Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 15 Heretyk mocy I Ruiny Imperium

 

HERETYK MOCY I


RUINY IMPERIUM


SEAN WILLIAMS, SHANE DIX



Przekład
Andrzej Syrzycki


 



















Istnieją trzy sposoby pokonania przeciwnika. Pierwszym i najbardziej oczywistym jest odniesienie nad nim zwycięstwa podczas zbrojnej konfrontacji. Najlepszy polega na nakłonieniu go, żeby sam się unicestwił. Pośrednim sposobem jest zniszczenie wroga od wewnątrz. Rozumne zastosowanie pośredniego sposobu powinno sprawić, że twoje ciosy staną się bardziej skuteczne, jeżeli później zdecydujesz się na użycie siły. Pośredni sposób może również umożliwić ci skierowanie nieprzyjaciela na drogę wiodącą do samozagłady.

Uueg Tching z Kitela Phardu Pięćdziesiąty czwarty Imperator Atryzji

 























PROLOG

 

Saba Sebatyne wyłoniła się z nadprzestrzeni i w tej samej sekundzie zrozumiała, że Barab Jeden płonie. Zazwyczaj planeta ukazy wała przybyszom oblicze spowite szarymi chmurami i oświetlone posępnym blaskiem czerwonego karła, ale wrażliwe na podczerwień oczy Barabelki widziały tylko płomieniste piekło. Na dowód, że nieco wcześniej ktoś zadał straszliwy gwałt powierzchni planety, w atmosferę wzbijały się kłęby czarnego dymu.

Pragnąc opanować narastające przerażenie, a może zadać kłam własnym zmysłom, Saba skierowała X-winga ku powierzchni, żeby się lepiej przyjrzeć.

To nie może dziać się naprawdę, pomyślała. Z pewnością na planecie ktoś przeżył.

Na ekranach monitorów nie widziała jednak żadnych oznak życia. Po orbicie nie krążył ani jeden statek, nikt też nie korzystał z systemów łączności telekomunikacyjnej. Planeta sprawiała wrażenie wymarłej.

- Tu Saba Sebatyne - odezwała się do mikrofonu komunikatora. - Jeżeli ktokolwiek mnie słyszy, proszę, by się zgłosił.

Słyszała tylko ciszę, przerywaną od czasu do czasu trzaskami zakłóceń i szumem.

Powoli pokręciła spłaszczoną głową, na próżno żywiąc nadzieję, że może postradała zmysły. Odkąd Yuuzhan Vongowie zaatakowali galaktykę, zdobyli albo zniszczyli wiele planet, ale dotychczas Barab Jeden nie zaliczał się do ich grona. Jakaś cząstka umysłu podpowiadała jej, że powinna się była liczyć z taką możliwością, ale Saba nigdy nie dopuszczała myśli, że taki los mógłby spotkać jej macierzystą planetę.

Postanowiła spróbować jeszcze raz. Wyłączyła i ponownie włączyła nadajnik komunikatora. Prawdę mówiąc, straciła nadzieję, że uda się jej usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź, ale nie bardzo wiedziała, co mogłaby zrobić innego.

- Reswa? - zapytała. Jej głos załamywał się z emocji, jakie odczuwała na myśl, że w płomienistym piekle mogła zginąć także jej współtowarzyszka życia. To do niej przecież wracała na macierzystą planetę. Reswa przygotowywała się do polowania na miażdżygnata shenbita, co stanowiło ważną część ceremonii wejścia w wiek dojrzały, i zaprosiła Sabę na świadka tej uroczystości. Takie zaproszenie uważano za wielki zaszczyt, a odmowa jego przyjęcia stanowiła straszliwą zniewagę, zwłaszcza kiedy zapraszającą osobą był bliski członek rodziny.

Rodziny… Słowo to nigdy jeszcze nie brzmiało w uszach Saby tak pusto jak w tej chwili. Przyjaciele, rodzina… wszyscy stracili życie. Nikt nie mógłby przeżyć w płomieniach szalejących po powierzchni jej ojczystej planety. Im bardziej Saba zbliżała się do Baraba Jeden, tym większe ogarniało ją przerażenie. Kosmoport Alater-ka wyglądał jak dymiący krater, rezerwaty shenbitów przemieniły się w jeziora bulgoczącej lawy, a pomnik Shaka-ki nieubłaganie ześlizgiwał się w ocean pary…

W końcu Saba dotarła do górnych warstw atmosfery. W pewnej chwili jej X-wing zakołysał się z burty na burtę, smagnięty fontanną gorących gazów, jakie unosiły się z dymiących zgliszcz jej ojczyzny.

- Ona powinna była tutaj być - szepnęła do siebie.
Wiedziała, że jej słowa nie mają sensu. Nawet gdyby Reswa tu była, jej obecność niczego by nie zmieniła…

Nagle o wszystkim zapomniała.

Coś zobaczyła.

Niską orbitę, do której dotąd nie sięgały sygnały jej skanerów, opuszczali właśnie piloci czterech koralowych skoczków. Bez wątpienia przygotowywali się do zniknięcia za krzywizną tarczy planety. Eskortowali ogromny statek, niepodobny do żadnego, jaki Saba kiedykolwiek oglądała. Yuuzhańską jednostka miała kształt zbliżony do wielkiego jaja i sprawiała wrażenie tak ociężałej, jakby z największym trudem pokonywała siłę przyciągania Baraba Jeden. Przypominała bliski eksplozji, mocno nadmuchany balon.

Bez względu na to, czym był yuuzhański statek i eskortujące go cztery skoczki, niczego oprócz nich Saba nie ujrzała. W obrębie systemu nie pozostały żadne inne jednostki atakującej floty, która zniszczyła jej ojczystą planetę. Zapewne wrogowie pozostawili mały konwój w celu upewnienia się, że nikt nie przeżył. Saba nie zareagowałaby jednak inaczej, nawet gdyby w przestworzach unosiło się sto yuuzhańskich odpowiedników szturmowych krążowników…

Smutek w jej sercu przerodził się w niepohamowany gniew, a gniew zaowocował wściekłością. Poczuła satysfakcję, gdy uświadomiła sobie, że jej smutek ustępuje. Wiedziała, że ustąpi niemal zupełnie, kiedy rzuci się do walki.

Zgrzytnęła ostrymi jak brzytwy zębami, zmieniła kierunek i skierowała myśliwiec na kurs, który miał umożliwić jej przechwycenie koralowych skoczków. Yuuzhańscy piloci, z pewnością przekonani, że wszelki opór został dawno zdławiony, z początku jej nie dostrzegli. Zanim uświadomili sobie, że leci ku nim, zdołała pokonać większość dzielącej ich odległości. Złamali szyk dopiero wtedy, gdy praktycznie znalazła się pośród nich. Trzech odleciało na boki, żeby zająć dogodne pozycje do ataku, ale czwarty znajdował się zbyt blisko podobnego do balona statku, żeby mógł pozwolić sobie na taki manewr. Krzycząc z wściekłości, Saba posłała w jego kierunku kilka długich serii laserowych błyskawic. Nie spodziewała się, że przeprowadzony bez przygotowania atak odniesie jakiś skutek poza zwróceniem uwagi nieprzyjacielskich pilotów, stwierdziła jednak ze zdumieniem, że zaatakowany skoczek zniknął w rozbłysku szkarłatnej kuli ognia. Siła eksplozji posłała we wszystkie strony płonące okruchy korala yorik.

Eksplozja wywarła nieoczekiwany, bo oczyszczający wpływ na jej umysł. Barabelka zrozumiała, że zniszczony skoczek musiał zostać uszkodzony podczas wcześniejszej bitwy. Po potyczce z obrońcami planety jego dovin basal po prostu nie funkcjonował. Saba zdumiała się, że odniosła tak łatwe zwycięstwo na samym początku walki. Prawdę mówiąc, nie spodziewała się, że w ogóle je odniesie. Przystąpiła do walki, oczekując… nie, pragnąc śmierci. Mieszkańcy jej macierzystej planety nie żyli, w głębi serca uważała więc, że także powinna umrzeć.

Znalazła się w tarapatach, i to takich, z których mogła się już nie wyplątać. Piloci dwóch pozostałych myśliwców nadlatywali od strony rufy jej maszyny, a z wyrzutni ich koralowych skoczków leciały w jej stronę strugi płomienistej plazmy. Saba nie chciała zginąć, co potwierdziły jej odruchy. Uniknęła losu mieszkańców swojej planety, obracając w locie swój X-wing i nurkując. Zatoczyła łuk, żeby się znaleźć za myśliwcami napastników, niektóre strugi plazmy dotarły jednak do celu i od razu osłabiły ochronne pola jej maszyny.

Saba nie miała czasu upewnić się, że pilot żadnego skoczka nie powtórzył jej manewru. Na znak, że do bakburty X-winga szybko zbliża się następny nieprzyjaciel, towarzyszący jej astromechaniczny robot typu R2 ostrzegawczo zaświergotał. Zadarła dziób maszyny, ale kiedy obok kadłuba przeleciały ogromne kule plazmy, zakołysała się na fotelu pilota. Zmrużyła oczy. Jedna z kuł śmignęła tak blisko, że musiała zetrzeć ze skrzydła milimetrową warstwę ochronnej powłoki.

Zaledwie Saba zdążyła podziękować robotowi za ostrzeżenie, kiedy piloci dwóch pierwszych skoczków zawrócili, żeby przystąpić do kolejnego ataku. Zrozumiała, że tym razem tak łatwo się nie wywinie. Jeżeli będzie się tylko ograniczała do obrony, z pewnością wcześniej czy później któryś ją zestrzeli. Kłopot w tym, że w otwartych przestworzach nie miała wyboru. Walcząc z liczniejszym przeciwnikiem, mogła jedynie się bronić.

Pamiętając o tym, zanurkowała i skierowała myśliwiec w stronę ogromnego statku. Zdwoiła uwagę i ostrożnie manewrując, zbliżyła się do pękatego kadłuba. Czuła, że dovin basale wielkiej jednostki raz po raz starają się pochłonąć ochronne pola jej X-winga, nie sprawiały jednak wrażenia tak silnych jak dovin basale innych yuuzhańskich okrętów, z jakimi miała do czynienia podczas wcześniejszych akcji. Bez wątpienia musiały służyć innemu celowi, ale Saba nie zdołała odgadnąć jakiemu.

 

Pewna, że przynajmniej z jednej strony nic jej nie grozi, przeleciała pod spodem ogromnego kadłuba, a potem zaczęła ścigać yuuzhańskiego pilota którego kolegę nieco wcześniej rozpyliła na atomy. Yuuzhanin starał się ją zgubić, raptownie zmieniając kurs to w jedną, to znów w drugą stronę, ale Barabelka powtarzała jego manewry, dopóki nie obrała za cel pokładowego dovin basala. Kiedy celowniczy komputer jej X-winga zasygnalizował namierzenie celu, uwolniła torpedę. Miała w tym taką wprawę, że potrafiła wyczuć, kiedy wystrzelony przez nią pocisk dotrze tam, gdzie go skierowała. Tym razem także, przyciskając kciukiem spust wyrzutni, była pewna, że osiągnie zamierzony skutek. Torpeda eksplodowała na kadłubie nieprzyjacielskiego myśliwca i unicestwiła jego systemy obronne; potem Saba kilkoma seriami laserowych strzałów przemieniła i ten skoczek w chmurę rozżarzonych okruchów korala yorik. Krzyknęła z zachwytu na widok kadłuba, którego rozerwały na kawałki wewnętrzne eksplozje.

Szybko opanowała jednak radość, kiedy zawróciła i jeszcze raz spojrzała na płonącą planetę. Uświadomiła sobie, że to nieodpowiednia pora na świętowanie zwycięstwa.

 

Nagle usłyszała kolejny ostrzegawczy świergot astromechanicznego robota. Tym razem nie miała nawet czasu sprawdzić, skąd może się spodziewać następnego ataku. Po prostu wprawiła swój X-wing w ruch obrotowy i skierowała maszynę w stronę ogromnego statku. Mijając go, zauważyła, że po powierzchni powłoki wędrują dziwne fale. Pękaty kadłub wyglądał niemal jak worek z wodą, ale chwilami powierzchnia twardniała i stawała się chropowata niczym kadłub koralowego skoczka. Saba dostrzegła także, że z rufowej części kadłuba rozwinęły się ogromne macki. Kołysały się w przestworzach, zupełnie jakby zamierzały pochwycić jej myśliwiec.

- Co to może być? - zapytała na głos, chociaż nie miała nadziei, by ktokolwiek jej odpowiedział. Siedzący za nią astromechaniczny robot typu R2 wprawdzie coś zaćwierkał, ale nie musiała korzystać z usług translatora, aby domyślić się, że automat nie dysponuje wystarczającymi informacjami, by udzielić jej właściwej odpowiedzi.

Trzymała się cały czas w pobliżu wielkiego statku, lecz raz po raz zmieniała trajektorię lotu, żeby uniknąć zderzenia z wyginającymi się we wszystkie strony mackami. W pewnej chwili, kiedy pilot jednego z koralowych skoczków znalazł się tak blisko, jakby zamierzał ją ostrzelać, przeleciała na drugą stronę pod kadłubem ogromnego transportowca. Bez trudu uniknęła trafienia, a wystrzelona kula plazmy śmignęła w przestworza w sporej odległości od pękatego statku. Saba domyśliła się, że dopóki będzie pozostawała między koralowymi skoczkami a eskortowanym przez nie jajem, yuuzhańscy piloci powstrzymają się od ostrzału.

Co to może być? I dlaczego piloci koralowych skoczków zachowują tak daleko posuniętą ostrożność, ilekroć znajdą się w pobliżu? -pomyślała. Statek był bezbronny, jeżeli nie liczyć kilku eskortujących go myśliwców - chyba żeby za broń uznać macki, które nieustannie starały się ją smagnąć. Jeżeli członkowie załogi yuuzhańskiej jednostki dysponowali jeszcze jakąś bronią, dlaczego dotąd jej nie użyli?

Nie miała jednak czasu zastanawiać się nad tą kwestią. Czas działał na jej niekorzyść. Nie mogła bez końca tylko się bronić. Kiedy na polu walki pojawią się inne jednostki yuuzhańskiej floty, ich piloci z pewnością pospieszą z pomocą swoim pobratymcom.

Zanurkowała jeszcze raz, ale raptownie zmieniła kurs, żeby uniknąć zderzenia z jedną z macek, która błyskawicznie kierowała się w jej stronę. Równocześnie posłała kilka serii laserowych błyskawic w nadlatującego ku niej koralowego skoczka. Wytwarzana przez jego dovin basala czarna dziura bez trudu pochłonęła energię strzałów Barabelki, ale to wystarczyło, żeby zmusić nieprzyjacielskiego pilota do zmiany trajektorii lotu. Saba zyskała dzięki temu kilka cennych sekund, żeby zająć lepszą pozycję do następnego strzału. Zadarła dziób swojego myśliwca, wykonała bojowy zwrot i okrążyła workowaty yuuzhański transportowiec. Wystrzeliła świecą po drugiej stronie w niewielkiej odległości od koralowego skoczka, którego pilot właśnie przelatywał przed dziobem jej maszyny. Nie zaczekała, aż celowniczy komputer namierzy nieprzyjacielskiego dovin basala, tylko bez namysłu wystrzeliła torpedę. Niestety, jej pocisk eksplodował zbyt wcześnie, żeby mógł się na coś przydać. Saba przeklęła siebie w myślach za zbytni pośpiech. Zmarnować taką okazję!

Nie miała jednak czasu użalać się nad sobą. Wykonała kolejny manewr i puściła się w pogoń za ostrzelanym nieco wcześniej skoczkiem. Jego pilot także zmienił kurs i posłał w jej kierunku plazmową salwę z burtowych wyrzutni. Garść ognistych kuł rozbryznęła się o dziobowe pola jej X-winga. Pod wpływem impetu trafień myśliwiec zadygotał, a kiedy robot typu R2 zameldował, że tarcze straciły kolejne dwanaście procent energii, Saba wyzywająco prychnęła.

Zdecydowana zakończyć atak powodzeniem puściła się w zawzięta pogoń za uciekającym skoczkiem. Powtarzając wiernie każdy manewr yuuzhańskiego pilota, pomknęła za nim na drugą stronę ogromnego statku. Starała się cały czas utrzymywać jego dovin basala pośrodku siatki celowniczej. Postanowiła przycisnąć guzik spustowy, dopiero kiedy cel zostanie dokładnie namierzony. Kiedy już miała dać ognia, zza krzywizny kadłuba transportowca wyłonił się ostatni skoczek, a jego pilot posłał strugę płonącej plazmy w jej X-wing. Saba zmieniła raptownie kurs i skierowała się w stronę nadlatującego ku niej nieprzyjaciela. Przyjęła energię strzału na dziobowe pola ochronne, które jeszcze bardziej osłabły, ale nie zanikły.

Jedna z macek podążyła za nią i wyprężyła się, jakby gotowa do zadania ciosu.

Reagując odruchowo, Saba skierowała dziób myśliwca w dół, a tymczasem pilot ścigającego ją skoczka wbił się w sam środek grubej, naprężonej macki. Kadłub yuuzhańskiego myśliwca pękł od dzioba do ogona; pozbawiony sterowności przeciwnik, koziołkując w locie, zaczął szybko oddalać się od pola walki. Saba zmieniła kurs i natychmiast puściła się w pogoń za uszkodzonym skoczkiem. Zasypała szaleńczo wirujący myśliwiec seriami laserowych błyskawic i nie przestawała strzelać, dopóki koralowa bryła nie stała się chmurą rozżarzonych okruchów.

Nie zdążyła nawet krzyknąć z radości, bo ułamek sekundy później zauważyła, że z chmury gazów unicestwionego myśliwca wyłania się niespodziewanie ostatni koralowy myśliwiec. Bez trudu zmieniła kurs, żeby uniknąć kolizji, ale i tak nadlatujący skoczek minął ją w odległości nie większej niż pięć metrów. Zawróciła. Ogarnęła ją tak silna wiara we własne siły, jakiej nie odczuwała od początku bitwy. Teraz, kiedy szansę zwycięstwa znacznie wzrosły, zaczynała nabierać pewności, że ta walka zakończy się dla niej pomyślnie. Musiała się tylko skupić i uważać na kołyszące się w przestworzach macki.

Tymczasem pilot ostatniego skoczka starał się odciągnąć ją od wielkiego jaja. Saba nie zwracała na to uwagi. Walcząc z samotnym przeciwnikiem, nie musiała wykorzystywać ogromnego statku jako osłony ani obawiać się, że ktoś ją zaskoczy. Mogła poświęcić całą uwagę walce.

Czekając na okazję do rozstrzygającego strzału, ścigała go kilka tysięcy kilometrów. Z każdą chwilą coraz bardziej oddalała się od wymachującego mackami transportowca. W pewnej chwili pilot skoczka posłał w jej stronę serię kuł plazmy. W dzielących ich przestworzach pociski rozdzieliły się w locie na mniejsze kule, aby zaraz rozbryznąć się o dziobowe pola jej myśliwca.

Astromechaniczny robot typu R2 alarmująco zapiszczał, co oznaczało, że zasobniki generatorów ochronnych pól są bliskie wyczerpania. Nie miało to w tej chwili wielkiego znaczenia. Saba musiała tylko wykorzystać najlepszą szansę do celnego strzału. Kiedy wyczuła odpowiednią chwilę, posłała w kierunku dovin basala serię niosących zmienną energię laserowych strzałów, a po nich wystrzeliła pojedynczą torpedę. Wiedziała, że wybrała idealny moment. Przeczucie jej nie zawiodło. Po chwili dovin basal uległ przeciążeniu, a koralowy skoczek został pozbawiony systemu obronnego. Yuuzhański pilot rozpaczliwie usiłował umknąć, ale na próżno. Saba przycisnęła guzik spustowy laserowych działek i z satysfakcją obserwowała, jak ogniste błyskawice lądują na rufowej części kadłuba nieprzyjacielskiego myśliwca. Chwilę później zauważyła oślepiający błysk i koralowa bryła rozpadła się na kawałki.

W pierwszej chwili chciała się roześmiać na całe gardło. Była zadowolona z odniesionego zwycięstwa, nie czuła jednak radości, ale gorycz i smutek. Czym był taki triumf, skoro jej rodzinna planeta płonęła, a mieszkańcy stracili życie, napadnięci przez bezlitosnych wrogów?

Dziko zasyczała i zawróciła, żeby zaatakować ogromny yuuzhański statek. Pęczniał przed nią niczym ohydny żywy księżyc. Nie mogła chybić tak wielkiego celu. Nie musiała się nawet posługiwać celowniczym komputerem. Po prostu wymierzyła i strzeliła. Z ponurą satysfakcją, posłała w cel trzy ostatnie torpedy.

Pogrążyły się bez przeszkód w powłoce transportowca i eksplodowały w krótkich odstępach czasu; jedna po drugiej, gdzieś w głębi kadłuba. W powierzchni pojawiła się szczelina, a po chwili trysnęły z niej gejzery ognia. Macki zawirowały w przestworzach, jakby porażone nieznośnym bólem.

- Za jej ojczyznę - szepnęła do siebie Saba. - Za mieszkańców jej planety.

Zatoczyła łuk i zawróciła, żeby przystąpić do ostatecznego ataku. Na myśl, że już wkrótce odpłaci wrogom pięknym za nadobne, czuła przyspieszone bicie serca. Wiedziała, że będzie się napawała tą chwilą wiele następnych lat, choć nie przestanie opłakiwać bliskich, którzy stracili życie w nierównej walce.

Laserowe błyskawice trafiły w kadłub statku. Poszerzyły poprzednią szczelinę i spowodowały wiele innych pęknięć. Ku zdumieniu i rozczarowaniu Saby statek jednak nie eksplodował. Zamiast tego pękł z góry do dołu niczym owoc zbyt długo wystawiony na działanie promieni słońca. Ze szczelin wypłynęła półprzeźroczysta czerwonawa galareta zawierająca coś, co wyglądało jak tysiące sześcioramiennych gwiazd.

Gwiazd? Saba przestała przyciskać guzik spustowy laserowych działek. Jak to możliwe? Z wnętrza rozerwanego kadłuba wylewało się coraz więcej dziwacznych obiektów. Koziołkowały w przestworzach, połyskiwały w czerwonych promieniach konającego słońca… Gwiazdy nie mogły być jakimś rodzajem broni, bo inaczej załoga niezwykłego statku wykorzystałaby je we wcześniejszej fazie walki. Nie mogły być także zdobytym łupem - na Barabie Jeden nic, co mogłoby przedstawiać jakąkolwiek wartość, nie miało takiego dziwnego kształtu.

Saba zwolniła, ale postanowiła jeszcze bardziej zmniejszyć odległość, żeby się lepiej przyjrzeć niezwykłym gwiazdom. Jej astromechaniczny robot wyłuskał spośród tysięcy innych losowo wybrany obiekt i przesłał jego powiększony obraz na ekran głównego monitora. Kiedy Saba ujrzała, czym są „ramiona” rzekomej gwiazdy, poczuła, że zbiera się jej na mdłości.

Dwie ręce, dwie nogi, głowa i ogon.

Nic, co miałoby jakąkolwiek wartość…

Dopiero wtedy Saba uświadomiła sobie w pełni, jaki los spotkał mieszkańców jej planety. Yuuzhan Vongowie nie cenili metali ani klejnotów. Ich biologowie nie zdołaliby wykorzystać naturalnych bogactw planety, mogli jednak wziąć jeńców… ale musieli ich jakoś przetransportować.

Jej ziomkowie!

Świadoma, że nie może nic zrobić, Saba przyglądała się, jak z wnętrza

yuuzhańskiego statku nie przestają się wylewać w lodowatą próżnię ogromne bąble krzepnącej galarety z kolejnymi nieruchomymi „gwiazdami”. Ogarniający ją bezbrzeżny smutek płonął w jej duszy goręcej i jaskrawiej niż płomienie pustoszące powierzchnię Baraba Jeden. Zanim łzy uniemożliwiły jej dalszą obserwację, w jej głowie pojawiła się ostatnia, rozpaczliwa, rozdzierająca duszę myśl:

Co ja najlepszego zrobiłam?

 

I

 


 

TRZY MIESIĄCE PÓŹNIEJ


 

- Twierdzę, że powinniśmy nadal walczyć!

Okrzyk poniósł się echem po zwieńczonym kopułą ogromnym pomieszczeniu. Wykorzystywano je teraz zamiast Wielkiej Sali Zgromadzeń na Coruscant, w której poprzednio obradował Senat Nowej Republiki. Odkąd Coruscant wpadła w łapy Yuuzhan Vongów, tymczasową stolicą stał się Kalamar i teraz w jednym z pływających miast zbierali się przedstawiciele Galaktycznego Sojuszu. Stanowili grupę o wiele mniej liczną niż senatorowie przed inwazją Yuuzhan Vongów, wciąż jednak w obradach brało udział kilkaset osób.

Każdy odpowiedział na to bitewne wezwanie w sposób charakterystyczny dla istot swojej rasy. Rozległy się gwizdy, pomruki, wrzaski i piski, zarejestrowano nawet kilka infradźwięków. Niektórzy wymachiwali górnymi kończynami, inni zaś tupali. Jeszcze inni zachowywali milczenie. Do ich grona zaliczała się także Leia Organa Solo. Stała zupełnie nieruchomo i tylko uwolniła zmysły, żeby wsłuchiwać się w sprzeczne emocje Otaczających ją osób, wywołujące raz po raz skwierczenie i rozbłyski Mocy.

Mówca - Sullustanin Niuk Niuv - przechadzał się z kwaśną miną po podwyższeniu, bardzo energicznie jak na osobnika tak niewielkiego wzrostu. Wyraźnie wstrząśnięty panującym rozgardiaszem uniósł jedną rękę do ucha na znak zdenerwowania, a drugą usiłował nakłonić zabranych do spokoju. Nosił w uszach tłumiki dźwięków, ale panujący w wielkiej sali hałas i tak drażnił jego wrażliwe uszy.

- Zmusiliśmy ich do odwrotu -ciągnął, wodząc ogromnymi czarnymi oczami po sali. -Nie mają dość sił i są kiepsko przygotowani do obrony. Nie spodziewali się, że zmusimy ich do niej po tylu sukcesach, jakie odnosili w początkowej fazie inwazji. I właśnie dlatego musimy wykorzystać naszą przewagę. Gdybyśmy zaprzepaścili taką szansę, postąpilibyśmy jak ktoś, kto zakłada sobie pętlę na szyję!

- A kto nam jaz tej pętli zdjął?! - zawołał ktoś z przeciwległego krańca sali. Leia natychmiast zauważyła, że pytanie zadał przedstawiciel Hegemonii Tion, Thuv Shinev.

Niuk Niuv pogardliwie wykrzywił mięsistą twarz.

- To nie ma znaczenia - odparł z irytacją.

- Naprawdę?! - zawołał Shinev. - Nie byłbym tego taki pewien. Zbyt długo niektórzy spośród nas odnosili się do rycerzy Jedi podejrzliwie, a nawet z pogardą. Jeżeli w końcu mamy szansę zmusić Yuuzhan do odwrotu, powinniśmy przynajmniej podziękować rycerzom Jedi, a może także zasięgnąć ich opinii w tej sprawie!

- Jeżeli pan uważa, że to konieczne, proszę im podziękować - odciął się Sullustanin. - Nie twierdzę, że na to nie zasługują, bez względu jednak na to, co powiedzą, byłoby szaleństwem, gdybyśmy zmarnowali taką okazję i nie przystąpili do kontrataku. Musimy udowodnić Bongom, że się nie poddamy i nie ścierpimy ich postępowania. Dość ich okrucieństw i tyranii! Najwyższy czas, żebyśmy im pokazali, do kogo naprawdę należy ta galaktyka! Musimy zadać decydujący cios. Powinniśmy zrobić to bez chwili zwłoki.

Niektórzy senatorowie zaczęli wiwatować, ale nie tak głośno jak Leia się obawiała. Nowa Republika poniosła tyle druzgocących porażek, że jej przedstawiciele nie byli teraz pewni, czy rzeczywiście Yuuzhan Vongów dałoby się odeprzeć tak łatwo, jak sugerował Niuk Niuv. Nikt nie mógłby jednak zaprzeczyć, że wielu chciało przynajmniej spróbować.

Rozglądając się po tłumie zebranych senatorów, Leia dostrzegła wysoką postać stojącego po przeciwnej stronie sali Kentha Hamnera z nachmurzoną twarzą. Była pewna, że mężczyzna zabierze głos i sprzeciwi się propozycji Niuka Niuva. Hamnera uprzedził jednak ktoś inny, pytając:

- A co będzie, jeżeli ma pan rację?

Leia zorientowała się, że to Releqy A’Kla, córka caamasjańskiego senatora Elegosa A’Kli, na którym yuuzhański dowódca Shedao Shai dokonał rytualnego mordu w pierwszym okresie wojny. Córka zastępowała ojca podczas jego nieobecności, nic więc dziwnego, że Caamasjanie zdecydowali w głosowaniu, iż zostanie ich przedstawicielką do końca kryzysu.

- Jeżeli pokonanie ich okaże się naprawdę możliwe? - dodała.

- Odniesiemy zwycięstwo! - wykrzyknął Sullustanin. Na myśl o spodziewanym sukcesie w jego okrągłych oczach zapłonęły radosne błyski.

- Zgoda, ale za jaką cenę? - Porastający ciało A’Kli delikatny złocisty meszek zafalował na znak silnej emocji. - Yuuzhanie walczą do ostatka. Wolą zginąć, niż się poddać, panie senatorze. Admirał Ackbar wykorzystał to, żeby pokonać ich podczas bitwy o Ebaq Dziewięć. Pan chyba nie całkiem uświadamia sobie, co to znaczy.

- Uświadamiani sobie doskonale - burknął Sullustanin. - Uświadamiam sobie także, że nie ponosimy za to żadnej odpowiedzialności. Gdyby Vongowie znaleźli się w naszym położeniu, z pewnością właśnie tak by z nami postąpili.

- Bardzo mi przykro, ale moi ziomkowie w żadnych okolicznościach nie zechcą poprzeć takiej eksterminacji - oznajmiła stanowczo Releqy A’Kla. Przyłożyła do piersi długą dłoń zakończoną trzema palcami. - Jesteśmy pacyfistami, panie senatorze. Z pewnością nie chciałby pan, żeby takie postępowanie obciążyło sumienia moich ziomków.

- Szanuję etykę pani ziomków - odparł Niuk Niuv. Postanowił teraz przemówić do ogółu zebranych. - Gdyby istniała alternatywa, z pewnością bym ją rozważył, ponieważ jednak nie dostrzegam, nie zgodzę się siedzieć bezczynnie i czekać, aż na moją głowę spadnie cios yuuzhańskiego amphistaffa!

W ogromnej sali rozległ się znów chór entuzjastycznych okrzyków.

- Nie dziwię się, że pacyfiści nawołują do współczucia i umiaru, ale to właśnie oni najbardziej skorzystają z zawarcia ostatecznego pokoju, który osiągniemy dzięki naszym działaniom! - Niuk Niuv zwrócił się znów do Caamasjanki. -Na co przyda się pacyfizm, jeżeli straci pani życie?

Mrugając z przerażeniem, Releqy A’Kla usiadła na swoim fotelu.

- Zmiażdżymy Yuuzhan Vongów! - ciągnął Niuk Niuv. Powiódł spojrzeniem po zgromadzonych przedstawicielach Galaktycznego Sojuszu, uniósł rękę i dźgnął pięścią powietrze. - A ich szczątki odeślemy tam, skąd do nas przybyli!

Tym razem okrzyki poparcia brzmiały głośniej i trwały dłużej niż poprzednio. Przywódca Sojuszu, Alderaanin Cal Omas, zachował jednak milczenie. Teraz, kiedy wszystko wskazywało, że większość przedstawicieli przychyla się do opinii Niuka Niuva, nie widział sensu w zabieraniu głosu ani w wypowiadaniu swojej opinii.

Obserwując Kentha Hamnera, Leia zauważyła, że na pociągłej twarzy stojącego w przeciwległym końcu sali mężczyzny maluje się coraz większa dezaprobata. W pewnej chwili Hamner pokręcił głową i bez słowa wyśliznął się z sali.

- W końcu jednak przyznano, że mieliśmy rację!

W komnacie położonej niezbyt daleko od zwieńczonej kopułą sali, w której obradowali przedstawiciele Galaktycznego Sojuszu, zgromadzili się rycerze i mistrzowie Jedi. Wielu nie pojawiło się na spotkaniu, ale wszyscy obecni chcieli dać wyraz swoim emocjom. Mistrz Jedi, Luke Skywalker, zwołał to zebranie w celu omówienia możliwych strategii przyszłych etapów wojny z Yuuzhanami. Waxarn Kel, który nieco wcześniej zabrał głos, przechadzał się przed zebranymi Jedi niczym uwięziony w klatce wyjcobiegacz. Na twarzy i łysej głowie młodego mężczyzny roiło się od różowawych świeżych blizn; dowodziło to najlepiej, jak niewiele brakowało, żeby stał się jeszcze jedną ofiarą wymierzonej przeciwko Jedi zemsty Yuuzhan Vongów.

- Zechciej nam to wyjaśnić - odezwał się Luke.

Siedział na podwyższeniu pośrodku komnaty. Na kolanie uniesionej nogi opierał łokieć ręki, którą podparł podbródek. Nienaturalny chłód sztucznej dłoni na skórze pozwalał mu zachować jasność myśli.

Kel zmarszczył brwi i spojrzał na mistrza Jedi.

- Naprawdę muszę? - zapytał z mieszaniną zdumienia i irytacji. Wzruszył ramionami i obrócił się w stronę pozostałych. - Polowano na nas, zniesławiano nas i mordowano we wszystkich zakątkach galaktyki - podjął po chwili. - Staliśmy się kozłem ofiarnym za wszystko, co Nowa Republika ściągnęła na siebie z powodu trwania w błogostanie i niezdolności do działania. Mówiliśmy im rzeczy, których nie chcieli wysłuchiwać, i jaką za to otrzymaliśmy nagrodę? Przeklinano nas za to. Teraz wreszcie przyznano, że mieliśmy rację. Pułapka w przestworzach Ebaqa Dziewięć, która zaowocowała porażką Yuuzhan Vongów, wykazała, że stanowimy siłę, z którą wszyscy powinni się liczyć. Yergere nie na próżno złożyła życie w ofierze.

- Dotychczas nie przyszło mi do głowy, że toczymy wojnę z obywatelami Nowej Republiki, którzy pozostali przy życiu po atakach nieprzyjaciół - odezwał się ubrany w lotniczy kombinezon Kyp Durron. Mistrz Jedi opierał się o żłobkowaną ścianę komnaty i z rękoma zaplecionymi na piersi wpatrywał się w Kela. - Do tej pory zawsze uważałem, że prowadzimy ją z Yuuzhan Vongami.

- Bo tak jest. - Kel zmierzył Kypa spojrzeniem pełnym irytacji. - To Yuuzhan Vongowie są naszymi wrogami… nieprzyjaciółmi nie tylko miłujących pokój obywateli galaktyki, ale przede wszystkim rycerzy Jedi. Właśnie to wywołuje tyle frustracji w czasie wojny. Nowa Republika udaremniała wszelkie plany, jakie układaliśmy i proponowaliśmy, aby jej bronić. To nie sługusy z Brygady Pokoju usiłowały zastawiać na nas pułapki i sprzedawać nas Yuuzhanom. To idioci pokroju Borska Fey’lyi zamierzali nas powstrzymać. No cóż, teraz, kiedy cieszymy się swobodą działania, możemy im pokazać, co naprawdę potrafimy.

- Zakładam, że masz na myśli coś konkretnego - odezwał się Kyp Durron obojętnym tonem, ale Luke wyczuł w jego głosie ostrożne zainteresowanie. Kyp zachowywał się jak ktoś, kto wbija kij w gniazdo złośliwych owadów, żeby zobaczyć, co się stanie.

- Naturalnie - odparł Kel. - Zadamy im cios, i to mocny cios.

- Yuuzhan Vongom?

- Oczywiście, że Yuuzhan Vongom. - W oczach Kela zapłonęły iskry gniewu. - Musimy działać, żeby opinia publiczna nie obróciła się znowu przeciwko Jedi.

- Jak mogłaby się obrócić przeciwko nam, Waxarnie? - zainteresował się Luke Skywalker.

Kel przeniósł spojrzenie na mistrza Jedi. Luke wyczuł wysiłek, z jakim poznaczony bliznami młody rycerz starał się zapanować nad emocjami.

- Obawiam się, że bardzo łatwo - odparł Kel z lekkim ukłonem. - Powinniśmy działać, żeby potwierdzić naszą przydatność i dobrą wolę, a także udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że zwycięstwo w tej wojnie da się osiągnąć tylko z naszą pomocą. Jeżeli tego nie zrobimy, ryzykujemy, że opinia publiczna uzna nas za mięczaków. Co gorsza, niektórzy mogą oznajmić, że nie bardzo dochowujemy wierności Galaktycznemu Sojuszowi.

Luke wygiął wargi w lekkim uśmiechu, ale jego twarz wyrażała wielkie skupienie.

- Przede wszystkim dochowujemy wierności pokojowi - powiedział.

- To prawda, mistrzu. Przede wszystkim pokojowi - przyznał pospiesznie Waxarn Kel. - Musimy jednak być silni, żeby chronić pokój przed tymi, którzy chcieliby go unicestwić. Czasami trzeba walczyć, aby położyć kres innym walkom. Czy nie na tym właśnie polega sposób życia Jedi?

A polega? - zapytał siebie w myślach Luke, zastanawiając się nad słowami stojącego przed nim młodego mężczyzny. Pamiętał, że często sam kierował się w działaniu filozofią, której zwolennikiem był Waxarn Kel i inne podobne mu osoby. Kilkakrotnie podczas wojny z Yuuzhanami zetknął się z takimi poglądami. Wyznawały je osoby pragnące kroczyć rzekomo łatwą i prostą ścieżką Ciemnej Strony, zamiast wybrać zagadkowe i nie zawsze zrozumiałe szlaki Mocy.

Luke orientował się jednak, że Kel nie przeszedł na Ciemną Stronę. Nie wyczuwał w nim gniewu ani nienawiści, jakie emanowały z dusz niektórych otaczających go osób. Wszystkie zachowywały milczenie w nadziei, że młody mężczyzna wypowie się w ich imieniu, ale Luke bez trudu orientował się w ich uczuciach. Yuuzhan Vongowie i ich sługusy z Brygady Pokoju skrzywdzili tyle osób, że pragnienie odwetu było zapewne zrozumiałe. To jednak, że zrozumiałe, nie oznaczało jeszcze, że usprawiedliwione. A zadanie mistrza Jedi polegało między innymi na tym, by pilnować swoich podopiecznych, aby nikt nie sprowadził ich ze słusznej drogi.

Na razie żaden Jedi spośród uczestników tego zebrania nie zdecydował się zaprzedać duszy Ciemnej Stronie. Luke’a bardzo to cieszyło. Niektórzy popełniali takie czy inne błędy, innych korciło, żeby popełnić błąd właśnie teraz, ale Luke ufał wszystkim… nawet tym, którzy nie zgadzali się z jego opiniami. Był pewien, że połączona mądrość wszystkich Jedi, a także ich silna wiara w uzdrawiającą i podtrzymującą energię Mocy stopniowo uśmierzą ból, jaki odczuwali z powodu utraty bliskich podczas tej wojny… podobnie jak z powodu losu, jaki stał się ich własnym udziałem.

Luke zeskoczył z podwyższenia i podszedł do Waxarna Kela. Młody mężczyzna, uważany kiedyś za przystojnego, był teraz nieprawdopodobnie oszpecony. Mistrz Jedi wyczuwał, że właśnie z tego powodu Kela dręczy frustracja. Ilekroć jego podopieczny patrzył na odbicie swojej twarzy w lustrze, przypominał sobie, jaką krzywdę wyrządziła wojna… nie tylko jemu, ale także jego najbliższym. Nic więc dziwnego, że szukał sposobu, aby dać upust dręczącym go uczuciom gniewu i nienawiści.

Ciemność może nas wabić z wielu stron równocześnie, pomyślał Luke.

- Jeżeli zadamy teraz decydujący cios - ciągnął Kel, niespeszony tym, że stoi przed słynnym w całej galaktyce mistrzem Jedi - poniosą największe straty. Jeżeli jednak będziemy z tym zwlekali, nasi wrogowie znajdą dość czasu na odzyskanie sił, a wtedy…

 

- Czy sądzisz, że właśnie dlatego przetrwaliśmy tak długo? - przerwał mu łagodnie Skywalker. - Dlatego, że nasi nieprzyjaciele zostali osłabieni? Czy naprawdę uważasz, że ci spośród nas, którzy polegli w bitwach, oddali życie, bo byli słabi?

 

Kel zamrugał, a na jego oszpeconej twarzy pojawił się wyraz niepewności.

- Mistrzu, nigdy bym się nie ośmielił uważać, że…

- Oczywiście, że nie - ciągnął Luke. - Yuuzhan Vongowie to rasa silnych istot.

Podczas walki z nami wykorzystali nasze słabości, podobnie jak my uczymy się wykorzystywać ich słabe strony. Żadna rasa nie jest idealna i podczas żadnej wojny nie stosuje się wyłącznie siły.

Należy rozważyć także wiele innych czynników, które mogą przyczynić się do zwycięstwa.

Kel kiwnął głową i wbił spojrzenie w podłogę.

- Tak, mistrzu - powiedział.

Luke skrzywił się w duchu. Młody Jedi zwracał się do niego jak android do swojego właściciela.

- Pod moim przywództwem - podjął Skywalker - zorganizowaliśmy wyszkolone i kierowane przez Jedi specjalne oddziały. To właśnie ci Jedi odgrywali decydującą rolę podczas bitwy. Przez cały ten okres nie zgodziłem się jednak, żeby Jedi pełnili jakiekolwiek funkcje polityczne. Czy uważasz, że to oznaka słabości?

Młody Jedi sprawiał wrażenie wstrząśniętego takim przypuszczeniem.

- Mistrzu, nie to miałem… - zaczął.

Luke postanowił mu znów przerwać.

- Powołałem do życia nową Radę Jedi i zgodziłem się, żeby w jej skład weszły inne osoby, nie tylko rycerze i mistrzowie - przypomniał. . - Czy przypuszczasz, że tak postępuje osoba niezdecydowana albo słaba?

- Nie, mistrzu.

Zanim Luke miał czas powiedzieć coś więcej, usłyszał cichy chichot Kypa Durrona. Odwrócił się w jego stronę i zaplótł dłonie za plecami.

- Słucham cię, Kypie - powiedział.

- Mistrzu, ja wiem, że jesteś słaby. - Durron zgiął ciało w niskim ukłonie, ale z szacunkiem, nie z sarkazmem. - Ja także. - Uniósł rękę i zamaszystym gestem objął uczestników zebrania. - Podobnie jak wszyscy inni w tej komnacie. Odczuwam jednak dumę ze swoich słabości, ponieważ to dzięki nim jestem tym, kim jestem. Zapominanie o własnych ułomnościach to najlepsza recepta na katastrofę.

Zobaczył, że wchodzi Kenth Hamner. Kiwnął mu głową na powitanie, ale ukrył rozczarowanie, że to nie Jaina. Jego Nagle drzwi komnaty się otworzyły. Luke odwrócił się i siostrzenica się spóźniała i Luke nie mógł nic poradzić, że zaczynał go ogarniać coraz większy niepokój. Śmierć Anakina, młodszego brata Jainy, zadała druzgocący cios ludzkiej części jego osobowości. To właśnie ta część nakazała mu zrezygnować z nauk mistrza Yody i pospieszyć na ratunek uwięzionym przyjaciołom… to ta część kochała żonę Marę i synka Bena bardziej niż cokolwiek innego w galaktyce… i w pełni rozumiała potrzebę odpłacenia pięknym za nadobne wszystkim, którzy skrzywdzili jego najbliższych. Luke nie zamierzał się obwiniać, że ich kocha, ani uważać tego za słabość, ale miałby do siebie żal, gdyby zaniedbał swoje obowiązki. Jeżeli nawet nie liczyć Jainy, zbyt wielu innych Jedi nie stawiło się na to spotkanie: Tam Azur-Jamin, Octa Ramis, Kyle Katarn, Tenel Ka, Tahiri Yeila… Gdyby stracili życie, poczułby się, jakby zawiódł zaufanie wszystkich razem i każdego z osobna.

Zauważył, że pokryta bliznami skóra twarzy i głowy Waxarna Kela przybrała szkarłatną barwę. Nie umiałby powiedzieć, czy zaprezentowane przez Kypa Durrona inne spojrzenie na ten sam problem trafiło w końcu Kelowi do przekonania, czy też może młodego mężczyznę ogarnęło zakłopotanie, że wyszedł na głupca w obecności pozostałych Jedi. Na razie kilkoro spośród nich zaczęło zdradzać oznaki zniecierpliwienia; w komnacie panowało prawie namacalne napięcie. Pomimo niedawnej odmiany losu Jedi, wciąż jeszcze niektórzy uważali, że ich przywódca nie spisuje się najlepiej.

- Dziękuję ci, Kypie - powiedział Luke, oddając ukłon. - Wygranie tej wojny nie będzie polegało tylko na korzystaniu z wojskowej potęgi. Jeżeli wszyscy to zapamiętamy, może jeszcze odniesiemy zwycięstwo w tych zmaganiach… w taki sposób, który pozwoli uchronić nas przed nami samymi.

Odwrócił się i podszedł do podwyższenia, żeby usiąść. Pochwycił spojrzenie Jacena. Jego siostrzeniec stał z dala od pozostałych, pod przeciwległą ścianą komnaty. Luke nieznacznie kiwnął mu głową i spojrzał na Waxarna Kela, który zwolnił miejsce na środku, żeby kto inny mógł zabrać głos.

- To samo mięso, inny banth.

Słysząc tę uwagę Kentha Hamnera, Cal Omas prychnął pogardliwie. Rycerz Jedi górował nad nim wzrostem i miał nieprzenikniony wyraz twarzy, przywódca Galaktycznego Sojuszu musiał jednak przyznać, że w ciągu ostatnich kilku tygodni go polubił. W przeciwieństwie do innych polityków cenił sobie, gdy ktoś mówił mu bez ogródek, co myśli.

- Nie mieliśmy banthów na Alderaanie - powiedział. Stał obok ogromnego wypukłego iluminatora w swoim gabinecie i patrzył na widok, jaki rozciągał się za grubą transpastalową szybą. Widział opadające tarasami mury pływającego miasta, ginące w mgiełce morskiej piany niesionej wiatrem znad wzburzonych fal kalamariańskiego oceanu. Wiedział, że za tą mgłą rozciąga się po horyzont tylko ocean. Spędził sporo czasu, obserwując go. Liczył na to, że zdoła kiedyś wypatrzyć wynurzającą się z morskiej piany legendarną krakanę, najczęściej bywał jednak zbyt pogrążony w zadumie, żeby ją zauważyć, nawet gdyby wynurzyła się przed nim z głębin oceanu. Obejrzał się przez ramię na Kentha Hamnera.

- Rozumiem jednak, co masz na myśli - dodał po chwili. Usłyszał chór pomruków siedzących przy stole osób, które zgadzały się z jego zdaniem.

Od czasu posiedzenia w sali obrad Senatu i drugiego w komnacie Rady Jedi upłynęły mniej więcej dwie godziny. Omas zwołał zebranie grupki wybranych osób, żeby przedyskutować z nimi wnioski z obu posiedzeń. Oprócz Hamnera w spotkaniu brali udział oboje Skywalkerowie, Leia Organa Solo, Releqy A’Kla i admirał Sień Sów, sullustański naczelny dowódca stopniowo reformowanych Wojsk Obrony Galaktycznego Sojuszu. Omas miał więc przed sobą grono zaufanych osób. Mógł na nich polegać, mógł je też wykorzystać… w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa.

- Zaprosiłem was tu, bo chcę prosić o pomoc. - Odwrócił się i powiódł spojrzeniem po twarzach wszystkich zebranych w jego gabinecie. - Muszę powiedzieć, że mam tej walki po dziurki w nosie.

- Z Yuuzhan Vongami? - zapytała Mara Jade Skywalker. Siedziała przy długim, owalnym transpastalowym stole, a jej mąż stał obok fotela.

Cal Omas wzruszył ramionami.

- Wystarczyło mi, że miałem do czynienia z Borskiem Fey’lya - podjął po chwili. - Ścierałem się z nim na każdym kroku i czasami po prostu chciało mi się płakać. Straty, jakie ponieśliśmy z powodu jego głupoty… - Pokręcił głową, jakby chciał z niej usunąć niemiłe wspomnienia. - Kiedy zginął, pomyślałem jak idiota, że odtąd sprawy potoczą się po mojej myśli. Jakże się pomyliłem! Po jego śmierci Bothanie ogłosili zwariowaną wojnę ar’krai. Muszę teraz użerać się z jednym admirałem, który upiera się, żeby przystąpić do decydującego ataku i raz na zawsze wyeliminować nie tylko zagrożenie, ale samych Yuuzhan Vongów. Chciałem się z tym zwrócić do Senatu, ale usłyszałem tylko więcej podobnych opinii. Nawet rycerze Jedi…

- Nie wszyscy Jedi - przerwał mu cicho Luke Skywalker. Zmarszczył brwi, jakby słowa Omasa sprawiły mu osobistą przykrość.

Przywódca Galaktycznego Sojuszu z szacunkiem skinął głową w jego stronę, a także w kierunku Releqy A’Kli, która poruszyła się niespokojnie na fotelu.

- Zechciejcie mi wybaczyć - powiedział. - Wiem, że nie wszyscy Jedi i nie wszyscy senatorowie. Zbyt wielu jednak zachowuje się jak szaleńcy, żebyśmy mogli podjąć rozsądną decyzję.

- Czy mam przez to rozumieć - zaczęła Leia - że nie zamierzasz dążyć do ostatecznego pokonania Yuuzhan Vongów?

- Naprawdę namawiasz polityka, żeby sprzeciwił się woli opinii publicznej? - Omas roześmiał się z przymusem. Podszedł do swojego fotela, opadł na siedzenie i ciężko westchnął. - Prawdę mówiąc, czy chcę tego, czy nie, nie mógłbym teraz wysłać naszych oddziałów do ataku. Przyznaję, że udało się nam odnieść nad wrogiem kilka mało znaczących zwycięstw i wszystko wskazuje, że na razie jakoś się trzy mamy, ale jeśli przecenimy swoje siły i zechcemy osiągnąć zbyt wiele w krótkim czasie, znajdziemy się w takim samym położeniu jak teraz oni. Dopóki nie zdołamy zgromadzić wystarczających sił do obrony… na wypadek gdyby nasz atak zakończył się niepowodzeniem… nie zamierzam wyrażać zgody na żadne drastyczne posunięcia. W przeciwnym razie ryzykujemy, że stracimy wszystko, co dotąd zyskaliśmy, a może nawet znajdziemy się w jeszcze mniej korzystnej sytuacji. Musimy najpierw skonsolidować siły, żeby móc później przystąpić do dalszej walki.

- Zastanawiałem się, dlaczego w naszym spotkaniu nie bierze udziału admirał Traest Kre’fey - odezwał się Hamner. - Z pewnością nie ucieszyłaby go ta decyzja, prawda?

- Musi się z nią pogodzić - odparł Omas. - Kre’fey jest dobrym strategiem i trzymał naszą stronę, kiedy był najbardziej potrzebny, ale nie mianowałbym go naczelnym dowódcą. Uważam, że na to stanowisko bardziej nadaje się Sień Sów.

Sullustanin kiwnął głową i zamrugał wielkimi czarnymi oczami.

- Konsolidacja sił to klucz do wygrania tej wojny - oznajmił. - Nie zamierzam nadstawiać karku, dopóki się nie upewnię, że mój wibrotopór jest ostrzejszy i większy niż broń, jaką się posługują Vongowie.

- Roztropność bywa lepsza niż odwaga - zauważyła Mara.

- To możliwe - przyznał Sów. - Gdybym w tej chwili miał do dyspozycji te wojska, może poczułbym się zupełnie inaczej. - Sullustanin wzruszył ramionami.

Skywalker kiwnął głową.

- W takim przypadku byłoby nam trudniej znaleźć argumenty przeciwko ostatecznemu rozstrzygnięciu - powiedział. - Doskonale to rozumiem. Pozostałyby nam już tylko racje moralne. Gdybyśmy zaatakowali z zamiarem ostatecznego unicestwienia naszych wrogów, w czym bylibyśmy lepsi od Vongów?

Siedzący przy stole goście zachowali milczenie. Cal Omas powiódł spojrzeniem po ich twarzach. Skywalker sprawiał wrażenie -zmartwionego, a jego żona uważnie go obserwowała. Leia miała dziwny wyraz twarzy. Cal zdążył się już zorientować, co znaczyła mina: księżniczka intensywnie zastanawiała się nad wszystkim, co usłyszała. Kenth Hamner i Sień Sów byli wytrawnymi wojskowymi, nawykłymi do myślenia w kategoriach zasobów, sił, środków i stawianych celów; czuli się znacznie mniej pewnie, ilekroć dyskusja zahaczała o filozofię. Jedyną osobą zdradzającą jakieś emocje była senatorka Releqy A’Kla. Złocista sierść Caamasjanki jeżyła się na znak dręczącego ją niepokoju.

- O co chodzi, Releqy? - zapytał Omas.

Dobrze wiedział, co usłyszy, zanim jeszcze istota zdecydowała się otworzyć usta. Właśnie po to w ogóle zaprosił ją na to spotkanie.

- Mam nadzieję, że wyrażę opinię wszystkich - zaczęła A’Kla - kiedy powiem, że naszym ostatecznym celem jest pokój. Pokój, a nie tylko koniec wojny.

Jeszcze raz zebrani przyznali jej rację zgodnym chórem pomruków. Sprzeciwiła się tylko księżniczka Leia.

- Pokój za każdą cenę to żaden pokój - oznajmiła. Natychmiast poparła ją Mara.

- W najlepszym razie będzie oznaczał tylko chwilowe zawieszenie broni - dodała.

- Powinniśmy osiągnąć coś trwalszego, coś więcej niż zwycięstwo nad Vongami, coś, na czym moglibyśmy oprzeć nasz nowy Galaktyczny Sojusz - ciągnęła Leia. - Musimy mieć w tym celu trwałą infrastrukturę i gwarantowaną ciągłość dostaw. Przydałyby się także statki, żeby zastąpić te, które uległy zniszczeniu podczas działań zbrojnych. Powinniśmy na nowo przetrzeć nadprzestrzenne szlaki, zapewnić bezpieczeństwo i porządek, a także…

- Musimy uczynić wszystko co w naszej mocy, żeby odzyskać Coruscant - wpadł jej w słowo Sień Sów. - To symbol naszej władzy. Dopóki go nie odbijemy, dopóty nasze starania będą jak budowla wzniesiona na ruchomym piasku.

- To wszystko święta prawda - odezwał się Omas, nieznacznym kiwnięciem głowy przyznając rację sullustańskiemu admirałowi. - Obawiam się jednak, że usiłujemy sięgnąć do gwiazd, podczas gdy zaledwie zdołaliśmy wydostać się z rynsztoka. Moim najważniejszym zadaniem jest w tej chwili codzienna walka o przetrwanie. Nie myślę o kontrataku ani odbudowie tego, co utraciliśmy podczas wojny. W najbardziej opłakanym stanie znajdują się HoloNet i sieci łączności podprzestrzennej. Czy macie pojęcie, ile trudu wymaga przywrócenie ich normalnego funkcjonowania, skoro nawet nie wiemy, co działa, a co nie? Co najmniej połowa urządzeń nie kontaktuje się z pozostałymi.

- To nie tak, że nikt nawet nie próbował coś na to poradzić… - zaczęła Leia.

- Wiem, wiem - przerwał jej Omas. - Ty i Han dawaliście z siebie wszystko, podobnie jak Mara. Marrab także stara się, jak może…

- Gron Marrab? - wtrąciła się Mara. - Nie ma kogoś, kto lepiej wykonałby to zadanie?

- No cóż, jest Kalamarianinem, mieszkańcem tej planety, i zna jej wszystkie problemy od podszewki. - Nie mógł nic poradzić, że czuł się jak przyparty do muru i zmuszony do obrony. - Zdecydowałbym się pewnie na kogoś innego, gdybym miał jakiś wybór. Właśnie to usiłuję wam wytłumaczyć. Nie mam absolutnie żadnego wyboru. Wraz z upadkiem Coruscant straciliśmy większość funkcjonariuszy służb wywiadowczych i senatorów. Wiele osób stara się zmienić obecny stan, ale na razie nikt nie koordynuje ich poczynań. Istnieje co najmniej sześć odrębnych systemów dowodzenia, a każdy dysponuje odmiennymi środkami. Praktycznie nie porozumiewają się między sobą. Zdziwiłbym się, gdybym nie dowiedział się o takich, którzy nie chcą słyszeć o rozmowie ze mną…

Urwał i kilka sekund nad czymś się zastanawiał.

- Zwłaszcza wówczas, kiedy mogą mówić - podjął po chwili. - Są fragmenty tej galaktyki, wielkie jak Jądro, z których od wielu miesięcy nie otrzymaliśmy żadnej wiadomości. Nie wiemy, czy powodem tego milczenia jest suwerenna decyzja, czy też może załamanie się infrastruktury. Nie mamy pojęcia, czy to problem natury technicznej, czy świadomy sabotaż. Wiemy tylko, że łączność, jaką kiedyś uznawaliśmy za coś normalnego i oczywistego, wraz ze wszystkim innym uległa awarii lub zniszczeniu.

- To ważny problem, zwłaszcza że brak łączności rodzi ferment - wtrącił się Luke Skywalker.

- Właśnie - przyznał Omas. - Nie ma co dążyć do wygrania wojny, gdybyśmy później mieli tylko obserwować, jak Galaktyczny Sojusz rozpada się na kawałki.

- To na czym ci właściwie zależy? - zainteresowała się Mara. - Domyślam się, że to ma jakiś związek z nami. Inaczej byś nas tu nie zapraszał, prawda?

- Muszę mieć grupę osób zdecydowanych, żeby przywrócić wszystko do poprzedniego stanu - odparł porywczo Alderaanin. - Mobilną grupę specjalną, która połączy kropki w całość, jeżeli mogę się tak wyrazić. Znajome, godne zaufania twarze, symbole pokoju i dobrobytu. Na kimś takim najbardziej mi zależy. Naturalnie, przede wszystkim pomyślałem o mistrzu Skywalkerze. O nim i o Leii. Obecność przedstawicielki Nowej Republiki z pewnością ułatwi zadanie pozostałym.

- Teraz to się nazywa Galaktyczny Sojusz, Calu - poprawiła go księżniczka.

- Tak, oczywiście - zgodził się Omas. - Upłynie jakiś czas, zanim do tego się przyzwyczaję. Grupa specjalna nie musi się składać z osób znających się na technice; nie do nich należy naprawianie sieci łączności, gdziekolwiek wykryją uszkodzenie. Jeżeli zorientujecie się, że właśnie na tym polega cały problem, możecie po prostu wezwać na pomoc specjalistów. Na wypadek gdyby się okazało, że to problem natury wojskowej, przydzielę wam eskortę w sile jednej albo dwóch eskadr, nie sądzę jednak, żebyście potrzebowali większego wsparcia. Nie lecicie tam, żeby kogokolwiek zastraszać, ale by nawiązać stosunki i łączność. Postarajcie się, na ile to możliwe, usunąć z galaktyki białe plamy i sprowadźcie do domu zdezorientowanych albo zagubionych. Przynajmniej spróbujcie im uświadomić, że tak czy owak nadal się o nich troszczymy.

Przerwał i czekał, czy ktoś z zebranych zechce wygłosić swoją opinię. Kiedy nikt
się nie odezwał, kiwnął głową.

- Co o tym myślicie? - zapytał.

Leia zareagowała pierwsza na jego wezwanie.

- Zasadniczo uważam, że to dobry pomysł - zaczęła. - Jestem pewna, że Han zgodzi się z moim zdaniem.

Omas uśmiechnął się z przymusem, jakby doceniał jej poparcie.

- Miałem nadzieję, że właśnie tak spojrzycie na ten problem - powiedział. - „Sokół” może być doskonałym argumentem popierającym wasze starania.

- Prawdę mówiąc, nie masz wielu innych jednostek, z których mógłbyś zrezygnować - oznajmiła księżniczka. - Doskonale to rozumiem.

Omas zerknął na Luke’a, aby ze zdumieniem przekonać się, że mistrz Jedi marszczy brwi. Alderaanin odczuł lekki niepokój. Co takiego zawierał jego plan, co mogło się nie spodobać Skywalkerowi? Rycerze Jedi mieli otrzymać szansę ponownego pełnienia roli strażników pokoju w galaktyce, a zarazem jeszcze silniejszego związku z Galaktycznym Sojuszem. Gdyby planowana wyprawa zakończyła się powodzeniem - a Omas nie widział żadnego powodu, dla którego nie miałoby się tak stać - nikt spośród senatorów nie śmiałby twierdzić, że Jedi to istoty bezwartościowe.

- Luke? - zagadnęła Mara, która także zauważyła zmarszczone brwi męża.

Mistrz Jedi nie odpowiedział od razu. Pewnie zastanawiał się nad wszystkim, co usłyszał. Kiedy w końcu zdecydował się przerwać milczenie, mówił powoli, jakby starannie ważył każde słowo.

- Rozwiązałoby to tylko połowę naszych problemów - zaczął. - Bardzo możliwe, że znakomicie wywiążemy się z zadania, ale do załatwienia pozostanie jeszcze sprawa Yuuzhan. Nie zniknie samoistnie, choćbyśmy nie wiem jak mocno starali się przekonać o tym zwolenników dalszej walki. A co byś powiedział, gdybym oznajmił, że zdołam za jednym zamachem, podczas jednej wyprawy, rozwiązać oba twoje problemy: wojskowy i moralny?

- Naturalnie, byłbym tym szalenie zainteresowany - odparł Omas, rozkładając ręce. - Jak zamierzasz to osiągnąć?

- Szczątki, a właściwie Ruiny Imperium - oznajmił Sów, udzielając odpowiedzi zamiast mistrza Jedi.

Luke spojrzał na Sullustanina i kiwnął głową.

- Właśnie. Imperium - powtórzył z przekonaniem.

- Już raz odrzucili naszą propozycję - przypomniała Leia. - Pellaeon oznajmił wówczas, że połączenie sił po prostu go nie interesuje. Jeśli o nich chodzi, radzą sobie znakomicie z powstrzymywaniem naporu Yuuzhan Vongów.

- Kiedy prowadziliśmy tamte rozmowy, nie dawaliśmy sobie rady z wrogami równie dobrze jak oni - przypomniał Skywalker. – Teraz jednak, kiedy zaczynamy odpłacać Yuuzhanom taką samą monetą, może Imperium zechce zmienić zdanie.

- Cóż, to z pewnością rozwiązałoby nasz problem wojskowy - stwierdził Omas. - No i uwiarygodniłoby nazwę naszego nowego rządu.

- Galaktyczna Federacja Niezależnych Sojuszów. Galaktyczna - podkreśliła A’Kla.

- Właśnie - zgodził się z nią Alderaanin. - Taka nazwa nie byłaby odpowiednia, jeżeli nie przyłączyłyby się do nas ogromne sektory galaktyki.

Splótł ręce na piersi i ponownie odwrócił się w stronę Luke’a.

- Proponujesz więc, mistrzu Skywalkerze, żebyśmy zorganizowali dyplomatyczną wyprawę? - zapytał.

- Do Ruin Imperium, a później także do przestworzy Chissów - potwierdził Luke. - To właśnie oni udoskonalili truciznę wynalezioną przez naukowców Scaura… biologiczną broń o nazwie Alpha Red. Wciąż jeszcze wisi nad nami groźba jej użycia. Nie wolno nam o tym zapominać.

- Nie wolno - przyznał Cal Omas. - Nie pozwala mi zresztą o niej zapomnieć admirał Kre’fey.

- Sądziłam, że wszelkie prace nad tą bronią zostały wstrzymane - odezwała się Releqy A’Kla. Zmarszczyła brwi, a purpurowa sierść nad jej oczami lekko zafalowała.

- Wstrzymane w języku wojskowych oznacza tylko to, że twoja broń jest nastawiona na ogłuszanie - odezwał się naczelny dowódca Wojsk Obrony. - Tyle że blaster jest cały czas zasilany i wymierzony w twoją głowę.

- A raczej byłby, gdyby poświęcono tylko kilka tygodni na dalsze prace nad tą bronią - poprawił go Cal Omas. Wciąż nie bardzo wiedział, jak zareagować na wymyślony przez Chissów plan posłużenia się bronią biologiczną w celu pokonania Yuuzhan Vongów. Z jednej strony rozumiał wojskowych, którzy chcieliby za jednym uderzeniem unicestwić wszystkich nieprzyjaciół, nie ponosząc żadnych strat w oddziałach czy sprzęcie Floty. Z drugiej jednak pachniało mu to użyciem do walki z wrogiem podobnych taktyk, jakie stosowali sami Vongowie. To oni wykorzystali broń biologiczną na Ithorze. Jak na ironię, właśnie ithoriańskie drzewa bafforr były źródłami trucizny, zastosowanej później do opracowania Alphy Red. Yuuzhan Vongowie wykorzystali broń biologiczną także na wielu innych planetach, unicestwiając całe biosystemy. W celu ujarzmienia kolejnych światów galaktyki uciekali się do niemoralnej taktyki, którą dałoby się bardzo łatwo obrócić przeciwko samym Vongom. W najgorszych nocnych koszmarach Omas widział, jak system po systemie pada ofiarą szarej zarazy, a równocześnie samych Yuuzhan eliminuje chissańska broń biologiczna. Ostatecznym wynikiem takich metod byłaby jednak pozbawiona wszelkich śladów życia, sterylna galaktyka.

Nie chciał, żeby właśnie takim rezultatem zakończył się okres jego rządów, nawet gdyby nie pozostał nikt, kto mógłby to pamiętać.

- Propozycja zniszczenia wyników dotychczasowych badań - zaczął Sów - spotkałaby się z bardzo silnym oporem ze strony niektórych osób z grona moich podwładnych. Nie zdołałbym zagwarantować, że nie zdecydują się na podjęcie działań na własną rękę, byleby do tego nie dopuścić. Luke kiwnął głową.

- Wiem, że istnieje taka możliwość, panie admirale - powiedział. - Chcę jednak lecieć do przestworzy Chissów nie dlatego, żeby proponować im albo wymuszać na nich takie rozwiązanie. To ich decyzja i nie zamierzam odmawiać im prawa do jej podejmowania. Chciał bym tylko złożyć propozycję pokojową.

- Niektórzy natychmiast dojdą do przekonania, że masz w tym ukryty interes. - Sień Sów zwrócił się do przywódcy Galaktycznego Sojuszu. - Jeżeli się na to zdecydujesz, Calu, doradzam, żeby to była nieoficjalna wyprawa. Nieformalna, ściśle tajna misja… Możesz zresztą nazwać ją, jak zechcesz. Im mniej osób dowie się o niej, tym lepiej.

- Jeżeli nie będzie oficjalna - odparł Alderaanin - to nie jestem pewien, jak wielkiego poparcia mógłbym jej udzielić.

- Nic nie szkodzi - odezwał się Skywalker. - Będziemy dysponowali „Cieniem Jade” i moim X-wingiem. Może także poprosimy o pomoc kilka innych osób, które mają wobec nas dług wdzięczności. Skoro już mowa o poparciu, najbardziej zależy mi na tym, żebyś nie usiłował nas powstrzymać. Podczas naszej nieobecności postaraj się także trzymać w ryzach zwolenników radykalnego rozwiązania problemu Yuuzhan Vongów.

- To nie powinno stanowić problemu - oznajmił Omas. - Wymyślę coś, żeby znaleźć im zajęcie. - Rozsiadł się wygodniej na fotelu. Przeczuwał, że za prośbą mistrza Jedi kryje się coś więcej niż to, co Luke zechciał wyrazić słowami. -Bardzo jednak wątpię, żeby Yuuzhan Vongowie zechcieli ułatwić nasze zadanie tak bardzo, jak usiłuje nam wmówić senator Niuv.

- Wyprawa potrwa bardzo długo, prawda? - zainteresował się Sullustanin. Naturalnie doceniam wasze starania przyłączenia Imperium do Galaktycznego Sojuszu, sądzę jednak, że powinien tam lecieć ktoś jeszcze. Jedną z tych osób może być obecny tu Kenth. Ma wiele zalet i doskonale by się nadawał. Władcy Imperium i Chissowie też by to docenili.

- Masz sporo racji, Sień. - Luke wymienił z Marą i Leią spojrzenia, ale Omas nie zdołał odgadnąć ich znaczenia. - Jednak dzięki tym samym zaletom, o których wspominałeś, Kenth nadaje się wręcz idealnie, by pozostać na miejscu i utrzymywać w ryzach zwolenników wojny. Ani Imperium, ani Chissowie nie zdołają rozwiązać samodzielnie problemu Yuuzhan Vongów, choćby tylko od strony wojskowej. Prawdę mówiąc i jedni, i drudzy to tylko drugorzędne cele. Podczas wyprawy muszę wykonać jeszcze jedno zadanie.

- Aha. - Omas usiadł prosto, bo domyślił się, na czym polega brakujący element łamigłówki. - Ruiny Imperium i przestworza Chissów. I jedno, i drugie znajduje się w obrębie albo w pobliżu Nieznanych Rejonów galaktyki.

Luke rozciągnął usta w ledwo zauważalnym uśmiechu.

- To prawda - przyznał.

- Czego właściwie tam poszukujesz, mistrzu Skywalkerze? - zainteresował się Alderaanin.

- Nie uwierzyłbyś, Calu, nawet gdybym ci powiedział - odparł Luke.

- Moralnego rozwiązania problemu, jak pokonać Yuuzhan Vongów? - nie dawał za wygraną przywódca Galaktycznego Sojuszu.

- Możliwe. A przynajmniej jakiejś alternatywy.

Zanim Omas zdążył zadać następne pytanie, Luke uniósł rękę. Alderaanin uśmiechnął się kwaśno i rozsiadł wygodniej na fotelu.

- Domyślam się, że mi tego nie powiesz - rzekł. Przeniósł spojrzenie na Sowa, ale natychmiast zrozumiał, że jego naczelny dowódca wie na temat planów Skywalkera równie mało jak on. - Wiem już wystarczająco dużo, aby cię zapewnić, że nie zrobię niczego, co mogłoby pokrzyżować twoje plany. Prawdopodobnie zdołasz namówić władców Imperium i Chissów, żeby się do nas przyłączyli, ale to jeszcze nie zagwarantuje bezpieczeństwa Galaktycznego Sojuszu. No, ale będzie stanowiło jakąś pomoc. Jeżeli uważasz, że potrafisz zapewnić rozwiązanie problemu tej wojny na dłużej, zrobię co w mojej mocy, by ci pomóc.

Mistrz Jedi starał się cały czas zachowywać kamienny wyraz twarzy, ale kiedy Leia dotknęła jego ramienia, wszyscy zrozumieli, że jest zadowolona z wyniku rozmowy. Podobnie jak mąż, starała się jednak nie okazywać żadnych uczuć.

- A ty, Leio? - zapytał Omas. - Nadal zamierzasz zrobić to, o co cię prosiłem?

Księżniczka kiwnęła głową.

- Naturalnie - odparła. - Możesz liczyć, że Han i ja zrobimy, co się da, by ci pomóc.

Alderaanin był wyraźnie zadowolony.

- Jestem wam bardzo wdzięczny - powiedział. - Postarajcie się spędzić trochę czasu z Sienem, żeby przedyskutować problemy logistyczne. Sprawdzę, co mogą przydzielić wam ci z wydziału operacji specjalnych. Wiem, że wy także macie tam swoje znajomości.

Wstał uśmiechnięty. Domyślał się, że udział w tej wyprawie wezmą także piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc, dowodzonej przez Jainę Solo… A skoro tak, na pewno zechce jej towarzyszyć Jag Fel. Oboje postarają się zadbać o wojskową stronę wyprawy, a możliwe, że także o coś więcej. Omas był pewien, że Sień Sów nie będzie miał nic przeciwko ograniczonemu użyciu siły w celu przekonania przedstawicieli bardziej niesfornych sektorów galaktyki.

- A teraz wybaczcie - zaczął - ale czeka na mnie ogromna kolejka istot, które mają coś do załatwienia.

- Dziękujemy, że zechciałeś poświęcić nam tyle czasu - odezwał się Luke, ujmując dłoń żony, która wstała z fotela. - Jesteśmy też wdzięczni za zrozumienie i obietnicę współpracy. Niechaj Moc wiedzie nas wszystkich.

- Ku pokojowi - dodała Releqy A’Kla, także wstając z fotela.

- Ku pokojowi - przytaknął z całego serca Omas, przyglądając się, jak goście wychodzą z jego gabinetu. Wiedział, że tylko czas zdoła stępić kły koreliańskich piaskowych panter w szeregach senatorów, Wojsk Obrony Galaktycznego Sojuszu i rycerzy Jedi. Bez względu jednak na to, co planował Luke Skywalker, Omas mógł tylko żywić nadzieję, że zdoła zapewnić mu dość czasu na wykonanie zadania, zanim piaskowe pantery zgromadzą się pod drzwiami jego gabinetu i żądne jego krwi zaczną głośno ryczeć.

Oglądane z przestworzy oceany nadawały Kalamarowi wygląd pogodnej, roziskrzonej błękitnej kuli. Spiralnie zakręcone ławice chmur, widoczne pod połyskującym lodowato niebem, kreśliły słowa, które zrozumieć mogłyby chyba tylko gwiazdy. Z tak dużej odległości nawet istoty obdarzone najbystrzejszym wzrokiem nie zdołałyby dostrzec wystających z wody koralowych raf, bagnistych wysp ani pływających miast, rozrzuconych tu i ówdzie po powierzchni nierzadko wzburzonego oceanu. Cóż, właśnie tak wyglądała tymczasowa stolica nieco wcześniej powołanego do życia Galaktycznego Sojuszu. Pianę -i ta była ojczyzną dwóch inteligentnych ras liczących ponad dwadzieścia siedem miliardów istot, do których zaliczali się także legendarny admirał Ackbar i słynna uzdrowicielka, mistrzyni Jedi, Cilghal. Z tak daleka nie dałoby się zauważyć śladów pamiętnych wydarzeń, jakie miały miejsce w czasach wskrzeszonego klona Imperatora Palpatine’a i osławionej renegatki, admirał Daali… a podobnych wydarzeń mogli znów być świadkami, zanim ta wojna dobiegnie końca. Planeta wygląda stąd po prostu pięknie, może dlatego że całą jej powierzchnię pokrywa ocean, pomyślała Jaina Solo, kierując swój czteropłatowy myśliwiec do pływającego miasta Hikahi. Nie widać na nim żadnych śladów zniszczeń.

- XJ - trzy - dwadzieścia - trzy, masz zgodę na lądowanie - odezwał się ktoś z charakterystycznym kalamariańskim akcentem. - Kieruj się na lądowisko DA czterdzieści dwa.

Nagle wokół jednego z miejsc na powierzchni kadłuba, zwęglonego niegdyś w wyniku celnego strzału, zawirowało rozrzedzone powie -trze górnych warstw atmosfery. Młoda Solo zgrzytnęła zębami. Jej myśliwiec zadygotał, a robot R2 zapiszczał alarmująco.

Kilka chwil później, kiedy jej X-wing szybował nad powierzchnią kalamariańskiego oceanu w stronę lądowiska, astromechaniczny robot pozwolił sobie na krótką serię melodyjnych pisków i gwizdów. Jaina spojrzała na ekran monitora pokładowego translatora, a kiedy zobaczyła przesłaną przez R2 wiadomość, cicho się roześmiała.

- Nie, z całą pewnością duże zasolenie Kalamara nie wywrze zbawiennego wpływu na twoje obwody elektroniczne, Cappie - powiedziała. - Nie powinieneś się jednak tym przejmować. Nie przyleciałam tu z tobą, żeby uczyć cię pływania.

Kiedy wylądowała, na jej spotkanie wyszedł Kyp Durron. Były dowódca eskadry wyglądał mizernie i sprawiał wrażenie zmęczonego. Wydawał się o wiele starszy niż zaledwie przed kilkoma tygodniami, kiedy ostatnio go widziała.

- Miło cię widzieć, pani pułkownik - powiedział.

- Przykro mi, że się spóźniłam - odparła Jaina, zdejmując lotniczy hełm i wsuwając go pod ramię. - Musiałam poświęcić sporo czasu, aby zyskać pewność, że piloci Bliźniaczych Słońc mają przygotowane odpowiednie kwatery. Czyżbym straciła coś ważnego, nie biorąc udziału w tym spotkaniu?

- Obawiam się, że tak - wyjawił Kyp, kiedy oboje opuszczali płytę lądowiska. - Na twoim miejscu jednak bym się nie przejmował. Odnoszę wrażenie, że i tak zadecydowano o wszystkim za naszymi plecami. Zgromadzenie nas w jednym miejscu stanowiło zwykłą formalność… okazję do przypomnienia, że stanowimy element większej całości. Chyba wiesz, co usiłuję ci powiedzieć, prawda?

Jaina machinalnie kiwnęła głową, zupełnie jakby słuchała jego słów tylko jednym uchem.

- Czy jest tu Tahiri? - zapytała, kiedy przeszli jeszcze kilka kroków.

Kyp spojrzał na nią i zmarszczył brwi.

- Nie - powiedział. - Dlaczego pytasz?

Jaina wzruszyła ramionami. Szła dalej, ale starała się unikać spojrzenia mistrza Jedi. Nie chciała, żeby zobaczył, jak bardzo jest zaniepokojona.

- To prawdopodobnie nic poważnego - skłamała. - Kiedy wylądowałam w hangarze „Ralroosta”, zastałam wiadomość od niej. Podobno chciałaby porozmawiać ze mną, gdy tylko wyląduję. Powiedziała…

Kyp czekał, aż skończy, ale kiedy milczenie się przeciągało, zapytał:

- Co, Jaino? Co powiedziała?

Młoda Jedi postarała się przypomnieć sobie brzmienie głosu Tahiri.

- Nie wiem, Kypie - oznajmiła w końcu. - Nie chodzi o to co, ale jak powiedziała. Odniosłam wrażenie, że wydarzyło się coś złego.

- Cóż, nawet jeżeli przebywa tu, na Kałamarze - zaczaj Durron - to nie stawiła się na spotkanie.

Jaina poczuła, że na myśl o tej dziewczynie… nie, młodej kobiecie, poprawiła się w myśli… ogarnia ją niepokój. Tahiri była teraz także rycerzem Jedi. Kiedyś łączyło ją z Anakinem coś więcej niż przyjaźń. Jeżeli pogodzenie się z jego śmiercią było dla niej choćby w połowie tak trudne jak dla Jainy, młoda Solo potrafiłaby zrozumieć dziwny smutek, jaki usłyszała w jej głosie. tylko dlaczego akurat teraz? Dlaczego Tahiri pragnęła porozmawiać właśnie z nią?

- Ale jest tutaj Jag - ciągnął Kyp i Jaina z zaskoczeniem zauważyła, że na te proste słowa coś drgnęło w jej sercu.

- Naprawdę? Gdzie? - zapytała. Idąc istnym labiryntem korytarzy, starała się cały czas patrzeć przed siebie, żeby Kyp nie zauważył, jak bardzo zarumieniła się na wzmiankę o młodym pułkowniku Jaggedzie Felu.

- Prawdę mówiąc, w tej chwili rozmawia z twoimi rodzicami - odparł Durron. - Pewnie coś razem knują. - Przystanął nagle i odwrócił się, żeby spojrzeć w jej oczy. - Chodzą słuchy o ostatecznym wygraniu tej wojny, Jaino - ciągnął po chwili. - Ostatnio wiele się mówi na ten temat. Wszystkich ogarnęło coś w rodzaju histerii. Przed bitwą o Ebaq Dziewięć sprawialiśmy wrażenie pokonanych, teraz jednak mogłabyś pomyśleć, że zmusiliśmy Vongów do odwrotu.

Jaina kiwnęła głową. Doskonale rozumiała, co Kyp stara się jej powiedzieć: co i dlaczego. Politycy nie mieli pojęcia o sytuacji panującej na polach bitwy. Od prawdziwej akcji oddzielało ich co najmniej kilka szczebli dowodzenia, nie mogli więc wiedzieć, co czują ci, którzy walczą naprawdę. Jaina zawsze starała się zachowywać optymizm, ale chociaż wojska sojuszników odniosły kilka zwycięstw, wiedziała, że do zakończenia wojny jeszcze długa droga. Sytuacja mogła odwrócić się zawsze… i w każdą stronę. Podczas wojny niczego nie można wiedzieć na pewno.

Rozumiała jednak polityków, którzy tak bardzo chcieli uwierzyć, że zwycięstwo jest w zasięgu ręki. Ta wojna wszystkim uprzykrzała życie. Lata porażek i nieubłaganych zwycięstw Yuuzhan Vongów, utrata okrętów, śmierć przyjaciół… to wszystko wywierało ogromny wpływ na każdego. Jaina widziała go w oczach Kypa i w tym, jak się postarzał. Sama wciąż jeszcze cierpiała po śmierci Chewiego i Anakina. Bardzo boleśnie wspominała wcześniejsze ześlizgiwanie się w objęcia Ciemnej Strony…

- Będę miała to na uwadze - obiecała i zdecydowanie pokiwała głową, oddalając niemiłe wspomnienia. Domyślała się, że różne osoby w prowizorycznej stolicy zajmują różne stanowiska, nie zamierzała więc składać żadnych obietnic, dopóki się nie dowie, co właściwie dzieje się „za jej plecami”, jak wyraził się Kyp Durron.

Mistrz Jedi ruszył dalej. Całkiem pewnie poruszał się po labiryncie korytarzy i tuneli. Spędził na Kałamarze tyle czasu, że zdążył dobrze się zapoznać z rozkładem ulic podwodnego miasta. Im głębiej się zapuszczali, tym więcej spotykali osób. Korytarzami spieszyły prawdziwe tłumy. Wszyscy sprawiali wrażenie zajętych własnymi sprawami. Jaina widziała istoty różnych ras i płci, różnego wzrostu i w różnym wieku, zajęte najróżniejszymi czynnościami. Technicy mieszali się z urzędnikami, uzbrojeni żołnierze wpadali na sekretarki, a między żywymi osobami przemykały albo sunęły roboty i androidy. Wyczuwało się pośpiech i napięcie. Wszędzie panował taki hałas, że Jaina, która przez czas spędzony w niewielkiej kabinie X-winga rozmawiała właściwie tylko ze swoim astromechanicznym robotem, czuła się trochę oszołomiona.

- Przepraszam cię - odezwał się w pewnej chwili Kyp, który zauważył, że Jaina czuje się nieswojo. - Powinniśmy byli skorzystać z tunelowej taksówki, myślałem jednak, że na pewien czas masz dosyć przebywania w ciasnych, zamkniętych pomieszczeniach.

- Nic nie szkodzi - zapewniła go Jaina. - Prawdę mówiąc, marzyłam o tym, by rozprostować kości.

Naturalnie, nie chodziło jej wyłącznie o to. Nie chciała po prostu zmarnować okazji zorientowania się w sytuacji. Gdyby wyskoczyła z kabiny swojego X-winga i od razu popędziła na spotkanie, nie poznałaby warunków życia w zanurzonej pod wodą części pływającego miasta. Korytarze i tunele tętniły życiem, a na widok spieszących we wszystkie strony istot Jaina czułą że jej serce szybciej bije. W pozornym chaosie dostrzegała powstający ład, niestety mało kto wiedział, jak najlepiej go wykorzystać. Młoda Solo uświadomiła sobie, że właśnie w tym celu bierze udział w wojnie. Przyszłość jej cywilizacji decydowała się nie tylko podczas bitew w bezkresnych przestworzach, ale również w tunelach i salach konferencyjnych pływającego miasta.

Wreszcie korytarze stały się szersze i tłum istot trochę się przerzedził. Jaina i Kyp mogli już iść obok siebie, a poziom hałasu zmniejszył się na tyle, że nie musieli krzyczeć, kiedy chcieli się porozumieć. Dyskutowali o szczegółach dowodzenia eskadrami gwiezdnych maszyn. Wyglądało na to, że Kyp znajduje ukojenie w prowadzeniu rozmowy na tak przyziemne tematy, jak nowe taktyki walki czy poziom wyszkolenia pilotów. Myśliwce zaczynały wykazywać oznaki zmęczenia, podobnie jak piloci i pracownicy personelu naziemnego, którzy musieli cały czas coś naprawiać i pilnować, żeby usterki nie przerodziły się w coś poważniejszego. Zdradzieckie zmęczenie ogarniało zarówno sprzęt, jak i obsługujące go inteligentne istoty. Jaina domyślała się, że ta sama reguła dotyczy wszystkiego, co stawia opór.

W końcu stanęli przed strzeżonymi przez dwóch kalamariańskich wartowników drzwiami sali konferencyjnej. Uzbrojeni strażnicy unieśli koralowe włócznie w powitalnym geście i wpuścili ich do środka. Nad szerokim ekranem, na którym widniało kilkanaście szczegółowych map i planszy, pochylali się rodzice Jainy, Han Solo i Leia Organa Solo.

Między nimi stała wysoka kobieta o śniadej karnacji i włosach związanych w ciasny kok. Jaina rozpoznała w niej byłą funkcjonariuszkę Wywiadu Nowej Republiki. Dostrzegła także Jaga Fela, o którym wspomniał wcześniej Kyp. Na odgłos ich kroków wszyscy unieśli głowy, ale Jaina patrzyła tylko na młodego pilota. Z przyjemnością zauważyła, że na jej widok Jag szeroko się uśmiechnął, natychmiast jednak znów spoważniał. Jaina zorientowała się jeszcze na początku ich przyjaźni, że młody Fel nie pochwala okazywania uczuć w miejscach publicznych. Kiedy nadeszła jego kolej, aby się z nią przywitać, tylko kiwnął głową i uścisnął jej dłoń… nic więcej. Jaina się tym zbytnio nie przejęła. Wystarczyła jej świadomość, że młody pilot ucieszył się na jej widok. Postanowiła pamiętać o jego szerokim uśmiechu do końca dnia, a przynajmniej dopóki nie nadarzy się okazja, żeby spędzić trochę czasu tylko we dwoje.

- Witaj, Jaino. - Leia podeszła do córki i czule ją uściskała. Od czasu śmierci Anakina robiła to częściej i serdeczniej niż kiedykolwiek. Ilekroć popatrzyła na Jainę albo Jacena, ogarniała ją wielka ulga. Do Jainy podszedł tak że ojciec. Przeczesał palcami jej włosy i lekko uścisnął ramię.

- Miło cię widzieć, dziecino - powiedział, układając usta w szelmowskim półuśmiechu.

- Ja także cieszę się z naszego spotkania, tato.

Jaina stanęła na palcach i pocałowała Hana w policzek. Poczuła szorstkość jego zarostu i zapach rozwichrzonych włosów. Nie mogła także nie zauważyć zawadiackiego uśmiechu. Taki uśmiech zawsze kojarzył się jej z ojcem; kiedy go widziała, czuła spokój i odprężenie. Mimo wszystkich wysiłków jej matki, Han Solo wciąż jeszcze sprawiał wrażenie niesfornego zawadiaki. Niektórzy mówili Jainie, że odziedziczyła jakąś cząstkę jego charakteru, podczas gdy jej brat bliźniak dostał w spadku charakterystyczną dla Leii refleksyjne usposobienie.

- Gdzie Jacen? - zapytała Jaina, cofając się o krok.

- Wujek Luke wymyślił mu jakąś robotę - odrzekła matka. - Spotka się z tobą, kiedy ją skończy.

Jaina zerknęła kątem oka na Jaggeda Fela, ale zauważyła, że młody pilot mruga do niej porozumiewawczo, i osłupiała. Drugi raz tego dnia uświadomiła sobie, że się rumieni. Odwróciła się i zagadnęła stojącą przed podświetlaną planszą funkcjonariuszkę Wywiadu.

- Masz na imię Belindi, prawda? - zapytała, przeszukawszy najpierw pamięć. Podeszła do kobiety z wyciągniętą ręką.

Funkcjonariuszka odpowiedziała jej pełnym szacunku kiwnięciem głowy.

- Zgadza się. Belindi Kalenda - odparła. - Przywódca Galaktycznego Sojuszu poprosił, żebym zajęła się koordynacją wszystkiego, co się wiąże z wyprawą twoich rodziców… i twoją, jeżeli zechcesz z nimi polecieć.

- Chyba wywiązałem się już ze swojego zadania - odezwał się Kyp Durron.

- Wychodzisz? - nie ukrywając zdziwienia, zapytała Jaina.

Mistrz Jedi kiwnął głową i wzruszył ramionami. Mrugające na planszach i mapach światełka rzucały na jego twarz różnobarwne błyski.

- Obawiam się, że miałem cię tylko tu przyprowadzić - oznajmił z przesadnie rozczarowaną miną.

Jaina się uśmiechnęła.

- Sławny Kyp Durron zniża się do pełnienia obowiązków przewodnika, hmm? - zażartowała. - Kto by się tego spodziewał? I pomyśleć, że kiedyś proponowałeś, żebym została twoją uczennicą. Cieszę się, że nie skorzystałam z tej propozycji.

- Dowcipna jesteś, nie ma co - odciął się mistrz Jedi. - To znaczy jak na kogoś z rodziny Solo - dodał szybko, nie dając jej czasu na reakcję. - Posłuchaj, gdybyś chciała później ze mną porozmawiać, wpadnij do kawiarenki „Dno Oceanu”, napijemy się czegoś razem. Nie zapomnij wziąć ze sobą młodego Jaga. Zna trochę miasto i pokaże ci drogę.

Pożegnał ją żartobliwym salutem, przy drzwiach jednak znów odwrócił się w jej stronę.

- A jeśli ci na tym zależy, postaram się dowiedzieć czegoś więcej o Tahiri - dodał poważniejszym tonem.

Jaina uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- Dzięki, Kypie - powiedziała łagodnie.

Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Belindi Kalenda szybko poinformowała Jainę o głównych celach planowanej wyprawy. Inni czekali cierpliwie i tylko od czasu do czasu wtrącali kilka słów, żeby pomóc wyjaśnić niektóre aspekty planu. Zadanie wyglądało dosyć prosto i niewinnie: mieli przemierzać otwarte nadprzestrzenne szlaki, żeby na nowo nawiązywać zerwaną łączność i przypominać mieszkańcom odwiedzanych planet, że wciąż jeszcze stanowią część galaktycznej cywilizacji. Jaina była jednak pewna, że w praktyce osiągnięcie tych celów nie okaże się takie proste. Yuuzhanie zaminowali najważniejsze trasy, spowodowało, że co najmniej od dwóch lat pewne systemy i sektorów nie utrzymywały łączności ż pozostałymi. Nikt nie wiedział na pewno, co dzieje się w obrębie tych rejonów. Od czasu do czasu krążyły pogłoski o miejscowych satrapach, którzy korzystając, że powszechna uwaga jest skierowana gdzie indziej, takim czy innym sposobem zagarnęli władzę. Istniało spore prawdopodobieństwo, że przynajmniej to niektórych miejscach przedstawiciele Galaktycznego Sojuszu nie zostaną powitani z otwartymi ramionami.

Jaina rozpięła zatrzaski bluzy lotniczego kombinezonu i spędziła mniej więcej godzinę na omawianiu celów wyprawy. Domyślała się, że w trakcie podróży nadarzy się wiele okazji do nawiązania kontaktów z władzami odwiedzanych planet i organizacjami w rodzaju Sojuszu Przemytników, trudno było jednak planować coś z góry, skoro o większości rejonów nie wiedziano niczego na pewno.

Ordynans przyniósł tacę pełną kanapek z surowymi płatami morskiego strzałkowca albo ozorami lamporyba. Postawił ją na małym stole i zaczął roznosić wysokie szklanice z chłodzoną kalamariańską wodą. Jaina była bardzo głodna, ale tylko spróbowała słonych smakołyków. Nie przestawała przysłuchiwać się rozmowie rodziców, którzy dyskutowali, jak najlepiej i najbezpieczniej osiągnąć cele wyprawy. W ich głosach nie słyszała goryczy ani gniewu. Ilekroć nie zgadzali się w sprawie tego czy owego, nie obawiali się mówić bez ogródek. Kiedy się okazało, że najwięcej sensu mają argumenty Leii, Han bez sprzeciwu uznał słuszność jej racji. Dawniej na pewno poczułby się urażony, gdyby ktokolwiek zasugerował, że „Sokół” nie zdoła zapewnić wystarczającego bezpieczeństwa członkom wyprawy, teraz tylko wzruszył ramionami i postanowił posłuchać głosu rozsądku.

Jaina dowiedziała się, że w wyprawie ma wziąć udział jedna eskadra gwiezdnych myśliwców, „Sokół Millenium” i przywrócona do czynnej służby fregata klasy Lansjer, „Duma Selonii”. Dowodziła nią kapitan Todra Mayn, niedawno przeniesiona do mniej odpowiedzialnej służby z powodu ran odniesionych podczas bitwy o Coruscant. We wszystkich związanych z wyprawą sprawach Mayn miała podlegać Hanowi i Leii, ich rozkazów miał także słuchać dowódca eskadry gwiezdnych myśliwców. Wyglądało więc, że o wszystkim zdecydowano, może z wyjątkiem tego, jaki ma być pierwszy cel wyprawy. Jaina uznała, że właściwie na nic się nie przyda. Jag także od dłuższego czasu ani razu nie zabrał głosu, młoda Solo nie wątpiła jednak, że -podobnie jak ona - zwraca baczną uwagę na wszystko, o czym mówiono. Trójka głównych dyskutantów - Belindi Kalenda i rodzice Jainy – chyba nie uświadamiała sobie, że młodsi uczestnicy dyskusji od dawna milczą. Omawiano teraz wady i zalety obrania Antara Cztery albo Melidy Daana jako pierwszego celu wyprawy. Jaina zasygnalizowała chęć zabrania głosu.

- Czy na pewno powinnam nadal brać udział w tym zebraniu? - zapytała, starając się w miarę możności nie okazywać zdenerwowania. - Wygląda na to, że wszystko zaplanowaliście i o wszystkim zadecydowaliście.

Leia przeniosła spojrzenie na Hana, który cofnął się od ekranu i gestem dał do zrozumienia, że odpowiedź jest oczywista.

- Zaprosiliśmy cię, bo jesteś nam potrzebna - zapewnił.

Jaina już dawno zrozumiała, że nie może ufać pozornej nonszalancji, jaką czasami okazywał ojciec. Zazwyczaj oznaczało to, że czuje się skrępowany albo nie jest czegoś pewien.

- Do czego? - nalegała.

- Ponieważ potrzebujemy wojskowej eskorty - wyjaśniła jej matka. - Ktoś musi dowodzić tą eskadrą gwiezdnych myśliwców.

- Ale dlaczego właśnie Bliźniacze Słońca? - nie dawała za wygraną córka. - Istnieje wiele innych eskadr, które mogłyby wziąć udział w tej wyprawie.

- To prawda, złotko - przyznał jej ojciec. - Jednak…

- Nie zbywaj mnie, tato - przerwała mu zirytowana Jaina. - Coś przede mną ukrywacie. Nie mówicie mi całej prawdy.

- Więc teraz słuchaj uważnie - oznajmiła Leia, podchodząc bliżej córki. - Nasza wyprawa jest bardzo ważna i chcemy, żeby towarzyszyli nam najlepsi piloci.

- Ale ja muszę zostać na Kałamarze. Mam tutaj mnóstwo pracy, mamo. Muszę dopilnować szkolenia nowych pilotów, zaprogramować nowe symulatory. Wojna nie przestanie się toczyć tylko dlatego, że wyruszacie na wyprawę, aby ponownie zjednoczyć galaktykę. Nie mogę porzucić wszystkiego i lecieć z wami!

- Szkoleniem pilotów możesz się zajmować w czasie trwania wyprawy - odparła spokojnie jej matka, kładąc uspokajającym gestem dłoń na ramieniu córki. - Mam propozycję: zgódź się, aby Lowbacca utworzył własną eskadrę składającą się z wyszkolonych przez ciebie pilotów. Tych, którzy odejdą z Eskadry Bliźniaczych Słońc, zastąpią piloci z Eskadry Chissów. Jedni od drugich wciąż jeszcze mogą się wiele nauczyć.

- To prawda, ale…

- Czego właściwie się obawiasz, Jaino? - wtrącił się Han, pod chodząc do żony. - Wojna będzie się nadal toczyła, kiedy wrócisz. Przynajmniej tyle mogę ci obiecać.

Jaina wyczula, że właściwie już wszystko zostało postanowione. Odwróciła się w stronę Jaga, jakby szukała u niego poparcia, ale młody pilot bezradnie wzruszył ramionami. Przez ułamek sekundy czuła, że jest na niego wściekła, ale zaraz uświadomiła sobie, że to śmieszne. Jag nigdy by nie zrobił jej na złość, nigdy nie zwróciłby się przeciwko niej ani nie udzielił poparcia jej przeciwnikowi… jeżeli więc teraz opowiadał się po stronie Leii i Hana, to na pewno przyznawał im rację.

- Nie miej tego za złe swoim rodzicom - odezwała się Belindi Kalenda, przestępując z nogi na nogę po przeciwnej stronie płaskiej planszy. - To wszystko był mój pomysł.

Jaina zerknęła na nią i odwróciła się z powrotem do Jaga.

- Rozumiem, że ty zostajesz? - zapytała.

- Prawdę mówiąc, nie - odparł młody oficer. - Zamierzam lecieć z wami.

Młoda Solo odwróciła się do rodziców, przyjrzała się im dokładniej i zaraz przeniosła spojrzenie na Jaggeda.

- Jako jeden z pilotów Bliźniaczych Słońc? - zapytała, nie kryjąc zaskoczenia.

- To nie pierwszy raz i prawdopodobnie nie ostatni.

- Podoba się nam pomysł zabrania ze sobą dwojga doświadczonych dowódców eskadry - odezwał się Han. - Zwłaszcza że jej pilotami będą twoi podwładni i Chissowie. Dzięki temu jeden dowódca będzie mógł przebywać cały czas z nami, a drugi pozostanie na orbicie, żeby mieć oko na wszystko, co się dzieje.

Jaina zrozumiała, że przegrała. Ciężko westchnęła i pogodziła się z porażką.

W głębi serca wiedziała, że takie rozwiązanie ma sens z taktycznego punktu widzenia, ale mimo to nie pochwalała go. Wciąż nie mogła się oprzeć wrażeniu, że rodzice nie mówią jej całej prawdy. Jakąś cząstką umysłu domyślała się, że robią to, aby nie odbierać jej spokoju, ale nie zdecydowała się im tego powiedzieć. Dobrze wiedziała, jak zareagują. A poza tym, jeżeli rzeczywiście tak wyglądała prawda, mieli rację. Ale… gdyby się do tego oficjalnie przyznali, poczułaby się w najwyższym stopniu urażona.

Nieważne zresztą, dlaczego zależało im na jej towarzystwie, liczyło się, że poleci. Mogła pocieszać się tylko tym, że w wyprawie weźmie udział także Jag, co oznaczało, że będą mieli okazję spędzić razem trochę czasu…

Z zamyślenia wyrwało ją brzęczenie komunikatora. Odwróciła się, odeszła kilka kroków, wyciągnęła z kieszeni u pasa małe urządzenie t zbliżyła do ust. Zanim zdołała powiedzieć choć słowo, usłyszała wydobywający się z miniaturowego odbiornika głos Tahiri. Brzmiało w nim graniczące z paniką przerażenie.

- Czy to… ty, Jaino?

Młoda Solo zauważyła kątem oka, że oczy jej matki rozszerzają się ze zdumienia.

- Tahiri, gdzie jesteś? - zapytała, uwalniając myśli i posługując się Mocą, żeby zlokalizować dziewczynę. Odnalazła ją całkiem blisko… na szczęście. - Powiedziałaś, że chcesz się ze mną zobaczyć. Mówiłaś, że to pilne.

- Jaino, bardzo cię przepraszam. Byłam… ja… on…

Jainę poraził potężny psychiczny ból emanujący z umysłu dziewczyny. Był tak intensywny, że rozlał się na wszystko, co ją otaczało. Pomagając sobie Mocą, postarała się uspokoić Tahiri. Uwolniła myśli, żeby objąć ją i ukoić jej udrękę, ale stwierdziła, że jej rozmówczyni odczuwa zbyt silne, zbyt intensywne emocje.

- Tahiri, co się stało? - zapytała. - O co chodzi?

- O… Anakina.

- O Anakina? - powtórzyła zdumiona Jaina. - Co z tym wszystkim wspólnego może mieć Anakin?

- On… - Tahiri ponownie urwała w pół zdania, zupełnie jakby coś nie pozwalało jej mówić. Nagle jednak z jej ust popłynęły słowa, jakby pękły mury niewidzialnej tamy. - Stara się mnie zabić, Jaino. Anakin chce, żebym zginęła!

Dzięki łączącej ich więzi Mocy Jaina wyraźnie odczuwała, że słowom młodej dziewczyny towarzyszy coraz większe przerażenie. Nagle jednak wszystko zanikło. W tej samej sekundzie łączność się urwała.

- Tahiri? Tahiri?

Jaina wyłączyła komunikator i wsunęła go do kieszeni. Odwróciła się w stronę matki, która, wyraźnie zaniepokojona, ocierała czoło. - Ty także to poczułaś? - zapytała. Leia kiwnęła głową.

- Wygląda na to, że Tahiri ma kłopoty, Jaino - powiedziała.

Jej córka wiedziała o tym, jeszcze zanim usłyszała słowa Leii. Po brzmieniu głosu Tahiri domyśliłyby się tego nawet osoby niewrażliwe na oddziaływanie Mocy.

Jaina odwróciła się do Kalendy.

- Musimy namierzyć jej komunikator, i to szybko - oznajmiła. Funkcjonariuszka Wywiadu skinęła głową, odwróciła się tyłem i powiedziała coś cicho do mikrofonu swojego komunikatora. Do Jainy podszedł ojciec i położył jej dłoń na ramieniu.

- Zobaczysz, wszystko będzie dobrze, kochanie - powiedział.

Jaina pokiwała głową, ale w głębi serca nie była o tym przekonana.

- Nikt nie widział Tahiri od prawie dwóch tygodni - odezwała się Leia. - Nie odpowiedziała nawet, czy odebrała prośbę Luke’a o wzięcie udziału w spotkaniu Jedi, Nie wiemy, co robi ani gdzie przebywa.

- Skontaktowała się ze mną.

Jaina skrzywiła się, kiedy przypomniała sobie ból, jaki promieniował chwilę wcześniej z umysłu Tahiri, Pomyślała, że powinna była dołożyć wszelkich starań, aby porozumieć się z nią zaraz po wylądowaniu, Możliwe, że zdołałaby temu zapobiec… bez względu na to, co się jej przydarzyło.

- Namierzyłam ją - odezwała się nagle rzeczowo Kalenda. - Zaułek osiemnaście A, poziom trzeci. Wysłałam kogoś, żeby to sprawdził.

- Wiesz, gdzie to jest?

- Oczywiście.

- Zaprowadź mnie tam - zażądała Jaina. Ruszyła do drzwi, zanim funkcjonariuszka Wywiadu zdążyła zaprotestować. W ciągu ostatnich kilku lat dowiedziała się wielu rzeczy na temat dowodzenia, na przykład tego, że nie powinno się dawać nikomu okazji do sprzeciwu, szczególnie w sytuacjach kryzysowych.

Wkrótce po wyjściu z sali konferencyjnej Kalenda wyprzedziła ją i zaczęła wskazywać drogę. Jaina szła tuż za nią, kilka kroków dalej podążali Jag i jej rodzice. Długimi krokami przemierzali szerokie korytarze niższych poziomów pływającego miasta, przemykając między spieszącymi we wszystkie strony osobami. Kalenda powiodła ich na wyższy poziom i pokonała kilka wysokich, przerzuconych łukami pomostów. Jaina zwalczyła chęć przynaglenia kobiety do jeszcze większego pośpiechu. Jeżeli Tahiri opuściła miejsce, z którego się z nią skontaktowała, kilka minut i tak niczego by nie zmieniło. Młoda Solo postanowiła posłużyć się Mocą, żeby odnaleźć dziewczynę, uspokoić ją, pomóc… nie zdołała jej jednak wyczuć, co jeszcze bardziej wzmogło jej niepokój.

Nagle rozległ się pisk komunikatora Kalendy. Nie przerywając szybkiego marszu, kobieta słuchała kilka sekund i w końcu odwróciła się do Jainy.

- Jak wygląda twoja przyjaciółka? - zapytała. Jaina przypomniała sobie młodą Jedi.

- Istota ludzka, blond włosy, zielone oczy, trochę niższa ode mnie - powiedziała.

- Chyba ją znaleźli - powiedziała Kalenda. - Funkcjonariusze służby bezpieczeństwa natknęli się na osobę odpowiadającą opisowi twojej przyjaciółki niedaleko miejsca, gdzie ostatnio posługiwała się komunikatorem. Na miejsce przybyli już sanitariusze.

Jaina poczuła zimny dreszcz na plecach.

- Sanitariusze? - powtórzyła. - Dlaczego? Co się stało? Czy ona…

- Zaraz tam będziemy - uspokoiła ją Kalenda. - Jeszcze tylko kilka poziomów. Zapraszam do pojazdu.

Zarekwirowała przejeżdżającą w pobliżu repulsorową taksówkę. Przedstawiła się i podała prowadzącemu ją androidowi kod uprawniający do dysponowania pojazdem.

- Tak będzie szybciej - wyjaśniła. - Na wyższych poziomach panuje większy tłok.

Kiedy wsiadali do kabiny, wąski pojazd się zakołysał. W środku mogło się zmieścić tylko czworo pasażerów, Han musiał więc stać na zewnętrznym stopniu i trzymać się poręczy. W porę się schylił, kiedy android skierował taksówkę do zastrzeżonego dla uprzywilejowanych pojazdów niewielkiego tunelu. Belindi Kalenda wyjaśniła, że czasami to jedyny sposób, żeby bez przeszkód i szybko przedostać się na wyższe poziomy pływającego miasta.

Jaina siedziała z przodu kabiny i obojętnie patrzyła na przemykające za przezroczystą osłoną ściany. Zauważyła, że gdzieniegdzie wyciosanymi w skale rowkami ściekają strużki wody. Poczuła, że matka ściska uspokajająco jej ramię. Była wdzięczna za ten gest, ale nie poczuła się ani trochę pewniej. Nie odbierała myśli Tahiri za pośrednictwem Mocy i z każdą chwilą odczuwała coraz większy niepokój. Repulsorową taksówka wyskoczyła z tunelu na skraju wielkiego targowiska.

Okrągły plac był nakryty kopułą, po której ściankach spływały, iskrząc się w blasku sztucznego oświetlenia, kaskady złocistej wody. Ze zwieńczenia kopuły zwieszały się grube pędy bujnych winorośli i kołysały się hipnotycznie w wilgotnym powietrzu. Na placu roiły się setki istot różnych ras, zajętych kupowaniem albo sprzedawaniem wszystkiego, co możliwe, począwszy od artykułów żywnościowych, na używanych domowych automatach skończywszy. Na ogromnym placu jedna jego część odróżniała się wyraźnie. Od pozostałej reszty starali się ją odgrodzić funkcjonariusze kalamariańskiej służby bezpieczeństwa, pilnując, żeby pielęgniarze mogli się dostać na miejsce wypadku. Wokół zgromadził się spory tłum ciekawskich.

Android -kierowca nie zdołał podjechać bliżej; unieruchomił repulsorowy pojazd, żeby pasażerowie mogli wysiąść z kabiny. Pierwsza wyskoczyła Jaina i natychmiast zaczęła się przeciskać przez tłum. Kiedy usiłowała przekroczyć granicę odgrodzonego obszaru, zatrzymał ją jakiś funkcjonariusz. Ustąpił dopiero, kiedy Kalenda błysnęła mu przed oczami identyfikatorem i rozkazała wszystkich przepuścić.

Jaina zobaczyła leżącą na wznak dziewczynę, obok której krzątali się dwaj kalamariańscy sanitariusze i uniwersalny robot medyczny typu MD -5. Zamarła ze zgrozy. W pierwszej chwili nawet nie rozpoznała młodej Jedi. Tahiri obcięła bardzo krótko włosy i straciła na wadze wiele kilogramów. Pod oczami miała worki, a twarz, od dawna niemyta, sprawiała wrażenie zapadniętej. Najgorzej wyglądały jednak pokryte krwawiącymi nacięciami ręce.

- Czy to ona? - zapytał jeden z sanitariuszy.

Jaina chciała potwierdzić, ale… leżąca przed nią dziewczyna wyglądała zupełnie inaczej niż Tahiri, którą tak dobrze znała.

Młoda Solo nie przestawała się jej przyglądać. W pewnej chwili Tahiri się poruszyła. Wciąż chyba była nieprzytomna, ale zadygotała i uczyniła wysiłek, jakby chciała obrócić się na bok. Sanitariusze robili co mogli, by ją powstrzymać, ale dziewczyna była silniejsza, niż mogłoby się wydawać. Otworzyła szeroko oczy, lecz niczego ani nikogo nie widziała. Wymachiwała rękami, starając się wstać, ale porażone mięśnie nóg nie chciały utrzymać ciężaru wychudzonego ciała.

- Anakin? - zapytała. - Anakin!

Nagle skierowała spojrzenie na Jainę i w tej samej sekundzie jeden z sanitariuszy wstrzyknął jej pod skórę szyi jakiś środek. Syk pneumatycznej strzykawki zbiegł się w czasie z potężnym impulsem Mocy, jakim Tahiri usiłowała przekazać młodej Solo paniczne przerażenie. Potem dziewczyna osunęła się w ramiona czekającego androida i pełne bólu ukłucie Mocy zanikło.

Dopiero wtedy Jaina wypuściła powietrze z płuc i uświadomiła sobie, że chyba cały czas nie oddychała. Wyczuwała współczucie i troskę stojącego obok niej Jaga. Bardzo by chciała, żeby młody pilot chociaż raz zrezygnował ze swojej zasady nieokazywania uczuć w miejscu publicznym i po prostu ją objął, i przytulił.

Kiedy medyczny android zajął się nieprzytomną dziewczyną, jeden z sanitariuszy odwrócił się do Jainy.

- Czy to ona? - zapytał.

Oszołomiona Solo machinalnie pokiwała głową.

- A co, nie jest pani tego pewna? - nie dawał za wygraną Kalamarianin.

- Ależ jestem - oznajmiła Jaina. - To ona. Nazywa się Tahiri Yeila. Nie mam

pojęcia, co tu robi, ale nie jest przestępczynią. To rycerz Jedi.

Pielęgniarz z namysłem pokiwał głową.

- Obiecuję, że troskliwie się nią zajmiemy - powiedział.

Jaina przyglądała się, jak Kalamarianie niosą Tahiri do czekającej nieopodal repulsorowej karetki pogotowia.

- Proszę zrobić nam przejście - zwrócił się medyczny android do tłumu gapiów. - To nagły wypadek. Proszę zrobić przejście.

Jaina cofnęła się i chwyciła za ramię Jaga, żeby nie stracić równowagi, bo kręciło się jej w głowie. Wyczuwała napływające do niej z przeciwległego krańca miasta myśli brata bliźniaka. Jacen pytał, co się stało, ale siostra nie miała jeszcze dla niego odpowiedzi. Pamiętała tylko gmatwaninę uczuć, jakie napłynęły do jej umysłu od Tahiri. Mogła zrozumieć jej bezgraniczny smutek - ilekroć rozpamiętywała śmierć młodszego brata, sama taki odczuwała - oprócz smutku odebrała jednak także coś więcej… coś, o co by młodej dziewczyny nigdy nie podejrzewała. Nigdy dotąd u niej tego nie wyczuła, ale najbardziej przeraziła ją intensywność tego uczucia. Wyczuła je jednak i nic nie mogła na to poradzić.

Z umysłu Tahiri wypływały fale nienawiści… głębokiej i niepohamowanej nienawiści. Pierwszą rzeczą, jaką wyraźnie poczuła, był silny odór spalonego ciała. Z początku uświadamiała sobie tylko tę woń. Nie mogłaby pomylić jej z żadną inną… była tak intensywna, gryząca i ohydna, że wciskała się w jej nozdrza niczym gnojorobal. Wijąc się szaleńczo, docierała aż do ośrodka węchowego, zupełnie jakby jej zależało, żeby już nigdy tego smrodu nie zapomniała. Jak mogłaby zapomnieć? Odór porażał ją i przenikał… odnosiła wrażenie, że już nigdy się od niego nie uwolni bez względu na to, jak daleko zdoła uciec z tego straszliwego miejsca.

Źródło ohydnego fetoru musiało się znajdować bardzo blisko… tak blisko, że popatrzyła na własne ręce, aby się upewnić, że nie płonie jej skóra. Zobaczyła tylko warstewkę popiołu, niczym lekkie jak puch płatki śniegu. A pod nimi…

Ukryła ręce między fałdami szaty i wbiła wzrok w kłęby gryzącego dymu. Słyszała szelest kroków i czyjeś głosy, ale chociaż starała się ze wszystkich sił wytężać wzrok, nie zdołała niczego wypatrzyć. Raz po raz napływało zza dymu skwierczenie i syk, zupełnie jakby płomienie trawiły czyjeś ciało. Od czasu do czasu słyszała także donośny trzask… czyżby to pod wpływem nieznośnego żaru pękały czyjeś kości? Z wysiłkiem mrużyła oczy, ale niczego nie widziała.

Ostrożnie ruszyła w stronę źródła dymu, lecz po kilku zaledwie krokach stanęła na skraju skalnej półki. Spojrzała w dół i dopiero wtedy zrozumiała, co się dzieje. Głęboko w dole, na dużym placu, odbywała się jakaś ceremonia. Jej uczestnicy byli ubrani w szaty podobne do jej fałdzistego płaszcza i mieli osłonięte kapturami twarze. Wyglądało na to, że tylko na nią czekają, bo kiedy wyłoniła się spomiędzy kłębów dymu, natychmiast przystąpili do właściwej części uroczystości. Utworzyli koło i krążąc wokół środka placu, zaczęli śpiewać. Słowa dziwacznego języka brzmiały w jej uszach zarazem znajomo i obco… równocześnie przerażały ją i koiły. Nie same słowa wzbudzały jednak w jej sercu te uczucia, ale cywilizacja, z jakiej pochodziły.

Postanowiła zignorować ceremonię i zaczęła rozglądać się po wielkim placu. Miał kształt pięciokąta, a w każdym narożniku stał wielki posąg jakiegoś bóstwa, które wpatrywało się w jamę pod swoimi stopami. Przechodząc obok jam, kapłani wrzucali jakby od niechcenia do dymiących czeluści coś, co wyglądało jak części ciała. Cały czas targały nią sprzeczne emocje; czasami odczuwała uniesienie, a kiedy indziej obrzydzenie. Jakaś cząstka jej osobowości pragnęła wyrażać wdzięczność bóstwom za to, że zgadzają się przyjmować te ofiary, inna jednak, o wiele głębsza i silniejsza, nakazywała jej uciekać jak najdalej od kłębów gryzącego dymu, jakie nie przestawały się wydobywać z czeluści ofiarnych dołów.

Doskonale znała postacie bóstw, ustawione w mrocznych rogach pięciokąta… wszystkie oprócz jednej. Najdalej od niej stał posąg niepodobny do żadnego, jakie widywała. Odnosiła niepokojące wrażenie, że nawet nie powinien stać pośród pozostałych. Jego dolna połowa kryła się w nieprzeniknionym mroku, ale górna wyglądała jak ogromny wąż. Wznosiła się wysoko ponad inne rzeźbione figury ustawione w pozostałych rogach pięciokąta. Jego obecność pośród nich była

bluźnierstwem, a ona chciała przeciwko temu zaprotestować. Nie mogła jednak tego zrobić, ponieważ czuła, że posąg znalazł się w tamtym miejscu z jej powodu. Nie wpatrywał się jak pozostałe w czeluść ofiarnego dołu, ale w nią. Jego przerażające czerwone oczy rzucały na nią oskarżycielskie błyski.

Dlaczego mnie opuściłaś? - usłyszała w pewnej chwili jego szept pośród swoich myśli.

Chciała odwrócić się i uciec, lecz nagle cząstkę jej osobowości, znajdującą ukojenie w ceremonii, ogarnęło paniczne przerażenie. Przekonała się, że nie ma dokąd uciec. Wszystkie wyjścia z ponurej kostnicy blokowały ogromne bryły korala yorik.

Nie miała czasu dłużej się nad tym zastanawiać. Jeden z kapłanów zauważył ją i machaniem ręki usiłował nakłonić, aby się przyglądała, jak części ciał płoną w głębi jamy. Do kogo należało to ciało? Do istoty ludzkiej? Do Yuuzhanina? Znajdowała się zbyt daleko, by to odróżnić.

Inni kapłani także machali do niej, żeby patrzyła na składane ofiary. Zdezorientowana i oszołomiona zmarszczyła brwi i ostrożnie wychyliła głowę poza krawędź skalnej półki. Co takiego miała obserwować?

Wkrótce zrozumiała.

Fragmenty ciał nie były spalone, jak sądziła, ale po prostu zmieniały kształty. Pełzły powoli od indywidualnych ognisk do płonącego pośrodku pięciokątnego placu ogromnego stosu ofiarnego, żeby zanurzyć się w niebiesko -pomarańczowych płomieniach. Jęzory ognia lizały ciało, usuwały z niego drżące płaty skóry i owijały je wokół pulsujących narządów, a potem sięgały po członki i z cichym trzaskiem umieszczały je w panewkach właściwych stawów.

Odwróciła się w stronę posągu węża, błagając go spojrzeniem, żeby przestał. Poprzez kłęby gryzącego dymu zauważyła jednak, że posąg nie wygląda już jak gad. Przypominał raczej… Nie, to niemożliwe. Dym był zbyt gęsty, żeby mogła cokolwiek rozpoznać. W półmroku wielkiej komnaty wid ziała jedyni e płonące ponurym czerwonym blaskiem przenikliwe oczy. Tym razem odniosła wrażenie, że posąg patrzy nie na nią, ale na to, co dzieje się pośrodku pięciokątnego placu.

Spojrzała w dół. Z ofiarnego stosu zstępowała postać o skórze łuszczącej się od żaru.

- Proszę… - szepnęła do węża, błagając go o wybaczenie.

- Proszę… - powtórzyła w tej samej chwili zstępująca ze stosu osoba, ale z innego powodu. Wyglądało na to, że błaga posąg o życie, jakby w mocy gada było spełnić albo odrzucić jej prośbę.

Niespodziewanie wychodząca z płomieni postać odwróciła się, uniosła głowę i spojrzała na wznoszącą się wysoko nad nią skalną półkę.

W miejscu oparzeń na jej skórze widniały już tylko blizny. Twarz była oszpecona, ale teraz zdołała ją rozpoznać. Poczuła się, jakby spoglądała w odbicie własnej twarzy w lustrze…

Odwróciła się i nie zważając na ciemności i kłęby dymu, uciekła. Bez trudu pokonała koralową zaporę, jaka utworzyła się w mrocznym tunelu po jej przejściu. Uciekała w zupełnej ciemności, byle jak najdalej od bluźnierstwa z jej twarzą…

- Żyjąca planeta? - powtórzyła Danni Quee, nie kryjąc bezgranicznego zdumienia. - Chyba nie chodzi o Zonamę Sekot?

- Doskonale - ucieszył się mistrz Luke. - A więc jednak o niej słyszałaś!

- Podobnie jak słyszałam o Cmentarzysku Gwiezdnych Statków Algnadesh i zaginionym skarbie Boroborosy, ale to jeszcze nie oznacza, że zamierzam wyprawić się na poszukiwania jednego czy drugiego na drugą stronę galaktyki - odparła Danni. - O Zonamie Sekot musiał słyszeć przynajmniej raz w życiu każdy astronom interesujący się Odległymi Rubieżami. Zacznijmy od -tego, że żaden nie wierzy w jej istnienie.

Saba Sebatyne napięła mięśnie. Jeśli ktoś w społeczeństwie Barabelów tak otwarcie podawał w wątpliwość zasadność decyzji podejmowanych przez zwierzchników, rzucał im w ten sposób wyzwanie, a to mogło oznaczać tylko walkę na śmierć i życie. Co prawda Bara -belka pozbyła się częściowo agresywności, jaką okazywali jej krewcy pobratymcy, ale nie zdołała usunąć wszystkich nawyków istot swojej rasy. Pewnie będzie się zmagać z tym problemem do końca życia, zwłaszcza teraz, kiedy inni mieszkańcy jej planety wyginęli. Jak można toczyć walkę z duchami?

- Rozumiem twoją reakcję - odparł z wyrozumiałym uśmiechem mistrz Skywalker. - Pierwszy raz spotykam się z taką odpowiedzią, pozwól jednak, że przedstawię ci swoje powody. Jestem pewien, że zmienisz zdanie…

Słuchając wyjaśnień mistrza Jedi, ogarnięta smutkiem Saba poczuła dreszcz podniecenia. Żyjąca planeta? Coraz bardziej ożywiona nieświadomie zaczęła zwijać i rozwijać ogon. Inteligentna planeta musiała być najwspanialszym cudem; nie widziała czegoś tak cudownego od chwili opuszczenia przestworzy Baraba Jeden.

Kiedy do jej umysłu dotarł pełen sens słów mistrza Skywalkera, nagle zamarła. Mówi o tym, bo chce, żeby i ona wzięła udział w tej wyprawie, pomyślała. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Nie mogła na to nic poradzić, ale czuła zachwyt zmieszany z rozpaczą. Cóż, jeśli jej to zaproponują, musi odmówić. Nie ma wyboru. Zastanawiając się nad tym, rozejrzała się wokół siebie.

Gabinet mistrza Skywalkera został urządzony bez ostentacyjnego przepychu. Stało tu skromne biurko i trzy krzesła dla istot różnych ras i o odmiennej budowie ciała. Krzesła zajmowali teraz Saba, Danni i kalamariańska uzdrowicielka, mistrzyni Cilghal. Widoczny po jednej stronie blatu hologram syna mistrza Skywalkera, Bena, pojawiał się mniej więcej co czterdzieści sekund. Saba skupiła na nim spojrzenie, z zachwytem obserwując niewinne igraszki malca. Żywo zapisały się w jej pamięci spędzone z chłopczykiem chwile; było to wtedy, gdy maty Ben na krótko opuścił bezpieczną kryjówkę w Otchłani. Chociaż syn mistrza Skywalkera był wciąż jeszcze dzieckiem, zdążył przywyknąć do widoku istot różnego wzrostu i budowy ciała… do rozmaitych form, w jakich przejawiało się życie w galaktyce. Nie okazał zaniepokojenia na widok wzbudzającej grozę postaci Saby Sebatyne. Odsuwając na bok smutek po stracie tylu młodych istot swojej rasy, Bara -belka rozdęła nozdrza, obnażyła wszystkie zęby i szeroko się uśmiechnęła. Z zachwytem stwierdziła, że malec odpowiedział jej serdecznym uśmiechem, który pojawił się nawet w rozumnych stalowoniebieskich oczach.

Zmarszczyła brwi, bo nagle przyszło jej coś do głowy. Pomyślała, że podczas wojny z Yuuzhan Vongami każdy coś stracił. Jeden rodzinę, inny dom, jeszcze inny bliskich przyjaciół… Zanim zobaczyła na własne oczy zagładę Baraba Jeden, także musiała się pogodzić ze śmiercią mistrzyni i uczniów. Wyrzuty sumienia z powodu współudziału w zagładzie ziomków wydłużyły okres powrotu do psychicznej równowagi, ale nie usunęły wątpliwości, czy pozostaje nadal dobrym myśliwym. Czuła się lepiej tylko wówczas, kiedy przypominała sobie, o co walczy. O życie. O przyszłość. O uśmiech dziecka.

- Jesteś pewien, że to bezpieczne? - zapytała nagle siedząca za nią mistrzyni Cilghal.

Saba ocknęła się z zamyślenia i obróciła nieznacznie na krześle, żeby móc równocześnie obserwować i kalamariańska uzdrowicielkę, i mistrza Skywalkera.

- Spójrz na to inaczej - odezwał się mistrz Luke. - Jeżeli zostaniemy tu, na Kałamarze, staniemy się pewnym celem odwetu ze strony Yuuzhan Vongów. Znajdujemy się również na pierwszym miejscu listy planet, jakie mogą chcieć zaatakować zbiry z Brygady Pokoju. Bardzo wątpię, czy w Nieznanych Rejonach może nam grozić coś równie niebezpiecznego jak jedna z tych możliwości.

- Z całym szacunkiem, mistrzu Skywalkerze, ale zupełnie nie wiemy, co nas może tam czekać - odezwała się Danni Quee. - To właśnie dlatego tamte przestworza noszą nazwę Nieznanych.

Saba doszła do wniosku, że młoda badaczka może mieć o tym jakieś pojęcie. Danni rozpoczynała karierę jako astronom, ale okoliczności zmusiły ją do specjalizowania się w dziedzinie wytworów bioinżynierii Yuuzhan Vongów.

- To prawda - przyznał mistrz Jedi i wyrozumiale pokiwał głową. - Ale to będzie wyprawa badawcza, nie wojskowa. Nie zamierzamy z nikim szukać zwady.

Nie będziemy jednak uciekali, jeżeli ktoś zechce nas zaczepić, domyśliła się młoda badaczka.

- Właśnie na tym polega istota naszego zadania. - Mistrz Skywalker lekko się uśmiechnął. - Polecisz z nami?

Danni wzruszyła ramionami, jakby chciała dać do zrozumienia, że jest bezradna, skoro mistrz Jedi nie uznaje słuszności jej argumentów.

- Oczywiście - oznajmiła. - Za nic w świecie nie przegapiłabym takiej okazji!

Luke zwrócił się w stronę Kalamarianki.

- A ty, mistrzyni Cilghal? - zapytał. - Nie zamierzasz zmienić wcześniejszej decyzji?

- Zastanawiałam się nad tym, mistrzu Skywalkerze - odparła uzdrowicielka, wstała z krzesła l kiwnęła wielką głową. - Postanowiłam jednak nie zmieniać zdania. Jestem najbardziej potrzebna tu, na Kałamarze. Tutaj czeka mnie najwięcej pracy. Wciąż jeszcze jest tyle osób, które należy zapoznać z dawno utraconą wiedzą. Gdybym teraz odleciała, postąpiłabym jak osoba nieodpowiedzialna.

Saba pomyślała, że słowa Kalamarianki brzmią jak kolejne wyzwanie, ale z zachowania pozostałych osób, a zwłaszcza obojga mistrzów Jedi, nie wynikało, aby ktokolwiek tak je potraktował.

- Rozumiem - odparł łagodnie Luke - ale bardzo żałuję, że nie chcesz nam towarzyszyć.

- Proponuję, żeby zamiast mnie poleciała moja uczennica, Tekli - oznajmiła Kalamarianka.

- Dziękuję ci, Cilghal - odparł Luke. - Z radością powitamy ją w naszym gronie. Mamy więc Danni, Marę, mnie l Jacena. Pozostaje nam jeszcze tylko jedna osoba.

Mistrz Skywalker odwrócił się do Saby. Czy zechce i ją zaprosić do wzięcia udziału w wyprawie… do wyruszenia razem z nim i pozostałymi na poszukiwania inteligentnej planety? Potężne serce Saby zaczęło bić przyspieszonym rytmem…

…nagle jednak Luke zmarszczył brwi, jakby zaczął się wsłuchiwać w swoje myśli. Przez jego twarz przemknęła chmurka niepokoju.

- Co się stało, mistrzu? - zainteresowała się Saba.

- Bardzo przepraszam - odparł Luke. - Sądziłem…

W tej samej chwili rozległo się brzęczenie komunikatora mistrzyni Cilghal. Kalamarianka wyciągnęła urządzenie i w napięciu słuchała cichego głosu wzywającej ją osoby.

- Zabierzcie ją do izby chorych - poleciła w końcu. - Zaraz tam przyjdę.

Schowała komunikator i odwróciła się do mistrza Skywalkera.

- Przykro mi, Luke - wyjaśniła. - To Tahiri.

- Gdzie jest? - zapytał mistrz Skywalker, wstając z krzesła. - Czy stało się jej coś złego?

- Przebywa tu, w naszym mieście - wyjaśniła Kalamarianka, kierując się do wyjścia. - Kilka minut temu sanitariusze znaleźli ją nie przytomną. Poradziłam Tekli, żeby przyjęła ją do izby chorych. Muszę teraz tam iść, żeby czuwać nad badaniami.

- Uprzedzę Marę - odezwał się mistrz Skywalker, kiedy Cilghal wyszła z jego gabinetu. - Z pewnością zechce się tam udać. Jacen także.

- A co z tobą, Sykaczko? - zapytała Danni, kiedy mistrz Luke zaczął rozmawiać przez komunikator. - Przyłączysz się do nas?

Z początku Saba nie wiedziała, co odpowiedzieć.

- Ona nie sądzi, żeby mogła w jakikolwiek sposób pomóc Tahiri… - zaczęła w końcu.

- Nie, chodzi mi o wyprawę. - Młoda kobieta dotknęła ramienia Barabelki. - To wszystko brzmi jak bredzenie osoby chorej umysłowo, ale chyba Vergere dobrze wiedziała, o czym mówi. Polecisz z nami?

Saba zamarła. Już nie słuchała słów młodej badaczki. tylko niewiele istot ludzkich ośmielało się dotknąć Barabela. Istoty jej rasy słynęły z krewkiego - niektórzy nawet twierdzili, że z dzikiego - usposobienia. Wszyscy wiedzieli, że niewłaściwy gest albo słowo wystarczą, żeby Barabelowie potraktowali je jak wyzwanie. Czasami rzeczywiście stawali się obiektami zaczepek, najczęściej ze strony istot, które starały się wykazać wyższość swojej rasy. Zazwyczaj bywały to dorastające osobniki, dążące ze wszystkich sił do konfrontacji, jakby chciały wykazać, że nie obawiają się ojej zakończenie. Dawniej Saba udowodniłaby im z bezwzględną stanowczością, że powinni się obawiać, odkąd jednak została rycerzem Jedi, nauczyła się tłumić w sobie takie odruchy. Przynajmniej tak uważała.

Danni Quee była jej przyjaciółką. Nieraz już ze sobą współpracowały. Młoda badaczka wierzyła, że Saba nie wyrządzi jej krzywdy.

Barabelka stłumiła więc chęć odpowiedzenia przemocą na nieświadome wyzwanie, ale nie zdołała opanować przerażenia na myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby ponownie popełniła taką samą omyłkę. Już raz zaatakowała niewłaściwe istoty. Czy kiedykolwiek pozbędzie się wyrzutów sumienia?

- To byłby prawdziwy zaszczyt, gdyby ona mogła towarzyszyć ci w wyprawie - zaczęła - ale chyba stałoby się lepiej, gdybyś znalazła kogoś innego na jej miejsce. Kogoś, czyje pomysły nie doprowadziły w przeszłości do katastrofy.

- To nie była twoja wina… - zaczęła Danni.

- Oni ponieśli śmierć z jej rąk - przerwała Barabelka, ponuro kręcąc głową. - Ich wspomnienie jest jej oskarżycielem. To ona, kierując się gniewem i nienawiścią, nie wyczuła, że w brzuchu transportowca znajdują się istoty jej rasy. Pozwoliła, żeby zaślepiły ją mroczne emocje. Gdyby się wykazała większym opanowaniem, może jej współziomkowie by dziś żyli.

- To prawda - odezwał się mistrz Skywalker.

Saba spojrzała na niego i stwierdziła, że skończył rozmowę. -Możliwe jednak, że staliby się niewolnikami Yuuzhan Vongów. Albo pokarmem. Nie pozbędziesz się wyrzutów sumienia ani wspomnień, ubolewając, że nie postąpiłaś wtedy inaczej. Twoje rany nie zagoją się, jeżeli będziesz je rozdrapywała.

- Ona docenia, co starasz się dla niej zrobić - powiedziała cicho Saba Sebatyne. - Nie może jednak polecieć na tę wyprawę.

- Nie prosimy cię o to tylko z sympatii, Sabo - stwierdził Luke. - My… ja… proszę cię, żebyś poleciała, bo jesteś rycerzem Jedi i jesteś nam potrzebna. Od czasu śmierci swoich ziomków stałaś się o wiele bardziej wrażliwa na przejawy życia. Musisz sama przyznać, że tam, dokąd lecimy, bardzo się nam przydasz. - Nie przestawał się w nią wpatrywać; starał się rozszyfrować grę uczuć na jej twarzy. - Czy naprawdę muszę ci rozkazać, żebyś z nami poleciała?

Czarne łuski, porastające ciało Saby, nastroszyły się.

- Nie chciałabym cię zawieść, mistrzu - powiedziała. - Jeżeli znów się nie sprawdzę, ucierpią także moi współziomkowie.

- A więc nie zawiedź mnie, Sabo. - Mistrz Jedi się uśmiechnął. – Wyobraź sobie, że to będzie polowanie… ostatnie polowanie dla uczczenia pamięci pobratymców. Jak lepiej zdołałabyś złożyć hołd ich pamięci?

Saba musiała przyznać, że wcześniej o tym nie pomyślała. Mistrz nie proponował jej udziału w bitwie, której rozstrzygnięcie oznaczałoby natychmiastową śmierć jednej ze stron. Poszukiwania Zonamy Sekot potrwają wiele tygodni, a może nawet miesięcy i będą wymagały zapuszczenia się w niebezpieczny i niezbadany rejon przestworzy. Prawdopodobnie trzeba będzie sprawdzić wiele pogłosek, przetrzeć co najmniej kilka nieznanych szlaków, a może również uniknąć wielu pułapek. Uczestnicy wyprawy powinni się wykazać umiejętnością błyskawicznej oceny sytuacji i wrażliwością, przezornością i rozumem, przebiegłością i sprytem… Kto może przewidzieć, co spotkają na swojej drodze i jakim wynikiem zakończy się ich wyprawa?

Ogon Barabelki zaczął uderzać o podłogę. Jakaś część jej osobowości bardzo pragnęła odpowiedzieć na wyzwanie… tym bardziej że tym razem w głosie mistrza rzeczywiście kryło się wyzwanie. Wyzwanie i przypomnienie, kim była i kim nadal pozostawała. Była myśliwym… przedstawicielką wielu pokoleń polujących istot, które całe życie kierowały się podszeptami instynktu. Jeżeli komuś ma się udać upolować żyjącą planetę, ona może być tą osobą.

Jak lepiej mogłaby uczcić pamięć swoich ziomków?

- Skoro nie słyszę żadnych sprzeciwów - odezwał się mistrz Skywalker - uważam sprawę za załatwioną. Przyłączysz się do nas i weźmiesz udział w polowaniu na Zonamę Sekot.

Saba wahała się jeszcze chwilę, ale wreszcie skinęła głową na znak zgody. Polowanie było lepsze niż bierne czekanie, aż Yuuzhan Vongowie zaatakuj ą Kalamar.

- Ona poleci - obiecała.

Luke szeroko się uśmiechnął.

- Dziękuję ci, Sabo - powiedział.

- Ja także się bardzo cieszę - dodała Danni i mocno uścisnęła jej ramię, ale szybko cofnęła rękę.

Barabelka pochyliła głowę w sposób, który natychmiast rozpoznałby każdy, kto choć trochę znał i rozumiał psychikę Barabelów: oznaczał cześć i szacunek, ale także przerażenie.

- A teraz - zarządził mistrz Luke, kierując się do drzwi gabinetu – chodźmy sprawdzić, co przydarzyło się Tahiri.

Głęboko w trzewiach Yuuzhan’tara przemykała cichaczem samotna osoba. Maskujący ją ooglith dożywał kresu swojego żywota. Miał wyschnięte krawędzie, zaczynał się łuszczyć i odpadać płatami. Porzucał twarz właściciela, podobnie jak porzuciło go społeczeństwo, do którego kiedyś należał. Żyjący wyżej niż on, na powierzchni sztucznej planety noszącej niegdyś nazwę Coruscant, a później nazwanej na pamiątkę legendarnej ojczyzny Yuuzhan Vongów, z pewnością by go zabili, gdyby kiedykolwiek ujrzeli. Był tego pewien jak niczego w życiu. W ciągu ostatnich kilku miesięcy, kiedy musiał pędzić żywot w cuchnących i brudnych podziemiach odrażającej planety, usiłowali go zabić co najmniej kilka razy. Nom Anor nie zamierzał jednak dać się odnaleźć. W sztucznych pieczarach i tunelach było wiele miejsc, w których mógł się ukryć. Nie brakowało ich także pośród zaśmiecających podziemia planety porzuconych maszyn. Wprawdzie zbierało mu się na mdłości na myśl o tym, że musi żyć pośród takich bluźnierstw, ale jeżeli pragnął żyć dalej, nie miał wyboru. Postanowił przetrwać za wszelką cenę.

Przemykał ukradkiem sztucznymi drogami, raz po raz przeklinając w duchu własny los, podobnie jak osobę, która do tego się przyczyniła. W pewnej chwili wymierzył cios skorupie jednego z wielu zniszczonych, zardzewiałych androidów. Nie przejmował się, że ostry metal rozciął jego palce. Ilekroć przypominał sobie, jak nisko upadł, ogarniał go niepohamowany gniew. Wiedział, że nawet gdyby musiał pozostawać w tym miejscu następne dziesięć lat, nie zapomni tej zdrady i nigdy, przenigdy nie wyrzeknie się zemsty.

Kiedy szczęk masakrowanego androida w końcu ucichł i zapadła cisza, Nom Anor ruszył w dalszą drogę. W tych zapomnianych i przeklętych przez wszystkich podziemiach czuł się jak uciekinier. Zauważył, że zachowuje się, jakby zaczynał tracić zmysły. Widocznie taki wpływ wywierały na niego samotność i dojmujący głód. Nic jednak nie mogło złamać jego woli przeżycia.

Ogromne sztuczne pieczary i ciągnące się bez końca tunele Yuuzhan’tara były chyba ostatnim miejscem, jakie pragnąłby poznać. Nigdy przedtem nie przyszło mu na myśl, że właśnie tu przyjdzie mu się ukrywać. Opanowujące planetę armie yuuzhańskich wojowników oczyściły ją z wszelkiego rodzaju szkodników, a wśród nich różnych dziwacznych istot. Nom Anor ze zdziwieniem dowiedział się, że w ciemnościach podziemi sztucznej planety, która szczyciła się mianem stolicy poprzedniej władzy, wegetowały całe społeczności takich odszczepieńców. W ramach kierowanego przez wojennego mistrza Tsavonga Laba programu oczyszczania złożono ich w ofierze albo zapędzono do niewolniczej pracy. Niektórzy zostali wcieleni do wojska, żeby w kolejnych bitwach mogli walczyć na chwałę yuuzhańskich bogów. Oczyszczone podziemia uznano za opuszczone i po prostu porzucono. Nikt się nimi więcej nie interesował. Program oczyszczania wznowił dopiero nowy wojenny mistrz, nieco wcześniej odwołany z przestworzy Huttów Nas Choka, chociaż wszyscy przypuszczali, że kryjące się pod powierzchnią rumowiska zupełnie opustoszały. A jednak…

Oglądając rozcięte palce, z których spływały krople krwi, Nom Anor przekonał się w pewnej chwili, że do napływających z oddali odgłosów przyłączyły się nowe dźwięki. Brzmiały inaczej niż kapanie wody czy piski sfatygowanego metalu. Dźwięki się nasilały, jakby ktoś się zbliżał. Głos nadchodzącej istoty odbijały ściany i przemieniały go w cichy pomruk, podobny do ledwo słyszalnego szumu odległego wiatru.

Nom Anor owinął krwawiące palce szczątkami podartego płaszcza, by nie pozostawić żadnych śladów, i zanurkował w głąb pobliskiej niszy. Wytężył słuch, żeby się zorientować, co mówi zbliżająca się istota, ale nie zdołał zrozumieć ani słowa. Nie potrafiłby nawet określić, ile osób nadchodzi. Zakładał, że mówiącemu towarzyszy co najmniej jeden słuchacz, ale słyszał kroki tylko jednej osoby.

Zerwał z twarzy szczątki zdychającego ooglitha i odrzucił je na bok. Pomyślał, że jeżeli to następna grupa wysłana na poszukiwania zdegenerowanych tubylców, maskujące stworzenie i tak mu nie pomoże, a jeżeli to nie poszukiwacze, musiał mieć możliwość korzystania ze wszystkich zmysłów. Tak czy owak, maskujący ooglith tylko by mu zawadzał.

W końcu zza rogu ukazała się ubrana w łachmany postać niosąca ledwo świecącą bioluminescencyjną lampę. Skręciła za róg i skierowała się w jego stronę. Sprawiała wrażenie zgarbionej i wychudzonej, a poły okrywającego ją płaszcza powiewały przy każdym kroku niczym skrzydła uczącego się latać ogromnego ptaka. Istota mamrotała chrapliwie pod nosem, powtarzając wciąż te same słowa:

- Sha gritnnik ith -har Yun -Shuno. Sha grunnik ith -har Yun -Shu -no.

Nom Anor znał te słowa. Były magicznym zaklęciem… błaganiem bogów o litość. Zaklęcie nie było jednak skierowane pod adresem żadnego z bogów, do których zwracali się zwykli Yuuzhanie. Adresatem słów był Yun -Shuno, tysiącokie bóstwo wszystkich, którzy zawiedli albo zostali wyrzuceni poza nawias społeczności Yuuzhan Vongów. Były egzekutor wiedział, że zwano ich Zhańbionymi.

Kiedy sobie to uświadomił, natychmiast zrozumiał, że może się już nie obawiać schwytania. Osobnik był Zhańbionym i Nom Anor nie musiał mieć się przed nim na baczności. Był absolutnie pewien, że Shimrra nie wysłałby Zhańbionego do wykonania zadania godnego wojownika. Zresztą nawet gdyby Zhańbiony odgadł tożsamość osoby, na którą się natknął przypadkiem w ciemnościach podziemi Yuuzhan’tara, z pewnością nie miałby powodu, żeby przekazać ją w ręce poszukiwaczy.

Nom Anor zaczekał, aż Zhańbiony znajdzie się na wysokości jego niszy, a potem nagle wyskoczył z kryjówki. Jego niespodziewane pojawienie się wywarło zamierzony skutek. Pokurcz, który okazał się Yuuzhaninem w średnim wieku, zatoczył się do tyłu i wymachując rozpaczliwie rękawami szczątków płaszcza, runął na ziemię. Jękliwie zaczął błagać o litość.

- W tym miejscu nie wolno przebywać żadnemu dziecku Yun-Yuuzhana! - ryknął surowo Nom Anor, piorunując rozciągniętą postać groźnym spojrzeniem. - Wyjaśnij, co tu robisz!

- Zlituj się nade mną, panie! - zaskomlał Zhańbiony. - Jestem nikim. Nie zasługuję nawet na twoją pogardę. Bogowie wzgardzili mną i muszę się teraz czołgać w prochu niczym robak przez trzewia podziemi tej planety!

- Widzę przecież, że tu jesteś! - warknął były egzekutor. - Nie jestem ślepy, głupcze! Masz mi powiedzieć, dlaczego tu przebywasz! Wstań i spójrz mi w oczy!

Poczuł, że plaeryin boi w jego lewym oczodole sprężył się, gotów do wyplucia strugi jadu, gdyby Zhańbiony choćby drgnięciem mięśnia twarzy zdradził, że go rozpoznaje.

Pokurcz nieporadnie uklęknął i błagalnym gestem uniósł ku niemu ręce z bioluminescencyjną lampą. Dopiero wtedy Nom Anor mógł spojrzeć na twarz nieszczęśnika. W niepewnym oświetleniu widać było guzy i zniekształcenia; nos między kaprawymi oczami wyglądał, jakby lada chwila miał odpaść. Nom Anor pomyślał z obrzydzeniem, że to wynik niedbale przeprowadzonego procesu porodowego.

- Zabłądziłem, panie - odparł Zhańbiony. - To prawda. Przysięgam. Odłączyłem się od oddziału roboczego i zabłądziłem w labiryncie korytarzy. Starałem się podążać za głosami kolegów, ale zmyliło mnie wszechobecne echo. Jestem twoim pokornym, bezwartościowym sługą, panie, i we wszystkim poddam się twojej woli.

Nie przestając mamrotać przeprosin i modlitw, Zhańbiony zgiął się w niskim ukłonie. Nom Anor uniósł nogę i bezceremonialnie odepchnął go pod przeciwległą ścianę. Były egzekutor potrafił rozpoznać kłamcę od pierwszego słowa. Pytanie tylko, dlaczego Zhańbiony go okłamywał? A przede wszystkim, jak wyglądała prawda?

- Jak się nazywasz? - zapytał, kiedy pokurcz w końcu umilkł.

- Yuurok I’pan, panie - odparł nieszczęśnik, nawet nie ośmielając się unieść głowy.

- Od jak dawna błąkasz się tymi tunelami, I’panie? -zapytał Nom Anor.

- Straciłem rachubę czasu, czcigodny dostojniku -jęknął Zhańbiony - ale chyba upłynęło bardzo wiele godzin.

- Czy masz przy sobie pojemnik z wodą?

- Nie, panie - odrzekł I’pan, wbijając spojrzenie w ziemię. -Nie znalazłem tak głęboko żadnej wody, która nadawałaby się do picia.

- Naprawdę? - Nom Anor przeciągnął grubym paluchem po boleśnie spękanych wargach. - To dziwne, nie uważasz? Dlaczego więc twoje wargi nie są równie suche jak moje?

Zhańbiony otworzył szeroko oczy i tylko z trudem zdobył się na odpowiedź.

- Wydaje mi się, że minęło wiele godzin, odkąd zabłądziłem, panie - powiedział. - Możliwe jednak, że nie upłynęło aż tyle czasu.

Nom Anor z trudem powstrzymał triumfujący uśmiech. Nędzny łgarz plątał się we własnych kłamstwach.

- Powiedz mi - zaczął, podchodząc do I’pana - do jakiego od działu roboczego cię przydzielono? Kto był twoim nadzorcą? Jeżeli straciłeś orientację całkiem niedawno, może nie zdążyli odejść daleko i zdołamy ich odnaleźć. Co ty na to?

Yuurok I’pan zaskomlał. Nom Anor kopnął go jeszcze raz, tym razem wkładając w to cały gniew i frustrację.

- Ty głupcze! - warknął. - Jak ci się wydaje, kogo śmiesz okłamywać? Nie tylko nie masz przy sobie żadnych narzędzi, ale nie jesteś nawet ubrany jak pracownik oddziału roboczego!

- Błagam cię, panie, jestem nikim! Jestem niczym! Jestem rishek olgrol immek tin inwey…

- Zamilknij! - ryknął Nom Anor, wymierzając Zhańbionemu jeszcze jeden kopniak. - Twój głos to obraza dla moich uszu!

Zhańbiony przemienił się w kupkę dygoczących łachmanów. Wygiął w łuk kościste plecy i zakrył twarz chudymi jak piszczele rękami. Nom Anor zaczął intensywnie myśleć. Jeżeli rzeczywiście Yuurok I’pan był uciekinierem, musiał wymyślić jakiś sposób, żeby dawać sobie radę w podziemiach Yuuzhan’tara. Gdyby Nom Anor odgadł jego tajemnicę, może zdołałby przeżyć w tych podziemiach trochę dłużej. W obecnej chwili nie liczyło się nic więcej.

- Zaprowadź mnie do pozostałych - warknął, starając się nadać głosowi rozkazujące brzmienie.

- Pozostałych? - zapiszczał Zhańbiony. - Jakich pozostałych?

- Postaraj się mnie dobrze zrozumieć, I’panie - ciągnął złowieszczo spokojnie Nom Anor. - Nie zginąłeś jak podły tchórz z jednego tylko powodu: doszedłem mianowicie do wniosku, że możesz przedstawiać dla mnie jakąś wartość. Gdyby się okazało, że przeceniłem twoją przydatność, zastanowię się, czy nie zmienić zdania.

- Nie, panie. Proszę! - I’pan wycofał się na czworakach i przywarował mniej więcej metr dalej. - Zaprowadzę cię do pozostałych! Przysięgam! Przysięgam na imię…

- Jeżeli twój zhańbiony jęzor ośmieli się wypowiedzieć choćby jeszcze słowo, wyrwę ci go i zjem, żeby przeżyć - przerwał były egzekutor.

I’pan natychmiast umilkł. Nie odważył się otworzyć ust. Wstał powoli i ostrożnie, jakby obawiał się odwrócić plecami do Noma Anora, a potem zaczął kuśtykać odnogą korytarza, którym przyszedł. Nom Anor podążał ostrożnie za nim, w pełni świadom, że nie powinien ufać osobie zmuszonej do posłuszeństwa. Nie mógł wiedzieć, czy I ‘pan nie wciąga go w zasadzkę. Co gorsza, jeżeli był tak głupi, na jakiego wyglądał, mógł zaprowadzić go na powierzchnię, przekonany, że zdoła wybłagać łaskę u nowego wojennego mistrza. A to oznaczałoby pewną zgubę.

Nie miał jednak wyboru. Musiał iść, dokąd prowadził go Zhańbiony. W przeciwnym razie będzie błąkać się bez końca w labiryncie podziemnych korytarzy zapomnianej przez bogów planety. Wprawdzie przeżył dosyć długo, ale ile czasu zdoła jeszcze wegetować, zanim pokonają go głód i pragnienie albo zanim szczęście uśmiechnie się do grupy poszukiwaczy, którzy w końcu odnajdą go w podziemiach Yuuzhan’tara?

Nie, jeżeli pragnie przeżyć, musi się spotkać z „pozostałymi”. Jeśli okażą się równie żałośni jak I’pan, będzie mógł ich wykorzystać do swoich celów…

W miarę jak zapuszczali się coraz dalej, I’pan zaczynał się odprężać. Przestał się garbić i sprawiał wrażenie bardziej pewnego siebie. Od czasu do czasu nawet doradzał, gdzie zachować ostrożność, a gdzie się schylić. Coraz częściej oglądał się i rzucał na Noma Anora ukradkowe spojrzenia. Z początku robił to nerwowo, ale im dłużej trwała ich wędrówka, tym większej nabierał śmiałości. Były egzekutor prawie słyszał, jak obracają się kółka w mózgu jego przewodnika. Nie wątpił, że Zhańbiony zastanawia się, kim może być podążająca za nim osoba.

- O co chodzi? - warknął w końcu, kiedy I’pan odwrócił się trzeci raz po przejściu zaledwie trzech kroków.

- Nic takiego, panie - odparł Zhańbiony, natychmiast odwracając głowę.

Nom Anor chwycił za kołnierz fałdzistego płaszcza i szarpnięciem pozbawił równowagi okrytego nim Yuuzhanina.

- Co sobie wyobrażasz, śmierdzący robalu? - zapytał.

- Zastanawiam się, panie…

- Gadaj szybko! -Nom Anor potrząsnął nieszczęśnikiem, żeby zmusić go do mówienia.

- Czy jesteś… czy może jesteś, jak my, jednym ze Zhańbionych?

Były egzekutor uderzył I’pana z taką siłą, że krew z rozciętych palców prysnęła obficie na metalową podłogę. Zhańbiony odbił się od pobliskiej ściany i z bolesnym stęknięciem osunął się na dno korytarza. Zanim miał okazję wstać, Nom Anor szarpnięciem postawił go na nogi i równie silnym ciosem posłał na przeciwległą ścianę. Tym razem I’pan nie zdołał utrzymać bioluminescencyjnej lampy, która potoczyła się korytarzem. Na mgnienie oka jej blade światło wydobyło z ciemności tkwiące w ścianach bezużyteczne mechanizmy.

Zhańbiony ponownie usiłował wstać, ale jego jęki wprawiły Noma Anora w jeszcze większą wściekłość. Były egzekutor stwierdził, że od zaślepiającej go furii zaczyna tracić ostrość spojrzenia. Usłyszał, że wykrzykuje słowa, których nawet sam nie rozumie. Wymierzał cios za ciosem, a Zhańbiony kulił się i osłaniał twarz rękami. Kiedy kopniaki i ciosy spadały jak grad na jego ciało, tylko bezradnie pojękiwał.

W końcu szał wściekłości minął i Nom Anor się uspokoił. Puścił ofiarę i ciężko dysząc, oparł się plecami o przeciwległą ścianę. Z wysiłkiem odzyskał ostrość spojrzenia i jasność myśli.

Drżący ze strachu Yuurok I’pan kulił się w kącie korytarza. Nom Anor dopiero teraz uświadomił sobie, jak niewiele brakowało, żeby w napadzie furii go zabił. Zapomniał nawet, że I’pan może jeszcze mu się przydać, może dzięki niemu zdoła przeżyć. Wyciągnął rękę, żeby pomóc mu wstać. Zhańbiony lękliwie przyjął jego pomoc. Na pewno obawiał się następnego wybuchu. Były egzekutor przyciągnął go do siebie tak blisko, że niemal zetknęły się ich twarze.

Czy może jesteś, jak my, jednym ze Zhańbionych? - przypomniał sobie pytanie pokraki.

- Zapytaj mnie o to jeszcze raz, I’panie - powiedział - a nigdy więcej nie wypowiesz słowa.

Wypuścił Zhańbionego, odszedł kilka kroków i podniósł lampę. Wrócił i wcisnął źródło naturalnego światła w drżące dłonie nieszczęśnika.

- Zaprowadź mnie do pozostałych - rozkazał władczym tonem, gestem nakazując I’panowi podjęcie przerwanej wędrówki.

Zhańbiony usłuchał. Tym razem szedł w zupełnej ciszy i całą resztę drogi ani razu nie ośmielił się obejrzeć.

 

Izba chorych mistrzyni Cilghal była pomieszczeniem jedynym w swoim rodzaju. Mieściły się w nim nie tylko trzy stoły do medycznych badań, ale także kilkuosobowe grono widzów. Zaprojektowano je, żeby mogło służyć zarówno jako klasa, jak i miejsce przywracania zdrowia. Na wszystkich ścianach wisiały półki zastawione niezwykłymi lekami i skomplikowanymi urządzeniami, a w jednej widniały otwarte drzwi do ogrodu, w którym hodowano najróżniejsze zioła. W kącie stały trzy duże zbiorniki bacta, zajmujące mniej więcej czwartą część izby. Saba Sebatyne lubiła tu przebywać, bo - w przeciwieństwie do innych pomieszczeń szpitalnych - sala nie sprawiała wrażenia sterylnej ani pozbawionej życia. Ściany miały zaokrąglone narożniki, a pofałdowany sufit porastały kolonie soporomchów, żeby pacjenci szybciej odzyskiwali zdrowie. W przesyconym wilgocią powietrzu unosiła się ożywcza woń roślin.

 

Na środkowym stole do badań leżała nieprzytomna młoda Jedi, Tahiri Yeila. Wokół niej zgromadziło się kilka osób, obserwujących z niepokojem badającą ją mistrzynię Cilghal. Saba przypomniała sobie, że w towarzystwie Tahiri przebywało kiedyś kilkoro jej uczniów… Zaszczyt ten spotkał ich podczas wyprawy na krążący wokół Myrkra yuuzhański światostatek. Polecieli tam, aby zabić groźną królową voxynów, ich zadanie okazało się jednak o wiele trudniejsze i bardziej niebezpieczne, niż można się było spodziewać. Nie wszystko potoczyło się tak gładko, jak przewidywano. Życie straciło kilkoro członków ekspedycji, a wśród nich młodszy syn Hana i Leii, Anakin Solo. Z przestworzy Myrkra powrócił tylko jeden uczeń Saby. Barabelka mogła mówić o wielkim szczęściu, że z najeżonej tyloma trudnościami wyprawy wrócił przynajmniej jeden. Tesar…

Ocknęła się z zadumy i wróciła myślami do teraźniejszości. „Poluj na chwilę obecną - radził kiedyś jeden z sędziwych członków jej rodziny. - Chwyć ją pazurami i nigdy nie pozwól przeminąć. Jeżeli pogrążysz się zanadto w przeszłości lub przyszłości, zupełnie się zatracisz”.

Barabelka wiedziała, że podobne nauki wiążą się z jej barbarzyńską przeszłością. Strach i smutek czaiły się w niej wszędzie, Saba pamiętała jednak, że echo tych nauk pobrzmiewa także w szkoleniu Jedi. Nauczyła się ograniczać myśli do jednego punktu świadomości i skupiać uwagę wyłącznie na jednym zadaniu. Stosowanie medytacji stało się dla niej prawie drugą naturą. Prawdę mówiąc, tylko one pozwoliły jej zachować zdrowe zmysły po tragicznej śmierci tylu drogich, bliskich osób.

Poluj na chwilę obecną, powtórzyła w myśli.

Nigdy nie przypuszczała, że coś połączy ją z Tanin, i to tak blisko. Różniły się pod tyloma względami… pochodziły z różnych planet, miały odmienną przeszłość i hołdowały innym systemom wartości. Łączyło ich jedno: obie były Jedi. Mimo krótkiego okresu ich znajomości, Saba zdążyła się domyślić, że Tahiri ma przed sobą świetlaną przyszłość jako Jedi. Wprawdzie sprawiała wrażenie młodej i niedoświadczonej, ale dopiero wkraczała w wiek dojrzały. Podobnie jak w przypadku wielu innych Jedi, motorem jej działania była niezłomna stanowczość. Płonął w niej tak silny płomień, że nie zgasł nawet po śmierci Anakina Solo, którego pokochała.

Saba zastanawiała się, czy ten ogień nadał płonie w wątłym ciele nieprzytomnej kobiety. Na swój sposób starała się skupiać całą uwagę na leżącej przed nią młodej Jedi.

W izbie chorych byli również rodzice Anakina. Sprawiali wrażenie bardzo zaniepokojonych, zupełnie jakby na stole do badań leżało jedno z ich dzieci. Na zewnątrz, za odgradzającą pomieszczenie sterylną barierą, pozostało kilka innych, równie zaniepokojonych osób, a wśród nich Jag Fel i Belindi Kalenda.

Wszyscy wpatrywali się w Jainę. Młoda Solo usiłowała wyjaśnić mistrzyni Cilghal, co się wydarzyło.

- Zasłabła na jednym z publicznych targowisk - mówiła, gestykulując z ożywieniem. - Wyglądała na przerażoną. Porozumiała się ze mną przez komunikator i tylko dzięki temu zdołaliśmy ją odnaleźć. Zachowywała się… jakby nie była sobą. Mówiła coś bez sensu.

Mistrzyni Cilghal wyciągnęła rękę i Tekli bez słowa podała jej żądany instrument. Obie uzdrowicielki doskonale się rozumiały nawet bez słów. Z pewnością zawdzięczały to zażyłości, jaka połączyła je w ciągu kilku lat współpracy.

- Co takiego mówiła? - zainteresowała się Kalamarianka.

Nie przestawała nakładać połączonymi błoną palcami ożywczego żelu na czoło Tahiri. Nawet Saba się zorientowała, że młoda Jedi jest wymizerowana i niedożywiona.

- Mówiła… - Jaina znów się zawahała. - Twierdziła, że Anakin stara się ją zabić. Powiedziałam już, że to nie miało sensu.

Saba nie znała mowy gestów ciała istot ludzkich, ale i tak się zorientowała, że Jaina coś ukrywa.

Jacen Solo kiwnął głową i wymienił spojrzenia z siostrą bliźniaczką. Barabelka podejrzewała, że na myśl o tym, co mogło się przydarzyć Tahiri, Jainie także zaczyna się udzielać niepokój.

- Nie widzę powodu, dla którego miałaby zasłabnąć - odezwała się mistrzyni Cilghal, kiedy skończyła badać młodą kobietę. - Pod względem fizycznym przeżyła wstrząs, ale nie mogłabym tego określić jako chorobę. Na ile mogę się zorientować, powinna tylko odpocząć i kilka tygodni normalnie się odżywiać. Proponuję, żebyśmy na razie pozwolili jej spać. Porozmawiamy z nią, dopiero kiedy się obudzi. Do tej pory naprawdę niewiele więcej mogę zrobić.

Leia stała trochę z boku, a Han obejmował jaw pasie. Księżniczka miała wyraźnie wilgotne oczy.

- Postaraj się zrobić dla niej wszystko co w twojej mocy - powiedziała. - Nie dopuszczę, żeby miała się stać jeszcze jedną ofiarą tej wojny.

Kalamariańska uzdrowicielka spojrzała na nią i pokiwała wielką głową.

- Umieszczę ją na prywatnym oddziale, gdzie będzie pod ciągłą obserwacją - obiecała.

Leia wyszła z izby chorych. Han i Mara podążyli za nią, a chwilę później to samo zrobili Jaina i Jacen. Saba także się odwróciła, żeby wyjść, ale powstrzymał j ą głos mistrza Skywalkera.

- Ty nie, Sabo - powiedział Luke łagodnym tonem, jakby pragnął podkreślić, że to prośba, a nie rozkaz. - Proszę, zostań jeszcze chwilę.

Barabelka usłuchała. Podeszła razem z nim do stołu do badań. Spojrzała na leżącą nieruchomo młodą Jedi, nad którą pochylały się obie uzdrowicielki. Oczy Saby były wrażliwe głównie na podczerwień, Barabelka nie widziała więc wyraźnie rysów twarzy Tahiri, uświadamiała sobie jednak, że głęboko w ciele młodej kobiety płonie ogień, ahiri leżała na wznak, jej piersi miarowo unosiły się i opadały, a gałki oczne drgały pod zamkniętymi powiekami. Na pierwszy rzut oka można byłoby pomyśleć, że śpi, od jej ciała promieniował jednak żar jak od rozpalonego pieca. Zdawać by się mogło, że coś pracuje ze zdwojoną energią w jej organizmie, ale nie pozwala jej wykonywać żadnych ruchów. Płonący w jej ciele ogień zachowywał się naprawdę dziwnie… Zaintrygowana Saba podeszła jeszcze bliżej i zaczęła się zastanawiać. Doszła do przekonania, że żar w ciele młodej Jedi nie potrzebuje innego pokarmu. Chociaż brzmiało to bardzo dziwnie, wszystko wskazało, że sam się spala.

- Co zobaczyłaś, Sabo? - zainteresował się mistrz Skywalker. - Ona nie jest pewna - odparła Barabelka.

- Ale coś zauważyłaś, prawda? - zapytała mistrzyni Cilghal, kierując na nią ogromne wyłupiaste oczy. Saba niepewnie kiwnęła głową.

- Wygląda na to, że naprawdę coś jej dolega - przyznała.

Poszukując jakichś nieprawidłowości, przyglądała się uważnie ciału młodej kobiety. Nie była obdarzona szczególną wrażliwością na przejawy życia, na pewno nie tak silną, jaką wykazywali mistrzyni Cilghal i pozostali uzdrowiciele. Nie potrafiła w taki sposób jak oni wsłuchiwać się w różne oznaki. Uważała, że powodujące choroby bakterie czy wirusy także są formami życia i zasługują na szacunek. Pewnie zżymałaby się na widok myśliwego, który odciąłby łeb shenbitoi, ale zrezygnował z zabrania mięsa, lecz mogłaby cieszyć się na widok postępów czynionych przez zarazę. Takie podejście nie zaskarbiało jej sympatii niektórych przyjaciół i kolegów. Z nauk Jedi wynikało, że powinni się zajmować ochroną życia, i Saba z całego serca spierała tę filozofię, najbardziej jednak martwił ją dylemat, jakie miałyby być formy tego życia. Czy życie inteligentnej istoty w rodzaju Saby przedstawiało dla Mocy większą wartość niż, powiedzmy, życie roju piraniożuków? Barabelka nie była równie pewna jak niektóry jej uczniowie, czy istnieje prosta odpowiedź na to pytanie.

Wyczuwała jednak, że od czasu opuszczenia przestworzy Baraba jednak jej podejście do życia bardzo się zmieniło. Stanowiło to nieocenioną pomoc w sytuacjach, kiedy zawodzili uzdrowiciele. Saba potrafiła dostrzec to, co pozostawało zasłonięte przed ich zmysłami, zwłaszcza gdy niebezpieczeństwo zagrażało przepływowi życia, a nie samemu życiu. Spędzała dużo czasu w ośrodkach medycznych Kalamara, dzięki czemu miała więcej okazji doskonalenia swego daru, niż byłoby to możliwe na polu bitwy. Wyczuwała, że po każdej takiej wizycie jej dar staje się coraz silniejszy, coraz skuteczniejszy. Kiedy oglądała Tahiti… naprawdę oglądała, wszystkimi zmysłami, a nie tylko wykorzystując wzrok i powonienie, dostrzegała w jej ciele wirujące Unie życia, z jakimi się spotykała u wielu innych istot ludzkich. Gdyby każda komórka organizmu dziewczyny była gwiazdą, żyły oznaczałyby nadprzestrzenne szlaki handlowe, a nerwy pełniły rolę kanałów HoloNetu. To, co wyglądało z pozoru jak pojedynczy zwarty organizm, w rzeczywistości było radosną społecznością miliardów chaotycznych składników. Patrząc na Tahiri, Saba widziała przepływ informacji i energii między tymi składnikami. A jeżeli już o tym mowa, podobne przepływy dostrzegała we wszystkim, co żyje. Życie było procesem, nie obiektem.

Wpatrując się w ciało młodej Jedi, zauważyła jednak także coś innego, W przepływach wewnątrz jej organizmu wykrywała niezwykłe elementy. W zazwyczaj spokojnych miejscach pojawiały się dziwne prądy, a oazy spokoju w obszarach, w których na ogół tętniło życie. W ciele młodej kobiety kryło się coś więcej niż tylko to, co dawało się dostrzec od pierwszego rzutu oka.

- Ciekawe, dlaczego Tahiri skontaktowała się właśnie z Jainą - myślał głośno mistrz Skywalker. - Możliwe, że Jaina ma podobne usposobienie jak Anakin. A skoro Yuuzhan Vongowie ponieśli najcięższe straty od początku wojny…

Nie dokończył zdania i umilkł, jakby się nad czymś zastanawiał. Mistrzyni Cilghal uniosła głowę i posłała mu pytające spojrzenie.

- Uważasz, że wiesz, co jej się stało? - zapytała.

- Chodzi ci o to, czy jestem tego pewien? - odparł Luke i pokręcił ze smutkiem głową. - Nie. Wydaje mi się jednak, że gdybyśmy mieli trochę więcej czasu, Saba zdołałaby rozwiązać tę zagadkę. Niestety, czeka nas wszystkich mnóstwo ważnej pracy.

Odwrócił się do Barabelki. W jego mądrych oczach widniało zdecydowanie, ale l niepokój.

- Odlatujemy jutro rano - oznajmił. - Ty także, Tekli - dodał po chwili. Uczennica Cilghal w milczeniu kiwnęła głową. - Gdybym miał inne wyjście, zostałbym z Tahiri, ale…

Znowu zamilkł, nie kończąc zdania.

Saba wyczuwała w nim zmęczenie. Tak zmęczony może być tylko ktoś, kto stoczył walkę z własnym ojcem i większą część życia zmagał się z pokusami Ciemnej Strony. Doskonale go rozumiała. Czasami chwila obecna, na którą się polowało, wymagała zbyt wielu wyrzeczeń nawet od najbardziej doświadczonych myśliwych.

- Wojna ogranicza nasze możliwość wyboru - dokończyła zamiast niego mistrzyni Cilghal.

- Tak - westchnął Luke. - To prawda.

Przeciskanie się przez ciasny tunel przychodziło jej z wielkim trudem – tym większym, że musiała omijać klonujące kapsuły i przeskakiwać przez pędy ożywczych winorośli. Szła jednak dalej, nie zważając na to, że sytuacja wydawała się jej beznadziejna. Atakowała pędy winorośli i przewracające się wokół niej kapsuły z podsycaną przez strach i rozpacz energią, ale chociaż tak bardzo się starała, winorośle nie dość, że się jej opierały, to jeszcze wyrastały wokół niej.

W końcu zdołała się wydostać z ciasnego tunelu. Dopiero wtedy odważyła się zaryzykować i obejrzeć do tyłu, na mroczny wylot, z którego się wyłoniła. Pędy winorośli i kapsuły nadal rytmicznie pulsowały. Kurczyły się i rozszerzały niczym mięsisty zwieracz. Wydobywający się z głębi jaskini miałki popiół przypominał jej czerwone krwinki. Wirował groźnie wokół niej i niósł straszliwy odór płonącego ciała… przypominający jej nieustannie, przed czym ucieka.

Przez chwilę myślała, że jej prześladowcy ugrzęźli w plątaninie porastających ścianki tunelu pędów winorośli. Nie liczyła na to, ale miała taką nadzieję…jak się miało okazać, nieuzasadnioną. Obdarzona jej twarzą istota zamierzała ją ścigać do ostatniego tchu, a podążające za istotą gadzie bóstwo także nie rezygnowało z pościgu. Posąg jaszczurczego boga następował na pięty i jej, i istocie z jej twarzą. Zrozumiała, że nie zdoła stawić czoła obojgu prześladowcom. Łapczywie chwytała powietrze i ze świstem wydychała. Wiedziała, że dopóki nie nadarzy się okazja odzyskania sił, nie może nawet marzyć o zmierzeniu się z obiema przerażającymi bezimiennymi maszkarami.

Przyspieszyła kroku, żeby jak najbardziej oddalić się od wylotu tunelu, ale przed nią rozciągała się tylko ciemność. Szła ostrożnie, wymachiwała rękami, żeby rozpędzić popiół, który usiłował się jej wedrzeć do ust i oczu. Chciała pobiec, ale nie widząc drogi przed sobą, uznała, że to zbyt ryzykowne. Odgłos jej kroków niknął w pustce, zupełnie jakby coś pochłaniało dźwięki i światło. W pewnej chwili przystanęła, wytężyła wzrok i wpatrzyła się przed siebie. Dopiero wówczas zauważyła w ciemności dziwne plamy. Niektóre sprawiały wrażenie ciemniejszych niż reszta, jakby istniały odcienie ciemności. W końcu kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do panującego mroku, przekonała się, że jest w komnacie podobnej do wielkiej pieczary.

Wyglądała na bardzo wysoką i kończyła się po obu stronach masywnymi łukami. W ścianach po prawej i po lewej stronie widniały wnęki rozmieszczone co kilka metrów, Wydało się jej, że coś się w nich porusza, jakby w norach czaiły się drapieżne zwierzęta. Zdumiona i coraz bardziej wystraszona powiodła spojrzeniem po ścianach wielkiego pomieszczenia. Było przerażająco znajome… tak znajome, że zaczęła odczuwać coś w rodzaju klaustrofobii.

Zanim jednak zdołała sobie przypomnieć, gdzie je widziała, z ciemności wyłonił się zwierzęcy pysk, a zaraz po nim reszta gibkiego cielska. Głęboko odetchnęła, ale wpadł jej przy tym do gardła miałki popiół, więc zakrztusiła się i rozkasłała. Tymczasem zwierzę przeszło bardzo blisko niej, łypiąc ślepiami w ciemności, jakby się jej przyglądało.

Była pewna, że to voxyn, i domyśliła się, że w niszach wokół niej roi się od takich samych bestii.

Jej serce zaczęło bić przyspieszonym, nerwowym rytmem. Jakby pragnąc okazać współczucie, zaczęły także szybciej pulsować pozostawione w tunelu kapsuły i pędy oplatających je winorośli. Do ogromnej pieczary napływało coraz więcej cuchnącego popiołu.

Cofnęła się od miejsca, w którym powinien znajdować się voxyn, ale zderzyła się plecami z drabiną. Zrozumiała, że skoro nie może dalej iść ani się cofnąć, musi się wspinać. Ucieczkę utrudniały chmury wirującego popiołu, ale im wyżej wchodziła, z tym mniejszym wysiłkiem przychodziło jej wspinanie.

Jeżeli zdołam wejść wystarczająco wysoko, odzyskam wolność, pomyślała.

Wdrapując się po szczeblach drabiny zauważyła, że z pokrytych porostami ścian pieczary zaczyna się sączyć mdła poświata. Z początku nikła, z każdym pokonywanym szczeblem drabiny stawała się bardziej intensywna. W końcu zapłonęła tak jaskrawym blaskiem, że zniknęły w nim wszystkie szczegóły dna pieczary.

Czy jestem już bezpieczna? - pomyślała w pewnej chwili. Czy w końcu odzyskałam wolność?

Otrzymała odpowiedź na swoje nieme pytanie, kiedy szczebel pod Jej palcami lekko zadrżał. Zrozumiała, że za nią po drabinie podąża ścigająca ją istota z jej twarzą. Zacisnęła zęby, żeby się nie rozpłakać frustracji, i zaczęła się wspinać jeszcze szybciej. Nie miała innego wyjścia. Jeżeli pragnie odzyskać wolność, musi się wydostać na samą górę. Wchodziła więc coraz wyżej, dopóki wirujący wokół jej głowy popiół nie zmienił barwy. Nie był już szary, ale biały niczym płatki śniegu.

Zapragnęła pochwycić na język chociaż kilka płatków w nadziei, że uda jej się zaspokoić pragnienie. Płatki jednak nie roztopiły się na języku. Poczuła obrzydliwy smak, skrzywiła się i splunęła. To nie były płatki śniegu, ale drobiny tego samego popiołu!

Po jej policzkach popłynęły łzy wściekłości, których nie zdołała powstrzymać. Czuła w sercu coraz większe rozczarowanie i zniechęcenie, ale resztką sił pięła się coraz wyżej. Jej rozczarowanie szybko zmieniło się w przerażenie, kiedy szczeble pod jej palcami znów zadrżały. Domyśliła się, że teraz po drabinie wspina się posąg gadopodobnego boga. W pewnej chwili ryknął gniewnie na obie znajdujące się wyżej istoty, ale jego głos wydał się jakiś inny. Zawahała się, zamarła i zaczęła nasłuchiwać…

Wczepiła się w chropowate szczeble drabiny i wisiała zupełnie nieruchomo. Przysłuchiwała się rykom gada. To nie był zwykły ryk gniewu, jak początkowo przypuszczała. Brzmiało w nim coś więcej, o wiele więcej. Posąg wykrzykiwał wciąż jedno i to samo słowo.

Ryki niosły się po pokrytej popiołem pieczarze, a szczeble drabiny, których się trzymała, aż dygotały. Słowa powtarzały się coraz wolniej, w końcu przeszły w niemal niezrozumiały bełkot. Im dłużej się przysłuchiwała, tym bardziej znajomo słowa brzmiały w jej uszach. W końcu rozpoznała, co krzyczy gadzina.

To nie było słowo, ale imię.

- Tahiri! - wołał podobny do gada posąg. Jego głos chwytał za serce i jeszcze bardziej potęgował wyrzuty sumienia. - Tahiri… Tahiri… Tahiri…

 

Tahiri obudziła się, słysząc czyjś krzyk; kiedy zauważyła, że ma ograniczoną swobodę ruchów, zrozumiała, że to ona krzyczy. Poczuła na czole coś chłodnego i wonnego. Odtrąciła trzymającą to rękę i starała się obrócić na bok, ale krępująca jej ruchy taśma nie puściła. Nie powstrzymała jej jednak przed kolejnymi próbami odzyskania swobody ruchów, nawet kiedy do pierwszej przyłączyła się inna ręka - poczuła, że mocno przyciska jej ramię i w końcu zmusza jej plecy do ponownego zetknięcia z miękkim materacem. Wijąc się rozpaczliwie, usiłowała sięgnąć po rękojeść świetlnego miecza, ale nie znalazła jej na zwykłym miejscu. Zresztą trzymające ją ręce były zbyt silne. Nie zdołałaby się posłużyć bronią Jedi, nawet gdyby świetlny miecz wisiał u jej pasa.

 

- Sithowe nasienie! - krzyknęła pod adresem swoich prześladowców, - Puśćcie mnie!

- Tahiri! - usłyszała podobny do trzasku bicza głos. Zastanowiło ją jego znajome brzmienie. Na chwilę przestała się opierać i postarała się rozpoznać stojącą przed nią postać, ale w oczach miała łzy i widziała jak przez mgłę. To chyba nie był… Nie, to niemożliwe. - Uspokój się, proszę!

- Jacen? - zapytała. Kiedy dotarło do niej, że to naprawdę on, wola walki uleciała z jej serca niczym powietrze z przekłutego balonu. Szlochając, opadła na materac. - Och, Jacenie… tak mi przykro. Ja… nie wiedziałam, że to ty. Sądziłam, że to…

- Nie szkodzi - powiedział łagodnie i uspokajająco młody Solo. - Po prostu wyrzuć to z siebie. Nie duś tego, bo tylko pogorszysz swoją sytuację.

Zmarszczyła brwi i zaczekała, aż odzyska ostrość spojrzenia. Czuła się dziwnie obnażona.

- O co ci chodzi? - zapytała, ocierając łzy grzbietem dłoni.

- Trzymasz wszystko w sobie - wyjaśniał Jacen - a coś takiego nikomu nie wychodzi na zdrowie. Zaufaj mi. Kto jak kto, aleja chyba powinienem to wiedzieć.

Uśmiechnął się, ale dziewczyna nie miała dość sił, żeby odpowiedzieć mu uśmiechem. W jej głowie wciąż jeszcze kołatało echo przeżytego koszmaru.

Usiadła i rym razem nie napotkała oporu ani ze strony rąk Jacena, ani krępującej taśmy.

- Czujesz się trochę lepiej? - zapytał młody Solo.

Prawdę mówiąc, wcale nie czuła się lepiej, ale nie chciała sprawiać wrażenia niewdzięcznicy.

- Nic mi nie będzie - oznajmiła. - Dzięki.

- Drobiazg - odparł i wyciągnął rękę, żeby ustawić wezgłowie łóżka pod odpowiednim kątem. Dopiero wtedy rozejrzała się wokół i zrozumiała, gdzie się znajduje.

Nie widziała wprawdzie medycznego sprzętu ani stosowanych zazwyczaj sensorów, nie mogła jednak mieć wątpliwości, że niewielki okrągły pokój stanowi część ośrodka medycznego. W powietrzu unosiła się woń soporomchów, wyraźnie wyczuwalna, mimo widocznego po lewej stronie szeroko otwartego iluminatora. Wpadające przez niego podmuchy wiatru niosły świeże powietrze prosto znad kalamariańskiego oceanu. Wnętrze było gustowne, ale i funkcjonalne. Nie widziała nigdzie swojego ubrania. Zamiast niego miała na sobie szarobrązową nocną koszulę. Leżała na szpitalnym łóżku, przykryta tylko cienkim prześcieradłem.

- Co tu robię? Jak się tu znalazłam? - zapytała, pocierając ręce owinięte w bandaże.

- Straciłaś przytomność - wyjaśnił zwięźle Jacen.

Usiadł na brzeżku krzesła stojącego obok łóżka i przykrył dłońmi jej niespokojnie poruszające się ręce. W ten sposób dał jej do zrozumienia, że na razie nie musi się przejmować tym, czego nie chce powiedzieć.

- Sanitariusze znaleźli cię na targowisku „Linia Brzegowa” - powiedział.

Tahiri skupiła myśli i wpatrzyła się w fałdy prześcieradła. Przypomniała sobie, że starała się skontaktować z Jainą, pamiętała także niepohamowaną panikę, jaka ogarnęła ją pod wpływem wizji cmentarzyska Yuuzhan Vongów. Potem znalazła się w pieczarze i widziała kryjące się tam voxyny… Wzdrygnęła się na myśl o tym, co przeżyła.

Uniosła głowę i spojrzała na Jacena.

- Co mi się stało? - zapytała.

- Prawdę mówiąc, nikt tego nie wie - odparł młody Solo. - Wygląda na to, że nic ci nie dolega.

Zwrócił na nią brązowe oczy, ale Tahiri odwróciła głowę. Nie była pewna, czy odczuwa rozczarowanie, czy ulgę.

- Przypuszczam, że po prostu zasłabłam - powiedziała.

- Pozostawałaś nieprzytomna piętnaście standardowych godzin, Tahiri - oznajmił Jacen. - To nie było zwyczajne zasłabnięcie.

- Ja.., ja… ostatnio niezbyt dobrze sypiałam - skłamała ponownie młoda Jedi, nie patrząc w jego oczy.

Piętnaście godzin? - pomyślała. Jeszcze nigdy nic takiego jej się nie przydarzyło. Może jednak byłoby lepiej, gdyby w końcu wyjawiła całą prawdę? Bardzo chciała, ale doszła do wniosku, że nie zdoła się przemóc, aby ubrać ją w słowa.

Znienawidzi mnie, kiedy się dowie, pomyślała. Wszyscy mnie znienawidzą!

- Tahiri?

Uniosła głowę.

- Bardzo mi przykro - powiedziała. - Nie mam pojęcia, co mi się przy trafiło.

Pomyślała, że to przynajmniej część prawdy.

- Nic nie szkodzi - zapewnił ją Jacen. - Jestem pewien, że mistrzyni Cilghal zdoła wcześniej czy później rozwikłać tę zagadkę.

- Przepraszam, że sprawiłam ci kłopot, Jacenie - powiedziała.

- Wcale nie sprawiłaś - odparł młody Solo. - Przybyłem tu, żeby mieć na ciebie oko. Uznałem, że to doskonała okazja, aby wykręcić się od udziału w nudnych zebraniach, w jakich podobno powinienem uczestniczyć. No i wreszcie mogłem trochę się przespać. Wiesz, przez kilka ostatnich dni wydarzenia toczyły się w zwariowanym tempie.

Dopiero teraz Tahiri zauważyła, że Jacen wygląda na zmęczonego. Miał podkrążone oczy, a nie zauważyła tego, kiedy ostatnio go spotkała. Kiedy to było? Gdy wrócił z Coruscant? A może podczas bitwy o Ebaq Dziewięć? Nie mogła sobie przypomnieć. Ogarnęło ją przerażenie. Wszystko, co się wydarzyło w ciągu ostatnich tygodni, a może nawet miesięcy, po prostu wymazało się jej z pamięci.

- Gdzie jest Jaina? - zapytała.

- Śpi - odparł Jacen. - Powiedziała, żebym powitał cię w jej imieniu, kiedy się w końcu ockniesz.

Wyraźnie rozczarowana Tahiri kiwnęła głową i przeniosła spojrzenie na splecione ręce. Nie wiedziała, dlaczego tak bardzo pragnęła z Jainą porozmawiać ani co zamierzała jej powiedzieć, gdyby w końcu się z nią spotkała. Czyżby chciała wyrazić żal, że nie zdołała ocalić Anakina od śmierci, chociaż on kiedyś uratował jej życie? Że tęskni za nim równie mocno jak Jaina? Nie. Z tego, co ją gryzło, naprawdę nigdy by nie mogła się zwierzyć… ani Jainie, ani komukolwiek innemu.

Ponownie spojrzała na swoje ręce, ciekawa, czy pod bandażami kryją się jakieś rany. Pamiętała, że sama je sobie zadawała… że nie mogła się od tego powstrzymać.

Zamknęła oczy, aby usunąć z głowy niemiłe wspomnienia, przekonała się jednak, że to niemożliwe. Czy chodziła, czy spała, myśli nie przestawały jej towarzyszyć.

- Czy mistrz Skywalker gniewa się na mnie, że nie przybyłam na spotkanie rycerzy Jedi? - zapytała.

- Naturalnie, że nie - odparł Jacen, lekko się uśmiechając. - Wujek Luke nie jest typem, który gniewałby się o coś takiego. Uwierz mi, bardziej się niepokoi stanem twojego zdrowia. Prawdę mówiąc, ma nadzieję, że razem z nami weźmiesz udział w nowej wyprawie. Uważał, że powinnaś trochę odpocząć od udziału w akcjach, zważywszy jednak na stan twojego zdrowia, wszyscy doszli do wniosku, że byłoby najlepiej, gdybyś wypoczęła porządnie.

- Wyprawy? - zapytała Tahiri i usłyszała w swoim głosie przerażenie. - Jakiej wyprawy?

- Wyruszamy na poszukiwania -wyjaśnił młody Solo. - Nie mam pojęcia, ile czasu nam to zajmie ani nawet dokąd lecimy, jeżeli już o tym mowa, wiem jednak, że musimy to zrobić. Gdybyśmy nie zdecydowali się na tę wyprawę, moglibyśmy przegrać tę wojnę… nawet gdyby udało się nam w końcu pokonać Yuuzhan Vongów.

Tahiri zmarszczyła brwi.

- To nie ma sensu - powiedziała.

- Zależy, jak na to spojrzeć - odparł młody Solo.

- A jak ty na to patrzysz, Jacenie?

- Mam być szczery?

Tahiri kiwnęła głową.

- No więc uważam, że najgorsze, co mogłoby się nam przydarzyć, to ostateczna zagłada Yuuzhan Vongów.

Zmarszczki na czole Tahiri się pogłębiły.

- Dlaczego? - zapytała.

Jacen wstał i przeczesał palcami rozwichrzone brązowe włosy.

- Wiemy już, że nigdy się nie poddają - zaczął, obchodząc szpitalne łóżko. - Walczą! walczą, dopóki wszyscy nie zginą. Gdybyśmy jednak do tego dopuścili, co by nam pozostało? Nie wiem jak ty, Tahiri, ale ja nie chciałbym dalej żyć ze świadomością popełnionego ludobójstwa.

Tahiri otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zanim zdołała wykrztusić słowo, Jacen uniósł rękę.

- Chyba wiem, co teraz myślisz - ciągnął. - Skoro nikt nie potrafi wykrywać Yuuzhan Vongów za pośrednictwem Mocy, dlaczego mieli byśmy się przejmować, gdybyśmy ich wszystkich wybili? Nie sądzę jednak, aby było to takie proste, Tahiri. Moc nie zasadza się tylko na tym, jak działa na formy życia. Polega także na tym, co formy życia robią jedna drugiej. Obojętnie jak na to spojrzeć, gdybyśmy odnieśli zwycięstwo wyłącznie za pomocą środków wojskowych, dopuścilibyśmy się ludobójstwa. W żaden sposób nie zdołałbym uzasadnić takiego postępowania bez uciekania się do pomocy Ciemnej Strony. Nie zgadzam się przyjąć do wiadomości, że nie istnieje żaden inny sposób.

Tahiri wpatrywała się w niego, trochę zdziwiona jego przejętym głosem. Jeszcze nigdy takiego Jacena nie widziała. Taki jak dziś, zdecydowany i pewny siebie, w niczym nie przypominał kilkunastolatka, którego tak dobrze znała. Z pewnością zmieniły go przeżycia na Coruscant. Zachowywał się jak w pełni dojrzały mężczyzna.

- Przypominasz sobie Vergere? - zapytał po dłuższej chwili.

- Oczywiście - odparła Tahiri, trochę zdziwiona niespodziewaną zmianą tematu rozmowy.

- Opowiedziała mi coś, zanim zginęła - ciągnął młody Solo. Tahiri zauważyła, że pogłębiły się zmarszczki wokół jego oczu, a palce dłoni zaczęły bezwiednie gładzić poręcz jej łóżka. - Opowiedziała mi o miejscu, jakie kiedyś odwiedziła… bardzo dawno temu. jeszcze zanim ty i ja przyszliśmy na świat. To planeta niepodobna do żadnej innej w galaktyce. Jej mieszkańcy słyną z budowania niezwykłych gwiezdnych statków, zupełnie innych niż wszystko, co przemierza międzygwiezdne przestworza. Te jednostki nie mają sobie równych… są o wiele lepsze niż wszystko, co się konstruuje, nawet obecnie. Vergere została tam wysłana przez Radę Jedi w celu odnalezienia budowniczych tych niezwykłych statków. Poleciała, chociaż wielu uważało, że informacje o tej planecie należy włożyć między bajki. Jej wyprawa zakończyła się powodzeniem. Nie tylko odnalazła planetę i poznała jej mieszkańców, ale zobaczyła, do czego są zdolne niezwykłe gwiezdne statki. Widziała także wiele innych rzeczy, a wśród nich takie, których istnienie wydawało się do tamtej pory niemożliwe. Powierzchnię planety porastały dżungle i bezkresne lasy, ale nikt ich nie niszczył ani nie wycinał w imię rozwoju przemysłu. Planeta i jej mieszkańcy żyli w idealnej harmonii.

Na myśl o cudach tego świata, znanego tylko z opowieści, oczy Jacena zalśniły.

- Vergere zakochała się w tej planecie - podjął po chwili. - Zachwycała się jej dżunglami i rozmaitością form życia. Wszystko tam wydawało się jej pochwalnym hymnem na cześć Mocy. Chociaż rozwiązanie kryło się we wszystkim, co widziała, nie zdołała się jednak domyślić prawdy… a przynajmniej nie od razu, mimo że od samego początku widziała na własne oczy jej przejawy. Dopiero po jakimś czasie zrozumiała, że powstające na powierzchni tej planety gwiezdne statki odróżniało od wszystkich innych to, że żyły.

Tahiri zmrużyła oczy.

- Podobnie jak statki używane przez Yuuzhan Vongów? - zapytała.

Jacen kiwnął głową.

- To nie były zwyczajne statki - dodał. - Żyły, oddychały i umierały jak wszystkie inne organizmy. Były żywe jak ty i ja… jak wszystkie inne formy życia w całej galaktyce. Żyła także planeta, na której powstawały.

- Planeta…? - zaczęła Tahiri, patrząc na Jacena z bezgranicznym zdumieniem. Gdyby to nie on jej o tym opowiadał i gdyby nie sprawiał wrażenia tak bardzo przejętego, mogłaby się roześmiać i uznać jego opowieść za dobry dowcip. Zrozumiała jednak, że młody Solo nie żartuje.

- Nazywała się Zonama Sekot - podjął po chwili. - I rzeczywiście była żywą istotą… jednym z największych cudów, jakie kiedykolwiek istniały w galaktyce.

Tahiri poczuła, że przenika ją dziwny dreszcz.

- Była? -powtórzyła jak echo.

- Wkrótce po przybyciu Vergere planetę zaatakowały obce istoty - wyjaśnił Jacen. - Zonama Sekot nazwała ich Przybyszami z Dali. Dopiero od niedawna wiemy, że byli nimi Yuuzhan Vongowie. Prawdopodobnie była to wyprawa zwiadowcza, wysłana przed właściwą inwazją na przeszpiegi. Vergere dowiedziała się, że Zonama Sekot prowadziła z Przybyszami wielomiesięczne negocjacje. Jak możesz sobie wyobrazić, Yuuzhan Vongowie nie kryli fascynacji swoim odkryciem. Żyjąca planeta pewnie nie różniła się zbytnio od światostatku, na którego pokładzie przemierzali od dawna pustkę między galaktycznych

przestworzy…

- I co się później stało? - przynagliła Tahiri, kiedy Jacen pogrążył się na chwilę w zadumie.

Młody Solo uniósł głowę,

- Yuuzhan Vongowie zaatakowali planetę, a Zonama Sekot uciekła - oznajmił. - Cała planeta… po prostu zniknęła. Przeleciała do innego systemu i od tamtej pory nikt jej nie widział.

- Odleciała? - powtórzyła oszołomiona Tahiri. - Tak po prostu?

Jacen kiwnął głową.

- Od tamtej pory nikt o niej nic nie słyszał - powiedział. - Wygląda na to, że Zonama Sekot gdzieś się zaszyła.

- A wy lecicie, żeby ją odnaleźć - domyśliła się młoda kobieta. - Tę żyjącą planetę.

- Podniecające, prawda? - westchnął Jacen. Wrócił na poprzednie miejsce i usiadł na krawędzi łóżka. - Vergere twierdziła, że Yuuzhan Vongowie na swój sposób także szanują życie. Naturalnie, nie tak jak rycerze Jedi. My składamy hołd każdej istocie jako cząstce Mocy, która jest zarówno życiem, jak i czymś większym niż życie, oni zaś szanują życie na swój obcy, perwersyjny sposób. Vergere mówiła też, że Yuuzhanie mieszają szacunek dla życia z uwielbieniem bólu, cierpienia i śmierci. Zafascynowało mnie jej opowiadanie i wciąż jeszcze nie przestaje mnie zadziwiać. Domyślam się, że to stanowi podwaliny cywilizacji Yuuzhan. Zawsze odnosiłem wrażenie, że gdybym tylko zdołał lepiej pojąć ich ideologię, wszyscy zrozumielibyśmy ich samych. Przerwał i głęboko odetchnął.

- Nazwij to instynktem albo przeczuciem - podjął po chwili. - Zonama Sekot stanowi klucz do wszystkiego… także do zwycięstwa. Jestem tego zupełnie pewien. Właśnie dlatego Vergere mi o niej opowiedziała. Spodziewała się, że to pomoże nam odkryć sposób odparcia napaści Yuuzhan Vongów. Bo przecież już raz, chociaż na mniejszą skalę, zostali powstrzymani.

- Gdybyśmy to zrozumieli, może zdołalibyśmy skonstruować statki równie dobre czy lepsze niż koralowe skoczki Yuuzhan Vongów - zauważyła Tahiri, zapalając się do tego pomysłu. - Jak zamierzacie ją odnaleźć?

Jacen wzruszył ramionami.

- Właśnie na tym polega cały problem - odparł z namysłem. - Skoro pozostaje w ukryciu od tak dawna, odnalezienie jej nie będzie wcale łatwe. Kiedy rozmawiałem na ten temat z wujkiem Lukiem, zdołaliśmy dojść tylko do jednego wniosku. Skoro cały ten okres nikt jej nie widział, musiała się zaszyć gdzieś w obrębie Nieznanych Rejonów galaktyki. Nie mogła się ukryć nigdzie indziej. Żywa planeta nie uchowałaby się długo w innym rejonie galaktyki, żeby ktoś zaraz nie naniósł jej położenia na gwiezdną mapę.

- A tym bardziej planeta, która pojawiła się znikąd - dodała Tahiri. - No i jest obdarzona swoistą inteligencją.

- Właśnie - przyznał Jacen. - Coś takiego zdarza się tylko w legendach. A skoro nie dochodzą do nas żadne pogłoski, musimy sami poszukać. Zamierzamy polecieć najpierw do Imperium, ponieważ ich przestworza graniczą z Nieznanymi Rejonami. Ich mieszkańcy mogą dysponować informacjami, które pomogą nam w poszukiwaniach. Potem chcemy udać się do przestworzy Chissów. Istoty tej rasy badały Nieznane Rejony o wiele dłużej i dokładniej niż my. Istnieje prawdo podobieństwo, że mają też znacznie więcej informacji…

- Kłopot tylko w tym, czy zechcą je nam udostępnić - przerwała Tahiri. - Jedni albo drudzy.

- Liczymy na to, że zdołamy ich do tego nakłonić - odparł Jacen.

Pogrążył się znów w zamyśleniu. Tahiri wykorzystała ten czas, żeby odzyskać

jasność myśli. Wszystko, co usłyszała, brzmiało mało wiarygodnie: żyjąca planeta, wyprawa pradawnych Jedi, zapuszczanie się na oślep w najbardziej mroczne rejony galaktyki, proroctwa Yuuzhan Vongów. Wiedziała jednak, że powinna zachować trzeźwy osąd. W końcu historia rodziny Solo obfitowała w jeszcze mniej prawdopodobne wydarzenia…

Rozmyślając nad tym, poczuła w sercu ukłucie bólu. Gdyby Anakin nie zginął, może byłaby obecnie jednym z członków tej rodziny.

Zebrała się w sobie i zepchnęła tę myśl na samo dno umysłu. Myśl szeptała jej do ucha. Że powinna o wszystkim opowiedzieć Jacenowi. Powinna mu wyjaśnić, jak się czuła i co, jak podejrzewała, się jej przydarzyło. Mimo to nie mogła. Jacen miał na głowie ważniejsze sprawy. Jeżeli nawet nie liczyć Zonamy Sekot, zgłębiał teraz tajniki filozofii Jedi. Badał je tak szczegółowo i od tak dawna, że drobne kłopoty osób z jego otoczenia mogły mu się wydać czymś błahym, a nawet śmiesznym. Zresztą Tahiri nie miała dowodu, że to, co ją dręczy, jest czymś więcej niż koszmary, nawet jeżeli wydawały się takie realne.

- Jaina też z wami leci? - zapytała, kiedy zdołała się w końcu pozbyć niemiłych myśli.

- Hm? - mruknął Jacen, wyrywając się z zadumy. - Och, nie. Ma do roboty coś innego. Będzie towarzyszyła mamie i tacie. Czasami może się wydawać, że spędzamy z dala od siebie całą wojnę… - Wyraźnie posmutniał. - Nie martw się, zobaczysz ją. Przyjdzie tu jutro, kiedy się trochę wyśpi. A jeżeli już o tym mowa…

- Och, bardzo przepraszam - przerwała mu Tahiri. - Niepotrzebnie cię zatrzymuję. Mówiłeś, że i ty chciałbyś się trochę…

- Nie, Tahiri. - Jacen się roześmiał. - Prawdę mówiąc, myślałem o tobie. To ty powiedziałaś, że ostatnio kiepsko sypiasz.

Młoda kobieta niezdecydowanie pokiwała głową. Nie zamierzała zachęcać rozmówcy do zadawania następnych pytań na ten temat.

- W porządku - powiedział Jacen. - Odpręż się na chwilę i zamknij oczy.

Kiedy go usłuchała, przysunął się bliżej. Wezgłowie łóżka opadło, a Jacen przyłożył jej palce do czoła i skroni. Wyczuła promieniującą z jego dłoni woń Anakina i przygryzła wargę.

- Chcę tylko czegoś spróbować - zapewnił młody Solo.

To były ostatnie słowa, jakie pozostały w jej pamięci na długą, trwającą całą wieczność chwilę. Obudziła się i stwierdziła, że przez szeroko otwarty iluminator wpadają oślepiające promienie słońca. Zza okna napływał szum fal rozbijających się o mury pływającego miasta, a w wilgotnym powietrzu unosiła się woń soli. Przejście od nocy do dnia było tak niespodziewane, że w pierwszej chwili nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Powiodła spojrzeniem po ścianach pomieszczenia i natychmiast sobie przypomniała.

Zastanawiała się, co jej zrobił Jacen. Pierwszy raz od wielu tygodni czuła się wypoczęta, ale zamiast być mu za to wdzięczna, miała wrażenie, że ją zdradził. Pojawiło się podejrzenie, że podczas snu ktoś grzebał w jej myślach.

Nigdzie nie zauważyła Jacena, ale też się tego nie spodziewała. Dopiero po jakimś czasie spostrzegła, że na stole spod kubka z niebieskim mlekiem wystaje złożony arkusik flimsiplastu. Sięgnęła po niego, rozłożyła i natychmiast rozpoznała staranne, równe pismo starszego brata Anakina.

„Zawsze będziesz członkiem naszej rodziny, J.” - przeczytała.

Rodzina. Usiadła na łóżku i objęła się ramionami, jakby nagle poczuła chłód.

Przypomniała sobie, że rozmyślała o rodzinie, zanim Jacen ją uśpił, ale nie miała pojęcia, jak udało mu się dokonać tej sztuki. Nie wierzyła, że to zbieg okoliczności. Musiał wydobyć tę myśl z jej głowy i…

Czy widział także moje koszmary? - zaczęła się zastanawiać z lekkim przerażeniem. A jeżeli tak, czy widział także…

Usunęła z głowy niemiłe myśli i podarła na drobne kawałki arkusik flimsiplastu. Zeskoczyła z łóżka, podeszła do okna, wyrzuciła podarte skrawki i przyglądała się, jak wirują w powietrzu, niesione podmuchami wiatru. Wreszcie straciła je z oczu; domyśliła się, że wpadły do wzburzonej morskiej wody.

Treningowa mata zamortyzowała upadek Jaggeda Fela, ale siła uderzenia wyparła z jego płuc resztę powietrza. Młody pilot leżał chwilę na plecach i oddychał z wysiłkiem. Potem usiadł.

- Niezły cios - powiedział, masując mięśnie lewego ramienia. - To znaczy, jak na rebeliancką szumowinę.

Wstał i przyjął klasyczną chissańską postawę „forbeleańskiej obrony”, pozwalającą mu odeprzeć każdy atak. Zerknął na stojącą po przeciwnej stronie maty Jainę. Młoda Solo strzepywała pyłki kurzu z luźnego kombinezonu treningowego.

- Wy, arystokraci, jesteście wszyscy tacy sami? - zażartowała. - Z wierzchu twardzi jak skała, ale pod spodem każdy jest miękki niczym kalamariańska meduza.

- Nie do wiary, że coś takiego mówi córka księżniczki - odciął się młody oficer.

Jaina otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, ale Jag nie dał jej na to czasu.

Skoczył do ataku. Przebiegł dwa kroki, zanim znalazł się w zasięgu jej ramion. Spodziewał się, że jego przeciwniczka zastosuje pozorowany obronny unik, i pochylił się, żeby zmniejszyć dzielącą ich wciąż jeszcze odległość. Sparował jej cios i obrócił się w biegu, żeby kopnąć ją prawą nogą i wytrącić z równowagi. Nie wiedział, czy zdołał ją zaskoczyć, bo nic na to nie wskazywało. Jaina lekko podskoczyła i jego kopnięcie tylko musnęło jej stopę. Bez wysiłku wykorzystała impet jego ataku, żeby obrócić ciało wokół środka ciężkości. Jakby pragnęła zadać kłam grawitacji, wylądowała nogami do góry na prawej dłoni. Utrzymywała się na niej zaledwie ułamek sekundy, ale to wystarczyło. Wykorzystując moment obrotowy, kopnęła przeciwnika prawą nogą w pierś i odesłała w przeciwległy kraniec maty. Zanim Jag padł na plecy, Jaina skończyła wykonywać młynek i znieruchomiała. Stanęła w postawie znamionującej gotowość do dalszej walki i cierpliwie czekała, aż jej przeciwnik wstanie.

Jag usiadł i zaczął rozcierać bolące miejsce na torsie.

- Sithowe nasienie, Jaino! - wykrzyknął. Odnosił wrażenie, że powietrze uchodzi z jego płuc niczym powietrze z wnętrza przedziurawionego szponowca. - To bolało!

- Masz, na co zasłużyłeś - odparła Jaina, oddychając tylko trochę szybciej niż zazwyczaj. - Ojciec zawsze powiadał, że nie wolno darować nikomu, kto nazwie cię szumowiną. - Widząc, że jej przeciwnik nie zamierza wstawać i ruszać do następnego ataku, trochę się odprężyła. - A poza tym sądziłam, że Chissowie nigdy nie atakują pierwsi - dodała.

- Tak a, może to i prawda - mruknął Jag, siadając prosto na treningowym materacu. - Ale ty znieważyłaś mojego ojca.

. - Gotowa byłabym się też założyć, że Chissami podczas walki powinna rządzić głowa, a nie serce.

- To dlatego, że posłużyłaś się Mocą podczas ćwiczebnego pojedynku, w którym obie strony miały nie używać żadnej broni… - zaczął Jag.

- Wcale się nią nie posługiwałam - żachnęła się młoda Solo, podchodząc do siedzącego pilota.

- Ale z twojego zachowania wynikało, że zamierzasz się nią posłużyć - odparł oficer.

- Doprawdy? A więc i ty musisz być wrażliwy na jej oddziaływanie, mój drogi. - Uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę. - Możesz powiedzieć w takim razie, o czym teraz myślę?

Jag chwycił jej dłoń i szarpnięciem pociągnął na matę obok siebie.

- A czy ty możesz mi powiedzieć, o czym ja myślę? - zapytał.

Bardzo chciałbym stać się dla ciebie więcej niż przyjacielem, Jaino Solo, pomyślał.

Jaina uśmiechnęła się szerzej i przytuliła do niego.

- Nie muszę się posługiwać Mocą, by to wiedzieć - odparła.

Musnęli się delikatnie wargami, ale to wystarczyło; kiedy ich usta się rozłączyły, Jaina oddychała jak po długim biegu. Jag z przyjemnością zauważył, że wprawdzie młoda Solo może bez widocznego wysiłku posłać go kopniakiem w przeciwległy kąt pokoju, ale jego pocałunek wywołuje u niej przyspieszone bicie serca. Pocałował ją więc jeszcze raz, tym razem trochę dłużej. Cudowny był dotyk ust Jainy na jego wargach. Nie zamierzał pozwalać, żeby radość tej chwili zmąciły mu głupie myśli o honorze czy dobrym wychowaniu. Wyglądał na uszczęśliwionego, że i tym razem jego poczynaniami rządzi serce, a nie głowa. Okazje do sam na sam z Jainą zdarzały się stanowczo zbyt rzadko, żeby je marnować.

Nie powiedział jej jeszcze, że właśnie dlatego tak bardzo się starał, aby oboje weszli w skład wyprawy jej rodziców. Czuł się jak naprężona struna, gotowa pęknąć, jeśli ktoś zechce choćby trochę bardziej ją naciągnąć, wiedział jednak, że jeśli będzie trzeba, podczas wojny da z siebie wszystko, a może nawet trochę więcej. Został wyszkolony przez Chissów, którzy uważali, że jeżeli ktoś chce wiele dokonać, powinien regularnie odpoczywać. Wiedzieli o tym także pozostali członkowie Eskadry Chissów, Jag widział jednak w ich oczach zmęczenie. Sam zresztą popełnił ostatnio kilka błędów. Uświadomiła mu to jego zastępczyni. Przyznała, że i ona nie jest bez winy, ale stwierdziła, że to do jego obowiązków należy wystrzegać się pomyłek. Naturalnie, miała rację.

Kiedy usłyszał, że rodzice Jainy wybierają się na wyprawę dyplomatyczną, uznał to za zrządzenie losu. Oto nadarzała się okazja, by wykonać zadanie i zapewnić wszystkim należny wypoczynek. Najważniejsze jednak, że udział w takiej wyprawie dałby mu szansę przebywania z Jainą.

Młoda Solo usiadła prosto i łapczywie chwytając powietrze, oparła dłonie na jego piersi. Mogła wyczuć przez cienki materiał ćwiczebnego kombinezonu przyspieszone uderzenia serca Jaga.

- Obowiązki wzywają - odezwała się po chwili. - Chciałabym jeszcze przed odlotem zobaczyć się z Tahiri. - Zrobiła zmartwioną minę. - Bardzo mi przykro.

- Naprawdę powinno ci być przykro, Jaino Solo, tylko dlatego, że oszukujesz - odparł Jag.

Zanim wstała, żartobliwie szturchnęła go w ramię.

- Liczy się tylko zwycięstwo - powiedziała.

- Naprawdę tak uważasz?

Jej twarz spoważniała.

- Chyba kiedyś tak uważałam. Raz w życiu - odparła z powagą. Znów wyciągnęła ku niemu rękę. - Chodźmy.

Jag Fel chwycił jej dłoń i tym razem pozwolił sobie pomóc. Zanim jednak zdążył wstać, Jaina rozluźniła palce i młody pilot z powrotem wylądował na macie.

- Jesteś zanadto ufny, Jagu - stwierdziła z namaszczeniem.

Mrugnęła do niego porozumiewawczo, odwróciła się i ruszyła do łazienki, by wziąć prysznic.

Niedługo potem spotkali się znowu. Idąc obok siebie, ale nawet nie trzymając się za ręce, skierowali się do ośrodka medycznego. Jaina chciała się zobaczyć z Tahiri jeszcze przed spotkaniem z rodzicami, którzy zamierzali uzgodnić z córką ostatnie szczegóły planowanej wyprawy. Jag miał umówione spotkanie z mistrzem Skywalkerem i jego żoną. Luke i Mara postanowili zrobić wszystko, żeby ich wyprawa po pomoc do Nieznanych Rejonów galaktyki zakończyła się powodzeniem. Zamierzali więc prosić Jaga o wszelkie informacje, jakich mógłby im udzielić o Chissach.

Jag w pewnej chwili potarł bolące miejsce na piersi w okolicy mostka. Po ostatnim kopnięciu Jainy wciąż jeszcze odczuwał tam ból.

- Przykro mi, że tak mocno ci przyłożyłam - odezwała się młoda Solo, widząc jego skwaszoną minę. - Jestem po prostu… - Wzruszyła ramionami. - Sama nie wiem, Jagu. Chyba nie podoba mi się, że każą mi odpoczywać.

- I dlatego tak bardzo starasz się udowodnić, że nie straciłaś wigoru? - domyślił się miody pilot. Jaina kiwnęła głową. - Przecież nikt ci tego nie zarzuca.

- Nie, ale odnoszę wrażenie, że wszyscy tak uważają. Pewnie właśnie dlatego chcą, żebym poleciała na tę wyprawę… żebym trochę odpoczęła.

- 88Chyba zaczynasz wpadać w paranoję - stwierdził Jag. - A zresztą co z tego, jeżeli podczas tej wyprawy rzeczywiście uda ci się trochę odpocząć? Zasłużyłaś na to, nie uważasz? Naprawdę nie widzę, w czym problem, Jaino.

- Dziwię się, że traktujesz to tak lekko - mruknęła z urazą młoda Solo, kiedy za rogiem omal nie wpadli na parę podążających w przeciwną stronę Ho’Dinów. - Spodziewałam się, że zirytuje cię to co najmniej tak samo jak mnie. Ba, była pewna, że będziesz się złościł i przeklinał!

Młody pułkownik wzruszył ramionami.

- Nie przyswoiłem sobie zbyt wielu przekleństw podczas studiów w akademii

Chissów - powiedział.

- Naprawdę? - zdziwiła się Jaina.

- A żebyś wiedziała. Najgorsze przekleństwo, jakie tam poznałem, brzmiało: moactan teel.

- Co to znaczy? - zainteresowała się Jaina.

- Że jesteś jasnowłosa - odparł Jag z zakłopotaniem. Słowa te stanowiły ciężką zniewagę, ale tylko w przestworzach Chissów, gdzie wszyscy mieszkańcy mieli włosy czarne jak węgiel. Tam, gdzie włosy istot miały różne odcienie i kolory, przekleństwo brzmiało po prostu śmiesznie. - Przepraszam, jeżeli cię uraziłem.

Jaina głośno się roześmiała.

- Czy przepraszasz mnie za to, że znieważyłeś mój kolor włosów, czy dlatego, że takie przekleństwo nie jest żadnym przekleństwem?

Jag poczuł, że się rumieni, ale postanowił nie odpowiadać na zaczepkę.

- Coś ci powiem - ciągnęła młoda Solo. - Jeżeli chcesz usłyszeć parę naprawdę soczystych przekleństw, powinieneś posłuchać czasami mojego ojca. W ciągu całego życia nauczyłam się od niego naprawdę niemało. A jeżeli nie chcesz, żebym to wypróbowała pod twoim adresem, lepiej się miej na baczności.

Rozstali się przed ośrodkiem medycznym dość chłodno. Jag wiedział, że obserwuje ich zbyt wiele osób, aby mógł sobie pozwolić na okazywanie uczuć. Nie potrafił przestać się martwić, co myślą inni, widząc go w towarzystwie Jainy: „Czego ten obcy przybysz chce od naszego rycerza Jedi?” Wychowywał się w społeczeństwie Chissów i wpajane tam nawyki nie pozwalały mu czuć się swobodnie w miejscach publicznych. Nie chciał, żeby ktokolwiek był świadkiem jego ewentualnych gaf, był jednak zupełnie pewien, że Jaina nie uzna jego ostrożności za brak zainteresowania.

Wszedł do budynku i labiryntem korytarzy udał się na spotkanie ze Skywalkerami. Trochę żałował, że on i Jaina nie lecą na tę właśnie wyprawę. Tak bardzo by chciał pokazać Jainie stolicę Chissów… skutą lodem Csil He z jej pokrytymi błękitnym śniegiem placami i bezchmurnym niebem. Odkąd we wczesnej młodości przyłączył się do falangi, jednej z dwudziestu ośmiu kolonialnych jednostek tworzących siły wojskowe Chissów, miał niewiele okazji, żeby wracać na powierzchnię stołecznej planety, a co dopiero odwiedzać posiadłość, w której wcześniej zamieszkali jego rodzice, generał baron Soontir Fel i Syal Antilles. Yuuzhan Vongowie nękali Nieznane Rejony tak samo jak resztę galaktyki, więc młody, niedoświadczony pilot gwiezdnego myśliwca nie miał łatwego życia.

Już dawno przestałem być niedoświadczonym pilotem, przypomniał sobie Jag, kiedy w końcu drzwi do niewielkiej owalnej sali konferencyjnej rozsunęły się przed nim i wszedł do środka.

W pomieszczeniu panował półmrok, ale Jag zauważył, że mistrz Jedi Luke Skywalker i jego żona Mara studiują wyświetlane na przezroczystych pionowych planszach mapy i wykresy. Kiedy wszedł i drzwi z cichym sykiem zasunęły się za jego plecami, mistrz Jedi wyprostował się i spojrzał na niego przez niedokończony fragment mapy. Jag natychmiast rozpoznał ogromny obszar przestworzy, nazywany przez dyplomatów Nowej Republiki i Imperium Nieznanymi Rejonami, a przez niego po prostu domem.

Luke powitał wchodzącego Jaga lekkim kiwnięciem głowy.

- Za mało wiemy na temat Chissów - zaczął bez jakiegokolwiek wstępu. Ominął pionową planszę i podszedł do Jaga. - Bardzo mi zależy na zmianie takiego stanu rzeczy.

Młody pułkownik przyjrzał się twarzy mistrza Jedi, jakby spodziewał się zobaczyć na niej fałsz albo obłudę. Jak zawsze, zauważył jedynie szczerość i troskę.

- Postępowanie wielkiego admirała Thrawna postawiło nas w nie zbyt korzystnym świetle - odparł w końcu. - Rozumiem, dlaczego prawie nikt nie chce utrzymywać z nami stosunków.

- Zapewne wielu Chissów odnosi się w podobny sposób do mieszkańców reszty galaktyki - przypomniał mu Luke. - Na pewno nieraz zetknęliście się z oszustami podszywającymi się pod przedstawicieli Nowej Republiki. Nieznane Rejony były zawsze rajem dla wszelkiego rodzaju przestępców i wyrzutków, a także odszczepieńców, którzy służyli kiedyś Imperium.

Jag pochylił głowę, jakby przyznawał mu rację.

- Czego chciałbyś się dowiedzieć ode mnie? - zapytał.

- Przede wszystkim interesuje mnie, czy Chissowie mogą wiedzieć, gdzie znajduje się pewna planeta - odparł Luke. - Naturalnie w obrębie Nieznanych Rejonów.

- W tym celu trzeba byłoby się porozumieć z dowództwem Chissańskiej Ekspansyjnej Floty Obronnej - odparł młody pilot.

- Znasz kogoś konkretnego, z kim powinienem porozmawiać?

- Nie mogę ci podać żadnych nazwisk.

Luke uniósł brew, ale postanowił nie prosić o uzasadnienie odmowy.

- Trudno - powiedział. Złączył dłonie za plecami i zaczął się przechadzać przed mapą. - Po drugie, chciałbym porozmawiać z kimś o możliwości nawiązania ściślejszych stosunków między Chissami a Galaktycznym Sojuszem.

- Rozpatrzeniem twojej sprawy zajmie się ten sam wydział - odparł Jag.

- Nie chciałbym jednak, żeby wszystko się na tym zakończyło - ciągnął mistrz Jedi. Przestał spacerować i zwrócił się twarzą do rozmówcy. - Klan Nuruodo zajmie się moją prośbą z punktu widzenia wojskowego i polityki zagranicznej. Chodzi mi jednak także o sprawy związane z łącznością i wymiarem sprawiedliwości. Jeśli mam dokładne informacje, tymi sprawami zajmują się klany Inrokini i Sabosen. Yuuzhan Vongowie zagrażają wszystkim, zależy mi więc także na omówieniu spraw bezpieczeństwa, a te wchodzą w zakres obowiązków…

- Klanu Csapla, tak - przerwał młody oficer. - Bez względu na to, kim są twoi informatorzy, mieli rację.

- Pomógłbyś nam bardzo, Jagu, gdybyś powiedział, do kogo powinniśmy się zwrócić w każdym z tych wydziałów - odezwała się stojąca za innym ekranem Mara. Poświata z planszy rzucała błyski na jej złocistorude włosy.

- Przykro mi, ale znów nie mogę wymienić żadnych nazwisk - odparł Jag. Wyczuwając narastające zdenerwowanie obojga Skywalkerów, postanowił się usprawiedliwić. - Rozumiem, dlaczego mnie o to pytacie, i zapewniam, że nie zamierzam wam utrudniać życia. Po prostu nie mogę udzielić odpowiedzi.

- Dlaczego, Jagu? - zapytała Mara.

- Z dwóch powodów - odparł młody oficer. - Po pierwsze, nie jestem kimś na tyle wysoko postawionym, żeby wiedzieć, jaka osoba zajmuje konkretne stanowisko w każdym z tych klanów. Wiem, czym się poszczególne klany zajmują, ale nie mam pojęcia, kto konkretnie wykonuje jaką pracę. Mogę powiedzieć z przedstawicielami jakiego klanu powinniście rozmawiać w określonej sprawie, ale to oni się z wami skontaktują, kiedy poznają wasze zamiary. Luke pokiwał z namysłem głową.

- A drugi powód? - zapytał.

- Nawet gdybym to wiedział, nie wolno byłoby mi tego wyjawić - ciągnął Jag, starając się patrzeć cały czas prosto w oczy mistrza Jedi. - Widzisz, od najwcześniejszych lat nauki w szkole młodym Chissom wpaja się, że ważne jest nie to, jaka osoba zajmuje konkretne stanowisko, ale samo stanowisko. Indywidualne osoby muszą uznać nadrzędną rolę funkcji, jaką każe im pełnić społeczeństwo Chissów. Gdybyście zwrócili się do kogoś po nazwisku, prawie na pewno nie zechciałby z wami rozmawiać, jeżeli jednak wymienicie funkcję, jaką odgrywa ta osoba w naszej społeczności, udzieli wam odpowiedzi bez chwili wahania.

- A więc o jakie stanowiska powinniśmy pytać? - zainteresował się mistrz Jedi.

- Jeżeli chodzi o pierwszą sprawę, to znaczy o możliwość odnalezienia poszukiwanej planety, powinniście pytać o głównego nawigatora Chissańskiej Ekspansyjnej Floty Obronnej - wyjaśnił Jag. - W sprawie zacieśnienia wzajemnych stosunków z Galaktycznym Sojuszem pytajcie o asystenta syndyka w tym samym wydziale.

- Czy nie to stanowisko zajmował ostatnio twój ojciec? - zapytała Mara.

Jag nie udzielił na jej pytanie bezpośredniej odpowiedzi, chociaż Mara miała dokładne informacje. Był coraz bardziej niezadowolony, że Skywalkerowie wiedzą aż tyle na temat społeczności Chissów.

- Jeżeli prześlecie swoje prośby odpowiednimi kanałami - odparł po chwili - jestem pewien, że ktoś zechce was wysłuchać.

- Jak sądzisz, czy nasze starania zakończą się powodzeniem? - zapytał Luke.

- To zależy od zbyt wielu czynników, żeby wiedzieć na pewno - odparł pilot. - Pierwszym i najbardziej oczywistym jest to, czy ktokolwiek widział poszukiwaną przez was planetę. Po drugie, liczy się to, jak bardzo dają się nam we znaki Yuuzhan Vongowie.

- Miałem wrażenie, że pozostawili was w spokoju - stwierdził mistrz Skywalker.

Jag pozwolił sobie na nikły uśmiech.

- Bezpieczniej byłoby chyba założyć, że Yuuzhan Vongowie dają się we znaki wszystkim, jednym mniej, drugim więcej - powiedział.

Dobrze, że staracie się widzieć w tym problem dotyczący całej galaktyki, bo właśnie tak przedstawia się jego istota.

Mara wyszła zza ekranu, za którym dotąd stała, i przyjrzała się Jagowi uważnie.

- A więc chciałbyś, żebyśmy wam pomogli, ale nie powiesz nawet, z kim powinniśmy porozmawiać, żeby przedstawić naszą propozycję? - zapytała. - Uważam to za… bardzo specyficzne podejście.

Jag wiedział, że Mara go prowokuje, ale nie uznał jej zaczepki za obrazę.

- Proszę o wybaczenie, jeżeli uważasz, że moje słowa brzmią niedorzecznie - powiedział.

- Owszem, twoje słowa brzmią niedorzecznie - przyznała Mara. - Twoje postępowanie wynika jednak z uwarunkowań twojej cywilizacji, a za to mogę cię tylko podziwiać. Różnimy się pod tym względem, to wszystko.

- Jestem pewien, że z czasem ujawni się wiele innych różnic między naszymi społecznościami - odparł wymijająco młody pilot.

Mara się uśmiechnęła. Z pewnością nie żywiła do niego żadnej urazy.

- Masz rację - przyznała.

- Chciałbym ci jednak zadać jeszcze jedno pytanie -odezwał się mistrz Skywalker. - Jak z pewnością wiesz, w obecnej chwili Galaktyczny Sojusz nie narzeka na nadmiar sił ani środków. Nie możemy praktycznie nikomu udzielić znaczącej pomocy. Prawdę mówiąc, w niektórych rejonach przestworzy jesteśmy równie słabi jak Yuuzhan Vongowie. Jak sądzisz, czy istnieją szansę uzyskania pomocy od CEFO?

- Przypuszczam, że to zależy od tego, jak potoczą się inne negocjacje – odrzekł Jag. - Jeżeli zdołacie przekonać dowódców Chissańskiej Ekspansyjnej Floty Obronnej, że wasza propozycja ma dla nich strategiczne znaczenie, może zechcą przydzielić wam silną eskortę, ale to wcale nie jest pewne. Jeżeli uznają, że za waszą wyprawą kryje się coś naprawdę ważnego, CEFO może was uznać za rywali.

Mara uniosła brew, udając zaniepokojenie możliwością takiego obrotu sprawy.

- Będą się z nami ścigać, kto pierwszy odnajdzie planetę? - zapytała.

- To zależy od tego, czym jest ta planeta - odciął się młody oficer.

Luke zachichotał.

- Dobrze powiedziane. - Oparł się plecami o przezroczysty ekran i zaplótł ręce na piersi. - Radzisz sobie bardzo dobrze, Jagu – podjął po chwili. - A przecież nie jest ci łatwo pogodzić sprzeczności, jakie istnieją między naszymi cywilizacjami. Twoje zadanie wydaje się tym trudniejsze, że jesteś istotą ludzką wychowaną przez Chissów, a potem odesłaną w celu nawiązania kontaktów z Galaktycznym Sojuszem.

- To prawda - przyznał Jag, myśląc o Jainie. - Czasami wcale nie jest mi łatwo.

- Sądzę jednak, że to będzie miało dobre skutki - ciągnął Luke. - Dla wszystkich. Od jakiegoś czasu poszukiwaliśmy kogoś, kto mógłby nam pomóc zrozumieć cywilizację Chissów, a ty nadajesz się wręcz doskonale. Thrawn, chociaż taki uzdolniony i błyskotliwy, nie był najlepszym ambasadorem, jakiego mogłoby wybrać wasze społeczeństwo.

Jag napiął mięśnie; coś w głębi duszy kazało mu się sprzeciwić.

- Chissowie nie proszą, żeby ktoś ich sądził, mistrzu Skywalkerze - powiedział. - Ani ty, ani nikt inny.

- A przecież wy nas osądzacie - odparł Luke, ale bez śladu urazy, - Wszyscy to robimy, Jagu. To cząstka naszej natury. Znamy na tyle dobrze waszą politykę zagraniczną, żeby wiedzieć, co sądzicie o istotach „niższych ras”. Możliwe, że my także się do nich zaliczamy.

Jag doszedł do wniosku, że zaczyna stąpać po bardzo cienkim lodzie.

- Z pewnością orientujecie się, że ani wielki admirał Thrawn, ani ja nie jesteśmy ambasadorami w waszym znaczeniu tego słowa - powiedział. - Thrawn robił to, co uważał za najlepsze w konkretnej sytuacji wojskowej.

- Ty także. Doskonale to rozumiem - odparł Luke. - Dziękujemy ci, Jagu. Doceniamy, że zechciałeś nam pomóc.

Młody pułkownik ze zdumieniem zauważył, że spotkanie z małżeństwem Skywalkerów zajęło zdumiewająco mało czasu. Spodziewał się, że zechcą mu zadać więcej szczegółowych pytań, kiedy jednak Luke odprowadzał go do drzwi konferencyjnej sali, pilot zrozumiał, że to jeszcze nie koniec. Poczuł, że czyjaś drobna, ale silna ręka ściska go za ramię.

- Opiekuj się moją uczennicą, dobrze? - poprosiła Mara.

Jag odwrócił się i spojrzał w niezwykłe, zielone oczy stojącej obok niego mistrzyni Jedi. - Wiem, że została pasowana na rycerza Jedi, ale pod wieloma względami to wciąż jeszcze dziecko… chociaż nad wiek rozwinięte. - W oczach kobiety pojawiły się figlarne błyski. - Mam nadzieję, że wywrzesz zbawienny wpływ na jej wykształcenie.

- Taki mam zamiar - zapewnił Jag.

 

- To dobrze - odparła Mara i puściła jego ramię. - Miło mi to słyszeć.

 

Jag musiał omówić ze swoją zastępczynią wiele spraw, udał się więc prosto do baraków, w których przydzielono jej kwaterę. Eprill już na niego czekała w kompletnym umundurowaniu.

- Co im powiedziałeś? - zapytała z lekkim wyrzutem. Wiedziała o jego spotkaniu ze Skywalkerami, ale nie pochwalała ich zamiarów.

- Nic, czego by już wcześniej nie wiedzieli - powiedział rzeczowo pilot.

- To i tak zbyt wiele - stwierdziła Eprill, wlepiając w niego czerwone oczy, kontrastujące z błękitną twarzą.

Jag już otworzył usta, by ją skarcić, ale zanim wypowiedział słowo, przypomniał sobie o dyscyplinie. Nie mógł się oburzać na Chissankę, która po prostu stara się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki. Początkowo celem wyprawy Eskadry Chissów było chyba tylko zapoznanie się z rozwojem sytuacji w galaktyce, ale za jego namową piloci przyłączyli się do wojny przeciwko Yuuzhan Vongom. Wymianą informacji i negocjacjami powinno się zajmować dowództwo Chissańskiej Ekspansyjnej Floty Obronnej.

Z drugiej strony jednak nie mógł z czystym sumieniem pozwolić, żeby wujek, ciotka i brat bliźniak Jainy lecieli na oślep. Mogliby znaleźć się w niebezpiecznej sytuacji. Mieli przyjazne zamiary, a z ich celami Jag bez trudu mógł się utożsamić. Bardzo chciałby udzielić im wszelkich możliwych informacji, nawet gdyby to miało oznaczać złamanie przysięgi, jaką złożył Chissom przed odlotem na tę wyprawę.

Nie wiedział, co by pomyślał o tym jego ojciec. Baron był także istotą ludzką, ale utożsamiał się z cywilizacją Chissów, podobnie jak ona z nim, bez jakichkolwiek zastrzeżeń. Jeżeli jego ojciec naprawdę kontaktował się z małżeństwem Skywalkerów, to Jag raczej nie zdołałby przekazać im ważnych informacji, których jeszcze nie znali. Z drugiej strony Skywalkerowie mogli tylko starać się robić wrażenie, że o wszystkim dowiedzieli się od jego ojca. Pewnie chcieli się przekonać, co odpowie. Jag bardzo żałował, że nie może zapytać ojca, o co tu chodzi; zostałoby to poczytane za oznakę słabości. Na własną rękę podjął decyzję o pozostawieniu Eskadry Chissów w przestworzach Galaktycznego Sojuszu i sam musiał teraz stawiać czoło konsekwencjom tamtej decyzji. Miał nadzieję, że kiedy jego ojciec się dowie, jak sobie poczynał, będzie z niego dumny.

Chodziło jednak o coś więcej. Sytuacja wojskowa była zbyt skomplikowana, żeby jedna osoba zdołała sobie poradzić z rozwiązaniem tego problemu. Jag chciał, żeby włączył się w to także jego rząd; miał nadzieję, że mistrz Skywalker potrafi sobie zapewnić pomoc i współpracę ze strony przedstawicieli chissańskiej władzy.

Wzruszył ramionami i pomyślał, że w obecnej chwili i tak nic na to nie poradzi. Usiadł obok zastępczyni, żeby uzgodnić szczegóły spraw do załatwienia i kolejność dyżurów na kilka najbliższych tygodni. Eprill miała pozostać na Kalamarze i przejąć dowodzenie nad liczącą sześcioro pilotów Eskadrą Chissów. Jeżeli uwzględnić także nieco wcześniej wyszkolonych nowicjuszy, powinno to wystarczyć; w tym składzie mogli działać jako niezależna jednostka.

Jag rozumiał, że Eprill jest równie zmęczona jak on, wiedział jednak, że obraziłby ją, gdyby jej nie pozwolił się wykazać. To miała być jej pierwsza okazja udowodnienia, że potrafi dowodzić Eskadrą Chissów podczas walki, a nie tylko wykonywać jego rozkazy. Popatrzył na jej nienagannie odprasowany mundur, idealnie proste plecy i czarne włosy związane mocno z tyłu głowy, jak wymagały przepisy chissańskiego regulaminu. Tak, Eprill w pełni zasługuje na taką okazję. Mogła stanowić wzór chissańskiego oficera.

Prawdę mówiąc, przypominała mu przyjaciółkę z czasów dzieciństwa - Shawnkyr, która po zakończeniu bitwy o Ebaq Dziewięć powróciła do przestworzy Chissów. Shawnkyr była prawie uosobieniem ideału pilotki, oficera i Chissanki. To z taką osobą powinien się związać na resztę życia… właśnie z nią, a nie z kobietą pokroju Jainy Solo - upartą i nieustępliwą córką dwojga ludzi świadomie i jawnie gardzących wojskową dyscypliną. Jag znał Shawnkyr od czasu zwycięstwa nad rabusiami, odniesionego jeszcze kiedy oboje studiowali w chissańskiej akademii. Tymczasem Jainę poznał zaledwie przed kilkoma laty. Shawnkyr doskonale rozumiała i szanowała hierarchię wojskową; Jaina cieszyła się wątpliwą opinią zagorzałej indywidualistki. Słuchała rozkazów, tylko kiedy była absolutnie przekonana, że nie są sprzeczne z jej moralnymi zasadami. Jag nie wyobrażał sobie dwóch osób bardziej różniących się od siebie.

Nie miał w dodatku pojęcia, co o Jainie pomyśleliby członkowie jego rodziny. Zważywszy na jej przeszłość i pochodzenie, może zaakceptowaliby j ą bez sprzeciwu… a może nie. Gdyby im się nie spodobała, jaki wpływ wywarłoby to na jego pozycję w społeczeństwie Chissów? Czy ziomkowie nie mieliby mu za złe, że wybranką jego serca została obca osoba? Nie był pewien, na co by się zdecydował, gdyby musiał wybierać między Jainą a pozostaniem pośród Chissów. Zazdrościł Luke’owi bardziej, niż umiał wyrazić słowami; z całego serca pragnął znów zobaczyć trzy księżyce Csillii. Czyjego serce nie krwawiłoby bardziej, gdyby poleciał tam bez Jainy? Nie wiedział i nie chciał wiedzieć.

- Hej, Jagu!

- Hm? - zapytał, wyrwany z zamyślenia. - Och, bardzo przepraszam, Eprill.

Myślałem o czymś innym.

- Zauważyłam. - W jej głosie brzmiała nuta dezaprobaty. - Pytałam, czy uważasz, że Sumichan powinna polecieć z tobą, czy wolałbyś, aby została tu i ćwiczyła pod moim okiem wykonywanie manewrów.

Jag westchnął. Ostatnio wszystkie jego myśli obracały się wokół Jainy. Wątpił, czy w jakiś sposób zdołałby ją stamtąd usunąć.

- Może lecieć ze mną - powiedział. - Musi mieć więcej czasu na ćwiczenia, a tam, dokąd lecimy, z pewnością będziemy go mieli co niemiara.

A może wręcz przeciwnie, pomyślał. Znając talent rodziny Solo do wpadania w tarapaty…

Przez kilka ostatnich lat dowiedziano się wielu rzeczy o niewiernych, którzy zamieszkiwali galaktykę obiecaną przez bogów Yuuzhan Vongom. W gromadzeniu i interpretowaniu tych informacji Nom Anor odegrał ważną rolę, uważał więc, że rozumie nieprzyjaciół lepiej niż ktokolwiek inny. Nawet on nie potrafił jednak opanować obrzydzenia na myśl o cywilizacji grzebiącej - i to nie raz, ale tysiące razy - naturalną powierzchnię planety pod niezliczonymi warstwami martwego metalu i transpastali. Nic dziwnego, że pod powierzchnią nie mogło przeżyć nic bardziej upartego niż mchy ani większego niż gryzonie. Yuuzhan’tar nie zaliczała się do planet, które były egzekutor wybrałby do podboju. Gdyby nie pełniła funkcji ośrodka galaktycznej władzy, z radością pozostawiłby ją, żeby udusiła się własnym smogiem i pyłem wśród galaktyki rozkwitającej pod ożywczym panowaniem Yuuzhan Vongów. Mieszkańcy planety wznosili odrażające skorupy martwych bluźnierstw, ukochali też bezeceństwa, zwane maszynami. I jedne, i drugie okazały się tak wytrzymałe i dławiły życie z taką siłą, że do obecnej chwili nie zdołał się z nimi uporać nawet dhuryam, odpowiedzialny za przemianę planety w świat nadający się do zamieszkania. Poprzedni mieszkańcy żyli pośród tych niegodziwości setki tysięcy lat, a takiej sytuacji nie mogło zmienić zaledwie kilka klekketów okupacji Yuuzhan Vongów. Korzenie wzniesionych szkaradzieństw sięgały tak głęboko, że trzeba było znacznie więcej czasu, aby wyrwać je do końca.

Nigdzie nie było to bardziej oczywiste niż pod powierzchnią planety. Budowle wznoszono jedne na drugich, a tamte tkwiły na domach jeszcze starszych, aż w końcu dziura w posadzce piwnicy okazywała się otworem prowadzącym na strych poprzedniego gmachu. Budując domy, nie dbano o to, gdzie się kończą poprzednie, a gdzie zaczynają nowe, powstały więc miliony wąskich przejść, których nikt nigdy nie naniósł na żadne plany. Właśnie takimi tunelami Yuurok I’pan wiódł Noma Anora. Poruszali się ostrożnie bardzo stromymi chodnikami, zapuszczając się coraz głębiej. W zamierzchłej przeszłości wyłożono te chodniki ceramicznymi płytkami; równie dobrze mogły to być dachy innych domów. Zhańbiony prowadził byłego egzekutora przez pomieszczenia ogromne, ale tak niskie, że z trudem pokonywali je na czworakach. Wyglądały jak wciśnięte między potężne ferrobetonowe płyty, a na ich dnie zalegały spłaszczone przez czas stosy gruzu. Przeciskając się tamtędy, N om Anor odczuwał coraz większy niepokój. Nie był tchórzem, ale pomysł pełzania na czworakach przez takie miejsca przyprawiał go o nerwowy dreszcz. Wkrótce dotarli do gigantycznego pionowego szybu. Wiódł w głąb tak intensywnej ciemności, że N om Anor nigdy dotąd czegoś takiego nawet sobie nie wyobrażał. Wydawało mu się, że całą wieczność schodzą spiralnie kręconymi schodami. Stawiał stopy na zardzewiałych metalowych stopniach, nieustannie skrzypiących pod ciężarem jego ciała. Szyb był niezwykle przestronny; gdyby centralnej części nie zajmowała tajemnicza srebrzysta kolumna, w jego wnętrzu mógłby się zmieścić bez trudu cały transportowiec. Kolumna ciągnęła się bez końca i niknęła w równie nieprzeniknionej ciemności nad ich głowami. Zajmowała tyle miejsca, że z trudem wystarczało go na schody. Nom Anor nie miał pojęcia, jakiemu celowi służyła. Mogła stanowić zewnętrzną ścianę innego szybu, skonstruowanego później. Zapewne i jeden, i drugi szyb dawno opuszczono, podobnie jak wszystko inne w tych ponurych podziemiach. Porzucono metal, żeby umarł… żeby pożerała go rdza.

Rdza. Yuuzhan Vongowie wiedzieli, co to słowo oznacza. Zachodząca między żelazem a tlenem reakcja chemiczna stanowiła ważny element ich biologii. Nom Anor nie potrafił jednak ukryć obrzydzenia na myśl, do czego doprowadzili ten proces niewierni budowniczowie bluźnierczych mechanizmów. Czasami wydawało mu się, że właśnie w taki sposób Yuuzhan Vongowie powinni byli dokonać tej inwazji: działając powoli i podstępnie, postarać się, żeby wszystko, co znajdowało się pod stopami budowniczych maszyn, uległo korozji i rozsypało się na proszek. Teraz, kiedy były egzekutor znalazł się pod powierzchnią planety, uznał, że popełnił poważny błąd w swoim rozumowaniu. Korodowanie metali wymagało czasu, a Yuuzhan Vongowie nie słynęli z cierpliwości. Ich światostatki umierały, mieszkający na ich pokładach Yuuzhanie potrzebowali nowych domów. O podziemia Yuuzhan’tara od dawna nikt się nie troszczył, skoro więc mimo upływu tylu lat jeszcze się nie rozpadły, pokonywanie wrogów za pomocą rdzy trwałoby po prostu zbyt długo.

Nom Anor był jednak pewien, że jego pomysł zasługuje na uwagę. Podążając za I’panem coraz dalej w głąb odrażającej planety, nie potrafił przestać o tym myśleć. W końcu zapuścili się tak głęboko, że chłód wyższych poziomów przeszedł w duszny upał, a w powietrzu dał się wyczuć odór podobny do smrodu powietrznego wiru za rufą koralowego skoczka.

Czyżby tak miał wyglądać mój grób? - zastanawiał się Nom Anor. Czyżbym miał zakończyć życie w trzewiach planety, której samo istnienie jest najgorszym bluźnierstwem?

Opanował się siłą woli i postanowił, że nie zginie tu jak bezwartościowy robak. Nie zakończy życia w jakiejś dziurze, w której nie potrafiliby go odnaleźć chyba nawet yuuzhańscy bogowie… gdyby naprawdę istnieli. Były egzekutor zdecydował, że bez względu na to, jak głęboko zaprowadzi go pan, musi przeżyć. Nie przejmował się, że dotąd nie ułożył żadnego planu i nie dysponował żadną bronią oprócz sprawnego umysłu. Nie zamierzał się poddawać ani powątpiewać w potęgę swojego rozumu.

Schodzili i schodzili, aż w końcu znaleźli się w wielkiej pieczarze. Nom Anor natychmiast zrozumiał, że to kryjówka wyklętych przez bogów Zhańbionych. Wyczuwał woń ich strachu i rozpaczy. W pewnej chwili idący kilka kroków przed nim I’pan przystanął, odwrócił się i spojrzał na niego z zaskakującą pewnością siebie… a może z bezgraniczną ulgą. Doszedł pewnie do wniosku, że teraz, kiedy się znalazł pośród towarzyszy, nie musi się obawiać ze strony Noma Anora następnej napaści.

- Jesteśmy na miejscu - odezwał się. Rozłożył szeroko ręce, jakby chciał zwrócić uwagę gościa na ogrom zakurzonego pomieszczenia. To prawda, sprawiał wrażenie bardziej pewnego siebie, ale w jego głosie wciąż jeszcze brzmiała pokora. - Przybyliśmy w końcu, panie.

Jaskinia była przestronna, okrągła i zwieńczona kopulastym sufitem. W wielu miejscach na dnie pieczary Nom Anor zauważył podobne do bąbli konstrukcje. Natychmiast rozpoznał w nich hodowane na tymczasowe schronienia minshale. Ciemności pieczary rozjaśniały zawieszone wysoko u sklepienia bioluminescencyjne kule. Wydobywał się z nich cichy bulgot.

W jednej ze ścian widniał mroczny wylot szybu wentylacyjnego. Nom Anor uznał, że wiedzie jeszcze dalej w głąb ciągnących się bez końca podziemi Yuuzhan’tara. Z głębi szybu wydobywały się basowe rytmiczne dźwięki, tak donośne, że wprawiły łydki byłego egzekutora w lekkie drżenie. Nom Anor podszedł do otworu i ujrzał kryjącego się w głębi szybu chuk’ę. Zajęte przetwarzaniem odpadów stworzenie rozciągało i kurczyło segmenty mięsistego cielska. Pożerało gruz i kawałki skały, żeby przerobić je na ściany, sufity i posadzki następnych domów Zhańbionych.

Wypełniało puste przestrzenie, tak jak niektóre owady budują gniazda.

- Natrafiliśmy na chuk’ę kilka poziomów wyżej -oznajmił z dumą I’pan. - Pewnie uznano go za zdechłego i zostawiono, ale zajęliśmy się nim i teraz bardzo się nam przydaje.

W sączącej się z bioluminescencyjnych kuł dziwnej zielonkawej poświacie Nom Anor widział zniekształconą twarz swojego przewodnika o wiele wyraźniej niż poprzednio. Oblicze Zhańbionego, które odrzuciło koralowe implanty, nie wyglądało równie pięknie jak poznaczone brutalnymi bliznami twarze yuuzhańskich wojowników. Skóra sprawiała wrażenie nienaturalnie gładkiej, a jeżeli nie liczyć nosa, rysy wykazywały niezwykłą symetrię rażącą nawykłe do wyrafinowanego piękna zmysły byłego egzekutora. Nic dziwnego, że I’pan jest wyrzutkiem, pomyślał. Wszyscy od razu mogą się zorientować, dlaczego wzgardzili nim bogowie.

- My? - zapytał, nie okazując ani odrobiny współczucia. - Nie widzę tu nikogo oprócz ciebie, I’panie. Gdzie są ci pozostali, o których wspominałeś, i dlaczego się ukrywają?

- Ukrywamy się z tego samego powodu, co ty, panie - odparł Zhańbiony, ale w jego głosie nie było oskarży cielsk i ej nuty i Nom Anor nie widział powodu, by go znów uderzyć. - Nauczyliśmy się tego z konieczności, troszcząc się o przeżycie. - Podszedł do stojącego u wylotu szybu trójnogu i chwycił zawieszony na nim dzwonek. - Ekomo! Sh’rothu! Niiriit! - zawołał. - Chodźcie tu! Mamy gościa!

Odpowiedziały mu stłumione głosy i dźwięki pracy chuk’ ucichły. Słysząc dobiegający jakby ze wszystkich stron tupot kroków, Nom Anor napiął mięśnie. Powróciła obawa, że go znów schwytają. Skoro dysponowali minshalami i chuk’ą. Zhańbieni nie byli chyba tak bezradni, żeby zgadzali się bez szemrania wykonywać jego polecenia. Głęboko pod powierzchnią planety, w ich świecie, Nom Anor był tylko jednym spośród wielu. Doszedł jednak do wniosku, że nawet z wieloma Zhańbionymi da sobie radę ktoś, kto przeciwstawił się samemu najwyższemu lordowi. Czekając na swój los, dumnie uniósł głowę i opuścił zranioną rękę, z której nie przestawały się sączyć krople krwi.

Z półmroku wyłoniło się kilkanaście osób i otoczyło go kręgiem. Trzy następne wyszły z otworu wentylacyjnego szybu. Wszyscy Zhańbieni gapili się na byłego egzekutora. Przeważnie byli ubrani w łachmany i mieli zniekształcone członki albo twarze, chociaż zaledwie kilku równie poważnie jak I’pan. Tylko dwoje sprawiało wrażenie zupełnie zdrowych. Byli wysocy, a rytualne blizny na ich twarzach mogły dowodzić, że kiedyś pełnili obowiązki wojowników. Nom Anor nigdy jeszcze nie widział równie brudnych wojskowych, a ich łachmany w niczym nie przypominały żywego pancerza z kraba vonduun.

Podeszła do niego była wojowniczka. Miała pociągłą kanciastą twarz, a głębokie blizny zdobiły nie tylko policzki, ale także skronie.

- Znam cię - oznajmiła, stając o krok od niego.

Okazywała pewność siebie, za którą Nom Anor nie mógł jej nie podziwiać. Z początku przypuszczał, że wszyscy będą wyglądali jak I’pan.

- No cóż, a ja ciebie nie - odparł obojętnie.

Starając się zachować spokój, napiął mięśnie, przygotowany na ewentualny atak. Wiedział, że wystarczy jeden strzał z plaeryin bolą, aby Yuuzhanka zginęła szybką i bolesną śmiercią.

- Czy to ważne, kim jestem? - powiedziała. - Zawiodłeś naszego wojennego mistrza, i to wiele razy, egzekutorze, ale wątpię, czy kiedykolwiek zauważyłeś tych, którzy przy tej okazji stracili łaskę w oczach przełożonych. Podobnie jak ja, wielu ucierpiało z powodu twojego braku kompetencji i zwyczajnej głupoty. Nie wszyscy skończyli honorową śmiercią.

- Wciąż jeszcze możesz tak skończyć - odezwał się Nom Anor, gotów w każdej sekundzie posłużyć się plaeryin bólem. Zdecydował jednak, że wykorzysta go tylko w ostateczności. Gdyby go użył, nastawiłby do siebie wrogo wszystkich Zhańbionych. Postanowił się po wstrzymać, dopóki jeden z nich go nie zaatakuje. Dziwne, ale nigdy dotąd nie okazywał takiej rozwagi.

- To prawda -przyznała Yuuzhanka. Błękitne worki pod jej oczami zaczęły lekko pulsować na dowód emocji, których mógł tylko się domyślać. - Nadal mogę.

Odwróciła się do niego plecami. Widząc jej świadomie obraźliwy ruch, Nom Anor przygryzł z gniewu wargę. Otaczający go Zhańbieni umilkli, jakby czekali na jego reakcję. Dopiero po kilku sekundach, kiedy stało się jasne, że nie zamierza odpowiedzieć na zniewagę, Yuuzhanka odwróciła się i wyszczerzyła w uśmiechu brudne zęby.

- Nazywam się Niiriit - oznajmiła - i byłam kiedyś wojowniczką domeny Esh. A ty nazywasz się Nom Anor i byłeś kiedyś potężnym egzekutorem. - Obejrzała go od stóp do głów i pogardliwie prychnęła.

- Domyślam się, że musiałeś kolejny raz zawieść oczekiwania wojennego mistrza. Z jakiegoż innego powodu zesłano by cię tu na dół, że byś wiódł żywot jak jeden ze Zhańbionych?

Nie odrywając od niego spojrzenia, okrążyła go powoli. Najwyraźniej starała się zrobić na pozostałych wrażenie kogoś obdarzonego nieograniczoną władzą. Była ubrana w wystrzępione łachmany, ale wyglądała na silną i pewną siebie. Nom Anor nadal zastanawiał się, czy jej nie uśmiercić, ale mimo to nie przestawał jej podziwiać.

- Nie zawiodłem go - odrzucił oskarżenie Niiriit i skierował prawdziwe oko w stronę pozostałych Zhańbionych. Muszą odnieść wrażenie, że mają do czynienia z osobą obdarzoną jeszcze większą władzą niż ta wojowniczka.

- A więc oceniasz sukces według własnych kryteriów - odcięła się Yuuzhanka.

Nom Anor obnażył zęby w nieco wymuszonym uśmiechu.

- Jeżeli zamierzasz wystawiać mnie na pośmiewisko, zrób to otwarcie, a nie jak tchórz - powiedział.

- Przykro mi - oznajmiła Niiriit stając przed nim. - Nie zamierzałam cię obrazić, chciałam tylko uświadomić ci sytuację. Musisz spojrzeć prawdzie w oczy. My także kiedyś to zrobiliśmy i radzimy sobie teraz w tych podziemiach całkiem nieźle. Żyjemy, jesteśmy bezpieczni i staramy się zbudować sobie nowe domy. - Wskazała wylot szybu wentylacyjnego. - Brakuje nam tylko odpowiednich ubrań i nie zawodnego źródła zaopatrzenia w żywność, ale czego nie damy rady ukraść, może zdołamy wkrótce wyhodować. Sh’roth był kiedyś mistrzem przemian. - Położyła dłoń na ramieniu jednego ze starszych Zhańbionych. - Wielu spośród nas pracowało kiedyś na uprawnych polach. Wiemy, jak stać się samowystarczalną społecznością, która nie potrzebuje pomocy dhuryama. To, co dzieje się na powierzchni, nie ma dla nas najmniejszego znaczenia. Pragniemy tylko, żeby pozostawiono nas w spokoju… żebyśmy mogli odnaleźć własny rodzaj honoru.

Buntownicze słowa Niiriit wzbudziły żywy oddźwięk w duszy Noma Anora. Yuuzhanka była Zhańbioną, ale zdaje się, że nikt nie zdołał złamać hartu jej ducha.

- Twoje słowa wywarły na mnie duże wrażenie - zaczął.

Mówił to, co podpowiadał mu instynkt samozachowawczy. Skoro Zhańbieni zdołali przeżyć w podziemiach Yuuzhan’tara, niezauważeni przez poszukiwaczy ani zapuszczających się tu od czasu do czasu funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, może i jemu uda się dokonać takiej samej sztuki.

- Nie chodziło mi o to, jeśli chcesz wiedzieć - odcięła się Niiriit. -Nie zależy nam, żebyś nas podziwiał.

- Ale… - zaczął niepewnie były egzekutor. Kiedyś raczej by umarł, niż wypowiedział słowa, które właśnie miały przejść mu przez gardło, wiedział jednak, że nie ma wyboru. - Pozostanę jakiś czas pośród was, jeżeli się zgodzicie.

Niiriit nie zmieniła wyrazu twarzy.

- Dlaczego? - zapytała.

- Potrzebujecie zdolnych do pracy osób, a ja chętnie wam pomogę.

- Dlaczego? - powtórzyła Yuuzhanka.

Na to pytanie były egzekutor nie miał gotowej odpowiedzi.

- Szczęście nie odwróciło się całkiem od Noma Anora - odezwał się w końcu. - Jeżeli dam mu trochę więcej czasu, z pewnością znów się kiedyś uśmiechnie.

- A czy przy tej okazji uśmiechnie się także do nas? - zapytał głośno jeden ze Zhańbionych, stojący po jego lewej stronie.

- Jestem tego pewien - odparł Nom Anor, spoglądając mniej więcej w tamtym kierunku. - Daję ci słowo, że kiedy odzyskam poprzednie stanowisko, uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby przywrócić wam honor.

Przez krąg Zhańbionych przetoczyła się fala aprobujących pomruków. Z pewnością spodobała się im jego propozycja.

- Jak możecie tego wysłuchiwać? - zapytał były wojownik stojący tuż za plecami Niiriit. - Nie macie powodu, żeby mu ufać.

- Wiemy o tym, Kunro - odrzekła Yuuzhanka, nie odrywając spojrzenia od stojącego przednią Noma Anora. - Pamiętaj jednak, że on jest teraz jednym z nas. Jeżeli nas zdradzi, zdradzi także siebie. Czyż bym nie miała racji, egzekutorze?

Nom Anor zrozumiał, że nie może sobie pozwolić na okazywanie dumy w takiej chwili. Wszystko, co powiedziała Niiriit, było prawdą. Zhańbieni mogli mu zaufać, ponieważ tu, w podziemiach odrażającej planety, byli wszystkim, co mu pozostało. Obiecał, że przywróci im honor, jeżeli zajmie poprzednie stanowisko, i zamierzał dotrzymać danego słowa. Zgodziłby się na każde wyrzeczenie, byle tylko odzyskać własny honor.

- Jesteśmy sprzymierzeńcami, Niiriit Esh - oznajmił, pierwszy raz wypowiadając imię Yuuzhanki i nazwę jej domeny. - Przyrzekam, że was nie zdradzę.

Uniósł zranioną rękę, żeby otworzyć ranę i zademonstrować Zhańbionym, że zdaje się na ich łaskę i niełaskę. Spędził tyle lat na dworze Shimrry, że zrobił to niemal odruchowo.

Niiriit podeszła szybko, żeby go powstrzymać.

- Tutaj to niepotrzebne - powiedziała. - Uznajemy tu nie tylko inny rodzaj honoru, ale także odmiennych bogów.

- Odmiennych bogów? - powtórzył jak echo Nom Anor.

Niiriit kiwnęła głową i wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.

- Jestem pewna, że i ty ich polubisz - oznajmiła, a w jej ciemnych oczach odbiła się zielonkawa poświata zawieszonych u sklepienia bioluminescencyjnych kuł. - Prawdę mówiąc, niektórych spotkałeś, a z innymi nawet rozmawiałeś.

- Chyba nie chodzi ci o… Jeedaji - żachnął się były egzekutor, nie panował jednak nad sobą na tyle, żeby ukryć bezgraniczne zdumienie.

- Czy to cię przeraża, Nomie Anorze? - Niiriit pokręciła głową z dezaprobatą i rozczarowaniem. - Żyj i ucz się, przyjacielu, albo umieraj z innymi, kiedy nadejdzie ich pora. Wybór należy tylko do ciebie.

- Decyduję się na to z własnej woli - oznajmił uroczyście były egzekutor. Pochylił głowę, żeby ukryć zdumienie. Kult Jeedaji Tu, na Yuuzhan’tarze? Wprawdzie szeptali o tym jego szpiedzy zatrudnieni na pokładach światostatków, ale nigdy by nie przypuszczał, że yuuzhańscy heretycy zdołali przeniknąć tak blisko samego lorda Shimrry. Ba, nigdy by sobie nie wyobrażał, że coś takiego jest możliwe.

A jednak… niemożliwe stało się możliwe. Głęboko w mrocznych podziemiach i lochach Yuuzhan’tara problemem nie była tylko walka o przeżycie. Prawdziwym problemem była szerząca się herezja.

Żyj i ucz się, powiedział sobie, powtarzając w myśli słowa Niiriit jak tajemne zaklęcie. Mimo wszystko może istnieje jakiś sposób…

 

- Opowiedz mi o tych Jedi - powiedział. - Bardzo chciałbym dowiedzieć się o nich czegoś więcej…

 

Teraz wszystko się zmieni, pomyślał Jacen Solo. Stał pod spiczastym dziobem „Cienia Jade” i obserwował z boku, jak jego przyjaciele i członkowie rodziny żegnają się z najbliższymi. To początek czegoś zupełnie nowego.

Stojąc na płycie lądowiska i udając do ostatniej chwili zajętego sprawdzaniem urządzeń gwiezdnego jachtu, miał wrażenie, że ogarnia go zupełnie nowe przeczucie. To nawet nie było przeczucie, ale coś głębszego, graniczącego niemal z pewnością. Czuł się, jakby potrafił przewidzieć kształt przyszłości. Znalazł się w dziwnym i obcym miejscu… ale przebywał tam w konsekwencji tego, co działo się w obecnej chwili.

Z drugiej strony może to nie miało nic wspólnego z przeczuciem? Może to po prostu efekt wielu wypitych filiżanek stymcafu w połączeniu z tym, że ostatnio kiepsko sypiał? W ciągu kilku ostatnich nocy siedział w pokoju i martwił się… nie samą wyprawą, ale tym, że musi się pożegnać z połową osób, które kiedykolwiek kochał.

Obserwował teraz, jak ściskają się, obejmują, śmieją i podają sobie ręce na pożegnanie. Wyglądało to niepoważnie. Ktoś mógłby pomyśleć, że „Cień Jade” i członkowie jej załogi lecą tylko na krótką wycieczkę na jeden ze spieczonych słońcem księżyców Calfy Pięć, a nie na długą i niebezpieczną wyprawę w przestworza Nieznanych Rejonów galaktyki. Nie musiał jednak korzystać z usług Mocy, aby wiedzieć, że pod pozorem beztroski kryją się niepokój i powaga, jakich trudno było się im pozbyć.

Odlotowi „Cienia Jade” zamierzali się przyglądać chyba wszyscy. Jego matka stała trochę na uboczu, jak zawsze, w towarzystwie obojga noghriańskich ochroniarzy, Cakhmaima i Meewalhy. Han właśnie poklepał Luke’a po ramieniu i doradził, żeby postarał się nie wpaść w nowe tarapaty. Dobroduszna drwina przyjaciela wywołała lekki uśmiech na twarzy mistrza Jedi. Luke kiwnął lekko głową, ujął wyciągniętą dłoń Hana w obie dłonie i energicznie nią potrząsnął.

Jeszcze bardziej na uboczu stał C -3PO. Złocisty pancerz protokolarnego androida lśnił w blasku łukowych lamp, zainstalowanych w kadłubie unoszącego się nad jachtem opancerzonego transportowca. Obok Threepia kręcił się R2 -D2. Radośnie pogwizdywał, zupełnie jakby starał się dodać otuchy metalowemu przyjacielowi.

- To nie o ciebie się martwię, Artoo - zauważył C -3PO. - Chodzi o mnie!

R2 obrócił kopułkę i odpowiedział androidowi kolejną serią melodyjnych gwizdów.

- No cóż, dobrze chociaż, że nie masz pojęcia, co czeka mnie w Nieznanych Rejonach - odparł C -3PO. - Wiem stanowczo zbyt wiele o miejscu, do którego zamierza mnie zabrać pani Leia.

Jag Fel pomagał wnosić na pokład ostatnie skrzynie z zaopatrzeniem i niezbędnym sprzętem. Danni Quee dała znać, że się trochę spóźni, ale przysłała repulsorową platformę ze swoim bagażem. Kiedy platforma się opróżniła, cicho zapiszczała, a gdy nikt nie zwrócił na to uwagi, odleciała grzecznie na bok. Uczennica Cilghal, Tekli, zdążyła już zapakować wszystko, co poleciła zabrać kalamariańska uzdrowicielka, a co mogło być potrzebne podczas długiej wyprawy. Na szczęście, podobna do gada rosła Jedi, Saba Sebatyne, postanowiła zabrać mniej bagażu, niż mogła, dzięki czemu na pokładzie zostało trochę wolnego miejsca. Podobnie jak Jacen, obdarzona stoickim usposobieniem Barabelka czekała z dala od pozostałych. Od czasu do czasu mrugała powiekami niewielkich oczu, a koniec jej ogona drżał niespokojnie.

Możliwe, że ona także to wyczuwa, pomyślał Jacen. Mimo wszystko wyprawa na pokładzie „Cienia Jade” mogła potrwać nawet wiele miesięcy. Kto wie, co zastaniemy po powrocie albo co osiągniemy? Łączność z Nieznanymi Rejonami była notorycznie zawodna. Zapewniał ją tylko jeden dalekosiężny przekaźnik, usytuowany na samym skraju znanych przestworzy. Po śmierci Anakina jego starszy brat nie był na tyle naiwny, aby zakładać, że na pewno znów zobaczy te same osoby, z którymi zamierzał się wkrótce pożegnać.

Nie miał jednak wyboru. Podobnie jak wszyscy inni, musiał robić to, co konieczne. Zwycięstwo w wojnie z Yuuzhan Vongami dałoby się pewnie osiągnąć także bez ich udziału, ale istniało wiele rodzajów wojen.

Jaina zauważyła, że jej brat bliźniak stoi na uboczu, i podeszła do niego.

- Co się stało, braciszku? - zapytała. - Czyżbyś miał zastrzeżenia do swojego udziału w tej wyprawie?

Jacen odwrócił się do niej i ze zdziwieniem zauważył, że jego siostra wygląda jak osoba zupełnie dorosła. Różnica wieku między nimi wynosiła zaledwie pięć standardowych minut, ale Jaina sprawiała wrażenie mądrzejszej i bardziej dojrzałej, niż zapamiętał. Gdzie się podziała dziewczynka pomagająca mu dręczyć Threepia na Coruscant? Co się stało z nastolatką, która własnoręcznie naprawiła uszkodzony myśliwiec typu TIE na Yavinie Cztery? Dziewczynka zniknęła, zamiast niej stała przed nim młoda kobieta. Chociaż bardzo się starał, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy właściwie zaszła w niej ta przemiana.

- Nic podobnego - odparł, zmuszając się do uśmiechu. - Jestem tylko tym wszystkim trochę przytłoczony.

Spojrzał na nią jeszcze raz, zdumiony okazywaną przez siostrę pewnością siebie. Oboje przestali być dziećmi, a wszechświat udzielił im bezlitosnej nauczki, że obowiązki dorosłych osób nie zawsze bywają łatwe czy przyjemne. Łącząca ich więź Mocy sprawiała jednak wrażenie równie silnej jak zazwyczaj, i ta świadomość niezwykle podnosiła Jacena na duchu.

- Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz - odezwała się Jaina, zakłócając tok myśli brata bliźniaka.

- Jestem pewien, że znajdę - odparł Jacen. - Ze wszystkich dostępnych informacji wynika, że Nieznane Rejony znajdują się tam, gdzie…

- Chodziło mi o twoje serce, braciszku - przerwała Jaina.

Tym razem uśmiech Jacena nie był wymuszony.

- Nie wrócę, dopóki tego nie znajdę - powiedział.

- Czy to obietnica, Jacenie, czy przepowiednia? - zapytała siostra.

- Myślę, że trochę jedno, a trochę drugie.

Uściskała go na pożegnanie.

- Postaraj się wrócić, dobrze? - szepnęła mu do ucha.

Wypuściła go z objęć i porozumiewawczo mrugnęła, zanim jednak jej brat bliźniak zdążył coś powiedzieć, wcisnęły się między nich inne osoby, żeby pożegnać się z Jacenem i życzyć mu powodzenia.

Jag Fel uścisnął jego dłoń z taką siłą, jakby pragnął zapewnić, że ich wyprawa zakończy się powodzeniem. Jacen przewidział, że jego ojciec, zakłopotany jak podczas każdego pożegnania, nie bardzo będzie wiedział, co powiedzieć, uprzedził go więc, podszedł i objął go na pożegnanie. Leia także uściskała syna, ale była zbyt wzruszona, żeby powiedzieć choć słowo. Prawdę mówiąc, nie musiała. Malujące się na jej twarzy emocje przemawiały silniej niż jakiekolwiek słowa.

Później stawały przed nim po kolei inne osoby. Ściskały jego dłoń, klepały go po plecach, czasem z ożywieniem coś mówiły. Jacen niewiele słyszał z tego, co chciały mu przekazać. Całą uwagę skierował na siostrę, która stała poza tłumem żegnających. Obok niej widział Jaga, ale zauważył, że młody pilot przezornie trzyma ręce przy sobie. Chociaż Jacen prawie nie słyszał, co do niego mówiono, odbierał uczucia wszystkich. Wokół niego zgromadziło się tylu Jedi, że w powietrzu niemal słyszało się skwierczenie Mocy.

Wiedział, że będzie mu brakowało towarzystwa tych, którzy zostawali, ale nie zamierzał za nimi tęsknić… w każdym razie nie bardziej niż za Vergere. Chociaż od jej śmierci upłynęło wiele tygodni, teraz także słyszał jej głos w swojej głowie… równie wyraźnie, jakby stała przed nim w tłumie: „Zawsze byłeś sam, Jacenie Solo. Nawet w gronie rodziny i przyjaciół. Nawet wtedy, kiedy dotykałeś Mocy. Zawsze stałeś na uboczu, zawsze byłeś odizolowany i samotny, chociaż nie wynikało to z twojego wyboru ani z tego. co robiłeś”.

Nie rozumiał wszystkiego, co starała się mu przekazać jego nauczycielka. Podejrzewał, że pełne znaczenie jej słów zrozumie dopiero po upływie wielu lat, a może nie uda mu się to do końca życia. Vergere była istotą pełną sprzeczności: w pewnym okresie życia pradawnym rycerzem Jedi, potem zaś ulubienicą yuuzhańskiej kapłanki.

„Wszystko jest cząstką ciebie - stwierdziła kiedyś - podobnie jak ty jesteś cząstką wszystkiego”.

Wydawało się, że to prosta i oczywista prawda. Jacen przypomniał sobie słowa Vergere właśnie teraz, kiedy się żegnał z przyjaciółmi i członkami rodziny. Pomyślał, że bez względu na to, gdzie będą żyli jego najbliżsi, nie ma powodu smucić się ani tęsknić.

W tej samej chwili na lądowisku pojawiła się Danni Quee. Niosła wypchany plecak i kilka toreb. Za nią szła lekko oszołomiona i zdezorientowana Tahiri.

- Natknęłam się na nią, kiedy błąkała się po prowadzących na lądowisko korytarzach - wyjaśniła Danni.

Tahiri się zarumieniła.

- Ja…ja…po prostu zabłądziłam - wyjąkała. - Bardzo mi przykro.

Jacen stwierdził, że zalewa go fala współczucia dla młodej kobiety. W jej oczach widział łzy, a na czole trzy głębokie blizny. Tahiri była wciąż jeszcze wychudzona i pozbawiona zwykłej pewności siebie. Nic w jej zachowaniu ani nerwowych gestach nie wskazywało, że jest Jedi, jaką Jacen dobrze pamiętał.

Uwolnił myśli i posłużył się Mocą, żeby jej dotknąć i pocieszyć. Tahiri spojrzała na niego z wdzięcznością i lekko się uśmiechnęła, szybko jednak odwróciła głowę i niespokojnie powiodła spojrzeniem po pozostałych.

-A więc to prawda? - zapytała Danni. W jej oczach płonęły entuzjastyczne błyski, a sterczące we wszystkie strony kędzierzawe jasne włosy tworzyły istną aureolę wokół głowy. -Naprawdę lecimy na tę wyprawę?

- Naprawdę lecimy - potwierdził mistrz Skywalker.

Mara udała się na pokład „Cienia Jade”, żeby włączyć urządzenia i podzespoły jachtu. Wkrótce dołączyły do niej Saba i Tekli. Słysząc pomruki rozbudzonych systemów, wszyscy zrozumieli, że zbliża się chwila startu. Na pokład zaczęli wchodzić pozostali uczestnicy wyprawy; u stóp rampy zgromadzili się członkowie rodzin Skywalkerów i Solo. Jacen pamiętał łzy w oczach Tahiri, kiedy zapraszano ją do udziału w wyprawie, ale ucieszył się, że młoda kobieta w końcu wyraziła zgodę.

- Niech Moc będzie z wami wszystkimi - odezwał się Luke po chwili.

- Zawsze jest z nami - odpowiedział mu machinalnie Jacen, parafrazując kolejne powiedzenie Vergere. - Moc jest wszystkim t wszystko jest Mocą. Jedynym niepewnym elementem jesteśmy my sami.

Jaina uśmiechnęła się do brata bliźniaka, a Leia pocałowała syna w policzek.

Nadeszła wreszcie pora odlotu. Załadowano to, co trzeba, a na pokładzie znaleźli się prawie wszyscy uczestnicy wyprawy. Nie było sensu, by odkładać start. Widząc, że R2 -D2 toczy się przed nim w górę pochylni i znika w otworze włazu „Cienia Jade”, Jacen doznał znowu tego samego przeczucia. Przystanął i odwrócił się, żeby jeszcze raz rzucić okiem na siostrę bliźniaczkę i rodziców.

A jeżeli się mylę co do Zonamy Sekot? - pomyślał, odczuwając nagle niewytłumaczalny niepokój. A jeżeli cała wyprawa to tylko skomplikowana wymówka, żeby wykręcić się od udziału w tej wojnie? A jeżeli źle odczytałem intencje Vergere?

Cóż, nawet jeśli ją świetnie zrozumiał i robił dokładnie to, czego się po nim spodziewała, wiedział, że jego zadanie nie jest wcale proste. Przypomniał sobie jej słowa: „Nie nauczysz się porządnie żadnej lekcji, dopóki nie przyswoisz jej za cenę bólu”. Galaktyczny Sojusz musiał się także nauczyć trudnej lekcji, a ci, którzy mieli zapłacić za nią najwyższą cenę, znajdowali się prawdopodobnie na pokładzie „Cienia Jade”. Jacen nie miał co do tego wątpliwości.

Pomachał ręką, odwrócił się i także ruszył do włazu jachtu. U szczytu rampy stała uśmiechnięta Danni Quee. Machała do niego, ale Jacen zauważył, że uśmiech na jej twarzy nie maskuje niepokoju.

- Nie musisz się niczym denerwować, Danni - powiedział, spoglądając prosto w jej oczy. - Zobaczysz, wszystko potoczy się po naszej myśli.

- Naprawdę tak uważasz? - zapytała, zdejmując plecak. - Cóż, albo wiesz coś, czego ja nie wiem, Jacenie Solo, albo jesteś jednym z najlepszych kłamców, jakich kiedykolwiek spotkałam.

 

II

 


Kiedy „Cień Jade” wyskoczył z nadprzestrzeni w pobliżu stolicy Ruin Imperium, Bastiona, Saba Sebatyne od razu wiedziała, że dzieje się coś złego. W jej głowie rozległy się jęki konających setkami i tysiącami żywych istot. Oprócz tego Barabelka wyczuwała także coś więcej… brak życia, jakby ktoś wydrążył ogromne przestrzenie wszechświata aż do dna, pozostawiając coś głębszego niż próżnia.

Ryknęła w tej samej chwili, kiedy Mara krzyknęła:

- Yuuzhan Vongowie!

- Gdzie? - zapytał Luke i zerknął na żonę z fotela drugiego pilota.

- Wszędzie! - Mara zaczęła przebierać palcami po klawiaturach i kontrolnych pulpitach. - Trzymajcie się! Za chwilę może być gorąco!

Nagle gwiezdny jacht szarpnął się i zadygotał. Saba nie musiała patrzeć na ekrany monitorów. Zrozumiała, że zostali dostrzeżeni przez nieprzyjaciół. Oznaczające Yuuzhan Vongów obszary pustyni i dziwaczne żywe okręty zawirowały wokół nich niczym pyłki, poderwane w powietrze przez miniaturowe tornado. Lecąc zygzakiem, „Cień Jade” tańczył w przestworzach niczym spławik po powierzchni wzburzonego oceanu, a mistrz Skywalker rozpaczliwie usiłował zgubić yuuzhański myśliwiec, którego pilot rzucił się za nimi w pościg. Po chwili w pomieszczeniach gwiezdnego jachtu usłyszeli odgłosy nieprzyjacielskich i własnych strzałów.

Saba wyorała stępionymi pazurami głębokie bruzdy w obiciu fotela nawigatora, który zajmowała. Z głębin jej gardzieli wydobywał się bezwiednie gniewny pomruk, dopóki Jacen Solo, nie zważając na tańczący pod jego stopami pokład jachtu, nie podszedł do niej i nie kucnął obok jej fotela.

- Czujesz to, Sabo? - zapytał. - Orientujesz się dzięki Mocy, co się dzieje?

- Orientuję… – zaczęła Barabelka.

Kiedy jej umysł omyła fala agonalnych jęków następnej grupy osób, zacisnęła zęby i umilkła. Yuuzhan Vongowie zaatakowali Bastion i mordowali jego mieszkańców całymi milionami, a jej brakowało słów, żeby wyrazić, co odczuwa.

- Wyczuwam iskierki życia - odezwał się Jacen - ale ogarnięte straszliwym chaosem.

Saba przyznała mu rację. Ona także wyczuwała energię rozproszonych po całym systemie żywych istot. Niektóre przebywały na powierzchni planety i walcząc z ogarniającą je paniką, starały się uciec przed najeźdźcami. Inne krążyły po orbicie, w nadziei że zdołają się wycofać, zanim Yuuzhan Vongowie rzucą do walki główne siły inwazyjnej armady. Kilka gromad czaiło się w różnych punktach przestworzy systemu, tam gdzie obrońcy starali się zapanować nad wkradającym się w ich szeregi chaosem. Walczyli z przeważającymi pod każdym względem siłami Yuuzhan Vongów, ale nie zamierzali się poddawać.

- Widzę co najmniej piętnaście odpowiedników okrętów liniowych! - krzyknęła Mara, nie przestając przełączać urządzeń kontrolnych. - Są ogromne! - Pokręciła głową, jakby tylko w taki sposób mogła dać upust dręczącej ją frustracji. - Bez względu na to, co zrobimy, Bastion dostanie tęgie lanie!

- Wygląda na to, że się wycofują - odezwał się Luke. - Opuszczają stolicę, żeby przegrupować siły w innym miejscu. Spójrzcie! - Wyciągnął rękę i pokazał im coś na ekranie kontrolnego monitora. - To cywilne jednostki. Wojskowi podjęli decyzję o ewakuowaniu Bastiona.

Kiedy sobie uświadomili znaczenie jego słów, w sterowni jachtu zapadła pełna napięcia cisza. Ewakuacja Bastiona oznaczała, że Imperium musiało ponieść bardzo ciężkie straty, ale nie zostało jeszcze rzucone na kolana. Decyzja o opuszczeniu stolicy, chociaż podjęta z ciężkim sercem, miała najwięcej sensu z taktycznego punktu widzenia. Fale opuszczających powierzchnię planety cywilnych statków chroniły się pod osłoną planetarnych pól siłowych. Wszystko wskazywało, że władcy Imperium zdołają się bronić na tyle długo, aby ocalić życie większości obywateli. Gdyby nie zdecydowali się na podjęcie tej decyzji i pozwolili, żeby mieszkańcy pozostali na Bastionie, wcześniej czy później potęga skoncentrowanego ognia Yuuzhan Vongów pozbawiłaby wszystkich życia.

Wyglądało na to, że losy tego etapu bitwy są przesądzone. Saba uwolniła myśli i posługując się Mocą, wysłała je na drugi kraniec systemu, do miejsc, w których wyczuwała obecność żywych istot. Domyśliła się, że największa grupa oznacza załogi dwóch gwiezdnych niszczycieli i wspierającej je grupy mniejszych okrętów. Miniaturowa flota zataczała krąg po przeciwnej stronie gazowego giganta, a kapitanowie zmagali się nie tylko z potężną siłą jego przyciągania, ale także odpierali nękające ataki Yuuzhan Vongów.

Barabelka skupiła się i wbiła spojrzenie w ekran stojącego przed nią monitora. Starała się skoordynować wszystko, co widziała i odczuwała, z widniejącymi na ekranie współrzędnymi rzeczywistych przestworzy. „Cień Jade” był prawdopodobnie jednostką zbyt małą, aby wpłynąć na sytuację w okolicy Bastiona, mógł jednak przechylić szalę bitwy w innym miejscu przestworzy.

- Tam! - oznajmiła chrapliwie w pewnej chwili, pokazując grubym palcem punkt na ekranie monitora. - Tamten rejon! Musimy jednak się pospieszyć. Wpadli w poważne tarapaty!

Jacen wstał i podszedł do ciotki, żeby przekazać jej tę informację. Saba zamknęła oczy, a „Cień Jade”, cały czas lecąc zygzakiem, raptownie przyspieszył. Po kilku następnych sekundach Mara zdołała zgubić pościg i wśliznęła się do nadprzestrzeni, żeby wykonać krótki skok i wyłonić się w sąsiedztwie gazowego giganta. Na krótko w sterowni zapanował błogosławiony spokój.

Jeszcze jedna planeta napadnięta przez Yuuzhan Vongów, pomyślała Barabelka. „Poluj na chwilę obecną”. Poczuła, że wokół jej pokrytego łuskami nadgarstka zaciskają się porośnięte sierścią palce. Otworzyła oczy i zobaczyła, że opuszczone przez Jacena miejsce zajmuje teraz Tekli. Drobna Chadra-Fanka wydzielała fale feromonów, które uspokajały Barabelkę i wprawiały ją w dobry nastrój. Saba wiedziała, że uczennica kalamariańskiej uzdrowicielki zdołała opanować trudną sztukę wydzielania rozmaitych woni, z których tworzyła mieszanki o leczniczych właściwościach, dostosowanych do specyficznego metabolizmu istot różnych ras, ale aż dotąd nie przypuszczała, że do ich grona zaliczali się także Barabelowie.

Może kiedyś zareagowałaby zdumieniem na pomysł, że otuchy będzie jej dodawała istota wyglądająca bardziej jak posiłek niż jak rówieśniczka. Z wdzięcznością westchnęła i pozwoliła, żeby kojąca woń odprężyła ją i przyniosła jej ukojenie. Zaledwie kilka sekund później, stanowczo zbyt wcześnie, wróciła myślami do chwili obecnej.

Cały ekran wypełniała nabrzmiała, żółtopomarańczowa tarcza gazowego giganta. Otaczały go liczne pierścienie i księżyce, jakby chciały zapewnić mu większe bezpieczeństwo. W wielu punktach pierścieni, przez które przelatywały okręty walczących flot, widniały jednak przerwy, a na powierzchni kilku księżyców widać było ciemne plamy w miejscach, gdzie wraki zestrzelonych okrętów roztrzaskały się o powierzchnię. Saba wyczuwała trwogę żyjących pod wieloma warstwami gęstej atmosfery form życia, tworzących kolonie w kształcie ogromnych balonów. Zwierzęta przypominały żyjące na Bespinie wielkie beldony, były jednak zbyt prymitywne, żeby rozumieć znaczenie toczącej się w przestworzach zaciętej bitwy.

„Cień Jade” zatoczył wokół planety szeroki łuk. Wyglądało to, jakby pilot zamierzał staranować pozostałości imperialnej floty, ale rozmyślił się i puścił w pogoń za ogarniętymi żądzą mordu pilotami koralowych skoczków. Mara zmniejszyła odległość dzielącą jej jacht od obu gwiezdnych niszczycieli, o których informowała ją wcześniej Barabelka, i wykonała wokół jednego z większych księżyców gazowego giganta manewr zwany „procą Solo”. Piloci co najmniej kilku koralowych skoczków pomknęli za nią, a ich dovin basale zaczęły wsysać ochronne pola jachtu. O rufowe osłony zaczęły się rozbryzgiwać kule ognistej plazmy; ostrzał trwał, dopóki Maranie dostosowała wektora kursu „Cienia Jade” do trajektorii lotu jednostek imperialnej floty. Dopiero jednak kiedy gwiezdny jacht znalazł się w polu widzenia załóg obu niszczycieli, Mara zaczęła ostrzeliwać oba skoczki seriami niosących zmienną energię laserowych błyskawic. Chwilę później posłużyła się Mocą i posłała ku nim dwie ciemne bomby. Oba skoczki przeistoczyły się w ogniste kule. Kiedy zgasły. Mara ograniczyła szybkość jeszcze bardziej i wyrównała pułap lotu.

- Tu Mara Jade Skywalker, kapitan transportowca Galaktycznego Sojuszu „Cień Jade” - powiedziała. - Wzywam imperialny niszczyciel „Chimera”. Słyszysz mnie, „Chimero?”

Odpowiedź nie nadchodziła. Z głośnika komunikatora systemu łączności podprzestrzennej wydobywały się tylko trzaski zakłóceń.

- Znalazłaś się bardzo daleko od domu, pani kapitan Skywalker - usłyszała w końcu głos pełniącego dyżur oficera łącznościowca.

- Pomyślałam, że wpadnę do was i przekonam się, jak wam leci. chłopcy - odezwała się sardonicznie mistrzyni Jedi. - Z tego co widzę, wnioskuję, że chyba nie najlepiej.

- Bo nie wybrała pani najbardziej odpowiedniej chwili na wizytę. - W głosie mężczyzny brzmiało znużenie. - Chyba nie powinienem się spodziewać, że przyleciała pani do nas na czele potężnej floty, co?

- Obawiam się, że nie, „Chimero”, ale chyba moglibyście więcej wskórać, gdybyście skupili całą uwagę na tamtym krążowniku, który unosi się na tyłach szyku okrętów nieprzyjacielskiej floty - odparła Mara. - Yuuzhan Vongowie mają yammoska na jego pokładzie. Jeżeli uda się wam go zniszczyć, może jeszcze szala zwycięstwa w tej bitwie przechyli się na waszą stronę.

- Yammoska? - powtórzył łącznościowiec, jakby nie wierzył własnym uszom. - Skąd pani to wie?

- Proszę zapytać mnie o to później, kiedy się upewnicie, że miałam rację - odparła Mara.

- Zrozumiałem, pani kapitan Skywalker - dał się w końcu przekonać mężczyzna. - Przekazuję dalej pani informację.

- Zanim to zrobisz, chciałabym porozmawiać z wielkim admirałem Pellaeonem - rzekła Mara.

- Przełączam na mostek, pani kapitan - oznajmił mężczyzna.

Rozległ się cichy trzask i łączność się urwała, ale niespełna minutę później z hangarów niszczyciela wyleciała eskadra gwiezdnych myśliwców typu TIE. Jej piloci ominęli szerokim łukiem gazowego giganta i obrali kurs na odpowiednik krążownika z yammoskiem na pokładzie. Co prawda Yuuzhan Vongowie chwilowo nie atakowali, ale wszystko wskazywało, że krótko przed pojawieniem się „Cienia Jade” trwały zacięte walki. Na kadłubach obu gwiezdnych niszczycieli widniały czarne smugi po celnych strzałach, a w spodzie kadłuba ..chimery” ziała ogromna dziura. Saba zrozumiała, że z wielu przedziałów najniższych pokładów już dawno uleciały w próżnię ostatnie cząsteczki życiodajnej atmosfery. Domyślała się, że członkowie załogi uszkodzonego okrętu walczą o przetrwanie, wyczuwała jednak także gasnące iskierki życia wielu innych istot, wyssanych przez dekompresją w pustkę przestworzy. Nie potrafiłaby powiedzieć, ilu zginęło albo odniosło rany, ale miała pewność, że i jednych, i drugich było wielu.

Z głośnika komunikatora systemu łączności podprzestrzennej wydobył się cichy trzask.

- Jeżeli przyleciała pani tylko po to, żeby powiedzieć mi: „a nie mówiłam”, pani Skywalker, oświadczam, że nie zamierzam rozmawiać na ten temat - odezwał się zwięźle wielki admirał. - To nie jest właściwa pora na…

- Nie przylecieliśmy tu, aby kpić z waszego nieszczęścia, Giladzie – oznajmił Luke i pochylił się nad ramieniem Mary, żeby być bliżej mikrofonu komunikatora. - Podobnie jak ty nie po to walczyłeś, żeby teraz się poddać.

- Oboje Skywalkera wie? No, no - zdziwił się wielki admirał. - Czemu zawdzięczamy ten niezwykły zaszczyt?

- Możesz nazwać to przeznaczeniem albo po prostu szczęściem - odparł Luke. - Tak czy owak, twoje floty ponoszą ciężkie straty. Zechciałbyś nam powiedzieć, co się stało? Zważywszy na rozmiary i potęgę waszej floty obronnej, mógłbym przysiąc, że byliście gotowi odeprzeć każdy atak.

- Zaskoczyli nas - odparł z irytacją Pellaeon. - Z początku radziliśmy sobie całkiem nieźle, potem jednak Vongowie się wycofali. Przypuszczaliśmy, że to nasi obrońcy zmusili ich do odwrotu, ale nieprzyjaciele po prostu usuwali się z drogi.

Mara ze zrozumieniem pokiwała głową.

- Grutchiny? - zapytała.

- Tysiące - przyznał Pellaeon. - Kiedy Yuuzhan Vongowie przełamali w kilku miejscach naszą obronę, przystąpili do walki z nowymi siłami. Od tamtej pory ciągle się wycofujemy.

Na wzmiankę o podobnych do insektów, odrażających stworzeniach Saba nie mogła się powstrzymać od głośnego syku. Podczas wojny z Yuuzhanami roje grutchinów pokonały wiele systemów obronnych. Trudno było żywić nadzieję, że podobny los nie spotkał także obrońców Bastiona.

- Panie admirale - odezwał się mistrz Skywalker. - Nasza propozycja połączenia sił pozostaje nadal aktualna.

- Jakiś czas temu odwiedziła nas twoja siostra i złożyła nam podobną propozycję - odparł Pellaeon, - Sądziłem, że nasi moffowie dali jej wówczas jasno do zrozumienia, iż nie potrzebujemy waszej pomocy.

- Gdzie są w tej chwili ci moffowie, Giladzie? - zainteresował się Luke.

Saba zauważyła, że wielki admirał się zawahał. Był dumnym dowódcą, to prawda, ale miał także dość zdrowego rozsądku, aby zrozumieć, kiedy mogłaby mu się przydać taka pomoc… choćby nawet miała spowodować uszczerbek w jego dumie.

- Dobrze, Skywalker - odezwał się po chwili przywódca Imperium. - Porozmawiamy o tym potem, jeżeli jeszcze będzie jakieś potem. O ile dobrze słyszałem, przekazaliście nam pewien namiar, który mógłby przechylić szalę tej bitwy na naszą korzyść. Jeżeli naprawdę uda się nam pokonać wroga, połączymy się z pozostałymi okrętami floty w przestworzach Yagi Mniejszej. Cywilni uchodźcy kierują się na Muunilinst, podejrzewamy jednak, że Vongowie podążą za nami, choćby tylko dlatego, aby nie pozwolić nam się przegrupować. Jeżeli znajdziecie się tam wcześniej niż my, postarajcie się skontaktować z panią komandor Arien Yage z fregaty „Mężobójca”. Służyła pod moimi rozkazami na „Chimerze” i jeżeli przeżyła napaść na Bastion, z pewnością was wysłucha.

- Zrozumieliśmy. - Mara i Luke wymienili znaczące spojrzenia. – Życzymy powodzenia.

Wielki admirał przerwał połączenie. Na mostku „Cienia Jade” zapanowała względna cisza. Pierwszy zdecydował się ją przerwać Jacen, żeby wyrazić słowami, co wszyscy i tak dobrze rozumieli.

- Musiało do tego dojść - oznajmił. - Wiedzieliśmy, że to nie uniknione, chociaż oni sądzili, że nie mamy racji.

- To jeszcze nie powód, żebyśmy mieli ich obwiniać albo siedzieć z założonymi rękami - odezwał się Luke z lekką dezaprobatą. Świadomość śmierci tylu osób wprawiała go w przygnębienie, tak samo jak jego towarzyszy.

- Żałuję, że nic więcej nie możemy dla nich zrobić - mruknęła Tekli.

- Jeżeli nie wyczarujemy dla nich gwiezdnej floty, lepiej niczego nie żałować - odezwała się Mara, rzucając na nią przelotne spojrzenie. - Mieli okazję przyłączyć się do nas, ale z niej nie skorzystali. Założę się, że Yuuzhan Vongowie pozostawili ich w spokoju, doskonale wiedząc, że dostojnicy Imperium nie zechcą skorzystać z naszej propozycji… i że nie przyłączą się do nas, jeżeli nikt ich nie sprowokuje. Yuuzhańscy szpiedzy na pewno donieśli, że Imperium oswoiło się z tym, co wydarzyło się na Ithorze. Yuuzhan Vongowie zaczekali więc, aż obrońcy dojdą do przekonania, że wrogowie postanowili zostawić ich w spokoju. Dopiero kiedy upłynęło dość czasu i czujność Imperium osłabła, napadli na nich wszystkimi rezerwami, jakie mogli ściągnąć bez obawy osłabienia obrony innych planet. Właśnie tak postąpiłabym na ich miejscu. Gdybym chciała się pozbyć irytującego, chociaż niezbyt wielkiego zagrożenia, zmiażdżyłabym Imperium wszystkimi siłami, jakie udałoby mi się skierować w tak odległy zakątek galaktyki. Później zaś, kiedy byłoby po wszystkim, skierowałabym te rezerwy w inne miejsce, w którym miałaby się rozegrać decydująca bitwa. Gdybym to uczyniła dostatecznie szybko, nikt by nawet nie zauważył zniknięcia rezerwowej floty.

- Jeżeli Imperium zdoła się otrząsnąć po tej klęsce, może się okazać dla Yuuzhan Vongów czymś więcej niż tylko niewielkim zagrożeniem - dodał Luke. Cofnął się, żeby umożliwić żonie dostęp do urządzeń kontrolnych. - Jak się nazywa tamten drugi gwiezdny niszczyciel? - zapytał. - Czy ktoś go rozpoznaje?

- Sprawia wrażenie poważnie uszkodzonego, ale to prawdopodobnie „Zwierzchnik” - odparła Mara.

- Yuuzhan Vongowie nie zamierzają pozwolić, żeby oba kręciły się tu bez końca - oznajmił Luke.

- Możemy się tylko domyślać, ile czasu jeszcze zdołają się trzymać - rzekła Mara, zwracając się do Luke’a. - Zapewne Pellaeon zdoła sobie jakoś poradzić, zwłaszcza gdyby udało mu się wyeliminować z walki yammoska. Jeżeli jednak Vongowie wezwą posiłki, jego okręty spadną na powierzchnię tamtego księżyca w postaci gradu metalowych szczątków.

- A my z nimi, jeśli natychmiast stąd nie odlecimy - zauważył mistrz Skywalker.

Nie uśmiechało mu się przekazanie decyzji, jaką musiał podjąć, ale nie miał innego wyboru. Saba domyślała się, że bardzo chciałby pozostać i skierować „Cień Jade” na pomoc wycofującym się z Bastiona imperialnym siłom zbrojnym. Z drugiej strony powinien także myśleć o celu wyprawy. Musiał odnaleźć Zonamę Sekot. Gdyby pozwolił Yuuzhan Vongom zniszczyć jacht, nigdy by nie osiągnął głównego celu.

Na myśl o ucieczce z pola bitwy i porzuceniu następnej planety na pastwę Yuuzhan Vongów Saba poczuła w szponach dziwne świerzbienie. Wszystko w niej buntowało się na myśl, że trzeba pozostawić Bastion swojemu losowi i kontynuować wyprawę do Nieznanych Rejonów galaktyki, musiała się jednak pogodzić z tą myślą.

Usłyszała w pewnej chwili, że mistrz Skywalker ciężko westchnął.

- Spotkamy się z nimi w przestworzach Yagi Mniejszej - zdecydował.

- To od dawna ulubione miejsce spotkań - dodała Mara.

- Czy zdołasz nas uchronić przed wpadnięciem w grawitacyjną studnię gazowego giganta? - zainteresował się jej mąż.

- Naturalnie - odparła bez wahania Mara. - Nawet z zawiązanymi oczami latam lepiej niż te bliznogłowe pokraki.

- Więc bierz się do roboty - polecił mistrz Skywalker.

- Lepiej się przypnijcie - ostrzegła Mara. - To nie będzie miało nic wspólnego ze spacerkiem, jaki nam obiecywano.

Saba pozwoliła, żeby oboje Skywalkerowie zajęli się pilotowaniem „Cienia Jade”, przeszła do pomieszczenia dla pasażerów i przypięta się do fotela. Blada jak ściana Danni Quee, która spędziła cały czas w absolutnym milczeniu, siedziała na fotelu po prawej stronie Barabelki obok Jacena i Tekli. Wszyscy czworo zajmowali te same miejsca od początku wyprawy. Mimo zapewnień Mary, byli przygotowani na wszystkie możliwe niespodziewane przygody. Na wszelki wypadek, ilekroć wyskakiwali z nadprzestrzeni - a nawet podczas dłuższych skoków, ze względu na nieustanne zagrożenie, jakie stanowiły interdykcyjne miny Yuuzhan Vongów podróżowali bezpiecznie przypięci do foteli.

Teraz, kiedy taki wypadek się wydarzył. Saba czuła, że ogarniają dobrze znany niepokój. Polowanie się rozpoczęło, pozostawało tylko upewnić się, że ofiara straciła życie, bo inaczej myśliwy mógłby się nie najeść. Nie zdecydowała jeszcze, kto jest myśliwym, a kto ofiarą; Yuuzhan Vongowie czy Imperium. Niewiele słyszała o wielkim admirale, wiedziała jednak, że Pellaeon nie zalicza, się do osób, które pozwoliłyby urządzać na siebie polowanie. Niewątpliwie potrafił zaskoczyć wielu niedoszłych myśliwych, w ostatniej chwili rzucając się na nich z wyszczerzonymi zębami, może więc i tym razem sprawić im niemiłą niespodziankę.

„Cień Jade” leciał przez nadprzestrzeń w kierunku wyznaczonego punktu zbornego. Saba nie mogła się pozbyć natrętnej myśli, że nawet najostrzejsze zęby może przytępić upływ czasu.

Kiedy „Cień Jade” wyłonił się z nadprzestrzeni na tyle daleko od Yagi Mniejszej, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń, Jacen przeniósł się na fotel nawigatora. Wiedział, że planeta słynie ze służących Ruinom Imperium gwiezdnych stoczni. Wpatrując się w ekrany monitorów, z podziwem obserwował widoczne na orbicie gigantyczne konstrukcje. Przytłaczały ogromem nawet krążący wokół planety samotny mały księżyc. Do konstruowania nowych okrętów nieustannie powiększającej się gwiezdnej floty wykorzystywano wszystko, począwszy od mikrospawarek, skończywszy na całkowicie zautomatyzowanych piecach do przetapiania rud metali. W objęciach misternych konstrukcji jednej stoczni unosiły się dwa na wpół ukończone gwiezdne niszczyciele. W innych budowano frachtowce, fregaty, holowniki i gwiezdne myśliwce typu TIE. Ze stanowiska do badania jednostek napędowych w pobliżu jeszcze innej stoczni wydobywały się błyski o różnych barwach tęczy. Jacen domyślił się, że właśnie tam gwiezdne okręty i statki przechodzą ostatni e próby przed wcieleniem do czynnej służby.

Gdy „Cień Jade” pojawił się w przestworzach Yagi Mniejszej, pozycje na orbicie wokół planety powoli zajmowały okręty broniącej dotąd przestworzy Bastiona i sąsiedniego Muunilinsta imperialnej floty. Ich dowódcy, chociaż zgnębieni koniecznością opuszczenia stoli i taktycznego odwrotu, byli jednak gotowi dalej toczyć walkę. Pierwsi spośród tych, którzy ocaleli, cumowali właśnie swoje jednostki do orbitalnych platform obronnych Golan III, a kapitanowie ciężej uszkodzonych okrętów kierowali je bezpośrednio do remontowych stoczni. Wkrótce jednak zabrakło dla nich miejsc w dokach. Gwiezdnych stoczni Yagi Mniejszej nie zaprojektowano z myślą o równoczesnym obsługiwaniu wszystkich okrętów imperialnej floty, chociaż po zaskakującym ataku Yuuzhan Vongów liczyła ona teraz o wiele mniej jednostek.

W pewnej chwili dalekosiężne sensory „Cienia Jade” wykryły, że w przestworzach Yagi Mniejszej pojawiły się trzy przybyłe prosto z Bastiona gwiezdne niszczyciele, żaden jednak nie był „Chimerą” ani „Zwierzchnikiem”. Coraz bardziej zniecierpliwiony Jacen czekał na jakąkolwiek wiadomość od Gilada Pellaeona. Jeżeli wielki admirał stracił życie w wyniku bitwy o Bastion, miody Solo wolał nie oceniać szans przekonania pozostałych przy życiu dostojników Imperium, aby połączyli siły. Przypominał sobie, że Pellaeon bywał często jedyną osobą kierującą się zdrowym rozsądkiem. To właśnie on przekonywał podwładnych o konieczności rezygnacji ze ścisłej izolacji. Z pewnością nikt oprócz niego nie zdołałby namówić dumnych moffów, aby przyłączyli się do Galaktycznego Sojuszu.

- Jak długo będziemy na niego czekali? - zapytała siedząca za plecami Jacena Danm Quee na tyle cicho, żeby go nie przestraszyć. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Wprawdzie Mara starała się im wmówić, że umknęli z przestworzy Bastiona bez trudu, ale Jacen nie dał się przekonać. Dobrze wiedział, jak niewiele brakowało, żeby stracili tam życie, a Danni była wystarczająco wrażliwa na oddziaływanie Mocy, żeby się tego domyślać. Prawdę mówiąc, dotychczasowa podróż z Kalamara na drugą stronę opanowanych przez Yuuzhan Vongów przestworzy mogła przyprawić wszystkich o rozstrój nerwowy. Jacen uważał kiedyś, że po dotarciu do Ruin Imperium będą się mogli czuć bezpieczni, ale jego nadzieję rozwiał zaskakujący atak Yuuzhan Vongów na Bastion.

 

- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia - powiedział - wiem jednak, że Gilad Pellaeon nie sprzeda tanio skóry. Jeżeli zdoła się stamtąd wyrwać, z pewnością przyleci.

 

Nagle w sterowni jachtu rozległ się alarmowy sygnał ostrzegający o zbliżaniu się innej jednostki. Jacen zaczął się przysłuchiwać, co mówi jego ciotka. Mara wyjaśniała dowódcy eskadry gwiezdnych myśliwców typu TIE, który zauważył krążący po bardzo odległej orbicie „Cień Jade”, kim są i co robią. Chociaż się tego podświadomie spodziewał, młody Solo nie usłyszał wrogości w głosie dowódcy imperialnej eskadry. Brzmiała w nim ulga, że „Cień Jade” nie jest zwiadowczą jednostką Yuuzhan Vongów, wysłaną na przeszpiegi w celu zbadania przestworzy Yagi Mniejszej przed planowaną inwazją.

Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, przypomniał sobie Jacen. Powoli zaczynał się odprężać. Nawet jeżeli Gilad Pellaeon nie przeżył bitwy i nie przyleci na umówione spotkanie, emisariusze Galaktycznego Sojuszu mogli przynajmniej się spodziewać, że zostaną potraktowani jak sprzymierzeńcy.

Ulga trwała jednak bardzo krótko. W następnej chwili obudził się do życia odbiornik komunikatora systemu łączności podprzestrzennej.

- Wzywam nieupoważniony statek przedstawiający się jako „Cień Jade” - odezwał się męski gardłowy głos. Jacen nie słyszał w nim nic oprócz nadgorliwości. - Proszę się zgłosić natychmiast.

- Tu „Cień Jade” - zameldowała Mara. - O co chodzi tym razem?

- Jesteście proszeni o podanie celu przybycia i zamiarów, a także o przygotowanie się na przyjęcie oddziału abordażowego - odparł mężczyzna.

- Co takiego?! - wybuchła Mara. - Przybywamy w pokojowych zamiarach.

- To się jeszcze zobaczy - burknął jej rozmówca. - Natychmiast wykonajcie polecenie, bo inaczej przejmiemy kontrolę nad jednostkami napędowymi waszego statku.

- Chciałabym zobaczyć, jak to zrobicie - parsknęła mistrzyni Jedi. - Z kim właściwie rozmawiam? Jaki idiota cię tu przysłał?

- Jestem kapitanem, nazywam się Keten i reprezentuję moffa Flennica, władcę Yagi Mniejszej - odparł mężczyzna. - Wdarliście się do przestworzy Imperium i jeżeli nie zastosujecie się do obowiązujących tu przepisów, zostaniecie ostrzelani.

Właśnie czegoś takiego Jacen mógł się spodziewać po imperialnych dostojnikach. Wrócił do sterowni i stwierdził, że Luke i Mara zastanawiają się, jak odpowiedzieć na żądania kapitana. Spojrzał przez transpastalową owiewkę jachtu i zobaczył zajmujący pozycję na tej samej orbicie uzbrojony imperialny transportowiec. Towarzyszyło mu dwanaście myśliwców typu TIE.

- Co zamierzasz zrobić? - zapytał mistrz Skywalker, zwracając się do żony.

Mara nie była pewna.

- Jeszcze nie wiem - wyznała. - Muszę mieć trochę czasu, żeby się zastanowić.

- Ale nie mamy czasu, moja droga - przypomniał Luke.

- Nie widzę, w czym problem - wtrącił się Jacen. - Zaprośmy ich na pokład. Nie mamy przecież niczego do ukrycia.

Luke kiwnął głową.

- Ma rację, Maro - powiedział. - A poza tym to byłby znakomity gest dobrej woli.

Dzięki poparciu wuja Jacen poczuł się jak uskrzydlony, Mara nie sprawiała jednak wrażenia przekonanej. Przeciwnie, uznała pomysł za niedorzeczny.

- Znam ludzi pokroju Flennica - zapewniła. - Kiedy postawi stopę na pokładzie „Cienia Jade”, będzie miał w sercu urazę większą niż gwiezdny superniszczyciel. Gdybyśmy im na to pozwolili, harowali byśmy do końca życia w najciemniejszym zakamarku jednej z gwiezdnych stoczni.

- To mogłoby nie potrwać długo, jeżeli i w te strony zawitają Yuuzhan Vongowie - zauważył cierpko mistrz Skywalker.

- Proszę natychmiast o odpowiedź - odezwał się znów kapitan. - W przeciwnym razie będziemy zmuszeni przystąpić do akcji.

Mara uśmiechnęła się lekko. Wpadł jej do głowy pewien pomysł.

- Mamy na pokładzie kilkoro Jedi - przypomniała. - Jeżeli zgodzimy się na przybycie Ketena, możemy zaraz mieć problem z głowy. Doskonale pana rozumiemy, kapitanie - powiedziała do mikrofonu komunikatora. - Mamy wprawdzie niewiele miejsca dla pasażerów, ale z przyjemnością powitamy pana na pokładzie. Kiedy przekona się pan na własne oczy, że…

Keten przerwał jej pogardliwym parsknięciem.

- Chyba nie sądzi pani, że osobiście tam się zjawię? - powiedział. – Wolałbym wepchnąć głowę w głąb dyszy wylotowej jednostki napędowej, niż narażać się na umysłowe sztuczki waszych Jedi. Nic z tego. Wysyłam na pokład waszego statku automaty wartownicze typu MarkY.

Mara zaklęła cicho.

- Cóż, diabli wzięli mój pomysł - mruknęła wyraźnie zawiedziona.

- Nie możesz go winić za to, że jest podejrzliwy - odezwał się Jacen. - W końcu sama zamierzałaś posłużyć się „umysłowymi sztuczkami naszych Jedi”.

Jego wuj westchnął.

- Nie bardzo możemy teraz to odwołać - powiedział. - Sami się zgodziliśmy na przyjęcie oddziału abordażowego.

W tej samej chwili znów rozległ się pisk komunikatora. Jacen zauważył, że w ich kierunku nadlatuje imperialny okręt.

- Tu komandor Yage z pokładu „Mężobójcy” - odezwała się jakaś kobieta. - Kapitanie Keten, proszę się wycofać. Skoro pan się boi, sama wejdę na pokład tego jachtu.

- Ale, pani komandor… - zaczął Keten.

- Czy muszę panu przypominać, kapitanie, że w obecnej sytuacji jestem pańską zwierzchniczką? - przerwała ostro Yage. - Rozkazuję się wycofać i spodziewam się, że wykona pan mój rozkaz bez chwili zwłoki.

Zapadła długa cisza. Widocznie Keten się zastanawiał, co powiedzieć.

- Uznaję pani zwierzchnictwo, pani komandor, i wykonam pani rozkaz - odparł w końcu. - Proszę jednak odnotować, że składam formalny protest.

- Rejestruję pański protest, kapitanie - oznajmiła kobieta. - Yage przerywa połączenie.

Piloci uzbrojonego transportowca i eskortującej go eskadry gwiezdnych myśliwców typu TIE opadli na niższą orbitę i pozwolili, żeby załoga „Cienia Jade” przygotowała się na przyjęcie nowych gości.

- Proszę o zgodę na cumowanie, „Cieniu Jade” - odezwała się przez komunikator komandor Yage.

- To ta osoba, z którą polecił nam się skontaktować Pellaeon - przypomniał Luke żonie.

- To nie najlepsza rekomendacja - stwierdziła szeptem Mara. - Niestety na razie musi nam wystarczyć. - Znów odwróciła się do mikrofonu komunikatora. - Proszę zrównać się z nami i wysunąć pępowinę, pani komandor - dodała głośno. - Z radością powitamy panią na pokładzie.

Jacen opuścił sterownię jachtu, żeby przygotować śluzę. Ze względu na dodatkowe wyposażenie, żywność i sprzęt, jakie musieli zabrać na wyprawę, na pokładzie „Cienia Jade” nie było zbyt wiele wolnego miejsca. Jacht miał tylko pięć wygodnych kabin, świetlicę, niewielką kuchnię i salon, w którym mogli zgromadzić się wszyscy pasażerowie. Mostek i salon miały romboidalny kształt i wyglądały jak diamenty na nitce poprowadzonego po obwodzie jachtu centralnego korytarza. Wiąz głównej śluzy i wiodące do niego ślepe drzwi znajdowały się po stronie sterburty.

Przechodząc przez świetlicę, Jacen spotkał idącą w przeciwną stronę Danni Quee.

- Wszystko w porządku? - zapytała badaczka, korzystając z okazji, że może zamienić z nim kilka słów.

- Bardziej niż kiedykolwiek - odparł beztrosko młody Solo. - Idę powitać przedstawicielkę tubylców.

W wyjściu na główny korytarz zawahał się i odwrócił głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na jasnowłosą kobietę. Dotąd Danni nie miała okazji pomóc w czymkolwiek, nic dziwnego, że wyglądała i zachowywała się dość niespokojnie.

- Masz ochotę mi towarzyszyć? - zapytał Jacen.

Zaniepokojenie na twarzy Danni przerodziło się w pełen wdzięczności uśmiech. Zawróciła i podążyła za nim zadowolona, że nareszcie może się na coś przydać. Kiedy dotarli do śluzy, Jacen jeszcze raz się upewnił, że u jego pasa wisi rękojeść świetlnego miecza… na wypadek gdyby pani komandor Yage nie okazała się osobą równie rozsądną, jak zaręczał Pellaeon. Kątem oka dostrzegł, że Danni go obserwuje. Widząc, że dziewczyna jest zdenerwowana, odwrócił się do niej.

- Nic ci nie jest? -zapytał.

Młoda kobieta pokręciła głową.

- Dlaczego zawsze daję się namówić na udział w takich przedsięwzięciach, Jacenie? - zapytała.

Jacen zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał nad odpowiedzią.

- Nie przypominam sobie, żebym cię do czegoś namawiał - odezwał się w końcu. - Myślałem tylko, że może chciałabyś pójść ze mną i powitać…

- Nie chodziło mi o to - przerwała Danni. - Miałam na myśli… całą wyprawę.

Jacen dopiero teraz zrozumiał, o co chodzi.

- Tubylcy mogą nie być tacy okropni, jak ci się wydaje - powiedział z uspokajającym uśmiechem.

Danni wzruszyła ramionami.

- Nigdy przedtem nie spotkałam się z funkcjonariuszami Imperium - wyznała. - Nie zapomniałam jednak historii, jakie opowiadali mi rodzice. - Urwała i przeniosła nerwowe spojrzenie z klapy śluzy na twarz Jacena. - Ale przecież wszyscy nie mogą być potworami, prawda?

- Nie. To ludzie, Danni. Tacy sami jak my. - Młody Solo oparł się o przegrodę obok niej, zadowolony, że mogą spędzić kilką spokojnych chwil tylko we dwoje. - Wiesz, czasami się zastanawiam, jak to będzie, kiedy ta wojna wreszcie się skończy. Jak sądzisz, czym będziemy się zajmowali, kiedy nie każą nam robić tego, co teraz robimy?

- Przypuszczam, że tym co dawniej, zanim wszystko się zaczęło - odparła młoda uczona.

Jacen cicho się roześmiał.

- Ta wojna trwa tak długo, że zaczyna mi się zacierać w pamięci wszystko, czym się zajmowałem, zanim pojawili się Yuuzhan Vongowie - powiedział. - Coraz trudniej mi jest przypomnieć sobie, jak było przed inwazją.

- Może to właśnie dobrze? - zapytała Danni. - Dzięki temu łatwiej nam będzie zerwać z przeszłością. Gdybyśmy zdołali namówić Imperium do przyłączenia, Galaktyczny Sojusz stałby się naprawdę czymś wyjątkowym. Kto wie, może galaktyka rzeczywiście się zjednoczy?

- Wszystko pięknie - odezwał się Jacen - ale mnie bardziej interesuje to, co ja będę robił, a nie to, co przydarzy się galaktyce.

- Będziesz robił to, co najlepiej potrafią robić Jedi - odparła młoda kobieta.

Jacen spojrzał na nią i zamilkł na kilka chwil.

- To znaczy? - zapytał w końcu.

- To znaczy, że będziesz wpadał w tarapaty - wyjaśniła Danni. Ciągle jeszcze sprawiała wrażenie zdenerwowanej, ale zmusiła się do uśmiechu.

Jacen także się uśmiechnął, rad, że zdołał chociaż trochę poprawić jej samopoczucie.

- Równie dobrze mógłbym osiąść gdzieś i wieść spokojne życie - powiedział. - Poświęcić czas na rozmyślania. A tematów mi nie brakuje. Wystarczy na całe życie, a może nawet na dwa.

- Mógłbyś się poczuć strasznie samotny - stwierdziła Danni.

- To prawda, mógłbym - przyznał Jacen. Chciał z tego zażartować, ale kiedy ich spojrzenia się spotkały, uświadomił sobie, że nie potrafi odwrócić wzroku.

- Jacenie? - usłyszał nagle wydobywający się z komunikatora głos Mary.

- Tak? - zapytał, odruchowo się prostując, - Jestem na miejscu.

- Jeszcze dziesięć sekund - oznajmiła mistrzyni Jedi. - Rozbroję zewnętrzny właz, kiedy rękaw wypełni się powietrzem.

Kilka sekund później w pomieszczeniach jachtu rozległ się metaliczny łoskot. Jacen domyślił się, że to pilot imperialnego transportowca uszczelnił łączący oba gwiezdne statki rękaw cumowniczy. Kiedy dźwięk umilkł, ciśnienie w komorze śluzy zaczęło wolno rosnąć i po następnej minucie młody Solo usłyszał cichy syk. Zrozumiał, że uszczelka zewnętrznego włazu puściła i klapa się otworzyła.

Zerknął na Danni. Miała minę osoby zdecydowanej na wszystko. Bez śladu zniknął malujący się na niej jeszcze przed chwilą niepokój. Zauważył, że kiedy ze śluzy wyłoniło się troje ludzi w imperialnych mundurach, Danni zdwoiła czujność i zesztywniała. Na czele trójki szła czterdziestokilkuletnia krępa kobieta. Miała czarne włosy, starannie zwinięte i spięte w niewielki kok z tyłu głowy. Jacen domyślił się, że to pani komandor Yage. Bez trudu odgadł także, że idący tuż za nią dwaj mężczyźni z gotowymi do strzału karabinami blasterowymi są jej osobistymi ochroniarzami.

- Witajcie na pokładzie „Cienia Jade” - odezwał się uprzejmie, robiąc krok w ich stronę. Przedstawił się, potem Danni, lecz przezornie nie wyciągnął ręki na powitanie. Yage tylko kiwnęła głową, ale nie przedstawiła towarzyszących jej żołnierzy. - Chcielibyśmy podziękować za pomoc w załagodzeniu tamtego konfliktu.

- Nie ma za co - odparła pani komandor. - Zawsze uważałam, że nie warto tracić czasu na zbędne formalności. Nie przepadam także za nadętymi ważniakami pokroju tego idioty, Ketena. - Uśmiechnęła się z przymusem. - Naturalnie, to moja prywatna opinia.

- Oczywiście. - Jacen zaprosił gości do świetlicy, w której czekali już Mara i Luke. Trochę z boku stały także Saba i Tekli. Na widok ogromnej Barabelki ochroniarze Yage napięli mięśnie i unieśli odrobinę wyżej lufy karabinów. Jacen odgadł, że pani komandor Yage też jest zaskoczona, ale z pewnością była zbyt doświadczoną dyplomatką, aby okazać niepokój. Saba wydała gardłowy pomruk i imperialni żołnierze opuścili lufy blasterów.

Kiedy przedstawiano jej obie obce istoty, Yage kiwnęła uprzejmie głową, ale od razu przeniosła spojrzenie na Luke’a i jego żonę.

- A więc w końcu udało mi się spotkać legendarnych Skywalkerów - oznajmiła, podchodząc i ściskając im dłonie. - Wiele o was słyszałam.

- Pewnie same kłamstwa - odparła beztrosko Mara, uprzejmie się uśmiechając.

- Mam nadzieję, że nie - stwierdziła Yage. - Gilad ma o was bardzo wysokie mniemanie.

- Może pani wie, czy wielki admirał Pellaeon powrócił już z przestworzy Bastiona? - zainteresował się Luke.

Po twarzy pani komandor przemknęła chmurka niepokoju.

- Obawiam się, że po ataku Yuuzhan Vongów w szeregi Wywiadu Floty wkradło się okropne zamieszanie - oznajmiła.

- Czy dowiedziała się pani, jakim cudem nieprzyjaciele zdołali wam zadać tak szybko poważne straty?

- Nie musiałam się dowiadywać - odparła kobieta. - Wiedziałam już wcześniej. Wstyd przyznać, ale napastnicy po prostu nas zaskoczyli. Nasi szpiedzy donosili, że lecąca w naszą stronę armada Yuuzhan Vongów nie kieruje się do nas, ale na Nirauan, nasi wywiadowcy nie byli jednak tak niezawodni, jak się nam wydawało. Mimo to powinniśmy się byli przygotować. Każdy, kto miał choć odrobinę oleju w głowie, musiał zrozumieć, że nasza doktryna wojskowa po prostu nie ma sensu. Nie było absolutnie powodu przypuszczać, że skoro Yuuzhanie nie zaatakowali nas wcześniej, to zapewne nigdy się na to nie odważą. Naszego bezpieczeństwa nie zwiększyła także odmowa przyłączenia się do reszty galaktyki. Takie postępowanie nie powstrzymało Yuuzhan Vongów przed napaścią na Huttów, dlaczego więc mieliby zrezygnować z inwazji na nas?

- Cóż, chyba płacicie cenę za krótkowzroczność członków waszej rady - odezwała się Mara.

- Może teraz moffowie zechcą okazać więcej rozsądku - dodał Jacen.

Yage odwróciła głowę i spojrzała na niego.

- Tak uważasz? - zapytała. - Zorientowałeś się chyba, co sądzi o was moff Flennie. Może zechce stawić opór Yuuzhanom, ale przenigdy nie zgodzi się przyłączyć do osób, które obarcza winą za upadek Imperium. - Popatrzyła po twarzach gospodarzy i w końcu zatrzymała wzrok na obliczu mistrza Skywalkera. - To dlatego tu przylecieliście, prawda? Żeby jeszcze raz spróbować nas nakłonić, abyśmy się do was przyłączyli? Zawarliśmy z wami traktat. Czego jeszcze od nas chcecie?

- Prawdę mówiąc, najbardziej zależy nam, żeby Imperium stało się częścią Galaktycznego Sojuszu, ale o możliwości i ewentualnych szczegółach takiego porozumienia mogą podyskutować później przedstawiciele legalnej władzy - odparł Luke. - Na razie, zanim wyruszymy w dalszą drogę, chcielibyśmy wam pomóc, a także prosić was o pomoc…

- Poradzimy sobie i bez waszej pomocy - ucięła lodowatym tonem Yage. Może i miała więcej taktu niż Keten, ale w jej glosie też brzmiała imperialna duma. - Jesteśmy gotowi dalej z nimi walczyć.

- Nie pokonacie ich, stosując dotychczasowe techniki walki - ostrzegła Mara. - Zniweczenie przewagi, jaką zapewniały im yammoski, zajęło naszym najtęższym umysłom sporo czasu. Możemy zapoznać was z naszymi technikami…

- Czego oczekujecie w zamian? - przerwała pani komandor, ironicznie się uśmiechając.

- Zupełnie niczego - zapewnił mistrz Skywalker. - Nie jestem dyplomatą, pani komandor. Jestem Jedi. Obchodzi mnie tylko pokój i życie. Nie zataiłbym czegoś, aby zbić na tym polityczny kapitał. Moje zadanie polega na ratowaniu życia wszędzie, gdzie to tylko możliwe.

Jacena wzruszyły słowa wuja i byłego nauczyciela. Zgadzały się z nową filozofią Jedi, jaką starał się sformułować. Komandor Yage nie sprawiała jednak wrażenia przekonanej. Uniosła sceptycznie brew i spojrzała na mistrza Skywalkera.

- A życie Yuuzhan Vongów się nie liczy, Jedi? - zapytała.

Luke nie wyglądał na urażonego.

- Yuuzhanie to agresorzy, a nasza pomoc nie gwarantuje ich pokonania - powiedział. - Od was zależy, co zrobicie z tą informacją.

- Gdyby to ode mnie zależało, wykorzystałabym ją z radością - oznajmiła pani komandor. - Teraz jednak, kiedy Pellaeon wypadł z gry, szansę zaakceptowania waszej propozycji zmalały właściwie do zera. Nasi twardogłowi zawsze twierdzili, że Imperium w dniach największej chwały rozprawiłoby się z Yuuzhanami bez trudu. Obwiniają was, że osłabiliście naszą potęgę i w ten sposób przyczyniliście się do naszej klęski. Jeżeli mamy zostać pokonani, umrzemy z dumnie podniesioną głową. - W jej głosie zabrzmiało rozgoryczenie. - Od przylotu ostatnich uchodźców z Bastiona upłynęło sporo czasu. Sądzimy, że przybyli wszyscy, którym udało się ocalić życie. Gdyby Gilad przeżył, z pewnością by tu przyleciał. Skoro go nie ma, to… na waszym miejscu nie liczyłabym na jego pomoc. W świetlicy „Cienia Jade” zapadła ponura cisza. - A więc powinniśmy opracować alternatywny plan - odezwał się w końcu Luke. - Musimy porozmawiać z Flennikiem, nawet jeżeli nie jest gotów nas wysłuchać. Czy mogłaby pani pomóc się z nim skontaktować, nie przekazując nas w ręce osobników pokroju Ketena? Yage zacisnęła wargi i zaczęła się zastanawiać.

- Mogłabym spróbować - orzekła w końcu. - Teraz, kiedy przeciwnicy przyłączenia do Galaktycznego Sojuszu nie muszą się liczyć z opinią Gilada, z pewnością będą śmielej przekonywać o słuszności swoich racji. Przypominam także, że po atakach na Bastion i Muunilinst Radę Moffów ogarnął chaos, nie zdziwcie się więc, dlaczego nie mogę wam nic zagwarantować… - Urwała na dźwięk komunikatora. - Przepraszam na chwilkę - powiedziała.

Odwróciła się, żeby zamienić z rozmówcą kilka słów. Jeszcze zanim Jacen zobaczył jej twarz, domyślił się, że wydarzyło się coś złego. Wyczuwał napływającą od niej falę silnych emocji.

- Co się stało? - zapytał, kiedy Yage przypięła komunikator do pasa.

- To mój zastępca z pokładu „Mężobójcy” - powiedziała. - Właśnie przyleciał z Bastiona wahadłowiec pełen rannych, jakich udało się zabrać z pokładu „Chimery” - Nie kryjąc niepokoju, przeniosła spojrzenie na mistrza Skywalkera. - Na pokładzie był także Gilad dodała.

- To chyba dobra wiadomość, prawda? - zapytał Jacen.

Kobieta pokręciła głową.

- Wcale nie - oznajmiła. - Zapadł w śpiączkę. Wygląda na to, że nie przeżyje.

Dzień przed planowanym odlotem „Sokoła Millenium” na wyprawę, która miała na celu łatanie dziur w sieci telekomunikacyjnej łączności Galaktycznego Sojuszu, w odwiedziny do Tahlri przyszła matka Anakina. Jacen i pozostali odlecieli dwa dni wcześniej i młoda kobieta czuła, że w jej życiu powstała straszliwa pustka. Odkąd się dowiedziała, że miała brać udział w tamtej wyprawie, czuła się, jakby wszystkich zawiodła. Była pewna, że odzyskując powoli zdrowie w prowadzonej przez mistrzynię Cilghal izbie chorych, w najmniejszym stopniu nie przyczynia się do wygrania wojny. Wprawdzie Jaina wpadała do niej, ilekroć mogła, ale sprawiała wrażenie zbyt pochłoniętej przygotowaniami Bliźniaczych Słońc do odlotu, żeby mogła sobie pozwolić na częstsze odwiedzanie chorej przyjaciółki. Naturalnie siostra Anakina twierdziła, że to żaden problem i że nie ma nic przeciwko spędzaniu z nią czasu, Tahiri jednak odczuwała wyrzuty sumienia, że odrywają od ważniejszych spraw, i bez tego sprawiała jej wystarczająco wiele kłopotów.

Kiedy więc kalamariańska pielęgniarka oznajmiła Tahiri, że z wizytą wpadnie sama księżniczka Leia, młoda kobieta była bardziej niż trochę zdumiona… i równie zakłopotana.

- Jak się czujesz? ~ zapytała matka Anakina.

Przysunęła stołek i usiadła obok jej łóżka. Wpadające przez otwarte okno złocistopomarańczowe promienie zachodzącego kalamariańskiego słońca wyraźnie oświetlały twarz kobiety w średnim wieku. Linie widoczne na twarzy księżniczki powstały od śmiechu, życzliwości i współczucia. Nietrudno było się domyślić, dlaczego tak bardzo pokochał ją Han Solo. Leia była wciąż jeszcze piękną kobietą, a w jej twarzy najbardziej wyróżniały się oczy. Ilekroć Tahiri w nie patrzyła, odnosiła wrażenie, że wpatruje się w nią Anakin.

- Dziękuję, całkiem nieźle - skłamała. Zamrugała, żeby powstrzymać Izy napływające do oczu.

Leia spojrzała na nią z wyrzutem, jakby zamierzała udzielić jej przyjacielskiej nagany.

Tahiri zrezygnowała i nawet lekko się uśmiechnęła.

- No dobrze - powiedziała. - To prawda, że dawniej czułam się o wiele lepiej, ale to chyba tylko kwestia wyczerpania. Nie miałam siły nawet na niewinny spacerek, na jaki się wyprawiłam, żeby oglądać start „Cienia Jade”. - Wzruszyła ramionami. - Poza tym chyba nic więcej mi nie dolega.

- Nie ma pośpiechu - zapewniła Leia. - Najważniejsze, żebyś wyzdrowiała. Cilghal powiedziała, że już trochę przytyłaś. To dobra wiadomość. Stwierdziła, że utrata wagi to jedyna fizyczna dolegliwość, jakiej się w tobie dopatrzyła. Kiedy dojdziesz do wniosku, że jesteś zdrowa, możesz po prostu opuścić izbę chorych. - Urwała w nadziei, że Tahiri zechce odpowiedzieć, ale kiedy minęło kilkanaście sekund i cisza zaczęła się dłużyć, skinęła głową. - Uważasz, że już jesteś zdrowa?

Tahiri nie wiedziała, co odpowiedzieć. Orientowała się, że może po prostu wstać i wyjść, kiedy zechce, nie miała jednak pojęcia, co może się potem wydarzyć. Dręczące ją koszmary nie tylko nie ustały, ale stawały się coraz gorsze. Gdyby w tej chwili opuściła izbę chorych, dręczyłyby ją jak poprzednio, i zanim by się zorientowała, trafiłaby jeszcze raz pod opiekę kalamariańskiej uzdrowicielki. Podobnie jak przedtem, nie potrafiłaby wyjaśnić, co właściwie jej dolega.

Nie chciała stąd wychodzić, czuła się tu bezpieczna, wiedziała jednak, że taki stan nie może trwać bez końca. W izbie chorych powinny przebywać osoby, którym coś dolega, a ona była…

Kim właściwie była? Co jej dolegało? Nie wiedziała i na tym polegał cały problem.

Leia położyła dłoń na jej ramieniu i Tahiri uświadomiła sobie dopiero, że nie odpowiedziała na jej pytanie.

- Chciałabym, żebyś i ty z nami poleciała - oznajmiła cicho księżniczka.

Tahiri nie zdołała opanować zaskoczenia.

- Chyba nie mówisz poważnie - powiedziała.

Leia zmarszczyła brwi.

- Dlaczego tak uważasz? - zapytała.

Dziewczyna zaczęła szukać słów, które pozwoliłyby wyrazić wszystko, co działo się w jej głowie, nie zdołała jednak takich znaleźć. Postanowiła uciec się do wykrętów.

- Nie jestem zbyt dobrą pilotką - zaczęła. - Nie znam się tez na polityce…

- Ale jesteś rycerzem Jedi - stwierdziła Leia - a to coś zupełnie innego.

- Przecież ma z wami lecieć Jaina - nie dawała za wygraną Tahiri.

- Moja córka została awansowana do stopnia pułkownika i ma teraz na głowie inne obowiązki - oznajmiła księżniczka.

Tahiri nie wiedziała, co odpowiedzieć. „Ale jesteś rycerzem Jedi”… Te słowa brzmiały fałszywie i wywierały fałszywe wrażenie. Wzbudzały w niej na nowo poczucie winy i jeszcze bardziej utwierdzały w przekonaniu, że zdradziła swoich przyjaciół. Najgorsze jednak, że zdradziła pamięć Anakina.

Ciekawa była, czy młodszy syn Leii kiedykolwiek odczuwał takie rozterki duchowe.

Nie wydawało się to prawdopodobne. Chyba nikogo z rodziny Solo nie trapiły takie dylematy. Wszyscy oni dobrze wiedzieli, kim są i co robią. Byli najbardziej opanowanymi osobami, jakie kiedykolwiek poznała, najbardziej pewnymi siebie, najbardziej świadomymi własnych możliwości i ograniczeń.

Wszyscy z wyjątkiem Jacena. Starszy syn Leii nie ukrywał, że miewa wątpliwości. Tahiri wiedziała, że Jacen wciąż jeszcze stara się określić swój związek z Mocą i powołaną do życia przez wuja Luke’a i. Może powinna była porozmawiać z Jacenem, kiedy miała okazję? Teraz jednak było na to za późno. Jacen znajdował się w innym zakątku galaktyki i nikt nie wiedział, kiedy powróci.

- Wszystkim nam zdarza się czasem wątpić we własne możliwości - odezwała się Leia i Tahiri ze zdumieniem uświadomiła sobie, że właściwie nie odpowiedziała na jej propozycję. - Między innymi ta cecha czyni z nas inteligentne istoty, Tahiri. Wątpliwości nakazują nam się zastanawiać, kim jesteśmy i co robimy. Gdybyśmy tego nie umieli, stalibyśmy się prawdziwymi potworami. Ja także żywiłam przed wieloma laty wątpliwości, czy powinnam się przyłączyć do Rebelii. Wahałam się również, zanim poślubiłam Hana, nie sądzę jednak, żeby wielki moff Tarkin wahał się, wydając rozkaz unicestwienia Alderaana. - Urwała i zamyśliła się, jakby wróciła myślą do tamtych czasów. - Nie wstydź się swoich wątpliwości, Tahiri - ciągnęła po chwili. - Nie ma w nich niczego nagannego.

Tahiri ze zdumieniem dostrzegła lśniące łzy w brązowych oczach Leii, nie mogła być jednak pewna, czy nie pojawiły się z tęsknoty za zniszczoną ojczyzną. Nagle Leia wyciągnęła rękę i ujęła jej dłoń.

- Chyba powinnaś mieć szansę uświadomienia sobie, kim jesteś, Tahiri Yeilo - powiedziała. - A ja chciałabym ci dać tę szansę. Co ty na to?

Szansę uświadomienia sobie, kim jestem… - powtórzyła w myśli młoda kobieta. Na chwilę zamarła, zastanawiając się, co Jacen mógł powiedzieć matce. Czyżby to była tylko gra z jej strony? Kiedy jednak spojrzała w oczy Leii, ujrzała w nich tylko łagodność i współczucie. Nie. nie chodziło o żadną grę. Słowa księżniczki płynęły z głębi serca.

„Zawsze będziesz członkiem naszej rodziny”, napisał kiedyś Jacen. Rodzina… słowo to budziło silne echa w jej duszy. Kiedy była małą dziewczynką, jej rodziców zabili na Tatooine Ludzie Piasku, zwani czasem Jeźdźcami Tusken. Wojownicy ją oszczędzili, a wychowywał ją Sliven, który umarł wkrótce potem, kiedy przyjęto ją do Akademii Jedi. Nie miała nikogo bliskiego we wszechświecie, z wyjątkiem…

Nie, pomyślała stanowczo, odsuwając napływającą do serca falę ciemności. Nie pozwolę, żeby takie myśli lęgły się w mojej duszy.

Spojrzała na Leię i kiwnęła głową.

- Dziękuję ci - powiedziała, uśmiechając się z przymusem. - Postaram się nie sprawiać nikomu zbyt wielu kłopotów.

Leia także się uśmiechnęła i uścisnęła jej dłoń.

- Będziesz dla nas wartościowym nabytkiem, Tahiri - oznajmiła. - Bardziej niż

myślisz.

 

Kiedy wyszła, młoda Jedi wyczuwała jeszcze jakiś czas ciepło jej obecności. Potem zapadła noc i przez otwarty iluminator zaczęły się wkradać chłodne podmuchy. Tahiri zamknęła okno i drżąc z zimna, skuliła się pod kocami. Blizny na czole sprawiały jej większy ból niż zazwyczaj. Czuła się, jakby ktoś ściskał jej głowę w szczękach imadła. Cały czas miała wrażenie, jakby w pokoju przebywała jeszcze jakaś osoba, ale zanadto się bała, żeby unieść głowę i spojrzeć w kąt.

 

Jeżeli nie będę zwracała na nią uwagi, pomyślała, może zostawi mnie w spokoju i po prostu sobie pójdzie.

- Opowiedz, co wydarzyło się później - rozkazał władczym tonem Nom Anor, patrząc na siedzącego naprzeciwko niego I’pana. Płomienie ogniska rzucały na wymizerowaną twarz jego rozmówcy pomarańczowe błyski.

I’pan energicznie pokiwał głową i bez zwłoki usłuchał jego rozkazu.

- Kiedy Zhańbiony Vua Rapuung i Jeedai Anakin Solo zbliżali się do celu wędrówki, natknęli się na następną grupę wojowników, jeszcze liczniejszą niż ta, która kazała się im zatrzymać poprzednio - zaczął. - Właśnie tym oddziałem dowodził kiedyś Rapuung, zanim się stał jednym ze Zhańbionych. Wojownicy wezwali ich do poddania i zaczęli wypytywać Vuę Rapuunga, dlaczego zadaje się z niewiernym. Oznajmili, że powinien odkupywać swoje winy.

„Nie mam nic do odkupywania”, odpowiedział dumnie Rapuung.

„Dobrze wiemy, co twierdzisz”, oznajmili wojownicy.

„Wierzycie, że przeklęli mnie bogowie?”

„Kimkolwiek jesteś, czy zostałeś przeklęty, czy nie, najwyraźniej oszalałeś.

Walczysz u boku niewiernego przeciwko istotom swojej rasy!”

Rapuung świetnie rozumiał, dlaczego wojownicy uważają go za szaleńca. Z pewnością doszedłby do takiego samego wniosku, gdyby ujrzał innego wojownika, stającego do walki z nim w towarzystwie niewiernego, okoliczności pozbawiły go jednak jakiegokolwiek wyboru. Tylko w taki sposób mógł toczyć walkę w imię prawdy.

Rzucił więc wyzwanie wojownikom. Oznajmił, że stoczy z nimi walkę z Jeedai u boku, żeby mógł udowodnić swoją wartość.

Nom Anor zmrużył oczy.

- Czy nie powiedziałeś wcześniej, że Vua Rapuung nie miał amphistaffa? - zapytał.

I’pan kiwnął głową i wstał, jakby chciał przydać większej wiarygodności swoim słowom. Zaczął gestykulować niczym aktor na scenie.

„Weź broń, Rapuungu - nalegali wojownicy. - Nie każ nam zabijać bezbronnego”.

Vua Rapuung jednak stanowczo odrzucił ich propozycję.

„Do tej pory zwyciężałem bez broni - oznajmił. - Czy byłoby tak, gdyby bogowie mnie nienawidzili?”

Wojownicy nie wiedzieli, co odpowiedzieć, możliwe także, że nie mieli wystarczająco dużego doświadczenia w walce. Tak czy owak, pobłogosławiony przez Jeedai Vua Rapuung własnoręcznie wszystkich pokonał.

Nom Anor słuchał słów Zhańbionego z zapartym tchem, tak samo jak pozostali członkowie małej grupy uciekinierów, którzy zgromadzili się wokół ogniska, żeby choć trochę się ogrzać. W historii, która wydarzyła się na podbitym przez Yuuzhan Vongów Yavinie Cztery, Vua Rapuung został podobno wzgardzony przez bogów za to, że jego implanty nie chciały się przyjąć. Uważając, że w rzeczywistości padł ofiarą zdrady byłej kochanki, mistrzyni przemian Mezhan Kwaad, szukał sposobu, by się na niej zemścić. Gdy dążył do wytkniętego celu, spotkał na swojej drodze rycerza Jedi. Anakina Solo, a on nie tylko postanowił mu pomóc, ale także, niejako przy okazji, zapoznał go z zasadami herezji Jeedai. Z początku Rapuung nawet nie chciał o nich słyszeć, ale później postanowił się nawrócić, ku nieopisanemu przerażeniu wszystkich, którzy go dobrze znali. Nawet Zhańbieni nie ośmielali się buntować przeciwko yuuzhańskim bogom.

Nom Anor nie wiedział jednak, co wydarzyło się później, chociaż starannie przestudiował wydarzenia, jakie miały miejsce na powierzchni Yavina Cztery. Interesował się wówczas zupełnie inną herezją, jakiej się oddawała oddelegowana tam jeszcze jedna mistrzyni przemian, Nen Yim. Pomagając Mezhan Kwaad, bohaterce opowiadania I’pana, starała się złamać wolę młodej Jedi i przekonać ją o wyższości stylu życia Yuuzhan Vongów. Eksperyment obu mistrzyń zakończył się katastrofą, a podczas ucieczki młodej Jeedai życie stracili zarówno Mezhan Kwaad, jak i komandor Tsaak Yootuh. Nom Anor dobrze o tym wiedział; na własne oczy oglądał rejestry niektórych wydarzeń z opowiadania I’pana. Prawdę mówiąc, kiedy przebywał w systemie Yag’Dhula, miał nawet okazję na krótko spotkać się z Jedi Anakinem Solo. Szpiedzy byłego egzekutora przekazywali mu różne wersje tej historii, krążące pośród członków najniższych kast Yuuzhan Vongów, Nom Anor nigdy jednak nie słyszał jej zakończenia, a przynajmniej wersji, jaką I’pan opowiadał zafascynowanym słuchaczom.

- Mów dalej - ponagliła go była wojowniczka Niiriit Esh. Wszystko wskazywało, że to ona przewodzi niewielkiej grupie żyjących w podziemiach Yuuzhan’tara wyrzutków, w których Nom Anor zaczynał widzieć towarzyszy niedoli.

I’pan kucnął i odchrząknął, aby podjąć przerwaną opowieść. Czekając na następne słowa, wszyscy wpatrywali się w niego bez mrugnięcia okiem. Nom Anor uznał, że Zhańbiony jest wyśmienitym gawędziarzem, Opowiadając przygody Vui Rapuunga i towarzyszącego mu Jedi, czuł się najwyraźniej jak ryba w wodzie.

- Komandor Yootuh i mistrzyni przemian Mezhan Kwaad stali na rampie ładowniczej statku. Zamierzali odlecieć na jego pokładzie w bezpieczne miejsce, ale musieli stawić czoło Vui Rapuungowi i Jeedai - podjął po chwili. - Rapuung zażądał, żeby przez szacunek dla osoby, którą kiedyś był. pozwolono mu zadać byłej kochance kilka pytań. Wierzył, że tylko w taki sposób zdoła zmazać plamę na swoim honorze.

„Nie widzę tu żadnego Vui Rapuunga - odpowiedział komandor Yootuh. - Widzę tylko Zhańbionego, który nie zna swojego miejsca”.

„To nie ja jestem Zhańbiony -odparł Rapuung. -Zrób, jak mówi niewierny, a poznasz prawdę”.

Słuchająca jego słów, Mezhan Kwaad parsknęła pogardliwie i oświadczyła, że nie ma sensu słuchać bredni kogoś równie szalonego jak Yua Rapuung.

„Walczy u boku niewiernego - dodała. - Czy trzeba wam czegoś więcej?”

Nagle ze zgromadzonego u stóp rampy tłumu wystąpił brat Vui, Hul Rapuung.

Cieszył się opinią dumnego wojownika, na którego honorze nie było ani jednej skazy.

„Boisz się prawdy, Mezhan Kwaad? - zapytał. - Jeżeli jest szalony, jak uważasz, to cokolwiek powie, nie powinno ci zaszkodzić”.

Mezhan Kwaad nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, a komandor Yootuh, który już wcześniej wykrył jej zdradę, wyraził zgodę, żeby Yua Rapuung zadał byłej kochance jedno pytanie. Oświadczył jednak, że Mezhan Kwaad musi odpowiedzieć szczerze, bo inaczej jej kłamstwo bez trudu wykryje słuchacz prawdy.

Yua Rapuung stanął dumnie wyprostowany pośród tłumu urągających mu Yuuzhan Vongów i zadał swoje pytanie. W pieczarze zapadła głucha cisza. Wygnańcy w napięciu czekali, aż I’pan zechce powtórzyć pytanie Rapuunga. Zhańbiony zawiesił głos, ale zanim otworzył usta, powiódł spojrzeniem po twarzach słuchaczy.

„Mezhan Kwaad, czy umyślnie odarłaś mnie z implantów, zainfekowałaś moje blizny i przydałaś mojemu wyglądowi znamion hańby? - zapytał w końcu Vua. - Czy to ty mi uczyniłaś, Mezhan Kwaad, czy zrobili to bogowie?”

Mistrzyni przemian nie od razu odpowiedziała. Na jej twarzy malowała się nieprzenikniona obojętność. Wszyscy obecni zaczęli uświadamiać sobie, że Mezhan Kwaad wpadła w pułapkę.

I’pan wstał, wyprostował się i wyciągnął ręce ku sklepieniu pieczary, jakby chciał przydać słowom mistrzyni przemian jeszcze większej wagi.

„Nie ma bogów! - krzyknęła w końcu Mezhan Kwaad. - To ja uczyniłam z ciebie tę nieszczęsną kreaturę, którą się stałeś”.

Wszyscy słuchający słów I’pana. aż się zachłysnęli… to znaczy wszyscy oprócz N oma Anora. Były egzekutor musiał przyznać, że historia go zainteresowała, ale teatralne gesty Zhańbionego nie wywierały na nim żadnego wrażenia.

- A potem - ciągnął I’pan, opuszczając ręce - Mezhan Kwaad dopuściła się zdrady jeszcze większej niż wszystko, co uczyniła do tamtej pory. Przemieniła palce we włócznie i zabiła najpierw komandora Yootuha, a potem Vuę Rapuunga.

Z ust słuchaczy wyrwało się westchnienie rozczarowania i współczucia. Nom Anor także poczuł coś w rodzaju empatii. Zhańbiony Vua Rapuung został w końcu oczyszczony z wszelkich zarzutów, ale zaraz potem, niezdolny do obrony przed biologiczną sztuczką zdradzieckiej mistrzyni przemian, zginął jak zwierzę.

- Na tym historia mogłaby się zakończyć - ciągnął I’pan - gdyby nie Jeedai.

Zanim zdradziecka Mezhan Kwaad zdołała uciec, zginęła z ręki obojga niewiernych. Ryzykując życie, Jeedai postanowili stanąć w obronie honoru Vui Rapuunga. Dwójkę samotnych śmiałków zaczęli jednak otaczać coraz ciaśniejszym kręgiem waleczni wojownicy Yuuzhan Vongów. Wszystko wskazywało, że nie zdoła im pomóc nawet ich potęga… ich Moc.

Kiedy grupa wojowników dochowujących wierności starym bogom szykowała się do bitwy z dwojgiem dzielnych, ale skazanych na zagładę Jeedai, drogę zastąpiła im inna grupa pod przywództwem Hula Rapuunga, brata oczyszczonego z zarzutów Vui. Okazując szacunek pamięci zmarłego krewniaka, Hul oznajmił, że wojownicy Yuuzhan Vongów powinni darować Jeedai życie. Ocalili wszak Yuuzhanina od wstydu i niesławy, czyż więc nie należy ich uwolnić?

„Nie - odpowiedział stanowczo jeden z wojowników dochowujących wiary staremu stylowi życia. -Jeedai to niewierni. Rzucają wyzwanie naszym bogom”.

Pokazując stygnące ciało zamordowanego brata, Hul Rapuung zapytał:

„Ilu spośród was walczyło u jego boku? Kto kiedykolwiek podawał w wątpliwość odwagę Vui Rapuunga? Kto kiedykolwiek wątpił, że kochają go bogowie?”

Z szeregów zgromadzonych wokół niego wojowników wzniosły się głuche pomruki i obie grupy ścisnęły mocniej amphistaffy.

„Zginiesz - oznajmili ci, którzy stali przed Hulem Rapuungiem. -Jaki jest sens ginąć tak bezsensowną śmiercią?”

„Salut dla Jeedai! - krzyknął wyzywająco Hul Rapuung, wywijając plującym jadem amphistaffem. - Salut krwi!”

Obie grupy zwarły się w zaciętej walce. Yuuzhan Vongowie walczyli przeciwko Yuuzhan Vongom, stare nauki ścierały się z nowymi. Amphistaffy wznosiły się i opadały, zadawały ciosy i rozcinały pancerze z kraba vonduun. Wojownicy ginęli z rąk osób uważanych kiedyś za przyjaciół, życie oddawali jednak przeważnie ci, których dotknął palec herezji Jeedai. Ulegając przewadze liczebnej wyznawców YunYuuzhana i jego sługi, najwyższego lorda Shimrry, obrońcy honoru Vui Rapuunga zginęli z rąk zwolenników starego ładu do ostatniego wojownika.

Ich poświęcenie nie było jednak daremne. Kiedy po zabiciu swoich pobratymców zwycięzcy chcieli unicestwić niewiernych, przekonali się, że oboje Jeedai, Anakin Solo i jego młoda towarzyszka, jakimś cudem się wymknęli.

I’pan przerwał, żeby wypić tyk wody. Jego słuchacze siedzieli w milczeniu, rozpamiętując wydarzenia, jakie rozegrały się tamtego pamiętnego dnia na Yavinie Cztery.

- To powinno było położyć kres herezji. Jeedai - odezwał się Nom Anor. Powiódł spojrzeniem po twarzach pozostałych słuchaczy. - Jesteście jednak jej wyznawcami, prawda?

I’pan pokiwał głową i usiadł na poprzednim miejscu przy ognisku.

- I położyłoby - przyznał - gdyby świadkiem zajść nie było kilkoro Zhańbionych, którzy stali przed damutekiem mistrzów przemian i przyglądali się wszystkiemu z pewnej odległości. To właśnie oni zaczęli szerzyć prawdę i prawda ta, podawana z ust do ust przez osoby takie jak my, do tej pory nie przestaje zataczać coraz szerszych kręgów. My, Zhańbieni, możemy wieść inne życie, które powiedzie nas ku odkupieniu. Do naszych serc zawitała nowa nadzieja, a kluczem do niej jest jedno słowo: Jeedai.

I’pan skłonił się lekko, pragnąc podkreślić, że zakończył opowieść, Inni Zhańbieni słyszeli ją już pewnie wiele razy, ale wysłuchali jej w milczeniu, niczym pogrążeni w hipnotycznym transie. Dopiero kiedy opowiadanie dobiegło końca, rozległo się kilka oklasków, a kilkoro Zhańbionych wstało od ogniska i zajęło się codziennymi obowiązkami.

Pozostali zwrócili uwagę na Noma Anora. Pozwolili mu wreszcie wysłuchać opowiadania do końca i czekali teraz niecierpliwie na jego reakcję. Gdyby sprawiał wrażenie równie poruszonego historią Vui Rapuunga jak oni, z pewnością uznaliby go za towarzysza niedoli. Były egzekutor przebywał pośród nich zaledwie kilka tygodni, ale chociaż pomagał im wznosić nowe domy i wykonywał wszelkie niezbędne prace, Zhańbieni wciąż jeszcze traktowali go trochę nieufnie. Nom Anor szybko się zorientował, że w obecnej sytuacji zdobycie zaufania Zhańbionych ma dla niego podstawowe znaczenie. Pierwszym dowodem tego zaufania mogła być ich zgoda na podzielenie się z nim tą historią.

Ciekawa jego reakcji, była wojowniczka Niiriit Esh przyglądała mu się uważniej niż pozostali. Siedziała po drugiej stronie ogniska i patrzyła przez rozpraszające ciemności pieczary wątłe płomyki ognia. Nom Anor nie ugiął się pod siłą jej spojrzenia; sam się zastanawiał, co właściwie odczuwa po wysłuchaniu tej historii. Bez wątpienia różniła się od tej wersji, jaką poznał, badając na Yavinie Cztery przypadek herezji jednej z mistrzyń przemian. Kolejność pewnych wydarzeń się nie zgadzała, a niektóre słowa wypowiadały inne osoby niż te, którym je przypisywano. Zmieniła się nawet istota opowieści. Historia wzbudzała niewątpliwie żywy oddźwięk… nawet on do pewnego stopnia dał się ponieść emocjom. Może dlatego tak się rozpowszechniła, chociaż ze wszystkich sił starano się temu zapobiegać. Kiedy wojenny mistrz Tsavong Lah dowiedział się, że żyjący na Yavinie Cztery Zhańbieni zaczynają darzyć sympatią rycerzy Jedi, nakazał oczyścić księżyc z nieprawdopodobnej herezji i wszystkich wyrzutków złożyć w ofierze. A jednak jakimś cudem historia stała się powszechnie znana.

Coś w tej historii Noma Anora dziwiło. Chociaż zapoznał się z niektórymi szczegółami tamtych wydarzeń, a nawet miał dostęp do wielu nagrań, nie przypominał sobie, żeby głównym bohaterem i ośrodkiem powszechnego zainteresowania był zniesławiony wojownik. Vua Rapuung był po prostu Zhańbionym, zdradzonym przez byłą kochankę, mistrzynię przemian, która się obawiała, że ojej herezji dowiedzą się przełożeni. Obecnie jednak Mezhan Kwaad nie żyła, a imię i nazwisko jej ofiary wypowiadali szeptem Zhańbieni jak galaktyka długa i szeroka. Jego uczynki budziły nadzieję niezliczonych wzgardzonych przez bogów nieszczęśników. Vua Rapuung stał się prawdziwą legendą.

Podobnie jak Jedi. Jakimś cudem bierna rola, jaką odegrali podczas zakończonej śmiercią Vui Rapuunga bratobójczej walki, stała się promieniem nadziei dla Zhańbionych. Gdyby dowiedzieli się kiedykolwiek…

- Widzę, że jesteś wyraźnie poruszony - odezwała się do niego Niiriit, wyrywając go z zadumy. - Rozumiesz teraz, dlaczego wiedziemy właśnie taki tryb życia?

Nom Anor pokiwał głową. Dopiero teraz zrozumiał: Zhańbionym nie chodzi tylko o to, że wolą nędzę niż poniżenie.

- To potężne przesłanie - przyznał, przenosząc spojrzenie z Niiriit na I’pana. - Gdzie się tego dowiedziałeś?

- Pierwszy raz opowiedział mi tę historię jeden z członków mojej grupy roboczej na Duro - odparł Zhańbiony, odrywając kawałek żylastego mięsa niedogotowanego jastrzębionietoperza. - Yaresh usłyszał ją od koleżanki w wylęgarni, a ona dowiedziała się o wszystkim od jednej z przyjaciółek, która przyleciała nieco wcześniej ze Sriluura. Od tamtej pory słyszałem ją co najmniej kilkanaście razy od wielu osób, za każdym razem jednak różniła się szczegółami. - Nie mogąc się ukryć za zasłoną teatralnych gestów. I’pan znów sprawiał wrażenie zalęknionego i niepewnego siebie. - Opowiedziałem wersję jedną spośród wielu, jakie krążą pośród Zhańbionych.

- Skąd więc pewność, że jest prawdziwa? - zapytał Nom Anor.

- Nie jestem tego pewien - przyznał I’pan. - Nie mam sposobu się dowiedzieć, czy najbardziej prawdziwa jest wersja, jaką usłyszałem pierwszy raz, czy też ta, którą opowiedziałem dzisiaj przy ognisku. - Urwał, żeby wypluć do ognia jakąś chrząstkę, a kiedy zaskwierczała w płomieniach, uniósł głowę i utkwił spojrzenie w twarzy Noma Anora. - Ta jednak przemawia do mnie z największą siłą.

Pozostali przy ognisku Zhańbieni przyznali mu rację niezgranym chórem potakujących pomruków. W rzucanej przez płomienie czerwonawej poświacie Nom Anor zauważył w ich oczach echo scen, o których opowiadał im I’pan. Zrozumiał, że gromada okaleczonych, brudnych i odrzuconych przez społeczność nieszczęśników po prostu pragnie wierzyć, że usłyszana historia jest prawdziwa. Jeżeli istniała jakakolwiek nadzieja dla Vui Rapuunga, może istnieje także dla nich, Nom Anor nie potrafiłby jednak powiedzieć, jaka mogłaby to być nadzieja. Nie miał pojęcia, czy Zhańbieni spodziewają się, że rycerze Jedi zlecą się tu i położą kres ich żałosnej wegetacji, ulżą doli nieszczęśników. Zapewne niektórzy przypuszczali, że jeżeli świadomie zaczną naśladować styl życia znienawidzonych wrogów, jakimś cudem staną się godni ich groteskowej Mocy… czymkolwiek ona jest.

- No i co? - zagadnął go wyzywającym tonem Kunra. Okryty nie sławą wojownik siedział prawie dokładnie naprzeciwko niego po drugiej stronie ogniska. Chociaż ilekroć przebywał w jego towarzystwie, Nom Anor starał się jak mógł podkreślać swoją przydatność, Zhańbiony wciąż jeszcze nie do końca mu ufał. - Co powiesz na to, egzekutorze?

Nom Anor spojrzał na Niiriit, z której oczu promieniował niemal nadnaturalny blask. Na twarzy Yuuzhanki malowało się takie napięcie, że nie potrafił się powstrzymać.

- Podziękuję I’panowi, że zdecydował się podzielić ze mną tą historią - zaczął. - To wielki zaszczyt, że uznał mnie za godnego jej wysłuchania. Jeżeli nadarzy się kolej na okazja, bardzo chciałbym usłyszeć coś więcej o Vui Rapuungu i Jedi.

Niiriit uśmiechnęła się, ale nie oderwała od niego spojrzenia. Były egzekutor odwzajemnił jej uśmiech i nagle uświadomił sobie, że naprawdę darzy ją czymś w rodzaju sympatii. Spośród wszystkich członków niewielkiej grupy Zhańbionych żyjących w mrocznych podziemiach Yuuzhan’tara tylko Niiriit miała wystarczająco bystry umysł, żeby warto było się nią interesować. W ciągu kilku tygodni pobytu w tej grupie rozmowa z nią sprawiała mu największą radość.

W przeciwieństwie do niej Kunra zareagował tylko pogardliwym mruknięciem, wstał i zaczął oddalać się od ogniska. Patrząc za nim, Nom Anor zrozumiał, że były wojownik może być po prostu zazdrosny. Oto do grupy przyłączył się osobnik płci męskiej, który pełnił kiedyś ważną funkcję w społeczności Yuuzhan Vongów, a teraz usiłował zająć jego miejsce w grupie. Gdyby nawet miało się to okazać prawdą, Kunra zachowywał się jak głupiec, ale Nom Anor właśnie tego po nim się spodziewał.

A może właśnie teraz, skoro przy ognisku siedziało wciąż jeszcze wielu Zhańbionych, nadeszła odpowiednia pora, żeby załatwić tę sprawę? - pomyślał.

- Nie chcesz, żebym pozostawał pośród was, prawda? - zapytał oddalającego się Kunrę. - Nie uważasz mnie za osobę wystarczająco godną poznania historii Vui Rapuunga?

Okryty niesławą wojownik przystanął i odwrócił się do niego, Z jego gestów Nom Anor wywnioskował, że Zhańbiony nie zamierza podjąć wyzwania.

- Ja tylko cię krytykuję, egzekutorze - powiedział Kunra. - Mam do tego pełne prawo.

- Ty mnie krytykujesz? - zapytał Nom Anor. - Mnie?

- Ciebie - potwierdził Kunra, kiwając głową. - Uważałem, że nie powinieneś był wysłuchiwać historii Vui Rapuunga. Tylko ona pozwala nam zachować nadzieję. Wierzymy, że Jeedai wymyślili lepszy styl życia… bardziej sprawiedliwy dla wszystkich, a nie tylko dla osób zniewolonych przez starych bogów. Ta wiara podtrzymuje nas na duchu, kiedy rozum i rozsądek podpowiadają nam, że dawno powinniśmy byli ją utracić. Może pewnego dnia dzięki tej wierze odzyskamy poczucie własnej godności, a wówczas wychyniemy z mrocznych dziur, w jakich przyszło nam wieść marny żywot. Jestem jednak pewien, że ty splugawiłbyś ją przy pierwszej okazji, gdyby pomogło ci to odzyskać dawną władzę.

- Chcesz powiedzieć, że zdradziłbym ciebie? - zapytał Nom Anor.

- Ciebie i wszystkich innych, którzy przyjęli mnie do tego grona i pomogli mi przeżyć?

Były wojownik napiął mięśnie, a blizny na jego twarzy błysnęły w rzucanym przez płomienie czerwonawym blasku.

- Właśnie to staram się ci powiedzieć, Nomie Anorze - oznajmił.

Były egzekutor wstał od ogniska, a siedzący dotąd obok niego Zhańbieni niepewnie odsunęli się na boki. Był o wiele starszy i niższy niż Kunra, ale nie mógł się teraz wycofać. Gdyby to zrobił, przyznałby się do kłamstwa. Niestety, nie miał wielu innych możliwości. Gdyby nie zdołał załagodzić tego sporu i odwieść byłego wojownika od walki - a nie przeżyłby na dworze Shimrry tyle czasu, gdyby nie posiadł tej umiejętności - pozostawał mu zawsze plaeryin boi. Jeżeli jednak prawidłowo ocenił przywódczynię Zhańbionych…

Niiriit zerwała się na równe nogi i stanęła między gotowymi do walki Yuuzhanami.

- Nie dopuszczę do tego - oznajmiła tonem stanowczym i śmiercionośnym niczym amphistaff.

- Mam prawo go wyzwać - syknął przez zaciśnięte zęby Kunra.

- Sądziłam, że porzuciliśmy dawny styl życia, Kunro - zwróciła mu uwagę Niiriit. - A ty chcesz teraz znów do niego wracać? Nie możesz mieć obu rzeczy naraz.

- Rozumiem, ale…

- Żadnych ale, Kunro - ucięła lodowato Yuuzhanka. - Decyduj, co wybierasz.

Jesteś z nami albo przeciwko nam. To samo dotyczy także ciebie, Nomie Anorze - dodała, odwracając się nagle w jego stronę. - Jest nas zbyt mało, żebyśmy mieli toczyć między sobą walki.

Nom Anor skłonił przed nią głowę, częściowo żeby ukryć triumfalny uśmiech. A więc ocenił ją właściwie.

- Przepraszam - odezwał się do niej, a potem odwrócił się do niedoszłego przeciwnika i kiwnął głową. Nigdy nie grał roli rozjemcy, ale stwierdził, że nie różni się od innych, jakie zdarzało mu się odgrywać w przeszłości. Pomyślał, że jest świetnym aktorem. - Na pewno masz prawo żywić do mnie nieufność, Kunro - powiedział. - Nie będę jednak walczył z tobą. Postaram się zrobić wszystko co w mojej mocy, aby przekonać cię, że twoje podejrzenia są nieuzasadnione. Czy to wystarczy, żeby między nami zapanował pokój?

- Na razie - burknął rosły Yuuzhanin. Niiriit kiwnęła głową.

- Mnie także wystarczy - oznajmiła. - A teraz usiądźcie. Obaj. Zaczynam mieć dość waszego widoku.

- Chyba powinienem udać się na spoczynek - odezwał się były egzekutor. - Usłyszałem wystarczająco dużo, żeby mieć o czym rozmyślać. A poza tym nie jestem już tak młody jak nasz wojowniczo nastawiony przyjaciel.

- Naturalnie - zgodziła się Niiriit. - Spij dobrze, Nomie Anorze. Porozmawiamy o Jeedai przy następnej okazji. - Mam nadzieję - odparł Nom Anor.

Spojrzał ukradkiem na Kunrę. Były wojownik wciąż jeszcze sprawiał wrażenie nachmurzonego, ale po słowach Niiriit jego gniew gdzieś się ulotnił. Nom Anor pomyślał, że to dobry omen. Bardzo nie chciałby, żeby ktoś dźgnął go w plecy podczas snu. Kiwnął głową stojącym wokół ogniska pozostałym Zhańbionym, skierował się w stronę wylotu wentylacyjnego szybu i zaczął schodzić wijącą się spiralnie pochylnią. Wiodła niezbyt stromo; spirala zataczała jeden krąg mniej więcej co dziesięć metrów wysokości szybu. W różnych miejscach widniały otwory wydrążonych w skale pomieszczeń, po dwa na każdy zwój spirali. Służyły Zhańbionym jako mieszkania albo magazyny przedmiotów wyszperanych przez nich na wyższych piętrach. Panujące w szybie ciemności rozpraszał blask rozmieszczonych w nieregularnych odstępach kryształów lambent, które przyczepiono do wydrążonych przez chuk’ę lśniących ścian szybu. Nom Anor miał wrażenie, że zapuszcza się w głąb ogromnej muszli.

Dotarł w końcu na najniższy poziom, gdzie znajdował się jego pokój. Przyłączył się do gromadki Zhańbionych ostatni i mieszkał w pomieszczeniu wydrążonym przez chuk’ę na samym końcu. W powietrzu wciąż jeszcze unosiła się woń organicznych procesów. Mieszkanie było bardziej niż skromnie umeblowane. Znajdował się w nim tylko wykrojony ze skorupy jaja chuk’i pojemnik o zaokrąglonych kształtach i wypchany odpadami materac. Były egzekutor czuł się tu jednak bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej, odkąd postanowił zapuścić się do podziemi Yuuzhan’tara.

Machnięciem ręki zgasił światło i położył się na materacu. Wciąż jeszcze miał na sobie postrzępione resztki płaszcza i munduru, jakie nosił, kiedy zawitał do gromadki Zhańbionych. Nie skłamał, kiedy powiedział im, że musi wiele przemyśleć. W najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, że w podziemiach planety nadarzy mu się okazja usłyszenia czegoś równie rewelacyjnego jak historia życia Vui Rapuunga i rycerza Jedi. Przekazywane z ust do ust dziwaczne, zakazane poglądy dawały mu nadzieję tu, w miejscu najmniej prawdopodobnym spośród wszystkich. Szeptane opowieści krążące po podziemiach zamieszkiwanych przez Yuuzhan Vongów przywodziły mu na myśl asteroidę obiegającą czarną dziurę. Z każdym obrotem nabierały coraz większego tempa, napędzane chyba tylko przez potrzebę uwierzenia w cokolwiek, co dawało nadzieję. Możliwe, że Zhańbieni wymyślili sobie tę historię. Nie wiedzieli o niczym, co mogłoby ją potwierdzić, ale po prostu pragnęli zaspokoić głęboką potrzebę nadania nowego kierunku swojemu życiu. Nom Anor wiedział jednak, że historia Vui Rapuunga wydarzyła się naprawdę i właśnie to nadawało jej większą siłę.

Jedi niekoniecznie są bluźnierstwami, pomyślał. Przynoszą odkupienie równie łatwo, jak zabijają.

Gdyby nadal miał władzę i przebywał z daleka od tych zapomnianych przez wszystkich istot, nigdy by nie usłyszał tej historii. Shimrra nie miał pojęcia, jak groźna dla niego mogła się okazać ta herezja. Nom Anor pomyślał, że gdyby zdołał dotrzeć do źródła tej historii i wydobył herezję na światło dzienne… a potem wymierzył sprawiedliwość osobom… odpowiedzialnym za szerzenie informacji na temat tego, co wydarzyło się na Yavinie Cztery… może zdołałby odzyskać poprzednie znaczenie, a może nawet stałby się potężniejszy niż kiedykolwiek.

Dziękuję ci, Vuo Rapuungu, za to, że i mnie natchnąłeś nową nadzieją, pomyślał.

Uśmiechnął się w ciemności, bo przypomniał sobie oskarżenie Kumy. Były wojownik zarzucił mu, że gdyby były egzekutor uznał, iż pomogłoby mu to w osiągnięciu celu, w ciągu sekundy sprzedałby Zhańbionych i wszystko, co im jest drogie. Naturalnie, Kunra się nie mylił… z wyjątkiem jednego. Nom Anor nie potrzebowałby na to całej sekundy.

- Chyba nie mówisz poważnie, Leio!

Jaina przewróciła oczami, kiedy stwierdziła, że jest świadkiem jeszcze jednej sprzeczki rodziców. Tym razem chyba chodziło o pierwszy cel ich wyprawy. Rodzice stali w głównej świetlicy „Sokoła Millenium” i spoglądali na gwiezdne mapy.

- Musimy skądś zacząć - odparła matka - a to miejsce jest równie dobre jak każde inne.

- Nie lepiej byłoby podjąć decyzję, rzucając monetą kredytową albo czymś innym, zamiast na podstawie niewiarygodnej anonimowej informacji? - zapytał ojciec.

- O co chodzi? - zainteresowała się Jaina, nie mogąc powstrzymać ciekawości.

- Ktoś dostał się do pamięci komputerów pokładowych „Sokoła” i pozostawił wskazówki, dokąd lecieć, jeżeli pragniemy wpaść w zasadzkę – wyjaśnił rozgorączkowany ojciec. - Twoja matka uznała to za coś w rodzaju dobrego znaku i postanowiła rozpocząć wyprawę właśnie od tamtego miejsca.

- Miło z twojej strony, że podczas dyskusji nie zniżasz się do sarkazmu - odcięła się Leia. - Przyznaję, że wszystko wygląda dość podejrzanie, ale tym większą mam ochotę dowiedzieć się, o co chodzi.

- W tym nie ma żadnego sensu - nie dawał za wygraną Han. - To znaczy, jeżeli nie zamierzasz nas wszystkich zabić.

Leia spiorunowała go spojrzeniem, postanowiła jednak zignorować tę kąśliwą uwagę.

- Oczywiście, że to ma sens, Hanie - odparła spokojnie. - Galaktyczny Sojusz stracił z Gromadą Koornacht wszelki kontakt i ktoś powinien się upewnić dlaczego. Przecież właśnie na tym polega najważniejszy cel naszej wyprawy, prawda? W czym więc problem?

- W czym problem? - Ojciec Jainy zacisnął zęby i pochylił się nad ekranem z mapą. - Straciliśmy kontakt z Galantosem i Whettamem, bo Yevethowie wykorzystali naszą sytuację i zrobili to, co zrobili, a ty chcesz, żebyśmy tam wpadli znienacka, dysponując jedynie garstką X-wingów i rdzewiejącą fregatą? Właśnie na tym polega cały problem, Leio.

Jaina zjeżyła się, kiedy jej ojciec nazwał Eskadrę Bliźniaczych Słońc garstką X-wingów, ale przezornie nic nie powiedziała. Jej rodzice musieli sami dojść do porozumienia, a ona dobrze zrobi, schodząc z linii ognia.

Leia wyprostowała się i zaplotła ręce na piersi. Jaina natychmiast zrozumiała, co to oznacza. Jej matka nie zamierzała się wycofywać.

- Miłe słowa, i to z ust samego Hana Solo - powiedziała. - Masz jakieś inne propozycje, czy zamierzasz się ograniczyć do szyderstw?

- Jasne, że mam - odparł Han, ale jego ton nie był już tak pewny jak chwilę wcześniej. - Wciąż jeszcze nikt nie wie, co dzieje się na Korelii. Pozostaje także Sektor Wspólny. To praktycznie o rzut kamieniem od Kalamara i…

- Na tyle blisko, że Senat nie musiałby nas tam wysyłać, prawda? - podsunęła Leia.

- Możliwe, ale… - Han uniósł ręce na znak frustracji i odwrócił się plecami do żony. - Wszędzie, byle nie na N’zoth.

Patrząc na plecy męża, księżniczka straciła wiele ze swojej stanowczości. Jaina była zaskoczona, ale rozumiała powód zachowania matki. Przeszło dziesięć lat temu ksenofobicznie nastawieni Yevethowie porwali i wiele tygodni torturowali jej ojca. Z pewnością by go zadręczyli, gdyby nie uratował go Chewbacca i jego syn Lumpawarrump.

- Z tego, co ostatnio słyszeliśmy, wynika, że ich gwiezdne stocznie są w pełni sprawne - odezwała się Leia bardziej pojednawczo. - Są doskonałymi inżynierami. Podejmą walkę z Yuuzhan Vongami, o ile już się z nimi nie zmagają.

- A potem zwrócą się przeciwko nam - odciął się Han, odwracając się przodem do żony. - A także przeciwko Pianom, o ile ich dotąd nie wymordowali. Dlaczego nie poślesz tam kogoś z Sojuszu Przemytników?

- Potrzebujemy kogoś, komu moglibyśmy zaufać, że będzie działał na korzyść Galaktycznego Sojuszu, a nie kierował się wyłącznie możliwością szybkiego zysku - odparła księżniczka.

Han spojrzał na nią, jakby chciał zaprotestować, zrozumiał jednak, że nie dysponuje wystarczająco silnymi argumentami.

Leia ujęła się pod boki i westchnęła.

- Posłuchaj, Hanie - zaczęła. - Dyskutowaliśmy na temat bezpieczeństwa z panią kapitan Mayn i…

- Rozmawiałaś z Todrą, zanim zwróciłaś się z tą propozycją do mnie? - żachnął się Han.

- Tym razem - ciągnęła spokojnie Leia, nie odpowiadając na jego zaczepkę - będzie wyglądało zupełnie inaczej niż poprzednio. Nie zamierzamy szukać z nimi zwady, a jeżeli postanowią nas zaczepić, po prostu odlecimy.

Han ciężko westchnął.

- No dobrze, Leio - powiedział. - Rozumiem, uważasz, że wyprawienie się w tamte strony ma sporo sensu. To punkt zapalny, musimy więc tam polecieć, aby upewnić się, że zaraza nie rozszerzy się na inne sektory galaktyki. Doskonale to rozumiem. Ale co zrobimy, jeżeli tym razem zechcą schwytać Jainę albo ciebie?

- Mnie z pewnością nie złapią, tato - odparła cicho i bardzo stanowczo jego córka. - Umiem świetnie dbać o swoje bezpieczeństwo.

Han wbił spojrzenie w żonę; i w Jainę, jakby chciał się jeszcze z nimi spierać, ale widocznie doszedł do przekonania, że tym razem nie wygra.

- Niech będzie - odezwał się po kilku sekundach. Zmrużył oczy i wyciągnął oskarżycielskim gestem palec najpierw w stronę Leii, a potem Jainy. - Pamiętajcie jednak, że to nie był mój pomysł.

- Jestem pewna, że gdyby coś poszło nie po naszej myśli, natychmiast byś nam to przypomniał. - Leia uśmiechnęła się, podeszła do Hana! musnęła wargami jego policzek. Wiedziała, że wzywają ją obowiązki, Przed odlotem musiała uzgodnić jeszcze wiele szczegółów.

Odwróciła się, ale zanim zdołała przejść kilka kroków, usłyszała, że ktoś wchodzi po rampie „Sokoła”.

- Jesteście w domu? - rozległ się męski głos.

- Witaj, Kenth - odezwała się Leia, rozpoznając głos rycerza Jedi. Wchodząc do świetlicy, Kenth Hamner musiał lekko pochylić głowę.

- Spodziewałem się, że was tu zastanę - powiedział.

Leia zauważyła jego ponurą minę, podeszła i położyła dłoń na jego ramieniu.

- Co się stało, Kenth? - zapytała. - Coś niedobrego?

- Chyba nie chodzi o Kashyyyk? -zaniepokoił się blady jak ściana Han. Wszyscy wiedzieli, że od pewnego czasu Yuuzhan Vongowie zagrażają macierzystej planecie Wookiech.

- Nie, nie chodzi o Kashyyyk, ale to jedyna dobra wiadomość, jaką mogę wam zakomunikować. - Hamner nie wyglądał na rozradowanego. - Właśnie się dowiedzieliśmy, że Yuuzhan Vongowie zaatakowali Ruiny Imperium. Spustoszyli Bastion i Muunilinst. Obawiamy się że kiedy do końca opanują podbite planety, przypuszczą szturm także na Yagę Mniejszą. Sieć łączności podprzestrzennej i HoloNet nie działają. - Leia otworzyła usta. żeby mu przerwać; odwrócił się do niej, zupełnie jakby wiedział, o co chce zapytać. - Niestety, nie wiemy, czy ktokolwiek przeżył atak.

Księżniczka zacisnęła wargi w wąską linię i spojrzała na męża.

- „Cień Jade” mógł się znaleźć w ogniu najbardziej zaciętej walki - stwierdziła.

- Nie byli w stanie tego przewidzieć - odparł Han. - Po prostu mieli pecha.

- Możemy tylko mieć nadzieję, że nie musieli brać udziału w walkach - oznajmił ponuro Kenth Hamner. - Gdyby zdołali się oddalić na bezpieczną odległość, nie widzę powodu, dlaczego nie mieliby kontynuować wyprawy.

Jaina zamknęła oczy i posługując się Mocą, uwolniła myśli, żeby odszukać brata bliźniaka. Dzieliła ich wprawdzie niewyobrażalnie wielka odległość, ale dzięki łączącej oboje bliźniaczej więzi wyczuwali siebie nawet przez o wiele większe oceany przestworzy. Kiedy wypowiedziała w myśli imię Jacena, nie otrzymała odpowiedzi, ale wyczuła słabe echo. Jej brat nie zginął.

Otworzyła oczy i odwróciła się do matki.

- Jacen żyje - oznajmiła.

- Tak - przyznała Leia. - Poczułabym także, gdyby coś złego przydarzyło się Luke’owi. Nie wiemy jednak, co z pozostałymi, nie mamy także pojęcia, jaki los spotkał samo Imperium. Jeżeli Yuuzhan Vongowie postanowili w końcu zwrócić się przeciwko niemu, niebezpieczny może się okazać cały tamten rejon przestworzy. Teraz, kiedy najeźdźcy nie muszą się liczyć ze stacjonującą na Bastionie imperialną flotą, mogą bez przeszkód zaatakować Nieznane Rejony galaktyki. Od tej pory nikt nie będzie się tam czuł bezpieczny.

- Na przykład Chissowie - dodała Jaina. - Wiemy, że Yuuzhan Vongowie niepokoili ich od pewnego czasu spoza granic galaktyki, więc teraz pewnie zechcą wziąć ich w kleszcze.

- Tylko pod warunkiem że Imperium naprawdę wpadnie w ich łapy - odezwał się Hamner. - Zbyt wcześnie jednak przesądzać, czy rzeczywiście tak się stanie. Możliwe, że to tylko prewencyjny atak, coś w rodzaju próby ostrzeżenia nas, żebyśmy nie wykorzystywali Ruin Imperium jako bazy wypadowej do zaatakowania ich z drugiej strony.

- Dokładnie to zamierzaliśmy zrobić - przypomniał Han, wykrzywiając twarz w ponurym grymasie.

- Atak prewencyjny jeszcze wcale nie oznacza, że decydujący - stwierdził Hamner. - Nie zapominajmy, że siły zbrojne Vongów są rozproszone po ogromnym obszarze opanowanych przez nich przestworzy. Skoro rzucili do ataku tak poważne siły, musieli odpowiednio osłabić obronę wcześniej zdobytych planet.

- Uważam, że powinniśmy nasilić zaskakujące ataki na tamte miejsca - oznajmiła Leia. - Możliwe, że dzięki temu zdołamy nakłonić ich do przerwania ofensywy.

Hamner pokiwał głową.

- Słyszałem, że właśnie tym zajmują się Cal i Sień - powiedział. - Taka decyzja pomoże także zamknąć usta niektórym rozhisteryzowanym osobom, domagającym się zajęcia bardziej aktywnego stanowiska w wojnie przeciwko Yuuzhan Vongom.

- Pod warunkiem że nie damy się wciągnąć w zasadzkę - myślała głośno Leia. - Nie wyobrażam sobie, jak się będę czuła, jeżeli szybko się nie dowiem, co mogło się przydarzyć „Cieniowi Jade”. Gdybyśmy mieli pewność, że coś im zagraża, moglibyśmy pospieszyć na ratunek.

- To jeden z powodów, dla których tu przyszedłem - oznajmił Hamner, zwracając się do Leii. - Ca! wysłał mnie, abym się upewnił, że nie polecisz ratować brata. Jesteś potrzebna tam, gdzie się możesz najbardziej przydać.

- Ma rację, Leio - poparł go Han. Podszedł do żony od tyłu i położył wielkie dłonie na jej ramionach. - Jestem pewien, że Luke i Mara potrafią się zatroszczyć o swoje bezpieczeństwo.

- Jacen też nie jest ofermą, mamo - przypomniała Jaina, popierając słowa szerokim, uspokajającym uśmiechem. - Podejrzewam, że tych troje skłoniłoby Yuuzhan Vongów do odwrotu w ciągu najwyżej dwóch dni.

Obrócenie sprawy w żart odniosło zamierzony skutek. Matka Jainy głęboko odetchnęła i wypuściła powietrze z cichym świstem.

- Naturalnie, masz rację - powiedziała, poklepując spoczywającą na jej ramieniu dłoń męża. - Musimy mieć na uwadze cały obraz sytuacji. Dopóki się nie upewnimy, że przydarzyło się im jakieś nieszczęście, będziemy robić przygotowania do naszej wyprawy… do Gromady Koornacht.

- A już myślałem, że… - żachnął się Han. - Jeżeli nie jest za późno, żeby zmienić zdanie, opowiadam się za wyruszeniem na Bastion, w sam środek wojennej floty Yuuzhan Vongów. Będę się tam czuł pewniej niż w ciemności yevethańskiej celi.

- Jedyną celą, do jakiej mógłbyś trafić - odezwała się Leia z lekkim uśmiechem - to ta, w której cię zamkniemy… za odmowę wykonywania rozkazów.

- Czyich rozkazów? - zapytał Han z udawanym oburzeniem. - Przecież to ja jestem kapitanem tego statku, nie pamiętasz?

- Wmawiaj to sobie dalej, mój drogi - odrzekła Leia.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - warknął jej mąż.

Jaina doszła do wniosku, że teraz, kiedy sprzeczka jej rodziców przestała dotyczyć spraw poważnych i przerodziła się w żartobliwe przekomarzania, może zostawić ich samych. Zazdrościła im łatwości, z jaką ze sobą rozmawiał i. Wyglądało na to, że śmierć Chewiego! Anakina scementowała ich związek. Nie szczędzili sobie wprawdzie ostrych słów, ale Jaina wiedziała, że jej rodzice rozumieją się teraz bez porównania lepiej niż poprzednio.

Nie zwracała większej uwagi na to, dokąd idzie. Zanim zauważyła, że zza zakrętu korytarza „Sokoła” wyłonił się C -3PO, było za późno. Złocisty android cicho krzyknął i cofnął się, żeby zachować równowagę, ale potknął się o pozostawione na pokładzie pudło z racjami żywnościowymi. Wypuścił stos wykrywających obecność Yuuzhan Vongów robotów -myszy, które kazano mu przenieść w inne miejsce. Niewielkie automaty wylądowały z grzechotem na płytach pokładu. Pod wpływem siły uderzenia większość się włączyła i cicho popiskując, rozproszyła we wszystkie strony. Wymachując bezradnie złocistymi rękami, C -3PO usiłował odzyskać równowagę, ale nadepnął na mysz, która akurat przejeżdżała pod jego stopą, i z donośnym brzękiem rozciągnął się jak długi.

- Och, dziękuję bardzo, pani Jaino - powiedział, kiedy młoda Solo chwyciła go pod pachy i pomogła mu się podnieść. - Co za szkaradzieństwa! Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego kapitan Solo zabrał ich aż tyle na wyprawę!

Jaina zauważyła, że obok jej stóp zamierza przejechać jedna z uwolnionych myszy, więc wyciągnęła ręce, ale zwinny automat nie pozwolił się schwytać. Młoda Jedi doszła do wniosku, że łapanie robotów wielkości myszy jest trudniejsze niż wyciąganie kleszczy z porośniętego gęstą sierścią ciała szczura womp.

- Widzisz, Threepio - zaczęła, bezskutecznie usiłując pochwycić inny automat, który śmignął między jej stopami – zaprogramowano je, żeby wykrywały obecność Yuuzhan Vongów. Tam, gdzie się znajdziemy, możemy wysyłać te roboty, aby upewniać się, że nie natkniemy się na żadnych… szpiegów!

Ostatnie słowo wykrzyknęła, wyciągając ręce po następną mysz. Tym razem

zdołała poderwać w powietrze przejeżdżającego obok robota. Przycisnęła guzik na
spodzie automatu, wyłączyła go i podała unieruchomioną mysz zaskoczonemu
androidowi.

- Proszę bardzo - powiedziała.

- Jeszcze raz dziękuję, pani Jaino - odezwał się złocisty android. - Uważam jednak, że nie powinna pani tracić czasu na takie głupstwa. Jestem pewien, że ma pani mnóstwo innych, o wiele ważniejszych obowiązków.

- Prawdę mówiąc, nie mam - odparła beztrosko młoda Solo. Wyciągnęła nogę, żeby zastąpić drogę kolejnemu automatowi. - A poza tym to moja wina, że je wypuściłeś.

Jej zadanie stało się łatwiejsze, kiedy do polowania na roboty -myszy przyłączył się Kenth Hamner, który po rozmowie z jej rodzicami właśnie zamierzał opuścić pokład „Sokoła”. Był starszy i nie tak zwinny jak Jaina, ale dzięki większemu zasięgowi długich rąk radził sobie równie dobrze. W ciągu kilku minut wręczyli pozostałe roboty osłupiałemu androidowi. Dopiero wtedy Threepio się odwrócił i wymamrotał kolejne słowa podziękowania. Powoli zaczął się oddalać z rękami pełnymi unieruchomionych myszy.

- Dziękuję za pomoc - odezwała się Jaina do Hamnera, kiedy C -3PO zniknął w końcu za zakrętem korytarza.

- Drobiazg, naprawdę głupstwo - odparł starszy Jedi, otrzepując ubranie z kurzu. Zanim Jaina zdążyła się odwrócić i odejść, dodał cicho: - Wiesz, tak między nami… Cal bardziej się niepokoi losem Imperium, niż daje po sobie poznać. - Spojrzał na nią i z przymusem się uśmiechnął. - Daj nam znać, gdy się dowiesz czegoś konkretnego o Jacenie, dobrze? - zapytał.

Młoda Solo zmarszczyła brwi, zaniepokojona konspiracyjnym tonem Hamnera. - Naturalnie - obiecała.

Kenth wahał się chwilę, ale wreszcie odwrócił się i zszedł po rampie „Sokoła”.

Jaina właśnie miała się zająć ponownym sprawdzaniem szczelności spawów stabilizatora przechyłów, zainstalowanego przez jej ojca specjalnie z myślą o wyprawie, ale usłyszała, że ktoś wychodzi z głównej świetlicy frachtowca. Postanowiła zaczekać, żeby upewnić się, czy nie poszukuje jej któreś z rodziców; chwilę później usłyszała głośny okrzyk ojca. Towarzyszył mu jeszcze donośniejszy grzechot metalu uderzającego o inny metal.

- O rety! - usłyszała dobiegający zza zakrętu korytarza wrzask przerażonego androida.

- Threepio! - zawołał jej ojciec.

W następnej sekundzie zza zakrętu wyłoniła się gromada sunących po pokładzie robotów -myszy.

Gilad Pellaeon oglądał śmierć zbyt wielu młodych osób, aby uważać, że sam jest zbyt stary, żeby żyć.

Jego wspomnienia napływały i odpływały w przebłyskach, zupełnie jakby wydobywane z gęstej mgły przez jaskrawy promień reflektora. Życie Gilada wyglądało jak zlepek urywków, ale wielki admirał nie potrafił już przypomnieć sobie, w jaki sposób jedne pasują do pozostałych. Jedne fragmenty ukazywały mu rodzinną Korelię, a inne Coruscant, na której przeżył wczesne lata, wszystkie jednak ginęły pod setkami wspomnień z pozostałych planet, na jakich bywał w ciągu długiego życia. A ponad nimi dominowały tysiące wspomnień oddzielających te planety oceanów pustki. Gilad spędził prawie wiek w przestworzach i stawiał stopy na stałym gruncie, tylko jeśli zmuszały go do tego okoliczności. W głębi serca nie uznawał za swój dom żadnej planety… nawet Coruscant. Chętnie spędzał czas na jej powierzchni, ale zawsze cieszył się, gdy mógł odlecieć. Nie, najbliższy prawdy byłby, gdyby nazywał domem mostek gwiezdnego okrętu, przebywał jednak na pokładach zbyt wielu, aby miał któryś wyróżniać. Nawet jego „Chimera”, służący mu wiernie tyle lat gwiezdny niszczyciel, okazała się w końcu tylko jeszcze jednym okrętem.

Zmarszczył brwi i zaczął się zastanawiać. Bitwa o Bastion, podobnie jak reszta życia, jawiła się w jego umyśle niczym elementy układanki. Najbardziej wyrazistym spośród nich, ale i najbardziej bolesnym, był obraz unicestwienia gwiezdnego niszczyciela „Zwierzchnik”. Wielki admirał pamiętał, jak upstrzony kraterami trafień i gejzerami ognia ogromny okręt koziołkował bezradnie w przestworzach, żeby pospieszyć na spotkanie z nieuniknionym przeznaczeniem i w końcu zupełnie zniknąć w płomienistym piekle gazowego giganta. Przypominał sobie także, że „Chimera” znajdowała się w prawie równie opłakanym stanie. Ostatnim zachowanym wspomnieniem był widok nadlatującego skoczka, który pojawił się jakby znikąd i staranował mostek gwiezdnego niszczyciela. Później już nic nie pamiętał. Jakimś cudem udało mu się przeżyć, ale chociaż bardzo się starał, żadne ze wspomnień nie pomagało mu uporządkować pulsującego w skroniach chaosu. Istniała tylko ciemność i ból.

W tej samej ciemności rozpływały się wspomnienia Pellaeona z okresu wczesnego dzieciństwa. Urodził się jeszcze przed nastaniem Imperium i rozpoczęciem kampanii wymierzonej przeciwko obcym istotom, przed upadkiem poprzedniego zakonu Jedi… a nawet przed narodzinami dziecka, które miało się później stać Darthem Vaderem. Zaciągnął się do Wojsk Sądowych w bardzo młodym wieku. Miał wówczas dopiero piętnaście lat, ale skłamał, że jest starszy. Zajmując różne stanowiska na pokładach wielu okrętów, był świadkiem wzlotu i upadku mnóstwa polityków, nic więc dziwnego, że traktował wszystkich pogardliwie. W ciągu wielu lat wojskowej służby nauczył się ufać tylko sobie i polegać jedynie na własnych osądach. Może właśnie dlatego przeżył, chociaż historia dokonała tylu dramatycznych zwrotów. Rzadko stawał na czele jakiejkolwiek armii, żeby wymachiwać bronią albo zagrzewać podwładnych do walki. Najczęściej starał się pozostawać na uboczu i pilnować, żeby jego żołnierze byli dobrze odżywieni, dobrze wyszkoleni i przede wszystkim żeby nie narzekali. Szanował każdego, kogo oddawano pod jego rozkazy, szacunek okazywał nawet wrogom. Uważał, że tylko dzięki temu nadal żył, podczas gdy wielu innych wokół niego straciło życie. Nigdy nie można było przewidzieć, czy następnym zwierzchnikiem nie stanie się były nieprzyjaciel.

I właśnie na tym polegał największy kłopot z Yuuzhan Vongami. Zupełnie nie pasowali do tego obrazu. Wielki admirał widział na własne oczy, czego dopuścili się na Ithorze; pamiętał, że najeźdźcy doszczętnie zniszczyli porastającą powierzchnię planety dziewiczą dżunglę. Od tamtej pory starał się przekonać moffów, że Imperium powinno zrobić wszystko, co się da, aby obronić galaktykę. Moffowie jednak odrzucili jego pomysł przyłączenia się do walki ze wspólnym wrogiem u boku wojsk Nowej Republiki. Zamiast tego postanowili się dalej czaić w swoim zakątku przestworzy i bezczynnie przyglądać, jak kolejne planety wokół nich padają łupem najeźdźców spoza galaktyki. O dziwo, cały czas byli święcie przekonani, że podobny los nie spotka ich rejonu.

Ich pewność siebie i arogancja otrzymały śmiertelny cios wraz z upadkiem Bastiona. Ach, tak. Bastion…

Promień reflektora jego pamięci wydobył z kłębów mgły następne szczegóły… pierwsze alarmy, kiedy w systemie pojawiły się roje koralowych skoczków i dziwaczne, ogromne okręty liniowe Yuuzhan Vongów. Najeźdźcy przedarli się przez planetarną obronę jak przez cienki papier.

Do tej chwili Pellaeon nie wyobrażał sobie, żeby można było dać się tak zupełnie zaskoczyć. Imperialna Marynarka zareagowała na atak grutchinów tak nieporadnie, że wprawiło go to w bezgraniczne zdumienie. Po tym, co oglądał na Ithorze, zrobił wszystko, co mógł, żeby przygotować Imperium na możliwy atak Yuuzhan Vongów, okazało się jednak, że skutecznie i szybko zareagowała jedynie załoga jego gwiezdnego niszczyciela „Chimera”. Jego podwładni wykonywali bez zarzutu wszystkie polecenia.

Przeszył go nagle dojmujący ból, jakby ktoś dźgnął go pod żebro piką mocy. Wnętrzności zapłonęły żywym ogniem, a wspomnienia natychmiast się ulotniły. Wielki admirał wygiął kręgosłup i otworzył szeroko usta do krzyku, jakby chciał zaprotestować przeciwko nadchodzącej agonii. Zwijał się i skręcał, żeby ułożyć ciało w taki sposób, aby ból ustąpił, ale bezskutecznie. Nic nie pomagało… to znaczy, nic oprócz głosu wzywającej go osoby. Nie liczyło się nawet, co do niego mówiła, jej głos pozwalał mu zapomnieć o straszliwym bólu.

Ból niebawem powrócił, ale tym razem towarzyszyły mu wizje straszliwych broni Yuuzhan Vongów. Niczym mordercze sztychy raz po raz rozbłyskiwały wokół jego okrętu. Pellaeon dostrzegał także oślepiająco jaskrawe błyski eksplozji myśliwców typu TIE, wyraźnie widoczne na tle czarnego nieba.

W końcu koszmarne obrazy rozpłynęły się i przemieniły w zupełną ciemność. Pozostały po nich tylko rozproszone punkciki gwiazd galaktyki, płonące niczym iskierki na tle absolutnej czerni przestworzy. Wielki admirał widział je wiele razy i był przekonany, że ich oglądanie nigdy mu się nie sprzykrzy. Zawsze uważał pomysł galaktycznego imperium za trochę niedorzeczny, skoro ogromną jego część zajmowała bezkresna pustka. Składające się na takie imperium planety, księżyce i asteroidy kojarzyły mu się z garstkami piasku rzuconymi w głąb bezdennego oceanu nicości. Żaden Imperator nie zdołałby władać takim oceanem, bez względu na to, ile spośród tych ziarenek piasku mógłby uznać za swoje. Nikt nigdy nie potrafiłby opanować tak bezkresnego obszaru.

Tym razem wyczuł jednak drobną różnicę. Bezdenny ocean przestworzy przestał być już taki pusty. Pojawiło się w nim coś… ale na opisanie tego nie potrafił znaleźć słów. Coś w rodzaju rozciągającej się od systemu do systemu pajęczej sieci, co tworzyło ledwie zauważalny prąd płynący głęboko, z dala od powierzchni. Może tym czymś była… prawda? Czymkolwiek to było, sprawiało wrażenie życiodajnego elementu galaktyki.

Potem zaczęło się to roztapiać w ciemności, jaka stopniowo ograniczała jego pole widzenia. Usuwała ból razem ze wszystkim innym, co stanowiło o jego tożsamości. Jakaś cząstka jego osobowości usiłowała się zmagać z tym uczuciem, ale inna cząstka z radością pozwalała temu czemuś odpłynąć. Od tak dawna i tak zawzięcie zmagałem się ze śmiercią, pomyślał wielki admirał, że chyba nie poświęcałem dość czasu prawdziwemu życiu. Właściwie nie miał rodziny innej niż Marynarka; nie miał domu oprócz mostka „Chimery”. Po co było dalej żyć, skoro nie istniał żaden rozsądny powód?

Nagle otworzyła się pod nim ciemność i Pellaeon wpadł w nią niczym kamień pogrążający się w toń bezdennego oceanu. Poczuł, że otacza go płyn, że wypełnia nawet jego płuca. A jednak jakimś cudem nie tonął.

Bacta, zdołał pomyśleć. Umieszczono mnie w zbiorniku z płynem bacta.

Później usłyszał, że wzywa go ten sam głos co poprzednio.

Giladzie Pellaeon, mówił głos. Panie admirale, czy pan mnie słyszy?

Uczynił wysiłek, żeby odpowiedzieć. Zmagał się z ciemnością, która ciągnęła go w dół niczym grube sploty wodorostów, ale zdołał wykrztusić tylko pojedyncze słowo:

- Ja…

Czy to pan, admirale? - nalegał głos. Może się pan do mnie odezwać?

- Ja… jestem tu - wyjąkał.

Z każdym wypowiadanym słowem otaczająca go ciemność trochę się cofała, ale jednocześnie powracał ból.

- Boli…

Wiem o tym, odezwał się głos.

- Gdzie… - Chciał zapytać, gdzie się znajduje, ale po namyśle dokończył: - …jesteś?

Zainstalowałam neuronowy bocznik w pańskim wewnętrznym uchu, wyjaśnił bezcielesny głos. Moje słowa docierają do pana bezpośrednio za pomocą nerwu słuchowego. Proszę wybaczyć mi to wtargnięcie, ale musieliśmy podjąć drastyczne kroki, żeby utrzymać pana przy życiu.

- Kim… jesteś? - zapytał wielki admirał.

Nazywam się Tekli, panie admirale, usłyszał w odpowiedzi. Jestem uzdrowicielką.

Pellaeon czuł, że ból rozsadza go z siłą eksplozji słonecznej korony i spala każdy jego nerw na popiół. Przynajmniej tak mu się wydawało.

- Czy zamierzasz… mnie uzdrowić - wydyszał - czy zabić? Ból jest nieunikniony, odpowiedziała rozmawiająca z nim osoba.

Zdołałby go pan uniknąć tylko wówczas, gdyby pan umarł, musi pan jednak pozostać w swoim ciele… bez względu na sygnały, jakie przesyła do pańskiego mózgu.

- Ja… nie mogę…

Owszem, może pan, admirale, usłyszał. Potrzebujemy pana. Gdyby pan teraz umarł, pańskim śladem podążyłoby wielu innych. Nie zamierzam do tego dopuścić.

Nie przywykł, żeby ktokolwiek zwracał się do niego w taki sposób. Tak mogłaby mówić uprzykrzona nauczycielka.

- Nie zamierza pani… - zaczął.

Bardzo mi przykro, usłyszał w odpowiedzi. Czasami wszyscy musimy znosić ból, żeby przetrwać. Teraz nadeszła pańska kolej. Wymaga tego Moc.

Dopiero wtedy uświadomił sobie, o co chodzi. Moc. Ta Tekli była Jedi! Ale co robiła Jedi w Imperium? I skąd…

Stwierdził nagle, że powróciły następne wspomnienia. Rozmawiał przecież ze Skywalkerami na Bastionie tuż przedtem, zanim podjęli próbę wyrwania się z grawitacyjnej studni gazowego giganta. Pamiętał, że zapoznali go z kilkoma nowymi taktykami, które mogły mu pomóc w walce przeciwko Yuuzhan Vongom. Ta Tekli, ta uzdrowicielka, musiała także należeć do ich grupy.

tylko dlaczego spędzał czas w jej towarzystwie? W końcu „Zwierzchnik” i tak został unicestwiony. Pellaeon przypominał sobie, ze wydał rozkaz ewakuacji bezużytecznego wraku gwiezdnego niszczyciela, zanim ostatecznie pogrążył się w piekle gazowego giganta. Jak to się stało, że „Chimera” uniknęła podobnego losu? Jeżeli odniósł poważne rany, a członkowie jego załogi zdołali go ewakuować, zanim sami zginęli, nie mógłby dłużej żyć z tą świadomością. Dobry Kapitan pozostawał na pokładzie swojego okrętu do końca. Powinienem także zginąć.

Nie zginął pan, admirale. W głosie Tekli brzmiało współczucie, ale nie stanowczość. Jak powiedziałam, nie zamierzam do tego dopuścić.

 

Pan i ,,Chimera” jesteście może trochę poobijani, ale to nic, z czym nie można byłoby sobie poradzić. Proszę tylko się nie poddawać, dobrze?

Wielki admirał zgrzytnął zębami i pogodził się z myślą, że jeszcze trochę pożyje. Mimo wszystko nie miał innego wyboru.

 

Kiedy Jacen wyczuł, że drobna chadrafańska uzdrowicielka nie jest już taka spięta, pochylił się ku niej.

- Pomaga nam teraz walczyć - odezwała się Tekli. Jej cichy głos z trudem przedzierał się przez pomruk mechanizmów asystujących jej androidów. - Przestał się opierać.

- Jesteś pewna, że przeżyje? - zapytał Jacen. Bardzo pragnął usłyszeć od niej coś pewniejszego, zanim mógłby sobie pozwolić na uczucie ulgi.

Chadra-Fanka wyciągnęła szyję i spojrzała na niego. W jej ciemnych oczach Jacen ujrzał lekką irytację.

- Tak - odparła zwięźle. - Ale nic z tego nie będzie, jeżeli nadal każdy będzie mi przeszkadzał. Muszę się skupić, żeby mu pomóc.

Umilkła, opuściła głowę i skoncentrowała się na uzdrawianiu wielkiego admirała Imperialnej Marynarki. Jacen czuł subtelne zmiany natężenia otaczającej ją Mocy. Wiedząc, że Chadra -Panowie słyną z braku cierpliwości, cofnął się, żeby nie odwracać uwagi Tekli. Nie zamierzał jej jeszcze bardziej zirytować.

Trzymał się na tyle blisko, żeby w razie potrzeby pomóc jej albo wesprzeć swoją siłą stosunkowo słabą wrażliwość Tekli na oddziaływanie Mocy. Stał w drzwiach niewielkiej pokładowej sali operacyjnej, bo wolał nie zbliżać się do sierści istoty.

Pellaeon, którego wyjęto ze zbiornika bacta, leżał teraz na wznak na operacyjnym stole. Zajmowała się nim Tekli i pokładowy android medyczny typu 2 -1B z imperialnej fregaty. W ostrym świetle wyraźnie było widać rany wielkiego admirała. Jacen dostrzegał dosyć, żeby pojąć, że leżący przed nim mężczyzna tylko cudem zdołał uniknąć śmierci. Kiedy o mostek „Chimery” roztrzaskał się yuuzhański skoczek, wielki admirał zderzył się z kontrolną konsoletą tak silnie, że doznał pęknięcia miednicy i zmiażdżenia kości ud. Pellaeona wyciągnął spomiędzy szczątków jeden z młodszych oficerów. Z pomocą kolegów przeniósł go na pokład medycznej fregaty, a potem wrócił, aby ocalić życie pozostałym przy życiu członkom załogi. Korzystając z osłony wraku skazanego na zagładę gwiezdnego niszczyciela, fregata zdołała się wymknąć z pola bitwy… przedtem jednak, osłaniając jej odwrót, zginęło dwunastu pilotów myśliwców typu TIE. Wszyscy oddali życie, aby upewnić się, że wielki admirał zdoła bezpiecznie opuścić rejon walki. Kapitan gwiezdnego wahadłowca, który przetransportował Pellaeona do przestworzy Yagi Mniejszej, ani przez chwilę nie wątpił, że warto ryzykować życie dla ocalenia przywódcy Imperium.

Z początku wszystko jednak wskazywało, że ich poświęcenie okaże się daremne, bo Pellaeon omal nie wyzionął ducha. Oceniając panującą w przestworzach Yagi Mniejszej sytuację z godną pochwały trzeźwością umysłu i szybkością, kapitan wahadłowca nawiązał od razu łączność z panią komandor Yage, zamiast z jej bezpośrednim zwierzchnikiem z Dowództwa Imperialnej Marynarki. Yage rozkazała mu natychmiast wylądować w doku „Mężobójcy”, poleciła także przenieść nieprzytomnego pacjenta do sali operacyjnej. Tekli i Jacen, garbiąc się pod ciężarem aparatury uzdrowicielki, postanowili towarzyszyć wielkiemu admirałowi, a „Cień Jade” wycofał się na bezpieczną odległość od planety. Kiedy Pellaeon, ciasno owinięty podtrzymującymi życie bandażami, w końcu znalazł się na operacyjnym stole, drobna Chadra-Fanka przystąpiła natychmiast do pracy.

Jacen nie mógł się nadziwić, jak niewiele brakowało. Na samym początku, kiedy wyplątywano go z życiodajnego kokonu, niemłody mężczyzna przeżył tak silny wstrząs, że ustała praca serca. Potem, gdy umieszczono go w zbiorniku z bactą, ciało admirała nie chciało się poddać leczeniu. Tekli kazała więc wyjąć go ze zbiornika. Chciała jak najszybciej zająć się opatrywaniem najpoważniejszych obrażeń - szarpanych ran czy potrzaskanych kości górnych partii nóg i miednicy. Z początku wydawało się, że ociekający krwią i płynem bacta mężczyzna spoczywa na operacyjnym stole absolutnie nieruchomo, a nawet że jego ciało się kurczy, jakby z płuc uchodziły resztki Powietrza, w końcu jednak Pellaeon zaczął reagować na wysiłki Chadra-Fanki.

W sali operacyjnej cały czas przebywał także pilot wahadłowca, który przetransportował wielkiego admirała z przestworzy Bastiona. był młodym, szczupłym mężczyzną, wymizerowanym i zmęczonym, nazywał się Yitor Reige. Odniósł poważną ranę lewego ramienia, ale nie zgodził się poddać żadnej kuracji, dopóki stan zdrowia Pellaeona się nie ustabilizuje. Stanowczo nalegał, żeby całą uwagę poświęcono imperialnemu przywódcy.

Dopiero kilka minut później, kiedy stało się jasne, że stan zdrowia Pellaeona ulega powolnej, ale ciągłej poprawie, pilot wahadłowca głośno wypuścił z płuc powietrze, zupełnie jakby wstrzymywał oddech cały czas, odkąd wszedł do sali operacyjnej. Obrócił głowę i spojrzał na Jacena.

- Polecił mi, żebym pana odnalazł - oznajmił. - Zanim ostatni raz stracił przytomność, nalegał, abym odszukał was, Jedi, gdybyście tylko się pojawili w przestworzach Yagi Mniejszej.

Młody Solo zmarszczył brwi.

- Uważał, że zdołamy go uratować? - zapytał.

Młody pilot żachnął się, jakby urażony jego słowami.

- Chciał, aby pan się dowiedział, że jesteśmy wam bardzo wdzięczni – odparł chłodnym tonem. - Gdyby ktokolwiek miał powody, by żywić urazę do Imperium, to z pewnością wy. Mimo to nam pomogliście, a on pragnął wam podziękować. Wszyscy jesteśmy wam bardzo wdzięczni. Nie zdołalibyśmy tu dotrzeć, gdybyście nie ryzykowali życia, żeby pokazać nam, jak walczyć z tymi…

Umilkł, jakby nie chciały mu przejść przez gardło następne słowa. Wspomnienia niedawno stoczonej walki najwyraźniej wciąż jeszcze były bardzo żywe.

Wyczuwając zakłopotanie imperialnego pilota, Jacen postanowił zmienić temat rozmowy. Wskazał ranę na ramieniu Reige’a.

- Naprawdę powinien pan dać ją sobie opatrzyć - powiedział, nie zaczekał jednak, aż usłyszy z ust mężczyzny te same zastrzeżenia co poprzednio. - Teraz już z pewnością wyzdrowieje - dodał szybko, pokazując leżącego na stole Pellaeona. - Naprawdę. Tekli zatroszczy się o jego zdrowie.

Yitor Reige kiwnął głową z wdzięcznością.

- Ocalił pan nie tylko moje życie, ale także życie admirała - powiedział. – Do śmierci pozostanę pańskim dłużnikiem.

Jacen chciał powiedzieć, że nie wierzy w żadne długi, a ludzie powinni robić, co uważają za słuszne, bez względu na zobowiązania, ale w tej samej chwili Tekli odwróciła się i podeszła do obu mężczyzn.

- Zrobiłam wszystko, co było można - oznajmiła, wzruszając wątłymi ramionami. - Reszta zależy teraz tylko od niego i od tego, jak jego ciało zareaguje na bactę.

Jacen przyglądał się, jak medyczne androidy ponownie umieszczają Pellaeona w zbiorniku bacta. Kiedy płyn o potężnych leczniczych właściwościach zaczął działać, wielki admirał drgnął, jakby dręczył go senny koszmar, ale zaraz się uspokoił i poddał kojącym objęciom leczniczego specyfiku. Przekonana, że nie może nic zrobić, by mu jeszcze bardziej pomóc, Tekli zaczęła zbierać przyrządy i przygotowywać się do wyjścia.

Jacen wziął od niej narzędzia chirurgiczne j oboje wyszli z sali operacyjnej. Pozostawili w niej androida, żeby opatrzył ranę Reige’a. Za drzwiami spotkali spacerującą niespokojnie tam i z powrotem Yage. Kiedy drzwi sali się rozsunęły i ukazali się oboje Jedi, pani komandor natychmiast do nich podeszła.

Spojrzała w napięciu na Jacena, który odpowiedział na jej nieme pytanie uspokajającym kiwnięciem głowy.

- Przeżyje - powiedział.

Kobieta wyraźnie się odprężyła; uszło z niej napięcie niczym powietrze z przedziurawionego balonu.

- Nie sądziłam, że to możliwe - oznajmiła, przenosząc spojrzenie na stojącą skromnie obok Jacena Chadra -Fankę. - Przepraszam, że w was zwątpiłam. W imieniu naszych obywateli dziękuję za ocalenie życia wielkiego admirała.

- Nie zrobiłam tego sama - zaczęła Tekli. - Bardzo pomogła mi w tym stanowczość, z jaką admirał pragnął przeżyć. Kiedy ktoś jest obdarzony tak silną wolą życia, wszystko staje się możliwe.

- Admirał Pellaeon jest z pewnością kimś takim - stwierdziła Yage.

Tekli otworzyła okolone sierścią usta i uśmiechnęła się szeroko do pani komandor.

- Wciąż jeszcze ma przed sobą okres powrotu do zdrowia - powiedziała – ale powinien opuścić zbiornik bacta mniej więcej za sześć standardowych dni.

Malująca się na twarzy Yage ulga znów zmieniła się w niepokój.

- Sześć dni? - powtórzyła kobieta. - To stanowczo zbyt długo!

- Dlaczego? - zainteresował się młody Solo.

- Na razie moffowie uważają, że Gilad stracił życie w przestworzach Bastiona - wyjaśniła Yage. - Flennic miał dość czasu na zagarnięcie władzy. Przejął kontrolę nad „Mężnym” i pozostałymi okrętami naszej floty. Podejrzewam, że teraz, kiedy zdobył władzę, zrobi wszystko co w jego mocy, żeby jej nie oddać. Na razie Gilad jest bardzo słaby i podatny na rozmaite zagrożenia, a my nie zdołamy długo utrzymywać w tajemnicy, że jednak udało mu się przeżyć. Już w tej chwili szerzy się wiadomość, że zanim walka z Vongami dobiegła końca, z przestworzy Bastiona zdołał się wymknąć jeszcze jeden wahadłowiec. Niedługo wszyscy się dowiedzą, gdzie wylądował i kto znajdował się na jego pokładzie.

- A co się stanie, kiedy się o tym dowiedzą? - zapytał Jacen. Pani komandor wzruszyła ramionami.

- Nie wiem - odparła. - To zależy, na co się zdecydują moff Flennic i jego pachołkowie. - Urwała na dźwięk komunikatora. Wysłuchała krótkiej wiadomości, kiwnęła głową i oznajmiła, że natychmiast się zjawi. - Sądzę, że wkrótce się tego dowiemy - podjęła po chwili. - Właśnie otrzymałam rozkaz powrotu.

- Nie może go pani zignorować? - zainteresował się Jacen.

- Musiałabym znaleźć bardzo dobry powód - odparła kobieta.

- A nie zgodziłaby się pani, żebym ja z nim porozmawiał? - zapytał młody Solo. - Może uda mi się go przekonać.

Pani komandor wpatrywała się w niego z mieszaniną zakłopotania i skrępowania. Jacen wiedział doskonale, o czym ona myśli. Yage miała wieloletnie doświadczenie i była starszym oficerem obcych sił zbrojnych, a on chciał uzyskać jej zgodę na wyjaśnienie zwierzchnikowi, dlaczego jego podwładna odmawia wykonania jednoznacznego rozkazu. Zauważył jednak, jak bardzo ją kusi jego propozycja. Yage wiedziała, że jedna Jedi ocaliła życie wielkiego admirała, spodziewała się więc, że może inny Jedi uwolni ją od konieczności dokonywania trudnego wyboru… a przynajmniej usprawiedliwi podjęcie niewłaściwej decyzji.

Jacen przezornie zapomniał dodać, że nie ma absolutnie żadnego doświadczenia w prowadzeniu negocjacji z imperialnymi dostojnikami.

Yage zastanawiała się może z minutę nad jego propozycją. W końcu podniesionym głosem, chociaż korytarz był pusty, zapytała:

- Czy ktoś ma lepszy pomysł?

Czekała jakiś czas, ale odpowiedziała jej głucha cisza; taka sama zazwyczaj panowała na pokładzie imperialnego okrętu.

- No cóż, spytałam - oznajmiła, zapraszając gestem Jacena, aby poszedł za nią. - A teraz przekonajmy się, czy potrafisz jeszcze bardziej pogorszyć i bez tego kłopotliwą sytuację.

- Eskadro Bliźniaczych Słońc, możecie się wycofać - z komunikatora hełmu Jaga Fela rozległ się głos pani kapitan Mayn. - Zajęliśmy wyznaczone pozycje na orbicie i zaczynamy wystrzeliwać satelity. Możecie działać na własną rękę.

- Zrozumiałem - odparł młody pilot i pospiesznie przełączył komunikator na kanał systemu łączności podprzestrzennej z pilotami eskadry. - Słyszeliście, co powiedziała kapitan. Przybyliśmy na miejsce cali i zdrowi. Macie przystąpić do patrolowania okolicy, ale bez okazywania przesadnej pewności siebie.

Eskadra Bliźniaczych Słońc rozdzieliła się na klucze, a jej piloci przyspieszyli, żeby zająć pozycje nad wyznaczonymi rejonami krążącego w dole Galantosa. Oglądana z orbity planeta przypominała niezachęcającą, brązowozielonkawą błotnistą kulę. Na pierwszy rzut oka trudno byłoby dostrzec jakiekolwiek oznaki zaawansowanej cywilizacji, ale widocznie po kilku następnych minutach zamieszkujący planetę Fianowie zauważyli unoszące się nad nimi gwiezdne statki.

- Wzywam niezidentyfikowane jednostki - odezwał się czyjś głos w kanale łączności podprzestrzennej. - Tu Kontrola Lotów miasta Al’solib’minet’ri. Prosimy o podanie kodów identyfikacyjnych i celu pojawienia się w naszych przestworzach.

- Tu kapitan Todra Mayn z pokładu gwiezdnej fregaty Galaktycznej Federacji Niezależnych Sojuszów „Duma Selonii” - odezwała się kobieta. - Przybywamy do was z pokojową misją dyplomatyczną. Chcielibyśmy porozmawiać z radnym Jobathem.

- Nie tak szybko, kapitan Mayn. - Monotonny głos rozmawiającego z nią Pianina brzmiał zawodową cierpliwością. - Podała pani nazwę tylko jednego statku, a my naliczyliśmy czternaście. Jak nazywają się pozostałe?

- To prawda. Kontrolo Lotów - przyznała Todra Mayn. - Oprócz „Dumy Selonii” przyleciał także „Sokół Millenium” i dwanaście gwiezdnych myśliwców Eskadry Bliźniaczych Słońc.

- Czy to pani dowodzi tą wyprawą? - zapytał operator Kontroli Lotów.

- Tylko w sprawach natury logistycznej - oznajmiła Mayn. - We wszystkich innych sytuacjach rozkazy wydaje Leia Organa Solo.

- Na wszystkie gwiazdy Obłoku Mnogości! Leia Organa Solo? - powtórzył jak echo zaskoczony Fianin.

- Tak jest, Kontrolo Lotów.

- A więc witamy was serdecznie, z szeroko otwartymi ramionami! – zawołał wylewnie operator. - Panią i wszystkich towarzyszy. Jestem pewien, że kiedy skończymy załatwiać ostatnie formalności, radny Jobath z radością z wami porozmawia.

- Jakie formalności, Kontrolo Lotów? - zaniepokoiła się Mayn. - Podaliśmy wam, kim jesteśmy i po co przylatujemy. Czego jeszcze…

- Pani kapitan, my, mieszkańcy Galantosa, lubimy załatwiać wszystko zgodnie z obowiązującymi przepisami - przerwał uprzejmie, ale stanowczo operator Kontroli Lotów miasta Al’solib’minet’ri.

- Wciąż jeszcze nie wiemy, ile czasu zamierzacie u nas spędzić, ile osób chciałoby wylądować na powierzchni, jaki jest dokładny cel waszej wizyty, dokąd chcielibyście pojechać i tak dalej. Zapadła krótka cisza.

- No cóż, niech będzie, Kontrolo Lotów - odezwała się w końcu z rezygnacją Todra Mayn. To była bardzo długa podróż, dosłownie z jednego na drugi kraniec galaktyki. - Podamy wam wszystkie nie zbędne informacje. Od czego zacząć?

- Dziękujemy, pani kapitan - odezwał się Pianin. Słysząc jego głos, Jag wyobraził sobie pełen wyższości uśmieszek na twarzy pedantycznie dokładnego funkcjonariusza Kontroli Lotów. - Przede wszystkim chciałbym usłyszeć i zapisać w rejestrach dokładny cel waszej wizyty.

Jag przestał zwracać uwagę na toczącą się rozmowę i pozostawił uzgadnianie szczegółów odpowiednim osobom. Musiał pomyśleć o swoich obowiązkach. Tego dnia dowodził Eskadrą Bliźniaczych Słońc i miał za zadanie dopilnować, żeby nic nie przeszkodziło pilotom w zajmowaniu wyznaczonych pozycji na orbicie Galantosa. Zważywszy na bardzo krótki okres przygotowania, uważał, że i on, i Jaina wywiązali się ze swoich obowiązków na medal. Wciąż jeszcze należało jednak uzgodnić kilka drobiazgów. Po obu stronach jego szponów -ca leciały X-wingi, a obok maszyny Jainy Solo podążały dwa chissańskie myśliwce. Taki sam szyk utrzymywali piloci pozostałych dwóch kluczy, co miało zapewnić lepsze współdziałanie. Jag wiedział, że z początku członkowie eskadry będą się czuli nieswojo, ale szybciej osiągną pełną gotowość do walki.

Zmienił kurs, zatoczył zgrabny łuk i skierował się w stronę południowego bieguna, usytuowanego nad galaretowatymi zielonkawobrązowymi jeziorami i morzami Galantosa. Od czasu do czasu dostrzegał skrawki skalistego lądu, na których zbudowano niewielkie miasta albo ośrodki naukowe, nie zauważy ł jednak niczego niezwykłego.

- U nas wszystko w porządku, dowódco Bliźniaczych - usłyszał głos Jainy w komunikatorze hełmu.

- Dzięki, „Dwa” - odparł. - A co u was, „Trzy” i „Cztery”?

- Czyste niebo, dowódco Bliźniaczych - usłyszał w odpowiedzi głos dowódcy trzeciego klucza.

- Bułka z masłem - dodał pilot „Bliźniaczego Cztery”, należący pierwotnie do dowodzonej przez Jaggeda Fela Eskadry Chissów.

- Nie pojawiliśmy się tu, żeby szukać kłopotów - przypomniał podwładnym. - Starajcie się więc nie narażać tubylcom.

- Wygląda na to, że przydałoby się im trochę rozrywki - odezwała się oschle pilot „Bliźniaczego Siedem”.

Jag zauważył, że operator Kontroli Lotów miasta Al’solib’minet’ri prosi panią kapitan Mayn o podawanie wciąż nowych informacji.

- Czy naprawdę musicie dokładnie wiedzieć, w jakim miejscu zamierza wylądować pilot „Sokoła Millenium?” - zdenerwowała się kobieta.

- Obawiam się, że tak, pani kapitan Mayn - odparł Pianin. - Proszę wierzyć, że na dłuższą metę pozwoli to nam oszczędzić wielu kłopotów. Mogłaby pani również powiedzieć mi, kto zamierza zejść z pokładu jakiego statku.

Todra Mayn westchnęła, a Jag się uśmiechnął. Zazwyczaj sam przestrzegał z pedantyczną dokładnością wszystkich przepisów, ale Fianowie doprowadzili formalności do absurdalnej przesady. Gdyby w obecnej chwili znajdował się na miejscu pani kapitan Mayn, przestałby zwracać uwagę na prośby operatora Kontroli Lotów i nie czekając na podanie współrzędnych konkretnego lądowiska, posadziłby gwiezdny statek w pierwszym lepszym miejscu. Nie sądził, żeby ktoś go za to ukarał Fianowie nie mieli praktycznie żadnych planetarnych systemów obronnych, nie mogliby więc właściwie nic zrobić, gdyby pani kapitan Mayn zdecydowała się zignorować ich formalności i przepisy.

Z drugiej strony Jag nie uważał siebie za wytrawnego dyplomatę. Nie miał nic przeciwko temu, żeby polityką zajmowały się osoby w rodzaju rodziców Jainy… odnosił jednak nieodparte wrażenie, że gdyby zagadnął o to Hana Solo, mąż Leii przyznałby mu rację.

Ocknął się z zamyślenia i usłyszał, że kapitan Mayn informuje Kontrolę Lotów, kto jeszcze bierze udział w wyprawie:

- …protokolarny android See-Threepio firmy Cybot Galactica, rycerz Jedi Tahiri Yeila…

Kiedy Jag usłyszał imię młodej Jedi, coś mu się przypomniało. Przełączył komunikator na inny kanał, aby porozmawiać z Jainą, bez obawy, że ktokolwiek podsłucha ich rozmowę.

- Wiedziałaś, że z twoimi rodzicami poleciała Tahiri? - zapytał.

- Nie - odparła Jaina. - Ale to chyba żaden problem, prawda?

Jag nie odpowiedział od razu. Tahiri była przyjaciółką Jainy i darzyła uczuciem jej młodszego brata, Anakina, ale młody pilot bez wahania wyjawiłby Jainie swoje podejrzenia, gdyby tylko mógł je oprzeć na czymś bardziej konkretnym. Problem w tym, że niczym takim nie dysponował. Wiedział tylko, że Tahiri przeżyła na Kałamarze coś w rodzaju nerwowego załamania, słyszał tak że, że zachowywała się bardzo dziwnie. Nie miał konkretnych faktów, ale czuł, że z młodą kobietą dzieje się coś niedobrego.

 

- Chyba żaden - odezwał się w końcu.

 

Do chwili odlotu z Kalamara nawet sobie nie uświadamiał, że powinien traktować Tahiri inaczej niż pozostałych uczestników wyprawy. Leia i Han zostali wprawdzie mianowani oficjalnymi emisariuszami Galaktycznego Sojuszu, ale i tak startowi nadano znacznie skromniejszą oprawę niż odlotowi „Cienia Jade”. Uczestników wyprawy żegnało kilku dostojników, a wśród nich przywódca Sojuszu Cal Omas, naczelny dowódca Sień Sów i Kenth Hamner, ale na szczęście obyło się bez kwiecistych przemówień. Wiedząc, że pozostawia Galaktyczny Sojusz w dobrych rękach, kapitan „Sokoła Millenium” przetransportował na pokład „Dumy Selonii” pilotów Bliźniaczych Słońc, którzy do tamtej pory nie znaleźli się na orbicie, i dopiero na pokładzie gwiezdnej fregaty wszyscy serdecznie się pożegnali. Jaina uściskała rodziców, a Jag, czując się trochę nieswojo, musiał pogodzić się z tym, że Han poklepał go po ramieniu. Kapitan Todra Mayn, wysoka, szczupła i lekko utykająca kobieta, pożegnała wszystkich pełnym należnego szacunku salutem. I na tym właściwie wszystko się zakończyło, jeżeli nie liczyć ukradkowego spojrzenia, jakim Jag obrzucił Tahiri, kiedy wszyscy kierowali się na pokłady swoich statków. Młoda Jedi stała na uboczu, jakby ceremonia pożegnania jej nie dotyczyła. Wciąż jeszcze była bardzo blada i chuda, a na jej czole widniały wyraźnie blizny po torturach, jakie wycierpiała z rąk Yuuzhan Vongów. Ale jej oczy…

Jag Fel nie słynął ze szczególnie bujnej wyobraźni, miał jednak zwyczaj ufać swojej intuicji, kiedy więc zobaczył na twarzy Tahiri odrazę, a w jej oczach bezgraniczną nienawiść, odruchowo sięgnął do pasa i zacisnął dłoń na rękojeści blastera. Chciał być gotów, gdyby młoda kobieta zamierzała zrobić cokolwiek Jainie albo innemu członkowi jej rodziny. Gdyby wykonała jakiś nieprzyjazny gest, zastrzeliłby ją bez wahania.

Młoda kobieta jednak niczego takiego nie zrobiła i ceremonia pożegnania bez przeszkód dobiegła końca, a mimo to Jag Fel nie przestał się mieć na baczności i nie wypuszczał broni z ręki. Tahiri zapewne wyczula, że spogląda na nią, bo odwróciła głowę w jego stronę. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, była znów sobą, a jemu zrobiło się trochę głupio. Obojętne, co zobaczył przedtem w jej oczach, teraz malowała się w nich tylko niepewność.

Zabić Tahiri? Co on sobie wyobrażał? Była po prostu rozpaczliwie potrzebującą wypoczynku, chorą dziewczyną, która wyruszała na trudną wyprawę w towarzystwie wielu innych, równie zmęczonych wojowników. Leia i Jaina sądziły, że Tahiri wciąż jeszcze nie zdołała się pogodzić ze śmiercią Anakina. Prawdopodobnie ukrywała w sercu ból po jego stracie tak głęboko i tak długo, że musiał znaleźć ujście, a nawet przybrać dziwaczne, mroczne formy. Jag, cały czas dręczony niepokojem, zapytał w końcu, czy Tahiri powinna lecieć na wyprawę, ale Leia oznajmiła, że młoda Jedi właśnie tego najbardziej potrzebuje: jasno sformułowanego celu, wytkniętego przez osoby, które darzy zaufaniem. Gdyby wydarzyło się coś złego, mogłaby bez wahania zwrócić się do nich o pomoc albo o radę. Koniec dyskusji.

Jag nie miał powodu wątpić, że to rzeczywiście był koniec dyskusji. Nie mógł jednak zapomnieć tamtego błysku w oczach Tahiri i podczas długiego skoku przez nadprzestrzeń często o tym rozmyślał. Nie wiedział dokładnie, co wyrządzili jej na Yavinie Cztery Yuuzhan Vongowie, słyszał jednak, że posłużyli się biologicznymi technikami przewyższającymi wszystko, czym dysponowali naukowcy Galaktycznego Sojuszu. Czy możliwe, że miały z tym jakiś związek malujące się na jej twarzy złowieszcze emocje? Nie był tego pewien. Cokolwiek kryło się za zasłoną wrażliwości młodej Jedi, nie mógł się zdecydować na żadną akcję bez dodatkowych informacji, a żeby je uzyskać, postanowił mieć ją cały czas na oku.

- Zamierzam zgłosić się na ochotnika do grupy lądującej na powierzchni - oznajmił Jainie, korzystając z osobistego kanału komunikatora. - Jeżeli nie liczyć widoków oglądanych z orbity, nie widziałem wielu planet Galaktycznego Sojuszu.

- Chyba nie mógłbyś wybrać gorszego miejsca na rozpoczęcie obserwacji, Jagu - odparła Jaina. - Galantos wygląda, jakby ktoś zrzucił na niego z orbity cały ładunek wydobytej rudy.

Młody pilot się roześmiał.

- Cóż, i tak jeszcze niczego podobnego nie oglądałem - powiedział. – Nie przyłączysz się do mnie?

- Kusząca propozycja, ale nie skorzystam - oznajmiła młoda Solo. - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym pozostać na orbicie. Ktoś musi mieć na wszystko oko, choćby tylko na wypadek pojawienia się Yevethów.

Jag Fel pomyślał, że słyszy w jej głosie lekką wymówkę.

- Wygląda na to, że od samego początku nie spisuję się najlepiej, prawda? - zapytał. Bardzo chciałby wyjawić Jainie prawdziwy powód zamiaru lądowania na powierzchni Galantosa, ale na razie było to nie możliwe. - Minęło ledwie kilka dni, a ja już się staram zmieniać plan wyprawy.

- Nie, wszystko w porządku, Jagu - odrzekła beztrosko Jaina. - Jeżeli naprawdę chcesz, masz prawo zgłosić się na ochotnika. Prawdę mówiąc, sama chciałam dokonać kilku zmian w planie wyprawy, że byśmy jednocześnie mieli wolne od służby i przebywali w tym czasie na pokładzie „Dumy Selonii”. - Nutę wymówki w jej głosie zastąpiła lekka kpina. - Jeżeli jednak uważasz, że brodzenie po kolana w błocie to lepszy sposób spędzania wolnego czasu niż dotrzymywanie mi towarzystwa…

Jag uśmiechnął się do siebie.

- Dobrze wiesz, że nie o to chodzi - powiedział. - Miałem tylko nadzieję, że moglibyśmy połączyć jedno z drugim.

W jej śmiechu usłyszał zachwyt połączony z udawanym przerażeniem.

- Spędziłeś zbyt dużo czasu w ochronnej sieci, pilociku - zadrwiła Jaina. - Następnym razem, kiedy będę pełniła obowiązki dowódcy Eskadry Bliźniaczych Słońc, każę ci stanąć do raportu.

Usłyszał cichy trzask i połączenie zostało przerwane. Zadowolony, że może przyłączyć się do osób lądujących na powierzchni Galantosa bez wzbudzania podejrzeń albo gniewu Jainy, postanowił skupić się na dołączeniu do pozostałych pilotów eskadry. Jaina miała absolutną rację przynajmniej w jednej sprawie: bez względu na podejrzenia, jakie mógł żywić względem Tahiri, jego pierwszym i najważniejszym obowiązkiem było opiekowanie się pilotami eskadry i zapewnienie bezpieczeństwa pozostałym uczestnikom wyprawy. O dobre samopoczucie Tahiri powinna się zatroszczyć osoba, która zaprosiła ją na pokład „Dumy Selonii”, a komu mógłby zaufać pod tym względem bardziej niż Leii Organie Solo?

Jednak postanowił zgłosić się na ochotnika. Tak na wszelki wypadek.

Jacen stał na mostku „Mężobójcy” i wpatrywał się w hologram czerwonej twarzy generała Berridy.

- Więc powiadasz, że kim jesteś? - zapytał mężczyzna, piorunując go gniewnym spojrzeniem.

- Rycerzem Jedi, panie generale - powtórzył spokojnie młody Solo. - Przyleciałem, żeby wam pomóc.

- Pomóc… nam? - powtórzył generał, pryskając śliną. - Dlaczego właściwie uważasz, że potrzebujemy twojej pomocy? Rycerz Jedi? Widzę tylko wyrośniętego chłopaka w płaszczu.

- Wygląd czasami myli - odparł Jacen, starając się nie przejmować narastającym niedowierzaniem i rozdrażnieniem generała.

Berrida roześmiał się pogardliwie.

- Gdzie więc jest ta pomoc, którą nam proponujesz, Jedi? - zapytał. – Gdzie znajduje się twój statek?

- „Cień Jade” wycofał się na bezpieczną odległość. - Jacen skontaktował się z wujkiem Lukiem i upewnił się, że gwiezdny jacht pozostanie niewidoczny, dopóki jego misja nie przyniesie spodziewanych owoców… albo dopóki nie zakończy się niepowodzeniem, bo i z taką możliwością należało się liczyć. - Nie musi się pan nim przejmować, generale.

- Nie mów mi, czym powinienem się przejmować, chłopcze - warknął Berrida. Jego holograficzny wizerunek lekko zafalował. - Nie lubię, kiedy nieznane statki czają się w obrębie mojego systemu.

- Rozumiem i podzielam to uczucie, panie generale - odparł młody Solo. - Właśnie dlatego przybyłem, żeby zaproponować panu pomoc.

- Nie potrzebujemy twojej pomocy - powtórzył z uporem Berrida.

- Wydaje mi się, że jednak pan potrzebuje. - Jacen zaczął spacerować po ciasnym mostku „Mężobójcy”. Starał się okazywać opanowanie i spokój, ale jego myśli gnały szybciej niż podczas pojedynku na świetlne miecze. - Jak pan sądzi, dlaczego Yuuzhan Vongowie zaatakowali Bastion?

- Nie podali powodu - burknął z urazą Berrida.

- I prawdopodobnie żadnego nie podadzą - zapewnił go Jacen. - Musieli jednak mieć jakiś powód. Nikt nie ryzykuje bez powodu życia wojowników ani cennego sprzętu podczas wojny. Nie jest pan głupcem, generale, z pewnością więc ma pan na ten temat wyrobione zdanie. Zechciałby pan nas z nim zapoznać?

Berrida wyprostował się, a kąciki jego mięsistych ust zadrżały z irytacji.

- Yuuzhan Vongowie zaatakowali nas, bo chcieli się zemścić - oznajmił w końcu.

- Za co? - nalegał młody Solo.

- Za Garqi, Ithor, Exodo Dwa…

- A także za utrzymywanie kontaktów z Nową Republiką - podsunął Jacen. – A zwłaszcza za przekazanie Galaktycznemu Sojuszowi informacji o nad przestrzennych szlakach wiodących do Głębokiego Jądra galaktyki. Informacje te pomogły nam zmienić koleje losu wojny i pierwszy raz przyczyniły się do poważnej klęski Yuuzhan Vongów, - Jacen z radością obserwował zdumienie rozlewające się po nalanej twarzy rozmówcy. Stojąca na mostku „Mężobójcy” komandor Yage także uniosła brwi, zaskoczona. - Wiem o tym, panie generale, bo to moja matka rozmawiała na ten temat z przywódcą Imperium - podjął Jacen po chwili. - Mogę pana zapewnić, że prawie nikt inny o tym nie słyszał. Wielu przedstawicieli Galaktycznego Sojuszu równie niechętnie zgadza się utrzymywać z wami jakiekolwiek kontakty jak pan ze mną.

- I co z tego? - zapytał gniewnie Berrida. Nawet nie usiłował ukrywać coraz większego rozdrażnienia. - Do czego zmierzasz… chłopcze? Gadaj natychmiast, zanim każę cię aresztować pod zarzutem utrudniania Imperium prowadzenia wojny.

- To bardzo proste, panie generale. - Jacen uśmiechnął się tak miło, jak potrafił. - Załóżmy, że naprawdę pertraktacje między Imperium a Galaktycznym Sojuszem były utrzymywane w najściślejszej tajemnicy. Jak pan sądzi, dlaczego dowiedzieli się o nich Yuuzhan Vongowie? Kiedy je prowadzono, wiedziała o nich tylko moja matka i kilkoro najwyższych stopniem oficerów. Matka przekazała informacje dowódcom naszych sił zbrojnych, którzy wykorzystali je podczas tamtej akcji. Wiemy, że nikt spośród nas nie wyjawił tej tajemnicy Yuuzhan Vongom, bo nasza akcja zakończyła się całkowitym powodzeniem. Gdyby nieprzyjaciele zdołali przeniknąć do naszych systemów dowodzenia, informacje Imperium nie przyniosłyby nam żadnej korzyści. Wniosek z tego może być tylko jeden, panie generale. Yuuzhan Vongowie dlatego się o tym dowiedzieli, że doniósł im ktoś z pańskiej strony. - Jacen zawiesił głos, żeby znaczenie jego słów dotarło do generała. - Macie pośród siebie yuuzhańskiego szpiega, panie generale.

- Nonsens! - żachnął się Berrida, w jego głosie Jacen usłyszał jednak niepewność i domyślił się, że generał w końcu uświadomił sobie sens jego rozumowania. - To wykluczone!

- Wcale nie. - Młody Solo postarał się, żeby w jego głosie zabrzmiało współczucie. Nacierał z wystarczającą siłą i przełamał obronę przeciwnika, teraz musiał tylko zmienić go w sojusznika. Gdyby nadal atakował, zraziłby go do siebie jeszcze bardziej i zrobiłby z niego nieprzejednanego wroga. - Sami także mieliśmy mnóstwo kłopotów z yuuzhańskimi szpiegami - podjął po chwili. - Najpierw z samymi Vongami, a potem z ich sługusami z Brygady Pokoju. Może i w pańskim sztabie roi się od zamaskowanych wrogów i ich sympatyków, o których pan nawet nie ma pojęcia. Yuuzhan Vongowie dysponują żywymi maskującymi okrywaczami. Nazywają je ooglithami i mogą dzięki nim udawać, kogo zechcą.

- Przeprowadzimy zakrojone na szeroką skalę poszukiwania i wyrywkowe kontrole - oznajmił Berrida, ale Jacen zorientował się, że generał nie jest już tak pewny siebie jak poprzednio.

- Obawiam się, że to wszystko na nic, jeśli nie będzie pan wiedział, czego szukać - powiedział.

Berrida znów obrzucił go chmurnym spojrzeniem.

- A ty chcesz mi powiedzieć, że wiesz, czego szukać, prawda? - zadrwił.

Jacen kiwnął głową.

- Moi towarzysze i ja mamy ogromne doświadczenie w kontaktach z Yuuzhanami - zaczął. - Nie twierdzę, że rozumiemy ich do końca, odnoszę jednak wrażenie, że stopniowo się do tego zbliżamy. Uważam, że w obecnej chwili właśnie to liczy się najbardziej.

Bardziej niż ich zabijanie, dodał w myśli, wątpił jednak, żeby generał zechciał uznać jego punkt widzenia. Cierpliwości, powiedział sobie. Nie wszystko naraz.

- Załóżmy, że ci uwierzę - odezwał się Berrida. - Jeżeli dasz mi słowo…

- Nie musi pan mieć na to mojego słowa - przerwał Jacen. - Dowody przemawiają same za siebie.

- Załóżmy więc, że uznam słuszność twojego rozumowania - zgodził się generał. - Co dalej? Zamierzasz prosić mnie, abym oddał członków sztabu pod wasze rozkazy? Skąd mogę wiedzieć, czy nie usunę jednych szpiegów, żeby wpuścić innych, może o wiele bardziej niebezpiecznych? Wprawdzie wszystko wskazuje, że pokonujecie naszych wrogów, ale to jeszcze nie oznacza, iż mogę ci zaufać, Jedi.

- Nie zamierzam o to prosić, panie generale - odparł Jacen. - Chciałbym tylko dać panu i Imperium pewną radę. Może pan z niej skorzystać albo nie. Proszę tylko, żeby umożliwić mi przedstawienie jej we właściwy sposób, a wówczas sam pan zdecyduje, co dalej.

- Czego miałaby dotyczyć twoja propozycja? Jacen zaczął odginać kolejne palce.

- Po pierwsze, możemy panu powiedzieć, jak wykrywać i eliminować yuuzhańskich szpiegów, którzy mogli się ukryć pośród członków pańskiego sztabu - zaczął. - Po drugie, możemy nauczyć pańskich pilotów nowych taktyk walki, żeby potrafili skuteczniej toczyć pojedynki w przestworzach. Po trzecie, mogę przedstawić panu propozycję dalszego postępowania.

Generał mruknął coś lekceważąco.

- Co to za propozycja? - zapytał oschle.

- Powinien pan jak najszybciej opuścić Yagę Mniejszą - powiedział Jacen. - Ukrywający się pośród pańskich podwładnych szpiedzy Yuuzhan Vongów na pewno zdążyli zameldować swoim mocodawcom, że właśnie tu zgromadziła się resztka waszej floty. Jeżeli wrogowie rzeczywiście zamierzają ją zniszczyć, rozsądnie byłoby założyć, że przypuszczą atak szybko, zanim zdążycie przegrupować siły i przygotować się do obrony.

- Coś jeszcze? - burknął Berrida.

- Jeszcze tylko jedno - odparł młody Solo. - Zapraszamy do przyłączenia się do Galaktycznego Sojuszu, żebyśmy mogli kontynuować ten dialog. Wielokrotnie w ciągu tej wojny mogliśmy byli skorzystać z waszej pomocy, podobnie jak wy możecie teraz skorzystać z naszej. Nie zamierzamy nakłaniać was do przyjmowania żadnych twardych warunków, generale, po prostu wyciągamy do pana pomocną rękę. W zamian prosimy tylko, żeby zechciał pan rozważyć możliwość jej przyjęcia.

Czekając na odpowiedź Berridy, Jacen złączył dłonie za plecami.

Holograficzny wizerunek generała trwał bez ruchu… na tyle długo, że młody Solo zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie zaciął się projektor hologramów. W końcu jednak Berrida się poruszył. Wykrzywił twarz i przechylił głowę.

- Wkrótce damy ci znać, co postanowimy - burknął i nie czekając na odpowiedź, przerwał połączenie.

Dopiero wtedy Jacen wypuścił z płuc powietrze i uświadomił sobie, że dłonie ma wilgotne od zimnego potu.

- Nie jestem pewien, czy poradziłem sobie lepiej, niż można się było spodziewać, czy też gorzej, niż ktokolwiek sobie wyobrażał - powiedział.

- Lepiej - stwierdziła Yage, podchodząc do niego. - Ten tłusty głupiec nigdy nie rwał się do negocjacji ani nie wykazywał umiejętności samodzielnego myślenia. To ogromny sukces, że w ogóle udało ci się go nakłonić do wysłuchania twojej propozycji. O ile go znam, kontaktuje się teraz z moffem Flennikiem, który z pewnością poleci mu, żeby przestał wysłuchiwać takich bredni i natychmiast nas aresztował. Zanim się jednak na to zdecyduje, sytuacja może ulec radykalnej zmianie. - Powiodła spojrzeniem po mostku fregaty i na jej twarzy odmalował się niepokój, - A to zależy od tego, czy i jakie zmiany zajdą na szczeblach dowodzenia.

- Chodzi pani o to, kto wypełni próżnię po rzekomej śmierci wielkiego admirała Pellaeona? - domyślił się Jacen.

Yage kiwnęła głową.

- Właśnie - przyznała. - „Chimera” wciąż jeszcze nie przyleciała i moffowie uważają, że Gilad nie żyje, ale dopóki się nie upewnią, nie ośmielą się ryzykować. Uważam także, że Flennic nie zdecyduje się na żaden śmiały ruch, dopóki się nie dowie, jakie stanowisko zajmą pozostali członkowie Rady Moffów. Jeżeli się zorientuje, że mógłby liczyć na ich poparcie, może skorzystać z okazji i sięgnąć po całą władzę. - To nie byłoby korzystne - zauważył Jacen.

- Przynajmniej dla was - uściśliła Yage. - A z pewnością dla naszych szans przetrwania.

Jacen nic nie odpowiedział. Mimo wszystko to nie ją musiał przekonywać.

 

Później, kiedy Tekli zabrała medyczne instrumenty do jednej z wolnych kabin fregaty, Jacen zaczekał, aż kanały łączności podprzestrzennej się zwolnią, żeby nawiązać łączność z „Cieniem Jade”.

 

- Chcecie wracać? - zapytała Mara. Wyglądało na to, że niepokoi się o Jacena i drobną Chadra-Fankę. - Moglibyśmy się wśliznąć do systemu i…

- Odradzałbym takie posunięcie - przerwał młody Solo. - Starają się was odnaleźć, więc lepiej pozostańcie w swojej kryjówce. I nie mówcie mi, gdzie się ukrywacie. Na wszelki wypadek nie przekazujcie mi tej informacji.

- Chyba nie tylko to cię niepokoi, prawda? - zapytał Luke.

- Owszem - przyznał trochę zakłopotany Jacen. - Prawdę mówiąc, wujku, nie znam dobrze dostojników Imperium, wiem jednak, że oni świetnie znają ciebie. Wydaje mi się, że rozmawiają o wiele spokojniej z niedoświadczonym młokosem gdyby mieli prowadzić negocjacje z kimś, kto przyczynił się do obalenia ich Imperium.

- Całkowicie się z tobą zgadzam, Jacenie - zapewnił go Luke. - Wiem, że dasz sobie świetnie radę. Wygląda na to, że masz wrodzony talent do prowadzenia negocjacji. Twoja matka byłaby z ciebie dumna. Nawet ona nie zdołała przekonać dostojników Imperium, chociaż jest jedną z najlepszych dyplomatek, jakich widziała kiedykolwiek Nowa Republika.

Słysząc pochwałę wujka, Jacen się uśmiechnął.

- To miło z twojej strony - powiedział. - Muszę jednak oddać matce sprawiedliwość. Kiedy ostatnio prowadziła z nimi negocjacje, Yuuzhanie nie atakowali jeszcze wojsk Imperium. To dzięki takim wydarzeniom rządzący stają się bardziej podatni na wszelkie sugestie.

- Przemawia przez ciebie fałszywa skromność, Jacenie, i chyba zdajesz sobie z tego sprawę - stwierdziła Mara. - Cały czas informuj nas o postępach w rozmowach i o stanie zdrowia admirała Pellaeona. Nie zapomnij także, że zawsze i we wszystkim możesz liczyć na naszą pomoc. Gdybyś jej potrzebował, jesteśmy zawsze gotowi do lotu… i do walki.

- Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie - oznajmił młody Solo. - Zanim odezwie się Berrida albo Flennic, może upłynąć kilka godzin. Zorientujecie się szybko, jeżeli nie zechcą z nami rozmawiać, a zamiast tego postarają się nas zaaresztować.

- Albo jeśli pojawią się Yuuzhan Vongowie - dodała Mara.

Po jej słowach zapadła krótka cisza. Podczas rozmowy z Berrida Jacen mówił o możliwości kolejnego ataku floty Yuuzhan Vongów. Wspomniał o tym wyłącznie w celu nadania większej siły swoim argumentom, ale im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej wydawało mu się to prawdopodobne. Obecnie już mniej martwił się decyzją, jaką mogliby podjąć dostojnicy Imperium, a bardziej możliwością, że wysłużona fregata znajdzie się na linii ognia.

Cóż, tak czy owak uważał negocjacje za sposób o wiele lepszy i bardziej zgodny ze swoim pojmowaniem życia niż wymachiwanie świetlnym mieczem albo pilotowanie X-winga podczas gwiezdnego pojedynku. Z początku traktował wizytę w przestworzach Ruin Imperium jako nieuniknioną przerwę w poszukiwaniach Zonamy Sekot, ale potem doszedł do przekonania, że może się to okazać punktem zwrotnym w jego życiu. Może znalazł kolejne powołanie tam, gdzie najmniej się tego spodziewał?

Nawet on nie przypuszczał jednak, że uda mu się przekonać dostojników Imperium bez poparcia Gilada Pellaeona. Wielki admirał był wciąż jeszcze nieprzytomny, a ktoś. kto zająłby jego miejsce, z pewnością będzie wolał umacniać się przy władzy, niż wysłuchiwać uwag młodego rycerza Jedi… a im dłużej będzie sprawował władzę, tym mniej chętnie zechce się z nią rozstać.

Wyzdrowiej jak najszybciej, staruszku, pomyślał Jacen. Przerwał połączenie z „Cieniem Jade” i postanowił poszukać miejsca, gdzie mógłby w spokoju zaczekać na odpowiedź Berridy. Ciesz się spoko jem i ciszą, pomyślał, póki masz okazję, bo może to być cisza przed straszliwą burzą.

- Zmienił się.

Kiedy „Sokół Millenium” przecinał szybko warstwy atmosfery planety, Tahiri spoglądała przez iluminator sterowni na wypełnione organiczną bladozieloną galaretą oceany Galantosa, ale głos matki Anakina wyrwał ją z zamyślenia. Młoda Jedi przeniosła spojrzenie na twarz Leii, siedzącej obok Hana na fotelu drugiego pilota. - Słucham? - zapytała.

- Galantos - oznajmiła Leia. - Zmienił się, odkąd go ostatnio widziałam.

Tahiri spojrzała ponownie na widoczną w dole powierzchnię planety.

- Nie wiedziałam, że już tu bywałaś - powiedziała.

- Nie bywałam - odparła Leia. - Jakiś czas temu przebywał tu krótko Borsk Fey’lya. Kiedy byłam jeszcze radną, wysłał stąd kilka raportów i dlatego wiem coś niecoś na temat Galantosa. O ile pamiętam, Borsk nie był nim zachwycony. Nie zdołał znaleźć wspólnego języka z tubylcami.

- Zupełnie nie rozumiem dlaczego - odezwał się sarkastycznie Han, z demonstracyjną cierpliwością przestawiając dźwignie urządzeń kontrolnych. - Te istoty potrafiłyby wyprowadzić z równowagi toydariańskiego handlarza.

- Po prostu taki mają styl bycia - uspokoiła go Leia. - Jestem pewna, że uznaliby nasze zachowanie za równie… niezwykłe.

- Ta-a… cóż, ja przynajmniej doprowadzam sprawy do końca - odparł Han. - Jestem zdumiony, że tu w ogóle cokolwiek się zmieniło. Zanim rozpoczną budowę, dyskutują bez końca nad zgłoszonymi propozycjami i możliwymi rozwiązaniami.

- Coś jednak udało się im zbudować - rzekła Leia, pokazując coś w dole. - Tego miasta nie ma na żadnej naszej mapie. Tamtego także.

Tahiri zapoznała się z geografią Galantosa podczas lotu z Kalamara. Wiedziała, że widoczna w dole powierzchnia planety jest z natury rzeczy niestabilna. Fianowie budowali miasta w taki sposób, żeby mogły wytrzymać siłę sejsmicznych wstrząsów. Budynki wyglądały jak spłaszczone kule z wystającymi u dołu stabilizującymi szpikulcami. Unosiły się ciężko na powierzchni organicznych oceanów pokrywających prawie całą powierzchnię niezwykłej planety. Młoda Jedi zastanawiała się, czy przez tę galaretę mieszkańcy Galantosa czują kołysanie podłóg pod stopami. Na samą myśl o tym zbierało się jej na mdłości. Miała nadzieję, że tubylcy pomyśleli o inercyjnych stabilizatorach, podobnych do tych, jakie instalowano na Kałamarze.

- A więc jednak udało im się coś zbudować - zgodził się Han. - Pomogło im przyłączenie się do Nowej Republiki, chociaż nie nauczyło ich to prowadzenia rozmów.

W końcu „Sokół Millenium” wyrównał pułap lotu. Korzystając z pomocy nadajników sygnałów namiarowych, Han skierował frachtowiec na okrągłe lądowisko usytuowane na samym szczycie miasta Al’solib’minet’ri. Nie widział nigdzie innych gwiezdnych statków, ale w powietrzu unosiło się wiele grawilotów. Niestabilność płaszcza planety właściwie uniemożliwiała transport naziemny i wodny, co utrudniało rozwój cywilizacji Fianów, dopóki mniej więcej dwieście lat wcześniej istoty nie wymyśliły balonów. Obecnie do transportu zwierząt domowych i innych towarów wykorzystywano najczęściej ogromne statki powietrzne vert’bo. Wiele takich wehikułów przemierzało spore odległości między unoszącymi się na powierzchni oceanów oazami, sami Fianowie woleli jednak korzystać ze śmigaczy i suborbitalnych wahadłowców. Wokół ruchliwych miast unosiła się w powietrzu istna pajęczyna smug ciepłych gazów wylotowych. Tu i ówdzie widniały między nimi ogromne cielska sterowców, które płynęły na tle błękitnego nieba niczym rozleniwione białe cygara.

Jeszcze zanim „Sokół Millenium” wylądował, Fianowie zgromadzili się, żeby uroczyście powitać członków jego załogi. Zaczekali, aż ucichną silniki i opadnie rampa ładownicza, a potem na dany znak zaczęła grać orkiestra. Tahiri jeszcze nigdy nie słyszała takiej muzyki - jej dźwięki składały się z wysokich pisków i basowych pomruków - ale kiedy schodziła po rampie za rodzicami Anakina, wyraźnie wyczuwała podniosły nastrój. Noghriańscy ochroniarze Leii starali się trzymać w dyskretnej odległości, ale uważnie obserwowali gospodarzy, wypatrując wszelkich zagrożeń życia księżniczki.

Nieopodal wylądował także szponowiec Jaga Fela. Operator Kontroli Lotów miasta Al’solib’minet’ri zgodził się uznać go za jednego z gości, ale dopiero po uzgodnieniu wszystkich szczegółów z panią kapitan Mayn, której Tahiri mogła tylko współczuć. Wyszkolony przez Chissów młody pilot, odprowadzany spojrzeniami ciekawskich gospodarzy, podszedł pewnie do pozostałych uczestników wyprawy. Wkrótce wszystkich otoczył tłum niskich istot o pociągłych twarzach, długich rękach z błonami między palcami i grubych nogach w kształcie dzwonów.

- Witajcie na Galantosie! - zawołała jakaś Pianka, podchodząc do nich i wymachując długimi rękami tak energicznie, jakby gnębił ją wielki niepokój.

Była niewiele wyższa niż Ewok, ale na widok jej młócących powietrze rąk Tahiri odruchowo się cofnęła. Dopiero po chwili dotarło do niej, że wymowne gesty mają tylko podkreślić zachwyt i podniecenie.

- Nazywam się Persha i jestem prymatką. - Piskliwy głos Pianki nie był nawet drażniący, bo brzmiał melodyjnie. Istota mówiła dosyć głośno, żeby wszyscy ją usłyszeli, zwłaszcza że zgromadzeni za jej plecami Fianowie nie przestawali cicho popiskiwać z wielkiego podniecenia. - W imieniu radnego Jobatha witam was na Galantosie, Leio Organo Solo, Hanie Solo, Tahiri Yeilo, Jaggedzie Felu i protokolarny androidzie See-Threepio. To dla nas ogromny zaszczyt i wielka radość.

Leia uśmiechnęła się i uprzejmie ukłoniła.

- Radny Jobath nie mógł przybyć osobiście? - zapytała.

- Niestety, nie - odparła Pianka, a w jej oczach odmalowała się jeszcze większa melancholia. - Miał bardzo ważne spotkanie w mieście Gal’fian’deprisi, obiecał jednak, że pojawi się najszybciej, jak będzie mógł. Prosił, żebym przekazała wyrazy szacunku i powitania, a także wyraziła nadzieję, że wasz pobyt będzie radosny i owocny. Udostępnimy wam najwspanialszy ośrodek dla dyplomatów i postaramy się spełnić każde wasze życzenie. Nie wahajcie się prosić nas o co chcecie w ciągu całego okresu pobytu, w dzień czy w nocy. Ja albo mój asystent, Thrum, z wielką ochotą spełnimy wasze prośby.

Prymatką kiwnęła drobną błoniastą dłoni ą i dała znak, żeby iść za nią. Kołysząc się na szerokich nogach, poprowadziła gości szpalerem, jaki utworzył się pośród denerwująco rozentuzjazmowanego tłumu. Fianowie byli niskimi i niegroźnymi istotami, a dzikie wymachiwanie rękami nie miało nic wspólnego z ich pogodną naturą. Persha nie przestawała wydawać gościom szczegółowych instrukcji, jak w ciągu kilku następnych dni można się skontaktować z nią albo z jej pomocnikiem, ale Tahiri uświadomiła sobie w pewnej chwili, że nie nadąża za potokiem jej wymowy. Narastające i opadające niczym nuty skomplikowanej melodii tony głosu Pershy powoli zaczynały tracić dla niej wszelkie znaczenie. Rozpoznawała mniej więcej co trzecie słowo, ale Wątpiła, czy coś traci.

Persha powiodła ich do ozdobnej kabiny turbowindy. Kiedy drzwi zaczęły się zasuwać, C-3PO zderzył się z młodą Jedi.

- Proszę mi wybaczyć, panno Tahiri - powiedział. - To zbyt duże zamieszanie nawet dla takiego protokolarnego androida jak ja.

- Nic nie szkodzi, Threepio - szepnęła młoda kobieta na tyle cicho, żeby nie zakłócać potoku wymowy Pershy. Prymatka przekazywała im radość Fianów, że w czasach takiego zamętu, jaki od pewnego czasu przeżywała galaktyka, na powierzchni ich skromnej planety zdecydowali się wylądować tak dostojni goście. -Nigdy nie sądziłam, że spotkam kiedyś kogoś równie gadatliwego jak ty - dodała cicho.

Rysy metalowej twarzy See-Threepia nie mogły wprawdzie ulegać żadnym zmianom, ale kiedy android przekrzywił głowę po jej słowach, Tahiri doszła do przekonania, że chyba nie zrozumiał jej niewinnego żartu.

Kwatery dyplomatyczne miasta Al’solib’minet’ri były luksusowo wyposażone i przestronne. Fianowie żyli we względnej izolacji, a ich środowisko naturalne miało wiele wad, ale istoty nie skąpiły kredytów, kiedy w grę wchodziły gościnność i wygoda. Pokój Tahiri ozdobiono białymi jak kość panelami z kunsztownymi rzeźbami okazów miejscowych form życia. Wizerunki zwierząt i roślin wyglądały równie dziwacznie jak środowisko, w którym żyły, lecz wyrzeźbiono je prawdziwie po mistrzowsku. Meble sporządzono z miejscowego gatunku drewna o szerokich słojach, a ich części połączono niezwykle starannie. Wyglądały, jakby właśnie taki kształt nadała im przyroda, a nie doświadczeniami stolarze. Krótko mówiąc, pomieszczenie było równie luksusowe, co wygodne… i to mimo zbyt wysokiego łóżka, na które Tahiri musiała się wdrapywać, ilekroć chciała z niego skorzystać.

Kiedy przedstawiciele Galaktycznego Sojuszu skończyli rozpakowywać swoje rzeczy w przydzielonych im pokojach, zgromadzili się w świetlicy usytuowanej dokładnie pośrodku dyplomatycznego kompleksu. Prymatka Persha postanowiła na razie dać im spokój. Kiedy oznajmili, że pragną się odprężyć i odpocząć, zgodziła się uprzejmie spełnić ich życzenie, przedtem jednak powtórzyła ze wszystkimi szczegółami instrukcje, jak prosić o wszystko, czego mogą potrzebować.

- Będę zachwycony, kiedy w końcu stąd odlecę - oznajmił ojciec Anakina, kiedy w świetlicy zjawiła się Tahiri.

Nigdy nie widziała Hana tak wzburzonego. Nie była pewna, czy powodem są sami Fianowie, czy bliskość Gromady Koornacht, czy też może i jedno., i drugie.

- Nie musisz mi tego mówić - odrzekła Leia, uśmiechając się i przymusem. - Zaczyna ci się tu nie podobać, mam rację?

Han spojrzał na nią spode łba, po czym skierował błagalne spojrzenie na Jaggeda Feta.

- Jagu, podaj mi jakikolwiek powód, dla którego powinniśmy stąd wiać - powiedział. - Błagam cię. Wymyśl cokolwiek.

- Przykro mi - odparł przystojny pilot - Obawiam się, że nie potrafię ci pomóc. - Zdjął plecak z przyrządami, położył go na stojącym pośrodku świetlicy stole i odwrócił się do Leii. - Podłączyłem nas do sieci planetarnego systemu telekomunikacyjnego i wyszukałem kanał, który pozwoli nam utrzymywać łączność z „Selonią”. Możemy spokojnie założyć, że nasze systemy kodowania są o całe lata świetlne bardziej zaawansowane niż wszystko, co dotąd udało się wymyślić mieszkańcom Galantosa.

- A pokoje? - zainteresowała się księżniczka.

- Naturalnie, naszpikowane urządzeniami podsłuchowymi - odparł Jag - ale nie warto się o to martwić. Działanie wszystkich zagłuszyłem. Możemy się teraz czuć swobodnie. - Przeniósł spojrzenie na Tahiri, ale zaraz odwrócił głowę, - Powinniśmy tu być całkiem bezpieczni.

- Można by pomyśleć, że tubylcom nie są potrzebne urządzenia podsłuchowe - zauważył Han - skoro cały czas nie robią nic innego, tylko paplają i paplają.

Leia zignorowała jego uwagę.

- Fianowie są chyba zupełnie nieszkodliwi - powiedziała. - Dla mnie to miła odmiana po kontaktach z istotami, które mówią zbyt mało. Nie oznacza to jednak, że jestem zupełnie zadowolona z tego, co widzę. - Spojrzała niespokojnie na męża. - Nie cierpię do tego się przyznawać, ale i mnie nie podoba się to miejsce.

- Dlaczego? -zdziwiła się Tahiri.

Leia zawahała się, jakby chciała poszukać w Mocy odpowiedzi na to pytanie.

- Nie jestem pewna - oznajmiła w końcu, kręcąc głową. - Wszyscy sprawiają wrażenie uszczęśliwionych naszym widokiem, a Galantos jest dosyć spokojną planetą, jednak…

- A może jest zbyt spokojna, mam rację? - podsunął Han.

- Może - zgodziła się z nim księżniczka. - Mimo to wciąż jeszcze pozostaje problem przerwanej łączności. Jagu, mógłbyś się skontaktować z panią kapitan Mayn i poprosić ją o nawiązanie łączności z planetarnym przekaźnikiem? Pamiętam, że kiedy Galantos przyłączył się do Nowej Republiki, jego mieszkańcy mieli takie urządzenie. Jeżeli więc teraz go nie mają, chciałabym wiedzieć, co się z nim stało. Gdyby nie mogła się tego dowiedzieć, poproś, żeby postarała się połączyć z najbliższym węzłem sieci łączności i przekonała się, czy zdoła wysłać jakąkolwiek wiadomość bezpośrednio na Kalamar. Jeżeli to zwykła usterka, może uda się nam rozwiązać problem na miejscu. Zaoszczędzilibyśmy dzięki temu cenny czas i moglibyśmy od razu polecieć gdzie indziej.

- Popieram ten pomysł - mruknął Han.

- A tymczasem Tahiri i ja wybierzemy się na spacer - oznajmiła Leia.

Powłócząc nogami. C -3PO natychmiast do niej podszedł, ale znieruchomiał, kiedy księżniczka położyła dłoń na jego metalowym torsie.

- Same, Threepio - dodała z naciskiem.

- Nie uważam tego za rozsądny pomysł, pani Leio - sprzeciwił się piskliwie protokolarny android. - Kiedy pomyślę, że wybieracie się panie tylko we dwie…

- Ktoś musi podziękować naszym gospodarzom - przerwała mu łagodnie, ale stanowczo Leia. - W przeciwnym razie pomyślą, że jesteśmy nieuprzejmi. - Złocisty android zamierzał podtrzymać protest, ale nie dała mu dojść do słowa. - Doceniam twoją troskę o nas, Threepio, ale martwisz się niepotrzebnie. Nie stanie się nam nic złego. Zresztą Han i Jag cię potrzebują, żeby porozmawiać z operatorami planetarnego przekaźnika… to znaczy, jeżeli uda się nam go uruchomić i włączyć do reszty sieci.

- Ale… proszę pani, ja naprawdę muszę…

- Księżniczka będzie bezpieczna - mruknął osobisty ochroniarz Leii, Noghri Cakhmaim, który nie odstępował jej na krok, dokądkolwiek się udawała.

- Widzisz? - zapytała Leia, zwracając się nie tylko do Threepia, ale także do męża. Han sprawiał wrażenie nie mniej zaniepokojonego decyzją żony niż protokolarny android. - No i przecież będzie mi towarzyszyła Tahiri. Postara się mieć oko na wszystko, co mogłoby się dziać niezwykłego. - Obróciła głowę i mrugnęła porozumiewawczo do młodej Jedi. - To znaczy, jeżeli nie zaśnie, słuchając paplaniny któregoś z gospodarzy.

Uradowana zaufaniem księżniczki Tahiri lekko się uśmiechnęła.

- Postaram się zrobić wszystko, żeby nie zasnąć - obiecała.

- Tylko uważaj - odezwał się Jag. - I skontaktuj się z nami, gdybyś potrzebowała jakiejkolwiek pomocy, dobrze?

- Możesz się o to nie martwić - odparła Tahiri. Cały czas się zastanawiała, dlaczego młody pilot raz po raz tak dziwnie na nią patrzy. Doszła do przekonania, że trudno jej będzie odzyskać pewność siebie, skoro najbliższe otoczenie nie darzy jej pełnym zaufaniem. - Zadbaj o dom, żebyśmy mogły się zająć poważnymi sprawami.

Kiedy Tahiri, Leia i oboje Noghri wyszli ze świetlicy na korytarz, wprawili w zdumienie małą grupkę Fianów, którzy dyskutowali o czymś z widocznym ożywieniem.

- Och, księżniczko! - wykrzyknął na widok Leii ubrany w pomarańczowy płaszcz Fianin o kanciastych ramionach i dość szerokiej twarzy. Na widok wychodzących gości wszyscy się cofnęli. - Przestraszyła nas pani. Nazywam się Thrum i jestem asystentem prymatki Pershy. Rozmawiałem właśnie z personelem kompleksu dyplomatycznego o mało ważnych rzeczach. Przepraszam, jeżeli w czymkolwiek wam przeszkodziliśmy.

- Nic się nie stało - odparła Leia, nieruchomiejąc krok przed Thrumem. - Czy mogę zapytać, o czym tak dyskutowaliście?

- Uhmm… to głupstwo, naprawdę - bąknął Fianin, zerkając nie pewnie na stojących za nim pracowników. - Wygląda na to, że w przydzielonych państwu pokojach pojawiła się drobna elektryczna usterka, więc będę musiał prosić…

- …z ubolewaniem - wtrącił się jeden ze stojących najbliżej Thruma Fianów.

- Z ubolewaniem prosić - powtórzył jak echo asystent Pershy - żebyście zechcieli państwo rozważyć możliwość przeniesienia się do innych…

- Nie zauważyliśmy żadnych usterek - przerwała mu władczym tonem księżniczka. - Mój mąż śpi i dopiero kiedy się obudzi, mogę go poprosić, żeby poszukał tej usterki. Na razie proszę zostawić go w spokoju. Nasza podróż na Galantos trwała bardzo długo i mąż jest zmęczony.

- Ależ tak, naturalnie, księżniczko. Oczywiście. - Thrum skłonił się bardzo nisko i zaczął wymachiwać długimi rękoma niczym skrzydłami. Tahiri domyśliła się, że jego gesty mają oznaczać wyjątkowy szacunek. - Nigdy nie ośmielilibyśmy się nawet rozważać możliwości zakłócenia spokoju sławnego Hana Solo podczas jednej z nielicznych chwil jego odpoczynku.

Tahiri postarała się ukryć uśmiech. Nie wątpiła, że „drobna elektryczna usterka”, o jakiej wspomniał Thrum, dotyczyła urządzeń podsłuchowych, których działanie zakłócił Jag Fel. Fianowie musieli się mocno niepokoić, że jedynym sposobem dowiadywania się o życzeniach Leii i towarzyszących jej osób stało się zadawanie pytań i cierpliwe wysłuchiwanie odpowiedzi.

- Dziękuję panu - odezwała się Leia, rzucając Tahiri ukradkowe spojrzenie i konspiracyjny uśmieszek. - Jestem pewna, że to doceni, na razie jednak chciałbym prosić o coś innego. Mam nadzieję, że nie będzie to źle widziane, jeżeli moja przyjaciółka i ja wyruszymy na zwiedzanie waszego miasta?

Thrum wyprostował się jak dźgnięty pod żebro, a twarz rozpromieniła mu się z dumy.

- Naturalnie, że nie, księżniczko! - powiedział. - Niczego nie pragniemy tak bardzo, jak pokazać nasz wspaniały dom! - Dwukrotnie pstryknął palcami i jego podwładni szybko się rozbiegli. - Natychmiast wydam polecenie, żeby ktoś poinformował radnego…

- To zajmie zbyt dużo czasu - przerwała mu Leia, ruszając tak szybko, że zaaferowany Pianin musiał prawie biec, aby dotrzymać jej kroku. - A ja, prawdę mówiąc, nie mam ochoty czekać. Jak wspominałam, zakończyliśmy długą podróż i muszę rozprostować nogi. Dlaczego pan nie mógłby mnie oprowadzić, panie asystencie? To by bardzo ułatwiło sprawę.

Pianin nadążał za nią, ale sprawiał wrażenie niezwykle zaniepokojonego.

- Ale… co na to powiedzą radny Jobath i prymatka Persha? - wymamrotał. - Muszę ich poinformować…

- Jestem pewna, że i tak dowiedzą się w swoim czasie - przerwała mu beztrosko Leia, ani na chwilę nie zwalniając kroku. - Mówi się, że podróże poszerzają horyzonty, a po kilku dniach spędzonych w ograniczonej przestrzeni wysłużonego frachtowca mój wymaga poważnego poszerzenia. A teraz - dodała, skręcając niespodziewanie w pierwszą lepszą napotkaną odnogę korytarza -przekonajmy się, co ciekawego tu zobaczymy. Jeszcze nigdy tędy nie przechodziłam. Muszę przyznać, że podoba mi się architektura. Prosta, a jednak elegancka. Czyżby świadomie starano się, żeby te korytarze przypominały styl Starej Republiki, czy też może udało się wam uzyskać takie wrażenie wyłącznie dzięki…

Szła dalej, nie dając Fianinowi okazji zareagowania na jej uwagi… ani nawet zaprotestowania, że akurat teraz inne obowiązki nie pozwalają mu dotrzymywać im towarzystwa.

Napawając się widokiem asystenta Thruma, który mimo potoku wymowy Leii nie ustawał w wysiłkach, żeby wtrącić chociaż słowo, Tahiri została trochę z tyłu. W pewnej chwili księżniczka ponad płaską głową Pianina pochwyciła jej spojrzenie i ledwo zauważalnym ruchem głowy poleciła jej skręcić w inną odnogę korytarza. Tahiri zawahała się, ale usłuchała. Starała się nie zwracać niczyjej uwagi. Jej bose stopy nie wydawały na kamiennej posadzce żadnych dźwięków.

Wymykając się w taki sposób, nie zdołała uspokoić wyrzutów sumienia. Ani nawet opanować zdenerwowania. Słysząc stopniowo coraz bardziej cichnący głos Leii, położyła dłoń na rękojeści świetlnego miecza i dostroiła zmysły do otaczającego ją świata. W kwaterach dla dyplomatów panowała jednak niezwykła cisza. W większości pokojów nikt pewnie nie przebywał, ale nie to wprawiło jaw największe zdumienie. Mimo kryjących się pod powierzchnią Galantosa złóż cennych minerałów, planety nie odwiedzało wielu gości i wszystko wskazywało, że ta część miasta pozostaje większość czasu niezamieszkana. Do izolacji planety przyczynił się w dużej mierze nieprzychylny raport Borska Fey’lyi na temat jego pobytu na Galantosie i kontaktów z tubylcami. Chociaż bothański radny sporządził go przed wieloma laty, oficjalni przedstawiciele Nowej Republiki do tej pory starali się unikać lądowania na planecie. Nie odwiedzali jej także inni radni, a po Kryzysie Yevethańskim można byłoby przypuszczać, że planeta po prostu zniknęła z mapy galaktyki.

Fianowie musieli doskonale wiedzieć, że na ich planecie ląduje bardzo niewielu dostojników i dyplomatów, Tahiri uznała więc za dziwne, że mimo to zainwestowali w budowę tak luksusowo wyposażonego kompleksu. Najciekawsze jednak, że budynki i pawilony, wszystkie świetnie utrzymane, były zupełnie nowe. Tahiri ogarnął lekki niepokój. Dlaczego Fianowie zdecydowali się na taką inwestycję właśnie teraz, w czasie wojny?

Podejrzewając, że może być obserwowana, Tahiri zwalczyła pokusę włamania się do jednego z pokoi dla dostojników. Miała niejasne wrażenie, że niedawno ktoś w nim przebywał, i z radością skorzy stałaby z okazji poznania tożsamości gościa. Wiedziała, że to tylko przeczucie, ale nauczyła się przywiązywać wagę do swoich przeczuć… zwłaszcza takich, które brały początek w Mocy. Wsłuchując się w Moc, upewniła się po chwili, że rzeczywiście ktoś mieszkał w tym pokoju… jeżeli nie w ostatnich kilku dniach, to z pewnością w ciągu ostatniego miesiąca albo dwóch. Postanowiła jednak najpierw zbadać cały kompleks, a przede wszystkim zapoznać się z rozkładem korytarzy. Dopiero w drodze powrotnej, gdy prawdopodobieństwo przyłapania jej na gorącym uczynku nie będzie już takie duże, zaryzykuje i wszystkiemu się lepiej przyjrzy.

Kierując się instynktem, podążała labiryntem korytarzy i w końcu natknęła się na posterunek oddzielający kwatery dla dyplomatów od pozostałych dzielnic miasta Al’solib’minet’ri. Dwaj strażnicy byli pochłonięci rozmową na temat szczegółów nieco wcześniej wprowadzonej zmiany regulaminu. Wyglądało na to, że nic nie wiedzą o jej obecności. Posługując się Mocą, uwolniła myśli; delikatnie zachęciła obu Fianów do puszczenia się w pościg za kimś, kto prawdopodobnie czai się za rogiem. Korzystając z ich nieobecności, nonszalancko minęła posterunek.

Poza kompleksem dla dyplomatów panował większy ruch i gwar niż w tamtej części miasta. Większość korytarzy biegła prosto; Tahiri widziała wiele świetlików, przez które wpadało naturalne światło dzienne. Zauważyła również istoty innych ras niż Fianowie: kilku zasmuconych Granów i zbitych w gromadkę Sullustan dyskutujących o czymś z wielkim ożywieniem. Przypuszczała, że w tym rejonie miasta mieszczą się urzędy albo biura, bo większość mijanych Fianów nosiła podobne ubrania. Nie wyglądały jak mundury, przypominały raczej schludne kombinezony, jakie widywało się w wielu innych urzędach galaktyki. Tubylcy ją zauważyli, ale nie zrobili nic, żeby uniemożliwić jej zwiedzanie tej dzielnicy. Niektórzy wręcz starali się jej unikać, jakby przerażała ich obecność kogoś obcego w tej części miasta.

Zaniepokoiła się, podobnie jak wtedy, kiedy zauważyła, jakie nowe są budynki i pawilony dla dyplomatów. Dlaczego istoty były tak bardzo przerażone jej widokiem? A może nie chodziło o nią, ale o sam fakt, że po mieście przechadza się samotna istota ludzka? Nie miała pojęcia, co wzbudziło w nich taki lęk.

Postanowiła na razie o tym nie myśleć. Porozmawia na ten temat z pozostałymi członkami wyprawy w zaciszu przydzielonych im kwater. Postarała się sprawiać wrażenie zagubionej i zaciekawionej. Skręcała w korytarze, w których widziała najmniej przechodniów, i nieustannie oglądała się za siebie w obawie, że zobaczy ścigających ją strażników…

Usłyszała pisk komunikatora. Nie zatrzymując się, zbliżyła nadgarstek do ust.

- Słucham? - zapytała.

- Tu Leia. Gdzie jesteś, Tahiri? Asystent Thrum zauważył, że chyba zabłądziłaś. Prawdę mówiąc, nie miałam o tym pojęcia, tak bardzo pochłonęło mnie zwiedzanie kompleksu dla dyplomatów.

Tahiri uśmiechnęła się do siebie.

- Bardzo przepraszam - powiedziała, bez trudu wczuwając się w rolę. - Powinnam była połączyć się z tobą wcześniej. Wróciłam po coś do pokoju i chyba skręciłam w niewłaściwą odnogę głównego korytarza.

- Mamy kogoś wysłać, żeby cię poszukał?

- Nie, wszystko w porządku - odparła beztrosko młoda Jedi. - Odnajdę drogę powrotną bez trudu.

- jesteś tego pewna? - zapytała Leia.

Tahiri usłyszała, że Thrum coś mamrocze, ale nie zrozumiała ani słowa.

- Dam ci znać, jeżeli nie uda mi się wrócić po swoich śladach - zapewniła. - Jestem przekonana, że na razie nie grozi mi żadne nie bezpieczeństwo.

Nikt nie mógłby zarzucić jej kłamstwa. Nie znajdowała się na podejrzanej ulicy, gdzie mogliby jej zagrozić przestępcy; przebywała w dzielnicy rządowej, gdzie roiło się od urzędników. Thrum zaś nie mógł nalegać na jej szybki powrót tylko dlatego, że na jej widok urzędników ogarniało przerażenie.

- To świetnie, Tahiri - odezwała się Leia. - Wróć, kiedy chcesz. Baw się, dopóki jesteś młoda. Jestem pewna, że asystent Thrum nie będzie miał nic przeciwko temu.

Rozległ się cichy trzask i księżniczka przerwała połączenie. Tahiri uśmiechnęła się szerzej. Wyobrażała sobie frustrację asystenta pry -matki, który raczej nie zdołał ani na chwilę przerwać potoku wymowy Leii.

Kiedy przypomniała sobie gadatliwość gospodarzy, zwróciła uwagę na coś jeszcze. Spotykani Fianowie rozmawiali między sobą, ale bez przesadnego ożywienia, jaki ustawicznie demonstrowali prymatka Persha i jej asystent. Tubylcy dyskutowali na różne tematy i omawiali szczegóły jakichś spraw, ale spokojnie. Tahiri nie mogła się oprzeć wrażeniu, że nieustanna paplanina Fianów, których do tej pory poznała, miała zamaskować ich zdenerwowanie i pozwolić na uniknięcie niewygodnych pytań.

Krążyła po budynku jeszcze długo, ale w końcu doszła do wniosku, że nie dowie się w ten sposób niczego nowego. Korytarze wyglądały niemal tak samo. Jedyne otwarte drzwi, jakie mijała, wiodły do ciekawych pomieszczeń - magazynów albo gabinetów, czasami przez grupki plotkujących urzędników. Tahiri nie miała pojęta, czego szuka; chodziło o to, co mogłoby wyjaśnić utratę łączności z Galantosem. Nie wiedziała więc, od czego zacząć i na co zwracać największą uwagę. A poza tym krążenie po korytarzach zaczynało ją po prostu nudzić.

Postanowiła dołączyć do pozostałych, skierowała się więc do najbliższego szybu turbowindy i zjechała dziesięć poziomów. Błądziła jakiś czas korytarzami, a potem wróciła do tego samego szybu i wjechała na poziom, od którego rozpoczęła wędrówkę. Dopiero kiedy się upewniła, że nawet jeśli ktoś ją śledził, dawno go zgubiła, odnalazła drogę powrotną do posterunku, przez który prześliznęła się wcześniej, niezauważona przez strażników. Służbę pełnili ci sami dwaj Fianowie co poprzednio. Na jej widok okazali wyraźną ulgę.

- Panno Yello! Nareszcie pani wróciła! - wykrzyknął jeden.

- Proszę wybaczyć brak kurtuazji, ale nie zauważyliśmy, kiedy pani przechodziła - odezwał się drugi, podchodząc do niej. - To nie wybaczalne, że nie mogliśmy pokazać pani drogi.

- To nic wielkiego - uspokoiła ich beztrosko młoda Jedi. - Wybrałam się tylko na krótki spacer.

- Czy mogę panią odprowadzić do pokoju? - odezwał się uniżenie pierwszy strażnik. - Za żadne skarby nie chciałbym, żeby pani znów zabłądziła.

- To nie będzie konieczne - odparła Tahiri, wykonując ledwo zauważalny ruch ręką. - Sama odnajdę drogę.

- Jestem pewien, że to nie będzie konieczne - powtórzył jak echo drugi strażnik, stając obok pierwszego.

Jego kolega kiwnął głową.

- Sama odnajdzie drogę - oznajmił i szerokim gestem pozwolił jej przejść przez posterunek.

Tahiri znała oczywiście drogę powrotną do pokoju, ale nie tam się skierowała. Jeszcze raz pozwoliła, żeby jej krokami kierował instynkt, a nie głowa. Nieco wcześniej w pokojach dla dyplomatów ktoś przebywał… była o tym jeszcze bardziej przekonana niż poprzednio. Zmrużyła oczy, żeby jej uwagi nie rozpraszały doznania zmysłów, i poszła prowadzona przez przeczucie. Raz po raz wysyłała wici Mocy, żeby upewnić się w podejrzeniach. Kimkolwiek byli poprzedni goście Fianów, coraz wyraźniej wyczuwała wokół siebie echa i cienie ich obecności: w ścianach, dywanach, pozłacanych gzymsach, rzeźbach…

Podążając korytarzami, zauważyła, że z każdym krokiem docierające do niej wrażenia stają się coraz bardziej intensywne. Kiedy skręciła w zakończoną szerokim iluminatorem długą odnogę, osiągnęły największe natężenie. Iluminator ukazywał widok bezchmurnego nieba Galantosa, a wpadające promienie słońca załamywały się na różnobarwnych ozdobnych płytach i rzucały tęczowe smugi na widoczne po obu stronach odnogi pokojów dla dyplomatów. Czując narastający niepokój, Tahiri zapuszczała się coraz dalej. Muskała dłonią mijane drzwi, ale na razie wszystkie sprawiały wrażenie najzupełniej normalnych. A jednak gdzieś tu wyczuwała fałszywie brzmiący ton. Jego natężenie stało się tak silne, że niemal mogłaby go dotknąć ręką. Ktoś…

Nagle, kiedy dotknęła palcami drzwi na samym końcu odnogi, znieruchomiała. Poczuła w całym ciele dziwne świerzbienie. Zazwyczaj nie uświadamiała sobie z taką siłą czyjejś obecności, tym bardziej na powierzchni nieznanej planety, dlaczego więc tak wyraźnie wyczuwała echo właśnie tej konkretnej osoby? Dlaczego na samą myśl o otworzeniu drzwi coś ją ściskało w żołądku? Co słyszała w fałszywych tonach, które budziły w niej coraz większy niepokój?

Nie bądź śmieszna, skarciła się w myśli. Jesteś Jedi, a przed sobą masz tylko pusty pokój. Nie ma w nim nic, czego mogłabyś się obawiać… oprócz samego strachu.

Kiedy dotknęła kontrolnego panelu w ścianie, płyty drzwi natychmiast się rozsunęły. Mogło to oznaczać, że w pokoju nikt się nie ukrywa, bo inaczej pozostawiono by je zamknięte, mimo to echo obecności tajemniczej osoby uderzyło Tahiri niczym fala zatęchłego powietrza. Wrażenie było tak silne, że zadrżała.

Nagle usłyszała dobiegające z oddali głosy. Ktoś chyba wykrzykiwał jej nazwisko, postanowiła więc przezwyciężyć lęk i wśliznęła się do pokoju. Trudno jej było tu wejść; poruszała się powoli, jakby usiłowała pokonywać mokradła planety Mimban.

Jak się spodziewała, w pokoju nikogo nie zastała, ale to jeszcze nie oznaczało, że był pusty. Doświadczała teraz tak silnych uczuć, że o mało nie eksplodowała. Czuła się tak nieszczęśliwa i przygnębiona, że ucieszyłaby się, gdyby to rzeczywiście nastąpiło.

Nie przestając słuchać intuicji, podeszła do łóżka i odrzuciła na bok przykrywającą je kołdrę. Przyjrzała się prześcieradłu, a kiedy nic na nim nie znalazła, uniosła materac.

Tam.

Położyła się pod łóżkiem, wyciągnęła rękę najdalej, jak mogła, w końcu zdołała dosięgnąć niewielkiego srebrzystego przedmiotu, który spoczywał w samym kącie na zakurzonej podłodze. W chwili kiedy go dotknęła, przeżyła tak silny wstrząs, że zakręciło się jej w głowi. Leżała jakiś czas na podłodze, zaciskała palce na srebrzystym breloczku i tylko chwytała powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba.

Resztką sił walczyła, żeby nie pochłonęła jej fala ciemności, jaka czaiła się na samym dnie jej umysłu.

Nie miała najmniejszych wątpliwości. Właśnie ten przedmiot ją przywoływał… zupełnie jak głosy, które słyszała obecnie całkiem wyraźnie.

- Panno Yeilo! Czy stało się pani coś złego?

Czyżby to jeden z Fianów wołał japo nazwisku? Tahiri nie była tego pewna. Za bardzo się starała, by nie stracić przytomności.

- Bardzo proszę… Musi pani pójść z nami - nalegał ten sam bezcielesny głos. - Nie powinna pani przebywać w tym pokoju.

Tahiri była pewna, że straciła panowanie nad mięśniami, ale uświadomiła sobie, że stara się spełnić prośbę nieznajomej osoby. Czuła się, jakby zabłądziła w gęstej mgle, poruszała się nieporadnie niczym pociągana za sznurki marionetka.

Kiedy się odwróciła, zobaczyła stojących w drzwiach pokoju trzech fiańskich strażników. Jeden podszedł, ujął ją pod ramię i ostrożnie pomógł wyjść na korytarz. Pozostali dwaj ustawili się za jej plecami. Coś do niej mówili, ale młoda Jedi nie zdołała zrozumieć ani słowa. Czuła się, jakby przebywała poza swoim ciałem i obserwowała z góry rozgrywającą się scenę. A wszystko z powodu drobiazgu w jej dłoni…

Uniosła medalion do oczu, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Sporządzony był ze srebrzystej substancji nieznanego pochodzenia; wyrzeźbiono na nim coś w rodzaju bulwiastogłowej meduzy o wielu mackach. Wyglądała trochę jak umgulliański purchlak, a trochę jak Sarlacc.

Ale Tahiri dobrze wiedziała, kogo przedstawia medalion. Nigdy tego stwora nie widziała, ale natychmiast go rozpoznała.

Patrzyła na podobiznę yuuzhańskiego bóstwa Yun-Yammki, zwanego Uśmiercicielem nie tylko przez samych Vongów.

Poczuła, że w jej gardle wzbiera skowyt, i w końcu wykrzyczała swój ból w języku, jaki podobno dobrze znała:

- Ukla-na vissa crai!

Przycisnęła amulet do piersi i spokojnie czekała, aż otaczający ją świat przybierze najpierw szarą barwę, a potem pogrąży ją w absolutnej czerni.

W ciągu następnego tygodnia po wysłuchaniu historii Vui Rapuunga Nom Anor wyprawiał się kilkakrotnie w towarzystwie I’pana na wyższe poziomy podziemi Yuuzhan’tara. Wykorzystując znajomość tajnych kodów bezpieczeństwa i sposobów pozyskiwania materiałów, a także umiejętność zarządzania zasobami, udało mu się zdobyć wiele surowców niezbędnych Zhańbionym do budowy nowych domów. Zdołał wykraść nawet materiały, o których zdobyciu nieszczęśnicy nie mogli dotąd nawet marzyć. Stopniowo zaskarbiał sobie ich wdzięczność i pozyskiwał coraz większe zaufanie. Zhańbieni nie opływali wprawdzie w dostatki, ale żyli obecnie w warunkach znacznie lepszych niż wegetacja przed przyłączeniem się Noma Anora, Egzekutor przekazywał im świecące lambenty, żeby mogły zastąpić zużyte bioluminescencyjne kule. Arkshe zapewniały im ciepło podczas chłodnych nocy, a biologiczne procesory rrmerrigi dostarczały coraz więcej porcji coraz bardziej urozmaiconego pożywienia. Nom Anor wykradał wszystkie te rzeczy bez jakichkolwiek skrupułów i nie przejmował się, że może w ten sposób pokrzyżować wojenne plany najwyższego lorda Shimrry. Na razie najbardziej zależało mu na zdobyciu zaufania towarzyszy niedoli. Co prawda jego starania przynosiły pożądane efekty, ale nie wystarczały do zaskarbienia sobie sympatii wszystkich członków grupy… szczególnie osobników pokroju Kunry, który cały czas podawał w wątpliwość motywy jego postępowania.

Tym razem jednak były egzekutor nie zawracał sobie głowy takimi drobiazgami. Wyruszył w towarzystwie F pana na kolejną wyprawę, ale nie po to, aby zdobywać towary albo pogłębiać zaufanie pozostałych Zhańbionych. Tym razem chodziło mu o coś całkiem innego.

- Daleko jeszcze? - zapytał z irytacją, przeciskając się między dwiema ogromnymi rurami.

- Jesteśmy prawie na miejscu - odparł I’pan.

Powiódł spojrzeniem po ścianach jakby chciał się zorientować, gdzie są, a potem podszedł do niewielkiego otworu wykutego w ścianie. Po drugiej stronie ciągnął się ferrobetonowy tunel. Przeznaczony Pierwotnie dla robotów naprawczych umożliwiał dostęp do ciągnących się pod sklepieniem wiązek przewodów, kabli i różnej grubości rurociągów. Tunel skręcał łagodnie w lewo i nie miał innych wylotów oprócz tych, jakie wykuły w ścianach grupki innych poszukiwaczy. Om Anor nie mógł się pozbyć wrażenia, że tunel ciągnie się pod całą Powierzchnią tej parszywej planety.

Po przejściu mniej więcej połowy drogi natknął się na przeżarte Przez rdzę szczątki androida. Wypalony i pozbawiony wszystkich używanych części szkielet spoczywał na boku, a jego poczerniała nieruchoma twarz stanowiła odrażającą parodię życia. Były egzekutor kopnął truchło, a kiedy się rozsypało, na wszelki wypadek starannie rozdeptał przerdzewiałe szczątki.

W końcu dotarli do wąskiej szczeliny w bocznej ścianie. I’pan przyłożył sękaty palec do ust i gestem nakazał milczenie. Obawiając się pułapki, coraz bardziej zaniepokojony Nom Anor pozostał w remontowym tunelu. Irytowało go, że nigdzie nie można się ukryć w tym ciągnącym się bez końca, odrażającym miejscu.

Nagle ze szczeliny wysunęła się dłoń I’pana i Zhańbiony zachęcił go do przejścia na drugą stronę.

- Jeszcze ich nie ma - powiedział. - Musimy zaczekać.

Były egzekutor podążył za swoim przewodnikiem, przecisnął się przez szczelinę i wskoczył do płytkiej piwnicy. Przebywał pośród niewiernych wiele lat, ale nadal przygnębiał go widok wielu takich pomieszczeń - a zwłaszcza ostrych krawędzi, płaskich powierzchni i niewiarygodnie idealnych kątów. Nic stworzonego przez naturę nie wykazywało podobnych właściwości jak te sztucznie wznoszone bezeceństwa…a przynajmniej nie przejawiało wszystkich tych cech równocześnie. Nom Anor nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że pomieszczenia zaprojektowano tak, a nie inaczej, by wysysały esencję życia mieszkających w nich osób. Tak jakby bezskutecznie starały się wypełnić panującą w nich straszliwą pustkę.

Okazało się, że jedyne wiodące do piwnicy drzwi zamknięto z zewnątrz. Nom Anor doszedł do wniosku, że jeżeli okaże cierpliwość, niedługo powróci bezpiecznie do kojącej dżungli najniższych poziomów Yuuzhan’tara. Ciężar wznoszonych wysoko gmachów deformował w podziemiach krawędzie, wyginał płaszczyzny, odkształcał kąty i w wystarczającym stopniu oszukiwał umysł, żeby wszystko wydawało się prawie naturalne. Prawie.

I’pan opadł bezwładnie niczym wór kości w jakimś kącie; wyglądał w ciemności jak stos przykrytych łachmanami odpadków. Były egzekutor zauważył pośrodku piwnicy miejsce, w którym ktoś nadaremnie usiłował zasadzić dywan vurruk. zapewne w nadziei zatarcia odpychającego wrażenia. Dla zabicia czasu skoncentrował się i zaczął regularnie oddychać. Był obecnie w znacznie lepszej formie niż dawniej, w każdym razie od czasu bitwy o Ebaq Dziewięć. Do tej pory nie miał pojęcia, jak bardzo lata życia w nieustannym napięciu wyniszczyły jego organizm. Dopiero kilka tygodni intensywnych ćwiczeń fizycznych przywróciło mu dawną sprawność. Jego puls bił znów regularnie i mocno, a rozcięcie palców zdążyło się zagoić, a nawet zamienić w atrakcyjnie poszarpaną bliznę. Były egzekutor czuł się młodszy niż w ciągu kilku poprzednich dziesięcioleci. Dobrowolne wygnanie nie przyczyniało się wprawdzie do szybkiego odzyskania stanowiska czy władzy, ale okazywało się zbawienne dla jego ciała.

Z zamyślenia wyrwało go dopiero szuranie stóp. Ktoś zbliżał się z przeciwnej strony do drzwi piwnicy. Nom Anor i I’pan zerwali się na równe nogi. Zamek szczęknął, drzwi się otworzyły i do pomieszczenia weszło troje Yuuzhan. Ich przywódca, niemal pozbawiony worków pod oczami wysoki osobnik, podszedł do I’pana, stanął przed nim i skierował sceptyczne spojrzenie na Noma Anora. Bez słowa podał Zhańbionemu jakieś zawiniątko.

- To Aarn, Tless i Shoon-mi - powiedział I’pan, kiedy drzwi piwnicy zamknęły się z metalicznym łoskotem za ich plecami. Przeniósł spojrzenie na przybyszów. - Pozwoliłem sobie przyprowadzić kogoś, kto chciałby się dowiedzieć czegoś więcej o Jeedai - dodał.

Troje Zhańbionych przyglądało się uważnie Nomowi Anorowi. Były egzekutor natychmiast się zorientował, że go nie rozpoznali. Dobrze znał osobników ich pokroju. Na odległość wyczuwało się w nich spracowanych robotników, zupełnie jakby ich znojem przesiąkło otaczające powietrze. I’pan zawczasu wyjaśnił towarzyszowi wędrówki, że przybysze nie należą do samotnej grupki wyrzutków, do jakiej pozwolono mu się przyłączyć, Jeżeli wziąć pod uwagę szybkie szerzenie się herezji Jedi, takich grupek istniało wciąż jeszcze bardzo mało. Zhańbiony oznajmił byłemu egzekutorowi, że tym razem udają się na spotkanie z legalnie zatrudnionymi robotnikami, którzy oddają się herezji potajemnie.

- Mój towarzysz nazywa się… - podjął I’pan, ale urwał, kiedy Nom Anor wystąpił do przodu i niezbyt delikatnie odepchnął go na bok.

- Nazywam się Amorrn - powiedział. Podał fałszywe nazwisko nie tylko dlatego, żeby nie wzbudzać ich podejrzeń. Przede wszystkim nie chciał dopuścić, żeby wieść o jego przeżyciu dotarła do uszu lorda Shimrry.

Najwyższy z robotników kiwnął głową.

- A ja jestem Shoon-mi i pochodzę z tej samej wylęgarni co Niiriit - oznajmił. - Można powiedzieć, że jestem jej bratem. Kiedy popadła w niełaskę, to właśnie ja uwolniłem ją z celi kapłanów i umożliwiłem jej ucieczkę. Opowiadała ci może o mnie?

Nie opowiadała, ale Nom Anor ujrzał w smutnych oczach Yuuzhanina gorące pragnienie usłyszenia twierdzącej odpowiedzi. Znał takich osobników. Członkowie najbliższej rodziny tego Yuuzhanina zostaliby uznani za Zhańbionych na równi z Niiriit. Shoon-mi okazał się na tyle odważny, żeby chociaż w pewnym stopniu sprzeciwić się powszechnie uznawanemu porządkowi, ale zarazem na tyle tchórzliwy, aby się przeciwko niemu zupełnie nie zbuntować.

- Opowiadała mi o wielu sprawach - odparł wymijająco. - Twierdziła, że ty także podążasz szlakami Jedi.

Nie bardzo mijał się z prawdą Niiriit naprawdę opowiadała mu o osobie wiodącej życie bliżej powierzchni Yuuzhan’tara i wyznającej nieco inną wersję tej samej herezji. Przywódczyni Zhańbionych i Nom Anor rozmawiali wiele na temat Jedi, ale Yuuzhanka ani razu nie wspominała, że jest bliską krewną Shoon-miego. Były egzekutor był nawet ciekaw, czy poświęcenie dla herezji nie zagłuszyło w niej wszystkich innych emocji… a wśród nich nawet uczucia, jakim może kiedyś darzyła Kunrę.

- Zwracam uwagę na wszystko, co słyszę - odparł ostrożnie Shoon-mi.

- Powiesz mi, o co właściwie chodzi? - zapytał Nom Anor. Towarzysząca wysokiemu Zhańbionemu Yuuzhanka zaczęła zdradzać oznaki zdenerwowania.

- To nie miejsce ani czas - oznajmiła. - Powinniśmy wracać, w przeciwnym razie…

- Wracaj, T’less - uciął Shoon-mi tonem ostrym niczym narożnik pobliskiej ściany. - Powiedz Sh’simmowi, że zatrzymano nas w yorikowej wylęgarni. Ta sprawa jest o wiele ważniejsza. - Przeniósł spojrzenie na twarz Noma Anora, zmrużył oczy i zaczął mu się uważnie przyglądać. - A to miejsce jest równie dobre jak każde inne - dodał w końcu.

T’less kiwnęła głową i zerknęła spode łba na byłego egzekutora, ale odwróciła się bez słowa i pospiesznie opuściła piwnicę.

- Mam nadzieję, że nie będziesz miała przez nas żadnych kłopotów - odezwał się przymilnie Nom Anor.

- Nikt nawet nie zauważy naszego zniknięcia - zapewnił go Zhańbiony, którego I’pan przedstawił jako Aarna. - Na powierzchni panuje wciąż jeszcze wielki chaos. Cokolwiek spowodowało zaburzenia procesów trawiennych dhuryama, nadal uprzykrza wszystkim życie. Panuje dezorientacja i powszechny zamęt. Przyłącza się do nas wielu obwinianych o błędy albo nieudolność przełożonych, a dzięki temu łatwiej nam ukrywać się pośród tłumu.

Noma Anora ogarniało coraz większe osłupienie. Wyglądało na to, że Aarn jest wyznawcą innego rodzaju herezji: rebelii. Były egzekutor nie miał pojęcia, że o takich sprawach można rozmawiać na jakimkolwiek szczeblu hierarchii społeczeństwa Yuuzhan Vongów, nie wyłączając Zhańbionych.

- I’pan opowiedział mi historię, jaką usłyszał na Duro - zaczął, starając się ukryć zdumienie. - Wspomniał jednak, że między twoją wersją a jego istnieją pewne różnice. Czy to prawda?

Shoon-mi kiwnął głową.

- W opowiadanej przez niego wersji Vuę Rapuunga zabiła mistrzyni przemian, Mezhan Kwaad, a ja słyszałem, że Zhańbiony przeżył jej cios, ale złożył siebie w ofierze, aby umożliwić ucieczkę obojgu Jeedai. Słyszałem również, że zginął później z ręki krewniaka. Hul Rapuung mógł się pogodzić z tym, że jego brata celowo zhańbiła Mezhan Kwaad, ale nie potrafił się przemóc, żeby uznać Jeedai za sprzymierzeńców. Kiedy Vua zginął, jego zwolennicy rzucili się na Hula i zabili go, a Jeedai uciekli, korzystając z panującego zamieszania.

- Wnioskuję z tego - odezwał się Nom Anor - że z obu wersji wynika to samo przesłanie. Mam rację?

Shoon-mi pokręcił głową.

- W tym także występują pewne różnice - zaczął. - Zarzuca się Jeedai, że posłużyli się ogniem, aby zaatakować instalacje na powierzchni Yavina Cztery. To bluźnierstwo pierwszego stopnia. Większość słuchaczy wzdraga się w tym momencie opowiadania. Uważają, że lepiej zignorować ten dziwaczny szczegół, niż zastanowić się głębiej nad jego znaczeniem i postarać się lepiej zrozumieć styl życia Jeedai. Zrozumienie jest najważniejsze. Anakin Solo udowodnił, że jest kimś więcej niż tylko posługującym się bluźnierstwami niewiernym. Kiedy partnerzy z jego wylęgarni znaleźli się w niebezpieczeństwie, stoczył chwalebną walkę i złożył życie w ofierze, żeby ocalić ich od prawie pewnej śmierci. Nie wahał się poświęcić własnego życia. Ty i ja doskonale wierny, że tak nie zachowują się prymitywni niewierni. Anakin wykorzystywał strategie adaptacyjne… a my może my się z nich czegoś nauczyć.

Zastanawiając się nad tym, co usłyszał, Nom Anor pokiwał głową. Ta wersja historii śmierci Vui Rapuunga bardziej pasowała do jego wspomnień. W rejestrach nie zachował się ani jeden dowód buntowniczego zrywu Yuuzhan Vongów. Nie było tam wzmianki o starciu dwóch grup wyznających różne ideologie yuuzhańskich wojowników, o czym Nom Anor dowiedział się z opowiadania I’pana. Z drugiej strony Shoon-mi nie wspomniał ani słowem o rzezi Zhańbionych, jaka miała miejsce na powierzchni Yavina Cztery. Naturalnie, w mistycznym sensie śmierć tysiąca nieszczęśników nie miała żadnego znaczenia wobec śmierci jednej ważnej osoby, nie było więc w tym nic dziwnego, że taki szczegół umknął jego pamięci.

Zapewne także nie dowiedziano się, że Nom Anor nie skorzystał kiedyś z propozycji stoczenia pojedynku ze słynnym Anakinem Soło. Były egzekutor postarał się, żeby absolutnie nikt nie wyjawił tej tajemnicy. Chwycił należący do niewiernego blaster i pozbawił życia cały oddział dzielnych wojowników, którzy byli świadkami jego zachowania.

Przeniósł spojrzenie na Shoon-miego.

- Gdzie usłyszałeś tę historię? - zapytał.

- Ode mnie - odparł Aarn, podchodząc krok bliżej. - A ja usłyszałem ją od jednego z naszych, który służył na Garqi - dodał po chwili.

Stosunkowo młody Yuuzhanin był wątłej budowy, co świadczyło, że pochodził od wielu pokoleń Zhańbionych. Prawdę mówiąc, wyglądał tak nędznie, że Nom Anor uważał za dyshonor nawet przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu, a co dopiero wdawanie się w rozmowę.

- A kiedy oni ją usłyszeli? - zapytał były egzekutor.

Aarn wzruszył ramionami, a na jego asymetrycznej twarzy ukazały się zmarszczki.

- Nie jestem pewien ~ powiedział. - Dlaczego zależy ci na uzyskaniu tej informacji?

Nom Anor wzruszył ramionami.

- Po prostu zastanawiam się, skąd mogły się wziąć dwie wersje tej samej historii, różniące się tak bardzo szczegółami - powiedział obojętnym tonem. - Tym bardziej że nie wydarzyło się to dawno. Prawdopodobnie jedna wersja jest częściowo fałszywa, ale to jeszcze nie pozwala na wyciągnięcie wniosku, że druga jest całkowicie prawdziwa. Możliwe, że obie są częściowo nieprawdziwe.

- Niektóre szczegóły zgadzają się w wystarczającym stopniu w obu wersjach, żebym mógł uważać przynajmniej zasadniczy wątek za prawdziwy - odparł z naciskiem Shoon-mi. - Chyba wiesz, jak szybko rozprzestrzeniają się takie opowieści? Przekazywane z ust do ust

opowiadanie może w ciągu krótkiego czasu ulec dużym zmianom, ale to jeszcze nie oznacza, że wypacza się przez to sens historii.

Udając, że zastanawia się nad argumentami rozmówcy, Nom Anor pokiwał z namysłem głową.

- Jaka wersja według ciebie jest bardziej zgodna z prawdą? - odezwał się w końcu. - Z którego Jeedai powinienem brać przykład? Z rycerza posługującego się ogniem, czy też z tego, który się powstrzymuje od jego używania?

- Musisz kierować się własnym instynktem - odparł wymijająco Aarn.

Nom Anor spojrzał spode łba na Zhańbionego i o mało nie prychnął z pogardą.

Czuł coraz większe rozdrażnienie na myśl, że musi przebywać w jednym pomieszczeniu z osobnikami w rodzaju tego słabeusza. Pamiętał, że jeszcze przed kilkoma miesiącami na samą myśl o podobnych osobnikach ogarniało go obrzydzenie.

- Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że zdołam dotrzeć do źródła tej opowieści - oznajmił, zwracając się do Shoon-miego. - Do kogoś, kto widział wszystko na własne oczy i miał tyle odwagi, żeby opowiedzieć całą historię po odlocie z Yavina Cztery.

- Nie mam pojęcia, jak się nazywa ta osoba - zapewnił Shoon-mi. - Nie wiem także, czy ktokolwiek mógłby udzielić ci takiej informacji.

- Czy to oznacza, że nazwisko nie zachowało się w twojej wersji historii? - zapytał obojętnym tonem były egzekutor.

Brat Niiriit pokręcił głową.

- Pamiętałbym, gdyby się w niej pojawiło - powiedział. - Ta osoba byłaby równie sławna jak sam Vua Rapuung.

Byłaby także martwa, pomyślał Nom Anor. Rozpowszechnianie opowiadań o heretykach stwarzało zagrożenie tylko dla gadatliwego gawędziarza, ale wymienianie nazwiska osoby, która sprzeciwiła się wykonaniu jednoznacznego rozkazu wojennego mistrza Tsavonga Laha, byłoby po prostu najzwyklejszą głupotą. Z drugiej strony mógł to być ktokolwiek. Tajemnicę mógł na przykład wyjawić ulubiony niewolnik zabrany potajemnie z Yavina Cztery przez któregoś wojownika. Możliwe także, że to sama Nen Yim zwierzyła się komuś ze swoich przeżyć na powierzchni czwartego księżyca gazowego giganta. Nie można było również wykluczyć, że głosicielem plotek była osoba z domeny rywalizującej z domeną Kwaad o znaczenie i wpływy. Bez wątpienia istniało także wiele innych możliwości.

- A czy nie wy stępuj ą jeszcze inne różnice między tymi wersjami? - zapytał Nom Anor w nadziei, że rozmówca uzna go tylko za gorliwego badacza doktryny Jedi, a nie za osobę kierującą się ukrytymi pobudkami.

- Istnieje pewna rozbieżność na temat czasu, kiedy to się wydarzyło - odparł Aarn.

- Tak, wiem o tym - przyznał Nom Anor. - Zgodnie z jedną wersją wydarzenia miały miejsce, kiedy Yavin Cztery znajdował się wciąż jeszcze w rękach Jedi. Nie uważasz, że to dziwne?

- Prawdę mówiąc, nie - stwierdził Aarn. - Takie historie często ulegają rozmaitym zmianom. Nabrałbym większych podejrzeń, gdyby wszystkie wersje zgadzały się w najdrobniejszych szczegółach.

- Znasz więc innych głosicieli podobnych historii? - zainteresował się były egzekutor.

- Kilku - odrzekł Shoon-mi. - Każdy opowiada garstce zaufanych przyjaciół, a ci przekazują j ą dalej swoim bliskim. Właśnie w taki sposób szerzą się podobne opowieści. Z wyjątkiem jednej czy dwóch osób nikt nigdy nie wie, kto i komu je opowiada. Możliwe, że to irytujące, ale z pewnością o wiele bezpieczniejsze dla nas wszystkich.

Nom Anor pomyślał, że to prawda. Gdyby Zhańbieni nie stosowali takich środków ostrożności, opowieść o wyczynach Jedi zatoczyłaby tak szerokie kręgi, że z pewnością dotarłaby do jego uszu o wiele wcześniej. Oznaczało to jednocześnie, że Nom Anor nie może liczyć na dotarcie do źródła ani na odzyskanie utraconej łaski najwyższego lorda. Shimrra z pewnością by się nie ucieszył, gdyby egzekutor zjawił się przed nim i przekazał zaledwie połowę informacji. Dopóki najwyższy lord nie rozpracuje problemu do końca nie uwierzy, że udało mu się wykorzenić herezję raz na zawsze, A to wprawi go we wściekłość, którą może wyładować na Nomie Anorze.

Herezja szerzyła się niczym zaraza podgryzająca korzenie cywilizacji Yuuzhan Vongów. Nom Anor zawsze wyobrażał sobie, że na samym dole hierarchii społeczeństwa Yuuzhan, poniżej kast wojowników, mistrzów przemian i intendentów, spoczywa solidna podstawa wzniesiona przez kastę robotników. Ich wysiłki wspierali kapłani wzmacniający osłabione miejsca stemplami religijnej paplaniny. Były egzekutor wiedział jednak doskonale, że te podpory nie ostałyby się ani chwili, gdyby ktoś tylko o nie zahaczył. Oznaczało to, że cywilizacja Yuuzhan Vongów zawdzięcza wszystko kapłanom. Gdyby nie istnieli bogowie domagający się ofiar i niewolniczego posłuszeństwa, co powstrzymałoby robotników przed wznieceniem buntu? Co mogłoby powstrzymać wojowników przed zwróceniem się przeciwko słabszym kastom albo intendentów przed okradaniem każdego, kto się nawinie? Bogowie nie tylko nadawali kierunek i sens inwazji Yuuzhan Vongów, ale także utrzymywali w ryzach całą ich cywilizację.

Nom Anor podejrzewał, że gdyby na miejscu starych bogów mieli pojawić się nowi albo, co gorsza, świadomość, że bogowie nie istnieją, społeczeństwo Yuuzhan Vongów rozpadłoby się na kawałki niczym rozerwana siłą eksplozji planeta. Przestałoby istnieć wszystko, co je scalało; herezja zniszczyłaby to w mgnieniu oka. Nom Anor wiedział, ze jego obowiązkiem jest ujawnienie najwyższemu lordowi zasięgu tej herezji. Gdyby tego nie zrobił, stałby się współwinny unicestwienia porządku, nad którego budowaniem tak bardzo się mozolił w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci. Nie przestał jednak poszukiwać sposobu obrócenia na swoją korzyść zdobytych informacji, ale w taki sposób, żeby uniknąć burzenia wszystkiego, co go otacza. Zastanawiał się, czy właśnie nie na tym polega największa ironia. Kto mógłby pomyśleć, że jako środek do zwycięstwa będzie wykorzystywał swoich wrogów, rycerzy Jedi?

- Amorrnie…

Uświadomił sobie, że pogrążył się w zadumie i zupełnie przestał zwracać uwagę na toczącą się rozmowę.

- O, przepraszam - powiedział, zgrzytając zębami z irytacji na myśl, że wypada mu podtrzymywać na wpół koleżeńską, na wpół konspiracyjną atmosferę. - Zastanawiałem się, jak dziwnie musiał się czuć Vua Rapuung, przebywając tak długo w towarzystwie jakiegoś Jedi.

- Oprócz niego podobne wrażenia odnieśli także inni Yuuzhan Vongowie - zapewnił go Aarn. - Słyszałem o Jeedai, który dał się sam schwytać, a jednak nikomu nie pozwolił złamać swojej woli.

I’pan kiwnął głową.

- Ja także o nim słyszałem -przyznał. -Nazywał się Wurth Skidder. Uwiódł yammoska swoimi myślami, a potem go zamordował.

Nom Anor nie powiedział nic, chociaż wiedział na temat tego incydentu o wiele więcej, niż opowiadający mu tę historię Zhańbiony. Rycerz Jedi Wurth Skidder został więźniem na pokładzie „Creche”, unicestwionego w przestworzach Fondora gronostatku z yammoskiem na pokładzie. Dowódca okrętu, Chinekal, zdołał złożyć przed śmiercią tylko bardzo ogólnikowy raport, ale wszystko wskazywało, że Skidder był bliski załamania, kiedy na ratunek przybył członek jednej z najbardziej znienawidzonych formacji wojskowej Nowej Republiki, zwanej Tuzinem Kypa Durrona. Śmiałkiem okazał się Jedi o nazwisku Ganner, który w końcu uśmiercił yammoska, ale nie zdołał ocalić życia przyjaciela. Najbardziej irytujące ze wszystkiego było jednak to, że chociaż Wurth Skidder zginął, rzeczywiście nie pozwolił nikomu złamać swojej woli.

- Mezhan Kwaad również nie zdołała zmusić do posłuszeństwa innej Jedi, chociaż usilnie się starała przemienić ją na modłę Yuuzhan Vongów - przypomniał Aarn.

- Postają jeszcze Bliźnięta - odezwał się Shoon-mi. - Oboje zostali schwytani, ale uciekli. Ich woli nie potrafił złamać nawet sam Yun-Yammka.

- Chcesz więc powiedzieć, że Bliźnięta są potężniejsze niż bogowie? - zapytał od niechcenia Nom Anor.

Nie wiedząc, co odpowiedzieć, Shoon-mi zaczął okazywać zdenerwowanie.

- Niekoniecznie - odparł w końcu. - Możliwe jednak, że Jeedai wiedzą więcej o bogach niż yuuzhańscy kapłani.

Nom Anor doczekał się wreszcie jednoznacznej odpowiedzi. Oto stal oko w oko z głosicielem straszliwej herezji, która mogła rzucić na kolana cywilizację Yuuzhan Vongów. Zastanawiał się. kto wypełni próżnię, kiedy robotnicy nie zechcą dłużej słuchać słów kapłanów. Wojownicy? Intendenci? A może sami Jeedai?

Były egzekutor rozumiał, że gdyby to mieli być ci ostatni, oznaczałoby to ostateczne bluźnierstwo. Nie zamierzał wysłuchiwać poleceń jakiegokolwiek niewiernego, postanowił jednak wykorzystać ich do swojego celu. Doszedł do przekonania, że albo ujawnienie herezji pozwoli mu na nowo wkraść się w łaski Shimrry, albo sama herezja zdestabilizuje władzę najwyższego lorda. Nie istniało inne wyjście. Jedno wynikało logicznie z drugiego. Co prawda, ambitni Yuuzhan Vongowie zazwyczaj nie wspinali się w taki sposób po szczeblach kariery ani władzy, ale skoro inni wykopali spod jego nóg drabinę, po której mógłby się dostać na sam szczyt, musiał uciec się do innych metod. Nie był z nich szczególnie zadowolony ani dumny, ale nie miał wyboru.

- Musimy wracać - odezwał się nagle Aarn, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. Nom Anor zastanawiał się, czy to bezceremonialne wyjawienie istoty herezji przez Shoon-miego wprawiło jego towarzysza w paniczne przerażenie.

- Rozumiem - odezwał się były egzekutor. - Mimo to bardzo chciałbym jeszcze kiedyś z wami porozmawiać. Zależy mi na poznaniu całej prawdy. Chciałbym usłyszeć tyle wersji historii życia i śmierci Vui Rapuunga, ile możliwe. Jeżeli opowie ją wam ktoś jeszcze…

- Powiadomimy cię o tym, Amorrnie - obiecał Shoon-mi, kiwając głową. - I’pan powinien cię też zabrać na spotkanie z Hrannik. Słyszałem, że ona także poświęca czas szerzeniu tej historii.

- Z pewnością to zrobię - zapewnił Zhańbiony. - Znam także kilkoro innych gorliwych głosicieli. Prawda zatacza coraz szersze kręgi.

- Prawda zatacza coraz szersze kręgi - powtórzył niczym echo

Shoon-mi, zupełnie jakby ktoś wyrył w jego pamięci te słowa.

Obaj Zhańbieni pospiesznie się pożegnali i wyszli przez odrażająco prostokątne drzwi. W piwnicy pozostali tylko I’pan i Nom Anor. Zhańbiony dopiero teraz otworzył wręczone mu przez Shoon-miego zawiniątko i zajrzał do środka.

- Co tam jest? - zainteresował się były egzekutor.

- Jedzenie i stare ubrania - odparł 1’pan. - To co zwykle. Shoon-mi lubi się troszczyć o siostrę.

- Dlaczego Niiriit nie chce o nim rozmawiać?

- Uważa go za zdrajcę prawdy - oznajmił I’pan, jakby odpowiedź była zupełnie oczywista. - Twierdzi, że powinien opuścić swój oddział roboczy i przyłączyć się do niej, zamiast dalej oddawać hołdy starym bogom. Dopóki jej brat tego nie zrobi, Niiriit nie zamierza się do niego przyznawać.

- Ale przyjmuje jego podarunki - zauważył Nom Anor, uśmiechając się z przymusem.

I’pan roześmiał się głośno.

- Nie jest na tyle dumna, żeby miała odrzucać jego pomoc - powiedział.

Najbardziej zależy jej na przetrwaniu, a dopiero później na nawróceniu brata.

Nom Anor przypomniał sobie, że kiedy słuchali opowiadania I’pana, zobaczył w oczach Niiriit dziwne światło. Domyślił się, że przywódczyni Zhańbionych jest prawdziwą fanatyczką, bardziej niebezpieczną dla systemu dawnych wierzeń niż ktokolwiek inny spośród członków jej grupy. Kto mógłby stanowić większe zagrożenie niż świetnie wyszkolona wojowniczka, która postanowiła się zwrócić przeciwko dawnym rozkazodawcom?

Uśmiechnął się do swoich myśli zadowolony, że w jego głowie zaczynają się powoli układać szczegóły dalszego postępowania. Musiał teraz tylko dotrzeć do źródła historii życia Vui Rapuunga.

- Idziesz? - zapytał I’pan. wyrywając go z zadumy.

Nom Anor znów się uśmiechnął, tym razem szczerze. - Czas wracać do domu, P panie - odparł, kiwając głową.

Zhańbiony przecisnął się przez szczelinę w ścianie, przez którą przedtem dostali się do piwnicy. Skierował się w stronę „domu”… nie wyobrażał sobie, żeby nowy członek grupy mógł mieć na myśli inne miejsce.

Jaina oglądała zarejestrowany hologram trzeci raz, ale wciąż jeszcze nie do końca mogła uwierzyć własnym oczom… chociaż dziwny ciężar w żołądku zaczynał jej uświadamiać, że powinna.

Dokument został nagrany przez służbę bezpieczeństwa miasta Al’solib’minet’ri i przekazany na mostek „Selonii” za pośrednictwem zastrzeżonego kanału łączności podprzestrzennej. Jaina przyleciała specjalnie na pokład fregaty, żeby go obejrzeć. Życzyli sobie tego jej rodzice, którzy uważali, że powinna zobaczyć, co przydarzyło się Tahiri. Młoda Solo postanowiła skorzystać z okresu spokoju i poprosić kogoś o sprawdzenie podzespołów i systemów uzbrojenia swojego X-winga.

Hologram zarejestrowano zaledwie dwie godziny wcześniej w ośrodku dyplomatycznym, w którym jej rodzice przebywali z Jagiem, Tahiri i protokolarnym androidem Threepiem. Ukazywał Tahiri prowadzoną korytarzem przez nieliczną grupę fiańskich strażników. Zgodnie z przekazaną przez Leię informacją Tahiri zdołała z jej pomocą zmylić czujność opiekujących się nimi strażników i wyprawiła się na krótki spacer po mieście. Wyglądało na to, że wodziła jakiś czas za nos funkcjonariuszy miejskiej służby bezpieczeństwa, ale w końcu strażnicy zdołali ją odnaleźć w jednym z apartamentów dla dyplomatów. Młoda Jedi leżała na podłodze i sprawiała wrażenie oszołomionej. Pozwoliła się spokojnie wyprowadzić i wszystko wskazywało, że zamierza dołączyć do pozostałych uczestników wyprawy.

Z niedbałego sposobu trzymania blasterów i spokojnych twarzy Fianów Jaina wywnioskowała, że strażnicy nie spodziewali się żadnych kłopotów. Dowódca jednak sprawiał wrażenie niezbyt przekonanego wyjaśnieniami, jakich udzieliła mu Tahiri.

Jaina zauważyła, że w pewnej chwili młoda Jedi spojrzała na jakiś przedmiot, który ściskała w dłoni. Obiektyw holograficznej kamery nie pozwalał się zorientować, czym jest ten drobiazg, ale na jego widok Tahiri zareagowała bardzo dziwnie. Wzdrygnęła się, jakby trafiona w czoło przez blasterową błyskawicę, a na jej twarzy odmalowało się bezgraniczne przerażenie. W ułamku sekundy, zbyt szybko, aby kamera zdążyła to zarejestrować, młoda Jedi wysunęła jasnobłękitną klingę świetlnego miecza i zatoczyła nią krąg jakby gotowa do odparcia każdego możliwego ataku. Nie kryjąc zaskoczenia, eskortujący ją Fianowie cofnęli się, odbezpieczyli broń i unieśli lufy jak do strzału. Ich dowódca warknął jakieś ostrzeżenie, ale Tahiri zachowywała się, jakby go nie widziała ani nie słyszała. Otworzyła szeroko oczy i tylko wodziła spojrzeniem z boku na bok, jakby naprawdę spodziewała się ataku. W pewnej chwili zatoczyła klingą świetlnego miecza szeroki łuk i wykonała piruet, jakby przygotowywała się do obrony przed kimś, kto zamierza zaatakować ją z tyłu. Zaskoczeni niespodziewaną zmianą sytuacji strażnicy odskoczyli jeszcze dalej. Jaina doskonale rozumiała ich niepokój. Wyraz twarzy przyjaciółki ostrzegał niedwuznacznie, co może się stać, jeżeli ktoś zechce ją sprowokować.

Dowódca oddziału strażników był nieco odważniejszy od swoich podwładnych. Nie odrywając spojrzenia od Tahiri, okazywał coraz większy niepokój, ale mimo to ostrożnie podszedł krok bliżej i zażądał wyłączenia klingi miecza. Ostrzegł, że jeśli Tahiri go nie usłucha, będzie zmuszony otworzyć do niej ogień.

Oglądając hologram trzeci raz, Jaina zwolniła w tym momencie tempo odtwarzania obrazu i uważnie patrzyła, jak Tahiri reaguje na prośbę najstarszego stopniem Pianina. Obróciła się częściowo w jego stronę, a na jej twarzy pojawiło się zdenerwowanie. Wszystko wskazywało, że dopiero w tamtej chwili uświadomiła sobie obecność funkcjonariuszy miejskiej służby bezpieczeństwa. Po jej delikatnej twarzy przemknęły jedna po drugiej różne emocje: przerażenie, ubolewanie, strach i rozpacz. Przez ułamek sekundy Jaina sądziła nawet, że Tahiri może zaatakować zbliżającego się do niej dowódcę strażników, potem jednak dziewczyna zachwiała się, jak uderzona od tyłu ogłuszającą pałką. Przewróciła oczami, rozluźniła mięśnie i upadła, jakby nogi nie chciały dłużej utrzymywać ciężaru jej ciała. Błękitna klinga świetlnego miecza zgasła w chwili, kiedy Tahiri go wypuściła, a rękojeść potoczyła się z brzękiem po podłodze i znieruchomiała dopiero pod ścianą.

Dwaj strażnicy najwyraźniej nie pozbyli się wszystkich obaw, chociaż Tahiri sprawiała wrażenie nieprzytomnej, a broń spoczywała daleko poza zasięgiem jej ręki. Trzymali się na dystans i kierowali lufy blasterów na bezwładne ciało młodej Jedi. Nawet dowódca bał się do niej podejść; nerwowo prosił przez komunikator o przysłanie posiłków. W końcu wszyscy się zbliżyli i zaczęli ją trącać stopami, ale Tahiri ani drgnęła. Zareagowała dopiero, kiedy pojawiło się kilku następnych strażników. Poruszyła się, otworzyła oczy, usiadła i zaczęła się rozglądać z wyraźnym oszołomieniem. Nie protestowała, kiedy strażnicy mierzyli do niej z blasterów, nie stawiała także oporu, gdy układano Jana repulsorowych noszach ani kiedy zaczął ją badać sprowadzony lekarz. Wkrótce potem zapadła w głęboki sen. Nie można jej było obudzić.

Niebawem przybyli powiadomieni o wszystkim wysłannicy Galaktycznego Sojuszu. Pierwsza przybiegła matka Jainy w towarzystwie Pianina, w którym Jaina rozpoznała asystenta prymatki, Thruma. Później zjawił się Jag.

- Jest ranna? - zapytała Leia sanitariusza pochylającego się nad Tahiri,

- Nie - usłyszała w odpowiedzi. - Wygląda na to, że po prostu zemdlała.

Dowódca oddziału strażników wyjaśnił, jak doszło do tego, że młoda Jedi włączyła świetlny miecz. Zapytany, dlaczego to zrobiła, wzruszył ramionami.

- Wszystko stało się bardzo szybko - odparł - ale to chyba nie nas zamierzała zaatakować.

Poproszony o wyjaśnienia, nie zdołał jednak powiedzieć nic więcej. Jaina jednak odgadła, co oficer miał na myśli.

Holograficzne kamery rozmieszczono pod tak dziwnymi kątami, że nie zawsze mogła zauważyć wyraz twarzy młodej Jedi, ale i tak zdołała się zorientować, że z kimkolwiek zamierzała stoczyć walkę jej przyjaciółka, nie chodziło o strażników. Zataczała szerokie łuki klingą miecza, ale zwracała uwagę na kogoś innego, kogoś niewidocznego. Jaina nie potrafiła odgadnąć, kto to mógł być.

Wykorzystując wszystkie dyplomatyczne wpływy, na jakie pozwalała jej obecna sytuacja, Leia zdołała w końcu przekonać lekarza, strażników i asystenta prymatki, że powinno się przenieść Tahiri do jej pokoju, gdzie można ją będzie lepiej zbadać. Niewielka procesja zaniepokojonych osób przeszła opustoszałymi korytarzami do świetlicy dla dyplomatów, gdzie czekali już Han i C -3PO. Dopiero tam Leia poprosiła, żeby strażnicy zostawili ich samych i umożliwili zaopiekowanie się młodą Jedi. Fianowie zgodzili się spełnić jej życzenie, ale chyba nie pozbyli się wszystkich wątpliwości. Oglądając hologram, Jaina zorientowała się, że asystent prymatki Thrum nie jest wcale przekonany, czy to rozsądna decyzja. Miał obserwować J spełniać życzenia dostojnych gości, prawdopodobnie jednak zauważył, że ostatnio nie wywiązuje się najlepiej z obowiązków. Nie zareagował, kiedy awarii uległy zainstalowane w pokojach gości urządzenia podsłuchowe, i pozwolił, żeby Tahiri wyprawiła się bez eskorty na spacer po mieście.

Gdy już ustalono, że młodej Jedi nie zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo i że po prostu, jak oznajmił opiekujący się medycznym androidem Pianin, straciła przytomność, Leia postanowiła porozumieć się z córką. Jaina natychmiast się zaniepokoiła, uznając, że najwyraźniej poprzednia dolegliwość Tahiri nie ustąpiła po odlocie z Kalamara. Leia przyznała jej rację. Początkowo uważała, że przydzielenie Tahiri obowiązków zagłuszy niepokój czy też może wyrzuty sumienia, które ją gnębiły, ale chyba nie miała racji.

- Może spodziewałam się zbyt wiele - marszcząc brwi, oznajmiła Leia. - Wciąż jeszcze jest zbyt wcześnie, by coś powiedzieć.

Jaina nie była jednak przekonaną, czy tutaj chodzi tylko o życie w stresie.

- Cokolwiek się tu dzieje, mamo, nie wynika tylko ze stanu jej umysłu - powiedziała.

- Myślisz, że to ma jakiś związek z Mocą? - zaniepokoiła się Leia.

- Naprawdę nie mam pojęcia - odrzekła Jaina. - Jeżeli tak, to jest na tyle subtelne, że nikt tego nie potrafi wyczuć. - Wzruszyła ramionami, zła, że musi być tak daleko od cierpiącej przyjaciółki. - Bardzo długo po śmierci Ikrita Tahiri nie miała żadnego mistrza Jedi. Kto wie, co mogło się dziać przez ten czas w jej głowie?

- Luke nie pasowałby jej na rycerza Jedi, gdyby nie był pewien, że wszystko jest w porządku - stwierdziła Leia z dziwnym wyrazem twarzy. Jaina podejrzewała, że w głębi duszy jej matka nie uważa tego wyjaśnienia za wystarczające.

Podczas ich rozmowy C -3PO oznajmił, że w końcu zdołał uzyskać dostęp do jeszcze jednego, zarejestrowanego przez służbę bezpieczeństwa miasta Al’solib’minet’ri hologramu. Przedstawia on to, co przydarzyło się Tahiri przed utratą przytomności. Protokolarnemu androidowi udało się dokonać tej sztuki w ostatniej chwili. Zaledwie zdążył skopiować nagrania, kiedy uniemożliwiono mu do nich dostęp i zabezpieczono w rejestrze, do którego nie miał dostępu. Wyglądało na to, że Fianowie są coraz bardziej zaniepokojeni okazywaną przez gości nadmierną ciekawością.

Jaina i pozostali obejrzeli dokładnie hologramy i doszli do wniosku, że rozwiązanie zagadki wcale nie jest takie proste.

- Tahiri sprawia wrażenie przerażonej - odezwała się Jaina, korzystając z bezpiecznego kanału łączności z pozostałymi członkami rodziny.

- Czym? - zapytał Han. - Nie było tam nikogo oprócz niej i strażników, a najgorsze, co mogli jej zrobić, to zanudzić szczegółami procedur, zgodnie z którymi powinna była postępować.

- Hmm, coś ją jednak przeraziło - zauważyła Leia.

- Coś, czego nikt z nas nie może zobaczyć - dodała zamyślona Jaina.

I na tym sprawa stanęła. Księżniczka stwierdziła, że w obecnej chwili Tahiri najbardziej potrzebny jest spokój. Fianowie nie wyrządzili jej żadnej krzywdy, a na zarejestrowanych przez Threepia hologramach także nie dało się zauważyć niczego podejrzanego. Wszyscy musieli więc czekać, aż młoda Jedi się obudzi i sama powie, co właściwie się stało.

- Dowiedziałam się czegoś jeszcze - odezwała się matka Jainy po dłuższej przerwie. -Otóż Fianowie już się nie obawiają Yevethów.

- Co takiego? - zdumiał się Han, - To tak jakby ktoś pojawił się na Pustkowiach Jundlandii w środku lata, twierdząc, że już się nie boi smoków krayt.

- Tak to wygląda - zgodziła się Leia - ale właśnie taką informację przekazał mi Thrum. Kiedy go zapytałam, jakie środki ostrożności zamierzają przedsięwziąć, żeby uchronić się przed groźbą następnego ataku Yevethów, oświadczył, że nie muszą tego robić, ponieważ mieszkańcy planety N’zoth przestali stanowić dla nich problem.

- Tak po prostu? - zakpił Solo.

Leia kiwnęła głową.

- Zagadnęłam go o możliwe kontakty dyplomatyczne - ciągnęła. - Sądziłam, że może Yevethowie zaczęli inaczej traktować istoty obcych ras, ale Thrum odparł, że Fianowie nie utrzymują z nimi żadnych stosunków. Na Galantosie nie ma ich ambasady, jego ziomkowie nie zawarli także z Yevethami porozumienia pokojowego. To coś… - Urwała, jakby nie mogła znaleźć słów. - Sama nie wiem - podjęła po chwili. - To jest tak, jakby Yevethowie po prostu dali im spokój i zrezygnowali z międzygwiezdnych podróży.

- Ani przez sekundę w to nie uwierzę - oznajmił Solo. - Raczej posądzałbym ich, że postanowili przyczaić się na kilka lat, żeby potajemnie odbudować gwiezdną flotę i ułożyć plany odwetu. - Pokręcił głową. - Zapamiętajcie moje słowa, z pewnością coś knują. Gdybym mieszkał na Galantosie, nie spuszczałbym z nich spojrzenia nawet na chwilę.

Leia znów pokiwała głową, a pozostająca na orbicie Jaina musiała przyznać słuszność słowom ojca. Było do przewidzenia, że podstępne i przewrotne, ksenofobicznie nastawione istoty nie zrezygnują ze swoich zamiarów nawet po otrzymaniu tęgich batów. Najprawdopodobniej zechcą wziąć krwawy odwet na wrogach…jeszcze bardziej złośliwy i bezwzględny. Yevethowie mogli wyruszyć z Gromady Koornacht dosłownie w każdej chwili, i to w wielkiej sile.

- Chcecie, żebym tam poleciała i wszystkiemu się przyjrzała z bliska? - zapytała Jaina rodziców, korzystając z bezpiecznego kanału systemu łączności podprzestrzennej.

Zauważyła, że się zawahali. Spojrzeli po sobie, ale zaraz ich twarze się rozpogodziły.

- Tylko nie siedź tam za długo, żeby nie stało ci się coś złego - ostrzegł Han. - Po prostu wyląduj i zaraz uciekaj, rozumiesz? Nie zmuszaj mnie, żebym po ciebie przylatywał.

Jaina uśmiechnęła się do siebie.

- I wróć w jednym kawałku - dodała Leia.

Sprzeciwił się tylko Jag Fel.

- To szaleństwo - powiedział, zwracając się do jej rodziców. - Chyba nie zamierzacie wysyłać córki tak po prostu na nieznane terytorium.

- Nigdzie jej nie wysyłamy - żachnęła się księżniczka. – Sama się zgłosiła.

- A poza tym, jeżeli Fianowie mówią prawdę - wtrącił się Han - to terytorium Yevethów jest obecnie bezpieczniejsze niż kiedykolwiek.

- A jeżeli kłamią? - nie dawał za wygraną młody pilot.

- O co ci właściwie chodzi? - wtrąciła lodowatym tonem Jaina.

- Nie zamierzam sugerować, że sobie nie poradzisz - odparł Jag Mając przeciwko sobie wszystkich członków rodziny Solo, czuł się coraz bardziej nieswojo. - Po prostu myślę o eskadrze. Jeżeli tam polecisz, kto będzie nią dowodził?

- Naturalnie, że ty - odparła młoda Solo zdumiona, że musi tłumaczyć coś tak oczywistego. - Przygotowanie do tej wyprawy zajmie mi najwyżej kilka godzin. Będziesz miał dość czasu, że by tu przylecieć i przejąć dowodzenie. Prawda?

- Chyba tak - odparł Jag, ale na jego twarzy malowało się rzadki u niego niezdecydowanie. -Najpierw jednak muszę załatwić tu jedną sprawę, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.

Jaina zrozumiała, że młodemu pilotowi nie podoba się ten pomysł.

- Ależ skąd - powiedziała.

Z wyrazu jego twarzy wywnioskowała, że nie pozbył się wątpliwości.

- Mam nadzieję, że ktoś ci będzie towarzyszył? - dodał jeszcze. Jaina się uśmiechnęła. Dopiero teraz odgadła prawdziwy powód jego niepokoju. Wcale nie chodziło mu o eskadrę. Myślał o niej. Martwił się, że może się jej przydarzyć coś złego. Poczuła w sercu dziwne ciepło.

- Jeżeli dzięki temu masz się poczuć trochę lepiej - zaczęła - mogę polecieć w towarzystwie Mizy i Jocelli.

Przypuszczała, że jej wybór go uspokoi. Miza i Jocella byli pilotami jego Eskadry Chissów i Jag wiedział, że może im zaufać.

- No dobrze, jedna sprawa załatwiona - wtrącił się Han z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Jaina nie bardzo wiedziała, o co chodzi.

- Kiedy będziesz gotów, Jagu, chciałbym polecieć z tobą na pokład „Sokoła” i przekonać się, czy nikt przy nim nie majstrował. Nie sądzę, żebyśmy dali tym gościom dość czasu na zaplanowanie sabotażu, ale nie wolno nam ryzykować.

- Zostanę tu z Tahiri i Threepiem - oznajmiła Leia, marszcząc czoło. - Powodzenia, kochanie. I posłuchaj dobrej rady ojca. Nie nadeptuj nikomu na odciski, dobrze? Jeżeli Yevethowie naprawdę zmiękli, przyda się nam ich pomoc w walce przeciwko Yuuzhan Vongom.

- Zrozumiałam, mamo. - Na widok nieprzytomnej, bladej i narażonej na niebezpieczeństwa Tahiri poczuła wyrzuty sumienia, że puściła ją samą. - Niedługo tam polecę.

Jacen sięgnął w głąb umysłu, żeby odnaleźć w nim mądrość wpojoną przez ostatnią nauczycielkę.

„Moc jest wszystkim i wszystko jest Mocą - powiedziała mu Vergere krótko przed śmiercią - Moc nie ma Ciemnej Strony. Jest jedna, wieczna i niepodzielna. Jedyna Ciemna Strona, jakiej się musisz obawiać, to ciemna strona twojego serca”.

Więc nie muszę się obawiać ciemności nawet w duszy innych osób? – miałby ochotę j ą zapytać, cierpliwie wysłuchując tyrady moffa Flennica. Z ust samozwańczego zbawcy Ruin Imperium płynęły straszliwe, wymierzone przeciwko życiu bluźnierstwa. Stojąc w milczeniu, Jacen zastanawiał się, jak długo jeszcze to zniesie.

- Odwrót? - warknął w pewnej chwili imperialny dostojnik. - Odwrót? - powtórzył z odrazą. - To słowo kojarzy mi się z tchórzostwem, a na myśl o tchórzach odruchowo sięgam po blaster. - Przerwał i spiorunował Jacena pogardliwym spojrzeniem. Pewnie chciał mu uświadomić, że ani trochę nie przesadza. - Żaden mój podwładny nie zgodzi się przyjąć ode mnie rozkazu odwrotu bez podania w wątpliwość moich zdrowych zmysłów i umiejętności oceny sytuacji na polu walki. Prędzej by mnie pozbawili dowodzenia, niż usłuchali takiego rozkazu… I mieliby rację!

- Dostojny moffie - odezwał się Jacen tak pojednawczym tonem, na jaki umiał się zdobyć. - Gdyby tylko zechciał pan posłuchać, co chcę powiedzieć…

Moff Fiennic prychnął gniewnie.

- I dał ci okazję do zaszczepienia swoich myśli w mojej głowie? - dokończył za Jacena. - Nie jestem głupcem, chłopcze. Nie jestem też zgrzybiałym starcem. Za kogo właściwie mnie uważasz? Polowałem na Elomów kilkadziesiąt lat przed twoim urodzeniem.

Szukając pocieszenia i siły we wspomnieniach mądrości Vergere, młody Solo zdołał w końcu odnaleźć oazę spokoju w głębi serca i nawet rozprostował palce zaciśniętych pięści.

Barczysty, krępy moff przechadzał się w paradnym mundurze po pokładzie lotniczym i kipiąc z gniewu, czekał na następne słowa Jacena.

- No i? - warknął po pewnym czasie. - Nie chcesz przypadkiem powiedzieć, że polowanie na inteligentne formy życia to pogwałcenie twoich wrażliwych zmysłów Jedi?

Młody Solo filozoficznie wzruszył ramionami.

- Wrażliwość Jedi to moja sprawa, proszę pana, i nie zamierzam narzucać nikomu swoich poglądów.

- A jednak chcesz, żebym wykonał twoje polecenia. - Fiennic szyderczo się roześmiał. - Czy to nie to samo… chłopcze?

- Wcale nie - stwierdził Jacen. - Staram się jedynie wyjaśnić, co byłoby, moim zdaniem, najbardziej roztropnym posunięciem w tej sytuacji. Od pana tylko zależy, jak pan na to zareaguje.

- Ale nie spodobałoby ci się, gdybym zignorował twoją opinię, prawda? - zadrwił Fiennic.

- Jeżeli pan ją zignoruje, Yuuzhan Vongowie urządzą rzeź pańskich podwładnych - odparł spokojnie Jacen. - A to z pewnością mi się nie spodoba.

Imperialny dostojnik zawahał się, a w jego zimnych oczach pojawiło się coś w rodzaju rozbawienia. Po chwili podjął spacer po pokładzie, stawiając uważnie kroki.

- Wiesz co, chłopcze, gdybyś był jednym z moich oficerów, kazałbym cię rozstrzelać za to, że zwracasz się do mnie w taki sposób - oznajmił.

Jacen z trudem zachowywał spokój. Wprawdzie moff Flennic wzdragał się przed zaszczepieniem mu w mózgu obcych myśli, ale chyba nie miał nic przeciwko wywieraniu na niego presji umysłowej. Nadużywanie słowa „chłopcze” miało pewnie sprawić, że Jacen poczuje się kimś małym, niegodnym jego uwagi. Starania moffa były jednak skazane na niepowodzenie, chociaż Jacen zaczynał odczuwać coraz większą frustrację.

- Moffie Flennicu… - zaczął cierpliwie.

Dostojnik Imperium uniósł rękę, żeby go powstrzymać.

- Dobrze wiem, co zamierzasz powiedzieć - stwierdził. - Że nie jesteś jednym z moich oficerów ani też, jak sądzę, nie chciałbyś nim nigdy zostać. Nie przyjąłbym cię zresztą, nawet gdybyś chciał. Wiesz, dlaczego?

- To w tej chwili nieistotne, proszę pana - odparł młody Solo. Starał się, żeby w jego głosie brzmiał szacunek, chociaż miał wielką ochotę chwycić moffa za kołnierz paradnego munduru i wrzasnąć mu prosto w twarz, aby wreszcie zechciał go wysłuchać.

Niespodziewanie moff Flennic przestał spacerować po pokładzie i odwrócił się do niego.

- Nie mam pojęcia, dlaczego zawracasz sobie głowę rozmową ze mną… chłopcze - powiedział. - Tracisz tylko czas. Właśnie to myślisz sobie w tej chwili, mam rację?

- Prawdę mówiąc, ani przez sekundę nie myślałem, że ta rozmowa to strata czasu, proszę pana - odparł Jacen. - Przypuszczam, że w głębi ducha przyznaje mi pan rację, ale jest pan zbyt dumny, żeby się do tego przyznać. Rozpaczliwie stara się pan przekonać siebie, że się mylę.

- Ach tak? - warknął imperialny dostojnik tonem raczej wyzwania niż pytania.

- Nie jest pan głupcem - ciągnął łagodnie młody Solo. - Jeżeli pan chce, proszę zwołać zebranie pozostałych moffów. Mógłby pan przekazać im moje słowa i posłuchać, co będą mieli do powiedzenia. Szczególnie zależy mi na rozmowie z panią moff Crowal z Valca Siedem, ponieważ może mieć coś, na czym mi zależy.

- Co to takiego? - zainteresował się Flennic.

Jacen uśmiechnął się na widok podejrzliwej miny dostojnika.

- Naturalnie, informacje - odparł. - Z pewnością rozumie pan, że czas naszego pobytu w przestworzach Imperium dobiega końca. Cel naszej wyprawy znajduje się gdzie indziej. Kiedy uzyskamy potrzebne informacje, odlecimy.

Flennic zmrużył oczy.

- Nie uważasz, że Valc Siedem jest idealnym miejscem, do którego moglibyśmy wycofać naszą flotę, kiedy opuścimy przestworza Yagi Mniejszej? - zapytał, ale bez poprzedniej zadziorności.

- W gruncie rzeczy to ostatnia rzecz, jaką powinniście zrobić - odparł spokojnie młody Solo. - Valc Siedem znajduje się na skraju Nieznanych Rejonów galaktyki, gdybyście więc wycofali się tak daleko, stracilibyście bezpowrotnie całe Imperium. Na waszym miejscu nie wybrałbym Yalca Siedem, ale inne miejsce, w którym moglibyście przygotować zasadzkę. Moim zdaniem najlepiej nadawałby się do tego Borosk.

Moff umilkł i dłuższy czas się nad czymś zastanawiał. Jacen doskonale wiedział, o czym myśli w tej chwili jego rozmówca. Borosk był jedną z kilku niewielkich, ale silnie ufortyfikowanych planet strzegących granic przestworzy Ruin Imperium. Dostojnik był ciekaw, czy zaproponowanie właśnie tej planety nie stanowi części uknutego przez Galaktyczny Sojusz skomplikowanego planu, zmierzającego do odebrania dawnemu wrogowi przynajmniej części terytorium.

Jacen miał jednak nadzieję, że nawet Flennic uzna takie przypuszczenie za niedorzeczne. Gdyby niedobitki gwiezdnych flot Ruin Imperium zostały unicestwione, Borosk wpadłby w ręce Yuuzhan Vongów, a nie Galaktycznego Sojuszu. A poza tym mocodawcy Jacena mieli na głowie ważniejsze sprawy niż troszczenie się o niewielki system gwiezdny na samym skraju swojego terytorium.

Przedłużająca się cisza zwiastowała, że przynajmniej na razie Flennic nie potrafi doszukać się żadnego błędu w zaproponowanym planie. Młody Solo postanowił kuć żelazo póki gorące.

- Szanowny moffie - zaczął - jeżeli zdecyduje się pan działać natychmiast, może pan jeszcze zdąży ocalić Yagę Mniejszą.

Dopiero te słowa wyrwały dostojnika Imperium z zamyślenia. Flennic sprawował nad planetą bezpośrednią władzę, musiał więc wiedzieć, że kiedy Yaga Mniejsza wpadnie w ręce nieprzyjaciół, pozostanie z pustymi rękami, niezależnie od losu całego Imperium. Prawdopodobnie dotarto do niego, że tak właśnie się stanie, jeżeli flota pozostanie w okolicznych przestworzach.

- Żądam wyjaśnień - odezwał się władczym tonem.

- W tej chwili Yuuzhan Vongowie wysyłają do walki z wami ostatnie rezerwy - zaczął młody Solo. - Nękamy ich, gdzie możemy, i odnosimy zwycięstwa albo wycofujemy się, ilekroć nieprzyjaciel jest zbyt silny. Nigdy nie mogą być pewni, czy nie zaatakujemy jakiegoś osłabionego garnizonu. Rzucone do walki przeciwko Imperium siły zbrojne w każdej chwili mogą się okazać potrzebne w innym zakątku galaktyki, wrogowie nie mogą więc pozwolić sobie na pozostawienie ich tu zbyt długo. Ściągnęli wojska z zamiarem błyskawicznego unicestwienia imperialnej floty i będą ją ścigać, dokądkolwiek poleci. Yuuzhańscy dowódcy są przekonani, że kiedy ją pokonają, bez przeszkód zniszczą wasze gwiezdne stocznie.

- Chcesz więc powiedzieć - wtrącił Flennic - że jeśli odeprzemy atak i zmusimy ich do odwrotu, już nigdy nie powrócą?

Jacen pokręcił głową.

- Nie mogę tego zagwarantować - powiedział, - Gdyby jednak wrócili, to z pewnością nie w takiej sile.

Zastanawiając się nad jego słowami, Flennic ponownie podjął spacer po pokładzie lotniczym okrętu.

- A dlaczego uważasz, że kontratak w przestworzach Boroska zakończy się powodzeniem? - zapytał, kierując całą uwagę na płyty pod stopami.

- Z dwóch powodów - odparł Jacen. - Po pierwsze, yuuzhańscy szpiedzy w imperialnym sztabie dopilnują, żeby ich wojenni mistrzowie dowiedzieli się o pańskim posunięciu. A po drugie, do tego czasu nauczymy pana, jak skuteczniej toczyć walkę z Vongami.

Zdumiony dostojnik przystanął, odwrócił się jak użądlony i spojrzał nieufnie na Jacena.

- W zamian za co? - zapytał.

- Prawdę mówiąc, za nic - oznajmił beztrosko młody Solo. - Zależy mi wyłącznie na ocaleniu życia pańskich podwładnych i utrzymaniu pokoju w tym zakątku galaktyki. Kiedy pomyślnie rozwiążemy pański problem, porozmawiamy z panią moff Crowal na temat potrzebnych nam informacji.

Moff Flennic gniewnie mruknął.

- Mój problem? - powtórzył z niedowierzaniem. - W twoich ustach to brzmi, jakbyśmy toczyli niewielką sprzeczkę o pierwszą lepszą asteroidę!

- Proszę się nie obrazić, ale z punktu widzenia galaktyki mniej więcej tak to wygląda - stwierdził Jacen. - Imperium sprawuje władzę nad kilkoma tysiącami systemów spośród setek tysięcy milionów, jakie zna galaktyka. To prawda, wasz rejon ma pewne znaczenie pod względem taktycznym, a ja nie chciałbym dopuścić, żeby życie traciła jakakolwiek istota, ale zważywszy na rozmiary galaktyki, wasza porażka nie sprawiłaby wielkiej różnicy.

Na twarzy Flennica pojawiły się krwistoczerwone plamy, a jego szczęki zadrżały z wściekłości. Jacen doczekał się w końcu reakcji, jakiej się spodziewał. Dzięki Mocy wyczuwał ciśnienie, narastające niczym we wnętrzu gwiazdy neutronowej. Zrozumiał, że za chwilę coś się wydarzy, nie wiedział tylko, czy moff zamierza eksplodować, czy implodować.

Nie miał się tego dowiedzieć, bo rozległ się brzęczyk stojącego na biurku komunikatora i Flennic zdecydował się właśnie na nim wyładować wściekłość.

- Rozkazałem przecież, żeby mi nie przeszkadzano! - ryknął do mikrofonu.

- Ale… proszę pana… chciałby z panem porozmawiać…

- Nie obchodzi mnie, głupcze, kto chce ze mną rozmawiać! - wybuchnął dostojnik Imperium. - Pozbądź się go, bo inaczej, jak tu stoję, każę wystrzelić cię w przestworza bez…

Urwał w pół zdania, kiedy z komunikatora rozległ się inny głos.

- Tak się nie mówi do podwładnego ani do imperialnego oficera, zwłaszcza na pokładzie mojego okrętu - upomniał go nowy rozmówca.

W czasie krótszym niż światło zdołałoby pokonać odległość od jednej do drugiej ściany pomieszczenia wypieki na twarzy Flennica ustąpiły miejsca trupiej bladości.

- Wielki… admirał? - bąknął moff, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom. - Pan… żyje?

- Naturalnie - odparł Pellaeon całkiem wyraźnie, chociaż jego głos brzmiał jak przefiltrowany przez watę. - Potrzeba czegoś więcej niż bandy Yuuzhan Vongów, żeby wyeliminować mnie z gry.

- Ale…

- O co chodzi, Kurlenie? - ciągnął wielki admirał. - Przypuszczałem, że bardziej ucieszy cię dźwięk mojego głosu.

- Ależ cieszę się, panie admirale. Chodzi tylko… To znaczy, ja… - Dostojnik zająknął się i umilkł, a po chwili wyprostował się i popatrzył na Jacena podejrzliwie. - Skąd mogę wiedzieć, że to nie jedna z twoich umysłowych sztuczek, Jedi? - zapytał.

- Spójrz tylko na niego, Kurlenie - odpowiedział Pellaeon. - Jest równie zaskoczony jak ty.

Mówił prawdę. Ostatnią rzeczą, jakiej młody Solo mógłby się spodziewać, była pomoc admirała, trochę wcześniej pływającego bez przytomności w zbiorniku bacta. Pellaeon wyglądał wówczas, jakby się witał ze śmiercią. Dzięki ingerencji admirała Jacen rozwiązał jeszcze jedną zagadkę. Komunikator przywódcy Imperium umożliwiał mu łączność wzrokową, ale widocznie Pellaeon nie uznał za celowe przesyłania swojego wizerunku.

- Cieszę się, że pana słyszę, admirale - odezwał się z przekonującą szczerością młody Jedi.

- W innych okolicznościach, Jacenie Solo, powiedziałbym to samo - odezwał się wielki admirał z lekkim rozbawieniem. - Dziękujemy wam za pomoc podczas walki w przestworzach Bastiona. Zawdzięczam wam życie i nigdy tego nie zapomnę. Mam nadzieję, że zdołam kiedyś spłacić dług wdzięczności wobec ciebie i pozostałych Jedi.

Zapewniam, że odtąd będę słuchał twoich rad na temat Yuuzhan Vongów o wiele uważniej niż niektórzy moi koledzy.

- Z wielką przyjemnością porozmawiam o naszych wspólnych wrogach, panie admirale - zapewnił go Jacen.

Starannie wyeliminował ze swojego głosu nutę dumy. Możliwe, że odtąd miał prowadzić rozmowy tylko z wielkim admirałem Pellaeonem, ale nie zamierzał zadzierać z moffem Flennikiem. Nie wiedział, co przyniesie przyszłość, i nie chciał palić za sobą mostów, bo rozwój wydarzeń mógł zmusić go do odwrotu tą samą drogą.

- Może przy innej okazji - odparł wielki admirał. - Przez kilka ostatnich dni nie interesowałem się rozwojem sytuacji. A poza tym muszę odmówić z moffem Flennikiem strategiczny odwrót naszych sił zbrojnych.

- Właśnie o tym rozmawialiśmy - podchwycił dostojnik, przesuwając nerwowo językiem po wargach.

- Ach tak? Naprawdę? - zapytał Pellaeon. - Czy to znaczy, że zdążyłeś wydać niezbędne rozkazy pozostałym przy życiu oficerom? - No cóż. jeszcze nie, ale…

- Dokonałeś wyboru miejsc, w których moglibyśmy się przegrupować?

- Przyszło mi do głowy jedno takie miejsce: Borosk - odparł pospiesznie Flennic, rzucając Jacenowi ostrzegawcze spojrzenie.

- Doskonały wybór. Kurlenie - pochwalił go Pellaeon. - Proponuję, żebyś natychmiast skierował tam swoje siły zbrojne. Im dłużej tu siedzimy, tym bardziej nam będzie głupio, kiedy pojawi się następna armada Yuuzhan Vongów. Dowódcy okrętów liniowych powinni się zacząć wycofywać w ciągu najbliższej godziny, a w przestworzach Yagi Mniejszej ma pozostać tylko niewielka flota obronna. Spodziewam się. że mogę zostawić wszystko w twoich rękach. Muszę jeszcze załatwić kilka spraw gdzie indziej.

- Uhmm, wielki admirale… - zaczai niepewnie Flennic.

- Tak, Kurlenie?

- Nie sądzi pan, że ta sprawa wymaga głębszego namysłu?

Zapadła długa, złowieszcza cisza. Jacen postanowił jej nie przerywać. Zachowywał spokój, ale moff Flennic sprawiał wrażenie coraz bardziej zdenerwowanego,

Kiedy Pellaeon znów się odezwał, jego głos miał czystość i temperaturę absolutnej próżni.

- Postaraj się mnie dobrze zrozumieć, Kurlenie - zaczął. - Moje ostatnie słowa były rozkazem, nie propozycją. Dopóki dowodzę Imperialną Marynarką, dopóty będziesz robił, co powiem, niezależnie od tego, czy zgadzasz się z moimi rozkazami, czy nie. Możesz mi wierzyć, że w przeciwnym razie zrobię wszystko, aby nie dopuścić do zagłady Marynarki. Nie cofnę się nawet przed secesją. Zaręczam ci, że nie zamierzam wracać, aby dogasić zgliszcza twoich gwiezdnych stoczni.

- Ja… rozumiem, wielki admirale - zająknął się moff Flennic.

- To dobrze, ale jeszcze nie skończyłem. To był dopiero pierwszy rozkaz - oznajmił szorstko Pellaeon. - A oto następne. Dopilnujesz, żeby pani kapitan „Cienia Jade” mogła poruszać się bez przeszkód nie tylko po całym twoim systemie, ale także wszystkich pozostałych w obrębie Imperium, gdzie sama zechce. Rada Moffów nie posłuchała moich ostrzeżeń i o jeden raz za dużo zlekceważyła niebezpieczeństwo grożące ze strony Yuuzhan Vongów. Coś takiego już nigdy się nie powtórzy. Zamierzam uczynić wszystko co w mojej mocy, żeby więcej do tego nie doszło. Najwyższy czas, żebyśmy jak najlepiej wykorzystali ocalałe siły zbrojne i nie dopuścili do podobnej sytuacji. Jeżeli zwyciężymy w bitwie o Borosk, Galaktyczny Sojusz i rycerze Jedi staną się naszą największą szansą na dalsze istnienie. Zamierzam korzystać z ich rad, dopóki Imperium wciąż istnieje. Czy to jasne?

Barczysty, ale przygarbiony moff tylko pokiwał głową.

- Musiała nastąpić awaria systemu łączności, Kurlenie, bo nie usłyszałem twojej odpowiedzi - ponaglił go Pellaeon.

- Rozumiem doskonale, wielki admirale - odparł skruszony dostojnik.

- Świetnie - mruknął przywódca Imperium. - A teraz odeślij naszego młodego przyjaciela z powrotem na pokład .,Mężobójcy”. Skoro nadarza się okazja, chciałbym wysłuchać wszystkiego, co ma do powiedzenia na temat Yuuzhan Vongów.

Kiedy Flennic przyciskał guzik otwierający drzwi pomieszczenia nie zaszczycił Jacena ani jednym spojrzeniem. Rozległ się cichy syk i tafla ukryła się w ścianie. Młody Solo się ukłonił, ale moff odwrócił się, jakby go nie widział.

Ukrywając ulgę, że nie musi przebywać dłużej w jego towarzystwie, Jacen przeszedł szybko na lądowisko, na którym czekał gotowy do startu wahadłowiec klasy Lambda.

Jaina przygotowywała się do odlotu rozmyślnie powoli. Liczyła na to, że może zdąży się spotkać z Jagiem, okazało się jednak, że młody pilot zauważył podejrzaną rysę na kadłubie „Sokoła Millenium” i postanowił spędzić na powierzchni ojczyzny Fianów trochę więcej czasu, aby dokładniej zbadać niespodziewaną usterkę. Młoda Solo nie mogła odkładać startu w nieskończoność. Kiedy zobaczyła, że w kabinach myśliwców siedzą już oboje skrzydłowi, i otrzymała z pokładu „Dumy Selonii” zgodę na start, uruchomiła jednostki napędowe X-winga i wystartowała w przestworza. Szybko zaczęła się oddalać od Galantosa.

Na widok lecących po obu jej stronach szponowców poczuła lekki niepokój. Niewiele czasu upłynęło, odkąd gwiezdne maszyny z podobnymi kabinami, jakie miały imperialne myśliwce typu TIE, stanowiły zagrożenie dla wszystkich, którzy przeżyli okres Rebelii i kilka burzliwych lat, jakie później nastąpiły. Jaina była zbyt młoda, żeby pamiętać tamte czasy, ale słyszała wiele opowiadań i oglądała mnóstwo hologramów z tamtego okresu, dlatego na widok podobnych myśliwców odczuwała niemiły dreszcz. Nie zdołałaby zliczyć, ile razy Imperium starało się uśmiercić jej rodziców, ale nie wątpiła, że więcej niż dziesięć, a może nawet dwadzieścia.

Z drugiej strony, cztery wystające na boki wsporniki z systemami uzbrojenia przywodziły jej na myśl płaty nośne X-winga. Jaina zastanawiała się czasami, czy przypadkiem Chissowie celowo nie zaprojektowali swoich szponowców w taki sposób, żeby zarazem irytować i uspokajać pilotów zarówno Imperium, jak i Nowej Republiki. Prawdopodobnie starali się udowodnić, że nie opowiadają się po żadnej ze stron i że mogą dochować wierności i jednej, i drugiej.

- Sprzęgam się z twoim komputerem nawigacyjnym - odezwała się w pewnej chwili Jocella. Była energiczną, zrównoważoną i godną zaufania pilotką z rodzinnej planety Chissów, Csilli, i nie sprawiała nikomu żadnych kłopotów. Miza cieszył się wprawdzie opinią lepszego pilota niż jego towarzyszka, ale Jaina darzyła go trochę mniejszym zaufaniem.

- Kto ostatni doleci, jest platfusowatym drebinem - odezwał się w pewnej chwili Miza przez komunikator.

Zwrot nie pochodził z języka Chissów i Jaina natychmiast zwróciła na to uwagę.

- Współrzędne skoku wpisane do pamięci - poinformowała skrzydłowych.

Starała się odgadnąć, gdzie Miza mógł usłyszeć to powiedzenie. Personel towarzyszącej wyprawie fregaty pochodził z różnych zakątków galaktyki i kiedy piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc nie patrolowali przestworzy, mogli spędzać czas w okrętowej mesie. Niewątpliwie rozmawiali tam z różnymi istotami, a Miza usłyszał i zapamiętał niezwykłe powiedzonko podczas jednej z takich rozmów.

- Miejcie oczy szeroko otwarte, kiedy już przylecimy - ostrzegła. - Powinniśmy wyskoczyć na skraju systemu, ale nigdy nie wiadomo, co może nas tam czekać. Jeżeli nawet Yevethowie postanowili żyć w pokoju z sąsiadami, to raczej nie powitaj ą z szeroko otwartymi ramionami kogoś, kto bez uprzedzenia pojawi się na ich terytorium.

- Zrozumiałam - potwierdziła Jocella.

- Dyskrecja to moje drugie imię - zapewnił Miza.

- Gotów, Cappie? - zapytała Jaina. Astromechaniczny robot typu R2 radośnie zaświergotał, a X-wing obrał kurs na jasno świecącą przed dziobem chmurę Gromady Koornacht, - Lecimy więc do Obłoku Mnogości.

Kilka sekund później gwiazdy przeistoczyły się w świetliste linie i trójka pilotów wskoczyła znów do nadprzestrzeni. Bezpieczny przylot do celu zależał już tylko od nawigacyjnego komputera myśliwca i jego jednostki typu R2. Zamknięta w ciasnej kabinie X-winga Jaina mogła już tylko siedzieć, czekać i rozmyślać…

Stan zdrowia Tahiri niepokoił ją bardziej, niż byłaby skłonna przyznać… przynajmniej w rozmowie z innymi osobami. Kiedy jeszcze obie przebywały na Kałamarze, jej przyjaciółka wezwała ją tylko raz, mim w tajemniczych okolicznościach straciła przytomność. Wprawdzie młoda Solo odwiedzała ją w izbie chorych mistrzyni Cilghal, ale odzyskująca zdrowie Tahiri praktycznie nie zamieniła z nią ani słowa. Nie ulegało wątpliwości, że cieszyła się na widok Jainy, sprawiała jednak wrażenie zdenerwowanej i zaniepokojonej… a może także trochę zakłopotanej.

Była zawsze bardzo porywcza i niezależna. Niejednokrotnie starała się udowodnić, że nie szanuje powszechnie uznawanych norm postępowania. Wyrażała to na wiele sposobów, począwszy od rezygnacji z noszenia butów, na lekceważeniu rozkazów kończąc. Jaina była pewną, że ignorowała rozkazy po to, żeby zwrócić na siebie uwagę Anakina, ale gdyby od początku nie zdradzała po temu skłonności, młodszy brat Jainy nie miałby tak wiernej przyjaciółki i gorliwej naśladowczyni.

Nie, pomyślała Jaina. Nie naśladowczym. Musi wreszcie przestać uważać Anakina i Tahiri za idealnie pasujących do siebie partnerów, którzy od czasu do czasu wyruszali na ekscytujące, ale niegroźne eskapady. „Eskapady”, na jakie się wybierali, trudno byłoby uznać za niegroźne. Niektóre, jak przygoda na planecie Yag’Dhul w towarzystwie Corrana Horna, były wręcz bardzo niebezpieczne. A ostatnia zakończyła się tragicznie… śmiercią Anakina.

Anakin i Tahiri byli niewątpliwie kimś więcej niż parą dzieciaków, a pod koniec łącząca ich więź coraz bardziej przypominała coś więcej niż przyjaźń. Tahiri odczuwała ból nie po stracie przyjaciela, ale ukochanego. Jej uczucie nie miało wprawdzie okazji rozkwitnąć w całej pełni, ale to nie umniejszało rozpaczy dziewczyny. Istniała możliwość, że jej związek z Anakinem przerodzi się w coś dojrzalszego, i właśnie z tego powodu Tahiri najbardziej cierpiała… z powodu nie do końca uświadomionej miłości. Jaina wyobrażała sobie zawsze, że rozpacz przyjaciółki dorównuje jej bólowi, ale dopiero teraz uświadomiła sobie swój błąd. Jej cierpienie ogniskowało się na tym, co straciła, Tahiri zaś odczuwała ból z powodu czegoś, co nigdy nie miało się wydarzyć. Jej ból był całkowicie nieuchwytny i mógł na zawsze taki pozostać.

Jaina nie była pewna, czy jej matka postąpiła rozsądnie, zapraszając młodą Jedi do udziału w tej wyprawie. Z pewnością dla Tahiri byłoby lepiej, gdyby miała coś do roboty, niż gdyby leżała w izbie chorych kalamariańskiej uzdrowicielki i samotnie zmagała się z bólem. Z drugiej strony, Jaina nie miała pojęcia, czy jej przyjaciółce dobrze zrobi przebywanie w towarzystwie członków rodziny Solo. Gdyby to Jag stracił życie, za nic w świecie nie chciałaby zbyt długo przebywać w domu generała barona Soontira Fela i Synal Antilles. Była tego absolutnie pewna. Rodzice Jaga przypominaliby jej tylko, kogo straciła.

Na myśl o nieprzytomnej Tahiri poczuła w sercu ukłucie bólu. Jej przyjaciółka przebywała na Galantosie w swoim pokoju, równie blada i wychudzona jak wówczas, kiedy leżała w izbie chorych na Kałamarze. Jaina odwiedzała ją tam kilkakrotnie, ale za każdym razem czuła się nieswojo. Usiłowała porozmawiać z młodą Jedi także podczas tej wyprawy, ale nadal nie wiedziała, dlaczego Tahiri starała się z nią skontaktować tamtego dnia, kiedy wujek Luke zorganizował zebranie Jedi. Czyżby zamierzała ją przeprosić, a może obwinić o to, że dopuściła do śmierci Anakina? Jaina nie mogła być tego pewna, pamiętała jednak, że zmagające się z bólem osoby czasami zachowują się nierozsądnie. Wiedziała to z własnego doświadczenia, pamiętali o tym także jej rodzice. Gdyby mogła ulżyć cierpieniom przyjaciółki, uczyniłaby to bez wahania. Problem w tym, że chyba nawet Tahiri nie miała pojęcia, co może jej przynieść ulgę. Jaina mogła tylko mieć nadzieję, że młoda Jedi zdoła przyjść do siebie, zanim wydarzy się coś jeszcze gorszego…

 

W ciągu dłużących się godzin przebywania w nadprzestrzeni Jaina dwukrotnie sprawdziła pokładowe systemy i podzespoły X-winga. W poszukiwaniu informacji na temat systemu N’zotha starannie przeszukała pamięć astromechanicznego robota. Starała się nawet, chociaż nie wkładała w tę czynność zbyt wiele serca, nauczyć się kilku słów diabelnie trudnego języka Chissów. W końcu jej nawigacyjny komputer zapiszczał na znak, że wkrótce wyłonią się z nadprzestrzeni.

 

- Głowy do góry - odezwała się do skrzydłowych. - Jesteśmy prawie na miejscu. Aha, i pamiętajcie, że to tylko zwiad. Nie prowokujcie niczego, dopóki się nie upewnicie, że inaczej się nie da. Czy to jasne?

- Zrozumiałam, pani pułkownik - odezwała się Jocella. - Przygotowuję się do wyłączenia nawigacyjnego sprzężenia.

- Nie wiem jak ty - oznajmił beztrosko Miza - ale po tylu godzinach spędzonych w bezczynności ogarnęło mnie rozleniwienie. Szalenie bym się ucieszył, gdybym natknął się na coś, do czego dałoby się postrzelać.

- Chyba rozumiem, co chcesz powiedzieć - rzekła Jaina. - Nie wolno ci jednak nawet spojrzeć krzywo bez mojego wyraźnego rozkazu. Czy to jasne?

Chiss zachichotał.

- Obiecuję cały czas trzymać ręce na kolanach - powiedział.

- Nie zapominaj o tej obietnicy - mruknęła młoda Solo. Usłyszała szczebiot jednostki typu R2 X-winga, spojrzała na ekran monitora translatora dźwięków robota i upewniła się, że do wyskoczenia z nadprzestrzeni pozostało już tylko pięć sekund. - W porządku, wyskakujemy - uprzedziła skrzydłowych.

Kiedy jej X-wing wśliznął się do normalnych przestworzy, natychmiast zwróciła uwagę na jasne niebo. Widywała już kiedyś liczne skupiska gwiazd, ale nie pamiętała, jak wielką przyjemność sprawia widok wielu gorących, młodych gwiazd unoszących się w przestworzach tak blisko jedna od drugiej. Prawdę mówiąc, spędziła tak wiele czasu na skraju galaktyki, starając się unikać spotkań z Juuzhanami, że już jej się to zatarło w pamięci.

Wyłoniła się z nadprzestrzeni na skraju systemu. Z powodu promieniowania bliższych słońc nie od razu zauważyła główną gwiazdę planety N’zoth. Musiała poświęcić trochę czasu, żeby umiejscowić ją w przestworzach. Świeciła jaskrawym błękitnawym blaskiem, tak intensywnym, że zmrużyła oczy.

Jej skrzydłowi wyskoczyli z nadprzestrzeni obok niej, od razu utworzyli szyk w kształcie klina i zaczęli omiatać promieniami sensorów przestworza. Porozumiewając się przez komunikatory, astromechaniczne roboty zidentyfikowały charakterystyczne planety systemu. Z baz danych wynikało, że od czasu yevethańskiego kryzysu na planecie N’zoth nie wylądował ani jeden przedstawiciel Nowej Republiki. Dwanaście lat wcześniej jej siły zbrojne rozgromiły yevethańską Czarną Flotę, ponieważ Yevethowie podjęli próbę wymordowania wszystkich inteligentnych istot zamieszkujących planety w sąsiedztwie Gromady Koornacht. Jaina zgadzała się z opinią ojca, że cisza oznacza raczej gorączkowe przygotowania do nowej wojny niż chęć pokojowego współistnienia z sąsiadami. Jej zwiad stanowił zatem pierwszą okazję przekonania się, jaką decyzję podjęły obce istoty.

- Czujniki masy wykryły wiele dużych obiektów - zameldował nagle Miza. - Sądząc z nierównomiernego rozkładu, powiedziałbym, że to przynajmniej trzy gwiezdne floty. Są skupione na orbitach wokół planet o numerach dwa i pięć.

- Która z nich to N’zoth? - zainteresowała się Jocella.

- Druga - odparła Jaina. - Nie odbieram sygnałów świadczących, że to okręty zaprojektowane w czasach świetności Imperium, ale to jeszcze niczego nie dowodzi. Yevethowie zawsze się szybko uczyli. Po rozgromieniu swojej floty musieli rozpocząć jej budowę od podstaw, dlaczego więc nie mieliby zmienić także projektów?

- Nie widzę okrętów liniowych - odezwał się Miza. - Dostrzegam tylko mnóstwo małych. Nie powinienem mieć z nimi żadnych kłopotów.

Tym razem Jaina go nie napomniała. Wiedziała, że Chiss ma specyficzne poczucie humoru, wolałaby jednak, żeby zachowywał się równie poważnie jak Jocella.

- Nie widzę także śladów gazów wylotowych yevethańskich myśliwców - zauważyła po chwili Chissanka. - Odczyty czujników sygnałów radiowych i podczerwonych wyglądają… dziwnie. - Zamilkła na jakiś czas. - Jaino, czy widzisz to samo co ja? - zapytała w końcu.

Młoda Solo zaczęła śledzić obraz na ekranie monitora. Punkciki oznaczające skupiska masy znalazła dokładnie tam, gdzie powiedział Miza. Widniały mniej więcej pośrodku szerokich orbitalnych korytarzy łączących skalistą drugą planetę i usytuowanego po przeciwnej stronie systemu ogromnego gazowego giganta. Jaina doszła do przekonania, że pozostawianie gwiezdnych flot równie blisko macierzystej planety, jak punktu, w którym można by je zaopatrywać w paliwo, ma sporo sensu z taktycznego punktu widzenia. Ona także nie zgromadziłaby wszystkich okrętów w jednym miejscu przestworzy. Byłoby to co najmniej nierozsądne. To, że ktoś się nie spodziewa kłopotów, nie oznacza jeszcze, że kłopoty same go nie znajdą.

Zachowując szyk w kształcie klina, zwiadowcy nie przestawali badać systemu. Jaina domyślała się, że Yevethowie uważają ich za największe zagrożenie. Nie wątpiła, że słynące z ksenofobii istoty, aby dowiadywać się jak najwcześniej o przypadkach naruszenia ich przestworzy, umieściły na powierzchniach okolicznych planet monitorujące posterunki, ale nie widziała błysków gazów wylotowych z silników kierujących się ku nim myśliwców przechwytujących. Nie dostrzegała także echa zniekształceń nadprzestrzeni, które mogłaby sugerować, że na spotkanie z obcymi przybyszami spieszą eskadry udoskonalonych yevethańskich maszyn bojowych. Dlaczego na ekranach skanerów nie widniało nic oprócz rozproszonych punkcików skupisk masy? Dlaczego nie było na nich śladów ciepła ani żadnych większych skupisk?

Jedynie od planety N’zoth promieniowało ciepło niczym od małego słońca, ale nie było w tym nic dziwnego, skoro jej powierzchnię pokrywały gorące pustynie. Dlaczego jednak źródła ciepła nie skupiały się wokół miast?

Sithowe nasienie, zaklęła w myślach Jaina. Domyślała się, co powiedziałby jej ojciec, gdyby zobaczył coś takiego.

- Lecimy obejrzeć to z bliska - postanowiła. - Mam przeczucie, że co tam znajdziemy.

Żadne z jej chissańskich skrzydłowych nie poprosiło o wyjaśnienia, co mogło oznaczać, że mają to samo przeczucie. W milczeniu sprzęgli komputery swoich szponowców z jednostką centralną jej X-winga i zaczekali, aż Jaina obierze kurs na planetę N’zoth.

Tym razem skok przez nadprzestrzeń okazał się bardzo krótki. Kiedy wyskoczyli w sąsiedztwie obu gwiezdnych flot unoszących się wokół yevethańskiej ojczyzny, Jaina przekonała się, że sytuacja wygląda o wiele gorzej, niż przypuszczała. Nie widziała niczego oprócz zniszczeń. Wokół planety krążyły szczątki tysięcy yevethańskich myśliwców, dziesiątków okrętów liniowych i stacji bitewnej zdolnej do rozpylenia na atomy dużej gwiezdnej floty. Wraki sprawiały wrażenie jeszcze gorących - Jaina wiedziała, że upłyną miesiące, zanim próżnia zdoła pochłonąć nadmiar ciepła - i właśnie to zaobserwowała na ekranach pokładowych skanerów. Chcąc zakreślić w przestworzach szeroką parabolę, zanurkowała i powiodła swoich skrzydłowych jeszcze bliżej powierzchni planety.

Nie potrzebowała tego robić, ale musiała. Powierzchnia planety N’zoth została zbombardowana z orbity, prawdopodobnie odłamkami krążących wraków okrętów gwiezdnej floty. Z dziesiątków widocznych dosłownie wszędzie głębokich kraterów tryskała albo sączyła się lawa, nad powierzchnią kłębiły się opary kwasu siarkowego, a w atmosferze wciąż jeszcze unosiły się gęste chmury popiołu. W miejscach, w których kiedyś znajdowały się miasta, widniały wielkie dziury. Jaina zrozumiała, że z powierzchni planety zniknęły wszelkie ślady cywilizacji Yevethów.

Na szczęście tym razem Miza nie robił żadnych dowcipnych uwag. Przelecieli nad równikiem N’zotha w ponurym milczeniu. W pewnej chwili Jaina skierowała czujniki na odległego gazowego giganta, chociaż nie miała wątpliwości, co tam znajdzie. Napastnicy, którzy zaatakowali Yevethów, całkowicie ich zaskoczyli, dzięki czemu zdołali zdziesiątkować ich potężne floty. Na unicestwieniu cywilizacji obcych istot najbardziej skorzystali Fianowie. Prawdopodobnie właśnie dlatego przestali się przejmować sąsiedztwem dawnych wrogów. Z pewnością jednak to nie Fianowie dysponowali tak potężną siłą ognia. Nie, to mogła być tylko sprawka Vongów.

Kiedy Jaina pomyślała o rodzicach i Jagu, jej żołądek zaczął wyprawiać dzikie harce. Wciąż jeszcze przebywali na Galantosie i nie wiedzieli nic ojej odkryciu. Posługując się Mocą, starała się nawiązać umysłowy kontakt z matką, ale dzieliła je zbyt duża odległość, żeby te wysiłki zakończyły się powodzeniem, a brak łączności telekomunikacyjnej w sektorze uniemożliwiał ostrzeżenie ich w konwencjonalny sposób.

Zamierzała wydać skrzydłowym rozkaz natychmiastowego powrotu do przestworzy Galantosa, kiedy przez komunikator połączył się z nią Miza.

- Jaino, odbieram jakieś sygnały - zameldował. - Ich źródło znajduje się chyba na tamtym małym księżycu, obok którego przelatywaliśmy nieco wcześniej.

- Prześlij je do mnie - poleciła.

Nastała cisza, a po chwili z głośnika komunikatora wydobył się szum i trzaski zakłóceń. Jaina starała się wzmocnić sygnał, ale chociaż manipulowała wszystkimi możliwymi przełącznikami, nie zdołała zlikwidować monotonnego pomruku.

- Mizo, Jocello? - zapytała. - Czy któreś z was odbiera jeszcze jakiś sygnał?

- Ja nie - odpowiedziała Chissanka.

- Ja także nie - zawtórował Miza. - Wygląda na to, że starali się nawiązać łączność, ale z jakiegoś powodu nic nie powiedzieli.

- Może nie mogli - podsunęła Jocella. - Może są ciężko ranni. Jaina musiała w duchu przyznać jej rację. Doszła do przekonania, że istnieje taka możliwość. Przełączyła komunikator na nadawanie i zbliżyła usta do mikrofonu.

- Kimkolwiek jesteś, jeżeli mnie słyszysz, dwukrotnie włącz i wyłącz mikrofon swojego komunikatora - powiedziała.

W nagłej ciszy młoda Solo usłyszała wyraźnie dwa trzaski w głośniku urządzenia.

- W porządku - stwierdziła. - Jeżeli jesteś ranny, jeszcze raz dwukrotnie włącz i wyłącz mikrofon komunikatora.

Znów krótka cisza, a po niej kolejne dwa głośne trzaski w głośniku.

- Odbieram słabe promieniowane energii - zameldował Miza. - Jej źródło znajduje się na dnie tamtego krateru. Może oznaczać niewielki gwiezdny statek. Sądzę, że nadawca ukrywa się we wraku yevethańskiego myśliwca. Prawdopodobnie przyczaił się i zaczekał na odlot sprawców kataklizmu.

Jaina zastanowiła się nad jego uwagą, ale doszła do wniosku, że to niemożliwe. Nie zgadzało się z tym, co wiedziała o mieszkańcach N’zotha.

- Yevethowie by się tak nie zachowali - powiedziała. - Nie unikają starć ant walki. Sądzę, że pilot stracił przytomność, kiedy jego myśliwiec roztrzaskał się o powierzchnię, i ocknął się dopiero po zakończeniu bitwy.

- Jeżeli to naprawdę Yevetha - dodała Jocella.

- A kim innym mógłby być? - zapytała Jaina. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że to jeden z Vongów, prawda?

 

- Tego nie wiem - odparła Chissanka. - I nie dowiem się, dopóki nie uzyskamy łączności wizualnej.

- Mizo, co o tym sądzisz? - zapytała Jaina.

- Przeczucie podpowiada mi, że to Yevetha - odparł Chissanin. - W dodatku ciężko ranny. Jak powiedziałaś, Jaino, istoty tej rasy nie mają zwyczaju się ukrywać, z jakiego więc innego powodu miałby pozostawać na dnie krateru? Sądzę również, że to nie Yuuzhanin. Ktokolwiek spowodował ten kataklizm, przybył w ogromnej sile. Przyleciał, zadał cios i odleciał. Dlaczego Vongowie mieliby pozostawiać na łasce losu rannego pilota koralowego skoczka?

 

- Chyba masz rację - odezwała się Jaina. - Zgadzam się jednak z Jocellą, że powinniśmy nawiązać łączność wzrokową, zwłaszcza jeżeli zamierzamy ocalić tego pilota.

Zanim wydała rozkaz, pilotowany przez Mizę szponowiec zaczął zataczać szeroki łuk.

- Już tam lecę - odezwał się Chissanin. - To nie powinno zająć dużo czasu.

- Jocello, uważaj, czy nie dzieje się nic niezwykłego - poleciła Jaina. – Jeżeli trzeba się będzie stąd szybko wynosić, chcę wiedzieć o tym jak najwcześniej.

- Zrozumiałam, pani pułkownik - odparła Chissanka.

Młoda Solo obserwowała, jak pilotowany przez Mizę myśliwiec kurczy się i przeistacza w mikroskopijny punkcik światła na tle ciemnej tarczy księżyca. Kiedy uświadomiła sobie, że młody Chiss znajduje się w tak dużej odległości od jej X-winga, ogarnął ją dziwny niepokój. W systemie nie widziała niczego, co mogłoby stanowić zagrożenie, może jednak reagowała nerwowo właśnie dlatego, że nie groziło jej bezpośrednie niebezpieczeństwo. Uważała, że panuje zbyt duży spokój, aby można było się odprężyć.

Postanowiła skupić uwagę na czymś innym i otworzyła kanał łączności z yevethańskim pilotem.

- Zamierzamy cię wyciągnąć -powiedziała. - Czy mnie rozumiesz? W odpowiedzi usłyszała dwa trzaski z głośnika komunikatora.

- Trzymaj się - ciągnęła. - Jeden z moich pilotów już tam jest. Za kilka sekund powinien przelecieć nad twoją głową. Później…

Nagle usłyszała wydobywający się z głośnika chrapliwy, złośliwy chichot, a chwilę później przewlekły kaszel.

- Twój optymizm jest równie płytki jak twoje współczucie, odezwał się czyjś głos… z pewnością rannego Yevethy. - Nie zależy ci na mnie bardziej niż mnie na tobie.

 

- Nie spodziewałam się takiego podziękowania - mruknęła rozczarowana Jocella.

 

Jaina postanowiła zignorować uwagę skrzydłowej.

- Zależy nam na tobie - oznajmiła. - Dlaczego uważasz, że staramy się tylko…

- Wkrótce dołączę do pozostałych istot mojej rasy - podjął yevethański pilot. - Niedługo nie pozostanie tu ani jeden żywy Yevetha. Nie mam jednak zamiaru umierać w ciszy i w pokorze.

- W ogóle nie ma powodu, żebyś umierał! - zaprotestowała Jaina. - Po prostu pozwól nam…

~ W obliczu promiennego świtu śmierci zamierzam złożyć na znak buntu ostatnią ofiarę - przerwał jej ranny pilot. - Chcę, aby ci, którzy będą kiedyś o nas mówili, zaświadczyli, że Yevethowie do końca pozostali dzielnymi wojownikami.

Jaina miała coraz mocniejsze przeczucie, że wydarzy się coś złego.

- Mizo, wynoś się stamtąd! - rozkazała.

- Ty też stamtąd uciekaj!

- Nic już wam nie pomoże - odezwał się Yevetha. - Galaktyka należy wyłącznie do istot obdarzonych potęgą wy starczającą do unicestwienia innej, niegdyś równie potężnej rasy. - Z głośnika komunikatora wydobył się cichy, ale złowieszczy syk. - Nie zechcielibyście zginąć ze mną?

- Mizo, odezwij się do mnie!

- Prawie…

Z krążącej w dole skalistej bryły wystrzelił nagle potężny snop światła. Natychmiast zniknął w nim pilotowany przez Mizę szpono -wiec. W następnym ułamku sekundy ogniste ostrze dosięgło pilotowanego przez Jainę X-winga. Myśliwiec zaczął koziołkować, jego ochronne pola zanikły, a wszystkie pokładowe systemy i podzespoły odmówiły posłuszeństwa.

- Udało ci się! Udało!

Jacen ledwo zdążył zejść po ładowniczej rampie gwiezdnego wahadłowca, kiedy poczuł, że ktoś rzuca mu się na szyję. Zaskoczony odwzajemnił uścisk, jeszcze zanim sprawdził, kim jest obejmująca go osoba. Trzymał w objęciach ciepłe, drobne ciało, krył twarz w wiotkich włosach i wyczuwał subtelny, ale bardzo kobiecy zapach…

- Od początku wiedziałam, że ci się uda - odezwała się Danni, odsuwając się od niego tylko na tyle, żeby go widzieć. - Ale i tak nie przestawałam się o ciebie martwić. Wy, członkowie rodziny Solo, wykazujecie niezwykłą zdolność do komplikowania sobie życia.

- Tak naprawdę to nie moja zasługa, ale wielkiego admirała Pellaeona - zaprotestował Jacen. - Gdyby nie odzyskał przytomności w najbardziej odpowiedniej chwili, chyba nie zdołałbym przekonać Flennica o potrzebie szybkiego działania.

- Jesteś stanowczo zbyt skromny. - Danni roześmiała się i żartobliwie szturchnęła go w ramię. - Idę o zakład, że gdybyś naprawdę chciał, zdołałbyś nakłonić Selomankę, aby łgała jak z nut.

Zanim młody Solo zdołał odpowiedzieć, usłyszał zbliżające się kroki i domyślił się, że ktoś idzie korytarzem wiodącym do głównego wejścia na lądowisko. Zakłopotana Danni cofnęła się i w tej samej chwili w drzwiach pojawił się Luke Skywalker. Miał na sobie, jak zawsze, skromny płaszcz Jedi.

- Wyczułem, że wylądowałeś - odezwał się na widok siostrzeńca.

- Od jak dawna tu jesteście? - zapytał zaskoczony Jacen, przenosząc spojrzenie z wuja na Danni Quee. Powracając na pokład „Mężobójcy”, nie dostrzegł przy burcie imperialnej fregaty „Cienia Jade”.

- Kiedy Gilad odzyskał przytomność, pani kapitan Yage wysłała po nas wahadłowiec - wyjaśnił Luke. - Gdy wylądowaliśmy, posłużyła się kodami wielkiego admirała, żeby uzyskać dostęp do imperialnej sieci bezpieczeństwa. Dzięki temu mogliśmy się przysłuchiwać twojej rozmowie z Flennikiem, nie opuszczając pokładu fregaty. W pewnej chwili Pellaeon wyraził chęć przyłączenia się do waszej rozmowy. Mam nadzieję, że nie miałeś nic przeciwko temu. Z pewnością i tak byś sobie poradził, ale doszliśmy do przekonania, że tak będzie prościej. A przy okazji moff Flennic dowiedział się, że naczelny dowódca Imperium nadal żyje.

- Bardzo się cieszę, że wielki admirał odzyskał w końcu przytomność - zapewnił Jacen. - Mogę z nim porozmawiać?

- To będzie zależało od decyzji Tekli - odparła Danni. - Pellaeon wciąż jeszcze powraca do zdrowia w zbiorniku bacta. Rozmowa z moffem Flennikiem, chociaż krótka, bardzo wyczerpała jego siły. - Pochyliła się w stronę Jacena. - Wiesz, jak na małomówną Chadra -Fankę, Tekti ma naprawdę wiele do powiedzenia w sprawie stanu zdrowia swoich pacjentów.

Młody Solo się uśmiechnął. Od jakiegoś czasu darzył uczennicę mistrzyni Cilghal coraz większym szacunkiem. Tekli nie była wprawdzie bardzo silna Mocą, ale dysponowała sporą wiedzą z zakresu technik uzdrawiania.

Podczas zamętu ostatnich dni udowodniła, że świetnie umie dawać sobie radę.

Wszyscy troje opuścili lądowisko i niezatrzymywani przez nikogo podążyli korytarzami „Mężobójcy”. Luke sprawiał wrażenie spokojnego i odprężonego. Po drodze wyjaśnił, że Mara i Saba zostały na pokładzie „Cienia Jade”, aby z większej odległości czuwać nad wszystkim, co mogło się wydarzyć. Jacen podziwiał opanowanie wuja. W obecności imperialnych oficerów w paradnych mundurach mistrz Jedi zachowywał się, jakby okręt należał do niego, choć przecież stanowił własność potężnych niegdyś nieprzyjaciół.

W końcu stanęli przed drzwiami pokładowej sali operacyjnej. Dwaj pozostawieni na straży szturmowcy wpuścili ich bez pytania o powód przybycia. W sali przebywała Tekli zajęta czytaniem raportów o postępach stanu zdrowia pacjenta. Obok zbiornika bacta stała komandor Yage. Sprawiała wrażenie zmęczonej i rozmawiała z wielkim admirałem.

Gilad Pellaeon wyglądał lepiej, niż kiedy Jacen ostatnio go widział, ale jego obrażenia i rany nie goiły się tak szybko, jak mógłby sobie życzyć. Pływał w półprzeźroczystym płynie, prawie tak samo blady i wymizerowany jak poprzednio. Porozumiewał się wyłącznie dzięki urządzeniom zainstalowanym w masce do oddychania. Właśnie ta aparatura nadawała jego głosowi nieco głuche brzmienie, na które Jacen zwrócił uwagę podczas rozmowy z moffem Flennikiem.

- A co ze Screedem? - zapytał wielki admirał. - Wciąż żyje?

- Admirał Screed został rozstrzelany przez lorda Zsinja - przypomniała Yage.

- Naprawdę? - Pellaeon pogrążył się w zadumie i jakiś czas zachowywał milczenie. Obok jego ciała przepływały powoli bąbelki powietrza. - Chyba pamięć mnie zawodzi, bo zupełnie o tym zapomniałem - odezwał się w końcu. - Zawsze czułem dziwną słabość do tego starego jastrzębionietoperza.

Widocznie Yage uświadomiła sobie obecność gości, bo przeniosła spojrzenie na Luke’a i dwoje młodych Jedi.

- Ma pan gości, admirale - oznajmiła.

Pellaeon otworzył oczy i starał się coś zobaczyć przez gęsty płyn, ale po chwili znów je zamknął. Krzywizna przezroczystej ścianki pojemnika zniekształcała obraz, trudno więc było zauważyć wyraz jego twarzy.

- Ach, tak - powiedział. - Skywalker, - Umilkł i wydał mrukliwy dźwięk, który równie dobrze mógł być oznaką rozbawienia. - Przyszedłeś obejrzeć relikwie, prawda?

Jacen spojrzał na wuja, mistrz Jedi zachowywał jednak spokój. Nie odpowiedział, bo pytanie admirała należało do retorycznych. Minęło jeszcze kilka sekund.

- Jak wyglądają sprawy? - zainteresował się w końcu wielki admirał.

- Mara melduje, że okręty Imperium wykonuj ą manewry zgodne z wydanymi przez pana rozkazami - odparł Luke. - Wokół punktów wnikania do nadprzestrzeni gromadzi się coraz więcej jednostek pańskiej floty.

- To dobrze. - Admirał powoli pokiwał głową, a jego ciało poruszyło się w zbiorniku. - Miło wiedzieć, że Flennic mnie nie okłamuje. Ale idę o zakład, że zechce zatrzymać kilka najlepszych jednostek do obrony swojego dominium.

- Nie zakładałbym się o to, panie admirale - sprzeciwił się Jacen. - Przypuszczam, że pozbawiony obronnej floty Flennic nie zechce siedzieć tu bezczynnie, kiedy reszta okrętów odlatuje w inne miejsce.

- Prawdopodobnie masz rację - przyznał Pellaeon. - Poczuje się najpewniej tam, gdzie będzie dysponował największą siłą ognia. Nie zrobi niczego, co mogłoby narazić na szwank jego życie. Naturalnie, to nie powstrzyma go przed pilnowaniem bezpieczeństwa własnych

inwestycji. - Wielki admirał znów otworzył oczy i wbił spojrzenie w twarz Jacena. - Spisałeś się tam doskonale, młody Solo - podjął po chwili - ale siła przekonywania i zdrowy rozsądek nigdy nie potrafiły przemówić moffowi do rozumu. Flennic nie poddaje się niczemu oprócz potęgi… nie, nie Mocy, którą wy, Jedi, tak bardzo szanujecie, ale brutalnej siły. - Ponownie zamknął oczy, jakby podrażnił je roztwór bacty. - Miał chyba zamiar zmienić zdanie, kiedy uświadomiłeś mu, jak mało będzie znaczył, jeżeli nadal zechce pozostawać w izolacji, ale doszedłem do przekonania, że lepiej niech rozgniewa się na mnie, zamiast na ciebie. Jestem do tego przyzwyczajony.

Jacen lekko się skłonił, chociaż istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że Pellaeon zauważy jego gest.

- Nie chciałbym się narażać na niezadowolenie kogoś takiego jak moff Flennic, panie admirale - powiedział. - Nie zamierzam jednak z tego powodu zamartwiać się po nocach.

Pellaeon się roześmiał.

- Dobrze powiedziane, chłopcze - oznajmił - podobnie jak wówczas, kiedy przedstawiałeś mu swoje argumenty. Naprawdę znajdujemy się ostatnio w trudnej sytuacji. Obawiam się, że teraz, kiedy przegrupowujemy siły, nie będziemy mieli dość czasu na ćwiczenie nowych manewrów… Później także może się to okazać niemożliwe. Jeżeli nie mylisz się w rachubach, Yuuzhan Vongowie zaatakują nas, kiedy nasza obrona będzie najsłabsza. Będą chcieli zrobić to szybko i wszystkimi możliwymi siłami. Pozostawią nas zbyt słabych, żebyśmy mogli stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Nie sądzę, żeby zamierzali od razu zabrać się do przekształcania naszych planet. Wrócą później, kiedy będą mieli na to dość czasu, sił i środków.

- Możliwe, że chodzi im właśnie o te środki - odezwała się Danni. - Podobnie jak o wyeliminowanie zagrożenia.

- Środki mogliby uzyskać gdziekolwiek - sprzeciwił się Pellaeon. - W galaktyce unoszą się miliony niezamieszkanych brył skalnych, wypełnionych po brzegi minerałami i drogocennymi surowcami. Najważniejsze jednak, że do zdobywania ich i eksploatacji nie muszą wysyłać żadnej armii.

- Nie korzystają z nich w taki sam sposób jak my, panie admirale - wyjaśniła Danni. - Potrzebują nowych planet, żeby zakładać na nich plantacje. Ale nie o to mi chodziło. Mówiąc o środkach, miałam na myśli właśnie armie. Możliwe, że zdołaliby wyhodować od podstaw koralowe skoczki i yammosk!, ale muszą skądś brać tak zwane mięso armatnie.

Zapadła krótka, niezręczna cisza.

- Chodzi pani o żołnierzy -niewolników - domyślił się w końcu Pellaeon. – To wyjaśniałoby, dlaczego zaatakowali najpierw Bastion, a nie Yagę Mniejszą. Gdybym to ja wydawał rozkaz ataku, postąpiłbym na odwrót. To wyjaśnia także coś innego. Arien, pokaż mi ten hologram, który wcześniej wyświetlałaś. Prześlij go bezpośrednio na ekran monitora.

Komandor Yage wystukała kilka poleceń na klawiaturze i od razu na ekranie jednego z monitorów aparatury podtrzymującej życie wielkiego admirała pojawił się różnobarwny wizerunek systemu Bastiona. Rozmieszczenie sił zbrojnych Imperium i Yuuzhan Vongów pokazano na nim w postaci symboli, ale z tysiącami najdrobniejszych szczegółów. Dzięki informacjom z czujników zainstalowanych na pokładach wszystkich okrętów imperialnych flot Yage mogła pokazywać przebieg bitwy na wielu frontach równocześnie, mogła także odtwarzać zarejestrowane nagranie w przyspieszonym tempie.

Jacen zauważył, że w miarę rozwoju sytuacji mapa staje się co raz mniej dokładna. Yuuzhan Vongowie niszczyli nie tylko okręt po okręcie, ale także rozmieszczone w wielu miejscach systemu Bastiona obserwacyjne satelity i nadajniki sygnałów namiarowych. Z każdą chwilą na mapie pojawiało się więcej pustych miejsc. Po jakimś czasie młody Solo poczuł się, jakby obserwował gwiazdy przez burzowe chmury. Jeżeli nie liczyć przestworzy wokół gazowego giganta, gdzie Pellaeon zgromadził odwody, pozostała część systemu Bastiona ukazywała się tylko w postaci coraz rzadszych, niekompletnych przebłysków.

Kiedy Yage dotarła do momentu bitwy, na który czekała, unieruchomiła obraz i powiększyła fragment przestworzy w sąsiedztwie jednego z biegunów stolicy Imperium. Unosiła się tam, widoczna w postaci kropki otoczonej kółkiem, samotna, wielka jednostka Yuuzhan Vongów.

- Nie wiemy, skąd się tam wzięła - oznajmiła. - Ostatni mieszkańcy Bastiona, którzy przeżyli katastrofę, ledwo zdążyli ją zauważyć. Jej wektor lotu sugeruje, że pojawiła się w ostatniej fazie bitwy, kiedy planeta została już właściwie zdobyta. Jest ogromna, więc pojawienie się jej tak późno nie ma chyba żadnego sensu.

Powiększyła obraz jeszcze bardziej. Dziwna jednostka wyglądała jak spłaszczona kula z pięcioma ciągnącymi się za nią różnej długości wypustkami. Była tak wielka, że w jej wnętrzu mogło się zmieścić kilka yuuzhańskich odpowiedników lotniskowców, które Jacen tak dobrze znał z własnego doświadczenia.

- Jeżeli to okręt, dlaczego Yuuzhanie czekali do końca, żeby go wykorzystać? - zakończyła Yage. - A jeśli nie, to po co w ogóle przylatywał?

- To musi być transportowiec niewolników - odezwał się tknięty przeczuciem Pellaeon. - Kiedy Yuuzhanie rozgromili w przestworzach Bastiona nasze gwiezdne floty, mogli bez przeszkód chwytać pozostałych przy życiu mieszkańców planety. Prawdopodobnie ci, którzy nie zdołali się w porę ewakuować, są w drodze do najbliższej przetwórni niewolników. Zostaną tam pozbawieni woli i zamienieni w bezmyślne automaty, gotowe oddać życie na rozkaz wojennego mistrza. W przestworzach Duro oglądałem podobne do nich stworzenia w akcji.

- Od tamtej pory Yuuzhan Vongowie wykorzystali je w wielu innych miejscach - dodał Luke. - Jestem pewien, że to taki sam statek, na jaki Saba natknęła się kilka miesięcy temu w przestworzach Baraba Jeden.
Pellaeon pokiwał głową.

- Obywatele Imperium… wszystkie istoty zasługują na coś lepszego - odezwał się ponuro. - Gdybyśmy od początku wiedzieli, że wrogom chodzi właśnie o to…

Nie dokończył zdania i umilkł. Nie chciał nawet myśleć, jaki los może czekać nieszczęśników’. Pozostali rozumieli, co czuje.

- Nieprzyjaciele przewyższali pańskie floty pod względem siły ognia - usiłował go pocieszyć Jacen. - Nie mógł pan zrobić dla swoich podwładnych nic więcej.

- Byliśmy nie tylko zbyt słabi, ale również kiepsko zorganizowani - zgodził się z nim Pellaeon. - Obojętnie skąd przyleciał ten statek, teraz zapewne znajduje się o setki lat świetlnych od przestworzy Imperium. Możemy się tylko starać, żeby coś takiego nigdy więcej się nie powtórzyło, w przestworzach Boroska czy gdziekolwiek indziej. Nie możemy dopuścić, żeby taki los spotykał żywe istoty.

Jag Fel uważał, że na Galantosie nadal nie dzieje się nic ciekawego. Radny Jobath wciąż przebywał po przeciwnej stronie planety i chyba nikt nie wiedział, kiedy wróci, Tahiri pozostawała nieprzytomna, a C -3 PO nie zdołał jeszcze ustalić dokładnego powodu przerwania łączności z ojczyzną Fianów. Jakby tego nie było dość, Jaina jedyna osoba, z którą chciałby przebywać - odleciała na N’zoth, a on musiał dotrzymywać towarzystwa pozostałym uczestnikom wyprawy. Cóż, chyba miewał lepsze dni… i brał udział w wyprawach mających większą szansę pomyślnego zakończenia.

Mniej więcej po godzinie przechadzania się po świetlicy kompleksu dla dyplomatów doszedł do wniosku, że ma dosyć bezczynności. Musiał zrobić cokolwiek. Nie mógł odkładać na później dołączenia do pozostałych pilotów Eskadry Bliźniaczych Słońc.

- Wybieram się na spacer - oznajmił bez ogródek. Zaniepokojony Thrum wstał od stołu, przy którym pokazywał Leii plany wcześniejszych uzupełnień infrastruktury Galantosa.

- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł… - zaczął niepewnie.

- Proszę się nie obawiać - przerwał Jag zdenerwowanemu Fianinowi. – Nie zamierzam zniknąć na długo. No i nie mam nic przeciwko temu, żeby towarzyszył mi jeden z pańskich podwładnych.

Od razu podszedł do niego strażnik stojący dotąd obok drzwi świetlicy. Podążyli szerokimi, luksusowo urządzonymi korytarzami w stronę miejsca, gdzie Tahiri straciła przytomność. Jag zapamiętał, że kilka chwil wcześniej, zanim się to wydarzyło, ujrzał na zarejestrowanym hologramie coś, co nie dawało mu spokoju. Zanim Tahiri wyciągnęła świetlny miecz i zapaliła energetyczne ostrze, zbliżyła dłoń do oczu i na coś spojrzała. Z początku młody pilot pomyślał, że oszołomiona dziewczyna uniosła rękę typowym gestem osoby zamroczonej, i dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że mogła coś trzymać w zaciśniętej dłoni. Pomyślał, że może właśnie to wywołało jej gwałtowną reakcję. Zastanawiało go, że nikt inny nie wspomniał o tym ani słowa, i dla świętego spokoju chciał sam sprawdzić, czy przypadkiem jakiś przedmiot nie wyśliznął się z jej dłoni.

Na hologramie nie dostrzegł, co to takiego, nie miał więc pojęcia, czego szukać. Postano wił jednak spróbować. Wcześniej uważnie przetrząsnął kieszenie płaszcza Tahiri, ale nie znalazł w nich absolutnie niczego. Nie mógł jej zapytać, jeżeli więc chciał się dowiedzieć, co ją wprawiło w takie przerażenie, musiał starannie przeszukać miejsce zdarzenia.

W końcu skręcił we właściwą odnogę korytarza i dotarł do miejsca, gdzie - jak mu się wydawało - wszystko się wydarzyło. Omiatając spojrzeniem podłogę, rozpoczął metodyczne poszukiwania. Nie przejmował się, że towarzyszący mu strażnik obserwuje go ze zdziwieniem.

- Moja koleżanka coś tu zgubiła - wyjaśnił, kiedy zobaczył na czole Pianina głębokie zmarszczki, zachodzące prawie na powieki melancholijnych oczu. - Chciałem się przekonać, czy po prostu nie upuściła tego, gdy upadła. Panowało wówczas takie zamieszanie, że strażnicy mogli coś przeoczyć.

Fianin pokiwał ze zrozumieniem głową, lecz nadal miał zdezorientowaną minę. Jag szukał jeszcze kilka minut, ale niczego nie znalazł. Wyprostował się i spojrzał na strażnika.

- Mógłbyś mi trochę pomóc? - zaproponował. - Szybciej znaleźlibyśmy zgubę. - A jak wygląda? -zapytał Fianin.

Pytanie sprawiło młodemu pilotowi niemały kłopot. Strażnik pewnie liczył na to, że uzyska dokładny opis, ale Jag nie miał najmniejszego pojęcia, czego szuka.

- Dowiesz się, kiedy znajdziesz - odparł wymijająco. - Mam nadzieję - mruknął do siebie.

Poszukiwania utrudniały gęste sploty kosztownego dywanu, a także słabe oświetlenie. Wkrótce Jag stwierdził, że od ciągłego schylania bolą go plecy. Czy przypadkiem wszystkiego nie podpowiedziała mu bujna wyobraźnia? Jeżeli Tahiri naprawdę coś zgubiła, odnalezienie tego okazywało się trudniejsze niż zauważenie pchły w kudłach bantha.

- Czy to to? - zapytał nagle strażnik, wyciągając w kierunku Jaga niewielki kawałek przezroczystego plastiku.

Młody pilot z trudem się wyprostował i podszedł do Pianina. Starając się nie sprawiać wrażenia, że orientuje się nie lepiej od strażnika, zaczął oglądać znaleziony przedmiot. Domyślił się, że to przeoczony przez sprzątające automaty kawałek pudełka czy opakowania, który w żadnym razie nie mógł wywołać tak gwałtownej reakcji na twarzy Tahiri.

- Nie, to nie to - odezwał się w końcu, mając nadzieję, że to prawda. Na wszelki wypadek wsunął kawałek plastiku do kieszeni. - Szukajmy dalej.

Pochylił się, żeby lepiej widzieć, i w pewnej chwili ujrzał srebrzysty błysk na dywanie, trochę bliżej skrzyżowania z głównym korytarzem. Ostrożnie, żeby nie stracić błysku z oczu, udał się w tamto miejsce. Blisko wylotu odnogi, mniej więcej cztery metry od miejsca, w którym dotąd prowadził poszukiwania, pomiędzy gęstymi splotami spoczywał jakiś przedmiot. Jeżeli naprawdę Tahiri go trzymała, musiała go odrzucić, kiedy wykonywała obronny półobrót i zapalała klingę świetlnego miecza. Jag doszedł do wniosku, że pewnie później na przedmiot nadepnął wielką stopą j eden z Fianów, w przeciwnym razie ktoś wcześniej zauważyłby zgubę.

Pochylił się i wyłuskał z dywanu srebrzysty przedmiot. Był mały, o średnicy równej może połowie długości jego kciuka, i wyglądał jak metalowy medalion czy amulet. Z pewnością sporządzono go z materiału pochodzenia organicznego. Sprawiał wrażenie wyhodowanego, a nie odlanego. W jednym miejscu płaskiej powierzchni znajdował się otwór, przez który dałoby się przewlec łańcuszek albo rzemyk, a w innym widniały niezrozumiałe znaki. Przedmiot był zdumiewająco ciężki.

Przedstawiał odrażającą i zupełnie nieznaną istotę, ale Jag nie widział w tym nic niezwykłego. Nie znał wielu ras obywateli Galaktycznego Sojuszu, a nawet większości form życia w Nieznanych Rejonach galaktyki. Jego zaniepokojenie wzbudziło tylko jedno: medalion przedstawiał istotę o obliczu pooranym bliznami.

- Czy to ten przedmiot? - zapytał strażnik, starając się spojrzeć na zgubę ponad jego ramieniem.

- Tak - odparł Jag i szybko schował amulet do jednej z wielu kieszeni lotniczego kombinezonu. - Moja koleżanka ucieszy się, że to odnalazłem. Martwiła się z powodu zguby.

Podziękował Fianinowi za pomoc i bez słowa pozwolił zaprowadzić się do świetlicy dla dyplomatów. W czasie jego nieobecności nic się tu nie zmieniło: Tahiri leżała nieprzytomna, a protokolarny android Threepio nadal nie potrafił oszacować, ile czasu może jeszcze młoda Jedi przebywać w takim stanie.

Jag ciężko westchnął. Naprawdę nie mógł dłużej odwlekać chwili startu. Od odlotu Jainy upłynęło sporo czasu i musiał dołączyć do pilotów eskadry. Na razie bardziej przejmował się ewentualnymi zarzutami o zaniedbanie obowiązków niż wpływem odnalezionego srebrzystego przedmiotu na dalszy przebieg wyprawy.

Gdy tylko upewnił się, że pracownicy personelu naziemnego miasta Al’solib’minet’ri uzupełnili zapasy paliwa jego szponowca, wskoczył do kabiny i postanowił się zapoznać z zarejestrowaną listą czynności, jakie wykonywano od chwili lądowania. Zamierzał się upewnić, co właściwie sprawdzono i co zrobiono, ale nagle na ekranie głównego monitora pojawiła się krótka wiadomość:

MUSISZ TU NATYCHMIAST PRZYLECIEĆ

 

Zaskoczony Jag wpatrywał się dłuższy czas w informację. W końcu dyskretnie omiótł spojrzeniem płytę lądowiska, żeby przekonać się, czy ktoś go nie obserwuje. Nie zauważył nikogo podejrzanego, kiedy jednak znów przeniósł spojrzenie na ekran, zauważył, że napis zniknął. Usiłował ponownie wyświetlić go na ekranie, ale w rejestrach nie pozostał żaden ślad dowodzący, że otrzymał jakąś wiadomość. Ktokolwiek ją przesłał, upewnił się, że napis zniknie, kiedy tylko adresat zapozna się z treścią informacji.

 

Ale dlaczego? Jeżeli nadawca naprawdę tak bardzo chciał się go pozbyć z powierzchni Galantosa, czemu zostawił informację w tak trudno dostępnym miejscu? Przesłanie jej poprzez ekran, na który zapewne by nie spojrzał, gdyby i tak nie zamierzał odlecieć, nie zapewniało osiągnięcia pożądanego skutku. A może osoba odpowiedzialna za dostarczenie informacji nie miała wyboru i musiała skorzystać z tego sposobu? Może wiadomość była przeznaczona tylko dla niego i wyświetlenie jej na ekranie pokładowego monitora było jedynym sposobem upewnienia się, że nikt inny nie zapozna się z jej treścią?

Jag Fel spróbował opanować ogarniający go niepokój. Tahiri, medalion, wiadomość… Zbyt wiele pytań bez odpowiedzi, a każde podobało mu się chyba mniej niż poprzednie. Zastanawiał się, czy nie powinien pozostać na powierzchni Galantosa, aby pomóc Hanowi i Leii, ale po namyśle doszedł do przekonania, że to kiepski pomysł. Nie istniały dowody, że zanosi się na coś złego, dysponował jedynie kilkoma ostrzeżeniami i sugestiami, a także wytworami przewrażliwionej wyobraźni. A poza tym Han i Leia umieli troszczyć się o siebie. Co tu gadać, mieli w tym dużą wprawę.

- Kontrolo Lotów miasta Al’solib’minet’ri, tu dowódca Bliźniaczych Słońc - powiedział do mikrofonu komunikatora. - Przygotowuję się do startu na orbitę. Możecie podać mi współrzędne waszego ulubionego korytarza?

- Nie tak szybko, dowódco Bliźniaczych Słońc - odezwała się cierpko rozmawiająca z nim Pianka. - Najpierw musimy ci zadać kilka pytań…

Jag przewrócił oczami i włączył jednostki napędowe swojego szponowca. Przekonany, że zdoła uniknąć kolizji z każdą fiańską jednostką, której pilot mógłby wejść mu w paradę, postanowił zignorować pełne oburzenia piski pani operator Kontroli Lotów miasta Al’solib’minet’ri i z głośnym rykiem silników wzbił się w atmosferę.

Kiedy zajął pozycję na orbicie obok „Durny Selonii”, połączył się z dwojgiem pilotów patrolujących przestworza Galantosa. Zostawiła ich tam Jaina Solo jeszcze przed startem na wyprawę do systemu N’zotha.

- Niezły numer, Jagu - odezwał się pilot „Bliźniaczego Siedem”. - Pani kapitan Mayn od dawna chciała utrzeć tej jędzy nosa za wszystkie formalności, jakich kazała jej przestrzegać Kontrola Lotów, odkąd pojawiliśmy się w przestworzach Galantosa. Strofują ją za każdym razem, ilekroć nasza pozycja na orbicie odbiega choćby o metr od wyznaczonego miejsca.

W głosie pilota brzmiało rozbawienie, ale Jag zachował powagę.

- Czy oprócz tego wydarzyło się coś więcej? - zapytał. – Coś niezwykłego?

- Żartujesz? - odparła pilotka Bliźniaczych Słońc. - Jeżeli nie liczyć tych ciągłych uwag, panuje całkowity spokój. Nikt nie przylatuje, nikt nie odlatuje. Nie dzieje się absolutnie nic. Łączności także nie udało się przywrócić. Nie mam pojęcia, co te istoty sobie wyobrażają.

Jag postanowił skupić się właśnie na tym problemie. Początkowo przypuszczał, że usterkę systemu łączności telekomunikacyjnej da się łatwo usunąć, co pozwoliłoby im udać się do następnego celu wyprawy. Kiedy jednak, korzystając z pomocy Threepia, zapoznał się z rejestrami prowadzonymi automatycznie przez planetarny przekaźnik systemu Galantosa, przekonał się, że system łączności nie wykazuje absolutnie żadnych wad. Zdołał nawet nawiązać kontakt z najbliższym węzłem sieci i stwierdził, że łączność między Galantosem a resztą galaktyki da się przywrócić po dokonaniu jednej drobnej korekty. Zdziwił się, że nikt dotąd tego nie zrobił, ale nie udało mu się dowiedzieć dlaczego. Czyżby Fianowie świadomie zrezygnowali z utrzymywania kontaktów z resztą galaktyki?

Dlaczego jednak mieliby to robić? Jeszcze do niedawna musieli się liczyć z możliwością ataku bezlitosnych Yevethów. Dysponowali także złożami wielu cennych minerałów, którymi chętnie by się zainteresowali władcy wielu innych planet galaktyki. Powinni więc robić wszystko, żeby utrzymywać nieprzerwaną łączność. Skoro trochę wcześniej stwierdzili, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo ze strony Yevethów, wyjaśnienie mogło być tylko jedno. Zapewne ktoś im dobrze płacił za pozostawanie w izolacji.

Jag doszedł do przekonania, że na Galantosie dzieje się coś dziwnego, i postanowił znaleźć rozwiązanie tej zagadki. Musiał jeszcze tylko zdobyć parę informacji, żeby kawałki łamigłówki zaczęły się układać w logiczną całość…

Z pulpitu kontrolnej konsolety dobiegły naglące piski.

- Uwaga, Bliźniacze Słońca - odezwał się głos oficera dyżurnego „Selonii”. - W sektorze dwunastym pojawiły się dziwne zakłócenia nadprzestrzeni. Wygląda na to, że niedługo będziemy mieli towarzystwo. Chcecie to sami obejrzeć?

- Tu „Bliźniacze Siedem”. Już tam lecę - odpowiedział inny głos.

- Jakie towarzystwo? - zainteresował się młody pilot. Obserwował, jak „Siedem” łamie szyk i zaczyna oddalać się szybko od powierzchni Galantosa.

- Trudno powiedzieć, dowódco - odparł oficer dyżurny po krótkim namyśle. - Na razie jeszcze nikt stamtąd nie wyskoczył, podejrzewam jednak, że to kilka mniejszych jednostek ścigających dwie większe.

- Nie możecie przynajmniej określić rodzaju tych jednostek? - nalegał Jag.

- Obawiam się, że nic z tego, dowódco Bliźniaczych - usłyszał w odpowiedzi. - To mogą być…

Przerwała mu kolejna seria niecierpliwych pisków.

- Proszę zaczekać, dowódco - odezwał się oficer dyżurny „Selonii”. – Z nadprzestrzeni wyskakują właśnie następne jednostki, tym razem w sektorze szóstym, po drugiej stronie systemu. To dwa małe obiekty, a jeden z nich to X-wing. Drugim może być szponowiec, ale chyba dzieje się z nim coś złego. Wygląda, jakby…

- Pomocy! - rozległ się nagle okrzyk Jainy w kanale systemu łączności podprzestrzennej. - Wzywam pilnie pomocy! Straciłam „Bliźniacze Osiem”, a „Dziewięć” nie zdoła lecieć długo o własnych siłach, potrzebuję natychmiastowej pomocy. Powtarzam, natychmiastowej! Jag zaczął myśleć szybko jak chyba nigdy dotąd. „Bliźniaczym Osiem” kierował Miza, jeden z pilotów jego Eskadry Chissów.

- Co się stało, Jaino? - zapytał. - Zaatakowali was Yevethowie?

- Niezupełnie - odparła młoda Solo tonem znamionującym znużenie. - Kiedy tam przylecieliśmy, wszyscy z wyjątkiem jednego nie żyli. Ten jeden wolał jednak wywołać eksplozję jednostki napędowej swojego myśliwca, niż z nami porozmawiać, i właśnie to spowodowało nasze straty. Zdołałam połatać wszystko na tyle, żebyśmy mogli tu przylecieć, ale nie to jest w obecnej chwili najważniejsze. Lepiej uważajcie, żeby nie przydarzyło się wam to samo, co Yevethom.

- Tu „Siedem” - rozległ się nagle głos pilotki Bliźniaczych Słońc badającej przeciwległy kraniec systemu Galantosa. - Zdołałam zidentyfikować nadlatujące jednostki. To Yuuzhan Vongowie… dwie eskadry koralowych skoczków i odpowiednik kanonierki. Ich piloci eskortują dwie większe jednostki, jakich jeszcze nigdy nie widziałam… Zauważyli mnie i puścili się w pościg. Koledzy, niech ktoś mi pomoże!

Jag zmienił wektor lotu szponowca i zaczął oddalać się od „Dumy Selonii”. Połączył się z podwładnymi.

- Uwaga, piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc - powiedział. - Zarządzam natychmiastowy start w przestworza!

 

III

 

Stała na szczycie wydmy i wpatrywała się w wirującą chmurę miałkiego, białego piasku. Starała się zorientować, co się za nią ukrywa. W niewielkiej odległości za nią znajdowała się istota z jej twarzą. Wiedziała, że powinna podjąć wędrówkę, ale nie miała dość energii, żeby ruszyć choćby palcem stopy. Straciła wszelką nadzieję. Wiedziała, że wcześniej czy później istota o jej twarzy ją dogoni. To wydawało się nieuniknione, dlaczego więc miałaby dalej uciekać? Równie dobrze mogła się pogodzić z losem i zaprzestać ucieczki.

Skarciła się w myślach, że tak łatwo zrezygnowała. Wiedziała, że nie powinna się poddawać, ale nie mogła nic na to poradzić. Podświadomie przeczuwała, że jut nigdy nie pozbędzie się ścigającej ją istoty… że kimkolwiek jest prześladowczy ni, nie spocznie, dopóki jej nie dogoni. Pozostawało tylko jedno pytanie: czy złapie ją wcześniej, zanim sama zostanie schwytana przez następującego na jej pięty gada?

Tak intensywnie wpatrzyła się w chmurę pyłu, że poczuła w oczach ukłucia bólu. Zamrugała, żeby pozbyć się z nich drobin piasku. Wytężyła wzrok do granic możliwości i w końcu ujrzała ciemny kształt, górujący nad powierzchnią wydmy. Odczuła nie wysłowioną ulgę, kiedy tuman pyłu trochę się przerzedził. Dopiero wówczas się zorientowała, że ciemny przedmiot jest częścią majaczącego za oddaloną wydmą, unieruchomionego transportera opancerzonego typu AT -AT.

Dostrzegła także sylwetki stojących na wierzchołku wydmy kilku istot, ale z powodu złej widoczności nie zdołała rozpoznać konkretnych osób. Była jednak przekonana, że je zna, chociaż nie wiedziała dokładnie, kim są.

- Lowbacco! - zawołała. - Jacenie!

Nikt jej nie odpowiedział. Zaczęła machać ręką, ale chyba żaden z nich tego nie dostrzegł. Krzyknęła jeszcze głośniej, lecz podmuchy wiatru rozwiewały jej głos.

Zauważyła, że wieżyczka robota typu AT -AT zaczyna się obracać w jej stronę. Po jakimś czasie usłyszała pisk i zgrzyt zardzewiałego mechanizmu. W końcu wieżyczka znieruchomiała z donośnym chrobotem i lufy laserowych działek skierowały się na nią.

- Nie! - zawołała. - Zaczekajcie! To ja! Proszę!

Nie usłyszała huku odległego strzału, ale z lufy działka wyłoniła się czarna kula, która zaczęła powoli lecieć w jej stronę, rzucając złowieszcze błyski. Przyglądała się bezradnie, jak kula zbliża się do niej. Zastanawiała się, co takiego przyjaciele wystrzelili, ale stała jak sparaliżowana. Nie mogła zawrócić, a nie była w stanie biec dalej. Uświadomiła sobie swoją bezradność i łzy trysnęły z jej oczu. Spływały po policzkach i zwilżały pył wokół jej bosych stóp, zamieniając go w lepką maź, która wsiąkała w piasek pod jej nogami.

- Przypuszczają, że ty to ja - odezwał się nagle ktoś tuż obok jej ucha.

Wstrzymała oddech. Obawiała się odwrócić głowę i zobaczyć, kto stoi za jej plecami. W głębi duszy i tak była pewna, że to istota z jej twarzą. Musiała je dzielić bardzo mała odległość, bo czuła na karku podmuch jej oddechu.

Dotknęła czoła i wymacała blizny. Ze zdumieniem zauważyła, że inne, o wiele świeższe szramy pojawiły się także na jej rękach. Przyłożyła palce do ropiejących ran i z przerażeniem stwierdziła, że są wilgotne. Uniosła rękę do oczu: z palców ściekały krople krwi. Wyglądały jak doskonale ukształtowane małe łzy. W każdej dostrzegła odbicie pokrytej bliznami twarzy, nie potrafiłaby jednak powiedzieć, czyja to twarz jej czy też może stojącej za nią istoty.

- Pamiętasz mnie, prawda? - usłyszała tuż obok. - Niemożliwe, że byś tak szybko mnie zapomniała. Pozostawiłaś mnie, podobnie jak jego, prawda?

Zauważyła obok twarzy rękę pokrytą ranami, która wyciągnęła się w kierunku majaczącego za wydmą robota kroczącego typu AT -AT. Siłą woli powstrzymała łzy, żeby cokolwiek dojrzeć, i zobaczyła w oddali sylwetki na szczycie wydmy przed unieruchomionym pojazdem. Wszystkie tkwiły dokładnie w tych samych miejscach i w takich samych pozach jak poprzednio… wszystkie z wyjątkiem jednej, obecnie leżącej na piasku.

- Nie zostawiłam go! - jęknęła. Ogarniał ją coraz większy zamęt. Wspomnienia tamtych chwil obijały się chaotycznie w jej głowie. Zaczynała tracić resztkę nadziei, że kiedykolwiek zdoła odzyskać choć by częściowy kontakt z rzeczywistością. - A może jednak zostawiłam? - Przypomnij sobie mnie!

Tym razem to nie było pytanie, ale gniewny rozkaz, który skutecznie wyłowił jedno imię spośród tysięcy myśli kłębiących się w jej głowie.

- Riina? - zapytała, wciąż jeszcze obawiając się odwrócić głowę i spojrzeć w twarz stojącej za nią istoty.

W tej samej chwili jej uwagę odwrócił odgłos kolejnego strzału z działka opancerzonego transportera. Spojrzała na przyjaciół i zauważyła, że z lufy wyłania się następna czarna kula. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że to rój brzękomarów. Kierował się w jej stronę… leciał coraz szybciej. Zdecydowana stawić mu czoło, przyglądała się chmurze nadlatujących owadów. Postanowiła, że się nie odwróci, jakby podświadomie czuła, że wszystkie jej starania są skazane z góry na niepowodzenie.

- Dlaczego Moc nie może być ze mną przynajmniej ten jeden raz? - zapytała.

Wyszeptane cicho słowa odbiły się od zboczy wydm donośnym echem.

Doszła do wniosku, że nie ma dokąd się udać, postanowiła więc dołączyć do przyjaciół. Utrudniały jej to jednak przyklejone do stóp bryły błota. Starała się biec najszybciej, jak umiała, ale nie zmniejszała dzielącej ich odległości. Wspinała się na jedną wydmę po drugiej i zbiegała z nich, ale jej przyjaciele pozostawali cały czas równie daleko jak poprzednio. Usiłowała oderwać błoto od stóp i przyspieszyć, bo odnosiła wrażenie, że istota z jej twarzą nie przestaje dotrzymywać jej kroku… że podąża tuż za nią, cały czas szepcząc do jej ucha oskarżycielskie słowa podsycające wyrzuty sumienia i poczucie winy, które od dawna ukrywała na dnie duszy.

Wezwała na pomoc resztkę sił. Słyszała wznoszący się i opadający dźwięk, jaki wydawały przelatujące obok jej głowy brzękomary…

Rozległo się wycie alarmowych syren i donośne okrzyki. Tahiri wzdrygnęła się i przebudziła. Kiedy usiłowała usiąść, poczuła zawroty głowy. Widziała wszystko jak przez mgłę.

- Co się tu dzieje? - zapytała z niepokojem.

Przed jej oczami pojawiła się rozmazana złocista plama.

- Och, panno Tahiri! - usłyszała. - Dzięki niech będą niebiosom, że w końcu odzyskała pani przytomność!

- Threepio? - Przez zawodzenie syren przebił się czyjś donośny głos proszący o uwagę. Młoda Jedi potarła skronie. Żałowała, że ten harmider nie pozwala jej zorientować się w sytuacji. - To ty?

- Zważywszy na okoliczności, bardzo bym chciał, żebym to nie był ja, panno Tahiri - usłyszała odpowiedź strapionego androida. - Wolałbym być w tej chwili gdziekolwiek indziej niż…

- Nie wpadaj w panikę, Threepio - przerwała, zbierając siły, żeby usiąść prosto. - Jestem pewna, że to nic poważnego.

Czuła się dziwnie, usiłując uspokoić androida, chociaż zaczynał ją ogarniać coraz większy niepokój. Nie zaszkodziłoby, gdyby ktoś w końcu zechciał jej wyjaśnić, co się dzieje. Potrzebowała pomocy protokolarnego androida, musiała go więc najpierw uspokoić; potem będzie się zastanawiać nad powodem włączenia alarmowych syren. Zaczynał ją coraz bardziej drażnić fatalizm androida. Nie potrafiła skupić myśli.

- Pomóż mi wstać, Threepio - poprosiła.

Kiedy złocisty android usłuchał, pokój zakołysał się przed jej oczami, z pomocą Threepia zdołała jednak zachować równowagę. Usłyszała dobiegające zza drzwi pokoju głosy dwojga osób. Sprzeczały się, a może tylko tak głośno rozmawiały. Skupiła się na tym, co mówiły, i w końcu rozpoznała głosy rodziców Anakina. Wyglądało na to, że robią wymówki jakiemuś Fiamnowi.

- Powiedziałem, żebyś otworzył te drzwi! - zażądał Han.

- Ogromnie przepraszam, kapitanie Solo, ale to niemożliwe. - Tahiri bez trudu rozpoznała przymilny głos asystenta prymatki, Thruma. - Ogłoszono alarm państwowy, w związku z czym…

- Ja-ki zno-wu a-larm? - Z każdą wypowiadaną sylabą głos Hana przybierał coraz wyższe tony.

- Jak już zdążyłem zaznaczyć, naprawdę nie wiem…

- A więc sprowadź kogoś, kto coś wie! - ryknął Solo. -Albo jak mnie tu widzisz, posłużę się twoją głową jak taranem…

- Szanowny asystencie prymatki - przerwała mu księżniczka Leia, nie pozwalając mężowi dokończyć groźby. Mówiła łagodnym tonem, ale dźwięczały w nim stalowe nuty. - Jesteśmy bardzo zaniepokojeni utratą kontaktu z pozostałymi członkami naszej wyprawy. Wygląda na to, że łączność planety z orbitą uległa zakłóceniu.

- To właśnie jeden z powodów ogłoszenia stanu wyjątkowego - oznajmił doprowadzony do rozpaczy Fianin.

- Tego to się sami domyśliliśmy - burknął gniewnie Han. - Gdy byś jednak pozwolił nam udać się na pokład „Sokoła”, moglibyśmy…

- To wykluczone! - przerwał sfrustrowany Thrum pewnie głośniej, niż zamierzał. - Nie jestem do tego upoważniony!

Głosy dobiegały chyba ze świetlicy dla dyplomatów, do której można się było dostać przez drzwi po prawej stronie. Tahiri sięgnęła po spoczywający w szafce nad łóżkiem świetlny miecz i niepewnie stawiając nogi, podeszła do drzwi.

- Co się dzieje, Threepio? - zapytała.

- Zapanowało straszliwe zamieszanie, panno Tahiri - odparł android. - Pani Jaina powróciła z informacją, że Yevethowie zostali wymordowani. No i w tej samej chwili, kiedy pojawiła się w przestworzach, do systemu Galantosa wskoczyło także wiele innych jednostek. A teraz wygląda na to, że ktoś zakłócił naszą łączność, w związku z czym nie możemy…

- Jednostek? - wpadła mu w słowo Tahiri. - Jakich jednostek? Czy to Yuuzhan Vongowie?

- Tak sądzę, proszę pani - oznajmił protokolarny android. - Muszę jednak przyznać, że wiele osób żywi co do tego poważne wątpliwości…

- To oni - przerwała mu młoda Jedi. - Wiem, że to oni. Ogarnęło ją dziwne przeczucie; odbierała je niczym krzepnące kryształki lodu w głowie. To musieli być Yuuzhan Vongowie. Była tego równie pewna jak swojego imienia i nazwiska. Niewątpliwie oni albo ich przedstawiciele lądowali już wcześniej na powierzchni Galantosa… dowodził tego odnaleziony medalion z podobizną Yun-Yammki. Prawdopodobnie nieprzyjaciele zawarli z Pianami jakiś układ, na przykład obiecali im ochronę przed Yevethami w zamian za bogactwa naturalne. Mieszkańcy Galantosa doszli pewnie do przekonania, że Yuuzhanom chodzi o cenne minerały wyrzucane na powierzchnię planety przez erupcje wulkanów, Tahiri była jednak pewna, że Yuuzhanom zależy na czymś innym. Fianowie mieli się przekonać na własnej skórze, że najbardziej cenionym przez Yuuzhan bogactwem naturalnym jest żywa tkanka.

Głęboko odetchnęła, żeby uspokoić nerwy, przeszła przez próg i znalazła się w świetlicy. Thrum stał przed zamkniętymi na głucho drzwiami wiodącymi na korytarz. Księżniczka łagodnie powstrzymywała męża, który groźnie górował nad drobnym Pianinem. W pobliżu stali także noghriańscy ochroniarze Leii, ale zachowywali milczenie i tylko przyglądali się zajściu.

- Niezmiernie żałuję, ale żadne przepisy nie uwzględniają takich sytuacji! - Asystent prymatki skłonił się przed Leią i Hanem. Wpadał w coraz większą panikę.

- Nie potrzebujemy twoich przepisów - odezwała się nagle Tahiri, starając się nasycić słowa potęgą Mocy. Zaczęła powoli iść w kierunku Pianina. Rodzice Anakina wyglądali na równie zdumionych jej pojawieniem się jak Thrum. - Otwórz te drzwi i pozwól im wyjść.

W oczach asystenta prymatki coś się poruszyło. Przez chwilę mogło się wydawać, że drobny Pianin zgodzi się spełnić jej życzenie, jednak wymogi protokołu okazały się silniejsze niż sugestie Mocy.

- Naprawdę nie mogę - oznajmił, kręcąc energicznie głową, jak by chciał z niej wytrząsnąć niepożądane myśli. - Już powiedziałem, że nie jestem upoważniony…

Urwał w pół zdania, bo rozległ się charakterystyczny syk i do życia obudziła się energetyczna klinga miecza młodej Jedi. Przerażony otworzył szeroko oczy, w których pojawiły się jaskrawobłękitne smugi.

- Nie potrzebujesz innego upoważnienia - odezwała się Tahiri, zbliżając koniec klingi do jego twarzy. - A teraz proszę, otwórz te drzwi i wypuść nas.

- Dlaczego wcześniej o tym nie pomyśleliśmy, Leio? - zapytał teatralnym szeptem Han.

- Z przyjemnością bym to zrobił - odezwał się wzburzony Thrum - ale strażnicy…

Urwał, kiedy zza drzwi dobiegł huk blasterowych strzałów. Rozległ się cichy szczęk zamka i płyta drzwi ukryła się w ścianie. Han wyciągnął blaster. bez słowa ominął osłupiałego Thruma, przeszedł przez próg i ostrożnie wyjrzał na korytarz. Tahiri zauważyła, że pilnujący drzwi dwaj fiańscy strażnicy leżą bez życia na podłodze korytarza. Jeden miał dymiącą dziurę w plecach, a drugi w piersi. Ojciec Anakina rzucił na nich okiem i odwrócił się do młodej Jedi.

- Jak to zrobiłaś? - zapytał, udając bezgraniczne zdumienie.

- To… nie ja - wyjąkała Tahiri, zbyt zaskoczona niespodziewanym obrotem sytuacji, aby zrozumieć, że Han tylko żartował.

Zwolniła przycisk na obudowie świetlnego miecza i jaskrawobłękitne ostrze ukryło się w rękojeści. Przestąpiła próg i także wyjrzała na korytarz. Jeżeli nie liczyć ciał strażników, nad którymi pochylał się Han. Nie zobaczyła nikogo więcej, od razu jednak zwróciła uwagę na dziwną woń, jaka unosiła się w powietrzu. To nie był tylko odór blasterowych strzałów. Wyczuwała także coś innego…

- Nikogo tu nie ma -odezwała się Leia, stając obok męża. Rozejrzeli się naokoło po korytarzu. - Jak sądzisz, kto ich zastrzelił?

Han wzruszył ramionami.

- Może postrzelili się nawzajem? - zapytał.

- W tej chwili to nieistotne - zdecydowała księżniczka. - Liczy się tylko, że w końcu wydostaliśmy się ze świetlicy. Później będziemy się martwili, jak, kto i dlaczego. Wynośmy się z tej planety, zanim znów zrobią z nas zakładników fiańskich przepisów i regulaminów.

Podążyli do wyjścia wszyscy oprócz Thruma, który został w świetlicy. Leia zawróciła, podeszła i chwyciła go za rękę.

- Idziesz z nami - oznajmiła stanowczo, niemal ciągnąc drżącego Pianina. Wyprowadziła go na korytarz i zmusiła, żeby dołączył do pozostałych.

- Ale… - zaczął asystent prymatki, niepewnie szurając wielkimi płaskimi stopami po dywanie. Kiedy jednak przekonał się, że nikt go nie słucha, postanowił nie wygłaszać dalszej części protestu.

Han szedł pierwszy korytarzami rezydencji dla dyplomatów, a Thrum niema! następował mu na pięty. Za nimi podążała Leia i jej noghriańscy ochroniarze, a pochód zamykała Tahiri. Wciąż jeszcze odczuwała lekkie zawroty głowy, ale czuła, że coraz szybciej przychodzi do siebie.

Czyjś donośny głos wzywał mieszkańców do pozostania w pomieszczeniach i zachowania spokoju. Zapewniał, że kłopoty są chwilowe i zostaną szybko usunięte, ale przeczyło temu nieustanne zawodzenie alarmowych syren. Tahiri wyczuwała dzięki Mocy, że przerażonych mieszkańców Galantosa ogarnia coraz większa panika.

- Nie sądzę, żeby to była pułapka - odezwała się szeptem do Leii. - Robią wrażenie równie zaskoczonych jak my.

- Zgadzam się z tobą - odparła księżniczka. - Fianowie nie wiedzieli wcześniej o naszym przybyciu, a odkąd przylecieliśmy, systemu nie opuścił żaden sygnał ani gwiezdny statek. Nie oznacza to jednak, że teraz, kiedy dzieje się coś niezwykłego, nie zechcą wykorzystać naszej obecności. Jestem pewna, że życie rycerza Jedi nadal przedstawia dla Yuuzhan Vongów dużą wartość.

Tahiri pokiwała głową. Pierwszy raz uświadomiła sobie jasno i wyraźnie, że to z jej powodu wszystkim kazano przebywać w luksusowych apartamentach kompleksu dla dyplomatów. Fianowie nie lekceważyli roli, jaką rodzice Anakina odegrali w wyzwoleniu galaktyki spod panowania Imperium, ale musieli wiedzieć, że obcy przybysze najbardziej są zainteresowani schwytaniem Jedi. Gdyby Tahiri nie wylądowała na powierzchni Galantosa, zapewne pozwoliliby bez przeszkód odlecieć obojgu Solo.

Jak się spodziewała, kiedy dotarli do wyjścia z kompleksu dla dyplomatów, natychmiast zauważyli kilku fiańskich strażników. Zanim skręcili za róg, Han nakazał wszystkim stanąć i wymierzył blaster w brzuch asystenta prymatki.

- No dobrze, platfusie - powiedział, wbijając głębiej lufę. - Przeprowadzisz nas przez ten posterunek i upewnisz się, że bezpiecznie dotrzemy na lądowisko. Czy to jasne? Jesteśmy twoimi gośćmi, a oni są tylko strażnikami. Na pewno istnieją przepisy regulaminu uwzględniające taką sytuację.

- T-tak, naturalnie - bąknął Thrum, zachęcony do wyruszenia w dalszą drogę mocniejszym szturchnięciem lufy blastera.

Posługując się Mocą, Tahiri natchnęła zdenerwowanego Pianina większą wiarą we własne siły. Uznała to za konieczne, jeżeli Thrum miał się dobrze wywiązać ze stosunkowo prostego zadania. Przyglądała się, jak sunący w stronę strażników asystent w pół kroku zbiera się w sobie i pospiesznie wygładza pogniecione ubranie.

Idący za nim Han schował blaster do kabury. Tahiri ukryła między fałdami płaszcza dłoń, z której nie wypuściła rękojeści świetlnego miecza.

- Prowadzę więźniów na przesłuchanie! - oznajmił głośno i stanowczo Thrum. Zbyt głośno, pomyślała młoda Jedi. Czyżby przesadziła, pozwalając, żeby Moc wywarła aż tak wielki wpływ na umysł Pianina?

- Przesłuchanie? - zdumiał się jeden ze strażników. Najwyraźniej miał jakieś wątpliwości. Sprawiał wrażenie zaskoczonego wojowniczym tonem zwierzchnika. - Dokąd?

- Sekcja C - odparł zwięźle asystent prymatki.

- Na jak długo? - zainteresował się drugi strażnik.

- Dwie godziny.

- Będzie pan towarzyszył im w drodze powrotnej?

- To nie powinno cię obchodzić - odparł wyraźnie poirytowany Thrum. - Nieważne. Nic nie jest ważne! Liczy się tylko, że jestem do tego uprawniony! Ja wydaję tu rozkazy i nie zniosę, żebyście mnie nadal tak wypytywali!

Zaskoczeni niezwykłym wybuchem Thruma strażnicy pozwolili wszystkim przejść bez zadawania dalszych pytań.

- Wiecie, czuję się zdumiewająco dobrze - oznajmił Pianin, kiedy spieszyli korytarzem.

Sprawiał wrażenie nadzwyczaj zadowolonego z siebie, Tahiri orientowała się jednak, ile go to kosztowało. Skórę miał wilgotną od potu i nie potrafił opanować drżenia rąk.

- Jestem z ciebie dumny - oznajmił Han, poklepując Thruma po spadzistym ramieniu. - Ale to jeszcze nie koniec.

Nie zwalniając, Pianin spojrzał na niego. Musiał dosłyszeć niemą groźbę w jego głosie.

- C-co chce pan przez to powiedzieć? - zapytał, znów okazując większe zdenerwowanie.

- Chcę powiedzieć, że nie wiem, co ci zrobię, jeżeli ktoś choćby tylko dotknął mojego „Sokoła” - odparł groźnie Solo. - Jeśli przekonam się, że ktokolwiek przy nim majstrował, chwycę cię za te długie łapska i zawiążę w węzeł nad twoją głową.

Thrum zadygotał i skierował błagalne spojrzenie na księżniczkę. Leia przewróciła oczami i pokręciła głową, jakby nie mogła się nadziwić brakowi dyplomatycznych umiejętności męża.

Udało się im bez przeszkód dotrzeć na skraj lądowiska. To, co działo się w atmosferze i na orbicie, pochłaniało uwagę stacjonujących na powierzchni Galantosa funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa do tego stopnia, że nie zauważyli zniknięcia więźniów, aż przedstawiciele Galaktycznego Sojuszu byli o krok od ucieczki.

Dopiero na lądowisku Tahiri usłyszała dobiegający z tyłu tupot szybkich kroków i odgadła, że znów ktoś ich ściga. Kiedy podekscytowany Thrum pokazywał im wrota wiodące na lądowisko, zza rogu korytarza wyłonił się czteroosobowy oddział strażników. Na widok zbiegów Fianowie odbezpieczyli blastery i dali ognia. Nastawili broń na ogłuszanie, ale to tylko upewniło Tahiri w podejrzeniach. Młoda Jedi wysunęła klingę świetlnego miecza, bez wysiłku przechwyciła wszystkie strzały i posłała je z powrotem ku strażnikom. Trzech upadło na podłogę korytarza, a czwarty pospiesznie wycofał się za róg. To wystarczyło, żeby uciekinierzy bez przeszkód wbiegli na płytę lądowiska.

Wyszli z budynku i od razu zwrócili uwagę na niewiarygodnie błękitne niebo. Zaczęli biec po ferrobetonowej płycie, gdy nagle poczuli silny wstrząs gruntu - pierwszy, odkąd wylądowali na powierzchni stale nękanego takimi zjawiskami Galantosa. Tahiri uświadomiła sobie, że albo ma zmysły bardziej wyostrzone niż poprzednio, albo od dawna nikt się nie troszczył o sprawne funkcjonowanie miejskich stabilizatorów wstrząsów. Zresztą lada chwila na powierzchnię Galantosa mógł spaść grad śmiercionośnych strzałów, więc przyzwyczajeni do silnych wstrząsów mieszkańcy planety mieli w obecnej chwili na głowie inne sprawy.

Nagle z budynku po przeciwnej stronie lądowiska posypały się ku nim serie blasterowych strzałów i uciekinierzy musieli poszukać jakiejś osłony. Tahiri posłużyła się Mocą i posłała telekinetyczny impuls, żeby wznieść chroniącą przed strzałami zaporę, dzięki której mieli znów wolną drogę.

- Tędy! - wykrzyknął Han, wyskakując zza osłony i ruszając biegiem po płaskiej płycie lądowiska.

Młoda Jedi zauważyła, że na wielu stanowiskach, które były wolne po ich wylądowaniu na powierzchni Galantosa, stoją obecnie niewielkie gwiezdne statki. Piloci zaczynali albo kończyli wykonywać procedury przedstartowe. Pracownicy personelu naziemnego przyglądali się z wyraźnym niepokojem, jak uciekinierzy przemykają między zaparkowanymi jednostkami. Nagle z tyłu rozległy się okrzyki i posypały następne serie strzałów. Od czasu do czasu któryś odbijał się od pancerza statku i zmuszał fiańskich techników do szukania kryjówki.

- Nie mogę tego znieść! -jęknął w pewnej chwili C-3PO. Jeszcze bardziej przyspieszył, żeby dotrzymać wszystkim kroku, aż pomruk serwomotorów jego rąk i nóg przeszedł w cichy skowyt.

Na lądowisku zapanował chaos, ale młoda Jedi zauważyła, że jedna osoba ściga ich dziwnie wytrwale. Szczupła, niezbyt wysoka i niepodobna do istoty ludzkiej, miała na sobie ciemnoniebieski lotniczy kombinezon, a na twarzy maskę do oddychania. Chociaż Tahiri i pozostali uciekinierzy biegli coraz szybciej między zaparkowanymi statkami, ścigająca ich istota trzymała się cały czas mniej więcej w takiej samej odległości. Pokonywała dystans bez widocznego wysiłku, pewnie dlatego, że nie musiała wyszukiwać drogi ani obawiać się możliwych zasadzek. Wyglądało na to, że celowo stara się pozostawać z tyłu. Sadząc długimi, zręcznymi susami, jakby od niechcenia obserwowała poczynania uciekinierów.

Kiedy do pokonania zostało ostatnie sto metrów, Tahiri zawróciła. Odłączyła się od pozostałych, żeby stawić czoło prześladowcy. Nie miała pojęcia, czy ścigający ich osobnik żywi wobec nich wrogie zamiary, ale nie zamierzała ryzykować.

- Tahiri! - zawołała Leia.

Posługując się zdalnym sterownikiem, Han opuścił rampę ładowniczą. Młoda Jedi obejrzała się i zauważyła, że pozostali uciekinierzy pokonują biegiem ostatnie metry dzielące ich od „Sokoła”.

Zignorowała ponaglenie Leii. Miała trzy minuty, zanim frachtowiec będzie gotów do startu, i zamierzała ten czas jak najlepiej wykorzystać.

Ze zdumieniem stwierdziła, że na jej widok tajemniczy prześladowca nie przystanął, nie rzucił się do ucieczki ani nawet nie zwolnił. Prawdę mówiąc, uczynił coś wręcz przeciwnego. Pomachał do niej, jakby chciał, żeby do niego dołączyła i poszukała kryjówki za obłym kadłubem niewielkiego jachtu. Tahiri usłuchała, bo coś dziwnego zwróciło jej uwagę.

- To byłeś ty - mruknęła, węsząc nerwowo. Wszystkiego się domyśliła, najpierw za pośrednictwem Mocy, a potem dzięki powonieniu. Od biegnącego ku niej osobnika biła znajoma, charakterystyczna woń. - To ty zabiłeś tamtych strażników i pomogłeś nam się wydostać ze świetlicy!

Istota kiwnęła głową.

- Dobry uczynek zasługuje na rewanż, nie uważasz? - zapytał. Tahiri zmrużyła oczy. Usiłowała odgadnąć, do czego zmierza jej rozmówca.

- Chcesz, żebyśmy ci pomogli? - zapytała.

- Rozglądałem się za okazją nawiania z tej dziury, odkąd Fianowie zawarli porozumienie z wysłannikami Brygady Pokoju - przyznał.

- Czy to znaczy, że chciałbyś się z nami zabrać?

- Niezupełnie. - Osobnik poklepał wypukły kadłub gwiezdnego jachtu, za którym się ukrywali. - Chciałbym, żebyś wykorzystała siłę swojej perswazji i otworzyła właz tego statku. Kiedy dostanę się na pokład, sam zatroszczę się o resztę.

Młoda Jedi zaczęła się zastanawiać. Nie bardzo miała ochotę posługiwać się Mocą, żeby pomagać nieznanemu typowi w porwaniu gwiezdnego statku.

- Dlaczego miałabym to zrobić? - zapytała, starając się zyskać na czasie.

- Po prostu musisz mi zaufać - odparła zamaskowana istota. - Pomogłem wam się dostać na lądowisko. To chyba o czymś świadczy, prawda?

- Ta-a, serdeczne dzięki - mruknęła Tahiri.

Obejrzała się na prawie gotowy do startu frachtowiec. Księżniczka Leia stała u szczytu opuszczonej rampy i energicznie machając ręką, przynaglała ją do pośpiechu. W jej głosie było słychać zaniepokojenie.

- Wszystko wyjaśnię ci później - obiecał nieznajomy. - Jeżeli przeżyję. Teraz po prostu nie ma na to czasu.

Tahiri wahała się jeszcze chwilę. Ciekawość walczyła w niej z rozsądkiem. W końcu posłużyła się Mocą i uwolniła myśli, żeby odnaleźć pilota niewielkiego jachtu. Była nim młoda Pianka, która pospiesznie przeprowadzała niezbędne testy przedstartowe. Rzut oka na kadłub jachtu upewnił Tahiri, że niedoświadczona pilotka przeoczyła ważny punkt procedury. Rozgrzewając silniki, zapomniała o drobnym, ale istotnym szczególe, w wyniku czego pierwsze podmuchy silniejszego wiatru mogły wywołać przeciążenie, a nawet nieodwracalne zniszczenie pokładowych repulsorów. Tahiri doszła do wniosku, że posłużenie się Mocą w takim przypadku jest nie tylko uzasadnione, ale wręcz konieczne. Nie mogła się wahać ani chwili, skoro chodziło o ocalenie życia fiańskiej pilotki.

Posługując się Mocą, przypomniała młodej Piance o konieczności zabezpieczenia klapy rufowej śluzy. Na obecnym etapie procedury przed start owej można to było zrobić tylko ręcznie, a to oznaczało konieczność usunięcia blokady głównej śluzy. Przeklinając pod nosem, pilotka uderzyła się otwartą dłonią w czoło, odblokowała właściwą klapę, zerwała się z fotela pilota i pospieszyła na rufę, żeby usunąć zagrożenie.

Tahiri spojrzała na okrytą maską twarz rozmówcy.

- Reszta zależy od ciebie - stwierdziła.

Tajemniczy osobnik się skłonił.

- Serdeczne dzięki, Tahiri Yeilo - powiedział.

Ominął ją, podszedł do klapy włazu i zaczekał, aż się otworzy.

- Kiedy… -zaczęła młoda Jedi.

- Porozmawiamy, kiedy znajdę się na orbicie! - odkrzyknął, gestem nakazując, żeby oddaliła się od kadłuba.

Nie miała czasu sprzeczać się z nieznajomą istotą. Z niewielkiej odległości dochodził coraz głośniejszy i wyższy skowyt silników „Sokoła”. Pomyślała, że Han przeklnie ją, jeżeli będzie dłużej zwlekała. Głęboko odetchnęła, zgromadziła Moc wokół siebie niczym niewidzialną osłonę i pobiegła w kierunku gotowego do startu, niepozornego frachtowca. Zapaliła klingę świetlnego miecza i utworzyła energetyczny mur między sobą a funkcjonariuszami fiańskiej służby bezpieczeństwa.

Zataczając ostrzem wdzięczne luki, bez trudu odbijała na boki błyskawice blasterowych strzałów. W końcu odwróciła się i tyłem wbiegła po rampie „Sokoła”. Czuła narastające uniesienie; napawała się swoją skutecznością i bezradnością nieprzyjaciół.

Jestem rycerzem Jedi, pomyślała. Jestem niezwyciężona!

Nagle poczuła, że czyjaś silna ręka chwyta ją za ramię i wciąga do śluzy. W tej samej chwili „Sokół” uniósł się nad płytę lądowiska. Poczuła podmuch powietrza i usłyszała cichy syk. Domyśliła się, że ładownicza rampa frachtowca została zamknięta i uszczelniona.

Opadła na metalowe płyty pokładu. Energetyczna klinga świetlnego miecza z charakterystycznym skwierczeniem zniknęła w głębi rękojeści.

Leia przecisnęła się między noghriańskimi ochroniarzami i pochyliła nad nią.

- Tahiri, jesteś cała i zdrowa? - zapytała. - Co się stało?

- Musiałam pomóc… komuś w ucieczce z Galantosa - wydyszała młoda Jedi, wciąż jeszcze zmęczona po szybkim biegu. Ze zdumieniem stwierdziła, jak szybko świadomość własnej potęgi ustąpiła miejsca wyczerpaniu. - Osobie, która pomogła nam pokonać tamtych dwóch strażników.

Księżniczka zmarszczyła brwi i zmierzyła ją powątpiewającym spojrzeniem.

- Kto to był? - zapytała.

Młoda Jedi wzruszyła ramionami.

- Nie wiem tego na pewno - przyznała.

- Ale jesteś pewna, że to ta sama osoba? - nalegała Leia.

Tahiri kiwnęła głową. To było tylko przeczucie, ale nie miała wątpliwości.

Potwierdzał to zapach, chociaż Tahiri nie potrafiłaby powiedzieć, z czym się jej kojarzy.

- Obiecał, że skontaktuje się z nami na orbicie Galantosa - powiedziała.

- Pod warunkiem że zdołamy osiągnąć orbitę - odparła coraz bardziej zaniepokojona księżniczka. Spojrzała w stronę dziobu frachtowca. - Wracam teraz do sterowni - oznajmiła. - Na pewno dobrze się czujesz?

- Nigdy nie czułam się lepiej - odparła Tahiri, siadając prosto na płytach pokładu.

Nie kłamała. Pomogła rodzicom Anakina w ucieczce z luksusowego więzienia na powierzchni Galantosa. Nawet gdyby nie osiągnęła niczego więcej, mogła być z siebie dumna.

Leia niepewnie pokiwała głową i ruszyła na dziób statku.

- Ja także czuję się dobrze, księżniczko - wtrącił się C-3 PO, kiedy Leia przechodziła obok niego. Skierował na nią złociste fotoreceptory i patrzył, jak matka Anakina kieruje się do sterowni. - Na wypadek gdyby pani niepokoiła się także o mnie - dodał cicho.

Noghriańscy ochroniarze podążyli za Leią, a Tahiri została sama z Threepiem. Złocisty android pomógł jej wstać, ale zachwiał się, kiedy o ochronne pola frachtowca rozprysnął się energetyczny pocisk.

- Wielkie nieba! - wykrzyknął. - Czy ta walka nigdy się nie skończy?

Mam nadzieję, że nie, podpowiedziała Tahiri drobna cząstka świadomości; przeraziło ją to do tego stopnia, że nie wypowiedziała tej myśli.

Jaina zatoczyła X-wingiem najciaśniejszy łuk, na jaki mogła sobie pozwolić. Jej gwiezdny myśliwiec, chociaż osmalony i uszkodzony w wyniku eksplozji yevethańskiej maszyny w przestworzach N’zotha, pozostawał wciąż jeszcze na tyle szybki i zwrotny, żeby mogła doścignąć nieprzyjacielskiego koralowego skoczka, którego ostrzelała kilkadziesiąt sekund wcześniej. Nastawiła lasery na zmienną energię strzałów, dała ognia i postanowiła zaufać instynktowi, żeby odgadnąć, kiedy dovin basale yuuzhańskiego myśliwca osłabną na tyle, że osiągną stan bliski przeciążenia. W odpowiedniej chwili wykonała szybki ruch nadgarstkiem i wystrzeliła torpedę protonową, żeby rozpylić koralowy myśliwiec i jego właściciela na atomy.

Zmagając się z wyczerpaniem, obrała za cel następnego skoczka, którego pilot ośmielił się zbliżyć do „Bliźniaczego Jedenaście”. Posłała mu kilkanaście ostrzegawczych strzałów i nakłoniła do zmiany zamiarów, lecz wystrzelona później torpeda protonowa nie trafiła w cel. Młoda Solo zamierzała ścigać skoczka, ale z ulgą zrezygnowała, kiedy jej astromechaniczny robot typu R2 ostrzegawczo zaszczebiotał na znak, że stabilizatory uległy przegrzaniu i powinna na jakiś czas zrezygnować z czynnego udziału w walce. Pomyślała, że krótki odpoczynek powinien dać jej szansę przyjrzenia się polu bitwy z większej odległości. Nie mogła pozwolić sobie na taki luksus w zamęcie walki.

Nieprzyjaciele rzucili do walki trzykrotnie więcej koralowych skoczków niż Galaktyczny Sojusz X-wingów i szponowców. Piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc radzili sobie jednak o wiele lepiej podczas walki. Yuuzhanie najwyraźniej nie spodziewali się, że gdy przylecą do systemu, ktoś zechce stawić im opór, a co dopiero tak zdecydowany.

Co prawda pojawienia się przeciwników nie spodziewała się żadna z walczących stron, ale z zaskoczenia otrząsnęli się szybciej piloci Galaktycznego Sojuszu i Chissowie. Nie było w tym nic dziwnego. Nieprzyjaciele dysponowali wprawdzie yammoskami, ale zdezorientowani nieoczekiwanymi wypadkami yuuzhańscy koordynatorzy wojenni zmagali się z próbami zakłócenia ich sygnałów, a nienawykli do podejmowania samodzielnych decyzji piloci wroga nie radzili sobie najlepiej z nagłymi zmianami sytuacji na polu bitwy.

Dwóch wielkich jednostek w kształcie spłaszczonej kuli nie zaprojektowano z myślą o walce, ale to jeszcze nie znaczyło, że były bezbronne. Ich kadłuby pokrywał gruby pancerz z korala yorik, a z rufy każdego wyrastało pięć długich, grubych i silnie umięśnionych macek. Wyglądały jak luźno zwinięte spirale i smagały przestworza zaskakująco zwinnie, jakby chciały zmiażdżyć wszystko, co tylko znajdzie się w ich zasięgu. Każda macka kończyła się bezzębną paszczą, która nieustannie otwierała się i zamykała, jakby zamierzała we -ssać przelatujące obok niej jednostki.

Jaina niczego podobnego jeszcze nie widziała, ale ssące węże -każdy o średnicy co najmniej kilku metrów - przywodziły jej na myśl coś, co jej ojciec widział kiedyś w przestworzach planety Ord Mantell. Po śmierci Chewiego Han i Ryn Droma, który pełnił jakiś czas obowiązki drugiego pilota na pokładzie „Sokoła”, omal nie zostali wessani przez taką właśnie mackę. Przebywali wtedy na pokładach „Koła Fortuny”.

- Transportowce niewolników - wypowiedziała głośno to, o czym pomyślała.

- Puste czy pełne? - zainteresowała się Todra Mayn z pokładu „Dumy Selonii”.

Dowodzona przez nią fregata powoli opadała z orbity. Pani kapitan zamierzała wykorzystać dwadzieścia poczwórnych działek laserowych swojego okrętu podczas walki z rojącymi się w przestworzach koralowymi skoczkami.

- Kierują się w stronę Galantosa, idę więc o zakład, że puste - odezwał się Jag, wykonując beczkę szponowcem. - Nie wysyła się przecież domowego robota do sprzątania domu z wypełnionym po brzegi zbiornikiem na odpadki, prawda?

Jaina musiała mu przyznać rację. Na powierzchni planety żyły miliony Fianów, którzy nie mogli uciec ani się obronić. Planetarna flota obronna składała się zaledwie z pięciu eskadr przestarzałych i ociężałych dwuosobowych myśliwców szturmowych, spisujących się najlepiej jako bombowce. Na nieszczęście żaden nie zdołał nawet wzbić się w atmosferę. Mieszkańcy Galantosa zawdzięczali tylko pilotom Eskadry Bliźniaczych Słońc i artylerzystom „Selonii”, że ich najważniejsze miasta nie zostały dotąd zaatakowane, a może nawet zniszczone. Gdyby Yuuzhanie zdołali uporać się z tą przeszkodą, ich łupem padłyby miliony bezbronnych Fianów.

- Jak sądzicie, ile ofiar zmieści się w każdym z tych potworów? - zapytał pilot „Bliźniaczego Trzy”. Zatoczył łuk za rufą bliższego transportowca niewolników, wziął na cel jedną z giętkich macek i zaczął ją ostrzeliwać seriami laserowych błyskawic.

- Setki tysięcy, może więcej - odparła ponuro pani kapitan Mayn, - Zwłaszcza jeżeli ich ciasno upchną.

- Wystarczy na całą armię, którą będzie można później poświęcić w jakiejś bitwie - odezwała się Jaina. Na myśl o losie, jaki czeka nieszczęśników, zbierało się jej na mdłości. - Jeżeli i Yevethów spotkał podobny los, nie dziwię się, dlaczego postanowili walczyć do upadłego.

Nagle Cappie zapiszczał na znak, że stabilizatory jej X-winga odzyskały sprawność. Jaina zmniejszyła o jeden stopień skuteczność działania inercyjnych kompensatorów. Chciała pobudzić do życia uśpione bezczynnością odruchy, żeby dostarczyć im wszystkich możliwych informacji. Natychmiast przesłała energię do jednostek napędowych. Zamierzała dołączyć do „Trzy”, które nie przestawało nękać seriami laserowych błyskawic transportowca niewolników. Zdołała odstrzelić jedną mackę i usiłując uniknąć wessania przez pozostałe, znajdowała się na najlepszej drodze do odstrzelenia drugiej. Jej wysiłki przypominały unikanie ciosów trzech amphistaffów równocześnie.

Nie tracąc czasu na rozmowy, postanowiła skupić uwagę na unieszkodliwieniu transportowca. Statek sprawiał wrażenie ociężałego. Członkowie jego załogi nie mieli brać czynnego udziału w walce; spodziewali się, że obronią ich piloci koralowych skoczków. Transportowiec dysponował wprawdzie dovin basalami do pochłaniania energii nieprzyjacielskich strzałów, Jaina domyślała się jednak, że głównym zadaniem organicznych repulsorów jest umożliwienie jednostce unoszenia się nad miastem, podczas gdy macki będą wsysały kolejne ofiary. Przypuszczała, że po zapełnieniu ładowni pilot transportowca miał udać się do miejsca przemiany ofiar w niewolników, zostawić ich tam i wrócić po następnych.

Takie postępowanie budziło w niej odrazę, ale stanowiło biologiczne rozwiązanie problemu, z jakim borykali się od jakiegoś czasu Yuuzhan Vongowie, Nie mając dość wojowników, musieli ich gdzieś zdobyć. Nikt nie wyobrażał sobie, że od dawna czynili przygotowania do zniewolenia setek, tysięcy i milionów mieszkańców wielu planet. A jednak ktoś powinien był się domyślić, że właśnie taki los zamierza zgotować Tsavong Lah obywatelom ujarzmianych światów. Wojenny mistrz kierował się zawsze zasadą: „Dziel i rządź”, a zaraz po niej inną: „Zniewalaj i morduj”. Nikt nie powinien się pocieszać, że Lah nie żył wystarczająco długo, aby oglądać owoce swoich nikczemnych planów. Nagle z głośnika komunikatora systemu łączności podprzestrzennej wydobył się donośny trzask.

- Ktoś potrzebuje wsparcia? - zapytał jakiś mężczyzna.

- Tato? - Jaina zmieniła kurs, żeby uniknąć smagnięcia przez szaleńczo wyginającą się mackę. Była zbyt wyczerpana, żeby skupiać uwagę na dwóch problemach naraz. - To ty?

- A któż by inny? - odparł buńczucznie Solo. - Hej, mam nadzieję, że zostawiliście kilku Vongów dla nas!

Jaina zauważyła oddalający się szybko od powierzchni Galantosa pokiereszowany, czarny dysk koreliańskiego frachtowca. Zalała ją fala ulgi. Poczuła przypływ nowej energii i uświadomiła sobie, że jest znów gotowa do walki.

- Cieszę się, że zdołaliście się stamtąd wyrwać - powiedziała. - Jak wam się to udało?

- Ktoś nam pomógł - odparł zwięźle jej ojciec. - Trzymaj się, złotko. Pomoc w drodze.

Rzut oka na ekran czujnika skanerów upewnił ją, że z Galantosa wciąż jeszcze nie wystartował ani jeden myśliwiec wojsk obrony planety. W kilku miejscach na powierzchni pojawiły się wprawdzie gorące miejsca, co mogłoby dowodzić, że odlatywały stamtąd jakieś statki, ale jaśniejsze punkty widniały głównie na lądowiskach dużych miast. Jaina doszła do wniosku, że to prywatne jednostki. Zapewne bogaci i wpływowi obywatele Galantosa usiłowali umknąć przed spodziewanym atakiem Yuuzhan Vongów.

Jak mynocki odlatujące ze skazanej na zagładę asteroidy, pomyślała ponuro.

Zauważyła jednak statek, który nie kierował się na orbitę i dalej, do punktu, skąd dałoby się przeniknąć do nadprzestrzeni. Był to niewielki koreliański jacht, a jego kapitan chyba się wahał, jakby na kogoś czekał. Pilotujący „Sokoła” Han zmienił szybko kurs, żeby go przechwycić. Kilka minut później obie jednostki zniknęły za tarczą planety.

To dziwne, pomyślała Jaina, ale nie miała czasu dłużej się nad tym zastanawiać. Zorientowała się, że piloci koralowych skoczków poczynają sobie coraz śmielej, a „Selenie” wciąż jeszcze dzieli dosyć duża odległość od pola walki. Zauważyła, że „Bliźniacze Trzy” musiało się wycofać na większą odległość od yuuzhańskiego transportowca niewolników, który tak zajadle atakowała. Wkrótce potem także jej X-wing został zaciekle zaatakowany przez pilotów trzech nieprzyjacielskich skoczków. Wykonując szaleńcze uniki, Jaina przemykała między myśliwcami, zawiłymi smugami przegrzanych jonów i chmurami szczątków. Gdyby udało się jej odwrócić uwagę ścigających ją Yuuzhan Vongów, zdołałaby przetrwać do czasu pojawienia się odsieczy. Chociaż jednak bardzo się starała, trzej yuuzhańscy piloci trzymali się mniej więcej w tej samej odległości za ogonem jej X-winga. Wkrótce potem zauważyła, że stabilizatory jej maszyny znów zaczynają się przegrzewać. Poczuła wzbierający gniew i frustrację, ale stłumiła oba uczucia z taką samą ponurą stanowczością, z jaką toczyła walkę z Yuuzhan Vongami. Owszem, była zmęczona i znajdowała się w trudnej sytuacji, ale to jeszcze nie powód, żeby miała dawać posłuch podszeptom Ciemnej Strony.

W pewnej chwili dwie serie plazmowych kuł zmniejszyły natężenie ochronnych pól jej X-winga do niebezpiecznie małej wartości. Astromechaniczny robot poinformował ją o tym ostrzegawczym piskiem. Jaina nie zdążyła się zmartwić, bo w następnym ułamku sekundy wystrzelone zza ogona jej myśliwca serie laserowych błyskawic zmusiły jej prześladowców do rezygnacji. Za ogonem jej X-winga pozostał już tylko jeden, ale pilot, który ocalił jej życie, rozpylił i tego na atomy.

- Dzięki - odezwała się przez komunikator młoda Solo, kiedy nieprzyjacielski skoczek przeistoczył się w chmurę rozżarzonych okruchów. - Mam wobec ciebie wielki dług wdzięczności.

- Będę o tym pamiętał, Kije - odezwał się Jag.

Jaina uśmiechnęła się do siebie. Słysząc go, poczuła tak wielką ulgę, że wszystko inne w tej chwili przestało się liczyć. Kiedy szponowiec młodego pilota zrównał się na krótko z jej osmalonym X-wingiem, Jaina wyobraziła sobie, że widzi uśmiechniętą twarz Jaga przez fasetkową owiewkę kabiny chissańskiego myśliwca.

- Chciałbym o coś cię zapytać - odezwał się po chwili. - Gdybyś była Pianką i zawarłabyś jakiś układ z Yuuzhan Vongami, a później my pojawilibyśmy się w przestworzach i zaczęli toczyć z nimi walkę, po czyjej stronie byś się opowiedziała?

- Nie mam pojęcia, Jagu. - Jaina otarła pot z oczu grzbietem okrytej rękawicą dłoni. - Dlaczego o to pytasz? Czy to ważne?

Młody pilot zawahał się, zanim odpowiedział.

- Spójrz na ekran monitora skanerów - odezwał się w końcu.

Jaina usłuchała i zauważyła ślady wielu jednostek startujących z trzech lądowisk rozmieszczonych w różnych miejscach powierzchni Galantosa. Chwilę później jaśniejsze punkty na ekranie ułożyły się w symbole, oznaczające jonowe silniki myśliwców startujących do walki. Nie mogła na to nic poradzić. Poczuła, że ponownie ogarnia je zmęczenie.

- Po którejkolwiek stronie postanowią się opowiedzieć - doda Jag - nadlatują…

- Nadlatują!

Gilad Pellaeon usłyszał te słowa ułamek sekundy wcześniej, za nim poczuł, że wszystkie pomieszczenia „Mężobójcy” przenika lekki wstrząs, i domyślił się, że do życia obudziły się silniki jonowe gwiezdnej fregaty. Miały wystarczającą moc do przezwyciężenia wpływu inercyjnych tłumików. Drgania przenoszone przez kadłub przemieszczał; cząsteczki płynu bacta i wielki admirał odnosił wrażenie, że trzęsie sit cały wszechświat. Wyciągnął rękę i dotknął przezroczystego cylindra z leczniczym płynem. Przestał się trząść i mógł się skupić na korzystnych aspektach swojej sytuacji. Przebywał wprawdzie na pokładzie starzejącej się fregaty i pływał w zbiorniku bacta podczas walki, która mogła się okazać ostatnią ważną bitwą w jego życiu, ale przynajmniej zachował pełnię władz umysłowych. Był przytomny i mógł trzeźwo myśleć. Prawdę mówiąc, nie chciał niczego więcej.

- Nieprzyjacielska flota skupia się w sektorach od trzeciego do ósmego - usłyszał blisko ucha głos oficera dyżurnego „Mężobójcy” Nie potrzebował bieżących informacji, ale kiedy korzystał z komunikatora ukrytego w masce do oddychania, nie wyłączał zainstalowanego w zbiorniku głośnika. Chciał być pewien, że nie przegapi niczego istotnego. Zmodyfikowana osłona przeciwodblaskowa maski umożliwiała mu oglądanie przesyłanych z bardzo dużą rozdzielczością trójwymiarowych obrazów toczącej się w przestworzach bitwy, a przytwierdzone do przedramion i nadgarstków czujniki pozwalały do woli wybierać obrazy z różnych kamer. - Zmieniam kurs, żeby zająć pierwotną pozycję.

Pilot „Mężobójcy” zatoczył łuk, żeby od nadlatującej floty Yuuzhan Vongów oddzielała go kula Boroska. Planeta była stosunkowo niewielki i nie wyróżniałaby się niczym, gdyby nie rola, jaką miała odgrywać podczas obrony przestworzy Imperium. To właśnie tu wycofywały się i przegrupowywały imperialne wojska po niezliczonych porażkach, jakie zadawały im floty Rebeliantów. Planeta była już wtedy bardzo silnie umocniona, a mimo to później ufortyfikowano ją jeszcze bardziej. Obawiano się ataku wojsk Nowej Republiki, która z kolei umocniła sąsiednie planety w graniczących z Imperium przestworzach na wypadek gdyby Borosk miał się stać odskocznią do następnej inwazji imperialnej floty. W wielu miejscach na powierzchni Boroska rozmieszczono baterie częściowo zautomatyzowanych planetarnych turbo łase rów, jonowych dział i generatorów ochronnych pól siłowych. W przestworzach unosiło się kilka pierścieni potężnych min jonowych, wszystkie w stanie nieustannej gotowości do użycia. Prawdę mówiąc, planeta była lepiej broniona niż sam Bastion, toteż nikt przy zdrowych zmysłach nie zaatakowałby właśnie jej jako pierwszej.

Dowódcy ocalałych z pogromu okrętów Imperialnej Marynarki, jakie zgromadziły się wokół Boroska, mieli tylko tyle czasu, żeby uformować nowe grupy szturmowe i eskadry. Podczas bitwy o Bastion poniesiono bardzo duże straty, a wywołany porażką wstrząs jeszcze nie minął, ale żołnierze i marynarze nadal zachowywali wojskową dyscyplinę. Kiedy Flennic zaczął wydawać rozkazy w imieniu Gilada Pellaeona, wszyscy - przynajmniej na jakiś czas - przestali myśleć o pogodzeniu się z porażką, a wojskowi równie szybko odtworzyli hierarchię dowodzenia. Okazało się, że z pogromu ocalało wystarczająco wiele gwiezdnych niszczycieli, żeby powierzyć obronę czterem odrębnym grupom szturmowym. Nadano im nazwy od ocalałych okrętów dowodzenia. Gwiezdny niszczyciel „Mężny”, którego Pellaeon nie pozwolił zatrzymać moffowi Flennicowi, stanowił straż przednią obrony Boroska. Skrzydeł miały strzec „Nieugięty” i ..Opiekun”, ochronę tyłów zaś powierzono załodze „Praworządności”. W obronie Boroska miało także brać udział pięć innych gwiezdnych niszczycieli, co zwiększało ich liczbę do dziewięciu. Pozostałe jednostki Marynarki pozostawiono w przestworzach Yagi Mniejszej pod dowództwem Flennica, na wypadek gdyby Yuuzhan Vongowie zdecydowali się i tak ją zaatakować. Do obrońców gwiezdnych stoczni tej planety dołączyła również „Chimera”. Miała poważnie uszkodzoną jednostkę napędu nadprzestrzennego i wiele innych awarii, ale zdołała tam w końcu dotrzeć w jednym kawałku i o własnych siłach. Skierowano ją do jednego z remontowych doków, w którym pospiesznie usuwano najpoważniejsze uszkodzenia.

Pellaeon nie stał wprawdzie na mostku okrętu dowodzenia, ale na widok zajmujących wyznaczone pozycje grup szturmowych zaczęło go ogarniać dobrze znane podniecenie. Zawsze uważał chwile poprzedzające początek bitwy za najwspanialsze i zarazem najbardziej przerażające. Wszystkie elementy układanki zajmowały, jeden po drugim, właściwe miejsca: załogi okrętów znajdowały się w pełnej gotowości bojowej, a piloci rwali się do walki. Wielki admirał podejrzewał, że jeszcze zanim zostanie wystrzelony pierwszy pocisk, może ogłosić zwycięzcę jedynie na podstawie chęci i gotowości obu stron do walki. Czasami żałował, że o wygranej nie można decydować w tak prosty sposób - bez poświęcania życia ludzi, bez marnotrawienia środków, bez niepotrzebnego zadrażniania wzajemnych stosunków…

Wiedział jednak, że na nic takiego się nie zanosi. Tym razem nie pragnął niczego bardziej, niż stoczyć walkę, żeby odeprzeć atak nieprzyjaciół i rozpylić ich na składniki podstawowe. Przyglądając się nadlatującym flotom Vongów, wiedział także, że wróg chce tego samego. Yuuzhanie nigdy by nie podzielili jego marzeń o odnoszeniu zwycięstw bez strat w sprzęcie czy w żołnierzach. Poświęcenie, chwalebne czy nie, stanowiło dla nich podstawę systemu wierzeń. Wyobrażenie sobie, że mogliby z tego zrezygnować, byłoby jak widok Coruscant bez budowli pokrywających jej powierzchnię.

Z hangarów „Mężnego” wyleciały cztery eskadry gwiezdnych myśliwców typu TIE. Ich piloci zamierzali zaatakować lecące na czele szyku bojowego okręty Yuuzhan Vongów, zanim ich załogi zdążą się zorientować w sytuacji po wyskoczeniu z nadprzestrzeni. Pellaeon zauważył, że na czele jednej z grup szturmowych lecą dwa nieprzyjacielskie okręty liniowe. Wyglądały jak ogromne jaja długości gwiezdnego niszczyciela. Po obu stronach dziobu każdego wyrastały ogromne koralowe ramiona, od których odłączały się niczym chmury pyłku roje koralowych skoczków. W tylnej części formacji Vongów leciały trzy odpowiedniki gwiezdnych lotniskowców. Na ich gałęziach -ramionach także ujrzał podobne do kwiatowych pączków wypukłości yuuzhańskich myśliwców. Lotniskowcom towarzyszyło wiele odpowiedników kanonierek zdolnych do ostrzeliwania strugami plazmy wszystkiego, co ośmieliłoby się znaleźć zbyt blisko. Na czele każdej z pozostałych dwóch grup szturmowych leciał odpowiednik pancernika. Ich szkaradne, zniekształcone sylwetki przesłaniały światło odległych gwiazd. Pellaeon naliczył także pięć pozostających w odwodzie odpowiedników krążowników i gwiezdnych niszczycieli. Ich dowódcy zamierzali pewnie zaatakować później jego flotę od tyłu albo wesprzeć atakujące siły, gdyby okazało się to konieczne.

Do przechwycenia imperialnych myśliwców wystartowały dziesiątki koralowych skoczków Yuuzhan Vongów. Ich piloci zaczęli posyłać ku obrońcom strugi plazmy. Dowodzeni przez Luke’a Skywalkera, który leciał na czele szyku obrońców w swoim X-wingu typu XJ3, piloci myśliwców typu TIE mieli do dyspozycji tylko lasery, nie mogli więc ostrzeliwać nieprzyjaciół seriami niosących zmienną energię strzałów. Imperialni piloci atakowali każdy skoczek po dwóch albo po trzech naraz, dzięki czemu serie ich laserowych błyskawic wywierały podobny skutek i stosunkowo szybko przeciążały dovin basale yuuzhańskich myśliwców. Wykrywacze wysyłanych przez yammosk sygnałów umożliwiały im skupianie ognia na nieprzyjacielskich okrętach dowodzenia.

Zaskoczeni napastnicy, którzy wyraźnie nie spodziewali się tak skutecznego oporu, szybko poszli w rozsypkę. Ich atak zaczynał się załamywać. Bardzo dużo koralowych skoczków zostało zniszczonych, a piloci wielu innych złamali szyk i zrezygnowali z ataku. Wkrótce potem ich wojenni koordynatorzy na pokładach okrętów liniowych dokonali oceny sytuacji i postanowili nadać słabnącemu atakowi nowy impet. Na tle czerni przestworzy rozbłysły białe kwiaty protonowych eksplozji, pojawiły się także szkarłatne spirale kuł płonącej magmy.

- Wycofaj się, Skywalker - rozkazał Pellaeon, korzystając z komunikatora zainstalowanego w masce do oddychania. - Chyba udowodniłeś im już, na co nas stać.

- Zamierzam tu zostać trochę dłużej, Giladzie - usłyszał w odpowiedzi.

- Tylko uważaj, Luke - odezwała się Mara z pokładu „Cienia Jade”. W towarzystwie Danni Quee ulokowała się na najbardziej zbliżonym do słońca skrzydle szyku, który miała osłaniać załoga „Opiekuna”. Chadra -fańska uzdrowicielka pozostała na pokładzie „Mężobójcy” w towarzystwie ogromnej jaszczurki i na wpół nieżywego starca, dowodzącego podobno obroną Boroska. Gdyby sytuacja nie była tak poważna, może wielki admirał uznałby swoje położenie za naprawdę zabawne.

- Jak sobie radzi Jacen? - zainteresował się nagle Luke.

- Może pochwalić się pewnymi wynikami - odparła ponuro Mara.

Pellaeon postanowił się temu dokładniej przyjrzeć.

Jacen Solo, młody Jedi, który pokazał się z jak najlepszej strony i omal nie ośmieszył moffa Flennica, znajdował się na pokładzie „Praworządności”’. Od czasu przegrupowania sił w przestworzach Yagi Mniejszej pokłady i pomieszczenia okrętów imperialnej floty przemierzały tysiące wynalezionych przez Galaktyczny Sojusz robotów -myszy typu MSE -6, wyposażonych w urządzenia do wykrywania Yuuzhan Vongów. Od tamtej pory wścibskie automaty zdołały zidentyfikować trzech yuuzhańskich szpiegów. Analizując informacje, wiadomości i polecenia przekazywane przez nich innym członkom załóg. Jacen zdołał ujawnić kilkunastu zdrajców -sympatyków. Z żadnym nie przeprowadzono indywidualnej rozmowy, ale wszystkich skierowano do służby na pokładzie „Praworządności”, a później bez uprzedzenia wezwano na rzekomą odprawę personelu… z zamiarem natychmiastowego położenia kresu ich działalności.

Jacen zorganizował zebranie w konferencyjnej sali gwiezdnego niszczyciela.

Pomieszczenie wyglądało zupełnie niewinnie, ale naszpikowano je najnowocześniejszymi i najbardziej zaawansowanymi urządzeniami podsłuchowymi i rejestrującymi, jakimi dysponowała imperialna służba bezpieczeństwa. Dzięki ukrytym mikrofonom i kamerom Pellaeon mógł śledzić przebieg zebrania, a nawet obserwować go na ekranach zainstalowanych w jego pomieszczeniu monitorów. Wiedział także, że za drzwiami konferencyjnej sali „Praworządności” czeka oddział szturmowców gotowych pospieszyć Jacenowi na pomoc, na wypadek gdyby jej potrzebował. Zgromadzenie tylu yuuzhańskich szpiegów i sympatyków w jednym miejscu stanowiło pewne zagrożenie, ale młody Solo uważał, że o wiele bardziej ryzykowne mogłoby się okazać zdemaskowanie ich procederu, gdyby przebywali na pokładach różnych okrętów. Trudniej byłoby wówczas skoordynować akcję, a zebranie wszystkich w jednej sali pozwalało na stosunkowo szybkie opanowanie sytuacji, gdyby zaczęła się wymykać spod kontroli.

Zdrajcy wchodzili do pomieszczenia pojedynczo w odstępach dwuminutowych. Jacen chciał mieć pewność, że nie spotkają się na korytarzu i nie nabiorą podejrzeń, że to pułapka. Siedział cierpliwie blisko drzwi wejściowych i w milczeniu obserwował wchodzących.

Zaplanował, że ostatni wejdą do sali yuuzhańscy szpiedzy. I rzeczywiście, pięć minut po zajęciu miejsca przez ostatniego zdrajcę pojawiła się pierwsza osoba. Wyglądała jak kobieta; wkroczyła do konferencyjnej sali dziarsko i pewnie, nie okazując najmniejszego zaniepokojenia. Od razu powiodła spojrzeniem po twarzach zebranych, siedzących wokół wielkiego stołu, ale jej mina nie sugerowała, że powzięła jakiekolwiek podejrzenia. Do tego stopnia przypominała zwyczajną kobietę, że Pellaeon z początku nie chciał uwierzyć, iż patrzy nie na ludzką twarz, ale na biotechnologiczną maskę, nazywaną przez Yuuzhan Vongów okrywaczem ooglithem. Miał przed sobą wysoką i szczupłą, sympatyczną osobę płci żeńskiej, o długich szarych włosach związanych w ciasny kok z tyłu głowy. Z pewnością nie wyróżniałaby się niczym szczególnym spośród tłumu innych kobiet.

Wielki admirał zauważył jednak, że kiedy rozpoznała kilkoro sympatyków, na ułamek sekundy się zawahała. Dopiero to upewniło go, że nowo przybyła nie jest tym, za kogo chce, aby ją uważano.

- Witaj, Fiulo Blay - odezwał się Jacen. Cały czas opierał się nonszalancko plecami o bok podwyższenia. - Może zechcesz zająć miejsce przy stole i zaczekać na przybycie pozostałych?

Kobieta spiorunowała go spojrzeniem, ale bez słowa usłuchała, Pellaeon zauważył w oczach czworga sympatyków przebłyski niepokoju i domyślił się, że rzekoma kobieta jest przywódczynią ich komórki ruchu oporu.

- W jakim celu nas tu zaproszono? - zapytał gniewnie jeden z nich. - Nie masz prawa nas przetrzymywać.

- Przetrzymywać was? - powtórzył Jacen, marszcząc brwi w udawanym zdziwieniu. - W twoich ustach to brzmi, jakbyście czuli się więźniami. Dlaczego tak uważasz?

Mężczyzna przełknął ślinę i nie odpowiedział.

- Poprosiłem was tu, żebyśmy mogli porozmawiać - ciągnął Jacen. - To wszystko.

- Świetnie - odezwał się inny mężczyzna, w mundurze koordynatora imperialnej służby wywiadowczej. - W takim razie może w końcu zaczniemy zebranie?

- Dopiero kiedy dotrą wszystkie zaproszone osoby - odparł spokojnie młody Solo.

- Nie mamy czasu na takie zabawy - zaprotestował koordynator. Zrobił ruch, jakby zamierzał wstać od stołu. - Na wypadek gdybyś nie zauważył, przypominam, że na zewnątrz toczy się wojna!

Jacen stanął prosto i zrobił krok w jego stronę.

- Właśnie z tego powodu was tu zaprosiłem - oznajmił, mierząc zdrajcę lodowatym spojrzeniem.

Mężczyzna usiadł na poprzednim miejscu, mruknął coś pod nosem i umilkł.

- Mógłbyś przynajmniej powiedzieć nam, kim jesteś - odezwała się osoba w mundurze funkcjonariuszki służby bezpieczeństwa. - Tak trudno się tego domyślić? - zapytał Jacen.

W tej samej chwili drzwi sali się otworzyły i do pomieszczenia wszedł następny Yuuzhanin. Wyglądał jak tęgi mężczyzna i nosił mundur kaprala przeniesionego z pokładu „Nieugiętego”. On także zawahał się na widok siedzących przy stole, ale - podobnie jak Fiula Blay - zachował zimną krew i nie zmienił wyrazu twarzy.

- Co to ma znaczyć? - zapytał. - Po co mnie tu wezwano? Powinienem być tam, gdzie jestem najbardziej potrzebny…

- Za chwilę wszystko wyjaśnię - obiecał Jacen, wskazując mu wolne miejsce przy stole. - Usiądź, proszę.

Wielki admirał wiedział, że młody Solo czeka już teraz tylko na przybycie ostatniego Yuuzhanina. Niemal wyczuwał napięcie, jakie narastało w konferencyjnej sali „Praworządności”. Wprawdzie nikt się nie odzywał, ale miny i gesty zebranych osób przemawiały dobitniej niż wszelkie słowa. Pellaeon domyślał się, że ośmioro czy dziewięcioro sympatyków odgadło, po co ich wezwano, a czworo lub pięcioro innych dopiero zaczyna to sobie uświadamiać. Świadczyły o tym wypieki na twarzy, ukradkowe spojrzenia i niecierpliwe kręcenie się na krzesłach. Żadnych emocji nie okazywały tylko dwie osoby… zamaskowani szpiedzy Yuuzhan Vongów. Wielki admirał nie pokusiłby się jednak odgadnąć, co dzieje się w ich głowach.

W końcu płyta drzwi odsunęła się z cichym sykiem i do sali wszedł trzeci Yuuzhanin. Miał postać bardzo wysokiego i mocno umięśnionego mężczyzny, rozrośniętego w barach niczym Wookie. Oznajmił, że nazywa się Torwin Xyn, ale natychmiast zorientował się w sytuacji. Kiedy spojrzenie szpiega spoczęło na Jacenie, jego twarz wykrzywił gniewny grymas.

- Jeedai! - syknął. - Wyczułem cię nawet z tej odległości!

Kilkoro siedzących przy stole sympatyków wstało z miejsc i przyglądało się, jak skóra rzekomego Torwina Xyna spływa z twarzy i ukazuje upstrzoną bliznami i tatuażami, gniewnie wykrzywioną twarz yuuzhańskiego wojownika. Materiał munduru pokrywający ramiona i tors Yuuzhanina zafalował, a w dłoniach szpiega pojawił się nagle amphistaff.

Jacen cofnął się w stronę podium.

- Nie musisz tego robić - powiedział. - Żadnemu z nas nie powinna się stać krzywda.

Zanim skończył, yuuzhański wojownik rzucił się na niego z niezrozumiałym, dzikim wrzaskiem. Bitewny okrzyk zabrzmiał tak głośno, że zagłuszył charakterystyczny pomruk i syk wysuwanej jasnozielonej klingi świetlnego miecza. Młody Solo zatoczył nią świetlisty łuk i odbił wymierzony w jego szyję cios amphistaffa. Przeniósł ciężar ciała na prawą nogę. odskoczył w bok i zszedł z linii ataku szarżującego Yuuzhanina. Wojownik od razu opuścił amphistaff i ciął nim poziomo na wysokości łydek przeciwnika, ale chwilę wcześniej Jacen podskoczył i lewą nogą kopnął szpiega, żeby pozbawić go równowagi. Amphistaff i energetyczne ostrze miecza spotkały się jeszcze raz w tej samej chwili, kiedy pozostali dwaj yuuzhańscy szpiedzy zrzucili maskujące ooglithy, żeby przyłączyć się do walki. Siedzący przy stole sympatycy uświadomili sobie, że odkryto ich zdradę, i wpadli w panikę.

Z początku ktoś mógł mieć wątpliwości, jakim wynikiem zakończy się pojedynek Jacena z trójką Yuuzhan Vongów, musiał jednak je porzucić na widok wbiegającego do sali oddziału szturmowców. Imperialni żołnierze natychmiast wymierzyli w obce istoty lufy blasterowych karabinów. Wkrótce potem do konferencyjnej sali wkroczyły androidy służby bezpieczeństwa. Kilka serii celnych strzałów powaliło dwóch pierwszych przebierańców. Nie nosili pancerzy z kraba vonduun i zginęli, każdy z gniewnym grymasem na pokrytej bliznami twarzy. Trzeci wojownik uniósł amphistaff wysoko w powietrze i przygotowywał się do zadania ciosu w głowę Jacena. Młody Jedi okazał się jednak szybszy. Uniósł klingę świetlnego miecza nad głowę i zablokował cios Yuuzhanina, jeszcze zanim amphistaff zaczął opadać; pozornie bez wysiłku opuścił miecz i zagłębił energetyczne ostrze w torsie yuuzhańskiego szpiega. Zadał cios z tak wielką siłą, że zanim klinga znieruchomiała, zdołała przeciąć na pół baryłkowatego przeciwnika. Jacen odsunął się od dymiących zwłok „Torwina Xyna”, otarł przedramieniem pot z twarzy i odwrócił się w stronę ogarniętych paniką zdrajców zgromadzonych w najdalszym kącie sali. Prawdopodobnie błagali o litość albo próbowali się usprawiedliwiać, ale przekrzykiwali się nawzajem i Jacen nie zdołał zrozumieć ani słowa.

- Nie ma sensu udawać niewiniątek - odezwał się głośno. Zaczekał, aż gwar głosów ucichnie, wyłączył klingę świetlnego miecza i przypiął rękojeść z powrotem do pasa. Wyraz jego twarzy wprawił Pellaeona w zdumienie. Jacen sprawiał wrażenie zakłopotanego koniecznością wzięcia udziału w walce. Mimo to wyglądał na pewnego siebie. - Przeszukaliśmy wasze kwatery i zarejestrowaliśmy wasze poczynania. Wasza wina nie podlega dyskusji. Pozostaje tylko pytanie, czy oprócz was jest ktoś jeszcze, o kim powinniśmy wiedzieć.

Zimnooki koordynator służb wywiadu podszedł i przystanął krok przed nim.

- Rebeliancka szumowino - zaczął i splunął na podłogę obok stóp Jacena. - Opóźniłeś tylko to, co nieuniknione.

- Mam nadzieję, że nie tylko opóźniłem, ale i udaremniłem - odparł spokojnie młody Solo, nie zwracając uwagi na zniewagę. Powiódł spojrzeniem po sali konferencyjnej. - Ktoś jeszcze chciałby coś powiedzieć?

Nikt nie odpowiedział, ale Pellaeon zauważył, że dwaj zdrajcy wyglądają, jakby w innych okolicznościach, zapewne podczas rozmowy w cztery oczy, mogli powiedzieć coś więcej. Jacen nakazał gestem, żeby szturmowcy odprowadzili więźniów na przesłuchanie.

Kiedy ostatni zdrajca opuścił salę, młody Jedi opadł ciężko na najbliższe krzesło, podciągnął rękaw płaszcza i uniósł rękę do ust, żeby skorzystać z przymocowanego do przegubu komunikatora.

- Zadanie wykonane pomyślnie - zameldował jakby z wysiłkiem. Jego głos był przekazywany nie tylko za pośrednictwem osobistego kanału łączności telekomunikacyjnej, ale także przez mikrofony zainstalowane w różnych miejscach rzekomej sali konferencyjnej.

- Dobra robota, Jacenie - odezwała się Mara Skywalker z pokładu „Cienia Jade”. - Jesteś zdrów i cały?

Pellaeon przyglądał się, jak młody Solo podciąga rękaw płaszcza wyżej i ogląda rękę.

- To tylko draśnięcie - powiedział. - Nic mi nie będzie. - Obrócił głowę i spojrzał na zwłoki Yuuzhan Vongów. - To nie było konieczne - ciągnął po chwili. - Dałem im szansę pokojowego zakończenia tej konfrontacji.

- Naprawdę uważałeś, że z niej skorzystają? - zapytała Mara.

- Nigdy nie wiadomo. - Jacen uśmiechnął się z przymusem. - Jeśli dalej będą wysyłać na przeszpiegi i niemal pewną śmierć najbardziej niebezpiecznych i agresywnych wojowników, to zabraknie im genów agresji i w następnych pokoleniach będą się rodzili bardziej pokojowo nastawieni Yuuzhanie.

Pellaeon nie miał nigdy dotąd okazji, by roześmiać się w zbiorniku bacta, ale tym razem nie zdołał się powstrzymać.

- Zwycięstwo w wyniku doboru naturalnego? - zapytał. - Ciekawy plan walki, panie Solo.

- Wielki admirale, proszę o zgodę na wycofanie się poza pierścienie min - przerwała mu komandor Yage.

Przyglądając się, jak Jacen rozprawia się z yuuzhańskimi szpiegami, Pellaeon nie przestał obserwować kątem oka sytuacji na polu bitwy. Nieprzyjacielskie floty zwarły się z obrońcami na wszystkich frontach, ale najbardziej zacięte walki toczyły się w miejscu, w którym Yuuzhanie wniknęli do systemu, żeby przypuścić pierwszy atak.

- Udzielam zgody - powiedział.

Obserwował przez pewien czas, jak fregata opada na niższą orbitę Boroska, po czym przełączył komunikator na ogólny kanał dowodzenia. Zwracając się do niezliczonych generałów, kapitanów i dowódców, którym wydał zawczasu szczegółowe rozkazy, polecił:

- Rozpocząć odwrót. Najpierw wycofają się grupy ,,Praworządność” i „Opiekun”, później „Mężny”, a na końcu „Nieugięty”. Kontrolo Orbitalna, proszę włączyć miny, kiedy tylko główne siły nieprzyjaciół znajdą się w zasięgu rażenia. Personel naziemny, upewnić się, że systemy celownicze skupią ogień na mniejszych okrętach. Ochronne pola i miny powinny utrzymać okręty liniowe w odpowiedniej odległości. Zajmiemy się nimi później, i pamiętajcie: gramy na zwłokę. Im bardziej się wykrwawią, tym boleśniej to odczują.

W odpowiedzi usłyszał chór potwierdzeń. Teraz, kiedy wśród żołnierzy Imperium nie pozostał ani jeden yuuzhański szpieg, nienawykli do samodzielnego myślenia wojenni mistrzowie, którzy kierowali tym atakiem, z pewnością uznają planowany odwrót imperialnych flot za chaotyczną ucieczkę. Już niedługo czekający na powierzchni Boroska artylerzyści baterii turbolaserów i potężnych dział uświadomią wrogom, że się pomylili.

Dopiero wówczas będzie mogła się rozpocząć zasadnicza faza bitwy.

 

Kiedy transportowiec niewolników wychynął zza tarczy Boroska., a jego symbol pojawił się na skraju ekranu monitora, Saba gniewnie zasyczała. Na wspomnienie zagłady rodzinnej planety i losu ziomków zaczęła nerwowo smagać ogonem metalowe płyty pokładu.

 

Komandor Yage uniosła głowę i spojrzała na nią.

- Co się stało? - zapytała.

Barabelka wskazała ekran monitora. Transportowiec niewolników wyskoczył z nadprzestrzeni na tyłach szturmowej floty Yuuzhan Vongów J sprawiał wrażenie prawie bezbronnego, ale jego macki smagały przestworza niczym poszukujące żeru, wygłodniałe kosmiczne ślimaki. W płaskich niegdyś miejscach widniały obecnie wybrzuszenia. Statek był zdecydowanie bardziej pękaty.

Pełniejszy, pomyślała Saba.

- Są pewni zwycięstwa - stwierdziła. Zaczynała odczuwać straszliwe ssanie w żołądku.

- Może mają powód - odparła ponuro Yage.

Krępa kobieta odwróciła się na chwilę, aby wydać kilka rozkazów członkom załogi pełniącym służbę w różnych punktach okrętu. Mostek „Mężobójcy” tętnił dobrze zorganizowanym życiem, ale Barabelka nie mogła się pozbyć wrażenia, że panuje nad nim okropny hałas.

Zamknęła oczy i przywołała na pomoc energię Mocy.

- Ona ich wyczuwa - oznajmiła. Jej uwolnione myśli musnęły liczne źródła życia rozproszone po powierzchni Boroska i skupione na pokładach okrętów imperialnej floty, pokonały pustkę, w której unosiły się jednostki Yuuzhan Vongów, dotarły do transportowca niewolników i powróciły do Saby niczym krwawiąca, niezabliźniona rana Mocy. Promieniowały z niej ból, strach i przerażenie. Saba wyczuwała duszenie się, ograniczenie swobody ruchów, klaustrofobię, ciemność… Poprzednio, kiedy Yuuzhan Vongowie porwali i uwięzili jej ziomków, nie mogła tego odebrać z powodu gniewu, nad którym nie potrafiła zapanować. Teraz natężenie tych uczuć było zbyt duże, żeby mogła je zignorować - tak duże, że kręciło się jej w głowie. Nie zamierzała jednak się od tego odwracać. Po prostu nie mogła. Musiała wchłonąć ból i bez reszty się w nim pogrążyć, w nadziei że zdoła zagłuszyć wyrzuty sumienia, jakich nie potrafiła się pozbyć od czasu unicestwienia Baraba Jeden.

Poluj na chwilę obecną, pomyślała.

Porwanych ludzi stłoczono wewnątrz transportowca niewolników niczym wiezione do rzeźni bydło. Prawdopodobnie wielu z tych nieszczęśników zginie, zanim dotrze do miejsca przeznaczenia. Saba uważała takie postępowanie za odrażające i barbarzyńskie, wiedziała jednak, że Yuuzhan Vongowie nie widzą w tym nic niezwykłego. Uważali ofiary za istoty niewiele różniące się od zwierząt, nie zdziwiliby się więc, gdyby podczas transportu jakiś odsetek stracił życie. Byleby przeżyło wystarczająco wielu, aby dało się uzupełnić ubytki stanu osobowego armii walczących na pierwszej linii frontu.

Saba Sebatyne była jednak Jedi i nie mogła do tego dopuścić. Musiała coś zrobić… coś, co wynagrodziłoby jej los wszystkich Barabelów i ich śmierć, za którą czuła się po części odpowiedzialna.

W jaki sposób mogłabym lepiej uczcić ich pamięć? - pomyślała.

- Ona chciałaby uzyskać połączenie z „Cieniem Jade” - odezwała się w pewnej chwili, zwracając się do Yage.

Zaskoczona pani komandor zmarszczyła brwi, ale wydala polecenie pełniącemu służbę na mostku okrętu oficerowi łącznościowcowi.

- Proszę bardzo - powiedziała, wskazując wolny komunikator.

Świadoma spojrzeń pełniących służbę na mostku członków załogi, spośród których większość pierwszy raz od lat widziała z tak bliska jakąkolwiek obcą istotę, Saba podeszła do urządzenia i pochyliła się nad mikrofonem.

- Maro, ona ma pewien plan - oznajmiła cicho.

Zanim mistrzyni Jedi odpowiedziała, zapadła krótka cisza.

- Słucham cię, Sykaczko - odezwała się w końcu żona Luke’a. – Cokolwiek zamierzasz, z pewnością okaże się ciekawsze niż oddawanie przypadkowych strzałów albo obserwowanie dysz wylotowych X-winga męża.

- Widzisz ten transportowiec niewolników? - zapytała Barabelka. - To główna nagroda. Gdyby Vongowie go stracili, dalsza bitwa przestanie mieć dla nich jakikolwiek sens.

- Chcesz powiedzieć, że powinniśmy go zniszczyć? - żachnęła się Mara. - Sabo, nie wolno nam tego robić. W środku przebywają tysiące…

- Nie zniszczymy go - wpadła jej w słowo Saba i zamilkła, jakby chciała się zastanowić nad szansami realizacji zuchwałego planu, jaki zaczynał się powoli kształtować w jej głowie. Usłyszała, że w jej żołądku zaburczało. - Ona zamierza uwolnić tych nieszczęśników.

Tym razem zapadła jeszcze dłuższa cisza.

- Chwileczkę - odezwała się w końcu mistrzyni Jedi. Zerkając na ekran taktycznego monitora, Yage zauważyła, że „Cień Jade” opuszcza pole bitwy, a tuż za nim taki sam manewr wykonuje pilotowany przez Luke’a X-wing. - Przełączam cię bezpośrednio na kanał dowodzenia.

Do życia obudziły się projektory hologramów i w powietrzu ukazały się wizerunki twarzy Mary i wielkiego admirała Pellaeona. Saba odsunęła się na bok, żeby pani komandor Yage mogła usiąść w fotelu.

- Czyja się przypadkiem nie przesłyszałem? - zapytał Pellaeon.

- Saba chciałaby uwolnić nieszczęśników uwięzionych w ładowniach tamtego transportowca niewolników - oznajmiła Mara.

- A co ty o tym sądzisz? - zainteresował się wielki admirał.

- Uważam, że warto się nad tym zastanowić - odrzekła mistrzyni Jedi.

- Co jeszcze nie znaczy, że dałoby się to wykonać - stwierdził Pellaeon.

- Nie, ale Saba ma sporo racji - ciągnęła Mara. - Gdyby udało się nam wyeliminować z walki tamten statek, zdołalibyśmy ocalić życie wielu osób, panie admirale.

Starzejący się przywódca Imperium pokiwał głową, aż jego cienkie siwe włosy zafalowały w otaczającym go płynie bacta. Maska do oddychania nie pozwalała jednak zobaczyć wyrazu jego twarzy.

- Jak zamierzacie tego dokonać? - zapytał wielki admirał. - Transportowiec niewolników znajduje się na przeciwległym krańcu szyku floty Yuuzhan Vongów.

- Właśnie - przyznała Barabelka. - Wszyscy zwracają uwagę na to, co dzieje się na pierwszej linii ognia. Mało kto interesuje się odwodami.

- Musielibyśmy jednak przedostać się najpierw przez linię ich interdyktorów - zauważyła Mara. - A poza tym transportowiec niewolników nie pozostanie długo bezbronny. W przestworzach unosi się mrowie liniowych okrętów Yuuzhan Vongów. Wysłana grupa szturmowa zostanie szybko otoczona, Sabo, a jej członkowie nie będą mogli liczyć na żadne wsparcie.

- Co więcej, Yuuzhanie nie ściągną transportowca w pobliże planety, dopóki się nie upewnią, że przegraliśmy - wtrącił się Luke, przyłączając się do rozmowy dzięki pokładowemu komunikatorowi swojego X-winga.

- A może ich do tego zachęcić? - zaproponował Pellaeon. - W końcu i tak się wycofujemy.

- To zbyt ryzykowne - sprzeciwiła się Yage. - Gdyby mieli nam uwierzyć, musielibyśmy pozwolić im na opanowanie Boroska, a nie marny żadnej gwarancji, że zdołamy go potem odzyskać.

Pellaeon znów pokiwał głową, a Saba odniosła niejasne wrażenie, że wielki admirał traktuje dyskusję bardziej jak rozważania z teorii taktyki walki niż opracowywanie planu brawurowej akcji. Barabelka wyczuwała jednak, że Pellaeon chce, aby ktoś ośmielił się coś takiego wykonać.

- Potrzebny nam ktoś, kto zechce się poświęcić - powiedziała. - Musimy dostarczyć tę osobę, bezpośrednio do wnętrza celu.

- Nie rozumiem - przyznała Yage, obracając się lekko, żeby spojrzeć na górującą nad nią istotę. Kobieta siedziała tak blisko, że jej zapach drażnił nozdrza Barabelki, ale nie wzbudzał w niej obrzydzenia.

- Domyślają się, że wiemy, jaką rolę spełnia transportowiec niewolników - odparła Saba. - Może właśnie z tego powodu pokazali go nam na początku bitwy. Zamierzali doprowadzić nas do wściekłości, rzucić wyzwanie naszemu honorowi. Chcieli powiedzieć: „Już jesteście niewolnikami. To tylko kwestia czasu”’. - Na myśl o zniewadze wysunęła stępione pazury, ale zakłopotana tym na pół świadomym odruchem, ukryła ręce za plecami. Wyglądało na to, że potrafi zmienić się z Barabelki w rycerza Jedi, ale jako rycerz Jedi nie zawsze może zapomnieć, że jest Barabelką. - Zaatakujemy go, skoro nas do tego zachęcają.

- Ale jeśli nas zachęcają, to oznacza, że spodziewają się jakiejś odpowiedzi - stwierdziła Mara.

- To prawda - przyznała Barabelką. - A więc odpowiemy im i przegramy.

- Chyba rozumiem, co chcesz powiedzieć - odezwała się pani komandor Yage. - Wyślemy jakiś okręt szturmowy z zadaniem zaatakowania transportowca

niewolników. Zdołamy go wyeliminować z walki, ale dopiero kiedy przypuścimy inny atak. korzystając z tego, że Vongowie poświęcą całą uwagę odpieraniu pierwszego.

- Nie - sprzeciwiła się Saba. - Przypuścimy tylko jeden atak. Jeżeli nasz szturmowy okręt nie ulegnie całkowitemu zniszczeniu, jego załoga stanie się dla Yuuzhan Vongów cennym łupem. Nie zrezygnują z jego schwytania.

Pływający w zbiorniku bacta Pellaeon zachichotał.

- Na uszy Imperatora! - wykrzyknął. - Czyja dobrze usłyszałem? Naprawdę proponujesz to, co wydaje mi się, że proponujesz? Nie chodzi ci o poświęcenie. Masz na myśli przynętę, prawda?

- Od środka - entuzjastycznie kiwając głową, potwierdziła Saba. - To dla niej najlepsze miejsce, żeby opanować jakiś statek. Mimo wszystko to nie okręt, tylko specjalizowany transportowiec. Jego załoga spodziewa się, że obronią go inni. W najgorszym wypadku uszkodzenie go ułatwi nam pozbycie się ładunku.

- Istnieje jeszcze jeden problem - odezwała się Yage. - Gdzie zamierzacie tego dokonać?

- Właśnie tu - odparła Mara. - Jeżeli Saba zdoła uśmiercić mózg statku, zostanie tylko kwestia przetransportowania więźniów w bezpieczne miejsce.

- Przypomniała się jej stara sztuczka, do jakiej nieraz uciekali się myśliwi na Barabie Jeden - rzekła Saba. - Najlepszym sposobem otrucia krwiożerczego miażdżygnata jest nakarmienie go żywą hka’ką, która pożarła zatrutego vssta. Miażdżygnat nie wyczuwa trucizny, dopóki nie skończy pożerać ofiary, ale wtedy sam jest martwy. - Wzruszyła pokrytymi łuskami, ciężkimi ramionami. - Przyznaję, że to mało szlachetny sposób polowania, ale czasami lepszy niż poświęcanie życia.

Wielki admirał ocknął się z zamyślenia.

- Jeżeli ci się uda, to będzie najbardziej zwariowana sztuczka, jaką kiedykolwiek oglądałem - powiedział. - A poza tym zaskarbisz sobie dozgonną wdzięczność Imperium. Pogodzenie się z losem porwanych mieszkańców Bastiona było najbardziej rozdzierającym duszę doświadczeniem mojego życia. Pozostawiło ciężar wspomnień, którego z przyjemnością bym się pozbył.

- Co o tym sądzisz, Luke? - zapytała Mara.

- Domyślam się, że i ty chciałabyś wziąć udział w tej wyprawie - odezwał się mistrz Skywalker, ignorując pełen zaniepokojenia gwizd swojego robota astromechanicznego R2 -D2.

- „Cień Jade” idealnie nadaje się na zatrutego vssta - oznajmiła Mara. - A poza tym dysponuje pokładowym generatorem promienia ściągającego, który z pewnością bardzo się przyda.

- Ja także chciałabym się do was przyłączyć - wtrąciła się Danni Quee. Stanęła na palcach, żeby jej głowa była widoczna nad ramieniem mistrzyni Jedi. - Mam nadzieję, że uwzględnicie mnie w swoich rachubach.

- Jesteś tego pewna? - marszcząc brwi, zapytała Mara.

- Saba i ja już kiedyś pracowałyśmy razem - przypomniała młoda badaczka. - Zresztą to będzie jeszcze jedna wspaniała okazja obejrzenia z bliska funkcjonujących wytworów bioinżynierii Yuuzhan Vongów.

- Ze zbyt bliska, żeby miało mi się to podobać - mruknęła Yage. - Podejrzewam jednak, że już się zdecydowaliście.

Oczy wielkiego admirała, widoczne za półprzeźroczystą osłoną przeciwodblaskową maski do oddychania, kierowały się to w jedną, to w drugą stronę. Z pewnością Pellaeon obserwował trójwymiarowe obrazy, niewidoczne dla wszystkich innych.

- Jeżeli się mamy zdecydować, lepiej się pospieszmy - odezwał się w pewnej chwili. - Każda minuta zwłoki powoduje, że następnych kilku moich pilotów może stracić życie. Musimy jak najszybciej wszystko zaplanować i zorganizować, a czasu zostało bardzo mało. Wydaje mi się także, że znalazłem twoją… jak ją nazwałaś, Sabo?

- Hka’kę - przypomniała Barabelka.

- Właśnie - podjął wielki admirał. - Wy, Jedi, może jesteście zwariowani, ale stawką w tej grze jest ocalenie życia wielu obywateli Imperium. Nie chcę, żeby cokolwiek potoczyło się nie po naszej myśli. Czy to jasne?

Pamiętając nieco wcześniejszy los i straszliwą śmierć swoich ziomków. Saba tylko uroczyście kiwnęła głową.

 

Noma Anora wyrwał ze snu głośny okrzyk i świadomość, że nigdy, nawet w głębinach podziemi Yuuzhan’tara, nie może czuć się bezpieczny.

 

Wiele lat zadawania podstępnych ciosów w plecy - czasami w dosłownym znaczeniu - podczas wspinaczki na szczyty władzy nauczyły go budzenia się na najcichszy szelest. Nawyk ten dobrze mu się przysłużył i wielokrotnie ocalił życie, jeszcze zanim musiał się udać na wygnanie. Nawet jednak tu, w trzewiach ujarzmionej planety, we śnie nie rozstawał się z coufee, które wyrzeźbił własnoręcznie z porzuconego kawałka płaskiej koralowej płytki. Trzymał broń cały czas w zasięgu ręki, a oczodół kryjący plaeryin boi miał nawet śpiąc na wpół otwarty. Gdyby ktoś okazał się idiotą i chciał zaatakować go podczas snu, zginąłby niemal natychmiast po wtargnięciu do jego komnaty.

Zaledwie przed tygodniem ten obronny odruch omal nie doprowadził do nieszczęśliwego wypadku, a może nawet śmierci jednej z nowych towarzyszek. Niespodziewanie - bo przecież niczym na jej względy nie zasłużył - w środku nocy złożyła mu wizytę Niiriit Esh. Nom Anor już spał, ale podświadomie wyczuł jej obecność. Zerwał się z maty, przyjął postawę zaczepną i chwycił coufee, żeby przejechać ostrzem po gardle rzekomej napastniczki.

W ostatnim ułamku sekundy zorientował się w sytuacji i zrezygnował z ataku. W rzucanym przez kryształ lambent słabiutkim blasku zobaczył w oczach Niiriit przerażenie… a także coś w rodzaju urazy. Śmiertelnie wystraszona Yuuzhanka odwróciła się i wybiegła; jej skromna nocna koszula zaszeleściła w zetknięciu z koralową ścianą.

Dopiero kilka sekund po jej ucieczce zakłopotany Nom Anor uświadomił sobie, że Yuuzhanka prawie na pewno nie była uzbrojona. Nie przyszła do jego komnaty z wrogimi zamiarami. Wręcz przeciwnie.

Obecnie jednak, budząc się, nie miał najmniejszych wątpliwości. Ktoś zaatakował jego i nieliczną grupkę Zhańbionych.

Z dobiegających z góry odgłosów wywnioskował, że ze snu wyrwał go agonalny wrzask mordowanego strażnika, Yusa Sh’rotha. Szkoda, pomyślał obojętnie. Były mistrz przemian był wartościowym członkiem niewielkiej społeczności Zhańbionych, ale Nom Anor nie miał czasu ani ochoty go opłakiwać. Prawdę mówiąc, przed śmiertelny krzyk Sh’rotha ocalił życie pozostałym, ponieważ dal im czas na przygotowanie się do walki z napastnikami… kimkolwiek byli.

W pierwszej chwili pomyślał, że może jakiś samotnik przypadkiem natknął się na obóz i został zaskoczony przez strażnika. Istniało także prawdopodobieństwo, że ataku dokonała inna grupka wędrownych Zhańbionych, którzy zamierzali zrabować zapasy żywności…

Jednak Nom Anor nie mógł się dłużej łudzić. Trzask amphistaffów nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że napastnicy są doskonale wyszkolonymi wojownikami. Obóz znajdował się zbyt głęboko pod powierzchnią ujarzmionej planety, żeby mógł się natknąć na niego przypadkiem jeden z patroli, a to mogło oznaczać tylko jedno: wprawionych w sztuce zabijania yuuzhańskich wojowników wysłano celowo do obozu Zhańbionych, żeby wszystkich wymordować.

Świadomość tego aż nadto wystarczała, żeby przynaglić Noma Anora do działania. Były egzekutor pozbierał osobiste rzeczy i w pośpiechu wybiegł ze skromnej izby. Doskonale wiedział, że już nigdy do niej nie wróci. Kiedy wyszedł na kręcone schody, o mało nie przewrócił go ktoś zbiegający po kilka stopni naraz w głąb nieużywanego szybu wentylacyjnego. Nom Anor pomyślał, że to pewnie I’pan. Jego były przewodnik po labiryncie podziemnych korytarzy zawsze słynął z talentu do unikania kłopotliwych i niebezpiecznych sytuacji.

Były egzekutor odczekał w ciemności mniej więcej dwie sekundy. Wytężał słuch w obawie, czy ktoś nie ściga sprytnego złodziejaszka, nikogo jednak nie usłyszał. Z szybu wentylacyjnego napływały tylko stłumione okrzyki i tupot. Nom Anor nie miał pojęcia, ilu wojowników zaatakowało obóz Zhańbionych, ale wsłuchując się w napływające odgłosy, odgadł, że ich atak zakończył się powodzeniem. Z ogromnej pieczary dobiegały jęki i wrzaski jej masakrowanych mieszkańców, Ale mnie z pewnością nie dostaną, przysiągł w duchu. Odwrócił się, żeby zejść za I’panem na dno wentylacyjnego szybu, gdzie spoczywał uśpiony chuk’a. Spodziewał się, że byli towarzysze niedoli mieli lekką śmierć i szybko przekroczyli próg przyszłego życia… jeżeli jakieś ich oczekiwało. Nie ulegało wątpliwości, że kiedy uciekał przeć gniewem Shimrry, Zhańbieni pomogli mu wybrnąć z bardzo trudne; sytuacji, l tak przeżył dłużej, niż przypuszczał, żywiąc się granitowymi ślimakami, ale wiedział, że nie mógłby przetrwać w obcym środowisku bez końca. Wcześniej czy później zginąłby w szponach jakiegoś drapieżnika albo w wyniku prozaicznego i głupiego przypadku jak na przykład wypicie zatrutej wody. Zawdzięczał Zhańbionym życie, a dzięki usłyszanej historii życia Vui Rapuunga i rycerzy Jedi -także dzięki nim - chyba mógł myśleć o przyszłości.

Ciekawe, jaka przyszłość mogłaby go czekać, gdyby pobiegł kręconymi schodami na górę i wpadł do pieczary, żeby stawić czoło od działowi uzbrojonych po zęby wojowników. Był sam i nie dałby rady wszystkich pokonać, tym bardziej że nie wiedział, ilu by ich tam spotkał. Niewielu osobom zawdzięczał dotąd życie, ale też nikomu nie zawdzięczał śmierci.

Rozmyślając o tym, wyłuskał z zagłębienia w skalnej ścianie kryształ lambent i pobiegł śladami I’pana na dno szybu. Zanim zdołał pokonać kilkanaście stopni, zamarł na odgłos dobiegającego z góry przeraźliwego pisku. Stanął jak wryty i uniósł głowę w stronę, skąd napłynął potworny wrzask. W głębi serca wiedział, że wydała go konająca Niiriit Esh. Stał nieruchomo przez czas, który wydał mu się wiecznością. Zastanawiał się, czy nie powinien pospieszyć jej na ratunek. Niiriit była może Zhańbioną,, ale w głębi serca uważał ją za wojowniczkę. Wiedział także, że młoda Yuuzhanka nie stchórzyłaby przed żadną bitwą. Z pewnością walczyłaby do ostatka za honor, za Yun-Yammkę, za…

Pokręcił energicznie głową. To wszystko nie ma sensu, powiedział sobie. Myślał o niej w kategoriach obowiązujących na górze… w świecie, który dawno pozostawił za sobą. Tymczasem Niiriit przestała być wojowniczką i stała się Zhańbioną. Nie złożyłaby raczej życia w ofierze Uśmiercicielowi Yun-Yammce. Podobnie jak rycerze Jedi, poświęciłaby je w obronie towarzyszy niedoli. Zasługiwała, żeby uświadomił sobie tę prawdę, nawet jeśli nie zgadzał się z motywami jej postępowania.

Opuścił głowę, odwrócił się i podjął wędrówkę na dno szybu. Niemal wyczuwał, jak z góry promieniuje żądza krwi i mordu szukających go zabójców.

Na jednej z najniższych orbit Boroska unosił się niezauważony od początku bitwy, masywny, stary, ciężki krążownik klasy Dreadnaught, zwany niekiedy także gwiezdnym pancernikiem typu Katana. Saba dostrzegła go dopiero, kiedy zaczął się wznosić w przestworza. Dobrze znała i sam typ okrętu, i jego historię. Pancernik był jednym z niewielu, jakie ocalały z Czarnej Floty, którą wielki admirał Thrawn posłużył się tak skutecznie w walce przeciwko okrętom Nowej Republiki. Wcielony ponownie do czynnej służby i wyposażony w centralnie sterowane i skomputeryzowane obwody podporządkowania mógł być obsługiwany przez nieliczną załogę. Powolne jednostki napędu nadświetlnego i stosunkowo słabe generatory ochronnych pól nie dawały mu jednak żadnych szans w pojedynku z nowocześniejszymi jednostkami. Prawdę mówiąc, Saba była zdumiona, że w ogóle jeszcze jakiś z tych krążowników się zachował. Nie ona jedna się temu dziwiła.

- Ta kupa złomu nie pomoże się nam nigdzie dostać - odezwała się Mara na widok starego okrętu.

- Właśnie tak wszyscy powinni uważać - oznajmił przez komunikator Pellaeon. - Zresztą nie to jest jego zadaniem.

Do tego czasu Saba zdążyła wylądować na pokładzie „Cienia Jade” i przebrać się w brązowy, lekko opancerzony skafander. Od czasu wyprawy do przestworzy Myrkra był to standardowy ubiór rycerzy Jedi wyruszających do walki z Yuuzhan Vongami. Danni Quee, w podobnym skafandrze, kręciła się nerwowo w fotelu obok Saby. Obie przysłuchiwały się rozmowie na temat okrętu, który miał ich przetransportować na miejsce akcji. Młoda badaczka zauważyła, że pazury Barabelki lekko drżą, jakby drapieżna istota nie mogła się doczekać, kiedy stoczy walkę z istotami odpowiadającymi za śmierć jej ziomków.

W jaki sposób mogłaby lepiej uczcić ich pamięć?

- Zachowałem go na samobójczą akcję - ciągnął wielki admirał. – Kazałem wszystko zaplanować w taki sposób, żeby okręt mógł zostać unicestwiony dwukrotnie. Pierwszy raz, kiedy nieprzyjaciele zauważą awarie wybranych generatorów ochronnych pól, a eksplozje sprytnie rozmieszczonych ładunków wybuchowych utwierdzą ich w przekonaniu, że zniszczeniu uległy także jednostki napędowe. A kiedy będzie się wydawało, że pancernik unosi się bezwładnie w przestworzach, jednostki napędowe nagle obudzą się do życia i sprawią wrogom niemiłą niespodziankę.

- Przynajmniej taką ma pan nadzieję -wtrąciła Mara z kwaśnym uśmiechem.

Unoszący się w zbiorniku bacta Pellaeon wzruszył ramionami.

- No cóż, to tylko plan - przyznał. - Nigdy dotąd nie mieliśmy okazji go zrealizować.

- Różnica między udawaną a prawdziwą śmiercią może się okazać bardzo niewielka - przypomniała mistrzyni Jedi.

- Jestem tego świadom - oznajmił rzeczowo wielki admirał. - Właśnie dlatego ograniczyliśmy liczebność załogi do niezbędnego minimum. Znaleźliśmy w magazynach stare, ale w pełni sprawne mózgi bojowych androidów, imperator Palpatine położył na nich rękę kiedy opracowany kilkadziesiąt lat wcześniej przez gubernatora Beltane’a tak zwany projekt SD zakończył się zupełną klęską. SDJedenastka nigdy nie powstała, a my nie mogliśmy sobie pozwolić na marnotrawienie żadnych środków, połączyliśmy więc jedno z drugim dzięki czemu udało się nam stworzyć coś nowego. Ten okręt nie tylko zdoła dolecieć do celu o własnych siłach, ale także przypuści całkiem przekonujący atak. Kiedy zewnętrzny pancerz ulegnie pozornemu zniszczeniu, załoga pozostanie przy życiu, a potem, zgodnie z nowymi instrukcjami, rozpocznie się druga, tajna faza operacji. Ten kadłub to w gruncie rzeczy pusta skorupa. W środku jest mnóstwo miejsca na stabilizatory i inercyjne tłumiki. Planowaliśmy umieścić tam eskadrę myśliwców typu TIE i oddział szturmowców. Zamierzaliśmy rozerwać tę skorupę, żeby nieprzyjaciele ponieśli jak najcięższe straty, a potem wycofać się, gdyby okazało się to możliwe. Jestem jednak pewien, że uda się pomieścić wewnątrz także inny ładunek.

Saba domyślała się, że „inny ładunek” to „Cień Jade” i mniej więcej połowa eskadry myśliwców typu TIE. Gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z przewidywaniami, wewnątrz gwiezdnego pancernika noszącego kiedyś nazwę „Braksański Śmiałek”, ale naprędce przemianowanego na „Braksańskiego Miażdżygnata” na cześć ułożonego przez Barabelkę planu - powinno się znaleźć miejsce także dla oswobodzonych niewolników. W jednym miejscu ogromnego pomieszczenia zainstalowano potężną aparaturę do szybkiego wypełniania go atmosferą. Zakładano, że generator promienia ściągającego „Cienia Jade” zdoła przechwycić transportowiec niewolników i jego ładunek, a siłowe pola utrzymają atmosferę i ładunek wewnątrz yuuzhańskiego statku wystarczająco długo, aby można było dokonać skoku w bezpieczne miejsce. W tym czasie „Cień Jade” i imperialne myśliwce będą osłaniały jego ucieczkę.

Przynajmniej tak przewidywano. Jak twierdził Pellaeon, plan był wystarczająco zwariowany, żeby zakończyć się powodzeniem. Saba starała się nie myśleć, co chciałaby zrobić Yuuzhan Vongom, gdyby nadarzyła się okazja. Postanowiła się skoncentrować na uwięzionych wewnątrz transportowca nieszczęśnikach. Tylko oni się liczyli - nie ona ani nie to, co straciła.

- Wszystko gotowe - odezwał się w pewnej chwili przez komunikator Jacen, korzystając z bezpiecznego kanału łączności podprzestrzennej. - Możesz lądować, ciociu Maro.

Mistrzyni Jedi uruchomiła silniczki manewrowe „Cienia Jade”, żeby jej jacht
znalazł się na tej samej orbicie co „Miażdżygnat”.

- Wszystkie systemy gotowe? - zapytała.

- Początkowy skok zaprogramowany, jednostki napędowe gotowe do uruchomienia - potwierdził młody Solo. - Pozostajemy w gotowości do skoku na twój znak.

Kiedy Jacen dowiedział się o planowanej wyprawie, zgłosił się na ochotnika, żeby także w niej uczestniczyć, ale odradził mu to wielki admirał Pellaeon.

- Lepiej byłoby, gdybyś nie brał w niej bezpośredniego udziału - powiedział. - Powinieneś zostać na tyłach. Właśnie tam jest miejsce odpowiedzialnego dowódcy.

- Przecież nikim nie dowodzę - zaprotestował Jacen zaskoczony.

- Pewnego dnia będziesz - zapewnił go przywódca Imperium. – Powinieneś czuwać nad swoimi podwładnymi zarówno w trakcie, jak i po zakończeniu akcji. Jesteś im to winien.

Te wyrazy uznania nie powetowały zawodu, jaki Jacen przeżył na myśl, że nie może wziąć udziału w wyprawie. Doceniał zaufanie, jakie pokładał w nim wielki admirał, ale nie zamierzał siedzieć bezczynnie. W końcu zdołał nakłonić wszystkich do kompromisu. Oznajmił, że sam będzie kierował funkcjonowaniem androidów podczas akcji „Braksańskiego Miażdży gnata”. Zamierzał się ukryć w jakimś pomieszczeniu wewnątrz chronionego pancerzem wewnętrznego kadłuba. Czułby się wtedy bezpieczny i mógł na bieżąco kierować stamtąd przebiegiem operacji. Wprawdzie mózgi bojowych androidów typu SD były stosunkowo nowoczesne, ale nie mogły się równać z mózgiem rycerza Jedi. Zresztą Saba oznajmiła, że będzie spokojniejsza, mając świadomość, że ruchami gwiezdnego pancernika kieruje Jacen, a nie automat. Dodała, że kiedy się znajdzie w towarzystwie Danni wewnątrz transportowca niewolników, musi być pewna, iż po wykonaniu zadania będzie miała dokąd się wycofać.

Kiedy „Cień Jade” lądował na płycie normalnie wyglądającego pokładu lotniczego „Braksańskiego Miażdży gnata’”, Danni sprawdziła chyba tysięczny raz uszczelki skafandra. Obie miały powietrza na sześć godzin. Gdyby w ciągu tego okresu nie zdołały wykonać zadania, musiały poszukać wypełnionego powietrzem pomieszczenia wewnątrz transportowca niewolników albo wymyślić inny sposób oddychania.

- Nic się nie martw - odezwała się Saba do Danni, która skończyła sprawdzać szczelność stroju i zaczęła nerwowo szperać w torbie z narzędziami i instrumentami badawczymi. Chciała się upewnić, że nie zostawiła czegoś, co niezbędne. - Przypomnij sobie polowanie na yammoska.

- Tamto w porównaniu z tym to była pestka - oznajmiła młoda badaczka. Ukryła włosy w kapturze kombinezonu, dzięki czemu wyglądała o wiele młodziej. Była o połowę mniejsza niż Saba i mogła uchodzić za barabelskie dziecko, Saba wiedziała jednak, do czego jest zdolna jej przyjaciółka. Wielokrotnie udowodniła, że potrafi sobie radzić z Yuuzhan Vongami. Niektórzy nawet żartowali, że przynosi szczęście. Barabelka nie miała pojęcia, czy to prawda, ale wiedziała, że młoda kobieta wykazuje wrażliwość na oddziaływanie Mocy, a to mogło tylko zwiększyć szansę powodzenia wyprawy.

Głęboko, miarowo oddychała. Czuła przypływ energii, jakiego nie pamiętała od wielu miesięcy. Na myśl o czekającym zadaniu ogarniało ją zarazem zdenerwowanie i podniecenie. Uważała, że potrafi stawić czoło temu wyzwaniu, wiedziała jednak, że nawet gdyby coś nie potoczyło się po jej myśli, nie będzie to miało żadnego znaczenia. Musi spróbować. tylko w taki sposób może się pozbyć balastu wspomnień i znów być wolna.

Metaliczny stukot upewnił ją, że „Cień Jade” minął fałszywy wewnętrzny kadłub lotniczego pokładu i został przytwierdzony do płyty wewnętrznego lądowiska za pomocą potężnych haków. Były po to, żeby unieruchomiona jednostka wytrzymała wszelkie wstrząsy kadłuba gwiezdnego pancernika podczas początkowych etapów wyprawy. Spoglądając ponad ramieniem Mary, Saba widziała dwa rzędy spowitych kokonami energetycznych sieci i stojących blisko obok siebie myśliwców typu TIE. Na płycie fałszywego pokładu lotniczego też stały myśliwce typu TIE, były to jednak maszyny starszego typu, pilotowane przez mniej zaawansowane mózgi androidów. Podczas początkowej fazy akcji myśliwce miały służyć jako przynęta.

- Opuszczam orbitę - zameldował Jacen. Okręt mógł sobie być stary, ale miał pierwszorzędne inercyjne tłumiki. Kiedy pracę podjęły potężne jednostki napędowe, Saba nie poczuła nawet najlżejszego wstrząsu. - Kieruję się do punktu wniknięcia do nadprzestrzeni.

- Szerokiej drogi, „Braksański Miażdżygnacie” - odezwał się przez komunikator wielki admirał Pellaeon. - Postaramy się zająć ich jak najdłużej tu, na pierwszej linii frontu.

- Dzięki, Giladzie - odparła Mara. - W zupełności wystarczy, jeżeli utrzymacie pozycję wystarczająco długo, żeby pozbierać później nasze szczątki.

- Z przyjemnością wyświadczę wam tę przysługę.

Saba poczuła poruszenie Mocy, jakby Luke i jego odlatująca żona wymieniali poufne myśli… a potem otoczyła ją cisza nadprzestrzeni. Zniknęła wszelka więź łącząca ich z żywym wszechświatem. Wyruszyli na wyprawę.

- Pierwszy skok w toku - oznajmił Jacen.

- Trymowanie optymalne - zameldował jakiś android głębokim i nosowym, ale nieprzyjemnie brzmiącym tonem. Mózgi androidów wykonywały zadania powierzane zazwyczaj tysiącom członków załogi ogromnego okrętu. - Prognozy optymalne. Wszystkie systemy funkcjonują optymalnie.

- Przybliżony czas do przybycia na miejsce? - zainteresował się młody Solo.

- Siedem koma pięć -trzy standardowych minut - odparł android. – Idealnie optymalnie.

- Nie spodziewam się, żeby się udało uzyskać coś lepszego niż optimum, prawda? - zapytał Jacen.

- Doskonałe pytanie - wtrąciła się Mara. Odgarnęła włosy z twarzy i rozsiadła się wygodniej w specjalnie ukształtowanym fotelu pilota. - Nie miałabym nic przeciwko temu, gdybyśmy zdołali zaoszczędzić kilka sekund.

- Coś innego niż optimum byłoby marnotrawstwem - odparł android.

Saba cicho zasyczała, oburzona pragmatyzmem androida.

- Szkoda, że nie mamy do pomocy kilku androidów typu ZYV wyprodukowanych przez Landa Calrissiana - powiedziała Danni, odrywając się od poprawiania ochronnej sieci swojej torby.

- Nie tylko ty tego żałujesz - przyznała cierpko Mara. - Mogłyby pokazać tym nędznym móżdżkom typu SD, że powinny się martwić czymś więcej niż tylko pilnowaniem, aby nie było żadnego opóźnienia. Wiesz, podeszły wiek to koszmar dla automatu.

Jacen zachichotał, ale android zachował milczenie. Saba ponownie zasyczała, ale postanowiła uzbroić się w cierpliwość. Schowała pazury i nawet przestała smagać ogonem płyty pokładu. Na pierwszy rzut oka stanowiła idealny przykład cierpliwości Jedi. Tylko inna istota jej rasy rozpoznałaby trudno dostrzegalne oznaki zdenerwowania: sztywność łusek na karku i niespokojne zamykanie i otwieranie wewnętrznej powieki. Nawet szkolenie Jedi nie zdołało do końca zniwelować jej zdenerwowania.

Poluj na chwilę obecną…

Wydrążony przez chuk’ę tunel kończył się skomplikowanym labiryntem pętli i zawijasów. Na szczęście wszystkie były na tyle przestronne, żeby mogła się nimi przecisnąć dorosła osoba. W kilku miejscach, w których chuk’a przestawał pracować, zamiast gotowych do zamieszkania komnat widniały pomieszczenia podobne do ogromnych bąbli żelu blorash. Nom Anor zapuszczał się coraz głębiej. W uniesionej ręce trzymał rzucający na ściany różnobarwne błyski kryształ lambent. Jego światło odbijało się od skalnych powierzchni, wyglądających jakby pokryto je warstwą oleju. Z każdą minutą schodzenie stawało się coraz trudniejsze. Idąc po niewykończonych śliskich stopniach, były egzekutor zachowywał ostrożność i starał się unikać ostrych krawędzi. Nie był pewien, dokąd zaprowadzi go kręty tunel, ale przypuszczał, że na samym końcu natknie się na odsłoniętą i wrażliwą tkankę ostatniego segmentu cielska chuk’i. Liczył na to, że dzięki temu może zdoła uniknąć losu pozostałych Zhańbionych.

Oddalając się labiryntem podziemnych chodników od miejsca, które przez krótki czas było jego domem, usłyszał powtarzający się w równych odstępach czasu cichy szmer. Z początku sądził, że to odbite od skalnych ścian echo jego oddechu, ale przeczył temu napływający z głębi wentylacyjnego szybu stłumiony odgłos uderzeń. Nakłonił kryształ lambent do świecenia słabszym, czerwonawym blaskiem, ściskając go lekko w palcach, i skierował się w stronę źródła dźwięków.

Pokonując na czworakach ostatni ostry zakręt, ujrzał skuloną na dnie ślepej odnogi tunelu osobę ubraną w znajome łachmany Zhańbionego. Odprężył się z ulgą i głęboko odetchnął. Obawiał się, że zobaczy wojownika wysłanego, aby odciąć mu drogę ucieczki. - I’panie, ty głupcze - powiedział. - O mało mnie…

Urwał, kiedy skulona osoba odwróciła się w jego stronę. To nie był I’pan, tylko Kunra.

Okryty niesławą były wojownik usiłował się wyprostować, ale nie pozwalała mu na to wysokość tunelu. Trzymał w prawej dłoni spiczastą bryłkę korala yorik. W czerwonawym blasku kryształu lambent było widać, że czubek jest czymś splamiony.

- Co tu robisz? - zapytał Kunra, nie kryjąc urazy, jaką od początku żywił do Noma Anora.

- Mógłbym zapytać cię o to samo - odparł były egzekutor. - Przypuszczam jednak, że obaj przybyliśmy tu z tego samego powodu.

Były wojownik spuścił głowę, ale po chwili znów spojrzał na rozmówcę.

- Czy to przypadkiem nie odwłok chuk’i? - zainteresował się Nom Anor, wskazując krwawą plamę u stóp Kunry.

Kiedy wydalający skorupę chuk’a kończył pracę i zapadał w drzemkę, jego cielsko pęczniało i blokowało pozostałą część szybu niczym korek, przez co przemieszczanie się między niższymi a wyższymi poziomami stawało się praktycznie niemożliwe.

Usunięcie tego korka pozwoliłoby obu Yuuzhanom na dalszą ucieczkę przed możliwym pościgiem wojowników, chociaż istniała szansa, że prześladowcy nie ośmielą się zapuścić za nimi tak głęboko.

Kłopot w tym, że zanim kończące pracę stworzenie zapadło w drzemkę, wysuwało na boki i wbijało jak kotwice w ścianki szybu organiczne szpikulce, których usunięcie nie było wcale proste. Tuż pod utwardzoną skórą znajdowała się warstwa gąbczastej miękkiej tkanki, a jeszcze niżej nerw wiodący do prawego zwoju nerwowego. Jeśli ktoś go podrażnił, wpuszczone w litą skałę kotwice wysuwały się z niej w odruchu obronnym, dzięki czemu chuk’a mógł się ześliznąć na niższy poziom. Widząc krew na dłoniach i pod stopami Kunry, Nom Anor domyślił się, że były yuuzhański wojownik starał się - na razie bez powodzenia - podrażnić nerw zwierzęcia.

W odpowiedzi na pytanie byłego egzekutora Kunra kiwnął głową.

- Ale stworzenie nie reaguje - powiedział. - Nie mogę się dostać do nerwu.

- Pozwól, że ja spróbuję - odparł Nom Anor.

Podszedł do wojownika, wręczył mu kryształ lambent i sięgnął po sporządzone domowym sposobem coufee. Wyciągał je zza pasa bardzo powoli, żeby Kunra miał okazję przyjrzeć się ostrej klindze. Potem odwrócił się i pochylił, żeby obejrzeć ranę w mięsistym cielsku wydalającego skorupę zwierzęcia. W końcu zagłębił coufee w ranie i zaczął nim obracać, żeby dostać się do nerwu. Jego zadanie nie było łatwe; cały czas musiał obserwować Kunrę kątem oka i zastanawiać się, czy przypadkiem były wojownik nie zechce dać upustu niechęci i nie spuści bryły korala na jego głowę.

- Nic nie widzę - odezwał się w pewnej chwili. - Stań tu, obok mnie, i unieś lambent jak najwyżej.

Były wojownik zbliżył się, a odbłyski światła zatańczyły na śliskich ścianach szybu. Chwilę później wyciągnął rękę, żeby światło padało pod bardziej korzystnym kątem. Nom Anor westchnął z ulgą. Jesteśmy znów sojusznikami, przynajmniej na razie, pomyślał. Wciąż jeszcze chciałby się dowiedzieć tego i owego.

- Czy to ty ich sprowadziłeś? - zapytał, nie odwracając głowy. - Tamtych wojowników?

- Nie! - Na myśl, że ktoś mógłby go posądzać o coś takiego, w głosie byłego wojownika zabrzmiało tak szczere oburzenie, iż Nom Anor od razu się uspokoił. Nie było wątpliwości, że Kunra mówi prawdę. - Dlaczego tak uważasz?

Nie przerywając pracy, Nom Anor wzruszył ramionami.

- Ty i ja jesteśmy jedynymi, którym udało się uciec, a wiem, że to nie ja ich sprowadziłem - powiedział.

Uniósł głowę i spojrzał na byłego wojownika. Na jego pokrytej niedokończonymi bliznami twarzy malowała się udręka.

- To nie byłem ja - zapewnił go Kuma. - Nie mam pojęcia, dlaczego się tam pojawili. Przeżyłem, bo… - Urwał, jakby się zastanawiał, czy powinien wyjawić całą prawdę. - Stałem wtedy na warcie z Sh’rothem - podjął po chwili. - Kiedy go zaatakowali, po prostu uciekłem.

Nom Anor przyglądał mu się jeszcze chwilę, aż wreszcie pokiwał głową i wrócił do pracy. „Uciekłem”. To wszystko wyjaśniało: dlaczego Kunra miał dość czasu na ucieczkę, ale dlaczego został Zhańbionym. Bez względu na okoliczności, wojownicy nie uciekali z miejsca walki, a sądząc po minie Kumy, to nie był pierwszy raz, kiedy zachował się jak skończony tchórz. Miał wielkie szczęście, że kiedy zdarzyło mu się to pierwszy raz, od razu go nie zabito.

- Jak sądzisz, co ich tam sprowadziło? - zapytał egzekutor.

Nie mógł się pozbyć podejrzeń, że ktoś jednak powiadomił władze, iż on ukrywa się właśnie w tej grupie Zhańbionych. Gdyby Shimrra dowiedział się, że Non Anor przeżył, od razu wysłałby oddział wojowników, aby go zabili, a najlepszym sposobem osiągnięcia celu było zaatakowanie śpiących członków grupy. Na miejscu najwyższego lorda postąpiłby dokładnie tak samo.

- Wiadomo co - odparł Kunra. Zmiana tematu rozmowy wywołała u niego wyraźne ożywienie. - Jedyna rzecz, jakiej obawiają się członkowie wyższych kast. Herezja.

Nom Anor musiał przyznać w duchu, że słowa Zhańbionego mają sporo sensu. Niewątpliwie kapłani zachwycali się systemem wierzeń Jedai nie bardziej niż Shimrra samymi rycerzami Jedi. A może nawet o wiele mniej. Głoszone przez niektórych Zhańbionych poglądy traktowali jak wewnętrznego wroga, wykorzenienie ich musieli uznawać za sprawę pierwszorzędnej wagi. Jeżeli jednak właśnie to było powodem pojawienia się oddziału wojowników, dlaczego, zanim przestał się cieszyć łaskami najwyższego lorda, ani razu nie słyszał o podobnych czystkach ani polowaniach na Zhańbionych? Przypuszczał, że odpowiedź kryje się w braku rozpowszechniania takich informacji. Nawet gdyby lord Shimrra zdołał złapać jakiegoś neofitę, poddany torturom nieszczęśnik mógł mu wskazać najwyżej dwóch albo trzech innych, a ci doprowadziliby go donikąd albo ujawnili tożsamość pierwszego.

Szerzeniu się herezji nie towarzyszył wyraźny ślad, o czym mógł zaświadczyć sam Nom Anor. Starał się go odnaleźć, ale nadaremnie.

Kto wie, może właśnie prowadzone przez niego śledztwo spowodowało pierwszy raz powstanie wyraźnego śladu? Może to on, starając się wykorzystać wierzenia Zhańbionych do swojego celu, przyczynił się do ich przedwczesnej śmierci? Jeżeli naprawdę tak wyglądała prawda, Nom Anor nie dostrzegał w tym żadnej ironii losu. Tamci wszyscy zginęli, a on nie mógł wydostać się z wentylacyjnego szybu. Czuł się jak zwierzę wpędzone w pułapkę, którą mimowolnie sam zastawił.

Ze wzbierającą frustracją obracał coufee coraz energiczniej i pogrążał je coraz głębiej. W końcu jego splamiona czarną posoką ręka skryła się po łokieć w ranie w odwłoku chuk’i. W pewnej chwili stworzenie spazmatycznie zadygotało i Nom Anor domyślił się, że coufee znalazło się blisko nerwu. Zagłębił ostrze jeszcze bardziej i po kilku następnych sekundach cielsko chuk’i przeniknął dreszcz podobny do wstrząsu tektonicznego. Tkanka wokół dłoni egzekutora zacisnęła się niczym obręcz. Obawiając się złamania palców albo utraty jedynej broni, Nom Anor pospiesznie wyciągną! coufee z rany. Wypłynęła z niej struga czarnej posoki, a uformowana przez zwierzę skorupa jeszcze silniej zadrżała.

Kuma głęboko westchnął. Na jego twarzy odmalowała się ogromna ulga.

- Robiłeś to już kiedyś? - zapytał, rozciągając poznaczone bliznami wargi w czymś w rodzaju uśmiechu.

Nom Anor już miał przyznać, że nigdy w życiu, ale nagle skorupa pod ich stopami zapadła się i runęli w mroczną czeluść wentylacyjnego szybu.

Jacen Solo znajdował się niedaleko „Cienia Jade1‘ i skupiał całą uwagę na chwili obecnej. Do wyskoczenia z nadprzestrzeni pozostawało zaledwie kilka minut, a on miał jeszcze tyle do zrobienia. Musiał zapoznać się z systemami, zaprogramować mózgi androidów, prześledzić strategie walki maszyn przeznaczonych na przynętę i przeprowadzić niezliczone procedury kontrolne nieznanych podzespołów. Pochłaniało to mnóstwo czasu, ale było konieczne. Młody Solo wiedział, że kiedy wyda rozkaz następnego skoku i wyprawa rozpocznie się na dobre, nie będzie miał czasu na upewnienie się, iż wszystko funkcjonuje prawidłowo.

Zamknięty szczelnie w kabinie niezdolnego do lotu myśliwca typu TIE, którego spowijała energetyczna sieć dość gęsta, żeby powstrzymać kometę, znajdował się wraz z „Cieniem Jade” i pozostałymi myśliwcami mniej więcej w centralnej części wewnętrznego kadłuba „Braksańskiego Miażdży gnata”. Był także połączony elektronicznie z mózgiem gwiezdnego pancernika i mógł kierować wszystkimi jego ruchami. Czuł się trochę jak phindiański mistrz lalkarski, który sprytnie wykorzystuje źródło światła do rzucania na ekran cieni o wiele większych niż rzeczywiste przedmioty. Miał nadzieję, że Yuuzhan Vongowie dadzą się nabrać na te sztuczki. Gdyby przejrzeli podstęp Pellaeona, gwiezdny pancernik nie ostałby się długo w przestworzach, a wyprawa zakończyłaby się bardzo szybko. Jej uczestnicy przygotowali tylko jedną niespodziankę i po wykorzystaniu jej nie mogli liczyć na nic więcej. Musieli pokładać nadzieję tylko w szczęściu, a chociaż szczęście nie zawodziło członków jego rodziny w wielu życiowych tarapatach, Jacen wolałby nie polegać tylko na nim. Śmierć Anakina udowodniła raz na zawsze, że szczęście nie zawsze dopisywało rodowi Solo.

W końcu rozpoczęła się ostatnia minuta i Jacen zdwoił tempo wykonywania kontrolnych procedur. To trudne zadanie absorbowało tylko analityczną część jego umysłu. Pozostałą, bardziej intuicyjną cząstkę, której zazwyczaj powierzał rozwiązywanie problemu znalezienia własnego miejsca w Mocy, postanowił poświęcić przebywającym na pokładzie „Cienia Jade” Danni i Sabie. Obserwując z pewnej odległości ich przygotowania, uświadomił sobie, jak niewiele on sam wnosi do wyprawy. Jego zadanie polegało .właściwie tylko na sprawdzaniu, jak poczynają sobie mózgi androidów typu SD. Uważał jednak, że postąpił słusznie, nalegając na uczestniczenie choć w części wyprawy. Powody takiej opinii aż do teraz starał się ukrywać nawet przed sobą…

Bardzo przeżywał zdenerwowanie Danni. Młoda badaczka nie miała świetlnego miecza ani nie odbywała doskonalących władanie Mocą ćwiczeń, jakie przeprowadzali rycerze Jedi. Przez cały czas trwania wyprawy miała polegać wyłącznie na umiejętnościach Saby Sebatyne. Musiała to sobie uświadamiać, a mimo to zdecydowała się wziąć w niej udział. Jej odwaga sprawiła, że Jacen lubił ją jeszcze bardziej. Żywo pamiętał chwile spędzone z nią na pokładzie „Cienia Jade”, kiedy oboje czekali na przybycie pani komandor Yage. Coś się tam wówczas wydarzyło, coś ich połączyło. Jacen zastanawiał się, czy nie spowodowała tego nuda. A może świadczyło to o głębszym, prawdziwym uczuciu? Nie mógłby zaprzeczyć, że wkrótce po wyrwaniu Danni z łap Yuuzhan Vongów na Helsce Cztery zadurzył się w niej jak sztubak, ale tamto uczucie niewiele znaczyło i szybko przeminęło. Uznał je za skutek wywołanych okolicznościami emocji i właściwie nie przywiązywał do niego większej wagi. i oto teraz uczucie wróciło ze zdwojoną siłą. A przecież nie zaszło nic szczególnego, co by je podsyciło.

Pomyślał, że po zakończeniu wyprawy będzie musiał przyjrzeć się z bliska tej sytuacji. Naturalnie bardzo delikatnie. Udowodnił, że jest doświadczonym pilotem i wojownikiem, a także - bądź co bądź rycerzem Jedi, ale jeżeli chodziło o sprawy sercowe, zaliczał się do nowicjuszy.

- Skok zakończony - oznajmiły niespodziewanie mózgi androidów, wyrywając go z zadumy.

- Uhm… ale to dopiero polowa roboty - poinformował Jacen szybko pozostałe uczestniczki wyprawy.

Obawiał się, że gdyby się zawahał, mogłyby odgadnąć, o czym myślał. Zaczął przebierać palcami po klawiaturach kontrolnych pulpitów, żeby obliczyć i wpisać do pamięci współrzędne drugiego skoku. Rozmieszczenie przyrządów w kabinie myśliwca TIE różniło się wprawdzie od tego, do jakiego się przyzwyczaił, ale nie sprawiało mu większych trudności.

- To brzmi po prostu optymalnie - odezwała się Mara ze sterowni „Cienia Jade”, spoczywającego nieopodal imperialnego myśliwca.

- Prawidłowo - oznajmiły mózgi androidów. Nie potrafiły rozpoznawać sarkazmu.

Zaprogramowany przez Jacena kurs zgadzał się z wyznaczonym przez mózgi androidów. Jeżeli transportowiec niewolników nie zmienił pozycji w przestworzach, powinni wyskoczyć tuż nad nim.

Zaaprobował skok. Spojrzał na wskazania przyrządów i upewnił się, że jednostki napędowe „Braksańskiego Miażdżygnata” obudziły się znów do życia, ale dzięki energetycznej sieci czuł się, jakby pozostawali absolutnie nieruchomo.

- Już jesteśmy w drodze - powiadomił pasażerki „Cienia Jade”. - Wkrótce będziemy na miejscu.

- Dokładnie za siedem koma cztery -siedem standardowych minut - poinformowały ich mózgi androidów. - Obwody taktyczne włączone. Myśliwce typu TIE gotowe do startu. Generatory ochronnych pól zaprogramowane. Ładunki wybuchowe w kadłubie uzbrojone.

Mózgi androidów powtarzały ustalone jeszcze na początku wyprawy meldunki co minutę bez żadnej zmiany. Przez te nadawane w kółko komunikaty Jacen czuł się jak na wpół zahipnotyzowany, postanowił więc się odprężyć i zająć czymś innym. Powrócił myślami do Danni i przywołał na ekran monitora widok ze sterowni „Cienia Jade”, gdzie Saba, Danni i Mara czekały niecierpliwie na prawdziwy początek akcji. W miarę narastania napięcia młoda badaczka oddychała z coraz większym wysiłkiem, w jej oczekiwaniu kryło się jednak podniecenie… do tego zaraźliwe. Jacen poczuł, że i jego serce zaczyna bić przyspieszonym rytmem, a na dłoniach pojawiają się mikroskopijne kropelki potu…

Z wdzięcznością i ulgą usłyszał, że mózgi androidów uprzedzają o bliskim wyjściu z nadprzestrzeni. Drugi i trzeci raz sprawdził poprawność funkcjonowania pokładowych systemów i podzespołów „Braksańskiego Miażdży gnata” i w końcu się upewnił, że żaden, włącznie z nim, nie zawiedzie.

- Jesteśmy prawie u celu - oznajmił przez komunikator. - Trzymajcie się. Niedługo zacznie się najgorsze.

- Nie wątpię, że zatroszczysz się o nas, Jacenie - odezwała się Mara.

Jacen uśmiechnął się niepewnie, zażenowany pokładanym w nim zaufaniem. Nic z tego nie będzie, jeżeli się nie skupię na tym, co robię, pomyślał.

- Pięć sekund - zameldowały mózgi androidów. - Stan: optymalny. Trzy, dwie, jedna…

Świetliste smugi wyprzedziły okręt i przeistoczyły się w punkciki gwiazd przed dziobem. Gwiezdny pancernik wtargnął do normalnych przestworzy z subtelnością asteroidy. Promienie czujników natychmiast omiotły wyznaczony wycinek przestworzy w poszukiwaniu transportowca niewolników. Kiedy w końcu go odnalazły, niemal dokładnie tam, gdzie przewidywano, zautomatyzowane systemy celownicze pokładowych dział i baterii turbolaserów od razu namierzyły cel i otworzyły ogień do poskręcanych macek. Równocześnie eskadra myśliwców typu TIE, wysłanych na przynętę, wystartowała z pokładu lotniczego i przystąpiła do ataku.

Rozpoczęła się najważniejsza faza operacji, nic więc dziwnego, że Jacen czuł narastający niepokój. Atak powinien być wystarczająco zaciekły, aby przekonać nieprzyjaciół, że stanowi poważne zagrożenie, ale zarazem nie na tyle intensywny, żeby poważnie uszkodzić transportowiec niewolników. Ostatnią rzeczą, na jakiej wszystkim zależało, było rozprucie jego koralowego kadłuba i uśmiercenie zawartości.

Wygląda to jednak na to, że trudno będzie doprowadzić do takiego zakończenia akcji. Transportowiec niewolników był opancerzony na wypadek niespodziewanego ataku, a macki sprawiały wrażenie grubych i prężnych. Yuuzhański statek nie miał wprawdzie wyrzutni plazmy, a dovin basale nie zachowywały się tak samo jak na pokładach jednostek szturmowych, ale niemal od razu od ramion sąsiednich okrętów liniowych zaczęły się odrywać eskadry koralowych skoczków, spiesząc na spotkanie z napastnikami. Jacen obserwował z nieskrywaną obawą przebieg akcji na otaczających go ekranach monitorów. Raz po raz gorączkowo zaciskał pięści, jakby nie do końca potrafił zapanować nad nerwami. Znajdowali się tak głęboko na tyłach wroga, że trudno było nie odczuwać niepokoju. Naprawdę niewiele dzieliło sukces od katastrofy.

Na tym jednak polegał plan. Członkowie wyprawy starali się stwarzać wrażenie, że są wykonawcami samobójczego ataku. Yuuzhan Vongowie powinni się na to złapać, bo zgadzało się to idealnie z ich filozofią. Arogancja obcych istot spoza galaktyki nie pozwalała im uczyć się na własnych błędach, a przynajmniej pogodzić się z tym, że inni myślą inaczej niż oni.

Bardzo ważną rolę w wyprawie odgrywały także mózgi androidów. Rozproszone po okręcie, ale połączone za pomocą ultraszybkiej informatycznej magistrali, kierowały ogniem baterii turbolaserów i decydowały o natężeniu ochronnych pól. Równocześnie przekazywały rozkazy znacznie mniej skomplikowanym mózgom wysłanych jako przynęta myśliwców typu TIE. Składały meldunki niezmiennie obojętnym głosem i zachowywały idealny obiektywizm oceny sytuacji. Ton składanych meldunków nie zmienił się, nawet kiedy zabłąkany pocisk zdołał się przedrzeć przez ochronne pola i zniszczył jeden. To bitwa, pomyślał Jacen, a w bitwie należy się liczyć ze stratami. Prawdopodobnie androidy uznawały dygotanie kadłuba i trzeszczenie grodzi gwiezdnego pancernika za dowód, że właściwie wywiązują się z zadania.

Dwa bezzałogowe myśliwce typu TIE uległy zniszczeniu niemal natychmiast, gdy tylko znalazły się w zasięgu ognia pilotów koralowych skoczków. Następne trzy spłonęły w ciągu kolejnej minuty, pozostałe zdołały jednak porazić jedną mackę transportowca niewolników. W tej samej chwili baterie potężnych turbolaserów „Braksańskiego Miażdży gnata” rozpyliły na atomy trzy koralowe skoczki. To Jacen wpisał do pamięci mózgów androidów -artylerzystów technikę niosących zmienną energię strzałów. Z początku mogło się wydawać, że fałszywi napastnicy utrzymują się dłużej, niż ktokolwiek by się spodziewał, ale szala zwycięstwa zaczęła się powoli przechylać na stronę Yuuzhan Vongów. Bezzałogowe myśliwce typu TIE, jeden po drugim, ze śmiercionośną precyzją przemieniały się w ogniste kule.

W ciągu kilku następnych minut ostatni został trafiony dwiema wystrzelonymi pod różnymi kątami strugami ognistej plazmy. Zaledwie rozproszyła się chmura płonących szczątków, piloci koralowych skoczków przypuścili szturm na gwiezdny pancernik. Zaczęli go ostrzeliwać ze wszystkich stron równocześnie. Kierujące ruchami ogromnego okrętu mózgi androidów przystąpiły do wykonywania manewru. Wyglądało to, jakby okręt zamierzał zrezygnować z ataku, zawrócić i opuścić pole bitwy, ale i tak wokół pancernika cały czas roiły się chmury koralowych skoczków. Ich piloci posyłali pocisk za pociskiem w osłabione osłony. W pewnej chwili Jacen pozwolił, żeby kolejne generatory ochronnych pól straciły zasilanie; kadłubem zakołysał wstrząs potężnej eksplozji. Po kilku następnych sekundach eksplodowały jednostki napędu nadświetlnego i w przestworza pofrunęły chmury szczątków. Nawet chroniony przez energetyczną sieć Jacen zatrząsł się jak kostka do gry w kubku, którym potrząsa zdenerwowany hazardzista. Młodego Solo chronił prócz sieci gruby pancerz gwiezdnego okrętu i skorupa kabiny myśliwca typu TIE, energia wstrząsu musiała być jednak znaczna, skoro się zakołysał w fotelu pilota. Monotonny pomruk generatorów „Braksańskiego Miażdżygnata” zaczął cichnąć, a gwiezdny pancernik wyraźnie zboczył z kursu.

Yuuzhan Vongowie nie powinni potrzebować lepszej zachęty. Przeczuwając bliskie zwycięstwo, zaczęli posyłać strugi ognistej plazmy w osłabione miejsca kadłuba. Baterie poczwórnych dział eksplodowały, stanowiska emiterów ochronnych pól stawały w płomieniach, a spomiędzy popękanych pokładów i grodzi trysnęły w próżnię strumienie uchodzącej atmosfery. W pewnej chwili zaokrąglona jak ptasi dziób przednia część okrętu otworzyła się, jakby pocisk rozerwał na kawałki pokłady dowodzenia. Umilkły pozostałe jednostki napędowe, zaprzestały pracy ostatnie generatory sztucznego ciążenia. W końcu zostały trafione rezerwowe generatory mocy. W burcie „Braksańskiego Miażdżygnata” utworzyła się gigantyczna dziura, przez którą uciekły w próżnię resztki powietrza i wystrzeliły fontanny szczątków.

Wyglądało na to, że wszystko przepadło. Generatory nie funkcjonowały, a wraz z nimi wyłączyły się mózgi androidów typu SD. Co prawda Jacen mógł je znów włączyć, gdyby uznał to za konieczne.

W końcu wewnątrz okrętu coś przeciągle jęknęło i gwiezdny pancernik zapadł w stan podobny do śpiączki. Grzechot szczątków wylatujących w próżnię przez wyrwy w zewnętrznym pancerzu przypominał odgłosy miażdżenia śmieci w komorze zgniatacza odpadków.

Wreszcie zapanowała cisza nawet w tajnym sercu gwiezdnego pancernika. Podświadomie wstrzymując oddech, Jacen wyczuwał, że tak samo postępują piloci siedzący w kabinach myśliwców typu TIE i członkowie załogi w sterowni „Cienia Jade”. Kilka następnych chwil miało zdecydować, czy wyprawa zakończy się powodzeniem, czy porażką. Gdyby Yuuzhan Vongowie nie wierzyli, że ogromny okręt jest niezdolny do wykonywania jakichkolwiek manewrów, z pewnością postaraliby się szybko doprowadzić do takiego stanu.

Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że z pokładu lotniczego „Braksańskiego Miażdżygnata” wystartowali do boju piloci myśliwców typu TIE, ale ich atak zakończył się katastrofą. Piloci stracili życie, a później zniszczeniu uległ sam wielki okręt. Wszystkie systemy pokładowe wyłączono i nie istniał żaden powód, aby podejrzewać, że na rozkaz do startu czekają piloci jeszcze jednej eskadry i członkowie załogi „Cienia Jade”, że w kabinie unieruchomionego myśliwca czuwa żywy Jacen, a na jego polecenia oczekują chwilowo wyłączone mózgi androidów. Wszystko zależało obecnie od podtrzymywania złudzenia absolutnej katastrofy.

Jacen miał do dyspozycji już tylko dwie zainstalowane na kadłubie holograficzne kamery. Nie odrywał spojrzenia od przekazywanych obrazów. Pierwszy ukazywał wyrwę w rufowej sekcji gwiezdnego pancernika, a drugi widok kadłuba od strony rufy. Na obu widniały także powoli wirujące gwiazdy. Wynikało z tego, że ostatnia eksplozja nadała kadłubowi wielkiego okrętu przekonujący ruch obrotowy.

Pierwsza zdecydowała się przerwać ciszę Mara.

- Dzieje się coś, Jacenie? - zapytała szeptem.

- Na razie nic szczególnego - odparł równie cicho miody Solo. - Nie strzelają, co można uznać za dobrą wróżbę, ale na razie nigdzie w przestworzach nie widzę transportowca niewolników.

- Ona uważa, że ten spokój jest przekonujący - odezwała się Saba. Jacen wytężył słuch. Okręt unosił się w próżni i nikt nie mógł usłyszeć, co robią Yuuzhan Vongowie, panowała jednak tak głęboka cisza, że Barabelka mogła mieć rację. Prawdopodobnie Yuuzhan Vongowie rzeczywiście zrezygnowali z ataku. Trudno byłoby przewidzieć, co stanie się chwilę później, ale istniała tylko jedna możliwość.

- Uwaga, wszyscy - odezwał się Jacen. - Na stanowiska. Kiedy dowiem się czegoś konkretnego, usłyszycie trzask włączanego mikrofonu mojego komunikatora.

Zamknął oczy, posłużył się Mocą i uwolnił myśli. Posłał Danni i Sabie życzenie powodzenia, ale nawet jeżeli odebrały jego myśl, były zbyt zajęte, żeby odpowiedzieć.

Usłyszał cichutki pomruk i domyślił się, że śluza jachtu została uszczelniona, wątpił jednak, by było to słychać na zewnątrz.

A nawet gdyby ktoś zwrócił na to uwagę, z pewnością przypisałby ten dźwięk stygnięciu elementów konstrukcji kadłuba rzekomego wraku. Jacen wiedział, że taki proces trwa zazwyczaj dosyć długo. Zawsze mogły ocaleć miejsca, w których tliła się sztuczna inteligencja, tu i ówdzie mogły nawet przeżyć grupki rozbitków…

Nagle przez jeden z ekranów przesunął się jakiś cień. Młody Solo napiął mięśnie, chociaż wiedział, czego się spodziewać. I rzeczywiście - powolne wirowanie „Braksańskiego Miażdżygnata” wokół osi sprawiło, że minutę później w polu widzenia holograficznej kamery pojawił się transportowiec niewolników. Jak spodziewał się Jacen, był o wiele większy, niż kiedy widział go poprzednio.

Włączył i wyłączył mikrofon komunikatora, aby potwierdzić, że wszystko przebiega zgodnie z planem. W następnej sekundzie gwiezdnym pancernikiem szarpnął potężny wstrząs. Jacenowi przez chwilę się zdawało, że cichutki trzask włączanego mikrofonu komunikatora mógł zdradzić nieprzyjaciołom, iż na pokładzie gwiezdnego pancernika pozostali żywi członkowie załogi, ale zaraz uświadomił sobie, że wstrząs spowodował dovin basal transportowca niewolników. Organiczny repulsor Yuuzhan Vongów po prostu usiłował przyciągnąć ogromny okręt.

Wszystko w porządku, pomyślała Mara. Uwolniła tę myśl i wysłała do pozostałych Jedi, dołączając do niej falę zachęty, poparcia i zaufania.

Kilka minut później wszyscy poczuli kolejne szarpnięcie, a po nim rozległ się zgrzyt skręcanego metalu. Jacen zaczął się obawiać o całość kadłuba. Pozbawionej działania inercyjnych tłumików konstrukcji nie obliczono na przenoszenie tak dużych naprężeń. Na szczęście wytrzymała.

Kiedy wszystko się uspokoiło, gwiazdy przestały wirować tak szybko jak poprzednio, za to zaczął się obracać sam cel ich wyprawy. Jacen stwierdził, że ogromny transportowiec jest przyciągany do kadłuba „Miażdżygnata” za pomocą yuuzhańskiej wersji sztucznego ciążenia.

Transportowiec niewolników zbliżał się z wyciągniętymi mackami, niczym potwór z sennego koszmaru.

Jacen włączył mikrofon komunikatora.

- Złapali nas - szepnął. - A nasz sympatyczny yuuzhański transportowiec szybko się zbliża.

- Widzisz jakieś koralowe skoczki? - zapytała Mara.

- Rozsądnie będzie założyć, że większość powróciła do swoich okrętów liniowych - odparł młody Solo. - Pewnie pozostało ich w przestworzach tylko tyle, żeby…

Przerwał mu głos wydobywający się z komunikatora. Członkom załogi gwiezdnego pancernika nie pozwolono przesyłać żadnych wiadomości, ale odbiorniki pokładowych komunikatorów wciąż jeszcze funkcjonowały prawidłowo.

- Mówi komandor B’shith Yorrik - rozległ się nagle szorstki głos Yuuzhanina. W pierwszej chwili Jacen osłupiał. Villipy stosowane przez nieprzyjaciół do porozumiewania się między sobą nie przesyłały informacji za pomocą fal elektromagnetycznych, o ile w transmisji nie uczestniczył także oggzil, a jedynym powodem posłużenia się tym drugim zwierzątkiem musiała być chęć zwrócenia się bezpośrednio do przeciwników. Upewniły go o tym następne słowa komandora Yorrika. - Wszyscy niewierni mają natychmiast się poddać albo zostaną zabici.

Jacena ogarnęła bezbrzeżna rozpacz. Ten komandor wiedział, że ukrywają się wewnątrz okrętu! A więc plan zaskoczenia Yuuzhan Vongów spalił na panewce, cały wysiłek poszedł na marne.

Zaczekaj, Jacenie, pocieszyła go Mara poprzez Moc. Na pewno wyczuła wzbierającą w jego sercu falę rozpaczy.

- Nie mamy zamiaru się poddawać, aby zostać waszymi niewolnikami – rozległ się z komunikatora inny głos, gniewny i burkliwy.

Wielki admirał Pellaeon! Jacen poczuł tak wielką ulgę, że o mało się nie roześmiał. Ultimatum komandora Yorrika zostało skierowane do przywódców Imperium, a nie członków załogi „Braksańskiego Miażdżygnata”!

- Wydajcie Jeedai, których ukrywacie pośród siebie! - zażądał Yuuzhanin.

Jacen uśmiechnął się ponuro do swoich myśli. Yuuzhan Vongowie musieli zauważyć zmianę taktyki przeciwników; domyślili się, że Wrogowie skorzystali z pomocy rycerzy Jedi.

- Dlaczego mielibyśmy wydać wam tych, którzy nam pomagają? - zapytał Pellaeon.

- Na co przyda się wam ich pomoc, jeżeli wszystko zakończy się waszą śmiercią? - odparł gniewnie Yorrik.

- Zaatakowaliście nas bez najmniejszej prowokacji - odciął się wielki admirał. - Wygląda na to, że od początku zależało wam tylko na naszej śmierci.

- Wystarczającą prowokacją jest obecność Jeedai pośród was - warknął Yuuzhanin. - Prowokacją jest wasz opór. Prowokacją jest sam fakt waszego istnienia. A teraz, niewierni, wyłączcie zasilanie systemów obronnych i natychmiast się poddajcie!

- Mam lepszy pomysł - odparł rzeczowo Pellaeon. - Wynoście się z naszego systemu, dopóki jeszcze możecie.

Jacen zorientował się, że wielki admirał gra na zwłokę, a może tylko chce, żeby tak się wydawało. Młody Soło siedział zamknięty w środku gwiezdnego pancernika z wyłączonymi wszystkimi systemami i nie miał pojęcia, jak radzą sobie imperialne siły zbrojne. Zakładał, że Pellaeon postępuje zgodnie z pierwotnym planem i stara się sprawiać wrażenie, jakby jego wojska się wycofywały. Prawdopodobnie ultimatum B’shitha Yorrika miało na celu nakłonienie przeciwników do szybszego podjęcia nieuchronnej decyzji.

Z głośnika zagrzmiał szyderczy śmiech yuuzhańskiego dowódcy.

- Jeżeli sądziliście, że tchórzliwy atak na nasze tyły pozwoli wam zmienić wynik tej bitwy, powinniście wiedzieć, że wasze żałosne plany spaliły na panewce. A wasze przeżycie, głupcy, zależy wyłącznie od mojej dobrej woli.

Wielki admirał Pellaeon wahał się wystarczająco długo, aby sprawić wrażenie, że wiadomość zaskoczyła go i przeraziła.

- Nie sądzę, żeby w całej społeczności Yuuzhan Vongów pozostał choćby atom dobrej woli - odezwał się w końcu leciutko drżącym głosem. Jacen musiał przyznać, że wielki admirał doskonale odgrywa swoją rolę. - Wolimy raczej zginąć, niż ci poddać się, Yorrik.

- A więc niech tak się stanie - oznajmił yuuzhański dowódca i znowu wybuchnął pogardliwym śmiechem. - I niech Yun-Yammka pochłonie wasze ciała i dusze.

B’shith Yorrik powiedział coś jeszcze, ale młody Solo już go nie słuchał. Cichy trzask w głośniku komunikatora upewnił go, że Saba i Danni zajęły wyznaczone pozycje i są gotowe przelecieć do wnętrza transportowca niewolników.

Przelecieć… Jacen pokręcił głową. Klasyczny eufemizm. Poczuł, że Mara przyłącza się do niego, aby życzyć powodzenia Sabie i Danni, przygotowującym się do wykonania zadania wewnątrz uszkodzonego kadłuba „Braksańskiego Miażdżygnata” .

Minutę czy dwie później uświadomił sobie, że odlatują. Wyczuł napływającą od nich falę niepokoju i zrozumiał, że dały się schwytać jednej z macek. Kiedy znalazły się w brzuchu transportowca niewolników, natężenie wysyłanych przez nie myśli trochę osłabło. Obecnie były poza zasięgiem Jacena i choćby bardzo chciał, nie zdołałby im pomóc. Sytuacja wymknęła mu się spod kontroli, podobnie jak Pellaeonowi zaczynał się pozornie wymykać spod kontroli wynik walki w przestworzach Boroska. Jacen mógł tylko uzbroić się w cierpliwość, czekać na znak i nie tracić nadziei.

W końcu do okrętu wśliznęła się końcówka jednej z ocalałych macek transportowca niewolników. Kiedy zaczęła się skręcać w poszukiwaniu pozostałych przy życiu ofiar, Sabę Sebatyne opuściła odwaga. Zakończony silnie umięśnionym zwieraczem, elastyczny wąż o grubości dwóch metrów przeniknął przez jeden z otworów w burcie gwiezdnego okrętu i zaczął myszkować po kątach lądowiska. Na jego widok każdy wpadłby w przerażenie.

Podwładni Pellaeona wypożyczyli z kostnicy najbliższego gwiezdnego niszczyciela kilkadziesiąt zwłok poległych żołnierzy i rozmieścili ich ciała w pobliżu miejsc, w których eksplodujące ładunki powinny wyszarpnąć dziury w kadłubie pancernika. Saba współczuła rodzinom poległych szturmowców, ale wiedziała, że nie można było o tym zapomnieć, jeżeli ich wyprawa miała zakończyć się powodzeniem. Zniszczony i dryfujący w przestworzach wrak okrętu bez trupów marynarzy na pokładach z pewnością wzbudziłby podejrzenia Yuuzhan Vongów i postawił powodzenie wyprawy pod znakiem zapytania.

Macki nie interesowały się jednak zwłokami imperialnych żołnierzy. Nie zwracały uwagi na martwą tkankę i uwijały się w poszukiwaniu czegoś bardziej użytecznego. Węsząc za czymś, co dawałoby oznaki życia, z każdą chwilą zapuszczały się coraz dalej w głąb podziurawionego kadłuba. Jedna macka, szperając na oślep, minęła stojącą nieruchomo Danni w odległości mniej więcej dwóch metrów; młoda badaczka zbladła jak ściana, ale się nie cofnęła.

Saba także nie. Pokładając wiarę w Mocy i w uszczelnionym skafandrze, wyszła z kryjówki i ruszyła w stronę jednej z macek. Sprężysty wąż zauważył ja błyskawicznie i zaczął się wyciągać w jej stronę. Barabelka przypomniała sobie, jak kilka miesięcy wcześniej jej ziomkowie wysypywali się z brzucha innego transportowca niewolników i dryfowali bezradnie w próżni niczym sześcioramienne gwiazdy; napięła mięśnie, zamknęła oczy i postarała się o tym nie myśleć. Mimo wszystko to nie była właściwa pora na opłakiwanie śmierci pobratymców. Powinna skupić całą uwagę na chwili obecnej; musiała myśleć wyłącznie o wykonaniu zadania.

- Za jej ojczyznę - szepnęła. - Za jej ziomków.

Kiedy została wessana przez giętką mackę, zmusiła się do zachowania spokoju.

Przemieszczała się wewnątrz giętkiej, śliskiej, żebrowanej rury w kierunku ładowni transportowca niewolników. Ładowni? - pomyślała. Kogo staram się oszukać? Kierowała się do brzucha yuuzhańskiego statku, zupełnie jakby została przez niego pochłonięta. Z każdym energicznym skurczem macki czuła, że jej ciało obija się o twarde żebra rury.

Im dalej, tym skurcze stawały się silniejsze i Saba zrozumiała, że zbliża się do nasady macki transportowca. Zastanawiała się, czy i Danni dała się schwytać, nie miała jednak czasu tego sprawdzić. Zbyt wielką uwagę poświęcała temu, co się dzieje z nią, aby się interesować czymkolwiek innym. A jednak bardzo chciała uwolnić myśli i wysłać je do Danni, żeby dotknąć jej umysłu t poczuć się choćby trochę pewniej. Pomogłoby to jej się uspokoić i utwierdzić w przekonaniu, że sobie poradzi.

Niespodziewanie jazda śliską rurą dobiegła końca i Barabelka wylądowała w jakiejś gęstej zawiesinie. Odbiła się od niej niczym płaski kamień od powierzchni spokojnego stawu. Tyle razy uderzyła głową i innymi częściami ciała w unoszące się w galarecie twarde przedmioty, że zaczęła się obawiać o całość szyby hełmu. Kiedy w końcu znieruchomiała, z ulgą stwierdziła, że przezroczysta szyba nawet nie popękała.

Chciała głęboko odetchnąć, lecz poczuła ból w klatce piersiowej. Nie wyczuwała złamanego żebra, ale z pewnością była posiniaczona. Jej wrażliwe na podczerwień oczy odbierały tylko jednolitą poświatę, zbyt rozproszoną i rozmytą, żeby zdołała cokolwiek dostrzec. Poruszyła nogami, by popłynąć, ale poczuła, że ze wszystkich stron napierają na nią jakieś przedmioty. Były miękkie na zewnątrz, twarde w środku i sprawiały w dotyku dziwne wrażenie. Saba starała się któryś pochwycić, lecz były zbyt śliskie i wymykały się z jej rąk.

Niespodziewanie coś uderzyło o szybę jej hełmu i Saba odruchowo cofnęła głowę. Wyciągnęła z torby ze sprzętem niewielką latarkę i przycisnęła guzik na obudowie. Przez galaretę przebiło się dość światła, żeby mogła dojrzeć podobny do rozgwiazdy kształt, który usiłował się dostać do jej twarzy. Zdecydowanym ruchem odsunęła go na bok i nagle zobaczyła głowę pływającej w zawiesinie ludzkiej istoty.

Zachłysnęła się z przerażenia, ale od razu skarciła się w myśli. Przecież to jasne. Znajdowała się w brzuchu transportowca niewolników, czego więc mogła się spodziewać? Otaczająca ją galareta była prawdopodobnie rzadszą odmianą żelu blorash, wykorzystywanego przez Yuuzhan Vongów podczas walki do unieruchamiania kończyn przeciwników. Szukająca dostępu do jej twarzy rozgwiazda mogła być używaną przez yuuzhańskich pilotów organiczną maską do oddychania, zwaną gnullithem. Pływająca przed nią na wznak istota ludzka - z pewnością jedna z tysięcy unoszących się w zawiesinie - nie miała gnullitha i najprawdopodobniej nie żyła. Saba, żeby się upewnić, wyciągnęła ręce i dotknęła nieruchomej istoty. Czarnowłosa kobieta musiała utonąć, zanim zdołał dotrzeć do niej któryś z gnullithów… albo straciła życie podczas podróży żebrowaną rurą. , Nagle Saba poczuła, że warstwa galarety wokół niej zafalowała, i domyśliła się, że giętka macka wypluła Danni Quee. Poruszając mocarnymi rękami i nogami, zaczęła płynąć, żeby dotrzeć do ścianki zbiornika z zawiesiną, nie potrafiłaby jednak powiedzieć, czy w ogóle się posuwa. A jeśli nawet, to czy we właściwą stronę. To było tak, jakby pływała z zawiązanymi oczami w zbiorniku z gęstym sokiem.

Zmieniła taktykę, zrezygnowała z pływania i zaczęła się odpychać od napotykanych po drodze ludzi. Wyglądało na to, że wszyscy są nieprzytomni, jakby podano im dawkę narkotyku. W każdym razie nie reagowali, kiedy dotykała ich albo odpychała. Mimo to nadal nie miała pojęcia, jak sobie radzi. Wiedziała tylko, że zamiast poruszać się równocześnie z nieruchomymi ciałami, odpycha je do tyłu. Kiedy wpadła do zawiesiny, straciła orientację. Nie przeszkadzałoby to jej tak bardzo, gdyby nie pływające w galarecie gnullithy. W którąkolwiek stronę się odwracała, widziała trzepoczące rozgwiazdy, nieustannie usiłujące wepchnąć do jej ust śliską rurkę do oddychania.

W końcu zrezygnowała i znieruchomiała. Skupiła się, wyłączyła latarkę i zamknęła oczy. Odnalazła swój punkt równowagi i dopiero wówczas zdołała uwolnić myśli.

Unoszący się wokół niej nieprzytomni ludzie tworzyli napierającą na nią ze wszystkich stron, skoncentrowaną kulę życia. Znajdowała się mniej więcej pośrodku zbiornika, ale uświadomiła sobie, że zanim odzyskała orientację, płynęła w przeciwnym kierunku, niż powinna. Schowała pazury, rozluźniła mięśnie ogona i przywołała energię Mocy, żeby pomogła jej pokonać stawiającą opór zawiesinę.

Wyczuła, że zbliża się do krawędzi, i wyciągnęła ręce, na długo zanim dotarła do brzegu. Chwytała powietrze łapczywie niczym osoba, która odbiła się od dna głębokiego jeziora. Wszyscy jeńcy byli nieprzytomni, ale nawet w takim stanie wielu dręczyły koszmary. Wydawało się, że sen nie chroni ich od tortur, jakim poddawano ich umysły i ciała. Nakładające się senne majaki dławiły Sabę i wprawiały ją w przygnębienie. Obawiając się, że postrada zmysły, zaczęła w końcu nucić dziecinną kołysankę, o której dawno zapomniała. Trochę jej to pomogło, ale niewiele.

Kiedy w końcu dotarła do końca zbiornika z zawiesiną, chwyciła jego krawędź i poświęciła trochę czasu, żeby odzyskać siły. Okazało się, że brzeg także jest żebrowany, poruszanie się wzdłuż niego nie powinno więc być trudne. Musiała tylko skupić myśli i zorientować się, gdzie jest dziób transportowca, a potem… Nagle poczuła, że coś wynurzyło się z galarety za jej plecami i chwyciło ją od tyłu. Wcisnęła się między dwa wystające żebra krawędzi i energicznie poruszając nogami, usiłowała strącić z siebie coś, co w pierwszej chwili wzięła za bardzo natarczywy gnullith. Prześladowca nie chciał jednak zrezygnować i raz po raz usiłował ją schwytać. Nic nie widziała w ciemności.

Zaczęła tracić głowę, zupełnie oszołomiona groteskowym środowiskiem. Czegoś podobnego doznali krótko przed śmiercią moi ziomkowie, zanim… - pomyślała. Odruchowo sięgnęła ręką za plecy, żeby chwycić świetlny miecz, ale uświadomiła sobie, że zapalenie energetycznej klingi może zabić pływających w zawiesinie nieprzytomnych więźniów.

W czerwonawym półmroku pojawiło się słabe światło. Z każdą chwilą stawało się jaskrawsze, jakby coś, co starało się ją złapać, odpychało się od napotykanych po drodze przeszkód. Saba aż osłabła z ulgi. Już wiedziała, kto ją chwytał za pas: Danni Quee.

Rozbawiona pomyłką i pokrzepiona na duchu zareagowała na ustąpienie intensywnej, chociaż krótkotrwałej paniki beztroskim śmiechem. Nie przestawała syczeć, dopóki jej głowa nie zetknęła się z szybą hełmu młodej badaczki. Danni sprawiała wrażenie zaniepokojonej.

- Sabo, nic ci nie jest? - zapytała. Barabelka usłyszała jej głos, chociaż tłumiły go dwie szyby hełmów. - Cała drżysz!

- Ona jest bardzo zadowolona z twojego widoku, Danni Quee - odezwała się w końcu Saba, poważniejąc z niejakim wysiłkiem. Zważywszy na okoliczności, niepohamowany śmiech mógł się okazać równie szkodliwy jak panika. - Skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?

- Dzięki Mocy - odparła Danni. - Nie dotarłaś do mnie w taki sposób?

Saba pokręciła głową.

- Otacza nas tu zbyt wielu ludzi - wyjaśniła. - Po prostu tonę w natłoku ich myśli.

Danni cofnęła hełm i zaczęła się rozglądać. Tym razem ona się wzdrygnęła.

- Jak tu ciemno - powiedziała. - Cieszę się, że nie zapomniałyśmy o latarkach.

Barabelka kiwnęła głową. - Ona jest bardziej zadowolona, że w końcu ją odnalazłaś - oznajmiła.

- Wiesz, gdzie jesteśmy?

Saba znów się skupiła. Nie wyczuwała obcego statku ani członków yuuzhańskiej załogi, ale odbierając senne majaki uwięzionych nieszczęśników, orientowała się w kształcie zbiornika z pływającymi w nim ludźmi. Postanowiła zrobić użytek z tej informacji w dalszej części wyprawy.

- Pokonałyśmy już więcej niż połowę drogi - stwierdziła. - Przed nami jakieś wybrzuszenie. Kto wie, może to ośrodek kontrolny transportowca niewolników? To niedaleko, mniej więcej sto metrów od nas.

- No to skieruj mnie we właściwą stronę i w drogę - odezwała się stanowczo młoda uczona, chociaż musiało ją to kosztować sporo nerwów. Sprawiała wrażenie równie niespokojnej jak Saba. - Im szybciej się stąd wyniesiemy, tym lepiej.

Barabelka ruszyła pierwsza. Wbijając pazury w żebra ściany, zaczęła się przemieszczać wzdłuż krawędzi zbiornika z zawiesiną. Danni podążała za nią, mając ogon przyjaciółki za przewodnika. Jak poprzednio, Saba musiała odtrącać na boki ciała nieprzytomnych albo martwych osób. Kosztowało ją to tyle wysiłku, że niebawem poczuła zmęczenie.

Posuwanie się wzdłuż ścianki zbiornika było wprawdzie łatwiejsze niż pływanie w zawiesinie, ale wcale nie takie proste, jak mogłoby się wydawać. Wnętrze transportowca niewolników było mięsiste i śliskie, a miękka powierzchnia stawiała opór palcom. Saba doszła do wniosku, że żebra utworzyły się dzięki otaczającym ładownię włóknom mięśni. Musiały być na tyle odporne, żeby utrzymać parcie zawiesiny, ale i na tyle elastyczne, aby rozciągać się w miarę przybywania kolejnych transportów jeńców. Nie były jednak tak twarde jak płytki z korala yorik, pokrywające niczym pancerz zewnętrzną powłokę statku.

Saba doszła do wniosku, że jeńcy stracili przytomność dzięki jakiejś substancji dostarczonej przez gnull’thy, a nie po kontakcie z zawiesiną, która nie wywołała takiego skutku ani u niej, ani u Danni. Mogłoby to dowodzić, że Yuuzhan Vongowie nie spodziewają się ataku od wewnątrz. Uspokoiła się i odetchnęła z ulgą. Była pewna, że gdyby wydarzyło się najgorsze, zdoła przeciąć wewnętrzną warstwę ochronną i wydostać się na zewnątrz przez szczelinę między koralowymi płytkami pancerza. Ryzykowałaby jednak wówczas eksplozję i dekompresję, no i skazałaby na pewną śmierć pływających w brzuchu statku nieszczęśników… Znów zobaczyła w wyobraźni sześcioramienne gwiazdy koziołkujące w przestworzach Baraba Jeden. Poczuła, że ogarnia ją gniew, i przestała o tym myśleć. Nie dopuszczę, żeby coś takiego się powtórzyło! - pomyślała.

Czas płynął, zmusiła się więc do pośpiechu. Nie wiedziała, od jak dawna transportowiec niewolników unosi się obok burty gwiezdnego pancernika. Nie miała pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd wścibskie macki zaczęły poszukiwać żywych osób wewnątrz rzekomo zniszczonego okrętu. Kilka razy wyczuła, że yuuzhański statek lekko się poruszył, co mogłoby oznaczać niewielkie zmiany położenia, przypuszczała więc, że nieprzyjacielscy piloci nie dokonali dotychczas żadnej znacznej zmiany kursu. Gdyby się na to zdecydowali, zadanie stałoby się niemal niewykonalne.

Dopiero kiedy dotarły do wybrzuszenia, zdołały się zorientować w jego rozmiarach. Wzgórek miał kształt krateru wulkanu, którego zakończony otworem stożek wyrastał z płaskiej ściany. Szukając po omacku drogi, rozczarowana Saba stwierdziła, że nie jest to poszukiwane wyjście ze zbiornika. Był to raczej wlot, ale ani ona, ani Danni nie dałyby rady się przez niego przecisnąć. To właśnie stamtąd, niesione niezbyt silnym strumieniem galarety blorash, wpadały do zbiornika z zawiesiną wciąż nowe gnullithy. Unikanie ich okazało się trudniejsze, niż Saba przypuszczała, musiała więc przycisnąć plecy do mięsistej ściany, żeby stanowić możliwie jak najmniejszy cel. Danni zbliżyła hełm do jej twarzy.

- Z każdą minutą to miejsce staje się bardziej koszmarne - oznajmiła.

- Dobrze chociaż, że nie wiedzą o naszej obecności - odparła Saba. - Możemy się czuć całkiem bezpieczne.

- Na razie - dodała znacząco młoda badaczka.

Z trudem sięgnęła do torby i wyciągnęła z niej pękaty cylinder. Saba pomogła jej odkręcić wieczko i skierowała strumień galarety na bok, żeby przyjaciółka mogła włączyć zawartość pojemnika. Danni przycisnęła guzik na obudowie zdalnego sterownika i w pojemniku obudziło się do życia sześć zmodyfikowanych robotów skarabeuszy typu Mark VII. Każdy miał sześć kończyn długości palca wskazującego ludzkiej ręki i parę chowanych kłów zaopatrzonych we wtryskiwacze. Automaty wyposażono także w niezwykle wrażliwe fotoreceptory i czułe biodetektory. które dostrojono do rytmu organizmów i składu chemicznego wydzielanych przez ciała Yuuzhan Vongów feromonów. Zazwyczaj roboty nie wymagały stosowania zdalnych sterowników, chociaż działaniem ich czujników można było kierować z pewnej odległości. Na potrzeby wyprawy czujniki zmodyfikowano jeszcze bardziej, żeby Danni mogła prowadzić zdalne pomiary bez obawy o ostateczny wynik wyprawy. Wnętrze nieprzyjacielskiego transportowca było zupełnie nieznanym środowiskiem i badając je, każdy skarabeusz miał pozostawiać molekularną cienką nić, niemożliwą do zauważenia gołym okiem. Pozwalało to Danni utrzymywać łączność z automatami bez uciekania się do pomocy komunikatora.

Umieszczone w górnej części hełmu badaczki miniaturowe ekrany umożliwiały oglądanie obrazów przesyłanych przez fotoreceptory skarabeuszy. Kiedy młoda kobieta wpisała do pamięci robotów sekwencje poleceń i wysłała automaty na zwiad przez otwór niewielkiego krateru, dostęp do rejestrowanych przez nie informacji i wizerunków uzyskała także Saba.

Roboty odnalazły otwór i zniknęły w głębi mięsistego zwieracza. Przesyłane dzięki podczerwieni obrazy różniły się trochę od tych, jakie Saba widziała, kiedy wpadła do zbiornika z zawiesiną. Przedstawiały kilka jaśniejszych, to znaczy cieplejszych, plam i właściwie nic więcej. Bez trudu roztrącając na boki przepływające obok nich gnullithy, roboty przeciskały się przez trzymetrowy kanał między tkankami.

W końcu kroczący przodem skarabeusz wykrył źródło światła i zwolnił. Danni zrozumiała, że dotarł do końca ciasnego przesmyku. Poleciła, żeby ostrożnie wysunął fotoreceptor w stronę źródła światła, i przekonała się, że automat natknął się na pojemnik z przezroczystą cieczą. Miała gęstość większą niż woda i była pełna bąbelków; wyglądało to jak ślina, W całym zbiorniku roiło się od podobnych do rozgwiazd stworzeń… skręcających się, zwijających i przepływających z miejsca na miejsce. Widocznie tu właśnie lęgły się gnullithy. W pobliżu pojemnika skarabeusz nie wykrył biorytmów żadnego Yuuzhanina, wyłonił się więc po przeciwnej stronie otworu i zaczął nieporadnie płynąć wzdłuż krawędzi zbiornika z gnullithami. Ignorując obecność automatu, organiczne maski do oddychania nie przestawały wpływać przez otwór w dnie zbiornika, za którym prawdopodobnie dorastały. Pozostałe skarabeusze podążyły za pierwszym, ale po opuszczeniu wylęgarni gnullithów rozproszyły się, jakby chciały przeszukać inne zakamarki. Ukazywane na miniaturowych ekranach obrazy rozmyły się i uległy zniekształceniu. Przedstawiały obecnie sześć różniących się nieco od siebie wizerunków tego samego miejsca, Saba uznała więc, że wystarczy jej jeden obraz przekazywany przez fotoreceptory skarabeusza kroczącego na czele. W pewnej chwili pierwszy robot natknął się na obiecujące przejście przez żebrowaną ścianę i zagłębił się w nie, pozostawiając kolegów z tyłu.

Kiedy przeciskał się przez wąską szczelinę, jego receptory przesyłały obrazy oglądanego z bliska, nieobrobionego i niewypolerowanego korala yorik. Okazało się szybko, że szczelina kończy się litą ścianą, i automat musiał się wycofać do wylotu bocznego korytarza, który minął, zanim zagłębił się w szparze. Boczny korytarz także kończył się ślepą ścianą; skarabeusz cofnął się więc jeszcze bardziej i zagłębił we wcześniejszą odnogę. Po kilku nieudanych próbach automatu Saba stwierdziła, że się denerwuje. Wiedziała, że jeżeli szybko nie znajdą sterowni transportowca, nie zdołają uwolnić nieprzytomnych niewolników, a w dodatku same wpadną w łapy Yuuzhan Vongów.

- Mam je - odezwała się nagle Danni cicho, ale z wyraźnym podnieceniem.

Saba natychmiast usunęła z głowy pesymistyczne myśli.

- Gdzie? - zapytała.

- Skarabeusz Cztery - wyjaśniła badaczka.

Barabelka wybrała obraz przekazywany przez fotoreceptory wskazanego automatu i zauważyła płonące różnobarwnym blaskiem wyraźne biorytmy Yuuzhan Vongów. Napływały spoza kolejnej wąskiej szczeliny. Skarabeusz zmierzał powoli do jej wylotu majaczącego niewyraźnie za zakrętem ciasnego korytarza. Dochodził stamtąd coraz silniejszy blask, a niebawem Saba usłyszała nieprzyjemne gardłowe dźwięki języka Yuuzhan Vongów.

Kiedy skarabeusz wysunął jeden fotoreceptor za róg korytarza, niemal instynktownie zamarł. Znajdował się mniej więcej na wysokości barków dorosłej osoby w niewielkiej sterowni, w której przebywali tylko dwaj yuuzhańscy wojownicy. Zdobiące ich twarze okropne blizny nie pokrywały całej powierzchni skóry, jak Saba czasami widywała. Yuuzhanie siedzieli pogrążeni po łokcie w charakterystycznych dlatego rodzaju statków organicznych urządzeniach kontrolnych. Nad głowami mieli dziwnie ukształtowany ekran, na którym Barabelka zobaczyła kształt przypominający oglądany z bliska wrak gwiezdnego pancernika. Nie była jednak tego pewna, bo biologiczny monitor nie odbierał zakresu częstotliwości, na jaki były wrażliwe jej oczy. Danni była o tym przekonana.

- To „Miażdżygnat” - oznajmiła. - Wiemy przynajmniej, że wciąż mamy szansę wywiązania się z zadania.

Mamy, ale jak długo jeszcze? - pomyślała Saba, wiercąc się w zbiorniku z galaretą blorash i odtrącając na bok jeszcze jednego gnullitha.

- Wysyłam pozostałe skarabeusze na pomoc Czwórce - oznajmiła młoda badaczka. - Wydamy im polecenie ataku, kiedy znajdą się tam wszystkie, zgoda?

Saba pokiwała głową. Nie udało im się znaleźć sposobu wydostania ze zbiornika, musiała się więc pogodzić, że odtąd główny ciężar wyprawy będzie spoczywał na barkach Danni Quee. Ale i tak nie pozbyła się resztek wątpliwości.

- Tylko dwóch pilotów na taki wielki statek? - zapytała. Zanurzona po szyję w zawiesinie młoda kobieta wzruszyła ramionami.

- Nie odbieramy innych sygnałów - przypomniała - a skarabeusze zdążyły przeszukać prawie siedemdziesiąt procent dziobowej części transportowca niewolników. Prawdę mówiąc, nie dziwi mnie, że pilotuje go tylko dwóch wojowników. Yuuzhan Vongowie uważają pewnie, że to mało zaszczytna funkcja. Nie wymaga brania udziału w walce, me pozwala na odnoszenie zwycięstw i polega głównie na zbieraniu resztek pozostawionych przez prawdziwych bohaterów.

Barabelka ponownie kiwnęła głową, tym razem z większym przekonaniem. Jeżeli Danni miała rację, zaatakowanie „Braksańskiego Miażdży gnata” było prawdopodobnie najbardziej podniecającą akcją, w jakiej ci dwaj Yuuzhanie mieli okazję uczestniczyć od wielu miesięcy. Z pewnością nie spodziewali się ataku od wewnątrz, powinni więc być odprężeni i pewni siebie. Wskazywałby na to również ich niedbały wygląd. Obaj mieli wystrzępione pancerze, a przez okrywającą tors jednego wojownika skorupę kraba vonduun prześwitywały kawałki obnażonej skóry.

Obrazy przesyłane przez fotoreceptory skarabeuszy zaczęły się na siebie nakładać. W końcu wszystkie pozostałe roboty zgromadziły się 301w szczelinie, na którą natknęła się Czwórka. Klekocąc cicho cienkimi metalowymi odnóżami, obserwowały pochłonięte pilotowaniem statku obce istoty.

- Jak daleko mogą skakać te insekty? - zainteresowała się Saba.

- Nie jestem pewna - odparła Danni. - Wpisano im do pamięci automatyczne algorytmy szturmowe, więc mogłabym je uszkodzić, gdybym usiłowała wydawać bardzo szczegółowe polecenia.

- A jesteś pewna, że trucizna zadziała? - zapytała Barabelka. Pamiętała, że mistrzyni Cilghal zidentyfikowała kilka toksyn działających na organizmy Yuuzhan Vongów, a Pellaeon polecił funkcjonariuszom swojej służby bezpieczeństwa, żeby przed rozpoczęciem wyprawy wypełnili najsilniejszą z nich zbiorniczki skarabeuszy.

- Nie, ale już niedługo się o tym przekonamy - odparła Danni.

Uśmiechnęła się do Saby przez szybę hełmu, jakby chciała ją wprawić w lepszy nastrój, i wydała skarabeuszom odpowiednie rozkazy. Od razu cztery odłączyły się od molekularnych nici i wyszły ze szczeliny prosto do sterowni transportowca niewolników. Piąty i szósty zajęły pozycje, skąd mogły przesyłać meldunki o poczynaniach pozostałych.

Saba zamarła, chociaż każdy mięsień jej ciała pragnął zadać cios… i to jak najszybciej. Cztery zabójcze automaty wielkości ludzkiej dłoni wędrowały po ścianach sterowni yuuzhańskiego statku. Na razie pozostawały poza zasięgiem fotoreceptorów Piątki i Szóstki. Dopiero po jakimś czasie Saba zauważyła u góry ekranu skarabeusza posuwającego się po sklepieniu niewielkiego pomieszczenia. Potem pojawił się następny po prawej stronie, a jeszcze później trzeci po lewej. Czwarty kroczył po podłodze. Piątki nie było nigdzie widać i Saba pochyliła się lekko, jakby to mogło jej zapewnić lepszy kąt widzenia.

Obaj Yuuzhanie byli pogrążeni w rozmowie i kompletnie nieświadomi, że w ich stronę podążają śmiercionośne skarabeusze. W pewnej chwili bardziej niechlujnie ubrany wojownik pochylił się, żeby poprawić trymowanie statku, i automaty po obu jego stronach na chwilę znieruchomiały. Dalej kroczył tylko insekt na suficie. Saba wstrzymała oddech w nerwowym napięciu. Co się stanie, jeżeli Vongowie go usłyszą? Co zrobią, jeśli uniosą głowę i popatrzą na sklepienie? W ułamku sekundy wyprawa mogła zakończyć się katastrofą.

Skarabeusz pokonał jeszcze metr i w końcu znieruchomiał nad głową drugiej obcej istoty. Chwilę później obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, odchylił głowę w dół i spadł ze sklepienia. Kiedy metalowe kły wbiły się głęboko w ramię Yuuzhanina, wojownik zawył ze zdumienia i bólu. Zerwał się, chwycił niewielkiego robota i z całej siły trzasnął nim o koralową ścianę. Drugi pilot także wstał i zaczął się rozglądać po sterowni, ciekaw, dlaczego jego towarzysz narobił tyle hałasu.

W następnej sekundzie skoczył na niego drugi skarabeusz. Niewielki automat starał się przedostać pod pachę wojownika, gdzie zazwyczaj pancerz z kraba vonduun jest najsłabszy, ale kły nie wbiły się dość głęboko, żeby trucizna odniosła pożądany skutek. Yuuzhanin bez wysiłku strącił automat na podłogę.

Z początku obaj wojownicy sprawiali wrażenie zupełnie zaskoczonych niespodziewanym atakiem i chyba nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia, szybko jednak zorientowali się w sytuacji i nie tracąc ani sekundy, przystąpili do działania. Chwilowo pełnili mało zaszczyty obowiązek pilotów transportowca niewolników, ale byli znakomitymi wojownikami. Zahartowani dzięki latom tortur i samowyrzeczeń, przywykli do błyskawicznego reagowania na zagrożenia.

Sięgnęli pod pancerze i wyciągnęli broń. Jeden miał tylko coufee, ale drugi był uzbrojony w amphistaff, który pluł śmiercionośnym jadem i wił się niecierpliwie w jego dłoni. Strącony na podłogę skarabeusz usiłował skoczyć na wcześniej zaatakowanego wojownika, ale Yuuzhanin bez trudu trafił go w powietrzu i tym razem unicestwił na dobre. Wówczas do walki przyłączyły się dwa następne automaty. Jeden zaczął pełznąć w górę po nodze nieprzyjaciela, który zniszczył jego kolegę, i usiłował zagłębić kły w jego łydce, a drugi podskoczył na wysokość twarzy wroga. W niewielkiej sterowni transportowca zapanował potworny chaos. Wojownicy wydawali bitewne okrzyki i wywijali bronią, a o ściany roztrzaskiwały się szczątki skarabeuszy.

Danni przygryzła wargę i wydała piątemu skrytobójcy rozkaz przystąpienia do ataku. Skarabeusz skoczył na kark zaatakowanego w drugiej kolejności wojownika i w końcu zatopił kły w jego ciele. Znalazł szczelinę w pancerzu z kraba vonduun i wstrzyknął truciznę bezpośrednio do krwiobiegu Yuuzhanina. Zaskoczony wojownik wrzasnął, a jego kolega unicestwił skarabeusza jednym precyzyjnym cięciem coufee. Cienkie, wytrzymałe igły pozostały jednak w ciele pilota. Yuuzhanin spokojnie sięgnął ręką do karku i wyszarpnął igły. Skrzywił się lekko i uniósł je do źródła światła, żeby się lepiej przyjrzeć. Jego oczy błysnęły złowieszczo, kiedy skierował je na jedyną broń niewielkiego automatu.

- Trucizna nie działa! - W głosie Danni brzmiało zdenerwowanie i przerażenie.

- Grakh! - wykrzyknął Yuuzhanin. Splunął i odrzucił igły na bok. Jego towarzysz uderzył pięścią w biologiczną konsoletę i zaczął wykrzykiwać gniewnym tonem jakieś słowa w języku Yuuzhan Vongów. Drugi wojownik zagłębił dłonie w kontrolnych rękawicach i niemal natychmiast rozległo się wycie alarmowych syren. Na pulpicie konsolety przenicował się jakiś villip. Ukazał twarz przełożonego, który wrzeszczał na podwładnych równie gniewnym tonem.

Automaty zawiodły, a wrogowie ogłosili ogólny alarm. Saba pomyślała, że bez wątpienia wkrótce na pokładzie transportowca niewolników wylądują wezwane posiłki. Wielki okręt zadygotał, a jej serce podeszło do gardła. Uświadomiła sobie, że napędzające statek dovin basale błyskawicznie osiągnęły pełną moc. Widoczny na organicznym ekranie, dziwacznie zniekształcony kadłub „Braksańskiego Miażdżygnata” zaczął się kurczyć.

W bezsilnej złości zacisnęła palce na brzegu zbiornika z zawiesiną. Odnosiła wrażenie, że unoszące się w niej ciała nieprzytomnych jeńców napierają na nią jeszcze silniej niż poprzednio. Mogła tylko się przyglądać, jak jedyna nadzieja przeżycia coraz szybciej się oddala…

Chuk’a był prymitywnym zwierzęciem, hodowanym w celu przetwarzania podstawowych składników litej skały i pyłu w materiał budowlany, ale kiedy zapadał w podobną do hibernacji drzemkę, pogrążał się w niej bez reszty. Wyrwanie go ze snu wymagało podrażnienia kilku ośrodków nerwowych w określonej kolejności. Były mistrz przemian Yus Sh’roth powiedziałby Nomowi Anorowi, których i w jakiej; ostrzegłby go również przed zbyt raptownym budzeniem chuk’i z drzemki. Zważywszy na okoliczności, mogło się to zakończyć tylko katastrofą.

Tkwiące w odwłoku zwierzęcia coufee dotarło tak głęboko, że ogromne cielsko przeniknął spazm bólu. W obronnym odruchu przerażone stworzenie wyciągnęło organiczne szpikulce ze ścianek wentylacyjnego szybu, ale było zbyt ciężkie, żeby utrzymać się na własnej skorupie, na której stali także Nom Anor i Kunra. Zwierzę i obaj uciekinierzy runęli w czeluść nieużywanego szybu.

Na szczęście - chociaż dotarło to do nich dopiero później - chropowate ścianki szybu zapewniały wystarczająco duże tarcie, aby spowolnić tempo opadania. Dzięki wypukłościom skalnych ścian chuk’a i przytwierdzone do niego fragmenty skorupy wirowały podczas opadania. Koziołkując w niewielkiej przestrzeni, obaj uciekinierzy obijali się raz po raz o twardą skorupę, a niekiedy nawet ranili o ostre krawędzie. Nom Anor skulił się, żeby chronić przed urazami brzuch i głowę, i postarał się rozluźnić wszystkie mięśnie. Kunra musiał opadać niedaleko, gdyż od czasu do czasu były egzekutor słyszał jego jęki. Wyczuwał przez skorupę, że chuk’a rozpaczliwie usiłuje przyczepić się do któregoś występu ściany szybu, ale nie pozwalały mu na to krótkie, grube kończyny. Stworzenie coraz dotkliwiej obijało się o twardą powierzchnię. Skorupa chroniła je tylko z jednej strony, stawała się jednak coraz bardziej wyszczerbiona i popękana. Zwierzę wreszcie ucichło i zwiotczało, a kilka sekund później natknęło się na przeszkodę.

Nom Anor i Kunra nie spodziewali się, co ich czeka. Nic ich nie ostrzegło. W jednym ułamku sekundy odbijali się od ferrobetonowych ścian wentylacyjnego szybu, a w następnym zaczęli spadać bez przeszkód. W pewnym sensie to swobodne opadanie było jeszcze gorsze niż koziołkowanie i obijanie się o chropowate ściany. Nie mieli pojęcia, co czeka ich na końcu podróży ani jak długo będą jeszcze tak lecieć. Tym razem nic nie hamowało tempa spadania.

Nagle rozległ się donośny chrzęst i były egzekutor poczuł tak silny wstrząs, że aż zagrzechotały mu kości. Jeszcze chwilę spadał jak kamień, a później przeżył drugi wstrząs, jeszcze brutalniejszy niż poprzedni. Domyślił się, że chuk’a dotarł do kresu podróży. Usłyszał ogłuszający trzask; to skorupa zwierzęcia pękła na kilka części i opadła w kawałkach wokół cielska stworzenia. Resztą impetu Nom Amor ślizgał się jeszcze kilka metrów po gładkiej powierzchni w kształcie ogromnej misy; wreszcie zupełnie znieruchomiał. Jęknął i obrócił się na bok, a zgromadzone w ciągu dziesiątków stuleci odpadki zatrzeszczały pod jego ciężarem. Każdy centymetr kwadratowy ciała wysyłał impulsy dojmującego bólu. Były egzekutor czuł się, jakby grzmociły go dziesiątki amphistaffów naraz.

Kiedy w końcu zapadła głucha cisza, poruszył się i z wysiłkiem usiadł prosto. Zabolało go jeszcze mocniej, ale nie pozwolił sobie tego okazać krzykiem ani jękiem. Życie nauczyło go, że nie wolno być niewolnikiem nieuniknionego bólu, ale powinno się go wykorzystywać jako bodziec.

Zacisnął zęby i zaczął pełznąć na czworakach do miejsca, w którym spoczywał upuszczony lambent. Wyglądał jak samotna gwiazda w świecie bezkresnej ciemności.

Chwycił go, uniósł wysoko nad głowę i rozejrzał się wokół.

Wylądował rzeczywiście w płytkiej niecce wykonanej z metalu i zakończonej prawie metrowym wywiniętym brzegiem. Nic więcej nie dało się zobaczyć, ale misa sprawiała wrażenie zawieszonej w bezkresnej przestrzeni… tak ogromnej, że od sklepienia i odległych ścian nie odbijało się nawet echo, jakby tłumiły je niewidoczne cienie. Nic nie wskazywało, że niecka znajduje się na dnie szybu wentylacyjnego; z góry nie spadały żadne inne szczątki. Mogłoby to oznaczać, że podczas niespodziewanego ataku nie zostały naruszone izby mieszkalne Zhańbionych. Gdyby się oderwały razem ze schodami i runęły w czeluść szybu, możliwość spotkania wojowników byłaby najmniejszym zmartwieniem Noma Anora.

Sam chuk’a był niewątpliwie martwy. Cielsko ślimakowatego stworzenia pękło i rozbryznęło się po zagłębieniu misy. Miękka tkanka zwierzęcia i szczątki skorupy złagodziły zresztą impet, z jakim pasażerowie wylądowali w głębi niecki. Bryły szarego mięsa, z których wciąż jeszcze wyciekały kałuże gęstej przezroczystej cieczy, leżały wszędzie wokół, a wyszczerbione kawałki skorupy spoczywały pośród organicznych szczątków. Przyglądając się im uważniej, były egzekutor zauważył, że niektóre wciąż jeszcze lekko się trzęsą.

Nagle w głuchej ciszy rozległ się jęk bólu Kunry. Obawiając się, że ktoś może go usłyszeć, Nom Anor szybko wstał, obszedł cielsko chuk’i i podszedł do miejsca, gdzie upadł były wojownik, Zhańbiony leżał na plecach, z nogą przebitą na wylot przez ostry odłamek skorupy zwierzęcia. Na widok zbliżającego się Noma Anora były wojownik chciał usiąść, już wyciągał rękę po kryształ lambent, ale wysiłek wyczerpał resztkę jego sił. Cicho jęknął i ponownie opadł na plecy.

- Pomóż mi - wydyszał z trudem, kiedy były egzekutor stanął nad nim.

- Dlaczego? - zapytał Nom Anor. Żałosne skomlenie rannego towarzysza budziło w nim pogardę i odrazę.

- Co… takiego? - wyjąkał Kunra.

- Dlaczego miałbym ci pomagać? - powtórzył spokojnie były egzekutor.

- Bo inaczej… wykrwawię się na śmierć!

Nom Anor skierował kryształ lambent w taki sposób, żeby jego blask padł na najgroźniejszą ranę Kunry. Sądząc po tempie tryskania krwi i niepokojąco bladej twarzy, były wojownik nie pomylił się w ocenie stanu swojego zdrowia.

- Opuściłeś przyjaciół i pozwoliłeś im umrzeć - przypomniał surowo były egzekutor. - Sądzisz, że zasługujesz na to, żeby żyć?

- A ty? - zapytał ciężko ranny Yuuzhanin; ta rozmowa kosztowała go najwyraźniej wiele wysiłku.

- To nie byli moi przyjaciele.

- Niiriit… - zaczął Kunra, ale urwał i wykrzywił twarz w grymasie bólu, chyba nie tylko fizycznego.

Nom Anor przykucnął.

- A więc to nie dawało ci spokoju, odkąd się wśród was pojawiłem, prawda? - zapytał. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, chociaż czuł w poobijanym ciele pulsowanie bólu. - Kiedy się do was przyłączyłem, przestała się tobą interesować. Stałeś się dla niej nikim.

Kunra znów się skrzywił i z cichym świstem wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.

- Wszystko zniszczyłeś - syknął. Nom Anor pokręcił głową.

- A kiedy umierała, nie stanąłeś w jej obronie - dodał oskarżycielskim tonem. - Nawet nie było ciebie u jej boku, prawda? Gdyby naprawdę ci na niej zależało…

- Masz rację! - przerwał mu Kunra, zachłystując się powietrzem. Niebieskie worki pod jego oczami coraz bardziej bladły i wkrótce stały się równie białe jak blizny na twarzy. - Nie zależało mi na niej na tyle, żeby razem z nią umierać. Czy właśnie to chciałeś usłyszeć? Nie specjalnie mi na niej zależało. A teraz pomóż mi. Proszę! Zrobię wszystko… tylko nie pozwól mi umrzeć!

Głos Kunry zaczął się załamywać, jęki stawały się coraz rzadsze i cichsze. W końcu tryskająca z rany w nodze krew zmieniła się w leniwie cieknący strumyk. Nom Anor zaczekał, aż były wojownik straci przytomność, dopiero wtedy uklęknął obok rannego i sięgnął po pakunek, którego nie zapomniał zabrać, zanim wybiegł ze swojej sypialni. Rozwiązał go i wyjął zawiniątko służące do udzielania pierwszej pomocy w nagłych wypadkach. Zdobył je podczas jednej z licznych wypraw w towarzystwie I’pana na wyższe poziomy podziemi Yuuzhan’tara.

Przekonał się, że noga Zhańbionego nie jest złamana, i uznał to za dobry znak. Postanowił skupić całą uwagę na ranie, ale niewiele mógł zrobić, żeby pomóc się jej zabliźnić. Wstrzyknął bezpośrednio do krwiobiegu konającego Yuuzhanina mikroskopijne robaczki knuth, żeby uzupełniły zasoby utraconej krwi. Kiedy wyciągnął wciąż jeszcze tkwiący w nodze ostry odłamek, zszywające chrząszcze ściągnęły i zasklepiły brzegi rany. Później przemył zranione miejsce wydzieliną porrha, która miała uniemożliwić dostęp szkodliwym zarazkom, przyłożył też neathlata do rany i owinął ją żywym bandażem. Nie mógł jednak zrobić niczego, żeby złagodzić ból… zresztą Yuuzhanie tego nie uznawali. Nawet gdyby dysponował odpowiednim środkiem znieczulającym, nie zdecydowałby się go użyć. Chciał, by Kunra mógł trzeźwo myśleć, kiedy w końcu odzyska przytomność. Powinien być skupiony… i wdzięczny.

Czekając na tę chwilę, rozejrzał się wokół siebie. Przekonał się, że krawędź niecki nie wygląda wszędzie tak samo. W jednym miejscu zauważył wgłębienie. To stamtąd odchodziło i niknęło w ciemności niezmiernie masywne i z pewnością bardzo długie ramię. Były egzekutor przypuszczał, że drugi jego koniec przytwierdzono gdzieś do ściany. Górna powierzchnia była płaska i miała mniej więcej dwa metry szerokości, mógłby więc tamtędy przejść, gdyby musiał… albo gdyby miał dokąd pójść.

Wychylił się i spojrzał w dół przez krawędź. Pod nim rozciągał się bezkresny ocean nieprzeniknionej czerni. Nom Anor nie zamierzał ryzykować kolejnego upadku.

Stojąc na skraju niecki i wpatrując się w ciemność, uświadomił sobie. że właśnie pokonał bardzo ważną życiową przeszkodę. Nie tylko poradził sobie w podziemiach Yuuzhan’tara, ale także przeżył atak istot swojej rasy. Obecnie mógł już na pewno uważać się za uciekiniera. Doszedł do jeszcze jednego wniosku: przeżycie nie było jedynym celem jego egzystencji. Nawet gdyby znalazł spokój ducha w podziemnych pieczarach, byłby on iluzoryczny… częściowo z powodu herezji, ale też ze względu na nazwisko, które ściągnęło mu na kark tamtych wojowników.

Nagle usłyszał jęk Kunry i odwrócił głowę. Podszedł bliżej i zaczekał, aż ranny wojownik otworzy oczy; wtedy przycisnął do jego gardła ostrze coufee.

- Postaraj się mnie dobrze zrozumieć - powiedział. - Mogłem pozwolić ci się wykrwawić i umrzeć, a mimo to uratowałem ci życie. Nie łudź się jednak, że tylko z tego powodu nie mogę cię zabić… teraz czy później.

Kunra nie sprawiał wrażenia przerażonego. Prawdopodobnie był wciąż jeszcze zbyt słaby z upływu krwi, żeby odczuwać cokolwiek oprócz oszołomienia.

- Nie jestem głupcem, Nomie Anorze - odparł cicho, a coś zabulgotało w jego płucach. Były wojownik odwrócił głowę, kaszlnął j splunął. Kula szarozielonego śluzu wylądowała w grubej warstwie pyłu. Zamrugał parę razy i w końcu znów zwrócił oczy na byłego egzekutora. - Zbyt wiele o tobie słyszałem - podjął po chwili. - Nie robisz niczego, co jest niezgodne z twoim interesem.

- A co jest teraz zgodne z moim interesem, Kunro? - zapytał Nom Anor. Przycisnął ostrze coufee silniej do gardła rozmówcy, jakby chciał podkreślić wagę swojego pytania.

Zhańbiony zachłysnął się powietrzem.

- Sam mi… to powiedz - wyjąkał.

- Postawiłem sobie wiele celów i wcześniej czy później wszystkie osiągnę - oznajmił Nom Anor. - Ty jednak nie masz tyle czasu. Możesz albo się zgodzić mi pomóc, albo zginąć. Nie daję ci innego wyboru.

Kunra przewrócił oczami. Nie udało mu się roześmiać, bo wciąż jeszcze odczuwał silny ból.

- A dasz mi chociaż trochę czasu, abym mógł się nad tym zastanowić? - zapytał.

- Już i tak zbyt długo mnie tu zatrzymujesz - odparł lodowatym tonem były egzekutor. - Wybieraj albo umrzyj, jeżeli nie potrafisz się zdecydować. Nic mnie to nie obchodzi.

Zhańbiony zamknął oczy i tylko raz kiwnął głową.

- Chyba ci pomogę - odezwał się w końcu, z trudem się uśmiechając.

- Świetnie.

Nom Anor dałby głowę, że Kunra go nie okłamuje. Był tchórzem i zrobiłby wszystko, byle ocalić życie, nawet gdyby miało to oznaczać zaparcie się samego siebie. Postawiony w sytuacji bez wyjścia, mógłby zostać, przynajmniej na jakiś czas, idealnym ochroniarzem. Dobrze, że chociaż pod tym względem rozumieli się doskonale.

- Jeszcze dwie sprawy - dodał. Oderwał ostrze od gardła Zhańbionego i schował coufee do pochwy pod pasem. - Po pierwsze, nie będziesz kwestionował moich rozkazów… więcej niż raz, bo nie dam ci drugiej okazji.

Urwał i zaczekał, aż znaczenie jego słów dotrze do świadomości byłego wojownika.

W końcu Kunra kiwnął głową.
- A po drugie? - zapytał.

- Nigdy więcej nie wypowiadaj mojego prawdziwego imienia ani nazwiska - powiedział Nom Anor. - Jeżeli to właśnie ono przyczyniło się do śmierci Niiriit i pozostałych Zhańbionych, nie chciałbym, żeby coś takiego powtórzyło się w przyszłości. - No to jak mam cię nazywać?

- Jeszcze się nie zdecydowałem - burknął opryskliwie były egzekutor. - Na razie niech będzie Amorrn. Posługiwałem się już tym nazwiskiem, kiedy wyprawiałem się na wyższe poziomy w towarzystwie I’pana, obawiam się jednak, że teraz ktoś może już kojarzyć je ze mną. Dam ci znać, kiedy wymyślę inne.

Wyciągnął rękę i pomógł Kunrze wstać. Zraniona noga byłego wojownika nie bardzo chciała utrzymać ciężar jego ciała, ale przynajmniej pozwalała mu kuśtykać. Wytwory biotechniki Yuuzhan Vongów oddziaływały na żywą tkankę o wiele skuteczniej niż mechaniczne bluźnierstwa niewiernych… a nawet, jak podejrzewał Nom Anor, niż mityczna Moc rycerzy Jedi.

- Dokąd teraz? - zainteresował się w pewnej chwili Kunra. Stanął tak, żeby oszczędzać zranioną nogę.

- W górę - odparł rzeczowo Nom Anor. Uniósł głowę i wbił spojrzenie w nieprzeniknioną ciemność. - Mam tam coś ważnego do załatwienia.

Saba włączyła komunikator, ale w tej samej chwili Danni zawołała:

- Zaczekaj, Sabo! Popatrz!

Dzięki obrazom przesyłanym przez fotoreceptory ocalałych skarabeuszy Barabelka zobaczyła, że jeden ze stojących przed kontrolną konsoletą yuuzhańskich wojowników klęka, jakby ugięły się pod nim nogi, a potem powoli jak na zwolnionym filmie osuwa się na bok. Drugi także miał kłopoty z zachowaniem równowagi. Starając się pospieszyć na pomoc leżącemu koledze, potknął się, runął twarzą naprzód i wyrżnął głową w koralową konsoletę. Odzyskał równowagę na tyle, żeby nieporadnie wstać, ale później zwalił się na podłogę.

- Trucizna poskutkowała! - zawołała podniecona Danni. Wybuchnęła śmiechem pełnym niewiarygodnej ulgi. - Po prostu zadziałała z większym opóźnieniem, niż mogłyśmy się spodziewać!

- To jeszcze niczego nie zmienia - odparła trzeźwo Saba. - Coraz bardziej oddalamy się od „Miażdżygnata”.

Barabelka wyciągnęła świetlny miecz i wybrała kanał komunikatora. Doszła do wniosku, że zachowywanie ciszy w eterze nie ma już teraz sensu.

- Jacenie, tu Saba - odezwała się naglącym tonem. - Nasza obecność została zauważona. Potwierdź.

Chwilę później usłyszała głos młodego Solo, stłumiony przez grubą warstwę galarety blorash i pływających w niej nieprzytomnych ludzi.

- Słyszę cię, Sykaczko - powiedział Jacen. - Sami się tego domyśliliśmy. Ze wszystkich stron zbliżają się piloci różnych jednostek, żeby wam jak najszybciej pomóc. Zdołacie się stamtąd wydostać same?

Danni zbladła i otworzyła szeroko oczy, a uniesienie na jej twarzy ustąpiło miejsca przerażeniu. Podobnie jak Saba, wiedziała, że jedynym sposobem wydostania się ze zbiornika z zawiesiną jest rozprucie kadłuba transportowca niewolników. Rozumiała doskonale, że skończyłoby się to niemal pewną śmiercią wszystkich jeńców, którym pospieszyły na ratunek.

Saba doszła do wniosku, że może nie o wszystkim pomyślała. Jej pomysł był ryzykowny i sprzeczny ze wszystkim, do czego przywykła, podróżując w międzygwiezdnych przestworzach, ale tylko w tym upatrywała szansę powodzenia.

A przecież przysięgała, że nie dopuści, aby coś takiego się powtórzyło…

- Jacenie, opróżnij pokład lotniczy „Braksańskiego Miażdżygnata” - poleciła pospiesznie. - W ładowni okrętu niech zostanie tylko „Cień Jade”. Powiedz Marze, żeby przygotowała się do włączenia generatora promienia ściągającego.

W czerwonawym półmroku zauważyła, że oczy Danni rozszerzyły się jeszcze bardziej niż poprzednio.

- Sabo, chyba nie… - zaczęła młoda badaczka.

- Naprawdę nie mamy innego wyjścia - przerwała jej ostro Barabelka, zapalając energetyczną klingę świetlnego miecza. - A teraz złap się czegoś.

Wbiła koniec ostrza w mięsistą powierzchnię wewnętrznej ściany transportowca niewolników. Świetlista klinga z przerażającym sykiem zagłębiła się do połowy w elastycznej tkance. Saba zaczęła przesuwać miecz w bok, najpierw metr, potem drugi. Yuuzhański statek zadygotał. Rozcięta tkanka nie chciała się rozdzielić, nawet kiedy Barabelka przesunęła klingę broni jeszcze dalej. Zwęglone krawędzie się zasklepiły, a końce rozciętych nerwów obumarły. Napierające z obu stron włókna mięśniowe kadłuba utworzyły w tym miejscu grube wybrzuszenie. Starały się nie dopuścić do powstania szczeliny i stawiały opór różnicy ciśnień o wiele dłużej, niż Saba się spodziewała. Barabelka cięła jednak coraz dalej. Zaparła się o wystające żebra i przygotowała na najgorsze.

Dopiero kiedy rozcięcie w brzuchu transportowca niewolników osiągnęło pięć metrów długości, mięśnie zafalowały i się poddały. Szczelina rozwarła się szeroko, a zawartość zbiornika z zawiesiną zaczęła wypływać szeroką strugą w przestworza.

- Sabo, co ty wyprawiasz? - zawołała przez komunikator zaskoczona Mara. - Ci ludzie zamarzną na śmierć w idealnej próżni!

- Wcale nie zamarzną - odparła Barabelka, opierając się prądowi zawiesiny, który usiłował wypchnąć ją w próżnię. Jej zadanie było tym trudniejsze, że musiała także stawiać czoło naporowi wysysanych ludzi. - Galareta blorash zapewni im przynajmniej na kilka minut termiczną izolację, a to powinno wystarczyć, żebyś zdążyła ich ściągnąć na pokład lotniczy „Braksańskiego Miażdżygnata”.

- A czym będą oddychali przez ten czas? - nie dawała za wygraną mistrzyni Jedi. - Skąd wezmą dostateczną ilość tlenu?

- Naturalnie dostarczą go im gnullithy - odparła Saba.

- Ale gnullithy zdechną w próżni!

- Więźniowie nie będą przebywali w próżni, ale w galarecie blorash – odparła spokojnie Barabelka. - I właśnie tam znajdą wystarczającą ilość tlenu. Cały czas z niego korzystali, kiedy pływali nieprzytomni w tej zawiesinie. - Stęknęła z wysiłku, usiłując powstrzymać napór obijających się o nią ciał nieprzytomnych jeńców. - Zaufaj jej, Maro. Ściągnij ich na pokład lotniczy tak szybko, jak to możliwe, a sama się przekonasz, że nie stanie się im nic złego.

Mam nadzieję, dodała w myśli. Mara nerwowo zachichotała.

- To zwariowany pomysł - oznajmiła. - Chyba tylko jakaś Barabelka mogła się na coś takiego zdecydować.

Saba cicho zasyczała, przyjmując te słowa za komplement; taki zresztą był zamiar Mary. Trzymając oburącz rękojeść świetlnego miecza, Barabelka wydłużyła szczelinę, na ile się odważyła. Wiedziała, że gdyby rozcięła ją jeszcze bardziej, uwolnieni jeńcy mogliby rozproszyć się w przestworzach zbyt szeroko, aby Mara dała radę pochwycić wszystkich promieniem ściągającym i sprowadzić bezpiecznie na pokład „Braksańskiego Miażdżygnata”. Za to przy zbyt małej szczelinie niewolnicy wydostawaliby się z transportowca zbyt powoli. Przechwytywanie nieszczęśników trwałoby wówczas tak długo, że na miejsce akcji zdążyłyby przybyć wezwane posiłki Yuuzhan Vongów.

Po kilku następnych sekundach Saba uznała, że szczelina ma wystarczającą długość. Wyłączyła klingę świetlnego miecza, schowała broń i podpłynęła wzdłuż krawędzi zbiornika do miejsca, w którym Danni kurczowo trzymała się niewielkiego występu ściany.

- Czas się stąd wynosić - powiedziała, obejmując plecy młodej kobiety ręką o długości prawie równej jej wzrostowi.

- Na korzyść twojego planu, Sykaczko, przemawia tylko to - westchnęła Danni - że odlot po prostu nie może się okazać równie koszmarny jak dostanie się do środka.

- Uważaj Maro, wypływamy! - ostrzegła Saba przez komunikator.

Przytuliła Danni do piersi, puściła wystające żebro zbiornika i pozwoliła, żeby prąd uchodzącej w próżnię zawiesiny porwał ją i poniósł do szczeliny w brzuchu transportowca. Nie przestawała się obijać o kończyny i ciała nieprzytomnych jeńców, przytuliła więc Danni mocniej, żeby ją lepiej chronić. W końcu prąd bezceremonialnie wypchnął je w próżnię. Kiedy zanikło panujące w zbiorniku z galaretą niewielkie ciążenie, zaczęły koziołkować w przestworzach. Były chyba jedynymi dwiema przytomnymi osobami w ogromnej kuli galarety blorash, w której unosiło się co najmniej czterdzieścioro innych jeńców. Przekonały się jednak, że wystawiona na działanie próżni galareta krzepnie i z każdą chwilą coraz silniej napiera na ich ciała.

- Wydostałyśmy się - zameldowała zwięźle Saba.

- Nie przestawaj mówić - odezwał się Jacen. - Będziemy wiedzieli, gdzie jesteś.

- Nie… Łapcie najpierw… pozostałych - zdołała wyjąkać Barabelka. Krzepnąca galareta blorash coraz silniej na nią naciskała, co utrudniało oddychanie, a tym bardziej mówienie.

Unieruchomiona Saba mogła tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać. Zaczęła obserwować przez półprzeźroczystą galaretę wirujące leniwie wokół niej iskierki gwiazd galaktyki. Zastanawiała się, czy to nie ostami widok w jej życiu.

Przypomniała sobie, jak jej ziomkowie wysypywali się w przestworza Baraba Jeden z brzucha innego transportowca niewolników. Ciekawe, czy któryś z nich odzyskał przytomność, żeby zadać sobie podobne pytanie? - pomyślała. A może wszyscy byli nieprzytomni i nieświadomi zagrażającego niebezpieczeństwa?

Dryfując bezradnie w próżni, zauważyła w pewnej chwili kilka iskierek świecących intensywniejszym blaskiem niż pozostałe gwiazdy. Największą było wirujące leniwie słońce Boroska. Przypuszczała, że pozostałe to myśliwce typu TIE, wystrzelone z pokładu lotniczego „Braksańskiego Miażdży gnata”, żeby zrobić miejsce dla ludzi uwolnionych z wnętrza transportowca niewolników. Na razie nic nie wskazywało na możliwy atak Yuuzhan Vongów. Saba uznała to za pomyślną wróżbę.

- Coś pięknego - mruknęła Danni przez zaciśnięte zęby. Popatrzyła na unoszące się w pobliżu kule krzepnącej galarety.

Czerwonawe bąble połyskiwały w blasku gwiazd i leniwie wirując, ciągnęły się coraz dłuższym łukiem, którego początkowy punkt znajdował się w boku szybko kurczącego się statku.

Saba nie miała dość powietrza w płucach ani energii, żeby jej odpowiedzieć. Mogła tylko wpatrywać się w przestworza i z narastającym niepokojem zastanawiać się, co stanie się z nimi, kiedy krępująca je galareta zastygnie na kamień…

Tok jej myśli urwał się, kiedy ograniczająca swobodę jej ruchów kula zadrgała, przestała wirować i po jakimś czasie zupełnie znieruchomiała. Saba poczuła, że opada; z niewiarygodną ulgą przekonała się, że została schwytana przez promień ściągający „Cienia Jade”. Jej bąbel i kilkanaście sąsiednich powoli wpływały do ładowni „Braksańskiego Miażdżygnata”.

- Mamy was - odezwał się Jacen. W jego głosie brzmiała ulga. - Jesteście całe i zdrowe?

- Ja… tak - odparła z wysiłkiem Danni. - Nie jestem… pewna… czy Saba…

Młoda badaczka poradziła sobie z krzepnącą galaretą lepiej niż jej towarzyszka. Saba czulą z każdą chwilą coraz większy ucisk na klatkę piersiową. Prawdopodobnie chodzi o to, że istoty ludzkie mają mniejsze płuca niż Barabelowie, pomyślała. Jej ziomkom było o wiele trudniej oddychać przy podwyższonym ciśnieniu, bo wypełnianie dużej objętości płuc wymagało zwiększonego wysiłku i dużo energii. Danni i w ogóle ludzie mogli łatwiej przeżyć, chwytając płytkie, urywane oddechy.

Teoria była niewątpliwie słuszna, ale uświadomienie sobie tego problemu nie pomagało w poszukiwaniach rozwiązania. Saba zauważyła, że na krańcach jej pola widzenia zaczyna pojawiać się ciemność. Zamknęła oczy, aby nie myśleć, że za chwilę może stracić przytomność. Postanowiła oszczędzać energię, stosując techniki oddychania Jedi.

Przerwał jej kolejny nagły wstrząs i Saba poczuła, że dokądś się toczy. Wydawało się jej, że słyszy głos Jacena, ale brzmiał niewyraźnie, jakby napływał z wielkiej odległości albo przenikał przez grubą warstwę tłumiącą dźwięki. Wkrótce potem usłyszała głosy innych osób. Z początku myślała, że do rozmowy przyłączyły się mózgi androidów, ale uznała to za niemożliwe. Wszystko było jakieś zamglone, rozmyte, niewyraźne…

Potem, mimo zamkniętych powiek, ujrzała błyski światła, którym towarzyszyły ciche, jakby napływające z dużej odległości stuki. Saba instynktownie odgadła, co to takiego: o ponownie włączone pola ochronne „Braksańskiego Miażdżygnata” rozbryzgiwały się wystrzelone przez Yuuzhan strugi plazmy. Na myśl, że została wcześniej ocalona, powinna była odczuwać wielką ulgę, ale myślała tylko o tkwiących jeszcze w kulach galarety blorash innych jeńcach. Miała nadzieję, że udało się ich uratować przed przybyciem odsieczy Vongów.

Niespodziewanie błyski przybrały na intensywności i Barabelka poczuła niepokój, Chyba nieprzyjaciele nie mogli się znaleźć aż tak blisko? - pomyślała. Powoli ogarniało ją coraz większe odrętwienie. W następnej sekundzie dotarło do niej, że martwiła się na wyrost. To były błyski laserowego światła, nie plazmy.

Z pewnym wysiłkiem otworzyła oczy i poruszyła gałkami, żeby się przekonać, o co chodzi.

- Nie, nie, Sabo - wydyszała z bliskiej odległości Danni. - Nie… otwieraj oczu. To już… długo nie potrwa… moja porośnięta… łuskami… przyjaciółko.

Mimo zapewnień młodej kobiety, z trudem mogła skupić myśli. Posługując się technikami Jedi, starała się zachowywać spokój. Krzepnąca galareta, w której spoczywała nieruchomo niczym uwięziony w żywicy owad, osiągnęła już prawie twardość ferrobetonu, a jej zamkniętych oczu nie przestawały drażnić błyski coraz intensywniejszego światła. W pewnej chwili usłyszała trzeszczenie, z każdą chwilą coraz głośniejsze. Niespodziewanie bryła galarety gwałtownie zadygotała. Barabelka poczuła, że napór na jej ciało trochę zelżał, a po kilku następnych sekundach zmniejszył się jeszcze bardziej. Wkrótce potem Danni wyśliznęła się z objęć Saby, która uświadomiła sobie z wielką ulgą, że znów może bez przeszkód oddychać.

Otworzyła oczy i stwierdziła, że odzyskała pełną kontrolę także nad pozostałymi zmysłami. Widziała błyski laserowych przecinaków, czuła dotyk chwytaków manipulatorów wyciągających ją robotów i słyszała beznamiętne głosy mózgów androidów meldujących, że uwalnianie jeńców przeprowadzono z „optymalną skutecznością”. Od czasu do czasu do jej uszu dochodziły również meldunki pilotów myśliwców typu TIE, zgłaszających gotowość obrony gwiezdnego pancernika. W pewnej chwili zobaczyła, że stoi nad nią Jacen. Młody Solo oderwał kawałki stwardniałej galarety, jakie przylgnęły do skafandra Danni, a później pomógł Sabie zrobić to samo. Barabelka nie odzyskała do końca trzeźwości umysłu, musiała także trochę zaczekać na powrót krążenia do zesztywniałych dłoni i palców. Dopiero po kilku minutach zdołała w pełni objąć umysłem to, co się działo wokół niej.

Leżała na pokładzie lotniczym gwiezdnego pancernika. Ponad pięćdziesiąt czerwonawych kuł zakrzepłej galarety wypełniało ładownię niemal od ściany od ściany. Z bąbli wystawały ręce i nogi, a tu i ówdzie nawet czubek głowy nieprzytomnej ludzkiej istoty. Laserowe przecinaki rozłupywały kolejne kule i uwalniały nieszczęśników. żeby mogli się nimi zaopiekować sanitariusze. Saba wyczuwała jeńców dzięki Mocy i wiedziała, że wymagają opieki medycznej. Większość wciąż jeszcze odczuwała skutki działania narkotyków, jakich dostarczały im gnullithy, wyglądało jednak na to, że prawie wszyscy przeżyją.

Kiedy Jacen i Danni pomagali jej wstać, beztrosko się roześmiała. Młoda badaczka objęła ją w geście wdzięczności i ulgi, a Jacen poklepał po pokrytych łuskami ramionach, gratulując odniesionego sukcesu. Saba poczuła, że zalewa ją fala satysfakcji… tak intensywnej, że przestraszyła się, czy zdrętwiałe nogi zdołają utrzymać ciężar jej ciała.

- Początkowy skok zaprogramowany - zameldowały mózgi androidów; ich głos z trudem przenikał przez głuchy pomruk strzelających baterii turbolaserów.

- Zabierzcie nas stąd - polecił głośno Jacen.

Odwrócił się plecami do Saby i Danni i pobiegł do kabiny unieruchomionego myśliwca TIE, żeby nadzorować odwrót „Miażdżygnata”. Saba popatrzyła za nim, czując coraz silniejsze bicie serca. Zauważyła, że młody Solo jest z niej bardzo dumny. Uważał, że tym właśnie powinni się zajmować rycerze Jedi: ratowaniem życia, ochroną wolności, stawianiem czoła złu… Cieszyła się, że mimo tylu okrucieństw tej wojny, zrobiła dla niego - i dla siebie - coś, czym oboje mogli się szczycić.

W jaki sposób mogłabym lepiej uczcić ich pamięć? - pomyślała.

Otworzyła szeroko usta i zaczerpnęła haust powietrza. Było tak słodkie, jak jeszcze nigdy w całym jej życiu.

- Tu kapitan Syrtik ze Straży Galantosa - oznajmił dowódca nadlatujących dwuosobowych myśliwców szturmowych.

Lecąc ściśle wytyczonym korytarzem, piloci tępo zakończonych i starszych od Jaga co najmniej o kilka dziesięcioleci maszyn opuszczali grawitacyjną studnię planety. Jonowe silniki ich maszyn były przestarzałe, ale na tyle potężne, że zdołali prześcignąć lecącą na pomoc Eskadrze Bliźniaczych Słońc „Dumę Selonii”. Artylerzyści fregaty kierowali lufy potężnych baterii turbolaserów na przelatujące obok ociężałe maszyny, gotowi do otwarcia ognia na pierwszą oznakę nieprzyjaznych zamiarów.

- Proszę oznajmić swoje intencje, panie kapitanie - odezwała się Mayn.

- Przylecieliśmy wam pomóc. - W głosie dowódcy eskadry nadlatujących myśliwców brzmiało ponure zdecydowanie. – Powiedzcie nam tylko, kto tu dowodzi, żebyśmy mogli się oddać pod jego rozkazy. Uczynimy wszystko co w naszej mocy.

- W końcu radny Jobath poszedł po rozum do głowy, hm? - domyśliła się Mayn.

Syrtik wahał się kilka sekund, zanim odpowiedział.

- Prawdę mówiąc, pani kapitan, nie otrzymałem w tym względzie żadnych rozkazów.

Tym razem Mayn się zawahała.

- No cóż, niech będzie - stwierdziła w końcu, nie kryjąc zaskoczenia. - W celu

otrzymania szczegółowych instrukcji proszę się skontaktować z Eskadrą Bliźniaczych Słońc. Dołączymy do was tak szybko jak to możliwe.

- Kapitanie Syrtik, tu dowódca Bliźniaczych Słońc - odezwał się Jag Fel przez komunikator. - Aby dostać instrukcje, proszę wybrać kanał dwudziesty dziewiąty.

Uważnie obserwował przebieg bitwy na ekranach monitorów. Dwa transportowce niewolników zetknęły się burtami, żeby stanowić możliwie jak najmniejszy cel, a piloci zreorganizowanych eskadr koralowych skoczków krążyli wokół nich w obronnym szyku. Chroniony przez trzech gotowych na wszystko pilotów yuuzhańskich myśliwców opancerzony odpowiednik gwiezdnej kanonierki pozostawał jednak cały czas w sporej odległości od pola walki.

Jag wybrał inny kanał komunikatora.

- Dotychczas zależało nam na zniszczeniu transportowców niewolników - oznajmił. - Sytuacja na polu bitwy uległa jednak radykalnej zmianie. Bliznogłowi zwarli szyki, musimy więc zniszczyć najpierw tamtą kanonierkę. Ten, kto obecnie myśli za nich i wydaje im rozkazy, przebywa na pokładzie tamtego okrętu.

- Yammosk? - odgadła Jaina.

- Tak przypuszczam - odparł Jag, ale uznał, że na użytek nowoprzybyłych pilotów powinien powiedzieć coś więcej. - Na pokładzie „Selonii” mamy urządzenia zakłócające jego sygnały - podjął po chwili. - Jednak do czasu przylotu fregaty jesteśmy zdani tylko na własne siły…

Nagle urwał, zmarszczył brwi zaczął się wpatrywać w ekran jednego z monitorów. Możliwe, że już wcześniej zauważył brak „Sokoła”, ale aż do tej pory nie przywiązywał do tego większej wagi. Kiedy w przestworzach pojawiły się dwuosobowe myśliwce szturmowe Straży Galantosa, pilot pokiereszowanego frachtowca dyskretnie zatoczył łuk i zawrócił w kierunku planety, zupełnie jakby miał tam do załatwienia ważną sprawę. Prawdopodobnie nie było w tym nic niezwykłego, ale Jag poczuł, że ogarnia go lekki niepokój. Bądź co bądź na pokładzie „Sokoła Millenium” przebywała Tahiri…

Usunął tę myśl z głowy. Musiał myśleć o tylu sprawach naraz, że nie powinien brać na siebie jeszcze jednego obowiązku.

- Zamierzamy podzielić was na trzy grupy - oznajmił nowo przybyły sprzymierzeńcom. - Jedna eskadra poleci ze mną, żeby zaatakować yuuzhańską kanonierkę, która stara się trzymać na tyłach szyku nieprzyjaciół. „Bliźniacze Dwa” udowodnił, że nieźle sobie radzi z transportowcami niewolników, więc pomoże jej w walce druga eskadra. Ostatnia będzie odwracała uwagę, gdyby okazało się to konieczne.

- Nie wydasz nam żadnego konkretnego rozkazu? - zapytała nowa osoba lekko drżącym tonem.

Kiedy Jag przypomniał sobie, jak drobiazgowi i zorganizowani są Fianowie, ciężko westchnął i przewrócił oczami. Dotychczas sądził, że za sterami ociężałych myśliwców szturmowych siedzą istoty innych ras. Fianowie musieli dokonać w kabinach poważnych zmian, aby przystosować kształt standardowych foteli do specyficznej budowy ciała.

- Poradzicie sobie - powiedział. - Po prostu lećcie za nami, zgoda? A teraz rozdzielcie się na trzy eskadry. - Na chybił trafił wybrał jedną spośród trzech grup szybko się zbliżających przestarzałych maszyn. - Niebiescy, zostaniecie ze mną - rozkazał.

- Nazywają się Szafirowi - poprawił go kapitan Syrtik.

- Przepraszam. Szafirowi - powtórzył Jag. - „Bliźniacze Dwa” weźmie Czerwonych.

- Wiśniowych. Zirytowany Jag pokręcił głową.

- Niech będzie - mruknął. - Pozostają jeszcze Zieloni. Niech lecą… - Rezedowi - poprawił go znów Syrtik.

- Zgoda, W odwodzie pozostaje jeszcze Eskadra Rezedowych. Ma wykonywać zadania o charakterze ogólnym. Wszyscy dobrze rozumieją, co mają robić?

W kanale łączności usłyszał chór potakujących pomruków.

- W porządku, dowódco Szafirowych. Proszę przełączyć komunikator na kanał siedemnasty i przygotować się do rozpoczęcia ataku - rozkazał.

Kiedy na polu bitwy znalazły się nowe siły, poświęcił kilka chwil na przeprogramowanie umieszczonych przed nim diagnostycznych ekranów. Liczba biorących udział w walce jednostek uległa podwojeniu, a skoro nie miał pojęcia o umiejętnościach fiańskich strzelców i pilotów, chciał móc liczyć na wszelkie możliwe techniczne wsparcie. Przełączył komunikator na osobisty kanał.

- Połapiesz się w tym wszystkim, Kije? - zapytał.

- Bez najmniejszego problemu - odparła Jaina, dokonując zmiany kursu, żeby znaleźć się na czele stada nowo przybyłych maszyn. Zatoczyła X-wingiem ciasną pętlę wokół transportowców niewolników i zmusiła dwóch ostrożnych pilotów koralowych skoczków do zmiany wektora lotu. - Miejmy tylko nadzieję, że to nie potrwa bardzo długo.

- Zrozumiałem - odparł Jag. - Obawiam się jednak, że wskutek pedanterii Fianów ten pojedynek może się stać najdłuższą walką, w jakiej mieliśmy okazję kiedykolwiek uczestniczyć.

- Liczyłam raczej na to, że mnie pocieszysz, Jagu - mruknęła wyraźnie zmęczona Jaina.

Wzbudziło to jego niepokój. Nadal nie bardzo wiedział, co wydarzyło się w przestworzach N’zotha, cokolwiek jednak się tam stało, musiało zaczekać, aż uporają się z bieżącymi problemami.

Poprowadził nowych skrzydłowych obok transportowców niewolników, a później zatoczył łuk i skierował się w stronę odpowiednika gwiezdnej kanonierki. Piloci broniących jej koralowych skoczków natychmiast pospieszyli do miejsca spodziewanego ataku, jakby chcieli ich przechwycić, ale zdołali jedynie rozdzielić szyk szturmowych myśliwców na cztery grupy. Piloci dwóch przestarzałych maszyn trzymali się blisko Jaga, ale nie rozproszyli się tylko dlatego, że młody pilot okazał umiar i zdecydował się ograniczyć manewrowanie do niezbędnego minimum. Dopiero kiedy w celowniczym prostokącie pojawił się pierwszy skoczek, pozwolił, żeby górę wzięły stare odruchy.

Koralowy myśliwiec tańczył po ekranie celowniczego monitora, a yuuzhański pilot z trudem unikał niosących zmienną energię strzałów, które Jag posyłał łukiem w kierunku opancerzonej rufy jego myśliwca. Dovin basale łapczywie połykały energię, ale w następnej chwili do walki przyłączyli się obaj skrzydłowi. Nie zdążyli opanować najnowszych technik walki, więc ich zadanie polegało tylko na odwracaniu uwagi nieprzyjacielskiego pilota. Jag był im wdzięczny i za taką pomoc.

- Polubicie to, koledzy - powiedział, usiłując trzymać się jak najbliżej ogona koralowego skoczka.

Cały czas posyłał w kierunku yuuzhańskiego myśliwca impulsy energii. W pewnej chwili wystrzelił protonową torpedę w głąb gardzieli przeciążonego dovin basala i z radością zauważył, że koralowy skoczek eksplodował i przemienił się w chmurę płonących okruchów. Kiedy Jag przelatywał przez nią, gasnące okruchy korala zabębniły o owiewkę kabiny jego szponowca.

- Zrozumieliście, na czym to polega? - zapytał, kiedy się upewnił, że nikt inny nie siedzi na ogonie jego myśliwca.

- Pomysłowa technika - odezwał się jeden z Fianów. - Nie jestem jednak pewien, czy skuteczność wzrasta wprost proporcjonalnie do nieregularności stosowanej w celu…

- Nie mamy teraz na to czasu, „Szafirowy Pięć” - przerwał mu inny pilot. - Porozmawiamy o takich szczegółach później.

Jag westchnął z ulgą i szerokim łukiem posłał kilka serii laserowych błyskawic w burtę odpowiednika kanonierki. Starając się unikać lecących ku nim strug ognistej plazmy, jego skrzydłowi postąpili tak samo.

 

Tymczasem w przestworzach Boroska toczyła się nadal zacięta bitwa. Triumfalne meldunki z pola walki przesyłane przez dowódcę grupy szturmowej „Nieugięty” kontrastowały jednak wyraźnie z ciężkimi stratami ponoszonymi przez grupy „Opiekun” i „Mężny”. Na każdą grupę szturmową, która zbliżała się na odległość strzału do zidentyfikowanego przez Galaktyczny Sojusz okrętu z yammoskiem na pokładzie, przypadało kilka innych, które musiały zawracać albo ulegały zniszczeniu. Śledzenie sytuacji na polu bitwy było zajęciem tyleż wyczerpującym, co frustrującym i Pellaeon cały czas się zastanawiał nad przyczynami takiego obrazu walki. Czyżby powodem był wrodzony brak zaufania Jedi, którzy zapoznawali jego dowódców z nowymi taktykami walki? A może chodziło o niezdolność jego podwładnych do szybkiego ich opanowania?

 

Pływając w zbiorniku bacta, nie przestawał przysłuchiwać się odgłosom napływającym z pola bitwy.

- „Niebieski Trzy”, osłaniaj mnie! Już tam lecę!

- „Czerwony Siedem”, uważaj na swój ogon!

- Dowódco Białych, osiągnęliśmy dużą przewagę w sektorze czternastym!

- „Zielony Dziesięć”, po prawej i nad tobą! Po prawej!

- Trafili mnie! Awaria stabilizatorów! Zamierzam…

A potem głucha cisza, jakby życie kolejnego człowieka padło ofiarą wystrzelonej przez obcą istotę strugi plazmy.

Przysłuchując się paplaninie w otwartym kanale łączności, Pellaeon odczuwał coraz większy niepokój. Starał się jednak śledzić bitwę, ponieważ dawało mu to lepszy pogląd na zmiany sytuacji na polu walki. Nie mógł kierować ruchami poszczególnych grup szturmowych, ale patrząc na ekrany, także odnosił korzyści. Pragnął się zorientować, czy biorący w niej udział żołnierze i marynarze są podnieceni, czy rozwścieczeni, wpadają w panikę czy też może tylko okazują wątpliwości. Wiedział, że takie informacje mogą wpłynąć na ostateczny wynik bitwy. Dobry dowódca nie powinien ich nigdy lekceważyć.

Doszedł do wniosku, że szala zwycięstwa zaczyna się przechylać na stronę Yuuzhan Vongów. Wycofanie się poza pierścienie jonowych min Boroska zostało najpierw pomyślane jako manewr taktyczny, który miał umożliwić skupienie imperialnych sił zbrojnych wokół planety i stawienie nieprzyjacielowi oporu na wielu frontach równocześnie. Oglądając zarejestrowane hologramy, Pellaeon zrozumiał, co stało się na Coruscant, kiedy Yuuzhan Vongowie zaatakowali stolicę Nowej Republiki. Wprawdzie obrońcy Boroska nie musieli stawiać czoła tak licznemu ani potężnie uzbrojonemu przeciwnikowi, ale też planeta nie była ani w połowie tak silnie broniona jak Coruscant. Wielki admirał spodziewał się, że zdoła bronić jej na tyle długo, aż nieprzyjaciele stracą cierpliwość albo wyczerpią się zasoby, z jakimi wyruszyli na wojenną wyprawę, widział jednak, że z każdą chwilą Imperialna Marynarka traci więcej, niż zyskuje. Nieustępliwość Yuuzhan Vongów zaczynała wywierać coraz większy wpływ także na morale żołnierzy, co odbijało się bezpośrednio na ich poczynaniach podczas walki. Pellaeon obawiał się, że jeżeli coś szybko się nie zmieni, mogą stracić wszystko, o co walczą.

- Utrzymujcie szyk trójkowy ze wspólnymi osłonami, jak wam rozkazano! - warknął nagle jakiś pilot.

- Kogo chcesz oszukać? - odpowiedział inny. - To nigdy się nie uda i dobrze o tym wiesz.

- Uda się, „Szary Cztery” - odparł pierwszy pilot. - Mamy do roboty coś lepszego niż wysłuchiwanie twoich narzekań!

W otwartym kanale łączności rozległ się przenikliwy świst, co oznaczało, że ktoś prosi o przełączenie komunikatora na kanał osobisty. Pellaeon przestał zwracać uwagę na pole bitwy i odebrał rozmowę.

- O co chodzi? - zapytał, wzdychając ze zmęczenia. Zamiast odgłosów z pola bitwy usłyszał głos pani komandor Yage.

Podczas bitwy o Borosk kobieta pełniła praktycznie obowiązki jego adiutantki. Przyjmowała meldunki, wyjaśniała wątpliwości, kierowała do innych osób niepożądane pytania i przekazywała wielkiemu admirałowi tylko najważniejsze informacje.

- Otrzymałam meldunek od porucznik Arber, panie admirale – zameldowała rzeczowo. - Na pokładzie „Buntowniczego” zainstalowano modulator amplitudy grawitacji. Urządzenie jest gotowe do przeprowadzenia pierwszego testu.

- Doskonale - odparł Pellaeon.

Ogarnęła go ponura satysfakcja. Na pokładach imperialnych okrętów nie instalowano dotychczas modulatorów amplitudy grawitacji - takie urządzenia były rzadkie i bardzo kosztowne. To, o którym wspomniała komandor Yage, zostało pospiesznie ściągnięte z sąsiedniego systemu i przeprogramowane przez imperialnych inżynierów zgodnie ze wskazówkami przedstawicieli Galaktycznego Sojuszu. Gdyby się okazało, że funkcjonuje prawidłowo i zakłóca, jak obiecał Skywalker, sygnały wysyłane przez wojennego koordynatora Yuuzhan Vongów, mogłoby się to stać punktem zwrotnym bitwy.

- Proszę polecić pani porucznik Arber, żeby dała sobie spokój z testem próbnym i od razu wykorzystała urządzenie podczas walki - rozkazał. - Proszę także poinformować kapitan Essenton, że ma ściśle współpracować z porucznik Arber. Wprawdzie to rozkapryszona stara jędza, ale kiedy zobaczy, do czego jest zdolny taki modulator, z pewnością zgodzi się im pomóc.

Yage nie ośmieliła się kwestionować decyzji Pellaeona, chociaż wiedziała równie dobrze jak on, że do tej pory żaden imperialny dowódca nie oglądał w działaniu urządzenia zakłócającego sygnały yammoska. Wszystko opierało się na słowach Skywalkera i przedstawicieli jego Galaktycznego Sojuszu. Od tego, czy się nie mylili, zależała nie tylko przewaga, jaką wielki admirał chciał uzyskać w celu wygrania tej bitwy, ale może także losy całej wojny.

Obserwował, jak gwiezdny niszczyciel „Buntowniczy” zawraca i opuszcza jedną z obronnych orbit pod pierścieniami jonowych min; unosiły się tam także pozostałe okręty liniowe. Na wypadek gdyby trzeba było odstraszyć rwących się do walki pilotów koralowych skoczków, niszczycielowi towarzyszył rój myśliwców typu TIE i kilka kanonierek. Zadaniem grupy szturmowej było przetarcie szlaku do gromady okrętów liniowych Yuuzhan Vongów. W ładowni któregoś mieściła się kadź z yammoskiem. Nieprzyjaciele dokładali wszelkich starań, żeby te jednostki były cały czas chronione. Nieco wcześniej zdołali odeprzeć nawet atak grupy szturmowej „Mężny”.

Jak poprzednio, Yuuzhan Vongowie skupili się wokół okrętu z yammoskiem na pokładzie, niczym owady chroniące królową. Roiły się, gotowe do odparcia ataku i kąsania napastników. O osłony „Buntowniczego” rozbryzgiwały się raz po raz strugi ognistej plazmy… tak jaskrawe, że w porównaniu z nimi bladł ogień z dysz wylotowych jonowych jednostek napędowych. Ochronne pola okrętu były szarpane przez dovin basale i ze wszystkich stron naraz ostrzeliwane przez pilotów koralowych skoczków. Załoga gwiezdnego niszczyciela odpowiadała sztychami światła z baterii turbolaserowych dział. Artylerzyści zmieniali nie tylko częstotliwość, ale także energię śmiercionośnych strzałów, dzięki czemu udawało się im od czasu do czasu zestrzelić kilka czy nawet kilkanaście koralowych skoczków równocześnie. W przestworzach unosiły się chmury ognistych okruchów i wirujące mgławice płonącego gazu. Tu i ówdzie rozbłyskiwały także ogniste szczątki, z których powoli uchodziły resztki energii. Pellaeon podziwiał umiejętności i zdecydowanie dowodzącej gwiezdnym niszczycielem pani kapitan Essenton. Niczym gigantyczna zatruta strzała, „Buntowniczy” pogrążał się coraz głębiej w serce wroga.

Gdy tylko okręt znalazł się w zasięgu strzału, pani porucznik Arber włączyła generator sygnałów zagłuszających impulsy yammoska. Wielki admirał znał z grubsza zasadę działania urządzenia, ale nie do końca pojmował szczegóły, Generator wysyłał zakodowane impulsy siły ciążenia, zaprogramowane w taki sposób, żeby nakładały się na podobne impulsy, dzięki którym wojenny koordynator Yuuzhan Vongów porozumiewał się bezpośrednio z dowodzonymi okrętami. Wyeliminowanie yammoska z dalszej walki mogłoby sparaliżować poczynania pilotów koralowych skoczków, a zakłócenie wysyłanych przez niego sygnałów powinno wprowadzić chaos w szeregi wroga. Pellaeon znów odniósł wrażenie, że patrzy na rojące się owady. Wyobrażał sobie, że działanie generatora wywrze na nie podobny wpływ jak odymianie roju w celu ograniczenia ruchliwości mieszkańców ula.

Jak się spodziewał, włączenie urządzenia wywarło natychmiastowy skutek. To, co przed chwilą wyglądało jak śmiertelnie skuteczny taniec, przerodziło się nagle w nieporadne i nieskoordynowane błąkanie się po przestworzach. Pozbawieni centralnego sterowania piloci koralowych skoczków musieli odtąd na własną rękę orientować się w zmianach sytuacji w przestworzach i samodzielnie podejmować wszystkie decyzje. Pellaeon dobrze wiedział, jak trudno jest pojedynczemu pilotowi orientować się w zamęcie ogromnej bitwy. Pozbawieni centralnego mózgu nieprzyjaciele przestali stanowić zwarty szyk obronny i wdali się w setki indywidualnych pojedynków.

Tu i ówdzie dostrzegał jednak oznaki ładu; domyślał się, że yammosk zmaga się z zakłócającymi sygnałami i na krótko przejmuje kontrolę nad niektórymi formacjami wroga. Cały czas jednak szpic dziobu „Buntowniczego” kierował się w serce grupy liniowych okrętów Yuuzhan Vongów. Artylerzyści gwiezdnego niszczyciela nieustannie wystrzeliwali torpedy i rakiety udarowe, a z hangarów wystartowali piloci wszystkich zdolnych do lotu myśliwców typu TIE, żeby przypuścić ostateczny szturm na kryjący się w środku grupy nieprzyjaciół okręt z yammoskiem na pokładzie.

Wojenny koordynator Yuuzhan Vongów odgryzał się jednak najskuteczniej jak potrafił, a poza tym nawet zdezorientowani piloci koralowych skoczków nie mogli chybić celu wielkości gwiezdnego niszczyciela. Ciągle któryś przypuszczał samobójczy atak na wieżę z mostkiem, co zmuszało do nieustannej uwagi artylerzystów baterii turbo laserów.

Bezpośredni pierścień ochronny wokół oblężonego okrętu Imperium tworzyły kanonierki. Ich załogi zmuszały napastników do wybierania określonych kątów podejścia, a obsługa dział starała się zestrzeliwać jak najwięcej nadlatujących myśliwców Yuuzhan Vongów. Ich piloci nie orientowali się w sytuacji na tyle, żeby obierać za cel same kanonierki, nic więc dziwnego, że zamiast chronić yammoska, ginęli rażeni raz po raz sztychami śmiercionośnych błyskawic.

Piloci myśliwców typu TIE skupili uwagę na wybranych okrętach nieprzyjaciół i zasypali je tyloma seriami laserowych strzałów, że ich energii nie zdołałyby pochłonąć wszystkie dovin basale. Zapewne na tym etapie walki wojenny koordynator Yuuzhan Vongów stwierdził, że poniesie klęskę, i wydał rozkaz krążącym w pobliżu jednostkom szturmowym, żeby rzuciły się do samobójczego ataku na ogromny okręt w kształcie klina. Żołnierze imperialnych sił zbrojnych zorientowali się jednak od razu, że najszybszym sposobem odniesienia zwycięstwa jest wyeliminowanie yammoska z dalszej walki, i nie dopuścili, żeby nowa taktyka odwróciła ich uwagę. Imperialni piloci raz po raz zawracali i przystępowali do kolejnych ataków. Zasypali okręt z yammoskiem na pokładzie tyloma strzałami, że w końcu jednostka przechyliła się ociężale na burtę, jakby przemieszczeniu uległ środek jej ciężkości. Przez liczne otwory w koralowym kadłubie zaczęła uchodzić atmosfera, a w przestworza poszybowały martwe ciała yuuzhańskich wojowników.

Mimo to wojenny koordynator nie zaprzestał walki, a samobójczy atak dwóch jednostek, podobnych jak krople wody do okrętu liniowego z yammoskiem na pokładzie, wyzwolił na polu bitwy wystarczającą ilość energii, żeby na chwilę powstrzymać atak imperialnej floty.

Fala uderzeniowa przemknęła przez wszystkie fronty walki tak szybko, że na jakiś czas czujniki celownicze baterii turbolaserów „Buntowniczego” uległy przeciążeniu, Myśliwce typu TIE zaczęty bezradnie koziołkować w przestworzach, a koralowe skoczki pofrunęły we wszystkie strony niczym płatki gorącego popiołu znad ogniska.

Jeden z pilotów myśliwców typu TIE, który odzyskał panowanie nad sterami maszyny szybciej niż pozostali, zdołał w końcu trafić w kadź podtrzymującą funkcje życiowe wojennego koordynatora. Stworzenie wyfrunęło przez otwór w próżnię i przeistoczyło się w chmurę kryształków lodu. Dopiero wówczas „Buntowniczy” zawrócił, wyeliminował z walki ostatni okręt liniowy Yuuzhan Vongów i zaczął dziesiątkować pozostające w tym rejonie walki jednostki nieprzyjacielskiej floty.

Pellaeon mógł się tylko cieszyć z wyniku ataku. Posunięcie okazało się równie śmiałe, co skuteczne, i przekazało dowódcom yuuzhańskiej floty jasną informację; możemy wam zadać jeszcze cięższe straty!

Bitwa jednak wcale się nie zakończyła i chociaż załoga gwiezdnego niszczyciela wykonała zadanie, w pierścieniach jonowych min powstały poważne wyrwy, które dopiero teraz zaczynali łatać członkowie załogi „Praworządności”. Coraz więcej pilotów koralowych skoczków zapuszczało się blisko powierzchni Boroska, co zmuszało do szczególnej uwagi artylerzystów baterii planetarnych turbolaserów i obsługi generatorów ochronnych pól siłowych. Wszyscy wiedzieli, że jeżeli na pokładzie któregoś okrętu yuuzhańskiej floty znajduje się jeszcze jeden yammosk, szybko przejmie dowodzenie nad atakiem i opanuje sytuację.

Czas. Do tego wszystko się sprowadzało. Pellaeon nie wiedział, ile czasu może jeszcze poświęcić dowodzący siłami zbrojnymi Yuuzhan Vongów komandor Yorrik na unicestwienie pozostałych okrętów Imperialnej Marynarki. Przypuszczał, że celem jego wyprawy miało być zastraszenie przywódców Imperium i zniechęcenie ich do dalszej walki, a przy okazji zniszczenie tylu okrętów, ile się da. Okazało się jednak, że yuuzhański dowódca napotkał silniejszy opór, niż się spodziewał, i jego pobyt w przestworzach Imperium trwał o wiele dłużej niż planowano.

W następnej chwili pani kapitan Essenton zameldowała z pokładu „Buntowniczego”, że jej technicy zlokalizowali drugiego yammoska. Prosiła o pozwolenie obrania go za cel, a wielki admirał od razu wyraził zgodę. Najważniejszym zadaniem było w obecnej chwili nieustanne wywieranie nacisku na nieprzyjaciół, nawet gdyby miało to oznaczać stworzenie luk w obronie Boroska. Chodziło o to, żeby zachęcić Yuuzhan Vongów do ataku. Im więcej jednostek yuuzhańskiej floty udawało się zniszczyć, tym bardziej rosła szansa odniesienia miażdżącego zwycięstwa. Pellaeon orientował się, że bitwa o Borosk zbliża się do punktu zwrotnego. Miał nadzieję, że szala bitwy zacznie się w końcu przechylać na korzyść Imperium.

Jakby w odpowiedzi na jego rozważania, w komunikatorze rozległ się głos Luke’a Skywalkera.

- Panie admirale, chyba powinien pan wiedzieć, że wraca „Braksański Miażdżygnat”.

- A wynik wyprawy? - zapytał Pellaeon z nadzieją w głosie.

- Przypuszczam, że zakończyła się powodzeniem - usłyszał w odpowiedzi. - Rozmawiałem tylko krótko z Marą, zanim wskoczyli do nadprzestrzeni, ale sprawiała wrażenie zadowolonej.

Jakby wyczuwając nastrój imperialnych sił zbrojnych, Skywalker wrócił z pierwszej linii frontu i wylądował X-wingiem na pokładzie „Mężobójcy”. Obserwując przebieg bitwy z mostka okrętu pani komandor Yage, wywierał kojący wpływ na wszystkich członków jego załogi.

Pellaeon się uśmiechnął.

- W takim razie, jak sądzę, niedługo otrzymamy jakąś wiadomość od naszych przyjaciół, Yuuzhan Vongów - powiedział.

- Okazywanie przesadnej wiary we własne siły byłoby w takiej chwili poważnym błędem, panie admirale - przestrzegł go mistrz Skywalker. - Yuuzhanie niechętnie się wycofują, nawet kiedy nie mają absolutnie żadnych szans odniesienia zwycięstwa.

- Ale nie są także głupcami - zauważył wielki admirał. - Jeżeli mówisz prawdę, Shimrra po prostu nie może sobie pozwolić na zbyt długie toczenie walki w naszych przestworzach. Z pewnością Yorrik o tym wie. Odmowa wykonania rozkazu może na dłuższą metę za szkodzić mu bardziej niż odwrót z pola bitwy.

Mistrz Jedi nic nie odpowiedział, ale jego milczenie przemawiało dobitniej niż słowa.

- Wiem, o czym myślisz - odezwał się łagodnie Pellaeon. - Jacen dał do zrozumienia moffowi Flennicowi, że w porównaniu z Galaktycznym Sojuszem Imperium jest niczym… że możemy jedynie służyć do odwracania uwagi Yuuzhan Vongów od najważniejszego celu. Miał rację, a to oznacza, że to ja się nie pomyliłem. Shimrra pragnął nas zastraszyć i zniechęcić do walki, a nie zniszczyć. Yorrik prawdopodobnie uważa, że osiągnął ten cel. Unicestwił Bastion, zmusił nas do ucieczki w przestworza Boroska, a wycofując się, przypuści pewnie szturm na nasze gwiezdne stocznie. Nie będzie miał absolutnie żadnych kłopotów z udowodnieniem najwyższemu lordowi, że jednak wywiązał się z zadania… Przerwał mu kolejny głośny świst z głośnika komunikatora.

- Wiadomość od nieprzyjaciół, panie admirale - odezwała się komandor Yage.

- Przekaż ją na otwarty kanał - polecił Pellaeon. - Chcę, żeby usłyszeli ją wszyscy moi podwładni.

- …tylko odwlekacie to, co nieuniknione - mówił Yorrik, wypluwając słowa z jeszcze większą goryczą niż poprzednio. - Nikomu nie okażemy łaski. Nikogo nie oszczędzimy. Zmieciemy z powierzchni waszej planety domy i wykorzystamy wasze szczątki jako nawóz dla naszych plonów. Włączymy waszą planetę do chwalebnego imperium Yuuzhan Vongów, które niedługo opanuje całą galaktykę. Będziemy…

- Możliwe, że coś przeoczyłem, Yorrik - przerwał mu bezceremonialnie Pellaeon - ale nie widzę żadnego dowodu powodzenia twojego wspaniałego planu. Niszczymy wasze yammoski, wyeliminowaliśmy twoich szpiegów, a nawet udało się nam uwolnić tych, których uważałeś za więźniów. Nie masz dość sił, żeby opanować tę planetę, a co dopiero pozostałe. Twoje groźby są równie puste, jak czcze są twoje przechwałki.

- Udławisz się tymi słowami, kiedy… - zaczął Yorrik.

- Puste - powtórzył z naciskiem Pellaeon, jeszcze raz przerywając tyradę wygłaszaną przez dowódcę Yuuzhan Vongów.

- …zmienimy wasze bluźnierstwa w żużel i…

- Puste!

- …zmielemy każdy wasz ślad na pył, z którego się zrodziliście!

- Puste, Yorrik! - Ryknął wielki admirał.

Dowódca Yuuzhan Vongów wydał charczący dźwięk, podobny do przedśmiertelnego rzężenia szczura womp, ale Pellaeon nie dał mu szansy dojścia do słowa.

- Najwyższy czas, żebyś dotrzymał obietnicy, komandorze - podjął po chwili. - Zniszcz nas albo się stąd wynoś.

- Na bogów mojego ludu, niewierny! Obiecuję, że zadławisz się tymi słowami!

- Może któregoś innego dnia, Yorrik, ale nie dzisiaj - zapewnił obojętnie przywódca Imperium. - Naprawdę powinieneś był dwa razy pomyśleć, zanim się poważyłeś podjąć to ryzyko, zwłaszcza że nie dysponowałeś wystarczającymi siłami ani środkami, aby chociaż pomarzyć o odniesieniu zwycięstwa. - Dokończył śmiertelnie poważnym, lodowatym tonem: - Nie zamierzamy się poddawać, Yorrik. Ani teraz, ani kiedykolwiek w przyszłości. Od czasu do czasu możesz wygrać z nami jakaś bitwę, ale Imperium zawsze przystąpi do kontrataku. Mogę ci to obiecać.

Yorrik zaczął miotać kolejne groźby, ale wielki admirał go zignorował.

- Powiedz ode mnie najwyższemu lordowi, że jeżeli pragnie osiągnąć cel, powinien wysłać o wiele liczniejszą flot? i wyznaczyć na jej dowódcę kogoś bardziej kompetentnego.

Zanim dowódca Yuuzhan Vongów miał okazję coś wtrącić, przerwał połączenie, odprężył się i poddał kojącym objęciom płynu bacta. Czuł przewrotną radość na myśl o tym, jak potraktował butnego dowódcę yuuzhańskiej floty. Co prawda, prowokowanie go wiązało się z pewnym ryzykiem, ale to dobrze, że przeznaczonych dla uszu Yorrika słów słuchali także jego podwładni. Gdyby dowódca Yuuzhan Vongów postanowił zlekceważyć wyraźny rozkaz Shimrry, Pellaeon chciał być pewien, że może liczyć na poparcie całej Marynarki.

Na szczęście po upływie kilkunastu minut od bezceremonialnego przerwania rozmowy połowa okrętów floty Yorrika zaczęła się wycofywać. Artylerzyści pozostałych jednostek położyli za rufami wycofujących się ziomków zaporę ogniową, żeby imperialne siły zbrojne nie mogły skorzystać z niespodziewanej zmiany sytuacji na polu bitwy. Dowódcy jednostek Pellaeona byli zbyt mądrzy, żeby rzucić się w pościg, ale wykorzystali okazję, żeby przesunąć pole bitwy jak najdalej od Boroska. Personel baterii jonowych dział i planetarnych turbolaserów nie przestawał strzelać w ślad za uciekającymi nieprzyjaciółmi, a technicy „Buntowniczego” nadal wysyłali zmodulowane impulsy grawitacji w sam środek szyku okrętów oddalającej się floty wroga. Dowódcy eskadr gwiezdnych myśliwców typu TIE także wykorzystywali wszystkie luki w tylnej straży, żeby atakować nieprzyjaciół od tyłu.

W końcu do nadprzestrzeni wskoczyły ocalałe z pogromu okręty liniowe floty Yuuzhan Vongów i wszyscy zrozumieli, że odwrót dobiega końca. Zakrywająca część twarzy Pellaeona maska do oddychania umożliwiała mu oglądanie jednostek Yuuzhan Vongów opuszczających gwiezdny system Boroska w mniejszych i większych bitewnych grupach. Niektóre składały się tylko z odpowiednika krążownika z przyczepionymi do ramion kiściami koralowych skoczków, w skład innych wchodziło po kilka lecących w idealnym szyku okrętów liniowych. Ich ruchami niewątpliwie kierował ukrywający się na pokładzie którejś jednostki yammosk. Pellaeon przyglądał się temu z uczuciem ulgi, ale wiedział, że nie powinien się przedwcześnie cieszyć. Nie był nawigatorem, ale miał wystarczająco duże doświadczenie, żeby odgadnąć kurs, jaki obierali piloci wnikających do nadprzestrzeni okrętów. Nawet nie patrząc na ekran z danymi, wiedział, że jednostki uciekającej floty nie kierują się do jednego miejsca.

- Dokąd zmierzają? - zwrócił się do pani komandor Yage.

- Początkowe wektory lotu sugerują, że dwie trzecie okrętów yuuzhańskiej floty zamierza na dobre opuścić terytorium Imperium.

- A pozostałe? - zapytał Pellaeon.

- Kierują się w przeciwną stronę - odparła Yage. - Na razie nie możemy ustalić dokładnie dokąd, ale przypuszczamy, że do…

- …przestworzy Yagi Mniejszej - domyślił się Pellaeon.

- Rzeczywiście tak to wygląda, panie admirale - przyznała Yage. - Prawdopodobnie Yuuzhan Vongowie uważają, że ujdzie im to bezkarnie, skoro nasze siły zbrojne są wciąż jeszcze zajęte w przestworzach Boroska.

Pellaeon zastanawiał się dłuższą chwilę nad tym, co usłyszał,

- Niech „Mężny” nadal prowadzi atak - odezwał się w końcu. - Ich odwrót powinien wyglądać jak paniczna ucieczka. Chciałbym tak że, żeby „Nieugięty” i „Opiekun” natychmiast udały się do przestworzy Yagi Mniejszej, a wraz z nimi „Buntowniczy” i „Niezrównany”. Jeżeli Flennic naprawdę chce obronić gwiezdne stocznie, zgodzi się przyjąć każdą pomoc.

- A co z „Praworządnością”, panie admirale? - zapytała Yage. Starzejący się gwiezdny niszczyciel, który strzegł dotąd „Mężobójcy” i innych taktycznych okrętów Imperium, unosił się na jednej z wewnętrznych orbit Boroska i właściwie dotąd nie brał czynnego udziału w bitwie.

- Pozostanie tu - zdecydował Pellaeon. - Mam względem tej starej łajby inne plany.

- Rozumiem, panie admirale.

Kiedy Yage przerwała połączenie, wielki admirał wybrał osobisty kanał i nawiązał kontakt z Lukiem Skywalkerem.

- Cóż, Jedi - powiedział. - Jednak się nam udało.

- To panu się udało, admirale - poprawił go Luke. - Ja tylko się przyglądałem.

- Właśnie tego najbardziej nam było potrzeba - odparł Pellaeon. Nie chciał, żeby mistrz Jedi lekceważył rolę, jaką odegrał w odniesieniu zwycięstwa. - Może nigdy się nie zgodzimy, żebyś wydawał nam rozkazy, Skywalker, ale udowodniłeś dzisiaj, że czasami opłaca się nam przyjąć twoją pomoc.

- Granica między jednym a drugim bywa czasami bardzo cienka, panie admirale - oznajmił z lekkim rozbawieniem Luke.

Słysząc bezgraniczne zmęczenie w głosie mistrza Jedi, Pellaeon uśmiechnął się do siebie. Wielokrotnie w przeszłości musiał łagodzić waśnie i spory, do jakich dochodziło między jego podwładnymi. Czasami trzeba było czegoś więcej niż wspólny wróg, żeby pogodzić skłócone strony. Wielki admirał uświadamiał sobie, że właśnie wygrał pierwszą bitwę, wiedział jednak, że wojna z Yuuzhan Vongami wciąż jeszcze się nie zakończyła. Najtrudniejsze miało dopiero nastąpić.

- Masz rację - powiedział ponuro, obserwując na ekranach wycofywanie się gwiezdnej floty nieprzyjaciół. - Masz absolutną rację.

Kolejny pisk w komunikatorze poinformował go, że z osobistego kanału pragnie skorzystać jeszcze jedna osoba. Wielki admirał wyraził zgodę i usłyszał głos siostrzeńca Skywalkera.

- Tu „Braksański Miażdżygnat” - odezwał się Jacen z prowizorycznego mostka gwiezdnego pancernika. - Mamy ładownie pełne ludzi wymagających pilnie opieki lekarskiej. Proszę o radę.

- „Miażdżygnacie”, tu „Mężobójca” - usłyszał w odpowiedzi głos komandor Yage. - Przybij do platformy zaopatrzenia medycznego „Powrót Hale’a”. Za chwilę podam więcej szczegółów.

Kiedy zainstalowane na pokładach obu jednostek komputery wymieniały informacje, Pellaeon zaczął się przyglądać gwiezdnemu pancernikowi za pomocą dalekosiężnego skanera. Dwie kolejne potyczki z nieprzyjaciółmi pozostawiły w kadłubie wiele dziur, z których wciąż jeszcze unosiły się smugi dymu. Wielki admirał wiedział, że okręt miał sprawiać wrażenie zniszczonego, bo stanowiło to część planu, ale sądząc po sposobie wykonywania manewrów, mógłby przysiąc, że gwiezdny pancernik został naprawdę poważnie uszkodzony.

- Wygląda na to, że nieźle oberwaliście - powiedział.

- Nie bardziej niż mogłem się spodziewać - odparł młody Solo. Wyraźnie starał się zbagatelizować stan okrętu. - Podstęp udał się znakomicie.

- Dobra robota, Jacenie - włączył się do rozmowy mistrz Skywalker. - Spisałeś się doskonale. Wszyscy zasłużyliście na pochwałę.

Zapadła krótka cisza. Jacen pewnie zapoznawał się z przekazanymi współrzędnymi trajektorii lotu i korzystając z pomocy imperialnych stacji namiarowych, upewniał się, że mózgi androidów rzeczywiście dokonały pożądanej korekty kursu.

- Co się stało z wojną? - zapytał w końcu z nieukrywanym zaskoczeniem i ulgą.

- Poszła sobie - odparł sardonicznie Pellaeon.

- Ale nie na długo - dodał Luke. -1 niedaleko.

- Proszę się o to nie martwić - rzekł wielki admirał. - Będziemy gotowi na jej powrót. Yuuzhanie przeklną dzień, kiedy wciągnęli mnie do swojej zabawy.

- Tylko niech radość z tego zwycięstwa nie przyćmi trzeźwości pańskiego osądu, admirale - przestrzegł go Luke. - Vongowie nie godzą się łatwo z porażkami. Zapewniam pana, że to dopiero początek. Pellaeon sam wiedział, że musi się mieć na baczności.

- Sądzę, że masz rację, przyjacielu - powiedział, kiwając głową w zbiorniku bacta. - To początek ich końca.

Piloci eskadr fiańskich maszyn okazali się bardzo pojętnymi uczniami. Byli niedoświadczeni, więc ponosili ciężkie straty, ale chociaż latali przestarzałymi i ociężałymi myśliwcami szturmowymi, od czasu do czasu udawało się im także zadawać straty yuuzhańskim napastnikom. Przy jednej z takich okazji Jag ledwo zdążył zauważyć koralowego skoczka za ogonem swojego szponowca, kiedy yuuzhański myśliwiec został rozpylony na atomy przez serie niosących zmienną energię strzałów, jakie nadleciały od sterburty.

- Niezła kanonada, „Siedem” - podziękował i wykonał pętlę, żeby zniechęcić do ataku innego yuuzhańskiego pilota, który zamierzał zająć pozycję za ogonem fiańskiego myśliwca.

W następnej sekundzie do walki przyłączyła się „Duma Selonii” i w ciemnościach przestworzy pojawiły się oślepiające błyskawice turbolaserowych strzałów. Okręt zawrócił, dopiero kiedy jego artylerzyści zniszczyli bliższy z dwóch pustych transportowców niewolników. Ogromne statki leciały w stronę powierzchni Galantosa, żeby rozpocząć polowanie na mieszkańców bezbronnej planety. Rozpruta od dziobu do rufy jednostka w kształcie pęcherza pękła niczym przejrzały owoc, a ze szczeliny wylewały się w przestworza kaskady czerwonawej galarety. Jag zobaczył także tysiące skręcających się drobnych stworzeń - yuuzhańskich gnullithów, które ginęły w próżni niczym ścięte lodem ptaki. Jaina i piloci jej Eskadry Wiśniowych posłali rój torped w szczelinę w burcie transportowca niewolników i od razu pospiesznie zawrócili, zanim seria oślepiających eksplozji rozerwała statek na kawałki.

- Jeden z głowy - oznajmiła triumfalnie młoda Solo. Jag ucieszył się, słysząc ożywienie w jej głosie. - A ty jak sobie radzisz?

Jeszcze raz przyjrzał się yuuzhańskiej kanonierce. Obracała się powoli wokół osi, jakby zamierzała wycofać się z pola bitwy, ale młody pilot domyślał się, że to tylko podstęp. Znał trochę psychikę Yuuzhan Vongów i wiedział, że istoty ich rasy nigdy nie godzą się z porażkami. Dałby sobie rękę uciąć, że coś knują.

- To chyba jakaś pułapka - ostrzegł skrzydłowych. - Jeżeli za bardzo się zbliżycie, możecie…

Ostrzeżenie przyszło zbyt późno. Lecąc blisko jeden obok drugiego, piloci trzech przestarzałych myśliwców szturmowych zamierzali ostrzelać zawracającą jednostkę od spodu, nagle jednak dovin basale kanonierki połączyły energię i skierowały ją do wewnątrz kadłuba yuuzhańskiego okrętu, żeby rozpylić go na atomy. Jednostka zniknęła w oślepiającym błysku, jakby nagle stała się przezroczysta, a fala udarowa eksplozji unicestwiła te trzy fiańskie myśliwce i szarpnęła kadłubami pięciu innych, które przelatywały w pobliżu.

Kiedy w końcu wytraciła energię, Jag ciężko westchnął.

- Przykro mi, Szafirowi - powiedział. - Powinienem był was ostrzec dużo wcześniej.

- To nie twoja wina, dowódco Bliźniaczych - zapewnił go po krótkiej ciszy pilot „Szafirowego Pięć”. - Jeżeli chodzi o sztukę walki z Yuuzhan Vongami, wciąż jeszcze jesteśmy okropnie niedouczeni. Możemy mieć pretensję tylko do siebie. Zmniejszona liczebnie Eskadra Szafirowych zmieniła kurs, żeby pomóc Jainie zniszczyć unoszący się w przestworzach ostatni transportowiec niewolników, a połączone eskadry Bliźniaczych Słońc i Rezedowych szybko uporały się z pozostałymi skoczkami. Bitwa dobiegła końca w mgnieniu oka; Jag wreszcie mógł rozluźnić palce na dźwigniach urządzeń kontrolnych i się odprężyć.

Kiedy jego serce zaczęło znów bić normalnym rytmem, upewnił się, że w przestworzach nie pozostał ani jeden koralowy skoczek, i nawiązał łączność z dowódcą pilotów Straży Galantosa.

- Proszę mi powiedzieć, kapitanie Syrtik - zaczął - co się stanie, kiedy powróci pan na powierzchnię planety? Czeka pana sąd polowy za to, co pan zrobił?

- To zależy - odparł ze stoickim spokojem Pianin. - Mieliśmy za zadanie obronić Galantosa przed atakiem, ale naszym bezpośrednim rozkazodawcą jest radny i jego prymaci. Jeżeli zarzucą nam zlekceważenie rozkazu…

- Ale czy rzeczywiście go zlekceważyliście? - wtrąciła się Jaina.

- Naprawdę otrzymaliście zakaz udzielania nam wszelkiej pomocy?

Jag zwrócił uwagę na ostry ton młodej Solo i przezornie zachował milczenie. Wiedział, jak często po zakończeniu walki emocje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem.

- To zależy, jak definiować słowo „zakaz” - odparł Syrtik.

- Zachowali się po prostu jak kosmiczne ślimaki - ciągnęła z goryczą Jaina. - Przylatujemy, żeby ocalić ich od zagłady, a oni mają czelność… - Nie dokończyła zdania i ciężko westchnęła. - Na razie to może zaczekać, ale kiedy dowie się o tym mama, będą mieli kłopoty.

- Domyślam się, że i tak będą ich mieli co niemiara - odparł Jag.

- Przecież starali się ją uwięzić na powierzchni Galantosa… a może nawet wydać w łapy Yuuzhan Vongów. Kiedy w przestworzach pojawiły się tamte transportowce niewolników, chcieli uzyskać od najeźdźców obietnicę oszczędzenia mieszkańców w zamian za wydanie Jedi.

Tym razem odpowiedziała mu głucha cisza. Młody pilot przeniósł spojrzenie na ekran monitora i zobaczył, że pilotująca pokiereszowany X-wing pani pułkownik Solo posyła pozostałe torpedy w burtę uszkodzonego transportowca, jakby chciała przyspieszyć wypływ czerwonawej galarety w pustkę przestworzy.

Jag przełączył komunikator na osobisty kanał.

- Dobrze się czujesz? - zapytał.

- Nie. Wcale nie czuję się dobrze - burknęła gniewnie. - To znaczy… właściwie dlaczego się tym przejmujemy? Chyba nie warto bronić tych istot, skoro i tak raz po raz zadają nam cios w plecy! To po prostu bezsensu!

- Jestem pewien, że Miza zadałby to samo pytanie, Jaino - powiedział Jag.

Młoda Jedi umilkła, jakby dopiero po chwili do jej świadomości dotarło nazwisko chissańskiego pilota, który zginął w przestworzach N’zotha.

- Zachowuję się jak dziecko, prawda? - zapytała w końcu.

- Prawdę mówiąc, zachowujesz się jak Jaina Solo - odrzekł Jag.

- Zapewniam cię jednak, że nie masz się czego wstydzić.

Jaina roześmiała się niewesoło.

- Dzięki, Jagu - powiedziała.

- Ależ nie ma za co. - Młody pilot znów zerknął na ekrany monitorów. Eskadry dwuosobowych myśliwców szturmowych, zmniejszone o mniej więcej jedną czwartą początkowego stanu, kierowały się w stronę Galantosa. Z pokładu „Selonii” wystrzelono roboty zwiadowcze w celu zbadania szczątków transportowców niewolników, a pozostali piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc, jeden po drugim, lądowali w hangarze gwiezdnej fregaty Galaktycznego Sojuszu.

- Mamy sporo zaległości i musimy je nadrobić - odezwał się. - Może i my powinniśmy wylądować i porozmawiać w cztery oczy?

Jaina znów się roześmiała, tym razem jednak trochę radośniej.

- Cóż, to jedna z najbardziej romantycznych propozycji, jakie kiedykolwiek usłyszałam - powiedziała.

Jag uśmiechnął się do siebie, zadowolony, że Jaina znów jest sobą.

- No to jesteśmy umówieni? - zapytał. - Jasne - odparła, zataczając X-wingiem łuk i zajmując pozycję na orbicie obok jego szponowca. - Czemu nie?

Po przeciwległej stronie planety, z daleka od najzaciętszych walk, pilot „Sokoła Millenium” starał się dyskretnie odnaleźć na jednej z niższych orbit niewielki jacht, który podążał za nim od chwili startu z powierzchni Galantosa.

Tahiri stała w milczeniu za plecami rodziców Anakina. W sterowni frachtowca panowało napięcie i młoda Jedi czuła się wyraźnie nieswojo. Han wciąż jeszcze nie mógł się pogodzić, że go przegłosowano. Wkrótce po starcie z Galantosa Tahiri zaproponowała, żeby odszukali gwiezdny jacht i postarali się dowiedzieć czegoś więcej o tajemniczej istocie, która pomogła im w ucieczce. Han bardzo pragnął przyłączyć się do bitwy i pomóc pozostałym, ale sprzeciwiła się temu Leia. Oznajmiła, że ona też chciałaby poznać tożsamość tajemniczego wybawcy, a to oznaczało, że opowiedziała się po stronie Tahiri.

- Nasza wyprawa ma charakter dyplomatyczny, Hanie - przypomniała, patrząc mężowi w oczy. - A jeżeli dyplomacja oznacza konieczność powstrzymania się od udziału w walce albo tchórzliwe chowanie się po drugiej stronie planety, jak to dobitnie określiłeś, właśnie tak powinniśmy postąpić.

- Ale oni potrzebuj ą naszej pomocy - sprzeciwił się Han, chociaż sam rozumiał, że to niezbyt mocny argument. Po prostu wolał walczyć, niż bawić się w dyplomację.

- Eskadra Bliźniaczych Słońc i pani kapitan Mayn wystarczą aż nadto, żeby poradzić sobie z niewielkim oddziałem Yuuzhan Vongów - oznajmiła stanowczo księżniczka. Uśmiechnęła się i położyła dłoń na ramieniu męża. - Zresztą podczas wojny dyplomacja może się okazać równie skuteczna jak użycie brutalnej siły - dodała łagodniej.

- Zdziwiłbyś się, ile paktów zawiera się właśnie w takich okolicznościach.

- Sądziłem, że to z powodu takich okoliczności chciałaś raz na zawsze pożegnać się z polityką - odparł pilot „Sokola”. Obrzucił chmurnym spojrzeniem urządzenia kontrolne, ale zaczął wprowadzać maszynę w szeroki łuk.

Leia westchnęła zmęczona próbami przemówienia mężowi do rozsądku.

- To był tylko jeden z powodów, Hanie - przypomniała.

Zanim zdążył odpowiedzieć, przeniosła spojrzenie na ekrany monitorów. Tahiri domyśliła się, że sprzeczka dobiegła końca. Leia odznaczała się silnym charakterem i nie zamierzała tracić czasu na sprzeczki z mężem o coś, co - w jej mniemaniu - zostało rozstrzygnięte.

C-3PO też pewnie zauważył narastające napięcie, bo chwilę później zdecydował się wyjść ze sterowni pod pozorem konieczności kalibracji motywatorów. Tahiri podejrzę wała jednak, że to normalny pretekst, do jakiego uciekał się protokolarny android, ilekroć nie mógł znieść konfliktów między właścicielami. Młoda Jedi żałowała, że nie może się wykręcić podobną wymówką. Gdyby nie była potrzebna w sterowni, może także wymknęłaby się z niej po kryjomu.

Po uniesieniu jakie przeżyła na lądowisku miasta Al’Solib’minet’ri, wciąż jeszcze kręciło się jej w głowie. Czuła się dziwnie lekko…

Weź się w garść, powiedziała sobie, starając się skupić uwagę na rzeczywistości, a nie na iluzjach.

W przestworzach wokół planety panował niewielki ruch, toteż odnalezienie gwiezdnego jachtu nie okazało się wcale trudne. Sto kilkadziesiąt pionowych smug przegrzanych jonów mogło oznaczać tylko gwiezdne statki, które wystartowały z powierzchni Galantosa, żeby osiągnąć wyższą orbitę. Na niższej pozostało zaledwie kilkanaście. Tahiri instynktownie wiedziała dzięki Mocy, że istota, która pomogła im w ucieczce, będzie na nich czekać, tak jak obiecała. Nie miała pojęcia, czego się od niej dowie, ale wzmianka o przedstawicielach Brygady Pokoju upewniła ją, że ich wybawca dobrze wie, o czym mówi, i że powinna go wysłuchać. Wprawdzie znaleziony w apartamencie dla dyplomatów srebrzysty amulet zniknął z jej kieszeni, ale stanowił niepodważalny dowód, że z tym wszystkim mieli coś wspólnego Yuuzhan Vongowie. Tahiri była absolutnie pewna, że pojawienie się transportowców niewolników w przestworzach Galantosa nie było zwyczajnym zbiegiem okoliczności.

Niepokoiło ją jednak, że zareagowała tak silnie na widok srebrzystego medalionu z podobizną Uśmierciciela Yun-Yammki. Odkrycie talizmanu w apartamencie dla dyplomatów, co dowodziło pobytu jego właściciela na Galantosie, nie dawało jej spokoju. Dotychczas nie uświadamiała sobie, że może okazywać taką wrażliwość na wszystko, co ma związek z Yuuzhan Vongami. Dokuczliwe wspomnienia nie tylko nie odeszły w niebyt, jak żarliwie pragnęła, ale panoszyły się w jej umyśle coraz energiczniej.

Nie, pomyślała, stanowczo kręcąc głową, muszę skupić całą uwagę na chwili obecnej. Posłużyła się Mocą, uwolniła myśli i zaczęła poszukiwać w przestworzach śladów obecności osoby, z którą odbyła rozmowę na lądowisku miasta Al’solib’minet’ri. Nagle…

- Tam! - wykrzyknęła, wskazując kierunek wyciągniętą ręką. Niewielki koreliański jacht unosił się nieruchomo na granicy najwyższej warstwy atmosfery. Miał kształt płaskiej muszli, z kilku niewielkich wypukłości wystawały dysze dopalaczy i emitery szczątkowego pola ochronnego. Nigdzie nie było jednak widać systemów uzbrojenia, a silniki pozostawały wyłączone. - To on!

- Jesteś tego pewna? - zapytał Han. W jego głosie wciąż brzmiała uraza.

Tahiri kiwnęła głową i ponownie wysłała myśli w przestworza.

- Absolutnie pewna - potwierdziła.

- „Sokole Millenium” - rozległ się nagle czyjś głos w komunikatorze systemu łączności podprzestrzennej. Tahiri od razu rozpoznała osobę, z którą rozmawiała na lądowisku. - Wzywam „Sokoła Millenium”!

- Ta-a, słyszymy cię - burknął niechętnie Han. - Możesz powiedzieć nam, kim jesteś?

- Przyjacielem - usłyszał w odpowiedzi.

- Wolelibyśmy sami o tym zdecydować.

- Czy my się znamy? - zapytała Leia.

- Nigdy się nie spotkaliśmy, ale znacie istoty mojej rasy - odparł tajemniczy nieznajomy.

Tahiri już zrozumiała, że rozmówca nie jest człowiekiem, ale wciąż jeszcze nie potrafiłaby powiedzieć, do jakiej należy rasy. Słyszała już kiedyś podobny, melodyjny głos, ale za nic w świecie nie mogła sobie przypomnieć gdzie i kiedy.

- A jaka to rasa? - zapytał bezceremonialnie Solo.

- Przepraszam za przyjęcie, z jakim się spotkaliście po wylądowaniu na powierzchni Galantosa - ciągnęła istota, ignorując jego pytanie. - Nie mogłem zrobić nic, żeby temu zapobiec. Gdybym zawczasu wiedział o waszym przybyciu, postarałbym się was ostrzec zaraz po wylądowaniu, ale zanim zdołałem przedostać się do kompleksu dla dyplomatów, byliście już więźniami. Musiałem czekać na okazję, żeby pomóc wam bardziej jawnie i móc uczynić to bez obawy, że odkryją moją prawdziwą tożsamość.

- Więc jesteś szpiegiem? - domyśliła się księżniczka.

- Niezupełnie - odparła tajemnicza istota. - Mogę wam jednak pomóc.

- I tak mamy wobec ciebie dług wdzięczności - odezwała się Tahiri.

- Może kiedyś miałaś wobec mnie jakiś dług, Tahiri Yeilo, ale spłaciłaś go, kiedy pomogłaś mi w ucieczce - odparł rozmówca. - A jeżeli chodzi o członków rodziny Solo, szanujemy ich i cenimy za to, że wielokrotnie pomagali nam w przeszłości, nie może więc być mowy o jakimkolwiek długu. Jestem po prostu rad, że was spotkałem i mogłem się wam przydać.

- Co właściwie wydarzyło się na Galantosie? - zainteresowała się Leia. - Jaina twierdzi, że Yevethowie przestali istnieć jako rasa. Wiesz coś więcej na ten temat?

- Sondy Fianów wysyłane w przestworza N’zotha potwierdziły, że yevethańskie gwiezdne stocznie uległy zniszczeniu, jednak Sianowie nie pozostawili tam próbników na dość długo, aby odkryć, co się stało z mieszkańcami. Bardzo się obawiają sąsiadów. Wydarzenia sprzed dwunastu lat wywarły na rozwój ich cywilizacji ogromny wpływ i pozostawiły w ich psychice głęboki uraz. Mogło być tak, że siły zbrojne Nowej Republiki zniszczyły wszystkie okręty yevethańskiej floty, ale ich właściciele przeżyli w gromadzie gwiezdnej Koornacht. Fianowie zawsze się obawiali, że pewnego dnia ich odwieczni wrogowie znów staną się silni i przystąpią do kolejnego ataku. Ostatnim razem mieszkańcy Galantosa ocaleli jedynie dzięki pomocy ze strony Nowej Republiki, ale od pewnego czasu uświadamiali sobie, że następnym razem Nowa Republika może nie zdoła ich obronić.

- A strach przed możliwością powrotu Yevethów narastał, w miarę jak pogłębiał się kryzys wywołany przez inwazję Yuuzhan Vongów - domyśliła się księżniczka.

- Właśnie - przyznał nieznajomy. - Fianowie nie są wojowniczą rasą. Od dawna wiedzieli, że ich wątłe siły zbrojne nie potrafią się oprzeć atakowi bezlitosnych napastników. Gdyby Nowa Republika przegrała w konfrontacji z Vongami, kto ochroniłby ojczystą planetę Fianów przed inwazją z gromady gwiezdnej Koornacht? Tak więc. Kiedy mniej więcej przed rokiem pojawiła się na Galantosie delegacja z obietnicą zlikwidowania zagrożenia, jakie stanowili Yevethowie, Fianowie powitali nieznajomych przybyszów z otwartymi ramionami. Możecie sobie wyobrazić, z jaką radością przyjęli ich propozycję.

- Właśnie w tym miejscu pojawia się Brygada Pokój u, prawda? - zagadnęła Tahiri. Dziewczyna zdołała chyba w końcu opanować mętlik w głowie i skupiła uwagę na toczącej się konwersacji. - Bogactwa naturalne w zamian za bezpieczeństwo, hmm?

- Masz rację - przyznała obca istota. - Przedstawiciele Brygady Pokoju otrzymali od Fianów transport cennych minerałów, których potrzebowali na wymianę z kimś innym, a planeta N’zoth została zniszczona. Jej mieszkańców zupełnie zaskoczono. Stało się tak dzięki ściśle tajnym wojskowym informacjom. Fianowie przekazali je Brygadzie Pokoju, a ci udostępnili je dowódcom sił zbrojnych Yuuzhan Vongów. Mieszkańcy Galantosa wyobrażali sobie, że zawierając ugodę z Brygadą Pokoju, zapewnią sobie bezpieczeństwo. Obawiali się Yevethów o wiele bardziej niż Yuuzhan, którzy dotychczas nie wykazywali szczególnego zainteresowania tym rejonem galaktyki. I tak to wyglądało. Fianowie doszli do przekonania, że odtąd mogą czuć się bezpieczni.

- A my nie mieliśmy o tym żadnego pojęcia - mruknęła rozgoryczona Leia.

- Dzięki zerwaniu łączności - przypomniał nieznajomy.

- A więc i to było jednym z punktów ugody zawartej z przedstawicielami Brygady Pokoju? - domyśliła się księżniczka. - Galantos miał zerwać wszelkie więzy z Nową Republiką?

- Tak.

- Ale dlaczego? - zdziwiła się Tahiri.

- Z obawy przed możliwymi prześladowaniami - odparła istota.

- Ze strony Brygady Pokoju?

- Ze strony Nowej Republiki - poprawił ją pilot jachtu. - Nie traktujecie uprzejmie nikogo, kto wchodzi w konszachty z nieprzyjaciółmi.

- I mamy dobry powód - wtrącił się Han. - Nie do wiary, że zadaliśmy sobie tyle trudu, usiłując ocalić gromadę morderców przed losem, na który prawdopodobnie i tak zasługują. Gdybyśmy nie pojawili się w ich przestworzach w najbardziej odpowiedniej chwili, Fianowie skończyliby w brzuchu któregoś transportowca niewolników. Pewnie teraz byliby już w drodze na jedną z planet podbitych przez Yuuzhan Vongów. Powinniśmy byli zostawić ich samym sobie.

- Chyba nie mówisz poważnie, Hanie - żachnęła się Leia.

- Tylko nie próbuj mi wmawiać, że chcesz im wybaczyć to, co nam zrobili. - Jej mąż sprawiał wrażenie, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom. - Yevethowie nie wiedzą, co to porażka. Pod tym względem są równie przewrotni jak Vongowie… a przynajmniej byli. Walczyliby do upadłego, a Fianowie dobrze to wiedzieli. Mieszkańcy Galantosa są winni ludobójstwa na równi z Yuuzhanami.

- Fianowie zostali w to wmanewrowani - przypomniała Leia. - Yevethowie z radością by ich wymordowali, gdyby mieli szansę, a przy okazji i nas, jeżeli już o tym mowa, nigdy jednak nie słyszałam, żebyś zachęcał kogokolwiek do ich zlikwidowania. Fianowie stali się ofiarami na równi ze wszystkimi innymi zainteresowanymi stronami.

- Pewnie by się stali, gdybyśmy nie pojawili się w ich przestworzach - odciął się z goryczą Solo.

- Wszyscy czasami zachowujemy się głupio, Hanie - wycedziła księżniczka przez zaciśnięte zęby. Z najwyższym trudem utrzymywała gniewna wodzy. - Nie twierdzę, że pochwalam ich postępowanie ani że nie ogarnia mnie gniew na myśl o tym, jak nas potraktowali. Po prostu ich rozumiem. Obawiali się, że wszystko stracą. Yuuzhan Vongowie poszukiwali niewolników i informacji na temat możliwych zagrożeń. Kierując ich uwagę na Yevethów, Fianowie zapewnili im jedno i drugie, ale kiedy zgodzili się na współpracę z przybyszami spoza galaktyki, poczuli się bezpieczni i zerwali wszelkie więzy, jakie łączyły ich z sojusznikami. To jeszcze nie oznacza, że są naszymi wrogami. Nikt nie zasługuje, żeby stać się niewolnikiem, bez względu na to, czego dopuścił się w przeszłości. Wyprawiliśmy się tu, żeby przywrócić łączność i ocalić ich od niewoli, a nie aby ferować Wyroki, kto zasługuje na śmierć, a kto na życie.

Han mruknął coś niechętnie, ale musiał uznać słuszność argumentów żony.

- A potem pojawiliśmy się my - odezwała się Tahiri, niechętnie włączając się do rozmowy. Będąc świadkiem sporu rodziców Anakina, czuła się dziwnie zagrożona. - Czy to nie ty zasugerowałeś, żebyśmy tu przylecieli? Wpisałeś do pamięci pokładowego komputera „Sokoła” informację wskazującą nam, dokąd się udać, prawda?

- Tak - potwierdził nieznajomy rozmówca. - Od pewnego czasu starałem się wysiać z tego systemu jakąś wiadomość, ale nie miałem pojęcia, czy moje starania zakończyły się sukcesem. Wyszło na to, że po jej odebraniu zdecydowaliście się przystąpić do działania. Kiedy wylądowaliście, radny Jobath stracił głowę i wysłał do was podwładną, żeby uniknąć konieczności rozmowy. Prymatka Persha także wpadła w panikę i powierzyła was opiece swojego asystenta. Jestem pewien, że Thrum również z radością przekazałby was komuś innemu, ale stał na najniższym szczeblu hierarchii władzy i doszedł do wniosku, że powinien zachować się w kłopotliwej sytuacji najlepiej, jak potrafi. Na szczęście postanowiliście wyruszyć na zwiedzanie miasta, co pozwoliło wam lepiej zorientować się w całej sprawie. Wszystko wskazywało, że odgadnięcie prawdy nie zajmie wam dużo czasu.

- Nasza wycieczka dała ci także okazję nawiązania kontaktu z nami - domyśliła się Leia.

- To prawda - przyznała obca istota. - Z początku udało mi się tylko zostawić wiadomość w pamięci pokładowego komputera myśliwca waszego towarzysza, ale miałem za mało, żeby wyrazić się wystarczająco jasno. Kiedy w przestworzach Galantosa pojawili się Vongowie, Fianowie postanowili podwoić środki ostrożności. Z początku uważali, że transportowiec niewolników to zwykły frachtowiec przysłany po odbiór następnej partii cennych minerałów.

- Tyle że to oni mieli być tymi minerałami - mruknął Han, kręcąc głową.

- Właśnie.

- Muszę przyznać, że to sprytny plan - stwierdziła Leia. - Yuuzhan Vongowie nie mają dość sił ani środków, żeby opanować ten rejon galaktyki. Wykorzystują więc istnienie skłóconych planet albo frakcji politycznych, odwalających za nich najgorszą robotę. To skuteczna taktyka, a Yuuzhan Vongowie stosują ją z pewnością nie tylko tutaj.

- To rozsądne przypuszczenie, księżniczko - odparł ponuro ich rozmówca. - W tym rejonie galaktyki często zdarzają się przerwy w łączności. Wiedzą o tym funkcjonariusze waszego wywiadu i przypuszczam, że to dzięki ich raportom wyruszyliście na tę wyprawę. Trudno powiedzieć, które przerwy wynikają z niewinnych przyczyn natury technicznej, a które są dziełem sabotażystów z Brygady Pokoju albo szpiegów Yuuzhan Vongów. Często prawda wychodzi na jaw, dopiero gdy coś się wydarzy, kiedy jest już za późno na jakąkolwiek interwencję. Wykorzystując różnice poglądów politycznych, przedstawiciele Brygady Pokoju zdołali na przykład skłócić mieszkańców Rutana i jego księżyca, Senali. Kilka miesięcy później Rutanian wymordowała niewielka flota

Yuuzhan Vongów, która następnie skierowała wyrzutnie na Senalian i wzięła do niewoli połowę obywateli księżyca.

- Zamierzaliśmy odwiedzić Rutan - przypomniała sobie Leia, zwracając się do Hana. - Mamy go na liście.

- A Belderonę? - zapytał Solo.

- Także ją mamy - odparła ponuro księżniczka.

- No cóż, dzięki Yuuzhan Vongom Firrerreanie przestali istnieć jako rasa istot - odezwał się nieznajomy rozmówca. - A niedługo ich los podzielą Belderonianie.

- Skąd wiesz, skoro łączność z tamtymi miejscami, podobnie jak z Galantosem, została dawno przerwana? - zdumiał się Han. - Nie rozumiem, jakim cudem możesz mieć pojęcie, co się tam dzieje.

- Naprawdę tego nie wiesz? - zapytała obca istota z ledwo uchwytnym rozbawieniem. -Nawet się nie domyślasz?

- Znałeś cel naszej wyprawy, chociaż go nie wyjawiliśmy - zauważyła Tahiri.

- I udało ci się jeszcze na Kałamarze przeniknąć do pamięci pokładowego komputera „Sokoła Millenium” - przypomniała Leia. - Kim są istoty twojej rasy?

- Gdybym ci to wyjawił, księżniczko, nie uwierzyłabyś - odparł nieznajomy. - A przynajmniej nie od razu.

- Poddaj nas próbie - zaproponował Han tonem niedopuszczającym odmowy.

Pilot gwiezdnego jachtu zachichotał.

- Na razie powinno wam wystarczyć, że jestem elementem sieci - powiedział. - Nie jesteśmy szpiegami, ale staramy się mieć oko na wszystko, co dzieje się wokół nas. Mamy wrodzoną umiejętność przenikania do miejsc, w których pragniemy się znaleźć, w taki sposób, żeby nikomu nie rzucać się w oczy. Pracujemy wyłącznie dla siebie i nie sprzedajemy zdobywanych informacji, nie stanowimy zatem zagrożenia dla nikogo z wyjątkiem tych, którzy starają się nam zaszkodzić. Po prostu gromadzimy informacje.

- Ale co z tego macie? - zapytał bezceremonialnie Solo. - Skoro ich nie sprzedajecie, na co są wam potrzebne?

- Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie zyskujemy w zamian nic oprócz satysfakcji z pomagania innym istotom - odparł ich wybawca, znów okazując lekkie rozbawienie. -Nie jesteśmy wyszkolonymi żołnierzami ani zawodowymi wojownikami, nie jesteśmy także, jak już wspomniałem, szpiegami. Możecie nas uważać za osoby, które przypadkiem stają między walczącymi armiami, w związku z czym ponoszą podczas walki najcięższe straty. Właśnie dlatego udaje się nam osiągać cele, o jakich nie mogą marzyć zawodowi szpiedzy ani żołnierze. Jednym z takich celów jest zbieranie informacji i przekazywanie ich do i z rejonów w rodzaju systemu Galantosa. W takich miejscach zazwyczaj zwraca się baczną uwagę na wszystkich, ale my naprawdę nie rzucamy się w oczy. Nie zauważają nas ani funkcjonariusze waszego wywiadu, ani Yuuzhan Vongowie. Przenikamy wszędzie, ale staramy się być niewidoczni. Niewiele dzieje się wokół nas, o czym byśmy nie wiedzieli.

- Dlaczego więc zdecydowaliście się nam pomóc? - zapytał Han.

- Ponieważ w obecnej chwili pokój w galaktyce zależy od stabilności nowego Sojuszu Galaktycznego - odparła istota. - No i jeszcze dlatego, że możemy. Doprowadzenie do takiego stanu zajęło nam wprawdzie trochę czasu, ale możecie zakładać, że opowiadamy się po waszej stronie.

- W obecnej chwili - dodał znacząco pilot „Sokoła”.

- To prawda, kapitanie Solo. W obecnej chwili - przyznał ich wybawca. - A jeżeli już o tym mowa, muszę jak najszybciej wydostać się z tego systemu i przekazać raport, a wy powinniście wybrać następny cel wyprawy.

- Chwileczkę - odezwała się Leia. - Czy przed odlotem nie mógłbyś nam chociaż trochę pomóc w podjęciu właściwej decyzji?

Han rzucił jej ostre spojrzenie. Nie był zachwycony, że pierwszy cel wyprawy został wybrany na podstawie anonimowej informacji, i. z pewnością nie cieszyła go perspektywa wysłuchiwania kolejnych poleceń tajemniczej istoty.

- Ty i twoi ziomkowie już raz nam pomogliście - ciągnęła księżniczka, ignorując spojrzenie męża. - Wyjawiliście nam stosowaną przez nieprzyjaciół taktykę, o której dotąd nie mieliśmy pojęcia. Jeżeli macie dla nas jeszcze jakąś radę, chętnie jej wysłuchamy.

- Bardzo słusznie - zgodził się pilot niewielkiego jachtu. - Dokąd zamierzaliście polecieć?

- Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy - przyznała Leia. - Zastanawiałam się jednak nad Belsavis. Przez kilka ostatnich miesięcy pojawiały się i tam problemy z łącznością, a na samej planecie trwał kiedyś konflikt. który Yuuzhan Vongowie mogliby wykorzystać do swoich celów.

- To prawda, ich głównymi kierunkami będą prawdopodobnie sektory Seneksa i Juveksa, ale może być już za późno na jakąkolwiek pomoc - zastrzegła obca istota. - Gdybyście tam przylecieli, mogłoby się okazać, że nie macie już nic do roboty oprócz posprzątania bałaganu. Bardziej przydalibyście się w innym miejscu, gdzie korupcja dopiero zaczyna stawiać pierwsze kroki. Może uda się wam nie dopuścić, żeby sytuacja stała się naprawdę poważna.

- Uda się, jeśli tylko się nie mylisz - stwierdził Solo. - Skąd jednak mamy wiedzieć, czy nie wysyłasz nas w pogoń za dzikim gundarkiem? Czy możemy mieć pewność, że nie jesteś’ tajnym agentem albo członkiem Brygady Pokoju? Może uczestniczysz w spisku obejmującym całą galaktykę? Może działasz na zlecenie nieznanych mocodawców i usiłujesz wprowadzić nas w błąd albo odwrócić naszą uwagę? Sytuacja w następnym miejscu, do którego nas wyślesz, może wyglądać…

- …tysiące razy gorzej niż tu - dokończył za niego pilot jachtu. - Kapitanie Solo, naprawdę może tak być i prawdopodobnie będzie, bo zamierzam zaproponować, żebyście wybrali się na Bakurę.

- Bakurę? - powtórzył jak echo Han. - Chcesz powiedzieć…

- Nie chcę powiedzieć niczego - przerwał znów nieznajomy wybawca. - Prawdę mówiąc, sam wiem niewiele. Napływają do nas stamtąd tylko wyrywkowe informacje, zamilkło także wiele źródeł, z których pomocy dotychczas korzystałem. Wiem, że także wasi szpiedzy mają duże kłopoty z przekazywaniem wiadomości za pomocą zwykle używanych kanałów. Taka sytuacja budzi nasz niepokój. Możliwe, że Imperium Ssimuvi postanowiło skorzystać z tego, że jesteście zajęci gdzie indziej, i jeszcze raz wstąpiło na wojenną ścieżkę. Jeżeli jak po przednio Ssi-ruukowie zamierzają wyruszyć na następną wyprawę w poszukiwaniu sił życiowych, sytuacja w tamtym rejonie galaktyki może się stać naprawdę poważna. Mieli dość czasu, żeby stworzyć nową armię bojowych robotów oraz udoskonalić metody i aparaturę do technicyzacji.

W sterowni „Sokoła Millenium” zapadła cisza. Wszyscy zastanawiali się nad znaczeniem słów ich wybawcy. Co prawda Tahiri była zbyt młoda, żeby pamiętać kłopoty, jakich swego czasu przysparzali Ssi-ruukowie, ale na pewno dowiedziała się o nich z innych źródeł, choćby podczas nauki w Akademii Luke’a Skywalkera. Gadopodobne obce istoty były równie ksenofobicznie nastawione jak Yevethowie i rozwijały się w podobnym środowisku - w sercu odosobnionej gromady gwiezdnej na skraju galaktyki. Zaledwie dwadzieścia kilka lat wcześniej, korzystając z nieoczekiwanej pomocy Chissów, Nowa Republika zdołała pokonać Ssi-ruuków. Pod względem okrucieństwa i upodobania w zadawaniu bólu ich metody prania mózgu i technicyzacji mogły śmiało rywalizować ze sposobami stosowanymi przez Yuuzhan Vongów. Miłujący pokój Bakuranie stanowili jedyną przeszkodę między Imperium Ssi-ruuki a resztą galaktyki i już kiedyś padli ofiarami obcych istot.

Tahiri nie wiedziała, czy Yuuzhan Vongowie zdołaliby zaskoczyć Ssi-ruuków i zaatakować ich wystarczająco dużymi siłami, żeby podobnie jak Yevethów wszystkich unicestwić. Ssi-ruukowie mieli więcej czasu na odbudowanie sił po klęsce, a poza tym od początku byli silniejsi niż Yevethowie. Gdyby potrafili wykorzystać technicyzację do napędzania okrętów siłami życiowymi Vongów albo gdyby Yuuzhanie wymyślili sposób wykorzystywania tej samej techniki…

Wzdrygnęła się na myśl o takiej możliwości. Wciąż jeszcze nie znała odpowiedzi napytanie, czy Yuuzhan Vongowie mają jakiś związek z Mocą. Wątpiła, żeby zechcieli się posłużyć jakąkolwiek maszyną do podboju galaktyki, ale na myśl, że obie kierujące się nienawiścią obce rasy mogłyby zawrzeć sojusz, ogarniało ją straszliwe przerażenie.

Weź się w garść, nakazała sobie. Nie trać głowy w takiej chwili.

- Dziękujemy ci - odezwała się rzeczowo Leia. Widać było, że lekko pobladła. - Jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc.

- Ta-a - dodał Han, chociaż nie pozbył się resztek wątpliwości. - Będziemy się nad tym zastanawiać.

- Czy spotkamy tam inną istotę twojej rasy? - zainteresowała się młoda Jedi. - Ktoś się z wami skontaktuje - obiecał wymijająco nieznajomy. - Kto?

- Ktoś - powtórzyła istota. - Jak powiedziałem, jesteśmy wszędzie.

Na ekranach skanerów pojawiły się rozbłyski i Tahiri zrozumiała, że pilot gwiezdnego jachtu włączył jonowe silniki i zaczyna przygotowywać się do odlotu. - Powiedz nam chociaż, jak się nazywasz - poprosiła.

- Cierpliwości, młoda Jedi - skarcił ją nieznajomy. - Pewnego dnia zaśpiewamy i twoją piosenkę.

Zanim Tahiri zdążyła zapytać go o znaczenie tych słów, istota przerwała połączenie, a jacht zaczął się oddalać od grawitacyjnej studni Galantosa.

Usłyszała oburzone prychnięcie Hana, ale była zbyt oszołomiona, żeby zwrócić na to uwagę. Po ostatnich słowach wybawcy doznała olśnienia. Połączyła je z melodyjnym brzmieniem jego głosu i zapachem, jaki wyczuła na lądowisku miasta Al’solib’minet’ri. „Zaśpiewamy i twoją piosenkę”.,. - To Ryn! - wykrzyknęła.

- Ryn? - zapytał z bezgranicznym zdumieniem Solo. - Niemożliwe.

- Jestem absolutnie pewna. Mogłabym przysiąc - oznajmiła stanowczo Tahiri.

- Dlaczego któryś z nich miałby się bawić w szpiega? - nie dawał za wygraną Han. - Zostałby natychmiast zauważony…

- Przypuszczam - podsumowała Leia, obserwując, jak mały jacht przyspiesza i znika w nadprzestrzeni - że sami musimy się tego dowiedzieć…

 

IV

 


To niesamowite, jak szybko władze potrafią reagować, jeśli zechcą, pomyślała zdumiona Jaina.

Łączność z najbliższym dalekosiężnym przekaźnikiem udało się przywrócić w ciągu zaledwie pięciu standardowych godzin od zniszczenia obu yuuzhańskich transportowców niewolników. Dzięki temu znów można było przesyłać bez przeszkód informacje z Galantosa za pośrednictwem lokalnej sieci łączności podprzestrzennej. Co więcej, radny Jobath niespodziewanie skończył załatwiać niecierpiące zwłoki interesy po przeciwległej stronie planety. Skontaktował się z Leią i oświadczył, że zawsze, ale to zawsze dochowywał wierności Galaktycznemu Sojuszowi.

Jaina wyobrażała sobie, jak zareagował ojciec na słowa dostojnika. Matka pewnie podzielała zapatrywania męża, ale starannie ukryła swoje zdanie i udzieliła dyplomatycznej, taktownej odpowiedzi. Jej rodzice stawali się w tym naprawdę coraz lepsi. Z jednej strony umożliwiało im to zasiewanie niepokoju w sercach nawet najbardziej obłudnych lokalnych władców, z drugiej zaś pozwalało przekonywać ich bez uciekania się do siły.

Jaina nie była jednak świadkiem tej rozmowy. Kiedy wylądowała pokiereszowanym X-wingiem w hangarze „Dumy Selonii” i pozwoliła, żeby medyczne androidy opatrzyły kilka niegroźnych ran i otarć skóry, poszła prosto do kwater członków załogi, odnalazła wolną kabinę i przespała smacznie prawie pięć godzin. Co prawda koja okazała się wąska i niewygodna, ale to i tak było lepsze niż drzemka na siedząco w fotelu pilota gwiezdnego myśliwca. A przecież w ciągu ostatnich kilku lat przespała tak setki godzin i miała w tym całkiem niezłą wprawę.

Nawet gdy była pogrążona w głębokim śnie, dręczyły ją wspomnienia wyprawy Anakina na krążący wokół Myrkra yuuzhański światostatek. Wciąż na nowo przeżywała polowanie na królową voxynów. Pamiętała, że po śmierci młodszego brata ogarnęła ją zimna furia, która na pewien czas zaprowadziła ją na Ciemną Stronę. Kiedy jej ciało odpoczywało, w duszy zalęgła się obawa, że Jacen także zginął. Jaina była przekonana, że gorycz tego straszliwego smutku będzie jej towarzyszyć do końca życia.

Zanim jeszcze wybiła się ze snu, zaczęła się zastanawiać. Dlaczego teraz? Dlaczego tutaj? Co ten sen chce mi uświadomić?

Nagle wzdrygnęła się i obudziła, łapczywie chwytając powietrze. Spostrzegła, że czyjaś ręka szarpie ją za ramię.

- Co się…? -zapytała.

Zamrugała, starając się rozpoznać pochylającą się nad nią ciemną plamę.

- Spokojnie, Jaino, to tylko ja - chociaż była rozespana, rozpoznała głos Jaga Fela. Zorientowała się, że młody pilot usiadł obok niej na skraju wąskiej pryczy.

- Jag? - Jaina też usiadła i odgarnęła z czoła kosmyki niesfornych włosów.

Ziewnęła i potarła zaspane oczy. - Wiesz, musisz bardziej uważać - powiedziała. - Ludzie wezmą nas na języki.

- A niech biorą - odparł beztrosko młody pilot. - A tak w ogóle, czy ty wiesz, gdzie się znajdujesz?

Dopiero wtedy dotarło do jej świadomości, że nie spała w osobistej kwaterze na Kałamarze, ale w jednej z ogólnodostępnych kajut gwiezdnej fregaty, a od piętnastu identycznych pomieszczeń dzieli ją tylko cienka, chociaż nieprzezroczysta zasłona. Łatwiej by jej było natknąć się na kowakiańską małpojaszczurkę za sterami gwiezdnego statku, niż znaleźć w takich warunkach chociaż odrobinę prywatności.

- Dlaczego mnie obudziłeś? - zapytała, kiedy w końcu odzyskała przytomność umysłu. - Coś się stało?

- Nie - odparł Jag, lekko się uśmiechając. - Zamówiłaś standardową polową drzemkę, a kiedy dobiegała końca, zgłosiłem się na ochotnika, aby odwalić czarną robotę i obudzić cię. Doszedłem do przekonania, że powinienem oszczędzić kłopotów oficerowi dyżurnemu. - Znów się uśmiechnął. - Zresztą nie widzę powodu, dlaczego miałem pozostawić mu tę przyjemność.

Jaina otworzyła usta, jakby chciała rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale dotarło do niej, że to miał być komplement. Pokręciła głową i głośno się roześmiała.

- Czego naprawdę chcesz ode mnie? - zapytała. - Bo jeżeli następnych cięgów na treningowej macie, daj mi minutę albo dwie, że bym się do końca rozbudziła.

Tym razem młody pilot głośno się roześmiał.

- Prawdę mówiąc, przynoszę ci najświeższe wieści - powiedział. - O Jacenie.

- O… Jacenie? - Jaina natychmiast oprzytomniała. Usiadła prosto, a w jej głowie rozdzwoniły się alarmowe dzwonki. Czyżby właśnie dlatego śnił się jej brat bliźniak? - Mów - wychrypiała.

Jag zrobił to z najwyższą przyjemnością. Jaina usłyszała o powrocie i radykalnej zmianie nastawienia fiańskiego radnego Jobatha, a także o ponownym nawiązaniu łączności z resztą galaktyki. Ucieszyła się, że sytuacja na Galantosie uległa tak łatwo i tak szybko poprawie, ale prawdziwą ulgę poczuła dopiero, kiedy zapoznała się z wiadomościami, jakie napłynęły po nawiązaniu łączności z Kalamarem.

Słuchała jak urzeczona. Okazało się, że wojskowi Imperium stawili skuteczny opór inwazyjnej flocie Yuuzhan Vongów. Co więcej, po zniszczeniu Bastiona imperialne siły zbrojne nie tylko nie poszły w rozsypkę, ale stawiły czoło najeźdźcom w przestworzach Boroska, a później nawet zmusiły ich do odwrotu. Obecnie najeźdźcy się wycofywali, ale odpierając ataki okrętów imperialnej floty, musieli toczyć ciężkie walki.

Do zwycięstwa najbardziej przyczynili się Mara i Luke. Nie tylko podpowiadali taktyczne rozwiązania i przekazywali bezcenne informacje, ale także udzielali pomocy dokładnie tam, gdzie była najbardziej potrzebna. Krążyły nawet pogłoski, że przy okazji zdołali ocalić życie przywódcy Imperium, wielkiego admirała Pellaeona.

A Jacen miewał się doskonale. Więź, jaką jej umysł utrzymywał z bratem bliźniakiem, upewniła ją, że nie stało się mu nic złego. Bez względu na to, jak daleko przebywało jedno od drugiego - a w obecnej chwili dzieliła ich więcej niż połowa galaktyki - zawsze wyczułaby, czy grozi mu niebezpieczeństwo.

Szturchnęła Jaga pod żebro i zepchnęła go z pryczy, a kiedy był odwrócony do niej plecami, wyśliznęła się spomiędzy prześcieradeł. Obiecując sobie w duchu, że przy najbliższej okazji weźmie długi, gorący prysznic, pospiesznie ubrała się w lotniczy kombinezon.

- Możesz się już odwrócić - oznajmiła.

- Dokąd się wybierasz? - zapytał trochę zdziwiony Jag. - Zapomniałaś, że nie jesteś na służbie? Twoi rodzice śpią, a technicy „Selonii” naprawiają twój X-wing.

Jaina ujęła się pod boki i spiorunowała go spojrzeniem.

- No to dlaczego nie dałeś mi pospać trochę dłużej? - zapytała groźnym tonem. - Czyżby te wiadomości nie mogły zaczekać, aż się sama obudzę?

- Cóż, myślałem tylko… - zaczął Jag i umilkł, wyraźnie speszony.

- Może jednak naprawdę potrzebujesz kolejnego lania - powiedziała udobruchana Jaina. Wzięła go pod rękę i opuścili kwatery członków załogi „Dumy Selonii”. - Na razie chcę pójść na spacer, choćby tylko do mesy. Mam przeczucie, że kiedy do końca oprzytomnieję, będę strasznie głodna.

Miała rację. Zaledwie znaleźli się w biegnącym środkiem gwiezdnej fregaty zatłoczonym głównym korytarzu, kiedy poczuła, że burczy jej w żołądku. Doszła do wniosku, że oddałaby wszystko za kubek bogatego w białko płynu altha. Kiedy była młodsza, nauczył ją to pić Lando Calrissian. Okazało się jednak, że pokładowy android -kucharz „Selonii” dysponuje bardzo ubogim zestawem potraw i napojów. Młoda Solo musiała się zadowolić talerzem gęstej i pożywnej, ale mało apetycznej zupy i szklanką aromatyzowanej wody.

Popijając z kubka parujący płyn, Jag opowiedział jej o wszystkim, czego jeszcze nie wiedziała. Jaina dowiedziała się, że to Bakura jest proponowanym następnym celem wyprawy, a także usłyszała o tajemniczym nieznajomym, który to zaproponował. Nikt o nim nic nie wiedział. Na myśl, że mimo to rodzice zdecydowali się mu uwierzyć, ich córkę ogarnął lekki niepokój. Doświadczenia z Rynem Dromą i członkami jego rodziny nie podziałały na nią uspokajająco i nie natchnęły wiarą w wiarygodność istot tej rasy. A skoro nieznanym wybawcą nie był Droma - Tahiri zapewniała wszystkich, że jest tego pewna - motywy jego postępowania pozostawały wielką zagadką. Gdyby naprawdę kierował się uczciwymi pobudkami, jego rady mogły ocalić życie wielu istot. A jeśli to miała być pułapka… No cóż, przynajmniej nie polecą tam na oślep. Jaina naprawdę nie mogła sobie wyobrazić, żeby Baku -ranie zawarli sojusz z Brygadą Pokoju albo z samymi Yuuzhanami. W końcu wiele zawdzięczali Nowej Republice i rycerzom Jedi, mieli wobec nich ogromny dług wdzięczności.

- A co z Syrtikiem? - zapytała, kiedy Jag skończył przekazywać jej najświeższe wieści. - Co się z nim stało?

W bladozielonych oczach pilota pojawiły się błyski rozbawienia.

- Nie uwierzysz, ale przedstawiono go do wojskowego odznaczenia - powiedział. - Jobath po prostu nie miał innego wyjścia. Syrtik jest obecnie narodowym bohaterem. Mieszkańcy Galantosa go uwielbiają, chociaż naprawdę zlekceważył wyraźny rozkaz, żeby trzymać się na uboczu. Pragnąc zachować twarz, Jobath musiał zgłosić go do awansu, ale z pewnością nie był tym zachwycony. - Wzruszył ramionami. - Widzisz więc, że wszystko zakończyło się jak najlepiej.

- Nie dla Yevethów - przypomniała Jaina, z roztargnieniem nabierając porcję galaretowatej zupy.

Jag od razu spoważniał.

- Wiem i bardzo mnie to martwi - mruknął. - Zapoznałem się z twoim raportem. Jest krótki, ale rzeczowy.

Jaina doskonale zapamiętała ostatnie słowa yevethańskiego pilota, jakie wypowiedział, zanim dokonał samozniszczenia swojego myśliwca. Wybrał śmierć nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich innych istot swojej rasy. Nie zgodził się, żeby ocalili go obcy… zupełnie jakby mogło to go zbrukać.

„Uciekajcie przed nimi, jeżeli chcecie - powiedział, mając na myśli Yuuzhan Vongów, którzy unicestwili jego cywilizację. - Ale nic wam to nie pomoże. Nigdzie nie będziecie się czuli bezpieczni”.

Szala zwycięstwa w tej wojnie zaczynała się powoli przechylać na stronę Galaktycznego Sojuszu, ale wojna trwała tak długo, a galaktyka poniosła tak ciężkie straty, że czasami mogło się wydawać, że już nigdy nie zazna prawdziwego pokoju. Bez względu na wynik tej wojny życie w galaktyce już nigdy nie będzie wyglądało jak poprzednio.

- Przykro mi z powodu Mizy - odezwała się Jaina, żałując zbyt pochopnej i niepochlebnej oceny niedociągnięć i wad charakteru chissańskiego pilota. Co właściwie o nim wiedziała? Nic prócz tego, że umiał dobrze latać i od czasu do czasu ją irytował. Nie wiedziała, ile miał lat, czy był żonaty ani czy ktoś będzie go opłakiwał. Nie miała nawet pojęcia, czy Miza i Jag byli przyjaciółmi, ale mimo to coś kazało jej powiedzieć, że jest jej przykro. Cóż, naprawdę było jej przykro.

- To nie była twoja wina, Jaino - odparł młody pilot i uspokajają co uścisnął jej dłoń.

- Wpadliśmy w zasadzkę, chociaż staraliśmy się tylko ratować tam tego Yevethę z opresji - ciągnęła Jaina, ze smutkiem kręcąc głową. - A Miza poświęcił życie. To mało zaszczytna śmierć, nie uważasz?

- Nie jestem pewien, czy w ogóle istnieje coś takiego jak zaszczyt na śmierć.

- Będzie go nam brakowało, prawda?

- Naturalnie - odparł młody pilot. - Z powodu zarówno jego wad, jak i zalet.

Jaina kiwnęła głową.

- A na razie w eskadrze brakuje jednego pilota - przypomniała.

- I to zaledwie po wykonaniu pierwszego zadania - dodał ponuro Jag. – Niezbyt udany początek, prawda?

Jaina splotła palce z jego palcami i lekko je ścisnęła. Jag odwzajemnił uścisk, ale jakby z przymusem. Młoda Solo ciężko westchnęła. Zaczynały ją dręczyć wyrzuty sumienia, że popsuła jego dobry nastrój.

- Jestem pewna, że wszystko dobrze się skończy - powiedziała. - Wiem, że to nietypowy sposób dowodzenia eskadrą, ale kiedy w końcu zdołamy wyeliminować wszystkie pomyłki…

- Nie to mnie niepokoi, Jaino - przerwał jej łagodnie. – Prawdę mówiąc, uważam, że współpracuje się nam całkiem nieźle. Jeżeli jednak twoja matka się nie myli, jeżeli Vongowie naprawdę zaczęli rozdrapywać zadawnione animozje i wykorzystywać je do swoich celów…

- Umilkł, jakby nawet nie chciał się zastanawiać nad konsekwencjami.

- To co? - przynagliła go Jaina.

- No cóż… - Wzruszył ramionami i uwolnił jej dłoń. Coś go trapiło i Jaina nie musiała posługiwać się Mocą, żeby to wyczuć. - Może to nic poważnego, ale Nowa Republika i Chissowie nie zawsze żyli w najlepszej komitywie. Po śmierci Thrawna…

- Thrawn był imperialnym dostojnikiem - przypomniała Jaina. - Dobrze wiemy, na czym polega różnica.

- Dla nas był przede wszystkim Chissem, Jaino - zaoponował Jag. - W ciągu wielu poprzednich dziesięcioleci pilotom Ekspansywnej Floty Obronnej tylko z najwyższym trudem udawało się chronić granice naszych przestworzy. Tymczasem Thrawn, posługując się Imperium jak narzędziem, w ciągu zaledwie kilku lat osiągnął o wiele więcej niż wszyscy pozostali. To prawda, w ostatecznym rozrachunku przecenił swoje siły, ale kiedy w końcu Nowa Republika go pokonała, wielu spośród nas go opłakiwało. To jeden z powodów, dla których jesteśmy skłonni opowiadać się po stronie Imperium. Nie chodzi tylko o to, że od granic naszych przestworzy było nam bliżej do nich niż obecnie do was. Wielu Chissów wciąż jeszcze chowa w sercu urazę.

- Chcesz przez to powiedzieć, że Chissowie mogliby nawiązać współpracę z Yuuzhan Vongami i obrócić się przeciwko nam? - zapytała bezgranicznie zdumiona Jaina.

Jag wzruszył ramionami.

- Niczego takiego nie zamierzałem sugerować - powiedział. - Tyle że zawsze i wszędzie znajdą się tacy, którzy woleliby usłyszeć przekonujące kłamstwo niż niewygodną prawdę. Szeptanie właściwych słów w nieodpowiednie uszy mogłoby mieć bardzo przykre konsekwencje dla Galaktycznego Sojuszu.

- A to dobre! - Jaina odsunęła talerz z zupą, jakby nagle straciła apetyt. - A po opuszczeniu przestworzy Imperium wujek Luke właśnie tam zamierza się wyprawić.

- Przykro mi - oznajmił młody pilot, spuszczając głowę. - To prawdopodobnie nic takiego. Nie zamierzałem cię tym martwić.

Jaina uważnie mu się przyjrzała.

- Ale jest coś, czym powinnam się martwić, prawda? - zapytała.

Jag uniósł głowę; w jego oczach malowało się niezdecydowanie.

Bez słowa wyjął coś z kieszeni i położył przed nią na stole. Jaina spojrzała na dziwny przedmiot, a jej żołądek przemienił się w bryłę lodu. Ostatnio widziała coś podobnego przed śmiercią Anakina, kiedy oboje przebywali na krążącym w przestworzach Myrkra światostatku. Natknęli się tam wówczas na yuuzhańskie świątynie, niektóre większe niż niejedno miasto. W każdej stały posępne posągi okrutnych i zachłannych bóstw Yuuzhan Vongów. Jedno szczególnie utkwiło w pamięci Jainy i czasami powracało w najgorszych sennych koszmarach, podobnych do tego, który dręczył ją nieco wcześniej. Widziała, jak z ciemności wyłania się budząca grozę twarz wyciosana z koralowego monolitu. Rzeźbione oblicze yuuzhańskiego bóstwa piętrzyło się nad nią na wysokość kilkudziesięciu metrów.

Nie miało żadnego znaczenia, że spoczywający na stole wizerunek, wykonany z twardej srebrzystej substancji, był niewiele większy od jej kciuka. Przedstawiał to samo ohydne oblicze: Uśmierciciela Yun-Yammki.

Jaina spojrzała na Jaga. Młody pilot nie odrywał oczu od jej twarzy.

- Skąd to masz? - zapytała.

Nie potrafiła ukryć gniewu i odrazy. Z najwyższym wysiłkiem opierała s tę chęci chwycenia medalionu i wrzucenia go do najbliższego zsypu na odpadki. Miała przed sobą bluźnierstwo, zwiastun horroru. Żadna trzeźwo myśląca istota nie chciałaby mieć czegoś takiego na własność.

- Gdzie to znalazłeś?
Tym razem w jej głosie zabrzmiało oskarżenie.

- Zabrałem go Tahiri - odparł przepraszająco Jag. - Upuściła medalion, kiedy straciła przytomność na Galantosie.

Jaina uświadomiła sobie, że lodowaty chłód ogarnia także jej serce. Pierwszy raz w życiu nie wiedziała, co odpowiedzieć. Coufee pofrunęło w górę tak szybko, że Shoon-mi nie miał szansy go zobaczyć. Ostrze zetknęło się z jego grdyką, a ktoś objął go od tyłu ramieniem i pociągnął w szczelinę łączącą anonimową piwnicę z naprawczym tunelem wiodącym na niższe poziomy podziemi Yuuzhan’tara.

- Kto nas zdradził? - syknął głos tuż obok jego ucha. - Kto nasłał wojowników, żeby zabili I’pana i Nuriit?

Shoon-mi rozpaczliwie zamachał rękami, ale nie zdołał się wyrwać z uścisku nieznanego napastnika. Klinga coufee była tak ostra, że nawet nie zauważył, kiedy przecięta skórę szyi, dopóki nie poczuł spływającej po piersi strużki krwi. Dopiero wówczas znieruchomiał i ogarnięty strachem, zaczął ciężko dyszeć.

- Kunro! - chciał zawołać, ale z jego gardła wydobył się ni to szept, ni charkot.

Zhańbiony wojownik stał w pobliżu, na środku piwnicy, ale nie kwapił się, by pomóc Shoon-miemu. Zaplótł ręce na piersi i mierzył go lodowatym spojrzeniem.

- Kto nas wydał? - powtórzył prześladowca. Pozwolił, żeby coufee zagłębiło się jeszcze trochę w ciało Yuuzhanina.

- To nie byłem ja! -wykrzyknął rozpaczliwie Shoon-mi, kiedy uświadomił sobie w końcu, że nikt nie pospieszy mu na ratunek. - Przysięgam, że to nie ja!

W następnej sekundzie ostrze coufee oderwało się od jego grdyki, a silne kopnięcie kolanem w plecy posłało go na środek piwnicy. Shoon-mi rozciągnął się jak długi i przyłożył dłoń do gardła w obawie przed wykrwawieniem.

- Przeżyjesz - burknął pogardliwie jego prześladowca. Z mrocznej szczeliny wyłoniła się jakaś osoba, podeszła i stanęła nad nim niczym śmiercionośne bóstwo. Trzymała w pogotowiu złowieszcze coufee, na którego ostrzu widniały ciemne plamy krwi Zhańbionego. - Powiesz mi teraz wszystko, co ci wiadomo.

Shoon-mi wlepił wzrok w przerażającą jednooką osobę.

- Am… orrn? - zapytał, chociaż głos łamał mu się ze strachu. Nom Anor powoli pokiwał głową. Uniósł coufee i oczyścił je z krwi, przesuwając ostrożnie ostrze między opuszkami palców.

- To nie najlepsza pora, żebyśmy się sobie znów przedstawiali - powiedział. - Masz dziesięć sekund, żeby wyjawić mi, co chcę wiedzieć, bo inaczej to ostrze otworzy twoje żyły i zacznie z nich pić twoją śmierdzącą…

- To nie byłem ja, przysięgam! - przerwał panicznie przerażony Shoon-mi. - To nie był żaden ze Zhańbionych! Wojownicy nie poszukiwali Niiriit ani pozostałych. Szukali złodziei! Od dawna ktoś okradał magazyny i w końcu się domyślili, że to jedna z grup żyjących pod powierzchnią Yuuzhan’tara Zhańbionych. Wasza była trzecią, jaką zaatakowali tamtej nocy. Wymordowali wszystkich do ostatniego. Nie tylko twoich towarzyszy, nie tylko Niiriit. Nie uprzedzono nas o tym i nie mogliśmy was w porę ostrzec. Wygląda na to, że akcję przygotowywano w wielkiej tajemnicy. Wszystko wydarzyło się zbyt szybko… - Shoon-mi zaczął się wycofywać na czworakach, byle jak najdalej od górującego nad nim Noma Anora. - Mówię prawdę! Proszę…

Były egzekutor go zignorował.

- Więc powiadasz, że chodziło im tylko o złapanie złodziei? - syknął. – Nie zależało im na wykorzenieniu herezji? Nie chodziło o mnie?

- Nie, nie, wyłącznie o złodziei - zapewnił go gorączkowo Shoon-mi, nie przestał się jednak wycofywać pod przeciwległą ścianę, - Nie kłamałbym ci, Amorrnie. Mówię szczerą prawdę!

Nom Anor zmierzył skamlącego Zhańbionego pogardliwym spojrzeniem, ale schował coufee pod połę płaszcza.

- Nigdy więcej mnie tak nie nazywaj - powiedział. - To nazwisko jest własnością kogoś innego.

Wyraźnie uspokojony Shoon-mi aż osłabł z ulgi, ale w końcu zdołał dotrzeć do przeciwległej ściany. Osunął się pod nią niczym wór kości, a jego prześladowca odszedł na bok i pogrążył się w zadumie.

Nie chodziło o herezję… Nie zależało im na mnie… Myśli byłego egzekutora wirowały jak w szaleńczym tańcu. Wspinając się na coraz wyższe piętra podziemi Yuuzhan’tara, był absolutnie przekonany, że atak wojowników nastąpił z powodów politycznych. Może nawet nie chodziło o niego, ale z pewnością o rozpowszechniane przez I’pana idee. Kunra zorganizował spotkanie z Shoon-mim na życzenie Noma Anora, który bardzo chciał się dowiedzieć, kto ich zdradził. Gdyby były egzekutor poznał tożsamość tej osoby, zabiłby ją bez wahania.

Jeżeli jednak nikt ich nie zdradził, a niespodziewany atak wojowników był tylko nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności… to stawiało wszystko w zupełnie innym świetle. Nikt nie polował na niego, nikt też nie usiłował wykorzenić herezji. Na razie Nom Anor mógł zacząć śmielej oddychać. Nie musiał już wyobrażać sobie, że za każdym zakrętem korytarza czeka na niego w zasadzce grupa wojowników, gotowa go zabić, gdyby tylko się pokazał. Miał dość czasu, żeby się zastanowić i zdecydować, co dalej.

Uświadomił sobie tę ironię losu i o mało nie zachichotał. Możliwe, że wojownicy go nie szukali, ale to on przyczynił się do śmierci Niiriit i jej towarzyszy. Wyprawiając się na wyższe poziomy w towarzystwie I’pana, regularnie okradał znajdujące się tam magazyny. Wykorzystywał w tym celu kody dostępu, które zapamiętał w ciągu wielu lat pełnienia obowiązków egzekutora. Wreszcie ktoś zwrócił uwagę na braki w magazynach i wysłał na niższe poziomy zabójców, żeby się rozprawili ze sprawcami i raz na zawsze wyeliminowali możliwość następnych kradzieży. A więc to on sprowadził śmierć na głowy Zhańbionych, którzy ocalili mu życie, równie pewnie jak wojownicy wymierzający ciosy amphistaffami.

Popatrzył na Kunrę. Mimo ponurego półmroku, dostrzegł na twarzy Zhańbionego stoicki spokój. N om Anor był ciekaw, czy pod wypraną z wszelkich emocji maską Kunra nie doszedł do takiego samego wniosku.

Podszedł pod przeciwległą ścianę i wyciągnął rękę do kulącego się pod nią Shoon-miego. Yuuzhanin popatrzył na nią niespokojnie, w końcu chwycił rękę i pozwolił, żeby Nom Anor pomógł mu wstać. Zmagając się z silną pokusą wbicia coufee w serce Zhańbionego i uśmiercenia w podobny sposób Kunry, były egzekutor przywołał na twarz wyraz spokoju i rzeczywiście się odprężył.

- A więc jesteśmy bezpieczni - odezwał się do Kunry i Shoon-miego. - Jeżeli powiedziałeś prawdę, wojownicy powinni dojść do przekonania, że wyeliminowali zagrożenie. Przestaną na nas polować. Kiedy kradzieże ustaną, możemy żyć bez obawy, że na nas napadną. Mam rację?

- Od tamtej pory nie wydarzyła się ani jedna kradzież - odparł Shoon-mi, kręcąc głową. - Życie na wzór Jeedai jest bezpieczne. Nikt nas nie zdradził nikt tego nie zrobi! Na własne oczy oglądałeś, jak szerzymy to przesłanie. Dobrze wiesz, jaką ostrożność zachowujemy w doborze tych, którym pozwalamy je usłyszeć. Słowo jest bezpieczne.

Przesłanie. Świadomy, że Kunra cały czas wodzi za nim oczami, Nom Anor zaczął spacerować po piwnicy. Słyszał już kiedyś, że herezję Jedi określano mianem przesłania. Uznał wtedy, że to stosowny eufemizm. Nieważne, jakie słowo zastępował: Jedi, powstanie czy nadzieję, cały czas jego znaczenie pozostawało takie samo. Przesłanie było dla Shimrry przekleństwem, a w obecnej chwili tylko to miało znaczenie dla Noma Anora.

Były egzekutor doszedł do wniosku, że jeśli przesłanie nadal będzie się szerzyło w tak powolnym tempie, nigdy nie dotrze do uszu najwyższego lorda. Wojownicy, którzy zaatakowali żyjących w podziemiach Yuuzhan’tara Zhańbionych, nie mieli pojęcia o herezji albo nie przywiązywali do niej żadnej wagi. Jeżeli nawet wiedzieli o istnieniu heretyków, zależało im na nich o wiele mniej niż na złodziejach. Oznaczało to, że jeżeli wieść o istnieniu przesiania - a także Noma Anora - miała w ogóle dotrzeć do wiadomości Shimrry, były egzekutor powinien jak najszybciej opuścić kryjówkę pod powierzchnią Yuuzhan’tara.

- Może jesteśmy zbyt ostrożni - powiedział. Brzmiało to, jakby głośno myślał albo starał się wybadać opinię słuchaczy. - Zachowujemy naszą wiedzę wyłącznie dla siebie i strzeżemy jej równie pieczołowicie jak kapłani swoich tajemnic. Kryjemy światło pod opończą bojaźliwości i ostrożności tak skutecznie, że nikt inny nie ma okazji go zobaczyć. Jeżeli nadal będziemy głosili prawdę tylko pośród wtajemniczonych, nigdy nie staniemy się liczniejsi i nie dorównamy Jedi. W ciemnościach niewiedzy pozostaną miliony podobnych do nas osób zasługujących przecież, aby się dowiedzieć, że istnieje lepszy sposób życia. Na razie nie mają pojęcia o istnieniu wolności i nauki, która przeczy wszystkiemu, czego nas uczono. Może nadszedł czas, przyjaciele, żeby nasze światło zaczęło w końcu świecić w ciemności.

Shoon-mi wyglądał na jeszcze bardziej zdumionego i zdenerwowanego niż poprzednio.

- Przecież jeżeli zaczniemy otwarcie głosić prawdę o Jeedai, narazimy się na pewną zgubę - powiedział.

- Masz rację, Shoon-mi - odparł Nom Anor, odwracając się do niego. - Narazilibyśmy się na śmierć, trzeba więc wymyślić nowe sposoby głoszenia przesłania. Musimy także zwerbować nowych wyznawców. Na razie, zanim ośmielimy się zanieść przesłanie wyżej, powinniśmy szerzyć je tylko pośród Zhańbionych. Jesteśmy jeszcze słabi i kiepsko zorganizowani, ale jeżeli tacy pozostaniemy, nigdy nie osiągniemy celu. Musimy znaleźć siłę i wziąć swój los we własne ręce, a kiedy urośniemy w potęgę, zdołamy się wyzwolić. - Podszedł jeszcze bliżej, stanął przed Shoon-mim i położył dłonie na jego ramionach. Pod dotykiem jego palców Zhańbiony zadygotał. - Jeżeli chcemy

wszystko zyskać, przyjacielu, musimy wszystko rzucić na jedną szalę. - Skierował jedyne oko na twarz Shoon-miego i wpatrywał się w jego oczy tak długo, aż zakłopotany Yuuzhanin odwrócił głowę. - Trzy masz ze mną? - szepnął mu w samo ucho.

Zhańbiony niepewnie pokiwał głową.

- Ja… jasne, zrobię wszystko, co mogę - wyjąkał. - Nie umiem wprawdzie walczyć, ale znam wiele osób…

- To świetnie - odparł Nom Anor. Pokiwał głową i zadowolony uśmiechnął się do Zhańbionego. - To doskonale. Naszą najsilniejszą bronią jest głoszone słowo. - Odwrócił się, żeby popatrzeć na drugiego Zhańbionego. - A ty, Kunro? - zapytał. - Trzymasz z nami?

W półmroku zauważył błysk białek oczu byłego wojownika. Wiedział, że to przełomowa chwila. Gdyby Kunra rzucił mu wyzwanie, nie miałby wyboru. Musiałby zabić obu Zhańbionych i zaczynać wszystko od początku. Gnany pragnieniem zemsty, powinien wówczas spróbować przeniknąć do następnej komórki heretyków, ale wątpił, czy znalazłby drugą tak idealnie odpowiadającą jego potrzebom.

Były wojownik zawahał się i niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

- Decyduj - przynaglił go Nom Anor, znaczącym gestem wsuwając dłoń między fałdy płaszcza. Od razu wskoczyła mu w palce rękojeść coufee.

Kunra utkwił wzrok na wysokości piersi egzekutora i powoli pokiwał głową.

- Trzymam z wami - powiedział. - Za Niiriit, pana i wszystkich, którzy stracili życie. Jestem z wami.

Ale nie ze mną, pomyślał Nom Anor. W tej chwili nie miało to jednak żadnego znaczenia. Na razie powinno mu wystarczyć posłuszeństwo Zhańbionego. Były egzekutor doskonale wiedział, że czeka go niełatwe zadanie. Musiał zapewnić sobie wszelką pomoc, nie dociekając, z jakich pobudek została mu udzielona. Na obecnym etapie szerzenia przesłania heretycy byli źle zorganizowani i skłóceni, a przez to niezdolni do przekazywania swojej wiary komukolwiek oprócz Zhańbionych. Nom Anor rozumiał, że jeżeli ma zamiar wykorzystać ten proces do swoich celów, musi nadać mu nowy rozmach. Przekazywanie opowieści z ust do ust przyczyniło się do powstania wielu wersji. Niektóre głosiły, że wszystko działo się na innych planetach albo w innym czasie; bywało, że według opowiadającego w wydarzeniach uczestniczyły inne osoby. Były egzekutor wiedział, że musi popracować nad szczegółami historii, aby jak najlepiej odpowiadała j ego potrzebom. Wtedy zacznie ją rozgłaszać wystarczająco skutecznie, żeby usunęła w cień inne wersje. Będzie potrzebował do tego wielu głosicieli.

Wiedział, że szansę powodzenia są niewielkie, ale nie miał innego wyjścia. Już kiedyś, na Rhommamoolu, miał do czynienia z religijnym fermentem, wiedział więc, jak podsycać zarzewie idei i przekształcać je w płomienie ruchu oporu. Czy jednak ośmieli się dokonać tej sztuki pośród istot swojej rasy? Mimo wszystko chodziło o bezwstydną herezję. To prawda, rycerze Jedi mogliby się do czegoś przydać Zhańbionym, ale byli bluźniercami… użytkownikami maszyn. Nom Anor poczuł lekkie wyrzuty sumienia, chociaż jego wrażliwość skutecznie przytępiły lata knucta podstępnych intryg i zdradzieckich planów.

Był przedsiębiorczy, zaradny i inteligentny, ale bez powodzenia usiłował się wspinać po szczeblach ustanowionej przez Shimrrę drabiny społecznej kariery. Nie wątpił, że jeżeli jego starania mają się zakończyć powodzeniem, musi znaleźć inny sposób pokonania tej samej drabiny, która uniemożliwiła mu wejście poprzednim razem.

Shoon-mi przestąpił z nogi na nogę i wyrwał go z zadumy. Chrząknął, jakby zamierzał coś powiedzieć.

- Amorrnie… - zaczął.

- Powiedziałem ci, żebyś mnie więcej tak nie nazywał! - warknął gniewnie były egzekutor. Zapewnił kiedyś Kunrę, że we właściwym czasie wybierze sobie nowe nazwisko. Może właśnie nadeszła odpowiednia pora? Potrzebował jakiegoś, żeby pomogło mu skierować się we właściwą stronę.

Przerażony Shoon-mi cofnął się pod ścianę.

- A więc… jak powinniśmy cię nazywać? - wychrypiał.

Nom Anor zastanowił się głęboko. Jakim nazwiskiem powinien się posługiwać? Musiałoby najlepiej symbolizować zadanie, jakie ma wykonać, żeby osiągnąć cel. No i Shimrra powinien od razu zwrócić na nie uwagę.

Uśmiechnął się do swoich myśli. Znał pewne słowo z zamierzchłego języka, bardzo rzadko wypowiadane poza pomieszczeniami najstarszych światostatków. Słowo miało znaczenie dla wszystkich kast Yuuzhan Vongów, niezależnie od tego, jakim bogom składali ofiary. Wykorzystanie go byłoby niewątpliwym policzkiem dla najwyższego lorda i tak też zostałoby odebrane przez Zhańbionych. A przecież to na nich musiał polegać w celu urzeczywistnienia swojego planu.

Odwrócił się w stronę dwóch pierwszych wyznawców.

- Odtąd będziecie mnie nazywali Yu’Shaa - powiedział.

W piwnicy zapadła głucha cisza. Dopiero po kilku sekundach Shoon-mi postąpił krok w stronę Noma Anora. Na jego twarzy malowało się przerażenie i osłupienie.

- Yu’Shaa? - powtórzył jak echo. - Mamy nazywać cię prorokiem?

Nom Anor uśmiechnął się jeszcze raz i skinął głową.

- Tak - oznajmił stanowczo. - Od tej pory nazywam się Prorokiem.

Dwadzieścia cztery standardowe godziny po zakończeniu bitwy o Borosk wielki admirał Pellaeon zorganizował krótkie spotkanie na mostku imperialnego gwiezdnego niszczyciela „Praworządność”. Wzięli w nim udział wszyscy pozostali przy życiu moffowie. Nie za brakło również tych admirałów i wyższych stopniem oficerów Imperialnej Marynarki, którzy nie brali bezpośredniego udziału w obronie przestworzy Imperium przed możliwymi atakami wycofującej się floty Yuuzhan Vongów. Jacen zgadzał się z Pellaeonem, że po ucieczce floty Yorrika nastąpi krótki okres spokoju; w tym czasie można będzie zgromadzić w jednym miejscu wielu dostojników Ruin Imperium bez obawy, że wywrze to niekorzystny wpływ na obronę jego przestworzy. Poważnego kontrataku ze strony nieprzyjaciół można było spodziewać się dopiero, kiedy siły zbrojne Yuuzhan Vongów się prze grupują, a dowódcy otrzymają od lorda Shimrry nowe rozkazy. Na szczęście ostrzał Yagi Mniejszej przez okręty uciekających okazał się dość słaby, a ich atak na gwiezdne stocznie udało się odeprzeć bez trudu.

Niektórzy moffowie nie zgadzali się z opinią wielkiego admirała i początkowo nie chcieli przybyć na spotkanie. Zapewne imperialni dostojnicy doszli do przekonania, że to właściwa pora na powiększenie zasięgu albo umocnienie lokalnej władzy. Może chcieli także przygotować się do obrony swoich posiadłości zarówno przed następnym atakiem Yuuzhan Vongów, jak i przed ewentualną napaścią floty wielkiego admirała, któremu ośmielili się rzucić wyzwanie. Na użytek buntowniczo nastawionych moffów Pellaeon rozpuścił więc pogłoskę, że jeżeli któryś z nich nie stawi się na spotkanie, nie będzie mógł liczyć na wsparcie Imperialnej Marynarki podczas spodziewanej następnej bitwy z flotą nieprzyjaciół. Yuuzhan Vongowie stanowili poważny problem, a Imperium musiało stawić mu czoło jako całość. Pellaeon orientował się, że elementy tej układanki powinny zostać dopasowane tak szybko jak to możliwe. Nikt nie musiał uczestniczyć w planowanym zebraniu, ale wszyscy znali konsekwencje odmowy, Jacen nie wątpił, że trzeba się liczyć z możliwość i ą od wetu. B’shith Yorrik został poniżony nie tylko wobec swojej armii, ale także wrogów. Wszyscy wiedzieli, że wcześniej czy później yuuzhański komandor wróci, chodziło tylko o to, jak szybko i w jakiej sile.

Miody Solo stał pod boczną ścianą konferencyjnej sali obok Luke’a, Mary, Saby i Teki i. Uczestniczyli w zebraniu, ale nie mieli prawa zabierać głosu w dyskusji. Pellaeon zaprosił ich, bo chciał, żeby to wyglądało na starannie zaplanowaną demonstrację siły. Mistrz Jedi miał wątpliwości, czy warto drażnić starego przeciwnika na oczach tylu moffów, ale Jacen wyczuwał dzięki Mocy, że wujek Luke odczuwa w skrytości ducha wielką radość z takiej sytuacji.

Kiedy wszyscy usiedli, Pellaeon wstał od stołu i powiódł spojrzeniem po zebranych.

- Poprosiłem was o przybycie tutaj z bardzo prostego powodu - zaczął, rezygnując z formalnego powitania siedzących gości. - Doszedłem do pewnego wniosku i chciałbym się nim z wami podzielić, a także oznajmić wam, jakie zamierzam podjąć decyzje.

Odsunął krzesło, złączył dłonie za plecami i zaczął się przechadzać wokół stołu. Uciekł się do tej prostej psychologicznej sztuczki w celu urobienia gości. Chciał ich zmusić, żeby wyciągali szyje, obracali głowy i wodzili za nim spojrzeniem, by móc przysłuchiwać się jego słowom. Jacen wiedział, że to tandetny chwyt, ale wielki admirał musiał robić wszystko, co tylko mogło zapewnić mu przewagę.

Gilad Pellaeon miał na sobie kompletny mundur bojowy. Chociaż tuż przed zebraniem zadbał o wygląd, nie zdołał ukryć podeszłego wieku ani tego, że jeszcze dzień czy dwa wcześniej stał u progu śmierci. Doznał tak poważnych obrażeń, że miał lekko utykać do końca życia.

- W ciągu ostatnich czterdziestu standardowych godzin Imperialna Marynarka zdołała się rozprawić z największym zagrożeniem, z jakim się dotąd zetknęła - zaczął uroczystym tonem i wbił przenikliwe spojrzenie w twarze siedzących przed nim moffów. - Zapoznaliście się z raportami i znacie przynajmniej w zarysach przebieg walki, z pewnością więc rozumiecie powagę tego, co wydarzyło się w przestworzach Bastiona. Mam także nadzieję, że docenicie znaczenie decyzji, jakie musimy podjąć w obecnej chwili. - Przerwał i zawiesił głos dla wywołania większego efektu. - Dopóki nie odbudujemy Bastiona, Imperium pozostanie na jakiś czas bez stolicy. Rada Moffów straciła kilku najważniejszych członków, a domyślam się, że wraz z nimi utraciła także, przynajmniej na pewien czas, zdolność podejmowania najważniejszych decyzji. Wielu obywateli Imperium trafiło do niewól Yuuzhan Vongów, a granice naszych przestworzy przestały być bezpieczne. Zdołaliśmy pokonać wroga, ale nie mam na myśli Yuuzhan Vongów. Ten drugi wróg okazał się o wiele bardziej zdradliwy. Niemal do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, że będziemy musieli stawić im czoło, a wtedy mogło być zbyt późno na jakąkolwiek interwencję. Efekt działalności tego wroga można podsumować w dwóch słowach, które budzą we mnie jeszcze większą trwogę niż zagłada. Te słowa to „utrata znaczenia”.

Jacen zauważył, że po nalanej twarzy moffa Flennica przemknął grymas irytacji. Przez chwilę podejrzewał, że dostojnik Imperium zechce się wtrącić, ale moff zachował milczenie i tylko pogrążył się w posępnej zadumie.

Pellaeon zakończył okrążanie stołu i z niejakim wysiłkiem usiadł na swoim miejscu. Położył dłonie na stole i pochylił się do przodu.

- Kiedy pierwszy raz usłyszeliśmy o inwazji Yuuzhan Vongów - podjął po chwili - przyglądaliśmy się obojętnie, a może nawet z satysfakcją, jak nieprzyjaciele przemierzają galaktykę. Przypuszczaliśmy wtedy, że nie zaatakowali nas przez zwykłe tchórzostwo. Wielu sądziło, że jesteśmy tak odważni, zdecydowani i tyle lepiej uzbrojeni niż oni, że nie ośmielą się podjąć ryzyka walki z nami. Uważaliśmy się za silnego przeciwnika, ale kiedy zapadła decyzja o wysłaniu posiłków podczas bitwy o Ithor, stało się oczywiste, że nieprzyjaciele przewyższają nas niemal pod każdym względem. Przerażeni, że nie zdołamy się obronić, schowaliśmy głowy w piasek. Ufortyfikowaliśmy nasze planety w oczekiwaniu na atak, który długo nie następował.

Usiadł prosto, a na jego twarzy pojawił się wyraz znużenia, który zaraz zniknął.

- A nie następował dlatego - podjął z namysłem - że Yuuzhan Vongowie po prostu nie uważali nas za godnego przeciwnika. Nie przypuszczali, żebyśmy stanowili jakiekolwiek zagrożenie. Zdołali się zorientować, że niechętnie bierzemy udział w konfliktach zbrojnych, które bezpośrednio nas nie dotyczą. Naszym ulubionym zajęciem stało się siedzenie z założonymi rękami i obserwowanie, jak nasi sąsiedzi ponoszą porażkę za porażką. Dlaczego najeźdźcy mieliby nas atakować? Nie zrobiliśmy im nic złego. Wręcz przeciwnie, ułatwialiśmy im zadanie. Przestali się z nami liczyć, jakbyśmy zupełnie stracili znaczenie. I właśnie to uznaję za największą hańbę.

Pellaeon uniósł głowę i pochwycił spojrzenie Jacena. Zrozumieli się bez słów i młody Solo poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Wielki admirał mówił o wojnie, ale tę samą zasadę dałoby się zastosować także do wszystkich innych aspektów codziennego życia. Największym wykroczeniem, jakiego mogła się dopuścić inteligentna istota, czy to względem siebie, czy najbliższych, było pogrążenie się w apatii. Jacen zauważył to po śmierci Chewiego, kiedy jego ojciec stracił ochotę do życia. Doświadczył tego także na własnej skórze, gdy zrezygnował z czynnego udziału w walce i zamknąwszy się w sobie, usiłował znaleźć odpowiedź na dręczące go wątpliwości. Obserwował to również w obecnej chwili w zachowaniu i reakcjach dostojników Ruin Imperium, tyle że na znacznie większą skalę. Żyć oznaczało brać udział, a oddziaływanie na Moc równało się wywieraniu wpływu na ewolucję galaktyki. Takie postępowanie nie miało nic wspólnego z biernym obserwowaniem wydarzeń. Jedyne pytanie, jakie powinna zadawać sobie każda pragnąca naprawdę żyć istota, brzmiało: co trzeba robić, żeby się stać częścią tego procesu? Na nieszczęście Jacen wciąż jeszcze nie umiał znaleźć na to pytanie odpowiedzi.

- Cóż - mówił tymczasem Pellaeon - w końcu nas zaatakowali. Chyba wszyscy rozumiemy znaczenie tego faktu. Czy to jednak oznacza, że wreszcie zaczęliśmy odgrywać jakąś rolę? - Pokręcił głową. - Nie. Oznacza to tylko, że najwyższy lord Shimrra postanowił poświęcić chwilę, aby zdławić w zarodku możliwe zagrożenie dla swoich odwodów. Podkreślam, możliwe zagrożenie, a nie rzeczywistą groźbę. Wysłał niewielką flotę, która nie zdołałaby nas unicestwić, nawet wykorzystując element zaskoczenia. Nie dałoby się jej porównać z armadami, jakich użył w celu opanowania Coruscant. Co więcej, B’shith Yorrik nie jest równie błyskotliwym dowódcą jak Tsavong Lah albo Nas Choka. Gdyby zniszczenie nas mogło mieć naprawdę duże znaczenie dla przebiegu tej wojny, Shimrra podjąłby tę decyzję kilka lat wcześniej, a nie teraz, właściwie od niechcenia.

Wprawdzie wyrządzili nam poważne straty, ale nie zdołali nas zniszczyć ani pokonać. Upokorzyliśmy nieprzyjaciół, zmuszając ich do odwrotu, a nawet udało się nam oswobodzić większość wziętych do niewoli istot. Udowodniliśmy wrogom, że nie da się nas łatwo zwyciężyć i nie wolno nas lekceważyć.

Przerwał, aby zaczerpnąć powietrza.

- Oznacza to jednak, że od tej pory Shimrra zacznie uważać nas za zagrożenie, nawet jeżeli dotąd tak nie myślał. I tylko od nas zależy, jak długo będzie tak sądził.

- A to dlaczego? - zapytał w końcu moff Flennic. Najwyraźniej dłużej nie potrafi! ukrywać niezadowolenia, że ktoś ośmiela się prawić mu kazania. Jacen wyczuwał promieniującą od niego urazę.

- Czy to nie oczywiste, Kurlenie? - odpowiedział pytaniem siedzący po przeciwnej stronie stołu Ephin Sarreti. Przeżył zniszczenie Bastiona i dosłownie w ostatniej chwili przed zniszczeniem odleciał na pokładzie medycznej barki, z której później go ewakuowano. Nosił rękę na temblaku i miał skwaszoną minę. - Jeżeli będziemy nadal siedzieli z założonymi rękami w nadziei, że zdołamy obronić nasze posiadłości, po kilku następnych miesiącach wszyscy zginiemy. Pellaeon pokiwał głową.

- A jeżeli damy Yorrikowi więcej czasu, pałający żądzą zemsty Shimrra wyrazi zgodę na następny atak - powiedział. - Tym razem Yuuzhan Vongowie lepiej się przygotują i przeprowadzą go większymi siłami niż poprzednio. Dopuszczenie do takiej sytuacji równałoby się samobójstwu. Jesteśmy dla nich groźbą, dopóki żyjemy.

Flennic przekrzywił lekko głowę.

- Nie mogę się doczekać, jakie pan zaproponuje rozwiązanie tego problemu - powiedział.

Pellaeon powiódł spojrzeniem po twarzach zebranych.

- Jedyne rozsądne - oznajmił cicho. - Musimy pierwsi zaatakować nieprzyjaciół.

Po konferencyjnej sali przetoczyła się fala niespokojnych pomruków. Przez głosy dostojników po kilku chwilach przebił się głos moffa Flennica.

- Chce pan, żebyśmy opuścili nasze przestworza i zostawili planety na łaskę wrogów? - zapytał z takim zdumieniem, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom. - Bezbronne?

- Niezupełnie - odparł spokojnie wielki admirał. - Władca każdej planety zachowa symboliczną flotę obronną… co najmniej taką, żeby wystarczyła do odparcia ataku, jaki Yuuzhan Vongowie przypuścili ostatnio na Yagę Mniejszą.

- Ale niewystarczającą do odparcia inwazji przeprowadzonej zmasowanymi siłami - odezwała się kobieta siedząca po drugiej stronie stołu.

Jacen rozpoznał w niej panią moff Crowal z usytuowanego na skraju Nieznanych Rejonów galaktyki systemu Valca Siedem.

- Jeżeli zajmiemy czymś Yuuzhan Vongów w innym rejonie galaktyki, w ogóle nie dojdzie do takiej inwazji - odezwał się Sarreti.

- Czy możemy być tego zupełnie pewni? - sprzeciwił się coraz bardziej rozdrażniony Fiennic. Odwrócił się w stronę Pellaeona. - Admirale, ryzykuje pan nasze życie!

- Czy właśnie nie tak powinni postępować mądrzy przywódcy podczas wojny? - odparł Pellaeon. - Proponuję panu szansę zwycięstwa jako alternatywę pewnej zagłady. Proszę zapamiętać moje słowa: jeżeli niczego nie zrobimy, Yuuzhan Vongowie wymordują nas co do jednego.

- Jeżeli, jak pan twierdzi, nie pokonamy nieprzyjaciół w naszych przestworzach - wtrąciła się znów moff Crowal - dlaczego uważa pan, że zdołamy odnieść zwycięstwo, walcząc z nimi na ich terytorium?

Pellaeon kiwnął głową.

- To dobre pytanie - zaczął. - A nad odpowiedzią zastanawiałem się przez kilka ostatnich dni.

- Niech pan się nie krępuje - zadrwił Flennic. - Proszę nas z nią zapoznać.

- Istnieje tylko jedno możliwe wyjście. - Starzejący się przywódca Imperium poświęcił chwilę, żeby przyjrzeć się zebranym dostojnikom. Jacen rozumiał, że to zawczasu obmyślany manewr taktyczny, ale chyba odniósł zamierzony skutek. Z zachowania wielkiego admirała wynikało niedwuznacznie, że jest weteranem podobnych zebrań i potrafi znakomicie wykorzystywać język ciała do wzmocnienia siły swoich argumentów. - Jeżeli Imperium pragnie przetrwać, powinniśmy się zobaczyć w obiektywnym świetle. Musimy zachować pewien dystans do najbliższej przeszłości i zobaczyć siebie w kontekście historii całej galaktyki. Wiem, czasem chcielibyśmy, żeby tak było, ale nie jesteśmy w niej sami. Yuuzhan Vongowie przekonująco udowodnili nam, że nie zdołamy uniknąć tego, co dzieje się poza granicami naszych przestworzy. Zbyt długo zamykaliśmy się w sobie, zbyt długo ignorowaliśmy przemiany zachodzące w pozostałej ogromnej części galaktyki. Wystarczało nam, że dbamy tylko o siebie.

Przerwał, nabrał powietrza i odchrząknął.

- Przyznaję, że i ja tak postępowałem - podjął po chwili. - Wiem, że czasami powinienem był walczyć usilniej o to, co podpowiadało mi przeczucie i co uznawałem za słuszne. Do końca życia będę się wstydził, że tak nie robiłem, ponieważ właśnie takie postępowanie o mało nie doprowadziło do naszej zagłady. Nie dopuszczę, żeby coś podobnego wydarzyło się w przyszłości.

- Ach tak? Nie dopuści pan? - zakpił moff Flennic. - Wielki admirale, uważam, że najwyższa pora spojrzeć prawdzie w oczy. Jeżeli zgromadził pan nas tu w celu dyktowania swoich warunków, to proszę bardzo. Chętnie przegłosujemy pana dymisję i na zawsze zapomnimy o przeszłości.

Pellaeon się uśmiechnął, a uśmiech nie znikał z jego twarzy tak długo, że wszystkich zebranych ogarnął lekki niepokój. W konferencyjnej sali zapadła niezręczna cisza. Jacen, zerkając na wymieniających zdziwione spojrzenia dostojników, odgadł, że w końcu wielki admirał przestał się bawić w uprzejmości. Widać uznał, że już pora przejść do sedna sprawy i poinformować zebranych, po co właściwie ich zgromadził. Widocznie Mara także to zrozumiała, bo w oczekiwaniu na słowa przywódcy Imperium wstrzymała oddech.

- Jako wielki admirał Imperialnej Marynarki - odezwał się uroczystym tonem Pellaeon - formalnie zalecam, żeby przy najbliższej okazji Rada Moffów zawarła oficjalne porozumienie z Galaktyczną Federacją Niezależnych Sojuszów w celu połączenia sił i środków dla zażegnania groźby, jaką stanowią dla galaktyki Yuuzhan Vongowie. - Kończąc, musiał podnieść głos, żeby przebić się przez chór gniewnych pomruków, jakie narastały w sali. - To porozumienie ma pozostać w mocy nawet po ustaniu bezpośredniego zagrożenia. Zdołamy ocalić Imperium tylko wtedy, gdy zapomnimy o przeszłości. Zapewne wielu spośród was może się to nie podobać, ale najwyższa pora, żebyśmy zawarli z nimi pokój.

Pierwszy zerwał się od stołu moff Flennic.

- Proponuje pan, żebyśmy się przyłączyli do Galaktycznego Sojuszu? - wybuchnął. - Czy pan oszalał? Chyba pan nie sądzi, że ktokolwiek z nas wyrazi na to zgodę!

- Nie potrzebuję twojej zgody, Kurlenie - odparł Pellaeon łagodnie, ale na tyle głośno, żeby jego głos usłyszano, pomimo chóru buntowniczych okrzyków. - Kiedy mówię, że coś zalecam albo proponuję Radzie Moffów, dopełniam tylko formalności. Tak się stanie, ponieważ nie istnieje inne wyjście. Zdecydowałem tak, bo chcę wam oszczędzić konieczności samodzielnego myślenia.

- To… zdrada! - zachłysnął się inny moff.

- To zdrowy rozsądek - sprzeciwił się Ephin Sarreti.

Dziękując mu za poparcie, wielki admirał kiwnął głową.

- Moja lojalność względem Imperium nie osłabła - powiedział. - Ale zrobię wszystko, co muszę, żeby zapewnić mu przetrwanie.

- Zmuszając nas, żebyśmy się podporządkowali tym szumowinom? - zapytał jeszcze inny moff, oskarżycielskim gestem wycelowując palec w stojących pod ścianą rycerzy Jedi. - Całe życie walczyliśmy z nimi, a pan chce teraz…

- Uważaj na to, co mówisz, moffie Freybornie - przerwał stanowczo Pellaeon. - Podczas bitwy o Bastion te „szumowiny”, jak je nazywasz, ocaliły mi życie. A na wypadek gdybyś zapomniał, ocaliły także Imperium przed zagładą.

- Do której się same przyczyniły - prychnął Flennic. - Gdybyśmy nadal byli równie silni jak kiedyś, nie uleglibyśmy jak oni Yuuzhan Vongom. Odesłalibyśmy ich z powrotem tam, skąd przybyli… nadzianych na amphistaffy.

- Naprawdę w to wierzysz, Kurlenie? - zapytał spokojnie Pellaeon. - Nie zdołaliśmy kiedyś sprostać garstce Rebeliantów, dlaczego więc uważasz, że oparlibyśmy się potędze wojskowej Yuuzhan Vongów? - Wielki admirał zmierzył swojego oponenta lodowatym spojrzeniem. Patrząc na szczerą, wąsatą twarz admirała, Jacen widział w nim człowieka, który stawiał w życiu czoło o wiele poważniejszym wyzwaniom niż wrogo nastawiona Rada Moffów. - Twoje rozumowanie jest równie błędne, co pokrętne; właśnie takie rozumowanie omal nie doprowadziło nas do zagłady. Imperium nie wali się w gruzy z powodu sił oddziałujących na nie z zewnątrz, ale w wyniku wewnętrznych słabości. Sami jesteśmy winni, że doprowadziliśmy do obecnej sytuacji, i byłoby nierozsądnie składać za to winę na czyjeś barki.

- Imperium nigdy się nie podda Galaktycznemu Sojuszowi, panie admirale - odparł stanowczo Flennic. - Nie mogę uwierzyć, że powiedział pan coś takiego po tylu latach opierania się ich zdradzieckim knowaniom.

Pellaeon, zamiast gniewnie zgromić moffa, zachichotał.

- Podoba ci się to czy nie, ale Sojusz władał tą galaktyką prawie tyle samo dziesięcioleci, ile my przed nimi - powiedział. - Pragnę podkreślić, że przelewa przy tym o wiele mniej krwi i wydaje mniej środków na zbrojenia. W obecnej chwili tylko oni stoją między nami a zniewoleniem albo śmiercią z rąk nieprzyjaciół. Najwyższa pora, by to jasno powiedzieć. Uważam, że musimy się na to zdecydować właśnie teraz, zanim pogrzebią nas dawne urazy i niezdolność do pogodzenia się z rzeczywistością.

- Nigdy się nie pogodzę z porażką - burknął Flennic, patrząc z nie ukrywaną pogardą na Pellaeona. - Nie uważam także tej niezdolność za coś złego. Imperium pozostaje silne. Sami to udowodniliśmy… pan to udowodnił, odpierając atak Yuuzhan Vongów. Dlaczego, zamiast świętować odniesione zwycięstwo, zastanawiamy się nad możliwością końca Imperium?

- Po pierwsze - zaczął Pellaeon - zawarcie przymierza z Galaktycznym Sojuszem wcale nie oznacza końca Imperium. To powinno zrozumieć nawet dziecko, Kurlenie, Nasi przyszli sojusznicy nie żądają, żebyśmy zrezygnowali z niezależności, sami zresztą także nie zamierzamy z niej rezygnować. Po prostu połączymy siły i skorzystamy z ich doświadczenia. Po drugie, jak wspomniałem wcześniej, Imperium istnieje do dzisiaj tylko dzięki szczęściu. Jedynie szczęściu zawdzięczamy, że Yuuzhan Vongowie nie zaatakowali nas o wiele wcześniej, mieliśmy także wielkie szczęście, że wysłannicy Galaktycznego Sojuszu pojawili się u nas w najbardziej odpowiedniej chwili i pokazali nam, jak skutecznie walczyć z najeźdźcami. Po trzecie, jeśli nie podejmiemy walki właśnie teraz, Yuuzhan Vongowie powrócą, a wtedy wymordują nas bez litości. Jeżeli nie połączymy sił z sąsiadami, nie zdołamy odeprzeć ataku, a jeśli nie będziemy trzymali wrogów w nieustannym szachu, nikt w naszym zakątku galaktyki już nigdy nie będzie się czuł bezpieczny. A wtedy Imperium, które tak bardzo cenisz, ulegnie ostatecznej zagładzie. Domyślam się, że moje wywody nie trafiają et do przekonania, Kurienie. Chyba jednak powinieneś się pogodzić z myślą, że przestaniesz odgrywać w Radzie Moffów jakiekolwiek znaczenie.

Flennic zmrużył oczy.

- Grozi mi pan? - zapytał.

Wielki admirał odpowiedział tak twardym tonem, że wprawił wszystkich w osłupienie.

- Tak, Kurienie. Grożę ci. I nie tylko tobie. - Powiódł spojrzeniem po twarzach wszystkich moffów. - Albo wasza Rada przyjmie jednogłośnie moją propozycję, albo odlecę stąd… i zabiorę ze sobą całą flotę.

Niektórzy dostojnicy z przerażenia aż się zachłysnęli. Prawdopodobnie sądzili dotąd, że zdołają nakłonić Pellaeona do zmiany zdania albo przynajmniej namówią go do przyjęcia nieco mniej drastycznego rozwiązania. Nikt się nie liczył z możliwością, że ich przywódca może postawić na jedną kartę los Imperium, kiedy stawką w grze było sprzymierzanie się z dawnymi wrogami.

Wsłuchując się w podszepty Mocy, Jacen wyczuł napływający od moffa Flennica impuls agresji i w tej samej sekundzie zobaczył, że otyły mężczyzna wyciąga spomiędzy fałd ceremonialnego stroju spory blaster. Jak za dotknięciem

czarodziejskiej różdżki, wszyscy uczestnicy zebrania przenieśli spojrzenia z Pellaeona na kierującą się ku niemu lufę broni.

- To zdrada stanu najgorszego rodzaju, panie admirale - huknął moff Flennic.

Jacen zamierzał się posłużyć Mocą, żeby wyszarpnąć blaster z dłoni imperialnego dostojnika, ale poczuł na ramieniu mitygujące dotknięcie mistrza Skywalkera.

Pellaeon patrzył na broń równie spokojnie jak przedtem na jej właściciela, kiedy wysłuchiwał jego krytycznych uwag. Kilkunastu strzegących wyjść szturmowców odbezpieczyło karabiny i wymierzyło je we Flennica, ale wielki admirał powstrzymał ich machnięciem ręki.

- Jak silne są twoje przekonania, Kurlenie? - zapytał. - Czy jesteś gotów za nie zginąć?

- Nie może pan nam grozić, admirale - odparł władca Yagi Mniejszej cicho i spokojnie, ale Jacen zauważył, że blaster w dłoniach dostojnika lekko zadrżał. - To my tworzymy Radę Moffów i to my powołaliśmy pana na to stanowisko. Możemy wybrać na pańskie miejsce innego wielkiego admirała… człowieka, który nie powiedzie nas szlakiem zdrady!

- Masz na myśli kolejnego lorda napawającego się chwałą dawnych zwycięstw? - zapytał Pellaeon. - Zapewniam cię, Kurlenie, że niewielu takich pozostało. Ich szeregi stopniały podczas bezskutecznych starań odzyskania czegoś, czego pozbawiono nas dawno temu.

Nie możemy rościć dłużej praw do tej galaktyki, bo kiedyś ją straciliśmy. Im szybciej się z tym pogodzimy, tym szybciej zaczniemy rozumieć rolę, jaką możemy teraz w niej odgrywać. A jeśli ta nowa rola ma polegać na zawarciu porozumienia z Galaktycznym Sojuszem, musimy się z tym pogodzić. To lepsze niż zagłada, nie uważasz? Jeżeli chodzi o mnie, mam po dziurki w nosie zabawy w wojnę, której przenigdy nie wygramy, w dodatku przeciwko komuś, kto od dawna nie jest naszym wrogiem.

Pierwszy raz od początku zebrania Jacen zauważył, że wielki admirał stracił swoją chłodną rezerwę. Spod maski spokoju i opanowania zaczęły się wydostawać emocje, jak płynna lawa przelewająca się pod skorupą cywilizowanej planety. Flennic także musiał to zauważyć.

- To szaleństwo - odezwał się do pozostałych członków Rady. Czy zamierzacie siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż ten człowiek zniszczy wszystko, co udało się nam dotąd ocalić?

- To lepsze niż pewna śmierć, Kurlenie - odparł Sarreti.

- Albo zniewolenie - dodała moff Crowal.

Flennic skrzywił się niemiłosiernie, jakby ktoś zadał mu śmiertelny cios.

- I ty przeciwko mnie, Crowal? - zapytał. - Także uwierzył w te bzdury?

- To nie bzdury, Kurlenie - zwróciła mu uwagę kobieta. - Sprzeciwiałam się przyłączeniu do Galaktycznego Sojuszu, dopóki wrogowie nie pojawili się u granic naszych przestworzy. Ja również przypuszczałam, że jeśli ich nie sprowokujemy, pozostawią nas w spokoju, sam widzisz jednak, że takie rozumowanie okazało się błędne.

- Nie! - Flennic jeszcze raz przyjrzał się twarzom uczestników zebrania, jakby oceniał, ilu zechce go poprzeć. Pellaeon czekał cierpliwie, aż władca Yagi Mniejszej także dojdzie do jedynego możliwego wniosku. - Nie…

Zabrakło mu pewności siebie. Speszony opuścił lufę blastera. Już wyglądało, że skapituluje, ale nagle w oczach zapłonęły mu gniewne błyski, a kostki palców zaciśniętych na rękojeści broni zbielały.

- Nie! - wykrzyknął. - Nie zamierzam się poddawać! Ponownie uniósł blaster.

Zrobi to, uświadomił sobie Jacen Solo. Zastrzeli Pellaeona!

Ignorując dłoń wuja na ramieniu, zaczął gromadzić wokół siebie energię Mocy, żeby temu zapobiec… ale się spóźnił. Usłyszał strzał z blastera w tym samym ułamku sekundy, kiedy poczuł niewidzialny napór woli innej osoby. Jakaś siła wyszarpnęła z dłoni Flennica broń, która z grzechotem potoczyła się pod ścianę sali. Świetlista smuga przeleciała nad ramieniem wielkiego admirała, ale nie wyrządziła mu żadnej krzywdy. Pellaeon nawet nie mrugnął.

Od razu do Flennica skoczyli dwaj najbliżej stojący szturmowcy, chwycili go za ręce i pozbawili swobody ruchów. Otyły mężczyzna nadaremnie usiłował się uwolnić. Wlepił oskarżycielskie spojrzenie w stojących za plecami wielkiego admirała rycerzy Jedi.

- To wy! - zawył. - Zatruliście nas nikczemnymi umysłowymi sztuczkami!

- Nonsens - odparła Mara, podchodząc do Pellaeona. - Wykorzystujemy naszą potęgę, żeby chronić życie, a nie jak pan, moffie Flennic, żeby je marnować.

Uroczysty ton jej głosu nie pozostawiał wątpliwości, kto tym razem ocalił życie wielkiego admirała.

- W tej sali nie jest pan jedyną osobą, która kiedyś wykonywała rozkazy Palpatine’a - dodała. - Ja od tamtych czasów się zmieniłam, podobnie jak zmienił się pański przywódca. Domyślam się, że i pan się zmieni, bo nasz były władca w żadnym razie nie tolerowałby głupoty u swoich podwładnych. Co pan sobie wyobrażał? Że po upadku Bastiona następną stolicą Imperium zostanie Yaga Mniejsza? Że stanie pan na czele Rady Moffów? Niech pan nie będzie idiotą, Flennic.

Otyły mężczyzna przeszył mistrzynię Jedi lodowatym spojrzeniem, ale przestał się wyrywać z rąk szturmowców. Jacen zrozumiał, że słowa Mary odniosły pożądany skutek.

- Zrezygnuj z dalszego oporu, Kurlenie - odezwał się cicho Pellaeon. - Pogódź się z tym, że nie masz racji. Uznaj wolę większości członków Rady. Obiecuję, że nie wyciągnę wobec ciebie żadnych konsekwencji za to, co wydarzyło się podczas tego zebrania.

Moff znów się skrzywił, jakby wypił coś kwaśnego, ale powściągnął gniew i urażoną dumę. Jacen podejrzewał, że musiało go to kosztować sporo wysiłku. Flennic przeniósł spojrzenie z Pellaeona na Marę i z powrotem na wielkiego admirała.

- Niech będzie - odezwał się cicho. - Zgadzam się poprzeć pańską propozycję zawarcia porozumienia z Galaktycznym Sojuszem, ale nadal uważam, że postępujemy niewłaściwie.

- Masz prawo pozostać przy swoim zdaniu - odparł Pellaeon, poważnie kiwając głową. Wstał od stołu, podszedł do Flennica i wbił w otyłego władcę Yagi Mniejszej nieugięte spojrzenie. - Ale zapamiętaj jedno, Kurlenie. Dzisiaj wyciągnąłeś broń i usiłowałeś mnie zamordować. W normalnych okolicznościach nie puściłbym tego płazem. Każdy inny uznałby to za zdradę i zażądał dla ciebie kary śmierci. Masz szczęście, że to nie są normalne okoliczności i jestem gotów przymknąć oko na twoje zachowanie. Od tej pory jednak powinieneś zwracać większą uwagę na to, co robisz. Zapamiętaj, że jeśli zaczniesz choćby oddychać w sposób, który uznam za zagrożenie, upomnę się o twoją głowę. Czy to jasne?

Moff Flennic z wysiłkiem przełknął ślinę, ale nie odpowiedział. Zdołał tylko skinąć głową.

Wielki admirał spojrzał znacząco na obu szturmowców i strażnicy puścili dostojnika. Pellaeon odwrócił się i już bez słowa wrócił na swoje miejsce u szczytu stołu.

Mara podniosła porzucony blaster i wręczyła Flennicowi. Otyły moff przyjął go z wyraźnym zaskoczeniem. Zmarszczył brwi i zrobił zdezorientowaną minę.

- Jeżeli chodzi o mnie, Kurlenie - odezwała się mistrzyni Jedi - wolę, żeby moi sprzymierzeńcy byli uzbrojeni.

Odwróciła się do wielkiego admirała.

- Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, admirale, poprosimy o zgodę na opuszczenie sali - powiedziała. - Zapewne pozostało jeszcze do omówienia wiele problemów, a zważywszy na ograniczone zaufanie, jakim darzą nas niektórzy członkowie Rady, po naszym wyjściu dyskusja powinna przebiegać w bardziej rzeczowej atmosferze.

Wielki admirał wyraził zgodę lekkim skinieniem głowy.

- Dziękujemy wam - powiedział. Popatrzył na stojących pod ścianą pozostałych Jedi. - Za wszystko - dodał z naciskiem.

Jedi odwrócili się i kolejno - Luke, Mara, Saba, Tekli i Jacen wyszli z sali obrad. Zostawili wielkiego admirała, żeby omówił z moffami szczegóły swoich planów. Jacen przystanął jeszcze na chwilę za progiem, odwrócił się i powiódł spojrzeniem po zebranych. Dyskusja zaczynała nabierać tempa, a atmosfera sprawiała wrażenie coraz bardziej ożywionej. Energicznie gestykulując i przekrzykując się nawzajem, moffowie wyrażali opinie na temat nowych sojuszników Imperium.

W końcu płyty drzwi zasunęły się z cichym sykiem i dobiegające z drugiej strony głosy ucichły. Jacen odwrócił się, żeby dołączyć do pozostałych, i natknął się na czekającą na niego Marę.

- Wyglądasz na zmartwionego - odezwała się mistrzyni Jedi. Młody Solo powstrzymał prychnięcie, którym chciał wyrazić zadowolenie, ale także irytację.

- Gilad i ja usilnie staraliśmy się ich przekonać, ale nie bardzo wierzę, że któryś z zebranych w tej sali dostojników Imperium widzi w nas prawdziwego sojusznika - powiedział. - Tyle dla nich zrobiliśmy, a wciąż jeszcze traktują nas nieufnie.

- Nie wszyscy - zauważyła Mara, wzruszając ramionami. - Udało się nam dzisiaj osiągnąć duży postęp…

- Wiem, wiem - przerwał zniecierpliwiony Jacen. - Prawdopodobnie niedługo zawrzemy coś w rodzaju ograniczonego porozumienia. Ale… - Zrobił nieokreślony gest zamiast słów. których nie potrafił znaleźć. - Problem w tym, czy to wystarczy.

- Powinno wystarczyć - odparła bez przekonania Mara. - A może rzeczywiście masz rację. Zapewne skończy się tylko na miłych słowach, ale nie nabiorą do nas nagle zaufania. Cóż, jeśli chodzi o wojnę z Yuuzhan Vongami, wolę ograniczone porozumienie niż żadne.

- To prawda. - Jacen uśmiechnął się z przymusem, jakby nie powiedział optymizmu ciotki.

Obserwując jego starania, Mara zachichotała.

- Właśnie tak wygląda nasza sytuacja, Jacenie - powiedziała. Objęła go i poprowadziła do pozostałych, chociaż młody Jedi nie stawiał oporu. - Czasami trudniej zyskać przyjaciela, niż toczyć walkę z wrogiem.

 

EPILOG

 

Dwa dni później, w sterowni „Cienia Jade”, Luke przyglądał się manewrom okrętów Imperialnej Marynarki, których załogi przygotowywały się do wyprawy w rejon Jądra galaktyki. Wysłani na przeszpiegi zwiadowcy Ruin zdołali zlokalizować tylną straż floty B’shitha Yorrika, a Pellaeon chciał kuć żelazo póki gorące, żeby odeprzeć siły zbrojne Yuuzhan Vongów jak najdalej.

- Zapuszczacie się w głąb Nieznanych Rejonów galaktyki, kto powinien więc was eskortować - oznajmił teraz ze stanowiska dowodzenia na mostku „Praworządności”, Wyświetlany przez projektor hologramów zminiaturyzowany wizerunek wielkiego admirała unosił się w powietrzu między Lukiem a Marą.

- Damy sobie sami radę. admirale - zapewniła mistrzyni Jedi.

- Potraktujcie to jako gest dobrej woli - nalegał Pellaeon. - Gest o charakterze raczej politycznym niż wojskowym.

- Gest świadczący o pojednaniu? - podsunęła Mara.

- Coś w tym rodzaju. - Pellaeon kiwnął głową.

Marze to nie wystarczyło.

- Co właściwie ma pan na myśli? - zapytała.

- Pani komandor Yage zgłosiła się na ochotnika, że chce was eskortować na pokładzie „Mężobójcy”, a ja wyraziłem na to zgodę - wyjaśnił wielki admirał. - Jest jednym z moich najlepszych oficerów. Udzielę wam wszelkiego wsparcia, jakiego możecie potrzebować, i na pewni w niczym nie będzie przeszkadzała. Możecie także liczyć na jej dyskrecję.

Luke doskonale wiedział, że Yage jest najodpowiedniejszą osobą do tego zadania. Pani komandor Imperialnej Marynarki udowodniła, że potrafi być pragmatyczna i bezstronna.

- Prawdę mówiąc, sami nie wiemy, w co się pakujemy - powiedział. – Nie będziemy więc nawet próbowali odrzucać pańskiej propozycji.

- Nigdy nie wiadomo - odezwał się z lekkim uśmiechem wielki admirał. - Kto wie, może pewnego dnia nawet się ucieszycie, że ją przyjęliście?

Luke także się uśmiechnął.

- Ma pan może jakieś informacje od pani moff Crowal? - zapytał.

- Mam - oznajmił Pellaeon. - Za chwilę wpiszę je do pamięci waszych nawigacyjnych komputerów. Crowal nadzorowała przebieg wielu zwiadowczych wypraw do przestworzy Nieznanych Rejonów galaktyki i poinformowała mnie, że podczas niektórych zwiadowcy natknęli się na cywilizowane istoty. Jeden z jej etnologów, interesujący się porównawczymi badaniami różnych wierzeń i religii, zarejestrował mnóstwo opowieści i legend powszechnie spotykanych pośród inteligentnych ras. Jedna z najciekawszych dotyczy wędrownej planety, która pojawia się na krótko w tym czy innym systemie, ale ilekroć ktoś usiłuje nawiązać z nią bliski kontakt, równie niespodziewanie odlatuje. Może właśnie jej szukacie?

Nikt nie dysponował innymi opisami Zonamy Sekot oprócz tych, które Yergere przekazała Jacenowi. Wynikało z nich, że planeta może do woli podróżować po przestworzach dzięki potężnym jednostkom napędu nadświetlnego, usytuowanym głęboko pod powierzchnią i zasilanym energią zgromadzoną w planetarnym jądrze. Luke wątpił, żeby w galaktyce mogły istnieć dwie podobne planety.

- Może nam pan zdradzić, gdzie ją ostatnio widziano? - zapytał. Pellaeon pokręcił głową.

- Obawiam się, że wiemy na jej temat tylko to, co wynika z naszych raportów - powiedział. - Mogę jednak określić, gdzie je sporządzono. Nieczęsto się słyszy podobnie niezwykłe historie, może więc na ich podstawie zdołacie określić szlak, jakim się poruszała.

- To może nam wystarczyć - odezwała się Mara, spoglądając na męża ponad holograficznym wizerunkiem wielkiego admirała. - Jeżeli zdołamy zgromadzić więcej podobnych informacji, przeanalizujemy je i może wywnioskujemy, którędy prowadziła jej trasa.

- Co się stanie, kiedy ją odnajdziecie? - zainteresował się Pellaeon. - Jeżeli legendy mówią prawdę, na wasz widok po prostu przeleci w inne miejsce.

- Będziemy się o to martwili, kiedy nadejdzie odpowiednia pora – odparł wymijająco mistrz Jedi. - To znaczy, jeżeli nadejdzie taka pora

- Tak czy owak - ciągnął Pellaeon - wygląda na to, że będziecie mieli pełne ręce roboty.

- Podobnie jak pan, aby przekonać Yorrika, że powinien się trzymać jak najdalej od przestworzy Imperium - odparł Luke.

- To nie powinno być trudne w porównaniu z poinformowaniem pewnej księżniczki, że Imperium zmieniło zdanie - zażartował wielki admirał.

- Nie musi pan rozmawiać z Leią - zapewnił go Luke. - Jest zajęta innymi sprawami.

Kiedy po odparciu niespodziewanego ataku Yuuzhan Vongów w przestworzach Galantosa udało się ponownie nawiązać łączność z tamtym systemem, Luke dostał raport o pomyślnym zakończeniu wy prawy siostry. Zaniepokoił go fakt, że nieprzyjaciele zaczęli rozwiązywać mniej istotne problemy na obrzeżach opanowanego przez siebie terytorium, niezależnie od tego, jak silną władzę sprawowali w centralnej części tego obszaru. Rozumiał, że nawet gdyby coś zagroził panowaniu Yuuzhan w tamtych okolicach, mieszkańcy położonych na obrzeżach planet ponieśliby bardzo ciężkie straty, zanim groźba ze strony wroga zostałaby ostatecznie zażegnana.

- A więc będę rozmawiał z jednym spośród twoich przyjaciół Jedi - domyślił się Pellaeon. - Jestem pewien, że to któryś z was dba o prawo i porządek na Kałamarze.

- Nie będzie to także żaden Jedi - poprawił go znów mistrz Skywalker. – Tym razem staramy się trzymać jak najdalej od polityki. Doszedłem do przekonania, że Moc radzi sobie najlepiej z kierowaniem poczynaniami indywidualnych osób, a nie większych czy mniejszych społeczności. Siły powodujące wzrost komórki nie są proporcjonalne do tych, jakie decydują o rozwoju całej rośliny… a może nawet wywierają na nią destrukcyjny wpływ. Ostatnią rzeczą, na jakiej nam zależy jest stworzenie warunków do pojawienia się kolejnego Palpatine’a.

- Uważam, że to rozsądne posunięcie - stwierdził Pellaeon. Z kim zatem powinienem rozmawiać?

- Z przywódcą Galaktycznego Sojuszu Calem Omasem - odparł Luke - albo z naczelnym dowódcą Sienem Sowem.

- Z tym samym Sowem, przez którego straciliście Coruscant? zdziwił się wielki admirał.

- Nie zasługuje na taką opinię i ostatnio bardzo przekonująco to udowodnił - sprzeciwił się mistrz Jedi. - A nawet gdyby zasługiwał potrzebowalibyśmy go, żeby poprowadził nas do prawdziwego zwycięstwa, które się nie zakończy zagładą wszystkich nieprzyjaciół. Pokonanemu wrogowi zdoła współczuć tylko ktoś, kto kiedyś musiał się liczyć z ewentualnością utraty wszystkiego, na czym mu zależało.

Tym razem Pellaeon cicho zachichotał.

- Muszę ci coś powiedzieć, Skywalker - odezwał się w końcu. - Im jesteś starszy i mądrzejszy, tym bardziej stajesz się niebezpieczny. Mam nadzieję, że nie dożyję chwili, kiedy mógłbym się przekonać, do czego będziesz zdolny w moim wieku.

Kiedy naładowano zasobniki energii baterii systemów uzbrojenia „Cienia Jade”, a dowodzona przez komandor Yage fregata zajęła pozycję obok jachtu Mary, żeby można było poczynić ostatnie przygotowania do odlotu, Luke wybrał się na mały spacer, żeby rozprostować nogi i porozmawiać z Jacenem. Mijając świetlicę dla pasażerów, zobaczył Tekli i Sabę. Obie Jedi grały w kości. Oczka na ściankach czarnych kostek zupełnie się nie odróżniały od tła, ale Luke wiedział, że można je zobaczyć w podczerwieni, na którą były wrażliwe oczy obu obcych istot. Zatęchłe powietrze w świetlicy dowodziło, że przebywało w nim długo zbyt wiele osób naraz; skoro jednak w dalszej części długiej wyprawy miał towarzyszyć im „Mężobójca”, mistrz Jedi żywił nadzieję, że przynajmniej niektórzy będą mieli szansę pospacerować.

Mijając obie Jedi, uśmiechnął się do nich i zamierzał iść dalej, ale powstrzymała go Saba.

- Mistrzu Skywalkerze… - zagadnęła, zrywając się z pokładu.

- Słucham, Sabo?

- Ona… - zaczęła Barabelka. okazując coś w rodzaju zakłopotania i rysując pazurami stalową podłogę „Cienia Jade”. Zanim w końcu zebrała się na odwagę, niepewnie zamrugała powiekami przeciętych pionowymi szczelinami oczu. – Ona bardzo się cieszy, że także bierze udział w tej wyprawie. Luke obdarzył ją ciepłym uśmiechem.

- On także się z tego cieszy, Sabo - powiedział. - Ta sztuczka z transportowcem niewolników poprawiła naszą opinię wśród obywateli Imperium o wiele bardziej niż wszystko, co udało mi się zrobić.

- To było coś „zwariowanego”, jak wyraził się wielki admirał Pellaeon - przypomniała Barabelka.

- Jesteśmy trochę zwariowani - przyznał mistrz Skywalker. Dotknął jej ramienia i poczuł, że mięśnie pod jej łuskami napięły się jak grube powrozy. - Możesz uważać, że uczciłaś ich pamięć – dodał łagodnie.

Saba kiwnęła wielką głową.

- A polowanie jeszcze się nie zakończyło - powiedziała. Tekli uniosła głowę i zaprosiła koleżankę do dalszej zabawy. Saba kucnęła pośrodku świetlicy, ujęła wielką dłonią czarne kości i rzuciła je n płyty pokładu. Luke uśmiechnął się do siebie zadowolony, że obie obce istoty się zaprzyjaźniły. Zostawił je zajęte grą i ruszył w dalszą drogę.

Kiedy zaniknął drzwi do świetlicy dla pasażerów, posłużył się Moc i zaczął przeszukiwać najbliższe pomieszczenia w nadziei, że zdoła się zorientować, gdzie przebywa Jacen. Wyczuł siostrzeńca w głębi statku - tak daleko od pozostałych członków załogi, na ile to był możliwe bez opuszczania pokładu .,Cienia Jade”. Pomyślał, że młody Solo poszukał sobie odosobnionego miejsca, aby oddawać się rozmyślaniom. Nie miał nic przeciwko temu, chciał się tylko upewnić, czy siostrzeniec nie miałby ochoty z nim porozmawiać.

Dopiero kiedy pokonał ostatni zakręt korytarza w miejscu, w którym energetyczne złącza umożliwiały kontakt z zaciskami wyjściowymi reaktora, usłyszał czyjeś głosy i uświadomił sobie, że Jacen n jest sam. Trzy kroki później zobaczył widok, który kazał mu się z: trzymać… i poczuł, że ogarnia go zakłopotanie.

W otwartym włazie stali bardzo blisko siebie Jacen i Danni Que Młoda badaczka głaskała policzek siostrzeńca mistrza Jedi i szepta coś do niego. Na szczęście Luke nie słyszał jej słów, ale i tak nie zamierzał przerywać ich rozmowy.

Pomyślał, że szybko się wycofa, zanim go zauważą, ale było za późno.

Jacen uniósł głowę i spojrzał w jego stronę, a Danni podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem. Cofnęła się o krok i szybko opuściła rękę. Przez kilka niezręcznych chwil nikt nic nie mówił i starał się nie p trzeć na nikogo.

- Cóż, Mara w takiej sytuacji na pewno wiedziałaby, co powiedzieć - odezwał się w końcu Luke, pierwszy przerywając kłopotliwą ciszę. Miody Solo kiwnął głową.

- Zapewne by zauważyła, że na pokładzie gwiezdnego statku można się nigdzie ukryć. - Zostawię was teraz samych - zaproponował mistrz Jedi.

- Nie - przerwała mu stanowczo młoda badaczka. - Naprawdę. To nic takiego. - Przeczesała palcami jasne włosy i uśmiechnęła się jakby nic się nie stało. Przechodząc obok niej, Jacen zdołał opanować na tyle, że tylko trochę się zarumienił.

Kiedy wchodzili do sterowni gwiezdnego jachtu, od razu zauważyła ich Mara.

- Dlaczego to trwało tak długo? - zapytała.

- Po prostu rozmawialiśmy. To wszystko - odparł Luke.

Jego żona zmarszczyła brwi i spojrzała na niego, ale po chwili chyba wszystkiego się domyśliła, bo otworzyła szerzej oczy, a na twarzy odmalowało się zrozumienie.

Kiedy w końcu młody Jedi opadł na stojący za jej plecami fotel nawigatora, Mara zaczęła dyskretnie obserwować siostrzeńca. Jacen nie dał po sobie znać, że zauważył albo wyczuł jej zainteresowanie. Cały czas obserwował na ekranach kontrolnych monitorów tworzący się szyk okrętów. W końcu zachichotał.

- Imperialna eskorta - powiedział. - Kto mógłby pomyśleć, coś takiego jest w ogóle możliwe?

- To rzeczywiście niezwykłe czasy - stwierdził Luke, siada obok niego w fotelu drugiego pilota.

Na ekranach w postaci wyraźnej plamki widniała sylwetka „Mężobójcy” otoczonego rojem mniejszych jednostek, lądujących kolejne pokładzie gwiezdnego okrętu. Wielki admirał nie tylko dotrzymał słowa, ale nawet zrobił coś więcej. W dalszej podróży miały im towarzyszyć zarówno imperialna fregata, jak i kompletna eskadra imperialna myśliwców typu TIE. Krążyły wprawdzie pogłoski, że pełniące służbę na pokładzie „Braksańskiego Miażdżygnata” mózgi androidów zgłosiły się na ochotnika do służenia pod rozkazami Jacena, ale podobno ! nie chciał wyrazić na to zgody. Wszyscy rozumieli, że poważnie uszkodzony gwiezdny pancernik musi spędzić sporo czasu w remontów doku, zanim stanie się znów zdolny do lotu t dalszej walki.

Mara chciała coś powiedzieć, ale nieoczekiwanie do życia obudził się odbiornik łączności podprzestrzennej, a projektor hologram zaczął wyświetlać migotliwy wizerunek.

W końcu w powietrzu pojawił się przetykany iskrami zakłóceń obraz Hana i stojącej obok niego Leii.

- Cześć, mały - odezwał się Solo, wykrzywiając usta w charakterystycznym półuśmiechu, który Luke tak dobrze poznał w ciągu w lat ich znajomości.

- Co u was? Wszystko w porządku? - zapytała Mara.

- Jak najbardziej - odparł Han. Miał wprawdzie lekko zniekształcony głos, a obraz raz po raz się rozmywał, ale zważywszy na dzielącą ich ogromną odległość, łączność należało uznać za doskonałą. - Chcieliśmy tylko pogawędzić z wami przed odlotem. Kto wie, kiedy będziemy mieli następną okazję?

Luke zmusił się do uspokajającego uśmiechu, chociaż nagle ogarnął go niewytłumaczalny niepokój. Nieznane Rejony galaktyki obejmowały ogromny obszar i zawierały setki milionów gwiazd. Nikt nie potrafiłby przewidzieć, ile czasu mogą zająć poszukiwania Zonamy Sekot, ale wiadomo było, że znalezienie jednej planety pośród tylu milionów wymaga wielkiego szczęścia i silnej wiary w możliwości Mocy.

- Mam nadzieję, że już niedługo - powiedział.

- Dokąd się teraz kierujecie? - zainteresowała się Mara, patrząc na rozmywający się raz po raz hologram.

- Na Bakurę - odrzekła Leia.

- Na Bakurę? - powtórzył jak echo mistrz Skywalker. Odniósł wrażenie, że dręczący go niepokój wzrósł co najmniej w dwójnasób.

- Hej, odpręż się, mały - odparł beztrosko Solo. - Nie lecimy tam przecież sami. Będzie nam towarzyszyła „Duma Selonii”, której załoga obiecała nas chronić. Nie stanie się nam żadna krzywda.

Luke ponownie się uśmiechnął, tym razem z mniejszym przymusem niż poprzednio… chociaż na myśl o kłopotach, jakie mogły spotkać Hana i Leię na Bakurze, poczuł na plecach zimny dreszcz. Po chwili doszedł do wniosku, że jeżeli naprawdę członków tamtej wyprawy czekają jakiekolwiek kłopoty, jego siostra i szwagier są najodpowiedniejszymi osobami, które mogłyby stawić im czoło.

- Mam nadzieję, że poszczęści się wam bardziej niż z Yevethami - powiedział. - Jak się miewa Tahiri?

- Twierdzi, że świetnie - odparła księżniczka. - Wprawdzie przydarzyła się jej pewna historia na Galantosie, ale chyba już doszła do siebie. Pewnie musi jeszcze trochę odpocząć, zanim się pozbiera.

Niespodziewanie Leia odwróciła się, jakby coś innego zaprzątnęło jej uwagę, ale po chwili spojrzała w obiektyw holograficznej kamery.

- Właśnie się dowiedzieliśmy, że .,Selonia” jest gotowa do odlotu - oznajmiła. - Musimy się z wami pożegnać.

- Życzymy wam powodzenia - powiedziała Mara. - My także niedługo startujemy.

- Uważaj na siebie, mały - odezwał się Han, zerkając na Luke’a i jeszcze bardziej krzywiąc twarz w półuśmiechu.

- Ty także, przyjacielu - odparł mistrz Jedi. - Do zobaczenia, Leio.

- Do zobaczenia, Luke - rzekła siostra. - I niech Moc będzie z wami wszystkimi.

Mara pomachała im ręką. Kiedy wizerunek obojga Solo zaskwiercz; i zniknął, w sterowni „Cienia Jade” zapanowała głucha cisza. W końcu Luke ciężko westchnął i wyprostował się w fotelu drugiego pilota.

- Co się stało, Luke? - zagadnęła Mara.

- Nie jestem pewien - odparł z wahaniem mistrz Skywalker.

Słuchając tych słów pożegnania, czułem się jakoś… inaczej.

Mara położyła dłoń na jego dłoni.

- Wkrótce znów się z nimi zobaczymy - oznajmiła. - Dojdzie: do siebie, kiedy wyruszymy w dalszą drogę.

Uwolniła dłoń męża i poświęciła całą uwagę wykonywaniu ostatnich punktów procedury przedstartowej. Luke obserwował, jak zajęte wpisywaniem poleceń i przełączaniem kontrolnych urządzeń palce żony tańczą po klawiaturach i kontrolnych pulpitach. Po jej uspokajających słowach spróbował się uśmiechnąć, ale nie poczuł się ani trochę pewniej. Coś nie dawało mu spokoju, lecz nie potrafił sobie te: do końca uświadomić. Czyżby to wzmianka o Bakurze? A może w raz twarzy Leii, kiedy zapytał ją, jak się miewa Tahiri?

„Pewnie musi jeszcze trochę odpocząć, zanim się pozbiera”, p wiedziała Leia.

„Pozbiera”, a nie „znów pozbiera”. A przecież przed rozstaniem nie rozmawiał z siostrą na temat młodej dziewczyny. Przeczucie podpowiadało mu, że to nie jest coś, czym powinien się przejmować, Leia sprawiała wrażenie zaniepokojonej.

Mistrz Jedi nie był pewien, co o tym sądzić.

W końcu doszedł do wniosku, że źródłem dręczącego go niepokoju są najprawdopodobniej oglądane wcześniej hologramy Bena. I patrząc na nie, uświadomił sobie ponurą prawdę, że jego syn zbyt szybko dorasta tysiące lat świetlnych od niego, a on bierze udział w zwariowanej wyprawie, aby odnaleźć coś, co może wcale nie istnieje. Mu; ze wszystkich sił wierzyć, że Yergere wiedziała, o czym mówi. Gdyby rzucała słowa na wiatr, mogłoby się okazać, że stawką w grze jest więcej niż tylko los małego Bena.

Wreszcie ktoś zameldował przez komunikator, że pilot ostatni myśliwca typu TIE wylądował na pokładzie lotniczym ,,Mężobójcy”.

- Jesteśmy od dawna gotowi, wszystko zależy teraz od was - wiedziała Mara i odwróciła się do męża. - Artoo wytyczył już i na planetę o nazwie Yashuvhu - dodała. Astromechaniczny robot R2, który przemierzył setki tysięcy galaktycznych szlaków i spoczywał obecnie za ich plecami w gnieździe dla robotów, potwierdź co zaszczebiotał. - Imperialni specjaliści od pierwszych kontaktów twierdzą, że jej mieszkańcy nie są wrogo nastawieni do obcych, a nasza specjalistka od porównawczych religii wymienia ją jako jedno z miejsc, którego mieszkańcy słyszeli coś o Zonamie Sekot.

- Nasza specjalistka? - powtórzył jak echo zdziwiony mistrz Skywalker.

Mara uniosła głowę i spojrzała na męża.

- Pani doktor Soron Hegerty - potwierdziła. - Nie wiedziałeś, że także bierze udział w tej wyprawie?

Luke wzruszył ramionami.

- Prawdę mówiąc, nigdy o niej nie słyszałem - powiedział.

- Ściągnięto ją z Valca Siedem specjalnie po to, żeby doradzała w sprawach związanych z miejscowymi wierzeniami, które mogą nam pomóc odnaleźć Zonamę Sekot - wyjaśniła Mara. - Pani komandor Yage zapewniła mnie, że o tym wiesz. Zanim Luke w końcu się roześmiał, oboje długo patrzyli sobie w oczy.

- Wygląda na to, że ktoś chce nas poróżnić - zauważył mistrz Jedi. - Ale może dzięki temu dalsza podróż nie będzie taka nudna, nie uważasz?

Mara nawet się nie uśmiechnęła, ale Luke ujrzał w jej ciemnozielonych oczach iskierki rozbawienia.

- „Mężobójca” czeka na wasze rozkazy - zameldowała komandor Yage, kiedy jednostki napędu nadświetlnego imperialnej fregaty przeszły pomyślnie wszystkie testy i zostały przygotowane do dalszej drogi. - Współrzędne kursu wpisane do pamięci nawigacyjnego komputera. Wszystkie systemy sprawne i gotowe. Czekamy tylko na twój znak, Maro.

Mistrzyni Jedi spojrzała na męża, który kiwnął głową. Mara wydała rozkaz do odlotu, a Luke rozsiadł się wygodnie w fotelu drugiego pilota. O wszystko troszczyła się żona, a także astromechaniczny robot R2 -D2, nie miał więc właściwie nic do roboty. Płonących jaskrawym blaskiem przed dziobem jachtu gwiazd było zbyt wiele, żeby je policzyć. Zapewne gdzieś między nimi kryła się samotna planeta, która mogła znać tajemnicę wygrania wojny z Yuuzhan Vongami.

Znajdziemy cię, Zonamo Sekot, pomyślał mistrz Skywalker. Gdziekolwiek się znajdujesz, z pewnością cię odnajdziemy…

Poczuł lekkie szarpnięcie jednostek napędowych i gwiazdy wokół jachtu przemieniły się w świetliste smugi. Po chwili „Cień Jade” wśliznął się do nadprzestrzeni. Uczestnicy wyprawy wyruszyli w dalszą drogę.

Spis treści


PROLOGIIIIIIIVEPILOG Table of Contents


PROLOG

I

II

III

IV

EPILOG


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 17 Heretyk mocy III Spotkanie po latach
Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 16 Heretyk mocy II Uchodźca
Walter Jon Williams Nowa era Jedi 14 Szlak przeznaczenia
Greg Keyes Nowa era Jedi 07 Ostrze zwycięstwa 01 Podbój
Greg Keyes Nowa era Jedi Ostatnie proroctwo
Greg Keyes Nowa era Jedi  Ostrze zwycięstwa Odrodzenie
Gwiezdne Wojny 103 NOWA ERA JEDI Ostrze Zwycięstwa Podboj Greg Keyes(1)
Greg Keyes Nowa era Jedi  Ostrze zwycięstwa Podbój
Kathy Tyers Nowa era Jedi Punkt równowagi
R A Salvatore Nowa era Jedi 01 Wektor Pierwszy
Aaron Allston Nowa era Jedi 11 Linie wroga I Powrót Rebelii
Matthew Stover Nowa era Jedi 13 Zdrajca
Greg Keyes Nowa era Jedi 07 Ostrze zwycięstwa 01 Podbój
Gwiezdne Wojny 103 NOWA ERA JEDI Ostrze Zwycięstwa Podboj Greg Keyes
James Luceno Nowa era Jedi 04 Agenci Chaosu I Próba bohatera
Michael Stackpole Nowa era Jedi 02 Mroczny przypływ I Szturm
Michael Stackpole Nowa era Jedi 03 Mroczny przypływ II Inwazja
Aaron Allston Nowa era Jedi 12 Linie wroga II Twierdza Rebelii
Elaine Cunningham Nowa era Jedi 10 Mroczna podróż

więcej podobnych podstron