Żartowniś się nadyma (Sławomir Mrożek "Dziennik 1962-1969")
Rzeczpospolita - 26-10-2010
Andrzej Horubała
Żartowniś się nadyma
Pierwszy tom "Dziennika" Sławomira
Mrożka jest lekturą przygnębiającą. Nie zmienią tego reklamiarskie
okrzyki wznoszone przez naczelną tygodnika "Przekrój" Katarzynę
Janowską, że oto otrzymujemy książkę przewyższającą Gombrowicza, czy głos
basującego jej Tadeusza Nyczka kreującego Mrożka na głębokiego, pełnego
tajemnic twórcę - pisze Andrzej Horubała w Rzeczpospolitej, dodatku Plus
Minus.
Książka jest pokraczna,
w wielu miejscach żenująca i zwyczajnie nudna.
Oto bowiem na siedmiuset
stronach obserwujemy skazane na porażkę wysiłki alkoholizującego się żartownisia,
by stać się mędrcem. Zdobywszy międzynarodowy sukces dzięki dowcipnym
sztukom i opowiadaniom, kończąc właśnie swoje najwybitniejsze utwory -
"Tango" i "Monizę Clavier", awansujące go prawie do
pierwszej ligi pisarzy, Mrożek zapragnął nagle stać się twórcą serio.
I pisany na emigracji "Dziennik" miał stać się poligonem tego
przepoczwarzenia.
Pisarz, który miał po
prostu niezwykłą smykałkę do dowcipów i intuicyjnie tworzył
korespondujące z rzeczywistością sztuki i humoreski, początkowo w służbie
Stalinowi, później tak zwanej odwilży i małej stabilizacji, teraz
postanowił stać się mędrcem. Cóż, że nie miał po temu predyspozycji,
cóż, że nie posiadał odpowiedniej erudycji, a jego jedynym atutem było
poczucie humoru i jako takie wyczucie sceny? Skoro innym się udało,
dlaczego Mrożek, osiągnąwszy wiek chrystusowy miałby ponieść tu klęskę?
Tym bardziej że przecież świat zaakceptował go i potwierdził jego klasę.
Równolegle więc do międzynarodowej
kariery rozwijającej się pod sztandarami teatru absurdu, Mrożek toczy -
na emigracji we Włoszech, a potem w Paryżu - bój o swoją wielkość.
Wielkość rozumianą jako coś posępnego i dostojnego.
Pragnienie wielkości
Jak stać się mędrcem?
Mrożek, zdając sobie sprawę, że startuje w tym wyścigu dość późno,
postanawia nadąć się przez naczytanie. Rzuca się łapczywie na księgi
wielkich myślicieli dawnych i nowych wieków, umieszcza w
"Dzienniku" potężne wielostronicowe cytaty z mistrzów i stara
się zrobić z nich element swego życia wewnętrznego. Opatruje je więc
komentarzami, które mają uczynić z niego partnera największych:
Nietzschego, Kierkegaarda, Junga, Sartre'a... Co z tego, że panowie ci nie
korespondują w żaden sposób z problematyką wewnętrzną Mrożka, że to
nie życie duchowe czy intelektualne twórcy "Tanga" popycha go do
lektur, ale wyłącznie wola stania się klasykiem... Mrożek męczy i
siebie, i - obecnie - czytelnika wielgaśnymi wypisami z często przebrzmiałych
dzieł. Chce wielkości.
Chce wielkości i nie chce
uznać hierarchii. Owszem, zdaje sobie sprawę ze swego opóźnienia,
notuje: "Do jakiegoś trzydziestego roku życia, nie, co mówię, do
trzydziestego, powiedzmy, drugiego, pierwszego, nie miałem żadnego życia
wewnętrznego, a wszystko załatwiało się u mnie raczej w prymitywnej
postaci nastrojów, żyłem z łaski swojej, dopiero potem, kiedy przycisnęło
niewymownie, pod wpływem tej nieznośności zająłem się wymyślaniem myśli
na tematy poważne, na tematy życia, zacząłem więc interesować myślami
innych na te tematy (...) A mówię to po to, żeby się usprawiedliwić,
poważna biografia wewnętrzna jest bardzo krótka, nie więcej niż trzy -
cztery lata".
Jak nowicjusz wkracza w świat
biblioteki i choć czasem miewa chwile jasności, że jest to droga donikąd,
nadęcie nie pozwala mu trafnie odczytać tych ostrzeżeń. Gdy nadyma się
na bycie Goethem, Tołstojem i Mannem w jednym i notuje trafną uwagę tego
ostatniego o talencie, to nie wiadomo dlaczego nie kapituluje przed
oczywistością.
Mann konstatuje, a Mrożek
wpisuje to sobie do sztambucha: "Talent, ogólnie rzecz biorąc, to
delikatna, trudna sprawa, w której mniejsze ma znaczenie, czy ktoś coś
umie, a dużo wyższe, czy kimś jest - można by powiedzieć, że talent
nie jest niczym innym, jak zdolnością do posiadania losu".
A Mrożek? Wie, że jest
kundelkiem, że z nizin pochodząc, także charakter ma płochliwy, marny.
Te chwile widzenia w całej ostrości swej pozycji i jakości swych dzieł
nie spychają go jednak z fałszywie obranej drogi na Olimp. Zadziwiające,
że tak trafne i wręcz masochistyczne rozpoznanie własnej sytuacji nie
przekłada się na zmianę strategii twórczej. A przecież notuje Mrożek:
"kiedy skądże ja jestem, jak nie z gnojówki, warsztaciku, chłopstwa,
miałkiego drobnomieszczaństwa, plebsu, dołu, alkoholików i nędzy umysłowej
i psychicznej", analizując swój stosunek do innych, w tym do kobiet,
pokazuje kalectwo, tchórzliwość, brak własnego mocnego zdania.
Z niezwykłą intuicją
prezentuje uprawianą uprzednio strategię kpiny jako wyraz niewolnictwa, niższości:
"...czując się młody i słaby wobec świata, starałem się moją słabość
przed nim maskować, stąd formy parodii, pastiszu, ironii. Dana sytuacja
policyjno-polityczna i układanie się z nią przez aluzje nie była przecież
niczym innym, jak tylko odmianą konkretną mojej głębokiej i ogólnej słabości
wobec świata".
No dobrze, ale cóż
zostanie z Mrożka, jeśli tę słabość odrzucimy? Co z tego, że Mrożek
postanowił zmienić ton, skoro wewnętrznie nie doznał przemiany?
W opublikowanej rok temu
korespondencji z Adamem Tarnem rezygnacja z groteski staje się podstawowym
problemem artystycznym. Na próżno przebywający na emigracji eks-naczelny
"Dialogu", niezwykły koneser teatru, strofuje Mrożka:
"Obawiam się, że chcesz popełnić grzech wobec siebie samego (...).
Mam na myśli to, co piszesz o przestawieniu się na inny styl, o odejściu
od groteski, która jakoby nie ma już przyszłości i której nie chcesz już
uprawiać, chyba że okazjonalnie. Przede wszystkim - jesteś taki, jaki
jesteś, piszesz tak, jak piszesz, widzisz tak, jak widzisz (...). Groteskowa
deformacja w Twoich sztukach i opowiadaniach, ba! już nawet w Postępowcu,
jest, że tak powiem, Twoim herbem".
Mrożek odpowiada:
"być może - mam szerszą skalę, niż myślałem dawniej" i
niepomny przestróg starszego przyjaciela, pozostaje wierny swemu wmówieniu
i uparcie, wbrew sobie, wbrew swojemu charakterowi brnie w wielkość i
nadyma się na klasyka.
Straszliwe szamotanie
Męczy się z tym
straszliwie. I przecież miewa momenty, gdy przenikliwie pisze o własnych
intelektualnych horyzontach: "Wielkiej myśli nie mam i chyba mieć nie
będę. W teatrze spełniam funkcję popularyzatorsko-rozrywkową. (...) co
zasłyszę z wielkich problemów, to zrobię z tego małą sztukę i tak mi
idzie. (...) powinienem tylko czytać i wiedzieć, co się na świecie
dzieje. Świat lubi wiedzieć z kolei, że się o nim mówi. Za to jest wdzięczny.
Widzi własne miejsce, ale
ciągnie, ale miota się, męczy To rzuci się na księgi, by mądrością
nadąć okrutnie, to znów winę zacznie zrzucać na Polskę. Szamotanie
jest straszliwe, bo przecież na początku "Dziennika" zadowolony
ze swego sukcesu szydzi sobie z wyobrażonego konkurenta z Indii, nieświadom,
że już niebawem, za kilkadziesiąt stron, sam zacznie odgrywać rolę
wygrażającego światu prowincjusza. Notuje pod datą 24 marca 1963:
"Gdyby głodujący Hindus wziął numer Paris Match i zobaczył na całej
stronie olbrzymi talerz specjalnej superekstrazupy, bardzo by się
zdenerwował. Powiedziałby; ja teraz jestem głodny, ale gdybym tylko zjadł
tę zupę, to ho ho. Pokazałbym wam dopiero, jak ma wyglądać wspaniała
ludzkość. Tu aż się prosi, żeby napisać coś krótkiego. Że siedzę
sobie właśnie w restauracji, jem zupę, a tu pojawia się Hindus, odstępuję
mu ten talerz, on zjada, jakoś też nic mu nie wychodzi. Podaję mu ołówek
i papier. On jakoś nie bardzo, może potem, powiada, może po deserze, coś
tam skrobnął, wcale nie lepsze od mojego".
Szydzi wspaniale Mrożek,
a sam nagle uderza w tony cierpiętnicze, skarżąc się, jak to polskie
pochodzenie skazuje go na podrzędność.
Cezary Michalski w
tygodniku "Wprost" pisze: "Sławomir Mrożek (...) znów
wychodzi na chłodnego analityka polskiej mitologii narodowej" i dalej:
"Ten tom Dziennika to jedna z najważniejszych polskich książek o
emigracji. O podejmowaniu decyzji o ucieczce z kraju, o uświadamianiu sobie
ceny takiej decyzji, proporcji zysków i strat". No tak, tylko że są
to zdania niemające zbytniego uzasadnienia. Jęki Mrożka (jakże odmienne
od tonu jego kapitalnej korespondencji z Wojciechem Skalmowskim) czy też
wybuchy niechęci w stosunku do kraju trudno uznać za chłodną analizę.
Koncept wykorzystany w "Monizie Clavier": "wybili, panie
wybili", porównanie Polaków do świń tłoczących się przy korycie
nie grzeszy ani subtelnością, ani oryginalnością. Ot, popłuczyny po
Gombrowiczu i szukanie usprawiedliwienia własnej niemocy twórczej...
Co z tego, że Mrożek
szczery. Że przyznaje się do złych uczuć - zawiści, zazdrości względem
innych artystów, że z masochizmem analizuje swoje kalekie uczucia względem
kobiet. Takie notatki to jeszcze nie literatura, to ledwie klimat nocy spędzanych
przez trzeźwego człowieka z pijaczkiem-gawędziarzem: "kobiety były
zawsze dla mnie niezwykle ważnymi ludźmi, od których byłem zależny w
tym sensie, że nie mogłem (kto może) żyć bez tego, co tylko one mogły
dać. Właśnie dać. Na łasce pańskiej. Nigdy właściwie nie miałem wrażenia,
że tu chodzi o jakieś zdobywanie, raczej jałmużnę... (...) Ot, coś mi
tam ktoś dawał, to i brałem, nawet z wdzięcznością, którą względnie
łatwo można było mylić z uczuciem".
Dusza niewolnika
Dzięki takim wyznaniom
widzimy, skąd Mrożek tak doskonale znał duszę niewolnika, człowieka sycącego
się poniżeniem, czerpiącym z tego poniżenia dziwną satysfakcję, rozmiłowanego
w swym upadku, w swej niższości.
W innym miejscu przyznaje
się do braku niektórych doświadczeń w sprawach miłosnych i kończy
niczym pisarz debiutant: "a w ogóle, brakuje mi doświadczenia w ogóle.
Trzeba by przynajmniej porozmawiać z kimś doświadczonym".
Żałośliwe to wszystko i
męczące. Mrożek, wciąż niepewny swego głosu, swej pozycji,
rozpaczliwie się zastanawia, jakie warunki zewnętrzne powinien spełnić,
by stworzyć arcydzieło: pisać na maszynie czy odręcznie, palić tytoń
czy nie, pić, pisać rano czy wieczorem... To wszystko oznaki wielkiego
impasu twórczego, w jaki wpadł Mrożek po napisaniu najlepszych swoich
dzieł.
Tym smutniejsze, że
przecież wiemy, iż Mrożek już nie wzleci! Że owszem, napisze jeszcze później
"Emigrantów" - ciąg dalszy epilogu "Monizy Clavier".
Ale ten rozpisany na dwa glosy żałosny lament niewolników powstanie właśnie
na przekór Mrożkowym marzeniom o wybiciu się ponad martyrologię i niższość.
A próby stania się mędrcem?
Zaowocują dziełami pokracznymi, nieudanymi, takimi jak skłamany
"Portret" z finałem, gdzie donosiciel emeryt czyta
zadenuncjowanemu przez siebie przyjacielowi wiersze Miłosza, czy
"Alfa", nad którym zasłonę milczenia chciał spuścić nawet życzliwy
ponad miarę Mrożkowi Jan Błoński. A "Miłość na Krymie", pełna
banałów i niezręczności, która dopiero po gruntownych przeróbkach i
dodatkach nadaje się do konsumpcji? Niestety: "Tango" pozostanie
na zawsze szczytem twórczości Mrożka.
Obserwujemy więc tę ślepą
uliczkę, tę wynikającą ze złego zdiagnozowania własnych talentów
szamotaninę, tę grafomanię i cóż: zyskujemy mocne potwierdzenie związane
z lokowaniem Mrożka w hierarchii literackiej.
Dla historyków, badaczy
stosunków pisarz - władza, ma Mrożek w "Dzienniku" parę
ciekawych rodzynków. Nie tai prób wypracowania modus vivendi z partią:
"Marzyłem o neutralnym przymierzu z KC. Oni dadzą mi spokój,
przeznaczą mnie na eksport, a ja będę się zagłębiał w duszę ludzką,
starannie obchodząc rzeczywistość konkretną". Nie kryje też
wyrachowania towarzyszącego napisaniu głośnego listu protestującego
przeciw interwencji Polski w Czechosłowacji. Jeszcze w kwietniu 1968 roku
snuje marzenia o samoistnym rozwiązaniu impasu w relacjach z krajem:
"Trochę mnie poprześladują, pozakazują, trochę ja się uniosę - nie
tylko ambicją, ale i tym, że nie mogę sobie pozwolić na zatrzymywanie w
szufladzie tego, co napisałem, po prostu muszę zarabiać. Czuję, że podświadomie
zaczynam chcieć okoliczności, które by mnie popchnęły. Bo jeszcze
chwila, jeszcze chwila, a zacznę wyglądać głupio. Zacznę wyglądać głupio
przed innymi do tego stopnia, że zacznę wyglądać głupio przed sobą".
Owszem, to ciekawe źródło
do badań relacji polskich twórców i władzy ale przecież wielkiej
literatury albo wielkiego ducha to nie zwiastuje.
Jak nie od strony
klasycznego mędrca, to może jako mistrz duchowej głębi próbuje zawojować
świat chichotliwy kiedyś Mrożek. Naczytawszy się więc mądrych książek
o wyobraźni magicznej, notuje: "Chcę znowu nawiązać ze sobą
kontakt. Słyszeć swoje ślepe istnienie" (Niektóre zapiski z
"Dziennika" naprawdę brzmią jak gotowe groteskowe kwestie
postaci z kolejnej komedii Mrożka. Ale byśmy się naśmiali!).
Katując się Freudem,
Jungiem, Levi Straussem, pewnej nocy wyśnił wreszcie archetypiczny sen, który
przerobił na opowiadanie "We młynie, we młynie, mój Dobry
Panie", czym wzbudził zachwyt części krytyki polskiej. Wmawianie
sobie wielkości i głębi zaowocowało więc wmówieniem części czytelników
owej wielkości. Robienie jungizmów po Jungu to jednak intryga dość
grubymi nićmi szyta. Ale Błoński i Nyczek dali się nabrać. I podjęli
kreację Mrożka głębinowego. Mrożka ciemnego, tajemniczego. Który
jednak nigdy nie istniał.
Nad zwłokami
Gombrowicza
Jest Mrożek jednym z nas.
Jest bratem wszystkich tych, którzy, źle odczytawszy swe powołanie, swój
talent, męczą się w nie swoich rolach i nadymają niepotrzebnie, nieświadomi
swojej śmieszności. Jak wtedy, gdy Mrożek notuje swe głębokie refleksje
o czasie, będące po prostu echem "Wyznań" świętego Augustyna,
by parę stron później ze smutkiem skonstatować: "Bardzo jestem
niedouczony". Fakt.
Jest Mrożek jednym z nas,
gdy zamartwia się upływającymi latami, gdy ubolewa, że wyrasta mu
brzuch, "brzuch człowieka raczej chudego, najohydniejszy więc, tak
zwany piłkarski". Zapisujący swe jęki o niespełnieniu, o kłopotach
z koncentracją, zmęczeniu.
No tak, ale po chwili znów
uderza w górne tony i jeśli nie zwali go nadmiar alkoholu, gotów jest
nudzić po kilkanaście stron, nadymając się na głębię i filozoficzność.
A jest przecież duchem niższym.
Dowodem tego wizyta Gombrowicza, latem 1965 roku, który dosłownie wdeptuje
Mrożka w ziemię. Mistrz, choć później podszczypywany, kąsany, szarpany
za nogawki przez Mrożka niczym przez ratlerka, dominuje niepodzielnie.
Okazuje się osobowością integralną, pewną siebie, jasną. Jeszcze na długo
po wyjeździe Mrożek zachowa nabożny stosunek do mistrza. No tak, bo
chociaż Gombrowicz cały z pozy, to jednak ta poza tworzyła jedność między
Gombrowiczem-człowiekiem i Gombrowiczem-twórcą. Mrożek uderza w tony
masochistyczne: "Zaledwie przyjechał, widział się z nami nie dłużej
niż pół godziny. Przez niego nie śpię teraz w nocy. A w ogóle... siła,
co to jest? Tacy, co czują siłę, interesują mnie szczególnie, bo oczywiście
chciałbym takim zostać. Czasem wydaje się, że cała moja nędza,
zakurzenie, ciamkanie, to tylko dlatego, że zgodziłem się żyć pod
kocem. Wstydzę się mojego istnienia, nie mam odwagi stać się żyjącym
faktem, żyję na pograniczu bezwładu i zawstydzenia. Padrone. Wielka
ambicja, wielkie obowiązki, wielka bezwzględność. A co do mnie, jedno
tylko nie jest mi podrzędne, że ja nie chcę być podrzędny".
Tutaj wychodzi na jaw
największy problem Mrożka. Jego paradoksalna, jawiąca się jak przekleństwo
losu, wtórność wobec Gombrowicza. Widać wyraźnie, że jeśliby Mrożek
chciał ze swej słabości, podrzędności czynić atut, i tak musiałby podążać
drogą Witolda, a czyniąc to, skazywać się nie tylko na nieoryginalność
ale i pośledniość. Słabiej wykształcony, niezbyt sprawny w myśleniu
abstrakcyjnym mógłby być co najwyżej zdrobniałym młodszym bratem
wielkiego Witolda.
Zresztą w swoim
"Dzienniku" raz po raz bywa właśnie takim żałosnym dość
epigonem. Jego zanoty scenek z codziennego życia, które niczym u
Gombrowicza mają układać się w miniatury filozoficzne czy nagie wylewy
strumienia świadomości myśliciela, zmierzające jednak szybko na mielizny
i kwitowane przyznaniem się do nadużywania alkoholu... to wszystko znaki
opętania Witoldem.
Ucieczka w klasycyzm, w
powagę wydaje się Mrożkowi jedyną drogą wyzwolenia. Komentując jeden z
listów autora "Ferdydurke" notuje: "(Gombrowicz) doradzając
mi, co mam robić, postępuje on jak kobieta, która innej kobiecie doradza
takie uczesanie, jakie sama stosuje".
Po śmierci Gombrowicza
Mrożek ze swoją maszyną do pisania odprawia prawdziwą orgię nad zwłokami
mistrza. Pijany wystukuje zdania, starając się określić swoją pozycję
wobec Witolda, uprawiać filozofię jak on, wypowiadać sądy o świecie, o
formie, o miłości. Prawie słychać pijacką czkawkę przez zdania, które
spływają spod klawiatury Mrożkowej maszyny do pisania. W końcu
konstatuje: Gombrowiczowi było łatwiej, bo "jego sztuka była łatwiejsza
niż moja (jej projekt)." Po czym płynie jeszcze przez chwilę, by w
kolejnej notatce oznajmić: "Następnie zacząłem pić i piłem przez
trzy dni".
I dalej: "Oto niektóre
małe pewniki: jestem do pewnego stopnia alkoholikiem. Stałem się nim tak,
jak się zostaje alkoholikiem: nieznacznie, chyłkiem, nie mówiąc sobie
bynajmniej, że się nim jest".
Motyl na pogrzebie
Degrengolada Mrożka trwa.
Odłożywszy pisma filozoficzne i antropologiczne, przerzuca się na
horoskopy, by w opisie cech zodiakalnego Raka szukać klucza do swej osobowości
i twórczości.
Z tak żenującej sytuacji
duchowej wyrywa go na chwilę śmierć żony, której przedtem nie poświęcał
na kartach "Dziennika" żadnej uwagi, koncentrując się na własnym
zagmatwanym życiu intymnym. O tym, że Mara (Maria Otremba-Mrożek)
towarzyszy mu na emigracji, czytelnik dowie się po 190 stronach opisu życia
we Włoszech!
Śmierć żony porusza w
Mrożku pewne struny związane z duchowością, ale są to rzeczywiście
ledwie przeczucia, że istnieje jakiś inny świat. Mrożek skupia się więc
na wstępnych znakach: motylu trzepoczącym w listopadzie w kaplicy
pogrzebowej, ptaszku uporczywie siadającym na samochodowym lusterku czy nagłym
poczuciu obecności zmarłej, gdy pisarz pociesza się w ramionach innej.
Wszystko to jednak mimo rozlewnej korespondencji nie osiąga poziomu
literackiej krystalizacji i kończy się, jak wszystko w
"Dzienniku" wezbranym bełkotem.
Czytając te żenujące
zapiski, nie wiedzieć czemu prezentowane publicznie, można przytomnie
zauważyć, że żart rysunkowy Mrożka (cytuję z pamięci): "Tato,
czy istnieje życie pozagrobowe?" "Wyłącznie, synu" bije na
głowę próby zanurzenia się autora w sferę duchową. Bo gość ma po
prostu smykałkę do żartów!
No właśnie, lekturze
towarzyszy bezustanne zdziwienie. Dlaczego? Dlaczego Mrożek zdecydował się
na ujawnienie tak kompromitujących notatek?
Przecież trzy tomy
korespondencji - z Wojciechem Skalmowskim, Janem Błońskim i Adamem Tarnem,
- zawierały o wiele ciekawiej i mądrzej opracowany temat Mrożkowego
rozwoju (czy też niedorozwoju). Przecież obsesje Mrożka, jego złudzenia,
refleksje o świecie i Polsce, gdy artykułował je w listach do swoich
przyjaciół, zyskiwały przynajmniej jako taką obróbkę pisarską. A tu?
Słowotok, banały, wybitnie nieklasyczne i nie-olimpijskie twory.
Sam autor na pytanie o powód
publikacji "Dzienników" zwykł odpowiadać, że zrobił to dla
pieniędzy. Można mieć nadzieję, że publikacja zapisków Mrożka oprócz
wzbogacenia jego konta przyniesie także jeszcze jeden pozytywny skutek:
otrzeźwi krytyków i ludzi teatru, którzy zwykli w dziełach zręcznego
prześmiewcy dopatrywać się przemożnych głębi i katowali ludzi Mrożkiem
ponurym, egzystencjalnym, apokaliptycznym.
To, co ostatnio zrobił w
Teatrze Narodowym Jerzy Jarocki, próbując - na szczęście nie do końca
skutecznie - wyrugować humor z "Tanga", jest przecież jakimś
kompletnym nieporozumieniem.
Fakt, że naszemu
dramaturgowi zamarzyło się po trzydziestce zostać olimpijczykiem, nie
powinien skłaniać wszystkich do przybierania śmiertelnie poważnych póz.
Dajmy Mrożkowi śmieszyć,
pozwólmy rozbrzmiewać chichotowi na widowni, nie fałszujmy Mrożka i
korzystajmy z tego, w czym był naprawdę dobry - z żartów, paradoksów,
spięć. A reszta? Niech będzie milczeniem.
* Sławomir Mrożek,
Dziennik. Tom 1. 1962-1969, Wydawnictwo Literackie 2010
**Andrzej Horubała,
pisarz, producent telewizyjny, ostatnio wydał powieść
"Przesilenie".
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
jak sie zaprezentowac[Audi A4 8E ] Zestaw naprawczy do luzujacej sie rolety w Avancie B6 i B7Na czym powinno opierać się zdrowe odżywianieZarzadzanie codziennoscia Zaplanuj dzien skoncentruj sie i wyostrz swoj tworczy umyslSporządzenie modelu rozprzestrzeniania się zanieczyszczeńKościół Hillsong Świat ma się dobrze w kościele!CO TU SIĘ ZNAJDUJEE book O Zachowaniu Sie Przy Stole Netpress Digital34 Marzec 68 Jak pozbyto się Żydów w 1968r(1)O zbudz sie wreszcie i ze snu powstanwięcej podobnych podstron