ABY 0017 Kryzys Czarnej Floty 3 Próba tyrana

background image

Michael P. Kube-McDowell

1

background image

Próba Tyrana

2

PRÓBA TYRANA

Tom III trylogii KRYZYS CZARNEJ FLOTY

MICHAEL P. KUBE-McDOWELL


Przekład

JAROSŁAW KOTARSKI



background image

Michael P. Kube-McDowell

3

Tytuł oryginału

TYRANTS TEST


Redakcja stylistyczna

MAGDALENA STACHOWICZ


Redakcja techniczna

ANDRZEJ WITKOWSK.I


Korekta

DANUTA WOŁODK.O


Ilustracja na okładce

DREW STRUZAN


Opracowanie graficzne okładki

WYDAWNICTWO AMBER

Skład

WYDAWNICTWO AMBER

Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możli-

wość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu

http://www.amber.supermedia.pl


Copyright © & TM 1996 by Lucasfilm, Ltd

Ali rights reserved. Used under authorization.

Published originally under the title

Tyrant's Test by Bantam Books








background image

Próba Tyrana

4



























Dla wiernej załogi:

Russa Galena

Toma Dupree

Sue Rostoni

Lynn Bailey

I dla jej dzielnego kapitana,

George'a Lucasa.


background image

Michael P. Kube-McDowell

5

R O Z D Z I A Ł

1

Trzy poziomy poniżej Rwookrrorro i osiemnaście kilometrów na pomocny wschód

wzdłuż Szlaku Rryatt, Otchłań Umarłych sprawiała wrażenie jednolitej, zielonej ściany,
rozciągającej się przed Chewbaccą i jego synem, Lumpawarrumpem.

Na tym piętrze dżungli wroshyr, porastającej Kashyyyk, splątana sieć pni i kona-

rów była niemal naga. Przez zwarte sklepienie przebijało się tak niewiele światła, że
liście pojawiające się na gałęziach natychmiast więdły. Tylko szare odrosty pasożytni-
czych welonowców i płaskolistnych niby-shyrów oraz wszędobylskie pnącza kshyy
zdobiły tutejsze ścieżki.

Rośliny te nie występowały tu jednak na tyle licznie, by zablokować przejście i

zmusić Wookieech do poruszania się poniżej gęstej sieci konarów. Podobnie jak stwo-
rzenia, które uczyniły to piętro lasu swoim domem, mogli swobodnie przemierzać po-
wierzchnię roślinnego gąszczu. Mimo nikłego oświetlenia, widoczność sięgała pięciu-
set metrów, a jedynej kryjówki mogły dostarczyć pnie samych drzew wroshyr.

Taki właśnie był Las Cieni, królestwo zwinnych rkkrrkkrl, zwanych „tkaczami pułapek"

i powolnych rroshm, które żywiąc się welonowcami nie dopuszczały do zarastania ścieżek.

Najliczniejszymi mieszkańcami tej krainy były małe igłoplu-skwy o kolczastych

językach. Ich trąbki ssące mogły przebić twardą korę drzew wroshyr i dosięgnąć płyną-
cych wewnątrz soków.

Nieuchwytne kkekkrrg rro, pięcionożnych Strażników Cienia, uważano za najnie-

bezpieczniejsze z tutejszych zwierząt. Zwykle trzymały się dolnej części tego piętra la-
su i bardzo ceniły sobie smak mięsa. Strażnicy Cienia nie odważyliby się zaatakować
dorosłego Wookiee, lecz pradawna i w większości zapomniana - tradycja uczyniła z
nich symbol niewidzialnego, przyczajonego wroga. Niewielu Wookieech miało odwagę
nie sięgnąć po broń na widok jednego z tych stworzeń.

Wszystko to - i o wiele więcej - objaśniał Chewbacca swojemu synowi w drodze z

wyżej położonych terenów łowieckich, zwanych Ogrodami Półmroku. Przez cały czas
powracały do niego natrętne wspomnienia. Niektóre z nich dotyczyły jego własnej wy-
prawy inicjacyjnej, którą odbył w towarzystwie ojca, Attitchitcuka, inne zaś prób, które
dały mu prawo noszenia baldrica oraz pokazywania się w mieście z bronią, a także wy-
boru własnego imienia.

background image

Próba Tyrana

6

Minęło dwieście lat, a las nie zmienił się ani trochę. Tyle, że tym razem występują

w roli ojca, a nie syna...

Chewbacca doskonale pamiętał też idiotyczną wyprawę do Lasu Cieni, którą

przedsięwziął wraz z Salporinem jeszcze przed przejściem inicjacji. Wyruszyli wów-
czas nie uzbrojeni, jeśli nie liczyć ostrza ryyyk, które Salporin „pożyczył" od starszego
brata. Cichcem odłączyli się od grupy rówieśników i zeszli do królestwa, w którym
dzieciaki, jakimi wówczas byli, nie miały nic do szukania.

Zamierzali stawić czoło nieznanemu, lecz zamiast tego po prostu najedli się stra-

chu. Ich odwaga malała w miarę, jak schodzili na coraz słabiej oświetlone piętra lasu.
Gdy wreszcie dotarli do Lasu Cieni, wystarczył płochliwy „tkacz pułapek", by w te pę-
dy rzucili się z powrotem ku bezpiecznym, dobrze znanym okolicom.

To, co wtedy zobaczyliśmy - lub wydawało nam się, że zobaczyliśmy- stało się

tematem nocnych koszmarów, powtarzających się aż do chwili, gdy przeszliśmy inicja-
cję. Biedny Salporin... Ja musiałem czekać zaledwie sześć dni.

Nawet jeśli Attitchitcuk wiedział o ich wyczynie, nigdy nie zdradził się z tym ani

jednym słowem.

Chewbacca zmierzył syna wzrokiem. Wątpił, czy nerwowo rozbiegane oczy mło-

dzieńca widziały kiedykolwiek jakąś tajemniczą wyprawą. Wiele lat temu mały Lum-
pawarrump wyruszył samotnie do lasu nieopodal Rwookrrorro na poszukiwanie jagód
wasaka i zabłądził. Z czasem opowieść o jego przygodzie urosła do rozmiarów rodzin-
nej legendy, pełnej niebezpiecznych stworzeń, rodem zarówno z lasu, jak i z mrocznych
zakamarków wyobraźni. Choć epizod nie należał do niebezpiecznych, strach malca był
jak najbardziej realny. Od tego czasu młody Wookiee wolał nie oddalać się od rówie-
śników i rodzinnego drzewa.

Mallatobuck i Attitchitcuk pozwalali mu różnić się od kolegów. Nigdy nie zmu-

szali go do udziału w brutalnych, siłowych zabawach dorastających samców, podczas
których młodzi Wookiee poznawali ten charakterystyczny, ofensywny styl walki, wy-
magający szaleńczej odwagi. Gdy Chewbacca po raz pierwszy rzucił się z donośnym
rykiem na powitanie syna, Lumpawarrump o mało się nie poddał, całkiem tak, jakby
już był ciężko ranny.

Wszyscy ciężko przeżyli tę chwilę. Później jednak Chewbacca zdał sobie sprawę,

że jest to cena, jaką jego syn zapłacił za brak kontaktu z ojcem.

Spłacając Hanowi Solo honorowy dług życia, Chewbacca opuścił swojego potom-

ka, pozostawiając go pod opieką matki i dziadka. Nie mógł ich winić za miłość i troskę,
którymi obdarzyli młodzieńca, ale czegoś mu brakowało... Czegoś, co rozpaliłoby
rrakktorr, buntowniczy ogień, będący sercem i siłą każdego Wookiee. Lumpawarrump
nie miał nawet przyjaciela, takiego jak Salporin, z którym mógłby toczyć walki na niby.

Według kalendarza nadszedł już czas. Lumpawarrump osiągnął wzrost dojrzałego

osobnika, lecz brakowało mu jeszcze czegoś, czym mógłby wypełnić tę rosłą sylwetkę.
Było oczywiste, że rozmiarom nie towarzyszy odpowiednia siła. Poza tym widać było,
że Lumpawarrump podziwia swego sławnego ojca i z paraliżującą niecierpliwością
pragnie uzyskać jego aprobatę. Tymczasem Chewbacca wciąż próbował ocenić możli-
wości młodzieńca.

background image

Michael P. Kube-McDowell

7

Jego syn miał zręczne ręce. Choć trwało to aż dziewięć dni, Lumpawarrump skon-

struował pierwszorzędną kuszę. Drobnych błędów, które przy tym popełnił, nie unik-
nąłby jedynie doświadczony wojownik. Dowiódł też pewności ręki, celnie strzelając do
kroyie podczas próby myśliwskiej.

Drugi test, polegający na schwytaniu i zabiciu wielkookiego szybkożera na po-

ziomie trzecim, trwał jeszcze dłużej i nie zakończył się pełnym sukcesem. Próba, która
czekała młodego Wookiee tu, w Otchłani Umarłych, mogła okazać się dla niego zbyt
trudna.- Wyjaśnij mi, co tu widzimy - polecił Chewbacca.

- Stoimy przed wielką raną, zadaną puszczy przez jakiś obiekt, który dawno temu

spadł z nieba. Jesteśmy na dnie wielkiej jamy Anarrad, którą widać z najwyższych
punktów obserwacyjnych Rwookrrorro.

- Dlaczego Kashyyyk nie zaleczył tej rany?
- Nie wiem, ojcze.
- Dlatego, że katarny potrzebowały domu. Światło wpada tędy w głąb lasu, pobu-

dzając siły życiowe drzew wroshyr. Zielone listowie daje schronienie daubirdom oraz
mallakinom, do których z kolei ciągną sieciowce i błotniaki. I tam właśnie ucztuje kata-
ru,
prastary książę lasu.

- Skoro Kashyyyk podarował katarnom to miejsce, to dlaczego musimy na nie po-

lować?

- Stanowi o tym pakt, który zawarliśmy z nimi dawno temu.
- Nie rozumiem.
- Dawniej to one polowały na nas. Przez tysiące pokoleń bogactwa najwyższego

piętra lasu należały do nich. A jednak nie udało im się nas zniszczyć. Nic na tej plane-
cie nie dzieje się na próżno, synu. Katarny dały Wookieem siłę i odwagę, to dzięki nim
odnaleźliśmy w sobie rrakktorr. Dziś polujemy na nie, by odwdzięczyć się za ten dar,
lecz pewnego dnia role znów się odwrócą.


Lotniskowiec „Ryzyko" wyłonił się przed Płatem Mallarem niczym skalista, szara

wyspa na środku nieskończonego morskiego pustkowia. Myśliwce orbitowały wokół
niego jak klucz drapieżnych ptaków.

- Według mnie wygląda cholernie dobrze - powiedział Feny Jeden.
- To tylko pozory - odparł Ferry Cztery. — Pourywają nam łby za to, że stracili-

śmy komandora.

- Dość gadania. Wyrównać szyk - rzucił porucznik Bos, dowódca eskadry. - Kon-

trola lotów lotniskowca „Ryzyko", tu dowódca eskadry Bravo. Proszę o jak najszybsze
podanie wektorów podejścia. Mam dziesięć ptaków gotowych do powrotu na grzędę.

W normalnych okolicznościach szef kontroli lotów przekazałby opiekę nad eska-

drą oficerowi dyżurnemu, kierującemu którymś z aktywnych hangarów, a ten z kolei
włączyłby systemy laserowego naprowadzania i bezpiecznie skierował maszyny ku lą-
dowisku. Jednak tym razem wszystkie hangary „Ryzyka" były szczelnie zamknięte.

- Dowódca eskadry, utrzymać dystans dwóch tysięcy metrów i czekać na dalsze

instrukcje.

- Co się dzieje, „Ryzyko"?

background image

Próba Tyrana

8

- W tej chwili nie mogę podać żadnych dodatkowych informacji. Trzymać dwa ty-

siące metrów i czekać.

- Przyjąłem. Eskadra Bravo, wygląda na to, że nie są jeszcze gotowi, żeby nas

przyjąć. Lecimy kursem równoległym, utrzymując dystans dwóch kilometrów od lotni-
skowca. Szyk liniowy, odstępy jak przy lądowaniu. Czekamy na sygnał.

- Czy mi się zdaje, czy wycelowali w nas działa? - szepnął Ferry Dziewięć, nada-

jąc na częstotliwości bojowej numer dwa, przeznaczonej do komunikacji między człon-
kami eskadry. -Mam przed nosem cztery lufy baterii ciężkich dział.

Płat Mallar podniósł oczy znad przyrządów i uważnie zlustrował burtę lotniskow-

ca przez celownik optyczny. Rzeczywiście, wyglądało na to, że spora liczba dział jest
skierowana w stronę ich eskadry.

- Może nie chodzi o nas - odszepnął Płat. - W końcu nie wiemy, co tu się działo.
- Kontrola lotów „Ryzyka" do dowódcy eskadry Bravo. Niech wszystkie maszyny

wyłączą silniki główne i manewrowe. Naprowadzimy was promieniem ściągającym

- Zrozumiałem - odpowiedział porucznik Bos. - Eskadra Bravo, słyszeliście roz-

kaz? Wykonać.

- Poruczniku, tu Ferry Pięć. Nawet manewrowe?!
- Ferry Pięć, ściągną nas jak po sznurku. Nie wiesz, co się może stać, jeśli będziesz

miał włączone silniki manewrowe w momencie przechwycenia przez wiązkę promieni?

- Wiem, sir. Przepraszam, sir. Po prostu nie rozumiem... Po co oni to robią, po-

ruczniku? Dlaczego nie pozwalają nam wylądować samodzielnie?

- To nie nasza sprawa - odparł Bos. - Rób, co każą.
- Ja tam wiem, dlaczego - stwierdził ponuro Ferry Osiem. -Nie są pewni, z kim

mają do czynienia. Podejrzewają, że Yeve-thowie wciągnęli nas w zasadzkę i wsadzili
do naszych maszyn swoich żołnierzy. Przemyślcie to sobie.- Dowódca eskadry Bravo,
rozpoczynamy operację przejęcia - zameldowano z pokładu „Ryzyka". - Zalecam ciszę
radiową do odwołania.

- Potwierdzam, „Ryzyko". Eskadra Bravo, ogłaszam ciszę radiową.

Myśliwiec zwiadowczy porucznika Bosa jako pierwszy został wciągnięty do wnę-

trza „Ryzyka" niewidzialną ręką promienia ściągającego. Płat Mallar nie widział, co
stało się potem, bo z jego pozycji nie było widać wnętrza hangaru, a właz został na-
tychmiast zamknięty. Pięć minut później identyczny manewr wykonano ze statkiem po-
rucznika Grannella.

Zanim przyszła kolej na myśliwiec Pląta Mallara, minęła niemal godzina - długa,

samotna godzina niecierpliwego milczenia. Nigdy nam nie wybaczą tego, co zrobili-
śmy, pomyślał Płat, gdy jego statek zaczął się poruszać. Już nigdy nam nie zaufają.

Światła we wnętrzu hangaru nastawiono na taką moc, by bez kłopotu dokonać

przeglądu myśliwców i wykryć ewentualne obce obiekty. Po niemal dwóch dniach spę-
dzonych w bladej poświacie wskaźników i ekranów, Płat Mallar niemal oślepł od bla-
sku reflektorów. Zanim oczy przystosowały się do zmiany oświetlenia, usłyszał dźwięk
syreny alarmowej, a potem syk siłowników unoszących osłonę kokpitu.

- Wyłaź stamtąd! - warknął ktoś rozkazująco, przystawiając drabinkę do burty statku.

background image

Michael P. Kube-McDowell

9

Mrużąc oczy, Płat zaczął wstawać z fotela, lecz natychmiast opadł na miejsce, po-

wstrzymany plątaniną niewidocznych przewodów. Przez chwilę walczył z wtyczkami i
zaczepami, a potem zaczął gramolić się przez burtę. Czyjaś pomocna dłoń naprowadzi-
ła jego stopę na najwyższy szczebel drabinki.

Zanim dotarł do płyty lądowiska, widział już na tyle dobrze, by rozróżnić sześciu

żołnierzy w hełmach i pancerzach, otaczających jego maszynę. Wszyscy wycelowali w
jego stronę ciężkie blastery i obserwowali, jak schodzi z drabiny i odsuwa się od kadłu-
ba statku.

Dwaj oficerowie znajdujący się najbliżej niego nie byli uzbrojeni.
- Melduje się podporucznik Płat Mallar. Co tu się dzieje? -spytał, próbując mruga-

niem zlikwidować wirujące przed oczami plamki.

- Nie ruszaj się stąd, dopóki nie sprawdzimy twojej płytki identyfikacyjnej - pole-

cił jeden z oficerów.

Mallar wydobył srebrzysty dysk ze specjalnej kieszonki na ramieniu i podał ją

mówiącemu.

Major wsunął płytkę do przenośnego czytnika i przez chwilę patrzył na ekran.
- Jakiej jesteś rasy?
- Grannańskiej.
- To coś nowego - powiedział oficer, oddając dysk Mallarowi. - Czy Granna przy-

padkiem nie należy do Imperium?

- Nie wiem, jaki jest jej aktualny status, sir - odparł Mallar. -Urodziłem się na Pol-

neye i nigdy nie interesowałem się polityką.

- Czyżby? - Major pstryknięciem palców odesłał czterech żołnierzy. Dwaj pozostali

zarzucili broń na ramiona i stanęli za Mallarem. - Proszę o raport o stanie maszyny.

W tym momencie Mallar zauważył jeszcze jednego pilota, stojącego nieopodal z

kaskiem pod pachą. Za jego plecami czekała ekipa techniczna z wózkiem pełnym
sprzętu.

- Przy pełnej mocy wskaźnik silnika numer trzy dochodzi prawie do czerwonej

kreski; poza tym nie zauważyłem nic szczególnego.

- Uszkodzenia bojowe?
- Zostaliśmy schwytani w pole grawitacyjne krążownika klasy Interdictor, a potem

dostaliśmy jedną lub dwie salwy z dział jonowych. Wszystko wysiadło na prawie pięć
minut.

- Czy później występowały jakieś nieprawidłowości w pracy systemów?
- Nie, wszystko wróciło do normy, kiedy tylko ustabilizowało się działanie inte-

gratora. Komputer zapisał to w dzienniku lotu.

- Doskonale - stwierdził major. - Podporuczniku Mallar, niniejszym dokonuję ofi-

cjalnego przejęcia myśliwca rozpoznawczego o numerach KE-40409, wymagającego
kontroli technicznej i zwalniam pana z odpowiedzialności za tę jednostkę. Sierżancie,
proszę odprowadzić tego pilota do kajuty DD-18 i pozostać z nim do czasu przybycia
oficera, który przyjmie sprawozdanie z misji.

- Czy mógłbym najpierw przeładować filtry? - spytał Mallar, stukając w prosto-

kątne pudło zawieszone na piersiach.

background image

Próba Tyrana

10

Major zmarszczył brwi.- Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, synu, ale jedno

jest pewne: na twoim miejscu nie prosiłbym na razie o nic.


Chewbacca i Lumpawarrump stali razem na skraju Otchłani Umarłych, gdzie

Szlak Rryatt skręca w stronę Kkkellerr.

- Już czas - rzekł Chewbacca. - Opowiedz mi, czego się nauczyłeś. Wymień zasa-

dy polowania na katarny.

Lumpawarrump spojrzał nerwowo w stronę zielonej gęstwiny.
- Nigdy nie odwracać się plecami do katarna, bo zaatakuje. Nigdy nie uciekać, bo

on jest szybszy. Nie spieszyć się z oddaniem strzału, bo katarn zdąży zniknąć.

- Jak zatem masz pokonać swego przeciwnika?
- Muszę być cierpliwy i odważny - wykrztusił Lumpawarrump. Nie zabrzmiało to

jak przejaw odwagi. - Katarn pozwoli się śledzić, dopóki nie rozpozna, z jakim prze-
ciwnikiem ma do czynienia.

- I co wtedy?
- Wtedy stanę i będę czekał, aż poczuję na twarzy jego oddech, a do moich noz-

drzy dotrze woń wydzieliny jego gruczołów. Moja dłoń musi być pewna, bym pierw-
szym strzałem trafił go prosto w pierś, drugi bowiem przeszyje już tylko powietrze.

- Wysłuchałeś mnie uważnie i zapamiętałeś wszystko, co ci powiedziałem. A teraz

zobaczymy, czego się naprawdę nauczyłeś.

Lumpawarrump zsunął kuszę z ramienia i potarł pazurem wypolerowaną, metalo-

wą powierzchnię kolby.

- Postaram się, żebyś miał powody do dumy.
- Pamiętaj o jeszcze jednej rzeczy: o świetle. Nie pozwól, żeby noc zastała cię w

głębi Otchłani Umarłych. Katarn nadal jest władcą ciemności i nawet Wookiee muszą
się z tym liczyć.

- Ojcze, ile katarnów udało ci się zabić?
- Pięć razy wyruszałem, by upolować księcia ciemności - odparł Chewbacca. - Raz

mi uciekł. Trzy razy udało mi się zwyciężyć. Za piątym razem dał mi ostrzeżenie, bo
nie byłem wystarczająco uważny. - Chewbacca chwycił syna za nadgarstek i poprowa-
dził jego dłoń wzdłuż podwójnej blizny, ukrytej pod futrem na lewej piersi. - Bądź więc
ostrożny, mój synu.

Lumpawarrump patrzył na niego przez chwilę, a potem cofnął rękę i zaczął łado-

wać kuszę. Chewbacca powstrzymał go gestem.

- Dlaczego? Mam wyruszyć bez broni?
- Poczekaj na właściwy moment. Jeśli udasz się na polowanie z kuszą gotową do strza-

łu, może się zdarzyć, że zechcesz oddać szybki, daleki i... niecelny strzał. Wtedy pozbawisz
się przewagi i nawet nie zauważysz, kiedy prastary książę zaatakuje cię i pokona.

Te słowa do reszty odebrały Lumpawarrumpowi pozory odwagi.
- Boję się, ojcze.
- Bój się, ale walcz.
Lumpawarrump patrzył na niego w milczeniu, po czym z wolna zarzucił broń na

ramię.

background image

Michael P. Kube-McDowell

11

- Dobrze, ojcze.
Odwrócił się, znalazł pazurami szczelinę w zielonej ścianie i bezszelestnie otwo-

rzył sobie drogę. Po chwili wahania zanurzył się w ciemnym wnętrzu i wkrótce prze-
padł bez śladu.

Chewbacca policzył do dwustu, a potem podążył za synem do Otchłani Umarłych.

Mężczyzna, który wszedł do kabiny DD-18, był ubrany w zielony mundur, opa-

trzony zupełnie innymi insygniami niż uniformy członków załogi „Ryzyka".

- Major Trenn Gant z Wywiadu Nowej Republiki - na dźwięk jego głosu Płat Mal-

lar zerwał się na równe nogi. - Siadać.

Mallar usłuchał.
- Z pewnością przyszedł pan, żeby przesłuchać mnie na temat ataku na jednostkę

dowódcy...

- Nie - odpowiedział Grant. - Dość dokładnie wiemy, co tam się stało.
Major okrążył stół i Mallara, po czym usiadł i położył na blacie urządzenie reje-

strujące.

- Kiedy dowiedział się pan o naturze waszej misji?
- O naturze misji? To znaczy o tym, że mieliśmy eskortować „Zatyczkę"? - Gant

nie miał zamiaru odpowiadać na to pytanie, więc Mallar ciągnął dalej. - Wezwano mnie
do biura szefa szkolenia przedwczoraj o dziewiątej pięćdziesiąt. Zostałem poinformo-
wany, że dostałem przydział do jednostki eskortowej.

- I wtedy po raz pierwszy dowiedział się pan o tej misji?
- Tak. No... nie. Poprzedniego dnia, kiedy ćwiczyliśmy na symulatorach, admirał

Ackbar powiedział mi, że prawdopodobnie będą potrzebni piloci do wykonania takiego
właśnie zadania. Nie wiedziałem jednak nic więcej, zanim wezwał mnie kapitan Lo-
girth. Od niego otrzymałem szczegółowe instrukcje dotyczące misji, takie same, jak
pozostali.

- Jakie instrukcje?
- To była zwyczajna odprawa przed lotem - odparł Mallar, zdziwiony, że Gant

wymaga wyjaśnień w tej materii. - Rozdano nam przydziały do konkretnych maszyn,
podano wektor skoku, rodzaj formacji, plan misji, porządek startów, informację o tym,
że mamy eskortować „Zatyczkę" oraz o tym, że niektórzy z nas mają wrócić promem.

- To wszystko?
- Tak, jeśli nie liczyć szczegółów technicznych, dotyczących konfiguracji urzą-

dzeń komunikacyjnych i tak dalej...

- Kiedy dowiedział się pan, że komandor Solo znajduje się na pokładzie promu?
- Dopiero w kabinie statku, na chwilę przed startem. Porucznik Bos rozpoznał ge-

nerała komandora, gdy ten wchodził do pojazdu. Przedtem wiedzieliśmy tylko tyle, że
prom wiezie członków dowództwa.

Gant skinął głową.
- Ile czasu minęło między odprawą a informacją, którą dostał pan w kabinie my-

śliwca?

- Cztery godziny.

background image

Próba Tyrana

12

- Chciałbym wiedzieć, co pan robił przez ten czas. Proszę nie pomijać żadnych

szczegółów.

- Poszedłem prosto do sali symulatorów, żeby poćwiczyć manewr startu i lot w

formacji. Wracając do szatni zatrzymałem się na jakieś dziesięć minut przed Ścianą
Pamięci, żeby poczytać nazwiska. Potem wziąłem pięciominutową kąpiel i udałem się
do kabiny sypialnej, gdzie spędziłem resztę czasu, próbując zasnąć.

- Z kim pan rozmawiał?
- Prawie z nikim. Z porucznikiem Frekką, operatorem mojego symulatora... W

pomieszczeniach pilotów zamieniłem też parę słów z Ragsem, to znaczy z poruczni-
kiem Ragsallem, który leciał z nami jako Ferry Siedem.

- Co mu pan powiedział?
- Pytałem, ilu z nas jego zdaniem dostanie przydział do Piątej Floty - odparł Mallar.
- I co odpowiedział?
- Że w walce zwykle nie traci się maszyn, ratując jednocześnie ich pilotów, toteż

prawdopodobnie nowa flota będzie potrzebowała tyle samo pilotów, ile myśliwców.

- Z kim jeszcze pan rozmawiał? Mallar potrząsnął głową.
-Z szefem obsługi naziemnej mojego statku, z dowódcą eskadry i... to wszyscy,

których pamiętam. Byłem zdenerwowany, majorze, a kiedy jestem zdenerwowany, nie-
chętnie wdaję się w rozmowy.

- Czym się pan tak denerwował?
- Tym, że mógłbym popełnić błąd i sprawić, że ludzie, którzy dali mi szansę, ża-

łowaliby swojej decyzji.

- Kontaktował się pan z kimkolwiek spoza bazy?
- Nie opuszczałem bazy.
- A przez komlink? -Nie.
- Na pewno? Może powinniśmy sprawdzić rejestr połączeń?
- Nie rozmawiałem z nikim... Zaraz! Próbowałem skontaktować się z admirałem

Ackbarem, ale był nieosiągalny.

- Znowu admirał Ackbar - zauważył Gant. - Łączą pana Z nim jakieś szczególne

stosunki?

- Był moim pierwszym instruktorem lotu. Jest także moim przyjacielem.
- Dość szybko zawiera pan przyjaźnie z członkami najwyższego dowództwa,

prawda?

- Nie wiem, co chce pan przez to powiedzieć. Kiedy ocknąłem się w szpitalu, ad-

mirał Ackbar już tam był. Nasza przyjaźń wynikła z jego inicjatywy. Nie miałem poję-
cia, kim jest i gdzie go szukać. Dowiedziałem się tego dużo później.

- Skoro ta znajomość była jego inicjatywą, to dlaczego szukał pan z nim kontaktu?
- Dlatego, że właśnie dostałem dobre wieści i nie miałem nikogo innego, z kim

mógłbym się nimi podzielić i kto by mnie zrozumiał - Mallar pochylił się do przodu i
oparł ręce na blacie. -Niech pan posłucha, majorze. Wiem, że spieprzyliśmy sprawę i
zdaję sobie sprawę, że zostanę odesłany... Ale musi pan wiedzieć, że każdy z nas wo-
lałby raczej umrzeć, niż pojawić się tu bez komandora.

background image

Michael P. Kube-McDowell

13

- Czyżby? - spytał kpiąco Gant. - Z moich informacji wynika, że żaden z was nie

oddał ani jednego strzału.- Bo nie mogliśmy - odpowiedział Mallar, wstając z tak groź-
ną miną, że strażnik przysunął się o krok bliżej. - Znowu było tak samo jak na Polneye.
Czekali na nas. Wyłączyli nas z walki, zanim zorientowaliśmy się, o co chodzi. W cią-
gu pierwszych pięciu sekund trafiono mój myśliwiec co najmniej trzy razy. Inni obe-
rwali jeszcze gorzej. A mimo to bez końca naciskałem spust, modląc się o powrót mocy
i cud, zanim nie zniknął ostatni z yevethańskich statków.

Ręka Ganta wystrzeliła do przodu i chwyciła prawy nadgarstek Mallara, zmusza-

jąc go do odwrócenia dłoni wierzchem do dołu. Przez jej wnętrze biegła ciemnosina
pręga, a niemal jedną trzecią kciuka pokrywał ohydny, krwisty pęcherz.

Puściwszy nadgarstek Mallara major Gant uniósł brew i usiadł na poprzednim

miejscu, krzyżując ramiona na piersiach.

- Istotnie. Czekali na was. Przechwycili was w odległości dziewięćdziesięciu jeden

lat świetlnych od Gromady Koornacht. To nie ślepy traf. Wiedzieli, kto był ich celem. I
na tym właśnie polega mój problem, pilocie.

Mallar rozsiadł się swobodniej na krześle.
- Nie wiem, w jaki sposób Yevethowie mogli uzyskać informacje niezbędne do zasta-

wienia takiej pułapki. Gdybym miał jakiś pomysł, powiedziałbym panu od razu, zamiast
pozwolić, żeby niepotrzebnie tracił pan czas. Pewien jestem tylko tego, że przeciek pocho-
dził od kogoś, kto wiedział o tej misji znacznie wcześniej niż my, piloci. Może się mylę, ale
zdaje mi się, że krążownik klasy Interdictor w żadnym razie nie jest w stanie pokonać dy-
stansu dziewięćdziesięciu jeden lat świetlnych w ciągu czterech godzin.

- Ma pan rację- powiedział Gant, zabierając ze stołu rejestrator. - Sierżancie, pro-

szę zaprowadzić podporucznika Mallara do pomieszczeń pilotów, wskazać drogę do
łazienki i pozostawić przy koi 40-D. Mallar, nie wolno panu opuszczać tej sekcji aż do
chwili otrzymania nowych rozkazów.

- Tak jest - potwierdził Mallar, wsuwając dysk identyfikacyjny do kieszeni. -

Dziękuję, sir.

- Nie wyświadczyłem panu żadnej przysługi, Mallar. Szukam zdrajcy i jeszcze go

nie znalazłem.

- Tak jest - Mallar skinął głową i ruszył za strażnikiem w kierunku włazu.
Gant odczekał, aż pilot go minie, i rzucił:
- Jeszcze jedno.
Mallar zatrzymał się z nerwowo bijącym sercem.
- Słucham, majorze.
- Jak pan sądzi, dlaczego Yevethowie zostawili was przy życiu?
- Na początku myślałem, że po to, żebyśmy mogli wrócić i zaświadczyć o tym, co

się stało.

- A teraz?
- Teraz uważam, że chcieli nas upokorzyć.
- Proszę wyjaśnić.
- Gdybyśmy tam zginęli, majorze, lub trafili do niewoli, stalibyśmy się ważni.

Atak... dali nam do zrozumienia, że nie jesteśmy nawet warci zabicia. Dobrze wiedzieli,

background image

Próba Tyrana

14

co zrobić, żebyśmy poczuli się tacy mali... Daremność - oto przesłanie, które kazali
nam zanieść, majorze. Pokazali, że są w stanie robić, co chcą i gdzie chcą, a my nie
możemy nic na to poradzić.

- Nie wierz w to ani przez chwilę, synu - przykazał dobitnie major Gant. - To jesz-

cze nie koniec. To dopiero początek. Nie ugniemy się przed takim szantażem. Jeszcze
im dołożymy.

- Mam nadzieję, że kiedy do tego dojdzie, ktoś rozwali paru w moim imieniu -

rzucił przez zęby Mallar - bo obawiam się, że straciłem swoją szansę.

Pół tuzina liści drzewa wroshyr poruszyło się, mimo bezwietrznej pogody. Uniosły

się na szerokość dłoni, po czym znowu opadły. To wystarczyło, żeby zdradzić pozycję
Lumpawarrumpa, kryjącego się w zaroślach nie dalej niż czterdzieści metrów od
Chewbacci.

Jego syn nawet nie próbował tropić zwierzyny. Ku rozczarowaniu ojca przeszedł

nie więcej niż sto kroków w głąb Otchłani Umarłych, po czym znalazł sobie kryjówkę.
Oparł się plecami o pień drzewa wroshyr, otoczony młodymi, masywnymi pędami zwi-
sającymi dookoła.

Co pewien czas Lumpawarrump wychylał się z gęstwiny i rozglądał na wszystkie

strony, jakby spodziewał się, że katarn będzie się przechadzał tuż pod jego nosem. Nie
ujrzawszy niczego, po chwili wycofywał się do kryjówki w błędnym przekonaniu, że
pozostaje niewidoczny, a więc i bezpieczny.

Jednak Chewbacca nie miał problemu z wypatrzeniem swego syna, a to oznaczało,

że młodzieniec mógł stać się łatwym celem dla każdego z drapieżców zamieszkujących
Otchłań. Pień, który zdaniem Lumpawarrumpa miał zabezpieczać mu tyły, był w isto-
cie idealną drogą dla atakującego znienacka katarna.

Chewbacca wiedział, że jego syn jest w znacznie większym niebezpieczeństwie

niż mu się wydaje, lecz honor nie pozwalał mu interweniować, chyba że Lumpawar-
rumpowi groziłaby niechybna śmierć. Mógł więc jedynie siedzieć i czekać z kuszą go-
tową do strzału, próbując nie denerwować się na tyle, by samemu nie dać się zaskoczyć
drapieżnikowi.

Starając się być w pogotowiu, Chewbacca nieustannie patrolował okolicę, poru-

szając się po łuku, tak by nie zmieniać dystansu od drzewa, pod którym schronił się je-
go syn, i nie oddalić się poza zasięg skutecznego ostrzału.

Cztery razy spostrzegł rozchylające się listowie drzewa wroshyr i cztery razy za-

marł w bezruchu.

Lumpawarrump ani razu go nie zauważył.
Chewbacca wiedział, że nawet na otwartej przestrzeni nieruchomy, długowłosy

Wookiee mógł od biedy uchodzić za jedną ze stert łodyg pasożytniczego mchajaddyyk,
którymi upstrzone było dno Otchłani. Jednak nawet myśliwy-nowicjusz zauważyłby w
końcu, że jedna z kup mchu wciąż zmienia pozycję. Ukryty za zieloną kotarą Lumpa-
warrump był tak bardzo przerażony, że nie przyszło mu to do głowy, ku rozczarowaniu
jego ojca.

Po pewnym czasie Chewbacca zdał sobie sprawę, że to, co przegapił młody Woo-

kiee, nie uszło uwagi jakiejś innej istoty... Poruszała się ona tylko wtedy, kiedy

background image

Michael P. Kube-McDowell

15
Chewbacca zaczynał się przemieszczać, a jednak jakimś cudem znajdowała się coraz
bliżej. Trzymała się nisko, głęboko ukryta w poszyciu i skutecznie wtapiała się w cień.
Gdy Wookiee odwracał się na tyle, że mógłby ją zobaczyć - znikała. Kiedy tylko ruszał
naprzód, czuł, że postępuje za nim.

W ciężkim i nieruchomym powietrzu Otchłani nie sposób było wyczuć zapachu

skradającego się stworzenia, nim nie znalazło się bardzo blisko. W końcu Chewbacca
energicznie pociągnął nosem i wydał z siebie ciche warknięcie. Osiem metrów od niego
z ziemi podniósł się inny Wookiee, ukryty dotąd pod liśćmi wroshyr. Był nim Freyrr,
jeden z wielu dalekich kuzynów Chewbacci, słynący w rodzinie z wyjątkowego talentu
do podchodzenia zwierzyny.

Po bezgłośnej wymianie spojrzeń i dumnej prezentacji uzębienia krewniacy oparli

się o siebie plecami i usiedli wśród listowia. Rozmowa, którą rozpoczęli, składała się z
warknięć tak cichych, że można było wziąć je za trzaski poruszających się konarów.

- Gdzie jest Lumpawarrump? - zapytał Freyrr.
- Schował się - odparł Chewbacca, wskazując głową w stronę kryjówki syna. - Po

co tu przyszedłeś? Dlaczego przeszkadzasz w hrrtayyku mojego syna?

- Mallatobuck wysłała mnie, żebym cię odnalazł. Ma dla ciebie wieści, z którymi

nie można było czekać do twojego powrotu.

- Jakie wieści?
- Będzie lepiej, jeśli najpierw opuścisz Otchłań.
- Mój syn nie może powrócić, póki nie zakończy próby.
- Ja z nim zostanę, kuzynie. Shoran czeka na ciebie przy Szlaku Rryatt. Opowie ci

wszystko po drodze do Rwookrrorro.

Chewbacca zesztywniał, próbując opanować narastającą wściekłość.
- Masz zamiar przejąć ode mnie ten obowiązek? Jak możesz przychodzić do mnie

z tak haniebną propozycją?! Nawet kiedy opiekun Jipirra został poparzony przez ognio-
żuki i spadł ze Szlaku Zgromadzenia, ani wtedy, gdy ojciec Grayyshka zaraził się cho-
robą żółtej krwi, nie przerwano próby hrrtayykl

Freyrr sięgnął za siebie i chwycił Chewbaccę za ręce.
- Mów ciszej, kuzynie.
Łatwość, z jaką Chewbacca wyswobodził ręce z uchwytu Freyrra, sprawiła, że je-

go warknięcie zabrzmiało jeszcze groźniej.

- Jeśli natychmiast nie powiesz mi, co cię do mnie sprowadza, za chwilę każdy

tkacz, gundark i katarn, mieszkający w Otchłani, usłyszy mój głos! Co się stało? Czy
chodzi o Mallatobuck?

Zrezygnowany Freyrr westchnął ciężko.
- Nie, chodzi o człowieka, któremu jesteś winien dług życia. Han Solo został

uwięziony przez wrogów księżniczki Leii. Jest w rękach Yevethów, gdzieś w Groma-
dzie Koornacht. Księżniczka prosi, byś powrócił na Coruscant.

Chewbacca wbił kły we własne przedramię, żeby powstrzymać potężny ryk rozpa-

czy.

- Teraz rozumiesz - ciągnął Freyrr. - Musisz spełnić obowiązek ważniejszy od te-

go, który wiąże się z twoim synem. Ruszaj. Shoran czeka na ciebie. Opowie ci resztę.

background image

Próba Tyrana

16

Dopilnuję, żeby twój potomek dotrwał cały i zdrowy do końca próby. Mallatobuck
wszystko mu wytłumaczy.

Decyzja, którą podjął Chewbacca, była nieprzyjemna, ale dość łatwa.
- Hrrtayyk będzie musiał poczekać do mojego powrotu -oświadczył, podnosząc się

z ukrycia.

Freyrr powstał razem z nim.
- Błagam cię, Chewbacca... Jeśli twój syn powróci do Rwookrrorro bez prawa do

ogłoszenia nowego imienia i noszenia baldrica, który zrobiła dla niego Malla, to...

- Lepsze to, niż gdyby miał wrócić na twoich rękach, kuzynie.
Freyrr wyszczerzył zęby.
- Kwestionujesz mój rrakktorrl\
- Nie, kuzynie. Kwestionuję to. - Chewbacca ryknął gromkim głosem imię Lum-

pawarrumpa, płosząc stado scurów i podrywając do lotu klucz tłustych charkarrów.
Nieco dalej Wookiee dostrzegł drżenie liści w miejscu, gdzie zniknął katarn, zmuszony
do przerwania łowów.

A że Lumpawarrump wciąż się nie pokazywał, Chewbacca powtórzył wezwanie.
- Wracaj, mój pierworodny! Dziś w nocy będziesz spał pod rodzinnym drzewem!

Mój honorowy brat jest w niebezpieczeństwie; muszę spieszyć do niego!

background image

Michael P. Kube-McDowell

17

R O Z D Z I A Ł

2

Krzywiąc się, Han otworzył zaczerwienione, opuchnięte i pokryte zakrzepłą krwią

oko. Z wolna zaczął dostrzegać wnętrze pomieszczenia, w którym się znajdował.

- Barth - wykrztusił.
Mechanik pokładowy siedział oparty plecami o ścianę. Zwinął się w kłębek, pod-

ciągnął kolana i otoczył je ramionami. Przyciskał brodę do piersi, jakby spał lub pró-
bował się ukryć.

- Barth - powtórzył Han, tym razem nieco wyraźniej. Współwięzień drgnął, uniósł

głowę i odwrócił się w jego stronę.

- Komandorze - odpowiedział zaskoczony i ruszył w stronę Hana po nierównej

podłodze. - Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd pana przynieśli. Co najmniej kilka go-
dzin...

- Co się działo?
- Nic, sir. Cały czas był pan nieprzytomny. Nie miałem pewności, czy jeszcze się

pan obudzi. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale mam nadzieję, że nie czuje się pan tak
fatalnie, jak wygląda.

Mechanik pomógł Hanowi usiąść.
- Nie jest aż tak źle. Zdarzało się już, że byłem bity przez ekspertów. Ci Yevetho-

wie to zwykli amatorzy. - Han wyprostował nogę, skrzywił się z bólu i oparł plecami o
ścianę. - Chociaż muszę przyznać, że nie brakowało im zapału.

- Czego od nas chcą?
- Nie mówili - odparł Han. Ostrożnie poruszył żuchwą na boki, po czym zmarsz-

czył nos. - Powiedz mi szczerze, Barth, czy to ja tak śmierdzę? Na twarzy Bartha odma-
lowało się zmieszanie.

Obawiam się, że my wszyscy. Nie ma tu łazienki ani niczego w tym stylu, nawet

kranu. Narobiłem w kącie. No, ale dzięki temu przynajmniej nie czuć tak mocno smro-
du bijącego od ciała kapitana. Coś na nim wyrosło, pokrywając większość skóry. Nie
mogę na to patrzeć.

- Więc nie patrz - poradził Han, spoglądając na zwłoki kapitana Sreasa. Twarz i

ręce zmarłego pokrywał delikatny, szary puch. - Zdaje się, że to jakieś grzyby. To su-

background image

Próba Tyrana

18

cha planeta. Widać to po skórze Yevethów i czuć w powietrzu. Dla tutejszych organi-
zmów ludzkie ciało musi wyglądać jak worek z wodą.

- Wolę o tym nie myśleć - wyznał Barth.
- Więc nie myśl. - Han rozprostował drugą nogę, zacisnął oczy i jęknął z bólu. -

Chyba jednak wolałbym, żeby sprał mnie jakiś ekspert. Zaglądał tu ktoś?

- Nie, odkąd pana przynieśli. - Barth zawahał się, po czym dodał: - Komandorze,

jakie są nasze szansę?

- Równie wątpliwe jak to, że nie obserwują nas w tej chwili - odparł Han.
Barth odwrócił głowę, przypatrując się niemal zupełnie gładkim ścianom celi. W

suficie znajdował się zakratowany wylot tunelu wentylacyjnego, a pośrodku podłogi
studzienka kanalizacyjna. W kątach żarzyły się blade światła, a w ścianie tkwiły niewy-
sokie drzwi pokryte płytą pancerną.

- Sądzi pan, że mają tu podgląd albo podsłuch?
- Możliwe. Doko prek anuda ten? - zapytał w nadziei, że Barth zna przemytniczą

gwarę.

- Przykro mi, ale nie rozumiem. Han przeszedł na dialekt illodiański.
- Stacch isch strąki?
- Niestety, komandorze, znam tylko bothański, trochę mowy standardowej Wspól-

nego Sektora i wszystkie dziewięć kalamariańskich przekleństw, jeśli to w czymś po-
może... Na tym kończą się moje talenty językowe - wyznał, kiwając przepraszająco
głową. - Akademia Floty zrezygnowała z wymogu znajomości trzech języków w tym
samym roku, w którym do niej wstąpiłem.

- Nieważne - powiedział Han. - Wątpię, czy udałoby się nam zwodzić Yevethów

przez dłuższy czas. Lepiej załóżmy, że mamy uważnych słuchaczy, którzy zrozumieją
większość naszych dowcipów. Dali coś do jedzenia?

- Nie, nic.
Han skinął głową w zamyśleniu.
- Jeśli to się nie zmieni, wkrótce sam będziesz mógł ocenić nasze szansę. Zróbmy

małą inwentaryzację.

W kieszeniach tego, co pozostało z ich kombinezonów, znaleźli elastyczny grze-

bień, tysiąckredytową, imperialną monetę „Vic-tory Tax" (Barth nosił ją jako talizman),
nieważny kupon do stołówki Dowództwa Floty, składany kubek oraz dwie pastylki
środka przeciwuczuleniowego, którego nie wolno było zażywać pilotom przed lotem.
Jeśli chodzi o biżuterię, ich stan posiadania był jeszcze skromniejszy: dysponowali
dwiema przypinanymi odznakami Floty oraz pięknym, tytanowym łańcuszkiem na
kostkę.

- Widywałem już większe arsenały - powiedział Han i kiwnął głową w stronę

zwłok. - Lepiej sprawdźmy, co znajdziemy przy nim.

Barth pobladł.
- Może sobie darujemy?
- Nie zadali sobie trudu, żeby go rozebrać, więc może nawet nie przeszukali jego

kieszeni?

background image

Michael P. Kube-McDowell

19

Strzał z blastera, który zabił kapitana Sreasa, wyrwał mniej więcej jedną trzecią

jego klatki piersiowej. Wypalone wnętrze rany otaczał pas zwęglonej skóry, do której
przylgnął stopiony materiał bluzy. Wyrwa była już w połowie pokryta szarą grzybnią,
dla której zwłoki stanowiły idealną pożywkę.

Han zacisnął zęby i przetrząsnął kieszenie kapitańskiego kombinezonu. To, co

znalazł, zaniósł do Bartha, który zaszył się w kącie i próbował nie patrzeć.

- Jak długo z nim służyłeś? - spytał Han.
- Cztery miesiące. W sumie dziewiętnaście skoków.
- To twój pierwszy przydział?
- Drugi. Wcześniej spędziłem rok w Trzeciej Flocie, jako drugi pilot na okręcie

pomocniczym.

Han wyciągnął identyfikator pilota Floty z kieszeni na ramieniu i podał Barthowi.
- Jakim był człowiekiem?
- Oficerem w każdym calu - odparł Barth. - Wymagającym, ale sprawiedliwym.

Niezbyt gadatliwym. Wiem tylko, że miał dzieciaki, ale nie znam nawet ich imion.

- Znam ten typ - stwierdził Han, po czym dotknął językiem końcówek ogniwa za-

silającego wydobytego z komlinku. - Rozładowane - mruknął, odkładając je na miejsce.
- Czy kiedykolwiek zdołał cię zaskoczyć?

- Zbierał szklane zwierzątka - przypomniał sobie Barth. -Tego się po nim nie spo-

dziewałem. Raz pokazał mi hologram żony, który zawsze woził ze sobą. Siedziała na
plaży pokrytej czarnym piaskiem, ubrana jedynie w uśmiech. Powiedział mi kiedyś tak:
„Mógłbyś oblecieć tysiąc planet i nie znalazłbyś piękniejszej kobiety. Nigdy nie zro-
zumiem, dlaczego zakochała się w takim nudziarzu, jak ja".

- Rzeczywiście go kochała? Barth zastanawiał się przez chwilę.
- Chyba tak. Myślę, że każdy facet chciałby, żeby babka tak się do niego uśmie-

chała. Mam nadzieję, że znajdę kiedyś kogoś, kto spojrzy na mnie w taki sposób.

Han skinął głową i delikatnie przewrócił ciało na plecy, po czym przysiadł na pię-

tach.

- Powiedziałbym, że doczesne dobra kapitana Sreasa nie na wiele nam się zdadzą -

stwierdził. - Ale nie trać tej swojej nadziei, poruczniku. Jeszcze zobaczysz Coruscant.

Barth przeszedł tymczasem pod przeciwległą ścianę.
- Nie sądzę. Podejrzewam, że przyjdzie nam tu umrzeć. Han skrzywił się wstając,

ale nim odwrócił się do młodego oficera, zdążył rozluźnić mięśnie twarzy wykrzywione
grymasem bólu.

- Poruczniku, nasi prześladowcy zadali sobie wiele trudu, żeby wziąć nas żywcem.

Nie pozbędą się nas ot, tak. Nasi też nie mają zamiaru tak po prostu nas skreślić. Znajdą
jakiś sposób, żeby nas stąd wyciągnąć. A tymczasem mamy obowiązek sprawić naszym
gospodarzom tyle kłopotów, ile się da. Nie daj się zastraszyć, bo wtedy uzyskają to, na
czym im zależy: kontrolę nad tobą.

- Czy nie schwytali nas właśnie po to, żeby móc kontrolować poczynania pani pre-

zydent?

Han zdecydowanie potrząsnął głową.

background image

Próba Tyrana

20

- Gdybym choć przez chwilę podejrzewał, że Leia naraziłaby na niebezpieczeń-

stwo siebie, Piątą Flotę lub całą Nową Republikę tylko po, żeby wyciągnąć nas z nie-
woli, to znalazłbym jakiś sposób, by jak najszybciej skończyć ze sobą.

- W takim razie po cóż Yevethowie mieliby nas więzić, skoro nie jesteśmy nic

warci jako argument przetargowy?

- Slatha essach sechel.
- Przykro mi, ale nie...
Han nie spodziewał się, że Barth zaskoczy. Przejście na illodiański miało mu je-

dynie przypomnieć o „słuchaczach". Han wskazał palcem na wylot tunelu wentylacyj-
nego i dostrzegł w u-dręczonych oczach Bartha błysk zrozumienia.

- Gdyby na twoim statku zalęgły się szkodniki - wyjaśnił -a twój kapitan kazał ci

schwytać pierwsze dwa do słoja, to czy nazwałbyś to „braniem zakładników"?

Barth zacisnął zęby, przełknął ślinę i pokręcił głową.
- No właśnie. Spróbuj pamiętać, gdzie jesteśmy i jakie jest nasze zadanie oraz o

tym, że mamy „słuchaczy", którzy stawiają sobie zgoła inny cel. Musieliśmy to sobie
wyjaśnić i na tym koniec. Nie będziemy wracać do tematu, chyba że w zupełnie innych
okolicznościach.

- Znam pewien klub nocny w Imperiał City - powiedział Barth. - Mają tam dobre

żarcie i tancerkę slava wartą każdego napiwku. Tam będziemy mogli pogadać.

Han uśmiechnął się z aprobatą.
- Umowa stoi. Stawiam pierwszą kolejkę.

Posiadłość klanu Beruss w Imperiał City była tak wielka, że od biedy sama mogła

uchodzić za miasto. W murach Exmooru mieściły się dwa parki, las, łąka, niewielkie
jeziorko pełne ryb z Illodii, po którym śmigały zgrabne żaglówki, oraz dwadzieścia je-
den budynków, a wśród nich stumetrowa iglica Illodia Tower z biegnącą na zewnątrz,
spiralną klatką schodową.

Dobra te, mieszczące się trzysta kilometrów na południe od Pałacu Imperatora, by-

ły świadectwem długotrwałej obecności klanu Beruss na Coruscant. Członkowie tego
rodu reprezentowali Illodię w Senacie niemal od początku jego istnienia. Najbliższa
rodzina Domana - w tym pierwszy ojciec, pierwszy i drugi wuj, szósty dziadek oraz
dziewiąta prababcia - była ledwie cząstką długiej linii łączącej dzieje Exmoor z historią
Coruscant. Na Illodii nie istniał ród królewski, a oligarchiczną władzę sprawowało pięć
klanów. System ten okazał się trwalszy niż liczne rządy dynastyczne na innych plane-
tach. Klan Beruss przetrwał rozmaite zawirowania polityczne targające Illodią w głów-
nej mierze dzięki temu, że jego siedzibę ulokowano właśnie na Coruscant.Exmoor był
pomnikiem dawnych wielkich ambicji Illodian. Jego budowę sfinansowano z podatków
zebranych we wszystkich dwudziestu illodiańskich koloniach. Każdy z budynków nosił
nazwę planety, z której ściągnięto najlepszych konstruktorów i dekoratorów. Nawet
proporcje i układ budowli były odbiciem mapy illodiańskiego terytorium. Każdy gmach
opatrzono efektownym herbem planety, którą miał symbolizować, widocznym jedynie
z komnaty mieszczącej się na najwyższym piętrze Illodia Tower.

background image

Michael P. Kube-McDowell

21

Z czasem herby usunięto, budynki opustoszały, a po samych koloniach pozostało

jedynie wspomnienie. Kiedy Imperator zaanektował Sektor Illodii, obwieścił „uwolnie-
nie kolonii spod tyranii klanów", po czym wprowadził w nich podatki niemal dwukrot-
nie większe od poprzednio obowiązujących.

O dawnej chwale jej właścicieli przypominała jedynie fasada samej wieży. Metal i

kamień lśniły tak samo jak w czasach, kiedy Bail Organa przyprowadzał tu swoją
młodszą córkę, by bawiła się w parku z dziećmi należącymi do klanu Beruss, podczas
gdy sam dyskutował z senatorem o sprawach wagi państwowej. Siedemdziesiąt pokoi,
mieszczących się we wnętrzu wieży, nadal wyglądało jak intrygujące połączenie mu-
zeum i siedziby rodu. Mieszkało w nich jedenaście dorosłych osób z najbliższej rodziny
Domana oraz prawie dwadzieścioro dzieci.

Doman przyjął Leię w pomieszczeniu, którego nigdy przedtem nie miała okazji

zwiedzić - w komnacie rady klanu, gdzie dorośli omawiali najważniejsze kwestie doty-
czące przyszłości rodziny. Jedenaście identycznych krzeseł, z których każde opatrzono
srebrno-błękitnym godłem rodu Beruss, ustawiono tak, że tworzyły krąg, oświetlony
ciepłym blaskiem płynącym z okna w suficie.

Powitalny uśmiech Domana był równie ciepły.
- Moja mała księżniczko - powiedział, jakby oczekiwał, że Leia podbiegnie do

niego, rzuci mu się na szyję i da buziaka w policzek, jak za dawnych czasów. - Czy są
jakieś nowe wieści?

- Nie - odparła Leia, wstępując w krąg krzeseł. - Yevethowie nie odezwali się ani

słowem. Wicekról ignoruje moje wezwania.

- Może to nie była sprawka Yevethów?
- Mamy już dane z komputerów kilku myśliwców eskorty. Nie ulega wątpliwości,

że stoją za tym Yevethowie. Nylykerka zidentyfikował krążownik klasy Interdictor,
którego użyli podczas ataku. To „Imperator", oddelegowany do Dowództwa Czarnej
Floty. Jesteśmy absolutnie pewni, że to robota Nila Spaara.

- Rozumiem - skinął głową Doman. - Tak czy owak, cieszę się, że najpierw przy-

szłaś do mnie, a nie od razu przed oblicze Rady. Pewne rzeczy lepiej ustalać w prywat-
nej rozmowie.

- Przyszłam do ciebie - powiedziała Leia, sadowiąc się na czwartym krześle od

Domana - bo nie rozumiem, co tobą kierowało. Czuję się tak, jakby zdradził mnie ktoś,
kogo uważałam za przyjaciela mojego ojca i... własnego.

- Klan Beruss zawsze będzie żył w przyjaźni z domem Organa - odparł Doman. -

To się nie zmieni ani za mojego życia, ani za twojego.

- W takim razie wycofaj petycję. Doman rozłożył ręce.
- Bardzo chętnie, jeśli przyrzekniesz, że nie wypowiesz wojny N'zoth tylko po to,

by uratować ukochanego lub pomścić jego śmierć. Możesz mi to obiecać?

- Żądasz, żebym wyrzekła się Hana? Nie mogę uwierzyć, że mienisz się moim

przyjacielem, a jednocześnie domagasz się czegoś takiego.

Doman z gracją spoczął na krześle.
- Dwaj inni mężczyźni dzielą los Hana: zostali uwięzieni lub zabici. Czy ich dobro

obchodzi cię tak samo, jak dola twojego partnera?

background image

Próba Tyrana

22

- Cóż za absurdalne pytanie! - oburzyła się Leia. - Han jest moim mężem, ojcem

moich dzieci. Martwi mnie los jego towarzyszy i chciałabym, żeby wrócili cali i zdro-
wi, ale nie zamierzam udawać, że znaczą dla mnie tyle, co Han.

- Tutaj nie musisz udawać - rzekł Doman. - Ale czy jako Prezydent Senatu Nowej

Republiki potrafisz grać tak przekonująco, żeby twoje czyny nie zniszczyły tej iluzji?
Bo jeśli nie jesteś gotowa potraktować tych trzech mężczyzn w jednakowy sposób, to
uważam, że nie powinnaś pełnić tak odpowiedzialnej funkcji.

-Nie pojmujesz, jakie to ma dla nas znaczenie - odparła Leia. -Rozejrzyj się po

tym pokoju. Na pewno masz jakieś faworyty, ale żadna z nich nie jest dla ciebie tak
ważna, jak Han dla mnie.

- I to właśnie zawsze uważałem za słaby punkt waszego stylu życia - skomentował

Doman.- Możemy podyskutować na ten temat przy innej okazji -zaproponowała Leia. -
Rzecz w tym, że nie rozumiesz, co oznaczałaby dla mnie taka strata.

Doman rozparł się wygodniej na krześle, potrząsając głową.
- Obserwuję waszą rasę od niemal stu lat i wiem, jak daleko możecie się posunąć

powodowani namiętnością. Zakochany mężczyzna poruszy góry, by uratować panią
swego serca. Miłująca kobieta poświęci wszystko dla człowieka, którego wybrała. Z
naszego punktu widzenia to szaleństwo, ale rozumiem cię, Leio. W przeciwnym razie
nie obawiałbym się twojej miłości do Hana.

- Nie obawiałbyś się?
- Lękam się, że możesz poświęcić dla niego coś, co nie należy do ciebie... na przy-

kład pokój, o który tak zabiegaliśmy, życie tysięcy żołnierzy, którym kazałabyś wal-
czyć, i losy milionów istot, które mogłyby zginąć, a nawet przyszłość całej Nowej Re-
publiki. Potęga ludzkich emocji mogłaby do tego doprowadzić. Wiesz o tym równie
dobrze jak ja.

- Uważasz, że nic nie jest dla mnie ważniejsze niż Han? Sądzisz, że do tego stop-

nia utraciłam panowanie nad sobą?

- Drogie dziecko, nie wymagaj, bym wierzył w rozum, skoro już tyle razy przegrał

on z namiętnością- odpowiedział Doman. — Obiecaj mi to, o co proszę, a wycofam pe-
tycję. Wiem, że dotrzymasz słowa.

- Chcesz, żebym ograniczyła sobie pole manewru nie wiedząc nawet, dlaczego

Yevethowie to zrobili? Rieekan dostarczy mi swój raport nie wcześniej niż za kilka go-
dzin, aA'baht odezwie się dopiero wieczorem, gdy otrzyma sprawozdanie ze śledztwa
na miejscu zasadzki. Drayson prosił mnie o trzydzieści godzin zwłoki, a Wywiad Floty
w ogóle niczego nie mógł mi obiecać.

- A kiedy oczekujesz raportu ministra Falanthasa? Leia spojrzała na Domana ze

zdumieniem.

- Słucham?
- Nie masz zamiaru zaangażować w tę sprawę ministra stanu? Czy bierzesz pod

uwagę jedynie rozwiązanie militarne?

- A czy Yevethowie już nie ustalili zasad gry? Czy Han, kapitan Sreas i porucznik

Barth nie są jeńcami wojennymi?

background image

Michael P. Kube-McDowell

23

- Modlę się tylko, by nie byli już ofiarami tej wojny - rzekł Doman. - Modlę się

również i o to, żebyś pamiętała o tym, iż nie każdy konflikt trzeba rozstrzygać ucieka-
jąc się do rozlewu krwi, a nieprzyjacielskie gesty nie muszą prowadzić do totalnej woj-
ny.

- Więc mamy im dać to, czego żądają?
- W długiej historii wojen znacznie częściej bywało tak, że jeńcy odzyskiwali wol-

ność dzięki negocjacjom, a nie drogą zbrojnej interwencji. Kompromis nie jest hańbą. -
Doman rozłożył ręce wskazując krąg krzeseł. - Ta idea przyświeca zebraniom, które
odbywają się w tej sali.

- Wcielając w życie tę „ideę" pozwoliliście Palpatine'owi zagarnąć wasze kolonie i

odebrać wam wolność.

- Tymczasowo - odparł Doman. - Ale ja stoję przed tobą i jestem wolny, a co się

stało z Palpatine'em? Nie pozwól emocjom wpływać na twoją ocenę sytuacji.

Leia odchyliła się do tyłu wraz z krzesłem i spojrzała w niebo.
- Nie pozwolę - odrzekła po chwili. - Ale i tobie nie mogę pozwolić, byś wpływał

na moją opinię, Domanie.

- Leio...
- Nie wiemy, dlaczego Yevethowie zrobili to, co zrobili. Czy chcieli ukarać mnie

za Doornik Trzysta Dziewiętnaście, czy był to wstęp do poważniejszej akcji? - Leia po-
chyliła się do przodu, jakby zamierzała wstać. - Bez względu na przyczynę, będą uważ-
nie obserwowali naszą reakcję. Nie sądzisz, że najgorszym znakiem, jaki możemy do
nich wysłać, będzie wotum nieufności wobec przywódczyni Nowej Republiki? Nie
uważasz, że Nil Spaar będzie zachwycony widząc, że Senatem targają wewnętrzne kon-
flikty?

- Nie musi dojść do konfliktów - zaoponował Doman Be-russ. - Usuń się w cień,

dopóki nie zakończymy tej sprawy. Pozwól komuś innemu unieść ten ciężar. Nie znaj-
dziesz się na marginesie, obiecuję.

- Nie mogę tego zrobić - Leia wstała i skróciła dystans dzielący ją od senatora o

połowę. - Przez wzgląd na naszą przyjaźń i na pamięć mojego ojca, proszę cię po raz
ostatni, Domanie: wycofaj się. Daj mi swobodę działania, abym mogła zrobić to, co
trzeba. Nie zmuszaj mnie do prowadzenia wojny na dwa fronty.

- Przykro mi, mała księżniczko - odparł Doman. - Stawka jest zbyt wysoka. To

mój obowiązek.

- Ja też mam swoje powinności - przypomniała Leia, patrząc na niego z gniewem i

żalem. - Muszę już iść, senatorze. Mam sporo pracy przed sesją Rady.- Mam nadzieję,
że zmienisz zdanie - powiedział Doman, podnosząc się z krzesła. - Nie chciałbym
wprawiać cię w zażenowanie.

Leia potrząsnęła głową.
- To ty powinieneś czuć zażenowanie, senatorze. Przynajmniej wobec małej

dziewczynki, która kiedyś uważała cię za członka rodziny, a Exmoor za swój drugi
dom.

background image

Próba Tyrana

24

Podczas pobytu Chewbacci na Kashyyyku „Sokół Millenium" stał się największą

atrakcją Rwookrrorro. Jego przybycie było wielkim wydarzeniem, a do lądowiska
Thyss ciągnął nieprzerwany strumień gości z Karryntora, Northaykk, a nawet z odle-
głego półwyspu Thikkiiana. Zwiedzający przybywali tłumnie, choć wolno im było je-
dynie obejrzeć kadłub słynnego statku z zewnątrz i zrobić sobie pamiątkowy hologram.

Chewbacca pozostawił maszynę pod opieką kuzynów: Dry-anty i Jowdrrl. Oboje

niemal błagali go o ten zaszczyt i pragnęli rzetelnie wywiązać się ze swoje zadania.
Dryanta był pilotem, a Jowdrrl - mechanikiem. Opuszczając dom, by zamieszkać na
pokładzie „Sokoła", czuli, że doświadczają niesłychanego przywileju.

Ani na chwilę nie otwierali rampy „Sokoła" i dopilnowali, by lądowisko było

strzeżone przez całą dobę. Od rana do wieczora, kiedy przez platformę przewijały się
tłumy zwiedzających, na zmianę pilnowali, by nikt nie zbliżył się do kadłuba na odle-
głość wyciągniętej ręki.

Kiedy Chewbacca, Freyrr, Shoran i niepocieszony Lumpa-warrump dotarli na lą-

dowisko, nie było tam nikogo. Mallatobuck bez słowa wyjaśnienia rozpędziła tłum, by
Dryanta i Jowdrrl mogli w spokoju przygotować „Sokoła" do lotu.

- Lumpy, chcę, żebyś wrócił do rodzinnego drzewa - powiedziała Mallatobuck

przywitawszy się ze wszystkimi. - Kriyy-stak jest w domu i przygotowuje zapasy żyw-
ności dla twojego ojca. Sprawdź, czy są gotowe. Jeśli tak, to przynieś je jak najszybciej.

Lumpawarrump bez słowa skargi popędził w stronę domu.
- Wolałeś przyprowadzić go z powrotem, niż zostawić pod opieką Freyrra -

stwierdziła Malla, odwracając się do Chewbacci.

- To moja wina, nie jego. Poza tym nie był jeszcze gotowy - odparł Chewbacca. -

Być może następnym razem będzie lepiej przygotowany. Macie nowe wieści?

- Sieć nadal milczy. Informacja o nieszczęściu, które spadło na naszego przyjacie-

la, nie została jeszcze podana do publicznej wiadomości. Ralrracheen wysłał w twoim
imieniu wiadomość do księżniczki, ale jak dotąd, nie było odpowiedzi.

- Co ze statkiem?
- Jowdrrl będzie lepiej wiedziała - odpowiedziała Malla, kierując się w stronę ma-

szyny. Na jej zawołanie oboje strażnicy „Sokoła" zbiegli po rampie.

- Chewbacco, przepraszamy cię dziesięć razy po tysiąckroć! Statek nie jest jeszcze

gotowy - obwieściła Jowdrrl. - Potrzebuję dwudziestu minut, żeby skończyć pracę nad
górną wieżyczką z działkami.

- Wyjaśnij.
- To miał być dar dla Hana Solo, w podzięce za uratowanie ci życia. Zamierzałam

skończyć robotę przed twoim powrotem...

Chewbacca obnażył kły.
- Jaki dar?!
- Kuzynie, opiekując się statkiem zdążyłam go dobrze poznać. Dostrzegłam kilka

słabych punktów, a Dryanta pomógł mi zaprojektować ulepszenia.

Spomiędzy obnażonych zębów Chewbacci dobiegł wściekły warkot.
- Chcesz powiedzieć, że „Sokół" nie jest gotowy, bo zachciało ci się w nim maj-

sterkować pod moją nieobecność i nie zdążyłaś złożyć go do kupy?!

background image

Michael P. Kube-McDowell

25

- Nie, kuzynie, nie jest gotowy. Pracowaliśmy z Dryanta przez całą noc, żeby

skończyć to, co zaplanowaliśmy. Muszę tylko przetestować nowe systemy. Jeśli zaraz
wrócę do pracy, to będę gotowa, nim załadujesz prowiant i uzyskasz pozwolenie na
start.

Chewbacca pogonił ją warknięciem i zirytowany odwrócił się do Maili.
- Wiedziałaś o tym?
- Nie próbuj rozładowywać niepokoju o los Hana wściekając się na rodzinę! —

warknęła z wyrzutem, niemal równie rozdrażniona, jak on. - Odrzuciłeś dar Jowdrrl nie
zastanowiwszy się nawet, ile jest wart.- Nie powinna była brać się za żadne przeróbki -
mruknął Chewbacca.

- Jest twoją najbliższą kuzynką i bardzo cię lubi - przypomniała Malla. - Ile czasu

zabierze ci podróż na Coruscant?

- Nie wybieram się na Coruscant. Lecąc tam nie pomogę Hanowi - wyjaśnił

Chewbacca. - Jest gdzieś w Gromadzie Koo-rnacht i tam będę go szukał.

- Ale księżniczka prosiła, żebyś się u niej zjawił. Sam zobacz; możesz odtworzyć

wiadomość na pokładzie „Sokoła".

- Jeśli i tak ma zamiar wysłać mnie do Koornacht, to stracę cenny czas, którego

może zabraknąć Hanowi, a jeśli nie, to i tak będę musiał tam polecieć, bo inaczej spla-
mię swój honor. Dlatego wolę od razu wyruszyć w ten rejon.

- Co masz zamiar zrobić?
- To, co trzeba - odparł. - Najpierw jednak sprawdzę, co wykombinowała Jowdrrl.

Przyniesiesz mój blaster?

- Pozbieram w domu wszystko, czego potrzebujesz - obiecała Malla. - Bądź wyro-

zumiały dla Jowdrrl. Podobnie jak ty, robi tylko to, co nakazuje jej honor.

Mrucząc pod nosem, Chewbacca długimi susami wspiął się po rampie „Sokoła

Millenium". Malla odwróciła się do Freyrra i Shorana.

- Chodźcie - rozkazała. - Musimy porozmawiać, a mamy niewiele czasu.

Chewbacca z niechęcią musiał przyznać, że modyfikacje wprowadzone przez

Jowdrrl były nie tylko rozsądne, ale i od dawna oczekiwane.

Jednym z najbardziej pogardzanych dziwactw koreliańskich frachtowców typu

YT-1300 było niezwykle ograniczone pole widzenia z kokpitu. Wprawdzie załoga do-
skonale wiedziała, co dzieje się przed dziobem i po prawej burcie statku, za to po lewej
nie było widać praktycznie nic.

Fakt ten, w połączeniu ze skrajnym położeniem kokpitu, sprawiał, że manewrowa-

nie i lądowanie jednostką YT-1300 w ciasnych pomieszczeniach było prawdziwym
wyzwaniem. Większość statków tego typu wyposażono w dodatkowy, pięcioosiowy
dalmierz laserowy umieszczony w lewej burcie, tuż przed włazem. Instalację takich
urządzeń zlecali najczęściej wystraszeni piloci, którym przytrafiło się bliskie spotkanie
ze ścianą lądowiska lub inną jednostką. Uparty i pewny siebie Han nigdy nie pozwolił
Chewiemu na wyposażenie „Sokoła" w taki osprzęt.

„Czy kiedy idziesz, musisz patrzeć pod nogi? Prawdziwy pilot wyczuwa położenie

swojego statku - tłumaczył Han. - Nie chcę, żeby ktoś patrzył na «Sokoła» i myślał, że

background image

Próba Tyrana

26

potrzebne nam takie zabawki. Daj mi metr zapasu, a wlecę tym pudłem wszędzie. Są-
dzisz, że Lando przeleciałby przez szyb drugiej Gwiazdy Śmierci, gdyby polegał na
wskazaniach dalmierza?"

Podczas lotu kiepska widoczność była jeszcze bardziej dokuczliwym problemem

niż przy lądowaniu. Tak właśnie narodził się charakterystyczny manewr, znany wśród
pilotów jako „ko-reliańska karuzela" - powolny przewrót na lewą burtę, wykonywany
podczas lotu w grupie statków lub jako manewr bojowy. Fakt, iż Han zainstalował po-
jedynczą antenę szerokopasmowego zestawu sensorów w lewej, górnej części kadłuba,
sprawił, że karuzela stała się rutynowym manewrem podczas lotu „Sokołem", jako że
talerz owej anteny nie mógł być skierowany w dół, na pancerz statku.

Jowdrrl nigdy nie latała „Sokołem", a Chewbacca nie zwierzał jej się z kłopotów z

prowadzeniem statku. Mimo to udało jej się podsumować ten problem jednym, jakże
prawdziwym zdaniem, którego Chewie jak dotąd nie zdołał wpoić swojemu synowi:
„Myśliwy Wookiee, który kryje się za drzewem, traci z oczu połowę lasu".

Rozwiązanie wymyślone przez Jowdrrl było proste, żeby nie powiedzieć oczywi-

ste. We wszystkich istniejących iluminatorach, czyli tych we włazach umieszczonych w
obu burtach oraz na stanowiskach strzeleckich, umieściła niewielkie panele przetworni-
ków optycznych.

Obraz ze wszystkich czterech niemal przezroczystych paneli wyświetlany był na

ekranach w kokpicie. Dzięki temu pilot widział to, co dotąd mógł zobaczyć wyłącznie
wyglądając przez iluminatory w różnych częściach statku. Jedynym punktem, który na-
dal pozostawał niewidoczny, był obszar bezpośrednio za rufą. Na szczęście ten rejon
znajdował się w zasięgu działania anteny.

Wyjaśniając swoje dokonania, Jowdrrl przeszła z dialektu Shyriiwook na Thyka-

rann, który dysponował bogatszym słownictwem technicznym.

- Jeśli zechcesz, będziesz kiedyś mógł przepuścić sygnał przez komputer celowni-

czy. Wtedy każdy namierzany obiektzobaczysz albo na zwykłym ekranie, albo na ce-
lowniku, albo w obu tych miejscach - wytłumaczyła Chewiemu. - Możesz sobie kupić
lepsze przetworniki obrazu, na przykład „rybie oko" firmy Melihat albo Tana Ire, ale
ich montaż będzie wymagał wycięcia otworów w kadłubie. No, teraz przynajmniej mo-
żesz sobie popatrzeć przez wszystkie iluminatory, nie biegając po całym statku.

Chewbacca z niechęcią wymruczał słowa uznania.
- Niestety, nie miałam dość czasu, by zająć się drugim problemem - dorzuciła

przepraszająco, przechodząc znów na Shy-riiwook.

- Jakim mianowicie?
- „Myśliwy Wookiee nie ma tylu rąk, by jednocześnie wspinać się i mierzyć do

zwierzyny".

I znów w jej słowach zabrzmiało zaskakująco dobre zrozumienie specyfiki latania

„Sokołem", obsługiwanym najczęściej przez zdecydowanie zbyt skromną załogę. Ofi-
cjalnie koreliański frachtowiec typu YT-1300 powinien być obsadzony przez czteroo-
sobową ekipę w przypadku lotów wewnątrzsystemowych lub ośmioosobową (pracującą
na zmiany) podczas podróży międzygwiezdnych.

background image

Michael P. Kube-McDowell

27

Operator załadunku był właściwie zbędny, lecz pozostali -nie. Nawet przy zdal-

nym sterowaniu działkami, dla dwuosobowej załogi efektywny lot w warunkach bojo-
wych był niemal niemożliwy. W większości przypadków „Sokół" przetrwał starcia z
wrogiem tylko dlatego, że jego załoga walczyła na tyle dobrze i na tyle krótko, że moż-
liwa była szybka ucieczka.

- Im więcej gąb przy stole, tym gorsza uczta - powiedział Chewbacca. - Na ciche

polowanie najlepiej wybrać się we dwóch. Choć istotnie, czasem cztery ręce nie wy-
starczają.

Jowdrrl znowu zmieniła dialekt.
- Dlaczego nie zainstalowaliście w wieżyczkach automatycznego systemu kontroli

ognia?

- Przez całe lata tłumaczyłem Hanowi, że powinniśmy to zrobić - odparł

Chewbacca - ale jest bardzo przywiązany do tych poczwórnych działek typu Dennia, bo
dają „Sokołowi" zaskakująco dużą siłę rażenia. Tyle, że zaprojektowano je z myślą o
Dread-naughtach, które miały liczne załogi, więc nie są przystosowane do współpracy z
automatycznym systemem kontroli ognia.

- Sprawdziłam w katalogu, że nie produkuje się ani zawieszenia pierścieniowego,

ani kulowego dla tego typu działek -powiedziała Jowdrrl. - Istniejących zamocowań nie
da się, niestety, przystosować do współpracy z komputerem celowniczym. Mam jednak
kilka pomysłów, tylko... brakuje mi czasu. - Wskazała palcem jeden z ośmiu kabli do-
prowadzonych do konsoli komputera celowniczego i spytała: - Sam wymyśliłeś to
obejście?

-Tak.
System stworzony przez Chewbaccę składał się z ośmiu przewodów łączących

mechanizm poruszający działkami z, joy-stickiem" umieszczonym na desce rozdziel-
czej w kokpicie.

- Jest zaskakująco skuteczne - pochwaliła. - Niewiele brakuje, a będziesz miał to,

czego potrzebujesz. Próbowałeś kiedyś wprowadzać impuls sterujący nie z manetki,
lecz bezpośrednio z ekranu celownika albo dopasowywać obraz z ekranu do tego, co
widać na wyświetlaczu samego działka?

- Nie mam czasu na dyskusje o tym, co mógłbym zrobić -przerwał jej Chewbacca.

- Ale z tego, co widzę, nie doceniałem twoich umiejętności. Wiele się nauczyłaś, kiedy
mnie tu nie było.

- Dzięki, kuzynie - Jowdrrl zamknęła pudło z narzędziami i spojrzała mu w oczy. -

Mam nadzieję, że to oznacza, iż akceptujesz moją kandydaturę na członka załogi w
czekającej cię podróży.

- Nie gadaj głupstw.
- Z tego, co mówiła nam Malla, wynika, że przyjdzie ci zmierzyć się z wrogiem

straszliwszym niż „tkacz pułapek" i bardziej złowrogim niż gundark. Nie powinieneś i
nie musisz walczyć z nim samotnie...

- Nie - przerwał jej szorstko, po czym odwrócił się i zaczął schodzić po drabince

na pokład główny.

background image

Próba Tyrana

28

- Jesteśmy rodziną. Twój dług życia wobec Hana Solo nie kończy się na tobie -

ciągnęła Jowdrrl, idąc tuż za nim. - Nie jesteś w stanie obsłużyć całego statku. Co
chcesz osiągnąć lecąc tam samotnie?

Chewbacca dotarł do kokpitu i opadł na fotel pilota. Włączył podgrzewacze uzwo-

jenia napędu jonowego, rozpoczynając tym samym nadzwyczaj krótką procedurę star-
tową „Sokoła".

- Masz trzy minuty na zabranie swoich rzeczy i opuszczenie statku.
- Nie zamierzasz pożegnać się z Mallą przed startem? - spytała, gestykulując z

ożywieniem.Chewbacca podążył wzrokiem za ruchem jej ręki. Ujrzał Mallę, Shorana i
Dryantę, stojących razem na płycie lądowiska i spoglądających w stronę kokpitu „So-
koła". Dryanta i Shoran byli przepasani myśliwskimi bandolierami, a nie baldricami, a
u ich stóp stały sztywne torby z ekwipunkiem, używane do wspinaczki po drzewach.

Z pełnym irytacji warknięciem Chewbacca wygramolił się z fotela i popędził w

stronę rampy.

- Co to ma znaczyć?! - ryknął, przekrzykując gwizd rozgrzewających się silników

„Sokoła".

- Oto reszta twojej załogi - obwieściła Malla. Shoran uśmiechnął się szeroko i za-

meldował:

- Pierwszy oddział Sił Ekspedycyjnych Wookieech gotów do wymarszu!
- Malla powiedziała, że lecisz prosto do Koomacht - wyjaśnił Dryanta. - Nie pu-

ścimy cię tam samego. Chcemy ci pomóc.

Chewbacca spojrzał na swoją żonę.
- Nie możesz prosić ich, żeby ryzykowali życie z powodu mojego długu honoro-

wego.

- Nie musiałam ich prosić - odparła Mallatobuck. - Wystarczyło, że powiedziałam

im, dlaczego tam lecisz i co cię czeka.

- To był nasz pomysł - przyznał Shoran, zakładając na ramię solidnie wypchaną

torbę. Nie możesz zabronić nam udziału w tych łowach, nie narażając na szwank swo-
jego honoru, bo jeśli wyruszysz samotnie i zginiesz, okryjesz się hańbą.

Syk uruchamianych wtryskiwaczy i stukot sprężarek, dobiegające zza pleców

Chewbacci, dowodziły, że Jowdrrl samodzielnie kontynuowała procedurę startową.

- Nie chciałem, żeby członkowie mojej rodziny musieli kiedykolwiek walczyć -

rzekł Chewbacca. - Wiąże mnie przysięga i jeśli będzie trzeba, oddam życie za mojego
przyjaciela, ale nie mam zamiaru oddać i waszego.

- Moje życie nie jest twoją własnością, żebyś mógł nim rozporządzać - obruszył

się Dryanta. - Należy wyłącznie do mnie, a ja postanowiłem poświęcić je dla ciebie,
kuzynie, i dla twojego druha.

- Nie możesz odmówić, jeśli nie chcesz okryć nas wstydem, kuzynie - powiedział

Shoran. - Dotyczy to także Jowdrrl.

- W takim razie wejdźcie na pokład - ustąpił, rzucając żonie gniewne spojrzenie.

Młodzi pospieszyli w stronę statku, zostawiając Chewbaccę sam na sam z Mallą. -
Twoje mądre pomysły mogą kosztować naszą rodzinę życie tej trójki!

- Lub uratować twoje - odparła Malla. - Uważam, że postąpiłam słusznie.

background image

Michael P. Kube-McDowell

29

Chewbacca objął ją mocno ramionami i przez chwilę oboje mruczeli z czułością,

wtulając się w gęste futra. Wysoki gwizd prze-pustnic objął sygnał, że czas wracać na
pokład. Statek był gotowy do lotu. Nagle rozległ się głos, który osadził Chewbaccę w
miejscu.

- Ojcze!
Chewie odwrócił się i ujrzał Lumpawarrumpa, stojącego pod drewnianym łukiem

bramy lądowiska. Młodzieniec niósł na plecach jego kuszę oraz zakamuflowaną liśćmi
torbę, którą miał ze sobą podczas przerwanego egzaminu dojrzałości.

- Dokończysz próbę, gdy wrócę - zawołał Chewbacca. Lumpawarrump zbliżył się

niepewnym krokiem.

- Zabierz mnie ze sobą. Raz już złamałeś naszą tradycję... Proszę, uczyń to raz

jeszcze.

Malla chciała zaprotestować, ale Chewbacca uciszyłją ostrzegawczym gestem i

podszedł do syna.

- Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego prosisz mnie o to?
- Do twojego powrotu nie będę ani dzieckiem, ani dorosłym. Nie należę już do

kręgu opiekuńczego, ale jeszcze nie mam prawa uczestniczyć w Radzie - odpowiedział
Lumpawarrump.

- Boisz się, że mogę nie wrócić?
- Tak.
- A nie obawiasz się, że i ciebie może spotkać ten sam los?
- Bardziej boję się porażki niż śmierci - wyznał Lumpawarrump. - Wiele się ocze-

kuje od syna Chewbacci. Ten, kto ma takiego ojca, nie może być tchórzem.

- Teraz nikt już nie posądzi cię o brak odwagi. Oferując mi pomoc pokazałeś, ile

jesteś wart.

- Nikt nie uwierzy, że byłem gotów to zrobić. Powiedzą, że to tylko słowa, że li-

czyłem na twoją odmowę i że Malla i tak by mi zabroniła - nie ustępował Lumpawar-
rump. - Pomyślą, że nawet ty we mnie nie wierzysz, bo Jowdrrl, Shoran i Dryanta nada-
ją się do tej misji, a ja nie.

Chewbacca potrząsnął głową.
- To nie jest kwestia wiary. Skompletowałem już załogę. Czy masz jakieś umiejęt-

ności, które mogą nam pomóc podczas tego polowania?- Mam wszystko to, co odzie-
dziczyłem po tobie, oraz to, czego zdołasz mnie nauczyć - odpowiedział Lumpawar-
rump. -Ojcze, proszę cię! Pogodziłem się z twoją nieobecnością, bo masz obowiązki,
które nie pozwalają ci przebywać z rodziną. Ale musisz w końcu dać mi szansę, bym
mógł dowieść ci swojej wartości. Chcę nosić baldric i wybrać sobie nowe imię. Po-
zwól, żebym zasłużył na nie u twojego boku. Obiecuję, że będziesz ze mnie dumny.

Chewbacca spojrzał przelotnie na Mallatobuck, która obserwowała ich z niepoko-

jem, lecz nie próbowała się zbliżyć. Podejrzewał, że ryk silników „Sokoła" nie pozwolił
jej usłyszeć ani słowa z ich rozmowy.

- Ruszaj - powiedział Chewbacca, chwytając Lumpawar-rumpa za ramię i popy-

chając go lekko w stronę statku. Malla podniosła krzyk, lecz Chewbacca nie pozwolił
jej powstrzymać syna.

background image

Próba Tyrana

30

- Nie możesz zabrać go ze sobą, jeszcze nie jest gotowy -nalegała.
- Jeśli pozwolę, żebyś mu o tym powiedziała, lub sam to zrobię, zniszczę go - od-

parł Chewbacca. - Właśnie dlatego muszę go zabrać. A teraz odsuń się i pokaż synowi
matczyną dumę, nie strach.

Smutna i zrezygnowana, Malla musnęła jego twarz ustami, a Chewbacca odpo-

wiedział jej równie delikatnym pocałunkiem. Potem odwrócił się i wszedł na pokład,
Malla zaś cofnęła się, dołączając do tłumu gapiów, zwabionych donośnym rykiem sil-
ników „Sokoła".

Chwilę później statek uniósł się w powietrze i pomknął ku niebu.

background image

Michael P. Kube-McDowell

31

R O Z D Z I A Ł

3

Teljkoński wagabunda wreszcie przestał się trząść i pojękiwać nad głowami więź-

niów. Statek znowu był w nadprzestrzeni, więc na pokładzie zapanowała cisza.

- Brawo, malutki — powiedział Lando, czule poklepując ścianę komnaty, w której

się unosili. - Stara, pordzewiała fregata eskortowa to za mało, żeby cię załatwić.

- Ależ panie Lando, to okropne, wręcz straszne! - odezwał się Threepio, wywijając

zamaszyście uszkodzonym ramieniem. -Ten statek mógł nas uratować, a my od niego
uciekamy, a może nawet spowodowaliśmy jego zniszczenie!

- Mam nadzieję, że tak się stało - odparł Lando. - Nie warto przyjmować pomocy

od imperialnego dowódcy ze Światów Środka. Nagroda za moją głowę zapewne nadal
obowiązuje. Za wasze, jak sądzę, też. To, czy jest się bohaterem wojennym, czy prze-
stępcą wojennym, zależy od punktu widzenia. Bardzo możliwe, że przekazywano by
nas z rąk do rąk, aż trafilibyśmy do tego, kto dałby najwięcej za przyjemność pozba-
wienia nas życia.

- Rozumiem, sir.
Artoo wyrzucił z siebie zwięzły komentarz.
- Jestem pewien, że nie interesują go twoje osiągnięcia lingwistyczne, Artoo - za-

uważył wyniośle Threepio. - Podobnie zresztą jak mnie.

W głosie robota pojawiła się melodramatyczna melancholia.
- Zabić, wyłączyć czy roznieść na atomy... dla mnie to wszystko jedno: niebyt,

ostateczna utrata świadomości...Nagle melancholia ustąpiła miejsca rozdrażnieniu.

- Choć oczywiście dla ciebie to nie ma znaczenia, ty bezsensowna plątanino ob-

wodów! - dodał, tłukąc złocistą pięścią w ko-pułkę Artoo. - Jeśli chcesz się na coś
przydać, lepiej zajmij się naprawą czujników, które pan Lando umieścił na kadłubie.
Nigdy nie pojmę, dlaczego pozwoliłeś im się zepsuć właśnie wtedy, gdy były najbar-
dziej potrzebne.

Piskliwa riposta Artoo nie wymagała tłumaczenia, nawet dla Landa.
- Nie ma powodu być tak nieuprzejmym - wymruczał Threepio.
- Jeśli nie przestaniecie marnować ogniw energetycznych na kłótnie, to „ostatecz-

na utrata świadomości" spotka was szybciej niż sądzicie! - zagroził Lando, unosząc się
między dyskutantami. - Artoo, czy jest nadzieja na naprawienie kotwiczki?

background image

Próba Tyrana

32

- Ja odpowiem - wtrącił Lobot, z nagłym zainteresowaniem zbierając do kupy czę-

ści swojego skafandra i usiłując włożyć je na siebie. - Tuż przed przerwaniem transmi-
sji czujniki zarejestrowały jednobiegunowy impuls jonowy o gęstości dwudziestu tysię-
cy rahmów.

- Dwudziestu tysięcy?! To więcej niż myślałem. Stawiałem na to, że nie przekro-

czy dwunastu - rzucił Lando. - No, ale to nieważne.

- Podstawowym komponentem czujników widmowych jest taśma dielektryczna

Favervila, która zaczyna puszczać, gdy poddaje się ją bombardowaniu jonowemu o gę-
stości sięgającej piętnastu tysięcy rahmów.

- Czyżby? - rzucił Lando.
- Panie Lando, dlaczego osłony wagabundy nie zatrzymały bombardowania jono-

wego? - spytał Threepio.

- Dobre pytanie - odparł Lando. - Być może dlatego, że po prostu nie istnieją. No,

w każdym razie nie istnieją osłony anty-promienne.

- Nie ma osłon? - powtórzył Threepio. - Czyż to nie dziwne... i niebezpieczne?!
- Rzeczywiście dziwne... - zaczął Lando.
Lobot przerwał mu, udzielając kolejnej encyklopedycznej odpowiedzi.
- Odkąd wprowadzono obowiązek wystawiania przez Biuro Rejestracyjne licencji

dla pojazdów kosmicznych, istnieje wymóg instalowania pól siłowych w jednostkach
cywilnych. Powinny to być tarcze co najmniej drugiego stopnia, zabezpieczające załogi
i pasażerów przed promieniowaniem kosmicznym i oddziaływaniem energetycznym
gwiazd. Ponad dziewięćdziesiąt sześć procent statków objętych Rejestrem dysponuje
zarówno osłonami antypromiennymi, jak i cząsteczkowymi.

Lando spojrzał z zaciekawieniem na starego druha, lecz zanim zdążył się odezwać,

ciszę wypełnił głos rozindyczonego Threepia.

- Panie Lando, to nie do przyjęcia! Jestem pewien, że pan Luke nie życzyłby sobie,

żebyśmy dryfowali na pokładzie jednostki pozbawionej osłon. Nic dziwnego, że moje
obwody działają tak wolno, a Artoo jest taki drażliwy. Jeśli chcemy uniknąć poważ-
nych uszkodzeń, musimy natychmiast opuścić ten okręt!

- Mam! - powiedział Lando pstrykając palcami. - Właśnie dlatego nie zainstalo-

wano osłon. Nie ma tu robotów, komputerów ani urządzeń elektronicznych, tylko orga-
niczne maszyny, organiczne czujniki i organiczne systemy naprawcze. Tu obowiązują
inne zasady. Nie wiedzieliśmy o tym, bo do tej pory nie mieliśmy okazji ujrzeć waga-
bundy pod obstrzałem. „Śmiałek" skierował salwę przed dziób statku, a zespół uderze-
niowy Pakk-pekatta w ogóle nie atakował. Co o tym myślisz, Lobot?

- Szansa przetrwania systemów biologicznych narażonych na działanie promie-

niowania zależy od dwóch par czynników: rozmiaru uszkodzeń i zdolności organizmu
do ich usuwania oraz dopływu ciepła i umiejętności rozprowadzania go po danej po-
wierzchni - wyrecytował matowym głosem Lobot. - Systemy obronne niektórych orga-
nizmów zapewniają ich organom wewnętrznym skuteczną ochronę zarówno przed czą-
steczkami radioaktywnymi, jak i przed promieniowaniem fotonowym typu J i C.

Lando wlepił w niego wzrok, nie ukrywając zatroskania.
- Co z tobą, Lobot?

background image

Michael P. Kube-McDowell

33

- Czyżbym wyraził się nieściśle?
- Nie chodzi mi o twoją wypowiedź, tylko o ciebie - wyjaśnił Lando. - Nie zrozum

mnie źle, stary, ale w technice konwersacji cofnąłeś się do Wczesnej Ery Mechanicznej.
Nadajesz jak nadgorliwy robot-informator! Tylko że za tą kupą danych nie widzę... cie-
bie.

Lobot nie spojrzał mu w oczy, zajęty chwytaniem w powietrzu rękawicy.- Możli-

we, że wycofałem się za barierę tego, co pewne i dobrze znane, żeby wzmocnić poczu-
cie kontroli nad biegiem wydarzeń.

- Cóż to za odpowiedź? Zachowujesz się jak robot przeprowadzający autodiagno-

stykę - atakował Lando. - Mam wrażenie, że gdybyś nie stracił łączności z komputera-
mi, w ogóle byś się nie odzywał. Powiedz, wspólniku, co ci leży na wątrobie?

Po chwili Lobot przestał szarpać się ze skafandrem.
- Przyznam, że pozytywne myślenie o naszej sytuacji sprawia mi coraz większy

problem - odparł, spuszczając wzrok. -Może mógłbyś zdradzić mi przyczyny swojego
optymizmu?

- Nie czułeś, że statek zawrócił przed wykonaniem skoku w nadprzestrzeń? Ucie-

kliśmy z Prakith i skierowaliśmy się z powrotem tam, gdzie mamy przyjaciół. Mamy
też dość powietrza, żeby przetrwać, dopóki nas nie znajdą - wyjaśnił Lando. -Co wię-
cej, poruszamy się po pokładzie mniej więcej swobodnie i umiemy już obsługiwać me-
chanizmy stworzone przez Quel-lich. Jesteśmy traktowani jak goście, a nie jak intruzi.
Doprawdy, mogło być gorzej.

- Jest gorzej. Zmierzamy w nieznane, pokonując ogromne dystanse jednostką, któ-

ra przez lata była nieuchwytna - stwierdził Lobot. - Nie mamy żywności i dysponujemy
bardzo ograniczoną ilością wody. Osprzęt skafandrów i roboty powoli wyczerpują za-
pas energii. Żadne z urządzeń, które odkryliśmy, nie pozwala nam kontrolować poczy-
nań statku ani komunikować się z nim. Poruszamy się po ogólnodostępnych pomiesz-
czeniach, a nie jesteśmy wpuszczani do kabin prywatnych. Jeśli chcemy opanować ten
okręt, musimy być traktowani przez jego systemy jak właściciele, a nie jak goście.

- Przyznaję, że jeszcze nie znaleźliśmy drzwi z napisem WSTĘP TYLKO DLA

UPOWAŻNIONEGO PERSONELU -powiedział Lando - ale zgodnie z mapą sporzą-
dzoną przez Ar-too, jesteśmy już w odległości najwyżej dwóch lub trzech pomieszczeń
od dziobu. Uważam, że powinniśmy pozbierać ma-natki i znaleźć wreszcie tę sterow-
nię.

- Nie ma powodu, żeby wierzyć, iż sterownia znajduje się na dziobie - zauważył

Lobot.

Lando rzucił mu pytające spojrzenie.
- Zdawało mi się, że sam zaproponowałeś ten kierunek poszukiwań...
- Opierając się na przypuszczeniach wysnutych dzięki znajomości typowych

schematów konstrukcyjnych - dokończył Lobot. - Niestety, ten pojazd nie został zbu-
dowany na bazie typowych schematów. Jego konstruktorzy nie korzystali z doświad-
czeń znanych nam cywilizacji, dlatego jest wyjątkowy. Nigdy nie poznamy do końca
jego sekretów, nie potrafimy bowiem myśleć tak, jak robili to Quella.

background image

Próba Tyrana

34

- Wystarczy, że odkryjemy choć jeden z nich - powiedział Lando. - Dlaczego są-

dzisz, że mostek nie znajduje się w pobliżu dziobu?

- Spójrz na mapę. Kabiny, które zwiedziliśmy w ciągu kilku ostatnich dni, otaczają

nie znaną nam przestrzeń pośrodku statku, do której nie mamy dostępu.

- To znaczy, że powinniśmy próbować dalej, prawda? - spytał Lando. - Granica

między dwiema strefami, przejście TYLKO DLA OFICERÓW, klucz do dyrektorskiej
łazienki, turbowinda do najdroższego apartamentu... Nazwa nie gra roli. Czuję, że znaj-
dziemy to w którymś z tych dwóch pomieszczeń.

- Być może przejście jest tak dobrze ukryte, że nigdy go nie dostrzeżemy. A może

w ogóle nie istnieje?

- Jeśli trzeba będzie, sami je zrobimy — powiedział Lando z uśmiechem. - A teraz

chyba warto zrobić mały zakład. Masz przy sobie coś cennego?

- Słucham?!
- Jeżeli mam rację, a ty nie, to chcę na tym zarobić - wyjaśnił Lando. - Nie ma to

jak odrobina hazardu, kiedy sprawy życia i śmierci stają się trochę nudnawe. No więc,
ile jesteś skłonny postawić na to, że siedzimy tu jak szczury w klatce?

Lobot spojrzał obojętnie na Landa. Po chwili jego twarz - na co dzień pozbawiona

wyrazu - zaczęła dygotać. Kąciki ust jęły się poruszać, a oczy - mrugać. Potem Lobot
wydał z siebie dziwne, najwyraźniej dawno nie praktykowane beczenie, które stopnio-
wo przeszło w jękliwy chichot.

- Jesteś szurnięty, Lando - powiedział. - Od wielu lat miałem zamiar ci to powie-

dzieć.

- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odparł Lando, zdumiony dźwiękiem, którego

nie słyszał nigdy przedtem: śmiechem Lobota. — Nie odpowiedziałeś na moje pytanie:
wchodzisz w to, czy nie?

Lobot chwycił dryfujący but i rzucił nim w jego stronę.- Za dobrze cię znam, żeby

się z tobą zakładać - powiedział. - Chodźmy. Czas znaleźć tę sterownię.


- Przepraszam pana...
Lando badał rękami wewnętrzne ściany pomieszczenia, podczas gdy Lobo robił to

samo na zewnątrz.

- O co chodzi, Threepio?
- Zastanawiałem się nad czymś - zaczął Threepio. - Artoo twierdzi, że jeśli ta jed-

nostka nie dysponuje osłonami, nasz sygnał naprowadzający powinien rozchodzić się w
normalnej przestrzeni bez przeszkód...

- Zgadza się.
- Upiera się również przy tym, że nawet gdyby statek dysponował polem siłowym,

to sygnał naprowadzający emitowany przez hiperkom pokonałby je bez trudu.

- Zgadza się.
- Czy może mi pan zatem wytłumaczyć, dlaczego nie wysyłamy sygnału za każ-

dym razem, gdy powracamy do normalnej przestrzeni?

- Jasne. To dlatego, że nie mamy nadajnika ratunkowego.

background image

Michael P. Kube-McDowell

35

- Ach tak - powiedział zakłopotany Threepio. - Jeśli to nie sprawi panu problemu,

czy mógłby pan wyjaśnić nam, w jaki sposób nasze okręty mają nas odnaleźć?

- Przede wszystkim, nie powinny były tracić nas z oczu -odparł Lando. - Zespół

Hammaxa miał za zadanie wedrzeć się błyskawicznie na pokład i unieruchomić waga-
bundę, zanim zdążyłby wykonać skok.

- Rozumiem. Pan jednak namówił pułkownika Pakkpekatta, żeby pozwolił nam

spróbować załatwić to powoli i delikatnie?

Lando wzruszył ramionami.
- Coś w tym guście.
Lobot z niedowierzaniem uniósł brew.
- Czy to znaczy, że nie opracowano planu zapasowego na wypadek, gdyby coś po-

szło nie tak jak trzeba? - naciskał Threepio. -Jestem pewien, że temat ewentualnej
ucieczki wagabundy pojawił się podczas rozmów strategicznych z pułkownikiem
Pakkpekattem.

- Naturalnie - uspokoił go Lando. - Tyle, że nadajnik ratunkowy mógłby zwrócić

na nas uwagę osób postronnych. Zresztą właśnie po to produkuje się takie maszynki,
żeby nadawały na wszystkich częstotliwościach... Pamiętaj, że to jest operacja Wywia-
du Nowej Republiki. Przejęcie kontroli nad wagabundą było zaledwie pierwszą częścią
planu. Nawet zespół Hammaxa nie miał zabrać ze sobą nadajnika ratunkowego, a jedy-
nie środki łączności krótkodystansowej.

- Rozumiem. Zabroniono panu włączenia nadajnika ratunkowego w skład naszego

ekwipunku.

- Nie - odparł Lando. - Sam podjąłem taką decyzję. Podejrzewałem, że gdybyśmy

mieli coś takiego, kusiłoby nas, żeby wysłać sygnał. Dlatego właśnie postanowiłem
wykluczyć taką ewentualność.

- Obawiam się, że nie rozumiem, panie Lando.
- To dlatego, że nie masz wszystkich kawałków tej układanki - wyjaśnił Lando. -

Powiedzmy, że wytyczne, które otrzymałem, nie pokrywają się z rozkazami wykony-
wanymi przez Pakkpekatta. Nie mieliśmy pozwolenia na wejście na pokład tego statku i
nie zamierzałem przekazać wagabundy wprost w ręce pułkownika. No, przynajmniej
nie od razu.

- Dlaczego?
- Dlatego, że statek skończyłby w ciemnym hangarze jakiejś tajnej bazy i nikt by

go już nie ujrzał - odpowiedział Lando. -Wywiad Nowej Republiki ma setki ludzi, któ-
rzy zajmują się wyłącznie rozbieraniem na części broni przechwyconej od obcych w
poszukiwaniu koncepcji wartych powielenia. Człowiek, który mnie tu wysłał... na-
zwijmy go admirałem... miał przeczucie, że ten statek może być czymś więcej niż tylko
bronią i zasługuje na nieco lepszy los. I wygląda na to, że miał rację.

- Rozumiem - powtórzył Threepio i dodał, ponaglony zwięzłym ćwierknięciem

Artoo: - Ale jego plan nie powiódł się w stu procentach.

Lando potrząsnął głową.
- Jedyne, co nam nie wyszło, to przejęcie kontroli nad statkiem. Obiecałem mu, że

tego dokonamy, ale na razie się nie udało.

background image

Próba Tyrana

36

- Panie Lando, Artoo chciałby wiedzieć, czy mamy jakikolwiek środek łączności z

zespołem operacyjnym.

- Nie; jedynie komunikatory krótkiego zasięgu. Pamiętajcie jednak, że ja wcale nie

chcę, żeby Pakkpekatt nas ratował.

- Więc w jaki sposób zamierza pan skontaktować się z człowiekiem, który zlecił

panu tę misję?

Lando zacisnął ustŁ.- Na pokładzie „Ślicznotki" zainstalowano hiperkom nadający

sygnał w ściśle określonym paśmie. Supertajne urządzenie, nawet nie mam pojęcia, jak
działa. Dzięki niemu admirał może śledzić wszystkie ruchy mojego statku, o ile tylko
znajduje się on w zasięgu nadajnika. O jaką odległość dokładnie chodzi, to tajemnica,
ale powiedziano mi, że jest ogromna.

- Ależ „Ślicznotka" już nie jest przycumowana do wagabun-dy! - przypomniał

Threepio. - Widzieliśmy, jak odłączała się od śluzy. Może nawet została zniszczona?
Jakiż pożytek z tego nadajnika, skoro nawet nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy? Lobot
ma rację: jesteśmy zgubieni, skazani na niebyt...

- Przymknij się wreszcie, dobrze!? - zażądał poirytowany Lando. - Słowo daję, je-

steś najbardziej denerwującym robotem, jakiego kiedykolwiek zbudowano.

- Jaki pan nieuprzejmy...
- Znowu zaczynasz? - rzucił ostrzegawczo Lando. Zanurzył rękę w przepastnej

kieszeni skafandra i wyciągnął srebrzysty cylinder grubości kciuka i długości dłoni.

- Spójrz - powiedział, podrzucił cylinder i złapał go za przeciwległy koniec, a na-

stępnie zręcznie ukrył w kieszeni. - Znajdą nas, jeśli będą chcieli.

- Jakim cudem? O czym pan mówi? Do czego służy ten przedmiot?
- To urządzenie przywołujące „Ślicznotkę".
- Wiedziałeś o tym?!
- Oczywiście. Threepio uniósł głowę.
- Nadajnik! A więc możemy wezwać pomoc?
- Możemy wyemitować sygnał, który uruchomi układ podporządkowania mojego

jachtu. Dzięki admirałowi działa także w nadprzestrzeni - wyjaśnił Lando. - Układ pod-
porządkowania doprowadzi statek prosto do nas.

- Przepraszam, panie Lando, ale czy cały czas miał pan to urządzenie przy sobie?
- To wyjątkowo głupie pytanie, Threepio, nawet jak na dro-ida protokolarnego.
- Nie widzę powodu, żeby odpowiadać w obraźliwy sposób na moje proste pyta-

nia...

- Pozwól, że oszczędzę ci zadawania dalszych „prostych pytań" - przerwał mu

Lando. - Tak, miałem je przy sobie i nie używałem go. Postąpiłem tak dlatego, że nie
mamy kontroli nad poczynaniami wagabundy. Gdybym po najbliższym wyjściu z nad-
przestrzeni wezwał „Ślicznotkę", mógłbym wywołać nader niepożądane skutki. Albo
wagabunda uciekłby po raz kolejny, albo otworzyłby ogień do jachtu. Jeśli „Ślicznotka"
zostanie uszkodzona, znajdziemy się w poważnych tarapatach. Czy to jasne?

- Całkowicie, panie Lando.
- To dobrze. W takim razie wracam do tego, co robiłem, a ty nie waż się mi prze-

szkadzać. Nie wrócimy do domu, zanim nie wykonamy zadania, które nam zlecono, a

background image

Michael P. Kube-McDowell

37

ja jestem za bardzo zmęczony i głodny, żeby użerać się z jakimś kłótliwym droidem.
Rozwalę cię na kawałki strzałem z blastera, jeżeli zmusisz mnie, żebym cię słuchał
choćby minutę dłużej. Czy to też jest jasne?

- Jak poranek na księżycu Kolos! - Threepio poklepał Artoo po kopułce sprawną

ręką. - Chodźmy, Artoo. Zdaje się, że przeszkadzamy.


Przedział dziobowy wagabundy był co najmniej pięć razy obszerniejszy niż po-

mieszczenia, które odkryli dotychczas. Miał kształt grubego dysku, umieszczonego
pionowo. Jedna z jego ścian była wypukła i oddalona od przeciwległej, wklęsłej, o
mniej więcej pięć metrów. Na obwodzie dysku znajdowało się osiem wejść, łącznie z
tym, którym dostali się do środka. Każde z nich wyglądało jak wrota kolejnego długie-
go ciągu pomieszczeń.

- Wszystkie drogi prowadzą do Imperiał City - rzekł Lando. - Nie wiem, czy jeste-

śmy w sterowni, ale to miejsce wyraźnie różni się od pozostałych. Wydaje się jasne, że
Quella chcieli, żeby właśnie tu trafiali ich goście.

Roboty unosiły się mniej więcej pośrodku pomieszczenia, podczas gdy Lando i

Lobot rozpoczęli rutynowe badanie ścian. Niemal cała powierzchnia ścian była nieak-
tywna - w części zewnętrznej, przeszukanej przez Lobota, nie trafili na żaden włącznik,
Lando zaś znalazł zaledwie jeden.

Uaktywnienie go spowodowało pojawienie się na całej wewnętrznej ścianie dysku

równomiernie rozłożonych wypustek. Każda z nich, przypominająca kształtem tępo za-
kończony hak, miała grubość nadgarstka Threepia i długość przedramienia Landa. Po-
kryte były wzorem ułożonym z trapezoidów, wąskich prostokątów i nakładających się
na siebie trójkątów o zniekształconych bokach.- Jak sądzisz, Lobot, czy to panel kon-
trolny na mostku w stylu Quellich? Moim zdaniem te haki aż się proszą, żeby je chwy-
tać - rzekł Lando, lewitując opodal droidów.

Lobot, zawieszony tuż przy wewnętrznej ścianie, sięgnął ręką ku jednej z wypu-

stek. Nic się nie wydarzyło. Ani w pomieszczeniu, ani w zachowaniu całego statku nie
zaszła nawet najmniejsza zmiana.

- Jeśli to rzeczywiście są dźwignie sterujące, to być może trzeba nimi poruszać w

odpowiedniej kolejności. Dobrze byłoby znać budowę anatomiczną i zasięg kończyn
Quellich - powiedział Lobot, zwracając się w stronę Landa. - Wnioskując z rozmiarów
sali, należy przypuszczać, że potrzebnych było co najmniej kilku operatorów.

Lando przysunął się nieco bliżej.
- Czy nie tak zachowują się dzieci, które po raz pierwszy wpuszczono do kokpitu?

Czy nie zaczynają poruszać losowo wybranymi dźwigniami? - Sięgnął lewą ręką ku
najbliższej wypustce, lecz po chwili rozmyślił się. - Artoo, czy potrafisz odnaleźć na tej
ścianie jakiś znak podobny do tego, który widzieliśmy na samym początku, przy śluzie?

Srebrzysta kopułka robota obracała się przez chwilę to w jedną, to w drugą stronę.

Potem Artoo wydał z siebie krótki pisk, który nie wymagał tłumaczenia.

- Takie już nasze szczęście - rzekł Lando. - Mamy do czynienia z gatunkiem, który

nie wynalazł czegoś takiego, jak znak.

background image

Próba Tyrana

38

Tymczasem Lobot przesuwał się wzdłuż ściany, używając wypustek jako uchwy-

tów.

- Nie sądzę, żeby te haki były drążkami sterowniczymi, Lando - powiedział. - A

jeśli nawet, to i tak są zablokowane. Dotknąłem już czternastu par i nic się nie stało.
Gdyby jakiekolwiek zmiany zachodziły w innych częściach statku, mielibyśmy tu sy-
gnał potwierdzający.

- Może wszyscy mylimy się co do przeznaczenia tej kabiny?
- Z każdą chwilą jestem o tym coraz bardziej przekonany -stwierdził Lobot. - Z le-

dwością sięgam od jednej wypustki do drugiej ... Nawet jeśli Quella byli więksi od nas,
to rozmieszczenie ma-netek w tak dużych odległościach byłoby po prostu niewygodne.

- A może właśnie tutaj wieszano więźniów albo składano rytualne ofiary z dzie-

wic, przyczepiając je do dziobu jak rzeźby w galionach?

- To raczej mało prawdopodobne.
Operując delikatnie dyszami, Lando począł się z wolna obracać, aż znalazł się w

pozycji „głową w dół" w stosunku do pozostałych.

- Wiesz, Lobot, z tej perspektywy jeszcze bardziej przypominają uchwyty, a raczej

rękojeści i stopnie pod nogi. Ciekawe... -Obrócił głowę do tyłu, by spojrzeć na przeciw-
ległą ścianę pomieszczenia. - Artoo, ile prostokątnych wzorów tworzy wypustki na tej
płaszczyźnie?

Chwilę później Threepio przekazał odpowiedź.
- Artoo informuje, że jest ich dwadzieścia siedem.
- Czy któreś z wypustek nie pasują do tych dwudziestu siedmiu kompletów?
Threepio wymienił zdanie z Artoo, po czym zameldował:
- Nie, panie Lando.
- Co masz na myśli, Lando? - spytał Lobot. Chwytając jedną z wypustek lewą rę-

ką, Lando obrócił się plecami do ściany i wyciągnął prawicę w stronę tej, która tworzy-
ła sąsiedni narożnik prostokąta. Do pary, która tworzyła podnóżki, zabrakło mu dwu-
dziestu centymetrów.

- Mam na myśli salę dla dwudziestu siedmiu osób. Wookiee i Elomini pasowaliby

lepiej do tych stanowisk.

- Teatr? - zapytał Lobot, przyjmując identyczną pozycję jak Lando.
- Kto wie? A może przedstawienie nie rozpocznie się, dopóki wszyscy widzowie

nie zajmą miejsc? Artoo, Threepio... spróbujcie zrobić to co my.

Artoo zaholował Threepia w pobliże ściany i poczekał, aż robot protokolarny

chwyci wypustkę sprawną ręką. Wtedy mały droid astromechaniczny zajął miejsce ob-
ok partnera, unieruchamiając się za pomocą chwytaka.

Chwilę później w kabinie zapanowały zupełne ciemności.
- Artoo, światła - rozkazał Lobot.
- Nie- rzucił Lando. - Poczekaj. Zaczyna się przedstawienie...
Wkrótce czterej zaciekawieni widzowie ujrzeli blask, którego źródło zdawało się

znacznie bardziej odległe niż przeciwległa ściana. Tajemniczy obiekt świecił coraz ja-
śniej, a po chwili nabrał wyraźniej szych kształtów i rozdzielił się na kilka części. Po
kilku sekundach obraz nabrał wybornej ostrości.Widok, który ujrzeli, zaparł im dech w

background image

Michael P. Kube-McDowell

39
piersiach. Zmysły kazały im uwierzyć, że nie znajdują się już we wnętrzu wagabundy.
Byli zawieszeni w ciemności i podziwiali piękną, rudobrązową planetę, okraszoną po-
łyskliwymi błękitnymi plamami oceanów i spowitą miejscami w welon śnieżnobiałych
chmur. Blask bladożółtej gwiazdy oświetlał jej powierzchnię, ozdobioną nieregularny-
mi czarnymi wstęgami gór i ciemnozielonymi smugami rozciągającymi się wzdłuż ko-
ryt rzecznych. Dwa księżyce, z których mniejszy był szary, a większy czerwony, wę-
drowały po niewidzialnych orbitach

Lando poczuł głęboki podziw dla urody tego widowiska. Jednocześnie doznał

owego uczucia zawrotu głowy i braku tchu, dobrze znanego tym, którym zdarzyło się
stanąć oko w oko z zimną pustką kosmosu.

- Ojczysta planeta - szepnął do siebie. - Najważniejszy obiekt... Tak jakby wie-

dzieli, że nigdy już jej nie zobaczą.

- Lando, czuję się tak, jakbym swobodnie spacerował w przestrzeni - wyszeptał

Lobot. - No, tak przynajmniej wyobrażam sobie taki spacer. Czy to jest... prawdziwe?

- Nie. No, niezupełnie. Jest bardziej realistyczne niż rzeczywistość - odparł Lando

- ale gdyby przyjrzeć się bliżej, można by zauważyć, że proporcje są nietrafione, że
elementy są zbyt duże i leżą zbyt blisko siebie, że planeta jest zbyt jasna w porównaniu
z gwiazdą, że czas obrotu jest zbyt krótki... i tak dalej. Tyle, że to nie ma znaczenia, bo
iluzja i tak jest niemal pełna.

Lobot odwrócił głowę w kierunku robotów, nie odrywając wzroku od panoramy.
- Artoo, co na to twoje czujniki?
Nawet rozwlekła odpowiedź Artoo zabrzmiała nieco ciszej niż zwykle.
- Artoo mówi, że zewnętrzna ściana pomieszczenia pozostała na swoim miejscu -

przetłumaczył Threepio - ale w tej chwili jej współczynnik absorpcji optycznej sięga
mniej niż jednej setnej procenta.

- To najbardziej przezroczysty materiał, o jakim słyszałem -stwierdził Lobot.
- Chcesz powiedzieć, że to nie jest hologram? - spytał Lando.
- Panie Lando, Artoo informuje, że gwiazda znajduje się w odległości czterdziestu

czterech metrów, a planeta - siedemnastu.

-Tojesttellurium -powiedział Lobot. -Ogromny przestrzenny model systemu Quel-

la. Jestem bardzo ciekaw, jaki mechanizm nim steruje...

Lando skinął głową na potwierdzenie jego słów, po czym wtrącił:
- Dość. Nie chcę słyszeć ani słowa więcej.
- Dlaczego? Stało się coś?
- Nie - odparł Lando oddychając głęboko. - Być może już nigdy nie zobaczę rów-

nie pięknego dzieła sztuki. Chcę się nim nacieszyć, zanim ruszymy dalej.


Chłodnia, którą na lądowisku Instytutu Obroańskiego ładowano właśnie do luku

śmigacza bagażowego, należącego do Draysona, odbyła bodaj najszybszą w historii
podróż z Maltha Obex na Coruscant. Mimo to Drayson nie ukrywał zniecierpliwienia,
gdy obserwował poczynania dokerów manewrujących podobną do trumny skrzynią.

background image

Próba Tyrana

40

- Przepraszam... - zagadnął ktoś, stając obok niego. Drayson odwrócił głową i uj-

rzał postać sięgającą mu mniej więcej do łokcia. Jej opaloną twarz okalały białe włosy,
oczy zaś wpatrywały się w niego z zaciekawieniem.

- Słucham.
- Pan Harkin Dyson? Szef załadunku mówił, że właściciel osobiście zgłosi się po

przesyłkę.

- Tak - odpowiedział Drayson, odwracając się tyłem do pracujących dokerów. - A

pan jest...

- Joto Eckels - dokończył nieznajomy. - Kierowałem tymi wykopaliskami. Chcia-

łem tylko sprawdzić, czy to naprawdę pan, bo... zależało mi, żeby podziękować panu
osobiście.

- Za co, doktorze Eckels?
- Gdyby nie przejął pan tego kontraktu, nasza wyprawa na Maltha Obex zostałaby

odwołana. Być może przez długie lata nie zdołalibyśmy odzyskać ciał Kroddoka i Josa-
li. - Eckels machnął rękaw stronę promu „Meridian". - Chcę podziękować za to, że po-
zwolił mi pan zabrać je ze sobą. To był piękny gest w stronę ich rodzin.

- Każdy zrobiłby to samo na moim miejscu - powiedział Drayson.
- Chcielibyśmy, żeby tak było, ale to nieprawda. Wiem, że nie dlatego postanowił

pan przejąć ten kontrakt, ale chcę, żebypan zrozumiał, jak wiele to znaczyło dla tych,
którzy ich znali. I jeszcze raz zapewniam, że cała ta sprawa nie wpłynęła na szybkość
dostawy pańskiego ładunku. - Eckels skinął głową w stronę chłodni, umocowanej już w
luku śmigacza.

- Wiem o tym - odparł Drayson uśmiechając się lekko. -Dziękuję za uprzejme

słowa, doktorze Eckels. „Meridian" zawiezie pana na Maltha Obex, kiedy tylko będzie
pan gotowy. Kapitan Wagg otrzymał już stosowne instrukcje. Proszę też przekazać mo-
je podziękowania pozostałym członkom zespołu.

- Zrobię to - zapewnił Eckels. - A przy okazji... Sądząc po tym, jak postępowały

prace przed moim wyjazdem, podejrzewam, że udało im się wydobyć i skatalogować
sporo nowego materiału. Mam tam dwunastu naprawdę dobrych, solidnych fachowców,
obozujących w ciężkich warunkach i pracujących całymi dniami. Zapewniam pana, że
zdobędziemy więcej materiału niż potrzeba do zidentyfikowania owych przedmiotów
należących rzekomo do Quellich.

- Doskonale powiedział Drayson, ruszając w stronę spee-dera.
Eckels poszedł za nim.
- Zastanawiałem się, czy mógłbym rzucić okiem na te obiekty, lub przynajmniej

ich hologramy, zanim wrócę na Maltha Obex...

- Przykro mi, ale to chyba nie będzie możliwe - odparł Drayson, uśmiechając się

grzecznie i ponownie ruszając ku pojazdowi.

- Rozumiem, że to dyskretna sprawa. Chciałem tylko zwrócić uwagę, że bardzo by

mi to pomogło ustalić priorytety naszych dalszych prac - wyjaśnił Eckels. - W końcu
dwadzieścia pięć dni to za mało, żeby na dobre rozpocząć prace na całej planecie. Pa-
miętam ekspedycje, podczas których poświęcaliśmy trzy miesiące na badania ogólne i
wybór stanowiska, nim ruszyliśmy z miejsca pierwszy kamyk.

background image

Michael P. Kube-McDowell

41

- Doskonale pana rozumiem, doktorze, i nie będę miał żadnych pretensji, bo zada-

nie nie jest łatwe - rzekł Drayson. - Jestem przede wszystkim realistą. Nie wątpię, że
wyniki badań spełnią moje oczekiwania.

Znowu pomaszerował w stronę kabiny śmigacza, lecz Eckels wyprzedził go i sta-

nął mu na drodze.

- Jest jeszcze jedna sprawa, o której chciałbym z panem pomówić.
Tym razem twarz Draysona wykrzywił grymas irytacji.
- O co chodzi?
- O materiał, który panu dostarczyłem... - Eckels zniżył głos. - Z okoliczności, w

jakich nastąpiła śmierć tego osobnika, oraz z przedmiotów, które przy nim znaleźliśmy,
wynika niezbicie, iż była to istota myśląca.

- Tego się spodziewałem. A pan nie?
- To komplikuje całą sprawę, proszę pana. Gdyby okazało się, że nadal żyją jacyś

przedstawiciele tej rasy, szczątki należałyby do nich - wyjaśnił Eckels. - Skoro jednak
ich nie ma, obowiązują nas zasady ustalone przez Urząd do spraw Gatunków Myślą-
cych. Znaleziony materiał musi być przechowany w nienaruszonym stanie. Wydobyte
obiekty mogą być rekonstruowane, ale nie restaurowane i tak dalej... Jestem pewien, że
kolekcjoner pańskiego formatu dobrze zna wszystkie te wymogi...

- Orientuję się - uciął Drayson.
- W takim razie nie ma problemu. Chciałem tylko dla spokoju sumienia uzyskać

pańskie zapewnienie, że znalezione obiekty będą traktowane z należytym szacunkiem -
ciągnął Eckels. -Wprawdzie dziś nie wiadomo nic o żywych osobnikach z tego gatun-
ku, ale to się może zmienić. Na przykład tacy Fraii Wys, którzy pojawili się dziewięć
tysięcy lat po tym, jak uznano ich za wymarłą rasę... Z pewnością nie chcielibyśmy do-
prowadzić do tego, żeby ewentualni spadkobiercy Quellich znaleźli swoich przodków
wiszących na ścianach naszych salonów w charakterze dekoracji.

- Czy pan chce mnie obrazić, doktorze Eckels? Jeśli tak, to muszę stwierdzić, że

jest pan bardzo bliski sukcesu.

- Ależ nie, nie! Proszę tylko zrozumieć, że nasz Instytut bardzo niechętnie zezwala

na wywóz eksponatów, a kiedy już to robimy, nalegamy, by przyznano nam prawo
przeprowadzenia pierwszych badań.

- Przecież je zrobiliście - zauważył Drayson. - Nie wątpię, że wykorzystaliście

czas podróży, by szczegółowo przebadać szczątki i utrwalić ich stan na hologramach,
jak to zwykle robicie.

- Tak, oczywiście.
- Świetnie - uśmiechnął się Drayson. - Może panu ulży, doktorze, jeśli powiem, że

doskonale znam wartość ładunku zamkniętego w tej chłodni, przy czym nie chodzi mi
tylko o to, ile będę wam musiał zapłacić za przeprowadzone wykopaliska. Za-pewniam,
że materiał znajdzie się pod troskliwą opieką. Skoro wydaję tak poważne kwoty, by
zdobyć skarb, to chyba nie zależy mi na tym, żeby go zniszczyć, prawda? A jeśli chodzi
o ściany w moim salonie, to są już pełne.

- Naturalnie - powiedział Eckels, kiwając głową. - Najmocniej przepraszam, jeśli

pana uraziłem.

background image

Próba Tyrana

42

- Nie gniewam się - odparł Drayson. - A teraz, jeśli pan pozwoli...
Lot z Newport na północ, do najbliższej placówki Sekcji Technicznej Alpha Blue,

mieszczącej się w tej samej dzielnicy, w której rezydowało kilku bardzo wpływowych
senatorów, trwał dwadzieścia minut. Nie rzucające się w oczy budynki Sekcji Czter-
dziestej Pierwszej, nie leżały jednak na trasie wycieczek, często odwiedzających tę oko-
licę. Niewielkie znaki, opatrzone niezbyt oryginalnym i raczej nie zapadającym w pa-
mięć napisem I

NTERMATIC

R.C., miały wyjaśniać sens ruchu pojazdów między dwoma

prywatnymi hangarami.

Jeszcze nim śmigacz Draysona zatrzymał się na dobre, pracownicy obsługi już

biegli w jego stronę, ciągnąc za sobą wózek repułsorowy. Gdy pilot wyłonił się z ko-
kpitu, powitano go salutami.

- Admirale...
- Spocznij, Tomas. - Drayson podszedł do tylnej części smigacza i zaczął rozpinać

pasy zabezpieczające ładunek, po czym pomógł swoim ludziom przełożyć skrzynię na
wózek. - Doktor Eicroth gotowa?

- Od godziny czeka w laboratorium numer pięć - odparł pułkownik.
- Zatem chodźmy.
Doktor Joi Eicroth powitała go wyuczonym, zawodowym uśmiechem, niczym nie

zdradzającym faktu, iż Drayson od trzynastu lat był jej przyjacielem i kochankiem. Gdy
tylko chłodnia spoczęła bezpiecznie obok stołu badawczego, Drayson wyprosił młod-
szych oficerów i uzupełnił powitanie pocałunkiem.

- To skandal, admirale. Jestem na służbie.
- Zgadza się. Otwórzmy ją - zaproponował.
- Nie tak prędko - powstrzymała go, pociągając za linkę i opuszczając zwisające

pod sufitem kombinezony ochronne. -Muszę się przebrać w coś wygodniejszego.

Włożenie skafandra zajęło jej prawie pięć minut. Drugie tyle poświęciła na ubra-

nie Draysona i uszczelnienie laboratorium.

Wyłączenie systemów stabilizacyjnych chłodni, złamanie plomby, otwarcie po-

krywy i usunięcie foamitu, wypełniającego wnętrze, trwało znacznie krócej.

Kiedy skończyła, stanęli przy przeciwległych końcach skrzyni i spojrzeli na

szczątki stworzenia, które zginęło ponad sto lat wcześniej i zostało pochowane przez
swoich towarzyszy na ruchomych polach lodowych Maltha Obex. Owalne, pokryte
gładką skórą ciało istoty było niemal tak szerokie jak wnętrze pojemnika. Smukłe koń-
czyny, zginające się w dwóch miejscach, nie zmieściłyby się w chłodni, więc złożono
je tak, że niezgrabne, trójpalczaste dłonie zakrywały twarz, a układ nóg przypominał
literę X wpisaną w kwadrat.

- Nic dziwnego - powiedziała Eicroth potrząsając głową.
- Co takiego?
Joi stanęła przy długim boku skrzyni.
- W sumie te kończyny mają pięć do sześciu metrów długości, a średnicę nie więk-

szą niż sześć centymetrów. Trudno o gorsze przystosowanie do życia w zimnie... To
cud, że ten osobnik przetrwał tak długo.

Drayson skinął głową.

background image

Michael P. Kube-McDowell

43

- Chcę, żebyś zrobiła natychmiastową analizę kodu genetycznego. Sekcja może

poczekać.

- Rozumiem - odpowiedziała. - Pomóż mi przełożyć go na stół.

background image

Próba Tyrana

44

R O Z D Z I A Ł

4

- Generale A'baht.
- Tak?
- Prom z niszczyciela „Yakez" jest w drodze. Prosił pan, żeby poinformować...
- Dziękuję, poruczniku - powiedział Etahn A'baht, nie podnosząc wzroku. - Proszę

dopilnować, żeby komandor Carson trafił wprost do sali odpraw.

- Tak jest.
Był to pierwszy z pięciu okrętów, które tego ranka miały spotkać się w przestrzeni

z lotniskowcem „Nieustraszony", a Far-ley Carson jako pierwszy z dowódców zespo-
łów uderzeniowych miał dotrzeć na tę naradę. Niszczyciel gwiezdny „Yakez", okręt
flagowy zespołu uderzeniowego Wierzchołek, należał do Czwartej Floty, a sam Carson
był jedynym przyjacielem A'bahta spośród wszystkich przybywających oficerów.

Zgodnie z rozkazem prezydent Organy Solo, siły Piątej Floty zostały wzmocnione

jednostkami należącymi do trzech innych flot Nowej Republiki. Przybycie zespołu ude-
rzeniowego Klejnot oznaczało, że w przestrzeni kosmicznej opodal Gromady Koor-
nacht zebrały się już wszystkie wyznaczone jednostki i można było rozpocząć proces
spajania ich pod wspólnym dowództwem.

Zadaniem tym miał się zająć Han Solo, lecz pułapka zastawiona przez Yevethów

na prom, którym podróżował, oraz jego eskortę sprawiła, że rozbudowana flota pozo-
stała bez wyznaczonego dla niej dowódcy. Jak dotąd nie przysłano jego następcy, toteż
na razie wszystko zostało po staremu. A'baht nadal był naczelnym dowódcą sił zgro-
madzonych w Sektorze Farlax. Niestety, Dowództwo Floty tak bardzo starało się
wpływać na szczegóły operacyjne działalności tej floty, że kompetencje A'bahta zostały
poważnie ograniczone. Wybór nowego dowódcy wydawał się nieunikniony.

Tymczasem jednak trzeba było robić swoje...
- Generale A'baht - odezwał się nowy głos.
A'baht podniósł wzrok i ujrzał lekko uśmiechniętego Carso-na stojącego w

drzwiach.

- Stony! - rzekł A'baht podnosząc się zza biurka. - Zdawało mi się, że kazałem ad-

iutantowi zaprowadzić cię do sali odpraw.

background image

Michael P. Kube-McDowell

45

- Oficer dyżurny w hangarze powiedział, że następny prom wyląduje za dziesięć

minut - powiedział Carson rozsiadając się na krześle. - Pomyślałem, że skorzystam ze
sposobności, żeby się przywitać.

A'baht usiadł z westchnieniem i uaktywnił komlink.
- Poruczniku, proszę informować mnie o przybyciu kolejnych gości.
- Tak jest.
Generał wyłączył maszynkę i położył ją na biurku, po czym uśmiechnął się i roz-

parł wygodniej w fotelu.

- Miło cię widzieć, Stony.
- Ciebie też, Etahn. Słyszałem, że mieliście kłopoty.
- Cieszę się, że tu jesteś - powiedział A'baht. - Moi ludzie to żółtodzioby.
- Nie sądzę, żeby twoje metody szkoleniowe złagodniały z upływem lat - odparł

Carson. - Twoi piloci na pewno sobie poradzą.

- Wsparcie doświadczonych załóg i sprawdzonych w boju maszyn dobrze im zro-

bi. Przeszli wyczerpujące szkolenie, ale trening to nie to samo co walka. Poznali smak
tej różnicy nad Doornikiem Trzysta Dziewiętnaście.

- Gorzki smak, z tego co słyszeliśmy - uzupełnił Carson. -A jak się sprawowały

nowe statki?

- Całkiem dobrze. Straty, które ponieśliśmy, nie wynikały z wad sprzętu. Kilku

kapitanów nauczyło się, czego nie należy robić następnym razem... - urwał, a po chwili
dodał znacznie poważniejszym tonem: - Parę załóg zafundowało mi bardzo kosztowną
lekcję, której zapewne nigdy nie zastosuję w praktyce.- Chyba nie sądzisz, że odeślą cię
do domu, zanim skończy się to wszystko? .

- Nie, w tej chwili nie zdecydują się na żadne zmiany, ale kiedy pojawi się nowy

dowódca, stanę się zbędny - odparł A'baht. - Już teraz jestem niczym więcej, jak tylko
rzecznikiem Dowództwa Floty.

- Tak bywa- rzekł Carson i uśmiechnął się szerzej. - We flocie dorneańskiej nikt

nie cieszy się taką swobodą działania będąc „zaledwie" generałem.

A'baht skrzywił twarz w lekkim uśmiechu.
- Ani tak wielką odpowiedzialnością. Gdybym wiedział od początku, jakie obo-

wiązują zwyczaje...

- Coruscant nie załatwia spraw w ten sposób. Nieważne, kto stoi za sterem, ważne,

że zasady są niezmienne - przerwał mu Carson. - Jesteś pewien, że przyślą nowego do-
wódcę?

- Jedyny powód, dla którego do tej pory nie skierowali tu Ackbara albo Nantza, to

ten, że boją się, żeby i ich nie porwano - stwierdził A'baht. - Ja jakoś nie cieszę się tak
troskliwą opieką Dowództwa.

- Mówiłem ci, że powinieneś był pozwolić im, żeby mianowali cię admirałem -

powiedział Carson. - Założę się, że połowa twoich problemów w kontaktach z górą wy-
nika z tego, że nie podoba im się twój stopień. Kwatera główna jest pełna świeżo na-
wróconych tradycjonalistów, którzy wbili sobie do łbów, że generał to facet w brud-
nych buciorach, a te wysokie progi — machnął ręką wskazując na skromnie wyposażo-
ną kabinę - są wyłącznie dla admirałów.

background image

Próba Tyrana

46

- Chcesz powiedzieć, że pozwolili mi zachować stopień, który miałem we flocie

Dornei, z powodu fałszywej uprzejmości? -spytał A'baht.

- Jestem pewien, że wszyscy, którzy podpisali się pod planem konsolidacji, mieli

szczere intencje - odparł Carson. - I generałowie, i admirałowie dostali C-jeden. Liczy
się ocena, a nie stopień, prawda? Tyle, że dawne uprzedzenia umierają powoli, nie mó-
wiąc już o tradycyjnej rywalizacji.

- Głupota - rzekł A'baht z odrazą. - Oceniać osobę po jej stopniu wojskowym...
W tym momencie drzwi rozsunęły się i porucznik Zratha zajrzał do środka.
- Admirał Tolokus i komandor Martaff czekają w sali odpraw. Pozostali zaraz tam

będą.

- Dziękuję. Już idziemy - odpowiedział A'baht wstając. - No, Stony, czas przy-

wdziać mój zszargany, generalski mundur.

Carson wyprężył się i - ku zaskoczeniu A'bahta - zasalutował służbiście.
- Sir, pozwolę sobie powiedzieć, że nie widzę, żeby był zszargany. Inni też to panu

powiedzą. - Przysunął się o krok bliżej i zniżył głos. - Nie jesteśmy w Imperiał City.
Znamy pana, generale. Jest pan jednym z nas. Proszę nas poprowadzić, a nie będzie pan
musiał zastanawiać się, czy za nim podążamy. Proszono mnie, żebym to panu przeka-
zał, sir.

A'baht uśmiechnął się z lekka.
- Dziękuję, Stony. A teraz pora zakasać rękawy.

Generał puścił Carsona przodem, a sam zatrzymał się, by zebrać swoich oficerów

sztabowych. Nieświadomie dokonał efektownego wejścia do sali odpraw, wiodąc za
sobą dwóch pułkowników. Pięcioro czekających na niego dowódców - czworo genera-
łów i admirał, w tym jedna kobieta, trzej mężczyźni i No-rak Tuli - zerwało się z miejsc
salutując.

- Spocznij - powiedział A'baht, podchodząc do środkowego fotela. - Pozwolą pań-

stwo, że przedstawię pułkownika Corgana, oficera taktycznego w moim sztabie, oraz
pułkownika Mauit'ta, szefa wywiadu. Obaj zaprezentują państwu swoje raporty w póź-
niejszej części spotkania. - Dwaj oficerowie zajęli miejsca obok A'bahta.

Generał nie tracił czasu na uprzejmości.
- Jak już wiecie, wasze zespoły uderzeniowe zostały przysłane, by wzmocnić Piątą

Flotę w walce z Yevethami — zaczął. -Nasza obecność tutaj nie jest już tylko symbo-
lem, ostrzeżeniem czy pokazem siły, jak parada w Dzień Zwycięstwa. Celem naszej
misji jest ocena i zapobieganie zagrożeniu, lecz w każdej chwili możemy otrzymać no-
we wytyczne.

Będziemy działać jako jedna grupa operacyjna o sile dwóch flot. Wszystkie zespo-

ły uderzeniowe pozostają pod moim dowództwem i kontaktują się ze mną poprzez mój
sztab. Wasze jednostki zachowują dotychczasową organizację, numery kodowe i czę-
stotliwości łączności wewnętrznej na poziomie zespołu, dywizjonu i eskadry.Jedynym
wyjątkiem od tej zasady będą wasze komórki wywiadowcze. Wszyscy ich pracownicy
przechodzą niniejszym do nowo powstałej Szesnastej Grupy Zwiadu Taktycznego, pod
rozkazy pułkownik Mauifta. Pułkownik przekaże wam szczegółowe informacje na te-

background image

Michael P. Kube-McDowell

47
mat procedury ich przeniesienia. Raporty taktyczne dla całej floty będą wychodziły z
biura pułkownika Corgana. Oczekuję, że będziecie kontynuowali patrole wczesnego
ostrzegania w waszych sektorach, angażując w nie maszyny zwiadowcze.

Ponieśliśmy już straty i - jak sądzę - nie koniec na tym, ale nie będę tolerował bez-

troskiego podejścia dowódców do tej sprawy. Musimy być gotowi na dalsze ofiary, je-
śli tego będzie wymagało dobro naszej misji, ale nie dopuszczę, by choć jeden człowiek
zginął wskutek czyjejś nieuwagi, niekompetencji, nie-dbałości, braków w wyszkoleniu
lub awarii sprzętu, której można było uniknąć. Nasz przeciwnik jest sprytny, silny i go-
towy na wszystko, a do tego działamy na jego terenie. Proszę o zachowanie najwyższe-
go stopnia gotowości bojowej na każdym szczeblu waszych jednostek.

A skoro już wspomniałem o stratach... proszę, pułkowniku Corgan.
Corgan skinął głową.
- Ogółem straciliśmy dwudziestu sześciu pilotów maszyn bojowych i jedenastu pi-

lotów statków pomocniczych zaczął. -Te liczby są łącznym bilansem bitwy o Doornik
Trzysta Dziewiętnaście i misji rozpoznawczej do wnętrza Gromady. Otrzymaliśmy
uzupełnienia sprzętu z Coruscant, ale brakuje nam załóg do nowych statków. To jeden z
minusów służby w świeżo sformowanej jednostce liniowej: rezerwowi piloci, których
teoretycznie moglibyśmy wykorzystać, są najczęściej zbyt niscy rangą, by dopuścić ich
do misji bojowych. Dlatego prosimy, abyście po powrocie do swoich zespołów spró-
bowali wytypować od sześciu do ośmiu pilotów, którzy mogliby zostać przeniesieni do
nas. Najbardziej zależy nam na doświadczonych pilotach maszyn rozpoznawczych.

Komandor Poqua pochyliła się nad stołem i oparła skrzyżowane ramiona na bla-

cie.

- Biorąc pod uwagę, że Piątą Flotę wyodrębniono stosunkowo niedawno, a jedno-

cześnie wielu weteranów Rebelii powróciło do cywila, nie nazwałabym sytuacji na-
szych zespołów o wiele lepszą - stwierdziła. - Jeszcze dwa lata temu zespół uderzenio-
wy Klejnot dysponował rezerwą około czterdziestu ludzi. Obecnie piloci ci są rozpro-
szeni na czterdziestu planetach. Zajmują się płodzeniem dzieci, pracą w ogródkach i
lataniem cywilnymi promami. O ile w ogóle latają...

- Zdajemy sobie sprawę, że trudna sytuacja dotyczy całej Floty - odparł A'baht -

ale i tak powinniśmy wyrównać siły naszych zespołów. Proszę o przesłanie nam list
transferowych dziś do godziny czternastej. - Generał spojrzał w prawo i dodał: -
Pułkowniku Mauifta, proszę o raport na temat sił Yevethów.

Mauifta puścił po stole karty danych dla wszystkich dowódców jednostek. Ko-

mandor Grekk Dziewięć, rasy Norak Tuli, wsunął swoją w szczelinę w pancerzu chro-
niącym jego korpus, a Poqua umieściła kartę w czytniku wyjętym z kieszeni. Pozostali
zaczęli bawić się plastikowymi płytkami, by zająć czymś ręce.

- Te karty zawierają możliwie najpełniejsze i najnowsze dane na temat floty

Yevethów - zaczął Mauifta. - Są na nich między innymi hologramy sylwetek okrętów,
dane uzyskane z sensorów, informacje o uzbrojeniu, raporty o ostatniej znanej lokaliza-
cji poszczególnych maszyn oraz wstępna analiza techniczna okrętów wyposażonych w
napęd nadprzestrzenny, które roboczo nazwaliśmy „Fat Man".

background image

Próba Tyrana

48

Dane, które wam prezentujemy, są niekompletne i do pewnego stopnia spekula-

tywne. Na przykład informacje o szyku bojowym wrogich sił są oparte jedynie na da-
nych astrograficznych, ponieważ nie znamy rzeczywistej organizacji yevethańskiej flo-
ty. Dlatego właśnie, jak zauważył generał, jednym z podstawowych zadań będzie uzu-
pełnienie białych plam w naszej wiedzy. Szczególnie cennych informacji mogłoby nam
dostarczyć zniszczenie jednostki klasy „Fat Man", choć w tej chwili nawet nie wiemy,
jakich środków musielibyśmy użyć w tym celu.

Jeśli chodzi o szczegółową ocenę sił przeciwnika, to proponuję, żebyście zapozna-

li się z danymi, które wam przekazałem, w gronie własnych sztabowców, podczas gdy
ja ograniczę się do krótkiego podsumowania. Bazując na analizie naszych dotychcza-
sowych kontaktów zYevethami szacujemy, że dysponują nie mniej niż dziewięćdzie-
sięcioma trzema dużymi okrętami liniowymi, z czego co najmniej dwadzieścia dzie-
więć to jednostki konstrukcji imperialnej, pozostałe zaś należą do klasy „Fat Man".W
tej chwili co najmniej dziewiętnaście światów jest okupowanych lub kontrolowanych
przez Yevethów. Być może jest ich już dwadzieścia, bo jak dotąd nie znamy sytuacji na
Doorniku Dwieście Siedem. Ośmiu z nich broni flota mieszana, więc zakładamy, że
wróg uważa je za cele pierwszorzędne. Pięć z nich należy do Ligi, a trzy są byłymi ko-
loniami. Jedenaście pozostałych planet osłaniają wyłącznie jednostki klasy „Fat Man".

Możliwe, że Yevethowie dysponują także innymi statkami, stacjonującymi w bli-

żej nie znanym rejonie. Mamy nadzieję, że niepewność tę rozwieją patrole przeczesują-
ce przestrzeń Gromady. Największym znakiem zapytania...

W tym momencie Grekk Dziewięć przerwał raport pułkownika.
- Gdzie są imperialne stocznie?
- Chwileczkę, komandorze, właśnie miałem o tym mówić. Nie wiemy, gdzie są i

co się w nich buduje. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że Yevethowie przechwycili
trzy sprawne stocznie, w których mogą produkować kopie imperialnych okrętów. Pod-
czas działań zwiadowczych zarejestrowaliśmy cztery niszczyciele gwiezdne, emitujące
jednakowe sygnały identyfikacyjne.

- Albo próbują nas nabrać, albo bezmyślnie kopiują wszystkie systemy, nie rozu-

miejąc ich działania - stwierdził Carson.

- Jeden z naszych agentów sugeruje, że raczej chodzi o to drugie - wyjaśnił Mau-

it'ta. - Tak czy owak, zlokalizowanie tych stoczni to priorytetowe zadanie naszego wy-
wiadu. A kiedy je wreszcie znajdziemy, będą celem numer jeden dla naszej floty.

- A co ze statkami klasy „Fat Man"? - spytał Martaff. - Gdzie są budowane? Skoro

są tak liczne, to powinniśmy myśleć o nich poważnie.

- Najprawdopodobniej są budowane w stoczniach planetarnych, być może nawet

wyłącznie na N'zoth - odparł Mauit'ta. -Znamy położenie dwóch z nich i traktujemy je
jako cele pierwszorzędne.

- W jaki sposób zamierzacie odnaleźć imperialne stocznie? -indagował Grekk

Dziewięć.

A'baht uznał, że czas przerwać dyskusję.
- Tego typu sprawami możemy zająć się później - powiedział. - W tej chwili waż-

ne jest, abyście przekazali swoim ludziom, że Yevethów nie wolno lekceważyć. Nawet

background image

Michael P. Kube-McDowell

49
biorąc pod uwagę jedynie znane nam siły przeciwnika, musimy mieć świadomość, że
pojedynczy zespół uderzeniowy nie jest w stanie im sprostać. Z tej właśnie przyczyny
zadecydowałem, że najmniejszą jednostką organizacyjną naszej floty będzie od teraz
para zespołów uderzeniowych. Zespoły Żeton i Dzwon przechodzą pod rozkazy admi-
rała Tolokusa. Wierzchołek i Lato będą podlegać komandorowi Carsonowi. Klejnot do-
łączy do flagowego zespołu Miedź, pod komendą komandora Minca. Czy są jakieś py-
tania?

Nie było żadnych. Łączenie zespołów uderzeniowych było chlebem powszednim

zarówno na ćwiczeniach, jak i podczas działań bojowych. Poza tym A'baht zestawił pa-
ry w sposób naturalny, łącząc zwykle współpracujące ze sobą formacje.

A jednak sam fakt konsolidacji sił potwierdzał powagę, z jaką A'baht podchodził

do zagrożenia ze strony Yevethów. Dowódcy zespołów uderzeniowych rzadko kiedy
mieli okazję uważać się za „zagrożonych". Standardowa formacja tego typu składała się
bowiem z dwudziestu jeden statków, w tym jednego niszczyciela gwiezdnego lub lotni-
skowca pełniącego rolę okrętu flagowego, dwóch ciężkich krążowników, dwóch lotni-
skowców uderzeniowych, czterech fregat eskortowych i pięciu kanonie-rek. W sumie
dawało to szybką, wszechstronną i niebezpieczną grupę maszyn o potężnej sile ognia.

- Jaki będzie nasz najbliższy cel? - spytał admirał Tolokus.
- Chcę skierować flotę do granicznych systemów Gromady - odpowiedział A'baht,

patrząc admirałowi w oczy. - Koniec wielkiej parady. Spróbujemy maksymalnie utrud-
nić Yevethom śledzenie naszych poczynań, a jednocześnie postaramy się nie spuszczać
ich z oka.

To oznacza przeprowadzanie patroli bojowych, zaśmiecenie całej Gromady moż-

liwie największą liczbą boi z czujnikami i dro-idów zwiadowczych oraz stacji przekaź-
nikowych, a także wysłanie eskadry rozpoznawczej na Doornik Tysiąc Sto Czterdzieści
Dwa w poszukiwaniu stoczni - wyjaśnił. - W chwili obecnej nie mamy upoważnienia
władz do wszczęcia działań bojowych przeciwko Yevethom, ale możemy użyć wszel-
kich dostępnych środków w przypadku, gdyby próbowano przeszkadzać nam w wyko-
nywaniu naszych zadań.

Krótko mówiąc, będziemy próbowali wcielać w życie ideę „swobodnej żeglugi" i

„usprawiedliwionego działania w obronie własnej" tak dalece, jak tylko się da - podsu-
mował A'baht. - Je-żeli nasza obecność skłoni Yevethów do szukania rozwiązań dy-
plomatycznych, to dobrze. Jeśli jednak będą uparcie dążyli do wojny, musimy być go-
towi, by sprawić, iż gorzko pożałują swojego wyboru.

A'baht powiódł wzrokiem po twarzach oficerów.
- Tego właśnie oczekuję od was, od waszych okrętów, oficerów i załóg. Bądźcie

gotowi do walki, gdy nie będzie już innej możliwości, i bądźcie gotowi zwyciężyć, bo
nie mamy innej możliwości.


Luke ocknął się w kabinie sypialnej „Leniwca", czując za plecami ciepło, do ja-

kiego nie był przyzwyczajony, i z mglistym wspomnieniem czegoś niezwykłego.
Drgnął, aAkanah przysunęła się bliżej. Dotyk nagich ciał pobudził senne zmysły.

background image

Próba Tyrana

50

Nie wiedziałby, jak rozmawiać o tym, co zaszło między nimi, ani o tym, co mo-

głoby z tego wyniknąć, lecz Akanah nie pytała go o nic. Pozwoliła mu trwać w jej bło-
gim, odprężającym uścisku, nie żądając niczego i nie oczekując wyjaśnień. Luke przy-
jął ten dar z wdzięcznością.

Noc dostarczyła im podobnych wrażeń. Mieszanina samotności, żalu i współczu-

cia oraz nie znany im wcześniej głód cielesnej bliskości, wyrażającej akceptację, spra-
wiły, że doszli niemal do końca. Ajednak zdołali się cofnąć, porozumiewając się bez
słów. Żadne z nich nie ofiarowało ani nie oczekiwało od partnera najintymniejszego
kontaktu. Odprężeni, napawali się radosną świadomością, że nie są już sami.

Leżeli przytuleni, wiedząc o tym, że oboje już nie śpią. Przez dłuższy czas nie od-

zywali się ani słowem. Luke nie był pewien, czy jego myśli są nadal własnością pry-
watną i nawet nie próbował sięgać do umysłu kobiety.

- Twoja kolej - mruknęła w końcu.
- Słucham?
- Opowiedz o swoim ojcu.
Z jakiegoś powodu Luke nie do końca zrozumiał jej słowa i bariera, którą zwykle

bronił dostępu do myśli na ten temat, nie zaskoczyła na miejsce.

- Nie rozmawiam o moim ojcu - odparł machinalnie i zupełnie bez przekonania.

Akanah nawet nie spróbowała nakłonić go do zmiany zdania lub uczynienia wy-

jątku.

- Rozumiem - powiedziała, uśmiechając się współczująco. Odwróciła się na plecy

i spojrzała na holograficzny obraz galaktyki. - To nie było łatwe.

Niewielki gest przerwania fizycznego kontaktu wystarczył, by skłonić Luke'a do

rozmowy.

- Chociaż z drugiej strony... niewiele mogę o nim powiedzieć - wyznał. Przewrócił

się na bok i podparł głowę ręką. -Prawie wszystko, co wiem, wiedzą wszyscy, a faktów,
które chciałbym poznać, nie zna nikt. Nie pamiętam ojca, matki ani siostry. Nie pamię-
tam, żebym mieszkał kiedykolwiek poza Tato-oine.

Akanah skinęła głową ze zrozumieniem.
- Myślałeś kiedyś o tym, że te wspomnienia mogły zostać celowo zablokowane?
- Zablokowane? Po co?
- Żeby cię chronić. Ciebie albo Leię i Nashirę. Dzieci nie zawsze zdają sobie

sprawę z tego, że mówią zbyt wiele lub zadają niewłaściwe pytania.

Luke potrząsnął głową.
- Sondowałem umysł Leii bardzo dokładnie, szukając wspomnień o naszej matce.

Gdyby istniała tam blokada, na pewno bym ją wyczuł.

- Chyba że twoja blokada nie pozwoliła ci jej dostrzec - zasugerowała Akanah. -

Ten, kto ją założył, mógł przewidzieć, że masz w sobie dar władania Mocą.

- Ben mógł o tym wiedzieć - powiedział Luke niepewnie -albo Yoda.
- Gdybyś chciał, mogłabym...
- Czy te wspomnienia mogłyby stanowić dla mnie niebezpieczeństwo? - spytał

Luke, odrzucając ofertę, nim jeszcze Akanah zdążyła ją złożyć. - Myślę, że istnieje

background image

Michael P. Kube-McDowell

51
prostsze wyjaśnienie tej zagadki. Chyba byliśmy po prostu zbyt mali. Wspomnienia Le-
ii mogą być nieprawdziwe. Może wymyśliła je, żeby wypełnić tę pustkę, o której mó-
wiłaś, a z czasem zapomniała, że to zrobiła. Zmyślone wspomnienia niczym się nie
różnią od prawdziwych.

- Za to bardzo dobrze łagodzą stresy - dodała Akanah. - Luke, kiedy zdałeś sobie

sprawę z białych plam w swojej pamięci?-Nie wiem, ale dużo później niż Leia. Dzie-
ciaki gadają różne rzeczy i człowiek zaczyna rozumieć, że jego rodzina jest inna niż
pozostałe. - Luke zmarszczył brwi i zapatrzył się w jakiś punkt daleko poza statkiem. -
Wujek i ciotka prawie nic mi nie mówili o ojcu, a o matce jeszcze mniej.

- Być może po to, by cię chronić.
- Być może - powiedział Luke - ale zawsze miałem wrażenie, że Owen ich nie lu-

bił i żałował, iż spoczął na nim obowiązek wychowywania mnie. Ciotka to co innego;
myślę, że zawsze pragnęła dzieci. Nie wiem nawet, dlaczego nie mieli własnych.

- Wygląda mi na to, że raczej nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Chyba że było

to zgodne z jego wolą.

- Myślę, że jesteś bliska prawdy - odparł Luke po chwili zastanowienia. - A jednak

nigdy nie słyszałem, żeby się skarżyła, ani żeby kiedykolwiek kłócili się i musiała mu
ustąpić.

- Samopoświęcenie - orzekła Akanah. - Dla dobra rodziny i spokoju w domu.
- Owen był trudnym człowiekiem. Ciężko pracował, ciężko było z nim rozmawiać,

ciężko go poznać i ciężko wzruszyć. Odkąd pamiętam, zawsze wydawało mi się, że jest
zirytowany.

- Znam ten typ aż za dobrze - powiedziała Akanah. - Twoja ciotka zapewne nie

ważyła się wchodzić mu w drogę nazbyt często?

- Czasem brała moją stronę, ale częściej po prostu starała się powstrzymać nas

przed bolesną konfrontacją. Szczególnie przez ostatnie kilka lat.

- Była szczęśliwa?
- Tak mi się wydawało. -Ale...?
- Myślę, że zasługiwała na lepsze życie... i na lepszą śmierć. - Luke potrząsnął

głową. - To, co ich spotkało, najtrudniej było mi wybaczyć mojemu ojcu.

- Najtrudniej wybaczyć, czy najtrudniej zrozumieć? Luke odpowiedział ze znużo-

nym uśmiechem:

- Chciałbym, żeby trudniej było to zrozumieć. Niestety, wiem, jak kusząca jest

możliwość nagięcia kogoś do własnej woli, lub po prostu zniszczenia go i usunięcia z
drogi. Dysponuję wystarczającą potęgą, żeby spełnić wszystkie zachcianki, życzenia i
pragnienia, które noszę w sobie. Dlatego muszę być ostrożny, kiedy pozwalam sobie
czegoś pragnąć.

- Jak to robisz?
- Idę za przykładem Yody. Wiódł nader proste życie i bardzo niewiele chciał. Mój

ojciec wybrał inną ścieżkę. Z jego czynów też staram się wyciągnąć wnioski - odparł
Luke. - Trzeba zwalczyć w sobie chęć narzucenia wszechświatowi własnej woli. W
przeciwnym razie nawet wtedy, gdy ma się najlepsze intencje, wstępuje się na drogę
tyranii. Tak mógłby się narodzić nowy Darth Vader.

background image

Próba Tyrana

52

- To „narzucanie woli" jest tylko chwilową iluzją- powiedziała Akanah. - Nie my

wykorzystujemy wszechświat do swoich celów, lecz on nas.

- Możliwe - zgodził się Luke - ale w chwili, gdy próbujemy tego dokonać, ludzie

cierpią i giną niepotrzebnie. Właśnie dlatego istnieją Jedi, Akanah. Właśnie po to noszą
broń i podążają ścieżką mocy. Naszym zadaniem jest neutralizowanie woli i mocy tych,
którzy mogliby stać się tyranami.

- Tego cię nauczono, czy też taką wiedzę przekazujesz swoim następcom?
- I jedno, i drugie. To była jedna z podstawowych zasad, jakie wpajano uczniom

na Chu'unthorze, a ja uczyniłem z niej jedną z podstawowych zasad praxeum na Yavi-
nie Cztery.

- A dlaczegóż to Jedi mają jej przestrzegać?
- Inaczej nie można - odparł Luke. - To imperatyw moralny. Ten, kto może dzia-

łać, musi działać.

- Łatwiej byłoby uwierzyć w twoje słowa, gdyby tak wielu Jedi nie wyrzekło się

waszej wzniosłej etyki - stwierdziła Akanah. - Szkolenie kandydatów na Jedi chyba nie
najlepiej przygotowuje ich do oparcia się pokusie Ciemnej Strony. Zdarzało ci się tracić
uczniów, podobnie jak twoim poprzednikom.

- To prawda - przytaknął Luke. - Niewiele brakowało, a zatraciłbym sam siebie.
- Czy tak już musi być? Czy pokusa jest nie do odparcia?
- Nie znam odpowiedzi na to pytanie - przyznał, kręcąc głową. - Może problem

tkwi w sposobie doboru kandydatów albo w metodach treningu... A może słabym punk-
tem są sami uczniowie? Albo brak dyscypliny?...

- A może nie ma słabego punktu? - zasugerowała Akanah. -Może po prostu braku-

je ci jakiegoś kawałka układanki, którego nie zdążyłeś jeszcze na nowo odkryć?- Kto
wie? Może być i tak, że walka trwać będzie wiecznie. Ciemna Strona jest kusząca i...
bardzo potężna- zawahał się. -Walczyłem z Vaderem ze wszystkich sił, a i tak ledwie
udało mi się ujść z życiem. Nad Yavinem uratował mnie Han, na Bespin Lando, a sam
Anakin pomógł mi na pokładzie drugiej „Gwiazdy Śmierci". Nigdy nie pokonałem mo-
jego ojca. Najgłębszym ciosem, jaki mu kiedykolwiek zadałem, była odmowa przyłą-
czenia się do niego. - Luke położył się na plecach i popatrzył w stronę gwiazd. - Dru-
gim zaś było to, że mu przebaczyłem.


Osobisty sekretarz wicekróla, Eri Palie, wprowadził Prokto-ra Dara Bille'a do

ogrodu, w którym czekali na niego Tal Fraan i Nil Spaar.

Dar Bille pochylił głowę przed starym przyjacielem, a potem przyjął identyczny

hołd od Tal Fraana.

-Daramo - rzekł - słyszałem, że twoja wylęgarnia jest chlubnym dowodem na to,

że nie brakuje ci sił witalnych.

- Piętnaście gniazd, wszystkie pełne i dojrzewające - odparł Nil Spaar. - Odurzają-

cy zapach. Nakazałem sterylizację opiekunek, żeby nie zapominały o swoich obowiąz-
kach.

- Twoja krew zawsze była silna, panie. Wiedziałem o tym już wtedy, gdy Kei cię

wybrał. Nigdy jednak nie była silniejsza niż teraz.

background image

Michael P. Kube-McDowell

53

- Od starych przyjaciół wolałbym słyszeć prawdę, a nie pochlebstwa. Niewielu nas

pozostało, świadków chwały naszego powstania... Co nowego na moim flagowym
okręcie?

- „Duma Yevethów" jest w pełnej gotowości - powiedział Dar Bille. - Pomiesz-

czenia dla zakładników mamy już gotowe, a ich lokatorzy pojawią się tam jeszcze dziś.
Jakie są szansę na to, że czeka nas wkrótce walka? Czy Jip Toorr nadesłał już raport z
Preza?

- Tak - odparł Nil Spaar. - Właśnie dlatego was tu wezwałem. Szkodniki nie ugięły

przed nami karków i nie wycofały się. Ta, która mieni się „honorową", nadal nie ustę-
puje. W ciągu ostatnich trzech dni flota robactwa wzmocniła się o kolejnych osiemdzie-
siąt statków. Rozproszono ją na granicy Gromady. Nasze jednostki utraciły z nimi kon-
takt.

- Jestem zaskoczony, że bardziej cenią sobie dobro gatunku niż dobro jednostek -

rzekł Dar Bille. - Może schwytaliśmy nie tego, kogo trzeba? Czy Tig Peramis, działając
w zmowie z księżniczką, mógł cię zwieść, panie?

- Nie. Han Solo jest partnerem i małżonkiem Leii. Tego typu więzy mają dla ro-

bactwa wielkie znaczenie.

- Może więc ona nie wie, że go przetrzymujemy? - zasugerował Tal Fraan. - Może

nie zdaje sobie sprawy, że jej czyny stawiają go w niebezpieczeństwie? Niepewność nie
skłoniła jej do ostrożności. Chyba już czas pokazać im zakładników.

Nil Spaar machnął ręką, lekceważąc sugestię asystenta.
- Powiedz, czego się dowiedziałeś obserwując więźniów.
- Nie znoszą widoku krwi. Nawet tej słabej, własnej - zaczął Tal Fraan. - Ta awer-

sja jest na tyle silna, że wyprowadza ich z równowagi, nawet w najważniejszych chwi-
lach. Poza tym potwierdzili podejrzenia, które miałem już wcześniej.

- Opowiedz mi o tym.
- Budują sojusze na zasadzie „dziecko-rodzic". Jeden świat szuka opieki tysiąca

innych - wyjaśnił Tal Fraan. - Są podzieleni, lecz nie dostrzegają tego. Żyją w długim
cieniu własnej dys-harmonii i nawet nie wiedzą, jak szukać światła.

- Czy to ich największa słabość?
Tal Fraan zawahał się, nim odpowiedział na to niebezpieczne pytanie.
- Nie - odparł. - Ich największą słabością jest to, że są nieczyści. Silni nie uśmier-

cają słabych, a słabi nie chcą ustępować miejsca silnym. Szkodnik najpierw myśli o so-
bie, a dopiero potem o więzach krwi.

- Skąd takie wnioski?
- Stąd, że nadal służy nam osiem tysięcy imperialnych niewolników i że mamy w

naszych rękach tych dwóch zakładników. Oni boją się śmierci bardziej niż zdrady -
stwierdził Tal Fraan. - Każdy z Czystych bez wahania poświęciłby życie, zanim choć
jednym oddechem zasłużyłby na miano zdrajcy.

- Dar Bille - odezwał się Nil Spaar - czy zgadzasz się z opinią naszego młodego

przyjaciela? Czy wszyscy służący na moim flagowym okręcie, łącznie z opiekunkami,
są tak chętni do składania ofiar, jak twierdzi Tal Fraan?

background image

Próba Tyrana

54

- Wielu z nich - odparł Dar Bille - lecz gdyby Tal Fraan mógł porozmawiać z nie-

żyjącym wicekrólem Kivem Truunem, wiedziałby, że nie wszyscy są tak odda-
ni.Odpowiedź ubawiła wicekróla.

- Zauważ, Tal Fraanie, że zwykle prawda jest dużo mniej pewna niż nasze najgłęb-

sze przekonania - rzekł Nil Spaar. - Powiedz mi teraz, co jest najsilniejszą stroną robac-
twa.

- To samo, co u innych, niższych gatunków. - Tal Fraan spodziewał się tego pyta-

nia. - Liczebność. Zasypują całe światy swoim nieczystym potomstwem. Sam widzia-
łeś, jak ich rodzinna planeta ugina się pod ciężarem stłoczonych, miękkich ciał. Gdyby
działali wspólnie, jak jeden gatunek, mogliby nas pokonać.

- Ale nie działają- stwierdził Dar Bille.
- Nie - zgodził się Tal Fraan. - I to właśnie nie pozwala im zdobyć prawdziwej po-

tęgi.

- Dopilnujemy, żeby nie nauczyli się działać jak przystało na jeden gatunek - za-

pewnił Nil Spaar.

- Doskonale ci to wychodziło podczas wizyty na Coruscant, panie - rzekł Dar Bille

- lecz teraz przeciwnik opanował zamieszanie i nie ma zamiaru ustępować. Co dalej?

Tal Fraan nie odezwał się, czując, że pytanie było skierowane do wicekróla. Nil

Spaar odwrócił się do nich z uśmiechem.

- Jaka jest twoja rada, Proktorze? Jak mam skłonić tę Leię, żeby pochyliła przede

mną głowę?

- Pora pokazać jej zakładników - powiedział stanowczo Tal Fraan. - A skoro blade

robactwo tak źle znosi widok krwi, to powinniśmy okazać, że my przeciwnie.


Posiedzenie Rady, które miało być poświęcone omówieniu wotum nieufności

Domana Berussa wobec księżniczki Leii Organy Solo, odkładano kilkakrotnie bez po-
dania przyczyn. Leia dowiadywała się o tych decyzjach przez posłańca - Beruss nie
próbował się z nią ani skontaktować, ani spotkać. Podejrzewała, że po tym, jak odrzuci-
ła zarzuty Domana Berussa, zdania członków Rady mogły być podzielone.

Behn-Kihl-Nahm odwiedził ją trzeciego dnia. Jego raport nie był zbyt pocieszają-

cy, a rada - dość lakoniczna.

- Nie mogę liczyć na to, że uzyskasz wystarczającą liczbę głosów akceptujących

twoją postawę - oświadczył. - Jeśli zgodzisz się ustąpić, Doman obiecuje, że poprze
moją kandydaturę na stanowisko tymczasowego Prezydenta. Stań przed Radą i po-
wiedz, że wobec zaistniałych okoliczności nie jesteś w stanie podołać obowiązkom i
chcesz pozostać bliżej rodziny. Zrób to, a ja cię zastąpię do czasu, aż kryzys minie.

- Nie prosiłam o taką pomoc nawet wtedy, gdy porwano moje dzieci - powiedziała

Leia lodowato. - Jak to będzie wyglądało?

- Nie musimy informować o tym opinii publicznej - odparł Behn-Kihl-Nahm. - Le-

io, Borsk Fey'Lya próbuje pozyskać poparcie czterech osób dla własnej kandydatury.
Jeśli będziesz nierozsądna, Rattagagech zagłosuje na niego. Fey'lya mówi im to, co
chcą usłyszeć, więc ma szansę. Musisz zrozumieć, jak chwiejna jest twoja pozycja.

background image

Michael P. Kube-McDowell

55

- Nie dojdzie do głosowania, jeżeli nie zgodzę się z opinią Domana, jakobym nie

była w stanie pełnić obowiązków Prezydenta - oznajmiła Leia. - Nie ma powodu wy-
znaczać następcy, skoro jeszcze nie ustąpiłam.

- Nie ma innej możliwości, księżniczko - stwierdził twardo przewodniczący. - Jeśli

będziesz bardzo uparta, doprowadzisz jedynie do tego, że Rada przekaże treść petycji
Senatowi, a wtedy nie sposób przewidzieć dalszych wypadków. Jeśli mamy pokonać
Yevethów, musimy zadbać o stabilność i ciągłość rządów.

- Więc pójdź do Domana Berussa i powiedz mu, żeby przestał robić zamieszanie,

Bennie - poradziła Leia. - Najlepszą gwarancją stabilności i ciągłości będzie to, że po-
zostanę na swoim stanowisku.

Następnego ranka przyszedł z wizytą wysoki i chudy Rattagagech. Przytaszczył ze

sobą stolik-wagę oraz pojemnik z przegródkami, w których znajdowały się kolorowe,
półokrągłe odważniki. Był to zestaw narzędzi potrzebnych do przeprowadzenia elomiń-
skiego rachunku fizycznego.

- Przyszedłem, żeby dokonać analizy logicznej okoliczności, w których się pani

znalazła - oświadczył Rattagagech. - Dzięki temu można będzie określić wagę obiek-
tywnych elementów całego konfliktu.

- Proszę sobie nie robić kłopotu, panie Przewodniczący -powstrzymała go Leia.
- To nie żaden kłopot, to dla mnie prawdziwa okazja - zapewnił Rattagagech,

ustawiając przezroczysty stolik na wiszącej w powietrzu nóżce. - Uważam tę prastarą
sztukę za nader elegancką, a przy tym kojącą. Dzięki niej czuję się młody w obec-ności
starych, mądrych umysłów. - Usiadł obok stolika, który wreszcie uchwycił równowagę.

- Dziękują za troskę, panie Przewodniczący - powiedziała Leia nie pozwalając mu

otworzyć pojemnika - ale nie może mi pan pomóc.

Rattagagech spojrzał na nią zaskoczony. Jej słowa były niemal obrazą dla jego in-

telektu.

- Pani Prezydent Solo... księżniczko Leio... rachunek fizyczny jest podstawą anali-

zy logicznej, a analiza logiczna jest fundamentem elomińskiej cywilizacji. To dzięki tej
sztuce staliśmy się tym, czym jesteśmy.

- Szanuję osiągnięcia Elominów - zapewniła Leia - ale rachunek fizyczny do-

wiódłby, że rebelia przeciwko Imperium była niemożliwa. Poza tym chłodna logika ka-
że poświęcić życie jednostki dla dobra ogółu i mieć przy tym poczucie dobrze spełnio-
nego obowiązku.

- Muszę zwrócić pani uwagę na badania Notoganarecha, który dowiódł, że odpo-

wiednio wyważony stół przechyla się na stronę Sojuszu...

- ...ponieważ znamy już wynik tej wojny wtrąciła, potrząsając głową. - Nie pozwo-

lę, żeby wychylenie stolika decydowało o moim losie. Nie wierzę w to, że wszystko, co
naprawdę jest ważne, można sprowadzić do postaci liczb.

Nie kryjąc oburzenia, Rattagagech pozbierał przyrządy i wyszedł.
Tego dnia Leia miała jeszcze jednego gościa z grona Rady. Przybyła Dali Thara

Dru, senator z systemu Raxxa, przewodnicząca Senackiej Rady Handlu. Była jedyną
przedstawicielką płci pięknej w siedmioosobowym składzie Rady. Na ostatnim posie-

background image

Próba Tyrana

56

dzeniu nie odezwała się ani słowem. Behn-Kihl-Nahm zaliczał ją do sprzymierzeńców,
lecz Leia nie była pewna, czego tak naprawdę mogła się po niej spodziewać.

- Dziękuję, że znalazłaś dla mnie czas, księżniczko - powiedziała Dali Thara Dru

wchodząc do biura Leii. - Ta okropna sprawa... Nie wyobrażam sobie, co czujesz. Two-
je życie zapewne przewróciło się do góry nogami.

- Doceniam pani współczucie.
- To wezwanie do ustąpienia to najgłupsze posunięcie pod słońcem. Właśnie wra-

cam z biura Przewodniczącego Berussa. Obawiam się, że jest niereformowalny. Uparł
się, że to ty sprawiasz problem, księżniczko. Całkiem tak, jakby to była twoja wina, że
Gromada Koornacht jest pełna spustoszonych planet!

- Dziękuję za wsparcie.
- Mimo wszystko obawiam się, że Doman ma wystarczające wpływy, by wpako-

wać cię w niezłe tarapaty, księżniczko, kiedy Rada będzie rozpatrywać jego petycją.
Dlatego też zadałam sobie pytanie, co jeszcze można zrobić w tej sprawie? W jaki spo-
sób możemy przekonać pozostałych, że kontrolujesz sytuację? I wtedy zrozumiałam, że
jest jedno ważne pytanie, którego nikt dotąd nie zadał!

- To znaczy?
- Gdzie jest Luke Skywalker? - spytała Dali Thara Dru. -Gdzie są Rycerze Jedi?
- Przykro mi, pani senator, ale nie rozumiem.
- Skywalker w pojedynkę pokonał Imperatora. Jestem pewna, że z równą łatwością

rozgromiłby tych całych Yevethów. A nawet gdyby potrzebował pomocy, to przecież
wychował już całą armię podobnych czarodziejów. I do tego na koszt Nowej Republiki!
Nic dziwnego, że Beruss nie chce, żebyśmy wysyłali naszych synów do Gromady Ko-
ornacht. Dlaczego mamy walczyć sami? Od czego mamy Rycerzy?

- Jedi nie są armią Nowej Republiki. Nie są też najemnikami ani tajną bronią -

stwierdziła twardo Leia. - Jeśli sugeruje pani, że powinnam stanąć przed Radą i powie-
dzieć: „Nie martwcie, się, mój brat załatwi to za nas", to...

- Jasne, że nie - wtrąciła z ożywieniem Dru. - Nie możesz powiedzieć im wprost,

co zamierzasz zrobić. Po prostu daj im do zrozumienia, że Jedi cię popierają. To chyba
nie będzie przesadą, prawda? Musimy dodać otuchy członkom Rady, a najlepiej zrobić
to powołując się na autorytet Luke'a Skywalkera.

- To będzie przesadą, pani senator - odpowiedziała Leia lodowatym tonem. - Musi

pani wiedzieć, że nie prosiłam Jedi o pomoc, a i oni nie oferowali mi jej. Nie mam żad-
nych sekretnych planów. Nowa Republika, podobnie jak ja, może i będzie samodzielnie
toczyć swoje wojny. A jeśli popierała pani moją kandydaturą w nadziei, że na dokładkę
Rada zapewni sobie pomoc Luke'a Skywalkera na każde zawołanie, to przykro mi mó-
wić, ale była pani w błędzie.Tym razem posiedzenie nie zostało przełożone. Następne-
go ranka Leia stanęła przed Radą, twarzą w twarz z Domanem Be-russem.

- Pani Prezydent, czy zna pani treść wniosku o wotum nieufności?
- Znam, panie przewodniczący. - Jej głos był spokojny i silny.
- Czy rozumie pani zarzuty, które w nim zawarto?
- Tak, panie przewodniczący.
- Czy chce pani podjąć próbę ich odparcia?

background image

Michael P. Kube-McDowell

57

Zanim padła odpowiedź, Leia spojrzała w stronę Behn-Kihl-Nahma, siedzącego po

prawicy Berussa.

- Panie przewodniczący, chcę zaskarżyć ten wniosek w całości. Jestem zszokowa-

na i skonsternowana, że w ogóle doszło do jego złożenia.

Behn-Kihl-Nahm ze znużoną miną opadł na krzesło.
- Jest on dla mnie nie tylko osobistą zniewagą, ale i politycznym błędem — cią-

gnęła Leia. - Zastanawiam się, czy pan przewodniczący nie zaczął czasem przyjmować
rad od samego Nila Spaara, bo tylko jemu może zależeć na tym, byśmy pogrążyli się w
konfliktach wewnętrznych.

- Nie ma mowy o konfliktach wewnętrznych - rzekł Krall Praget. - Będzie lepiej,

jeśli załatwimy tę sprawę szybko i po cichu.

- W takim razie poproście go, aby wycofał wniosek - zaproponowała Leia wskazu-

jąc ręką Berussa. - To on zaczął, nie ja. Prawdziwym problemem jest bowiem jego
strach.

- Z żalem informuję Radę, że nie mogę wycofać wniosku -powiedział cicho Be-

russ.

Leia spojrzała w jego stronę.
- Nie wiem dlaczego i w jaki sposób senator Beruss zaraził się postępującą bojaź-

liwością, która zdaje się powoli opanowywać i innych, ale jeśli martwi się tym, że
księżniczka Leia poprowadzi Nową Republikę na wojnę, by ratować męża, to przejął
się niewłaściwym problemem. Mam nadzieję, że pozostali członkowie Rady wyprowa-
dzą go z błędu.

- Dlaczego? - spytał Borsk Fey'lya. - Jak sądzisz, księżniczko, ilu przyjaciół masz

w tej sali? Myślisz, że każde z nas, nie wyłączając twojego drogiego Benniego, nie ży-
wi wątpliwości co do twojej postawy w ostatnich miesiącach? Zapał i idealizm to cechy
dobre dla przywódcy rewolucji, ale głowa wielkiej republiki musi być o kilka stopni
chłodniejsza i o niebo sprytniejsza.

- Następny punkt harmonogramu obrad. Przewodniczący Beruss... - zaczął Behn-

Kihl-Nahm, lecz Beruss już zerwał się z gniewem w oczach, by interweniować.

- Uwagi senatorów Prageta i Fey'lyi zostały zgłoszone poza porządkiem posiedze-

nia, toteż zostaną usunięte z protokołu. Głos ma pani Prezydent, która będzie konty-
nuować swą odpowiedź na wniosek o wotum nieufności.

- Powiedziałam już to, co chciałam powiedzieć - zakończyła Leia.
Behn-Kihl-Nahm spojrzał na coś, co leżało na stole przed Berussem.
- Panie przewodniczący, chcę skorzystać z prawa pierwszeństwa...
- Proszę bardzo.
- Proponuję kompromis, który, mam nadzieję, usatysfakcjonuje obie strony - rzekł

Behn-Kihl-Nahm spoglądając w stronę Leii. Jego wzrok zdawał się mówić: „Masz
ostatnią szansę, żeby sobie pomóc". - Jeśli pani Prezydent zgodzi się ogłosić, że bierze
krótki urlop z powodów osobistych, Rada tymczasowo powierzy jej obowiązki prze-
wodniczącemu Rattagagechowi.

Trudno było orzec, kto wyglądał na bardziej zaskoczonego - Rattagagech czy

Fey'lya.

background image

Próba Tyrana

58

- Damy pani Prezydent czas na przemyślenie tej propozycji - powiedział Beruss. -

Debata zostaje zawieszona. Głosowanie nad wnioskiem odbędzie się za trzy dni.

Zadzwonił kryształem, kończąc sesję, nim zdumiony Fey-'lya zdążył powiedzieć

choć jedno słowo.

background image

Michael P. Kube-McDowell

59

R O Z D Z I A Ł

5

Formalnie rzecz biorąc, pułkownik Bowman Gavin był dyrektorem personelu lata-

jącego Dowództwa Piątej Floty. Jednak dla ponad trzech tysięcy pilotów i strzelców,
należących do niemal dwustu eskadr bazujących na lotniskowcach i niszczycielach tego
ugrupowania, był po prostu szefem lotów.

Szef lotów decydował o najważniejszych sprawach: przydziałach bojowych, oce-

nach, transferach, naganach i pochwałach. Podlegali mu wszyscy piloci, od nowicjuszy
po dowódców eskadr i skrzydeł. Jego biuro mieściło się przy wiecznie zatłoczonym ko-
rytarzu wiodącym na mostek „Nieustraszonego", piętnaście kroków od kabiny generała
A'bahta i osiem kroków od centrum dowodzenia.

Mimo iż był ważną figurą, pułkownik Gavin często odwiedzał pokłady bojowe i

hangary jednostek należących do Floty. Bezpośredni i konkretny, lepiej czuł się wśród
pilotów niż we własnym biurze lub w sali odpraw. Nie lubił polegać wyłącznie na ra-
portach. Nigdy nie udzielał awansów i nie wystawiał pilotom ocen, zanim nie uzyskał
informacji z pierwszej ręki, spotykając się z nimi osobiście.

Piloci z kolei uważali, że Gavin jest jednym z nich, i wiedzieli, że zawsze uważnie

wysłucha tego, co mają mu do powiedzenia. Pamiętali i o tym, że pułkownik dobrze
znał uczucie, które towarzyszy pilotowi pędzącemu rozdygotanym myśliwcem, z prze-
grzanymi działkami i nieprzyjacielską maszyną siedzącą mu na ogonie... Gavin nosił
zwykle tylko jedno odznaczenie, które otrzymał za udział w bitwie o Endor, kiedy jesz-
cze latał B-win-giem. Prawda była jednak taka, że miał prawo do noszenia większości
odznaczeń bojowych nadawanych najpierw przez Sojusz, a potem przez Nową Repu-
blikę.

Kiedy do Floty dołączyło pięć dodatkowych zespołów uderzeniowych, ściągnię-

tych z innych formacji, zapanował chaos administracyjny. Gavin musiał odwołać więk-
szość wizyt i ograniczyć spotkania z pilotami do minimum, tylko po to, by nadążyć z
czytaniem raportów. Nigdy przedtem nie był tak bliski zamk-nięcia na głucho drzwi
swojego biura, a służył na okręcie flagowym już od pięciu lat.

Po kilku dniach miał już tak dosyć, że powietrze w kabinie wydawało mu się roz-

rzedzone, a ściany - coraz bliższe. Kiedy jednak zaczął planować ucieczkę od papier-
kowej roboty, Piąta Flota przeformowała się w zespoły uderzeniowe o podwójnej sile i

background image

Próba Tyrana

60

rozproszyła się po peryferiach Gromady Koornacht. Większość nowo przybyłych pilo-
tów znalazła się poza zasięgiem Gavina.

Na szczęście pozostał jeszcze zespół uderzeniowy Klejnot, złożony z dwudziestu

dwóch jednostek, z których każda mogła stać się celem małego wypadu pułkownika.
Jako że wizyta na lotniskowcu „Starpoint", dowodzonym przez samą komandor Poqua,
mogła oznaczać kolejną porcję formalności, Gavin postanowił odwiedzić inny okręt.

- Zawiadomcie mojego pilota, żeby grzał maszynę - polecił oficerowi dyżurnemu z

pokładu startowego numer jeden. - Wybieram się z wizytą na „Florena".

- Przyjąłem, pułkowniku. Zawiadomię kontrolę lotów.
W całej Flocie obowiązywała gotowość bojowa pierwszego stopnia, toteż nawet

pułkownik Gavin miał obowiązek wdziać kombinezon ciśnieniowy, kiedy opuszczał
„Nieustraszonego" na pokładzie niewielkiej jednostki. Zasadniczo nie sprzeciwiał się
regulaminowym wymaganiom, jednak uważał, że wciskanie się w pięcioczęściowy,
elastyczny skafander jest stratą czasu. Minuty płynęły znacznie szybciej, kiedy przysłu-
chiwał się sprośnym rozmowom swoich pilotów.

Tym razem jednak przebieralnia była pusta, więc Gavin musiał zmagać się z dopi-

naniem pasa samodzielnie. Dopiero gdy był w połowie próby ciśnieniowej kasku, po-
jawił się jakiś pilot - obcy młodzieniec z kompletem filtrów zawieszonym na piersiach i
czerwonym emblematem początkującego pilota na kołnierzu.Zamiast skierować się ku
szafkom, przybysz podszedł do Gavina i stanął w odległości dwóch metrów, jakby cze-
kając na niego. Gdy brzęczyk zasygnalizował pomyślne zakończenie testu, pułkownik
rozluźnił kołnierz uszczelniający i zdjął kask.

- Szukasz kogoś, synu? - zapytał, dostrzegając brak oznaczeń Piątej Floty na mun-

durze pilota.

Oficer zasalutował z opóźnieniem, jakby nieczęsto miał okazję trenować takie ge-

sty.

- Pułkownik Gavin?
- Nie da się ukryć. A ty jesteś...
- Płat Mallar, sir. Powiedzieli mi, że to pan podejmuje wszelkie decyzje związane

z przydziałami bojowymi.

- Oni, to znaczy kto?
- Załoga promu. Jej szef mówił, że tutaj pana znajdę. Jestem jednym z pilotów

przydzielonych do tego lotu eskortowego z Co-ruscant...

- Eskorta „Zatyczki". - Gavin skinął głową. - Wiem, że Wywiad oczyścił was z

wszelkich zarzutów, ale i tak dziwię się, że którykolwiek z pilotów chciał z tobą gadać.
Nie pomyślałeś, że być może oddają ci niedźwiedzią przysługę, przysyłając cię do
mnie?

- Pułkowniku, czy to pan podejmuje decyzje o przydziałach bojowych?
- Tak.
- Więc z kimże innym miałbym się spotkać? Gavin kiwnął głową w zamyśleniu.
- Mów, o co chodzi.

background image

Michael P. Kube-McDowell

61

- O moje rozkazy, sir. Pięciu z nas ma powrócić na Coru-scant najbliższym pro-

mem, w którym znajdzie się miejsce. Dziś rano przeniesiono nas tu z pokładu „Ryzyka"
i kazano czekać.

- Zgadza się. W czym problem?
- Nie chcę wracać, sir. Nie mogę. Chcę zostać i walczyć. Musi pan pozwolić mi

coś zrobić...

- Nie muszę — przerwał mu Gavin, wkładając kask pod pachę. - Ale dam ci szan-

sę, żebyś mógł mnie przekonać, że powinienem to zrobić. Pamiętaj, że to ja podpisałem
się pod waszym ostatnim rozkazem. Powiem szczerze: potrzebujemy pilotów, ale nikt
nie chciał ani ciebie, ani twoich kolegów. Żaden z was nie jest wystarczająco doświad-
czony. Dowódcy eskadr wolą nie ryzykować.


- Nie wiem, czy to wiele zmienia, ale mam jeszcze sto dziewięćdziesiąt godzin

wylatanych na TIE Interceptorze. Nie ujęto ich w zapisie przebiegu służby.

- Na TIE? - Gavin z niedowierzaniem uniósł brew. - Pokaż mi swój dysk identyfi-

kacyjny.

Wsunął podaną mu płytkę do kieszonkowego czytnika i zaczął czytać. Kiedy

skończył, spojrzał na Mallara badawczo.

- Kim ty właściwie jesteś? - spytał. - Nie rozumiem, jak się tam znalazłeś. Masz

więcej godzin spędzonych w symulatorze i mniej w prawdziwym kokpicie, niż który-
kolwiek z moich pilotów.

- Pracowałem tak ciężko jak umiałem, pułkowniku, żeby mieć swoją szansę. Każ-

dą chwilę, jaką dysponował mój instruktor, spędzałem w maszynie, a resztę w symula-
torze. Tutaj będę pracował równie ciężko, jeśli tylko pozwoli mi pan zostać.

- Twój instruktor - powiedział Gavin oddając Mallarowi dysk - zrobił z tobą całe

szkolenie podstawowe w trzy razy krótszym czasie niż zwykle, chociaż wystawiał ci
niezbyt wysokie oceny... Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć, Mallar?

Pilot wydawał się zdruzgotany tym pytaniem.
- Chyba powinienem był pozwolić admirałowi podać wszystkie dane, tak jak

chciał - odezwał się grobowym głosem. - Miałbym wtedy nawet jedno potwierdzone
zestrzelenie.

- Niby za co?
- Za yevethański myśliwiec, który strąciłem nad Polneye. To było podczas inwazji,

gdy zginęła moja rodzina - wyjaśnił Mallar i potrząsnął głową. - Nie chciałem, żeby
traktowano mnie wyjątkowo. Pragnąłem pokazać, że jestem wystarczająco dobry, że
potrafię choć trochę pomóc... Ale wychodzi na to, że jednak nie potrafię. Przecież nie
odsyłałby mnie pan, gdyby było inaczej. Mogę więc tylko błagać, pułkowniku, żeby nie
kazał mi pan wracać.

- Co proponujesz? - spytał cicho Gavin.
- Wszystko mi jedno - odparł Mallar. - Proszę znaleźć coś, w czym byłbym po-

mocny. Cokolwiek. Chcę ułatwić wam rozprawę z Yevethami. Niech ucierpią, tak jak
ja ucierpiałem... Tylko o to proszę. To, co zrobili, było złe. Proszę pozwolić mi być
cząstką lekcji, która im się należy. Na niczym innym mi nie zależy. Zostałem sam i mu-

background image

Próba Tyrana

62

szę przemówić w imieniu tych, którzy zginęli nad Polneye.Gavin wysłuchał go uważnie
do końca i przyglądał się Mal-larowi jeszcze dłuższą chwilę.

- Włóż skafander - powiedział w końcu. - Spotkamy się w moim wahadłowcu za

dziesięć minut. Porozmawiamy sobie w drodze na „Florena".

- Tak jest, ale... mój prom odlatuje za godzinę.
- Wiem. - Gavin poklepał Mallara po ramieniu zmierzając do wyjścia. - Obawiam

się, że nim nie polecisz.


„Leniwiec" wyskoczył z nadprzestrzeni w pobliżu Utharis. Nagły skok napięcia w

magistrali danych między zespołem sensorów a komputerem nawigacyjnym sprawił, że
urządzenia przestały się nawzajem rozumieć. Awaria nastąpiła w najgorszym momen-
cie: hipernapęd właśnie się wyłączył, a silniki jonowe dopiero miały zaskoczyć.

- Właśnie dlatego nie należy kupować tanich statków - zrzędził Luke wypełzając z

kanału naprawczego.

- Co masz na myśli? - spytała Akanah.
- Verpini oszczędzali, na czym mogli, budując to pudło -odparł Luke wstawiając

na miejsce panel zamykający tunel. -Magistrala energetyczna nie może znieść takich
obciążeń, więc procesor musi wyłączać zasilanie w jednych systemach, żeby uruchomić
inne. Tylko że jeśli to ma działać jak trzeba, obwody buforowe... — spojrzał w jej
wielkie oczy i urwał w pół zdania. -No, w każdym razie to oznacza, że zatrzymamy się
na trochę na Utharis.

- Jak długo?
- Aż wszystko będzie naprawione - odpowiedział. Zatrzasnął ostatnią klamrę pane-

lu i spojrzał na Akanah. - Jeśli znajdziemy w Taldaak jakiegoś magika, który lepiej ode
mnie zna ten typ statku, to może tylko dzień lub dwa.

- Dwa dni! Mówiłeś przecież, że zatrzymamy się tylko po to, żeby uzupełnić zapa-

sy i wyzerować liczniki.

Luke wzruszył ramionami.
- Ja też nie jestem zachwycony tym, co nas czeka, ale lepiej, że mamy awarię w

pobliżu przyzwoitego portu kosmicznego, a nie w samym środku sektora Farlax.

- Nie mogę znieść myśli o czekaniu, kiedy jesteśmy już tak blisko celu, tak blisko

Kręgu...

- Wiem - powiedział Luke - ale ten statek nie będzie mógł wykonać skoku w nad-

przestrzeń, zanim nie trafi do dobrego warsztatu. - Uśmiechnął się drwiąco i dodał: -
Przynajmniej będziesz miała dość czasu, by wybrać sobie pamiątkowy kapelusz, który
ci obiecałem.


Utharis ogarnęła wojenna gorączka. Mimo iż Gromada Koornacht była oddalona o

ponad dwieście lat świetlnych, tubylcy reagowali na sprawy międzyplanetarnej polityki
z nadwrażliwością właściwą wszystkim mieszkańcom pogranicza. Nie sposób było zna-
leźć w Taldaak miejsca, które nie huczałoby od plotek na temat czarnych chmur zbiera-
jących się nad sektorem Farlax. Mnożące się pogłoski wywołały cichy, acz zauważalny

background image

Michael P. Kube-McDowell

63
exodus mieszkańców, opuszczających planetę przez Taldaak Station i inne, większe
porty.

Na razie, uciekali tylko najbogatsi, najbardziej przedsiębiorczy i najlepiej zorgani-

zowani obywatele, ale i tak można było dostrzec, że całe to zamieszanie wywiera nega-
tywny wpływ na gospodarkę planety.

- Jasne, że zajmiemy się pańskim statkiem, Stonn - zapewnił kierownik warsztatu

Starway Services - ale zajrzymy do niego nie wcześniej, niż za trzy dni.

- Trzy dni! No, trudno. W takim razie wynajmę miejsce w waszym hangarze na-

prawczym - powiedział Luke, licząc na to, że jest taka możliwość.

- Nie ma sprawy - odparł kierownik. - Zaraz sprawdzę w rozpisce... - Jego palce

zatańczyły po klawiaturze elektronicznego notesu. - ...Tak, powinniśmy mieć wolne
miejsce za pięć albo sześć dni.

- Chodźmy, skarbie - Akanah ponagliła Luke'a klepnięciem w ramię. - Z pewno-

ścią znajdzie się w tym mieście ktoś, kto wie, jak postępować z gośćmi...

- Proszę bardzo, ale nigdzie nie znajdziecie niczego lepszego - rzekł kierownik.
- Niby dlaczego? - spytał Luke.
- Szef zmiany i trzej mechanicy zdecydowali nagle, że czas najwyższy na rodzinne

wakacje. Inne warsztaty mają jeszcze większe kłopoty kadrowe. Dwudziestu ośmiu z
moich stałych klientów zleciło mi wcześniejsze wykonanie dorocznego prze-glądu i
zaległych napraw. Gdybym nie traktował ulgowo przybyszów, czekalibyście z tydzień!

- Li, mój drogi, czytałam o takich praktykach w „Port of Cali" - powiedziała Aka-

nah. - Warsztaty dostają prowizję od hoteli za przetrzymywanie podróżnych ile się da...

Luke dostrzegł błysk w oczach kierownika i protekcjonalnie poklepał Akanah po

ramieniu.

- Daj spokój, kochanie, nie możemy obrażać tego pana tylko dlatego, że nie

wszystko idzie nam tak, jak zaplanowaliśmy -„uspokoił" ją. - Skąd to całe zamieszanie?

- Z powodu wojny, rzecz jasna - wyjaśnił kierownik. Akanah zmrużyła oczy.
- Wojny? O czym pan mówi?
- Co wy, nigdy nie włączacie się do sieci? Nowa Republika i Liga Duskhańska

warczą na siebie i przepychają się od miesięcy.

Akanah odwróciła się w stronę Luke'a.
- Wiedziałeś o tym?
- Słyszałem coś niecoś na Talos, ale nie chciałem cię martwić. Wtedy to były tylko

plotki. Zdaje się, że teraz to coś poważniejszego, skoro ludzie zaczynają uciekać.

- W nocy widać stąd na niebie Gromadę Koornacht - rzekł kierownik. - Nie bardzo

podoba nam się myśl, że gdzieś nad naszymi głowami walczy tysiąc okrętów wojen-
nych.

- Tysiąc okrętów? - szepnęła zdumiona Akanah.
- Tak mówią. - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Przynajmniej niektórzy, bo tak

naprawdę to słyszy się rozmaite historie... No więc, co zamierzacie robić?

- Zostawimy wam naszą maszynę - zdecydował Luke, popychając w jego stronę

po kontuarze płytkę rejestracyjną statku. - Czy może mi pan przynajmniej powiedzieć,
ile czasu potrwa naprawa, kiedy ją wreszcie zaczniecie i czy macie niezbędne części?

background image

Próba Tyrana

64

- Do verpińskiego „Adventurera"? - upewnił się kierownik, spoglądając na ekran. -

Jasne. Mamy cztery takie na złomowisku. Wpadnijcie za trzy dni.


Obojętność, z jaką szef warsztatu mówił o zbliżającej się wojnie, sprawiła, że

Akanah przyjęła tę nowinę z tym silniejszym dreszczem niepokoju. Za wcześnie. Jesz-
cze nie jest gotowy, myślała nerwowo, podążając za Lukiem. Zabieram go dokładnie
tam, gdzie nie powinien się znaleźć- w samo serce pokusy... Wciąż próbuje kierować
Nurtem. Nie potrafi jeszcze patrzeć, jak inni walczą, by nie sięgnąć po broń.

- Nie możemy tu zostać - poinformowała go niespokojnym szeptem, gdy wyszli na

zewnątrz. - Nie czuję się bezpieczna. Dokładnie nie wiem, o co tu chodzi, ale to miejsce
zakrywa cień.

- Nie mamy wielkiego wyboru - odparł Luke, prowadząc ją w stronę ruchomego

chodnika wiodącego na północ. - Hiperna-pęd potrzebuje urządzenia, które powie mu,
dokąd ma wykonać skok, a „Leniwiec" jest go chwilowo pozbawiony.

- Rozumiem - powiedziała, chwytając go mocniej za ramię -ale to oznacza, że

utkniemy tu na tydzień albo i dłużej. Czy nie ma innego sposobu? Nie mógłbyś kupić
od niego części i prowizorycznie naprawić statku?

- Nie słyszałaś, co mówił? - spytał, zatrzymując się nagle. -Zmierzamy do strefy

działań wojennych. Z tego co wiemy, J't'p'tan mógł stać się polem bitwy. Nie sądzisz,
że w takich okolicznościach dobrze jest mieć sprawny hipernapęd?

Akanah desperacko próbowała wywołać w nim lęk, który pchnąłby go w dalszą

drogę.

- Jeśli pozostaniemy tu zbyt długo, agenci Imperium znowu nas namierzą. Nie

możemy dopuścić do tego, żeby polecieli za nami.

- Dzięki twoim sztuczkom nawet służby Nowej Republiki nie potrafią nas znaleźć

- powiedział Luke. - Musimy tylko wyszukać jakiś cichy kąt i przez parę dni udawać
turystów. Poza tym, chcę dowiedzieć się czegoś więcej na temat tego, co nas czeka, a
odsianie faktów od plotek zajmie mi trochę czasu.

- Czy to ważne, co nas czeka? - spytała. - Czy byłbyś w stanie wycofać się teraz?

Twoja matka... i moja matka... są już tak blisko!

- Nie, dopóki „Leniwiec" nie jest sprawny.
- W takim razie musimy zdobyć inny statek.
- Niby jak? - parsknął Luke.
Akanah spojrzała na niego z niekłamanym zdziwieniem.
- Nie sądzisz, że wykorzystując nasze talenty możemy wziąć sobie prawie każdy

statek, który zechcemy?- Nawet o tym nie myśl - uciął. Rozejrzał się, by sprawdzić, czy
nikt jej nie słyszał, po czym chwycił ją za łokieć i dosłownie wciągnął na ruchomy
chodnik.

- Pewnie moglibyśmy - wyszeptał ostro, gdy stanęli na sunącej wartko, gładkiej

powierzchni - ale nie obyłoby się bez ściągnięcia uwagi władz. Naprawdę chciałabyś,
żeby uthariańska łódź patrolowa poleciała za nami na J't'p'tan? A może życzysz sobie,
żeby każdy statek zarejestrowany w Nowej Republice zaczął nas szukać?

- Mogłabym nas ukryć.

background image

Michael P. Kube-McDowell

65

- Już się ukryliśmy. Musimy tylko trochę poczekać. Dotarłaś tak daleko tylko dla-

tego, że potrafiłaś poczekać na właściwy moment, by zacząć działać. Nie czas podda-
wać się niecierpliwości.

- Nie czas zwlekać - zaoponowała Akanah, wciąż szukając odpowiednich argu-

mentów emocjonalnych. - Luke, im ciemniejsze chmury, tym bardziej powinniśmy się
spieszyć.

- Wojna już się zaczęła - stwierdził Luke ponuro. - Yevetho-wie zaatakowali po-

nad tuzin planet, gdy tylko opuściliśmy Coru-scant. Nie dotrzemy na miejsce przed bu-
rzą. Możemy tylko mieć nadzieję, że zastaniemy J't'p'tan nietkniętą.

- Luke, nie chodzi o to, że Krąg znalazł się w niebezpieczeństwie - naciskała Aka-

nah. - Groźne jest to, że możemy stracić z nim kontakt. Niczego nie zdziałam, kiedy
Nurt ogarnie chaos. Poza tym, gdy Nurt niesie ze sobą tak wielki ładunek cierpienia,
łączenie się z nim jest nieznośnie bolesne. Nie boję się o nich, Krąg jest silny. Oba-
wiam się tylko, że mogli już opuścić J't'p'tan, a wiadomość, którą dla mnie zostawili,
mogła ulec zniszczeniu równie łatwo, jak dom Noriki na Griann.

- Mogę poprosić o jeszcze jeden raport na temat trasy „Gwiezdnego Poranka".

Dowiemy się, dokąd poleciał opuściwszy Vulvarch. To mogłoby nam coś powiedzieć
na temat dalszych planów Kręgu.

- A czym mielibyśmy ich ścigać, może „Leniwcem"? Masz rację, Luke. Nie mo-

żemy polegać na naszym statku. Musimy zdobyć szybszą i solidniejszą jednostkę. Poza
tym niewykluczone, że będziemy musieli zabrać na pokład pasażerów... Proszę cię,
opuśćmy już to miejsce.

- Nie pomogę ci w kradzieży statku, Akanah.
Zanim jeszcze to powiedział, kobieta zrozumiała, że popełniła błąd. Wprawdzie

mieli wspólny cel, lecz Luke nadal nie był skłonny użyć wszelkich środków, by go
osiągnąć. Ona poświęciła się tej sprawie bez reszty, podczas gdy on miał normalne ży-
cie, do którego mógł powrócić w razie porażki. W krótkiej chwili samolubnej niecier-
pliwości zapomniała o dzielącej ich różnicy.

- Masz rację. Sama nie wiem, jak mogłam o tym pomyśleć... To dlatego, że po tylu

latach jestem wreszcie tak blisko celu -rzuciła, próbując pospiesznie naprawić swój
błąd. - Jeśli ich nie odnajdziemy...

- Odnajdziemy - przerwał Luke.
- Z całego serca chcę w to wierzyć, ale jednocześnie boję się, bo nie wiem, czy

zniosę jeszcze jedno rozczarowanie. - Łzy, które pojawiły się w jej oczach, były szcze-
re. - Wybacz. Wiedz, że nie uważam cię za złodzieja...

- Wiem - odparł. - Już zapomniałem.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością i pozwoliła się objąć ramieniem.
- Jeżeli naprawdę musimy tu zostać, to przynajmniej opuśćmy Taldaak - zapropo-

nowała po chwili. - Znajdziemy ustronne miejsce, z dala od ciekawskich oczu. Wyko-
rzystam ten czas, żeby nauczyć cię kilku rzeczy.

- Po kolei - zarządził Luke. - Najpierw wrócę na statek i spróbuję pogrzebać w sie-

ci, a potem zasięgnę języka w mieście. Chcę dowiedzieć się możliwie dużo na temat
Gromady Koornacht. Ciekaw jestem, z kim przyszło nam walczyć.

background image

Próba Tyrana

66

To była ostatnia rzecz, jakiej życzyła sobie Akanah. Ze wszystkich impulsów, któ-

re mogły poprowadzić rękę Luke'a ku rękojeści miecza świetlnego, najbardziej obawia-
ła się potężnego uczucia lojalności wobec Leii. Zdesperowana, odsunęła się od niego i
stanęła przy przeciwległej krawędzi chodnika.

- O co chodzi? - zapytał zdziwiony.
Akanah postanowiła wykorzystać zmieszanie i niepewność, które wyczuła w jego

głosie.

- Zastanawiam się, czy nie nadszedł kres naszej wspólnej wędrówki - powiedziała.

- Może popełniłam błąd, wciągając cię w to wszystko? Skoro nie czujesz więzi i nie
ufasz mi...

- Akanah...
- Muszę pomyśleć, co dalej - zawołała, zeskakując lekko z ruchomego deptaka.
Luke zakręcił się w miejscu, ale nie ruszył za nią, pozwalając chodnikowi unieść

się w stronę portu. Przez chwilę patrzył jej w oczy, a potem odwrócił się.Akanah za-
mknęła oczy, badając opływający i przeszywający go Nurt. Starała się dostrzec jego
zawirowania i meandry. Wyczuła rozdrażnienie i rodzący się pomału niepokój. Dobrze,
pomyślała. Zastanawiaj się. Martw się, czy ukradnę statek i zostawię cię tu. Może wte-
dy nie będziesz tyle myślał o wojnach prowadzonych przez innych i o tym, że chcesz
się do nich przyłączyć. Twojemiejsce jest przy mnie, Luke'u Skywalkerze. Muszę cię
jeszcze sporo nauczyć.


Han stracił poczucie czasu. W rzęsiście oświetlonej celi yevethańskiego więzienia

nie było ani dnia, ani nocy, ani regularnych posiłków, które pozwoliłyby wyznaczać
czas. Han na przemian drzemał, ćwiczył, spacerował, grał w klasy na brudnej podłodze
i znowu drzemał. Miał spieczone usta, a bóle głowy i pustego żołądka stały się zbyt sil-
ne, by je ignorować.

Początkowo Barth bawił się razem z nim w to, co Han nazwał „międzyplanetar-

nymi mistrzostwami w grze w klasy", lecz teraz stali się zbyt nerwowi, by oddawać się
współzawodnictwu. Po pewnym czasie wyczerpał im się także zapas sprośnych dowci-
pów, przy czym Barth został niekwestionowanym mistrzem tej konkurencji, zarówno
pod względem repertuaru, jak i sposobu opowiadania. W ramach rewanżu Han nauczył
Bartha wszystkich osiemdziesięciu sześciu wersów piosenki, którą nucili w myślach
jeszcze długo po tym, jak gardła odmówiły im posłuszeństwa.

Han zaczął w końcu gadać do sufitu, w kierunku niewidocznych ciemięzców. Do-

prawiał swój monolog coraz to cięższymi przekleństwami, mając nadzieję, że sprowo-
kuje jakąkolwiek odpowiedź i że drzwi celi wreszcie się otworzą, stwarzając jakąś
szansę działania. Kiedy skończyły mu się słowa, zaczął rozważać wszelkie możliwe
scenariusze pokonania strażników, do pięciu naraz włącznie.

Udało mu się osiągnąć jedynie to, że nie tylko Barth, ale i on sam miał dosyć słu-

chania swojego głosu. Kiedy wreszcie otwarto drzwi, obaj byli już tak osłabieni z głodu
i odwodnienia, że ledwie stali na nogach.

Jeden z trzech yevethańskich strażników rzucił Hanowi parę luźnych białych spo-

dni i wskazał na jego mundur.

background image

Michael P. Kube-McDowell

67

- Włóż to - rozkazał, po czym rzucił drugą parę podobnych do piżamy portek w

stronę Bartha.



Rozebrali się bez zbędnych ceregieli i potulnie wykonali polecenie. Kiedy skoń-

czyli, strażnicy popchnęli ich w stronę korytarza.

Jeden z Yevethów prowadził pochód, za nim szedł Han, potem drugi strażnik, na-

stępnie Barth, a na końcu - trzeci z obcych. Siedząc w celi Han rozważał już taki układ:
musieliby razem pokonać tego, który szedł w środku, a potem - stojąc plecami do siebie
- zająć się pozostałymi. Przez chwilę wahał się, czy warto spróbować od razu, czy le-
piej przekonać się, dokąd ich zabierają, ale w końcu postanowił zaczekać.

Spodnie, które im dano, uszyto na yevethańską miarę: były zbyt krótkie w talii i

miały o wiele za długie nogawki. Po kilku krokach Barth zaplątał się w fałdy materiału
i runął jak długi.

Słysząc za plecami hałas, Han zareagował błyskawicznie. Obrócił się zaciskając

pięści, lecz natychmiast otrzymał silny cios w gardło twardym przedramieniem Yevet-
hy. Krztusząc się i kaszląc padł na plecy. Po twardym lądowaniu poczuł na głowie sto-
pę strażnika, przyciskającą go do podłogi.

- Bądź posłuszny albo giń - warknął Yevetha.
Nagły ból i wywołany nim przypływ adrenaliny sprawiły, że Han był już gotów

walczyć z przyciskającym go do ziemi strażnikiem, lecz w tej chwili usłyszał jęk bólu
wydany przez Bartha, a potem jego chrapliwy, roztrzęsiony głos:

- Nie rób tego, Han! To ja... To moja wina. Potknąłem się... Oferma ze mnie.
Han zmusił się do otwarcia pięści i posłusznego uniesienia rąk.
- W porządku, poruczniku. Tym razem im odpuścimy, dobra? Kiedy strażnik po-

chylający się nad nim cofnął się o krok,

Han powoli podniósł się z podłogi. Kilka metrów dalej Barth uczynił to samo.
- Cały jesteś?
- Tak. Czego oni chcą? Dokąd nas prowadzą?
- Wszystko będzie dobrze - powiedział Han, podciągając spodnie. - Jak sądzisz,

czy to szczyt możliwości yevethańskie-go krawiectwa?

- Dość. Darama czeka. Ruszać - warknął strażnik przez ramię.
Więźniowie zostali wprowadzeni do obszernej sali o wysokim, półokrągłym skle-

pieniu, ozdobionym szkarłatnymi ornamentami, i usadzeni na przeciwnych końcach
długiej ławy. Naprze-ciwko niej, pod wielkim oknem, wznosiła się niezbyt wysoka
platforma. Han zmrużył oczy, broniąc się przed jaskrawym światłem, lecz z ulgą powi-
tał falę ciepłego, świeżego powietrza.

Dziwne było jedynie to, że ręce porucznika Bartha spętano na plecach i przywią-

zano do poprzeczki biegnącej wzdłuż ławy, a Hana - nie.

Zanim zdołał rozszyfrować tę zagadkę, do sali wkroczył wicekról Nil Spaar.
- Darama - powtórzył Han bezgłośnie.

background image

Próba Tyrana

68

Za Nilem Spaarem podążał orszak złożony z czterech pomocników. Jeden z nich

przyniósł stołek i ustawił go naprzeciwko ławy. Drugi umieścił o metr dalej wysoki sto-
jak zwieńczony srebrzystą kulą, po czym obaj opuścili komnatę.

Pozostali zajęli miejsca za Nilem Spaarem, który usadowił się na stołku. Han

przyglądał im się, próbując odgadnąć, po co przybyli. Doradcy? Ochroniarze? Dworza-
nie? Jak wygląda zdenerwowany Yevetha? I czy oni w ogóle bywają zdenerwowani?

- Generale Solo - zaczął Nil Spaar, nie zaszczycając Bartha nawet spojrzeniem. -

Sądzę, że jest pan jedyną osobą, która może ocalić tysiące ludzi przed haniebną śmier-
cią. Przybyłem, żeby dać panu tę możliwość.

- Nie wiem, o czym mówisz.
- Miał pan przejąć dowództwo nad Piątą Flotą, kiedy pana pojmano. Wiózł pan

rozkazy od księżniczki Leii, dotyczące inwazji na terytorium Yevethów.

Han nie odpowiedział.
- Opór wobec suwerennej władzy wicekróla Protektoratu postawił pańskie życie w

niebezpieczeństwie - ciągnął Nil Spaar. - Oszczędziłem pana w nadziei, że wspólnie
dokonamy aktu łaski.

Han skinął głową. -Wyjaśnij.
- Księżniczka Leia lekkomyślnie posyła tu kolejne statki, chcąc nas zastraszyć...
- I bardzo dobrze.
- ...i stawia nam jedno bezsensowne ultimatum za drugim. Nie rozumie nas. Być

może pan zdoła otworzyć jej oczy.

- Mów dalej.
- Nasze prawo do tych gwiazd jest odwieczne i naturalne. Od zarania dziejów po-

strzegaliśmy je jako swoją własność. Żyją w naszych legendach i nawiedzają nas w
snach. Czerpiemy swoją siłę z Powszechnego, a jego czystość inspiruje nas w drodze
do doskonałości.

Nie dopominamy się o prawo do tych gwiazd z czystej chciwości, z przyczyn poli-

tycznych czy ambicji, a przy tym... nigdy się nie poddamy. Nie jesteśmy słabeuszami,
jakich przywykliście spotykać na swej drodze. Nie będziemy kalkulować szans i wyco-
fywać się, kiedy trzeba, realizując doraźne cele.

Groźby Leii nie robią na nas wrażenia. Nigdy nie zrezygnujemy z tego, co nasze,

ani nie będziemy się tym dzielić z tymi, którzy nie są zrodzeni z Powszechnego. Jeżeli
nie wycofacie się, dojdzie do wojny - straszliwej, krwawej, nie kończącej się wojny.
Nigdy nie ustąpimy, generale Solo, a żaden z waszych żołnierzy nie dostąpi miłosier-
dzia, które okazałem panu. Walka trwać będzie dopóty, dopóki ostatni z was nie zginie
lub nie zostanie wypędzony. Rozumie pan, generale?

- Tak sądzę.
- Mam nadzieję, że tak - dodał Nil Spaar. - Badałem waszą historię. Nigdy dotąd

nie spotkaliście takiego przeciwnika jak my. O losach waszych wojen decydowała utra-
ta dziesiątej części populacji albo jednej trzeciej stanu armii. Wtedy pokonani wyrzeka-
li się honoru, a zwycięzcy nie wykorzystywali swej przewagi. Nazywacie to „cywiliza-
cją". Yevethowie nie są cywilizowani, generale. Traktowanie nas podług waszej miary
jest błędem.

background image

Michael P. Kube-McDowell

69

- Dziękuję za radę - powiedział Han. - Czego chcecie ode mnie?
- Niech pan powstrzyma swoją partnerkę przed popełnieniem tego błędu - odparł

Nil Spaar. - Proszę namówić ją, żeby wycofała flotę. Niech przysięgnie na krew swoich
dzieci, że to, co nasze, pozostanie w naszych rękach na zawsze. Oszczędzi pan w ten
sposób życie tysięcy istot, a przy okazji własne...

- Wypuścicie nas? - zapytał Barth z nadzieją w głosie. Wicekról nie odrywał

wzroku od Hana.

- Jako świadek jest pan dla mnie bardziej użyteczny niż jako ofiara wojny, genera-

le - rzekł Nil Spaar podnosząc się ze stołka. - Proszę popatrzeć.

Podszedł do okna, po czym odsunął się na bok, by odsłonić widok. Mrużąc oczy,

Han spojrzał na gąszcz budynków i nie kończące się pole olbrzymich, srebrzystych kul
- statków klasy Aramadia. Był to widok zapierający dech w piersiach. Okrętystały tak
blisko siebie, że nie był w stanie ich policzyć, mimo iż Nil Spaar pozwolił mu stanąć
tuż przy oknie.

- To, co pan widzi, jest produktem stoczni na Nazfar - wyjaśnił miękko Nil Spaar.

- Mamy takie fabryki na wszystkich dwunastu światach, generale. Rozumie pan? Nie
możecie zdobyć nad nami przewagi... Możecie natomiast oszczędzić krew własnych
dzieci, jeśli taki będzie pański wybór.

Han odwrócił się potrząsając głową.
- Dlaczego mielibyście składać mi taką propozycję, jeśli nie dlatego, że obawiacie

się naszego zwycięstwa?

- Dlatego, że możecie stać się naszą obsesją na długie lata, nim zdołalibyśmy was

zniszczyć - odpowiedział wicekról. - Istnieją lepsze sposoby wykorzystania krwi i pra-
cy naszych młodych. Wierzę, że to samo odnosi się do was.

Ryk nie wyciszonych silników pulsacyjnych przykuł uwagę Hana do statku startu-

jącego z przeciwległego krańca lądowiska. Dręczony sprzecznymi uczuciami i bezsku-
tecznie próbując zebrać myśli, Han starał się zyskać na czasie, powoli wracając w stro-
nę ławy.

- Co widziałeś? Co tam jest? - dopytywał się Barth.
- Flota nowiutkich okrętów - odparł Han. - Co najmniej setka.
- W takim razie... jest tylko jeden wybór, prawda? On ma rację. Odstąpienie od

wojny jest aktem miłosierdzia. Teraz, kiedy już wiemy, z czym przyszłoby nam wal-
czyć, trzeba powstrzymać naszych.

Han przeniósł wzrok na Nila Spaara.
- Pod warunkiem, że zapomnę o krwi, którą już przelali. Nie widziałeś raportów

Wywiadu, poruczniku. Kolonie zmiecione z powierzchni planety, całe populacje
mieszkańców wyniszczone niby gniazda robactwa...

- Pomyśl tylko, Han: czy chcesz, żeby Coruscant albo Kore-lię spotkał taki sam

los? - błagał Barth.

Han wpatrywał się w Nila Spaara, który beznamiętnie przysłuchiwał się ich roz-

mowie.

- Wiesz, że oni nagrali to wszystko? Nie odwrócili wzroku ze wstydem... Zupełnie

tak, jakby byli dumni z tego, że tak skutecznie potrafią mordować miliony istot. - Po-

background image

Próba Tyrana

70

kręcił z wolna głową - Nie. Nie wolno godzić się na takie zło, poruczniku. Nawet jeśli
miałoby to nas kosztować życie naszych matek i dzieci.

Nil Spaar nie odezwał się ani słowem, za to Barth był bliski szaleństwa ze strachu.
- Proszę, zrób, co każe! Pomyśl o ofiarach, o zniszczonych statkach... Han, oni nas

zabiją!

- Wolałbyś żyć jako tchórz? - rzucił Han. - Jeśli w walce z nimi zginie choć jeden

pilot, będzie to tragedią. Ale byłoby znacznie gorzej, gdybyśmy tak po prostu odeszli,
nie stając w obronie milionów ofiar. Niech mnie szlag, jeśli przyłożę do tego rękę! -
Odwrócił się z płonącymi oczami w stronę wicekróla - Rób, co chcesz. Nie pomogę ci.

Nil Spaar skinął głową aprobująco i rzucił słowo po yeve-thańsku. Dwaj strażnicy

zaczęli przywiązywać Hana do poprzeczki w identyczny sposób jak Bartna.

- Zrób coś, proszę! Powiedz, że zmieniłeś zdanie...
- Trzymaj się, poruczniku — odparł Han ponuro. - Nie zasłużył na to, by zabawić

się naszym kosztem.

Wicekról podszedł bliżej, strosząc grzebienie bojowe tak, że przypominały dwa

karmazynowe ostrza, ciągnące się od skroni za uszy.

- Skoro szkodniki dopominają się o lekcję, to proszę bardzo. Wydaje wam się, że

jesteście zdolni ponieść ofiarę krwi? Zaraz się o tym przekonamy.

Jednym cięciem prawego pazura, Nil Spaar rozpłatał nagi tors Bartha od biodra po

bark, roztrzaskując żebra i wywlekając trzewia na zewnątrz. Potworny, wręcz nieludzki
krzyk agonii urwał się w połowie, gdy rozdarte płuca zapadły się z makabrycznym świ-
stem.

Han patrzył na to przez dłuższą chwilę jak zahipnotyzowany, aż każdy szczegół na

zawsze wrył mu się w pamięć. Wtedy poczuł skurcz żołądka i odwrócił się, czując w
ustach gorzki smak.

- Może teraz rozumie pan nas nieco lepiej? - zapytał Nil Spaar, obojętnie zlizując

krew z pazura.

- Ty ścierwo... - wykrztusił Han z wysiłkiem.
- Pańska opinia o mnie nie ma i nigdy nie miała znaczenia -odrzekł wicekról i

spojrzał na jednego z pomocników. - Kiedy skończycie, przetransportujcie go na mój
statek.

- Tak, daramo - odparł dworzanin, po czym z nabożną czcią przyklęknął obok po-

zostałych, czekając, aż Nil Spaar opuści komnatę.Han uniósł głowę i zmusił się, by
jeszcze raz spojrzeć na Bar-tha. Do niedawna białe spodnie mechanika były teraz strzę-
pem mokrej, szkarłatnej szmaty zakrywającej jego nogi. Kałuża krwi i innych płynów
ustrojowych sięgała już niemal do stóp Hana. Jeden z wyrwanych z ciała organów na-
dal drżał i pulsował...

Przepraszam, Barth, pomyślał, próbując ukryć zarówno ból, jak i wściekłość przed

oczami yevethańskich strażników. Myliłem się. Nie zobaczymy razem Coruscant. Nie
wiedziałem... Aż do tej chwili nie wiedziałem, jakim jest potworem.

background image

Michael P. Kube-McDowell

71

Tak się złożyło, że funkcja przewodniczącego podczas posiedzenia Rady poświę-

conego sprawie Leii znowu przypadła Behn-Kihl-Nahmowi. Szef Senatu ukrył niechęć
pod maską wy-trenowanej, urzędniczej obojętności.

- Pani Prezydent Leia Organa Solo staje przed Radą Wykonawczą Senatu Nowej

Republiki, by odpowiedzieć na wotum nieufności wystosowane przez przewodniczące-
go Domana Be-russa - obwieścił Behn-Kihl-Nahm.

Leia stanęła przed stolikiem w kształcie litery V i zaplotła dłonie.
- Jestem gotowa wysłuchać zarzutów i odpowiedzieć na nie zgodnie ze Statutem

Senatu.

Przewodniczący skinął głową.
- Podstawą petycji jest następujące stwierdzenie, księżniczko: „Twoja zdolność do

wykonywania obowiązków Prezydenta jest i nadal będzie ograniczona poprzez fakt, iż
jesteś żoną generała Hana Solo, który jest obecnie jeńcem Ligi Duskhańskiej, stojącej
na krawędzi wojny z Nową Republiką". Czy masz jakieś pytania?

- Nie - odpowiedziała spokojnie.
- Czy zamierzasz polemizować z faktami przedstawionymi w drugiej części pety-

cji?

- Nie - powtórzyła, prostując się dumnie.
- Czy chcesz złożyć oświadczenie, obalające zasadność rozumowania przeprowa-

dzonego w części trzeciej?

- Powiem tylko tyle, że autor petycji znacznie lepiej naświetlił nam własne lęki,

niż moje postępowanie - powiedziała Leia, rzucając szybkie, lecz znaczące spojrzenie
w stronę Berussa. - Z jakiejś przyczyny przewodniczący Beruss uprzedził się do mnie, a
czyniąc to doprowadził do poważnego zakłócenia w pracy urzędu prezydenckiego.
Ufam, że Rada dostrzeże ten fakt i usunie zakłócenie odrzucając wotum.

- Doskonale - rzekł Behn-Kihl-Nahm. - Zanim wezwę do głosowania, przychylę

się do prośby senatora Berussa i raz jeszcze przedstawię ci rozwiązanie alternatywne,
księżniczko. Petycja zostanie wycofana, jeżeli zgodzisz się wziąć urlop do czasu zaże-
gnania kryzysu w sektorze Farlax i powrotu generała Solo.

- Nie jestem zainteresowana - rzuciła Leia. Beruss drgnął.
- Możemy umówić się tak, że pozostawimy ci pełnię władzy winnych dziedzi-

nach...

- Nie możemy - ucięła bezceremonialnie Leia. - Nie możecie tak po prostu zmienić

sobie Statutu, oddzielając uprawnienia Prezydenta jako głównodowodzącego sił zbroj-
nych od jego funkcji głowy państwa. A nawet gdybyście to zrobili, nie podporządkowa-
łabym się temu.

Odwróciła się buntowniczo w stronę Behn-Kihl-Nahma.
- Panie przewodniczący, to ciało nie zostało powołane do życia po to, żeby szanta-

żować Prezydenta za zamkniętymi drzwiami. Jeżeli uważa pan, że ta petycja ma jaką-
kolwiek wartość i że istotnie jestem niezdolna do wykonywania obowiązków, które
powierzyli mi wyborcy, to proszę przesłać ją do Senatu. Koniec z przekładaniem termi-
nów. Proszę wezwać do głosowania.

background image

Próba Tyrana

72

- Dobrze - odparł Behn-Kihl-Nahm. - Senator Beruss, jako autor petycji, automa-

tycznie głosuje za jej przyjęciem. Senator Rattagagech?

- Za.
- Senator Fey'lya?
- Podzielam obawy senatora Berussa i udzielam mu poparcia.
- Senator Praget? -Za.
Głos Prageta przesądził sprawę, lecz Leia spokojnie odczekała, aż pozostali sena-

torowie obwieszczą swoją wolę. Ostateczny wynik brzmiał: pięć do dwóch na jej nieko-
rzyść.

- Petycja zostanie przekazana Senatowi podczas jego najbliższej sesji - powiedział

Behn-Kihl-Nahm, z trudem powściągając złość. - Na tym zakończymy dzisiejsze po-
siedzenie.Uderzył w kryształ tak silnie, że pojawiła się na nim rysa -wystarczająco głę-
boka, by stłumić dźwięk sygnału, lecz zbyt płytka, by rozpołowić delikatną strukturę.

Behn-Kihl-Nahm nie wierzył w złe wróżby, ale wolał znieść kryształ z podium

nadzwyczaj ostrożnie, upewniwszy się najpierw, że nikt go nie widzi.

background image

Michael P. Kube-McDowell

73

R O Z D Z I A Ł

6

- Kapitanie! Straciliśmy namiar intruza!
Kapitan Voba Dokrett solidnie grzmotnął w plecy nawigatora „Goratha".
- Hamowanie awaryjne! Wychodzimy z nadprzestrzeni! Lepiej uważaj. Twoja có-

reczka zginie, jeśli statek wroga nie znajdzie się pod naszymi lufami zaraz po przejściu
do zwykłej przestrzeni.

Dokrett odwrócił się i odnalazł wzrokiem szefa uzbrojenia.
- Każ bateriom blasterów namierzyć dziobowe i rufowe stanowiska artyleryjskie

intruza, a po ich ostrzelaniu wywalić mu dziurę w śródokręciu.

- Sir, czy nie powinniśmy najpierw unieruchomić nieprzyjaciela?
- Baterie dział jonowych „Ceny Krwi" nic nie zdziałały. Do-got postąpił szablo-

nowo, dlatego zginął. Przekaż rozkaz.

- Tak jest - rzucił szef uzbrojenia. - Uwaga, wszystkie stanowiska ogniowe. Jedyn-

ka i trójka biorą na cel sekcję dziobową okrętu przeciwnika. Czwórka i szóstka - rufę.
Dwójka i piątka: przygotować się do penetracji kadłuba i czekać na sygnał.

Ledwie skończył wyszczekiwać komendy, gdy na pokładzie „Goratha" rozbrzmia-

ły sygnały alarmowe, a cała jednostka zaczęła dygotać i trzeszczeć.

- Każdy oficer będzie miał udział w nagrodzie, jeśli uda się wziąć statek w miarę

nietknięty! - wrzasnął Dokrett. - Ku chwalePrakith i naszego ukochanego gubernatora,
Fogi Brilla, ruszajmy do walki!

Na całym mostku „Goratha" rozjarzyły się ekrany, gdy krążownik pojawił się w

morzu elektromagnetycznych sygnałów, jakim jest normalna przestrzeń.

- Kapitanie, ani śladu „Tobaya" - zawołał szef sekcji sensorów. - Jeśli nie zauwa-

żyli zniknięcia sygnału celu, mogli podążyć za naszym i przegapić moment wyjścia.

- Jaka szkoda, że załoga „Tobaya" straci swój udział w nagrodzie po dziewięciu

godzinach pościgu - rzekł Dokrett. - Odległość od celu?

- Osiem tysięcy metrów.
Uśmiechając się szeroko, Dokrett oparł dłonie na barkach nawigatora. - Chyba

jednak jesteś nie najgorszym tatusiem! -zawołał.

- Zaczekamy na „Tobaya", kapitanie?
- Nie! - warknął. - Ognia!

background image

Próba Tyrana

74

Szef uzbrojenia pochylił się nad pulpitem.
- Jedynka i trójka: ognia! Czwórka i szóstka: ognia! Cztery potężne baterie dział

krążownika niemal jednocześnie posłały w kierunku ogromnego intruza śmiercionośne
impulsy energii.

Nie było widać ani śladu ognia czy eksplozji, lecz przez skaner teleskopowy Do-

kretta można było dostrzec chmurę odłamków szybujących w przestrzeń. Na obu krań-
cach kadłuba okrętu pojawiły się wielkie, osmalone wyrwy.

- Dość! - wrzasnął Dokrett. - Teraz w serce!
Wkrótce po tym, gdy szef uzbrojenia przekazał rozkazy dalej, cztery aktywne ba-

terie umilkły, a dwie pozostałe otworzyły ogień. Zaciekły ostrzał blasterowy skoncen-
trował się na niewielkiej powierzchni w środkowej części gigantycznego okrętu.

Po chwili w poszyciu statku pojawiła się wyrwa o sczerniałych brzegach. Wtedy

baterie blasterów rozpoczęły ostrzał krawędzi otworu powiększając jego średnicę do
dwudziestu metrów.

- Wstrzymać ogień! - krzyknął Dokrett. - To wystarczy, żeby ich czymś zająć.

Niech wszystkie baterie pozostaną w gotowości do kontrataku. Nawigator: ustaw okrę-
ty burta w burtę. Oddział abordażowy: do kapsuł szturmowych! Nagroda jest już prawie
nasza...

Przeciwnik w żaden sposób nie zareagował na to, że „Go-rath" ustawił się w odle-

głości zaledwie stu metrów, na wysokości wyrwy w śródokręciu. Ogromne cielsko ob-
cej jednostki -niemal pięć razy dłuższej i trzy razy szerszej niż lekki krążownik floty
Prakith - wypełniało niemal w całości ekrany czujników i celowniki.

- Kapitanie! - zawołał szef sekcji sensorów. - To dziwne... Przy tak niewielkiej od-

ległości od tak ogromnego statku, na detektorze anomalii magnetycznych powinno za-
braknąć skali, a tymczasem... Jeśli wierzyć przyrządom, w przestrzeni przed nami unosi
się coś o rozmiarach kapsuły ratunkowej.

Dokrett skinął głową.
- Zwróćcie uwagę, że nie było ognia - powiedział. - Budowę też ma nietypową: to

nie była durastal ani pancerz matrycowy. Nigdy przedtem nie widzieliśmy niczego po-
dobnego. Jaki jest odczyt źródeł zasilania?

Oficer rozłożył ręce i z niedowierzaniem uniósł brwi. - Żaden. Brak też pola siło-

wego.

- Doskonale - rzekł Dokrett, wyraźnie zadowolony z odpowiedzi. - Otworzyć luki.

Wypuścić wszystkie kapsuły.

Nim pierwsze z nich zdążyły opuścić hangary, coś wystrzeliło z kadłuba intruza i

uderzyło w „Goratha" z taką siłą, że Dokrett upadł na kolana. Gdy na mostku rozległy
się syreny alarmowe, drugi pocisk sprawił, że krążownik zadrżał od dziobu po rufę.

- Ognia! Ognia!! - ryknął Dokrett zrywając się na równe nogi. Kilka baterii już

próbowało wznowić ostrzał, choć ich wysiłki były wyraźnie nieskoordynowane. - Na-
tychmiast zniszczyć te wyrzutnie!

- Próbujemy, ale pod takim kątem... nie bardzo możemy je namierzyć.

background image

Michael P. Kube-McDowell

75

Dokrett uchwycił kątem oka ruch w prawoburtowym ilumi-natorze. Oto trzeci ku-

listy pocisk pokonał dystans między dwoma statkami, ciągnąc za sobą gruby kabel. Ka-
dłub „Goratha" jęknął od silnego uderzenia.

- Co się dzieje? - dopytywał się Dokrett. - Chcę wiedzieć, co to ma znaczyć!
- Mam coś! - krzyknął szef sekcji sensorów. Jedna z kapsuł opuściła już luk i

przekazywała właśnie obraz ze swoich kamer. Widać było, że wszystkie trzy pociski
wbiły się głęboko w po-szycie krążownika. „Gorath" był teraz przycumowany do waga-
bundy trzema długimi, pofalowanymi kablami, zakotwiczonymi w dziobie, rufie i śród-
okręciu statku.

- Nawigator! - zawołał Dokrett, obracając się w miejscu. -Zabierz nas stąd! Silniki

manewrowe - pełna moc! Silniki główne- czekać na rozkaz...

W tym momencie z dwóch różnych punktów na powierzchni obcej jednostki wy-

strzeliły kolejne dwa pociski. Tym razem ich głowice były smukłe i ostro zakończone.
Wdarły się głęboko w kadłub „Goratha".

W oczach Dokretta, biegnącego w stronę stanowiska nawigatora, pojawił się

strach.

- Cała naprzód! - wrzasnął.
Zanim pokonał połowę drogi do uwijającego się jak w ukro-pie podwładnego,

wszystkie stanowiska na mostku eksplodowały, sypiąc kaskady iskier. Każdy metalowy
element statku stał się częścią olbrzymiego obwodu elektrycznego, którym popłynął
prąd przesłany kablami z pokładu wagabundy. Impuls był tak silny, że bez trudu przebi-
jał się przez izolatory i zamieniał je w parę. Łuk elektryczny przeskakiwał w powietrzu
między grodziami okrętu. Twarze, ręce i nogi członków załogi „Goratha" posłużyły ja-
ko uziemienie gigantycznego obwodu. Zniszczenie większości systemów pokładowych
krążownika trwało nieco ponad sekundę.

Równie szybko nastąpił zgon większości ludzi. Ci, którzy przetrwali pierwszy im-

puls, umierali na skutek ciężkich poparzeń, ataku serca lub paraliżu systemu nerwowe-
go. Szef uzbrojenia i jego stacja robocza stanowili teraz jedną zwęgloną bryłę. Kapitan
Dokrett spłonął w chwili, gdy potężna iskra przeskoczyła między pokrywą kanału,
znajdującego się nad jego głową, a pokładem pod jego stopami.

Nim atak ustał, w stu miejscach na całym statku tlił się ogień, rozświetlając ciem-

ność, która ogarnęła wnętrze „Goratha". Kiedy płomienie strawiły resztę tlenu, wypeł-
niony dymem okręt stał się mroczny, nieruchomy i cichy, niczym mauzoleum.

Z zewnątrz nie było widać ogromu zniszczeń. Dowódca kapsuły numer pięć i jego

żołnierze dostrzegli jedynie wyładowania, pojawiające się w otwartych lukach i rozsia-
nych z rzadka iluminatorach. Ocenili też uszkodzenia wywołane uderzeniem elektrod.
Patrzyli na stygnące działa i dogasające we wnętrzu krążownika płomienie. Na często-
tliwości bojowej słychać było jedynie statyczne trzaski i szumy. Mimo wszystko statek
nie wyglądał na ciężko uszkodzony.

Nagle przewody łączące okręty zostały uwolnione z blokad. Dowódca kapsuły

musiał dokonać błyskawicznego i ostatecznego wyboru między wykonaniem ostatnich
rozkazów a powrotem na pokład krążownika. Lojalność okazała się silniejsza niż po-
słuszeństwo. Gdy nieprzyjacielska jednostka zaczęła się oddalać, oficer skierował kap-

background image

Próba Tyrana

76

sułę ku „Gorathowi". Jeden z żołnierzy zaprotestował, lecz dowódca uciszył go suro-
wym spojrzeniem.

- Okręt wroga jest ciężko uszkodzony - stwierdził z satysfakcją. - Spójrzcie tylko,

jak wolno się porusza. „Tobay" jest niedaleko. Najpierw pomożemy naszym braciom z
„Goratha", a potem razem zapolujemy na tego demona i wreszcie go rozniesiemy.


Kiedy wagabunda powracał do normalnej przestrzeni po spotkaniu w Prakith,

Lando odniósł wrażenie, że napęd statku rzęzi bardziej jękliwie niż przedtem. Gestem
rozkazał pozostałym umilknąć i uważnie słuchał odgłosów wydawanych przez okręt.

- Jakiś problem? - zapytał w końcu Threepio.
- Jeszcze nie wiem - odparł Lando. - Daj mi bazę danych na temat produktów bio-

inżynieryjnych, to ci powiem. Nie wiem nawet, czy ten statek w ogóle jest wrażliwy na
działanie broni, którą niszczy się zwykłe metalowe jednostki. Może właśnie tak to Qu-
ella wykombinowali: stworzyli wieczny, niezniszczalny i sa-monaprawiający się me-
chanizm.

- Rozsądny wniosek - stwierdził Threepio.
- Tyle, że mechanizm naprawczy też może zawieść, więc potrzebny jest mecha-

nizm naprawiający mechanizm i tak dalej... Czy tak właśnie miało to wszystko działać?
Nie mam pojęcia.

- Może statek został uszkodzony podczas ataku? - spekulował Lobot. - To by tłu-

maczyło zmieniony odgłos towarzyszący powrotowi do normalnej przestrzeni.

- Skąd mam to wiedzieć?! - krzyknął Lando. - Nie wiem nawet podstawowych

rzeczy: co napędza wagabundę? Jakie źródło energii zasila panele, których dotykamy
otwierając drzwi? Każde dziecko wie, że do aktywacji hipemapędu dużej jednostki po-
trzebny jest generator fuzyjny. Tyle, że czujniki wykazują brak takiegourządzenia na
pokładzie. - Lando pokręcił głową. - Jestem prawie gotowy wznieść ręce ku niebu i
powiedzieć, że to czary.

- Za chwilę powinniśmy się czegoś dowiedzieć - rzekł Lo-bot. - Poprzednim ra-

zem, gdy statek skoczył w nadprzestrzeń, umykając pościgowi, wyszedł z niej niecały
kwadrans później. Jeżeli obowiązują tu jakiekolwiek logiczne zasady... a wierzę, że
tak... to manewr powinien się powtórzyć.

- Chyba, że znowu popieścimy wagabundę blasterem tnącym- rzucił drwiąco Lan-

do. - Czekajcie... Ciszej!

Obaj wytężyli słuch, by lepiej uchwycić odgłos brzęczyka, który zdawał się mieć

źródło o kilka kabin dalej. Kiedy statek wpadł w drżenie, słaby zrazu sygnał zaczął roz-
brzmiewać coraz głośniej, a po chwili zagłuszył wszystkie inne dźwięki i przybrał
alarmujący, chrapliwy ton.

- Co to? - zapytał nerwowo Lobot, spoglądając na niespokojną twarz Landa. - Za-

brzmiało całkiem tak, jak...

- ...Jakbyśmy znowu byli pod ostrzałem- dokończył Cal-rissian ponuro.
- Może to zespół pułkownika Pakkpekatta?
- Absolutnie niemożliwe - odparł Lando. - Ktoś musiał nas śledzić od Prakith. Na-

tychmiast uszczelnij skafander, Lobot.

background image

Michael P. Kube-McDowell

77

- A co z twoją brakującą rękawicą?
- Ktoś musi otwierać drzwi gołą dłonią. Jeśli nastąpi dekompresja, znowu zaim-

prowizuję coś z torby na próbki. No, ale ty musisz być sprawny, na wypadek, gdyby nie
starczyło mi czasu. Prędzej!

W chwili, gdy Lobot zatrzasnął kołnierz hełmu, światło w pomieszczeniu zaczęło

mrugać. Kiedy Lando wydobył wreszcie nową torbę na próbki, lampy zgasły na dobre.

Podobnie zresztą, jak odwaga Threepia. Kiedy Artoo zajął się skanowaniem i kata-

logowaniem obiektów zgromadzonych w środkowej części pomieszczenia, jego partner
uczepił się kurczowo stelaża i toreb z ekwipunkiem. Teraz, rzucając dziko głową,
wprawił ładunek w powolny ruch.

Artoo! Artoo, zbliż się natychmiast! To jakiś koszmar! Moje obwody i mechani-

zmy dłużej tego nie zniosą! Panie Lando, musi pan coś zrobić! Teraz chyba wreszcie
wezwie pan „Ślicznotkę"?!

- Zapomnij o tym odparł Lando, kierując się w stronę wejścia, którym niedawno

dostali się do środka. Mam zamiar dowiedzieć się, co to za hałas.

Niestety, kiedy przyłożył dłoń do portaiu, nic się nie stało. Powtórzył ruch, a po-

tem odwrócił się w stronę Lobota.

- Widziałeś tu jakiś znak, że jesteśmy na drodze jednokierunkowej?
Lobot zacisnął usta i potrząsnął głową.
Portal po przeciwnej stronie sali również nie dał się uruchomić.
- Jesteśmy zamknięci - obwieścił Lando.
- Jak to „zamknięci"? - spytał płaczliwie Threepio. - Przecież może pan użyć bla-

stera, prawda?

- Nie mogę, dopóki nie mam pewności, że po drugiej stronie nie ma próżni - od-

parł Lando.

- To już koniec - stwierdził Threepio. - Panie Lando, nalegam, żeby pan natych-

miast sprowadził tu swój jacht...

Zanim droid skończył zdanie i nim Lando zdążył odpowie-dzić ripostą, którą miał

na końcu języka, pomieszczenie wypełnił ogłuszający ryk, jeszcze bardziej przejmujący
niż poprzedni. Tym razem źródło znajdowało się znacznie bliżej: najwyżej dwie gro-
dzie dalej.

- Słyszycie to skwierczenie?! - krzyknął Lando, oddalając się od portalu. — To

dźwięk, jaki wydaje ciało trafione strzałem z blastera, kiedy topi się tłuszcz i paruje
woda, tyle, że milion razy silniejszy niż zwykle. Ktoś rżnie ten statek na kawałki!

Zbliżył się bezwiednie na tyle blisko stelaża, że Threepio zdołał zwolnić uścisk i

rzucić się niezgrabnie w stronę jego nogi.

- Threepio, do diabła, co ty wyrabiasz?! - zawołał Lando, odwracając się gwałtow-

nie.

Nowy dźwięk kazał mu jednak zapomnieć o wyczynach robota. Tym razem był to

nieco stłumiony odgłos nagłej dekompresji. Potężna wyrwa musiała powstać w po-
mieszczeniu obok, w świetle reflektorów bowiem widać było, że ściany sali drżą od na-
prężeń.

background image

Próba Tyrana

78

- Słodki kosmosie... - sapnął Lando, kręcąc powoli głową. -Teraz dopiero statek

ma kłopoty. Teraz i my mamy kłopoty!

- Nie ma powodu do obaw - oświadczył radośnie Threepio. -Jesteśmy zupełnie

bezpieczni.

- Zamknij się, Threepio. Nie wiesz, co gadasz.
- Proszę się nie martwić, panie Lando. Zrobiłem, co trzeba -dumnie zadeklarował

droid.

- Co?! - Lando spojrzał w dół i dostrzegł w ciemności, że Threepio dzierży w

sprawnej dłoni urządzenie przywoławcze„Ślicznotki". Pomacał palcami pochewkę, w
której trzymał nadajnik, jakby nie mógł uwierzyć w wyczyn robota.

- Wiesz, co narobiłeś? - spytał Lando niskim, złowrogim tonem.
- Naturalnie. Poleciłem „Ślicznotce", by przybyła i uratowała nas.
- Nie - rzekł Calrissian, z trudem powstrzymując furię. -Skazałeś nas. W prze-

strzeni obok nas unosi się obiekt, który odważył się zaatakować wagabundę i przetrwał.
Jak sądzisz, jak długo wytrzyma „Ślicznotka", kiedy się tu pojawi? Wezwałeś bezbron-
ny, pozbawiony załogi statek w sam środek bitwy. Może mi powiesz, jak „Ślicznotka"
ma sobie poradzić z napastnikiem, który właśnie rozwala wagabundę na kawałki?!

- Och... - zreflektował się Threepio. - Teraz rozumiem...
- Lando...
- Zostaw mnie, Lobot - rzucił ostrzegawczo. - Zamierzam rozerwać na strzępy tę

żałosną kupę cybernetycznego złomu. Potnę jego ręce i nogi na kawałki, żeby mieć
czym rzucać w ekipę abordażową. Powiedz no, nie chciałbyś mieć tarczy z grzbietowej
części jego skorupy?

- Posłuchaj, Lando - nalegał Lobot. - Koniec ostrzału. Lando pokręcił głową.
- Może i tak, ale wagabunda stanął. Wątpię, czy w ogóle jeszcze ruszy. - Spojrzał

spode łba na Threepia. - To samo dotyczy ciebie.

- Artoo! Artoo, gdzie jesteś? Pan Lando oszalał! Broń mnie! Nie zasłużyłem na ta-

ki los.

- Prawie nikt nie zasługuje - powiedział Lando, wyciągając blaster tnący — a mi-

mo to umieramy. Podejdź do tego filozoficznie.

- Zaczekaj, Lando - rzekł Lobot. - Znamy już ten okręt. Mamy przewagę nad tymi,

którzy spróbują się tu wedrzeć. Możemy odlecieć stąd ich statkiem...

- Jasne. Jako jeńcy - wtrącił Lando. - Odwiedziłem już dość więzień, dziękuję bar-

dzo. Nie mam zamiaru dać się złapać.

- W porządku - zgodził się Lobot. - W takim razie pomyślmy, jak z nimi wygrać.

Wykorzystajmy naszą przewagę. Zapomnij o Threepio. To, co zrobił, rozprasza cię tyl-
ko, a roztrząsanie tej sprawy jest stratą czasu.

Lando warknął coś pod nosem i wycelował blaster tnący w przedni portal. Wiązka

energii rozświetliła na moment kabinę, pozostawiając w ścianie wyrwę, która nawet nie
zaczęła się goić.

- Wagabunda naprawdę jest w kiepskiej formie - stwierdził, potrząsając głową. -

No, dobra. Lobot, Artoo... ruszamy. Musimy się spieszyć... Złociutki zostaje- dodał,
wskazując palcem na Threepia.

background image

Michael P. Kube-McDowell

79

- Lando... - zaczął Lobot.
- Będzie spowalniał marsz.
- Lando...
- Jeśli go tu zostawimy, może opóźnić pościg. Mała dywersja. Kto wie, może na-

wet nie rozniosą go na kawałki? - spekulował Calrissian. - Idziemy.

- Dokąd?
- Do kabiny dwadzieścia jeden. - Lando popłynął w kierunku dziury, którą wypa-

lił, a pozostali podążyli za nim.

Przez chwilę gonił ich błagalny głos Threepia:
- Nie możecie zostawić mnie tu samego, w ciemności... Artoo! Proszę...
Artoo gwizdnął współczująco, ale nie zawrócił.

W odległości niemal pięciu lat świetlnych od pulsara 2GS-91E20 potężne reflekto-

ry umieszczone pod dziobem „Ślicznotki" cięły hebanową otchłań kosmosu w poszu-
kiwaniu celu wyznaczonego przez pułkownika Pakkpekatta.

- Jest o połowę za mały - stwierdził kapitan Hammax, podnosząc głowę znad

ekranów i wypatrując przez iluminator czegoś, co według listy dostarczonej przez Wy-
wiad nazywało się „Anomalią 2249".

- Albo została z niego tylko połowa. Lecimy dalej - rozkazał Pakkpekatt, kiwając

głową.

Hammax znowu spojrzał na przyrządy.
- Cel leży wprost przed nami, odległość: sześćdziesiąt tysięcy metrów.
- Proszę mi powiedzieć, kapitanie, jak to jest, że prywatny jacht ma system czujni-

ków porównywalny z najlepszymi jednostkami wywiadu i o znacznie lepszych parame-
trach, niż krążownik taki jak „Sławny"?- Krótsza droga dostępu do sprzętu - stwierdził
Hammax. -Kupuje to, czego potrzebuje, nie musi prosić o pozwolenie żadnego biuro-
kraty, którego nic nie kosztuje wydanie odmownej decyzji.

- Po co mu to wszystko? Hammax wzruszył ramionami.
- Biorąc pod uwagę, że statek jest uzbrojony tylko w jedno, nie najlepsze działo la-

serowe, taki zestaw sensorów może oszczędzić Calrissianowi kłopotów.

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Kim właściwie jest ten cały Lando Cal-

rissian? Sterownia należy do skrupulatnego profesjonalisty, który wymaga najlepszego
sprzętu i wie, jak się z nim obchodzić. Ładownia mogłaby należeć do najemnika albo
złodzieja, którego nie interesuje nic poza doraźnym zyskiem. Osobista kajuta to jaskinia
sybaryty, nie stroniącego od uroków życia hedo-nisty, otaczającego się zbytkiem. Któ-
rym z nich jest Calrissian?

- Nie znałem barona, nim pojawił się na pokładzie „Sławnego" - odparł Hammax -

ale widzi mi się, pułkowniku, że jest wszystkimi trzema naraz.

- Te trzy natury wzajemnie się wykluczają- stwierdził twardo Pakkpekatt. - Taki

człowiek nigdy nie byłby zadowolony z tego, co robi. Wciąż podążałby ku innym ce-
lom: hedonista szukałby sensu, złodziej - bezpieczeństwa, a perfekcjonista - improwi-
zacji. Rozumie pan?

background image

Próba Tyrana

80

- Ludzie to istoty pełne sprzeczności - powiedział Hammax. -Czterdzieści tysięcy

metrów.

- Tyle to i ja wiem, kapitanie, ale czy może mi pan powiedzieć, dlaczego uważają

to za swoją mocną stronę? - indagował Pakkpekatt.

- Myślę, że to właśnie jest sprzeczność numer jeden - odparł Hammax z uśmie-

chem.

- Nie mam z pana pożytku - stwierdził rozdrażniony Hor-tek. - Proszę budzić po-

zostałych. Już czas.


Zanim „Ślicznotka" pokonała kolejne pięć kilometrów, dzielące ją od nieznanego

obiektu nazwanego przez sondę Wywiadu „Anomalią 2249", wszyscy czterej członko-
wie zespołu zajęli swoje stanowiska.

W sterowni Pakkpekatt zajął się pilotażem, Taisden monitorował wskazania czuj-

ników, a Hammax, w słuchawkach na uszach, sterował działem laserowym. W tylnej
części jachtu, na zamkniętym pokładzie obserwacyjnym, Pleck obsługiwał zestaw wy-
wiadowczych urządzeń naprowadzających i monitorów, który zainstalował tu wraz z
Taisdenem.

Powoli wszyscy przyzwyczajali się do nowych zadań, lecz Pakkpekatt nie pozwa-

lał im wpaść w rutynę. Na pierwsze pięć „anomalii", które przebadali, złożyły się: spa-
lony modański frachtowiec, opuszczona barka, uszkodzona podczas kolizji, spory ka-
wał bardzo starej anteny dalekiego zasięgu, a także całkowicie sprawny „Kuat Ranger"
z wyłączonym telesponde-rem, który uciekł na ich widok, i aktywna ilthańska mina ko-
smiczna, którą Hammax zdetonował celnym strzałem z działka laserowego.

Gdy zbliżyli się do „Anomalii 2249" na dystans trzech tysięcy metrów, stało się

jasne, że nie jest ona ani teljkońskim waga-bundą, ani jego częścią. Reflektory wydoby-
ły z mroku sześć-dziesięciometrowy cylinder z metalowej siatki, pokryty kulami z lite-
go metalu o średnicy jednego metra, przytwierdzonymi za pomocą obręczy. Całość ob-
racała się z wolna wokół dziwacznie położonego środka ciężkości.

- Co to jest, u diabła? - zdziwił się Hammax. - Statek kosmiczny? Sonda? Pierw-

szy raz widzę taką konfigurację.

- Ja też - powiedział Pakkpekatt. - Wiem tylko, czym to nie jest. - Zajrzał do note-

su komputerowego, by zapoznać się z dalszym ciągiem raportu przygotowanego przez
sieć stacjonarnych boi nasłuchowych, należącą do Wywiadu Nowej Republiki. -
„Anomalia 1033", zaobserwowana w pobliżu Carconth, jest następnym obiektem o
najwyższym prawdopodobieństwie trafienia.

- Pułkowniku...
- Słucham, agencie Pleck.
- Czy mogę prosić o kilka minut? Zbliżymy się na odległość pięciuset metrów i

oblecimy to cudo. Szczegóły budowy kadłuba zainteresują analityków. Może po drugiej
stronie zauważymy jakieś oznaczenia?

- Nie interesuje mnie świadczenie dodatkowych usług na rzecz Sekcji Analiz -

stwierdził szorstko Pakkpekatt, kładąc „Ślicznotkę" na kurs w stronę Carconth. - Niech
sami badają te swoje anomalie. Kapitanie Hammax, proszę zabezpieczyć działo. Agen-

background image

Michael P. Kube-McDowell

81
cie Pleck, proszę wyłączyć skanery. Za minutę skaczemyw nadprzestrzeń. Lot potrwa
dziewięć godzin, więc za chwilę zrobimy zmianę wachty.


Jeśli nie liczyć przykrego zapachu, jaki temu towarzyszył, Lando nie miał nic

przeciwko wypalaniu dziur w ścianach pomieszczeń wagabundy. Gdyby statek zrege-
nerował znacznie poważniejsze uszkodzenia wynikłe podczas ostatniej potyczki, rany
zadane przez Calrissiana zagoiłyby się bez trudu. Jeżeli jednak i tak skazany był na za-
gładę, to nie miały one żadnego znaczenia.

Lobot nie był jednak zachwycony działalnością Landa. Gdy Calrissian skończył

wypalanie czwartej dziury, okolonej czarnym pierścieniem zwęglonej tkanki, Lobot
chwycił go za rękę.

- Czy moglibyśmy przynajmniej próbować otworzyć drzwi, zanim zaczniemy je

niszczyć? - zaproponował.

- Masz powody sądzić, że wagabunda wraca do zdrowia? -spytał Lando, uwalnia-

jąc rękę i celując blasterem przed siebie.

Lobot skulił się na widok wiązki przepalającej ścianę dzielącą ich od piątej kabiny.
- Nie wiem, co się dzieje. Wiem tylko, że zostawiamy za sobą ślad, po którym ła-

two będzie nas znaleźć, a to oznacza, że niepotrzebnie uciekamy. Napastnicy po prostu
znajdą nas w ostatniej sali.

Lando zastygł w bezruchu, słuchając nowego dźwięku. Był to odgłos serii chlup-

nięć, jakie mogłyby wydawać kamienie wpadające w rzadkie błoto.

- Jakiś płyn wydostaje się skądś pod ciśnieniem - powiedział, zadzierając głowę. -

Słyszałem kiedyś odgłos paliwa kapiącego z pękniętego przewodu. Brzmiał całkiem
podobnie... -mruknął i spojrzał na Lobota. - Masz rację. Łatwo nas wyśledzić. No, ale
trochę pomogą nam ciemności, a poza tym nie musimy tak po prostu czekać na nich na
końcu drogi.

- I to ma być cały twój plan? - żachnął się Lobot. - Uważasz, że po spotkaniu z

Threepiem napastnicy ruszą za nami tak nierozważnie, że zdołamy ich zatłuc narzę-
dziami?

- Mój plan polega na opóźnianiu konfrontacji - odparł Lando. - Tylko to przyszło

mi do głowy. Chcę powiększyć dystans między nami a intruzami, kimkolwiek są...

- Może więc powinniśmy wyciąć więcej niż jedną dziurę? Zmuśmy ich do doko-

nywania wyboru; niech się podzielą.

- Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybym wiedział, co jest po drugiej stronie -

rzekł Lando. - Nie chcę ryzykować przepalenia kadłuba i kontaktu z próżnią.

- Topografia statku wskazuje na to, że żadne z tych pomieszczeń nie sąsiaduje z

poszyciem statku - oznajmił Lobot. - Kiedy umocowałeś tę kotwiczkę...

- Przecież nawet nie wiemy, które sekcje uległy dekompresji po ostatnim ataku -

przerwał mu Calrissian. - Możliwe, że natrafimy na próżnię nawet poruszając się w linii
prostej. Powtarzam ci...

W tym momencie Lobot lekko uderzył barkiem w ścianę. Chwilę później i Lando

zdryfował, zatrzymując się na końcu pomieszczenia.

- Ruszył - zauważył.

background image

Próba Tyrana

82

- Bardzo powoli.
- Zmienia kurs.
- Samodzielnie czy na holu?
- Trudno powiedzieć - odparł Lando. - Myślę, że raczej samodzielnie. Przeciwnik

nie miał czasu na zbadanie okrętu, więc branie go na hol byłoby bardzo ryzykowne.
Ruszajmy. - Lando poszybował w stronę wyciętego przez siebie otworu, chwycił za je-
go brzegi i przecisnął się na drugą stronę.

To, co zobaczył, kierując snop światła na przeciwległą ścianę, po prostu go zatka-

ło: jeden z umieszczonych w niej portali właśnie się otwierał.

Lando cofnął się i szybkim ruchem sięgnął ku przyciskom kontrolnym skafandra,

wyłączając reflektor. To samo uczynił Lobot, lewitujący tuż za nim. Jednak nawet gdy
Artoo wykonał polecenie, które cyborg przekazał bezpośrednio do jego rejestru ko-
mend, kabina pozostała delikatnie oświetlona przez wąskie kręgi paneli jarzeniowych,
okalające każdy z sześciu otwartych portali.

- Lando...
- Widzę, widzę...
- Lando, to muszą być te „drzwi dla personelu", o których mówiłeś. Co się dzieje?
- Nie jestem pewien - Calrissian podpłynął do najbliższego z czterech dotąd nie-

widocznych portali i zajrzał do wnętrza sąsiedniej kabiny.

- Co widzisz?- To samo, tylko trochę inne - odparł ironicznie, kierując się ku sali

dwieście dwadzieścia osiem. - Sprawdź tę za nami.

Zarówno w ścianach następnego pomieszczenia, jak i tego, które przed chwilą

opuścili, otworzyły się liczne portale, otoczone pierścieniami jarzeniowymi. Niektóre z
przejść prowadziły do niewielkich, ślepo zakończonych kajut, inne do wąskich cylin-
drycznych korytarzy, a jeszcze inne do obszernej przestrzeni oddzielającej wnętrze
statku od poszycia, którą Lando odkrył instalując kotwiczkę z czujnikami.

- Masz jakiś pomysł? - spytał.
- Może... Decyzje podejmowane przez statek muszą podlegać ścisłym logicznym

regułom, wyznaczającym priorytety działania -zaczął Lobot. - Pierwszym krokiem było
zablokowanie i uszczelnienie wszystkich portali, podczas ataku bowiem najwyższy
priorytet przysługuje maksymalnemu ograniczeniu zniszczeń. To rozsądne, zważywszy
na ryzyko przebicia kadłuba. Następnie, po dokonaniu inwentaryzacji uszkodzeń, sys-
tem przyznał priorytet działaniom naprawczym, dlatego przywrócił swobodę porusza-
nia się po pokładzie.

- Może zrobił to, by pozwolić załodze uciec... - mruknął Lando. - Myślisz, że to

oznacza koniec ataku?

- To nieważne. Statek otworzył wszystkie przejścia. Możemy nie mieć drugiej ta-

kiej szansy. - Lobot wskazał na portal leżący poniżej, wiodący do centralnej części
okrętu. Tędy dotrzemy do serca wagabundy.

- Może i tak. A co będzie, jeśli najpierw przyjdzie nam pokonać kolejny dziesię-

ciokilometrowy labirynt? Może statek jest już u kresu wytrzymałości? - nacierał Lando.

- A cóż innego możemy zrobić?
- Muszę się przekonać, jak ciężkie są uszkodzenia. Daj mi lewą rękawicę.

background image

Michael P. Kube-McDowell

83

- Dlaczego?
- Dlatego, że tam, dokąd idę, będzie mi potrzebna, a tobie nie. Chcę zbadać stan

kadłuba, szczególnie w części dziobowej. Przekonamy się, jak duże są zniszczenia.

- To bezcelowe. Albo statek sam się naprawi, albo nie -stwierdził Lobot. - Powin-

niśmy raczej poszukać sterowni.

Rób, co chcesz; ja muszę się dowiedzieć, na czym stoimy.
- Statek to wie - nalegał Lobot.
- Daj mi znać, kiedy wpadniesz na to, jak się z nim porozumieć. A na razie nie

traćmy czasu. Proszę o rękawicę.

Lobot zawahał się, lecz w końcu odblokował pierścień mocujący i gwałtownie ob-

rócił rękawicę w prawo. Rzucił ją w stronę Calrissiana, używając nieco więcej siły niż
trzeba.

- Dzięki - powiedział Lando, chwytając ją bez wysiłku gołą dłonią. - Niedługo

zwrócę.

- Czy każdy hazardzista jest zawsze taki pewny, że następne rozdanie będzie

szczęśliwe? - spytał Lobot. - Jeśli wrócisz, szukaj mnie tam - dodał, wskazując kciu-
kiem portal za plecami.

- W porządku - rzucił Lando, lecąc w stronę przejścia po przeciwnej stronie sali. -

Jeżeli chcesz mi pomóc, spróbuj zaznaczyć drogę, kreśląc linię na ścianie. Być może
statek jest zbyt zajęty, żeby trudzić się usuwaniem malowideł.

- Zastanowię się - mruknął Lobot. Gdy tylko Lando zniknął w przejściu, cyborg

zwrócił się do Artoo-Detoo. - Przyciągnij tu Threepia.

Artoo zostawił stelaż z ekwipunkiem i pomknął w stronę portalu, pogwizdując z

ulgą i aprobatą.

- Nie żałuj paliwa! - zawołał za nim Lobot.
Kiedy został sam, zdjął prawą rękawicę i hełm, po czym umocował je do zacze-

pów skafandra. Ugiął kark i delikatnie ujął palcami obręcz hamarińskiego interfejsu,
zwalniając blokady umieszczone z tyłu głowy.

Od trzydziestu czterech lat nie zdejmował interfejsu, ani z przyczyn technicznych,

ani do snu, ani dla przyjemności. Niewielkie urządzenie było czymś więcej niż tylko
łącznikiem z niezmierzonymi zasobami danych i urządzeniami sterującymi. Półobręcz
stanowiła również dodatkowe połączenie między półkulami mózgu Lobota, uzupełnia-
jące funkcję spoidła wielkiego. Dzięki niej umysł cyborga był w stanie przetwarzać
niewiarygodną liczbę danych, otrzymywanych przez interfejs. Dla palców Lobota jej
gładki kontur był nieodłączną częścią kształtu głowy. Mózg Lobota nie dostrzegał już
granicy między biologią a technologią, jego bowiem zintegrowana świadomość trwale
je połączyła.

Tym razem jednak dłonie cyborga badały interfejs jak ciało obce. Lobot zastana-

wiał się, jak to będzie - nie móc go dotknąć ani palcami, ani myślą...


Zewnętrzna ściana kabiny dwieście dwadzieścia osiem i wszystkich innych po-

mieszczeń, które stanowiły - jak to na-zwał Lando - „kadłub właściwy", oddzielony pu-
stą przestrzenią od poszycia statku, były wyłożone sześciokątnymi płytkami, na których

background image

Próba Tyrana

84

wyrzeźbiono twarze Quellich. Rzędy wizerunków obcych ciągnęły się jak okiem się-
gnąć.

Lecąc wzdłuż nie kończącego się pasma płaskorzeźb, Lando zastanawiał się, ile

ich może być i czy nie ma wśród nich dwóch identycznych. Próbując wyobrazić sobie
ich liczbę, doszedł do wniosku, że nie może to być galeria portretów konkretnych osob-
ników, którzy od dawna nie żyli i o których nie pamiętano nigdzie poza wagabundą.

Muszą ich być setki tysięcy, a może i miliony. Poproszę Lo-bota albo Artoo, żeby

je policzył, pomyślał Lando. Kto je wykonał? Już samo zebranie ich w tej jednej galerii
musiało być nie lada wyczynem. Jak je zrobiono? Czy i one, jak cała reszta statku, są
prawie żywe?

Quella przyglądali mu się nieruchomymi oczami, gdy ich mijał, spokojniej zno-

sząc jego obecność, niż on ich.

Po co je tu umieszczono? Kto miał je oglądać? Odkrycie portali wiodących do

przestrzeni między kadłubami nie zmieniło odczuć Landa. Nadal uważał, że miejsce to
ma charakter prywatnych kwater. Skierowali wzrok na zewnątrz, jakby wcale nie było
zewnętrznego poszycia, jakby zastygli w transie wpatrzeni w coś, co leży daleko stąd,
jakby wszyscy myśleli o tym samym... O czym? O nieskończoności? Wieczności?
Śmiertelności?

Wkrótce po wejściu do przestrzeni międzykadłubowęj Lando odkrył, że we-

wnętrzne i zewnętrzne poszycia są połączone smukłymi wspornikami. Ustawione dłu-
gimi rzędami elementy krzyżowały się, spinając dwie warstwy pancerza kratownicą o
oczkach w kształcie rombów i trójkątów. Najmniejsze z prześwitów były wystarczająco
obszerne, by Lando mógł prześliznąć się przez nie bez trudu. Calrissian podejrzewał, że
wsporniki otaczają cały kadłub, niczym szprychy w rowerowym kole, spełniając jedno-
cześnie rolę rozporek i amortyzatorów.

Posuwając się naprzód, Lando napotkał kolejny pas wsporników i dowiedział się,

że pełnią one jeszcze jedną funkcję. Tym razem konstrukcja nie była ażurowa - odstępy
między elementami wypełniła sprężysta membrana, która szczelnie oddzielała dziobo-
wy fragment przestrzeni międzykadłubowęj. Przeszkoda ta zmusiła Landa do powrotu
do wnętrza kadłuba właściwego, na wysokości kabiny numer dwieście siedem.

W kolejnych pomieszczeniach portale wiodące w stronę zewnętrznego poszycia -

choć nadal oświetlone pierścieniami jarzeniowymi - były zamknięte i zablokowane.
Mimo że żaden z nich nie otworzył się pod dotykiem dłoni Landa, środkowa ich część
stawała się przezroczysta, jakby wykonano ją z tego samego, superprzej-rzystego mate-
riału, co ekran w „sali projekcyjnej". Wędrując od kabiny do kabiny, wyglądał przez
iluminatory, coraz lepiej uświadamiając sobie przyczynę zamknięcia portali: od po-
mieszczenia numer dwieście dwa, niemal do samego dziobu, w zewnętrznym poszyciu
ciągnęła się potężna wyrwa. Spoglądając uważnie w przestrzeń między kadłubami,
Lando ujrzał gwiazdy.

Mimo iż ekran w „sali projekcyjnej" był teraz matowy, to właśnie z tego pomiesz-

czenia najlepiej było widać ogrom zniszczeń. Patrząc przez wcześniej niewidoczny por-
tal, Lando stwierdził, że niewiele brakowało, a napastnikom udałoby się odciąć cały

background image

Michael P. Kube-McDowell

85
dziób wagabundy. Charakterystyczne, nadpalone brzegi wyrwy były dowodem na to, że
użyto ciężkich dział okrętu liniowego.

To właśnie słyszeliśmy, pomyślał Lando, włączając komlink.
- Lobot, jesteś tam?
- Słucham.
- Jestem w „sali projekcyjnej". Znalazłem ogromną dziurę w prawej burcie, cią-

gnącą się aż do dziobu. Cała ta sekcja została odcięta. Nie mogę iść dalej, chyba żebym
sam sobie wycinał drzwi, ale wolałbym tego nie robić.

- Czy wygląda na to, że wyrwa zaczyna się goić?
- Trudno powiedzieć - odparł Lando. - Brakuje sporej części poszycia, a ja nawet

nie mogę porządnie oświetlić brzegów rozdarcia. Musiałbym trochę poczekać, żeby coś
stwierdzić.

- Znalazłeś jakieś znaki świadczące o abordażu?
- Nie. To jasne, że chcieli przechwycić broń, którą dysponuje wagabundą, a to

oznacza, że musieli ją widzieć w akcji. Najprawdopodobniej w pobliżu Prakith.

- Zauważyłeś może statek lub statki, które nas zaatakowały?
- Nie. Sądząc z kąta, pod jakim oddano strzały, wróg musiał ustawić się za naszą

rufą. Lobot... tellurium zostało zniszczone.

- O nie! - zawołał Lobot. - Zniszczone czy wyłączone?
- Zniszczone. Prawdopodobnie już po pierwszej salwie całe urządzenie zmieniło

się w chmurę szczątków, a po kolejnych strzałach to, co nie zostało wyssane w próżnię,
po prostu wyparowało.

- Może się zregeneruje?- Z czego? Nic nie zostało. Niestety, wygląda na to, że je-

steśmy ostatnimi widzami, którym dane było zobaczyć to przedstawienie.

- To... przykra wiadomość- powiedział Lobot.
- Wprawdzie nie mam stąd widoku na zewnętrzną ścianę, ale podejrzewam, że

ubyło też kilka tysięcy portretów z galerii. Niewiele brakowało, a w ogóle nie byłoby
tej sali.

- Ile czasu zamierzasz poświęcić na obserwację? Lando spojrzał na chronometr.
- Dwadzieścia minut. Jeśli nic się nie będzie działo, to wracam. A ty? Co robisz?

Żadnych kłopotów? No, a gdzie właściwie jesteś? - Nadal w dwieście dwadzieścia
osiem?

- Wszystko w porządku - odparł Lobot. - Nie wiem, jak ci powiedzieć, gdzie je-

stem. Gdyby nie holomapa zrobiona przez Artoo, pogubiłbym się z kretesem.

- Wszedłeś do korytarzy wewnętrznych?
- Tak.
- Może lepiej wrócę od razu? - zawahał się Lando. - Obejrzałem już prawie

wszystko, co chciałem. Zaznaczałeś drogę?

- Nie. Wolałbym, żebyś ty też tego nie robił... Ta cisza bardzo mi odpowiada. Sły-

szę teraz znacznie wyraźniej niż zwykle. Właśnie dlatego nie zaznaczałem trasy i z tego
samego powodu wyłączę zaraz komlink.

- Co to ma znaczyć, Lobot? - zaprotestował zirytowany Lando.
- Mówiłeś, że powinienem robić to, co chcę. Właśnie podjąłem decyzję.

background image

Próba Tyrana

86

- W porządku, tylko nie wyłączaj komlinku! Co będzie, jeśli...
- Dam znać, jeśli będę cię potrzebował - przerwał mu Lobot - a tymczasem życzę

ci przyjemnej obserwacji, a ty możesz mi życzyć powodzenia.

To był koniec rozmowy. Calrissian nie był w stanie wywołać cyborga na żadnej

częstotliwości, nie wyłączając alarmowej .

Zmówił się z droidami przeciwko mnie, pomyślał Lando, tłukąc wściekle pięścią o

ścianę kabiny. Jeszcze jeden dowód na to, że ten statek robi z nas czubków. Zanim stąd
wyjdziemy -o ile w ogóle to nastąpi - będziemy się nadawali wyłącznie do wymazania
pamięci.

Lando jeszcze raz odwrócił się w stronę portalu i przytknął wizjer hełmu do ilumi-

natora, intensywnie wpatrując się w ciemność. Brzegi wyrwy najwyraźniej zmieniły
nieco kształt, jakby otwór zaczynał zarastać. Trudno jednak było ocenić, ile mógł po-
trwać proces leczenia. Może krawędzie miały się jedynie zagoić, nie odtwarzając utra-
conej tkanki?

Wyłączywszy światła, Lando spojrzał przez wyrwę w kierunku dalekich gwiazd,

szukając znajomych konstelacji lub chociaż charakterystycznej spiralnej mgławicy. Na
próżno. Choć całe życie spędził na kosmicznej wędrówce, galaktyka stu miliardów
gwiazd nadal składała się w większości z niewiadomych.

Z całego serca chciał zobaczyć jeszcze raz którąś z tych dobrze znanych, choćby

po to, by przypomnieć sobie, dlaczego tak zawzięcie walczył o przetrwanie.


„Ślicznotka" wyskoczyła z nadprzestrzeni w odległości niecałej sekundy świetlnej

od „Anomalii 1033" i nieco ponad roku świetlnego od Carconth.

Z tej odległości nieznany obiekt był widoczny jedynie na ekranach przyrządów, za

to czerwony olbrzym przedstawiał zaiste imponujący widok. Carconth była pięćset razy
większa i sto tysięcy razy jaśniejsza niż gwiazda, wokół której orbitowała Coru-scant.
W szczytowych momentach swojej aktywności była drugą co do wielkości i siódmą
pod względem jasności spośród wszystkich znanych gwiazd. Instytut Badań Astrogra-
ficznych i wiele instytucji, z których się wywodził, obejmowały Carconth nieprzerwaną
obserwacją od ponad sześciuset lat.

Istniała spora szansa, że „Anomalia 1033" była pozostałością po ekspedycji ob-

cych w pobliże Carconth. Nieliczne przedsięwzięcia tego typu odnotowywano zarówno
w czasach Starej, jak i Nowej Republiki. Niestety, pułkownik Pakkpekatt i ochotnicy z
jego zespołu nie mieli szans zbadania tej zagadki ani tym bardziej podziwiania gwiezd-
nego spektaklu, który rozgrywał się za prawą burtą jachtu.

Tuż po wejściu w normalną przestrzeń stery „Ślicznotki" odmówiły posłuszeń-

stwa. Jacht przyspieszył i zmienił kurs o sześćdziesiąt stopni w prawo i dwadzieścia
stopni ku galaktycznej „północy", ustawiając się mniej więcej w kierunku Kaa. Ekrany
przyrządów zamigotały, gdy komputer nawigacyjny zakończył obliczenia i przesłał
wyniki do motywatora hipernapędu.- Co się dzieje, pułkowniku? - spytał Bijo Ham-
max.

background image

Michael P. Kube-McDowell

87

- Coś uruchomiło obwód podporządkowania - odparł Pakk-pekatt, unosząc ręce

znad panelu sterowania i rozpierając się wygodniej w fotelu pilota. - Straciłem kontrolę
nad jachtem.

- Nawet nie próbuje pan jej odzyskać! - Gwizd rozgrzewającego się hipernapędu

był już wyraźnie słyszalny.

- Zgadza się.
W tym momencie Pleck i Taisden pojawili się w sterowni.
- Pułkowniku... - zaczął Pleck. Hammax odwrócił się w stronę Pakkpekatta.
- Nie rozumiem, czemu pozwala pan, by nas porwano.
- Bardzo trudno przechytrzyć dobrze skonstruowany obwód podporządkowania,

nie niszcząc przy tym statku - odparł Pakkpekatt. - Jakiż miałoby się z niego pożytek,
gdyby był łatwy do obejścia?

- Ale to nie wyjaśnia...
Taisden wysunął się przed Plecka.
- Pułkowniku, mogę wyłączyć hipernapęd w ciągu trzydziestu sekund. Proszę po-

zwolić mi spróbować.

-Nie.
- A więc sądzi pan, że polecimy prosto do nich - podsumował Hammax.
- Ten, kto uruchomił obwód, jest najprawdopodobniej tą samą osobą, która go za-

instalowała- wyjaśnił Pakkpekatt. - Za... -tu spojrzał na wyświetlacz komputera nawi-
gacyjnego- ...za sześć godzin dowiemy się, czy tą osobą jest generał Calnssian.

Kilka sekund później „Ślicznotka" runęła w tunel gwiazd.

- Gdzie oni są?! - ryknął kapitan Gegak w stronę załogi mostka niszczyciela „To-

bay". - Gdzie cel?! Gdzie „Gorath"?!

- Ani śladu żadnego ze statków, kapitanie - bąknął szef sekcji sensorów. - Nie od-

bieram sygnału z transpondera „Goratha".

- Sądzisz, że nie umiem odczytać danych z ekranu, idioto?! - wrzasnął Gegak zaci-

skając pięści. Słynął z tego, że w gniewie atakował kogo popadło, toteż nikt na mostku
nie czuł się na tyle odważny, by poruszyć się lub odezwać choć słowem. -Zostałem
zdradzony! Jeden z was skumał się z kapitanem Do-krettem! Ktoś wszedł w zmowę,
żeby przejąć należną nam nagrodę!

Gegak stanął za plecami oficerów siedzących przy stacjach roboczych.
- Który z was jest tym złodziejem i zdrajcą? Czy to ty, Frega? Chwycił nawigatora

za włosy i silnie pociągnął do tyłu.

- Kapitanie, pracuję na danych, które dostaję z sekcji sensorów. Nie minęło nawet

pięć sekund od otrzymania sygnału, a już wyprowadziłem statek z nadprzestrzeni...

Szef sekcji sensorów Nillik wstał z fotela, nim Gegak zdążył go dopaść, i uniósł

ręce w geście poddania.

- Nie zdradziłem pana, kapitanie. To przyrządy zdradziły mnie...
Gegak warknął wściekle i zbliżył się do oficera na odległość wyciągniętego ra-

mienia.

- A kto jest odpowiedzialny za stan techniczny twoich przyrządów?

background image

Próba Tyrana

88

- Ja, panie kapitanie. Błagam, niech mnie pan wysłucha...
- Słyszę tu tylko skomlenie zdrajcy.
- Nasz okręt jest stary, dwa razy starszy niż „Gorath". Nie mieliśmy ostatnio środ-

ków... ani nagród, ani dotacji od Foga Brilla... żeby przeprowadzić remont. Nie może
pan oczekiwać...

Gegak wydobył z fałdów jaskrawej tuniki bicz służący drażnieniu systemu ner-

wowego i potrząsnął nim przed nosem oficera.

- Mogę oczekiwać, że moi ludzie nie będą mi odpłacać wymówkami za przysługi,

które im wyświadczam!

- Kapitanie, proszę! - zawołał Nillik, przyparty do grodzi. -Śledzenie statku w

nadprzestrzeni jest trudne nawet wtedy, gdy dysponuje się najczulszym sprzętem. Nie
miałem czasu, żeby wystudzić i ponownie skalibrować antenę, a przez to nie słyszałem
celu! Z najwyższym trudem wychwytywałem pogłos „Goratha" na tle naszych szu-
mów...

- Próbujesz tych wymówek, by zatuszować własną nieuwagę.
- Nie, kapitanie. Nie chodzi o nieuwagę. Sygnał był tak słaby, że gubiłem i odnaj-

dywałem go ze sześć razy, zanim zniknął na dobre. To jedyny powód, dla którego zare-
agowałem z opóźnieniem. Nie jestem nawet pewien, czy te statki rzeczywiście opuściły
nadprzestrzeń przed nami, czy poleciały dalej.

Gegak warknął coś niezrozumiałego i wcisnął bicz w brzuch Nillika. Oficer wrza-

snął dziko i padł, wijąc się z bólu.

- Powinieneś był poinformować mnie, że masz problemy -rzekł kapitan, chowając

bicz do kieszeni. Jego głos był już zupeł-nie spokojny. - Zapomniałeś o podstawowej
zasadzie przetrwania w systemie autokratycznym: władza musi znać prawdę. Mam na-
dzieję, że ból pomoże ci wyciągnąć wnioski z własnych błędów.

Po chwili kapitan odwrócił się plecami do oficera, z trudem łapiącego powietrze.
- Zawracamy. Kurs na Prakith. Wezwać zastępcę szefa sekcji sensorów, niech

przejmie stanowisko. Wrócimy do punktu, w którym „Gorath" umknął naszym instru-
mentom. Nie chcę więcej słyszeć żadnych wymówek. Nillik wyczerpał cały mój zapas
tolerancji.

background image

Michael P. Kube-McDowell

89

R O Z D Z I A Ł

7


Luke z trudem powstrzymał chęć zeskoczenia z chodnika, dogonienia Akanah i

dokończenia sporu. Zawoalowana groźba, która kryła się w jej słowach, sugerująca, że
może wyruszyć na J't'p'tan samotnie, wycofując się z danej mu obietnicy odnalezienia
matki, zrobiła na nim wrażenie.

Jednocześnie jednak zdał sobie sprawę, że stał się obiektem manipulacji, a świa-

domość tego faktu pozwoliła mu oprzeć się sile emocjonalnego szantażu.

Nie oznaczało to wcale, że nie traktował groźby poważnie. Postępowanie Akanah

na Atzerri uświadomiło mu, że dziewczyna doskonale daje sobie radę samodzielnie,
jeśli leży to w jej interesie. Mimo to nie zamierzał iść na żaden kompromis. Po rozmo-
wie z mechanikiem stare, dobre poczucie obowiązku znowu zawładnęło jego świado-
mością- mógł albo podążyć za jego głosem, albo uciszyć sumienie.

Nie miało sensu spotykać się z Akanah, dopóki nie był pewien, czy nadal może jej

towarzyszyć.

Chcąc się o tym przekonać, musiał przede wszystkim zasięgnąć informacji.
Zatrzymawszy się w biurze portu kosmicznego Luke udzielił autoryzacji firmie

Starway Services, by mogła przetransportować „Leniwca" do swojego warsztatu, po
czym wrócił na pokład skiffu. Zablokował wejście nie tylko przed obcymi, ale i przed
Akanah, a potem zasiadł w sterowni i rozpoczął poszukiwania.Połączenie z siecią Utha-
ris dało mu - za zaskakująco niską cenę - dostęp zarówno do archiwum Pierwszej No-
worepubli-kańskiej, jak i do Globalnej Coruscant i kilku pomniejszych baz danych.
Najpełniejsze dane znalazł jednak w dwóch serwisach lokalnych: „Eye-On-You" i
„Taldaak Today!". W sieciach zlokalizowanych na Coruscant obsesyjnie wręcz roztrzą-
sano kwestie polityczne, którymi żyło Imperiał City, militarne zaś aspekty kryzysu
traktowano pobieżnie, podając często nieprawdziwe informacje.

- Dostęp do „Fleet Watch" - rzucił Luke. Biuletyn informacyjny Stowarzyszenia

Weteranów Sojuszu, znany jako „Fleet Watch", był zwykle na tyle aktualny i szczegó-
łowy, że korzystało z niego wielu wysokich stopniem oficerów ze Sztabu Floty, uważa-
jąc go za cenne uzupełnienie oficjalnych danych.

- Źródło chwilowo niedostępne - zameldował panel komunikacyjny.

background image

Próba Tyrana

90

- Dlaczego?
- Dostęp zawieszony przez dostawcę serwisu. Pozostawiono wiadomość.
- Posłuchajmy.
Nagranie zawierało znajomy wizerunek i głos emerytowanego brygadiera Sił

Obrony Nowej Republiki, Brena Derlina. Luke spotkał go na Hoth, gdzie Derlin był
jednym z dowódców bazy Rebeliantów. Oficer ten był raczej „czynnikiem stabilizują-
cym", niż urodzonym przywódcą. Ogólnie jednak - jako dobry żołnierz i małomówny
kompan - dał się lubić. Luke nie spotkał go już do końca wojny, a później zaledwie raz,
na uroczystości ku czci poległych obrońców bazy na Hoth, zorganizowanej przez nieco
ponad setkę tych, którym udało się przeżyć.

Obecnie Derlin był dowódcą SWS, organizacji o oficjalnym statusie „klubu eme-

rytów". W rzeczywistości jednak Stowarzyszenie przypominało raczej ochotniczą mili-
cję lub rezerwę Floty. Nagranie rozpoczęło się prezentacją symboli jednostek bojo-
wych, pośrodku których umieszczono logo SWS. Po chwili na ekranie ukazał się Der-
lin, ubrany w mundur i salutujący służbiście.

- Dziękuję za wywołanie naszego serwisu. Z powodu zaistniałej sytuacji militar-

nej, zarząd SWS ogłasza alarm drugiego stopnia dla wszystkich członków. Ze wzglę-
dów bezpieczeństwa dostęp do archiwalnych i bieżących numerów biuletynu „Fleet
Watch" przysługiwać będzie wyłącznie członkom Stowarzyszenia. Apelujemy o wspar-
cie dla żołnierzy i pilotów, którzy bronią naszej wolności.

- Jak długo trwa blokada dostępu? - spytał Luke.
- Dziewięć dni - odparł automat.
- Ciekawe, co się za tym kryje... - mruknął Skywalker, drapiąc się po głowie. - Co

jeszcze znalazłeś? Wyświetl listę.


Po kolejnych trzydziestu minutach Luke stwierdził z satysfakcją, że zebrał wszel-

kie możliwe dane, jakie mógł uzyskać z publicznie dostępnych źródeł. Niestety, to nie
wystarczyło, by go uspokoić.

Tym razem z niechęcią myślał o skontaktowaniu się bezpośrednio z Coruscant. Je-

żeli do systemu wprowadzono polecenie monitorowania połączeń pod kątem jego ko-
dów autoryzacyjnych, to nawet połączenie z bezosobowym, automatycznym źródłem
danych mogło skończyć się niepożądaną rozmową z Ackbarem, Behn-Kihl-Nahmem, a
może nawet Hanem czy Leią.

Dla Luke'a ważniejsze było to, czy jego siostra potrzebowała, a nie czy chciała je-

go pomocy. Jeżeli jego obecność miała przesądzić o zwycięstwie lub porażce- stanąłby
przy niej, tak jak ona stanęła przy nim w najczarniejszej godzinie życia, na flagowym
okręcie sklonowanego Imperatora.

Leia wydobyła go wtedy z otchłani mrocznej potęgi i wspólnymi siłami udało im

się pokonać Palpatine'a. Gdyby nie zdecydowała się poświęcić samej siebie oraz dziec-
ka, które nosiła wówczas w łonie, Luke nie zdołałby samodzielnie uwolnić się z objęć
Ciemnej Strony, a historia następnych lat zostałaby napisana piórem tyranii.

A jednak, przekonawszy się raz o wielkiej sile siostry i potędze Jedi, którą dyspo-

nowała, Luke raczej niechętnie widział się w roli jej wybawcy. Wiedział, że Leia ostat-

background image

Michael P. Kube-McDowell

91
nio coraz rzadziej sięga ku niezmierzonym zapasom własnej siły i woli. Podejrzewał, że
przyczyną mogła być sama jego obecność, zniechęcająca do samodzielnego działania.
Bardzo chciał, żeby księżniczka odnalazła w sobie dawną siłę.

Luke odnosił też wrażenie, że Leia zaniedbała, a może nawet zarzuciła trening Je-

di, a szkolenie dzieci przeprowadzała w sposób niepełny, odmawiając im ćwiczeń z
bronią, jakby uważała, że są zbędne. Wprawdzie nie rozmawiali o tym, lecz z tego, co
zauważył, Leia przyjęła taktykę opóźniania, szkoląc dzieci bardziej na „mnichów" Jedi,
niż na Rycerzy Jedi. Całkiem tak, jakby ścieżka, którą podążył, prowadziła jej zdaniem
w niewłaściwym kierunku.

Sama musiała dokonać wyboru. Jej przeznaczenie było dla Luke'a równie niejasne

jak dla niej samej. Jednak bez względu na to, jakie by ono było, księżniczka raczej pró-
bowała je siłą zmieniać, niż podążać jego drogami.

Było jasne, że Leia nie nauczyłaby się niczego, gdyby kolejny raz wybawił ją z

opresji błędny - choć wiedziony słusznymi intencjami- Rycerz Jedi. O ile w ogóle po-
zwoliłaby mu działać... Znając jej arystokratyczną samodzielność i dumę, Luke wcale
nie był pewien, czy poprosiłaby go o pomoc nawet będąc w potrzebie; szczególnie po
tej kłótni, która poróżniła ich, nim opuścił Coruscant.

Z pewnością jednak ci, którzy ją kochali lub pracowali dla niej, nalegaliby, żeby

wrócił, bez względu na okoliczności. Ona zaś - również bez względu na okoliczności -
kazałaby mu trzymać się z daleka. Luke musiał więc za wszelką cenę dokonać samo-
dzielnej oceny sytuacji i podjąć właściwą decyzję. A na razie - najlepiej było pozostać
w cieniu.

Ackbar na pewno by mnie nie zrozumiał, pomyślał Luke. Jest do niej przywiązany

niczym dobry ojciec do ukochanego dziecka. Ciekawe, czy ona tego nie dostrzega...

Mimo wszystko należało sięgnąć do źródeł informacji zlokalizowanych na Co-

ruscant. Na początek zajął się odebraniem zaległej poczty hiperkomowej, przechowy-
wanej w głównym archiwum Urzędu Łączności.

Chcąc uchronić użytkowników poczty przed kaprysami łączności hiperprzestrzen-

nej, archiwum gromadziło kopie wszystkich wiadomości adresowanych do osób zareje-
strowanych w systemach Nowej Republiki. Nie odebrane wiadomości przechowywano
aż do chwili, gdy adresaci zażądali aktualizacji stanu skrzynki odbiorczej. Większość
osób dokonywała tego rutynowo po każdym wyjściu z nadprzestrzeni. Luke nie zaglą-
dał do sieci od chwili opuszczenia Yavina Cztery, jeśli nie liczyć tych kilku godzin po
odlocie z Teyr.

Transfer danych z archiwum do pamięci komputera na pokładzie „Leniwca" trwał

prawie dwadzieścia minut. Jak zawsze, w skrzynce znalazły się setki nieważnych wia-
domości – listów miłosnych, propozycji, próśb o przysługi, pytań od amatorów i od
przyszłych Jedi. Trafiła się nawet diatryba od jakiegoś zwolennika Imperium, który
uparcie sprzeciwiał się zmianom dokonującym się na jego planecie.

Luke prawie nigdy nie otwierał tych wiadomości. Urok nowości, jaki niosły ze so-

bą propozycje matrymonialne, dawno minął, a i pochwały czy błagania nie robiły już na
nim wrażenia. Przeglądanie wszystkich tych listów było równie niewygodne, jak poru-
szanie się w tłumie, w którym każdy chciałby go dotknąć.

background image

Próba Tyrana

92

Kolejka wiadomości o najwyższym priorytecie zawierała dwa przekazy od Stree-

na, wysłane w jednodniowym odstępie. Oprócz nich w skrzynce nie było nowin od
żadnej z dwudziestu osób, które Luke umieścił na liście uprzywilejowanych. Tego się
nie spodziewał. Generalnie nie informował przyjaciół o swoich planach, mógł więc je-
dynie podejrzewać, że wieść o jego dobrowolnej izolacji rozeszła się prywatnymi kana-
łami od tych nielicznych, którzy wiedzieli.

- Wyświetl numer jeden - polecił Luke. Na ekranie pojawiła się twarz Streena.
- Mistrzu - zaczął, kłaniając się lekko - otrzymałem twoje instrukcje dotyczące Ar-

too i Threepia. Z żalem muszę donieść, że na razie nie jestem w stanie ich dostarczyć.
Czyżbyś zapomniał, że powierzyłeś droidy Lando Calrissianowi? Spróbuję go odnaleźć
i przekazać mu twoje polecenie.

- Lando? - powiedział Luke, ze zdziwieniem kręcąc głową. -A niby co miałyby z

nim robić moje roboty? Pokaż drugą wiadomość.

Twarz Streena przesunęła się nieco w prawo, a jego kaftan zmienił się ze złociste-

go w rdzawobrązowy.

- Mistrzu - rzekł, kłaniając się ponownie próbowałem skontaktować się z Lando

Calrissianem wszelkimi dostępnymi środkami, ale bez skutku. Nie tylko nie mogę do-
starczyć mu wiadomości, ale nawet nie jestem w stanie znaleźć nikogo, kto przyznałby,
że wie, gdzie szukać jego lub droidów. Możliwe, że są po prostu w nadprzestrzeni, ale
podejrzewam, iż kryje się za tym coś więcej. Zapewne wiesz o tym znacznie więcej niż
ja. Obawiam się, że sam musisz zająć się tą sprawą.

Po wysłuchaniu obu wiadomości Luke był zupełnie zdezorientowany, ale nie mógł

poświęcić zbyt wiele czasu i energii narozszyfrowanie tej zagadki. Wyglądało na to, że
Lando wymknął się gdzieś razem z droidami, prawdopodobnie wykonując jakieś ważne
zadanie... Na wyjaśnienie tajemnicy trzeba było poczekać. Tak czy owak, szansę spro-
wadzenia robotów były niewielkie. Gdyby Luke poleciał teraz z Akanah, i tak już za
kilka dni poznałby odpowiedzi na wszystkie dręczące go pytania.

Luke zastanawiał się przez chwilę nad wyborem jednego ze źródeł informacji, z

których korzystał poprzednio, lecz żadne z nich nie wyglądało na dość obiecujące, by
warto było się trudzić. Najbardziej potrzebował tego, czego odmówiono mu ostatnim
razem - dziennego raportu taktycznego Sztabu Floty. Chcąc go uzyskać, musiał dyspo-
nować szyfrowanym łączem hiperkomo-wym wojskowego typu, lub...

- Wejdź do Almanachu Floty - rozkazał.
- Gotów.
- Szukaj odniesień do bieżącej lokalizacji.
- Lokalizacja: Stacja Taldaak na Utharis.
- Znajdź najbliższą placówkę Floty w tym sektorze. Może być centrum szkolenio-

we, stocznia, magazyn... cokolwiek.

- Dostęp wymaga aktualnego kodu autoryzacyjnego na poziomie niebieskim.
Luke wklepał swój kod.
- A teraz podaj mi wreszcie jakieś dobre nowiny...

background image

Michael P. Kube-McDowell

93

Jedyną placówką Floty Nowej Republiki na Utharis była niewielka stacja nasłu-

chowa. Jej załogę stanowiły trzy osoby obsługujące biuro w Taldaak i czterej mechani-
cy kursujący promem między stacją zawieszoną na orbicie geosynchronicznej a parą
skomplikowanych zestawów anten krążących po orbicie około-słonecznej.

Najwyższym rangą oficerem na stacji orbitalnej był młody porucznik, żółtodziób

kończący dopiero pierwszy miesiąc rocznego pobytu na pokładzie. Ciągłość operacyjną
funkcjonowania stacji zapewniało troje pracowników cywilnych, rodowitych miesz-
kańców Utharis.

Jednego z nich Luke spotkał w holu siedziby stacji nasłuchowej, urządzonej pod

pancerną kopułą dawnego silosu, sąsiadującego z opuszczoną bazą imperialnych my-
śliwców, w której teraz gnieździły się dzikie jack-a-dale i czarnoskrzydłe tourety.

Luke ubrał się - zgodnie ze stereotypowym wizerunkiem Jedi -w długą, czarną pe-

lerynę i zawiesił u pasa miecz świetlny. Pozwolił, by maska Li Stonna znikła z jego
twarzy w chwili, gdy przechodził przez opancerzone drzwi.

- Chciałbym porozmawiać z dowódcą stacji — oznajmił kładąc kciuk na skanerze.
Młoda kobieta spojrzała na niego oczami rozszerzonymi ze zdumienia. Pokryte ta-

tuażami policzki i czoło zdradzały, że urzędniczka należy do wyznawców Dwoistości,
popularnego i niegroźnego tarrackańskiego kultu, opartego na dwóch równoważnych
wartościach: służbie i zabawie. Gdy odezwał się brzęczyk skanera, dziewczyna spojrza-
ła na wyświetlacz, po czym podniosła wzrok ku twarzy Luke'a z jeszcze większym nie-
dowierzaniem w oczach

- To naprawdę pan... - powiedziała.
Luke uśmiechnął się lekko, cofając dłoń znad skanera.
- Tak, ale oficjalnie mnie tu nie ma - zastrzegł.
- Rozumiem.
- Jak się nazywa oficer dyżurny?
- Tomathy... Starszy specjalista Manes. Porucznik Ekand będzie tu za dwie godzi-

ny, ale mogłabym wezwać go wcześniej...

- Nie ma potrzeby - powstrzymał ją Luke. - Porozmawiam z Manesem. Proszę

mnie wpuścić.

- Tak, oczywiście.
Umocniona sala, w której umieszczono całą instalację, zajmowała większą część

silosu. Pod kopulastym sklepieniem, zawieszonym na wysokości piętnastu metrów,
upakowano mnóstwo stacji roboczych oraz urządzeń nadawczych i odbiorczych.
Wzdłuż ścian biegł dwukondygnacyjny pomost, umożliwiający dostęp do całej aparatu-
ry.

- Już schodzę - dobiegło z góry wołanie. Po chwili rozległ się dźwięk butów łomo-

czących o metalowe stopnie.

Czekając na gospodarza, Luke przyglądał się zgromadzonemu sprzętowi. Pierwszą

rzeczą, która rzuciła mu się w oczy, był fakt, że system komputerowy oparto na trzech
pomalowanych na czarno droidach - ruchomych bankach pamięci. Oznaczało to, że w
razie potrzeby wszystkie ważne dane można było błyskawicznie usunąć z budynku po
prostu odłączając i pakując te trzy roboty do zwykłego śmigacza lub skoczka orbitalne-

background image

Próba Tyrana

94

go.- O rety - wykrztusił Manes, kiedy coraz wolniejszym krokiem dotarł wreszcie na
ziemię i wreszcie dojrzał Luke'a. - O rety, to prawdziwy zaszczyt! - Zebrał się w sobie i
po chwili wahania zasalutował. - Przepraszam, sir, ale nie znam pańskiego aktualnego
stopnia wojskowego...

- Odszedłem z czynnej służby - wyjaśnił Luke pochylając się nad jednym z ekra-

nów.

- Ach, rozumiem... Przyznaję, że jeszcze nigdy nie widziałem Jedi. Zresztą to nic

nadzwyczajnego... - nie znam nikogo, kto widziałby na własne oczy jednego z was. W
jaki sposób powinienem się zwracać...

- Po prostu: Luke.
- Naturalnie. Dziękuję. - Manes potrząsnął głową. - Wybacz, że tak się gapię. To

już moja druga tura służby w tej placówce, a jesteś dopiero drugą osobą nie należącą do
personelu, która tu zajrzała. I to akurat ty... - Manes urwał, nagle zdając sobie sprawę,
że pogrąża się w nerwowej paplaninie. - Czym mogę służyć, Luke?

- Potrzebna mi aktualna kopia dziennego raportu taktycznego.
- Naturalnie... Możesz użyć komunikatora przy moim stanowisku. O, tam...
- Wolę, żebyś sam to zrobił. Jestem tu w delikatnej sprawie i nie powinienem się

ujawniać.

- Jasne - zgodził się Manes. - Nie ma sprawy. Odbieramy raporty dwa razy dzien-

nie. Dam ci najświeższy.

- Chciałbym zabrać ze sobą kopię - powiedział Luke, delikatnie sięgając Mocą do

umysłu starszego specjalisty.

Przez moment Manes gapił się tępo przed siebie.
- Gdzie ja mam głowę! - zawołał. - Na pewno chciałbyś zabrać ze sobą kopię. Za-

raz przygotuję kartę danych.

- Dziękuję.
Niecałe pięć minut później Li Stonn wsiadał już do wynajętego śmigacza z kartą

danych w kieszeni. Nie od razu ruszył w drogę... Siedząc za sterami, Luke sięgnął my-
ślą do wnętrza stacji, gdzie dwoje urzędników zawzięcie dyskutowało o niespodziewa-
nym gościu.

Całe wydarzenie dało obojgu tyle radości, że z najwyższą niechęcią myślał o po-

zbawieniu ich tego wspomnienia, jednak nie miał wyboru. Zablokował już urządzenia
rejestrujące, by zapis jego wizyty nie został utrwalony w raporcie. Teraz, delikatnie na-
ciskając Mocą nerwy i naczynia krwionośne, wywołał u swoich rozmówców chwilową
utratę świadomości i w tym momencie wymazał z ich umysłów najświeższe wspo-
mnienia.


Akanah nie powróciła jeszcze do skiffu. Wózek holowniczy, który miał przecią-

gnąć „Leniwca" do hangaru naprawczego, również się nie pojawił. Korzystając z chwili
samotności, Luke zamknął się na pokładzie statku i zabrał się do przeglądania informa-
cji z karty danych.

Sytuacja w Gromadzie Koornacht stała się bardzo niepewna. Siły Nowej Republiki

starły się z flotą Yevethów nad Doorni-kiem Trzysta Dziewiętnaście, próbując ustano-

background image

Michael P. Kube-McDowell

95
wić blokadę planety. Dziesiątki republikańskich sond zostały zniszczone podczas misji
w głębi terytorium Yevethów. Pięć zespołów uderzeniowych, należących do rozszerzo-
nego składu Piątej Floty, wdarło się do Gromady, mniejsze zaś oddziały prowadziły
intensywne poszukiwania imperialnych stoczni. Jak dotąd Yevethowie nie odpowie-
dzieli na tę akcję, lecz ich odzew wydawał się jedynie kwestią czasu. '

Prawdziwym zmartwieniem dla Luke'a była jednak informacja, że planeta J't'p'tan,

oznaczona tu symbolem katalogowym FAR202019S, znalazła się w strefie prowadzo-
nych walk. Wysłany tam statek rozpoznawczy - nim został zniszczony - zidentyfikował
orbitujący wokół niej yevethański okręt. Choć próbnik zdołał zbadać zaledwie trzydzie-
ści cztery procent powierzchni globu, zniszczenie społeczności H'kig, której liczebność
szacowano na trzynaście tysięcy osób, uznano za „prawdopodobne".

Raczej słabą pociechą był fakt, iż na pokładzie yevethańskich jednostek, walczą-

cych nad Doornikiem Trzysta Dziewiętnaście, znajdowali się zakładnicy ze zniszczo-
nych kolonii. Jeżeli Falla-nassi nie zginęli na J't'p'tan, mogli być teraz więźniami Yeve-
thów na jednym z ponad sześciuset statków Ligi Duskhańskiej, której flota w każdej
chwili mogła być rzucona do walki z Nową Republiką, przeciwstawiającą się władzy
Nila Spaara.

Nagle wyprawa Luke'a do Koornacht splotła się z kryzysem, z którym borykała się

Leia, i to w sposób, jakiego się nie spodziewał. Jeżeli jednak miał odegrać jakąś rolę w
tym, na co się zanosiło, to Nurt wyraźnie kierował go ku J't'p'tan, a nie w stronę Co-
ruscant. Może wszystko, co się działo, było frag-mentem większego obrazu, którego nie
potrafił jeszcze ogarnąć w całości? Mimo to wiedział, że nie ma odwrotu - musiał kro-
czyć naprzód.

Przewiesiwszy przez ramię torby z rzeczami osobistymi Akanah i własnymi,

wskoczył znów na ruchomy chodnik i pomknął z powrotem do warsztatów Starway Se-
rvices. Zapalone światła i dźwięki dochodzące z zadaszonych hangarów dowodziły, że
niektóre zespoły mechaników nadal pracowały, chcąc zgarnąć premię za planowe
ukończenie remontów. Kilka minut później kierownik Notha Trome ocknął się z chwi-
lowej drzemki, w którą zapadł na podłodze swojego biura.

- Statek Li Stonna powinien mieć pierwszeństwo - obwieścił, jakby ta nowina ob-

jawiła mu się podczas snu. Minutę później powtórzył to szefowi transportu.

- Połowa dla mnie - warknął w odpowiedzi, biorąc do ręki kwit postojowy i ge-

stem przywołując wózek holowniczy.

Stojąc na zewnątrz warsztatu, Luke z satysfakcją kiwnął głową, po czym odwrócił

się i spojrzał na nocną panoramę Taldaak. Nadszedł czas odnaleźć Akanah. Jeszcze nie
do końca rozumiał, jaka była jej rola w całym tym zamieszaniu, ale lata burzliwego ży-
cia nauczyły go patrzeć z szacunkiem na to, co sprawiało wrażenie zbiegu okoliczności.
Po raz pierwszy od opuszczenia Co-ruscant razem z Akanah zdał sobie sprawę, że ich
losy związały się na dobre. To, co miało się wydarzyć na J't'p'tan, dotyczyło ich obojga.


Akanah stała na lądowisku, przyglądając się smukłemu kadłubowi, na którym po-

chyłymi, granatowymi literami wypisano nazwę „Skok w Bok". Był to najlepszy statek

background image

Próba Tyrana

96

w całym porcie, a przynajmniej najlepiej nadający się do jej celów - zaledwie roczny
Twomi Skyfire, sześciomięjscowy, o sylwetce myśliwca i wyścigowych silnikach.

Jeśli miała opuścić Utharis bez Luke'a, to tylko taką maszyną.
Wstąpiła już na pokład i upewniła się, że system wspomagania pilotażu był zaiste

luksusowy: automatyczne lądowanie, au-tonawigacja, układ antykolizyjny, procedura
przedstartowa obsługiwana głosem... Mimo że w kampanii reklamowej Skyfire'a akcen-
towano głównie element przygody i niebezpieczeństwa, statek ten w istocie zaprojek-
towano tak, by nawet początkujący pilot czuł się w nim pewnie.

Co więcej, „Skok w Bok" potrafiłby prześcignąć każdą inną jednostkę, jaką można

było znaleźć w porcie, może z wyjątkiem uthariańskich myśliwców z Patrolu Sektora.
Duża prędkość mogła się przydać podczas podróży do strefy ogarniętej wojenną pożo-
gą. Luke wystarczająco dużo opowiedział Akanah o słabych stronach „Leniwca", a
szczególnie o jego znikomej wartości bojowej.

Przesunęła się o krok w prawo i jeszcze raz przyjrzała się linii kadłuba. Ładny sta-

tek, pomyślała z westchnieniem. I tak łatwo byłoby go zabrać...

Tylko że gdyby odleciała właśnie teraz, nie zrealizowałaby swoich planów, a prze-

cież cel był już tak blisko... Luke otworzył się przed nią- zaczynał rozumieć i zmieniać
się. Więcej czasu. Potrzeba mi tylko więcej czasu, zdecydowała. Może gdyby poczeka-
ła do następnej próby, stałaby się świadkiem jego prawdziwej przemiany. .. Był już tak
blisko: świadomy kierunku Nurtu, niemal umiejący go odczytać, prawie gotów, by się
doń przyłączyć...

- Piękny, prawda? - zapytał obcy mężczyzna, zbliżając się do niej. Wycierał ręce

w szmatę, jakby właśnie skończył robotę.

Akanah wyczuła jego obecność, zanim przemówił, ale postanowiła odegrać „za-

skoczoną dziewczynę".

- Och! Nie zauważyłam, kiedy się pan zbliżył. Tak, jest piękny. Wygląda, jakby

lada chwila miał się wzbić w powietrze.

Mimo ciemności Akanah dostrzegła, że mężczyznę rozpiera duma.
- Chciałabyś zobaczyć, jak wygląda w środku? Akanah zaśmiała się bezgłośnie,

pojmując jego zamiary.

- Chyba nie - odparła. - Muszę wracać do domu. Mężczyzna pochylił się ku niej i

zagadnął konspiracyjnie:

- Kochałaś się kiedy w nadprzestrzeni?
Tym razem nie potrafiła powstrzymać śmiechu.
- Tak - odpowiedziała i znikła w ciemności.

Płozy transportera dotknęły płyty lądowiska tak delikatnie, że Płat Mallar poczuł

jedynie delikatną wibrację.

- Kontakt - powiedział, sięgając do góry, ku pomocniczemu panelowi kontrolne-

mu. - Włączam chwytaki. Wszystkie systemy przechodzą w stan niskiej gotowości.
Wyłączam silniki.

- W porządku - pochwalił go pilot nadzorujący. - Nieźle ci poszło. Wyłaź, Mallar,

wystawię ci ocenę.

background image

Michael P. Kube-McDowell

97

Z westchnieniem ulgi Mallar jednym szarpnięciem uwolnił się z pasów. Wygra-

molił się z fotela i ruszył do włazu, mieszczącego się w tylnej części symulatora.

Właśnie wykonał treningowe podejście do lądowania w hangarze numer dwa lot-

niskowca „Volant" - dziesiąte ćwiczenie w tej sesji i osiemnaste tego dnia. Kombinezon
Pląta był zupełnie prze-pocony, ramiona obolałe, a stopy niemal zdrętwiałe od nie roz-
chodzonych jeszcze butów.

Transporter był większą z dwóch jednostek używanych we Flocie do krótkich

przelotów między okrętami liniowymi i jak dotąd sprawiał młodemu pilotowi najwięcej
kłopotów. Prom, niewiele odbiegający wymiarami od X-winga czy TIE Interceptora,
bez trudu dawał się wprowadzać w ciasną przestrzeń pokładu startowego i z powrotem.
Transporter był jednak dwa i pół raza dłuższy i o cały metr wyższy od promu, toteż Płat
staranował dwa wirtualne E-wingi i zahaczył o dach hangaru, nim udało mu się w miarę
poprawnie wylądować.

- Całkiem tak, jakbym znowu przechodził okres dojrzewania - wymruczał do sie-

bie po czwartym z rzędu zderzeniu.

Dopiero ostatnie ćwiczenie dało mu trochę satysfakcji - przynajmniej tyle, że mógł

w niezłym nastroju przeczekać przerwę. Zatrzymał się na moment przed wejściem na
drabinkę, by zdjąć hełm, po czym zsunął się w dół po poręczach. Pilot nadzorujący, po-
rucznik Gulley, już na niego czekał.

- I jak? - zapytał Płat.
- Nieźle ci idzie, kiedy nie robisz dziur w grodziach - rzekł oficer. - Na razie pusz-

czę cię na prom. Wpadnij w wolnej chwili i polataj jeszcze parę godzin na symulatorze
albo zrób kilka rund ze mną lub Jednookim, a wtedy zaliczę ci i transporter - dodał, po-
dając Płatowi uaktualniony dysk identyfikacyjny.

- Kończymy na dziś?
- Masz służbę. Zamelduj się u kontrolera ruchu na pokładzie niebieskim. Twój pa-

sażer powinien już tam być.

Płat uśmiechnął się szeroko.
- Tak jest! - zawołał, salutując. - Dziękuję, sir.
Gnał korytarzami z hełmem pod pachą. Kiedy wypadł zza kolejnego rogu, włado-

wał się wprost na brzuchatego majora.

- Czyżby ogłoszono alarm bojowy, pilocie?
Mallar zatrzymał się nagle, obrócił się na pięcie i zasalutował.
- Nie, sir.
Dwuminutowa przerwa na włożenie skafandra ani trochę nie popsuła mu humoru.

Mignął swym identyfikatorem przed szybą kontrolera i odebrał klucz dostępu do promu
oznaczonego numerem 021, po czym pobiegł w stronę statku. Dotarłszy na miejsce za-
trzymał się i przez długą chwilę z niedowierzaniem przyglądał się pojazdowi.

- Jakiś problem?
Płat odwrócił się, słysząc znajomy głos.
- Pułkownik Gavin!... Nie, sir.
- W takim razie ruszajmy - powiedział Gavin, otwierając właz. - Będę twoim pasa-

żerem. Mam spotkanie na pokładzie „Polarona".

background image

Próba Tyrana

98

Płat z wielką uwagą wykonał procedurę przedstartową, po czym skierował G-021

w stronę śluzy i dalej, w przestrzeń. Namierzył sygnał pozycyjny „Polarona" i ustawił
prom na kursie przechwytującym, następnie łagodnie przyspieszył do przepisowej
prędkości podróżnej.

- Tego chciałeś, synu? - spytał Gavin, pochylając się w fotelu.
- Tak, sir. Dziękuję za szansę.
- Na promie nie ma dział. Nie będziesz mógł zaspokoić żądzy odwetu przelewając

krew nieprzyjaciół.

- Wiem, sir - odparł Płat - ale moja obecność tutaj pozwoli bardziej doświadczo-

nemu pilotowi zająć miejsce w dobrze uzbrojonym myśliwcu. Kiedy nadejdzie pora,
będzie walczył w moim imieniu... jeśli spojrzeć na to odpowiednio.

Gavin skinął głową.
- Słusznie. Tak właśnie powinieneś na to patrzeć. - Pułkownik ułożył się wygod-

niej, sprawdził pamięć komlinku i spojrzał w boczny iluminator, na błyskawicznie ma-
lejący kadłub „Nieustraszonego".

- Warto, żebyś o czymś pamiętał - dorzucił po chwili. -Wylatasz na tej maszynie

mnóstwo godzin. Na jednej zmianie zrobisz ich więcej niż inni w ciągu tygodnia. Za-
nim się obejrzysz, i ty staniesz się jednym z tych „bardziej doświadczonych pilotów"...
Tylko ósemki i korkociągi trenuj sobie w symulatorze. Nie chcę słyszeć, że moi piloci
promów ćwiczą manewry bojowe na trasach między okrętami Floty! - dodał weso-
ło.Płat Mallar odwzajemnił uśmiech. - Będę pamiętał, pułkowniku.


Han nie był pewien, czy to z powodu pogardy, czy niedbałości nie zasłonięto mu

oczu i nie pozbawiono przytomności na czas podróży z więzienia na pokład „Dumy
Yevethów".

Unieruchomiono mu jedynie nadgarstki, mocując je do poprzeczki umieszczonej

za plecami więźnia, na wysokości bioder, i zapewniono eskortę złożoną z dwóch potęż-
nych nitakka. Poprzez labirynt korytarzy i sal wyprowadzono go na alejkę, gdzie czekał
na niego trójkołowy, pudełkowaty transporter.

Przez otwarte okna pojazdu Han widział każdy szczegół otoczenia i starał się jak

najlepiej zapamiętać: trasę z kompleksu więziennego do portu kosmicznego, znaki na
bramie, którą za nimi zamknięto, kształty i funkcje innych maszyn, które poruszały się
po drogach, a nawet architekturę i wystrój budynków, które mijali.

Próbował też wbić sobie w pamięć twarze i cechy fizyczne strażników, portiera

więziennego, kierowcy i przechodniów, by nauczyć się rozróżniać poszczególnych
Yevethów.

Jednocześnie próbował ocenić, na ile skutecznie został spętany. Przypomniał so-

bie, że w podobny sposób unieruchomiono go na ławie w sali audiencyjnej i zaczął się
zastanawiać, czy nie oznacza to, iż jest to typowa metoda, dostosowana do budowy
anatomicznej Yevethów. Wyglądało na to, że skutecznie zapobiegała ona użyciu mor-
derczych pazurów, ukrytych pod nadgarstkami.

Efektywność poprzeczki zależała jednak od tego, czy więzień nie potrafił przeło-

żyć jej pod stopami lub po prostu zsunąć z niej nadgarstków. Być może budowa Yevet-

background image

Michael P. Kube-McDowell

99
hów nie pozwalała na taki manewr, Han był jednak pewien, że — choć nie był akro-
batą-jego kończyny jakoś dokonają tej sztuki. Nie próbował od razu przetestować
prawdziwości tej teorii, ale ucieszył się myślą, że w każdej chwili może uwolnić ręce, a
w dodatku pozyskać broń w postaci metalowego drążka.

Jego radość nie trwała jednak długo. Wkrótce dotarli do portu, gdzie czekali na

nich nowi strażnicy i jeden z Yevethów obecnych przy egzekucji Bartha. Ten właśnie
urzędnik, gdy tylko ujrzał Hana, wyszczekał kilka ostrych słów pod adresem strażnika i
wymierzył mu potężny cios w twarz. Zaraz potem inny strażnik stanął za Hanem i gru-
bą taśmą związał mu ręce tuż powyżej łokci. Teraz nie mogło być mowy o ucieczce.

- Zrozumiałe, ale dość niebezpieczne przeoczenie - rzekł Yeve-tha do Hana. Mó-

wił płynnie językiem standardowym, z irytująco nienagannym akcentem i takąż wy-
mową. - Pałacowi strażnicy nie nawykli jeszcze do obchodzenia się z ludzkimi więź-
niami.

Ten sam osobnik powiódł cały kondukt po szorstkiej płycie lądowiska ku impe-

rialnemu promowi typu Delta. Han ze zdziwieniem zauważył, że dwaj Yevethowie sie-
dzący w kokpicie mieli na sobie identyczne ubranie, jak pozostali - żadnych skafan-
drów ciśnieniowych ani nawet hełmów. Zapamiętał ten szczegół wspinając się do spar-
tańsko urządzonego przedziału pasażerskiego.

Kiedy jeden ze strażników i yevethański dygnitarz weszli zaraz za nim, Han zdał

sobie sprawę, że będzie miał towarzystwo. Ochroniarz usiadł obok niego, na długiej
ławie ciągnącej się wzdłuż prawej burty, drugi zaś z Yevethów - naprzeciwko.

- Jestem Tal Fraan, proktor wicekróla.
- Mamusia musi być z ciebie dumna - burknął Han. Właz został zamknięty od ze-

wnątrz, a po chwili dał się słyszeć narastający gwizd rozgrzewanych silników. Solo za-
uważył, że ich dźwięk był znacznie czystszy niż odgłos typowych imperialnych ma-
szyn.

Tal Fraan otworzył usta i wydał z siebie syk, który Han zinterpretował jako

śmiech.

- Powiedz, czy ucieszyła cię myśl, że mógłbyś uciec? Han nie odpowiedział. Zain-

teresował się pejzażem przepływającym za iluminatorem startującego wahadłowca.

- Wiesz, że nie mamy tu więzień? - spytał Tal Fraan. - W po-nadmilionowym mie-

ście, na planecie o populacji siedmiu milionów nie ma ani jednego yevethańskiego wię-
zienia lub zakładu poprawczego. Nie potrzebujemy takich instytucji. W naszym języku
nie ma odpowiednika słowa „skazaniec".

- To chyba jeden z tych często niedocenianych aspektów zbiorowych egzekucji:

pomagają utrzymać niskie podatki - rzucił Han.

- Celna uwaga - stwierdził Tal Fraan, najwyraźniej nie dostrzegając ironii w głosie

Hana. - Przez długi czas nie mogłem pojąć, dlaczego pozostawiacie przy życiu tych,
którzy was krzywdzą.- Z pewnością nie byłeś aż tak zaskoczony. To miejsce, w którym
mnie trzymaliście, wyglądało mi na normalne więzienie.

- To ci, których nazywacie „żołnierzami Imperium", pomogli nam nadrobić brak

doświadczenia - odparł Tal Fraan. — Cela, w której cię trzymano podczas pobytu w

background image

Próba Tyrana

100

pałacu, została zbudowana w czasach okupacji. Imperialne okręty wojenne również są
w tym względzie nieźle wyposażone. Wkrótce się o tym przekonasz.

- Jeśli tylko temu ma służyć ta wycieczka, to mogliście sobie oszczędzić kłopotów

- mruknął Han. - Byłem już w imperialnym bloku więziennym...

- Tak, wiem. Znam twoją przeszłość i wiele się z niej nauczyłem. W ten właśnie

sposób dowiedzieliśmy się, jaki jesteś ważny dla swoich ludzi. Krąży o tobie tyle opo-
wieści, Hanie Solo... Więcej niż o którymkolwiek zYevethów, nie wyłączając wicekró-
la. Zastanawiam się, dlaczego na to pozwalasz... — tu przerwał, lecz po chwili podjął
wątek. - Dzięki temu wiedzieliśmy, że porucznik Barth się nie liczy. O jego życiu i bo-
haterskich czynach nie snuje się opowieści. Nie zdziwiłem się, kiedy pozwoliłeś mu
umrzeć.

W tym momencie gniew Hana okazał się silniejszy niż solenne postanowienie nie-

brania udziału w słownych gierkach Tal

Fraana.
— Ty sukinsynu! Wydaje ci się, że nas rozumiesz, ale tak naprawdę to nie masz

bladego pojęcia - warknął. - To, co zrobiliście z Barthem, sprawiło, że stał się dla nas
bardzo ważny, podobnie jak istotny jest dla nas los kolonistów w całej Gromadzie. Nie
jesteśmy tacy jak wy. My pamiętamy o umarłych. To dlatego nasza flota nigdy się stąd
nie wycofa.

Jeśli nie liczyć lekkiego drgnięcia grzbietów okołobrwiowych, Tal Fraan całkowi-

cie zignorował nagły wybuch Hana.

- Mam dla ciebie interesujące pytanie, Hanie Solo: czy twoja partnerka przestrzeli-

łaby twoje ciało, żeby uśmiercić mojego pana?

- Czy o to właśnie wam chodzi? Po to mnie przenosicie? -Han spojrzał przez ilu-

minator ku coraz ciemniejszej kurtynie kosmosu, z rzadka poprzebijanej światełkami
gwiazd. - Kiedy sam będziesz umiał odpowiedzieć na to pytanie, proktorze, wtedy do-
piero zaczniesz nas rozumieć tak dobrze, jak ci się wydaje.

- Jakiś ty wstydliwy - zauważył Tal Fraan. - Czy odpowiedź na moje pytanie jest

dla ciebie aż tak niesmaczna?

- Powiem ci tylko jedno - odparł Han, rozpierając się wygodniej na ławce i obrzu-

cając Yevethę morderczym spojrzeniem. -Mam nadzieję, że kiedy nadejdzie ostatni ra-
nek twojego żywota... a zdarzy się to prędzej niż myślisz... jakimś zrządzeniem losu
pojmiesz, że sami sprowadziliście na swoje głowy to, co was spotkało.

- To miłe, że tak się o mnie troszczysz - stwierdził Tal Fraan kiwając głową i

uśmiechając się wyrozumiale. - Musimy jeszcze kiedyś porozmawiać. Byłeś bardzo
pomocny.

Han zacisnął zęby, a Yevetha spojrzał ponad jego głową w iluminator, w którym

właśnie pojawiła się sylweta niszczyciela gwiezdnego „Duma Yevethów".

- Wspaniały okręt. Jego widok zawsze burzy moją krew -powiedział Tal Fraan nie

kryjąc dumy. - Powinieneś czuć się zaszczycony, że wicekról uczynił z niego twój no-
wy dom.

background image

Michael P. Kube-McDowell

101

Od chwili gdy dowiedział się, dokąd leci, Han widział się oczami wyobraźni w

ciasnej, pojedynczej celi standardowego imperialnego bloku więziennego. Niszczyciele
klasy Super miały po sześć takich bloków dla niezdyscyplinowanych członków załogi i
kolejnych dziesięć - znacznie lepiej strzeżonych - dla jeńców wojennych.

Ku jego zaskoczeniu, czterej strażnicy powiedli go ku zupełnie innej części okrętu.

Trzy wielkie ładownie zaadaptowano do przewozu znacznej liczby niewolników,
uchodźców lub jeńców. Znajdowały się one w bezpośrednim sąsiedztwie ogromnych
hangarów przeznaczonych dla promów towarowych. Do każdego z zaimprowizowa-
nych więzień, przeznaczonego dla około tysiąca osób, doprowadzono wodę oraz koń-
cówki przewodów wentylacyjnych i podajników żywności.

Ładownia numer dwa, do której zabrano Hana, nie była zbyt zatłoczona. Już na

pierwszy rzut oka Solo zdołał ocenić, że przebywa w niej co najwyżej setka więźniów,
siedzących pod ścianami i leżących wprost na twardym pokładzie.

Większość z nich nie zwróciła uwagi na przybycie nowego, lecz pozostali, w sile

mniej więcej dwudziestu, otoczyli Hana kołem, gdy zaczął iść w stronę kranu. Repre-
zentowali co najmniej sześć gatunków istot. Przyglądali się Hanowi z mieszaniną lek-
kiej ciekawości i podejrzliwości.- Skąd jesteś? - zapytała młoda kobieta w brązowym,
nieco osmalonym kaftanie. Trudno było rozstrzygnąć, czy była człowiekiem, czy nale-
żała do Andalesów - jej potargane włosy mogły kryć zalążki rogów, a pod luźnym ka-
ftanem nie sposób było dostrzec przyrośniętych do ciała symbiontów.

- Z Coruscant - odparł Han. - A wy?
- Należę do Morathów, pracowałam w kopalni pholikitu numer cztery na Elcorth.
Inni również podeszli bliżej, by odpowiedzieć na jego pytanie.
- Jestem Kubazem, nazywam się Taratan. Mieszkałem w kolonii Dzwonek Poran-

ny...

- Brakka Barakas, z dothmir na Nowej Brigii...
- Bek nar walae Ithak e Gotoma...
- Fogg Alait, oddelegowany na Polneye...
- Moi bracia z L'at H'kig zwą mnie Noloth...
- Moim domem była Kojash. Jestem znana jako Jara ba Nylra...
- Dobre gwiazdy! - zawołał Han, wznosząc ręce w obronnym geście. — Czy są tu

więźniowie ze wszystkich podbitych światów?!

- Nasze planety zostały zaatakowane przez srebrzyste kule -odpowiedziała kobieta,

która zagadnęła go jako pierwsza. - Czy tylko nam udało się przeżyć?

- Jak długo będą nas tu trzymać? - spytał Noloth.
- Myślisz, że wkrótce zwolnią nas do domów? - zainteresował się jakiś smukły ob-

cy, który dotąd nie zabierał głosu.

Han powiódł wzrokiem po ich twarzach.
- Nie wiem - odparł zakłopotany. - Podobnie jak wy, nie wiem, co się dzieje tam,

na zewnątrz...

background image

Próba Tyrana

102

W ciągu tych kilku dni, które nastały po prezentacji na forum Senatu wniosku o

odwołanie Prezydent Leii Organy Solo, Hiram Drayson nieraz zwątpił w słuszność po-
wierzania władzy nad Republiką cywilom.

Zaraz po głosowaniu w Radzie Wykonawczej zarówno Wywiad Floty, jak i Wy-

wiad Nowej Republiki interweniowały, by nie dopuścić do opublikowania informacji o
pojmaniu Hana przez Yevethów. Petycja, pozbawiona dodatkowego argumentu w po-
staci teczki z danymi o sprawie Hana, opatrzonej błękitnymi i srebrnymi pieczęciami
T

AJNE

,

najprawdopodobniej zostałaby odrzucona przez Senat.

Niestety, Rada nigdy przedtem nie wzywała Senatu do odwołania Prezydenta.

Urok nowości nadał petycji Berussa niezasłużonej wagi. Przy tym nawet groźby kar za
złamanie tajemnicy służbowej nie mogły powstrzymać fali plotek i przecieków, która
wypełniła informacyjną pustkę.

W ciągu dwunastu godzin filtry informacyjne Draysona wychwyciły nielegalną

kopię petycji Berussa w pełnym brzmieniu, anonimowy wywiad z jednym z pilotów z
eskorty „Zatycz-ki", a nawet zdjęcia z rzekomego „treningu komandosów Jedi" przed
misją ratunkową. Kiedy pakiet porannych artykułów w Globalnej Sieci Coruscant
otworzył nagłówek „Gdzie jest Han Solo?", a oficjalna sieć informacyjna Nowej Repu-
bliki odpowiedziała „Prywatną wojną księżniczki Leii", Drayson wiedział, że bitwa jest
przegrana.

- Właściwie mógłbyś opublikować wszystko, co wiemy na temat zniknięcia Hana -

poradził Ackbarowi. - W tym momencie milczenie czynników oficjalnych albo zaprze-
czanie faktom równa się przyznaniu, że mamy coś do ukrycia. Normalną reakcją opinii
publicznej na sprawę Hana powinno być współczucie dla Leii, ale skoro Borsk Fey'lya
przekazuje mediom wszystkie informacje, które wpadają mu w ręce, a Doman Beruss
ogłosił się rzecznikiem „zupełnej otwartości", akcje księżniczki spadają wręcz z godzi-
ny na godzinę.

- Namawiałem ją do tego kroku - odparł Ackbar - ale ona stara się chronić dzieci.

One nadal nie wiedzą, co się stało z ich ojcem.

- Długo nie utrzyma tego w tajemnicy.
- Postanowiła, że nie będzie ich stresować prawdą— rzekł Ackbar kręcąc głową. -

Powiedziała im, że Han wyruszył z sekretną misją i że mają nie wierzyć w to, co usły-
szą od innych. Winter stara się trzymać dzieci z daleka od wszystkiego, co mogłoby
być sprzeczne z wersją Leii.

- Dzieci nie są głupie. A szczególnie te dzieci. Podejrzewam, że już wiedzą więcej

niż sądzi ich matka.

- Nie zdziwiłoby mnie to, ale dopóki Leia ma związane ręce, będzie z determinacją

walczyć o to, by nie dowiedziały się, że ich ojciec jest jeńcem wojennym. Osobiście
przyrzekłem jej pomoc w podtrzymaniu tej fikcji.Rozczarowany Drayson wycofał się
do biura, gdzie czekał na niego wciąż rosnący katalog wiadomości, komunikatów z sie-
ci, nagrań z komlinku i masa elektronicznego graffiti wyselekcjonowanego dla niego
przez filtry Maxwella, które nieustannie przesiewały wszystkie kanały komunikacyjne
planety. Po południu zaczęły też spływać raporty od jego informatorów w pałacu i w
dowództwie Floty.

background image

Michael P. Kube-McDowell

103

Do tego czasu Drayson wiedział już, czego potrzebuje, by zmienić zapatrywania

opinii publicznej i polityków. W pośpiechu zanotował sobie plan działania: „Należy
zmienić sposób widzenia poczynań księżniczki - to nie był akt egoizmu, tylko bezinte-
resowności. Trzeba nadać temu kryzysowi nową twarz".

Następną godzinę spędził przeglądając akta osobowe ofiar starcia nad Doornikiem

Trzysta Dziewiętnaście. Zanotował sobie dane czterech z nich, nad którymi powinien
się głębiej zastanowić - małżeństwa pilotów z krążownika „Wolność", szefowej perso-
nelu technicznego, która zginęła gasząc pożar w hangarze lotniskowca „Ryzyko", oraz
hassariańskiego kapitana owego nieszczęsnego eskortowca, „Trenchanta".

Każda z czterech historii niosła w sobie potężny ładunek emocjonalny. Niestety,

ich skuteczność w odwróceniu uwagi od Leii i Hana byłaby ograniczona, dotyczyły
bowiem tragedii, do których doszło w późnym stadium konfliktu. Równie łatwo byłoby
obwinie księżniczkę za śmierć tych czterech osób, jak Nila Spaara. Tragedia była rze-
czą oczywistą, ale to, kto jest za nią odpowiedzialny - niekoniecznie.

Drayson odłożył więc na bok akta ofiar i sięgnął do danych na temat ośmiu kolonii

zniszczonych w Gromadzie Koornacht, w tym także do materiałów zarejestrowanych
przez sondy. Analizując na zimno stopień emocjonalnego pokrewieństwa gatunków,
doszedł do wniosku, że ludzie będą najbardziej skłonni do identyfikowania się z huma-
noidalnymi Brigianami, ciężko pracującymi, morathańskimi górnikami z Elcorth i nie-
mal czysto ludzką populacją Polneye.

W końcu Drayson doszedł do tego samego wniosku, który instynktownie wysnuł

już kilka godzin temu - trzeba wykorzystać sprawę młodego grannańskiego pilota z
Polneye, Pląta Mal-lara. Byłoby znacznie lepiej, gdyby Mallar był człowiekiem, a Pol-
neye historycznie związana bardziej z Sojuszem niż z Imperium, ale te trudności można
było jakoś obejść.

Pozostało tylko jedno pytanie: której sieci udostępnić tak smakowity kąsek. Przez

wszystkie lata działalności Drayson wypracował wzajemnie korzystne kontakty z wie-
loma rozsądnymi producentami, reprezentującymi media informacyjne rozmaitego ka-
libru. Rzadko jednak materiał, który mógł zaoferować, był tak atrakcyjny, a stawka -
tak wysoka. Potrzebował kogoś, kto nie tylko nadałby nowinom odpowiedni ton, pod-
chwycony później przez innych wydawców, ale także byłby gotów zaryzykować utratę
licencji lub nawet konfiskatę sprzętu, by wyprzedzając konkurencję opublikować tak
sensacyjne wieści.

Krótko mówiąc, musiał to być stary przyjaciel lub młody idealista. Po namyśle

Drayson wybrał to drugie.

- Otworzyć szyfrowaną wiadomość dla serwisu „The Life Monitor" - polecił. - Po-

ufne, do Cindel Towani. Mówi twój dostawca. Mam dla ciebie ofertę specjalną na pra-
wach wyłączności. Potrzebna będzie twoja sygnatura...


Sześćdziesiąte drugie wydanie serwisu „The Life Monitor" dotarło do niespełna

stu tysięcy subskrybentów, lecz Belezaboth Ourn, konsul nadzwyczajny Paąwepori, nie
był jednym z nich.

background image

Próba Tyrana

104

Wśród odbiorców znalazł się za to producent „Capitol Sca-vengera". W ciągu go-

dziny w jego serwisie pojawiło się licencjonowane łącze do materiału opublikowanego
przez Towani. Tym sposobem historię Pląta Mallara poznał kolejny milion widzów, w
tym także główny producent nocnego wydania „Sunrise" i senacki korespondent serwi-
su „Roli Cali".

Dzięki nim przekaz trafił do Globalnej Sieci Coruscant i do Pierwszej Noworepu-

blikańskiej, które wprawdzie oddały jedynie symboliczny ukłon w stronę Cindel Towa-
ni, ale za to zamieściły jej materiał w niemal nie okrojonej postaci. O świcie przejmują-
ce błaganie Mallara o pomszczenie ofiar masakry na Polneye usłyszało już ponad
czterdzieści milionów mieszkańców Coruscant, a hiperłącza przesłały nagranie do
osiemdziesięciu tysięcy światów Nowej Republiki.

W południe obejrzał je nawet pozbawiony środków do życia i zniechęcony Ourn.
Zarówno załoga zniszczonej „Matczynej Walkirii", jak i personel konsulatu opu-

ściły go już dawno. Jego współpracownicy, jeden po drugim, zdawali sobie sprawę z
beznadziejności sytu-acji i znikali, kupując najtańsze bilety do Paąwepori - na kredyt
lub sprzedając na bazarach zapasy zgromadzone na pokładzie statku i elementy wypo-
sażenia. Cathacatin, licencjonowany hodowca, odszedł jako ostatni, zarżnąwszy przed-
tem ostatnie ptaki toko, by nie zostawiać ich bez opieki.

Ournowi pozwolono mieszkać w hotelu dyplomatycznym wyłącznie przez grzecz-

ność, nie miał bowiem już ani prawa, ani środków, by zajmować w nim pokój, nie mó-
wiąc nawet o utrzymaniu całej rezydencji konsulatu. Najpierw wrak „Matczynej Walki-
rii" został sprzedany na aukcji z przeznaczeniem na złom, a potem większą część środ-
ków, pozostających w dyspozycji placówki Ourna, pochłonęły opłaty postojowe, któ-
rych domagał się zarząd portu kosmicznego. Ostatecznym upokorzeniem był fakt, iż
sam Ilar Paąwe cofnął Ournowi nominację na stanowisko konsula i nakazał zamknięcie
jego rachunku dyplomatycznego.

„Lepiej oszczędź swoim rodzicom wstydu i nie pokazuj się więcej w dominium

Paąwe" - taką radę zawierała wiadomość o cofnięciu jego pełnomocnictw.

Od tej chwili Ourn jeszcze bardziej kurczowo trzymał się wątłego promyka na-

dziei, którą dawał mu yevethański nadajnik i obietnica uczyniona przez Nila Spaara.
Gdybyż tylko wicekról załatwił wreszcie swoje sprawy i dostarczył ten statek, który mu
przyrzekł... Nie tylko uratowałby poważnie nadszarpniętą reputację Ourna, ale w do-
datku sprawiłby, że setka generałów i pięć razy tyle senatorów błagałoby konsula o po-
zwolenie na zbadanie konstrukcji niezwykłej jednostki.

Ourn chwycił się tej nadziei wbrew rozsądkowi. Przeczesywał sieci informacyjne i

nasłuchiwał wszelkich plotek, krążących wśród hotelowych gości, wierząc, że wreszcie
wychwyci nowinę, która pozwoli mu zyskać zaufanie Yevethów, a w konsekwencji -
obiecaną nagrodę.

Kiedy jednak obejrzał materiał o ucieczce Pląta Mallara z Pol-neye i śmierci kapi-

tana Llotty nad Dzwonkiem Porannym, stracił resztę nadziei. Nie mógł dłużej zaprze-
czać prawdzie - piękne srebrzyste kule były śmiercionośnymi okrętami wojennymi, a
Nil Spaar nigdy nie otrzymałby zgody na podarowanie jednego z nich Belezabothowi
Ournowi.

background image

Michael P. Kube-McDowell

105

- Gdyby udało się utrzymać pokój choć trochę dłużej... -powiedział do siebie w

zaciszu hotelowego pokoju. - I gdyby księżniczka nie była tak uparta. To przez nią stra-
ciłem wszystko. - Uniósł czarne pudełko hiperkomu i obrócił je w dłoniach. -Może
więc właśnie ją poproszę o zapłatę... Może ta zabawka jest warta więcej, niż słowa, któ-
re przez nią przeszły?


Istniała setka innych spraw, którymi Leia powinna była się zająć, a także tysiąc

lepszych sposobów wykorzystania jej energii niż sadzenie olśniewająco białych kwia-
tów sasalei wzdłuż ogrodowej alejki. Każda z aromatycznych cebulek, wielkości pięści
Anakina, trafiała do osobnej dziurki w ziemi. Była to praca, którą mógł wykonać droid
lub przychodzący do rezydencji co rano ogrodnik.

A jednak żadna z owych spraw, którymi Leia powinna była się zająć, nawet w po-

łowie tak jej nie pociągała, jak sposobność zanurzenia dłoni w chłodnej, wilgotnej gle-
bie, roztarcia jej między palcami i delikatnego układania cebulek sasalei w ich nowych
domach. Po dniu, w którym nie udało jej się wykonać żadnego z zaplanowanych zadań,
poświęcenie się czemuś, co pozostawało pod jej całkowitą kontrolą, było czystą przy-
jemnością. Łopatka i ziemia, łodyga i kwiat-jej własna wizja, własny czas, własna pra-
ca, własny triumf i własna satysfakcja.

Niewielki był to triumf- ot, drobna zmiana w miniaturowym krajobrazie, ale i to

działało na niąjak balsam. Czuła, że przynajmniej teraz, pod koniec dnia, znowu jest
panią swego świata. Jeśli nie wierzysz, że to, co robisz, ma znaczenie, bardzo trudno
będzie ci rano wstać...

- Księżniczko...
Leia uniosła głowę znad ziemi, zaskoczona jego głosem.
- Tarrick? Co ty tu robisz?
- Mam tu kogoś... no, właściwie to mam go za bramą... z kim chciałabyś się zoba-

czyć. Przyszedł do biura wczesnym popołudniem i wydawało nam się, że to typowy
naciągacz, więc jakoś go spławiliśmy - zaczął Tarrick. - Za drugim razem przeszedł do
rzeczy. Odesłaliśmy go na dół, do naszych speców. Kiedy Collomus i jego ludzie skoń-
czyli z nim rozmawiać, wspólnie doszliśmy do wniosku, że powinnaś wysłuchać, co ma
do powiedzenia.

Leia wstała, otrzepując dłonie z ziemi.
- Zaciekawiłeś mnie. Przyprowadź go.
Przybysz pochodził z Paąwe. Był niską, żółtozieloną istotą, człapiącą chwiejnie na

szeroko rozstawionych nogach, wystrojoną w postrzępiony strój oficjalny i roztaczającą
silny, gorzkawy zapach.

- Księżniczko Leio, to dla mnie wielki zaszczyt. Nazywam się Belezaboth Ourn i

jestem konsulem nadzwyczajnym Paąwe-pori. - Stojący za nim Tarrick pokręcił prze-
cząco głową. - Jestem bardzo wdzięczny, że postanowiłaś poświęcić mi chwilę.

- Tak, tak - rzuciła niecierpliwie. - Czego chcesz?
- Czego chcę? O, nie! Chodzi raczej o to, co mogę zaoferować - odparł, postępując

krok naprzód. - Wiem, księżniczko, że masz kłopoty z pewnymi osobnikami... Mówi

background image

Próba Tyrana

106

się, że będzie wojna. Tak się składa, że posiadłem informacje, które być może będą dla
ciebie przydatne.

- Trochę za późno na gierki słowne. Trzymaj się konkretów: jakie informacje?
- No, właściwie to nie informacje, tylko... pewien przedmiot. Jaki zrobisz z niego

użytek i czego się dzięki niemu dowiesz, to już twoja sprawa. Mogę ci go dać i powie-
dzieć wszystko, co wiem na jego temat.

- A tym przedmiotem jest...?
Ourn powoli wyciągnął z ukrytej kieszeni niewielkie czarne pudełko.
- Urządzenie, które pozwala wysyłać wiadomości na N'zoth, do Nila Spaara. Jest

całkowicie niewykrywalne. Jakim cudem, nie wiem. Tego nie umiał wyjaśnić mój in-
żynier. Wy to co innego; macie zastępy naukowców. Na pewno to rozszyfrują.

Leia postanowiła go przycisnąć.
- Skąd to masz?
- Od wicekróla. Jego statek zniszczył mój... Pamiętasz, księżniczko? W East Port,

tego dnia, kiedy odleciał. Przyrzekł, że wynagrodzi mi straty, ale to były tylko puste
słowa...

- W jaki sposób mu pomagałeś? Szpiegowałeś dla niego? Ourn nerwowo przełknął

ślinę i spróbował się uśmiechnąć.

- Księżniczko, czy ktoś taki jak ja może znać tajne dane? Nie wiem nic, a nawet

mniej, niż nic. Udawałem. Zwodziłem go.

Jednym szybkim krokiem, Leia znalazła się tuż przy nim.
- To przez ciebie zaginął mój mąż - powiedziała, przyjmując postawę bojową Jedi.
- Księżniczko, z pewnością...
Jeden cios wystarczył, żeby go uciszyć, drugi - by rzucić na kolana, trzeci zaś - by

pozbawić przytomności. Z westchnieniem pełnym satysfakcji Leia stanęła prosto i spoj-
rzała na struchlałego Tarricka.

- Dzięki - rzuciła beztrosko, rozprostowując ręce. - Może tej nocy wreszcie będę

mogła zasnąć.

background image

Michael P. Kube-McDowell

107

R O Z D Z I A Ł

8

Tego ranka uwaga uczestników odprawy skupiła się na dwóch szefach wywiadu,

których wydarzenia poprzedniego dnia nieprzyjemnie zaskoczyły i wprawiły w zakło-
potanie.

Dla admirała Grafa, szefa wywiadu Floty, problemem było wyjaśnienie, jakim cu-

dem nagranie Mallara oraz hologramy obrazujące zniszczenie Polneye mogły wydostać
się z jego rąk. Był też odpowiedzialny za inny, najwyraźniej zupełnie niezależny prze-
ciek, dotyczący tajnych danych na temat bitwy o Doornik Trzysta Dziewiętnaście.

- Istnieją trzy autoryzowane kopie nagrania Mallara - zaczął Graf. - Jedna znajduje

się tu, w systemie komputerowym Floty, druga w Biurze Oceny Zagrożenia, a trzecia,
zablokowana, w Archiwum Floty. Znaleźliśmy także dwa nie autoryzowane egzempla-
rze w prywatnych bazach danych wewnątrz systemu Floty i wciąż szukamy następnych.

- Czy to znaczy, że macie już jakichś podejrzanych? - spytała Leia.
- Nie - odparł Graf. - Sądzimy, że jak dotąd mieliśmy do czynienia z nieświado-

mymi nadużyciami. Przeglądamy rejestry dostępu do wszystkich sześciu kopii. Prze-
słuchaliśmy już wszystkich, którzy mieli kontakt z kopią znajdującą się w Pałacu...

- To nieprawda - wtrąciła Leia.
- Słucham?
- Ja nie zostałam przesłuchana - dorzuciła.
- Założyliśmy, rzecz jasna, że cokolwiek mogła pani...
- Skąd możecie wiedzieć, że nie zrobiłam kopii i nie zabrałam jej do domu? Albo

że nie dałam jej komuś?

Graf zmarszczył brwi, wyraźnie zdenerwowany.
- To raczej mało prawdopodobne...
- A rozmawialiście zAlole czy Tarrickiem? Wszyscy pracownicy mojego biura

mają kody dostępu najwyższego stopnia.

- Tego nie uczyniliśmy - przyznał. - Pani biuro zostało wyłączone z przesłuchań.
- W takim razie rozejrzyjmy się wśród gości odwiedzających biuro. Może pierw-

szy zarządca? - spytała prowokująco. -A może admirał Ackbar?

-Nie.
Leia rzuciła spojrzenie w stronę przeciwnego końca stołu, gdzie siedział Ackbar.

background image

Próba Tyrana

108

- Admirale?
Ackbar położył dłonie na blacie.
- Prawdą jest, że sprawa Pląta Mallara bardzo mnie zainteresowała. Nie robiłem z

tego żadnej tajemnicy, jeśli nie liczyć działań, które miały na celu dyskretną „opiekę"
nad nim. Prawdą jest również i to, że swego czasu naciskałem na panią Prezydent, by
ujawniła nagranie Mallara. Cieszę się, że wreszcie tak się stało, bez względu na to, ko-
mu to zawdzięczamy.

- Nikt nie kwestionuje... - zaczął Graf.
- Chwileczkę - admirał wyciągnął szyję, by spojrzeć Leii prosto w oczy. - Odpo-

wiem jeszcze na to ukryte pytanie: tak, mam kopię tego nagrania. Trzymam ją w dobrze
zabezpieczonej części domu. Daję wam słowo, że nie jestem winowajcą tego przecieku.
Nie wiem, czyja to sprawka.

- Przyjmuję twoje zapewnienia, admirale - powiedziała Leia. -Natomiast pańskich

nie - dodała, zwracając się do Grafa. - Nikt nie może być wyłączony z przesłuchań.

- Rozumiem, księżniczko - odpowiedział cicho zmieszany Graf.
Generał Carlist Rieekan, szef wywiadu Nowej Republiki, miał inny problem: mu-

siał oszacować szkody wywołane robotą Ourna i zapobiec powtórzeniu się takich wy-
padków w przyszłości. Pierwsze zadanie wymagało rozstrzygnięcia, jakie dokładnie
informacje zostały przekazane Yevethom. Drugie wiązało się z odpowiedzią na pytanie,
jakim sposobem działalność Ourna uszła uwagi władz, zanim oddał się w ich ręce wraz
z czarną skrzynką.- Wprawdzie nie ma to wielkiego znaczenia, księżniczko, ale wyglą-
da na to, że przyskrzyniliśmy nie tego szpiega, co trzeba -powiedział Rieekan.

- Jak mam to rozumieć?
- Siedemdziesięciu moich ludzi pracowało nad tym przez całą noc, ale nie udało

się ustalić wiarygodnego związku między działalnością Belezabotha Ourna a prze-
chwyceniem „Zatyczki" -odparł Rieekan. - On jest po prostu nikim: małym, nadętym
pasożytem. Nie miał szans na zdobycie i przekazanie komuś informacji o tak subtelnym
charakterze, jak plan misji generała Solo czy trasa przelotu „Zatyczki".

- Jesteś tego pewien?
- Całkowicie. W nocy Ourn załamał się i w ekspresowym tempie wyznał całą

prawdę. On nawet nie wiedział, że generał Solo zaginął.

- A zatem mamy gdzieś jeszcze jednego szpiega Yevethów... i to na wysokim sta-

nowisku.

- Co najmniej jednego - dodał Rieekan.
- Popołudniowi rozmówcy wicekróla — rzucił Graf. - Senatorowie Marook, Pera-

mis i Hodidiji.

- Sprawdzamy ich dość dokładnie - odparł Rieekan.
- A co z czarną skrzynką? - spytała Leia.
- Interesujące urządzenie - stwierdził Rieekan. - Nawiasem mówiąc, nie jest cał-

kiem czarne. Ustawiliśmy je w chłodni i otworzyliśmy w całkowitej ciemności, w wa-
runkach próżniowych. Dobrze zrobiliśmy, bo źródło zasilania było połączone z zapal-
nikiem tlenowym, uruchamianym w chwili otwarcia pokrywy. Skutki byłyby porów-
nywalne z eksplozją granatu protonowego. Zrobiliśmy kilka hologramów wnętrza

background image

Michael P. Kube-McDowell

109
skrzynki i ostrożnie zamknęliśmy pokrywę. Wsadziliśmy skrzynkę do urządzenia, które
udawało przekaźnik, i podłączyliśmy tak, jak kazał Ourn. Zbudowaliśmy tę maszynkę
w taki sposób, żeby zachowywała się jak najprawdziwszy przekaźnik, ale moc wyj-
ściową ustawiliśmy na jedną dziesięciomilionową zwykłej, jaka potrzebna jest do
otwarcia kanału hiperłącza. Tyle wystarczyło, żeby zapisać nadawany sygnał i zanali-
zować go... Tuż przed odprawą dostałem raport z postępu prac - dodał Rieekan, zerka-
jąc do elektronicznego notesu. - Wygląda na to, że konstruktorzy skrzynki użyli nie
znanego nam, jak dotąd, algorytmu impulsowo-kompresyj-nego, który pozwala ukryć
sygnał pośród standardowych szumów. Bardzo wydajne rozwiązanie - powiedział, spo-
glądając na Leię. - Typowo imperialne, zdaniem jednego z moich specjalistów. Pewnie
stworzono je tu, na Coruscant, jeszcze w czasach Sekcji Dziewiętnastej i magików
Warthana.

- Czy uzyskane przez was informacje pozwolą zlokalizować podobne urządzenia?

- zapytała Leia.

- Możliwe. Zapewne będziemy w stanie przechwycić następne transmisje. Jeśli

dopisze nam szczęście, być może odnajdziemy też poprzednie przekazy. Wiemy już,
czego szukać w archiwach - odparł Rieekan. - I jeszcze jedna sugestia.

- Słucham.
- Mamy w ręku narzędzia, które pozwolą nam przeprowadzić małą kampanię dez-

informacyjną - ciągnął Rieekan - sprawną czarną skrzynkę oraz renegata, który aż się
pali do współpracy. Może po prostu pozwolimy mu znowu nawiązać łączność zYevet-
hami?

Leia skinęła głową w zamyśleniu.
- Masz jakiś pomysł, co moglibyśmy im zakomunikować?
- Ja mam - wtrącił Nanaod Engh, po raz pierwszy przyciągając uwagę zebranych

ku przeciwległemu krańcowi stołu. - Nie jesteśmy pewni, czy Yevethowie przetrzymują
generała Solo. Nie wiemy nawet, czy... proszę mi wybaczyć... czy on żyje. Nil Spaar
nie odpowiedział jak dotąd na żadną z wysłanych do niego wiadomości. Nie próbował
skontaktować się z nami, odkąd opuścił Coruscant. Wiemy tylko o jego czynach... Być
może Ourn mógłby wreszcie przerwać jego milczenie.


Po powrocie na pokład „Dumy Yevethów" Nil Spaar zainteresował się przede

wszystkim trzema nowymi wylęgarniami. Każda z nich składała się z czterdziestu
ośmiu komnat, które, nim dokonano przebudowy, służyły jako cele więzienne. Prawdę
mówiąc, charakter tych pomieszczeń niewiele się zmienił - przeróbki były zadziwiająco
nieliczne.

Zaglądając do niektórych komnat, Nil Spaar z satysfakcją zauważył, że są dosko-

nale przystosowane do zawieszenia i pielęgnacji kokonów. Ściany były gładkie i czyste,
system rur zapewniał dopływ pożywienia, a układ wentylacyjny odizolowano od in-
nych pomieszczeń statku. W każdej z komnat zainstalowano nawet studzienki, które
miały się przydać przy składaniu ofiar i rytuale przyjścia na świat.Obsługą wylęgarni
miało się zająć osiemnaście nowych opiekunek. Zakończywszy inspekcję pomieszczeń,
Nil Spaar kazał zwołać je wszystkie, chcąc osobiście ocenić ich przydatność. Więk-

background image

Próba Tyrana

110

szość z nich stanowiły doświadczone niańki, mające za sobą wiele udanych wylęgów,
lecz tylko niektóre z nich zostały poddane sterylizacji.

- Na długo przedtem, nim te komnaty zapełnią się dojrzewającymi mara-nas, za-

czniecie odczuwać magiczną moc instynktu godowego - ostrzegł wicekról. - Odwiecz-
ny popęd ku cielesnym rozkoszom będzie was zrazu tylko drażnił, lecz z czasem stanie
się trudny do opanowania. Ajednak nie wolno wam odpowiedzieć na ten zew, wtedy
bowiem zbrukałybyście wasz święty obowiązek zostania strażniczkami przyszłości.

Nil Spaar nie zamierzał dawać im szansy wycofania się ze służby. Praca dla dara-

my była niezwykłym honorem, służba zaś na jego flagowym okręcie - najwyższym za-
szczytem. To, że ktoś mógłby zrezygnować z tego wszystkiego dla tak marnej pokusy,
jaką jest rodzicielstwo, było wprost nie do pomyślenia. Mistrzyni cechu opiekunek z
Giat Nor osobiście udzieliła rekomendacji najlepszym ze swoich podwładnych, a do-
mom, które musiały opuścić, zapewniła należyte zastępstwa.

Inspekcję marasi, które dostarczono na pokład, by pomogły mu w zapełnieniu wy-

lęgarni, Nil Spaar zostawił sobie na koniec. Wybrano je spośród tysięcy ochotniczek i
umieszczono w dawnym bloku więziennym F - dwadzieścia młodych samic, a wszyst-
kie rozkosznie gibkie, rozochocone i, co zrozumiałe, niecierpliwe.

Nil Spaar uznał tę kombinację cech za podniecającą i postanowił natychmiast roz-

ładować napięcie, wybierając jedną z ponętnych marasi. Kiedy skończył, marasi z są-
siednich cel aż zwijały się z podniecenia, reagując na zapach i odgłosy kopulującej pa-
ry. To wystarczyło, by przywrócić Nilowi Spaarowi siły, toteż niezwłocznie zajął się
kolejnymi partnerkami. Gdy trzeci z upojnych aktów dobiegł końca, władca przywołał
narada-ti, która wcześniej dyskretnie usunęła się na stosowny dystans, pozwalający jej
udawać, że nie słyszy namiętnych westchnień.

- Tę- powiedział, przechadzając się korytarzem i wskazując palcem na jedną z nie

tkniętych jeszcze samic — i tę. Przyprowadzisz je do mojej kabiny po wieczornym czy-
taniu tolotanu.

- Tak, daramo ~ odpowiedziała, kłaniając się z szacunkiem.
- Kiedy przybędą następne?
- Kolejnej grupy oczekujemy za dwadzieścia dni - odparła.
- Znajdą się dla nich wolne gniazda?
- Tak. Zarówno tu, jak i w bloku G.
- Przyspieszyć selekcję - rozkazał wicekról. - Sprowadzisz następną grupę tak

szybko, jak tylko się da.

- Tak, daramo. Panie, przełożona opiekunek ostrzega, że kolejne mara-nas powin-

ny być wieszane co pewien czas, aby wylęgarnia była w stanie w porę obsłużyć młode
przychodzące na świat. Jeśli w tym samym czasie narodzi się zbyt wiele...

- To nie twoja sprawa - przerwał. - Zajmij się zapełnieniem gniazd samicami, i to

najlepszymi.

- Tak, daramo.
Dopiero wtedy Nil Spaar udał się na spotkanie z Tal Fraa-nem, który zamęczał Eri

Palle'a pytaniami o rozkład zajęć wicekróla i błaganiami o jak najrychlej szą audiencję.
Spotkali się w górnej sali dowodzenia - obszernym, półokrągłym pomieszczeniu, ulo-

background image

Michael P. Kube-McDowell

111
kowanym w przedniej części nadbudówki statku. Przezroczyste panele obserwacyjne
podwójnej grubości zapewniały imponujący widok na szeroki, ośmiokilometrowej dłu-
gości, zwężający się ku dziobowi kadłub gwiezdnego niszczyciela.

- Czyż to nie budujące - zaczął Nil Spaar, gdy wprowadzono Tal Fraana - że tak

wielka potęga spoczęła w rękach Czystych? Czy ktokolwiek może wątpić, że jesteśmy
dziećmi Powszechności i spadkobiercami pradawnej chwały? - Odwrócił się plecami do
iluminatorów i dotknięciem karku przyjął wierno-poddańczy hołd Tal Fraana. - Dokąd
nas zaprowadzi ścieżka owej chwały, mój młody uczniu? Na ile uda nam się spełnić
nasze ambicje?

- Zaiste, jesteśmy spadkobiercami, daramo - odparł Tal Fraan - ale nawet w grani-

cach Powszechności nasze prawa są kwestionowane. Wydaje się, że nie same ambicje
staną się miarą naszego przeznaczenia.

- Nie istnieje okręt, który mógłby się równać z „Dumą Yeve-thów". Nie ma też

krwi silniejszej niż krew Czystych - stwierdził dumnie Nil Spaar. - Z czasem wróg
podda się naszej woli.

- Przyszedłem porozmawiać o tym, który wciąż się opiera -oświadczył Tal Fraan. -

Udało mi się wejrzeć głębiej w serca bladego robactwa. Nie możemy wysłać im nagra-
nia z sali widokowej. Wzbudzilibyśmy w nich gniew, a nie chęć poddania się.Nil Spaar
rozprostował masywne dłonie.

- Czy mnie pamięć nie myli, czy to właśnie ty doradzałeś mi, bym pokazał Leii na-

szych zakładników?

- Istotnie, lecz byłem w błędzie - przyznał bez ogródek Tal Fraan. - Tylko strach

zapewni nam to, czego potrzebujemy; ich strach o własne bezpieczeństwo. Obawa o
życie zakładnika powstrzyma ich ręce, ale nie odmieni ich serc. Jeśli skrzywdzimy jeń-
ca, ów lęk zamieni się w furię.

- Skąd ta pewność?
- Wiem o tym od szkodnika - odparł Tal Fraan. - Rozmawiałem z nim na pokła-

dzie promu. Chciałem wybadać jego reakcję na śmierć towarzysza; przekonać się, czy
zaczął bać się o własne życie. Byłem też ciekaw, czy to doświadczenie sprawiło, że bę-
dzie bardziej chętny do współpracy z nami.

- I zawiodłeś się?
- Zaniepokoiłem się. Nabrałem pewności, że jeśli wyślemy do nich nagranie z eg-

zekucji, szkodniki nigdy stąd nie odejdą. Moje obawy były tak silne, że nakazałem
wstrzymanie transmisji do czasu rozmowy z tobą.

- Tak też powiedział Vor Duull - rzekł Nil Spaar. - Był zdumiony twoją arogancją.

Znając mnie dobrze, wolał poprosić o potwierdzenie.

Na twarzy Tal Fraana odmalowała się konsternacja.
- Czyżbyś przestał mi ufać, daramoi
- To się jeszcze okaże, proktorze.
W oczach Tal Fraana pojawił się błysk nadziei.
- Czy wiadomość została wysłana?

background image

Próba Tyrana

112

- Nie, ale jeszcze nie jestem pewien, czy nie powinniśmy tego zrobić. Kiedy mieli-

śmy kłopoty z imperialnymi niewolnikami, publiczna rzeź kilku z nich zawsze gwaran-
towała posłuszeństwo pozostałych.

- Po tylu latach niewoli nie było w nich ducha oporu - argumentował Tal Fraan. -

Wychowano ich po to, by byli posłuszni. Ci są inni. Królowa szkodników, jej małżo-
nek, a nawet ich piloci różnią się bardzo od niewolników. Są głupio uparci i niebez-
piecznie niezależni.

- Uważasz, że są nieprzewidywalni?
- Nie, daramo. Nadal jestem gotów postawić własną krew na to, że dobrze ich ro-

zumiem. Jeżeli pokażemy im więźniów, damy im nową siłę. Lepiej posłuży nam ich
niepewność.

- Jest jeszcze coś... - zaczął Nil Spaar. - Godzinę temu Vor Duull przyniósł mi

wieść, że jeden z jego ludzi rozmawiał z Bele-zabothem Oumem.

- Z tym szpiegiem z Paąwe? Od tygodni nie przekazał nam żadnej wartościowej

informacji.

- Może tym razem wreszcie to uczynił. Doniósł, że Leia nie wierzy, jakoby jej mąż

był w naszych rękach, bo jest pewna, iż nie bylibyśmy w stanie tak precyzyjnie zorga-
nizować przechwycenia jego statku.

- Przecież pozostawiliśmy przy życiu świadków!
- Widocznie nie przesłuchano ich lub nie dano wiary ich słowom. Ourn twierdzi,

że Leia jest zasmucona losem partnera, lecz nadal robi swoje, nie zważając nawet na
groźbę pozbawienia jej stanowiska. To oczywisty dowód, że twoja pierwsza rada była
słuszna. Musimy pokazać zakładników królowej szkodników, a wtedy z pewnością
zmieni ton.

Przycisnąwszy mocno grzbiety dłoni do policzków, Tal Fraan przespacerował się

do iluminatora i z powrotem, nim odpowiedział.

- Nie, daramo. Nie mogę się z tobą zgodzić. Z jej słów nie wynika, że gdy pozna

prawdę, zaprzestanie agresywnych posunięć. Han Solo odpowiedział mi buntem i groź-
bami. Jej ogień jest, rzecz jasna, podobnie gorący jak jego; z pewnością zauważyłeś, jak
niezwykła łączy ich więź, panie. Nieraz bez wahania, wzajemnie ryzykowali za siebie
życie. Takie informacje znalazłem w materiałach, które sam mi dałeś.

Nil Spaar spojrzał na rozciągający się przed nim kadłub ogromnego okrętu i spo-

strzegł, że światło złocistego słońca N'zoth przydało jego konturom niezwykłego blasku
wypolerowanego metalu.

- Jak zatem, twoim zdaniem, powinniśmy usunąć tę zarazą z naszych gwiazd? -

zapytał po chwili.

- Nie udało nam się wzbudzić w nich strachu przed nami -odparł Tal Fraan - ale

odkryliśmy strefy cienia, do których nie odważą się wkroczyć. A największą z nich jest
strach przed powtórzeniem się horrorów z przeszłości. Tym właśnie lękiem posłużyli
się przeciwnicy Leii. Spróbujmy potwierdzić ich przepowiednie. Pomóżmy im ją znisz-
czyć.

background image

Michael P. Kube-McDowell

113

Ogromny Pałac Imperialny, składający się z pięćdziesięciu połączonych ze sobą

budowli, kryjących w sobie dwadzieścia tysięcy pokoi i sal, stał się inspiracją wielu
opowieści.

Mówiono, że pod koniec jego budowy ośmiu robotników błądziło po korytarzach

prawie przez miesiąc, gdy zawiódł układ naprowadzający wbudowany w ich komunika-
tor. Krążyły też pogłoski o istnieniu komnaty bez drzwi, o całych sekcjach liczących
setki pokoi, których nigdy nie zajęto, a także o ukrytym skarbcu „generała-pirata", To-
leph-Sora.

Z co najmniej jedenastoma biurami i dziewięcioma innymi pomieszczeniami wią-

zały się historie morderstw. Z ust do ust przekazywano też makabryczną opowieść o
Fronie Zeffli, która zmarła za biurkiem w swoim biurze. Jej zwłoki odkryto dopiero po
roku... Najstarsi stażem urzędnicy wspominali, że dzieci współpracowników Palpati-
ne'a, którym pozwalano wałęsać się po Pałacu bez żadnych ograniczeń, potrafiły całymi
dniami bawić się w „Myśliwego" w windach i korytarzach.

Mimo iż spora część dawnego Pałacu została uszkodzona lub zniszczona podczas

Burzy Mocy, wywołanej przez Imperatora - to, co ocalało lub zostało odbudowane, aż
nadto wystarczało, by ukryć się lub zgubić. Dlatego właśnie pierwszy zarządca wydał
polecenie, by wszyscy pracownicy, od trzeciego szczebla w górę, nosili przy sobie ak-
tywne komlinki, oni zaś wymagali tego samego od swoich podwładnych.

Rozkaz Engha nie dotyczył jednak Leii, która bardzo często pozwalała sobie na

wyłączanie komunikatora. Z tego powodu Alole i Tarrick w tajemnicy porozumieli się
z ochroniarzami księżniczki: towarzysząca jej osoba zawsze musiała mieć pod ręką ak-
tywny komlink.

Tego popołudnia obowiązek ten spoczął na Alole, jednak Leii udało się niepo-

strzeżenie wymknąć z biura tylnym wyjściem. Asystentka zorientowała się w sytuacji
dopiero wtedy, gdy ekrany wszystkich terminali komunikacyjnych rozbłysły czerwo-
nym alarmem ogłoszonym przez generała Rieekana.

Najpierw pobiegła do Sniffera, który strzegł jedynego wejścia na piętro.
- Pani Prezydent jest w pobliżu? - zapytała.
- Nie, proszę pani. Nie opuszczała tego piętra. Następnie Alole skontaktowała się z

Tarrickiem, który już wiedział o alarmie.

- Widziałeś panią Prezydent?
- Nie. A co, nie ma jej z tobą? - zdziwił się Tarrick.
- Czmychnęła najdalej pół godziny temu.
- Popytam miejscowych - zaoferował się Tarrick, mając na myśli prywatną listę

dziewięciu biur i siedmiu nazwisk oficjalnych osobistości, którym Leia najczęściej
składała wizyty. -Sprawdzałaś w jaskini?

- Właśnie tam idę.
Pędziła bocznym korytarzem w stronę rzadko odwiedzanych prywatnych pokoi,

znajdujących się w przyległej wieży. Mon Mothma używała ich kiedyś jako przedłuże-
nia biura Prezydenta. W małej, przytulnej salce organizowała prywatne spotkania, a w
położonym obok ogrodzie odpoczywała i ćwiczyła. Leia rzadko tu zaglądała. Gdy za-

background image

Próba Tyrana

114

czynała czuć ciężar zamknięcia w czterech ścianach biura, wolała po prostu opuścić
piętro przeznaczone dla najważniejszych osobistości.

Tym razem jednak Alole znalazła ją właśnie tu - pogrążona w głębokim śnie, leża-

ła na trójkątnym narożnym łóżku. Patrząc na odprężoną twarz Leii, Alole zawahała się,
czy ją budzić. Tego ranka zmęczenie księżniczki rzucało się wszystkim w oczy. Od
wielu dni z jej twarzy nie schodził wyraz napięcia. Dopiero teraz, we śnie, jej czoło
wreszcie się wygładziło.

Z westchnieniem żalu Alole chwyciła za zielonkawozłoty słupek tworzący jeden z

wierzchołków łóżka i potrząsnęła nim lekko. Dwukrotnie zawołała Leię po imieniu, po
czym odsunęła się o krok.

- Jest tutaj, Tarricku- powiedziała cicho do komlinku. -Wychodzimy stąd za minu-

tę lub dwie. Przygotuj nagranie i zorientuj się, czy generał Rieekan nie zechciałby
wpaść.

- Właśnie to robię — odparł Tarrick. - Admirał Ackbar jest już w drodze z Do-

wództwa Floty.

Charakterystyczny, wysoki głos Tarricka dochodzący z głośniczka komlinku jakoś

przedarł się przez zasłonę zmęczenia i przykuł uwagę Leii. Usiadła na łóżku z bezgło-
śnym krzykiem na ustach, rozbieganymi oczami i zaciśniętymi pięściami.

- Już dobrze, to tylko ja, Alole - powiedziała asystentka, wsuwając komlink do

kieszeni. - Musimy się spieszyć. Nil Spaar przemówił na Kanale Osiemdziesiątym
Pierwszym.Cztery z sześciu osób, które zasiadły przy stole konferencyjnym wraz z Le-
ią, oglądały przesłanie od wicekróla już po raz drugi. Jedna z nich próbowała przygo-
tować księżniczkę na to, co miała za chwilę usłyszeć.

- Jeśli to ma być odpowiedź na wiadomość od Ourna - zaczął admirał Graf- to

martwiliśmy się nie o to, co trzeba. Han Solo już się nie liczy.

- Chcę usłyszeć to sama - rzuciła Leia, sięgając po pilota.
Nagranie rozpoczęło się czymś, czego przedtem nie widzieli - godłem Ligi

Duskhańskiej. Tworzył je podwójny krąg trójra-miennych gwiazdek na szkarłatnym tle.
Po chwili ukazała się twarz Nila Spaara.

Tym razem miał towarzystwo. Za jego plecami stanął człowiek w czarnym mun-

durze imperialnego Moffa. Graf nachylił się w stronę księżniczki.

- W tle widać mostek niszczyciela gwiezdnego klasy Super. Leia uciszyła go nie-

cierpliwym machnięciem ręką.

- Zwracam się do silnych i dumnych przywódców światów wasalnych Nowej Re-

publiki - zaczął wicekról. - Mam dla was oświadczenie i... ostrzeżenie.

Właśnie dziś potężna flota pod rozkazami księżniczki Leii dokonuje najazdu na

Gromadę Koornacht, terytorium, które należy do Yevethów od ponad tysiąca lat.

Aż do tej chwili zachowywaliśmy się bardzo powściągliwie wobec napaści na nasz

dom. Wbrew namowom moich dowódców trzymałem naszą flotę w odwodzie, jeśli nie
liczyć kilku akcji, w których zagrożone było życie cywilów. Robiłem wszystko, by
ograniczyć liczbę ofiar po obu stronach. Dałem księżniczce Leii wiele okazji do zmiany
polityki i wycofania sił Nowej Republiki.

background image

Michael P. Kube-McDowell

115

Jestem głęboko zasmucony tym, że pani Prezydent postanowiła wzmocnić je jesz-

cze bardziej. Mimo ostrzeżeń światłych doradców, w ciągu ostatnich kilku tygodni w
tajemnicy wysłała przeciwko Lidze Duskhańskiej setki nowych okrętów.

Jestem zasmucony, ale nie zaskoczony. To właśnie ta kobieta doprowadziła do ze-

rwania wielce obiecujących negocjacji między moim narodem a Nową Republiką, po-
kój bowiem nie odpowiada jej ambicjom. Siedziała naprzeciwko mnie i obsypywała
mnie kłamstwami co do swych intencji, a w tym samym czasie jej agenci szpiegowali
nas, szukając słabych punktów i planując podboje.

Wiem, że porządni obywatele Nowej Republiki próbują przepędzić tę oszustkę ze

stolicy. Niestety, zdołała ona kupić sobie przyjaźń wielu osobistości na Coruscant, inne
zaś mają powody, by się jej obawiać. To będzie ciężki bój, mam jednak nadzieję, że
ostatecznie zwycięży honor.

- Teraz będzie najlepsze - szepnął Graf do Ackbara.
- Yevethowie nie będą biernie śledzić biegu wydarzeń - ciągnął Nil Spaar. - Nie

możemy dłużej narażać na szwank naszej przyszłości w nadziei, że księżniczka Leia
opamięta się i zostawi nas w spokoju. Musimy się bronić. Odrzucając naszą przyjaźń i
zagrażając naszej egzystencji Leia zmusiła nas, byśmy szukali przyjaciół tam, gdzie w
innych okolicznościach nie chcielibyśmy ich znaleźć.

Nil Spaar wskazał dłonią mężczyznę siedzącego za nim.
- Poprosiliśmy Imperium, by raz jeszcze zawitało do Gromady Koornacht, tym ra-

zem jako nasz sprzymierzeniec.

- Kompletna bzdura - prychnęła Leia. - Oni gardzą Imperium!
- ... Niniejszym ogłaszam, że Liga Duskhańska i Wielka Unia Imperialna podpisa-

ły układ o wzajemnej pomocy wojskowej. Moff Tragg Brathis jest dowódcą tej oto flo-
ty.

Człowiek w mundurze skinął głową, a Nil Spaar przerwał na chwilę przemówie-

nie. Obraz przesunął się w prawo i zatrzymał na panoramie widocznej przez przedni
iluminator mostka, potwierdzającej fakt, że mówca znajdował się na pokładzie niszczy-
ciela klasy Super. Przez kilka sekund widać było co najmniej sześć innych niszczycieli,
wiszących w równym szyku nad pia-skowożółtą powierzchnią jakiejś planety.

Po chwili Nil Spaar znowu przesłonił widok.
- Zobaczyliście wystarczająco dużo, by pojąć, że jeśli Nowa Republika nie opuści

naszych granic, a prezydent, ktokolwiek nim będzie, nie uzna naszego prawa do tych
gwiazd, połączone siły Ligi i Unii staną gotowe do walki. Od waszych czynów zależą
losy przyszłości.

Twarz wicekróla rozmyła się, ustępując miejsca godłu Ligi Duskhańskiej. Po

chwili ekran ściemniał.

- To wszystko? - spytała Leia.
- Tak.
Wcisnęła jeden z klawiszy sterownika i rzuciła urządzenie na stół.- Czy ktoś z was

uważa, że to może być prawda?

background image

Próba Tyrana

116

- Dział Wyszukiwania Danych już analizuje nagranie - odparł Graf. - Nylykerka

powinien umieć określić, czy któryś z tych statków został namierzony podczas rozpo-
znania.

- Ale czy będzie umiał powiedzieć nam, od kiedy są w służbie i kto nimi dowodzi?

- rzucił z powątpiewaniem Rieekan. -Może ten pakt jest prawdziwy i zawarto go w ta-
jemnicy wiele miesięcy temu?

- Dlaczego mówiłby o nim właśnie teraz?
- A dlaczego nie? Skoro i tak wiemy o imperialnych okrętach, to on nie ma nic do

stracenia; może powiedzieć o nich wszystkim. Chyba wiadomo, co chce przez to osią-
gnąć.

- Co masz na myśli mówiąc „powiedzieć wszystkim"? -rzuciła ostrym tonem Leia.

- Czyżby przekaz rozszedł się po całym systemie?

Rieekan uniósł brew i skierował wzrok ku przeciwnemu krańcowi stołu.
- Tak - przyznała szefowa służb komunikacyjnych. - Pojawił się w sieci jako stan-

dardowy pakiet dyplomatyczny. Był zakodowany w zupełnie zwyczajny sposób, więc
system nie miał powodu, żeby go wychwycić i zatrzymać.

- Nadchodzą ciekawe czasy - mruknął Ackbar do siebie, kręcąc głową.
Leia skrzywiła się z niesmakiem.
- Czy możemy przynajmniej określić, gdzie nastąpiło wejście do systemu?
- Pracujemy nad tym - broniła się kobieta. - Istnieje ponad trzysta tysięcy autory-

zowanych wejść do każdego kanału o niskim poziomie zabezpieczeń, takiego jak
Osiemdziesiąty Pierwszy.

- Czarna skrzynka i włączony hiperkom - stwierdził Rieekan. - Niczego więcej nie

trzeba. Odbiorca nie musiał nawet znajdować się na Coruscant.

- Przepraszam... - zaczął Nanaod Engh. Niewiele głów zwróciło się w jego stronę,

toteż odchrząknął i powtórzył: -Przepraszam! To nieważne. Rozmawiamy o szczegó-
łach, a tymczasem dużo istotniejsze jest to, co dzieje się poza tym pokojem.

Leia energicznie kiwnęła głową w jego stronę.
- Mów dalej.
- To nie do nas jest skierowana mowa wicekróla - wyjaśnił, gestykulując żywioło-

wo. - To strzał wymierzony w serca naszych obywateli.

- Przecież to oszustwo - naciskał Ackbar. - Nie ma ani żadnego paktu, ani Moffa

Brathisa, ani Wielkiej Unii, ani imperialnej floty. Jestem tego pewien.

- Pewnie masz rację - odpowiedział Engh. - Tylko że to nie ma znaczenia. Nie-

ważne, czy usłyszeliśmy prawdę, czy kłamstwo. Nieistotne, w co wierzymy. Generale
Rieekan, jakie dowody może pan zaprezentować, by zaprzeczyć prawdziwości wize-
runku dowódcy w czarnym mundurze stojącego u boku Nila Spaara na mostku niszczy-
ciela gwiezdnego imperialnej konstrukcji?

- Istnieje wiele sposobów. Mamy ekspertów...
- Nie, generale. Nie pokona pan siły obrazu słowami. - Engh spojrzał na Leię. -

Bez względu na to, kto przemawia, ludzie wierzą własnym oczom. Nasze wyjaśnienia
nie wystarczą, by uświadomić im, że są oszukiwani. W tej chwili pewnie rozmawiają o
tym, co zobaczyli. Pytają: „Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić w tej sprawie?", a nie:

background image

Michael P. Kube-McDowell

117
„Jak sądzisz, czy to prawda?". Nie wiem, do jakich dojdą wniosków, ale jedno jest
pewne: są przekonani, że Yevethowie zawarli sojusz z Imperium.

Engh odchylił się wraz z fotelem.
- Myślę, że analitycy pracujący nad wizerunkiem pani Prezydent powinni zoba-

czyć ten materiał jak najszybciej. Mam też nadzieję, że wreszcie spotkasz się z nimi
osobiście, Leio. Wydarzenia najbliższych dni nie będą wynikiem pytań i odpowiedzi,
porad ekspertów czy rozsądnych ocen wyrażanych przez poważne osobistości przy sto-
łach konferencyjnych. Ich historię napiszą głęboko zakorzenione wierzenia, silne emo-
cje oraz podświadome obrazy, które pojawią się przed snem w głowach naszych oby-
wateli.


Tholatin była planetą nie zamieszkaną, jeśli nie liczyć Esau's Ridge - kryjówki

przemytników, położonej w głębokiej poziomej szczelinie u podnóża ogromnej ściany
skalnej. Otwór miał tysiąc metrów długości i sto głębokości. Maksymalna odległość
między płytą lądowiska a podpartym stemplami, granitowym stropem wynosiła sześć
metrów. Labirynt sztucznie wydrążo-nych tuneli i sal ciągnął się dodatkowe dwieście
metrów w głąb masywu.

Było to jedno z najtajniejszych gniazd przemytników; całkowicie niewidoczne z

orbity i dobrze strzeżone. Nawet trzy podejścia do lądowisk, które wycięto w lesie po-
rastającym dolinę, zakrywano wojskową siatką maskującą, nieprzenikliwą dla skane-
rów pracujących w podczerwieni.

Esau's Ridge było bazą o elitarnym charakterze - wstęp do niej mieli jedynie wete-

rani nielegalnego handlu, raczej dysponujący rozległymi koneksjami niż nadziani. No,
przynajmniej kiedyś za taką uchodziło. Kiedy zawitał do niej „Sokół Millenium", kry-
jówka była bardziej zatłoczona niż kiedykolwiek przedtem za pamięci Chewbacci. Od-
ległości między parkującymi statkami zredukowano do pół metra, a opłaty za skorzy-
stanie z lądowiska wyśrubowano do niesłychanego poziomu.

- Pokój raczej nie przeszkadza wam w interesach - warknął Chewie do pracownika

obsługi lądowiska, wręczając mu należność za pierwszy dzień.

- W wolnych chwilach między wojnami rządy zabawiają się zabranianiem różnych

rzeczy - odparł mężczyzna. - Nigdy nie zabraknie dla nas pracy. Witaj w Ridge,
Chewbacco. A przy okazji... wykurzyłem stąd dwóch smarkaczy, żeby zrobić miejsce
dla tej kupy złomu, którą nazywasz swoim statkiem.

Chewbacca bez skargi zapłacił łapówkę wymuszoną tym gestem „szacunku dla

starszych".

- Czy Plothis nadal tu urzęduje?
- Zginął cztery lata temu. Zastrzelił go niezadowolony klient. Bracha e'Naso prze-

jął po nim interes.

- A co z Formayjem i jego firmą?
- Po staremu. Nie zapomnij odwiedzić Armatina Groźnego. Wycofał się z interesu

i kupił bar „slava". Ucieszy się z twojej wizyty... oczywiście pod warunkiem, że będzie
trzeźwy.

background image

Próba Tyrana

118

W trosce o dobro młodzieży Chewbacca polecił Lumpawar-rumpowi i Jowdrrl, by

pozostali na pokładzie. Pod opieką Shorana i Dryanty „Sokół" był tak bezpieczny, jak
tylko może być bezpieczny statek w kryjówce złodziei, lecz dla niedoświadczonego
Wookieego Esau's Ridge mogło być równie groźne jak Las Cieni.

Chewbacca przybył tu w poszukiwaniu informacji oraz specjalistycznego sprzętu.

To pierwsze, jak się okazało, było jeszcze bardziej kosztowne niż horrendalnie drogi
ekwipunek. E'Naso przyjął Chewbaccę z wielkim szacunkiem, po czym próbował na-
ciągnąć go jak szczeniaka, proponując zawyżoną o pięćdziesiąt procent cenę.

- Utrzymanie tego rodzaju sprzętu w ciągłej sprzedaży jest prawie niemożliwe -

zaprotestował, słysząc ostrzegawcze warknięcie Chewiego. - Widziałeś tę kolejkę stat-
ków? Popyt jest bardzo duży, a dostawy wyjątkowo drogie. Jeżeli chcesz usłyszeć lep-
szą cenę, idź do Maniida i innych, którzy okradają moje transporty.

Jeden z klientów e'Naso, stary samiec Kiffu, przeglądający katalog pirackich holo-

filmów, włączył się do podsłuchanej rozmowy.

- Targujesz się z Wookieem, e'Naso? - spytał, potrząsając głową. - Odważny je-

steś. Nawet Plothis wolałby nie ryzykować. Zdecydowałeś już, kto odziedziczy po tobie
sklep?

Chewbacca obnażył kły w złowrogim grymasie, tym bardziej niepokojącym, że

przypominał nieco uśmiech.

E'Naso czym prędzej zrewidował swoją ofertę, ujmując dwadzieścia procent kwo-

ty. Kiedy i to nie zmieniło miny Chewbacci, pozwolił mu zaproponować własną cenę.

- Tylko z dostawą na statek - zastrzegł Wookiee.
- Oczywiście. Ma się rozumieć.
Naturalnie po wyjściu ze sklepu Chewbacca wypłacił Kiffu jedną trzecią zaosz-

czędzonej kwoty...

Robienie interesów z Formayj wyglądało zgoła inaczej. Wiekowy Yao nie tylko

znał wszystkie sztuczki, pracował także w swojej branży wystarczająco długo, by być
autorem wielu z nich. Poza tym nie miał zwyczaju się targować. Jego pamięć i sieć
kontaktów, którą zdołał zbudować podczas ponad stu lat działalności, miały swoją ce-
nę. Zanim sprzedał jakąś informację, długo szacował jej wartość.

- Gromada Koornacht - powiedział, kiwając głową. - Mapy, populacja, szlaki nad-

przestrzenne, typy statków, planetarne systemy obrony, sieci czujników... to bardzo
rzadkie dane. Drogie.

- Zapłacę, ile zechcesz.
- Wróć za dwa dni. Będę wiedział coś więcej.
Tak więc Chewbacca i jego załoga czekali, trzymając się blisko „Sokoła" i z nu-

dów obserwując ruch statków na lądowisku. Przybycie wózka ze sprzętem od e'Naso
było miłą odmianą. Oglądanie, testowanie i ładowanie zakupionego ekwipunku pomo-
głoim rozładować narastającą niecierpliwość, jednak już następnego ranka Lumpawar-
rump zaczął się zachowywać jak dziki zwierz w klatce - krążył po pokładzie „Sokoła"
obijając się o grodzie.

- Jak długo jeszcze, ojcze?
- Tak długo, że zdążysz z pięć razy przegrać z Jowdrrl w przedniej ładowni.

background image

Michael P. Kube-McDowell

119

- Jest zajęta przeróbkami w górnej wieżyczce.
- Próbuje się czymś zająć. Znajdzie dla ciebie czas, jeśli poprosisz.
- A nie mógłbym spróbować się z tobą?
- Umiesz już przegrywać, a ja muszę się jeszcze spotkać z informatorami i starymi

kumplami - odparł Chewbacca, tarmosząc futro syna. - Zostań tu. Spróbuj lepiej poznać
statek. Poćwicz obronę i atak... Wkrótce będziesz ich potrzebował.

Cały dzień picia w barze „slava" oraz wysłuchiwanie przemytniczych przechwa-

łek i wyssanych z palca opowieści wystarczyły, by nadwerężyć nawet cierpliwość Wo-
okieego. Gdy tuż obok niego zaczęła się trzecia z rzędu bijatyka, zerwał się na równe
nogi, chwycił walczących za ubrania i rzucił w przeciwległe krańce sali - tylko po to,
by rozładować napięcie.

Następnego ranka powrócił do kantoru Formayja, ale niewiele zyskał.
- Trudne — oświadczył informator. - Wróć za dwa dni. Dwa dni później powtórzył

tę samą kwestię.

Piątego dnia pobytu w Esau's Ridge Chewbacca ugiął się pod błagalnym spojrze-

niem Lumpawarrumpa i postanowił pokazać mu przemytniczą bazę.

Niewiele brakowało, a wycieczka skończyłaby się równie szybko, jak zaczęła.

Lumpawarrump zainteresował się stojącym opodal statkiem do przewozu niewolników,
co nie spodobało się trandoshańskiemu właścicielowi jednostki.

- Zajmij się swoimi sprawami! - wrzasnął właściciel, wychylając się z włazu w

górnej części statku. Pół sekundy później strzał z blastera osmalił sierść na prawym ra-
mieniu Wookieego. -Wynocha!

Chewbacca chwycił syna za kark i odciągnął w stronę tuneli, wymachując kuszą i

wykrzykując obelgi pod adresem Tran-doshanina.

- Nie słuchałeś, kiedy ci o tym mówiłem?! Ciekawość nie jest zbyt pożądaną cechą

w Esau's Ridge - zbeształ Lumpawarrumpa, gdy wreszcie byli sami. - Obserwuj, ale nie
pozwól, żeby cię przy tym widziano. Słuchaj, ale nie daj się złapać na podsłuchiwaniu.
Nie zadawaj pytań i nie kwestionuj kłamstw. Oto kodeks honorowy tej bazy.

Siódmego dnia Formayj zaprosił Chewbaccę do swego kantoru.
- Najpierw powiem ci cenę. Sam zdecydujesz.
- Nie oszukałbyś mnie - rzekł Chewbacca. - Pokaż, co zdobyłeś.
Cena była niebywale wysoka, ale warto było tyle zapłacić za kopię yevethańskiej

mapy nawigacyjnej z notatkami jakiegoś przemytnika - sześcioletnią, a mimo to bez-
cenną; jeszcze starszy imperialny raport z sekcji zwłok trzech Yevethów; nagranie
przemówienia Nila Spaara do Senatu; schemat kulistego okrętu wojennego, z zaznacze-
niem włazów i stanowisk ogniowych; i - na deser - dane i hologramy z rozpoznania
przeprowadzonego przez Nową Republikę nad Wakizą, opatrzone pieczęcią Wywiadu.

- Tak świeże, że czuć od nich jeszcze zapach Imperiał City -pochwalił się informa-

tor. - Podoba ci się?

- Formayj, jesteś najlepszy.
- Naturalnie. Dlatego wszyscy przychodzą właśnie do mnie. -Z uśmiechem przyjął

od Chewbacci zapłatę i zablokował głowicę kasującą, która - uaktywniona przez czuj-

background image

Próba Tyrana

120

nik umieszczony w drzwiach kantoru - wymazałaby wszystkie kupione informacje,
gdyby klient spróbował uciec z nimi nie uiszczając umówionej kwoty. - Jeszcze jedno...

Wookiee, który właśnie zbierał się do wyjścia, zahuczał pytająco.
- Rozpytywałeś wszystkich w bazie o Hana Solo. Nie przyszedłeś z tym do mnie,

tak, jakbym nie wiedział, że jest więźniem gdzieś w Gromadzie Koornacht— powie-
dział Formayj. - Wiem, skąd przybywają i dokąd odlatują moi klienci. Często orientuję
się, po co im informacje, zanim jeszcze przyjdą kupić je ode mnie. Bywa, że są zawie-
dzeni tym, ile o nich wiem. Zamierzasz go odbić, prawda?

Chewbacca warknął twierdząco.
- Pytałeś, gdzie mogą go trzymać. Choć nie przyszedłeś z tym do mnie, przepro-

wadziłem mały wywiad. - Formayj potrząsnął głową. - Wynik raczej zniechęcający.
Nikt nie wie. Nie mają tam ani jednego więzienia. Żadna z osób, które mogłyby coś
wie-dzieć, nie wymienia imienia Hana Solo... ani na Coruscant, ani na N'zoth.

Informator sięgnął po holokartę i podał ją Chewbacce.
- Może to ci pomoże. Dokładam ją za darmo - zachęcił, wskazując ręką czytnik. -

No, obejrzyj.

Było to nagranie przemówienia Nila Spaara do przywódców światów członkow-

skich Nowej Republiki, nadane na Kanale Osiemdziesiątym Pierwszym. Zarejestrowa-
no je czterdzieści osiem godzin wcześniej... „Zwracam się do silnych i dumnych przy-
wódców światów wasalnych..."

Formayj wcisnął Chewbacce jeszcze jeden przedmiot, tym razem kartę danych.
- Kody do tarcz starego imperialnego niszczyciela, częstotliwości zagłuszania, za-

sady prowadzenia ostrzału obronnego... Przydadzą ci się. Nie ma na nie popytu. Mają
jedynie wartość historyczną- wyjaśnił. - Moja prowizja wystarczy na pokrycie ich kosz-
tu. - Formayj wstał i wyciągnął rękę. - Nadal lubię Hana, starego spryciarza. Dobry był
z niego przemytnik. Pozdrów go ode mnie, kiedy się spotkacie.

Chewbacca popędził na statek i odtworzył nagrania pozostałym.
- Mój honorowy brat jest więźniem Nila Spaara - powiedział, wskazując na czarny

kadłub potężnego okrętu, rozciągający się za plecami wicekróla. - Tam, gdzie nasz
wróg, tam i Han... Teraz muszą być tutaj - dodał kiwając głową w stronę widocznej w
tle planety.

Dwadzieścia minut później „Sokół Millenium" opuścił Esau's Ridge. Wydostaw-

szy się na orbitę, natychmiast skierował się w stronę Gromady Koornacht i skoczył w
nadprzestrzeń, podejmując samotną wyprawę na N'zoth.

background image

Michael P. Kube-McDowell

121

R O Z D Z I A Ł

9

Podążając za Artoo, Lobot dotarł głęboko do wnętrza królestwa, którego strukturę

i przeznaczenie tak usilnie starał się zrozumieć.

Centralne korytarze wagabundy - choć były dużo węższe -bardziej przypominały

gigantyczny „akumulator", w którym spędzili pierwsze godziny wyprawy, niż sieć po-
mieszczeń, którą penetrowali przez kolejne dni. Ich przekrój nie był większy niż rozpię-
tość ramion Lobota, a często dużo mniejszy, szczególnie tam, gdzie łączyły się z bocz-
nymi tunelami.

Takich punktów było sporo. Korytarze tworzyły gęstą sieć o wzorze jeszcze nie do

końca czytelnym. Mogły służyć za system transportowy lub komunikacyjny wagabun-
dy, lecz w tej chwili panował w nich całkowity bezruch - wyjąwszy, rzecz jasna, wę-
drówkę Lobota i droidów. Żadne z porównań natury biologicznej - czy to do sieci na-
czyń krwionośnych, czy przewodu pokarmowego lub oddechowego, czy nawet do
układu nerwowego - nie wydawało się stosowne.

Lobot zastanawiał się, czy ten brak aktywności był skutkiem uszkodzeń, jakich

doznał statek, czy też po prostu jeszcze nie zrozumieli prawdziwej natury wagabundy.
Co pewien czas przypominał sobie, że okręt, choć produkt bioinżynierii, jednak nie za-
sługuje na miano organizmu. Był biologiczną maszyną - niełatwo oswoić się z tym ter-
minem.

Dwieście metrów w głąb statku, licząc od kabiny numer dwieście dwadzieścia

osiem, korytarz stał się tak wąski, że Lobot musiał opuścić skafander kontaktowy, jeśli
miał przedostać się dalej.

- Panie Lobot, czy aby na pewno chce pan to zrobić? - dopytywał się Threepio, jak

zwykle niespokojnym tonem. - Jest pan pewien, że to usprawiedliwione ryzyko? Biorąc
pod uwagę okoliczności, a także fakt, iż ten statek wyjątkowo często bywa atakowany
przez wrogie okręty...

- Jestem pewien - przerwał mu Lobot. - Im bardziej zbliżamy się do środka, tym

wyraźniej czuję, że skafander jest barierą między mną a statkiem. Kiedy zacząłem ocie-
rać się barkami o przeciwległe ściany tunelu, odniosłem wrażenie, że wagabun-da pro-
ponuje, żebym zrzucił kombinezon. Nie potrafię wyjaśnić tego w zrozumiały sposób,
ale myślę, że muszę to zrobić, by odnaleźć to, czego szukam.

background image

Próba Tyrana

122

- Rozumiem, sir - powiedział Threepio. - Artoo, czy nadal monitorujesz skład po-

wietrza w tym korytarzu?

- Powietrze jest tu świetne, Threepio - zapewnił Lobot, klepiąc droida po głowie. -

Nic mi nie jest. Po prostu mam przeczucie.

- O rety - przeraził się Threepio.
- O co chodzi?
- No cóż, panie Lobot, skoro pan pyta, to odpowiem. Proszę się nie gniewać, ale

wydaje mi się, że zgubny wpływ pana Landa na pański sposób myślenia objawił się w
momencie najgorszym z możliwych.

- Niby jaki wpływ?
- Charakterystyczna dla hazardzisty, niezdrowa, psychologiczna skłonność do kre-

owania iluzji: podążanie za przeczuciami, wiara w szczęśliwą passę, pewność wygranej
i inne pułapki myślenia magicznego - wyrzucił z siebie Threepio. - A już zacząłem
uważać pana za wyjątkowo praktycznego i racjonalnego osobnika... jak na człowieka,
rzecz jasna.

- Dziękuję- odparł Lobot- ale dlaczego sądzisz, że Lando naprawdę postępuje jak

hazardzista?

- Sir, sam słyszałem, jak pan Han wspominał o tym wielokrotnie. Zresztą pan

Lando przez pewien czas sam uważał się za zawodowego gracza.

- To prawda - przyznał Lobot. - Tylko że nikt nie jest mniej skłonny powierzać

swój los przypadkowi niż zawodowy gracz. Ani trochę nie rozumiesz Landa, Threepio.

- Przyznam, że nie pojmuję...
- Więc przemyśl sobie pewien problem, może to ci pomoże powiedział Lobot, od-

rzucając ostatnią część skafandra kontaktowego. - Kiedy świadoma istota ludzka staje
przed dylematem, na który nie ma jednoznacznej odpowiedzi i nie narzuca się żadne ,
jedynie słuszne" jego rozwiązanie, wtedy niemal zawsze podejmuje decyzję opierając
się na uczuciach. W innych okolicznościach logik i magik rozumowaliby w zgoła od-
mienny sposób, lecz gdy trzeba podjąć decyzję tego rodzaju, ich osądy mogą być bar-
dzo zbliżone.

- Rozumiem i dziękuję. Sądzę jednak, że droidy nie są w stanie zrozumieć tak su-

biektywnego procesu.

- Nie? - spytał Lobot, unosząc brew. - W takim razie powiedz, co ci chodziło po

obwodach, kiedy gwizdnąłeś Calrissia-nowi urządzenie przywołujące i wezwałeś
„Ślicznotkę"? Postąpiłeś logicznie, czy może zrobiłeś to, co w twoim odczuciu było
słuszne?

- Nie jestem pewien, proszę pana.
- I bardzo dobrze - pochwalił Lobot. - Proponuję, żebyś i nad tym chwilę się zasta-

nowił, a może dojdziesz do wniosku, że ma to coś wspólnego z pytaniami, które zada-
łeś mi w sali numer dwadzieścia jeden. A teraz ruszajmy.

Kilkaset metrów dalej kręty tunel zwężał się tak bardzo, że Lobot przeciskał się z

największym trudem, Artoo zaś musiał się zatrzymać.

- Wróć do miejsca, w którym pozbyłem się skafandra, i zaczekaj tam na mnie - po-

lecił cyborg. - Artoo, czy możesz sprawić, żeby połączenie, które mam z twoim reje-

background image

Michael P. Kube-McDowell

123
strem pamięci, było dwukierunkowe, tak, żeby Lando wiedział, co się ze mną stało,
gdybym nie wrócił? Może spróbowałbyś wyizolować jeden z moich kanałów transmi-
syjnych...

Artoo ćwierknął pokrzepiająco i przekazał łączem swoją aprobatę.
- Panie Lobot, czy mogę coś powiedzieć, zanim nas pan zostawi?
- Byle szybko.
- Możliwe, że nie znajdzie pan tam takiego centrum dowodzenia, jakie pan sobie

wyobraża.

- Niczego sobie nie „wyobrażam".
- Chcę tylko powiedzieć, że obwody logiczne nie zajmują wiele miejsca. Moje

procesory translacyjne zawierają ponad 8x10

12

drzew decyzyjnych, a mimo to ich obję-

tość nie przekracza pięciu centymetrów sześciennych...

- ...A tymczasem wielkie dewbacki z Tatooine mają ośrodki nerwowe mniejsze niż

mózg ludzkiego noworodka. Tak, rozumiem, o co ci chodzi - przerwał Lobot, spogląda-
jąc na droidy. -Nie szukam ani mostka, ani mózgu wagabundy. Chcę przekroczyć próg
jego świadomości, tak by wiedział, że zrobiłem to celowo.


Lando pozostał w sali projekcyjnej tak długo, jak długo nie był pewien, czy waga-

bunda będzie w stanie zaleczyć swoje rany.

Na początku zauważył, że wokół otworów w poszyciu pojawia się warstewka

świeżej tkanki. Mniejsza wyrwa, położona bliżej dziobu, zamykała się w identyczny
sposób jak poprzednio, przy śluzie. Tymczasem większy otwór wydawał się nierucho-
my, jakby proces zarastania utknął w miejscu.

Zbierając się do wyjścia, Lando zerknął w iluminator przeciwległego portalu. Do-

piero z tej perspektywy dostrzegł w blasku reflektora piersiowego, że cała wyrwa zosta-
ła pokryta jakimś przezroczystym materiałem.

To odkrycie kazało mu zatrzymać się w sali nieco dłużej, jednak przez pewien

czas znowu nic się nie działo. Przypomniał sobie, że gdy po raz pierwszy znaleźli się na
pokładzie wagabundy, widział przez ścianę śluzy poblask reflektorów „Ślicznotki".

To powinno było dać mi do myślenia, stwierdził. Przecież wyglądało to całkiem

tak, jakby ktoś świecił latarką przez dłoń. Od razu powinienem był wpaść na to, że to
twór organiczny. Wydawało nam się, że ten kod genetyczny pełniący rolę hasła to tylko
sztuczka cwanego konstruktora.

Podświadomie oczekiwał, że cieniutka błona nagle zamieni się w twarde poszycie,

podobnie jak ekran w sali projekcyjnej stał się superprzejrzysty w ciągu paru sekund.
Tymczasem najpierw pojawiła się delikatna kratownica nieprzejrzystego materiału,
przypominająca nieco sieć wsporników wypełniającą przestrzeń międzykadłubową. Po
chwili puste przestrzenie kratownicy zaczęły się zamykać.

Lando postanowił wracać. Miał wrażenie, że właśnie był świadkiem jeszcze bar-

dziej przekonującego pokazu kunsztu Quellich niż zniszczone tellurium.

- Lobot, jesteś tam? - zawołał przez komlink skafandra, ale nie dostał odpowiedzi.

Zmienił kanał i odezwał się ponownie, z identycznym skutkiem.

Wróciwszy na poprzedni kanał usłyszał głos, którego się nie spodziewał:

background image

Próba Tyrana

124

- ...Chętnie przekażę mu wiadomość.
- Threepio, po co ci komlink Lobota? Co się tam dzieje?
- Przykro mi, panie Lando, ale pan Lobot zostawił skafander pod naszą opieką...
- Chcesz powiedzieć, że poszedł dalej sam? Dokąd to?
- Powiedział, że zamierza poszukać „progu świadomości" odparł Threepio. - Je-

stem absolutnie pewny, że nie rozumiem, co miał na myśli.

- Gdzie jesteś? Artoo jest z tobą?
- Gdzieś w pobliżu środka wagabundy... Artoo mówi, że jeśli powróci pan do sali

numer dwieście dwadzieścia dziewięć, będzie mógł doprowadzić pana do nas.

- Zjawię się tam za trzy minuty.
Lando zdołał przebyć zaledwie dwie kabiny, gdy nagle kolejny portal zamknął mu

się przed nosem. To samo stało się z wejściem, przez które dostał się do tego pomiesz-
czenia. Żaden z portali nie zareagował na próbę otwarcia dotykiem dłoni. Podobnie
nieposłuszne okazały się wyjścia prowadzące do środka statku oraz do przestrzeni mię-
dzykadłubowej.

- Threepio, co się tam dzieje? Wszystkie drogi zostały odcięte!
Jedyną odpowiedzią były trzaski wyładowań elektrostatycznych. Po chwili statek

wydał z siebie głęboki, przeciągły jęk, a ściany sali zadrżały.

- Cholera - mruknął Lando, badając wzrokiem wnętrze „więzienia". - Wrócili.
Z wnętrza wagabundy nadal dobiegał jęk, a wstrząsy przybierały na sile. Pierście-

nie jarzeniowe wokół portali przygasły, a po chwili znikły. Gdy zapadła ciemność,
Lando nagle zderzył się ze ścianą kabiny.

Ruszył. Cokolwiek napędza ten statek, znowu zaczęło działać.
- Napęd... A niech to! Błagam, nie próbuj takich numerów -zaklinał wagabundę. -

Nie teraz, kiedy jesteś tak ciężko uszkodzony...Okręt nie zwracał uwagi na jego prośby.
Chwilę później, przy wtórze donośnego ryku i przeraźliwych wibracji, statek opuścił
normalną przestrzeń i runął przez wrota nieskończoności.


Dwadzieścia siedem godzin po objęciu pieczy nad szczątkami Quelli, Joi Eicroth

pojawiła się w domu admirała Draysona na północnym brzegu Jeziora Victory, dzierżąc
plik trzech kart danych z zapisem sekwencji genetycznych obcego.

Drayson wyglądał dość mizernie. W roztargnieniu objął gościa na powitanie.
- Sądziłem, że prześlesz mi te dane w postaci kodowanego pakietu - powiedział,

przecierając oczy. - Spodziewałem się też, że zrobisz to kilka godzin temu.

- Nie wiedzieliśmy, że te sekwencje będą aż tak rozbudowane. Zakodowanie i

przesłanie raportu trwałoby niemal tyle czasu, ile lot do ciebie. - wyjaśniła, mijając
Draysona i wchodząc do salonu. - A poza tym nie miałabym okazji spotkać się z tobą.

Na zmęczonej twarzy admirała pojawił się lekki uśmiech.
- Znaleźliście coś zaskakującego?
- Nawet bardzo. Do jakiego gatunku należało to stworzenie, Hiramie? Chciałabym

dowiedzieć się czegoś więcej o jego etolo-gii i niszy ekologicznej, w której żył.

background image

Michael P. Kube-McDowell

125

- Niewielki zespół badawczy pracuje dla mnie nad uzyskaniem tych danych - od-

parł Drayson. - Mam nadzieję, że wkrótce będę mógł podzielić się z tobą wynikami
wykopalisk. Co was tak zaskoczyło? Ilość materiału genetycznego?

Joi usiadła na rozkładanym krześle, pod wielkim oknem z widokiem na jezioro.
- Właśnie. Ten gatunek dysponuje trzema... co najmniej trzema... typami komórek

zawierających materiał genetyczny. W każdej z nich mieszczą się sześćdziesiąt dwa
chromosomy...

- Sporo, prawda? - wtrącił Drayson, sadowiąc się na niewielkiej ławeczce obok

niej. - Mów dalej.

- Rzeczywiście dużo. Ale to jeszcze nic. Ta istota nosiła w sobie również dwa inne

typy materiału genetycznego, ulokowane w różnych częściach ciała. Nazwałam te ko-
mórki kapsułkami kodowymi, bo są otoczone solidną otoczką białkową. W tych zwło-
kach są ich miliardy. Początkowo wzięłam je za jakąś formę potężnej infekcji pasożyt-
niczej i tylko dlatego zainteresowałam się nimi bliżej.

- Jak duże są te kapsułki?
- Bardzo duże. Dorównują rozmiarami największym kryształom dwutlenku krze-

mu, zalegającym twoją plażę. Mają identyczny owalny kształt, jak tors tego stworzenia.
Poświęciłam pięć godzin na to, by dostać się do wnętrza kapsułki, nie niszcząc otoczki
białkowej. Była szczelnie wypełniona materiałem genetycznym. Twoje i moje DNA
razem wzięte nie zapełniłoby nawet jednej z nich - dodała, wskazując na karty danych -
a genom tej istoty z trudem zmieścił się na trzech.

Drayson spojrzał zdziwiony na karty.
- Myślałem, że przywiozłaś mi trzy kopie.
- Jedną. Z tego, co widziałam, wynika, że materiał genetyczny stanowi prawie pięć

procent masy tego stworzenia. Pierwszy raz spotykam się z czymś takim.

- Po co mu tyle tego?
- Dobre pytanie. Nie wiem. Teoria informacji mówi jedynie tyle, że to znacznie

więcej niż potrzeba, by opisać budowę organizmu o takich rozmiarach i podobnym
stopniu skomplikowania jak ten, który dałeś mi do analizy.

- O ile więcej?
Doktor Eicroth zmrużyła oczy w zamyśleniu.
- Jakieś dwieście razy.
- Co to oznacza?
- Nie mam pojęcia - odparła, wzruszając ramionami. - Na razie brakuje mi kontek-

stu. Może kiedy twoi ludzie dostarczą wyniki badań...

- Spróbuj chociaż zgadnąć. Kobieta zmarszczyła brwi.
- No cóż, nasze chromosomy zawierają sporo danych o historii biologii naszego

gatunku w postaci nieaktywnych genów. Być może to coś podobnego, tyle, że dotyczy
znacznie dłuższej historii lub bardziej pogmatwanej ścieżki ewolucji.

- Masz jakieś inne koncepcje?
- Jedną... trochę dziwną- odparła, uśmiechając się skromnie. - Może wpadłam na

nią tylko dlatego, że najpierw wzięłam te kapsułki za pasożyty? Zastanowiło mnie, jaki
pożytek mógł mieć organizm z tych komórek. Otoczka białkowa sprawiała, że nie były

background image

Próba Tyrana

126

aktywne. Ciekawe, jak przekazywano je potomstwu.Kuszącą możliwością wyjaśnienia
byłoby porównanie z wirusami, szczególnie, że mitochondria...

- A gdybyś miała zgadywać?
- Gdybym miała zgadywać, to powiedziałabym, że ta istota nosiła w sobie katalog

gotowych projektów genetycznych.

- Po co?
- Nie wiem. W sekwencjach genetycznych występują pewne analogie, budzące

skojarzenia z pokrewieństwem. Z punktu widzenia biochemii występuje w nich rodzin-
ne podobieństwo.

- A pomyślałaś o analogii do Fw'Sen?- spytał Drayson. -Zdaje się, że oni współży-

ją z partnerką tylko raz, na długo przed osiągnięciem przez nią dojrzałości płciowej.

- Sugerujesz, że mogą to być przetrzymywane w organizmie, zapłodnione jaja?

Nie sądzę. Przewody prowadzące do komór, w których składowane są kapsułki, nie łą-
czą się w żaden sposób z układem rozrodczym. - Joi potrząsnęła głową. - To bardzo
dziwna historia i nie będę udawać, że ją rozumiem.

Drayson skinął głową i wstał.
- Muszę pójść i zrobić coś z tymi danymi - powiedział, ściskając w ręku karty. -

Zostaniesz?

Uśmiechnęła się.
- Jeśli tylko mój szef zechce poczekać trochę dłużej na wyniki sekcji...
- Pogadam z nim - obiecał Drayson. - Zejdę na chwilę na dół, a ty spróbuj zrobić

sobie coś do jedzenia, skoro masz okazję.

- A ty? Kiedy ostatnio jadłeś?
- Jakoś nie miałem apetytu - powiedział kręcąc głową. Eicroth dobrze wiedziała,

że nie warto pytać o przyczyny.

- Zobaczę, czy znajdzie się coś dla dwojga - mruknęła, chwyciła go za rękę i ści-

snęła lekko. - Wróć, kiedy tylko będziesz mógł.


W chwili, gdy „Ślicznotka" wyszła z nadprzestrzeni, jej obwód podporządkowania

wyłączył się.

- Nie tak powinno być - syknął Pakkpekatt, obnażając kły.
Jego partnerem na mostku jachtu był w tej chwili Bijo Ham-max.
-A jak?
W drzwiach pojawił się agent Pleck.
- Zwykła procedura przywołania nadprzestrzennego wygląda tak: wezwany statek

odpowiada pojedynczym sygnałem przed wejściem w nadprzestrzeń - zaczął. - Potem
urządzenie przywoławcze wysyła współrzędne swojego położenia, a statek kieruje się
wprost na nadajnik i na dany sygnał natychmiast wskakuje do normalnej przestrzeni.

- I co, mamy tak tu sterczeć? - zapytał Hammax. - Może coś wyciągnęło nas siłą z

nadprzestrzeni...?

- Sprawdź okolicę - polecił Pakkpekatt.
- Tak jest - potwierdził Hammax, odwracając się w stronę monitorów. - Mam

coś...

background image

Michael P. Kube-McDowell

127

- Dokładniejsza analiza byłaby jak najbardziej na miejscu -rzucił zgryźliwie

Pakkpekatt.

- Coś dużego... - ciągnął Hammax. - Znacznie większego od nas... Spokojnie, puł-

kowniku, przecież to nie moja stacja robocza. Pleck, zajmiesz moje miejsce?

Pleck rozsiadł się na fotelu.
- Okręt liniowy, typ trzeci - odczytał.
- Za mały - ocenił Pakkpekatt.
- Odległość: dwa tysiące metrów.
- Dwa tysiące? Rany, jesteśmy prawie na nim... - mruknął Hammax, zerkając

przez iluminator. - Powinien już być w zasięgu wzroku. Na pewno już nas zauważyli -
dodał, sięgając do skrzyni ze sprzętem po zdalny sterownik działa laserowego.

- Cel jest zaciemniony, zimny i pozostaje w dryfie. Brak trans-pondera - wyrecy-

tował Pleck i zmarszczył brwi. - Dookoła unosi się sporo śmiecia. Jeden z obiektów
przypomina ciało.

- Ani śladu wagabundy? Pleck potrząsnął głową.
- Jeśli tu był, to się ulotnił.
- Ale generał Calrissian niekoniecznie - rzekł Pakkpekatt. -Rozejrzymy się trochę.

Agencie Taisden, proszę przygotować sprzęt do rejestracji przebiegu poszukiwań.

„Ślicznotka" cichcem zbliżyła się do wraku „Goratha", jakby bała się zbudzić mar-

twy okręt. W odległości pięciuset metrów Pakkpekkat włączył reflektory dziobowe i
nagle z ciemności wyłonił się ogromny metalowy kadłub.

- Klasa Strike - rzucił Pakkpekatt.
- Może dawniej - odparł Hammax. - W środku jest doszczętnie wypalony.- To nie

to, co widzieliśmy w Gmar Askilon - stwierdził Pleck, przyglądając się ekranowi anali-
zatora spektralnego. - Nie zaatakowano go tą samą bronią, której wagabunda użył prze-
ciwko D-89 i „Kauri". Ten rodzaj zniszczeń... nie pasuje do niczego, co mam w bazie
danych.

- Wiem - powiedział Pakkpekatt. Jego twarz przybrała nie-odgadniony wyraz i nie

zmieniła się, gdy poprowadził „Ślicznotkę" kursem okrężnym w odległości stu metrów
od wraku.

Zanim zakończyli rundę, Hammax zdjął słuchawki systemu celowniczego.
- Co by się stało, gdyby urządzenie przywoławcze się usmażyło? - zapytał, zwra-

cając się do dowódcy. - Jeśli Calrissian i jego zespół byli na pokładzie, to...

- Potrzebne nam dowody, kapitanie Hammax, a nie spekulacje.
- To robota dla mnie - stwierdził Hammax, i pokiwał głową. - Pójdę się przebrać.
Taisden chrząknął, zaskoczony.
- Przepraszam, pułkowniku Pakkpekatt, ale czy mógłby pan zerknąć na kolejkę

wiadomości przychodzących?

Pakkpekatt znowu odwrócił się w stronę pulpitu.
- Kiedy to przyszło?
- Przed chwilą- odparł Taisden. - Czy to pański prywatny kod komunikacyjny, sir?
- Nie. To ciekawe...

background image

Próba Tyrana

128

- Co takiego? - spytał Hammax, pochylając się ku dowódcy między dwoma fote-

lami.

- Wiadomość adresowana osobiście do pułkownika, gotowa do transmisji.
- Wiadomość, którą można odebrać wyłącznie wojskowym, kodowanym hiperko-

mem - dodał Pakkpekatt.

- Zdawało mi się, że wzięliśmy taki ze sobą... - powiedział Hammax.
- To prawda - odparł Taisden - tylko że ta wiadomość wcale nie przeszła przez

nasz sprzęt. Najwyraźniej statek Calnssiana ma w zanadrzu sporo niespodzianek.

- To nie wszystko - zauważył Pakkpekatt. - Spójrzcie na rozmiary tej wiadomości.
- Waga ciężka - mruknął Hammax mrużąc oczy.
- To jakaś pomyłka. Powinniśmy wysłać żądanie weryfikacji - ożywił się Taisden.

- Niech potwierdzą miejsce nadania, rozmiar pakietu i niech sprawdzą router. Albo
każmy im wysłać to do naszego hiperkomu.

- Jest prostszy sposób zaspokojenia naszej ciekawości - rzekł Pakkpekatt. -

Chciałbym przez chwilę być sam na mostku. Pan zdaje się wychodził, kapitanie?

Hammax skinął głową.
- Będę gotowy do wyjścia w przestrzeń za pięć, może dziesięć minut - powiedział,

po czym pochylił się i zniknął za drzwiami.

- Sprawdzę, co u Plecka - obwieścił Taisden, gramoląc się z fotela. - Jakby co, je-

stem na pokładzie obserwacyjnym.

Mimo iż został sam, Pakkpekatt zasłonił prawą dłoń, którą szybko wpisał kod au-

toryzacyjny, a następnie przełączył wyświetlacz na tryb „prywatny" i zaczął czytać
wiadomość.

P

UŁKOWNIKU

P

AKKPEKATT

P

RZESYŁAM PANU NAGRANIE

,

KTÓRE UZUPEŁNI DANE ZAPAMIĘTANE PRZEZ

Ś

LICZNOTKĘ

.

Ż

YWIĘ GŁĘBOKĄ NADZIEJĘ

,

ŻE POMOŻE ONO PRZYWRÓCIĆ JAK

NAJLEPSZE STOSUNKI Z GOSPODARZAMI I W DYPLOMATYCZNY SPOSÓB URATO-
WAĆ CZŁONKÓW EKSPEDYCJI

.

Z

AŁĄCZONY PLIK ZAWIERA LISTY UWIERZYTEL-

NIAJĄCE

,

POZYSKANE NIEDAWNO WIELKIM KOSZTEM

.

WLERZĘ

,

ŻE OTWORZĄ

PRZED PANEM ODPOWIEDNIE DRZWI

.


Poniżej widniał autentyczny znak wodny Wywiadu Floty oraz pieczęć. Dokument

nie był jednak podpisany.

Przyjaciele generała Calrissiana, pomyślał Pakkpekatt. Nie powinni wiedzieć, że

jestem na pokładzie tego statku, a jednak wiedzą... Nadal opiekują się swoim pupilem.

Postukał się pazurem po skroni, zastanawiając się nad odpowiedzią.
„Listy uwierzytelniające" mogą oznaczać jedynie kod genetyczny Quellich, do-

szedł do wniosku. Prosiłem o te informacje oficjalnymi kanałami. Odmówiono mi, gdy
zespół został odwołany.

Prawdę mówiąc, nie miał wyboru. Kilkoma delikatnymi muśnięciami ekranu

Pakkpekatt wpisał kod autoryzacyjny i zgłosił swoim nieznanym dobroczyńcom goto-
wość do odbioru zasadniczej wiadomości, notując jednocześnie godzinę rozpoczęcia

background image

Michael P. Kube-McDowell

129

transmisji. Biorąc pod uwagę położenie statku, pakiet wysłany z Coruscant powinien
dotrzeć do niego po ponad czterdziestuminutach. Gdyby plik przyszedł szybciej lub
później, Pakkpekatt wiedziałby, co o tym myśleć.

- Kapitanie Hammax, jest pan gotowy? - zawołał w kierunku interkomu.
- Sprawdzam broń, pułkowniku.
- Doskonale. Agencie Taisden, proszę wrócić na mostek. Agencie Pleck, proszę

asystować kapitanowi Hammaxowi przy wejściu do śluzy. Kapitanie, czy podczas run-
dy wokół wraku zdecydował pan, którędy dostanie się pan do środka?

- Te otwarte luki po przeciwnej stronie kadłuba byłyby niezłym miejscem. Zamie-

rzam użyć ładunków pierścieniowych do otwarcia poszycia. Jeśli umieszczę je w lu-
kach, pancerz zasłoni mnie przed podmuchem.

- Słusznie - rzekł Pakkpekatt, chwytając dźwignię ciągu silników manewrowych. -

Dam panu znać, kiedy będziemy na miejscu.


Kapitan Hammax nie zabawił na pokładzie krążownika zbyt długo. Po zaledwie pięt-

nastu minutach od zniknięcia w luku startowym numer osiem, wyłonił się z luku numer
cztery. Pomachał prawą ręką w kierunku „Ślicznotki", a lewą uruchomił napęd skafandra i
ruszył w stumetrową drogę do jachtu, dryfującego równolegle do „Goratha".

Mimo że kombinezon Hammaxa miał wbudowane systemy łączności głosowej i

holograficznej, działające zarówno w trybie jedno-, jak i dwukierunkowym, a także
układ biomedyczny na bieżąco przesyłający dane na statek, Pakkpekatt zalecił bez-
względną ciszę radiową. Jedynym usprawiedliwieniem dla użycia komunikatora mogło
być zagrożenie życia, ale ponieważ nic takiego nie zaszło, Hammax nie odezwał się ani
słowem. Jego szybki powrót zaciekawił pozostałych uczestników ekspedycji. Pleck i
Pakkpekatt obserwowali wędrówkę Hammaxa ze sterowni, Taisden zaś z pokładu ob-
serwacyjnego. Wszyscy wiedzieli, że przeszukanie okrętu liczącego sobie czterysta
pięćdziesiąt metrów długości byłoby w tak krótkim czasie niemożliwe.

- Chyba wszystko w porządku - orzekł Taisden. - Może miał mały problem z

ekwipunkiem? A może dopisało mu szczęście i od razu znalazł to, czego szukał?

- Gdyby kapitan Hammax znalazł to, czego szukał, powracałby z dwoma ciałami

w czarnych workach - odparł Pakkpekatt, wodząc lufą działa laserowego za płynącą
powoli postacią w skafandrze.

- Wkurzy go pan tym celowaniem - zauważył Taisden.
- I dobrze. To mu pomoże zrozumieć, że i ja jestem zdenerwowany. Proszę stanąć

przy wyjściu ze śluzy i przetrzymać tam kapitana, dopóki nie skończę z nim rozma-
wiać.

Gdy tylko zatrzasnęły się zewnętrzne wrota śluzy, Hammax złamał ciszę radiową

odzywając się przez komlink wbudowany w skafander.

- Ten okręt to zupełna ruina, pułkowniku. Kiedyś należał do Prakith.
- Daleko się wypuścił - zdziwił się Taisden. - Jest pan pewien?
- Na niektórych grodziach zachowały się emblematy. Statek jest martwy, pułkow-

niku. Nie działają żadne urządzenia i nie ma śladów życia. Widziałem mnóstwo ciał,
ale żadne z nich do niczego nam się nie przyda.

background image

Próba Tyrana

130

- Zauważył pan jakieś ślady pobytu Calrissiana?
- Nie. Sprawdziłem oba bloki więzienne, ale znalazłem tam tylko pięć ciał. Żadne

nie należało do człowieka. Byłem też na mostku i w warsztacie. Ani śladu robotów.

- Dlaczego przerwał pan poszukiwania? Krążownik klasy Strike składa się z dwu-

stu pięćdziesięciu ośmiu pomieszczeń.

- Pułkowniku, przy obecnych warunkach nie znalazłbym w godzinę więcej, niż w

piętnaście minut - odparł Hammax. -Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli wrócę i po-
zostawię panu decyzję o ewentualnym kontynuowaniu poszukiwań. Jeśli życzy pan so-
bie, żebym przetrząsnął wszystkie dwieście pięćdziesiąt osiem kabin, to wrócę i zrobię
to.

- Jak rozumiem, pańskim zdaniem na pokładzie tego okrętu nie znajdziemy zespo-

łu Calrissiana...?

- Nie mam absolutnej pewności co do tego, czy generał nie przebywał tam w chwi-

li wywiązania się walki, ale podejrzewam, że nawet ekipa biegłych sądowych musiała-
by tu spędzić prawie tydzień, żeby to ustalić. Wybór należy do pana.

- Proszę zaczekać, kapitanie Hammax - powiedział Pakkpekatt, trąc w zamyśleniu

grzebienie skroniowe, po czym sprawdził przebieg transmisji. Wiadomość z Wywiadu
Floty nadal spływała do bufora hiperkomu „Ślicznotki". Skuteczność przepływu danych
wynosiła dziewięćdziesiąt cztery procent, przy najwyż-szej możliwej prędkości
transmisji. Mimo to licznik wskazywał, że do zakończenia operacji brakowało jeszcze
dwudziestu trzech minut.

- Uwaga! Zarządzam konferencję - rzekł Pakkpekatt.
- Hammax obecny.
- Taisden obecny.
- Pleck gotów.
- Moim zdaniem najbardziej prawdopodobne jest to, że to wagabunda zniszczył

ten krążownik, używając nie znanej nam broni. Możliwe, że został ciężko uszkodzony
w czasie walki i dlatego Calrissian postanowił przywołać jacht. Co wy na to

- Popieram - powiedział Pleck.
- Popieram - odezwali się jednocześnie Hammax i Taisden.
- Wniosek: stopień uszkodzenia wagabundy zdecydował o tym, dokąd statek mógł

się udać. Jeśli awaria nie była poważna, skoczył w nadprzestrzeń. Jeśli uznali uszko-
dzenia za ciężkie, poleciał w normalnej przestrzeni i może jest teraz remontowany.
Niewykluczone też, że został tu w postaci nie zidentyfikowanej chmury szczątków.

Pleck i Hammax przytaknęli.
- Mógł też próbować skoczyć w nadprzestrzeń i rozlecieć się przy tym, a wtedy ra-

czej nie znajdziemy szczątków - dorzucił Taisden.

- To prawda - zgodził się Pakkpekatt. - Zostaniemy tu i spróbujemy przeczesać

okolicę sensorami „Ślicznotki" w możliwie dużym promieniu. Przy okazji przebadamy
dokładniej szczątki unoszące się wokół wraku. Kapitanie Hammax, proszę się przygo-
tować do ewentualnej operacji przechwycenia niektórych fragmentów. Agencie Tais-
den, proszę przyjść na mostek i zająć się skanerami dalekiego zasięgu.

background image

Michael P. Kube-McDowell

131

Gdy Taisden dotarł do sterowni, Pakkpekatt odwrócił „Ślicznotkę" bokiem do krą-

żownika.

- Mówił pan, że jednym z obiektów może być ciało?
- Zaraz podam namiary - odparł Taisden, manipulując przy wyświetlaczach. - Ty-

siąc dwieście metrów, kurs: dwa-jeden--zero, plus cztery-cztery. Musimy przelecieć
przez chmurę śmieci.

Pakkpekatt uaktywnił pole cząsteczkowe, by statek mógł bezpiecznie rozgarnąć

unoszące się w przestrzeni szczątki.

- Proszę rozpocząć skanowanie - polecił.
- Sygnał będzie rozproszony - zaoponował Taisden. - Standardowa procedura

przewiduje skanowanie przy wyłączonych osłonach cząsteczkowych...

- Wiem, agencie Taisden, ale my nie podróżujemy śmieciarką i nie jesteśmy zbie-

raczami złomu. - Pchnął dźwignię do przodu i „Ślicznotka" zaczęła oddalać się od mar-
twego krążownika. Po minucie znalazła się w chmurze szczątków.

„Ciało" okazało się interesującym obiektem: kulą o średnicy dwóch metrów i nie-

równej powierzchni, w jednej trzeciej zwęgloną i pokrytą cienką warstewką długich,
delikatnych kryształków lodu.

Pleck zbliżył się do dziobowego iluminatora, by przyjrzeć się bliżej.
- Może to kapsuła ratunkowa? - zapytał. - Słyszałem, że używano takich na niektó-

rych liniowcach. Przypominały worki stosowane przez jednostki ratownicze. No wie-
cie, takie kule o miękkich ścianach, wyposażone w odświeżacz powietrza, w których
można wyciągnąć ludzi z uszkodzonego statku, nie każąc im wkładać skafandrów.

Taisden potrząsnął głową.
- Nadal posługuję się jedynie pasywnymi sensorami, ale z tego, co widzę, to jest li-

ta bryła. Gdyby pułkownik pozwolił mi na badanie stroboskopowe...

- Nie - uciął Pakkpekatt.
- Pułkowniku, jeśli to naprawdę coś ciekawego, wyjdę i spróbuję to chwycić —

wtrącił się Hammax. - Jeśli ma nie więcej niż dwa metry średnicy, powinno się zmie-
ścić w ładowni.

- Nie - powtórzył Pakkpekatt. - Nie życzę sobie mieć tego na pokładzie. Chciał-

bym jednak dowiedzieć się, z czego wykonano tę kulę. Jeśli to nie część krążownika, to
może wagabundy?

- Mówicie, że jest pokryta lodem? - spytał Hammax.
- Warstwa ma mniej więcej centymetr grubości - odparł Taisden, rekalibrując

przyrządy, by uzyskać wyższą rozdzielczość.

- To mi wygląda na zamrażanie próżniowe - powiedział Ham-max. - Taki krótko-

trwały efekt pojawia się tylko wtedy, gdy w przestrzeni znajdzie się twór biologiczny.
Lód znika, gdy szczątki całkowicie wyschną lub zamarzną na kamień. Różnica ciśnień
wypycha wodę z zewnętrznej warstwy organizmu, gdzie zamarza ona, nim zdąży wypa-
rować. Naturalna ciepłota ciała przez chwilę podtrzymuje ten proces, ale później lód
zaczyna parować pojedynczymi molekułami.- Może to istotnie ciało? - zastanawiał się
Pleck. - Tyle, że nie ludzkie. Co pan na to, pułkowniku?

background image

Próba Tyrana

132

Pakkpekatt spojrzał na licznik widoczny na ekranie hiperko-mu. - Niech będzie,

kapitanie Hammax. Proszę spróbować umieścić obiekt na pokładzie obserwacyjnym. O
ile wiem, są tam uchwyty do mocowania ładunków. Nie będziemy musieli przynajm-
niej zamieniać ładowni w zamrażarkę...

- Chwileczkę! - zawołał Taisden, pochylając się nad konsoletą i mrużąc oczy przed

ekranami. - Skanery dalekiego zasięgu złapały kontakt. Coś zbliża się do nas z dużą
prędkością, pułkowniku Pakkpekatt.

- Widzę, że przejmuje pan brzydkie nawyki od kapitana Ham-maxa - syknął do-

wódca. - Co mianowicie zbliża się z dużą prędkością?

Taisden pokręcił głową.
- Nie wiem. Obiekt jest zwrócony dziobem w naszą stronę i odległy o dziewięćset

tysięcy kilometrów. Minie dłuższa chwila, zanim tu dotrze. - Przerwał, przebierając
palcami po klawiaturze. - Chociaż z drugiej strony... Jeśli to towarzysze krążownika z
Prakith, to zapewne nadają sygnał wywoławczy, żeby nie oberwać na powitanie.

- Pewnie mają wojskowy model transpondera - stwierdził Pleck. - Szukaj powyżej

czterdziestu... To typowa częstotliwość imperialnych nadajników, a mieszkańcy Prakith
raczej nie wyglądają mi na takich, którzy ochoczo modernizują swój sprzęt.

- Mam. Czterdzieści cztery-dwa; warto zapamiętać. Sygnał nie kodowany, ale

tekst jest w ich ojczystej mowie... - Taisden chrząknął znacząco. - Wygląda na to, że
generał Calrissian poszedł na całość, kupując ten jacht. System podaje mi tłumaczenie
sygnału w czasie rzeczywistym... Ha!

- Co jest?
Mimo powagi sytuacji, Taisden nie potrafił powstrzymać zduszonego chichotu.
- Spotkamy się za chwilę z... cytuję... „Walecznym i zawsze czujnym niszczycie-

lem patrolowym «Tobay», należącym do Wielkiej Floty Imperialnej Konstytucyjnego
Protektoratu Prakith, wiernie służącym Jego Chwalebności, potężnemu i odważnemu,
dożywotniemu gubernatorowi Fodze Brillowi".

- No widzisz? A ty myślałeś, że twój szef wymaga wyjątkowych honorów! - za-

śmiał się Pleck, klepiąc Taisdena po plecach. - Ciekawe, czy na Prakith urządzają pu-
bliczne zawody w podlizywaniu się?

Pakkpekatt wyłuskał z całego zdania tylko jedną, naprawdę interesującą go infor-

mację.

- Niszczyciel patrolowy imperialnej klasy Adz. Uzbrojenie podstawowe: trzy po-

czwórne baterie dział laserowych klasy D i trzy podwójne baterie dział jonowych klasy
B.

- Zdaje mi się, że lepiej będzie się zmyć, zanim tu dotrą-powiedział Hammax. -

Pułkowniku, czy nadal uważa pan, że powinienem złapać ten dryfujący obiekt?

- Ile mamy czasu? - spytał Pakkpekatt, spoglądając na Taisdena.
- Niecałe sześć minut. Może więcej, zważywszy, że za chwilę będą musieli rozpo-

cząć hamowanie. Powiedzmy, że osiem.

- Nie wystarczy czasu, kapitanie Hammax. Proszę wracać na mostek. Zajmie się

pan obsługą działa.

- Przepraszam, pułkowniku... - zaczął Taisden.

background image

Michael P. Kube-McDowell

133

- O co chodzi?
- Załoga zbliżającego się okrętu nie może być aż tak tępa, żeby podejrzewać, że to

my poprzestawialiśmy meble w tym krążowniku, ale na pewno zainteresuje ich, co
wiemy na temat tej bitwy. Stanowczo zalecam skok w nadprzestrzeń, zanim przeciwnik
dotrze na miejsce. '

- Przyjmuję do wiadomości pańskie zalecenie, ale do czasu odebrania ważnej wia-

domości od Wywiadu Floty, czyli - tu spojrzał na ekran - jeszcze przez dziesięć minut,
nie będziemy mogli wykonać skoku.

Pleck i Taisden wymienili spojrzenia.
- Czy ktoś zna prędkość maksymalną niszczyciela patrolowego klasy Adz?
- Zero-pięć-pięć - rzucił Pakkpekatt.
- A tego jachtu?
- Nieznana. Agencie Taisden, proszę informować mnie o zmianach prędkości

obiektu.

- Moglibyśmy ukryć się w cieniu krążownika - zasugerował Pleck.
- Taki mam zamiar - odparł Pakkpekatt, kładąc jacht na lewą burtę łagodnym

pchnięciem drążka sterowego - ale nie na długo nam to pomoże.

- Może, gdyby nas zauważyli, podchodziliby nieco wolniej? -spekulował Taisden.

- Potrzebujemy tylko paru minut.Hammax stanął w drzwiach i rozczesał zmierzwione
pod hełmem włosy.

- Niszczyciel patrolowy ma na pokładzie sześć myśliwców -zauważył. - Mogą

wypuścić je na nas przodem i dalej spokojnie podchodzić sobie do wraku.

- Czy ktoś wie, jakimi myśliwcami dysponuje Protektorat Prakith? - spytał Pleck,

marszcząc brwi. Nikt nie odpowiedział.

- Obiekt rozpoczął hamowanie - obwieścił Taisden. - Chyba zauważyli wrak. Jego

kadłub powinien za kilka sekund osłonić nas przed czujnikami niszczyciela...

- Proszę o sygnał, kiedy to nastąpi.
- Już prawie... Cholera! Wypuścili dwa myśliwce.
- Doskonale - rzekł Pakkpekatt, pchając manetkę ciągu do samego końca. Nagłe

przyspieszenie wyrzuciło Hammaxa z powrotem na korytarz, Pleck zaś przeturlał się po
podłodze i zatrzymał dopiero na ostatniej grodzi. - Lepiej zapnijcie pasy. Może bę-
dziemy musieli przetestować nie tylko szybkość, ale i zwrot-ność jachtu generała Cal-
rissiana.

Pleck podniósł się, przecisnął obok Hammaxa i zniknął w tylnej części statku.

Hammax usadowił się w fotelu i sięgnął ku systemom kontroli uzbrojenia.

- Nie trzeba - powstrzymał go Pakkpekatt. - Wciągnąłem działo laserowe. To bę-

dzie wyścig, a nie walka. W ostateczności skoczę w nadprzestrzeń, nim zdołają nas zła-
pać, ale chcę zaryzykować odebranie całego przekazu z Wywiadu.

- Co w nim takiego ważnego? - zdziwił się Hammax.
- Kod, który pozwolił temu statkowi przedostać się przez osłony wagabundy w

Gmar Askilon...

- Przecież już go mamy.

background image

Próba Tyrana

134

- ...a także kod, który pozwoliłby D-89 zrobić to samo-dokończył Pakkpekatt. -

Następnym razem, gdy wagabunda zada nam pytanie, powinniśmy znać odpowiedź.

- O ile jeszcze go zobaczymy - mruknął Hammax uśmiechając się krzywo.
- Zobaczymy.
- „Tobay" nas wywołuje - zameldował Taisden.
- Nie mam nic do powiedzenia żołnierzom Prakith - stwierdził sucho Pakkpekatt.
- Może uda się wyciągnąć od nich jakieś informacje? Na przykład o tym, czy był

tu wagabunda...

- Nie potrzebujemy potwierdzenia tego faktu - odparł Pakkpekatt. - Nie mam za-

miaru ryzykować. Mogłoby się okazać, że to oni wyciągnęli od nas jakieś wieści - do-
dał, spoglądając na ekran. - Generał Calrissian ma wyjątkowo szybki statek. Odległość
do myśliwców?

- Sto tysięcy metrów i stale rośnie - wyrecytował głośno Taisden. - Ktoś na mostku

„Tobaya" zapomniał, że myśliwce typu TIE mają silniki jonowe zasilane bateriami sło-
necznymi. W tej okolicy raczej nie będą miały z czego produkować energii. Nie dogo-
nią nas... Wreszcie do nich dotarło! Tobay przyspiesza!

- Za późno - ocenił Hammax. - Ich kapitan popełnił błąd.
- O, tak - rzekł Pakkpekatt, błyskając zębami. - Gruby błąd.
- Jeszcze trzy minuty - powiedział Taisden. - Wprowadzę koordynaty skoku, jeśli

powie mi pan, dokąd lecimy, pułkowniku. Do Carconth i „Anomalii 1033"?

- Nie. Zastanawiałem się nad naszą sytuacją. Przywiódł nas tu zdalnie uruchomio-

ny obwód podporządkowania. Zadałem sobie więc pytanie, co by zrobili Quella, gdyby
pewnego dnia zechcieli przywołać do siebie wagabundę.

- Musieli zostawić sobie jakiegoś asa w rękawie... - mruknął Hammax. - Co panu

chodzi po głowie, pułkowniku?

- Polecimy do Maltha Obex, skąd wyruszył wagabunda. Ustawimy tam nadajnik

nadprzestrzenny i wyślemy w kosmos kod, który właśnie odebraliśmy.

- Czyli... wezwiemy wagabundę do domu- podsumował Hammax.
Taisden spojrzał na nich z nadzieją.
- Możemy użyć całej sieci komunikacyjnej Nowej Republiki, żeby rozesłać sygnał

także i w normalnej przestrzeni, na tej samej częstotliwości, jakiej użył wagabunda,
komunikując się z naszymi statkami w Gmar Askilon.

Pakkpekatt skinął głową, niemal jak człowiek.
- A potem zaczekamy. Kto wie? Jeśli ten jacht jest nie tylko „Ślicznotką", ale i

„Szczęściarą", to może wagabunda usłyszy wezwanie i przybędzie do Maltha Obex. Na
pewno nie będzie to gorsze rozwiązanie, niż szukanie go po omacku. Mam już dość
ścigania cieni.


Lando Calrissian klął pod nosem, wciskając się w coraz to węższy tunel we-

wnętrzny, gdzie - zdaniem Artoo - powinien się znajdować Lobot.

Cyborg uparcie odmawiał powrotu do miejsca, w którym czekały na niego droidy.

Chcąc nie chcąc, Lando musiał zdjąć skafander kontaktowy i wyruszyć na poszukiwa-
nia. Korytarz był kręty i wręcz klaustrofobicznie wąski. Brakowało miejsca, by zgiąć

background image

Michael P. Kube-McDowell

135
ręce w łokciach, a gładkie ściany nie pozwalały czubkom palców rąk i nóg znaleźć
oparcia. Gdyby na statku istniało ciążenie, pokonanie tunelu byłoby niemożliwe - przy-
najmniej dla człowieka.

- Lobot! - krzyknął w głąb korytarza. - Może byś mi pomógł, co?
- Jesteś już blisko - dobiegła go powielona echem, cicha odpowiedź. - Idź dalej.
- Co ty tam robisz? Utkwiłeś w jakiejś dziurze i boisz się przyznać?
- Jestem zajęty.
- Niby czym? - spytał Lando, lecz nie usłyszał odpowiedzi. Po chwili postanowił

zmienić temat. - Wiesz, że znowu skoczyliśmy?

- Tak.
- Mam nadzieję, że nie maczałeś w tym palców? -Nie.
Jeszcze jeden energiczny ruch palcami stóp i Lando znalazł się w miejscu, gdzie

dwa kanały łączyły się w jeden.

- Dźwięk, który towarzyszył wejściu w nadprzestrzeń, nie brzmiał zbyt przyjemnie

- powiedział, zatrzymując się. - Statek trząsł się cały i grzechotał, jak nigdy przedtem.

- Uszkodzenia były bardzo ciężkie.
Lando ruszył w stronę, z której dobiegał głos Lobota.
- Fakt. Widziałem je. Dobrze się czujesz, stary?
- Świetnie.
- Naprawdę? Głos masz raczej słaby.
- Jestem zajęty.
- Znowu to samo - zdenerwował się Lando. - Skoro wszystko w porządku, to

szkoda, że nie byłeś uprzejmy odpowiadać na wiadomości, które przesyłałem do ciebie
przez Artoo. Mogłeś mi oszczędzić długotrwałego i wkurzającego przeciskania się
przez tunel.

- Niemożliwe.
- Co niemożliwe?! Zapadła cisza.
- Lobot?
- Niemożliwe udzielenie odpowiedzi. Kanał był zajęty. Głos Lobota rozległ się

tym razem na tyle blisko, że Lando miał nadzieję zobaczyć cyborga za najbliższym za-
krętem.

- Jeśli z jakiegoś powodu nie powinienem zbliżać się do ciebie, to lepiej powiedz

mi o tym teraz.

- Bez obaw. Chodź. Jesteś bardzo blisko.
- Już mi to mówiłeś.
- Nie słyszałem cię wtedy.
- No jasne. Mnie też ciągle się to zdarza... - Lando zatrzymał się, by wyciągnąć

blaster tnący z kieszeni uniformu i przełożyć go do kabury na nadgarstku.

- Nie będzie ci potrzebny - rzekł Lobot.
Lando zadarł głowę. Cyborg nadal pozostawał niewidoczny.
- Śledzisz mnie, kolego?
Lobot znowu nie odpowiedział wprost.
- Jesteśmy świadomi twojej obecności.

background image

Próba Tyrana

136

Lando wziął głęboki oddech i przycisnąwszy dłonie do ścian tunelu zaczął pełznąć

w kierunku Lobota z nową determinacją.

- Wybacz, że wam przeszkadzam. Myślałem, że jesteś sam -zawołał, prąc naprzód.

- Mam nadzieję, że mnie przedstawisz.

- Tak. Jeszcze trochę, Lando.
Calrissian dostrzegł, że korytarz kończy się ostrym zakrętem. Nim do niego dotarł,

na wszelki wypadek wziął do ręki blaster. Doczołgawszy się do zakrętu przycisnął ple-
cy do gładkiej powierzchni tunelu, odepchnął się nogą od przeciwległej ściany i ostroż-
nie wyjrzał za róg.

Następny odcinek korytarza ciągnął się lekkim łukiem przez dwadzieścia metrów.

Na tym dystansie łączyło się z nim co najmniej pięćdziesiąt mniejszych tuneli. Ich wlo-
ty były częściowo zamknięte, a wnętrza - zaciemnione, jakby światło płynące z głów-
nego korytarza nie mogło się do nich przedrzeć.

Posuwając się ostrożnie naprzód, Lando skierował latarkę ku pierwszemu z bocz-

nych tuneli. Dostrzegł, że w odległości dwóch metrów od wlotu kanał jest zaczopowa-
ny zaokrąglonym przedmiotem, który wyglądał jak końcówka grubej wtyczki, o kilka
tonów jaśniejszej barwy niż otaczające ją ściany. Widok tenprzywiódł mu na myśl po-
ciski spoczywające w wyrzutniach lub kapsuły ratunkowe tkwiące w lukach statku.

Obracając się z wolna, Lando oświetlił wnętrze kolejnego tunelu, a potem następ-

nych. Wszystkie były zablokowane. Nie, nie zablokowane, pomyślał, raczej wypełnio-
ne, w ten sam sposób co pierwszy. Tkwiły w nich elipsoidalne obiekty wystarczająco
duże, by pomieścić w sobie człowieka.

- Lobot, gdzie jesteś? - spytał cicho Lando.
- Molo nag aikan nag molo kron aikan sket... Rozmarzony, nieobecny głos docho-

dził z tunelu odległego o kilka metrów. Lando podciągnął się na jednej ręce nieco bli-
żej, po czym znienacka wpuścił do kanału snop światła z ręcznego reflektorka.

Lobot unosił się we wnętrzu, stopami w kierunku Landa, głową niemal dotykając

blokującego prześwit obiektu. Broniąc się przed intensywnym światłem, zasłonił twarz
ręką, zacisnął powieki i odwrócił głowę. Wtedy dopiero Lando dostrzegł coś szokują-
cego: prawa strona głowy Lobota była naga. Tam, gdzie zwykle znajdował się interfejs,
widać było jedynie pasek białej skóry i otwory złącza, do którego normalnie wetknięta
była elektroniczna półobręcz.

- Lobot, co się stało?!
- ...eida kron molo sket aikan sket tupa vol...
Lando podciągnął się bliżej, chwycił stopę Lobota i potrząsnął nią.
- Obudź się, stary!
Cyborg drgnął, próbując cofnąć nogę, ale przestał śpiewać.
- Mów do mnie albo wyciągnę cię stąd siłą- powiedział Lando. - A może lepiej od

razu cię wyciągnę...

- Nie! - W okrzyku Lobota słychać było mieszaninę gniewu i strachu. W tej samej

chwili dłonie cyborga wparły się w ściany tunelu. Materiał ustąpił, formując pod jego
palcami coś na kształt solidnych uchwytów.

background image

Michael P. Kube-McDowell

137

Dopiero teraz, gdy ramiona Lobota przestały zasłaniać widok, Lando pojął, co się

działo. Lewa strona interfejsu nadal tkwiła na swoim miejscu - na głowie cyborga. Dru-
ga połowa była przyczepiona do zaokrąglonej powierzchni obiektu, który zamykał tu-
nel. Plątanina cieniutkich przewodów, nie dłuższych niż dłoń, łączyła oba elementy.

- A niech cię!... Znalazłeś sposób porozumiewania się z wa-gabundą.
Twarz Lobota rozjaśniła się w uśmiechu.
- Właśnie.
- Z wagabundą, czy z tym czymś? - spytał Lando, machając latarką w stronę póło-

krągłego obiektu.

- To jedno i to samo.
- Czy to jest... przytomne?
- Jest świadome. - Lobot po raz pierwszy otworzył oczy i spojrzał na Calrissiana. -

Muszę pamiętać, żeby przedyskutować to z Threepiem. Być może teraz będę miał dla
niego lepszą odpowiedź.

Lando rozparł się wygodniej przy wejściu.
- Jak przebiega wasz dialog?
- Statek jest skłonny udzielić mi informacji, ale nie pozwoli się kontrolować.
- Zapytaj go, dokąd leci.
- Bardzo cierpi - odparł Lobot. - Myślę, że leci do domu. Lando trawił tę informa-

cję przez dłuższą chwilę, po czym znowu machnął latarką.

- A to? Co to ma być? Jaja?
- Nie. To są Quella - rzekł uroczyście Lobot. - To waga-bunda jest jajem.

background image

Próba Tyrana

138

R O Z D Z I A Ł

10

Trzy okręty Nowej Republiki, skąpane w jaskrawym świetle niezliczonych słońc

Gromady, weszły w przestrzeń systemu ILC-905 w formacji znanej jako „rozciągnięty
trójkąt".

Na czele, sto kilometrów przed pozostałymi, mknął patrolowiec „Folna". Wszyst-

kie jego potężne anteny nastawiono na pasywne skanowanie i maksymalny zasięg dzia-
łania. Za patrolowcem, nieco z boku, leciał statek o podobnych gabarytach - kanonierka
.Awangarda". Trzecim okrętem, sunącym równoległym kursem obok .Awangardy", był
krążownik „Nieposkromiony" pod dowództwem szefa grupy patrolowej, komandora
Branda.

Mimo iż obsługa sensorów „Folny" meldowała, że okolica jest czysta, zarówno

główne, jak i drugorzędne systemy uzbrojenia krążownika i kanonierki pozostawały w
pełnej gotowości bojowej: akumulatory były naładowane w pięćdziesięciu procentach,
systemy celownicze rozgrzane, a ich załogi zmieniały się co dwie godziny. Poza tym
trzy z pięciu eskadr myśliwskich i bombowych - w tym także formacja bombowców
typu K, znana jako klucz Czerwonych -były gotowe do akcji, a ich piloci czekali tylko
na sygnał.

Na osiągnięcie pełnej mocy dział wystarczyłoby zaledwie dwanaście sekund, już

zaś po trzydziestu pięciu sekundach od włączenia się syreny alarmowej pierwsze E-
wingi opuściłyby pokład startowy „Nieposkromionego".

A gdyby Brand ocenił, że sytuacja jest zbyt groźna, na jego komendę okręty sko-

czyłyby w nadprzestrzeń w ciągu dziewięćdziesięciu sekund.

Mimo iż powzięto wszelkie środki ostrożności, w załogach wszystkich trzech jed-

nostek wyczuwało się rosnące napięcie. Na mostku „Nieposkromionego" wydawało się
ono wręcz nieznośne. Grupa patrolowa polowała na wroga na jego własnym terytorium
i byłby to prawdziwy niefart, myślał sobie Brand, gdyby go niechcący znalazła.

Albo - co gorsza - gdyby sama została znaleziona.
W służbie patrolowej zawsze należało liczyć się z tym, że przeciwnik może mieć

więcej szczęścia lub lepsze sensory. Ryzyko to zwiększało się wielokrotnie właśnie tu,
w Gromadzie Koomacht, gdzie gwiazdy rozsiane były tak gęsto.

background image

Michael P. Kube-McDowell

139

Nawet dla najnowocześniejszych instrumentów, na tle gwiazdy pierwszej wielko-

ści niszczyciel gwiezdny klasy Imperiał był niewykrywalny z odległości sześciu tysięcy
kilometrów. Statek wielkości „Awangardy" potrafił podkraść się nie zauważony na o
połowę krótszy dystans. Chwila nieuwagi, błąd w ocenie lub najmniejsza awaria sprzę-
tu mogły sprawić, że odległości te byłyby jeszcze mniejsze.

Aktywne skanowanie - z użyciem lasera lub fal radiowych -mogło pomóc w wy-

kryciu czającego się na tle gwiazdy okrętu. Niestety, miało ono słabą stronę: zdradziło-
by ich obecność niczym krzyk w ciemności.

Podobnie jak podczas poprzednich dziewięciu patroli wewnątrz-systemowych, ak-

tywne sensory trzech jednostek milczały. Brand polegał na umiejętnościach siedmiu
oficerów obsługujących pasywne czujniki „Folny", zgromadzonych w zaciemnionym
pomieszczeniu wywiadu elektronicznego, zwanym w wojskowym slangu „podsłu-
chownią".

Bystre oczy i jasne umysły, powtarzał w myślach Brand, spacerując nieustannie po

mostku „Nieposkromionego". Klęska nad Doomikiem Trzysta Dziewiętnaście była dla
niego bolesnym doświadczeniem. Nie dać się zaskoczyć. Koniec z błędami.

- Lepiej pilnuj swojej roboty, poruczniku - szczeknął, zatrzymując się za plecami

hrasskiskiego oficera i wskazując palcem w stronę ekranu. - Masz żółte światło na kon-
solecie.

- Tak jest.
- Dwunasta planeta znajdzie się za minutę w zasięgu czujników - zameldował ofi-

cer wywiadu elektronicznego.

Brand wyprostował się i odwrócił w stronę dziobowego ilu-minatora.- Sternik, co

z naszą prędkością?

- Przyspieszamy coraz bardziej pod wpływem oddziaływań grawitacyjnych, ko-

mandorze. Prędkość wyjściowa: jedna trzecia standardowej.

- Niech będzie - powiedział Brand, łamiąc pod wpływem impulsu dotychczas sto-

sowane procedury. - Mam gdzieś, co mówią inżynierowie z Technicznego. Nie wierzę,
że silniki hamujące nie zdradziłyby naszej pozycji - dodał po chwili. - Polecimy jak
kawał skały.

- Utrzymać formację, sir?
- Luźną. Niech dryfują. Daj sygnał patrolowcowi.
- Tak jest.

Gdy grupa patrolowa zbliżała się do szóstej planety, pole grawitacyjne gwiazdy

ILC-905 - z niewielką pomocą siły ciążenia zewnętrznych światów systemu - zdążyło
już zwiększyć prędkość okrętów do czterdziestu jeden procent standardowej.

Zdenerwowany i zaskoczony pułkownik Foag dał upust swoim obawom, depeszu-

jąc do Branda z „podsłuchowni" „Folny" za pomocą lasera sygnałowego.

- Zmniejszył pan strefę bezpieczeństwa - poskarżył się. -Im szybciej lecimy, tym

większa odpowiedzialność spoczywa na moich ludziach. Biorąc pod uwagę prędkość
statku i czas reakcji analityków, strefa efektywnego skanowania skurczyła się o dobry
tysiąc, a może i dwa tysiące kilometrów. Po co ta niecierpliwość?

background image

Próba Tyrana

140

- To nie jest niecierpliwość, pułkowniku Foag. Po prostu próbuję znaleźć rozsądny

kompromis. Wiem, że gdyby wszystko zależało od speców z wywiadu elektronicznego,
to wchodzilibyśmy do układu z jedną dziesiątą prędkości standardowej, przy zimnych
silnikach i wyłączonych dziewięćdziesięciu procentach systemów pokładowych.

Później, nagrywając raport z misji, Brand mógł odnieść się do faktu, iż wszystkie

statki zniszczone podczas pamiętnej, masowej akcji zwiadowczej poruszały się ze stałą
prędkością w systemach, które miały zbadać:

„...To oznacza, że yevethańskie sensory są w stanie wykryć nawet najmniejsze

jednostki, których profil misji wymaga hamowania i używania silników manewro-
wych"...

Prawda była jednak taka, że na chwilę przed wydaniem rozkazu Brand poczuł na-

głe, silne ukłucie strachu. A ponieważ należał do rasy, dla której instynkt był równie
ważny jak rozum, komandor uznał tę obawę za istotną informację. Zareagował więc w
jedyny logiczny sposób: sprawił, by wejście grupy do systemu odbyło się możliwie jak
najciszej, nawet jeśli miało to utrudnić pracę załodze Foaga.

Brand nie pierwszy raz postępował w ten sposób w warunkach bojowych. Często

zdarzało mu się podejmować ryzyko pod wpływem impulsu, a potem szukać usprawie-
dliwienia dla swoich czynów. Dzięki temu osiągnął stopień komandora, choć jego akta
były pełne i pochwał, i krytyki. Nie miał szans na dalsze awanse. Dyskwalifikujące go
noty wspominały najczęściej o „zbytniej pobudliwości" oraz wytykały, że był „zbyt
chaotyczny, by powierzyć mu komendę nad innymi starszymi oficerami".

Nawet wiedząc o tym wszystkim, Brand nie potrafił i nie chciał się zmienić. Wiara

w słuszność własnych przeczuć niejeden raz ocaliła mu życie. Zbyt wiele razy musiał
przywdziewać galowy mundur na pogrzeby oficerów, którzy zawsze trzymali się regu-
laminu. Zbyt wielu z nich darzył przyjaźnią.


Gdy grupa patrolowa pozostawiła za sobą piątą planetę, Brand opuścił mostek, by

odbyć krótką, nie zapowiedzianą wycieczkę po stanowiskach bojowych „Nieposkro-
mionego".

Żółty alarm bojowy trwał już od czternastu godzin. Czujność załogi zdążyła zma-

leć, przytłumiona narastającym zmęczeniem i nudą. Zanosiło się na to, że system ILC-
905 jest „czysty". Coraz to głośniejsze rozmowy, śmiechy, a nawet przyjacielskie prze-
pychanki były dowodem, że atmosfera na stanowiskach artyleryjskich i pokładach star-
towych znacznie się rozluźniła. Istniała groźba, że żółty alarm bojowy stanie się dla za-
łogi tym samym, co zwykła wachta - spokojną, bezpieczną i rutynową procedurą obo-
wiązującą podczas normalnego lotu krążownika.

Wizyta Branda miała na celu zażegnanie tej groźby. Nawiedzając kolejne stanowi-

ska bojowe, niczym zimny prysznic studził zapał podwładnych, przelewając na nich
własny strach.

- Zbliżamy się do pasa asteroid - powiedział, zaglądając w iluminator stanowiska

dział laserowych. - Jesteś gotowy, synu, prawda? Spróbuj być bardziej gotowy niż po-
zostali...Tu urwał i ruszył dalej.

background image

Michael P. Kube-McDowell

141

— Wkrótce dotrzemy do pasa asteroid - rzekł, zaglądając do kokpitu myśliwca. -

Jak tam, poruczniku? Jesteś gotowy spełnić swój obowiązek? Czasem jeden pilot może
przesądzić o wszystkim.

Przyjmując wszędzie obietnice wzorowej postawy, Brand przechodził od stanowi-

ska do stanowiska.

W ciągu niespełna godziny powrócił na mostek. Owocem błyskawicznego obcho-

du było przeświadczenie załogi, że dowódca wie o czymś, co wkrótce ma się wydarzyć.

Brand nie miał pojęcia, co by to mogło być... Kiedy jednak coś się wreszcie zaczę-

ło dziać, nie był ani trochę zaskoczony.


Podobnie jak wiele innych systemów gwiezdnych, ILC-905 mieścił w sobie pas

asteroid, ciągnący się od ostatniej, skalistej planety układu do najbliższego słońcu glo-
bu - gazowego giganta. Był on pozostałością świata, który został rozdarty na strzępy
mocą pól grawitacyjnych pozostałych ciał niebieskich systemu.

Jak większość pasów asteroid, ten też był dość rzadki. Stanowił niewielką prze-

szkodę w nawigacji i raczej kiepskie miejsce do ukrycia czegokolwiek większego niż
probot. Wbrew temu, co sugerował podczas obchodu okrętu, Brand nie oczekiwał, że
właśnie tu znajdzie imperialną stocznię.

Nie spodziewał się też, że yevethański statek wyskoczy z nadprzestrzeni w prostej

linii przed nimi, w odległości sześciu milionów kilometrów od skraju pasa asteroid.

Potężny błysk promieniowania Cronaua towarzyszący wyjściu sprawił, że wrogi

okręt pojawił się nie tylko na wyświetlaczach w pomieszczeniu wywiadu elektronicz-
nego na pokładzie „Folny", ale także na ekranach pozostałych statków. Gdy Brand
zmienił status alarmu z żółtego na pomarańczowy, na wszystkich pokładach rozległy
się dźwięki syren.

- Jaka była zmiana fazy? - zapytał operatora sensorów.
- Negatywna - odparł oficer. - Oddalają się od nas.
- Dokąd lecą?
- Gdybym miał zgadywać, to powiedziałbym, że tam gdzie my: w stronę trzeciej

planety - odpowiedział nawigator odwracając głowę.

- Jakie są szansę, że nas namierzyli?
Oficer taktyczny pochylił się nad pulpitem i przez chwilę analizował geometrię ca-

łej sytuacji.

- Moim zdaniem bardzo małe. Gdyby lecieli w normalnej przestrzeni, jak my, nie

zauważylibyśmy ich nawet. Zdradziło ich tylko to, że nagle wyskoczyli z nadprzestrze-
ni.

- A może i nie... - mruknął Brand. Odwrócił się w stronę panelu widokowego i

spojrzał na ILC-905, krzyżując ręce na piersiach. - Jeżeli rzeczywiście przenieśli tu
jedną ze stoczni, to zafundowali sobie wyjątkowo daleką trasę dostaw. Może to popu-
larny szlak?

- Możliwe, sir - zgodził się oficer taktyczny. - O ile rzeczywiście próbują używać

tej stoczni, a nie tylko ukryć ją.

Brand skinął głową.

background image

Próba Tyrana

142

- Łączność...
- Tak, sir?
- Dajcie znać „Nieustraszonemu", że namierzyliśmy yeve-thański statek typu T i

śledzimy go. Podajcie też nasze namiary. Sternik...

- Tak, sir?
- Skrócimy dystans. Daj dziesięć procent mocy naprzód, przynajmniej do końca

pasa asteroid. Trzymaj poprzedni kurs. Polecimy za nim.


Niecałą godzinę później yevethańska jednostka rozpoczęła długotrwały manewr

hamowania, zakończony jej zniknięciem za krzywizną trzeciej planety. W tym momen-
cie grupa patrolowa znajdowała się w odległości pół miliona kilometrów od celu, toteż
glob znalazł się w zasięgu czujników.

- Mamy coś na orbicie? - spytał Brand.
- Nic - odparł szef sekcji sensorów - ale nie skończyliśmy jeszcze sprawdzania or-

bit powyżej dwóch tysięcy kilometrów.

- Biorąc pod uwagę wektor podejścia, cel znajduje się najprawdopodobniej na or-

bicie trzy-dwa-pięć-zero kilometrów -oznajmił operator sensorów.

Brand podszedł do czołowego panelu widokowego.
- Wyświetlić - polecił. Obraz trójwymiarowej mapy taktycznej nałożył się na wi-

dok rozciągający się przed dziobem okrętu.

Pierwszy oficer „Nieposkromionego", kapitan Tobbra, miał za sobą niczym nie

wyróżniającą się karierę we Flocie, główniedlatego, że zawsze przesadzał z ostrożno-
ścią. Ostatnio stał się jeszcze bardziej rozważny, na swojej bowiem ojczystej planecie,
Trallanie, pozostawił partnerką z nowo narodzonym potomkiem. Tobbra wiedział też
doskonale, że gdyby nie różnica kilku miesięcy doświadczenia, fotel dowódcy mógłby
należeć do niego. W gruncie rzsc^y uważał, że włada okrętem wespół z Bran-dem, przy
czym jego rola polegała na studzeniu wariackich zapędów przełożonego.

- Komandorze, jeśli podejdziemy jeszcze bliżej, przeciwnik zauważy nas, gdy tyl-

ko wykona zwrot - powiedział ostrożnie, dołączając do Branda.

- Nie wątpią - odparł dowódca.
- Jeśli zatrzymamy się tutaj albo nawet trochę cofniemy, to i tak „Folna" będzie w

stanie zebrać wszystkie dane dla Five-Taca - naciskał Tobbra, z rozpędu używając
slangowego określenia komórki taktycznej dowództwa Piątej Floty.

- Zgadzam się w zupełności - przytaknął Brand - ale w tej chwili mamy przewagę.

Wiemy, gdzie oni są, a oni nawet nie wiedzą, że są obserwowani. Miałbym przepuścić
taką okazję?

- Nie musimy atakować ich samodzielnie - nie ustępował Tobbra. - Jeśli tam na-

prawdę jest stocznia, Five-Tac przyśle nam posiłki, gdy tylko potwierdzimy jej położe-
nie.

- Jeśli tam naprawdę jest stocznia, kapitanie, to Yevethowie będą próbowali

wzmocnić jej obronę w chwili, gdy nas wykry-ją. Czy może pan zagwarantować, że
nasze okręty przybędą tu prędzej niż ich?

Tobbra w milczeniu zmarszczył brwi.

background image

Michael P. Kube-McDowell

143

- Tak myślałem - rzekł Brand. - Wykrycie i zniszczenie stoczni jest nadrzędnym

celem naszej misji, kapitanie. Trzymajmy się tego. Wykorzystamy przewagę, atakując
ten statek z zaskoczenia. Potem zajmiemy się tymi, których miał tu odwiedzić.

- Komandorze, przecież nawet nie wiemy, czego trzeba, by pokonać jednostkę ty-

pu T...

Brand potrząsnął głową.
- Ktoś musi się tego dowiedzieć. Uważam, że to dobra okazja.
- Ależ, komandorze...
- Koniec dyskusji, kapitanie. - Brand odwrócił się plecami do iluminatora i zawo-

łał do oficera komunikacyjnego: - Połącz mnie z „Folną".

- Na kanale pierwszym - padła natychmiastowa odpowiedź.
Brand włączył swój komlink.
- Kapitanie Madis...
- Tak, komandorze?
- Wchodzimy do akcji z „Awangardą". Proszę odłączyć się od formacji i zatrzy-

mać się tutaj. Chcę, żeby pańscy ludzie rejestrowali przebieg walki.

- Tak jest, komandorze - potwierdził Madis. - Zrobimy wam parę ładnych zdjęć do

albumu rodzinnego.

- Polegam na panu - odparł Brand. Przełączył kanały w kom-linku tak, by słyszano

go również na pokładzie kanonierki, po czym spojrzał na zastygłe w oczekiwaniu twa-
rze oficerów.

- Pora wyrównać rachunki za Doornik Trzysta Dziewiętnaście - rzekł ponuro. -

Łączność, zmienić status alarmu na czerwony bojowy. Taktyczny, wypuścić myśliwce.
Przygotować się do wysłania bombowców. Sternik, osiemdziesiąt procent mocy i kurs
przechwytujący na przewidywaną orbitę nieprzyjaciela. „Awangarda", przygotować się
i trzymać blisko nas. Nie chcę, żebyście się spóźnili na pierwszą odsłoną...


W chwili gdy rozległy się syreny na dziobowym pokładzie startowym, Esege Tu-

ketu rzucił karty i zerwał się na równe nogi. Tkwił w niewygodnym skafandrze od do-
brych kilku godzin, więc zdążył już poluzować zaciski przy karku, nadgarstkach i w
pasie. Biegnąc w stronę bombowca usiłował je pozapinać, przez co wyglądał, jakby
pląsał w niezgrabnym, dziwacznym tańcu.

Kiedy dotarł do hangaru, Skids już siedział w kokpicie i dopinał pasy. Zdążył trzy

razy sprawdzić mocowania bomb i torped, którymi obwieszono ich K-winga.

- Jak stoimy? - zapytał Tuketu, wspinając się po krótkiej drabince.
- Wszystko gra. Chyba nie będziemy musieli rzucać bomb ręcznie.
- Powinni nam za to płacić ekstra - mruknął Tuke. - Jakieś zmiany w konfiguracji?
- Żadnych. Jedno jąjeczko i osiem pocisków burzących CM-5. Pełne obciążenie.
- W porządku. Procedura przedstartowa. Lecimy od góry...Kiedy „Awangarda" i

„Nieposkromiony" przyspieszyły, mknąc na spotkanie z yevethańskim statkiem, oto-
czyła je wątła eskorta myśliwców - w sumie dwanaście sztuk, po sześć E-wingów i X-
wingów. Gdy prowadzące zespół maszyny pojawiły się w dziobowym iluminatorze
krążownika, Tobbra znowu poprosił Branda o chwilę rozmowy w cztery oczy.

background image

Próba Tyrana

144

- To, co pan robi, jest sprzeczne z zasadami określonymi w Kodeksie Dowódcy -

stwierdził bez ogródek. - Standardowa osłona myśliwców dla tego statku to trzy, a nie
dwie eskadry. Luki w szyku są tak duże, że przeciwnik przebije się przez nie bez trudu.

- Mam w zanadrzu jeszcze dwie eskadry. Będą eskortą bombowców podczas ataku

- odparł Brand.

- Nie wiemy nawet, ile myśliwców mieści się na pokładzie jednostki typu T! - za-

protestował Tobbra, podnosząc głos. - Być może jest ich dwa lub trzy razy więcej niż
widzieliśmy nad Door-nikiem Trzysta Dziewiętnaście.

Brand zmierzył go lodowatym wzrokiem.
- Proszę zmienić ton, kapitanie, w przeciwnym razie opuści pan mostek. Nie mam

zamiaru użerać się z panem podczas walki.

Tobbra odezwał się nieco ciszej, choć nie zmienił oskarży-cielskiego tonu.
- Rzecz w tym, że nie powinniśmy nawiązywać kontaktu bojowego, sir. Moim ob-

owiązkiem jest zwrócić panu uwagę, że...

- Że nie wiemy wszystkiego, co chcielibyśmy wiedzieć? To żadna rewelacja, kapi-

tanie. Zgodzi się pan chyba, że umiem liczyć i czytać raporty Wywiadu.

- Nie chciałem pana obrazić...
- Z pańskich słów wynika niekiedy coś innego. Kapitanie, gdyby słabsi nigdy nie

wygrywali z silniejszymi, moglibyśmy po prostu mierzyć siły przed walką i ogłaszać
zwycięzcę, unikając trudów bitwy. Wojna wygląda jednak inaczej. Niech pan zapomni
o kalkulatorze, on nie pomoże w podejmowaniu trudnych decyzji.

Tobbra zmarszczył brwi i bez słowa skinął głową.
Brand podszedł bliżej i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu.
- I jeszcze jedno, Tobbra. Coś, czego nie znajdzie pan w Kodeksie. Jeżeli w pełni

sprawny krążownik Nowej Republiki z ka-nonierką do pomocy nie są w stanie samo-
dzielnie rozwalić yeve-thańskiego okrętu typu T, to Flota powinna się o tym dowie-
dzieć.

I to jak najszybciej, bo wszystkie raporty, które czytałem, mówią o tym, że wróg

ma ich mnóstwo. Tobbra westchnął ciężko.

- To dlatego kazał pan „Folnie" trzymać się z daleka?
- Między innymi. Poza tym jest zbyt delikatna do tego rodzaju akcji.
Kapitan spojrzał na zbliżającą się żółtobrązową tarczę planety.
- Lepiej wrócę na stanowisko - powiedział. - Czas podłado-wać działa.

Piętnaście minut przed przewidywanym ponownym pojawieniem się orbitującego

yevethańskiego statku, Brand wydał rozkaz startu bombowcom i myśliwcom eskorty.
Wolał nie ryzykować kontaktu bojowego, mając pokłady startowe pełne zbiorników z
paliwem i materiałów wybuchowych. Wroga jednostka mogła pojawić się nieco wcze-
śniej, jeśli na przykład poruszała się po orbicie niższej niż zakładano.

Bombowce typu K leciały trójkami. Każda grupka osłaniana była przez trzy my-

śliwce z góry i trzy z dołu. Brand przyglądał się, stojąc na mostku, jak maszyny tworzą
formację dwadzieścia kilometrów przed dziobem krążownika. Wprawdzie światła na
skrzydłach i kokpicie wygaszono na czas walki, lecz dysze silników jarzyły się niczym

background image

Michael P. Kube-McDowell

145
świece pośród nocy. Pośrodku widać było wyraźnie potrójne jednostki napędowe K-
wingów.

- Mam nadzieję, że tym razem potrafią zrzucić jajeczka na cel - szepnął oficer tak-

tyczny, gdy Brand zbliżył się do jego pulpitu.

- Potrafią - rzekł komandor bez wahania. - I to nie dlatego, że zmieniliśmy często-

tliwość bojową i zainstalowaliśmy systemy kodujące, tylko dlatego, że trzeba to zrobić.

Pięć minut przed ponownym nawiązaniem kontaktu wzrokowego z celem „Awan-

garda" oddaliła się od krążownika. Wysunęła się naprzód, by mieć czyste pole ostrzału
i wcześniej stanąć na drodze yevethańskiego okrętu, podczas gdy reszta formacji pozo-
stawała za horyzontem. Dzięki temu Brand miałby kilka dodatkowych sekund, by zare-
agować na to, co zarejestrowałyby kamery „Awangardy", i odpowiedzieć stosownymi
rozkazami.

Minutę i dziewięć sekund wcześniej niż się spodziewano kapitan Inadi złożyła

meldunek.- Jest kontakt... Jeden... Nie, dwa... Trzy... Cztery. Cztery cele. Analiza w to-
ku... Namierzyliśmy następujące obiekty: jedną, powtarzam, jedną stocznię typ impe-
rialny numer dwa, oraz trzy, powtarzam, trzy yevethańskie okręty typu T.

- Trzy! - wykrzyknął zaskoczony Brand, wystarczająco głośno, by usłyszano go na

wszystkich stanowiskach na mostku. -Trzy... - powtórzył do siebie. - No cóż, ciągniemy
rancora za wąsy...

- „Nieposkromiony", tu „Awangarda". Jesteśmy pod ostrzałem dwóch yevethań-

skich statków. Przybliżona skuteczność tarcz: dziewięćdziesiąt dwa procent. Atakować,
sir?

Tobbra pospieszył w stronę pulpitu taktycznego.
- Komandorze, musimy przerwać akcję. Proszę zawrócić bombowce, abyśmy mo-

gli opuścić system.

- Dwadzieścia sekund do kontaktu z celem - wyrecytował oficer taktyczny, wyty-

czając palcem linię na ekranie.

- „Awangarda", tu Brand - powiedział komandor, wpatrując się w oczy Tobbry. -

Możecie określić status obiektu numer dwa?

- „Nieposkromiony", stocznia jest pełna. Sześć statków ukończonych lub prawie

ukończonych, trzy dalsze w fazie szkieletowej.

Brand drgnął mimowolnie.
- „Awangarda", zezwalam na atak według protokołu Kontr-uderzenie. Powtarzam:

zezwalam na atak. Skoncentrować się na jednostkach typu T...

Tobbra chwycił Branda za ramię powyżej łokcia.
- Co pan robi?!
Brand wyswobodził się z uścisku oficera gwałtownym szarpnięciem.
- To, co trzeba - odparł. - Proszę wrócić do swojej kabiny, kapitanie Tobbra. Po-

ruczniku Threld, zajmie pan stanowisko kapitana - polecił, po czym zwrócił się do ofi-
cera łączności: - Chcę porozmawiać z eskadrami szturmowymi.


W bojowym komlinku K-winga rozległ się trzask, kiedy uruchomił się sprzężony z

nim system dekodujący.

background image

Próba Tyrana

146

- Ktoś nas wywołuje - rzucił Skids.
- „Nieposkromiony" do wszystkich eskadr - rozległ się głos Branda. - Przesyłam

nową analizę celów. Potwierdzam pozycję orbitującej imperialnej stoczni typu drugiego
wraz z dokującymi statkami. Potwierdzam pozycję trzech orbitujących jednostek. Oto
nowa hierarchia obiektów ataku: celem pierwszorzędnym jest stocznia. Jednostki typu
T zostawcie na naszej głowie. Ignorujcie je, chyba że staną wam na drodze. Dowódcy
eskadr, proszę rozpocząć atak - polecił i dodał po krótkiej przerwie: - Powodzenia. ,

- Są - powiedział Tuketu, gdy daleki błysk blasterowych strzałów zatrzymujących

się na osłonach rozświetlił wnętrze kokpitu.

Chwilę później ekran taktyczny ukazał obraz toczącej się przed nimi bitwy. Jeden

z yevethańskich statków orbitował przed stocznią, a drugi osłaniał jej tyły. Trzeci - naj-
prawdopodobniej ten, który śledzili od chwili wyjścia z nadprzestrzeni - był zawieszo-
ny przy doku towarowym olbrzymiej wielkości.

- „Powodzenia"?! Tuke, to szaleństwo! - zawołał Skids. -Niby jak mamy przesko-

czyć trzy Fat Many naraz?!

- Spróbujemy dołem - odparł Tuketu. - Czerwoni, tu Dowódca. Za mną, w stronę

powierzchni planety. Uwaga... teraz!


Bitwa w systemie ILC-905 trwała zaledwie jedenaście minut. Jedenaście minut za-

żartej walki.

W pierwszej chwili „Awangarda" dostała się w przerażająco intensywny ostrzał ze

strony obu jednostek broniących stoczni. Nawet kiedy zaczęła odpowiadać ogniem,
przewaga wroga była druzgocąca. Gdyby nie to, że główne baterie laserów yevethań-
skich statków miały co najwyżej średnią moc, kanonierka zostałaby rozniesiona na czę-
ści już po kilku salwach.

Każdy z wrogich okrętów dysponował ośmioma bateriami dział, rozmieszczonymi

tak, że niemożliwe było podejście poza ich zasięgiem, a jednocześnie nawet cztery z
nich mogły skoncentrować ogień na jednym celu. Połączona siła rażenia dwóch jedno-
stek wystarczyłaby, żeby po pewnym czasie pokonać opór osłon kanonierki i unice-
stwić ją.

Kiedy „Nieposkromiony" włączył się do walki, proporcje sił zmieniły się gwał-

townie.

- Spróbujmy podzielić ich uwagę - powiedział Brand. -.Awangarda", skoncentruj-

cie ogień na jednostce broniącej tyłów stoczni. My weźmiemy na siebie prowadzącego.
Wszystkie baterie - ognia!Pierwsza salwa „Nieposkromionego" spotkała się z natych-
miastowym odzewem ze strony przeciwnika. Sześć baterii dział laserowych bluznęło
ogniem w stronę krążownika. Na drodze strzału znalazły się myśliwce przechwytujące.
Dwa z nich eksplodowały niemal natychmiast. Brand zareagował błyskawicznie.

- Wycofać osłonę myśliwców - rzucił. - Tam, gdzie są, na nic się nam nie przyda-

dzą.

Zanim zwinne maszyny zdążyły się rozproszyć, trzecia z nich znikła w kuli ognia

tuż obok prawoburtowych tarcz „Nieposkromionego". Wybuch myśliwca niewiele róż-
nił się od detonacji bomby - krążownik zadrżał, a osłony rozjarzyły się żółtawym bla-

background image

Michael P. Kube-McDowell

147
skiem i chwilowo osłabły w miejscu, gdzie pochłonęły energię eksplozji. Szybko jed-
nak odzyskały poprzednią moc, myśliwce zaś uformowały szyk za rufą okrętu, chroniąc
się w jego cieniu.

- Komandorze - odezwał się cicho oficer taktyczny. Brand uniósł głowę.
-Tak?
- Nie przebijemy się przez osłony „Fat Mana". „Awangarda" też nie. Będziemy

musieli wezwać na pomoc bombowce.

- Nie - odparł Brand kręcąc głową. - Stocznia pozostaje celem pierwszorzędnym.
- Komandorze, „Awangarda" dostaje ciężkie baty. Musimy jej pomóc. Natych-

miast.

Kolejna salwa wstrząsnęła kadłubem krążownika.
- Zawrócić eskadrę Zielonych - polecił Brand niechętnie.
Yevethowie w końcu dostrzegli eskadry bombowców próbujące przemknąć dołem.

Jeden z ich statków natychmiast skierował ku nim ogień, jakby jego dowódca był prze-
konany, że krążownik nie stanowi dla niego zagrożenia. Dwa X-wingi oraz jeden K-
wing eksplodowały niemal natychmiast. Sekundę później z hangarów „Fat Mana" wy-
sypała się grupa myśliwców.

- Brand do wszystkich baterii: skoncentrować ogień na nieprzyjacielskich myśliw-

cach! Strzelać, kiedy tylko wydostaną się poza tarcze.

- Nieprzyjaciel wypuścił pociski - zameldował oficer taktyczny biorąc głęboki

wdech. - Sześć... Osiem... Dziesięć obiektów, wszystkie kierują się na nas.

„Nieposkromiony" dysponował dwudziestoma stanowiskami obrony przeciwrakie-

towej rozmieszczonymi w różnych częściach kadłuba. Te, które zdołały od razu namie-
rzyć cel, wystrzeliły w stronę przewidywanej trajektorii pocisków chmury metalowych
odłamków. Kiedy rakiety zetknęły się z zaporą, przestrzeń rozświetliły czerwone i żółte
kwiaty bezgłośnych wybuchów. Cztery pociski zdołały jednak przedrzeć się przez linię
obrony niczym rozwścieczone owady. Trzy z nich niemal jednocześnie uderzyły w
osłony krążownika.

Światła na mostku przygasły, a pokład zadrżał pod stopami Branda.
- Przygotować ripostę - polecił. - Uzbroić i odpalić siedem pocisków CM-9. Uwa-

ga, wszystkie baterie: przygotować się do ostrzału w miejscu kolizji rakiet z osłonami
przeciwnika. Podejdźmy trochę bliżej.

Po kilku sekundach wyrzutnie umieszczone w obu burtach krążownika wypluły

superszybkie pociski burzące. Wszystkie skręciły w stronę yevethańskiego statku, choć
każdy podążał indywidualnym, okrężnym kursem, by utrudnić przechwycenie.

- Generator osłony cząsteczkowej numer trzy właśnie padł. Moc rezerwowa: zero -

zameldował taktyczny. - Zbliża się jedenaście yevethańskich myśliwców. Klucz Zielo-
nych stracił pięć myśliwców i dwa bombowce. Klucz Niebieskich - trzy myśliwce i je-
den bombowiec. Klucz Czerwonych...

Potężna detonacja zalała mostek krążownika jaskrawym światłem. Brand spojrzał

na dziobowy iluminator.

- Jedno z naszych jajeczek?

background image

Próba Tyrana

148

Tak - odparł taktyczny. - Niestety, nie trafiło w cel. To Zielony Dwójka... Widocz-

nie za wcześnie uzbroił bombę, wybuchła pod nim.

W tej samej chwili znikły sygnały trzech myśliwców.
- Cholera.
- Komandorze, klucz Niebieskich przedarł się przez obronę i atakuje stocznię -

powiedział oficer taktyczny, wskazując na pulpicie dwa małe niebieskie trójkąciki, po-
ruszające się w kierunku czerwonego prostokąta.

Brand skinął ponuro głową i przyjrzał się bliżej elektronicznej mapie.
- To dobrze, bo robi się nas mało - stwierdził. - Wyślijcie klucz Czarnych na po-

moc „Awangardzie". Nie możemy sobie pozwolić na stratę tego statku.Orbitalna stocz-
nia marynarki imperialnej, zwana Czarną Ósemką, była nie uzbrojona, ale nie bezbron-
na. Oprócz osłon antykolizyjnych, w jakie standardowo wyposażano kompleksy orbi-
talne, chroniły ją tarcze energetyczne i cząsteczkowe porównywalne z tymi, które insta-
lowano na niszczycielach gwiezdnych.

Pilnujące jej statki, „Tholos" i „Rizaron", zapewniały więcej niż wystarczający po-

tencjał ofensywny. Prócz ośmiu baterii głównych, każdy z nich dysponował czterdzie-
stoma myśliwcami startującymi z czterech hangarów położonych na „równiku" kuliste-
go kadłuba, oraz dziesięcioma wyrzutniami pocisków rakietowych. W połączeniu ze
wzmocnionymi, imperialnymi generatorami pola ochronnego, dawało to niezwykle
groźną mieszankę.

Najsłabszą stroną „Tholosa" było niedoświadczenie jego dowódcy, Para Dranna,

który - podobnie jak wszyscy jego podwładni - nigdy nie brał udziału w walce. Nie
uczestniczył nawet w przeprowadzonym niedawno Oczyszczeniu. Kiedy pojawiły się
statki Nowej Republiki, Par Drann zareagował instynktownie, polegając na odwiecz-
nych zasadach rządzących walkami między nitakka.

Były one w swej naturze równie silne, co wzajemnie sprzeczne:
Najbliższe zagrożenie jest największym zagrożeniem gdy siły są nierówne, naj-

pierw pozbądź się najsłabszego wroga chcąc odwieść innych od walki, uderz najpierw
w nowo przybyłego nie szczędź sił, kiedy uderzasz, by zabić.

Idąc za głosem instynktu, Par Drann wydawał swoim artylerzystom coraz to inne

rozkazy - najpierw polecił atakować kanonierkę, bo ona zjawiła się jako pierwsza, po-
tem krążownik, bo dołączył do walki, potem najsłabszego przeciwnika, czyli myśliwce
osłony, a następnie znowu krążownik, gdy rozpierzchły się bombowce. Piloci yevet-
hańskich myśliwców przestrzegali identycznych zasad. Odważnie atakowali najbliższy
cel, lecz często w ostatniej chwili zmieniali kurs, gdy dostrzegli obiekt znajdujący się
jeszcze bliżej.

Gdyby „Tholos" i „Rizaron" kontynuowały wspólny atak na „Awangardę", mo-

głyby ją zniszczyć, nim spóźniony krążownik zdołałby wyrządzić im krzywdę. Gdyby
Par Drann na to pozwolił, „Tholos" mógł roznieść republikańskie myśliwce i bombow-
ce co do jednego, zanim zwrócił działa ku „Nieposkromionemu".


Gdyby yevethańskie myśliwce ruszyły za kluczem Niebieskich w kierunku stoczni

lub za kluczem Czarnych w stronę „Rizarona", wynik bitwy mógł być zgoła inny. A

background image

Michael P. Kube-McDowell

149
jednak sposób myślenia właściwy Parowi Drannowi i jego rodakom nie pozwolił im
dostrzec zbliżającego się zagrożenia, pochłonęła ich bowiem walka z „Nieposkromio-
nym".

- Thetan nitakka, ko nakazał - zawołał. - Chwała najsilniejszym z nas, którzy zabi-

jają!


W chwili, gdy atak klucza Czarnych odwrócił uwagę załogi „Rizarona", na pokła-

dzie „Awangardy" szalały płomienie. Bateria numer osiem, dwulufowe działo laserowe
oddało fatalny strzał, po którym efektowna eksplozja dosłownie wyrwała je z burty
okrętu wraz z przyległymi pomieszczeniami.

Co gorsza, przeciążenie wywołane salwą yevethańskich pocisków sprawiło, że ge-

neratory osłony cząsteczkowej padły i stanęły w ogniu. Następna rakieta wystrzelona
przez wroga trafiłaby już nie w tarcze, lecz bezpośrednio w kadłub. Na domiar złego,
działa jonowe Yevethów skutecznie zakłócały działanie wszelkich systemów kanonier-
ki.

Kapitan Inadi przyglądała się nadlatującym bombowcom raczej z niepokojem niż

z ulgą.

- Nie przedrą się - powiedziała, potrząsając głową. - Kontynuujemy ostrzał. Spró-

bujemy im pomóc, jak tylko się da. Sternik, odwróć statek dziobem do celu. Uwaga
wszystkie systemy, przekazać moc do czołowych stanowisk antyrakietowych. One mu-
szą mieć zasilanie.

Korzystając z holoteleskopu i elektronicznej mapy bitwy, kapitan Inadi i jej ofice-

rowie przyglądali się atakowi bombowców, pędzących z maksymalną prędkością przez
gąszcz laserowego ognia i salw z dział jonowych. E-wing osłaniający Dwójkę został
trafiony i zszedł z kursu ciągnąc za sobą smugę płomieni. Czarny Trójka zniknął w kuli
białego ognia, a jego eskorta cudem uniknęła strącenia przez rozpryskujące się na
wszystkie strony szczątki.

W tym momencie „Awangarda" zadrżała, jakby otrzymała bezpośrednie trafienie.
- Sekcja techniczna melduje, że pożar w pomieszczeniu generatora przepalił po-

szycie i zgasł wskutek dekompresji.

- Przyjęłam. Uwaga, kontrola ognia: wystrzelić wszystkie pozostałe pociski CM-9.

Spróbujemy ich znokautować - poleciła Inadi, marszcząc brwi.

Trzy pociski wystartowały z wyrzutni dziobowych, a cztery następne - z rufowych.

Ósma rakieta, startująca z sekcji sąsiadującej ze zniszczoną baterią numer osiem, utkwi-
ła w wyrzutni i eksplodowała, wzniecając kolejny pożar.

- Idą następne! - krzyknął operator sensorów. Yevethański okręt odpowiedział na

atak „Awangardy" salwą co najmniej dziesięciu szybkich i potężnych pocisków, takich
samych jak te, które rozniosły generatory pól cząsteczkowych.

- Sternik, zabierz nas stąd - rozkazała ponuro Inadi.
- Spróbuję.
Studziewięćdziesięciometrowa kanonierka była jednym z najbardziej zwinnych

okrętów liniowych Nowej Republiki, ale jej osiągi nie mogły się równać z tym, czego
potrafiły dokonać nieprzyjacielskie pociski. Inadi miała nadzieję, że gdy statek zawróci,

background image

Próba Tyrana

150

rufowe wyrzutnie rozsypią w przestrzeni tyle złomu, że ani jedna yevethań-ska rakieta
nie zdoła się przebić. Obserwując szybko malejący dystans żałowała, że wcześniej nie
pomyślała o odwróceniu jednostki.

- Nasze CM-9 powinny dotrzeć do celu za osiem sekund -zameldował operator

sensorów. - Myśliwce eskorty rozpraszają się. Bombowce zaczynają atak. Mam po-
twierdzenie wystrzelenia jajeczek przez Czarnych: Jedynka... Dwójka...

Coś uderzyło w rufę , Awangardy" z taką siłą, że oficer taktyczny padł na kolana,

a Inadi zderzyła się z ekranem nawigacyjnym.

- Dostaliśmy pociskami! - krzyknął szef sekcji kontroli uszkodzeń.
- Wszystkie rufowe systemy padły, począwszy od sekcji czterdziestej - zameldo-

wał techniczny.

- Silniki numer dwa, cztery i sześć przestały istnieć - obwieścił sternik - Ciąg: jed-

na czwarta i spada.

Inadi spojrzała na wykres, na którym widać było jeszcze dwa punkty świetlne

zbliżające się do statku.

- Do kapsuł ratunkowych! - poleciła chrapliwym głosem. -Opuścić statek! Powta-

rzam: opuścić statek!

Odpowiedział jej potężny ryk, a potem ciemność rozświetlił potężny błysk i

wreszcie zapadła cisza.

Wisząc pięć tysięcy metrów nad nagą, nierówną powierzchnią trzeciej planety sys-

temu ILC-905, Esege Tuketu i jego koledzy z klucza Czerwonych obserwowali poja-
wiające się nad nimi błyski, niecierpliwie czekając na swoją szansę.

Rozkaz pozostania w odwodzie nadszedł w chwili, gdy zaczynali nabierać wyso-

kości, kierując się ku orbitalnej stoczni.

- Pozostańcie na miejscu, dopóki nie poznamy wyniku trwającego właśnie ataku -

polecił oficer taktyczny. - Potrzebuję jakiejś rezerwy, czyli... was.

- Lepiej niech coś dla nas zostawią- powiedział Skids, wysłuchawszy nowych roz-

kazów. - Jeśli wrócimy z kompletem bomb i bez żadnej rysy na kadłubie, do końca ży-
cia nie dadzą nam spokoju.

Tuketu milczał. Jego uwagę przykuła pierwsza z serii wyjątkowo jaskrawych eks-

plozji, widoczna w górze, nieco na prawo.

- Jajeczko - stwierdził, zauważając charakterystyczny, biały błysk. - Jeszcze jedno.
Trzeci wybuch był inny - mniejszy i początkowo żółtawy, a potem coraz potęż-

niejszy i czerwieńszy. Kiedy blask zaczął przygasać, niemal w tym samym miejscu na-
stąpiła kolejna seria błysków -trzy małe, błękitnobiałe, a później potężny, krwistoczer-
wony.

Tuketu spojrzał na ekran i zauważył, że znikł nie tylko yeve-thański statek strze-

gący tyłów stoczni, ale i „Awangarda".

- Co to było? - dopytywał się Skids. - Dopadliśmy jednego, Tuke?
- Tak - odparł Tuketu. - Oni też.

background image

Michael P. Kube-McDowell

151

Zarówno udany atak na yevethański statek, jak i utrata „Awangardy" przeszły na

mostku „Nieposkromionego" niemal nie zauważone. Uwaga oficerów skupiona była na
ostatnich sekundach lotu nurkowego bombowców z klucza Niebieskich.

- Dwa tysiące metrów do granicy osłon - poinformował taktyczny. - Myśliwce za-

wracają. Tysiąc pięćset. Tysiąc. Mam potwierdzenie zrzutu od Jedynki... Cholera, skąd
on się tam wziął?! Trójka nie zdążył; dostał.

Yevethański myśliwiec, zbliżający się pod dużym kątem w stosunku do wektora

podejścia bombowców, otworzył ogień do Niebieskiego Trzy i rozniósł go na kawałki,
chwilę później rozpadając się w zderzeniu z chmurą szczątków. Błysk eksplozjizostał
wchłonięty przez potężną detonację jajeczka zrzuconego przez Niebieskiego Jeden.

- Sprawdźcie, czy ich tarcze puściły - polecił Brand.
- Bateria numer cztery, trzy salwy w stronę celu drugorzędnego. Laserowe bły-

skawice pomknęły przez pustkę... na próżno.

Osłony nadal działały.
- Komandorze, może ten dokujący statek chroni stocznię swoim polem?
- Jednostka takiej wielkości nie mogłaby produkować tak potężnych tarcz - zaopo-

nował Brand. - W jaki sposób udało się strącić ten pierwszy statek?

- Analiza bitwy wykazuje, że „Awangarda" i klucz Czarnych uderzyły w „Fat Ma-

na" jednocześnie siedmioma pociskami typu CM-9 i dziesięcioma CM-5, na kilka se-
kund przed eksplozjąpierw-szego jajeczka. To musiało niemal przeciążyć osłony.

- „Niemal przeciążyć"... - powtórzył Brand, po czym wskazał palcem na wykresie

punkt oznaczający statek cumujący przy stoczni. - Jaki jest standardowy promień pola
cząsteczkowego wytwarzanego przez generator imperialnej konstrukcji?

- Dwieście metrów.
- A jaka jest średnica „Fat Mana"?
- Dwieście czterdzieści metrów.
- To znaczy, że statek nie jest w pełni chroniony przez pole wytwarzane przez

stocznię, prawda?

- Co z tego? Ma własne tarcze. Z pewnością zostały już uruchomione, nawet jeśli

wyłączono je na czas rozładunku.

- Właśnie. To oznacza, że powinna istnieć strefa interferencji między dwoma po-

lami - powiedział Brand. - Jeśli uda nam się wbić coś w to miejsce...

- Wtedy osłony skupią energię strzału, potęgując efekt.
- Czy komputer celowniczy K-winga jest w stanie namierzyć strefę interferencji?
Kadłub „Nieposkromionego" zadrżał od strzałów yevethań-skiego okrętu strzegą-

cego stocznię od czoła.

- Nie - odpowiedział oficer taktyczny, potrząsając głową -ale E-wingi mogłyby im

pomóc.

Brand skinął głową.
- Powiedzcie Czerwonym, co mają robić.
Tuketu czuł się bardzo dziwnie, zbliżając się do tak potężnego celu, który nawet

nie próbował się bronić. Statek cumujący przy stoczni z zupełnie niezrozumiałych po-
wodów był zupełnie pasywny.

background image

Próba Tyrana

152

- Taktyczny - wywołał Tuketu - czy „Fat Man" w ogóle was zauważył?
- Raczej nie, Czerwony Jeden. Zero aktywności.
- Nas też na razie ignoruje. - Tuketu zakończył połączenie i odwrócił się do Skid-

sa. - Może to zwykły frachtowiec? Albo liniowiec?

- Mam to gdzieś - oświadczył Skids. - Zbliż się do niego, to rozwalę go na kawałki

bez względu na to, czym jest.

Nie mogli oczekiwać, że uda im się niepostrzeżenie prześliznąć ku stoczni - byłby

to nadmiar szczęścia. Pięć yevethańskich myśliwców uderzyło na nich z prawej,
unieszkodliwiając jednego E-winga i posyłając go w chmurze dymu w stronę po-
wierzchni planety oraz zmuszając do ucieczki dwa inne. Tuketu zwiększył prędkość i
wykonał serię jeszcze bardziej gwałtownych uników, zmuszając eskortę do ekwilibry-
stycznych manewrów.

- Coś ty za jeden, Obstawa Cztery?
- Mówią na mnie Dogo, sir.
- Słuchaj no, Dogo, podobno w odległości około stu metrów od tego „Fat Mana"

jest szczelina między dwoma polami. Oświetlisz ją dla nas, a mój kumpel Skids spróbu-
je coś w nią wcisnąć.

- Zrobi się, sir.
E-wing skoczył naprzód i chwilę później ostrzelał niewidzialną ścianę z działa la-

serowego, powoli omiatając ogniem jej powierzchnię.

- Jest- zawołał Dogo.
- Mam ją, możesz znikać - odezwał się Tuketu w tej samej sekundzie, widząc linię

rozświetloną laserowym ostrzałem. -Szczelina jest dosyć ciasna, Skids. Zostaw jajeczko
na później i spróbuj najpierw władować tam CM-5.

- Nie potrzebuję żadnych cholernych próbnych strzałów... -mruknął Skids, ale

usłuchał. - Gotów do strzału.

- Ognia.
- Poszedł.
Podrywając maszynę tuż obok wielkiego, trzeciego silnika nieprzyjacielskiego

statku, Tuketu wykonał nawrót.- Czerwona Dwójka, co widzisz?

- Przykro mi, Jeden, ale wasz ptaszek wybuchł na granicy pól. Powtarzam: nie

wszedł. Proszę o pozwolenie na atak.

- Odmawiam - powiedział Tuketu, przygotowując maszynę do drugiego podejścia.

- Chcę jeszcze spróbować...

Nagły trzask w głośniku poprzedził podniecony głos Dwójki.
- Tuke, drugi „Fat Man" zawraca w naszą stronę!... Właśnie usmażył Ósemkę z

eskorty...

- Kryć się! - rozkazał Tuketu. - Możesz zabrać moją eskortę, mam już współrzędne

celu. Starajcie się schronić po przeciwnej stronie stoczni. Jeżeli mój atak nic nie da, po-
lecisz razem z Flickiem i wrzucicie dwa jajeczka jednocześnie, jasne?

- Jasne. Co masz zamiar zrobić?
- Spływajcie już i bądźcie gotowi do odwrotu - rzucił Tuketu i wyłączył komlink. -

Skids?

background image

Michael P. Kube-McDowell

153

- Jestem, jak zawsze.
- Mam zamiar zaparkować tuż nad szczeliną; prędkość zero. Namierzysz ją z odle-

głości dziesięciu metrów i wystrzelisz ja-jeczko. Jeśli wejdzie, damy nogę. Ich tarcze
powinny nas przez chwilę osłonić przed podmuchem.

- Skoro tak uważasz... Tuketu spojrzał w stronę stoczni.
- Te doki są pełne niszczycieli, Skids. Trzeba je rozwalić. Potrafisz to zrobić?

Wszystko zależy od ciebie.

- Potrafię - odparł Skids. - Ruszajmy.

- Co on, u diabła, wykombinował? - spytał Brand. - Najpierw nie wystrzelił ja-

jeczka, a teraz chyba zamierza tam wylądować!

- Nie wiem. Wyłączył komlink - odparł oficer taktyczny. -Wygląda to tak, jakby

zamierzał wcisnąć cały statek w strefę interferencji.

Brand podniósł wzrok znad pulpitu w samą porę, by zobaczyć w iluminatorze, jak

stocznia ginie w błysku gigantycznej eksplozji, która odrzuciła dokujący statek i wpra-
wiła całą konstrukcję w powolny ruch wirowy.

Z trudem przełknął ślinę i polecił skupienie ognia wszystkich dział na dogorywa-

jącej stacji orbitalnej. Obserwował, jak laserowe błyski tną to, co z niej pozostało, i do-
sięgają spoczywających w dokach okrętów, zmieniając je w chmurę płonących szcząt-
ków.

Ostrzał stoczni jeszcze trwał, gdy ciężko uszkodzony, skazany na zagładę yevet-

hański statek zaczął opadać ku powierzchni planety. Okręt, jeszcze przed chwilą strze-
gący orbitalnej konstrukcji, podążył za nim, po czym zmienił kurs i oddalił się z mak-
symalną prędkością, porzucając pół tuzina rozrzuconych w przestrzeni myśliwców.

Brand odwrócił się i oparł obiema rękami o pulpit, jakby potrzebował podpory dla

trzęsących się kolan.

- Teraz już wiemy, czego trzeba, by ich pokonać - szepnął. - Zaczynamy ewakua-

cję.


Trzy tysiące kilometrów nad płaszczyzną układu okręt „Tho-los" wyhamował i

zawrócił.

Podczas ucieczki z trzeciej planety, w głównej komorze bombowej zgromadzono

pełny ładunek bomb grawitacyjnych. Działa z dolnej półkuli statku zostały wciągnięte
do środka i po specjalnych szynach przetransportowane na przeciwległy kraniec kadłu-
ba. Teraz górna część statku była najeżona lufami, które podczas ataku nurkowego
można było skierować na jeden cel.

Nie szczędź sił, kiedy uderzasz, by zabić...
- Ko nakazał - ryknął Par Drann, strasząc zaczerwienione i nabrzmiałe grzebienie

bojowe. - Soko daramal - Za honor wicekróla, Wybranych i Powszechności! Oto nasz
cel, Proktorze. Prędzej, zanim szkodniki uciekną...


Nil Spaar czule gładził mara-nas wiszącą w komnacie numer pięć. W ciągu zale-

dwie trzech dni kokon niemal podwoił swe rozmiary. Jego powierzchnia błyszczała

background image

Próba Tyrana

154

wszystkimi kolorami tęczy, toteż można było spodziewać się nadzwyczaj udanego wy-
lęgu. Owijając język wokół palca, wicekról poczuł smak i zapach oleistych wydzielin
kokonu.

- Nitakka - pomyślał. - Silny, młody samiec, który odziedziczy moją krew.
Słysząc za plecami szmer, odwrócił się i ujrzał stojącego w drzwiach Tal Fraana.

Na dalszym planie mignęła sylwetka pospiesznie oddalającego się dozorcy wylęgarni.-
Daramo - powiedział Tal Fraan, postępując krok naprzód i klękając z odsłoniętym kar-
kiem.

- Mój Proktorze... - zaczął Nil Spaar. Podszedł pół kroku bliżej i położył dłoń na

potylicy Tal Fraana, zatrzymując go w pozie symbolizującej podporządkowanie. - Po-
wiedz mi, czy kiedy gwarantowałeś własną krwią, że tak dobrze znasz szkodniki, czyni-
łeś to szczerze, czy po prostu robiłeś to, czego od ciebie oczekiwałem?

- Szczerze, daramo.
- To dobrze - rzekł Nil Spaar, zaciskając palce na czaszce młodego samca. Grze-

bienie bojowe władcy szybko nabiegały krwią. - Pozwól, że się upewnię, czy mnie pa-
mięć nie myli. Czy obiecałeś mi, że perspektywa mojego sojuszu z imperialnym robac-
twem napełni Leię takim strachem, iż nie ośmieli się wszcząć wojny przeciwko Wybra-
nym? To miał być „cień, w który nie odważą się wkroczyć", nieprawdaż?

- Daramo, co się stało?
Nil Spaar gwałtownym ruchem przygiął głowę Tal Fraana ku ziemi, niemal łamiąc

mu kark. Drugą dłoń zacisnął w pięść, a z nadgarstka wysunął długi, ostry szpon.

- Szkodniki zniszczyły Czarną Ósemkę nad Prildaz. Tal Fraan zaprzestał oporu.
- Oddaję swą krew jako dar dla twoich dzieci - wymamrotał.
- Raz już ofiarowałeś mi ten dar - powiedział Nil Spaar - ale tym razem go przyj-

mę.

Uderzył ze zwierzęcą gwałtownością, tak że głowa Tal Fraana została mu w ręku,

a ciało bezwładnie opadło na podłogę. Odrzucając trofeum z pogardą, Nil Spaar dał
krok ponad zwłokami i wyszedł z komnaty, kierując się ku nadbiegającemu dozorcy.

- Ofiara była nieczysta - powiedział. - Moje dzieci nie mogą pożywić się taką

krwią. Każ przyrządzić posiłek z tego ścierwa.

- Tak jest, wicekrólu.
Nie zwracając uwagi na krew, którą zbryzgany był jego pancerz i szaty, Nil Spaar

wielkimi krokami ruszył korytarzem. Mściwy wyraz jego twarzy sprawił, że ci, których
spotkał, woleli usunąć się z drogi. Kiedy dotarł to swojej kwatery, wezwał Eri Palle'a.

- Tak, daramo - wysapał attache, wpadając biegiem do kabiny. Jeden rzut oka na

wicekróla pozwolił mu ocenić sytuację.

Przezornie stanął poza zasięgiem ramion władcy. - Czym mogę służyć?
- Poślij po Vor Duulla. Każ mu zabrać ze sobą sprzęt - rozkazał Nil Spaar, opada-

jąc w czeluść miękko wymoszczonego gniazda. - Potem przyprowadź do mnie Hana
Solo. Mam wiadomość dla królowej szkodników.


Po raz pierwszy w przekazie od Nila Spaara zabrakło wyrafinowania i subtelności.

Po raz pierwszy też w sali konferencyjnej zapadła absolutna cisza.

background image

Michael P. Kube-McDowell

155

Leia oglądała nagranie zatykając dłonią usta. Gdy opuszczała salę po odtworzeniu

całej wiadomości, jej twarz była śnieżnobiała, a oczy martwe.

Ackbar zniósł pokaz niewiele lepiej, choć w najgorszych momentach po prostu

odwracał wzrok. Alole cicho szlochała, a łzy toczyły się po jej krągłych policzkach.
Twarz Behn-Kihl-Nahma wykrzywił wyraz najgłębszej pogardy.

Drayson, samotnie śledzący transmisję w swoim biurze, zastygł w zimnej furii.
Nagranie prezentowało Nila Spaara, przez blisko dwadzieścia minut znęcającego

się w barbarzyński sposób nad związanym Hanem.

Wicekról bił, kopał i miotał jeńcem po pustej kabinie w napadzie iście zwierzęcej

wściekłości. Katowanie trwało nadal, gdy Han krwawił już z ust i z nosa oraz z głębo-
kich ran ciętych na twarzy, ramionach, klatce piersiowej i łydce. Trwało i wtedy, gdy
smugami jego krwi pokryte już były ściany i podłoga pomieszczenia oraz mocarne
przedramiona Nila Spaara. Dobiegło końca dopiero wtedy, gdy Han nie mógł już
utrzymać się na nogach, choć wicekról siłą stawiał go pod ścianą.

Przez długie sekundy Nil Spaar stał rozkraczony nad zmasakrowanym Hanem.

Odwrócił się tak, że widzowie nie mogli dojrzeć jego twarzy, lecz jedynie straszące się
i opadające płyty pancerza piersiowego. Pięść władcy zaciskała się złowrogo, a w takt
jej ruchów pojawiał się i znikał potężny pazur.

Wreszcie Nil Spaar wyprostował się i odwrócił twarzą w kierunku obiektywu. Te-

raz dopiero można było dostrzec, że i on krwawi z niewielkich naczyń biegnących po
bokach nabrzmiałych, szkarłatnych grzebieni skroniowych. Patrząc wprost w ho-
lokamerę, władca starł z twarzy krew wierzchem dłoni, po czym wyssał ją do czysta.

W końcu wykrztusił nadzwyczaj zwięzłą wiadomość - jedyne słowa, jakie padły

podczas tej przerażającej sceny, wycharczane złowrogim głosem:

- Natychmiast wynoście się z Koornacht.

background image

Próba Tyrana

156

R O Z D Z I A Ł

11

Akanah jako pierwsza odkryła, że na orbicie J't'p'tan unosi się yevethański statek.
Gdy tylko „Leniwiec" wyskoczył z nadprzestrzeni na obrzeżach systemu Doornik

Sześćset Dwadzieścia Sześć, wymknęła się z pomieszczenia technicznego, gdzie pogrą-
żyła się w medytacji. Zanurzając się w Nurcie, szukała śladów obecności Kręgu.

Luke pozostał w sterowni i spróbował przeczesać okolicę kiepskimi czujnikami

statku, a potem przymknął oczy i zatopił się we własnym świecie, sondując myślą nowe
otoczenie i starając się odebrać choćby najsłabsze zakłócenia Mocy.

Ani jemu, ani sensorom „Leniwca" nie udało się znaleźć niczego istotnego.

Wkrótce jednak Akanah wróciła i opowiedziała o swoim odkryciu.

- Skąd wiesz? Widzisz ten statek? - sceptycznie dopytywał się Luke.
- Trudno to wytłumaczyć. Pozwól, że ci pokażę...
- Zaraz. Najpierw wyjaśnij.
- Czy to takie ważne akurat teraz? Co za różnica, skąd to wiem? Po prostu wiem.
- To ważne, jeśli od twojej wiedzy mają zależeć nasze dalsze kroki.
Napięcie, które towarzyszyło ich stosunkom od czasu wizyty na Utharis, znowu

dawało o sobie znać.

- Nagle stałeś się sceptykiem? - spytała Akanah, bardziej urażona niż zirytowana. -

Już nie wierzysz w mój dar?- Akanah, wiem, że istnieje więcej niż jedno źródło wiedzy
i więcej niż jedna wersja prawdy...

- A może chodzi o to, że Jedi niechętnie dzielą się Mocą? Dokucza ci myśl, że

mogę znać ścieżkę do wiedzy, na której nie potrzebuję twojej pomocy i która jeszcze
nie stoi przed tobą otworem? Prosisz, żebym cię czegoś nauczyła, a jednocześnie cały
czas próbujesz wątpić, a nawet dyskredytować...

Luke energicznie potrząsnął głową.
- Nie, nie. To nie tak. Moc to rzeka, z której wielu może czerpać, a trening Jedi nie

jest jedynym naczyniem, które może do tego służyć. Jeśli nie wiedzieliśmy o tym przed
spotkaniem z wiedźmami z Dathomiry, to teraz z całą pewnością już wiemy...

- To już coś.
- ...jednak prawda leży czasem tuż obok kłamstw, błędów, złudzeń, pobożnych ży-

czeń, nieuzasadnionych obaw i fałszywych wspomnień - dodał Luke łagodnie. - Musi-

background image

Michael P. Kube-McDowell

157
my próbować odróżniać je od siebie. Proszę tylko, żebyś pomogła mi zrozumieć źródło
twojej wiedzy. To mi pomoże docenić jej wagę.

- Chyba nadal nie udało nam się naprawić tego, co zepsuliśmy na Utharis, prawda?

- spytała ze smutkiem. - Miałam nadzieję, że zdołam jakoś odzyskać twoje zaufanie.

- Nie jestem zbyt urny, Akanah, nawet wobec siebie.
- To prawda. No cóż... spróbuję wyjaśnić. - Akanah zmarszczyła brwi, szukając

odpowiednich słów. - Kiedy Nurt opływa świadomą istotę, pojawia się na nim malutka
zmarszczka... podobnie jak wtedy, gdy wyczuwasz czyjąś obecność poprzez Moc, choć
to dość odległe porównanie.

- Ależ ja... nic tu nie czuję, poza energią ekosystemów na czwartej i piątej planecie

- zaoponował Luke. - Nic świadomego, nic obdarzonego wolą...

- To nie świadomość czy wola są tu najważniejsze, lecz sama głęboka esencja by-

tu, nic więcej. Postrzegam załogę tego statku tak, jak ty postrzegałbyś garść piasku
wrzuconą do sadzawki: z dużej odległości łatwiej dostrzec skutek niż przyczynę - wyja-
śniła z uśmiechem.

- Musisz jednak być bardzo wyciszony, bo i ty tkwisz w Nurcie. Otaczają cię

zmarszczki na jego powierzchni, wywołane twoim bytem.

- A zatem potrafisz wyczuć załogę tego okrętu?
- Nie wiem, czy to załoga, czy. ładunek, czy może więźniowie. Czuję tylko tysiące

istnień orbitujących wokół J't'p'tan i nieco mniejszą ich liczbę na powierzchni planety.

- Koloniści - stwierdził Luke. - Przybyli, żeby zasiedlić planetę. - Widząc pytające

spojrzenie Akanah, dodał: - Na Taldaak słyszałem plotki, że Yevethowie rozszerzają
swoje terytorium, zagarniając zdatne do zamieszkania światy.

- I wierzysz tym plotkom, ponieważ...? Luke zaśmiał się lekko.
- Ponieważ rozpowszechnia je Flota. Przeglądałem raport taktyczny.
- Więc wiedziałeś, że znajdziemy tu statek - stwierdziła -i nie powiedziałeś mi o

tym.

- Wiedziałem, że kiedyś był tu statek. Nie mogłem cię uprzedzić, bo traktuję po-

ważnie przysięgę zachowania w tajemnicy danych, do których udzielono mi dostępu.
Twoich sekretów również nie zdradziłbym nikomu - dodał.

- Chciałeś mnie sprawdzić, prawda? Dowiedzieć się, czy nie jestem szpiegiem?
- Nie - odparł Luke. - Chciałem tylko poznać sposób, w jaki dowiedziałaś się o

tym statku. A co z Kręgiem?

Akanah pokręciła głową.
- Istotą ukrywania się jest wtopienie się w otoczenie. Nawet najlepsze z nas nie po-

trafiłyby odpowiedzieć na twoje pytanie z tak dużej odległości, a ja nie zaliczam się do
najlepszych. Słyszę tylko ciszę i nie mam pojęcia, co ona oznacza.


Wykorzystując w stu procentach możliwości „Leniwca", Luke rozpoczął podejście

do lądowania spiralnym kursem, tak by planeta przez cały czas zasłaniała skiff przed
czujnikami yeve-thańskiej jednostki.

- Byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby nas nie zauważyli -powiedział, wprowadza-

jąc kurs.

background image

Próba Tyrana

158

- Zrobione - odpowiedziała Akanah, stając za oparciem jego fotela.
Luke spojrzał na nią zdumiony.
- To nie może być aż tak proste.
- Dlaczego nie?- No... Czy nie musisz wiedzieć, przed kim zamierzasz się ukryć?
- Po co?
- Żeby mieć pojęcie, na kim się skupić i czyje myśli skierować w inną stronę. Taki

manewr wymaga precyzji, a nie siły.

- Twoja metoda polega na wymuszeniu - stwierdziła Aka-nah. - Sięgasz do cudze-

go umysłu i blokujesz niektóre myśli lub umieszczasz w nim własne.

- No... tak- przytaknął z wahaniem Luke- ale staram się ograniczać stosowanie tej

techniki. Cel musi być bardzo ważny, żeby usprawiedliwić konsekwencje ingerencji w
umysł.

- Wydaje mi się, że Jedi stale usiłują znaleźć usprawiedliwienie dla stosowania

przemocy. Szkoda, że z równym zapałem nie próbujesz po prostu jej unikać.

- Jakiej znowu przemocy? - zaprotestował Luke. - Najczęściej wystarczy rozpro-

szenie czyjejś uwagi albo wzbudzenie zainteresowania czymś innym. Żaden Jedi nie
mógłby... jakby to powiedzieć... kazać komuś skoczyć w przepaść, stwarzając mu iluzję
mostu.

Akanah potrząsnęła głową z głęboką dezaprobatą.
- Jak możesz oceniać szkodliwość tych sztuczek, skoro sam jesteś na nie odporny?

Praktykujesz je w tajemnicy, skłaniając do posłuszeństwa słabych lub przymuszając
opornych. Sądzisz, że ci, którymi sterujesz, oceniają twój czyn w tych samych katego-
riach moralnych? A zresztą- dodała, pociągając nosem- twoja metoda jest niezbyt wy-
dajna.

- Słucham?
- Niezbyt wydajna - powtórzyła. - Wymaga ciągłej uwagi i wysiłku.
- Jeśli znasz lepszą, to chętnie ją poznam.
- Weźmy na przykład sposób, w jaki ukryłeś swoją samotnię na Coruscant.
Luke zmarszczył brwi.
- To co innego. Stworzyłem zasłonę z substancji materialnej, tak by wyglądała jak

naturalny element linii brzegowej.

- To było imponujące dzieło - pochwaliła Akanah. - Kiedy je ujrzałam, od razu

wiedziałam, że masz w sobie dar Fallanassich. A jednak nie posunąłeś się wystarczają-
co daleko, by osiągnąć pełny sukces.

- Którym jest...?
- Sprawienie, by zasłona nie przypominała otoczenia, lecz była jego częścią - wy-

jaśniła Akanah. Zamknęła oczy, wzięła głęboki wdech, opuściła brodę na piersi i... zni-
kła.

- A niech to... - Luke wyciągnął rękę ku miejscu, gdzie stała jeszcze przed chwilą,

lecz jego palce chwyciły jedynie powietrze. - Zmyślna sztuczka - zauważył, wycofując
się ze sterowni w kierunku łazienki. - Pewnie przydaje się przy włamaniach do biblio-
tek albo znikaniu sprzed ołtarza... Gdzie jesteś?

background image

Michael P. Kube-McDowell

159

- Tutaj - usłyszał za plecami jej głos. Odwrócił się i zobaczył, że dziewczyna sie-

dzi bokiem na prawym fotelu, uśmiechając się dumnie. - Czy musiałam dotykać twoje-
go umysłu?

- Nie - przyznał. - A przynajmniej nie zauważyłem, żebyś to robiła.
Akanah skinęła głową.
- Dawno temu jedna z kobiet Kręgu zauważyła, że kiedy osiąga wyjątkowo głębo-

ki stopień koncentracji podczas Medytacji Pogrążenia, potrafi zniknąć. Dużo później
nauczyłyśmy się zabierać ze sobą różne obiekty i sprawiać, by pozostawały w ukryciu.

- Dokąd odchodzisz, kiedy znikasz mi z oczu?
- A dokąd odchodzę, kiedy zapadam w sen? Nie wiem. A zresztą, czy odpowiedź

ma jakiekolwiek znaczenie?

- Czy to... trudna sztuka? Akanah wzruszyła ramionami.
- Kiedy już sieją opanuje, nie jest ani trudniejsza, ani bardziej tajemnicza, niż

ukrycie szklanki wody przez wlanie jej do morza. Tylko że jej opanowanie bardziej
przypomina wręcz odwrotną czynność - dodała z uśmiechem.

- Udało ci się ukryć statek?
- Tak. Jakiś czas temu, kiedy medytowałam.
- Czy silniki nie przestaną pracować?
- A czy mogłeś stać twardo na podłożu swojej kryjówki, a jej dach chronił cię

przed deszczem?

Luke uniósł brwi z niedowierzaniem.
- Więc jesteśmy teraz całkowicie niewykrywalni?
- Nie. Nie ma rzeczy absolutnych. Jesteśmy tylko niewidoczni dla oczu oraz dla

przyrządów, które działają tak jak oczy. Wyląduj na J't'p'tan, Luke, najszybciej jak po-
trafisz. Zaufaj mi tym razem. Niemal od dnia, kiedy zabrano mnie z Ialtry, zawdzię-
czam przetrwanie właśnie tej sztuce. Obiecuję ci, że nie zosta-niemy odkryci, a przy-
najmniej nie przez istoty lecące tym statkiem.


Ruiny kamiennej świątyni pokrywały obszar ponad dwóch tysięcy hektarów. Na-

wet spalone i porozbijane szczątki wystarczyły, by zdradzić ambitny plan jej budowni-
czych. Pokrywały dno niewielkiej doliny skomplikowanym wzorem, sięgającym aż po
stoki otaczających ją wzgórz.

Niestety, na długo przedtem, nim „Leniwiec" wylądował pośrodku romboidalnego

placu, stało się jasne, że ambicje ludu H'kig nie wytrzymały konfrontacji z ambicjami
Yevethów.

Długie ściany, wykonane z pięknie rzeźbionych bloków skalnych, obalono i roz-

trzaskano. Zbocza kilku stromych wzniesień podcięto tak, by oparte na nich ściany ol-
brzymiej budowli runęły do środka. Pobliski kamieniołom był do połowy zalany wodą,
sanie, którymi wożono bloki - spalone na węgiel, po drodze zaś, którą niegdyś sunęły,
nie pozostał nawet ślad. Nigdzie nie było widać oznak życia.

Skywalker powoli i bez słowa zszedł na powierzchnię planety. Wszystkimi zmy-

słami odbierał aurę zniszczenia. Lekki wietrzyk przyniósł zapach rozkładu, a gdy Luke

background image

Próba Tyrana

160

oddalił się zaledwie o dziesięć metrów od skiffu, dostrzegł pierwsze kształty poczernia-
łych zwłok, wciśniętych między strzaskane kamienie.

- To samo co na Ialtrze, tylko jeszcze gorzej... - szepnął do siebie. Odwrócił się w

stronę statku, szukając wzrokiem Aka-nah. Ujrzał, że kobieta klęczy na resztkach
chodnika opodal przedniej płozy skiffu, pochylona i wsparta czołem na przedramio-
nach.

- Akanah... - odezwał się.
Zaniepokojony brakiem reakcji, ruszył w jej stronę. Nim zdążył podejść, Akanah

zerwała się na równe nogi i wdrapała się na pobliską kupę gruzu, który kiedyś był ścia-
ną świątyni, a potem zaczęła biec.

Zaskoczony Luke zatrzymał się i zawołał japo imieniu.
- Akanah, co się stało? Dokąd biegniesz? - Umilkł, po czym używając Mocy wy-

sondował otoczenie, szukając oznak zagrożenia, lecz niczego nie wyczuł. - Akanah!

Dziewczyna nawet się nie obejrzała, więc ruszył za nią. Po chwili jednak rozpły-

nęła się w powietrzu, równie nagle i bez wysiłku jak przedtem, na pokładzie statku. Jej
zniknięciu nie towarzyszyło nawet najlżejsze drżenie Mocy.

Pierwszą myślą Luke'a było podejrzenie o zdradę: „Przyprowadziła mnie tu, jak jej

kazano, a teraz się ulatnia". Przykucnął obok sterty kamieni i jeszcze raz sięgnął Mocą
na zewnątrz, tym razem koncentrując się na szczytach okolicznych wzgórz.

Statek jest słaby. Na ich miejscu zniszczyłbym go od razu, pomyślał.
A jednak z pobliskich pagórków nie padł strzał, spośród gruzów nie wysypali się

uzbrojeni po zęby przeciwnicy, a u wlotu doliny nie pojawił się patrolowy śmigacz.
Fakt, iż nie udało mu się wykryć dosłownie żadnej formy życia - ani żołnierzy Impe-
rium, ani Yevethan, ani H'kigów, ani Fallanassich - wprawił go w zdumienie.

- Akanah! - zawołał donośnym głosem.
Odpowiedziała mu cisza. Luke wstał powoli, wieszając u biodra rękojeść świetl-

nego miecza. Ostrożnie podszedł do miejsca, w którym klęczała Akanah, lecz i tu nie
znalazł żadnego śladu.

Może jej w ogóle nie było? - pomyślał. Może ktoś igra z moim umysłem?
Bez względu na to, czy był tu sam, czy nie, Luke nie miał zamiaru utknąć na

J't'p'tan na dobre, mogąc liczyć na pomoc jedynie w odległej o osiem tysięcy kilome-
trów kolonii Yevethów. Wprawdzie nie było gdzie ukryć „Leniwca", lecz osłony skiffu
mogły zapewnić mu choć chwilową ochronę przed ogniem bla-sterów i innej broni
ręcznej. Luke zajrzał na chwilę do kokpitu, by uruchomić tarcze, po czym wyszedł
hermetyzując za sobą właz i ruszył w kierunku miejsca, w którym znikła dziewczyna.

Gdy dotarł mniej więcej tam, gdzie widział ją po raz ostatni, usiadł na skraju

ogromnego, osmalonego kamiennego bloku, pękniętego w połowie.

- Nie ma Yevethów. Nie ma Fallanassich. Nie ma Akanah -powiedział głośno. -

Nie ma imperialnych żołnierzy. Nie ma Na-shiry. Więc... co ja tutaj robię? Czegoś tu
brakuje. O co w tym wszystkim chodzi? Musi tu być coś, czego jeszcze nie potrafię do-
strzec.

Poruszony własnymi słowami, Luke powoli rozejrzał się dookoła.

background image

Michael P. Kube-McDowell

161

- Może nawet jest tu wiele rzeczy, których nie dostrzegam - rzekł jeszcze głośniej.

- Szklanka wody w oceanie, tak?Poradzę sobie. Potrzeba mi tylko czasu i wiary, że mo-
gę tego dokonać.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, Luke wstał.
- Jeśli mam wybierać między tym, czy jesteś iluzją, czy żywą istotą, Akanah, to

chyba mam dość rozsądku, by wiedzieć, że istniejesz naprawdę. - Obrócił się z wolna,
czekając na ripostę. -A skoro tak, musisz tu gdzieś być i założę się, że mnie słyszysz.

Gdy i tym razem jego cierpliwość nie została nagrodzona, Luke wdrapał się na

pęknięty głaz, czyniąc się łatwym celem.

- Początkowo myślałem, że kryjesz się przed tymi, którzy to zrobili - zawołał. -

Tylko że ich tu nie ma, i to od dawna, prawda? Nie uciekałaś ze strachu, bo przecież nie
musiałaś. Tyle razy mi powtarzałaś, że sama potrafisz się obronić.

Zeskoczył na chodnik i potruchtał w tę samą stronę, w którą biegła Akanah, nim

znikła.

- Wypływa z tego tylko jeden wniosek, Akanah - ty nie uciekałaś, tylko ruszyłaś

ku czemuś. Słowem znalazłaś to, czego szukałaś. - Poczuł ukłucie zazdrości, które ści-
snęło mu gardło i sprawiło, że ostatnie słowa wypowiedział ochrypłym głosem. -
Znalazłaś Krąg.

Dziesięć metrów na prawo od Luke'a pojawiły się nagle trzy kobiety, jakby przed

sekundą wyszły zza niewidzialnej kurtyny. Jedna z nich miała na sobie długą białą sza-
tę w ukośne błękitne pasy, przepasaną szarfą. Srebrne włosy opadały jej na ramiona,
sięgając aż do talii. Druga, o miedzianej skórze i krótkich włosach, była odziana nader
skąpo - w sięgającą kolan, piaskowo-żółtą przepaskę zawieszoną nisko na biodrach.
Akanah stała między nimi, z całych sił trzymając je za ręce. Na jej zapłakanej twarzy
malowało się uczucie niesłychanej radości.

- Oto Wialu, która oznaczyła dla mnie drogę - powiedziała głosem zdławionym

przez wzruszenie. - A to Nori, czyli Norika, moja przyjaciółka z dawnych lat. - Spoglą-
dała to na jedną, to na drugą towarzyszkę, jakby nadal nie mogła uwierzyć w to, co się
stało. Po chwili uśmiechnęła się szeroko i popatrzyła na Luke'a. -Tak, Luke. Ja napraw-
dę istnieję, podobnie jak moi przyjaciele. I wreszcie trafiłam do domu.


Wialu puściła dłoń Akanah i postąpiła kilka kroków w stronę zdumionego Luke'a.
- Pomogłeś naszemu dziecku, Akanah, powrócić do Kręgu. Jesteśmy wdzięczni.

Akanah powiedziała, że z własnej woli podjąłeś się tego zadania, a ryzyko było poważ-
ne. Czy mamy wobec ciebie dług?

- Słucham?... - Luke spojrzał w oczy Akanah. - Nie, nie ma mowy o długu.
Wialu skinęła głową.
- Istotnie, jesteś człowiekiem honoru, tak jak mówiła nasza córka. Twoja przyjaźń

dla Fallanassich zostanie zapamiętana.

- Dziękuję - odparł Luke niepewnie.
- Musisz zabrać stąd statek tak szybko, jak to możliwe. Wywołał silne zakłócenia i

zagraża, temu, co tu robimy.

- Naturalnie - zgodził się Luke. - Pokażcie mi tylko, gdzie mam go postawić...

background image

Próba Tyrana

162

- Musi opuścić planetę - przerwała Wialu. - Jego obecność tu, w świątyni, jest nie

do przyjęcia, ale i w innych okolicach stwarzałby niebezpieczeństwo.

- Statek należy do Akanah.
- Właśnie ci go ofiarowała; to dowód wdzięczności. Choć jednocześnie kierowała

się także pragmatyzmem - przyznała Wialu.

Luke zmrużył oczy.
- Chcesz powiedzieć, że mam się stąd wynieść?
- Cieszę się, że rozumiesz.
Luke raz jeszcze spojrzał na Akanah, oczekując, że przemówi w jego imieniu.
- Nie mogę tego zrobić - powiedział. - Nie tylko Akanah przybyła tu w nadziei, że

kogoś odnajdzie. Ja też poszukuję pewnej osoby. Nazywa się Nashira.

Wyraz twarzy Wialu nie zmienił się, lecz jej głowa niemal niezauważalnie się cof-

nęła, jakby kobieta nasłuchiwała czegoś, czego Luke nie był w stanie uchwycić.

- Przykro mi - odezwała się po chwili. - Nie mówię, że znam to imię i nie mówię,

że go nie znam. Nie pomogę ci.

- Nie mogę tak po prostu się z tym pogodzić - zaoponował Luke. - Jeśli tu jest, to

powiedzcie jej przynajmniej, że przybyłem. Jeśli nie, to... - potrząsnął głową, jakby
próbował odpędzić natrętną myśl. - Jestem jej synem.

Wialu znowu odwróciła głowę. Wyglądało to tak, jakby słuchała kogoś, kto stał

tuż za nią.- Przykro mi, ale moja odpowiedź pozostaje taka sama. Luke minął ją i ruszył
w stronę Akanah, po czym zatrzymał się i jeszcze raz przemówił do Wialu.

- Nie ma mowy o długu, ale obiecano mi coś. Akanah przyrzekła, że pomoże mi

odnaleźć Nashirę. Twierdziła, że spotkamy ją tu, przy tobie.

- To prawda? - spytała Wialu, spoglądając na Akanah.
- Tak. Strata, którą poniósł, jest jeszcze dawniejsza i głębsza niż moja. Został od-

dzielony od Nurtu i nic nie wie o Wyznaniu. Miałam nadzieję, że uda mi się to napra-
wić.

- Byłaś nierozsądna - zganiła ją Wialu, potrząsając głową. -Porozmawiamy o tym

później - dodała, po czym zwróciła się do Luke'a: - Jestem związana przysięgą. Żadna z
nas nie może zdradzić drugiej przed obcym, ani przez twierdzącą, ani przez przeczącą
odpowiedź na jego pytanie. Akanah nie miała prawa składać ci takiej obietnicy, więc ja
nie muszę jej dotrzymywać.

- Nie proszę, byś łamała przysięgę. Chcę tylko, żeby Nashi-ra dowiedziała się, że

tu jestem, i sama podjęła decyzję. - Spojrzał ponad ramieniem Wialu na otaczające ich
ruiny i dodał: -Albo pozwól, że sam jej powiem. Przyprowadź ją tu, niech mnie zoba-
czy i sama wybierze.

- To niemożliwe - odparła Wialu. - Wypowiadasz jej imię, a jeśli ja nadam mu re-

alne znaczenie, oddam ci władzę nad osobą, do której ono należy. Przykro mi, ale nie
wolno mi pomagać obcym.

- On nie jest obcy - odezwała się Akanah, puszczając dłoń Noriki i podchodząc do

Wialu. - Poprosił, bym objaśniła mu, jak korzystać z Nurtu, więc uczyniłam go moim
uczniem.

background image

Michael P. Kube-McDowell

163

- To również nie jest możliwe - stwierdziła Wialu. - Sama nie jesteś jeszcze w peł-

ni wyszkolona; całkiem jak dziecko.

Oczy Akanah błysnęły gniewem. Energicznym ruchem chwyciła Luke'a za nad-

garstek.

- Nie rozumiesz znaczenia jego wizyty - rzuciła złowieszczo. - Nie rozumiesz, jak

ważna jest jego krucjata.

- Nie rób tego, Akanah - głos Wialu brzmiał raczej smutkiem niż groźbą.
- Czyż dałaś mi wybór? - Akanah zamknęła oczy, odrzuciła głowę do tyłu i wzięła

szybki, głęboki wdech.

Powietrze zadrżało. Ciała i ruiny zaczęły migotać i znikać. Akanah krzyknęła ci-

cho z bólu lub zdumienia. Stojąc tuż za nią

Luke poczuł poprzez Moc, jak wzbiera w niej gniew - w pełni kontrolowany i

skierowany przeciwko czemuś, czego jobecność ledwie dostrzegał.

A potem, w mgnieniu oka, całe otoczenie zmieniło kształt. Spalone ciała znikły.

Okopcone ruiny pojaśniały, strzaskane kamienie znów były całe, obalone ściany i wieże
wzniosły się ku niebu, a poorane bliznami eksplozji wzgórza stały się gładkie, jak daw-
niej. Ruiny świadczące o niedawnej tragedii zmieniły siew tętniący życiem plac budo-
wy. Dolina wypełniła się tłumem tysięcy energicznych i pracowitych H'kig.

Akanah popatrzyła buntowniczo na Wialu, która odpowiedziała jej spojrzeniem

pełnym nagany i żalu.

- Dobre gwiazdy... - westchnął Luke. - Więc jednak nie zostali zniszczeni? Ukryli-

ście ich przed Yevethami?

- Tak - odparła Wialu. - Jak widzę, Akanah jest głęboko przekonana, że powinie-

neś o tym wiedzieć.

Luke z niedowierzaniem pokręcił głową.
- W raporcie Floty mówiono o „kolonii wyznaniowej"... Wywiad nie ma bladego

pojęcia... Spójrzcie tylko, czego oni dokonali! Ile czasu H'kig mieszkają na tej plane-
cie?

- Niespełna pięćdziesiąt lat - odpowiedziała Wialu - ale nawet odkąd my pojawili-

śmy się na J't'p'tan, poczynili niewiarygodne postępy. To prawdziwy cud.

Czterej H'kig, ciągnący wyładowane po brzegi sanie, przeszli między Wialu a Lu-

kiem.

- Budują wszystko gołymi rękami?! - zdumiał się Skywal-ker. - Żadnych palników

fuzyjnych? Żadnych droidów?

- O to właśnie chodzi. Wznoszenie tej budowli jest wyrazem czci. Takiej pracy nie

można powierzyć maszynom - wyjaśniła Wialu. - Ta świątynia jest ucieleśnieniem ich
koncepcji wszechświata, mistycznej esencji tego, co immanentne, transcendentne,
wieczne i świadome.

- Jak długo potrwa budowa?
- Być może nigdy jej nie ukończą... To dzieło życia całej społeczności, zjednoczo-

nej w dążeniu do wspólnego celu.

- Czy dlatego właśnie tu jesteście?
- Tak - odparła Wialu. - I dlatego ty musisz stąd odejść.

background image

Próba Tyrana

164

- Bronicie H'kig i ich dzieła... Wialu skinęła głową.
- Okoliczności zmusiły nas do tego.
- Jak długo macie zamiar to czynić?
- Tak długo, jak będzie trzeba - odpowiedziała Wialu, podchodząc o krok bliżej do

Luke'a. - Proszę cię... Twój statek stoi w środku tego, co w przyszłości będzie We-
wnętrznym Dworem Transcendentnego. Przeszkadza ludowi H'kig w pracy. Pora, byś
nas opuścił.

- Zaraz - zaoponował Luke. - Co tu się właściwie wydarzyło? Bombardowanie,

ostrzał z blasterów - to przecież nie były iluzje!

-Nie.
- Więc co się stało?
- Już mówiłam. Ochroniliśmy siebie, budowniczych świątyni i garść innych

mieszkańców planety. Więcej nie mogę ci zdradzić.

- Ochroniliście się barierą iluzji - stwierdził Luke. - Wialu, przecież wiesz, że to

nie jest jedyny plac budowy na tym świecie. Na orbicie, po drugiej stronie planety,
znajduje się statek kolonistów, a na przeciwległej półkuli powstaje miasto. Akanah
wiedziała o tym, więc jestem pewien, że i ty jesteś tego świadoma. Yevethowie są
przekonani, że ten świat należy do nich.

- Są w błędzie - rzekła lakonicznie Wialu.
- Niekoniecznie - odparł Luke. - Twierdzą, że mają prawo władać wszystkimi

gwiazdami tej gromady oraz wszystkimi planetami, które wokół nich krążą. To, czego
udało się wam uniknąć, wydarzyło się na tuzinie innych planet, których nie chronił
Krąg Fallanassich. Zwłoki mieszkańców tych światów są jak najbardziej realne.

- Wiem, co zaszło na innych planetach - przyznała Wialu.
- W takim razie pozwól, że spytam: czy wiesz, co się wkrótce stanie?- rzucił Luke

ostrzejszym tonem. - Moja siostra rzuciła wyzwanie Yevethom. Ich rzekome prawo do
władzy nad okolicznymi światami zostanie zakwestionowane, i to przy użyciu siły. W
przestrzeni kosmicznej nad nami zbierają się dwie potężne floty; setki okrętów i dzie-
siątki tysięcy żołnierzy. Jeśli zacznie się wojna, będzie ona długa, brutalna i krwawa.
Prędzej czy później zawita także i tu...

Luke zauważył, że udało mu się dotknąć głęboko skrywanych obaw Wialu.
- Przewidziałam, że dojdzie do wojny.
- Czy pomożesz mi ją powstrzymać?
- Nie możemy pozwolić, by wykorzystywano nas w ten sposób. Jesteśmy lojalni

wobec Światła i podążamy ścieżką wskazaną nam przez Nurt. W tej kwestii nic się nie
zmieniło.

- Skoro nic się nie zmieniło, to nadal jesteście podzieleni, jak dawniej, na Lucazec

- stwierdził Luke, wzrokiem poszukując w tłumie H'kig twarzy Fallanassich. - Z pew-
nością przynajmniej niektórzy z was wierzą, że trzeba robić to, co można robić. Inaczej
nie chronilibyście tych ludzi.

- To nie nasza wojna.
- To, co tu zaszło, również nie było waszą wojną, a jednak interweniowaliście,

broniąc życia tych istot i ich dorobku - rzekł Luke, po czym wskazał na Akanah. - Ona

background image

Michael P. Kube-McDowell

165
wezwała mnie, bym wyrzekł się broni i spróbował znaleźć inny sposób służenia wła-
snemu sumieniu. Nie było to dla mnie łatwe, ale uznałem, że warto spróbować. A teraz
ja wzywam was, byście wyszli z u-krycia i stali się wodą, która gasi płomienie.

W tym momencie za plecami Wialu pojawiła się jeszcze jedna, wielkooka i smu-

kła kobieta, by wziąć udział w dyskusji.

- Czy to możliwe? - spytała.
- Oczywiście- odpowiedział jej nowy głos. Luke odwrócił się i ujrzał kolejne dwie

Fallanassi, stojące pod murem świątyni. - Yevethowie nie są dość silni, by się nam
przeciwstawić -powiedziała niższa. - Gdybyśmy chcieli, żeby najeźdźcy zmiażdżyli
swoje miasto własnym statkiem, każde z nas mogłoby tego dokonać, choćby zaraz.

Młoda kobieta rasy Duu'ranh przestraszyła Luke'a, pojawiając się niespodziewanie

tuż obok jego łokcia.

- A czy nie moglibyśmy obyć się bez przemocy? - spytała. - Naszym celem po-

winno być zapobieżenie wojnie, a nie włączanie się do niej i rozstrzyganie o czyimś
zwycięstwie. Nie możemy opowiadać się po żadnej ze stron.

- Musicie - nalegał Luke. - Nie wystarczy zapobiec walce, trzeba jeszcze rozwią-

zać konflikt, który do niej doprowadził. Musicie przeciwstawić się woli jednej ze stron:
albo Nowej Republiki, albo Yevethów.

- Różnica między nimi jest niematerialna - odezwał się nowy głos, tuż za jego ple-

cami. Odwróciwszy się, Luke ujrzał pulchną kobietę z Ukanis, trzymającą na ręku
dziecko. - Samo zbudowanie floty oznacza, że akceptuje się przemoc i przymus. Obie
strony są w równym stopniu winne.- Kiedy dochodzi do wojny, cenę płacą zarówno
winni, jak i niewinni - odparł Luke.

- Przecież i myją płacimy, by chronić lud H'kig - podchwyciła Akanah. - Nie bę-

dziemy mogli stąd odejść tak długo, jak pozostaną tu Yevethowie.

- Chyba że pozwolicie, by mieszkańcy J't'p'tan i ich dzieło zostali zniszczeni - do-

dał Luke. - Yevethowie nie wyniosą się stąd dobrowolnie. Wierzą, że są prawowitymi
władcami światów, które podbili, w tym także i tej planety.

Luke obrócił się powoli. Policzył, że już ponad dwudziestu Fallanassich postano-

wiło się ujawnić.

- Musicie zdecydować, czy pozwolicie im na to, czy stawicie opór. Wybór należy

do was.

- Co nas czeka, jeśli postanowimy zaangażować się w ten konflikt? - spytała Wia-

lu. - Skoro Yevethowie są tacy stanowczy, jak mówisz, czy uda się odstraszyć ich nie
uciekając się do użycia siły?

Luke odwrócił się szybko w jej stronę.
- Nie mogę tego zagwarantować - odparł. - Pytam tylko: czy zechcecie spróbo-

wać? Czy użyjecie swojego daru, by zapobiec wojnie? Wojnie, która z pewnością wy-
buchnie, jeśli pozostaniecie bierni. Mamy niewiele czasu. Kiedy floty ruszą do boju,
stracimy ostatnią szansę. Będzie zbyt dużo ognia i zbyt mało wody.

- Jaką szansę? - zapytała Norika. - Co moglibyśmy zrobić?
- Możecie ich zwieść, tak jak zrobiliście to tutaj, lecz na większą skalę- zapropo-

nował, zbliżając się do Wialu z otwartymi dłońmi wyciągniętymi przed siebie. - Nie

background image

Próba Tyrana

166

wiem, gdzie leżą granice iluzji, którą potraficie tworzyć, ale jeśli jesteście w stanie
stworzyć miraż potężnej floty Nowej Republiki i będzie on równie realistyczny, jak to,
co ujrzałem na tej planecie...

Wialu uniosła brew pytająco.
- Sądzisz, że w obliczu takiej przewagi Yevethowie ustąpią?
- Zakładam, że życie znaczy dla nich więcej niż prawo do podbitych planet - od-

parł Luke. - Bez względu na to, czy poddadzą się, czy tylko wycofają, uratujecie od
śmierci wielu żołnierzy, i to po obu stronach konfliktu.

- Czy Nowa Republika przyjęłaby ich kapitulację, czy po prostu wykorzystałaby

okazję i dokonała eksterminacji Yeve-thów? - spytała Norika.

- Leia nigdy by na to nie pozwoliła - rzekł Luke z przekonaniem. - Ręczę za to

własnym honorem.

- Może najpierw powinniśmy sprawdzić, czy potrafimy tym sposobem odstraszyć

choć jeden yevethański statek? - zapytała jedna z kobiet.

Luke odwrócił się na pięcie, szukając wzrokiem jej twarzy.
- Nie, to byłby błąd. Nie możemy tego zrobić, dopóki nie dysponujemy ani jednym

prawdziwym okrętem, który mógłby uwiarygodnić cały blef- odpowiedział. - Musimy
sprawić, by nie mieli żadnych wątpliwości i dać im tylko jedną szansę podjęcia decyzji.
Trzeba zagrać o wszystko.

- W takim razie musimy wciągnąć w nasz plan dowódcę republikańskiej floty -

podsumowała Wialu.

Luke z nadzieją skinął głową, odwracając się w jej stronę.
- Właśnie.
- Wiesz, gdzie go szukać?
- Znajdę flotę i zabiorę cię do generała A'bahta.
- Polecę z tobą, by sprawdzić, jak wielki jest ogień, który mamy ugasić - powie-

działa Wialu, po czym rzuciła Akanah twarde spojrzenie. - Będziesz nam towarzyszyć.


Posiadłość Mon Mothmy w Surtsey nie była otoczona ani murem, ani kordonem

strażników. Jej właścicielce nadal przysługiwało prawo do ochrony, lecz ograniczono ją
do zainstalowania sieci czujników, monitorowanych przez czuwających poza granicami
posesji funkcjonariuszy dwóch zespołów szybkiego reagowania. Patrol ruchu powietrz-
nego zapewniał rezydencji Mon Mothmy względne bezpieczeństwo od strony nieba.

Choć Leia ani nie została zaproszona, ani sama nie prosiła o tę wizytę, nikt nie

próbował przeszkodzić jej w lądowaniu. Miękko posadziła skoczka orbitalnego na
mniejszej z dwóch platform, mieszczących się w północno-wschodnim narożniku po-
siadłości, a potem ruszyła pieszo przez zewnętrzny pas ogrodu i parku w stronę rezy-
dencji.

Zewnętrzny ogród składał się z purpurowych, kobaltowo-niebieskich i bladopoma-

rańczowych plam kwitnących intybusów, commelin i anagallisów. Wszędobylskie pąki
centaurei zapowiadały za dzień lub dwa prawdziwą erupcję różu. W parku, pośród
drzew, panował chłód i cień, a powietrze przesycone było mie-szaniną naturalnych za-
pachów. Leia poczuła wokół siebie głęboki spokój pradawnego lasu.

background image

Michael P. Kube-McDowell

167

W obrębie tworzącego pierścień parku znajdowały się ogrody wewnętrzne oraz

dom. Były znacznie skromniejsze niż można było się spodziewać sądząc po rozległych
obrzeżach posiadłości. Niski, kwadratowy domek składał się zaledwie z trzech pokoi o
przezroczystych ścianach i suficie. Wewnętrzny ogród był jedynie szachownicą z plam
miękkiej ziemi, przetykanych wąskimi ścieżkami.

Mon Mothma siedziała w pokoju, który nazywała salonem, z nogami wyciągnię-

tymi przed siebie i komputerowym notesem na kolanach. Kiedy ujrzała Leię, zbliżającą
się do drzwi wejściowych, gestem zaprosiła ją do środka.

- Leia - powitała ją z uśmiechem. - Nie odwiedzałaś mnie od miesięcy... Wejdź.
Księżniczkę zaskoczył wygląd Mon Mothmy: jej krótkie włosy były uderzająco

siwe, a zmarszczki wokół oczu dawało się zauważyć z przeciwnego końca pokoju.

- Mon Mothmo... - wykrztusiła wreszcie- mam nadzieję, że wybaczysz mi to naj-

ście...

- To przecież żaden kłopot. Tylko... tak dziwnie na mnie patrzysz... - dodała ła-

godnie.

Ta
— Ja,, .
- To, co widzisz, nie jest pamiątką po zdradzie Furgana -wyjaśniła, mając na myśli

ambasadora Caridy, któremu swego czasu niemal udało sieją otruć. Wydarzenie to
przyspieszyło decyzję Mon Mothmy o wycofaniu się z życia publicznego. - Zasłużyłam
sobie na każdą z tych zmarszczek i każdy siwy włos. Widzę, że i ty zaczynasz już na
nie pracować... Prawda jest taka, że nie próbuję malować się, by udawać młodszą i
mniej doświadczoną. Sądzisz, że to próżność z mojej strony?

- Myślę, że nadal masz dla mnie wiele niespodzianek, Mon Mothmo. I że przy

każdej sposobności udzielasz mi małych lekcji.

Iskierki śmiechu rozjaśniły oczy sędziwej kobiety.
- Nalej sobie drinka i usiądź przy mnie. W popołudniowym słońcu drzewa thrann

powinny wypuścić sok, a wtedy ptaki barbary wyjdą na żer. Są takie małe i zwinne...
Mogę patrzeć na nie choćby godzinę i wcale mnie to nie nudzi.

Barek Mon Mothmy zawierał legendarną kolekcję mocnych i aromatycznych na-

pojów z niemal całej galaktyki, lecz Leia zadowoliła się płaską buteleczką zimnej wody
fallix.

- Powiedz, co cię tu sprowadza z Imperiał City? - spytała Mon Mothma, gdy Leia

usadowiła się na krześle obok niej. - Nie jestem na bieżąco ze sprawami, którymi żyje
stolica, ale, jak rozumiem, nie przyleciałaś tu, żeby podziwiać mój ogródek.

- Wiesz, co się stało z Hanem?
- Akurat tej złej wiadomości nie dało się przeoczyć - odparła Mon Mothma, deli-

katnie ujmując dłoń Lei. - Jak dzieci radzą sobie z tą sytuacją?

- Jaina jest wściekła, a Jacen się martwi. Anakin jest skołowany, nie może zrozu-

mieć, dlaczego ktoś chce zrobić tatusiowi krzywdę. Udało nam się uchronić dzieciaki
przed obejrzeniem nagrania, ale musiałam im o nim opowiedzieć. Zbyt wielu ludzi je
widziało. Nie chciałam, żeby usłyszały, jak ktoś gada o tym na boku.

- A ty? - spytała Mon Mothma, ściskając mocniej dłoń Leii. -Trzymasz się jakoś?

background image

Próba Tyrana

168

- Nie bardzo wiem, co robić.
Mon Mothma w milczeniu skinęła głową, po czym odłożyła notes na podłogę i

usiadła wygodniej, czekając na dalsze wyjaśnienia.

- Jutro po południu staję przed Senatem. Będą głosować nad wotum nieufności -

ciągnęła Leia. - Rada Wykonawcza uważa, że dopóki Han jest w rękach Yevethów, nie
powinnam sprawować władzy jako Prezydent.

- Głupcy.
Leia potrząsnęła głową.
- Prawdę mówiąc, po obejrzeniu ostatniej transmisji z N'zoth nie jestem pewna,

czy nie mają racji. W pierwszej chwili chciałam dać Nilowi Spaarowi, co tylko zechce,
nawet odwołać stamtąd Flotę, byle tylko Han wrócił do mnie żywy. Potem pomyśla-
łam, że powinnam poprosić Departament Operacji Specjalnych o najstraszliwszą broń,
jaką dysponujemy, i wysłać ją na N'zoth, żeby Yevethowie wyzdychali co do jednego,
najlepiej w męczarniach.

Mon Mothma uśmiechnęła się ciepło i z sympatią.
- Nie byłabyś człowiekiem, gdybyś nie zareagowała w ten sposób.
- Nie mogę pozwolić, by kierowały mną uczucia, ale nie mam pojęcia, jak temu

zapobiec. Tylko raz widziałam to nagranie, ale cały czas mam je przed oczami.- Leio,
moja droga, chyba nie wmówiłaś sobie, że bycie prezydentem oznacza wyrzeczenie się
uczuć i kierowanie się wyłącznie rozumem? Przywództwo to coś więcej niż kalkulacja.
Gdyby tak nie było, już dawno powierzylibyśmy ten cały bałagan robotom - stwierdziła
Mon Mothma. - Królowie, prezydenci, imperatorzy czy inni potentaci... najlepsi z nich
ulegali w równym stopniu pasji, nakazom etycznym i głosowi chłodnego rozsądku.

- Zawsze uważałam, że namiętność i władza to niebezpieczna kombinacja - odpo-

wiedziała Leia.

- Bez rozsądku i etyki, owszem. Pamiętaj jednak, że rozum wymaga pasji w po-

szukiwaniu prawdy, a etyka nie istnieje bez pasji czynienia sprawiedliwości. Bez pasji
żadne z nich nie jest prawdziwie żywe - dowodziła Mon Mothma. - Co cię tak napraw-
dę gryzie, Leio?

- Co robić? - odparła wprost. - Czy jutro mam walczyć czy ustąpić? Co mam zro-

bić w sprawie Gromady Koornacht, dopóki jestem u władzy?

- A czego naprawdę chcesz?
- Bezpiecznego powrotu Hana - rzekła bez wahania. - Ukarania Yevethów. Chcę

też utrzymać się na stanowisku, bo nadal mam wiele do zrobienia.

- A gdybyś nie mogła mieć wszystkiego, z czego najtrudniej byłoby ci zrezygno-

wać?

Zgodnie z przewidywaniami, ptaki barbary pojawiły się w ogrodzie. Leia wodziła

oczami za zwinnym, czarno-żółtym samcem.

- Tego właśnie nie potrafię powiedzieć. To kwestia pryncypiów. Czy liczę sieja i

moje dzieci? A może dobro Nowej Republiki?

- Przecież zdarzało ci się już stać na rozstajnych drogach. Kiedy naszym wrogiem

był Imperator Palpatine, byłaś gotowa zaryzykować wszystko i wiele poświęcić, w imię
zasad i dla dobra potomności. Najbardziej liczyło się to, co sama uważałaś za słuszne.

background image

Michael P. Kube-McDowell

169
To samo dotyczyło nas wszystkich: i tych, którzy ginęli za Rebelię, i tych, którzy wysy-
łali ich na śmierć.

- Teraz mam więcej do stracenia - stwierdziła Leia. - Jestem mniej skłonna do ry-

zyka niż dawniej.

- To dowodzi tylko tego, że jesteś człowiekiem; nie masz się czego wstydzić. Tyl-

ko młodym wydaje się, że są nieśmiertelni - odrzekła Mon Mothma uśmiechając się
wyrozumiale. - Śmierć tych, którzy za bardzo w to uwierzyli, jest dla nas bolesną na-
uczką. Dwadzieścia lat wojen dało nam wystarczającą liczbę takich nauczek. Dziś
trzymamy się tego, co mamy, o wiele bardziej kurczowo. Dotyczy to i życia, i miłości,
bo wiemy, jak są nietrwałe.

Leia wstała i podeszła do tafli ściany, oddzielającej pomieszczenie od ogrodu, w

którym igrały ptaki.

- To te same rozstajne drogi, prawda? Ile jestem w stanie zaryzykować w imię te-

go, w co wierzę? Ile warta jest moja wiara, jeśli nie odważę się zaryzykować w jej
obronie? - potrząsnęła głową. - Znam już przynajmniej część odpowiedzi na twoje py-
tanie.

- Mianowicie?
- Już wiem, którą z trzech ważnych dla mnie rzeczy poświęciłabym jako pierwszą-

odparła Leia. - W chwili, kiedy zaczynamy myśleć przede wszystkim o utrzymaniu się
przy władzy, zdradzamy Rebelię. Przecież buntowaliśmy się właśnie przeciwko temu.

- I przede wszystkim władzy bronił sam Palpatine - zgodziła się Mon Mothma.
Leia odwróciła się i spojrzała na swoją mentorkę.
- Nadal jednak nie wiem, jak wybrać między pozostałymi dwoma.
- Myślę, że już wiesz. Nie wiesz tylko, jak później żyć z tym wyborem, ale w tym,

niestety, nie potrafię ci pomóc. Odpowiedź umknęła ci w chwili, kiedy straciłaś jasność
osądu.

- Kiedy to się stało? - spytała Leia, siadając na skraju taboretu, u stóp Mon

Mothmy. - Nie zauważyłam tego momentu, a ty? Nigdy w życiu nie miałam takich pro-
blemów, ani z podejmowaniem decyzji, ani z przyjęciem ich konsekwencji. To takie
dziwne obserwować siebie samą, zastanawiając się: „Dlaczego ta kobieta mówi to, co
mówi?"

- Jasność osądu wypływała z przekonania, że nasza sprawa jest słuszna, a cel wart

wysiłku - wyjaśniła Mon Mothma. - Niestety, w mieście takim jak Imperiał City, i w
miejscu takim jak Senat, trudno o podobną pewność. Pożera ją tysiąc i jeden drobnych
kompromisów, które są walutą demokracji. Słuszne sprawy stają się ofiarami na ołtarzu
zgody. Odpowiedzialność rozmywa się tak dalece, iż przestaje istnieć, a jedność poglą-
dówstaje się taką rzadkością, że jesteśmy zdumieni, gdy do niej dochodzi.

- Powiedziałabym, że dobrze to rozumiem. Nic nowego.
- Rozumienie i radzenie sobie z tym w codziennej pracy to dwie różne sprawy -

stwierdziła Mon Mothma. - Zawsze kreśliłaś swoją drogę prostymi liniami, Leio. Jeśli
spojrzeć na to z tej strony, nie byłaś przygotowana na poruszanie się krętymi ścieżkami
Senatu - dodała, uśmiechając się czule. - Proszę bardzo, możesz mnie za to winić; pry-
watnie lub publicznie.

background image

Próba Tyrana

170

Leia pokręciła głową.
- Nie ma powodu, żebyś tak mówiła. Nie masz mnie za co przepraszać. - Wstała i

spojrzała przez ramię w kierunku drzwi. -Muszę już iść. Nie chcę, żeby dzieci tak długo
były same.

Mon Mothma podniosła się z fotela.
- Dawno temu, kiedy jeszcze byłam nowa na Coruscant i panujące tu zwyczaje

stanowiły dla mnie zagadkę, twój ojciec coś mi powiedział. Uznałam to za cenną radę,
więc może i tobie się przyda. Powiedział: „Nie spodziewaj się, że będą ci klaskać, kie-
dy zrobisz coś dobrego, i nie myśl, że ci wybaczą, kiedy się pomylisz. Jednak nawet
wrogowie będą szanować twoje szczere zaangażowanie, a spokój sumienia jest więcej
wart niż tysiąc nieczystych zwycięstw".

Gdy kończyła mówić, oczy Lei zaszły mgłą.
- Jakbym słyszała Baila...
Mon Mothma objęła ją czule i przytulała przez dobre pół minuty.
- Wyznacz sobie prostą linię, Leio - szepnęła - i patrz, dokąd cię zaprowadzi.

Do wspólnego posiedzenia Senatu i Zgromadzenia Nowej Republiki, na którym

miała zapaść decyzja w sprawie odwołania Leii, pozostała jeszcze godzina. Zapowiada-
ło się na to, że sesja, której zgodnie z przepisami nadano formę wolnej debaty, potrwa
bardzo długo. Zarówno sektor przeznaczony dla mediów, jak i galeria dla publiczności
były już pełne, prowadzące zaś do nich korytarze - zatkane tłumem chętnych.

Niektórzy z widzów trzymali w zanadrzu kolorowe karty wstępu na galerię, ważne

przez trzy godziny. Inni zdołali załatwić sobie jedynie miejsce w jednym z przepełnio-
nych audytoriów. Jako że popyt na karty wstępu znacznie przewyższał ich podaż, miej-
sce na galerii można było kupić za ,jedyne" dziesięć tysięcy kredytów, o ile znalazłby
się jeszcze ktoś, kto chciałby je sprzedać.

Mimo wysiłków straży pałacowej, zamieszanie powiększała dodatkowo energicz-

na przepychanka między posiadaczami kart, wywołana sprzecznymi pogłoskami na te-
mat tego, o jakiej porze miało dojść do kluczowych wydarzeń, a w szczególności spo-
rem o godzinę, o której Leia miała pojawić się na mównicy. Wejściówki na Sesję Trze-
cią, trwającą od siódmej do dziesiątej wieczorem, były w tej chwili o trzy tysiące kre-
dytów droższe od tych na Sesję Drugą i o pięć tysięcy droższe od kart wstępu na
Czwartą i późniejsze.

Zamieszanie i niecierpliwość, panujące w bocznych korytarzach i salach, były

znośne, ale tylko w porównaniu z tym, co działo się w części publicznej gmachu. Punk-
tem zwrotnym miał się stać sygnał do rozpoczęcia Trzeciej Sesji Elekcyjnej, której nikt
z uprawnionych do zasiadania na sali nie miał zamiaru przegapić. Tłum obcych twarzy
wypełniał wszystkie pomieszczenia; nawet zwykle senny pokój obrad Rady gościł pół
tuzina wzajemnie przekrzykujących się senatorów, nie mogących doczekać się rozpo-
częcia sesji.

W takiej atmosferze nie zapowiedziane pojawienie się Leii w holu Senatu przeszło

niemal nie zauważone. Pierwszymi, którzy dostrzegli jej przybycie, byli ci, których

background image

Michael P. Kube-McDowell

171
akurat najmniej miała ochotę oglądać - zatrudnieni przez Engha specjaliści od ima-
ge'u...

Leia nigdy nie zaprzątała sobie głowy zapamiętywaniem ich imion. Nazywała ich

po prostu Brzuchomówcą i Ubieraczem. Brzuchomówca, który nazywał ją „panią Pre-
zydent Solo", wiecznie usiłował wkładać w usta Lei własne słowa, a potem krytykować
ją za to, co powiedziała. Ubieracz, który używał zwrotu „księżniczko Leio", traktował
ją jak lalkę, i nieustannie zamartwiał się, czy jej strój wywoła odpowiednie wrażenie
podczas danego występu publicznego.

Obaj podbiegli do Leii i zasypali ją gradem słów.
- Księżniczko! Gdzie się podziewałaś...?
- Pani Prezydent Solo! Nie czytałem jeszcze pani przemówienia. ..
- ...Strój czeka w salonie dla dyplomatów. Nie ma pośpiechu, ale musimy poroz-

mawiać o doborze biżuterii...- ...Jakie to szczęście, że nie występuje pani jako pierwsza.
Poszukajmy zacisznego miejsca, gdzie będę mógł posłuchać mowy, którą ma pani za-
miar wygłosić...

- ...Proponuję coś bardzo zwyczajnego, może nie całkiem w stylu „zrozpaczonej

wdowy", ale w tym guście. Bardziej krzykliwe szaty byłyby po prostu drażniące...

- ...Umówiłem panią na wywiady dla Globalnej, Pierwszej i ING zaraz po sesji...
- Dość! - przerwała ostro Leia. - Przestańcie wreszcie. Obaj pomocnicy umilkli pa-

trząc na nią z urażonymi minami, oznaczającymi: „Przecież chciałem tylko pomóc".

- Coś nie tak, pani Prezydent Solo...?
- Nie chciałem cię urazić, księżniczko Leio...
- Ani słowa więcej! - wpadła im w słowo Leia. - Ani jednego. Zwalniam was ze

skutkiem natychmiastowym. - Dwoma szybkimi ruchami odebrała im identyfikatory
upoważniające do wstępu do pomieszczeń służbowych. - Zgłoście się z powrotem w
ministerstwie i zajmijcie tym, co robiliście dawniej. Mam nadzieję, że to coś bardziej
pożytecznego, niż wasza „współpraca" ze mną.

W tym momencie wszyscy w promieniu dziesięciu metrów zauważyli już jej

obecność i otoczyli ją gęstym kordonem. Nie zważając na gapiów, Leia minęła Brzu-
chomówcę i ruszyła w głąb holu, szukając Behn-Kihl-Nahma. Przewodniczący siedział
z Do-manem Berussem przy stoliku opodal bufetu, pochylając się nad czarą jakiegoś
ciemnego naparu i studiując listę mówców.

- Bennie - powiedziała, odwracając się bokiem do Berussa i całkowicie go ignoru-

jąc - chodźmy na górę. Musimy pogadać.


Tysiące deputowanych zgromadzonych w budynku Senatu wydały z siebie po-

mruk - a ściślej zbiorowe westchnienie - gdy Behn-Kihl-Nahm i Leia pojawili się ra-
zem, a następnie zaczęli wspinać się w stronę mównicy. Gdy szmer ucichł, słychać było
jedynie ciche głosy komentatorów, powielone przez głośniki tuzina aktywnych komlin-
ków, porozrzucanych w różnych miejscach sali.

- „ ...spodziewano się jej znacznie później, dopiero po wezwaniu do przedstawie-

nia własnego stanowiska. Jej niespodziewane..."

- „ ...wzbudzając spekulacje na temat możliwości nagłego złożenia urzędu..."

background image

Próba Tyrana

172

- „ .. .uważano za mało prawdopodobne, iż mogłaby zechcieć uczestniczyć w dłu-

giej i gorącej debacie..."

Urzędnicy protokolarni Senatu szybko uciszyli nieznośne urządzenia. Kiedy Behn-

Kihl-Nahm zbliżył się do mównicy, na sali panował już tylko niemal niezauważalny
szmer.

- Koledzy senatorowie... - zaczął, po czym odchrząknął dwa razy. - Koledzy sena-

torowie, ogłaszam zmianę w harmonogramie dzisiejszej sesji.

Te niewinne słowa wywołały wśród słuchaczy natychmiastowe poruszenie. Prze-

wodniczący zignorował zamieszanie i kontynuował, pochylając się mocniej nad audio-
skanerem:

- Zgodnie z Regulaminem Senatu oraz w myśl postanowień artykułu piątego Statu-

tu Ogólnego, głos zabierze Prezydent Senatu Leia Organa Solo, dziedziczna księżnicz-
ka rodu Organa z Al-deraanu i senator Republiki Alderaanu.

Gdy Leia wstawała z ławki, zdarzyło się coś niezwykłego -na sali rozległy się po-

woli narastające, nieco buntowniczo brzmiące owacje. Najpierw dwójkami i trójkami, a
potem dziesiątkami i dwudziestkami, senatorowie zrywali się na równe nogi, klaszcząc
i wydając tradycyjny okrzyk oznaczający poparcie: „Ho, huzzah!" W chwili gdy Leia
stanęła na mównicy, połowa lewej nawy i niemal cała prawa przyłączyły się do tej za-
improwizowanej demonstracji.

W środkowej nawie, gdzie zasiadali niemal wyłącznie przedstawiciele światów

zamieszkanych przez ludzi, nie było widać aż takiego entuzjazmu, lecz i tu prawie po-
łowa senatorów zdążyła już wstać i wciąż dołączali do nich nowi. Największy zgiełk
panował na galerii dla publiczności. Zgromadzeni tam widzowie, całkowicie ignorując
zarówno ostrzeżenia urzędników protokolarnych, jak i obecnych na sali architektów,
rytmicznym tupaniem wyrażali swoje emocje. Zaskoczona Leia spojrzała ukradkiem na
Behn-Kihl-Nahma, spodziewając się wyjaśnień, lecz ku swemu zdumieniu przekonała
się, że i on przyłączył się do fali aplauzu, klaszcząc zapalczywie, choć z godnością.

Odwróciwszy się twarzą ku sali, Leia uniosła prawą rękę, gestem apelując o ciszę.
- Proszę... - zaczęła. - Proszę. Jestem wdzięczna za tak spontaniczny i szczery

przejaw poparcia. Traktuję go jako wyraz waszej troski o Hana, odzwierciedlającej
uczucia wielu obywateli Nowej Republiki, którzy przekazali mojej rodzinie wyra-
zywspółczucia. Cieszę się, że los mojego męża obchodzi tak wielu z was. Kochamy go
wszyscy i myśl o tym, że cierpi, jest dla nas niewyobrażalnie trudna do zniesienia.

A jednak nie przyszłam tu, by mówić o Hanie lub próbować wzbudzić w was

współczucie - ciągnęła. - Staję przed wami, by złożyć oświadczenie wielkiej wagi. Cie-
szę się, że tylu z was usłyszy je z pierwszej ręki. Dziś o trzynastej trzydzieści w obec-
ności przewodniczącego Rady Obrony, pierwszego zarządcy, ministra stanu, admirała
Floty oraz dyrektora Wywiadu, w związku z kryzysem w Sektorze Farlax, skorzystałam
z nadzwyczajnych uprawnień, przysługujących mi na mocy artykułu piątego Statutu
Ogólnego.

Z tysięcy gardeł wyrwał się pomruk zdumienia.
- To, co przed chwilą usłyszeliście, choć wyrażone formalnym językiem Statutu,

oznacza dokładnie tyle, że wypowiedziałam wojnę Lidze Duskhańskiej.

background image

Michael P. Kube-McDowell

173

Podjęłam tę decyzję tylko i wyłącznie z jednego powodu: bo tak właśnie należy

postąpić.

To nie jest ani osobista krucjata, ani polityczny manewr; to wołanie o sprawiedli-

wość wobec ofiar i wobec oprawców.

Być może zbrodnie Yevethów nie są wam jeszcze tak dobrze znane, jak powinny.

Widzieliście dotąd twarze dwóch ofiar Nila Spaara: Hana i Pląta Mallara, lecz krzywdy,
które im wyrządzono - jakkolwiek bolesne dla tych, którzy ich kochają- są niczym wo-
bec innych jego czynów.

Przywódcą Ligi Duskhańskiej jest dyktator, który swoją krwiożerczością i brakiem

jakichkolwiek zasad moralnych dorównuje najgorszym wrogom Republiki. Yevethowie
bez powodu dokonali eksterminacji całych populacji dwunastu pokojowo nastawionych
światów. Bez żadnego usprawiedliwienia wymordowali dziesiątki tysięcy niewinnych
istot.

Ludzie, Morathowie, H'kig, Kubazowie, Brigianie - nikt, kto stanął Yevethom na

drodze, nie został oszczędzony. Nawet kobiety. Nawet dzieci... Ich ciała spalono, domy
zrównano z ziemią, a całe miasta rozpylono na atomy.

Obrazy totalnego zniszczenia pozostały jedynie w pamięci tych, których Yevet-

howie pozostawili przy życiu, by użyć ich w bitwie jako żywe tarcze.

Nie musimy czekać na dalszą morderczą ekspansję Yevethów. Możemy działać

już teraz, nim Wehttam, Galantos lub inny z dobrze nam znanych światów zostanie
przez nich unicestwiony.

Hańba nam, jeśli nie potrafimy odpowiedzieć siłą na to barbarzyństwo. Hańba

wam, senatorowie, jeśli tragedia tylu istot nie porusza waszych sumień. Jeżeli nie jeste-
śmy w stanie stanąć ramię przy ramieniu w obliczu napaści tych drapieżców, to Nowa
Republika nie jest wiele warta.

Leia przerwała na moment, by napić się wody. Na sali panowała kompletna cisza.
- W porozumieniu z admirałem Ackbarem i Dowództwem Floty rozkazałam, by

skierowano do Gromady Koornacht posiłki. Mianowałam generała A'bahta dowódcą
naszych sił w Sektorze. Powierzyłam mu zadanie likwidacji zagrożenia ze strony
Yevethów i odzyskania podbitych przez nich światów. Generał A'baht jest doświadczo-
nym dowódcą i darzę go całkowitym zaufaniem.

Pozbawimy Yevethów zdolności do walki z tymi, których nazywają szkodnikami.

Nie tylko dlatego, że i my jesteśmy dla nich robactwem, lecz także dlatego, że stanęli
po stronie zła, a złu należy się przeciwstawiać - nawet płacąc za to najwyższą cenę.

Każdy z rządów, który sprzeciwia się mojej decyzji, ma prawo wycofać się z tego

gremium. Zachęcam też do udziału w wyborze nowego Prezydenta, ale dopiero w dniu,
kiedy Nil Spaar zostanie pokonany, a Yevethowie — rozbrojeni.

Leia spodziewała się, że podczas zejścia z mównicy towarzyszyć jej będzie gro-

bowa cisza. Nim jednak zrobiła dwa kroki, pośród ław poselskich i na galeriach zapa-
nował nieopisany tumult. Odwróciwszy się, ujrzała dosłownie cały Senat sprawiający
jej owację na stojąco.

Poparcie nie było jednomyślne - kilkudziesięciu przeciwnych Lei senatorów sie-

działo w milczeniu lub z niesmakiem kierowało się ku wyjściu. Stanowili oni jednak

background image

Próba Tyrana

174

zdumiewająco nieliczną mniejszość. Leia wpatrywała się w rozgrywający się najej
oczach cud i z trudem docierało do niej to, co się stało. Jej słowa trafiły do senatorów,
poruszyły ich i zjednoczyły - zasady choć na chwilę zatriumfowały nad polityką.

Leia cieszyłaby się z tego zwycięstwa, gdyby nie fakt, iż na drugim końcu prostej

linii, którą przed sobą nakreśliła, oczami wyobraźni ujrzała śmierć Hana.

background image

Michael P. Kube-McDowell

175

R O Z D Z I A Ł

12

To był chłodny dzień na Maltha Obex, nawet biorąc pod uwagę, że od stu lat trwa-

ła tu era lodowcowa. Gwałtowna burza, szalejąca niemal na połowie kontynentu, sma-
gała północne rejony planety podmuchami porywistego wichru, niosącego twarde i
szorstkie jak piasek płatki śniegu. Sztorm zmusił zespół Alpha do opuszczenia stanowi-
ska wykopaliskowego na polu lodowym leżącym na wschód od Grzbietu Osiemdziesią-
tego.

Termoizolacyjne namioty naukowców przez całą noc wściekle szarpały linki na-

ciągów, jakby chciały ulecieć z wiatrem i potoczyć się w dal po lodowym pustkowiu.
Kiedy szef zespołu, Bogo Tragett, wyszedł na zewnątrz, żeby sprawdzić stan kopuły
rozstawionej nad miejscem wykopalisk, ujrzał tylko łopoczące strzępy jaskrawożółtego
- rzekomo „nie do rozerwania" - tunelu, łączącego segment mieszkalny z miejscem pra-
cy. Widoczność spadła prawie do zera, toteż Tragett nie mógł dostrzec nawet jasnonie-
bieskiej kopuły, stojącej nie dalej niż pięć metrów od niego.

W jej wnętrzu znalazł lodowaty grzejnik, potężną, zamarzniętą zaspę i nieprze-

rwany strumień płatków śniegu, wpadający do środka przez otwór w podłodze. Piecyk
w ciągu niespełna dziesięciu godzin pożarł trzydniowy zapas paliwa, po czym dał za
wygraną.

Tragett też miał dość. Przeszedł przez cudem ocalały tunel do pomieszczenia go-

spodarczego i nawiązał łączność z „Uskokiem Penga", prosząc o zmianę, po czym dał
znać pozostałym członkom ekspedycji, by spakowali w plecaki i torby rzeczy osobiste
oraz sprzęt. Teraz mogli już tylko czekać, aż pogoda poprawi się na tyle, by wahadło-
wiec mógł po nich przylecieć. Czekanie trwało trzy godziny, podczas których segment
Tragetta zerwał wreszcie linki mocujące i runął na nawietrzną stronę kopuły. Zanim
rozpadł się na kawałki i odleciał z wiatrem, zdążył wgnieść jedną trzecią powierzchni
półokrągłej konstrukcji i przyprawić dwóch członków zespołu o bladość porównywalną
z kolorem otoczenia.

Doktor Joto Eckels ani myślał pozwolić zespołowi Alpha na chwilę wytchnienia

na pokładzie „Uskoku Penga". Żal mu było sprzętu i pracy włożonej w wykopaliska na
stanowisku NTrzy, ale mieli jeszcze mnóstwo roboty i coraz mniej czasu. Mając na-
dzieję, że Tragett jakoś zdoła umotywować swoich ludzi do dalszej pracy, Eckels skie-

background image

Próba Tyrana

176

rował wahadłowiec ku wybrzeżom, gdzie mieściło się względnie spokojne stanowisko
SDziewięć. O świcie, przy dobrej pogodzie, temperatura osiągała tam tylko dwadzie-
ścia sześć stopni poniżej zera.

- Upakowaliśmy w wahadłowcu cały komplet zapasowego sprzętu, od kopuł do

najmniejszych drobiazgów - poinformował Tragetta, gdy statek uniósł się i zamiast ku
niebu, ruszył na południe. - Możecie wziąć, co tylko chcecie. Myślę, że powinniście
zdążyć z rozbiciem obozu przed zmrokiem, tak by jutro rano zacząć normalną robotę.

Tragett, weteran i pragmatyk, rozumiał przyczyny decyzji szefa.
- W porządku, „Uskok Penga", ale skoro tak, to proszę o zastępstwo dla Tuomisa.

Dostał gorączki od siedzenia w czterech ścianach i jest w lekkim szoku.

- Na tym stanowisku będziecie mieli trochę pracy na świeżym powietrzu - odparł

Eckels. - Jak zobaczy horyzont, zaraz wróci do siebie. Ostra harówka jest lepsza niż le-
żenie plackiem i wsłuchiwanie się w wycie wiatru. Poczekajmy dwadzieścia godzin.
Zobaczymy, jak się poczuje rankiem.

Uporawszy się z przeniesieniem zespołu Alpha, Eckels skierował statek na zwykłą

orbitę i zebrał raporty od pozostałych jednostek. Zespół Beta prowadził badania pod-
wodne, obozując na potężnej górze lodowej, a zespół Gamma pracował na grzbiecie
górskim nad lodowcem Stopy-Krenn, szukając śladów osad założonych już po katastro-
fie lub dowodów wędrownego trybu życia Quellich.- Macie jeszcze jeden dzień, żeby
do czegoś dojść - poinformował Eckels szefa zespołu Beta. - Potem przeniosę was na
SJedenaście. Musiałem zabrać Alfę z NTrzy, więc nadal nie trafiliśmy na miasto, a
właśnie odnalezienie jednego z nich będzie teraz naszym priorytetem.

- Jasne, doktorze Eckels. Nie mam nic przeciwko. I tak nie widać tu nic interesują-

cego.

Wieści dla zespołu Gamma, przesłane pół orbity dalej, były bardzo podobne.
- Macie sto godzin na odnalezienie porządnego, solidnie zasypanego osiedla, bo

jak nie, to rozdzielę was, żeby wzmocnić ekipy na SDziewięć i SJedenaście. Mamy już
wystarczająco dużo strzępków skóry, kawałków kości i poodmrażanych kończyn dla
Instytutu. Nie wyniesiemy się stąd, dopóki nie dowiemy się choć trochę o tym, jak żyli
przed katastrofą albo po niej, a jeszcze lepiej i przed, i po.

- Przyjąłem - odpowiedział kierownik zespołu Gamma. -Proszę mnie przełączyć

do Tii; chciałbym z nią pogadać o wczorajszych przekrojach bocznych. Jest na nich
jedno miejsce, któremu powinna się bliżej przyjrzeć.

- Przełączam.
Eckels przez chwilę studiował rozkład zajęć zapisany w komputerowym notesie.

Wiedział, że dość mocno naciska swoich ludzi - zarówno badaczy na powierzchni pla-
nety, jak i analityków i archiwistów w laboratorium - ale nie miał wyboru. „Uskok Pen-
ga" miał pozostać w jego dyspozycji jeszcze przez dwadzieścia dziewięć dni; potem
statek przejmowała odkładana od dwóch miesięcy ekspedycja doktora Bromiala na Ko-
gan Sześć. Oznaczało to, że mają przed sobą zaledwie trzynaście dni efektywnej pracy
na Maltha Obex, a kolejne szesnaście zmarnują w drodze na Coruscant.

Tyle czasu stracimy tylko po to, żeby przetransportować nasze mózgi i ręce na

drugi koniec galaktyki, pomyślał. Wszechświat jest jawną kpiną z rozsądku.

background image

Michael P. Kube-McDowell

177

Eckels złapał się na tym, że zazdrości swojemu klientowi posiadania statku takie-

go jak „Meridian". Pomalowany na czarno prom przeleciał na Coruscant i z powrotem
w krótszym czasie niż przestarzały statek ekspedycji potrzebowałby na pokonanie tej
trasy w jedną stronę. Rzecz w tym, że Instytut Obroański nie mógł sobie pozwolić na
marnowanie swych cennych zasobów finansowych na coś tak efemerycznego, jak pręd-
kość...

- Archeologia to nie wyścigi - mawiał dyrektor bel-dar-No-lek. - To zajęcie dla

cierpliwych. My, którzy żyjemy stuleciami i tysiącleciami, nie zwracamy uwagi na coś
tak drobnego, jak różnica kilku dni.

Tak się jednak składało, że bel-dar-Nolek osobiście nie prowadził już badań. Najdłuższą

podróżą, jaką regularnie odbywał, był dwudziestominutowy spacer z domu do biura.

Opuszczając kabinę łączności, Eckels skierował się ku rufie, do laboratoriów, jed-

nak zanim do nich dotarł, wywołano go przez pokładowy interkom.

- Kapitan Barjas jest proszony na mostek. Doktor Eckels jest proszony na mo-

stek...

Eckels rozpoznał głos pierwszego oficera, który służył na statku już od dziewięciu

lat i odbył na nim całe mnóstwo ekspedycji. Zidentyfikował też nutę napięcia, która
uczyniła ze słów Manazara coś więcej niż tylko grzeczną prośbę. Eckels zawrócił i po-
spiesznie przeszedł przez sekcję kabin załogi, po czym wspiął się na mostek po trójkąt-
nej drabince.

Kapitan Barjas już na niego czekał.
- Doktorze - rzekł, kiwając głową na powitanie.
- Co się dzieje?
Barjas wskazał palcem na ekran nawigacyjny, a Manazar machnął ręką w stronę

dziobowego iluminatora.

- Zbliża się jakiś statek - powiedział Barjas.
- I wcale nie wygląda na to, żeby cieszył się na nasz widok - dodał Manazar.

Obawiając się, że ktoś mógłby podążyć tropem „Ślicznotki", Pakkpekatt wykonał

w drodze na Maltha Obex aż trzy skoki nad-przestrzenne. Wydłużyły one podróż zale-
dwie o godzinę, za to znacznie utrudniły zadanie komuś, kto starałby się odgadnąć rze-
czywisty kurs jachtu.

Pakkpekatt podjął te dodatkowe środki ostrożności po to, by zapewnić sobie cał-

kowitą swobodę działania, toteż był niepocieszony, gdy okazało się, że planeta - choć
martwa - nie jest bynajmniej opuszczona.

- Odbieram sygnał wywoławczy. Statek: „Uskok Penga". Miejsce rejestracji: Co-

ruscant. Właściciel: Obroański Instytut Archeologii. Kapitan Dolk Barjas. Długość
statku: sto dwadzie-ścia sześć. Szerokość: trzydzieści dwa. Brak zarejestrowanego
uzbrojenia. Prędkość nominalna...

- Agencie Taisden, czy możemy zagłuszyć urządzenia komunikacyjne tej jednost-

ki?

- Lokalne tak - odparł Taisden - ale nie hiperkom.
- W takim razie proszą nie próbować - polecił Pakkpekatt.

background image

Próba Tyrana

178

- Pułkowniku, chyba nie ma pan zamiaru ich załatwić? -spytał zatroskany Ham-

max. - To nie tylko cywilna łajba, ale w dodatku swojacy. Sądząc z rozmiarów kadłuba,
siedzi tam pewnie ze trzydzieści osób.

- Zależy mi wyłącznie na tym, żebyśmy mogli działać swobodnie i dyskretnie -

odpowiedział Pakkpekatt, ograniczając ciąg, by „Ślicznotka" jak najpóźniej weszła w
zasięg działania skanerów napotkanego statku. - Rozważam wszelkie opcje.

- Po co się. tak skradać? - zapytał Pleck. - Nie lepiej od razu zablokować system,

w imieniu Wywiadu Nowej Republiki przejąć kontrolą nad tym stateczkiem i zarządzić
ciszę radiową?

- Obawiam się, że nie mamy nad nimi takiej władzy, jak się panu wydaje. Ani z

pozoru, ani w rzeczywistości - odparł Pakkpekatt. - Czy gdyby to pan dowodził tamtym
statkiem, oddałby się pan w ręce załogi prywatnego jachtu, podróżującego bez właści-
ciela na pokładzie? Chyba tylko kompletny żółtodziób nie podejrzewałby w tym aktu
piractwa.

- No, zgoda, może kiedy zobaczą nas na ekranach swoich czujników, to się nie

przestraszą- rzekł Hammax - ale przecież moglibyśmy po prostu poprosić generała Rie-
ekana albo brygadiera Collomusa, żeby kazali im wracać do domu. Poczekalibyśmy na
obrzeżach systemu, aż się wyniosą, i już.

Taisden potrząsnął głową.
- Pracowałem kiedyś jako oficer łącznikowy przy Senacie, więc wiem, że pułkow-

nik ma rację. Planeta już nie jest zamieszkana, czyli Maltha Obex jest systemem otwar-
tym, a to oznacza, że podpada pod artykuł Dziewiętnasty Statutu Ogólnego. Instytut
Obroański ma takie samo prawo kręcić się tu, jak i my. Wywiad nie może zawłaszczyć
sobie tego terenu, nawet Flota nie mogłaby tego zrobić. Jego szefowie musieliby naj-
pierw pójść do senackiej Rady Obrony i przekonać ją, że przemawiają za tym względy
bezpieczeństwa, a wtedy Rada publicznie zawiadomiłaby o tym wszystkie światy
członkowskie...

- Więc jak mamy ich stąd pogonić, nie zdradzając, kim jesteśmy i co nas tu spro-

wadza? - przerwał mu Hammax.

- Oto jest pytanie - mruknął Pleck. - A tak w ogóle, to co oni tutaj robią?
- Przylecieli, bo im kazaliśmy - wyjaśnił Pakkpekatt. Wszyscy spojrzeli na niego

ze zdziwieniem.

- My? - spytał Hammax.
- Dokładnie. Zanim wagabunda zwiał nam z systemu Gmar Askilon, poprosiłem gene-

rała Rieekana o próbki materiału genetycznego Quellich. Ze względów praktycznych firma
zleciła odnalezienie i wydobycie szczątków fachowcom z Instytutu Ob-roańskiego. Tyle, że
teraz, kiedy już mamy to, po co ich wysłaliśmy, powinni stąd zniknąć.

- W takim razie sprawa jest prosta - podsumował Ham-max. - Skoro mogliśmy ich

tu sprowadzić, teraz możemy ich odesłać. Wystarczy powiedzieć, że przejmujemy całą
operację i ich usługi już nie są potrzebne.

- Nic z tego - zaoponował Taisden. - Z przechwyconych transmisji wynika, że ma-

ją na planecie co najmniej trzy zespoły robocze. Nie uwierzą, że taki stateczek z czte-
rema osobami na pokładzie ma pociągnąć dalej ich misję.

background image

Michael P. Kube-McDowell

179

- Nieważne, w co wierzą - upierał się Hammax. - Skoro ich zatrudniliśmy, może-

my i zwolnić. Może ten jacht nie wygląda zbyt groźnie, za to pułkownik owszem. Być
może to wystarczy.

- A jeśli nie kupią takiej zagrywki? - powątpiewał Taisden. -To cywile, pułkowni-

ku, a nawet gorzej: naukowcy. Niełatwo zapędzić ich w kozi róg.

- Wtedy zostanie nam jeszcze jedna opcja. Pułkowniku, ten ich statek to na dobrą

sprawę liniowiec klasy Dobrutz - rzekł Ham-max. - Znam ten typ, bo swego czasu słu-
żyłem na podobnej jednostce. Sojusz miał parę takich. Dawno temu, jeszcze w czasach
Rebelii, używało się ich do transportowania małych grup bojowych.

- Proszą mówić dalej - zachęcił Pakkpekatt.
- Rzecz w tym, że ten stateczek ma tylko jeden komplet anten. W dodatku nie są

one osłaniane przez pole cząsteczkowe, bo inaczej te beznadziejne generatory osłon,
DZ-9, powodowałyby zakłócenia łączności - ciągnął Hammax. - Wszyscy wiedzą o tym
słabym punkcie Dobrutzów. Jestem pewien, że mógłbym załatwić te anteny, nie powo-
dując poważniejszych uszkodzeń. Wystarczą dwa strzały. No, może nawet jeden.-
Dziękuję, kapitanie - powiedział Pakkpekatt, zwiększając ciąg. - Sądzę jednak, że za-
chowamy tę opcję w głębokiej rezerwie. Czegoś tu jeszcze nie rozumiem... Mam na-
dzieję, że nasi nieproszeni goście udzielą mi wyjaśnień.


Zbliżający się statek zachował zupełną ciszę aż do chwili, gdy znalazł się tuż nad

„Uskokiem Penga". Dopiero wtedy nadał sygnał, używając częstotliwości awaryjnej, przez
co na panelu obok łokcia Manazara rozjarzył się cały zestaw wskaźników ostrzegawczych.

- „Uskok Penga", ogłaszam alarm pierwszego stopnia. Działacie w sektorze za-

strzeżonym. Wasz statek jest w niebezpieczeństwie. Proszę o weryfikację profilu iden-
tyfikacyjnego nadawanego przez wasz transponder.

Wyrwany z zadumy Manazar odruchowo wyciągnął rękę, by przesłać żądane in-

formacje. W ostatniej chwili odzyskał pewność siebie i odpowiedział:

- Nie zidentyfikowany statek, tu „Uskok Penga". Proszę o ujawnienie waszej toż-

samości. Nie mamy tu modułu sprawdzającego.

„Uskok Penga", powtarzam: ogłaszam alarm pierwszego stopnia. Działacie w sek-

torze zastrzeżonym. Wasz statek jest w niebezpieczeństwie. Proszę o weryfikację profi-
lu identyfikacyjnego nadawanego przez wasz transponder. - Jakby na potwierdzenie
powagi tej wypowiedzi, w dolnej części kadłuba nowo przybyłej jednostki otworzył się
ukryty przedział. Wysunęło się z niego działo laserowe, które po wykonaniu niemal
pełnego obrotu skierowało się w kierunku „Uskoku Penga".

W tym momencie Manazar wezwał kapitana statku i dowódcę ekspedycji. Następ-

nie szybko upewnił się, czy dane z transpon-dera zostały już odczytane, i przesłał przy-
byszom żądane informacje.

- Pomyślałem, że skoro i tak już odebrali sygnał z naszego transpondera, a my nie

mamy nic do ukrycia, nie zaszkodzi zastosować się do ich życzenia - wyjaśnił przeło-
żonym. - Zaraz potem chcieli jednak rozmawiać przez holokom z właścicielem statku.
Zbywałem ich, ile mogłem, ale zdaje się, że oni nie lubią być zbywani.

Barjas skinął głową.

background image

Próba Tyrana

180

- Dobra robota, Mazz. Ja się tym zajmę.
- Nie - wtrącił się Eckels. - Na gwiezdnych szlakach statek należy do pana, kapita-

nie, ale tu, na orbicie, dowódcą jest kierownik ekspedycji. Sam to załatwię.

Opuścił mostek i wszedł do niewielkiej kabiny ze sprzętem holokomunikacyjnym.
- Podgląd na stacji numer jeden. Rejestrować w katalogu „Eckels". Zaczynamy

transmisję - polecił i odczekał chwilę. -Tu doktor Joto Eckels z Instytutu Obroańskiego,
kierownik ekspedycji. Z kim mam przyjemność?

Gdy zmaterializował się przed nim holograficzny wizerunek rozmówcy, Eckels po-

czuł, że jego ciało wbrew woli próbuje wcisnąć się głębiej w fotel. Nie dosyć, że twarz była
przerażająco obca, to jeszcze tak nieludzko ogromna i bliska, że jej widok niemal złamał
psychologiczne bariery Eckelsa. Przybysz najprawdopodobniej po prostu zbliżył twarz do
obiektywu holokamery, lecz efekt był taki, że archeolog poczuł się, jakby wciśnięto go w
sam kąt pomieszczenia.

- Mówi pułkownik Ejagga Pakkpekatt z Wywiadu Nowej Republiki - powiedział

obcy, błyskając zębami stuprocentowego mięsożercy. - Wykonuję w tym sektorze misję
zleconą przez dyrektora do spraw operacyjnych, działającego za wiedzą i przyzwole-
niem Senackiej Rady Wywiadowczej. Co was tu sprowadza?

- Realizujemy kontraktowe badania i wykopaliska na powierzchni Maltha Obex.
- W jakim celu?
- Jesteśmy załogą jednostki wyspecjalizowanej w badaniach archeologicznych -

odparł Eckels, odzyskując pomału równowagę. - To chyba jasne, że zajmujemy się tym,
czym wszyscy inni archeolodzy: szukamy próbek biologicznych i przedmiotów zwią-
zanych z dawnymi mieszkańcami planety.

- Kto zlecił wam tę ekspedycję?
W pierwszej chwili Eckels zamierzał odmówić odpowiedzi. W standardowych

kontraktach zawieranych przez Instytut znajdował się paragraf o nieujawnianiu danych
osobowych, który nie tylko byłby świetnym pretekstem, ale także usprawiedliwiłby
późniejsze działania. Z drugiej strony utrudnianie przybyszom zdobycia informacji nie
przybliżyłoby konwersacji do sedna sprawy. Eckels był niemal pewien, że wie, o co im
naprawdę idzie. Odpoczątku chodziła mu po głowie tylko jedna myśl, mogąca wyjaśnić
zagadkę tego zbiegu okoliczności... a raczej konfrontacji.

- Harkin Dyson, prywatny kolekcjoner - odpowiedział po namyśle Eckels. - Prze-

cież i tak to wiecie... Proszę mi powiedzieć, co ten Dyson przeskrobał? Nie powinienem
był mu ufać. Ludzie szastający takimi pieniędzmi robią, co chcą, nie przejmując się,
czy prawo na to pozwala. Tylko niech mi pan nie mówi, że próbował sprzedawać po
kawałku szczątki tych istot...

Pakkpekatt nie wyglądał na zainteresowanego zwierzeniami Eckelsa.
- Czy ten kontrakt był jedynym powodem waszego przybycia na Maltha Obex?
- Nie - odparł Eckels. To, że obcy od początku rozmowy ani razu nie mrugnął, za-

czynało działać mu na nerwy. - Zginęli tu nasi ludzie, wykonujący inne zlecenie. Zało-
żę się, że i o tym już wiecie. Plotka mówi, że pracowali właśnie dla Wywiadu.

background image

Michael P. Kube-McDowell

181

- Doktorze Eckels, wcale nie prosiłem, żeby mówił mi pan tylko to, czego jeszcze

nie wiem - rzekł Pakkpekatt, jakimś cudem przysuwając się jeszcze bliżej obiektywu. -
Czy odkąd tu przybyliście, pojawiały się w okolicy jakieś statki?

- Tylko jeden, należący do Wywiadu...
Nagle holograficzny obraz zmienił się w chaos elektrostatycznych wyładowań.
- Co się stało?
- Przerwałem połączenie - wyjaśnił Manazar. - Doktorze, udało mi się ustalić, do

jakiej rasy należy ten Pakkpekatt. To Hortek.

- No więc?
- Hortekowie są telepatami. To dlatego domagał się połączenia przez holokom.

Podejrzewam, że dowiedział się już od pana wszystkiego, czego chciał.

- No cóż, ja nie jestem telepatą i jeszcze nie dowiedziałem się tego, czego chcę -

stwierdził Eckels lodowatym tonem. - Proszę przywrócić połączenie.

- O, jest pan, doktorze - powiedział chwilę później Pakkpekatt. - Pańska odpo-

wiedź została przerwana przez awarię sprzętu.

Eckels skinął głową. - To nie była awaria, pułkowniku, tylko niezdarność moich ludzi.
Pakkpekatt lekceważąco machnął ręką.
- Mówił pan o statku należącym do Wywiadu.
- Kiedy dotarliśmy na Maltha Obex, na orbicie znajdował się okręt wojenny. Zało-

żyłem, że należał do wywiadu, choć nikt nie powiedział mi tego otwarcie - kontynuo-
wał Eckels. -Właśnie tym statkiem przybyli tu nasi koledzy. Jego pilot pomógł nam
zlokalizować ich ciała, zanim odleciał. Muszę przyznać, że byłem mile zaskoczony je-
go uprzejmością. Nie sądziłem, że poczeka.

- To nie uprzejmość, doktorze - odparł Pakpekatt - to po prostu biurokratyczna

opieszałość.

- Rozumiem. - Eckels pochylił się w fotelu. - To niecierpliwość zabiła Stopę i

Krenn, pułkowniku... ich własna oraz tego, kto skusił ich premią wartą dwa razy więcej
niż ich roczny budżet badawczy. Ciekawe, że to, co było tak pilne, nagle stało się nie-
ważne... A może nie? Uważałem Dysona za jeszcze jednego poszukiwacza skarbów
przeszłości, jakich wielu kręci się wokół Instytutu, ale wasze przybycie nie może być
przypadkowe. Dyson jest jednym z was, prawda?

- Nie wiem, kim on jest, doktorze - odrzekł Pakkpekatt. -Wygląda na to, że cwa-

niakiem, który z powodzeniem nami manipulował.

Eckels zdumiał się, słysząc taką odpowiedź, lecz szybko się opanował.
- A jaka jest pańska misja? I dlaczego nasz statek miałby być w niebezpieczeń-

stwie? Przekazał nam pan ostrzeżenie czy groźbę, pułkowniku?

- Ostrzeżenie. Wkrótce może tu przybyć jednostka, która jak dotąd zniszczyła lub

ciężko uszkodziła co najmniej pięć okrętów wojennych, należących do czterech różnych
flot. Naszym zadaniem jest jej przechwycenie. Jeżeli tu pozostaniecie, grozić wam będzie
śmiertelne niebezpieczeństwo. Radzę szybko zwijać manatki i zabierać się stąd.

- To niemożliwe, pułkowniku- zaoponował Eckels. - Zgodnie z planem, mamy

przed sobą jeszcze trzynaście dni badań. Musimy wykorzystać dosłownie każdą minutę.

background image

Próba Tyrana

182

- Będziecie mogli dokończyć prace kiedy indziej - zaproponował Pakkpekatt. - W

tej chwili Maltha Obex nie jest bezpiecznym miejscem.

- Już od dawna nie jest, pułkowniku.
- Czy pańscy ludzie zechcą pracować na powierzchni planety nie mając pewności,

czy zdoła ich pan zabrać? Czy będąmieli ochotę zamarznąć na śmierć wspominając
chwilę, gdy „Uskok Penga" zamienił się w bardzo jaskrawy błysk na niebie?

- Próbuje mnie pan przestraszyć, pułkowniku. Jestem zawiedziony takim przeja-

wem braku szacunku.

- Próbuję uratować pańskie życie, doktorze, a także tych, którzy dla pana pracują.
- Usiłuje pan raczej bronić swoich sekretów - nie ustępował Eckels. - Cóż to za

statek ma się tu zjawić, pułkowniku?

- Statek, który dwa dni temu bez kłopotu zniszczył krążownik imperialnej kon-

strukcji - odparł gładko Pakkpekatt. - Może powinien pan porozmawiać z kapitanem
„Uskoku Penga" i zapytać, czy miałby ochotę stanąć do walki z intruzem.

- Nie zostawię systemu i planety Maltha Obex w rękach Wywiadu - oświadczył

Eckels. - Nasza praca jest bardzo ważna, a w dodatku zginął tu mój przyjaciel. To dla
mnie się liczy, pułkowniku, nawet jeśli dla pana nie. Niech pan robi, co uważa za sto-
sowne. Nie będziemy mieszać się w pańskie sprawy i oczekujemy od was identycznej
postawy.

- To nie nas powinien się pan obawiać, doktorze. Nie mogę zapewnić wam ochro-

ny...

- Ach, tak, przed tym tajemniczym statkiem, który nie jest groźny dla was, za to

śmiertelnie niebezpieczny dla nas. Przed szalejącym po galaktyce olbrzymem, który z
łatwością niszczy okręty wojenne, ale podda się, gdy tylko napotka pański jacht. Nie
wierzę w ani jedno pańskie słowo, pułkowniku. Doprawdy, nie mógł pan wymyślić lep-
szego kłamstwa? Wydawało mi się, że szpiedzy powinni być w tym dobrzy...

Pakkpekatt syknął i pochylił się do przodu, strasząc się bojowo. Eckels zesztyw-

niał. Nawet Barjas, oglądający wszystko na płaskim ekranie, wzdrygnął się.

- Powiedziałem panu całą prawdę - warknął wściekle Pakkpekatt. - Martwi kole-

dzy poczekają na was. Opuśćcie ten system, zanim do nich dołączycie.

Tym razem groźba wywarła właściwe wrażenie. Tylko najzwyklejszy upór spra-

wił, że w oczach Eckelsa nie pojawiły się iskierki strachu.

- Być może mówi pan prawdę, ale gdyby miał pan prawo kazać nam wynieść się z

Maltha Obex, już by nas tu nie było. Dlatego ustalmy raz na zawsze: zostajemy tu,
gdzie jesteśmy.

Przyjmujemy ryzyko. Niech inni przylatują tu sobie, kiedy chcą, ale teraz planeta

jest nasza.

- Nie wie pan, na jakie niebezpieczeństwo naraża was ta decyzja, doktorze Eckels.
- Proszę bardzo, niech mnie pan oświeci - rzucił dziarsko Eckels. - Cóż to za statek

zbliża się do Maltha Obex?

Pakkpekatt rozparł się w fotelu i położył ręce na udach.
- Statek Quellich, doktorze Eckels.

background image

Michael P. Kube-McDowell

183

Eckels zdębiał. Przez chwilę wpatrywał się w Horteka, a potem opuścił wzrok.

Dwa razy otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, a jednocześnie zamykał oczy i
potrząsał głową, jak gdyby sam nie wierzył w to, co miał już na końcu języka. W końcu
przygładził dłonią rzadkie włosy i uniósł głowę.

- Zechciałby pan przybyć na pokład „Uskoku Penga", pułkowniku? - spytał zadzi-

wiająco spokojnym głosem. - Wydaje mi się, że jestem panu winien przeprosiny, a poza
tym musimy porozmawiać.


- Tego właśnie pan chciał, prawda? - zapytał Taisden, gdy połączenie zostało za-

kończone, obrzucając Pakkpekatta zdumionym spojrzeniem.

- Nie zamierzałem ich spłoszyć - przyznał Pakkpekatt. - Na pokładzie tego statku

znajdują się wszyscy eksperci Nowej Republiki, którzy mają coś do powiedzenia o Qu-
ellich. To, co wiedzą... nawet jeśli niewiele... może stanowić różnicę między sukcesem
a porażką.

- Słusznie. Jeśli mogą się na coś przydać, to lepiej ich zatrzymać niż odstraszyć.

Rozegrał pan to jak wytrawny wędkarz koło, łapiący rekordową zdobycz - pochwalił
Taisden. — Najpewniej Eckels wyobraża sobie, że wygrał tę rundę i w dodatku zarobił
premię za upór w postaci wagabundy.

- Miałem nad nim przewagę: wiedziałem, co jest przynętą, a co haczykiem - odparł

Pakkpekatt wstając. - Choć z drugiej strony, może to siedzenie w fotelu Calrissiana
sprawia, że łatwiej zdobyć się na tego typu manipulacje.

- Jakie znowu manipulacje? - spytał Taisden z miną niewiniątka. - Pułkowniku,

przecież powiedział mu pan wyłącznie prawdę.

Obaj jednak wiedzieli, że Eckels nie usłyszał jeszcze całej prawdy.Pakkpekatt zo-

stawił „Ślicznotką" pod dowództwem kapitana Hammaxa. Polecił Pleckowi nawiązanie
kontaktu z Coniscant w sprawie przekazania sygnału przywoławczego wagabundy
przez wszystkie stacje komunikacyjne i nadajniki okrętowe jednostek Wywiadu. Potem
wsiadł z Taisdenem na pokład skiffu, przysłanego przez kapitana „Uskoku Penga".

Zabrali ze sobą kilka zdjęć zrobionych w Gmar Askilon oraz kopię katalogu gene-

tycznego Quellich. Na początek poprosili o zgodę na wykorzystanie jednego z satelitów
przekaźnikowych „Uskoku Penga". Standardowym wyposażeniem jednostek badaw-
czych - „Ślicznotki", niestety, nie - był komplet trzech urządzeń orbitalnych wielkości
hełmu, które zwykle służyły do stworzenia prostego systemu łączności satelitarnej mię-
dzy statkiem a dowolnym punktem na powierzchni planety.

- Nadamy sygnał przywoławczy z pokładu „Ślicznotki" -wyjaśnił Taisden. - Z

oczywistych powodów wolelibyśmy nie znajdować się tuż obok przekaźnika w chwili,
gdy wagabunda wyskoczy z nadprzestrzeni.

Głęboko przejęty Eckels potwierdził machnięciem ręki, że zrozumiał.
- Tak, oczywiście. Mamy dwa zapasowe satelity. Mazz dostarczy wam jednego z

nich. - Holograficzny zapis ucieczki wagabundy przed armadą, w zestawieniu z wido-
kiem wypalonego krążownika z Prakith, zrobił na Eckelsie ogromne wrażenie.

Największą atrakcją był jednak raport na temat genomu Qu-ellich.

background image

Próba Tyrana

184

- Świetna robota - mruknął Eckels, przyglądając się sekwencjom wyświetlanym na

ekranie komputerowego notesu. - Te ciałka Eicroth... Cóż za niezwykłe odkrycie! Ten
raport sporządzono, opierając się na pojedynczej próbce, którą dostarczyłem Harkinowi
Dysonowi, tak?

- Tak przypuszczam - powiedział Pakkpekatt. - Wydaje mi się, że to był jedyny

okaz, jaki opuścił ten system.

- W takim razie nie wiemy, czy te ciałka Eicroth są typowe dla całego gatunku,

czy tylko jednym z wariantów - stwierdził Eckels. - Mając do dyspozycji tylko jedną
próbkę, nie możemy wysuwać generalnych wniosków.

- Zapewne.
Eckels zamknął notes.
- Pułkowniku, mamy w laboratorium kolejne pięć ciał Quel-lich. Zostały dokład-

nie zeskanowane, ale jak dotąd nie oglądaliśmy wyników...

- Dlaczego? - przerwał mu Taisden.
- W obawie przed uszkodzeniem próbek skanujemy je natychmiast po znalezieniu

- wyjaśnił Eckels, odwracając się w stronę młodszego mężczyzny. - Analizą możemy
się zająć w drodze do domu albo w Instytucie. - Przeniósł wzrok z powrotem na
Pakkpekatta. - Pułkowniku, nic nie wiemy na temat materiału genetycznego najnow-
szych znalezisk. Jeśli pozwoli pan, że zabiorę te dane na kilka godzin do laboratorium,
może uda nam się znaleźć odpowiedzi na kilka pytań.

- Ta kopia jest do pańskiego użytku - odparł Pakkpekatt -ale pod jednym warun-

kiem.

- Mam nadzieję, że rozsądnym - rzekł kwaśno Eckels. - Te dane naprawdę wyma-

gają natychmiastowej weryfikacji.

- Proszę tylko o to, żeby w żadnej formie nie wydostały się poza ten statek, zanim

ich lepiej nie zrozumiemy. Jeśli to, co panu daję, istotnie jest kluczem do powstrzyma-
nia i kontrolowania wagabundy, to...

- Rozumiem. Sprawny okręt Quellich byłby prawdziwym skarbem. Lepiej nie ry-

zykować. Dopilnuję, żeby nie było przecieków - zapewnił Eckels. — Osobiście prze-
prowadzę badania, z zachowaniem wszelkich wymogów protokolarnych dla prac ściśle
tajnych. Czy to wystarczy?

- Najzupełniej - odpowiedział Pakkpekatt. - My tymczasem wrócimy na nasz sta-

tek z satelitą przekaźnikowym i będziemy kontynuować przygotowania.

- - Dam znać, kiedy do czegoś dojdę- zapewnił Eckels, zbierając karty danych. -

Mam nadzieję, że sami traficie do skiffu... Chciałbym natychmiast wziąć się do roboty.

- Naturalnie.
- Dziękuję. Polecę pierwszemu oficerowi Manazarowi, żeby zjawił się tam z sate-

litą.

Gdy czekali przy skiffie na Manazara, Taisden zapytał cicho:
- Kiedy ma pan zamiar powiedzieć mu o tym, że generał jest na pokładzie waga-

bundy?

- Kiedy będę miał pewność, że Calrissian rzeczywiście nadal tam jest - odparł

Pakkpekatt. - W tej chwili, nawet przy najbardziej rygorystycznym racjonowaniu i bar-

background image

Michael P. Kube-McDowell

185

dzo ograniczonej aktyw-ności fizycznej, ich zapasy już nie istnieją. Zastanawiam się,
czy nie tym należałoby tłumaczyć nagłe uruchomienie obwodów podporządkowania
„Ślicznotki". Może był to ostatni akt desperacji ostatniego członka zespołu Calrissiana,
dokonany w ostatniej godzinie jego życia?

Ponury nastrój słów Pakkpekatta towarzyszył im w drodze do „Ślicznotki", rzuca-

jąc długi cień na perspektywę czekającej ich pracy.


Doktor Eckels nie dał wcześniej znaku, tylko zjawił się osobiście. W chwili gdy

jego skiff cumował przy burcie „Ślicznotki", cała załoga jachtu zebrała się przy włazie,
chcąc poznać powód nagłej zmiany planu.

- Pułkowniku - przywitał się Eckels, wyłaniając się ze śluzy. - Agencie Taisden... I

wy, panowie, których jeszcze nie znam...

Pakkpekatt dokonał ekspresowej prezentacji.
- Coś nie tak, doktorze?
- Nie tak? Ależ skąd, wręcz przeciwnie. Zdaje się, że mam dla pana dobre wieści.

Moglibyśmy gdzieś usiąść?

Pleck poprowadził wszystkich do prywatnego salonu Landa.
- Tylko powoli, doktorze - ostrzegł Hammax, gdy weszli do kabiny. - Medycyna

wojskowa raczej nie zajmuje się teorią, a moim kolegom może brakować nawet i tego
minimum wiedzy.

- Jasne. Postaram się mówić tak, żeby nikt nie musiał uciekać się do telepatii, by

mnie zrozumieć - odparł Eckels z nutką rozbawienia w głosie.

- Doskonała taktyka - burknął Pakkpekatt. - Zastosuję się do niej.
Jeśli nie liczyć pojedynczego chrząknięcia Taisdena, podczas zajmowania miejsc

w salonie panowała kompletna cisza.

- Szukał pan ciałek Eicroth w tkankach pozostałych okazów? - spytał w końcu

Pakkpekatt.

- W pierwszej kolejności - odrzekł Eckels. Pogładził delikatne, skórzane obicie

podłokietników, po czym rozejrzał się po kabinie, podziwiając luksusowy wystrój. -
Czy wszystkie statki Wywiadu Nowej Republiki są tak wyposażone?

- Raczej nie - odparł Pakkpekatt.
- To jest... eee... jednostka specjalnego przeznaczenia-dorzucił Pleck.
- Ciekawe jakiego? Może latający burdel? - mruknął Eckels. -No cóż, nieważne.

Od dawna podejrzewałem, że wybrałem niewłaściwy zawód... A właśnie, ciałka Ei-
croth. Znalazłem je we wszystkich zwłokach.

- To by potwierdzało, że są normalną częścią organizmów Quellich, prawda? -

spytał Taisden.

- Powiedziałbym, że jest to mocna przesłanka - sprecyzował Eckels. - Gdybym po-

legał wyłącznie na niej, nie mógłbym wykluczyć, że to tylko kolonie pasożytów. Mam
jednak i inne dowody.

Taisden spojrzał na Pakkpekatta.
- W takim razie musimy nadać wszystkie trzy sekwencje kodu.

background image

Próba Tyrana

186

- Nie, nie - zaprzeczył Eckels, energicznie gestykulując. -Wysłanie trzeciej wy-

starczy w zupełności. Zaraz wyjaśnię dlaczego. W waszych komórkach, podobnie jak w
moich, a nawet obecnego tu pana pułkownika, zawarty jest uniwersalny wzorzec: che-
miczny alfabet złożony z czterech liter, słownik dwuliterowych wyrazów oraz gramaty-
ka nakazująca konstruowanie zdań zbudowanych z trzech słów...

- Nukleotydy, pary zasad i kodony. To podstawy biologii, doktorze - przerwał mu

Pakkpekatt.

Eckels spojrzał na niego zza zmrużonych powiek.
- Tak - powiedział wreszcie. - Każde z owych zdań opisuje jakiś składnik danej

struktury biochemicznej. Ciąg instrukcji objaśniających budowę takiej struktury może
składać się z setek lub tysięcy akapitów.

Pleck pochylił się w stronę archeologa.
- Czy Quella też bylfzbudowani według takiego wzorca?
- I tak, i nie - odparł Eckels. - Większość ich komórek, łącznie z rozrodczymi,

używa takiego samego alfabetu, słownika i gramatyki - wyjaśnił, uśmiechając się do
siebie. - Inaczej wygląda sprawa z ciałkami Eicroth. Zapisano w nich zgoła odmienny,
sze-ścioliterowy kod, tworzący pięciowyrazowe zdania. Zawarte w nim informacje po-
zwalają budować niesłychanie długie łańcuchy białkowe, tworzące struktury, które mo-
im zdaniem należałoby zakwalifikować gdzieś pośrodku, między materią nieożywioną
a żywą tkanką.

- Jest pan pewny? - spytał Pakkpekatt. - Dlaczego nie zauważyli tego ci, którzy ja-

ko pierwsi badali Quellich?- Dlatego, że mam... podobnie jak wy... coś, czego im bra-
kowało. - Eckels oparł się wygodniej i zaplótł dłonie na brzuchu, najwyraźniej rozko-
szując się napięciem, z jakim go słuchano. -Nie mieli mianowicie próbek gotowych
produktów, które mogliby porównać z genetycznymi instrukcjami, a ja mam ich sześć-
set.

- Sześćset? - upewnił się Hammax. - Sześćset ciał?!
- Sześćset przedmiotów - poprawił go Eckels, unosząc brew. - Sześćset wytworzo-

nych przez Quellich przedmiotów... Trzeba chyba będzie wymyślić na nie nową nazwę,
bo teraz już wiem, że nie zostały wytworzone, tylko wyhodowane. Ciałka Eicroth za-
wierają ich plany.

- Udało się panu dopasować odnalezione przedmioty do sekwencji genetycznych,

otrzymanych od nas?

- Wszystkie, co do jednego - oświadczył radośnie Eckels. -Rozumie pan, co chcę

przez to powiedzieć, pułkowniku?

- Tak - odparł Pakkpekatt.
- Nie - sapnął Hammax.
Eckels odwrócił się w stronę dowódcy zwiadu.
- Każda świadoma istota przejmuje dziedzictwo swojego gatunku poprzez ciało i

umysł; to odwieczny dualizm - zaczął ze swadą. - Ludzie znaleźli sposób na poszerze-
nie możliwości pamięci: zbierają ważniejsze myśli i gromadzą je w bibliotekach. Daw-
no temu Quella znaleźli inną metodę. Stworzyli biblioteki we własnych ciałach.

- I co z tego?

background image

Michael P. Kube-McDowell

187

- Ja też nadal czegoś nie rozumiem - dorzucił Taisden. -Z tego, co pan powiedział,

wynika, że tym bardziej powinniśmy nadać całą bazę danych; wszystkie sekwencje.

Na twarzy Eckelsa odmalowało się głębokie rozczarowanie reakcją słuchaczy na

przyniesione przez niego rewelacje. Z dumą podał im na tacy istny skarb, a oni byli po
prostu zbyt niedo-uczeni, by docenić jego wartość.

- Owa „baza danych" składa się z trzech komponentów -wyjaśnił, rozdrażniony- Z

komórek somatycznych, mniejszych ciałek Eicroth i większych ciałek Eicroth. Kody,
odpowiadające znalezionym przez nas przedmiotom, hodowanym przez Quel-lich,
znajdują się w ciałkach mniejszych. Istnieje jednak jeszcze wasz kawałek układanki:
dialog z wagabundą. Macie dwa zapytania i jedną prawidłową odpowiedź...

- Które pojawiają się w większych ciałkach Eicroth - dopowiedział Pakkpekatt.
- Tak - potwierdził Eckels, spoglądając na Horteka z nadzieją, jak na studenta bę-

dącego o krok od zrozumienia wykładu.

- Po to właśnie istnieją większe ciałka - ciągnął Pakkpekatt. -Są instrukcją budowy

statku, który już nie jest martwym przedmiotem, lecz jeszcze nie zasługuje na miano
żywej istoty. Okręt, który ścigamy, nie został ani zaprojektowany, ani wynaleziony,
tylko zapamiętany.

- Otóż to - rzekł Eckels, rozluźniając się i uśmiechając z ulgą. - Tak, pułkowniku.

Nie wiem, jakim sposobem, ale przynajmniej pan to pojął.

- Sądzi pan, że gdzieś pośrodku tej sekwencji kryje się kod, którym Quella mogli-

by przywołać statek z powrotem?

- Chce pan usłyszeć opinię eksperta czy moją prywatną?
- Najlepiej obie, za cenę jednej, jeśli wolno mi wybrać.
- Ekspert odmawia odpowiedzi z powodu braku wystarczających dowodów - wy-

łgał się Eckels. - A prywatnie powiem tak: skoro przez tyle czasu wagabundą nie odle-
ciał gdzie pieprz rośnie, to zapewne ktoś chciał, by któregoś dnia powrócił.

- Jakie są szansę, że nadanie kodu narobi jedynie zamieszania, jak przypadkowe

wciśnięcie wszystkich guzików na konsolecie?

Eckels potrząsnął głową.
- Wymaga pan więcej, niż mogę panu powiedzieć...
W tym momencie w salonie i na korytarzu rozległ się piskliwy alarm. Taisden o

dwa kroki przed pozostałymi wypadł na zewnątrz i o pięć kroków wcześniej dotarł na
mostek.

- Koniec spotkania - krzyknął do towarzyszy, siadając przy stanowisku numer

dwa. - Lepiej niech pan natychmiast wraca na „Uskok Penga", doktorze. Pułkowniku,
chyba powinniśmy byli poświęcić więcej czasu na rozmowę o tym, co zrobimy, gdy
nasza zdobycz wsadzi łapę w potrzask.

- O czym pan mówi? - spytał Eckels. - Pułkowniku, co się dzieje?
Taisden przerzucił obraz ze skanerów dalekiego zasięgu na główny monitor, po

czym spojrzał na ekran i pokręcił głową.

- Wystarczy spojrzeć. Wagabundą właśnie wskoczył do systemu. Leci prosto na

nas.

background image

Próba Tyrana

188

R O Z D Z I A Ł

13

Dyrektor Alpha Blue drzemał w fotelu. Jego biuro rozjaśniał jedynie niebieskawy

poblask monitora. Bez butów i w nie dopiętej pod szyją cywilnej bluzie wyglądał jak
stary kawaler, który zbyt długo oglądał holo i zasnął.

- Admirale Drayson?
Drayson natychmiast otworzył oczy i ujrzał przed sobą twarz major Aamy, jednej

ze starszych pracownic sekcji. -Tak?

- Prosił pan o natychmiastowe powiadomienie... - wytłumaczyła się. - Mamy naj-

nowsze dane na temat „Sokoła Millenium".

- Słucham.
- Statek dotarł do systemu N'zoth - powiedziała Aama, kierując sterownik w stronę

ekranu — i zatrzymał się mniej więcej tysiąc dwieście promieni poniżej płaszczyzny
systemu. Podejrzewamy, że skanują okolicę przed skokiem do środka.

- Muszą, jeśli chcą wykonać precyzyjny skok kursem prze-chwytującym - mruknął

Drayson, pochylając się i przecierając oczy. - Czy „Duma Yevethów" nadal jest w sys-
temie?

- Tak. Nadal też orbituje wokół N'zoth. Robi się tam trochę tłoczno; pojawiły się

kolejne cztery niszczyciele klasy Imperiał, a sześć jednostek typu T dołączyło do nich
startując z powierzchni planety.

- Dopnijcie te dane do pakietu informacyjnego i natychmiast wyślijcie.
- Już się tym zajęłam.
Drayson odchylił się z fotelem do tyłu.
- A więc w sumie mają przeciwko sobie szesnastu bandytów - mruknął w zamy-

śleniu. - To nie najlepsza wiadomość dla grupy Chewbacci. Mamy coś w tej okolicy?

- Cztery sondy automatyczne na pozycjach i dwie w drodze.
- Przyjrzyjmy się temu bliżej - powiedział, wskazując na monitor. - Może trzeba

będzie pomyśleć o poświęceniu przynajmniej jednej sondy, jeśli w ten sposób dałoby
się zwiększyć szansę „Sokoła".

- Tak, sir, myślę, że moglibyśmy zorganizować tam małą dywersję... Jest pan pe-

wien, że nadal powinniśmy trzymać wszystko w tajemnicy przed księżniczką? To by ją
podniosło na duchu...

background image

Michael P. Kube-McDowell

189

- Nie w takiej sytuacji - przerwał jej twardo Drayson. -Nawet biorąc pod uwagę to,

co udało nam się przekazać Chew-bacce przez Formayja, nie sądzę, żeby mieli większe
szansę wyjścia z tego cało, niż jeden do dwudziestu. A jeśli chodzi o odnalezienie Hana
żywego... - westchnął. - Choć mimo wszystko to chyba najlepszy zespół ratunkowy,
jaki można było zmontować. Czy Ackbar nadal wspomina o ataku grupy bojowej, który
miałby wesprzeć misję ratunkową Jedi?

- Tak. Dowództwo Floty pracuje dziś do późna.
- Generał nigdy się na to nie zgodzi - stwierdził Drayson. -I ma rację... A teraz

bądźmy kreatywni, pani major. Pomyślmy, co jeszcze możemy zrobić, żeby poprawić
układ sił.


Jako że w okolicy nie było żadnych obiektów, które mogłyby zakłócać działanie

czujników, a yevethański okręt flagowy mierzył aż osiem kilometrów długości, nieco
za duży i nadzwyczaj czuły talerz zestawu sensorów, zainstalowany na kadłubie „Soko-
ła", nie miał najmniejszych problemów z odróżnieniem „Dumy Yevethów" od pozosta-
łych statków orbitujących wokół N'zoth.

Niestety, wyznaczenie orbity niszczyciela klasy Super, z precyzją umożliwiającą

wyjście z nadprzestrzeni nie dalej niż tysiąc metrów od niego, wymagało czegoś wię-
cej, niż tylko „odróżnienia". Chewbacca musiał znać kurs nie tylko okrętu flagowego,
ale także wszystkich jednostek znajdujących się w pobliżu. Dodatkowym utrudnieniem
była ogromna odległość dzieląca ich od celu. Spoglądając na uzyskane namiary
Chewbacca brał poprawkę na to, że są odzwierciedleniem sytuacji sprzed kilku minut.
Mógł tylko próbować odgadnąć bieżące położenie niszczyciela, przy czym pomyłka
mogła oznaczać niepowodzenie akcji, a nawet nagłą śmierć.

Nie było idealnego sposobu. Im byli bliżej N'zoth, tym świeższe dane mogli pozy-

skać, ale ryzyko wykrycia „Sokoła" wzrastało niepomiernie. Im dłużej czekali, tym
bardziej kompletny był pomiar, ale i tym sposobem narażali się na przypadkowe spo-
tkanie z wrogiem.

Wrodzona niechęć Chewbacci do form walki innych niż frontalny atak dodatkowo

pogarszała sprawę. Wookiee wciąż miał w pamięci zasady polowania w Lesie Cieni, a
szczególnie tę, która mówiła, iż umiejętne skradanie się nie jest jeszcze gwarancjąuda-
nych łowów.

Przez pierwsze kilka minut po dotarciu do systemu N'zoth Chewbacca siedział sam

w kokpicie. Lumpawarrump zajął miejsce w dolnej wieżyczce strzelniczej, a Jowdrrl w
górnej. Shoran i Dryanta sprawdzali sprzęt, który w Esau's Ridge zainstalowali w miej-
sce kapsuł ratunkowych.

Prawoburtową kapsułę zastąpiła wyrzutnia z zapasem szesnastu min rozbłysko-

wych. Po przeciwnej stronie kadłuba zamontowano pierścień tnący, tradycyjne narzę-
dzie pracy piratów i policji. Oba urządzenia miały kluczowe znaczenie -jeśli nie dla
powodzenia misji, to przynajmniej dla samopoczucia członków załogi i ich wiary w
możliwość wyjścia cało ze starcia z niszczycielem.

Gdy Dryanta z zadowoleniem stwierdził, że pierścień tnący jest gotowy do pracy,

przeniósł się do pomieszczeń załogi i zaczął trzykrotny przegląd broni, której miała

background image

Próba Tyrana

190

użyć grupa abordażowa. Należało się spodziewać zażartego oporu, toteż tradycyjne ku-
sze ustąpiły miejsca ciężkim strzelbom blasterowym typu Draggis oraz granatom fuzyj-
nym.

Kiedy Shoran zakończył uzbrajanie min, dołączył do Chewbacci w kokpicie.
- Wszystko gotowe - oznajmił.
Odpowiedź Chewiego zagłuszyło dwukrotne ćwierknięcie komunikatora, sygnali-

zujące nadchodzącą wiadomość. Zakodowana transmisja miała status najwyższego
priorytetu, a poprzedzała ją krótka holograficzna czołówka.

- Od Formayja— mruknął Chewbacca. - To ciekawe...
- Chewbacca, mój gorącokrwisty przyjacielu - powitał go serdecznie informator. -

Przekopując moje archiwa, znalazłem jeszcze coś, co może ci się przydać. Nie musisz
płacić. Powiedz Solo, że odwdzięczy mi się przy stoliku do sabaka.

Zanim dołączony plik został załadowany, Dryanta zastąpił Lumpawarrumpa na

stanowisku ogniowym i młodzian zdążył zjawić się w kokpicie.

- Co tam macie? - zapytał niecierpliwie.
- Interesującą wiadomość od przyjaciela - odparł Chewbacca.
- Mogę zobaczyć?
Chewbacca machnął łapą w stronę wyświetlacza i odsunął się w lewo, by Lumpa-

warrump mógł wcisnąć się między niego a Shorana.

Młody Wookiee zobaczył opracowany przez Wywiad Floty plan ataku na niszczy-

ciela klasy Super. Był to kompletny, trójwymiarowy schemat okrętu, na którym zazna-
czono położenie bloków więziennych, najdogodniejsze miejsca penetracji kadłuba i
najkrótsze przejścia między nimi.

- Teraz już wiemy, jak go znaleźć, prawda? - spytał podniecony Lumpawarrump. -

Jak ten Formayj to robi? Skąd bierze takie informacje?

- Też jestem ciekaw - warknął Shoran. - Niepokoi mnie ten prezent, Chewbacco.

Czy powierzyłbyś Formayjowi swoje życie?

- Nie ma się czym martwić - rzekł uspokajająco Chewbacca. - Formayj znacznie

lepiej zarabia oszukując klientów, niż ich zabijając. Lumpawarrump, zawołaj wszyst-
kich z wieżyczek; jesteśmy gotowi do skoku. Chcę, żeby po drodze każdy z was zapo-
znał się z tymi planami. Shoran, wystrzel pierwszą serię min.

- Tak, ojcze - rzucił młodzieniec, pospiesznie opuszczając kabinę.
- Tak, kuzynie - odpowiedział Shoran, pochylając się nad przyrządami.
Chewbacca nie powiedział im, że w przeciwieństwie do materiałów dostarczonych

przez Formayja w Esau's Ridge, plan ataku nie mógł pochodzić ze starej bazy danych
czy osobistego archiwum brokera. Dokument był bowiem datowany: powstał nie wcze-
śniej niż czterdzieści godzin temu.Ciekawe, dla kogo narysowano tę mapę, pomyślał
Chew-bacca, wprowadzając współrzędne skoku. I co się z nim stało...

- Miny poszły.
Chewbacca pchnął naprzód dźwignię akceleratora, zwiększając dystans między

„Sokołem" a wystrzelonymi ładunkami. Gdy statek oddalił się od nich o pięćset kilo-
metrów, Wookiee położył wielką kudłatą dłoń na aktywatorze hipernapędu.

- Detonuj - polecił.

background image

Michael P. Kube-McDowell

191

Shoran wysłał sygnał. W chwili, gdy pierwsza z min zamieniła się w efektowną

kulę ognia, statek skoczył w nadprzestrzeń i pomknął w kierunku NPzoth, ścigając się
ze światłem eksplozji.


Plan ataku był - z konieczności - nader prosty: uderzyć szybko i mocno.
Gdy „Sokół Millenium" wyskoczył z nadprzestrzeni, tysiąc sto metrów na prawo

od dziobu „Dumy Yevethów", potężny impuls światła i promieniowania, wywołany
wybuchem pierwszej miny rozbłyskowej, oślepił sensory niszczyciela i ich operatorów.
Miny eksplodowały w dziesięciosekundowych odstępach, skutecznie maskując skoki
poziomu promieniowania Cronaua, wywołane wejściem i wyjściem „Sokoła" z nad-
przestrzeni.

Chewbacca położył frachtowiec w ciasny skręt i zwiększył ciąg. Manewr spowo-

dował natychmiastowe wytracenie prędkości, ale towarzyszące mu przeciążenie było
ciężką próbą nawet dla Wookieech. Dla artylerzystów na pokładzie yevethańskiego
okrętu flagowego spoglądanie na eksplodujące miny równało się patrzeniu na atomowe
piekło reaktora fuzyjnego. Przez kilka sekund nawet najbliżej położone baterie nie mo-
gły namierzyć celu.

Dla „Sokoła" były to bezcenne sekundy. Gdy tylko statek zwolnił, Chewbacca

przekazał większość mocy do osłon bojowych, pozostawiając silnikom tylko tyle ener-
gii, by skorygować położenie frachtowca i nadać mu taką samą prędkość, z jaką poru-
szał się orbitujący niszczyciel. Gdy z burty okrętu oraz działek dwóch zbliżających się
trój skrzydłowych myśliwców wytrysnęły pierwsze ogniki blasterowych strzałów, „So-
kół" był już we wnętrzu pola siłowego „Dumy Yevethów" i zbliżał się do wyznaczone-
go przez Chewbaccę miejsca lądowania.

Zgodnie z rozkazem, w chwili gdy statek znalazł się pod ostrzałem, Jowdrrl i Dry-

anta rozpoczęli agresywny kontratak, odpowiadając ogniem poczwórnych działek.
Chewbacca zaryczał z zadowolenia, gdy jeden z yevethańskich myśliwców zamienił się
w kulę ognia, po czym polecił Shoranowi wystrzelenie pozostałych min. Gdy ostatnia z
nich opuściła wyrzutnię, podprowadził „Sokoła" bokiem do nierównej powierzchni ka-
dłuba gwiezdnego niszczyciela.

- Stań przy pierścieniu tnącym - polecił Shoranowi, kierując frachtowiec jeszcze

bliżej celu.

Zanim Shoran zdążył dobiec do lewoburtowej wyrzutni kapsuł ratunkowych, gdzie

zainstalowany był teraz osprzęt do wyrzynania otworów w kadłubach, Chewbacca
ostrożnie doprowadził „Sokoła" tak blisko niszczyciela, że jego pancerz znalazł się w
zasięgu potężnych elektromagnesów pierścienia tnącego. Gdy Chewbacca dołączył do
zaczajonego przy włazie Shorana, maszyna wycięła już połowę okrągłego otworu w
plastałowym poszyciu. Lumpawamimp czekał razem z nimi, ściskając broń Chewbacci
oraz własną, gotów wykonać zlecone mu zadanie obrony włazu przed intruzami.

- Chewbacco! — krzyknęła Jowdrrl z głębi tunelu prowadzącego do wieżyczki. -

Nagle przerwali ogień! Widzę sześć myśliwców przelatujących tuż obok, ale zupełnie
nas ignorują. Mam strzelać? Może zgubili „Sokoła" w tym zamieszaniu...?

background image

Próba Tyrana

192

- Nie strzelaj. Widocznie postanowili załatwić nas od środka. - Chewbacca odebrał

od Lumpawarrumpa strzelbę i położył łapę na ramieniu syna. - Zamień się miejscami z
Jowdrrl.

- Ojcze...
- Natychmiast.

Potężna dawka sprężonego azotu wtłoczona w przestrzeń między dwoma statkami

tuż przed wyłączeniem pierścienia sprawiła, że metalowy dysk wycięty z kadłuba
„Dumy Yevethów" wpadł do wnętrza okrętu niczym półtonowy pocisk.

Chwilę później Chewbacca i Shoran skoczyli do wnętrza dzierżąc w dłoniach ma-

sywne blastery. Stojąc plecami do siebie, błyskawicznie uśmiercili sześciu Yevethów,
którzy przybiegli na miejsce zwabieni hukiem.

Przestępując przez ciała Chewbacca zauważył, że żaden z ob cych nie był uzbro-

jony.

- Załoga statku - powiedział do Shorana. - Zaraz pojawią się żołnierze.
Osłaniając się nawzajem, pobiegli korytarzem numer dwieście siedemdziesiąt

osiem w stroną bloku więziennego numer trzy.


Lin Prell, starszy nadzorca wylęgarni Nila Spaara, nie zwracał uwagi na dobiega-

jący z pulpitu dźwięk alarmu. Całe to zamieszanie dotyczyło spraw, które nie obchodzi-
ły go ani trochę. Poza tym -nowy kokon w komnacie numer pięć wymagał kąpieli we
krwi.

Gdyby szybko uporał się z tym zadaniem, zdążyłby jeszcze sprawdzić temperaturę

we wszystkich podległych mu komnatach, zmierzyć przyrosty zapłodnionych kokonów
i umyć ściany pod numerem siódmym, gdzie tego wieczoru miało dojść do zawieszenia
kolejnego mara-nas. Ajeśli zabrakłoby pracy w tej wylęgarni, poszukałby jej w czte-
rech pozostałych. Prawdę mówiąc zrobiłby niemal wszystko, byle nie myśleć o nożu do
kastracji, który dostarczono mu tego ranka z propozycją, by użył go na sobie, przez co
stałby się wzorem do naśladowania dla podwładnych.

Będąc w takim nastroju, Lin Prell niemal się ucieszył, gdy dwa olbrzymie szkod-

niki o zmierzwionych futrach wpadły do kabiny kontrolnej przez wyrwę w ścianie i za-
częły niszczyć konsolety i monitory strzałami z blasterów.

Będzie mnóstwo roboty... całe mnóstwo roboty, pomyślał, pędząc ku nim wąskim

korytarzem.

- O co chodzi?! Czego chcecie?! - zawołał, dostrzegając kątem oka, że jeden z na-

pastników wbiega do pierwszej komnaty lęgowej.

Jedyną odpowiedzią był straszliwy ryk i odgłos jeszcze gwałtowniejszej kanonady

na końcu tunelu. Lin Prell błyskawicznie doszedł do wniosku, że nie jest aż tak oddany
sprawie ochrony potomstwa Nila Spaara, jak mu się dotąd wydawało. Zawrócił w miej-
scu i ruszył sprintem po metalowych płytach pokładu.

Potwory były najwyraźniej niezdolne do porozumiewania się mową, toteż Lin

Prell nie próbował więcej nawiązać z nimi kontaktu. Gdy jedno ze stworzeń pojawiło
się znów na korytarzu, rycząc w dzikiej furii, starszy nadzorca czym prędzej skręcił do

background image

Michael P. Kube-McDowell

193

najbliższej komnaty lęgowej, zamknął za sobą drzwi i skulił się w kącie. Pocieszała go
jedynie myśl, że może już nigdy nie zobaczy noża o czarnej rękojeści.

- Gdzie oni są? - ryczał Chewbacca. - Gdzie więźniowie? Co to za paskudztwo?! -

Uniósł strzelbę i wypalił w stronę mięsistego wora zawieszonego na ścianie celi, roz-
bryzgując dokoła jego pap-kowatą zawartość. - Honorowy bracie! - zawołał. - Odezwij
się!

Brak odpowiedzi wywołał jeszcze jeden, tym razem pełen frustracji ryk. Osłaniany

przez Shorana, Chewbacca ruszył korytarzem ku sąsiednim komnatom. W każdej, do
której zajrzał, dawał ognia z ciężkiego blastera.

- Prędzej - ponaglał Shoran. - To jakaś cieplarnia; na pewno nie trzymają tu więź-

niów. Musimy iść dalej.

Chewbacca zajrzał przez okratowany wizjer do następnej celi. Ujrzawszy skulone-

go w kącie Yevethę, warknął złowieszczo, odsłaniając kły.

- Chodźmy - mruknął Shoran, odciągając Chewbaccę od drzwi.

Wokół „Sokoła" nadal panowała niesamowita cisza.
Siedząc w wieżyczkach artyleryjskich, Lumpawarrump i Dryanta naliczyli dzie-

siątki myśliwców latających nad kadłubem niszczyciela gwiezdnego w poszukiwaniu
intruzów i - w jakiś niewytłumaczalny sposób - nie zauważających ich obecności. Jeden
ze stateczków przeleciał w odległości zaledwie siedemdziesięciu metrów - tak blisko,
że Dryanta widział twarz pilota, a Lumpawarrump z trudem utrzymał palec z dala od
spustu poczwórnego działka typu Dennia.

Jeszcze dziwniejszy był meldunek od Jowdrrl, która pilnowała włazu.
- Odezwijcie się - zaczęła.
- Jesteśmy tu - upewnił ją Dryanta.
- Właśnie miałam gości. Dziewięciu, niemal tak wielkich jak Shoran i uzbrojonych

jak szturmowcy.

- Idę na pomoc - rzucił Lumpawarrump.
- Zostań tam, gdzie jesteś. Już ich nie ma. Tylko... nie wiem dlaczego - dodała z

namysłem. - Obejrzeli ciała leżące w korytarzu, pogadali przez minutę lub dwie i poszli
sobie, nie zaglądając do otworu.

- To bez sensu! - zaprotestował Lumpawarrump.
- Wiem. Byłam gotowa do walki, a oni nawet na mnie nie spojrzeli. Całkiem tak,

jakby nie widzieli, że w kadłubie jest dziura, przez którą można swobodnie przejść.-
Tak samo zachowują się ich myśliwce — stwierdził Dryanta z mieszaniną zdumienia i
niepokoju w głosie. - Jesteśmy niewidzialni, czy co? Nic z tego nie rozumiem.


Blok więzienny numer dwa również został zmodyfikowany, choć był zupełnie pu-

sty. Gdy Chewbacca i Shoran zakończyli oględziny, natknęli się w sąsiednim korytarzu
na grupkę yeve-thańskich żołnierzy, zwabionych hałasem towarzyszącym poczynaniom
intruzów. Wymieniwszy szybkie spojrzenia, dwaj Woo-kiee zanurkowali w rozbitym
przejściu, a gdy znaleźli się na korytarzu, natychmiast odwrócili się plecami do siebie.
Ślepym trafem na Chewbaccę przypadło pięciu przeciwników, na Sho-rana zaś - ośmiu.

background image

Próba Tyrana

194

Rycząc bojowo, Chewie zasypał Yevethów gradem blasterowych błyskawic. Gdy
ostatni z nich padał na podłogę, Wookiee usłyszał jęk Shorana, a potem poczuł na ple-
cach jego ciężar. Do nozdrzy Chewbacci dotarł zapach spalonego futra i świeżej krwi.
Obracając się w miejscu, jedną ręką chwycił padającego Shorana, a drugą podrzucił
blaster i położył trupem ostatnich dwóch przeciwników.

Dopiero wtedy spojrzał na ciało towarzysza, zwisające bezwładnie z jego ramie-

nia. To, co zobaczył, sprawiło, że zawył wściekle i wpakował w ciała martwych Yevet-
hów całą serię strzałów.

- Shoran dostał - rzucił przez komlink, kiedy nieco ochłonął. - Przyjdź po niego,

Dryanto.


Lumpawarrump jako pierwszy dotarł do otworu w poszyciu niszczyciela, wyprze-

dzając Dryantę o trzy stopnie drabinki.

- Idę z nim - zwrócił się do Jowdrrl. - Znam plan okrętu, a ty nie potrzebujesz mnie

w drugiej wieżyczce. Poza tym Dryanta nie powinien iść sam.

Jowdrrl dostrzegła w jego oczach determinację i niecierpliwość. Nie zamierzała się

targować.

- Idź. Pamiętaj tylko, że teraz będziesz dla Yevethów aż za bardzo widoczny.
Młodzieniec odbezpieczył broń i sprawdził stan energii.
- Będę pamiętał. Dryanta? Przyjaciel szturchnął go od tyłu.
- Prowadź.
Spotkali Chewbaccę w połowie drogi do bloku więziennego numer dwa. Dryanta

bez słowa odebrał od niego Shorana i pospieszył w stronę „Sokoła", pozostawiając
Lumpawarrumpa sam na sam z ojcem.

Przez chwilę dwaj Wookiee mierzyli się wzrokiem: jeden -szukając siły, a drugi -

gestu przyzwolenia. Wreszcie Chewbacca chrząknął i odwrócił się.

- Idź za mną - polecił. - Będziesz mnie osłaniał.

Blok więzienny numer jeden był strzeżony przez sześciu uzbrojonych Yevethów,

co wzbudziło w Chewbaccę nadzieję. Kiedy jednak Wookiee rozprawili się z nimi i
wdarli do środka, znaleźli jedynie kolejne, jeszcze bardziej rozdęte wory zawieszone w
celach.

- Za długo to trwa. Zbyt wiele jest miejsc, w których mogą go trzymać - sapnął

wściekle Chewbacca. - Do tej pory mogli zdążyć go zabić albo przenieść na inny statek.

- Ojcze, kiedy myślę o Hanie, nie widzę go w miejscu takim jak to...
- Bądź cicho. Muszę pomyśleć.
- Widzę go w dużym, zatłoczonym pomieszczeniu, pełnym istot różnych gatun-

ków. Nie wiem, skąd mi się bierze ten obraz...

- Nie wierzę ci - burknął Chewbacca, lecz słowa syna sprawiły, że teraz i on miał

przed oczami podobną wizję.

- A jednak to widzę, ojcze. Nie muszę wysilać wyobraźni, żeby to zobaczyć. Czy

to jakiś podstęp?

- Od kiedy prześladuje cię ta wizja?

background image

Michael P. Kube-McDowell

195

- Pojawiła się, kiedy siedziałem w wieżyczce i od tej pory nie opuszcza ani na

chwilę. Jest bardzo... nagląca.

Chewbacca warknął i na ślepo wypalił w stronę sufitu. Myśl o Hanie nierozerwal-

nie wiązała się z zadziwiająco szczegółowym obrazem pomieszczenia o wysoko zawie-
szonym stropie, do połowy zapełnionego istnym zwierzyńcem przedstawicieli różnych
ras. Wizja uparcie trwała i Chewie nie mógł wyobrazić sobie Hana w żadnym innym
otoczeniu.

- To okropnie wkurzające, a w dodatku niezrozumiałe.
- Ojcze, a jeśli wróg wziął wielu zakładników? Może Han jest jednym z setek?

Gdzie by ich umieszczono?Z zewnętrznego korytarza dobiegł jakiś hałas, toteż Chew-
bacca ruszył w stronę wyrwanych ze ściany drzwi.

- Kiedy oczami wyobraźni widzisz Hana - zawołał w biegu - to czy dostrzegasz

jakieś znaki, słowa albo liczby?

Lumpawarrump szczelnie zacisnął powieki.
- Tak. Napis na ścianie: D-2.
Chewbacca widział dokładnie to samo - grube, czarne litery na grodzi, wysoko nad

głowami więźniów: Ł

ADOWNIA

D-2.

- Cela zbiorowa - warknął Chewbacca. - Idziemy!

Zwróceni plecami do siebie, Chewbacca i Lumpawarrump walcząc posuwali się w

stronę ładowni numer dwa. O dziwo, im bliżej byli celu, tym słabszy napotykali opór,
tak jakby poruszali się zbyt szybko, by dać się złapać, lub jakby krwawe żniwo ich po-
chodu zniechęciło Yevethów do szukania atakujących na oślep Wookieech.

Straże i patrole, które napotykali, walczyły jednak zażarcie i nieustępliwie. Uzbro-

jeni czy nie, samotnie czy w grupach -Yevethowie rzucali się na intruzów z głupią od-
wagą, która z jednej strony czyniła z nich łatwy cel, a z drugiej nieustające zagrożenie.
Chewbacca i Lumpawarrump byli zmuszeni strzelać do wszystkiego, co się ruszało, i to
dotąd, aż przestało się ruszać. Gdy wreszcie cel znalazł się w zasięgu wzroku, wskaźnik
ręcznego blastera Lumpawarrumpa pokazywał niski poziom energii, wyświetlacze zaś
na obu strzelbach Chewbacci - krytyczny.

Przed nimi pozostała już tylko jedna przeszkoda. W przeciwieństwie do bloków

więziennych, ładownia D-2 nie mogła zostać zaatakowana granatami, istniało bowiem
ryzyko uśmiercenia stłoczonych wewnątrz zakładników. Tymczasem prowadzące do
niej, segmentowe wrota, były strzeżone przez sześciu Yeve-thów, osłoniętych dwiema
przenośnymi tarczami imperialnej konstrukcji. Skuteczność sięgających im do pasa,
półokrągłych paneli była tym większa, że wbudowano w nie generator pola siłowego i
pochłaniacze energii. Yevethowie nie musieli obawiać się ostrzału z ręcznych blaste-
rów, dopóki chronił ich łuk przezroczystych tarcz.

Co gorsza, brama do ładowni znajdowała się po przeciwnej stronie niemal stume-

trowego pokładu startowego. Zwykle stało tu pełno myśliwców, teraz jednak wszystkie
wyleciały na poszukiwanie „Sokoła", toteż Wookiee mieli przed sobą otwartą prze-
strzeń i ani jednego obiektu, za którym mogliby się ukryć.

background image

Próba Tyrana

196

- Twoja kusza... - powiedział Chewbacca, gdy przykucnęli przy wejściu na lądo-

wisko.

Lumpawarrump zdjął broń z ramienia i już chciał ją podać ojcu, gdy nagle ze

zdziwieniem spostrzegł, że zamiast wyciągniętej ręki, Chewbacca wręcza mu ładunki
stanowiące jądro wybuchowych strzał.

- Najpierw tarcze - polecił Chewie, kiwając lufą blastera w stronę przeciwników. -

Potem zajmij się pierwszymi z lewej i z prawej. To powinno ostudzić ich zapał i spra-
wić, że będą się trzymali ciasno, jeden przy drugim. Musisz strzelać tak szybko, jak
tylko pozwoli ci na to twoja kusza, jakbyś próbował upolować flariona, zanim stado
znajdzie sobie kryjówkę.

- Dobrze, ojcze.
- Spróbuję odwrócić ich uwagę. Będę tym kąskiem mięsa, który rzuca się tharriar-

rowi, żeby go czymś zająć — ciągnął Chewbacca. - Spróbuj nie wpakować mi strzały w
plecy.

Lumpawarrump zaśmiał się cicho.
- A ty spróbuj nie stawać na linii ognia, ojcze. Chewbacca uruchomił komlink.
- Jowdrrl?
- Jestem, kuzynie.
- Przygotuj się do zabrania nas z pokładu startowego, który widzisz tuż przed

dziobem „Sokoła".

- Zaraz uszczelnię właz i będę czekać na znak. Chewbacca spojrzał na Lumpawar-

rumpa.

- To jest twój hrrtayyk.
- Jestem gotów.
Na znak dany przez ojca Lumpawarrump stanął w drzwiach z kuszą na wysokości

piersi. Pierwszy ładunek pomknął do celu, jeszcze zanim młody Wookiee zdążył się
wyprostować, a drugi w chwili, gdy Chewbacca dał susa na rozległą połać lądowiska.

Dwie eksplozje, które dały się słyszeć ułamek sekundy później, niosły w sobie

skoncentrowaną dawkę energii. Jedna z tarcz została odrzucona w tył, a przy okazji
obaliła na płyty pokładu dwóch rosłych Yevethów. Druga po prostu pękła, szpikując
ściany i strażników ostrymi odłamkami.

Wypatrując przeciwników przez smugi dymu, jakby byli cieniami czającymi się w

leśnym poszyciu, Lumpawarrump nie prze-stawał strzelać. Jedna ze strzał rozerwała
klatkę piersiową yeve-thańskiego strażnika, następna zaś obróciła i rzuciła na ziemię
jego towarzysza, niczym szmacianą lalkę.

Wtedy właśnie Chewbacca, z mrożącym krew w żyłach wyciem, zasypał przeciw-

ników gradem strzałów z blastera. W bojowym okrzyku Wookieego zawarł się cały ból
po stracie Shorana i gniew z powodu losu Hana. Strażnicy natychmiast zwrócili na nie-
go uwagę. Uskrzydlony żądzą zemsty, Chewbacca mknął przez pokład startowy z nie-
wiarygodną prędkością. Żaden ze strzałów oddanych przez obrońców nie był celny.

W chwili, gdy rozjuszony Wookiee dotarł do tego, co pozostało po posterunku

straży, ogień obrońców ustał. Pewna ręka i celne oko Lumpawarrumpa sprawiły, że ża-
den z Yevethów nie był zdolny do walki. Trzeba jednak przyznać, że mimo rozległych

background image

Michael P. Kube-McDowell

197
ran, trzej pozostali przy życiu strażnicy usiłowali stawić czoło Chewbacce, który... nie
miał nic przeciwko temu.

Najpierw Wookiee zmiażdżył klatkę piersiową tego, który usiłował podnieść się z

pokładu. Potem skoczył na plecy drugiego i szarpnięciem ramion skręcił mu kark. Od-
suwając się od padającego przeciwnika, stanął twarzą w twarz z ostatnim ze strażni-
ków.

Yevetha obficie krwawił z poszarpanych ran na barku i prawym policzku, jego zaś

płyty piersiowe były osmalone i pokryte bąblami. Przeciął powietrze obnażonymi
szponami, na co Chewbacca odpowiedział wyzywającym rykiem. Starli się ze sobą z
siłą, która mogłaby pozbawić życia niejedną mniejszą istotę.

Krótka walka dobiegła końca, gdy Chewbacca uniósł potężnego Yevethę w powie-

trze i cisnął nim o kolumnę podtrzymującą strop, łamiąc mu kręgosłup. Obcy opadł
ciężko na pokład i nie poruszył się więcej. Stając nad jego ciałem Chewie odchylił gło-
wę do tyłu i wydał z siebie triumfalny ryk Wookieech, który długo odbijał się echem po
najdalszych kątach hangaru.

Po chwili odwrócił się i gestem nakazał Lumpawarrumpo-wi, by się zbliżył.
Dopiero wtedy Chewbacca zauważył, że jego syn jest ranny - w biegu powłóczy

prawą nogą. Nie miał pojęcia, w którym momencie Lumpawarrump otrzymał postrzał.
Wiedział za to, że jego syn cierpiał bez słowa skargi, a kiedy nadszedł właściwy mo-
ment - bez trwogi spojrzał katarnowi w oczy i strzelał celnie.

Kobieta imieniem Enara kucnęła obok drzemiącego Hana Solo i delikatnie musnę-

ła jedno z niewielu nie posiniaczonych miejsc na jego przedramieniu.

- Na pokładzie toczy się walka - szepnęła. - Przyjaciele przybyli po ciebie.
Ruch obudził ból w tysiącu miejsc na całym ciele. Choć grymas cierpienia wy-

krzywił jego twarz, Han przemógł się i usiadł.

- Po mnie? Skąd wiesz?
- Po prostu wiem. Wołałam ich i wreszcie mnie usłyszeli. Chodź, musisz się prze-

siąść. Siedzenie pod ścianą może być niebezpieczne.

- Nie rozumiem — powiedział Han. Mimo to pozwolił, by Enara pomogła mu do-

kuśtykać na środek ładowni. Wysiłek osłabił go tak bardzo, że znowu musiał się poło-
żyć na twardej, niewygodnej podłodze. - Nic nie słyszę.

- Są jeszcze daleko. Nie mogę ich ukryć, to zbyt trudne. Ale przynajmniej spróbuję

ich tu doprowadzić. - Enara usiadła obok Hana, wygładzając fałdy osmalonego brązo-
wego kaftana, jakby był elegancką suknią, którą włożyła spodziewając się gości. Objęła
jego rękę dłońmi i spojrzała w stronę zablokowanych wrót.

Han nie próbował kwestionować jej słów. Była dziwną kobietą- stroniła od towa-

rzystwa, a jeśli nie liczyć pojedynczych, zaskakujących wypowiedzi, wolała siedzieć w
milczeniu i wpatrywać się w przestrzeń. Ajednak spośród wszystkich więźniów tylko
ona odważyła się wyjść poza barierę własnego strachu i egoizmu, okazując Hanowi
przyjaźń. To ona jako pierwsza przemówiła do niego, gdy zjawił się w celi i tylko jej
współczujące oczy zobaczył nad sobą, gdy ocknął się z letargu po bolesnym spotkaniu
z Nilem Spaarem.

background image

Próba Tyrana

198

Wątły promyk nadziei na ratunek nie wystarczył, by na dobre przywrócić rannemu

świadomość. Kiedy Han był przytomny, niemiłosierny ból szarpał jego obite organy
oraz poszarpane i posiniaczone mięśnie, szybko pozbawiając go sił. Wytchnienie dawał
jedynie sen.

- Są już blisko - stwierdziła Enara w chwili, gdy Han ocknął się na chwilę z letar-

gu. - Jeśli będziesz musiał iść...

- Kiedy otworzą drzwi, jakoś do nich dojdę. Tylko że nadal nic nie słyszę.
- Już niedługo - odparła.Solo zauważył, że kobieta pobladła, a jej dłonie zaczęły

się trząść. Jej ciało - zwykle kojąco chłodne - było teraz rozpalone.

- Enaro, co się dzieje?
- Nie mogę ich odróżnić... Tylu umiera... Wasze metody są takie brutalne, tyle w

nich chaosu... - szepnęła Enara.

- Kim jesteś? Masz zdolności empatyczne?
- Nietrudno wyczuć śmierć... Już idą. Zaraz tu będą.
W tym momencie Han zaczął wierzyć, że na statku naprawdę coś się dzieje. Gdy

zaczął z mozołem siadać, Enara jęknęła głośno i pochyliła się nagle, przyciskając dło-
nie do czoła. Zmierzwione włosy zakryły jej twarz.

Chwilę później zza drzwi dobiegł hałas - krzyki, strzały z blasterów i łomot o ścia-

nę ładowni oraz przerażający, choć znajomo brzmiący dźwięk, którego umęczony
umysł Hana nie był w stanie zidentyfikować. W wielkich wrotach z trzaskiem ode-
mknął się właz, a prześwit wypełniła rosła sylwetka Wookieego.

- Chewie!
Wyjąc żałośnie, Chewbacca popędził w stronę Hana i z impetem pochwycił go w

ramiona. Odrzuciwszy głowę do tyłu zaryczał triumfalnie i zaczął wywijać przyjacie-
lem dokoła w dzikim tańcu radości.

- Nie tak ostro!... Dlaczego tak długo to trwało? - wykrztusił zadowolony Han. -

Gdzie mój statek?

Sekundę później wrzasnął z bólu, gdy Chewbacca zaczął nim wywijać, usiłując

sięgnąć łapą po komlink. Wookiee szczeknął krótką komendę, po czym zarzucił Hana
na ramię i ruszył w stronę włazu, strzeżonego przez drugiego olbrzyma.

- Czekaj, czekaj! Są jeszcze inni! Czekaj, Chewbacca! Musimy ich zabrać. Enara,

Taratan Noloth!... Stój, ty durna kupo kłaków! - ryknął wreszcie Han. - Postaw mnie na
ziemi; jeszcze nie umarłem. Enara!

Wookiee usłuchał niechętnie. Enara nie ruszyła się z miejsca, choć teraz znowu

siedziała prosto.

- Chodź! - zawołał Han. - Wystarczy miejsca i dla ciebie, prawda, Chewie? Ilu

możemy zabrać...?

Urwał wpół słowa, rozejrzawszy się po ładowni. Żaden z więźniów nie zareagował

na to, co się stało. Jak gdyby nigdy nic, robili to, co zwykle: spali, rozmawiali w grup-
kach lub pili wodę z kranu.

- Co się dzieje? - spytał Han, stawiając dwa niepewne kroki w stronę Enary. - Rusz

się, nasza rezerwacja już wygasła.

- Nie mogę - odpowiedziała Enara. - Idźcie już, proszę. Jestem u kresu.

background image

Michael P. Kube-McDowell

199

- Nie rozumiem.
Kobieta energicznie potrząsnęła głową. Kiedy to zrobiła, pozostali jeńcy zniknęli.

Enara, Han i Chewbacca zostali sami. Wookiee jęknął i mocniej ścisnął w dłoniach bla-
sterową strzelbę.

- Teraz jesteście w środku i widzicie to, co ja - wyjaśniła Enara.
- Gdzie są pozostali?
- Nigdy ich tu nie było. Uciekli z obozu przejściowego i zostali zabrani przez

„Gwiezdny Poranek". Są bezpieczni. A teraz idźcie już.

Chewbacca znowu zaskomlił i pociągnął Hana za ramię.
- To była... Oni byli tylko iluzją? - spytał Solo, ignorując ponaglenia przyjaciela. -

Osłaniałaś ich ucieczkę? A zresztą... nieważne. Możesz iść z nami. Nie musisz już ni-
kogo chronić.

- Muszę zostać - odparła miękko. - Kiedy Nil Spaar straci swoje trofeum, będzie

próbował je czymś zastąpić. Gdy zniknie zabezpieczenie w postaci zakładników, posta-
ra się zrekompensować je zabijając wrogów... Ruszaj, Hanie. Nie jestem więźniem;
wybrałam ten los z własnej woli. Idźcie już.

Kobieta opuściła brodę na piersi. Chwilę później zakładnicy znowu się pojawili, a

wśród nich - poraniony, nieprzytomny Han Solo leżący obok Enary.

Wookiee pilnujący włazu zawołał donośnym głosem, a potem dał się słyszeć zna-

jomy ryk silników „Sokoła".

- Enara... - szepnął błagalnie Han.
Nogi ugięły się pod nim. Chewbacca złapał go w ostatniej chwili i zarzucił na ple-

cy, po czym nie zważając na protesty ruszył w stronę pokładu startowego.

Enara nawet nie podniosła głowy. Han spojrzał po raz ostatni na wątłą kobietę o

splątanych włosach, siedzącą po turecku obok człowieka, któremu właśnie uratowała
życie.



Mniej więcej w tym samym czasie, gdy „Sokół Millenium" z impetem wypadał z

hangaru „Dumy Yevethów", zostawiając za sobą zasłonę eksplodujących min rozbły-
skowych, „Leniwiec"wyskoczył z nadprzestrzeni i znalazł się na kursie flagowej for-
macji Piątej Floty.

W chwili, gdy wysunięte patrole grupy bojowej przesyłały na mostek „Nieustra-

szonego" meldunek o napotkanym obiekcie, kanonierka „Wojownik" złamała szyk,
zmierzając kursem prze-chwytującym w stronę „Leniwca".

- Mam namiar - obwieścił oficer taktyczny. - Typ nie zidentyfikowany. Klasa F...

możliwe, że to jakaś sonda. Leci prosto ze środka Gromady.

Po przeciwnej stronie mostka martwy dotąd ekran komunikatora numer trzy rozja-

rzył się nagle ciągiem cyfr.

- Odbieram sygnał od obiektu. Prosi o autoryzację połączenia. Kapitan „Wojowni-

ka" zbliżył się do stanowiska łączności.

background image

Próba Tyrana

200

- Kod nadawcy jest ważny, ale przesłano go otwartym tekstem. To nie jest woj-

skowy nadajnik- zameldował operator. - To samo z kodem autoryzacyjnym: ważny,
chociaż nie najnowszy. Ktoś próbuje wejść przez frontowe drzwi, ale nie ma klucza.

- Chciałbym wiedzieć, kto to taki - rzekł kapitan. - Zidentyfikować kod nadawcy.
- Zastrzeżony, sir.
- Czyżby? - zdziwił się kapitan. - Alarm drugiego stopnia. Proszę autoryzować po-

łączenie.

Liczby znikły z ekranu, a w ich miejscu ukazała się twarz Luke'a Skywalkera.
- Kapitanie - przemówił obraz - poznaje mnie pan?
- Poznaję twarz - odparł oficer - ale nie zostałem poinformowany, że osoba, do

której ona należy, przebywa w tym sektorze lub ma się tu zjawić.

- Doskonale, kapitanie. Sądzę, że w tej chwili uzyskał pan już dane identyfikujące

mój statek oraz wyniki oceny potencjalnego zagrożenia.

Dowódca spojrzał pytająco na oficera taktycznego.
- Według danych z transpondera to cywilny jacht, skiff, nieuzbrojony... Mam po-

twierdzenie ze skanerów. To verpiński Ad-venturer, sir.

Na mostku rozległo się kilka stłumionych parsknięć i chichotów.
- Status „nieuzbrojony" nie jest potwierdzony, poruczniku -stwierdził kapitan, od-

wracając się. - Jednostka tej wielkości może przenosić ładunki taktyczne w przedziale
pasażerskim.

Luke przytaknął ruchem głowy.
- Będę wdzięczny, jeśli pańscy specjaliści zechcą wejść na pokład i dokonać in-

spekcji statku. Kiedy przekona się pan, że jestem tym, za kogo się podaję, i upewni się,
że nie schowałem w prysznicu bomby fuzyjnej - zażartował - mam nadzieję, że podrzu-
ci mnie pan do okrętu flagowego. Mam niezwykle ważne wieści dla dowódcy Floty.

Kapitan był wystarczająco zdyscyplinowany - lub po prostu uparty - by nie spuścić

z tonu.

- Proszę utrzymywać dotychczasowy kurs - polecił. - Łączność na tym samym ka-

nale. Za chwilę się spotkamy.

Kiedy jednak połączenie zostało przerwane, zwrócił się do operatora obsługujące-

go stanowisko komunikacyjne numer jeden.

- Wysłać kodowany sygnał na „Nieustraszonego". Niech powiadomią generała o

wizycie Luke'a Skywalkera.

Kiedy wiadomość została wysłana, operator spojrzał ufnie na dowódcę.
- Sir, to chyba dobra nowina, prawda?
- Mam nadzieję, poruczniku - odparł ponuro kapitan. - Mam szczerą nadzieję.

Zanim „Leniwiec" spoczął na stanowiskach trzydzieści dziewięć i czterdzieści

dziobowego pokładu startowego „Nieustraszonego", wszyscy w tej sekcji lotniskowca -
i nie tylko - wiedzieli już, że przybywa Luke Skywalker.

Nie wydano oficjalnego komunikatu w tej sprawie. Plotka rozeszła się jednak bły-

skawicznie - z równą prędkością, lecz z nieco odmiennym zabarwieniem - dwoma rów-
noległymi kanałami przyjacielskich kontaktów. Oficerowie szeptali między sobą: „Sły-

background image

Michael P. Kube-McDowell

201
szałeś wielką nowinę?", dla załogi zaś nowina była nie tylko wielka, ale przede wszyst-
kim dobra.

Luke dostrzegał to w rozradowanych minach i dziarsko wznoszonych ku górze

kciukach pracowników obsługi technicznej, którzy natychmiast zajęli się skiffem. Kie-
dy odwrócił się, by pomóc wysiąść Wialu i Akanah, wyczuł w otoczeniu chwilową
zmianę nastroju. Wkrótce jednak uwaga obecnych znowu skupiła się na nim. Odbierał
silną emanację nadziei, otuchy, dumy zabarwionej butą, a nawet szowinizmu i ksenofo-
bii.Całkiem tak, jakby uważali, że mogę za nich wygrać tę wojnę, pomyślał Luke,
opuszczając pokład startowy w ślad za przydzieloną gościom eskortą. A przecież to
właśnie te kobiety, które niemal zignorowali, potrafią- mam nadzieję- to zrobić...

Najwyraźniej liczył na zbyt wiele, prosząc o prywatne spotkanie zA'bahtem. Albo

był zbyt intrygującą postacią, nawet dla oficerów, albo też zdaniem A'bahta „prywat-
ność" nie kłóciła się z obecnością dwóch pułkowników i kapitana.

Luke zignorował ich.
- Jaki jest aktualny status konfliktu, generale? - zapytał, nie przedstawiając towa-

rzyszących mu kobiet.

- Pani Prezydent wypowiedziała Yevethom wojnę - zaczął A'baht. - Naszym

pierwszym posunięciem będzie odbicie Door-nika Trzysta Dziewiętnaście. Podjęliśmy
też bardziej agresywne poszukiwania pozostałych stoczni. Planujemy głębszą penetra-
cję Gromady, z dotarciem do rodzimych planet Yevethów włącznie.

- Czy nasze siły są w tej chwili zaangażowane w działania bojowe?
- Nie. Trwa cisza przed burzą- odparł generał. - Czy teraz mogę prosić o wyjaśnie-

nie przyczyn waszej wizyty? Przypuszczam, że gdyby przysyłała was pani Prezydent,
zostalibyśmy uprzedzeni.

- Przybywam z J't'p'tan. Według waszych map to Dooraik Sześćset Dwadzieścia

Osiem E. No cóż,.. Pełne wyjaśnienia zabrałyby zbyt wiele czasu, a poza tym nie je-
stem jeszcze gotowy, by je złożyć - powiedział Luke. - Najważniejsza ich część jest
jednak dość prosta: jestem tu, bo chcę panu zaproponować podjęcie działań w zupełnie
nowym kierunku.


Nawet dla kogoś takiego jak Luke, pułkownik Corgan, pułkownik Mauifta i kapi-

tan Morano byli wyjątkowo niewdzięcznymi słuchaczami - szczególnie wtedy, gdy to,
co im proponował, zakrawało na magię.

- Czy Jedi też muszę przed wami bronić? - zżymał się w odpowiedzi na kolejną

sceptyczną wypowiedź. - Natura wszechświata nie mieści się w naukowych definicjach,
jego zaś możliwości przekraczają granice naszej technologii.

- Nie mam ochoty narażać życia moich ludzi, stosując sztuczki i ufając niewidzial-

nym mocom, których nie da się zmierzyć -oświadczył Morano.

- Najwyraźniej nie ma pan też ochoty uratować życia wielu z nich.
- Ufam w to, co wiem. Mamy dość broni, żeby wygrać tę wojnę.
W kabinach okrętu lecącego na wojnę raczej trudno o leżące luzem przedmioty,

toteż Luke musiał stworzyć je samodzielnie. Sięgając Mocą, zerwał odznaczenia z
mundurów trzech oficerów i ułożył je w równiutkich rządkach na biurku A'bahta.

background image

Próba Tyrana

202

- Teraz wiedzą panowie coś więcej na temat „niewidzialnych mocy" - rzucił z

przekąsem.

- To nam nie pomaga... - westchnął generał A'baht.
- Po prostu próbuję im przypomnieć, że Moc jest równie realna jak wszystko inne,

co znajduje się w tym pomieszczeniu. Jest zagadką, ale nie jest fikcją- wyjaśnił Luke,
po czym wskazał palcem na kapitana Morano, który w milczeniu wpatrywał się w pa-
sek nagiego materiału, gdzie jeszcze przed chwilą przyszyte były baretki. -Jego sposób
na wygranie tej wojny oznacza tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy ofiar po obu stro-
nach... niepotrzebnych ofiar.

- Niepotrzebnych tylko wtedy, gdy wasze sztuczki oszukają Yevethów - stwierdził

Corgan, zbierając swoje odznaczenia z wyrazem niechęci na pooranej zmarszczkami
twarzy. - A przecież nie wiemy, czy ich oszukają.

- To, co oferuje nam Wialu, nie jest „sztuczką" - klarował cierpliwie Luke. - Jej

metoda działania jest starsza niż technologia produkcji blastera, który nosi pan przy bo-
ku, a przy tym znacznie skuteczniejsza. Jest tylko o wiele trudniejsza: jej opanowaniu
trzeba poświęcić całe życie. Nie wystarczy pociągnąć za spust.

- A nie mogłaby chociaż wyjaśnić nam, jak to działa? - spytał Mauifta.
Luke odwrócił się, wznosząc ręce w geście rozpaczy.
- Odbicie - rzekła Wialu. - Odbicie od powierzchni Nurtu.
- Obawiam się, że niewiele mi to mówi - przyznał A'baht. -Proszę zrozumieć: żąda

pan, byśmy przygotowali poważną akcję bojową, bazując na czymś, czego nigdy nie
doświadczyliśmy. Czy możemy zobaczyć choć próbkę tego, o czym mówimy?

Luke spodziewał się, że Wialu odmówi, więc zaskoczyła go jej odpowiedź.
- Chcecie, żebym stworzyła obraz czegoś, czego nigdy nie widziałam. Byłoby le-

piej, gdybyście najpierw pokazali mi obiekt, a dopiero potem oceniali moje umiejętno-
ści.A'baht spojrzał na Corgana.

- Pułkowniku?
- Spodziewamy się, że około dwudziestu jednostek z Czwartej dołączy do nas... -

spojrzał na chronometr - mniej więcej za pół godziny. Może być?

- Chciałabym znaleźć się tak blisko nich, jak to możliwe - poprosiła Wialu.
- W pojeździe naprawczym jest kabina obserwacyjna - podsunął Morano. - Jakoś

wciśniemy się do niej w siedmioro. Rzecz jasna, o ile nie przeszkadza pani obecność
sceptyków...

- Wasza wiara nic dla mnie nie znaczy - odparła Wialu. - To moja daje mi siłę.

Gdy pojazd naprawczy zbliżył się do granicy strefy, w której spodziewano się

wyjścia z nadprzestrzeni nadlatującej grupy bojowej, generał Etahn A'baht pochylił się i
klepnął pilota w ramię.

- Wystarczy, synu - powiedział. - Zejdź parę kilometrów poniżej przewidywanego

wektora wejścia w normalną przestrzeń. Nie chciałbym, żeby dowództwo Floty poszło
do nieba z powodu błędu nawigacyjnego.

background image

Michael P. Kube-McDowell

203

- Bardziej martwią mnie błędy nadpobudliwych artylerzy-stów - rzekł Corgan. -

Te okręty wchodzą w strefę działań wojennych i raczej nie spodziewają się komitetu
powitalnego.

- Akanah się tym zajmie - powiedziała Wialu. - Nie będziemy widoczni.
- Co to ma znaczyć? - spytał A'baht.
- Proszę uwierzyć jej na słowo, generale - wtrącił Luke. -Gdybym chciał, mógł-

bym zaaranżować nasze spotkanie tak, że nie dostrzeglibyście „Leniwca", dopóki nie
wylądowałby w waszym hangarze.

Corgan z niedowierzaniem potrząsnął głową, ale nie było mu dane kontynuować

tematu.

- Są - zauważył Mauifta.
Jeden po drugim, ogromne statki wyłaniały się z kłębowiska nakładających się na

siebie rozbłysków promieniowania, lśniąc jak nowo powstałe gwiazdy. Krążowniki i
lotniskowce uderzeniowe, niszczyciele gwiezdne i kanonierki - wszystkie pędziły w
stronę pojazdu naprawczego i przelatywały nad nim imponującą kawalkadą.

- Wolno rozmawiać? - spytał Corgan.
- Cierpliwości - odparł A'baht, stojąc z głową zadartą ku górze i dłońmi splecio-

nymi na plecach. - Cierpliwość i uwaga zostaną nagrodzone, jak sądzę.

- Nie rozumiem...
- Ilu okrętów się spodziewamy?
- Dwudziestu dwóch. A'baht skinął głową.
- Jak dotąd naliczyłem trzydzieści.
Corgan i Morano w zdumieniu gapili się na szeroki kadłub lotniskowca, tnący

próżnię nad ich głowami.

- To jakaś pomyłka!
Luke dojrzał na twarzy A'bahta lekki uśmieszek.
- Jestem pewien, że potrafię liczyć do trzydziestu - rzekł Dorneanin. - Jeśli chce-

cie, możecie sprawdzić ze stanowiskiem namiarowym.

Mauifta już sięgał po komlink.
- Namiar wchodzących statków. Podać liczbę obiektów.
- Trzydzieści osiem... czterdzieści... czterdzieści jeden... i nadal wchodzą nowe.
- Odczyt jest normalny?
- Wszystko jak należy... Nie, chwileczkę! Niektóre sygnały identyfikacyjne są

zdublowane. Pułkowniku, może mi pan powiedzieć, co się dzieje?

- Nie, poruczniku. Proszę pozostać w gotowości - polecił Mauifta i wyłączył kom-

link.

A'baht odwrócił się do swoich oficerów.
- No cóż, panowie, oto demonstracja, jakiej chcieliśmy -powiedział, wskazując rę-

ką na kanonierkę przelatującą ledwie kilometr wyżej. - Które są prawdziwe? Ten? A
może następny? Ja tego nie wiem. Podejrzewam, że nawet na stanowisku namiarowym
nie mają pojęcia. - Odwrócił się do Akanah. - Dziękuję. Jestem całkowicie usatysfak-
cjonowany.

background image

Próba Tyrana

204

W tym momencie połowa grupy bojowej znikła bez śladu. Wialu, w widoczny

sposób osłabiona, natychmiast opadła na fotel. Zatroskana Akanah usiadła tuż za nią.

- Co to było, generale? - zapytał wstrząśnięty pilot.
- Nic, synu - odparł A'baht. - Oficjalnie i dosłownie: nic. -Ależ...
- Nie pytaj o nic i najlepiej w ogóle o tym nie myśl - przerwał mu generał. - I za-

bierz nas z powrotem najszybciej jak po-trafisz - dodał, po czym spojrzał na Luke'a. -
Mamy mnóstwo roboty.


Kiedy podchodzili do lądowania, minął ich klucz myśliwców.
- Co się dzieje? Zmiana patroli powinna nastąpić dopiero za godzinę - zaniepokoił

się Morano.

Gdy pojazd naprawczy opadł na płytę lądowiska, odpowiedzi udzielił oficer z kon-

troli lotów.

- Wysyłamy patrol kursem przechwytującym w kierunku statku, który zbliża się z

centrum Gromady. Jest szybki i nie ma sygnału identyfikacyjnego, a na nasze wezwa-
nia odpowiada jedynie jakieś urządzenie zagłuszające czy zakłócające.

Morano spojrzał na Wialu.
- Czy to również element pokazu? -.
- Nie - odparła, kręcąc głową. - Ten należy do was.
- Generale, komandor porucznik Jarrou przywrócił alarm drugiego stopnia dla ca-

łej grupy - ciągnął oficer dyżurny. - Kapitanie, jest pan proszony na górę wraz z genera-
łem, i to jak najprędzej.

Luke popędził na mostek razem z A'bahtem. Zatrzymał się przy ekranie, na któ-

rym śledzono ruch nie zidentyfikowanego obiektu. Obraz był na razie mały i dwuwy-
miarowy. Luke przekrzywił głowę i uważnie przyglądał się rosnącej z każdą chwilą
sylwetce statku.

- Specjalisto, z jaką prędkością porusza się ta jednostka.
- Osiem, sir. Grzeje jak cholera.
- Czy mógłbym posłuchać tego sygnału zagłuszającego, który nadali?
- Nadal nadają- powiedział specjalista. - Proszę wziąć słuchawki, sir. Tylko

ostrożnie z głośnością, bębenki od tego pękają.

Luke włożył słuchawki i niemal natychmiast wybuchnął śmiechem. -Sir?
- To nie zagłuszacz, tylko Shyriiwook, język Wookieech -wyjaśnił, zdejmując słu-

chawki. - Chewbacca jest porządnie zdenerwowany - dodał, spoglądając na monitor. -
Chce, żeby myśliwce ustąpiły z drogi. Generale A'baht!

Dorneanin, stojący w grupie oficerów otaczającej pulpit taktyczny, uniósł głowę.
- Co znowu?
- Zamiast przymierzać się do przechwycenia, lepiej niech myśliwce uformują

eskortę - powiedział Luke. - Zbliża się „Sokół Millenium".


Shoran i Han zostali wyniesieni z „Sokoła" na noszach typu medevac.
Na pozór obaj byli w jednakowo ciężkim stanie, jednak lampki na panelach kon-

trolnych noszy wskazywały, że czeka ich zgoła inny los. U Shorana wskaźniki były nie-

background image

Michael P. Kube-McDowell

205
ruchome i w większości czerwone, toteż zabrano go bezpośrednio do kostnicy „Nieu-
straszonego". Światełkana noszach Hana błyskały niespokojnie i miały żółtą barwę,
więc ranny czym prędzej trafił do zbiornika z bactą na oddziale medycznym numer je-
den.

Ani Luke, ani nikt inny nie miał szans porozmawiać z Ha-nem, który najwyraźniej

był nieprzytomny już od chwili, gdy „Sokół" skoczył w nadprzestrzeń nad N'zoth. I tak
nie najlepszy stan rannego pogorszył się dodatkowo wskutek przeciążeń, jakie towarzy-
szyły dramatycznej ucieczce. Gdyby nawet Solo odzyskał świadomość, na drodze do
niego stał jeszcze Chewbacca. Opiekuńczy Wookiee starał się być tak blisko przyjacie-
la, że przeszkadzał lekarzowi i droidowi medycznemu, toteż w końcu dwaj pobratymcy
musieli odciągnąć go siłą.

Czterej Wookiee robili imponujące wrażenie. Ich obecność wywołała na oddziale

medycznym nie lada sensację. Luke'owi wydawało się, że w rannym olbrzymie rozpo-
znaje Lumpawar-rumpa. Podejrzenie to potwierdziła troskliwość, z jaką Chewbacca
traktował młodzieńca.

Lumpawarrump przykuśtykał o własnych siłach, ale spowodowane strzałem z bla-

stera oparzenie drugiego stopnia na jego prawej łydce pokryło się cieknącymi pęche-
rzami i również wymagało interwencji lekarza. Droid-tłumacz pojawił się w samą porę,
by wspomóc K-1B w negocjacjach z pacjentem.

- Poważne uszkodzenie owłosienia i komórek skóry - zameldował K-1B. - Straty

są odwracalne. Zaleca się zanurzenie na jedną dziesięciogodzinną sesję.

Wookiee i jego syn spojrzeli na stół, na którym Hanowi zakładano aparat tlenowy

i przylepiano do ciała czujniki aparatury kontrolnej. Chewbacca zmarszczył górną war-
gę, odsłaniając kływ grymasie obrzydzenia, Lumpawarrump zaś warknął w odpowiedzi
i energicznie potrząsnął głową.

Droid przetłumaczył jego słowa bardzo dyplomatycznie:
- Pacjent wyraził niechęć do zanurzenia się w zbiorniku. K-1B pokręcił głową w

typowo roboci sposób.

- Leczenie miejscowe ma ograniczoną skuteczność. W przypadku istot porośnię-

tych futrem nie zaleca się przeszczepów skóry. Bez kuracji w płynie bacta możliwe bę-
dzie wystąpienie blizn.

Lumpawarrump i Chewbacca odpowiedzieli równocześnie, choć ich ryki miały

całkiem odmienne zabarwienie.

- Pacjent twierdzi, że posiadanie blizn jest pożądane ze względów towarzyskich.

Opiekun pacjenta obawia się, że jeśli rana nie zostanie odpowiednio zaleczona, to K-1B
doświadczy poważnych zaburzeń w funkcjonowaniu.

Mimo troski o Hana i syna Chewbacci, Luke nie mógł się powstrzymać, by nie za-

chichotać, słysząc taki eufemizm. Śmiech przyciągnął uwagę Wookieego. Oczy
Chewbacci i Luke'a spotkały się po raz pierwszy, odkąd „Sokół" wylądował. Olbrzym
gniewnie machnął łapą w stronę Hana i warknął z wyrzutem. Tłumacz nie był potrzeb-
ny - spojrzenie mówiło: „Gdzieś ty się podziewał?".

- Nie wiedziałem, Chewie - wyjaśnił Luke. - Nie wspominali o tym nawet w Biu-

letynie. Generał mówi, że zakazano rozpowszechniania informacji o Hanie. Byłem da-

background image

Próba Tyrana

206

leko stąd i nikt mi nic nie powiedział. Nawet Leia... - urwał i spojrzał w drugi koniec
pokoju, gdzie Han był właśnie przenoszony ze stołu do zbiornika z bactą. - Po prostu
nie wiedziałem.


Formalnie rzecz biorąc, obóz na Pa'aal, pierwszym księżycu piątej planety systemu

N'zoth, nie był więzieniem. Wszak niewolników nie trzyma się w więzieniach...

Zamieszkiwali go ostatni żywi żołnierze byłych sił okupacyjnych Dowództwa

Czarnego Miecza, kierowanych przez gubernatora Crollicka. W szczytowym momencie
w obozie mieszkało prawie trzysta tysięcy niewolników - z czego większość stanowili
ludzie, członkowie załóg niszczycieli gwiezdnych „Postrach" i „Mężny", które zostały
zdobyte przez yevethańskich powstańców w ostatnim dniu imperialnej okupacji.

Jeńcy kupili sobie życie służbą wicekrólowi, a w pierwszych dniach po powstaniu

ich pomoc była wręcz nieodzowna. Nauczyli Yevethów taktyki walki okrętem linio-
wym i wtajemniczyli we wszelkie zawiłości budowy wielkich jednostek. Służyli na
okrętach, którym nadano nowe nazwy, podlegali yevethańskim kapitanom i pracowali
w stoczniach pod nadzorem tutejszych majstrów. Wiedza w ich głowach i doświadcze-
nie w dłoniach sprawiły, że byli dość cenni, by trzymać ich przy życiu - przynajmniej
do chwili, gdy Yevethowie wydobędą z nich ostatni technologiczny sekret...

W pierwszym i drugim roku jedynie ci, którzy nie chcieli współpracować z no-

wymi panami, byli usuwani z Pa'aal. Z nastaniem trzeciego roku gospodarze zabrali się
za solidne porządki. Nadzorcy już wiedzieli, którzy ludzie dysponowali specjalistyczną
wiedzą, a którzy nie. Ci ostatni często szkolili swych yevethańskich następców, nim ich
zabito. Tych, którzy byli coś warci, pozostawiono w spokoju, by służyli jako „części
zapasowe" do yevethańskiej machiny wojennej.

W trzecim roku wymarła połowa populacji Pa'aal - większość ludzi zginęła z rąk

Yevethów, lecz i samobójców było niemało. W obozie panowały straszliwe warunki,
nadzieja zaś na ratunek malała z każdym dniem prowadzonej z zimną krwią czystki.

Ci, którzy dotrwali do czwartego roku, byli zaiste wybrańcami - sprytni, wytrwali i

nawykli do trudnych warunków egzystencji, nauczyli się udawać potulnych niewolni-
ków. Znaleźli też coś, czym udało im się zastąpić nadzieję: przywódcę oraz plan.

Od tego czasu każdy, kto na dzień, tydzień czy miesiąc opuszczał Pa'aal, by służyć

Yevethom, czynił to chętnie, mając przed oczami cel znacznie ambitniejszy niż tylko
przetrwanie. Im bardziej użyteczni byli ludzie, tym większe szansę powodzenia miał
ich plan. Potrzebowali dostępu do okrętów, materiałów i narzędzi oraz wolnego czasu.
Wszystko to mogli mieć tylko wtedy, gdy bezkonfliktowo i systematycznie współpra-
cowali z wrogiem.

Mimo wysiłków, nadszedł w końcu dzień, gdy Yevethowie przestali ich potrze-

bować, a księżyc Pa'aal zmienił się z magazynu „części zamiennych" w wysypisko
śmieci. Minął cały rok dreptania w miejscu i braku widoków na jakiekolwiek zmiany.
Przypadki głębokiej depresji, wynikającego z niej zobojętnieniai wreszcie prób samo-
bójczych raz jeszcze sprawiły, że liczebność niewolników zaczęła spadać.

Wreszcie siedem miesięcy temu Yevethowie znowu pojawili się na Pa'aal. Po raz

pierwszy od czasów czystki pozostali w obozie dłużej niż kilka godzin, obserwując i

background image

Michael P. Kube-McDowell

207
wypytując. Owocem owych wnikliwych badań była nowa szansa, jaka otworzyła się
przed mieszkańcami obozu: coraz więcej niewolników powracało do służby i opuszcza-
ło księżyc kolejnymi falami wahadłowców. Wkrótce ludzkie siedziby na Pa'aal opusto-
szały niemal doszczętnie.

Ci, którzy powracali, przywozili nowiny o nadchodzących zmianach: budowano

nowe statki, szkolono załogi, napotykano trudności przy konstruowaniu „sklonowa-
nych" silników i dział. Stopniowo z fragmentów opowieści ułożyła się spójna całość -
więźniowie na Pa'aal wiedzieli o zbliżającej się wojnie więcej niż niejeden zYevethów.

Na nowo rozpoczęła się wręcz niebezpiecznie intensywna praca.
- Zbliża się wielka chwila - powiedział jakiś czas temu major Sil Sorannan swoim

podkomendnym. - Chwila niepowtarzalnej szansy, która nie powtórzy się już za nasze-
go życia. Jeśli w decydującym momencie nie będziemy gotowi do akcji, zginiemy
wszyscy na Pa'aal.

Sorannan przypominał sobie własne słowa, patrząc na cztery miniaturowe odbior-

niki pulsacyjne, które przed chwilą dostarczył mu łącznik jednego z zespołów robo-
czych.

- Major Neff kazał przekazać, że wszystkie przeszły testy wręcz śpiewająco - po-

wiedział kurier. - Jest głęboko przekonany, że spiszą się jak należy.

Sorannan skinął głową i gestem przywołał jednego ze swoich ludzi.
- Przynieście sterowniki - polecił.
Z czterech odległych zakątków obozu dostarczono cztery różne obiekty i ułożono

je przed Sorannanem. Używając lupy, zaimprowizowanego zacisku i ręcznej mikrolu-
townicy, major umieścił po jednym układzie w obwodach ukrytych w każdym z nie-
winnie wyglądających przedmiotów codziennego użytku.

Odbiorniki były ostatnimi elementami, których brakowało w sterownikach. Soran-

nan szczelnie zamknął i zamaskował maleńkie klapki, po czym wręczył łącznikowi
wszystkie cztery przedmioty.

- Zawieź to Dobbatekowi.
- To dla Jaratta na „Mężnym".
- To na „Harramina". \
- A to dla Eisterna na „Postrachu". Powiedz mu, że wkrótce przybędę. Niech prze-

każe swoim, że już czas.

background image

Próba Tyrana

208

R O Z D Z I A Ł

14

Kiedy Han spał zanurzony w uzdrawiającym roztworze bac-ty, sztab Floty anali-

zował najnowsze dane, uzyskane od sond wysłanych w głąb Gromady, Wookiee zaś
przygotowywali „Sokoła" do zbliżającej się bitwy. Nie mając nic wspólnego z żadną z
tych spraw, Luke został sam i wreszcie miał trochę czasu.

Poszedł do kabiny Fallanassich, by jeszcze raz poruszyć temat Nashiry. Niestety,

Wialu nie zastał, a Akanah nie chciała mu powiedzieć, gdzie mógłby ją znaleźć.

- Aż do ostatniej chwili będzie pogrążona w medytacji. Musi się przygotować -

wyjaśniła Akanah. - To bardzo trudna sztuka. Musi być na tyle silna, by podtrzymać
iluzję, nawet gdyby rozpoczęła się bitwa.

- Pomożesz jej?
- Nie prosiła mnie o to.
- Może ja mógłbym?
- Poprosić mnie, czy pomóc jej?
- Pomóc - odparł.
- Nie. Masz w sobie wielką moc, Luke, ale akurat to zadanie nie wymaga siły. Ile-

kroć próbujesz dotknąć Nurtu, robisz to tysiąc razy za mocno.

Przez chwilę trawił jej słowa w milczeniu.
- Wiedziałaś, że na pokładzie „Dumy Yevethów" jest jedna z was? Przynajmniej

tyle wywnioskowałem z tego, co mówił Chewbacca. Kobieta imieniem Enara - dodał i
potrząsnął głową. -Ktoś musiał im pomóc. To, co chcieli zrobić, było czystym szaleń-
stwem. Szaleństwem w stylu Wookieech, które wynika z nadmiaru odwagi i niedoboru
cierpliwości.

- Wiem - odpowiedziała Akanah.
- Może ona będzie mogła pomóc Wialu?
- Nie sądzę. - Luke zmarszczył brwi.
- Odkąd dotarliśmy na J't'p'tan, jesteś wyraźnie mniej rozmowna.
- Okoliczności się zmieniły - odparła, uśmiechając się smutno.
- Dlatego, że Wialu cię widzi i słyszy?
- Straciliśmy coś więcej niż tylko prywatność. Już nie podążamy w tym samym

kierunku.

background image

Michael P. Kube-McDowell

209

- Skoro to wiesz, to znaczy, że orientujesz się lepiej ode mnie, dokąd zmierzam -

powiedział, przyciągając krzesło i siadając na nim okrakiem. - Mam teraz więcej pytań
niż kiedykolwiek.

- Pewnie kusi cię, by zmusić Wialu do udzielenia odpowiedzi - stwierdziła Aka-

nah.

- Tak, ale to tylko chwilowa i łatwa do przezwyciężenia pokusa - przyznał Luke. -

Wiem, że nie powinienem.

- Popełniłbyś kardynalny błąd.
- O tym też wiem... Ale ty, jako moja nauczycielka, mogłabyś odpowiedzieć mi na

pytania.

Akanah spuściła wzrok i pokręciła głową.
- Chyba nie, Luke.
- To dlatego, że Wialu powiedziała, że nie masz prawa? Mówiła, że byłaś dziec-

kiem...

- I miała rację - dokończyła. - W dniu, kiedy się spotkaliśmy, powiedziałam ci, że

jestem słaba, że jest we mnie jakaś pustka, jakby brakowało mi tego, czego mogła nau-
czyć mnie matka.

- Mówiłaś coś takiego. Zdaje się, że wtedy zwracałem baczniejszą uwagę na to, co

mówisz o mnie.

- Łatwo było się zapomnieć... Jednak nawet tak krótki czas spędzony z Nori wy-

starczył, bym zrozumiała, jak daleko zboczyłam z drogi nie mając przewodniczki. W
ciągu tych kilku dni z Wialu przekonałam się, jak długa będzie ścieżka powrotu.

- Czy twoja matka, Talsava, nadal należy do Kręgu?
- Nie - odparła Akanah. - Kiedy wykonamy to zadanie, poproszę Norikę, żeby zo-

stała moją nauczycielką. Luke złożył ramiona na oparciu krzesła i wsparł na nich brodę.

- Zatem twoja podróż dobiegła końca. Kobieta potrząsnęła głową.
- To dopiero początek. Najpierw muszą się cofnąć i oduczyć wielu rzeczy, nim ru-

szę naprzód. Nie masz mi czego zazdrościć, Luke.

Skywalker odpowiedział jej kwaśnym uśmiechem.
- Chwila słabości - odrzekł po chwili. - W takim razie nie podejrzewam, byś zgo-

dziła się podszkolić mnie w sztuce ukrywania.

- Będziesz potrzebował innej mistrzyni, jeśli zdecydujesz się pójść naszą drogą i

zostać adeptem Nurtu- odparła szczerze. -Mam nadzieję, że tak się stanie. Masz w sobie
potęgę, Luke, ale brakuje ci lekkości; to twoja słaba strona.

Marszcząc brwi, Luke wyprostował się i oparł dłonie na krawędzi oparcia.
- Może choć na to pytanie będziesz mogła mi odpowiedzieć: skoro Enara mogła

ukryć „Sokoła" i jednocześnie stworzyć fantomy zakładników, to dlaczego nie ochroni-
ła Shorana?

- Przykro mi, że zginął jeden z twoich przyjaciół - odpowiedziała Akanah i umil-

kła. - Nie wiem, gdzie leży kres możliwości Enary, ale tworzenie odbicia od po-
wierzchni Nurtu i rozmywanie obiektów w jego odmętach to dwa krańcowo różne za-
dania. Ich jednoczesne wykonanie jest potwornie trudne. I jeszcze jedno: żywe istoty

background image

Próba Tyrana

210

nigdy nie pozostają nieruchome, w przeciwieństwie do przedmiotów nie obdarzonych
wolą.

Oczy Luke'a rozjaśniły się.
- To dlatego Krąg wciąż pozostaje na J't'p'tan i nie może jej opuścić? - spytał. -

Mogłoby się wydawać, że Fallanassi potrafią ukryć tamtejszą świątynię przed Yevet-
hami i odejść, a ona pozostałaby niewidoczna...

- Tak. Obiekty, które spoczywają w bezruchu lub podążają z Nurtem nie opierając

mu się, pozostają w nim roztopione, dopóki nie zechcemy ich wydobyć - wyjaśniła. -
Jedynie pierwszy etap tworzenia takiej iluzji wymaga wysiłku, ale i tak wystarczy do
tego jeden adept. Ukrycie całej społeczności H'kig wymaga ciągłej uwagi dużej grupy
Fallanassich.

Słuchając Akanah, Luke wreszcie zaczął pojmować reguły Nurtu.
- Tak. Tak, inaczej być nie może. A czy...
- I tak powiedziałam już zbyt dużo - przerwała mu, potrząsając głową. - Proszę cię,

Luke, nie zadawaj więcej pytań. Czuję się równie winna odpowiadając ci, jak i milcząc.

- Przepraszam. Rozumiem.
- Rozumiesz, ale nie przeszkodziło ci to wyciągnąć ze mnie odpowiedzi - powie-

działa ostro, po czym uśmiechnęła się, by załagodzić sytuację. - Luke, idź już, proszę.

- W porządku - zgodził się, wstając i odsuwając krzesło na miejsce. Kiedy doszedł

do drzwi kabiny, zatrzymał się jednak^ i spojrzał za siebie. - Przepraszam cię, ale mu-
szę jeszcze o coś zapytać.

Akanah w milczeniu skinęła głową, jakby spodziewała się, że to powie.
- Widziałaś Nashirę na J't'p'tan?
- Nie - przyznała z żalem. - Nie mam pojęcia, gdzie jest.

Już na początku narady ustalono, że „flota fantomów" powinna pojawić się tam,

gdzie wywrze największe wrażenie, to znaczy w świetle gwiazdy N'zoth, nad stolicą
Ligi Duskhańskiej i ojczystą planetą wicekróla Nila Spaara.

- To najsilniejsza formacja yevethańska, jaką udało nam się znaleźć od czasu

uwolnienia komandora - wyjaśnił Corgan uczestnikom sesji strategicznej, podczas któ-
rej po raz pierwszy ujawniono plan ataku. - Jeżeli wróg nadal monitoruje przebieg wy-
darzeń na Coniscant poprzez sieć szpiegów, z pewnością wie, że pani Prezydent wciąż
wysyła nam posiłki, a to czyni nasz blef bardziej wiarygodnym. Zaplanowaliśmy małą
dywersję nad Door-nikiem Trzysta Dziewiętnaście w dniu poprzedzającym bitwę, żeby
trochę zdenerwować nieprzyjaciela, a przy okazji zmusić do ściągnięcia okrętu lub
dwóch z innych okolic. Równocześnie z głównym atakiem uderzymy na Wakizę, Tizon
i Z'fell oraz na niedawno odkrytą stocznię na orbicie Tholaz. Najważniejszym teatrem
działań pozostaje jednak N'zoth. To tam musimy ich złamać, w taki czy inny sposób.

Fakt, iż „Nieustraszony" ruszał na N'zoth, oznaczał dla Hana przeniesienie z okrę-

tu flagowego na pokład fregaty medycznej, która pozostawała na tyłach wraz z innymi
jednostkami pomocniczymi. Z tej właśnie przyczyny Solo został wybudzony- po raz
pierwszy od dnia, w którym znalazł się na lotniskowcu.I Chewbacca, i Luke postanowi-
li wykorzystać tę sposobność. Kiedy Wookiee wylewnie witał się z Hanem, lekarze i K-

background image

Michael P. Kube-McDowell

211
1B przeprowadzili szybkie, ale szczegółowe badanie pacjenta. Luke nie próbował im
przeszkadzać, czekając, aż ranny zostanie zabrany na pokład promu.

- Hej - odezwał się Han, unosząc głowę na dźwięk głosu Luke'a. - Znałem kiedyś

faceta, który wyglądał dokładnie tak jak ty.

- I co się z nim stało? - spytał, przysiadając na krawędzi noszy i ściskając prawicę

przyjaciela. - Co słychać?

- Kiedy człowiek zaczyna się zastanawiać, co go wreszcie zabije, to chyba znak,

że się starzeje - mruknął Han, krzywiąc się z bólu. - Zdaje się, że tym razem sobie nie
powalczę, co?

- Chyba, że nagle będziemy potrzebowali podwodnych komandosów - odparł Lu-

ke. - Mówią, że posiedzisz w zbiorniku jeszcze pięć dni.

Han spochmurniał.
- Słuchaj no, nie mógłbyś użyć swoich zdolności do perswazji i przekonać lekarzy,

żeby najpierw pozwolili mi porozmawiać z Leią? Czy ktoś jej powiedział...

- Na pokładzie fregaty wszystko gotowe, komandorze -powiedział doktor, siadając

u wezgłowia noszy i sprawdzając odczyty.

- Leia wie już o wszystkim - uspokoił Luke przyjaciela. -Generał A'baht wysłał jej

wiadomość, gdy tylko się tu znalazłeś, a później rozmawiał z nią Chewie.

Luke zauważył, że pewien szczegół nie uszedł uwagi Hana.
- Kiedy i ty będziesz z nią gadał, wspomnij, że podrywam lekarki, inaczej będzie

się martwić... A co z synem Chewiego? Ależ on wyrósł, nie? Chewie mówił, że to był
jakiś rytuał dojrzałości i że młody przyjął nowe imię... Lumpawaroo, czy coś takiego.

- Zdrobniale „Waroo" - dopowiedział Luke. - Z tego co wiem, to znaczy „odważny

syn".

- Trafny wybór. Słyszałem, że Waroo też przenosi się na fregatę. To znaczy, że

„Sokołowi" zabraknie jednego członka załogi.

- Nie sądzę, żeby mnie tam chcieli - odparł Luke; uścisnął mocniej dłoń Hana i pu-

ścił ją. - Chewbacca uważa chyba, że zostawiłem cię bez pomocy w rękach Yevethów.

- Przejdzie mu. Jest jeszcze trochę podekscytowany, to wszystko. Nie mogłem mu

wyperswadować, żeby nie leciał z wami na N'zoth. Uważa, że jest to winien Shorano-
wi.

- Nie ma sensu kłócić się z Wookieem. Zresztą nic mu nie będzie. Nie powinno

dojść do wielkiej bitwy.

- A to dlaczego?
W tym momencie lekarz zauważył na monitorze objawy zmęczenia, które Luke

dostrzegł u Hana gołym okiem, i zarządził koniec konwersacji. Dalej podróż przebiega-
ła w milczeniu, jeśli nie liczyć fałszywego nucenia pilota wahadłowca i cichego sar pa-
nią Hana. Gdy pojazd pokonał dwie trzecie drogi, ranny zapadł w sen.

Kiedy jednak otwarto właz, a sanitariusze zaczęli odpinać nosze i przygotowywać

się do wyniesienia Hana, otworzył oczy i spojrzał przytomnie na Luke'a.

- Mały... -Tak?
- Przyleciałbyś po mnie, gdybyś wiedział, prawda?

background image

Próba Tyrana

212

- Wiesz, że tak - odparł Luke. Po chwili uśmiechnął się figlarnie. - Brzydki nawyk

z dawnych czasów.

Han opuścił głowę i zamknął oczy.
- Ten jeden możesz zachować - poradził. - Zgotuj im piekło, mały. Zasłużyli na to.

W ostatniej konferencji taktycznej przed operacją Silna Ręka udział wzięli nie tyl-

ko dowódcy wszystkich szesnastu grup bojowych - połączeni z okrętem flagowym za
pomocą hiperkomu, jako że ich formacje rozmieszczono już na pozycjach wyjściowych
- ale także Luke, Wialu i pięciu najważniejszych pomocników A'bahta.

- Na początek mam dobre nowiny - zaczął pułkownik Cor-gan. - Akcja dywersyjna

nad Doornikiem Trzysta Dziewiętnaście nie tylko przebiegła bez żadnych strat z naszej
strony, ale w dodatku zakończyła się zestrzeleniem jednego z uciekających „Fat Ma-
nów". Brawa dla kapitana Ssiewa i załogi „Thunderhea-da". Dziękuję im za wskazanie
nam drogi.

- A teraz nowiny z gatunku interesujących - powiedział pułkownik Mauifta. - Za-

poznawszy się z danymi na temat dzisiejszej akcji i starcia w systemie ILC Dziewięćset
Pięć, nabra-liśmy przekonania, że Yevethowie też bawią się z nami w ciuciubabkę.
Mamy dziewięćdziesięcioprocentową pewność, że istnieją dwie wersje jednostki typu
T: jedną z nich jest okręt liniowy, a drugą bezbronny transportowiec. W tej chwili szu-
kamy detali, które mogłyby pomóc waszym specom od sensorów w ich rozróżnianiu.
Wydaje się jednak, że ryzyko usprawiedliwia użycie prostej zasady kciuka: nie strzelaj-
cie do tego, co do was nie strzela.

- Czas na złe nowiny - odezwał się generał A'baht. - Ostatni zwiad w systemach

N'zoth i Z'fell dostarczył nam informacji o nowych okrętach, przybywających z wnętrza
Gromady Koor-nacht. Nad N'zoth orbituje w tej chwili czterdzieści sześć okrętów li-
niowych, nad Z'fell zaś trzydzieści cztery. To oznacza, że jeśli przejrzą nasz blef i doj-
dzie do walki, będziemy dysponowali przewagą zaledwie sześć do pięciu. Zanim do-
trzemy na miejsce, może się ona jeszcze bardziej zmniejszyć. Tuż przed wyjściem z
nadprzestrzeni dostaniemy ostatni raport z naszych sond - zakończył, po czym spojrzał
na Wialu. — Wiele zależy od pani. Jeśli są jakieś powody, dla których...

- Jestem gotowa - powiedziała cicho.
- W takim razie zaczynamy zgodnie z rozkładem zawartym w dziewiątej wersji

planu koordynacyjnego. Jeśli nie dopisze nam szczęście, to życzę przynajmniej udane-
go polowania. - Gdy ho-lograficzne wizerunki dowódców zaczęły znikać jeden po dru-
gim, A'baht pochylił się w stronę Luke'a. - Możemy chwilę porozmawiać?

Tym razem konwersacja miała prawdziwie prywatny charakter. Odbyła się w czte-

ry oczy, za zamkniętymi drzwiami kabiny A'bahta.

- Czekałem z tym do ostatniej chwili, sądząc, że sam pan przyjdzie do mnie i spy-

ta, jaką rolę wyznaczyłem dla niego w tym wszystkim - zaczął generał. - Czas gadania
dobiegł jednak końca, więc powiem wprost: jeżeli dojdzie do bitwy, chcę wykorzystać
pańskie doświadczenie i zdolności przywódcze. Wiem, że są pewne biurokratyczne
trudności z ustaleniem pana statusu, ale nic mnie to nie obchodzi. Proponuję objęcie
dowództwa nad eskadrą Czerwonych E. To formacja dwunastu najlepszych pilotów E-

background image

Michael P. Kube-McDowell

213
wingów, jacy służą na tym statku. Wiem, że nie mieliby nic przeciwko temu, żeby objął
pan nad nimi komendę. Oddaję też mój osobisty myśliwiec, skonfigurowany...

- Przykro mi - przerwał mu Luke - ale choć doceniam pańskie zaufanie, muszę

odmówić.

A'baht zmarszczył brwi.
- Czegoś tu nie rozumiem... W takim razie, co pan zamierza? Luke wstał.
- Pozostanę z Wialu i Akanah na pokładzie obserwacyjnym. Moje zobowiązania

wobec nich są sprawą priorytetową.

Niepocieszony generał spojrzał na niego mrużąc powieki.
- Jeśli obawia się pan o ich bezpieczeństwo, mogę przydzielić im ochronę tylu

żołnierzy, ilu pan zechce...

- Uzbrojeni ludzie nie kojarzą im się z bezpieczeństwem. Moja odpowiedź nadal

brzmi: nie. Przykro mi, jeśli sprawiłem panu zawód.

- Jestem raczej zakłopotany - odparł A'baht. - Wybór, rzecz jasna, należy do pana,

ale byłbym wdzięczny za wyjaśnienie... o ile jakieś istnieje.

Luke poczuł na barkach ciężar nie spełnionych oczekiwań. Kiedy nie pozwalam

im podejmować za mnie decyzji, każą mi się tłumaczyć! - pomyślał. Ben, jakim cudem
potrafiłeś odmawiać im ze spokojnym sumieniem?

- Zobowiązania, o których mówiłem, nie wiążą się z zapewnieniem bezpieczeń-

stwa Fallanassim. Nie mogę stać jedną nogą w ich, a drugą w naszym świecie. Poprosi-
łem ich o pomoc w imię pewnych zasad. Teraz muszę udowodnić, że sam jestem gotów
ich przestrzegać.

- Zatem względem kogo, tak naprawdę, jest pan lojalny?
- To na pozór bardzo proste pytanie, generale, ale nie mamy czasu, by się nad nim

zastanawiać. Podejrzewam, że to samo pytanie doprowadziło do czystki, którą Palpati-
ne zafundował Jedi.

- Nie miałem zamiaru kwestionować pańskiego honoru -zastrzegł A'baht.
- Wiem, generale - odparł Luke. - Wszystko sprowadza się do tego, że gdybym za-

jął dziś miejsce w kokpicie, straciłby pan znacznie więcej, niż gdybym tego nie uczynił.
Ma pan dobrych pilotów, dobry personel techniczny i dobrych dowódców. Będę cieszył
się zwycięstwem razem z wami, bez względu na to, jakim sposobem je osiągniemy, ale
tym razem nie wystąpię w roli wojownika.Heroldami nadciągającej armady były sondy
numer dwieście trzy, dwieście trzydzieści dziewięć i dwieście pięćdziesiąt dwa. Były to
ostatnie urządzenia tego typu, jakie ocalały z ponad pięćdziesięciu wysłanych do sys-
temu N'zoth przez Alpha Blue i Flotę. Pozostałe albo zostały wytropione i zniszczone
przez yeve-thańskie patrolowce, albo nie wytrzymały trudów misji.

Niewykrywalny podczas lotu w nadprzestrzeni próbnik wyskakiwał z nich tylko

na moment, by ogarnąć otoczenie czujnikami, przesłać dane do kontrolera i odebrać in-
strukcje dotyczące kolejnego skoku. W sumie trwało to nie więcej niż dwadzieścia se-
kund. Używano wyłącznie pasywnych sensorów. Dyskrecja w działaniu była warun-
kiem przetrwania sondy.

Zwykle najpoważniejszym zagrożeniem dla tej dyskrecji była emisja promienio-

wania Cronaua, towarzysząca wejściu i wyjściu z nadprzestrzeni. Na szczęście przy ze-

background image

Próba Tyrana

214

rowej prędkości w przestrzeni rzeczywistej powstawał jedynie wąski stożek fal Cro-
naua, który można było skierować z dala od nieprzyjacielskich czujników.

Tym razem jednak misja, którą powierzono sondom, nie była zwykła. Prawdę

mówiąc, nigdy przedtem nie przesłano im równie niecodziennych instrukcji. Gdyby ich
działaniem zawiadywały bardziej inteligentne droidy, maszyny mogłyby odmówić wy-
konania tak niepojętych rozkazów.

Próbniki miały obrócić się tak, by w chwili wejścia do systemu stożki promienio-

wania Cronaua były skierowane wprost na N'zoth, niczym reflektory. Następnie sondy
miały rozpocząć aktywne skanowanie, przez sto minut emitując sygnały świetlne i ra-
darowe w dziesięciosekundowych odstępach.

Taki ciąg instrukcji gwarantował, iż próbniki zostaną namierzone i zniszczone na

długo przed upływem stu minut -napływ danych zostałby przerwany, a cała misja skoń-
czyłaby się fiaskiem.

Tym razem jednak zadaniem sond nie było przetrwanie. Dane, transmitowane

przez nie, nie miały znaczenia. Chodziło tylko o to, by przyciągnąć uwagę Yevethów i
tym sposobem zgromadzić jak największą widownię dla przedstawienia, które miało się
wkrótce rozpocząć.

Próbniki spisały się w roli heroldów wręcz wspaniale.
Tego dnia głównym zadaniem Nila Spaara było zapełnianie wylęgarni. Prawie

wszystkie nowe mara-nas zostały zniszczone podczas niezdarnej i nieudanej próby od-
bicia Hana Solo, przedsięwziętej przez szkodniki. Straty zasmuciły i zirytowały wice-
króla. Zajął się więc bliską współpracą z wybranymi marasi, by komnaty w nie uszko-
dzonych wylęgarniach jak najszybciej zapełniły się jego potomstwem.

Wieści, które przyniósł do jego apartamentów bojaźliwy drugi proktor do spraw

obrony, były na tyle pilne, że usprawiedliwiały nieoczekiwane najście.

- Daramo, przepraszam cię po tysiąckroć. Obce statki nieznanego typu wtargnęły

w nasze strefy obrony numer dziewięć i jedenaście - zameldował proktor drżącym gło-
sem. - Skanują naszą flotę. Szacowny Dar Bille ogłosił stan gotowości dla naszego
okrętu i błaga cię o radę, panie.

Gdy Nil Spaar dotarł na mostek, panowało tam zdecydowanie zbyt wielkie zamie-

szanie. Kilka sygnałów alarmowych wyło jednocześnie, nowy zaś proktor, odpowie-
dzialny za obronę stołecznej planety, toczył zażartą dyskusję z dowódcą okrętu. Przy-
bycie wicekróla położyło kres sporowi na temat hierarchii ważności: i Tho Voota, i Dar
Bille uklękli przed nim, przedkładając swoje racje.

- Pokażcie mi, co się stało - rozkazał Nil Spaar, uciszając obu machnięciem ręki.
Uważnie obejrzał na głównym ekranie nagrania wykonane przez aparaturę reje-

strującą sprzężoną z czujnikami statku oraz przez wysunięte stacje nasłuchowe. W od-
stępie kilku chwil pojawiły się w systemie trzy sondy. Były identycznych rozmiarów, a
może nawet tego samego typu, co próbniki regularnie niszczone przez patrole we-
wnątrzsystemowe. Sondy leciały w szyku przypominającym odwrócony trójkąt, które-
go najodleglejsze wierzchołki tworzyły względem obserwatora kąt piętnastu stopni.
Uparcie wysyłały w stronę floty impulsy światła i fal radiowych, pobudzając do życia
alarmy na mostku niszczyciela.

background image

Michael P. Kube-McDowell

215

- Osąd Dar Bille'a jest słuszny - rzekł Nil Spaar. - To znak, że wkrótce pojawią się

tu nieprzyjacielskie okręty. Natychmiast ruszymy na spotkanie próbników.

- Ależ daramo, zważ tylko, że jeśli mamy do czynienia z kolejnym fałszywym

alarmem, jak wczoraj nad Prezą, to... - zaprotestował proktor.- To przejdą zbyt daleko,
byśmy mogli dopaść je z tej orbity - wpadł mu w słowo Dar Bille.

- Być może ich celem jest odciągnięcie nas od ojczystej planety.
- Mamy dość statków, by ochronić i ją - powiedział Nil Spaar, ucinając dyskusję. -

Okręt flagowy Protektoratu nie musi bać się wrogów. Przechwycimy próbniki.

Dar Bille odwrócił się.
- Powiadomić pozostałe jednostki, że opuszczamy orbitę. Sternik! Kurs na obce

obiekty. Po wyjściu z formacji prędkość jedna czwarta.

Powoli i z gracją dziób ogromnego niszczyciela gwiezdnego zwrócił się na ze-

wnątrz orbity i ku górze. Trójkąt nieprzyjacielskich próbników znalazł się dokładnie
naprzeciw centralnego panelu widokowego okrętu. Rozsiadłszy się wygodnie w kabinie
dowodzenia, Nil Spaar wlepił wzrok w ten trójkąt i pomyślał o słodkiej zemście za
śmierć swoich dzieci.


W Giat Nor była noc - cicha i spokojna, jak wszystkie noce na N'zoth, pod

gwiezdną kopułą Powszechnego.

W pewnej chwili wartownik wywołał proktora miasta, Tona Raalka, na dziedzi-

niec jego siedziby i zameldował mu o niezwykłym zjawisku: trzech jaskrawych rozbły-
skach na niebie nad pomocną półkulą N'zoth.

- Nastąpiły jeden po drugim, niczym słowa w zdaniu - relacjonował. - Były ja-

śniejsze niż którakolwiek z gwiazd Powszechnego. Widziałem na własne oczy tylko
trzecią z nich, ale i tak blask oślepił mnie na dobre kilka minut.

Na dziedzińcu zgromadzili się już członkowie rodziny Tona Raalka oraz służba,

zwabieni światłem, które wpadło do ich pokojów przez okna lub otwarte drzwi. Widząc
ich, proktor celowo oświadczył gromkim głosem:

- Nie widzę powodu do obaw. Najprawdopodobniej to część naszej wspaniałej flo-

ty wyruszyła, by zapolować na szkodniki.

Wartownik nie ustępował. Stojąc na posterunku, nieraz widział statki skaczące w

nadprzestrzeń nad N'zoth. To, co zobaczył dziś, wyglądało zupełnie inaczej.

- Czy to możliwe, żeby nad nami toczyła się walka, etaiasł Może dla bezpieczeń-

stwa powinniśmy ukryć rodziny...

Wtem ktoś krzyknął, wskazując palcem na gwiazdy. Ton Raalk odwrócił się i za-

darł głowę ku górze. W zdumieniu zapatrzył się w mały wycinek nieba, wielkości dłoni
u wyciągniętej ręki, na którym nagle rozpoczął się świetlny balet.


Gdy w trójkącie wyznaczonym przez sondy zaczęły pojawiać się nieprzyjacielskie

okręty, Nil Spaar pochylił się w fotelu z niecierpliwym błyskiem w oczach.

- O tak, przybywajcie - ponaglił. - Tym chwalebniejsze będzie nasze zwycięstwo.

Jakież wspaniałe niebo, pełne celów dla naszych dział. Dziś jeszcze każdy Yevetha
okryje się chwałą i pomszczone zostaną wszystkie utracone dzieci.

background image

Próba Tyrana

216

Na razie jednak floty znajdowały się poza zasięgiem skutecznego ostrzału. Był

jeszcze czas na to, by reżyserzy zbliżającej się rozgrywki zdążyli przegrupować siły,
dążąc do uzyskania optymalnej pozycji wyjściowej. Majestatyczny wdzięk kosmiczne-
go baletu kontrastował z morderczym przeznaczeniem uczestniczących w nim maszyn.

Dar Bille polecił, by krążownik przechwytujący „Splendor Yevethów" poprowa-

dził flotę, chroniąc okręt flagowy przed ewentualnym atakiem z nadprzestrzeni. Tho
Voota dbał o to, by „Duma Yevethów" i towarzyszące jej jednostki niespiesznie posu-
wały się naprzód, czekając na przybycie pozostałych, orbitujących nad N'zoth statków.

Tymczasem liczba wrogich okrętów stale rosła. Zanim ustały ostatnie błyski towa-

rzyszące wejściu w normalną przestrzeń, było ich już dwieście. Wtedy siły Nowej Re-
publiki rozpoczęły przegrupowanie. Statki sformowały eskadry, ustawiając się w szere-
gu, tak by można było bez trudu określić ich liczbę. Ich powolne ruchy świadczyły o
wręcz aroganckiej pewności siebie.

- Daramo, odbieramy sygnał od szkodników - zawołał proktor odpowiedzialny za

łączność.

- Dla rozrywki posłucham, co mają do powiedzenia - rzekł Nil Spaar, podnosząc

się z fotela. - Niech wszyscy posłuchają, proktorze. Niech te słowa będą świadectwem
słabości i niemocy naszych wrogów. Zapewne najpierw będą się przechwalać i grozić
nam, a potem ukryją tchórzostwo pod maską miłosierdzia.

- Mówi generał Etahn A'baht, dowódca połączonych sił Nowej Republiki w sekto-

rze Farlax. Po raz ostatni ostrzegam mieszkań-ców światów należących do Ligi
Duskhańskiej i wzywam do przyjęcia odpowiedzialności za zbrodnie przeciwko żyją-
cym w pokoju ludom Gromady Koornacht. Zwróćcie zagarnięte przemocą terytoria i
uwolnijcie wszystkich zakładników...


Sil Sorannan oglądał przybycie floty Nowej Republiki na trójwymiarowych moni-

torach w centrum kierowania ogniem, na pokładzie okrętu flagowego.

Właśnie w tym pomieszczeniu dokonywał się proces przydzielania celów po-

szczególnym bateriom. Kierowali nim trzej yevethańscy oficerowie, zasiadający przy
konsoletach w obniżonej części sali. Do obowiązków Sorannana należało jedynie nad-
zorowanie pracy serwera przechowującego rejestr celów oraz elektronicznych łącz z
całą resztą statku.

Mimo to obserwował holograficzną mapę z równie napiętą uwagą jak jego przeło-

żeni. Gdy tylko dostrzegł pierwsze okręty, wsunął dłoń do kieszeni i znalazł w niej
twardy grzebień. Potarł jego grzbiet niczym talizman szczęścia i spokojniej popatrzył
na stale rosnące siły Nowej Republiki. Z coraz większym szacunkiem słuchał przemo-
wy ich dowódcy.

- ...Nie będziemy tolerowali podbojów, których dokonaliście, i nie pozwolimy na

kolejne. Wzywam kapitanów wszystkich yevethańskich okrętów: wyłączcie systemy
bojowe i osłony. Pozostańcie na dotychczasowych orbitach. Jeżeli tego nie uczynicie,
zostaniecie zniszczeni. Wzywam też wicekróla Nila Spaara, by zarządził natychmia-
stową kapitulację swojej floty w całym sektorze, zrzekł się władzy oraz stanowiska wi-

background image

Michael P. Kube-McDowell

217
cekróla. Tylko wtedy yevethańskie miasta zostaną oszczędzone. Jeśli stawicie opór,
unicestwimy waszą flotę i was samych.

Frontalny atak z ogromną przewagą sił! Tak właśnie powinno się prowadzić woj-

nę, pomyślał z podziwem Sorannan. Siła przeciwko sile, a nie tchórzliwa taktyka Soju-
szu Rebeliantów. Dorośliście, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni...

Słuchając A'bahta, Sorannan przesunął się ku lewemu krańcowi swojego stanowi-

ska i otworzył jeden z paneli serwisowych. Na razie jednak nie wyciągnął ze skrytki
między ciasno upakowanymi obwodami ręcznie zbudowanego blastera. Czekał na od-
powiedź Nila Spaara, choć i tak wiedział, jaki będzie jej ton.

Stojąc w rozkroku, z rękami splecionymi na piersiach, Etahn A'baht zmarszczył

brwi i przyglądał się w milczeniu ruchom yeve-thańskiej floty. W chwili gdy skończył
wygłaszać ultimatum, na mostku „Nieustraszonego" zapadła grobowa cisza, która z
każdą sekundą stawała się coraz trudniejsza do zniesienia.

- Jakiś odzew? - spytał wreszcie.
- Żadnego, chyba że uznamy za odzew fakt, iż nadal posuwają się w naszą stronę.
- Być może będzie to jedyna odpowiedź, jaką dostaniemy -rzekł A'baht. - Ile czasu

do kontaktu bojowego?

- Sześć minut i dwadzieścia sekund. Generał skinął głową.
- W porządku - westchnął. - Załogi myśliwców do maszyn! Przygotować się do

wyłączenia osłon wokół pokładów startowych. Niech przynajmniej ze dwadzieścia sta-
nowisk ogniowych omiecie ten niszczyciel klasy Super dalmierzami laserowymi. Przy-
pomnimy szanownemu wicekrólowi, że wiemy, gdzie go szukać.


Mijały minuty, a dystans między flotami stale się zmniejszał. Sil Sorannan wycią-

gnął z kieszeni grzebień i przyczesał rzednące rude włosy. Wiedział, że milczenie Nila
Spaara to wyraz pogardy dla wrogów, a jednocześnie był przekonany, iż wicekról nie
oprze się pokusie bezpośredniego wyrażenia uczuć. Kiedy jednak najpotężniejsze dzia-
ła „Dumy Yevethów" - a raczej imperialnego niszczyciela „Postrach", przypomniał so-
bie Sorannan - za minutę miały się znaleźć w odległości umożliwiającej skuteczny
ostrzał najbliższej jednostki Nowej Republiki, nie mógł już dłużej czekać. Trzymając
grzebień oburącz, skręcił go energicznie, łamiąc na dwie części. Z wydrążonego wnę-
trza jednej z nich wydobył cienki pręt, opatrzony trzema przyciskami.

Obserwując równocześnie yevethańskich oficerów i zmiany na mapie taktycznej,

Sorannan przełożył szybko pręt miniaturowego sterownika do prawej ręki, w lewą zaś
ujął blaster. W tym momencie Nil Spaar zaczął wygłaszać swoją buntowniczą mowę.

- Jesteście niskimi i nieczystymi stworzeniami, a wasze groźby mam za nic -

oświadczył wicekról. - Wasze istnienie jestskazą na doskonałości Powszechnego i ob-
raża honor Wybranych. Rozpruję miękkie, blade brzuchy waszych okrętów i wywlokę
ich wnętrzności w przestrzeń. Wasze płuca będą wołały o tlen, a słaba krew zawrze
wam w uszach. Nikt nie odpowie na wasze błagania i nikt nie usłyszy krzyków. Wasze
ciała polecą ku słońcu i spłoną. Zapomni o was wasze potomstwo, a wasze partnerki
przyjmą w swoich łożach nową krew.

background image

Próba Tyrana

218

Głupcze, pomyślał Sorannan, ich flota jest trzy razy silniejsza niż twoja, a wkrótce

zyska pięciokrotną przewagę. Z kamienną twarzą wcisnął pierwsze dwa klawisze ste-
rownika, po czym uniósł blaster na wysokość ramienia i otworzył ogień.


A'baht wysłuchał tyrady Nila Spaara z ponurą miną i gasnącą nadzieją w oczach.
- To wszystko - powiedział. - Zabrać wszystkich z pokładu obserwacyjnego; nie

będą tam bezpieczni. Złamać ten paradny szyk i naładować działa.

- Generale! - zawołał oficer taktyczny. - Yevethański okręt flagowy zwalnia.
A'baht kiwnął głową.
- Będzie nam trochę łatwiej, jeśli nie weźmie udziału w walce.
- Sir, nie tylko jednostka klasy Super zmniejsza prędkość, ale także krążownik

przechwytujący i wszystkie niszczyciele klasy Imperiał. Właściwie już się zatrzymały.
Nie rozumiem tej taktyki. Okręty typu T są trudne do zniszczenia, ale imperialne kon-
strukcje dysponują większą siłą ognia.

A'baht badawczo przyglądał się ekranowi taktycznemu.
- Niech wszystkie jednostki zwolnią do jednej ósmej. Zyskamy trochę czasu, żeby

się nad tym zastanowić. Czy któryś ze statków typu T został w tyle?

- Nie, nadal się zbliżają- odparł taktyczny. Mijały sekundy. - Generale, imperialne

okręty najwyraźniej zawracają. Może wicekról ma nagły atak zdrowego rozsądku?

A'baht pomyślał o deklaracji Yevethów, jakoby zawiązali sojusz z Wielką Unią

Imperialną. Czynniki oficjalne nigdy nie brały jej poważnie...

- A może to ktoś inny? - spytał. - Może właśnie jesteśmy świadkami rozłamu w

grupie przyjaciół? Sprawdźmy, czy uda nam się go przyspieszyć. Zespoły uderzeniowe
Blackvine, Wierzchołek i Keyhole, naprzód! Doścignąć i związać walką nieprzyjaciel-
skie jednostki.


Na pokładzie okrętu flagowego służyło pięciuset trzynastu weteranów Czarnego

Miecza. Mieli przeciwko sobie piętnaście tysięcy Yevethów. Takie proporcje nie prze-
rażały majora Soran-nana. Jego ludzie dysponowali czymś więcej, niż tylko blastera-mi
i silną motywacją. Okręt już znajdował się pod ich kontrolą; rozprawienie się z jego
niedawnymi właścicielami było jedynie formalnością.

Sorannan pomyślał, że jest w tym jakaś ironia: narzędziem, które pozwoliło im

odzyskać wolność, był... układ podporządkowania.

Po trzech minutach od wciśnięcia klawiszy sterownika, które spowodowało, że

statki skierowały się w stronę Byss, w centrum kierowania ogniem zjawił się kapitan
Eistern i trzej inni ludzie, zatrudnieni dotąd w siłowni niszczyciela.

- Wygląda na to, że poradził pan sobie bez nas, sir - rzekł Eistern, przyglądając się

zwłokom yevethańskich oficerów. Nad konsoletami, na które runęły trzy osmalone cia-
ła, nadal unosiły się smużki dymu.

- Nie sprawili mi kłopotu - stwierdził Sorannan z widoczną satysfakcją.
Eistern spojrzał na holograficzny celownik.
- Szkoda, że nie można powiedzieć tego samego o statkach Sojuszu- rzekł. - Zdaje

się, że ruszyły za nami. Nie jesteśmy jeszcze gotowi do nawiązania walki.

background image

Michael P. Kube-McDowell

219

- Znikniemy stąd, zanim tu dotrą - uspokoił go Sorannan.
- Nie wiedzą nawet, co się tu dzieje. Może daliby nam spokój, gdyby się dowie-

dzieli?

- Mam zamiar im powiedzieć, ale z innego powodu - odparł Sorannan. - Chcę, że-

by wiedzieli, komu zawdzięczają zwycięstwo.

Podszedł do swojej stacji roboczej i przełożył we wnętrzu pulpitu kilka płytek z

obwodami. Monitory mrugnęły, a po chwili ukazał się na nich obraz nowych opcji, do-
stępnych ze zmodyfikowanego stanowiska.

- Generale A'baht, czy odbiera pan tę transmisję?
- Tu A'baht - rozległ się wyraźnie zaciekawiony głos generała. - Proszę o identyfi-

kację.- Z przyjemnością i dumą, generale. Mówi major Sil Soran-nan z Dowództwa
Czarnego Miecza floty imperialnej, pełniący obowiązki dowódcy niszczyciela gwiezd-
nego „Postrach" oraz komandor eskadry „Obóz Pa'aal" w jednej osobie.

- Nigdy nie słyszałem o takiej jednostce, majorze. Sorannan zaśmiał się głucho.
- To nowa formacja, generale. Szkoda, że nie było pana tutaj, gdy przechodziła

swój chrzest bojowy.

- Jeżeli nie macie wrogich zamiarów, to...
- Nie kochamy was dziś bardziej niż wtedy, gdy spotkaliśmy się z wami po raz

ostatni - przerwał mu Sorannan - ale nie mamy zamiaru walczyć w obronie tych, którzy
nas zniewolili.

- Poddajcie się, a nie stanie się wam krzywda.
- O nie - rzekł Sorannan. - Zbyt długo tu tkwiliśmy. Trzynaście lat i dziewięć mie-

sięcy... Nie, generale. To jest nasze pożegnanie. Bierzemy tylko to, co do nas należy: na
początek wolność i te statki. Yevethów pozostawiamy wam.

Major wcisnął środkowy i trzeci klawisz sterownika. Niemożliwy do zagłuszenia,

hiperkomowy sygnał pomknął przez próżnię i dotarł do obwodów podporządkowania,
ukrytych głęboko w strukturze każdego imperialnego okrętu wojennego, jaki znajdował
się nad N'zoth i innymi światami w Gromadzie.

Komputery nawigacyjne autopilotów obliczyły wektory skoków, a motywatory hi-

pernapędu pobudziły do działania gigantyczne zapasy energii drzemiącej w reaktorach
jonizacji słonecznej. Przestrzeń zadrżała i zamknęła się wokół przyspieszających stat-
ków.

Ułamek sekundy później odwrót Dowództwa Czarnego Miecza z Gromady Koor-

nacht wreszcie stał się faktem.


W chwili, gdy z ekranów znikł trzon yevethańskiej floty, na mostku „Nieustraszo-

nego" rozległy się wiwaty, jednak A'baht szybko je uciszył.

- Nie jesteśmy w stanie zweryfikować tego, co usłyszeliśmy. Możliwe, że jednost-

ki wroga skoczyły tylko na odległość pół roku świetlnego i wrócą, by zaskoczyć nas z
flanki. Co więcej, mamy przed sobą czterdzieści cztery statki typu T i jak dotąd żaden z
nich nie opuścił formacji. To jeszcze nie koniec.

Do spotkania przerzedzonych szyków yevethańskiej armady z flotą Nowej Repu-

bliki pozostało bardzo niewiele czasu. A'baht wykorzystał go w większości do nadania

background image

Próba Tyrana

220

kolejnego wezwania do kapitulacji. Skierował je do kapitanów zbliżających się okrę-
tów, szczególnie mocno akcentując przewagę liczebną, jaką dysponowały jego siły.

Odpowiedź nie nadeszła. Yevethańska flota parła naprzód. Jakiekolwiek były

ostatnie rozkazy Nila Spaara, najwyraźniej wciąż pozostawały w mocy. Zdaniem
A'bahta, to właśnie - bardziej niż inne przesłanki — zwiastowało rychły powrót impe-
rialnych niszczycieli.

- Nie wierzę, że formacja, która została zdziesiątkowana... a w tym przypadku na-

wet bardziej osłabiona... i to jeszcze przed rozpoczęciem bitwy, nie rozpadłaby się sa-
moistnie. Przecież stracili najwyższe dowództwo, nim oddali pierwszy strzał, a do tego
mają przed sobą znacznie mocniejszego przeciwnika - rzekł generał. -Jeśli ci dowódcy
mają choć trochę rozsądku, powinni teraz myśleć o kapitulacji lub ucieczce.

- A jednak tego nie robią- zauważył pułkownik Corgan. - Cele numer osiemnaście,

dwadzieścia i dwadzieścia jeden właśnie ostrzelały jeden z fantomów należących do
zespołu uderzeniowego Token.

- Wniosek może być tylko jeden: nieprzyjacielska formacja nie została zdziesiąt-

kowana, tylko celowo podzielona - podsumował A'baht. - Struktura dowodzenia musia-
ła pozostać nietknięta, a gdzieś w pobliżu, poza rejonem bitwy, czai się reszta sił. Mo-
żemy więc założyć, że mamy teraz do czynienia z jednostkami niewielkiej wartości,
których jedynym zadaniem jest odwrócenie naszej uwagi, rozbicie szyku i zmiękczenie
nas przed planowanym kontruderzeniem.

- Zgadzam się, że możemy w ten sposób interpretować sytuację- rzekł pułkownik

Corgan. - Jak ją rozegramy, generale?

A'baht przyjrzał się ekranowi taktycznemu.
- Musimy zneutralizować flotę przeciwnika bez naruszania integralności i ograni-

czania mobilności własnych sił - powiedział w końcu. - Oto moje rozkazy: wstrzymać
start bombowców. Patrolowce wypuszczać na krótki dystans. Przechwytujące A-wingi
mają startować jedynie w odpowiedzi na bezpośrednie zagrożenie ze strony wrogich
myśliwców. Standardową formacją operacyjną pozostaje eskadra okrętów. Dowódcy
eskadr mają od tej chwili całkowitą autonomię. Wszystkie jednostki mają przystąpić do
ścigania, wiązania walką i niszczenia napotykanych celów. Chcieli bitwy, to będą ją
mieć.- A co z zakładnikami, sir? A'baht potrząsnął głową.

- Proszą się za nich modlić, pułkowniku. To wszystko, co możemy dla nich zrobić.

Wielkie konflikty nie są niczym innym, jak tylko nagromadzeniem drobnych poty-

czek. Tak też działo się w bitwie o N'zoth. Nie znalazłoby się ani jednego punktu ob-
serwacyjnego, z którego można by ogarnąć wszystkie ogniska walki. Nie był nim nawet
pokład obserwacyjny flagowego okrętu floty Nowej Republiki.

Luke i Akanah odesłali z kwitkiem porucznika, który przyszedł zabrać ich w bez-

pieczne miejsce. Podjęcie działań bojowych nie oznaczało końca zadania Wialu - ku
zdziwieniu Luke'a kobieta nadal podtrzymywała iluzję republikańskiej floty, choć wo-
kół statków-fantomów poczęły pojawiać się błyski laserowych strzałów.

- Powiedziała, że będzie kontynuować projekcję tak długo, jak zdoła, nawet jeśli

Yevethowie się nie poddadzą- szepnęła Akanah.

background image

Michael P. Kube-McDowell

221

Luke skinął głową.
- Jeżeli fantomy przyciągną choć część yevethańskiego ognia...
- Stwierdziła, że na statku, którego nie ma, nikt nie zginie.
Oboje zdawali sobie sprawę, że wysiłek nie pozostaje bez wpływu na kondycję

Wialu. Gdy bitwa rozgorzała na dobre, a na niebie pojawiały się coraz to nowe punkci-
ki martwych i płonących wraków, sędziwa Fallanassi zaczęła słabnąć w oczach. W
końcu, na chwilę przed wybuchem przelatującego w odległości zaledwie kilku kilome-
trów lekkiego eskortowca Nowej Republiki, siedząca kobieta osunęła się na pokład, a
fantomy po prostu znikły.

Jednak nawet wtedy zdumiała Luke'a, odmawiając opuszczenia punktu obserwa-

cyjnego.

- Będę patrzeć aż do końca. Bez wzglądu na to, jaką podąża się ścieżką, ważne

jest, by pamiętać, czym jest wojna - powiedziała, pozwalając Akanah odprowadzić się
do jednego z półleżących foteli.

Luke od wielu godzin nosił się z zamiarem zadania pytania i był coraz bardziej

niecierpliwy. W końcu kucnął obok Wialu, plecami do walczących.

- Wialu, muszę to wiedzieć: czy na tych okrętach są Fallanassi?
- Tak - odparła.
Skywalker odetchnął głęboko i powoli.
- Czy jest wśród nich Nashira?
- Nie słyszę twojego pytania - odpowiedziała Wialu. Frustracja Luke'a osiągnęła

próg bólu. Odwrócił się ze złością.

- Mogę ci tylko powiedzieć, że nie są zakładnikami - dodała. - Sami podjęli się tej

misji. To było poprzednim razem, gdy Nurt zawrzał tak jak dziś... w dniu, kiedy Yevet-
howie upomnieli się o naszą ziemię. Wielu wtedy zginęło. Niektórych udało się urato-
wać, gdy Fallanassi wmieszali się w tłum. Nie prosiłam ich o to, ale szanują ich i ofiarę,
którą ponieśli.

Patrząc na płonący yevethański statek, Luke doszedł do wniosku, że nie ma wybo-

ru - może tylko wraz z Wialu milczeniem uczcić ich ofiarę.


Wynik bitwy o N'zoth był przesądzony od chwili, gdy major Sil Sorannan opuścił

pole walki, uprowadzając niszczyciele należące do Czarnego Miecza.

Mimo to bój stał się wyjątkowo zacięty i brutalny. Osłony yevethańskich okrętów

były lepsze niż republikańskich, kulista zaś symetria jednostek typu T zapewniała im
nadzwyczajną wydajność ostrzału. Choć - wedle imperialnych standardów - nie były
zbyt silnie uzbrojone, łączna bowiem moc ośmiu baterii kazała porównywać je co naj-
wyżej do kanonierki, nie mówiąc nawet o eskortowcu czy ciężkim krążowniku, to jed-
nak zdolność do koncentracji ognia na niewielkim celu dawała im wartość bojową
znacznie większej jednostki.

Atakowane przez trzy lub cztery okręty Nowej Republiki jednocześnie, yevethań-

skie statki rozpadały się jeden po drugim. Była to jednak wojna na wyczerpanie, w któ-
rej bilans porażek i zwycięstw niemal się równoważył. „Thunderhead", „Aboukir",
„Werra", „Garland", „Banshee"...

background image

Próba Tyrana

222

Nie dotyczyło to wyłącznie dużych jednostek. „Yakez" komandora Farleya Carso-

na dostał się między dwa okręty typu T i rozpadł się na dwie części wskutek eksplozji
w przedniej ładowni, do której doszło po przeciążeniu dziobowych tarcz. Lot-niskowiec
„Ballarat" został trafiony pociskami w okolicę pokładu startowego numer cztery. Łań-
cuch detonacji wyrzucił w przestrzeń trzy eskadry strzaskanych E- i X-wingów.

Tragedia „Ballarata" dała Płatowi Mallarowi pierwszą szansą zrobienia czegoś in-

nego, niż bierna obserwacja z czeluści hangaru. Wszystkie transportery i promy zostały
przydzielone do zespołów uderzeniowych w charakterze pomocniczych pojazdów ra-
tunkowych. Prom Mallara trafił na pokład krążownika „Man-djur", należącego do tej
samej eskadry co „Ballarat" i znajdującego się najbliżej w chwili feralnego ataku rakie-
towego. Podczas gdy „Mandjur" wdał się w pojedynek z yevethańskim okrętem, Mallar
zdołał wyłowić w przestrzeni jednego żywego i dwóch martwych pilotów, latając pod
intensywnym ostrzałem.

Mimo dotkliwych strat po obu stronach, których niemym dowodem był gąszcz

unoszących się w próżni szczątków, przewaga Nowej Republiki rysowała się coraz wy-
raźniej.

Tylko w dwóch momentach wydawało się, że ta tendencja może ulec odwróceniu.

Najpierw w chwili, gdy znikły fantomy i yevethańskie statki skoncentrowały ogień na
prawdziwych jednostkach, a potem - pod koniec bitwy - podczas ataku trójskrzy-
dłowych myśliwców, które w samobójczych misjach nurkowały ku republikańskim
okrętom przez dziury w polach siłowych, otwarte intensywnym ogniem „Fat Manów".

W ciągu zaledwie pięciu minut sześć jednostek walczących z resztkami yevethań-

skiej floty zostało zniszczonych lub zmuszonych do odwrotu. „Mandjur" był jednym z
okrętów, które miały uzupełnić szyk, jednak nim zdążył wypuścić połowę myśliwców
przechwytujących, został dwukrotnie trafiony w rufę. Zaczął dryfować bezwładnie, z
wyłączonymi silnikami i bez tylnych osłon.

Chwilę po tym, jak podwójna eksplozja wstrząsnęła krążownikiem, Mallar dołą-

czył do grupy pilotów, techników i droidów, usiłujących usunąć wrak E-winga, bloku-
jący wylot pokładu startowego. Z rozmów, które prowadzili podczas pracy, dowiedział
się, jak przebiega bitwa. Błyskawicznie podjął decyzją.

Odkąd tylko trafił na pokład „Mandjura", miał na oku X-win-ga kapitana Tegetta.

Jaskrawo czerwony myśliwiec stał na zarezerwowanym stanowisku tuż pod przezro-
czystą ścianą pomieszczenia kontroli lotów. Gdy wreszcie usunięto szczątki rozbitego
E-winga i nie uszkodzone maszyny poczęły kierować się ku wylotowi hangaru, Mallar
porzucił swój prom i popędził do czerwonego X-winga.

Kiedy szef kontroli lotów udzielił mu pozwolenia na start, zamiast przegonić do

diabła, Mallar wiedział już, że położenie krążownika jest bardzo ciężkie. Charaktery-
stycznie pomalowany myśliwiec bez kłopotów i zbędnych pytań zajął miejsce w szyku
między dwoma E-wingami i wkrótce dostał zielone światło.

- Idą cztery! - usłyszał Mallar w słuchawkach, gdy zostawił za sobą pokład starto-

wy „Mandjura". - Tu Niebieska Piątka, potrzebuję pomocy!

background image

Michael P. Kube-McDowell

223

Skręcając swoim X-wingiem ostro w stronę rufy krążownika, Mallar poczuł lekki

zawrót głowy. Przypomniał sobie słowa Ackbara: „Nie próbuj zwrotów; polegaj raczej
na szybkości. Musisz znać swoje mocne strony, ale i granice możliwości".

Dzięki za lekcję, admirale, pomyślał. Dzięki za szansę. Otwierając kanał łączności,

Mallar dostrzegł zawracającego wraz z nim E-winga, a po chwili następnego, podlatu-
jącego od dołu i zajmującego miejsce po prawej.

- Tu dowódca Czerwonych - odezwał się spokojnie i pewnie. - Lecimy do ciebie,

Niebieski. Zajmij się pierwszym, a nam zostaw resztę.

Mallar popchnął manetkę akceleratora. Myśliwiec skoczył naprzód, jakby udzieliła

mu się niecierpliwość prowadzącego go pilota.


Raporty wywiadu dotyczące innych rejonów Gromady brzmiały podobnie: okręty,

które orbitowały nad zniszczonymi koloniami, znikły. Późniejsze analizy wykazały, że
jednostki te wzmocniły obronę N'zoth, Wakizy, Z'fell i innych rozwiniętych światów.

Dane nadesłane z zespołów uderzeniowych, które zaatakowały te właśnie planety,

potwierdzały fenomen zaobserwowany nad N'zoth: imperialne okręty zawróciły i sko-
czyły w nadprzestrzeń bez widocznej przyczyny, z yevethańskich zaś statków nie
umknął i nie poddał się ani jeden. Wszystkie walczyły do końca, jakby to Flota Nowej
Republiki była agresorem, aż wreszcie zostały zniszczone.

A'baht był głęboko wstrząśnięty, nigdy przedtem bowiem, w ciągu trzydziestu lat

służby, nie widział podobnej determinacji.- Dawniej wystarczyło pokonać przeciwnika
- powiedział do kapitana Morano w zaciszu sali narad. - Nie spotkałem jeszcze wroga,
który zmusiłby mnie, bym go doszczętnie unicestwił. Pod koniec walki zacząłem się
zastanawiać, jak by tu uratować resztki ich floty. Gdyby dali mi szansę, zawahali się
przez chwilę albo chociaż cofnęli...

- Nie dali nam szansy - stwierdził Morano kręcąc głową. -Nie można okazywać

miłosierdzia komuś, kto skacze nam do gardła.

- Nie - przyznał A'baht.
Raz po raz stukając palcem wskazującym w klawisz kurso-ra, A'baht zaczął prze-

glądać listy ofiar. Trwało to dość długo.

- To pomyłka - powiedział, zatrzymując dane na ekranie. -Tegett nie opuścił po-

kładu „Mandjura". Ktoś inny musiał wziąć jego myśliwiec. Na razie nie wiadomo, kto
to był.

- Szkoda. Mielibyśmy heroiczną historyjkę dla sieci informacyjnych - rzekł Mora-

no. - „Kapitan ratuje swój okręt taranując myśliwcem nieprzyjacielski bombowiec pilo-
towany przez samobójcę"...

Stuk... stuk... stuk...
- Jakąż cenę przyszło nam zapłacić za zwycięstwo...
- Naszły pana wątpliwości, generale?
- Nie - odparł twardo A'baht. - O, nie. Powiedziałem wprawdzie, że miałem ochotę

ich oszczędzić, ale na szczęście nie dali mi szansy. To byłby gruby błąd.

- Nie rozumiem... A'baht wskazał na ekran.

background image

Próba Tyrana

224

- Czy wyobraża pan sobie, co by się stało, gdyby starczyło im cierpliwości, aby

jeszcze przez dziesięć lat poznawać nas lepiej i rozbudowywać flotę? Nie, niczego nie
żałuję, kapitanie. Cieszę się z tego, co się dziś wydarzyło, choć z ciężkim sercem podją-
łem wyzwanie. Dobrze się stało, że zrobiliśmy z Yevethami porządek, zanim urośli w
siłę i odkryli nasze słabe punkty. — Generał zamknął plik z listą ofiar i odsunął kompu-
terowy notes. -Mam tylko nadzieję, że w jakiś sposób uda nam się dopilnować, by już
nigdy nie zdołali skonstruować statku kosmicznego.


Nil Spaar stał z ramionami przywiązanymi ciasno do boków, bezradnie obnażając

zablokowane poprzeczką szpony. Kostki spętano mu krótkim, plastalowym kablem.
Mimo to próbował rzucić się na Silą Sorannana, gdy tylko oficer Imperium pojawił się
w tunelu prowadzącym z mostka do stanowisk kapsuł ratunkowych.

Nie udało mu się skoczyć zbyt daleko. Nie trzeba było nawet zastrzelić wicekróla -

wystarczyła umiejętnie podstawiona noga jednego z czterech świadków, porucznika
Gara, by Yevetha runął na twardy pokład.

- Nie ma odpowiedniej kary za dwanaście lat męki i śmierć tak wielu przyjaciół -

zaczął Sorannan. - Wiem już, że zabicie ciebie nie da mi wystarczającej satysfakcji.
Bez względu na to, jak bym to zrobił i ile by to trwało, co rano budziłbym się, mając
przed oczami twarz jednego z tych, którym nie udało się wrócić z nami do domu, i my-
śląc o tym, że zbyt dobrze się z tobą obszedłem.

A jednak zasługujesz na śmierć. Jest tylko jedna rzecz, która może sprawić, iż z

czystym sumieniem spojrzę w oczy tym, którzy odeszli: urządzę cię tak, że będziesz
czekał na śmierć, a wspomnienie mojej twarzy będzie cię prześladować do ostatniej
chwili.

A teraz opowiem ci o sobie trochę więcej. Zanim zacząłem służyć w Dowództwie

Czarnego Miecza, pracowałem w Sekcji Badawczej jako pilot eksperymentalnego ze-
społu poznającego prawa fizyki obowiązujące w nadprzestrzeni. Próbowaliśmy stwo-
rzyć metodę bombardowania z nadprzestrzeni, ale nam się nie udało.

Sorannan kucnął obok głowy Nila Spaara i ciągnął nieco łagodniejszym tonem:
- Widzisz, okazuje się, że w którakolwiek stronę przechodzi się przez te zaczaro-

wane drzwi, trzeba używać hipernapędu. Wszystko, co zostaje wyrzucone za burtę w
nadprzestrzeni, po prostu tam zostaje. Kiedyś wystrzeliliśmy tam nawet bezzałogo-wą
sondę, żeby sprawdzić, czy otworzą się przed nią drzwi, ale w rzeczywistej przestrzeni
nie pojawiły się nawet jej szczątki.

Major wstał i dał znak kapitanowi Eisternowi, by otworzył właz kapsuły numer ze-

ro zero jeden.

- Doprawdy, szkoda, że nasze badania nie przyniosły rezultatu - powiedział Soran-

nan. Cofnął się o krok, gdy Gar i pozostali stawiali Nila Spaara na nogi. - Szkoda, bo
pozostawienie czegoś w nadprzestrzeni jest naprawdę proste. Wystarczy jednosilne
pchnięcie, na przykład energia ładunku wystrzeliwującego kapsułę ratunkową.

Wicekról stał milczący i wyprostowany, z wyrazem pogardy i dumy na twarzy.
Sorannan stanął twarzą w twarz z Nilem Spaarem, tak blisko, że oddech jego szep-

tu muskał policzki wicekróla.

background image

Michael P. Kube-McDowell

225

- Nie wiem, ile czasu tam przeżyjesz. Wiem tylko, że na pewno tam umrzesz.
Major odsunął się i patrzył, jak jego towarzysze wpychają Nila Spaara do ciasnego

pojazdu i blokują właz.

- Zdychaj powoli - pożegnał więźnia ochrypłym głosem i z całych sił rąbnął dłonią

w przycisk wyzwalacza.

Kapsuła ratunkowa z rykiem runęła w niebyt.

background image

Próba Tyrana

226

R O Z D Z I A Ł

15

Joto Eckels wpatrywał się w ekran zestawu sensorów z niemal religijną czcią.

Choć całe życie poświęcił archeologii, nigdy jeszcze nie miał do czynienia z czymś tak
niezwykłym: oto w zasięgu ręki pojawił się - niczym klamra spinająca teraźniejszość z
minionymi stuleciami - całkowicie sprawny obiekt, będący dziełem wymarłej rasy.

Było to wydarzenie dorównujące największym odkryciom współczesności - Pu-

łapce Cieni na Liok, pędowi fasoli z Nojic, Wielkiemu Tunelowi na Pa Tho czy sondzie
kosmicznej z Foran Tutha. Mimo to z początku Eckels nie czuł radości, a jedynie przy-
tłaczający ciężar odpowiedzialności. Wszak w Pułapce Cieni zginęli Dreiss i Mokem,
Bartleton zaś mógł jedynie przyglądać się biernie, jak sondę z Foran Tutha trawi ogień,
nieumyślnie zaprószony przez jego ludzi.

Tymczasem Pakkpekatt i jego podkomendni nie zaprzątali sobie głów rozważa-

niami o historii i znaczeniu ich misji dla potomności. Chłodni i efektywni, natychmiast
przystąpili do rozpracowywania nowej, zaskakującej sytuacji.

- Jaką wiadomość przesłać do Kwatery Głównej, pułkowniku? - spytał Pleck.
- Tylko raport o pojawieniu się gościa - odparł Pakkpekatt. Najpierw zobaczymy,

jak nas powita. Satelita gotowy?

- Właśnie skończyłem. Czeka na rufie, gotowy do odpalenia.
- Rekomendacja?
„Uskok Penga" powinien przenieść się na przeciwny kraniec orbity, by planeta za-

słoniła go przed czujnikami wagabundydo czasu, aż zbierze ludzi ze wszystkich obo-
zów i wyniesie się stąd na dobre. Jeżeli umieścimy satelitę na geosynchronicznej i od-
dalimy się od niego o sto osiemdziesiąt stopni, będziemy mieli w polu widzenia
wszystko, co pojawi się w okolicy, a jednocześnie zachowamy najbezpieczniejszy dy-
stans.

- Wypuścić satelitę - polecił Pakkpekatt. - Doktorze? Nieco skonsternowany Ec-

kels przecisnął się w stronę stanowiska dowódcy.

- Czy mogę skontaktować się z „Uskokiem Penga", pułkowniku?
- Oczywiście. Kapitanie Hammax, proszę przygotować doktorowi stanowisko nu-

mer trzy.

background image

Michael P. Kube-McDowell

227

Eckels wydał rozkaz ewakuacji personelu, po czym zapoznał kapitana Barjasa z

sytuacją.

- Niech pan zbierze wszystkich ludzi i zlikwiduje stanowiska badawcze. Proszę

powiedzieć Mazzowi, żeby monitorował wszelkie transmisje, przechodzące przez na-
szego satelitę. Zobaczymy, czy dowie się czegoś o zbliżającym się statku. Tylko proszę
nie ryzykować; szkoda zebranych próbek. W razie niebezpieczeństwa należy natych-
miast wyskoczyć z systemu.

Eckels zakończył połączenie i wsłuchał się w rozmowy pozostałych, którzy na

chwilę zapomnieli o jego obecności.

- Przeprowadźmy jeszcze jeden test autorespondera - zaproponował Pleck. - Gdy

wagabunda nada pytanie...

- Nie - uciął Pakkpekatt. - Poprzednie testy wypadły zadowalająco. Pytanie może

nadejść w każdej chwili. Proszę uruchomić urządzenie.

- Tak jest, pułkowniku - ustąpił Pleck.
- Satelita wysłany i aktywny, zmierza na pozycję - zameldował Taisden. - Punkt

docelowy osiągnie za czternaście minut. Jeśli chodzi o nas, możemy znaleźć się na po-
zycji w ciągu sześciu minut od rozstania ze skiffem.

Pakkpekatt odwrócił się w stronę Eckelsa i spojrzał na niego ciekawie.
- Nie powinien pan już lecieć, doktorze?
- Dokąd?
- Z powrotem na swój statek. Na „Uskok Penga".
I ukryć się po przeciwnej stronie Maltha Obex? Nie sądzę, pułkowniku. Myślę, że

mógłby pan wykorzystać moją obecność.

Eckels przygotował się do ostrej sprzeczki, tymczasem skończyło się na kontakcie

wzrokowym: spokojna determinacja w oczach archeologa przeciw pytającemu spojrze-
niu pułkownika. Zdając sobie sprawę z telepatycznych zdolności Horteka, Eckels po-
wtarzał w myślach trzy zdania: „Uznaję pańską zwierzchność. Proszę pozwolić mi po-
móc. Chciałbym tu być, kiedy otworzą się drzwi...".

Pakkpekatt skrzywił twarz w grymasie przypominającym ziewnięcie.
- Jeżeli nie jest pan potrzebny na „Uskoku Penga", to skorzystamy z pańskiej

obecności - powiedział. - Agencie Pleck, proszę zaprowadzić doktora Eckelsa na po-
kład obserwacyjny i zapoznać z funkcjonowaniem naszej aparatury.


Lobot zauważył, że dzielenie się interfejsem z wagabundąjest wciągającym zaję-

ciem. Już po dwudziestu minutach zaczął tracić wolę i zdolność porozumiewania się z
Landem i droidami.

Nie chodziło bynajmniej o bogactwo i łatwość dostępu do danych, którego do-

świadczają niekiedy cyborgi i nazywają „spadaniem przez dziurę do nieba". W gruncie
rzeczy sprawy miały się zgoła odwrotnie. Utrzymanie połączenia było nadzwyczaj
trudne, transfer boleśnie powolny, a struktura danych tak obca, że po pewnym czasie
Lobot musiał poświęcić zadaniu całą uwagę i wszystkie zasoby systemowe.

Nawet przejście na język podstawowy, które miało ułatwić odbiór i formułowanie

odpowiedzi, z czasem okazało się zbyt trudnym przedsięwzięciem. Po raz pierwszy,

background image

Próba Tyrana

228

odkąd pamiętał, cyborg skupił się na wykonywaniu tylko jednego zadania i przestawił
przebieg własnych wewnętrznych procesów logicznych na sześciopozycyjny, binarny
algorytm stosowany przez waga-bundę. W społeczności cyborgów takie zatarcie granic
nazywano „przewróceniem się na lewą stronę" i uważano je za potencjalne niebezpie-
czeństwo dla integralności systemu, zaledwie o krok od załamania osobowości.

Lando wiedział tylko tyle, że Lobot połączył się z maszyną, która była wystarcza-

jąco potężna, by nim zawładnąć i wcale nie miała zamiaru zwracać mu wolności. Przyj-
rzawszy się owemu fenomenowi po raz pierwszy, Calrissian postanowił wyznaczyć je-
go granice i ściśle ich przestrzegać. Podczas lotuwagabundy w nadprzestrzeni Lobot
spędzał złączony ze statkiem nie więcej niż godzinę, po czym Lando fundował mu
dwugodzinną przerwę.

I tak było to ustępstwo na rzecz cyborga, który uparcie twierdził, że najbardziej

produktywną częścią każdej sesji były chwile, gdy stawał się całkowicie nieczury na
wszelkie bodźce zewnętrzne. Lando musiał mu wierzyć na słowo, bo jak dotąd nie za-
uważył, by ryzyko związane z kontaktem przyniosło jakikolwiek zysk. Wszystko wska-
zywało na to, że treści, które wagabunda zdołał przesłać Lobotowi, były daleko bardziej
znaczące niż to, co cyborg był w stanie przekazać Calrissianowi.

- Statek nie wie, czym jest - próbował wyjaśniać Lobot. -Wie tylko, co ma robić.
Jednak nawet przy tak swobodnej formule, wypowiedzi wagabundy były zbyt wie-

loznaczne, a przez to ich tłumaczenie narażone na błędy interpretacyjne i pomyłki spo-
wodowane entuzjazmem Lobota.

Statek uważał się za obronę-przed-krzywdą, schronienie-i--hodowlę, uzdrowienie-

i-wsparcie, ucieczkę-przed-drapieżnikiem, podtrzymanie-i-rezerwat oraz powitanie-i-
naukę. W wolnym przekładzie Lobota oznaczało to: jajo, matkę, żłobek, składnicę oraz
poczwarkę. Zaokrąglone ciała spoczywające w bocznych kanałach nazwał śpiącymi,
stróżami, ciałami, pnączami, ofiarami i zarządzającymi. Połowa z tych określeń suge-
rowała, że są one częścią statku, pozostałe zaś - że jest wręcz odwrotnie.

- Nie sądzę, żeby statek wiedział coś więcej - powiedział w pewnej chwili Lobot,

widząc narastającą frustrację Landa. -Jego zachowanie jest wynikiem doskonale dobra-
nego i skomplikowanego systemu odruchów. Dysponuje ogromnymi możliwościami, a
przy tym brak mu świadomości i poczucia sensu, choćby na poziomie małego dziecka.
Robi to, co potrafi, odpowiadając na bodźce i kierując się instynktem. Jest świadom, że
uczestniczy w danym procesie, ale nic ponad to. Nie sądzę, żeby wiedział, gdzie jest...
nie bardziej, niż ziarno zagrzebane w ziemi.

- Jeżeli dojdziesz do jakichkolwiek jednoznacznych wniosków, nie zapomnij po-

dzielić się nimi ze mną - odparł zdegustowany Lando. - Nie widzę pożytku w tym, co
robisz; statek i tak nie chce nas słuchać. Jeśli więc nadal masz zamiar z nim obcować,
to skup się przede wszystkim na tym.

Wyznaczając Lobotowi nowe zadanie, Lando nie przyznał się, że sam nie wie, co

robić. Choć wszystkie pomieszczenia wagabundy stały przed nim otworem, Calrissian
nie interesował się nimi zbytnio. Wyłączył droidy i spędzał większość czasu unosząc
się w kabinie numer dwieście dwadzieścia dziewięć. Niewielka ilość paliwa w silnicz-

background image

Michael P. Kube-McDowell

229
kach manewrowych skafandra była tylko pretekstem - w rzeczywistości Lando po pro-
stu stracił do reszty zapał.

Lobot próbował z nim porozmawiać.
- Tyle razy podróżowaliśmy razem, a tylko dwa razy widziałem, jak odchodzisz od

stołu przed końcem gry. Za pierwszym razem chodziło o oszustwo, a za drugim o tę
kobietę, Sar-rę Dolas, która siadła u boku Narka Tobby, zamiast przy tobie. Raz była to
więc gra, w której nie mogłeś wygrać, a raz - gra, w której przestało ci zależeć na zwy-
cięstwie. Z którym przypadkiem mamy do czynienia tym razem?

- Z żadnym - odparł Lando. - Po prostu zrobiłem już wszystko co umiałem i nie

zmieniło to naszego położenia A teraz mówisz mi, że statek zmierza do domu, więc
czekam na ostatnie rozdanie.

Wyjątkowo gwałtowne szarpnięcie, towarzyszące wyjściu wagabundy z nadprze-

strzeni, wyrwało Landa z odrętwienia.

- Lobot, gdzie jesteś? - zawołał przez komlink.
- W przestrzeni międzykadłubowej, w pobliżu rufy- odezwał się cyborg.
- Słyszałeś to? Nawet najgorszego ranka po najgorszym dniu mojego życia, wsta-

jąc z łóżka nie wydawałem z siebie takich dźwięków!

- Tak, Lando. Odgłos wyjścia był donośniejszy niż zwykle. Odniosłem wrażenie,

że najpierw rozległ się gdzieś z tyłu, a ułamek sekundy później powtórzył się na dzio-
bie. Widziałem też falowanie poszycia. Miało amplitudę przynajmniej dziesięciu cen-
tymetrów.

- Szczęście, że w ogóle jeszcze mamy poszycie - stwierdził Lando. - Chyba już

wiem, dlaczego każdy kolejny skok jest gwałtowniejszy. Wpadnij do dwieście dwa-
dzieścia dziewięć, chcę ci coś pokazać. Wyjaśnię po drodze.

- Już idę- odparł Lobot. - Mów dalej.
- Nie wiem, czemu wcześniej na to nie wpadłem. Rezerwy mocy wagabundy,

gdziekolwiek się mieszczą, muszą już być nawyczerpaniu. Albo statek zbyt długo oby-
wał się bez „tankowania"- podobnie jak my i roboty... albo ostatni atak nadwerężył re-
zerwy lub zniszczył generatory.

- Wagabunda nie ma generatorów.
- Wszystko jedno - rzekł pojednawczo Lando. - Potraktuj to jako metaforę. W jakiś

sposób potrafi gromadzić i przetwarzać energię. Zasila przecież systemy uzbrojenia,
napęd, oświetlenie i wszystkie te drobne gadżety w kabinach.

- Zgoda.
- No więc, czy zbiorniki są puste, czy konwertory poniżej minimum, tak czy owak,

brakuje mocy. To dlatego od czasu ataku wszystkie portale są otwarte, pogasły światła i
nie działają prawie żadne systemy pokładowe. Statek pracuje teraz w trybie oszczędza-
nia energii. Jest nie tylko ranny, ale i wyczerpany.

- Fakt. Rozmawiałem z nim o tym.
- Mogłeś mi powiedzieć - mruknął nieco zirytowany Lando. - Wejścia i wyjścia z

nadprzestrzeni są coraz trudniejsze, bo wagabunda jest u kresu sił. Zaczyna mu brako-
wać mocy potrzebnej do otwarcia tunelu z prędkością pozwalającą na uniknięcie
wstrząsu. To przecież jedynie kwestia skoncentrowania odpowiedniej energii na małym

background image

Próba Tyrana

230

skrawku przestrzeni i w bardzo krótkim czasie. Obawiam się, że wkrótce nasz gospo-
darz nie będzie w stanie tego dokonać, a wtedy albo połowa statku skoczy, a reszta zo-
stanie, albo tunel zamknie się i po prostu zmiażdży wagabundę.

W połowie monologu Landa Lobot dotarł wreszcie do sali dwieście dwadzieścia

dziewięć.

- Wolałbym raczej oglądać to z daleka.
- No to jest nas już dwóch - skrzywił się Lando. - Dlatego właśnie chciałbym, że-

byś znowu połączył się z naszym przyjacielem. Musimy wiedzieć, gdzie jesteśmy i co
on zamierza. Jeśli jego domem rzeczywiście jest ten układ, który widzieliśmy w sali
projekcyjnej, a nie jakaś dziura na końcu wszechświata, to może mamy jeszcze szansę.

- O co mam pytać?
- Pomyślałem, że może wagabunda w ramach udzielania nam informacji na począ-

tek otworzyłby dla nas przynajmniej jakiś ilu-minator.

- Mogę spróbować - powiedział Lobot, zaczynając wysuwać się ze skafandra, by

zagłębić się w wąskie wewnętrzne tunele.

- Mam iść z tobą?
- Nie, ale przyjdź po mnie, jeśli nie wrócę za dwadzieścia minut.
Czekając na cyborga, Lando uruchomił Artoo i - po raz pierwszy od czasu wypad-

ku z urządzeniem przywoławczym - Three-pia.

- Dzień dobry, panie Lando - powitał go radośnie Three-pio, najwyraźniej nie do-

strzegając, że Calrissian wciąż jest na niego obrażony. - Słowo daję, moje obwody już
dawno nie funkcjonowały tak sprawnie jak dzisiejszego ranka. Ostatni raz czułem się
tak po gruntownej diagnostyce... Mam nadzieję, że i pan dobrze się miewa. A gdzie pan
Lobot? Chyba nic mu się nie stało, prawda? Widzę jego skafander kontaktowy, ale ani
śladu pana Lobota... Artoo, mój drogi przyjacielu i towarzyszu, co u ciebie? Opowiedz
mi wszystko. Panie Lando, mój kontroler systemowy nadal wskazuje niski poziom mo-
cy. Czy udało się panu znaleźć gniazdo zasilające? Doprawdy, ten statek jest wyjątko-
wo nieprzyjazny dla robotów. Jak można zapomnieć o gniazdach mocy...

- Threepio - przerwał mu ostro Lando. Droid obrócił ku niemu głowę.
- Tak, panie Lando?
- Zamknij się.
- Oczywiście, sir.
Artoo gwizdnął cicho, co można by zinterpretować jako westchnienie ulgi. Lando

zbliżył się do niego.

- Artoo, spróbujesz przechwycić jakieś sygnały z zewnątrz? Kto wie, może znowu

jesteśmy w jakiejś cywilizowanej okolicy?

- Och, mam nadzieję, że tak, sir... - zaczął Threepio, lecz Lando natychmiast spio-

runował go wzrokiem.

Niedługo potem Lobot wynurzył się z jednego z portali i dołączył do pozostałych.
- Udało się?
- Nie jestem pewien - odpowiedział cyborg. - Twierdzi, że powinniśmy wrócić do

sali projekcyjnej. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo w dosłownym tłumaczeniu cho-
dziło mu o „salę Odbicia Najistotniejszych Nieskończoności".

background image

Michael P. Kube-McDowell

231

- Przecież tellurium zostało zniszczone...?
- Może nie zregenerowało się celowo?- W porządku - ustąpił Lando, unosząc po-

jednawczo ręce. Zaraz się dowiemy.


Gdy wszyscy czterej członkowie zespołu uczepili się uchwytów na wklęsłej ścia-

nie sali projekcyjnej, przeciwległa płaszczyzna raz jeszcze zmieniła się w przezroczysty
panel. Widzowie znowu poczuli, że wiszą w przestrzeni i mają przed sobą planetę, wi-
doczną na tle błękitnego dysku gwiazdy.

- Co to ma znaczyć? - zawołał rozczarowany Lando. - Lo-bot, o coś ty go popro-

sił? Przecież to zupełnie inny system! Nie mam ochoty na przeglądanie katalogu astro-
graficznego.

- Pierwsze wrażenie cię zawiodło, Lando - odparł spokojnie Lobot. - To ten sam

system.

- I co jeszcze?! Przecież ta planeta to bryła lodu! Wygląda jak Hoth - awanturował

się Lando, potrząsając głową. - Niech to szlag, wygląda na to, że wagabunda nie trafił
do domu.

-Mylisz się. Artoo, zeskanuj i zanalizuj obraz. Porównaj z nagraniem z pierwszej

wizyty w tej sali.

- Daj spokój, tamta miała dwa księżyce - nie ustępował Lando. - Nie muszę uży-

wać modułu analizującego, żeby dostrzec, że ta nie ma ani jednego. - Calrissian raz
jeszcze rzucił okiem na model. - Chociaż... Coś tam jest, na orbicie. Coś bardzo małe-
go.

- Być może z tej perspektywy planeta zasłania oba księżyce...
Droid astromechaniczny wydał z siebie krótki skrzek.
- Przepraszam, panie Lobot - wtrącił Threepio. - Artoo mówi, że główne elementy

obrazu są identyczne z poprzednio zarejestrowanymi, zarówno pod względem rozmia-
rów względnych, jak i bezwzględnych.

- A nie mówiłem? - triumfował Lobot. - To, co widzieliśmy za pierwszym razem,

było obrazem zapisanym podczas ostatniej wizyty wagabundy w systemie Quellich. Te-
raz statek pokazuje nam aktualny wygląd układu.

Gdy tylko Lobot skończył mówić, Threepio podjął przerwany wątek.
- Artoo twierdzi również, że nie ma żadnego związku między poprzednim wize-

runkiem systemu a obecną pozycją, liczbą i wielkością niewielkich obiektów orbitują-
cych wokół planety.

- To właśnie próbuję wam powiedzieć - rzekł zirytowany Lando. - Skoro to system

Quellich, to gdzie się podziały księżyce? Nic tu po nas. To zwykłe planetarium, które
pokazuje ciała niebieskie skalując je tak, by były jednakowej wielkości.

Artoo zaczął popiskiwać jeszcze bardziej nagląco.
- Artoo mówi, że jest w stanie zidentyfikować mniejsze obiekty - oznajmił Three-

pio. - Największym i najbliżej położonym jest...

- ...Ten statek- radośnie dokończył Lobot. - Lando, ten obraz jest transmitowany w

czasie rzeczywistym. To model najbliższego otoczenia, w tym także wagabundy.

- Co?! Artoo, oświetl wskaźnikiem laserowym obiekt, o którym mówisz.

background image

Próba Tyrana

232

- Jest tutaj, tuż przed naszymi oczami - powiedział Lobot. -Musi być mały, bo to

dokładny model, wykonany w pewnej skali. Threepio, co z pozostałymi przedmiotami
zidentyfikowanymi przez Artoo?

Threepio skinął oficjalnie głową.
- Już służę, sir. Pozostałe obiekty orbitują wokół planety. Uporządkuję je rosnąco

według rozmiarów. Pierwszym z nich jest satelita komunikacyjny firmy New Republic
Engineering, drugim jacht firmy SoroSuub, model PLY-3000, a trzecim liniowiec Do-
brutz DB-4...

- SoroSuub 3000?! To przecież „Ślicznotka"! - wykrzyknął Lando, wymachując

pięścią w powietrzu. - Nie do wiary, chyba jednak uda nam się stąd wydostać! Gdzie
onajest? Artoo, oświetl moją piękną damę...

Życzenie Landa utonęło w zgiełku odgłosów radości, wydawanych przez parę ro-

botów.

Tylko Lobot nie przyłączył się do świętujących.
- Lando, proszę cię, poczekaj - odezwał się po chwili. - Coś tu nie pasuje.
- O czym ty gadasz? - spytał Lando, puszczając ścienne uchwyty i żeglując w stro-

nę cyborga. - Nasz statek jest w pobliżu. Musimy tylko grzecznie poprosić wagabundę,
żeby wciągnął pazury i pozwolił nam przywołać „Ślicznotkę". Pomyśl tylko: żarcie,
gorący prysznic, grawitacja...

Lobot potrząsnął głową.
- Lando, proszę cię, posłuchaj choć przez chwilę. Miałeś rację: skoro to system

Quellich, a model jest tak dokładny, że pokazuje nawet obiekty wielkości satelity ko-
munikacyjnegoi w dodatku tak szczegółowo, że Artoo jest w stanie zidentyfikować
statki, to... gdzie się podziały księżyce Maltha Obex?


- Jaką przyjmiemy strategię? - spytał Hammax, przyglądając się ekranowi taktycz-

nemu nad prawym ramieniem Pakkpe-katta.

- Biorąc pod uwagę, że wagabunda jest sto razy większy od nas i znacznie więcej

niż sto razy lepiej uzbrojony, powinniśmy raczej zastanawiać się, jaka będzie jego stra-
tegia.

- Jak blisko chce pan go dopuścić? Pakkpekatt podrapał się po piersi.
- To także zależy od niego.
- Efektywny promień strefy obronnej wagabundy nad Gmar Askilon miał długość

dwunastu kilometrów - rzekł Taisden. -Biorąc pod uwagę rozmiary tej orbity, nie po-
winniśmy mieć kłopotów z utrzymaniem strefy bezpieczeństwa rzędu nawet tysiąca
dwustu kilometrów. Moim zdaniem to więcej niż wystarczający dystans.

- Czy nie powinniśmy przynajmniej spróbować skontaktować się z generałem Cal-

rissianem? - spytał Hammax.

- Nie chciałbym spłoszyć wagabundy - odparł Pakkpekatt. -Nad Gmar Askilon

szło nam bardzo dobrze, dopóki siedzieliśmy cicho, używając jedynie biernych skane-
rów. Niech tak zostanie, przynajmniej do czasu, aż dowiemy się, po co tu wrócił.

- Byłoby miło dowiedzieć się, czy na pokładzie jest jeszcze ktoś żywy - mruknął

Hammax. - Jeśli mam wejść do środka, to...

background image

Michael P. Kube-McDowell

233

- Przyjdzie pora i na to - uciął Pakkpekatt. - Na razie chcę tu mieć zupełną ciszę.

Czy możemy dosięgnąć „Uskok Penga" sygnałem kierunkowym?

- Jeszcze przez minutę, zanim zniknie za horyzontem po nocnej stronie planety.
- Proszę poinformować jego załogę o tym, co tu robimy. Niech przestrzegają ści-

słej ciszy radiowej, nie używają aktywnych sensorów i będą gotowi do ewakuacji - po-
lecił Pakkpekatt, studiując dane wyświetlone na ekranie taktycznym. -W obecnej sytua-
cji najbardziej opłaci nam się cierpliwość.

- Przecież to nic trudnego - zżymał się Lando, wciskając się w tunel, w którym

tkwił Lobot. - Powiedz mu, że chcemy wyjść. Niech przyrzeknie, że nie usmaży moje-
go jachtu przy próbie podejścia. Tylko tyle. O nic więcej nie prosimy. A kiedy już się
stąd wyniesiemy, poleci sobie, dokąd zechce, i będzie robił to, na co przyjdzie mu
ochota.

- Jeśli spróbuje dokądkolwiek polecieć, może nie przeżyć -zauważył Lobot. - I to

właśnie muszę mu przede wszystkim uświadomić. \

- A co nas to obchodzi, skoro będziemy wtedy daleko stąd? -obruszył się Lando. -

Zdaje mi się, że roboty już knują, jak by tu nadać duplikat sygnału przywoławczego.
Wcale nie mam ochoty przekazywać spraw w ich ręce.

- Reagujesz w zadziwiająco ograniczony sposób - zmartwił się Lobot. - Nie ob-

chodzi cię ani los tego statku, ani zagadka księżyców planety, ani nawet to, skąd się tu
wzięła „Ślicznotka"...

- Zgadza się. Obchodzi mnie tylko to, jak się stąd wydostać żywcem — odparował

Lando. - A jeśli martwisz się o cokolwiek innego, to powiem ci, że to ty masz problem,
a nie ja. Dajże spokój! Już czuję smak trannańskich nugatów i dothańskiej brandy, cze-
kających na mnie w salonie. Powiedz „przepraszam" i zacznij wysilać mózgownicę,
próbując wyjaśnić wagabundzie, żeby nie strzelał do naszej łodzi ratunkowej i dał nam
przepustki na drogę.

- Zobaczę, co się da zrobić - powiedział Lobot marszcząc brwi. -Nie wiem tylko,

dlaczego uważasz, że zaszły jakieś zmiany. Ten statek nie przyjmie ode mnie rozka-
zów.

- Jeżeli naprawdę przejmujesz się losem tego statku, to lepiej, żebyś się mylił, bo

skoro „Ślicznotka" tu jest, to i reszta zespołu musi być niedaleko. Jeśli „Sławny" i „Ma-
ruder" będą musiały wydobyć nas stąd siłą, nie będzie to ani delikatne, ani ładne.

- Spróbuję - westchnął Lobot. Lando klepnął go po udzie.
- Grzeczny chłopak. Będę w pobliżu.

Wagabunda zbliżył się do Maltha Obex z dużą prędkością, zatrzymując się dopie-

ro na wstecznej, wysokiej orbicie około-równikowej. Poruszając się wolniej niż obraca-
jąca się majesta-tycznie planeta, mógł pozostawać po nasłonecznionej stronie przez
prawie trzydzieści godzin, podczas gdy glob zdawał się kręcić leniwie w przeciwnym
niż zwykle kierunku.

- O co mu może chodzić? - spytał Pakkpekatt. - Ma ktoś jakąś koncepcją?
- Drobiazgowe skanowanie powierzchni - zasugerował Tais-den. - Szuka czegoś.

background image

Próba Tyrana

234

- Albo zażywa słonecznej kąpieli - rzucił Hammax. - Tam, skąd wraca, było raczej

chłodno - dodał, widząc zdziwione spojrzenia pozostałych. - Doktor Eckels mówił, że
to twór biologiczny, prawda?

- Starajmy się nie antropomorfizować — upomniał go Pakkpekatt. - Agencie Tais-

den, zdaje się, że tuż przed przekroczeniem terminatora statek Quellich minie nas w
bardzo niewielkiej odległości... o ile nie opuści bieżącej orbity.

- Będzie dokładnie sześćdziesiąt kilometrów od nas - uściślił Taisden. - Dziewięt-

naście godzin później przejdzie w identycznej odległości od „Uskoku Penga". Uważa
pan, że to wystarczający dystans, pułkowniku?

- Wolałbym być trochę dalej.
- Nie możemy zmienić orbity, nie zwracając na siebie uwagi - stwierdził Taisden. -

Jeśli zostanie tam, gdzie jest...

Pakkpekatt syknął i drgnął, jakby przeszedł go dreszcz. Przejmowanie inicjatywy

w takich okolicznościach było wbrew jego naturze i nawykom.

- Możemy nie mieć wyboru. - Będziemy musieli zwrócić na siebie uwagę w ten

czy inny sposób - oznajmił, siadając z powrotem w fotelu. - A skoro tak, to lepiej zro-
bić to teraz, gdy wagabunda jest w bezpiecznej odległości.

- Dalej już być nie może.
Pakkpekatt wyciągnął ręce i delikatnie chwycił za stery.
- Zawiadomcie pozostałych. Potem wywołajcie Calrissiana na częstotliwości, do

której dostrojony był komlink jego skafandra podczas spotkania nad Gmar Askilon.
Niech sygnał przejdzie najpierw przez satelitę.

- Chwileczkę, a co się stanie, jeśli układ podporządkowania jachtu znowu zostanie

uruchomiony? - zaniepokoił się Hammax. Zakładamy, że do tego nie dojdzie, ale nawet
jeśli przyjmiemy, że generał i jego pomocnik zostali wyłączeni z akcji, to czy jeden z
droidów nie mógłby tego zrobić?

- Miejmy nadzieję, że nie uczynią tego, dopóki wiąże się to z niebezpieczeństwem

- rzekł ponuro Pakkpekatt. - Proszę wysłać sygnał.

Chwilę później z głośnika dobiegł nieco drżący, schrypnięty i zniecierpliwiony

głos Lando Calrissiana. - O co chodzi, Three-pio? Czego znowu chcesz?

- Sir, janie...
- Calrissian! - ryknął Pakkpekatt. - Co ty tam robisz żywy?!
- Pakkpekatt! - odkrzyknął Lando. - A co ty robisz na moim statku?! I dlaczego

siedzisz z założonymi rękami?

- Czekamy na zaproszenie, generale - odpowiedział Ham-max.
- Hammax, czy to ty?!
- Mówili, że już po tobie, ale ja ciągle powtarzałem, że to przesadny optymizm.
- Gadasz jak zadłużony hazardzista - odparował Calrissian. -Coś ci powiem, puł-

kowniku: odpuszczę ci połowę win, jeśli podrzucisz mnie do Imperiał City.

- Lepiej dorzuć coś do tej oferty. Nikt mi nic nie zrobi, nawet jeśli przywiozę was

z tej wycieczki w czarnych workach.

background image

Michael P. Kube-McDowell

235

Choć to właśnie wybuch jego własnej serdeczności spowodował, że dialog przy-

brał tak nieoficjalną formę, Pakkpekatt postanowił nadać mu bardziej służbowy charak-
ter.

- Generale Calrissian, proszę przybliżyć nam waszą sytuację.
- Nasza sytuację? Niech pomyślę, czego jeszcze nie wiecie... No cóż, statek jest

pusty i całkowicie zautomatyzowany. To produkt bioinżynierii. Jesteśmy jedynymi pa-
sażerami. Na razie jakoś się trzymamy. Lobot, doszedłeś do czegoś? A słyszałeś całą
rozmowę?... Co u was, pułkowniku? Gdzie zespół?

- Teraz my jesteśmy całym zespołem - odparł Pakkpekatt. -Pozostałe jednostki

odwołano do innych zadań, a pańską ekipę spisano na straty.

- To nie było śmieszne, pułkowniku - warknął Lando. -Admirał nigdy by tego nie

zrobił.

- Niby który? Po Coruscant łażą ich całe stada - zaśmiał się Hammax. - Generał

Rieekan skasował misję po tym, jak dał pan nogę razem ze statkiem, na który polował.

Pakkpekatt skarcił kapitana wzrokiem.- Generale Calrissian, szukaliśmy was, od-

kąd wagabunda uciekł w nadprzestrzeń. Mamy kompletny kod genetyczny Quellich i
autoresponder przygotowany do nadania odpowiedzi. Zamiast działać na siłę, wolałbym
poczekać i zobaczyć...

Zrezygnowany Lando zaśmiał się cicho.
- Mogłem to przewidzieć. Wracamy do punktu wyjścia, prawda, pułkowniku?
- .. .Zobaczyć, czy, jak już wspominał kapitan Hammax, wagabunda nie wyśle

nam zaproszenia - dokończył Pakkpekatt. -Rozumiem, że chciałby pan wydostać się
stamtąd jak najszybciej, ale czy nie moglibyście poczekać jeszcze kilka godzin? Być
może udałoby nam się, jak mi doradzono, użyć klucza, zamiast wyważać drzwi.

Lando westchnął ciężko.
- Chylę czoło przed niezmierzoną mądrością pańskiego doradcy. Poczekamy jesz-

cze trochę.


Mijały godziny, a wagabunda wciąż przeszukiwał powierzchnię Maltha Obex, na-

słuchując sygnału, na który kazano mu czekać, niosącego dalsze instrukcje.

Odwiedzał to miejsce już pięciokrotnie, posłusznie realizując plan, który zapisano

w tworzących go komórkach. Przybywał na spotkanie z tymi, którzy powołali go do
istnienia, a potem wysłali w kosmiczną pustkę. Już pięć razy czekał i szukał, skąpany w
ożywczej energii N'oka Brath - Jarzącej się skały". Za każdym razem odlatywał z ni-
czym, nie będąc wystarczająco świadomą formą życia, by przeżywać zawód, lecz wie-
dząc, że zadanie nie zostało wykonane.

Nigdy przedtem jednak nie pojawiał się tu tak okaleczony -poparzony i zatruty

przez potężne impulsy energii, która dostała się do ustroju tymi samymi drogami, któ-
rymi docierały ożywcze promienie N'oka Brath. Oparzenia goiły się, lecz trucizna po-
została, a wraz z nią pamięć o wyglądzie i sposobie działania napastników.

Nigdy przedtem wagabunda nie zastał na orbicie innych czekających - niewielkich

stworzeń krążących nad Brath Quella, „ojczystą skałą", początkiem jego drugiej drogi.
Miały dziwne kształty i nie śpiewały. Skoro nie próbowały zbliżyć się do niego ani na-

background image

Próba Tyrana

236

wiązać kontaktu, zostawił je w spokoju - nie miał na tę okoliczność żadnych rozkazów.
Mimo to uważnie obserwował nieznane stworzenia.

Gdy minął wyznaczony czas oczekiwania, wagabunda zaczął śpiewać. Po raz

pierwszy w historii jego wizyt na ojczystej planecie usłyszał odpowiedź...

Nie przyszła ona jednak z Brath Quella, lecz z jednego z malutkich jajeczek krążą-

cych nad planetą. Jej dźwięk był chrapliwy; brakowało mu łagodnej siły Brath Quella.
Wagabunda sięgnął wstecz pamięcią i znalazł wyjaśnienie: forma bez treści, podstęp,
zew drapieżnika.

Na okoliczność spotkania z drapieżcą nie brakowało rozkazów.

Gdy wagabunda wreszcie przerwał milczenie i nadał czter-nastosekundowe zapy-

tanie, usłyszał je tylko Taisden, dyżurujący w sterowni.

Hammax drzemał w swojej kabinie, ubrany w skafander bojowy, ale bez butów i

rękawic. Pleck siedział na pokładzie obserwacyjnym, próbując wymyślić bardziej reali-
styczną teorię tłumaczącą ruchy wykonywane przez statek Quellich, niż „kłopoty z wa-
dliwym magnetometrem". Pakkpekatt z Eckelsem zamknęli się w salonie Landa i pro-
wadzili zażartą dyskusję na temat szokującej dla archeologa nowiny, iż na pokładzie
wagabundy znajduje się ekipa Wywiadu Nowej Republiki.

Alarm wszczęty przez Taisdena oderwał wszystkich od zajęć. Jedynie Pleck nie

popędził do sterowni.

- Nie wiem, jakie było pytanie, ale wysyłamy odpowiedź - poinformował przyby-

łych Taisden. - Cel zmienia orbitę i przyspiesza.

- Leci w naszą stronę?
- Nie, w kierunku satelity.
- Jak chce, to potrafi przyspieszyć - mruknął Hammax kręcąc głową.
- Czy to dobrze? - zaniepokoił się Eckels. - Czy tego właśnie oczekiwaliście?
- Możliwe - odparł Taisden. - Jeśli wagabunda zachowa się grzecznie, następnym

razem nadamy odpowiedź bezpośrednio ze „Ślicznotki"...

W tym momencie dziób okrętu Quellich rozjarzył się na niebiesko, co widać było

nie tylko na ekranach, ale i gołym okiem, przez iluminator.- Rozwali go - mruknął
Pakkpekatt.

- Niemożliwe - zaoponował Taisden. - Ma do satelity jeszcze ze trzy tysiące kilo-

metrów...

Trzy wąskie, lecz bardzo jaskrawe wiązki energii przecięły ciemność i zbiegły się

w punkcie odległym o trzy tysiące czterysta dziewięć kilometrów od dziobu wagabun-
dy. W miejscu przecięcia nastąpiła niewielka eksplozja, której blask był jednak tak in-
tensywny, że na moment oślepił obserwatorów. Potem lśnienie ustąpiło, śmiercionośne
smugi znikły, a w przestrzeni unosiła się jedynie szybko rozszerzająca się chmura roz-
bitej na atomy pla-stali i strzępów metalu, połyskujących w świetle N'oka Brath.

- Nie zachował się grzecznie - szepnął zdumiony Hammax. -Cóż to za broń?!
Zanim wagabunda skręcił w stronę satelity, Taisden wyłączył autoresponder. W tej

samej chwili Pakkpekatt pociągnął manetkę akceleratora, kierując „Ślicznotkę" ku niż-
szej, szybszej orbicie, by znaleźć się za horyzontem, poza zasięgiem statku Quellich.

background image

Michael P. Kube-McDowell

237

- Nad Gmar Askilon w dowolnym momencie mógł załatwić cały zespół uderze-

niowy - stwierdził Taisden, z niedowierzaniem kręcąc głową.

- Połączcie mnie z Calrissianem - polecił Pakkpekatt. - Niech sygnał przejdzie

przez jednego ze starych satelitów rozstawionych przez „Uskok Penga".

- Gotowe - odezwał się Taisden. - Kanał drugi.
- Generale - zaczął Pakkpekatt. - Tu „Ślicznotka". Dlaczego do nas strzelacie?
- To nie my - obruszył się Lando. - Jakim sygnałem odpowiedzieliście wagabun-

dzie? Dlaczego uciekacie?

- Jeśli pański jacht ma urządzenie maskujące albo niezniszczalne osłony, generale,

to teraz jest najlepszy moment, żeby nam o tym powiedzieć.

Odpowiedź Landa utonęła pośród trzasków wyładowań elektrostatycznych, w tej

bowiem właśnie chwili wagabunda oddał strzał na odległość niemal ośmiu tysięcy ki-
lometrów, unicestwiając satelitę ORS-2.

- Pomysł schowania się za horyzontem z każdą minutą wydaje mi się coraz lepszy

- mruknął Pakkpekatt.

- Sześć minut.
- Pułkowniku - odezwał się Eckels drżącym głosem. - Może należałoby nadać całą

sekwencję, korzystając z tego, że mamy ostatniego sprawnego satelitę? Cokolwiek
oznaczała poprzednia transmisja, najwyraźniej nie została dobrze przyjęta. Może po-
winniśmy być bardziej przekonywający albo zaskakujący...? Pakkpekatt spojrzał pyta-
jąco na Taisdena.

- Nie mam lepszego pomysłu, pułkowniku.
- W takim razie proszę to zrobić. Doktorze...
- Tak. Chciałbym porozumieć się z „Uskokiem Penga". Po drugiej stronie odezwał

się kapitan Barjas.

- Dobrze, że pana słyszę, doktorze. Martwiliśmy się, kiedy nagle padły dwa sateli-

ty.

- Wagabunda zrobił się agresywny - odparł Eckels. - Czy wszyscy dotarli już na

pokład?

- Z wyjątkiem pana. Przed chwilą zabraliśmy ostatniego badacza.
- Doskonale. Rozkazuję natychmiast opuścić orbitę i skoczyć do umówionego

punktu spotkania numer jeden.

- Tak jest, doktorze Eckels. Powodzenia, sir.
- Nic nam nie będzie. Proszę zadbać o moich ludzi.
- Osiem minut do horyzontu - zameldował Taisden.
- Jak to?! Jakim cudem mogliśmy skrócić dystans do wagabundy?
- Cel podąża w stronę satelity ORS-1, który w tej chwili nadaje pełną sekwencję

kodu.

Hammax potrząsnął głową.
- Ukrycie się za bryłą planety może być trudniejsze niż nam się wydawało.
- „Uskok Penga" ruszył - oznajmił Taisden.
- Może odzew powinien być nadany z powierzchni planety... - zaczął Eckels.
Pakkpekatt zignorował go.

background image

Próba Tyrana

238

- Czy mamy wolną częstotliwość na ORS-1?
- Możemy mieć - odpowiedział Taisden.
- Chcę pomówić z Calrissianem. Palce agenta zatańczyły na klawiaturze.
- Gotowe, na dwójce.
- Generale, tu Pakkpekatt.
- Pułkowniku - zgłosił się Lando. - Wygląda na to, że robi się gorąco. Czy to od-

powiedni moment, żeby wspomnieć, że mój jacht nie jest ubezpieczony? Może ze-
chciałby pan uciekać nieco szybciej...- Generale Calrissian, nie wiem, jak długo uda
nam się utrzymać łączność. Czy jesteście w stanie jakoś powstrzymać to, co się dzieje?

- Nie sądzę - odparł Lando. - Przed chwilą miałem tu mały bunt... Mój dobry przy-

jaciel Lobot przelał energię z jedynego bla-stera do ogniw jednego z droidów. Roboty
są teraz po jego stronie.

- Zna pan jakiś słaby punkt wagabundy, który moglibyśmy wykorzystać?
- Tak. Potrzebne wam działo blasterowe, co najmniej tak potężne jak na krążowni-

ku. Kadłub nie jest opancerzony, brak też osłon energetycznych... no, przynajmniej
działających na naszych częstotliwościach. Porządna dziura w poszyciu zrobi swoje, ale
musicie trafić za pierwszym strzałem.

W tle rozległ się drugi głos:
- Lando, wagabunda na to nie zasługuje...
Eckels również zaprotestował, skutecznie zagłuszając Lobota.
- To rozwiązanie nie do przyjęcia, pułkowniku. Mamy do czynienia z unikatem,

nie spotykanym dotąd...

- ...i śmiercionośnym - wpadł mu w słowo Pakkpekatt. -Przyjąłem do wiadomości,

generale. Proszę pozostać w gotowości. - Pułkownik gestem polecił Taisdenowi uru-
chomić nadajnik. - Hiperkomem, kodowane. Do Rieekana i Collomusa.

- Proszę zaczynać.
- Tu pułkownik Pakkpekatt, dowódca zespołu uderzeniowego Teljkon, aktualnie

nad Maltha Obex. Potwierdzam: odnaleźliśmy wagabundę i nawiązaliśmy kontakt z na-
szą ekipąna pokładzie. Obiekt stał się jednak agresywny i nie jesteśmy w stanie po-
dejść...

Sterownia na ułamek sekundy utonęła w jaskrawym świetle, sygnalizującym nagłe

zniknięcie trzeciego satelity.

- ...bliżej. Możemy bezpiecznie skoczyć w nadprzestrzeń, wykorzystując osłonę

planety, ale to oznaczałoby przerwanie kontaktu z obiektem. Jestem za podtrzymaniem
kontaktu i proszę o natychmiastowe wsparcie w celu przedsięwzięcia akcji ratunkowej.
- Przerwał na chwilę, jak gdyby nasłuchiwał, po czym dodał: - Wysyłanie krążownika
nie ma sensu; lepiej od razu niszczyciel gwiezdny albo i dwa. Powstrzymanie waga-
bundy wymaga udziału graczy wagi ciężkiej.

background image

Michael P. Kube-McDowell

239

R O Z D Z I A Ł

16

Rankiem po bitwie o N'zoth liniowiec korporacji Kell Plath „Gwiezdny Poranek"

wszedł do systemu. Jego dowódca poprosił o pozwolenie na przybicie do burty „Nieu-
straszonego" w celu zabrania pasażerów.

Wiadomość o tym nie dotyczyła Luke'a bezpośrednio, więc nie wiedział o niczym

aż do chwili, gdy Wialu poprosiła go do kabiny, którą dzieliła z Akanah. Gdy wszedł,
kobiety kończyły porządkowanie pomieszczenia, przygotowując się do odlotu. Akanah
powitała go gorącym uściskiem.

- Słyszałeś nowiny? Nasz statek będzie tu za godzinę. Luke odwrócił się w stronę

Wialu.

- Wracacie na J't'p'tan?
- Odchodzimy stąd na dobre - odpowiedziała. - Pora znaleźć sobie spokojniejsze

miejsce. Będziemy opłakiwać nasze siostry i leczyć rany, ucząc się lekcji, jaką były dla
nas wydarzenia na J't'p'tan i na nowo próbując się skupić.

Luke zmrużył oczy.
- Czy to znaczy, że pozostali członkowie Kręgu są już na pokładzie?
- Nie jesteśmy już potrzebni na J't'p'tan.
- Więc Fallanassi znowu znikną?
- Nie potrzebujemy zainteresowania obcych - zdecydowanie odpowiedziała Wialu.

- To, co się stało, kosztowało nas utratę prywatności. Odejdziemy tak daleko i na tak
długo, żeby ją odzyskać.- Raczej nie oczekuję zaproszenia z waszej strony - rzekł Luke,
spoglądając na Akanah.

- Szkoda, że nie mamy więcej czasu - powiedziała, uśmiechając się smutno. -

Chciałabym dokończyć to, co zaczęłam. To nie fair w stosunku do ciebie, że złożyłam
obietnicę nie wiedząc, czy będę mogła jej dotrzymać.

- Nie fair - powtórzył Luke. - To chyba nie dość mocne słowo. Złożyłaś jeszcze

inne przyrzeczenie: to, które sprawiło, że wyruszyłem w tę podróż, a przecież musiałaś
wiedzieć, że nie zdołasz go spełnić, bo gdy odnajdziemy Krąg, napotkam ścianę mil-
czenia - dokończył, po czym spojrzał w stronę Wialu. - Chyba że zaprosiłyście mnie
tutaj, żeby powiedzieć coś więcej niż „do widzenia".

- Nie możesz żądać tego od niej, Luke...

background image

Próba Tyrana

240

- Dlaczego? - przerwał ostro. - Zadała sobie trud pozostawienia ukrytych znaków

w pięciu sektorach tylko po to, by jedno zagubione dziecko mogło znaleźć drogę do
domu, a gdy drugie staje u drzwi i puka, nawet nie próbuje mu otworzyć. Możesz mi
przynajmniej wyjaśnić - zwrócił się do Wialu - dlaczego witacie Akanah z otwartymi
ramionami, a mnie odsyłacie z kwitkiem?

- Akanah jest z Fallanassich, przez więzy krwi i woli - odpowiedziała spokojnie

Wialu. - Nie twierdzimy, że jesteś jednym z nas, Luke'u Skywalkerze.

- Nie twierdzicie, że... co chcesz przez to powiedzieć?! Że Nashira nie jest moją

matką? A może to, że moja matka nie należała do Kręgu?

Wialu skinęła głową w stronę Akanah.
- Tylko ona może ci odpowiedzieć.
Luke spojrzał pytająco na Akanah, która z zakłopotaniem odwróciła wzrok i przy-

siadła na brzegu koi, jakby bała się, że posłanie runie pod jej ciężarem.

- Nic nie wiem o twojej matce, Luke - powiedziała cicho. -Nie powiedziałam ci też

prawdy o mojej.

Wszystkie uczucia, które targały Lukiem - prócz ciekawości- zgasły w jednej

chwili.

- A cóż twoja matka ma z tym wspólnego?
- Pamiętasz, kiedy opowiedziałam ci, jak wyglądało moje życie na Carratos i o

tym, że moja opiekunka zabrała pieniądze i znikła...

- Talsava - przypomniał sobie Luke. - Pamiętam. Akanah spojrzała mu prosto w

oczy.

- Wszystko, co ci o niej powiedziałam, jest prawdą, z wyjątkiem jednej rzeczy: na-

zywała się Isela Talsava Norand i była moją matką- szepnęła. - To ona sprowadziła Im-
perium do Fallanassich.

Luke bez słowa opadł na krzesło, a Wialu podjęła opowieść.
- Nie mogliśmy pozwolić Iseli pozostać w Kręgu, skoro dopuściła się zdrady. Nie

mogliśmy jej powiedzieć, dokąd się udamy opuściwszy Lucazec. Została wygnana z
Kręgu, nim podjęliśmy decyzję. Nie wypędziliśmy Akanah... chcieliśmy, żeby z nami
została. Dbalibyśmy o nią, dokończyli szkolenie i obdarzyli miłością.

Niestety, Isela odrzuciła naszą ofertę i zabrała Akanah ze sobą. Jej decyzja była

dla nas bolesna - wszak postanowiła ukarać córkę za własne przewinienia. W dniu, w
którym opuściły Lucazec, w Kręgu zapanowały żal i gniew. Powodowana rozpaczą,
obiecałam Akanah, że oznaczymy drogę tak, by jeśli zechce, mogła nas odnaleźć. -
Spojrzała czule na Akanah i dokończyła: - Minęło tak wiele lat, że nie spodziewałam
się, byśmy ją jeszcze kiedyś zobaczyły.

- A ja myślałam, że już nigdy nie opuszczę Carratos.
- Dlaczego wcześniej tego nie zrobiłaś? - spytał Luke.
- Powiedziałam ci prawdę o tym, jak żyłam. Kiedy wybuchła wojna, zostałam sa-

ma, pozbawiona środków do życia. Musiałam nauczyć się żyć w świecie rządzonym
zupełnie innymi zasadami, nie mając nikogo, kto mógłby mnie poprowadzić i o-
chronić. Wyznałam już Wialu, jak nadużywałam tego, czego nauczyłam się w Kręgu,
by przetrwać, i jak upodobniłam się do tych, z którymi przyszło mi żyć.

background image

Michael P. Kube-McDowell

241

Akanah spuściła wzrok i uśmiechnęła się, jakby nasunęły się jej miłe wspomnie-

nia.

- Potem zdarzył się cud: pojawił się Andras i stworzył dla mnie oazę spokoju. Oto-

czył mnie miłością i choć mogłam wtedy opuścić Carratos, nie chciałam tego uczynić.

- Po co więc wciągnęłaś mnie w to wszystko, kiedy wreszcie zdecydowałaś się

wyruszyć? - spytał Luke. - Przecież nie potrzebowałaś mojej pomocy w odnalezieniu
Fallanassich ani w dotarciu do nich, choć starałaś się wmówić mi, że tak jest. Imperialni
agenci na Lucazec również nie istnieli, prawda? Nikt nas nie ścigał.- Nie - przyznała. -
To był tylko test. Musiałam dowiedzieć się, kim jesteś, czego mogę się po tobie spo-
dziewać i od czego zacząć.

- Krew... - przypomniał Luke.
- To był błąd - odparła. - Czułam, że jesteś zaskoczony, i pomyślałam, że czymś

się zdradziłam. Nigdy przedtem nie widziałam, jak miecz świetlny tnie ciało. Musiałam
jakoś skierować twoją uwagę ku mnie i ku Nashirze, inaczej straciłabym cię.

- Straciła? Nadal nie pojmuję... Co chciałaś osiągnąć, używając podstępu?
Z oczami przepełnionymi smutkiem Akanah powoli pokręciła głową.
- Nic, a przynajmniej nic dla siebie. To, co mi dałeś i co tak wiele dla mnie znaczy,

wydarzyło się niespodziewanie; nie planowałam tego.

- Więc dlaczego?
- Bałam się ciebie - odpowiedziała wprost.
- Nie rozumiem.
- Luke, ja poznałam wojnę od podszewki, od strony, po której nie ma bohaterów;

są wyłącznie ofiary. Wiedziałam, czym jest siła, jak można jej użyć i co to znaczy nie
mieć jej w świecie, w którym tylko ona się liczy. - Po smutnych oczach Akanah widać
było, jak wielką wagę mają dla niej te słowa. - Miałam dziesięć lat, kiedy szturmowcy
Imperatora roznieśli pół galaktyki. Przeżyłam dzieciństwo w raju i dojrzewanie w pie-
kle. Mam powody, by obawiać się siły.

- Myślałaś... a może wciąż myślisz... że jestem równie groźny, jak Imperator i jego

żołnierze?

- Nie chodzi tylko o ciebie - wyjaśniła. — Trenujesz innych, aby szli w twoje śla-

dy. Tam, gdzie był jeden, teraz jest wielu, a będzie jeszcze więcej. Musiałam cię poznać
i sprawdzić, co takiego jest w tobie, co równoważy twoją niebezpieczną siłę. Chciałam
się też przekonać, czy zdołam przekazać ci choć część tego, czego nauczono mnie w
Kręgu. Czegoś ci brakowało... lekkości, spokoju, akceptacji? Próbowałam pomóc ci je
odnaleźć.

- Okłamując mnie - dokończył Luke, zrywając się na równe nogi pod wpływem

emocji.

Akanah uśmiechnęła się smętnie.
- Jak widzisz, nawet Fallanassi zniżają się czasem do podstępu.
- Zatem Nashira była jedynie twoim wymysłem? Odbiciem moich pragnień?
- Nie. Była czymś więcej.
- Akanah... - odezwała się Wialu ostrzegawczym tonem.

background image

Próba Tyrana

242

- Muszę mu powiedzieć - podniosła głos, czując nagły przypływ gniewu. - Utrzy-

mywanie tajemnicy byłoby kolejnym kłamstwem. - Wstała i podeszła o krok bliżej w
stronę Luke'a. -W drugim roku naszego wygnania na Carratos przybyła pewna kobieta,
by rozmówić się z Iselą. Była z Fallanassich, ale nie znałam jej, bo nie należała do Krę-
gu na Lucazec. Mieszkała u nas przez pięć dni i spędzała długie godziny na rozmowach
z moją matką.

Akanah odwróciła się ku Wialu.
- Myślę, że to Krąg ją przysłał, żeby spróbowała mnie odzyskać. Może nawet za-

brałaby mnie ze sobą, gdyby przekonała matkę. Zastanawiałam się, czy Isela nie na-
mówi jej, by przysłała jakąś okrągłą sumkę i w ten sposób kupiła moją wolność. Któż
mógł przypuszczać, że matka przyjmie pieniądze i po prostu mnie porzuci?

Z beznamiętnej twarzy Wialu nie można było odczytać ani potwierdzenia tych

słów, ani żalu. Akanah patrzyła jej w oczy przez dłuższą chwilę, po czym znowu zwró-
ciła się do Luke'a.

- Owa kobieta miała na imię Nashira. Była piękna i dobra dla mnie... tak dobra, że

kojarzyła mi się ze wszystkim, czym nie była Isela. Traktowała mnie tak, jakbym była
kimś ważnym dla niej i otworzyła przede mną serce. Kiedy spytałam dlaczego, odpo-
wiedziała, że Imperator zabrał jej dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Od tej pory sta-
rała się darzyć miłością wszystkie dzieci, które napotkała na swojej drodze, w nadziei,
że inni ludzie będą równie dobrzy dla jej własnych. Kiedy spytałeś mnie o twoją matkę,
opisałam tę, której córką ja sama chciałabym być... Na-shirę.

- Cały czas mówiłaś o własnych uczuciach - pokręcił głową Luke. - O swoim bólu,

o swoich marzeniach...

- Czyż nie są takie same jak twoje? - spytała. - Zajrzałam w twoje serce, Luke.

Mogłam cię zwieść tylko dlatego, że cię poznałam. Mogłam cię zwieść jedynie prawdą.

Luke odwrócił się powoli w stronę drzwi.
- Dość - powiedział. - Dość już usłyszałem. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo.

Nie wierzę w nic, co wydarzyło się od chwi-li, gdy opuściłem Coruscant. W jej milcze-
niu jest więcej prawdy niż w twoich słowach - dodał, wskazując Wialu. - Zapewne
uważasz mnie za głupca, podążającego za ułudą. Dziękuję, że otworzyłaś mi oczy,
Wialu. Życzę powodzenia w nawracaniu jej ze ścieżki Iseli na waszą.

Po tych słowach Luke opuścił kabinę, nie widząc szczerych łez Akanah.

- Przyjdzie? - spytała niespokojnie Akanah.
Etahn A'baht zmarszczył brwi i spojrzał na właz znajdujący się w przeciwległym

końcu hangaru.

- Zapytam jeszcze raz moich ludzi - powiedział, sięgając po komlink i zeskakując

z rampy wiodącej do śluzy.

Gdy przeszedł między nimi tragarz wnoszący ich torby na pokład, Akanah popa-

trzyła na Wialu.

- Muszę z nim pomówić. Nie mogę tego tak zostawić.
- Jak długo mamy na ciebie czekać? - spytała łagodnie Wialu. — Wyrządziłaś mu

taką krzywdę...

background image

Michael P. Kube-McDowell

243

- Wiem- przyznała ze skruchą- ale muszę go przekonać, że nie wszystko było

kłamstwem.

- W całej galaktyce gwiazd może być tylko jedna fałszywa, ale jeśli masz ją tuż

przed sobą, nie dostrzeżesz innych. A kiedy zapatrzysz się w fałsz, staniesz się ślepa na
prawdę - tłumaczyła cierpliwie Wialu. - Trzeba ci czasu, Akanah... więcej czasu, niż
mogę ci dać.

Akanah obrzuciła powracającego A'bahta niecierpliwym spojrzeniem.
- Skoro nie możecie na mnie zaczekać, zostanę tutaj.
- Akanah, nie możesz kazać strumieniowi, żeby przypłynął do ciebie, możesz naj-

wyżej podążyć z jego nurtem.

Generał zbliżył się do oczekujących z jeszcze bardziej marsową miną.
- Luke nie odpowiada. Nikt nie wie, gdzie się podział. Nie rozumiem go... sprowa-

dził was tu, więc chyba powinien i pożegnać. Jesteśmy wam winni...

- Nie jesteście - przerwała mu dobitnie Wialu. - Wybór należał do mnie i nie pro-

szę o nic w zamian.

A'baht zakaszlał.
- Mimo to uważam, że powinienem przeprosić...
- On tu jest - stwierdziła Wialu.
Pozostali spojrzeli w stronę włazu, lecz Wialu nie spuszczała z oka jednego z pu-

stych narożników hangaru. Chwilę później Luke pojawił się tam, jakby nagle przeszedł
przez niewidzialne drzwi.

- Co u licha... - mruknął A'baht, po czym pokręcił głową z niesmakiem. - Jedi.
Akanah wybiegła Luke'owi na spotkanie,'ale zatrzymała się o krok wcześniej niż

planowała. Zamiast rzucić mu się na szyję, spojrzała tylko głęboko w oczy.

- Przyszedłem się pożegnać - powiedział Luke.
- Nie jestem pewna, czy polecę z innymi. Luke potrząsnął głową.
- Twoje miejsce jest przy nich. Wialu ma rację. Nawet ja potrafię to odczytać z

Nurtu.

- Muszę ci coś powiedzieć, zanim odejdę - powiedziała zapalczywie. - Proszę, nie

osądzaj nas po tym, co zrobiłam. Błagam, nie odrzucaj prawdy tylko dlatego, że po-
przedziło ją kłamstwo. W sztuce Fallanassich jest coś delikatnego, pięknego i uzdrawia-
jącego. Jeżeli nie udało mi się ukazać ci tego, to tylko moja wina, a nie słabość Światła
czy Białego Nurtu. Kryje się w nich głębia, której nawet ja nie pojmuję do końca, i
moc, jakiej nie doświadczyłeś.

- Doświadczyłem za to podstępu i manipulacji.
Akanah odważnie postąpiła do przodu i przyłożyła dłoń do jego piersi. - Nie zrobi-

łam tego krocząc ścieżką siły, tylko ścieżką pokoju. Z całego serca życzę ci, żeby ten
pokój udzielił się i tobie. Chciałabym, żeby jego moc wzmocniła potęgę, którą już po-
siadłeś. Zawsze życzyłam ci tego i nigdy nie żądałam nic w zamian. — Jej głos załamał
się i przeszedł niemal w szept. - Nie chciałam, żebyś cierpiał jeszcze bardziej.

Luke chwycił jej dłoń i spuścił wzrok.

background image

Próba Tyrana

244

- Wygląda na to, że muszę wybrać, w co mam wierzyć - rzekł po chwili. - Na po-

czątek dam wiarę temu, co przed chwilą powiedziałaś. Może wtedy odnajdę prawdę w
całym tym zamęcie.

Akanah spojrzała na niego z wdzięcznością.
- W takim razie mogę już odejść - powiedziała, po czym pocałowała go lekko w

policzek i odwróciła się.

Luke patrzył, jak przyjmuje ostatnie podziękowania od generała, a potem rusza w

górę po rampie, mijając Wialu, która natychmiast podążyła za nią.Akanah zawahała się
jeszcze raz; zanim znikła w śluzie, odwróciła się i posłała Luke'owi przepraszające
spojrzenie. Sky-walker zdobył się na wyrozumiały uśmiech, a po chwili już jej nie było.

A'baht podszedł do Luke'a.
- Dział łączności ma dla ciebie kilka wiadomości, Luke. Te, które przyszły dziś

rano, mają status pilnych... - zaczął.

- Luke'u Skywalkerze!
Przez chwilę szukał wzrokiem Wialu, zanim dostrzegł ją we wnętrzu śluzy. -Tak?
- Chcę cię prosić o drobną przysługę. Luke przekrzywił głowę.
- O co?
- Powiedz siostrze, że kiedy będzie gotowa podążyć własną ścieżką, z radością ją

przyjmiemy - rzekła Wialu, po czym odeszła, nie czekając na odpowiedź.

Zanim zaskoczony Luke odzyskał mowę, „Gwiezdny Poranek" już oddalał się od

doku lotniskowca, kontynuując daleką podróż.


Nie było wiadomości od Leii.
Biuro głównego archiwisty na Obroa-skai informowało, że podanie Luke'a o przy-

dzielenie badacza kontraktowego przesunęło się już na piąte miejsce w kolejce, więc
może być pewny, iż wkrótce otrzyma zamówione materiały dotyczące hasła F

ALLA

-

NASSI.
Starszy rehabilitant z pokładu fregaty medycznej „High Ha-ven" przekazał infor-

mację, że Han znowu został przeniesiony -tym razem do szpitala Floty na Coruscant.

- Nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo. Jest w lepszej formie niż wielu in-

nych pacjentów. Dzięki przenosinom będziemy mieli wolne miejsce na oddziale - tłu-
maczył terapeuta. - Biorąc pod uwagę, że komandor dysponuje własnym środkiem
transportu, uznaliśmy, iż będzie to najlepsze rozwiązanie. - Po chwili zmarszczył czoło
i dodał: - Poza tym Wookiee nalegał.

Trzecią wiadomość nadesłał Streen. Był to sumienny raport z działalności akade-

mii na Yavinie Cztery. Luke był w takim nastroju, że nie chciało mu się nawet przesłu-
chać go do końca.

Ostatni plik nadano z Alpha Blue.
- Witaj, Luke - powitał go admirał Drayson. - Teraz, kiedy trochę się tam u was

uspokoiło, chcę cię tylko zawiadomić, że znalazłem twoje droidy. Możesz je odebrać,
kiedy zechcesz. Obawiam się jednak, że będziesz musiał wybrać się po nie osobiście.

background image

Michael P. Kube-McDowell

245

- Jest pan pewien? - spytał szef personelu technicznego, depcząc po piętach Lu-

ke'owi, przeprowadzającemu zewnętrzną procedurę przedstartową „Leniwca". - Mimo
strat, które ponieśliśmy, kapitan Morano z pewnością chętnie dałby panu jakiś inny sta-
tek...

- Jestem pewien - uciął Luke, kucając pod płatem ogonowym.
- No, bo w końcu to przecież wy, Jedi, wygraliście dla nas tę bitwę, płosząc nisz-

czyciele tą całą flotą fantomów - nie ustępował szef. - To nie fair, żeby teraz latał pan
takim niskobudże-towym...

- Wcale nie było tak, jak pan mówi - przerwał mu znowu Luke, stając na stopniu

drabinki. - A ten stateczek akurat nieźle mi służy.

Szef podrapał się po głowie.
- Skoro tak pan mówi... - Obejrzał się przez ramię. - Pewnie generał przyjdzie pa-

na pożegnać, co?

- Nie wie nawet, że odlatuję- odparł Luke, wrzucając torbę przez otwarty właz. -

Będę wdzięczny, jeśli nie pospieszy się pan z powiadomieniem go o tym.

- No to mamy mały kłopot - zmarszczył czoło szef. - Nic nie może opuścić pokła-

du startowego bez autoryzacji z mostka.

- To nie mój problem - uśmiechnął się Luke, wspinając się po drabince. - Cywilny

pilot, cywilny statek. W ogóle nie powinno go tu być. Tylko przepuśćcie mnie przez
osłonę myśliwców. „Leniwiec" nie jest zbyt dobry w efektownych ucieczkach.

- Jasne - mruknął szef bez przekonania. - Dla pana mogę to zrobić, ale proszę mi

przynajmniej powiedzieć, dokąd się pan wybiera, żebym mógł coś zameldować kontroli
lotów.

- Nie było rozmowy na ten temat - odparł Luke, uruchamiając mechanizm włazu. -

Po prostu niech pan zaznaczy w rejestrze, że odleciałem. I proszę podziękować swoim
ludziom, że tak szybko przygotowali maszynę.Wkrótce potem Luke i „Leniwiec" zanu-
rzyli się w gościnnej samotni nadprzestrzeni, rozpoczynając długi skok do Maltha
Obex.


Pod koniec podróży Luke poczuł, że zachodzą w nim jakieś zmiany. Pomyślał, że

statek jest kokonem, w którym on - niczym owad - przechodzi metamorfozę.

Zaczął tęsknić za czasem spędzonym zAkanah. Brakowało mu długich rozmów i

posmaku towarzyszących im emocji. Całą podróż spędził w milczeniu, przywołując
wspomnienia i manipulując nimi. Uporządkował je, wyrzucając niektóre z pamięci, in-
ne zaś zapisując na nowo. Potem wziął kilka przypadkowych przedmiotów i całymi go-
dzinami ćwiczył jedyną umiejętność Fallanassich, jaką udało mu się opanować.

Nim doszedł do perfekcji, wokół statku znowu pojawiła się galaktyka, przed dzio-

bem zaś - Maltha Obex w pełnej krasie. Luke nie był jeszcze pewien, jakim będzie
człowiekiem, gdy zmiany w jego psychice dobiegną końca. Na razie cieszył się tym, że
wraca między swoich i że otworzyło się przed nim tyle nowych możliwości.


„Ślicznotka" już od kilku dni umykała przed teljkońskim wa-gabundą, kryjąc się

przed potężnym i nieobliczalnym okrętem za linią horyzontu. Jej załoga koncentrowała

background image

Próba Tyrana

246

się na dwóch zadaniach: śledzeniu ruchów statku Quellich za pomocą sprzętu pozosta-
wionego przez archeologów na powierzchni planety oraz niecierpliwym skanowaniu
przestrzeni wokół Maltha Obex w oczekiwaniu na jednostki wsparcia - najlepiej w sile
zespołu uderzeniowego...

Statek, który w końcu pojawił się na ekranach czujników, był jednak tak mały, że

Joto Eckels poczuł raczej rozczarowanie niż ulgę.

- Może to tylko sonda? - zasugerował Pakkpekattowi. - Nie macie zwyczaju wysy-

łać sond poprzedzających przybycie głównych sił?

- To cywilny skiff- stwierdził Taisden. - Brak nadajnika wojskowego typu.
- W takim razie powinniśmy ostrzec jego załogę - zatroskał się Eckels. - Pułkow-

niku, jeśli wagabunda go dostrzeże, a jest teraz o pół orbity od nas...

W tym momencie ekran nad ich głowami zamigotał.
- Tu „Leniwiec" do „Ślicznotki". Lando, melduj, co słychać u ciebie.
F.ckels nabrał otuchy, kiedy zobaczył twarz Luke'a.
- Nie ma tu Landa, Luke...
W tym momencie Pakkpekatt wstał, zasłaniając Eckelsa, i pochylił się nad pulpi-

tem holokomu.

- Uwaga, załoga „Leniwca": naruszyliście strefę działań Wywiadu Nowej Repu-

bliki. Grozi wam niebezpieczeństwo. Natychmiast zawróćcie i opuśćcie ten system.

- Pułkownik Pakkpekatt, jak sądzę? - upewnił się Luke. -A przedtem doktor Ec-

kels? Czy to znaczy, że Lando wciąż przebywa na pokładzie wagabundy? Nie udało się
tam wejść? Potrzebny mi szybko raport z ostatnich pięciu dni waszej działalności.

- Nie ma pan prawa żądać takich informacji - zaperzył się Pakkpekatt — ani prze-

bywać w strefie bezpieczeństwa.

- Pułkowniku, jestem jedyną formą pomocy, jaką w tej chwili może panu zaofero-

wać Flota. Poza tym wiem, że doktor Eckels nie chciałby, żeby jego ekspedycja zakoń-
czyła się strzelaniną...

- Święte słowa - wtrącił Eckels, wciskając się w pole widzenia holokamery.
- ...może więc powinniśmy zadziałać razem i zobaczyć, czy coś z tego wyniknie.
- Masz jakiś pomysł, Luke, o co w tym wszystkim chodzi? - spytał archeolog. -

Obiekt zrobił się ostatnio mocno nieprzyjazny. Nawet bardziej niż pułkownik.

- Wiem. Czytałem raporty, i pański, i jego - odparł Luke. Słysząc to, Pakkpekatt

załamał ręce i odwrócił się plecami do pulpitu sterowniczego.

- Zażądam oficjalnego śledztwa w sprawie całej tej operacji - wymamrotał wście-

kle. - Przecieki informacji, kompletny brak szacunku dla hierarchii służbowej...

- Myślę, że potrafię uwolnić naszą ekipę z pokładu wagabundy - ciągnął Luke. -

Mam jednak nadzieję dokonać czegoś więcej... Może opowie mi pan ze szczegółami,
co się tu ostatnio wydarzyło, doktorze?

- Pozwól, że najpierw zapytam: planujesz złożyć wagabun-dzie wizytę?
- Owszem, doktorze Eckels.- A mógłbyś wpaść po mnie, zanim wyruszysz? Z

pewnością będę mógł lepiej odpowiedzieć na twoje pytania, kiedy zobaczę parę rzeczy
na własne oczy.

background image

Michael P. Kube-McDowell

247

- Miałem nadzieję, że pan to zaproponuje, doktorze - ucieszył się Luke. - Proszę

poszukać z pułkownikiem zapasowych ogniw dla robotów i przygotować coś pożywne-
go dla naszych ludzi. Spotkamy się po jednym okrążeniu planety.

- Doskonale - rzekł Eckels. - Będziemy gotowi.

W miarę, jak wagabunda rósł w przednim iluminator ■ „Leniwca", Eckels coraz

częściej spoglądał nerwowo na twarz Luke^.

- Skąd będziesz wiedział, że to zadziała?
- Będę wiedział, jeśli nie zadziała - odparł Luke, zamykając oczy.
- Nie powinniśmy ostrzec generała Calrissiana, że się zbliżamy?
- Żadnych sygnałów. Żadnych dźwięków. Żadnych dopala-czy. Nie używamy ni-

czego, co mogłoby zakłócić bieg Nurtu, a tym samym zdradzić naszą obecność.

Eckels znowu spojrzał na statek obcych.
- Jesteś pewien, że nie widzi nas równie dobrze, jak my jego?
Luke powoli pokręcił głową.
- Jest pan teraz na pokładzie łodzi podwodnej, a nie statku kosmicznego, doktorze

Eckels. Jesteśmy pięćset metrów pod powierzchnią morza i płyniemy z prądem. Waga-
bunda nie zauważy nas, dopóki nie przybijemy do jego burty.

Naukowiec z powątpiewaniem słuchał wyjaśnień Luke'a.
- Robiłeś to już kiedyś?
- Nigdy - odparł Skywalker.
- A niech cię...
- Ale niedawno widziałem, jak to robią inni. Eckels głośno przełknął ślinę.
- Mam nadzieję, że przynajmniej trenowałeś trochę od tego czasu.
Luke uśmiechnął się, nie otwierając oczu.
- Przez całą drogę. Spokojnie, doktorze. Nauczyłem się tego od mistrzów sztuki

ukrywania. - Zawiesił głos, po czym dodał. - Mimo to lepiej będzie, jeśli się skoncen-
truję.

Eckels zacisnął usta i wtulił się głębiej w fotel, z niepokojem spoglądając na wa-

gabundę, który przesłaniał już połowę nieba.


- Lando?
Na dźwięk swego imienia Calrissian drgnął i powolnym ruchem sięgnął po kom-

link.

- O co chodzi, Lobot?
- Ktoś tu jest.
- Tu, to znaczy gdzie? - spytał Lando, w jednej chwili otrząsając się z leniwego

odrętwienia.

- Na zewnątrz, w pobliżu dziobu. - Lobot urwał na moment. - Jesteśmy zdziwieni.

Czujemy dotyk, ale nie widzimy jego przyczyny.

- Pukają do drzwi - podpowiedział Lando niecierpliwie. -Otwórzcie i zobaczcie,

kto to.

Nastąpiła dłuższa chwila ciszy.

background image

Próba Tyrana

248

- Goście są w przestrzeni międzykadłubowej - odezwał się w końcu Lobot.
- Co to za jedni?
- Nie poznajemy ich.
- Sprawdzę - rzucił oschle. Zmęczenie i głód wywołały u niego stan permanentne-

go rozdrażnienia. - Włącz się, Artoo... Ar-too...?

Droid nie poruszył się. Moc jego akumulatorów spadła do zera, podobnie jak kilka

dni temu u Threepia.

- No jasne - zrzędził Lando -jak zwykle wszystko spada na moją głowę. Ciekawe,

czy bylibyście zadowoleni, gdybym nie wrócił...

-Ahoj! Jest tu kto?
Lando zamrugał, próbując przypomnieć sobie, skąd zna głos dobiegający z kom-

linku.

- Luke? To ty, Luke?! Co ty tu robisz?!
- Mogę sobie pójść, jeśli wpadłem nie w porę.
- Wyjdź stąd beze mnie, a zobaczysz, że kiedy cię wreszcie dorwę, będę cię zabijał

po jednej komórce - ostrzegł Lando bez śladu wesołości w głosie. — Zostań tam, gdzie
jesteś. Zaraz wyjdę na zewnątrz.

- Jesteśmy już w środku - oznajmił Luke. - Kadłub waga-bundy otworzył się i po-

łknął nas w całości.- No nie...

- Wszystko gra. Jesteśmy w czymś w rodzaju hangaru między wewnętrznym a ze-

wnętrznym kadłubem. Zero grawitacji, ale udało się zacumować. Ubieram się i zaraz do
ciebie przyjdę. Zostań tam gdzie jesteś i wskazuj nam drogę.


Lando wydarł z rąk doktora Eckelsa litrowy pojemnik z wodą i opróżnił go tak

szybko, że żołądek niemal odmówił przyjęcia płynu.

- Luke - sapnął Calrissian, odrzucając pojemnik - dasz wiarę? Ten potwór jest ni-

czym więcej, jak tylko muzeum! - Urwał na chwilę, by przełknąć powracającą do gar-
dła gorycz i zakaszlał, gdy poczuł w ustach jej smak.

- Pomału...
Lando skwitował tę uwagę lekceważącym machnięciem ręki.
- Muzeum! Czy kiedykolwiek widziałeś, żebym chociaż przechodził w pobliżu

muzeum?! - zaśmiał się chrapliwie. - A najśmieszniejsze jest to, że żaden z eksponatów
nie jest prawdziwy. Same gliniane modele, bez żadnej wartości.

- Rozumie pan, o czym on mówi, doktorze Eckels?
- Chyba tak - odparł archeolog, przekopując torbę z zapasami. Lando wciąż paplał,

wpadając w coraz bardziej płaczliwy ton: -Można tylko pooglądać, ale nic na wynos.
Żadnych pamiątek. Cóż za strata czasu, Luke, wręcz żałosna strata czasu... Całkiem jak
zrywanie kwiatków: dzisiaj ładne, jutro martwe. -Nagle Calrissian dostrzegł w rękach
Eckelsa rację żywnościową. Porwał ją i zaczął jeść łapczywie, odwróciwszy się plecami
do pozostałych, jakby bał się, że ktoś mu ją zabierze.

- Gdzie jest Lobot?
Odpowiedź przyszła po jeszcze jednym wielkim kęsie batonu.

background image

Michael P. Kube-McDowell

249

- Znalazł sobie nowych przyjaciół - rzekł Lando, wzruszając ramionami. - Prawie

ze mną nie rozmawia - dodał, po czym zachichotał. - Oszalał. Sami zobaczycie.

- Zaprowadź nas do niego - zarządził Luke. - Zajmiemy się i nim.
Obracając się pomału w powietrzu, Lando niedbale machnął ręką w stronę środka

okrętu.

- Jest tam. W lewo, w lewo, w prawo, w prawo, prosto, w prawo i prosto. Albo coś

w tym guście - powiedział, przełykając ostatni kęs pokarmu. - Na pewno go poznacie.
To ten z nogami.


Luke i doktor Eckels znaleźli Lobota zwiniętego w kłębek w jednej z rurowatych

odnóg korytarza. Unosił się swobodnie, z zamkniętymi oczami i dłońmi złożonymi pod
głową. Półprzeźroczyste łącze dwuczęściowego interfejsu utrzymywało go w pobliżu
zaokrąglonej masy wypełniającej koniec kanału.

- Ma pan jakieś pojęcie, co to takiego, doktorze? Eckels zajrzał do sąsiedniej od-

nogi.

- Wielkością i kształtem przypominają szczątki Quellich, które wydobyliśmy spod

lodu - szepnął z niedowierzaniem.

- Moim zdaniem to nie są szczątki - powiedział Luke, wlatując do tunelu, w któ-

rym drzemał cyborg. - Lobot, to ja, Luke. Obudź się, stary, przybyliśmy z pomocą.

- Chcesz powiedzieć, że są żywe? - spytał Eckels. - Nie dawałem wiary raportom,

bo wydawały mi się niewiarygodne.

- Dlaczego?
- Jak to, dlaczego? To bezprecedensowy, niewyobrażalny przypadek...
- Cały statek sprawia wrażenie żywego, doktorze, choć w inny sposób niż ten, do

którego jestem przyzwyczajony.

- Inny?
- Zwykle tak wielkiej sile towarzyszy znacznie wyższy poziom świadomości.

Awagabunda jakby... śpi. Podobnie jak Lobot. - Luke zmarszczył czoło i chwycił cy-
borga za łokieć. - Hej, odezwij się.

- Przecież te ciała nie mają kończyn - zaoponował Eckels. -Stworzenia żyjące na

powierzchni miały ich po dwie pary.

- Nie twierdzę, że wiem, czym są, doktorze. Mówię tylko, że Lobot mówił prawdę:

one żyją, tak samo jak cały statek. To pan powinien mi powiedzieć, co je ze sobą łączy.

Lobot drgnął.
- Czekanie... - wymamrotał jak w transie.
- Na co? - spytał Luke. - Z którym pytaniem mam łączyć tę odpowiedź?
Eckels myślał na głos za jego plecami.
- Fizycznie relacja między nimi przypomina tę, którą odkryliśmy we wnętrzu or-

ganizmu Quelli, zachodzącą między ciałka-mi Eicroth a... - Oczy archeologa rozszerzy-
ły się nagle. - Luke, muszę natychmiast zobaczyć cały statek i te eksponaty, o których
mówił Lando.

- Lobot, odezwij się - nalegał Luke. - Czego ci trzeba?
- Czekamy - odparł sennie cyborg.

background image

Próba Tyrana

250

- Jacy „my"?
- Odpowiedzi... - mruknął Lobot.
- Właśnie, szukam odpowiedzi - podchwycił Luke. - Na co czekacie? Czego po-

trzebujecie?

- Czekamy... na... odwilż.
Luke spojrzał pytająco na Eckelsa.
- Muszę obejrzeć statek - nalegał archeolog. - Nie będę zgadywał, kiedy mam do-

wody w zasięgu ręki.

Luke przyznał mu rację skinieniem głowy.
- Obawiam się, że i tak musimy zakończyć nową znajomość Lobota. Z trudnością

wyczuwam granicę między jego umysłem a otoczeniem. Zna się pan trochę na interfej-
sach nerwowych, doktorze? A może powinienem po prostu wyciągnąć wtyczkę?

Eckels skrzywił się z niesmakiem.
- Rób, jak uważasz. Poczekam na zewnątrz.

Minęła niemal godzina, nim Lando i Lobot byli gotowi do pełnienia obowiązków

gospodarzy i przewodników. Dla Eckelsa była to godzina niecierpliwego oczekiwania,
dla Luke'a zaś - okazja do uruchomienia robotów i rozpoczęcia naprawy uszkodzonego
ramienia Threepia.

- Tak się cieszę, że pana widzę - powitał go droid. - Nie uwierzy pan w te wszyst-

kie historie, które panu opowiem. Zacznę jednak od tego, że doprawdy nie mam poję-
cia, dlaczego wziąłem udział w tej misji. Najpierw wagabunda omal nie spalił mnie na
proch, a potem zaatakowała nas cała flota wrogich okrętów. Pan Calrissian zostawił
mnie na pastwę intruzów...

Skywalker uśmiechnął się lekko.
- Ja też się cieszę, że cię znowu widzę, Threepio. Obiecuję, że będziesz mógł ura-

czyć mnie swoją opowieścią, ale później. Nawet dwa razy, jeśli masz ochotę.

- To bardzo miłe z pana strony.
Gdy roboty dotarły na pokład skiffu, Luke wyruszył w głąb statku w towarzystwie

Landa, a doktor Eckels, inną trasą, z Lobotem. Wkrótce jednak Lando doszedł do wnio-
sku, że woli ciasne wnętrze „Leniwca", niż wycieczkę sam na sam ze Skywal-kerem, i
powrócił do skiffu.

Luke orientował się już w topografii statku na tyle dobrze, że nie potrzebował

przewodnika. Pomieszczenia „muzealne" i „galeria" w przestrzeni międzykadłubowej
były niezwykle interesujące, jednak coś ciągnęło go ku wnętrzu statku, w labirynt tuneli
i odnóg, zamkniętych krągłymi obiektami, które Skywalker na własny użytek nazwał
„ciałami Eckelsa". To w nich właśnie czaiła się uśpiona świadomość wagabundy i kon-
centrowała się jego energia. Nim Luke pomyślał o powrocie, minęły cztery godziny, a
zanim rzeczywiście dołączył do pozostałych - kolejne dziewięćdziesiąt minut.

Lando spał na koi, Lobot rozciągnął się na podłodze pomieszczenia technicznego,

Threepio siedział na prawym fotelu w sterowni, przypięty pasami, a Artoo z zadowole-
niem podłączył się jednocześnie do magistrali danych i gniazda mocy na głównej tabli-
cy złącz.

background image

Michael P. Kube-McDowell

251

Eckels zajął fotel pilota. Pochylił się nad niewielkimi wyświetlaczami na pulpicie

kontrolnym skiffu i delikatnie muskając klawiaturę pisał coś na rozłożonym na kola-
nach, elektronicznym notesie.

- Zdaje mi się, że mam już kilka odpowiedzi - powiedział archeolog, nie odrywa-

jąc się od pracy. - Obudzimy pozostałych?

- Nie - zdecydował Luke. - Zrobili swoje, niech odpoczywają. Na początek wy-

mieńmy spostrzeżenia, a jeśli będziemy mieli do nich jakieś pytania, zadamy je później.

- Wykorzystałem niektóre przemyślenia Lobota — przyznał Eckels. - Ma niesły-

chanie zdyscyplinowany umysł.

- Odkąd go znam, jest nie doceniany - zauważył Luke. - Do czego udało się panu

dojść?

Eckels wyciągnął się wygodniej w fotelu i wskazał palcem na jeden z ekranów.
- Lobot miał rację. To księżyce są kluczem do zagadki.
- Księżyce, które widzieli w tellurium?
- Tak. Wspólnie z pułkownikiem Pakkpekattem zanalizowaliśmy nagranie wyko-

nane przez Artoo podczas pierwszej wizyty w sali projekcyjnej. Orbity, po których po-
ruszały się księżyce, musiały być niestabilne.- Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale
wydawało mi się, że Maltha Obex nie ma księżyców...?

Eckels skinął głową.
- Ale Quella mieli. Zwykłe skały, nic szczególnego. Nie dość piękne, by układać o

nich legendy. No, przynajmniej do chwili, aż jeden z nich spadł z nieba.

- Era lodowcowa jest wynikiem zderzenia planety z księżycem - podsumował Lu-

ke w zamyśleniu.

- Na to wygląda - przytaknął Eckels. - Mniejszy z satelitów poruszał się po niere-

gularnej orbicie. Odtwarzając wstecz nagranie Artoo odkryliśmy, że pole grawitacyjne
większego księżyca zakłócało ruch mniejszego, spychając go coraz bliżej planety. Za-
częło się to mniej więcej sto lat przed katastrofą.

- Quella zapewne zorientowali się, co im grozi - domyślił się Luke. - Wykorzystali

czas, jaki im pozostał, na zbudowanie tego statku.

- To ostatnie i najwyższe osiągnięcie ich rasy - stwierdził Eckels. - Sądząc po tym,

co widziałem, nie potrafili zniszczyć czy odepchnąć zbliżającego się księżyca. Nawet
mniejszy z satelitów był wielokrotnie potężniejszy od wagabundy. Nie dysponowali też
środkami, które pozwoliłyby im ewakuować całą populację, liczącą, jeśli wierzyć pła-
skorzeźbom, co najmniej setki milionów istot.

- Potrzeba by tysiąca statków tej wielkości - ocenił Luke. -Niewykonalne zadanie,

biorąc pod uwagę, jak mało mieli czasu.

- Mogli za to zbudować jeden i wysłać go w podróż, nim nadszedł kres - ciągnął

Eckels. - Kiedy nasi ludzie oglądali tellu-rium, widzieli system taki, jakim zapamiętał
go wagabunda, nim odleciał: przed katastrofą, przed zagładą Quellich i śmiercią ich
planety pod kopułą lodu.

Eckels zapatrzył się na „galerię" ciągnącą się przed kokpitem „Leniwca".
- Twój przyjaciel, Lando, był w błędzie - dodał po chwili. -To, co tu zastaliśmy,

jest jak najbardziej realne. Ten statek nie jest jednak kolekcją przedmiotów, lecz zbio-

background image

Próba Tyrana

252

rem idei. Może nigdy nie dowiemy się dlaczego, ale Quella cenili je wyżej niż własne
życie. A przecież to, co darzymy największym szacunkiem, nadaje sens naszej egzy-
stencji. Cóż za wspaniały dar pozostawili dla nas, cóż za wspaniały, choć daremny
gest...

- Daremny? - spytał Luke. - A co z obiektami ukrytymi w środkowej części statku?

Lobot uparcie nazywa je „Quella".

Sam pan mówił, że wyglądają, jak Quella. A teraz wagabunda przywiózł je z po-

wrotem do domu.

Eckels zmarszczył czoło i spojrzał na wyświetlacz komputerowego notesu.
- Ależ... jest ich zaledwie kilka tysięcy. I to na statku, który mógłby pomieścić

wielokrotnie więcej. - Uczony potrząsnął głową. - Nie, to niemożliwe. To nie arka, na-
wet nie łódź ratunkowa. Te ciała są zaledwie sternikami i strażnikami wagabundy, a nie
jego skarbem. Prawdziwą wartość mają jedynie idee i wspomnienia o tysiącach lat hi-
storii, sztuki i biomechaniki. To nie muzeum, Luke, to monument.

- Nie - powtórzył Skywalker uparcie. - To coś więcej. -Odwrócił się i zręcznie wy-

skoczył przez uchylony właz. Chwytając się kadłuba, katapultował się naprzód i poszy-
bował w głąb mrocznej i cichej przestrzeni międzykadłubowej.

Dryfując wolno wzdłuż galerii portretów Quellich, sięgnął Mocą ku leżącej poni-

żej planecie. Wyczuł jedynie wielki bezruch. Nie napotkał ani potężnej fali energii ży-
ciowej, ani rezerwuaru Mocy. Skuta lodem powierzchnia była równie cicha jak pocho-
wana pod nią skalista skorupa globu.

- Czego szukasz?
- Przyczyny, dla której warto poczekać na odwilż - odparł Jedi.
- Żeby statek mógł zakończyć swoją wędrówkę? Bo przecież nie może chodzić o

nic więcej...

- Ciii... - uciszył go Luke. Podpłynął w pobliże zewnętrznego poszycia wagabun-

dy, wyciągnął ręce i przyłożył je do powierzchni. Wsłuchał się w złożone rytmy statku i
pozwolił, by zlały się w jeden fundamentalny puls jego egzystencji. Chłonął go tak dłu-
go, aż pojął znaczenie każdego dźwięku.

Wtedy raz jeszcze skierował myśl ku planecie, tłumiąc własną niecierpliwość i sta-

rając się osiągnąć ów stan pełnego zjednoczenia z otoczeniem, który pozwala słuchać
pomimo zakłóceń.

I nagle odnalazł ich. Usłyszał bicie milionów serc, które -niczym spadające na

ziemię ziarna piasku - wytwarzały szmer tak słaby, iż zagłuszyłby je nawet najcichszy
podszept niecierpliwej myśli. Z radosnym okrzykiem Luke odepchnął się od ściany i
wykonał popisowe salto.

- Co się stało?! - zawołał Eckels. Chwycił Luke'a w locie, nim ten zdążył wylądo-

wać na powierzchni „galerii".Skywalker wywinął się jednak z jego uścisku i obiema
rękami zaczął wodzić po rzeźbionych twarzach Quellich.

- Ciała, które znaleźliście... Quella, którzy włóczyli się po lodowej pustyni... To

nie byli ostatni przedstawiciele wymarłej rasy, tylko odszczepieńcy!

- Co masz na myśli?

background image

Michael P. Kube-McDowell

253

- Dokładnie to, co powiedziałem. Żaden z nas nie miał racji. Ten statek nie jest ani

muzeum, ani świątynią pełną skarbów, ani łodzią ratunkową, ani nawet monumentem.
Jest skrzynką z narzędziami, doktorze. Skrzynką z narzędziami do odbudowy zniszczo-
nego świata.

Luke odwrócił się i w uniesieniu chwycił Eckelsa za ręce, uśmiechając się rado-

śnie.

- Starczyło im czasu, by przygotować nie tylko ten statek, doktorze, ale i siebie.

Planeta nie jest martwa. Pod powierzchnią żyją miliony Quellich, czekających na od-
wilż. I my możemy im ją dać, doktorze.


Gdy tylko „Leniwiec" wysunął się ze szczeliny otwartej uprzejmie przez waga-

bundę, Luke ostro przyspieszył, po czym wyłączył silniki i obrócił skiff rufą do kierun-
ku lotu, by pasażerowie mogli podziwiać oddalający się statek Quellich.

- Jesteś pewien, że nie musisz nas ukryć? - spytał niepewnie Eckels. - Raczej bym

nie chciał przyczynić się osobiście do ocieplenia klimatu na Maltha Obex.

Zamiast Luke'a odezwał się spokojny i pewny siebie Lobot.
- Wagabunda nie zrobi nam krzywdy.
- Spokojnie, doktorze Eckels - odezwał się drwiąco Lando. -Lobot spędził w tune-

lu tyle czasu, że awansował na honorowe jajo.

Luke zachichotał.
- Jeśli koniecznie chce się pan o coś martwić, doktorze, to lepiej proszę pomyśleć

o kolegach z Instytutu, którzy nie tylko odwrócili porządek cyfr, ale i w złym miejscu
postawili przecinek, wykonując obliczenia.

- Nasz najwybitniejszy specjalista od klimatologii planetarnej osobiście nadzoro-

wał prace nad stworzeniem modelu przebiegu epoki lodowcowej na Maltha Obex - od-
parł sztywno Eckels, nie kryjąc urażonej dumy zawodowej. - Jeżeli Lobot precyzyjnie
zinterpretował dane...

- Ma się rozumieć - rzekł spokojnie cyborg. - Wprawdzie zadanie wymagało stwo-

rzenia nowego kodu, ale i tak jestem pewny swego.

- Sam jestem zaskoczony, jak niewiele energii wymaga ta operacja - wtrącił Luke.

- Z początku myślałem, że trzeba będzie sprowadzić pół tuzina niszczycieli gwiezdnych
i zaprząc je do roboty na miesiąc.

- Mało energii i mało czasu - zgodził się Eckels. - Być może zlodowacenie ustąpi-

łoby już w naturalny sposób... i tego pewnie spodziewali się Quella... gdyby nie orbi-
talne zamieszanie wywołane utratą drugiego księżyca.

- Patrzcie - ożywił się Lando. - Zaczyna się.
Kadłub wagabundy rozjarzył się. Błękitne nitki wyładowań przemykały po nim

coraz gęściej, w miarę jak we wnętrzu gigantycznego kondensatora gromadził się zapas
energii. Po chwili z obu końców statku wystrzeliły pionowo ku ziemi po trzy smugi
światła, tworząc w atmosferze tunele zjonizowanych gazów. Wiązki połączyły się na
powierzchni na wpół zamarzniętego oceanu, uwalniając pośród kry pióropusze prze-
grzanej pary.

background image

Próba Tyrana

254

- Niezły pokaz świateł - pochwalił beztrosko Lando. - Szkoda, że jest nas tylko

sześciu do podziwiania.

- Wręcz przeciwnie, generale Calrissian — odezwał się Eckels. - Ta zupa musi wa-

rzyć się jeszcze przez wiele lat i będzie najlepiej dla Quellich, jeśli nikt im nie prze-
szkodzi.

Bombardowanie planety trwało przez cały czas żmudnego wznoszenia się „Leniw-

ca" w otwartą przestrzeń na spotkanie ze „Ślicznotką". Gdy wreszcie dwa statki spotka-
ły się i połączyły, Lando i Lobot czym prędzej czmychnęli z zatłoczonego skiffu, ma-
rząc o luksusach jachtu. Threepio podążył za nimi, zwabiony perspektywą kąpieli ole-
jowej.

Luke i Eckels zwlekali, spoglądając w dół, na Maltha Obex i malejącą plamkę wa-

gabundy. Choć nie wspomnieli o tym ani słowem, czuli to samo: podziw i ciekawość.

Eckels nie odezwał się, gdy Luke zamknął oczy i zaczął powoli, głęboko oddy-

chać. Nie był też specjalnie zdumiony, gdy po chwili wagabunda po prostu zniknął.

- Widzę, że naprawdę ćwiczyłeś - powiedział, klepiąc Luke^ z uznaniem po ra-

mieniu. - Przyznam, że chciałbym tu zostać i udokumentować to, co się będzie działo, a
przede wszystkim dzień, w którym Quella wyjdą na powierzchnię. A jednaknajlepiej
będzie zostawić ich samym sobie. Co masz zamiar teraz robić?

- Nie wiem, jak długo wytrzyma kamuflaż - odparł Luke, wpatrując się w tarczę

planety. - Może bardzo krótko? Na statek działają przeróżne siły, a moja nauczycielka
mawiała, że mam zbyt ciężką rękę. Mimo to musiałem spróbować zaciągnąć kurtynę i
zwrócić im utraconą prywatność. Potrzebują czasu, by odżyć - wyjaśnił i spojrzał na
Eckelsa. - I ja chciałbym tu wrócić, poznać Quellich. Ciekawe, jak długo przyjdzie nam
czekać.

W uśmiechu archeologa widać było cień smutku i żalu.
- Dajmy im ze sto lat - rzekł Eckels, wiedząc, że to oznacza, iż nigdy już nie po-

wróci na Maltha Obex. - Albo i tysiąc. Zadbamy o to, by na mapach świat Quellich po-
został martwą, lodową planetą, której nie warto ani rabować, ani eksploatować. Jej
mieszkańcy nie będą za nami tęsknić. Ofiarowałeś im wielki dar, Luke: przyszłość -
dodał cicho, spoglądając znowu na blady dysk planety. - Mam przeczucie, że zrobią z
niego właściwy użytek.

background image

Michael P. Kube-McDowell

255

E P I L O G

Coruscant, osiem dni później
Wilgotny, zimny wiatr, rwący chmury na wieczornym niebie, smagał samotną

sylwetkę Luke'a Skywalkera, który wspiął się na skałę górującą nad jego nadmorską
pustelnią. Mężczyzna stał tu już dłuższy czas, zastanawiając się nad przyczynami, które
doprowadziły do wzniesienia kamienno-piaskowej kryjówki, oraz nad celem, któremu
miała służyć.

Pozbierał rozsypane szczątki twierdzy swojego ojca, by stworzyć z nich nowy,

lepszy dom. Teraz jednak dostrzegł, że zbudował jedynie więzienie i że miał szczęście,
uciekając z niego w porę.

Wyciągając ręce przed siebie i natężając wolę, Luke odnalazł najsilniej naprężone

miejsca budowli i popchnął je, używając Mocy. Jednocześnie uderzył w najsłabsze
punkty konstrukcji. Z hukiem, który na moment zagłuszył ryk wichru, pustelnia zapadła
się, miażdżąc ukryty w niej myśliwiec.

To nie wystarczyło. Luke pragnął na zawsze usunąć tę pokusę. Jeden po drugim

unosił w powietrze fragmenty kryjówki i zdruzgotanego statku, czyniąc z nich, dzięki
Mocy, wirującą chmurę odłamków.

Ostatnim, gwałtownym zrywem woli cisnął zmieszane szczątki daleko nad wzbu-

rzone morze, gdzie znikły.

- Jeszcze nie pora odchodzić - zawołał, przekrzykując wiatr, jakby chciał się

usprawiedliwić. - A kiedy nadejdzie ta chwila, znajdę lepsze miejsce niż to.Prowadząc
przed sobą dzieci, Leia minęła bramę i skinęła w stronę S-EP1.

- Możesz zamykać, Śpioszku. Wszyscy są już w domu, a cała reszta świata może

spędzić noc na zewnątrz.

- Tak jest, księżniczko.
Jacen i Jaina popędzili ścieżką wysadzaną kwiatami. Chwilę po tym, jak znikli Le-

ii z oczu, usłyszała niespodziewany wybuch śmiechu i pisków. Zostawiając Anakina w
alejce pospieszyła w stronę domu, by sprawdzić przyczynę nagłego zamieszania. Już po
kilku długich krokach osadził ją w miejscu widok uśmiechniętego Luke'a, niosącego
pod każdą pachą rozanielonego dzieciaka. Widząc minę siostry, Skywalker spoważniał.

- Słyszałem, że byłaś w szpitalu Floty - zagaił, robiąc pod ręką miejsce dla Anaki-

na. - Jak tam Han?

- Lepiej. Wyszedł wreszcie ze zbiornika i zaczyna wyglądać jak dawniej. Dzisiaj

pierwszy raz odwiedziłam go z dziećmi. Co ty tu robisz?

- Z opóźnieniem przyjmuję zaproszenie - odparł, uśmiechając się smutno.
- Pomóż mi położyć dzieciaki - poprosiła Leia.
Trwało to dość długo, nagłe bowiem pojawienie się Luke'a skutecznie wyleczyło

smarkaczy z senności. Nie pozwoliły mu odejść, dopóki nie przyrzekł, że zobaczy się z
nimi rankiem.

background image

Próba Tyrana

256

- A teraz muszę porozmawiać z waszą mamą - oświadczył wreszcie zdecydowanie

- więc gaście światło i zamykajcie oczy. Skupcie się na ojcu i wyślijcie mu uzdrawiają-
ce myśli, żeby jak najszybciej wrócił do domu.

Leia słuchała i obserwowała go z ciekawością. Kiedy wreszcie zostali sami w

przytulnie oświetlonym salonie, zapytała wesoło:

- Kim jesteś i co zrobiłeś z moim bratem? Luke roześmiał się.
- Nie zmieniłem się tak bardzo, jak byś chciała.
- Znalazłeś to, czego szukałeś? Radosne błyski w jego oczach przygasły.
- Nie, ale, jak to czasem bywa, znalazłem coś innego. Nie jestem pewien, czy po-

trafię ci wyjaśnić, co to takiego.

- Czuję w tobie wyraźną zmianę - powiedziała Leia. - Jesteś... spokojniejszy.
- Wiele się wydarzyło i wyciągnąłem z tego wnioski, Leio. Chciałbym się dowie-

dzieć, kim była nasza matka i ile zdążyła nam dać. To dla mnie wciąż bardzo ważne.
Słowa Akanah tak skutecznie wypełniły pustkę, którą czuję w miejscu wspomnień o
matce, że nadal chciałbym w nie wierzyć.

- A jednak wróciłeś.
- Powiem ci, co sprawiło, że tu jestem: lekcja o miłości i rodzinie, przekazana mi

przez kobietę, której nigdy nie spotkałem i zapewne nie spotkam. Leio, przecież to czy-
ste szaleństwo, miotać się od Światów Środka do Zewnętrznych Rubieży ścigając ulot-
ną nadzieję, kiedy mam ciebie i twoje dzieci, bliskich i jak najbardziej realnych. Jeżeli
tylko pozwolisz mi je kochać, być ich nauczycielem i wspólnie z tobą zachwycać się,
jak dorastają, to proszę bardzo: będę wujem Jedi, którego szukasz.

Oczy Lei zaszły mgłą, gdy objęła i serdecznie uścisnęła brata.
- Witaj w mojej rodzinie, Luke - szepnęła, czując bijące od niego, dobrze znane

ciepło. - Witaj w domu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ABY 0016 Kryzys Czarnej Floty 2 Tarcza Kłamstw
ABY 0016 Kryzys Czarnej Floty 1 Przed burzą
Wielewska CZY TZW POWIEŚĆ POSTMODERNISTYCZNA JEST PRÓBĄ ODPOWIEDZI NA TZW KRYZYS POWIEŚCI
Ilona Skibińska Fabrowska Polityka pieniężna banku Japonii prowadzona w reakcji na długotrwały kryz
cwiczenia 9 kryzys
Źródła finansowania w dobie kryzysu finansowego
6 Wielki kryzys 29 33 NSL
Zarządzanie Kryzysowe charakterystyka powiatu czluchowskiego
12 KRYZYSFINANSOWYREFORMY
sytuacje kryzysowe szkoła
Prezentacja Zarzadzanie Kryzysowe(1) ppt
Kryzys i interwencja kryzysowa
Nauczyciel wobec współczesności nieustannego kryzysu
zarządzanie kryzysowe krajem2012 1
Logistyka w sytuacjach kryzysowych
Jak słuchać i mówić, aby dzieci chciały rozmawiać

więcej podobnych podstron