Walter Jon Williams Nowa era Jedi 14 Szlak przeznaczenia

 

SZLAK PRZEZNACZENIA


WALTER JON WILLIAMS




Przekład


ANDRZEJ SYRZYCKI


 


















Dla Kathleen Hedges


 




























R O Z D Z I A Ł 1

 

 

Wpatrzona w odległe zimne gwiazdy siedziała na fotelu pilota, który zajmowała na mocy prawa śmierci. W jej umyśle kłębiły się procedury, a palce machinalnie przyciskały klawisze i guziki, ale myśli błądziły po lodowatej pustce przestworzy, zupełnie jakby szukały…

Nie znalazły jednak niczego.

Odwróciła głowę i spojrzała na męża. On także przebierał palcami po pulpicie kontrolnej konsolety. Patrząc na jego silne ręce, od razu poczuła się spokojniej i pewniej.

Nagle poczuła, że jej serce zadrżało, jakby dotknięte przez coś, co znajdowało się pośród odległych gwiazd.

Jacen! - pomyślała.

Dłonie jej męża spoczęły na urządzeniach kontrolnych i iskierki odległych gwiazd przeistoczyły się w świetliste smugi. Wyglądały jak obserwowane przez szybę, w którą sieką krople ulewnego deszczu. Uświadomiła sobie, że w tej samej sekundzie to coś przestało ją dotykać.

- Jacen! - powiedziała głośno, a kiedy zdumiony mąż skierował na nią udręczone brązowe oczy, powtórzyła jeszcze bardziej stanowczo: - To Jacen!

- Jesteś pewna? - zapytał Han Solo. - Jesteś pewna, że to Jacen?

- Tak! - odparła. - Uwolnił i wysłał do mnie myśli. Poczułam go. To nie mógł być nikt inny.

- A więc jednak żyje…

- Tak.

Leia Organa Solo doskonale wyczuwała, co dzieje się w umyśle męża. Han sądził, że ich starszy syn dawno zginął, ale ze względu na nią starał się udawać, że tak nie jest. Wciąż jeszcze zmagał się z bólem i wyrzutami sumienia, jakie odczuwał na myśl o tym, że kiedyś odseparował się od pozostałych członków rodziny. Postanowił popierać żonę bez względu na własne przekonania, chociaż uważał w głębi duszy, że to nie ma sensu. Leia domyślała się, ile wysiłku musiało go kosztować skrywanie własnych wątpliwości i rozpaczy.

Wyczytała to wszystko w jego oczach i w drżeniu mięśni policzka. Podziwiała jego odwagę i niepewność, i kochała go za jedno i drugie.

- To był Jacen - oznajmiła z największą pewnością i stanowczością, na jakie umiała się zdobyć. - Posługując się Mocą wysłał do mnie myśli. Czułam go. Chciał mi powiedzieć, że żyje i przebywa w towarzystwie kogoś przyjaznego. - Wyciągnęła rękę i zaplotła palce na dłoni męża. - Teraz nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Absolutnie żadnych.

Dłoń Hana odpowiedziała uściskiem. Leia wyczula burzę uczuć, jaka musiała szaleć w jego sercu. Zrozumiała, że w umyśle męża nadzieja walczy z gorzkim doświadczeniem.

Po chwili zauważyła, że jego brązowe oczy złagodniały.

- Tak. Oczywiście, wierzę ci - powiedział, chociaż z lekką rezerwą, niepewnie, jakby długie i pełne gorzkich chwil lata nauczyły go nie wierzyć w nic, czego nie zobaczy na własne oczy.

Leia wyciągnęła ku niemu obie ręce i nie wstając z fotela drugiego pilota, nieporadnie go uściskała. Kiedy Han odwzajemnił uścisk, poczuła na policzku kłucie jego zarostu, a chwilę później zapach jego ciała i włosów.

W jej sercu wezbrała fala szczęścia, która musiała znaleźć ujście w słowach.

- Tak, Hanie - powiedziała. - Nasz syn żyje. My także. Cieszmy się. Teraz możemy być spokojni. Od tej pory wszystko ulegnie radykalnej zmianie.

Idylla trwała, dopóki oboje, trzymając się za ręce, nie weszli do głównej ładowni „Sokoła Millenium”. Leia wyczuła, że na widok ich gościa - ubranej w nieskazitelnie czysty i odprasowany szary mundur pani komandor Imperium - Han lekko napiął mięśnie.

Jej mąż liczył na to, że czas tej wyprawy spędzi tylko w towarzystwie żony. Chociaż od początku wojny z Yuuzhan Yongami upłynęło wiele miesięcy, spędzili je na ogół z daleka od siebie; zmagali się też w tym czasie z wieloma kryzysami, pojawiającymi się najczęściej jeden po drugim. Obecna wyprawa była nie mniej niebezpieczna niż poprzednie, ale oboje pragnęli spędzić tylko we dwoje czas, jaki „Sokół” miał lecieć w nadprzestrzeni.

Postanowili nie zabierać nawet noghriańskich ochroniarzy Leii. Nie zamierzali przewozić żadnych pasażerów, a co dopiero pani oficer Imperium. Na razie Han zachowywał się przyzwoicie, ale Leia wyczuwała, że cierpliwość męża jest bliska wyczerpania.

Na ich widok pani komandor zerwała się z krzesła.

- Wyjątkowo zgrabne przejście do nadprzestrzeni, kapitanie Solo - powiedziała. - Jak na statek złożony z tak… różnorodnych części, pański manewr dobrze świadczy o umiejętnościach kapitana.

- Dziękuję - burknął Solo.

- Generatory ochronnych pól typu Myomar spisują się doskonale, prawda? - zapytała Dorja. - To jeden z naszych najlepszych projektów.

Cały problem z panią komandor polega na tym, że jest po prostu zbyt spostrzegawcza, pomyślała Leia. Pani komandor miała mniej więcej trzydzieści lat i była córką kapitana gwiezdnego niszczyciela. Starannie ukrywała pod czapką munduru krótko ostrzyżone czarne włosy, a jej sympatyczna, chociaż wyprana z wszelkich emocji twarz znamionowała zawodową dyplomatkę. Podczas upadku Coruscant kobieta przebywała na planecie, rzekomo w celu zawarcia umowy handlowej. Leia wiedziała, że chodziło o zakup mózgów ulbańskich androidów, które miano wykorzystać na imperialnych farmach hydroponicznych. Zawarcie umowy komplikował fakt, że mózgi tych androidów można było równie dobrze wykorzystywać do celów wojskowych.

Negocjacje dotyczące certyfikatów końcowego użytkownika mózgów się przeciągały, ale niewykluczone, że specjalnie prowadzono je w taki sposób, żeby wiodły donikąd. Zapewne dzięki temu przedłużający się pobyt na Coruscant pozwolił pani komandor Dorji uważnie obserwować zakończony upadkiem planety szturm Yuuzhan Vongów na stolicę Nowej Republiki.

Vana Dorja zdołała w końcu odlecieć z Coruscant, ale Leia nie miała cienia wątpliwości, że jej ucieczkę zawczasu starannie zaplanowano. Potem zaś pani komandor pojawiła się na Kalamarze, tymczasowej stolicy Nowej Republiki, i bezwstydnie poprosiła o pomoc w powrocie do przestworzy Imperium. Uczyniła to dokładnie w tym samym czasie, kiedy Leii powierzono wyprawienie się tam z dyplomatyczną misją.

Oczywiście nie mogło być mowy o żadnym zbiegu okoliczności. Dorja z pewnością była imperialnym szpiegiem działającym pod pozorem nawiązywania kontaktów handlowych. Co jednak Leia miała zrobić? Istniało prawdopodobieństwo, że Nowa Republika będzie potrzebowała pomocy Imperium, a jego władcy mogli się poczuć urażeni, że ich przedstawicielka handlowa musiała niepotrzebnie tracić czas, skoro mogła powrócić szybciej.

Leia miała jednak prawo ustalać pewne zasady i skwapliwie z tego prawa skorzystała. Wyjaśniła pani komandor, gdzie po pokładzie „Sokoła” może się poruszać, i poinformowała, do jakich pomieszczeń nie może wchodzić ani nawet zaglądać. Dorja natychmiast się zgodziła przestrzegać tych zakazów. Zanim weszła na pokład, poddała się także skanowaniu, które miało ujawnić, czy nie przemyca jakichś przedmiotów ani zarejestrowanych tajemnic natury technicznej.

Skanowanie niczego jednak nie ujawniło. I nic dziwnego. Jeżeli Vana Dorja zamierzała przekazać władcom Imperium jakiekolwiek tajemnice, z pewnością przechowywała je w swoim mózgu.

- Proszę usiąść - odezwała się Leia.

- Wasza Wysokość jest dla mnie bardzo łaskawa - odparła Dorja i usłuchała.

Leia zajęła miejsce przy stole naprzeciwko niej i spojrzała na napełnioną do połowy sokiem z juri szklankę stojącą na stole przed kobietą.

- Czy Threepio dba o panią wystarczająco dobrze? - zapytała.

- Tak - odparła Vana Dorja. - Jest bardzo uczynny, ale trochę gadatliwy.

Gadatliwy? - pomyślała Leia. O czym właściwie Threepio rozmawiał z tą kobietą?

Tak czy owak, niech to licho. Wiedziała, że Dorja ma wielką wprawę w wygłaszaniu podobnie niepokojących uwag.

- Może zjedlibyśmy obiad? - zaproponowała.

Dorja kiwnęła głową, ale nie zmieniła obojętnego wyrazu twarzy.

- Jak Wasza Wysokość sobie życzy - powiedziała.

Przydała się później w pokładowej kuchni, gdzie pomagała Hanowi i Leii nakładać na talerze przyrządzone przez automaty „Sokoła” potrawy, ale kiedy Han zajmował miejsce za stołem i przysuwał talerze z parującym jedzeniem, C-3PO omiótł zastawiony stół krytycznym spojrzeniem.

- Proszę pana - powiedział. - Księżniczka i była przywódczyni Nowej Republiki ma pierwszeństwo zarówno przed kapitanem, jak i panią komandor imperium. Pani komandor natomiast, proszę mi wybaczyć, powinna ustąpić pierwszeństwa generałowi Nowej Republiki, chociaż tymczasowo przeniesiono pana w stan spoczynku. Generale Solo, czy nie zechciałby pan być tak uprzejmy i usiąść bliżej szczytu stołu niż pani komandor Dorja?

Han spiorunował nieszczęsnego Threepia groźnym spojrzeniem.

- Podoba mi się tu, gdzie siedzę - burknął. Nie trzeba dodawać, że zajął miejsce najdalej od pani komandor Imperium, jak przy tak małym stole było możliwe.

C-3PO sprawiał wrażenie tak zakłopotanego i nieszczęśliwego, jak tylko mógł wyglądać android o nieruchomej twarzy.

- Ale, proszę pana… - zaczął niepewnie. - Reguły protokołu wymagają…

- Podoba mi się tu, gdzie siedzę - przerwał mu Han, tym razem głośniej i bardziej stanowczo.

- Ale, proszę pana…

Leia postanowiła odegrać jeszcze raz dobrze sobie znaną rolę tłumaczki i interpretatorki słów i czynów męża przed resztą świata.

- To będzie nieformalny obiad, Threepio - odezwała się do androida.

See-Threepio nie ukrywał rozczarowania.

- Jak pani sobie życzy. Wasza Wysokość - powiedział.

Biedny 3PO, pomyślała Leia. Zaprojektowano go, aby ustalał reguły protokołów podczas wystawnych bankietów z udziałem dziesiątków istot najróżniejszych ras i przedstawicieli setek rządów, tłumaczył ich słowa i łagodził sprzeczki. Tymczasem Leia ustawicznie wplątywała go w sytuacje, w których ktoś do niego strzelał. W dodatku ostatnio galaktykę najechała rasa obcych istot zamierzających zniszczyć wszystkie spotkane na drodze automaty… a co najważniejsze, najeźdźcy odnosili zwycięstwo za zwycięstwem. Bez względu na to, jak wyglądały nerwy androida, musiały być napięte do granic wytrzymałości.

Postanowiła, że kiedy to wszystko się zakończy, pozwoli mu brać udział w setkach oficjalnych przyjęć i bankietów… miłych, kojących nerwy obiadków, podczas których nie będzie musiał obawiać się skrytobójców, kłótni ani pojedynków na świetlne miecze.

- Dziękuję wam jeszcze raz, że zgodziliście się zabrać mnie do przestworzy Imperium - odezwała się Dorja, kiedy skończyli pierwsze danie. - Jakie to szczęście, że macie tam do załatwienia własne sprawy.

- Wielkie szczęście - przyznała Leia tonem grzecznościowej rozmowy.

- Wasza wyprawa do Imperium musi mieć naprawdę wielkie znaczenie - nie dawała się zbyć kobieta - skoro opuszczacie rząd w tak trudnej sytuacji.

- Robię tylko to, na czym znam się najlepiej - oznajmiła wymijająco Leia.

- Kiedyś jednak była pani przywódczynią Nowej Republiki - ciągnęła Dorja. - Z pewnością musi pani zastanawiać się nad możliwością powrotu do władzy.

Leia pokręciła głową.

- Odsłużyłam okres, na jaki mnie wybrano - rzekła.

- I dobrowolnie zrezygnowała pani z władzy? Przyznaję, że tego nie rozumiem. - Tym razem Dorja pokręciła głową. - W Imperium uczy się nas, żebyśmy nie zrzekali się odpowiedzialności, którą nas kiedyś obarczono.

Leia zauważyła, że Han unosi głowę, i domyśliła się, że jej mąż wygłosi zaraz jakąś uwagę. Znała go na tyle dobrze, że nie wątpiła, co usłyszy: „Ma pani całkowitą rację. Przywódcy Imperium na ogół trzymają się władzy, dopóki ktoś nie pozbawi ich jej strzałami z laserowych działek”. Albo coś w tym rodzaju. Zanim mąż zdążył otworzyć usta, postanowiła udzielić bardziej dyplomatycznej odpowiedzi.

- Mądrość polega na tym, żeby wiedzieć, kiedy się dało z siebie wszystko, co możliwe - stwierdziła i demonstracyjnie wbiła spojrzenie w talerz, na którym spoczywała aromatyczna pierś hibbasa w sosie z owoców bofa.

Dorja sięgnęła po widelec, ale zatrzymała dłoń kilka centymetrów nad talerzem.

- Mimo to, skoro waszą władzę ogarnął chaos, a rząd udał się na wygnanie - nie dawała za wygraną - z pewnością potrzebne są rządy silnej ręki.

- Mamy konstytucyjne sposoby wybierania następnego przywódcy - zapewniła ją Leia. Co prawda na razie nie bardzo się sprawdzają przyznała w myśli. Korzystając z tego, że Senat gonił w piętkę na Kalamarze, senator Pwoe sam ogłosił się następnym przywódcą Nowej Republiki.

- Życzę szybkiego i bezbolesnego przekazania władzy - odezwała się pani komandor Dorja. - Miejmy nadzieję, że za bezład i chaos, jakie ogarnęły stolicę podczas niedawnego kryzysu, ponosi odpowiedzialność rząd Borska Fey’lyi, a nie cała reszta Nowej Republiki.

- Wypiję za to - oznajmił Han i wysączył do dna szklankę z wodą.

- Nie mogę przestać się zastanawiać, jak z podobnym kryzysem uporałoby się stare Imperium - podjęła po chwili Dorja. - Mam nadzieję, że wybaczycie mi jednostronny punkt widzenia, ale wydaje mi się, że na pierwszą wieść o możliwym zagrożeniu Imperator zmobilizowałby całe wojsko, a potem rozprawiłby się z Yuuzhan Vongami szybko i skutecznie, rzecz jasna przy użyciu przeważającej siły. Z pewnością byłoby to lepsze niż polityka Borska Fey’lyi… jeżeli rzeczywiście negocjowanie z najeźdźcami i równoczesne prowadzenie działań zbrojnych może być uważane za jakąkolwiek politykę. Bezlitosny przeciwnik uznał takie postępowanie za słabość i wykorzystał czas przeznaczony na pertraktacje w celu przygotowania się do następnych podbojów.

Leia uświadomiła sobie, że utrzymywanie dyplomatycznego uśmiechu na twarzy przychodzi jej z coraz większym trudem.

- Imperator Palpatine był zawsze bardzo czuły na punkcie jakiegokolwiek zagrożenia dla swojej władzy - przypomniała.

Wyczuła, że Han chce coś powiedzieć, ale tym razem nie zdołała go uprzedzić.

- Imperator postąpiłby inaczej, pani komandor - rzekł Solo. - Kazałby skonstruować superkolosalną machinę mordującą Yuuzhan Vongów. Dowódcy jego wojska nazwaliby ją Kolosem Supernową, Niszczycielem Galaktyki albo Nozdrzami Palpatine’a… może też wymyśliliby coś innego, ale równie pretensjonalnego. Wydaliby na nią miliardy kredytów, zatrudnili tysiące wykonawców i podwykonawców i wyposażyli w najnowsze cuda śmiercionośnej techniki. I wie pani, co by się stało? Okazałoby się, że machina nie funkcjonuje! Ktoś zapomniałby przykręcić metalową płytę przesłaniającą wlot powietrza do głównych reaktorów albo popełniłby podobny błąd, w wyniku czego zawadiacki pilot Yuuzhan Vongów wrzuciłby tam bombę i rozsadził machinę na kawałki. Właśnie coś takiego zrobiłby Imperator.

Starając się stłumić śmiech, Leia dostrzegła w piwnych oczach pani komandor coś, co mogło oznaczać rozbawienie.

- Możliwe, że ma pan rację - przyznała Dorja.

- Wie pani dobrze, że mam rację, pani komandor - odparł Han i nalał sobie następną szklankę wody.

Triumf Hana został nagle zakłócony przez głośny skowyt wydobywający się z jednostki napędu nadświetlnego. Cały statek zadrżał. Zawyły syreny ostrzegające o wykryciu nieznanego obiektu.

Czując, jak jej serce wali w rytm zawodzenia alarmowych syren. Leia spojrzała w zdumione brązowe oczy męża. Han odwrócił się do pani komandor.

- Przepraszam za przerwę w obiedzie i w rozmowie, która zaczynała się stawać coraz ciekawsza - powiedział. - Obawiam się jednak, że musimy rozszarpać na kawałki kilku niemiłych gości.

Han wpadł do sterowni, usiadł na fotelu pilota i przede wszystkim wyłączył alarmowe syreny. Odnosił wrażenie, że ich zawodzenie rozsadza mu czaszkę. Dopiero potem wyjrzał przez iluminator. Przekonał się, że gwiazdy przyjęły normalną konfigurację; oznaczało to, że coś wyrwało „Sokoła Millenium” z nadprzestrzeni. Domyślał się nawet, co takiego, a jego podejrzenia potwierdził rzut oka na pulpit z wyświetlaczami czujników. Odwrócił się do Leii, jego żona zajmowała pospiesznie miejsce na fotelu drugiego pilota.

- Albo w pobliżu zmaterializowała się czarna dziura, albo natknęliśmy się na pozostawioną przez Yuuzhan Vongów grawitacyjną minę - oznajmił ponuro.

Ściślej mówiąc, był to dovin basal, organiczny generator grawitacyjnej anomalii, wykorzystywany przez Yuuzhan zarówno do napędzania okrętów, jak i do zakrzywiania otaczającej je przestrzeni. Yuuzhanie rozsiewali dovinbasalowe miny po używanych przez Nową Republikę szlakach, aby wyrywać z nadprzestrzeni i wciągać w zasadzki niczego się niespodziewających pilotów cywilnych transportowców. Do tej pory nieprzyjaciele nie zapuszczali się jednak tak daleko na szlak zwany Hydiańską Drogą.

Kilka chwil później Han ujrzał na ekranie monitora swoich prześladowców. Licząca dwanaście myśliwców eskadra koralowych skoczków rozdzieliła się na dwie grupy po sześć każda. Czaiły się w przestworzach po przeciwnych stronach dovinbasalowej miny, żeby wziąć w kleszcze niczego nieświadomą ofiarę.

Wyciągnął rękę do urządzeń kontrolnych, ale się zawahał. Zastanowił się, czy powinien pozwolić Leii pilotować „Sokoła”, a sam udać się do wieżyczki turbolaserowych działek, po namyśle doszedł jednak do wniosku, że zna możliwości i ograniczenia frachtowca lepiej niż ktokolwiek inny. Wiedział także, że w obecnej sytuacji ocalenie zależy bardziej od umiejętności pilotażu niż od celnego strzelania.

- Lepiej, żebym ja się zajął pilotowaniem - powiedział, zwracając się do żony. - Ty będziesz obsługiwała jedno z poczwórnych działek.

Żałował, że tym razem nie będzie miał okazji do strzelania. Pamiętał, że zawsze pomagało mu to oderwać myśli od prawdziwych kłopotów.

Leia pochyliła się i musnęła wargami jego policzek.

- Powodzenia, Spryciarzu - szepnęła.

Ścisnęła jego ramię, zsunęła się z fotela i cicho jak duch wybiegła ze sterowni.

- Życzę ci tego samego! - zawołał w ślad za nią Solo. - Aha, po drodze zapytaj naszego gościa, czy da sobie radę z obsługą drugiego działka.

Sięgając machinalnie po zestaw mikrofonowo-słuchawkowy interkomu, który miał umożliwić mu porozumiewanie się z obsługującą działko Leią, omiótł spojrzeniem wyświetlacze mierników i czujników. Piloci koralowych skoczków nie mogli latać w nadprzestrzeni, co oznaczało, że musiał ich pozostawić w tym miejscu większy okręt. Han był ciekaw, czy yuuzhański transportowiec wciąż jeszcze czai się w przestworzach, czy też może odleciał, żeby jego załoga zostawiła gdzie indziej kolejną minę.

Wszystko wskazywało na to, że yuuzhański okręt zniknął, a przynajmniej do takiego wniosku doszedł Han, spoglądając na ekrany monitorów.

Zorientował się, że piloci yuuzhańskich myśliwców go zobaczyli, bo zareagowali na jego wyskoczenie z nadprzestrzeni. Nie miał już złudzeń, że maskujące właściwości „Sokoła Millenium” pozwolą mu niepostrzeżenie umknąć z miejsca zasadzki.

Zastanawiał się, co właściwie widzą jego wrogowie. Zapewne zwyczajny koreliański frachtowiec typu YT-1300, podobny do setek innych niewielkich statków, z jakimi musieli często miewać do czynienia. Z tak dużej odległości nie mogli widzieć ani uzbrojenia, ani wzmocnionych pól ochronnych, ani nawet modyfikacji jednostek napędu podświetlnego, dzięki którym Han potrafił się wymknąć nawet pilotom zwinniejszych skoczków.

Mogli więc spokojnie lecieć dalej, licząc na to, że Yuuzhan Vongowie uznają „Sokoła” za jeszcze jeden niewinny frachtowiec.

Przyglądając się manewrom nieprzyjaciół, Han włączył komunikator. Posłał im serię pytań i zażądał wyjaśnień; tak właśnie postąpiłby każdy zdenerwowany pilot cywilnego statku. Wykonał kilka prostych manewrów, żeby utrzymać statek jak najdalej od eskadry koralowych skoczków, ale celowo przeprowadził je niezgrabnie i niepewnie, jakby naprawdę pilotował wyładowany po brzegi ociężały frachtowiec.

Piloci bliższej grupy nieprzyjacielskich myśliwców zmienili kurs, żeby go przechwycić. Nie zatroszczyli się nawet o zachowanie wojskowego szyku. Bardziej oddalona część eskadry, znajdująca się po przeciwnej stronie dovinbasalowej miny, także zaczęła powoli opadać w kierunku „Sokoła”, żeby w razie potrzeby wesprzeć pierwszą szóstkę.

Zaczynało się robić coraz ciekawiej. Gdyby piloci drugiej grupy nie zmienili trajektorii lotu, już niedługo dovinbasalowa anomalia powinna się znaleźć między nimi a „Sokołem”. Oznaczało to, że zakrzywiające przestrzeń właściwości miny praktycznie uniemożliwią im obserwowanie, czy pilot frachtowca nie dokonał jakiejś zmiany kursu.

- Kapitanie Solo? - rozległ się w słuchawkach Hana kobiecy głos, przerywając jego rozmyślania. - Tu komandor Dorja. Jestem gotowa do obsługi działek w górnej części kadłuba.

- Proszę dołożyć wszelkich starań, żeby nie odstrzelić anteny czujników - uprzedził Han.

Przeniósł spojrzenie na ekrany monitorów. Dalsza część eskadry koralowych skoczków niemal zniknęła za odkształcającą przestrzeń dovinbasałową miną. Zacisnął palce na urządzeniach kontrolnych, przekazał pełną moc do jednostek napędu podświetlnego i skierował frachtowiec prosto ku grawitacyjnej anomalii.

Starał się utrzymywać minę między „Sokołem Millenium” a oddaloną grupą nieprzyjacielskich myśliwców. Wiedział, że otaczająca dovin basala zakrzywiona przestrzeń uniemożliwi pilotom dostrzeżenie jakiejkolwiek zmiany kursu.

- Do kontaktu z nieprzyjaciółmi pozostały mniej więcej trzy standardowe minuty - odezwał się do interkomu. - Na mój znak otworzyć ogień prosto przed dziób statku.

- Prosto przed dziób? - zapytała nawet nie bardzo zdziwionym tonem Dorja. - To bardzo nietypowe… Czy zastanawiał się pan nad manewrowaniem?

- Proszę nie dyskutować z dowódcą frachtowca! - skarciła ją surowo Leia. Jej głos zabrzmiał w słuchawkach Hana niczym trzaśniecie z bicza. - Jeżeli nie ma pani do zameldowania niczego ważnego, proszę powstrzymać się od wygłaszania uwag.

- Przepraszam - mruknęła jakby trochę speszona Dorja.

Han postanowił trzymać nerwy na wodzy. Spojrzał na pusty fotel drugiego pilota, na którym zwykle siedział Chewbacca, a ostatnio Leia. Żałował, że nie może powierzyć Chewiemu pilotowania frachtowca. a sam zająć się obsługiwaniem drugiego działka. Chewbacca jednak zginął, a Han bardzo długo nie mógł pogodzić się z jego śmiercią. Potem stracił życie także jego młodszy syn Anakin, a starszy syn Jacen zaginął bez wieści. Wszyscy z wyjątkiem Leii uważali, że nie żyje. Wyglądało zupełnie tak, jakby Han kroczył szlakiem śmierci zamierzającej pochłonąć wszystkich jego najbliższych.

To właśnie dlatego nie przyjął propozycji Waroo - przejęcia długu życia po śmierci Chewiego. Po prostu nie chciał mieć na sumieniu życia jeszcze jednego przyjaciela. Teraz jednak Leia uznała, że Jacen żyje. Jej przekonanie nie było, jak Han wcześniej podejrzewał, zwyczajnym pobożnym życzeniem każdej matki, która chciałaby widzieć swojego syna ponownie pośród żywych. Opierało się na wysłanej za pośrednictwem Mocy i skierowanej bezpośrednio do niej myślowej wiadomości.

Han nie doświadczył na sobie oddziaływania Mocy, wiedział jednak, że Leia się nie myli. Jego starszy syn naprawdę żył.

Może więc śmierć nie podążała stale jego śladami, jak przypuszczał, a może tylko zdołał ją jakoś prześcignąć?

Bądź czujny, powiedział sobie. Pozostań silny. Nie musisz dzisiaj umierać.

Uświadomił sobie, że ogarnia go ponure zdecydowanie. Niechaj za wszystkie twoje cierpienia zapłacą dzisiaj Yuuzhan Vongowie, pomyślał.

Ponownie zwrócił spojrzenie na ekrany monitorów. Piloci bliższej części eskadry yuuzhańskich skoczków rozdzielili się na dwie trójki, z których każda przyjęła szyk w kształcie litery V, po czym zmieniwszy kurs, rzucili się w pościg. Nie zareagowali jednak zbyt szybko na niespodziewaną zmianę kursu „Sokoła”. Han domyślił się, że ma do czynienia z mało błyskotliwym dowódcą, i uznał to za dobry omen.

Nie mógł widzieć oddalonej części eskadry, bo przesłaniał ją zniekształcający przestrzeń dovin basal, ale czujniki pokazywały trajektorię jej lotu i nic nie sugerowało, że yuuzhańscy piloci zamierzają ją zmienić.

Tymczasem „Sokół Millenium” znajdował się coraz bliżej dovin basala. Han usłyszał jęk elementów konstrukcji kadłuba, nieustannie poddawanego działaniu coraz większej siły przyciągania.

- Dziesięć sekund - poinformował Leię i Dorję, a potem wyciągnął rękę w kierunku spustów wyrzutni rakiet udarowych.

Czekał w coraz większym napięciu, czując w ustach smak metalu. Zorientował się, że na czoło wystąpiły mu kropelki potu.

- Pięć.

Przycisnął spusty pierwszej pary pocisków udarowych. Pamiętał. że w przeciwieństwie do laserowych błyskawic nie pokonują odległości z prędkością światła.

- Dwie.

Przycisnął guziki dwóch następnych rakiet. Zmagając się z przyciąganiem dovinbasalowej miny, jednostki napędowe „Sokoła Millenium” zaskowytały.

- Ognia!

Przemknął w niewielkiej odległości obok dovin basala i nagle ujrzał na ekranie monitorów wszystkie nadlatujące w jego stronę skoczki. Kierowało się ku nim z prędkością światła osiem niosących śmiercionośną energię laserowych błyskawic.

Han stwierdził, że także ta szóstka koralowych skoczków rozdzieliła się na dwie grupy po trzy myśliwce w każdej, które przyjęły szyk w kształcie litery V. Obie trójki leciały nieco rozbieżnymi kursami, ale kierowały się w stronę koreliańskiego frachtowca i jego systemów uzbrojenia z wypadkową prędkością przewyższającą dziewięćdziesiąt procent prędkości światła.

Ani jeden yuuzhański pilot nie polecił pokładowemu dovin basalowi, żeby zakrzywił przestrzeń przed dziobem koralowego skoczka. Wszyscy mieli zaledwie ułamek sekundy, aby spojrzeć zagładzie prosto w oczy, a to było zbyt mało na jakąkolwiek reakcję. Pierwsza trójka myśliwców natknęła się na dwie najwcześniej wystrzelone rakiety udarowe i posłane nieco później laserowe błyskawice. Wszystkie trzy skoczki zniknęły w rozbłyskach oślepiających eksplozji, które zamieniły ich koralowe kadłuby w okruchy.

Druga grupa leciała trochę innym kursem, dzięki czemu piloci nie mieli okazji, by zapoznać się z pełną siłą systemów uzbrojenia „Sokoła”. Jeden skoczek, trafiony rakietą udarową, zaczął koziołkować w locie i wlokąc za sobą jęzor ognia, oddalił się od frachtowca. Drugi natknął się na laserową błyskawicę i eksplodował. Tylko trzeci poleciał dalej, minął grawitacyjną minę i zatoczywszy za nią łuk, znalazł się tam, gdzie nie sięgały promienie czujników „Sokoła”.

Han poczuł uniesienie. Cztery pewne zestrzelenia, jedno prawdopodobne. Nie najgorszy początek, żeby wyrównać szanse bitwy.

Nagle kadłub „Sokoła Millenium” zadrżał, zmagając się z siłą przyciągania dovin basala. Solo zmarszczył brwi i sprawdził wskazania czujników jednostki napędowej. Miał nadzieję, że zatoczy za dovin-basalową miną ciasny łuk i wystrzeli po jej drugiej stronie jak z procy. Liczył na to, że „Sokół” nabierze szybkości wystarczającej do pokonania siły grawitacyjnej anomalii, dzięki czemu zdoła zniknąć w nadprzestrzeni, zanim piloci pozostałych skoczków zauważą, co się stało. Okazało się jednak, że dovin basal jest silniejszy, niż się spodziewał. Istniała także możliwość, że dowódca yuuzhańskiej eskadry rozkazał grawitacyjnej minie, aby zwiększyła siłę przyciągania. Han nie miał pojęcia, czy coś takiego jest możliwe. Naukowcy Nowej Republiki wciąż jeszcze nie wiedzieli wielu rzeczy o działaniu wytworów bioinżynierii Yuuzhan Vongów, nie mógł zatem wykluczyć również takiej ewentualności.

Tak czy owak, „Sokół” nie nabrał wystarczająco dużej prędkości, aby mieć pewność, że zdoła się wymknąć. Oznaczało to, że Han musi szybko wymyślić i zrobić coś błyskotliwego.

Druga szóstka koralowych skoczków podążała cały czas za nim w głąb leja dovinbasalowej anomalii i nic nie wskazywało, żeby ich piloci zamierzali zrezygnować z pościgu. Jedyny Yuuzhanin, który ocalał z drugiej grupy, właśnie zataczał łuk za grawitacyjną miną, co oznaczało, że na razie Han nie musi się go obawiać.

No cóż, pomyślał. Jeżeli udało się raz, może…

- Trzymajcie się, moje panie - odezwał się do mikrofonu interkomu. - Spróbujemy jeszcze raz tej samej sztuczki.

Zawracając i kierując „Sokoła Millenium” znów w stronę dovin basala, poczuł, że przepełnia go dzika radość. Zachciało się wam atakować moją galaktykę? - pomyślał.

Yuuzhańscy piloci niewątpliwie dostrzegli początek jego manewru, musiał więc trochę zmienić trajektorię lotu, żeby utrzymywać grawitacyjną minę cały czas między „Sokołem” a nadlatującymi skoczkami. Na wszelki wypadek kilka chwil później dokonał kolejnej korekty lotu. Pomyślał, że jeżeli nieprzyjacielski dowódca ma chociaż odrobinę oleju w głowie, powinien wykonać podobny manewr.

Nie widział teraz swoich wrogów, wiedział jednak, że i on stał się dla nich niewidoczny. Cały problem w tym, że Yuuzhan Vongowie znali jego taktykę. Z pewnością nie zaatakują go bez przygotowania. Wydadzą polecenie pokładowym dovin basalom, żeby były gotowe na odparcie jego ataku; niewątpliwie sami także rozpoczną ostrzeliwanie „Sokoła”.

- Uważajcie, moje panie - ostrzegł. - Tym razem nie będziemy mieli tyle szczęścia. Nie mogę wam powiedzieć dokładnie, gdzie ujrzycie cele, liczcie się więc z tym, że możecie zobaczyć je w każdym miejscu. Dobrze?

- Dobrze - odparła Leia.

- Zrozumiałam - rzekła Dorja.

- Pani komandor, proszę dopilnować, żeby pani lasery były cały czas skierowane w taki sposób, aby każde działko strzelało trochę w bok względem pozostałych - poleciła Leia.

- Tak jest - odpowiedziała Dorja.

- Proszę też nie korygować trajektorii strzałów poszczególnych działek - ciągnęła Leia. - Istnieje po temu bardzo ważny powód.

- Domyśliłam się tego - oznajmiła kobieta. - Nie dokonam korekty żadnej nastawy.

Han poczuł w sercu ukłucie bólu. To właśnie jego młodszy syn Anakin pierwszy odkrył, że jeżeli odda w kierunku yuuzhańskiego okrętu trzy strzały o nieco rozbieżnych trajektoriach, do zamierzonego celu dotrze przynajmniej jedna błyskawica, ponieważ zmieni trajektorię lotu w ochronnym polu, generowanym przez zakrzywiającego przestrzeń dovin basala. Poczwórne lasery frachtowca ustawiono więc w taki sposób, żeby dokonywały tego same, na wypadek gdyby strzelał ktoś nieobdarzony tak bystrym okiem i szybkim refleksem jak Anakin.

Ten sam Anakin, który oddał życie w przestworzach Myrkra.

- Dwadzieścia sekund - odezwał się Han, pragnąc nie tylko rozładować ogarniające go napięcie, ale także postawić tamę zalewającej go fali rozpaczy.

Po dziesięciu sekundach przycisnął spust i uwolnił kolejną parę rakiet udarowych. Liczył, że jeśli będzie miał szczęście, piloci nieprzyjacielskiej eskadry pojawią się dokładnie przed dziobem frachtowca. A że nie miał innego wyjścia, jak zaufać własnemu szczęściu, po pięciu następnych sekundach wystrzelił kolejną parę.

- Nie uda się wam powstrzymać mnie przed spotkaniem z Jacenem - powiedział pod adresem nieprzyjacielskich pilotów.

W następnej chwili uświadomił sobie, że o ochronne pola „Sokoła” rozbryzgują się bryły płonącej skały. Zobaczył w oddali oślepiający błysk i zrozumiał, że pierwsza para udarowych pocisków dotarła do jakiegoś celu. Z walącym sercem przeleciał przez chmurę koralowych okruchów, które odbiły się od ochronnych pól frachtowca niczym różnobarwne iskry. Błysk na ekranie monitora uświadomił mu, że w pobliżu przeleciał jakiś koralowy skoczek z prędkością niemal równą prędkości światła; Han nawet nie zdołał go zauważyć.

Gdyby jego pociski nie rozerwały na kawałki pierwszego skoczka, mógłby się z nim zderzyć, a wówczas i on. i pilot nieprzyjacielskiego myśliwca po prostu wyparowaliby w przestworzach.

Starając się uspokoić rozdygotane nerwy, nie odrywał spojrzenia od ekranów monitorów. Usiłował się zorientować, czy w pobliżu albo za dovinbasalową miną nie czają się kolejne koralowe skoczki.

W następnej sekundzie zrozumiał taktykę Yuuzhan Vongów. Piloci obu trójek myśliwców zmienili szyk i utworzyli trzy pary. Lecąc odrębnymi kursami, zataczali łuki za grawitacyjną anomalią, zapewne w nadziei, że przynajmniej dwóch zdoła ostrzelać „Sokoła”, kiedy będzie przelatywał obok jego pary. Plan nieprzyjaciół się nie powiódł, ale przez czysty przypadek jeden z nich omal nie staranował „Sokoła”. Han zaczął się zastanawiać, jak niewielkie było prawdopodobieństwo takiego wydarzenia.

Z pulpitu wydobyły się zawodzące dźwięki kolejnego alarmu, ale Solo wyciągnął rękę i szybko go uciszył. Spojrzał na wskazania czujników i zorientował się, że „Sokół Millenium” właśnie stracił antenę nadprzestrzennego komunikatora.

No cóż, i tak nie zamierzali porozumiewać się z nikim na tak duże odległości.

Pokrzepiony myślą, że może wygrać tę bitwę bardzo szybko, jeżeli tylko trafi przynajmniej jeden myśliwiec za każdym razem, kiedy będzie przelatywał obok pozostałych, przygotował się do zawrócenia i ponownego zanurkowania w głąb leja grawitacyjnej anomalii. Kątem oka zerknął na ekran monitora i zobaczył, że nadlatuje ku niemu jeszcze jeden koralowy skoczek… ten sam, który ocalał z szóstki ostrzelanej na początku bitwy. Jego pilot posyłał ku niemu strumienie ognistej plazmy.

Znalazł się w takim miejscu, żeby uniemożliwić kapitanowi atakowanego frachtowca obranie idealnej trajektorii w celu ponownego okrążenia grawitacyjnej miny. Han zmełł przekleństwa, jakie cisnęły się mu na usta, i postanowił powiadomić obie artylerzystki.

- Nieprzyjacielski skoczek od bakburty, moje panie - powiedział tonem towarzyskiej rozmowy.

Zmienił kurs, żeby cel znalazł się w zasięgu laserowych dziatek, dokładnie w miejscu, w którym trajektorie pocisków mogły zachodzić na siebie; z wyraźną przyjemnością usłyszał i zobaczył, że poczwórne działka bluznęły strugami śmiercionośnych strzałów. Błyskawice spójnego światła otoczyły yuuzhański myśliwiec, ale kiedy zetknęły się z generowanymi przez dovin basala ochronnymi polami, dziwacznie się zakrzywiły. O osłony „Sokoła” rozbity się pierwsze kule nieprzyjacielskich strzałów. W następnej sekundzie z kadłuba koralowego skoczka trysnęły jęzory ognia i Han zrozumiał, że w końcu jakaś laserowa błyskawica dotarła do celu. Wyglądało na to, że pilot stracił panowanie nad sterami. Ułamek sekundy później drugi celny strzał przemienił koralowy skoczek w fontannę płonących szczątków. Świeciły krótko niczym sztuczne ognie, a potem zgasły.

- Doskonały strzał, pani komandor.

To Leia chwaliła Dorję za trafienie nieprzyjacielskiego myśliwca. Han pomyślał z radością, że Vana Dorja rzeczywiście potrafi obsługiwać czterolufowe działka.

A zatem sześć zestrzelonych i jeden uszkodzony. Pozostało już tylko pięć i tylu właśnie musiał jeszcze stawić czoło.

Zmienił kurs i skierował „Sokoła Millenium” tak, żeby przeleciał jeszcze raz obok dovin basala. Wiedział jednak, że pilot samotnego skoczka opóźnił jego manewr do tego stopnia, że tym razem to nieprzyjaciele mogli ostrzelać frachtowiec, a nie na odwrót.

Rzut oka na ekran monitora ujawnił, że piloci pięciu nietkniętych myśliwców także zatoczyli łuk wokół grawitacyjnej miny. Z trzeciej pary pozostał tylko jeden skoczek, ale nauczeni doświadczeniem Yuuzhanie lecieli teraz lekko rozbieżnymi kursami. Wszystko wskazywało, że zamierzają przelecieć obok dovin basala w różnym czasie i minąć go pod rozmaitymi kątami. Han zrozumiał, że bez względu na to, co postanowi, nie zdoła się ukryć za zniekształcającą przestrzeń grawitacyjną anomalią przed wszystkimi nieprzyjaciółmi równocześnie. Ci, którzy go zauważą, z pewnością poinformują pozostałych o jego położeniu.

Nie mógł liczyć na to, że i tym razem zdoła wypracować sobie podobną przewagę jak poprzednio. Domyślił się, że nieprzyjaciele musieli odbyć wojenną naradę, skoro postanowili mu uniemożliwić taki manewr.

Uświadomił sobie coś jeszcze: obrany przez Yuuzhan szyk oznaczał, że nie musi walczyć z pilotami więcej niż dwóch skoczków naraz. Doszedł do wniosku, że może zdoła to jakoś wykorzystać.

Zaczął zataczać ciasny łuk za dovin basalem, pozwalając, żeby siła jego przyciągania zakrzywiła trajektorię lotu frachtowca.

- Jak sobie radzimy, Hanie? - zapytała nagle Leia.

- Wciąż jeszcze nie wyczerpał się mój worek ze sztuczkami! - odkrzyknął Solo.

Tylko którą z nich tym razem powinien zastosować? Oto pytanie.

Nurkując w stronę grawitacyjnej anomalii, zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią. Zorientował się, że pierwsza para nieprzyjacielskich skoczków dotrze w pobliże dovinbasalowej miny wcześniej niż on, pilot pojedynczego myśliwca mniej więcej w tej samej chwili, co „Sokół Millenium”, a pozostali dwaj trochę później. Oznaczało to, że jeśli chce powtórzyć frontalny atak, na jaki zdecydował się na samym początku bitwy, jedynym możliwym celem okaże się trzecia grupa pilotów nieprzyjacielskich myśliwców. Wtedy jednak zostanie zmuszony do ucieczki przed trzema pozostałymi koralowymi skoczkami. Z drugiej strony, gdyby zaatakował pierwszą parę, piloci pozostałych skoczków zatoczą wokół dovin basala ciasny tuk i natychmiast się znajdą za rufą „Sokoła”.

Han zrozumiał, że Yuuzhan Vongowie są przygotowani na każdą ewentualność, postanowił więc zrobić to, czego się nie spodziewali. Na pewno uważali, że znów zanurkuje w głąb grawitacyjnego leja dovin basala, gdyby jednak wykonał inny, zaskakujący manewr…

Odciął dopływ energii do jednostek napędu podświetlnego i przełączył silniki na ciąg wsteczny. „Sokół Millenium” zwolnił i raptownie zastopował, jakby się zderzył z gigantyczną bryłą gliny.

- Skoczki przelecą przed dziobem z bakburty na sterburtę! - zawołał do interkomu.

W następnej sekundzie zza dovinbasalowej miny wyskoczyła salwa płonącej plazmy, a tuż za nią pierwsza para koralowych skoczków. Han zauważył, że kiedy jaskrawo świecące pociski wydostawały się z leja grawitacyjnej anomalii, ich trajektorie lotu ulegały wyraźnemu zakrzywieniu. Wszystkie przeleciały w dosyć dużej odległości przed dziobem frachtowca. Chwilę później przemknęły przed nim także myśliwce, ale zbyt szybko, żeby ich piloci zdołali zmienić kurs, kiedy się zorientowali, że „Sokół” nie znajduje się tam, gdzie sądzili. Han zauważył przelatujące obok nich błyskawice laserowych strzałów, żadna jednak chyba nie dotarła do celu. Włączył dopływ energii do jednostek napędu podświetlnego i w końcu posłał „Sokoła” w głąb leja grawitacyjnej anomalii.

O mało się nie spóźnił. Struga płonącej plazmy, jaka w następnym ułamku sekundy wyskoczyła zza dovin basala tuż przed dziobem samotnego myśliwca, niemal otarła się o ogon jego frachtowca. Sam myśliwiec śmignął za rufą w przerażająco niewielkiej odległości. Han sięgnął do urządzeń sterowniczych i zmienił kurs, kierując się nie w stronę dovin basala, ale w przeciwną.

Postanowił wykorzystać fakt, że nieprzyjaciele porozumiewają się między sobą. Dobrze wiedział, że istnieje dzięki temu nieuniknione opóźnienie. Musi minąć jakiś czas, zanim któryś zauważy pozycję „Sokoła” i poinformuje o tym kolegów znajdujących się po przeciwnej stronie dovin basala, a ci przygotują się do wykorzystania tej informacji. Nurkował w stronę grawitacyjnej miny, dopóki piloci pierwszych dwóch skoczków nie zdecydowali się na atak; wtedy wyhamował i zaczekał, aż nieprzyjacielskie myśliwce przelecą przed dziobem frachtowca. Gdy tylko samotny pilot zauważył zastopowanie „Sokoła Millenium” i zmienił kurs swojego skoczka, aby przechwycić statek wroga, Han przyspieszył, w wyniku czego pilot samotnego skoczka przeleciał za rufą.

Pozostawali jeszcze dwaj. Ci już wiedzieli, że kapitan „Sokoła” najpierw zastopował, a potem przyspieszył. Gdyby wyłonili się dokładnie tam, gdzie Han się spodziewał, jego frachtowiec z pewnością stałby się łatwym łupem.

- Koralowe skoczki przelecą przed dziobem ze sterburty na bakburtę - uprzedził obie artylerzystki. - Położyć ogień zaporowy prosto przed dziobem - rozkazał, kierując „Sokoła” jeszcze raz w stronę anomalii. Uznał, że łatwiej będzie zwrócić dziób frachtowca w kierunku nieprzyjaciół, niż opisywać kobietom, gdzie, jego zdaniem, mogą pojawić się Yuuzhan Vongowie.

Kiedy oba koralowe skoczki wyłoniły się w końcu spoza grawitacyjnej miny - dokładnie tam, gdzie się spodziewał, pomiędzy „Sokołem” a dovin basalem - jego serce podskoczyło z radości. Poprzedzani przez salwy stopionych pocisków, których trajektorie zakrzywiły się w grawitacyjnym polu dovinbasalowej miny, obaj piloci lecieli tuż za nimi, bardzo blisko jeden obok drugiego. Ogień zaporowy laserowych dziatek frachtowca przeciął ich trajektorię lotu i trafił obie jednostki w sam środek burty. Ukazał się jaskrawy błysk i pierwszy myśliwiec rozpadł się na kawałki, drugi zaś, płonąc, opuścił pole bitwy.

No, no, siedem zestrzelonych i dwa uszkodzone! Niezły wynik. pomyślał Solo, zwłaszcza że walka dopiero się rozpoczyna.

Czując przypływ adrenaliny, wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu. Zanurkował w głąb grawitacyjnego leja czarnej mikrodziury, nie dlatego, że wiedział, co dalej robić, ale ponieważ chciał się tam ukryć. Domyślał się, że piloci trzech pozostałych skoczków zawracają z zamiarem zajęcia pozycji za ogonem frachtowca. Tym razem jednak nie posłużył się dovin basalem, żeby wystrzelić po drugiej stronie jak z procy, a potem obrać inną trajektorię lotu. Zmienił kurs i zaczął krążyć po orbicie wokół anomalii. „Sokół”, zmagając się ze zwiększonym ciążeniem, usiłował pokonać narastającą siłę grawitacji: słychać było trzaski i jęki jakiejś przeciążonej grodzi.

Chociaż grawitacja leja zakrzywiała przestrzeń przed dziobem frachtowca, w pewnej chwili Han ujrzał coś, co wyglądało jak nieprzyjacielski myśliwiec.

- Położyć ogień prosto przed dziobem! - zawołał.

Zobaczył, że z luf działek wyskoczyły laserowe błyskawice i niemal natychmiast, niczym ogniste tęcze, zakrzywiły się w polu grawitacyjnej anomalii.

- Nie przerywać ognia! - rozkazał, kierując dziób „Sokoła Millenium” odrobinę w górę.

Zakrzywione smugi spójnego światła wspięły się po ogonie koralowego skoczka i rozerwały go na kawałki.

Z wieżyczek obu działek doleciały radosne okrzyki. Wyglądało na to, że nawet zazwyczaj opanowana pani komandor Dorja krzyczy ile tchu w piersiach.

- Skierować ogień prosto za rufę! - zawołał Han, starając się przekrzyczeć obie kobiety i równocześnie posyłając energię do jednostek napędu podświetlnego. Wiedział, że grawitacyjny lej zniekształca wszystko, na co patrzy. Nie miał pojęcia, gdzie mogą się znajdować pozostałe skoczki, ale obawiał się, że nieprzyjacielscy piloci zechcą zaatakować jego statek od strony rufy i ostrzelać ogon „Sokoła”, podobnie jak chwilę wcześniej jego artylerzystki ostrzelały ogon samotnego skoczka.

Poczuł prawdziwą ulgę, kiedy w końcu spojrzał na ekran monitora i przekonał się, że jego obawy okazały się nieuzasadnione. Obaj nieprzyjacielscy piloci pozostawili daleko w tyle dovin basala i podążając odmiennymi kursami, oddalali się od pola walki. Wkrótce znaleźli się poza zasięgiem działek „Sokoła”.

Han leciał pewien czas tym samym kursem, żeby upewnić się, że nieprzyjaciele mają rzeczywiście dosyć, stwierdził jednak, że był w błędzie. Zawracali, jakby gotowi na następne lanie.

W stronę „Sokoła” podążali także piloci dwóch innych koralowych skoczków, które podczas poprzednich pojedynków tylko uszkodził. Oni także nie zamierzali dać za wygraną. Han zauważył, że każdy leci innym kursem. Obrócił „Sokoła Millenium” wokół osi i skierował go w stronę jednego z dwóch samotnych skoczków. Pomyślał, że zdąży go zestrzelić, zanim zajmie się parą myśliwców, które dotąd nie odniosły żadnego uszkodzenia.

Nagle usłyszał wycie syreny ostrzegającej go o zbliżaniu się innych jednostek. Zerknął na ekran monitora i zdrętwiał. Za rufą frachtowca wyłoniły się z nadprzestrzeni dwadzieścia cztery inne myśliwce.

Poczuł, że ogarnia go zimna wściekłość.

- Mamy towarzystwo! - zawołał do mikrofonu interkomu i z całej siły wyrżnął pięścią w pulpit kontrolnej konsolety. - Muszę przyznać, że to niesprawiedliwe!

W następnej chwili jednak rozpoznał szyk i przycisnął guzik odbiornika pokładowego komunikatora.

- Uwaga, nieznany frachtowiec! - rozległ się głos w kanale używanym przez pilotów Nowej Republiki. - Proszę zmienić kurs o czterdzieści stopni na bakburtę!

Han natychmiast usłuchał. W niewielkiej odległości po jego prawej stronie przeleciała grupa czterech dziwnych maszyn. Han poczuł ukłucie w sercu, kiedy rozpoznał zębate kształty chissańskich szponów. Nie mógł mieć cienia wątpliwości, widząc charakterystyczne dla myśliwców typu TIE kuliste kabiny pilotów i silniki dostosowane do wysuniętych ku przodowi chissańskich systemów uzbrojenia. Konstrukcja myśliwców była owocem współpracy, jaką nawiązał kiedyś z Imperium chissański wielki admirał Thrawn.

Dobrze chociaż, że przynajmniej raz myśliwce typu TIE na ogonie mojego frachtowca nie zwiastują niczego niemiłego, pomyślał Solo.

- Pani komandor - odezwał się - to są nasi przyjaciele.

Przyglądał się, jak obok sterowni „Sokoła” przelatują kolejne dwie grupy chissańskich szponów, a za nimi trzy grupy najnowszych myśliwców Nowej Republiki. W sporej odległości przed dziobem frachtowca cała eskadra rozdzieliła się sprawnie jak na manewrach. Piloci każdego liczącego cztery maszyny klucza skierowali się w stronę jednego koralowego skoczka; dwa klucze pozostały w odwodzie. Han przełączył komunikator na nadawanie.

- Dziękuję, chłopcy - powiedział - ale sam także radziłem sobie nie najgorzej.

- Nieznany frachtowiec, trzymaj się z daleka! - Głos brzmiał trochę pompatycznie, ale Han doszedł do przekonania, że rozpoznaje rozmówcę. - Sami się tym zajmiemy.

- Jak sobie życzysz, kolego - odparł i tylko obserwował, jak piloci każdej czwórki myśliwców polują na „swój” skoczek. Piloci nieprzyjacielskich myśliwców nie mogli uciec do nadprzestrzeni, nie mogli także zawrócić i zwiać. Podążając w kierunku „Sokoła Millenium”, wszyscy osiągnęli niemal prędkość światła, więc nie mogli nawet marzyć o nagłej zmianie kursu.

Nowo przybyli piloci nie ryzykowali. Z zawodową wprawą, nie ponosząc żadnych strat, rozprawili się sprawnie i szybko ze wszystkimi skoczkami. Kilka minut później eskadra sojuszników zaatakowała dovinbasalową minę. Piloci zniszczyli ją starannie mierzonymi salwami torped i laserowych strzałów.

- Dobra robota, chłopcy - pogratulował im Solo.

- Proszę nie korzystać z tego kanału, jeżeli nie ma pan do przekazania bardzo ważnej wiadomości - odezwał się ktoś, niewątpliwie dowódca chissańskiej eskadry.

Han wyszczerzył zęby w łobuzerskim uśmiechu.

- Nie mam niczego bardzo ważnego, pułkowniku Fel - odparł. - Chciałem tylko zaprosić pana na spotkanie na pokładzie „Sokoła Millenium” z kapitanem Solo, księżniczką Leią Organa Solo z Nowej Republiki i panią komandor Vaną Dorją z Imperialnej Marynarki.

W komunikatorze zapadła długa cisza.

- Bardzo chętnie, kapitanie Solo - odezwał się w końcu Jagged Fel. - Z pewnością to dla nas wielki zaszczyt.

- Zapraszam od razu na pokład - nalegał Han. - Już wyciągam ramię cumownicze.

Od razu powiadomił przez interkom C-3PO, że będą mieli gości na obiedzie.

 

R O Z D Z I A Ł 2

 

 

Leia znała dosyć dobrze Jaggeda Fela, wielokrotnie odznaczanego pilota i syna imperialnego barona, który mieszkał pośród Chissów i od czasu do czasu pomagał Nowej Republice. Jag miał opinię trochę sztywnego i szorstkiego w obejściu, ale kiedy się go lepiej poznało, można było wytrzymać w jego towarzystwie. Podczas obrony gromady gwiezdnej Hapes służył u boku Jainy Solo, a później wałczył o Borleias jako jeden z pilotów dowodzonej przez nią Eskadry Bliźniaczych Słońc. Łączyły go z Jainą podobnie skomplikowane, niejednoznaczne stosunki, jakie kiedyś łączyły Hana i jego przyszłą żonę. Leia cieszyła się, że córka ma przyjaciela, który potrafi wyciągać ją z różnych tarapatów, żywiła jednak nadzieję, że Jaina nie zakończy znajomości z Jagiem w taki sam sposób, jak ona z Hanem. Gdyby nagle w rodzinie Solo pojawił się baron Imperium, stworzyłoby to całe mnóstwo komplikacji. Wystarczało, że ojcem Leii był Darth Vader.

Jag Fel wszedł na pokład „Sokoła Millenium” ubrany w próżniowy skafander. Zdjął hełm, przycisnął go lewą ręką do tułowia, stanął przez Leią i Hanem i dziarsko zasalutował.

- Bardzo pana przepraszam - powiedział - że nie rozpoznałem „Sokoła” od razu.

- Byłbym kiepskim przemytnikiem, gdybyś potrafił odróżnić go od pierwszego lepszego frachtowca - odparł dobrodusznie Solo. - Mam ci jednak trochę za złe, że nie rozpoznałeś mojego głosu przez komunikator.

- Dokonywałem obliczeń parametrów trajektorii lotu nieprzyjacielskich skoczków - wyjaśnił Jag sztywno, jakby z przymusem. - Takie rzeczy zawsze wymagają całej uwagi.

- Zechcesz zjeść z nami obiad? - zapytała pospiesznie Leia.

- Tylko coś przekąszę - oznajmił młody mężczyzna. - Nie mógłbym cieszyć się jedzeniem, kiedy moi piloci są głodni.

C-3PO pomógł mu zdjąć skafander, pod którym Jag miał ozdobiony czerwonymi lampasami czarny mundur chissańskiego pilota. Przywitał się z Vaną Dorją i usiadł ze wszystkimi przy stole.

- Nadal jesteś pilotem Eskadry Bliźniaczych Słońc? - zainteresował się Han. - Może przyleciałeś tu w towarzystwie Jainy?

Jag wyjaśnił, że po zakończeniu bitwy o Borleias dołączyło do nich wielu nowych pilotów, którzy niedawno ukończyli szkolenie, podjęto więc decyzję o rozformowaniu dotychczasowych eskadr i stworzeniu nowych. Ich członkami mieli zostać piloci z większym i ci z mniejszym doświadczeniem. Jagged Fel i Chissowie musieli się pożegnać z pozostałymi pilotami Eskadry Bliźniaczych Słońc i zająć sformowaniem zupełnie nowej jednostki. Podobny los spotkał także Kypa Durrona, któremu powierzono misję stworzenia nowego Tuzina.

Wyglądało na to, że zahartowani w walkach piloci są w wielkiej cenie. Wojskowi Nowej Republiki doszli do przekonania, że w składzie każdej nowej eskadry powinno się znaleźć co najmniej kilku bardziej doświadczonych pilotów. Nie zamierzali puszczać samych świeżo opierzonych rekrutów do walki z tak groźnymi nieprzyjaciółmi.

Na pociechę po stracie tylu doświadczonych pilotów postanowiono Jainę awansować. Młoda kobieta była teraz major Solo. Otrzymała ten stopień już wcześniej, ale tamten awans miał charakter tymczasowy. Teraz po prostu potwierdzono poprzednią decyzję.

Leia uznała, że jej się to nie podoba. Podejrzewała, że córka poczuje się w obowiązku wykazać, iż zasługuje na ten awans, i przy okazji zrobi coś, co narazi jej życie.

- Co tu robi twoja eskadra? - zapytał Han Jaga.

- Dowiedzieliśmy się, że Yuuzhan Vongowie minują ten fragment Hydiańskiej Drogi, żeby urządzać zasadzki na frachtowce i statki z uchodźcami - odparł pilot: - Wysłano nas, żebyśmy oczyścili ten rejon przestworzy z nieprzyjaciół. Zanim się tu zjawiliśmy, zniszczyliśmy stawiający miny yuuzhański transportowiec, który pozostawiał wzdłuż całego odcinka Drogi dovin basale i strzegące ich koralowe skoczki. Jeżeli znajdziemy jeszcze gdzieś nieprzyjacielskie myśliwce, ich piloci nie będą mieli dokąd uciec.

- Miałem nadzieję, że po bitwie o Borleias trochę się odprężysz i odpoczniesz - powiedział Han.

- Ja także - przyznał Jag.

Kilka chwil obaj mierzyli się udręczonymi spojrzeniami. Wojna z Yuuzhan Vongami ciągnęła się od wielu miesięcy, ale chociaż obaj robili, co mogli, nic nie wskazywało, żeby miała się szybko zakończyć. Zasługiwali na urlop, ale żaden nie mógł liczyć na coś takiego, chyba że byłby to urlop, po którym się nie wraca.

Leia poczuła w sercu ukłucie niepokoju i nie zdołała się powstrzymać przed zadaniem dręczącego ją pytania.

- Widziałeś się ostatnio z Jainą?

- Nie - odparł młody pilot. - Pilotom mojej eskadry powierzono to zadanie wkrótce po zakończeniu walk o Borleias.

Leia pomyślała, że jej córka potrzebuje odpoczynku nie mniej niż Jag albo Han. Chciała ją nakłonić do wzięcia wolnych dni jeszcze przed jatkami Borleias, podczas akcji na tyłach, kiedy zmuszono Yuuzhan Vongów do zapłacenia morzem krwi za zwycięstwo. Jaina, podobnie jak jej matka, była pewnie zbyt oddana służbie Nowej Republice i zakonowi Jedi, aby zdecydowała się na urlop, dopóki nie zostanie odniesione jakiekolwiek, choćby skromne zwycięstwo.

Mądrość polega na tym, żeby wiedzieć, kiedy się dało z siebie wszystko, co było można, pomyślała Leia. W rzeczywistości jednak ani ona, ani jej córka nigdy nie opanowały tej lekcji.

Jag spojrzał na Leię.

- A Wasza Wysokość? - zapytał. - Co pani robi tutaj, tak daleko od ośrodków władzy?

- Wybraliśmy się z dyplomatyczną misją do przestworzy Imperium - odparta Leia.

- Leci pani sama? Bez żadnej eskorty?

- Nie znalazłam nikogo obdarzonego wystarczająco dużą władzą, żeby przydzielił nam eskortę, więc po prostu weszliśmy na pokład „Sokoła” i odlecieliśmy - wyjaśniła.

Uznała, że nie ma sensu zwierzać się z daremnej nadziei, iż podróż na Bastion i z powrotem zdoła spędzić sam na sam z Hanem. Ich wyprawa miała być połączeniem wakacji i drugiego miesiąca miodowego.

- Domyślam się, że zamierza pani przekonywać władców Imperium do zwiększenia wysiłków w walce przeciwko Yuuzhanom - wygłosił Jag tonem nieznośnie apodyktycznym. - Jaka szkoda, że ma pani przeciwko sobie logikę obecnej sytuacji. Na krótką metę miałoby większy sens, gdyby Imperium przyłączyło się do Vongów.

Leia zauważyła, że Vana Dorja zaczyna zdradzać nagłe zainteresowanie. Przeraziło ją to.

- Czy mógłby pan wyjaśnić, dlaczego pan tak uważa, pułkowniku Fel? - zapytała imperialna emisariuszka.

Doprowadzony do wściekłości Han otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zobaczył stanowcze spojrzenie żony i natychmiast zrezygnował.

- Istotne jest to, co każda z walczących stron może im zaoferować - zaczął młody pilot. - Imperium jest teraz smętnym cieniem swojej dawnej świetności i nie ma dość sił ani środków, żeby zmienić ten stan rzeczy. W sytuacji, kiedy wiele źródeł surowców wpadło w łapy Yuuzhan Vongów, Nowa Republika nie jest w stanie udzielić Imperium żadnej pomocy. Proszę jednak pomyśleć, co mogliby im zaproponować Vongowie… całe planety. Imperium musiałoby tylko wydrzeć je z rąk Nowej Republiki, korzystając z tego, że jej armia i flota zmagają się z najeźdźcami. Wybierając najzasobniejsze planety, Imperium mogłoby łatwo podwoić swój stan posiadania, a Yuuzhan Vongowie nie ponieśliby żadnych kosztów.

Vana Dorja zmrużyła oczy, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiała.

- To bardzo ciekawa analiza, panie pułkowniku - oznajmiła. Han nie zdołał dłużej tłumić wściekłości. Postanowił włączyć się do dyskusji.

- Zapominasz, co stałoby się później - powiedział. - Vongom nie wolno ufać. Jeszcze nigdy nie dotrzymali danego słowa. Jeżeli pozwolą, żeby Imperium zwiększyło swój stan posiadania, to tylko dlatego, żeby utuczyć je przed zarżnięciem. Jagged potarł długą bliznę na czole.

- Właśnie dlatego powiedziałem, że to rozwiązanie dobre na krótką metę, kapitanie Solo - przypomniał Hanowi. - Nie wierzę, żeby Imperium zdołało przetrwać długo w galaktyce zdominowanej przez Yuuzhan.

Vana Dorja otworzyła szerzej oczy, w których pojawiły się błyski.

- Czy nie zechciałby pan tego wyjaśnić, pułkowniku Fel? - zapytała.

W głosie młodego pilota w dalszym ciągu brzmiało przeświadczenie o własnej wyższości.

- Abstrahując od perfidii najeźdźców… bo wszyscy wiemy, że w ich zapewnienia nie wolno wierzyć… pozostaje jeszcze sprawa długoterminowej zgodności, a ściślej niezgodności interesów - powiedział. - Vongowie i Imperium stawiają sobie po prostu różne cele. Imperium chciałoby odzyskać władzę i szacunek, jakim się kiedyś cieszyło, tymczasem głównym celem nieprzyjaciół jest nie tylko całkowite opanowanie galaktyki, ale także dominacja religijna i ideologiczna. Oni po prostu chcą, żeby zatriumfował ich styl życia. Przyznaję, że niektóre aspekty cywilizacji Yuuzhan Vongów przypominają zasady Imperium: dyscyplina, niekwestionowana uległość wobec władzy… Istnieje jednak wiele poważnych różnic. Najważniejsza sprowadza się do tego, że Vongowie są śmiertelnymi wrogami wszelkich form techniki.

Uniósł rękę, jakby nie chciał dopuścić nikogo do głosu.

- A czym byłoby Imperium, gdyby nie osiągnięcia techniki? - podjął po chwili. - Zawsze poszukiwało technicznych rozwiązań dla swoich problemów i gdyby nagle musiało poprzestać na wytworach bioinżynierii Yuuzhan Vongów, straciłoby nad nimi wszelką przewagę. Całkowicie by się od nich uzależniło.

Pokręcił głową.

- Nawet dwukrotnie większe Imperium nie zdoła przeciwstawić się najeźdźcom - ciągnął - jeżeli… a raczej kiedy… Yuuzhan Vongowie zechcą się w końcu z nim rozprawić. Gdyby Nowa Republika jakimś cudem przetrwała tę wojnę, nie pospieszyłaby z pomocą Imperium, które pomagało jej najgorszym wrogom. Jeżeli Imperium sprzymierzy się z Yuuzhan Vongami, znajdzie się w izolacji i łatwo padnie łupem nieprzyjaciół, gdyby najeźdźcy zdecydowali się je zaatakować. A nawet gdyby postanowili dotrzymać umowy i zrezygnowali z inwazji, po upływie pewnego czasu Imperium uległoby bez walki. W galaktyce zdominowanej przez Yuuzhan musiałoby się do nich upodobnić, żeby przetrwać. No i tak czy owak, Vongowie odnieśliby zwycięstwo.

Brawo! - pomyślała zachwycona Leia. Dokonana przez Jaggeda Fela zwięzła analiza wiernie odzwierciedlała jej punkt widzenia.

Vana Dorja słuchała uważnie słów młodego pilota, a kiedy Jag skończył swój wywód, kiwnęła głową. Nie wyraziła jednak własnej opinii. Leia mogła jedynie żywić nadzieję, że imperialna emisariuszka nie zapomni o analizie, kiedy będzie sporządzała raport dla Imperium.

Młody pilot odwrócił się do Leii.

- Jesteśmy tu odcięci od wszelkich wieści - powiedział. - Nie wiemy, co się dzieje w innych miejscach Nowej Republiki. Czy Wasza Wysokość ma jakieś nowiny, które mógłbym przekazać swoim pilotom?

Leia odetchnęła głęboko. Jej słów słuchał imperialny szpieg, mogła więc ujawnić tylko pomyślne wiadomości.

- Senat zadomowił się na Kalamarze - zaczęła z namysłem - a senatorowie przygotowują się do sformowania rządu i wyboru kolejnego przywódcy Nowej Republiki.

Kącik ust młodego pilota lekko drgnął, jakby Jag zamierzał się uśmiechnąć.

- Sądziłem, że przywódcą został Pwoe - powiedział.

- W tej chwil radny Pwoe jako jedyny tak uważa - odparta Leia.

Po upadku Coruscant Pwoe oświadczył, że przejmuje ster rządów, i ogłosił się następnym przywódcą Nowej Republiki. Zaczął nawet wydawać rozkazy przedstawicielom rządu i wojskowym. Mogłoby mu to ujść na sucho, gdyby bitwa o Borleias zakończyła się innym rezultatem. Pwoe spodziewał się, że porażka i ewentualna śmierć obrońców planety pozwolą mu zyskać więcej czasu, koniecznego dla umocnienia swojej władzy. Jednak Wedge Antilles i jego naprędce stworzone oddziały stawiały opór wrogom o wiele dłużej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać, stanowiąc przykład i natchnienie dla pozostałych przy życiu obrońców Nowej Republiki.

Historyk Wolam Tser nakręcił dokumentalny holofilm pod tytułem Bitwa o Borleias. Dokument cieszył się ogromną popularnością wśród mieszkańców pozostałych planet Republiki, może dlatego, że kreował obrońców Borleias na prawdziwych bohaterów. Ukazywał ich zmagania z liczniejszym i lepiej uzbrojonym wrogiem. Film Wolama Tsera radykalnie zmienił opinię mieszkańców pozostałych planet o odwadze żołnierzy i dowódców Republiki, a także o możliwościach jej armii i floty.

Kiedy w końcu senatorowie znów zebrali się na Kalamarze, przypomnieli sobie, że to właśnie oni mają prawo wyboru następnego przywódcy Nowej Republiki. Nie zwlekając, wezwali radnego Pwoe i jego popleczników, żeby się do nich przyłączyli. Zapewne nawet wtedy Pwoe mógłby nakłonić ich do wybrania go na to stanowisko; samozwańczy przywódca wybrał jednak drogę konfrontacji. Oświadczył, że to senatorowie mają opuścić Kalamar i przylecieć do niego na Kuat. Jak można się było spodziewać, senatorowie odmówili. Oznajmili, że stanowisko przywódcy jest wolne, i zabronili organom rządu Nowej Republiki wykonywać polecenia uzurpatora.

- Pwoe stał się osobą niemile widzianą nawet na samym Kuacie - rzekła Leia. - Nawet Niuk Niuv nie chce dłużej słuchać jego rozkazów. Słyszałam, że odleciał na Sullustę, nie sądzę jednak, żeby powitano go tam z otwartymi ramionami.

Vana Dorja nieznacznie pokręciła głową, a na jej twarzy odmalowała się dezaprobata.

- Tak dzieje się zawsze, ilekroć nie jest jasne, kto komu ma rozkazywać i kto słuchać czyich rozkazów - powiedziała.

- Reguły postępowania w takich sytuacjach są wystarczająco jasne - wtrącił się Han. - Pwoe po prostu postanowił je ignorować, a teraz ponosi zasłużone konsekwencje swojego zachowania.

- Gdyby był funkcjonariuszem Imperium, zostałby rozstrzelany - stwierdziła Dorja.

Han uśmiechnął się z satysfakcją.

- Jesteśmy bardziej okrutni niż wy - oznajmił ku zdumieniu imperialnej emisariuszki. - Zamiast go zabić, pozwolimy, żeby żył dalej wzgardzony i ośmieszony.

Jagged także się uśmiechnął i wstał od stołu.

- Obawiam się, że czas na mnie - oznajmił. - Obowiązek wzywa. Musimy zniszczyć pozostałe miny i strzegące je koralowe skoczki, zanim Yuuzhan Vongowie wyślą następny transportowiec, żeby je stąd wycofać.

Wszyscy wstali, żeby pożegnać się z pilotem. Jag wyprężył się i zasalutował.

- Powodzenia, kapitanie Solo - powiedział. - Dziękuję, Wasza Wysokość. - Urwał, jakby się nad czymś zastanawiał. - Może chciałaby pani, żebym was eskortował, dopóki będziecie lecieli Hydiańską Drogą? - zapytał po chwili.

- Dziękujemy, ale nie skorzystamy - odparł Han. - Nie lecimy Hydiańską Drogą, tylko ją przecinamy. To przypadek, że w ogolę znaleźliśmy się w tym miejscu.

- No cóż w takim razie do widzenia - odparł Jag, sięgając po skafander i hełm. - Życzę spokojnej dalszej podróży. Cieszę się, że panią spotkałem - dodał, przenosząc spojrzenie na Vanę Dorję.

- A ja pana, pułkowniku - odparła kobieta.

- Pomyślnych łowów - dodała Leia.

Jag się uśmiechnął.

- Sądzę, że nasze łowy będą bardzo pomyślne - stwierdził.

Odwrócił się i ruszył do śluzy.

Kilka minut później Han ujrzał dwadzieścia cztery błyski i myśliwce Jaggeda Fela zniknęły w nadprzestrzeni. Członkowie załogi „Sokoła Millenium” podjęli samotny lot, który miał się zakończyć spotkaniem ze starymi wrogami.

 

R O Z D Z I A Ł 3

 

 

- Mam tylko kilka minut - burknął senator Fyor Rodan.

Usiadł, a raczej opadł na siedzenie przesadnie miękkiego fotela i przyglądał się, jak jego doradcy wchodzą i wychodzą przez drzwi hotelowego apartamentu. Wyglądali tak, jakby wszyscy mieli przyrośnięte do ust komunikatory i prowadzili po kilka rozmów naraz.

- Doceniam, że poświęca pan swój czas na rozmowę ze mną panie radny - odezwał się Luke Skywalker.

Rozejrzał się po apartamencie, ale nie zauważył niczego, na czym mógłby usiąść. Na wszystkich krzesłach i stołach poniewierały się holograficzne notatniki i moduły przechowywania danych, a nawet stosy ubrań. Mistrz Jedi stanął przed senatorem i postanowił wykorzystać niezręczną sytuację jak mógł najlepiej.

- Dobrze chociaż, że udało mi się namówić władze Kalamara do zapewnienia senatorom miejsca spotkań - powiedział oschle Rodan. - Obawiałem się, że przyjdzie nam korzystać z pomieszczeń hotelowych.

Nie przestając mówić, wystukiwał na klawiaturze komputerowego notatnika jakieś polecenia. Kiedy przestał, obrzucił ekran monitora posępnym spojrzeniem i zajął się wystukiwaniem kolejnych rozkazów.

Prawdę mówiąc, Senat nie skurczył się aż do takich rozmiarów, które umożliwiłyby mu odbywanie zebrań w pierwszej lepszej sali hotelowej, ale z pewnością był teraz organem znacznie mniej licznym niż jeszcze przed kilkoma miesiącami. Wielu senatorów wymyśliło taki czy inny sposób, żeby wynieść się z Coruscant przed napaścią Yuuzhan Vongów, a innych zawczasu odesłano na macierzyste planety, gdzie mieli czekać w pogotowiu na dalszy rozwój sytuacji. Chodziło o to, żeby nie pozwolili się zaskoczyć wszyscy w jednym miejscu. Jeszcze inni wydawali rozkazy chroniącym ich wojskowym i po prostu uciekli. Wielu zginęło podczas walk na powierzchni planety, niektórzy zostali schwytani, a jeszcze inni zaginęli bez wieści.

A na przykład Viqi Shesh przeszła na stronę nieprzyjaciół.

Fyor Rodan nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Pozostał na swoim stanowisku aż do upadku stolicy Nowej Republiki, a później, dosłownie w ostatniej chwili, pozwolił, żeby ewakuowali go wojskowi. Przyłączył się do nieszczęsnego radnego Pwoe i pewien czas nawet pomagał mu tworzyć nowy rząd, ale potem przyleciał na Kalamar, gdzie zbierał się Senat, i wezwał wszystkich senatorów, aby powrócili do pełnienia obowiązków.

Udowodnił, że jest zarówno odważny, jak i prawomyślny. Wielu go podziwiało i widziało w nim poważnego kandydata na następcę Borska Fey’lyi na stanowisku przywódcy Nowej Republiki.

Na nieszczęście Fyor Rodan był politycznym przeciwnikiem nie tylko Skywalkera, ale także pozostałych Jedi. Luke poprosił go o rozmowę w nadziei, że zdoła zmienić zapatrywania senatora, a przynajmniej zrozumie trochę lepiej ich motywy.

Nieprzychylne nastawienie Rodana do Luke’a i jego przyjaciół mogło datować się jeszcze od czasów, kiedy zirytowany Chewbacca powiesił senatora za płaszcz na haku, żeby mu nie wchodził w drogę. Krążyły także pogłoski, że Rodan jest powiązany z bandą przemytników. Podobno darzył niechęcią rycerzy Jedi, ponieważ Kyp Durron postanowił swego czasu rozprawić się z przemytnikami, z którymi Rodan prowadził jakieś interesy. Wszystko to były jednak tylko pogłoski, a nie fakty. Jeżeli ktokolwiek miałby zostać potępiony za kontakty z kimś, kto para się przemytem, to chyba bardziej Luke niż radny Rodan…

- Jak mogę ci pomóc, Skywalker? - zapytał senator.

Na sekundę czy dwie przeniósł spojrzenie na rozmówcę, ale po chwili znów zajął się wystukiwaniem poleceń na klawiaturze komputerowego notatnika.

- Dzisiaj rano zacytowano w wiadomościach pańskie słowa, że uważa pan rycerzy Jedi za główną przeszkodę w zakończeniu tej wojny - odparł mistrz Jedi.

- To chyba oczywiste - oznajmił Rodan. Nie przestawał wystukiwać kolejnych poleceń i nie odrywał spojrzenia od ekranu monitora. - Czasami wydaje mi się, że w tej wojnie w ogóle chodzi tylko o rycerzy Jedi Yuuzhan Vongowie uważają, że musimy przekazać wszystkich w ich ręce. A więc nie będziemy mogli zakończyć wojny, jeśli naprawdę im was nie przekażemy.

- Zrobiłby pan to? - zapytał Luke.

- Gdybym uważał, że dzięki temu ocalę życie miliardów obywateli Nowej Republiki, z pewnością zastanowiłbym się nad takim krokiem - stwierdził Rodan, marszcząc czoło. - Sądzę jednak, że istnieją w tej chwili poważniejsze przeszkody do zawarcia pokoju niż rycerze Jedi, jak chociażby zajęcie ruin naszej stolicy. - Rysy jego twarzy stężały! - Drugą poważną przeszkodę stanowi świadomość, że Yuuzhan Vongowie nie cofną się przed niczym, dopóki nie zniewolą albo nie przekształcą na swoją modłę każdej inteligentnej istoty w naszej galaktyce. Osobiście uważam, że nie wolno popierać prób zawarcia pokoju z Vongami, dopóki najeźdźcy nie opuszczą Coruscant i innych zajętych planet. - Znów popatrzył na Luke’a. - Czy wystarczy ci, że na razie nie planuję poświęcić ani ciebie, ani twoich popleczników, Skywalker?

Słowa senatora brzmiały przekonująco, ale z niejasnych powodów mistrz Jedi nie poczuł się uspokojony.

- Cieszę się, że nie zamierza pan zawrzeć z nimi pokoju za wszelką cenę - powiedział.

Rodan zwrócił spojrzenie na ekran notatnika.

- Oczywiście, jestem tylko senatorem i członkiem Komitetu Doradców zmarłego przywódcy Nowej Republiki - powiedział. - Kiedy dokonamy wyboru nowego przywódcy, będę zmuszony do popierania decyzji i poczynań, z którymi się nie zgadzam. Właśnie tak funkcjonuje nasz rząd, powinieneś zatem zabiegać o uzyskanie takiego zapewnienia u następnego przywódcy Nowej Republiki, a nie u mnie.

- Powszechnie się uważa, że to pan zostanie następnym przywódcą - stwierdził Luke.

Pierwszy raz od początku rozmowy Rodan przestał przebierać palcami po klawiaturze.

- Wydaje mi się, że takie przypuszczenia są przedwczesne - powiedział.

Mistrz Jedi zastanawiał się, dlaczego ten człowiek jest taki uparty i nieuprzejmy. W normalnych warunkach starający się o poparcie politycy nie lekceważyliby nikogo, kto mógłby im pomóc w zdobyciu władzy. Rodan jednak zawsze opowiadał się przeciwko rycerzom Jedi, nawet wówczas, kiedy nie mogło mu to przynieść żadnych korzyści. A to oznaczało, że może mieć na uwadze coś innego. Kto wie, może pogłoski o konszachtach z przemytnikami nie odbiegały tak daleko od prawdy?

Luke chrząknął.

- A kogo pan poparłby na to stanowisko? - zapytał.

Fyor Rodan zaczął znów przebierać palcami po klawiaturze notatnika.

- Za dużo pytań - burknął oschle. - Zachowujesz się, Skywalker, jak dziennikarz podczas wywiadu. Jeżeli nadal zamierzasz mnie wypytywać, może powinieneś wyrobić sobie akredytację prasową.

- Nie zamierzam pisać żadnych artykułów - odrzekł mistrz Jedi. -Staram się tylko jak najlepiej zrozumieć obecną sytuację.

- Spróbuj się poradzić Mocy - odparł Rodan. - Przecież zawsze tak robicie, prawda?

Luke głęboko odetchnął. Jego rozmowa z senatorem zaczynała przypominać pojedynek; każdy atak spotykał się z ripostą, a obaj przeciwnicy krążyli wokół środka placu.

Ciekawe tylko, co jest tym środkiem, pomyślał Skywalker.

Zapewne zamiary, jakie żywił Fyor Rodan względem rycerzy Jedi.

- Panie senatorze, czy mogę zapytać, jaką rolę przewiduje pan dla rycerzy Jedi podczas tej wojny?

- Odpowiedź da się zawrzeć w dwóch słowach, Skywalker - odparł senator, nie odrywając spojrzenia od ekranu monitora. - Ab-so-lut-nie żad-nej.

Luke stłumił gniew, jaki wezbrał w nim po usłyszeniu tej nieuprzejmej i prowokacyjnej odpowiedzi.

- Rycerze Jedi są strażnikami Nowej Republiki - przypomniał.

- Doprawdy? - Fyor Rodan wydął wargi i spojrzał na mistrza Jedi.

- Sądziłem, że od tego mamy Wojska Obrony.

- Stara Republika w ogóle nie miała wojska - przypomniał Luke. - Jego funkcję pełnili rycerze Jedi.

Senator pozwolił sobie na złośliwy uśmieszek.

- No i kiedy pojawił się Darth Vader, wykazał cały bezsens takiej sytuacji, prawda? - zapytał. - Tak czy owak, garstka Jedi, nad którymi sprawujesz władzę, z pewnością nie zdoła zastąpić tysięcy rycerzy, jakimi dysponowała Stara Republika. - W oczach Rodana pojawiły się gniewne błyski. - Tym bardziej że wcale nie jest pewne, czy rzeczywiście sprawujesz nad nimi władzę. Jeżeli nie, powstaje pytanie, czy w ogóle ktoś nimi rządzi, a jeśli tak, to przed kim naprawdę odpowiada.

- Każdy rycerz ma obowiązek przestrzegania Kodeksu Jedi - odparł Skywalker. - Nigdy dla osobistych korzyści, zawsze dla sprawiedliwości i oświecenia.

Zastanawiał się, czy nie przypomnieć rozmówcy, że to właśnie Rodan sprzeciwił się jego pomysłowi ponownego powołania do życia Rady Jedi w celu zapewnienia rycerzom bardziej światłego kierownictwa i koordynowania ich poczynań. Jeżeli rycerze Jedi byli teraz zdezorganizowani, zawdzięczali to przynajmniej w części sprzeciwowi senatora Rodana, który nie powinien wobec tego narzekać na taki stan rzeczy.

- Szlachetne słowa - odezwał się senator - Ciekawe tylko, co oznaczają w praktyce. Od wymierzania sprawiedliwości mamy policję i sądy, rycerze Jedi uważają jednak, że to oni powinni się tym zajmować. Nieustannie wtrącają się w sprawy leżące w kompetencji organów ścigania, często uciekając się do przemocy. Jeśli chodzi o dyplomację, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych mamy bardzo kompetentnych ambasadorów i konsulów. Tymczasem rycerze Jedi, spośród których wielu to właściwie jeszcze dzieci, uważają, że to oni powinni się zająć skomplikowanymi negocjacjami, co mogłoby doprowadzić do konfliktów i wojen. Mamy świetnie wyszkolonych oficerów, ale Jedi twierdzą, że to oni powinni wydawać im rozkazy, a także dysponować wojskowym sprzętem i zasobami. Wydaje się im, że mogą zastępować dowódców jednostek wojskowych i osobiście podejmować strategiczne decyzje.

W rodzaju polowań na przemytników? - zastanowił się Luke. Miał ochotę o tym wspomnieć, ale po namyśle zrezygnował. Zważywszy na obecny nastrój rozmówcy, nie chciał mu przypominać najważniejszego prawdopodobnie powodu, dla którego senator nie znosił rycerzy Jedi.

- Poczynają sobie jak amatorzy - ciągnął Rodan. - W najlepszym razie można ich uważać za kiepsko wyszkoloną grupę wigilantów, a w najgorszym ich poczynania kończą się katastrofą. Naprawdę nie uważam, żeby umiejętność wykonywania magicznych sztuczek wystarczyła do zastępowania zawodowych wojskowych, dyplomatów, sędziów i urzędników.

- Nasza sytuacja staje się krytyczna - przypomniał mistrz Jedi. - Planety Nowej Republiki ulegają jedna po drugiej, a przebywający na nich rycerze…

- Powinni pozostawić wszystko zawodowcom - przerwał mu nieuprzejmie Rodan. - Zawodowcom, którym płacimy, żeby należycie wykonywali swoje obowiązki.

Odwrócił się w stronę monitora i wystukał na klawiaturze kilka następnych rozkazów.

- Mam tutaj twoje dane, Skywalker - ciągnął po chwili. - Przyłączyłeś się do Sojuszu Rebeliantów jako pilot gwiezdnego myśliwca. Chociaż walczyłeś dzielnie w bitwie o Yavin Cztery i o Hoth, wkrótce potem opuściłeś swoją jednostkę wojskową. Zaznaczam, że porzucając służbę, przywłaszczyłeś sobie gwiezdny myśliwiec, żeby… - przerwał, jakby zamierzał zacytować dosłownie cudzy tekst - …oddawać się „duchowym ćwiczeniom” na planecie porośniętej gęstą dżunglą. A wszystko to zrobiłeś, nawet nie pytając o pozwolenie dowódcy. Wróciłeś później do wojska, służyłeś dzielnie, zostałeś odznaczony i nawet awansowany do stopnia generała, ale znów zrezygnowałeś z pełnienia obowiązków, i to podczas wojny, żeby jeszcze raz poświęcić się rozwiązywaniu problemów duchowych. - Rodan wzruszył ramionami. - Może oddawanie się takim praktykom było w czasach Rebelii konieczne, a nawet do pewnego stopnia tolerowane. Teraz jednak, kiedy mamy rząd, nie rozumiem, dlaczego nadal powinniśmy przekazywać państwowe zasoby w ręce grupki amatorów, którzy mogą zechcieć pójść za przykładem własnego mistrza i porzucać posterunki, jeśli będą mieli podły nastrój albo Moc im tak podszepnie.

Luke wysłuchał jego słów, stojąc absolutnie nieruchomo.

- Mam nadzieję, że sam pan kiedyś się przekona, iż nasze „duchowe ćwiczenia”, jak pan je nazwał, wzmacniają nas i pomagają lepiej pełnić obowiązki obrońców Nowej Republiki.

- To możliwe - przyznał obojętnym tonem senator - ale warto byłoby dokonać analizy kosztów i korzyści, żeby się przekonać, czy rzeczywiście rycerze Jedi są warci środków, jakie rząd łoży na ich utrzymanie. W tej chwili chodzi mi jednak o coś innego. - Rodan spojrzał na mistrza Jedi z głębi przesadnie miękkiego fotela, ale jego spojrzenie nie było wcale miękkie. - Nazywacie siebie obrońcami Republiki. Bardzo dobrze. Przeczytałem niezwykle uważnie konstytucję, ale nie znalazłem w niej ani jednej wzmianki o Urzędzie do spraw Obrońców Nowej Republiki.

Senator przybrał drwiącą minę.

- Kim właściwie jesteście, Skywalker? - zapytał. - Nie jesteście wojskowymi, ale my mamy wojskowych. Nie jesteście dyplomatom i… mamy też dyplomatów. Nie jesteście rozjemcami ani sędziami - ich także mamy co niemiara. Dlaczego właściwie mielibyśmy was potrzebować?

- Rycerze Jedi - odparł Luke - walczą z Yuuzhan Vongami od pierwszego dnia, od pierwszej godziny tej inwazji. Wielu Jedi zginęło, poświęcając życie za obywateli planet, które chronili. Mimo to nadal toczymy walkę w imieniu Nowej Republiki… tak skutecznie, że Yuuzhan Vongowie właśnie nas uważają za najgroźniejszych wrogów. Obawiają się nas i uważają za główną przeszkodę na drodze do całkowitego zwycięstwa.

- Nie podaję w wątpliwość waszej odwagi ani poświęcenia - odparł Rodan. - Kwestionuję jednak waszą skuteczność. Jeżeli twoi podwładni pragną toczyć dalej walkę z najeźdźcami, dlaczego nie wstąpią do Wojsk Obrony? Niech uczestniczą w ćwiczeniach z innymi żołnierzami, niech awansują w taki sam sposób, jak pozostali, a przede wszystkim niech pokornie przyjmują takie same kary za wypowiadanie posłuszeństwa, jakie ponoszą wszyscy żołnierze. W tej chwili Jedi spodziewają się specjalnych przywilejów, a oficerowie armii mają wszelkie podstawy, żeby pogardzać rycerzami.

- Jeżeli odnosi pan wrażenie, że Jedi są niepokorni i niezdyscyplinowani, dlaczego przeciwstawia się pan ponownemu powołaniu do życia Rady Jedi? - zapytał Skywalker.

- Ponieważ taka rada stanowiłaby elitarną grupę w łonie samego rządu - odrzekł Rodan. - Twierdzisz, że nie zależy wam na sprawowaniu władzy ani na odnoszeniu korzyści osobistych. Nie wątpię w twoje oświadczenie, wiem jednak, że inni Jedi nie są albo nie byli obdarzeni tak szlachetnymi przymiotami. - Zmierzył rozmówcę lodowatym spojrzeniem. - Na przykład twój ojciec. Jeżeli chcecie walczyć z Yuuzhan Vongami - ciągnął - doradź swoim podwładnym, żeby wstąpili do armii. Jeżeli nie zechcą, mogą przyłączyć się do jakiegokolwiek innego organu rządowego, który, ich zdaniem, bardziej odpowiada ich umiejętnościom i zainteresowaniom. Mogą oczywiście, jak wszyscy inni obywatele, nadal wyznawać swoją religię, ale na osobności. Nigdy nie staną się sektą popieraną przez państwo. Nie, Skywalker. - Rodan zagłębił się jeszcze bardziej w przesadnie miękkim fotelu i przeniósł spojrzenie na ekran notatnika. - Dopóki nie uznasz zwierzchnictwa rządu, którego podobno tak bronisz, i nie zechcesz przestrzegać takich samych zasad, jak każdy inny obywatel, będę nadal traktował cię jak osobę zabiegającą o poparcie i wpływy. Uznam cię za przedstawiciela grupy interesu domagającej się specjalnych przywilejów dla własnych członków. A teraz, Skywalker - zakończył tonem wskazującym, że myśli o czymś innym - czekają na mnie ważne sprawy. Uważam naszą rozmowę za zakończoną.

Dlaczego ten typ zachowuje się tak arogancko? - zastanawiał się mistrz Jedi, opuszczając zajmowany przez Fyora Rodana hotelowy apartament.

- Nie mam żadnego tytułu. Nie jestem senatorem i już nie przysługuje mi tytuł generała. Nie jestem też ambasadorem, więc Rodan zwracał się do mnie po prostu po nazwisku - powiedział Luke. - Wypowiadał je jednak jak obelgę.

- Mógł mówić do ciebie „mistrzu”, jak czasami mnie się zdarza - szepnęła miękko Mara prosto w ucho męża. Wygięła ciało w łuk i objęła go w pasie.

Luke się uśmiechnął.

- To nie zabrzmiałoby tak samo, jak w twoich ustach.

- I bardzo dobrze… Skywalker - odparła Mara. Poklepała męża po brzuchu, aż podskoczył.

Kiedy wrócił do wielkiego hotelowego apartamentu, który dzielili z Hanem i Leią, Mara już na niego czekała. Rozmawiając z Rodanem, starał się zachowywać spokój i trzeźwy umysł, ale kiedy relacjonował żonie przebieg rozmowy, nie musiał już nad sobą panować. Uświadomił sobie, że zaczyna ogarniać go oburzenie, jakiego w obecności Rodana starał się nie okazywać.

Nie komentując słów męża, Mara wzięła się do masowania jego karku, ale dopiero żartobliwe klepnięcie w brzuch usunęło resztki napięcia, jakie u niego wyczuwała.

Luke znów się uśmiechnął, odwrócił i objął żonę.

- Straciliśmy Coruscant - przypomniał. - Każdego dnia toczymy z wrogami zawziętą walkę, a waśnie i spory o to, kto spośród nas jest najważniejszy albo największy, chyba nigdy się nie skończą. Rodan nie zamierza ułatwiać nam zadania. Uważa, że rycerze Jedi domagają się nieuzasadnionych przywilejów i mogą się kiedyś stać zagrożeniem dla Republiki. - Urwał, jakby się zawahał. - Cały problem w tym - podjął po chwili - że sam zaczynam dochodzić do przekonania, iż wiele z tego, co mówił, może być bliskie prawdy.

- Wygląda na to, że ta rozmowa wprawiła cię w przygnębienie - zauważyła Mara. Przyciągnęła Luke’a do siebie, oparła policzek na jego ramieniu i jeszcze bardziej zbliżyła usta do jego ucha. - Może powinnam cię jakoś rozweselić? Chciałbyś, żebym jeszcze raz nazwała cię mistrzem?

Luke nie mógł powstrzymać śmiechu.

Kiedy jego żona urodziła zdrowe dziecko, pozbyła się w końcu strachu przed straszliwą chorobą, od dawna wyniszczającą jej organizm. Całe lata musiała starannie i bezwzględnie kontrolować jego funkcje żeby zwalczyć albo przynajmniej utrzymać w ryzach nieznaną dolegliwość. Uznała narodziny Bena za swoisty sygnał, że od tej pory może pozwolić sobie na odrobinę nieodpowiedzialności, zachowywać się spontanicznie i impulsywnie. Mogła się znów śmiać, bawić i cieszyć życiem. Nie musiała zwracać uwagi na szalejącą wokół niej wojenną zawieruchę, której końca nie było widać.

A że Bena odesłano do bezpiecznej kryjówki w czeluści Otchłani, głównym obiektem żartów uczyniła męża.

- Mów, co chcesz - odparł Luke - jeżeli masz na to ochotę.

- Jasne, że mam - przyznała ochoczo Mara. - Nawet nie wiesz jaką.

- No cóż - powiedział mistrz Jedi. - Takiej ochoty nie wolno lekceważyć.

Pewien czas później Luke odwrócił się do żony.

- Jak się dzisiaj czujesz? - zapytał.

- Chce mi się pić - odparła Mara. - Dobrze zrobiłaby mi szklanka wody.

Luke niechętnie pozwolił, żeby wyślizgnęła mu się z objęć i poszła do kuchni.

Na Kalamarze roiło się od uchodźców z podbitych albo zagrożonych przez Yuuzhan Vongów planet, z tego powodu kwatery w ogromnych pływających miastach stały się bardzo drogie, zwłaszcza dla osób, które mogły oddychać tylko powietrzem.

Mara odgarnęła złocistorude włosy z usianych piegami ramion i wypiła jednym haustem połowę zawartości szklanki. Odstawiła ją na stół, odwróciła się do męża i westchnęła.

- To była ciężka praca, ale chyba Triebakkowi i mnie udało się w końcu przekonać senatora Cala Omasa, że powinien zostać następnym przywódcą Nowej Republiki.

- Gratuluję i tobie, i Triebakkowi - odparł Luke.

W ciągu ostatnich kilku tygodni przyzwyczaił się do nowego trybu życia; często prowadził z żoną rozmowy na tematy polityczne albo osobiste.

Przypomniał sobie, że Cal Omas walczył przeciwko Imperium jako członek Sojuszu Rebeliantów i nie ukrywał sympatii dla rycerzy Jedi. Z ich punktu widzenia Omas był lepszym niż Fyor Rodan kandydatem na stanowisko przywódcy.

- Rodan także ubiega się o to stanowisko - powiedział. - Wzmianka na ten temat była jedyną rzeczą, jaka naprawdę wzbudziła jego zainteresowanie.

- Wiem jeszcze o dwóch innych kandydatach - oznajmiła Mara. - Dzisiaj rano, kiedy wyszedłeś porozmawiać z Rodanem, zgodę na kandydowanie wyraził także senator Cola Quis.

Luke zaczął szperać w pamięci, ale nadaremnie.

- Nigdy o nim nie słyszałem - przyznał.

- To Twi’lek z Rylotha - ciągnęła Mara. - Jest obecnie członkiem Rady Handlowej. Nie sądzę, żeby miał wielkie szanse, ale pewnie uważa, że zdoła zapewnić sobie duże poparcie, jeżeli najwcześniej ze wszystkich rozpocznie kampanię wyborczą.

- A czwarty? - zainteresował się Skywalker.

- Ta’laam Ranth z Rady Sprawiedliwości - powiedziała Mara. - Słyszałam, że intensywnie zabiega o poparcie innych senatorów.

- Ma szansę zwyciężyć? - zapytał mistrz Jedi.

- Triebakk uważa, że wcale mu na tym nie zależy - oznajmiła Mara. - Ranth stara się tylko skupić wokół siebie grono popleczników, którzy mogliby odegrać podczas wyborów rolę języczka u wagi. Prawdopodobnie w ostatniej chwili przekaże ich głosy jednemu z pozostałych kandydatów w zamian za szczególne przywileje.

Luke pokręcił głową.

- A więc mamy przynajmniej czterech senatorów, którzy wciąż jeszcze uważają, że warto ubiegać się o to stanowisko - stwierdził ponuro. - Oznacza to, że chociaż cztery osoby uważają, iż Nowa Republika ma przed sobą jakąś przyszłość.

A może zamierzają rozdrapać to, co po niej zostało, zanim zupełnie się pogrąży, dodał w duchu, zanim uświadomił sobie, że taka myśl nie powinna pojawić się w jego głowie.

Wysiłkiem woli usunął ją stamtąd i postanowił skierować rozmowę na inne aspekty tego samego problemu.

- Problem w tym - zaczął - do jakiego stopnia powinniśmy włączyć się w te wybory.

- Jako rycerze Jedi czy zwyczajni obywatele? - zapytała Mara.

- To następne pytanie - odparł z uśmiechem.

Mara umilkła i zamyśliła się.

- Czy Cal Omas skorzysta, jeżeli da się poznać jako kandydat rycerzy Jedi? - zapytała wreszcie.

Luke westchnął.

- No cóż, właśnie udzieliłaś odpowiedzi na jedno z tych pytań - stwierdził.

Jego żona sprawiała wrażenie zaskoczonej.

- Sądzisz, że sytuacja wygląda aż tak źle?

- Uważam, że kogoś trzeba obarczyć winą za upadek Coruscant.

- Chyba najlepszym kandydatem byłby Borsk Fey’lya - orzekła Mara. - To on był wówczas przywódcą Nowej Republiki i to on popełnił wiele błędów.

- Zmarł męczeńską śmiercią - przypomniał mistrz Jedi. - W dodatku zginął jak bohater. Poważny błąd popełniłby każdy polityk, który usiłowałby przypisać mu choćby część winy.

Mara pokiwała z namysłem głową.

- Uważasz, że całą winą obarczy się rycerzy Jedi - doszła do wniosku.

- Chyba powinniśmy się postarać, żeby jej nam nie przypisano - odparł Skywalker. - Cały problem w tym, jak to zrobić. - Sięgnął po szklankę żony i wypił mały łyk wody. - Jeżeli wyjdzie na jaw, że staramy się wpłynąć na wybór następnego przywódcy Nowej Republiki, niebawem usłyszymy narzekania, że: Jedi mieszają się w nieswoje sprawy, starają się przejąć całą władzę, a może nawet knują tajne intrygi i spiski. Nie wątpię, że pierwszą osobą, która powie coś takiego, będzie Fyor Rodan.

- A więc uważasz, że powinniśmy zachowywać się jak zwyczajni obywatele - odgadła żona.

- Nie zrobimy niczego, o co nie poprosi nas Cal Omas - postanowił Skywalker. - Jest zawodowcem. Doskonale wie, jak daleko się posunąć, a także kogo, gdzie i kiedy przycisnąć albo przekonać.

Jest zawodowcem, Luke uśmiechnął się lekko na myśl o tej ironii losu. Rodan radził mu, żeby podporządkował się woli zawodowców, a on właśnie zamierza! skorzystać z tej rady.

Mara także się uśmiechnęła.

- Zakładając, że wygramy - zaczęła - będziemy mieli przywódcę, który zechce współpracować z rycerzami Jedi…

- Na razie nic jeszcze na to nie wskazuje - przypomniał jej mistrz Jedi.

- A co się stanie z Wtajemniczonymi? - zainteresowała się jego żona.

Luke nie odpowiedział od razu. Jeszcze podczas bitwy o Borleias on i Mara, a także Han, Leia, Wedge Antilles i kilka innych osób powołali do życia zakonspirowaną grupę i nazwali się Wtajemniczonymi. Zamierzali utworzyć nowy Sojusz Rebeliantów w łonie samej Nowej Republiki i stawiali sobie za cel prowadzenie bezwzględnej walki z Yuuzhan Vongami.

- W żadnym razie nie wolno nam ujawnić, że istnieje coś takiego jak grupa Wtajemniczonych - odezwał się w końcu Skywalker. - Nie możemy powiedzieć o tym Calowi, nawet jeżeli wygra wybory. Wtajemniczeni są naszą ostatnią deską ratunku… tylko ich możemy darzyć nieograniczonym zaufaniem. To musi pozostać naszą tajemnicą.

I nagle w jego mózgu coś jakby eksplodowało.

Jacen!

Luke wypuścił z ręki szklankę, która roztrzaskała się na podłodze. Zdumiona Mara obrzuciła go zaniepokojonym spojrzeniem.

Luke nawet tego nie zauważył. Ogarnęło go poczucie szczęścia. Teraz wszystko ulegnie radykalnej zmianie, pomyślał.

- To punkt zwrotny.

Wypowiedział te słowa bezwiednie, ale kiedy je usłyszał, uświadomił sobie, że nawet nie zna nazwy planety, z której dobiegł go głos siostrzeńca. Wiedział tylko, że znajduje się gdzieś pośród niezliczonych gwiazd wszechświata.

 

R O Z D Z I A Ł 4

 

 

Jaina siedziała przy organizmach sterowniczych fregaty, a z jej głowy zwieszały się włókna percepcyjnego kaptura. Kierowała całą uwagę na wskaźniki okrętu, na których już niedługo powinien się pojawić wizerunek łupu.

Jej łupem miał być tym razem Shimrra, najwyższy lord Yuuzhan Vongów.

Jaina spodziewała się, że po jego zabiciu szyki yuuzhańskich najeźdźców pójdą w rozsypkę.

Funkcjonariusze Wywiadu Nowej Republiki powiadomili ją zaledwie przed trzema standardowymi dniami, że najwyższy lord pojawi się na zamienionej w bibliotekę planecie Obroa-skai. Planeta wpadła w ręce Yuuzhan, którzy postanowili przetłumaczyć na swój język wiedzę przechowywaną w bibliotece. Opiekę nad zbiorami sprawowali obecnie kapłani Yuuzhan Vongów, a duchownych strzegły doborowe oddziały yuuzhańskich wojowników. Po całym systemie krążyło wiele nieprzyjacielskich statków i okrętów, a yammosk na powierzchni planety miał koordynować poczynania ich pilotów.

Biblioteka służyła Yuuzhanom, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że na Obroa-skai pojawi się także Shimrra. Z pewnością najwyższy władca Yuuzhan Vongów zechce sam się przekonać, czy w przetłumaczonych dotąd dokumentach odnaleziono coś ciekawego. Nieprzyjaciele uważali planetę za cenną zdobycz.

Gdyby życzenie Jainy się spełniło, Obroa-skai stałaby się także ich cmentarzem.

Jaina kazała fregacie zastopować w miejscu, w którym kula gazowego giganta Obroa-held zasłaniała okręt przed czujnikami umieszczonymi na powierzchni planety biblioteki. Cierpliwie czekała, żeby zatrzasnąć pułapkę.

Jeszcze jeden wysiłek, pomyślała, i cała ta wojna się zakończy. Gdyby udało się jej zabić Shimrrę, może Yuuzhanie straciliby ochotę do dalszej walki. Zresztą nawet gdyby się nie załamali, to z pewnością odbiorą śmierć najwyższego lorda jako zemstę za upadek Coruscant. Możliwe, że dzięki temu obrońcy Nowej Republiki zyskają tak bardzo im potrzebny czas na odpoczynek.

Jaina bardzo chciałaby zakończyć tę wojnę. Brała w niej udział dosłownie od pierwszego dnia i walczyła na najbardziej wysuniętej linii frontu. Kiedy wojna się rozpoczynała, była osobą pogodną, pewną siebie i wierzącą we własne siły, w potęgę Mocy i porządek panujący we wszechświecie. Od tamtej pory wojna nauczyła ją bardzo wiele. Jaina dowiedziała się, co to wątpliwości, strach, niepokój, gniew i trwoga. Poznała lepiej możliwości, ale i ograniczenia Mocy. Wojna ukazała jej także mroczne strony własnego charakteru. Uświadomiła jej, jak łatwo można pozwolić opanować się Ciemnej Stronie, żeby dać upust wściekłości, żądzy mordu i pragnieniu zemsty.

Przede wszystkim jednak wojna nauczyła ją smutku, żałoby i rozpaczy. Smutku po stracie braci, Jacena i Anakina, po śmierci Chewiego, po utracie skrzydłowej Anni Capstan, po zgonie hapańskiej królowej matki Teneniel Djo i wszystkich poległych u boku Jainy przyjaciół. Nauczyła ją żałoby po śmierci wielu rycerzy Jedi, których zabili, zadręczyli na śmierć albo złożyli w ofierze Yuuzhan Vongowie. Nauczyła ją rozpaczy na myśl o milionach i miliardach bezimiennych uchodźców, zamęczonych, zamordowanych albo wywłaszczonych z dorobku całego życia.

Jaina uświadomiła sobie również granice własnych możliwości. Straciła wzrok podczas walki i poznała frustrację kogoś, kto nagle przestał widzieć. Schwytana przez nieprzyjaciół, uświadomiła sobie, jak niewiele brakuje, żeby umarła, i jak łatwo wszechświat pogodziłby się z jej śmiercią.

Dowiedziała się bardzo wiele w bardzo krótkim czasie. Musiała odpocząć i postarać się to wszystko zrozumieć, przyswoić nieznaną dotychczas wiedzę i pogodzić się z nową rzeczywistością.

Wiedziała jednak, że nie ma na to czasu. Nie mogła sobie pozwolić na odpoczynek. Miała do wykonania zbyt ważne zadanie, któremu nie podołałaby osoba o mniejszym doświadczeniu. Musiała najpierw wygrać tę wojnę. Dopiero potem może się zacząć zastanawiać, co właściwie dla niej znaczyła.

O ile, naturalnie, wcześniej wojna nie odbierze jej życia.

Nagle siedzący przy komunikatorze Lowbacca cicho zawył.

- Vongowie spóźniali się już przedtem, Prążku - odparła Jaina. Pomyślała jednak, że niezbyt często.

[Czy nie uważasz za możliwe, że funkcjonariusze Wywiadu Nowej Republiki nie popisali się kolejny raz i zmusili nas do pogoni za cieniem?]

- Muszę przyznać, że nie byłabym tym bardzo zdziwiona - rzekła Jaina.

[Może w takim razie każą nam wrócić do bazy i pozwolą na porządny, długi wypoczynek, nie?]

- A tym byłabym bardzo zdziwiona - stwierdziła jego rozmówczyni.

- Hmmm.

- Jeżeli jednak funkcjonariusze Wywiadu Nowej Republiki się nie pomylili - mówiła dalej Jaina bardziej do siebie niż swojego porucznika - może się okazać, że jesteśmy tu potrzebni. To może być coś jak zniszczenie drugiej Gwiazdy Śmierci, na której pokładzie przebywał Imperator.

- Hrrr. [No więc, niech ten najwyższy lord w końcu się pojawi!]

Jeszcze zanim Lowbacca przestał okazywać irytację, połączona z żywą fregatą Yuuzhan Vongów Jaina wyczuła lekkie drżenie. Wiedziała, że to okrętowy dovin basal zareagował na skok siły ciążenia dowodzący, że z nadprzestrzeni wyskoczyła właśnie ogromna flota.

 

- Lowie - odezwała się cicho. - Myślę, że twoje życzenie właśnie się spełniło.

 

Nie zdołała pokochać pochwyconej fregaty Yuuzhan Vongów w taki sam sposób, jak kochała inne okręty. Poznawała je i uczyła się obsługiwać, rozkładając je na elementy i składając. Uczyła się kochać każdy podzespół i serwomechanizm, każdy energetyczny kabel i element poszycia. W przeciwieństwie do tamtych jednostek, nie mogła jednak rozłożyć na części przejętego okrętu, bo to by go zabiło. Fregata Yuuzhan stanowiła organiczną całość i Jaina musiała ją tak właśnie traktować. Utrzymywanie więzi z okrętem za pośrednictwem percepcyjnego kaptura sprawiało jej wiele trudności. Systemy organicznego okrętu były skomplikowane, ich obsługa irytująca, a wykorzystywane do napędu i obrony dovin basale tyleż skuteczne, co zagadkowe. Przedtem pilotowała szybkie, zwrotne i posłuszne jej woli gwiezdne myśliwce.

Postanowiła nazwać yuuzhańską fregatę „Zwodzicielką”. Okręt był ogromny i chociaż naprawdę szybki, pilotowanie go przypominało manewrowanie miejskim blokiem. Zmiana kursu trwała nierzadko całą wieczność, najgorsze jednak, że uniemożliwiało to unikanie nieprzyjacielskich pocisków albo strzałów. Jaina musiała po prostu wierzyć, że systemy obronne fregaty są na tyle odporne, iż wytrzymają siłę wszystkich ciosów i przeżyją.

Chociaż nie mogła pokochać okrętu, nauczyła się go szanować. Respektowała jego odporność i przemyślną konstrukcję, zachwycała się umiejętnością leczenia odnoszonych ran. Podziwiała jego nieprawdopodobną żywotność. Jej okręt nie zgadzał się umierać nawet trafiony pociskami, jakie wystrzeliwano z okrętów pilotowanych przez te same istoty, które i jego powołały do życia.

Kiedy podczas bitwy o Hapes odniósł tak poważne rany, że o mało nie zakończyło się to jego śmiercią, nie tylko zdołał przeżyć pod opieką badających formy yuuzhańskiego życia hapańskich naukowców, ale sam zregenerował własną tkankę i usunął większość uszkodzeń, chociaż, rzecz jasna, nie wszystkie. Wielu nie dało się zaleczyć. Z kadłuba wydarto całe bryły korala yorik, a dovin basale zginęły, mimo to fregata nadal się zgadzała, jak zawsze, ryzykować życie i wykonywać bez szemrania polecenia dowodzącej nią młodej kobiety.

Nie bez powodu Jaina nazwała ją „Zwodzicielką”. Uważała, że okręt jest ucieleśnieniem Yun-Harli, bogini zwodzicielek Yuuzhan Vongów, a nazwa stanowi policzek wymierzony ich religijnym przekonaniom. W przeszłości ten podstęp przyniósł Jainie wiele korzyści, a podczas bitew o Hapes i Borleias pozwolił uzyskać sporą taktyczną przewagę, jednak przy okazji bardzo zwiększył i tak dużą liczbę zawziętych wrogów, którzy zrobiliby wszystko, byle tylko ją zabić.

Jaina postanowiła się tym nie przejmować. W końcu co to takiego niezwykłego?

- Lecimy, Lowie - rozkazała.

Połączony z okrętem za pośrednictwem własnego kaptura percepcyjnego Lowbacca nakazał „Zwodzicielce”, żeby przyspieszyła. Okręt wyskoczył z kryjówki za kulą gazowego giganta i znalazł się w polu widzenia nieprzyjacielskich czujników. Połączone z fregatą dovin basale zaczęły wysyłać impulsy energii grawitacyjnego pola i chociaż niektóre poniosły śmierć podczas bitwy o Hades, ogromny żywy okręt zaczął przyspieszać, łagodnie, ale tak szybko, że dorównać mu pod tym względem mogłyby tylko nieliczne jednostki Nowej Republiki.

Jaina sięgnęła po mikrofon komunikatora do łączności podprzestrzennej, który Lowbacca zainstalował na pokładzie „Zwodzicielki”. Korzystając z kanałów łączności Nowej Republiki, przesłała uprzednio ustalony zakodowany sygnał.

- Cel przyleciał. Czas zaczynać zabawę.

Dopiero wtedy czujniki fregaty uzyskały kompletny odczyt na temat floty, jaka kilka chwil wcześniej wyłoniła się z nadprzestrzeni w systemie Obroa-skai.

Patrząc na wyświetlacz, Jaina poczuła, że jeżą się jej krótkie włoski na karku. Ujrzała osiem fregat wielkości „Zwodzicielki”, dwa ogromne transportowce i więcej koralowych skoczków i patrolowców, niż zdołałaby zliczyć.

A także samotny gigantyczny okręt w kształcie jaja, jarzący się na wyświetlaczu niczym płonące oko. Nie był wprawdzie tak duży jak światostatek Yuuzhan Vongów, ale większy niż cokolwiek innego w systemie Obroa-skai, może z wyjątkiem planet i księżyców.

To osobisty okręt dowodzenia najwyższego lorda Shimrry, pomyślała. Tym razem funkcjonariusze Wywiadu Nowej Republiki się nie pomylili.

Nagle przez kadłub okrętu przeniknęła następna fala siły ciążenia. Jaina domyśliła się, że to rozkaz wojennego koordynatora Yuuzhan Vongów, yaammoska, który przekazuje rozkazy nieprzyjacielskiego dowódcy. Lowbacca pozwolił, żeby „Zwodzicielka” usłuchała polecenia yammoska i zmieniła kurs w stronę wrogiej armady, postarał się jednak, żeby uczyniła to nieporadnie i powoli, jakby naprawdę była uszkodzona albo niezdolna do szybkiego rozumienia wydawanych rozkazów.

Yammosk niewątpliwie upewnił się, że fregata jest uszkodzona. Możliwe, że w takim przekonaniu utwierdzał go także brak jej łączności z pozostałymi okrętami floty Yuuzhan Vongów.

W następnej chwili rozpoczęła się zabawa. Z nadprzestrzeni wyskoczyła, jakby podążając śladami „Zwodzicielki”, niezbyt liczna flota okrętów Nowej Republiki.

A konkretnie dziewięć eskadr gwiezdnych myśliwców, cztery koreliańskie kanonierki, trzy wyprodukowane przez Kuat Systems krążowniki klasy Republika, odebrana Imperium jeszcze w czasach Rebelii i później unowocześniona fregata klasy Lansjer, a także dwa krążowniki klasy Mon Calamari typu MC80B. Różniły się bardzo od siebie, ale oba wyposażono w potężne baterie turbolaserowych dział, zdolne do niszczenia całych planet. W hangarach każdego okrętu kryło się dziesięć eskadr gwiezdnych myśliwców, które niczym roje żądlących owadów wylatywały właśnie przez ciemne otwory w burtach kadłubów. Flotą Nowej Republiki dowodził Agamarianin i bohater Rebelii, generał Keyan Farlander, który polecił, żeby wszystkie jednostki wyskoczyły tuż za rufą „Zwodzicielki”, ale w takich miejscach, aby gazowy gigant Obroa-held przesłonił tylko część okrętów jego gwiezdnej floty.

Zaczyna się prawdziwa bitwa, pomyślała z uniesieniem Jaina.

A wszyscy mieli postępować zgodnie z ułożonym przez nią planem walki. Jej planem. Jaina pozwoliła, żeby niepohamowana radość pokonała na chwilę wszystkie jej wątpliwości i przepełniła ją poczuciem, że oto sprawuje całkowitą władzę. Shimrro, lepiej się miej na baczności, pomyślała.

Okręty floty Republiki unosiły się dotąd nieruchomo w odległości zaledwie czterech godzin świetlnych od systemu Obroa-skai. Ich dowódcy czekali na sygnał Jainy, żeby dokonać najmniejszego ze wszystkich możliwych skoku do normalnych przestworzy. Jak zawczasu ustalono, jednostki pojawiły się tuż poza zasięgiem ognia wyrzutni „Zwodzicielki”. Wyglądało to, jakby kapitanowie źle ocenili długość skoku i wyłonili się w niewłaściwym punkcie normalnych przestworzy. Najwyższy lord Shimrra powinien dojść do wniosku, że oto nadarza się idealna okazja zaatakowania nieoczekiwanych prześladowców.

Kilka minut później yammosk wydał następne rozkazy, zbyt wiele jednak i zbyt szybko, żeby Jaina mogła chociaż spróbować je zrozumieć. Dzięki percepcyjnemu kapturowi, który umożliwiał jej postrzeganie przestworzy, zobaczyła, że nieprzyjacielska armada przygotowuje się do walki. Okręty liniowe majestatycznie zajmowały pozycje wyjściowe do ataku. Przed yuuzhańskimi okrętami liniowymi roiły się eskadry koralowych skoczków, które połyskiwały niczym ryby ogromnej ławicy na tle czerni przestworzy. Wrażenie było tym silniejsze, że wszystkie manewrowały z niesłychaną precyzją. Niewątpliwie zawdzięczały ją inteligencji i wiedzy kontrolującego sytuację w przestworzach yammoska Yuuzhan Vongów.

Nieprzyjaciele robili jednak tylko to, co Jaina przewidziała. Prawdopodobnie uspokojeni niewielką przewagą, jaką mieli pod względem siły ognia, zajmowali pozycje do zaatakowania floty Nowej Republiki.

Jaina się obawiała, że gdyby kapitanowie okrętów republikańskiej floty po prostu dokonali skoku do systemu Obroa-skai i od razu zaatakowali armadę Yuuzhan Vongów, nieprzyjaciele skupiliby się wokół okrętu flagowego lorda Shimrry. W takim przypadku artylerzystom jednostek Nowej Republiki nigdy nie udałoby się zniszczyć ogromnego jaja. Kiedy jednak wyraźnie uszkodzona „Zwodzicielka” pierwsza znalazła się w systemie, wyglądało to, jakby dowódcy okrętów Nowej Republiki ją ścigali. Sprawiali teraz wrażenie wyraźnie zaskoczonych. Zachowywali się, jakby naprawdę polowali na uszkodzoną fregatę, a zamiast niej natknęli się na potężną armadę.

Yuuzhan Vongowie słynęli z głęboko zakorzenionej w psychice żądzy ataku. Ich taktyka wojenna polegała na starannie obliczonej sile frontalnej ofensywy. Jaina liczyła na to, że Yuuzhanie i tym razem pofolgują wrodzonej zapalczywości. Wszystko wskazywało, że nie pomyliła się w rachubach.

Jakiś czas nie miała do roboty niczego poza wykonywaniem poleceń yammoska. Rozsiadła się wygodniej w ogromnym fotelu dowodzenia, dostosowanym do rozmiarów zakutego w żywą zbroję dorosłego wojownika, i postarała się rozluźnić mięśnie i uspokoić oddech. Pozwoliła, żeby zmysły wyostrzyła obecna w jej umyśle świadomość Mocy, która nigdy nie przestawała się czaić na granicy postrzegania.

Wyczuła w pobliżu obecność Lowiego. Jej przyjaciel miał także na głowie percepcyjny kaptur umożliwiający kierowanie ruchami „Zwodzicielki”. Drugi porucznik Jainy, Tesar Sebatyne, skupiał całą uwagę groźnego drapieżnika na kierowaniu działaniem pokładowych systemów uzbrojenia. Jaina wyczuła, że w nieco większej odległości czai się ponura, ale skuteczna osobowość dowódcy Eskadry Łotrów, Corrana Horna, a także Kypa Durrona, lecącego na czele pilotów odrodzonego Tuzina.

Kyp z pewnością wyczuł dotyk jej myśli, ale wysłał w odpowiedzi lekkie zaniepokojenie. Kiedy Jaina je odebrała, wypromieniowała ciepły spokój. Odkąd postanowiła łaskawiej traktować Jaga Fela, Kyp zaczął się zachowywać wobec niej jak jedno z rodziców. Ani on, ani Jaina nie wiedzieli, jak pogodzić jego nową osobowość z demonstrowaną poprzednio płomienną postacią gniewnego i niepokornego rycerza Jedi.

W końcu wyczuła obecność kogoś mniej znanego. Uświadomiła sobie, że to pełniąca służbę na mostku kalamariańskiego krążownika „Mon Abatyne” Anksa Jedi Madurrina. Obca istota pici żeńskiej była gotowa do wsparcia Nowej Republiki przez połączenie własnej więzi z Mocą z umiejętnościami pozostałych Jedi.

Jaina wiedziała, że już niedługo do walki przyłączą się inni przyjaciele - nie byli jednak rycerzami Jedi, więc ich obecności nie wyczuwała z taką siłą. Do ich grona zaliczali się piloci Eskadry Czarnego Księżyca i Eskadry Mieczy. Nie mogła także pominąć pilotów super-tajnej Eskadry Widm - grupy myśliwców szpiegowskich i zwiadowczych, zdolnych prześcignąć każdy okręt, jaki do walki przeciwko nim mogliby wysłać Yuuzhanie.

Jeszcze kilka chwil przepełniała ją radość z powodu obecności wszystkich tych, z którymi służyła i dzieliła nie tylko triumfy i sukcesy, ale także porażki… Walcząc w przestworzach Myrkra, uświadomiła sobie potęgę wspomaganej przez Moc bitwowięzi. Pojawiała się, ilekroć rycerze Jedi łączyli myśli i umysły, dzięki czemu stawali się silniejsi, niż gdyby każdy toczył walkę na własną rękę. Pozwoliła sobie trochę dłużej napawać się ich jednością.

Jacen! - pomyślała nagle, czując w mózgu, jak muzykę, obecność brata bliźniaka. Z pewnym wysiłkiem uwolniła się z objęć świadomości Mocy i nieoczekiwanej fali sprzecznych emocji, jaka przepłynęły przez jej umysł.

Ze słuchawek komunikatora wydobyło się przeciągłe wycie Wookiego.

- Nie mam pojęcia, o co w tym chodziło - odparła i urwała, jakby się zawahała. - Na sekundę musiałam się rozłączyć. Bardzo przepraszam.

Lowbacca burknął coś, co zabrzmiało jak wyraz poparcia i zaufania.

- Otworzyłam się na Moc i widocznie także na… coś innego - wyjaśniła Jaina.

Postanowiła na próbę połączyć się znów z Mocą. ale nie wyczuła niczego oprócz fali ciepłego niepokoju swoich przyjaciół.

Wszystko w porządku, posłała im w odpowiedzi.

Nie mogła jednak nie zadawać sobie pytania, które wypowiedział Lowbacca. O co właściwie chodziło i na co się otworzyła? Co takiego spowodowało niespodziewany napływ emocji i wspomnień związanych z nieżyjącym bratem bliźniakiem?

Jak przez mgłę odbierała kolejne rozkazy nieprzyjacielskiego yammoska. Natychmiast wykonywali je piloci okrętów yuuzhańskiej armady. Wrogowie sprawiali wrażenie pewnych siebie. Nie wahali się, nie ociągali ani nie okazywali strachu. Jaka szkoda, że i my nie możemy powiedzieć o sobie tego samego, pomyślała.

Nie przestając się zastanawiać nad sytuacją, śledziła manewry jednostek Yuuzhan Vongów. Cały czas usiłowała zrozumieć ich intencje. To właśnie ona opracowała założenia i większą część planu tej bitwy. Oparła je na kilku przypuszczeniach, ale nie mogła być pewna, czy wszystkie są jeszcze słuszne. Nie wiedziała, czy może nadal polegać na założeniu, że Yuuzhanie przypuszczają, iż „Zwodzicielka” jest jednym z ich okrętów. Wykorzystywała już wcześniej fregatę w celu zwodzenia nieprzyjaciół, istniało więc spore prawdopodobieństwo, że tym razem wrogowie przejrzeli jej zamiary.

Część jej planu opierała się także na wykorzystaniu w charakterze przynęt dovin basali, które mogłyby przyklejać się do kadłubów nieprzyjacielskich okrętów, żeby identyfikować je dla innych Yuuzhan jako wrogów. Taktyka ta zakończyła się spektakularnym sukcesem podczas bitwy w gromadzie gwiezdnej Hapes i bitwy o Borleias, Jaina spodziewała się jednak, że prawdopodobnie wcześniej czy później Yuuzhan Vongowie nauczą się ignorować sygnały fałszywych dovin basali.

Najistotniejszym elementem planu były opracowane przez Danni Quee urządzenia do zakłócania sygnałów nieprzyjacielskich yammosków. Działanie tych urządzeń polegało na zagłuszaniu impulsów siły ciążenia, wysyłanych przez yuuzhańskiego koordynatora wojennego. Okręty Yuuzhan nie mogły wtedy przeprowadzać idealnie równocześnie precyzyjnych manewrów, które w przeszłości przyczyniły się do tylu zwycięstw.

Gdyby Vongowie wymyślili sposób eliminowania sygnałów wysyłanych przez zakłócające urządzenia, mogłoby się okazać, że Jaina wiedzie kapitanów i załogi okrętów Nowej Republiki na nieuchronną śmierć i że najwyższy lord Shimrra stanie się świadkiem jeszcze jednego spektakularnego zwycięstwa Yuuzhan Vongów…

Proszę, niech jeszcze ten jeden raz się uda, pomyślała Jaina.

Dowódcy okrętów obu flot przygotowywali się do podjęcia walki. Nie lecieli jednak po prostu kursem na zbliżenie. Obie floty zmieniły wektory lotu, żeby uniknąć przyciągania gazowego giganta Obroa-held. Dowódcy zamierzali zaatakować przeciwników pod kątem ostrym, który zapewniał o wiele szersze pole ostrzału potężnym wyrzutniom albo działom rozmieszczonym wzdłuż całej długości burty. Jaina zauważyła, że część roju yuuzhańskich koralowych skoczków pozostała w odwodzie, jakby piloci otrzymali rozkaz osłaniania flagowego okrętu lorda Shimrry. Korzystając z zasłony pozostałych okrętów nieprzyjacielskiej armady, dowódca ogromnego jaja pozostawał w przyzwoitej odległości od miejsca spodziewanej bitwy. Podobnie postąpili kapitanowie ogromnych transportowców, które zajęły pozycje jeszcze dalej.

Pomiędzy obiema flotami, prawdopodobnie ignorowana przez obie strony, leciała samotna fregata Jainy. Pokonując powoli odległość dzielącą ją od armady Vongów, kierowała się w stronę iluzorycznego bezpieczeństwa, jakie mogli zapewnić jej piloci eskadr koralowych skoczków.

Nagle nieprzyjacielski yammosk przesłał „Zwodzicielce” serię kolejnych rozkazów.

[Rozkazano nam, żebyśmy zajęli pozycję za rufą nieprzyjacielskiego okrętu flagowego] - odezwał się Lowbacca.

- No cóż, w porządku - zdecydowała Jaina. - To nam bardzo odpowiada.

[Powinienem wykonać ten rozkaz?]

- Tak, ale zachowuj się naturalnie - odparła Jaina. - No wiesz, manewruj powoli i nieporadnie.

Młody Wookie odpowiedział parsknięciem, w którym Jaina usłyszała także wybuch śmiechu.

Oczyściła umysł z wszelkich myśli i zespoliła się ponownie z Mocą. Postarała się scalić przekazywane przez nią informacje z obrazami, jakie otrzymywała za pośrednictwem percepcyjnego kaptura. Obie floty zbliżały się do punktu, skąd nie dało się zawrócić. Dzieląca je odległość zmalała jeszcze bardziej. Lada chwila wolną przestrzeń miały wypełnić roje koralowych skoczków, gwiezdnych myśliwców, pocisków i laserowych błyskawic.

Jaina obserwowała, jak jednostki obu flot zbliżają się do siebie. Usiłowała ocenić ich ruchy.

Teraz! - wysłała przyjaciołom rozkaz za pośrednictwem Mocy. Wyczuła, że Madurrina odebrała jej polecenie, i zrozumiała, że przekazuje go pozostałym Jedi, pełniącym służbę na pokładzie okrętu flagowego Nowej Republiki.

Kiedy sygnał otrzymał jeden z pilotów Eskadry Widm, włączył specjalne urządzenie. W przestworza poleciały fale grawitacyjne, które miały zakłócić sygnały nieprzyjacielskiego yammoska.

Dopiero teraz, kiedy yuuzhański koordynator wojenny stracił zdolność porozumiewania się z okrętami swojej armady, kapitanowie okrętów Nowej Republiki mogli wykonać kolejny manewr. Każdy zmienił kurs i skierował swoją jednostkę prosto na osobisty okręt flagowy Shimrry.

Najwyższy lord stał się teraz jedynym celem ponad setki okrętów republikańskiej floty. Jeśli sygnały yuuzhańskiego yammoska zostaną zakłócone nieprzyjaciele nie zdołają skoordynować reakcji swoich jednostek na ten manewr. Z drugiej strony, znajdowali się pod wpływem tak potężnej siły przyciągania gazowego giganta Obroaheld, że nie mogli nawet marzyć o ucieczce w nadprzestrzeń.

Jaina siedziała w napięciu, dręczona na przemian niepewnością i niepokojem. Zdawało się jej, że trwa to całą wieczność. Musiała się przekonać, czy urządzenie zakłócające spełnia swoje zadanie i czy nieprzyjaciele zdołają zareagować na manewr kapitanów floty Nowej Republiki. Nie przerywając połączenia z dovin basalami „Zwodzicielki”, jak przez mgłę odbierała zagłuszające sygnały, wiedziała więc, że nakładają się na wysyłane przez yammoska impulsy grawitacji.

Niebawem wyczuła jeszcze jeden rytm i zobaczyła, że okręty nieprzyjacielskiej armady reagują na manewr okrętów Nowej Republiki. W tym samym ułamku sekundy wszystkie jednostki Yuuzhan Vongów zmieniły kurs dokładnie o ten sam kąt.

Nie! - pomyślała przerażona Jaina. To niemożliwe!

Urządzenie zakłócające zawiodło, a dokładnie, funkcjonowało tylko kilka sekund, dzięki czemu manewr okrętów nieprzyjacielskiej armady uległ opóźnieniu.

Dobrze chociaż, że zyskaliśmy te parę sekund, pomyślała Jaina. Nieprzyjaciele nie lecieli w idealnym szyku.

Poczuła, że ogarnia ją rozpacz.

Wynośmy się stąd! - wysłała za pośrednictwem wspomaganej przez Moc bitwowięzi. - Jak najdalej od systemu Obroa-skai, żeby dokonać skoku do nadprzestrzeni!

Nie wypowiedziała tych słów głośno, ale przesłała gorączkową serię myślowych wizerunków, impulsów i emocji. Wszystkie wiernie odzwierciedlały jej przerażenie.

Nagle obecną w jej umyśle świadomość Mocy wypełniła silna osobowość Corrana Horna. Odczuła ją jako potężną mieszaninę uczuć, impulsów, słów i logicznego rozumowania. - Nie! Pomyśl!

Ogarniało ją coraz większe przerażenie. Nie mogła skupić myśli. Dowodzona przez nią fregata zbliżała się coraz bardziej do okrętów nieprzyjacielskiej armady. W pewnej chwili Jaina ujrzała, że nieprzyjacielska eskadra, na której czele leciały dwie fregaty rozmiarów „Zwodzicielki”, zmienia kurs, jakby piloci zamierzali przelecieć obok burty jej okrętu. Miała nadzieję, że celem ich ataku jest nie ona, ale jedna z grup okrętów floty Nowej Republiki.

Na wyświetlaczach zobaczyła, że w przestworzach pojawiły się pierwsze pociski i ogniste kule, stwierdziła jednak z ulgą, że nie były wymierzone w jej fregatę.

Nagle łączącą wszystkich Jedi więź Mocy wypełniła obecność Madurriny. Jedi pełniąca służbę na mostku okrętu flagowego poinformowała ich, że ostatniej sekundzie Farlander zamierza wydać rozkaz wykonania jeszcze jednego manewru.

Jaina rozkazała fregacie, żeby wymierzyła wyrzutnie w poszczególne okręty nadlatującej eskadry. Posłużyła się Mocą, żeby pchnąć pociski w kierunku jednostek Yuuzhan, zupełnie jakby posyłała ku nim ciemne bomby. Jej pociski nie były jednak bombami i nie mogły wyrządzić nieprzyjacielskim okrętom żadnej szkody, a przynajmniej nie bezpośrednio. Każdy był niewielkim dovin basalem, który powinien przyczepić się do kadłuba yuuzhańskiego okrętu i czekać na odpowiedni sygnał, a potem, po jego otrzymaniu, zacząć identyfikować okręt jako wroga Yuuzhan Vongów.

Jaina wykorzystywała już kiedyś tę sztuczkę, żeby skłaniać nieprzyjaciół do ostrzeliwania własnych okrętów, ale teraz nie mogła mieć pewności, czy jej taktyka zakończy się powodzeniem. Jeżeli Vongowie wymyślili sposób niwelowania wpływu impulsów grawitacji, wysyłanych w celu zakłócania sygnałów yammosków, nie powinni mieć trudności ze znalezieniem sposobu eliminowania wpływu każdej innej broni z arsenału Jainy.

Kiedy nieprzyjacielska eskadra przelatywała obok „Zwodzicielki”, do kadłuba każdego okrętu przyczepiło się po kilka wabiących dovin basali. Jaina postanowiła uzbroić się w cierpliwość i zaczekać do ostatniej sekundy. W pewnej chwili poczuła impuls Mocy i zrozumiała, że to dowódca floty Nowej Republiki wydał kapitanom okrętów rozkaz wykonania planowanego manewru.

Wstrzymała oddech. Zauważyła, że dowodzone przez generała Farlandera eskadry zawracają i przyspieszają, jakby zamierzały przelecieć przed dziobami nadlatujących ku nim okrętów Yuuzhan Vongów. Wyglądało to, jakby kapitanowie jednostek Nowej Republiki zrezygnowali z przypuszczenia szturmu na okręt flagowy najwyższego lorda Shimrry, a zamiast tego postanowili ostrzelać inne jednostki nieprzyjacielskiej armady.

Jainę ogarnęła jeszcze większa rozpacz. Dzięki połączeniu z dovin basalami „Zwodzicielki” wyczuła, że nieprzyjacielski yammosk wysłał kolejną serię rozkazów w postaci grawitacyjnych impulsów. W następnej chwili uświadomiła sobie jednak, że w odpowiedzi na manewr Keyana Farlandera wszystkie jednostki yuuzhańskiej floty jeszcze raz zawracają zgodnie jak na rozkaz.

Tym razem Yuuzhanie nie stracili nawet sekundy. Zareagowali chwilę po zmianie kursu jednostek Nowej Republiki.

Jaina zlodowaciała z trwogi. A więc nieprzyjaciele znaleźli sposób niwelowania skutków urządzeń zakłócających sygnały yammosków! Największe odkrycie, jakiego dokonano podczas tej wojny, od którego Jaina uzależniła powodzenie swojego planu, okazywało się bezużyteczne!

Kierując się rozpaczą, wysłała rozkaz dovin basalom, wystrzelonym w kierunku okrętów eskadry przelatującej obok „Zwodzicielki”. Wprawdzie działała pod wpływem impulsu, ale uczyniła to w najbardziej odpowiedniej chwili. Przynęty zaczęły działać dokładnie w momencie, kiedy artylerzyści nieprzyjacielskiej armady rozpoczęli ostrzał jednostek eskadr floty Republiki. Wszystkie pociski i ogniste kule, które powinny były skierować się ku wrogom, poszybowały w stronę dwóch fregat i kilku innych, mniejszych jednostek Yuuzhan Vongów. Jaina zauważyła, że ich artylerzyści także się nawzajem wściekle ostrzeliwują. Okręty Yuuzhan zaczęły zajmować pozycje do walki z innymi okrętami własnej armady z taką samą niesamowitą precyzją, jaką demonstrowały zawsze, ilekroć ich ruchami kierował yammosk.

Piloci i artylerzyści yuuzhańskich okrętów korzystali z pomocy percepcyjnych kapturów, które przekazywały im wszystkie informacje z pola walki, wiedzieli więc tylko to, o czym informowały ich kaptury. Kiedy dowiadywali się, że jakiś okręt należy do wrogiej floty, brali go na cel i zaczynali ostrzeliwać.

- Udało się! - zawołała Jaina.

[Oczywiście] - odparł Lowbacca.

- Ale dlaczego? - Jaina uświadomiła sobie, że to pytanie zadał Corran Horn. - Pomyśl! Dzieje się coś… niezwykłego!

Kiedy pociski i ogniste kule dotarły do celu, z kadłubów obu nieprzyjacielskich fregat trysnęły gejzery ognia. Ich piloci rozkazali uprzednio pokładowym dovin basalom skierować ochronne anomalie grawitacyjne przed dzioby, aby odeprzeć spodziewany atak eskadry Nowej Republiki. Nie spodziewali się ostrzału ze strony pobratymców. Ich fregaty zostały ciężko ranne.

Ujrzawszy, że nieprzyjaciele prowadzą walkę z własnymi okrętami, piloci jednostek Nowej Republiki wypuścili rakiety udarowe i dali ognia z luf baterii turbolaserów. Kilka sekund później do walki przyłączyli się piloci Tuzina Kypa Durrona i dwóch innych eskadr gwiezdnych myśliwców Republiki. Mniejsze jednostki Yuuzhan Vongów zniknęły w oślepiających rozbłyskach ognistych eksplozji, a dwie nieprzyjacielskie fregaty, obsypane gradem strzałów, zaczęty się zataczać w przestworzach jak pijane.

Nie zdejmując percepcyjnego kaptura, Jaina wydała radosny okrzyk. Połączona z pozostałymi wspomaganą przez Moc bitwowięzią wyczuła, że Corral, Kyp i Madurrina łączą siły, żeby zapewnić pozostałym jednostkom floty Nowej Republiki synchronizację podobną do tej, jaką umożliwiał Vongom yammosk.

Pilotowali wprawdzie zaledwie trzy jednostki i mogli kierować ruchami tylko trzech grup floty, ale dwie spośród nich były eskadrami gwiezdnych myśliwców. Oznaczało to, że kapitanowie pozostałych jednostek floty Republiki muszą się porozumiewać za pomocą konwencjonalnych sposobów. Wszyscy uświadamiali sobie, że w tarapaty wpadła tylko jedna grupa nieprzyjacielskich okrętów, którym Jaina przyczepiła wabiące dovin basale. Dowódcy pozostałych zajmowali pozycje wokół okrętów floty Republiki, przygotowując się do podjęcia bardziej standardowych pojedynków.

Yuuzhan Vongowie w dalszym ciągu wykonywali manewry z niewiarygodną szybkością i precyzją, jaką mógł im zapewnić tylko wojenny koordynator.

Artylerzyści jednostek Nowej Republiki wystrzeliwali prawdopodobnie w kierunku yuuzhańskiej armady więcej dovin basali wabiących własne jednostki. Kłopot w tym, że wabiki musiały najpierw się przyczepić do kadłuba jakiegoś okrętu Yuuzhan Yongów, a miały do pokonania bardzo dużą odległość i na razie nic nie wskazywało, żeby jakoś poradziły sobie z tym problemem.

Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, w miarę przyłączania się następnych koralowych skoczków i okrętów walka stawała się coraz mniej zawzięta. W narastającym chaosie piloci Nowej Republiki musieli poświęcać więcej uwagi i czasu obserwowaniu, czy nikt nie zamierza zaatakować ich od tyłu, niż polowaniu na myśliwce Yuuzhan Vongów. Mózgi pilotów po prostu nie nadążały za śledzeniem wszystkich manewrujących w ich sąsiedztwie nieprzyjaciół.

Podobnych problemów nie mieli piloci koralowych skoczków, bo nadążaniem za ruchami wrogów zajmował się ich wojenny koordynator. Yammosk śledził poczynania wszystkich jednostek biorących udział w walce i podpowiadał pilotom atakowanych myśliwców, jakie manewry wykonywać; rozkazywał także innym, żeby ratowali rannych towarzyszy. Piloci gwiezdnych maszyn Nowej Republiki byli świetnie wyszkoleni i odważni, ale po prostu nie mogli dorównać specjalizowanej inteligencji, w ułamku sekundy przetwarzającej wszystkie dane, jakie napływały z ogromnego pola bitwy.

Nastrój Jainy uległ wyraźnej poprawie, kiedy w krótkim odstępie czasu obie nieprzyjacielskie fregaty rozerwała na kawałki siła potężnej eksplozji. Zdradzone przez wabiące dovin basale okręty jeden po drogim zniknęły w ognistych chmurach. Artylerzyści pozostałych jednostek Yuuzhan radzili sobie jednak coraz lepiej. W pewnej chwili z kadłuba koreliańskiej kanonierki trysnęła fontanna ognia, a sam okręt złamał szyk i zaczął szybko oddalać się z pola bitwy. Jaina zauważyła, że wrogowie stopili na żużel jednostkę napędu podświetlnego. Poważnym uszkodzeniom uległ także jeden z ciężkich krążowników klasy Republika. Wokół każdej grupy roiły się, wirując w śmiercionośnym tańcu, eskadry gwiezdnych myśliwców Nowej Republiki i koralowych skoczków Yuuzhan Vongów. Co kilka chwil któryś z nich niknął w rozbłysku, a taki błysk musiał oznaczać śmierć pilota.

Toczącej się w przestworzach walce mogła się spokojnie przyglądać tylko Jaina. Nie niepokojona przez nikogo, przelatywała obok okrętów liniowych yuuzhańskiej armady. Lecąc wpadała w coraz większą rozpacz. Uświadamiała sobie, że nieprzyjacielski yammosk zapewnia Yuuzhanom coraz większą przewagę. W pewnej chwili wyczuła, że Corran Horn i Kyp Durron zmagają się z wrogami, którzy wykonywali wszystkie manewry po prostu nienagannie.

Pomyśl! - Jaina przypomniała sobie polecenie Horna. Kierowała ruchami jedynego okrętu, który dotychczas nie wziął bezpośredniego udziału w walce. Chyba nikt inny nie miał tyle czasu na rozmyślania. Dlaczego yammosk wciąż wysyłał sygnały, skoro był zagłuszany? Dlaczego urządzenie zakłócające jego rozkazy nie funkcjonowało prawidłowo, podczas gdy wabiące dovin basale spisywały się doskonale? Przecież działanie jednych i drugich opierało się na tej samej zasadzie!

Połączona z dovin basalami „Zwodzicielki” wyczuwała wysyłane z bardzo dużej odległości rozkazy nieprzyjacielskiego yammoska… impulsy grawitacji, rozkazujące wykonywanie precyzyjnych manewrów wszystkim okrętom yuuzhańskiej armady. Wyczuwała także wypromieniowywane w regularnych odstępach czasu impulsy zakłócające, które powinny były zagłuszyć sygnały nieprzyjacielskiego yammoska.

O co w tym wszystkim chodzi?

Myśl! - tym razem sama sobie wydała taki rozkaz.

Zaczęła analizować w myślach skomplikowane sygnały, usiłując wykryć jakąkolwiek prawidłowość. Impulsy zakodowanych informacji przelatywały przez jej mózg zbyt szybko, aby mogła za nimi nadążyć, uświadomiła sobie jednak po pewnym czasie, że wyczuwa niejeden, ale dwa odrębne rytmy. Nie nakładały się jeden na drugi, co wprawiło ją w zdumienie. Wyglądało na to, że sygnały wysyłane przez urządzenie zakłócające i yammoska nie mają ze sobą nic wspólnego. Zaczęła się zastanawiać dlaczego.

I nagle, wsłuchując się uważniej w rytm wysyłanych przez urządzenie zakłócające sygnałów, zaczęła wyczuwać jeszcze inną prawidłowość.

Uwolniła myśli, odprężyła się i postarała dostroić świadomość do bezlitosnych impulsów urządzenia zakłócającego. O tak… to zdumiewające, ale prawdziwe. Wykryta coś, co wyglądało na sygnały innego yammoska!

Dwa yammoski? - pomyślała.

W nagłym przebłysku uświadomiła sobie całą prawdę. Najwyższy lord Shimrra pojawił się w systemie Obroa-skai z własnym yammoskiem, prawdopodobnie znajdującym się na pokładzie jego okrętu flagowego. W systemie działał jednak już wcześniej inny yammosk, osadzony przez najeźdźców na powierzchni opanowanej planety. To właśnie o nim od samego początku wiedzieli funkcjonariusze Wywiadu Nowej Republiki.

Bez względu na to, który pierwszy się odezwał, został zagłuszony przez Widma. Dopiero wtedy dał o sobie znać drugi. A że wysyłał grawitacyjne fale o nieco innej częstotliwości, bez przeszkód mógł przejąć obowiązki zagłuszonego partnera.

Jaina poczuła, że drżą jej ukryte w rękawicach palce. Przez chwilę miała ochotę uruchomić zainstalowane na pokładzie „Zwodzicielki” urządzenie zakłócające, ale po zastanowieniu zrezygnowała z tego pomysłu. Gdyby nieprzyjaciele zlokalizowali źródło zagłuszających sygnałów, uświadomiliby sobie, że fregata jest opanowana przez wroga. Zerwała percepcyjny kaptur z głowy i sięgnęła po mikrofon konwencjonalnego komunikatora.

- Dowódca Bliźniaczych Słońc wzywa dowódcę Eskadry Widm - powiedziała. - Yuuzhanie mają drugiego yammoska. Musicie włączyć jeszcze jedno urządzenie zakłócające i dostroić je do częstotliwości jego sygnałów!

Jaina nie wyczuła w głosie Face’a Lorana spodziewanego zaskoczenia.

- Tu dowódca Widm - usłyszała w odpowiedzi. - Wiadomość zrozumiana, pani major.

Już po kilku chwilach Jaina wyczula, że rytmiczną pracę podjęto drugie urządzenie zakłócające. Niedługo trwało, zanim jego operatorzy wykryli właściwe sygnały i natychmiast zaczęli je zagłuszać. Ogarnięta podnieceniem Jaina spojrzała niespokojnie na pole bitwy.

Przeczucie jej nie zawiodło. Nieprzyjacielskie okręty przestały wykonywać manewry tak szybko i równocześnie jak dotąd. Piloci koralowych skoczków wyraźnie się wahali przed podjęciem jakiejkolwiek zmiany kursu, jakby wciąż czekali na instrukcje. W szyki bojowe Yuuzhan Vongów wkradał się zabójczy chaos, który od razu wykorzystali piloci jednostek Nowej Republiki.

Teraz oni zaczęli dyktować tempo walki. Przywykli do toczenia jej w warunkach zakłócanej łączności i wynikającego z niej braku koordynacji. W przeciwieństwie do nich pozbawieni rozkazów yammoska piloci jednostek yuuzhańskiej armady sprawiali wrażenie zdezorientowanych i przerażonych.

- Trafiłem drania! - Triumfalny okrzyk Kypa Durrona napłynął do mózgu Jainy za pośrednictwem świadomości Mocy.

- Zrąbałem następnego! - Tym razem to był Corran Horn. Teraz, kiedy nie musiał się zwijać jak w ukropie, miał dość czasu, żeby ją o tym powiadomić. Jaina o mało nie rozpłakała się z ulgi.

Odprężyła się i ponownie zjednoczyła z Mocą. Nie była w stanie bezpośrednio wpływać na przebieg bitwy, mogła jednak pomagać walczącym przyjaciołom dzięki łączącej wszystkich bitwowięzi, przekazując im siłę, miłość i poparcie. Uświadamiała sobie ich narastającą potęgę, ich triumfujące uniesienie. Wyczuwała, że koralowe skoczki przed lufami ich dział eksplodują jeden po drugim i rozpadają się na kawałki.

Dzięki wspomaganej przez Moc świadomości i informacjom przekazywanym przez czujniki „Zwodzicielki” mogła śledzić przebieg bitwy. Kiedy artylerzyści nieprzyjacielskich fregat zniszczyli nawzajem swoje okręty, kapitanowie ostrzeliwujących je okrętów liniowych Nowej Republiki mogli ruszyć na pomoc drugiej eskadrze i zaatakować od tyłu pilotów walczących z nimi Vongów. Trzecią nieprzyjacielską fregatę, do której kadłuba przylgnął samotny wabik, atakowała inna yuuzhańska fregata i roje koralowych skoczków. Z pewnością ich piloci sądzili, że mają do czynienia z wrogami. Szale bitwy wyraźnie przechylały się na stronę floty Nowej Republiki i Jaina zaczynała odczuwać coraz większe uniesienie.

To mój plan, pomyślała. Mimo wszystko jeszcze może zakończyć się powodzeniem.

[Jaino?] - odezwał się nagle Lowbacca.

- Tak, Lowie?

[Chyba powinnaś wiedzieć, że właśnie zakończyłem manewr. „Zwodzicielka” znalazła się dokładnie za rufą nieprzyjacielskiego okrętu flagowego].

Jaina otrząsnęła się z radosnych myśli i ponownie naciągnęła percepcyjny kaptur. Natychmiast zauważyła przed dziobem fregaty zaokrągloną rufę ogromnego okrętu Shimrry usianą otworami wyrzutni pocisków i plazmy, a także kilkoma wypukłymi osłonami. Prawdopodobnie kryły się za nimi dovin basale, wykorzystywane jako generatory ochronnych pól albo jednostki napędowe.

I pomyśleć, że oni sami kazali nam zająć pozycję za rufą własnego okrętu, pomyślała zachwycona Jaina.

- Bardzo dobrze - powiedziała, tym razem wykorzystując komunikator umożliwiający łączność z pozostałymi pilotami jej eskadry. - Chcę, żebyście wymierzyli wszystkie wyrzutnie w sam środek rufy nieprzyjacielskiego okrętu flagowego. Możecie także obrać za cel te owiewki, bez względu na to, co ukrywają.

W odpowiedzi usłyszała nierytmiczną kanonadę trzasków wyłączanych i ponownie włączanych mikrofonów. Uśmiechnęła się i zajęła wykonaniem własnego zadania. Większość pilotów jej eskadry znajdowała się teraz na pokładzie „Zwodzicielki”. Korzystając, podobnie jak ona, z pomocy percepcyjnych kapturów i kontrolnych rękawic, obsługiwali wyrzutnie pocisków albo wydawali rozkazy wytwarzającym ochronne pola dovin basalom. Jaina wiedziała, że może dowodzić okrętem, dysponując załogą liczącą mniej niż tuzin osób, skuteczność yuuzhańskich okrętów była jednak tym lepsza, im więcej inteligentnych istot pełniło służbę na pokładzie.

Musiała także pamiętać, że dokładnie połowę stanu jej eskadry stanowili świeżo upieczeni piloci. Byli o wiele bezpieczniejsi, niż gdyby mieli pilotować gwiezdne myśliwce i toczyć w przestworzach pojedynki z doświadczonym i bezwzględnym nieprzyjacielem.

W końcu operatorzy wszystkich stanowisk zameldowali o gotowości do walki. Jaina uniosła ukryte w rękawicach dłonie i trzymała je nieruchomo w powietrzu. Korzystając ze świadomości Mocy, zameldowała, że jej fregata może w każdej sekundzie otworzyć ogień do flagowego okrętu lorda Shimrry.

Chwilę później napłynęła odpowiedź generała Farlandera. Jak zwykle, do umysłu Jainy przekazała ją Madurrina.

- Do dzieła!

Do dzieła. Słusznie.

- Wszystkie systemy gotowe? - zapytała przez komunikator. - Otworzyć ogień!

Z dziobu „Zwodzicielki” trysnęły strumienie ognistych kul i pocisków, aby pomknąć ku bezbronnej rufie nieprzyjacielskiego okrętu. Po kilku następnych sekundach na czarnej sylwetce ogromnego kadłuba pojawiły się ogniste błyski eksplozji. Oznaczało to, że wszystkie pociski dotarły do celu. Jaina dopilnowała, żeby w stronę Yuuzhan poszybowały także dwa wabiące dovin basale, jeden główny i jeden rezerwowy. Zaledwie pierwsza salwa dotarła do celu, nakazała obudzić się głównemu. Wabiący dovin basal usłuchał jej rozkazu i zaczął informować wszystkich znajdujących się w sąsiedztwie Yuuzhan, że odtąd powinni uważać własny okręt flagowy za wroga.

Informacja ta natychmiast skłoniła pilotów co najmniej sześćdziesięciu krążących w pobliżu koralowych skoczków do spełnienia swojego obowiązku. Wszyscy zmienili kurs, zanurkowali w stronę ogromnego jaja i przeorali ogniem obie burty. Siła ognia niewielkich jednostek nie wyrządziła pewnie zbyt wielu szkód tak wielkiemu celowi, ale Jaina była wdzięczna i za taką pomoc.

Między pierwszą a drugą salwą musiało upłynąć trochę czasu, żeby artylerzyści „Zwodzicielki” mogli obrać nowe cele i upewnić się, że poprzednie uległy zniszczeniu. Kilka sekund później z dziobu porwanej fregaty trysnęła kolejna salwa, ale tym razem podwładni Jainy nie przerwali ostrzału.

Ich zwierzchniczka zamierzała prowadzić ogień, dopóki wszystkie wyrzutnie na pokładzie „Zwodzicielki” nie zaczną świecić pustkami.

Członkowie załogi flagowego okrętu Yuuzhan reagowali zdumiewająco powoli. Wprawdzie skierowali energię niektórych dovin basali za rufę, w wyniku czego część wystrzelonych z pokładu fregaty pocisków ginęła w czeluści którejś z czarnych mikrodziur, ale wszystko wskazywało, że dovin basale nie radzą sobie z ochroną wszystkich punktów ogromnego kadłuba. Wiele nadlatujących pocisków docierało do celu, a większość innych zmieniała trajektorię lotu dzięki zakrzywiającym przestrzeń właściwościom dovin basali, po czym tak czy owak lądowała w różnych miejscach śródokręcia.

Pierwszy atak Jainy unieszkodliwił wszystkie rufowe wyrzutnie pocisków i ognistych kul okrętu flagowego. Jego artylerzyści mogli teraz prowadzić ostrzał tylko z burtowych stanowisk artylerii. Ich pociski leciały w stronę „Zwodzicielki” szerokimi łukami, dzięki czemu łatwo je było zauważyć i przechwycić. Dovin basale fregaty Jainy nie miały absolutnie żadnych kłopotów z zakrzywianiem ich trajektorii lotu albo wciąganiem w głąb lejów grawitacyjnych anomalii.

- Znaleźliśmy się w martwym polu ostrzału ich burtowych stanowisk artylerii! - krzyknęła Jaina, nie przerywając ognia.

Korzystając ze świadomości Mocy, uzmysłowiła sobie satysfakcję Kypa Durrona i zrozumiała, że zestrzelił następną parę koralowych skoczków. Wyczuła także ponure zadowolenie Corrana Horna, który leciał na czele pilotów swojej eskadry, żeby zaatakować kilka innych nieprzyjacielskich myśliwców. Po chwili napłynęło zdumienie Madurriny, wywołane zniszczeniem dwóch kolejnych fregat Yuuzhan Vongów.

Jaina przeniosła spojrzenie na wyświetlacz i ze zdziwieniem zauważyła, że cała rufa flagowego okrętu lorda Shimrry żarzy się purpurowo. W wielu miejscach, w których kolejne pociski docierały do celu, pojawiały się pomarańczowe i czerwone rozbłyski.

Jaina nie przerywała ognia.

Usłyszała w komunikatorze głos osoby pełniącej służbę na mostku okrętu dowodzenia Nowej Republiki:

- Dowódco Bliźniaczych Słońc, atak nieprzyjaciół się załamuje.

- To doskonalą wiadomość, okręcie dowodzenia - odparła Jaina.

- Dla ciebie nie bardzo - usłyszała. - Yuuzhanie się wycofują, żeby wesprzeć lorda Shimrrę.

Oznaczało to, że wkrótce Jaina może toczyć walkę z załogami czterech pozostałych fregat Yuuzhan Vongów… nie, już tylko trzech. Zobaczyła, że jedna, najwcześniej opuszczająca pole bitwy, właśnie w tej chwili rozpada się na kawałki.

- Lepiej wezwijcie…

- Już się tym zajęliśmy, dowódco Bliźniaczych.

A więc już to załatwili. Wsłuchując się w sygnały pokładowych dovin basali „Zwodzicielki”, Jaina wyczuła grawitacyjne fale i zrozumiała, że do normalnych przestworzy wskoczyły dwie następne eskadry gwiezdnych okrętów.

Były to dwa Bitewne Smoki i trzy ciężkie krążowniki klasy Nova wraz z towarzyszącymi im myśliwcami. Wszystkie jednostki wchodziły w skład Hapańskiej Marynarki i były dowodzone osobiście przez przyjaciółkę Jainy z czasów nauki w Akademii Jedi, a obecnie królową matkę Tenel Ka, władczynię wchodzących w skład Konsorcjum Hapes sześćdziesięciu trzech zamieszkanych planet.

Pozdrawiam! - Tenel Ka wysłała myśl. wypełniając silną osobowością świadomość Mocy w umyśle Jainy. Obecność jeszcze jednej Jedi bardzo zwiększyła spójność i potęgę bitwowięzi Mocy.

Witam w systemie Obroa-skai, Wasza Wysokość, pomyślała Jaina. Zachowaliśmy dla ciebie okręt flagowy Yuuzhan Vongów.

Nie wiedziała, czy tak skomplikowana myśl dotrze do adresatki, wyczuła jednak, że Tenel Ka zrozumiała przynajmniej jej intencję.

Podobnie jak okręty Nowej Republiki, hapańska flota czekała na umówiony sygnał, unosząc się w nadprzestrzeni w odległości zaledwie kilku godzin świetlnych od systemu Obroa-skai. Hapańskie okręty wzięły ostatnio udział w walce u boku jednostek Nowej Republiki w przestworzach Fondora, ale ich udział w tamtej bitwie zakończył się prawdziwą katastrofą. Kierując okręty do systemu Obroa-skai, Tenel Ka podejmowała ogromne ryzyko polityczne, Jaina i generał Farlander postanowili więc dołożyć wszelkich starań, żeby niepotrzebnie nie narażać tak cennej sojuszniczki. Uzgodniono, że Hapanie przyłączą się do walki tylko wtedy, gdy ich pomoc będzie konieczna w odniesieniu ostatecznego zwycięstwa albo w przypadku konieczności osłaniania odwrotu floty Republiki.

Okazało się jednak, że sojusznicy muszą wziąć udział w prawdziwej masakrze. Taktyka walki Hapan zawsze polegała na frontalnym ataku wybranego celu, poprzedzonym lawiną zmasowanego ostrzału, i okazała się wręcz idealnie dostosowana do obecnej sytuacji. Kierując się w stronę nieprzyjacielskiego okrętu flagowego, artylerzyści obu Bitewnych Smoków wzięli najpierw na cel ogromne transportowce. Ściana skoncentrowanego ognia dosłownie rozerwała wielkie jednostki na strzępy.

Jaina obserwowała w osłupieniu, jak następnie trzy ciężkie krążowniki hapańskiej floty w idealnie równym szyku przelatują obok nieprzyjacielskiego okrętu flagowego i ostrzeliwują go z luf wszystkich burtowych baterii turbolaserów. Większość strzałów dotarła do celu. Jaina zauważyła, że z kadłuba yuuzhańskiego okrętu trysnęły gejzery brył korala yorik i ognia.

Dawniej systemy uzbrojenia Hapan wymagały wyjątkowo długiego czasu na przeładowanie, ale po bitwie o Fondor Nowa Republika wyposażyła jednostki liniowe hapańskiej floty w ładujące się bardzo szybko baterie potężnych turbolaserów. Dzięki nim artylerzyści wszystkich ciężkich krążowników ani na chwilę nie przestawali ostrzeliwać ogromnego okrętu flagowego lorda Shimrry. Chwilę później przyłączyły się do nich Bitewne Smoki. Pod gradem potężnych ciosów cel zataczał się jak pijany, a z ziejących otworów w burtach tryskały raz po raz fontanny ognia.

Dowódcy pozostałych jednostek Yuuzhan Vongów doszli widocznie do przekonania, że ich okręt flagowy jest stracony, gdyż zrezygnowali z walki i rozpierzchli się we wszystkie strony. Ścigały ich eskadry sprzymierzonych flot Nowej Republiki. Jaina nie ukrywała zaskoczenia takim obrotem spraw. Spodziewała się, że Yuuzhanie zechcą bronić najwyższego dowódcy do ostatniego okrętu, do ostatniej kropli krwi.

Nie widząc innego wyjścia z rozpaczliwej sytuacji, dowódca osaczonej przez okręty Nowej Republiki nieprzyjacielskiej fregaty zbyt wcześnie zdecydował się na skok do nadprzestrzeni, grawitacja gazowego giganta Obroa-held ściągnęła jednak jego okręt z powrotem do normalnych przestworzy. Tłumiące przeciążenia dovin basale fregaty nie poradziły sobie z ograniczeniem siły wstrząsu i członkowie załogi powpadali na burty lub grodzie z impetem odpowiednim do ponad połowy prędkości światła. Przegrzana plazma rozsadziła kadłub fregaty i trysnęła płomienistymi strugami w czerń przestworzy. Kolejną nieprzyjacielską fregatę rozerwali na strzępy artylerzyści krążowników Nowej Republiki. Jedynym yuuzhańskim okrętem liniowym, którego kapitan zdołał umknąć do nadprzestrzeni, była ostatnia fregata Yuuzhan Vongów. Razem z nią pole walki opuściło kilkanaście koralowych skoczków. Ich pilotom udało się w ostatniej chwili przyczepić do kadłuba yuuzhańskiego okrętu.

Okręty hapańskiej floty zawróciły do następnego ataku. Tym razem artylerzyści rozerwali na kawałki okręt flagowy Yuuzhan. Piloci myśliwców Nowej Republiki mogli się teraz zająć polowaniem na pozostałe w przestworzach koralowe skoczki.

Dowódcom ocalałych okrętów liniowych Nowej Republiki pozostało już tylko zaatakowanie Obroa-skai w celu zniszczenia osadzonego na powierzchni planety yammoska. Zamierzali także ostrzelać baraki yuuzhańskich wojowników i instalacje wojskowe. Musieli jednak uważać, żeby nie uszkodzić tego, co pozostało z ogromnej biblioteki.

Jaina patrzyła, jak na jej oczach rozgrywają się ostatnie pojedynki tej bitwy. Wciąż jeszcze sprawiała wrażenie oszołomionej odniesionym zwycięstwem. Udało się! - pomyślała. To mój plan. Udało się!

Przyczyniła się do eliminacji najwyższego lorda Yuuzhan Vongów, Shimrry. Nawet jeżeli nie wygrała całej wojny, takie zwycięstwo mogło bardzo przyspieszyć jej zakończenie.

Z komunikatora „Zwodzicielki” wydobyło się radosne wycie Wookiego.

- Tak! - powiedział Tesar. - Gratuluję!

Chwilę potem z głośnika posypały się kolejne gratulacje , radosne okrzyki. Jaina zrozumiała, że piloci jej eskadry - towarzysze, których powiodła do walki - także radują się z jej sukcesu. Ogarnęła ją szalona radość.

- Dzie… kuję wam - wyjąkała. - Dziękuję wam wszystkim.

Więcej gratulacji napłynęło dzięki świadomości Mocy. Dopiero na końcu pojawiła się wiadomość z pokładu okrętu dowodzenia Nowej Republiki.

- Uwaga, za chwilę głos zabierze dowódca floty Nowej Republiki.

Z komunikatora wydobył się głos Keyana Farlandera, brzmiało w nim jednak dziwne niezdecydowanie. Generał sprawiał wrażenie zdezorientowanego.

- Właśnie otrzymałem wiadomość z Wywiadu na kanale łączności podprzestrzennej - powiedział. - Zalecają, żebym nie przystępował do ataku, a jeżeli go już rozpocząłem, żebym go przerwał.

Jaina się roześmiała. Dumna z odniesionego zwycięstwa, nie mogła się nadziwić, że funkcjonariusze Wywiadu Nowej Republiki tak zupełnie nie orientują się w sytuacji.

- Domyślam się, że nie powiedzieli, z jakiego powodu? - zapytała.

- No cóż - odezwał się Farlander. - Pojawił się pewien problem. Wygląda na to, że mimo wszystko na pokładzie flagowego okrętu, który wyskoczył w systemie Obroaskai, wcale nie było najwyższego lorda Shimrry.

 

R O Z D Z I A Ł 5

 

 

- Czy może pan mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytała Jaina.

Generał Keyan Farlander stał na mostku kalamariańskiego krążownika „Mon Adapyne” i rozmawiał z jednym ze swoich podwładnych, kapitanem Karthą. Kapitan był Elominem, istotą człekokształtną o spiczastych uszach i głowie zakończonej czterema niewielkimi rogami. Usłyszawszy pytanie Jainy, dowódca floty odwrócił głowę w jej stronę i uśmiechnął się ponuro.

- Chwileczkę, Jaino - powiedział. - To bardzo ważne.

Jaina tylko z trudem mogła wyobrazić sobie coś, co byłoby ważniejsze od ustalenia, czy najwyższy lord Shimrra został rozpylony na atomy, czy nie, ale ugryzła się w język i nic nie odpowiedziała. Przecięła mostek krążownika i podeszła do czekającej na nią Madurriny. Anksa Jedi miała ponad cztery metry wzrostu i gruby ogon pomagający jej utrzymywać masywne ciało w równowadze. Zgłosiła się jako ochotniczka do walki z Yuuzhan Vongami, ale była zbyt duża, żeby zmieścić się w kabinie jakiegokolwiek gwiezdnego myśliwca, uznano więc, że najbardziej odpowiednim miejscem dla niej będzie mostek okrętu dowodzenia „Mon Adapyne”.

- Co się stało? - zapytała Jaina bez ogródek. - O co właściwie chodzi?

- Nie wiem więcej niż ty. - Madurrina uwolniła uspokajające myśli i posługując się Mocą, przesłała je do umysłu rozmówczyni. - Sądzę jednak, że wszystko w porządku. Spisaliśmy się na medal. Wygraliśmy! Podjęliśmy ofensywę i zwyciężyliśmy… chyba pierwszy raz od początku tej wojny!

Jaina głęboko odetchnęła i postarała się uspokoić rozstrojone nerwy.

- Tak, to miłe - powiedziała - ale o co właściwie chodzi z tym Shimrrą?

- Ocaliłaś dzisiaj życie bardzo wielu inteligentnych istot. Jaino - przypomniała Madurrina. - Uratowałaś nas, kiedy uświadomiłaś sobie. że Yuuzhan Vongowie wykorzystują drugiego yammoska. - Pochyliła spiczasto zakończoną głowę w kierunku rozmawiającego z generałem Farlanderem elomińskiego kapitana. - Ocaliłaś także życie Karthy. To właśnie on dowodził „Pulsarem”.

- Dowodził? - powtórzyła jak echo zdumiona Jaina.

Tak właśnie brzmiała nazwa jednej z koreliańskich kanonierek. Czyżby miało chodzić o ten okręt, który w początkowej fazie bitwy stracił jednostkę napędu podświetlnego i zaczął się szybko oddalać od pola walki?

- „Pulsar” został zupełnie pozbawiony sterowności - ciągnęła Madurrina. - Musimy go spisać na straty i opuścić. Przedtem jednak należy ewakuować resztę załogi. Właśnie w tej chwili dowódca floty organizuje transport członków załogi na pokład okrętu dowodzenia. Musi także pamiętać o zapewnieniu opieki medycznej wszystkim rannym.

Rannym… Jaina tak mocno skoncentrowała się na przebiegu bitwy, że zupełnie zapomniała o jej ofiarach. Za zwycięstwo przyszło zapłacić cenę krwi, bardzo wysoką, chociaż bitwa zakończyła się całkowitą klęską Yuuzhan.

- Zabiliśmy o wiele więcej wrogów, niż sami straciliśmy członków załóg - stwierdziła.

- To prawda - przyznała Madurrina. - O wiele, wiele więcej.

Czekając, aż Kartha i Farlander zakończą rozmowę, Jaina powiodła spojrzeniem po mostku ogromnego okrętu. Służyły na nim istoty różnych ras, a wśród nich człowiek, generał Farlander; resztę korpusu oficerskiego stanowili wyłącznie Kalamarianie. Jaina zwróciła uwagę na jaskrawo świecące ekrany monitorów i ukazywane na nich zniekształcone obrazy. Domyśliła się, że dostosowano je do wyłupiastych oczu Kalamarian, a nie ludzi. Do kształtów tych istot, podobnych do wielkich ryb, dostosowano również fotele, krzesła i pulpity z kontrolnymi przyrządami. Wnętrze mostka wyglądało jak wielka muszla albo podwodna grota. Jaina doszła do wniosku, że w niczym nie przypomina ono surowych geometrycznych kształtów kabin gwiezdnych myśliwców ani mostków innych okrętów liniowych Nowej Republiki, nie wspominając o dziwacznych tworach organicznych, jakie widziała na mostku przejętej fregaty Yuuzhan Vongów.

Zanim jednak Farlander skończył rozmawiać z Karthą, na mostku zjawili się kapitanowie pozostałych okrętów jego floty. Ostatnia weszła królowa matka Tenel Ka, jak zawsze w towarzystwie kilku osobistych strażniczek. Miała na sobie obszyty złotymi galonami i plecionkami wspaniały jasnoniebieski mundur admirała Hapańskiej Marynarki. Związane z tyłu głowy złocistorude włosy zdobił skrzący się monarszy diadem.

Zdumiona Jaina spojrzała na koleżankę z czasów nauki w Akademii. Przywykła do widoku szczupłego, doskonale umięśnionego ciała Tenel Ka, okrytego uszytą z jaszczurczej skóry obcisłą tuniką, jaką zazwyczaj nosiły czarodziejki wojowniczki z Dathomiry, i obecny strój przyjaciółki zupełnie ją zaskoczył.

Widocznie władczyni sześćdziesięciu trzech planet przewyższała znaczeniem zwyczajnego rycerza Jedi, gdyż generał Farlander szybko zakończył rozmowę z kapitanem Karthą, podszedł do Tenel Ka i nisko się ukłonił.

- Wasza Wysokość - zaczął. - Twoja flota pojawiła się w najbardziej odpowiedniej chwili.

- To pańska zasługa, nie nasza - odparła Tenel Ka i zwróciła na Karthę szare oczy. - Podobnie jak ofiary.

- Walcząc po stronie Nowej Republiki, Konsorcjum Hapes poniosło ich i tak bardzo wiele - przypomniał Farlander. - Staraliśmy się oszczędzić wam następnych.

- Oszczędził nam pan także politycznej kompromitacji. - Tenel Ka obrzuciła generała szczerym spojrzeniem. - Możemy teraz oświadczyć naszym wiernym poddanym, że odnieśliśmy prawie bezkrwawe zwycięstwo - ciągnęła po chwili. - Z pewnością scementuje to jeszcze bardziej nasz sojusz. To fakt. Jesteśmy wam z głębi serca wdzięczni.

Ach, to monarsze „my”, pomyślała Jaina. Tenel Ka ze zdumiewającą łatwością pełniła obowiązki królowej i potężnej władczyni.

- Powinniśmy wrócić do gromady Hades, zanim nasi lojalni poddani się dowiedzą, że nasza flota nie wyruszyła, jak im powiedzieliśmy, na rutynowe manewry i ćwiczenia - dodała Tenel Ka. - Przedtem jednak chciałabym się dowiedzieć, czy naprawdę udało się nam zabić lorda Shimrrę, czy nie.

Jaina doszła do przekonania, że użycie pierwszej osoby liczby pojedynczej było przejęzyczeniem, ale dowodziło, jak bardzo jej byłej koleżance zależało na uzyskaniu odpowiedzi.

Farlander się skrzywił.

- Chyba wiem, jak to się stało, że funkcjonariusze Wywiadu Nowej Republiki popełnili taką pomyłkę-powiedział. - Dowiedzieli się, że najwyższy lord Shimrra opuścił Rubieże z zamiarem wylądowania na Coruscant. Otrzymali także raport, z którego wynikało, że jakaś ważna osobistość Yuuzhan przyleci na czele silnej floty do systemu Obroa-skai, aby zapoznać się z informacjami przechowywanymi w tamtejszej bibliotece. Dodali dwa do dwóch i wyszło im siedemnaście. - Wzruszył ramionami. - Komórki ruchu oporu na samej Obroa-skai właśnie potwierdziły, że tą ważną osobistością był najwyższy dowódca Yuuzhan, Komm Karsh.

- Najwyższy dowódca… - powtórzyła Tenel Ka, spoglądając w zadumie na generała. - To ktoś tylko trochę mniej ważny niż wojenny mistrz. Wobec tego znaczenie naszego zwycięstwa jest i tak bardzo duże.

- To prawda, Wasza Wysokość - przyznał Farlander z wyraźną ulgą. - Ja również jestem zachwycony, tym bardziej że zdecydowałem się na tę akcję sam, bez porozumienia ze zwierzchnikami… - zerknął kątem oka na Jainę - …i na usilne nalegania jednej z moich podwładnych, która jednak, nawet jeżeli jest boginią, nie ma najwyższego stopnia wojskowego.

Tenel Ka obrzuciła Jainę taksującym spojrzeniem.

- Boginią? - powtórzyła, jakby nie mogła uwierzyć własnym uszom.

- Możesz tytułować mnie Wielka - rzekła Jaina. - Właśnie tak zwraca się do mnie większość ludzi.

Częściowo ze względów propagandowych, a częściowo z powodu roli, jaką odgrywała Jaina podczas tej wojny, wojskowi Nowej Republiki postanowili uciec się do podstępu. Zdecydowali, że będą traktować młodą panią major jak wcielenie yuuzhańskiej bogini zwodzicielek, Yun-Harli. Liczyli na wierzenia, jakie na temat bliźniąt wyznawali Yuuzhanie; chcieli w ten sposób rozwścieczyć ich religijnych przywódców, a może nawet nakłonić wojskowych do wykonania nieprzemyślanego ruchu.

Jaina nie miała pojęcia, czy taktyka dowódców Nowej Republiki przynosi pożądane owoce, czy nie. Udawanie bogini z początku bardzo ją bawiło… mniej więcej pierwsze dziesięć minut, bo potem stało się udręką.

Tenel Ka spojrzała na nią w zamyśleniu.

- Czy zwykła śmiertelniczka może dostąpić zaszczytu uściskania bogini? - zapytała.

- Masz na to nasze pozwolenie - odparła władczym tonem Jaina.

Tenel Ka przeszła przez mostek i objęła przyjaciółkę jedyną ręką z taką siłą, że wyparła z jej płuc prawie całe powierzę.

Generał Farlander taktownie chrząknął.

- Wasza Wysokość, Wielka - zaczął. - Jeżeli można, chciałbym kontynuować poprzednią rozmowę. Komm Karsh mógł wezwać posiłki, zanim zginął, uważam więc, że powinniśmy wynosić się z tego systemu, dopóki to możliwe.

- To rozsądne - przyznała Tenel Ka.

Pożegnała się z Madurriną i przeszła z pozostałymi kapitanami do konferencyjnej sali gwiezdnego krążownika. Pomieszczenie w kształcie wielkiej muszli było oświetlone łagodnym, migotliwym błękitnym światłem; dawało to złudzenie, że znajduje się pod powierzchnią wody. Stojący pośrodku wielki owalny stół był prawdziwym arcydziełem, a połyskujący blat wykonano z czegoś bardzo podobnego do masy perłowej.

Poruszając się z beztroskim wdziękiem, Tenel Ka zasiadła u szczytu stołu. Kiedy kiwnęła głową, miejsca zajęli także pozostali.

Kapitanowie zaczęli od złożenia raportów, w których podali uszkodzenia i liczby zabitych członków załóg. Jaina z radością stwierdziła. że jej jednostka nie poniosła żadnych ofiar, a „Zwodzicielka” została tylko lekko ranna.

Potem rozgorzała dyskusja, co zrobić z „Odległym Grzmotem”. Okazało się, że poważnym uszkodzeniom uległo wiele podzespołów gwiezdnego krążownika klasy Republika, nie wyłączając jednostki napędu nadświetlnego. Farlander zamierzał początkowo spisać okręt na straty i po prostu pozostawić w przestworzach systemu Obroa-skai, dowodzący „Odległym Grzmotem” kapitan Hannser oświadczył jednak stanowczo, że jeśli jego załoga będzie miała dość czasu, z pewnością poradzi sobie z usunięciem wszystkich uszkodzeń.

W końcu dowódca floty Nowej Republiki zgodził się spełnić jego prośbę i zarządził ewakuację prawie całej załogi krążownika, z wyjątkiem ekip naprawczych, remontowych i dowódców sekcji. Korzystając z tego, że jednostka napędu nadświetlnego nie została całkowicie zniszczona, eskortowana przez fregatę klasy Lansjer szczątkowa załoga miała dokonać mikroskoku z systemu Obroa-skai i czekać w ustalonym miejscu na przybycie statku zaopatrzeniowego ze wszystkimi niezbędnymi częściami zamiennymi. Gdyby starania ekip remontowych zakończyły się powodzeniem, skonstruowany przez Kuat Systems krążownik mógłby jeszcze wziąć udział w walkach przeciwko Yuuzhanom.

- Mam nadzieję, że spotkamy się na Kashyyyku - oznajmił Farlander Hannserowi.

- Na Kashyyyku? - Tenel Ka nie ukrywała zdumienia. - Dlaczego właśnie na Kashyyyku?

- Przenosimy tam naszą bazę, Wasza Wysokość - wyjaśnił generał. - Pragniemy zachować możliwość obrony tej części Środkowych Rubieży, a zarazem pozostać na tyle blisko Hapes, żeby zapewnić wam wsparcie, gdyby zaatakowali was Yuuzhanie.

Królowa matka kiwnęła głową.

- A pańskie długoterminowe plany? - zapytała.

Farlander się zawahał.

- Prawdę mówiąc, od czasu upadku Borleias nie otrzymałem żadnych rozkazów z dowództwa - odezwał się po chwili. - Na razie działam na własną rękę.

Tenel Ka zmarszczyła brwi.

- Kto jest pańskim bezpośrednim zwierzchnikiem? - zapytała.

- Admirał Traest Kre’fey - wyjaśnił Farlander. - Jest krewnym Borska Fey’lyi i musiał wrócić na Bothawui, gdzie ma spędzić jakiś czas w zwyczajowej żałobie.

Jaina uniosła brew, ale postanowiła zachować milczenie. Nie mogła się przemóc, żeby rozpaczać po śmierci byłego przywódcy Nowej Republiki, uważała jednak, że ktoś powinien.

Keyan Farlander złączył dłonie i pochylił się nad perłowym blatem konferencyjnego stołu.

- Proszę mnie zrozumieć, Wasza Wysokość - powiedział. - Liczę na to, że tocząc walkę z tym samym nieprzyjacielem, kiedyś znów będziemy mogli współpracować. Spodziewam się także, że jeśli Yuuzhanie jeszcze raz poważą się zaatakować gromadę gwiezdną Hapes, zechce się pani zwrócić do mnie o pomoc. Obiecuję zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby udzielić pani wsparcia, nie wiem jednak, jakie stanowisko zajmą moi przełożeni. Obawiam się, że mogą zechcieć mi wydać inne rozkazy.

- Rozumiem pańską sytuację - odparła Tenel Ka.

Jaina pomyślała, że podobna niepewność dręczy chyba wszystkich. Liczyła na to, że po wyeliminowaniu ważnego przywódcy Yuuzhan z dalszej walki zdoła zwrócić uwagę wszystkich na ten problem, ale się okazało, że cel jej ataku był ułudą. Odniosła wprawdzie zwycięstwo, lecz na razie sytuacja była wciąż jeszcze zbyt niejasna, żeby dało się stwierdzić, w jakim stopniu i czy w ogóle jej sukces zdoła wpłynąć na dalsze losy wojny.

 

R O Z D Z I A Ł 6

 

 

Jacen zaczął się uwalniać z objęć Mocy powoli i łagodnie, jak człowiek wynurzający się niechętnie z ciepłej wody mineralnego źródła. Nie spieszył się z powrotem do prozaicznego świata i jeszcze kilka minut pławił się w luksusie roziskrzonej wspólnoty wszystkich żywych organizmów. Dopiero po jakimś czasie przywdział własną osobowość niczym ubranie. Włożył ją, jakby naprawdę się dokądś wybierał. W końcu otworzył oczy.

- Udało ci się? - zainteresowała się Vergere.

Delikatne piórka bokobrodów dziwnej obcej istoty falowały w podmuchach łagodnego wiatru, ciepłego i przesyconego ciężką wonią organicznych szczątków. Oboje odlecieli z Coruscant na pokładzie koralowej kapsuły Yuuzhan Vongów. Żywiczne wnętrze jednostki przypominało na wpół stopiony lód i roztaczało woń starych skarpet.

- Myślę, że udało mi się ich odnaleźć - odparł Jacen. - Dotknąłem myślami matki i wiem, że mnie rozpoznała, coś jednak nagle nam przerwało. Nie mam pojęcia co. Wydaje mi się także, że zdołałem dotrzeć do wuja, mistrza Luke’a. Na bardzo krótko połączyłem się również z siostrą. - Zmarszczył brwi, przypominając sobie harmonijne odczucie zespolenia z Mocą, nagle zakłócone przez niepokojące wspomnienia. - Zorientowałem się jednak, że bierze akurat udział w jakiejś konfrontacji. Sądzę, że to kolejna bitwa z Yuuzhan Vongami. Przerwałem połączenie, zanim zdołało odwrócić jej uwagę i przyczynić się do jej śmierci.

Wciąż jeszcze nie mógł się pozbyć niepokoju o siostrę.

- Może nie powinienem był tego robić - ciągnął po chwili, bardziej do siebie niż do Vergere. - Może trzeba było przy niej zostać i postarać się przesłać jej siłę i spokój?

- Dokonałeś wyboru nie pod przymusem, ale z własnej woli - przypomniała mu obca istota. - Podawanie tego wyboru w wątpliwość byłoby teraz nie tylko bezzasadne, ale wręcz szkodliwe. Podobne wątpliwości zamykają umysł w bezsensownym kręgu bezcelowych wyrzutów sumienia i spekulacji. Powinieneś przygotować się do życia z konsekwencjami swoich wyborów i decyzji… bez względu na to, jakie zechcesz podjąć.

- To różnica, kiedy z ich konsekwencjami musi żyć moja siostra - zaoponował Jacen.

Vergere kucnęła, a kolana jej dziwacznych nóg wygięły się do tyłu, zamiast do przodu.

- Od decyzji podejmowanych w ułamku sekundy zależą czasami losy całych społeczeństw, ich wzloty albo upadki - rzekła Vergere. -Każdy standardowy dzień ma bardzo wiele sekund. Ilu takich sekund możesz żałować? Ilu podjętych decyzji?

- Tylko niewłaściwych - obruszył się Jacen.

- A jeśli w chwili ich podejmowania nie wiesz, czy decyzja jest słuszna, czy nie? - nalegała istota. - Co zrobisz, jeżeli odpowiedzi na to pytanie nie otrzymasz nawet po upływie pięćdziesięciu lat?

Zdumiony Jacen obrzucił ją niedowierzającym spojrzeniem.

- Pięćdziesiąt lat? - powtórzył. - Nie mam nawet dwudziestu, nie mogę więc wyobrazić sobie, jaki to szmat czasu.

W ukośnych oczach Vergere pojawiły się zagadkowe ogniki. Wyglądały jak błyski promieni słońca odbitych od powierzchni głębokiej lodowatej wody.

W jej głosie dał się słyszeć nieprawdopodobny smutek.

- Pięćdziesiąt lat temu, młody Jedi, podjęłam właśnie taką decyzję - wyznała. - Jej konsekwencje ponoszę do dzisiaj, wciąż jednak nie wiem, czy postąpiłam słusznie, czy nie.

- Co to była za decyzja? - zainteresował się młody Solo.

- Decyzja, która zapoczątkowała tę wojnę. - Piórka Vergere lekko zafalowały. - Widzisz, młody Jedi, to ja odpowiadam za stoczone bitwy, niewysłowione cierpienia i śmierć tylu niewinnych istot. Ja i decyzja, jaką podjęłam przed pięćdziesięciu laty na planecie o nazwie Zonama Sekot.

 

R O Z D Z I A Ł 7

 

 

- O, Zonama Sekot! - wykrzyknęła Vergere. - Planeta życia! Jej bora przewyższają wszystkie inne. Mają różnobarwne liście w kształcie baloników i gałęzie zakończone żelaznymi kolcami, służącymi do ściągania z nieba błyskawic. Z głębokich dolin unosi się poranna mgiełka, jak fale rozbijające się o brzegi oceanów. Północna półkula jest pełna słońca i jasnozielona, a południowa kryje się w wiecznych chmurach, które na zawsze chronią jej tajemnice.

Planeta Zonama Sekot! Ruchliwe nasiona szukają tam gorliwie towarzystwa inteligentnych istot, żeby przyczepić się do nich, ilekroć pragną, by je ukształtowano. Powietrzne statki unoszą się łagodnie pośród górskich szczytów, a tarasy są porośnięte pędami winorośli ozdobionymi różnobarwnymi baldachimami kwiatów, wyglądającymi niczym żywe wodospady. Czarnowłosi ferrańscy koloniści żyją w swoistej symbiozie z bujną przyrodą w mieszkaniach o żywych ścianach i dachach, a nawet meblach. Pamiętam także fabryczne doliny, w których nasiona bora przekształca się w żywe statki, żeby szybko pokonywały międzygwiezdne przestworza.

Zonama Sekot! Tam samo powietrze oszołamia niczym narkotyk, a błyskawice oznaczają początek, nie kres życia. Powierzchnię pokrywa dobroczynny kobierzec roślinności, a cała planeta nieustannie wyśpiewuje miliardami głosów wspaniały hymn pochwalny na cześć Mocy.

Pozwoliłam, żeby Zonama Sekot mnie zauroczyła… do tego stopnia, że niemal całkowicie zapomniałam o celu wyprawy. Jak trudno było mi się na nim skupić, kiedy harmonijne dźwięki wypełniały moje uszy! Jak błogi jest sen, kiedy cała planeta dzieli z tobą swoje marzenia!

Wiedziałam jednak, że muszę się mieć na baczności. Jeszcze przed lądowaniem wyczułam, że w pobliżu czai się straszliwa groza. Rada Jedi otrzymała informację o wtargnięciu dziwnych nieprzyjaciół i wysłała mnie, żebym ich odnalazła. Polecono mi także odszukać, o ile zdołam, słynną planetę Zonama Sekot. Wykonałam to drugie zadanie, zanim zetknęłam się z obcymi, ale z zachowania ferrańskich tubylców odgadłam, że intruzi znajdują się całkiem blisko. Ferranie sprawiali wrażenie bardzo niespokojnych, bardzo zdenerwowanych. Zonama Sekot pęczniała od tajemnic i wkrótce potem miała eksplodować.

Oznajmiłam tubylcom, że przyleciałam z zamiarem nabycia gwiezdnego statku. Nie okłamałam ich, gdyż Rada Jedi chciała także dowiedzieć się czegoś więcej o żywych organizmach hodowanych na odległej planecie w celu przemierzania międzygwiezdnych przestworzy. Co więcej, członkowie Rady gotowi byli ponieść koszty zdobycia tej wiedzy. Tytułem zapłaty przekazałam Ferranom sztabki aurodium i zostałam dopuszczona do ich rytuału. Wybrały mnie aż trzy kolczaste stworzenia, zwane nasionami-partnerami. Przylgnęły do mojego ubrania i zaczęły śpiewać o wspaniałym statku, w jaki się zmienią pod wpływem ognia i błyskawic. Wywołało to małą sensację, gdyż jeszcze nikogo nie wybrało aż tyle nasion. Teraz wiem, że ich uwagę zwróciła moja więź z Mocą.

Nasiona nie opuszczały mnie dwie noce. Przeżyłam ten czas, zespolona z nimi czymś w rodzaju radosnego transu. Dzieliłam z nimi marzenie o spodziewanym przeobrażeniu. Planowałam, że kiedy w końcu dostanę statek, udam się nim na poszukiwania intruzów.

To właśnie wtedy doszło do pierwszego ataku Przybyszów z Dali.

Mieszkańcy podbitych przez Yuuzhan planet z pewnością rozpoznają tę prawidłowość. Widzieliśmy, jak najeźdźcy poczynali sobie na Belkadanie, Sernpidalu, Tynnie, Duro i Nar Shaddaa. Najpierw inwazji dokonują wrogie formy życia. Planetę smaga żywy wicher zmian, który pożera wszystko, co na niej żyje, niczym straszliwa zaraza. Zarodniki miejscowych roślin obumierają, a ich miejsce zajmuje to, co posieją Yuuzhan Vongowie. Po pewnym czasie ogromne obszary powierzchni podbijanej planety stają się przyjazne najeźdźcom, a wrogie formom życia, jakie rozwijały się przed inwazją.

Podobna historia wydarzyła się także na Zonamie Sekot. Przybysze z Dali - wiemy teraz, że byli nimi Yuuzhan Yongowie - posiali na południowej półkuli własne formy życia, które miały pochłonąć wszystko, co rosło dotąd na planecie. W walce na śmierć i życie zwarły się dwa odmienne ekosystemy. Dumne i majestatyczne bora obumarły, ale przedtem wezwały błyskawice, żeby poraziły pochłaniające ich ciała nieprzyjacielskie pasożyty.

Wsłuchując się w Moc, czułam drżenie planety. Z mieszkania w fabrycznej dolinie widziałam, jak bora zrzucają liście i unoszą ku niebu konary, przerażone, że na drugiej półkuli szale bitwy zaczynają się przechylać na ich niekorzyść. Ogarnięci coraz większą paniką i zdezorientowani Ferranie nie bardzo wiedzieli, co robić. Na masakrę zareagowały nawet chmury. Osłupiałe z przerażenia, uniosły się w niebo. Cała planeta zmobilizowała siły do walki z najeźdźcami, więc formowanie mojego statku przełożono na inny termin.

Wówczas wyjawiłam, że jestem Jedi. Moje wyznanie jednak nie ucieszyło zbytnio Ferran. Nie potraktowali mnie wprawdzie jak wroga, ale zaczęli zachowywać względem mnie większy dystans niż do tej pory. Nie spodziewałam się tego. Dowiedziałam się później, że przyswoili sobie wersję doktryny Jedi bardzo odbiegającą od klasycznej, jaką nam wpojono. Wierzyli w Potencjum - tezę głoszącą, że Moc jest wyłącznie światłością, a zło i Ciemna Strona to tylko złudzenie. Obawiali się, że przyleciałam na Zonamę Sekot z zamiarem ukarania ich za tę herezję. Zanim udało mi się rozproszyć ich obawy, ekologiczna rzeź na powierzchni Zonamy Sekot zdążyła objąć większą część półkuli południowej.

Kiedy ich w końcu uspokoiłam, pozwolili mi się spotkać ze swoim przywódcą, zwanym Magistrem. Odwiedziłam jego pałac w górach. Stamtąd, połączony symbiotycznie z planetą, która była jego domem, Magister kierował obroną Zonamy Sekot. W tym samym czasie pałacu dosięgła straszliwa zaraza, którą jednak Magister zdołał pokonać. Okazało się, że planeta dysponuje większymi zasobami życia, niż Yuuzhan Vongowie mogli sobie wyobrażać. W tej wojnie ekosystemów Zonama Sekot stopniowo coraz bardziej wypierała nieprzyjacielskie zarodniki z opanowanych przez nie obszarów. Posiane przez najeźdźców mikroorganizmy zaczęły obumierać.

Ujrzawszy to, Yuuzhan Vongowie postanowili użyć broni konwencjonalnej. Planetę zaatakowali z orbity artylerzyści yuuzhańskich fregat, a piloci koralowych skoczków ostrzeliwali powierzchnię i bombardowali ją ognistymi kulami. Okazało się jednak znowu, że Zonama Sekot dysponuje tajnymi zasobami, myśliwcami i innymi systemami obronnymi, o których najeźdźcy nie wiedzieli. Planeta odparła i ten atak Yuuzhan. Musisz wiedzieć, młody Jedi, że to nie była inwazja podobna do tych, jakie znamy, tylko dość silny zwiad, wystany w celu poznania potęgi naszej obrony.

Starałam się chronić Magistra, ale w końcu go zawiodłam. Kiedy piloci eskadry yuuzhańskich skoczków zaatakowali jego pałac, ten odważny i mądry mężczyzna stracił życie. Nie ocaliła go wiara, że zło jest tylko iluzją.

Nie dane mi jednak było opłakiwanie straty wspaniałego człowieka. Jego śmierć zaowocowała prawdziwym cudem. Wyczułam, że w żywej tkance Mocy poruszyła się niezwykła Osobowość. Czyjś wspaniały umysł obudził się do życia i pierwszy raz uświadomił sobie swoją władzę. Nowo narodzona potężna istota pławiła się w pierwszych zdumiewających chwilach własnej świadomości.

Istotą tą była sama Zonama Sekot. W ciągu trzech pokoleń Magistrowie, wyznając niekonwencjonalną doktrynę Mocy, zespalali się z żywą planetą, którą uważali za mistyczne Potencjum, wszechobecne i dobroczynne uosobienie Mocy. Nie zdając sobie z tego sprawy, szerzyli naukę o harmonii, dzięki czemu Zonama Sekot uzmysłowiła sobie, że jest odrębną istotą. To, co dotychczas było pozbawioną jaźni doskonałością, stało się świadomym własnego istnienia bytem. Zauważając, że znalazł się w nieprzyjaznym wszechświecie, żyjący organizm zaczął odczuwać niepewność i niepokój.

Musiałam dać planecie trochę więcej czasu, więc zaproponowałam, że w jej imieniu rozpocznę negocjacje z najeźdźcami. Żywiłam nadzieję, że udaremnię albo chociaż opóźnię następny atak. Tymczasem Sekot przyjęła osobowość zabitego Magistra i sama oznajmiła Yuuzhan Vongom, że pragnie z nimi pertraktować. Nieprzyjaciele się zgodzili, uważając, że więcej osiągną zastraszeniem, niż zdołali uzyskać dotychczas, uciekając się do przemocy.

Ferranie dali mi wahadłowiec i odważnego pilota, mogłam więc polecieć na rozmowy z Przybyszami z Dali. Na ich czele stał najwyższy dowódca Zho Krazhmir. Zmarł we śnie przed wielu laty. Z pewnością nawet o nim nie słyszałeś.

Wyobraź sobie scenerię tamtej rozmowy. Śluza rozciągająca się jak żywa przepona. Powietrze przesycone odorem gnijących szczątków organicznych. Pomieszczenie o łagodnie zaokrąglonych kształtach i na wpół stopionych organicznych ścianach. Gromada Yuuzhan Yongów i ich dowódca w towarzystwie personelu, kapłanów i intendenta. Wszyscy uzbrojeni po zęby, wszyscy zakuci w żywe pancerze. Złowrogi tłum mający zastraszyć mnie i wprawić w przerażenie. Zho Krazhmir pragnął w taki sposób zmusić mnie do uległości.

Nie stawiłam im czoła sama. Towarzyszyły mi nasiona-partnerzy, zalążki przyszłego statku, przyczepione do ubrania, które nosiłam bez przerwy od czasu tamtej uroczystości.

Musisz jednak wiedzieć, że wszystko, co widziałam do tamtej pory, okazało się niczym w porównaniu ze wstrząsem, jaki przeżyłam, kiedy wezwałam na pomoc potęgę Mocy. Uświadomiłam sobie, że ściągnęłam Moc do miejsca, które było jej zupełnie obce!

Nie mogłam dotknąć żadnego rozmówcy myślowym palcem Mocy. Jawili się w niej jako puste miejsca, a nawet gorzej, jak bezdenna czeluść… Moc mogła się w nią sączyć całe wieki, dopóki by nie została pochłonięta. W czeluści mogło także zniknąć wszystko, co żyje…

Z początku pomyślałam, że wszyscy Yuuzhanie są mistrzami Mocy i że jakimś cudem wymyślili sposób osłonięcia się przed moimi myślami. Próbując nieustannie przeniknąć ich obronę, uświadomiłam sobie w końcu, czym naprawdę byli.

A byli świętokradztwem. Cała wiedza Jedi opiera się na absolutnej, niezachwianej pewności, że Moc jest życiem, a wszystkie żywe organizmy stanowią cząstkę Mocy. Oto jednak zetknęłam się z istotami, których samo istnienie przeczyło tej świętej prawdzie. Nienawidziłam ich za to z głębi serca, pragnęłam wymazać z pamięci. Czułam, że wzbiera we mnie gniew; ogarnęła mnie tak niepohamowana wściekłość, że o mało ich nie zaatakowałam, w nadziei że zdołam zgładzić wszystkich z oblicza wszechświata. Nigdy dotąd nie byłam tak bliska poddania się władzy Ciemnej Strony.

Okazało się jednak, że nie tylko ja jestem rozgniewana. Najwyższy dowódca Yuuzhan Vongów nie ukrywał wściekłości, gdyż atak jego wojsk się załamał, a on sam okrył się niesławą w oczach podwładnych. Kapłani byli oburzeni, bo przyleciałam do nich na pokładzie maszyny, a oni uważali ją za bluźnierstwo. Intendentów złościło marnotrawstwo cennych sił i środków, których stratę musieli teraz jakoś uzasadnić w swoich raportach. Okazało się, że Przybysze znaleźli się daleko, bardzo daleko od swoich domów, a Zonama Sekot wykazała, że nie zdołają przeżyć ani na jej powierzchni, ani w jej sąsiedztwie.

Tylko jedna osoba nie była rozgniewana, maskotka kapłanki Falung, półinteligentna, podobna do ptaka istota o pomarańczowożółtych piórkach i długich nogach.

To właśnie ona stała się kluczem do wyjścia z niezręcznej sytuacji, ponieważ tylko jej mogłam dotknąć myślowym palcem Mocy. Wyczuwałam jej dobrotliwy umysł, pogodny i ufny jak u dziecka; nie starczało jej jednak inteligencji, żeby odczuwać szalejącą wokół burzę gniewu i wściekłości.

Kiedy zwróciłam uwagę na tę istotę, moja wściekłość zaczęła powoli ustępować. Przypuszczam, że kiedy zobaczyłam, iż Przybysze z Dali także spędzają czas w towarzystwie ulubionych zwierzaków, doszłam do przekonania, że nie mogą się bardzo od nas różnić. Uświadomiłam sobie wtedy, że w ciągu kilku godzin natknęłam się na dwa ekstremalne przejawy działania Mocy. Zonama Sekot ze swoją harmonią i możliwościami była żyjącym ucieleśnieniem Mocy, za to Przybysze z Dali żyli całkowicie poza jej zasięgiem. Może właśnie dlatego Moc ich nie dotykała. Ale jak to było możliwe?

Zaczęłam się zastanawiać, czy potrafiłabym doprowadzić do równowagi między tymi dwiema skrajnościami.

Przedtem musiałam poradzić sobie z wściekłością Yuuzhan Vongów. Pałali takim gniewem, że nie zważając na mój status negocjatorki, mogli rozszarpać mnie na strzępy.

Kluczem do wyjścia z sytuacji okazała się znów maskotka kapłanki Falung. Posługując się Mocą, żeby wywrzeć wpływ na jej prosty umysł, zachęciłam ją do działania. Przynaglona przeze mnie istota zaczęła gaworzyć i szczebiotać. Powitała mnie, jakbym była cudem odnalezioną krewną. Podeszła i objęła mnie skrzydłami, które mogły się zginać w wielu stawach.

Yuuzhan Vongowie osłupieli.

Zaczęłyśmy tańczyć. Starałam się, żebyśmy równocześnie stawiały nogi, przytupywały i śpiewały. W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że z Yuuzhan opada cały gniew i wściekłość. Niespodziewanie wszyscy zaczęli okazywać rozbawienie. Niektórzy nawet ukradkiem kołysali się w rytm naszego śpiewu.

A potem wprawiłam ich w jeszcze większe osłupienie. Pchnęłam myślą i posłałam yuuzhańską maskotkę w powietrze. Nie przestając śpiewać, istota pofrunęła w stronę pozostałych Yuuzhan i zatoczyła kilka kręgów nad głową dowódcy. Cały czas śpiewając, także przyłączyłam się do niej. Tańczyłyśmy teraz w powietrzu wokół głowy najwyższego dowódcy. Pozostali Yuuzhanie wpatrywali się w nas, nawet nie usiłując ukryć podziwu i zdumienia.

Uświadomiłam sobie, że Przybysze z Dali są zdolni do gniewu i przemocy, ale umieją także okazywać zdumienie i rozbawienie. A więc czy rzeczywiście tak bardzo różnili się od istot zamieszkujących naszą galaktykę? Czy ich istnienie było naprawdę bluźnierstwem? Musiałam się tego dowiedzieć.

Zanim mieli czas się ocknąć, postanowiłam zakończyć napowietrzny taniec. Zho Krazhmir powziął pewne podejrzenia. Oświadczył, że chce się dowiedzieć, na czym polegała moja sztuczka.

Nie było w tym żadnej sztuczki, odparłam. Właśnie widziałeś w działaniu potęgę Zonamy Sekot.

Powiedziałam Yuuzhanom, że nie jestem mieszkanką planety, ale skromną nauczycielką, którą przyleciała, aby poznać jej cudowne możliwości. Opisałam, czego się dowiedziałam o planecie i rosnącym na jej powierzchni pojedynczym ogromnym organizmie, obdarzonym pojedynczym inteligentnym umysłem.

Dopiero wtedy najwyższy dowódca Yuuzhan zaczął okazywać zainteresowanie.

Nie wiedziałam, że Yuuzhan Vongowie na swój sposób szanują życie, choć w inny sposób niż rycerze Jedi, którzy uważają, że każda żywa istota jest składnikiem Mocy, a więc zarówno życiem, jak i czymś większym niż życie. Przybysze z Dali robili to na swój perwersyjny sposób, dodawali do szacunku dziwaczną mieszaninę własnych pojęć w rodzaju kultu bólu i śmierci. Podziwiali życie jako pojęcie abstrakcyjne, ale bez namysłu składali w ofierze własnych ziomków. Okazywali życiu cześć jako najwyższej formie własnych wierzeń, ale do tego stopnia wypaczonych, że uważali wszystkie martwe przedmioty - automaty, gwiezdne statki, a nawet proste mechanizmy - za bluźnierstwa i zniewagi Stwórcy, Yun-Yuuzhana.

Dowiedziałam się, że najwyższy dowódca otrzymał zadanie wyszukania nadających się do zamieszkania planet dla coraz większej liczby coraz bardziej niezadowolonych mieszkańców szybko niszczejących światostatków. W najśmielszych snach nie marzył jednak, że natknie się na żywą planetę.

Niespodziewanie do rozmowy przyłączył się jeden z intendentów. Przypomniał dowódcy, że Yuuzhan Vongowie nie mają dość środków ani sił, żeby poważyć się na następny atak. Gdyby najwyższy dowódca wydał rozkaz kolejnego szturmu, który zakończyłby się niepowodzeniem, Yuuzhanie nie zdołaliby nawet powrócić na pokłady pokonujących międzygalaktyczne przestworza ogromnych światostatków. Gdyby podbili planetę, ale ponieśli ciężkie straty, utknęliby na jej powierzchni bez dostatecznych środków nawet do samej tylko obrony.

Najwyższy dowódca, chociaż niechętnie, musiał przyznać mu rację. Postanowił dołączyć do konwoju światostatków i powiadomić o swoim odkryciu najwyższego lorda. Wydał rozkaz odwrotu.

To właśnie wtedy, młody Jedi, podjęłam decyzję, o której ci wspominałam. Wywalczyłam dla Zonamy Sekot przynajmniej tymczasowy pokój, ale nie rozwiązałam tajemnicy pochodzenia i natury Przybyszów z Dali. Stanowili zagrożenie dla całej galaktyki i rycerzy Jedi, a może nawet dla samej Mocy, mimo to uważałam, że zdołam ich zrozumieć, bo w różnych sytuacjach reagowali podobnie jak wszystkie inne inteligentne istoty. Mimo wszystko ich odmienność mnie oszałamiała.

Mogłam powrócić na powierzchnię Zonamy Sekot i oznajmić, że wykonałam większą część zadania, uświadomiłam sobie jednak, iż nie powinnam opuszczać Yuuzhan Vongów, dopóki nie uzyskam odpowiedzi na wiele pytań. Podeszłam do kapłanki Falung i zapytałam, czy nie mogłabym pozostać na pokładzie ich okrętu razem z „odnalezioną krewną” - miałam na myśli ich ulubienicę. Kapłanka się zgodziła. Liczyłam na to, że Falung zechce mnie zapoznać z poglądami i wierzeniami Yuuzhan. W zamian zamierzałam jej opowiedzieć wszystko, czego chciała się dowiedzieć o naszej galaktyce.

Kapłanka przystała na moją propozycję, ale nie uznała za słuszne powiadomić o swojej decyzji najwyższego dowódcy. Uświadomiłam sobie, że Falung jest wystarczająco potężna, żeby sama decydować w takich sprawach.

Postanowiłam więc pozostać, przedtem jednak wróciłam na krótko do wahadłowca i porozumiałam się z duchem Sekot, który nadal przyjmował postać zmarłego Magistra. Oznajmiłam planecie, że na razie może się czuć bezpieczna, ale powinna się przygotować na odparcie o wiele silniejszego szturmu, do jakiego może dojść w przyszłości.

A potem musiałam się pożegnać z nasionami-partnerami. Nie ukrywam, że przyszło mi to z wielkim trudem. Wspólnie snuliśmy marzenia o wspaniałym statku. Wyobrażaliśmy sobie, że będzie przemykał między gwiazdami na podobieństwo błyskawicy, które ściągały z nieba ogromne bora, ale los nie okazał się łaskawy ani dla nich, ani dla mnie. Oznajmiłam nasionom-partnerom, że muszą wrócić na powierzchnię Zonamy Sekot, i uprzedziłam, że wkrótce przyleci na Zonamę inny Jedi. Byłam przekonana, że jeśli ja nie powrócę, wcześniej czy później jakiś się pojawi. Przykazałam nasionom, żeby czekały w gotowości, i powierzyłam im wiadomość, jaką miały przekazać tamtemu Jedi. Było to ostrzeżenie, że naszą galaktykę zamierzają opanować armie najeźdźców; podkreśliłam w tej wiadomości, że w walce z przyszłymi wrogami bezużyteczna jest umiejętność władania Mocą.

Jeżeli nawet na Zonamę przyleciał jakiś Jedi, nic mi o tym nie wiadomo. Nie wiem także, czy moje nasiona przekazały mu tę wiadomość. Zrobiłam, co wydało mi się najsłuszniejsze, ale możliwe, że podejmując decyzję o odlocie z Yuuzhanami, zawiodłam czyjeś zaufanie.

Wtedy zaczęła się najtrudniejsza część mojego zadania. Wiedząc, że Yuuzhan Vongowie nie pozwolą mi zachować żadnego wytworu techniki, zniszczyłam świetlny miecz, zewnętrzny symbol wszystkiego, czemu poświęciłam dotychczasowe życie. Komunikator i kilka innych metalowych przedmiotów przekazałam pilotowi wahadłowca, na którego pokładzie przyleciałam.

Tak więc pożegnałam się ze wszystkim, co znałam i kochałam, i powróciłam do Yuuzhan Vongów i kapłanki Falung. Dopiero wtedy wojownicy Zho Krazhmira zniknęli w nieskończonej pustce między-galaktycznych przestworzy, które od wielu pokoleń przemierzały ich światostatki.

Od czasu do czasu Yuuzhanie prosili mnie, żebym zatańczyła z maskotką ich kapłanki. Tańczyłyśmy i fruwałyśmy, ale coraz rzadziej i krócej, w miarę jak oddalałyśmy się od Zonamy Sekot. Kiedy wreszcie Yuuzhanie opuścili naszą galaktykę, oznajmiłam Falung, że znaleźliśmy się zbyt daleko od Sekot, żeby planeta mogła dłużej na mnie oddziaływać. Od tej pory zaprzestałam wszelkich tańców.

Nie chciałam, żeby najeźdźcy się dowiedzieli, że to ja i moja umiejętność, a nie potęga Zonamy Sekot, pozwalają mi tańczyć i unosić się w powietrzu. Nie mogłam dopuścić, żeby Yuuzhanie zaczęli się zastanawiać, czy nie dysponuję nadprzyrodzonymi cechami.

W nagrodę za odkrycie Zonamy Sekot najwyższemu dowódcy Yuuzhan, Zho Krazhmirowi, wszczepiono nową nogę. Implant się jednak nie przyjął, dowódca nie wyzdrowiał i kilka lat później umarł.

Okazało się, że Falung jest kapłanką Yun-Harli, bogini zwodzicielek. To ona wtajemniczyła mnie w zawiłości religii jej pobratymców, a zwłaszcza w mitologię samej Yun-Harli.

Bogini zwodzicielek nigdy nikomu się nie objawia. Jej ciało składa się z pożyczonych członków i jest obciągnięte pożyczoną skórą. Skórę okrywa strój, którego zadaniem jest wywieranie fałszywego wrażenia. Samej Yun-Harli nikt nigdy nie oglądał, a we wszechświecie działa tylko jej duch, zastawiając pułapki i oszukując niczego nieświadome istoty.

Stałam się więc taka jak Yun-Harla. Zaczęłam się ubierać w pożyczone stroje i przybrałam pozę uczennicy skłonnej do poznania Prawdziwej Drogi. Posługiwałam się bronią, którą pożyczałam albo adaptowałam do własnych potrzeb, a kiedy broń nie wystarczała, starałam się przechytrzyć przeciwników. Cały czas ukrywałam zdolność do władania Mocą, nawet przed posługującymi się telepatią stworzeniami w rodzaju yammosków. Codziennie przez pięćdziesiąt lat medytowałam nad cechami charakteru Yun-Harli.

Zamknęłam się w sobie jak chyba nigdy do tamtej pory. Bez trudu udawałam powierniczkę kapłanki Falung, po części dlatego, że Yuuzhan Vongowie nie stawiają powierniczkom wysokich wymagań, prawdziwą twierdzę zbudowałam jednak w swoim umyśle. Tylko tam mogłam się zastanawiać, jak rozwiązać zagadkę Przybyszów z Dali. Tylko tam mogłam się radzić Mocy. Jedynie myślą czułam się naprawdę wolna.

Prowadząc rozmowy z kapłanką Falung, starałam się zapoznać ją z najważniejszą w kodeksie Jedi zasadą jedności życia. Ku swojemu zdumieniu stwierdziłam, że Falung do pewnego stopnia się ze mną zgadza. Wyjaśniła mi, że całe życie zawdzięczamy Yun-Yuuzhanowi, który stworzył je dzięki własnemu poświęceniu. Dał początek wszystkiemu, co istnieje, gdy rozdarł swe ciało i porozrzucał członki po wszechświecie. Dowiedziałam się też, że chociaż Yuuzhan Vongowie naprawdę czczą życie, nie potrafią oddzielić go od bólu i śmierci.

Oprócz kapłanki Falung wypytywały mnie także inne osoby, ale nie prowadziły ze mną rozmów na tematy filozoficzne. Yuuzhanie uważają mieszkańców naszej galaktyki za niewiernych i nie obchodzi ich nasz system wierzeń i religii. Interesowali się tylko sprawami politycznymi i wojskowymi.

Nieraz cierpiałam katusze, zastanawiając się, co właściwie im odpowiedzieć. Czy oznajmić, że Republika jest nieprzygotowana do walki z pozagalaktycznym przeciwnikiem, licząc na to, że Yuuzhanie zaatakują przedwcześnie, bez odpowiedniego przygotowania i z przesadną wiarą we własne siły? A może dać do zrozumienia, że Republika jest niezwyciężona, żeby skłonić nieprzyjaciół do długotrwałego i starannego przygotowania nieuchronnej inwazji? Miałam nadzieję. że podążający moimi śladami inny Jedi otrzyma moje ostrzeżenie i uprzedzi władców Republiki, która będzie miała dość czasu, by się przyszykować.

W końcu doszłam do wniosku, że nie ośmielę się powiedzieć Yuuzhanom nieprawdy. Nie miałam pojęcia, jakimi innymi źródłami informacji dysponują, mogłam jednak udawać ignorantkę. Zapewniłam Yuuzhan, że jestem tylko skromną nauczycielką i po prostu nie wiem, jakie są siły obronne Republiki.

Nie byłam kimś tak ważnym, żeby wywrzeć na najeźdźców jakikolwiek wpływ, dobry czy zły. Po śmierci Falung stałam się własnością jej młodszej koleżanki Elan, która także nie miała wpływu na politykę Yuuzhan Vongów.

Właśnie tak doszło do tej wojny… Rozpoczęła się z powodu decyzji jaką podjęłam pięćdziesiąt lat wcześniej na Zonamie Sekot. Do jej wybuchu mógł przyczynić się także mój napowietrzny taniec i twierdzenie. że zawdzięczam go potędze planety.

Czy postąpiłam słusznie, czy też pomyliłam się w rachubach? A jeżeli popełniłam błąd, czy powinnam była spędzić ostatnie pięćdziesiąt lat pogrążona w smutku i dręczona wyrzutami sumienia? Czy miałam się powstrzymać od podejmowania wszelkich decyzji, w obawie że mogłabym popełnić następną pomyłkę?

Dokonałam wyboru. Postanowiłam działać, a potem stawić czoło wszelkim konsekwencjom. Powiedz mi zatem, młody Jedi, czy się pomyliłam?

 

R O Z D Z I A Ł 8

 

 

Jacen, siedząc w kucki na żywicznej podłodze koralowej kapsuły, wysłuchał opowieści Vergere w milczeniu, nie odpowiedział jednak na jej pytanie.

- Gdzie znajduje się Zonama Sekot? - zapytał zamiast tego. - Nigdy nie słyszałem o żywej planecie.

Vergere wzruszyła wątłymi ramionami.

- Odleciała - oznajmiła.

Jacen obrzucił ją zdumionym spojrzeniem.

- Wyczułam, kiedy się ze mną żegnała - ciągnęła istota. - Ocaliłam ją kiedyś, ale uświadomiłam sobie, że zagraża jej nowe niebezpieczeństwo. Zonama Sekot miała jednostki napędu nadświetlnego i mogła dokonywać skoków do nadprzestrzeni, pewnie więc właśnie tak postąpiła.

Młody Solo zamrugał ze zdumienia.

- Dokąd poleciała? - zapytał.

- Przypominam ci, że nie było mnie tu wiele lat - rzekła Vergere. - Nawet nie ośmieliłabym się zgadywać.

Jacen potarł podbródek.

- Czasami słyszy się historie o podróżujących planetach - zaczął - zazwyczaj jednak są to opowieści osób wierzących w Nawiedzony Pałac Zabby Drugiego albo pilotowany przez starego admirała Fa’reya statek widmo, który można zobaczyć na Szlaku Daragona.

Vergere parsknęła.

- Nie spędzam czasu w tawernach ani barach - oznajmiła. - I nic mi nie wiadomo o podobnych historiach.

Jacen uśmiechnął się lekko.

- To prawda - przyznał. - Spędzasz czas w bardziej niebezpiecznych miejscach niż bary.

Piórka na czubku głowy istoty lekko zafalowały.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - przypomniała Vergere. - Jak myślisz, czy pomyliłam się w czasach, kiedy przebywałam na Zonamie Sekot, czy też postąpiłam słusznie?

- Myślę, że wciąż jeszcze martwię się o siostrę - odparł Jacen.

Doskonale się orientował, po co Vergere opowiedziała swoją historię: chciała odwrócić jego uwagę od niepokoju, jaki dręczył go z powodu Jainy.

Vergere wydała dźwięk będący czymś pośrednim między prychnięciem a kichnięciem. Wyprostowała nogi, dzięki czemu osiągnęła trochę ponad metr wzrostu.

- Nie zwracałeś uwagi na to, co mówiłam - stwierdziła oskarżycielskim tonem.

- Zwracałem - zaprotestował młody Solo. - Wciąż jeszcze się nad tym zastanawiam, nie przestałem się jednak niepokoić o Jainę.

Vergere prychnęła jeszcze raz i dopiero wtedy Jacen zaczął się zastanawiać nad tajemnicą planety, która po prostu odleciała.

- Nigdy nie słyszałem nazwy Zonama Sekot - przyznał. - Nie wiem także, czy i kiedy twoje ostrzeżenie dotarło do Rady Jedi. Prawdę mówiąc, wcale mnie to nie dziwi - zastrzegł szybko. - Nastało całe pokolenie, które nie słyszało o istnieniu Rady Jedi.

- A więc co się z nią stało? - zapytała istota. Odwróciła się i zaczęła spacerować tam i z powrotem przed rozmówcą, na przemian to strosząc, to wygładzając piórka. - Może najpierw opowiesz, co w ogóle stało się z Republiką podczas mojej nieobecności? Wyjaśnij, dlaczego tysiące Jedi, których spodziewałam się zobaczyć po powrocie, rozpłynęło się, jakby nigdy nie istniało? I dlaczego zamiast nich słyszę tylko o kilkudziesięciu niezupełnie wyszkolonych młodych adeptach? Chciałabym też wiedzieć, czy ma z tym coś wspólnego lord Sithów. Wspominałeś mi o nim, kiedy jeszcze przebywaliśmy na Coruscant. Mówiłeś, że był twoim dziadkiem i nazywał się Darth Vader, ale ja pamiętam go jako młodego padawana, Anakina Skywalkera.

Nie wstając, Jacen wodził spojrzeniem za niespokojnie krążącą Vergere. W końcu pokręcił głową i wybuchnął śmiechem.

- No cóż - powiedział. - Lepiej usiądź. To bardzo długa historia.

Tym razem Vergere siedziała w milczeniu, dopóki Jacen nie skończył swojej opowieści. Dopiero wtedy zaczęła zadawać pytania. Młody Solo odpowiadał tak wyczerpująco, jak potrafił. W końcu oboje umilkli i trwali tak pewien czas.

Pierwszy przerwał przeciągającą się ciszę Jacen.

- Czy mogę znów zacząć się martwić o Jainę? - zapytał.

- Nie, nie możesz.

- Dlaczego nie?

Vergere wstała i podeszła do stanowiska kontrolnego koralowej kapsuły.

- Lepiej martw się o nas - poradziła. - Wkrótce powinniśmy wyskoczyć z nadprzestrzeni. Kiedy zjawimy się w normalnych przestworzach, znajdziemy się blisko silnie bronionej planety Nowej Republiki. Po upadku Coruscant piloci gwiezdnych myśliwców będą na pewno czujni i gotowi. Znajdujemy się na pokładzie yuuzhańskiego statku i nie możemy uprzedzić rwących się do walki pilotów, nie mamy także żadnych systemów obronnych ani uzbrojenia.

Jacen obrzucił ją zamyślonym spojrzeniem.

- Co proponujesz? - zapytał.

Piórka na czubku głowy Vergere znów zafalowały.

- To niemądre pytanie - powiedziała. - Oczywiście, musimy zawierzyć Mocy.

 

R O Z D Z I A Ł 9

 

 

Z nieba majestatycznie opadał ogromny cień otoczony wirującymi tęczami. W pewnej chwili wielkie płetwy gigantycznego statku rozłożyły się niczym skrzydła opuszczającego kokon motyla. Jaskrawe błyski mieniły się i pulsowały wszystkimi kolorami.

- Do-ro’ik vong pratte!

Okrzyk wydarł się z gardeł dziesięciu tysięcy zakutych w pancerze z krabów vonduun yuuzhańskich wojowników, stojących na rozległym placu w idealnie równych czworobokach. Kiedy cień wielkiego statku przesuwał się nad ich głowami, unieśli amphistaffy i ponownie wznieśli bitewny okrzyk.

- Taan Yun-forqana zhoi!

Dziesięć tysięcy kapłanów w ozdobionych godłem Yun-Yuuzhana czerwonych szatach skrzyżowało na torsie ręce, kiedy padł na nich cień ogromnego statku.

- Fy’y Roog! Fy’y Roog! - zawołali.

Dziesięć tysięcy ubranych w nieskazitelną biel członków kasty mistrzów przemian wykrzyczało w ten sposób dumę, strach i posłuszeństwo, a olbrzymi cień przesuwał się tuż nad ich głowami.

Stojący obok trzech grup - wojowników, kapłanów i mistrzów przemian - robotnicy nie wznieśli żadnego okrzyku. Po prostu padli na twarz, żeby oddać cześć cieniowi, który przesłonił słońce nad ich głową.

Okaleczonym i sparaliżowanym Zhańbionym zabroniono wzięcia udziału w ceremonii. Wszyscy ukryli się w warsztatach i barakach i drżeli z przerażenia.

Licząca zaledwie tysiąc dwieście osób najmniejsza grupa intendentów stała bez ruchu w trzech długich szeregach przed potężnymi czworobokami. Wszyscy członkowie tej grupy mieli na sobie długie zielone szaty. Stali w idealnej ciszy i tylko skrzyżowali ręce na torsie, kiedy ogromny cień przesuwał się bezszelestnie nad ich głowami.

Gdybyśmy mieli jakiś okrzyk bitewny, prawdopodobnie brzmiałby: „Sprawdziliście trzy razy, że wasi przełożeni aprobują takie ustawienie?” - pomyślał stojący w drugim szeregu intendentów Nom Anor. Intendenci zarządzali nowym imperium Yuuzhan Vongów. To oni starali się godzić sprzeczne interesy pozostałych kast, które domagały się przydzielania coraz większych środków. Jak na ironię, praca intendentów stawała się tym trudniejsza, im więcej zasobnych planet padało łupem Yuuzhan.

Od kilku lat, jeszcze zanim otruł członków Tymczasowej Rady Imperium w związku ze sprawą Xandela Carivusa, Nom Anor żył jako szpieg i dywersant pośród nieprzyjaciół. Służąc jak najlepiej umiał Yuuzhan Vongom, nie stronił od zdrad i pozostawił ciągnący się przez pól galaktyki szlak trupów.

Prawie zdążył zapomnieć, że intendenci to jedynie wykonujący nieciekawą pracę urzędnicy.

Kiedy zakrzywiające przestrzeń dovin basale dostroiły się do zakresu częstotliwości promieniowania widzialnego, tęczowe spirale otoczyły rozłożone skrzydła olbrzymiego statku. Jego cień unosił się teraz nieruchomo nad specjalnie skonstruowaną, większą od statku kołyską. Dopiero po kilku minutach zaczął się majestatycznie obniżać.

Gigantyczny statek w końcu spoczął w kołysce niczym zasiadający na tronie monarcha, z gardeł tysięcy triumfujących istot znów wydarł się ogłuszający okrzyk. Olśniewające tęcze uniosły się ku niebu, oświetliły jaskrawym blaskiem plac, na którym stały równe czworoboki Yuuzhan Vongów. Żywa kołyska i żywy statek połączyły się wreszcie. Odtąd statek miał czerpać energię bezpośrednio z planety Yuuzhan’tar, zwanej kiedyś Coruscant, a będącej stolicą zarówno Starej, jak i Nowej Republiki. Shimrra uzyskał bezpośrednie połączenie z nadzorującym przekształcanie planety dhuryamem, zwanym Mózgiem Świata.

W końcu statek, służący najwyższemu lordowi za dom, środek transportu i pałac, zupełnie znieruchomiał. Osiadł w kołysce, podobnie jak przemierzający przestworza Yuuzhan Vongowie osiedlali się na zdobywanych planetach, obiecanych im przez bogów. Statek miał pozostać w tym miejscu na zawsze. Rozciągnął nad opanowaną planetą skrzydła, których nie przestawała otaczać tęczowa poświata. Sama planeta miała zostać zmieniona aż do skalnego podłoża, żeby wyglądała jak dawno zaginiona w innej galaktyce legendarna ojczyzna Yuuzhan Vongów.

Kiedy Yuuzhanie wznieśli okrzyk, Nom Anor poczuł lekkie świerzbienie u nasady palców nóg, zwalczył jednak chęć podrapania swędzącego miejsca. Nie ośmielił się nawet poskrobać obcasem buta. Yuuzhanie nie uważali fizycznych dolegliwości za coś ważnego. Zaszczytu awansu do najwyższych stopni dostępowali tylko ci, którzy najlepiej radzili sobie z bólem i najbardziej wymyślnie okaleczali własne ciała. Nom Anor uznał, że z łatwością przezwycięży lekkie swędzenie.

Jakby na przekór jego myślom, świerzbienie stawało się coraz bardziej dokuczliwe. Nom Anor uświadomił sobie, że nie bardzo może śledzić przebieg ceremonii. Przyłapał się na tym, że przestał zwracać uwagę na rytualne przygotowania i hołdy, jakie miały poprzedzić pojawienie się najwyższego lorda.

Z trudem chwytając powietrze, coraz więcej wysiłku wkładał w ignorowanie dokuczliwego świerzbienia. Zaczął nawet zginać i prostować uwięzione w butach palce nóg, licząc, że może przyniesie mu to ulgę. Nadaremnie.

Tysiące Yuuzhan Vongów wzniosły kolejny okrzyk. Nom Anor skierował jedyne oko w górę. Chociaż oślepiały go wirujące tęczowe błyski, zdołał zauważyć stojące na szczycie potężnego budynku dwie postacie.

Osobista kwatera Shimrry unosiła się nad środkiem placu. Połączona z budynkiem za pomocą łukowatego łącznika, wyglądała jak głowa na końcu długiej szyi. Na samym wierzchołku znajdował się okrągły pomost, a otaczająca go poręcz połyskiwała w blasku sztucznych tęcz niczym masa perłowa. Na pomoście stał otoczony jaskrawą poświatą najwyższy lord Shimrra, niekwestionowany przywódca Yuuzhan Vongów, przeznaczony przez bogów do władania wszystkimi opanowanymi planetami. Wirujące tęcze oślepiały jednak Noma Anora tak bardzo, że egzekutor widział tylko sylwetkę najwyższego władcy… olbrzymią sylwetkę, o wiele wyższą niż niezgrabna postać stojąca obok Shimrry. Nom Anor domyślił się, że to Onimi, jeden ze Zhańbionych, którego najwyższy lord mianował swoim powiernikiem. Kiedy lojalni poddani Shimrry wznosili dalsze triumfalne okrzyki, z cienia budynku, kołysząc się niezgrabnie na boki, wyłoniło się kilka mon duulów. Każde z tych potężnych, ale łagodnych zwierząt ważyło ponad cztery tony. Mistrzowie przemian implantowali wszystkim specjalizowane villipy, które mogły odbierać informacje od głównego villipa lorda Shimrry. Mon duule przekazywały jego słowa znajdującym się w pobliżu osobom za pomocą dwumetrowego fałdu skórnego na brzuchu, który działał jak ogromna membrana.

Mon duule rozeszły się po placu, usiadły na zadach i skierowały membrany w stronę zgromadzonych Yuuzhan. Kiedy najbliższe ogromne zwierzę prostowało na całą wysokość masywne cielsko, Nom Anor usłyszał trzeszczenie stawów.

Dopiero teraz po placu mógł się ponieść wielokrotnie odbitym echem donośny głos najwyższego lorda Shimrry. Na chwilę Nom Anor mógł zapomnieć o coraz bardziej dokuczliwym świerzbieniu.

- Yuuzhan Vongowie! Zwycięzcy! Ulubieńcy bogów! - ryknął Shimrra. - Nareszcie osiągnęliśmy punkt zwrotny!

Dopiero następnego popołudnia Luke zrozumiał, dlaczego Fyor Rodan zachowywał się tak dziwnie podczas ich spotkania. Okazało się, że Rodan nie prowadził z nim grzecznościowej rozmowy, ale szlifował szczegóły przyszłego przemówienia.

- Wyłożył wszystko tego ranka podczas posiedzenia Senatu - odezwał się Cal Omas. - Cały program. Oświadczył, że Jedi nie mogą tworzyć uprzywilejowanej grupy w łonie państwa, a rząd nie powinien tracić środków na zaspokajanie ich zachcianek. Fyor stwierdził także, że nowa Rada Jedi z pewnością będzie stanowiła zagrożenie…

- Niech zgadnę - powiedziała Mara. - Jedi powinni się zająć normalną pracą jak wszyscy inni.

Cal wybuchnął śmiechem.

- Jak przyjęto jego wystąpienie? - zainteresował się Skywalker.

Cal Omas zaplótł za głową długie palce szczupłych rąk.

- Domyślam się, że zwykli robotnicy byli nim zachwyceni - powiedział. - Jeżeli chodzi o senatorów, niektórzy zgodzili się z Rodanem, inni nie, a pozostali uznali, że to tylko polityczna zagrywka. Zanim Fyor wstał i wygłosił przemówienie, upewnił się, czy w sali znajduje się wystarczająco dużo reporterów, aby jego słowa wywarły jak największe wrażenie. Nie zażądał jednak formalnego głosowania, żeby stwierdzić, jak senatorowie przyjęli jego mowę.

- Dlaczego w takim razie w ogóle zdecydował się ją wygłosić? - zdziwił się mistrz Jedi.

Wookie Triebakk, służący w Komitecie Doradczym zarówno z Omasem, jak i z Rodanem, wydał serię przeciągłych ryków. Przetłumaczył je stary protokolarny android, którego Cal używał jako osobistego sekretarza.

- Wygłosił ją, bo chce, żeby rycerze Jedi stali się jednym z problemów w nadchodzących wyborach. Teraz Cal i pozostali kandydaci muszą się ustosunkować.

- Bez względu na to, czy im się to podoba, czy nie - dodał Luke.

- Właśnie - przyznał Cal. - Fyor narzucił nam melodię, a pozostali muszą teraz tańczyć w jej rytm.

Apartament Cala Omasa znajdował się pod powierzchnią wody. Był niewielki i zagracony, ale zaprojektowany i skonstruowany z typową dla Kalamarian dbałością o harmonię i elegancję, dzięki czemu wydawał się większy niż w rzeczywistości. Przez przezroczystą ścianę roztaczał się widok na zanurzony fragment pływającego miasta Heurkea, obok którego raz po raz przepływali albo śmigali w podwodnych łodziach Kalamarianie i Quarrenowie. Niestety, na przezroczystej ścianie osadzały się kropelki wody, w zatęchłym powietrzu unosiła się woń soli, dywan był przesiąknięty wilgocią, a niewielka kanapa, na której siedzieli Mara i Luke, roztaczała intensywny zapach pleśni. Apartamentu nie wyposażono w systemy bezpieczeństwa, a na pancerzu protokolarnego androida Cala Omasa widniały wyraźne plamy rdzy. I tak było to lepsze niż większość kwater, jakie przydzielono uchodźcom z innych planet, wystawiało także dobre świadectwo skromności jego właściciela. Cal Omas stanowczo oznajmił, że nie zamierza wykorzystywać swojego stanowiska ani żądać dla siebie większej kwatery.

Było to postępowanie typowe dla człowieka, w którym Luke widział następnego przywódcę Nowej Republiki. Nawet zatłoczony i wypełniony tłumem urzędników hotelowy apartament Rodana wywierał o wiele większe wrażenie.

- Udzieliłem oficjalnej odpowiedzi na przemówienie Fyora - ciągnął Cal Omas. - Oznajmiłem, że nikt, kto walczył u boku Jedi podczas wojny przeciwko Palpatine’owi, nigdy nie uwierzy, że rycerze mogą stanowić zagrożenie czy to dla rządu, czy dla samej Nowej Republiki. Wyraziłem ubolewanie, że Rodan nie brał udziału w tamtej wojnie i dlatego nie ma w tych sprawach żadnego doświadczenia.

Zachwycony Triebakk donośnie zawył.

- Sprytne - odezwała się Mara. - To przypomni wszystkim, że kiedy walczyłeś o wolność galaktyki, Rodan sprzedawał protokolarne androidy Lurrianom i kto wie, komu jeszcze.

- To jeszcze nie wszystko - odparł Cal. - W pamięci tego CZ12R - ciągnął, wskazując swojego sekretarza - aż roi się od próśb reporterów, którzy bardzo pragnęliby poznać szczegóły mojego „programu Jedi”.

- Co prawda, sami ich jeszcze nie znamy - stwierdził rzeczowo Skywalker.

- Obawiam się, że nie - przyznał ponuro Cal, pochylając długie ciało nad stołem i spoglądając na mistrza Jedi. - Oczywiście chciałbym na nowo powołać do życia Radę Jedi, nie wiem jednak, czy to dobry pomysł zdradzać się z tym właśnie teraz.

- Kiedy wszystko inne zawiedzie - doradziła Mara - najlepiej mówić prawdę.

Cal Omas spojrzał na nią z udawanym przerażeniem.

- O nie! - wykrzyknął. - Jestem politykiem! Nie mogę się do tego posunąć!

- A poważnie, Calu - rzekła Mara - co możesz powiedzieć dziennikarzom na ten temat?

Cal Omas zawahał się, zanim odpowiedział.

- Może powiesz, że odtąd Jedi będą pozostawali pod nieustanną kontrolą rządu? - zaproponował Luke. - Na razie nie musisz mówić, jak to sobie wyobrażasz.

- Muszę podać chociaż niektóre szczegóły - zaoponował senator. - Inaczej będzie wyglądało, jakbym nie miał żadnego planu, a to byłoby niebezpiecznie bliskie prawdy, której - rzucił rozbawione spojrzenie na żonę Luke’a - jako polityk absolutnie nie mogę wyjawić.

Zmarszczył brwi i chwilę się nad czymś zastanawiał.

- Luke’u, czy możesz mi powiedzieć, jak w przeszłości wyglądała Rada Jedi? - zapytał w końcu. - Chyba powinniśmy się orientować, jak funkcjonowała. Może udałoby się nam dokonać jeszcze raz tej samej sztuki?

- Rada składała się z mniej więcej dwunastu szanowanych mistrzów Jedi - odparł Skywalker. - Zajmowali się szkoleniem innych Jedi, wyznaczali im zadania i odpowiadali przed Najwyższym Kanclerzem. Ilekroć Kanclerz spotykał się z problemem wymagającym umiejętności rycerzy Jedi, informował o tym Radę, a jej członkowie wysyłali kogoś, aby uporał się z tą sprawą. Zazwyczaj wydawali polecenie jednemu Jedi. Wszyscy dobrze wiedzieli, że za tym jednym stoi kilka tysięcy pozostałych. Domyślam się także, że informacje przepływały w obie strony. Sami Jedi także ostrzegali Najwyższego Kanclerza, kiedy sieć ich informatorów donosiła o pojawianiu się innych kłopotów.

- Kilka tysięcy Jedi - powtórzył z namysłem Cal Omas. - Zaledwie kilka tysięcy na całą galaktykę.

Mara uśmiechnęła się przekornie.

- Widzisz, jacy byliśmy dobrzy? - zapytała.

- W obecnej chwili jest was jednak trochę mniej niż kilka tysięcy - stwierdził senator. - Właśnie dlatego mamy wojskowych, dyplomatów i tak dalej. Jak więc powinienem zareagować na uwagę Fyora Rodana, że jesteście niepotrzebni?

- No cóż - odezwała się Mara. - Co się stanie, jeżeli zaistnieje konieczność wysłania dyplomaty, który będzie się znał także na filozofii, umiał walczyć świetlnym mieczem i unosić w powietrze niewielkie przedmioty? Kto inny potrafi coś takiego oprócz Jedi?

Rozbawiony Triebakk cicho parsknął.

Widząc, że Mara jest znów w nastroju do żartów, Luke poczuł w sercu uniesienie. Objął żonę i przyciągnął do siebie, nie zważając na unoszącą się z poduszki intensywną woń pleśni.

- Mara ma rację - powiedział. - Świadczymy specjalizowane usługi. Można powiedzieć, że jesteśmy uniwersalni.

- Rada Uniwersalnych - westchnął Omas. - Chyba to nas donikąd nie zaprowadzi.

- Wcale nie - sprzeciwił się Skywalker. - Żadna Rada Uniwersalnych, tylko Specjalizowane Służby Wywiadowcze Przywódcy Nowej Republiki. Twoje oczy, uszy i zbrojne ramiona we wszystkich miejscach galaktyki, w których może się dziać coś złego. Będziesz mógł liczyć na naszą pomoc, ilekroć zaistnieje potrzeba posłania kogoś obdarzonego siłą bojową większą niż dyplomata, a mniejszą niż ciężki krążownik.

W oczach Cala Omasa zapaliły się błyski ożywienia.

- Myślę, że w końcu do czegoś nas to doprowadzi - odezwał się senator. - Widzę jednak inne problemy związane z tym scenariuszem. Nasi przeciwnicy mogą nam zarzucić, że staracie się potajemnie wpływać na moje poczynania, a ja jestem tylko waszą marionetką. Mogą także powiedzieć, że jesteście zgrają dysponujących nadprzyrodzonymi umiejętnościami agentów, którymi zamierzam się posłużyć do obalenia konstytucji. Prawdopodobnie Fyor zechce użyć obu tych argumentów równocześnie. - Ciężko westchnął. - Na szczęście, a może na nieszczęście, mamy konstytucyjny, reprezentatywny, pełniący wiele funkcji rząd, w dodatku uważnie obserwowany przez media, które mają w tym własny interes - dodał po chwili. - Jesteśmy jednak podzieleni, nieskuteczni i kierujemy się nierzadko sprzecznymi interesami, nawet, a może szczególnie, w chwilach kryzysów.

Triebakk żałośnie zaryczał.

Luke obrzucił go karcącym spojrzeniem.

- Wykluczone - powiedział. - Nawet nie myśl o tym, żeby wyrażać się ciepło o czasach rządów Palpatine’a.

Wookie przyznał mu rację pokornym kiwnięciem kosmatej głowy.

Zwracając uwagę Triebakkowi, Luke nie mógł jednak zapomnieć słów Cala Omasa, które dźwięczały niczym echo w jego głowie. „Konstytucyjny, reprezentatywny i pełniący wiele funkcji”… W przeciwieństwie do jakiego? - pomyślał ponuro. Elitarnego, autokratycznego i stanowiącego zagrożenie dla konstytucji?

Rycerze dawnego zakonu Jedi reprezentowali miłującą prawo władzę i respektowali wolę społeczności, ale przy tym działali potajemnie, bez wiedzy obywateli czy chociażby ich przedstawicieli. Utrzymywali z nimi kontakty jedynie za pośrednictwem Najwyższego Kanclerza. Potem jednak to stanowisko objął przewrotny Palpatine. Korzystając z pomocy swojego ucznia Jedi, uniemożliwił rycerzom kontakt z obywatelami, izolował ich i w końcu wymordował.

Luke pomyślał, że rycerze Jedi już nigdy nie powinni dać się odciąć od obywateli.

Uświadomił sobie nagle, że pozostali nie przestają się w niego wpatrywać.

- Otrzymałeś następną wiadomość spoza tej planety? - domyśliła się Mara.

Luke uśmiechnął się do niej czarująco.

- Nie - odparł. - A przynajmniej nie sądzę.

Mara sprawiała wrażenie naprawdę zaniepokojonej.

- No więc co ci się stało? - zapytała.

- Chyba wiem, jak powołać na nowo do życia Radę Jedi, żeby nie dać do ręki argumentów Fyorowi Rodanowi.

Cal Omas pochylił się ku niemu nad stołem.

- Podziel się z nami tą tajemnicą - poprosił.

- Wczoraj, kiedy wysłuchiwałem zarzutów Rodana, cały czas coś mnie dręczyło - zaczął mistrz Jedi. - Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że Fyor ma wiele racji. Rzeczywiście podejmujemy się zadań, za których wykonanie płaci się innym osobom. Domagamy się od rządu specjalnych przywilejów, każemy także obywatelom wierzyć, że jesteśmy pokorni i nie zamierzamy wyrządzić nikomu żadnej krzywdy. Ale przecież wystarczy, żeby przypomnieli sobie Dartha Vadera, aby zaczęli podejrzewać coś wręcz przeciwnego.

- A twoje rozwiązanie? - zapytał coraz bardziej zaintrygowany Omas.

- Przypuśćmy, że Rada nie będzie się składała wyłącznie z Jedi - ciągnął Skywalker. - Moglibyśmy powołać do niej po jednym przedstawicielu każdego departamentu rządu, który może się poczuć przez nas zagrożony. Powiedzmy, że jednego przedstawiciela wybierze Senat, innego desygnują wojskowi, a jeszcze inny będzie reprezentował Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Rzecz jasna, ktoś musi reprezentować także Radę Sprawiedliwości, aby była pewność, że działamy w ramach obowiązującego prawa. Rodan nie zdoła nikogo przekonać, że wszyscy ci przedstawiciele mogą się stać marionetkami rycerzy Jedi, zwłaszcza gdyby w skład rady wchodził również przyszły przywódca Nowej Republiki.

- Albo jego ambasador - odezwał się Omas. - Przywódca bywa na ogół zbyt zajęty, żeby osobiście uczestniczyć w posiedzeniach Rady.

- Słuszna uwaga.

Cal zmarszczył brwi, zastanawiając się nad propozycją Skywalkera.

- Właśnie dałeś mi do myślenia- odezwał się w końcu. - Oznacza to jednak, że w Radzie zasiądzie pięć osób, które nie będą Jedi.

- Sześć - poprawił go Luke po krótkim namyśle. - Musimy mieć w niej także kogoś z Wywiadu.

- A ilu Jedi w niej zasiądzie? - zainteresował się Omas. - Jeżeli Rada stanie się zbyt liczna, zaczniemy mieć takie same problemy, jak podczas posiedzeń Senatu. Nie może w niej być zbyt wielu członków, jeżeli ma skutecznie funkcjonować.

- Sześcioro Jedi - oznajmił stanowczo Luke. - Ich liczba powinna być taka sama, jak przedstawicieli rządu.

Pociągła twarz Cala przybrała wyraz zadumy.

- Rezygnujesz z całkiem sporej części tradycyjnej władzy Jedi - odezwał się w końcu senator, spoglądając na Skywalkera.

- I tak nie sprawujemy już tej władzy - przypomniał mu mistrz Jedi. - Straciliśmy ją kiedy wyginęli rycerze starego zakonu.

Cal spojrzał na Luke’a z zastanowieniem.

- Naprawdę tego chcesz? - zapytał. - Jesteś pewien, że nie popełniasz błędu, odchodząc tak daleko od tradycji Jedi?

Luke jeszcze nigdy nie był bardziej przekonany o słuszności swojej decyzji.

- Na Ithorze zrezygnowałem z kurateli nad tradycją rycerzy Jedi - odparł. - Podoba mi się ten pomysł.

Triebakk triumfująco zaryczał.

- Jeżeli tak mocno mnie popierasz, możesz zostać pierwszym przedstawicielem Senatu - zaproponował Skywalker. - Oczywiście pozostali senatorzy muszą się wypowiedzieć w głosowaniu, czy wyrażają zgodę na twoją kandydaturę.

Cal nie przestawał zastanawiać się nad propozycją mistrza Jedi.

- Trzeba będzie naturalnie zebrać szczegółowe informacje o przeszłości i poglądach wszystkich przedstawicieli rządu w Radzie Jedi - odezwał się w pewnej chwili.

Wspominając zmarłą Viqi Shesh, Triebakk parsknął pogardliwie.

- Ja… - zaczął Luke, ale nagle urwał w pół zdania. W jego umyśle znów pojawiła się myśl. Jacen!

Wyczuł obecność melodyjnych myśli siostrzeńca.

- Uważam, że powinniśmy się zastanowić nad czymś innym - oznajmiła Mara. Luke zauważył, że jej głos dochodzi do niego jakby z odległego miejsca, może nawet spoza wszechświata.

- Myślałem, że wysłałem cię na pewną śmierć - odezwał się Luke. Niezupełnie uświadamiał sobie szok i zaniepokojenie pozostałych, którzy usłyszeli jego słowa… wypowiadane, ale nie do nich.

Tak, to naprawdę był Jacen Solo. Luke rozpoznawał jego pomysłowość, bezkompromisowość i szczerość, ale wyczuwał nie tylko myśli siostrzeńca. Gdzieś bardzo daleko w Mocy jawiła mu się także inna osoba. Z całą pewnością Luke jej nie znał.

- Czy jest z tobą ktoś jeszcze? - zapytał.

Vergere.

To imię napłynęło do niego nie w postaci słowa, ale wizerunku i tożsamości.

Mistrz Jedi głęboko odetchnął, godząc się z bezpośrednim, zdumiewającym potwierdzeniem. Nigdy osobiście nie spotkał tej obcej istoty, ale doskonale wiedział o jej istnieniu. Han wspominał mu kiedyś, że Vergere najpierw rzekomo zdradziła Yuuzhan Vongów i przeszła na stronę Nowej Republiki, aby później ponownie przyłączyć się do nieprzyjaciół.

Luke miał wiele powodów, żeby ją podejrzewać. Z drugiej strony, to właśnie jej łzy wyleczyły Marę z zagrażającej jej życiu niepojętej choroby. To właśnie dzięki Vergere Mara stała się znów roześmianą i spontaniczną kobietą, którą była, zanim jej organizm zaczęta wyniszczać tajemnicza dolegliwość.

Luke nie wiedział, że Vergere jest tak silna Mocą. Wyczuwał jej potęgę, w tej chwili dobrowolnie ograniczaną, ale na pewno prawdziwa. Jej energia była jednak dziwnie stłumiona. Chociaż łączył go z istotą telepatyczny kontakt, Luke nie potrafił wyczuć ani jej osobowości, ani zamiarów.

Zrozumiał, że Vergere jest nie tylko wrażliwa na oddziaływanie Mocy i obdarzona talentem telepatycznym. Wszystko wskazywało, że została starannie wyszkolona, ale gdzie i kiedy mogła uzyskać tak staranne wykształcenie? Z pewnością nie w jego Akademii Jedi. Pozostawało kilka innych możliwości, a wszystkie dość ponure: Palpatine, Vader Akademia Ciemnej Strony… Dlaczego jednak Ciemna Jedi miałaby sprowadzać Jacena do mistrza Skywalkera?

W następnej chwili do jego umysłu napłynęło więcej przesyłanych przez siostrzeńca myślowych wizerunków. Luke zobaczył yuuzhańską kapsułę o żywicznych ścianach i wyczuł woń gnijących szczątków organicznych. Uświadomił sobie także zagrożenie. Wokół yuuzhańskiej kapsuły roiły się myśliwce Nowej Republiki.

Przerwał połączenie i zwrócił się do trojga przyjaciół, wpatrujących się w niego z coraz większym niepokojem.

- Opowiem wam skróconą wersję - oznajmił, by uprzedzić ich pytania. - Przed chwilą skontaktował się ze mną Jacen Solo. Uczynił to za pośrednictwem Mocy. Znajduje się w systemie Kalamara w kapsule ratunkowej Yuuzhan Vongów, a my musimy powstrzymać wojskowych, zanim rozpylą ją na atomy.

Cal natychmiast zrozumiał, że nie ma ani chwili do stracenia. Odwrócił się do protokolarnego androida.

- Połącz się z dowódcą floty - rozkazał. - Natychmiast. Powiedz, że to najwyższy priorytet. Połącz się także z najwyższym dowódcą Sienem Sovvem.

- Tak jest, panie senatorze - odparł android.

Cal odwrócił się znów do Skywalkera.

- Nie martw się - powiedział. - Wyciągniemy go z tej kapsuły.

Ale Luke już się zespalał z Mocą i uwalniał myśli, żeby skierować je w bezkresną pustkę. Czuł, że duch żony wspiera go, dodaje mu sił i przyłączając się do poszukiwań zaginionego ucznia, również stara się przeniknąć ciemność przestworzy.

 

R O Z D Z I A Ł 10

 

 

Wkraczając do sali zgromadzeń za swoim przełożonym, arcyprefektem Yoogiem Skellem, Nom Anor zupełnie zapomniał o dokuczliwym świerzbieniu. Sala wyglądała niezwykle okazale. W najszerszej ścianie umieszczono czworo stykających się ze sobą wielkich drzwi, przez które wchodzili najwyżsi stopniem przedstawiciele wszystkich rządzących kast Yuuzhan Vongów. Ogromna sala zwężała się w pewnym miejscu. Z pewnością było to złudzenie optyczne; zaprojektowano to tak, żeby oczy wchodzących gości od razu kierowały się ku pozornemu przewężeniu, w którym ustawiono tron najwyższego lorda Shimrry.

Chitynowe ściany sprawiały wrażenie, jakby wyłożono je czarnym i białym marmurem. Sklepienie wspierało się na kolumnach z białej kości, a pokrywająca łuki koralowa wykładzina wyglądała jak kremowa koronka. Sala miała płaskie ściany, ale zapewniające sztuczne ciążenie dovin basale lekko obrócono, żeby zaginały przestrzeń w bardzo specyficzny sposób. Chodziło o to, aby zbliżający się do najwyższego lorda petenci byli przekonani, że wspinają się w pocie czoła pod stromą górę. Na samym jej wierzchołku ustawiono tron Shimrry.

Oczy wszystkich kierowały się na najwyższego Yuuzhanina jakiego Nom Anor kiedykolwiek widział, który znacznie przerastał nawet najroślejszych i najsilniejszych wojowników. Shimrra siedział w milczeniu na sporządzonym z korala yorik krwistoczerwonym tronie. Wystawały z niego kolce i igły, jakby chciały osłonić władcę przed ewentualnymi ciosami nieprzyjaciół. Ceremonialne szaty najwyższego lorda były utrzymane w ponurej, czarno-szarej tonacji. Nom Anor uświadomił sobie, że szary materiał wykonano ze specjalnie spreparowanej skóry Stenga, który w zamierzchłej przeszłości przegrał Cremleviańską Wojnę z Yo’gandem, pierwszym najwyższym lordem Yuuzhan Vongów. Ogromną głowę Shimrry pokrywało tyle blizn, nacięć, tatuaży i wypalonych znaków, że trudno było doszukać się czegoś na kształt twarzy. Jego oblicze wyglądało jak skupisko ledwie zagojonych ran, ale tkwiące w oczodołach płonące implanty mqaaq’it znamionowały niezwykłą inteligencję. Shimrra wodził nimi po ogromnej sali, rejestrując każdego wchodzącego dostojnika.

U stóp władcy przykucnęła chuda, pokraczna istota, ubrana w łachmany, które zwisały w strzępach z obwisłej skóry. Odwinięta warga ukazywała wyszczerbione zęby i tkwiący między nimi samotny żółty kieł. Istota miała zniekształconą czaszkę, zdeformowane oczodoły i wyraźnie opuchnięty płat jednego ucha. Nom Anor rozpoznał powiernika Shimrry, Onimiego.

Dostojnicy wspinali się „pod górę” w kierunku Shimrry i w końcu nieruchomieli w wyznaczonych miejscach. Przedstawiciele wszystkich czterech kast stali w jednakowej odległości od najwyższego władcy. Shimrra górował nad nimi i tym razem to nie było optyczne złudzenie, jakie można byłoby przypisać dovin basalom. Najwyższy lord był naprawdę wysoki. W pewnej chwili wszyscy niczym na rozkaz padli na twarz i jak umieli najgłośniej, wznieśli powitalny okrzyk:

- Ai’tanna Shimrra khotte Yun’o! Niech żyje jak najdłużej Shimrra, ulubieniec bogów!

Od strony tronu doleciał basowy głos, potężny jak grzmot. Nom Anor stwierdził jednak, że Shimrra prawie nie poruszył wargami.

- Niech członkowie Wielkiej Rady zechcą usiąść.

Czołowi przywódcy zerwali się i usiedli na wyznaczonych krzesłach, ustawionych w taki sposób, żeby kompensowały panujące w olbrzymiej sali nietypowe ciążenie.

Nom Anor też wstał, ale nie usiadł. Nie zasługiwał na to, żeby siedzieć w obecności najwyższego lorda.

Spojrzał przed siebie i pod przeciwległą ścianą zobaczył kapłana Harrara, z którym kilkakrotnie w przeszłości miewał na pieńku.

Harrar nie dał po sobie poznać, że go zauważył. To dobrze, pomyślał Nom Anor. Najlepiej zapomnieć o przeszłości.

Przestąpił z nogi na nogę, zmagając się z ciążeniem, które zmuszało jego ciało do pochylania się w prawo. Ruch ten wywołał ponownie świerzbienie, tym razem tak silne, że egzekutor zacisnął zęby, żeby je wytrzymać. Stwierdził, że świerzbienie objęło już całe nogi, brzuch i tors, a nawet jedną pachę. Czuł na skórze żywy ogień. Ukradkiem zaciskał i prostował palce rąk, tak bardzo chciał się podrapać, ale w końcu siłą woli zmusił się i pozostawił je wyprostowane.

Zobaczył, że Zhańbiony Onimi zrywa się na równe nogi, staje bez ruchu i zaczyna:

Dostojni goście, oto wasze nogi Zechciały wstąpić w tej sali progi. Nie uznajcie mnie, proszę, za bluźniercę, Jeżeli dziś przemówię do was wierszem.

Czekając na reakcję, Onimi wodził po zebranych załzawionymi oczami, zupełnie jakby się spodziewał, że ktoś może się sprzeciwić. Nikt nie ośmielał się wątpić, że Shimrra jest najwyższym lordem. Odbiciem jego potęgi było choćby to, że adoptował i ustanowił swoim powiernikiem odrzuconego przez bogów zniekształconego pokurcza. Zapewnił mu niezwykłą swobodę i wszystko wskazywało, że sprawia mu przyjemność widok groteskowego chodu Zhańbionego, a przede wszystkim skrępowania, jakie ogarniało wszystkich, którzy na niego patrzyli.

 

Odczekawszy jakąś minutę, Onimi uniósł rękę i wykonał w miejscu niezgrabny piruet, jakby chciał zademonstrować furkoczące łachmany.

 

Pozwólcie, że wygłoszą do was odę. Oto mój nowy strój, krzyk ostatniej mody. Gdyż jak mój pan, okrywam swoje ciało Tym, co z nieprzyjaciół ściągnąć się udało.

Dopiero wtedy zaskoczony Nom Anor uświadomił sobie, że łachmany Onimiego są szczątkami mundurów republikańskich żołnierzy, którzy stracili życie podczas walk o Coruscant.

Słysząc szmer wśród osłupiałych gości, domyślił się, że i pozostali dopiero teraz zrozumieli tę prawdę.

Nie przestając pląsać i powłóczyć nogami, Onimi zapędził się w sąsiedztwo arcykapłana Jakana. Yuuzhański dostojnik syknął i cofnął się z obrzydzeniem, w obawie, żeby nie splugawił go żaden wirujący łachman. Zhańbionych odrzucili nawet bogowie. Skazali ich nażycie w wiecznej pogardzie i nienawiści, na które z pewnością zasłużyli.

- Dosyć - wydobyło się z ust Shimrry.

Wystarczyło to, żeby Onimi znieruchomiał i umilkł, a w jego oczach pojawił się błysk przerażenia.

- Wracaj na miejsce, pokurczu - warknął najwyższy władca. - Nasze zebranie potrwa wystarczająco długo, żebyśmy nie musieli znosić widoku twoich pląsów.

Powiernik Shimrry skurczył się w sobie, poczłapał z powrotem do tronu i niczym wór kości opadł u stóp lorda. Shimrra obrócił głowę w prawo i w lewo, jakby mierzył spojrzeniem wszystkich dostojników.

W końcu zwrócił masywne ciało w stronę Tsavonga Laha.

- Chciałbym się dowiedzieć, jak postępuje ta wojna - oznajmił władczym tonem. - Co masz do powiedzenia, wojenny mistrzu?

Tsavong Lah wstał, zacisnął dłoń w pięść i opuścił ją z głuchym łoskotem na oparcie krzesła.

- Mam do powiedzenia tylko jedno słowo, a brzmi ono: „Zwycięstwo”!

Chwilę odczekał, aż umilkną twierdzące pomruki jego podwładnych.

- Opanowaliśmy nieprzyjacielską stolicę, którą właśnie objąłeś w formalne posiadanie - ciągnął po chwili. - Zdobyliśmy ją wkrótce po zwycięstwie w bitwie o Borleias. Flota najwyższego dowódcy Nasa Choki radzi sobie doskonale w przestworzach Huttów. Jeżeli nie liczyć nieszczęsnego Komma Karsha, nasze wojska odnoszą zwycięstwo po zwycięstwie!

Siedzący u stóp najwyższego lorda Onimi cicho zachichotał. Jego głos rozległ się dziwnym echem w podobnej do pieczary wielkiej komnacie.

Wojenny mistrz obnażył zęby. Shimrra wydał basowy pomruk, ostrzegając Onimiego, że nie zamierza dłużej tolerować zuchwalstwa powiernika, po czym znów zwrócił płonące oczy na Tsavonga Laha.

- Onimi płodzi nieudolne wiersze - powiedział - ale śmiejąc się teraz, do pewnego stopnia ma rację. Twoje starania pochwycenia Jainy Solo podczas bitwy o Hapes zakończyły się całkowitym niepowodzeniem.

Nie mając wyboru, Tsavong Lah zwiesił głowę, przyznając się do porażki.

- To prawda - przyznał ponuro.

- Co więcej, zdobywając Yuuzhan’tar, ponieśliśmy ogromne straty - ciągnął Shimrra. - Dwie pierwsze fale atakujących unicestwiono, a chociaż trzecia odniosła zwycięstwo, została zdziesiątkowana. Jakby tego nie dość, za zdobycie Borleias zapłaciliśmy równie słono. O ile wiem, więcej niż ta planeta była warta. Śmierć poniósł nawet twój ojciec. Dodajmy do tego klęskę floty Komma Karsha. Kosztowała życie wielu dzielnych wojowników i utratę drogocennego sprzętu. Pamiętaj, Tsavongu Lahu, że nie jestem równie wyrozumiały i łagodny jak mój poprzednik.

W oczach wojennego mistrza zapaliły się fanatyczne błyski.

- Nasi wojownicy oddaliby życie jeszcze raz, a nawet wiele razy! - wykrzyknął. - Życie znaczy dla nas mniej niż nic! Czym jest życie wojownika w porównaniu z chwałą Yuuzhan Vongów?

- Nie kwestionuję odwagi wojowników ani chęci złożenia przez nich życia w ofierze! - uciął ostro Shimrra. - Dobrze wiesz, że nie o to chodzi!

- Błagam najwyższego lorda o łaskę - powiedział Tsavong Lah. -Obawiam się, że nie rozumiem…

- Nie traktuj mnie jak głupca! - warknął gniewnie najwyższy lord, wyciągając wskazujący palec w stronę rozmówcy. - Odnosiłeś zwycięstwa, posyłając wojowników przez ochronny wał z trupów ich kolegów! Jak zamierzasz ich zastąpić?

Nom Anor napawał się widokiem Shimrry oskarżającego wojennego mistrza o nieudolność. Niejednokrotnie sam musiał wysłuchiwać wymówek Tsavonga Laha i z zachwytem obserwował, jak jego rywal tłumaczy się teraz w obecności podwładnych.

- Mój lordzie… Ja… - Wojenny mistrz wyraźnie nie wiedział, co odpowiedzieć. - Osiągnąłem wszystkie najważniejsze cele… Przekazałem ci stolicę…

- Możemy wyhodować więcej okrętów, ale wojowników musimy wychować i wyszkolić - przerwał mu ostro Shimrra. - Potrzeba całego pokolenia albo więcej, zanim nasze wojska osiągną ponownie stan pełnej gotowości bojowej. Zwracam ci uwagę, że mamy teraz do obrony wiele nowo zdobytych planet.

- Odniosę dla ciebie jeszcze więcej zwycięstw! - krzyknął Tsavong Lah. - Niewierni są rozgromieni. Jeżeli wykorzystamy dotychczasowe zwycięstwa, z pewnością się załamią…

Przerwał mu znowu chichot Onimiego.

- Wojenny mistrz nie słucha! - odezwał się Zhańbiony. - Potrzebuje nowej pary uszu, a może raczej tej części ciała, która znajduje się między nimi.

Piorunując pokurcza pogardliwym spojrzeniem, rozwścieczony Tsavong Lah syknął gniewnie.

- Cisza!

Podobnie jak poprzednio, słowo wydobyło się spomiędzy prawie nieruchomych warg Shimrry. Najwyższy lord wypowiedział je całkiem cicho, ale dzięki znakomitej akustyce sali jego głos długo jeszcze unosił się w powietrzu.

Zapadła cisza; Tsavong Lah zakrztusił się i stracił mowę. Skarcony przez najwyższego lorda, znów tylko się skłonił.

- Prosiłeś o pozwolenie podążania za wrogami - odezwał się Shimrra. - Zapoznałem się jednak z raportami na temat liczebności naszych wojsk. Nie dysponujemy dostateczną siłą, żeby równocześnie kontynuować ofensywę i bronić dotychczas opanowanych planet.

- Mój lordzie - odezwał się Tsavong Lah, nie unosząc głowy. - Z całym szacunkiem, ale uważam, że ścigamy zdruzgotanych przeciwników. Wszystko wskazuje, że pościg zakończy się chwalebną masakrą. Jestem pewien, że przyda naszej rasie jeszcze większej chwały.

- Nieprzyjaciół, którzy zmasakrowali flotę Komma Karsha, trudno uważać za zdruzgotanych - odparł lodowatym tonem Shimrra. - Czy mogę przypomnieć wojennemu mistrzowi, że flota Komma Karsha była naszą jedyną strategiczną rezerwą? Odtąd wysyłanie jakiegokolwiek wojownika w celu wsparcia innego oddziału będzie oznaczało osłabienie jego macierzystej jednostki.

Tsavong Lah nie miał na to odpowiedzi. Wbił spojrzenie w koralową podłogę i milczał.

- Na pewien czas nasze wojska zrezygnują z działań zaczepnych - oświadczył Shimrra. - Możemy je podjąć, kiedy zakończymy reorganizację. Dopiero wtedy zdołamy wysłać na pole walki więcej wojowników.

- Stanie się, jak najwyższy lord sobie życzy - odparł Tsavong Lah tak cicho, że jego słowa przypominały syk.

- Tak, właśnie tego sobie życzę. - Shimrra przestał wpatrywać się płonącymi oczami w wojennego mistrza i powiódł nimi po ogromnej sali. - Wielu naszych wojowników pełni służbę w garnizonach albo zajmuje się pacyfikacją planet położonych z daleka od linii frontu. Życzę sobie, żeby skierowano ich do walki z niewiernymi.

Zatrzymał spojrzenie na delegacji mistrzów przemian, którzy aż do tej pory zachowywali milczenie.

- Proszę, żebyście stworzyli więcej wojowników - rozkazał władczym tonem.

Pierwszy na jego żądanie postanowił odpowiedzieć Ch’Gang Hool, władca domeny Hool z klanu mistrzów przemian.

- Czy najwyższy lord ma na myśli przyspieszające implanty koralowe? - zapytał.

- Tak - burknął oschle Shimrra. - Należy je wszczepiać schwytanym jeńcom, żeby mogli wykonywać rozkazy yammoska. Jeńców odda się potem pod dowództwo wojowników. - Obrócił znów głowę w stronę Tsavonga Laha. - Dzięki temu będziesz miał więcej żołnierzy, żeby skierować ich do walki z niewiernymi.

- Jestem niezmiernie wdzięczny, wybrańcu bogów - bąknął wojenny mistrz, nie unosząc głowy.

Nom Anor nie mógł nie zgadnąć, że jego rywal myśli w tej chwili o wszystkim, tylko nie o wdzięczności.

- Jeżeli nie zmarnujesz tych wojowników - ciągnął bezlitośnie Shimrra - ich obecność pozwoli ci rozwiązać problem strat, ale tylko na krótką metę. Pragnąc rozwiązać go radykalnie, zarządzam, co następuje: od tej pory wszyscy wojownicy będą się łączyli z partnerkami w wieku szesnastu lat, o ile wcześniej się na to nie zdecydują. Jeżeli na któregoś wojownika nie zdecyduje się żadna partnerka albo odwrotnie, jego lub jej bezpośredni przełożony wybierze odpowiednią kandydatkę albo kandydata spośród osób dostępnych w danej chwili. Przewiduję zachęty, a później także nagrody dla tych, którym urodzi się potomstwo.

Tsavong Lah nisko się skłonił.

- Stanie się, jak sobie życzysz, o Najwyższy - powiedział.

- Nic się nie stanie, jak sobie życzę, jeżeli będziesz przegrywał kolejne bitwy - skarcił go surowo Shimrra. - Nieprzyjaciele wymyślili nowe taktyki, które pozwalają im odnosić zwycięstwa podczas walki. Żądam szczegółowego raportu.

W końcu wojenny mistrz ośmielił się unieść głowę.

- Niewierni opanowali sposób posługiwania się… maszyną, żeby zagłuszać sygnały wysyłane do naszych oddziałów przez yammoski - zaczął. - W wyniku tego nasze wojska muszą walczyć same, bez strategicznego kierownictwa i wsparcia.

- A środek zaradczy? - zapytał natychmiast Shimrra.

Wojenny mistrz zawahał się, zanim odpowiedział.

- Na razie żadnego jeszcze nie mamy, o Najwyższy - przyznał cicho. - Jesteśmy… rozmawialiśmy na temat tego problemu… - Znów się zawahał. - Prawdą jest, o Najwyższy, że w naszej historii jeszcze nigdy nie mieliśmy z czymś takim do czynienia. A więc…

- Nie macie pojęcia, jak sobie z tym poradzić - domyślił się najwyższy lord.

Wojenny mistrz jeszcze raz się skłonił. Zachwyt Noma Anora sięgnął zenitu.

- To prawda - przyznał Tsavong Lah. - Moje życie w ofierze.

Nie racząc mu odpowiedzieć, Shimrra odwrócił się znów do grupy Yuuzhan w białych szatach.

- Czy kasta mistrzów przemian ma jakieś sugestie? - zapytał.

Tym razem Ch’Gang Hool nie odpowiedział mu tak szybko, jak poprzednio.

- Możemy się postarać wyhodować yammoski, które będą funkcjonowały pomimo wpływu maszyn niewiernych, byłoby jednak wskazane, żebyśmy najpierw lepiej zrozumieli techniczne przesłanki tego problemu - odezwał się w końcu. - Czy udało się pochwycić którąkolwiek z tych… - zawahał się, jakby nie chciał nawet wymawiać bluźnierczego słowa - …maszyn?

- Nie - odparł pospiesznie Tsavong Lah. - My nie chwytamy maszyn. My je niszczymy.

- Czy to prawda, że niewierni wymyślili także nowy typ maszyn? - zainteresował się Shimrra. - Podobno dzięki nim artylerzyści naszych okrętów strzelają nawzajem do siebie.

- To prawda, zawdzięczamy tym maszynom sporo strat - przyznał ponuro Tsavong Lah. - Niewierni wymyślili bluźnierstwa, które przyczepiają się do kadłubów naszych okrętów jak grutchiny do jednostek nieprzyjaciół, a później wysyłają sygnał identyfikujący zarażone okręty jako wrogów. Przypuszczając, że mają do czynienia z nieprzyjaciółmi, artylerzyści zdrowych okrętów otwierają ogień do zarażonych. - Wiedząc, że za chwilę wypowie bluźnierstwo, nie ośmielił się zmienić wyrazu twarzy. - Nieprzyjaciele znieważają nas, umieszczając na tych maszynach symbole Zwodzicielki Yun-Harli.

- Znieważają nie nas, ale bogów! - zawołał arcykapłan Jakan. - Bluźniercy! Niewierni! Pozwólcie nam pochwycić sprawców, a obiecuję, że ich agonia będzie się ciągnęła całą wieczność!

Najwyższy lord uciszył arcykapłana władczym gestem.

- Nie teraz, lordzie kapłanie - powiedział.

Jakan posłusznie umilkł. Shimrra pochylił się nad głową Tsavonga Laha.

- Czy to prawda, że te zdradzieckie urządzenia są w stanie pokonywać obronę naszych okrętów? - zapytał.

- Nie bardziej niż jakiekolwiek inne pociski - odparł szybko wojenny mistrz. - Niewierni uciekają się jednak także do zdrady i zaskoczenia. Udało się im schwytać jedną z naszych fregat. Okręt udaje przyjaciela, ale później posyła ku nam te pociski, dzięki którym nasze jednostki walczą z innymi okrętami. Korzystając z późniejszego zamieszania, tamta fregata po prostu czmycha.

Tym razem Shimrra długo milczał.

- Ile razy dałeś się wywieść w pole dzięki tej podstępnej sztuczce? - zapytał w końcu.

- Tylko raz, o Najwyższy - zapewnił go pospiesznie Tsavong Lah.

- W przestworzach Hapes, kiedy niewierni uciekli się pierwszy raz do tej taktyki. Komm Karsh dał się im także zwieść pod Obroa-skai, ale i on miał wówczas pierwszy raz z tym do czynienia. Na nieszczęście, zakończyło się to jego śmiercią.

- Rozwiązanie tego problemu jest chyba dosyć proste - oznajmił Shimrra. - Opracujesz sygnały rozpoznawcze dla naszych fregat. Jeżeli któraś nie wyśle prawidłowego sygnału, wszystkie pozostałe okręty floty mają uważać ją za wroga.

- Już zacząłem wdrażać tę taktykę - oznajmił wojenny mistrz.

- Nadaj jej najwyższy priorytet - rozkazał Shimrra. - Musimy odzyskać przewagę, jaką nasze floty miały dotychczas w przestworzach.

- Tak się stanie, o Najwyższy - zapewnił gorliwie Tsavong Lah.

Shimrra odwrócił się do Yooga Skella.

- Życzę sobie, żeby arcyprefekt poinformował nas teraz o sile, rozmieszczeniu i zamiarach wojsk niewiernych - powiedział.

Yoog Skell wstał i skłonił się najwyższemu lordowi. Zwięźle przedstawił ostatnie informacje pochodzące ze źródeł w łonie samej Nowej Republiki. Niestety, streszczenie nie było tak kompletne, jak niegdyś. Ostatnio zabito albo zneutralizowano kilku umieszczonych pośród nieprzyjaciół najskuteczniejszych agentów Yuuzhan Vongów. Szczególnie dawał się we znaki brak zmarłej senatorki Viqi Shesh.

Yoog Skell oznajmił, że rząd Nowej Republiki przeniósł się na usytuowany w Odległych Rubieżach Kalamar, na razie nie było jednak wiadomo, czy tam pozostanie. Niewierni nie wybrali jeszcze nowego przywódcy, ale wszystko wskazywało, że zostanie nim istota ludzka, niejaki Fyor Rodan. Innym prawdopodobnym kandydatem był Cal Omas, a jeszcze innym Quarren Pwoe. Krótko po upadku Coruscant ten ostatni mianował się nawet przywódcą Nowej Republiki, ale wszystko wskazywało, że jego rozkazów ma ochotę słuchać coraz mniej senatorów.

Wiele przemawia także za tym, stwierdził Yoog Skell. że po upadku stolicy wojska Nowej Republiki ogarnął wielki chaos. Od czasu walk o Borleias wojskowi nie podjęli ani jednej skoordynowanej operacji i nic nie wskazywało, żeby mieli ją podjąć w najbliższej przyszłości.

Delegaci z kilku planet zwrócili się do Yuuzhan Vongów, proponując poddanie się albo zachowanie neutralności, w obecnej sytuacji trudno jednak ocenić, czy są to osoby godne zaufania; nie jest też jasne, czy reprezentują oficjalną władzę, czy tylko siebie.

Przywódcy Brygady Pokoju, niewierni, którzy zdecydowali się na współpracę z Yuuzhan Vongami, obrali za stolicę Ilezję. Zaczęli tworzyć własną flotę, ale ich okręty pochodzą z różnych źródeł i trudno określić, jaką stanowią siłę bojową. Doradcy wojskowi Yuuzhan Vongów starają się, jak mogą, żeby ich wyszkolić.

Kiedy Yoog Skell wygłaszał raport, Nom Anor robił, co mógł, by stać nieruchomo. Coraz dokuczliwsze świerzbienie paliło jego ciało żywym ogniem. Egzekutor czynił rozpaczliwie starania, by się nie drapać. Stojąc w milczeniu obok przełożonego, zauważył jednak, że Yoog Skell dyskretnie opuścił rękę i ukradkiem skrobie się po nodze. A zatem arcyprefekt także cierpiał na tę samą dolegliwość. Poświęcał całą uwagę wygłaszaniu raportu i zapewne nie uświadamiał sobie, że drapiąc ciało, okazuje słabość.

Nom Anor bardzo żałował, że nie ma żadnej wymówki, która pozwoliłaby mu na okazanie podobnej słabości.

Kiedy Yoog Skell skończył, zapadła cisza.

- A ten Fyor Rodan czy ten Cal Omas - odezwał się w końcu Shimrra. - Wiadomo, czy to zwolennicy poddania się, czy wojny?

- O Najwyższy, zechciej pozwolić, że w tej sprawie oddam głos młodszemu koledze, Nomowi Anorowi - odparł arcyprefekt. - Spędził pośród niewiernych wiele lat i jest specjalistą w dziedzinie ich psychiki.

Kiedy Shimrra zwrócił płonące tęczowym blaskiem oczy na egzekutora, Noma Anora przeniknął dreszcz trwogi. Poczuł aż w mózgu obecność Shimrry, przejaw potęgi, jaką zapewniali mu chyba sami bogowie. Serce przygniótł mu ogromny ciężar.

Dobrze przynajmniej, że na chwilę zapomniał o świerzbieniu.

- O Najwyższy - zaczął cicho, dziękując bogom, że się nie zająknął. - Zgodnie z analizą dokonaną przez naszą agentkę Viqi Shesh, Fyor Rodan był zwolennikiem Borska Fey’lyi, od czasu do czasu okazywał jednak niezależność. Niezmienne stanowisko zachowywał tylko w sprawach Jedi. Zawsze uważał się za ich wroga. O ile nam wiadomo, nie wypowiadał się w sprawie zawarcia pokoju albo dalszego toczenia wojny. Nie mamy także pojęcia, jakie stanowisko może zająć w tej sprawie Cal Omas, ale wiemy, że zawsze opowiadał się po stronie Jedi.

Wymawiając te słowa, Nom Anor od razu pożałował, że w ogóle wspomniał o rycerzach Jedi. Obawiał się, że może to przypomnieć Najwyższemu o zbyt wielu błędach, które jego rozmówca popełnił, starając się ich schwytać. Ku jego wielkiej uldze Shimrra zwrócił jednak uwagę na coś innego.

- Czy ten Borsk Fey’lya ukarał Rodana i Omasa za ich niezależność? - zapytał.

- O ile nam wiadomo, nie, o Najwyższy - odparł Nom Anor.

- Fey’lya okazywał niewybaczalną słabość - stwierdził Shimrra. - Nie zasługiwał na zaszczytną śmierć, na jaką mu pozwoliliśmy.

- O Najwyższy - odezwał się Nom Anor. - Obywatele Nowej Republiki nie rozumieją istoty hierarchii i obowiązków spoczywających na barkach ich przywódców. Pewien stopień niezależności umysłu uważają za dopuszczalny. Postępowanie Borska Fey’lyi nie było niczym niezwykłym.

Shimrra zastanawiał się jakiś czas nad tym, co usłyszał, a w końcu kiwnął głową.

- A więc jedną z naszych wielkich misji powinno się stać nauczenie tych istot właściwego znaczenia słowa „poddanie” - powiedział.

Nom Anor się skłonił.

- Niewątpliwie, o Najwyższy - przyznał cicho.

- Życzę sobie, żeby zabito tego Cala Omasa - rozkazał Shimrra. - Należy wydać polecenie naszym agentom, żeby się tym zajęli.

Nom Anor zawahał się, zanim odpowiedział.

- Na Kalamarze przebywa tylko kilkoro moich agentów, o Najwyższy - wyznał. - My…

Zobaczył w oczach Shimrry groźne błyski i przezornie umilkł. Skrzyżował ręce na piersi i spuścił głowę.

- Stanie się, jak sobie życzysz, o Najwyższy - odparł pospiesznie.

Najwyższy lord zadał następne pytanie tak cicho, że zupełnie go zaskoczył.

- Powinniśmy nauczyć Nową Republikę oddawania czci bogom, czego jednak nauczymy samych Jeedai? I najważniejsze, czego oni nas nauczyli?

Kiedy Shimrra wspomniał o Jeedai Nom Anor uświadomił sobie, że sparaliżowało go przerażenie. Walczył z ogarniającym go odrętwieniem umysłu, ale w końcu zdołał wykrztusić zadowalającą odpowiedź.

- Nauczymy Jeedai, że unicestwiając ich, powiększymy chwałę yuuzhańskich bogów. Jeedai zaś nauczyli nas, że ich przewrotność nie ma granic i może być zmazana tylko ich krwią i śmiercią.

Usłyszał twierdzące pomruki grupy wojowników, do których przyłączyli się także członkowie delegacji intendentów.

Shimrra jednak długo się nie odzywał. Nom Anor czuł na sobie spojrzenie najwyższego lorda, wyczuwał także w umyśle jego sondującą obecność. To było tak, jakby jego czaszka stała się nagle przezroczysta, a myśli widoczne dla dociekliwego umysłu najwyższego lorda. Znów poczuł na plecach dreszcz przerażenia.

- A kto ponosi winę - zapytał w końcu złowieszczo cichym tonem Shimrra - za porażkę w Studni Mózgu Świata?

Nom Anor, ogarnięty paniką, uczynił niemal heroiczny wysiłek, żeby odzyskać jasność myśli.

- Mój lordzie - zaczął. - Trochę w tym mojej winy, błagam jednak, zechciej pamiętać, że wykonywałem wówczas rozkazy Tsavonga Laha.

Wojenny mistrz zdrętwiał, ale nie ośmielił się zareagować na oskarżenie.

Nom Anor przywołał na pomoc całą siłę woli, żeby pokonać trwogę. Uświadomił sobie, że nikt nie kiwnie nawet palcem, by mu pomóc.

- Wszyscy popełniliśmy ten sam błąd, o Najwyższy - ciągnął cicho. - Nie doceniliśmy przewrotności Jedi, zostaliśmy także wyprowadzeni w pole przez tę… Vergere, która zwiodła i mnie, i wszystkich pozostałych.

Shimrra wbił w niego oczy jak sztylety.

- Były tysiące świadków tej katastrofy - stwierdził oskarżycielskim tonem. - Powiedziano im, że jeden z tych Jeedai uległ przemianie dzięki Objęciom Cierpienia. Nawrócił się na Prawdziwą Drogę i ochoczo zgodził poświęcić w Studni Mózgu Świata jednego z rówieśników, a pozostałych złożyć w ofierze naszym bogom. Co jednak zamiast tego zobaczyli? Kiedy nasz oswojony Jeedai umknął, wielkie wrota zatrzasnęły się przed ich zdumionymi twarzami, a rzekomo składana w ofierze bogom istota zdołała powstrzymać całą armię za pomocą specjalnej broni Jeedai, którą podobno wcześniej mu odebrano.

- Mózg Świata znalazł się w niebezpieczeństwie! - zawołał Ch’Gang Hool. - Jeedai mógł był zniszczyć naszego ostatniego dhuryama równie łatwo, jak unicestwił wszystkie pozostałe!

- Ta katastrofa prowadzi do herezji! - odezwał się arcykapłan Jakan. - Wielu zaczęło powątpiewać w mądrość własnych przełożonych, a nawet podawać w wątpliwość istnienie bogów!

Najwyższy lord Shimrra ponownie zwrócił płonące oczy na Noma Anora.

- Herezja - powiedział. - Wątpliwości. Zagrożenie dla dhuryama, od którego zależą wszystkie nasze plany dotyczące nowej ojczyzny. Dowód niezwykłej odwagi Jeedai walczącego na oczach tysięcy obywateli naszej nowej stolicy. Egzekutorze, czy naprawdę chcesz, abyśmy uwierzyli, że to wszystko sprawka jednego małego ptaka, tej Vergere?!

Nomowi Anorowi znów zrobiło się ciemno przed oczami. Miał wrażenie, jakby jego duszę ściskała żelazna ręka w aksamitnej rękawiczce. Z wysiłkiem chwytając powietrze, spróbował znaleźć kilka słów na swoją obronę.

- O… Najwyższy - wyjąkał wreszcie. - Nikt z nas nie ufał jej do końca. Śledziliśmy jej wszystkie spotkania z uwięzionym Jedi. Nie buntowali się, nie spiskowali, nie knuli podstępnych planów. Ta Vergere nie raz i nie dwa udowodniła swoją lojalność. Trzykrotnie powiodła Jacena Solo prosto w pułapkę. Poddając Jedi straszliwym torturom, uważnie śledziliśmy jego fizyczne reakcje. Naprawdę wszystko wskazywało, że uczy się Objęć Cierpienia. Godził się z bólem jak rodowity Yuuzhanin! Kiedy oznajmił, że jest gotów zostać wyznawcą Prawdziwej Doktryny, a nawet złożyć w ofierze innego Jedi, którego sam złapał, nikt nie miał powodu, by w to wątpić.

- A co ze złożeniem w ofierze obojga bliźniąt? - zainteresował się Shimrra. - Kto wpadł na pomysł, żeby nie zabijać od razu tego Jacena Solo, ale zaczekać, aż będzie go można złożyć w ofierze razem z siostrą?

- Vergere - odparł Nom Anor. Wyczuł, że obecność najwyższego lorda zaczyna znowu tłamsić jego umysł, jakby Shimrra chciał poznać wszystkie myśli rozmówcy. Egzekutor widział tylko płonące tęczowym blaskiem bezlitosne oczy. Pomyślał, że to zupełnie jak Objęcia Cierpienia, umysłowa tortura, jaką zadawał yammosk swoim ofiarom. Pod straszliwą presją zdołał jednak powtórzyć to słowo: - Vergere! To wszystko sprawka Vergere!

- O Najwyższy! - odezwał się ktoś niespodziewanie. Walcząc z ogarniającym go przerażeniem, które zaczynało mącić jego myśli, Nom Anor uświadomił sobie, że to kapłan Harrar. Jeszcze jeden zdrajca, który zamierza mnie pogrążyć, przypisując mi przynajmniej część winy, pomyślał ponuro.

- Byłem tam, o Najwyższy - ciągnął tymczasem Harrar. - Za pomysł złożenia w ofierze obojga bliźniąt odpowiada kilka osób: po części ja, po części Khalee Lah, a po części Vergere. Przyznaję, że dałem się wywieść w pole. Prawdą jest, że Vergere zwiodła nas, ponieważ nic z tego, co przedtem mówiła albo robiła, nie pozwalało się domyślać, że nas w końcu zdradzi. Dlaczego miałaby pomagać w schwytaniu Jacena Solo nie raz, ale trzy razy? Miała wiele okazji, żeby pomóc mu w ucieczce, ale ani jednej nie wykorzystała. Dlaczego się zgodziła uczestniczyć w jego torturowaniu? Dlaczego manipulowała nim w naszym imieniu… a przynajmniej wszystko wskazywało, że manipulowała? Doszedłem do wniosku - ciągnął kapłan - że jeśli ta Vergere nie jest lojalna względem nas, z pewnością nie będzie też lojalna wobec niewiernych.

Ciśnienie na mózg zaczęło ustępować. Nom Anor zakrztusił się powietrzem. Skierował łzawiące oko w stronę przeciwległej ściany i zauważył Harrara stojącego pośród członków delegacji Jakana.

Arcykapłan nie wyglądał na zachwyconego wyznaniem podwładnego. Dotychczas kolegium kapłanów zdołało uniknąć odpowiedzialności za tamtą katastrofę. Teraz jednak wszystko wskazywało, że Harrar zwrócił na własną kastę niepożądaną uwagę Najwyższego.

W sercu Noma Anora wezbrała wdzięczność dla Harrara. Chciało mu się niemal śpiewać z radości. Czuł się tak, jakby kapłan ocalił mu życie.

Za to wojenny mistrz patrzył na Noma Anora takim wzrokiem, jakby się zastanawiał, jak najszybciej go udusić.

Podczas gdy egzekutor starał się rozpaczliwie odzyskać jasność myśli, Shimrra zajął się przesłuchiwaniem Harrara i Tsavonga Laha. Wreszcie skończył i rozparł się na krwistoczerwonym tronie, prawie niewidoczny zza zasłony szpikulców i kolców.

- To ciekawe - powiedział. - Pięćdziesiąt lat ta Vergere żyła pośród nas i nikt nie poznał jej prawdziwej natury. Pięćdziesiąt lat nas badała i poznawała nasze tajemnice… i pięćdziesiąt lat planowała, jak nas zdradzić.

Pochylił się i obrócił masywną głowę w stronę Jakana.

- Kapłanie! - powiedział. - Czy nie sądzisz, że ta istota to prawdziwe wcielenie Zwodzicielki Yun-Harli?

Policzki Jakana zadrżały z oburzenia.

- Ależ skąd - odparł arcykapłan pewnie i spokojnie. - Uważam ją raczej za uosobienie zła.

- Czy jest Jeedai? - zapytał ktoś z delegatów.

- To wykluczone - stwierdził Harrar. - Jeedai czerpią umiejętności z czegoś, co nazywają Mocą, ale yammoski potrafią wykrywać posługujące się nią osoby. Gdyby Vergere była Jeedai, jakiś yammosk już dawno by ją zdemaskował.

- Jeedai czy nie, nie przestaje mnie zadziwiać - odparł z namysłem Shimrra. - Czy trwające pięćdziesiąt lat zwodzenie nie jest samo w sobie oznaką mistrzostwa? - Spojrzał z góry na Onimiego. - Czy ta Vergere nie jest warta podziwu za to, że tyle czasu wodziła wszystkich za nos?

Lekko kopnął pokraczną istotę. Zaskoczony Onimi uniósł głowę i zaczął cicho nucić.

 

Z czeluści Mózgu Świata, niczym zjawa wielka Zniknęła ta Vergere, podła zwodzicielka.

 

Spojrzał przypochlebnie na władcę i dodał, chytrze się uśmiechając:

Inni ulubieńcy dochowują jednak lojalności. Dzieląc z tobą tron, zapewniam cię o swojej wierności.

Shimrra wybuchnął grzmiącym śmiechem, ale zaraz kopniakiem zepchnął Zhańbionego na niższy stopień.

- Możesz dzielić ze mną tron stamtąd, Onimi - powiedział.

Onimi osłonił dłonią kaprawe oczy i powiódł spojrzeniem po zgromadzonych delegatach.

- I tak mam stąd lepszy pogląd na sprawy niż oni wszyscy, o Najwyższy - powiedział, na szczęście zapominając o mówieniu wierszem.

- To wcale nie takie trudne - odparł scenicznym szeptem Shimrra.

Po wielkiej sali przetoczyło się echo niepewnego śmiechu delegatów. Wciąż jeszcze oszołomiony po przesłuchaniu, Nom Anor wyczuł w nim nutę grozy i przerażenia. Zastanawiał się, kogo tym razem najwyższy lord zechce poniżyć.

Shimrra potoczył spojrzeniem po sali.

- Wynika z tego bardzo prosta nauczka - stwierdził. - Niech wszyscy mnie naśladują i nie pozwalają, żeby jakiś ulubieniec pozyskał ich zaufanie.

Delegaci przyznali mu rację niezgranym chórem potakujących okrzyków, ale Nom Anor nie mógł się pozbyć podejrzenia, że najwyższy władca ufa Onimiemu przynajmniej na tyle, żeby pozwalać mu uczestniczyć w zebraniach, podczas których omawia się ważne problemy. Gdyby Zhańbiony był szpiegiem, mógłby dostarczyć bardzo cennych informacji swoim mocodawcom.

Z drugiej strony Shimrra potrafił tak przenikliwie badać umysły, że gdyby naprawdę Onimi był republikańskim agentem, najwyższy lord z pewnością by to zauważył.

Ale skoro tak, to powinien był także odkryć, że Vergere jest zdrajczynią, prawda? A przecież nic nie wskazywało, że o tym wiedział.

- Arcykapłanie - odezwał się Shimrra, patrząc na Jakana. - Przepraszam, że aż do tej chwili odkładałem dyskusję na tak ważny temat. Chciałbym teraz, żeby wszyscy zdwoili uwagę. Proszę, zechciej wyjaśnić delegatom, na czym polega istota herezji, o jakiej szerzeniu ostatnio mi doniesiono.

Aby lepiej go słyszano, kapłan wstał i przeszedł bliżej środka sali. Nawet nie zwracał uwagi, że skraj jego ceremonialnej szaty ociera się z cichym szelestem o podłogę. To córka Jakana, kapłanka Elan, adoptowała zdrajczynię Vergere i uczyniła ją swoją powiernicą, potem jednak zginęła, wykonując zadanie, którego celem miało być wymordowanie Jedi. Po śmierci córki arcykapłan stał się jeszcze większym fanatykiem religijnym i utwierdził się w przekonaniu, że teraz powinien jeszcze gorliwiej wypełniać wolę bogów.

- Ja także chciałbym poinformować o niebezpiecznej dywersji - zaczął i przerwał, żeby zebrani mieli czas uświadomić sobie wagę jego oświadczenia. Powiódł spojrzeniem z lewej strony na prawą, jakby nie chciał pominąć żadnego delegata. Czując na sobie spojrzenie arcykapłana, Nom Anor poczuł znów przerażenie. Czyżby Jakan zamierzał kogoś oskarżyć?

- Tym razem nie przeniknęli w nasze szeregi groźni szpiedzy - podjął po chwili - ale niebezpieczne idee. Kapłani z odległego Dubrilliona donoszą, że byli naocznymi świadkami niedozwolonych ceremonii. Brały w nich udział osoby z najniższych kast, twierdząc, że organizują je z pobudek religijnych. Należy podkreślić, że osoby te spotykają się potajemnie w prywatnych kwaterach albo nawet na otwartym terenie. Podczas tych spotkań wypierają się naszej Prawdziwej Drogi i szerzą zdradzieckie herezje pośród innych istot naszej rasy.

Kapłan znów urwał, jakby pragnął nadać jeszcze większą wagę swoim słowom. Chwilę przeciągającej się ciszy wykorzystał Shimrra.

- Miewaliśmy już do czynienia z różnymi herezjami - przypomniał surowo. - Dlaczego uważasz, że tym razem to coś groźnego? Którzy Yuuzhan Vongowie biorą udział w tych ceremoniach?

- Zhańbieni - odparł Jakan, zniżywszy głos do gniewnego szeptu. Wykrzywił usta, jakby wypowiadał nieprzyzwoite słowa. - Zhańbieni, a także prości robotnicy, członkowie kast, które w sprawach wiary wymagają najbardziej światłych przewodników. Czasami - dodał, znowu zniżając głos do szeptu - robotnicy i Zhańbieni biorą wspólnie udział w heretyckich ceremoniach.

Niezupełnie sobie uświadamiając, co robi, Nom Anor skierował swoje jedyne oko na Zhańbionego Onimiego, przeklętego przez bogów, odkąd jego ciało odrzuciło zaproponowany implant. Tym razem pokurcz nie wykazywał ochoty do zabrania głosu; rozciągnął na stopniach chude ciało w pozie tyleż zuchwałej, co świadczącej o pewności siebie. Wydął górną wargę i odsłonił długi żółty kieł.

- Na czym właściwie polega istota tych heretyckich ceremonii? - zapytał Shimrra, okazując coraz większe zniecierpliwienie.

- Heretycy oddają cześć Jeedai - oznajmił prosto z mostu Jakan i tym razem doczekał się pomruku zdumienia i wściekłości delegatów. - Potęga tych Jeedai skłania przedstawicieli najniższych kast do podawania w wątpliwość łaski, jaką bogowie obdarzają wiernych Yuuzhan Vongów. Odszczepieńcy uważają nawet, że Yun-Harla i Yun-Yammka są w jakiś sposób powiązani z bliźniętami Jeedai, Jainą i Jacenem Solo. Nawet na samym Yuuzhan’tarze niektórzy heretycy zaczęli w ciągu ostatnich tygodni oddawać cześć istocie nazywanej Gannerem. Tak właśnie się nazywał Jeedai, który stracił życie podczas bitwy o Studnię Mózgu Świata.

Shimrra oparł podbródek na wskazującym palcu.

- Skąd najniższe kasty dowiadują się o takich herezjach? - zapytał.

- Prawdopodobnie od niewolników Nowej Republiki, którzy pracują obok naszych robotników i Zhańbionych - wyjaśnił arcykapłan. - Niewolnicy podziwiają Jeedai i ich filozofię. - Jakan zacisnął dłoń w pięść i potrząsnął nią na wysokości głowy. - Na razie buntownicy nie są dobrze zorganizowani i nie mają prawdziwych przywódców, a ich doktryna to tylko zlepek niespójnych, często sprzecznych idei. Uważam jednak, że trzeba ich natychmiast powstrzymać i wykorzenić heretyckie poglądy, zanim przerodzą się w siłę, która osłabi nas od wewnątrz.

Kiedy skończył, zapadła dramatyczna cisza. W końcu arcykapłan odwrócił się i skłonił przed Shimrrą.

- Tak wygląda mój raport, o Najwyższy - zakończył.

Nom Anor usłyszał, że jego zwierzchnik Yoog Skell ciężko westchnął, nie zdołał jednak się zorientować, co to mogło oznaczać. Dokuczliwe świerzbienie paliło żywym ogniem całe jego ciało.

- Czy masz jakieś szczególne zalecenia, jeżeli chodzi o ten kryzys? - zapytał najwyższy lord, zerkając na Jakana. -Zabijanie heretyków to ostateczne, ale raczej powierzchowne rozwiązanie.

Arcykapłan znów się skłonił.

- O Najwyższy, zalecam całkowite odizolowanie niewolników od osób z najniższych kast, żeby uniemożliwić szerzenie się niedozwolonych idei. Heretyków należy publicznie złożyć w ofierze, powinno się także nagradzać wszystkich, którzy wyrzekną się błędnej drogi i wydadzą w nasze ręce znanych im winowajców.

Yoog Skell znów westchnął, ale tym razem dłużej i jakby głośniej niż poprzednio.

- O Najwyższy - zaczął. - Z pewnością nie jestem stronnikiem heretyków, muszę jednak błagać o stosowanie mniej drastycznych metod. Toczymy wojnę, która może się jeszcze ciągnąć kilka klekketów, a nawet dłużej. Jeżeli chcemy osiągnąć wszystkie cele, powinniśmy wykorzystywać połączone wysiłki robotników, Zhańbionych i schwytanych niewolników. Musimy wznosić nowe osady i produkować żywność w częściowo zniszczonych ekosystemach, a także hodować okręty, systemy uzbrojenia i wszystkie inne przedmioty, niezbędne do dalszego toczenia tej wojny. Nie wolno nam także zapominać o skażonej przez maszyny sztucznej planecie Yuuzhan’tar. Musimy ją przemienić, jeżeli chcemy, żeby się stała doskonałym rajem, jaki znali nasi przodkowie.

Jakan odwrócił się w stronę Skella.

- Nasz raj nie będzie doskonały, jeżeli skazi go herezja - oznajmił surowo.

- Zgadzam się ze zdaniem arcykapłana - odparł Yoog Skell. Nie wolno nam jednak zakłócać pracy robotników. W obecnej chwili nie możemy sobie pozwolić na odizolowanie ich od jeńców i niewolników. Wszyscy wykonują ważne zadania. Jeżeli im obiecamy, że będziemy przyznawali nagrody w zamian za wydawanie przyjaciół w nasze ręce, przestaną pracować, a zaczną się nawzajem szpiegować. Niewątpliwie ucierpi na tym wydajność pracy. Nie możemy także wykluczyć sytuacji, w której robotnicy będą oskarżali o herezję nadzorców, w nadziei że zdołają się ich pozbyć. Ile donosów trzeba będzie dokładnie sprawdzić, żeby odróżnić fałszywe od prawdziwych?

- To zadanie dla kapłanów - odezwał się Jakan. - Twoi podwładni nie muszą się tym zajmować.

- A co, jeżeli robotnicy oskarżą o herezję samych wojowników? - żachnął się Yoog Skell. - Albo mistrzów przemian, a może nawet lojalnych kapłanów?

Nom Anor uświadomił sobie, że jego przełożony świadomie kieruje uwagę najwyższego lorda zamiast na prostych robotników, na wojowników i mistrzów przemian, których narażał na niebezpieczeństwo plan Jakana. W końcu losem robotników i tak nikt się nie przejmował.

- Zresztą kogo obchodzi, co myślą Zhańbieni? - ciągnął Yoog Skell. - Bogowie ich nienawidzą tak czy owak. A czyją winą jest, że robotnicy oddają się herezji? Czy nie oznacza to, że kapłani już od dawna nie wywiązują się z obowiązków?

Jakan, purpurowy na twarzy z powodu urażonej dumy, otworzył usta do wygłoszenia płomiennej odpowiedzi, ale uprzedził go Shimrra, wyciągając rękę i prosząc o ciszę. Oczy wszystkich zwróciły się na niego… wszystkich z wyjątkiem Noma Anora, który nie myślał o niczym poza ogarniającym jego ciało nieznośnym ogniem. Z narastającym przerażeniem uzmysłowił sobie, że swędzenie się rozszerza i obejmuje także jego plecy. Nawet gdyby chciał, nie mógłby się tam podrapać!

- Bogowie pozwolili mi zasiadać na tym tronie, bo wiedzieli, że stanę się ich narzędziem - odezwał się Shimrra. - Zgadzam się z arcykapłanem, że podobnych herezji nie wolno tolerować.

Na twarzy Jakana pojawił się błogi wyraz satysfakcji, szybko jednak zniknął, kiedy najwyższy lord ciągnął po chwili:

- Przyznaję jednak, że i arcyprefekt ma trochę racji. Toczymy wojnę i wprowadzanie zamieszania w nasze szeregi byłoby najzwyklejszą głupotą. Nie zamierzam siać niezgody między robotnikami, tym bardziej że wielu spośród nich to istoty proste. Mogły zacząć hołdować niedozwolonym wierzeniom, nie uświadamiając sobie ich niebezpiecznej natury. A zatem…

Odwrócił się do arcykapłana.

- Jakanie, rozkazuję, żeby kapłani informowali lud o niebezpieczeństwie tej herezji. Powiedz im, że ja, ich najwyższy lord, nie uważam Jeedai za wcielenie żadnych bogów. Wyjaśnij, że taki pogląd jest błędny i zakazany. Robotnicy, którzy nadal są lojalni względem swoich przełożonych, dowiedzą się dzięki temu, jak unikać takiego skażenia w przyszłości.

Kapłan zgiął grzbiet w niskim ukłonie.

- A gdyby nadal z uporem trwali w błędzie? - zapytał.

Jeżeli się dowiesz o jakichś heretykach, możesz ich złożyć w ofierze nawet w miejscu publicznym, o ile uznasz to za stosowne - odparł Shimrra. - Nie życzę sobie jednak żadnego śledztwa, zwłaszcza gdyby miało objąć ogół robotników. Nie zgadzam się także na system nagród za wydawanie w nasze ręce heretyków. Kiedy wygramy tę wojnę - kiwnął głową u stronę Jakana - możemy przeprowadzić szczegółowe dochodzenie, ale na razie chcę, żeby Yuuzhan Vongowie skupili całą uwagę na pokonaniu naszych wrogów, a nie na oskarżaniu swoich ziomków.

Jakan sposępniał, ale skłonił się jeszcze raz i pogodził z wolą wybrańca bogów.

- Stanie się, jak sobie życzysz, o Najwyższy - powiedział.

- Możesz wrócić na swoje miejsce, arcykapłanie - przyzwolił łaskawie Shimrra.

Jakan usłuchał i usiadł z wystudiowaną godnością. Onimi parsknął i zaczął się bezwstydnie drapać.

Patrząc, jak pokurcz skrobie swędzące miejsca zdeformowanego ciała, Nom Anor uświadomił sobie, że ogarnia go coraz większa wściekłość. O niczym innym nie marzył, jak tylko żeby ktoś i jego zechciał podrapać.

Jakby nagle sobie o czymś przypomniał, Shimrra zrobił zaskoczoną minę.

- Widok tego Zhańbionego przypomniał mi, że powinienem zapytać mistrzów przemian, jak postępuje ich praca - zaczął. - Jak przebiega przekształcanie planety Yuuzhan’tar?

- O Najwyższy - odezwał się Sh’Gang Hool. - Wszystko przebiega zgodnie z planem.

- Cieszy mnie ta wiadomość - ciągnął najwyższy lord. - Mogę zapytać mistrza, czy nie pojawiły się żadne problemy?

Po twarzy jego rozmówcy przemknął cień niepokoju, ale Sh’Gang Hool nie zwlekał z odpowiedzią.

- Niektóre problemy są nieuniknione, o Najwyższy - przyznał. - Mamy do czynienia z obcym środowiskiem. Większą jego część zniszczyliśmy, okazało się jednak, że pewne formy dotychczasowego życia, przeważnie mikroorganizmy, są bardziej uparte, niż początkowo podejrzewaliśmy. Możliwe, że nawet niektórzy spośród nas właśnie w tej chwili cierpiana pewną dolegliwość… odczuwają niemiłe… eee… To wynik zakażenia zarodnikami grzybów. Staramy się, uhm…

- Jaka jest istota tej niewielkiej dolegliwości? - przerwał mu ze złowieszczą słodyczą Shimrra.

Sh’Gang Hool zawahał się, zanim odpowiedział.

- Uhm… świerzbienie, o Najwyższy - przyznał w końcu. - Dokuczliwe, przewlekłe świerzbienie.

Nom Anor uzmysłowił sobie, że na sam dźwięk słowa „świerzbienie” jego nerwy zapłonęły żywym ogniem. Miał wrażenie, że krew zaczyna mu się gotować z wściekłości.

Sh’Gang Hool mruknął coś uspokajająco.

- To tylko świerzbienie, o Najwyższy - dodał. - Nic takiego, z czym nie mogliby poradzić sobie członkowie wyższych kast za pomocą dyscypliny, jaką okazywali, ubiegając się o zaszczyty, stanowiska i honor.

- A ty jesteś, rzecz jasna, zdyscyplinowanym członkiem jednej z najwyższych kast, prawda? - zapytał Shimrra.

Sh’Gang Hool dumnie uniósł głowę i wstał, szeleszcząc ceremonialną szatą.

- Zasłużyłem na to wyróżnienie, o Najwyższy - odparł cicho.

Nagle Shimrra walnął pięściami w poręcze tronu i zerwał się na równe nogi.

- To dlaczego widzę, że od początku tego zebrania ukradkiem drapiesz się jak opętany?! - ryknął na całe gardło.

Sh’Gang Hool zamarł z przerażenia.

Zapadła złowieszcza cisza. Naraz Onimi wstał ze stopni tak nagle, że zafurkotały jego łachmany. Nie zważając na nic ani na nikogo, zaczął się znów drapać. Dopiero po minucie czy dwóch usiadł z błogim wyrazem twarzy.

Najwyższy lord wymierzył w mistrza przemian wskazujący palec, implantowany przed laty i zakończony długim ostrym pazurem.

- Kształtowanie naszej nowej ojczyzny odbywa się po partacku - oznajmił, nie kryjąc wściekłości. - Czy naprawdę uważasz, że nie wiem, iż ta zaraza rozprzestrzeniła się już na wszystkich Yuuzhan? Nawet ja zostałem zakażony zaledwie po kilku godzinach od wylądowania na powierzchni Yuuzhan’tara!

Gniew eksplodował w umyśle Noma Anora. Nie przejmował się mękami, jakie znosił, dręczony przez diabelskie świerzbienie. Głównym celem tej wojny było przecież perfekcyjne odtworzenie dawno zaginionej, doskonałej ojczyzny. Jakąż byłoby katastrofą, gdyby przekształcanie planety zakończyło się niepowodzeniem!

- O Najwyższy - odezwał się znowu Sh’Gang Hool. - Ostateczne przekształcenie całego ekosystemu to zadanie wyjątkowo skomplikowane i chociaż wszystko wskazuje, że nasze starania zakończą się całkowitym sukcesem, mogą nam zająć więcej czasu, niż początkowo szacowaliśmy…

Shimrra wybuchnął pogardliwym śmiechem.

- A więc nie chodzi tylko o zarodniki grzybów, prawda, mistrzu przemian? - zadrwił. - Uważasz, że nie słyszałem o grashalach, które miały posłużyć robotnikom za baraki, ale się stopiły i przemieniły w bryłę niezróżnicowanego białka? Że nie wiem o miotach villipów, które podczas dorastania związały się z miejscowymi zwierzętami i umiały przekazywać tylko ich wycia albo miłosne ryki? Albo o żelu blorash usiłującym pochłonąć doglądających go mistrzów przemian?

-O Najwyższy, ja… - zaczął Sh’Gang Hool, jakby chciał zaprotestować, ale opadł na krzesło i pogodził się z porażką. - Przyznaję się do niepowodzenia - oznajmił po chwili.

- Śmierć! - ryknął ktoś prosto w ucho Noma Anora.

Najwyższy lord nawet nie usiłował ukrywać, że pieni się z wściekłości.

- Od tej pory powierzam kształtowanie planety bardziej odpowiedzialnym rękom niż twoje - powiedział surowo i odwrócił się do wojowników stojących za plecami

Tsavonga Laha. - Dowódco! Podwładni! Schwytajcie tego szarlatana, któremu się

wydaje, że jest mistrzem przemian, i wyprowadźcie go z tej sali. Zgładźcie go, kiedy

tylko znajdziecie się na tyle daleko, żebyśmy go nie widzieli ani nie słyszeli. Niech

zapłaci za swoją nieudolność!

 

R O Z D Z I A Ł 11

 

 

Kiedy odezwał się melodyjny kurant komunikatora osobistej chronionej linii, Dif Scaur, dyrektor Wywiadu Nowej Republiki, siedział akurat sam w gabinecie. Wiedział, że linii używano tylko w jednym celu, więc kiedy wyciągał długą bladą rękę w stronę urządzenia, starał się nie zwracać uwagi na nagły skurcz serca.

Na rozjarzonym ekranie Scaur zobaczył twarz pragnącej z nim rozmawiać osoby. Nie mógł nie zauważyć ognia, jaki płonął w jej oczach.

- Tak? - zapytał z obezwładniającą nadzieją.

- Doświadczenie zakończyło się powodzeniem.

Scaur głęboko odetchnął.

- To bardzo dobrze - powiedział.

- Uważam, że możemy teraz gwarantować sukces przedsięwzięcia.

Scaur z namysłem pokiwał głową.

- A więc wydam konieczne zarządzenia - obiecał.

- Potrzebujemy większej fabryki - odezwała się rozmawiająca z nim osoba. - Warto byłoby także uciszyć kilku osobników.

- Już się tym zajęliśmy - zapewnił Scaur, ale nagle się zawahał. - Powinniśmy się spotkać i porozmawiać w cztery oczy - dodał po chwili.

- Doskonale. - Osoba na ekranie sprawiała wrażenie zachwyconej. - W takim razie czekam na pana wizytę.

Przerwała połączenie.

Scaur wyłączył osobisty komunikator, ale kiedy cofał rękę, lekko drżała.

Teraz wszystko ulegnie radykalnej zmianie, pomyślał ponuro. Od tej pory to ja stanę się Uśmiercicielem.

 

Promienie słońca odbijały się od gwiezdnych stoczni Kalamara, struktur o kształtach równie wdzięcznych i dynamicznych, jak powstające w nich okręty. Luke widział trzy niezupełnie ukończone gwiezdne krążowniki klasy Mon Calamari typu MC80. Zwrócił uwagę, że każdy różni się czymś od pozostałych. W innych dokach stoczniowcy montowali pięć czy sześć mniejszych okrętów. Mistrz Jedi zawsze żałował, że Kalamarianie nie wiedzą, co to pośpiech; pomyślał, że powinni go sobie przyswoić przynajmniej podczas wojny. Podziwiał jednak obce istoty, że starają się osiągnąć doskonałość i dostosować każdą konstruowaną jednostkę do potrzeb użytkowników. Wszystkie okręty były bardzo funkcjonalne, a zarazem tak pięknie wykończone i ozdobione, że stanowiły nie tylko najbardziej śmiercionośną broń w arsenale Nowej Republiki, ale i prawdziwe dzieła sztuki.

 

Chronieni przez ogromną przezroczystą kopułę, Luke i Mara stali na pomoście przerzuconym nad głównym kompleksem pomieszczeń Dowództwa Floty. Spoglądając w górę na połyskujące srebrzyście konstrukcje gwiezdnych stoczni, podziwiali unoszącą się dalej i płonącą jaskrawym błękitem tarczę Kalamara, wyraźnie odcinającą się od upstrzonej milionami gwiezdnych iskierek aksamitnej czerni przestworzy. Piękno tego błękitnego klejnotu życia na tle bezkresnej czerni oddziaływało na umysł Luke’a niczym kojący całun i kierowało jego myśli ku spokojowi i doskonałości.

- To punkt zwrotny - odezwał się w pewnej chwili do żony.

Mara obrzuciła go figlarnym spojrzeniem.

- Czy wiesz, co sprawiło, że wczoraj powiedziałeś to samo pierwszy raz? - zapytała.

Po pierwszym nieoczekiwanym dotknięciu przez myśli Jacena mistrz Jedi pogrążył się w głębokiej medytacji, a nawet w transie Mocy, w nadziei że zdoła na nowo nawiązać utracony kontakt. Niestety, nie udało mu się uzyskać odpowiedzi na żadne pytanie.

Kiedy wreszcie Jacen ponownie się z nim skontaktował. Luke zaczął podejrzewać, że wie, co naprawdę do niego przemówiło.

- To mogło pochodzić od samej Mocy - powiedział.

W zielonych oczach Mary zobaczył odbicie odległych gwiazd i zrozumiał, że żona zastanawia się nad jego odpowiedzią.

- Moc może nam przesyłać wizje tego, co nadchodzi - odezwała się w końcu. - Na ogół jednak bywa… odrobinę mniej spontaniczna.

- Jestem pewien bardziej niż kiedykolwiek, że Jacenowi jest przeznaczone coś niezwykłego, coś specjalnego - odparł Luke. Odwrócił się do żony i uścisnął jej rękę.

Zauważył, że jej oczy rozszerzają się ze zdumienia.

- Czy sądzisz, że twój siostrzeniec wie o swoim przeznaczeniu? - zapytała.

- Nie mam pojęcia… nie wiem także, czy się z nim pogodzi, jeżeli się dowie - odparł Luke. - Zawsze wątpił, czy jest jakiś sens w byciu Jedi, a nawet w znaczenie Mocy, nie wyobrażam więc sobie, żeby teraz chciał uwierzyć, jaki los może go czekać. - Zobaczył w sobie nagłą ciemność i spojrzał poważnie w oczy żony. - Tym bardziej że szczególne przeznaczenie nie zawsze jest radosne i łatwe do zniesienia - dodał po chwili. - Mojemu ojcu na przykład było pisane szczególne przeznaczenie i spójrz tylko, do czego go to przywiodło.

Mara także spojrzała na niego z niezwykłą powagą.

- Musimy mu pomóc - powiedziała.

- Jeżeli nam na to pozwoli - stwierdził Luke. - Dawniej nie zawsze chciał z nami współpracować w takich sprawach.

Spojrzał przez ogromną przezroczystą kopułę na usiane punkcikami gwiazd czarne niebo. Domyślał się, że koralowa kapsuła Jacena, przechwycona przez promień ściągający jednego z krążowników klasy MC80A, jest właśnie w tej chwili kierowana na najbliższe lądowisko. Koralowy okruch był oczywiście zbyt mały i znajdował się zbyt daleko, żeby go się dało zauważyć, mistrz Jedi odnosił jednak wrażenie, że widzi gwiezdny krążownik typu Mon Calamari w postaci świetlistego punkcika kierującego się łagodnym łukiem w stronę kompleksu Dowództwa Floty.

- Hej! - ryknął ktoś głośno spomiędzy znajdujących się w dole zabudowań. - To przecież senator Wymykalski i senator Ucieczkowicz! - Chwilę potem rozległ się wybuch basowego śmiechu. - Tak, wy! Do was mówię!

Luke i Mara bez słowa podeszli do metalowej poręczy pomostu i spojrzeli w dół, na rozciągający się pod nimi kompleks. Stała tam najwyższa Phindianka, jaką Luke kiedykolwiek widział. W pewnej chwili wyciągnęła długie ręce obleczone w mundur żołnierza Wojsk Obrony i skoczyła w stronę mężczyzny i Sullustanina, którzy właśnie opuścili pokład stojącego na lądowisku konsularnego statku. Luke rozpoznał w obu dostojnikach członków Senatu Nowej Republiki.

Phindianka zagrodziła im drogę rozpostartymi ramionami, ale trochę się zatoczyła. Luke uświadomił sobie, że obca istota jest podchmielona, domyślił się, że dopiero co wyszła z urządzonego pod pomostem oficerskiego klubu.

Obca istota uniosła małą głowę i dumnie wysunęła do przodu spiczasto zakończoną brodę.

- Czy wiecie, ilu przyjaciół straciłam na Coruscant? - zapytała. - Wiecie?

Obaj senatorowie nie odezwali się ani słowem i tylko jeszcze mocniej zacisnęli usta. Starali się obejść istotę, ale uniemożliwiały im to jej wyciągnięte na boki długie ręce.

- Dziesięć tysięcy? - zagrzmiała Phindianka, prostując długi i cienki palec. - Dwadzieścia tysięcy? Trzydzieści? - Wyprostowała jeszcze dwa palce. - Cz… czterdzieści tysięcy zabitych towarzyszy broni? - Istota usiłowała wyprostować czwarty palec, ale trochę zbyt późno uświadomiła sobie, że jej drobna dłoń ma tylko trzy.

- Wszyscy straciliśmy przyjaciół na Coruscant - odezwał się ponuro mężczyzna, starając się odsunąć na bok zagradzającą mu drogę przeszkodę. Phindianka jednak nie ustępowała. Z wysiłkiem skierowała żółte oczy na twarz rozmówcy.

- Wielka szkoda, że nie pomyślałeś o swoich przyjaciołach, kiedy stamtąd uciekałeś, senatorze Wymykalski - powiedziała. - Wielka szkoda, że kiedy przejąłeś kontrolę nad „Alamanią”, skazałeś wszystkich na pewną śmierć.

Mara położyła dłoń na ramieniu Luke’a.

- Czy nie powinniśmy się wtrącić? - zapytała półgłosem.

- Chyba nie, dopóki nie dojdzie do użycia przemocy - odparł mistrz Jedi. - A nie wydaje mi się, żeby ona miała taki zamiar. - Wychylił się nad poręczą pomostu i spojrzał na grupę oficerów, którzy w milczeniu przyglądali się całemu zajściu przez okno oficerskiego klubu. - Spójrz na nich.

Mara przeniosła spojrzenie na bywalców klubu.

- Oni też doszli do przekonania, że nie będą interweniować - oznajmiła.

- To prawda - przyznał z naciskiem Luke. - Nie mają takiego zamiaru.

- Proszę nas przepuścić, pani kapitan - odezwał się Sullustanin. - Przylecieliśmy na Kalamar w bardzo ważnej sprawie.

- W bardzo ważnej sprawie? - prychnęła Phindianka. - Jaka to ważna sprawa nakazała ci wydać polecenie pilotom Eskadry Zielonych żeby eskortowali ciebie i twój wahadłowiec, dzięki czemu mogłeś bez przeszkód zniknąć w nadprzestrzeni? Tej samej Eskadry Zielonych, która osłaniała odwrót mojej „Dumy Honoru”? Mojej nieszczęsnej „Dumy”, zaatakowanej kilka minut później przez Yuuzhan Vongów, wskutek czego życie straciło dwustu czterdziestu członków jej załogi, a sam okręt tylko cudem zdołał dolecieć na Kalamar? A teraz zostanie przekazany na złom, bo po prostu nie opłaci się go remontować! Jaka sprawa mogła być ważniejsza niż życie dwustu czterdziestu jeden osób, senatorze Ucieczkowiczu? - Zgięła długą rękę w stawie łokciowym i wyciągniętym chudym palcem szturchnęła w pierś zaskoczonego Sullustanina. - A może powinnam powiedzieć: senatorze Czmychalski? Senatorze Zajęcze Serce? Senatorze Tchórzem Podszyty? Hmm?

- Proszę uważać, pani kapitan - odezwał się mężczyzna. - Ryzykuje pani utratę oficerskiego patentu.

- Już i tak zabraliście mi okręt - odparła Phindianka. - Odpowiadacie za śmierć ponad połowy członków mojej załogi. Jesteście winni upadku Coruscant, stolicy Nowej Republiki! - Znów zaniosła się basowym śmiechem. - I co, uważacie, że przejmuję się czymś takim jak oficerski patent? Sądzicie, że możecie wyrządzić mi większą krzywdę niż do tej pory? Myślicie może, że obchodzi mnie uroczysta przysięga, jaką złożyłam, kiedy obiecywałam bronić podobnych do was podłych lizusów i nikczemników? Czy naprawdę uważacie, że kogokolwiek z nas to obchodzi?

Phindianka machnęła długą ręką w stronę stojących na progu klubu oficerów. Obaj senatorowie odwrócili się i ujrzeli sporą grupę osób, które w posępnym milczeniu obserwowały całe zajście.

Wpatrywali się w nich kilka sekund, ale widząc skierowane na siebie oskarżycielskie spojrzenia, zaczęli zdradzać pierwsze oznaki niepokoju.

Phindianka stała wciąż przed nimi z wyciągniętymi na boki rękami. W pewnej chwili wskazała drzwi oficerskiego klubu. Skorzystał z tego mężczyzna, zanurkował pod ręką istoty i szybko ruszył w stronę wyjścia z lądowiska. Podchmielona Phindianka zakołysała się, jakby chciała się rzucić za nim w pościg, a wtedy Sullustanin obszedł ją i pobiegł za oddalającym się kolegą.

Obca istota miała długie nie tylko ręce, ale i nogi. Ruszyła żwawo, dogoniła obu i objęła ich długimi rękami jak najserdeczniejszych przyjaciół.

- Coś wam powiem - oznajmiła. - Nie możecie nic zrobić mnie, ale możecie zrobić coś dla mnie. Podczas najbliższej sesji wpłynie sprawa prośby dowódców Floty o przyznanie dodatkowych środków. Wiesz o tym, senatorze Decamp, bo będą nad nią głosować członkowie twojego komitetu. Nie zapomnij poprzeć tej prośby, bo jeżeli tego nie zrobisz, nie zdołamy dłużej chronić przed Yuuzhan Vongami wszelkich tchórzów, złodziei i polityków, prawda? A poza tym, jeżeli nie dasz nam tych pieniędzy… - Phindianka ścisnęła głowy obu mężczyzn w zgięciach łokci, a obaj senatorowie stanęli jak wryci, widząc w żółtawych oczach istoty gniewne błyski. - Jeżeli nie dacie nam tych pieniędzy - ciągnęła - sami je sobie weźmiemy. W końcu mamy przecież działa i dobrze wiemy, jak odważni jesteście, kiedy ktoś do was z nich strzela, prawda?

Uwolniła więźniów i senatorowie rzucili się do wyjścia z lądowiska. Phindianka uniosła małą głowę i zawołała w ślad za nimi:

- I jeszcze jedna sprawa, panowie. Nigdy więcej nie usiłujcie uciekać przed nieprzyjaciółmi na pokładzie któregoś okrętu Floty! Jeżeli jeszcze kiedyś spróbujecie przejąć kontrolę nad jakąś jednostką, zapuszkujemy was do kapsuły ratunkowej i wystrzelimy prościutko pod otwory wyrzutni okrętów Yuuzhan Vongów! Uroczyście wam to przysięgamy, ja i wszyscy moi podwładni.

W końcu senatorowie opuścili płytę lądowiska. Phindianka spoglądała jeszcze chwilę w tamtym kierunku, ale w końcu opuściła długie ręce i odwróciła się do bywalców klubu.

Obserwujący zajście oficerowie wybuchnęli donośnym śmiechem i nagrodzili Phindiankę burzą oklasków. Niektórzy wydawali radosne okrzyki, a kilku objęło istotę i na wpół ją prowadząc, a na wpół niosąc, zniknęło za drzwiami klubu.

Myśląc o scenie, jaka rozegrała się na ich oczach, Luke i jego żona stali na pomoście w zupełnym milczeniu.

- Dobroduszne napomnienie? - zapytała w końcu Mara.

- Wiesz dobrze, że nie o to chodziło - odparł Skywalker.

- Bunt?

- Nie. Jeszcze nie. - Luke spojrzał na drzwi, przez które wyszli senatorowie. - Ale niewiele brakuje. Podczas tej wojny wojskowi ponoszą właściwie same porażki, wiedzą jednak, że to nie ich wina. Uświadamiają sobie, że przywódcy są skorumpowani, głupi, tchórzliwi, niekompetentni i niezaradni. Wiedzą, że Coruscant stracono z winy polityków w rodzaju tych dwóch…

Urwał, kiedy usłyszał dobiegający z oficerskiego klubu niezgrany chór stłumionych wiwatów i okrzyków.

- Poczułbym się lepiej - podjął po chwili - gdyby jedna z tych wiwatujących osób nie nosiła odznak dowódcy Floty.

- Ja także - rzekła Mara, rzucając przez ramię niespokojne spojrzenie. - Lepiej się stanie, jeżeli szybko będziemy mieli rząd, który wojskowi mogą szanować. Jeżeli dowódcy wypowiedzą posłuszeństwo cywilnej władzy i zaczną się domagać większych środków pod groźbą użycia broni, staną się nie lepsi niż piraci.

- Doskonale uzbrojeni piraci - dodał z naciskiem mistrz Jedi.

To punkt zwrotny, przypomniał sobie. Miał tylko nadzieję, że sprawy przybiorą pomyślny obrót.

Uniósł głowę i spojrzał w niebo przez transpastalową kopułę. Tym razem zdołał już dostrzec gołym okiem koralową kapsułę Jacena, ciągniętą przez niewidoczny promień ściągający pod podobnym do ogromnego małża kadłubem gwiezdnego krążownika typu MC80A. Pomyślał, że nikt nie mógłby wątpić w obce pochodzenie kapsuły. Koralowego kadłuba i pękatego kształtu nie dałoby się porównać z niczym innym na kalamariańskim niebie. Łagodnie zaokrąglony kadłub krążownika klasy Mon Calamari miał tylko nadać okrętowi naturalny kształt, yuuzhańska kapsuła była jednak autentycznym wytworem przyrody, chociaż pozagalaktycznego pochodzenia.

Nagle za plecami mistrza Jedi otworzyły się drzwi i przebiegł przez nie oddział żołnierzy Nowej Republiki. Wszyscy byli uzbrojeni po zęby i zakuci w pancerze, a na twarzach mieli maski chroniące przez obcymi toksynami. Za żołnierzami człapał powoli wojenny android, niosąc we wszystkich górnych kończynach blastery, miotacze i pistolety.

Wojskowi najwyraźniej nie zamierzali ryzykować. Mając do czynienia z yuuzhańska kapsułą lądującą w tak newralgicznym miejscu, jak kompleks Dowództwa Floty Nowej Republiki, nie tylko wysłali na jej powitanie zbrojną eskortę, ale także ściągali ją na cywilne lądowisko. Mieściło się ono na skraju kompleksu i dawało się całkowicie odizolować od części wojskowej. Co więcej, gdyby się okazało konieczne, można było cale lądowisko wystrzelić w przestworza dzięki zainstalowanym na obrzeżach ładunkom wybuchowym i silniczkom manewrowym.

Dowodzący żołnierzami porucznik podszedł do Mary i Luke’a i energicznie zasalutował.

- Mistrzu Skywalker - powiedział - admirał Sovv przesyła państwu pozdrowienia. Mam przekazać, że kiedy operacja sprowadzenia Jacena Solo i jego towarzyszki dobiegnie końca, będzie zaszczycony, jeżeli zechcecie towarzyszyć mu podczas kolacji.

Biedny Sien Sovv, pomyślał Luke. Jako naczelny dowódca Wojsk Obrony odpowiadał za liczne katastrofy, jakie ostatnio przydarzyły się wojskowym. Luke słyszał, że podobno Sovv przemierzał wzdłuż i wszerz Kalmar, starając się znaleźć kogoś, kto mógłby albo chciałby przyjąć jego rezygnację. Kłopot w tym, że senatorowie Nowej Republiki wciąż jeszcze nie wybrali nowego przywódcy i Sien Sovv nie miał się do kogo zwrócić.

- Z przyjemnością spotkamy się z admirałem - odparł Skywalker - oczywiście pod warunkiem, że mój siostrzeniec nie będzie wymagał opieki medycznej.

- Tak jest, proszę pana - odparł młodszy oficer. - To zrozumiałe.

Podążając za wojskowymi, Luke i Mara skierowali się na cywilne lądowisko. Dopiero tam żołnierze się rozdzielili i stanęli po obu stronach włazu unoszącej się nad płytą kapsuły. Miejsce naprzeciwko włazu zajął wojenny android, który wymierzył w kapsułę wszystkie systemy broni. Luke spojrzał na żonę. Mara przymknęła oczy, jakby się wsłuchiwała w swoje myśli.

- Nie wyczuwam niczego złego - powiedziała.

- Ja także nie - przyznał mistrz Jedi.

Nie mówiąc już ani słowa, oboje stanęli pomiędzy wojennym androidem a włazem kapsuły. Luke czuł, że włosy na jego karku jeżą się na myśl o lufach wszystkich blasterów i miotaczy wymierzonych teraz prosto w jego plecy.

- Proszę pana… - zaczął dowódca oddziału.

Luke wykonał ledwo zauważalny gest ręką.

- Poradzimy sobie, panie poruczniku - powiedział.

- Poradzicie sobie - powtórzył jak echo wojskowy. - Tak jest, proszę pana.

Kiedy generatory promienia ściągającego gwiezdnego krążownika zwolniły niewidoczne pęta, kapsuła osiadła z lekkim wstrząsem na płycie lądowiska. Po kilku chwilach rozległ się syk wyrównywanego ciśnienia i zapaliło się coś w rodzaju małych lampek. Wreszcie wewnętrzna klapa śluzy otworzyła się i w otworze stanął Jacen.

Był ubrany w obszarpany yuuzhański strój wyglądający jak peleryna trudnej do określenia barwy. Pod chorobliwie bladą skórą okrywającą ciało bez grama tłuszczu prężyły się podobne do powrozów mięśnie, a na obnażonych rękach i nogach widniały blizny po źle zagojonych ranach.

Największym zmianom uległa jednak twarz Jacena. Między niestrzeżoną od dawna grzywą włosów a krótką, równie zaniedbaną brodą widniało oblicze o ostrych, jakby wyrzeźbionych rysach. Zniknęły wszelkie ślady dziecięcej pulchności, a brązowe oczy wyrażały bezkompromisowość, nieustępliwość, przenikliwość i dojrzałą inteligencję.

Odlatując na Myrkr, Jacen dopiero stal na progu dojrzałości. Prawdopodobnie pozostawił tam wiele cech charakteru, a z całą pewnością również dzieciństwo.

Skierował na Luke’a i Marę przenikliwe oczy, w których natychmiast pojawił się błysk zrozumienia. Mistrz Jedi poczuł, że serce mu podskoczyło z radości. Ujął żonę za rękę i oboje ruszyli w stronę kapsuły. Jacen z rozłożonymi ramionami pobiegł ku nim. Kiedy się spotkali, zaczęli się śmiać, ściskać i poklepywać po plecach.

Luke poczuł w oczach łzy szczęścia. To naprawdę punkt zwrotny, pomyślał. Wiedział, że od tej pory smutek i troska przemienią się w radość.

- Mój chłopcze! - powiedział. - Mój chłopcze!

Z uścisku Jacena pierwsza uwolniła się Mara. Cofnęła się pół kroku i położyła delikatnie dłoń na jego piersi, jakby chciała zbadać serce.

- Odniosłeś poważne rany - powiedziała.

- Tak - odparł rzeczowo Jacen. Wszystko wskazywało, że bez względu na to, co mu się przydarzyło, zdążył się już z tym pogodzić.

- Dobrze się czujesz? - ciągnęła Mara. - Potrzebujesz uzdrowiciela?

- Nie, nic mi nie jest - odparł młody Solo. - Już mnie uzdrowiła Vergere.

Dopiero wtedy Skywalkerowie zwrócili uwagę na towarzyszącą Jacenowi dziwną osobę. Porośnięta pstrokatymi piórkami niewielka istota postąpiła kilka kroków i spojrzała na oddział uzbrojonych żołnierzy z mieszaniną sceptycyzmu i humoru.

- Wygląda na to, że i ja jej coś zawdzięczam - odezwała się Mara.

Podobna do ptaka istota zwróciła szeroko otwarte skośne oczy na mistrzynię Jedi.

- Moje łzy ci posłużyły? - zapytała.

- Tak. Wszystko wskazuje, że jestem uleczona.

- Wiele lat temu Nom Anor zatruł twój organizm zarodnikami coomb - oznajmiła Vergere. - Wiedziałaś o tym?

Mówiła krótko i prosto, a jej głos miał trochę piskliwe brzmienie.

- Wiedziałam. - Mara się zawahała. - Ale… uzdrawiające łzy? Nigdy przedtem o niczym takim nie słyszałam. Jakim cudem… Jak to możliwe?

Piórka bokobrodów Vergere zafalowały, co mogło oznaczać lekki uśmiech.

- To długa historia - odparła wymijająco istota. - Może pewnego dnia ją opowiem.

Luke spojrzał znów na Jacena i zauważył, że młody mężczyzna szczerzy do niego zęby w szerokim uśmiechu. Odpowiedział mu tym samym. Nagle spoważniał, jakby coś sobie przypomniał.

- Musimy powiadomić twoich rodziców, że jesteś cały i zdrowy - powiedział. - Rodziców i siostrę.

Jacen także przestał się śmiać.

- Tak - przyznał. - Starałem się skontaktować z nimi za pośrednictwem Mocy, ale… to prawda, powinni się dowiedzieć o tym także z oficjalnego źródła.

- Proszę pana - odezwał się dowódca oddziału żołnierzy. - Mistrzu Skywalker, muszę przejąć tę kapsułę. Gdyby pan zechciał poczekać kilka minut na pomoście, odprowadzę pana później do ośrodka łączności, skąd będzie można przesłać wiadomość, a potem odwiedzi pan admirała Sovva.

- Oczywiście - odparł Luke.

Nie mógł się powstrzymać i jeszcze raz wyszczerzył zęby w uśmiechu, a potem wyciągnął rękę i jeszcze bardziej rozwichrzył zmierzwione włosy siostrzeńca.

Objęli Jacena z obu stron, minęli stojącego nieruchomo wojennego androida i wspięli się po schodach na pomost. Wyczuwali, że Vergere podąża za nimi w milczeniu.

Oparli się o poręcz i patrzyli, jak po płytach sąsiednich lądowisk chodzą podróżni. Wszyscy sprawiali wrażenie bardzo zajętych własnymi sprawami. Żaden nie spojrzał w górę ani nie zwrócił uwagi na przyglądające się im osoby.

- Witaj w domu - odezwał się Luke. - Cieszę się, że w końcu wróciłeś.

- Powinieneś się ucieszyć nie tylko z mojego powrotu - odparł młody Solo i kiwnął głową w stronę Vergere.

Luke odwrócił się do niezwykłej istoty.

- Naturalnie, ciebie także witamy - powiedział uprzejmie. - Nie wiemy jednak, skąd pochodzisz, nie możemy więc być pewni, czy ty też powróciłaś.

- To paradoks, którego nie da się tak prosto wyjaśnić - odparła Vergere.

Jacen wybuchnął beztroskim śmiechem.

- To prawda - przyznał, kiedy trochę spoważniał. - Czyżbyście się tego nie domyślili? - Kiedy Luke i Mara odwrócili się do niego znów się roześmiał. - Vergere jest rycerzem Jedi… Jedi ze Starej Republiki. Spędziła ponad pięćdziesiąt lat pośród Yuuzhan Vongów.

Zdumiony Luke wytrzeszczył oczy na istotę.

- I wciąż żyjesz? - wyrzuciła z siebie zaskoczona Mara, zanim uświadomiła sobie bezsens tego pytania.

Vergere spuściła głowę, spojrzała po sobie i poklepała upierzony tors, jakby chciała zademonstrować, że to prawda.

- Wszystko na to wskazuje, młodzi mistrzowie - odparta zwięźle.

- Jak, u… - zaczęła Mara.

Zapewne chciała zapytać, jakim cudem Vergere spędziła tyle czasu pośród Yuuzhan Vongów, nie dopuszczając, żeby yammosk odkrył jej umiejętności Jedi.

- To jeszcze jedna długa historia - odrzekła Vergere. - Możliwe, że też ją wam kiedyś opowiem.

- Starasz się zachowywać dla siebie swoje tajemnice - stwierdził Skywalker.

- Nie przeżyłabym, zdradzając je wszystkim chętnym albo zainteresowanym osobom - odparła istota. - Moje tajemnice pozostaną wyłącznie moją własnością, dopóki nie znajdę powodu, żeby je wyjawić.

Nie powiedziała tego arogancko, tylko rzeczowo, zupełnie jakby opisywała kolor dywanu.

- Nie zamierzamy cię do niczego zmuszać - oznajmił mistrz Jedi. - Mam jednak nadzieję, że wcześniej czy później będziemy mogli o nich porozmawiać.

Piórka Vergere lekko zafalowały, ale zaraz znów się wygładziły. Możliwe, że oznaczało to coś w rodzaju wzruszenia ramionami.

- Naturalnie, możemy porozmawiać - rzekła istota. - Musisz jednak pamiętać, co ci powiedziałam przedtem. Nie jestem stronniczką waszej Nowej Republiki.

- Komu więc dochowujesz wierności? - zainteresował się Luke.

- Kodeksowi Jedi - odparła Vergere - i temu, co nazywacie Starą Republiką.

- Stara Republika nie istnieje - przypomniał Luke, starając się nadać głosowi jak najłagodniejsze brzmienie.

- Ależ istnieje. - Istota uniosła głowę i Luke uświadomił sobie, że przenika go do głębi siła i przekonanie Vergere. Odczuł to jak lekkie drżenie całego ciała. - Dopóki żyję i oddycham - ciągnęła Vergere - Stara Republika żyje w mojej osobie.

Na jakiś czas zapadła niezręczna cisza. Pierwszy zdecydował się ją przerwać Luke.

- W takim razie niech żyje jak najdłużej, Vergere - powiedział.

Istota kiwnęła głową.

- Dziękuję ci, młody mistrzu - powiedziała.

Umilkła, odwróciła się i zaczęła przyglądać się widocznej w dole hali dworcowej. Obserwowała spieszących w różne strony, zajętych własnymi sprawami podróżnych, automaty, gwiezdne statki, podnośniki i wyładowane transportowanymi towarami repulsorowe sanie.

Luke zastanawiał się, czy właśnie tak wyglądał świat, jaki Vergere opuściła przed pięćdziesięciu laty. Spędziła ten okres pośród obcych sobie istot i w otoczeniu różniącym się od wszystkiego, co przedtem znała. Ciekawe, jak dziwna musi się jej wydawać teraz macierzysta galaktyka, zamieszkana przez istoty wielu ras, a zwłaszcza widok tylu pomrukujących, szczękających i klekoczących mechanizmów.

Poczuł nieoczekiwany smutek. Powitał Jacena, który wrócił do domu, ale do czego powróciła Vergere? Zniknęło przecież albo przepadło wszystko, co kiedyś tak dobrze znała.

Uroczystość powitalna nie skończyła się wraz z przylotem Jacena.

Kiedy Luke i wszystkie towarzyszące mu osoby dotarły w końcu do apartamentu Siena Sovva, mistrz Jedi stwierdził, że admirał nie jest sam. Za plecami sullustańskiego gospodarza stała długa, wygięta w łuk kremowa sofa, a na niej siedziały, jakby pozując do obrazu, dwie znajome osoby: ubrany w biały mundur Kalamarianin i starsza białowłosa kobieta.

- Admirał Ackbar! Winter!

Radość z widoku dawno niewidzianych przyjaciół przygasła jednak, kiedy Jacen ujrzał, z jakim wysiłkiem Ackbar wstaje z sofy i jak trudno mu zdobyć się na ciepły uśmiech.

Stojąc, Kalamarianin wspierał się na ramieniu Winter. Błyszcząca kiedyś różowawa skóra ziemnowodnej istoty teraz zmatowiała i przybrała szarawą barwę. Ackbar z trudem poruszał obwisłymi wargami, łapczywie chwytał powietrze i seplenił.

- Mistrzu Skywalkerze, przyjaciele - zaczął emerytowany admirał - bardzo żałuję, że muszę wam to powiedzieć, ale spędzanie czasu na stałym lądzie kosztuje mnie ostatnio coraz więcej wysiłku.

- Proszę więc spocząć - odezwał się mistrz Jedi.

Podszedł do Ackbara, skinął głową Winter i oboje pomogli mu usiąść na sofie.

- Przeszedł pan ciężką chorobę? - zainteresował się Luke, ale patrzył na białowłosą kobietę.

Winter odwzajemniła spojrzenie mistrza Jedi i kiwnęła nieznacznie głową, w milczeniu potwierdzając jego obawy.

- Chorobę? - powtórzył Ackbar. - Niezupełnie. Chodzi o to, że jestem po prostu… stary. - Rozchylił obwisłe wargi, usiłując chwycić powietrze. - Kto wie, może Fey’lya miał rację, kiedy się zdecydował nie wyrażać zgody na mój powrót do czynnej służby?

- Bardziej prawdopodobne, że nie mógł zapomnieć czasów, kiedy ośmieszył go pan podczas posiedzenia Rady - odezwała się Mara.

Winter wstała, podeszła do Jacena i uściskała go tak serdecznie i mocno, że omal nie udusiła.

- Witaj w domu, Jacenie - powiedziała.

W początkowym okresie Nowej Republiki, kiedy oboje Solo, zajęci toczeniem wojny z Imperium, przemierzali galaktykę wzdłuż i wszerz, Winter opiekowała się wszystkimi dziećmi Leii i Hana. W ciągu tych pierwszych lat prawdopodobnie spędziła z Jacenem tyle samo czasu, co jego matka.

- Mieliście jakieś wieści od Tycha? - zainteresował się Skywalker.

Kiedy mąż Winter, Tycho Celchu, odleciał z wojskowymi, jego żona wróciła do Ackbara, żeby pomagać przyjacielowi i doradcy męża. Służyła mu teraz równie wiernie, jak kiedyś księżniczce Leii.

- Pomaga Wedge’owi Antillesowi organizować obronę planety Kuat i zakładać tam komórki ruchu oporu - odparła Winter. - Aha, i ma się całkiem dobrze.

- Cieszę się, że to słyszę.

Ackbar uniósł ogromną głowę i spojrzał na Marę.

- Powinienem ci pogratulować - powiedział. - Dostaliście mój prezent?

- Dostaliśmy i bardzo dziękujemy - odparła mistrzyni Jedi. - Miniaturowy holoprojektor to bardzo odpowiednia zabawka dla dziecka w tym wieku. Działa cuda, jeżeli chodzi o wzrok i koordynację ruchów.

- Dziecko jest zdrowe?

- Ben miewa się całkiem dobrze - odparła Mara, ale po jej twarzy przemknęła chmurka niepokoju. - Teraz, kiedy nasze życie jest zagrożone, co może jeszcze pewien czas potrwać, postanowiliśmy go wysłać w bezpieczne miejsce.

- Solo postąpili tak samo ze swoimi dziećmi - przypomniała Winter, czule zerkając na Jacena. - Wyszło to im tylko na dobre.

- Rozgośćcie się, proszę - odezwał się nosowym głosem Sien Sovv. - Może chcecie coś do picia?

Luke odwrócił się do Sullustanina. Kiedy sobie uświadomił, że aż do tej pory ignorował obecność naczelnego dowódcy Wojsk Obrony Nowej Republiki, poczuł lekkie zakłopotanie.

- Och, strasznie przepraszam, panie admirale - powiedział szybko. - Powinienem
był…

Sullustanin przerwał mu lekceważącym machnięciem ręki.

- Zaprosiłem was tu na spotkanie ze starymi przyjaciółmi, nie mogę więc mieć wam teraz za złe, że poświęcacie im więcej czasu niż mnie. - Skierował wielkie czarne oczy na admirała Ackbara. - A jeżeli już o nim wspomniałem, bardzo chciałbym, żeby to właśnie on zajął moje miejsce podczas tej wojny.

Luke wiedział, że nie tylko on tego pragnie. Sienowi Sovvowi na pewno nie było łatwo zastępować dowódcę otoczonego taką legendą, jaka kiedyś opromieniała Ackbara. Skromność i ciężka praca nie wystarczały, aby wypełnić pustkę pozostawioną przez geniusz i charyzmę emerytowanego Kalamarianina. Możliwe, że Sovv spisywałby się lepiej w czasach pokoju. Miał autentyczne zdolności administracyjne i poradziłby sobie nawet na tak odpowiedzialnym stanowisku. Niestety, nie miał szczęścia - musiał toczyć wojnę z wrogami, do spotkania z którymi Nowa Republika była zupełnie nieprzygotowana.

Nie miał szczęścia. To najgorszy zarzut, jaki można było postawić dowódcy wojska. Podwładni zawsze ufali bardziej szczęściu niż inteligencji przełożonych.

- Wydaje mi się - odezwał się cicho Sovv - że jeszcze nie poznałem wszystkich waszych towarzyszy.

Luke znów go przeprosił, po czym przedstawił admirałowi Jacena i Vergere. Sovv pochwalił oboje za umiejętność przetrwania w niezwykłej sytuacji.

- Aha, młody Solo - dodał. - Z przyjemnością mogę ci oznajmić, że twoja siostra nie tylko miewa się dobrze, ale przyczyniła się najbardziej do odniesienia doniosłego zwycięstwa w bitwie o Obroa-skai.

Nie przejmując się obszarpanym i niekompletnym strojem, Jacen przycupnął na krześle obok Vergere. Kiedy usłyszał radosną nowinę, na jego twarzy odmalowała się niekłamana ulga.

- Martwiłem się o nią - przyznał. - Wyczułem, że znajduje się w… w trudnej sytuacji.

- Nasza flota, której pomagała eskadra Hapan, zaatakowała ogromną armadę Yuuzhan Yongów - ciągnął Sien Sovv. - Generał Farlander nie ukrywał podziwu dla osiągnięć Jainy. Podobno to właśnie ona opracowała większą część planu bitwy.

Jacen słuchał z uwagą słów Siena Sovva.

- Jaina zaplanowała tę ofensywę? - zapytał niepewnie, jakby niezupełnie uwierzył w to, co usłyszał.

- Oczywiście nie w szczegółach, ale generalnie tak. Ten atak to jej pomysł. Zniszczyliśmy dwa wielkie wojskowe transportowce Yuuzhan, na pokładach których musiało przebywać dziesiątki tysięcy wojowników. To była nasza pierwsza ofensywa, zakończona tak jednoznacznym sukcesem.

Jacen kiwnął głową.

- A więc to był dobry plan - powiedział.

Uśmiechał się, ale jego oczy pozostały poważne.

Na obudowie komunikatora Sovva zaczęła migotać mała lampka. Admirał wstał, podszedł do biurka i przyłożył do ucha miniaturową słuchawkę.

- Bardzo was przepraszam - oznajmił - ale kiedy się dowiedziałem, że lecą do nas Jacen i… osoba pragnąca przejść na naszą stronę, uprzedziłem o tym Wywiad Floty. Zapewne się domyślacie, że zechcą was przesłuchać. - Skierował wielkie czarne oczy na młodego Solo. - Naturalnie, jeżeli pozwoli na to stan twojego zdrowia.

Luke nie mógł nie zauważyć, że Sien Sovv nie pozostawił takiego samego wyboru Vergere.

- Bardzo chętnie. - Jacen wstał z krzesła i odwrócił się do siedzącej obok istoty. - Vergere? - zapytał.

- Nie mam nic przeciwko temu.

Na twarzy upierzonej Jedi pojawił się ten sam sceptyczny uśmieszek, jaki zaprezentowała, kiedy wyszła ze śluzy kapsuły i zobaczyła żołnierzy stojących z bronią gotową do strzału.

- Domyślam się, że to może trochę potrwać - odezwał się Jacen, zerkając na mistrza Jedi. - Jeszcze nie wiem, gdzie się zatrzymam, więc czy możesz mi podać kod do swojego apartamentu?

Luke zapewnił siostrzeńca, że na razie może zamieszkać u niego i Mary. Podał mu swój kod, a potem zaproponował to samo Vergere.

- Niestety, może się okazać, że przesłuchiwanie Vergere potrwa trochę dłużej niż wypytywanie Jacena - oznajmił Sovv. - Kto wie, może nawet funkcjonariusze Wywiadu zdecydują się osadzić ją w areszcie?

Istota odpowiedziała mu cynicznym spojrzeniem, ale nie odezwała się.

Wstała i wyszła, a tuż za nią Jacen. Przez uchylone na chwilę drzwi Luke ujrzał Ayddara Nylykerkę, Tammarianina pełniącego obowiązki dyrektora Wywiadu Floty. Towarzyszyła mu grupa uzbrojonych i umundurowanych strażników. Później drzwi się zamknęły i Luke odwrócił się do Siena Sovva.

- Nie zapomina pan o żadnym środku ostrożności - powiedział.

- Już wcześniej Yuuzhan Vongowie uciekali się, i to bardzo skutecznie, do pomocy rzekomych zdrajców i szpiegów - odparł Sullustanin. - Zanim ją uwolnię i pozwolę jej poruszać się swobodnie, muszę się upewnić, że jest naprawdę tym, za kogo się podaje.

- Doskonale wiem, kim jest - oznajmił mistrz Jedi. - Zastanawiam się tylko, jak zdoła tego dowieść.

 

R O Z D Z I A Ł 12

 

 

- Tylko pamiętaj - odezwała się Leia. - Nazywamy ich Resztkami albo Szczątkami, ale oni sami wciąż uważają się za Imperium.

- Co to za Imperium bez Imperatora - prychnął Han.

Leia poklepała dłoń męża.

- Możemy być tylko za to wdzięczni - przypomniała mężowi, ale zaraz westchnęła, jakby przez jej głowę przemknęła jakaś mroczna myśl. - Ostatnio Nowa Republika jest także czymś w rodzaju Szczątków - dodała ponuro.

„Sokół Millenium” kończył długi i niebezpieczny lot w opanowanych przez Yuuzhan Vongów przestworzach i zbliżał się do planety Bastion. Od pewnego czasu towarzyszyła mu eskadra imperialnych gwiezdnych niszczycieli. Okręty leciały tak blisko, że ich potężne kadłuby przesłaniały niemal wszystkie gwiazdy. Leia i Han kierowali się jednak nie ku samej stolicy Imperium, ale w stronę gwiezdnego superniszczyciela. Gigantyczny okręt miał cztery kilometry długości, a jego załoga miała więcej osób niż niektóre miasta mieszkańców. Pośrodku burty ział wielki czarny otwór hangaru z lądowiskiem i właśnie tam mieli zakończyć długą podróż.

W końcu, kiedy wysłużony frachtowiec osiadł na płycie lądowiska, na powitanie Leii pospieszyło kilku wojskowych. Oficerowie wyprężyli się jak struny i zasalutowali. Leia zauważyła czekający nieopodal na gości luksusowy prom typu Lambda. Jakieś pięćdziesiąt metrów od statku stała wygrywająca skoczny marsz orkiestra wojskowa. Kiedy weszli na pokład promu, stwierdzili, że w przedziale dla pasażerów stoją meble ozdobione litym złotem. W pomieszczeniu czekał na nich wojskowy doradca, który uprzejmie zaproponował kanapki i trunki, żeby wzmocnić gości przed czekającą ich dziesięciominutową podróżą na powierzchnię Bastiona.

- Imperium niewiele zmieniło styl od tamtych czasów - zauważył Han, poprawiając kołnierz generalskiego munduru. Leia poprosiła, żeby go włożył, pamiętając, że funkcjonariusze Imperium przywykli do szanowania osób noszących mundury, najlepiej z jak największą liczbą medali, gwiazdek, sznurów i plecionek. Sama wybrała na tę okazję długą suknię, też o nieco mundurowym kroju, z wysokim kołnierzem i dwoma rzędami wysadzanych klejnotami guzików.

- Czy zauważyłeś, kiedy opuściła nas Vana Dorja? - zapytała w pewnej chwili.

Zdumiony Han obejrzał się przez ramię. Jedyną osobą towarzyszącą im w pasażerskim przedziale promu był wojskowy doradca. Mężczyzna siedział na krześle w dyskretnej odległości, na tyle daleko, żeby mogli rozmawiać półgłosem bez obawy, że ich usłyszy.

- Nie - odparł Solo.

- Założę się, że właśnie w tej chwili wielki admirał Pellaeon wysłuchuje jej raportu - odezwała się Leia.

- Nie zakładam się, kiedy wiem, że nie mam szansy wygrać - mruknął Han.

Prom klasy Lambda szybko osiągnął niewielką wysokość, po czym zaczął lecieć wzdłuż ciągnącej się po horyzont szerokiej alei, po obu stronach której stały wielotysięczne oddziały żołnierzy, szturmowców i umundurowanych pracowników Imperialnej Floty. Na widok przelatującego nad nimi promu wszyscy dowódcy prężyli się i dziarsko salutowali. Promienie chylącego się ku zachodowi słońca rzucały coraz dłuższe cienie, stwarzając wrażenie, że każdemu oddziałowi żołnierzy Imperium towarzyszy legion mrocznych duchów.

- Co za powitanie! - westchnął Han.

- Starają się nam pokazać, jak cennymi mogliby się stać sojusznikami - odparła Leia. - Tysiące żołnierzy, gwiezdny superniszczyciel, wojskowa orkiestra, meble zdobione złotem…

- Jak sądzisz, czego się mogą spodziewać po nas w zamian za to wszystko? - zapytał Han.

Leia spojrzała na niego.

- Jestem pewna, że już niedługo nam to powiedzą - oznajmiła.

Kiedy prom znalazł się w pobliżu gmachu Dowództwa Imperium, zaczął się wznosić ku niebu. Budynek miał błyszczące czarne okna i wyglądał jak potężny monolit z wypolerowanego czarnego marmuru i połyskującego brązu. Na samej górze widniały podobne do skalnych półek występy, na których przycupnęły generatory ochronnych pól i baterie turbolaserów. Z wierzchołka strzelała w górę smukła iglica zakończona oślepiająco jaskrawym kryształowym wizerunkiem eksplodującej gwiazdy. Wyglądało to, jakby właściciel ogromnej czarnej pięści uniósł ku niebu wskazujący palec, aby oświadczyć wszystkim, że w galaktyce może istnieć tylko jedno prawo, jeden rząd i jeden absolutny władca.

To właśnie ku temu wizerunkowi eksplodującej supernowej kierował się luksusowy prom klasy Lambda. Kiedy osiągnął poziom długiego kryształowego promienia, pilot przyczepił do niego rękaw cumowniczy, włączył repulsory i unieruchomił prom w powietrzu.

Dopiero wtedy funkcjonariusz Imperium wstał z fotela i ruszył w stronę włazu.

- Mam nadzieję, że podobała się państwu przejażdżka - powiedział.

Przycisnął jakiś guzik, rozległ się cichy syk i tafla włazu zaczęła się otwierać. Oglądany z dużej odległości kryształowy promień sprawiał wrażenie kruchego i delikatnego, ale w rzeczywistości był grubym i solidnym ramieniem cumowniczym. Dopiero z bliska można było zauważyć, że półprzezroczysty kryształ oprawiono w szkielet z wytrzymałego srebrzystego stopu.

Leia podziękowała doradcy, wstała i ruszyła do wyjścia. Han postąpił tak samo i poszedł tuż za żoną. Po przejściu mniej więcej sześćdziesięciu metrów oboje się przekonali, że ramię cumownicze prowadzi do jaskrawo oświetlonego ogromnego pomieszczenia, którego strop wygląda jak wielofasetkowy kryształ. Leia stwierdziła ze zdumieniem, że znalazła się w ogrodzie botanicznym, szkółce albo sadzie. W równych rzędach rosły setki drzew, a z ich gałęzi tysiące różnobarwnych egzotycznych kwiatów rozsiewało w powietrzu najróżniejsze wonie. Oświetlone promieniami zachodzącego słońca płatki kwiatów wyglądały, jakby stały w ogniu.

Dla kontrastu z jaskrawymi barwami kwiatów, Gilead Pellaeon był ubrany w nieskazitelnie odprasowany biały mundur wielkiego admirała. Od czasu, kiedy Leia ostatnio go widziała, przytył przynajmniej dziesięć kilogramów, a jego włosy i szczeciniaste wąsy zupełnie posiwiały. W ciemnych oczach iskrzyła się jednak dawna inteligencja, a ruchy były wciąż tak samo szybkie i sprężyste. Podszedł do otworu ramienia cumowniczego i uścisnął dłoń Leii z zaskakującą siłą.

- Witam, księżniczko - powiedział, z szacunkiem chyląc głowę.

- Witani, najwyższy dowódco - odparta równie uprzejmie Leia. Pellaeon przywitał się także z Hanem, ale tym razem nie pochylił głowy. Cofnął się o krok i zwrócił do Leii.

- Otrzymałem pilną wiadomość dla państwa z Dowództwa Floty Nowej Republiki - zaczął. - Nie udało im się porozumieć bezpośrednio z wami i prosili mnie, żebym ją przekazał.

Leia cofnęła się odruchowo i poczuła ucisk w sercu. Jaina! - pomyślała. Podczas bitwy o Borleias widziała na własne oczy zmagania córki zarówno z Yuuzhan Vongami, jak i zagrażającą jej duszy ciemnością. Jaina była o wiele za młoda, żeby radzić sobie z nieustannymi tragediami i stratami, z jakimi się stykała od początku wojny. Oglądała śmierć przyjaciół i towarzyszy broni, straciła nauczycieli i była świadkiem śmierci Anakina. Nie wiedziała także, co stało się z Jacenem; nie miała pojęcia, czy jeszcze żyje. W reakcji na tyle nieszczęść zamknęła się w sobie, a jej serce przemieniło się w kamień, Leia wiedziała jednak, że wszystko, co twarde, bywa także kruche i łamliwe. Spędzając wiele czasu w kabinie gwiezdnego myśliwca, jej córka zbyt często stykała się ze śmiercią. Zapewne tylko dzięki uporowi, stanowczości i silnej woli nie dopuściła, żeby zawładnęła nią Ciemna Strona.

Leia obawiała się jednak, że wcześniej czy później Jainę opuści i silna wola, i szczęście. Wiedziała, że szczęście już raz zawiodło jej córkę.

Poczuła na plecach dotyk silnej dłoni męża. Podtrzymał ją na wszelki wypadek.

Zauważyła jednak, że Pellaeon się uśmiecha.

- To dobra wiadomość, księżniczko - powiedział. - Twojemu synowi Jacenowi udało się uciec z niewoli Yuuzhan Vongów. Przyleciał na Kalamar cały i zdrowy.

Leia poczuła, że ma miękkie kolana, ale przemogła słabość i stanęła prosto. Pomyślała, że mogłaby upaść, gdyby nie podtrzymywała jej silna ręka Hana. To prawda, kiedyś żywiła wątpliwości, czy rzeczywiście ich starszy syn jeszcze żyje, ale pozbyła się ich raz na zawsze przed kilkoma dniami, kiedy Jacen skontaktował się z nią za pośrednictwem Mocy. Powinna się była spodziewać, że wkrótce otrzyma oficjalne potwierdzenie.

Nie musiała się więc dłużej martwić o Jainę. Nie powinna się przejmować możliwością śmierci następnych osób. Mogła zapomnieć o bólu, smutku i rozpaczy.

- Hej! - syknął Han prosto do jej ucha. - Słyszałaś, Leio? Jacen żyje!

Objął ją i uściskał z taką siłą, że Leia poczuła ogarniającą go dziką radość. Na wpół świadomie przypomniała sobie, że kiedy go zapewniała, iż Jacen żyje, mąż niezupełnie jej uwierzył. Kochał ją i postanowił dawać wiarę jej zapewnieniom, ale jego podświadomość wciąż nie umiała się pozbyć resztek wątpliwości, więc w napięciu czekał na oficjalne potwierdzenie.

Leia chrząknęła, jakby chciała odzyskać mowę.

- Dziękuję panu, najwyższy dowódco - powiedziała. - Właśnie…

Nie wypuszczając żony z objęć, Han wzniósł okrzyk szczęścia tak donośny, że omal jej nie ogłuszył.

- Właśnie sprawił nam pan wielką radość - dokończyła, doskonale wiedząc, że żadne słowa nie oddadzą jej obecnych uczuć.

- Gdyby chciała pani przesłać synowi jakąś wiadomość, może pani skorzystać z naszego ośrodka łączności - zaproponował wielki admirał.

- Bardzo chętnie - odparła Leia. - Dziękuję panu.

Wiadomość od Hana brzmiała: „Witaj w domu, Dzieciaku”, ale Leia postanowiła okazać większą powagę i poświęciła na ułożenie swojego przesłania więcej czasu.

- Kolejny raz, Jacenie - wyrecytowała do mikrofonu komunikatora admirała Pellaeona - spełniłeś najgorętsze życzenie swojej matki.

- Elegancka wiadomość - osądził wielki admirał i rozciągnął ocienione siwymi wąsami usta w figlarnym uśmiechu. - Wygląda na to, że Jacen odziedziczył talent rodziców do wymykania się z różnych więzień.

- Podobnie jak nasze niedołęstwo, dzięki któremu w ogóle dajemy się chwytać - odparł Solo.

Pellaeon wskazał obsypane tysiącami kwiatów drzewa.

- Czy pozwolicie, że pokażę wam teraz swój ogród? - zapytał. - Możemy porozmawiać nieoficjalnie o waszej ambasadzie.

Leia się zawahała.

- Czy nie powinnam porozmawiać o tej sprawie także z pozostałymi dostojnikami Imperium? - zapytała.

- Władzy w Imperium nie sprawuje komitet, księżniczko - przypomniał jej Pellaeon. - Jeżeli dojdę do przekonania, że z pani propozycją powinna się zapoznać także Rada Moffów, sam powiadomię ich o wszystkim, co według mnie powinni wiedzieć.

Pellaeon powiódł gości alejką między rzędami kwitnących drzew. Pokazywał z nieukrywaną dumą to uszlachetnione bastiańskie orchidee, to mieniące się wszystkimi kolorami tęczy grzyby z Bakury, to znów długie żółte pydyriańskie kwiaty, które w niezwykły sposób przypominali dumnych, wysokich mieszkańców odległego księżyca. W pewnej chwili oczarowana widokiem i zapachem kwiatów, a także wyraźnym zachwytem w oczach gospodarza, Leia poczuła, że ogarnia ją dziwny błogostan.

- Nie miałam pojęcia, że jest pan ogrodnikiem, admirale - powiedziała.

- Każdy władca powinien mieć własny ogród - odparł Pellaeon. - Nigdy nie zaszkodzi brać przykładu ani czerpać nauk z przyrody.

- To prawda. - Leia ujęła w obie dłonie wielki różowy kwiat i uniosła go do twarzy, aby napawać się jego aromatem.

- Pielęgnując ogród, uczymy się, jak eliminować słabe i nieprzydatne rośliny - ciągnął tymczasem Pellaeon - a także jak zachęcać silne i żywotne. - Wyciągnął w górę złączony kciuk i wskazujący palec prawej ręki. - Każdy słaby kwiat wkrótce poczuje siłę mojego uścisku.

Leia westchnęła, wypuściła z dłoni kwiat i wyprostowała się. Niepotrzebnie się spodziewałam, pomyślała, że podczas wizyty na Bastionie zapomnę, czym naprawdę jest Imperium.

Han spojrzał na zaciśnięte palce gospodarza.

- Posadził pan drzewa i inne rośliny w idealnie równych rzędach - zauważył.

- Dzięki temu wszystkie dysponują taką samą przestrzenią i otrzymują taką samą porcję promieni słonecznych, nie mniej i nie więcej niż pozostałe - odparł wielki admirał. - Nie sądzi pan, że to sprawiedliwe?

- Ale rośliny na wolności nie rosną w równych rzędach - stwierdził Solo. - To jest możliwe tylko… - uniósł głowę i spojrzał prowokacyjnie na wieńczącą botaniczny ogród kryształową kopulę - …w sztucznie stworzonym środowisku.

Brawo! - pomyślała zachwycona Leia. Obiecuję, że jeszcze kiedyś zrobię z ciebie doskonałego dyplomatę!

Na twarzy Pellaeona pojawił się wyrozumiały uśmiech.

- Czy mam przez to rozumieć, że woli pan naturalne warunki wegetacji, nawet jeżeli słabi są w nich traktowani o wiele bardziej bezlitośnie niż rośliny w moim ogrodzie? - zapytał.

Leia wzięła męża pod rękę.

- Powiedzmy, że wolimy równowagę - powiedziała. - Uważamy, że o wszystkim powinna decydować sama przyroda, aby rośliny mogły dorastać w środowisku, jakie najbardziej im odpowiada. Chyba rozumie pan. co chcę przez to powiedzieć?

- Jeśli się nie mylę, pojęcie równowagi wzięło się bezpośrednio z filozofii Jedi - odparł wielki admirał. - Osiągnięcie piękna, jakie podziwia pani w tym ogrodzie - wskazał ogromny kwiat, który Leia kilka minut wcześniej wypuściła z dłoni - nie jest jednak kwestią równowagi ani przyrody, ale zmagań woli ogrodnika i woli rośliny, która powinien zmusić do ujawnienia swojego piękna.

Leia puściła rękę Hana i westchnęła.

- Widzę, że jesteśmy skazani na rozmowę o polityce - rzekła.

Pellaeon znów uprzejmie się ukłonił.

- Obawiam się, że tak, księżniczko - przyznał.

- Nowa Republika - zaczęła prosto z mostu Leia - chciałaby prosić, żeby Imperium przekazało nam mapy przebiegających przez Głębokie Jądro gwiezdnych szlaków.

- Te mapy stanowią naszą najściślej strzeżoną tajemnicę - oznajmił chłodno Pellaeon.

W okresie Rebelii Imperium broniło się wiele lat w Głębokim Jądrze galaktyki. Nikt nie znał równie dobrze jak imperialni kartografowie wąskich i krętych szlaków wiodących między unoszącymi się blisko siebie dziesiątkami, a nawet setkami gwiazd. I chociaż w końcu wojska Rebelii zdołały wyprzeć nieprzyjaciół z Jądra, trwało to wiele lat i wymagało ogromnego wysiłku. Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że wciąż jeszcze wiele znanych Imperium szlaków pozostawało niezbadanych.

- Imperium nie ma już ani jednej bazy w Głębokim Jądrze - przypomniała Leia. - Te informacje nie mają więc dla was dużej wartości. Z drugiej strony, musicie się orientować, jaką wartość mogłyby mieć te bazy dla Nowej Republiki, zwłaszcza teraz, po upadku Coruscant. Co więcej - dodała, widząc sceptyczną minę Pellaeona - chyba rozumiecie, że im dłużej zdołamy wiązać Yuuzhan Vongów, tocząc z nimi walkę wokół Głębokiego Jądra, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że wybiorą Bastion za następny cel ataku.

- Nie obawiam się o bezpieczeństwo swojej stolicy - oznajmił wielki admirał.

A więc nie zwracałeś uwagi na to, co ci mówiłam, pomyślała Leia. Wiedziała, że Pellaeon nie mówi prawdy. Zapewne uważał, że takie odpowiedzi powinni wygłaszać najwyżsi dowódcy totalitarnej władzy.

- Kiedyś ja także nie obawiałam się o bezpieczeństwo Coruscant - powiedziała.

To również było nie do końca prawdą.

- Proponuję, żebyśmy coś zjedli albo wypili - odezwał się Pellaeon.

Ujął Leię za rękę i poprowadził ścieżką wiodącą między rzędami kwitnących drzew, które wyglądały coraz bardziej barwnie i egzotycznie, im dalej się zapuszczali. Udając, że z zainteresowaniem się im przygląda, Han podążył za nimi.

- Mam nadzieję, że zechce pani zaproponować nam coś w zamian za te informacje - odezwał się wielki admirał. - Rada Moffów raczej nie zgodzi się na wyjawienie tych tajemnic za darmo.

Leia się uśmiechnęła.

- Czy przed chwilą sam pan nie powiedział, że usłyszą tylko to, co uważa pan, że powinni wiedzieć?

- To prawda - przyznał Pellaeon. - Niestety, ich dociekliwe małe móżdżki mogą zacząć wyciągać własne wnioski. Nie zaszkodzi, jeżeli się dowiedzą, że w zamian dostaną coś równie dla nas wartościowego.

Leia się tego spodziewała. Propozycja, kontrpropozycja, wypłata w gotówce, jawny szantaż… tak wyglądały systemy broni z arsenału polityków.

- Nowa Republika z przyjemnością udostępni w zamian wszystko, co wiemy o Yuuzhan Vongach - powiedziała. - Systemy uzbrojenia, stosowane taktyki walki, sposoby utrzymywania łączności, wewnętrzna organizacja i cała reszta.

- Systemy łączności? - podchwycił zdumiony Pellaeon. - Odkryliście ich tajemnicę?

- Odkryliśmy - przyznała spokojnie Leia. Dzięki ci, Danni Quee, pomyślała.

- Wiodące przez Głębokie Jądro przestarzałe szlaki w zamian za najściślej strzeżone tajemnice Yuuzhan Vongów - mruknął Pellaeon bardziej do siebie niż do gości. - Nie spodziewam się, żeby Rada Moffów miała robić jakiekolwiek trudności.

Leia powitała jego słowa ze starannie skrywaną radością. Przystępując do negocjacji, była gotowa przekazać te informacje Pellaeonowi za darmo, gdyby naprawdę zaistniała taka konieczność. Z jej punktu widzenia wszystko, co osłabiało potęgę Yuuzhan Vongów względem pozostałych uczestników zbrojnego konfliktu, mogło tylko przysłużyć się sprawie Nowej Republiki.

Kiedy alejka się skończyła, zobaczyła sporą okrągłą polanę, wokół której rosły grube pnie gamorreańskich drzew coolsap. Gęste gałęzie splatały się nad polaną w gąszcz przypominający żywy baldachim. Na polanie urządzono wystawny bufet. Najbardziej rzucał się w oczy wielki okrągły stół z cały czas podgrzewanymi potrawami; stały na nim srebrne półmiski z sałatkami, pasztetami, owocami, ciastami, tortami i innymi słodyczami. Trochę dalej, na mniejszym stole, iskrzyły się kryształowe karafki z najwykwintniejszymi trunkami. Pośrodku polany ustawiono nakryty na trzy osoby stolik z kryształowym blatem, ozdobiony bukietem najwspanialszych kwiatów z ogrodu wielkiego admirała.

- Zechciejcie mi wybaczyć nieoficjalny charakter tego poczęstunku. Zapraszam do stołu - oznajmił gospodarz.

Han obrzucił suto zastawiony stół sceptycznym spojrzeniem.

- A gdzie pułk żołnierzy, którzy pomogą nam to wszystko zjeść? - zapytał.

Pellaeon uśmiechnął się pod siwym wąsem.

- Podczas naszych poprzednich spotkań nie miałem okazji poznania waszych gustów, zamówiłem więc wszystkiego po trochu - powiedział.

- Jak to dobrze znaleźć się na samym końcu łańcucha pokarmowego - mruknął Solo.

Leia podziękowała wielkiemu admirałowi.

Teraz wiem, dlaczego przytyłeś te dziesięć kilogramów, pomyślała.

W czasie posiłku toczyli luźną rozmowę o błahych sprawach. Leia pomyślała, że dyskusja na takie tematy to bardzo cenna umiejętność, którą powinni przyswoić sobie wszyscy politycy. Dopiero pod koniec rozmowy, przy podanej w porcelanowych filiżankach herbacie z pączków kwiatów narisa, wróciła do poprzedniego tematu.

- Kiedy zapozna się pan z informacjami, jakie udało się nam zgromadzić na temat Yuuzhan Vongów - zaczęła - mam nadzieję, że Imperium przyjmie propozycję przyłączenia się do walki z najeźdźcami.

Pellaeon uniósł siwe brwi.

- Spodziewałem się, że poruszy pani wcześniej tę sprawę - oznajmił cierpko.

- Kolacja najpierw, wojna później - odparła Leia.

Wielki admirał się roześmiał.

- Tak powinny się zachowywać wszystkie cywilizowane istoty - przyznał.

- Główne siły Yuuzhan Vongów są w tej chwili zajęte walką z Nową Republiką - ciągnęła Leia. - Bez specjalnego wysiłku mógłby pan przeciąć ich linie zaopatrzeniowe z Rubieżami.

Pellaeon obrzucił ją powątpiewającym spojrzeniem.

- Mogę przedstawić Radzie Moffów pani propozycję - powiedział - ale i bez tego wiem, o co zapytają.

- Tak? - zainteresowała się Leia.

- Będą się chcieli dowiedzieć, jaką korzyść może odnieść Imperium z takiej operacji - odparł wielki admirał.

- Z pewnością Imperium odniesie wielką korzyść, pomagając galaktyce pozbyć się zagrożenia, jakie obecnie stanowią Yuuzhan Vongowie- odrzekła jego rozmówczyni.

Pellaeon zastanawiał się nad tym pewien czas, ale w końcu pokręcił głową.

- Wolałbym raczej nie przedstawiać Radzie Moffów tak sformułowanej propozycji - odparł. - Jestem pewien, że nie zechcą jej zaakceptować.

Leia przypomniała sobie, co powiedział kiedyś Jag Fel: „Na krótką metę miałoby większy sens, gdyby Imperium przyłączyło się do Vongów”… Uświadomiła sobie, że drży jej mięsień w nodze, ale siłą woli go unieruchomiła.

- Dlaczego pan tak uważa? - zapytała.

- Ponieważ, jeżeli mam być całkiem szczery, Nowa Republika przegrywa tę wojnę - odparł Pellaeon. - Wasi żołnierze są niezdyscyplinowani, rząd ogarnęła panika, straciliście stolicę, a przywódca pozwolił się zamęczyć na śmierć we własnym gabinecie. Dlaczego Imperium miałoby uciekać się do pomocy takich sprzymierzeńców?

Leia przeklęła w myślach Vanę Dorję za raport, z którym Pellaeon na pewno zapoznał się przed tym spotkaniem.

Może jednak jestem wobec niej niesprawiedliwa? - pomyślała. Pellaeon nie musiał znać raportu żadnego szpiega, by to wiedzieć.

- Gdybyśmy się przyłączyli do was w takiej chwili, pogrążylibyśmy się razem z wami - zaczął wielki admirał i chwilę się zawahał. - Jestem pewien, że właśnie takie stanowisko zajęłaby Rada Moffów - dodał.

Właśnie takie stanowisko ty byś zajął, przetłumaczyła sobie Leia.

- Gdybyście zaczęli odnosić znaczące zwycięstwa - podjął wielki admirał - z pewnością stanowisko Rady Moffów uległoby zmianie. Przedtem jednak powinniście nas przekonać, że nie sprowadzicie na nas zagłady. - Zwrócił na Leię poważne ciemne oczy. - Właśnie tak, księżniczko, wygląda cała prawda.

- No cóż - rzekła Leia. - Dziękuję za szczerość.

Pellaeon wpatrywał się w nią jakiś czas, ale w końcu rysy jego twarzy złagodniały.

- Z drugiej strony - zaczął - gdyby mogła pani zaproponować Radzie Moffów coś więcej… coś konkretnego…

- W rodzaju? - ożywiła się Leia.

- Największe wrażenie wywierają na członkach Rady Moffów realne propozycje - ciągnął wielki admirał. - Realne i namacalne. Moffowie niewątpliwie uznaliby za wystarczający argument, gdyby Imperium mogło zatrzymać planety, jakie odbije z rąk nieprzyjaciół. Nie chodzi tu - dodał pospiesznie, widząc sprzeciw na twarzy Leii - o planety zamieszkane przez jakichkolwiek tubylców. - Pokiwał z namysłem głową. - Wydaje mi się, księżniczko, że największe wrażenie na członkach Rady Moffów wywarłaby obietnica powiększenia naszego stanu posiadania.

„Wybierając najzasobniejsze planety, Imperium mogłoby bardzo łatwo podwoić swój stan posiadania, a Yuuzhan Vongowie nie ponieśliby żadnych kosztów”, znów usłyszała w głowie szept Jaga Fela.

Z wysiłkiem zapanowała nad chaotycznie wirującymi myślami.

- Ja… Nie jestem osobą wystarczająco kompetentną, żeby się wypowiadać w takich sprawach - oznajmiła. - Tak czy owak, kiedy ta wojna dobiegnie końca, miliony uchodźców z pewnością zechcą powrócić do swoich ojczyzn.

- Powitamy ich w Imperium z otwartymi ramionami - zapewnił gorliwie Pellaeon. - Przypuszczam, że zapewnimy im lepszą opiekę i pomoc niż wasza wyczerpana i osłabiona Nowa Republika.

A wtedy będziecie mogli do woli wyrywać wszystkich, których uznacie za słabeuszy, pomyślał Han. Leia zauważyła, że Han w myślach zrobił jakąś cyniczną uwagę, więc się ucieszyła, że jej nie wypowiedział.

- Jak wspominałam, nie jestem osobą… dość kompetentną do wyrażenia zgody na tę propozycję - wyjąkała.

- Ale przynajmniej po powrocie poinformuje pani o niej członków rządu? - zapytał wielki admirał.

- Oczywiście. - Leia kiwnęła głową.

Jeżeli jeszcze będziemy mieli jakiś rząd, kiedy wrócę, pomyślała.

Dopiero kiedy Shimrra ogłosił koniec zebrania i pozwolił wszystkim delegatom opuścić wielką salę. Nom Anor zaczął się zastanawiać nad tym, co właściwie się wydarzyło. Do jeszcze głębszego namysłu skłoniły go słowa, jakie usłyszał po drodze z ust Yooga Skella. Idąc jeden za drugim, delegaci kierowali się do damuteka intendentów i dopiero tam skręcali do swoich kwater. Pomieszczenia mieszkalne Noma Anora i jego przełożonego znajdowały się w odległej części damuteka, obaj musieli więc iść jakiś czas obok siebie krętymi korytarzami. Oddychali przesyconym wonią organicznych odpadków, zdrowym, zatęchłym powietrzem i z wyższością spoglądali na młodych intendentów, którzy na ich widok z szacunkiem usuwali się na boki.

- A więc - odezwał się w pewnej chwili Yoog Skell - na własnej skórze doświadczyłeś potęgi najwyższego lorda.

- Doświadczyłem, arcyprefekcie - przyznał ponuro Nom Anor.

- Wiem, że kiedy poddawał cię przesłuchaniu, czułeś jego umysł w swoim - ciągnął Yoog Skell.

Na wspomnienie umysłowej obecności, która starała się wycisnąć z niego wszystkie informacje, Nom Anor odruchowo skulił się w sobie.

- Tak - bąknął cicho.

- Nigdy więcej nawet nie myśl, żeby okłamywać najwyższego władcę - przestrzegł arcyprefekt. - Dowie się o tym.

- Nigdy więcej - obiecał potulnie egzekutor. - Nawet mi to nie przyjdzie do głowy.

Nie zwalniając, Yoog Skell zerknął na niego z ukosa.

- Czy poczułeś ponownie jego myśli, kiedy najwyższy lord judził nas przeciwko Ch’Gang Hoolowi? - zapytał.

Nom Anor o mało się nie potknął; z trudem zachował równowagę, musiał jednak przyspieszyć, żeby dotrzymać kroku przełożonemu.

- Słucham… arcyprefekcie? - wyjąkał.

- O tak - ciągnął Yoog Skell. - Chyba że uważasz za coś normalnego, iż członek wysokiej kasty Yuuzhan Vongów ryczy i wygłasza tyrady, aż z kącika jego ust cieknie ślina.

Nom Anor wypuścił powietrze z długim, pełnym zdumienia sykiem. Czyżby to rzeczywiście była sprawka najwyższego lorda? Czyżby Shimrra naprawdę umiał przeistaczać najbliższych współpracowników w tłum żądnych krwi fanatyków, cieszących się upadkiem kogoś ze swojego grona?

- O tak - powtórzył Yoog Skell. - Bogowie dali mu taką moc, podobnie jak wiele innych. - Urwał i sposępniał, jakby jego myśli niespodziewanie skierowały się na inne tory. - Muszę przyznać, że nie uważam śmierci Ch’Ganga Hoola za poważną stratę. Jego ambicja zawsze przewyższała umiejętności i talent. Pamiętam, na przykład, ceremonię Wywyższenia, jakiej poddawał jedną z moich najbardziej uzdolnionych doradczyń, młodą Fal Tivvik. Przypominam sobie, że procedura była całkiem nieskomplikowana, ale - jak powiedziałby nasz arcykapłan - „bogowie odkryli w biednej adeptce jakąś wadę”, w związku z czym wylądowała pośród Zhańbionych. Zawsze się zastanawiałem, czy przypadkiem winy za to nie ponosił sam Ch’Gang Hool.

Zdumiony Nom Anor obrzucił przełożonego niedowierzającym spojrzeniem. Słowa arcyprefekta niemal graniczyły z herezją, ale Yoog Skell był w refleksyjnym nastroju i nie zamierzał przerywać rozmowy na ten temat.

- Może przypominasz sobie Fazaka Tsuna, jeszcze jedną niewinną ofiarę Ch’Ganga Hoola? - zapytał. Stanął przed drzwiami własnej komnaty, odwrócił się do Noma Anora i położył ciężką dłoń na jego ramieniu. - Ty także popełniłeś kilka błędów, egzekutorze - ciągnął po chwili milczenia. - A teraz sam widzisz, co się dzieje, kiedy zbyt wiele błędów zwraca uwagę najwyższego lorda.

- Tak, arcyprefekcie - przyznał Nom Anor. Myśli wirowały mu w głowie tak szybko, że niemal słyszał chrzęst obracających się kółek. - Co mam zrobić, żeby uniknąć losu Ch’Ganga Hoola?

- Nie popełniaj więcej żadnych błędów - odparł beznamiętnym tonem Yoog Skell. Kiedy błona drzwi za jego plecami zalśniła i zniknęła, arcyprefekt odwrócił się i przestąpił próg komnaty. - A jeżeli chcesz, żebym dał ci dobrą radę, egzekutorze, dobrze zapamiętaj moje słowa - rzucił przez ramię. - Bez względu na to, co robisz, nie przyprawiaj najwyższego dowódcy o świerzbienie skóry, zwłaszcza w takich częściach ciała, których nie będzie mógł podrapać w miejscu publicznym.

 

Błona drzwi zalśniła i przesłoniła otwór drzwi za jego plecami. Pogrążony w głębokiej zadumie Nom Anor pozostał sam w korytarzu damuteka.

 

Kiedy smugi gwiazd zniknęły za rufą „Sokoła Millenium”, Han rozsiadł się wygodniej na fotelu pilota i spojrzał na żonę z ponurym uśmiechem.

- No cóż - powiedział. - Przynajmniej wiemy, na czym stoimy. Najbliższy przystanek: Kalamar.

Następnego dnia po spotkaniu w ogrodzie Pellaeona Leia i Han odwzajemnili gościnność wielkiego admirała i zaprosili go na skromny obiad na pokładzie frachtowca. Pellaeon i Leia wymienili dyski z informacjami. Admirał przekazał jej mapy wiodących przez Głębokie Jądro nadprzestrzennych szlaków, a księżniczka podzieliła się z nim wszystkimi informacjami, jakie Nowa Republika zdołała dotąd zebrać na temat Yuuzhan Yongów. Kiedy nadeszła pora formalnych toastów, Leia wzniosła pierwszy za Imperium - wyglądało na to, że im częściej to powtarza, tym łatwiej jej przychodzi - a Pellaeon wzniósł toast za Nową Republikę i drugi za sukces i ocalenie Jacena Solo.

W końcu wielki admirał przekazał Hanowi w darze nową antenę systemu łączności nadprzestrzennej, żeby mógł ją zainstalować zamiast odstrzelonej podczas walki z Vongami. Gdyby teraz pojawiły się jakiekolwiek nowe informacje o Jacenie albo o innym członku rodziny, Leia i Han mogli je odbierać bez pośrednictwa wielkiego admirała.

W końcu Han zsunął się z fotela pilota.

- Lepiej zainstaluję tę antenę, zanim dotrzemy do punktu następnego skoku - poradził. - Będziesz mogła wtedy przesłać do stolicy wiadomość o wynikach wizyty, a także kopię mapy szlaków Głębokiego Jądra. Powinniśmy również przekazać drugą kopię Wedge’owi Antillesowi, na wypadek gdyby nikt w stolicy nie miał pojęcia, co z tym począć.

- Dobry pomysł - pochwaliła Leia i urwała, jakby niespodziewanie coś jej przyszło do głowy. - Zastanawiam się, czy Pellaeon nie zmodyfikował jakoś tej anteny. Możliwe, że wszystko, co prześlemy, trafi także do Dowództwa Imperium.

- To nie ma znaczenia - przypomniał Solo. - Przecież samo Imperium przekazało nam te informacje.

- To prawda. - Leia sprawiała wrażenie uspokojonej.

- Kiedy wylądujemy na Kalamarze, zdemontuję tę antenę i zamontuję własną - obiecał Han.

Leia podążyła za nim do małej kuchni.

Han obrzucił ją pytającym spojrzeniem.

- Naprawdę uważasz, że dla zdobycia tych map warto było ponosić trudy tej podróży? - zapytał.

- Tak - odparła stanowczo Leia. - Teraz możemy założyć tam bazę gwiezdnych myśliwców. Ich piloci mogą całe lata nękać Yuuzhan Vongów.

- Nawet jeżeli Imperium nie zaatakuje ich od tyłu - dodał Han. - A z pewnością zaatakuje, jeżeli nie spełnimy ich warunku wstępnego.

Han wykrzywił usta w ponurym grymasie.

- Co za bezczelność - powiedział. - Prosić o nasze planety!

- Tak czy owak, to nie są już nasze planety i spodziewam się, że właśnie dlatego o nie prosił - odrzekła Leia. - Wydaje mi się jednak, że chciał nas poddać próbie. Gdybym zgodziła się spełnić jego prośbę, bez trudu by się domyślił, w jak rozpaczliwej sytuacji znalazła się Nowa Republika.

- Jak sądzisz, czy nasza propozycja wciągnie ich do tej wojny, czy może raczej od niej odstraszy? - zapytał z namysłem Han.

- To dobre pytanie. - Leia zastanowiła się nad odpowiedzią. - Doszłam do wniosku, że chyba sami nie chcemy, żeby Imperium przyłączyło się do tej wojny.

Han nie ukrywał zdumienia.

- Jesteś tego pewna? - zapytał. - A te wszystkie gwiezdne niszczyciele? Żołnierze?

- To prawda - przyznała księżniczka. - Pellaeon oznajmił, że przyłączy się do nas, jeżeli zaczniemy odnosić znaczące zwycięstwa… ale przecież kiedy zaczniemy je odnosić, nie będziemy już potrzebowali pomocy Imperium. Wielki admirał naprawdę pragnie tylko jednego: żebyśmy zgodzili się zawczasu na ustępstwa. Kiedy ta wojna dobiegnie wreszcie końca, zasiądzie obok nas do stołu negocjacyjnego, żeby wziąć udział w omawianiu warunków pokoju. Zależy mu na uzyskaniu takich, które będą najbardziej odpowiadały interesom Imperium.

Han zaczął kroić korzeń charbota na plasterki.

- A już zaczynałem myśleć, że Pellaeon stał się miłym gościem - powiedział.

Leia zrobiła niezdecydowany gest.

- Nie mówię, że nim nie jest, a przynajmniej zgodnie z obowiązującymi w Imperium standardami - zaczęła. - Jest jednak przywódcą i musi dbać o to, co dla jego państwa najlepsze. Nie namówił Imperium do zakończenia wojny z Nową Republiką tylko dlatego, że tak nakazywała moralność. Zamiast tego przekonał moffów, że zakończenie wojny leży w najlepiej pojętym interesie Imperium. Teraz zaś, kiedy Szczątki ledwo się pozbierały po ostatniej wojnie, dlaczego miałby je wciągać w następne zmagania na śmierć i życie, gdyby to nie leżało w ich interesie?

- Chyba masz rację - przyznał Solo.

- Nie dodawaj za dużo korzenia charbota, Hanie - zwróciła mu uwagę Leia.

- Jestem Korelianinem. Lubię korzeń charbota - odparł Han, ale przestał kroić, zebrał plasterki i wrzucił je na patelnię, a wreszcie odwrócił się do żony. - Wiesz - powiedział - nie jestem pewien, czy w ogóle chce mi się jeść.

- Tak? - Leia zmarszczyła brwi i spojrzała na kuchenkę. - Zazwyczaj o tej porze jesteś tak głodny, że mógłbyś zjeść grazera z kopytami.

- Przypomniałem sobie - ciągnął Han - że czas tej podróży mieliśmy spędzić tylko we dwoje. Teraz, kiedy z pokładu zszedł wielki admirał i jego imperialni szpiedzy; zostaliśmy naprawdę sami.

- Och… - Leia zamrugała. - To prawda…

Poczuła na sobie spojrzenie męża i zarumieniła się.

Han podszedł do niej i czule ją objął.

- Chyba powinniśmy wykorzystać taką okazję - powiedział. - Nie sądzisz?

 

R O Z D Z I A Ł 13

 

 

- Módlmy się do Ułaskawicielki Yun-Shuno - zaintonował Zhańbiony. - Błagajmy, żeby jej obietnice jak najszybciej się spełniły. Módlmy się, żeby już niedługo Jeedai uwolnili nas spod władzy tych, którzy gnębią nas terrorem i przemocą.

- A więc się módlmy! - powtórzyli jak echo członkowie małej grupy. Niektórzy spośród nich nie przestali drapać świerzbiących miejsc, opanowanych przez zarodniki dokuczliwych grzybów. Co jakiś czas przez odgłosy ceremonii przebijał się szelest paznokci skrobiących zaognioną skórę.

- A więc się módlmy! - powtórzył jak echo stojący ze wszystkimi Nom Anor. Okrył ciało maskującym ooglithem, który nadawał mu wygląd prostego robotnika dzięki temu zdołał przeniknąć w szeregi nielicznej sekty heretyków i właśnie brał udział w drugim wspólnym spotkaniu.

Przenikanie w szeregi różnych grup stanowiło jego specjalność. Nom Anor w przeszłości wywodził w pole osoby znacznie bardziej podejrzliwe niż ci prości głupcy.

Ale już nigdy więcej, pomyślał, nieświadomie drapiąc się w nogę. Ci nieszczęśnicy i tak byli skazani na śmierć.

Grupa liczyła dziesięć czy jedenaście osób. Spotkania organizowano w mrocznych dolnych poziomach mało znaczącego biura intendentów, z którego zazwyczaj nikt nie korzystał nocą. Na czele grupy stał Zhańbiony, były członek kasty intendentów. Implant jego ręki nie chciał się przyjąć, a w dodatku gnił. Dokądkolwiek Yuuzhanin się udawał zostawiał za sobą strużkę cuchnącego śluzu. Nom Anor pomyślał z obrzydzeniem, że nawet prości robotnicy powinni mieć więcej oleju w głowie, żeby nie wysłuchiwać bzdur z ust takiego żałosnego pokurcza.

Egzekutor przeniknął w szeregi sekty heretyków z czystej ciekawości. Chciał się dowiedzieć, czy naprawdę, jak uważał arcykapłan Jakan, taka grupa może być niebezpieczna dla ortodoksyjnych poglądów Yuuzhan. Czyżby pomysł, że Jedi mogą ich wyzwolić, okazał się na tyle atrakcyjny, że stanowił zagrożenie dla całego systemu wierzeń Yuuzhan Vongów?

Kiedy spotkanie dobiegło końca, Nom Anor wyszedł z mrocznego pomieszczenia przez drzwi używane wyłącznie przez robotników.

W świeżym, chłodnym powietrzu planety Yuuzhan’tar nie wyczuwało się smrodu gnijących członków Zhańbionych. Lekki wietrzyk przyjemnie koił zaczerwienioną skórę Noma Anora. Fosforyzujące porosty połyskiwały na szczątkach niestrawionych konstrukcji… pozostałościach poprzedniej cywilizacji, którą stopniowo rozkładano na bardziej użyteczne pierwiastki podstawowe. Korzystając z bladoniebieskiej poświaty, egzekutor zaczął się oddalać od centrum nowego miasta Yuuzhan Vongów. Po jakimś kwadransie dotarł na pokryty szczątkami wraków i częściowo rozpuszczonymi gruzami teren, którego jeszcze nie oczyszczono w celu zbudowania nowej osady. Chciał znaleźć się tam, gdzie nic nie odwracałoby jego uwagi i gdzie mógłby skupić myśli.

Doszedł do przekonania, że wyznawana przez prostych robotników herezja jest w najlepszym przypadku zlepkiem sprzecznych idei. A jednak… Gdyby heretycy mieli przywódcę albo proroka… właśnie, umiejącego przemienić doktrynę w broń Proroka, staliby się siłą, z którą musieliby się liczyć wszyscy.

Tak, byliby posłuszni, tyle że nie członkom rządzących kast, ale Prorokowi. Pozorna bierność i pokora wobec osób uważanych za ciemięzców, a w głębi serca bezgraniczna pogarda, nienawiść i arogancja wołająca o pomstę całej galaktyki. Gdyby jednak znalazł się ktoś… tak, ktoś taki jak Nom Anor, który szerzył religijne poglądy na Rhommamoolu, w wyniku czego mieszkańcy wymordowali się w międzyplanetarnej wojnie… ktoś taki jak Nom Anor zdołałby przemienić tych heretyków w bardzo groźną siłę. Potrzebne byłoby tylko osiągnięcie punktu zapalnego, żeby agresja i nienawiść przezwyciężyły bierność i pokorę. Dopiero wtedy heretycy mogliby się stać groźną armią.

Tak, to prawdziwe szczęście, że najwyższy lord pomyślał o stłumieniu tej herezji w zarodku.

Drapiąc się pod pachami, Nom Anor odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku centrum miasta. W pewnej chwili uniósł głowę i zobaczył na tle nieba wirujące tęcze, wytwarzane na szczycie unoszącego się pałacu lorda Shimrry przez umieszczone tam dovin basale. To dopiero potęga, pomyślał. Ciekawe, jakie tęcze wykonaliby heretycy?

Wracając do centrum, stwierdził ze zdumieniem, że idzie prosto i wyraźnie wytyczoną drogą. Nie uświadamiał sobie dotąd, że mistrzowie przemian pozwolili wyrosnąć drogom tak daleko.

Niebawem spostrzegł, że zbliża się jakaś sylwetka. Był to quednak, którego dosiadała okrakiem jakaś osoba. Nom Anor zszedł na pobocze drogi i nie wypadając z roli prostego robotnika, skrzyżował ręce na piersi i pochylił głowę. Kiedy porośnięte łuskami sześcionogie zwierzę przechodziło z tupotem obok niego, zerknął na nie kątem oka i zdumiał się na widok jeźdźca.

Onimi. Zawsze i wszędzie rozpoznałby tę pękatą, zniekształconą głowę.

Ciekawe, co robi powiernik najwyższego lorda tak daleko od pałacu i pozostałych ośrodków władzy, pomyślał Nom Anor.

Zastanawiał się nad tym długo, a kiedy tupot nóg zwierzęcia zaczął cichnąć w oddali, odwrócił się i podążył za nim.

Kashyyyk wyglądał z daleka jak jaskrawozielony półksiężyc na tle usianej punkcikami gwiazd czerni przestworzy, ale Jaina widziała również wokół planety srebrzystą poświatę liniowych okrętów Nowej Republiki, która postanowiła właśnie tu założyć jedną z nowych wysuniętych baz Floty.

Pilotując „Zwodzicielkę” za pomocą percepcyjnego kaptura, w napięciu wypatrywała jednostek nieprzyjaciół. Obawiała się, że Yuuzhanie mogliby zaatakować fregatę tuż po jej powrocie do normalnej przestrzeni. Zamiast tego zaczęły napływać radosne, pełne uniesienia gratulacje dowódców stacjonujących w nowej bazie okrętów floty Nowej Republiki. Jaina odetchnęła z ulgą. Zrozumiała, że nic jej nie zagraża.

Lowbacca radośnie zaryczał.

- Bardzo chciałabym odwiedzić członków twojej rodziny na Kashyyyku - odparła. - Urlop pośród zielonych drzew na pewno ukoiłby moje nerwy.

Domyślała się, że właśnie tego potrzebuje, aby zmniejszyć napięcie w mięśniach rąk i pleców. Bardzo chciałaby uciszyć pogrzebową pieśń, jaka od dawna rozbrzmiewała w jej mózgu, i pozbyć się smutku, jaki cały czas wypełniał jej serce.

Na obudowie komunikatora, który Lowbacca zainstalował na pokładzie yuuzhańskiej fregaty, zapaliły się światełka i rozległa się seria melodyjnych pisków.

[Wiadomość z okrętu flagowego] - odezwał się Lowie.

- Ciekawe, czego może chcieć od nas generał - zastanawiała się Jaina.

[To nie Farlander] - odparł młody Wookie. - [Wiadomość pochodzi od admirała Kre’feya. Prosi, żebyś ty i generał Farlander zgłosili się na pokład „Ralroosta”, jak powiedział, „w najdogodniejszej dla was chwili”].

Nadeszła pora, żeby zapłacić za nasz sukces, pomyślała Jaina.

- O, wielka wojowniczko, czy to jest damutek szlachetnego intendenta Hooleya Krekka?

Młoda Yuuzhanka spiorunowała Noma Anora pogardliwym spojrzeniem, aż zafalowały linie tatuażu na jej czole.

Wojowniczka machnęła amphistaffem w kierunku centrum miasta.

- Nie wolno ci tu przebywać! - oznajmiła. - Zabieraj stąd swój nędzny szkielet i wracaj do baraków!

Nom Anor, wciąż jeszcze okryty maskującym ooglithem, który nadawał mu wygląd prostego robotnika, pokornie zgiął ciało w głębokim ukłonie.

- Z całym szacunkiem, pani kapitan, jeżeli to jest damutek szlachetnego Hooleya Krekka, wolno mi tu przebywać - powiedział.

Wyglądało jednak na to, że awansowanie wojowniczki o dwa stopnie nie wywarło na niej należytego wrażenia.

- To nie jest damutek Hooleya Krekka! - warknęła groźnie. - A teraz wynocha!

Z całą pewnością nie był to damutek Hooleya Krekka, którego Nom Anor wymyślił na poczekaniu. Jednak to właśnie w tym pilnie strzeżonym damuteku zniknął Zhańbiony Onimi. Obok wejścia wciąż jeszcze stał, potulnie liżąc porośniętą grzybami skałę, jego sześcionogi wierzchowiec. Damutek był ogromną pękatą trzyczęściową konstrukcją od której promieniowała nikła różowawa poświata. W najbliższym sąsiedztwie przebywał albo pełnił na stałe straż co najmniej pluton wojowników. Bez względu na to, czym był, damutek musiał odgrywać ważną rolę.

Tym ważniejszą, że w samym wejściu stało dwoje Yuuzhan Vongów. Wyraźnie widoczne na ich głowach charakterystyczne żywe kołpaki dowodziły, że to mistrzowie przemian.

- Och, biada mi! O, ja nieszczęsny! - Udając, że wymierza sobie ciosy w głowę, egzekutor zatoczył się jak pijany i zaczął krążyć w kółko.

To wystarczyło, żeby zwrócić uwagę dwóch innych wojowników. Jeden, z odznakami porucznika, miał włosy jak druty i niezwykle niski wzrost jak na Yuuzhanina.

- Co to ma znaczyć? - odezwał się porucznik. Kiedy młoda wojowniczka wyjaśniła mu wszystko, oficer odwrócił się do egzekutora. - Nie ma tu żadnego Hooleya Krekka! - powiedział. - A teraz wracaj, gdzie twoje miejsce!

- Moje miejsce jest… w damuteku Hooleya Krekka! - jęknął Nom Anor. - Wskazano mi kierunek bardzo dokładnie. Miałem przejść przez Plac Hierarchii i udać się na południe Bulwarem Nawracania Niewiernych do Świątyni Modelarzy, a potem iść aż do końca długą drogą. - Ponownie zaczął się okładać po głowie. - Och, biada mi! O, ja nieszczęsny! Mój przełożony z pewnością wymierzy mi surową karę!

- Ja ci wymierzę jeszcze surowszą, jeżeli natychmiast się stąd nie wyniesiesz! - warkną! porucznik, sięgając po amphistaff i unosząc go wysoko nad głowę.

Nom Anor padł na twarz i zaczął się tarzać u jego stóp.

- Czy mogę błagać pana oficera o łaskę? - zaskomlał. - Czy wolno mi zapytać, gdzie się pomyliłem?

- Pomyliłeś się, kiedy przyszedłeś na świat - zadrwił jeden z wojowników. Wszyscy pozostali wybuchnęli głośnym śmiechem.

- To gdzie znajduje się ten damutek? - jęknął Nom Anor. - Jak się nazywa to miejsce? Muszę wyjaśnić mojemu mistrzowi Hooleyowi Krekkowi, jakim cudem tu dotarłem!

- Ten damutek jest przeznaczony wyłącznie dla mistrzów przemian! - warknął porucznik. Opuścił amphistaff niczym bicz i egzekutor poczuł, że na jego plecach pojawiła się ognista pręga. - A teraz wynoś się stąd, żeby i ciebie nie uwzględniono w tym przeklętym rdzeniu!

Nom Anor poczłapał na czworakach w bok niczym ogromny pająk, a kiedy uznał, że wystarczająco się oddalił, wstał, odwrócił się i pobiegł ulicą. Skóra pleców paliła go żywym ogniem, ale w duchu triumfował. Wojownicy bywają tacy przewidywalni, pomyślał.

Wiedział, że mistrzowie przemian używali terminu „rdzeń” na określenie protokołów albo technik kształtowania. Słowa pani porucznik mogły oznaczać, że chodzi o ściśle tajny projekt mistrzów przemian. Tylko to mogło tłumaczyć, dlaczego ukorzeniono ich damutek tak daleko od centrum miasta. Teraz mogli się oddawać swoim praktykom bez obawy, że ktoś będzie ich podglądał albo podsłuchiwał. Chodziło widocznie o coś tak ważnego, że zdecydowano się postawić na straży wartowników. Widok dwojga mistrzów przemian na progu damuteka tylko utwierdził egzekutora w jego podejrzeniach.

Najdziwniejsze jednak, że coś wspólnego miał z tym Onimi. Nom Anor potknął się o nierówność drogi, a mięśnie pleców zaprotestowały silniejszym bólem. Porucznik nie żartował, kiedy smagnął go po plecach amphistaffem. Egzekutor zacisnął zęby na myśl o aroganckim niskim dowódcy strażników z bronią wyższą niż on sam. Obejrzał się przez ramię i rzucił gniewne spojrzenie na wciąż jeszcze widoczną w oddali sylwetkę kurduplowatego oficera i jego dwóch wojowników. Nie zapomnę ci tego, konusie, pomyślał ponuro.

Przypomniał sobie o potajemnym spotkaniu grupki heretyków. Jeszcze nie uświadamiali sobie własnego gniewu i nienawiści, Nom Anor doszedł jednak do przekonania, że właśnie tak mogłoby się wszystko zacząć.

Jaina zdjęła lotniczy kombinezon, przebrała się w odświętną suknię, w której mogła od biedy stawić się u admirała, i starannie uczesała włosy. Ostatnio tak często i szybko przenosiła się z bazy do bazy, że służby pomocnicze jeszcze nie zdążyły przysłać jej wyjściowego munduru. Odświętna suknia była strojem oficjalnym i Jaina czuła się w niej nieswojo. Siedząc obok Farlandera na pokładzie wahadłowca zdążającego w stronę szturmowego krążownika bothańskiego admirała, raz po raz nerwowo poprawiała kołnierzyk.

W śluzie wielkiego okrętu powitał ich jeden z bothańskich doradców Kre’feya, który zaprowadził ich prosto do kwatery admirała. Jaina zauważyła, że w powietrzu unosi się wyraźna ostra woń ciał obcych istot.

Kiedy dotarli do kwatery Kre’feya, musieli zaczekać jakiś kwadrans w gabinecie sekretarza. W końcu poproszono ich do apartamentu głównodowodzącego Floty Nowej Republiki.

Kre’fey był sam w sali odpraw. Stał u szczytu długiego, pustego stołu. Farlander i Jaina podeszli do admirała i zasalutowali.

- Generał Farlander i major Solo meldują się na rozkaz, panie admirale.

Kre’fey oddał im wojskowe honory, a jego mlecznobiała sierść zafalowała.

- Ma pan ten raport, generale? - zapytał Bothanin.

- Tak jest, panie admirale - odparł Farlander, wręczając Kre’feyowi dysk z raportem.

Admirał umieścił dysk w czytniku i zaczął zapoznawać się z informacjami.

- Jeden okręt liniowy stracony, drugi unieruchomiony - czytał na głos. - Prawie sto gwiezdnych myśliwców zestrzelonych… zdołano uratować tylko niespełna czterdzieści procent pilotów… A wszystko w trakcie samowolnej akcji, podjętej w celu zabicia najwyższego władcy Yuuzhan Vongów, którego nawet tam nie było. Co więcej, operacyjny plan bitwy opracował młodszy podwładny…

- Tak jest, panie admirale - przyznał ponuro Farlander.

- A potem zaskakujące zwycięstwo - ciągnął Kre’fey, zapoznając się z kolejnymi linijkami, jakie pojawiały się na ekranie jego monitora. - Zniszczono siedem nieprzyjacielskich okrętów liniowych i unicestwiono dwa wojskowe transportowce, na których pokładach musiało przebywać tysiące Yuuzhan Vongów. Zabito także najwyższego dowódcę i zniszczono jego okręt flagowy.

Uniósł głowę i popatrzył najpierw na Jainę, a potem na Farlandera.

- Składam wam obojgu najserdeczniejsze gratulacje - powiedział. - Bardzo chciałbym, żeby inni moi podwładni wykazywali podobną inicjatywę. - Podszedł do generała i uścisnął mu rękę. - Doskonała robota - dodał po chwili. - Dopilnuję, żeby w rozkazie dziennym znalazła się oficjalna pochwała.

Mile zaskoczona ciepłą reakcją admirała Jaina poczuła, że się rumieni, a jej napięte jak postronki nerwy zaczynają się odprężać.

- Dziękuję panu, admirale - mruknęła. Stwierdziła ze zdumieniem, że Kre’fey stoi nieruchomo tuż przed nią i kieruje na jej twarz poznaczone złotymi cętkami fioletowe oczy.

- Pragnąłem, żeby nasze spotkanie odbyło się na osobności - odezwał się w końcu. - Chciałem przekazać pani wieści o członkach rodziny.

Jainie serce podskoczyło do gardła. Wpatrywała się w admirała z coraz większym przerażeniem. Przemknęło jej przez głowę, że może zabito albo uwięziono jej rodziców, albo porwano z Otchłani i uśmiercono małego Bena.

- Pani brat Jacen zdołał uciec z niewoli Yuuzhan Vongów i dotarł cały i zdrowy na Kalamar - oznajmił Kre’fey. - Kiedy będzie pani miała wolną chwilę, proszę zapoznać się z osobistymi wiadomościami. Z pewnością dowie się pani czegoś więcej.

Jaina patrzyła na Kre’feya jak skamieniała.

- Jest pan pewien, panie admirale? - zapytała w końcu. - Widziałam go na własne oczy. Yuuzhan Vongowie… byłam tam…

- Oczywiście, że jestem pewien - odparł Kre’fey. - Powrót pani brata jest głównym tematem wszystkich wiadomości. Nie ulega wątpliwości, że żyje.

Jaina wpatrywała się w niego z coraz większym zdumieniem. Dlaczego o tym nie wiedziałam? - pomyślała. To właśnie ona się upierała, że Jacen zginął, chociaż ich matka twierdziła, że przeżył. Dlaczego nie porozumiał się ze mną dzięki łączącej nas bliźniaczej więzi? - zadawała sobie pytanie. Odpowiedź przyszła dopiero po chwili.

Przecież to ja zamknęłam się przed nim, odgadła. Śmierć Anakina i schwytanie Jacena wprawiły ją w szał. Bez zastanowienia rzuciła się w objęcia ciemności, zupełnie jakby postanowiła przeżyć resztę życia ogarnięta jedną obsesją: żądzą zemsty. Odizolowała się od wszystkich, których kochała, nie wyłączając brata bliźniaka. Tymczasem Jacen z pewnością czynił rozpaczliwe próby, żeby się z nią skontaktować.

Wyobraziła sobie brata wzywającego ją raz po raz, bez końca, i nieotrzymującego żadnej odpowiedzi. Musiał dojść do przekonania, że to ja zginęłam! - pomyślała. Doprowadziłam go do straszliwej rozpaczy!

Poczuła w ustach gorycz porażki.

- Może chcesz usiąść, Jaino? - usłyszała głos Farlandera. Uzmysłowiła sobie, że dochodzi do niej z oddali, jakby spoza mrocznego muru, jakim otoczyła swój umysł.

- Tak… - bąknęła. - Jeżeli mogę.

Z trudem, jakby błądziła po omacku, podeszła do długiego stołu, odsunęła krzesło i usiadła. W ostatniej chwili przypomniała sobie, gdzie się znajduje. Uniosła głowę i spojrzała na Traesta Kre’feya.

- Dziękuję, panie admirale - powiedziała. - Doceniam, że zechciał pan zawiadomić mnie o tym w taki sposób.

- Przynajmniej to mogłem zrobić dla naszej bohaterki - odparł Kre’fey, zajmując miejsce u szczytu stołu. - Pani i generał Farlander odnieśliście dla nas wspaniałe zwycięstwo. Zanim jednak zorganizuję zebranie wszystkich dowódców i członków sztabu, chciałbym, żebyście prywatnie opowiedzieli mi, jak to się stało.

- Naturalnie, panie admirale - odezwał się Farlander, ale odpowiadając przełożonemu, cały czas patrzył niespokojnie na podwładną.

- Wasza taktyka polegała na wykorzystaniu umiejętności Jedi, którzy mieli utworzyć coś w rodzaju myślowej więzi, prawda? - zapytał Kre’fey. - Czy im się to udało?

- Więź spisywała się dobrze, ale mieliśmy zbyt mało jednostek z rycerzami Jedi na pokładzie - odparła Jaina. - Musimy mieć więcej Jedi, jeżeli chcemy, żeby więź rzeczywiście się na coś przydawała, nawet wtedy jednak nie ma gwarancji, że coś nie zawiedzie. - Ze smutkiem przypomniała sobie, co im się przydarzyło w przestworzach Myrkra. - Jeżeli sami Jedi nie potrafią dojść do zgody we własnym gronie, łącząca ich umysły więź Mocy słabnie, a czasami nawet zanika.

Kre’fey nie przyjął do wiadomości jej zastrzeżeń.

- Zażądam przysłania tylu pilotów Jedi, ilu się uda - powiedział. - Ciekaw jestem tylko, jak moją prośbę zrozumieją inni wojskowi i politycy.

- Tak, to ciekawe - zgodziła się z nim Jaina. Politycy Nowej Republiki wciąż jeszcze nie mogli się dogadać, jak wykorzystać umiejętności rycerzy Jedi podczas tej wojny. Trudno ich było winić za to, skoro sami Jedi nie bardzo byli pewni roli, jaką powinni albo mogli odegrać w tej wojnie.

- Chciałbym się także podzielić z wami dalszymi pomyślnymi wieściami - ciągnął Kre’fey. - Właśnie wróciłem z Bothawui, gdzie dobiegł końca okres formalnej żałoby po śmierci mojego kuzyna Borska Fey’lyi. Kiedy tam przebywałem, spotkałem się z kilkoma ważnymi osobistościami, i z przyjemnością mogę wam oznajmić, że udało mi się osiągnąć pewien sukces.

- To bardzo miła wiadomość, panie admirale - odezwał się Farlander.

- Pewnie wiecie, że Bothanie są urodzonymi intrygantami - ciągnął Kre’fey. - Nasza historia nie zna zbyt wielu okresów, kiedy byliśmy jako rasa jednomyślni i zjednoczeni. Zazwyczaj łączyliśmy siły tylko wtedy, kiedy groziło nam wspólne niebezpieczeństwo, jak w czasach walki przeciwko Imperium. Teraz jednak, po śmierci przywódcy Fey’lyi. Rada Bothan postanowiła wydać oświadczenie, że odtąd wszyscy mieszkańcy naszej planety pozostają w najwyższym stanie wojny z Yuuzhan Vongami.

Na dźwięk niezwykłego określenia Jaina uniosła głowę.

- Najwyższy stan wojny? - powtórzyła. - Przecież od kilku lat toczycie ją z Yuuzhanami, prawda?

Kre’fey popatrzył na nią z ponurą stanowczością.

- Dotąd pozostawaliśmy z nimi w czymś, co określiłaby pani stanem „zwyczajnej wojny” - powiedział. - Najwyższego stanu wojny - nazywamy go ar’krai - nie proklamowano nawet w czasach Palpatine’a. Ar’krai ogłaszano w naszej historii tylko dwukrotnie, kiedy stawką w grze było przetrwanie Bothan jako rasy. Stan ten oznacza, że wypowiadamy wrogom totalną wojnę i nie spoczniemy, dopóki wszystkich nie unicestwimy.

- Poprzednich wrogów także… unicestwiliście? - zainteresował się Farlander.

- To miało miejsce w bardzo odległej przeszłości - stwierdził Kre’fey. - Nie odwołaliśmy naszego ar’krai, dopóki nie pokonaliśmy wszystkich nieprzyjaciół. Wymazaliśmy z historii ich imiona, a ich planety przemieniliśmy w pył, który poniosły we wszystkie strony gwiezdne wiatry. - Położył dłonie na blacie stołu, a jego mlecznobiała sierść odbiła się w wypolerowanej powierzchni jak w lustrze. - Podobnie postąpimy z Yuuzhan Vongami - ciągnął stanowczo. - Albo oni staną się pyłem, albo my.

Jaina spojrzała na twarz admirała, na której malował się wyraz nieugiętej stanowczości. Na myśl o tym, co usłyszała, po plecach przebiegł jej lodowaty dreszcz.

Chociaż mistrzyni przemian Nen Yim miała tylko wręczyć Zhańbionemu pęcherzmanierkę, na jego widok nie potrafiła opanować dreszczu obrzydzenia. Nie zdołała także ukryć przerażenia, kiedy Onimi natychmiast otworzył pojemnik i zaczął rozsmarowywać balsam po zniekształconym ciele. Macki kołpaka na głowie mistrzyni niespokojnie zafalowały.

- To jest przeznaczone dla najwyższego lorda Shimrry - powiedziała.

- Zostawię tyle, żeby wystarczyło - odparł beztrosko Onimi.

- Powinno także wystarczyć dla… dla innych mistrzów przemian - dodała Nen Yim. - Muszą stworzyć wiele ton tego…

- Wiem, wiem, heretycka mistrzyni przemian - przerwał Zhańbiony. - Zostawię tyle, żeby i dla nich wystarczyło.

Nakładał obficie jasnozieloną zawiesinę na zaognione miejsca szarawej skóry. W końcu westchnął.

- Przynosi ulgę - stwierdził.

- Oczywiście, że przynosi - warknęła Nen Yim. Onimi był jej jedynym łącznikiem z najwyższym lordem, ale czasami nie mogła znieść jego bezczelności.

Wyglądało na to, że powiernik Shimrry nie przejmuje się okazywanym przez nią wstrętem.

- Pomyśl o wszystkich godzinach męczarni, jakich nam oszczędziłaś - powiedział. - Męczarni i drapania.

Balsam z pewnością przyniósł ulgę samej Nen Yim, a co najważniejsze, pozwolił jej zachować zdrowe zmysły. Uwolniona spod opieki Tsavonga Laha mistrzyni przemian poleciała na Yuuzhan’tar, gdzie zaczęła pracować bezpośrednio pod nadzorem Shimrry. Niestety, została przez to jedną z pierwszych i chyba najbardziej zakażonych ofiar świerzbiącej zarazy. Tylko z ogromnym wysiłkiem zdołała zebrać myśli na tyle, żeby wynaleźć środek zaradczy, choć nie zapobiegawczy.

Stała, patrząc na Onimiego, w pomieszczeniu oddzielonym od pozostałych błoniastymi przegrodami, w których pulsowała jaskrawo-czerwona natleniona krew. Fosforyzujące porosty świeciły czerwonawym blaskiem, bardzo korzystnym, ilekroć miało się do czynienia z wrażliwymi na światło tkankami. W powietrzu unosiła się dziwna mieszanina zapachów: aromat kojącej zawiesiny, stęchłe wyziewy wszechobecnych związków organicznych, ostra woń krwi i wilgotny fetor niezróżnicowanej protoplazmy - tkanki, na której Nen Yim przeprowadzała swoje doświadczenia, wypróbowywała przeszczepy i wymuszała mutacje.

Krótko mówiąc, oddawała się swoim herezjom. Yuuzhanie wiedzieli, że ósmy rdzeń stanowi najwyższy stopień wtajemniczenia mistrzów przemian. Przypuszczali, że zawiera najbardziej wyrafinowane i najdoskonalsze procedury, przekazane w zamierzchłych czasach przez yuuzhańskich bogów. Podobno znał je tylko najwyższy lord i kilkoro najbardziej zaufanych mistrzów przemian, z którymi zdecydował się podzielić swoją wiedzą.

Ósmy rdzeń widziała na własne oczy tylko garstka osób, ale wszystkie wiedziały, że to oszustwo. Prawdę mówiąc, ósmy rdzeń był w rzeczywistości pusty. Zawierał tylko kilka zaawansowanych technik, z których większość Shimrra zdążył przekazać swoim podwładnym.

Oznaczało to, że Yuuzhan Vongowie osiągnęli kres wiedzy. Na szczęście Shimrra dowiedział się o istnieniu Nen Yim, skazanej za herezję mistrzyni przemian. Wydano na nią wyrok, bo zamiast powtarzać znane Yuuzhan Yongom od niepamiętnych czasów procedury, ośmieliła się poszukiwać nowych prawd. Najwyższy lord powierzył Ner Yim i jej podopiecznym zadanie stworzenie ósmego rdzenia. To właśnie oni mieli prowadzić badania naukowe w celu dostarczenia nieznanych dotąd procedur i zapewnienia nowej wiedzy, która umożliwiłaby Yuuzhanom nie tylko wygranie wojny, ale także bezpieczne życie w nowej galaktyce.

Nen Yim mogła teraz prosić, o co zechce. Mogła korzystać ze wszystkich sił i środków. Jej badaniom nadano najwyższy priorytet, a jej żądania miały pierwszeństwo nawet przed najpilniejszymi prośbami wiązanymi z dalszym prowadzeniem wojny. Jej podwładni, izolowani i strzeżeni, zamieszkali w odosobnionym damuteku. Jedynym bezpośrednim łącznikiem z najwyższym lordem był Onimi.

Nen Yim wiedziała jednak, że strażnicy mają za zadanie nie tylko chronić ją przed atakami nieprzyjaciół. Mieli także uniemożliwić jej albo któremuś z podwładnych ucieczkę i zarażenie heretyckimi pomysłami pozostałych Yuuzhan Vongów. Osoby wybrane do pracy w ósmym rdzeniu odizolowano od wszystkich innych istot swojej rasy. Odizolowano, jakby dotknęła ich zaraza.

Nen Yim podejrzewała, a właściwie była niemal pewna, że przyjdzie taka chwila, kiedy jej praca dobiegnie końca, a ósmy rdzeń wypełni się tysiącem kształtujących protokołów i pożytecznych procedur. A wtedy ktoś po kryjomu zgładzi ją, jej współpracowników i Onimiego i bardzo starannie usunie wszelkie informacje, że kiedykolwiek żyli.

Nen Yim pogodziła się jednak z taką ewentualnością. Do tej pory już kilkakrotnie szykowała się na śmierć. Całe życie było przecież tylko przygotowaniem do śmierci. Nen Yim wiedziała, że kiedy ósmy rdzeń wypełni się nową wiedzą, a jej życie dobiegnie końca, odda je ze świadomością, że poświęciła je sprawie pokonania niewiernych, a także jeszcze większej chwale swoich ziomków.

W końcu Onimi przestał nacierać ciało kojącym balsamem i wyprostował na całą wysokość pokraczne ciało.

- Domyślam się, że to lekarstwo ma ograniczony skutek? - zapytał.

- Tak - przyznała Nen Yim. - Zabija zarodniki, które już zaatakowały czyjeś ciało, ale uzdrowiona osoba zawsze może zarazić się na nowo.

Onimi zwrócił na nią zaniepokojone oczy, z których jedno było usytuowane wyżej niż drugie.

- Uważasz, że zostaniemy ponownie zainfekowani? - zapytał.

- Obawiam się, że tak - przyznała ponuro Yuuzhanka. - Zarodniki są wszędzie i nie można wykluczyć takiej możliwości.

- Czy nie powinno się nakazać Mózgowi Świata, żeby wyprodukował mikroorganizmy, który by zabiły te zarodniki? - zapytał Onimi. - Jakieś wirusy czy bakterie, żeby pochłonęły tę zarażę?

Nen Yim wahała się jakiś czas, zanim odpowiedziała.

- Obawiam się - zaczęła niepewnie - że Mózg Świata to problem, a nie rozwiązanie.

Rozjaśniająca pomieszczenie czerwonawa poświata zapalała w oczach pokraki krwiste błyski. Nen Yim zauważyła, że pojawiła się w nich nagła czujność, a wąskie jak blizna usta lekko zadrżały.

- Jak to możliwe, mistrzyni przemian? - zapytał Zhańbiony.

- Zbadałam wywołujące dokuczliwe świerzbienie mikroorganizmy najstaranniej, jak umiałam - odparła Nen Yim. - Aby potwierdzić uzyskane wnioski, muszę wprawdzie przeprowadzić następne doświadczenia, ale już teraz uważam, że odpowiedzialne za świerzbienie zarodniki grzybów są pochodzenia yuuzhańskiego, a nie czymś, co istniało wcześniej na powierzchni Yuuzhan’tara.

Spomiędzy warg Zhańbionego wydobył się przeciągły syk zdumienia.

- Ch’Gang Hool! - powiedział. - Ten kretyn! To on skaził Mózg Świata. - Urwał na chwilę, jakby chciał się nad czymś zastanowić. - Czy możesz sprawić, żeby Mózg Świata przestał wytwarzać te zarodniki?

- Niewykluczone - odparta spokojnie Nen Yim. - Musiałabym jednak zrezygnować z prowadzenia innych badań.

- Nie wolno ci z nich rezygnować - odparł powiernik najwyższego lorda. - A więc, zadanie kształtowania powierzchni planety i Mózgu Świata należy powierzyć innemu klanowi. Niech oni wykonają tę pracę.

Ponownie pogrążył się w zadumie.

- Bogowie mogą porozmawiać na ten temat z Shimrrą, a on wyda polecenie nowym mistrzom przemian - odezwał się w końcu.

Nen Yim ogarnęło jeszcze większe obrzydzenie. To prawda, była heretyczką, żywiła jednak dość szacunku dla bogów, aby nie twierdzić, iż to oni przekazali jej całą wiedzę.

- Najwyższy lord pragnie, żebyś skupiła się na projekcie dotyczącym yammoska - odezwał się Onimi. - Musimy stworzyć wojennego koordynatora, który nie poddawałby się wpływowi zakłóceń impulsów siły ciążenia. Najwyższy lord pragnie, żebyś mogła jeszcze szybciej i skuteczniej wykonywała swoją pracę. Zawczasu cię rozgrzesza, gdyby się okazało, że musisz badać nieprzyjacielskie maszyny i systemy broni.

Nen Yim udała zdumienie.

- Gdybyśmy wiedzieli, w jaki sposób niewierni wytwarzają zakłócające sygnały, nasze zadanie stałoby się o wiele łatwiejsze - powiedziała.

- Wiadomo tylko, że dysponują urządzeniami manipulującymi siłą grawitacji - oznajmił Zhańbiony. - Nazywają je repulsorami. Ich bluźnierstwa nie są wprawdzie tak uniwersalne ani pożyteczne jak nasze dovin basale, ale kto wie, może działają na tej samej zasadzie? Możliwe, że niewierni zmodyfikowali je, żeby zakłócały sygnały wysyłane przez nasze yammoski.

Nen Yim zastanawiała się chwilę nad tym, co usłyszała.

- Czy byłoby możliwe, żeby ktoś dostarczył mi jakiś repulsor? - zapytała w końcu.

Zhańbiony rozciągnął usta w obleśnym uśmiechu.

- Dopilnuję, żebyś otrzymała jeden, razem z przetłumaczoną instrukcją obsługi i wykazem charakterystycznych cech - obiecał.

- Postaraj się, proszę, żeby go zabezpieczono przed wpływem naszych pożerających metal bakterii - przypomniała mistrzyni przemian.

- Tak, naturalnie. - W kaprawych oczach Onimiego zalśniły dziwne błyski. - Shimrra codziennie modli się o rozwiązanie tego problemu. Czy mogę mu oznajmić, że już niedługo bogowie wysłuchają jego modlitw?

- Bogowie powinni najpierw dostarczyć mi repulsor - odrzekła Nen Yim.

Onimi zgiął lekko ciało w symbolicznym ukłonie i skrzyżował ręce na piersi na znak pożegnania; przekrzywił przy tym głowę i spojrzał na Nen Yin z ironią.

- Niech twoje starania, mistrzyni przemian, zakończą się powodzeniem - powiedział.

- I twoje także, Onimi - odparła Nen Yim.

Pokurcz odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia. Mistrzyni przemian odprowadziła go spojrzeniem do wyjścia, a kiedy zniknął, jej wargi zadrżały z obrzydzenia.

- Bez względu na to, na czym może ci zależeć, pokurczu - mruknęła. - Bez względu na to, na czym może ci zależeć.

 

R O Z D Z I A Ł 14

 

 

Cal Omas ogłosił swój „Plan Jedi” przed południem w kuluarach budynku, który Kalamarianie przekazali Senatowi na salę obrad. Oficjalnie oznajmił w obecności niewielkiej armii holodziennikarzy, że zamierza się ubiegać o stanowisko przywódcy Nowej Republiki. Luke stał w milczeniu obok niego w grupie przyjaciół i zwolenników. Nie chciał zwracać na siebie uwagi, ale kiedy przyszła pora zadawania pytań, przynajmniej połowę skierowano pod jego adresem, aż w końcu Cal przywołał go do siebie.

- Czy pan i pańscy Jedi popieracie kandydaturę radnego Omasa? - zapytał sprawozdawca HoloNetu.

- Mam nadzieję, że ułożymy sobie współpracę z każdą osobą, która zostanie następnym przywódcą Nowej Republiki - odparł dyplomatycznie mistrz Jedi. - Popieram jednak zamiar radnego Omasa ponownego powołania do życia Rady Jedi.

Holodziennikarz nie ukrywał sceptycyzmu.

- Twierdzi pan więc, że gdyby Fyor Rodan wygrał te wybory, mógłby pan i z nim współpracować? - zapytał.

- Będę współpracował z radnym Rodanem, jeżeli i on zechce ze mną współpracować - oznajmił Skywalker, lekko się uśmiechając. - Odniosłem jednak wrażenie, że radny Rodan wolałby tego nie robić.

Z grona holodziennikarzy dobiegły ciche chichoty.

- Czy to prawda, że Rodan twierdzi, iż Rada Jedi stanie się waszym środkiem przejęcia władzy? - odezwał się inny sprawozdawca.

Obok mistrza Jedi stanął Cal Omas.

- Czy mógłbym udzielić odpowiedzi na to pytanie? - zapytał. - Pragnę zauważyć, że gdyby Luke Skywalker zamierzał przejąć władzę, nie musiałby współpracować z politykami, takimi jak ja albo Fyor Rodan. Nie musiałby niszczyć Gwiazdy Śmierci, toczyć pojedynku z Imperatorem Palpatine’em ani pomagać siostrze w budowaniu Nowej Republiki. Gdyby naprawdę myślał o przejęciu władzy, mógłby po prostu przyłączyć się do ojca, Dartha Vadera, i stać się prawą ręką Imperatora. Gdyby tak postąpił, dysponowałby teraz nieograniczoną władzą, a ja, podobnie jak wielu innych, byłbym martwy albo uwięziony.

Cal przerwał i powiódł po tłumie holodziennikarzy pochmurnym spojrzeniem.

- Proszę państwa, to nie jest karierowicz, oportunista czy ktoś zabiegający o osobiste korzyści albo wpływy - zaczął po chwili gniewnym tonem. - To Luke Skywalker. W całej Nowej Republice nie znajdzie się ani jedna osoba, która nie ma wobec niego ogromnego długu wdzięczności. Jeżeli więc ktoś sugeruje, że Luke Skywalker prowadzi podejrzane gierki polityczne, śmiem twierdzić, że nie tylko nie pamięta historii, ale także zupełnie nie zna się na ludziach.

Słowa Cala Omasa powitano okrzykami i burzliwymi oklaskami; co ciekawe, wiwatowali nie tylko jego zwolennicy.

- Chciałbym podziękować za ciepłe słowa - odezwał się mistrz Jedi, kiedy konferencja prasowa dobiegła końca.

Cal wyszczerzył zęby w figlarnym uśmiechu.

- Podobał ci się ten gniew w moim głosie? - zapytał. - Wydaje mi się, że dałem poznać po sobie tyle, ile powinienem.

Luke nie ukrywał zdumienia.

- Udawałeś gniew? - powtórzył.

- No, nie, trochę byłem zły - przyznał senator. - Pozwoliłem sobie jednak na tyle to uzewnętrznić, żeby holodziennikarze nie przeoczyli tego w swoich sprawozdaniach. - Potarł podbródek. - Nie wiem tylko, czy nie okazałem za mało gniewu.

Luke pozwolił, żeby Cal nadal zastanawiał się nad tym i nad innymi politycznymi problemami, a sam wyprawił się wahadłowcem do kompleksu Dowództwa Floty Nowej Republiki, w którym funkcjonariusze Wywiadu wciąż jeszcze przesłuchiwali Vergere. Wypytywanie Jacena zajęło im kilka godzin, natomiast wszystko wskazywało, że najchętniej nigdy nie uwolniliby niezwykłej istoty.

Luke nie uważał, żeby to było coś złego.

- Przekazała nam mnóstwo informacji - oznajmił dyrektor Wywiadu, Tammarianin Nylykerka. - Szczegółowe zapoznanie się ze wszystkimi zajmie nam setki godzin. Wprawdzie nic z tego, co powiedziała, nie przeczy temu, co już wiemy, gdyby jednak nie była zdrajczynią, za jaką się podaje, ale yuuzhańskim szpiegiem, też by się wszystko zgadzało. - Nylykerka wyglądał na rozbawionego. - W dodatku zjadła chyba ze dwa razy tyle, ile sama waży. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś miał taki apetyt.

- Gdybyś pięćdziesiąt lat żywił się tylko tym, co gotują Yuuzhan Vongowie, także byłbyś głodny - odparł mistrz Jedi.

Zapytał Tammarianina, czy mógłby porozmawiać z Vergere. Nylykerka nie miał nic przeciwko temu.

- Może zdołasz wyciągnąć z niej inne informacje - dodał, zapraszając go zamaszystym gestem do więzienia.

Luke wszedł do celi Vergere. Istota przycupnęła na oparciu wysokiego krzesła jak na grzędzie i oglądała holograficzną transmisję konferencji prasowej Cala Omasa. Kiedy Luke wchodził do celi, senator mówił akurat: „Zupełnie nie zna się na ludziach”.

Na widok wchodzącego Skywalkera Vergere wyłączyła projektor hologramów.

- Za moich czasów mistrz Jedi nie mieszałby się tak bardzo do polityki - oznajmiła. - Nie wtrącałby się do wyborów nowego przywódcy.

- Za twoich czasów nie byłoby to konieczne - odparł Luke.

Vergere przyznała mu rację wdzięcznym kiwnięciem dziwnej głowy. Luke zgarnął fałdy płaszcza i usiadł na krześle naprzeciwko.

Starał się uspokoić. Mimo że miał po temu wszelkie powody, postanowił nie żywić do istoty żadnej niechęci.

Pozbądź się uprzedzeń, nakazał sobie.

- Rozmawiałem z Jacenem na temat tego, co się wydarzyło, kiedy został uwięziony - zaczął.

- Twój uczeń zniósł to bardzo dzielnie - przyznała Vergere, - Należą ci się gratulacje.

Luke poczuł przypływ gniewu, ale głęboko odetchnął i pozbył się go.

- Może Jacen wcale nie musiał niczego znosić - zauważył. - Powiedział, że nie raz, ale trzykrotnie powiodłaś go w pułapkę.

Vergere kiwnęła głową.

- To prawda - oznajmiła.

- Poddawano go nieludzkim torturom - ciągnął Skywalker. - Zadręczono go niemal na śmierć. To także twoja wina. Mogłaś uciec z nim wcześniej, niż to zrobiłaś.

- To również prawda - odparta podobna do ptaka istota.

- Dlaczego? - zapytał mistrz Jedi.

Vergere wyprostowała się, jakby intensywnie wsłuchiwała się w głos, którego jej rozmówca nie słyszał.

- To było konieczne, żeby twój uczeń przyswoił sobie pewne lekcje - powiedziała.

- Lekcje zdrady? - zadrwił Skywalker, dokładając starań, żeby w jego głosie nie dały się słyszeć żadne emocje. - Tortur? Bezradności? Zniewolenia? Poniżenia? Bólu?

- Oczywiście, że tak - odrzekła beznamiętnym tonem istota. - Najbardziej zależało mi jednak na tym, żeby zawędrował na krawędź rozpaczy, a nawet ją przekroczył. - Zwróciła skośne oczy na Skywalkera i zaczęła się w niego wpatrywać. - Wyszkoliłeś go dobrze, ale okazało się, że musi zapomnieć wszystko, czego go nauczyłeś. W tym celu musiał uświadomić sobie, że nie pomoże mu żaden dar z tych, jakie mu przekazałeś.

- Musi zapomnieć? - powtórzył osłupiały Luke, w końcu dając upust wzbierającej złości. - W jakim celu? Dlaczego?

Vergere przekrzywiła głowę i znów spojrzała w oczy rozmówcy.

- Oczywiście, w celu realizacji moich planów - powiedziała.

- Kto ci dał… - o mało nie wybuchnął mistrz Jedi, ale wysiłkiem woli się opanował. - Kto dał ci takie prawo? - dokończył o wiele spokojniej, niż początkowo zamierzał.

- Dawane prawo jest równie bezużyteczne jak ofiarowana zaleta - odparła istota. - Prawa są wykorzystywane, gdyż inaczej nie mają wartości. Podobnie jak zalety, muszą być demonstrowane. Uzurpowałam sobie prawo kłamania twojemu uczniowi, żeby go zdradzić, dręczyć i w końcu pomóc go zniewolić. - Różnobarwne piórka zafalowały, ale zaraz znów się wygładziły. Luke domyślił się, że to odpowiednik wzruszenia ramionami. - Przyjęłam na siebie także konsekwencje. Jeżeli ty jako jego mistrz zechcesz mnie ukarać, niech się tak stanie.

Spojrzenie Luke’a wyrażało bezbrzeżne zdumienie.

- Jaki miałaś w tym cel? - zapytał. - To znaczy, oprócz egzekwowania swoich praw?

Vergere kiwnęła głową.

- To przecież oczywiste, młody mistrzu - zaczęła. - Musiałam pozbawić Jacena Solo przyjaciół, krewnych, nauczycieli i wiedzy na temat Mocy, a także wszystkiego, co mogło mu pomóc. Musiałam mu zabrać absolutnie wszystko, żeby mógł pozostać sam na sam ze sobą. Dopiero wtedy mógł zacząć działać, ale wyłącznie w oparciu o własne siły, własną jaźń, własną świadomość. Dopiero kiedy uświadomił sobie, że wszystko inne go zawiodło i nikt nie przejmuje się jego położeniem, nie miał wyboru, ale musiał być sobą. Musiał dokonać wyboru: poddać się czy działać. - W głosie Vergere dało się słyszeć zamyślenie. - Naturalnie, ubolewam, że musiałam się uciec do tak drastycznych środków, ale posłużyłam się tym, co miałam do dyspozycji. Taki sam wewnętrzny stan mogłam była u niego osiągnąć łagodniej, gdybym miała więcej czasu i okazji, ale nie dysponowałam ani jednym, ani drugim. Uciekając się do podstępu, przekonałam Yuuzhan Vongów, żeby oszczędzili jego życie i poddali go Objęciom Cierpienia. Uczyniłam z Yuuzhan swoje narzędzie. - Zakasłała, co mogło oznaczać śmiech. - Kto wie, może właśnie na tym polegało moje największe osiągnięcie?

Luke zaczął się zastanawiać nad tym, co usłyszał. Słowa Vergere dźwięczały w jego umyśle. Podążając za jej rozumowaniem, uświadomił sobie, że jego gniew powoli ustępuje, choćby tylko dlatego, że nie mógł zarzucić jej słowom braku logiki.

- Jaki był tego cel? - zapytał.

Vergere zamknęła skośne oczy i wyraźnie się odprężyła. Wyglądało to, jakby zaczynała się pogrążać w medytacji.

- Z pewnością sam domyślisz się odpowiedzi, młody mistrzu, jeżeli w ogóle znasz Jacena Solo - powiedziała.

- Mogłabyś zaspokoić moją ciekawość - zaproponował Luke. - Chcę to usłyszeć z twoich ust.

Podobna do ptaka istota nie otworzyła oczu, a kiedy się odezwała, jej głos dochodził jakby z daleka.

- Podobno kiedyś, a przynajmniej tak wynika z historii, jaką opowiedział mi Jacen, ciebie także pozbawiono wszystkiego, na czym opierałeś się do tamtej pory - zaczęła cicho. - Pozbawiony pomocy, nadziei i broni, smagany błyskawicami strzelającymi z palców Imperatora… czym wówczas dysponowałeś? Mogłeś liczyć tylko na siebie. Mogłeś wybierać między ścieżką Imperatora a swoją.

- Nie miałem wyboru - przyznał Skywalker.

- Właśnie - podchwyciła z naciskiem istota. - Nie miałeś wyboru, ale nawet kiedy śmierć zaglądała ci w oczy, pozostałeś wierny swoim przekonaniom i sobie. - W głosie Vergere dała się słyszeć nutka zadowolenia. - Podobnie musiałam postąpić i w tej sytuacji. Musiałam udowodnić Jacenowi Solo, że może polegać wyłącznie na sobie, aby mógł, kiedy zamkną się przed nim wszystkie inne drzwi, uświadomić sobie swoje przeznaczenie.

Przeznaczenie… Drugi raz w ciągu ostatnich dni Luke usłyszał to słowo w związku z Jacenem. W głębi serca był absolutnie pewien, że Vergere ma rację; że Jacen zajmuje szczególne miejsce w skomplikowanej tkance losu.

Poprzedniego wieczora, kiedy jedli kolację w małym apartamencie, Luke i Mara zapytali Jacena o jego przeżycia w niewoli Yuuzhan Vongów. Z początku młody Solo nie chciał nic mówić, twierdząc, że to zbyt obszerny temat, ale po kilku pierwszych pytaniach zaczął opowiadać rzeczowo o warunkach panujących w yuuzhańskim więzieniu. Wyjawił, że Vergere kilkakrotnie wydawała go w ręce wrogów, a przedtem jakimś cudem pozbawiła go więzi z Mocą.

Wstrząśnięci i przerażeni Skywalkerowie spojrzeli po sobie, zauważyli jednak, że Jacen nie czuje żalu do Vergere. Prawdę mówiąc, wyrażał się o niej z głębokim szacunkiem i podziwem. Luke zrozumiał to później, kiedy został sam na sam z żoną. Dopiero wtedy Mara spokojnie przypomniała, że więźniowie nierzadko zżywają się ze swoimi prześladowcami. Czasami podziwiają ich, a nawet kochają, zwłaszcza kiedy ciemiężcy umieją zręcznie manipulować ich uczuciami. Stara, doświadczona i dążąca do osiągnięcia własnych celów Vergere z pewnością umiała manipulować narastającą w duszy młodego Jedi świadomością własnego ja.

Luke był przekonany, że wie, co się wydarzyło, i wtedy, pełen gniewu, udał się do celi Vergere, aby zażądać wyjaśnienia motywów jej postępowania. Okazało się jednak, że ich rozmowa potoczyła się inaczej, niż myślał.

- Co możesz wiedzieć o przeznaczeniu Jacena? - zapytał.

Vergere zastanawiała się jakąś minutę, zanim odpowiedziała.

- Uważam, że los Jacena jest ściśle związany z losem Yuuzhan Vongów - odrzekła w końcu.

Luke mógł się spodziewać każdej odpowiedzi, ale nie takiej.

- Może ich zgładzić? - zapytał.

- Może ich zgładzić, ocalić albo przemienić. - Istota otworzyła skośne oczy i spojrzała obojętnie na rozmówcę. - Możliwe nawet, że wszystko naraz.

- Czy może ich otworzyć na oddziaływanie Mocy? - zapytał z nadzieją mistrz Jedi.

- Nie wiem, czy to w ogóle możliwe - oznajmiła Vergere.

Luke poczuł gorycz w sercu.

- A zatem Yuuzhan Vongowie pozostaną… na zewnątrz - powiedział.

Vergere przekrzywiła głowę.

- To cię martwi? - zapytała.

Luke zamrugał.

- Tak, oczywiście - przyznał. - Moc jest życiem, a wszystko, co żyje, jest Mocą. Yuuzhan Vongowie pozostają jednak poza Mocą. Czy to znaczy, że pozostają także poza życiem?

- A co ty o tym sądzisz? - zainteresowała się istota.

- Sądzę, że łatwiej było radzić sobie z nieprzyjaciółmi władającymi Ciemną Stroną. - Skywalker uniósł głowę i popatrzył na rozmówczynię. - Uważam także, że jesteś dobra w przesłuchaniach. Nasza rozmowa zaczęła się od tego, że to ja zadawałem pytania tobie, a nie na odwrót.

- Skoro naprawdę nie chciałeś, żebym zadawała ci pytania - odparła Vergere - powinieneś był wyjaśnić mi to na początku rozmowy. - Nie zsuwając się z grzędy, obróciła porośnięte pstrokatymi piórkami ciało. - Odkąd tu przyleciałam, odpowiadam na pytanie za pytaniem. Prawdę mówiąc, zaczyna mnie to męczyć, jeżeli więc się upierasz, że tylko ty w tej celi możesz zadawać pytania, oświadczam ci, że odmawiam odpowiedzi.

- Jak sobie chcesz.

Luke wstał z krzesła. Istota wyciągnęła krótką szyję i uniosła dziwną głowę, spoglądając na niego.

- Zadam ci jednak jeszcze jedno pytanie, zanim wyjdziesz - powiedziała. - Możesz na nie odpowiedzieć albo nie, jak zechcesz.

- Pytaj - odparł zwięźle mistrz Jedi.

Istota powoli zamrugała.

- Moc jest życiem - zaczęła - a Yuuzhan Vongowie żyją, ty jednak nie możesz ich widzieć za pośrednictwem Mocy. Jak sądzisz, czy to wina Yuuzhan Vongów, czy też może twojej zdolności postrzegania?

Luke zdecydował się nie odpowiadać. Uprzejmie kiwnął głową i opuścił celę.

- Sprytna, nie? - zapytał go kilka minut później Ayddar Nylykerka.

- Słyszałeś naszą rozmowę? - żachnął się Skywalker.

- Oczywiście - przyznał Nylykerka. - Rejestrujemy i nagrywamy wszystko, co dzieje się w tamtej celi. - Tammarianin pochylił głowę. - Co proponujesz, żebyśmy z nią zrobili? - zapytał.

- Przetrzymajcie ją tu - odparł Luke - i nie przestawajcie zadawać pytań.

Nylykerka uśmiechnął się.

- Właśnie tak zamierzaliśmy postąpić, mistrzu Skywalkerze -oznajmił z satysfakcją.

Za oknem apartamentu Cala Omasa przepływali raz po raz Kalamarianie. Ich wyłupiaste oczy połyskiwały w blasku rozjaśniających ciemność reflektorów. W pokoju unosiła się jeszcze intensywniejsza niż zazwyczaj woń pleśni. Kiedy Luke wszedł, Mara uniosła głowę.

- Vergere? - zapytała.

- To wcale nie takie proste - odparł Skywalker. - Wyjaśnię ci to później. - Przeniósł spojrzenie na Cala Omasa, który jadł obiad w towarzystwie jego żony. - Co nowego w Senacie?

Cal przełknął, zanim odpowiedział.

- Senat powinien zarządzić głosowanie dzisiaj wieczorem - oznajmił. - Mam szansę na dwadzieścia osiem procent głosów.

- A Rodan? - zainteresował się Skywalker.

- Na trzydzieści pięć.

- Cola Quis na dziesięć - dodała Mara - a Ta’laam Ranth na osiemnaście. Radny Pwoe może liczyć najwyżej na trzy głosy, ale i tak oświadczył wszem wobec, że uważa wybory za nielegalne. Twierdzi, że jest prawowitym przywódcą Nowej Republiki. Pozostali senatorowie zapewne wstrzymają się od udziału w głosowaniu albo oddadzą pojedyncze głosy na kilkunastu innych kandydatów.

Skywalkerowie postanowili, że to Mara, a nie Luke, będzie otwarcie namawiała do głosowania na Cala Omasa i popierała jego kandydaturę. Mistrz Jedi musiał się zająć innymi sprawami dotyczącymi Jacena, Vergere i pozostałych Jedi, Mara mogła więc poświęcić więcej czasu niż mąż na rozmowy z politykami, a zwłaszcza ze zwolennikami innych kandydatów.

Luke usiadł przy stole, a Cal żartobliwie pchnął w jego stronę miskę z gulaszem z giju.

- Gdzie Triebakk? - zainteresował się mistrz Jedi.

- Rozmawia z Colą Quisem - odparł Cal. - Do tej pory Cola powinien już zrozumieć, że nie zdoła wygrać, musimy go więc zapytać, co chciałby uzyskać w zamian za wycofanie się z wyborów i poparcie mojej kandydatury.

- Jestem pewna, że o to samo zechce go zapytać Rodan - stwierdziła Mara.

- A potem zapytamy o to samo Ta’laama Rantha - ciągnął Cal. - Nie sądzę jednak, żeby Ta’laam udzielił nam odpowiedzi. Pewnie zechce przekonać do swojej kandydatury jeszcze kilku niezdecydowanych senatorów, choćby tylko po to, aby wykazać, że mógłby się stać bardzo wartościowym sprzymierzeńcem.

- Jak sądzicie, na czym może mu zależeć? - zapytał mistrz Jedi.

- Na miejscu w Komitecie Doradczym, oczywiście - odparł Cal. - A poza tym na stanowiskach w rządzie dla swoich przyjaciół. Zawsze przywiązywał dużą wagę do poszerzania sfery swoich wpływów.

Luke przełknął porcję gulaszu i uniósł do ust następną.

- Jeśli chce poszerzać sferę swoich wpływów, musi najpierw mieć rząd, w którym mógłby je zdobywać - zauważył. - A jeżeli do tej pory rząd się rozpadnie…

Cal wzruszył ramionami.

- Ta’laam chce, czego chce - powiedział. - Jeżeli spróbujmy apelować do jego patriotyzmu i poczucia obowiązku, z pewnością pomyśli, że staramy się go do czegoś zmusić. To gość, który uważa, że celem działań rządu jest poszerzanie sfer wpływów jego członków.

Luke westchnął.

- W takim przypadku - powiedział - równie dobrze można mu oznajmić, że skoro toczy się wojna, jego przyjaciele mogą liczyć na zawarcie wielu wojskowych kontraktów.

Cal wyszczerzył zęby w przekornym uśmiechu.

- Jeszcze zrobimy z ciebie polityka - stwierdził.

- Mam nadzieję, że nie - odparł Skywalker.

Cal sięgnął na drugi koniec stołu po komputerowy notatnik.

- Najbardziej martwią mnie zwolennicy Fyora - powiedział, wystukując coś na klawiaturze. - Starałem się odgadnąć, kto może na niego głosować. Gdybym musiał sporządzić listę członków Senatu, którzy chcieliby zawrzeć pokój z Yuuzhan Vongami albo nawet się poddać, wielu z nich znalazłbym pośród zwolenników Fyora Rodana.

- Senator Wymykalski - mruknął Luke, zerkając porozumiewawczo na żonę. - I senator Ucieczkowicz.

Cal oderwał spojrzenie od ekranu monitora komputerowego notatnika i zmarszczył brwi.

- Widzę na tej liście przynajmniej kilkunastu senatorów, którzy albo uciekli z Coruscant podczas walki, albo jeszcze przed jej rozpoczęciem wymyślili sposób, żeby się tam w ogóle nie znaleźć. Niektórzy są całkiem wpływowi.

- Rodan powiedział mi, że nie wierzy, aby Yuuzhan Vongowie dotrzymali warunków ewentualnego rozejmu - odezwał się mistrz Jedi.

- Powtórzył to publicznie dzisiejszego popołudnia - oznajmiła Mara.

- Tylko czy zdoła się sprzeciwić własnym zwolennikom? - zapytał Cal Omas. - Co zrobi, kiedy jego poplecznicy zaczną się domagać zawarcia pokoju z Yuuzhanami?

- Czegoś w tym wszystkim nie rozumiem - odezwała się Mara. - Kiedy toczyły się zacięte walki, Rodan wykazał się odwagą, wręcz zachował się jak bohater. Jak może się zadawać z takimi tchórzami?

- Rodan nie wypytuje o takie szczegóły tych, którzy dają mu wszystko, na czym mu zależy - stwierdził Cal, rozciągając długą twarz w krzywym uśmiechu. - Ja także się nie upierałem, żeby moi zwolennicy wypełniali jakieś kwestionariusze.

Luke skończył gulasz i odstawił talerz.

- Musimy jak najszybciej mieć rząd - powiedział. - I to taki, żeby szanowali go wojskowi. Jestem pewien, że przedstawiciele sił zbrojnych nie zgodzą się na zawarcie rozejmu ani na poddanie, a wówczas możemy mieć wojskowy rząd, którego prawo do władzy będzie się opierało wyłącznie na groźbie użycia broni.

Cal natychmiast spoważniał.

- Mara opowiedziała mi, co widzieliście dzisiejszego popołudnia - powiedział. - Zgadzam się, że musimy mieć jak najszybciej nowego przywódcę. System parlamentarny w rodzaju naszego okazuje się pod wieloma względami nieskuteczny, ale czy chcemy, czy nie, jesteśmy na niego skazani.

- Pytanie tylko, czy zechcą to zrozumieć wojskowi.

Na to pytanie nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi.

Kiedy Skywalkerowie wrócili do apartamentu, zastali w nim Jacena. Młody Solo siedział na podłodze, pogrążony w medytacji. Luke czuł otaczającą go Moc, przenikającą niczym potężne wiry przez ciało chłopca, oczyszczającą, leczącą, wzmacniającą i kojącą. Kiedy Luke i Mara weszli, Jacen otworzył oczy i uśmiechnął się.

- Funkcjonariusze Wywiadu skończyli mnie wypytywać, przynajmniej na razie - powiedział. - Myślę jednak, że przesłuchiwanie Vergere zajmie im o wiele więcej czasu.

- Rozmawiałem z nią - oznajmił mistrz Jedi.

Jacen uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- I co sądzisz? - zapytał.

- Sądzę, że to rzeczywiście niełatwa sprawa.

Mara, widząc, że na wzmiankę o Vergere na twarzy Jacena pojawia się zadowolenie, zmarszczyła brwi i obrzuciła go karcącym spojrzeniem, ale zaraz rozchmurzyła się i usiadła obok niego.

- Zastanawiałam się, komu ona właściwie dochowuje lojalności - powiedziała.

- To także nie takie proste - odparł Jacen. - Czasami bywa bardzo… surowa.

Wargi Mary lekko zadrżały i Luke domyślił się dlaczego. Na myśl o torturach jego także ścisnęło coś w środku. Przełknął gorzką ślinę i usiadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko Jacena.

Młody Solo spojrzał na niego.

- Nadal jestem twoim uczniem, mistrzu Skywalkerze - zaczął cicho. - Czy masz dla mnie jakieś zadania?

Surowa, przypomniał sobie Luke. Kimkolwiek zamierzał być dla swojego ucznia, z pewnością nie potraktuje go równie surowo jak Vergere. Uśmiechnął się do siostrzeńca.

- Bardzo trudne zadanie, Jacenie - powiedział. - Masz udać się na wakacje.

Młody Solo nie ukrywał zdumienia.

- Jakie wakacje? - zapytał.

Luke omal się nie roześmiał.

- Jakie zechcesz - powiedział. - Wiele przeżyłeś i wycierpiałeś. Powinieneś sobie wszystko przemyśleć. Przebywa tu wielu twoich przyjaciół. Chciałbym, żebyś spędził w ich towarzystwie trochę czasu i opowiedział im o wszystkim, co ci się przydarzyło. Możesz także poświęcić ten czas na medytacje, podobne do tych, jakim się oddawałeś, kiedy tu weszliśmy. Postaraj się uświadomić sobie, czego Moc może chcieć od ciebie, o ile w ogóle czegoś chce. Zastanów się, czy i ty pragniesz tego samego.

Zaskoczony Jacen przechylił głowę na bok.

- Dajesz mi możliwość wyboru? - zapytał.

- Bardziej niż ktokolwiek inny powinieneś wiedzieć, że zawsze miałeś taką możliwość - odparł Luke, spoglądając w smutne oczy siostrzeńca. - Chciałbym jednak, byś uświadomił sobie coś więcej, niezależnie od tego, czego pragniemy dla ciebie ja, Vergere czy ktokolwiek z nas. Chcę, żebyś spędził czas sam na sam z Mocą abyś nawiązał z nią dialog, poświęcił jej jak najwięcej czasu i porozmawiał z nią w cztery oczy.

- „Surowa” - powtórzyła Mara. Luke czul, jak napinają się jej mięśnie. - Tyle dni ciężkich tortur, a on mówi: „surowa”.

Leżeli w łóżku blisko obok siebie, Mara wtulona w ciało męża. Jacen spał w sąsiednim pokoiku, więc rozmawiali półgłosem, żeby go nie obudzić.

- Twierdzi, że miała dobre powody, by postępować wobec niego w taki sposób - odezwał się Luke. - I wiesz co? Wydaje mi się, że naprawdę je miała, chociaż może rzeczywiście potraktowała go surowo.

Mara, zamyślona, kilka minut milczała.

- Pomogła mi wyzdrowieć - rzekła w końcu. - Jej łzy przywróciły mi zdrowie.

- Może to był tylko gest współczucia, a może zimne wyrachowanie, które miało jedynie uwiarygodnić jej późniejszą, a raczej ponowną zdradę. Bądź co bądź, co najmniej dwukrotnie przechodziła na naszą stronę.

- Torturowała Jacena, ale w końcu dopomogła mu w ucieczce.

- Współpracowała z Yuuzhan Vongami, a zatem ponosi przynajmniej część odpowiedzialności za śmierć miliardów obywateli Nowej Republiki - przypomniał Skywalker. - Może naprawdę miała po temu ważny powód, w każdym razie taki podała podczas naszej rozmowy. Z drugiej strony może jest istotą pozbawioną sumienia, która miała na celu wyłącznie osiągnięcie własnych celów.

Mara poruszyła się niespokojnie, a w jej oczach zapłonęły błyski sprzeciwu.

- Musimy uwolnić Jacena spod jej wpływu - powiedziała.

- Właśnie dlatego poleciłem mu, żeby wziął urlop i spędził czas w gronie przyjaciół - odparł mistrz Jedi. - Nie mogę mu nakazać zerwania więzi łączących go z Vergere, ale mogę zaproponować, żeby nawiązał łączność ze wszystkimi elementami życia, które nie mają z nią nic wspólnego.

Mara kiwnęła głową.

- To dobry pomysł - przyznała.

- Bez względu na to, co mu się przydarzyło, odkąd odleciał, jest teraz bardziej zrównoważony niż kiedyś - stwierdził Luke. - Bardziej dojrzały i skupiony w Mocy niż kiedykolwiek.

Mara przygryzła wargę.

- Zgadzam się - odparła. - Nie wszystko, co przeżył, wywarło na nim niekorzystny wpływ.

- Kiedy przyjdzie do siebie, wyślę go na jakąś wyprawę - zaproponował Skywalker. - Gdy spędzi ten czas na rozmyślaniach i odzyska równowagę, musi na nowo pomyśleć o tym, do czego został wyszkolony.

- Tak… - Mara się zawahała. - Może się to okazać trudne, ale konieczne.

- Pamiętasz, dzisiaj rano wspominałem, że może Jacena czeka szczególne przeznaczenie - przypomniał mistrz Jedi. - Vergere także uważa, że jest mu przeznaczone coś niezwykłego.

Mara odwróciła głowę i spojrzała na męża.

- Może lepiej opowiedz mi, co ci powiedziała.

 

R O Z D Z I A Ł 15

 

 

Musiał się dowiedzieć, więc wrócił.

Musiał wiedzieć, czy jest zgubiony, czy nie, a wraz z nim rycerze odrodzonego zakonu Jedi, który stworzył.

Jak poprzednio, Vergere siedziała w celi na oparciu wysokiego krzesła. Kiedy usłyszała wchodzącego Skywalkera, uniosła głowę.

- Przybywasz, żeby zadać mi jeszcze więcej pytań - odgadła. - Powinnam cię uprzedzić, że cały dzień spędziłam, odpowiadając na pytania funkcjonariuszy waszego Wywiadu. Mam tego serdecznie dosyć.

- Zaproponuję ci wymianę - odezwał się mistrz Jedi. - Raz ty zadasz pytanie, a raz ja i tak na zmianę. Zgoda?

Niezwykła istota poruszyła się na krześle, a jej bokobrody zafalowały.

- Nie odpowiedziałeś na moje ostatnie pytanie - przypomniała. - Jeżeli nie potrafisz wykryć obecności Yuuzhan Vongów w Mocy, czy to wina samych obcych istot, czy twojego sposobu postrzegania?

Luke usiadł na krześle naprzeciwko rozmówczyni.

- Zapomniałaś o trzeciej możliwości - powiedział. - Wina może leżeć w samej Mocy.

Piórka na torsie istoty uniosły się jakby ze zdumienia.

- Czy właśnie tak brzmi twoja odpowiedź? - zapytała.

- Nie. Nie znam odpowiedzi na to pytanie - przyznał Luke, zerkając na Vergere. - A ty?

Istota wyciągnęła rękę i przygładziła pstrokate piórka.

- Czy tak brzmi twoje pierwsze pytanie?

- Tak. Właśnie tak - odparł Skywalker.

Vergere milczała dłuższy czas, jakby się zastanawiała.

- Zanim udzielę odpowiedzi, muszę wiedzieć, czy Jacen opowiedział ci, co mi się przydarzyło na Zonamie Sekot - odezwała się w końcu.

- Opowiedział - potwierdził Luke.

- A więc wiesz, że zdecydowałam się towarzyszyć Yuuzhan Vongom z własnej woli, żeby odkryć ich prawdziwą naturę - stwierdziła Vergere.

- Spędziłaś z nimi pięćdziesiąt lat, a więc jeśli jakakolwiek osoba mogłaby znać odpowiedź na pytanie, czy Yuuzhan Vongowie pozostają poza Mocą, ty nią jesteś.

- Tak.

Zapadła długa cisza. Luke nie przerywał jej, czekając, aż Vergere zechce powiedzieć coś więcej.

- Tak brzmiała twoja odpowiedź - odezwała się w końcu dziwna istota. Luke nie mógł się nie uśmiechnąć.

- Odpowiedź na moje pierwsze pytanie brzmi: „Tak” - powiedział.

- Prawidłowo.

- Jeżeli jednak chcę uzyskać więcej informacji, muszę ci zadać następne pytanie - oznajmił mistrz Jedi.

- To również prawidłowe.

- Czy to nie trochę dziecinna zabawa?

Piórka na torsie istoty lekko się nastroszyły, ale zaraz opadły.

- To twoja zabawa, nie moja - odparła Vergere. - Teraz chyba moja kolej.

Luke wzruszył ramionami.

- Proszę bardzo.

Istota wbiła w niego skośne oczy.

- Jeżeli Yuuzhan Vongowie pozostają zupełnie poza Mocą, co to znaczy dla Jedi i ich systemu wierzeń? - zapytała.

Luke się zawahał, zanim odpowiedział. To nie było zwyczajne pytanie, to było superpytanie; problem, z jakim się zmagał od początku inwazji. Musiał starannie dobrać słowa, zanim się odezwie.

- To sugeruje, że nasza wiedza na temat Mocy jest błędna albo przynajmniej niekompletna - zaczął z namysłem. - To może także sugerować, że Yuuzhanie są… wynaturzeniem, profanacją Mocy… czymś, co w ogóle nie powinno istnieć. - Zawahał się, ale nieprzejednana logika jego rozumowania zmusiła go do wypowiedzenia dalszego ciągu. - Życiu zawdzięczamy umiejętność współczucia i nasze obowiązki, nie mogę się jednak nie zastanawiać, co zawdzięczamy czemuś pozostającemu całkowicie poza definicją życia… co jest właściwie odmianą żyjącej śmierci. Nie jestem pewien, czy zawdzięczamy Yuuzhanom cokolwiek oprócz rzeczywistej śmierci.

- Wzdragasz się przed taką ewentualnością - rzekła Vergere.

To nie było pytanie, to było stwierdzenie.

- Każda inteligentna istota musi to odczuwać - odparł mistrz Jedi. - Jednak obowiązek względem Jedi zmusza mnie, bym odrzucił lęk, dokąd może mnie takie rozumowanie zaprowadzić. - Skupił się i spróbował pozbyć napięcia. - Moja kolej.

- Proszę bardzo. - Vergere kiwnęła głową.

Luke głęboko odetchnął i zmusił się do zadania pytania, chociaż podejrzewał, że jeśli je wypowie, ostatecznie się pogrąży.

- Czy rzeczywiście Yuuzhan Vongowie pozostają poza Mocą? - zapytał.

- Mogę ci przekazać tylko opinię, nie fakty - odparła Vergere.

- Będzie to jednak opinia rycerza Jedi - stwierdził Skywalker. - Osoby doświadczonej w Mocy, która spędziła pięćdziesiąt lat pośród Yuuzhan Vongów.

- To prawda - przyznała istota. - A więc w mojej opinii wygląda to tak: z definicji - podkreślam, z definicji - Moc jest wszystkim, co żyje, a wszystko, co żyje, jest Mocą. A skoro Yuuzhan Vongowie są żyjącymi istotami, muszą pozostawać w obrębie Mocy, choćbyśmy nawet nie mogli ich tam zobaczyć.

Luke uświadomił sobie, że wielomiesięczne napięcie opuszcza jego ciało. Poczuł się, jakby ktoś usunął z jego piersi ciężki głaz, który cały ten czas przygniatał mu serce.

- Dziękuję ci - szepnął.

Istota obrzuciła go poważnym spojrzeniem.

- Jesteś winien Yuuzhan Vongom tyle samo współczucia, ile wszystkiemu co żyje - odparła z naciskiem. - Nie wolno ci wyrażać zgody na żadną wojnę, która mogłaby doprowadzić do eksterminacji obcych istot. Nie musisz zmazywać tej profanacji z serca istnienia.

Mistrz Jedi pokornie pochylił głowę.

- Dziękuję ci - powtórzył.

- Dlaczego tak bardzo się obawiałeś mojej odpowiedzi? - zainteresowała się Vergere.

- Bo gdyby się okazało, że nieprzyjaciele nie są życiem, nie zasługiwaliby na współczucie - odparł Luke. - Toczenie z nimi wojny oznaczałoby więc pogodzenie się z tym, że Ciemna Strona zawładnie nie tylko moim umysłem, ale także umysłami wszystkich Jedi, których dotąd wyszkoliłem.

- Jeżeli cię dobrze zrozumiałam - zaczęła istota - uważasz, że takich cech jak gniew i agresja powinno się unikać, ponieważ mogą prowadzić do przejęcia władzy nad umysłem i duchem przez Ciemną Stronę Mocy.

Luke spojrzał na nią.

- Czy to było twoje drugie pytanie?

- Młody mistrzu - odparła Vergere. - Bardzo uważałam, żeby nie zabrzmiało to jak pytanie. Starałam się tylko podsumować twoją wypowiedź.

Luke się uśmiechnął.

- Tak, dobrze mnie zrozumiałaś - powiedział.

- A więc moje następne pytanie brzmi: czy uważasz, że natura wyposażyłaby nas w takie cechy charakteru, jak gniew i agresja, gdyby nie były do czegoś potrzebne?

- Na przykład do czego? - zapytał Skywalker. - Bywają potrzebne Ciemnej Stronie, ale do czego mogą się przydać rycerzom Jedi? Kodeks Jedi nie pozostawia w tym względzie żadnych wątpliwości. Nie działamy, kierując się emocjami, ale spokojem ducha.

Vergere rozsiadła się wygodniej na oparciu krzesła.

- Rozumiem teraz - powiedziała. - Różnimy się w ocenie, skąd bierze się ten spokój ducha. Ty twierdzisz, że spokój ducha oznacza brak emocji, ja jednak sądzę, że jest to konsekwencja wiedzy, a przede wszystkim znajomości samego siebie.

- Jeżeli emocje nie są zaprzeczeniem spokoju ducha - zapytał mistrz Jedi - dlaczego przeciwstawiono jedne drugiemu w Kodeksie Jedi?

- Ponieważ konsekwencje tych dwóch stanów umysłu wzajemnie się wykluczają - odparła istota. - Emocje, nad którymi się nie panuje, prowadzą do akcji pospiesznych, źle przemyślanych i często niszczących. Z drugiej strony spokój ducha może wieść do bierności, bezczynności. Ale jeżeli do nich nie doprowadzi, skłania do działań wypływających z wiedzy i rozwagi, a może nawet mądrości. - Rozciągnęła szerokie usta w czymś na kształt uśmiechu. - Moja kolej - powiedziała.

- Jeszcze nie zadałem swojego pytania - żachnął się mistrz Jedi.

- Przepraszam, zadałeś pytanie na temat Kodeksu Jedi - przypomniała istota. - A ja udzieliłam ci wyczerpującej odpowiedzi.

Luke westchnął.

- Niech będzie - powiedział. - Wydaje mi się, że idę na duże ustępstwa.

- Wręcz przeciwnie, młody mistrzu - oznajmiła Vergere. - Twoje działania wypływają ze spokoju ducha i samoświadomości.

Luke się roześmiał.

- Jeżeli tak uważasz… - zaczął.

- Tak uważam - wpadła mu w słowo rozmówczyni.

Podrapała delikatne bokobrody i zastanowiła się nad następnym pytaniem.

- Podczas twojej ostatniej wizyty zauważyłam, że się na mnie rozgniewałeś - zaczęła z namysłem. - Uważałeś, że celowo skrzywdziłam twojego ucznia, co zresztą było prawdą, twój gniew jednak trochę ustąpił, kiedy wyjaśniłam powody swojego postępowania.

- To prawda - przyznał mistrz Jedi.

- Moje pytanie brzmi zatem: czy twój gniew był przejawem Ciemnej Strony? Czy w twoim umyśle zagościły złe emocje? Czy gdybyś ich nie przezwyciężył, mogłaby cię opanować Ciemna Strona?

Tym razem Luke długo zastanawiał się nad odpowiedzią.

- Mogłoby się tak stać - przyznał w końcu. - Gdybym wykorzystał ten gniew, żeby uderzyć cię albo skrzywdzić, zwłaszcza za pośrednictwem Mocy, wówczas mogłaby to być mroczna emocja.

- Młody mistrzu, śmiem twierdzić, że gniew, jakiego wówczas doświadczyłeś, był naturalny i pożyteczny - odparła Vergere. - Świadomie wyrządziłam twojemu uczniowi wielką krzywdę. Wiele tygodni zadawałam ból, udrękę i cierpienie młodemu człowiekowi, za którego przyjąłeś odpowiedzialność i którego obdarzyłeś miłością. To oczywiste, że czułeś gniew. To zrozumiałe, że miałeś ochotę skręcić mój wątły kark. Kiedy odkryjesz, że jakaś osoba świadomie zadaje ból bezradnej ofierze, to zupełnie naturalne, że czujesz wściekłość w stosunku do tej osoby. To równie zrozumiała emocja, jak współczucie dla ofiary.

Umilkła, a Luke uświadomił sobie, że cisza zaczyna go przygniatać.

Po kilku sekundach istota kiwnęła głową.

- Bardzo dobrze, młody mistrzu - podjęła. - Masz rację, mówiąc, że gdybyś wszedł do mojej celi, aby zadać mi cios za pośrednictwem Mocy, takie postępowanie oznaczałoby poddanie się władzy Ciemnej Strony. Ty jednak tego nie zrobiłeś. Twój gniew skłonił cię do prowadzenia dalszej rozmowy, a zwłaszcza do pytań o powody mojego postępowania. Jeżeli więc o to chodzi, twój gniew był nie tylko czymś naturalnym, ale nawet pożytecznym. Dzięki niemu lepiej zrozumiałeś mnie, a ja ciebie.

Urwała, jakby chciała dać rozmówcy czas na zastanowienie się nad jej słowami.

- Zamierzam ci teraz zadać pytanie retoryczne - podjęła po dłuższej chwili. - Nie musisz na nie odpowiadać.

- Dzięki, że mnie uprzedziłaś - mruknął rozbawiony Skywalker.

- A oto moje pytanie: dlaczego w twoim gniewie nie kryła się ciemność? Sama na nie odpowiem: ponieważ go rozumiałeś. Rozumiałeś powód swoich emocji i dlatego nie dopuściłeś, żeby tobą zawładnęły.

Luke zastanowił się nad tym, co usłyszał.

- Uważasz więc - zaczął z namysłem - że jeśli ktoś rozumie powód swoich emocji, nie dopuści, żeby stały się mroczne?

- Niezrozumiałe emocje stanowią domenę ciemności - przyznała Vergere. - Rozumienie emocji jest więc słuszne. To właśnie dlatego droga ku mistrzostwu wiedzie przez poznanie samego siebie. - Spojrzała na Luke’a z ukosa. - Nikt nie zdoła tłumić wszystkich emocji, nie jest to zresztą pożądane. Osoba pozbawiona emocji jest tylko automatem, ale uważam, że możliwe jest rozumienie powodów i natury własnych uczuć.

- Kiedy Darth Vader i Imperator wtrącili mnie do więzienia - przypomniał sobie Luke - namawiali mnie, żebym pofolgował gniewowi.

- Twój gniew był naturalną reakcją na uwięzienie, a oni chcieli, żebyś go wykorzystał. Zamierzali cię nakłonić, żebyś go podsycił i przemienił w płonącą wściekłość, która umożliwiłaby Ciemnej Stronie dostęp do twojego umysłu. W tym celu wystarczyłaby zresztą pierwsza lepsza bezmyślna emocja. Kiedy gniew zmienia się we wściekłość, wtedy strach rodzi terror, miłość przeradza się w obsesję, a z szacunku dla samego siebie tworzy się próżność i zarozumialstwo. W rezultacie naturalna i pożyteczna emocja staje się bezmyślnym nakazem, a ty pogrążasz się w nurtach ciemności.

- Pozwoliłem kiedyś, żeby owładnęła mną Ciemna Strona - przyznał mistrz Jedi. - Odciąłem mojemu ojcu dłoń.

- Aaa… - Vergere pokiwała głową. - Teraz rozumiem o wiele więcej.

- Kiedy opanowała mnie wściekłość, poczułem się niezwyciężony - ciągnął Skywalker. - Poczułem się doskonały. Poczułem się wolny.

Vergere znów kiwnęła głową.

- Kiedy znajdujesz się w kleszczach nieodpartego przymusu, czujesz się bardziej sobą - powiedziała. - W rzeczywistości jednak zachowujesz wtedy największą bierność. Dopuszczasz, żeby zawładnęły tobą uczucia.

- Teraz moja kolej na pytanie - postanowił zmienić temat Luke, ale w tej samej chwili rozległo się melodyjne ćwierkanie interkomu.

- Mistrzu Skywalkerze - rozległ się głos Nylykerki. - Z nadprzestrzeni wyskoczyła flota. Kilka osób pragnie z panem porozmawiać.

Vergere spojrzała na rozmówcę i zamrugała.

- Do następnego razu - powiedziała.

Luke wstał.

- Do następnego razu - powtórzył jak echo.

Kiedy wyszedł z celi, Nylykerka powitał go skinieniem głowy.

- Pojawiło się szesnaście jednostek, przeważnie fregat albo zmodyfikowanych frachtowców, ale pośród nich jest także gwiezdny niszczyciel „Błędny Rycerz”. Ma pan wiadomości od kapitana Karrde’a, a także od Landa Calrissiana, który dowodzi jednym z tych okrętów.

- Dziękuję panu - odparł mistrz Jedi.

Nylykerka zaprowadził go do najbliższego komunikatora.

- Zaczyna mi brakować pytań, jakie jeszcze mógłbym zadać tej istocie - przyznał ponuro. - Podobnie jak powodów dalszego przetrzymywania jej w więzieniu.

- Proszę pozostawić ją tam, dopóki nie nadarzy mi się jeszcze jedna okazja porozmawiać z nią - poprosił Luke. - Wciąż jeszcze nie jestem pewien, czy nie stanowi zagrożenia.

Tammarianin głęboko odetchnął, a jego worek powietrzny zaczął rytmicznie pulsować.

- Dlaczego w takim razie uwolniła Jacena? - zapytał.

- Możliwe, że zależało jej na uzyskaniu dostępu do rycerzy Jedi - odparł Luke. - Zapewne liczyła, że dzięki temu zdoła nas łatwiej zgładzić.

Nylykerka wypuścił powietrze z worka z cichym świstem.

- Nic dziwnego, zechce pan, abym jeszcze przetrzymał ją w celi.

Luke pomyślał jednak, że jeśli Vergere jest rzeczywiście tak potężna, jak uważa, nie pozwoli trzymać się w więzieniu Nylykerki ani sekundy dłużej, niż zechce.

Wchodząc na pokład „Szalonego Karrde’a”, Skywalker ze zdumieniem zauważył dwa szeregi salutujących androidów o potężnej budowie, błyszczących czaszkach ze skośnie ściętymi czołami i płonących oczach. W powietrzu unosiła się woń oleju i smarów. Luke oddał honor witającym go automatom i ruszył przez ich szpaler, żeby serdecznie przywitać się z Landem Calrissianem i równie ciepło uścisnąć dłoń Talona Karrde’a.

W końcu odwrócił się do śniadolicego przyjaciela.

- Widzę, że twoja fabryka androidów pracuje pełną parą - powiedział.

- Wszystko, co widzisz - odparł Lando, szczerząc w przekornym uśmiechu białe zęby - jest przeznaczone na sprzedaż dla rządu… rzecz jasna, po bardzo przystępnych cenach.

Usłyszawszy nonszalancką uwagę przyjaciela, Luke zmarszczył brwi.

- Ciekawe tylko, czy ci ktoś zapłaci - odparł. - To w dużej mierze zależy od tego, czy w ogóle będziemy mieli rząd.

Karrde spoważniał i pogładził krótką, rzadką, spiczastą bródkę.

- Lepiej opowiedz nam o wszystkim, co się tu wydarzyło - zaproponował.

Poprowadził gościa do swojej kabiny, a mistrz Jedi opowiedział obu mężczyznom o rozwoju sytuacji w Senacie Nowej Republiki.

- Zawsze krążyły plotki na temat Fyora Rodana - przyznał w końcu. - Wynika z nich, że nasz radny ma coś wspólnego z prowadzoną na obszarach Rubieży działalnością przemytników. Gdyby któryś z was znał więcej szczegółów, może mógłby mi pomóc…

- …zdyskredytować Rodana, oskarżając go o powiązania z nami - podchwycił Karrde i wybuchnął śmiechem.

- Nie miałem zamiaru cię urazić - odparł Skywalker.

- Nie uraziłeś mnie - stwierdził Karrde. - Obawiam się jednak, że nie zdołam ci pomóc. To nie Fyor Rodan utrzymuje kontakty z przemytnikami, ale jego starszy brat, Tormak.

- Tormak Rodan założył kiedyś bazę wypadową na księżycu Nar Shaddaa i pracował dla Hutta Jabby - odezwał się Lando. - A kiedy Jabbie przydarzył się… uhmm, nieszczęśliwy wypadek, Tormak uniezależnił się i zaczął prowadzić działalność na Rubieżach na własną rękę.

- Obaj bracia serdecznie się nienawidzą - dodał Karrde. - Tormak zawsze prowadził podejrzane interesy, a jego młodszy braciszek Fyor od niepamiętnych czasów stara się w miarę możności pozostawać poza wszelkimi podejrzeniami. Zapewne miał to być protest wobec stylu życia starszego brata, Tormaka. Myślę, że właśnie dlatego Fyor może być wrażliwy na punkcie kontaktów z przemytnikami, uważam więc - dodał, gładząc kozią bródkę - że Lando i ja zdołamy jednak pomóc twojemu kandydatowi.

Luke poczuł podskórny niepokój.

- W jaki sposób? - zapytał.

Karrde pozwolił sobie na lekki uśmiech.

- Najlepiej się stanie, jeżeli nie będziesz tego wiedział - odparł.

- Nie chcę skompromitować Cala Omasa - oznajmił z naciskiem mistrz Jedi. - Gdybyście się dali przyłapać na czymś podejrzanym, nikt nie uwierzy, że to nie była sprawka mojego kandydata.

Lando uśmiechnął się z wyższością i uspokajającym gestem położył dłoń na ramieniu przyjaciela.

- Całe życie staramy się uniknąć przyłapania na czymś podejrzanym - przypomniał. - Pewnie wiesz, że mamy w tym dużą wprawę.

- Zawsze jest ten pierwszy raz - nie dawał za wygraną Skywalker.

- Posłuchaj, Luke’u - ciągnął Calrissian. - Jesteśmy po prostu przedsiębiorcami zabiegającymi o rządowe kontrakty. Mamy absolutnie legalny powód prowadzenia rozmów ze wszystkimi, którzy mogą nam pomóc.

- Mamy także szesnaście okrętów i statków wypełnionych po brzegi zaopatrzeniem - dodał Karrde. - Zamierzamy je przekazać przebywającym na Kałamarze uchodźcom… nieodpłatnie, jako dar od Sojuszu Przemytników. Wygląda więc na to, że jakiś czas będziemy nadzwyczaj popularni, a to może oznaczać, że i politycy zechcą się pokazywać w naszym towarzystwie.

- Nie jestem pewien, czy podoba mi się to, co słyszę - oznajmił mistrz Jedi.

- A więc zmieńmy temat - odparł pojednawczym tonem Lando. Otworzył szufladę, wyjął metalowy pojemnik, z głośnym stukiem postawił go na stole i otworzył. - Jak ci się to podoba? - zapytał.

Luke popatrzył z obrzydzeniem na kanciastego robota na kółkach.

- Wygląda jak zwyczajna zautomatyzowana mysz - stwierdził ponuro. Wiedział, że wyprodukowano miliony tych automacików, które teraz, zajęte własnymi sprawami, ze skrzekiem i piskiem przemykały pod nogami zirytowanych obywateli. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego ktoś zapragnął upodobnić nowego robota do roznoszącego choroby i zarazy zautomatyzowanego szkodnika.

- To rzeczywiście obudowa robota-myszy - przyznał Calrissian. - Zdobywamy je bardzo tanio. Prawdę mówiąc, ich producenci prawie nam dopłacają, by się ich pozbyć. Ten egzemplarz myszy zawiera jednak wyczuwające obecność Yuuzhan Vongów sensory, te same, które instalujemy w korpusach robotów-Zabójców.

- Nieźle - pochwalił Luke, który nagle zrozumiał, o co chodzi.

- Zabójcy Yuuzhan Vongów lepiej umieją wyczuwać nieprzyjaciół niż ludzi - dodał Karrde. - Są jednak wielcy, agresywni i, no cóż…

- Śmiercionośni - podsunął usłużnie Calrissian.

Karrde obrzucił go surowym spojrzeniem.

- Chciałem tylko powiedzieć, że zbytnio rzucają się w oczy - odparł, poklepując obudowę robota-myszy.

- Każdy robot typu ZYV-M potrafi wyczuć yuuzhańskich sabotażystów i szpiegów, ale w odróżnieniu od naszych Zabójców, nie będzie się starał natychmiast rozpylić ich na atomy. Można go zaprojektować tak, żeby podążał za yuuzhańskim dywersantem i rejestrował wszystkie jego poczynania, a nawet zapamiętywał każdego, z kim postanowi się skontaktować.

- Sam pomyśl - odezwał się Lando. - Czy ktokolwiek zwraca uwagę na robotymyszy? Większość obywateli stara się jak może, żeby ich nie zauważać.

- W naszym następnym modelu zainstalujemy niewielki repulsor - dodał Karrde. - Wyobraź to sobie… Latający Zabójca Yuuzhan Vongów.

Kiedy obaj przyjaciele zachwycali się przymiotami nowego urządzenia i wyobrażali sobie, ile zdołają sprzedać egzemplarzy, Luke intensywnie się nad czymś zastanawiał.

- Wydaje mi się, że nie powinniście z nikim rozmawiać o swoich modelach ZYVM - odezwał się w końcu. - Zależy mi, żeby stanowiły niespodziankę, zwłaszcza dla Yuuzhan Vongów.

Lando uśmiechnął się i pokiwał głową.

- Czy mógłbyś nam podpowiedzieć, z kim powinniśmy porozmawiać? - zapytał, szczerząc zęby w porozumiewawczym uśmiechu.

- Przede wszystkim z Difem Scaurem i Ayddarem Nylykerką - odparł mistrz Jedi.

- To znaczy z dyrektorem Wywiadu Nowej Republiki i jego wojskowym odpowiednikiem - stwierdził Lando. - Słusznie.

Luke wyciągnął rękę i starając się przezwyciężyć odrazę, poklepał gładką plastikową obudowę robota-myszy.

- Mam wrażenie - mruknął - że to małe stworzenie okaże się już wkrótce bardzo, bardzo pożyteczne. Kto wie, może nawet odda nam nieocenione usługi?

Podczas gdy „Zwodzicielka” krążyła wokół Kashyyyka, na pokładzie pojawiła się grupa techników Wookiech, którym przewodził Lowbacca. Piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc pozostawili czteroskrzydłowe myśliwce na lądowiskach wyprodukowanego w gwiezdnych stoczniach Rendili, przestarzałego ciężkiego krążownika klasy Dreadnaught „Starsider”, a potem udali się do przydzielonych im kabin ogromnego okrętu, przekształconego w statek zaopatrzeniowy i bazę innych jednostek Nowej Republiki. Jaina odnalazła swoją kabinę i rzuciła się na materac, z którego wciąż jeszcze unosiła się niemiła woń potu niemytego ciała poprzedniego użytkownika.

Kiedy trochę odpoczęła, postanowiła przede wszystkim zapoznać się z holograficznymi wiadomościami. Domyślała się, że od czasu jej odlotu do systemu Obroa-skai nagromadziło się ich co niemiara.

Jedną z nich była holograficzna wiadomość od Jacena. Jaina drżącymi palcami wcisnęła odpowiednie guziki, aby się z nią zapoznać.

- Cześć - odezwał się jej brat bliźniak. - Wygląda na to, że jednak zmartwychwstałem.

I rzeczywiście, takie sprawiał wrażenie. Ważył co najmniej dziesięć albo dwadzieścia kilogramów mniej niż powinien, a długie włosy i szczeciniasta broda nadawały mu wygląd pustelnika, odnalezionego w samotni po wielotygodniowej głodówce.

Wyjaśnił siostrze zwięźle, dlaczego Yuuzhan Vongowie go uwięzili. Oznajmił, że uwolniła go Vergere, rycerz Jedi jeszcze z czasów Starej Republiki.

- Przykro mi, że nie starałem się skontaktować z tobą za pośrednictwem łączącej nas bliźniaczej więzi - powiedział. - Cały czas o tobie myślałem, wiedziałem jednak, na czym najbardziej zależy moim prześladowcom. Yuuzhan Vongowie pragnęli ponad wszystko, żebyś chociaż spróbowała mnie uwolnić. Cały czas się spodziewali, że przylecisz, by mnie uratować. Chcieli złożyć nas w ofierze podczas specjalnej ceremonii, jeżeli więc chciałem przeżyć, musiałem trzymać cię od siebie najdalej jak to możliwe. Powiedziano mi, że odegrałaś bardzo ważną rolę w odniesieniu wielkiego zwycięstwa. - Brązowe oczy brata spoglądały na nią łagodnie z hologramu. - Mam nadzieję, że to oznacza, iż cały czas, kiedy przebywałem z daleka od ciebie, nie przydarzyło ci się nic niemiłego. Musiałaś strasznie cierpieć, wiedząc, że Anakin zginął, i obawiając się, że i mnie mogło przydarzyć się coś okropnego… - Urwał, jakby się zawahał. - Dobrze wiem, że jesteś zbyt rozsądna, aby wdawać się w coś, co mogłoby cię naprawdę skrzywdzić - podjął po chwili - mam też nadzieję, że czujesz się dobrze i że wkrótce uda się nam spotkać. Pozdrów ode mnie Lowiego i wszystkich pozostałych. Uważaj na siebie. Kocham cię.

Holograficzny wizerunek Jacena zamigotał i zniknął. Jaina stwierdziła, że jej myśli wirują jak oszalałe. Wyglądało na to, że Jacen jej przebaczył. Nie miał jej za złe, że nie usiłowała się z nim porozumieć za pośrednictwem spajającej ich umysły bliźniaczej więzi. Z drugiej strony jednak jej brat chyba wyczuł, a może ktoś mu powiedział, że ogarnięta wściekłością otarła cię o Ciemną Stronę i o mało się nie poddała jej wpływowi. Może miałaby więcej sił, by się jej opierać, gdyby w jej żyłach nie płynęła krew Dartha Vadera.

Co mogłabym powiedzieć Jacenowi? - pomyślała. Pamiętała, jak paskudnie się czuła, wyjaśniając matce motywy swojego zachowania.

Następna wiadomość pochodziła od Jaggeda Fela, który oznajmił, że spotkał się z jej rodzicami w okolicach Hydiańskiej Drogi. To właśnie wtedy Leia powiedziała mu, że Jacen uciekł z yuuzhańskiej niewoli.

Czyżby wszyscy dowiedzieli się o tym wcześniej niż ja?- pomyślała.

- Tęskniłem za tobą - ciągnął Jag. - Żałuję, że nie było mnie wtedy przy tobie. Bardzo chciałbym zobaczyć, jak zareagowałaś na wieść, że Jacen jednak żyje. Cieszę się twoją radością… tak bardzo, że chciałbym cię ucałować.

Prawdę mówiąc, w tej chwili Jaina była raczej smutna i przygnębiona niż radosna, ale słowa Jaga podniosły ją trochę na duchu. Na wspomnienie uścisku jego rąk i smaku warg na swoich ustach poczuła się, jakby przez jej umysł przeleciał podmuch ciepłego, letniego wiatru.

Nie mogę sobie na to pozwolić, pomyślała. Byłabym szalona, gdybym się zakochała właśnie teraz, kiedy w każdej chwili może mnie dosięgnąć palec śmierci. Nie powinno się obdarzać uczuciem innej osoby, kiedy może się to skończyć opłakiwaniem jej, jeżeli wydarzy się najgorsze.

Ale przecież Jacen powrócił… może to jednak oznaczało, że czasy się zmieniają?

Myśli Jainy wciąż wirowały jak szalone, jedno wszakże nie ulegało najmniejszej wątpliwości: już niedługo śmierć mogła wyciągnąć swój kościsty palec i po nią.

A więc, im mniej osób miała ją opłakiwać, tym lepiej.

Jaina natknęła się na Kypa Durrona w mesie dla pilotów. Mistrz Jedi bez entuzjazmu żuł przywrócony do pierwotnego stanu i odgrzany zraz z iagoina, który pewnie tkwił w zamrażarce od czasów Cesarzowej Tety.

- O Wielka - zaczął, patrząc na nią ponuro - proszę, zechciej skorzystać z boskiej władzy i wyczaruj prawdziwe pożywienie. Krążymy zaledwie sześćset kilometrów od powierzchni najzieleńszej planety w całej Republice, a ci z mesy nawet nie mają świeżych jarzyn. - Urwał i dopiero teraz zauważył, że Jaina wygląda dziwnie. - Co się stało, Kije? - zapytał.

- Jacen żyje - odezwała się Jaina. - W tej chwili przebywa z wujkiem Lukiem i Marą na Kalamarze.

Kyp natychmiast się rozchmurzył.

- To wspaniała wiadomość! - wykrzyknął. - Weź talerz z odgrzaną papką z ziaren salthia. Dla uczczenia tej okazji urządzimy sobie prawdziwą ucztę.

Jaina opadła ciężko na stojące naprzeciwko niego krzesło.

- Jak mam mu opowiedzieć o tym, co mi się przydarzyło, odkąd został schwytany? - zapytała.

Na twarzy Kypa pojawiło się współczucie.

- Ach, o to ci chodzi - odparł. - No cóż… - Spojrzał na talerz i nie ukrywając obrzydzenia, odepchnął go na bok. Po chwili przeniósł spojrzenie znów na Jainę. - Równie dobrze mogłabyś mu powiedzieć prawdę.

- Nie tylko o to mi chodzi - sprostowała Jaina. - Kiedy przebywał w więzieniu, nie starał się skontaktować ze mną za pośrednictwem Mocy w obawie, że mogłabym podjąć próbę ocalenia go z niewoli, a wówczas wpadłabym w pułapkę Yuuzhan Vongów. No więc co mam mu powiedzieć… że dostałam szału dlatego, że się ze mną nie skontaktował? Jak sądzisz, jak się wtedy poczuje?

Kyp słuchał jej uważnie, a kiedy skończyła, pokiwał głową.

- Rozumiem twój niepokój - powiedział. - Sądzę jednak, że Jacen sobie poradzi. Zawsze umiał sobie radzić. Poza tym pamiętaj, że powodem twojego otarcia się o Ciemną Stronę było nie tylko uwięzienie starszego brata, ale przede wszystkim męczeńska śmierć młodszego.

- Możliwe - przyznała obojętnie Jaina. - Trudno mi jednak wyobrazić sobie, jak on to potraktuje. A co, jeżeli po moich słowach wpadnie w następną spiralę… czegoś, co już poprzednio go sparaliżowało?

- Oglądałaś go na hologramie - przypomniał mistrz Jedi. - Czy wyglądał na sparaliżowanego?

Jaina uśmiechnęła się z przymusem.

- Nie - przyznała. - Wyglądał, jakby wiele przeżył, ale… chyba miewał się całkiem nieźle. Na tyle dobrze, że niepokoił się, czy przypadkiem mnie nie przydarzyło się coś złego.

Kyp kiwnął głową i spojrzał na nią ponuro.

- Uważam - zaczął - że kiedy się z nim spotkasz, sama będziesz wiedziała, co powiedzieć.

Jaina spojrzała na swoje ręce.

- Mam nadzieję - odparła bez specjalnego przekonania.

Kyp wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Czy jest jeszcze coś, co powstrzymuje cię przed świętowaniem tej radości? - zapytał.

Jaina się uśmiechnęła, ale szybko spoważniała.

- Admirał Kre’fey - powiedziała. - On i jego Bothanie… chyba poszaleli. Postanowili, że nie spoczną, dopóki nie wymordują wszystkich Yuuzhan, do ostatniego. Mamy więc teraz dowódcę, który zamierza eksterminować całą rasę istot. - Spojrzała na Durrona. - Czy to przypadkiem nie jest zaproszenie do przejścia na Ciemną Stronę?

Kyp sprawiał wrażenie nie na żarty zaniepokojonego.

- Nawet ja nie posunąłem się tak daleko - stwierdził posępnie. Pochylił się nad stołem w stronę Jainy. - Uważam jednak, że Ciemna Strona może zawładnąć tobą tylko wówczas, kiedy odczuwasz pewne emocje - ciągnął po chwili. - W moim przypadku to był gniew, w twoim zaś pragnienie zemsty.

- Z powodu rzekomej straty brata, chociaż on wcale nie zginął, tylko został uwięziony - dodała z goryczą Jaina.

- A także z powodu drugiego, który zginął - przypomniał Kyp. - Tak, popełniłaś błąd i wszyscy to przyznajemy, sądzę jednak, że powinnaś się postarać parę rzeczy rozróżniać.

- Niech będzie - odparła zrezygnowana Jaina. Z niejaką rezerwą podchodziła do pomysłu istnienia wielu odcieni i różnic między Jasną a Ciemną Stroną Mocy.

- Istnieje agresja dla samej agresji i ona jest niewątpliwie zła - zaczął mistrz Jedi.

- To prawda - przyznała Jaina.

- Istnieją wojny obronne, w których walczy się z najeźdźcami w nadziei ocalenia własnych planet, ich mieszkańców i członków rządu - ciągnął Durron. - Możliwe, że to niekoniecznie słuszne, ale przynajmniej usprawiedliwione.

Jaina kiwnęła głową.

- Nadążam za tokiem twojego rozumowania - oznajmiła.

- Kontrataki zdarzają się nawet podczas wojen obronnych - podjął mistrz Jedi. - Właśnie taki miał miejsce w przestworzach Obroa-skai.

- I co to miało znaczyć? - zapytała bez entuzjazmu Jaina. - Jakie to było: dobre, złe, usprawiedliwione?

- Usprawiedliwione - odparł Kyp. - Długo się nad tym zastanawiałem i uważam, że ten kontratak był usprawiedliwiony. - Widząc powątpiewanie na twarzy rozmówczyni, dodał pospiesznie: - Pozwól, że przedstawię ci pewną analogię.

- Niech będzie - zgodziła się potulnie Jaina.

- Powiedzmy, że twoja przyjaciółka ma coś wartościowego, na przykład pierścień. Włamuje się do niej złodziej i go kradnie, a ty z pewnego powodu nie możesz temu zapobiec.

- Chyba rozumiem, co masz na myśli - rzekła młoda Solo.

- Później zaś spotykasz złodzieja i widzisz ten pierścień na jego palcu. Jak sądzisz, czy to agresja, kiedy chwytasz złoczyńcę, żeby zaprowadzić go przed oblicze kogoś, kto może wymierzyć sprawiedliwość, a pierścień zwracasz prawowitej właścicielce?

- Chcesz przez to powiedzieć - zaczęła Jaina - że ten złodziej to Yuuzhan Vongowie, którzy kradną nasze planety? Uważasz więc, że to nie agresja, jeżeli chcemy je odzyskać i wyrzucić najeźdźców?

- Nie twierdzę, że nie istnieją różne stopnie agresji - zastrzegł się mistrz Jedi. - Uważam jednak, że takie działanie jest usprawiedliwione.

- A jeżeli taka agresja wiedzie prosto na Ciemną Stronę? - zainteresowała się Jaina.

Kyp ciężko westchnął.

- Wówczas nie jest usprawiedliwiona - odparł. - Posłuchaj. Możesz wyruszyć w pościg za złodziejem, bo jesteś na niego wściekła i chciałabyś mu sprawić tęgie lanie. Możesz także go ścigać, gdyż zamierzasz go oddać w ręce wymiaru sprawiedliwości. To różnica. Gniew to ciemność, ale umiłowanie sprawiedliwości to światłość.

- Zwłaszcza że idealna sprawiedliwość nie istnieje - stwierdziła ponuro Jaina.

- Idealna sprawiedliwość nie ma tu nic do rzeczy - oznajmił Kyp. - Stawiasz sobie poprzeczkę zbyt wysoko. Nie przysięgaliśmy, że staniemy się ideałami.

Umilkł i dłuższą chwilę nad czymś się zastanawiał.

- Posłuchaj - odezwał się wreszcie - to zupełnie jak wówczas, kiedy Luke toczył pojedynek z Darthem Vaderem, a Imperator stał z boku i zachęcał go, żeby dał upust gniewowi. Sama walka z Vaderem nie była niczym niewłaściwym. Stałaby się jednak zła, gdyby Luke posłuchał Palpatine’a.

Jaina wpatrywała się w niego w milczeniu. Potem powiedziała:

- Nie obraź się, Kypie, ale wolałabym, gdyby podobnym argumentem usiłował mnie przekonać wujek Luke, a nie największy żyjący ekspert w dziedzinie Ciemnej Strony Mocy - odezwała się w końcu.

Kyp spojrzał na nią poważnie, ale bez urazy.

- Ja także, Jaino - powiedział. - Ja także.

Winter otworzyła drzwi apartamentu z cichym sykiem wyrównywanego ciśnienia. Na widok Luke’a, Mary i Jacena cofnęła się, żeby ich wpuścić.

- Proszę, wejdźcie - zaprosiła.

Admirał Ackbar mieszkał w pływającym mieście Heurkea głęboko pod powierzchnią wody. W jego apartamencie unosiła się woń oceanu, a pokoje miały łagodnie zaokrąglone kształty i skąpe oświetlenie. Słychać w nich było cichy plusk i szum wody, a w każdym pomieszczeniu znajdował się wypełniony morską wodą głęboki basen, połączony z pozostałymi siecią tuneli i kanałów. Łagodnymi łukami biegły nad basenami niewielkie pomosty. Ze ścian i sufitów, na których pojawiały się odbite od powierzchni wody błyski, promieniowała migotliwa złocista poświata, a podłogi wyłożono płytkami w barwach morskiej wody: zielonej, błękitnej, turkusowej i seledynowej.

Drzwi syknęły i zamknęły się za plecami gości.

Winter, ubrana w długą białą suknię, miała na szyi naszyjnik z zielonego jadeitu. Serdecznie uściskała Skywalkerów, a potem ucałowała Jacena w oba policzki.

- Jak się miewa admirał? - zapytał Luke półgłosem, w nadziei że te sztuczne pieczary nie wzmocnią jego głosu na tyle, aby dotarł do uszu emerytowanego Kalamarianina.

- Zaczyna go zawodzić ciało - oznajmiła Winter rzeczowym tonem, Luke zauważył jednak smutek w jej oczach.

- Czy można mu jakoś pomóc? - zaniepokoiła się Mara.

- Jak wam kiedyś powiedział, właściwie nic mu nie dolega - odrzekła Winter. - Problemem jest jego wiek, wiele także wycierpiał i przeżył w czasach Rebelii. Dobrze wiecie, że już wtedy nie był młody.

- To prawda - przyznał Skywalker. - Ale… nigdy jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby się zastanawiać nad jego wiekiem. Wydawał się tak młody, jak… chyba jak powinien.

- Jeno umysł pozostał równie sprawny jak zawsze - stwierdziła jego opiekunka. - Jeżeli zatroszczy się o ciało, może nadal pracować po dziesięć godzin bez przerwy.

- Pracować? - zdziwiła się Mara. - Nad czym?

- Niech sam wam to powie - powiedziała Winter.

Luke, Mara i Jacen podążyli za wysoką białowłosą kobietą przez niewielki most i kilka schodków - tak naprawdę były to wierzchołki zatopionych w wodzie smukłych kolumn - i w końcu znaleźli się w skromnie urządzonym salonie, pośrodku którego widniał otoczony wygodnymi meblami głęboki basen. W wodzie czekał na nich Ackbar. Na widok wchodzących gości machnął podobną do płetwy wielką ręką.

- Luke! Mara! Młody Jacen! - zawołał. - Witajcie w moich progach!

Nie seplenił ani nie połykał sylab, jak zdarzyło mu się w gabinecie admirała Sovva. Głos miał niezwykle ożywiony, jakby wciąż jeszcze wydawał rozkazy, stojąc na mostku własnego okrętu flagowego.

- Dziękujemy za zaproszenie - odezwał się mistrz Jedi.

- Proszę, usiądźcie - odparł Ackbar. - Wybaczcie, że się do was nie przyłączę. Ostatnio czuję się o wiele lepiej w wodzie niż na lądzie.

- Ma pan urocze mieszkanie - pochwaliła Mara.

- Odpowiednie do potrzeb - uciął Kalamarianin.

Podczas gdy Ackbar i jego goście prowadzili grzecznościową rozmowę, Winter roznosiła kanapki i napoje. Później admirał podpłynął do Jacena i skierował na niego wielkie wyłupiaste oczy.

- Czy możesz mi opowiedzieć o Yuuzhan Vongach, Jacenie? - zapytał.

- Bardzo chętnie - odparł młody Solo - ale to temat jak rzeka.

- Jesteś jedyną znaną mi osobą, która pośród nich przebywała - stwierdził Ackbar. - Opowiedz mi, co możesz.

Jacen długo mówił o Yuuzhanach i ich kastach, o przywódcach, religii i sposobach traktowania zarówno innych przedstawicieli własnej rasy, jak i więźniów, o swoich przeżyciach podczas pobytu w więzieniu wspomniał jednak tylko mimochodem. Luke był zdumiony i zaskoczony, że jego siostrzeniec, pozostawiony samemu sobie, zniewolony i dręczony, zdołał poświęcić tyle czasu na szczegółowe obserwacje swoich prześladowców i umiał tak precyzyjnie przedstawić wnioski z tych obserwacji.

Z początku Winter słuchała w milczeniu, stojąc za jego plecami, wreszcie usiadła na brzegu basenu, podciągnęła suknię i zanurzyła nogi w morskiej wodzie. Kiedy Ackbar podpłynął do niej, położyła troskliwym gestem dłoń na pozbawionym włosów ramieniu admirała.

Luke obserwował ich, rozmyślając o wszystkich tragediach, jakich Winter była świadkiem albo doświadczyła. Białowłosa kobieta miała holograficzną pamięć, dzięki której rejestrowała wszystkie wydarzenia z najdrobniejszymi szczegółami. Nie potrafiła zapomnieć żadnego przeżycia. Z pewnością wciąż jeszcze odczuwała ból po zniszczeniu ojczystego Alderaana, a śmierć członków rodziny i przyjaciół pamiętała równie wyraźnie jak przed dwudziestoma siedmioma laty, kiedy to się wydarzyło. Wszystkie toczone w okresie Rebelii bitwy i potyczki, zmagania z ambasadorem Furganem i Joruusem C’baothem, porwanie maleńkiego Anakina Solo… Winter potrafiła na nowo przeżywać wszystkie wydarzenia równie intensywnie jak wówczas, kiedy pierwszy raz ich doświadczała. Nie mniej wyraźnie pamiętała lata spędzone z Jacenem, kiedy jeszcze był dzieckiem. Nie ulegało wątpliwości, że w jej pamięci równie żywo odcisną się chwile spędzone z siedzącym teraz obok niej młodym mężczyzną.

Luke uświadomił sobie, że umysł Winter jest jak hologram… niczym idealne odzwierciedlenie całego życia: narodzin, śmierci, radości, tragedii, przemocy, triumfu, desperacji… Jeżeli spojrzeć na wszystko pod tym kątem, nie należało się dziwić, że kobieta postanowiła towarzyszyć emerytowanemu Ackbarowi. Możliwe, że jej umysł do tej pory zgromadził więcej okrutnych doświadczeń, niż mógł znieść. Teraz Winter poszukiwała spokojniejszych wspomnień, jakby pragnęła umieścić je obok tych, które wcale nie tchnęły łagodnością.

W sytuacji, kiedy stan zdrowia jej podopiecznego ulegał powolnemu, ale nieustannemu pogorszeniu, miała jednak zapisać w swojej pamięci więcej smutnych wspomnień, niż zdołałaby z niej usunąć.

Ackbar przysłuchiwał się w milczeniu słowom Jacena, a potem on i Winter zaczęli zadawać mu pytania. W końcu Kalamarianin ciężko westchnął i zanurzył się głębiej w słonej wodzie.

- Bardzo dobrze - powiedział. - Teraz wiem, jak możemy odnieść zwycięstwo.

Luke spojrzał na niego z nieukrywanym zdumieniem.

- A więc nad tym pan pracował - powiedział.

- O tak. - Ackbar poklepał po kolanie swoją opiekunkę. - Winter jest moją pamięcią i zarazem nieocenioną asystentką. Ostatnio sporo czasu poświęcam układaniu strategicznego planu tej wojny. Teraz, kiedy Jacen potwierdził moje przypuszczenia co do charakteru Yuuzhan Vongów, chyba wiem, jak możemy ich pokonać.

- Czy to znaczy, że zamierza pan powrócić do czynnej służby? - zainteresował się mistrz Jedi.

Ackbar westchnął bulgotliwie.

- Nie wiem, czy to w ogóle możliwe - powiedział. - Nie wątpię, że admirał Sovv zechce wysłuchać moich rad w tej sprawie. Cały problem w tym, czy ktokolwiek zechce wysłuchać biednego Sovva.

- Wysłuchaliby, gdyby to pan im powiedział - odparł Luke. - Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek nie zechciał pana wysłuchać.

- Borsk Fey’lya by nie zechciał - przypomniał Ackbar. - A on miał wielu przyjaciół. - Pokręcił ogromną głową. - Naprawdę brakuje mi Mon Mothmy. Doskonale się rozumieliśmy, a nasze umiejętności się uzupełniały. Tworzyliśmy idealny zespół. Mon Mothma była wspaniałym mówcą i politykiem, a ja zostałem jej zbrojnym ramieniem. Dostrzegała pułapki i niebezpieczeństwa, na które pozostawałem ślepy i głuchy. To dzięki jej mądrości Rebelia dobiegła końca, żeby na jej podwalinach mogła się narodzić Nowa Republika. Ja zaś z flotami, na czele których stałem, pomogłem jej odnieść zwycięstwo nad Imperium. - Ponownie pokręcił głową. - Opuściła mnie - powiedział. - Rozumiała moje metody, a ja rozumiałem motywy jej postępowania. Odkąd umarła, muszę dawać sobie radę z innymi, mniej wyrozumiałymi osobami. Nie bardzo wiem, jak sobie z nimi poradzić. Ta umiejętność nigdy jakoś nie była mi potrzebna. - Westchnął i pierwszy raz, podobnie jak tamtego dnia, zaczął seplenić. - Mon Mothma… - podjął po chwili. - Może nie powinienem był żyć dłużej niż ona?

Winter spojrzała na niego z nieukrywanym niepokojem.

- Nigdy więcej tego nie mów - powiedziała.

- Przenigdy - dodał mistrz Jedi. - Nadal może pan nam bardzo pomóc. Z pewnością pański plan to udowodni.

Ackbar znów westchnął.

- Pytanie tylko, kto zechce się z nim zapoznać? - zapytał. - Jego realizacja wymagałaby nie tylko współpracy różnych wojsk, ale także najwyższych szczebli rządu. Kłopot w tym, że nasz rząd nie ma najwyższych szczebli.

Ackbar sprawiał wrażenie coraz bardziej zmęczonego. Jego goście, rozumiejąc to, postanowili nie przedłużać wizyty. Kiedy Winter się z nimi żegnała, położyła dłoń na ramieniu Jacena.

- Przykro mi z powodu Anakina - powiedziała.

Jacen pokiwał z namysłem głową.

- Zawsze mówił, jak wiele ci zawdzięcza - odparł cicho. - Pamiętał, że walczyłaś w jego obronie na Anoth. - Ujął dłoń kobiety. - Gdyby nie ty, zginąłby czternaście lat wcześniej, mogę więc śmiało powiedzieć, że zawdzięczał ci ostatnie czternaście lat życia. I nie tylko Anakin był ci za to bardzo wdzięczny. Ja także, i Jaina, i wszyscy, którzy go znali.

Ucałował dłoń byłej piastunki i puścił ją.

Mara i Luke uściskali Winter i opuścili apartament Ackbara. Mistrz Jedi pomyślał, że holograficzna pamięć tej kobiety zawsze przysparzała jej zmartwień. Na szczęście Winter pamiętała Anakina jako dziecko i dorastającego chłopca, więc te wspaniałe i nigdy nieumierające wspomnienia okażą się może radośniejsze niż świadomość jego śmierci.

Dobrze chociaż, że żył ktoś, kto zachowywał niczym niezmącone wspomnienie o Anakinie… Najmłodszy Solo, żywy i pełen energii, pozostawał nieskażony tragedią, jaka położyła kres jego życiu.

Na myśl o tym Luke poczuł się o wiele lepiej.

 

R O Z D Z I A Ł 16

 

 

Jaina postanowiła, że odłoży na później wszelkie inne zmartwienia i skupi całą uwagę na tym, jak być dobrym dowódcą dla pilotów swojej Eskadry Bliźniaczych Słońc. Połowa stanu jej eskadry nie miała doświadczenia w walce, jeżeli nie liczyć obsługiwania stanowisk bojowych „Zwodzicielki”, do czego jej podwładni nie zostali przeszkoleni. Nawet doświadczeni piloci gwiezdnych myśliwców, tocząc walkę przeciwko Yuuzhan Vongom, nie mogli się spodziewać długiego ani spokojnego życia. Wiedząc o tym aż za dobrze, Jaina zaplanowała dla swoich pilotów ambitne i wyczerpujące ćwiczenia. Postanowiła, że codziennie będą toczyli pozorowane pojedynki w przestworzach z grupami najszybszych myśliwców, jakimi dysponowała Nowa Republika - małych i zwrotnych dwusilnikowych maszyn w kształcie ściętego klina. Pod względem wielkości i siły uzbrojenia myśliwce te najbardziej przypominały pilotowane przez Yuuzhan koralowe skoczki. Jaina zamierzała także robić swoim pilotom przerwy w ćwiczeniach, żeby mieli kiedy uczyć się teorii i taktyki praktycznej.

Już drugiego dnia zaplanowany przez Jainę rozkład zajęć uległ jednak nieprzewidzianej zmianie. Piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc, doskonaląc manewry nadprzestrzenne, ścigali eskadrę małych szybkich maszyn pod dowództwem pułkownika Ijiksa Harony. Piloci jego Eskadry Bułatów mieli wykonywać raz po raz krótkie skoki przez nadprzestrzeń, a zadanie podwładnych Jainy polegało na podążaniu za nimi podczas każdego skoku i wyskakiwaniu z nadprzestrzeni w miejscach, które zapewniałyby taktyczną przewagę i korzystną pozycję do ataku.

Piloci obu eskadr mieli mniej więcej równe szanse. Każda grupa składała się w połowie z doświadczonych pilotów i w połowie z rekrutów. Podopieczni major Solo zakończyli właśnie pomyślnie drugi skok - co stanowiło, zdaniem Jainy, umiarkowany powód do zadowolenia - kiedy z głośników nadprzestrzennych komunikatorów dowódców obu eskadr rozległo się wołanie o ratunek.

- Tu krążownik Nowej Republiki „Odległy Grzmot”, eskortowany przez fregatę „Karząca Ręka”. Atakuje nas mniej więcej sześćdziesiąt koralowych skoczków. Nasze silniki napędu nadświetlnego zostały poważnie uszkodzone. Podajemy współrzędne i prosimy o pomoc wszystkie jednostki Nowej Republiki, które znajdują się w pobliżu. Powtarzam…

Jaina poczuła się tak, jakby jej krew przemieniła się w kryształki lodu. Krążownik „Odległy Grzmot”, unieruchomiony podczas bitwy o Obroa-skai, pozostawiono w przestworzach pod eskortą byłej imperialnej fregaty klasy Lansjer o nazwie „Karząca Ręka”. Większość członków załogi „Odległego Grzmotu” ewakuowano, pozostali nie mogli więc nawet marzyć o nawiązaniu z nieprzyjacielem równorzędnej walki. Jaina włączyła kciukiem komunikator łączności lokalnej i wywołała pułkownika Haronę.

- „Bułacie Jeden”, słyszałeś wołanie o ratunek? - zapytała.

- Słyszałem, „Bliźniacze Jeden”. - W głosie Harony brzmiał lekki niepokój. - Poproś, żeby podali ci więcej szczegółów, a ja w tym czasie postaram się uzyskać zgodę Dowództwa Floty.

- Zrozumiałam, „Bułacie Jeden” - odparta Jaina.

Włączyła nadajnik nadprzestrzennego komunikatora.

- „Odległy Grzmocie”, tu Eskadra Bliźniaczych Słońc - zaczęła. - Czy możecie opisać dokładniej swoją sytuację?

- Pani major Solo? - Do rozmowy włączył się jeszcze ktoś; Jaina natychmiast rozpoznała dowodzącego „Odległym Grzmotem” kapitana Hannsera. - Dysponuję jedynie ekipą remontową i personelem obsługi stanowisk mostka. Obsługę systemów uzbrojenia powierzyliśmy automatom, ale okazało się, że nie są tak skuteczne jak członkowie załogi. Straciliśmy statek zaopatrzeniowy i większość generatorów ochronnych pól, a więc możemy tylko manewrować. Z każdą chwilą trafia w nas więcej pocisków. „Karząca Ręka” jeszcze sobie radzi, ale nie ulega wątpliwości, że wcześniej czy później przestanie nas osłaniać. - Jaina usłyszała w głosie kapitana desperację. - Chciałbym tylko zyskać na czasie, żeby ewakuować pozostałych członków załogi i zniszczyć okręt. Nie zależy mi na niczym więcej.

Jaina poczuła, że ogarnia ją współczucie. Farlander zamierzał zniszczyć poważnie uszkodzony krążownik zaraz po bitwie o Obroa-skai, ale Hannser tak usilnie przekonywał dowódcę, że warto podjąć próbę ratowania okrętu, iż w końcu generał ustąpił i wyraził zgodę. Okazało się jednak, że Hannser wpadł z deszczu pod rynnę.

- Zrozumiałam, „Odległy Grzmocie” - odezwała się Jaina. - Czekajcie w pogotowiu.

Ponownie włączyła komunikator łączności lokalnej.

- „Bułacie Jeden”, „Odległy Grzmot” melduje… - zaczęła.

- Słyszałem - przerwał jej Harona. - Dowództwo Floty niepokoi się, że to może być pułapka.

- Wiadomość nie została sfałszowana - oznajmiła stanowczo major Solo. - Rozpoznałam głos kapitana Hannsera.

- Czekaj w pogotowiu, „Bliźniacze Jeden”.

Jaina musiała uzbroić się w cierpliwość i zaczekać kilka minut, które pułkownik poświęcił na rozmowę z Dowództwem Floty.

- Dowództwo pozostawiło decyzję w moich rękach - oznajmił w końcu. - Jeżeli nie pospieszymy im na ratunek, wydadzą rozkaz dowódcy „Karzącej Ręki”, żeby opuścił pole walki.

Jaina przygryzła wargę. Wiedziała, że piloci koralowych skoczków sporo się namęczą, zanim zniszczą nawet unieruchomiony okręt liniowy, ale osiągną cel, jeżeli będą mieli wystarczająco dużo czasu. Możliwe, że gdyby na polu bitwy pojawiły się dwie nowe eskadry myśliwców Nowej Republiki, wyrównałyby chociaż częściowo szanse w walce. Niestety, połowę pilotów obu eskadr stanowili rekruci, którzy nie mogli marzyć o stawianiu czoła zaprawionym w bojach Yuuzhanom. Oznaczało to także, że doświadczeni piloci Nowej Republiki musieliby poświęcać sporo uwagi na osłanianie mniej doświadczonych kolegów.

Co więcej, istniało spore prawdopodobieństwo, że posiłki wezwą także Yuuzhan Vongowie.

Jaina wyobraziła sobie, jak muszą się czuć w takiej chwili czuwający na mostku „Odległego Grzmotu” nieliczni członkowie załogi. Nie mieli generatorów ochronnych pól, z kadłuba ich okrętu uchodziła atmosfera, a sama jednostka była rozrywana i niszczona, kawałek po kawałku, przedział po przedziale…

Wyciągnęła rękę i kciukiem przycisnęła guzik komunikatora łączności lokalnej.

- Jestem skłonna zaryzykować, panie pułkowniku - powiedziała. - Jeżeli nasza sytuacja stanie się zbyt niebezpieczna, natychmiast odskoczymy.

Tym razem musiała dłużej czekać, zanim usłyszała głos dowódcy Eskadry Bułatów.

- Zgadzam się „Bliźniacze Jeden” - odezwał się Harona. - My także się tam pojawimy. Zaczekamy, żeby rozciąć ich szyki, więc będziesz miała wolną rękę.

- Zrozumiałam, „Bułacie Jeden” - odparła Jaina przez zaciśnięte zęby.

Plan Harony przewidywał, że Eskadra Bliźniaczych Słońc zaatakuje pierwsza, a piloci myśliwców w kształcie ściętego klina przyłączą się do walki, dopiero kiedy sytuacja zacznie się stawać naprawdę groźna.

Plan pułkownika był dość sensowny. Myśliwce w kształcie ściętego klina składały się właściwie tylko z systemów uzbrojenia i dwóch wielkich silników Novaltex z umieszczoną między nimi małą kabiną pilota. Wszyscy wiedzieli, że maszyny tego typu są mniej odporne na trafienia niż czteroskrzydłowce pilotów Jainy i najlepiej się nadają do atakowania nieprzyjaciół z zasadzki.

- Zaczekajcie na zestaw współrzędnych skoku przez nadprzestrzeń - oznajmił Harona. - Przygotujcie się do skoku na mój znak.

- Zrozumiałam, „Bułacie Jeden” - potwierdziła Jaina.

Przełączyła komunikator na kanał umożliwiający utrzymywanie łączności z pilotami swojej eskadry.

- Odebraliśmy wołanie o ratunek dowódców dwóch okrętów liniowych, które właśnie w tej chwili są atakowane przez Yuuzhan Vongów - powiedziała. - Lecimy im na pomoc. To nie są ćwiczenia. - Przerwała na kilka sekund, żeby do podwładnych dotarło znaczenie jej informacji. - Skrzydłowi mają się trzymać jak najbliżej dowódców swoich kluczy - podjęła po chwili. - Nie zezwalam na żadne akcje indywidualne ani polowania na koralowe skoczki. Każdy klucz ma uformować szyk liniowy z dwukilometrowymi odstępami między myśliwcami. „Bliźniacze Pięć”, twój klucz zajmie pozycję dwadzieścia kilometrów za rufą i po prawej stronie mojego klucza. - Lowie przeciągle zawył na znak, że usłyszał ją i zrozumiał. - „Bliźniacze Dziewięć”, twój klucz będzie leciał dwadzieścia kilometrów za rufą „Bliźniacze Pięć”, żeby ją osłaniać.

- Przyjąłem - odezwał się Tesar Sebatyne.

Jaina świadomie wydała rozkaz, żeby piloci jej eskadry lecieli w szyku liniowym. Wiedziała, że dzięki temu rekruci nie powinni mieć kłopotów z zachowywaniem szyku. Ich skrzydłowymi mieli być bardziej doświadczeni koledzy, nowicjusze powinni więc tylko podążać za myśliwcami lecącymi bezpośrednio przed nimi. Mogli strzelać wyłącznie do nieprzyjaciół, którzy przypadkiem znajdą się na linii ognia. Gdyby w opatach znaleźli się sami skrzydłowi, bezpośrednio za nimi mieli lecieć doświadczeni piloci i to właśnie oni mieli strzec ogonów maszyn rekrutów.

Jaina popatrzyła na ekran monitora i upewniła się, że wszyscy piloci jej eskadry zajęli wyznaczone pozycje. Nie zajęło im to zbyt wiele czasu, co uznała za pomyślną wróżbę.

- Nie dowiemy się, jak wygląda ogólna sytuacja, dopóki nie wyskoczymy z nadprzestrzeni w pobliżu pola bitwy - powiedziała. - Bądźcie więc przygotowani na wykonanie manewru w tej samej chwili, kiedy powrócimy do normalnych przestworzy. Czy może jakieś pytania?

Żadnych nie było, Jaina doszła więc do wniosku, że wszyscy piloci jej eskadry są albo bardzo mądrzy, albo bezdennie głupi. Nie musiała zgadywać, mogła się o to założyć.

- Zablokować płaty myśliwców w położeniu bojowym - rozkazała. - Uzbroić i wypróbować systemy broni. Wykonać natychmiast.

Kiedy piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc zaczęli testować systemy uzbrojenia, obok kabiny jej myśliwca przemknęły laserowe błyskawice. Jakie to szczęście, że rekruci nie odstrzelili ogona mojego czteroskrzydłowca, pomyślała Jaina. W tych okolicznościach mogła to uznać za kolejny sukces.

Ijix Harona podał zestaw współrzędnych skoku, a ekran monitora nawigacyjnego komputera rozjarzył się rzędami danych.

- Skaczemy na sygnał pułkownika - oznajmiła Jaina. Przełączyła nadajnik komunikatora na częstotliwość ogólną, żeby Haronę mogli usłyszeć wszyscy piloci jej eskadry.

- Na mój znak - powtórzył dowódca Eskadry Bułatów. - Pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… skok!

Kiedy Bliźniacze Słońca pospieszyły na ratunek, punkciki gwiazd przemieniły się w ogniste linie i rozpłynęły w ciemności za ogonami myśliwców eskadry.

Skok przez nadprzestrzeń trwał dwadzieścia minut i Jaina miała aż nadto czasu, żeby wyobrażać sobie, co może się wydarzyć. W jej umyśle kotłowały się różne plany walki i niemożliwe do przewidzenia zwroty sytuacji. Wszystkie kończyły się tak samo: eskadry Nowej Republiki ponosiły ciężkie straty.

Jaina wyobraziła sobie, jak kule ognistej plazmy rozrywają na strzępy myśliwce jej rekrutów. Pomyślała o Lowbacce, a potem o sobie. Wiedziała, że jeśli ta wojna potrwa dłużej, pozostanie jedynie kwestią czasu, kiedy się to wydarzy. Wcześniej czy później ktoś wywoła jej numer na loterii śmierci, podobnie jak przedtem wywoływał numery wielu innych osób.

Najwyższym wysiłkiem woli usunęła z głowy ponure myśli o tych, którzy zginęli. Musiała się teraz zastanowić, jak przetrwać. Układanie w pamięci długiej listy zmarłych jej w tym nie pomoże. Osłoniła umysł niewidzialnym pancerzem i postanowiła skupić uwagę tylko na tym, jak osiągnąć zadowalający wynik walki.

Dopiero jednak kiedy nawigacyjny komputer zapiszczał na znak, że do wyjścia z nadprzestrzeni pozostały dwie minuty, pomyślała o wezwaniu Mocy. Od pewnego czasu zaniedbywała codzienne ćwiczenia i medytacje nie tylko dlatego, że była zajęta. Otwieranie umysłu na Moc oznaczało uświadamianie sobie wszystkich aspektów życia, nie wyłączając emocji, o których starała się nie myśleć: przygnębienia, grozy, paniki, przerażenia… Oznaczało to, że stanie się podatna na emocje, a w takiej chwili nie mogła sobie na to pozwolić. Musiała skupić całą uwagę na przebiegu i ostatecznym wyniku walki. Wszystko, co nie pomagałoby przeżyć jej podwładnym, nie miało w tej chwili najmniejszego znaczenia.

Zespoliła się z Mocą, ale wezwała na pomoc tylko jej siłę, żeby ją odświeżyła, i żywotność, aby zachować jasność myśli. Wiedziała, że może tego dokonać, przynajmniej na krótką metę, bez zwracania uwagi na wszystko inne, z czym Moc mogłaby ją połączyć.

Dzięki świadomości Mocy wyczuła lecących w dużej odległości Lowbacce i Tesara. Oni także uświadomili sobie jej zjawienie się w Mocy i posłali ku niej radosne impulsy polujących drapieżników. Jaina wchłonęła je; od razu poczuła niecierpliwe oczekiwanie i uniesienie z powodu nadciągającej walki. Postarała się wykorzystać je, żeby zaczerpnąć jeszcze więcej siły. Żałowała, że w walce nie towarzyszy jej tylu rycerzy, żeby mogli utworzyć spójną bitwowięź, podobnie jak powołali ją do życia podczas bitwy o Obroa-skai. Lowie i Tesar byli jednak oprócz niej jedynymi Jedi, a trzy osoby nie mogły wytworzyć skutecznej więzi Mocy.

Nawigacyjny komputer czteroskrzydłowego myśliwca Jainy ostrzegawczo zaćwierkał i nagle ogniste smugi gwiazd wokół jej kabiny prześcignęły ją, przemieniły się w ogniste punkciki i znieruchomiały. Jaina zerknęła na ekran monitora taktycznego komputera i natychmiast zauważyła oba liniowe okręty Nowej Republiki. Ogromne jednostki były otoczone chmurami szybkich i zwinnych komarów. Jaina ujrzała na ekranie rozbłyski energetycznych pocisków i zrozumiała, że artylerzyści wielkich okrętów wciąż jeszcze toczą zaciętą walkę. W oddali unosiła się nieruchomo para yuuzhańskich odpowiedników statków zaopatrzeniowych. Były to nieuzbrojone koralowe transportowce, które pomogły pilotom skoczków dostać się w rejon walki.

Oba znajdowały się w otwartych przestworzach. W pobliżu nie było widać żadnych słońc, planet, księżyców, asteroid ani komet.

- Uwaga, piloci Bliźniaczych Słońc, jeden po drugim zmienić kurs o sześćdziesiąt stopni w lewo - rozkazała Jaina. - Kiedy dotrzecie do miejsca, w którym znajduję się w tej chwili, wykonacie manewr i przyspieszycie do dziewięćdziesięciu pięciu procent maksymalnej prędkości. Tu „Bliźniacze Jeden”. Wykonuję zwrot natychmiast.

Kiedy wprowadzała myśliwiec na nową trajektorię lotu, drążek sterowniczy nie stawiał oporu jej palcom. Zwiększyła dopływ energii do jednostki napędowej swojego czteroskrzydłowca. Po osiągnięciu punku zwrotnego pilot każdej maszyny wykonał ten sam manewr; ciągnąca się pięćdziesiąt kilometrów w przestworzach długa linia myśliwców Nowej Republiki skierowała się w stronę pola walki. Lecący w dużej odległości Tesar i Lowbacca cały czas wzmacniali swoją obecność w Mocy.

Ijix Harona i jego maszyny w kształcie ściętego klina zostały daleko z tyłu, Jaina wiedziała jednak, że myśliwce Eskadry Bułatów mają tak duże przyspieszenie, iż piloci pułkownika mogą ją doścignąć, kiedy tylko zechcą.

Włączyła komunikator i wywołała „Odległy Grzmot” i „Karzącą Rękę”.

- Tu Eskadra Bliźniaczych Słońc i Eskadra Bułatów - oznajmiła. - Gdzie mamy zająć pozycje?

Pierwsza zgłosiła się „Ręka”.

- Dajemy sobie radę - usłyszała Jaina. - W pierwszej kolejności powinniście pomóc „Odległemu Grzmotowi”.

- Zrozumiałam, „Karząca Ręko” - odparła młoda Solo.

„Karząca Ręka” była fregatą klasy Lansjer, skonstruowaną przez inżynierów Imperium w celu ochrony konwojów przed atakami gwiezdnych myśliwców Rebeliantów. Zaprojektowany w taki sposób, żeby artylerzyści mogli toczyć walkę z rojami atakujących ich mniejszych jednostek, okręt nadawał się wprost idealnie do odpierania szturmu pilotów wielu koralowych skoczków. Gdyby „Odległy Grzmot” nie był tak poważnie uszkodzony ani pozbawiony większej części załogi, piloci yuuzhańskich myśliwców nie mogliby marzyć o wygraniu tej walki. Teraz jednak załoga „Karzącej Ręki” miała ograniczoną swobodę manewru, gdyż musiała osłaniać unieruchomionego towarzysza.

Wpatrując się w ekran monitora taktycznego komputera, Jaina uświadomiła sobie z ulgą, że nieprzyjaciele nie wykonują manewrów z idealną precyzją, która mogłaby oznaczać, że ich ruchami kieruje yammosk. Ucieszyła się, gdyż na pokładzie żadnego myśliwca swojej eskadry nie miała urządzenia zagłuszającego sygnały wojennych koordynatorów Yuuzhan Vongów. Instalowanie go nie miało sensu, skoro Eskadra Bliźniaczych Słońc wystartowała tylko na rutynowe ćwiczenia.

Z zainteresowaniem obserwowała pozycje, jakie zajmują oba wielkie okręty względem siebie. Leciały w sporej odległości burta w burtę, przy czym „Karząca Ręka” zataczała wielkie kręgi wokół uszkodzonego krążownika, żeby się znaleźć tam, skąd mogłoby się pojawić największe zagrożenie. W tej chwili imperialna fregata zbliżała się do Jainy i pilotów nadlatującej Eskadry Bliźniaczych Słońc; już wkrótce miała przesłonić widok „Odległego Grzmotu”.

Major Solo włączyła nadajnik komunikatora i wywołała mostek fregaty.

- „Karząca Ręko”, czy możecie zatoczyć łuk jeszcze o piętnaście stopni, a potem utrzymywać tę samą pozycję względem „Odległego Grzmotu”? - zapytała. - Możliwe, że jednak na coś się wam przydamy.

Zapadła krótka cisza, jakby rozmówca się wahał albo usiłował zrozumieć znaczenie jej prośby.

- Jak sobie życzysz, „Bliźniacze Jeden” - usłyszała w końcu Jaina.

Ujrzała, że „Karząca Ręka” powoli zmienia kurs i zaczyna zupełnie przesłaniać uszkodzony krążownik.

Przełączyła komunikator na częstotliwość umożliwiającą utrzymywanie łączności z pilotami swojej eskadry.

- Głowy do góry, moi drodzy - powiedziała. - Zanim pospieszymy na ratunek „Odległemu Grzmotowi”, przerzedzimy szeregi Yuuzhan Vongów, którzy właśnie w tej chwili atakują „Karzącą Rękę”. Dowódcy par, wybrać indywidualne cele. Skrzydłowi, trzymać się jak najbliżej dowódców. Pamiętajcie, że waszym zadaniem jest tylko osłanianie ogonów ich myśliwców. Kiedy przelecicie przez chmurę skoczków otaczających „Karzącą Rękę”, postarajcie się odnaleźć mnie. Jeżeli zdołacie, trzymajcie się ogona mojego czteroskrzydłowca, ponieważ bardzo szybko znajdziemy się w ogniu najzaciętszej walki. Jeżeli macie jakiekolwiek pytania, słucham.

Nie usłyszała żadnego. Bardzo się starała, żeby żaden rekrut nie miał najmniejszych kłopotów ze zrozumieniem ani wykonywaniem jej rozkazów. Powinien tylko naśladować manewry lecącego przed nim bardziej doświadczonego pilota. Pomyślała, że w przeciwieństwie do nowicjuszy weterani prawdopodobnie zorientowali się w jej zamiarach.

Odległość dzieląca ich od „Karzącej Ręki” topniała w oczach, ale piloci nieprzyjacielskich skoczków długo ich nie zauważali. Poświęcali całą uwagę atakowaniu wielkiego okrętu albo przygotowaniom do kolejnego ataku i zbyt późno zareagowali na pojawienie się myśliwców eskadry Jainy.

Major Solo wzięła na cel koralowego skoczka, który właśnie ukończył atakowanie rufy „Karzącej Ręki”. Yuuzhanin zataczał szeroki łuk, żeby przystąpić do następnego ataku. Jaina domyślała się, że wytwarzający ochronne pola koralowego skoczka dovin basal prawdopodobnie kieruje grawitacyjną anomalię za rufę, żeby ochraniać ją przed spodziewanymi strzałami artylerzystów atakowanej fregaty.

Idealnie. Jaina zbliżała się do niego tak szybko, że nieprzyjacielski pilot prawdopodobnie nawet nie uświadomił sobie, iż dzieląca ich odległość zmalała do zaledwie dziesięciu kilometrów.

Strzał był trudny, ale Jaina skupiła się i zaczęła działać jak automat. Zadarła dziób swojego czteroskrzydłowca i przycisnęła spust wszystkich czterech laserowych działek. Koralowy skoczek rozpadł się na kawałki, a Jaina niemal w tej samej chwili przemknęła obok chmury płonących okruchów. Kilka sekund później ogromna fregata, od której kadłuba raz po raz odrywały się śmiercionośne błyskawice spójnego światła, mignęła pod spodem kadłuba jej maszyny.

- „Bliźniacze Dwa”, wykonuję zwrot w prawo - odezwała się Jaina.

Zamierzała wprawić swój myśliwiec w ruch obrotowy, żeby się pozbyć yuuzhańskich skoczków, których piloci mogliby chcieć zaatakować ją od strony rufy. Musiała jednak uprzedzić o manewrze lecącą z boku i za rufą jej czteroskrzydłowca mniej doświadczoną koleżankę, w obawie że niedoświadczona pilotka mogłaby się spóźnić z wykonaniem takiego samego zwrotu.

- Zrozumiałam, „Bliźniacze Jeden” - odparła skrzydłowa.

Patrząc na ekran monitora taktycznego komputera, Jaina zorientowała się, że jej podwładna dokładnie powtórzyła manewr. „Bliźniaczym Słońcem Dwa” sterowała Durosjanka i nazywała się Vale. Jak na kogoś, kto zaledwie tydzień czy dwa wcześniej ukończył kurs pilotażu, na razie spisywała się znakomicie.

Jaina przeniosła spojrzenie przed dziób swojego myśliwca i stwierdziła. że „Odległy Grzmot” znajduje się w bardzo kiepskim stanie. Fragmentów kadłuba ogromnego krążownika po prostu brakowało, a w innych miejscach widniały czarne plamy po ugaszonych pożarach. Wokół okrętu uwijało się mniej więcej czterdzieści koralowych skoczków, którym starały się stawiać czoło automaty obsługujące wciąż jeszcze dwie trzecie baterii turbolaserów. Z wyrzutni ogromnego okrętu wylatywały także raz po raz obronne rakiety. W przestrzeni wokół kadłuba szybowały co chwila jaskrawe błyskawice.

Jaina wybrała ponownie cel, tym razem ostatni z czterech nieprzyjacielskich myśliwców, których piloci właśnie zawracali po ataku na mostek „Odległego Grzmotu”. Uniosła trochę dziób czteroskrzydłowca, wyrównała pułap lotu i drugim strzałem rozerwała yuuzhańskiego skoczka na kawałki. W następnej sekundzie pchnęła silnie drążek sterowniczy i skierowała błyskawice ognia z działek w innego skoczka. Przyglądała się, jak laserowe smugi przeszywają kamienny pancerz, a w miejscach trafień pojawiają się języki ognia.

Piloci pozostałych skoczków czmychnęli w prawo i w lewo, i Jaina zorientowała się, że nie zdoła ich dosięgnąć. Kilka sekund później pozostawiła „Odległy Grzmot” daleko za rufą i pociągnęła drążek sterowy, żeby zatoczyć łuk i zawrócić. Wtedy zobaczyła, że obok jej kabiny przelatują laserowe błyskawice. Jedna otarła się o rufowe pola ochronne.

- Skoczek na ogonie pani myśliwca, pani major! - usłyszała przeraźliwy pisk Vale i poczuła się, jakby jej serce podchodziło do gardła.

- Skręcam w lewo! - krzyknęła i szarpnęła drążek.

Ogniste pociski minęły jej czteroskrzydłowiec z prawej strony. Jaina zerknęła tam i dostrzegła kątem oka koralowego skoczka, który przemknął obok jej maszyny. Z otworów wyrzutni nieprzyjacielskiego myśliwca wciąż jeszcze wylatywały płomieniste kule. Jaina zatoczyła ciasny łuk i zajęła pozycję za rufą koralowego skoczka. Wystrzeliła pocisk, ale dovin basal wessał go w głąb grawitacyjnej anomalii. Pilot yuuzhańskiego myśliwca zapewne się zorientował w sytuacji, gdyż raptownie przyspieszył i uciekł.

- Dzięki, „Bliźniacze Dwa” - odezwała się Jaina.

Wciąż jeszcze czuła, że jej serce wali jak młotem. Domyślała się, że seria wystrzelonych chyba na oślep przez Val laserowych błyskawic wystraszyła nieprzyjacielskiego pilota nie mniej niż ją.

Spędziła kilka gorączkowych sekund, starając się odnaleźć podwładnych. Chciała sprawdzić, czy po pierwszym ataku piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc zdołali zachować szyk i czy mogą szybko rozpocząć drugi atak. Z radością przekonała się, że żaden nie został trafiony. Jej podopiecznym udało się zniszczyć siedem koralowych skoczków.

Uświadamiała sobie, że Yuuzhan Vongowie wiedzą już o ich obecności. Zauważyła, że od rojących się wokół liniowych okrętów Nowej Republiki punkcików odłączyły się dwie eskadry nieprzyjacielskich myśliwców. Zrozumiała, że ich piloci są gotowi do walki z nowymi przeciwnikami, kiedy ci zdecydują się rzucić do następnego ataku.

- Lowie, leć za mną - rozkazała. - Tesarze, będziesz nas osłaniał i utrzymywał Yuuzhan jak najdalej od ogonów naszych maszyn.

- Zrozumiałem - odezwał się Tesar.

- Powinni ci pomóc piloci Eskadry Bułatów - ciągnęła major Solo. Miała przynajmniej taką nadzieję.

Trąciła drążek sterowy, skierowała czteroskrzydłowy myśliwiec w kierunku otaczającej „Odległy Grzmot” migotliwej chmury i zwiększyła dopływ energii do jednostki napędowej. Wiedziała, że główną przewagą atakujących jest szybkość. Gdyby zwolniła, żeby dostosowywać trajektorię lotu do manewrów koralowych skoczków, stałaby się łatwym celem dla pilotów dwóch yuuzhańskich eskadr wydzielonych do walki z jej podwładnymi. Domyślała się, że nieprzyjaciele tylko czekają na taką okazję.

Postanowiła więc, że nie zwolni, jeżeli nie zmusi jej do tego rozwój sytuacji. Myśliwce w kształcie klina nie były jedynymi gwiezdnymi maszynami Nowej Republiki zdolnymi do wykonywania zaskakujących ataków.

Cały problem w tym, że dwie wydzielone eskadry koralowych skoczków unosiły się w przestworzach po obu stronach ogromnego krążownika, jakby piloci tylko czekali, aż Jaina przystąpi do ataku.

- Wykonuję zwrot w lewo - oznajmiła.

Po wykonaniu tego manewru „Odległy Grzmot” powinien się znaleźć między jej pilotami a jedną z nieprzyjacielskich eskadr koralowych skoczków. Oznaczało to, że zanim yuuzhańscy piloci zaatakują jej podwładnych, muszą najpierw się przedrzeć przez zaporowy ogień artyleryjskich automatów wielkiego okrętu. Jaina liczyła na to, że może nie zechcą nawet próbować.

- Dowódcy, proszę wybrać nowe cele - rozkazała. - Skrzydłowi, cały czas
trzymajcie się jak najbliżej.

Wypatrzyła koralowego skoczka, którego pilot właśnie skończył zataczać łuk za „Odległym Grzmotem” i szykował się do następnego ataku. Zmieniła trajektorię lotu, wzięła go na cel, przycisnęła guzik spustowy laserowych działek…

Oślepiające błyskawice jej strzałów zakrzywiły się, zmieniły barwę na niebieską i zniknęły w wytwarzanej przez dovin basala czarnej mikrodziurze. Jaina strzeliła ponownie, ale i tym razem chybiła.

W następnej sekundzie kadłub koralowego skoczka przeszyła niczym nóż kostkę mydła wystrzelona z pokładu „Odległego Grzmotu” potężna turbolaserowa błyskawica. Przemieniła yuuzhański myśliwiec w płonące wszystkimi kolorami tęczy okruchy, które rozbryznęły się na ochronnych polach myśliwca Jainy. Dovin basal koralowego skoczka nie poradził sobie z odparciem ataku Jainy i zautomatyzowanych artylerzystów uszkodzonego krążownika.

Młoda Solo podziękowała z głębi serca automatowi, który posłał zbawczy strzał, a potem zatoczyła obszerny łuk. Oddalając się od „Odległego Grzmotu”, przyspieszyła, żeby szybciej opuścić niebezpieczną strefę.

- Dowódco Bliźniaczych, jesteś atakowana! - usłyszała nagle podniesiony głos Tesara. - Uważaj na swoją szóstą!

- Zwrot w lewo! - krzyknęła Jaina.

Wiedziała, że dzięki temu znajdzie się znów w polu ostrzału potężnych turbolaserów „Odległego Grzmotu” i „Karzącej Ręki”. Liczyła na to, że może przerażony Vong zechce zrezygnować z dalszego pościgu. Kabinę jej myśliwca rozjaśniły błyski turbolaserowych strzałów, a przełączniki i tarcze na pulpicie kontrolnej konsolety zapłonęły błękitem, zielenią i czerwienią.

Chwilę później kule ognistej plazmy przeleciały obok prawych skrzydeł jej myśliwca. Ujrzawszy je, Jaina skręciła znów w lewo, a potem wykonała bojowy zawrót i zatoczyła ciasny łuk. Chciała zając pozycję za ogonem i z boku koralowego skoczka, którego pilot ją zaatakował. Sądząc po zakrzywianych trajektoriach lotu turbolaserowych błyskawic, domyślała się, że yuuzhański dovin basal lokuje grawitacyjną anomalię za rufą, ale i tak wzięła na cel nieprzyjacielski myśliwiec. A dlaczego nie? - pomyślała. Może uda mi się go trafić.

- Skoczek na mojej szóstej! - usłyszała nagle rozpaczliwy pisk Vale i poczuła, że jej serce znów podchodzi do gardła. - Skręcam w prawo!

Oprócz głosu skrzydłowej usłyszała także stłumiony huk kul plazmy rozbryzgujących się na ochronnych polach myśliwca jej podwładnej.

Jaina natychmiast zrezygnowała z pościgu i skręciła najpierw w lewo, a potem w prawo. Miała nadzieję, że podążając po trajektorii w kształcie litery S, zrówna się z koralowym skoczkiem, którego pilot starał się trafić niedoświadczoną Vale. I rzeczywiście, ujrzała go na mgnienie oka i odruchowo wystrzeliła, jej strzał przeleciał jednak obok celu. Klnąc pod nosem, Jaina rzuciła się w pościg.

- Straciłam ochronne pola! - jęknęła młoda Durosjanka. Okazało się, że nieprzyjacielski dovin basal skierował czarną dziurę przed dziób własnego skoczka koralowego i po prostu pochłonął ochronne pola jej czteroskrzydłowca. Jaina natychmiast zrozumiała, że rufa yuuzhańskiego skoczka przestała być chroniona.

- „Bliźniacze Dwa”, wykonaj zwrot w lewo - rozkazała.

Vale zareagowała przesadnie gorliwie i szarpnęła drążek sterowniczy tak raptownie, że straciła całą szybkość, wskutek czego jej myśliwiec stał się natychmiast łatwym celem dla wszystkich Yuuzhan. Nie spodziewając się takiego obrotu sytuacji, pilot koralowego skoczka przeleciał przed dziobem czteroskrzydłowca Jainy, a młoda Solo bez wahania posłała mu rakietę udarową. Nieprzyjacielski myśliwiec pękł na kawałki jak skorupka jajka.

Z początku Jaina sądziła, że to koralowe okruchy bombardują ochronne pola jej myśliwca, ale chwilę później jaskrawa szkarłatna kula plazmy uderzyła w owiewkę jej kabiny niczym gigantyczny młot w czaszę dzwonu. Jaina niemal odruchowo skuliła się i skręciła w prawo, ale stwierdziła, że w owiewkę trafiają kolejne pociski.

- Vale, twoja szósta jest czysta, ale teraz ja mam skoczka na ogonie! - krzyknęła. - Robię zwrot w prawo!

Kiedy dovin basal przeciążył generator rufowego pola ochronnego myśliwca Jainy, astromechaniczny robot typu R2-B3 gniewnie zaćwierkał. Młoda Solo wprowadziła maszynę w ciasną spiralę i z pewną ulgą stwierdziła, że następne plazmowe kule przemknęły obok jej kabiny.

Zlizała pot, jaki zaczynał się gromadzić nad górną wargą.

- Vale, pomóż mi! - krzyknęła.

Na mgnienie oka ujrzała najpierw kadłub „Odległego Grzmotu”, a ułamek sekundy później „Karzącą Rękę”.

- Nie wiem, gdzie pani jest, pani major - jęknęła jej skrzydłowa.

Kolejny nieprzyjacielski strzał przedarł się przez nadwątlone pola ochronne myśliwca Jainy i oderwał sporą część lewego górnego płata nośnego. Wykonując jeden po drugim szaleńcze manewry, Jaina chciała zmusić nieprzyjacielskiego pilota do ich powtarzania. Nie przypuszczała, żeby sobie z tym poradził, okazało się jednak, że prześladujący ją Yuuzhanin nie zrezygnował z pościgu i nie przestał posyłać ku niej ognistych kul plazmy.

- Skręcam w lewo! - krzyknęła Jaina w nadziei, że ktoś ją usłyszy i pospieszy jej na ratunek.

Błyskawice wystrzeliwanych z pokładu „Karzącej Ręki” turbolaserowych strzałów raz po raz rysowały abstrakcyjne wzory przed dziobem jej myśliwca. Jaina czuła pot na czole i pod pachami, a mięśnie ramion miała tak napięte, jakby w każdej chwili spodziewała się, że celny strzał rozerwie jej czteroskrzydłowiec na kawałki.

- „Bliźniacze Jeden”, skręć w prawo! - usłyszała nagle słowa Tesara, zanim jednak Barabel je wypowiedział, przesłał je bezpośrednio do umysłu Jainy za pośrednictwem Mocy. Młoda Solo posłusznie zmieniła wektor lotu myśliwca. Obok owiewki jej kabiny przemknęły błyskawice laserowych strzałów i wszystkie przyrządy rozjaśnił aktyniczny blask. Jaina zrozumiała, że ścigający ją koralowy skoczek rozpadł się na kawałki i eksplodował.

- Dzięki, „Bliźniacze Dziewięć” - odezwała się z ogromną ulgą.

Otarła pot z czoła, żeby nie spłynął na oczy. Dowodzony przez Tesara trzeci klucz wykonał dokładnie to, co zaplanowała. Nie brał udziału w walce, dopóki nie włączyła się do akcji jedna z wydzielonych eskadr koralowych skoczków, a kiedy jej piloci rozpoczęli walkę z Jainą, znienacka zaatakował napastników.

Walka w przestworzach jeszcze się jednak nie zakończyła. Prawdę mówiąc, dopiero się zaczynała. Piloci eskadry Jainy walczyli teraz z rojami koralowych skoczków i wszyscy zwijali się jak w ukropie. Na szczęście albo nieszczęście, oddalili się od uszkodzonego krążownika i imperialnej fregaty. Toczyli teraz zajadłe pojedynki poza zasięgiem strzałów z potężnych turbolaserów obu okrętów liniowych Nowej Republiki. Byli więc zdani wyłącznie na własne siły, ale dzięki zaskakującemu atakowi nie musieli już walczyć z liczebnie silniejszym przeciwnikiem.

W pewnej chwili przed dziobem myśliwca Jainy przeleciał płonący czteroskrzydłowiec i młoda Solo poczuła się, jakby czyjaś durastalowa pięść ścisnęła jej wnętrzności. Dwa koralowe skoczki, których piloci nie przestawali ostrzeliwać płonącej maszyny, przemknęły jednak zbyt szybko, żeby zdołała je zaatakować.

- „Bliźniacze Dwa”, siadaj na mój ogon! - rozkazała Jaina.

Nie mogła przestać myśleć o utraconych ochronnych polach rufowej części kadłuba swojego myśliwca. Bardzo chciała, żeby Vale znów znalazła się za rufą i zaczęła osłaniać ją od tyłu.

- Nadal nie wiem, gdzie jesteś. „Bliźniacze Jeden”! - zakwiliła przerażona Vale tak głośno, że Jaina o mało nie ogłuchła.

- Nie przejmuj się - odparła spokojnie młoda Solo. - Nie daj się tylko zabić. Sama cię odnajdę.

Uwolniła myśli i wysłała je w przestworza. Posługując się Mocą, postarała się odnaleźć zagubioną skrzydłową.

- Na razie ja i „Bliźniacze Dziesięć” pozostaniemy z tobą - odezwał się Tesar.

- Wielkie dzięki - odparła Jaina, w następnej sekundzie musiała jednak zmienić tor lotu, żeby uniknąć trafienia przez yuuzhański pocisk, wymierzony prosto w lukę w ochronnych polach jej myśliwca.

Krzyknęła na astromechanicznego robota, żeby zmienił konfigurację pól i wzmocnił osłony. Wzięła na cel i strzeliła w kierunku yuuzhańskiego skoczka przelatującego właśnie przed dziobem jej czteroskrzydłowca. Strzał chybił, ale w końcu Jaina odnalazła Vale na ekranie monitora taktycznego komputera. Zmieniła kurs, przyspieszyła i znalazła się obok niej w samą porę, żeby rozerwać na kawałki koralowego skoczka, którego pilot zamierzał zaatakować ogon myśliwca jej skrzydłowej.

- Jestem za tobą, „Bliźniacze Dwa” - powiedziała, przyglądając się, jak płonący koralowy skoczek znika w ciemności przestworzy.

- Och, dziękuję! - W okrzyku Vale zabrzmiała głęboka ulga.

Jaina wywołała Tesara.

- „Bliźniacze Dziewięć” - powiedziała - Vale i ja mamy uszkodzone generatory rufowych pól ochronnych. Możecie jeszcze nas osłaniać?

- Potwierdzam - odparł Tesar.

Zacięta walka trwała kilka następnych minut. Od czasu do czasu Jainę ogarniało przerażenie, kiedy nie widziała ani jednego koralowego skoczka, do którego mogłaby otworzyć ogień. Strzelała wprawdzie do kilku yuuzhańskich myśliwców i nawet posłała im parę udarowych rakiet, ale nie miała pojęcia, czy jej strzały docierają do celu. Nagle usłyszała zaniepokojone wycie Lowiego.

Spojrzała na ekran monitora taktycznego komputera i zdrętwiała. Do walki przyłączyło się co najmniej dziesięć nowych koralowych skoczków.

Z pewnością była to druga wydzielona eskadra, która dotychczas nie brała udziału w walce. Yuuzhańscy piloci czekali w gotowości, aż Jaina przystąpi do ataku. Dzięki jej manewrowi musieli się przedzierać przez ogień zaporowy turbolaserowych błyskawic „Odległego Grzmotu”. Podczas manewrów stracili dwa koralowe skoczki, ale w końcu przyłączyli się do walki. Wszystko wskazywało, że ich przybycie może zakończyć się fatalnie dla pilotów Eskadry Bliźniaczych Słońc.

Jaina zaczęła wykonywać rozpaczliwe uniki, zwijając się jak w ukropie. Manewrując, straciła z pola widzenia Vale, Tesara i „Bliźniacze Dziesięć”, potem zaś zapomniała o wszystkim z wyjątkiem ogarniającego ją przerażenia. Wsłuchując się w Moc, uświadomiła sobie, że i innych ogarnia podobny lęk, zamknęła więc umysł na oddziaływanie Mocy. Nie chciała, żeby jej emocje odwracały uwagę innych pilotów. W pewnej chwili prosto przed dziobem jej maszyny eksplodował jakiś czteroskrzydłowiec. Na tle kuli pomarańczowego ognia przemknęła para koralowych skoczków. Jaina wystrzeliła ku nim właściwie odruchowo, nie miała jednak pojęcia, czy jakiegoś trafiła. Z głośnika komunikatora wydobywały się cały czas okrzyki i jęki przerażenia, frustracji albo gniewu. W pewnej chwili Jainę prawie oślepiły spływające na jej oczy krople potu. Uświadomiła sobie, że nie zdoła wygrać tej bitwy.

- Eskadro Bliźniaczych Słońc! - krzyknęła. - Przygotować się do skoku przez nadprzestrzeń do punktu początkowego. Na mój znak!

Powrót do punktu początkowego oznaczał skok do pierwotnego miejsca, czyli do tego, w którym usłyszeli wysłane z pokładu „Odległego Grzmotu” wołanie o ratunek.

Wiedziała, że nic nie przeszkodzi im w wykonaniu takiego skoku. Znajdowali się w otwartych przestworzach i nie musieli się kierować do określonego punktu.

- Zaprzeczam, dowódco Bliźniaczych! - usłyszała nagle. - Zaprzeczam! Nie
skaczcie!

Dopiero teraz Jaina przypomniała sobie o istnieniu Ijiksa Harony i pilotach jego Eskadry Bułatów.

- Gdzie pan jest? - zapytała.

Skręciła ostro w prawo, żeby uniknąć trafienia przez oślepiająco jasną kulę plazmy. Chwilę później, kiedy pilotowi koralowego skoczka wydało się, że przewidział jej manewr, kolejna kula musnęła siłowe pola dziobu jej myśliwca.

- Jestem tuż przy was. - W głosie pułkownika Harony brzmiał niewiarygodny spokój.

I nagle ciemność przestworzy rozjaśniły płomienie eksplodujących yuuzhańskich skoczków.

Odkąd do walki przyłączyło się dwanaście myśliwców w kształcie ściętego klina, w dwie sekundy spłonęło albo rozpadło się na kawałki siedem nieprzyjacielskich skoczków. Tocząc zacięte pojedynki, piloci eskadry Jainy musieli zwolnić, żeby nadążać za manewrami swoich przeciwników, dzięki czemu Yuuzhanie stali się dogodnymi celami dla pilotów znacznie szybszych i obdarzonych dużą silą ognia myśliwców eskadry Harony.

Jaina wydała głośny okrzyk, pełen radości i ulgi.

- Uwaga, Bliźniacze Słońca, odwołuję ten skok przez nadprzestrzeń - powiedziała. - Wracamy do walki.

Oznaczało to, że podczas gdy piloci Eskadry Bułatów zataczali łuk, żeby się przygotować do drugiego ataku, Jaina i jej podwładni musieli nadal toczyć zacięte pojedynki. Tym razem jednak szanse były wyrównane. Jaina zniszczyła jednego koralowego skoczka, a pilota drugiego wystraszyła do tego stopnia, że zrezygnował z ostrzeliwania ogona myśliwca jednego z jej rekrutów. Potem zaś Harona i jego piloci ponownie zaatakowali pozostałe koralowe skoczki. Tym razem Yuuzhan Vongowie byli lepiej przygotowani i pilotom Eskadry Bułatów udało się zestrzelić tylko cztery nieprzyjacielskie myśliwce. Mimo to szale bitwy zaczęły się przechylać coraz bardziej na stronę pilotów Nowej Republiki. Odtąd to nieprzyjaciele mieli wykonywać rozpaczliwe manewry, żeby uniknąć trafień przez laserowe błyskawice wystrzeliwane z luf działek czteroskrzydłowców eskadry Jainy Solo.

Zanim jednak piloci myśliwców w kształcie klina zdołali zawrócić, żeby przystąpić do trzeciego ataku, Yuuzhan Vongowie zrezygnowali z dalszej walki i uciekli. Skierowali się w stronę unoszących się w oddali odpowiedników zaopatrzeniowych transportowców, które pomogły im się dostać na pole bitwy. Z pola walki czmychnęli nie tylko Yuuzhanie toczący dotąd pojedynki z podwładnymi Jainy, ale i pozostali, zajęci do tej pory atakowaniem „Odległego Grzmotu”.

- Dobra robota, Bliźniacze Słońca - pogratulował Harona. - To doprawdy wspaniały dzień!

Wspaniały dzień? Może dla pana, pomyślała ponuro Jaina. Jej lotniczy kombinezon był przesiąknięty potem, a w kabinie czteroskrzydłowego myśliwca unosiła się jak dym woń adrenaliny.

- Proszę utworzyć szyk za rufą „Karzącej Ręki” - polecił Harona.

Dopiero wtedy Jaina stwierdziła, że jej eskadra straciła trzy myśliwce i dwóch pilotów. Obaj byli rekrutami. Jaina miała za mało czasu, żeby zapamiętać ich nazwiska, zanim zginęli na tej wojnie. Jej skrzydłowa, Vale, przeżyła, a jeden z rekrutów zdołał się katapultować w przestworza, zanim jego myśliwiec eksplodował. Pilota przechwyciła załoga jednego z wahadłowców „Odległego Grzmotu” kierującego się do hangaru „Karzącej Ręki” z pozostałymi członkami załogi uszkodzonego krążownika.

Kiedy ewakuacja beznadziejnie uszkodzonego okrętu dobiegła końca, imperialna fregata zajęła pozycję do bezpośredniego strzału, a jej artylerzyści otworzyli ogień. Niestawiający oporu „Odległy Grzmot” zniknął w rozbłysku oślepiającej eksplozji, po której nie pozostało nic, co mogłoby się przydać Yuuzhan Vongom. Jaina wyobraziła sobie nieszczęsnego kapitana Hannsera stojącego na mostku „Karzącej Ręki” i obserwującego zniszczenie swojego okrętu, o którego ocalenie tak usilnie zabiegał.

Pomyślała, że chyba wie, jak Hannser się teraz czuje.

Yuuzhan Vongowie stracili trzydzieści czy czterdzieści koralowych skoczków, ale zniszczeniu uległ uszkodzony krążownik klasy Republika. Chociaż nieprzyjaciele uciekli z pola walki, mieli wszelkie podstawy uważać, że zakończyła się ich zwycięstwem.

Obie eskadry gwiezdnych myśliwców Nowej Republiki utworzyły szyk za rufą „Karzącej Ręki” i kierując się w stronę Kashyyyka, wykonały skok przez nadprzestrzeń. Jaina wiedziała, że kiedy wylądują na planecie Wookiech, Eskadra Bliźniaczych Słońc zaleczy odniesione rany, dostanie dwóch nowych pilotów i zacznie od nowa wyczerpujące ćwiczenia… o ile, oczywiście, nie zostanie zmuszona do jeszcze jednej walki, w trakcie której bezlitosna śmierć może znów zebrać krwawe żniwo.

 

R O Z D Z I A Ł 17

 

 

Nom Anor opuszczał świątynię w refleksyjnym nastroju. Stojąc przed okazałym ołtarzem, naczelny kapłan świątyni właśnie zakończył odczytywanie posłania na temat herezji, jakie arcykapłan Jakan skierował do wiernych. W ciągu kilku następnych dni kapłani mieli przekazać jego słowa wszystkim Yuuzhan Vongom. Jakan zamierzał wpoić wiernym tylko jedną prawdę: oddawanie czci rycerzom Jedi jest surowo zabronione.

Wierni wysłuchali jego słów uważnie, o wiele uważniej niż uczyniliby jeszcze kilka dni wcześniej, zanim mistrzowie przemian wynaleźli przeciwgrzybiczny balsam, który łagodził dokuczliwe świerzbienie.

Wolny od przykrej dolegliwości, Nom Anor wysłuchał z aprobatą posłania arcykapłana, ale kiedy tłum wiernych się rozchodził, zaczął się zastanawiać nad treścią przemowy. Uświadomił sobie, że wyjaśnienia Jakana zawierały zbyt wiele niepotrzebnych szczegółów.

Egzekutor doszedł do wniosku, że przesłanie dało wszystkim potencjalnym heretykom dokładne instrukcje, jak mają się zachowywać i postępować. Członkowie niewielkiej grupy, w której szeregi przeniknął przed kilkoma dniami, nie mieli pojęcia, w co wierzyć, komu oddawać cześć ani czego unikać. Teraz jednak wszystko zostało wyjaśnione. Dowiedzieli się, że herezją jest uznawanie bliźniąt Solo za wcielenie yuuzhańskich bogów, dla których potęga Jedi stanowi wielkie zagrożenie. A więc arcykapłan Jakan podał heretykom definicję ich doktryny!

Gdyby Nom Anor wziął jeszcze kiedyś udział w spotkaniu takiej grupy, mógł być absolutnie pewien, że odszczepieńcy będą mieli teraz lepsze pojęcie o istocie swojej herezji.

W pewnej chwili egzekutor ocknął się z zadumy i z niejakim zdumieniem stwierdził, że opuszcza świątynię w towarzystwie młodego mistrza przemian. Sądząc po wciąż jeszcze niezagojonych bliznach, nie mogło upłynąć zbyt dużo czasu, odkąd Yuuzhanin otrzymał specjalizowaną mistrzowską dłoń. Nom Anor natychmiast przypomniał sobie usytuowany na obrzeżach nowego miasta silnie strzeżony damulek, który odwiedził Onimi, i postanowił pociągnąć za język niedoświadczonego młokosa.

- Zechciej wybaczyć, mistrzu przemian - zaczął pokornie. - Zastanawiam się, czy nie mógłbyś poświęcić mi kilku minut.

- Ależ ocywiście, slachetny panie - odezwał się zdziwiony mistrz przemian.

Dopiero wtedy Nom Anor zauważył, że jego rozmówca pozwolił sobie wyrwać kilka zębów i zastąpił je koralowymi implantami, zapewne w nadziei, że pomogą mu w wykonywaniu obowiązków. Egzekutor nie chciał wiedzieć, jaki protokół mistrzów przemian wymagał wyrywania zębów, ale z głębi serca współczuł sepleniącemu Yuuzhaninowi.

- Nazywam się Hooley Krekk i mieszkam w damuteku intendentów - zaczął. - Pracuję w Wydziale Przyznawania Nadzwyczajnych Środków. Niedawno otrzymaliśmy prośbę o przydział z biura… no cóż, nie powinienem wymieniać nazwiska, powiem tylko, że chodzi o jednego z mistrzów przemian. Niestety, jego prośba zawiera tyle technicznych zwrotów, że ani ja, ani mój przełożony nie bardzo się orientujemy, o co chodzi. Podobno to ma coś wspólnego z przebiegiem wojny, ale nie potrafimy zrozumieć, dlaczego przełożonemu mistrzów przemian tak na tym zależy. Mój przełożony nie chce wyrazić zgody na przydział, dopóki się nie dowie, dlaczego to takie ważne.

Młody Yuuzhanin wsłuchiwał się uważnie w słowa rozmówcy. Tak, pomyślał egzekutor. Nareszcie zrozumiałeś, że chodzi o coś, co może się przyczynić do wzbogacenia twojej kasty.

- Jak mógłbym pomóc, plosę pana? - zapytał mistrz przemian.

- Prośba dotyczy chyba zaopatrzenia koniecznego do „wypełnienia zarządzeń” czegoś… - Urwał, udając, że się waha. - …czegoś zwanego rdzeniem, o ile się nie mylę - dokończył.

- Ldzeń jest zbiolem wiedzy mistsów psemian - wyseplenił uczynny Yuuzhanin. - Każdy ldzeń psekazywali w zamieschłych casach bogowie samemu najwyssemu loldowi albo alcymistsowi psemian.

- Rozumiem - odezwał się egzekutor. - Ile istnieje takich rdzeni?

- Osiem.

- Ósmy jest chyba najwyższy? - domyślił się Nom Anor. - Prawda?

- Tak, loldzie intendencie - odparł jego rozmówca. - Ósmy ldzeń oznacza w stuce mistsów psemian najwyssy stopień wtajemnicenia. Więksość zawaltych w nim tajemnic psekazali bogowie samemu stlasnemu Shimze, ale on jesce nie uznał za słusne zapoznać z nią nawet alcymistsów psemian.

Nom Anor poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Jesteśmy zgubieni, pomyślał. Czy mógłby sobie wyobrazić, że o nieuchronnej zagładzie dowie się z ust absurdalnie sepleniącego Yuuzhanina?

Z trudem wyjąkał coś, co zabrzmiało jak podziękowanie, i odszedł na bok, żeby w samotności zastanowić się nad tym, co usłyszał. Wiedział, jak funkcjonują rządy - jakże inaczej mógłby sabotować ich poczynania? - i ta wiedza umożliwiała mu wyciąganie wniosków z pozornie luźnych faktów.

Ósmy rdzeń z najwyższą wiedzą, którą podobno znali tylko Shimrra i bogowie, w rzeczywistości wcale nie istniał! Przedsięwzięcie, jakiemu oddawali się mistrzowie przemian w usytuowanym poza granicami miasta damuteku, miało na celu stworzenie tej wiedzy! Nie ulega wątpliwości, że Shimrra zamierzał później przekazać ją swoim ziomkom jako objawioną przez bogów!

Yuuzhan Vongowie toczyli wojnę, ale nikt nie wiedział, kiedy dobiegnie końca. Na nieszczęście, skończyła się wiedza, która mogła pomóc ją wygrać. Ósmy rdzeń wiedzy pozostawał pusty, a Nowa Republika nie przestawała się uczyć i wymyślać wciąż nowych systemów broni. Oznaczało to, że istoty jego rasy nie mają żadnej przyszłości. Są skazane na śmietnik historii, na zagładę!

Myśli Noma Anora zawirowały w szaleńczym tańcu. Wyciągnął rękę i oparł się o ścianę, by nie upaść. A jeśli bogowie nie przekazali tej wiedzy najwyższemu lordowi, pomyślał przerażony, to Shimrra jest oszustem… a wraz z nim bogowie!

Nom Anor nie wiedział, czy się śmiać, krzyczeć czy płakać. Najważniejsze kanony wiary, posłuszeństwa i hierarchii, podtrzymujące wspaniałą budowlę, którą wznieśli Yuuzhan Vongowie, okazały się po prostu oszustwem. Egzekutor zawsze to podejrzewał, ale nie spodziewał się, że zdoła uzyskać tak niepodważalny dowód.

Uświadomił sobie nagle, że go obserwują. Wyprostował się z wysiłkiem i stawiając powoli jedną nogę przed drugą, ruszył w stronę swojego gabinetu.

Pomyślał, że Yuuzhan Vongowie muszą wygrać tę wojnę jak najszybciej, zanim odczują brak ósmego rdzenia. Doszedł do wniosku, że zażąda od swoich agentów przesłania szczegółowych informacji i zapozna się z ich raportami szczególnie uważnie i wnikliwie. Pozna słabości nieprzyjaciół i wymyśli sposoby, jak je najlepiej wykorzystać. Pomoże Yuuzhan Vongom toczyć tę wojnę, dopóki wrogowie się nie poddadzą albo nie wyginą.

Naturalnie postara się także wymyślić sposób wykorzystania tej wiedzy do własnych celów. Mimo wszystko jest przecież Nomem Anorem.

Luke wszedł do małej celi, w której działał nastawiony na cały regulator projektor hologramów. Migotliwe obrazy przedstawiały wymachujące pięściami trójwymiarowe figurki bohaterów walczących ze złem w czasach Sithów.

- A więc jednak wróciłeś - odezwała się na jego widok Vergere.

- Wróciłem - przyznał mistrz Jedi. - I coś ci przyniosłem.

Podał istocie pudełko wypełnione słodyczami z kalamariańskich wodorostów w polewie z klejnotowoców.

- Dziękuję, młody mistrzu! - krzyknęła zachwycona Vergere, przyjmując prezent.

- Obawiam się, że nie znajdziesz tam pilnika ani ukrytego wibroostrza - uprzedził Skywalker.

Vergere wsunęła cukierek do ust i zaczęła go ssać z wyrazem niebywałej błogości na porośniętej piórkami twarzy. Nie od razu odpowiedziała.

- Wygląda na to, że przesłuchującym mnie funkcjonariuszom zabrakło pytań - stwierdziła w końcu. - Z pewnością sprawdzają teraz moje odpowiedzi. Szukają w nich nieścisłości albo kłamstw, a może czegoś, co pozwoliłoby im sformułować następne pytania. - W jej głosie brzmiało rozbawienie. - Gdyby mnie przyłapali na kłamstwie, mogliby twierdzić, że jestem szpiegiem, ponieważ wykryli sprzeczność w moich odpowiedziach. Jeżeli jednak nic nie znajdą, oświadczą, że jestem szpiegiem, gdyż zbyt starannie mnie przeszkolono.

Luke roześmiał się w duchu. Wyobraził sobie, jak musi w tej chwili kląć słuchający tych słów Ayddar Nylykerka. Kilka chwil wcześniej, zanim Skywalker wszedł do celi, dyrektor Wywiadu Floty pokazywał mu zapis z poprzedniego przesłuchania z zaznaczonymi na marginesie sprawami, o które należałoby jeszcze raz zapytać. Teraz się dowiedział, że Vergere przewiduje wszystkie jego posunięcia.

Istota wyłączyła projektor hologramów, a Luke usiadł naprzeciwko niej na krześle.

- Przynoszą mi pewną ulgę - odezwała się Vergere, wskazując urządzenie. - Są równie idiotyczne jak za moich czasów.

- To musi stanowić dla ciebie pewną pociechę - powiedział Skywalker.

Istota spojrzała na niego z powagą.

- Przybyłeś, żeby zadawać mi następne pytania - stwierdziła.

- Nie odpowiedziałaś na ostatnie - przypomniał Luke.

Vergere usiadła wygodniej na wysokim oparciu krzesła jak na grzędzie i wsunęła do ust następny cukierek.

- Zaczynaj - wymamrotała.

- Jak udało ci się nie dopuścić, żeby Yuuzhan Vongowie odkryli twoje umiejętności Jedi? - zapytał Skywalker. - Wiemy, że yammoski potrafią wykrywać osoby władające Mocą.

- To łatwiej zademonstrować, niż wytłumaczyć - odparła Vergere, wbijając spojrzenie w jego oczy. - Proszę, zaatakuj mnie za pośrednictwem Mocy.

Luke nie ukrywał zdumienia.

- Jak mam cię zaatakować? - zapytał.

- Wymierz mi umysłowy cios. - Piórka istoty zafalowały. - Jeżeli ci to pomoże, możesz wykorzystać część gniewu, z jakim wszedłeś pierwszy raz do mojej celi. Przypuszczam, że jako dżentelmen nie zechcesz mnie uśmiercić.

Poddaj się gniewowi, hmmm? - pomyślał mistrz Jedi na wspomnienie rozbrzmiewającego w jego głowie uwodzicielskiego głosu Imperatora. Czyżby Vergere zamierzała sprowokować go do wybuchu gniewu, żeby nakłonić do przejścia na Ciemną Stronę Mocy?

Jeżeli tak, jej wysiłki były skazane na niepowodzenie. Jeszcze jako chłopiec oparł się sile woli Vadera i Palpatine’a. Teraz był na tyle doświadczonym mistrzem Jedi, żeby się nie przejmować takimi sztuczkami.

Obrócił krzesło, żeby siedzieć na wprost istoty, i skrzyżował nogi. Poczuł, że Moc wzbiera w jego umyśle niczym woda w artezyjskiej studni, a świadomość Mocy rozszerza się we wszystkie strony. Zaczął uświadamiać sobie obecność innych osób. W pobliskim pokoju czuwał Ayddar Nylykerka i dwaj technicy nadzorujący działanie aparatury, w sąsiedniej celi leżał na pryczy jakiś więzień, a na wyższym piętrze pracowało kilku urzędników. Luke wyczuwał blask ich życia w Mocy, słyszał bicie ich serc, a nawet cichy szmer oddechów. Wiedział, że jeden z techników zastanawia się nad rozwiązaniem jakiegoś problemu, a jego kolega marzy o narzeczonej… porośniętej jaskrawoniebieską sierścią czterorękiej istocie, której posyłał od czasu do czasu bukiet kwiatów albo próbki własnych kiepskich wierszy…

Nie zdołał jednak wykryć obecności Vergere. Widział ją wyraźnie siedzącą na oparciu krzesła, ale istota zupełnie zniknęła z jego świadomości Mocy.

Wyostrzył zmysły i w końcu odnalazł Vergere, ale wyczuwał jej obecność niepewnie, jakby duch istoty uchodził z ciała. W porównaniu z jaskrawo świecącymi płomykami pozostałych osób życiowa siła Vergere jawiła się w jego umyśle niczym słabiutka błękitnawa poświata.

Postarał się wyostrzyć zmysły, żeby lepiej ją widzieć, ale przekonał się, że niezwykła istota wymyka się jego postrzeganiu. Raz po raz wyślizgiwała się niczym mydło, które chciałoby się pochwycić wilgotnymi palcami. Utrzymując Vergere w polu postrzegania zmysłów, poczuł taką frustrację, że postanowił świadomie zaatakować nieuchwytny cel. Wydał w myśli polecenie, żeby się nie ruszała, i znienacka jak wąż zaatakował niezwykłą istotę.

Myślowa błyskawica poszybowała, ale nie dotarła do celu.

Luke postanowił poświęcić na wyprowadzenie ataku więcej czasu. Zaczerpnął dodatkową porcję energii Mocy, żeby tym razem wymierzyć silniejsze pchnięcie. UJAWNIJ SIĘ! - rozkazał i zaatakował, używając nieco większej siły. Znowu jednak Vergere uchyliła się przed jego ciosem.

Coraz bardziej zdenerwowany mistrz Jedi zadał trzeci cios jeszcze szybciej i silniej niż poprzednio, ale i tym razem istota go uniknęła.

Zaczął wymierzać cios za ciosem, na przemian to silne, to znów słabsze. Liczył na to, że może w końcu któryś ją zaskoczy. Żaden nie dotarł do celu.

Skulona Vergere siedziała nieruchomo na oparciu wysokiego krzesła, a kolana wygiętych do tyłu nóg wystawały za jej głową niczym guzowate rogi. Nie przestawała wpatrywać się spokojnie w oczy Luke’a. Widzę ją, uświadomił sobie mistrz Jedi. Nie muszę szukać jej za pośrednictwem Mocy.

Zbudował wokół Vergere mur Mocy, otoczył ją nim niczym żelazną fortecą, żeby jej umysł mu się nie wyśliznął; skonstruował ten mur z rozkazu UJAWNIJ SIĘ. Później zaczął kurczyć myślową obręcz coraz bardziej, aż zamknął w niej tylko ciało istoty. Zmienił kształt muru, żeby ściśle otoczył jej wątłą postać. Chciał, żeby stał się więzieniem, w którym zamierzał uwięzić jej ducha. Przywołał na pomoc jeszcze więcej energii Mocy i stworzył potężne umysłowe działo w celu zniszczenia wszystkiego, co mogłoby stanąć na drodze. Posłużył się rozkazem UJAWNIJ SIĘ i wymierzył działo w zamkniętą wewnątrz żelaznej fortecy niewielką figurkę. UJAWNIJ SIĘ! - rozkazał jeszcze raz i wypuścił pocisk.

Wiedział, że energia Mocy przeniknęła do wnętrza fortecy. Wiedział, że istota jest w niej uwięziona i nie może się poruszać, nie miał tylko pojęcia, jakim cudem jego niewielki cel uniknął trafienia. Wystrzelony myślowy pocisk, lecąc po zakrzywionej trajektorii, przeniknął przez ścianę i wpadł do sąsiedniej celi. Luke ze zdumieniem stwierdził, że osadzony w niej więzień zeskoczył z pryczy i zaczął krzyczeć wniebogłosy:

- Tak! Przyznaję się! To ja ukradłem buty kapitana, kiedy urżnął się do nieprzytomności!

UJAWNIŁ SIĘ. Luke roześmiał się i pozwolił, żeby jego świadomość Mocy osiągnęła normalny poziom.

- Zmęczę się, jeżeli będę dłużej tak się wysilał - stwierdził.

- Ostatnim razem prawie ci się udało - zauważyła Vergere, nie przestając ssać kolejnego cukierka.

- Mam nadzieję, że zechcesz nas nauczyć tej techniki - powiedział.

- Z tym wszystkim związana jest więcej niż jedna technika - odparła niezwykła istota. - Zdołałam uchylić się przed twoim ostatnim pociskiem za pomocą czegoś w rodzaju umysłowego uniku, podobnego do tego, jaki czasami stosują szermierze. Na pewno wiesz, jak można uniknąć trafienia, schodząc z linii ciosu, żeby ostrze broni nie trafiło do celu.

- Oczywiście.

- Postąpiłam podobnie - ciągnęła Vergere. - Dodałam tylko tyle energii myślowej, żeby twój cios poszybował w inną stronę. Miałam kłopoty z oceną właściwej chwili ataku i, prawdę mówiąc, poradziłam sobie tylko dzięki wielkiemu szczęściu.

- A twoje inne techniki? - zainteresował się mistrz Jedi.

- Wiesz, na czym polega mistrzowska obrona? - zapytała istota.

- Opowiedz mi o niej.

- Mistrzowska obrona polega na tym, żeby nigdy nie znaleźć się w jakimś miejscu, jeżeli się podejrzewa, że mogłoby okazać się niebezpieczne. Można odeprzeć atak, podobnie jak ja to zrobiłam, ale można także po prostu unikać miejsc, gdzie może grozić atak.

- To wcale nie jest takie proste - mruknął Skywalker.

- Musiałam się najpierw stać bardzo mała - podjęła Vergere. - Skupiałam się i malałam, krok po kroku, aż w końcu stałam się… no cóż, mikroskopijną drobinką. Skurczyłam umysł i świadomość Mocy do nieskończenie małych rozmiarów. Nieprzyjaciele mają wówczas taką samą szansę odnalezienia mnie jak wykrycia jednej cząsteczki pośród miliardów innych.

- Twoje łzy - domyślił się Luke. - To właśnie w taki sposób je wytwarzasz.

- Bardzo dobrze, młody mistrzu - pochwaliła Vergere. - Masz rację, przebywając w takim stanie mogę zmieniać konfigurację cząsteczek. Mogę rozkładać je na atomy i budować, jedną po drugiej, nowe molekuły. Wykorzystuję do tego łzy, gdyż są wygodne, mogę jednak osiągnąć to samo, posługując się innymi surowcami.

- Znam uzdrowicielkę Jedi, Kalamariankę Cilghal, która byłaby zachwycona, gdybyś mogła zapoznać ją z tą techniką - powiedział Skywalker.

- Postaram się ją nauczyć, jeżeli ty i ona nie będziecie mieli nic przeciwko temu - obiecała istota. - Naturalnie, jeśli kiedykolwiek wypuszczą mnie z tej celi.

- Możesz uczyć Cilghal, nie wychodząc z celi - stwierdził Luke.

Na porośniętej piórkami twarzy Vergere pojawił się szelmowski uśmiech.

- To prawda, mogę - przyznała istota. - Kłopot tylko w tym, czy zechcę.

Roześmiała się, co zabrzmiało jak coś pośredniego między kichnięciem a chrząknięciem, i wsunęła do szerokich ust następny cukierek.

- Jeżeli wojskowi cię stąd wypuszczą - zaczął mistrz Jedi - czy zechcesz nam pomóc w walce przeciwko Yuuzhan Vongom?

Zanim istota się odezwała, przesunęła cukierek językiem, aż wydął się jej policzek.

- Pomogę wam, jeżeli to nie będzie się kłóciło z moimi zamiarami - przyrzekła. - Pomogę, chociaż jestem lepszą nauczycielką niż wojowniczką i uważam, że moim najważniejszym zadaniem jest dopilnować, żeby Jacen osiągnął własne przeznaczenie. - Zmrużyła oczy. - Rozumiem, że jest twoim uczniem, a nie moim, i że możesz mieć względem niego inne plany.

- Cieszę się, że to rozumiesz - odparł Skywalker.

Nadal nie mógł się zdecydować, czy chciałby, żeby Vergere jeszcze kiedykolwiek spotkała się z Jacenem.

- Uważam, że wciąż jeszcze muszę go wiele nauczyć - rzekła istota.

- Nie chcę, żeby za bardzo uzależnił się od ciebie - powiedział Luke.

- Ja także tego nie chcę. Zapadła chwila niezręcznej ciszy.

- Popraw mnie, jeżeli się mylę w swoim rozumowaniu - odezwała się w końcu Vergere. - Z tego, co powiedział mi Jacen, wywnioskowałam, że nakładasz ograniczenia na rycerzy Jedi. Zabraniasz im uciekania się do agresywnych czynów podczas tej wojny.

- Starałem się nakładać takie ograniczenia - przyznał mistrz Jedi z powagą, ale w końcu się roześmiał. - Muszę przyznać, że moje wysiłki zakończyły się umiarkowanym sukcesem.

- O ile dobrze wiem, sam podejmowałeś jednak agresywne działania przeciwko wojskom zmarłego Imperatora - ciągnęła istota. - Należałeś na przykład do grupy, która zaatakowała pierwszą Gwiazdę Śmierci. Doprowadziłeś do zniszczenia przestępczej organizacji Hutta, zwanego Jabbą, zgodziłeś się także przyjąć stopień wojskowy i brałeś udział w licznych akcjach zaczepnych przeciwko wojskom Imperium i innym nieprzyjaciołom. Nie ograniczałeś się tylko do misji szpiegowskich i pomocy uchodźcom.

- To wszystko prawda - przyznał Skywalker.

- Chciałabym więc cię zapytać, co właściwie się zmieniło?

Luke nie od razu odpowiedział. Musiał mieć czas na zastanowienie, jak najlepiej wyłożyć swoje racje.

- Należy zacząć od tego, że Yuuzhan Vongowie są innym rodzajem nieprzyjaciół - zaczął w końcu. - Nasze szczególne umiejętności nie przydają się w walce z nimi. A poza tym, jak powiedziałem ci wczoraj, nie jestem pewien, czy cokolwiek jesteśmy winni rasie istot pozostających poza życiem w tej postaci, jaką znamy.

Vergere skinęła głową na znak, że zrozumiała.

- Słyszałeś moją opinię? - zapytała. - Uważam, że Yuuzhan Vongowie nie pozostają poza Mocą. Zastanawiam się, czy to w czymkolwiek zmieniło twoje stanowisko.

Luke znów się zawahał.

- Chyba nie - odparł po namyśle. - Kodeks Jedi bardzo wyraźnie wypowiada się przeciwko agresji. Wiem teraz o Ciemnej Stronie o wiele więcej niż wówczas, kiedy miałem zaledwie dwadzieścia lat. Jestem świadom, jak łatwo ciemność może przeniknąć do umysłu inteligentnej istoty, a nawet do serca kogoś, kto jest najbardziej pewien słuszności własnych racji. Wiem także, że wielu moich uczniów nie jest jeszcze gotowych na spotkanie z ciemnością.

- Odciąłeś dłoń swojego ojca - przypomniała Vergere.

- To prawda.

- Nie zamierzasz dopuścić, żeby twoi uczniowie popełnili ten sam błąd, jaki ty kiedyś popełniłeś?

- Właśnie.

Po twarzy Vergere przemknął wyraz pogardy albo może odrazy.

- Nie uważasz, że to czysty egoizm? - zapytała.

Luke uświadomił sobie, że ogarnia go oburzenie.

- Nie znasz moich uczniów - powiedział. - Nie wiesz, jak potrafią być impulsywni i nierozważni. Nie sądź wszystkich tylko dlatego, że poznałaś Jacena Solo. - Urwał na chwilę. - Jeden z moich uczniów, Kyp Durron, wymordował miliony niewinnych istot.

- I uważasz, że to wszystko twoja wina? - zapytała istota.

Luke milczał kilka sekund.

- Sytuacja nie wyglądała tak prosto, jak zapewne sobie wyobrażasz - odparł w końcu. - Byłem jak sparaliżowany, a Kyp pozwolił się opanować…

- Chcesz więc powiedzieć, że to nie była twoja wina? - przerwała surowo Vergere.

- Mogłem się był spodziewać, że dojdzie do takiej sytuacji - oznajmił mistrz Jedi. - Mogłem zrobić o wiele więcej…

- A więc jednak uważasz, że to była twoja wina? - przerwała znów Vergere.

- Może wtedy nie była, ale następnym razem będzie - odparł Skywalker. - Następnym razem, kiedy jeden z moich uczniów da się wciągnąć w głąb mrocznego wiru, może wywołać katastrofę, za którą to ja będę ponosił odpowiedzialność.

Piórka na torsie Vergere zjeżyły się, ale istota szybko je przygładziła.

- Oczywiście, że to nie będzie twoja wina - powiedziała. - Jesteś mistrzem Jedi, a nie niańką.

- To ja ich wyszkoliłem - przypomniał Luke. - I jeżeli to szkolenie okaże się niekompletne…

- Kiedy odcinałeś dłoń ojca, czy to była także wina twoich nauczycieli? - zapytała obcesowo Vergere. - Czyżby Yoda zapomniał cię poinstruować, do czego mogą doprowadzić mroczne emocje?

- Nie, ja… - Luke poczuł, że w jego sercu wzbiera fala frustracji. - To co innego. Ja…

- Ja - powtórzyła jak echo Vergere. - Ja, ja, ja… Uważasz, że tylko od ciebie zależy twoje duchowe zdrowie i zdrowie wszystkich, których uczyłeś? Czy to nie najlepszy dowód egoizmu?

Luke spojrzał na nią w zdumieniu, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, o co chodzi.

- Starasz się mnie rozgniewać - powiedział.

- Tak - przyznała spokojnie istota. - Czy moje starania zakończyły się powodzeniem?

- Udało ci się - odparł mistrz Jedi.

Kiedy odgadł, że Vergere cały czas manipulowała jego uczuciami, uświadomił sobie, że jego gniew ustępuje. Nie zniknął jednak do końca. Nadal krył się gdzieś w głębi.

- Uderzyłam w twój słaby punkt - ciągnęła Vergere. - Wykorzystałam to, że nie do końca poznałeś siebie i nie jesteś tak zupełnie pewien, czy przypadkiem nie ponosisz odpowiedzialności za postępki swoich byłych uczniów. - Ponownie nastroszyła pstrokate piórka. - Czy uważasz, że twój gniew był mroczny? - zapytała.

- Powoli zaczynał się takim stawać - stwierdził Skywalker.

- Gdzie zatem kryła się ciemność? - nie ustępowała istota. - We mnie, w tobie, a może w samej Mocy?

- Chyba zadajesz zbyt wiele pytań - odparł mistrz Jedi.

Vergere rozsiadła się wygodniej na oparciu wysokiego krzesła.

- Zastanawiałam się, kiedy to zauważysz - powiedziała. - Jeżeli chcesz mnie o coś zapytać, pytaj śmiało.

- Uważasz, że ciemne emocje wywołuje brak znajomości siebie - zaczął Luke. - Imperator Palpatine był jednak zepsuty do szpiku kości, a nie wyobrażam sobie, żeby nie znał siebie samego. Po prostu zupełnie się nie przejmował własnym zepsuciem. Jak pogodzisz to ze swoją teorią?

Tym razem Vergere nie od razu odpowiedziała. Zapewne się zastanawiała, jakich użyć argumentów.

- Ciemność wchodzi przez ciemne emocje - rzekła w końcu. - Czasami jednak bywa zapraszana. Znając siebie na wylot, Palpatine mógł po prostu postanowić, że pozwoli zapanować nad swoim umysłem Ciemnej Stronie własnej natury.

- Twierdzisz więc, że świadomie wybrał zło? - zapytał Skywalker. - Na spokojnie, nie poddając się emocjom?

- Czasami inteligentne istoty dokonują takich wyborów - oznajmiła rozbawionym tonem Vergere. - Zazwyczaj są to osoby pospolite albo śmieszne. Wstają o północy, żeby złożyć uroczystą przysięgę: „Wybieram zło”. Czy nie uważasz, że to absurdalna sytuacja? Czasami jednak może się pojawić geniusz, który postanawia uwolnić zło gnieżdżące się w jego sercu. Może jedną z takich osób był właśnie Palpatine? Trudno mi to powiedzieć; znałam go tylko przelotnie, i to jako polityka, ale mogę powiedzieć jedno: ciemności mogą przeniknąć do umysłu dzięki medytacjom równie dobrze, jak dzięki gniewowi.

Luke zastanawiał się jakiś czas nad tym, co usłyszał. Nie, Palpatine ani Vader nie usiłowali nakłonić go do przejścia na Ciemną Stronę Mocy dzięki medytacjom. Z drugiej strony jednak, gdyby przyłączył się do nich jako uczeń, może i to mogłoby się zdarzyć.

- Czy udzieliłam ci wyczerpującej odpowiedzi? - zapytała Vergere.

Luke kiwnął głową.

- Jeżeli tak - podjęła istota - to chciałabym ci zadać kolejne pytanie. Jak sądzisz, czy Moc interesuje się tym, jaki odcień mogą mieć twoje myśli?

- Moc jest wszystkim, co żyje - przypomniał mistrz Jedi. - Uwzględnia wszystkie możliwości… ale wiem, że mnie to interesuje.

Vergere zmrużyła oczy.

- Dobra odpowiedź, młody mistrzu - pochwaliła. - Skoro istnieją odcienie, ciemność i światłość, i wszystkie barwy tęczy… - pochyliła się w stronę Skywalkera i poklepała go po piersi - …wszystkie są tu. Ciemność i światłość to nie abstrakcje na niebie, to cząstka ciebie. Moc tylko odzwierciedla, co znajduje się w twoim sercu.

Później Luke spotkał się z Ayddarem Nylykerką.

- Możesz wypuścić ją z więzienia - oznajmił. - Nie wyciągniesz z niej nic więcej ponad to, co sama zechce ci powiedzieć.

Nylykerką nie posiadał się ze zdumienia.

- Już nie martwisz się, że może stanowić zagrożenie? - zapytał.

- Nadal się o to martwię - przyznał Skywalker - uważam jednak, że jeżeli Vergere jest wrogiem, nie przekonamy się o tym, trzymając ją w więzieniu. Dowiemy się, obserwując, co zrobi, kiedy ją wypuścimy.

Tammarianin się zamyślił.

- Bardzo starannie rozważę twoją propozycję, mistrzu Skywalkerze - obiecał.

- Kiedy postanowisz ją uwolnić - ciągnął Luke - byłbym wdzięczny, gdybyś zechciał mnie o tym uprzedzić. Gdyby bardzo chciała ze mną porozmawiać, możesz podać jej mój adres i kod komunikatora.

- Uczynię tak, mistrzu Skywalkerze.

Luke pochylił głowę.

- Dziękuję, dyrektorze Nylykerko - powiedział.

- Zawsze do twoich usług - odparł Tammarianin.

Skywalker udał się na najwyższy poziom i opuścił budynek, cały czas jednak w jego umyśle nie przestawały się kołatać słowa Vergere.

Co się zmieniło?

Możliwe, że wszystko.

- Z naszych informacji wynika, że w tej chwili na powierzchni Kalamara przebywa wielu uchodźców z planety Vortex - oznajmił Lando Calrissian. - Jesteśmy pewni, że utrzymują kontakt z pańskimi funkcjonariuszami.

- Wielu rzeczywiście utrzymuje - przyznał senator z Vorteksa, Fyg Boras. Obaj rozmówcy siedzieli w wygodnych fotelach w wynajętym przez Landa hotelowym apartamencie i popijali gazowany napój.

- Proszę przyjąć wyrazy szczerego współczucia - odezwał się Lando. - Jak zapewne pan wie, przelecieliśmy na Kalamar szesnastoma statkami i okrętami, wypełnionymi po brzegi zaopatrzeniem dla uchodźców.

W szklaneczce Borasa zagrzechotały kostki lodu, a w powietrzu dało się wyczuć silniejszą woń jego miętowej wody kolońskiej.

- Bardzo dziękuję w imieniu moich podopiecznych - powiedział senator.

- Mam jednak pewien problem - ciągnął Lando - i zastanawiam się, czy nie zechciałby pan mi pomóc w jego rozwiązaniu.

- Co mogę dla pana zrobić? - zainteresował się Boras.

- Mamy prawie wszystko, co potrzebne do życia uchodźcom na innej planecie, ale nie wiemy, jak to rozdzielać - odparł śniadolicy mężczyzna. - Zamierzaliśmy po prostu przekazać panu część tego zaopatrzenia. Powiedzmy… dwadzieścia pięć ton, a pan rozdzieliłby to między swoich podopiecznych wedle własnego uznania. Co pan o tym sądzi, senatorze?

Boras otworzył szerzej oczy.

- Oczywiście… To bardzo szlachetne z pana strony - wyjąkał. - Dwadzieścia pięć ton?

Zamyślił się; pewnie właśnie obliczał w pamięci, ile byłoby warte na wolnym rynku dwadzieścia pięć ton zaopatrzenia dla uchodźców. W pływających miastach Kalamara roiło się od uciekinierów z kilkunastu planet, rozpaczliwie poszukujących wszystkiego, co potrzebne w codziennym życiu. Boras nie miał macierzystej planety, dokąd mógłby wrócić, nie mógł też liczyć, że jej obywatele wybiorą go ponownie do Senatu Nowej Republiki. Nie ulegało także wątpliwości, że chciał się zatroszczyć o własną przyszłość.

- Dwadzieścia pięć ton - powtórzył Calrissian. - Muszę jednak uprzedzić, że przekazanie ich jest uwarunkowane spełnieniem pewnej prośby.

Boras zmrużył oczy w wąskie szparki.

- Co to za prośba? - zapytał.

- Mamy nadzieję, że zdołamy sprzedać wojskowym nasze androidy typu ZYV - odparł Lando. - Chcielibyśmy prosić, żeby zrobił pan wszystko, co w pańskiej mocy, aby spowodować przegłosowanie poprawki do budżetu, dzięki której wojskowi mogliby uzyskać więcej środków na zakup tych androidów. Gdyby zechciał pan nam w tym pomóc, bylibyśmy niezmiernie zobowiązani.

Boras milczał, popijał orzeźwiający napój.

- Lepiej opowiedzcie mi coś więcej o tych androidach - odezwał się w końcu.

- Mam tu wszystkie niezbędne materiały - oznajmił Lando. - Naturalnie, dysponuję także demonstracyjnym holowideogramem…

Kiedy Boras opuścił apartament Landa z naręczem komputerowych notatników, aby rozdać je swoim kolegom, z sąsiedniego pokoju wyszedł Talon Karrde.

- Wszystko zarejestrowałem - oznajmił z lekkim uśmiechem.

- Łapówka Borasa waży dwadzieścia pięć ton. - Lando także się uśmiechnął. - Trudno mu będzie się wypierać, że niczego nie dostał.

Dobrze chociaż, że nie postąpił jak szanowany senator z planety Bilbringi, który odrzucił propozycję nieodpłatnego przekazania mu zaopatrzenia dla uchodźców, ale od razu zażądał równowartości w gotówce. Karrde i Calrissian uznali, że holowideogram z tej rozmowy powinien się okazać szczególnie zajmujący.

- Kim jest następny gość? - zapytał Lando.

Karrde zerknął na ekran komputerowego notesu.

- Chau Feswin, senator z sektora Elrooda - powiedział.

- Sektor Elrooda nie jest zagrożony przez Yuuzhan Vongów - przypomniał sobie Lando. - Uważasz, że Feswin zechce przyjąć od nas pomoc dla uchodźców, którzy w ogóle nie istnieją?

- Zaproponuj mu- odparł Karrde, wzruszając ramionami. - Jeżeli nie przyjmie, zawsze zdołamy to spieniężyć. - Uniósł głowę i spojrzał na przyjaciela. - Próbowało się porozumieć ze mną także kilku innych senatorów. Musieli się dowiedzieć o naszej propozycji od, uhmm… wcześniejszych klientów. Wszyscy są także niezmiernie zainteresowani, aby wojskowi mogli kupić jak najwięcej naszych androidów. Praktycznie błagają, żebyśmy spróbowali ich przekupić.

Lando z każdą chwilą uśmiechał się coraz szerzej.

- Chyba nie powinniśmy sprawiać im zawodu - odezwał się w końcu.

Karrde znów wzruszył ramionami.

- Nie widzę żadnego powodu, dla którego mielibyśmy zawieść ich oczekiwania - powiedział z namysłem. - Zastanawiam się tylko nad jednym: jeżeli ci senatorowie bez skrupułów zgadzają się przyjmować dary od nas, od kogo jeszcze mogą je ochoczo przyjąć?

- Odpowiedź na to pytanie mogłaby się okazać bardzo ciekawa, prawda? - odezwał się Calrissian. - A przy okazji… słyszałeś, jak sobie radzi Mara?

- Jeszcze nie - przyznał Karrde. - Mam jednak nadzieję, że wkrótce nam to powie.

Prawdę mówiąc. Mara radziła sobie doskonale. Wypożyczyła jeden egzemplarz robota-myszy typu ZYV-M-Jeden i wyruszyła na premierowe polowanie na Yuuzhan Vongów. Jakiś czas przemierzała korytarze budynków rządowych albo spacerowała po ogromnych placach, po których przechadzało się zazwyczaj wiele osób. Zjadła drugie śniadanie w małym barze na terenie ogromnego ośrodka handlowego, a potem usiadła na ławce i zaczęła się przyglądać mijającym ją przechodniom. Oznajmiła robotowi, że może się udać na samodzielne poszukiwania.

W pewnej chwili zwróciła uwagę na dwójkę dzieciaków w wieku Bena. Malcy niepewnie stawiali pierwsze kroki w pobliskim żłobku na otwartym powietrzu, przewidzianym przez właścicieli ośrodka handlowego dla wygody klientów. Smutek ścisnął Marę za gardło. Tak bardzo tęskniła za Benem, że czuła niemal fizyczny ból.

W następnej sekundzie usłyszała cichy pisk i zrozumiała, że to robot-mysz przesłał sygnał do jej przenośnego komunikatora. Drgnęła ze zdumienia, oderwała spojrzenie od malców i wyciągnęła małe urządzenie. Usłyszała drugi pisk.

Wyglądało na to, że robot-mysz wykrył yuuzhańskiego szpiega albo kogoś, kogo uważał za Yuuzhan Vonga. Mara nakazała automatowi wysłanie sygnału namiarowego. Wstała z ławki i kierując się na jego źródło, rozglądała się, dopóki nie ujrzała podejrzanej osoby, wysokiej i dosyć krępej istoty ludzkiej pici żeńskiej. Kobieta była ubrana w sposób nierzucający się w oczy i przechadzała się jakby bez celu po terenie centrum handlowego. Mara wezwała Moc i pozwoliła, żeby w jej świadomości pojawiły się ogniki tysięcy żywych istot, które widziała wokół siebie.

Wyczuwała wszystkie z wyjątkiem jednej. Podejrzana kobieta jawiła się w Mocy niczym zimna próżnia… pustka, którą Mara już dawno nauczyła się kojarzyć z Yuuzhan Vongami.

- Dobra robota, myszko - pochwaliła automat.

Mara była ubrana w luźny szary płaszcz, podobny do tych, jakie nosili przebywający na Kalamarze uchodźcy z wielu planet. Płaszcz miał kaptur, pod którym mogła ukryć charakterystyczne złocistorude włosy. Czasami, gdy pragnęła zmienić wygląd, zakładała zamiast kaptura kapelusz z szerokim opadającym rondem. Miała przy sobie komputerowy notes, dzięki któremu mogła wydawać dyskretne polecenia podobnemu do myszy robotowi, a także oglądać na ekranie wszystko, na co kierowały się fotoreceptory niewielkiego automatu.

Podążała za robotem w niewielkiej odległości, pozostawiając mu szpiegowanie. Podejrzana kobieta krążyła jeszcze po terenie ośrodka handlowego jakieś dwadzieścia minut, a potem usiadła na ławce, jakby zamierzała odpocząć. Mara poleciła robotowi, żeby się zbliżył do podejrzanej i zajął stanowisko za ławką. Zrobiła to w samą porę; automat zdążył zarejestrować, jak kobieta sięga pod siedzenie ławki i odrywa coś, co zostało tam wcześniej przyklejone.

No, no! - pomyślała zaskoczona Mara. Miałam więcej szczęścia, niż gdybym dostała układ Idioty podczas gry w sabaka.

Kilka minut później podejrzana kobieta nieporadnie wstała i podjęła pozornie bezcelowy spacer po terenie ośrodka handlowego. Mara podążała cały czas w pewnej odległości za nią. Zauważyła, że kobieta w pewnej chwili przystanęła przed automatem z kanapkami i dopiero po kilkunastu sekundach ruszyła w dalszą drogę. Mara podeszła do tego samego automatu i kupiła kanapkę. Spojrzała przy okazji na tylną ścianę urządzenia i zobaczyła przyklejony pakunek o rozmiarach i kształcie pliku banknotów kredytowych.

Poleciła myszy, żeby podążała za yuuzhańskim szpiegiem, a sama postanowiła zaczekać w pobliżu automatu na osobę, która zgłosi się po zapłatę. Przysiadła na parapecie wystawy pobliskiego sklepu i zajęła się jedzeniem kanapki ze smażonym i solonym wodorostem. Doszła do przekonania, że smakuje jak jodyna. Z pewnością miał sprawić rozkosz podniebieniu jakiegoś Kalamarianina.

Zanim upłynęła godzina, po pieniądze zgłosił się Sullustanin. Natychmiast wydał część gotówki, żeby kupić w jednym z ekskluzywnych sklepów nowiutką, krzykliwą marynarkę. Zaraz potem wrócił do swojego zajęcia w budynku, który Senat zajął na gabinety i biura senatorów. Mara dowiedziała się, że Sullustanin pracuje w biurze senatora Kralla Prageta, członka Rady Bezpieczeństwa i Wywiadu.

Zaczyna się robić coraz ciekawiej, pomyślała.

Opuściła budynek Senatu i odszukała podobnego do myszy robota. który tymczasem podążał za yuuzhańskim szpiegiem do budynku z apartamentami do wynajęcia. Mara zanotowała adres i sięgnęła po komunikator, żeby połączyć się z Ayddarem Nylykerką. Oznajmiła mu, że powinien kupić wszystkie roboty-myszy, jakie sprowadzili na Kalamar Lando Calrissian i Talon Karrde.

Już pierwszego dnia ZYV-M-1 udowodnił, że jest wart każdej ceny.

Cola Quis zrezygnował z kandydowania na przywódcę Nowej Republiki i oznajmił swoim zwolennikom, że popiera Cala Omasa. Wycofał się, bo Omas go zapewnił, że kiedy zostanie nowym przywódcą, mianuje Quisa przewodniczącym Rady Handlowej. Kilku przyjaciół Quisa miało otrzymać stanowiska na średnich szczeblach różnych ministerstw, a na planecie Ryloth miała powstać filia Instytutu Kellmera. To wystarczyło, żeby podczas następnego głosowania Cal uzyskał trzydzieści pięć procent głosów wszystkich uprawnionych senatorów.

Niestety, nie wszyscy zwolennicy Quisa usłuchali prośby byłego kandydata. Kilku opowiedziało się za Fyorem Rodanem, który uzyskał tym razem trzydzieści siedem procent głosów i utrzymał przewagę nad najgroźniejszym rywalem. Podobnie jak podczas poprzedniego głosowania, senatora Pwoe poparły tylko trzy osoby. Ta’laam Ranth także zyskał na wycofaniu się Coli Quisa i mógł teraz liczyć na poparcie dwudziestu dwóch procent senatorów. Pełniący funkcję przewodniczącego Rady Sprawiedliwości, wyjątkowo opanowany i uprzejmy Gotal znalazł się teraz w bardzo korzystnej sytuacji. Dysponował w Senacie tyloma zwolennikami, że gdyby zrezygnował z kandydowania i poparł któregokolwiek z głównych kandydatów, łatwo mógłby przechylić szalę zwycięstwa zarówno na stronę Cala Omasa, jak i Fyora Rodana.

Jak można się było spodziewać, emisariusze obu usilnie namawiali go do opowiedzenia się po ich stronie.

Z krążącej po orbicie przemytniczej floty przetransportowano na powierzchnię Kalamara wiele ton zaopatrzenia dla uchodźców. Budżet wojska, zwiększony o sumy, które miały umożliwić zakup tysięcy androidów typu ZYV, został przyjęty przez członków Rady Obrony i przedstawiony do zatwierdzenia wszystkim senatorom. Członkowie Senatu, przynaglani przez wszystkich trzech najważniejszych kandydatów. przegłosowali przedstawiony projekt budżetu wojska właściwie bez żadnej zmiany. Wprawdzie niektórzy, zabierając głos chyba tylko dla zachowania pozorów, usiłowali dokonać w nim drobnych poprawek, żeby skierować więcej środków na obronę tej czy innej planety albo wesprzeć stojącego na czele zakładów zbrojeniowych szwagra, ale ich starania zakończyły się niepowodzeniem.

Mara wykryła drugiego yuuzhańskiego szpiega. Korzystając z pomocy gromady robotów-myszy i agentów Nylykerki, zaczęła śledzić obu Yuuzhan Vongów. Zamierzała poznać ich informatorów i wspólników. Dowiedziała się, gdzie mają główne bazy i bezpieczne kryjówki, i poleciła dyskretnie zainstalować czułe urządzenia podsłuchowe.

Zważywszy na niezwykłe znaczenie tego, co odkrywała, Mara spędzała czas, jakby oddawała się ulubionej rozrywce.

- Chcę, żeby budząc się każdego ranka, wszyscy moi podwładni zadawali sobie to samo pytanie: w jaki sposób mogę dzisiaj zaszkodzić Yuuzhan Vongom?

Admirał Traest Kre’fey dokonywał inspekcji każdego okrętu, jakim dowodził. Zamierzał osobiście sprawdzić gotowość do walki. a przy okazji wygłosić przemówienie do członków załogi. Przebywał właśnie w wielkiej mesie przeznaczonej dla szeregowych i podoficerów „Starsidera”, tak ogromnej, że mogli się w niej zmieścić wszyscy członkowie załogi przestarzałego ciężkiego krążownika klasy Dreadnaught. Jaina, której towarzyszyli Kyp i Lowbacca, siedziała na stole pod jedną ze ścian ogromnego pomieszczenia i z uwagą obserwowała, jak porośnięty mlecznobiałą sierścią Bothanin spaceruje tam i z powrotem po specjalnie przygotowanym dla niego podwyższeniu.

Patrząc na zachowane Kre’feya, można się było domyślać, że admirał jest w podniosłym nastroju. Kiedy przystawał, przenosił ciężar ciała z pięty na palce i jakby dla nadania większej wagi swoim słowom unosił nad głowę zaciśniętą w pięść dłoń. Ilekroć dawał się ponieść emocjom, jego sierść jeżyła się, a potem wygładzała, co wyglądało, jakby po jego ciele sunęły drobne fale.

- A jeżeli nie zdołacie wymyślić żadnego sposobu zaszkodzenia Vongom - ciągnął - chciałbym, żebyście zadali sobie inne pytanie: jak mogę pomóc naszym, żeby stali się silniejsi?

- Urodzony dowódca - mruknął Kyp na tyle głośno, żeby usłyszało go tylko dwoje pozostałych Jedi. - Niewielu podobnych widzieliśmy podczas tej wojny.

- Może i tak lepszy niż nam potrzeba - odparła półgłosem Jaina.

Lowie doskonale rozumiał, że nie powinien się odzywać. Jego android-tłumacz nie grzeszył dyskrecją i prawdopodobnie wzmocniłby siłę głosu, żeby go wszyscy usłyszeli. Młody Wookie tylko cicho jęknął, jakby przyznawał rację obojgu przyjaciołom.

- Wygramy tę wojnę, bo dysponujemy większymi możliwościami produkcyjnymi - oznajmił Kre’fey. - W naszych fabrykach powstaje więcej niż kiedykolwiek gwiezdnych myśliwców, okrętów liniowych i systemów uzbrojenia, a mury naszych akademii opuszcza coraz więcej pilotów i personelu pomocniczego! W ciągu zaledwie kilku miesięcy zdołamy zastąpić wszystkich, których straciliśmy w dramatycznych sytuacjach, jakie miały miejsce podczas tej wojny.

Jaina pomyślała o Anakinie, Chewbacce, Anni Capstan i wszystkich pozostałych. Przypomniała sobie także miliony niewinnych istot, zabitych i zadręczonych na Sernpidalu i Ithorze. Każda była odrębną indywidualnością… śmiejącą się, kochającą, żyjącą w przyjaźni z innymi, takimi samymi istotami. Jak można je zastąpić? - pomyślała. To niemożliwe.

- Wszystko wskazuje, że podróż na Bothawui tak odmieniła naszego admirała - odezwał się Durron. - Nigdy jeszcze nie bywał taki zadziorny.

- Bothanie ogłosili ar’krai, co pozwoliło im odciąć się od wszelkiej moralnej odpowiedzialności - dodała Jaina. - Domyślam się, że właśnie to podniosło go na duchu.

- Zgnieciemy Vongów! - zawołał Kre’fey. - Będziemy ich zabijali każdego dnia! Będziemy ich miażdżyli, dopóki ani jeden nie pozostanie przy życiu!

Z gardeł słuchających go członków załogi starego krążownika wyrwał się ryk triumfu, Jaina i pozostali Jedi zachowali milczenie.

Kiedy Kre’fey zakończył przemówienie gorąco oklaskiwanymi wnioskami, Jaina skierowała się do wyjścia z mesy, ale natknęła się w drzwiach na jednego z doradców Bothanina.

- Pani major Solo? - zagadnął ją oficer. - Admirał chciałby z panią porozmawiać.

Kre’fey spotkał się z nią w kabinie udostępnionej mu w tym celu przez kapitana „Starsidera”. Wciąż jeszcze nie ochłonął po wygłoszeniu płomiennej mowy i chodząc po kabinie, stąpał przeważnie tylko na piętach. W powietrzu unosiła się intensywna woń podnieconego Bothanina.

Na widok wchodzącej Jainy szeroko się uśmiechnął.

- Wypatrzyłem panią pośród słuchaczy i zastanawiałem się, czy Snayd zdoła namówić panią na krótką pogawędkę - powiedział.

- Ależ naturalnie, panie admirale - odparła zaskoczona Jaina.

Wydawało się jej, że właśnie takiej odpowiedzi powinien udzielić zdumiony podwładny. Pogawędki z admirałami należały do rzadkości w jej karierze.

Porośnięta mlecznobiałą sierścią twarz Kre’feya promieniała, a bokobrody falowały z uniesienia.

- Jak podobało się pani moje przemówienie? - zapytał Bothanin.

Jaina postanowiła wyznać prawdę.

- Sądzę, że to była najlepsza mowa, jaką słyszałam od początku tej wojny, panie admirale - odparta z przekonaniem.

Rzeczywiście uważała, że Kre’fey poruszy! prawie wszystkie sprawy, o jakich powinien był wspomnieć.

Bothanin sprawiał wrażenie mile zaskoczonego.

- Takie słowa z ust córki Leii Organy to prawdziwy komplement - powiedział.

- Moja matka nie miała ostatnio zbyt wielu okazji do wygłaszania przemówień, panie admirale - odparła Jaina.

- Niestety, to prawda - przyznał cierpko Kre’fey. Podszedł do stołu, usiadł i przesunął porośniętą sierścią dłonią po nieskazitelnie wypolerowanym blacie. - Sądziłem - zaczął jakby niepewnie - że wyślę panią, aby mogła pani spotkać się z bratem.

- Słucham… panie admirale?

Jaina była tak szczęśliwa, że prawie zaniemówiła. Zobaczę się z Jacenem! - pomyślała z zachwytem. Będę mogła go dotknąć i poczuć, jak jego umysł łączy się z moim za pośrednictwem bliźniaczej więzi…

- Pułkownik Darklighter powiedział mi, że od wielu miesięcy bierze pani nieustannie udział w walkach przeciwko nieprzyjacielowi - ciągnął nieco pewniej Kre’fey. - Zasługuje pani na odpoczynek, ale ta wojna pani nie oszczędza. Teraz jednak, kiedy po upadku Coruscant obie strony przegrupowują siły, możemy jakiś czas poradzić sobie bez pani. Zamierzam wysłać panią na dwutygodniowy urlop na Kalamar… - Przeciągnął ostatnie słowa, zawiesił głos, uniósł rękę i wymierzył palec w pierś rozmówczyni. - Powierzam jednak pani specjalne zadanie. Nie ukrywam, że bardzo mi zależy, aby zostało wykonane. Chyba rozumie pani, o co chodzi?

Jaina uczyniła wysiłek, żeby nie patrzeć na twarz Kre’feya.

- Nie, panie admirale - powiedziała. - Obawiam się, że nie rozumiem.

- Dowiedziałem się, że musi pani mieć więcej Jedi, aby łącząca ich umysły więź Mocy okazała się skuteczna - wyjaśnił Bothanin. - Chciałbym więc, żeby porozmawiała pani z matką i wujkiem Lukiem, ale najważniejsze, żeby sprowadziła mi pani tych Jedi. Chciałbym skierować każdego na pokład okrętu, żeby podczas walki mógł się łączyć z pozostałymi za pośrednictwem Mocy. - Wyszczerzył zęby w łobuzerskim uśmiechu. - Co pani o tym sądzi?

- Zrobię co w mojej mocy, panie admirale, ale… - Pokonując wewnętrzny opór, Jaina postanowiła zaprotestować. - W ciągu ostatniego miesiąca, panie admirale, moją eskadrę zupełnie zreorganizowano. Ostatnio przydzielono mi dwóch niedoświadczonych pilotów, który dopiero niedawno opuścili mury akademii, a pozostałych czworo lata z nami zaledwie od kilku tygodni. Nie ćwiczyliśmy razem wystarczająco długo, żeby… Muszę mieć więcej czasu, panie admirale. Obawiam się, że piloci mojej eskadry nie poradzą sobie beze mnie.

- Na te kilka tygodni dowództwo może przecież objąć pani zastępca - odparł Kre’fey. - To także Jedi, prawda? Wookie?

- Tak, ale on i jego przyjaciele są zajęci badaniem „Zwodzicielki” - oznajmiła młoda Solo.

- Przyjaciele poradzą sobie bez niego kilka godzin każdego dnia - oznajmił Bothanin. - Życzę sobie, żeby wyprawiła się pani na Kalamar i wróciła do mnie z wieloma Jedi. - Uśmiechnął się uprzejmie. - Oczywiście, chciałbym także, żeby pani wypoczęła. Podobnie jak wszyscy, daje pani z siebie wszystko. Właściwie pracuje pani ponad siły.

Wstał i Jaina doszła do wniosku, że pogawędka dobiegła końca. Wyprężyła się jak struna i zasalutowała.

- Poproszę, żeby Snayd przygotował dla pani odpowiedni rozkaz - powiedział Kre’fey. - Odlatuje pani jutro.

- Jak pan sobie życzy, panie admirale - odparła Jaina.

Ogarnęło ją uniesienie. Wkrótce zobaczy się z Jacenem!

Następnego dnia wsiadła do kabiny czteroskrzydłowego myśliwca, wystartowała i obrała kurs na Kalamar. Obok niej lecieli pozostali piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc, a ich maszyny połyskiwały w promieniach słońca Kashyyyka. Zanim towarzysze Jainy odcięli dopływ energii do jednostek napędowych swoich czteroskrzydłowców i zostali z tylu, zakołysali skrzydłami na znak pożegnania.

Zostawiając ich samych, Jaina poczuła się jak zdrajczyni. Rekruci musieli najpierw zaliczyć wiele godzin ćwiczeń, żeby móc choćby marzyć o przeżyciu podczas walki z Yuuzhanami, a ona nie będzie nadzorować ich postępów. A co, jeżeli któryś zginie, bo wydarzy się coś, czego powinna była, ale nie mogła ich nauczyć? A co, jeśli całej eskadrze przydarzy się jakaś katastrofa z powodu czegoś, czemu mogła zapobiec?

Jaina wiedziała, że Lowie zrobi wszystko, żeby okazać się równie dobrym dowódcą eskadry. Chodziło jednak o to, że to nie była eskadra Lowiego. To była jej eskadra. Bez względu na to, co mogło przydarzyć się jej pilotom, czuła się za wszystkich odpowiedzialna.

Westchnęła, usadowiła się wygodniej na fotelu pilota i zaczęła wyliczać współrzędne pierwszego spośród wielu skoków przez nadprzestrzeń. Musiała je zaprojektować w taki sposób, żeby ominąć niebezpieczne rejony opanowanych przez Yuuzhan Vongów Środkowych Rubieży, jakie oddzielały Kashyyyk od Kalamara.

Przypomniała sobie, że wkrótce zobaczy się z Jacenem, i dopiero to pozwoliło jej pozbyć się resztek wątpliwości.

- Witam pana, drogi senatorze! - Uśmiechając się od ucha do ucha Lando ujął dłoń Fyga Borasa, energicznie nią potrząsnął i podprowadził senatora z planety Vortex do wygodnego fotela. - Jestem pełen podziwu, jak szybko udało się pańskiemu komitetowi przegłosować poprawkę budżetu, umożliwiającą wojsku dokonanie zakupu androidów typu ZYV.

- Byłem nie mniej zaskoczony, że aż tylu moich kolegów poparło tę poprawkę - odezwał się Boras. - Może nawet podejrzanie wielu. To doprawdy zdumiewające.

- Ostatnio - zaczął protekcjonalnym tonem Lando - osoba dysponująca wieloma tonami zaopatrzenia dla uchodźców nie może nic na to poradzić, że zjednuje sobie wielu przyjaciół.

- Myślę, że rozdał pan już wystarczająco dużo - oznajmił kwaśno Boras. - W ciągu ostatnich kilku dni ceny artykułów powszedniego użytku gwałtownie spadły.

- Chyba pan nie uważa, że to niepomyślna wiadomość, senatorze? - żachnął się Calrissian.

- Ależ skąd! - bąknął ponuro Boras.

Lando i Karrde dosłownie zalali rynek artykułami codziennego użytku, z tego powodu osiągane przez Vora nielegalne zyski tylko z trudem zdołały pokryć koszty magazynowania wszystkiego, co zamierzał potajemnie sprzedać.

Przestępstwo nigdy nie popłaca, pomyślał Lando.

- Zaprosiłem pana w nadziei, że porozmawiamy o naszej przyszłej współpracy - oznajmił, zajmując miejsce naprzeciwko senatora.

- Mam nadzieję, że nie zamierza mi pan zaproponować kolejnej porcji towarów dla uchodźców?

Lando splótł palce i spróbował zignorować drażniącą w nozdrza miętową woń wody kolońskiej rozmówcy.

- Liczyłem na to, że porozmawiamy o następnym przywódcy Nowej Republiki - powiedział.

- Jak pan dobrze wie, popieram Fyora Rodana - stwierdził Boras.

- Miałem nadzieję, że zdołam zmienić pańskie zapatrywania - odparł beztrosko śniadolicy mężczyzna.

- To absolutnie niemożliwe - oznajmił senator. - Zdecydowałem się go poprzeć i nie zmienię zdania.

- Ogromnie żałuję - ciągnął z udawanym ubolewaniem Calrissian. - Jest więc całkiem możliwe, że ktoś inny także zechce obejrzeć ten holowideogram.

Wyciągnął rękę i włączył stojący w kącie pokoju projektor hologramów. Boras obserwował z narastającą irytacją siebie podczas pierwszej rozmowy z Landem Calrissianem.

- Nie może pan tego rozpowszechnić - warknął, kiedy nagranie dobiegło końca. - Jeżeli jestem winien przyjęcia łapówki - a twierdzę, że nie jestem - pan także ponosi część winy, bo starał się pan mnie przekupić. Ujawniając ten holowideogram, założy pan pętlę na własną szyję.

- Z zarejestrowanego hologramu wcale nie wynika, że zamierzałem pana przekupić - odezwał się Lando z udawanym oburzeniem. - Jeszcze nigdy nikogo nie przekupiłem.

- Dlaczego więc pokazuje mi pan to nagranie? - parsknął Boras.

- Przekazałem panu zaopatrzenie, żeby rozdzielił je pan nieodpłatnie pośród uchodźców - odparł Lando. - To chyba jasno wynika z tego holowideogramu. Jeżeli zdołam wykazać, że potajemnie sprzedał je pan na wolnym rynku, zamiast rozdać, to będzie oznaczało… poważną skazę na pańskim honorze, prawda?

Boras wbił w rozmówcę sztylety płonących nienawiścią oczu.

- A teraz - ciągnął Lando, szczerząc w uśmiechu olśniewająco białe zęby - wróćmy do sprawy następnego przywódcy Nowej Republiki.

W ciągu następnych trzech dni okazało się, że zdumiewająco wielu dotychczasowych zwolenników Fyora Rodana opowiedziało się po stronie jego największego przeciwnika. Do tego grona należały nie tylko osoby skorumpowane, ale także inne, wplątane w podejrzane machinacje, jakie bez trudu zdołał ujawnić Talon Karrde, kiedy trochę poszperał w swoich archiwach. Byli wśród nich senatorowie, którzy rekwirowali okręty floty, aby na ich pokładach czmychnąć z oblężonej Coruscant. Inni rozkazywali kapitanom, żeby eskortowali ich luksusowe jachty w bezpieczne miejsca, nie troszcząc się o pozbawione osłony cywilne transportowce, zazwyczaj padające później łatwym łupem Yuuzhan Vongów. Zdarzali się i tacy, którzy wypuszczali z więzień przestępców w nadziei, że kryminaliści pomogą im uciec przed Vongami. Jeszcze inni przyjmowali sowite łapówki w zamian za uwalnianie notorycznych recydywistów. Jeden senator porzucił wszystkich członków licznej rodziny, żeby użyczyć środka transportu bajecznie zamożnemu i wpływowemu plutokracie i całemu haremowi jego kochanek.

Kilku senatorów - tych, na których poparcie Rodan najbardziej liczył - udało się namówić do publicznego wygłoszenia oświadczenia, że zmieniają zdanie i odtąd zamierzają głosować na Cala Omasa.

Następnego ranka Mara w towarzystwie pary robotów-myszy typu ZYV-M czekała na yuuzhańskiego szpiega w pobliżu miejsca jego zamieszkania. Kiedy w końcu dostrzegła krępą kobietę, poszła za nią zatłoczonymi ulicami na skraj pływającego miasta Heurkea. Zwróciła uwagę na wdzięcznie wygięte falochrony, o które rozbryzgiwały się zielone oceaniczne fale, dzięki czemu nie zalewały miejskich ulic. Yuuzhański szpieg nie przystanął jednak, żeby podziwiać niezwykłe widoki, ale ruszył wzdłuż falochronu w stronę wystającej z wody konstrukcji zwieńczonej półkulistą kopułą.

Kiedy śledzona kobieta zniknęła w otwartych drzwiach budowli. Mara postanowiła zostać na zewnątrz i tylko posłała przez szeroko otwarte drzwi jedną z myszy. Oglądając przesyłane przez nią obrazy, upewniła się, że budowla mieści luksusowy basen jachtowy z wieloma pomostami, przy których zacumowano jachty, żaglówki i podwodne łodzie różnych kształtów i rozmiarów. Śledzony Yuuzhanin wdał się w rozmowę z siedzącym za biurkiem obok wejścia starszawym Quarrenem. Po krótkiej rozmowie obca istota wręczyła rzekomej kobiecie coś, co wyglądało jak pęk kluczy. Yuuzhański szpieg odwrócił się i skierował na jeden z pomostów.

Mara pozostawiła drugą mysz na zewnątrz i weszła na teren basenu jachtowego. W zamkniętym pomieszczeniu unosiła się intensywna woń soli i jodyny. Kątem oka dostrzegła, że Yuuzhanin przygląda się łodzi podwodnej. Naciągnęła kaptur na głowę, żeby szpieg nie zauważył jej twarzy, i podeszła do starszawego Quarrena.

- Wypożyczasz podwodne łodzie? - zapytała.

- Nie - odparła istota. - Wynajmujemy tylko miejsca postoju właścicielom prywatnych jachtów i łodzi. - Wyciągnął wyrastającą z twarzy mackę i uprzejmie wskazał wyjście. - Jeżeli chce pani wynająć łódź podwodną, proszę wyjść, skręcić w prawo i udać się wzdłuż falochronu do…

Mara usłyszała nagle cichy świergot komunikatora.

- Wybacz, proszę - powiedziała i cofnęła się od biurka, kątem oka zauważyła jednak, że do budynku wszedł rosły mężczyzna. Zamrugał kilka razy, jakby musiał odczekać, aż jego oczy przyzwyczają się do panującego tu półmroku. W tym czasie Mara zapoznawała się z informacją, jaką przekazała jej automatyczna mysz pozostawiona na zewnątrz.

Nowy przybysz był jeszcze jednym Yuuzhaninem!

Poczuła skurcz serca. Odwróciła głowę, żeby mężczyzna nie zobaczył jej twarzy, i postarała się dyskretnie naciągnąć kaptur, chociaż i tak prawdopodobnie yuuzhański szpieg nie rozpoznałby jej w panującym półmroku. Z ulgą stwierdziła jednak, że drugi Yuuzhanin nie przejawia zainteresowania ani nią, ani Quarrenem. Nie rozglądając się na boki, ruszył prosto, wszedł na pomost i dołączył do pierwszego szpiega.

Mara zaczęła się gorączkowo zastanawiać, co robić. Wiele lat służyła jako Ręka Imperatora. Była szpiegiem, dywersantką i skrytobójczynią, znała szpiegowskie rzemiosło od podszewki. Dobrze się orientowała, że obaj rozmawiający teraz na osobności Yuuzhanie gwałcą wszelkie zasady i reguły. Gdyby chcieli się porozumieć, mogli to uczynić za pośrednictwem villipów, nie wychodząc z bezpiecznych kryjówek; jeśli zaś ich nie mieli, powinni się kontaktować za pomocą pozostawionych w umówionych miejscach szyfrowanych listów. Mogli także, przezwyciężając wstręt i zachowując niezbędne środki ostrożności, po prostu posłużyć się komunikatorami.

Istniały tylko trzy powody, dla których Yuuzhanie mogli się zdecydować na rozmowę w cztery oczy.

Może byli głupi.

Może odznaczali się przesadną pewnością siebie.

Ale mogło też chodzić o niezwykłą, niebezpieczną albo ważną sytuację, która zmusiła ich do zaniedbania środków ostrożności i bezpośredniego omówienia szczegółów planowanej akcji.

Mara nie miała wątpliwości, z którą z tych trzech ewentualności ma tu do czynienia.

Kątem oka dostrzegła, że jeden z Yuuzhan otwiera zamkniętą owiewkę kabiny łodzi podwodnej. Nie miała chwili do stracenia. Wróciła do siedzącego przy biurku Quarrena.

- Na pewno nie możesz wynająć mi żadnej łodzi podwodnej? - zapytała, robiąc dłonią ledwo uchwytny gest.

- Ależ mogę - odezwał się Quarren. - Mamy do wypożyczenia kilka podwodnych łodzi.

- Chciałabym wynająć najszybszą, i to natychmiast - oznajmiła mistrzyni Jedi.

Quarren sięgnął do szuflady i wyciągnął komplet kluczy.

- Stanowisko pięć B, proszę pani - powiedział.

- Dzięki - rzuciła Mara, biorąc klucze.

- Miłej podróży - odezwał się urzędnik, machając na pożegnanie wszystkimi wyrastającymi z twarzy mackami.

Mara zauważyła, że Yuuzhan Vongowie zamykają kabinę lodzi. Kierując się w stronę stanowiska pięć B, starała się iść szybko, ale nie biec. Wiedziała, że rzucałoby się to w oczy.

Jej łódź podwodna była dwuosobowym śmigłym modelem sportowym o wdzięcznie opływowych kształtach. Nie ulegało wątpliwości, że zaprojektował ją Kalamarianin. Istoty tej rasy zawsze przywiązywały ogromną wagę do eleganckiego wyglądu wszystkich maszyn. W przezroczystej kabinie mieściły się dwa ustawione jeden za drugim fotele, a kadłub pokryto ciemnozielonym lakierem w taki sposób, że wyglądał jak rybie łuski.

Mara rzuciła obie cumy i skoczyła na pokład, który zakołysał się pod jej nogami. Otworzyła owiewkę, przekręciła klucz i w tej samej chwili przezroczysta kopuła schowała się w szczelinie burty z ledwo słyszalnym mlaśnięciem hydraulicznych siłowników. Mara wskoczyła do kabiny, usiadła na fotelu pilota i odszukała główny włącznik silników łodzi. Przycisnęła czerwony guzik i zauważyła, że obudził się do życia pulpit z przyrządami.

Nie wyglądał na skomplikowany w porównaniu z pulpitem kontrolnym gwiezdnego myśliwca. Mara odczepiła połę płaszcza, którym zahaczyła o uszczelniającą luk listwę, i zamknęła owiewkę kabiny. Rozległ się cichy syk i owiewka się uszczelniła. W tej samej chwili rozległ się stłumiony pomruk automatycznie włączanych wentylatorów.

Mara uruchomiła jednostkę napędową i łódź skoczyła z pluskiem przed siebie. Mistrzyni Jedi poczuła, że przyspieszenie wgniata jej plecy w oparcie fotela.

Zauważyła, że pilotowana przez obu Yuuzhan łódź podwodna przepływa między główkami falochronu basenu jachtowego i kieruje się na otwarte morze. Trąciła drążek sterowy, zakręciła i przyspieszyła, niemal ocierając się o rufę pobliskiego jachtu.

Płynąc zygzakiem między pomostami, kierowała się w stronę wylotu basenu jachtowego. Kiedy mijała główki falochronu, nad owiewką kabiny pilotowanej przez szpiegów podwodnej łodzi przelewały się pierwsze oceaniczne fale. Puściła się w pościg za znikającą jednostką, szukając równocześnie mechanizmów kontrolnych zbiorników balastowych. Wreszcie jej łódź zaczęła się zanurzać, a przez zawory otworów odpowietrzających uszło z cichym świstem powietrze.

Zorientowała się, że kierowanie ruchami podwodnej łodzi przypomina trochę pilotowanie gwiezdnego myśliwca, ale w zwolnionym tempie. Łódź zmieniała kierunek i głębokość jak każdy inny atmosferyczny statek i jak każda jednostka pokonująca opór powietrza czy wody sprawowała się lepiej, kiedy się znajdowała w idealnej równowadze. Na szczęście dziobowe i rufowe zbiorniki balastowe były automatycznie równoważone, więc Mara nie musiała się troszczyć o równomierne opróżnianie ich czy napełnianie. Ustawiła płetwy burtowe w położeniu poziomym, żeby jej łódź płynęła cały czas na tej samej głębokości.

Widoczność była całkiem niezła, ale „niezła” widoczność w wodach kalamariańskiego oceanu oznaczała, że widziała wokół tylko na jakieś sto metrów. Na szczęście ekrany kontrolnych monitorów informowały ją o przepływających w pobliżu innych łodziach.

System łączności z zastosowaniem fal radiowych był bezużyteczny pod powierzchnią wody, piloci podwodnych łodzi korzystali więc z łączności opartej na rozchodzeniu się fal akustycznych. Nie oznaczało to jednak, że nadajnik każdej łodzi wysyłał nieustannie ostrzegawcze impulsy, gdyż mogłyby one wprowadzać w błąd czujniki innych jednostek. Za to pływające miasto Heurkea dysponowało potężnym nadajnikiem i siecią emiterów, które wysyłały w identycznych odstępach czasu impulsy akustyczne o niewielkiej częstotliwości. Docierały one do wszystkich pływających w zanurzeniu łodzi, znajdujących się w odległości większej niż trzydzieści kilometrów od najbliższego emitera. Jeżeli piloci chcieli wiedzieć, czy w pobliżu nie przepływają inne jednostki, musieli tylko nastawić pokładowy sonar swojej jednostki na odbiór sygnałów wysyłanych przez pływające miasto.

Starając się nie zwracać na siebie uwagi, Mara bez trudu płynęła za śledzoną łodzią. Tylko raz przyspieszyła, żeby się upewnić, czy rzeczywiście podąża za właściwymi osobami. Podpłynęła do rufy ich jednostki tak blisko, że rozpoznała charakterystyczny kształt kabiny, zaraz jednak zwolniła i została z tyłu. Obaj Yuuzhan Vongowie płynęli dużą pękatą łodzią, na tyle szeroką, że mogli siedzieć obok siebie. Mara się domyślała, że jej sportowa łódź w kształcie smukłego cygara musi być o wiele szybsza i zwrotniejsza. Wykorzystując wysyłane przez miasto Heurkea impulsy akustyczne, mogła pozostawać nawet w dość dużej odległości od łodzi yuuzhańskich szpiegów. Od czasu do czasu zmieniała także podwodne szlaki, aby nieprzyjaciele nie zorientowali się, że są śledzeni.

Tymczasem kierowana przez Yuuzhan Vongów łódź płynęła cały czas z niezbyt dużą prędkością na głębokości trzydziestu pięciu metrów. Szpiedzy zataczali łuk wokół pływającego miasta, aż znaleźli się prawie dokładnie naprzeciwko basenu, z którego wypłynęli. Na tej głębokości wszystko wydawało się niebieskie lub szare, ale co pewien czas pojawiały się tu i ówdzie srebrzyste błyski. Mara odgadła, że to światło odbite od łusek oceanicznych drapieżników polujących na mniejsze ryby, zwabione jaskrawo oświetlonymi iluminatorami podwodnych rezydencji. Morze w dole wyglądało jak granatowa głębina, która ciągnęła się bez końca; ciemna nicość równie bezkresna jak pustka międzygwiezdnych przestworzy.

W pewnej chwili pilotowana przez Vongów podwodna łódź zwolniła i zaczęła dryfować. Mara wykonała taki sam manewr. Zastanawiała się, co zrobić, żeby nieprzyjaciele nie dowiedzieli się o jej obecności. Gdyby odcięła całkowicie dopływ energii do silników. Yuuzhan Vongowie mogliby powziąć podejrzenia, równie łatwo jednak by się zorientowali, gdyby zaczęła się kręcić pozornie bez celu w pobliżu ich łodzi.

Postanowiła w końcu przepłynąć obok w zasięgu wzroku, żeby się zorientować w zamiarach nieprzyjaciół. Zmieniła położenie płetw, żeby prześliznąć się pod nimi, i zdecydowała się płynąć powoli, aby mieć jak najwięcej czasu na obserwację. Kierując się ku Vongom, przepłynęła tak blisko jednego z emiterów sonarowych, że kiedy urządzenie wysłało kolejny impuls, omal nie wyskoczyła ze skóry. Od niskiego basowego dźwięku drżało jej całe ciało, a elementy konstrukcyjne kadłuba łodzi brzęczały głośno.

W końcu ujrzała pękaty kształt łodzi podwodnej Yuuzhan Vongów, odcinający się wyraźnie od widocznej trzydzieści pięć metrów nad nim jaskrawobłękitnej powierzchni kalamariańskiego oceanu. Stwierdziła, że Yuuzhanie zwracają dziób łodzi w kierunku pływającego miasta, a rufę w stronę otwartego morza, lecz cały czas unoszą się nieruchomo w jednym miejscu. Wpatrywała się w ich łódź, ale nie widziała nic oprócz ciemnego zarysu kadłuba. Nagle jednak, dzięki temu, że woda dobrze przewodziła dźwięki, usłyszała pomruk elektrycznego silnika i krótki zgrzyt działającego mechanizmu. Po chwili te same dźwięki się powtórzyły.

Tym razem, patrząc w górę na kierowaną przez Yuuzhan łódź podwodną, zauważyła, że coś się zmieniło w dolnej bakburtowej części dzioba. Pojawił się tam czarny otwór, identyczny ujrzała chwilę później po stronie sterburty. Kiedy uświadomiła sobie znaczenie tego, co widzi, zamarła ze zgrozy.

Yuuzhan Vongowie otworzyli wyrzutnie torped i wszystko wskazywało, że zamierzają wystrzelić je w kierunku pływającego miasta Heurkea!

Ale dlaczego? - pomyślała mistrzyni Jedi. Ogromna Heurkea na pewno nie uległaby zatopieniu w wyniku eksplozji zaledwie dwóch torped!

Mara skierowała spojrzenie na majaczącą niedaleko sylwetkę zanurzonej części miasta. Ujrzała rzędy oświetlonych iluminatorów, z których rozciągał się widok na głębinę kalamariańskiego oceanu. Odpowiedź na swoje wątpliwości znalazła w jednym oświetlonym prostokącie znajdującym się prosto przed dziobem jej podwodnej łodzi. Ujrzała w nim wysokiego kosmatego Wookiego.

Triebakk.

Triebakk spoglądający przez pokrytą kropelkami rosy transpastalową płytę iluminatora apartamentu Cala Omasa. Alderaański senator miał największą szansę zostać następnym przywódcą Nowej Republiki. Co więcej, obiecał, że jeżeli zostanie wybrany, będzie nadal toczył wojnę z Yuuzhan Vongami!

Po chwili obok Triebakka stanęła druga osoba, szczupła i wysoka, którą Mara natychmiast rozpoznała.

Cal Omas.

Cal i Triebakk stali obok siebie za płytą iluminatora. Mara dostrzegła, że trzymają kieliszki z jakimś trunkiem. Wszystko wskazywało, że spotkali się, aby uczcić jakąś okazję.

Usłyszała cichy szum, uniosła głowę i stwierdziła, że pilotowana przez Yuuzhan łódź powoli zbliża się do miasta. Jej sportowy model w kształcie smukłego cygara nie miał systemów uzbrojenia ani wyrzutni torped, można jednak było wykorzystać samą łódź jako rodzaj broni. Ważyła tonę albo więcej i była zwrotna i szybka, Mara pomyślała więc, że jeżeli staranuje nieprzyjacielską jednostkę, może zdoła ją uszkodzić. Doszła jednak do przekonania, że powinna się najpierw znaleźć nad yuuzhańskimi szpiegami, żeby nadać łodzi większy impet, ustawiła więc płetwy, jakby zamierzała bardzo szybko się wynurzyć. Przesiała energię do jednostek napędowych i poczuła, że jej łódź przyspiesza. Postanowiła zaatakować nieprzyjaciół z góry i od strony sterburty. Liczyła na to, że jeżeli uda się jej roztrzaskać owiewkę kabiny, wrogowie zginą na miejscu albo się utopią.

- Wynurzaj się! Wynurzaj się! Niebezpieczeństwo kolizji! Wynurzaj się!

Kiedy w małej kabinie rozległy się ostrzegawcze okrzyki, zaskoczona Mara podskoczyła na fotelu pilota. W tej samej chwili drzemiący dotąd pokładowy sonar zaczął wydawać ogłuszające piski, które prawdopodobnie miały ostrzec wszystkich w pobliżu o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Mara poczuła, że drążek sterowy szarpnął się w jej palcach, i uświadomiła sobie, że panowanie nad sterami łodzi przejął automatyczny pilot. Z ponurą determinacją zaczęła się zmagać z drążkiem, żeby wprowadzić łódź podwodną na poprzedni kurs. Rozglądała się rozpaczliwie w poszukiwaniu wyłącznika autopilota, ale nigdzie go nie dostrzegła.

- Wynurzaj się! Niebezpieczeństwo kolizji! Wynurzaj się!

Wydarzenia toczyły się zbyt szybko, żeby Mara miała czas na szukanie wyłącznika autopilota. W następnej sekundzie poczuła silny wstrząs, usłyszała głośny zgrzyt i zrozumiała, że jej podwodna łódź zderzyła się z jednostką pilotowaną przez Yuuzhan Vongów. Kiedy rufowa bakburtowa płetwa zahaczyła o płetwę sterowniczą yuuzhańskich szpiegów, łódź Mary skręciła raptownie na bakburtę. Sczepione jednostki, wirując, opadały w głębiny oceanu, ale niebawem Mara poczuła wstrząs i obie łodzie się rozdzieliły. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że pilotowana przez Yuuzhan łódź pogrąża się dziobem w głąb oceanu. Obie śruby obracały się jednak jak szalone i po chwili yuuzhańscy szpiedzy zdołali odzyskać panowanie nad sterami. Jeden z nich, przebrany za mężczyznę Yuuzhanin, którego rzuciła na owiewkę siła wstrząsu, patrzył prosto na nią z twarzą wykrzywioną nieprawdopodobną wściekłością.

Mara wyczuła, że Cal Omas i Triebakk nie uciekli z apartamentu alderaańskiego senatora. Nadal spoglądali przez iluminator, starając się zorientować, co się dzieje, widok przesłaniały im jednak masy błękitnej wody kalamariańskiego oceanu. Czując, że jej łódź przyspiesza, obejrzała się do tyłu, ale nieprzyjaciele zdążyli zniknąć w mroku.

Tym razem musiała z całej siły szarpnąć w bok drążek sterowy, aby zatoczyć łuk wokół miejsca incydentu. Zorientowała się, że w wyniku kolizji uległa zniekształceniu bakburtowa płetwa jej podwodnej łodzi. Słyszała cichy plusk omywającej płetwę wody, czuła także, że jej smukłe cygaro wyraźnie zbacza z kursu w jedną stronę.

W następnej sekundzie usłyszała dobiegający z tyłu głośny szum wody i serię dziwnych pisków. Uświadomiła sobie, że Vongowie wystrzelili torpedę, ale kiedy zmysły Mocy ostrzegły ją, że śmiercionośny pocisk kieruje się ku niej, a nie w stronę apartamentu Cala Omasa, zamarła ze zgrozy. Po chwili wyczuła nawet masę zbliżającej się torpedy. Słyszała coraz głośniejsze i wyższe piski, wysyłane przez sonar torpedy chyba w coraz krótszych odstępach czasu, możliwe jednak, że dźwięki zawdzięczały zmianę wysokości i częstotliwości tylko efektowi Dopplera.

Pchnęła z całej siły drążek sterowy, żeby skręcić na bakburtę. Miała nadzieję, że opór stawiany przepływowi wody przez odkształconą płetwę pomoże jej wykonać ciaśniejszy skręt. Równocześnie posłużyła się Mocą, żeby pchnąć strugę wody ku zbliżającej się torpedzie, w nadziei że zdoła zmusić ją do zmiany kursu.

Torpeda przemknęła z donośnym szumem w odległości mniejszej niż dwa metry od sterburtowej płetwy jej łodzi. Spodziewając się eksplozji zapalnika zbliżeniowego, Mara odruchowo skuliła się w sobie, przekonała się jednak, że pocisk zaopatrzono w zapalnik udarowy, gdyż przepłynął obok, nie czyniąc żadnej szkody. Mara słyszała coraz cichsze i niższe dzięki efektowi Dopplera piski sonaru oddalającej się torpedy.

Spojrzała na ekran kontrolnego monitora i stwierdziła, że łódź podwodna Yuuzhan Vongów stara się zająć pozycję do drugiego strzału. Obaj szpiedzy zamierzali jednak zaatakować apartament alderaańskiego senatora. Starając się przezwyciężyć opór odkształconej płetwy, Mara uniosła dziób łodzi podwodnej i wyrównała pułap, dopiero kiedy się znalazła pięć metrów nad nieprzyjaciółmi. Nadal nie odnalazła przełącznika umożliwiającego wyeliminowanie automatycznego pilota, który poprzednio usiłował zapobiec kolizji z łodzią yuuzhańskich szpiegów. Zapewne było to niemożliwe albo wymagało znajomości kodów, których Mara nie znała. Tym razem więc, przystępując do kolejnej próby staranowania Yuuzhan, musiała się liczyć z reakcją autopilota i uwzględnić ją w swoich zamiarach.

Zwiększając dopływ energii do jednostek napędowych, uświadomiła sobie, że dobiegające z oddali ciche piski sonaru torpedy stają się coraz wyższe, częstsze i głośniejsze. Odgadła, że wystrzelony przez Yuuzhan pocisk zawrócił i kieruje się znów w jej stronę.

Pilotowana przez Yuuzhan Vongów łódź majaczyła teraz trochę niżej, prosto przed nią. Obracała się powoli, żeby otwór wyrzutni drugiej torpedy mógł się znaleźć dokładnie naprzeciwko iluminatora apartamentu Cala Omasa. Tymczasem napływające od strony rufy łodzi Mary piski brzmiały coraz głośniej. Pchnęła rękojeść dźwigni przepustnicy do oporu i z głośnym szumem wody mielonej przez śruby zanurkowała w stronę szpiegów.

- Zanurzaj się! Niebezpieczeństwo kolizji! Zanurzaj się!

Tym razem automatyczny pilot starał się ściągnąć jej łódź w głębiny, żeby przepłynęła pod spodem jednostki pilotowanej przez Yuuzhan Vongów. Mara zmagała się z drążkiem sterowym, starając się cały czas kierować dziób prosto na nieprzyjaciół.

- Zanurzaj się! Zanurzaj się!

Piski sonaru torpedy rozlegały się teraz częściej niż uderzenia jej serca. Mara czuła, że ster głębokości jej łodzi aż drży, szarpany sprzecznymi rozkazami jej i autopilota. Wyczuwała już masę i prędkość zbliżającego się szybko pocisku. W ostatniej chwili wypuściła drążek i pozwoliła, żeby kontrolę nad sterami jej łodzi przejął autopilot.

Uszkodzona płetwa skłoniła jej jednostkę do zwrotu na bakburtę, a autopilot zmusił łódź do przepłynięcia pod spodem nieprzyjacielskiej maszyny, której pękaty brzuch majaczył nad owiewką kabiny. W pewnej chwili Mara ujrzała wystającą z kadłuba ostrą płetwę steru i zrozumiała, że za chwilę rozetnie niczym potężny nóż kabinę jej cygara. Okazało się na szczęście, że dzięki uszkodzeniom jej łódź minęła groźną płetwę w odległości nie większej niż kilka milimetrów. Śmiercionośna torpeda była tak blisko, że Mara słyszała coraz głośniejszy syk rozcinanej przez nią wody.

Trafiła dokładnie w rufę łodzi podwodnej Yuuzhan Vongów, kiedy jej cygaro prześlizgiwało się zaledwie kilka metrów niżej. Mara poczuła, jak potężna siłą szarpnęła kadłubem jej łodzi i wprawiając ją w ruch wirowy, cisnęła w głębiny kalamariańskiego oceanu. Zaczęła pociągać za różne drążki i dźwignie, żeby odzyskać panowanie nad sterami i zobaczyć cokolwiek w chmurze omywających owiewkę bąbli powietrza.

W końcu zdołała unieruchomić łódź i odetchnęła. Przekonała się, że wisi w kabinie głową w dół. Jedna noga wciąż jeszcze tkwiła na siedzeniu fotela pilota, a druga zaklinowała się pod kontrolnym pulpitem. Włączając umiejętnie i ostrożnie dopływ energii do silniczków manewrowych, zdołała w końcu przyjąć normalną pozycję.

Z jednej strony widziała powoli ześlizgujące się w objęcia otchłani szczątki trafionej łodzi podwodnej Yuuzhan Vongów, natomiast widoczna z drugiej strony ciemna masa pływającego miasta sprawiała wrażenie nietkniętej. Za transpastalową płytą apartamentu alderaańskiego senatora nie było już widać ani Triebakka, ani Cala Omasa. Mimo falującej wody Mara dostrzegła otwarte drzwi i odgadła, że uciekli.

W końcu odgadliście, co oznaczają te powtarzające się raz po raz piski, hmm? - pomyślała.

No cóż, lepiej późno niż wcale.

 

Kiedy wypłynęła w końcu na powierzchnię, powiadomiony o wszystkim Luke Skywalker natychmiast ukrył Cala Omasa w swoim apartamencie. A że Jacen jeszcze się nie wyprowadził, zaczynało się w nim robić całkiem tłoczno. W tej chwili liczyło się jednak to, że senator przebywał nad powierzchnią wody i w najlepiej strzeżonej części miasta. Dla większego bezpieczeństwa Lando przysłał parę wojennych robotów typu ZYV, a także, prawdopodobnie z dobroci serca, zaproponował, że przydzieli po parze pozostałym kandydatom. Ayddar Nylykerka zdołał jakoś wyplątać Marę z tarapatów, w jakie wpadła z powodu porwania łodzi podwodnej i poważnego uszkodzenia kadłuba podczas podwodnej walki z yuuzhańskimi szpiegami. Mara dotarta do apartamentu późnym wieczorem i dopiero wtedy się dowiedziała, z jakiego powodu Cal Omas i Triebakk wznosili toasty. Podczas głosowania, jakie odbyło się wcześniej tego dnia. Alderaanin wysunął się zdecydowanie na czoło z czterdziestoma sześcioma procentami głosów senatorów. Prześcignął Fyora Rodana, za którym opowiedziało się tylko dwadzieścia cztery procent, i Ta’laama Rantha z poparciem zaledwie dwudziestoprocentowym. Za kandydaturą senatora Pwoe głosowało tym razem aż czterech senatorów.

 

- Te dwadzieścia procent Ta’laama nie znaczy już tyle samo co kiedyś - powiedział Cal do Mary. - Nie muszę mu już niczego obiecywać, gdyż jego zwolennicy i tak przejdą na moją stronę w nadziei, że odwdzięczę się im później, po wyborach. - Urwał i zamyślił się, jakby zakłopotany. - Jednego tylko nie mogę zrozumieć - zaczął po chwili. - Dlaczego zwolennicy Fyora okazali się tak niezdecydowani, czy może niezdyscyplinowani? - Spojrzał na Luke’a. - Przypadkiem nie maczałeś w tym palców? - zapytał.

- Nie - odparł spokojnie mistrz Jedi.

Cal wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Cóż, nie wyobrażałem sobie, żeby Jedi umieli do tego stopnia panować nad umysłami innych osób - powiedział. - Przypuszczam, że zwolennicy Fyora dowiedzieli się na jego temat czegoś kompromitującego, i postanowili opuścić go przy pierwszej nadarzającej się okazji.

- Nie przyczyniłem się do tego - powtórzył Skywalker. - Chyba jednak wiem, czyja to sprawka.

Mara odwróciła głowę i obrzuciła męża zagadkowym spojrzeniem. Wygląda na to, że nie tylko ja przeżywałam dzisiaj niezwykłe przygody, pomyślała.

Cal natychmiast spoważniał.

- Jak sądzisz, czy ja też powinienem o tym wiedzieć? - zapytał, zwracając się do mistrza Jedi.

- Z całą pewnością nie - odparł Luke. - Nie liczyłbym jednak na zwolenników Fyora Rodana, że pomogą ci w czymś więcej niż tylko w uzyskaniu stanowiska przywódcy Nowej Republiki. Powiedziałbym, że możesz na nich polegać tylko podczas tego głosowania. Na twoim miejscu nie przestawałbym zabiegać o poparcie i względy Ta’laama Rantha i wszystkich zwolenników, których zdoła przekonać do poparcia twojej kandydatury. Z pewnością przydadzą ci się później, po wyborach.

Cal potarł szczękę.

- Nie będę zadawał więcej żadnych pytań - oznajmił stanowczo.

- Jesteś inteligentnym człowiekiem - ciągnął mistrz Jedi. - Z pewnością domyślisz się wszystkiego sam, bez mojej pomocy.

Do tej pory Mara odgadła już wszystko, czego chciała się dowiedzieć.

Następnego dnia Ta’laam Ranth zrezygnował z ubiegania się o stanowisko przywódcy Nowej Republiki i przekonał większość swoich zwolenników, aby opowiedzieli się po stronie Cala Omasa. Alderaańskiego senatora wybrano dzięki poparciu prawie osiemdziesięciu pięciu procent senatorów. Fyor Rodan i kilku jego przysięgłych zwolenników nie dopuścili jednak, żeby głosowanie było jednomyślne. Przyłączył się do nich także Pwoe, za którego kandydaturą opowiedziało się już tylko trzech sympatyków. Po wyborach Cal przeprowadził się z mieszkania Skywalkerów do najbardziej luksusowego hotelu miasta Heurkea. Specjalnie zarezerwowanego dla przywódcy Nowej Republiki apartamentu miał odtąd strzec cały pluton wojennych androidów typu ZYV.

Alderaanin zajął się pisaniem tekstu inauguracyjnego przemówienia, które miał wygłosić następnego dnia podczas uroczystego posiedzenia Senatu, przedtem jednak podpisał dekret o powołaniu do życia nowej Rady Jedi. Jej przewodniczącym mianował Luke’a Skywalkera.

 

R O Z D Z I A Ł 18

 

 

- Twój kandydat został wybrany - oznajmiła podczas śniadania Vergere.

- Owszem - odparł Luke.

- Gratuluję.

Skywalker spojrzał na żonę, która siedziała w kącie pokoju przy domowym komunikatorze.

- To większa zasługa Mary niż moja - powiedział, zwracając się do upierzonej istoty. - To dzięki niej Cal żył wystarczająco długo, żeby wygłosić inauguracyjne przemówienie.

- O ile wiem - ciągnęła Vergere - podczas jego kampanii ty także odegrałeś publiczną rolę.

- To prawda - przyznał mistrz Jedi.

- Rozumiesz więc, że ty i twoi Jedi musicie później zapłacić za to, że mieszacie się do polityki?

Luke kiwnął głową.

- Wiem o tym - powiedział.

- A więc jesteś na to przygotowany?

Skywalker uniósł do ust szklankę z niebieskim mlekiem. Tęsknił cały czas za jego bardziej aromatyczną odmianą jaką pił, mieszkając na farmie wilgoci wujka Owena Larsa. Mara wyłączyła komunikator, podeszła do stołu i pokazała mu kilka hologramów przesłanych z ukrytej w Otchłani bazy Jedi.

- Nowe hologramy Bena! - oznajmiła z dumą.

Luke wpatrywał się w nie, jak zwykle z zachwytem i tęsknotą. Dzieci w wieku Bena rozwijały się tak szybko! Widział wyraźnie, jak bardzo synek zmienił się i wyrósł w ciągu krótkiego okresu, odkąd odesłano go do bezpiecznej kryjówki w Otchłani. Nie tylko stawiał pierwsze kroki, ale poczynał sobie coraz śmielej. Zaczynał także mówić, chociaż wszystko wskazywało, że na razie ogranicza się głównie do jednego słowa: „kolano”.

Luke uświadomił sobie, że w takich chwilach jego przygnębienie z powodu nieobecności Bena przeważa nad zadowoleniem, że malec przebywa w bezpiecznej kryjówce.

Luke i Mara pokazali hologramy Vergere. Ku ich zaskoczeniu dziwaczna istota oglądała je z drwiącą miną.

- Sympatyczne ludzkie dziecko - odezwała się w końcu. - Rzecz jasna, o ile się znam na takich sprawach.

- I silne Mocą - dodała Mara. - To było jasne od samego początku.

Vergere przygładziła piórka na torsie.

- Może to niepomyślny zbieg okoliczności - powiedziała.

Luke zwrócił na nią zdumione spojrzenie.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał.

- Zgadzasz się, żeby rycerze Jedi wchodzili w małżeńskie związki - rzekła istota. - Pozwalasz, żeby nie tylko zawierali małżeństwa, ale i mieli potomstwo. Najgorsze jednak, że sam dajesz im taki przykład, młody Skywalkerze.

Luke z trudem opanował zaskoczenie.

- Za twoich czasów do szkoły Jedi wybierano tylko małe dzieci - powiedział. - Wychowywano je w przekonaniu, że nigdy nie zawrą małżeństwa. Ja musiałem wyszukiwać dorosłych, którzy wykazywali umiejętności Jedi. Wielu spośród nich już miało towarzyszy albo towarzyszki życia.

- To bardzo niebezpieczne - powtórzyła Vergere. - A co, jeżeli Jedi zostaje zmuszony do dokonania wyboru między obowiązkami a rodziną?

Luke musiał dokonywać takiego wyboru w przeszłości, i to nieraz, i nie przerażała go taka perspektywa.

- Dzięki rodzinom rycerze Jedi stają się istotami o pełniejszej osobowości - odparł z przekonaniem.

- Stają się kimś mniej niż Jedi - sprzeciwiła się istota. Wyciągnęła głowę na całą długość chudej szyi i zwróciła ją w stronę Mary. - A twoje dziecko jest silne Mocą. To jeszcze gorzej! - powiedziała.

Mara nie ukrywała zdumienia. W jej zielonych oczach zalśniły niebezpieczne błyski.

- Dlaczego tak uważasz, Vergere? - zapytała.

- Twój Ben jest dziedzicem nie tylko nazwiska twojego męża - zaczęła. - Jest także wnukiem Dartha Vadera. Trzy pokolenia Skywalkerów, wszystkie silne Mocą. Toż to prawdziwa dynastia Jedi!

Vergere ponownie odwróciła się w stronę Luke’a.

- Czy nie rozumiesz, że przedstawiciele rządu mają prawo uznać to za zagrożenie? - zapytała. - Kiedy Jedi uzyskają możliwość przekazywania władzy dzieciom, istniejąca dotąd między rządem a nimi równowaga legnie w gruzach!

Luke sięgnął po jeden z hologramów małego Bena.

- Uważasz, że mój syn stanowi zagrożenie? - zapytał. - Zagrożenie we wszechświecie, w którym panoszą się Yuuzhan Vongowie?

Vergere znów przygładziła piórka na torsie i syknęła tak głośno, że Luke’owi zjeżyły się wszystkie włosy na karku. Musiał się powstrzymywać, żeby siłą nie wydrzeć hologramu Bena z palców niebezpiecznej istoty.

Nagle od strony drzwi wejściowych doleciał melodyjny kurant. Wsłuchując się w Moc, Luke odgadł, że po drugiej stronie stoi Cilghal. Kalamarianka przyszła, żeby zaprosić swoją nauczycielkę na kolejną lekcję uzdrawiania. Wprawdzie od czasu do czasu funkcjonariusze Wywiadu Floty wciąż jeszcze zabierali Vergere na przesłuchania, ale kiedy istota nie musiała się im poddawać, mogła robić, co chce. Spędzała więc czas w towarzystwie Cilghal. Uczyła ją sztuki zmniejszania obecności w Mocy do tego stopnia, żeby stawać się niewidoczną. Spodziewała się, że któregoś dnia także Cilghal opanuje sztukę leczenia łzami, a potem obie przekażą tę umiejętność innym Jedi.

Vergere wpatrywała się jeszcze chwilę w oczy Luke’a, a potem zeskoczyła z oparcia krzesła.

- Muszę iść - powiedziała. - Błagam cię jednak, młody mistrzu, żebyś się zastanowił nad moimi słowami.

Podreptała do drzwi i wyszła.

Luke spojrzał na żonę.

- Wiesz, co o tym sądzić? - zapytał.

Mara sięgnęła po nóż i zaczęła kroić wysuszony owoc bofa, żeby dodać plasterki do zeschniętych i pokruszonych kawałków kalamariańskiego wodorostu, którym tak bardzo zachwycali się tubylcy.

- Może jest rozgoryczona po spędzeniu pięćdziesięciu lat w samotności - odezwała się w końcu. - Uważani jednak, że przesadza.

- Ja także.

- Vergere jest zbyt mądra, zbyt spostrzegawcza, zbyt tajemnicza - ciągnęła Mara, a w jej zielonych oczach znów pojawiły się błyski. - Zbyt skłonna do torturowania młodych istot w celu uzyskania wszystkiego, na czym jej zależy. Nie dopuszczę, żeby choć zbliżyła się do Bena.

- Zgadzam się z tobą - odparł Luke. - Sprawdziłem w holocronie Jedi. Rzeczywiście przed pięćdziesięciu laty żyła Jedi o imieniu Vergere, była uczennica Thracii Cho Leema.

Mara nie przerwała monotonnego siekania.

- Jeżeli Vergere jest w rzeczywistości yuuzhańskim szpiegiem, to powinna być o niej wzmianka w holocronie, nie uważasz? - odezwała się w końcu. - Tyle że to strasznie okrężna droga, żeby przenikać w szeregi Jedi po spędzeniu tak długiego okresu pośród Yuuzhan Vongów. - Skończyła kroić owoc i odłożyła nóż. - Może i była kiedyś Jedi - powiedziała. - Pytanie jednak, kim jest teraz, po pięćdziesięciu latach pośród Vongów.

Luke nie miał na to odpowiedzi.

- Nie wyczuwam w niej ciemności - odezwał się w końcu.

- Nie pozwala ci, żebyś cokolwiek wyczuwał - stwierdziła Mara. - Jest praktycznie niewidoczna. Wyczuwamy tylko, co chce, żebyśmy wyczuwali.

- Czy dziś także wyruszasz na poszukiwania yuuzhańskich szpiegów? - zainteresował się mistrz Jedi.

- Nylykerka poradzi sobie z rozpracowywaniem szpiegowskich siatek beze mnie, jeżeli masz inny pomysł - odparła żona. - A masz?

- Powinienem ustalić skład nowej Rady Jedi - odparł Luke. - Chyba mogłabyś mi w tym pomóc.

Mara się uśmiechnęła.

- A więc nie tylko spędzimy resztę dnia, plotkując o naszych przyjaciołach, ale nazwiemy to wytężoną pracą? - zapytała z porozumiewawczym uśmiechem. - Możesz na mnie liczyć.

Luke pocałował żonę w policzek.

- Wiedziałem, że zawsze mogę na ciebie liczyć - powiedział.

Zniweczona. Zaprzepaszczona.

Nie kryjąc obrzydzenia, wojenny mistrz Tsavong Lah wodził spojrzeniem po ogromnym Placu Poświęcenia, na którym stały równe czworoboki ubranych w ceremonialne stroje Yuuzhan Vongów. Wszyscy mieli być świadkami męczeńskiej, powolnej śmierci ponad setki jeńców. Kapłani zamierzali złożyć ich w ofierze na cześć Yun-Yuuzhana z okazji poświęcenia jego wspaniałej świątyni.

Wielu jeńców było oficerami wysokiego stopnia albo senatorami schwytanymi podczas bitwy o Yuuzhan’tar. Oszczędzono ich i pozwolono im żyć z myślą o tej ceremonii. Wszystkich przywiązano do ofiarnych łóż, obok których czekali kapłani z mięsożernymi żukami i poświęconymi nożami. Od wielu godzin nad placem unosiła się symfonia jęków i krzyków bólu. Z pewnością mile łechtała uszy zachwyconych bogów.

No i wszystko przepadło. Najwyższy lord Shimrra stał na stopniach świątyni, a arcykapłan Yun-Yuuzhana, unosząc ręce nad wielotysięcznym tłumem stojących w milczeniu wiernych, odczytywał długą listę błogosławieństw, gdy nagle zebrani poczuli potworny smród, a równe czworoboki Yuuzhan Vongów zaczęły się cofać przed paskudztwem, które powoli pełzło w ich stronę po ogromnym placu.

Wkrótce całą prawie przestrzeń wypełnia cuchnąca breja, która wydobywała się przez szczeliny spod powierzchni gruntu. Już po kilku minutach w obrzydliwej mazi zniknęły stopy tysięcy Yuuzhan, ale zdyscyplinowani wierni nie rozbiegli się w popłochu. Pozostali na swoich miejscach, podciągając tylko brzegi szat, żeby się nie zetknęły z odrażającym szlamem.

Cuchnące błoto składało się z najróżniejszych wstrętnych substancji. Pod powierzchnią gruntu żyły maw luury, które miały trawić nieczystości i odchody mieszkańców rozrastającego się miasta. Widocznie jednak coś rozstroiło żołądki wszystkożernych stworzeń i plac właśnie zalewały ich wymiociny.

W pewnej chwili arcykapłan się zawahał, ale zaraz znów zaczął błogosławić zgromadzonych Yuuzhan Vongów. Wkrótce jednak przerwał i umilkł zupełnie. Kiedy podmuch wiatru podrażnił jego nozdrza szczególnie nieznośnym smrodem, odchrząknął i kichnął. W końcu odzyskał mowę na tyle, żeby powrócić do wygłaszania błogosławieństw, ale przerwał mu gromki głos rozgniewanego Shimrry.

- Ofiara została splugawiona - oznajmił najwyższy lord władczym tonem. - Rozkazuję zwolnić wiernych i zamordować wszystkich jeńców.

Zdumiony arcykapłan odwrócił się do niego, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom.

- Czy jesteś tego pewien, o Straszliwy? - zapytał.

Shimrra wybuchnął dzikim śmiechem.

- Naprawdę uważasz, że warstwa odchodów ma wystarczającą głębokość, żebyś zdołał utopić w nich więźniów? - zapytał.

Arcykapłan powiódł spojrzeniem po pokrytym mazią placu.

- Chyba nie, o Najwyższy - powiedział.

- A więc wydaj rozkaz podwładnym, żeby zabili jeńców - powtórzył Shimrra. Odwrócił się na pięcie i zaczął wchodzić po stopniach świątyni. - A wszyscy pozostali mają iść za mną.

Tsavong Lah podążył za najwyższym lordem do pogrążonych w półmroku zielono-purpurowych zakamarków świątyni, w której unosiła się prawidłowa woń stęchłych związków organicznych. Zauważył, że Shimrra sprawia wrażenie raczej zamyślonego niż rozgniewanego, i uznał to za niepomyślną wróżbę. Obawiał się, że najwyższy lord zechce w końcu dać upust wściekłości i nikt nie mógł być absolutnie pewien, na kim zechce ją wyładować. Dobrze chociaż, że Straszliwemu nie towarzyszył tego dnia jego cień, Onimi. Wszyscy wiedzieli, że obecność Zhańbionego podczas tak uroczystej ceremonii stanowiłaby zniewagę dla bogów.

- Kolejna porażka - warknął w końcu Shimrra. - Kolejne publiczne upokorzenie na oczach nie tylko tysięcy istot naszej rasy, ale także najważniejszego boga!

- To zdrada, o Najwyższy! - zawołał jeden z podwładnych. - To sabotaż tych, którzy kryją się pod powierzchnią gruntu!

- Albo heretyków! - dodał kapłan, dochowujący lojalności Jakanowi.

- Mam do dyspozycji sześć ostatnich voxynów, o Straszliwy Lordzie - odezwał się Tsavong Lah. - Pozwól mi wziąć jednego czy dwa, a jeśli się okaże, że to sprawka Jeedai, voxyny odnajdą ich i rozerwą na strzępy!

Shimrra potoczył wokół groźnym spojrzeniem. Jego płonące oczy zmieniły barwę z żółtej na czerwoną i w końcu spoczęły na twarzy Noma Anora.

- Nie otrzymałeś żadnych raportów na temat tego, co dzieje się pod powierzchnią gruntu? - zapytał.

Słysząc, że najwyższy lord zwrócił się z tym pytaniem do egzekutora, Tsavong Lah niezmiernie się ucieszył. Wciąż jeszcze pamiętał, że Nom Anor usiłował obarczyć go winą za zdradę Vergere, i prawdziwą rozkosz sprawiało mu wszystko, co mogło się przyczynić do pognębienia znienawidzonego rywala.

- Nie mam żadnych raportów, o Najwyższy - odezwał się Nom Anor.

Wił się pod piorunującym spojrzeniem implantów mqaaq’it Shimrry. Najwyższy lord zdołał jednak i tym razem powściągnąć wściekłość, a dzikie błyski w jego oczach ustąpiły miejsca wyrazowi zadumy.

- Wiemy, że Mózg Świata został splugawiony przez tego głupca, Ch’Gang Hoola - powiedział. - Czy możliwe, że to jeszcze jeden przejaw niekompetencji mistrzów przemian?

Nikt nie ośmielił się potwierdzić ani zaprzeczyć. W świątyni zapadła głucha cisza.

- Zupełnie jakby Mózg Świata miał poczucie przewrotnego humoru - ciągnął z namysłem Shimrra. - Onimiemu to się nie spodoba. Zawsze twierdzi, że tylko on ma moją zgodę na płatanie figli.

Tej uwagi najwyższego lorda także nikt nie ośmielił się skomentować.

Shimrra zwrócił się do jednego z asystentów.

- Znajdź mistrza przemian, który poniesie śmierć za to, co się dzisiaj stało - rozkazał.

- Jak sobie życzysz, o Najwyższy - odparł młody Yuuzhanin.

Kiedy Nom Anor uświadomił sobie, że winę za spartaczoną ofiarę poniesie ktoś z kasty mistrzów przemian, omal nie zasłabł z ulgi. Tsavong Lah spojrzał na niego i cicho prychnął. Następnym razem, śmierdzielu, pomyślał.

Shimrra znów zaczął wodzić płonącymi oczami po stojących przed nim dostojnikach i w końcu zatrzymał spojrzenie na Tsavongu Lahu. Wojenny mistrz wyprężył się i zgiął ciało w niskim ukłonie, postarał się jednak nie zgarbić.

- Słucham, Straszliwy Lordzie? - zapytał.

- Twoje wojska wyeliminowały nieprzyjacielski krążownik, ponosząc tylko niewielkie straty - odezwał się Shimrra. - To zemsta za Khomma Karsha, ale nie całkowita.

Tsavong Lah stanął prosto i zebrał się na odwagę.

- Jeżeli pozwolisz, o Najwyższy, zemszczę się do końca - powiedział. - Zechciej się zgodzić, żebym zabrał flotę i…

- Nie, wojenny mistrzu - przerwał spokojnie Shimrra.

- Zechciej wyrazić zgodę na decydująca bitwę, o Straszliwy - nalegał Tsavong Lah. - Niech międzygwiezdna przestrzeń wypełni się krwią niewiernych.

Wyglądało to tak, jakby słowa pryskały z jego rozciętych warg.

- Zamilknij! - ryknął Shimrra.

Tsavong Lah rzucił się na chitynową posadzkę świątyni u stop najwyższego lorda.

- Jestem posłuszny - wymamrotał.

Zapadła straszliwa cisza. Tsavong Lah zastanawiał się, czy za chwilę nie przypłaci życiem swojej śmiałości.

Ciszę przerwał głos osoby, której wojenny mistrz nie spodziewał się usłyszeć.

- Z całym szacunkiem, o Najwyższy - odezwał się Nom Anor. - Ja także uważam, że musimy wydać decydującą bitwę, i to jak najszybciej.

Tsayong Lah zdumiał się, ale niemal natychmiast nabrał podejrzeń. Nom Anor nie mógł się z nim zgadzać z czystej sympatii ani z szacunku dla jego stanowiska. Musiał mieć po temu własny powód. Być może uknuł jeszcze jeden podstępny plan, żeby go ostatecznie zdyskredytować w oczach najwyższego lorda.

Ku zdumieniu Tsavonga Laha Shimrra powściągnął gniew.

- Twoje powody, egzekutorze? - zapytał.

- Nie przybywa nam sił, o Najwyższy - ciągnął Nom Anor. - Kiedy tylko nasze odwody znajdą się na pozycjach, a flota osiągnie pełną gotowość do walki, musimy doprowadzić do decydującego starcia, które z pewnością zakończy zwycięstwem tę wojnę.

- Sądziłem, że to bitwa o Yuuzhan’tar była decydującym starciem i że to ona miała zakończyć zwycięstwem tę wojnę - odezwał się drwiąco Shimrra.

Nom Anor zawahał się, zanim odpowiedział.

- Okazało się, że niewierni umieją się lepiej przystosowywać do zmian sytuacji, niż moglibyśmy ich o to podejrzewać - odezwał się w końcu.

Tsavong Lah uniósł głowę i postanowił się włączyć do rozmowy.

- Nie powinniśmy marnować sił na atak dla samego ataku, o Najwyższy - powiedział. - Gdybyśmy jednak wybrali odpowiednią chwilę i właściwy cel… gdybyśmy zdołali zastawić pułapkę albo zapędzić nieprzyjaciół w ślepy zaułek, rozgromilibyśmy ich tak, że już nigdy nie odzyskaliby sił.

- W jaki sposób moglibyśmy wybrać taki czas i cel? - zapytał jeszcze bardziej drwiąco Shimrra.

- Musimy polegać na przekazywanych przez najlepszych szpiegów dokładnych informacjach na temat nieprzyjaciół, o Najwyższy - wtrącił się egzekutor.

Najwyższy lord wybuchnął grzmiącym śmiechem.

- A zatem musimy polegać na tobie - odezwał się, kiedy spoważniał. - Niech wszyscy podziwiają Noma Anora! Dlaczego uważasz, że tym razem odniesiesz zwycięstwo, skoro całkiem niedawno straciłeś parę wartościowych agentów podczas próby zabójstwa, która zakończyła się całkowitym niepowodzeniem?

Egzekutor rozsądnie doszedł do przekonania, że nie powinien zwracać uwagi na ten sarkastyczny ton.

- Z zabójstwami zawsze wiąże się duże ryzyko, o Najwyższy - odparł spokojnie. - Na coś takiego mogą się decydować agenci, uważam jednak, że w przypadku całej floty nie możemy sobie na to pozwolić.

- A więc niech będzie… - zaczął Shimrra, ale urwał, jakby się zawahał. - Wstań, wojenny mistrzu - podjął po chwili.

Tsavong Lah zerwał się na równe nogi. Starając się utrzymać równowagę na pokrytej chitynowymi płytkami posadzce, zadrasnął ją pazurami stopy vua’sa. Spojrzał na Noma Anora ze starannie ukrywaną odrazą.

Shimrra przeniósł spojrzenie z jednego na drugiego.

- Wojenny mistrzu, kiedy flota osiągnie pełną gotowość, zgadzam się na decydującą bitwę - oznajmił władczym tonem. - Nie rozpoczniesz jej jednak na ślepo, ale zaczekasz, aż z raportów agentów i szpiegów egzekutora wyniknie, że nadeszła odpowiednia pora. Musisz także uzyskać moją zgodę. Rozumiesz?

- Tak jest, o Najwyższy. - Tsavong Lah skłonił się nisko.

Shimrra wykrzywił twarz w pogardliwym uśmiechu.

- Wygląda na to, że znów jesteście skazani na siebie - powiedział. - Los jednego zależy odtąd całkowicie od losu drugiego. Jeżeli działania jednego zakończą się sukcesem, pochwalę obu, jeżeli jednak jeden mnie zawiedzie…

Zawiesił głos i nie uznał za słuszne dokończyć zdania.

Tsavong Lah wyprężył się i spojrzał na rywala, który w tej samej chwili skierował spojrzenie na niego. Wojenny mistrz rozciągnął przecięte wargi w uprzejmym uśmiechu.

Na szczęście w przypadku niepowodzenia pocieszę się świadomością, że nie będziesz żył dłużej niż ja, pomyślał.

W następnej chwili sposępniał, kiedy uświadomił sobie, że zapewne w tej samej chwili Nom Anor myśli dokładnie to samo.

- Chciałbym mieć Cilghal - oznajmił Luke. - Chciałbym mieć w Radzie przynajmniej jedną osobę, która umiałaby uzdrawiać. Cilghal jest ambasadorką, a to dodatkowa zaleta.

Luke i Mara w swoim apartamencie starali się wybrać pięcioro Jedi, którzy mieliby wchodzić w skład nowej Rady pod przewodnictwem Skywalkera. Wciąż jeszcze trwało uroczyste posiedzenie Senatu Nowej Republiki, a migoczący w kącie salonu hologram Cala Omasa nadal wygłaszał inauguracyjne przemówienie.

- Z żalem wspominam naszych niezliczonych zmarłych, ale z nadzieją spoglądam w przyszłość - mówił Alderaanin. - Czuję głęboki smutek, że tylu straciło życie, lecz darzę zaufaniem wszystkich, którzy ich zastąpili.

- Cilghal - odezwała się z namysłem Mara. - Bardzo słusznie.

Luke spojrzał na żonę.

- Wiesz dobrze, kogo naprawdę potrzebuję - powiedział. - Ciebie.

W zielonych oczach Mary zapaliły się figlarne błyski.

- Zawsze pochlebia mi, ilekroć to słyszę - oznajmiła.

- Chodziło mi o rady - odparł Skywalker. - O rady, ale nie tylko. Wiem jednak, że mistrz Jedi nie może powołać żony na stanowisko rządowe bez narażania się na ogólną dezaprobatę.

- I tak będę ci udzielała dobrych rad - obiecała Mara. - Nie zdołasz ich uniknąć. - Przeniosła spojrzenie na układaną właśnie listę. - Kto następny? - zapytała.

- Co powiesz o Kenthu Hamnerze? - zaproponował Skywalker. - Ma odpowiednie kontakty i rozległą wiedzę.

Mara kiwnęła głową i wpisała jego nazwisko do pamięci komputerowego notatnika.

- A więc Hamner - mruknęła, unosząc głowę. - A może Kam Solusar albo Tionna? Dobrze byłoby mieć w Radzie kogoś, kto będzie reprezentował Akademię Jedi.

Zapisz ich jako ewentualnych kandydatów - polecił mistrz Jedi. - Gdybyśmy nie toczyli wojny, z pewnością umieściłbym Kama albo Tionnę na liście członków Rady, uważam jednak, że w obecnej sytuacji potrzebujemy kogoś bardziej… energicznego, przebojowego, rwącego się do walki.

- Dlaczego więc kazałeś mi zapisać Cilghal? - zdziwiła się Mara.

Luke uniósł głowę.

- Uważam, że uzdrawianie jest bardzo ważne - odparł zwięźle.

Mara wytrzymała siłę jego spojrzenia.

- Oczywiście - przyznała.

- Saba Sebatyne - ciągnął Skywalker. - Stoi na czele eskadry złożonej z samych Jedi i cieszy się poparciem wszystkich Barabelów. Dowodziła wielokrotnie swoich możliwości i najwyższy czas, żeby zaczęta piastować bardziej odpowiedzialne stanowisko.

Saba nie studiowała w Akademii Jedi, ale pobierała nauki na Barabie I. Jej nauczycielką była mistrzyni Jedi Eelysa. Z kolei sama Saba zwerbowała i wyszkoliła wielu Barabelów, z których później większość weszła w skład dowodzonej przez nią Eskadry Dzikich Rycerzy.

- Bardzo dokładnie wszystko przemyślałeś, co? - zapytała Mara.

- Starałem się, jak mogłem - przyznał skromnie Skywalker.

Mara uśmiechnęła się przekornie.

- Może jednak Cal ma rację - rzekła. - Wygląda na to, że naprawdę stajesz się politykiem.

Luke zrobił przerażoną minę i uniósł ręce w obronnym geście, jakby odżegnywał się od takich pomysłów.

Jego żona wybuchnęła śmiechem.

- Mam tylko jedno zastrzeżenie - powiedziała. - Saba jest zaledwie rycerzem, a nie mistrzynią.

- Rycerze także powinni mieć swojego przedstawiciela w Radzie - stwierdził Skywalker.

Mara spojrzała na ekran komputerowego notatnika.

- Saba zostałaby przedstawicielką wielu grup istot - oznajmiła. - Rycerzy, Barabelów i pilotów składającej się z samych Jedi eskadry gwiezdnych myśliwców.

- Czyli tym bardziej powinna zasiadać w Radzie - podsumował mistrz Jedi.

- …ze współczuciem dla milionów niewinnych istot, które wygnano z rodzinnych planet - ciągnął tymczasem hologram Cala Omasa - ze stanowczością i z wiarą w słuszność naszej sprawy…

Mistrzyni Jedi wzruszyła ramionami i wpisała Sabę na listę członków Rady.

- Streen? - zaproponowała.

- Zapisz go jako ewentualnego kandydata - odparł Luke. - Co powiesz na Tresinę Lobi?

- Byłaby bardzo dobra - stwierdziła Mara.

Z kąta salonu nadal dobiegał głos Cala Omasa wygłaszającego przemówienie podczas posiedzenia Senatu.

- …przyjmuję nominację senatorów i wyrażam zgodę na objęcie stanowiska przywódcy Nowej Republiki.

Jego słowa powitano burzą oklasków i chórem radosnych okrzyków.

- To było dobre wystąpienie - odezwała się Mara.

- To prawda. - Luke spojrzał w zadumie na hologram Alderaanina wsłuchującego się z szacunkiem w wiwaty i okrzyki. - Wiesz, coraz bardziej go lubię. Musi teraz mianować nie tylko pozostałych członków Rady Jedi, ale także przywódców wszystkich organów rządu.

- Ma w tych sprawach o wiele większą praktykę niż my - stwierdziła Mara.

- Miejmy nadzieję. - Skywalker zerknął kątem oka na ekran komputerowego notatnika i widniejącą na nim listę nazwisk. - Zapisz jeszcze jedno - powiedział. - Mojego najbardziej kontrowersyjnego kandydata.

Mara przewróciła oczami na znak przerażenia.

- Chyba nie miałeś na myśli Kypa Durrona? - zapytała.

Luke z namysłem pokiwał głową.

- Bez względu na to, kim był w przeszłości - zaczął - jego zachowanie podczas bitew o Hapes i Borleias dowiodło, że jest teraz o wiele bardziej stateczny niż kiedykolwiek. Wygląda na to, że pogodził się ze sobą. Nie zapominaj, że podczas bitwy o Ithor wyrzekł się dumy, a później z własnej woli oddal pod dowództwo Jainy. Zawsze popierał pomysł powołania do życia nowej Rady Jedi.

- Decydujesz się na ogromne ryzyko - odezwała się Mara.

- Czy nie byłoby większe, gdyby Kyp robił, co zechce, i latał tam, dokąd nie sięgałaby władza Rady? - zapytał mistrz Jedi. - Pamiętaj, że kiedy zasiądzie w Radzie Jedi, będzie dysponował tylko jednym głosem. Jeżeli zdecyduje się zająć inne stanowisko i zostanie przegłosowany przez pozostałych, musi pogodzić się ze zdaniem większości.

- Wydaje mi się, że masz zbyt wygórowane mniemanie o jego poczuciu obowiązku - stwierdziła Mara. - A poza tym skąd wiesz, że zostanie przegłosowany? Pamiętaj, że odtąd w Radzie będzie zasiadało sześć osób niedysponujących umiejętnościami Jedi. A co, jeżeli argumenty Kypa przemówią im do rozumu?

- Jeżeli do sześciu najwyższych przedstawicieli rządu naprawdę przemówią argumenty Kypa - zaczął Luke - to lepiej, żebym przywiązywał do nich większą wagę, niż początkowo zamierzałem.

Mara obrzuciła go sceptycznym spojrzeniem.

- Wydaje mi się, że jeszcze tego pożałujesz - ostrzegła.

Mistrz Jedi wzruszył ramionami.

- To możliwe - przyznał z namysłem. - Prawdopodobnie masz rację. Pamiętaj jednak, że jeżeli ciesząca się autorytetem i obdarzona władzą osoba rozmawia tylko z tymi, którzy się z nią zgadzają, szybko może zostać pozbawiona i autorytetu, i władzy.

Mara ciężko westchnęła.

- Jednak jesteś politykiem - powiedziała.

Następnego ranka Luke przedstawił Calowi Omasowi swoich kandydatów do nowej Rady Jedi. Alderaanin rozsiadł się wygodniej w służbowym fotelu, żeby zapoznać się z ich nazwiskami. W gabinecie przywódcy Nowej Republiki unosiła się woń świeżej farby i nieco wcześniej położonego dywanu. Kiedy senator skończył czytać listę, skierował sceptyczne spojrzenie na mistrza Jedi.

- Kyp Durron? - zapytał.

- Kyp się zmienił - oznajmił Skywalker.

- To prawda. W ciągu ostatnich kilku lat nie rozerwał na strzępy ani jednej planety - zakpił Cal Omas.

- Ściśle mówiąc, to nie była sprawka Kypa - wyjaśnił Luke. - Nawiedził go wówczas duch dawno zmarłego lorda Sithów, Exara Kuna.

Alderaanin pokręcił głową.

- To jedna z tych rzeczy, których za żadne skarby nie mogę wyjawić członkom senackiego komitetu, aprobującym kandydatów do Rady Jedi - stwierdził ponuro.

Luke spojrzał na niego, nie ukrywając zaniepokojenia.

- Uważasz, że powinienem wycofać jego kandydaturę? - zapytał. - Nie chciałabym przekreślić naszych szans powołania do życia nowej Rady.

Cal zamyślił się.

- Nie - odparł w końcu. - Rozumiem, dlaczego tak postąpiłeś. Najlepiej mieć przeciwnika tam, gdzie można śledzić jego poczynania. Właśnie dlatego zamierzam powołać do nowego Komitetu Doradczego niektórych zwolenników Borska Fey’lyi. Zaproponuję także stanowisko w Komitecie Fyorowi Rodanowi, nie wiem jednak, czy się zgodzi. - Spojrzał na mistrza Jedi. - I tobie - dodał po chwili.

Skywalker zdumiał się.

- Jesteś tego pewien? - zapytał. - Czy nie uważasz, że Leia byłaby lepszą kandydatką?

- Możliwe - przyznał beztrosko Alderaanin - ale Leia nie wróciła jeszcze z Bastiona, a ty jesteś pod ręką.

Luke się uśmiechnął.

- Widzę, że zamierzasz obciążyć mnie pracą i zmusić do biegania z zebrania na zebranie. Nie zostanie mi czasu na nic innego.

- Uważasz, że to niedobrze? - spytał Cal. - Czy przewodniczący nowej Rady Jedi naprawdę powinien niszczyć Gwiazdy Śmierci i w poważnym wieku wdawać się w pojedynki na świetlne miecze?

Luke wybuchnął śmiechem.

- Od bardzo wielu lat nie zniszczyłem żadnej Gwiazdy Śmierci - powiedział.

- Od tego masz swoich uczniów - odciął się Cal. - Gdybyś kazał mi wsiąść do kabiny gwiezdnego myśliwca, poczułbym się jak idiota.

- Jakoś nie chce mi się w to wierzyć - oznajmił mistrz Jedi.

- No, może przesadzam. - Cal lekko się uśmiechnął. - A przy okazji, zgłaszam swoją kandydaturę do Rady Jedi.

- Miałem nadzieję, że to zrobisz - stwierdził Skywalker.

- I kandydaturę Triebakka jako przedstawiciela Senatu - ciągnął Alderaanin. - Naturalnie, senatorowie muszą jeszcze wyrazić na to zgodę, ale nie sądzę, żebyśmy mieli z tym jakiekolwiek kłopoty. Wydaje mi się, że w Radzie powinni zasiadać także dyrektor Wywiadu Dif Scaur i ktoś z Rady Sprawiedliwości. Jeszcze się nie zastanawiałem kto. Dobrze byłoby, żeby jednym z członków została Releqy A’Kia, która stanie także na czele Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

- Jej ojciec był rycerzem Jedi - przypomniał Luke.

- Wiem o tym.

- Nie wymieniłeś żadnego ze współpracowników Fey’lyi ani Fyora Rodana - oznajmił Skywalker.

- Wydaje mi się, że mogą się zadowolić stanowiskami w Komitecie Doradczym - powiedział Cal.

- Nie wymieniłeś także nazwiska szóstego kandydata.

- Uważam, że powinien nim zostać naczelny dowódca Wojsk Obrony, Sien Sovv - oznajmił trochę zakłopotany Cal Omas. - Oczywiście jeżeli dojdę do przekonania, że nadal powinien pełnić tę funkcję. Złożył rezygnację praktycznie w tej samej chwili, kiedy skończyłem wygłaszać inauguracyjne przemówienie.

Luke spojrzał na niego z powagą.

- Powinieneś skorzystać z usług Ackbara - powiedział.

Cal nie ukrywał zaskoczenia.

- Mam go mianować naczelnym dowódcą? - zapytał.

- Nie, ale mógłbyś z nim porozmawiać. Opracował plan, jak rozprawić się z Yuuzhan Vongami.

- Dobrze, pogadam z nim. - Alderaanin kiwnął głową.

- Nie odkładaj tego na później - przestrzegł mistrz Jedi. - Doskonale wiesz, jaki jest dobry.

Cal znów kiwnął głową.

- Bardzo dobrze - powiedział. - Niedługo z nim porozmawiam.

W sąsiednim pomieszczeniu dał się słyszeć głos osobistego androida-sekretarza Cala Omasa.

- Senator Rodan przybył na umówione spotkanie.

Cal wstał.

- Chyba nie powinienem kazać mu czekać.

Odprowadził Luke’a do drzwi, ale przepuścił go przodem. Luke pierwszy wszedł do pokoju przylegającego do gabinetu.

Stał tam Fyor Rodan w stalowoszarym garniturze, sztywny jakby kij połknął. Skywalker powitał go uprzejmym skinieniem głowy; w odpowiedzi senator spiorunował go pochmurnym spojrzeniem.

- Widzę, że w końcu przeforsował pan kandydaturę posłusznego przywódcy, którego wybór przewidywały pańskie plany - burknął gniewnie.

- Nawet się pan nie zainteresował moimi planami - odparł Luke. - Po prostu założył pan, że muszą być zgodne z pańskimi wyobrażeniami.

- Maczał pan palce w tych wyborach - stwierdził oskarżycielskim tonem senator. - Pan i pańska żona wpłynęliście jakoś na moich zwolenników.

- Nie zrobiliśmy niczego takiego - sprostował spokojnie mistrz Jedi.

- A więc zrobili to wasi przyjaciele piraci - parsknął Rodan. -A może pan temu zaprzeczy?

- Zaprzeczam, że moi przyjaciele są piratami - odparł Luke. - Nie sądzę też, żeby mogli cokolwiek zrobić panu albo pańskim zwolennikom. Bardzo w to wątpię.

- Ach, ta cnota Jedi! - zadrwił Rodan. - Zawsze staracie się pozostawać bez skazy i pozwalacie, żeby całą brudną robotę odwalali za was przyjaciele. Nie mogłem nie zauważyć, że wojenne androidy pańskiego przyjaciela strzegą teraz przywódcy, którego sami wybraliście.

- Strzegące korytarzy androidy typu ZYV są własnością rządu - wtrącił się Cal Omas. - Sam pan głosował za wyasygnowaniem środków na ich zakup, Rodan.

Senator odwrócił głowę i zmierzył Alderaanina pogardliwym spojrzeniem.

- Sądziłem, że ma pan dość dumy, żeby nie sprzedać się bandzie odszczepieńców i ich szarlatańskim wspólnikom - powiedział. - Nie zamierzam mieć z tym wszystkim nic wspólnego. Nie chcę stwarzać iluzji, że uważam pański rząd za legalny. Byłbym wdzięczny, gdyby pan wykreślił moje nazwisko z list kandydatów na wszystkie możliwe stanowiska, na jakie zamierzał pan mnie powołać.

Odwrócił się i sztywno wymaszerował z pomieszczenia. Luke i Cal spojrzeli po sobie.

- Bardziej nieprzejednany, niż mogłem się spodziewać - stwierdził filozoficznie
Alderaanin.

 

R O Z D Z I A Ł 19

 

 

Jacen spędził pierwszy dzień wolności w apartamencie, zachwycając się jego niezwykłą stabilnością. Czuł ocieranie się włosków dywanu o bose stopy, a w powietrzu nie unosiła się dusząca mieszanina zapachów gnijących związków organicznych. Ściany były pionowe, a sufit nad głową stanowił idealnie równą płaszczyznę. Półki uginały się od hologramów, z ukrytych głośników sączyły się rytmiczne dźwięki popularnej muzyki. W kuchni znalazł mnóstwo wspaniałych błyszczących naczyń, a w lodówce pełno żywności mogącej wprawić w zachwyt każde ludzkie podniebienie.

A meble? Yuuzhan Vongowie nie znali mebli w ludzkim rozumieniu tego słowa. Yuuzhańskie sprzęty nie były rzeźbione ani składane, ale rosły albo pączkowały. Wyrastając w pokojach o żywicznych podłogach i ścianach z korala yorik albo stabilizowanego białka, miały przedziwne proporcje.

Jacen pożegnał się już kiedyś z widokiem ludzkich mebli, hologramów, kuchennych naczyń, lodówek i wszystkiego, co wiązało się z normalnym życiem. Ponowny widok tych rzeczy stanowił dla niego istne objawienie.

Zauważył, że na ekranie komunikatora pojawiają się wiadomości. Pierwsza brzmiała: „Witaj w domu, Dzieciaku”, druga zaś: „Kolejny raz, Jacenie, spełniłeś najgorętsze życzenie swojej matki”. Wiadomości sprawiły mu ogromną radość, która nie opuszczała go do końca dnia.

Po południu ciotka Mara taktownie zasugerowała, że mógłby sobie kupić jakieś ubrania, następnego ranka Jacen wyruszył więc na zakupy. Pożyczył od wujka Luke’a ubranie i narzuci! na nie płaszcz, ale i tak na ulicy rozpoznawało go wiele nieznajomych istot. Mimo wszystko jego twarz widniała w każdych holowiadomościach i reportażach. Większość witała go przyjaźnie, a nawet entuzjastycznie, wielu okazywało ciekawość i tylko nieliczni odwracali twarz, piorunowali go spojrzeniem albo mruczeli pod nosem. Wyglądało na to, że rycerze Jedi cieszą się większą popularnością niż kiedykolwiek.

Jacen kupił ubrania od quarreńskiego krawca, który zapewniał, że ludzie uważają je za krzyk najnowszej mody. Ciesząc oczy widokiem iskrzących się w promieniach słońca eleganckich budowli, zaczął się przechadzać ulicami miasta. Starał się nie przejmować tym, że dokądkolwiek się udawał, natychmiast stawał się ośrodkiem powszechnego zainteresowania.

Kiedy już wrócił do apartamentu, postarał się skontaktować z Vergere, lecz powiedziano mu, że istota nie może z nikim rozmawiać. Zagadnął o to Luke’a, ale wuj odparł tylko:

- Nie zapominaj, że jesteś na urlopie, Jacenie, a to oznacza, że wziąłeś urlop także od Vergere.

Luke zaprosił go, żeby usiadł obok niego.

- Chciałbym, żebyś powiedział mi, co sądzisz o Yuuzhan Vongach - zaczął.

- Lepiej byłoby zapytać o to Vergere - odrzekł Jacen.

- Pytałem ją - zapewnił Skywalker. - Teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej od ciebie. Jeżeli nie liczyć ich niewrażliwości na Moc, czy naprawdę tak bardzo różnią się od ludzi?

Jacen zastanawiał się jakiś czas nad odpowiedzią.

- Nie - stwierdził w końcu. - Mają wprawdzie tyrańskich władców, a ich religia to prawdziwa trucizna, nie są jednak lepsi ani gorsi, niż byliby ludzie, gdyby ich wychowywaniem zajmowały się yuuzhańskie władze.

Luke spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Nienawidzisz ich? - spytał.

- Nie - odparł Jacen szybko i stanowczo.

- Dlaczego?

Jacen musiał znów przemyśleć odpowiedź.

- To byłoby jak żywić nienawiść do źle wychowanego dziecka - odezwał się w końcu. - To nie wina dziecka, ale jego rodziców. Mógłbym nienawidzić przywódców za to, co zrobili z Yuuzhan Vongów, ale ci przywódcy od dawna nie żyją. Dlaczego miałbym tracić energię na to, by ich nienawidzić?

Luke wstał i położył dłoń na ramieniu siostrzeńca.

- Dziękuję ci, Jacenie - powiedział.

- Ja… chyba ich rozumiem - dodał młody Solo.

Skywalker wyglądał na zaskoczonego. Musiał się nad tym zastanowić.

- Nie żywisz do nich nienawiści, ponieważ ich rozumiesz - mruknął w końcu.

- Słucham?

Luke ocknął się z zamyślenia i spojrzał na siostrzeńca.

- Nie, nic - powiedział. - Mów dalej.

- Pamiętasz, implantowano mi kiedyś bryłkę korala, żeby przemienić mnie w niewolnika - zaczął Jacen. - Wywierając jakiś wpływ na mój system nerwowy, bryłka miała stanowić coś w rodzaju systemu jednostronnej łączności z Vongami. Miała mnie ubezwłasnowolnić, żeby Yuuzhanie mogli mi wydawać rozkazy. Zorientowałem się jednak, że działa w obie strony. Wzbudziła we mnie coś podobnego do… telepatii. Stwierdziłem, że umiem sięgać myślami do umysłów Yuuzhan Vongów i ich stworzeń, a czasami nawet wpływać na ich zachowanie.

Luke spojrzał na niego, nie ukrywając zdumienia.

- Umiesz dotykać Yuuzhan Vongów za pośrednictwem Mocy? - zapytał.

- Nie, to coś innego - odrzekł Jacen. - Nie mogę równocześnie wykorzystywać Mocy i swojego… Vongozmysłu.

Luke zmrużył oczy i znów pogrążył się w zadumie.

- Możesz nas tego nauczyć? - zapytał w końcu.

Jacen już kiedyś się nad tym zastanawiał.

- Nie wiem - przyznał cicho. - Chyba nie. Przypuszczam, że w tym celu trzeba mieć implantowane nasienie niewolnicze albo inną postać wymyślonego przez Yuuzhan Vongów kontrolnego urządzenia, które umie nawiązywać kontakt z systemem nerwowym.

Otworzył szeroko oczy, jakby nagle przyszedł mu do głowy dobry pomysł.

- Może mógłbym nauczyć tego Tahiri - powiedział. - Po tym, co przeszła, może… wciąż jeszcze jest dostrojona do Yuuzhan Vongów. Kto wie, może zdołałaby się nauczyć tego, czego i mnie udało się dokonać.

Luke zmarszczył brwi.

- Tahiri dostaje dreszczy na samą myśl o tym, co wycierpiała z rąk Yuuzhan Vongów - zaczął. - Pozostawiło to w jej umyśle ciężki uraz. A w dodatku… później także przeżyła straszliwy wstrząs. Nie chciałbym zmuszać jej do czegoś, co mogłoby niekorzystnie wpłynąć na stan jej umysłu i zdrowia.

- Ja także nie - przyznał młody Solo.

Nie powiedział Luke’owi o jednej konsekwencji tego, co określał jako Vongozmysł. Wciąż jeszcze od czasu do czasu nawiązywał umysłowy kontakt z bytem, nazywanym przez Yuuzhan Mózgiem Świata - dhuryamem, którego zadaniem było wywieranie jak najkorzystniejszego wpływu na środowisko Coruscant. Jacen i dhuryam uknuli spisek przeciwko zamierzeniom najeźdźców przekształcenia środowiska planety na ich modłę. Sabotowali plany Yuuzhan Vongów na wiele mało istotnych, ale irytujących sposobów. Jednym z nich było stworzenie zarodników grzybów powodujących dokuczliwe świerzbienie skóry. Jacen nakłonił także Mózg Świata, aby rozstroił żołądki maw luurów, których zadaniem było przetwarzanie yuuzhańskich odchodów i odpadów. Katastrofa wydarzyła się podczas uroczystość, którą dhuryam uznał za bardzo ważną.

Teoretycznie Jacen mógłby nakłonić Mózg Świata do przeprowadzenia bardziej śmiercionośnych akcji, począwszy od zatrucia spożywanych przez Yuuzhan Vongów pokarmów, a skończywszy na wywołaniu ekologicznej katastrofy, ale nie zdecydował się ani na jedno, ani na drugie. Uświadomił sobie, że jego empatia dla Yuuzhan Vongów narasta wraz z rozwojem Vongozmysłu. i postanowił, że nie zostanie masowym mordercą, nawet jeżeli miał do czynienia z nieprzejednanym przeciwnikiem.

To właśnie stanowiło jeden z powodów, dla których nie opowiedział wujowi o nabyciu takiej umiejętności. Nie chciał, żeby ktoś się o niej dowiedział, w obawie że mógłby zażądać, aby wykorzystał ją jako rodzaj broni. Zdawał sobie sprawę, że Luke nigdy by go o to nie poprosił, uważał jednak, że im mniej osób o tym wie, tym lepiej.

Jego rozmowę z Lukiem przerwało zgłoszenie się holodziennikarza, który prosił o udzielenie wywiadu. Jacen polecił komunikatorowi, żeby odmawiał wszystkim osobom niezarejestrowanym w jego pamięci jako przyjaciele.

Następnego ranka czuł się nie najlepiej, zjadł więc lekki posiłek i wrócił do łóżka. Luke wyszedł z apartamentu, żeby zajmować się polityką, a Mara wyruszyła w towarzystwie kilku robotów-myszy polować na yuuzhańskich szpiegów. Jacen zasnął, ale obudził go świergot komunikatora. Domyślił się, że sztuczna inteligencja automatu zgłoszeniowego rozpoznała w rozmówcy członka rodziny albo przyjaciela.

Postanowił odebrać rozmowę i kilka chwil później wpatrywał się w zielone oczy pod burzą jasnych włosów. Danni Quee.

- Witaj, Danni - powiedział.

- Cześć, Jacenie. Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam.

- Nie jestem chory ani więziony z powodu kwarantanny - odparł ponuro Jacen. - Nic w tym rodzaju. Mogę rozmawiać, z kim zechcę.

- Świetnie - odparła badaczka. - Może chciałbyś dokładniej obejrzeć miasto? A może jesteś oblegany przez przyjaciół?

- Nie jestem - odparł młody Solo. - Pewnie dlatego, że wszyscy są równie taktowni jak ty. Wolałbym jednak nie pokazywać się w miejscach publicznych. Zwracam na siebie zbyt dużą uwagę i przyciągam tłumy.

Danni wyszczerzyła w uśmiechu zęby, aż zalśniły na tle opalonej twarzy.

- Widziałam cię wczoraj w holowiadomościach - powiedziała. - Czy ten płaszcz miał być przebraniem?

- Niezupełnie - przyznał Jacen.

- Jeżeli nie jesteś gotów pokazywać się w miejscach publicznych, moglibyśmy wynająć poduszkowiec i polecieć w okolice Rafy Mestera - zaproponowała młoda kobieta.

- Z przyjemnością.

Dwadzieścia minut później Danni spotkała się z Jacenem w cywilnej przystani.

- Fajne ciuchy - powiedziała, obejmując go na powitanie.

Wynajęli poduszkowiec i wypłynęli z przystani. Kiedy się oddalili od miasta, włączyli repulsory i śmigając mniej więcej dziesięć metrów nad powierzchnią wody, skierowali się na zachód. Danni nie zapomniała zabrać sprzętu do nurkowania ani drugiego śniadania.

- Szybko się z tym uwinęłaś - zauważył Jacen.

- I tak miałam się wybrać w okolice rafy - odparła Danni. - Gdybym cię nie namówiła, wyprawiłabym się w innym towarzystwie.

Młody Solo obrzucił dziewczynę zdumionym spojrzeniem.

- Ktoś, kogo znam? - zapytał.

- Thespary Trode. To jeszcze jedna bezrobotna astrofizyczka.

- Czyżbyś i ty była bezrobotna? - zdziwił się jeszcze bardziej Jacen.

Danni odpowiedziała mu niewesołym uśmiechem.

- Porozmawiamy o tym później - obiecała.

Rafa Mestera znajdowała się w strefie tropikalnej, gdzie nie trzeba było nosić termicznych kombinezonów. Mimo to Jacen i Danni włożyli je, żeby zmniejszyć do minimum prawdopodobieństwo otarcia skóry. Zbiorniki powietrza były noszonymi na plecach lekkimi urządzeniami, które bezszelestnie wytwarzały powietrze bezpośrednio z wody i dozowały je w odpowiednich ilościach nurkującym osobom. Czas pracy urządzeń zależał głównie od wydajności źródeł zasilania, a te wystarczały mniej więcej na pięćdziesiąt lat ciągłej pracy.

Poszukiwacze podwodnych przygód włożyli także nadmuchiwane kamizelki. Ilość zgromadzonego w nich powietrza można było regulować w taki sposób, żeby równoważyło siłę wyporności wody. Kamizelki miały także kieszenie na ciężarki, żeby nurkowie nie wypływali niepotrzebnie na powierzchnię.

W końcu Danni wręczyła Jacenowi parę tradycyjnych płetw.

- Staromodny system napędowy - oznajmiła. - Mogłam wprawdzie wziąć silniczki, żebyśmy szybciej pokonywali odległość w wodzie, ale doszłam do przekonania, że rozpraszałyby naszą uwagę. Uznałam, że powinniśmy być tylko my, rafa i ocean.

- Nie mam nic przeciwko temu - powiedział Jacen. - I tak nigdzie się nie spieszymy.

Kiedy się zanurzyli, poczuli się jak w wannie wypełnionej słoną ciepłą wodą. Szybko przywykli do aparatów umożliwiających oddychanie, bardziej naturalnych i łatwiejszych w użyciu niż ciśnieniowe skafandry nurków głębinowych. Trochę trudniejsze okazało się przyzwyczajenie do nadmuchiwanych kamizelek. Jacen ciągle wypływał na powierzchnię, dopóki nie zdołał we właściwy sposób zrównoważyć siły wyporu wody. Kiedy w końcu opanował tę sztukę, mógł się zanurzać albo wypływać, w ogóle o tym nie myśląc. Nawet nie musiał wykorzystywać do tego celu Mocy. Wystarczyło, że się odprężył.

Nad koralowymi rafami przepływał oceaniczny prąd, więc po prostu dali się mu unosić. Sącząca się obok ustników woda smakowała solą, jodyną i tysiącem mikroorganizmów żyjących w oceanie. Nad głowami widzieli usianą rozbłyskami słońca powierzchnię wody, po jednej stronie bajecznie barwną rafę koralową po drugiej błękit bezkresnego oceanu, a w dole intensywny granat bezdennej głębiny.

Postanowili nie zanurzać się głębiej niż jakieś dwadzieścia pięć metrów, gdyż na większą głębokość nie docierało dzienne światło, a chcieli cieszyć oczy widokiem koralowej rafy. Podziwiali ukwiały i gąbki we wszystkich kolorach tęczy, widzieli mnóstwo ryb i innych stworzeń, równie barwnych jak rafy, między którymi przepływały.

Przekonali się, że także pod powierzchnią wody obowiązuje coś w rodzaju hierarchii. Koralowe rafy wznosiły się na podobieństwo wyszczerbionych murów ogromnych zamków, niektóre wydostawały się nad powierzchnię niczym strzeliste wieże. Do raf przylegały przeróżne rośliny, a w zakamarkach między blankami znajdowały schronienie ryby, małże i skorupiaki. Upodabniały się kolorami do barw koralowej rafy i tkwiły na niej bez ruchu, czasami tylko wystawiając wyrostki i odnóża. Pływające między rafami ławice małych ryb, szukających tam pożywienia, padały łupem sprytnie zamaskowanych drapieżników. Od czasu do czasu z głębin wynurzały się jak torpedy ogromne ryby, aby polować na przemykające między blankami rafy mniejsze ofiary. Inne drapieżniki przypływały od strony otwartego oceanu. Pojawiały się znienacka z miejsc, o których istnieniu żyjące pośród raf ryby nie miały nawet pojęcia, a potem chwytały je, zabijały, połykały i znikały bez śladu niczym piraci z innego wszechświata.

Rafy, gąbki, ryby, skorupiaki, ukwiały… Ocean tętnił bujnym życiem. Od mikroorganizmów roiło się nawet w kryształowo przezroczystej wodzie. Jacen nie mógł wyjść z podziwu. Wezwał zmysł Mocy i pozwolił, żeby omyła go symfonia koralowej rafy. Wsłuchał się w głosy stworzeń i roślin, żyjących w skomplikowanym podwodnym ekosystemie i wyśpiewujących pochwalny hymn na cześć życia.

Cóż to za nieprawdopodobna odmiana po okresie, jaki spędził w środowisku stworzonym przez Yuuzhan Vongów. Tam także wszystko tętniło bujnym życiem, ale było to życie obce, niezwykłe i stworzone w złowieszczym celu. Jacen czuł się tam jak w bezdennej pustce. Tu zaś wszystkie żywe organizmy rafy wprost krzyczały do niego za pośrednictwem Mocy.

Skierował zmysł Mocy w stronę Danni. Młoda badaczka także była wrażliwa na jej oddziaływanie, ale nie poświęcała czasu na systematyczne ćwiczenia. Doskonaliła swoje umiejętności najwyżej w wolnych chwilach między kolejnymi walkami a obsesyjnymi badaniami naukowymi. Kiedy pierwszy raz musnął ją myślowym palcem Mocy, wyczuł jej zaskoczenie i zdziwienie, potem jednak Danni się odprężyła i także pozwoliła, żeby omyła ją muzyka rafy koralowej. Płynęli jakiś czas obok barwnych blanek w zupełnej ciszy, podziwiając bogactwo naturalnych kształtów i chroniących się między nimi form życia.

W końcu nawet przez izolacyjne kombinezony poczuli chłód. Kiedy się wynurzyli na powierzchnię, Danni włączyła miniaturowy nadajnik sygnału namiarowego i wezwała poduszkowiec. Zaczekali, aż wynajęta maszyna osiądzie na falach parę metrów od nich, wspięli się po sznurowej drabince na pokład, zdjęli kombinezony i jedząc posiłek. pozwalali, żeby promienie słońca ogrzewały ich zziębnięte ciała. W końcu zaczęli się opalać, leżąc obok siebie na pokładzie.

- Wspominałaś, że ostatnio jesteś bezrobotna - zagadnął w pewnej chwili młody Solo.

- Tak - przyznała Danni. - Pracowałam dla Jedi, ale kiedy mój zespół mógł się pochwalić pierwszymi wynikami, został wchłonięty przez jakiś organ rządowy. Jeszcze później, gdy osiągnęliśmy pewne sukcesy, postanowiono nas… no cóż, nie rozwiązano zespołu do końca, ale część osób musiała przejść do innej pracy. Teraz odbywam szkolenie z technik utrzymywania tajnej łączności i prowadzenia działalności szpiegowskiej, żebym mogła pomagać w organizowaniu komórek ruchu oporu. Sądzę, że kiedy ukończę ten kurs, znów wezmę udział w wojnie.

Jacen odwrócił się na bok i spojrzał na nią.

- Zajmowałaś się przecież takimi ważnymi badaniami! - powiedział. - To ty odkryłaś, jak zakłócać wysyłane przez yammoski sygnały! To dzięki twojemu odkryciu załogi naszych okrętów zaczęły w końcu odnosić zwycięstwa w bitwach z Yuuzhan Vongami! Dlaczego ktoś miałby rozwiązywać twój zespół naukowców?

Danni także się obróciła i skierowała na jego twarz zielone oczy.

- Astrofizycy nie są ważnymi postaciami w czasie wojny - powiedziała. - To prawda, na początku odkryłam sposób porozumiewania się yammosków, kiedy już jednak dokonałam tego odkrycia i rozwiązałam problem od strony teoretycznej, pozostało rozwiązanie go od strony konstrukcyjnej. Nadszedł czas, żeby zajęli się tym inżynierowie. To oni muszą budować nadajniki sygnałów zakłócających i mylących. To do nich należy teraz wymyślanie coraz bardziej pomysłowych sposobów, żeby uniemożliwiać nieprzyjaciołom nawiązywanie i utrzymywanie łączności między okrętami i flotami. Wprawdzie korzystają z naszych osiągnięć, ale chyba zapomnieli o wszystkich aspektach teoretycznych naszych badań - dodała. - Pracowałam ciężko i długo, i chyba niczego i nikogo nie poznano tak gruntownie i w tak krótkim czasie jak Yuuzhan Vongów. Cilghal i ja dokonałyśmy tylu odkryć, że należałoby się nam co najmniej kilka najbardziej prestiżowych nagród za osiągnięcia naukowe. Nasze badania są jednak otaczane tak ścisłą tajemnicą, że członkowie przyznających te nagrody komitetów nigdy się o nich nie dowiedzą. Jestem dla nich po prostu jeszcze jedną dwudziestotrzyletnią marzycielką, bezrobotną i bez szans na znalezienie jakiejkolwiek pracy.

Ułożyła się wygodniej na wznak i zanim zamknęła oczy, jakiś czas patrzyła w błękitne niebo.

Nagle, jakby coś sobie przypomniała, usiadła, założyła nogę na nogę i pochyliła się w stronę Jacena.

- Wiesz, chyba jednak nie o wszystkich teoretycznych aspektach naszych badań zapomniano - podjęła po chwili. - Jeszcze ci o tym nie wspominałam? Nadal są prowadzone, ale teraz chodzi w nich o coś dziwnego.

Jacen zamrugał ze zdziwienia i wsparł się na łokciu.

- Opowiedz mi o tym - poprosił.

- Niektórzy członkowie naszego zespołu naukowego zajmowali się szczegółowymi badaniami wytworów bioinżynierii Yuuzhan Vongów - zaczęła młoda kobieta. - Dokonali ważnego odkrycia i od razu wcielono ich do nowego zespołu podlegającego bezpośrednio samemu Wywiadowi Nowej Republiki. Pracują teraz pod bezpośrednim kierownictwem grupy Chissów, którzy składają raporty samemu Difowi Scaurowi.

- Scaur współpracuje z Chissami? - zdziwił się Jacen.

- Moi koledzy i koleżanki przebywają chyba teraz na innej planecie - rzekła Danni. - Wysyłam im wiadomości, ale nie mogę się z nimi skontaktować. W odpowiedzi otrzymuję zawsze informację, że czasowo nie mogą korzystać z usług HoloNetu.

- Przysłowiowe tajne laboratorium w głębinach przestworzy, hmm? - mruknął do siebie młody Solo.

- Ale dlaczego Chissowie? - zapytała Danni.

- Powiedziałaś, że twoi koledzy zajmowali się badaniami wytworów bioinżynierii Yuuzhan Vongów… - Jacen umilkł, jakby się zastanawiał, ale zaraz pokręcił głową. - Problem w tym, że nie znamy Chissów wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, dlaczego mogą mieć dla nas tak wielkie znaczenie. Nie wiemy nawet, gdzie znajduje się ich macierzysta planeta. Możliwe, że Chissowie wyprzedzają nas pod względem wiedzy i badań z zakresu bioinżynierii. Zapewne wiedzą coś na temat Yuuzhan Vongów, o czym jeszcze nie mamy pojęcia. Może ich niezwykły metabolizm pozwolił im zrozumieć, kim są nasi najeźdźcy i dlaczego tak bardzo się od nas różnią.

- Niezwykły metabolizm? - powtórzyła Danni.

- Mają błękitną skórę - przypomniał Jacen. - Prawdopodobnie właśnie to stanowi klucz do rozwiązania zagadki.

Danni się roześmiała. Młody Solo obrzucił ją zdumionym spojrzeniem.

- Wiesz może, na czym polega istota odkrycia dokonanego przez specjalistów z dziedziny bioinżynierii? - zapytał.

Danni kiwnęła głową.

- To ma coś wspólnego z kodem genetycznym Yuuzhan Vongów, który zdaje się bardzo podobny do naszego - powiedziała.

- To bardzo dziwne, skoro przylecieli do nas z innej galaktyki - zauważył Jacen.

- Bardzo podobny, ale nie identyczny - dodała z naciskiem Danni. - Istnieje jedna ważna różnica. Chodzi o sekwencję genów, która nie tylko jest całkiem odmienna, ale powtarza się we wszystkich formach yuuzhańskiego życia… w koralu yorik, w yammoskach i roślinach, a nawet w organizmach Yuuzhan Vongów.

- Czy właśnie dlatego nie widzimy ich za pośrednictwem Mocy? - zainteresował się Jacen.

Danni wzruszyła ramionami.

- Możliwe - przyznała. - Genetycy jeszcze tego nie wiedzą, a przynajmniej nie wiedzieli, kiedy ostatnio z nimi rozmawiałam.

Zapadła cisza. W końcu Jacen uśmiechnął się z przymusem.

- Prawdopodobnie w ogóle nie powinniśmy o tym rozmawiać - powiedział. - Nie wiemy, co odkryli kierowani przez Scaura Chissowie, ale z pewnością to ściśle tajne. Myślę, że prowadzą badania w starannie ukrytym i strzeżonym miejscu. Cokolwiek byśmy chcieli zgadywać, możemy nie tylko pomylić się w przypuszczeniach, ale także narazić na poważne kłopoty.

- Nawet jeżeli rozmawiamy o tym w miejscu, gdzie nikt nie może nas podsłuchać? - zapytała Danni.

- Nie zdziwiłbym się, gdybym wciąż jeszcze był obserwowany - przyznał Jacen. - Niedawno wróciłem po spędzeniu wielu tygodni w wiezieniu Yuuzhan Vongów i funkcjonariusze Wywiadu nie mogą mieć pewności, czy nie zostałem yuuzhańskim agentem. - Skierował spojrzenie w błękitne niebo, uniósł rękę i pomachał. - Przywitaj się z satelitami!

Danni wybuchnęła śmiechem i także pomachała niewidocznym obserwatorom, ale zaraz spoważniała i odwróciła się do Jacena.

- Wystarczy na dziś - oznajmiła. - Chyba jednak czuję się bezpieczniejsza pod powierzchnią wody.

- Ja także.

Przelecieli poduszkowcem wzdłuż Rafy Mestera jeszcze kilka kilometrów i znowu włożyli kombinezony i aparaty do oddychania. Kiedy wpłynęli między podwodne blanki, Jacen otworzył umysł na świadomość Mocy i pozwolił, żeby jego duszę omyła muzyka rafy koralowej. Uwolnił myśli i wystał je do Danni. Cieszyli zmysły obecnością różnorodnych form życia, dopóki nie przyszła pora powrotu do pływającego miasta Heurkea.

Następnego dnia Jacen też wyprawił się w okolice Rafy Mestera. Tym razem Danni pojawiła się w towarzystwie koleżanki, Ishi Tibanki Thespary Trode, której sprzęt do nurkowania przystosowano do wielkiej głowy i dwojga osadzonych na szypułkach żółtych oczu. Astrofizyczki rozmawiały o problemach technicznych, ale Jacen nie miał nic przeciwko temu. Cieszył się obecnością jeszcze jednej inteligentnej istoty. Słuchał wypowiadanych przez nią słów i chociaż nie rozumiał treści rozmowy, kierował zmysły Mocy w stronę koralowej rafy i sycił umysł napływającą stamtąd symfonią życia.

Po powrocie do pływającego miasta Heurkea zaprosił Thesparę i Danni do apartamentu na coś słodkiego. Kiedy otworzył drzwi, zobaczył w przedpokoju Jainę. Siostra miała na sobie kombinezon gwiezdnego pilota, a obok niej stała na podłodze otwarta torba z osobistymi rzeczami.

Bliźnięta długo wpatrywały się w siebie bez słowa. Radość, jaką czuły, niemal sprawiała im fizyczny ból. Obudziła się do życia łącząca ich bliźniacza więź; wymieniali w duchu tysiące wspomnień i emocji, jakie przeżyli od czasu narodzin. W tej samej chwili padli sobie w objęcia, klepiąc się po plecach i śmiejąc tak bardzo, że łzy napłynęły im do oczu.

W niewoli Yuuzhan Vongów Jacen musiał się pożegnać także z myślami o pozostałych członkach rodziny. Odnalezienie siostry bliźniaczki stanowiło niezwykłe przeżycie.

W końcu wypuścił Jainę z objęć i spojrzał na naszywki na kombinezonie pilota.

- Jesteś teraz panią major? - zapytał.

- A nawet kimś więcej - odparła Jaina. - Jestem gwiazdą holowideogramów, nie mówiąc o tym, że także boginią.

Przeniosła spojrzenie na stojące w drzwiach apartamentu przyjaciółki. Znała oczywiście Danni Quee, ale Jacen musiał ją przedstawić jej koleżance, Thesparze.

- Muszę się przebrać i lecieć - powiedziała. - Powinnam przekazać dowództwu raporty i meldunki. - Obrzuciła brata bliźniaka taksującym spojrzeniem. - Mam także osobistą wiadomość dla wujka Luke’a od admirała Kre’feya, który zgłasza zapotrzebowanie na rycerzy Jedi.

Jacen nie ukrywał przyjemnego zaskoczenia.

- Wygląda na to, że w końcu ktoś nas potrzebuje - rzekł.

Jaina wyjęła z torby wyjściowy mundur i przeszła do sypialni, by się przebrać. Kiedy skończyła, udała się prosto do wyjścia.

- Porozmawiamy później, dobrze? - rzuciła jeszcze od progu. - Chcę, żebyś wszystko mi opowiedział.

Odwróciła się i wyszła.

Zdumiony Jacen popatrzył na zamykające się drzwi apartamentu, czując, jak w jego umyśle słabnie bliźniacza więź. Prawdę mówiąc, spodziewał się czegoś więcej po pierwszym spotkaniu z siostrą. O wiele więcej.

Chyba mnie nie unika? - pomyślał, ale doszedł do wniosku, że chodzi o coś innego. Z pewnością Jaina potrzebowała więcej czasu, żeby zebrać myśli, zanim zdecyduje się odbyć z nim zasadniczą rozmowę.

Chyba wiedział dlaczego.

Przeszedł do salonu i poczęstował zaproszone koleżanki kawałkami wyjętego z lodówki klejnotowoca. Potem obie astrofizyczki pożegnały się i wyszły.

Pierwsi wrócili do apartamentu Luke i Mara. Kiedy w końcu zjawiła się i Jaina, sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Napięcie promieniowało z całej jej postawy. Zaczęła od przekazania wujowi prośby admirała Kre’feya o powołanie do czynnej służby większej liczby pilotów Jedi.

Luke ucieszył się, że wojskowi docenili w końcu rolę, jaką rycerze odgrywali podczas wojny. Zagadnął siostrzenicę o przebieg bitwy o Obroa-skai i wyciągnął z niej delikatnie, co robiła od czasu upadku Coruscant. Szczególnie interesował się przebiegiem bitew o Hapes. Chciał wiedzieć, w jaki sposób wykorzystała yuuzhańskie dovin basale przeciwko samym Yuuzhan Vongom, żeby wywieść ich w pole i zlikwidować.

Interesował się również stanem jej umysłu podczas tamtej walki, jej obsesją, wściekłością i zetknięciem z ciemnością.

Jaina skierowała na Jacena udręczone oczy.

- Sądziłam, że nie żyjesz - wyznała ponuro. - Przypuszczałam, że straciłam nie tylko młodszego brata, ale i starszego. Nie obchodziło mnie, ile jeszcze osób może spotkać podobny los jak twój. Byłam gotowa sama podążyć w twoje ślady.

Jacen domyślił się, że siostra woli rozmawiać z nim w obecności wuja i ciotki, niż mu się zwierzać w cztery oczy. Luke także musiał to sobie uświadamiać.

- Ciemność częściej nawiedza ludzki umysł dzięki rozpaczy niż dzięki gniewowi albo żądzy władzy - odezwał się mistrz Jedi. - Przenika do niego poprzez wiarę, że w ostatecznym rozrachunku nie istnieje nic oprócz bólu, smutku i śmierci, co prowadzi do przeświadczenia, że nic, co robimy, właściwie się nie liczy. - Uniósł głowę i obrzucił siostrzenicę poważnym spojrzeniem. - Chciałbym, abyś zapamiętała, że wszystkim nam bardzo zależy na tobie. Rozpacz to iluzja, którą ciemność stawia nam przed oczami.

Jaina spuściła głowę.

- Dziękuję, wujku - powiedziała.

Wzięła torbę i zniknęła za drzwiami pokoju Jacena. Jej brat dałby wiele, żeby z nią porozmawiać, ale kiedy to zaproponował, oznajmiła, że jest zbyt zmęczona długim lotem z Kashyyyka i pogadają o wszystkim następnego ranka.

Jacen zasnął natychmiast. Przyśniła mu się koralowa rafa. Obudził się dwie godziny przed świtem, kiedy do apartamentu weszli rodzice. Na wpół przebudzony, otworzył drzwi sypialni. Jego ojciec, wyjąc jak uszczęśliwiony Wookie, porwał go w objęcia, uniósł w powietrze i zaczął wirować w radosnym tańcu, jakby syn był dwuletnim brzdącem.

Leia nie okazywała wzruszenia tak demonstracyjnie. Jacen uświadomił to sobie, zanim jeszcze ojciec postawił go na podłodze. Kiedy w końcu odetchnął po szaleńczym młynku, uściskał matkę i dopiero wtedy w całej pełni wyczuł jej bezgraniczną wdzięczność losowi.

Wiedział, że tylko jej wiara nigdy się nie zachwiała. Mąż opuścił ją i powrócił odmieniony. Stworzona przez nią Nowa Republika właściwie sama się zdradziła. Jedno z trójki jej dzieci zginęło, a drugie wydarto jej i przetrzymywano w niewoli. Leia musiała patrzeć, jak trzecie ześlizguje się w objęcia Ciemnej Strony.

Mimo to się nie poddała. Tylko ona cały czas twierdziła stanowczo, że jej starszy syn żyje. Teraz, trzymając Jacena w objęciach, uświadomiła sobie jasno i wyraźnie, że wierzyła w niego nie nadaremnie.

Kilka godzin spędzili w stanie radosnego upojenia. Ogarnięty uniesieniem Han prawie skakał po ścianach. Nawet nie bardzo starał się ukrywać łzy.

C-3PO zabrał bagaże rzeczy Leii i Hana do ich sypialni, z której wyniósł rzeczy Jainy i Jacena. Bliźnięta postanowiły się zdrzemnąć na podłodze w przedpokoju. SeeThreepio, jako że nie miał ze sobą co zrobić, stanął w kącie salonu i po prostu się wyłączył. Zaledwie jednak Jacen zaniknął oczy, usłyszał nieśmiałe stukanie do drzwi. Okazało się, że to osobiści ochroniarze Leii, istoty rasy Noghri, którym Leia nie pozwoliła wziąć udziału w wyprawie na Bastion.

Leia kazała im zostać na korytarzu i pilnować drzwi apartamentu, ale godzinę później Noghri znów zastukały. Tym razem po to, aby oznajmić, że Vergere została zwolniona z aresztu i nie ma się dokąd udać. Jacen był tym wyraźnie zachwycony, ale zdawał sobie sprawę, że w apartamencie Skywalkerów zrobiło się zbyt tłoczno. Nie pomogłoby nawet, gdyby Jaina zajęła jedną z kwater przeznaczonych dla samotnych oficerów, co zamierzała zrobić. Na szczęście, matka bliźniąt była księżniczką i osobą wciąż jeszcze ustosunkowaną. Rodzina Solo razem z Threepiem przeprowadziła się do innego apartamentu, w którym znalazło się także miejsce dla obojga Noghrich. Jacen miał nadzieję, że Vergere będzie mogła zamieszkać z nimi, ale Luke stanowczo oświadczył, że podobna do ptaka istota zostanie jego gościem.

Młody Solo doszedł do wniosku, że to niezły pomysł. Domyślał się, że wcześniej czy później jego rodzice się dowiedzą, co Vergere mu zrobiła, kiedy przebywał w niewoli Yuuzhan Vongów, a wtedy z pewnością nie zechcą potraktować jej pobłażliwie. Jacen za nic w świecie nie chciałby stawać między upierzoną obcą istotą a wylotem luty blastera ojca.

Przeprowadzka zajęła większość dnia, a kiedy dobiegła końca, Jaina musiała się zgłosić do Dowództwa Floty, żeby sprawdzić, czy podjęto jakąś decyzję w sprawie prośby admirała Kre’feya o przysłanie mu dodatkowych Jedi. Wróciła dopiero późnym wieczorem.

Następnego ranka Jacen wstał, usiadł na podłodze u stóp łóżka i zaczął medytacje i ćwiczenia Jedi. Przywołał Moc i wykorzystał ją, żeby dokonać modyfikacji stanu organów własnego ciała. Zwalniał albo przyspieszał tempo uderzeń serca, zmieniał szybkość dopływu krwi do mięśni, jakby toczył walkę, i do organów wewnętrznych, jakby został ranny albo chwytał łapczywie powietrze, a także do skóry, żeby szybciej oddawać ciepło i lepiej chłodzić ciało.

W pewnej chwili uświadomił sobie dzięki promieniującej z niego Mocy, że siostra się obudziła, wyczuł też jej oburzenie. Jaina westchnęła, zeskoczyła z łóżka, usiadła obok niego na podłodze i przyłączyła się do ćwiczeń.

Zsynchronizowali oddechy i rytm uderzeń serca i zaczęli unosić w powietrze niewielkie przedmioty. W końcu wdali się w umysłowy pojedynek na świetlne miecze. Wyobrażając sobie w myśli, że toczą walkę, zadawali ciosy, uskakiwali i parowali pchnięcia. Wydawało im się prawie, że słyszą szuranie stóp po podłodze sypialni i pomruk energetycznych kling świetlnych mieczy. Może nawet wyczuwali siłę zadawanych ciosów.

Jaina walczyła metodycznie i oszczędnie, wykorzystując tylko tyle energii, ile musiała. Często uskakiwała, ale atakowała jedynie wtedy, kiedy nadarzała się okazja na pewny cios. W przeciwieństwie do niej Jacen walczył o wiele swobodniej. Częściej atakował i poświęcał więcej energii na uniki nawet wówczas, gdy siostra nie mogła go dosięgnąć klingą wyimaginowanego miecza. Wyglądało na to, że stara się ją zaskoczyć, ale w rezultacie nadziewał się na jej ciosy. Kiedy w końcu siostra go „uśmierciła”, wyczuł promieniujące od niej niezłomne zdecydowanie.

Później zaczęli się odprężać. Posługując się Mocą, Jacen wysłał myśli na zewnątrz i wyczul śpiących w sąsiedniej sypialni rodziców. W przyległym pokoju wykrył iskry życia obojga Noghrich (jedno spało, drugie czuwało). Przypomniał sobie wspaniałą różnorodność form życia śpiewających w rafie koralowej i wysłał myśli jeszcze dalej, w bezdenne głębiny omywającego miasto Heurkea oceanu. Wyczuwał pływające w nim miliardy mikroorganizmów i roje ryb, które obrały podwodne partie miasta za mieszkanie. Niemal widział wypływające z głębin drapieżniki, śmigające w cieniu domów, aby polować na mniejsze ofiary…

Jaina już się wycofała. Zdumiony Jacen otworzył oczy i stwierdził, że siostra wstaje z podłogi.

- Przepraszam - powiedziała - ale nie mogę ci towarzyszyć w tej podróży.

- Dlaczego? - zapytał zaskoczony.

Jaina otworzyła szafkę i wyjęła mundur pilota.

- Muszę się skupić na pracy - odparła. - Nie mogę pozwolić, żeby moje myśli rozpłynęły się w wodach kalamariańskiego oceanu. Zależy mi na tym, żeby być użyteczną.

- To życie, Jaino - żachnął się jej brat bliźniak. - Moc jest życiem.

Siostra zmierzyła go chłodnym spojrzeniem, a w jej brązowych oczach zapaliły się gniewne błyski.

- Przestało mnie obchodzić życie - burknęła. - Obchodzi mnie teraz śmierć. Zabijam i bardzo się staram, żeby mnie nie zabito. Wszystko inne - machnęła ręką - to luksus, a ja nie mogę sobie na to pozwolić.

- Jaino… - zaczął Jacen.

- W ciągu każdej sekundy, którą spędziłabym z tobą, badając myślami głębiny oceanu - przerwała szorstko - stawałabym się słabsza, a Yuuzhan Vongowie silniejsi. Jeżeli naprawdę chcesz wiedzieć, co teraz zrobię… - otworzyła drzwi sypialni - …wezmę prysznic, włożę mundur i udam się do Dowództwa, żeby się przekonać, czy admirał Sovv nie zostawił dla mnie jakiejś wiadomości. A jeśli nie, spotkam się z pilotami i porozmawiam z nimi o taktyce. Kto wie, może poznam jakąś sztuczkę czy dwie, dzięki którym podwładni z mojej eskadry zdołają przeżyć podczas następnej walki. Jeżeli chcesz, porozmawiamy później, kiedy wrócę.

- Postaraj się w tym wszystkim odnaleźć równowagę… - zaczął Jacen, ale siostra już zniknęła za drzwiami łazienki.

Jacen wstał i trochę przygnębiony, zaczął się przebierać. Po śniadaniu opowiedział matce, co usłyszał od Jainy. Leia westchnęła.

- Jaina i ja rozmawiałyśmy o tym na Hapes - oznajmiła. - Błagałam ją, żeby wzięła urlop, dokądś poleciała, spojrzała na wszystko z innej perspektywy… Nie chciała, a ja wiem, co osiągnę, jeżeli jeszcze raz ucieknę się do tych samych argumentów.

- Wujek Luke powiedział, że rozpacz otwiera umysł na podszepty Ciemnej Strony - przypomniał sobie Jacen.

Leia pokręciła głową.

- Jaina wie teraz na temat ciemności o wiele więcej niż kiedyś - powiedziała. - Odbyła tę podróż i nie sądzę, żeby chciała ją powtórzyć. W tej chwili najbardziej się obawiam, że będzie sobie stawiała niemożliwe do osiągnięcia cele, aż w końcu zupełnie się załamie.

Jacen spojrzał na matkę.

- Jestem pewien, że pod tym względem nikt z naszej rodziny nie postępuje tak jak ona.

Leia się roześmiała.

- Ze wszystkich rzeczy, jakie Jaina mogła odziedziczyć po mnie, upodobała sobie akurat etykę zawodową. - Wyciągnęła rękę i ujęła dłoń syna. - Wiesz, jak bardzo jest uparta - dodała po chwili. - Nie martw się, przejdzie przez to, tym bardziej że ma teraz jednego brata mniej do opłakiwania.

Jacen spróbował się uśmiechnąć.

- Dobrze, że przynajmniej to mogłem dla niej zrobić - powiedział.

Czwartego dnia pełnienia obowiązków przywódcy Nowej Republiki Cal Omas zaprosił admirała Ackbara i Winter do byłego luksusowego hotelu, w którym mieściły się teraz instytucje wykonawcze jego rządu. Oprócz zaproszonych gości i gospodarza w spotkaniu mieli wziąć udział tylko Luke, Ayddar Nylykerka z Wywiadu Floty, dyrektor Wywiadu Nowej Republiki Dif Scaur i naczelny dowódca Wojsk Obrony Sien Sovv.

Po korytarzach przechadzały się wojenne androidy typu ZYV. Funkcjonariusze Scaura kilkakrotnie przeszukali konferencyjną salę, czy nie zainstalowano w niej urządzeń podsłuchowych. Jeszcze raz salę zbadali podwładni Nylykerki, którzy wśliznęli się tam później bez wiedzy agentów Scaura. Pomieszczenie nie było duże i nie miało iluminatorów. Na środku stał tylko biały marmurowy stół w kształcie muszli, którego blat miał niewielkie wcięcia dla wszystkich gości. Z jednej ściany tryskała z cichym szmerem fontanna słonej wody, która wpadała z pluskiem do basenu i wypełniała pomieszczenie wonią soli i jodyny.

Ackbar przybył ubrany w stary mundur admirała. Cerę miał szarą, a podobne do płetw ręce lekko mu drżały. Kiedy do pomieszczenia wszedł Cal Omas, Winter pomogła sędziwemu Kalamarianinowi wstać. Ackbar pogratulował nowemu przywódcy wygranej w wyborach zdumiewająco silnym i wyraźnym głosem. Nie połykał sylab ani nie seplenił, co uderzało w jego mowie podczas jednego z wcześniejszych spotkań Luke’a z sędziwym admirałem.

- Chciałbym podziękować wszystkim, że zgodziliście się mnie zaprosić - powiedział. - Wiem, że jesteście bardzo zajęci, starając się powołać do życia instytucje nowego rządu.

- Nigdy nie jesteśmy na tyle zajęci, żebyśmy nie mogli się spotkać z jednym z największych bohaterów Rebelii - odezwał się Cal Omas. - Był pan wiele lat moim dowódcą proszę więc nie sądzić, że zamierzam teraz traktować pana jak podwładnego.

- To Borsk Fey’lya nalegał, żeby przeszedł pan na emeryturę - przypomniał Sien Sovv. - Nikt z Wojsk Obrony nie chciał, żeby pan odchodził, a ja chyba najmniej ze wszystkich.

- To bardzo miło z waszej strony - oznajmił Ackbar. Wyciągnął drżącą rękę i wystukał coś na klawiaturze leżącego przed nim na stole komputerowego notatnika. - Prawdę mówiąc, emerytura wyświadczyła mi jedną przysługę - ciągnął. - Miałem mnóstwo czasu na rozmyślania o Yuuzhan Vongach, największym zagrożeniu dla bezpieczeństwa naszej galaktyki od czasów Palpatine’a. - Rozpłaszczył ogromne dłonie na marmurowym blacie stołu. - Moje rozważania nie były zupełnie abstrakcyjne, ponieważ wciąż jeszcze mam w rządzie… przyjaciół, którzy przekazywali mi odpowiednie dane. - Powiódł spojrzeniem po pozostałych uczestnikach spotkania. - Nie zdradzali mi naturalnie żadnych tajemnic, ale zapoznawali mnie z wynikami niektórych analiz.

Luke zobaczył w wypolerowanym blacie stołu odbicia Nylykerki i Scaura. Obaj starali się wglądać tak niewinnie, jak tylko możliwe. Podobne wrażenie sprawiał także admirał Sovv, któremu nawet nie drgnęły obwisłe fałdy policzkowe.

- Służyłem w wojsku wiele lat, i to na najwyższych stanowiskach - podjął Kalamarianin. - Rozumiem więc doskonale, jak odbywało się przekazywanie informacji, nawet wówczas, kiedy władzę sprawował Borsk Fey’lya. - Kiwnął ogromną głową. - Zacznijmy więc rozważania od naszych sił zbrojnych. Stajemy się coraz silniejsi. Jeszcze na początku wojny złożono odpowiednie zamówienia, żeby zwiększyć liczebność floty i siłę wojska. Rozpoczęto budowę nowych okrętów liniowych, gwiezdnych myśliwców i transportowców, nie zapomniano także o powiększeniu stanu wojsk lądowych. Gwiezdne stocznie Kuata, Talaana, Korelii i Kalamara zostały podczas wojny uszkodzone, ale nie zniszczone. Konstruuje się w nich teraz nowe okręty liniowe, a wielu kontrahentów rozsianych w różnych rejonach niezajętych przez Yuuzhan Vongów przestworzy buduje coraz więcej mniejszych jednostek i okrętów.

Luke wiedział, że zajęło to sporo czasu. Najpierw trzeba było skonstruować roboty i zaczekać, aż zbudują fabrykę, w której powstawałyby nie okręty, ale kolejne automaty. Potem pierwsze roboty i powstałe w tej fabryce nowe automaty wzniosły drugą fabrykę i dopiero w niej rozpoczęto budowę gwiezdnych okrętów. Tymczasem z taśm montażowych pierwszej fabryki schodziły następne automaty. Ich zadaniem było wznoszenie nowych fabryk, a powstające w nich roboty miały budować następne nowe fabryki, w których powstawały kolejne okręty. Można było tak bez końca, pod warunkiem że miało się pod dostatkiem surowców i kogoś, kto za to wszystko chciał zapłacić. Lawina, raz zapoczątkowana, rozrastała się bez końca. Jedynym sposobem powstrzymania jej byłoby zniszczenie wszystkich fabryk okrętów i automatów, bo gdyby pozostał chociaż jeden robot, skonstruowałby następny automat i zacząłby cały łańcuch od nowa.

Na razie dzięki temu do służby wchodziły wciąż nowe okręty. Miało tak być jeszcze jakiś czas, bo liczba okrętów rosła w postępie geometrycznym, w miarę jak zautomatyzowana siła robocza wznosiła wciąż nowe fabryki.

- Nie możemy zapominać także o nowych rekrutach - ciągnął Ackbar. - Mimo wysiłków Brygady Pokoju i tych wszystkich, którzy chcieliby się poddać Yuuzhan Vongom, wielu patriotycznie nastawionych obywateli zgłosiło się do wojska na ochotnika. Większość spośród nich to uciekinierzy, którzy wolą niebezpieczeństwa walki od nudy wegetowania w obozach dla uchodźców - a ci z nich, których planety zostały zniszczone albo opanowane przez najeźdźców, mają silną motywację do walki. Rwą się do niej, pragnąc oswobodzić ojczyznę albo wywrzeć zemstę na nieprzyjaciołach. Problemem w wykorzystaniu wszystkich ochotników była dotąd nie sama ich liczba, ale konieczność zbudowania obozów szkoleniowych w bezpiecznych miejscach i znalezienia dla nich wykwalifikowanych instruktorów. Ostatnio jednak udało się nam pomyślnie rozwiązać i tę kwestię.

Luke wiedział, że zakładanie obozów szkoleniowych do kształcenia rekrutów rządziło się podobnymi prawami, jak konstruowanie okrętów i wytwarzanie automatów, choć z jednym istotnym wyjątkiem. Instruktorów wojskowych nie można było wyprodukować, trzeba było wyszkolić. Na początku wojny wojsko miało wielu instruktorów, ale w końcu ich liczba okazała się zbyt mała. Trzeba było skorzystać z pomocy wielu weteranów Rebelii, którzy zgłaszali się na ochotnika do czynnej służby. Wszyscy zajęli się szkoleniem nie tylko rekrutów, ale także następnego pokolenia wojskowych instruktorów. I jednym, i drugim przekazywali całą wiedzę na temat taktyki walki.

- Jedyny kłopot, że wiele nowych okrętów nie brało dotąd udziału w żadnej walce, a członkowie ich załóg są niedoświadczeni - ciągnął Ackbar. - Nie odnieśliśmy dotąd wielu zwycięstw w walkach z Yuuzhan Vongami, nie istnieje więc standardowa doktryna gwarantująca zwyciężanie za każdym razem. Teraz jednak, kiedy naukowcy Nowej Republiki zdołali pomyślnie rozwiązać problem przynajmniej tymczasowego zniwelowania przewagi, jaką zapewniają nieprzyjaciołom ich… - Urwał i przeniósł spojrzenie na ekran komputerowego notatnika - …ich yammoski… - wymówił obce słowo, poruszając ostrożnie różowymi wargami - …możemy pozwolić dowódcom nowych flot na większe ryzyko. Wciąż jednak będziemy jeszcze jakiś czas wysyłali niedoświadczonych rekrutów do walki z zahartowanymi w wielu bojach wrogami, musimy się więc liczyć z poważnymi stratami.

Głęboko odetchnął, żeby zaczerpnąć powietrza.

- Naszą sytuację pogorszyło niepowodzenie funkcjonariuszy naszych Wywiadów - zaczął po chwili. Luke zauważył, że obaj dyrektorzy nie zareagowali zdziwieniem na oświadczenie admirała. - Zaatakowali nas nieznani nieprzyjaciele niewiadomej rasy; nie znaliśmy siły ich armii ani motywów. Nie zdołaliśmy przeniknąć w ich szeregi, nie mogliśmy zbadać ich ojczystych planet ani nie znaliśmy ich języka. Nawet słynące ze skuteczności tajne służby Bothan nie potrafiły się dowiedzieć niczego więcej, nic więc dziwnego, że ani razu nie udało się nam przewidzieć poczynań naszych wrogów. Zdołaliśmy jednak osiągnąć pewien postęp. Znamy teraz nieprzyjaciół trochę lepiej i mamy agentów na opanowanych przez nich planetach.

Ackbar zawiesił głos i wielką ręką poprawił kołnierz admiralskiego munduru.

- To tyle, jeżeli chodzi o nasze możliwości - podjął po chwili. - Zajmę się teraz analizą charakterystycznych cech i postępowania naszych nieprzyjaciół. - Urwał, jakby spodziewał się pytań, ale kiedy cisza się przedłużała, pokręcił głową. - Inwazja Yuuzhan Vongów na naszą galaktykę ma podłoże religijne. Możliwe, że ich przywódcy cynicznie wykorzystują religię w celu zamaskowania innych, mniej szlachetnych przyczyn inwazji, jednak ogromna większość Yuuzhan naprawdę wierzy, że to bogowie wydali tę galaktykę w ich ręce. Nasi pozbawieni wątpliwości wrogowie stanowią silną, doskonale wyszkoloną, zawsze gotową do walki i złowieszczo skuteczną siłę bojową. Z doświadczeń Jacena i Anakina Solo wynika co prawda, że pojawiają się między nimi pewne różnice i podziały, a ich przywódcy bywają skłóceni, na zewnątrz prezentują wszakże jednolity front. Na razie nasze starania poróżnienia ich albo skorumpowania zakończyły się całkowitym niepowodzeniem. O ile mi wiadomo - a przyznaję, że moja wiedza w tym względzie jest niekompletna - nie zdołaliśmy namówić ani jednego Yuuzhanina, aby został naszym informatorem albo szpiegiem. Niewykluczone, że dzięki kontaktom z nami wiara i żarliwość Yuuzhan Vongów osłabną i niektórzy opowiedzą się po naszej stronie. Możliwe także, że uznają tę galaktykę za bardziej skomplikowaną, niż sobie wyobrażali, i wtedy zdołamy wykorzystać istniejące między nimi podziały, obrócimy jednych przeciwko drugim i dzięki temu odniesiemy zwycięstwo.

Kiedy Ackbar mówił, Winter wstała od stołu i bez słowa podeszła do tryskającej ze ściany fontanny. Zmoczyła chusteczkę w słonej wodzie, wróciła do Kalamarianina i z dużą wprawą zwilżyła jego poszarzałą skórę.

Dif Scaur głośno kichnął. Ackbar przerwał na chwilę, żeby spojrzeć na niego.

- Największymi sukcesami mogą się pochwalić Yuuzhan Vongowie w dziedzinie wywiadu - ciągnął po chwili. - Zanim dokonali pierwszego ataku, dołożyli starań, żeby jak najdokładniej poznać tę galaktykę. Umieścili szpiegów i dywersantów na wszystkich przeznaczonych do podboju planetach. Czasami korzystali z usług niezadowolonych tubylców. Mieli informatorów nawet pośród najwyżej postawionych osobistości naszego rządu. Agenci w rodzaju Noma Anora szerzyli niepokój i wzniecali powstania, które skutecznie odwracały naszą uwagę od prawdziwego zagrożenia. W ciągu krytycznych pierwszych miesięcy inwazji nieprzyjacielscy agenci, ich marionetki lub kolaboranci zupełnie nas zaskoczyli. W tym czasie nie uświadamialiśmy sobie jeszcze, że do nieprzyjaciół wyciekają najściślej strzeżone tajemnice. Świadomość, że Yuuzhan Vongowie mogą przewidywać nasze posunięcia, paraliżowała dowódców Nowej Republiki albo skłaniała ich do zachowywania przesadnej ostrożności.

Luke przeniósł spojrzenie na Siena Sovva. Luźne fałdy policzkowe Sullustanina zwisały nieruchomo, a twarz naczelnego dowódcy pozostawała nieprzenikniona. Mistrz Jedi nie wyczuwał także, żeby Sovv był oburzony wnioskami Ackbara.

- Yuuzhan Vongowie nie liczą się z materialnymi stratami - ciągnął Kalamarianin. - Wygląda na to, że hodują i zbierają swoje statki niczym galaktyczne owoce. Mogą mieć tyle jednostek, ilu zdołają znaleźć Vongów i ich kolaborantów do pilotowania i obsługi ich systemów uzbrojenia. A jeżeli chodzi o wojowników, zapisałem w pamięci komputerowego notatnika szacunkowe dane na temat początkowej liczebności yuuzhańskich wojsk oraz ofiar, jakie wrogowie ponieśli dotąd podczas wojny. Są to oczywiście dane przybliżone, gdyż nie znamy liczebności ich pozagalaktycznych rezerw. Co więcej, dysponujemy jedynie orientacyjnymi liczbami co do poniesionych ofiar, które mogą okazać się przesadzone. - Chrząknął. - I często się okazują. Jeżeli chcecie, możecie się zapoznać z tymi liczbami na ekranach swoich notesów. Jestem gotów wam je przesłać.

Luke sięgnął po komputerowy notes i nastawił go na odbiór danych. Wkrótce potem na ekranie pojawiły się rzędy cyfr informujące o przybliżonej liczbie wszystkich Yuuzhan Vongów na początku inwazji, liczebności kasty wojowników i przypuszczalnej liczbie zabitych w walkach z wojskami Nowej Republiki. Mistrz Jedi zauważył, że ogromną większość poległych Yuuzhan stanowili wojownicy. Na końcu widniał odsetek poniesionych strat w stosunku do początkowej liczebności kasty wojowników.

Zdumiony Luke uniósł głowę i spojrzał na Ackbara.

- Zabiliśmy prawie jedną trzecią? - zapytał.

- Tak wynika z tych danych - odparł Kalamarianin.

- To wszystko dane przybliżone - stwierdził Cal Omas.

- Najlepsze, jakimi dysponujemy - dodał Ackbar. - Nie sądzę, żeby odbiegały bardzo od rzeczywistości.

- Z danych Wywiadu Nowej Republiki wynika mniej więcej to samo - wtrącił się Dif Scaur. Luke’a zawsze zdumiewało, że ktoś tak szczupły i blady jak dyrektor Wywiadu Nowej Republiki może być obdarzony tak silnym głosem.

- W trakcie bitwy o Obroa-skai Yuuzhan Vongowie stracili całą flotę - przypomniał Nylykerka. - Ponieśli porażkę podczas bitwy o Hapes i chociaż zwyciężyli, tocząc walki o Fondor i Coruscant, okupili zwycięstwa ogromnymi ofiarami.

- Nie mogą sobie pozwolić na wiele podobnych zwycięstw - stwierdził Scaur.

- Pod warunkiem że te dane są ścisłe - zauważył Cal Omas. - Nie chciałbym wysyłać naszych flot do bitwy z Yuuzhan Vongami, kierując się niezbyt precyzyjnymi informacjami.

- Istnieją sposoby sprawdzenia, czy są precyzyjne - oznajmił Ackbar. - Jeżeli w ciągu najbliższych dwóch miesięcy Yuuzhan Vongowie zaatakują poważnymi siłami jakikolwiek nowy cel, zorientujemy się, że mieli w odwodzie jeszcze wielu wojowników. Jeżeli jednak skupią uwagę na umacnianiu dotychczasowego stanu posiadania, będzie to dla nas sygnał, że poniesione straty nauczyły ich przezorności.

Ayddar Nylykerka i Sien Sovv spojrzeli niepewnie jeden na drugiego. Zawsze liczyli się z możliwością przypuszczenia przez wroga generalnego szturmu na Korelię, Kalamar albo jakąkolwiek inną ważną planetę Nowej Republiki.

- Wojownicy Yuuzhan Vongów są bardzo dzielni - ciągnął Ackbar. - Wykonują rozkazy bez wahania, walczą do śmierci, nie wycofują się i nigdy, przenigdy się nie poddają. - Zaczerpnął powietrza i wypuścił je z cichym świstem. - Zważywszy na pozostałe przymioty, mamy szczęście, że możemy uważać wszystkie poprzednio wymienione cechy za poważną słabość.

Zdumiony Luke uniósł głowę i spojrzał na sędziwego Kalamarianina. Oczywiście! - pomyślał. Dlaczego wcześniej sobie tego nie uświadomiłem?

- Słabość? - zapytał osłupiały Scaur. - Czy uważa pan ich zalety za słabość?

- Oczywiście - odparł spokojnie Ackbar. - Przede wszystkim dlatego, że zawsze je okazują, a to oznacza, że są przewidywalni. Przyznaję, że każda z tych cech sama w sobie może być godna zazdrości i podziwu, ale wszystkie razem składają się na poważną słabość!

Uniósł ogromną rękę, jakby nie chciał dopuścić, by ktokolwiek mu przeszkodził.

- Proszę się zastanowić - podjął po chwili. - Dzielność i waleczność równają się szaleńczej brawurze i mogą być uważane za zalety jedynie w sytuacjach, kiedy rozkazy wydają rozsądni i kompetentni dowódcy. Bezmyślne wykonywanie rozkazów owocuje brakiem elastyczności na polu bitwy. Godzić się na prowadzenie walki do śmierci, nie biorąc pod uwagę możliwości poddania, oznacza wyrzeczenie się prób szukania korzystniejszego wyjścia z sytuacji. Uważam, że możemy wykorzystać te cechy charakteru Yuuzhan Vongów, żeby wciągnąć ich w pułapkę, z której nie zdołają uciec.

Ackbar odgiął i uniósł jeden palec na tyle, na ile mu pozwalała łącząca je cienka błona.

- Szaleńcza brawura pozwoli nam zwabić Yuuzhan Vongów w zasadzkę - ciągnął, odginając drugi palec. - Bezmyślne posłuszeństwo oznacza, że podwładni nie ośmielą się podawać w wątpliwość słuszności rozkazów dowódców, nawet jeżeli będą żywili wątpliwości. - Odgiął i uniósł trzeci palec. - Z tego wynika, że wojownicy nie przejawią własnej inicjatywy. Bez najmniejszego wahania wykonają wszystkie rozkazy, choćby ich bezsens wykazała zmiana sytuacji na polu bitwy. Nie cofną się ani nie przegrupują bez zgody przełożonych, nawet jeżeli stracą z nimi łączność albo dowódcy nie będą mieli pojęcia o bieżącej sytuacji. - Odgiął czwarty palec. - Yuuzhan Vongowie uważają śmierć za zjawisko nieuniknione i nigdy nie starają się przedłużyć czasu trwania życia. Będą więc walczyli do śmierci, nawet gdyby dalsza walka okazała się beznadziejna. Ich szaleńczo odważni dowódcy, zaślepieni wiarą w słuszność sprawy, za nic w świecie nie wydadzą rozkazu do odwrotu, dopóki nie będzie za późno. Jeżeli podsumujemy te fakty, moi przyjaciele, otrzymamy potężną broń, za pomocą której ostatecznie zniszczymy Yuuzhan Vongów!

Zacisnął rękę w pięść i z całej siły grzmotnął nią o blat stołu. Cal Omas podskoczył.

- Zastawienie pułapki wymaga przynęty - odezwał się Skywalker.

Ackbar zaczerpnął znów powietrza, a Winter kolejny raz zwilżyła jego czoło.

- A przynęta powinna być bardzo przekonująca - powiedział. - Musi wyglądać na tyle zachęcająco, żeby Yuuzhan Vongowie zechcieli rzucić do walki wszystkie siły i odwody.

- Co może posłużyć za przynętę? - zainteresował się Cal Omas.

- Domyślam się, że my - odparł Dif Scaur, wodząc spojrzeniem po twarzach pozostałych uczestników zebrania. - Członkowie rządu Nowej Republiki. - Skierował na Ackbara ukryte w głębokich oczodołach oczy. - Czy pomyślał pan także o harmonogramie tej operacji? Kiedy powinniśmy zastawić tę pułapkę? - zapytał.

- W momencie gdy będziemy dysponowali największą przewagą - odparł Kalamarianin. - Umiemy eliminować z walki ich… yammoski. Potrafimy zakłócać systemy ich łączności i zmuszać do ostrzeliwania własnych okrętów. Nie wiemy, czy długo utrzymamy tę przewagę, powinniśmy więc stoczyć decydującą bitwę jak najszybciej.

- Większość naszych wojskowych nie ma doświadczenia - wtrącił pospiesznie Sien Sovv. - Sam pan to przyznał. Czy możemy stoczyć decydującą bitwę, dysponując niedoświadczonymi pilotami i żołnierzami?

- Oczywiście, że nie - odparł Ackbar. - Nie wolno nam tego robić. Zanim się na to zdecydujemy, nasi żołnierze muszą nabrać większego doświadczenia.

- Jak go nabiorą, jeżeli nie podczas decydującej bitwy? - zapytał Dif Scaur.

- Biorąc udział w wielu drobnych potyczkach - wyjaśnił Kalamarianin. - Yuuzhan Vongowie znajdują się obecnie w takiej samej niekorzystnej sytuacji, w jakiej my byliśmy na początku wojny. Muszą bronić zbyt wielu planet naraz, zbyt wielu źródeł surowców, zbyt wielu gwiezdnych szlaków. Uważam, że powinniśmy wydać dowódcom naszych flot rozkaz równoczesnego zaatakowania wszystkich tych celów. - Uniósł podobną do płetwy rękę. - Nie wolno nam jednak nigdy atakować miejsc, w których Vongowie gromadzą duże siły. Nie możemy przystępować do walki, jeżeli nie będziemy dysponowali wystarczającą przewagą. Nasi żołnierze muszą zdobyć większe doświadczenie, ale zdobędą je tylko dzięki odnoszonym zwycięstwom. Nabiorą wtedy zaufania do dowódców i uwierzą we własne siły do tego stopnia, że podczas późniejszych akcji również będą się spodziewali samych zwycięstw. - Zwrócił ogromne oczy na admirała Sovva. - Musi pan dać dowódcom dużą swobodę, jeżeli chodzi o wybieranie celów ataku. Powinien pan im pozwolić na podejmowanie ryzyka i pogodzić się z możliwością porażek. Dowódcy mają urządzać zasadzki, uciekać się do partyzanckiej taktyki walki i atakować odosobnione grupy nieprzyjaciół. Powinni przerywać ich zaopatrzeniowe szlaki, zakłócać łączność między opanowanymi planetami i zakładać ukryte bazy, skąd można byłoby prowadzić taką działalność. Nie wolno im jednak nigdy stawać do walki z wrogiem przewyższającym nas pod względem liczebnym albo siłą uzbrojenia. Można ich atakować wtedy, gdy są słabi… i tam, gdzie są słabi.

- A więc znów powrót do Rebelii - odezwał się Cal Omas. - Właśnie tak walczyliśmy na początku z Imperium.

- Ma pan rację - przyznał Kalamarianin.

- Jednak kiedy toczyliśmy wojnę z Imperium, nie musieliśmy bronić tylu miejsc naraz - zauważył przywódca Nowej Republiki. - Nasz rząd był nieliczny i zdolny do szybkiego przemieszczania się z bazy do bazy w rodzaju Yavina albo Hoth. Nie musieliśmy wówczas myśleć, jak wyżywić i dokąd przesiedlić miliony uchodźców. Nie musieliśmy się zastanawiać, co zrobić z setkami senatorów żądających szczególnej ochrony dla swoich planet.

- Powinniśmy więc ograniczyć obronę tylko do miejsc najważniejszych z punktu widzenia dalszego prowadzenia wojny - oznajmił Ackbar. - Do tych planet, które powinny być silnie bronione, jak Coruscant i Borleias, aby nieprzyjaciele zrozumieli, że za odniesienie zwycięstwa przyjdzie im zapłacić zbyt wysoką cenę.

- Jakie planety ma pan na myśli? - zainteresował się Cal Omas.

- Planety, w których stoczniach konstruuje się nowe okręty dla naszej gwiezdnej floty - odparł Ackbar. - Kalmar, Kuat, Korelię. -Ciężko westchnął. - Żadnej innej.

- Żadnej innej? - żachnął się Omas.

- Wszystkie inne planety - Ackbar machnął wielką dłonią - należy ewakuować, kiedy nieprzyjaciele zaatakują je dużymi siłami. Taki atak ich wyczerpie, wydłuży zaopatrzeniowe szlaki i osłabi siłę obrony pozostałych planet.

- A uchodźcy? - zapytał Luke. - Olbrzymie konwoje, które staramy się osłaniać? Miliony przesiedlonych na inne planety obywateli Nowej Republiki?

Ackbar odwrócił się do mistrza Jedi i skierował na niego wyłupiaste oczy.

- Nie wolno nam bronić tak ogromnych celów - powiedział. - Jeżeli zdecydujemy się na ich obronę, przekreślimy szansę wygrania wojny.

Luke poczuł na plecach zimny dreszcz.

- Przysięgałem bronić słabszych - powiedział.

- A kto jest słaby? - zapytał Ackbar. - My jesteśmy najsłabsi. Rząd. Wojsko. Dopóki pozostaniemy słabi, nieprzyjaciele będą rośli w silę, a uchodźcy zginą bez względu na to, co zrobimy. Dopiero kiedy staniemy się silni, zdołamy zmusić nieprzyjaciół do zajęcia się sprawami ważniejszymi niż atakowanie konwojów z uchodźcami.

Luke odwrócił głowę.

- Chyba rozumiem - odparł, choć w głębi duszy nie mógł się pogodzić z gorzką logiką emerytowanego admirała.

Dif Scaur położył pokryte guzami szczupłe dłonie na blacie stołu. Miał tak bladą skórę, że ręce jakby wtopiły się w biały marmur.

- Jeszcze raz proszę o podanie planowanego harmonogramu - powiedział. - Proponuje pan poddać naszych żołnierzy czemuś w rodzaju szkolenia, w którym stawką będzie ich śmierć albo życie, i uważa pan, że dzięki temu nabiorą większego doświadczenia. Jak pan sądzi, ile czasu upłynie, zanim flota będzie gotowa stoczyć decydującą bitwę, jaką przewidział pan w swoich planach?

Kalamarianin nie zwlekał z odpowiedzią, co dowodziło, że wszystko dokładnie przemyślał. Z pewnością liczył się z możliwością usłyszenia takiego pytania.

- Trzy miesiące - powiedział. - Trzy miesiące nieustannej walki partyzanckiej, ataków z zasadzki i niszczenia słabych, odosobnionych celów powinno wystarczyć, żeby zahartowani w takich bojach żołnierze Nowej Republiki zdołali stawić czoło głównym siłom Yuuzhan Vongów.

- Trzy miesiące… - Na trupiobladej twarzy Scaura pojawił się lodowaty uśmiech. - To powinno wystarczyć.

Do czego? - pomyślał Luke. Z tym okresem wiązało się coś ważnego, w dodatku coś, o czym przynajmniej on i Ackbar, a może także inni, nie powinni się dowiedzieć.

Kalamarianin opadł ciężko na fotel. Przedstawianie szczegółów planu podkopało jego siły i dopiero kiedy skończył, pozwolił sobie to okazać. Winter wyciągnęła mokrą chusteczkę i spryskała głowę sędziwego admirała.

- Żałuję tylko, że stan zdrowia nie pozwala mi służyć Nowej Republice równie aktywnie, jak do tej pory - odezwał się w końcu Ackbar.

- Zawsze odgrywał pan bardzo ważną rolę - stwierdził Cal Omas. - Mam nadzieję, że kiedy nadejdzie czas przejścia na emeryturę, ja i wszyscy pozostali będziemy mogli powiedzieć, że okazaliśmy się równie użyteczni, jak pan w tej chwili. - Odwrócił się do Siena Sovva. - Czy zgłasza pan jakieś uwagi do planu admirała Ackbara?

- Żadnych z wyjątkiem tego, że jestem pełen podziwu - odparł Sullustanin. - Jestem gotów natychmiast wcielić go w życie. Mogę także złożyć rezygnację na korzyść admirała Ackbara, żeby zrealizować swój plan bez obawy, że będę mu przeszkadzał.

Ackbar machnął w jego stronę podobną do płetwy ręką.

- Nie, mój przyjacielu - odparł - Stan zdrowia nie pozwala mi stanąć na czele Wojsk Obrony. Wszyscy to chyba rozumieją.

Cal obrzucił Kalamarianina zamyślonym spojrzeniem.

- W takim razie może zechciałby pan zostać doradcą albo konsultantem? - zapytał. - Z pewnością wymyślimy dla pana stosowny tytuł w rodzaju dyrektora do spraw strategii albo jakiś inny.

Ackbar pokiwał bezwłosą głową.

- Zgadzam się i obiecuję pełnić obowiązki jak najlepiej - powiedział. - Naturalnie, na ile pozwolą mi na to siły.

- Admirał jest w tej chwili bardzo wyczerpany - odezwała się Winter. Te pierwsze słowa, jakie wypowiedziała od początku zebrania, wymówiła tonem łagodnej nagany, jak guwernantka strofująca powierzone jej opiece dziecko. Spojrzała na Cala Omasa. - Nie zdoła pełnić obowiązków, jeżeli każe mu pan biegać z zebrania na zebranie, a w przerwach dokonywać inspekcji okrętów Floty.

Ackbar znów machnął ręką, tym razem na znak protestu, ale Winter nie ustępowała.

- Nie - powiedziała stanowczo. - Nic z tych rzeczy. Żadnych parad ani petentów proszących o poradę, poparcie czy awans. - Przeniosła spojrzenie na admirała Sovva. - Przydałoby się zatrudnić kilku godnych zaufania oficerów sztabowych do papierkowej roboty i utrzymywania łączności, nie możemy jednak cały czas brać udziału w takich spotkaniach.

- To nie będzie konieczne - oznajmił Cal Omas. - Jeżeli zechcę porozmawiać z panem admirałem, poproszę go o wyznaczenie spotkania i odwiedzę go osobiście. - Spojrzał na Siena Sovva. - Zatroszczy się pan o wszystko inne, dobrze? - zapytał.

Sullustanin kiwnął głową.

- Zatroszczę się - obiecał.

Cal Omas odwrócił się do Luke’a Skywalkera.

- Czy istnieje jakiś sposób, żeby Jedi przyczynili się do powodzenia tego planu? - zapytał.

Mistrz Jedi zawahał się, zanim odpowiedział.

- Proponuję, żebyśmy włączyli ten problem do porządku obrad inauguracyjnego zebrania nowej Rady Jedi - odparł w końcu.

- Bardzo dobrze. - Cal spojrzał na obu dyrektorów Wywiadu, Scaura po cywilnemu i Nylykerkę w wojskowym mundurze. - Mają panowie inne uwagi?

- Moim zwierzchnikiem jest pan admirał Sovv - przypomniał Nylykerka. - Możemy mu pomóc w formułowaniu oceny sił nieprzyjaciół i proponowaniu możliwych celów.

Dif Scaur kiwnął podłużną głową.

- Możemy zrobić to samo pod kierunkiem przywódcy Nowej Republiki - powiedział.

Luke usłyszał ledwo uchwytną nutkę protekcjonalności w jego głosie jakby Scaur chciał dowieść wszystkim pozostałym, jak bardzo jest skłonny do współpracy. Ponownie zaczął się zastanawiać, co takiego Scaur wie, o czym on nie ma pojęcia. Dyrektor Wywiadu Nowej Republiki zachowywał się, jakby sądził, że plan Ackbara nie ma najmniejszego znaczenia, ale pragnie stwarzać pozory, iż przykłada do niego wielką wagę. Nie zapomniał zapytać Kalamarianina pozornie od niechcenia, kiedy jego plan zastawiania pułapek i wciągania w nie słabych sił Yuuzhan Vongów może przynieść spodziewane wyniki, i sprawiał wrażenie zadowolonego, kiedy dowiedział się, że zajmie to trzy miesiące.

Co miało się wydarzyć w ciągu tego czasu? Co mogło zmienić plan Ackbara? Czyżby Scaur ułożył inny plan wygrania wojny? A może… Luke znów poczuł na plecach zimny dreszcz. Wyglądało na to, że Scaur wie o czymś, co pozwoli wrogom udaremnić plan Ackbara. Kto wie, może chodziło o decydującą ofensywę, jaka miała nastąpić w ciągu tych trzech miesięcy?

Mistrz Jedi doszedł do przekonania, że musi odtąd zwracać większą uwagę na Difa Scaura. Zastanawiał się, czy w tym dyskretnym obserwowaniu nie mogłaby mu pomóc Mara.

Dwie godziny po zakończeniu spotkania przekazano dowódcom wszystkich jednostek wojskowych Nowej Republiki następującą informację: ACKBAR WRÓCIŁ.

Na pokładach niektórych okrętów, zwłaszcza tych największych, wybuchła trwająca przynajmniej godzinę radosna wrzawa.

 

R O Z D Z I A Ł 20

 

 

- Chciałbym wszystkich serdecznie powitać - zaczął Luke - na pierwszym posiedzeniu naszej… - Zawahał się i spojrzał niepewnie na Cala Omasa. - Czym właściwie jesteśmy? - zapytał. - Z pewnością nie Radą Jedi. Połowa jej składu to nie rycerze ani mistrzowie.

Alderaanin także sprawiał wrażenie niezdecydowanego.

- Nazwijmy ją po prostu Wysoką Radą, przynajmniej na razie - zaproponował.

Inauguracyjne posiedzenie nie rozpoczęło się najlepiej. Na początek członkom Rady przydzielono hotelowy pokój o niezwykłym kształcie. Podobnie jak w wielu innych zarekwirowanych przez pospiesznie sformowany rząd pomieszczeniach, wciąż jeszcze unosiła się w nim intensywna woń świeżej farby. Owalny stół z perłowym blatem w kształcie muszli zajmował tyle miejsca, że członkowie Rady musieli się stłoczyć przy obu końcach.

W okolicy wybrzuszonego środka siedział Luke Skywalker, a naprzeciwko niego Cal Omas. Obaj oparli się pokusie posadzenia wszystkich Jedi po jednej stronie stołu, a pozostałych przy drugiej. Nie chcieli sprawiać wrażenia, że od samego początku między członkami Rady istnieją różnice, postanowili więc przydzielić mistrzom Jedi miejsca na przemian z pozostałymi członkami.

Po prawej ręce Skywalkera siedział rosły i kosmaty Wookie Triebakk, pełen sił witalnych senator z Kashyyyka. Miejsce po jego prawej stronie zajmowała kalamariańska uzdrowicielka Cilghal, która cały czas wodziła wyłupiastymi oczyma po twarzach członków Rady. U szczytu stołu usiadł dyrektor Wywiadu Dif Scaur. Był chudy jak szczapa i nie zajmował wiele miejsca, dzięki czemu pozostali członkowie Rady nie musieli się tłoczyć obok niego.

Miejsce z prawej strony Scaura zajmował Kenth Hamner, przedstawiciel rasy ludzkiej i rycerz Jedi. Hamner zakończył służbę w wojsku i przeszedł na emeryturę. Siedział teraz wyprostowany sztywno, jakby kij połknął, w doskonale skrojonym cywilnym garniturze, który leżał na nim jak wojskowy mundur. Dalej zajął miejsce obdarzony łagodnym głosem gotalski senator Ta’laam Ranth. To jego poparciu zawdzięczał Cal Omas uzyskanie głosów większości senatorów podczas wyborów przywódcy Nowej Republiki. W zamian za okazaną lojalność Ranth zażądał, żeby Cal mianował go członkiem Rady Jedi. Obok Ta’laama siedział Cal, a po jego prawej ręce Kyp Durron. Młody mistrz Jedi sprawiał wrażenie nieszczęśliwego. Podobnie jak wszyscy piloci jego eskadry, otrzymał rozkaz natychmiastowego stawienia się na Kalamarze. Dopiero po wylądowaniu dowiedział się, że został członkiem Rady Jedi i powinien wziąć udział w pierwszym zebraniu. Przebywał na planecie zaledwie od trzech godzin i wszystko wskazywało, że jest zdezorientowany tak szybkim biegiem wydarzeń. Miejsce po prawej stronie Kypa zajmowała porośnięta złocistym meszkiem pani minister Spraw Zagranicznych Releqy A’Kla, córka zmarłego caamasjańskiego senatora Elegosa A’Kli, którego Vongowie złożyli w ofierze na Dubrillionie. Dzięki caamasjańskim memniiom Releqy dysponowała jednak wieloma wspomnieniami ojca. Mogła się poszczycić doświadczeniem, wiedzą i politycznymi umiejętnościami bardzo znacznymi jak na swój wiek.

Po prawej ręce Releqy, przy przeciwległym, zatłoczonym końcu stołu, siedziała wyprostowana Saba Sebatyne. Barabelka kierowała po kolei na wszystkich bystre gadzie oczy. Od dawna polowała na Yuuzhan Vongów w stadzie innych Barabelów i Luke liczył na to, że Saba uzna członków Rady Jedi za podobne stado.

Miejsce po prawej stronie Saby zajmował naczelny dowódca Sien Sovv, a między nim a Lukiem rozpychała się ogromna istota o grubej, szarej pomarszczonej skórze, Chevinka Tresina Lobi. Była zaledwie rycerzem Jedi. Położyła na blacie stołu długi pysk, stanowiący część jej głowy.

Należy jeszcze wspomnieć o C-3PO, którego Luke wypożyczył od Leii, żeby pełnił obowiązki sekretarza, protokolanta, a gdyby zaistniała potrzeba - nawet tłumacza. Protokolarny android stał w kącie pokoju, gdzie nie przeszkadzał nikomu, i kierował płonące złocistym blaskiem fotoreceptory po kolei na wszystkich uczestników zebrania.

Skywalker spojrzał na ekran komputerowego notatnika, żeby przeczytać zapiski, jakie sporządził jeszcze przed posiedzeniem Rady.

- Chciałbym zacząć zebranie od pytania, czy członkowie Rady chcieliby zgłosić coś jeszcze do porządku obrad - powiedział.

Cal Omas cicho chrząknął.

- To uroczysta okazja, mistrzu Skywalkerze - zaczął. - Czyżbyś naprawdę nie zamierzał wygłosić inauguracyjnego przemówienia?

- Prawdę mówiąc, nie zamierzałem - przyznał skruszony Luke. - Na ile jednak znam Jedi, mogę obiecać wszystkim mnóstwo przemówień w dalszej części zebrania. - Spojrzał na Omasa. - A może ty chciałbyś wygłosić jakąś mowę?

- Moje struny głosowe jeszcze nie odpoczęły po przemówieniach, jakie wygłaszałem wcześniej - odparł Alderaanin. - Mogę jednak powtórzyć kilka najlepszych zdań z mojej mowy inauguracyjnej. Niektóre wzbudziły prawdziwy entuzjazm.

- Sądzę, że wszyscy słyszeliśmy, kiedy je wygłaszałeś pierwszy raz. - Skywalker obdarzył go promiennym uśmiechem.

- Chciałbym w to wierzyć - mruknął Cal, ale w końcu machnął ręką. - Nie szkodzi. Nie będę się upierał i przepraszam, że zakłóciłem tok obrad.

Luke powiódł spojrzeniem po twarzach pozostałych członków Rady.

- Czy ktoś jeszcze chciałby coś powiedzieć? - zapytał. - Na przykład poinformować nas o czymś, o czym nie wiemy?

- Mogę, mistrzu Skywalkerze? - zapytał Kyp, unosząc rękę nad głowę.

- Słucham, mistrzu Durronie - odparł Luke.

- Zechciałbyś wyjaśnić mi, co tu robię? - Na twarzy Kypa odmalowała się prawdziwa udręka.

Rozbawiona Saba Sebatyne głośno zasyczała.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Skywalker.

Kyp zaczął się niespokojnie kręcić w fotelu.

- Nie jestem pewien, czy powinienem być członkiem rady - wyznał w końcu. - Chyba nie. Sprawiłem ci mnóstwo kłopotów i z pewnością nie zasłużyłem na taki zaszczyt.

- Może to prawda - odparł Luke - ale to wcale nie znaczy, że nie zasłużyłeś, aby zostać jednym z nas. Jesteś jednym z najbardziej doświadczonych Jedi, zwłaszcza jeżeli chodzi o walkę z Yuuzhan Vongami. Nikt nie podaje w wątpliwość twojego poświęcenia, umiejętności ani mistrzowskiego władania Mocą. Co więcej, zawsze popierałeś utworzenie nowej Rady Jedi.

- Wyzbyłem się dumy na Ithorze - przypomniał Kyp. - Może nie zawsze dotrzymywałem tamtej obietnicy, ale przynajmniej starałem się, jak umiałem. Rozwiązałem swój Tuzin i zgodziłem się służyć pod rozkazami Jainy Solo. To prawda, powołałem Tuzin na nowo do życia, ale uczyniłem to na wyraźną prośbę admirała Kre’feya. Bardzo starałem się nie wywyższać nad innych i trzymać z daleka od tarapatów, w jakie tak często wpadałem. A teraz… - Urwał, jakby szukał właściwych słów. - …teraz mianowałeś mnie członkiem organu sprawującego władzę nad wszystkimi Jedi. To ogromna pokusa dla mojej dumy, której wyrzekłem się na Ithorze. Chyba jednak byłbym szczęśliwszy, latając na czele własnej eskadry.

- Tu chodzi o coś innego niż czyjeś szczęście - syknęła Saba. - Problem w tym, gdzie możesz najlepiej się przysłużyć galaktyce.

- Myślę, że twoje opinie są w Radzie konieczne i zawsze będą mile widziane - odezwał się Luke, patrząc w oczy młodszego Jedi. - Jeżeli jednak nadal się będziesz upierał, żeby złożyć rezygnację, nie będę cię tu trzymał wbrew twojej woli.

Kyp wyglądał na zrozpaczonego.

- Nie chcę jeszcze raz postąpić wbrew twojej woli, mistrzu Skywalkerze - oznajmił w końcu.

- Jeżeli tak, to zostań - odparł Luke.

- A poza tym - dodał Cal Omas - jeżeli się boisz nawrotu przesadnej pewności siebie i aroganckiej dumy, to wszyscy tu obecni znajdą sposób, aby skłonić cię do większej pokory.

Po tych słowach nawet Kyp musiał się roześmiać. Machnął ręką.

- Jak sobie życzysz, mistrzu Skywalkerze - powiedział. - Mam tylko nadzieję, że nie zrobię niczego, czego mógłbyś żałować.

Wszyscy mamy taką nadzieję, pomyślał Luke.

- A jeżeli chodzi o nowinki, o które pytałeś - ciągnął Durron - mam informację z Kashyyyka od Lowiego i zespołu Wookiech zajmujących się badaniami wytworów yuuzhańskiej bioinżynierii.

- A więc mów - odezwał się Luke. Zauważył, że siedzący obok niego Triebakk pochylił się i zaczął słuchać z prawdziwym zainteresowaniem.

- Lowbacca i jego współpracownicy badali dovin basale znajdujące się na pokładzie porwanej yuuzhańskiej fregaty, którą Jaina nazwała później „Zwodzicielką” - zaczął Kyp. - Wykorzystali wytwory naszej techniki interdykcyjnej, żeby osiągać efekty podobne do tych, jakie wywołują wykorzystujące dovin basale kosmiczne miny. Od początku wojny Vongowie posługują się takimi minami, aby wyrywać nasze jednostki z nadprzestrzeni i atakować je znienacka przeważającymi siłami. Wygląda na to, ze teraz możemy odpłacić im pięknym za nadobne.

Triebakk zawył.

- Coś wspaniałego - odezwał się C-3PO, tłumacząc jego słowa. - Doskonała
robota.

Sien Sovv wyglądał na zadowolonego.

- Znakomicie - powiedział. - To świetnie pasuje do planu admirała Ackbara.

- Może admirał Sovv zechciałby wyjaśnić tym, którzy tego nie słyszeli, na czym właściwie polega plan Ackbara - zaproponował Cal Omas.

- Może tylko pierwsza część - zastrzegł pospiesznie Dif Scaur. - Możliwe, że ostateczne cele tego planu… uhmm… przekraczają ramy dzisiejszego posiedzenia.

Innymi słowy, pomyślał Luke, nie ujawniajmy wszystkim naokoło, że Ackbar ma nadzieję zwabić Yuuzhan Vongów w zasadzkę. Jeżeli będzie wiedziało o tym tylko kilka osób, może naprawdę uda się nam tego dokonać.

Nie przestawał uważnie obserwować Scaura, również za pośrednictwem Mocy. Wciąż nie był pewien, do jakiego stopnia może mu ufać, tym razem wyczuł jednak niepokój i prawdziwą troskę o zachowanie planu Ackbara w jak najściślejszej tajemnicy.

Sovv usłuchał i wyjaśnił, że admirał Ackbar chce, aby rekruci Nowej Republiki zdobywali doświadczenie w wielu drobnych potyczkach i atakach na odosobnione i niezbyt silne grupy wrogów. Pragnie jednak, żeby powstrzymywali się od walk z silniejszym przeciwnikiem i nie brali udziału w decydującej bitwie.

- Admirał Kre’fey poprosił także o przydzielenie tylu pilotów Jedi, ilu się da - zakończył Sovv swoje wystąpienie. - Ma nadzieję, że pomogą mu zespolić elementy floty za pomocą czegoś, co nazywa bitwowięzią Jedi. Spodziewa się, że dzięki niej jego podwładni będą mogli wykonywać wszelkie manewry idealnie równocześnie. Donosi, że taktyka ta zakończyła się sukcesem podczas bitwy o Obroa-skai, ale żeby okazała się bardziej skuteczna, musi mieć w tym celu więcej Jedi.

- Mnie także przekazano prośbę Kre’feya o przydzielenie dodatkowych Jedi - stwierdził Skywalker. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby polecieli wszyscy, którzy zechcą.

- Mam nadzieję, że Rada wymyśli, jak pomóc Kre’feyowi - odezwał się Cal Omas. - Wojskowi borykają się z poważnymi kłopotami i potrzebują wszelkiej pomocy, jakiej możemy im udzielić. Dotychczas ponosili porażkę za porażką i całkiem słusznie obwiniają za nie najważniejszych polityków. Co gorsza, niektórzy są bliscy buntu. Z prawdziwym niepokojem myślę o wydawaniu rozkazów Garmowi Bel Iblisowi, gdyż nie wiem, co zechce mi odpowiedzieć. Jeżeli dowódcy Wojsk Obrony nie są pewni naszego poparcia, nawet nie chcę myśleć o tym, co się może wydarzyć.

Kyp chrząknął i nieśmiało uniósł rękę nad głowę.

- Słucham - odezwał się Skywalker.

- Przykro mi to mówić po wszystkim, co powiedział pan Omas, ale jeżeli chodzi o admirała Kre’feya, możemy mieć z nim pewien problem - zaczął Durron. - Przypuszczam, że jest dobrym dowódcą, ale klany Bothan ogłosiły… no cóż, przysięgły, że nie spoczną, dopóki nie wymordują wszystkich Vongów. A Kre’fey bardzo wziął sobie do serca tę przysięgę. Bothanie nazywają ją ar’krai. Jestem pewien, że pozostali członkowie naszej Rady nie zechcą popierać masowej eksterminacji, nawet gdyby miała to być masowa eksterminacja Yuuzhan Vongów.

Luke odwrócił się do Omasa.

- Calu, słyszałeś o tym? - zapytał.

Alderaanin pokręcił głową.

- Jeżeli bothańskie władze naprawdę wydały takie oświadczenie, z pewnością nie uznały za stosowne mnie o tym powiadomić - powiedział.

- Proszę porozmawiać z admirałem Kre’feyem - nalegał Durron. - Jest uszczęśliwiony jak dziecko i tak wojowniczo nastawiony, jak nigdy do tej pory. Jestem pewien, że z radością wszystko wyjaśni.

Dif Scaur oparł brodę na kościstych, bladych palcach. W jego głęboko osadzonych oczach Luke dostrzegł wyrachowaną inteligencję i coś więcej niż zwyczajną ciekawość. Wyglądało na to, że chudy jak szczapa mężczyzna uważa rozwój sytuacji za wybitnie interesujący.

- Bothanie byli zawsze bardzo dyskretni - odezwał się w końcu. - Mogą uważać, że ta sprawa dotyczy tylko istot ich rasy.

- A w jaki sposób potraktujemy prośbę admirała Kre’feya? - zainteresował się Kenth Hamner.

- Ma już pod swoimi rozkazami kilkoro Jedi - przypomniała Tresina Lobi. - Jednym z nich jest właśnie mistrz Durron. Chciałabym poznać jego opinię.

Kyp zawahał się, zanim odpowiedział, ale w końcu wzruszył ramionami.

- Jest dobrym dowódcą - przyznał. - Rzecz jasna, nie geniuszem w rodzaju Ackbara ani mistrzem taktyki jak Wedge Antilles, ale umie rozwiązywać problemy i odnosić zwycięstwa. Ar’krai to jednak coś zupełnie nieznanego. Nie mam pojęcia, co zamierza admirał, ale wiem, że to mnie niepokoi.

Luke spojrzał na gotalskiego senatora Ta’laama Rantha i wyczuł napływającą od niego falę ponurej satysfakcji. Osoby, które nie umiały wykrywać nastrojów promieniujących z dwóch grubych, wysokich stożków, jakie wieńczyły głowy osobników tej rasy, uważały Gotalów za istoty pozbawione emocji i kierujące się wyłącznie zimną logiką. Luke nie umiał tak dobrze rozpoznać nastrojów Ta’laama, jak zrobiłby to inny Gotal, ale wyczuwał je dzięki Mocy.

- Możliwe, że Kre’feyowi zależy na wyeliminowaniu Vongów - odezwał się Ranth. - Ja także tego pragnę. Nie ulega wątpliwości, że na tym samym zależy także ogromnej większości istot w tej galaktyce. Przypominam jednak szanownym członkom Rady, że nie może tego dokonać ani Kre’fey, ani nikt inny. Przegrywamy tę wojnę i problem nie w tym, czy zdołamy wyeliminować Yuuzhan Vongów, ale w tym, żeby nie dać się im wyeliminować. - Jego szkarłatne oczy zapłonęły w głębokich oczodołach. - Moralne dylematy to zabawna rozrywka umysłowa - ciągnął po chwili. - Proponuję jednak, żebyśmy prowadząc tę dyskusję, nie przekraczali granic tego, co możliwe.

- Zgadzam się - stwierdził Scaur, który nie przestawał obserwować Ta’laama Rantha kątem oka. Luke uświadomił sobie, że dyrektor Wywiadu zgadza się nie dlatego, że podziela opinię gotalskiego senatora, ale z innych, sobie tylko znanych powodów.

Mistrz Jedi bardzo chciałby je poznać.

Releqy kiwnęła porośniętą złocistym meszkiem głową na znak, że popiera stanowisko Scaura i Ta’laama.

- Może tak będzie najlepiej - powiedziała.

- W porządku - odezwał się Skywalker. - Wracamy zatem do problemu, czy powinniśmy posłać rycerzy Jedi admirałowi Kre’feyowi.

Saba Sebatyne położyła porośniętą łuskami kształtną dłoń na blacie stołu.

- Ja i moi ziomkowie mamy duże doświadczenie w tworzeniu więzi, którą admirał Kre’fey chciałby wykorzystać do połączenia swoich Jedi - zaczęła. - Może powinnam jednak wspomnieć o czymś, czego pozostali prawdopodobnie sobie nie uświadamiają. Jeżeli Kre’fey połączy swoich podwładnych za pomocą bitwowięzi, to nie on będzie dowodził swoją flotą, ale my, Jedi.

Zakończyła głośnym sykiem, który popłynął do zdumionych słuchaczy nad blatem stołu. Rozbawiony Triebakk ryknął coś, czego zaskoczony Threepio nawet nie starał się przetłumaczyć.

- Dowódcy okrętów Floty zostaną zmuszeni do słuchania rozkazów wydawanych przez Jedi - ciągnęła po chwili ciszy Saba. - Będą walczyli pod naszym kierunkiem i dowództwem, gdyby zaś Kre’fey marzył o podjęciu czegoś w rodzaju… może powinnam powiedzieć „nielegalnej akcji”… musi uzyskać na to nasze zezwolenie i zgodę na współpracę. W naszej mocy będzie odmówić mu i jednego, i drugiego. Członkowie Rady patrzyli na Barabelkę w absolutnej ciszy. Pierwszy zdecydował się ją przerwać mistrz Skywalker.

- Myślę, że powinniśmy wysłać mu tych Jedi - powiedział.

Kyp uniósł rękę na znak niezbyt stanowczego sprzeciwu, ale po chwili ją opuścił.

- Bardzo dobrze - powiedział. - Powinniśmy ich jednak ostrzec o tym, że Bothanie ogłosili ar’krai.

- Zgoda - odparł Luke. - A kiedy będą nabierał i wprawy w posługiwaniu się więzią, powinni się zastanowić, co zrobią, jeżeli ktoś zechce wykorzystać ją do niewłaściwych celów.

- Mistrzu Skywalkerze - odezwała się nagle Cilghal. - Od samego początku wojny przestrzegałeś przed zagrożeniem, jakie stanowi dla nas agresja, teraz jednak wysyłasz Jedi na wojnę i oddajesz pod rozkazy kogoś, kto prawdopodobnie zechce wykorzystać ich do agresywnych celów. Czy to znaczy, że zmieniłeś zdanie?

Luke zauważył, że Cilghal uważnie go obserwuje, kierując na niego wyłupiaste oczy. Z pewnością orientuje się w moich myślach za pośrednictwem Mocy, pomyślał. Wiedział jednak, że Kalamarianka nigdy nie traci przenikliwości umysłu.

- Zmieniłem zdanie - oznajmił stanowczo.

Jego odpowiedź wzbudziła zainteresowanie Kypa Durrona.

- W jakim sensie? - zapytał młodszy mistrz Jedi.

- Zgadzam się udzielić błogosławieństwa rycerzom Jedi, którzy zechcą wziąć udział w akcjach zaczepnych przeciwko Yuuzhan Vongom, pod warunkiem że ograniczą zainteresowanie do wojskowych celów - wyjaśnił Skywalker.

W oczach Kypa zapłonęły gniewne błyski.

- Mogłeś był oszczędzić nam wielu zmartwień, gdybyś oznajmił to przed kilkoma laty! - Mistrz Jedi uniósł ręce w gniewnym geście. - Od wielu lat przestrzegałeś mnie, że agresja wiedzie prosto na Ciemną Stronę! Nie słuchałem cię i raz za razem rzeczywistość tłukła mnie po głowie. W końcu doszedłem do wniosku, że masz rację. Obserwowałem kiedyś, jak ktoś inny ześlizguje się w objęcia Ciemnej Strony, i to było coś najgorszego, co widziałem w życiu! - Wymierzył wskazujący palec w mistrza Skywalkera. - W końcu zdołałeś mnie przekonać! Zostałem spokojnym, grzecznym małym Jedi i jestem nim… od kilku miesięcy! Opowiadam wszystkim chcącym mnie słuchać, że mistrz Skywalker od samego początku miał rację. A teraz mówisz mi, że zmieniłeś zdanie?

To nareszcie był Kyp, którego Luke dobrze znał i rozumiał.

- Jak śmiesz! - wybuchnął w końcu Durron. - Jak śmiesz!

Luke robił wszystko, co mógł, by się nie roześmiać.

- Na początku tej wojny nie miałem informacji, jakimi dysponuję teraz - zaczął spokojnie. - Możliwe jednak, że ty je miałeś.

- Jakich informacji? - zapytał młodszy Jedi. Skrzyżował ręce na piersi i spiorunował Skywalkera gniewnym spojrzeniem.

- Z początku bardzo się niepokoiłem, że nie można odnaleźć Yuuzhan w Mocy. Wydawało mi się, że nieprzyjaciele wystawiają Moc na pośmiewisko, że są celową profanacją życia i że moim przeznaczeniem jest poprowadzenie przeciwko nim mrocznej krucjaty. - Powiódł spojrzeniem po twarzach zebranych członków Rady, przez kilka sekund patrząc każdemu prosto w oczy. - To byłoby coś okropnego - ciągnął po chwili. - Podczas takiej wojny wielu Jedi na dobre odwróciłoby się od jasnej strony. Kto wie, może i ja nie zdołałbym się oprzeć sile ciemności?

- Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie? - zapytał trochę spokojniej Durron.

- Nowe informacje. - Luke uniósł głowę. - Uzyskałem je od Jacena Solo i od Vergere. Dzięki nim zrozumiałem, że Yuuzhan Vongowie nie są wyjątkiem od reguły, nie są odmienni od wszystkiego, co żyje. Jeżeli nie widzimy ich za pośrednictwem Mocy, to nasza wina, a nie ich. Możemy z nimi toczyć walkę, nie uciekając się do nienawiści ani do pomocy Ciemnej Strony. Nie musi nam zależeć, żeby wszystkich wymordować. - Skywalker skierował spojrzenie na twarz siedzącego po przeciwnej stronie Kypa. - Jeżeli wiedziałeś to dwa lata temu, przepraszam, że ci nie uwierzyłem, nie winię jednak siebie za to, że starałem się zachowywać ostrożność.

- Nie mogłem tego wtedy wiedzieć - burknął Kyp. - Doskonale wiesz, że nie miałem o tym pojęcia.

- Gra toczyła się o bardzo wysoką stawkę - przypomniał Luke. - Nie chciałem, żeby ktokolwiek przeszedł na Ciemną Stronę tylko dlatego, że niewłaściwie oceniłem sytuację.

- Ty… - zaczął Kyp, wyciągając oskarżycielskim gestem palec w kierunku Skywalkera. - Ty… - Nie mogąc opanować narastającej frustracji, uderzył głową w marmurowy blat stołu, ale zaraz się wyprostował i popatrzył po kolei na pozostałych członków Rady. - Czy jestem jedyną osobą, która chce rozkwasić nos mistrzowi Skywalkerowi? - zapytał w końcu.

Luke jeszcze raz zwalczył ochotę do roześmiania się, tym razem wyczuł jednak, że nie tylko on się zmaga z takim problemem. Cal Omas przeniósł spojrzenie z Luke’a na Kypa i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Nie zamierzam zadawać ciosów - zaczął - ale z przyjemnością popatrzę, jeżeli zechce to zrobić ktoś inny.

Kyp uniósł ręce nad głowę w geście bezradności.

- Wydaje mi się, że Skywalker robi to wszystko dla własnej przyjemności! - powiedział.

- Jeżeli interesuje cię praktyczny powód, Kypie - odparł Luke - to właśnie przywódca Nowej Republiki udzielił nam pełnego poparcia, a nawet znalazł miejsce dla Jedi w swoim rządzie. Po prostu staramy się odwdzięczyć komuś, kto nas wspiera.

- Nie mam nic przeciwko temu - stwierdził mistrz Durron. - Chodzi mi o to, że twoje ostrzeżenia o niebezpieczeństwach agresji okazały się bezzasadne, to wszystko. Wciąż istnieje możliwość, że ciemność zawładnie duszami rycerzy Jedi. Wiem, bo kiedyś doświadczyłem tego na własnej skórze. Odbyłem wędrówkę na Ciemną Stronę. - Skierował na Luke’a oczy, w których malował się głęboki ból. - A całkiem niedawno przyglądałem się, jak coś podobnego przydarza się komuś innemu.

A więc wiesz, jak to jest, kiedy nie możesz na to nic poradzić, pomyślał Luke. On także kiedyś obserwował, jak Kyp pogrąża się w odmętach ciemności, i również nie mógł zrobić nic, żeby go powstrzymać. Kyp widział, jak taki sam los spotyka Jainę, i z pewnością także cierpiał z powodu własnej bezradności.

- Kodeks Jedi może wprowadzać nas w błąd, ponieważ nigdzie nie definiuje pojęcia agresji - powiedział głośno Skywalker. - Zamierzam uzupełnić ten brak. Agresja to niesprowokowany atak albo przywłaszczanie sobie czegoś, co nie stanowi twojej własności, a także udzielanie pomocy komukolwiek, kto decyduje się na jedno lub drugie.

Kyp z namysłem pokiwał głową.

- Gdybyśmy znali tę definicję wcześniej, prawdopodobnie nie doszłoby między nami do tylu nieporozumień - odezwał się w końcu.

- Możliwe - przyznał Luke. - Przykro mi, że stało się inaczej.

- Mimo to zagrożenia są wciąż bardzo realne - stwierdził Durron. - A będzie jeszcze gorzej, kiedy zaczniemy wysyłać do walki naszych Jedi.

Luke pokręcił głową.

- Musimy im zaufać - powiedział. - Są Jedi. Sami ich wyszkoliliśmy.

Niech lecą wszyscy, którzy zechcą, pomyślał. Vergere uświadomiła mu to, co i tak wiedział: powinien wierzyć, że jego nauki i przykład pozwolą wyszkolonym przez niego Jedi przetrwać i ten kryzys. Niech lecą wszyscy, którzy zechcą.

- Sama więź Mocy nie stanowi poważnego zagrożenia - odezwała się nagle Saba tak stanowczo, że członków Rady ogarnęło zdumienie. - Wszyscy Jedi razem? Jednej myśli? Jeżeli ktoś zacznie się poddawać wpływowi Ciemnej Strony, pozostali ściągną jego albo ją z powrotem na stronę światłości!

Luke miał nadzieję, że właśnie tak się stanie.

- Musimy zaufać Jedi i procesowi ich kształcenia - powiedział. - Udzieliliśmy im wszystkich możliwych ostrzeżeń. Bitwowięź stanie się po prostu jeszcze jednym narzędziem, którym możemy się posłużyć.

- A co z Wielką Rzeką? - zainteresowała się Cilghal. Sprawiała wrażenie poważnie zaniepokojonej. - Z wielkim trudem udało się nam zorganizować kanał przerzutu dla uchodźców, agentów i do przekazywania informacji. Czy wszyscy powinniśmy teraz wziąć czynny udział w wojnie? Mamy pozwolić, żeby Wielka Rzeka wyschła u samego źródła?

- Oczywiście, że nie - obruszył się Skywalker. - Każdy Jedi musi podjąć decyzję, jak zamierza pomagać w walce przeciwko Yuuzhan Vongom. Co więcej, jeżeli nie zaistnieje inna potrzeba, zamierzam nadal współpracować z Wielką Rzeką.

Cilghal wyraźnie się odprężyła, a Luke przeniósł spojrzenie na Omasa.

- Nie masz jeszcze dosyć przemówień, Calu? - zapytał.

- Wszystkie były bardzo pouczające - odparł przywódca Nowej Republiki. Powiódł spojrzeniem po twarzach członków Rady. - Spodziewałem się wszakże, że Jedi okażą większą pewność siebie, a mniejszą skłonność do dyskutowania.

- Zawsze spodziewam się po nich tego samego - wyznał Skywalker. - Rzadko jednak jestem tego świadkiem.

Pozostali członkowie Wysokiej Rady meldowali o sprawach dotyczących Wielkiej Rzeki albo innych planów. W krótkim wystąpieniu Dif Scaur ujawnił, jak, jego zdaniem, mogą się przedstawiać bieżące cele Yuuzhan Vongów, a Triebakk zrelacjonował przebieg ostatniego posiedzenia Senatu. Jego członkowie sprawiali wrażenie zaniepokojonych śmiałością, z jaką sami wybrali Cala Omasa na stanowisko przywódcy Nowej Republiki, ale wszystko wskazywało, że się z tym pogodzili.

- Czy to już wszystko? - zapytał w końcu mistrz Skywalker.

Tresina otworzyła długi pysk, aby zasygnalizować chęć zabrania głosu.

- Chciałabym poruszyć sprawę uczniów Jedi, którzy przylecieli z konwojem uchodźców i niedawno wylądowali na Kalamarze - zaczęła. - Nie mają żadnego mistrza ani przydzielonego zadania. Co mamy z nimi zrobić? Może ich wysłać… - zawahała się, jakby w ostatniej chwili sobie przypomniała o zachowaniu tajemnicy. - Może przyłączą się do innych uczniów pobierających nauki w tajnej Akademii Jedi?

- Kogo masz na myśli? - zapytała Cilghal.

- Zekka i Tahiri Veilę.

- Podobnie jak mój syn Tesar, brali udział w wyprawie na Myrkr - przypomniała Saba Sebatyne.

I byli świadkami śmierci Anakina, pomyślał Luke.

- W tej chwili opiekuje się nimi Alema Rar - ciągnęła Tresina. - Uważa jednak, że jeszcze nie jest gotowa opiekować się uczniem czy uczennicą, nie wspominając o dwójce uczniów naraz. Poprosiła mnie, żebym przedstawiła ten problem członkom Rady.

Luke pomyślał, że Twilekianka ma rację. Jeszcze przed odlotem na Myrkr widziała, jak jej siostra Jedi, Numa, ginie w straszliwych męczarniach, zabita przez voxyna. Mistrz Jedi pamiętał, że wywarło to straszliwy wpływ na jej psychikę. Zapewne Alema nie doszła jeszcze do siebie na tyle, żeby całe dnie opiekować się dwojgiem uczniów, którzy borykali się z własnymi problemami.

- A więc są wojownikami - odezwał się Kenth Hamner. - Wojownikami i weteranami. Właśnie takich najbardziej nam potrzeba. - Odwrócił się do Luke’a. - Może powinniśmy awansować ich na rycerzy? - zaproponował. - Sami wówczas zdecydują, gdzie mogą się okazać najbardziej użyteczni.

Skywalker zastanawiał się jakiś czas, zanim odpowiedział.

- Tahiri jest jeszcze bardzo młoda, nie ma nawet szesnastu lat - odezwał się w końcu. - Była także… bliską przyjaciółką Anakina. Nie mam pojęcia, czy zdołała się pogodzić z jego śmiercią. - Pokręcił głową. - Pasowanie jej na rycerza i wysyłanie do walki przeciwko Yuuzhan Vongom może oznaczać skierowanie jej prosto na Ciemną Stronę.

- Wyślijmy ich więc na Kashyyyk - zaproponowała Saba. - Powierzmy ich opiece Tesara i bitwowięzi. Poślijmy tam także Alemę Rar. Więź Mocy uchroni ich przed pokusą przejścia na Ciemną Stronę. - Powiodła żółtymi oczami po uczestnikach zebrania. - Podobnie jak mnie uchroniło przed tym związanie się z Barabelami po śmierci rówieśniczek Tesara, współpiskląt Krasov i Beli.

Szczerość w głosie Saby chyba wszystkich przekonała. Luke kiwnął głową.

- To bardzo dobry pomysł - powiedział.

- Pozostaje jeszcze kilkoro innych uczniów, którzy także byli członkami grupy szturmowej Anakina - przypomniał Kenth Hamner. - Jaina, Jacen, Lowbacca, i oczywiście uczennica Cilghal, Tekli. Czy nie powinniśmy także ich awansować na rycerzy?

Luke zawstydził się, że sam wcześniej o tym nie pomyślał.

- Oczywiście - przyznał.

- Nie zapominajcie także o Tenel Ka - dodał Kyp Durron.

W oczach Cala Omasa zapaliły się błyski ożywienia.

- Staną się pierwszymi rycerzami nowej ery Jedi - powiedział. - Czy z okazji pasowania nie powinniśmy czegoś zorganizować? Jakiejś ceremonii albo…

- Rycerze Jedi nigdy nie przywiązywali dużej wagi do ceremonii - przerwał mu Kyp. - Rycerze Jedi są od działania, a nie od brania udziału w przedstawieniach.

Luke się roześmiał.

- Aż tak bardzo pragniesz wygłosić jeszcze jedno przemówienie, Calu? - zapytał. - Nigdy przedtem nie organizowaliśmy żadnych ceremonii.

Cal spłonął rumieńcem, ale wzruszył ramionami.

- Dlaczego nie mielibyśmy zorganizować jej właśnie teraz? -zapytał. - Są bohaterami, a ja nie widzę żadnego powodu, żeby nie mieli się o tym dowiedzieć obywatele Nowej Republiki. Sprowadź tu wszystkich Jedi, a ja przypnę im medale i wygłoszę pochwalną mowę, aż zaczerwienią się po same uszy.

- Tesar i Lowbacca przebywają w tej chwili na Kashyyyku - przypomniała Tresina Lobi.

- Są wojskowymi, prawda? - zapytał Cal. - Członkami eskadry Jainy Solo. Zmieńmy im więc przydział i powierzmy obronę przestworzy Kalamara.

Sien Sovv cicho chrząknął.

- Przepraszam pana - odezwał się z szacunkiem. - Admirał Kre’fey zwrócił się do nas z prośbą o przysłanie mu wszystkich możliwych Jedi i na pewno nie będzie zachwycony stratą trojga, którzy już pełnią służbę pod jego rozkazami.

- Proszę mu więc powiedzieć, że dostanie wszystkich! - odparł Cal Omas. - Przyśle nam uczniów, a w zamian otrzyma prawdziwych rycerzy.

- Tenel Ka już otrzymała awans - zauważyła Releqy. - Awans na stanowisko królowej matki. Nie wiem, czy zdoła przekonać Hapan, żeby wyrazili zgodę na jej odlot tylko dlatego, że pragniemy urządzić ceremonię pasowania rycerzy.

Jej uwaga bynajmniej nie osłabiła entuzjazmu Cala Omasa.

- Dlaczego Hapanie mieliby się sprzeciwiać temu, że pragniemy uhonorować ich królową? - zapytał. - Jestem pewien, że Tenel Ka zechce być obecna, kiedy będziemy pasowali na rycerzy Jedi jej koleżanki i kolegów.

Słysząc zapał w głosie Omasa, Luke uśmiechnął się szeroko.

Może to mimo wszystko nie taki zły pomysł? Może naprawdę powinien zorganizować taką uroczystość, choćby po to, aby dowieść każdemu, a przede wszystkim samym Jedi, że czasy się zmieniły? Jedi zajęli nareszcie należne im miejsce w galaktyce i stanęli w pierwszym szeregu wojowników odpierających inwazję Yuuzhan Vongów.

Jeszcze raz stali się orędownikami Nowej Republiki i zamieszkujących ją miliardów inteligentnych istot.

- …pod błyskotliwym dowództwem Anakina Solo. - Brzmiący niezwykle oficjalnie i uroczyście głos Cala Omasa niósł się echem po pogrążonym w ciemności audytorium. - Składając hołd tym młodym wojownikom, nie zapominajmy o innych, którzy wyruszyli na wyprawę, ale z niej nie wrócili. Ulaha Kore. Eryl Besa. Jovan Drark. Raynar Thul. Bela i Krasov Hara. Ganner Rhysode… Ganner wprawdzie powrócił z wyprawy na Myrkr, ale wkrótce potem oddał życie w obronie towarzysza.

Po wywołaniu nazwiska każdego Jedi nad podwyższeniem pojawiał się jego holograficzny wizerunek, który unosił się nieruchomo niczym nadprzyrodzona zjawa. Z kanału dla orkiestry dobiegały powolny rytm bębnów, niczym ostatnie uderzenia zamierającego serca.

- …i ich dowódca, Anakin Solo.

W końcu nad podwyższeniem pojawił się wizerunek Anakina. Luke Skywalker, stojący po prawej stronie sceny w towarzystwie pozostałych członków Wysokiej Rady, spojrzał na uśmiechniętą chłopięcą twarz i poczuł, że ma ściśnięte gardło.

Przebieg ceremonii pasowania zaplanował Cal Omas. Luke sprzeciwiał się teatralnym chwytom, ale jego sprzeciw nie został uwzględniony.

- Większość obywateli nie widzi ani jednego rycerza Jedi przez całe życie - ciągnął przywódca Nowej Republiki. - Chcę więc, żeby wszyscy zobaczyli rycerzy właśnie teraz. Chcę także, aby uświadomili sobie, że rycerze Jedi robią dla nich coś ważnego.

Cal miał rację. Przedłużająca się litania nazwisk zmarłych Jedi chwytała za serce i pobudzała do myślenia.

W końcu Alderaanin odwrócił się do Luke’a.

- Moje miejsce zajmie teraz mistrz Skywalker - powiedział.

Zszedł z podwyższenia i starając się stawiać kroki w rytm uderzeń wielkiego bębna, skierował się na prawą stronę, gdzie stali członkowie Wysokiej Rady. Skywalker, ubrany w prosty płaszcz Jedi, ruszył w jego stronę, minęli się mniej więcej w pół drogi. Świetliste wizerunki poległych podczas akcji w przestworzach Myrkra Jedi unosiły się nad głową Luke’a niczym gwiazdy zaginionej konstelacji.

Kiedy w końcu mistrz Jedi wszedł na podwyższenie, rytmiczne odgłosy bicia w bęben ucichły. Luke wyczuwał, że kierują się na niego spojrzenia tłumu istot wypełniających po brzegi wielkie audytorium, ale nikogo nie słyszał. Panowała absolutna cisza.

Sekundę później rozległ się trzykrotny dźwięk trąbki. Każdy następny był wyższy niż poprzedni, a ostatni trwał dłużej niż pozostałe. Po chwili te same dźwięki się powtórzyły w innej kolejności, ale i tym razem ostatni trwał najdłużej. I trzeci raz - znów inna sekwencja i znów najdłuższy ostatni dźwięk. Ton trąbki brzmiał niewiarygodnie czysto, ale ogromnie smutno.

Kiedy ucichło echo trąbki, rozległo się pojedyncze głuche uderzenie w bęben, a potem trębacz zaczął wygrywać te same podstawowe trzy dźwięki, w różnej kolejności i w tej samej tonacji co poprzednio. Zagrał je jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem zmieniając tonację, aż w końcu z trąbki wydobył się ostatni, najwyższy dźwięk, tak wysoki i doskonały, że unosił się w powietrzu i brzmiał w umysłach słuchaczy bez końca.

Wraz z ostatnim dźwiękiem trąbki zgasły i zniknęły wizerunki poległych bohaterów.

Luke powiódł spojrzeniem po niewidocznych słuchaczach. Bardzo pragnął zachować anonimowość. W tej chwili nie chciał być Lukiem Skywalkerem, bohaterem i mistrzem Jedi. Zależało mu, aby sprawiać wrażenie, że do słuchaczy zwraca się pierwszy lepszy Jedi.

- Apel poległych rycerzy ciągnie się wiele tysiącleci - odezwał się uroczystym tonem.

Zaczął od pierwszych, którzy uświadomili sobie istnienie Mocy, odkryli i wykorzystali jej życiodajną siłę i zdając sobie sprawę z jej potęgi, ale i związanych z nią zagrożeń, opracowali kodeks jej wykorzystywania. Wspomniał o pierwszych rycerzach Jedi, którzy złożyli przysięgę, że będą służyli, a nie panowali. Nie zapomniał o osobach zmagających się z zagrożeniem, jakie dla galaktyki stanowili Sithowie. a potem strzegących Republiki przed wszystkimi niebezpieczeństwami, dopóki zakonu Jedi nie zdradził jeden z ich grona. Na samym końcu powiedział o młodych Jedi, którzy dorastali w czasach Nowej Republiki, a ostatnio stawiali czoło Yuuzhan Vongom, kierując przeciwko najeźdźcom ogniste klingi świetlnych mieczy.

- Zgromadziliśmy się tu, żeby przyjąć do zakonu Jedi dziewięcioro nowych członków - oznajmił na koniec. - Wszyscy czuli narastającą w swoich duszach siłę Mocy. Wszyscy brali udział w zaciętych walkach i przeżyli ból śmierci towarzyszy broni. Zajrzeli w swoje serca i teraz stoją przed wami, gotowi do ostatniej kropli krwi służyć Nowej Republice.

Luke zwrócił się w stronę uczniów stojących w szeregu po lewej stronie sceny. Wszyscy byli ubrani w zwyczajne kurtki, spodnie i buty.

- Kiedy będę wymieniał wasze nazwiska - powiedział - podejdziecie do mnie, żeby włożyć szaty rycerza Jedi.

Zaczerpnął powietrza.

- Tenel Ka!

Ze względu na wymogi protokołu władczyni sześćdziesięciu trzech planet musiała zostać wymieniona pierwsza. Rozległ się uroczysty rytm bębna. Młoda Hapanka wystąpiła przed szereg uczniów Jedi i weszła na podwyższenie.

- Proszę, odepnij świetlny miecz - powiedział Skywalker.

Z grona członków Wysokiej Rady wystąpili dwaj mistrzowie: Kenth Hamner i Kyp Durron. Nieśli nowy płaszcz Jedi. Podeszli do Tenel Ka i pomogli jej go włożyć, a potem przypięli do pasa rękojeść świetlnego miecza.

Luke cofnął się od mikrofonu. Nie wyjawił Omasowi swoich zamiarów, ale chciał, żeby ceremonia miała charakter częściowo osobisty, dotyczący jedynie rycerzy Jedi.

Podszedł do Tenel Ka, stanął przed nią, położył dłonie na jej ramionach i spojrzał w oczy.

- Prawdopodobnie czeka cię najtrudniejsze zadanie - powiedział.

- Szlak życia władczyni różni się od ścieżki, jaką kroczą inni Jedi. Nie ulega wątpliwości, że twoje obowiązki jako królowej matki Hapes staną jeszcze nieraz w sprzeczności z prostymi nakazami moralnymi, jakimi muszą się kierować w życiu wszyscy Jedi.

Zajrzał głębiej w szare, ocienione rzęsami oczy.

- Nie mówię ci, żebyś przedkładała jedną ścieżkę nad drugą - ciągnął. - Mam jednak nadzieję, że dokonując wyboru, zechcesz się kierować sercem i postąpisz, jak nakazuje ci sumienie.

Ujął brzegi kaptura i delikatnie naciągnął go na głowę Tanel Ka. Młoda Hapanka zeszła z podwyższenia i powróciła do szeregu uczniów Jedi, a Luke znów podszedł do mikrofonu.

- Tesar Sebatyne!

Z szeregu uczniów wystąpił Barabel, a w płaszcz Jedi ubrała go matka, Saba, której pomagał Kenth Hamner.

Luke znów zostawił mikrofon i podszedł do podobnej do gada istoty.

- Płonie w tobie jasny płomień wojownika, Tesarze - powiedział. - Dowiodłeś, że nigdy nie zawiedziesz ani nie opuścisz rannego towarzysza. Niech Moc towarzyszy ci we wszystkim, co zechcesz zrobić.

Tesar zamrugał powiekami żółtych oczu, w których płonęła duma, i wrócił do szeregu.

- Alema Rar!

Teraz wystąpiła młoda Twi’lekanka. Luke poprzez Moc wyczuł promieniującą od niej aurę smutku. Przyglądał się, jak ubierają ją w płaszcz Jedi Tresina Lobi i Kyp Durron, i zastanawiał się nad dotychczasowym życiem Alemy. Wiedział, że spędziła dzieciństwo, harując w kopalniach ryllu, a później była świadkiem śmierci siostry. Trzymała ją w ramionach i musiała patrzeć, jak jej ciało przeżera kwas wypluty przez voxyna. Alema kochała Anakina i bardzo boleśnie przeżyła jego stratę. Luke dotknął delikatnie ramion istoty, starając się nie musnąć wrażliwych głowoogonów.

- Los obrabował cię z dzieciństwa i zabrał członków jedynej rodziny - powiedział. - Wprawdzie Jedi nie przywrócą ci żadnej z tych strat, liczę jednak na to, że obdarzymy cię miłością i przyjaźnią. Damy ci także siłę, kiedy będziesz jej najbardziej potrzebowała. A teraz proszę. żebyś poleciała na Kashyyyk, połączyła swój umysł z umysłami pozostałych i postarała się znaleźć ukojenie.

Naciągając kaptur na głowę Alemy, zauważył łzy w jej oczach.

- Lowbacca!

Płowowłosy Wookie stanął przed nim i szczerząc w uśmiechu ostre kły, spojrzał na niego z góry. Luke nie mógł się powstrzymać i także się uśmiechnął.

- Jesteś tym, w którego nigdy nie zwątpiłem - powiedział. - Zawsze kroczyłeś drogą prawości i udowodniłeś, że nigdy z niej nie zboczysz.

Lowbacca musiał się nisko schylić, żeby mistrz Jedi, wspiąwszy się na palce, mógł nasunąć na jego głowę kaptur płaszcza Jedi. Niektórzy widzowie zareagowali na ten widok cichym śmiechem.

- Jacen Solo!

Zapadła cisza, a kiedy spośród uczniów wystąpił Jacen, Luke wyczuł dzięki Mocy jego gotowość. Podszedł do siostrzeńca, ale zanim objął go i uściskał, zwrócił uwagę na zarost na jego poważnej twarzy. Jacen przystrzygł bokobrody, jakie wyrosły mu podczas pobytu w yuuzhańskiej niewoli, ale nie pozbył się ich do końca. Luke wyczuwał jego otwartość, uczciwość i wszystkie przymioty charakteru Jedi, które starał się podtrzymywać mimo ciężkich prób, jakim go poddawano w ciągu ostatnich kilku lat.

- Jacenie - odezwał się mistrz Jedi. - Nigdy nie przestawaj zadawać pytań.

Młody Solo sprawiał wrażenie zaskoczonego.

- Nie spodziewałem się, że usłyszę z twoich ust właśnie takie słowa - powiedział.

- Ja także się nie spodziewałem, że je wypowiem - przyznał Luke, obejmując siostrzeńca.

Jacen lekko oszołomiony powrócił do szeregu.

- Zekk!

Zekka ubrali w nowy płaszcz Jedi Kyp Durron i Luke Skywalker. Wszyscy trzej ulegli kiedyś podszeptom Ciemnej Strony i znali ją z własnego doświadczenia.

- Zekku - odezwał się Luke. - Stworzyłeś w swoim umyśle idealny wizerunek rycerza Jedi i zawsze pragnąłeś zostać kimś takim. Wprawdzie władca Akademii Ciemnej Strony nazwał cię kiedyś Najciemniejszym Rycerzem, ale wszystkie moce ciemności nie powstrzymały cię przed dążeniem do poznania światłości. Teraz, kiedy w końcu ją znalazłeś, staraj się zawsze żyć w jej blasku.

Zekk wrócił do szeregu, a jego duma płonęła w Mocy niczym jasny ogień.

- Tahiri Veila!

Z szeregu wystąpiła bosonoga, jasnowłosa, blada, drobna i młoda dziewczyna. Odważna i mądra, była sierotą i podobnie jak Alema, właściwie nie miała dzieciństwa. Została schwytana przez Yuuzhan Vongów i wycierpiała w ich niewoli straszliwe katusze. Kochała Anakina i wiedziała, że najmłodszy Solo darzy ją podobnie czystym uczuciem.

W płaszcz Jedi ubrały ją Cilghal i Saba Sebatyne. Luke spojrzał na poważną towarzyszkę dziewczyny i delikatnie położył dłonie na jej wątłych ramionach.

- Życie wydarło ci większość tego, co kochałaś - zaczął - ale wszystko wynagrodziła twoja odwaga. Nigdy nie zapominaj, że Jedi zawsze będą ci służyć poparciem i pomocą. Pamiętaj, że Moc szafuje nie tylko życiem, ale także śmiercią. - Delikatnie musnął jej policzek. - I nigdy nie zapominaj, że wszyscy cię kochamy. Proszę cię, żebyś poleciała teraz na Kashyyyk. Połącz swój umysł z umysłami pozostałych i postaraj się znaleźć ukojenie.

Kiedy mistrz Jedi naciągał kaptur na jej jasne włosy, broda Tahiri zadrżała, a w oczach zalśniły łzy.

- Tekli!

Istotę ubrały w płaszcz Jedi Cilghal i Tresina Lobi. Luke pomyślał, że czułby się nieswojo, stojąc niczym wieża nad liczącą sobie nie więcej niż metr wzrostu ChadraFanką, podciągnął więc płaszcz i usiadł przed nią na posadzce ze skrzyżowanymi nogami.

- Wprawdzie nie władasz Mocą tak sprawnie jak niektórzy spośród nas - zaczął - ale twoje poświęcenie nie ma sobie równych. Przyjęłaś na siebie pełnienie obowiązków uzdrowicielki Jedi. Inni może zdobędą większą sławę, pamiętaj jednak, że to ty wybrałaś najszlachetniejszą sztukę. Ratowanie życia jest największym darem, jaki Jedi mogą ofiarować innym istotom.

Naciągnął kaptur na zakończoną krótkim pyskiem głowę istoty i bez wysiłku zerwał się na równe nogi. Z zadowoleniem zauważył, że nie musiał pomagać sobie rękami ani Mocą.

- Jaina Solo!

Przed szereg wystąpiła Jaina. Luke czuł jej chłodną obecność w Mocy i słyszał, jak odgłos jej kroków zlewa się z rytmem bębna, jaki wciąż wydobywał się z kanału dla orkiestry. W przeciwieństwie do pozostałych uczniów, młoda Solo była ubrana w wojskowy mundur. Włożyła go na prośbę Cala Omasa, aby podkreślić, że zawsze jest gotowa służyć Nowej Republice. W nowy płaszcz Jedi ubrali Jainę dwaj piloci. Kyp Durron i Kenth Hamner.

Luke podszedł do siostrzenicy i położył dłonie na jej ramionach, ale kiedy zajrzał w jej ciemne oczy, po jego nerwach przebiegł chłodny dreszcz, podobny do zimnego ognia.

- Nadaję ci przydomek Miecz Jedi - powiedział. - Jesteś jak zahartowana stal, ostra jak brzytwa i wykuta z myślą o jednym tylko celu. Zawsze będziesz stała w pierwszym szeregu. Staniesz się płonącym piętnem dla wrogów, ale jasnym płomieniem dla przyjaciół. Wiedziesz pełne przygód życie i nigdy nie zaznasz ukojenia, będziesz jednak błogosławiona za pokój, jaki przyniesiesz innym istotom. Pocieszaj się tym, że chociaż pozostaniesz dumna i samotna, inni schronią się w twoim cieniu.

Luke umilkł i długą jak wieczność chwilę wpatrywał się w szeroko rozstawione, ciemne oczy siostrzenicy.

Nie zamierzał jej tego powiedzieć, mimo to słowa spłynęły z jego warg niczym dźwięczne tony ogromnego dzwonu, w który uderzał jednak nie on, Luke, ale ktoś inny.

Wyczuł siłę spojrzeń wpatrujących się w niego pozostałych Jedi. Czyżby wymówił te słowa na tyle głośno, że je usłyszeli?

Nie mogąc opanować drżenia rąk, naciągnął kaptur płaszcza na głowę Jainy. Kiedy wrócił na podwyższenie, musiał dłuższą chwilę szukać włącznika mikrofonu.

- Zapalcie teraz klingi świetlnych mieczy - polecił. - I zapamiętajcie, że robicie to pierwszy raz jako rycerze Jedi.

Rozległ się chór znajomych syków i pomruków i ciemności rozjaśniło dziewięć świetlnych kling. Luke odwrócił się do świeżo upieczonych rycerzy i zapalił klingę własnej broni. Jakby na rozkaz, w tej samej chwili jego gest powtórzyli pozostali Jedi z Wysokiej Rady.

- Witamy was pierwszy raz jako koleżanki i kolegów - odezwał się uroczystym tonem Skywalker.

Po tym powitaniu on i pozostali Jedi z Rady złożyli rytualny hołd ognistymi klingami swoich mieczy.

- Zwróćcie się teraz przodem do publiczności - rozkazał, stojąc twarzą do pogrążonego w ciemności audytorium - i powtarzajcie za mną słowa Kodeksu Jedi.

- Nie ma emocji, jest pokój - odezwali się głośnym chórem. - Nie ma ignorancji, jest wiedza. Nie ma namiętności, jest spokój ducha. Nie ma śmierci, jest Moc.

Kiedy skończyli recytować słowa kodeksu, rozległy się znów dźwięki trąbki. Trzy coraz wyższe tony wzywały wszystkich ku ich przeznaczeniu. Oświetleni blaskiem zapalonych kling świetlnych mieczy Jedi stali w milczeniu i bezruchu.

W końcu trębacz wydobył z trąbki najwyższy ton i nastała cisza. Kiedy zamarło echo dźwięków, zgasły wszystkie światła. Jedi także zgasili klingi mieczy i zapanowała ciemność.

Widzowie zareagowali okrzykami i burzą oklasków, a kiedy znów zapaliły się światła, nie zobaczyli nikogo na podwyższeniu.

 

R O Z D Z I A Ł 21

 

 

- Formalnie biorąc - zaczął Jacen - wciąż jeszcze jestem na wakacjach.

- Jak długo jeszcze? - zainteresował się Zekk.

- Dopóki mistrz Skywalker nie oznajmi, że dobiegły końca - odparł młody Solo.

Zekk wzruszył ramionami.

- W takim razie ciesz się, dopóki możesz - odparł.

- Taki mam zamiar - oznajmił Jacen. - Czuję się jednak trochę… dziwnie. Niedługo wszyscy odlecicie na Kashyyyk, a ja będę się opalał na jakiejś rafie.

- Zasłużyłeś na te wakacje - stwierdził stanowczo Zekk. - Zapracowałeś na nie tak ciężko, że nawet nie chcę o tym myśleć. Nie martw się, i tyle.

Jacen, Zekk i pozostali świeżo upieczeni rycerze Jedi uczestniczyli w wystawnym bankiecie, wydanym na ich cześć przez Cala Omasa. Uczta odbywała się w ogromnej sali o ścianach wyłożonych marmurowymi płytkami. Z cichym bulgotem tryskały tu ozdobione figlarnymi rybkami z brązu dwie fontanny. Młodzi rycerze, ubrani w płaszcze Jedi, mieli przypięte do pasów świetlne miecze i trzymali szklaneczki z napojami. Pogrążeni w grzecznościowych rozmowach starsi Jedi, wojskowi i politycy stali w kilkuosobowych grupkach pod ścianami.

Zekk rozejrzał się po wielkiej sali.

- To doprawdy… niezwykle - powiedział. - Co tu robią ci wszyscy ludzie?

Jacen się uśmiechnął.

- Nie zapominaj, że jestem synem byłej przywódczyni Nowej Republiki - powiedział. - Jeżeli chodzi o mnie, coś takiego widywałem prawie zawsze, wracając wieczorami do domu.

Zekk pokręcił głową.

- W Akademii Ciemnej Strony nie przywiązywano w ogóle wagi do dyplomacji - powiedział.

- Domyślam się - odparł młody Solo.

Nagle jak spod ziemi wyrósł obok niego szeroko uśmiechnięty Han. Objął ramieniem plecy syna.

- Jeżeli chcesz, opowiem ci, jak to było, kiedy ja ukończyłem naukę… - zaczął.

- Wspaniała uroczystość - odezwała się Leia. - Miałam łzy w oczach.

- Ceremonia pasowania na rycerzy i jej przebieg to pomysł i zasługa Cala Omasa - odparł Luke. - Nawet się nie spodziewałem, że ma taki talent do reżyserowania teatralnych widowisk.

- Moje dzieci… - westchnęła Leia. - Teraz już dorośli. Oddałam je na służbę zakonowi Jedi.

Luke odwrócił się do niej.

- Martwisz się tym? - zapytał.

- Trochę - przyznała jego siostra. - Czasami żałuję, że nie zostały kimś innym, a nie rycerzami Jedi; że nie wybrały bezpieczniejszego zajęcia, ale… - Znów westchnęła. - Wygląda na to, że w naszej rodzinie to niemożliwe, prawda?

Luke postarał się wyobrazić sobie dorosłego Bena, siedzącego za biurkiem i przeglądającego formularze polis ubezpieczeniowych albo zeznań podatkowych.

- Nie, chyba nie - odparł po chwili.

Leia zerknęła na niego kątem oka.

- Co się wydarzyło, kiedy rozmawiałeś z Jainą? - zapytała. - Wyczułam coś za pośrednictwem Mocy, ale nie bardzo wiem, co takiego.

Luke zawahał się.

- Wolałbym o tym nie mówić - stwierdził w końcu. - Chyba najlepiej będzie, jeżeli sama ci to powie.

- Hm… - Leia spojrzała na niego podejrzliwie, ale postanowiła nie nalegać. Zerknęła dyskretnie na Landa Calrissiana, który stał niedaleko i rozmawiał z Triebakkiem. Podeszła bliżej do brata i zapytała półgłosem:

- Jakim cudem Lando i Talon Karrde doprowadzili do wyboru Cala Omasa? Wiesz coś na ten temat?

- Nic konkretnego - odparł Luke. - Ale nietrudno się domyślić.

Leia przygryzła wargę.

- Z trudem się przemogłam, żeby o to zapytać - ciągnęła. - Uważam jednak, że musimy wiedzieć to na pewno. Zanim wszystko się wyda, powinniśmy pomyśleć, jak najlepiej chronić Cala.

- A więc myślisz, że o wszystkim dowie się opinia publiczna? - zaniepokoił się mistrz Jedi.

- Jestem pewna, że się dowie. - W oczach Leii zapłonęły stanowcze błyski. - W obecnej chwili rolę języczka u wagi odgrywają w Senacie przemytnicy. Nie uważam, żeby to była korzystna sytuacja, i wcześniej czy później Nowa Republika poniesie tego konsekwencje.

Luke obrzucił śniadolicego mężczyznę dyskretnym, ale taksującym spojrzeniem.

- Jeżeli tak, chyba musimy pogadać z kapitanem Calrissianem - powiedział.

Leia kiwnęła głową.

- Też tak uważam - oznajmiła. - I to im szybciej, tym lepiej.

 

Jacen cierpliwie słuchał wspomnień ojca, dopóki do Hana nie podszedł Kenth Hamner. Rycerz Jedi pragnął się dowiedzieć, na czym polega śmiały manewr, który już teraz piloci gwiezdnych myśliwców nazywali „procą Solo”. Manewr polegał na nurkowaniu w kierunku dovinbasalowej miny i wykorzystywaniu jej siły przyciągania do zataczania bardzo ciasnych łuków, a potem na wystrzeliwaniu jak z procy w kierunku stanowiącym zaskoczenie dla Yuuzhan Vongów. Kiedy Han zaczął opisywać szczegóły swojego spotkania z grupą szturmową nieprzyjaciół, Jacen - który już słyszał tę historię - postanowił się dyskretnie wycofać i rozejrzeć, czy nie uda mu się porozmawiać z siostrą.

 

Znalazł ją opartą plecami o jedną z bocznych kolumn pomieszczenia. Jaina trzymała przed sobą niczym tarczę talerz z jedzeniem. Spojrzała spode łba na zbliżającego się brata.

- Jeżeli spytasz, co powiedział wujek Luke, to nie chcę na ten temat rozmawiać - oznajmiła.

- A więc nie rozmawiajmy o tym - odparł beztrosko Jacen, sięgając po leżące na jej talerzu ciasteczko z owocowym nadzieniem. - Chyba powinniśmy złożyć sobie gratulacje - dodał.

Jaina przekrzywiła głowę i obrzuciła go sceptycznym spojrzeniem.

- Gratuluję - rzekła beznamiętnym tonem.

- Ja także ci gratuluję, siostrzyczko.

Jacen wsunął ciastko do ust, rozgryzł i półpłynna masa spłynęła po jego języku. Smakowała jak produkt zakładów przemysłu cukierniczego, specjalizujących się w wyciągach ze skamieniałych węglowodorów. Zakrztusił się i zakasłał.

Jego siostra wyszczerzyła zęby w uśmiechu i zaczęła energicznie klepać go po plecach.

- Paskudne, prawda? - zapytała. - Dostawca żywności musi być Vratiksem.

- I tajnym agentem Yuuzhan Vongów - dodał Jacen, nie przestając kasłać. - Stara się otruć wszystkich Jedi i naczelnych dowódców. - Wypił spory łyk gizerskiego piwa, żeby spłukać paskudny smak. - Teraz lepiej. - Przeniósł spojrzenie na siostrę i zauważył, że mimowolna komiczna sytuacja rozładowała istniejące między nimi napięcie. - Czy możemy zacząć gratulować sobie od nowa? - zapytał. - Mam wrażenie, że pierwszy raz nie poszło nam najlepiej.

Jaina się uśmiechnęła.

- Jasne - odparła. - To moja wina. - Odstawiła talerz na blat najbliższego stołu, objęła brata i pocałowała go w policzek. - Gratuluję - powiedziała.

- Ja także ci gratuluję - odparł Jacen. Czując, że na nowo jednoczy ich bliźniacza więź Mocy, przytrzymał siostrę w objęciach kilka sekund, zanim się cofnął. - Wiesz, zawsze byłaś moją najlepszą przyjaciółką - powiedział.

- A ty moim najlepszym przyjacielem - odparła siostra. Spojrzała przez ramię na kogoś, kto mignął jej w tłumie. - Widzę, że jest tu także Danni Quee - rzekła po chwili. - Udało ci się już z nią porozmawiać?

- Jeszcze nie.

Jaina uśmiechnęła się z przymusem.

- Czy ty i Danni chodzicie ze sobą? - zapytała prosto z mostu.

Zdumiony Jacen zamrugał.

-Spotykamy się, ale to nie to, co myślisz - zaczął. - A przynajmniej ja tak nie uważam.

Jaina się roześmiała.

- Ty tak nie uważasz - powtórzyła. - Nie sądzisz, że powinieneś wiedzieć to na pewno?

- Nie chodzimy ze sobą. Chyba nie - odparł Jacen, czując się coraz bardziej nieswojo. - Chodzi o to, że… Danni jest pięć lat ode mnie starsza.

- I co z tego? - zapytała siostra. - Nasz tata jest także starszy od mamy. Co to ma za znaczenie?

- Danni jest taka… uzdolniona, taka błyskotliwa - odparł młody Solo. - Zdobyła tyle tytułów naukowych. Nie rozumiem, dlaczego miałaby się interesować kimś, kto wie tylko, jak być Jedi.

Jaina uznała jego odpowiedź za bardzo zabawną. Starała się powstrzymać śmiech, ale osiągnęła tylko tyle, że jej policzki pokryły się szkarłatem, a z oczu popłynęły łzy.

- „Jest taka uzdolniona! A ja jestem tylko Jedi!” - zadrwiła, krztusząc się ze śmiechu. - I pomyśleć, że to wszystko usłyszałam z ust Jacena Solo!

Jej brat sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale podjął próbę odzyskania resztek godności.

- Nie widzę w tym nic zabawnego - powiedział.

Siostra poklepała go po ramieniu i otarła łzy z oczu.

- Wszystko w porządku, braciszku - powiedziała. - Chyba nie jestem odpowiednią osobą, żeby doradzać komukolwiek w sprawach sercowych.

Jacen okazał nagłe zainteresowanie.

- Ach, tak? - zapytał. - Co właściwie masz na myśli?

Jaina spojrzała na brata i natychmiast uświadomiła sobie, że palnęła głupstwo.

- Co mam, to mam - burknęła.

- Kogo masz na myśli? - nie dawał za wygraną Jacen.

Jego siostra spojrzała w bok, ale w końcu westchnęła i wzruszyła ramionami.

- Jaggeda Fela - powiedziała.

Jacen wyglądał na zaskoczonego.

- Chyba żartujesz - odezwał się po chwili. - Tego sztywnego, wymuskanego
pilota?

Jaina obrzuciła brata chmurnym spojrzeniem.

- Nic o nim nie wiesz - mruknęła. - Naprawdę wcale taki nie jest.

- Skoro tak twierdzisz… - odparł pojednawczo Jacen.

Zapadła niezręczna cisza. Młody Solo pomyślał, że najlepiej byłoby zmienić temat rozmowy.

- Co robisz jutro? - zapytał. - Nie wiem, jaką część tej planety zwiedziłaś, ale moglibyśmy wyprawić się…

Jego siostra pokręciła głową.

- Odlatuję z pozostałymi - powiedziała. - Wracam na Kashyyyk.

Jacen spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Dlaczego tak szybko? - zapytał.

Na twarzy Jainy odmalowała się dobrze mu znana stanowczość.

- Przyleciałam tu na wyraźny rozkaz Kre’feya - zaczęła. - Wykonałam powierzone zadanie. Nie tylko zwracam mu jego Jedi, ale także sprowadzam kilkoro innych.

- Miałaś tu spędzić dwutygodniowy urlop - przypomniał Jacen. - Widziałem to na ekranie komputerowego notesu. Zostawiłaś go na stole w naszym apartamencie, pamiętasz?

Jaina westchnęła.

- Odkąd tu przyleciałam, poznałam kilka nowych manewrów - zaczęła. - Jednym jest „proca” naszego taty. Muszę teraz zintegrować kilkoro nowych Jedi z naszym system dowodzenia. Jestem potrzebna na Kashyyyku, żeby przekazać zdobyte informacje pilotom naszej floty.

- W ciągu każdej sekundy, jaką tu spędzasz. Yuuzhan Vongowie stają się coraz silniejsi, co? - wyrecytował z pamięci Jacen.

- To prawda, a poza tym sam słyszałeś, co powiedział wujek Luke - dodała siostra. - Jestem Mieczem Jedi. Zawsze stoję w pierwszym szeregu. Pokój po prostu nie jest moim przeznaczeniem.

Jaina, jak dawniej, najeżyła się kolcami. Jacen postarał się zrobić wszystko, żeby się przez nie przedrzeć.

- Niewykluczone, że podczas kiedy tu jesteś, Yuuzhan Vongom przybywa sił - zaczął pojednawczo. - Tyle że jeśli nie poświęcisz czasu na wypoczynek, sama nie staniesz się silniejsza.

- Tu nie chodzi tylko o mnie - wyjaśniła Jaina. - Muszę się opiekować jedenastoma innymi pilotami swojej eskadry. Połowa z nich to rekruci i jeśli w czasie ćwiczeń nie wycisnę z nich ostatnich potów, Vongowie rozszarpią ich na strzępy podczas prawdziwej walki. - Pokręciła głową i wpatrzyła się w twarz brata. - Nie martw się o mnie - dodała cicho. - Pogodziłam się z tym, że zginę.

Jacen spojrzał na nią, zdumiony i przerażony.

- Chyba nie… - zaczął, zająknął się i po chwili wykrztusił: - Chyba nie wyczułaś własnej śmierci dzięki Mocy?

- Nie - uspokoiła go siostra, ale głosem matowym, jakby tysiące razy odpowiadała już na to pytanie. Twarz miała chłodną i obojętną. - Nie wyczułam, ale potrafię dodać dwa do dwóch. Umiem policzyć wrogów, znam liczbę zabitych przyjaciół i mogę sobie wyobrazić, ile jeszcze bitew trzeba stoczyć, żeby wygrać tę wojnę. Mogę także ocenić liczbę strzałów posłanych podczas tych bitew w moją stronę. Nie muszę robić niczego niewłaściwego, żeby zginąć. Nie muszę popełniać żadnych błędów. Wystarczy, że wezmę udział w tych bitwach; że będę walczyła wystarczająco długo, aby mogło się to wydarzyć. - Spojrzała na brata i uśmiechnęła się z przymusem, a później delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu. - Zdołałam się z tym pogodzić - ciągnęła. - Przecież przysięgałam, że właśnie tak będę postępować. A zresztą moja śmierć nie stanie się niczym nadzwyczajnym. Połączę się z Mocą, a skoro już jestem jej cząstką, przy odrobinie szczęścia nawet nie zauważę tej przemiany.

- Każde życie jest cenne - przypomniał z naciskiem Jacen. - Każde życie jest jedyne w swoim rodzaju. Nie powinnaś lekkomyślnie rezygnować ze swojego.

- Życie Anni Capstan było także cenne i jedyne w swoim rodzaju - odparła Jaina. - Podobnie jak życie Ulahy Kore i naszego Anakina. To, że czyjeś życie jest cenne i jedyne w swoim rodzaju, nie stanowi żadnej ochrony przed szponami śmierci. A poza tym z niczego nie rezygnuję. Umiem liczyć i oceniać prawdopodobieństwo. Nie jestem na tyle arogancka, aby wierzyć, że jestem wyjątkiem i że będę miała szczęście, jakiego zabrakło wielu naszym koleżankom i kolegom. - Znów spojrzała na Jacena. - „Nie ma śmierci, jest Moc”. Czyż wszyscy tego nie powtórzyliśmy za wujkiem Lukiem? Tyle że ja nie tylko to powiedziałam… ja tym żyję.

- Nie odcinaj się od nas - szepnął Jacen. - My także cię potrzebujemy.

Rysy młodej kobiety wyraźnie złagodniały.

- Kiedy będziesz mnie potrzebował, zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby pospieszyć ci na ratunek. Obiecuję ci. To zresztą jeden z obowiązków rycerza Jedi.

Odwróciła się i szybko odeszła. Jacen patrzył jakiś czas za nią, ale w końcu odwrócił się i potoczył niewidzącym spojrzeniem po tłumie gości. W pewnej chwili w prześwicie między wysokimi osobami mignęła mu drobna postać Vergere.

W innych okolicznościach z przyjemnością by z nią porozmawiał, ale teraz był tak wzburzony, że nie miał na to najmniejszej ochoty. Vergere jednak też go dostrzegła i zaczęła przeciskać się przez tłum w jego stronę. Kiedy Jacen to zauważył, przywołał na twarz wymuszony uśmiech.

- Jesteś teraz rycerzem Jedi - odezwała się drobna istota. - Moje gratulacje.

- Oglądałaś ceremonię? - zapytał Jacen tonem grzecznościowej rozmowy.

- Nie oglądałam. - Vergere opuściła kąciki szerokich ust na znak dezaprobaty. - To było polityczne przedstawienie, a Jedi nie powinni mieć nic wspólnego z takimi widowiskami. Kiedy zostawałam rycerzem Jedi, usłyszałam po prostu z ust Yody: „Rycerzem Jedi jesteś”. To wszystko. Co więcej było nam potrzeba?

- Jednak przyszłaś na bankiet. - Jacen rozejrzał się po tłumie zgromadzonych dygnitarzy. - To także polityczne przedstawienie.

- Przyszłam z pobudek osobistych - zapewniła istota. - Chciałam się z tobą zobaczyć, żeby życzyć ci wszystkiego najlepszego.

Jacen spojrzał na nią.

- Dziękuję - powiedział.

- Zastanawiam się, czy teraz, kiedy zostałeś rycerzem Jedi, zamierzasz robić jakiekolwiek plany?

Młody Solo wzruszył ramionami.

- Na razie mam wakacje, dopóki wujek Luke nie oznajmi mi, że jest inaczej - odparł. - A potem, jeżeli nie będzie miał nic przeciwko temu, dołączę do Floty, podobnie jak zrobili to pozostali.

Vergere prychnęła.

- Dlaczego? - zapytała. - Nie jesteś urodzonym wojownikiem.

Jacen pokręcił głową.

- Nie, nie jestem - przyznał cicho. - Musimy jednak pokonać Yuuzhan Vongów, a ja mogę w tym pomóc. A poza tym będę wśród przyjaciół.

- I ze swoją siostrą - przypomniała Vergere, a w jej spojrzeniu kryło się niemal oskarżenie.

- I z siostrą. - Jacen kiwnął głową.

Vergere spojrzała na niego z wyrzutem.

- Rycerz Jedi nie może podejmować decyzji jak małe dziecko - powiedziała.

Młody Solo spojrzał zdumiony na podobną do ptaka istotę.

- Czy chcesz mi coś powiedzieć? - spytał.

- Nie potrafię powiedzieć niczego komuś, kto ma zatkane uszy.

Jacen wypił łyk piwa i popatrzył na salę.

- Porozmawiajmy o pogodzie - zaproponował.

- Słoneczna. Lekkie zachmurzenie. Niewielkie prawdopodobieństwo opadów - odparła cierpko istota.

Jacen się uśmiechnął.

- To chyba idealna pogoda, żeby wyprawić się na rafę - powiedział.

Vergere znów prychnęła.

Młody Solo zauważył na sali Luke’a, który prowadził poważną rozmowę z Calem Omasem i Releqy A’Klą.

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że w twoich czasach mistrzowie Jedi nie konsultowali się z politykami? - zapytał. - W końcu sama służyłaś Najwyższemu Kanclerzowi.

- Kanclerze przychodzili i odchodzili - stwierdziła Vergere. - Służyliśmy Republice.

- Mistrz Skywalker służy wiernie już czwartemu przywódcy Nowej Republiki - zauważył Jacen.

- Właśnie tak powinien postępować - odrzekła istota. Chociaż starała się tego nie okazywać, Jacen usłyszał w jej głosie nutkę szacunku.

Znowu rozejrzał się po zatłoczonej sali. Tym razem zwrócił uwagę na chudego jak szczapa Difa Scaura, pogrążonego w rozmowie z Cilghal. Przypomniał sobie, że Danni wspominała o opracowanych przez Scaura planach, które podobno miały jakiś związek z inżynierią biologiczną Yuuzhan Vongów.

- Podobno grupa naszych genetyków wykryła geny utrzymujące Yuuzhan Vongów poza zasięgiem Mocy - powiedział.

Wyczuł poprzez Moc, że Vergere okazała niezwykłe zainteresowanie.

- Opowiedz mi o tym coś więcej - poprosiła.

Jacen wyjawił drobnej istocie, co wiedział o genetyce Yuuzhan Vongów. Stwierdził, że ich kod genetyczny jest bardzo podobny do kodu ludzkiego, jeżeli nie liczyć pojedynczej sekwencji genów, jaka powtarza się także we wszystkich wytworach bioinżynierii obcych istot.

- Domyślam się, że właśnie ta sekwencja może być odpowiedzialna za to, iż Yuuzhan Vongowie pozostają niewidoczni w Mocy - ciągnął, ale przerwał, gdy uświadomił sobie, że Vergere przestała zwracać uwagę na jego słowa. Pochyliła się do przodu i skierowała czułki w stronę Scaura. Sprawiała wrażenie niezwykle skupionej. Kiedy w końcu się odezwała, wyglądało to, jakby mówiła do siebie.

- Jest tak, jak się obawiałam - rzekła tonem, w którym brzmiało niezwykłe zaniepokojenie. - Kto jeszcze o tym wie? Kto?

- Trzymają to w ścisłej tajemnicy - odparł Jacen. - Wiem o tym ja, wie Danni, a teraz wiesz i ty. Rzecz jasna, wiedzą także naukowcy, ale podobno prowadzą badania w odosobnieniu.

- Pod czyim nadzorem? - nalegała Vergere.

Jacen kiwnął głową w kierunku Difa Scaura.

- Wywiadu Nowej Republiki - powiedział.

Istota wbiła wzrok w chudego mężczyznę o trupiobladej cerze. Jacen wyczuwał dzięki Mocy intensywność tego spojrzenia i cieszył się, że to nie on jest obiektem jej zainteresowania. W końcu Vergere stanęła prosto, a z jej szerokich ust wydarł się złowieszczy cichy syk.

- Wyobrażam sobie, co się teraz stanie - powiedziała. - Istnieje jeszcze jedno zło.

- Słucham? - zapytał osłupiały Jacen. - Jakie zło?

Vergere odwróciła się ku niemu.

- Nie potrafisz sam się tego domyślić, młody Jedi? - zapytała. Parsknęła suchym, wymuszonym śmiechem. - Obawiam się, że chociaż przeżyłeś tyle przygód, wciąż jeszcze nie masz pojęcia, do jakiego stopnia niektóre istoty mogą być zdeprawowane.

 

R O Z D Z I A Ł 22

 

 

Jaina zakończyła beczkę i wyrównała lot dokładnie za ogonem nieprzyjacielskiego myśliwca typu TIE. Niemal odruchowo wystrzeliła rakietę udarową i obserwowała, jak lecąca przed nią maszyna znika w szkarłatnej kuli eksplozji. Dwie sekundy później rozpyliła na atomy skrzydłowego pilota pierwszego myśliwca TIE i uświadomiła sobie, że jej podwładni zestrzelili trzy następne.

Wsłuchując się w Moc, stwierdziła, że nieprzyjacielscy piloci toczą walkę z Tuzinem Kypa i nie mają pojęcia o jej obecności.

- Uwaga, Bliźniacze Słońca, zwrot o sześćdziesiąt stopni na sterburtę - rozkazała. - Na mój znak: trzy, dwa, jeden, zwrot!

Trzy klucze jej myśliwców po cztery maszyny w każdym zatoczyły idealnie równocześnie ciasny łuk i zmieniły trajektorię lotu.

- Uwaga, przyspieszam! - ostrzegła Jaina i pchnęła rękojeść dźwigni przepustnicy. Wybrała następny cel i uwolniła myśli, aby skorzystać z łączącej wszystkich bitwowięzi i uprzedzić Kypa, że kieruje się prosto w jego stronę.

Kyp odpowiedział sekwencją myśli i obrazów, które dałoby się wyrazić mniej więcej tak: „Jeżeli chcesz zawracać sobie głowę takimi żałosnymi niezdarami, proszę bardzo”. W walce brało udział tylu Jedi, że łącząca ich umysły bitwowięź sprawiała wrażenie niezwykle silnej. Wszyscy czuli się, jakby uczestniczyli we wspólnej niesłyszalnej rozmowie. Wprawdzie piloci Tuzina Kypa walczyli z liczniejszym przeciwnikiem, nic jednak nie wskazywało, żeby zagrażało im jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

Jaina znów mogła wyczuwać nieprzyjaciela za pośrednictwem Mocy, ale czuła się przy tym trochę dziwnie. Do osłaniania konwojów i strzeżenia zaopatrzeniowych szlaków Yuuzhan Vongowie wykorzystywali członków Brygady Pokoju i najemników. Broniący przestworzy planety Duro nieprzyjacielscy piloci byli więc mieszkańcami tej galaktyki i świecili w Mocy niczym jasne płomienie. Zazwyczaj Jaina wiedziała, co zrobią, jeszcze zanim sami sobie to uświadomili.

Nie wyczuwała nieprzyjaciół w Mocy od kilku tygodni, odkąd Flota Nowej Republiki dokonała ataku na Ilezję. Siedziby dowództwa Brygady Pokoju bronili także obywatele tej galaktyki, dzięki czemu walka nie okazała się bardzo trudna. Mimo to zaskakujący atak na Ilezję zakończył się niepowodzeniem. Zawinił nie tylko brak wiarygodnych informacji i nieprecyzyjnie opracowany plan ataku, ale także najzwyczajniejszy pech.

Jaina postanowiła jednak, że jeżeli będzie miała na to jakikolwiek wpływ, ten atak zakończy się całkowitym sukcesem.

Tym razem jej cel stanowiły Wyjcobiegacze, co w pewnym sensie tłumaczyło spokój i opanowanie w głosie Durrona. Jaina poleciła swoim podwładnym, żeby każdy wybrał indywidualny cel, zestrzelił go i pospieszył na spotkanie po drugiej stronie chmury kłębiących się myśliwców, gdzie wszyscy mieli się przegrupować i przystąpić do następnego ataku.

Po jej akcji z kadłuba Wyjcobiegacza trysnęły płomienie, a głos ginącego najemnika zabrzmiał w Mocy cichym echem. Pozostałym pilotom jej eskadry także udało się uszkodzić albo zniszczyć obrane cele i bez przeszkód przelecieć przez chmurę krążących gwiezdnych maszyn. Jaina rozkazała podwładnym, żeby się przegrupowali, i dzięki łączącej wszystkich bitwowięzi usłyszała lakoniczną uwagę Kypa, który uprzejmie zasugerował, żeby poszukała sobie innego celu.

W tej samej chwili w jej umyśle rozkwitła dzięki Mocy obecność Jacena. Jaina natychmiast uświadomiła sobie, że wie, dokąd brat chce, żeby poleciała. Bez słów zrozumiała także, że powinna się posłużyć ciemnymi bombami.

- Już tam lecę - powiedziała.

Jacen przebywał na mostku bothańskiego szturmowego krążownika „Ralroost”, flagowej jednostki admirała Kre’feya. Wakacje młodego Solo na Kalamarze trwały trzy tygodnie. Kiedy dobiegły końca, Luke oznajmił mu, że może wybierać między pracą z Wielką Rzeką a dołączeniem do siostry i stacjonującej na Kashyyyku Floty Nowej Republiki.

Niewykluczone, że zdziwił się dokonanym przez siostrzeńca wyborem.

Jacen właściwie nie żałował, że odlatuje z Kalamara. Odpoczął od okropieństw wojny i spędził ten czas w towarzystwie rodziców, Luke’a, Mary i Danni Quee, ale i on, i wujek Luke uświadamiali sobie, że okres bezczynności nie może trwać bez końca.

A więc przyłączył się do Kre’feya. Dzięki wielkiemu doświadczeniu, nabytemu, kiedy Jedi łączyli umysły za pośrednictwem bitwowięzi w sąsiedztwie Myrkra, bez trudu dogonił, a nawet prześcignął tych, którzy wprawiali się w posługiwaniu nią w przestworzach Kashyyyka. Bardzo szybko stało się też jasne, że dysponuje umiejętnościami nie tyle taktycznymi, ile przestrzennymi i holistycznymi. Potrafił ogarnąć umysłem całe pole bitwy i rozumiał, że panująca na nim sytuacja jest czymś więcej niż tylko sumą indywidualnych potyczek, walk i pojedynków. Posługując się Mocą i korzystając z pomocy połączonych umysłów i umiejętności postrzegania pozostałych Jedi, doskonale rozumiał, co dzieje się we wszystkich miejscach pola walki. Orientował się na przykład, dokąd kierować taktyczne elementy gwiezdnej floty i kiedy dążyć do ataku, a kiedy wstrzymywać się od walki albo wycofywać. Wykorzystując innych Jedi, którzy stawali się jego uszami i oczami, po prostu wyczuwał potrzebę skierowania jakiejś eskadry w jedno miejsce, wycofywania głównych sił z drugiego albo stworzenia poważnego zagrożenia w trzecim. Nie potrafiłby powiedzieć, skąd to wie; po prostu wiedział i już.

Jeżeli skupiał uwagę na osobach połączonych umysłową bitwowięzią Mocy, wyczuwał indywidualne cechy ich charakteru: upór i stanowczość Corrana Horna, kontrolowaną furię i wyrachowanie Kypa Durrona i precyzję umysłu swojej siostry, która niczym niezawodna maszyna nieustannie rozważała warianty taktyki walki, obliczała prawdopodobieństwa i oceniała szanse zwycięstwa.

W przypadku Jainy wszystko ostatnio sprowadzało się do obliczeń. Jego siostra starała się robić wszystko, żeby stać się skuteczną bronią… Mieczem Jedi. Nie pozostawiała sobie miejsca na nic innego. Ilekroć Jacen usiłował porozmawiać z nią na jakiś temat niezwiązany z jej zajęciem, codziennymi potrzebami, walką czy przetrwaniem, najzwyczajniej w świecie go nie słuchała. Wyglądało na to, że większa część jej osobowości po prostu przestała istnieć.

Jacen czuł ból w sercu, widząc co się dzieje. Może nawet by się obraził, gdyby tak bardzo się nie martwił krzywdą, jaką siostra wyrządzała swojej duszy.

Teraz! Niemal słysząc, jak Moc szepcze mu to słowo do ucha, rozkazał, żeby Saba Sebatyne i jej Dzicy Rycerze przypuścili niespodziewany atak na nieprzyjacielski krążownik.

Dwa miesiące nieustannych rajdów, bitew i potyczek dowiodły, że Jacen bywa najbardziej przydatny nie w kabinie gwiezdnego myśliwca, ale na mostku okrętu flagowego, skąd może kierować poczynaniami całej armady. Kiedy Kre’fey sobie to uświadomił, z radością przyjął go w poczet członków załogi „Ralroosta”.

Kilka chwil później, kiedy mrok przestworzy rozjaśniły błyskawice turbolaserowych strzałów, a wystrzeliwane przez Yuuzhan Vongów pociski rozbłyskiwały raz po raz w zetknięciu z ochronnymi polami, Jacen wyczuł miejsce siostry i pilotów jej eskadry.

Po kilku kolejnych sekundach, gdy już wyczuł pilotów wszystkich manewrujących w przestworzach myśliwców, zorientował się, że gdzieś tutaj pojawiło się coś nowego i niezwykłego. Miało broń gotową do strzału i zamierzało przyłączyć się do walki. Nagle doznał olśnienia.

- Eskadro Bułatów - polecił - na razie pozostańcie w gotowości do walki.

- Uwaga, Bliźniacze Słońca - odezwała się Jaina. - Na mój znak zwrot w kierunku Duro. Trzy, dwa, jeden, zwrot!

Jeszcze raz piloci jej eskadry wykonali idealnie zsynchronizowany manewr i obrali kurs prosto na widoczną przed nimi tarczę planety. Jaina oglądała Duro pierwszy raz od czasu opanowania jej przez nieprzyjaciół. Kiedy została ranna, leczyła się tam w polowym szpitalu. Krótko przed nadciągającą potężną ofensywą Yuuzhan Vongów straciła na pewien czas wzrok i kiedy starała się udaremnić nikczemny spisek, musiała korzystać z pomocy innych osób. Jej wspomnienia z tamtego okresu nie należały do najmilszych.

Powierzchnia Duro wyglądała teraz zupełnie inaczej niż wówczas. kiedy ostatnio ją widziała. Zapamiętała planetę jako szaroburą, skażoną pustynię z zatrutą atmosferą, teraz widziała przed dziobem myśliwca tarczę pokrytą zielonym kobiercem bujnej roślinności. Yuuzhan Vongowie przekształcili Duro na swoją modłę, ale przy okazji zrobili z niemal wymarłej planety tętniącą życiem oazę.

Zbliżając się do Duro, Jaina widziała pojawiające się tu i ówdzie na tle soczystej zieleni błyski śmiercionośnego ognia. Dostępu do grupy ogromnych transportowców broniły głównym siłom floty Kre’feya trzy yuuzhańskie odpowiedniki gwiezdnych krążowników. Ich załogi musiały stawiać czoło dwukrotnie liczniejszemu przeciwnikowi, ale nie zamierzały się poddawać. Tym razem myśliwców nie pilotowali członkowie Brygady Pokoju ani najemnicy, ale doskonale wyszkoleni i zahartowani w wielu bojach Yuuzhan Vongowie. I nie byli skazani na przypadkową zbieraninę gwiezdnych maszyn, ale mieli do dyspozycji zwinne i szybkie koralowe skoczki. Jaina zrozumiała to, obserwując, jak radzą sobie podczas walki. Chociaż operatorzy Nowej Republiki zdołali zakłócić sygnały wysyłane przez yammoska, Yuuzhanie wykorzystywali informacje napływające z innych rejonów pola walki.

W pewnej chwili jeden z nieprzyjacielskich krążowników rozpadł się na części i zniknął w ogniu oślepiającej eksplozji. Dzięki łączącej wszystkich bitwowięzi Jaina wyczuła napływające od Saby Sebatyne zadowolenie z roli, jaką jej Dzicy Rycerze odegrali w tym ataku.

- Zaatakujcie następny krążownik - polecił Jacen. Jego siostra uwolniła myśli i przesłała milczące potwierdzenie odebrania rozkazu.

- Pierwszy klucz, rozpocząć atak - poleciła. - Drugi klucz, podążać śladami pierwszego. Trzeci klucz, zanim sami ruszycie do ataku, macie chronić ogony naszych maszyn, dopóki nie opuścimy strefy zagrożenia.

Lowbacca i Tesar potwierdzili otrzymane rozkazy.

- Uwalniam ciemne bomby - odezwała się Jaina.

Rakietowe pociski, wypełnione materiałem wybuchowym zamiast paliwem, oderwały się od uchwytów w kadłubie jej czteroskrzydłowego myśliwca. Pomagając sobie Mocą, Jaina pchnęła je przed siebie. Równocześnie zmniejszyła dopływ energii do jednostki napędowej maszyny, żeby jeszcze bardziej zwiększyć odległość dzielącą ją od pocisków. Posłała je w kierunku najdalszego krążownika Yuuzhan Vongów, a potem skupiła uwagę na ostrzeliwaniu nieprzyjaciół za pomocą standardowych pocisków i laserowych działek. Kierowała je w różne punkty, chcąc wywieść w pole dovin basale. Liczyła na to, że wytwarzane przez nie grawitacyjne anomalie pochłoną rakiety udarowe, ale nie zdołają wessać ciemnych bomb zbliżających się do kadłuba krążownika.

Nagle przestworza przed dziobem jej czteroskrzydłowca rozjarzyły się od jaskrawych błyskawic turbolaserowych strzałów i pocisków udarowych, a także lecących w przeciwnym kierunku ognistych kul plazmy i magmy. Wkrótce potem pojawiły się rozbłyski trafień. Jaina wiedziała, że to najtrudniejsza część jej zadania. Miała przelecieć między ogromnymi kadłubami dwóch okrętów liniowych, które ostrzeliwały przeciwników z najbliższej możliwej odległości. Istniało duże prawdopodobieństwo, że podwładni Kre’feya nieświadomie trafią przypadkowym strzałem ją albo jednego z pilotów jej eskadry.

Wiedziała jednak podświadomie, że poważne zagrożenie właściwie nie istnieje. Wyraźniej niż przelatujące pociski i błyskawice turbolaserowych strzałów wyczuwała Moc i miała pewność, że tym razem jej nie zawiedzie.

Wystrzelone przez Jainę laserowe smugi przeorały kadłub nieprzyjacielskiego krążownika. Dovin basale wciągnęły wszystkie rakiety udarowe i jedną ciemną bombę, kiedy jednak dwie pozostałe trafiły w kadłub, pojawiły się gejzery oślepiającego ognia. Widząc, że w płomieniste piekło trafia więcej bomb, Jaina poderwała dziób czteroskrzydłowego myśliwca i śmignęła w górę.

Sześć sekund później dowodzony przez Lowbaccę drugi klucz także zasypał yuuzhański okręt rakietami i strzałami. Chociaż krążownik nie uległ zniszczeniu, jego załoga nie mogła nawet marzyć o skutecznej obronie. Posyłając raz po raz błyskawice turbolaserowych strzałów, artylerzyści okrętów liniowych Nowej Republiki mogli teraz razić nieprzyjacielską jednostkę częściej i celniej. Krążownik Yuuzhan Vongów był skazany na zagładę.

- Uwaga, pierwszy klucz i drugi klucz, macie skoczki na ogonach! - Głos Tesara dotarł do świadomości Jainy nie za pośrednictwem Mocy, ale wydobył się ze słuchawek jej hełmofonu.

- Lowie, nożyce! - zawołała młoda Solo. - Skręcam w prawo!

Oba klucze miały teraz zatoczyć ciasne łuki w przeciwne strony i zawrócić, żeby zaatakować nieprzyjacielskie skoczki.

- Zaprzeczam, „Bliźniacze Jeden”! - odezwał się surowy głos… głos osoby, której Jaina nauczyła się ufać. Kabinę jej czteroskrzydłowca rozświetliły płonące za rufą kadłuby koralowych skoczków.

- Dziękuję, panie pułkowniku - odezwała się Jaina, kiedy napędzane potężnymi silnikami jonowymi myśliwce Eskadry Bułatów przelatywały obok jej maszyny.

- To nie moja zasługa - odparł Harona. - Jacen powiedział mi, że właśnie w tej chwili możesz potrzebować pomocy.

Czasami mój brat bliźniak zachowuje się jak prawdziwy jasnowidz, pomyślała Jaina.

Drugi nieprzyjacielski krążownik był już tylko płonącym wrakiem, niezdolnym do ostrzeliwania się ani do obrony. Załoga ostatniego krążownika Yuuzhan Vongów musiała teraz stawiać czoło sześciu liniowym okrętom Floty Nowej Republiki. Trzy skupiły się wokół samotnego okrętu, a pozostałe w towarzystwie większości mniejszych jednostek skierowały się w stronę nieprzyjacielskich transportowców. Mniej więcej jedna trzecia usiłowała lądować na powierzchni Duro, ale zestrzelono je jeszcze w górnych warstwach atmosfery. Pozostałe się rozproszyły, lecz artylerzyści okrętów liniowych floty Kre’feya unicestwili wszystkie, jeden po drugim.

Po zniszczeniu ostatniego yuuzhańskiego krążownika i wszystkich transportowców załogi okrętów Nowej Republiki zajęły pozycje na niskiej orbicie i zaczęły ostrzeliwać na powierzchni wszystko, co wyglądało jak zamieszkiwany przez wojowników damutek, skład, magazyn, ośrodek dowodzenia, fabryka albo kosmoport.

Jaina nie była pewna, czy podoba się jej pomysł bombardowania z orbity. Posługując się Mocą, wyczuwała stanowczą dezaprobatę brata bliźniaka. Rozumiała korzyści płynące z atakowania wojskowych celów bez ryzyka odpowiedzi ze strony przeciwników, ale taki atak stał w sprzeczności z jej instynktem i ze szkoleniem Jedi. Wolała brać udział w akcjach bardziej precyzyjnych i wymierzonych przeciwko konkretnym wrogom.

Wiedziała jednak, że bombardowanie nieprzyjacielskich celów z orbity stanowi jedną z powszechnie stosowanych taktyk Kre’feya. Najlepszą odpowiedzią na najważniejsze pytanie admirała: „W jaki sposób mogę dzisiaj zaszkodzić Yuuzhan Vongom?” było po prostu niszczenie naziemnych celów.

- Pamiętajcie - powiedział wtedy Kre’fey - że Yuuzhan Vongowie zniszczyli ekosystemy wielu planet, rozsiewając z orbity zarodniki obcych form życia. Pomyślcie tylko, co stało się na Ithorze. To, co my im wyrządzamy, jest w porównaniu z tamtą tragedią zwykłym aktem łaski.

Może to i prawda, pomyślała Jaina, ale i tak nie bardzo mogła się pogodzić z takim rozumowaniem.

- Uwaga, Eskadra Bliźniaczych! - zawołała. - Przegrupować się i przygotować do
odwrotu!

Piloci jej myśliwców natychmiast zajęli wyznaczone miejsca w szyku. Wsłuchując się w Moc, Jaina czuła ich dumę i zadowolenie z osiągniętych rezultatów. Nieustanne manewry i ćwiczenia zaczynały w końcu przynosić spodziewane owoce. Nie straciła ani jednego pilota przez prawie trzy wypełnione rajdami, potyczkami i alarmami miesiące, jakie upłynęły od czasu jej wizyty na Kalamarze. Zaledwie trzy myśliwce zostały zniszczone albo na tyle poważnie uszkodzone, że trzeba je było oddać na złom, ale w ostatniej chwili piloci katapultowali się w przestworza i po zakończonej walce udało się ich uratować.

Szóstka jej rekrutów mogła się teraz uważać za dumnych weteranów. Każdy mógł się poszczycić wieloma trafieniami. Zaledwie kilka tygodni wcześniej Jaina wprawiła w zdumienie Vale, swoją durosjańską skrzydłową, kiedy jedząc z nią śniadanie, rozmawiała na tematy niemające nic wspólnego z taktykami walki ani niedostatkami jej wyszkolenia.

Vale i pozostali rekruci pokazali, na co ich stać w ogniu walki. Warto było w przyszłości o tym pamiętać.

Jaina traktowała ich teraz serdeczniej i cieplej, bardzo jednak starała się z żadnym nie zaprzyjaźnić. W ciągu wspólnie spędzonych miesięcy nie złamała ani razu podjętego kiedyś postanowienia. Widziała, że ataki na placówki albo jednostki Yuuzhan Vongów starannie zaplanowano, aby wykorzystać chwilowe słabości nieprzyjaciół. Atakowano jedynie słabe albo zwabione w zasadzki cele i wycofywano się, ilekroć Yuuzhanie okazywali się silniejsi, niż się spodziewano. Często przeciwnikami stawali się kiepsko wyszkoleni członkowie Brygady Pokoju, najemnicy albo yuuzhańscy robotnicy. Ci ostatni nie mieli nic wspólnego z wojownikami i najzwyczajniej w świecie tracili orientację po zakłóceniu wysyłanych przez yammoska sygnałów. Rekruci Jainy odnieśli wprawdzie rany, ale brali za to udział w walkach, które prawie na pewno kończyły się zwycięstwem.

Jaina wiedziała, że Eskadra Bliźniaczych Słońc nie może cały czas brać udziału w potyczkach prowadzonych w tak korzystnych okolicznościach. Wcześniej czy później nieprzyjaciele rozpoczną następną ofensywę, a wówczas jej piloci zmierzą się z najlepiej wyszkolonymi wojownikami Yuuzhan Vongów, atakującymi z pozycji miażdżącej przewagi. W porównaniu z tym każda walka, w jakiej przedtem brali udział jej niedoświadczeni podwładni, będzie się im wydawała bijatyką w przedszkolnej piaskownicy.

Świadomość, że nieprzyjaciele przystąpią w końcu do ofensywy, utrzymywała ją w stanie ciągłej gotowości. Na razie wszystko szło pomyślnie, ale to jeszcze nie był powód, żeby miała pozwolić sobie na osłabienie czujności. Prawdę mówiąc, musiała być bardziej surowa niż kiedykolwiek, żeby jej niedoświadczonych podwładnych nie ogarnęła duma albo przesadna pewność siebie.

Żyła teraz w nieustannym napięciu. Na szczęście, istniały okoliczności, które nie pozwalały jej się załamać. Na przykład silny i dziwnie stabilizujący wpływ, jaki wywierała na nią osobowość Kypa Durrona. Prócz tego nieziemski spokój Jacena, a także regularne wiadomości, jakie otrzymywała od rodziców, wujka Luke’a, cioci Mary… i Jaga Fela.

Piloci jego eskadry nadal polowali wzdłuż Hydiańskiej Drogi na Yuuzhan, dzięki czemu sam Jag mógł dzielić z nią frustrację doświadczonego pilota szkolącego żółtodziobów.

Jaina wciąż nie wiedziała, jak ważną rolę powinien Jag odgrywać w jej życiu. Obawiała się, że odwróciłoby to jej uwagę; że jeżeli zacznie o nim rozmyślać, straci zdolność koncentracji, nad którą tak długo pracowała. Zdarzały się jednak chwile, kiedy tęskniła do uścisku ramion Jaga i niemal czuła dotyk jego ust na swoich wargach…

W końcu uznała za szczęśliwy traf, że dzieli ich tak duża odległość. Gdyby przebywali razem, mogłaby się poddać obezwładniającemu zamętowi pragnień i myśli.

Nie mogła jednak zaprzeczyć, że jakaś cząstka jej osobowości bardzo chciała się poddać takiemu zamętowi.

Nagle ujrzała rozbłyski na ekranie taktycznego monitora i serce podskoczyło jej do gardła. Z nadprzestrzeni wyłoniła się grupa szturmowa Yuuzhan Vongów. Składała się z siedmiu okrętów liniowych o różnych kształtach i rozmiarach. Chwilę później od wszystkich zaczęły się odłączać eskadry koralowych skoczków. Jaina domyśliła się, że to posiłki, jakie wezwali broniący planety Duro Yuuzhan Vongowie. Odsiecz pojawiła się jednak zbyt późno.

Czekała na rozkazy dręczona niepewnością. Obie floty dysponowały mniej więcej takimi samymi silami. Biorąc udział w walkach ze słabszymi przeciwnikami, krążowniki Kre’feya odniosły tylko nieznaczne uszkodzenia, a Nowa Republika straciła zaledwie kilka gwiezdnych myśliwców. Łącząca wszystkich Jedi bitwowięź Mocy dawała im przewagę, której nieprzyjaciele nie mogli zniwelować. Siły Kre’feya odniosły prawie bezkrwawe zwycięstwo i teraz wszystkich przepełniało uniesienie i duma. Morale artylerzystów, pilotów i członków załóg było w tej chwili tak wysokie, jak nigdy do tej pory. Gdyby admirał wydał stosowny rozkaz, jego podwładni rzuciliby się na nieprzyjaciół, absolutnie pewni, że odniosą jeszcze jedno zwycięstwo.

Kre’fey mógłby wygrać i tę bitwę; mógłby odnieść jednego dnia aż dwa zwycięstwa. Bothanin niewątpliwie to sobie uświadamiał.

- Dowódcy krążowników, przygotować się do przegrupowania - rozległ się rozkaz z głośników pokładowych komunikatorów. - Piloci gwiezdnych myśliwców, przygotować się do powrotu do hangarów i do skoku przez nadprzestrzeń.

Jaina poczuła, że opuszcza ją napięcie i słabnie radość z odniesionego zwycięstwa. Zrozumiała, że Kre’fey nie zamierza niepotrzebnie ryzykować.

Prawdopodobnie miał rację. Możliwe, że nie tylko ta nieprzyjacielska flota spieszyła na odsiecz obrońcom Duro.

Czuła się jednak zawiedziona. Moc była z nią tego dnia. Kto wie, czy będzie jej towarzyszyła podczas kolejnej walki?

- Chyba odkryłem coś, czego tak długo szukałem - odezwał się Ackbar. - Pułapkę, która zakończy się zagładą Yuuzhan Vongów.

Pływał w domowym basenie, a Luke, Cal Omas i admirał Sovv siedzieli na brzegu na obitych pluszem fotelach. W powietrzu unosiła się miła woń morskiej wody. W kącie pomieszczenia, gdzie umieszczono projektor hologramów, stała Winter.

Włączyła urządzenie i nad głową Kalamarianina pojawiła się mapa fragmentu galaktyki. Sądząc po niewielkich odległościach między gwiazdami, przedstawiała fragment jądra, ale konfiguracja gwiazd nie pozwalała mistrzowi Jedi zorientować się który.

- Ta gwiazda to Treskov Sto Piętnaście-W - oznajmił Ackbar. Jeden ze świetlistych punktów mapy zaczął mrugać. - To stara gwiazda, usytuowana na samym skraju Głębokiego Jądra. Absolutnie niczym nie różni się od pozostałych. Jak zobaczycie za chwilę, nasze oficjalne mapy dowodzą… - na hologramie pojawiła się wąska, kręta złocista linia prowadzącego do mrugającej iskierki nadprzestrzennego szlaku - …że droga wiodąca do Treskova to ślepy zaułek. Jeżeli jednak na mapę naniesiemy także tajne imperialne szlaki, o których Leia dowiedziała się na Bastionie… - na hologramie pojawiły się cztery inne, tym razem czerwone nitki, odchodzące od Treskova w różne strony - …zauważycie, że nieuwzględnione w naszych atlasach szlaki z Treskova wiodą jeszcze dalej w głąb Jądra. Jeden z nich… - na hologramie zaczęła mrugać kolejna iskierka - …przebiega obok gwiazdy, w pobliżu której mieściła się imperialna baza o nazwie Kieł Tarkina. Pod koniec Galaktycznej Wojny Domowej została zamknięta i ewakuowana, ale pozostaje nadal sprawna i nadaje się do użytku. Znajdują się tam duże zapasy żywności… Imperium zamierzało z nich skorzystać w przypadku wznowienia działań zbrojnych.

- Kieł Tarkina jest także ślepym zaułkiem - zauważył Sien Sovv. - Gdybyśmy zajęli tę bazę albo założyli tam własną, nieprzyjaciele zdołaliby bez trudu odciąć ją od reszty galaktyki. Wystarczyłoby, żeby zablokowali szlak wiodący do Treskova.

- Zgadzam się - przyznał Ackbar - i zamierzam zrobić wszystko, żeby Yuuzhan Yongowie także to zauważyli.

Mapa zaczęła się powiększać i obracać, aż pozostał tylko Treskov i jego system. Po chwili zaczęła mrugać plamka piątej planety, ogromnej gazowej kuli w białe, jasnozielone i szmaragdowe paski.

- To Ebaq, gazowy gigant o jedenastu księżycach - oznajmił Ackbar. - Na jednym z nich, Ebaqu Dziewięć, pracownicy Korporacji Górniczej Głębokiego Jądra wydobywali rudę bronzium. Sam księżyc odkryto wkrótce po przejęciu władzy przez Palpatine’a. W czasie wojny Imperium miało tam obserwacyjny posterunek i wykorzystywało Ebaq Dziewięć jako rezerwową bazę zaopatrzeniową, w tej chwili jednak księżyc jest opuszczony.

Ackbar zanurzył się pod powierzchnię, żeby się orzeźwić, a kiedy wypłynął, otrząsnął krople wody z ogromnej głowy.

- Proponuję, żebyśmy ponownie zajęli dziewiąty księżyc Ebaqa i wykorzystali go jako przynętę w zastawionej pułapce - powiedział. - Musimy koniecznie sprawić, żeby się wydał Yuuzhan Vongom łakomym, ale i łatwym kąskiem. Kiedy nieprzyjaciele rozpoczną szturm, odetniemy im odwrót i przekształcimy system Treskova w krwawą rzeźnię, w której zniszczymy yuuzhańskie siły, a wojowników wybijemy do ostatniego.

Kalamarianin spojrzał na Siena Sovva.

- Panie admirale, to właśnie pan musi wydzielić siły niezbędne do zniszczenia Yuuzhan Vongów - oznajmił.

Potem odwrócił się w stronę Luke’a. Mistrz Jedi poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.

- Mistrzu Skywalkerze - ciągnął - pan i pańscy Jedi staniecie się przynętą.

- Zwołałem to posiedzenie Wysokiej Rady z dwóch powodów - odezwał się Cal Omas. - Po pierwsze, musimy przedyskutować plan admirała Ackbara zaatakowania Yuuzhan Vongów, a po drugie, dyrektor Wywiadu Dif Scaur pragnie wygłosić bardzo ważne oświadczenie.

Cal wyglądał tego dnia niezwykle poważnie, wręcz ponuro. Zazwyczaj podczas zebrań członków Rady rozpierał się odprężony w wygodnym fotelu i nierzadko pozwalał sobie na dowcipy. Teraz siedział sztywno wyprostowany i sprawiał wrażenie osoby pragnącej od razu przejść do sedna sprawy. Z pewnością zanosiło się na coś ważnego.

Na zebranie przybyło tym razem mniej członków Rady niż na inauguracyjne posiedzenie, ale wszyscy zgromadzili się w tym samym pokoju, w którym stał ten sam przesadnie wielki stół w kształcie muszli. W posiedzeniu nie uczestniczyli Kyp Durron i Saba Sebatyne. Zostali na Kashyyyku, gdzie ćwiczyli w towarzystwie pilotów swoich eskadr, wyrazili jednak zgodę, żeby w ich imieniu wypowiadali się i głosowali Cilghat i Luke.

- Nie zamierzam przedstawiać szanownej Radzie szczegółów planu admirała Ackbara - ciągnął przywódca Nowej Republiki. - Powodzenie operacji zależy od utrzymania ich w najściślejszej tajemnicy. Zresztą tak czy owak, szczegóły nie mają większego znaczenia z punktu widzenia szans osiągnięcia głównego celu. Plan Ackbara przewiduje, że znaczące siły naszej floty przestaną pełnić dotychczasowe obowiązki i zostaną skierowane do walki przeciwko Yuuzhan Vongom. Oznacza to, że gdyby nieprzyjaciele zechcieli przypuścić atak na jakąś planetę, będziemy pozbawieni wielu eskadr, przydzielonych obecnie do ich obrony.

[Jeżeli nasze floty przystąpią do ataku] - odezwał się Triebakk - [Vongowie będą mieli na głowie ważniejsze sprawy niż atakowanie naszych planet].

- Proszę pana, z naszych informacji wynika, że w ciągu następnych mniej więcej sześciu standardowych miesięcy otrzymamy do dyspozycji wiele nowych okrętów - wtrącił cicho Ta’laam Ranth, spoglądając na Cala Omasa. - Czy nie moglibyśmy odłożyć ofensywy, aż będziemy mogli równocześnie bronić naszych planet i atakować nieprzyjaciół?

- Mój kolega Gotal ma rację - odezwała się Releqy A’Kla. - Może naprawdę powinniśmy opóźnić rozpoczęcie ofensywy, aż staniemy się jeszcze silniejsi?

- Powodzenie planu admirała Ackbara zależy w dużej mierze od wybrania momentu ataku - sprzeciwił się Skywalker. - W tej chwili mamy nad przeciwnikiem techniczną przewagę, nie wiemy jednak, czy Yuuzhanie jej nie zniwelują. Teraz, kiedy jesteśmy gotowi do walki, admirał Ackbar pragnie, żeby atak rozpoczął się jak najszybciej.

- Opóźnienie akcji o sześć miesięcy - zaczął Sien Sovv - oznacza, że wojna potrwa pół roku dłużej, niż gdybyśmy rozpoczęli ją w tej chwili. Proszę tylko pomyśleć: jeszcze sześć miesięcy zabijania, ofiar, cierpień i marnowania sił i środków. - Przeniósł spojrzenie na Ta’laama Rantha. - Niebezpieczeństwo grozi tysiącom planet - ciągnął. - Flota nie zdoła obronić wszystkich, nawet jeżeli w ciągu tych sześciu miesięcy ulegnie poważnemu wzmocnieniu.

- Mój kolega rozumuje logicznie - odezwał się Gotal. - Przyznaję, że jak najszybszy atak jest najlepszym rozwiązaniem.

- Jeżeli wolno się wtrącić - przerwał Dif Scaur - chciałbym przedstawić członkom Rady swoją sprawę. Może mieć bezpośredni wpływ na to, czy Nowa Republika w ogóle zdecyduje się na atak.

Luke spojrzał na chudego mężczyznę z wielką uwagą. Kiedy Ackbar przedstawiał zarysy swojego planu, dyrektor Wywiadu bardzo interesował się terminem jego możliwej realizacji. Zainteresowanie Scaura wzbudziło podejrzenia Skywalkera, które znalazły potwierdzenie podczas następnych posiedzeń Wysokiej Rady. Wyglądało na to, że Scaur ułożył własny plan, a jego realizacja była również związana z upływem czasu.

Blady jak śmierć Dif Scaur powiódł spojrzeniem po twarzach członków Rady.

- Dopiero w tej chwili mogę wyjawić, że w łonie Wywiadu Nowej Republiki istnieje tajna komórka, której nadaliśmy kryptonim Alpha Red - odezwał się w końcu. - Na jej czele stoi Joi Eicroth, ksenobiolog, związana poprzednio z Alphą Blue i jeszcze inną tajną komórką zajmującą się badaniami Yuuzhan Vongów. Od pierwszych dni wojny Alpha Red zajmuje się tajnymi badaniami z zakresu biologii Yuuzhan. Prowadzi je przy udziale grupy naukowców, których zechcieli nam użyczyć Chissowie.

Nareszcie się wydało! - pomyślał mistrz Jedi. Przynajmniej dwa lata zajmowano się sprawą o takim znaczeniu, że nikt nie puścił nawet pary z gęby. Za czasów rządów Borska Fey’lyi. kiedy trudno byto cokolwiek utrzymać w tajemnicy, już to stanowiło nie lada osiągnięcie.

Chyba że nawet Fey’lya nie miał o tym pojęcia, zastanowił się Luke.

- Dlaczego właśnie Chissów? - zapytał bezgranicznie zdumiony Sien Sovv.

- Chissowie wywodzą się z tajemniczego i odosobnionego rejonu galaktyki, usytuowanego daleko od szlaków inwazji Yuuzhan Vongów - odparł Scaur. - Było bardzo mało prawdopodobne, że zdołali przeniknąć do nich agenci nieprzyjaciół.

A to oznacza, pomyślał Skywalker, że Scaur utrzymywał kontakt z Chissami od dłuższego czasu. Od dawna wiedział, że może liczyć na ich pomoc.

- Nasi ksenobiologowie i genetycy zajmowali się badaniami kodu Yuuzhan Vongów - ciągnął Scaur, kładąc chude dłonie na blacie stołu. - Odkryli, że w kodzie genetycznym obcych istot istnieje swoista sekwencja, która powtarza się we wszystkich yuuzhańskich formach życia: roślinach, budowlach, okrętach i zwierzętach, a nawet w ciałach samych Vongów. Najciekawsze, że ta swoista sekwencja nie występuje w żadnej innej roślinie, zwierzęciu, bakterii ani wirusie… w żadnej formie życia naszej galaktyki.

- Opracowaliście broń - domyślił się Ta’laam Ranth.

Luke wyczuł, że początkowe osłupienie pozostałych członków Rady przerodziło się w zrozumienie… i przerażenie.

- Tak - przyznał ponuro Cal Omas. - To prawda.

- Broń biologiczną. Nazwaliśmy ją także Alpha Red - dodał Dif Scaur. - Można ją rozpylać w powietrzu. Zaatakuje tylko rośliny lub zwierzęta, które mają genetyczny podpis charakterystyczny dla pozagalaktycznych form życia. Jeżeli rozpylimy ją dokładnie na powierzchniach zajętych przez nieprzyjaciół planet, spodziewamy się, że zagrożenie ze strony Yuuzhan zniknie w ciągu najwyżej czterech standardowych tygodni, a może nawet trzech.

- Co ma pan na myśli, mówiąc „zniknie”? - zainteresowała się Cilghal.

- To znaczy, że Vongowie wymrą - wyjaśnił dyrektor Wywiadu. - A razem z nimi wszystko, co do nas sprowadzili. Rośliny, budowle, okręty… - Wzruszył ramionami. - Możliwe, że niektórzy najeźdźcy przeżyją na powierzchniach odosobnionych planet, jeżeli jednak zechcą się wyprawić na inne planety, opanowane przez swoich pobratymców, zostaną zakażeni. A jeżeli nawet nie, wybijemy ich do nogi.

Powiódł spojrzeniem po twarzach członków Rady, wpatrując się w każdą po kilka sekund.

- Każda broń biologiczna bywa niezwykle kapryśna - zaczął po przerwie. - W normalnych okolicznościach nie zalecałbym stosowania jej przeciwko rozproszonym osobnikom w rodzaju Yuuzhan, ale nasza powinna się okazać tak skuteczna, że postanowiłem zrobić wyjątek. Vongowie nie zdołają przed nią uciec. Alpha Red przeniknie do ich genów. Cztery albo pięć standardowych dni będzie trwało stadium utajone, w którym nie występują żadne objawy, ale broń zarazi wszystkie formy obcego życia, z jakimi się tylko zetknie. Po upływie tego okresu żywe organizmy zaczną się rozkładać na poziomie komórkowym. Żywa tkanka przemieni się w galaretę i nawet ona będzie zaraźliwa. Najeźdźcy zarażą się od okrętów, zbroi, broni, domów, pożywienia… Zarazę będzie roznosiło wszystko, co ich otacza. Kiedy zacznie się rozkład żywej tkanki, w ciągu trzech albo czterech dni Vongowie wymrą.

Do umysłu Luke’a powoli przeniknęła cała groza tego oświadczenia. Razem z grozą poczuł gniew i przypomniał sobie słowa Vergere, która powiedziała mu kiedyś, że gniew może być pożyteczną emocją. Odwrócił się w stronę Cala Omasa.

- Od jak dawna o tym wiesz? - zapytał.

- Odkąd mnie zaprzysiężono - odparł Omas. - Prawie trzy miesiące.

Uniósł głowę i spojrzał na Luke’a.

- Mistrzu Skywalkerze, jest mi ogromnie przykro - ciągnął po chwili. - Rozumiesz jednak, że najważniejsze było utrzymanie tej sprawy w ścisłej tajemnicy.

- Rozumiem motywy, jakimi się kierowałeś - mruknął Luke.

I nie zgadzam się z nimi, pomyślał ponuro. Poczuł, że ogarnia go zimna pasja. Gdybym zawczasu o tym wiedział, doszedł do wniosku, mógłbym przygotować więcej argumentów. A tak mogę się posłużyć tylko tymi, jakie przyjdą mi akurat do głowy, i mieć nadzieję, że Moc mnie nie opuści.

Popatrzył na Difa Scaura.

- Z pewnością chciałby pan posłużyć się Wielką Rzeką w celu rozprzestrzenienia tej broni - powiedział.

Chudy mężczyzna kiwnął głową.

- To byłoby bardzo wygodne - przyznał.

Luke uśmiechnął się cierpko.

- Jedi nie będą mieli z tym nic wspólnego - oświadczył stanowczo. - Proszę, żeby pan od nas tego nie wymagał.

Scaur nie sprawiał wrażenia zaskoczonego.

- Wielka Rzeka nie jest najważniejszym szczegółem mojego planu - stwierdził oschle. - Sieć naszego wywiadu sięga obecnie także do przestworzy opanowanych przez Yuuzhan Vongów, a nasza flota może dostarczyć tę broń w głowicach pocisków, jakie będziemy wystrzeliwali w kierunku okrętów nieprzyjacielskiej floty, zakładów produkcyjnych Yuuzhan albo opanowanych przez nich planet. Za wyjątkowo użyteczną powinni uznać tę broń zwłaszcza Bothanie, którzy ogłosili ar’krai. Alpha Red pozwoli szybko i skutecznie rozwiązać wszystkie ich problemy. Bothanie dysponują także niezwykle skuteczną siecią szpiegów, a nasza broń pozwoli im osiągnąć wszystkie cele, jakie stawiają sobie w tej wojnie. - Wzruszył wątłymi ramionami. - Większą część brudnej roboty odwalą zresztą za nas sami Vongowie - dodał po chwili. - Często odbywają międzyplanetarne podróże, w wyniku czego Alpha Red będzie się szerzyła jak prawdziwa zaraza.

Ta’laam Ranth skierował na Luke’a czerwone oczy.

- Mistrz Skywalker z pewnością nie wyrazi zgody na ten plan - powiedział. - Chciałbym, żeby uzasadnił swój sprzeciw.

Luke powiódł spojrzeniem po twarzach pozostałych członków Rady.

- Rycerze Jedi żyją, żeby zachowywać życie - zaczął z namysłem. - Rzeź całej rasy inteligentnych istot stanowi zaprzeczenie wyznawanych przez nas zasad. - Nabrał powietrza i wezwał Moc w nadziei, że pomoże mu wyłuszczyć argumenty tak błyskotliwie i jasno, jak tego wymagała powaga chwili. - Chciałbym zacząć od tego, że Yuuzhan Vongowie wcale nie tak bardzo różnią się od mieszkańców naszej galaktyki - powiedział. - Są inteligentni i zdolni do nauki. Gdybyśmy zaczęli wychowywać małe yuuzhańskie dziecko, niewiele różniłoby się od naszego. Oznacza to, że zło nie jest zakodowane w psychice naszych nieprzyjaciół. Stają się agresywni z winy rządu i religii, powinniśmy więc dążyć do pokonania ich rządu i religii, a nie do zabicia wszystkich istot, które nie mając wyboru, muszą podążać śladami swoich przywódców.

- Yuuzhan Vongowie postąpili z naszymi planetami podobnie, jak my zamierzamy postąpić teraz z nimi - odezwał się Ayddar Nylykerka. - Rozsiali po powierzchniach zarodniki obcych form życia, które zabiły wszystko, co na nich przedtem żyło.

- To jeszcze jeden argument, żeby się nie uciekać do użycia tak straszliwych środków - powiedział Ta’laam Ranth, wywołując zdumienie wszystkich pozostałych członków Rady. - Gdybyśmy wykorzystali przeciwko nim taką broń, mogliby odpowiedzieć nam tym samym. Stracilibyśmy wówczas na rzecz yuuzhańskich form życia wiele następnych planet.

- Alpha Red stanowi właśnie idealną odpowiedź na taki atak - upierał się Scaur. - Zniszczy każdą biologiczną broń, jaką Vongowie mogliby zechcieć przeciwko nam wykorzystać.

Triebakk głośno zaryczał i pozostali natychmiast umilkli.

[Znam się trochę na nauce] - przetłumaczył jego słowa protokolarny android - [i dobrze wiem, co to jest odrzut]. - Powiódł spojrzeniem po zebranych. - [Tym, którzy nie znają znaczenia tego słowa, wyjaśniam, że to nieoczekiwany efekt uboczny podczas korzystania z broni. Czasami może się obrócić przeciwko jej użytkownikowi]. - Przeniósł spojrzenie na Difa Scaura. - [Zamierza pan rozprzestrzenić Alphę Red w opanowanych przez Yuuzhan Vongów przestworzach. Chce pan wypuścić na tętniące życiem ekosystemy miliardy miliardów miliardów żywych bakterii, wirusów czy czymkolwiek jest ta straszliwa broń]. - Pokręcił kosmatą głową. - [Nie wmówi mi pan, że Alpha Red nie może ulec mutacjom, zwłaszcza że będzie się ciągle odradzała. Nie może pan zapewnić, że jedna z tych mutacji nie okaże się śmiercionośna dla form naszego życia. Niespodziewane efekty uboczne mogą wyniszczyć wszystko, co jeszcze żyje w naszej galaktyce].

- Chissowie zapewniają mnie, że to zupełnie nieprawdopodobne - odparł Scaur.

- Nieprawdopodobne, ale nie niemożliwe - stwierdził Luke.

Dyrektor Wywiadu wzruszył ramionami.

- Jeżeli kogoś to niepokoi, możemy objąć kwarantanną wszystkie opanowane przez Yuuzhan planety, dopóki się nie upewnimy, że niebezpieczeństwo ustąpiło - powiedział. - Uchodźcy mogą się wściekać, że nie pozwalamy im natychmiast wracać do domów, ale kiedy odniesiemy zwycięstwo, bez trudu zdołamy ich spacyfikować.

Scaur miał odpowiedź na każde pytanie. Z pewnością przygotowywał się do tego całe miesiące. Luke dysponował najwyżej kilkoma minutami.

- Nie wspomniał pan jeszcze o możliwościach bioinżynierii Yuuzhan Vongów - stwierdził.

Scaur uniósł brew.

- Nie rozumiem, o co panu chodzi, mistrzu Skywalkerze - odparł.

- Yuuzhan Vongowie mają nieprawdopodobnie rozwiniętą wiedzę z dziedziny biologii - ciągnął Luke. - Robią dosłownie wszystko za pomocą inżynierii biologicznej. Czy chce pan mi wmówić, że nie spodziewają się takiej formy ataku z naszej strony? Dlaczego pan uważa, że nie są do niego przygotowani? Skąd pewność, że kiedy się zorientują, iż zamierzamy ich wymordować i zniszczyć stworzone przez nich ekosystemy, nie zechcą odpowiedzieć w taki sam sposób?

Pierwszy raz od początku dyskusji wydawało się, że Scaur nie ma pojęcia, co powiedzieć.

- Nic na to nie wskazuje, żeby mieli takie zamiary - odezwał się w końcu.

[Nie wiemy jeszcze wszystkiego o Yuuzhan Vongach] - odezwał się Triebakk. - [Domyślam się, że dysponujemy najwyżej pobieżną wiedzą na temat systemów immunologicznych ich organizmów. A co, jeżeli są gotowi na odparcie takiego ataku?]

Scaur zawahał się, a drobny mięsień w kąciku jego oka lekko zadrżał.

- Nie mamy dowodów, które pozwalałyby nam się spodziewać takiej reakcji - powiedział.

- Dokładnie pan szukał? - zainteresował się mistrz Jedi.

Chudy dyrektor Wywiadu sprawiał wrażenie coraz bardziej zirytowanego.

- Oczywiście - powiedział z urazą. - Opanowaliśmy i zbadaliśmy pomieszczenia używane przez ich mistrzów przemian. Wiemy już sporo na temat broni, jakich przeciwko nam używali. Schwytaliśmy także i zbadaliśmy ich gwiezdne statki.

- Mimo to nasza wiedza o nieprzyjacielu nie jest kompletna - obstawał przy swoim Ta’laam Ranth. Powoli obrócił rogatą głowę w lewo i w prawo, jakby mierzył spojrzeniem wszystkich siedzących za ogromnym stołem. - Uważam, że postąpilibyśmy niemądrze, gdybyśmy się zgodzili na realizację tego planu.

Rysy Difa Scaura stężały, co jeszcze bardziej upodobniło jego twarz do pośmiertnej maski.

- Broń została sprawdzona - oznajmił. - Przeprowadziliśmy także doświadczenia na żywych osobnikach. - Uniósł rękę, żeby powstrzymać Skywalkera przed wygłoszeniem słów zdecydowanego sprzeciwu. - Na jeńcach wojennych - wyjaśnił. - Poddając ich testom, musieliśmy pozbawić ich przytomności, bo kiedy ją odzyskiwali, natychmiast starali się popełnić samobójstwo. Zaraziliśmy tylko kilku naszą bronią. Alpha Red… - głęboko odetchnął - …jest skuteczna. Niezmiernie żałuję, że musieliśmy się do tego uciec, ale trzeba było wykonać badania, a jeńcy zginęli natychmiast… mieli na tyle bezbolesną i humanitarną śmierć, na ile mogliśmy sobie pozwolić. - Znów położył dłonie na blacie stołu. - Zapewniam wszystkich, że Alpha Red okaże się skuteczna i spełni wszystkie pokładane w niej nadzieje.

- To niesłychane - odezwał się Luke. Jeszcze nigdy nie czuł takiej wściekłości. - To zbrodnia, do jakiej mógłby się uciec Palpatine.

Dif Scaur obrzucił go oburzonym spojrzeniem.

- Nic podobnego - warknął gniewnie. - Palpatine niczego takiego by nie zrobił. Wypróbowałby nową broń od razu na mieszkańcach całej planety, żeby zastraszyć i podporządkować swojej woli obywateli wszystkich pozostałych. Bardzo proszę, żeby w przyszłości mistrz Skywalker powstrzymał się od wygłaszania tak odrażających porównań.

Zapadła długa cisza. Pierwszy przerwał ją Cal Omas.

- Może powinniśmy przegłosować tę propozycję? - zaproponował. - Kto za?

Dif Scaur pierwszy uniósł rękę. W jego ślady poszedł Nylykerka. W końcu, okazując wahanie, za wnioskiem opowiedział się także Sien Sovv.

Luke nie odrywał dłoni od blatu stołu, ręki nie uniósł także żaden inny Jedi.

- W imieniu Saby Sebatyne głosuję przeciw - odezwał się w końcu Skywalker.

- Ja także głosuję przeciw w imieniu Kypa Durrona - poparła go jak echo Cilghal.

- Wniosek nie uzyskał poparcia - oznajmiła Releqy A’Kla.

Cal Omas odwrócił się do Luke’a. Na twarzy przywódcy Nowej Republiki malowało się ubolewanie.

- Przykro mi, Luke’u, ale przegrywamy tę wojnę - powiedział. - Nie możemy pozwolić sobie na rezygnację z żadnej broni, zwłaszcza takiej, która może zakończyć cierpienia i udrękę naszych obywateli. - Odwrócił się do Difa Scaura. - Nasza Rada jest tylko organem doradczym i opiniodawczym, a nie ustawodawczym - ciągnął. - Jako przywódca Nowej Republiki rozkazuję, żeby dyrektor Wywiadu kontynuował prace nad Alphą Red.

Wstrząśnięty Luke siedział nieruchomo. Dif Scaur spuścił głowę i wbił spojrzenie w blat stołu, aby ukryć zimne iskry triumfu w oczach.

Cal Omas zmarszczył czoło na znak głębokiego smutku.

- To prawdziwa tragedia - przyznał w końcu - ale jeżeli mamy wybierać między jednym dramatem a innym, wolałbym, żeby tę tragedię przeżywali Yuuzhan Vongowie, a nie nasi obywatele. - Spojrzał na Difa Scaura. - Kiedy Alpha Red może być gotowa do użycia? - zapytał.

- Na razie dysponujemy niewielką ilością - odparł dyrektor Wywiadu. - Musimy wyprodukować więcej, o wiele więcej, całe tony, nie zdołamy jednak uzyskać takich ilości w tajnym laboratorium, w którym dotychczas prowadziliśmy prace nad tą bronią. - Odwrócił się do Cala Omasa. - Wysoko na orbicie nad Kalamarem unosi się stara fregata klasy Nebulon-B - ciągnął. - Obecnie jest wykorzystywana jako szpital. Gdyby udało się przetransportować jego pacjentów na powierzchnię planety, moglibyśmy wytwarzać Alphę Red na pokładach fregaty, wykorzystując sterylne środowisko i jej odosobnienie. Spodziewam się, że gdyby się dało umieścić tam wszystko, co konieczne do produkcji, w ciągu następnych dwóch tygodni otrzymalibyśmy wystarczającą ilość.

Cal Omas odwrócił się do pozostałych.

- W takim razie wstrzymujemy prace nad wdrażaniem planu admirała Ackbara zaatakowania Yuuzhan Vongów - oznajmił. - Możemy nadal bronić naszych planet i czekać, aż wojnę wygra Alpha Red. - Powiódł spojrzeniem po twarzach członków Rady. - Przypominam że nikomu nie wolno pisnąć o tym ani słowa aż do końca wojny, a może nawet dłużej - oznajmił surowo.

Zaraz ogłosił koniec posiedzenia, jeszcze raz spojrzał z ubolewaniem na Luke’a, wstał i szybko wyszedł z sali. Tuż za nim równie szybko opuścił pomieszczenie Dif Scaur.

Czując się jak stuletni starzec, Luke odsunął fotel i powoli wstał od stołu. Natychmiast podeszli do niego Triebakk i pozostali Jedi.

- Co zrobimy? - zapytała Cilghal.

Luke wzruszył ramionami. Miał nadzieję, że wyglądało to beztrosko.

- Postaramy się zmienić zapatrywania Cala - powiedział. - Mamy na to przynajmniej kilka tygodni.

[Jeżeli jest coś więcej, co moglibyśmy zrobić…] - zaczął Triebakk, ale widząc, że Luke kręci głową, nie dokończył zdania.

- Dzięki za propozycję, ale nie - powiedział mistrz Jedi.

Bez względu na to, co zamierzał zrobić, chciał działać sam i przyjąć na siebie całą odpowiedzialność.

Wiedział jednak, że cokolwiek zrobi, przekreśli wszystko, nad czym pracował w ciągu wypełnionego ciężkim trudem życia.

Po posiedzeniu Wysokiej Rady Luke wrócił do domu równie wściekły, co przerażony. Wiedział, że dopóki jest w tym stanie, nie zdoła nic wymyślić, usiadł więc na podłodze i zaczął stosować techniki relaksacyjne Jedi, aby szybciej zapanować nad emocjami i myślami.

Wyczuł dzięki Mocy Marę, jeszcze zanim żona weszła do apartamentu. Przystanęła na chwilę na progu i delikatnie otoczyła go własną świadomością Mocy, a potem zamknęła drzwi, postawiła na podłodze teczkę i podeszła do męża. Usiadła za jego plecami, położyła dłonie na jego ramionach i zaczęła masować kark i plecy. Luke poddał się dotykowi palców żony i zaczekał, aż napięte mięśnie się odprężą. Zaczął nawet oddychać w rytm jej oddechu. Mara przysunęła się bliżej. aż przylgnęła do jego pleców. Objęła go czule i oparła mu brodę na ramieniu.

- Niepomyślne wiadomości? - domyśliła się natychmiast.

Luke zawahał się, zanim odpowiedział, ale wiedział, że może Marze zaufać. A poza tym to, czego się dowiedział, było zbyt straszne, żeby mógł zachowywać tylko dla siebie. Opowiedział żonie, co usłyszał na temat Alphy Red.

Mara odsunęła się od niego i zaczęła zastanawiać nad sposobami rozwiązania problemu.

- Co możemy zrobić? - zapytała.

- Postarać się, żeby Cal Omas zmienił zdanie - odparł Luke.

Mara znów oparła brodę na jego ramieniu.

- A jeżeli nie zechce? - tchnęła w ucho męża.

Luke zaczerpnął powietrza i nie od razu odpowiedział.

- Nie wiem - przyznał w końcu. - Moglibyśmy postarać się udaremnić ten projekt, ale jeżeli nie wymażemy z pamięci naukowców wiedzy o ich osiągnięciach, to tylko kwestia czasu, kiedy osiągną te same rezultaty. A zresztą, nawet gdybyśmy zabili naukowców albo porwali ich i przetrzymali w odosobnieniu, inni specjaliści podejmą i dokończą badania. Problem w tym, że kiedy już wiadomo, że wytworzenie takiej broni jest możliwe, może wyprodukować ją każdy, kto dysponuje odpowiednimi urządzeniami.

Pokręcił głową.

- Pracowałem całe życie nad odbudowaniem zakonu Jedi - ciągnął ponuro. - Mamy wybrany dzięki naszemu poparciu rząd, który chce z nami współpracować. Pomógł nam w powołaniu do życia nowej Rady Jedi, a my przysięgaliśmy go wspierać. Przeżywamy jednak pierwszy poważny kryzys zaufania. Jak mogę się zwrócić przeciwko Nowej Republice w takiej chwili?- Ujął dłonie Mary i lekko uścisnął. - To stanowiłoby koniec zakonu Jedi. Stalibyśmy się wyrzutkami. Przeistoczylibyśmy się w takie istoty, jakie chciał w nas widzieć Fyor Rodan.

Mara spojrzała na niego ze smutkiem i niepokojem.

- A więc uważasz, że nie możemy zrobić nic, żeby powstrzymać Alphę Red, a w najlepszym przypadku zdołamy opóźnić jej użycie - powiedziała. - Czy jednak naprawdę wolno nam siedzieć z założonymi rękami i pozwalać, żeby wydarzyło się coś tak tragicznego?

- Możemy najwyżej zaprotestować - odparł Luke. - Oświadczyć, że nie chcemy mieć z tym nic wspólnego. Chyba nic więcej nie zdołam wymyślić.

- Zaprotestować? - zapytała Mara. - Zgoda, ale ile osób się o tym dowie?

Skywalker znów pokręcił głową.

- Jeżeli zbyt wiele, to tajemnicę poznają Vongowie, a wtedy to oni użyją broni biologicznej - powiedział. - To byłaby prawdziwa katastrofa.

- Twierdziłeś, że wie o tym Triebakk - przypomniała Mara. - Mówiłeś, że Ta’laam Ranth poparł cię podczas głosowania.

- Tak.

- Musisz się z nimi skontaktować - stwierdziła Mara. - Zapytaj ich, czy zdołaliby wpłynąć na decyzję pozostałych członków Wysokiej Rady.

Luke kiwnął głową.

- Sądzisz, że dyskretne, ale coraz silniejsze naciski odniosą skutek? - zapytał. - Dif Scaur naprawdę mnie zaskoczył i chyba jeszcze nie zdołałem do końca uporządkować myśli. - Odwrócił się i pocałował żonę w policzek. - Dziękuję.

- Nie ma za co. - Mara zerwała się z podłogi, wyciągnęła rękę i pomogła wstać mężowi. - Kam Solusar przysłał kilka nowych hologramów Bena. Chciałbyś je obejrzeć?

- Jasne.

Patrząc, jak Ben raczkuje coraz szybciej po dywanie, Luke poczuł zwykłą mieszaninę smutku i radości, lecz jego ogólne samopoczucie uległo wyraźnej poprawie. Postanowił się przebrać i umyć przed kolacją, ale zamarł ze zgrozy, kiedy ujrzał w pokoju gościnnym pierzaste stworzenie.

Vergere. A więc przebywała cały czas w swoim pokoju. Skulona, z głową między sterczącymi do góry kolanami, sprawiała wrażenie pogrążonej w medytacjach.

Przerażony Luke odwrócił się do żony.

- Vergere jest w swoim pokoju! - powiedział. - Nie wyczułem jej, kiedy tu wchodziłem.

Mara szeroko otworzyła zielone oczy.

- Ja też nie - oznajmiła. - Znów się postarała, żebyśmy nie widzieli jej za pośrednictwem Mocy.

- Myślisz, że nas słyszała?

Mara zastanawiała się nad tym chwilę, ale w końcu pokręciła głową.

- Przecież nie krzyczeliśmy - rzekła w końcu. - Byliśmy bardzo blisko siebie i praktycznie szeptaliśmy. Jak mogłaby nas podsłuchać.

- Wolałbym, żeby taka informacja nie dostała się do jej uszu - stwierdził Skywalker.

Rysy Mary stężały.

- Ja także nie - powiedziała.

- Musimy ją uważnie obserwować - postanowił Luke. - Chyba że… Nie sądzisz, że powinniśmy namówić Nylykerkę, aby znowu zamknął ją w celi?

- I dał jej szansę, aby uciekła z niej w tajemniczych okolicznościach? - zapytała Mara. - A co, jeżeli nie zechce dać się zamknąć? Będziemy z nią walczyli?

- Cóż, pozostaje obserwacja - zdecydował Skywalker. - Bardzo uważna obserwacja.

 

R O Z D Z I A Ł 23

 

 

W ciągu następnych ośmiu dni Luke i Mara nie przestawali pilnie obserwować podobnej do ptaka istoty. Vergere spędzała sporo czasu z Cilghal albo z innymi Jedi, ale zachowywała się jak ucieleśniona niewinność. W ciągu tego okresu Luke usiłował nakłonić Cala Omasa do zmiany zdania, lecz te starania przyprawiły mistrza Jedi o jeszcze większą frustrację. Przywódca Nowej Republiki wysłuchał uprzejmie jego argumentów, ale nie zmienił zdania.

Rankiem dziewiątego dnia do apartamentu Luke’a i Mary wpadł jeden z ochroniarzy Nowej Republiki. Strażnik znieruchomiał dopiero w salonie i powiódł spojrzeniem po całym pokoju, jakby spodziewał się zastać w nim dywersantów albo szpiegów. Chwilę potem do pomieszczenia wszedł Dif Scaur. Jego oczy miotały iskry gniewu niczym dwa krzemienie.

- Chce się z panem widzieć przywódca Nowej Republiki - oznajmił, zwracając się do Skywalkera. Przeniósł spojrzenie na zaniepokojoną Marę. - Oczywiście, może panu towarzyszyć żona.

Skywalkerowie zastali Cala Omasa w służbowym gabinecie. Alderaanin był nieogolony, miał rozwichrzone włosy i wyglądał, jakby dopiero wstał z łóżka. Kiedy Dif Scaur wprowadził Luke’a i Marę, Omas wpatrywał się w apetyczne ciasteczko z owocowym nadzieniem. Z pewnością zamierzał je zjeść na śniadanie, ale w końcu machnął ręką i z wyrazem obrzydzenia strącił talerz z biurka. Obrzucił mistrza Jedi lodowatym spojrzeniem.

- Gdzie jest Vergere? - zapytał prosto z mostu.

- Widzieliśmy ją wczoraj wieczorem w naszym apartamencie - odparł Luke. - Kładła się spać.

- Nie ma jej u was - stwierdził sucho Cal.

- Nie wiemy, dokąd się udała - zapewnił Luke. Zaczerpnął głęboko powietrza. - Co zrobiła?

- Niech pan nie stara się nam wmówić, że pan nie wie - warknął Dif Scaur prosto w ucho Skywalkera.

- Vergere dopuściła się aktu sabotażu Alphy Red - oznajmił Cal.

Luke poczuł, że ma sucho w gardle.

- W jaki sposób? - zapytał.

- Pracujący nad Alphą Red naukowcy przenosili laboratoryjne urządzenia na pokłady krążącej po orbicie fregaty klasy Nebulon-B - odparł Dif Scaur. - W zamieszaniu Vergere zdołała jakimś cudem przedostać się na pokład. Skasowała wszelkie dane z pamięci komputerów i w jakiś sposób… zmieniła samą broń.

- Zmieniła? - powtórzył osłupiały Luke.

- Sprawiła, że stała się nieskuteczna - odparł Omas. - Nie mamy pojęcia, w jaki sposób.

Posłużyła się łzami, domyślił się Skywalker. Udało się jej zmodyfikować broń na poziomie molekularnym.

- I pozbawiła przytomności trzech moich strażników - dodał oskarżycielskim tonem Scaur.

Mara odwróciła głowę w jego stronę.

- Nie zrobiła im chyba żadnej krzywdy? - zapytała.

- Wyjdą z tego.

Cal Omas wbił zimne jak lód oczy w Skywalkera.

- Gdzie ona jest? - zapytał.

- Nie mam pojęcia - odparł Luke zgodnie z prawdą.

- Jak myślisz, dokąd mogła się wyprawić?

- Naturalnie, z powrotem do Vongów - odezwał się dyrektor Wywiadu. - Cały czas pozostawała na ich usługach.

- Ja… nie sądzę - sprzeciwił się mistrz Jedi. - Myślę, że Vergere jest wolnym strzelcem.

- Nie pozostaje na usługach Yuuzhan Vongów bardziej niż my - dodała z przekonaniem Mara. - Tyle że zawsze służyła Starej Republice, a nie Nowej.

- Powiedzcie nam więc, dlaczego Stara Republika życzy sobie, żeby Yuuzhanie odnieśli zwycięstwo w tej wojnie! - krzyknął Dif Scaur.

- Nic podobnego - żachnął się Luke. - Vergere po prostu nie chce, żeby ktokolwiek posłużył się straszliwą bronią w rodzaju Alphy Red.

- A kto powiedział jej, że to straszliwa broń? - zapytał lodowatym tonem Cal Omas. - Kto zdradził naszą tajemnicę?

Luke zebrał siły, żeby się przyznać do winy, ale uprzedziła go Mara.

- Myśmy jej tego nie powiedzieli - oznajmiła. - Jeżeli Vergere się domyśliła, to wyłącznie jej zasługa.

To także w pewnym sensie prawda, pomyślał Skywalker.

- Ale jakim cudem? - nie dawał za wygraną Scaur. - Nie mieliśmy żadnych dokumentów, które mógł pan zabrać do domu… żadnych nagrań, żadnych hologramów… Chyba że… - w jego głosie zabrzmiała podejrzliwość - …sporządził pan jakieś potajemnie.

- Niczego takiego nie zrobiłem - odparł spokojnie Luke.

Cal Omas wpatrywał się w niego długo, jakby się zastanawiał, czy może mu wierzyć, ale w końcu wbił spojrzenie w blat biurka.

- Sama Vergere to potwierdziła - odezwał się w końcu, drapiąc szczeciniasty zarost. - Zostawiła wiadomość, z której wynika, że sami naukowcy powiedzieli coś, co wzbudziło jej podejrzenia, a ona zdecydowała się działać, kierując się wyłącznie intuicją. Bardzo jednoznacznie uwolniła cię od wszelkich podejrzeń.

- A cóż innego mogłaby zrobić? - prychnął Dif Scaur. - Zwłaszcza gdyby wykonywała rozkazy mistrza Skywalkera.

- Nie wydawałem jej żadnych rozkazów - odparł Luke.

Podejrzewany o coś, czego nie zrobił, czuł się coraz bardziej bezradny. Pomyślał, że chyba nie zdoła udowodnić swojej niewinności. Popatrzył na przywódcę Nowej Republiki.

- Nie ustawałem w wysiłkach, żeby nakłonić cię do zmiany zdania - przypomniał.

- Proszę pana - odezwał się Scaur do Cala Omasa. - Jeżeli Vergere powróci do Vongów z informacjami o tej broni, stworzy poważne zagrożenie dla całej Nowej Republiki. Nieprzyjaciele poznają nasze możliwości i zrobią wszystko, żeby nas zniszczyć, zanim zdołamy wyprodukować choćby miligram Alphy Red.

- Skywalkerowie uważają, że nie uda się z tym do Yuuzhan - powiedział Omas.

- Zawsze przedtem się mylili - przypomniał Scaur. - A zresztą, tak czy owak, nie możemy pozwolić sobie na takie ryzyko.

- To prawda. - Cal nerwowo wodził spojrzeniem po blacie biurka. - No cóż, niech będzie. - Uniósł głowę i spojrzał na dyrektora Wywiadu. - Musisz wznowić prace nad Alphą Red… w jeszcze bardziej bezpiecznym miejscu i polecić naukowcom, żeby jak najszybciej osiągnęli te same rezultaty. Jak myślisz, ile czasu to może zająć?

- Co najmniej trzy miesiące - odparł Dif Scaur. - Możliwe nawet, że cztery.

Alderaanin kiwnął głową i przeniósł spojrzenie na Skywalkera.

- Natychmiast przystępujemy do realizacji planu Ackbara - powiedział. - Jeżeli Vongowie zareagują zgodnie z jego przewidywaniami, może nie zdążą nas wymordować.

- Jak sobie życzysz - odparł Luke, a myśli w jego głowie kłębiły się jak szalone.

Zanim Alpha Red będzie mogła zostać użyta, upłyną trzy albo cztery miesiące.

Oznaczało to, że miał tylko trzy lub cztery miesiące na wygranie tej wojny.

Jeżeli rzeczywiście nieprzyjaciele gonili resztkami sił, może Cal dojdzie do przekonania, że nie musi unicestwiać wszystkich Yuuzhan Vongów ani stworzonych przez nich form życia.

Rycerze Jedi byli jego oczami i uszami. Do umysłu Jacena docierały informacje o ociężałych transportowcach, naszpikowanych wyrzutniami broni okrętach liniowych i o eskadrach śmigłych myśliwców.

Młody Solo brał udział w symulowanych ćwiczeniach gwiezdnej Floty. Uczestniczyła w nich wspomagana przez bitwowięź grupa Jedi i liczniejsze siły „nieprzyjaciół”, którym nie pomagali rycerze Jedi. Jacen czuł, że Moc płonie w jego umyśle niczym jasne światło. Starając się przewidzieć rozwój sytuacji na kilka ruchów naprzód, przemieszczał własne eskadry niczym elementy ogromnej układanki…

Teraz ruch wykonały jednostki nieprzyjacielskiej floty. Kiedy okręty obu stron zwarły się w walce, komputery wystrzeliły symulowane pociski. W przestworzach zaczęły szybować błyskawice nieszkodliwych strzałów, a obraz bitwy w umyśle Jacena się rozszerzył. Zewsząd napływały coraz większe masy informacji i młody Solo musiał wytężać uwagę, żeby zapoznawać się z nimi na bieżąco. Czuł, że po czole ściekają mu krople potu. Czasami obraz bitwy rozmazywał się i przemieniał w gorączkową, niewyraźną gmatwaninę, z której tylko od czasu do czasu wyłaniały się ostre obrazy.

Łącząca umysły wszystkich Jedi bitwowięź załamywała się zawsze, kiedy sytuacja stawała się zbyt skomplikowana. Jacen potrafił kierować umysłami wielu rycerzy, tak jak panował nad nimi podczas rajdu na Duro, ale wszystko wskazywało, że na tym jego umiejętności się kończą. Ogarniała go coraz większa frustracja. Był pewien, że zawsze zdoła objąć umysłem wszystko, jeżeli tylko bardziej się postara. Ubolewał, że do bitwowięzi nie mogą się przyłączyć następni Jedi i że sam nie jest trochę mądrzejszy.

Trzeba przyznać, że jego początkowe decyzje i manewry pozwoliły flocie na zajęcie korzystnych pozycji, a gdy bitwa rozgorzała na dobre, pojedyncze przebłyski intuicji pozwoliły mu się zorientować w pozornym chaosie. Kiedy symulowane ćwiczenia dobiegły końca kierowane przez niego siły zdołały zniwelować początkową liczebną przewagę nieprzyjaciół, a bilans symulowanych „strat” okazał się korzystny dla jego strony.

- Następnym razem postaraj się mnie nie zabić, Solo - odezwał się cierpko Corran Horn, który na wyraźne polecenie Jacena włączył się do bitwy w nieodpowiedniej chwili.

Jacen go przeprosił. Sam wiedział, że musi się lepiej spisywać. Podczas prawdziwej walki w przestworzach nie będą w użyciu symulowane pociski.

- Doskonała robota, Jacenie! - pochwalił go admirał Kre’fey. Stojący w taktycznym ośrodku dowodzenia „Rahoosta” głównodowodzący Floty Nowej Republiki kołysał się na piętach i gładził tors porośnięty mlecznobiałą sierścią. - W następnej bitwie sprawimy im tęgie lanie!

Dla podkreślenia wagi swoich słów Bothanin uderzył pięścią w dłoń drugiej ręki.

- Mam taką nadzieję - mruknął cicho Jacen.

Wiedział, że powinien jeszcze poćwiczyć. Zależało od tego życie zbyt wielu istot.

Zazwyczaj po zakończeniu ćwiczeń młodzi Jedi spotykali się i wspólnie jedli obiad. Dyskutowali nad przeprowadzonymi manewrami i sposobami, w jakie bitwowięź ich łączyła, albo zastanawiali się, dlaczego nie chciała być posłuszna ich woli. Proponowali także możliwe udoskonalenia taktyki walki. Tego dnia, kiedy po skończonej dyskusji wszyscy się rozeszli, Jacen postanowił porozmawiać z Tahiri Veilą.

- Jak sobie radzisz? - zapytał.

Młoda Jedi zmarszczyła brwi.

- Ciężko pracuję - odparła.

Nie przesadzała. Od śmierci Anakina bardzo spoważniała i z ponurą stanowczością dążyła do osiągnięcia zamierzonych celów. W niczym nie przypominała teraz impulsywnej beztroskiej dziewczyny, którą Jacen pamiętał z czasów nauki w Akademii Jedi.

- Czy miałabyś mi za złe, gdybym ci zadał pewne pytanie?

- Ależ skąd.

- Kiedyś także wpadłaś w łapy Yuuzhan Vongów - zaczął Jacen. - Zastanawiam się, czy kiedykolwiek od tamtej pory uświadamiałaś sobie, że możesz ich… hm… wyczuwać?

Tahiri nie ukrywała zaskoczenia.

- Nie - odrzekła stanowczo. - Dlaczego o to pytasz?

Odgarnęła z twarzy kosmyk jasnych włosów.

Młody Solo opowiedział jej, jak w niewoli u Yuuzhan implantowana bryłka korala umożliwiła mu utrzymywanie z nimi telepatycznej więzi.

Tahiri się wzdrygnęła.

- Nie, nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam - powtórzyła. - I bardzo się z tego cieszę. To musiało być straszne.

- To… nic wielkiego - odparł Jacen. - Tak czy owak, pomogło mi to ich zrozumieć. - Spojrzał w oczy dziewczyny. - Sądzę, że umożliwiłoby to nam wykrywanie nieprzyjaciół i wyczuwanie wyhodowanej przez nich broni. - Zawahał się, ale dodał po chwili: - Prawdę mówiąc, zastanawiałem się, czy byłoby możliwe przekazywanie takiego Vongozmysłu innym osobom.

Tahiri cofnęła się o krok, a jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

- I dlatego chcesz wiedzieć, czy umiałabym kontaktować się z Yuuzhan Vongami za pośrednictwem Mocy? - zapytała.

- Nie, nie za pośrednictwem Mocy - odparł Jacen. - Za pomocą innego rodzaju więzi.

- Za pomocą ich… - Na twarzy dziewczyny pojawił się grymas obrzydzenia. - …implantowanych bryłek korala, które mają przemieniać nas w niewolników Yuuzhan Vongów?

- Tak.

- Wiesz dobrze, że ich nienawidzę. - Tahiri wbiła w twarz Jacena oczy jak sztylety. - Nienawidzę ich - powtórzyła. - Wiem, że jestem Jedi i nie powinnam nikogo darzyć nienawiścią, ale nic na to nie poradzę. Nie po tym, co nam wyrządzili.

Jacen kiwnął głową.

- Rozumiem - powiedział. - Nie zamierzam cię namawiać, żebyś przeżywała coś, co sprawi ci ból albo ożywi niemiłe wspomnienia.

- To jest silniejsze ode mnie - oznajmiła Tahiri i spojrzała na Jacena. - Przepraszam.

- Nic nie szkodzi.

Młoda Jedi odeszła, ale po przejściu kilku kroków zawahała się, stanęła i odwróciła się.

- Czy to ważne? - zapytała.

- Sam jeszcze tego nie wiem - odparł młody Solo - ale na pewno pomogłoby nam to zrozumieć Yuuzhan Vongów. A kiedy ty ich zrozumiesz, może przestaniesz ich nienawidzić.

- Chcę ich nienawidzić - stwierdziła stanowczo Tahiri, zaciskając buntowniczo wargi w cienką linię.

- Nienawiść pochłania mnóstwo twojej energii - zauważył Jacen. - Mogłabyś ją spożytkować w inny sposób.

Dziewczyna znów się zawahała.

- No dobrze - odezwała się w końcu. - Ostatecznie mogę spróbować.

Udali się do małego pokoju Jacena, usiedli ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko siebie na podłodze, spletli palce dłoni i pogrążyli się w medytacjach. W pewnej chwili Jacen wyczuł rozszerzającą się świadomość Mocy Tahiri.

- Nie, nie posługuj się Mocą - powiedział. - Źródło tej umiejętności tkwi gdzie indziej.

Tahiri sprawiała wrażenie coraz bardziej rozdrażnionej. Wykrzywiła usta.

- To co mam robić? - zapytała.

- Postaraj się zajrzeć w głąb pustego miejsca… tam, gdzie kiedyś tkwiło koralowe ziarno mające zmienić cię w niewolnicę - powiedział młody Solo. - Pozwól, że cię poprowadzę.

Odnalazł puste miejsce i samym skrajem świadomości wyczuł Mózg Świata, który pozostawił na Coruscant. Postarał się zbudować pomost między Tahiri a dhuryamem, ale nie zdołał ani trochę zmniejszyć dzielącej ich odległości. Zamiast tego wyczuł narastającą frustrację Tahiri.

Na nieszczęście w pobliżu nie było żadnego Yuuzhanina. W przeciwnym razie Tahiri może by się tak nie męczyła.

- Prawdę mówiąc, trochę się cieszę, że nic z tego nie wyszło - odezwała się, kiedy skończyli.

- Czy nie zechciałabyś spróbować jeszcze raz kiedy indziej? - zapytał młody Solo.

Dziewczyna się skrzywiła.

- Chybabym mogła - przyznała - ale nie wyobrażaj sobie, że cieszę się na samą myśl.

Kiedy wyszła, Jacen zaczął nagrywać holograficzny list, który zamierzał wysłać rodzicom, ale nagle zauważył, że nie jest sam w swoim umyśle.

Vergere? - zapytał siebie.

W odpowiedzi ujrzał obrazy rosnących na Kashyyyku potężnych zielonych drzew i przejął jednoznaczne myślowe polecenie, żeby przyleciał na planetę.

Chwilę później równie stanowczy rozkaz polecił mu zachowanie wszystkiego w tajemnicy.

Potajemne spotkanie? - wysłał Jacen, ale tym razem nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Udał się do oficera dyżurnego „Ralroosta” i uzyskał jego zgodę na wyprawienie się czteroskrzydłowym myśliwcem na powierzchnię Kashyyyka. Wiedziony silnym sygnałem, kierował się na obecność Vergere w Mocy.

Istota wybrała na spotkanie małą odosobnioną wysepkę. Nie mieszkał na niej żaden Wookie, a na niższych poziomach wroshyrowej dżungli gnieździły się śmiercionośne formy miejscowego życia.

Jacen zrozumiał, że to właśnie miejsce spotkania, kiedy zobaczył stary czteromiejscowy wahadłowiec klasy Trilon spoczywający pod niebezpiecznie ostrym kątem na najwyższych gałęziach ogromnego wroshyra. Uruchomił repulsory, powoli podleciał do wahadłowca i ostrożnie wylądował nieopodal na przeplatających się niczym sieć konarach drzewa. Wyłączył repulsory i pozwolił, żeby gałęzie zamortyzowały ciężar myśliwca, po czym ze zdumieniem zauważył, że tuż obok owiewki kabiny śmignął, szczerząc groźne kły, czterometrowy latający wąż.

- Instynkt nakazuje im polować na ptactwo - odezwała się Vergere, kiedy młody Solo wygramolił się z kabiny i postawił stopy na poziomym konarze gigantycznego wroshyra. - Staram się je zniechęcać, ale nie są inteligentne i na razie moje wysiłki nie przynoszą spodziewanych rezultatów.

Jeszcze zanim skończyła mówić, kolejny wielki wąż przedarł się przez gęstwinę zielonych liści, przemknął obok nich i zniknął w oddali nad baldachimem najwyższego poziomu roślinności bujnej dżungli.

- Wrzucam każdego do wody i na pewien czas mam spokój - ciągnęła istota - ale wcześniej czy później i tak wszystkie powracają.

W pewnej chwili Jacen poczuł, że konar wroshyra zakołysał się pod jego stopami. Był szeroki jak autostrada, mimo to młody Jedi poczuł się nieswojo.

- Czy nie możesz się zmniejszyć do tego stopnia, żeby cię nie widziały? - zapytał.

Vergere pokręciła głową.

- Nie wykrywają mnie za pośrednictwem Mocy - powiedziała. - Przypuszczam, że po prostu mnie wyczuwają.

- Radzę sobie nieźle ze zwierzętami - pochwalił się młody Solo - Pozwól mi spróbować.

Uwolnił myśli i rozprzestrzenił świadomość Mocy, żeby objąć nią najwyższe poziomy ogromnych wroshyrów. Wyczuł prymitywne, ale opanowane tylko jednym pragnieniem mózgi kilku węży, i zorientował się z przerażeniem, że wszystkie pełzną po gałęziach w stronę Vergere. Postarał się znieczulić ich instynkt łowiecki, ale stwierdził, że głód i żądza mordu są zbyt silnie zapisane w ich mózgach. Jego starania zakończyły się niepowodzeniem. Dopiero kiedy zasugerował wężom, że gdzie indziej znajdą smaczniejsze pożywienie, zrezygnowały z polowania i podążyły we wskazaną stronę.

- Niezła sztuczka - odezwała się wyraźnie odprężona Vergere. - Można by się nią posłużyć przeciwko formom życia innym niż latające węże.

Jacen spojrzał na nią.

- Dlaczego tu przyleciałaś? - zapytał.

Porośnięte piórkami czułki zakołysały się w przód, w tył i na boki, jakby istota badała powietrze w obawie przed zagrożeniami.

- Nie wyczuwam obecności żadnej innej formy życia - oznajmiła.

- Uciekłaś? - domyślił się Jacen. - Ściga cię Nylykerka?

- Nylykerka i wielu innych - odparła Vergere. - Domyślam się, że jednym z nich jest twój mistrz, Luke Skywalker.

Jacen głęboko odetchnął i kucnął obok istoty na szerokim konarze wroshyra.

- Lepiej opowiedz mi, co się stało - powiedział.

Vergere zwierzyła mu się ze wszystkiego, co usłyszała i zrobiła. Młody Solo był przerażony, nie tylko dlatego, że Alpha Red okazała się bronią masowej zagłady. Dzięki wiciom, jakie niewolnicze nasienie owinęło wokół jego nerwów, mógł współczuć Yuuzhan Vongom. Przed użyciem Alphy Red wzdragał się teraz nie tylko jego ludzki umysł, ale także ta jego cząstka, która pozwalała mu rozumieć nieprzyjaciół.

Kiedy Vergere skończyła, spojrzała na niego.

- Dałam waszym rycerzom Jedi tylko kilka miesięcy na znalezienie odpowiedzi na to zagrożenie - oznajmiła.

- Przypuszczasz, że nasi naukowcy stworzą tę broń na nowo? - zapytał Jacen.

- Oczywiście. To tylko kwestia czasu.

Jacen wzruszył bezradnie ramionami.

- Co powinienem zrobić? - zapytał.

- Nie mogę ci nic doradzić - stwierdziła istota.

- Czy uważasz, że powinienem wyjawić wszystkim tę tajemnicę? Moglibyśmy wywrzeć presję na władze, ale wówczas o wszystkim dowiedzą się Vongowie i…

Wzdrygnął się na myśl o możliwych konsekwencjach takiej decyzji. Pomyślał, co zrobią nieprzyjaciele, kiedy uświadomią sobie, że stawką w tej grze stanie się odtąd nie zdobycie następnych planet ani utrzymanie opanowanych, ale walka o przetrwanie.

Vergere skierowała na niego ciemne skośne oczy.

- Odkąd cię pierwszy raz zobaczyłam, intuicja podpowiadała mi, że twój los w jakiś sposób wiąże się z losem Yuuzhan Vongów - powiedziała. - Kto wie, może właśnie nadeszła chwila, której się cały czas spodziewałam?

Młody Solo obrzucił ją zdumionym spojrzeniem.

- Z losem Yuuzhan Vongów? - powtórzył jak echo. - Czy właśnie dlatego tak się mną interesowałaś?

Istota zmrużyła oczy.

- Jeżeli nie liczyć zainteresowania, jakie okazywałabym każdemu innemu Jedi w rozpaczliwej sytuacji, to tak - przyznała z powagą.

Delikatny wiatr zaszeleścił liśćmi gigantycznego wroshyra, a ogromny konar pod stopami Jacena znów się zakołysał.

- Co zamierzasz teraz zrobić? - zapytał młody Jedi.

Istota wykrzywiła szerokie usta i pogrążyła się w zadumie.

- Nie ściga mnie wiele osób, gdyż inaczej byś się o tym dowiedział - zaczęła w końcu. - Z pewnością poszukują mnie tylko funkcjonariusze Wywiadu. Bez trudu wywiodę ich w pole. - Wyciągnęła długą szyję, obróciła głowę i spojrzała na spoczywający ukosem wahadłowiec.

- Przyleciałam nim na Kalamar w towarzystwie rodziny uchodźców, którzy potem pozbyli się go, żeby kupić żywność. Wcześniej czy później nabywca tego wahadłowca musi zauważyć brak statku na orbicie. Powiadomi władze i rozpoczną się poszukiwania, ale w tej chwili to i tak nie ma znaczenia… Lada chwila jednostki napędu nadświetlnego tego wahadłowca wyzioną ducha i będę miała szczęście, jeżeli w ogóle odlecę z systemu Kashyyyka. - Zwróciła się do Jacena. - Mógłbyś mnie stąd zabrać w kabinie swojego czteroskrzydłowca? - zapytała.

- Oczywiście - odparł Jacen. - Dokąd chcesz polecieć?

- Może na pokład twojego okrętu? - zaproponowała istota.

Zaskoczony Solo zamrugał.

- To szturmowy krążownik - powiedział. - Jego załoga liczy ponad tysiąc osób!

- Nietrudno będzie się pośród nich ukryć, prawda? - stwierdziła Vergere z tajemniczym uśmiechem. - Nie sądzisz, że będę wzbudzała mniej podejrzeń, jeżeli włożę wojskowy mundur?

- Nie - odparł stanowczo Jacen. Postanowił na razie nie zastanawiać się nad szansą znalezienia munduru, który odpowiadałby rozmiarom i budowie ciała istoty. - Większość załogi to Bothanie - podjął po chwili. - Wprawdzie piloci gwiezdnych myśliwców pochodzą z wielu innych planet galaktyki, ale jest ich niewielu i…

- Hangar twojego okrętu odwiedzają i opuszczają załogi zaopatrzeniowych transportowców - przerwała mu Vergere. - Ich pracownicy ciągle zostawiają albo zabierają jakieś ładunki. Panujący na lądowisku zamęt powiększają startujące i lądujące promy oficerów łącznikowych i wahadłowce kursujące między różnymi jednostkami. Dodaj do tego setki bezzałogowych kapsuł. Z pewnością panuje tam taki rozgardiasz, że jedna mała istota nie zwróci niczyjej uwagi. Dostanę się na pokład, a potem stamtąd ucieknę. - Lekko się uśmiechnęła. - Umiem stawać się niewidoczna. Prawdę mówiąc, mam w tym bardzo dużą wprawę.

Jacen głęboko westchnął. Podejrzewał, że nie zdoła zmienić zamierzeń swojej rozmówczyni.

- Miejmy nadzieję, że na pokład nie wślizgnie się ani jeden wielki wąż - powiedział.

- Cieszę się, że ta dziwaczna ptaszyca w końcu zniknęła - powiedział Han Solo. - Z trudem powstrzymywałem się, żeby nie skręcić jej karku za to, co zrobiła naszemu Jacenowi. - Popatrzył po pozostałych. - A przy okazji, dokąd się udała?

- Nie jestem tego pewien - odparł Luke. Pokonując dręczący go niepokój, gestem zaprosił Hana i Leię, żeby usiedli. Skorzystali z zaproszenia i przyjęli szklaneczki z zimnymi napojami, które Mara przyniosła do salonu. Żona Luke’a także sięgnęła po szklankę i usiadła na sofie obok męża. Mistrz Jedi ją objął.

- Chciałbym wam powiedzieć, że na jakiś czas odlatuję - oznajmił. - Wyprawiam się w przeciwległy kraniec galaktyki, na Fondor, i nie mam pojęcia, kiedy wrócę.

Leia obrzuciła brata zdumionym spojrzeniem.

- Czy to coś, o czym możesz mówić? - zapytała.

- Zamierzam porozmawiać z Garmem Bel Iblisem - oznajmił Skywalker. - Dowodzi obroną Fondora, ale od czasu upadku Coruscant działa niezależnie od Siena Sovva i wojskowych.

- Zupełnie jak w czasach Rebelii - dodał Han. - Bel Iblis bardzo lubi działać na własną rękę.

- Z początku, kiedy wydawano mu rozkazy, odpowiadał, że sytuacja w jego sektorze wygląda inaczej, niż wyobraża sobie naczelny dowódca - ciągnął Luke. - Potem odmawiał ich wykonywania, a ostatnio w ogóle przestał je odbierać. Nie wiemy nawet, czy jakieś do niego docierają.

- Już kiedyś pomogłeś mu wrócić na łono Nowej Republiki - przypomniała Leia. - Chyba Cal sądzi, że i tym razem zdołasz dokonać podobnej sztuki.

- Do tej pory nie było to takie ważne - ciągnął mistrz Jedi. - Bel Iblis robił mniej więcej to, co powinien… kierował obroną swojego sektora i od czasu do czasu nękał niewielkie siły nieprzyjaciół. Teraz jednak, kiedy Ackbar ułożył plan szybkiego zakończenia wojny, musimy wiedzieć, czy Bel Iblis w końcu zechce się do nas przyłączyć.

Leia zastanowiła się chwilę nad tym problemem.

- Przyłączy się - zadecydowała w końcu. - Jest uparty i niezależny, ale kiedy zaistnieje potrzeba, z pewnością opowie się po właściwej stronie.

- Mam nadzieję - mruknęła Mara. - Za nic w świecie nie chciałabym, żeby tak długa podróż mojego męża zakończyła się zupełnym fiaskiem.

Leia obrzuciła brata zdziwionym spojrzeniem.

- Nieprędko wrócisz - powiedziała. - Na długo stracisz kontakt z pozostałymi Jedi… to znaczy z członkami Wysokiej Rady. Możesz sobie pozwolić, żeby opuścić ich na tak długo?

- Przekażę swój głos Cilghal - stwierdził Skywalker. - Będzie wypowiadała się w moim imieniu i zamiast mnie brała udział we wszystkich głosowaniach. Będzie zastępowała także Sabę, która upoważniła mnie, żebym ją reprezentował.

Dystans, jakie wytworzył się ostatnio między Lukiem a Calem, właściwie nie wpłynął na przebieg posiedzeń Wysokiej Rady. Jak zawsze, Cal Omas zachowywał się serdecznie i przyjaźnie, chociaż może trochę bardziej powściągliwie. Tyle że nie dzielił się już z Lukiem poufnymi informacjami. Jeżeli istniały jakieś wojskowe albo polityczne tajemnice, o których mistrz Jedi nie wiedział, przywódca Nowej Republiki nigdy nie wspominał o nich w jego obecności.

Zaufanie, jakim się kiedyś darzyli, należało zdecydowanie do przeszłości. Luke nie wiedział, czy kiedykolwiek zdoła je odzyskać.

Wciąż jeszcze nie tracił nadziei, że uda mu się przekonać Cala Omasa, aby nie wykorzystywał Alphy Red do wymordowania wszystkich Yuuzhan Vongów.

Gdyby zaistniała taka konieczność, zamierzał prywatnie wypytać co sądzą o tym pozostali Jedi. Spodziewał się, że ich opinie w Wysokiej Radzie mogą skłonić Omasa do rezygnacji z planu Difa Scaura. Jedi mogliby wyrazić stanowczy sprzeciw, powołując się na wyznawane zasady.

To wszystko było jednak kwestią przyszłości. Na razie Luke zamierzał dopilnować wykonania planu Ackbara. Gdyby naprawdę udało się pokonać Yuuzhan Vongów, wszelkie argumenty za użyciem Alphy Red mogłyby się okazać mało istotne.

Popatrzył na Hana.

- Admirał Ackbar zwrócił się do mnie z pewną prośbą. Mam cię zapytać, czy nie zechciałbyś wyświadczyć mu pewnej przysługi.

Solo uniósł do ust szklaneczkę, w której zagrzechotały kostki lodu.

- Z przyjemnością - powiedział. - O co chodzi?

- Chciałby, żebyś ponownie wstąpił do czynnej służby, przyjął poprzedni stopień wojskowy i objął dowództwo jednej z eskadr - odparł Skywalker.

Han zdecydowanym ruchem odstawił szklankę na blat najbliższego stolika.

- Wiesz, nigdy jakoś nie polubiłem wojskowych - rzekł cierpko. - Wojskowi mnie też nie polubili. Jeżeli Ackbar naprawdę chce, żebyśmy z dowódcami okrętów Floty uprzykrzali sobie nawzajem życie…

- Stanąłbyś na czele eskadry, którą zgodził się oddać pod nasze dowództwo Sojusz Przemytników - przerwał mu Luke. - Służą w niej Talon Karrde, Booster Terrik i jego „Błędny Rycerz”… To twardzi goście… uparci, niezależni, niezdyscyplinowani i nastawieni buntowniczo do wszystkiego, co ma związek z regularnym wojskiem. Ich okręty to przypadkowa zbieranina, dlatego taktykę walki musi ustalać na bieżąco dowódca, improwizując i polegając na swojej intuicji.

Leia odwróciła się do męża z cierpkim uśmiechem.

- Na twoim miejscu wykorzystałabym w odpowiedzi słowo „nigdy” - powiedziała.

- W skład tej eskadry wchodzi także Lando - dodał mistrz Jedi. - Dobrze wiesz, że zetrze na proch każdego zawodowego oficera Floty, jeśli spróbuje wydawać mu rozkazy. Osoba, która mogłaby objąć dowództwo nad takimi typami spod ciemnej gwiazdy, musi być równie twarda jak one i dysponować przynajmniej takim samym doświadczeniem. Dowódca musi się cieszyć ich szacunkiem, a poza tym…

- …przewyższać ich pięćdziesięciokrotnie pod względem wszystkiego, co potrafią, a zwłaszcza sprytu i inteligencji - dodała Leia, ponownie zerkając na męża. - Chyba sam się orientujesz, do czego zmierza mój brat? - zapytała. - Stara ci się pochlebić, żebyś się zgodził przyjąć propozycję Ackbara. Usiłuje ci wmówić, że tylko ktoś taki jak Han Solo jest na tyle twardy, aby się podjąć wykonania równie trudnego zadania.

Han się uśmiechnął.

- Naturalnie, ma rację - powiedział. - Wciąż jednak mam na końcu języka słowo „nigdy”.

Luke ciężko westchnął.

- Zmuszasz mnie, żebym zadał cios poniżej pasa - powiedział. - Naprawdę nie zamierzałem się do tego uciekać, ale…

Han wybuchnął beztroskim śmiechem.

- Uderz tak mocno, jak potrafisz - odparł.

Skywalker rozłożył ręce w geście bezradności.

- Realizując plan Ackbara, piloci eskadry Sojuszu Przemytników mają osłaniać i wspierać flotę admirała Kre’feya, a więc także twoje dzieci - oznajmił prosto z mostu. - Przykro mi, ale tak wygląda prawda.

Han sprawiał wrażenie wstrząśniętego. Leia zmrużyła oczy i obrzuciła Luke’a chmurnym spojrzeniem.

- To naprawdę był cios poniżej pasa - powiedziała.

- Wiem - przyznał spokojnie mistrz Jedi.

- Zamierzaliśmy wreszcie odpocząć - ciągnęła Leia. - Spędzić trochę czasu tylko we dwoje. Po prostu nacieszyć się własnym szczęściem.

- Bardzo mi przykro.

- A teraz… - Leia zacisnęła dłonie w pięści. - Teraz znów wszystko zależy od nas, prawda?

Luke się uśmiechnął.

- Możliwe, że w waszych rękach spoczywa los całej galaktyki - powiedział. - Tak. To niesprawiedliwe, ale tak to wygląda.

Leia uniosła pięść nad głowę.

- Przypomnij mi, żebym cię sprała, kiedy to wreszcie się zakończy - rzekła.

Jej brat uniósł ręce na wysokość twarzy.

- Kyp jest pierwszy w kolejce - przypomniał - ale kiedy ta wojna naprawdę dobiegnie końca, możesz prać, kogo zechcesz. Nie zamierzam cię powstrzymywać.

Kiedy Jacen wracał z Kashyyyka do hangaru „Ralroosta”, z komunikatora rozległ się głos Kypa Durrona.

- Chciałbym, żeby wszyscy Jedi zebrali się na pokładzie „Mon Adapyne” - odezwał się mistrz Jedi. - Jak najszybciej.

- A nie mógłbym się najpierw umyć i przebrać? - zapytał Jacen. - Wracam z Kashyyyka i muszę się odświeżyć.

- To bardzo pilne - warknął Kyp. - Postaraj się stawić jak najszybciej.

Jacen zaczął się zastanawiać, co zrobić z Vergere, która wcisnęła się do kabiny i siedziała teraz na jego kolanach.

Lepiej postaraj się stać jak najmniejsza, pomyślał.

- Potwierdzam - odezwał się bez specjalnego entuzjazmu.

Kiedy posadził czteroskrzydłowy myśliwiec na płycie ogromnego lądowiska hangaru gwiezdnego krążownika, Vergere zdołała się ukryć tak dobrze, że nikt jej nie zauważył. Jacen zeskoczył na płytę i wyruszył na poszukiwania pozostałych Jedi, a podobna do ptaka istota została w kabinie i tylko się kuliła, kiedy ktoś przechodził w pobliżu.

Kyp siedział w oficerskiej mesie u szczytu jednego ze stołów, a pozostali Jedi skupili się w kącie pomieszczenia. Wchodząc z duszą na ramieniu, Jacen zauważył Corrana Horna siedzącego obok Jainy, Tesara, Lowiego i innych świeżo upieczonych rycerzy. Na odgłos jego kroków Saba i jej Dzicy Rycerze odwrócili głowy i skierowali na niego błyszczące gadzie oczy. Młody Solo postarał się zwalczyć panikę i uspokoić serce, które z całej siły obijało się o żebra.

- Co się stało? - zapytał.

Kyp obrzucił go przenikliwym spojrzeniem.

- Otrzymałem pilną wiadomość od mistrza Skywalkera - oznajmił. - Poinformował mnie, że Vergere uciekła z Kalamara. Gdybyśmy ją zobaczyli, mamy ją przetransportować z powrotem na Kalamar albo przekazać w ręce funkcjonariuszy Wywiadu Nowej Republiki.

Jacen spodziewał się, że usłyszy mniej więcej coś takiego, ale po słowach Kypa poczuł przypływ niepożądanych emocji.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy stał się jednak prawdziwym ekspertem w sztuce wywodzenia w pole. Oszukiwał nie tylko Yuuzhan Vongów, ale także Gannera Rhysode, żeby schwytać go i oddać w ręce nieprzyjaciela. Jednak okłamywanie całej sali rycerzy Jedi, u boku których walczył przez ostatnich kilka miesięcy, było dla niego czymś zupełnie nowym.

- Vergere? - zapytał, starając się zapanować nad emocjami. - Co takiego zrobiła?

- Mistrz Skywalker tego nie powiedział - odparł Durron. - Musi to być jednak coś ważnego, skoro polowanie na Vergere stało się teraz naszym priorytetem. Gdybyśmy się dowiedzieli, gdzie przebywa, mamy rzucić wszystko i wyprawić się na poszukiwania. Nie wolno nam jednak prowadzić ich w pojedynkę. Podobno Vergere jest niebezpieczną istotą i Jedi powinni działać w kilkuosobowych grupach.

Saba Sebatyne uniosła rękę na znak, że chce coś powiedzieć.

- Czy to znaczy, że mamy podzielić się na stada i natychmiast wyruszyć na polowanie? - zapytała.

- Nie - odparł Kyp. - Mamy pozostać z Flotą, dopóki nie otrzymamy jakiejś wiadomości od Vergere albo się czegoś o niej nie dowiemy, potem zaś mamy ją schwytać i eskortować tam, skąd uciekła.

Zwrócił wzrok na Jacena i młody Solo poczuł się, jakby po jego plecach przejechały lodowate palce.

- Łączyło cię z nią więcej niż kogokolwiek innego - ciągnął Durron. - Mistrz Skywalker uważa, że Vergere może chcieć się z tobą skontaktować.

- Postradałaby chyba zmysły, gdyby chciała ukrywać się na Kashyyyku - odezwał się stanowczo i zgodnie z prawdą Jacen. - Przebywa tam zbyt wielu Jedi.

- To prawda - przyznał Durron, ale młody Solo wyczuł, że mistrz Jedi nie wyzbył się wszystkich podejrzeń. W końcu jednak wstał od stołu i powiódł spojrzeniem po twarzach pozostałych. - Tak czy owak, mało prawdopodobne, żebyśmy ją zobaczyli - ciągnął. - Niedługo stąd odlatujemy.

Jacen nawet nie drgnął.

- Odlatujemy? - powtórzył.

- Tak jest, braciszku - odezwała się Jaina. - Niedawno ogłoszono pogotowie. Dzieje się coś ważnego. Do odlotu szykuje się chyba cała Flota.

- Plotka głosi, że lecimy do Jądra - dodał Corran Horn. - Wiemy jednak, jak fałszywe okazywały się różne plotki podczas tej wojny.

Wychodząc z mesy, Jaina klepnęła brata po ramieniu.

- Do zobaczenia, kiedy już dolecimy - powiedziała.

Gdziekolwiek by to miało być, pomyślał Jacen.

Teraz, kiedy całą Flotę postawiono w stan pogotowia, zastanawiał się, jakim cudem zdoła pomóc Vergere opuścić hangar „Ralroosta”.

 

R O Z D Z I A Ł 24

 

 

- Instalujemy tu blasteroodporne wrota - odezwał się inżynier. - Kiedy wasi ludzie znajdą się w środku, wystarczy je zatrzasnąć i można spędzić tam bezpiecznie, hmm, przynajmniej kilka godzin.

- Przynajmniej kilka godzin - powtórzyła jak echo Jaina.

Wydobywające się z jej ust ciepłe powietrze w zetknięciu z lodowatym otoczeniem tworzyło natychmiast obłoczki pary. Spojrzała na krzątające się automaty. Posługując się ogromnymi terkoczącymi młotami pneumatycznymi, poszerzały szyby starej kopalni.

Nikt jeszcze nie wyjaśnił jej, dlaczego miałaby się chronić przed nieprzyjaciółmi w tunelach Ebaqa Dziewięć. Całkowicie bezużyteczny księżyc był położony na samym końcu nadprzestrzennego szlaku, który się wił niczym serpentyna i wiódł do Głębokiego Jądra.

Wszystko jednak wskazywało, że stanowi to część jakiegoś planu. Tyle że Jaina nie wiedziała jakiego.

W tunelach Ebaqa Dziewięć krzątali się także inni wojskowi inżynierowie. Jedni modyfikowali hangary z lądowiskami, na których osiadały kiedyś górnicze wahadłowce, inni instalowali generatory ochronnych pól siłowych i nowoczesne urządzenia telekomunikacyjne, a jeszcze inni doprowadzali archaiczne systemy podtrzymywania życia i sztucznego ciążenia do takiego stanu, aby mogły służyć swoim celom. Nad bezpieczeństwem specjalistów czuwała spora flota pod dowództwem generała Farlandera, który miał do dyspozycji czterdzieści okrętów liniowych, a więc o wiele więcej niż kiedy przystępował do bitwy o Obroa-skai.

Farlander był bezpośrednim przełożonym Jainy Solo i odpowiadał za obronę bezwartościowego księżyca. Sam księżyc także stawał się powoli ogromnym bunkrem, a Jaina i pozostali otrzymali instrukcje, jak się w nim ukrywać.

Dlaczego powinni to robić? Dlaczego w ogóle mieli bronić Ebaqa Dziewięć? Jaina pomyślała, że cały plan nie ma najmniejszego sensu.

Nie wiedziała także, dokąd wyprawiła się pozostała część Floty Traesta Kre’feya. Sam admirał, Jacen i większość pozostałych Jedi nie przylecieli na Ebaq Dziewięć z Jainą i Farlanderem. Podobno wyruszyli na inną wyprawę, ale Jaina nie miała pojęcia dokąd.

Całe dnie, a nierzadko nawet noce zajmowały jej ćwiczenia. Manewry miały na celu przygotowanie floty Farlandera do obrony wyeksploatowanego księżyca. Inne manewry polegały na odrywaniu się od wyimaginowanych nieprzyjaciół, lądowaniu na powierzchni małego księżyca i kryciu się głęboko w chodnikach dawnych kopalń.

- Zmagazynowaliśmy tu zasobniki energetyczne, próżniowe skafandry, blastery i amunicję - ciągnął inżynier. - Mamy także liofilizowane racje żywnościowe i zapasy wody.

- Blastery - powtórzyła Jaina. - Amunicję…

Wzdrygnęła się i kichnęła, chociaż miała na sobie watowaną kamizelkę. Panująca na księżycu niewielka siła ciążenia sprawiła, że kichając, o mało nie uniosła się nad posadzkę kopalnianego chodnika. Poczuła, że kręci się jej w głowie, a w uchu środkowym chyba coś zadrżało.

Uporczywa plotka głosiła, że autorem planu był admirał Ackbar.

Jaina miała nadzieję, że to nieprawda. Gdyby plotka znalazła potwierdzenie, oznaczałoby to, że stary Ackbar postradał zmysły, a jego plan jest z góry skazany na porażkę.

- Najwyższy czas przekazać im pierwszą informację - odezwała się Mara. - Pierwszy ślad, że ostateczna kryjówka znajduje się w Głębokim Jądrze.

W oczach Nykykerki zapłonęły błyski ożywienia.

- Ile powinniśmy im powiedzieć? - zapytał Tammarianin.

- Z początku tylko damy im to delikatnie do zrozumienia - odparła Mara. - Nie chcemy, żeby od razu dowiedzieli się wszystkiego. Jeżeli sami ułożą elementy łamigłówki, szybciej uwierzą w to, co chcemy im wmówić.

- Bardzo słusznie - odezwał się dyrektor Wywiadu Floty.

- Może ktoś z gabinetu senatora Kralla Prageta powinien coś usłyszeć o wysianym z bazy w Głębokim Jądrze nadzwyczajnym zamówieniu? - zaproponowała Mara. - Mógłby pan to połączyć z przeciekiem na temat ćwiczeń mających na celu szybką ewakuację przywódcy Nowej Republiki i członków Komitetu Doradczego.

Worek powietrzny Nylykerki zaczął miarowo pulsować.

- Tak - odezwał się Tammarianin. - Tak. Chyba to pozwoliłoby rozwiązać nasz problem.

Kiedy „Ralroost” wyskoczył z nadprzestrzeni, Jacen zauważył, że wokół niego na nowo rozbłysły wszystkie gwiazdy. Siedział na mostku szturmowego krążownika naprzeciwko admirała Kre’feya, przy biurku, wokół którego ustawiono plansze z taktycznymi wyświetlaczami.

Jeszcze nigdy nie zapuszczał się tak daleko w czeluść Głębokiego Jądra. Gwiazdy znajdowały się tu w tak niewielkich odległościach jedna od drugiej, że właściwie nigdy nie panowała ciemność.

- Ebaq Dziewięć - odezwał się z namysłem Kre’fey. Na ekranie monitora nawigacyjnego komputera pojawił się wizerunek niewielkiego księżyca i jego ogromnej gwiazdy macierzystej. Bothanin przyglądał im się pewien czas, po czym odwrócił się do oficera łącznościowca. - Proszę przesłać pozdrowienia generałowi Farlanderowi i poprosić, żeby możliwie jak najszybciej zechciał zameldować się u mnie na pokładzie. - Przeniósł spojrzenie na Jacena. - Gdybyś chciał się zobaczyć z siostrą - powiedział - masz moje pozwolenie.

- Dziękuję, panie admirale!

Jacen wstał z fotela i prawie wybiegł z mostka „Ralroosta”. Zrozumiał, że Kre’fey dotarł w końcu do kresu długiej i tajemniczej wyprawy.

Flota Farlandera skierowała się prosto na Ebaq, a załogi „Ralroosta” i pozostałych okrętów Kre’feya dokonywały w tym czasie rajdów na odosobnione placówki wroga. Przy okazji każdego ataku Jedi łączyli umysły za pośrednictwem bitwowięzi Mocy i koordynowali poczynania wszystkich grup szturmowych. Zaatakowano w taki sposób Wayland, Bimmisaari i Gyndinę, a nawet Nal Huttę. Obrona Gyndiny okazała się zbyt silna, żeby Kre’fey zdecydował się atakować tamtejszy garnizon, za to gdzie indziej obrońcy, walcząc dzielnie, ale przeciwko silniejszym i liczniejszym napastnikom, zostali pokonani i unicestwieni.

- To dla odwrócenia uwagi Yuuzhan Vongów - wyjaśnił Kre’fey po ataku na ostatnią placówkę. - Wszystkie rajdy są pomyślane w celu przekonania nieprzyjaciela, że moja flota może się skierować wszędzie… tylko nie tam, dokąd naprawdę podąża. Dopiero teraz mogę wyjawić, że od samego początku celem naszej wyprawy było Głębokie Jądro i niewielki księżyc o nazwie Ebaq Dziewięć.

Zajęty w ciągłych akcjach, Jacen nie mógł nawet marzyć o tym, żeby pomóc Vergere opuścić pokład flagowego okrętu Kre’feya. Ukrywał istotę dwa dni w kabinie swojego czteroskrzydłowca; potem zdołał ją przemycić do osobistej kabiny, gdzie Vergere zagnieździła się w szatce pod jego pryczą. Młody Solo rozkazał sprzątającemu kabinę androidowi, żeby jakiś czas trzymał się od niej z daleka.

Na szczęście zajmował jedną z kwater oficerskich i miał dla siebie całkiem sporo miejsca. Największe kłopoty sprawiało mu zdobywanie żywności dla Vergere, zwłaszcza że niewielka istota miała nieprzeciętny apetyt.

Inny problem wiązał się z Tahiti, która dzielnie starała się mu pomagać w uzyskaniu odpowiedzi na pytanie, czy zdoła z niej wykrzesać choćby odrobinę Vongozmysłu. Jacen nie mógł jej wpuszczać do kabiny, kiedy przebywała w niej Vergere, i uciekał się do rozmaitych wymówek, dlaczego ich ćwiczenia powinny się odbywać w mniej dogodnych miejscach. Nie wszystkie wykręty były przekonujące, ale Tahiri je uznawała.

Jacen nie zdołał wykryć u niej Vongozmysłu, ale w głębi ducha uważał, że winę za to ponosi brak Yuuzhan w najbliższym sąsiedztwie „Ralroosta”. Wiedział jednak, że gdyby jacyś znaleźli się w pobliżu, rycerze Jedi walczyliby z nimi i nie mieli czasu na rozmyślania.

Jedyną pociechą w ryzykownej sytuacji było to, że on i Vergere mogli teraz w zaciszu jego kabiny oddawać się medytacjom.

Jacen wyleciał z hangaru „Ralroosta” czteroskrzydłowym myśliwcem i obrał kurs na mały księżyc. Spotkał się z siostrą na zmodyfikowanym lądowisku, które mogło przyjmować wojskowe transportowce i zarazem służyło jako magazyn uzbrojenia. Zauważył starannie ustawione jeden obok drugiego, gotowe do natychmiastowego startu czteroskrzydłowe myśliwce Eskadry Bliźniaczych Słońc.

Jaina sprawiała wrażenie potwornie zmęczonej. Jej skóra przybrała ziemistą barwę, włosy były matowe i zaniedbane, a lotniczy kombinezon wyglądał, jakby od wielu dni go nie zdejmowała. Jacen nie musiał się posługiwać Mocą, żeby wyczuć promieniujące od niej zniechęcenie.

- Nie mam pojęcia, po co tu przylecieliśmy - oznajmiła, kiedy już uściskała brata na powitanie. - Połowę czasu ćwiczeń spędzamy, doskonaląc się w obronie gwiezdnego systemu, a całą resztę, kryjąc się w bunkrach albo kopalnianych chodnikach.

- Kre’fey ściągnął tu kilkadziesiąt okrętów liniowych - zauważył Jacen. - Przylecieli wszyscy Jedi potrzebni do utworzenia myślowej więzi Mocy. W każdej chwili możemy rozpocząć wspólne ćwiczenia.

- Nie możecie wszyscy ćwiczyć chowania się po bunkrach - odezwała się Jaina, kręcąc głową. - To gorsze niż wszystko, w czym brałam udział. Nienawidzę tego… Czuję się jak przykuta do tej skały. Odnoszę wrażenie, że mamy wymalowaną na niej ogromną tarczę strzelniczą. Radzę sobie najlepiej, jeżeli mam swobodę ruchów… Chciałabym znów być Zwodzicielką. To rola jakby stworzona dla mnie.

Zwodzicielka, pomyślał Jacen.

„Muszę ci powiedzieć, że wciąż jeszcze nie masz pojęcia, do jakiego stopnia niektóre istoty mogą być zdeprawowane”, przypomniał sobie słowa Vergere. Spojrzał na siostrę z przerażeniem.

- Właśnie uświadomiłem sobie, o co w tym wszystkim chodzi - powiedział.

Jaina spojrzała na niego i w jej brązowych oczach pojawiło się zrozumienie.

- Jesteście przynętą - ciągnął Jacen. - Przynętą, która ma zwabić tu Yuuzhan Vongów. - Zawahał się i pogrążył w zadumie. Wreszcie doszedł do nieuniknionego wniosku i pokiwał głową. - A teraz ja także stałem się przynętą.

- Przynęta musi być prawdziwa - odezwał się Ackbar. - A żeby była prawdziwa, nieprzyjaciel musi ją zobaczyć.

- Jeżeli okaże się konieczne, polecimy jednemu z naszych senatorów, aby zapytał, czy to prawda, że przywódca Nowej Republiki ukrył się w tajnej reducie pod ochroną bliźniąt Jedi - odparła Mara. - Sądzę jednak, że uda się nam wymyślić coś bardziej subtelnego.

W powietrzu unosiła się woń solanki, a w pomieszczeniu było słychać cichy plusk tryskającej z kilku fontann wody. Mara i Winter siedziały na krawędzi basenu Ackbara z nogami w wodzie. Ayddar Nylykerka też poczuł się swobodnie, zdjął buty i zanurzył w basenie kosmate stopy.

Mara zaczęła przypominać sobie w myśli kolejne punkty harmonogramu.

- Plany Ostatniej Reduty - powiedziała. - Kto powinien się z nimi zapoznać?

- Wykorzystaliśmy już Sullustanina zatrudnionego w biurze senatora Prageta - odezwał się Nylykerka. - Może tym razem powinniśmy się posłużyć współpracującym z gwiezdnymi stoczniami dostawcą, który pozostaje na usługach Brygady Pokoju? Możemy się postarać, żeby został sam w gabinecie przełożonego, a przedtem rozłożymy na biurku tajne plany.

- Wiemy, że Yuuzhan Vongowie wyposażyli go w holograficzną kamerę - przypomniała mistrzyni Jedi.

Mara, Nylykerka i roboty-myszy wykryły działającego na terenie nowej stolicy trzeciego szpiega Yuuzhan Vongów. Funkcjonariusze Wywiadu Floty uszczęśliwiali wszystkich trzech, przekazując im informacje prawdziwe, ale nieaktualne, mało istotne albo po prostu bezużyteczne. Yuuzhan Vongowie nie powinni o nic podejrzewać szpiega, który dostarczał im prawdziwych informacji, nawet jeśli nie bardzo mogli z nich skorzystać.

- Członkowie rządu muszą zniknąć - odezwała się Winter.

- Cal oznajmi, że udaje się na inspekcję placówek wojskowych w towarzystwie przywódców senackich rad i komitetów - stwierdziła Mara. - A potem nie będzie od niego żadnej wiadomości.

- Bliźnięta Solo także muszą zniknąć - dodała Winter.

- Może senator Praget zechciałby okazać oburzenie - odezwał się Nylykerka. - Był politycznym przeciwnikiem Leii Organy Solo, z pewnością więc nikogo nie zdziwi, że nie darzy szczególną sympatią jej dzieci.

Mara się roześmiała.

- Ma pan rację! - wykrzyknęła. - Może wyrazić ubolewanie, że Jacen i Jaina ukrywają się w tajnej reducie, kiedy Nowa Republika najbardziej ich potrzebuje.

- Przynęta - powtórzył Ackbar. Uniósł wielką rękę i pozwolił, żeby struga słonej wody spłynęła z dłoni do basenu. - Przynęta musi być prawdziwa, a żeby była prawdziwa, musi być widoczna.

Miecz Jedi, pomyślała Jaina. Miecz, który niedługo zostanie starty na proszek między młotem Yuuzhan Vongów a kowadłem Ebaqa.

- Uwaga, piloci Bliźniaczej Eskadry, przygotować się do wycofania na mój znak - rozkazała. - Trzy, dwa, jeden, zwrot!

Obróciła dziób myśliwca o sto osiemdziesiąt stopni i przestała energię do silników jonowych. Głęboko we wnętrznościach odczuła nagły wzrost przyspieszenia.

Teraz, kiedy lepiej rozumiała plan Ackbara, musiała przyznać, że ma sporo sensu. Domyśliła się, że polega na skłonieniu nieprzyjaciół do zaatakowania bronionej przez grupę najsłynniejszych Jedi tajnej bazy, schwytaniu wrogów w pułapkę zaułka nadprzestrzennego szlaku i ostatecznym zlikwidowaniu.

Problem jednak w tym, że Yuuzhan Vongowie będą mieli o wiele większe szanse, żeby najpierw zlikwidować Jainę i pilotów jej eskadry.

Przełączyła komunikator na kanał łączności z kontrolą lotów Ebaqa Dziewięć.

- Proszę o wyłączenie generatorów pola w sektorze siedemnastym - powiedziała.

- Pola zanikną za pięć sekund - usłyszała w odpowiedzi. - Cztery… trzy…

Zanikły na krótko, zanim piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc przelecieli przez szczelinę. Jaina włączyła repulsory gwiezdnego myśliwca i zręcznie manewrując, prześlizgnęła się przez otwór hangaru i zawisła czteroskrzydłowcem nad płytą lądowiska.

- Uwaga, piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc, opuścić myśliwce i przygotować się do spotkania przy wlocie tunelu dwanaście C - rozkazała.

Jeszcze zanim jej czteroskrzydłowiec zetknął się z płytą lądowiska, otworzyła owiewkę kabiny i wyplątała się z ochronnej uprzęży. Posłużyła się Mocą, żeby wyskoczyć z kabiny, i miękko wylądowała na płycie. Biegnąc na czele pozostałych pilotów eskadry, skierowała się do otworu ogromnego szybu, poprowadzonego prosto na wylot z jednej na drugą stronę małego księżyca.

Nie ustając w biegu, pomyślała, jak bardzo jest zmęczona… zmęczona wojną, nieustannymi ćwiczeniami i troską o pozostałych pilotów, którzy pokładali w niej zaufanie.

Zaczynała się rozklejać.

- Martwię się o siostrę - odezwał się Jacen do Vergere. - Jest wyczerpana i ma na głowie zbyt wiele obowiązków. Zaczyna się poddawać.

- Objęciom Ciemnej Strony? - domyśliła się Vergere.

Jacen pokręcił głową.

- Nie, rozpaczy - powiedział. Zawahał się, ale podjął po chwili: - Uważa, że nie przeżyje wojny.

Rozmawiali półgłosem w kabinie Jacena. Młody Solo leżał na łóżku, a podobna do ptaka istota przycupnęła na oparciu krzesła przy biurku. Prawie wszyscy członkowie załogi ogromnego okrętu już spali. Po dwóch dniach wspólnych ćwiczeń „Ralroost” i większość okrętów floty Kre’feya unosiły się teraz nieruchomo wokół „Kła Tarkina”, dawnej imperialnej gwiezdnej bazy, usytuowanej od Ebaqa Dziewięć w odległości zaledwie kilkuminutowego skoku przez nadprzestrzeń.

- Rozpaczanie z powodu życia to jak rozpaczanie z powodu Mocy - odezwała się Vergere.

- Jak mogę jej pomóc? - zapytał Jacen.

Istota wyciągnęła głowę na długiej szyi i obróciła ją w stronę rozmówcy. Kiedy przeniosła ciężar ciała na drugą nogę, jej krzesło cicho zaskrzypiało.

- Odpowiadasz wyłącznie za wybory, jakich sam dokonujesz - powiedziała.

- A co, jeżeli zdecyduję się jej pomóc? - nalegał młody Solo.

- Odrzuci twoją pomoc, prawda?

- Może byłem wobec niej niesprawiedliwy? - ciągnął Jacen. - Gdybym tylko potrafił znaleźć właściwy sposób, żeby do niej dotrzeć…

- Siedząc tu, nie zdołasz jej pomóc - przerwała mu niezwykle surowym tonem Vergere. - Musisz myśleć wyłącznie o własnych wyborach.

Czując niewytłumaczalny niepokój, Jacen spojrzał na nią.

- Co właściwie wiesz? - zapytał.

Oczy istoty zmatowiały. Nic nie dało się z nich wyczytać.

- O twojej siostrze? - odparła. - Nic a nic.

- A o mnie?

- O tobie wiem, młody Jedi, że musisz dokonywać mądrych wyborów. - Odwróciła się twarzą do ściany. - Pogrążę się teraz w medytacji.

- Coś przede mną ukrywasz - odezwał się Jacen oskarżycielskim tonem.

Podobna do ptaka istota obróciła głowę i spojrzała na niego.

- Zawsze ukrywałam - powiedziała.

Jacen nie zdołał wyciągnąć z niej nic więcej.

Błona drzwiowa zamigotała i zniknęła. Na widok groteskowo wykrzywionej twarzy szczerzącej ku niemu zęby niczym demoniczna parodia Yuuzhanina, Nom Anor poczuł serce w gardle. Z trudem się opanował, kiedy uświadomił sobie, że to tylko Onimi. Tymczasem Zhańbiony wyszczerzył zęby w jeszcze szerszym uśmiechu i nisko się kłaniając, zaprosił go do środka. Usiadł w cieniu przed stopami Shimrry i zaczął deklamować:

 

Jednooki gość odwiedza nasz apartament… Ależ to Nom Anor, nasz najsłynniejszy agent!

 

Wchodząc do pogrążonej w półmroku komnaty, Nom Anor wyobraził sobie, że posyła pokurcza kopniakiem pod ścianę. W sączącym się skądś słabym świetle zauważył masywną sylwetkę najwyższego lorda Shimrry, niedbale rozpartego na podwyższeniu z pulsujących czerwonych polipów hau. Nom Anor padł plackiem na koralową podłogę, aż nazbyt świadom, że Shimrra świdruje go na wylot tęczowymi oczami.

Starał się nie myśleć o tym, co wie na temat ósmego rdzenia, cynicznego wykorzystywania przez Shimrrę religii do własnych celów i straszliwej pustki wszystkich jego wierzeń i poglądów.

W końcu w półmroku komnaty potoczył się basowym echem głos najwyższego władcy Yuuzhan Vongów:

- Przynosisz wieści o niewiernych?

- Tak jest, o Najwyższy. - Nom Anor zerwał się na równe nogi i postarał się, żeby w jego głosie nie dało się słyszeć podniecenia. - Jestem pewien, że w końcu zdobyłem informacje, które pozwolą na rozpoczęcie decydującej bitwy.

Przecież tak bardzo jej potrzebujesz, dodał w myśli. Odniesione zwycięstwo pozwoli ci wypełnić wiedzą cały ósmy rdzeń, a przecież właśnie na tym ci zależy, prawda?

- Bardzo dobrze, egzekutorze - odezwał się złowieszczo spokojnie Shimrra. - Zaczekamy teraz na mistrza wojennego.

- Jak sobie życzysz, o Najwyższy - odparł Nom Anor.

Stojąc przed obliczem najwyższego lorda, zwalczył ogarniające go przerażenie. Przebywał sam w osobistej komnacie audiencyjnej Shimrry, a nie w ogromnej sali zgromadzeń, w której mógłby się ukryć za plecami Yooga Skella albo wmieszać w tłum członków delegacji intendentów. Przypomniał sobie, jak kiedyś jego umysłem zawładnęły myśli najwyższego lorda. Poczuł się wówczas, jakby Shimrra miażdżył jego myśli na proch między dwoma ogromnymi palcami.

Zanim Tsavong Lah dotknął błony, Onimi zerwał się na równe nogi i podbiegł do drzwi, żeby otworzyć.

 

A oto dzielny wojak, dowódca sił zbrojnych, Szlachetny Tsavong Lah, nieugięty mistrz wojny.

 

Stukając pazurami implantowanej stopy vua’sa, Tsavong Lah wszedł do komnaty. Skierował płonące nienawiścią oczy na Noma Anora, stanął przed najwyższym lordem i rozpłaszczył się przed nim na koralowej posadzce.

- Stawiam się na twój rozkaz, o Najwyższy - powiedział.

- Wstań, mistrzu wojenny - odezwał się łaskawie Shimrra.

Tsavong Lah niezdarnie wstał; dla utrzymania równowagi musiał się podeprzeć szponami vua’sa. Chociaż mistrz wojenny był masywnie zbudowany jak na Yuuzhanina, Shimrra ważył przynajmniej o połowę więcej.

- Czy mogę pogratulować wojennemu mistrzowi pomyślnego wyboru partnerki? - zapytał Nom Anor.

- Możesz - odezwał się Tsavong Lah i obrzucił go bardziej niż zazwyczaj podejrzliwym spojrzeniem.

Wypełniając polecenie Shimrry, który życzył sobie, żeby wszyscy wojownicy znaleźli partnerów albo partnerki, Tsavong Lah pozwolił, żeby widywano go w towarzystwie młodej podwładnej. Powabna Yuuzhanka szczyciła się szczególnie pięknymi, niebieskimi workami pod oczami.

- Mam nadzieję, że domena Lah wkrótce się powiększy - odezwał się przymilnie egzekutor.

- Nie twój interes - burknął Tsavong Lah.

Komnatę wypełnił basowy chichot Shimrry.

- Przejdźmy więc do rzeczy - powiedział najwyższy lord. - Twój meldunek, wojenny mistrzu.

- Floty czekają w gotowości do walki, o Straszliwy Lordzie - zaczął Tsavong Lah. - Nasi pomocnicy zostali wyszkoleni i są przygotowani do obrony planet, jakie dotąd podbiliśmy. Nie przestajemy werbować najemników.

- Dotąd żadna z tych grup niczym szczególnym się nie wyróżniła - stwierdził cierpko Shimrra.

- To prawda, nieprzyjaciele wciąż jeszcze na nas napadają - przyznał Tsavong Lah. - Czmychają jednak, ilekroć nie dysponują miażdżącą przewagą. A zresztą, tak czy owak, te napaści ustaną, kiedy podejmiemy ofensywę. - Utworzył pięść na końcu łapy radanka, która zastępowała mu rękę. - Jesteśmy gotowi do podboju, o Najwyższy - ciągnął, coraz bardziej się zapalając. - Jeżeli się zgodzisz, zdobędę dla ciebie system Korelii… pięć planet, najwyższy lordzie, gwiezdne stocznie i straszliwą broń stacji Centerpoint. System jest odosobniony i liczę na to, że zdołam go opanować tanim kosztem. Nasi nieprzyjaciele z pewnością zechcą bronić wszystkich planet, ale skierują do obrony każdej zbyt małe siły, żeby mogły stanowić dla nas jakiekolwiek zagrożenie. - Podniecenie wykrzywiło rysy jego upstrzonej bliznami twarzy. - Czy wyrazisz zgodę, o Najwyższy, żebym mógł wydać rozkaz ataku?

Z cienkich jak blizna i szerokich ust Onimiego wydobył się cichy chichot.

- Wydaje mi się, że Nom Anor ma inną propozycję - odezwał się Zhańbiony.

Tsavong Lah spiorunował Noma Anora spojrzeniem. Egzekutor świetnie wyczuwał jego gniew.

- On? - zapytał pogardliwym tonem wojenny mistrz. - Słuchałem czasami jego rad, ale zawsze później tego żałowałem.

Tęczowe oczy najwyższego władcy złowieszczo zalśniły i zmieniły barwę z krwistoczerwonej na żółtą niczym siarka. Przemieszczając się pod ciężarem jego masywnego ciała, polipy hau zabulgotały i wydzieliły gaz o woni cuchnącego kwasu.

- Mów, egzekutorze - rozkazał władczym tonem Shimrra.

Ignorując Tsavonga Lana, Nom Anor zwrócił się twarzą do najwyższego lorda.

- Moi szpiedzy przedstawili mi dowody, z których wynika, że rząd Nowej Republiki uciekł z Kalamara i ukrywa się teraz gdzieś w Głębokim Jądrze - zaczął. - Wojenny mistrz i jego flota mogą ich tam zaskoczyć i zgnieść jak robactwo. Wtedy pozbawieni centralnej władzy niewierni pójdą wreszcie w rozsypkę. - Zerknął z ukosa na Tsavonga Laha. - Jestem pewien, że wojenny mistrz zdoła wówczas opanować system Korelii bez walki.

Na twarzy Tsavonga Laha odmalowało się coś pośredniego między triumfem a lekceważeniem.

- Jacy szpiedzy? - zapytał w końcu. - Jakie dowody? Skąd możemy wiedzieć, że to nie pułapka?

Nom Anor ponownie odwrócił się w stronę Shimrry.

- Powiązałem ze sobą informacje pochodzące z różnych niezależnych sieci szpiegowskich działających obecnie na Kalamarze - powiedział. - Jedna osoba przekazała mi plany czegoś, co niewierni nazywają „Ostatnią Redutą”. Drugi agent wyjawił, gdzie się ona znajduje. Wszyscy wiedzą, że najważniejsi członkowie rządu odlecieli z Kalamara, chociaż oficjalnie ogłoszono, że udali się na inspekcję baz wojskowych. - Pozwolił sobie na nikły uśmiech. - A informację, że Ostatniej Reduty strzegą Jedi… prawdę mówiąc, są pośród nich także bliźnięta Solo… otrzymałem od najbardziej niezawodnego agenta.

Wyczuł, że na wzmiankę o bliźniętach Solo Tsavong Lah napiął mięśnie i zdwoił uwagę. Triumfalnym gestem klepnął się w pierś.

- Kiedy ta jedna, ostateczna bitwa dobiegnie końca, wojenny mistrz będzie mógł złożyć w ofierze nie tylko Cala Omasa i kierowników senackich rad i komitetów, ale także bliźnięta Solo i wielu innych Jedi - rzekł. - Zapłacę życiem, o Najwyższy, jeżeli się mylę.

- Stanie się, jak powiedziałeś, egzekutorze - zadudnił Shimrra. - Jeżeli się mylisz, przypłacisz to życiem.

Nom Anor wysłuchał tej decyzji bez lęku. Wiedział, że nie może się mylić.

Zwycięstwo było w zasięgu ręki.

Nie schodząc z trzęsącego się polipowego łoża, Shimrra pochylił się ku nim.

- A teraz przyjrzyjmy się tym dowodom i zacznijmy układać plany - powiedział.

 

R O Z D Z I A Ł 25

 

 

Jainę wyrwało z głębokiego snu nagłe zawodzenie alarmowych syren. Kładąc się spać, nie zdjęła kombinezonu pilota, żeby było jej cieplej w nocy. Dziwnym zbiegiem okoliczności technicy bazy nie doprowadzili do odpowiedniego stanu systemu ogrzewania kwater pilotów, chociaż ogrzewanie w zajmowanych przez nich pomieszczeniach działało bez zarzutu. W ostatnim okresie alarmy zdarzały się tak często jeden po drugim, że Jaina włożyła buty i chwyciła hełm pilota bez otwierania oczu.

Otworzyła je z wysiłkiem, jakby miała sklejone powieki, dopiero kiedy biegła korytarzem wiodącym na lądowisko. Po pokonaniu pięciu kroków stwierdziła, że kiedy włączyły się generatory ochronnych pól małego księżyca, zawiodły urządzenia wytwarzające sztuczne ciążenie. Technicy nieustannie borykali się z problemem braku wystarczającej ilości energii i jeśli sądzić po tym, co się stało, wciąż jeszcze nie potrafili się z nim uporać. Krążyła nawet plotka, że osoba zgłaszająca zapotrzebowanie zapomniała dopisać jedno zero i zasoby energii, jakimi dysponowali obrońcy Ebaqa Dziewięć, były dziesięciokrotnie mniejsze, niż wynikało z potrzeb wszystkich zainstalowanych na nim urządzeń.

Jaina posłużyła się Mocą, żeby zwiększyć długość ostatniego skoku, i lecąc w powietrzu, złapała za rękę swoją skrzydłową, Vale, szybującą bezradnie kilka metrów przed nią. Kiedy wpadła na lądowisko, pchnęła Durosjankę w stronę jej gwiezdnego myśliwca, a sama obróciła się i jednym długim susem wskoczyła do kabiny swojego czteroskrzydłowca. Astromechaniczny robot typu R2-B3, który nigdy nie opuszczał hangaru, zdążył już wcześniej zająć miejsce w gnieździe za kabiną pilota i włączył wszystkie pokładowe systemy i urządzenia. Młoda Jedi zauważyła, że z otworów dysz repulsorów sączy się poświata, a cztery podgrzewane silniki jonowe cicho pomrukują. Na powitanie młodej Solo astromechaniczny robot melodyjnie zaświergotał. Zapinając pasy ochronnej sieci, Jaina obserwowała, jak na lądowisko wpadają ostatni piloci jej eskadry. Pokonując niewielką siłę ciążenia, żeby jak najszybciej znaleźć się w kabinach czteroskrzydłowców, jedni płynęli w powietrzu, inni biegli, a jeszcze inni sadzili długimi susami. Kiedy ostatni włączył komunikator, żeby się zameldować, Jaina przełączyła nadajnik na kanał łączności z kontrolą lotów Ebaqa Dziewięć.

- Tu „Bliźniacze Jeden” - powiedziała. - Eskadra Bliźniaczych Słońc zgłasza gotowość do startu.

- Startujcie natychmiast, „Bliźniacze Jeden” - usłyszała w odpowiedzi. - Wyłączamy dla was generatory ochronnego pola w sektorze dwunastym.

Jaina pomyślała, że tego ranka kontrola lotów Ebaqa Dziewięć sprawia wrażenie bardzo podnieconej.

- Potwierdzam - powiedziała i przełączyła komunikator na kanał umożliwiający utrzymywanie łączności z pozostałymi pilotami eskadry. - Mamy zgodę na start, moi drodzy - oznajmiła. - Ruszamy.

Zwiększyła dopływ energii do repulsorów. Jej maszyna bez wysiłku wzniosła się w powietrze, obróciła w miejscu o sto osiemdziesiąt stopni i skierowała w stronę wrót hangaru. Kiedy Jaina zauważyła, że masywne skrzydła powoli rozsuwają się przed dziobem jej czteroskrzydłowca na boki, przesłała energię do czterech silników jonowych i śmignęła w półmrok usianych punkcikami gwiazd przestworzy Głębokiego Jądra.

Oddaliła się od Ebaqa Dziewięć i zaczekała, aż pozostali piloci eskadry utworzą szyk za rufą jej gwiezdnego myśliwca. Przeniosła spojrzenie na ekran taktycznego monitora i zobaczyła na nim unoszące się w odległości zaledwie ośmiu minut świetlnych okręty liniowe floty Farlandera. Zauważyła, że z hangarów wszystkich jednostek wysypują się roje gwiezdnych maszyn. Jeszcze dalej ujrzała na ekranie jaskrawe rozbłyski, ale dopiero po chwili zrozumiała, że są to setki i tysiące nieprzyjacielskich skoczków.

Jej nerwami szarpnął elektryzujący dreszcz, a resztki snu, jakich dotąd nie zdołała się pozbyć, nagle dokądś uleciały.

To nie były ćwiczenia. Yuuzhan Vongowie przylecieli w sile, jakiej nikt nie oglądał od czasu ataku na Coruscant.

W następnej sekundzie Jaina odebrała impuls Mocy, jakby skupił na niej uwagę czyjś potężny umysł. Poczuła się niczym bezradny robak, niespodziewanie oświetlony silnym strumieniem światła z gigantycznego reflektora. Dobrze znała to uczucie i uświadomiła sobie, że ogarnia ją niewypowiedziane przerażenie.

Voxyny…

Wkrótce po wyskoczeniu z nadprzestrzeni Tsavong Lah usłyszał przeciągłe wycie voxynów i poczuł, że triumf narasta w nim niczym potężny wicher. Uniósł ręce i rozcapierzył palce, jakby pragnął szponami rozedrzeć na strzępy niebo nad głową.

Jeedai. W pobliżu znajdowali się Jeedai. Ten obibok i tchórz, Nom Anor, jednak się nie mylił!

Tsavong Lah odwrócił głowę i zauważył, że w powietrze unoszą się roje ognistych robaczków. Po chwili utworzyły trójwymiarowy wizerunek pola bitwy. Ton brzęczenia ich skrzydełek i intensywność blasku szkarłatnych odwłoków i podbrzuszy oznaczały rozmiary i przydatność do walki każdej biorącej udział w bitwie gwiezdnej jednostki, zarówno własnej, jak i nieprzyjacielskiej.

Voxyny znów zawyły i Tsavong Lali poczuł, że narasta w nim dzika radość.

- Na Yun-Yuuzhana! - wykrzyknął. - Ten śmierdzący intendent miał jednak rację!

Siły obrońców księżyca, na którym mieściła się Ostatnia Reduta Nowej Republiki, były zbyt słabe, żeby dowódcy okrętów niewiernych mogli marzyć o stawianiu skutecznego oporu. Gdyby istniała jakakolwiek możliwość ucieczki, z pewnością by z niej skorzystali, ale system Ebaqa był ślepym zaułkiem i ucieczka w nadprzestrzeń była po prostu niemożliwa. Czy nieprzyjaciele chcieli tego, czy nie, musieli podjąć walkę.

A gdyby Jeedai zamierzali się ukryć się w trzewiach Ebaqa Dziewięć albo jakiegokolwiek innego księżyca systemu, Tsavong Lah dysponował voxynami. Sześciu wykorzystywanych do tropienia i zabijania Jedi zwierząt nie było akurat w systemie Myrkra, kiedy zginęły wszystkie pozostałe osobniki ich gatunku. Voxyny żyły bardzo krótko, a te, którymi dysponował wojenny mistrz Yuuzhan Vongów, zapewne dożywały ostatnich dni. Ich zielone łuski pożółkły, a zachodzące mgłą ślepia sprawiały wrażenie, że tylko z trudem się otwierają. Zaledwie jednak bestie wyczuły Jedi w systemie Ebaqa, każda ocknęła się z letargu i zaczęła chłostać potężnym ogonem koralową podłogę korytarza.

Wojenny mistrz rozsiadł się na percepcyjnym tronie, nasunął na głowę kaptur i poczuł, że wici owijają się wokół jego głowy. Chwilę później zaczęły mu przekazywać taktyczne dane i umożliwiły kontakt z transportowanym na pokładzie „Krwawej Ofiary” yammoskiem. Przekazując bez słów dowódcom, pilotom i członkom załóg rozkazy Tsavonga Laha, wojenny koordynator Yuuzhan Vongów zaczął kierować manewrami tysięcy dowódców okrętów i pilotów koralowych skoczków. Wokół percepcyjnego tronu stali półkolem młodsi oficerowie, uczniowie i odczytywacze. Ci ostatni trzymali villipy. Podobne do niewielkich skórzanych piłek zwierzęta miały pozwolić Tsavongowi Lahowi nawiązać i utrzymać łączność z dowódcami poszczególnych eskadr koralowych skoczków.

Nagle wojenny mistrz wyczuł dezorientację yammoska i domyślił się, że nieprzyjaciele zaczęli zakłócać jego sygnały.

Wzruszył ramionami i pomyślał, że to i tak nie ma większego znaczenia. Dysponował miażdżącą przewagą i wynik bitwy był właściwie z góry przesądzony. Zaczął wydawać rozkazy, które podwładni mieli przekazywać za pośrednictwem villipów.

- Grupa Szturmowa Yun-Yammki rozpocznie walkę i zaatakuje główne siły nieprzyjaciela! - rozkazał. - Grupy Szturmowe Yun-Txiiny i Yun-Q’aaha skierują się na skrzydła wrogów i postarają się go okrążyć. Grupy Szturmowe Yun-Yuuzhana i YunHarli pozostaną w odwodzie.

Oznaczało to, że główny ciężar walki z nieprzyjaciółmi miała ponosić grupa szturmowa nazwana na cześć Uśmierciciela Yun-Yammki. Grupy szturmowe, noszące imiona siostry i brata, bóstw miłości, nienawiści i wszystkich przeciwstawień, YunTxiiny i Yun-Q’aaha, powinny objąć nieprzyjaciół w miłosnym uścisku, a potem zdławić ich, zmiażdżyć i unicestwić.

W rezerwie miały pozostawać dwie ostatnie grupy szturmowe. Jedną z nich była armada wojennego mistrza. Jej zadaniem było podążanie za nieprzyjacielem przez nadprzestrzeń, gdyby wrogowie zdołali jakimś cudem umknąć z pola bitwy. Nie wydawało się to jednak możliwe. Będąc w zasięgu grawitacyjnego leja gazowego giganta, niewierni nie mieli po prostu dokąd uciec.

Dowódcy poszczególnych grup szturmowych potwierdzili, jeden po drugim, otrzymane rozkazy. Kiedy jednostki ich flot bojowych zaczęły zmieniać miejsca w szyku, unoszące się nad głową wojennego mistrza ogniste robaczki rozdzieliły się na roje i świecąc intensywniejszym blaskiem, znieruchomiały w innych miejscach.

Nieprzyjaciele zmienili bojaźliwie szyk na liniowy, ale cały czas starali się pozostawać między dziewiątym księżycem Ebaqa a ruszającą do ataku Grupą Szturmową Yun-Yammki. Wojenny mistrz pomyślał, że to mu bardzo odpowiada. Obrońcy bazy Nowej Republiki sprawiali wrażenie przerażonych. Wykonywali manewry powoli i stanowili łatwy cel, przeciwko któremu mógł skierować przeważające siły.

Obserwując, jak kierują się w stronę niezawodnej pułapki, Tsavong Lah uświadomił sobie, że narasta w nim zadowolenie. Dowódcy okrętów Grupy Szturmowej Yun-Yammki zaczęli także tworzyć długą linię, żeby zaatakować nieprzyjaciół równocześnie na całej długości szyku. Zorientował się, że każdą nieprzyjacielską jednostkę liniową mogą zaatakować załogi dwóch jego wielkich okrętów.

Nagle zauważył, że niewierni zaczęli zmieniać szyk okrętów floty. Ogniste robaczki nad jego głową też się przemieściły, a brzęczenie ich skrzydełek i intensywność blasku sugerowały, że wrogowie zajmują inne pozycje.

Z lekkim niepokojem obserwował, jak z długiej linii nieprzyjacielskich okrętów tworzy się błyskawicznie formacja w kształcie zwartego, ostrego klina, a jej szpic kieruje się mniej więcej w środek bojowego szyku floty Yuuzhan Vongów. Chwilę później jednostki floty Nowej Republiki rozpoczęły ostrzał i przełamując szyk Grupy Szturmowej Yun-Yammki, zdołały się przedrzeć przez rozciągniętą linię jej okrętów. W wyniku zaskakującego manewru niewiernych zostało uszkodzonych albo zniszczonych osiem największych jednostek Yuuzhan Vongów, trafionych celnymi strzałami okrętów nieprzyjacielskiej floty.

Czując narastający gniew, Tsavong Lah zacisnął szpony nogi vua’sa na podstawie percepcyjnego tronu. Wydał następne rozkazy, starając się zachować spokój.

- Grupa Szturmowa Yun-Yammki zaatakuje niewiernych z tak bliska, jak to możliwe - polecił.

Nie wątpił, że Yuuzhan Vongowie poniosą więcej strat, kiedy rozproszona Grupa Szturmowa Yun-Yammki zaatakuje lecące szykiem w kształcie zwartego klina okręty floty nieprzyjaciół, ale wiedział, że wcześniej czy później przewaga liczebna musi odegrać decydującą rolę. Wkrótce też nieprzyjaciół powinny otoczyć Grupy Szturmowe Yun-Txiiny i Yun-Q’aaha, które przyjdą na pomoc Grupie Szturmowej Yun-Yammki.

Nie mógł przegrać tej bitwy. Pomyślał, że zwycięstwo zajmie po prostu trochę więcej czasu, niż się spodziewał.

Czasu miał jednak pod dostatkiem.

Głęboko w damuteku intendentów, w pomieszczeniu, w którym unosiła się woń białek i krwi. Nom Anor z villipem w dłoniach stał przed swoim przełożonym, Yoogiem Skellem. Stworzenie pokazywało twarz egzekutora. Intendent przebywał na pokładzie okrętu flagowego Tsavonga Laha i był jednym spośród zaledwie kilku członków swojej kasty, którym pozwolono wziąć udział w wyprawie.

- Nieprzyjaciele manewrują bardzo zręcznie - stwierdził egzekutor. - Mimo to jestem pewien, że ich unicestwimy. Mamy nad nimi ogromną przewagę liczebną.

Yoog Skell burknął coś niecierpliwie i zaczął przechadzać się tam i z powrotem po pomieszczeniu.

- Zaskoczyli nas - mruknął. - Nie lubię niespodzianek. A najwyższy lord Shimrra po prostu ich nie znosi.

Kiedy nadeszła wiadomość. Mara przebywała sama w apartamencie Skywalkerów i oglądała hologramy małego Bena. Podeszła do komunikatora i ujrzała wpatrującą się w nią Winter.

- Zaczęło się - oznajmiła spokojnie białowłosa kobieta. - Ackbar i ja udajemy się teraz do Dowództwa Floty. Jeżeli chcesz, możesz do nas dołączyć.

Mara poczuła, że zaschło jej w gardle.

- Oczywiście - powiedziała. - Zaraz tam będę.

Nie funkcjonują, pojawiła się w głowie Jainy myśl Madurriny, która pełniła służbę na mostku okrętu generała Farlandera.

Co nie funkcjonuje? - pomyślała w odpowiedzi.

Urządzenia zakłócające „Zwodzicielki”, usłyszała. Miały identyfikować yuuzhańskie okręty jako wrogów, żeby stanowiły cele dla artylerzystów innych jednostek Yuuzhan Vongów.

Jeszcze jeden pech. Jaina zwijała się jak w ukropie i po prostu nie miała czasu się tym przejmować. Zbliżała się do obranego celu.

- Uwalniam ciemną bombę - powiedziała.

Pchnęła nieinteligentny pocisk Mocą i trąciła dźwignię drążka sterowego, żeby jej czteroskrzydłowy myśliwiec obrał trochę inną trajektorię lotu. Ujrzała przed dziobem maszyny yuuzhański odpowiednik gwiezdnego krążownika. Szybowały ku niemu błyskawice turbolaserowych strzałów. Posyłali je artylerzyści okrętów przelatującej w pobliżu floty Keyana Farlandera. Półmrok między jednostkami obu flot nieustannie przecinały wirujące w locie ogniste pociski.

- Uwalniam ciemną bombę - rozległ się syczący głos Tesara, a chwilę potem głośne wycie Lowiego, który wypuścił ku nieprzyjacielskiemu okrętowi taki sam pocisk.

Generał Farlander nie zadowolił się pierwszym przełamaniem liniowego szyku okrętów floty Yuuzhan Vongów, ale szybko zawrócił. Zanim wrogowie zdołali opanować chaos w swoich szeregach i zwrócili się przeciwko niemu, ponownie przełamał ich szyk w innym miejscu.

Jaina wyczuwała Tesara i Lowbaccę dzięki Mocy, orientowała się także, że popychane przez nich ciemne bomby podążają w stronę nieprzyjacielskiego krążownika. Obecność Madurriny napływała do niej z mostka okrętu flagowego generała Farlandera. Byli jedynymi rycerzami Jedi w całym systemie i nie mogli połączyć się za pośrednictwem skutecznej więzi Mocy, ale należący do Eskadry Bliźniaczych Słońc troje Jedi znajdowali się tak blisko siebie i zdążyli do tej pory nabrać takiej wprawy, że nawet nie musieli się uciekać do jej wytwarzania.

- Skoczki na kursie zero koma dwa, pani major! - W głosie Vale brzmiał spokój. - Zamierzają nas zaatakować!

- Przygotować się do kontrataku… teraz!

Jaina zmieniła kurs i dała ognia ze wszystkich czterech działek laserowych swojego czteroskrzydłowca. Wiedziała, że atakowanie lecących prosto ku niej nieprzyjaciół jest lepsze niż pozwolenie, żeby ich piloci zajęli pozycje za ogonami myśliwców Bliźniaczych Słońc.

Ujrzała prosto przed dziobem swojej maszyny błyski nieprzyjacielskiego ognia i w kierunku myśliwców jej eskadry poszybował grad ognistych pocisków.

- Przekładanka, parzyści i nieparzyści! - rozkazała i przesłała całą energię do generatorów dziobowych pól siłowych. Uświadomiła sobie, że pilot „Bliźniaczego Trzy” zrównał się z nią i postąpił tak samo. Nakładające się pola osłon obu czteroskrzydłowców chroniły teraz wszystkie cztery myśliwce jej klucza. Jaina zaczęła wysyłać ku nieprzyjaciołom serie niosących zmienną energię strzałów, wątpiła jednak, czy przyniesie to pożądany skutek. Yuuzhan Vongowie z pewnością rozkazali, żeby ich dovin basale skierowały grawitacyjne mikroanomalie przed dzioby koralowych skoczków. Tylko w taki sposób mogły pochłonąć energię strzałów pilotów Nowej Republiki.

W następnej sekundzie o ochronne pola myśliwca Jainy zaczęły się rozbryzgiwać ogniste kule. Kierując się instynktem i podszeptami Mocy, major Solo mrużyła oczy przy każdym jaskrawym rozbłysku. Od czasu do czasu zwracała także uwagę na wskazania przyrządów, żeby się zorientować, kiedy ochronne pola jej myśliwca zaczną słabnąć.

Wcześniej jednak uprzedził ją o tym ostrzegawczy świergot astromechanicznego robota typu R2-B3.

- Przeskakujcie nad nami… natychmiast! - zawołała i zmniejszyła dopływ energii do jednostek napędowych swojej maszyny.

„Bliźniacze Jeden” i „Trzy” zwolniły i zostały z tyłu, a ich miejsca w szyku zajęły „Bliźniacze Dwa” i „Cztery”. Teraz ich siłowe pola chroniły wszystkie myśliwce klucza Jainy. Manewr został przeprowadzony z niebywałą precyzją, a odległości dzielące wszystkie maszyny zmalały do zaledwie kilku centymetrów.

Dzięki nieustannym ćwiczeniom i praktyce nabytej podczas wielu wcześniejszych pojedynków, piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc przebyli bardzo długą drogę od czasu bitwy w obronie „Odległego Grzmotu”. Jaina dobrze pamiętała, że wtedy mogła tylko polecić podwładnym, żeby zachowywali liniowy szyk i naśladowali manewry dowódców kluczy.

Mijające ich w niewielkiej odległości koralowe skoczki błysnęły i zniknęły. W normalnych okolicznościach Jaina wydałaby pilotom swojej eskadry rozkaz, żeby się rozdzielili i ścigali nieprzyjaciół, wiedziała jednak, że taki manewr zająłby zbyt dużo miejsca i czasu. Musiała trzymać się w pobliżu szyku w kształcie zwartego klina, jaki tworzyły okręty floty Farlandera, gdyż inaczej nie mogłaby korzystać z ich osłony.

- Zwrot w lewo o sześćdziesiąt stopni! - poleciła swoim podwładnym. Podała współrzędne nowego kursu, który miał ich skierować w stronę głównych sił floty Farlandera.

Kiedy się upewniła, że piloci jej eskadry wykonali idealnie zsynchronizowany zwrot, zerknęła kątem oka na nieprzyjacielski krążownik. W samą porę, aby ujrzeć na tle ciemnego kadłuba oślepiająco jaskrawe błyski eksplozji trzech ciemnych bomb. Zauważyła, że trafiły w różne punkty śródokręcia. Po każdej detonacji ogromny kadłub drgał.

Z głośnika komunikatora wydobył się rozbawiony syk Barabela. Jaina ucieszyła się, że nawet w zamęcie bitwy Tesar znalazł coś, czym mógł się cieszyć.

- Maksymalne przyspieszenie! - rozkazała i przesłała całą energię do jednostek napędowych czteroskrzydłowca.

Na ekranie taktycznego monitora widziała więcej nieprzyjaciół, niż mogłaby sobie wyobrazić. Orientując się w przebiegu bitwy, zrozumiała, że Yuuzhan Vongowie w końcu zdołali wymyślić sposób skoordynowanego reagowania na manewry okrętów floty Farlandera. Generał już dwukrotnie przedarł się przez szyk ich floty, za każdym razem niszcząc kilka okrętów liniowych, ale Yuuzhan Vongowie nie zamierzali mu pozwolić trzeci raz dokonać tej samej sztuki. Dowódcy najbliższych jednostek Vongów starali się trzymać w przyzwoitej odległości, a pozostali spieszyli, żeby zająć pozycje wokół okrętów liniowych floty Nowej Republiki. Ze wszystkich stron zlatywały się roje koralowych skoczków i wkrótce Farlander stwierdził, że zmaga się z przeważającymi siłami. Pozbawiony możliwości manewru, rozkazał dowódcom okrętów swojej floty, żeby zastopowali i przygotowali się do obrony. Prawdopodobnie czuł się teraz jak pięściarz wagi koguciej, obezwładniony przez stusześćdziesięciokilogramowego zapaśnika.

Nikt nie musiał mu przypominać o dwóch ogromnych flotach, powoli zajmujących pozycje na jego skrzydłach. Z pewnością nie zapomniał także o dwóch innych armadach, czekających w odwodzie na rozkaz, żeby przyłączyć się do walki.

Nagle o rufowe pola siłowe myśliwca uciekającej Jainy zaczęły się rozpryskiwać ogniste kule nieprzyjacielskich pocisków. Z każdą chwilą nadlatywało ich coraz więcej. Ścigający ją piloci koralowych skoczków najwyraźniej dawali wszystko, na co było stać wyrzutnie ich myśliwców. Młoda Solo kilkakrotnie zmieniała kurs, raz w lewo. potem w prawo, ale jej sytuacja nie ulegała poprawie. Na widok rojów kierowanych ku niej ognistych kul zaczynał ją ogarniać coraz większy niepokój.

Jej prześladowcy zrezygnowali z pościgu, dopiero kiedy piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc znaleźli się pod osłoną nakładających się pól ostrzału potężnych turbolaserów okrętów floty Farlandera, ale i wówczas sytuacja eskadry niewiele się zmieniła. Ze wszystkich stron nadlatywało mnóstwo pocisków; o ochronne pola myśliwców eskadry Jainy wciąż rozbijały się następne ogniste kule, mimo że tym razem nic nie wskazywało, żeby były kierowane właśnie ku nim.

- Nasz krążownik po lewej - oznajmiła Jaina. - Postarajmy się mu pomóc.

Nakazała zmianę kursu i z wielką prędkością powiodła Eskadrę Bliźniaczych Słońc przeciwko pilotom koralowych skoczków, którzy właśnie zakończyli atak na wielki okręt i zataczali szeroki łuk, żeby przystąpić do następnego. Z pewnością nakazali pokładowym dovin basalom swoich myśliwców skierowanie czarnych mikrodziur przed dzioby skoczków, dzięki czemu stali się łatwym celem atakujących z boku podwładnych pani major Solo. Jeden skoczek przemienił się w kulę ognia, zaledwie Jaina zdążyła musnąć przycisk spustowy czterech dziatek; wydawało się jej także, że przed zawróceniem zdążyła trafić następny celnie posianym pociskiem udarowym.

- Zwrot w prawo! - rozkazała, ale w następnej sekundzie jej kabinę rozjaśnił jaskrawy błysk, a w Mocy rozległ się głośny, zamierający jęk. Przeciął jej myśli niczym śmiercionośny nóż i wycisnął łzy z oczu.

- Co to było? - zapytała, wciąż jeszcze nie mogąc się otrząsnąć z przerażenia.

- „Bliźniacze Dwa” - odezwał się pilot „Bliźniaczego Trzy”. - Odeszła.

- Co to znaczy odeszła? - żachnęła się młoda Solo.

- Nie udało się jej uniknąć trafienia. - W głosie „Bliźniaczego Trzy” brzmiało niedowierzanie i zdumienie. - Jej myśliwiec został trafiony przez potężny pocisk… Maszyna po prostu wyparowała.

- Kto ją trafił? - Jaina napięła mięśnie rąk, gotowa w każdej chwili szarpnąć za drążek sterowy, na wszelki wypadek, gdyby nieprzyjaciele atakowali pilotów jej eskadry.

- Nikt - usłyszała w odpowiedzi. - To był zabłąkany pocisk. Wiele takich przelatuje w przestworzach.

- To prawda - dodał ktoś inny.

To Vale, pomyślała Jaina. Jeszcze jedna skrzydłowa zginęła, podobnie jak kiedyś Anni Capstan. Od czasu bitwy w obronie „Odległego Grzmotu” to była pierwsza ofiara… pierwsza, odkąd Jainie udało się stworzyć z Eskadry Bliźniaczych Słońc doskonale wyćwiczony, idealnie zgrany zespół.

Pierwsza, ale z pewnością nie ostatnia, pomyślała z przyprawiającą o mdłości pewnością.

Postarała się powstrzymać łzy i pokonać ból po stracie koleżanki. Musiała być mężna; musiała panować nad nerwami.

- „Bliźniacze Trzy”, „Bliźniacze Cztery”, trzymajcie się jak najbliżej mnie - rozkazała. - Zwrot w prawo.

Manewr pozwolił wszystkim trojgu zatoczyć po przeciwnej stronie floty Nowej Republiki łuk, umożliwiający Jainie obserwację pola walki przez owiewkę kabiny myśliwca. Młoda Solo zauważyła, że sztych ognia trafia w burtę krążownika klasy Republika. Z wnętrza okrętu zaczęły wylatywać kryształki lodu, które nieco wcześniej były powietrzem. W przestworzach między liniowymi okrętami kłębiły się roje myśliwców i koralowych skoczków.

Jaina zobaczyła, że wokół uszkodzonego krążownika zaczyna się tworzyć gęsta chmura niewielkich jednostek. Zewsząd wciąż zlatywały się hordy koralowych skoczków, którym czoło musieli stawiać piloci zaledwie kilku eskadr myśliwców Nowej Republiki.

- Obrać kurs zero-trzy-zero - rozkazała Jaina. - Lecimy na pomoc pilotom tych myśliwców. Każdy klucz ma utworzyć eszelon, a każdy pilot obrać indywidualny cel. Uformować ponownie szyk po przeciwnej stronie i spojrzeć najpierw na skrzydłowego, a potem na mnie. Wszystko jasne?

Piloci jej eskadry zrozumieli. Wyszkoliła ich naprawdę dobrze.

- To za Vale - powiedziała, ale musiała zamrugać, żeby odegnać łzy napływające do oczu. Zwiększyła dopływ energii do jednostek napędowych. Poczuła, że Lowie, Tesar i Madurrina posyłają jej energię za pośrednictwem Mocy, i wysłała im w odpowiedzi nieme podziękowanie.

Za pierwszy cel obrała koralowego skoczka, którego pilot przygotowywał się do ostrzelania dwuosobowego myśliwca Nowej Republiki. Z początku zamierzała tylko spłoszyć Yuuzhanina, ale zespoliła się idealnie ze swoim czteroskrzydłowcem, poderwała lekko dziób i przycisnęła spust czterech laserowych działek. Rozerwała atakowany skoczek drugim strzałem, a kiedy przelatywała przez chmurę koralowych okruchów, posłała pocisk w rufę następnego skoczka, który właśnie pojawił się przed dziobem jej myśliwca. Z zadowoleniem ujrzała, że i ten rozpadł się na kawałki. W końcu wyleciała z chmury kłębiących się myśliwców i znalazła się w bezpiecznych przestworzach.

No, może niezupełnie bezpiecznych. W półmroku nadal przelatywały błyskawice turbolaserowych strzałów, płonące pociski i rakiety. Wszystkie kierowane kiedyś ku określonemu celowi, mknęły teraz na oślep w pustkę przestworzy.

- Utworzyć szyk za rufą mojego myśliwca! - zawołała, gorączkowo omiatając spojrzeniem ekrany monitorów.

Usłyszała z głośnika syk Tesara:

- Atakują nas, dowódco Bliźniaczych! On prosi o pomoc!

- Już lecę! - Jaina zerknęła jeszcze raz kątem oka na ekrany monitorów i stwierdziła, że iskierka myśliwca Barabela mruga za rufą jej czteroskrzydłowca. - „Bliźniacze Trzy” i „Cztery”, dołączcie do mnie! Prążku, zbierz swój klucz i…

Usłyszała ryk Lowiego, który poinformował ją, że zrozumiał rozkaz, jeszcze zanim skończyła go wydawać.

Szarpnęła ku sobie drążek sterowy, mając nadzieję, że zdoła zwolnić bez zmiany trajektorii lotu. Dopiero potem zawróciła, starając się pozostawać poza zasięgiem ognia i spojrzeń Yuuzhan Vongów.

Kiedy zakończyła manewr i spojrzała w przestworza, widok zaparł jej dech w piersiach.

Nieprzyjacielski odpowiednik fregaty unosił się nieruchomo w pobliżu krążownika klasy Republika. Dzielącą obie jednostki niewielką przestrzeń przecinały nieustannie błyskawice turbolaserowych strzałów i setki, a może nawet tysiące wystrzeliwanych ognistych pocisków. Wokół obu wielkich okrętów roiło się przynajmniej dwieście niniejszych jednostek. Piloci wszystkich zwijali się jak w ukropie, raz po raz zmieniali kurs i nawzajem się ostrzeliwali. Kilkanaście myśliwców stało w ogniu.

Większość małych jednostek należała do Yuuzhan i w każdej sekundzie pojawiało się ich na polu walki coraz więcej. Wyglądało na to, że flota generała Farlandera została w końcu osaczona przez przeważające siły nieprzyjaciół.

- Zostańcie ze mną, „Trzy” i „Cztery” - rozkazała Jaina pozostałym przy życiu pilotom swojego klucza. - Lecimy do nich!

Popychając do przodu rękojeść dźwigni przepustnicy, poczuła drapieżną obecność Tesara w Mocy i posłała mu impuls siły. Kilka sekund później, także posługując się Mocą, wysłała prostą wiadomość do Madurriny:

Potrzebujemy pomocy!

Pełniąca służbę na mostku okrętu flagowego generała Farlandera Jedi postarała się natchnąć ją spokojem, posyłając równocześnie informację, że pomoc jest już w drodze. I rzeczywiście, w następnej sekundzie na ekranie taktycznego monitora w kabinie myśliwca Jainy pojawiły się rozbłyski na znak, że z nadprzestrzeni wyskoczyło więcej gwiezdnych jednostek. Kiedy jej umysłowy horyzont się rozszerzył, serce Jainy skoczyło z radości. W jej umyśle pojawiły się osobowości Kypa Durrona, Saby Sebatyne i jej Dzikich Rycerzy, Corrana Horna, Alemy Rar i… Jacena. Jej brat czuwał na mostku bothańskiego krążownika szturmowego „Ralroost”.

Przylecieliśmy! - usłyszała chóralny okrzyk w Mocy.

Cieszę się, że to słyszę, posłała w odpowiedzi. Zauważyła przed dziobem czteroskrzydłowca koralowego skoczka, ale przedtem musiała zestrzelić z ogona myśliwca Tesara kilku ścigających go Vongów.

Zmieniła kurs, wzięła pierwszego na cel i przycisnęła guzik spustowy czterech laserowych działek.

Tsavong Lah usłyszał pożądliwe wycie wszystkich voxynów. Ze zdumieniem i narastającą irytacją przyglądał się, jak z koralowej podłogi unosi się w powietrze następna chmura ognistych robaczków. Na znak, że do bitwy przyłączyła się jeszcze jedna grupa szturmowa nieprzyjaciół, zajęły miejsce obok tych, które już unosiły się nad jego głową. Zorientował się, że nowo przybyła flota składa się z wielu okrętów… co najmniej tylu, ile miała każda z pięciu, jakimi dysponował.

Może jednak nie była aż tak liczna. Przyglądając się ognistym robaczkom, stwierdził, że większość nowo przybyłych jednostek to ogromne transportowce, ale po minucie czy dwóch wszystkie ponownie zniknęły w nadprzestrzeni. Na obrzeżach pola walki pozostało tylko kilka sporych okrętów. Unosiły się nieruchomo w miejscu, z którego wyskoczyły.

Wyglądało na to, że nowo przybyłe nieprzyjacielskie jednostki to zwyczajny konwój z zaopatrzeniem i okręty eskorty. Nie ma w tym nic dziwnego, że zjawiły się właśnie w takim miejscu, pomyślał Tsavong Lah.

Nowo przybyli wyskoczyli z nadprzestrzeni, kiedy już miał wydać rozkaz Grupom Szturmowym Yun-Txiiny i Yun-Q’aaha, żeby zakończyły oskrzydlanie floty obrońców tajnej bazy i wzmocniły miłosny uścisk, który miał unicestwić okręty Nowej Republiki. Stwierdził jednak, że nowa flota unosi się w przestworzach nieco z boku, w sąsiedztwie Grupy Szturmowej Yun-Txiiny. Oznaczało to, że gdyby wydał teraz rozkaz oskrzydlenia, nowo przybyli mogliby zaatakować Grupę Yun-Txiiny od tyłu. Mówiąc krótko, wzięliby ją w kleszcze.

- Grupa Szturmowa Yun-Txiiny zaatakuje nowych przybyszów - rozkazał. - Grupa Szturmowa Yun-Harli zmieni szyk i w razie potrzeby będzie ją wspierała, ale nie przyłączy się do walki bez mojego rozkazu. Grupa Szturmowa Yun-Q’aaha wzmocni Grupę Szturmową Yun-Yammki i dokończy dzieła zniszczenia obrońców tajnej bazy Nowej Republiki.

Decydując się na posianie do walki jednej z flot, jakie dotąd trzymał w odwodzie, pozostawiał w rezerwie już tylko dowodzoną przez siebie Grupę Szturmową YunYuuzhana. Liczył się z możliwością kolejnych niespodzianek. Na pokładach nielicznych okrętów jego armady przebywali wojownicy, którzy powinni opanować Ebaq Dziewięć, kiedy nieprzyjacielska flota zostanie ostatecznie pokonana.

Wciąż jeszcze dysponował przeważającymi siłami.

Słysząc coraz głośniejsze i bardziej pożądliwe wycie voxynów, zrozumiał także, że pośród nowo przybyłych znajdują się następni Jeedai.

Złożę ich jeszcze więcej w ofierze bogom, pomyślał z zadowoleniem. Wyraźnie odprężony, rozparł się wygodniej na percepcyjnym tronie. Postanowił przyglądać się, jak jego armady prą do ostatecznego zwycięstwa.

Pomagając sobie łączącą umysły wszystkich Jedi bitwowięzią Mocy, Jacen wyczuwał siedzącą w kabinie czteroskrzydłowego myśliwca siostrę. Czuł jej zdecydowanie i chłodną ocenę sytuacji, ale także coś jakby początki paniki, jaka czasami przedzierała się przez jej spokój.

Skoczek na mojej szóstej! Skręcam w prawo, pomyślała.

On go już zniszczył, usłyszała myśl Tesara.

Dzięki!

Porozumiewali się właściwie nie za pomocą słów, ale przesyłanych za pośrednictwem Mocy ulotnych obrazów. Wszyscy jednak doskonale rozumieli ich znaczenie.

Jaina, Bliźniacze Słońca i członkowie załóg wszystkich okrętów floty Farlandera zmagali się z przeciwnikami, którzy przewyższali ich wielokrotnie pod względem liczebności i siły ognia. Nowo przybyli, a wśród nich pozostali Jedi, szykowali się do walki z ogromną armadą Yuuzhan Vongów. Zamierzali zaatakować nieprzyjacielskie okręty, które unosiły się na skrzydle oblężonej floty Nowej Republiki niczym skalny nawis.

Bitwowięź Mocy stawała się chwilami zbyt rozproszona, żeby Jacen mógł obejmować myślami sytuację na całym polu bitwy. Brało w niej udział zbyt wiele osób i okrętów, żeby śledzić ich ruchy. Na szczęście, trzy piąte nieprzyjacielskiej armady wciąż jeszcze nie wzięło udziału w walce i młody Solo mógł bez ryzyka usunąć je z obrazu, jaki utworzył się w jego umyśle.

Podał współrzędne, dzięki którym flota admirała Kre’feya powinna się znaleźć w chwili pierwszego starcia w najkorzystniejszym miejscu.

- Wystrzelić dovinbasalowy pocisk! - rozkazał w pewnej chwili Bothanin.

Był zbyt podniecony, żeby wysiedzieć w przysługującym naczelnemu admirałowi ogromnym fotelu. Przechadzał się tam i z powrotem za plecami Jacena. Młody Solo pomyślał, że jeśli to potrwa dłużej, to się zdenerwuje.

- Pocisk dovinbasalowy wystrzelony, panie admirale!

- Podać generałowi Farlanderowi współrzędne kosmicznej miny! - polecił Kre’fey.

- Współrzędne przekazane, panie admirale!

- Doskonale. - Jacen usłyszał, że Bothanin klasnął w dłonie. - Wszystko przebiega zgodnie z planem, nie uważasz?

Młody Solo nie interesował się jednak tym, co działo się w tej chwili za jego plecami. Skupiał całą uwagę na Eskadrze Bliźniaczych Słońc i rozpaczliwej walce, jaką toczyła jego siostra.

Chybiłam!

Lowie, uważaj!

Jacen zastanowił się, czy nie powinien wezwać na pomoc Vongozmysłu… zdolności do współczucia i wpływania na nieprzyjaciół. Pomyślał jednak, że musiałby wtedy zrezygnować z posługiwania się Mocą i straciłby zdolność pomagania walczącym towarzyszom broni. Postanowił, że najlepiej będzie nie odłączać swojego umysłu od bitwowięzi Mocy.

Straciłem rufowe pola ochronne!

To był mój ostatni pocisk!

Niech Moc służy wam jak najlepiej, pomyślał Jacen. Zamknął oczy, uwolnił myśli i posłał w przestworza tyle troski, siły i wsparcia, ile potrafił.

Czuł, że za jego plecami, majacząc niewyraźnie w Mocy, czuwa jeszcze jedna istota… potężna, ale skryta. Ona także wysyłała siłę, ale tylko jemu.

Vergere.

Trzydzieści lat świetlnych od pola bitwy, w wąskim przesmyku długiego szlaku wiodącego do Ebaqa i jej księżyców, wyskoczyła z nadprzestrzeni niewielka flota szturmowa Nowej Republiki. Większość jednostek nie była jednak uzbrojona. Flota nie miała przyłączać się do walki, ale wykonać inne, nie mniej ważne zadanie.

Dowódca floty rozkazał wystrzelić pojedynczy pocisk. Jego część stanowił interdyktor, wzorowany na dovinbasalowej minie Yuuzhan Vongów. Interdyktor miał pełnić funkcję podobną jak kosmiczna mina.

Kiedy mina znieruchomiała pośrodku nadprzestrzennego szlaku, załogi pozostałych okrętów zaczęły stawiać konwencjonalne miny… wyposażone w czujniki zbliżenia, wypełnione materiałami wybuchowymi i zaopatrzone w silniczki manewrowe. Zajęły natychmiast pozycje wokół dovinbasalowej miny.

Mimo to załogi nieuzbrojonych trałowców Nowej Republiki nie przestawały stawiać kolejnych min. Dziesiątków min.

Setek.
Tysięcy.
Dziesiątków tysięcy.

- Zrąbałam go! - krzyknęła Jaina.

Właśnie zestrzeliła skoczka z ogona myśliwca Lowiego. Młody Wookie wyraził jej wdzięczność głośnym rykiem.

Jaina zamrugała, żeby ściekające z czoła krople potu nie dostały się do oczu, i skręciła raptownie w prawo, aby uniknąć trafienia przez lecącą ku niej strugę płonącej plazmy. Manewr umożliwił jej ostrzelanie przelatującego nieopodal koralowego skoczka, ale dovin basal yuuzhańskiego myśliwca wessał błyskawice jej laserowych strzałów. W następnej sekundzie musiała wykonywać rozpaczliwe uniki, żeby nie dać się trafić przez strzały nadlatujące ku niej od strony sterburty. Ze zdumieniem zauważyła, że to laserowe błyskawice. Z pewnością wystrzelił je pilot myśliwca Nowej Republiki, ale były równie groźne jak ogniste pociski, wypuszczane przez pilotów yuuzhańskich skoczków. Tak czy owak, Jaina nie chciała mieć do czynienia ani z jednymi, ani z drugimi.

- Uwaga, dowódcy wszystkich okrętów! Tu generał Farlander - rozległ się głos dowódcy w odbiornikach komunikatorów. - Wszystkie okręty, zmienić kurs w tej samej chwili. Podaję współrzędne nowej trajektorii lotu…

Jaina starała się je zapamiętać, ale nadaremnie. Powiodła spojrzeniem po rojach nieprzyjacielskich i własnych myśliwców, po dryfujących w przestworzach szczątkach, wypalonych wrakach i posyłanych na oślep błyskawicach śmiercionośnych strzałów. Zrozumiała, że jeżeli kiedykolwiek zdoła się spomiędzy nich wydostać, po prostu musi podążać za pozostałymi.

- Jakie to były współrzędne? - pytanie dobiegło z „Bliźniaczego Dziewięć”.

- Ja także ich nie zapamiętałem. - To od „Bliźniaczego Cztery”.

- Zmiana kursu na mój znak - ciągnął Farlander. - Pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… zwrot!

Jaina zobaczyła, że otaczające ją okręty liniowe Nowej Republiki włączają potężne jednostki napędowe, kładą się na nowy kurs i przyspieszają. Yuuzhan Vongowie zareagowali dopiero po jakimś czasie, ale w końcu puścili się w pościg.

Jednak nie wszyscy powtórzyli manewr floty generała Farlandera. W przestworzach pozostały uszkodzone albo zniszczone myśliwce, szczątki unicestwionych maszyn i jednostki, których piloci stracili zdolność sterowania.

A także Jaina… Zaplątała się między koralowymi skoczkami Yuuzhan Vongów i zareagowała zbyt późno, by wykonać nakazany manewr. Gdyby teraz zmieniła kurs i podążyła za okrętami floty Nowej Republiki, stałaby się łatwym celem strzałów co najmniej kilkunastu nieprzyjaciół.

- Uwaga, flota, utworzyć szyk liniowy - rozległ się rozkaz Farlandera.

- Zestrzeliłem go! - Zawiadomiło „Bliźniacze Trzy”.

Nagle Jaina usłyszała, że nieprzyjacielskie pociski trafiają w rufowe pola jej czteroskrzydłowca, i szarpnięciem drążka sterowego wprowadziła myśliwiec w ruch wirowy. Jej astromechaniczny robot coś gniewnie zaszczebiotał pod adresem napastników.

- Skręcam w prawo - powiedziała Jaina, zupełnie jakby sądziła, że ktokolwiek śledzi jej zmiany kursu. O ile mogła się zorientować, piloci Bliźniaczych Słońc poszli w rozsypkę. Prowadząc indywidualne pojedynki, oddalili się od siebie tak bardzo, że nie mogli osłaniać nawzajem ogonów swoich maszyn.

Jaina ujrzała kolejny błysk i o osłony jej myśliwca zagrzechotał grad szczątków.

- Kto to był? - usłyszała głos z „Bliźniaczego Siedem”.

- „Bliźniacze Dziewięć”. - Tesar mówił spokojnie, ale młoda Solo czuła w Mocy gniew drapieżnego Barabela.

- Zdołał się katapultować? - zapytała.

- Zaprzeczam.

Zalała ją fala gniewu. Straciła następnego pilota. W dodatku nawet się nie zorientowała, że „Bliźniacze Dziewięć” zagrażało jakieś niebezpieczeństwo.

Doszła do wniosku, że najwyższy czas uśmiercić kilku następnych Yuuzhan Vongów. W końcu właśnie po to tu przyleciała.

Rozejrzała się w poszukiwaniu wroga i zmieniła kurs, żeby wziąć na cel jeszcze jednego skoczka.

Tsavong Lah z radością obserwował, jak flota Farlandera umyka z pola walki. Niespodziewany manewr zaskoczył wprawdzie biorących udział w walce Yuuzhan Vongów, ale Grupa Szturmowa Yun-Yammki błyskawicznie się opamiętała i teraz zawzięcie ścigała uciekających nieprzyjaciół. Grupa Szturmowa Yun-Q’aaha zmieniła kurs, żeby ich przechwycić, i wszystko wskazywało, że niedługo przyłączy się do bitwy i pomoże unicestwić flotę niewiernych.

Ku jeszcze większej radości wojennego mistrza Grupa Szturmowa Yun-Txiiny, jak przystało na nieustępliwych i rwących się do walki yuuzhańskich wojowników, starła się z nowo przybyłą flotą eskortową. Kiedy w przestworzach zaczęły szybować ogniste pociski i kule, ton brzęczenia skrzydełek unoszących się nad głową Tsavonga Laha ognistych robaczków uległ wyraźnej zmianie.

Chwilę później zmienił się jeszcze bardziej… do tego stopnia, że zwróciło to uwagę wojennego mistrza. Tsavong Lah spojrzał i jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

Flota Farlandera dokonywała właśnie kolejnej zmiany kursu, tym razem równie niespodziewanej, co radykalnej. Wojenny mistrz nie wierzył własnym oczom, jak szybko liniowe okręty Nowej Republiki skręcają o pełne dwieście siedemdziesiąt stopni, i to ani na chwilę nie tracąc zawrotnej prędkości!

Coś takiego było po prostu niemożliwe! A jednak, niewierni właśnie kończyli niewiarygodny manewr. Lecąca dotychczasowym kursem Grupa Szturmowa YunYammki stopniowo wytracała prędkość, ale nadal się kierowała w zupełnie inny rejon pola walki.

W następnej chwili wojenny mistrz zamarł ze zgrozy. Nowy kurs floty obrońców tajnej bazy wiódł prosto w stronę pola bitwy toczącej się między Grupą Szturmową Yun-Txiiny a nieco wcześniej przybyłą flotą eskortową Nowej Republiki! Oznaczało to, że Grupa Yun-Txiiny zostanie wkrótce wzięta w kleszcze i prawdopodobnie bezlitośnie ostrzelana!

- Grupa Szturmowa Yun-Harli natychmiast przystąpi do ataku na nieprzyjaciół - rozkazał Tsavong Lah. Chciał wesprzeć Grupę Szturmową Yun-Txiiny i naprawić przynajmniej niektóre szkody, jakie wyrządził niespodziewany manewr floty obrońców tajnej bazy. - Grupa Szturmowa Yun-Yammki skończy się przegrupowywać i przygotuje do udziału w ataku. Grupa Szturmowa Yun-Q’aaha…

Urwał, słysząc trzepot skrzydełek kolejnej grupy ognistych robaczków. Cała gromada uniosła się z koralowej podłogi i znieruchomiała w powietrzu na znak, że pojawiło się coś nowego.

Co znowu? - pomyślał z narastającą irytacją.

Jacen przyglądał się, jak flota liniowych okrętów Keyana Farlandera wykonuje nazywany „procą Solo” manewr wokół odpowiednika dovinbasalowej miny. Zmodyfikowany pocisk interdykcyjny wystrzelili artylerzyści „Ralroosta” krótko po pojawieniu się bothańskiego krążownika szturmowego na polu walki.

Podążający za flotą Farladera nieprzyjaciele lecieli długi czas nadal tym samym kursem. Nie mogli jej ścigać bez konwencjonalnej zmiany kursu, która oznaczałaby utratę znacznej części ich dotychczasowej prędkości. Zapewne dzięki intuicji albo zwykłemu szczęściu dowódcy kilku yuuzhańskich okrętów odgadli, na co się zanosi, i wykonali taki sam manewr, jak okręty floty Nowej Republiki. Na szczęście było ich tylko kilku i artylerzyści jednostek floty Farladera rozprawili się z nimi bez trudu.

Wszyscy inni przestali się liczyć na polu walki na czas konieczny, żeby okręty liniowe Yuuzhan Vongów wykonały taki sam manewr i ustawiły odpowiedni szyk.

Dobra robota, pomyślał Jacen i natychmiast wysłał swoją myśl do Madurriny.

Dzięki, odebrał w odpowiedzi.

Nagle ,,Ralroost” zatrząsł się, trafiony czyimś strzałem, i Jacen przypomniał sobie, że bothański okręt zawdzięcza nazwę poświęcaniu głównej części zasobów energii na atak, zamiast na wytwarzanie ochronnego pola czy obronę.

- Pęknięcie między grodziami M a N - ktoś zameldował. - Szczeliwo wypełnia powstały otwór. Systemy awaryjne funkcjonują prawidłowo.

- Grzmocić ich! Grzmocić ich! - krzyknął admirał Kre’fey, wymachując pięściami w powietrzu niebezpiecznie blisko głowy Jacena.

Artylerzyści okrętów floty Bothanina zaczęli gwałtownie ostrzeliwać z bardzo bliskiej odległości walczących z nimi wrogów. Jacen wyczuwał, że Kyp i jego Tuzin, Corran Horn i jego Eskadra Łotrów, a także składająca się z samych Jedi Eskadra Dzikich Rycerzy zwijają się jak w ukropie. Wszyscy toczyli rozpaczliwe pojedynki z przewyższającymi ich liczebnie nieprzyjaciółmi. Szczególnie ciężkie straty zadawali Yuuzhanom Dzicy Rycerze, może dlatego, że wykonywali manewry idealnie równocześnie dzięki łączącej ich umysły więzi Mocy.

Składająca się z samych Jedi eskadra była doprawdy śmiertelnie skuteczną bronią.

Nagle Jacen wyczul impuls Mocy i przekonał się, że do bitwowięzi Mocy przyłączyła się jeszcze jedna osoba. Jej umysł był jednak niepewny i jakby nie do końca wyćwiczony.

Cześć, mamo, pomyślał z radością.

Kiedy Leia poczuła potęgę bitwowięzi Mocy, ogarnęło ją zdumienie. Siedziała na fotelu drugiego pilota w sterowni „Sokoła Millenium” lecącego pośród pozostałych jednostek Sojuszu Przemytników. Wszystkie utrzymywały szyk w kształcie eszelonu, którego centralnym punktem był jaskrawoczerwony gwiezdny niszczyciel „Błędny Rycerz”. Zaledwie wyskoczyli z nadprzestrzeni, uświadomiła sobie, że z jej umysłem łączy się bitwowięź Mocy. Spoglądała oczami Corrana Horna na płonącą fregatę Yuuzhan Vongów, toczyła zażartą bitwę u boku Kypa Durrona i polowała na nieprzyjaciół niczym wygłodniały drapieżnik wspólnie z Barabelami wchodzącymi w skład Eskadry Dzikich Rycerzy. Intensywność bitwowięzi zapierała jej dech w piersi.

Cześć, mamo. Płomień osobowości Jacena płonął w Mocy bardzo jasno i wyraźnie.

Cześć, Jacenie, pomyślała niepewnie. W przeciwieństwie do pozostałych walczących Jedi nie była zbyt wprawiona we władaniu Mocą i rzadko miała okazję łączyć myśli z umysłami innych osób. Potęga bitwowięzi była jednak tak wielka, że kiedy usłyszała pierwszy rozkaz syna, jej niepewność gdzieś się ulotniła.

Po chwili odebrała drugą wiadomość od Jacena i poczuła, że w jej umyśle zapłonął podany zestaw współrzędnych. Spojrzała na ekran monitora nawigacyjnego komputera „Sokoła” i odnalazła wskazany punkt przestworzy. Posługując się klawiaturą, wpisała podane informacje do pamięci komputera.

- Hanie, Jacen chce, żebyśmy właśnie tam polecieli - powiedziała.

- Co Jacen chce, Jacen dostanie - odezwał się Han i przełączył komunikator na kanał umożliwiający utrzymywanie łączności z pozostałymi jednostkami floty Sojuszu Przemytników.

Han, a właściwe znów generał Solo, o czym świadczyły oznaki przypięte do cywilnej kamizelki, dowodził niewielką flotą Sojuszu Przemytników z fotela pierwszego pilota „Sokoła Millenium”.

- Lepiej się czuję w sterowni niewielkiego frachtowca - oznajmił, kiedy Booster Terrik zaproponował mu, żeby sprawował dowództwo z mostka „Błędnego Rycerza”. - A poza tym gwiezdny niszczyciel stanowi zbyt wielki cel i może się stać łakomym kąskiem dla naszych przeciwników.

Wchodząca w skład floty Sojuszu Przemytników przypadkowa zbieranina okrętów i statków zaczęła przyjmować nowy kurs, wskazany przez Jacena.

Noghriańscy ochroniarze Leii, którzy zajmowali miejsca w wieżyczkach laserowych działek, zachichotali, syknęli i oddali na próbę kilka strzałów w przestworza.

Nagle Leia poczuła, jak bitwowięź Mocy przesyła do jej umysłu impuls przerażenia. Jej córce zagrażało straszliwe niebezpieczeństwo.

- To krytyczna chwila - odezwał się Ackbar.

Siedział w towarzystwie Winter i Mary na galeryjce nad salą operacyjną Dowództwa Floty Nowej Republiki i nie odrywał spojrzenia od Siena Sovva. Sullustański admirał stał w otoczeniu taktycznych plansz, monitorów z wciąż zmieniającymi się danymi i osobistych doradców. W powietrzu nad głowami wojskowych unosił się holograficzny wizerunek toczącej się w przestworzach Ebaqa Dziewięć zażartej bitwy. Kiedy dowodzona przez Hana Solo flota Sojuszu Przemytników wyskoczyła z nadprzestrzeni, symbole wchodzących w jej skład okrętów i statków rozjarzyły się jaskrawopomarańczowym blaskiem.

Mara doszła do wniosku, że rozgrywająca się przed jej oczami scena w niczym nie przypomina tej, jaką oglądała ostatnio, kiedy akcją dowodził także Sien Sovv. Wówczas naczelny dowódca został zmuszony do kierowania obroną Coruscant w obecności wszystkich senatorów. Niektórzy doradzali mu, inni grozili, a jeszcze inni starali się podpowiadać kolejne ruchy. Stojący na podwyższeniu dla mówców poprzedni przywódca Nowej Republiki, Boisk Fey’lya, posuwał się nawet do tego, że zmieniał albo unieważniał jego rozkazy.

Nie ulegało wątpliwości, że naczelny dowódca Wojsk Obrony czuje się o wiele lepiej w obecnej sytuacji. I nic dziwnego.

- To właśnie w tej chwili nieprzyjaciele mogą zacząć podejrzewać, że zamierzamy ich zwabić w zasadzkę - ciągnął Ackbar. Opadł wyczerpany na fotel, a mówienie przychodziło mu z coraz większym trudem. Nie ulegało wątpliwości, że przebywanie na suchym lądzie coraz bardziej go wyczerpuje. - Na nieszczęście, trzeba było wysłać okręty Sojuszu do walki, żeby floty Farlandera i Kre’feya nie zostały okrążone i zniszczone… Dobrze chociaż, że flota Sojuszu Przemytników jest nieliczna i wygląda całkiem niewinnie… - Ciężko westchnął. - Może jednak Yuuzhanie się nie zorientują. Może…

- Skręcam w lewo! - krzyknęła Jaina.

Zmieniła kurs i wprawiła myśliwiec w ruch obrotowy, ale strugi płonącej plazmy dalej szybowały w kierunku jej maszyny. W krótkich odstępach czasu co najmniej kilka rozprysnęło się na ochronnych polach jej czteroskrzydłowca. Jaina domyśliła się, że za ogonem jej myśliwca musi się znajdować inny skoczek. Gdyby zrobiła zwrot w prawo, nie uniknęłaby trafień pociskami wystrzelonymi przez pierwszego przeciwnika.

Na szczęście przestworza miały trzy wymiary. Jaina śmignęła świecą w górę.

Nieprzyjacielski pocisk minął o centymetry owiewkę jej kabiny, ale młoda pani major znalazła się już w bezpiecznych przestworzach. Wykonała ciasny zawrót bojowy i puściła się w pościg za prześladowcami.

Zobaczyła pierwszego i już zamierzała go ostrzelać z laserowych działek, ale w porę usłyszała ostrzegawczy świergot astromechanicznego robota typu R2-B3. Szarpnęła drążek sterowy w bok i uniknęła trafienia płonącymi pociskami, które przemknęły kilkanaście centymetrów od płatów jej czteroskrzydłowca.

- „Bliźniacze Trzy” i „Cztery”, znalazłam się w krzyżowym ogniu - powiedziała. - Gdzie jesteście?

- „Trzy” zostało trafione! - zameldowało „Cztery”. - Widziałam, jak pilot
katapultował się w przestworza.

- Gdzie jesteś?

- Nie mam pojęcia!

Jaina wykonała unik, żeby zejść z linii ognia, ale i tak w ochronne pola jej myśliwca trafił kolejny pocisk. Astromechaniczny robot żałośnie zapiszczał na znak, że osłony są bliskie zaniknięcia. Jaina zamrugała, żeby ściekające jej z czoła krople potu nie zalały oczu, i wykonała kilka następnych rozpaczliwych uników. Kiedy zobaczyła przelatującego przypadkiem przed dziobem maszyny koralowego skoczka, przycisnęła guzik spustowy działek laserowych i z zadowoleniem zobaczyła rozbłyski ognia na kadłubie nieprzyjacielskiego myśliwca. Może go nie zniszczyła, ale z pewnością poważnie uszkodziła.

Nagle z głośnika komunikatora wydobyło się przeciągle wycie. Wyczulona na podszepty Mocy Jaina natychmiast szarpnęła drążek sterowy w lewo.

W kabinie jej czteroskrzydłowca znów rozległo się wycie, tym razem pełne satysfakcji. Młoda Solo zrozumiała, że Lowbacca zestrzelił koralowego skoczka, którego pilot atakował od tyłu jej myśliwiec. Działając wspólnie, doścignęli i zniszczyli trzeci yuuzhański myśliwiec. Dopiero wtedy Jaina znalazła chwilę czasu, żeby unieść osłonę hełmu i otrzeć pot z twarzy. Znalazła się na skraju chmury kotłujących się myśliwców, które kiedyś otaczały flotę Farlandera, a teraz toczyły indywidualne pojedynki. Piloci koralowych skoczków i gwiezdnych myśliwców Nowej Republiki krążyli na niewiarygodnie małym obszarze jak szaleni. Raz po raz wykonywali uniki, ale nie przestawali posyłać ku przeciwnikom ognistych pocisków i błyskawic laserowych strzałów.

Nagle Jaina wyczuła napływające do jej umysłu przerażenie Tesara.

- On stracił silnik i osłony! - wykrzyknął Barabel.

Zanim Jaina odnalazła plamkę jego myśliwca na ekranie taktycznego monitora, odszukała go za pośrednictwem Mocy.

- Prążku - odezwała się do Lowiego - nie oddalaj się od mojego skrzydła!

Zanurkowała i ponownie rzuciła się w wir walki.

Coraz bardziej wściekły Tsavong Lah przyglądał się w skupieniu niewielkiej flocie, jaka niespodziewanie wyskoczyła z nadprzestrzeni na skrzydle Grupy Szturmowej Yun-Q’aaha. Trzon nieprzyjacielskiej floty stanowił pojedynczy, ale olbrzymi czerwony okręt w kształcie klina. Unosił się w otoczeniu kilku średniej wielkości jednostek i mnóstwa niewielkich okrętów. Flota nie stanowiła poważnego zagrożenia, ale wyłoniła się w takim miejscu, że mogła zaatakować od tyłu Grupę Szturmową Yun-Q’aalia, gdyby posłał ją teraz do walki.

Wojenny mistrz doszedł do przekonania, że powinien rozprawić się najpierw z nowo przybyłą flotą. Nie była na tyle liczna ani silna, żeby przeważyć szale bitwy na korzyść niewiernych, ale po co niepotrzebnie ryzykować.

- Grupa Szturmowa Yun-Q’aaha zaatakuje niewielką flotę nieprzyjaciół z flanki i zniszczy ją - rozkazał.

Jego polecenie przekazał młodszy oficer. Jakąś minutę porozumiewał się z villipem, a później odwrócił się i na znak szacunku skrzyżował ręce na piersi.

- Komandor Droog’an blaga o wybaczenie, wojenny mistrzu, ale chciałby wiedzieć, czy przypadkiem niewierni nie zamierzają nas wciągnąć w pułapkę - powiedział.

Oburzony zuchwalstwem dowódcy Grupy Szturmowej Yun-Q’aaha Tsavong Lah obnażył zęby, ale zaraz zaczął się zastanawiać, czy aby Droog’an nie ma racji. Czyżby naprawdę wszystkie informacje na temat Ostatniej Reduty, jakie docierały z różnych źródeł do uszu Yuuzhan Vongów, mogły mieć na celu wyłącznie zwabienie go do Głębokiego Jądra? Czyżby w końcu ktoś zdołał jednak przechytrzyć tego starego szachraja, Noma Anora?

Wojenny mistrz musiał przyznać, że pojawienie się dwóch nieprzyjacielskich flot wzbudziło także jego podejrzenia. Wszystko wskazywało jednak, że pierwszą był eskortowany konwój, który pojawił się w przestworzach Ebaqa Dziewięć przez najzwyklejszy przypadek. Druga flota przybyła w tak małej sile i składała się z tak różnorodnych statków i okrętów, że trudno byłoby ją uznać za poważne zagrożenie.

Gdyby to on, Tsavong Lah, miał zastawić podobną pułapkę, nakazałby przylecieć potężnej armadzie i zaatakować nieprzyjaciół ze wszystkich stron równocześnie. Nie dopuściłby, żeby przybyły tylko dwie małe floty, każda osobno, obie tak słabe, że w żadnym razie nie mogły wpłynąć na wynik walki.

Nie, to musiał być przypadek, że tamten konwój wyskoczył z nadprzestrzeni na początku bitwy. Druga flota była zapewne pospiesznie zebraną grupą szturmową, ściągniętą na ratunek przez goniących resztkami sił obrońców tajnej bazy Nowej Republiki.

- Powiedz komandorowi Droog’anowi, że to nie pułapka - odezwał się Tsavong Lah. - Przekaż mu mój rozkaz, żeby natychmiast ruszał do ataku.

- Stanie się, jak sobie życzysz, wojenny mistrzu - odparł młodszy oficer.

Leia widziała wyraźnie, jak wielkie wrażenie wywarła na jej mężu liczebność i siła nieprzyjacielskiej armady, która niespodziewanie zmieniła kurs i szykowała się do walki z dowodzoną przez niego flotą Sojuszu Przemytników. Han głęboko odetchnął i zerknął na nią kątem oka.

- Nie wiesz przypadkiem, czy zespolona grupomyśl Jedi ma dla mnie jakąś propozycję, jak powinienem poradzić sobie z tą potęgą? - zapytał.

- Obawiam się, że nie ma - odparła Leia.

Uświadamiała sobie, że bitwowięź wie o zbliżającym się starciu, ale niezupełnie zrozumiała taktyczne rady, jakie jej przekazała.

- No cóż - powiedział Han i jeszcze raz głęboko odetchnął. Spojrzał na wskazania wyświetlaczy i ekrany monitorów, wzruszył ramionami i pstryknął przełącznikiem komunikatora. - Tu generał Solo. Wzywam dowódców okrętów - powiedział. - Nie możemy nawet marzyć o dorównaniu pod względem liczebności i siły ognia naszym nieprzyjaciołom, musimy więc wykorzystać szybkość, elastyczność i… - zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał - …błyskotliwość naszej taktyki - dodał, zapewne mając nadzieję, że okaże się to prawdą.

Leia uścisnęła jego ramię.

- Bierzmy się za nich, Spryciarzu - powiedziała.

Kadłub „Ralroosta” zadygotał, trafiony kolejnym strzałem, ale zespolony z bitwowięzią Jacen patrzył na pole bitwy oczami innych Jedi. Wytężał myśli do ostatecznych granic, by rejestrować na bieżąco wszystkie informacje, jakie napływały do niego dzięki Mocy. Obserwując pole bitwy oczami Leii, zobaczył w pewnej chwili, że Han przypuszcza błyskawiczny atak na okręty znacznie liczniejszej i silniejszej armady Yuuzhan Vongów. To był zaskakujący szturm, na który dowódcy ogromnych i znacznie bardziej ociężałych okrętów nieprzyjacielskiej floty nie potrafili znaleźć skutecznej odpowiedzi. Połączony umysłem z Madurriną, wyczuł, że z nowymi nieprzyjaciółmi zwiera się niemiłosiernie sponiewierana flota generała Farlandera. Nie tylko zaatakowała walczących z flotą Kre’feya Yongów od tyłu, ale zadała im straty nieporównywalnie większe w porównaniu z liczbą okrętów, jakimi wciąż dysponowała. Patrząc na pole bitwy oczami Corrana, Kypa i Saby, dostrzegał błyski ognia i płonące koralowe skoczki. Widział, że trafione przez ciemne bomby nieprzyjacielskie krążowniki i fregaty zataczają się w przestworzach jak pijane.

Wyczuwał także rozpacz Jainy i nieugiętą wolę walki Lowiego. Oboje spieszyli na pomoc toczącemu ponurą walkę o przetrwanie Tesarowi. Jacenowi wydawało się, że palce mu aż drżą od chęci pognania do hangaru „Ralroosta”, wskoczenia do kabiny czteroskrzydłowca i pospieszenia na pomoc walczącej siostrze. Wiedział jednak, że o wiele bardziej przydaje się na mostku bothańskiego krążownika, z którego mógł kierować poczynaniami wszystkich Jedi. Pomagał im się skupiać, podawał wzajemne położenie, koordynował wszystkie manewry i kierował tam, gdzie byli najbardziej potrzebni.

Podskoczył, kiedy nagle Kre’fey klepnął go po ramieniu ręką porośniętą mlecznobiałą sierścią.

- Teraz, Jacenie! - krzyknął admirał. - Załogi trałowców skończyły stawiać pole minowe. Niedługo będziemy świadkami zniszczenia nieprzyjacielskiej armady!

Pochylił się do mikrofonu komunikatora i wydał jakiś rozkaz.

Zaledwie kilka minut później z kryjówek w Głębokim Jądrze zaczęły wyskakiwać dalsze okręty Nowej Republiki. Z nadprzestrzeni wyłoniły się, eskadra po eskadrze i flota po flocie, kolejne okręty liniowe. Wkrótce do więzi Mocy przyłączyły się umysły następnych osób: Tahiri, Zekka, Alemy i płonącego w Mocy niczym supernowa Luke’a Skywalkera.

Przylecieli pozostali Jedi, żeby także być świadkami ostatecznej bitwy.

Kiedy w przestworzach Ebaqa Dziewięć pojawiło się więcej Jedi, wszystkie voxyny, jeden po drugim, znów zawyły, ale były już bardzo zmęczone i ich wycie przypominało raczej skomlenie. W powietrze uniosły się następne roje ognistych robaczków, żeby poinformować o pojawieniu się w przestworzach nowych eskadr i flot nieprzyjaciela. Brzęczenie ich skrzydełek brzmiało jednak w uszach Tsavonga Laha dziwnie fałszywie. Nie zgadzało się z obrazem pola bitwy, jaki przekazywały bezpośrednio do jego mózgu wici percepcyjnego kaptura. Tsavong Lah zamrugał. Kaptur informował go o coraz większej liczbie jednostek niewiernych, otaczających jego armady ze wszystkich stron równocześnie i tak licznych, że tylko z trudem mógł je sobie wyobrazić.

Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, dlaczego otrzymuje sprzeczne informacje. Nieprzyjaciół przyleciało tak wielu, że zabrakło ognistych robaczków, aby reprezentować ich okręty na unoszącym się w powietrzu żywym obrazie pola bitwy.

Wojennego mistrza ogarnęła wściekłość. Jakie to miało znaczenie, że w tej chwili przeciwnik przewyższał ich pod względem liczby okrętów i siły ognia? Dlaczego miałby się przejmować, że jego armady, odciągnięte z korzystnych pozycji w przestworzach, mogły zostać okrążone? Yuuzhan Vongowie byli zdobywcami! Bogowie obiecali im zwycięstwo!

Nie wahając się ani chwili, wydał rozkaz, żeby jego armady się przegrupowały. Grupy Szturmowe Yun-Harli i Yun-Txiiny wciąż jeszcze toczyły zawziętą walkę z zaatakowanymi na początku bitwy obrońcami bazy Nowej Republiki i okrętami floty eskortowej, która jako pierwsza wyskoczyła z nadprzestrzeni. Jego armady wciąż jeszcze przewyższały pod względem liczebnym indywidualnych wrogów, ale obie walczące strony już dawno złamały szyki i lokalne bitwy przeistoczyły się teraz w chaotyczne zmagania. Tsavong Lah rozkazał dowódcom obu grup szturmowych, żeby zdwoili wysiłki i jak najszybciej zniszczyli nieprzyjaciół. Polecił im odnieść zwycięstwo, zanim do walki zdążą się przyłączyć floty niewiernych, które ostatnio wyskoczyły z nadprzestrzeni i z kryjówek w Głębokim Jądrze.

Grupa Szturmowa Yun-Yammki, która pierwsza ruszyła do ataku i chwilowo, po nieprawdopodobnym manewrze floty obrońców bazy Nowej Republiki, nie miała nic do roboty, zdążyła się przegrupować, ale mimo to Tsavong Lah doszedł do przekonania, że może ją poświęcić. Rozkazał dowódcy armady, żeby zaatakował niewiernych wyskakujących z kryjówek w Głębokim Jądrze. Liczył na to, że walcząc z nimi, odciągnie ich uwagę od pozostałych miejsc pola walki i zajmie czas potrzebny, aby inne armady Yuuzhan Vongów pokonały pozostałych przeciwników.

- Do-ro’ik vong pratte! - Dowódca, kiedy usłyszał rozkaz wojennego mistrza, wydał okrzyk bojowy kasty wojowników. Tsavong Lah poczuł dumę. Skazany na śmierć dowódca nie stracił wojowniczego ducha. Nie mógł nie wiedzieć, że on, jego podwładni i okręty są posyłani na pewną zgubę, ale z radością powitał los, jaki miał przypaść mu w udziale.

Grupa Szturmowa Yun-Q’aaha nadal ścigała niewielką, ale odważnie poczynającą sobie małą flotę niewiernych, która wyskoczyła z nadprzestrzeni trochę później niż flota eskortowa. Tsavong Lah wydał dowódcy rozkaz zaprzestania pościgu i wykonania manewru zaatakowania kilku innych, mniejszych flot nieprzyjaciela. Pomyślał, że jeżeli komandor Droog’an wykona ten manewr szybko i zręcznie, zdoła zwrócić na siebie uwagę dowódców dużego ugrupowania wrogich okrętów, a jeżeli będzie się starał unikać walki z przewyższającym go liczebnie nieprzyjacielem, zyska na czasie i pozwoli przegrupować się pozostałym armadom.

W rezerwie pozostawała już tylko Grupa Szturmowa Yun-Yuuzhana, nad którą dowództwo sprawował sam Tsavong Lah. Jego grupa była jedyną armadą, jaka dotąd nie wzięła udziału w walce, nie poniosła strat i wciąż jeszcze miała stosunkowo dużą swobodę manewrowania.

Wojenny mistrz zastanawiał się jakąś minutę, ale w końcu postanowił, że dowodzona przez niego grupa szturmowa przyłączy się do bitwy. Doszedł do wniosku, że najlepiej się stanie, jeżeli weźmie w niej udział obok Grup Szturmowych Yun-Harli i Yun-Txiiny. Liczył na to, że jeżeli wszystkie trzy połączone armady odniosą zwycięstwo, może jednak zdołają przechylić szale bitwy na korzyść Yuuzhan Vongów.

Wydał rozkazy i dowódcy okrętów jego flot zmienili kurs, żeby przyłączyć się do walki.

W końcu nawet Yoog Skell zrozumiał, że wszystkie floty Tsavonga Laha zostały wciągnięte w niezwykle sprytnie zastawioną pułapkę… dzięki informacjom, jakie otrzymywał Nom Anor.

- Zdradziłeś nas - powiedział, piorunując egzekutora gniewnym spojrzeniem. - Musisz przypłacić to życiem.

Nom Anor spokojnie sięgnął do kieszeni, wyjął kulę żelu blorash i niedbale rzucił przed arcykapłana, prosto na jego stopy.

Rozpaczliwie starając się utrzymać równowagę, Yoog Skell zamachał rękami. Spojrzał w dół i przekonał się, że galareta przyszpiliła jego stopy do podłogi. Uniósł głowę i obrzucił Noma Anora dzikim spojrzeniem.

- Co ty wyprawiasz, egzekutorze? - zapytał, jakby wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć własnym oczom.

- Przyprawiam Shimrrę o świerzbienie skóry - odparł Nom Anor. Nie mógł się sobie nadziwić, że potrafi zachować spokój.

Rozwinął amphistaff, uniósł wysoko i spuścił na głowę osłupiałego przełożonego. Arcykapłan stracił przytomność i rozciągnął się jak długi, ale półinteligentna galareta nie uwolniła jego stóp z elastycznego uścisku.

Nom Anor spojrzał na ciało zwierzchnika. Miał nadzieję, że go nie uśmiercił. Prawdę mówiąc, zawsze darzył wielką sympatią Yooga Skella.

Rzecz jasna, natychmiast zrozumiał, co się stało. Niewierni zidentyfikowali jego szpiegów i zaczęli im przekazywać fałszywe informacje w nadziei, że zdołają zwabić floty Yuuzhan Vongów w zasadzkę. Ktokolwiek to zaplanował, był prawdziwym geniuszem… osobą obdarzoną niewiarygodnie błyskotliwym umysłem. Postarał się, żeby szpiedzy poznali wyrywkowe informacje, a wszystkie wypływające z nich wnioski wyciągnął sam Nom Anor.

Egzekutor wiedział, że postąpiłby jak głupiec, gdyby starał się teraz wyjaśnić przełożonym, jakim cudem udało się podstępnym i sprytnym niewiernym wywieść go w pole. Jego słowa nie mogłyby usprawiedliwić niewiarygodnej klęski, której rozmiary przekraczały wszelkie wyobrażenie. Przełożeni będą się domagali nie jego wyjaśnień, ale głowy.

Nom Anor zrozumiał, że nadszedł czas, aby zniknąć. Włożył maskującego ooglitha, zmienił wygląd i rozpłynął się w tłumie anonimowych członków kasty robotników. Wcześniej czy później przestanie być poszukiwany, a wówczas stworzy kilka czy kilkanaście fałszywych tożsamości i kompletów dokumentów uwierzytelniających, które może pozwolą mu odlecieć z tej planety.

Ale dokąd miałby się udać? Przecież będą na niego polowali na całym opanowanym przez Yuuzhan Vongów obszarze galaktyki, a gdyby uciekł na jakąkolwiek planetę Nowej Republiki, musiałby spędzić resztę życia w przebraniu. Gdziekolwiek by się znalazł, traktowano by go podejrzliwie.

Nom Anor zdecydował, że zastanowi się nad tym kiedy indziej.

Na razie musiał skupić całą uwagę na ucieczce.

Eskadra Bliźniaczych Słońc liczyła obecnie dziewięć maszyn, spośród których tylko myśliwiec Lowiego nie został uszkodzony. Tesar stracił silnik i połowę osłon, a Jaina została pozbawiona rufowych pól ochronnych i końcówki górnego prawego płata nośnego razem z zainstalowanym tam laserowym działkiem. W kabinie jej czteroskrzydłowca unosiła się kwaśna woń potu.

Wszyscy pozostali ponieśli mniejsze albo większe straty, pozbyli się ostatnich pocisków, rakiet i ciemnych bomb.

Na szczęście zakończyli zmagania z wrogiem. W przestworzach wciąż jeszcze toczyły się pojedynki między ogromnymi okrętami liniowymi, ale wszystko wskazywało, że walki szybkich i zwrotnych myśliwców należą do przeszłości. Koralowe skoczki zostały zniszczone albo odleciały, a w przestworzach wokół pilotów Eskadry Bliźniaczych Słońc przelatywały tylko pojedyncze ciężkie myśliwce szturmowe albo dwumiejscowe maszyny Nowej Republiki.

Wsłuchując się w spajającą umysły wszystkich Jedi bitwowięź Mocy, Jaina uświadamiała sobie jednak, że inni wciąż jeszcze toczą zaciętą walkę. Była potwornie zmęczona. Trąciła drążek sterowy i zadarła dziób myśliwca, żeby skierować maszynę w stronę pola najbliższej zaciętej bitwy, w której brali udział Corran Horn, Kyp Durron i Dzicy Rycerze Saby Sebatyne. Nagle w jej umyśle pojawił się dotyk chłodnych myśli brata bliźniaka, a chwilę później usłyszała jego głos w odbiorniku pokładowego komunikatora.

- Nie rób tego - odezwał się Jacen. - Twoja maszyna jest zbyt poważnie uszkodzona.

- Czuję, że inni wciąż jeszcze walczą - zaprotestowała Jaina. -Nie mogę siedzieć z założonymi rękami.

- Musisz - rozkazał tym razem bardziej stanowczo Jacen. - Naraziłabyś życie pozostałych, gdybyś zmusiła ich, żeby cię chronili.

Wyglądało na to, że bitwowięź przyznaje mu rację. Jaina czuła jednomyślną zgodę pozostałych Jedi, ale wciąż nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby opuścić przyjaciół w potrzebie.

- Wywiązałaś się ze swoich obowiązków na medal, Jaino Solo - usłyszała w następnej chwili głos Saby Sebatyne. - Teraz masz inne zadanie: zachować własne życie.

- Bliźniacze Słońca mają zgodę na wycofanie się do bazy na Ebaqu Dziewięć - rozległ się głos kontroli lotów małego księżyca.

Jaina odprężyła się; napięcie powoli opuszczało jej organizm. „Zachować własne życie”… Od jak dawna nie słyszała, żeby ktoś jej to nakazywał? Jej bitwa dobiegła końca, a zagłada, której tak bardzo się obawiała - prawdę mówiąc, której się spodziewała - jakimś cudem się nie wydarzyła.

- Potwierdzam - odezwała się do kontroli lotów i przełączyła komunikator na kanał umożliwiający utrzymywanie łączności z pozostałymi pilotami eskadry. - Prążku, chciałabym, żebyś osłaniał Tesara. Pozostali utworzą szyk za ogonem mojego czteroskrzydłowca.

Zmagając się z coraz większym zmęczeniem, zawróciła i skierowała myśliwiec do bezpiecznej przystani.

Jaina, Tesar i Lowbacca wylądowali na Ebaqu Dziewięć. Luke wyczuwał za pośrednictwem Mocy ich zmęczenie, wiedział jednak, że młodzi Jedi nie siedzą z założonymi rękami. Nadal starali się posyłać siłę i jasność umysłu pozostałym walczącym Jedi, których wciąż jeszcze łączyła bitwowięź Mocy.

Mistrz Skywalker czuwał na mostku kalamariańskiego krążownika „Zwiastun”, flagowego okrętu Garma Bel Iblisa, i wytężając umysł, grał w wyimaginowane holograficzne szachy z dowódcami okrętów nieprzyjacielskiej armady.

Jego rozmowa z bohaterem z czasów Rebelii dała wyniki. Bel Iblis zgodził się spełnić jego prośbę. Ściągnął do Głębokiego Jądra połowę floty, która pomagała mu bronić Talaana, i postanowił podzielić ją na trzy grupy szturmowe.

Yuuzhan Vongowie rzucili do walki z flotą Bel Iblisa pojedynczą armadę, która poprzednio ścigała flotę Sojuszu Przemytników pod dowództwem Hana Solo. Nieprzyjacielski dowódca był jednak sprytny i nie podejmując walki z żadną spośród trzech grup szturmowych floty Bel Iblisa, zręcznie starał się zagradzać im dostęp do pozostałych flot Yuuzhan Vongów.

Walka była jednak nierówna i skazana na niepowodzenie. Yuuzhanie zajmowali niewiele miejsca na holograficznej szachownicy, podczas gdy grupy szturmowe Bel Iblisa opanowały trzykrotnie większy obszar planszy… a nawet czterokrotnie, jeżeli liczyć także niewielką flotę pod dowództwem Hana Solo. Wkrótce Luke, korzystając z pomocy bitwowięzi Jedi, ograniczył wybór nieprzyjacielskiego dowódcy do dwóch możliwości: podjąć walkę i zginąć albo ratować się ucieczką.

A przecież wiedział, że Yuuzhan Vongowie nigdy nie uciekają.

Wydał rozkaz dowódcom wszystkich grup, żeby zaczęli się z trzech stron zbliżać do nieprzyjaciół.

Niedobrze, uświadomił sobie Tsavong Lah. Jego plan zaczynał się załamywać.

Z trudem panując nad wściekłością, wojenny mistrz zgrzytnął zębami. Niech skóra zdarta z ciała Noma Anora zostanie rozdeptana przez rakamaty, pomyślał.

Grupy Szturmowe Yun-Harli i Yun-Txiiny spisywały się dzielnie, ale załogi okrętów walczyły z przewyższającym ich liczebnie przeciwnikiem. Do walki przyłączyły się także dwie nowe nieprzyjacielskie grupy szturmowe, wypoczęte, lecące w idealnym szyku i doskonale zorganizowane. Tymczasem toczący zacięty bój z dotychczasowymi wrogami Yuuzhan Vongowie zostali rozproszeni i nie mogli nawet marzyć o zachowaniu porządnego szyku.

Jakby tego nie dość. Grupę Szturmową Yun-Q’aaha powoli okrążały trzy niewielkie, ale silne nieprzyjacielskie floty.

Zgodnie z jego rozkazem Grupa Szturmowa Yun-Yammki składała siebie w ofierze, tocząc beznadziejną walkę ze znacznie silniejszym przeciwnikiem, ale dzielność, odwaga i poświęcenie yuuzhańskich wojowników szły na marne. Ogólna sytuacja zaczynała wyglądać coraz gorzej.

Tylko Grupa Szturmowa Yun-Yuuzhana, którą sam dowodził, wciąż jeszcze mogła decydować, dokąd lecieć. Wojenny mistrz zamierzał początkowo przyłączyć się do Grup Szturmowych Yun-Harli i Yun-Txiiny. Liczył na to, że pomoże im osiągnąć przynajmniej lokalne zwycięstwo. Niestety, wszystko wskazywało, że i ten plan zakończy się niepowodzeniem. Tsavong Lah mógł tylko przyłączyć się ze swoją armadą do walki, która właściwie była już przegrana. Mógł oddać życie, zupełnie jakby je składał na ofiarnym ołtarzu.

Jakby składał ofiarę…

Poczuł, że desperacja ściska jego serce żelaznymi szponami. Doskonale wiedział, że powinien zginąć w ogniu walki. Ponosił straszliwą klęskę i nie mógł się spodziewać, że Shimrra pozwoli mu zachować życie. Pomyślał, że będzie miał wielkie szczęście, jeżeli nie zostanie zabity jak zwierzę, jak Ch’Gang Hool, ale złożony w ofierze yuuzhańskim bogom.

Złożony w ofierze…

Tsavong Lah nagle uniósł głowę. Wyprostował się na percepcyjnym tronie, a rozcięcie jego ust rozciągnęło się w szerokim uśmiechu.

Złożenie ofiary… Oczywiście! Tylko to mu pozostawało.

- Natychmiast zmienić kurs i skierować się na Ebaq Dziewięć! - powiedział. - Rozkazać, żeby Grupa Szturmowa Yun-Q’aaha podążyła z największą możliwą szybkością ku dziewiątemu księżycowi.

Jeedai, pomyślał. Voxyny zawyły, kiedy jego armady wyskoczyły z nadprzestrzeni w systemie Ebaqa. Już wówczas musieli w nim przebywać Jeedai. Kilkoro prawdopodobnie pełniło służbę na pokładach okrętów tej czy innej floty niewiernych, Tsavong Lah sądził jednak, że przynajmniej niektórzy kryją się na dziewiątym księżycu Ebaqa. Zawsze marzył, żeby złożyć ich w ofierze.

 

Osłupiały Luke obserwował, jak nieprzyjacielska grupa szturmowa, którą kapitanowie okrętów floty Bel Iblisa starali się osaczyć, niespodziewanie zmienia kurs, łamie szyk i rzuca się do panicznej ucieczki. Jeszcze nigdy Yuuzhan Vongowie nie umykali w takim nieładzie z pola walki. Kapitanowie jednostek grup szturmowych floty Bel Iblisa też patrzyli zaskoczeni na coś, co wyglądało jak bezładny odwrót.

 

Mistrz Skywalker zauważył, że kiedy Yuuzhan Vongowie przelatywali w pobliżu najbardziej wysuniętych okrętów jednej z jego grup, doszło do krótkiego starcia. W półmroku przestworzy pojawiły się rozbłyski kilkunastu eksplozji, ale kiedy zgasły, zrozumiał, że nieprzyjaciele zdołali się wymknąć z planowanego okrążenia. Kapitanowie okrętów grup szturmowych Bel Iblisa mogli tylko puścić się za nimi w pościg.

Luke nie rozumiał, dokąd zmierzają nieprzyjaciele. Nie uciekali z Głębokiego Jądra… Wyglądało, to jakby się kierowali do jakiegoś celu.

I nagle ogarnęło go przeczucie, które po chwili zmieniło się w straszliwą pewność, że wie, dokąd się kierują.

Do Jainy, pomyślał.

 

- Nie przewidziałem tego! - krzyknął Ackbar, uderzając ogromną pięścią w podłokietnik fotela. - Jakim byłem głupcem!

 

W umyśle Jacena wirowały setki i tysiące okrętów. Młody Solo resztkami sił usiłował dociec obejmującymi całe przestworza zmysłami, co może oznaczać nagły manewr Yuuzhan Vongów. W końcu pojął, a jego zrozumienie przeniknęło niczym elektryczny wstrząs bitwowięź Mocy.

Rozpaczliwie starał się znaleźć wyjście. Uspokój się, wyczuł w głowie myśl Vergere. Uspokój się! Moc podpowie ci, co robić.

Nagle Jacen zrozumiał i nie panując nad głosem zaczął wydawać rozkazy admirałowi Kre’feyowi. Równocześnie, posługując się Mocą, posłał pilną wiadomość pozostałym Jedi.

Mamo! Musisz postarać się przechwycić tę armadę! Wykorzystaj wszystko, co
możesz!

To powinno powstrzymać, przynajmniej na jakiś czas, okręty nieprzyjacielskiej floty przed okrążeniem bazy na Ebaqu Dziewięć.

Dopiero kiedy skończył wydawać polecenia, uświadomił sobie, że może właśnie wysłał rodziców na pewną śmierć.

Wstał z fotela i odwrócił się do admirała Kre’feya.

- Muszę dostać się na lądowisko! Odlatuję! - krzyknął i nie czekając na pozwolenie, pobiegł do szybu najbliższej turbowindy.

- Co się stało, Jacenie? - W głosie Bothanina brzmiało niebotyczne zdumienie. - Jesteś potrzebny na mostku tego okrętu!

Kiedy młody Solo dobiegł do drzwi szybu turbowindy, przekonał się, że kabina zatrzymała się na innym poziomie. Walnął wściekle w guzik.

- Wygrał pan już tę bitwę! - krzyknął. - Muszę lecieć, żeby ocalić Jainę!

Zdumiony Kre’fey wpatrywał się w niego bez słów, a jego mlecznobiała sierść lekko falowała. O osłabione pola ochronne „Ralroosta” rozbiło się kilka następnych pocisków Yuuzhan Vongów, a po mostku potoczyło się basowe echo odległego grzmotu.

- Niech tak będzie - odezwał się w końcu Bothanin i machnął ręką. - Możesz lecieć.

Odwrócił się i ponownie skupił całą uwagę na zmaganiach z nieprzyjacielskimi armadami.

- Hanie, musimy ją powstrzymać! - odezwała się Leia.

Mąż obrzucił ją zdezorientowanym spojrzeniem.

- Powstrzymać? - zapytał. - Kogo?

Leia wycelowała palec w ekran taktycznego monitora.

- Nieprzyjacielską flotę! - krzyknęła.

Han wzruszył ramionami.

- Uciekają, ale wciąż jeszcze przewyższają nas pod względem liczebnym - stwierdził. - Pozwólmy im odlecieć.

- Czy ty nic nie rozumiesz? - zapytała z desperacją Leia. - Oni nie uciekają. Lecą po Jainę!

W oczach Hana odmalowało się nagłe zrozumienie, a na twarzy pojawił się wyraz ponurej determinacji.

- Masz rację! - Odwrócił się i machnięciem ręki włączył komunikator. - Tu Solo - powiedział. - Naszym zadaniem jest powstrzymanie uciekających Vongów, dopóki nasi ludzie nie dogonią ich i nie wykończą. To nie będzie zabawa. Starannie wybierajcie indywidualne cele.

Błyskawicznie zawrócił w stronę nieprzyjaciół i gwałtownie pchnął rękojeść dźwigni przepustnicy.

Nieprzyjacielskie okręty - całe setki - zaczęły się zbliżać coraz szybciej.

- Miej oko na wskazania wyświetlaczy, kochanie - odezwał się Han. - Kiedy przyjdzie co do czego, nie chcę, żeby ktoś zaskoczył nas od tyłu.

Zatoczył szeroki łuk i wszystkie jednostki floty Sojuszu Przemytników zajęły miejsce naprzeciwko zbliżającej się w zwartym szyku armady Yuuzhan Vongów. Han zaplanował manewr w taki sposób, żeby artylerzyści jego okrętów mogli oddawać salwy całą burtą, a nieprzyjaciele odpowiadać tylko strzałami z wyrzutni dziobowych. Stało się oczywiste, że zamierza odstrzelić dzioby yuuzhańskich okrętów albo zmusić dowódców do zmiany kursu.

Yuuzhan Vongowie jednak kursu nie zmienili.

Pierwsza rozpoczęła walkę załoga „Błędnego Rycerza”. Obsługujący ogromne turbolasery artylerzyści zasypali wroga gradem pastelowych błyskawic. Wkrótce potem, jedne po drugich, do walki przyłączyły się załogi pozostałych jednostek floty Sojuszu. Leia słyszała rytmiczny trzask salw czterolufowego działka laserowego, obsługiwanego najprawdopodobniej przez Meewalhę.

Wkrótce potem o osłony koreliańskiego frachtowca zaczęły się rozbryzgiwać ogniste kule.

Jaina poczuła na karku kropelki zimnego potu.

- Wracamy do myśliwców! - rozkazała pozostałym przy życiu pilotom Eskadry Bliźniaczych Słońc. - Startujemy i staramy się zejść przeciwnikom z oczu!

- Nie udzielam zezwolenia, dowódco Bliźniaczych! - odezwał się przez komunikator sam generał Farlander.

Uznał za stosowne przekazać ten rozkaz osobiście, co dowodziło, jak wielką wagę przykładał do jego wykonania. Kiedy skończył mówić, Jaina usłyszała dobiegające jakby z oddali krzyki, pomruki i trzaski nieprzyjacielskich pocisków rozbryzgujących się o ochronne pola ogromnego okrętu.

- Zejdźcie w głąb górniczych chodników i zatrzaśnijcie za sobą blasteroodporne wrota - ciągnął Farlander. - Postępujcie zgodnie z planem! Możecie trzymać się tam wiele godzin, a zanim się spostrzeżecie, przybędziemy wam na ratunek.

- Generał mądrze mówi, Jaino - syknął Tesar. Raz po raz smagał płytę lądowiska masywnym ogonem. - Nasze myśliwce zostały zbyt poważnie uszkodzone, żebyśmy mogli stąd odlecieć. Kilkoro spośród nas przypłaciłoby to życiem.

Jaina zawahała się i popatrzyła po twarzach podwładnych czekających w napięciu na jej decyzję. W końcu kiwnęła głową.

Przypłaciliby to życiem, pomyślała. Tesar miał rację.

- Zrozumiałam, panie generale - powiedziała.

Wyglądało na to, że personel obsługujący ośrodek dowodzenia Ebaqa Dziewięć także szykuje się na przyjęcie niespodziewanych gości. Z pewnością już wszyscy wiedzieli, że lecą do nich dwie ogromne armady Yuuzhan Vongów.

Postępujcie zgodnie z planem, powiedział Farlander. Cóż, kiedy obecna sytuacja nie stanowiła części planu. Plan zakładał, że po przybyciu wszystkich flot Nowej Republiki Yuuzhan Vongowie uświadomią sobie, że zostali wciągnięci w zasadzkę i albo uciekną, albo zdecydują się na walkę do śmierci. Żaden element planu nie przewidywał, że nieprzyjaciele zechcą przypuścić szturm na dziewiąty księżyc Ebaqa, który nie przedstawiał przecież żadnej wartości pod względem wojskowym.

- To prawda - odezwała się Jaina. - Biegiem do szybów!

Zmęczeni piloci, zataczając się i potykając, opuścili w końcu ośrodek dowodzenia. Odpowiedzialne za wytwarzanie ciążenia generatory wciąż jeszcze nie funkcjonowały prawidłowo. Chwilami podwładni major Solo szli normalnie, a co pewien czas w środku kroku szybowali pod sam sufit jak wyrzuceni z katapulty.

W końcu wszyscy wsiedli do repulsorowego pojazdu i ruszyli w głąb wiodącego na wylot przez jądro księżyca ogromnego szybu centralnego. We wszystkie strony odchodziły od niego wykute mniej więcej poziomo stare chodniki. To właśnie z nich górnicy wydobywali kiedyś rudę bronzium. Kilka takich chodników wyposażono w odporne na strzały z blasterów masywne, durastalowe wrota, które mogły co najmniej kilka godzin powstrzymywać napór nieprzyjaciela.

Jaina unieruchomiła niewielki pojazd na wysokości bunkra, przekształconego w zbrojownię przez wojskowych Nowej Republiki.

- Mogę się założyć, że wszystko inne też potoczy się niezgodnie z planem - stwierdziła.

- Voxvny! - zaryczał Lowbacca. - Jakim cudem cokolwiek może pójść zgodnie z planem?

Jaina kiwnęła głową.

- Właśnie dlatego chcę, żeby wszyscy zaopatrzyli się w blastery, osobiste pancerze, granaty, granatniki i zdalnie sterowane miny - powiedziała spokojnie. - Aha, nie zapomnijcie także o próżniowych skafandrach. W chodnikach panuje wprawdzie normalne ciśnienie, ale w każdej chwili zamiast atmosfery może się tam pojawić idealna próżnia.

Tesar wydał charakterystyczny dla Barabelów syk rozbawienia.

- Przez panią major przemawia prawdziwa mądrość - oznajmił z powagą.

Upłynęła chyba wieczność, zanim kabina turbowindy zjechała na poziom galeryjek hangaru z lądowiskami dla gwiezdnych myśliwców. Jacen przez osobisty komunikator wezwał astromechanicznego robota i polecił mu przygotować do startu jego czteroskrzydłowiec.

Przekonał się, że w jego umyśle wciąż jeszcze śpiewa bitwowięź Mocy.

Wiedział, że jego niepokój udziela się pozostałym i wraca do niego z echem ich myśli. Wciąż pamiętał, jak bitwowięź raz po raz zanikała w przestworzach Myrkra, kiedy kolejni Jedi ginęli, odnosili rany albo kłócili się, jaką obrać taktykę walki. Wtedy również dokładał starań, żeby jego niepokój nie udzielił się pozostałym.

W końcu kabina turbowindy drgnęła lekko i znieruchomiała. Dotarła do przegrody, a jeszcze przed walką wszystkie grodzie zostały uszczelnione. Jacen posłużył się Mocą i zmusił do otwarcia wrota grodzi. Puścił się biegiem do jednej z wewnętrznych śluz, jakie rozmieszczono w przegrodach oddzielających poszczególne sektory ogromnego okrętu. Zanim wyłonił się z komory po drugiej stronie, upłynęła następna wieczność. W końcu dotarł do spiralnie kręconych wąskich schodów i posługując się Mocą, łagodnie spłynął nad stopniami na jeszcze niższy poziom. Stanął przed kolejną śluzą, umożliwiającą wstęp na płytę lądowiska.

Nie zdziwił się, kiedy wybiegając, natknął się na czekającą na niego Vergere. Na jego widok podobna do ptaka istota uniosła porośniętą piórkami rękę.

- Dokąd się wybierasz? - zapytała.

Jacen nie przestał biec w jej stronę. Nawet nie zwolnił.

- Pomóc Jainie - powiedział.

- Nie zdołasz jej pomóc - oznajmiła istota. - Niedługo Ebaq Dziewięć zostanie zaatakowany przez armadę liniowych okrętów Yuuzhan Vongów. Twój samotny myśliwiec nie zdoła przechylić szali bitwy.

- Muszę chociaż spróbować.

Jacen podbiegł do maszyny. Jego czteroskrzydłowiec stał obok częściowo rozebranego myśliwca w kształcie ściętego klina. Wymontowano z niego laserowe działka i dziobowy zestaw sensorów, pewnie po to, by naprawić inną gwiezdną maszynę tego typu.

- Zatrzymaj się! - nie dawała za wygraną Vergere. - To nie jest twoje przeznaczenie!

- Może nie, ale za to moja siostra - warknął młody Solo.

Istota podążyła za nim, wzywając na pomoc impulsy Mocy, żeby dotrzymać mu kroku.

- Jak myślisz, co uda ci się osiągnąć, zanim zginiesz? - odezwała się urażonym tonem.

Przez umysł Jacena przemknął wicher gniewu. Odwrócił się do drobnej istoty i wymownym ruchem położył dłoń na rękojeści świetlnego miecza.

- Zamierzasz mnie powstrzymać? - zapytał.

Vergere usiadła na płycie lądowiska i smutno zwiesiła głowę.

- Nie zdołam cię powstrzymać, Jacenie Solo - oznajmiła. - Sam wybrałeś swoje przeznaczenie. - W jej oczach pojawiły się dziwne błyski. - Musisz teraz radzić sobie z konsekwencjami swojej decyzji.

Jacen odwrócił się, odbił od płyty lądowiska i wylądował w kabinie. Zatrzasnął owiewkę i naciągnął hełm na głowę.

Wsłuchując się w Moc, wyczuwał, że nerwy jego siostry paraliżuje lodowata trwoga. Włączył pokładowy komunikator myśliwca i poprosił kontrolę lądowiska „Ralroosta” o zgodę na start w przestworza.

„Sokół Millenium” unosił się bardzo blisko ogromnego nieprzyjacielskiego krążownika, a oboje Noghri nie przestawali posyłać w kadłub yuuzhańskiego okrętu błyskawic laserowych strzałów. Od czasu do czasu kierowali lufy poczwórnych działek także w stronę koralowych skoczków, które tańczyły w okolicy rufy. Piloci yuuzhańskich myśliwców starali się ostrzeliwać zwinny frachtowiec tak, żeby nie trafić przy okazji w kadłub własnego okrętu liniowego. Han usiłował im to utrudniać, na ile było to możliwe. Yuuzhan Vongowie już kilkakrotnie ostrzelali swój krążownik, a Solo bardzo chciał, żeby robili to dalej.

Problem w tym, że „Sokół Millenium” z całą pewnością nie był bombowcem. Protonowe torpedy i ciemne bomby zawierają ilość ładunków wybuchowych wystarczającą do pokonania grubego pancerza kadłuba yuuzhańskiego okrętu, ale w ładowniach „Sokoła” nie było ani jednych, ani drugich. Nie miały ich także „Ślicznotka” Landa Calrissiana ani należący do Talona „Szalony Karrde”. Wszystkie statki zaprojektowano i skonstruowano tak, żeby służyły najwyżej jako patrolowce. Nikomu nie przyszło na myśl, że przyjdzie im szturmować ogromne cele.

Han wiedział, że teraz wszyscy muszą improwizować. Wymyślił więc, że najlepszym sposobem ostrzeliwania koralowego kadłuba ogromnego okrętu liniowego Yuuzhan Vongów będzie nakłonienie wrogów, żeby zrobili to zamiast niego.

Przeczucie go nie zawiodło. Jakiś pilot koralowego skoczka podleciał do kadłuba krążownika na odległość mniejszą niż „Sokół Millenium”, aby ostrzelać frachtowiec Hana bez obawy, że trafi w kadłub własnego okrętu, zapomniał jednak, że w jednej z wieżyczek czterolufowych działek statku czuwa Meewalha. Na widok celu Noghrianka radośnie zawyła i posłała yuuzhańskiemu skoczkowi kilka serii laserowych błyskawic. Zapewne go trafiła, a może tylko oślepiła pilota, w każdym razie nieprzyjacielski myśliwiec wbił się w burtę yuuzhańskiego krążownika. Po chwili eksplodowały magazyny pocisków skoczka i na koralowym kadłubie potężnego okrętu pojawiła się długa ognista szrama.

Han wystrzelił świecą w górę i przeleciał nad dziobem yuuzhańskiego krążownika, a później wykonał kilka serii rozpaczliwych uników, żeby przerazić albo zniechęcić pilotów koralowych skoczków, którzy starali się zaatakować „Sokoła” od strony rufy. Zauważył, że kadłubem wielkiego okrętu szarpnęło kilka wtórnych eksplozji, a przez szczeliny w grubym koralowym pancerzu kadłuba strzeliły jęzory płomieni. Wybuchy zniszczyły prawdopodobnie dovin basale zapewniające napęd jednej burty, gdyż krążownik odpadł z kursu i zaczął zataczać szeroki łuk. Widocznie dovin basale drugiej burty działały prawidłowo, gdyż okręt zachowywał się jak kierowana przez jednorękiego wioślarza mała łódka.

Jeszcze jedna jednostka, której kapitan nie zaszkodzi Jainie, pomyślał Solo. Mógł teraz zostawić krążownik w spokoju; miał pewność, że dzieła zniszczenia dokończą artylerzyści jednego z okrętów floty Bel Iblisa.

Zerknął na żonę. Leia siedziała w fotelu drugiego pilota i tak silnie zaciskała pięści, że zbielały jej kostki palców.

- Jak sobie radzimy? - zapytał.

Leia pokręciła głową.

- Bel Iblis toczy zażartą walkę z okrętami, które znalazły się na samym końcu szyku armady Yuuzhan Vongów - powiedziała. - Nadal jesteśmy jedyną grupą, jaka zagradza nieprzyjaciołom dostęp do Ebaqa Dziewięć.

- Lepiej więc poszukajmy innego celu - zaproponował Solo.

Okręty floty Sojuszu Przemytników wykonywały niezwykle błyskotliwe manewry, ale ich kapitanowie zmagali się z silniejszym liczebnie przeciwnikiem. Wielu jednostek floty, a wśród nich „Sokoła Millenium”, nie zaprojektowano do tego rodzaju walki. Na szczęście dowódcy większości nieprzyjacielskich okrętów nie mieli pojęcia, jak sobie radzić z takim przeciwnikiem. Sojusz dysponował tak różnorodnymi okrętami i statkami, że Han nie mógł nawet marzyć, aby wszyscy dowódcy stosowali taką samą taktykę walki. Oznaczało to, że obie strony muszą nieustannie improwizować, a przemytnicy mieli o wiele większe doświadczenie w improwizowaniu niż Yuuzhan Vongowie.

- Uważaj! - krzyknęła nagle Leia.

Han natychmiast szarpnął wilgotną od potu rękojeść drążka sterowego, dzięki czemu uniknął trafienia wystrzeloną z pokładu „Błędnego Rycerza” turbolaserową błyskawicą. Ogromny gwiezdny niszczyciel był właściwie jedynym okrętem liniowym dowodzonej przez niego gwiezdnej floty. Ze wszystkich stanowisk artylerii okrętu szybowały w przestworza oślepiające błyskawice potężnych strzałów, ale to właśnie na „Rycerzu” skupiała się cała furia Yuuzhan. Booster Terrik kierował swój okręt ku kolejnym nieprzyjacielskim krążownikom i ostrzelał je, usiłując udowodnić ich dowódcom, że powinni jak najszybciej zawrócić z drogi. Obrana przez niego taktyka walki kryła w sobie duże ryzyko, ale na razie odnosiła pożądany skutek. Prawdopodobnie Vongowie wciąż pamiętali, jak „Lusankya” staranowała w przestworzach Borleias ich światostatek.

W pewnej chwili Han zorientował się, że w pobliżu „Sokoła” przelatują dwa niewielkie statki przemytnicze. Przypomniał sobie, że na ich pokładach zainstalowano wyrzutnie protonowych torped. Pstryknął przełącznikiem komunikatora i wywołał kapitanów obu jednostek.

- Lećcie za mną! - rozkazał. - Utoruję wam drogę.

Powiódł ich do kolejnego ataku na Yuuzhan Vongów.

Znacznie później, po tylu następnych atakach, że sam nie potrafiłby wszystkich zliczyć, zobaczył, że okręty armady Yuuzhan zmieniają kurs i kierują się w inną stronę.

Kiedy Grupa Szturmowa Yun-Yuuzhana, na którą chyba nikt z niewiernych nie zwrócił uwagi, zbliżyła się w końcu do Ebaqa Dziewięć, dowodzący nią Tsavong Lah zawył triumfująco. Wreszcie udało mu się zaskoczyć nieprzyjaciół!

- Ostrzelać bluźnierstwa wytwarzające ochronne pola małego księżyca! - rozkazał. - Dowódca „Kusurruna” zanurkuje z największą możliwą prędkością i wbije okręt w kopułę stacji generatorów chroniących nieprzyjacielski ośrodek dowodzenia. Sekcja Zwycięstwa zaatakuje inne generatory w taki sam sposób jak „Kusurrun” i postara się zlikwidować osłony.

Dowódcy pozostałych okrętów zaczęli ostrzeliwać obrońców małego księżyca, a kapitan „Kusurruna” przypuścił samobójczy szturm bezpośrednio na ośrodek dowodzenia. Kiedy jego fregata wbiła się w sam środek zautomatyzowanej stacji, ochronne pola ośrodka osłabły, ale nie zanikły. Nad powierzchnię księżyca wzbiła się gigantyczna chmura dymu i pyłu, którą raz po raz przecinały wirujące w locie strugi płonącej plazmy. Dowódcy pozostałych okrętów także zanurkowali i rozkazali pokładowym dovin basalom, żeby skierowały grawitacyjne anomalie przed dziób okrętu. Spodziewali się, że jeśli nawet nie wessą resztki ochronnych pól księżyca, może chociaż zdołają je przeciążyć.

Pierwszy szturm nie zakończył się powodzeniem, ale wojenny mistrz się tym nie zrażał. Miał czasu co niemiara, zanim zaatakują go dowódcy okrętów najbliższej floty Nowej Republiki.

Rozkazał, żeby do samobójczego ataku przystąpił dowódca następnej fregaty, i rozsiadł się wygodniej na percepcyjnym tronie. Postanowił poświęcić kilka chwil, żeby zastanowić się nad przebiegiem bitwy. Na podłodze spoczywały nieruchomo roje ognistych robaczków, które zgasły i przestały trzepotać skrzydełkami. Tsavong Lah spojrzał na nie i uświadomił sobie, że zniszczeniu uległo przynajmniej kilkaset jednostek jego potężnej armady. Kapitanowie okrętów jego flot wciąż jeszcze zmagali się z przeciwnikiem przewyższającym liczebnością Yuuzhan Yongów. Niewierni starali się okrążyć nawet Grupę Szturmową Yun-Q’aaha, której dowódcy Tsavong Lah wydal rozkaz, żeby się do niego jak najszybciej przyłączyła. Starała się ją powstrzymywać złożona z rozmaitych jednostek niewielka flota nieprzyjaciół spisywała się zdumiewająco dzielnie i sprawiała stanowczo zbyt wiele kłopotów.

- Uwaga, wszystkie pozostałe grupy szturmowe - odezwał się Tsavong Lah. - Kiedy nasi wojownicy wylądują na powierzchni księżyca, wycofać się do nadprzestrzeni i skierować prosto na Yuuzhan’tar. Dzisiejsza bitwa zakończyła się przegraną, ale rozkazuję, żebyście oszczędzili życie i okręty w oczekiwaniu na zwycięstwa, do jakich doprowadzą nas następne bitwy! Wasz odwrót będzie osłaniała Grupa Szturmowa Yun-Yuuzhana.

Dla podkreślenia wagi wydanego rozkazu rozchylił rozcięte wargi i gniewnym tonem wzniósł okrzyk, który poniósł się echem po przestronnym wnętrzu jego okrętu flagowego:

- Chwała bogom! Niech żyje Shimrra, najwyższy lord Yuuzhan Vongów! Doro’ik vong pratte!

Dowódcy grup szturmowych - a przynajmniej ci, którzy jeszcze żyli - odpowiedzieli mu takim samym okrzykiem.

Kiedy w powierzchnię Ebaqa Dziewięć wbiła się kolejna fregata, mocno już osłabione pola ochronę małego księżyca skurczyły się i zafalowały.

Tsavong Lah rozparł się jeszcze wygodniej na percepcyjnym tronie i polecił kapitanowi następnego okrętu wykonać samobójczy manewr.

- Przygotować oggzila! - rozkazał.

Zobaczył, że jeden z młodszych oficerów przyczepia chwytne wyrostki stworzenia do villipa, którym posługiwał się w celu wydawania rozkazów. Odgarnął z głowy wici percepcyjnego kaptura, wstał z tronu i niezgrabnie zeskoczył z koralowego podwyższenia.

Tę wiadomość pragnął przekazać osobiście.

Stanął przed podwładnym i obserwował, jak oggzil obejmuje villipa i zaczyna prostować działający jak antena długi ogon. Ujął stworzenie jedną ręką, przyjrzał mu się i szyderczo się uśmiechnął.

Wiedział, że oggzil przekaże jego słowa i wizerunek twarzy na częstotliwościach używanych przez łącznościowców Nowej Republiki.

- Tu wojenny mistrz Tsavong Lah - odezwał się w źle akcentowanym basicu. - Niedługo wylądujemy na Ebaqu Dziewięć i rozpoczniemy polowanie na Jeedai. Zabijemy wszystkich, których tam znajdziemy. Unicestwimy każdego, kto zechce nam w tym przeszkodzić i spróbuje wylądować na powierzchni księżyca, ale serdecznie zapraszamy do zabawy wszystkich innych Jeedai. Możecie przybywać bez obawy. Dopóki nie wylądujecie, żaden włos nie spadnie wam z głowy.

 

R O Z D Z I A Ł 26

 

 

- Straciliśmy generatory ochronnych pól… - Głos dowódcy z trudem przedzierał się przez trzaski i szum zakłóceń. Mężczyzna pełnił służbę w opancerzonym ośrodku łączności, w którym kiedyś mieścił się zarząd kopalń. - Zarządziłem ewakuację do bunkrów w głębi księżyca.

- Dziękuję, że dał nam pan znać - odezwała się Jaina.

Wzdrygnęła się z zimna i gestem poleciła Lowbacce, żeby zatrzasnął blasteroodporne wrota.

- Aktywujemy miny - ciągnął dowódca ośrodka łączności. - Wkrótce tu przyjdą, a my zamierzamy zabić tylu, ilu się da.

- Powodzenia - odparła Jaina, ale usłyszała syk hydraulicznych siłowników i głuchy łoskot zatrzaskiwanych wrót. Wątpiła, żeby jakikolwiek sygnał przedarł się teraz do dowódcy, tym bardziej że mężczyzna zapewne zdążył już opuścić ulokowany pod powierzchnią księżyca ośrodek łączności.

Wyłączyła komunikator i powiodła spojrzeniem po twarzach podwładnych.

- Włóżcie próżniowe skafandry - rozkazała. - Uszczelnijcie je i okryjcie osobistymi pancerzami.

Sekundę później osłabło sztuczne ciążenie i zgasły wszystkie światła.

Tsavong Lah zastanawiał się, ilu powinien mieć wojowników, żeby opanować niewielki księżyc. Na pokładach wojskowych transportowców czekało na jego rozkazy dwadzieścia tysięcy, ale z pewnością aż tylu nie będzie potrzebował.

Doszedł do wniosku, że wystarczy mu połowa. Postanowił wydać pozostałym rozkaz odwrotu, żeby mogli wziąć udział w następnych bitwach.

Nie potrzebował także wszystkich okrętów wchodzących w skład Grupy Szturmowej Yun-Yuuzhana. Pomyślał, że jedna trzecia wystarczy, żeby odpierać ataki flot Nowej Republiki przez okres konieczny do pomyślnego złożenia ofiary.

- Przybywajcie, Jeedai! - krzyknął w stronę oggzila. - Przybywajcie na polowanie! Gdzie podziała się wasza odwaga?

Odwrócił się do stojących półkolem wokół percepcyjnego tronu młodszych oficerów i polecił, żeby rozkazali dowódcom pozostałych grup szturmowych wycofanie się z pola walki. Nakazał także odwrót dwóm trzecim swojej armady i odesłał połowę transportowców z wojownikami.

- Mają pozostać tylko te, na których pokładach znajdują się grutchyny! - zawołał. - Będziemy ich potrzebowali, kiedy wylądujemy na księżycu!

Pomyślał, że pożerające skały zwierzęta zaskoczą obrońców tajnej bazy. Kiedy Jeedai rzucą się do ucieczki używanymi przez górników chodnikami, grutchyny zaczną ścigać wrogów, drążąc swoje tunele.

Zanim jednak zwierzęta wylądują na powierzchni małego księżyca, wojownicy powinni opanować rejon bazy. Tsavong Lah wydał rozkaz, żeby na księżycu wylądowały pierwsze transportowce; polecił także, aby dowódcy krążących po orbicie okrętów liniowych zapewnili im osłonę.

- Mistrzu wojenny! - krzyknął nagle jeden z młodszych oficerów. - Właśnie pojawił się raport od dowódcy Grupy Szturmowej Yun-Harli! Zdołali się pomyślnie wycofać do nadprzestrzeni, ale nie udało im się dokonać skoku. Meldują, że natknęli się na miny…

Miny…

Zamierzając umknąć w bezpieczne miejsce krętym korytarzem łączącym Głębokie Jądro z resztą galaktyki, Grupy Szturmowe Yun-Harli i Yun-Txiiny dokonały mniej więcej w tej samej chwili skoku do nadprzestrzeni. Obie armady wyszarpnęła jednak stamtąd interdykcyjna mina pozostawiona w wąskim gardle nadprzestrzennego korytarza. Co więcej, kiedy okręty znalazły się w normalnych przestworzach, natknęły się na ogromne pole minowe, które zajmowało sporą długość i całą szerokość wąskiego przesmyku.

W każdej sekundzie, jaką jednostki obu armad spędzały w obrębie pola, tysiące konwencjonalnych min wykrywały ich obecność, kierowały się ku nim i wybuchały w sąsiedztwie kadłuba.

Wiele okrętów Yuuzhan Vongów odniosło już wcześniej poważne uszkodzenia, a ich zmęczone walką załogi nie potrafiły znaleźć skutecznego sposobu obrony. W przestworzach wokół okrętów eksplodowało tak dużo min, że większość uszkodzonych do tej pory jednostek Yuuzhan Vongów uległa zniszczeniu. Trochę lepiej poradziły sobie załogi tych, które nie zostały trafione podczas walki w systemie Ebaqa, ale tylko nielicznym udało się umknąć bez żadnych uszkodzeń kadłuba.

Grupa Szturmowa Yun-Q’aaha, tocząca dotąd walkę z dużą armadą Garma Bel Iblisa i niewielką flotą Sojuszu Przemytników, zdołała wprawdzie odskoczyć od nieprzyjaciół i ratowała się ucieczką do mrocznej przestrzeni, ale także wylądowała pośrodku minowego pola. Na szczęście mniej okrętów tej armady odniosło poważne uszkodzenia podczas poprzedniej walki, dzięki czemu większość zdołała się przedrzeć na drugą stronę zaminowanego obszaru.

Dwie trzecie dowodzonej przez Tsavonga Laha Grupy Szturmowej YunYuuzhana usłyszało ostrzeżenie o istnieniu minowego pola przed dokonaniem skoku. Dowódcy okrętów mieli dość czasu, żeby przygotować się do obrony, i poradzili sobie najlepiej spośród wszystkich Yuuzhan. Wchodzące w skład tej armady wojskowe transportowce były jednak za słabo uzbrojone. Ich kapitanowie nie zdołali zorganizować skutecznego sposobu obrony. W ciągu zaledwie kilku minut od wyskoczenia w środku zaminowanego rejonu życie straciło dziesięć tysięcy yuuzhańskich wojowników.

Grupa Szturmowa Yun-Yammki w ogóle nie zdołała ratować się ucieczką do mrocznej przestrzeni. Kiedy przyszedł rozkaz wojennego mistrza, znajdowała się zbyt blisko grawitacyjnego leja Ebaqa, aby kapitanowie jednostek mogli myśleć o dokonaniu skoku. Dowódcy okrętów flot Nowej Republiki połączyli siły, okrążyli armadę i unicestwili wszystkie okręty Yuuzhan Vongów.

W wyniku bitwy w systemie Ebaqa zniszczeniu uległa ponad jedna trzecia jednostek yuuzhańskich armad. W przestworzach pozostała już tylko jedna trzecia dowodzonej przez Tsavonga Laha Grupy Szturmowej Yun-Yuuzhana. Krążyła teraz po orbitach Ebaqa Dziewięć, żeby bronić wojennego mistrza i osłaniać lądujących na księżycu wojowników.

Pierwsi Yuuzhanie, którzy wpadli do zniszczonego ośrodka łączności Nowej Republiki, natknęli się na automatycznie wyzwalane miny. Wojownicy byli zakuci w pancerze z żywych krabów vonduun, ale i tak eksplodujące samoczynnie ładunki wybuchowe rozszarpały ich na strzępy. Druga fala wojowników przedarła się przez stosy trupów pobratymców, ale natknęła się na następne detonatory.

- I tak już nie żyjecie! - odezwał się do nich Tsavong Lah za pośrednictwem villipa. - Problem tylko, czy zginiecie honorową śmiercią, jak przystało na Yuuzhan Vongów, czy okażecie się tchórzami i zniesławicie bogów, którzy was zrodzili.

Wojownicy nie okazali się tchórzami. Miny rozerwały na strzępy ponad tysiąc z nich, ale pozostali, depcząc po trupach poległych kolegów, zdołali w końcu opanować opustoszałe pomieszczenia. Zniszczyli wszystkie zasilające bazę urządzenia i ostatnie generatory ochronnych pól księżyca.

- Sprowadzić „Krwawą Ofiarę” na powierzchnię! - rozkazał Tsavong Lah. -
Wypuścić grutchyny… i voxyny!

Ogromny okręt flagowy wojennego mistrza w końcu wylądował, zanim jednak Tsavong Lah postawił stopę na powierzchni małego księżyca, jeszcze raz sięgnął po oggzila i kalecząc niemiłosiernie basic, krzyknął:

- Nie przylatujecie, Jeedai? Nie chcecie przyłączyć się do polowania? Gdzie wasza odwaga?

Ku jego zdumieniu odpowiedział mu głos, którego nie mógłby nie rozpoznać.

- Tu Jacen Solo - przekazał villip. - Ja przyłączę się do twojej gry, wojenny mistrzu.

- Witaj, zdrajco! - W głosie Tsavonga Laha brzmiała ponura satysfakcja. - Cieszę się na myśl, że cię wreszcie zobaczę!

- Ja także cieszę się na spotkanie z tobą, wojenny mistrzu - odparł beztrosko młody Jedi.

- Kiedyś przysięgałem, że złożę cię w ofierze, Jacenie Solo - rzekł złowieszczo spokojnie Tsavong Lah. - Może jednak dotrzymani tej przysięgi.

- Może jednak ponownie zdołam ci to uniemożliwić - powiedział Jacen. - Czy pozwolisz mi wylądować na powierzchni księżyca, wojenny mistrzu?

- Wszyscy Jeedai mogą lądować, gdzie zechcą - oznajmił Tsavong Lah. - Wydam odpowiednie rozkazy dowódcom okrętów floty, żeby cię przepuścili.

- To bardzo uprzejmie z twojej strony, wojenny mistrzu - oznajmił młody Solo z nutką lekkiej drwiny.

- Wcale nie - burknął Yuuzhanin. - Czy przyleciałbyś na Ebaq Dziewięć, gdybym rozkazał kapitanom okrętów, żeby zasypali cię gradem pocisków i zabili, kiedy tylko pojawisz się w przestworzach?

Jacen przyleciałby i tak, ale nie widział powodu, żeby wyjawiać to Tsavongowi Lahowi.

- Już niedługo się zobaczymy, wojenny mistrzu - obiecał i przerwał połączenie.

Chwilę później jego astromechaniczny robot zapiszczał na znak, że pragnie z nim rozmawiać jeszcze jedna osoba. Młody Jedi przełączył komunikator na inny kanał.

- Witaj, Jacenie - odezwał się Luke. - Co ty wyprawiasz?

- Lecę na pomoc siostrze - odparł młody Solo.

Nawet nie bardzo się starał, żeby nadać głosowi mniej buntownicze brzmienie. Dzięki więzi Mocy wyczuwał w umyśle impuls obecności wuja i orientował się, jak bardzo Luke stara się trafić mu do przekonania. Mistrz Jedi posługiwał się w tym celu nie tylko słowami, ale także emocjami.

- Nie pomożesz jej, składając siebie w ofierze yuuzhańskim bogom - powiedział.

- Nie zamierzam składać siebie w ofierze - wyjaśnił Jacen.

- Jaina i pozostali ukryli się w opancerzonym bunkrze głęboko pod powierzchnią księżyca - nie dawał za wygraną mistrz Jedi. - Muszą tylko cierpliwie czekać, aż na odsiecz przybędą okręty naszej floty. A już wszyscy tam lecimy… Kre’fey, Farlander, Bel Iblis i twoi rodzice.

Jacen wyczuwał, że więź Mocy stara się go przekonać, żeby posłuchał rady wuja i uznał słuszność jego logicznych argumentów. Zwalczył chęć, by tak zrobić, i postarał się, żeby w jego głosie zabrzmiał podobny spokój i rozsądek.

- Nie wierzę, żeby Tsavorig Lah postąpił tak, jak wszyscy się po nim spodziewają - powiedział. - Kiedy postanowił zaatakować Ebaq Dziewięć, wyczułem, jak bardzo was zaskoczył.

Luke nie miał na to żadnej odpowiedzi.

- Ułożyłem pewien plan - ciągnął młody Solo. - Nie zamierzam wpaść prosto w jego szeroko otwarte ramiona, chcę tylko zwrócić jego uwagę na siebie i powstrzymać go od schwytania Jainy.

Nagle przez więź przeniknął impuls strachu i wszyscy zrozumieli, że siostra Jacena znalazła się w tarapatach.

- Polują na nią- dodał jej brat bliźniak. - Muszę tam lecieć.

Pstryknął przełącznikiem komunikatora. Luke i pozostali usiłowali porozumieć się z nim za pomocą bitwowięzi Mocy, ale Jacen wycofał z niej swój umysł. Zamiast tego postanowił skupić uwagę na Vongozmyśle. Przekonał się, że wyszedł z wprawy - prawdę mówiąc, od pewnego czasu nie miał na kim go doskonalić - spowolnił jednak tempo oddychania, pogrążył się w podobnym do medytacji transie i w końcu zdołał wyczuć przed sobą nieprzyjaciół. Świecili w jego umyśle niczym płonące ponurą determinacją iskierki świadomości, gotowe oddać życie ku chwale swoich przywódców.

Nie zdziwiła go odwaga i zdecydowanie yuuzhańskich wojowników, ale zaskoczyła ich ogromna liczba.

Na samym Ebaqu Dziewięć musiało wylądować co najmniej kilka tysięcy wojowników.

Jaina wstrzymała oddech i stała w nieprzeniknionej ciemności zupełnie nieruchomo. Posługując się zmysłami Mocy, rycerze Jedi czuli się w mroku jak ryby w wodzie. Młoda pani major wyczuwała odległość od sklepienia i ścian górniczego chodnika, w pewnej chwili uświadomiła sobie jednak, że jej towarzyszy, którzy nie potrafili władać Mocą, zaczyna ogarniać coraz większy niepokój. Na wszelki wypadek poleciła, żeby wszyscy podwładni włączyli zainstalowane w hełmach miniaturowe reflektory i przyczepione do pasów małe latarki.

Wsłuchując się w więź Mocy, wyczuwała narastającą pewność zwycięstwa. Uświadomiła sobie też, że pozostałych Jedi ogarnia radość z odniesionego triumfu, i zrozumiała, że zmasakrowane floty Yuuzhan Vongów, jedna po drugiej, opuszczają w pośpiechu pole bitwy. Wyczuwała także, że Jacen robi coś, co wprawia wszystkich w zdumienie. Nic miała pojęcia co, lecz wiedziała, że pozostali starają mu się to wyperswadować. Wzbudziło to w jej sercu lekki niepokój, ale nie dysponowała komunikatorem, żeby porozumieć się z bratem bliźniakiem. Prawdopodobnie i tak znajdowała się zbyt głęboko pod powierzchnią, żeby nawiązanie łączności z nim było możliwe. Postanowiła skontaktować się z nim za pośrednictwem więzi Mocy, ale nagle jej uwagę przyciągnęło coś innego.

A ściślej coś, czego nie wyczuwała.

Dzięki zwiększonej sile postrzegania bitwowięzi zorientowała się, że w pobliżu pojawiła się nicość… pustka. Wyczuła to, chociaż nie dawało się wykryć za pośrednictwem Mocy.

Yuuzhan Vongowie.

W następnej sekundzie poczuła impuls Mocy… złowieszczy, pożądliwy, nieubłagany i równie oczywisty jak szczęk blastera, odbezpieczanego w pobliżu ucha. Voxyny.

Bestie polowały na nią.

Lowbacca parsknął.

- Przypomnij mi później, żebym powiedziała naczelnemu dowódcy, jak bardzo nienawidzę ich bitewnego planu - odezwała się Jaina.

Zanim eksploatujący Ebaq Dziewięć górnicy opuścili mały księżyc, wydrążyli w nim setki chodników, ale technicy Nowej Republiki wyposażyli zaledwie kilkanaście w odporne na strzały z blasterów masywne wrota, służące do opóźniania tempa posuwania się nieprzyjaciół. Niektóre zaminowali, aby zmusić Yuuzhan Vongów do ostrożności. Bitewny plan zakładał, że upłynie dużo czasu, zanim wrogowie odnajdą właściwe wrota do kryjówki Jedi i skierują tam wszystkich wojowników.

Nikt nie przewidywał, że Yuuzhan Vongowie posłużą się voxynami… drapieżnymi bestiami, które umiały wyczuwać wrażliwe na Moc osoby. Nie spodziewano się, że straszliwe potwory od razu powiodą nieprzyjaciół do blasteroodpornych wrót, za którymi ukrywała się Jaina z grupką podwładnych.

- Jaka szkoda, że nie mamy androida typu ZYV - odezwał się jeden z pilotów.

- Nie wystarczyło ich dla nas - odparła Jaina. - Te, które wyprodukowano, strzegą teraz członków rządu… - Umilkła, żeby się zastanowić. - Cofnijcie się jak najdalej od wrót - rozkazała w końcu. - Nie mam pojęcia, czym mogą się posłużyć, żeby się przez nie przedostać, ale nie chciałabym być w pobliżu, jeżeli się posłużą jakimiś ładunkami wybuchowymi.

- Może najwyższy czas, żeby zainstalować miny? - zaproponował Tesar. Jego okryty próżniowym skafandrem ogon nie przestawać smagać posadzki chodnika to z lewej, to z prawej strony.

- Słuszna uwaga, ale zainstalujcie je z daleka od wejścia - powiedziała Jaina. - Nie chcę, żeby zostały zniszczone przez to, czym Vongowie się posłużą, żeby pokonać wrota.

Jakby na potwierdzenie jej obaw uciekinierzy usłyszeli głuchy łoskot, tak donośny, że zadygotały ściany korytarza. Posadzka chodnika pod ich stopami zadrżała, a w tunelu rozległ się stłumiony grzmot. Najwyraźniej nastąpiła eksplozja po przeciwnej stronie blasteroodpornych wrót.

Ośmioro pozostałych przy życiu pilotów Eskadry Bliźniaczych Słońc zgasiło latarki i reflektory i wycofało się w głąb górniczego chodnika. Wszyscy zajęli się instalowaniem przeciwpiechotnych min; dobiegające zza masywnej tafli odgłosy eksplozji powtórzyły się jeszcze pięć czy sześć razy.

Wsłuchując się w podszepty Mocy, ale wytężając też wzrok, Jaina dostrzegła, że w ścianie tunelu pojawiają się pęknięcia i szczeliny. Kilka chwil później spomiędzy nich zaczęły odpadać pojedyncze kawałki skały. Natychmiast zrozumiała, co się dzieje.

- Nie przedzierają się przez wrota! - krzyknęła. - Wyrąbują sobie przejście obok, w litej ścianie!

Kolejny szczegół, którego nie przewidziano w bitewnym planie.

Yuuzhan Vongowie zapuścili się w głąb długiego szybu, przebitego na wylot przez jądro małego księżyca. Licząca ponad tysiąc wojowników straż przednia poprzedzała ujadające voxyny, za którymi prowadzono parę ogromnych grutchyn. W szybie panowało tak małe ciążenie, że ogromne zwierzęta sprawiały wrażenie lekkich i zwinnych. Za grutchynami podążała reszta wojowników, a pośród nich szedł Tsavong Lah i połowa personelu ośrodka łączności „Krwawej Ofiary”.

W pewnej chwili od czoła grupy doleciał huk potężnej eksplozji i prawie pięćdziesięciu wojowników straży przedniej złożyło życie w ofierze. Tsavong Lah domyślił się, że podszyci tchórzem niewierni zastawili kolejną pułapkę, i zawrzał jeszcze większym oburzeniem. Podstępni nieprzyjaciele nie chcieli walczyć jak przystało na wojowników, ale woleli polegać na zmechanizowanych sidłach. Pozostali przy życiu Yuuzhanie przestąpili ciała poległych towarzyszy i mijając jedne po drugich blasteroodporne wrota, zapuszczali się coraz dalej w głąb przestronnego szybu.

Nie zamierzali się zatrzymywać, dopóki voxyny nie wskażą im właściwych wrót.

Jeżąc zakończone czułkami kolce, koszmarne bestie znieruchomiały w końcu przed odpornymi na strzały z blasterów wrotami, które niczym się nie różniły od mijanych poprzednio. Mimo niewielkiego ciążenia jedno zwierzę było tak bliskie wyzionięcia ducha, że z trudem wlokło ogromne cielsko. Oba zaczęły lizać płytę wrót rozwidlonymi jęzorami, a w przestronnym szybie rozległo się ich donośne wycie. W uszach wojennego mistrza zabrzmiało niczym najpiękniejsza muzyka.

- Wycofać voxyny! - rozkazał treserom Tsavong Lah. - Skierować na czoło grutchyny!

Grutchyny miały opływowe kształty, a ich sześciometrowej długości cielska były pokryte pancernymi czarnymi łuskami. Wojenny mistrz wiedział, że są to znacznie większe krewniaki przegryzających metal grutchinów, które piloci yuuzhańskich myśliwców wykorzystywali jako broń zaczepną. W przeciwieństwie do grutchinów nie umiały latać, ale od mniejszych kuzynów różniły się szczątkową inteligencją. Można je było tresować i Tsavong Lah postanowił skorzystać z ich usług podczas tej wyprawy. Doskonale wiedział, że okoliczności mogą go zmusić do wykopania niewiernych z ich podziemnych kryjówek.

Ogromne bestie parsknęły, obnażyły ostre i twarde jak durostal kły i zachęcane przez poskramiaczy, pospieszyły na czoło grupy. Tsavong Lah przyjrzał się blasteroodpornym wrotom, a potem odwrócił się do treserów.

- Polećcie, żeby przekopały się przez ściany tunelu po obu stronach wrót - rozkazał. - Ściany są bardziej miękkie niż materiał, z jakiego wykonano tę zaporę, a same wrota mogą być zaminowane.

Kiedy grutchyny zaczęły gryźć litą skałę, wszyscy odczuli wstrząsy ścian szybu. Przewidując, że niewierni ukryli za wrotami ładunki wybuchowe, Tsavong Lah przezornie wycofał się na tyły, do głównej grupy. Nie obawiał się śmierci - wiedział, że tak czy owak zginie tego dnia - ale gdyby miał się stać bezmyślną ofiarą zastawionej przez niewiernych pułapki, poświęciłby życie jak głupiec, a nie jak wojownik.

- Z pokładu „Krwawej Ofiary” meldują, że na księżycu wylądował Jacen Solo - odezwał się nagle jeden z młodszych oficerów.

- Bardzo dobrze - odparł Tsavong Lah. - Czy ktoś z załogi „Krwawej Ofiary” zorientował się, w jakim miejscu?

Młodszy oficer porozumiewał się chwilę ze swoim villipem.

- Wiedzą tylko, że nie przy głównym wlocie szybu - odezwał się w końcu. - Najprawdopodobniej gdzieś po przeciwnej stronie.

Tsavong Lah rozciągnął przecięte wargi w ponurym uśmiechu.

- Wkrótce i tak go znajdziemy - powiedział i odwrócił się do poskramiaczy bestii wyczuwających rycerzy Jedi. - Trzy voxyny mają tu zostać, a trzy inne przyłączą się do straży przedniej - rozkazał. - Chcę, żeby rozpoczęły poszukiwania Jacena Solo.

- Stanie się wedle twojego rozkazu, wojenny mistrzu! - odparł podporucznik.

- Jeżeli to możliwe, schwytać go w celu złożenia ofiary - ciągnął Tsavong Lah. - Jeżeli jednak okaże się to niewykonalne, wezwać bogów na świadków i zabić go tam, gdzie zostanie złapany.

Wojenny mistrz musiał wytężać głos, aby przekrzyczeć hałas, jaki robiły pożerające skałę grutchyny. Zwierzęta do połowy zagłębiły się w ścianę tunelu, w którym ukryli się Jeedai. Parskając niecierpliwie, trzy voxyny wysunęły się na czoło straży przedniej i cała licząca tysiąc wojowników grupa zaczęła przechodzić coraz dalej w głąb przestronnego szybu.

Jacen Solo, pomyślał Tsavong Lah. Na wspomnienie młodego niewiernego poczuł, że szpony implantowanej stopy vua’sa zaciskają się, a pazury drapią kamienną posadzkę. Przy każdej okazji, kiedy Jacen stawał na jego drodze, krzyżował jego plany… To właśnie on zmiażdżył stopę wojennego mistrza podczas pojedynku, co zmusiło go do implantowania łapy vua’sa. A kiedy w końcu Tsavong Lah go pochwycił, to właśnie Jacen poniżył go i niczym podstępny tchórz zdradził i uciekł. Teraz zaś ośmielał się znów stawać na jego drodze.

Tsavong Lah zaczął się w końcu zastanawiać dlaczego. Dlaczego Jacen Solo miałby przylatywać samotnie na Ebaq Dziewięć i pozwalać, żeby ścigał go Tsavong Lah na czele prawie dziesięciu tysięcy yuuzhańskich wojowników?

Natychmiast odgadł odpowiedź. Zawierała się w dwóch słowach: bliźniacza siostra!

Jaina Solo… To ona, knując podstępne plany, ośmieszyła Zwodzicielkę YunHarlę… Z pewnością to ona była jedną spośród uwięzionych w trzewiach Ebaqa Dziewięć Jeedai!

Tsavong Lah poczuł, że w sercu wzbiera mu szalona radość. Pomyślał, że wreszcie poświęci bliźnięta. Kiedyś poprzysiągł sobie, że złoży je w ofierze, ale jego zamiary pokrzyżowała zdrada Jacena i Vergere. Wszystko wskazywało jednak, że tym razem już nic mu nie przeszkodzi. Kiedy oboje zginą, Tsavong Lah będzie się mógł udać na spotkanie z bogami z uśmiechem na rozciętych wargach.

W końcu grutchyny przedarły się przez grubą warstwę skał, a ściany tunelu runęły z donośnym hukiem.

- Naprzód, wojownicy! - krzyknął Tsavong Lah. - Wszyscy Jeedai mają zostać złożeni w ofierze. Do ataku!

Jaina usłyszała, jak ściany korytarza runęły, a chwilę później z głębi chodnika zaczęły dochodzić radosne okrzyki puszczających się w pogoń wojowników. Wyglądało na to, że są ich tysiące.

- Wycofać się! - rozkazała. - Zająć pozycje i przygotować się do obrony na najbliższym skrzyżowaniu!

Wycofując się, uciekinierzy zostawili za sobą przeciwpiechotne miny. Ładunki wybuchowe powinny eksplodować po wykryciu ciepła ciał nadchodzących nieprzyjaciół. W pewnym miejscu górniczy chodnik rozwidlił się, a może tylko łączył z innym. Jaina spojrzała na mapę starych kopalń, jaką zarejestrowała w pamięci komputerowego notatnika. Wybrała odnogę dającą najwięcej możliwości wyboru. Ciążenie było tak słabe, że zapuszczając się w głąb tunelu, rycerze Jedi pomagali sobie Mocą, żeby nie zderzać się z pozostałymi pilotami Jainy.

Niespodziewanie wszyscy usłyszeli przeraźliwy ni to skrzek, ni to pisk. Z pewnością zawierał dużą domieszkę ultradźwięków. Jaina uświadomiła sobie, że krew w jej żyłach zamienia się lód, a włosy stają dęba.

Co to było? - zaniepokoił się jeden z jej pilotów.

- Voxyny - odezwał się Tesar. - Polują na nas i chyba nas wyczuły.

- Ale damy radę je zabić, prawda? - W głosie pytającego brzmiał coraz większy niepokój.

W tej samej chwili Jaina usłyszała odgłos eksplozji miny, agonalny skowyt i gniewny ryk, jaki wydarł się z gardeł tysięcy wojowników.

- Mam nadzieję, że właśnie jednego udało się nam uśmiercić - powiedziała.

Jacen biegł bez wysiłku tunelem. Sadził długimi susami, wykorzystując panującą na Ebaqu Dziewięć niewielką siłę ciążenia i pomagając sobie trochę Mocą. Promień światła jego latarki wyrywał z ciemności szczegóły sklepienia i ścian ciągnącego się przed nim odcinka przestronnego szybu. Młody Solo także zapisał w pamięci komputerowego notesu mapę górniczych korytarzy i chodników. Domyślał się, że Yuuzhan Vongowie opanowali ośrodek łączności i sporą część biegnącego na wylot głównego szybu. Zamierzał się im pokazać, zadać cios i umknąć. Pomyślał, że kiedy wprowadzi zamęt w szeregi wrogów, odwróci ich uwagę od Jainy.

Liczył na to, że przynajmniej skłoni voxyny do pościgu, a jeżeli szczęście mu dopisze, uwięzi je w pułapkach wąskich gardeł chodników i zabije wszystkie, jednego po drugim.

Rozszerzył Vongozmysł, żeby objąć nim cały księżyc. Kiedy ponownie uświadomił sobie ogromną liczbę nieprzyjacielskich wojowników, poczuł przerażenie, nie stracił jednak nadziei. Liczył na to, że szczęście pozwoli mu uwieńczyć plan pomyślnym zakończeniem.

Niestety, to, czym dysponował, nie bardzo mogłoby mu pomóc w walce. Miał tylko świetlny miecz, blasterowy pistolet i dwa granaty. W ostatniej chwili zabrał je z czteroskrzydłowca, z zasobnika, który umożliwiał przeżycie w trudnej sytuacji. Pomyślał, że jeśli zostanie zmuszony do walki wręcz, może walczyć z Yuuzhan Vongami ich bronią. Liczył na to, że gdyby zdołał zaskoczyć kilku nieprzyjacielskich wojowników, mógłby odebrać im broń i wycofać się do bezpiecznej kryjówki.

Nagle poczuł w umyśle impuls Mocy polującego voxyna i zrozumiał, że bestia go wyczuła. Skierował ku niej całą siłę Vongozmysłu, w nadziei że zdoła nakłonić potwora, aby zostawił go w spokoju, ale przekonał się, że nie ma wystarczającego doświadczenia. Usłyszał w myślach coś w rodzaju cichego trzasku - znak zrozumienia zwierzęcia, które podjęło niezłomne postanowienie. Odbijając się od ścian szerokiego tunelu, z oddali napłynęło pełne radości i zdecydowania wycie setek yuuzhańskich wojowników. Jacen zrozumiał, że wszyscy polują teraz tylko na niego.

Kiedy się zorientował, że nie zdoła ich zaskoczyć, postanowił zawrócić. Nadszedł czas, żeby poszukać wlotu jednego z poziomych, wąskich korytarzy, nad których wykorzystaniem się zastanawiał.

Znalazł chodnik skręcający niedaleko wlotu pod kątem prostym i postanowił właśnie tam wydać walkę swoim przeciwnikom. Starannie wybrał miejsce, żeby móc się z niego wycofać, stanął tuż za zakrętem korytarza i zapalił świetlny miecz, a potem uzbroił pierwszy granat i ukrył go w lewej dłoni. Nie był pewien, czy powinien wykorzystać Vongozmysł podczas walki. Spodziewał się, że może zdoła wpłynąć na broń, jaką posługują się Vongowie. Kto wie, może sprawi, żeby stała się bezużyteczna? W końcu jednak się rozmyślił. Stwierdził, że poluje na niego zbyt wielu wojowników. Może zdołałby przekonać amphistaffy niektórych, żeby pogryzły właścicieli albo zwiotczały w ich dłoniach: może potrafiłby nakłonić kilka ogłuszających żuków do przedwczesnego eksplodowania, ale nie dałby rady wpłynąć w taki sposób na wszystkie, z którymi będzie miał do czynienia.

Doszedł do wniosku, że w obecnej sytuacji lepiej będzie skorzystać z usług Mocy. Pozwolił, żeby Vongozmysł osłabł, i przywołał na pomoc wiernego sojusznika.

Usłyszał tupot biegnących nieprzyjaciół. Coraz wyraźniej rozlegały się krzyki i szuranie stóp po skalnym dnie chodnika. Domyślał się, że do korytarza wtargnęła bardzo liczna grupa i że dzięki niewielkiej sile ciążenia Yuuzhanie pędzą ku niemu ogromnymi susami.

Domieszka ultradźwięków w pisku voxyna zaskoczyła go i niemal sparaliżowała. Zdążył zapomnieć, jak przeraźliwy i obezwładniający dźwięk wydają te potworne bestie. Wysiłkiem woli otrząsnął się z trwogi, zamachnął się i rzucił za róg chodnika granat udarowy. Wysunął głowę i dłoń tylko na tyle, żeby móc posłużyć się Mocą i skierować ładunek w głąb szeroko rozwartej paszczy stworzenia. W tej samej chwili voxyn plunął ku niemu śmiercionośną mazią, ale Jacen powstrzyma! strugę żrącego kwasu dzięki Mocy i skierował ją w stronę gromady atakujących go wojowników.

Przeżył wstrząs, kiedy uświadomił sobie, ilu nadbiegało wąskim korytarzem. Czym innym było wyczuwanie wrogów za pośrednictwem Vongozmysłu, a czym innym oglądanie ich z niewielkiej odległości. Wypełnili chodnik, jak okiem sięgnąć. Zrozumiał, że atakują go setki, jeżeli nie tysiące nieprzyjaciół…

Wycofał się pospiesznie, zanim eksplozja granatu zdążyła rozerwać część łba potwora. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że zabił bestię, wyciągnął więc lewą ręką blasterowy pistolet. Zaczął posyłać pociski za róg korytarza, w kierunku voxyna i kryjących się za nim yuuzhańskich wojowników.

Oślepiona i oszalała z bólu bestia zaczęła się szamotać w wąskim korytarzu. Wciąż jeszcze miała dużo energii i dzięki małemu ciążeniu poruszała się bardzo zwinnie. Smagając we wszystkie strony potężnym ogonem, uśmierciła wielu wojowników, ale kiedy Jacen wysunął dłoń i zaczął strzelać, Yuuzhan Vongowie wznieśli gniewny okrzyk i rzucili się ku niemu. Starając się ominąć albo przeskoczyć oszalałe z bólu zwierzę, wielu nadziewało się na ociekające jadem kolce. Ci, którym udało się pokonać żywą przeszkodę, zaczęli zasypywać młodego Jedi gradem ogłuszających żuków.

Jacen wycofał się w głąb odnogi korytarza. Zwijał się teraz jak w ukropie. Wymachując we wszystkie strony klingą świetlnego miecza, starał się odbijać nadlatujące ku niemu roje ogłuszających żuków.

Niektóre skręcały same w locie za róg korytarza, inne zaś odbijały się od ściany i leciały na niego. Jeden trafił go w udo i zmusił do półobrotu. Posłużył się Mocą, żeby nadać obrotowi większy impet i zakończyć go jak najszybciej, ale nie przestał wymachiwać klingą świetlnego miecza. Odbijając na boki nadlatujące pociski, świetliste ostrze zataczało na tle ciemnych ścian chodnika łuki tak szybkie, że zlewały się w rozmytą zieloną mgiełkę. Kiedy Jacen zakończył obrót, z użyciem Mocy wycofał się jeszcze dalej w głąb odnogi chodnika, ale nadal wymachiwał świetlnym mieczem i odbijał na boki nadlatujące żuki. Aby zniechęcić Vongów do pokonania zakrętu korytarza, wystrzelił z pistoletu, który trzymał w lewej dłoni.

Przekonał się jednak, że ich nie zniechęcił. Pięciu czy sześciu pierwszych, nadzianych na kolce rannego voxyna, pokonało zakręt, jadąc na jego grzbiecie, ale za bestią czaili się pozostali. Wkrótce Jacen ujrzał ścigającą go długą ciemną kolumnę wojowników i usłyszał ich bitewny okrzyk:

- Do-ro’ik vong pratte!

Z oddali, zza pleców ścigających go wojowników, napłynął przeraźliwy skrzek następnego voxyna.

Chociaż Jacen wiedział, że to nie przyda się na nic, nie przestawał strzelać z blasterowego pistoletu. Wsłuchując się w Moc, wyczuwał także udrękę siostry.

- Zawalcie sklepienie chodnika - poleciła Jaina. - Dokładnie w tamtym miejscu.

- Jak? - zapytał jeden z pilotów. - Mamy miny, a nie termiczne detonatory.

Młoda pani major uwolniła myśli i posługując się Mocą, odszukała w sklepieniu chodnika kilka szczelin, a potem umieściła w nich minę. Tesar i Lowbacca zespolili umysły i połączyli siły, by jej pomóc.

- Cofnijcie się - rzekła Jaina.

Od sklepienia oderwał się z głośnym trzaskiem ważący przynajmniej pół tony głaz, a potem posypały się kaskady mniejszych kamieni i odłamków. Jaina zaczęła poszerzać powstałe wgłębienie, odłupując skały, które pokruszyła siła eksplozji. W następnej sekundzie usłyszała przeraźliwy skrzek i uświadomiła sobie, że wyparł z jej płuc resztkę powietrza. Zrozumiała, że po drugiej stronie osypiska znalazł się inny voxyn. Drapiąc pazurami, starał się przedostać przez kaskady odrywających się od sklepienia skał, żeby wskoczyć w środek grupy jej pilotów. Już zapomniała, jak szybkie i zwinne potrafią być te bestie.

Kiedy w końcu potwór zdołał przedostać się przez osypisko, plunął w jej stronę strugą żrącej mazi. W ostatnim ułamku sekundy Jaina zdążyła się osłonić Mocą i zmieniła kierunek śmiercionośnego kwasu. Podskoczyła, by uniknąć pierwszego smagnięcia potężnym ogonem a potem odpięła od pasa świetlny miecz i obserwowała, jak ze znajomym pomrukiem wysuwa się z obudowy fioletowe ostrze. Nagle usłyszała dobiegający zza pleców głuchy stuk i okrzyk bólu. W ograniczonej przestrzeni ciemnego korytarza zaczęły szybować smugi blasterowych strzałów. W następnej chwili uszy Jainy poraził huk eksplozji. Lowbacca także zapalił klingę broni i starał się odciąć bestii łeb. W błyszczących czarnych ślepiach potwora odbijały się wszystkie ruchy świetlistego ostrza jego miecza.

W korytarzu unosił się przeraźliwy odór wyplutej przez voxyna żrącej mazi. Jaina zauważyła, że ogon bestii pręży się do kolejnego ciosu i znów podskoczyła… w samą porę, żeby uniknąć kolejnego trafienia. Lądując na dnie chodnika, smagnęła ogon końcem klingi, ale tylko lekko nadcięła go u nasady. Krople i strugi żrącej niczym kwas krwi obryzgały jej próżniowy skafander.

W następnej sekundzie już wszyscy troje Jedi, wymachując ognistymi ostrzami świetlnych mieczy, toczyli zażartą walkę z kłami, pazurami, trucizną i opanowanym przemożną żądzą mordu mózgiem voxyna. Ilekroć uskakiwali na boki, żeby któryś z pozostałych pilotów mógł posłać zwierzęciu blasterową błyskawicę, zawsze co najmniej jedna osoba starała się bezlitośnie wykorzystać okazję. Na ścianach chodnika raz po raz lądowały z głośnym sykiem krople krwi albo strugi żrącej mazi.

Bestia nie zrezygnowała z walki, dopóki młodzi Jedi nie pocięli jej na kawałki. Jaina uświadomiła sobie, że jest zupełnie wyczerpana. Łapczywie chwytając powietrze, oparła się plecami o ścianę chodnika, ale nie dane jej było długo odpoczywać. Zdążyła kilka razy zaczerpnąć powietrza, kiedy usłyszała dobiegające z bliska gniewne wycie yuuzhańskich wojowników. Uniosła głowę i zauważyła z przerażeniem, że tunel za skalnym osypiskiem wypełniają setki nieprzyjaciół.

Przez szczeliny po obu stronach rumowiska, a zwłaszcza przez otwór, którym przecisnął się voxyn, wyleciały roje ogłuszających żuków. Po chwili, odrzucając na boki skalne odłamki, zaczęli się tamtędy przeciskać yuuzhańscy wojownicy. Jaina chwyciła lewą ręką blasterowy karabin i zaczęta strzelać z bliska do biegnących ku niej przeciwników. Równocześnie wymachiwała klingą miecza, żeby we wszystkie strony odbijać nadlatujące wciąż ku niej ogłuszające żuki.

- Sklepienie! - wydyszała między jednym wdechem a następnym. - Zawalcie sklepienie do końca!

Połączyła siły z Tesarem i Lowbaccą i wszyscy troje, posługując się Mocą, zaczęli atakować sklepienie górniczego chodnika. Z początku odrywali tylko niewielkie odłamki skały, ale Jaina stwierdziła, że odbijają się od nich blasterowe błyskawice; musiała odepchnąć którąś na bok nagłym ruchem fioletowej klingi. W pewnej chwili usłyszała donośny trzask i sklepienie się zawaliło. W kierunku Jainy i jej podwładnych pomknęła korytarzem chmura skalnego pyłu. Pod zwałami skał straciło życie co najmniej kilkunastu yuuzhańskich wojowników.

- To nie powstrzyma ich na długo - odezwał się jeden z pilotów. - Ciążenie jest niewielkie, przez co te skały są znacznie lżejsze, niż na to wyglądają. A poza tym pomyślcie, jak szybko ich potwory przegryzły grube skalne ściany po obu stronach tamtych wrót.

Może zdołamy powstrzymać ich na tyle długo, żeby wymyślić coś innego, uznała Jaina.

- Wycofać się - poleciła, łapczywie chwytając powietrze. Otarła pył i pot z czoła, zapaliła reflektor i powiodła spojrzeniem po twarzach podwładnych. Zastanawiała się, skąd w jej ciele zostało jeszcze tyle potu.

Dopiero wtedy zauważyła, że ponieśli pierwsze straty. Poczuła skurcz żołądka na widok pilota „Bliźniaczego Cztery”, rozciągniętego pod ścianą korytarza, gdzie upadł po smagnięciu ogonem voxyna. Próżniowy skafander mężczyzny był przebity w kilku miejscach, z których wciąż jeszcze wystawały ociekające jadem kolce. „Bliźniacze Siedem” został trafiony w pierś przez ogłuszającego żuka i osunął się bez przytomności na dno chodnika, ale powoli przychodził do siebie. Twierdził, że siła uderzenia tylko wyparła dech z jego piersi, ale Jaina spojrzała na niego i zdrętwiała. Kiedy pomagali mu wstać, twarz jej podwładnego wykrzywił grymas bólu.

Dwaj piloci zanieśli ciało „Bliźniaczego Cztery” na tyły, a dwaj inni prowadzili „Bliźniacze Siedem”. Jaina i Tesar szli na końcu grupy jako straż tylna. Osłaniali odwrót, dopóki wszyscy nie dotarli do rozwidlenia. Idący przodem piloci eskadry Jainy stanęli i jeden obejrzał się do tyłu.

- Którędy, pani major? - zapytał.

Jaina wyciągnęła z kieszeni próżniowego skafandra komputerowy notatnik. Spojrzała na ekran, ale stwierdziła, że mapa wiruje przed jej oczami. Odgadła, że jest zbyt zmęczona, by się skoncentrować, i siłą woli zmusiła się do skupienia uwagi.

- Skręćcie w lewo - poleciła. - Prążek, Tesar i ja pójdziemy dalej prosto.

- Chwileczkę! - W głosie „Bliźniaczego Dziesięć” prowadzącego rannego pilota „Bliźniaczego Siedem” brzmiało niedowierzanie i oburzenie. Chce pani, żebyśmy się rozdzielili?

- Vongowie polują tylko na Jedi - wyjaśniła Jaina. - Jeżeli pójdziecie okrężną drogą, będziecie bezpieczni. My także poczujemy się pewniej, jeżeli przestaniemy się o was martwić, że musimy was osłaniać.

A poza tym nie zginiecie razem z nami, pomyślała.

- Możemy walczyć, pani major! - nalegał pilot „Bliźniaczego Dziesięć”. - Zdołamy pani pomóc!

- Doceniam to, ale… - zaczęła młoda Solo.

- Nie po to pokonaliśmy razem tyle przeciwności i dotarliśmy tak daleko, żebyśmy mieli teraz pozwalać pani odejść i samej toczyć walkę z Vongami - obruszył się mężczyzna. - Zrobiła pani z nas zgrany zespół. Powinniśmy trzymać się razem.

Jaina zamrugała, starając się pokonać łzy, które nagle napłynęły do jej oczu. Nie szczędząc potu i krwi, uświadamiała swoim pilotom, co to znaczy duch walki. Dzięki nieustannym ćwiczeniom natchnęła ich wiarą w możliwość zwycięstwa i nauczyła, że staną się silni, jeżeli będą się troszczyli jedni o drugich, teraz jednak odwaga i poświęcenie podwładnych mogły tylko przyczynić się do ich śmierci.

Wyprostowała się, zaczerpnęła powietrza i spojrzała surowo na „Bliźniacze Dziesięć”.

- Czy chcesz, żebym ci wydała jednoznaczny rozkaz, poruczniku? - zapytała surowo.

Na twarzy „Bliźniaczego Dziesięć” odmalowały się gniew i frustracja. W końcu jednak pilot pokręcił głową.

- Chyba nie, pani major - powiedział.

- Więc ruszaj w drogę - burknęła młoda Jedi. - Zobaczymy się, kiedy wszystko dobiegnie końca.

Zaczekała, aż zataczający się ze zmęczenia podwładni znikną w czeluści odnogi korytarza, a potem odwróciła się i poczłapała wybranym chodnikiem. Czuła się tak zmęczona, że tylko z trudem mogła zebrać myśli.

- Postaraj się zaczerpnąć siłę z Mocy - doradził Tesar, a w jego głos zabrzmiał rozkazujący ton.

Jaina była zbyt osłabiona, żeby przyznać mu głośno rację, rozszerzyła więc tylko świadomość Mocy i wpuściła do umysłu jej potęgę. Naturalnie, istniały granice, których nie zdołałaby przekroczyć - wyglądało na ta, że nic nie może zastąpić dobrego posiłku i spokojnego snu - ale kiedy poczuła, że przepływająca przez nią fala Mocy wypełnia energią każdą komórkę ciała, ożywiła się i wyprostowała. Zaczęła pewniej stawiać nogi i nawet jakby oddychała z mniejszym wysiłkiem niż poprzednio. Spojrzała na mapę, wyświetlaną na ekranie komputerowego notatnika, i podjęła decyzję.

- Tu skręcimy - oznajmiła stanowczym tonem.

Nie ukrywając zaskoczenia, Tesar i Lowie spojrzeli na kończący się litą ścianą chodnik. Młody Wookie zaryczał pytająco.

W odpowiedzi Jaina wyciągnęła rękę i pokazała widniejący nad ich głowami czarny otwór.

Był to wylot wentylacyjnego szybu łączącego chodnik z innym, biegnącym na wyższym poziomie. Posługując się Mocą, obaj Jedi podsadzili Jainę. Zapierając się rękami i stopami o szorstkie ściany, młoda pani major zdołała pokonać sześć czy siedem metrów, jakie dzieliło ją od wykutego na wyższym poziomie tunelu. Kiedy się tam znalazła, odwróciła się i pomogła wspiąć się pozostałym. Dzięki niewielkiej sile ciążenia poradziła sobie bez trudu. Wyglądało na to, że nawet Lowbacca nie waży więcej niż piętnaście kilogramów.

Kiedy wszyscy troje pokonali wentylacyjny szyb, Tesar włączył przypiętą do pasa latarkę i zaczął badać ciągnący się w obie strony tunel. Zauważył, że na skalnych ścianach błyszczą kryształki szronu.

- Dokąd teraz? - zapytał.

- Zaczekamy tutaj - postanowiła Jaina. - Możemy się tu bronić całą wieczność, a przynajmniej dopóki Yuuzhanie nie wymyślą innego sposobu przedostania się na nasz poziom. A kiedy się już tu dostaną uciekniemy w przeciwną stronę.

Wyglądało na to, że Tesar uznał jej plan za rozsądny. Wyłączył przypiętą do pasa latarkę. Wszyscy troje stali w ciemnym tunelu i trzęsąc się z zimna, czekali, co się wydarzy.

W pewnej chwili Jaina zamknęła oczy, otworzyła umysł na bitwowięź Mocy, uwolniła myśli i posłała je w przestworza. Wujku Luke’u, gdzie jesteś? - pomyślała.

Luke zastanawiał się, jak opanować Ebaq Dziewięć, skoro na pokładach okrętów flot Nowej Republiki nie było praktycznie ani jednego żołnierza. Nikt się nie spodziewał, że trzeba będzie toczyć walkę na powierzchni księżyca. W wyprawie wzięli udział tylko lekko uzbrojeni policjanci, którzy strzegli porządku na pokładach ogromnych okrętów liniowych.

Policjanci i Jedi. Tsavong Lah miał nadzieję, że Jedi wylądują na powierzchni małego księżyca. Sam przecież ich zaprosił.

Floty Nowej Republiki okrążyły Ebaq Dziewięć i wkrótce miały zaatakować niewielką flotę pozostawioną przez Yuuzhan, żeby osłaniała lądujących na księżycu wojowników. Luke spodziewał się, że dowódcy yuuzhańskich okrętów stoczą zaciętą walkę, ale jej wynik był właściwie z góry przesądzony. Nie mogli bronić się bardzo długo, stawiając czoło wielokrotnie silniejszemu i liczniejszemu przeciwnikowi.

Zastanawiał się, od jak dawna wojska Nowej Republiki nie miały tak korzystnej sytuacji podczas walki z Yuuzhan Vongami. Nagle w jego umyśle pojawiło się pytanie siostrzenicy.

Wysłał w odpowiedzi nie słowa, ale myśli, które oznaczały mniej więcej: „Gdzie jesteś?”

Jaina odpowiedziała mu także nie słowami, ale emocjami i obrazami: „Tunel. Voxyny. Wojownicy”.

„Ilu nieprzyjaciół?” - wysłał pytanie mistrz Jedi, wyobrażając sobie cyfry i wizerunki yuuzhańskich wojowników.

„Mnóstwo. Wkrótce do nas przyjdą”. Razem z odpowiedzią Jainy pojawiły się w umyśle Luke’a obrazy tłumu Yuuzhan Vongów wypełniającego szczelnie całą szerokość wąskiego górniczego chodnika.

Luke postanowił wyrazić słowami następne pytanie: „Czy stamtąd, gdzie jesteście, zdołalibyście się przedostać na powierzchnię księżyca?”

„Zaprzeczam”, usłyszał w odpowiedzi.

Zgrzytnął zębami.

Następna wiadomość była skomplikowana i musiał poświęcić jakąś minutę, żeby zebrać myśli. „Czy dałoby się wlecieć gwiezdnym myśliwcem w głąb centralnego szybu?” - zapytał.

Wsłuchując się w odpowiedź siostrzenicy, wyczuł jej potworne zmęczenie. Po chwili dołączyło się do niego rozbawienie, że ktokolwiek mógłby wpaść na zuchwały pomysł zapuszczenia się czteroskrzydłowcem w głąb przestronnego szybu i ostrzeliwania po drodze tysięcy przyczajonych na skalnych półkach Yuuzhan.

Jaina przesłała w odpowiedz, także wizerunek szybu. Miał wystarczającą szerokość, żeby dało się przelecieć gwiezdnym myśliwcem Jednak przekazując obraz wlotu, ukazała wiele ogromnych dźwigów i urządzeń do wydobywania i przetwarzania rudy bronzium, które trzeba byłoby najpierw usunąć z drogi.

Cóż, Luke nie potrafił wymyślić nic lepszego.

Lecimy po ciebie, pomyślał. Czekaj cierpliwie.

W odpowiedzi ponownie odebrał rozbawienie, tym razem jednak podszyte nutką goryczy. Zupełnie jakbym miała inne wyjście, pomyślała siostrzenica.

Luke połączył się z bitwowięzią Mocy. Polecił pozostałym Jedi, żeby przygotowali się do lądowania na powierzchni Ebaqa Dziewięć i podjęcia walki z setkami i tysiącami bezlitosnych przeciwników.

Ostatni voxyn, którego Tsavong Lah posłał w górę wentylacyjnego szybu, spadł w kawałkach na głowy czających się za nim niecierpliwie wojowników. Wkrótce potem tę samą drogę pokonał udarowy granat. Kiedy w tunelu osiadała wzniecona eksplozją chmura skalnego pyłu, w górę szybu ruszyło kilku najodważniejszych wojowników, ale zanim zdołali pokonać kilka metrów, wszystkich uśmierciły blasterowe błyskawice. Po chwili eksplozja następnego granatu pozbawiła życia kilkunastu innych Yuuzhan.

Wojenny mistrz stwierdził, że rozprawienie się ze znienawidzonymi Jeedai zajmie mu tylko trochę więcej czasu, niż przewidywał.

- Wezwać grutchyny! - rozkazał.

Nie zamierzał posyłać na wyższy poziom ani jednego więcej dzielnego wojownika. Postanowił, że pożerające skalę stworzenia usuną dno chodnika spod stóp walczących z nim niewiernych.

- Z pokładu „Krwawej Ofiary” donoszą, że zostali zaatakowani przez nieprzyjaciół - zameldował jeden z młodszych oficerów. - Postarają się opóźnić ich przybycie najdłużej, jak to możliwe.

- Przekaż dowódcom okrętów Grupy Szturmowej Yun-Yuuzhana, że bogowie składają hołd ich odwadze - powiedział Tsavong Lah i odwrócił się do innego podporucznika. - Jak przebiegają poszukiwania Jacena Solo? - zapytał.

- Bez zmian, wojenny mistrzu - odparł młodszy oficer. - Jeedai uciekł, ale nasi wojownicy następują mu na pięty. Nie…

- Mistrzu wojenny! - przerwał nagle podwładny opiekujący się oggzilem. - Pojawiła się nowa wiadomość dla ciebie!

Tsavong Lah wyjął zwierzątko z rąk młodszego oficera.

- Kto chce ze mną rozmawiać? - zapytał.

- Nie potrafisz sam się tego domyślić, wojenny mistrzu?

Na dźwięk głosu Tsavong Lah poczuł, że serce w jego piersi zaczyna bić przyspieszonym rytmem.

- Vergere! - wykrzyknął zdumiony, ale zaraz się opanował i spróbował nadać głosowi ton rozbawienia. - Czyżbyś chciała mnie błagać o życie bliźniąt Solo?

- Nie - odrzekła istota. - Jeżeli mi pozwolisz, przylecę, żeby się przyłączyć do polowania na Jedi.

Wojenny mistrz głośno się roześmiał.

- Jesteś nędzną zdrajczynią, chociaż bardzo sprytną - powiedział. - Z pewnością jednak nie jesteś Jeedai!

- Ależ jestem Jedi - odparła spokojnie drobna istota. - Prawdziwą Jedi, a nie jedną z tych imitacji, na które tak zawzięcie polujesz. Czyżbyś do tej pory sam się tego nie domyślił? - Vergere sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej z siebie. - Nikt się nie zorientował, chociaż żyłam obok ciebie pięćdziesiąt lat, a później cię zdradziłam. Dziwię się, że najwyższy lord Shimrra pozwolił ci żyć po tym, jak cię ośmieszyłam.

Tsavong Lah poczuł wściekłość ściskającą jego gardło.

- Przybywaj na Ebaq Dziewięć! - wykrzyknął. - Przybywaj, żeby wziąć udział w ofierze, jaką zamierzam złożyć z bliźniąt Jeedai!

- Jeżeli tylko mi pozwolisz… - zaczęła Vergere.

- Wydam rozkazy kapitanom okrętów floty, żeby cię przepuścili - obiecał Yuuzhanin. Zwrócił oggzila młodszemu oficerowi. - Dopilnuj tego! - warknął.

- Jak rozkażesz, wojenny mistrzu - odparł podporucznik.

Tłum wojowników rozstąpił się na boki, kiedy pojawiły się obie grutchyny, niemal płynąc w powietrzu dzięki niewielkiemu ciążeniu.

Tsavong Lah zwrócił się w stronę treserów.

- Nareszcie - powiedział i wskazał sklepienie tunelu. - Niech zaczną tu! - rozkazał. Odwrócił się do najbliższej grupy yuuzhańskich wojowników. - W górę szybu! - powiedział. - Zajmijcie czymś Jeedai, kiedy grutchyny będą się przegryzały na wyższy poziom!

Troje Jedi stało w ciemności, oświetlonej tylko blaskiem rzucanym przez wysunięte klingi świetlnych mieczy. Jaina już pomyślała, że Yuuzhan Yongowie zbyt długo nie przejawiają żadnej aktywności, ale w następnej chwili dno tunelu pod jej stopami zadrżało, jakby coś z ogromną siłą uderzyło od spodu w litą skałę. Z otworu wentylacyjnego szybu napłynął odgłos osuwających się skalnych odłamków.

- Vongowie! - odezwał się Tesar.

Pochylił się nad otworem, którym wspinali się yuuzhańscy wojownicy, i posłał w głąb kilka blasterowych błyskawic. Z otworu wyleciało kilkanaście brzytwożuków, bezskutecznie usiłujących zapewnić wsparcie napastnikom. Lowbacca i Jaina bez trudu przecięli śmiercionośne owady klingami świetlnych mieczy.

Nagle dno tunelu jeszcze raz się zatrzęsło i Jaina ponownie usłyszała grzechot osypujących się kamieni. Rzuć granat i uciekaj, pomyślała.

Uciekaj, dopóki cię nie dogonią, a potem walcz, aż zabraknie ci siły.

Jacen doszedł do przekonania, że powinien stawić nieprzyjacielowi zacięty opór. Górniczy chodnik, którym uciekał, ciągle rozwidlał się i zwężał, rozwidlał i zwężał, a kiedy młody Jedi zauważył, że sklepienie znajduje się niespełna dwa metry nad jego głową, uświadomił sobie, że nie ma wyboru. Gdyby chodniki stały się tak wąskie, że mógłby tylko pełznąć, atakujące voxyny miałyby nad nim zbyt dużą przewagę.

Skręcił w najbliższą odnogę chodnika, odpiął rękojeść świetlnego miecza i wyciągnął blaster. Chciał zachować ostatni granat dla pierwszego voxyna, jaki się pojawi w przeciwległym końcu tunelu.

Kiedy zobaczył, że odległy koniec wypełnia się tłumem nieprzyjacielskich wojowników, posłał w ich stronę kilka blasterowych błyskawic. W jego stronę poszybowały ogłuszające żuki i kule żelu blorash, ale młody Solo wykonał kilka uników, a pozostałe pociski przeciął mieczem. Cały czas zachowywał niezwykły spokój.

To nie był jego pierwszy poważny błąd. Wiele razy przedtem stawał oko w oko ze śmiercią.

Ogarniała go jednak rozpacz na myśl, że nie zdołał pomóc Jainie. Czuł się tak, jakby zawiódł ją i opuścił. Wsłuchując się w Moc i łączącą go z siostrą bliźniaczą więź, wyczuwał bezradność Jainy.

Tymczasem Yuuzhan Vongowie poderwali się do ataku. Biegli ku niemu ciasno zbitą gromadą. Rzucali ogłuszające żuki, a z pysków wyprężonych amphistaffów leciały strugi śmiercionośnego jadu. Nie przestając strzelać, Jacen uświadomił sobie nagle, że zasobnik energetyczny jego blastera jest bliski wyczerpania. Wymachując jak w transie jaskrawozieloną klingą świetlnego miecza, odbijał na boki albo rozcinał kolejne pociski, musiał się jednak wycofywać krok po kroku coraz dalej w głąb zwężającego się chodnika.

Narastała w nim coraz większa wściekłość… rozpalona do czerwoności furia, stanowiąca odpowiedź na ogarniającą go desperację. W końcu usłyszał charakterystyczny pomruk opróżnionego zasobnika blastera i cisnął bezużyteczny pistolet w kierunku najbliższego wojownika. W tej samej sekundzie przypomniał sobie potęgę, jaką mógł się posłużyć… siłę podsycaną przez gniew i desperację, jakiej doświadczał w tej chwili i jaką odczuwał w przeszłości. Skupił się, wyciągnął rękę i postanowił cisnąć tę potęgę w kierunku yuuzhańskich wojowników. Z czubków jego rozcapierzonych palców strzeliły nagle rozgałęzione smugi szmaragdowego ognia.

Błyskawica Mocy poraziła pierwszy szereg nacierających Yuuzhan i rzuciła ich na cisnących się za nimi pobratymców. Korzystając z nagłego zamieszania, młody Solo posłał ku napastnikom następną błyskawicę. Nie zabił wrogów - mordercza postać błyskawicy była tylko bronią Ciemnej Strony Mocy wiedział jednak, że zanim odzyskają przytomność, upłynie sporo czasu.

- Młody Jedi…

Jacen rozejrzał się i jakoś się nie zdziwił, widząc stojącą za nim Vergere.

- Witaj - powiedział i posłał na oślep w stronę Yuuzhan kolejną skwierczącą w locie strugę ognia.

Vergere obrzuciła go surowym spojrzeniem. Jacen zobaczył głęboką mądrość w jej skośnych oczach.

- Wkrótce zabraknie ci powietrza - ostrzegła istota.

- Vergere! - zawołał pełniący służbę na pokładzie „Krwawej Ofiary” młodszy oficer tak głośno, że przekazany przez villipa okrzyk zagłuszył hałas przegryzających skałę grutchyn.

Tsavong Lah obrócił się jak użądlony i spiorunował podwładnego groźnym spojrzeniem.

- Co się stało? - burknął niecierpliwie. - Nie przylatuje?

- Przylatuje! - odparł bojaźliwie podporucznik. - Leci ku nam, ale wygląda na to, że nie zamierza zwolnić!

Vergere porwała z hangaru „Ralroosta” szybki i zwrotny myśliwiec w kształcie ściętego klina. Lecąc z prędkością trzydziestu pięciu tysięcy kilometrów na godzinę, dotarta do Ebaqa Dziewięć i wpadła w głąb przebitego na wylot szybu. Jej gwiezdny myśliwiec nie miał laserowych działek, wymontowanych dla innej maszyny, ale drobna istota wcale ich nie potrzebowała. Siła uderzenia rozpyliła na atomy masywne dźwigi i urządzenia do przetwarzania rudy, które górnicy pozostawili na platformach u wlotu szybu. Dwa stosy atomowe i dwa ogromne silniki typu Novaldex zmieniły się w lecącą z zawrotną szybkością kulę plazmy, która przemknęła przez całą długość centralnego szybu i eksplodowała po przeciwnej stronie niczym oślepiająco jaskrawa supernowa. Z pewnością przeciążyłaby obiektywy wszystkich holokamer, gdyby jakieś zostały skierowane w jej stronę.

Przez środek księżyca przemknęła burza przegrzanych jonów. Wypełniła wloty niezablokowanych blasteroodpornymi wrotami bocznych chodników; dotarła także, choć z mniejszą furią, do wszystkich skrzyżowań i rozwidleń. Na szczęście Jaina i Jacen znajdowali się zbyt daleko od centralnego szybu, aby mogła wyrządzić im jakąś krzywdę.

Ukryci w najgłębszych zakamarkach kopalnianych chodników, usłyszeli tylko ogłuszający łoskot, poczuli w uszach nagły wzrost ciśnienia, a na skórze straszliwe gorąco. Po sekundzie owionęła ich gnająca z zawrotną szybkością chmura kurzu i skalnego pyłu. Szalała wokół nich tylko kilka sekund, zaraz potem strumień powietrza zaczął gnać w przeciwną stronę. Pędząca na drugą stronę księżyca kula plazmy wypierała powietrze z centralnego szybu na zewnątrz i do bocznych odnóg, ale panujące po jej przejściu podciśnienie wysysało atmosferę ze wszystkich tuneli, korytarzy i chodników. Jakby tego nie dość, we wnętrzu księżyca rozszalały się gwałtowne pożary. Przy wystarczająco wysokiej temperaturze i stałym dopływie tlenu nawet metal może się zapalić. Wzbudzona przez myśliwiec jonowa nawałnica niosła wystarczającą energię, żeby w ciągu zaledwie kilku sekund wyssać z wnętrza księżyca wszystkie cząsteczki życiodajnego powietrza.

Dowodzeni przez Tsavonga Laha yuuzhańscy wojownicy byli przygotowani na dekompresję. Stanowiło to część ich oczywistej strategii obronnej. Wszyscy mieli maskujące ooglithy, które umożliwiały im przeżycie nawet przy braku atmosfery.

Kłopot w tym, że nic ich o tym nie uprzedziło. Nawet gdyby inżynierowie Nowej Republiki wysadzili skały u wlotu szybu i pozwolili, żeby do wnętrza wtargnęła próżnia, upłynęłoby wiele minut, zanim ogromne ilości powietrza zdążyłyby uciec z kopalnianych szybów.

Czując pierwsze oznaki nadciągającej dekompresji, wojownicy mieliby dość czasu, aby w porę założyć maskujące stworzenia.

Ci, którzy przeżyli potężną falę promieniowana i żaru, doświadczyli pierwszego brutalnego wzrostu ciśnienia. Po sekundzie ogarnęła ich niosąca skalny pył i kurz podobna do huraganu zawierucha. Zdezorientowani, zapewne nie uświadamiali sobie, że gnająca centralnym szybem kula rozżarzonej plazmy wyciągnie z chodników i tuneli wszystkie cząsteczki atmosfery.

Zaledwie dwie albo trzy sekundy po przelocie kuli powietrze w korytarzu zaczęto szybko rzednąć. Kilku Yuuzhan Vongów odgadło, na co się zanosi, ale otoczeni tłumem innych wojowników i zaskoczeni nagłym brakiem powietrza, nie zdążyli przekazać tej wiadomości pozostałym. Wielu zasłabło i straciło przytomność, a wszyscy, którzy starali się utrzymać powietrze w płucach, dostali gwałtownej embolii. Ich pęcherzyki płucne wypełniły się krwawą pianą i eksplodowały. Walczący o życie wojownicy musieliby momentalnie wyszarpnąć maskujące ooglithy i założyć je na twarze, ale utrudniał im to panujący wokół zamęt. Jedni chwiali się na nogach, inni mdleli, a niektórzy starali się zerwać ooglitha z twarzy kolegi, żeby okryć nim swoją głowę.

Dwa pozostałe przy życiu voxyny i obie grutchyny nie miały maskujących ooglithów. Zaskoczone nagłym brakiem powietrza, wpadły w panikę i zaczęły się miotać w wąskich korytarzach. Wstrząsane agonalnymi drgawkami zdychające bestie zmiażdżyły, zatruły albo rozerwały na strzępy wielu Yuuzhan Vongów. Do ich grona należeli także poskramiacze i treserzy.

Po dwudziestu sekundach wszyscy Yuuzhanie byli nieprzytomni. Kilka minut później nie żyli.

Jak czasami się zdarza podczas walki, śmierć okazała się dla nich względnie łaskawa.

Fala żaru i nagły skok ciśnienia zbiły Jainę z nóg. Młoda Jedi usłyszała huk podobny do grzmotu. Poczuła zawrót głowy i tak silny ból w uszach, że o mało nie rozsadził jej bębenków. Natychmiast uświadomiła sobie, co się dzieje.

- Dekompresja! - krzyknęła, czując coraz większy zamęt w głowie.

Uniosła rękę i szybkim jak myśl ruchem zatrzasnęła osłonę hełmu. Słysząc wycie szalejącego wokół niej huraganu, usiłowała odzyskać panowanie nad myślami. Zawodzący wicher starał się ją wciągnąć w głąb wentylacyjnego szybu, ale po trzech sekundach zmienił kierunek. Po następnych trzech zapadła śmiertelna cisza.

Jaina zdołała uszczelnić szybkę hełmu, zanim z górniczego chodnika uciekły resztki atmosfery.

Najwyższy czas, pomyślała. Przypuszczała, że inżynierowie Nowej Republiki właśnie wysadzili w powietrze wlot centralnego szybu. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby uczynili to o wiele wcześniej.

Najbliżej wlotu wentylacyjnego szybu stał Tesar. Barabel zdołał się zaprzeć ogonem o ścianę chodnika, dzięki czemu nie zwaliła go z nóg szalejąca nawałnica. Jaina poleciła mu gestem, żeby zajrzał w głąb szybu i przekonał się, czy są w nim Vongowie.

Tesar usłuchał i spojrzał w dół, ale natychmiast odskoczył. Dał Jainie znak ręką, żeby nie podchodziła.

Młoda Solo natychmiast zrozumiała. Obojętne, co wydarzyło się na niższym poziomie, nie chciała na to nawet patrzeć.

Jacen przyglądał się, jak umierają atakujący go Yuuzhanie. Nie miał próżniowego skafandra ani hełmu, ale dzięki ostrzeżeniu Vergere zdołał zachować wokół siebie powietrze, używając do tego Mocy. Wytworzył po prostu zaporę i pchnął ją do najbliższej odnogi korytarza, w którym się ukrywał.

Yuuzhan Vongowie umierali w absolutnej ciszy. Wskutek niewielkiego ciążenia osuwali się na dno korytarza powoli, niczym płatki absurdalnie śmiercionośnego kwiatu.

- Jaka szkoda, że nie mogę im pomóc - odezwał się Jacen.

- Nie ma niczego bardziej bezsensownego niż niemożliwe do spełnienia życzenie. - W surowym głosie Vergere brzmiała nagana.

Zdumiony Jacen odwrócił się w jej stronę.

- To wszystko twoja sprawka, prawda? - zapytał.

Vergere nie ukrywała oburzenia, a jej porośnięte piórkami bokobrody lekko zafalowały.

- To było konieczne, żebym mogła uwolnić cię od twoich wyborów - rzekła.

Młody Jedi ciężko westchnął.

- Nie wybrałem najlepiej, prawda? - powiedział.

- Wybierałeś, kierując się podszeptami serca - ciągnęła podobna do ptaka istota. - A poza tym… przecież osiągnąłeś cel, prawda? Twoja siostra przeżyła. - Spojrzała na niego z powagą. - Ja także osiągnęłam swój cel - podjęła po chwili. - Jesteś wolny i możesz teraz stawić czoło swojemu przeznaczeniu.

Jacen natychmiast odgadł prawdę. Ogarnięty przerażeniem, spojrzał na istotę.

- Właśnie uświadomiłem sobie, co się stało - powiedział. - Nie żyjesz, prawda?

„Krwawa Ofiara” eksplodowała w tej samej sekundzie, kiedy po drugiej stronie księżyca wyleciała z szybu ognista kula. Na widok podwójnej eksplozji Luke osłupiał.

Postarał się połączyć z bitwowięzią Mocy, żeby odszukać uwięzionych w trzewiach księżyca Jedi, jednak uciekinierzy przyłączyli swoje umysły dopiero po upływie pewnego czasu. Wszyscy byli bardzo zajęci.

Co się stało? - pomyślał zaniepokojony mistrz Jedi.

Dekompresja. Luke odebrał myślowy obraz wylatującej z otworu szybu trąby powietrznej, a tuż po nim drugi wizerunek przedstawiający setki i tysiące martwych nieprzyjaciół.

Jaina? Tesar? - zapytał Luke, wysyłając myślowe obrazy obojga Jedi.

W odpowiedzi otrzymał także obrazy… Jainy i Tesara, całych i zdrowych, odpoczywających pod błękitnym niebem jakiejś zielonej planety.

A Jacen? - pomyślał Skywalker.

Uświadomił sobie nagle, że w jego myślach pojawiła się świadomość podnieconej Jainy.

Jacen? Jest tutaj? - zaniepokoiła się młoda Solo.

Tak. Jestem, pomyślał jej brat bliźniak. Sprawiał wrażenie bardzo spokojnego. Jest tu i Vergere. To ona nas ocaliła.

Vergere, pomyślał Luke. Zareagował tak mocno na dźwięk jej imienia, że jego skomplikowane uczucia przeniknęły do bitwowięzi. Mistrz Jedi zorientował się, że pozostali Jedi zaczynają reagować, i szybko wycofał swój umysł z więzi Mocy. Istniały tajemnice, których nie chciał wyjawiać pozostałym.

Czy Vergere opowiedziała się po stronie Yuuzhan? - pomyślał.

Sformułowanie tej myśli zajęło mu sporo czasu. Gdyby otrzymał twierdzącą odpowiedź na swoje pytanie, oznaczałoby to, że Yuuzhan Yongowie dowiedzieli się o straszliwej broni, zwanej Alpha Red. Walka, ofiary i odniesione zwycięstwo straciłyby wówczas wszelki sens.

Nie, odpowiedziała w myśli Vergere. Jej powściągliwa osobowość napłynęła do więzi Mocy z miejsca, w którym się ukrywała. Istota wyrażała się niezwykle jasno. Ukrywałam się na pokładzie jednego z okrętów floty Nowej Republiki. Porwałam gwiezdny myśliwiec i zanurkowałam w głąb księżyca, żeby ostatecznie unicestwić pozostałych przy życiu nieprzyjaciół.

Musiało minąć trochę czasu, zanim do Luke’a dotarło pełne znaczenie tego wyznania.

Poświęciłaś życie, żeby ocalić innych, pomyślał w końcu.

To było konieczne, odpowiedziała Vergere. Udzieliła takiej samej odpowiedzi, jak zawsze.

Luke się zamyślił. W przestworzach wciąż jeszcze toczyła się zażarta walka. Życie traciły następne inteligentne istoty.

Trzymajcie się, pomyślał. Postaramy się wyciągnąć was stamtąd jak najszybciej.

Wysłał do pozostałych Jedi myślową sugestię, żeby nie wspominali nikomu o Vergere. Istnieją ważne powody, dodał w myśli.

Zwrócił uwagę na toczącą się bitwę. Yuuzhan Vongowie walczyli, okazując, jak zawsze, niezwykłą odwagę, ale tym razem ta odwaga przyczyniała się do ich zguby… Jak przewidział admirał Ackbar, stawała się śmiertelną pułapką. Ich okręty złamały szyk, większość płonęła, a członkowie załóg ginęli setkami i tysiącami. Floty Nowej Republiki okrążyły resztki yuuzhańskiej armady i dokonywały bezlitosnego dzieła zniszczenia.

Luke spojrzał na Garma Bel Iblisa i zauważył, że obdarzony ostrym jak nóż nosem mężczyzna wpatruje się w napięciu w ekran taktycznego monitora.

- Czy nie moglibyśmy wezwać pozostałych Vongów do poddania? - zapytał mistrz Jedi.

Bel Iblis obrzucił go zdumionym spojrzeniem.

- Dlaczego? - zapytał. - I tak nie usłuchają. Nadal będą walczyli. Zawsze tak robią.

- Poczułbym się lepiej, gdybym wiedział, że ktoś z nas im to zaproponował - odparł Luke. - Że uczyniliśmy wszystko co w naszej mocy, aby ocalić im życie.

Bel Iblis zastanawiał się nad tym chyba z minutę, raz po raz gładząc końce długich wąsów.

- Niech będzie - odezwał się w końcu.

Od tej chwili wezwanie do poddania powtarzało się regularnie na częstotliwościach łączności Nowej Republiki.

 

Yuuzhan Vongowie nie odpowiadali i ginęli.

 

Jacen stał pośrodku wąskiego górniczego chodnika. Bojąc się wychłodzenia organizmu, starał się nie dotykać stygnącej skały. Uciekał się do Tapasu, sztuki utrzymywania ciepła w chłodnym środowisku, ale przychodziło mu to z coraz większym trudem. Nie bardzo mógł się skupić jednocześnie na tym i na utrzymywaniu zapory Mocy, która nie dopuszczała do ucieczki atmosfery z jego otoczenia. Jego ciałem zaczynały wstrząsać dreszcze.

- To przeze mnie zginęłaś - powiedział.

Vergere przekrzywiła głowę i spojrzała na niego.

- Poświęcenie życia to była moja decyzja, młody Jedi - oznajmiła. - Nie twoja.

- Ale to ja doprowadziłem do sytuacji, która zmusiła cię do podjęcia takiej decyzji - nie dawał za wygraną Jacen.

- Może więc ucieszy cię, że twoja siostra żyje. - Istota pokręciła głową. - Doszłam do przekonania, że oboje nie mogliśmy pozostać przy życiu. Nie pozwoliłby na to rozwój sytuacji. Trzeba było dokonać wyboru między młodym i obiecującym a rozumnym i sędziwym. Zważywszy na możliwości - Vergere westchnęła - natura opowiada się po stronie młodego. - Westchnęła jeszcze raz. - Zdecydowałam się przychylić do woli natury. Mój czas dobiegł końca czterdzieści lat temu. Mogę się teraz przyłączyć do swojego mistrza i towarzyszy dawnej walki.

Jacenowi zakręciły się łzy w oczach.

- Bardzo chciałbym, żeby to zakończyło się inaczej - powiedział.

Vergere znów obrzuciła go surowym spojrzeniem.

- Nie słyszałeś, co powiedziałam o niemożliwych do spełnienia życzeniach? - zapytała.

Jacen objął się ramionami i zaczął pocierać je dłońmi. Czuł tak dojmujące zimno, że aż szczękały mu zęby.

- Czy nie możesz mi pomóc się rozgrzać? - spytał.

W oczach istoty zapaliły się błyski rozbawienia.

- Muszę ci przypomnieć, młody Jedi, że w obecnym stanie moje możliwości są z konieczności dosyć ograniczone - stwierdziła. - Proponuję, żebyś poprosił o pomoc innych przyjaciół.

- Mistrz Skywalker melduje, że żadnemu z uwięzionych na księżycu rycerzy Jedi nie stała się żadna krzywda - powiedział Sien Sovv, obserwujący przebieg bitwy z pokładu flagowego okrętu floty Bel Iblisa. - Żadnemu Jedi nawet nie spadł włos z głowy.

Mara wysłuchała raportu sullustańskiego admirała i powoli zaczęła się odprężać. Naczelny dowódca sprawiał wrażenie tak uradowanego, na ile pozwalały mu obwisłe fałdy policzkowe. Spacerując po mostku okrętu, stawiał sprężyście kroki, a w jego podobnych do czarnych paciorkowatych oczach płonęły błyski ożywienia. W pewnej chwili odwrócił się do siedzącego w fotelu Ackbara.

- Pański plan okazał się doskonały, admirale - powiedział. - Zakończył się
całkowitym powodzeniem.

Ackbar wykonał kilka nerwowych ruchów podobnymi do płetw dłońmi.

- Powinienem był przewidzieć, że Vongowie zechcą wylądować na powierzchni księżyca - powiedział. Mówił niewyraźnie i z wielkim wysiłkiem, seplenił i połykał niektóre sylaby, a jego skóra poszarzała. - Trzeba było posłać żołnierzy do obrony starych kopalń.

Naczelny dowódca nie zamierzał jednak pozwalać, żeby wyrzuty sumienia sędziwego Kalamarianina zakłóciły komukolwiek radość zwycięstwa.

- Wszystko obróciło się na dobre - stwierdził. Wskazał holograficzny wizerunek sytuacji w przestworzach systemu Ebaqa. - Niech pan sam popatrzy, panie admirale! - powiedział. - Nie ocalał ani jeden nieprzyjacielski okręt! Na taktycznej planszy pozostały tylko niebieskie punkciki naszych jednostek.

Ackbar spuścił głowę.

- Mogłem był to przewidzieć - wymamrotał.

Winter spojrzała na Marę.

- Chyba powinnyśmy zabrać go do domu - zaproponowała. - Mogłabyś mi pomóc?

Obie kobiety pomogły sędziwemu admirałowi wstać z fotela. Kiedy opuszczały ośrodek dowodzenia, do Mary podbiegł Ayddar Nylykerka.

- Możemy już aresztować yuuzhańskich szpiegów! - powiedział. - Vongowie i tak nigdy więcej im nie uwierzą.

- Zastanawiałam się trochę nad tym problemem - przyznała Mara. - Doszłam do wniosku, że może powinniśmy jednego zostawić w spokoju.

Nylykerka przekrzywił głowę.

- Naprawdę pani tak uważa? - zapytał. - Wolno wiedzieć dlaczego?

- Jeżeli aresztujemy dwóch szpiegów, ale damy trzeciemu spokój, Yuuzhan Vongowie wywnioskują, że nie mamy pojęcia, iż pozostaje na ich usługach - oznajmiła Mara. - Tym chętniej uwierzą we wszystko, co pozwolimy mu przekazywać.

- Hm… - zamyślił się dyrektor Wywiadu Floty. - To bardzo ciekawy pomysł.

Mara i Nylykerka zastanawiali się nad tym cały czas, dopóki nie stanęli przed śluzą lądowiska dla wahadłowców.

 

Luke chciał natychmiast organizować wyprawę ratunkową, ale centralny szyb Ebaqa Dziewięć był zbyt gorący i panowało w nim zbyt duże promieniowanie, żeby w kopalniane chodniki mogła się zapuścić jakakolwiek żywa istota. Postanowiono wysłać więc automaty. Miały zabrać racje żywnościowe, pojemniki z wodą, ogrzewacze, śpiwory i próżnioszczelne namioty, w których uciekinierzy mogliby przeżyć, dopóki temperatura wewnątrz księżyca się nie unormuje. Wykorzystano w tym celu cybernetyczne podnośniki w nadziei, że nawet bardzo duże natężenie promieniowania nie zakłóci funkcjonowania ich nieskomplikowanych mózgów. Miały im towarzyszyć medyczne androidy serii MD. Wprawdzie jeden, stopiony przez promieniowanie, utknął w pół drogi, ale pozostałym udało się przedostać do uwięzionych uciekinierów.

 

Kiedy jeden z takich podnośników dotarł w końcu do Jacena, zameldował, że młody Solo utrzymuje odpowiednią temperaturę ciała dzięki energii przekazywanej przez więź Mocy. Jacen rozstawił namiot i napompował go powietrzem, a potem włączył ogrzewacz i wypił sporą ilość gorącego płynu. Medyczny android oznajmił, że jego pacjentowi nie zagraża utrata życia ani zdrowia.

Zautomatyzowane podnośniki trafiły także do Jainy, ale nie zdołały się wspiąć wentylacyjnym szybem do jej kryjówki. Młoda pani major, Tesar i Lowbacca bez trudu zeskoczyli na niższy poziom. Dopiero wtedy, korzystając z potężnych reflektorów podnośników, Jaina pierwszy raz zobaczyła stosy trupów yuuzhańskich wojowników. Zalegały na całej szerokości korytarza i ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Odwróciła głowę. Miała nadzieję, że zdoła powstrzymać nudności i nie zwymiotuje.

W słuchawkach hełmu jej próżniowego skafandra rozległ się głos medycznego androida serii MD.

- Chciałbym cię zbadać - oznajmił specjalista medyczny. - Ciebie i twoich dwóch towarzyszy.

- Jesteśmy cali i zdrowi - odparta Jaina. Nawet jeżeli zaraz zwymiotuję, dodała w myśli. - Mamy rannego pilota, którego powinieneś zbadać w pierwszej kolejności. Cofnij się kawałek tym korytarzem i skręć w lewo w pierwszą napotkaną odnogę. Wywołuj jego towarzyszy na tej samej częstotliwości co mnie. Powinni ci odpowiedzieć.

- Jak pani sobie życzy - odparł android.

- Weź z sobą jeden z podnośników - ciągnęła młoda Solo. - Oni także potrzebują pomocy. A poza tym automat powinien wynieść stamtąd ciało poległego towarzysza.

A może także tysiące innych ciał, pomyślała.

Medyczny android serii MD odwrócił się, żeby odejść.

Zanim jednak zdołał zrobić pierwszy krok, zdumiona Jaina zobaczyła, że jego głowa odrywa się od tułowia i rozbija o ścianę górniczego chodnika.

Tsavong Lah stracił przytomność po kilku sekundach od chwili dekompresji. Przeżył tylko dlatego, że pomogli mu doradcy. Otoczyli kręgiem wojennego mistrza i powstrzymywali innych Yuuzhan Vongów w uzasadnionej obawie, że mogą go stratować. Osłaniali go własnymi ciałami wystarczająco długo, żeby jeden naciągnął mu na twarz gnullitha, który miał dostarczać powietrza, a później okrył ciało Tsavonga Laha maskującym ooglithem, aby chronił go przed chłodem próżni.

Kiedy wojenny mistrz się ocknął, z giętką rurką gnullitha wciąż jeszcze tkwiącą głęboko w jego gardle, leżał pod stosem stygnących ciał innych Yuuzhan Vongów… przeważnie młodszych oficerów, którzy chronili go przed zimnem nawet po śmierci. Natychmiast zrozumiał, co się stało, i poczuł ogarniającą go czarną rozpacz. Bez wątpienia w przestworzach trwała rzeź okrętów jego armady, a wszyscy jego wojownicy zginęli. Fiaskiem zakończył się nawet zamiar wywarcia osobistej zemsty i złożenia w ofierze bliźniąt Jeedai. Wojenny mistrz zastanawiał się nawet chwilę, czy nie zedrzeć gnullitha z twarzy i nie zginąć razem z dzielnymi wojownikami. Powiódł ich na pewną śmierć w trzewiach małego księżyca.

Później przypomniał sobie, że Jaina i jej kompani wciąż jeszcze muszą przebywać niedaleko. Gdyby zdołali umknąć, kiedy leżał nieprzytomny, nie mógłby wywrzeć osobistej zemsty, ale nie mieli powodu, żeby opuścić swoją kryjówkę. Prawdopodobnie nadal przebywali na wyższym poziomie, gdzie ukrywali się przed nim i jego wojownikami. Z nową nadzieją w sercu Tsavong Lah ścisnął mocniej pałkę władzy i wygrzebał się na szczyt stosu trupów wojowników. Rozejrzał się w nadziei, że znajdzie coś, czym mógłby się bronić. Pałka i amphistaff były wprawdzie martwe, ale zastygły w pozach, które mogły przynieść mu korzyść. Ogłuszające żuki i brzytwożuki zamieniły się w bezużyteczne kamyki, ale kule żelu blorash zapadły tylko w stan podobny do hibernacji. Wojenny mistrz liczył na to, że kiedy rozkaże się im obudzić, przeżyją wystarczająco długo, aby wykonać swoje zadanie.

Kiedy zebrał pokaźny arsenał, wrócił do stosu martwych wojowników, z którego się wygrzebał, zanurkował w głąb i przykrył się zwłokami, żeby nie zwracać na siebie uwagi.

Bardzo żałował, że pierwszą istotą, jaką w końcu udało mu się zobaczyć, nie okazał się Jacen Solo. Pocieszył się jednak, że kiedy zabije Jainę, sprawi ogromną przykrość jej bratu. Na myśl, że Jacen Solo będzie do końca życia cierpiał katusze z powodu śmierci siostry bliźniaczki, poczuł większą radość, niż gdyby zabił go własnoręcznie.

Patrzył na światła potężnych reflektorów pozostałych w chodniku podnośników i czuł, że w jego duszy wzbiera pieśń triumfu. Zmrużył oczy, odwrócił głowę i postarał się skupić uwagę na mrocznym wylocie wentylacyjnego szybu w górze.

Wiedział, że wkrótce zada decydujący cios i w końcu zdoła wywrzeć zemstę.

Zapalając energetyczną klingę świetlnego miecza, Jaina wykonała błyskawiczny półobrót. Nie wiedziała, kim może być jej przeciwnik, ale chciała uskoczyć mu z drogi. Niestety jej stopy jakby się przykleiły do dna chodnika i zamiast skoczyć, młoda Jedi straciła równowagę. Nie upadła co prawda, ale przechyliła się na bok… na szczęście, ponieważ w tym samym ułamku sekundy Tsavong Lah uniósł pałkę władzy nad głowę i cisnął w jej kierunku niczym włócznię.

Broń chybiła, ale przebiła na wylot bark idącego za nią Lowiego. Młody Wookie zaryczał i także stracił równowagę. Nie runął na dno chodnika, bo i jego stopy zostały przyszpilone do dna chodnika przez kule żelu blorash, ale odchylił się do tyłu i oparł o Tesara, który właśnie wyciągał blaster.

Z otworów próżniowego skafandra zaczęty uchodzić obłoczki powietrza. Natychmiast zamarzały w idealnej próżni i opadały powoli na dno tunelu w postaci skrzących się kryształków śniegu.

Jaina usłyszała ryk Wookiego w słuchawkach hełmu i na wpół ogłuszona, z wysiłkiem odzyskała równowagę. Stanęła prosto dzięki ruchom rąk i panującemu w chodniku niewielkiemu ciążeniu. Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu przeciwnika. Zapalona klinga jej miecza rzucała na ściany i sklepienie łagodne fioletowe błyski.

Tsavong Lah chwycił porzucony amphistaff - jeden z wielu poniewierających się w korytarzu - i skoczył za Jainą. Zamierzył się do ciosu.

Młoda Solo nie mogła się odwrócić w stronę napastnika. Jej stopy tkwiły nieruchomo w kuli żelu blorash, a wojenny mistrz znajdował się za jej plecami. Hełm próżniowego skafandra nie pozwalał jej rozglądać się na boki, a o zamiarach przeciwnika uprzedzał ją tylko tańczący szaleńczo na ścianie cień, jaki rzucało jego ciało w świetle reflektorów podnośników. Skierowała klingę świetlnego miecza za plecy, żeby odeprzeć spodziewany cios Tsavonga Laha, ale siła uderzenia amphistaffa o mało nie wyłamała jej ręki ze stawu.

Słyszała coraz głośniejszy łomot bicia serca. Starając się dojrzeć napastnika, odwróciła się w prawo, na ile pozwalały jej unieruchomione stopy, i chyba tylko cudem zdołała sparować całą serię spadających na nią ciosów.

Nagle Tsavong Lah uskoczył w lewo i Jaina musiała się odwrócić w drugą stronę. Zatoczyła ostrzem świetlnego miecza zamaszysty łuk i cięła z góry na dół, w nadziei że zdąży się zasłonić przed następnym ciosem, uderzenie okazało się jednak tak silne, że rękojeść miecza omal nie wysunęła się z jej odrętwiałych palców.

Wojenny mistrz chwycił oburącz amphistaff i uniósł wyprężoną jak włócznia broń nad głowę do zadania kolejnego ciosu, ale i ten Jaina sparowała. Nie mogła marzyć o przejściu do kontrataku, a po każdym kolejnym ciosie ręka coraz bardziej jej drętwiała. Zrozumiała, że jeżeli coś się nie wydarzy, przeciwnik zdoła jej w końcu wytrącić broń z dłoni.

Izolowana próżniowym skafandrem, walczyła w prawie zupełnej ciszy. Słyszała tylko swój chrapliwy oddech i coraz szybsze bicie serca. W końcu ze słuchawek jej hełmu wydobył się głośny ryk Lowiego, który zakłócił panującą ciszę. Jaina zrozumiała, że Tesarowi udało się w końcu wyszarpnąć yuuzhańską pałkę z rany w barku Wookiego.

- To Tsavong Lah! - zawołał Barabel, a Jaina omal nie podskoczyła, kiedy usłyszała jego okrzyk w słuchawkach hełmu. Obrońcy Nowej Republiki dobrze znali twarz wojennego mistrza. Bądź co bądź wielokrotnie pokazywano ją w holowiadomościach.

- Zastrzel go! - rozkazała.

Nie obchodziło jej, z kim toczy walkę; chciała tylko, żeby przeciwnik zginął, a jej przyjaciołom nie stała się żadna krzywda.

Tesar usłuchał i wystrzelił z blastera, ale Yuuzhanin odskoczył w prawo, żeby Jaina znalazła się między nim a wylotem lufy śmiercionośnej broni. Oślepiająco jaskrawa błyskawica odbiła się kilka razy rykoszetem od ścian chodnika i zniknęła.

- Muszę opatrzyć ranę Lowiego! - odezwał się Barabel. - Z jego skafandra uchodzi powietrze. Musisz sama radzić sobie z tym Vongiem!

- Serdeczne dzięki - mruknęła Jaina. Odwróciła się znów w prawo i cięła klingą świetlnego miecza miejsce, w którym powinna się znajdować broń jej przeciwnika. Zdołała przeciąć skamieniały amphistaff na dwoje, ale Tsavong Lah odskoczył, pochylił się i sięgnął po następną włócznię.

Wyprostował się, ale nie zadał ciosu, tylko skoczył ku niej jak wyrzucony z katapulty. Jaina z najwyższym trudem zdołała zwrócić energetyczną klingę broni w stronę przeciwnika. Zataczając nią niewielkie koła, postarała się wyszarpnąć amphistaff z dłoni Yuuzhanina. Zwrócona ku niemu bokiem, nie mogła jednak nadać ruchom nadgarstka odpowiedniej siły. Świetliste ostrze zgrzytnęło o zamarznięty amphistaff i uwięzło.

Jaina zorientowała się, że wojennego mistrza dzieli od niej odległość zaledwie metra. Zauważyła na twarzy Yuuzhanina pogardliwy uśmiech. Nagle napastnik uniósł nogę i z całej siły kopnął ją piętą w udo.

Młoda Solo jęknęła, czując w kolanie i udzie dojmujący ból. Wypuściła ze zdrętwiałych palców rękojeść świetlnego miecza i pochyliła się do przodu. Widziała przed sobą Tesara, który przykucnął obok Wookiego i opatrywał jego rany. Dopiero teraz zauważyła, że kule żelu blorash unieruchamiają także stopy Barabela. Starając się powstrzymać uchodzące powietrze, Lowie przyciskał dłoń do barku, a Tesar gorączkowo opatrywał ranę na jego plecach.

Jaina mogła patrzeć na nich tylko sekundę. Posłużyła się Mocą, by odpiąć od pasa Barabela jego miecz świetlny. Odzyskała równowagę, stanęła prosto i przywołała broń do swojej dłoni. Objęła rękojeść palcami, przycisnęła guzik na obudowie i wysunęła energetyczne ostrze. Tymczasem Tsavong Lah machnął amphistaffem i odrzucił broń Jainy za plecy. Uniósł rękę nad głowę, jakby szykował się do zadania ostatecznego ciosu. I wtedy Jaina odcięła dwa zakończone pazurami szpony łapy radanka, którą implantował sobie zamiast ramienia. Oczy mistrza wojennego rozszerzyły się ze zdumienia.

Z rany zaczęły wyciekać krople ciemnej krwi. Powoli skapywały na dno chodnika. Zaskoczony Yuuzhanin się wycofał, ale Jaina nie przestawała kierować ku jego twarzy klingi świetlnego miecza Tesara. Ujrzała w oczach wroga płonącą nienawiść.

- Jak Prążek? - zapytała.

- Zemdlał - odezwał się Tesar. - Zdołałem opatrzyć ranę wylotową, ale z rany na torsie nadal uchodzi powietrze.

Jaina zauważyła kątem oka, że Tsavong Lah ściska mocniej amphistaff. Wbiła stopy w kule żelu blorash i przygotowała się do odparcia kolejnego ataku.

- Pospiesz się - poleciła. - Chyba doprowadziłam go do ostateczności.

Nagle Tsavong Lah rzucił się do ataku. Wymachiwał amphistaffem tak szybko, że broń wyglądała jak rozmazana smuga. Zaatakował najpierw z prawej strony, a kiedy Jaina skierowała energetyczne ostrze broni w tamtą stronę, niespodziewanie zmienił kierunek ciosu, jakby zamierzał go zadać z góry i od lewej. W ostatniej chwili Jaina zdołała sparować i ten cios, ale siła uderzenia wyparta z jej płuc resztkę powietrza i odchyliła ją do tyłu. Odwracając głowę w bok, młoda Jedi zobaczyła fioletową poświatę zapalonej klingi swojego miecza, spoczywającego teraz na dnie chodnika za nogami Yuuzhanina.

Wyprostowała się z wysiłkiem i machnęła klingą broni Tesara, żeby przeciąć na dwoje opadający amphistaff. Walcząc resztkami sił, stawiła czoło kolejnej długiej serii pchnięć i ciosów rozwścieczonego Yuuzhanina.

W pewnej chwili posłużyła się Mocą, żeby unieść swój świetlny miecz z dna korytarza, i przeszyła końcem klingi gardło przeciwnika.

Wojenny mistrz upadł. Jaina nie zaszczyciła pokonanego wroga ani jednym spojrzeniem; natychmiast odwróciła się do Tesara i Lowiego. Barabel właśnie skończył opatrywać ranę wlotową i uszczelniał dziurę w ochronnym stroju przyjaciela. Po chwili Jaina zauważyła, że skafander Wookiego wypełnia się powietrzem. Kilka sekund później Lowie otworzył usta i zaczął oddychać. Dopiero wtedy Barabel uniósł głowę i spojrzał na Jainę.

- Skafander uszczelniłem, ale jego rany nadal krwawią - zameldował.

- Bitwowięź Mocy - wydyszała zmęczona walką Jaina. - Zawiadom wujka Luke’a, że przydałby się nam jeszcze jeden medyczny android serii MD. Niech weźmie ze sobą krew, żeby można było zastąpić tę, którą stracił Lowbacca. - Przemawia przez ciebie mądrość - odparł Tesar. Wyprostował się, spuścił głowę i spojrzał na stopy. Poruszył jedną i ze zdumieniem zauważył, że kula żelu blorash rozsypała się na tysiące kryształków niczym strzaskana tafla szkła.

Wyglądało na to, że nawet żel nie spisywał się najlepiej w idealnej próżni.

- Nareszcie odzyskaliśmy swobodę ruchów - oznajmiła młoda Solo.

Lepiej późno niż wcale, pomyślała.

 

R O Z D Z I A Ł 27

 

 

Pięć dni po bitwie o Ebaq Luke Skywalker odleciał, żeby w końcu spotkać się z Calem Omasem. Alderaanin spędził kilka tygodni poprzedzających bitwę w odosobnieniu, na pokładzie krążącego bezpiecznie w międzygwiezdnych przestworzach superniszczyciela „Opiekun”. Dopiero po zakończeniu bitwy okręt dołączył do stacjonującej na Kashyyyku floty admirała Kre’feya.

- Serce mi podchodziło do gardła - wyznał Cal Omas. - Siedziałem w fotelu, obserwowałem przebieg bitwy… i żałowałem, że nie mogę nic zrobić. Bardzo chciałem wydawać rozkazy.

- Dziękuję, że się od tego powstrzymałeś - odezwał się z lekkim uśmiechem mistrz Jedi. - To zawsze stanowiło jeden z naszych najważniejszych problemów… zbyt wiele osób chciało rozkazywać.

- Jakbym sam tego nie wiedział - odparł Cal, marszcząc czoło. - Nie chcesz usiąść?

Jednym z pomieszczeń gwiezdnego superniszczyciela był urządzony gustownymi meblami admiralski apartament wielkości boiska do gry w nieważką piłkę. Unosiła się w nim woń kwiatów, wyhodowanych przez pokładowego ogrodnika, który na tę okazję ściął kilka bukietów i umieścił je w wazonach.

Cal i Luke zajęli miejsca w obitych pluszem miękkich fotelach, a gospodarz zadzwonił na stewarda, żeby przyniósł napoje.

- Zastanawiałem się nad problemem naprawy rządu - odezwał się w końcu przywódca Nowej Republiki. - Konieczność szybkiego wygrania tej wojny sprawiła, że na razie wszyscy są zjednoczeni, domyślam się jednak, że taki stan nie potrwa zbyt długo. Wcześniej czy później senatorowie dojdą do wniosku, że zwycięstwo jest w zasięgu ręki, a wtedy zaczną się zastanawiać, co zrobić, żeby przyniosło im jak najwięcej korzyści.

Luke kiwnął głową. On też tak uważał.

- Co proponujesz? - zapytał.

- Może zdołałbym przekonać obywateli planet, żeby wybierali bardziej odpowiedzialnych senatorów? - zasugerował Cal, ale zaraz się roześmiał, uświadamiając sobie absurdalność swojej propozycji.

- Z pewnością masz inny pomysł - przynaglił go Skywalker.

- Na początek zamierzam ograniczyć sferę wpływu senatorów do rozsądnych rozmiarów - zaczął Cal. - Powinni zajmować się tworzeniem prawa i nadzorowaniem przestrzegania go, a nie codziennymi czynnościami administracyjnymi. Powołam niezawisłe sądy, żeby hamowały zapędy co bardziej ambitnych senatorów. Myślę także o nowej federacji, która wytyczyłaby prawidłowe granice między zakresem władzy senatu a rządów poszczególnych planet.

- Innymi słowy, marzy ci się nowa konstytucja - domyślił się mistrz Jedi.

Cal zacisnął wargi w wąską linię i lekko się uśmiechnął.

- Próbuję nawet wymyślić nazwę - powiedział. - Federalna Republika Galaktyczna. Galaktyczna Federacja Niezależnych Sojuszów. - Zmarszczył brwi. - Czy wierzysz, że to możliwe? - zapytał.

- Sądzę, że przywódca Nowej Republiki, który właśnie pokonał niezwyciężonego dotąd przeciwnika, może liczyć na ogromne poparcie ze strony Senatu i obywateli - odparł dyplomatycznie Luke.

Cal spoważniał.

- Chyba lepiej będzie, jeżeli zabiorę się do pracy i wygram tę wojnę do końca - powiedział.

Jego odpowiedź przypomniała im o głównym celu spotkania. Luke spojrzał w oczy rozmówcy.

- Zamierzasz ją wygrać za pomocą Alphy Red? - zapytał bez ogródek.

Cal sposępniał.

- Nie - odparł ponuro. - Nie w tej chwili. Zamierzam się posłużyć nią tylko w ostateczności.

Mistrz Jedi kiwnął głową.

- Dziękuję ci - powiedział.

Kiedy Skywalker i jego siostrzeniec znaleźli w końcu chwilę, żeby porozmawiać, Luke zapewnił go, że prace nad Alphą Red zostały wstrzymane. Młodego Solo uwolniono zaledwie kilka godzin po zakończeniu bitwy o Ebaq, ale Jacen spędzał później czas z rodzicami, a Luke był zbyt zajęty, żeby go wypytywać.

Wreszcie młody Jedi powrócił do swojej kwatery na pokładzie „Ralroosta”. Zewsząd dobiegał szczęk pneumatycznych przecinaków i syk laserowych spawarek usuwających uszkodzenia powstałe w trakcie bitwy. Jacen sprawiał wrażenie wypoczętego; od czasu ucieczki z niewoli Yuuzhan Vongów przybrał nawet na wadze kilka kilogramów. Starannie przyciął krótką brodę w jego oczach płonęło ożywienie.

- A jednak Alpha Red nie została zniszczona - powiedział. Uprzejmie odstąpił wujowi jedyne krzesło i siedział ze skrzyżowanymi nogami na wąskiej pryczy.

- Naukowcy nie potrafią pozbyć się tego, co sami odkryli - zauważył mistrz Jedi.

Jacen pokręcił głową, zmarszczył brwi i wbił spojrzenie w podłogę kabiny.

- Podobno nie mam pojęcia, do jakiego stopnia niektóre istoty mogą być zdeprawowane - mruknął cicho.

- Słucham?

Jacen uniósł głowę i spojrzał na wuja.

- Kiedyś powiedziała mi to Vergere - odparł. - Sugerowała, że muszę się jeszcze wiele nauczyć.

- Vergere… - powtórzył zamyślony Skywalker. - Uważała, że wiedza stanowi odpowiedź na wszystkie problemy.

- Sądzisz, że nie miała racji?

Luke zastanawiał się jakiś czas, zanim odpowiedział.

- Bardziej cenię sobie współczucie niż wiedzę - odparł w końcu. - Mam jednak nadzieję, że nigdy nie zostanę zmuszony do wybierania między jednym a drugim.

- Ja także wybrałem współczucie - wyznał Jacen. - Przedłożyłem chęć pomocy Jainie nad świadomość, że moje starania są z góry skazane na niepowodzenie.

Luke wsłuchiwał się uważnie w ton głosu siostrzeńca, starając się wykryć w nim nutę goryczy, ale niczego takiego nie usłyszał. Najwyraźniej Jacen pogodził się z tym, co się stało… pogodził i przeszedł nad tym do porządku dziennego.

Mistrz Jedi doszedł do wniosku, że siostrzeniec wykazuje niezwykłą zdolność do godzenia się z przeciwnościami losu.

- W końcu Vergere także wybrała współczucie - ciągnął Jacen. - Współczucie dla mnie. Oddała za mnie życie.

- Uważała, że warto je ocalić - odezwał się Luke. - Ja też tak uważam.

Zaskoczony Jacen uniósł szybko głowę.

- Mam nadzieję, że nigdy nie dojdzie do sytuacji, w której musiałbyś poświęcić za mnie życie - powiedział.

Luke się uśmiechnął.

- Powiedzmy, że to jeszcze jeden wybór, jakiego nie chciałbym dokonywać.

Jacen odwrócił głowę.

- Vergere powiedziała mi, że stare musi ustąpić przed młodym.

- Jesteś przyszłością zakonu Jedi - oznajmił Luke. - Ty, Jaina. Tahiri i wszyscy inni młodzi Jedi. Kiedyś nadejdzie czas, że i ja usunę się wam z drogi.

Jacen pogrążył się w zadumie.

- Nadejdzie czas… - powtórzył jak echo. Podrapał krótką brązową brodę. Spojrzał zirytowany na własną rękę i opuścił ją, jakby zdziwiony. Przeniósł spojrzenie na wuja. - Czy nie sądzisz, że problemy, z jakimi się spotykamy podczas tej wojny, różnią się zasadniczo od tych, jakim ty stawiałeś czoło, prowadząc wojnę przeciwko Imperium? - zapytał.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

Zza drzwi kabiny doleciał brzęk i klekot gromady naprawczych automatów. Jacen zaczekał, aż hałas umilknie.

- W twojej wojnie chodziło o wybór między światłością a ciemnością - zaczął. - Między tobą i moją mamą a Vaderem i Imperatorem. Ta wojna jednak… - urwał, jakby się zawahał. - Nieprzyjaciele wyrządzili nam wiele straszliwych krzywd, ale prawdę mówiąc, nie są przewrotni ani zdeprawowani. Pozostają całkowicie poza zasięgiem Mocy, jeżeli więc chcemy z nimi walczyć, powinniśmy… musimy sprawić, żeby Moc się rozszerzyła. Żeby stała się większa niż światłość i ciemność. Większa niż mieszkańcy naszej galaktyki i Yuuzhan Vongowie… - Pokręcił głową i nerwowo się roześmiał. - Mówię bzdury, prawda? - podjął po chwili. - Jak można sprawić, żeby Moc się powiększyła? I tak przecież obejmuje wszystkie żywe organizmy.

- Może to nie Moc powinna się powiększyć - odezwał się Skywalker. - Może tylko nasze rozumienie Mocy powinno stać się szersze.

Jacen żachnął się i o mało nie roześmiał, ale nagle spoważniał, jakby zmienił zdanie.

- Szersze rozumienie Mocy - powtórzył. - Jak sobie to wyobrażasz?

Luke wstał z krzesła i skierował się do wyjścia. Przechodząc obok siostrzeńca, położył dłoń na jego ramieniu.

- Jeżeli ktokolwiek zdoła tego dokonać, Jacenie - powiedział - to na pewno ty.

Jaina upierała się, żeby ewakuowano ją na samym końcu, i opuściła Ebaq Dziewięć dopiero ósmego dnia po zakończeniu bitwy. Wewnątrz księżyca panowało promieniowanie zagrażające zdrowiu i życiu, więc musiała się zgodzić, że jeden z podnośników wyniesie ją w skrzyni wyłożonej ołowiem.

Po zakończeniu walki z Tsavongiem Lahem spotkała się z pozostałymi pilotami swojej eskadry, których skierowała przedtem w odnogę korytarza. Wszyscy spędzili ten tydzień w wypełnionych tlenem namiotach.

Rozmawiali, grali w sabaka i spali. Od czasu do czasu android medyczny serii MD zmieniał Lowbacce przesycone płynem bacta opatrunki. Z początku Jaina protestowała, że musi siedzieć z założonymi rękami. Dotychczas cały wolny czas wypełniały jej ćwiczenia, studiowanie technik walki i przekazywanie podwładnym zdobytej wiedzy. Nienawidziła bezczynności. Chciała się zająć czymkolwiek.

Nie miała jednak nic do roboty, więc w końcu zaczęła się odprężać. Podobnie jak pozostali Jedi, postanowiła spędzać czas na medytacjach. Z początku chciała tylko, żeby rany Lowiego szybciej się zagoiły, ale w końcu uświadomiła sobie, że medytacje zapewniają jej jedyną więź z istniejącą na zewnątrz namiotu resztą wszechświata. Korzystając z Mocy i bitwowięzi Jedi, pożegnała się z przyjaciółmi, którzy musieli wcześniej odlecieć z systemu Ebaqa… Bel Iblis powrócił na Fondor, a flotę Kre’feya skierowano do obrony przestworzy Kashyyyka. Wkrótce jedynymi przyjaciółmi, jacy pozostali w systemie Ebaqa, okazali się piloci dowodzonej przez jej ojca floty Sojuszu Przemytników. Dopiero po jakimś czasie Jaina się dowiedziała, że Sojusz stracił połowę jednostek, starając się nie dopuścić do niej okrętów nieprzyjacielskiej armady.

Tyle istot zginęło, żeby ocalić jej życie: przyjaciele jej ojca, Vale, trzej inni piloci Eskadry Bliźniaczych Słońc. Vergere… Jaina nie bardzo wiedziała, jak o nich teraz myśleć.

Medytacje zaczęły ją stopniowo uspokajać. W końcu otworzyła umysł na wszechświat, jego przyjemności i radości, ale także smutki i zmartwienia. Czasami jednak, kiedy się śmiała razem z innymi, jej serce przeszywał nagły ból. Musiała wtedy odwracać głowę, aby pozostali nie zauważyli, że z trudem powstrzymuje płacz.

Powinna opłakiwać śmierć tylu osób… wszystkich, które poległy od początku wojny.

Czuła się okropnie poniżona, kiedy podnośnik wyniósł ją w wykładanej ołowiem ciężkiej skrzyni i niczym pakunek przekazał przyjaciołom. Gdy wyłoniła się z pojemnika, stwierdziła, że znajduje się w towarowej ładowni „Sokoła Millenium”. Powitał ją chór radosnych okrzyków.

Mrużąc oczy przed jaskrawym światłem, wygramoliła się ze skrzyni i spróbowała zdjąć hełm próżniowego skafandra. Dopiero wtedy zobaczyła rodziców, Jacena i Kypa Durrona. Obok nich stało ośmioro pozostałych przy życiu pilotów Eskadry Bliźniaczych Słońc, spośród których jeden katapultował się w przestworza i nie zdołał wylądować na powierzchni księżyca. Na jej powitanie przybyli także starzy przyjaciele, a wśród nich Talon Karrde, Booster Terrik i Lando Calrissian.

Za nic w świecie nie chciałaby ich stracić. Przeszła przez całą ładownię, żeby się z nimi przywitać. Uściskała Jacena i poczuła, że w jej głowie eksploduje bliźniacza więź… że przywołuje wspomnienia wspólnie spędzonych chwil i śpiewa w jej sercu jak chór anielskich głosów.

Jej ojciec, z trudem powstrzymując łzy, sięgnął do kieszeni i wyjął parę błyszczących naszywek.

- Admirał Kre’fey postanowił cię awansować - oznajmił z dumą. - Moje
gratulacje, pani podpułkownik Solo!

- Dziękuję - odparła Jaina, kierując spojrzenie na oznaki, które Han przyczepił niedbale do cywilnej kamizelki. Stanęła na baczność i zasalutowała. - Dziękuję, panie generale! - powiedziała.

Han oddał salut z zakłopotanym uśmiechem. Jaina odwróciła się do matki. Leia rozłożyła szeroko ręce. Córka objęła ją i ukryła twarz w jej włosach.

Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak to wpłynie na dyscyplinę, pomyślała.

Leia rozwichrzyła jej włosy.

- Może wreszcie weźmiesz sobie ten urlop? - zapytała.

Jaina się roześmiała, ale w jej oczach kręciły się łzy.

- Wiesz co, mamo? - wymamrotała. - Czasami mam powyżej uszu obowiązków Miecza Jedi.

Kiedy jego ciało przypomniało sobie ból, zadygotało. Przez głowę przepłynęły mu obrazy igieł i ostrych jak noże szponów. Przypomniał sobie zduszony pisk rozszarpywanych nerwów, przyprawiający o dreszcze zgrzyt kości o kość i krew, powoli wyciekającą ze świeżej rany.

Wzdrygnął się. Dlaczego tak się stało? Dlaczego? Nigdy przecież nie wyrządził nikomu żadnej krzywdy.

Usłyszał jakiś dźwięk, otworzył oczy i zobaczył stojącego przed nim pokurcza. Zhańbiony krzywił w ironicznym uśmiechu podobne do blizny usta.

- Przybyli twoi goście, o Najwyższy - zameldował.

Na dźwięk jego słów Shimrra poczuł, że wracają do niego potęga, godność, władza i świadomość własnej tożsamości. Znajdował się w sali zgromadzeń pełnej kolumn z białej kości. Siedział na usianym kolcami tronie, a jego poddani czekali za potężnymi wrotami. Uświadamiał sobie ich obecność i odbierał stłumiony trzepot ich niespokojnych myśli.

Przeniósł spojrzenie na stojącego przed nim zniekształconego Yuuzhanina. Onimi, przypomniał sobie.

- Niech wrota się otworzą - rozkazał.

Cztery pary ogromnych drzwi zadrżały i stanęły otworem. Do pomieszczenia weszli przywódcy i delegaci czterech kast Yuuzhan Vongów i w milczeniu zaczęli zajmować wyznaczone miejsca. Onimi usiadł na najniższym stopniu tronowego podwyższenia Shimrry i przybrał ponury wyraz twarzy.

Najwyższy lord wyczuwał, że jego podwładni mają świadomość nadciągającej katastrofy. Zapewne się obawiali, że Yuuzhan Vongowie mogą się nie otrząsnąć po straszliwej porażce w systemie Ebaqa. Tchórze, pomyślał Shimrra. Musiał zmienić ich nastawienie.

Wstał z tronu tak raptownie, że płaty skóry Stenga cicho zafurkotały. Natchnął słuchaczy swoją obecnością i zaczął podsycać ich emocje, aż w końcu wprowadził wszystkich w uniesienie.

- Bogowie wystawiają swoich podwładnych na próbę! - wykrzyknął. - Pozwolili, żeby niewierni uciekli się do zdrady i pokonali jedną z naszych flot!

Jakiś wojownik rozpłaszczył się na posadzce komnaty.

- Rozkazuj nam, o Najwyższy! - zawołał.

- Musimy okazać wdzięczność bogom, że dali nam okazję wypróbowania naszej czystości i hartu ducha! - ryknął Shimrra. - Rozkazuję podwoić ofiary! Nakazuję odnaleźć i ukarać heretyków! Niech modlitwy wznoszą się do bogów z każdej świątyni!

- Tak się stanie! - Arcykapłan Jakan zerwał się na równe nogi, zacisnął dłoń w pięść i zaczął wymachiwać nią nad głową.

- Niech wojownicy zdwoją czujność! - ciągnął Shimrra. - Każdy krok wstecz będzie uważany za zdradę! Niech dowódcy zaplanują nowe ofensywy i odniosą następne zwycięstwa! Niech przeleją krew niewiernych!

Przedstawiciele kasty wojowników wznieśli amphistaffy i potrząsając nimi, odpowiedzieli chórem okrzyków.

- Zdrajca Nom Anor musi zostać odnaleziony! - oznajmił Shimrra. - Rozkazuję, żeby go zarżnięto i zmielono na proch jego kości!

Kiedy audiencja dobiegała końca i podwładni wyszli, Shimrra opadł bezwładnie na usiany szpikulcami tron władcy. Dopiero wtedy Onimi wstał z najniższego stopnia, uśmiechnął się pogardliwie i spojrzał w przeciwległy kraniec wielkiej sali.

- Głupcy - powiedział. - Ale nie mamy wyboru, prawda? Musimy się nimi posługiwać.

Najwyższy lord nie odpowiedział. Zamknął oczy i zachowywał się, jakby go nie usłyszał.

- Zaczęliśmy tę wojnę i teraz musimy ją dalej toczyć w nadziei, że wszystko ułoży się jak najlepiej - ciągnął Onimi, jakby myślał na głos. W pewnej chwili wzdrygnął się i przeniósł spojrzenie na najwyższego lorda. - Zdradziłeś nas i posłużyłeś się bogami… Kto wie, może teraz oni zechcą zdradzić ciebie?

Shimrra nie raczył odpowiedzieć.

- A jednak Nen Yim może jeszcze wypełnić ósmy rdzeń - podjął Zhańbiony po krótkiej przerwie. - Powinna mieć więcej czasu. Możliwe, że okaże się konieczne przyznanie jej jeszcze większych środków.

Shimrra zachowywał milczenie i tylko przy każdym oddechu falowały jego rozdarte nozdrza. Onimi popatrzył na niego, przekrzywiając napuchniętą, zniekształconą głowę.

- Czy to nie zabawne, o Najwyższy? - zapytał drwiącym tonem. - Zaryzykowaliśmy i przegraliśmy, a teraz musimy podwoić stawkę i znów zaryzykować, chociaż szanse przegranej są większe niż kiedykolwiek do tej pory. Czy to nie jest powód do śmiechu, lordzie Shimrro?

Odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. Z jego gardła wydobył się skrzek rozbawienia i odbił od sklepienia wielkiej sali.

Shimrra nabrał powietrza w płuca i także się roześmiał. Jego grzmiący rechot wprawił w drżenie nawet kolce tronu.

Basowy grzmot i piskliwy skrzek śmiechu obu Yuuzhan Vongów poniosło echo, zwielokrotniło ten dźwięk i wypełniło nim wszystkie zakamarki. Przewinęło go między kościanymi kolumnami, aby w końcu odbić od chitynowych ścian i kolebkowo sklepionego sufitu sali… sali podobnej do paszczy ogromnej mięsożernej bestii, pożerającej wszystkich, którzy odważyli się przestąpić jej progi.

 

P O D Z I Ę K O W A N I A

 

Na podziękowania zasługują wszyscy, którzy pomogli w pisaniu tej powieści: Daniel Abraham, Terry Boren, George R.R. Martin, Shelly Shapiro, Steve i Jan Stirling, Sue Rostoni, Sally Gwylan, Melinda Snodgrass, Terry England, Yvonne Coats i Trent Zelazny. Szczególnie dziękuję także Spenserowi Ruppertowi za encyklopedyczną znajomość wszechświata Gwiezdnych Wojen.

 

Spis treści


R O Z D Z I A Ł 1R O Z D Z I A Ł 2R O Z D Z I A Ł 3R O Z D Z I A Ł 4R O Z D Z I A Ł 5R O Z D Z I A Ł 6R O Z D Z I A Ł 7R O Z D Z I A Ł 8R O Z D Z I A Ł 9R O Z D Z I A Ł 10R O Z D Z I A Ł 11R O Z D Z I A Ł 12R O Z D Z I A Ł 13R O Z D Z I A Ł 14R O Z D Z I A Ł 15R O Z D Z I A Ł 16R O Z D Z I A Ł 17R O Z D Z I A Ł 18R O Z D Z I A Ł 19R O Z D Z I A Ł 20R O Z D Z I A Ł 21R O Z D Z I A Ł 22R O Z D Z I A Ł 23R O Z D Z I A Ł 24R O Z D Z I A Ł 25R O Z D Z I A Ł 26R O Z D Z I A Ł 27P O D Z I Ę K O W A N I A Table of Contents


R O Z D Z I A Ł 1

R O Z D Z I A Ł 2

R O Z D Z I A Ł 3

R O Z D Z I A Ł 4

R O Z D Z I A Ł 5

R O Z D Z I A Ł 6

R O Z D Z I A Ł 7

R O Z D Z I A Ł 8

R O Z D Z I A Ł 9

R O Z D Z I A Ł 10

R O Z D Z I A Ł 11

R O Z D Z I A Ł 12

R O Z D Z I A Ł 13

R O Z D Z I A Ł 14

R O Z D Z I A Ł 15

R O Z D Z I A Ł 16

R O Z D Z I A Ł 17

R O Z D Z I A Ł 18

R O Z D Z I A Ł 19

R O Z D Z I A Ł 20

R O Z D Z I A Ł 21

R O Z D Z I A Ł 22

R O Z D Z I A Ł 23

R O Z D Z I A Ł 24

R O Z D Z I A Ł 25

R O Z D Z I A Ł 26

R O Z D Z I A Ł 27

P O D Z I Ę K O W A N I A


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 15 Heretyk mocy I Ruiny Imperium
Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 17 Heretyk mocy III Spotkanie po latach
Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 16 Heretyk mocy II Uchodźca
Greg Keyes Nowa era Jedi 07 Ostrze zwycięstwa 01 Podbój
Greg Keyes Nowa era Jedi Ostatnie proroctwo
Greg Keyes Nowa era Jedi  Ostrze zwycięstwa Odrodzenie
Gwiezdne Wojny 103 NOWA ERA JEDI Ostrze Zwycięstwa Podboj Greg Keyes(1)
Greg Keyes Nowa era Jedi  Ostrze zwycięstwa Podbój
Kathy Tyers Nowa era Jedi Punkt równowagi
Walter Jon Williams Hardwired
Walter Jon Williams The Crown Jewels
Walter Jon Williams Argonautica
Walter Jon Williams Dinozaury (mandragora76)
Woundhealer Walter Jon Williams
Walter Jon Williams Wolf Time
Walter Jon Williams Wall, Stone, Craft
R A Salvatore Nowa era Jedi 01 Wektor Pierwszy
Aaron Allston Nowa era Jedi 11 Linie wroga I Powrót Rebelii
Walter Jon Williams The Tang Dynasty Underwater Pyramid

więcej podobnych podstron