Aby odpowiedzieć sobie teraz na pytanie o dającą się wykazać zasadniczą różnicę pomiędzy tradycyjną analizą a procedurą dekonstrukcji jako swoiście pomyślaną analizą krytyczną, musimy powrócić do wybranych wątków pisarstwa Derridy. Otóż przy lekturze tekstów francuskiego badacza stale napotykamy jedną myśl, powtarzaną w kilku co najmniej wariantach, jednak o tożsamym sensie. Jej zasadnicza postać sprowadza się do stwierdzenia będącego rodzajem punktu wyjścia i dojścia zarazem. Mówi ona, iż język nosi w sobie potrzebę własnej krytyki. Jak można ten sąd zinterpretować?
Idee dekonstrukcjonistyczne stoją w zasadniczej opozycji przede wszystkim wobec strukturalizmu. Rozliczenie z różnymi wariantami myśli strukturalistycznej to zresztą wspólna cecha francuskiego postmodernizmu, czym odróżnia się on od swego amerykańskiego odpowiednika [zob. Kmita, 2000]. O samym Derridzie mówi się, że jest zarówno poststrukturalistycz-ny, jak i postfenomenologiczny. Dla strukturalizmu najważniejszą, niejako paradygmatyczną dziedziną był zawsze język, ujmowany jako najbardziej systemowa, pozaświadomościowa i uporządkowana logicznie sfera kultury symbolicznej. Pierwszym obiektem ataku Derridy było więc nie co innego, jak pojmowanie języka zgodnie z pierwotną koncepcją Ferdynanda de Saussure’a; strukturalistyczna langue domagała się zdekonstruowania.
Stabilność systemu językowego, oparta na powszechnie znanej, strukturalistycznej teorii znaczenia, staje się u autora Glas niestabilnością „migotania znaczeń” [zob. Derrida, 1978; 1997; 1999]. Według Derridy, „znaczące” nigdy nie odnosi się do „znaczonego” bezpośrednio, jak choćby zwierciadło oddające wyobrażenie weń wpatrzonego. Nie ma harmonijnego jedno-jedno-znacznego zbioru odpowiedniości między poziomem „signifies” i „signifiants” w języku. Znaczące i znaczone są ciągle oddzielane i ponownie łączone w nowe kombinacje, co ujawnia nieadekwatność Saussurowskiego modelu znaku, zgodnie z którym „signifiant” i „signifie” tworzą dwie strony tej samej kartki papieru, nierozdzielne w swoim wzajemnym uwarunkowaniu. W rzeczywistości nie ma stałej różnicy między nimi. To, co raz jawi się jako „signifie”, kiedy indziej może być „signifiant”.
Załóżmy, że chcemy ustalić znaczenie „signifiant” — możemy wziąć słownik i próbować je znaleźć. Ale cóż my tam de facto odnajdujemy? Mamy oto kolejne „signifies”, które same są pewnymi „signifiants”. Poszukiwania mogą więc trwać właściwie ad infinitum. Tym samym dochodzimy do coraz liczniejszego zbioru zarówno „signifiants”, jak i „doraźnie” im jedynie odpowiadających „signifies”. Od naszej decyzji zależy, kiedy zdecydujemy się przerwać te charakterystyki. W żadnym wypadku nie uda nam się ustalić owego ostatecznego „signifie”. Gdyby wrócić do
56