋 i zobaczy艂 dam臋 w brylantach.
Kto艣 poda艂 mu palto. Wokulski wyszed艂 na ulic臋 zatoczywszy si臋 jak pijany.
揅贸偶 mi po 艣wietnej pozycji, je偶eli jej tam nie ma?"
- Konie pana Wokulskiego! - zawo艂a艂 z sieni szwajcar, pobo偶nie 艣ciskaj膮c trzyrubl贸wk臋. 艁zami zasz艂e oczy i nieco zachrypni臋ty g艂os 艣wiadczy艂y, 偶e obywatel ten nawet na trudnym posterunku czci jednak pierwszy dzie艅 Wielkiejnocy.
- Konie pana Wokulskiego!... Konie Wokulskiego!... Wokulski, zaje偶d偶aj!... - powt贸rzyli stoj膮cy furmani.
艢rodkiem Alei z wolna toczy艂y si臋 dwa szeregi doro偶ek i powoz贸w w stron臋 Belwederu i od Belwederu. Kto艣 z jad膮cych spostrzeg艂 na chodniku Wokulskiego i uk艂oni艂 mu si臋.
揔olega!" - szepn膮艂 Wokulski i zarumieni艂 si臋.
Gdy sprowadzono mu pow贸z, zrazu chcia艂 wsi膮艣膰, lecz rozmy艣li艂 si臋.
- Wracaj, bracie, do domu - rzek艂 do furmana daj膮c mu na piwo.
Pow贸z odjecha艂 ku miastu. Wokulski zmiesza艂 si臋 z przechodniami i poszed艂 w stron臋 Ujazdowskiego placu. Szed艂 z wolna i przypatrywa艂 si臋 jad膮cym. Wielu spomi臋dzy nich zna艂 osobi艣cie. Oto rymarz, kt贸ry dostarcza mu wyrob贸w sk贸rzanych, jedzie na spacer z 偶on膮, grub膮 jak beczka cukru, i wcale 艂adn膮 c贸rk膮, z kt贸r膮 chciano go swata膰. Oto syn rze藕nika, kt贸ry do sklepu, niegdy艣 Hopfera, dostarcza艂 w臋dlin. Oto bogaty cie艣la z liczn膮 rodzin膮. Wdowa po dystylatorze, r贸wnie偶 maj膮ca du偶y maj膮tek i r贸wnie偶 gotowa odda膰 r臋k臋 Wokulskiemu. Tu garbarz, tam dwaj subiekci b艂awatni, dalej krawiec m臋ski, mularz, jubiler, piekarz, a oto - jego wsp贸艂zawodnik, kupiec galanteryjny, w zwyk艂ej doro偶ce.
Wi臋ksza ich cz臋艣膰 nie widzia艂a Wokulskiego, niekt贸rzy jednak spostrzegli go i k艂aniali mu si臋; lecz byli i tacy, kt贸rzy spostrzeg艂szy go nie k艂aniali si臋, a nawet u艣miechali si臋 z艂o艣liwie. Z ca艂ego mn贸stwa tych kupc贸w, przemys艂owc贸w i rzemie艣lnik贸w, r贸wnych mu stanowiskiem, niekiedy bogatszych od niego i dawniej znanych w Warszawie, on tylko jeden by艂 dzi艣 na 艣wi臋conym u hrabiny. 呕aden z tamtych, on tylko jeden!..
揗am nieprawdopodobne szcz臋艣cie - my艣la艂. - W p贸艂 roku zrobi艂em maj膮tek krociowy, za par臋 lat mog臋 mie膰 milion... Nawet pr臋dzej... Dzi艣 ju偶 mam wst臋p na salony, a za rok?... Niekt贸rym z tych, co przed chwil膮 ocierali si臋 o mnie, przed siedemnastu laty mog艂em us艂ugiwa膰 w sklepie, a nie us艂ugiwa艂em chyba dlatego, 偶e 偶aden nie wst膮pi艂by tam. Z kom贸rki przy sklepie do buduaru hrabiny, co za skok!... Czy aby ja nie za pr臋dko awansuj臋?" - doda艂 z tajemn膮 trwog膮 w sercu.
By艂 ju偶 na rozleg艂ym placu Ujazdowskim, w kt贸rego po艂udniowej cz臋艣ci znajdowa艂y si臋 zabawy ludowe. Pomieszane d藕wi臋ki katarynek, odg艂osy tr膮b i zgie艂k kilkunastutysi臋cznego t艂umu ogarnia艂 go jak fala nadp艂ywaj膮cej powodzi. Widzia艂 jak na d艂oni d艂ugi szereg hu艣tawek, kolysz膮cych si臋 w prawo i w lewo niby ogromne wahad艂a o pot臋偶nym rozmachu. Potem drugi szereg - szybko kr臋c膮cych si臋 namiot贸w, z dachami w r贸偶nokolorowe pasy. Potem trzeci szereg - bud zielonych, czerwonych i 偶贸艂tych, gdzie przy wej艣ciu ja艣nia艂y potworne malowid艂a, a na dachu ukazywali si臋 jaskrawo odziani pajace albo olbrzymie lalki. A we 艣rodku placu - dwa wysokie s艂upy, na kt贸re teraz w艂a艣nie wspinali si臋 amatorowie frakowych garnitur贸w i kilkurublowych zegark贸w.
W艣r贸d tych wszystkich czasowych a brudnych budynk贸w roi艂 si臋 rozbawiony t艂um.
Wokulskiemu przypomnia艂y si臋 lata dziecinne. Jak偶e mu wtedy, wyg艂odzonemu, smakowa艂a bu艂ka i serdelek! Jak wyobra偶a艂 sobie siad艂szy na konia w karuzeli, 偶e jest wielkim wojownikiem! Jak szalonego doznawa艂 upojenia wylatuj膮c do g贸ry na hu艣tawce! Co to by艂a za rozkosz pomy艣le膰, 偶e dzi艣 nic nie robi i jutro nic nie b臋dzie robi艂 - za ca艂y rok. A z czym da si臋 por贸wna膰 ta pewno艣膰, 偶e dzi艣 po艂o偶y si臋 spa膰 o dziesi膮tej i jutro, gdyby chcia艂, wstanie tak偶e o dziesi膮tej przele偶awszy dwana艣cie godzin z rz臋du!
揑 to ja by艂em, ja?... - m贸wi艂 do siebie zdumiony. - Mnie tak cieszy艂y rzeczy, kt贸re w tej chwili tylko wstr臋t budz膮?... Tyle tysi臋cy otacza mnie rozradowanych biedak贸w, a ja, bogacz przy nich, c贸偶 mam?... Niepok贸j i nudy, nudy i niepok贸j... W艂a艣nie kiedy m贸g艂bym posiada膰 to, co kiedy艣 by艂o moim marzeniem, nie mam nic, bo dawne pragnienia wygas艂y. A tak wierzy艂em w swoje wyj膮tkowe szcz臋艣cie!..."
W tej chwili pot臋偶ny krzyk wydar艂 si臋 z t艂umu. Wokulski ockn膮艂 si臋 i na szczycie s艂upa zobaczy艂 jak膮艣 ludzk膮 figur臋.
揂ha, triumfator!" - rzek艂 do siebie Wokulski, ledwie trzymaj膮c si臋 na nogach pod naciskiem t艂umu, kt贸ry bieg艂, klaska艂, wiwatowa艂, wskazywa艂 palcami bohatera, pyta艂 o jego nazwisko. Zdawa艂o si臋, 偶e zdobywc臋 frakowego garnituru na r臋kach zanios膮 do miasta, wtem - zapa艂 ostyg艂. Ludzie biegli wolniej, nawet zatrzymywali si臋, okrzyki cich艂y, wreszcie zupe艂nie umilk艂y. Chwilowy triumfator zsun膮艂 si臋 ze szczytu i w par臋 minut zapomniano o nim.
揚rzestroga dla mnie szepn膮艂 Wokulski ocieraj膮c pot z czo艂a.
Plac i rozbawione t艂umy obmierz艂y mu do reszty. Zawr贸ci艂 do miasta.
艢rodkiem Alei wci膮偶 toczy艂y si臋 doro偶ki i powozy. W jednym Wokulski zobaczy艂 bladoniebiesk膮 sukni臋.
揚anna Izabela?.."
Serce pocz臋艂o mu bi膰 gwa艂townie.
揘ie, nie ona."
O par臋set krok贸w dalej spostrzeg艂 jak膮艣 pi臋kn膮 twarz kobiec膮 i dystyngowane ruchy.
揙na?... Nie. Sk膮d偶eby wreszcie ona?"
I tak szed艂 przez ca艂e Aleje, plac Aleksandra, przez Nowy 艢wiat ci膮gle upatruj膮c kogo艣 i ci膮gle doznaj膮c zawodu.
揥i臋c to jest moje szcz臋艣cie?... Kto wie, czy 艣mier膰 jest takim z艂em, jak wyobra偶aj膮 sobie ludzie."
I pierwszy raz uczu艂 t臋sknot臋 do twardego, nieprzespanego snu, kt贸rego nie niepokoi艂yby 偶adne pragnienia, nawet 偶adne nadzieje.
W tym samym czasie panna Izabela, wr贸ciwszy od ciotki do domu, prawie z przedpokoju zawo艂a艂a do panny Florentyny:
- Wiesz?... by艂 na przyj臋ciu...
- Kto?
- No ten, Wokulski...
- Dlaczego偶 by膰 nie mia艂, skoro go zaproszono - odpar艂a panna Florentyna.
- Ale偶 to zuchwalstwo... Ale偶 to nies艂ychane... i jeszcze, wyobra藕 sobie, ciotka jest nim oczarowana, ksi膮偶臋 nieledwie mu si臋 narzuca, a wszyscy ch贸rem uwa偶aj膮 go za jak膮艣 znakomito艣膰... I ty nic na to?
Panna Florentyna u艣miechn臋艂a si臋 smutnie.
- Znam to. Bohater sezonu. W zimie by艂 takim pan Kazimierz, a przed kilkunastu laty nawet... ja - doda艂a cicho.
- Ale偶 uwa偶aj, kim on jest?... Kupiec... kupiec...
- Moja Belu - odpowiedzia艂a panna Florentyna - pami臋tam sezony, kiedy nasz 艣wiat zachwyca艂 si臋 nawet cyrkowcami. Przejdzie i to.
- Boj臋 si臋 tego cz艂owieka - szepn臋艂a panna Izabela.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
TI 99 08 19 B M pl(1)ei 05 08 s029Wyklad 2 PNOP 08 9 zaoczneEgzamin 08 zbior zadan i pytanniezbednik wychowawcy, pedagoga i psychologa 08 4 (1)Kallysten Po wyj臋ciu z pude艂ka 08wi臋cej podobnych podstron