Greg Keyes Nowa era Jedi  Ostrze zwycięstwa Odrodzenie

 

GREG KEYES

Ostrze Zwycięstwa II

ODRODZENIE

Przekład

ALEKSANDRA JAGIEŁOWICZ

 

Dla Giny Matthiesen

 

P R O L O G

 

 

Krew, powoli dryfująca w świetle gwiazd.

Krew była pierwszą rzeczą, jaką ujrzał Jacen Solo, kiedy otworzył oczy. Krople krwi, w półmroku lśniące niczym polerowane czarne perły, odbijające odwieczne światło gwiazd przesączające się poprzez transparistal - o jakiś metr od niego. Zauważył, że wszystkie perełki obracają się w jednym kierunku.

On też się obracał - kręcił się bardzo powoli w niewielkiej mgławicy krwi. Nawet w słabym świetle mógł stwierdzić, że znajduje się jedynie o kilka centymetrów od ściany.

Ból w czaszce i nodze dawał mu pewne pojęcie, skąd się wzięła krew. Było mu zimno, ale powietrze wydawało się gęste.

Co się dzieje?

Za oknem jakiś wielki, nieregularny kształt przesunął się na tle gwiazd.

Wtedy sobie przypomniał.

 

Tsavong Lah, mistrz wojenny Yuuzhan Vong, stuknął twardymi jak obsydian szponami nowej stopy o żywy koral podłogi w centrum dowodzenia i przyjrzał jej się uważnie w świetle myoluminescencji ścian.

Mógł zastąpić tę stopę, odebraną mu przez przeklętego Jeedai, klonem z własnego ciała, ale uważał to nie tylko za dyshonor, ale i za osobistą zniewagę. Wystarczył już sam fakt, że niewierny pozbawił go kawałka ciała - udawanie, że to się nigdy nie zdarzyło, byłoby nie do pomyślenia.

Kulawy mistrz wojenny straciłby posłuch - zwłaszcza jeśli nie okaleczył się sam, w ofierze.

Ból przemijał, w nowej stopie wracało czucie, nerwy powoli uczyły się nowych ról. Cztery opancerzone szpony vua’sa wydłużyły jego krok o połowę.

Sam wybór stanowił hołd dla najstarszej tradycji jego urzędu. Pierwszy mistrz wojenny stworzony przez Yun-Yuuzhan nie był Yuuzhaninem Vong, lecz żywym zwierzęciem - orężem, zwanym vua’sa. Pewien Yuuzhanin Vong wyzwał go na pojedynek, pokonał i zajął jego miejsce. Nawet teraz imię jego wciąż było popularne w kaście wojowników.

Tsavong Lah nakazał mistrzom przemian, aby wyhodowali mu vua’sę. Gatunek ten wymarł wprawdzie w czasach, kiedy zginęła ich rodzinna planeta, ale jego wzorzec wciąż istniał w qahsie, pamięci przemian. Uczynili, co kazał. Potem walczył z nim i zwyciężył, choć musiał walczyć na jednej nodze. Teraz Tsavong Lah wiedział, że bogowie uważają go za godnego stanowiska.

A ze stygnącego ciała vua’sy wziął sobie nową stopę.

- Mistrzu wojenny…

Tsavong rozpoznał głos swego adiutanta, Selonga Liana, ale nie podniósł wzroku znad swej zdobyczy.

- Mów.

- Ktoś złożył prośbę o widzenie się z tobą.

- Nie oczekiwałem go?

- Nie, mistrzu wojenny. To kapłanka sekty oszustów, Ngaaluh. Tsavong Lah wydał z siebie gardłowe warknięcie. Czciciele Yun-Harli ostatnio zawiedli Yuuzhan Vong. Pomimo to sekta nadal była potężna, a Najwyższy Władca Shimrra wciąż przyjaznym okiem spoglądał na wyczyny kapłanów bogini Błaznów. A jeśli Yun-Harla nadzorowała kariery wojowników i być może pomogła mu w walce z vua’są, może i on był coś winien bogini.

- Wysłucham jej słów.

W chwilę później kapłanka stanęła przed nim. Była smukła, jej spadziste czoło wydawało się dziwnie wąskie, błękitne worki pod oczami miały kształt półksiężyców. Miała na sobie szatę z żywej tkanki, wyhodowanej tak, aby przypominała obdartą skórę.

- Mistrzu wojenny - odezwała się, krzyżując ramiona w powitalnym geście. - Jestem wielce zaszczycona.

- Mów, co masz do powiedzenia - przerwał jej niecierpliwie. - Mam inne sprawy. Przysyła cię Harrar?

- Tak, mistrzu.

- Mów zatem.

- Kapłanka Elan, która zginęła w czasie podboju niewiernych…

- Która zawiodła - przypomniał Tsavong Lah.

- Właśnie, mistrzu. Zawiodła, ale mimo to zginęła w imię chwalebnej sprawy Yuuzhan Vong. Kapłanka Elan miała powiernicę, inteligentną istotę imieniem Vergere.

- Wiem o tym. Czy i ona zginęła wraz ze swą panią?

- Nie, mistrzu. To właśnie przyszłam ci powiedzieć. Udało jej się uciec niewiernym i wrócić do nas.

- Doprawdy?

- Tak, mistrzu. Przekazała nam wiele istotnych informacji na temat niewiernych, informacji, których dowiedziała się w niewoli. Wie jeszcze więcej, ale wyjawi to wyłącznie tobie, Tsavongu Lah.

- Podejrzewasz, że to sztuczka niewiernych? Może próba zamordowania mnie?

- Nie ufamy jej całkowicie, mistrzu, ale zdecydowaliśmy się przekazać ci jej słowa, abyś mógł zdecydować, jak należy je potraktować.

Tsavong Lah pochylił pokrytą gęsto bliznami głowę.

- Dobrze uczyniłaś. Powinien ją przesłuchać i zbadać haar vhinic, to oczywiste. Potem przywieźcie ją na mój statek, ale trzymajcie z daleka ode mnie. Powiedzcie jej, że żądam dalszych dowodów jej inteligencji i zamiarów, zanim dopuszczę ją przed swoje oblicze.

- Tak też uczynimy, mistrzu wojenny.

Gestem oddalił kapłankę, a ona usunęła się bez słowa. Doskonale. Kapłanka, która zna swoje miejsce.

Jej miejsce w obrzeżonym czerwienią portalu zajął adiutant.

- Przybył Qurang Lah, mistrzu - oznajmił. - I egzekutor, Nom Anor.

Qurang Lah był jego bratem z dziecińca, niższej rangi formą jego własnej osoby. Jego twarz była głęboko pocięta bliznami topora i blizną Domeny Lah, która wprawdzie nie biegła od ucha do ucha, jak u mistrza wojennego, ale i tak stanowiła wyraźny znak jego pochodzenia.

- Belek tiu, mistrzu - zasalutował Qurang Lah skrzyżowaniem ramion. To samo uczynił stojący obok, lecz znacznie niższy egzekutor. - Jestem na twoje rozkazy.

Tsavong Lah skinął głową bratu z dziecińca, ale wzrok skupił na Nomie Anorze. Jedyne prawdziwe oko egzekutora i jadowity plaeryin boi zajmujący drugi oczodół zwróciły się ku niemu bez drżenia powiek.

- Egzekutorze - zagrzmiał Tsavong Lah. - Wziąłem pod rozwagę twoje ostatnie rady. Czy uważasz, że dojrzeli już do podboju?

- Zawiasy bram ich fortecy osłabły, mistrzu - odparł Nom Anor. -Sam osobiście się tym zająłem. Bitwa będzie szybka, a zwycięstwo łatwe i pewne.

- Słyszałem to już od ciebie niejeden raz - rzekł mistrz wojenny. - Qurang Lah, zostałeś poinformowany o całej sprawie. Co masz do powiedzenia?

Qurang Lah odsłonił naostrzone zęby.

- Podbój jest zawsze pożądany - zauważył. - Teraz jednak wydaje się, że to pora głupców. Niewierni drżą przed nami, obawiają się kontratakować. Ośmielają się sądzić, że nasza krwawa droga zakończyła się na Duro i że będziemy ukontentowani, żyjąc w tej samej galaktyce z robactwem posługującym się bluźnierstwem. Jest to dla nas korzystne: statek rozrodczy przygotowuje już ich zagładę, lecz musi mieć więcej czasu. W tej chwili flota nasza jest rozproszona, bardziej rozproszona niż to sądzą niewierni. Jeden nierozważny krok, zanim statek rozrodczy nabrzmieje nową flotą, może nas wiele kosztować.

- Nie będzie żadnych kosztów - sprzeciwił się Nom Anor. - Właśnie teraz jest dobry moment do ataku. Jeśli będziemy zwlekać, damy Jeedai czas do działania.

- Jeedai - warknął Tsavong Lah. - Powiedz mi, Nomie Anorze… Masz tyle kontaktów z niewiernymi, pysznisz się, że tak dobrze potrafisz nimi manipulować, dlaczego zatem nie zdołałeś do tej pory przyprowadzić do mnie Jeedai, którego pożądam bardziej niż czegokolwiek innego - Jacena Solo?

Nom Anor ani drgnął.

- To niezwykle trudne zadanie, sam o tym wiesz, mistrzu - przyznał. - Pewne sprawy pomiędzy Jeedai a ich sojusznikami przybrały zły obrót. Nie podlegają już oni ani senatowi, ani innym organom, gdzie mamy kontakty. O to mi właśnie chodziło: kiedy powiedziałeś niewiernym, że przerwiemy naszą inwazję, jeśli dostarczą nam Jeedai, było to doskonałe posunięcie strategiczne. Dało nam czas zgromadzić siły i zabezpieczyć nasze terytorium. Dało nam wielu Jeedai. Ale Solo jest krewnym Skywalkera, mistrza ich wszystkich. Jest synem Leii Organy Solo i Hana Solo. Oboje są godnymi przeciwnikami, którzy zdołali na razie zniknąć. Obmyśliłem strategię, która pozwoli ich wywabić z ukrycia; nawet teraz przygotowywany jest plan, który dotyczy Skywalkera i jego samicy Mary. Dzięki temu planowi zbiegną się wszyscy, Jacen także.

- I w to miejsce chcesz zagłębić szpony naszej potęgi? Chodzi o Jeedai?

- Nie, mistrzu. Ale w ich senacie wybuchnie desperacja i zamieszanie. Zyskamy punkt oparcia, aby raz na zawsze położyć kres zagrożeniu Jeedai. Na razie rząd Nowej Republiki uparcie odmawia ogłoszenia Jeedai wyjętymi spod prawa. Mogę to zmienić jednym gestem, a dla nas zbudować nową fortecę, z której będziemy mogli obserwować Jądro. Czas jednak działa na naszą niekorzyść; jeśli będziemy zwlekać, stracimy szansę.

- Nom Anor już wcześniej mylił się w swoich osądach - zauważył Qurang Lah.

- To istotnie prawda - odparł mistrz wojenny. - Męczy mnie jednak to udawanie uległości, chciałbym już uderzyć. Liczba Jeedai, których ofiarowali nam ci nędzni niewierni, zmniejsza się. Na Yavinie Cztery zostaliśmy poniżeni. Należy nam się zadośćuczynienie. Yun-Yuuzhan żąda zapachu krwi.

- Jeśli takie jest twoje życzenie, mistrzu wojenny - zgodził się Qurang Lah. - Poprowadzę moją flotę. Nigdy nie cofam się przed bitwą, jeśli obowiązek wzywa.

- Hurr - mruknął w zadumie Tsavong Lah. - Nomie Anorze, wprowadzisz swój plan w życie. Qurang Lah poprowadzi siły Yuuzhan Vong, a ty staniesz się jego doradcą we wszelkich sprawach. Jeśli twoje rady wciąż będą błędne, rozliczę cię z nich bardziej surowo. Jeśli będą dobre, jak mnie o tym zapewniasz, wyrównasz tym swoje dotychczasowe błędy. Rozumiesz?

- Rozumiem, mistrzu wojenny. Nie zawiodę

- Pamiętaj, abyś dotrzymał tego słowa. Qurangu Lah, czy masz jeszcze coś do powiedzenia?

- Nie, mistrzu wojenny. Widzę teraz jasno moje zadanie. - Zasalutował dumnie. - Belek tiu. Niewierni będą padać u naszych stóp. Ich statki zapłoną jak spadające gwiazdy. Już się tak dzieje teraz, kiedy wymawiam te słowa.

 

I - U P R O G U

 

 

R O Z D Z I A Ł 1

 

 

- Miewałeś już gorsze pomysły, Luke - niechętnie przyznała Mara Jade Skywalker, unosząc twarz tak, aby słońce oświetliło jej twarz, a ciężkie, rudozłote warkocze zwisły na plecy. W tej pozie, z przymkniętymi oczami, obramowana błękitną przestrzenią morza, była tak piękna, że Luke’owi na chwilę odebrało mowę.

Mara otworzyła zielone oczy i spojrzała na niego z lekkim, pełnym sympatii pobłażaniem, po czym cynicznie uniosła brew.

- Znowu masz wobec mnie napad ojcowskich uczuć?

- Nie - odparł miękko. - Po prostu uznałem, że mam wariackie szczęście.

- Hej, to ja powinnam mieć huśtawkę nastrojów. Chyba nie próbujesz mnie wykiwać, co? - wzięła go za rękę i uścisnęła lekko. - Chodź - powiedziała. - Przejdźmy się jeszcze trochę.

- Jesteś pewna, że dasz radę?

- A co, chcesz mnie nieść? Jasne, że dam radę. Jestem w ciąży, a nie sparaliżowana. Uważasz, że dla naszego dziecka byłoby lepiej, gdybym cały dzień leżała i ssała oorpy?

- Pomyślałem tylko, że może chcesz odpocząć.

- Absolutnie nie. Teraz właśnie odpoczywam. Jesteśmy tutaj, sami, na cudownej

wyspie… no dobrze, na czymś w rodzaju wyspy. Chodź.

Plaża była ciepła pod bosymi stopami Luke’a. Niechętnie zgodził się na zdjęcie butów, ale Mara nalegała, że właśnie tak spaceruje się po plaży. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdził, że miło przypomina mu to dzieciństwo na Tatooine. Wtedy, w stosunkowo chłodny wieczór - podczas jednej z tych chwil, kiedy oba rozżarzone słońca właśnie zaszły - zdarzało mu się zdejmować buty i czuć pomiędzy palcami stóp wciąż gorący piasek. Oczywiście, nie wtedy, kiedy wujek Owen mógł go zobaczyć. Staruszek od razu palnąłby mu kazanie - po pierwsze, tłumacząc, do czego w ogóle służą buty, a po drugie, ile cennej wilgoci Luke traci poprzez podeszwy.

Przez chwilę prawie słyszał głos wujka Owena i czuł potrawkę z giju ciotki Beru. Odruchowo zapragnął włożyć buty. Owen i Beru Larsowie byli pierwszymi bliskimi osobami, które Luke stracił w swojej wojnie przeciwko Imperium. Zastanawiał się, czy wiedzieli, za co umierają. Tęsknił za nimi. Anakin Skywalker mógł być jego ojcem, ale to oni byli jego rodziną.

- Zastanawiam się, jak leci Hanowi i Leii - odezwała się Mara, przerywając jego zadumę.

- Jestem pewien, że wszystko w porządku. Nie ma ich dopiero kilka dni.

- Ciekawe, czy Jacen powinien był lecieć z nimi?

- A dlaczego nie? Wiele razy udowadniał, że potrafi o siebie zadbać. A oni są jego rodzicami. Poza tym chyba lepiej, żeby był w ruchu teraz, gdy ściga go pół galaktyki.

- Masz rację. Tylko Jaina na tym cierpi. Przeżywa ciężkie chwile w bezczynności, wiedząc, że jej brat walczy.

- Wiem. Ale Eskadra Łobuzów wkrótce się pewnie o nią upomni.

- Na pewno - mruknęła. - Na pewno.

Nie wydawała się całkiem przekonana, wręcz przeciwnie.

- Nie wierzysz w to? - zapytał Luke.

- Nie. Myślę, że pewnie by nawet chcieli, ale jej szkolenie Jedi stanowi w tej chwili zbyt wielką odpowiedzialność polityczną.

- A odkąd to Łobuzy przejmują się polityką? Czy ktoś powiedział ci coś takiego?

- Niedokładnie, ale słyszałam to i owo. Byłam szkolona, żeby słyszeć słowa między słowami. Mam nadzieję, że się mylę… dla Jainy.

Jej uczucia musnęły w Mocy Luke’a, niepokojąco współgrając ze słowami.

- Maro - szepnął Luke - moja droga, wprawdzie wierzę ci, kiedy twierdzisz, że obłażenie robactwem na obcej plaży to forma wypoczynku…

- Nonsens. Ten piasek jest sterylny jak podłoga w laboratorium. Chodzenie na bosaka jest absolutnie bezpieczne. A ja tak bardzo lubię to uczucie.

- Skoro tak twierdzisz… Ale zabraniam ci już mówić o polityce, Jedi, wojnie, Yuuzhanach Vong, wszystkich tych sprawach. Jesteśmy tu po to, aby wypoczywać, aby zapomnieć o wszystkim na dzień lub dwa. Chociaż na dzień.

Spojrzała na niego zwężonymi oczami.

- To przecież ty jesteś pewien, że cały wszechświat się zawali, jeśli nie będzie cię pod ręką, żeby go obracać.

- Ja nie jestem w ciąży.

- Powiedz jeszcze raz coś takiego, a sprawię, że zapragniesz raczej być w ciąży - odparła odrobinę zbyt ostro. - A w ogóle, następnym razem będzie twoja kolej.

- Zagramy o to w sabaka - odparł, próbując zachować powagę, ale bez rezultatu. Pocałował ją, a ona oddała mu pocałunek z podwójną energią-

Ruszyli dalej plażą, mijając wysokie rusztowanie pokryte pnącymi slii, całymi w węzłowatych korzeniach i ogromnych, lekkich jak gaza liściach. Fale z pluskiem rozbijały się o brzeg, co oznaczało, że znaleźli się po dziobowej stronie „wyspy”.

Nie była to oczywiście żadna wyspa, lecz starannie zaprojektowany park umieszczony na pływającej masie polimerowych pęcherzy wypełnionych obojętnym gazem. Po północnym, sztucznym morzu Coruscant pływało ich ze sto. Były to tratwy rozrywkowe, zbudowane przez bogatych kupców we wspaniałych, pełnych przepychu czasach Starej Republiki.

Imperator niechętnym okiem patrzył na taką frywolność, dlatego większość z tych tratw spędziła w dokach całe dziesięciolecia i rozpadła się z zaniedbania. Część jednak okazała się w stanie na tyle dobrym, aby je zmodernizować i u zarania Nowej Republiki kilku młodych, sprytnych biznesmenów wykupiło je, czyniąc z nich komercyjny przebój. Jedną z tych osób, był naturalnie Lando Calrissian, wieloletni przyjaciel Luke^. Zaproponował, aby Skywalker korzystał z jego tratwy, gdy tylko przyjdzie mu na to ochota. Dużo czasu zajęło Luke’owi, aby skorzystać z zaproszenia.

Cieszył się, że to zrobił - wydawało się, że Mara dobrze się tu czuje. Oczywiście, miała rację. Przy tym wszystkim co się działo wokół nich, trudno nie było myśleć o tym pobycie, jako o stracie czasu.

Nie należało jednak wierzyć wszystkim uczuciom. Ciąża Mary była już widoczna, a jej brzuch wspaniale zaokrąglił się wokół ich syna. Oczywiście, cierpiała przy okazji wszystkie fizyczne katusze kobiet w jej stanie. Skomplikowane szkolenie zabójcy, przemytnika i rycerza Jedi nie przygotowało jej do czegoś takiego. Luke wiedział, że pomimo oczywistej miłości, jaką darzyła nienarodzone dziecko, słabość fizyczna dopiekała jej do żywego. To, co oświadczyła na temat Jainy, równie dobrze mogła powiedzieć o sobie.

Miała też wiele innych problemów, a ten kieszonkowy raj niewiele mógł na to poradzić. Pomimo to mogli przynajmniej trochę odetchnąć i udawać, że są na jakimś odległym, niezamieszkanym świecie, a nie w samym środku największego zamieszania od czasów klęski Imperium.

Nie, to nie całkiem tak wyglądało. Imperium zagrażało zniszczeniem wolności i swobody, przejęciem władzy przez ciemną stronę Mocy. Wróg, któremu dziś musieli stawić czoło, groził im zagładą w sposób znacznie bardziej dosłowny i ponury.

Dlatego też Luke szedł teraz u boku żony w zapadającym zmierzchu, udając, że wcale o tym nie myśli i świetnie wiedząc, że ona i tak wyczuwa jego grę.

- Jak mu damy na imię? - zapytała wreszcie Mara. Słońce do połowy skryło się za horyzontem i widok miasta Coruscant rozwiał iluzję dziewiczej natury. Odległe brzegi rozjaśniły się feerią świateł, a niebo na horyzoncie wciąż jeszcze zachowało barwę głębokiej czerwieni. Tylko w pobliżu zenitu niebo przypominało nocny firmament widywany na większości bezksiężycowych planet, ale i tam ciemność była upstrzona lśniącym haftem świateł powietrznych pojazdów i statków kosmicznych, wędrujących po ściśle wytyczonych szlakach. Niektóre wracały do domu, niektóre go opuszczały, jeszcze inne po prostu zawijały do kolejnego portu.

Milion maleńkich światełek, a każde z nich miało swoją historię, iskierkę znaczenia w Mocy, która spływała z nich, poprzez nich i wokół nich.

Tu kończyła się iluzja. Wszystko było naturą i wszystko było pięknem, jeśli tylko czyjeś oczy chciały je ujrzeć

- Nie wiem - westchnął. - Nie wiem nawet, od czego zacząć.

- To tylko imię - odparła.

- Tak ci się tylko zdaje. Wszyscy jednak jakoś wierzą, że imię to coś ważnego. Nie masz pojęcia, ilu sugestii, i to z najdziwniejszych miejsc, musiałem wysłuchać od czasu, kiedy nasz sekret przedostał się do publicznej wiadomości.

Mara przystanęła, a na jej twarzy odmalowało się głębokie zaskoczenie.

- Ty się boisz - wyszeptała.

Skinął głową.

- Zdaje się, że tak. Nie uważam, żeby to było tylko imię… nie wtedy, kiedy chodzi o ludzi takich jak my. Spójrz na Anakina. Leia nadała mu imię po naszym ojcu; miał to być gest wobec tego, który stał się Darthem Vaderem, dowodem uznania za to, że pokonał ciemną stronę i umarł jako dobry człowiek. Był to znak, że się z nim pogodziła, świadectwo dla galaktyki, że rany wojenne także się goją. Że można przebaczyć i pójść dalej. Dla Anakina jednak to była wielka próba. Kiedy był mały, zawsze się obawiał, że pójdzie tą samą mroczną ścieżką co jego dziadek. To tylko imię, ale także prawdziwy ciężar, który złożono na jego barki. Miną lata, zanim poznamy pełne konsekwencje tej decyzji.

- Mam wielki podziw dla twojej siostry, ale to polityk i myśli jak polityk. Podjęła decyzję dobrą dla galaktyki, a nie dla własnych dzieci.

- Właśnie - niechętnie przyznał Luke. - I czy nam się to podoba, czy nie, Maro, nasze dziecko odziedziczy część tego ciężaru, właśnie dlatego, że jesteśmy tym, kim jesteśmy. Po prostu boję się dokładać mu kolejne brzemię. Wyobraź sobie, że nazwiemy go Obi-Wan, czyniąc ukłon w stronę mojego starego mistrza. Czy nie pomyśli, że chcemy, aby wyrósł na Jedi? Że będzie musiał spełnić oczekiwania, nałożone na niego przez reputację Bena? Czy nie uzna, że jego możliwości wyboru drogi życiowej są ograniczone?

- Zdaje się, że bardzo dużo o tym myślałeś.

- Chyba tak.

- Zauważyłeś może, jak szybko wracamy do spraw, o których mieliśmy nie mówić?

- Och. Rzeczywiście.

- Luke, to właśnie my - powiedziała, lekko gładząc go po ramieniu. - Nie możemy się tego wyprzeć, nawet sami na wyspie.

Zanurzyła stopę w drobnych falkach liżących piasek. Luke przymknął oczy i zwrócił twarz tak, aby poczuć na niej wiatr.

- Pewnie nie - przyznał.

- No i co z tego? - zapytała, żartobliwie ochlapując wodą jego spodnie. Nagle znów spoważniała. - Jest jeszcze jedna ważna rzecz, którą chciałam ci powiedzieć, zanim minie następna sekunda - poinformowała go.

- Co takiego?

- Jestem okropnie głodna. Naprawdę, naprawdę głodna. Jeśli zaraz czegoś nie zjem, posolę cię morską wodą i schrupię.

- Rozczarujesz się - odparł Luke. - To słodka woda. Pawilon jest niedaleko. Powinno się tam znaleźć coś do jedzenia.

Luke i Mara zjedli kolację na zewnątrz, przy stole z polerowanego żółtego seloniańskiego marmuru, w otoczeniu kwiatów, które nuciły cichą melodię i rozsiewały zapachy stosowne do każdego dania. Luke czuł się idiotycznie rozpieszczany i nieco winny, ale po chwili zdołał się odprężyć i przystosować do panującego nastroju.

Nastrój jednak prysł, kiedy w przerwie pojawił się robot protokolarny pawilonu i zameldował:

- Mistrzu Skywalkerze, zbliża się do nas pojazd powietrzny i żąda wpuszczenia poza strefę bezpieczeństwa.

- Masz sygnał?

- Z całą pewnością.

- Przekaż go na holostację na stole.

- Jak pan sobie życzy, sir.

Nad resztkami kolacji pojawił się hologram męskiej twarzy. Była to ludzka twarz, podłużna, o arystokratycznych rysach.

- Kenth Hammer - mruknął Luke i przeczucie czegoś niedobrego uniosło mu włosy na głowie. - Czemu zawdzięczamy tę przyjemność?

Emerytowany pułkownik uśmiechnął się lekko.

- Nic ważnego, po prostu wizyta starego przyjaciela. Czy mogę wejść na pokład?

Tak brzmiały słowa, ale wyraz jego twarzy mówił coś zupełnie innego.

- Oczywiście. Podłącz się do komputera statku, a on naprowadzi się na odpowiednie miejsce lądowanie. Mam nadzieję, że lubisz nyloga z rożna.

- To jedna z moich ulubionych potraw. Do zobaczenia wkrótce.

Niebawem Hammer w towarzystwie robota pojawił się na jednej z kilku ścieżek prowadzących do pawilonu.

- Kiedy patrzę na was, miałbym ochotę znów być młody – rzekł z uśmiechem, obejmując ich spojrzeniem.

- Nie jesteśmy tacy młodzi… ani ty taki stary - odparła Mara.

Hammer podziękował jej lekkim ukłonem.

- Maro, wyglądasz ślicznie, jak zawsze. I z całego serca gratuluję wam powiększenia rodziny.

- Dziękuję ci, Kenth - odparła uprzejmie Mara.

- Usiądź - poprosił Luke. - Czy robot może ci coś podać?

- Może zimnego drinka z lekko wyskokowego napoju? Niech to będzie niespodzianka.

Luke posłał robota po drinka, przekazując mu te dość mgliste instrukcje, po czym zwrócił się do Hammera, który zdążył już usiąść.

- Nie przyszedłeś tutaj, żeby nam pogratulować, prawda?

Hammer powoli skinął głową.

- Nie. Przyszedłem was ostrzec. Borsk Fey’lya zdołał wydębić nakaz aresztowania. Nakaz zostanie wydany mniej więcej za sześć standardowych godzin.

 

R O Z D Z I A Ł 2

 

Gdzieś pomiędzy Koreliańskim Szlakiem Handlowym a sektorem Kathol z hiperprzestrzeni wyskoczył gwiezdny niszczyciel „Błędny Rycerz”. Zmienił orientację masywnego, klinowatego kadłuba i ponownie ruszył z prędkością światła. Niedoinformowany obserwator miałby nie więcej niż minutę, żeby się zastanowić, co gwiezdny niszczyciel robi w tak odległym zakątku przestrzeni i dlaczego jest pomalowany na czerwono.

Głęboko w trzewiach niszczyciela Anakin Solo tak był pochłonięty swoim zajęciem, że zaledwie zauważył przejście. Zerwał się na nogi i stanął bokiem, z czubkiem miecza świetlnego skierowanym w stronę pokładu, a rękojeścią na wysokości czoła wycelowaną w sklepienie. Dwoma szybkimi skrętami nadgarstka odbił kolejne strzały obezwładniające z warczącego nad jego głową zdalniaka. Przerzucił miecz do identycznej pozycji, ale za plecami, i wychwycił strzał drugiego zdalniaka, po czym przykucnął, unosząc świetlistą broń do wysokiej zasłony. Płynne salto przeniosło go nad nagłym, skoordynowanym ostrzałem z obu latających kul. Zanim jego stopy dotknęły ziemi, otoczył się skomplikowaną siecią parad, które rozniosły czerwonawe, syczące smugi w kierunku ścian.

Złapał już rytm i jego niebieskie oczy rozbłysły jak elektroniczne iskrowniki. Kąsające promienie nadlatywały coraz szybciej, coraz częściej, z lepszą koordynacją. Po kilku minutach takiej rozgrywki pot przy-kleił do czoła brązowe kosmyki włosów i ściekał pod ciemną szatę Jedi, ale żaden z bolesnych, choć całkiem nieszkodliwych strzałów, nie dotarł do celu.

Teraz Anakin był rozgrzany.

- Stop - polecił. Kule natychmiast ucichły i zawisły w powietrzu.

Wyłączył miecz świetlny i odłożył na bok. Z szafki ściennej wyjął drugi miecz i włączył go kciukiem. Zaczerpnął kilka głębokich oddechów, uspokajając rozszalały puls. W magazynie przerobionym na salkę treningową panowała cisza. Cisza, spokój i jednostajny koloryt zgaszonej bieli. Z kątów nieruchomym wzrokiem spoglądały na niego trzy zdekompletowane roboty. Nawet najbardziej niedoświadczony obserwator mógł bez trudu stwierdzić, że zostały sklecone z części zamiennych, choć centralny chassis każdego z nich pochodził z dość popularnego typu robotów pomocniczych. Nie wydawały się szczególnie niebezpieczne, dopóki ktoś się nie przyjrzał temu, co trzymają w rękach: groźnie wyglądające pałki, zaostrzone z jednej, a łyżkowato spłaszczone z drugiej strony. Podejrzanie przypominały węże, a wrażenie to potęgował jeszcze fakt, że od czasu do czasu skręcały się lekko.

Anakin jeszcze raz odetchnął głęboko i skinął głową robotom.

- Rozpocząć pierwszą sekwencję - polecił.

Roboty ruszyły błyskawicznie. Ich wrzecionowate korpusy poruszały się z oszałamiającą prędkością. Dwa otoczyły go z obu stron, trzeci ruszył wprost na niego. Anakin cofnął się, sparował i upadł, podcinając nogi robotowi po prawej. Pozostałe dwa atakowały, jeden celował pałką w jego szyję, pałka drugiego, która nagle stała się giętka, okrążyła wznoszące się ostrze, kierując się wprost w jego plecy. Anakin zrobił mały wykrok w przód i poczuł powiew od niebezpiecznego pejcza, który omal nie musnął jego pleców.

Właśnie, pomyślał. Wreszcie zaczynam rozumieć zasięg. Najlepiej wykonywać możliwie jak najmniejsze ruchy, żeby tylko uciec przed atakiem.

Z wysokiej osłony przeszedł do riposty. Robot, który znalazł się zbyt blisko niego, próbował się cofnąć, ale nagle znieruchomiał. Został wyłączony, gdy broń Anakina dotknęła jego korpusu.

Tymczasem drugi robot zdołał już wstać i Anakin zaczął krążyć, trzymając go tuż poza zasięgiem swojej obrony i pola widzenia. Dzięki temu roboty nie mogły go atakować. Mógł tak krążyć przez wieczność, wtedy jednak by nie zwyciężył, więc narzucił im pewien rytm i pozwolił, aby spróbowały zmienić układ sił.

Nagle z jednej pałki wytrysnął ku niemu strumień cieczy. Anakin skręcił tułów, żeby go uniknąć i znowu pozwolił na to, aby pocisk ominął jego ciało tylko o centymetry. W tej samej chwili drugi robot zmienił tempo i skoczył.

Anakin sparował, ale pałka owinęła mu się wokół przegubu. Poczuł wyraźny, choć nieszkodliwy wstrząs elektryczny. Jednocześnie drugi robot znalazł się za jego plecami, wymierzając mu cios w czaszkę.

Gdzieś z tyłu gwizdnął miotacz - i robot nagle nie miał broni ani trzymającego jej ramienia.

- Stop! - krzyknął Anakin i rzucił się w bok w tej samej chwili, gdy pałka uwolniła jego ramię. Stanął znowu w pozycji obronnej.

W drzwiach stał ciemnowłosy mężczyzna z miotaczem w dłoni. Jego broda była obficie przetykana srebrnymi nitkami, a zieleń szaty doskonale pasowała do koloru oczu. Trzymał miotacz lufą do góry, w całkiem nieszkodliwej pozycji, jakby chciał się poddać.

- Po co to zrobiłeś? - zapytał chłopiec, próbując stłumić gniew, który go nagle ogarnął. Ciężko pracował nad tym robotem.

- Nie dziękuj, nie ma za co - odparł Corran Horn, chowając broń do kabury.

- To roboty szkoleniowe. Nic by mi nie zrobiły.

- Ach, tak? A te amphistaffy, które trzymają, też są szkoleniowe? Gdyby cię nim trafił…

- Nic by się nie stało. Są zaprogramowane tak, żeby powstrzymać cios, gdy tylko pałka dotknie mojej skóry. I rzeczywiście to szkoleniowe amphistaffy. Nie są prawdziwe.

Corran wytrzeszczył oczy ze zdumieniem.

- Jak ci się to udało? I dlaczego twój miecz świetlny ich nie przeciął?

- To nie jest miecz świetlny

Wyraz twarzy Corrana prawie wynagrodził mu uszkodzenie robota.

- To tylko bardzo słabe pole siłowe w kształcie ostrza - wyjaśnił Anakin. - Nie przeciąłby niczego. Te pałki, w które są wyposażone moje roboty, działają i poruszają się jak amphistaffy, ale plują farbą i przy uderzeniu powodują tylko wstrząs elektryczny. Ważą kilogram, nie więcej.

- W takim razie zdaje się, że niepotrzebnie zniszczyłem ci robota -zmartwił się Corran.

Chłopiec tymczasem już całkowicie opanował gniew. Pracował nad tym bardzo długo i ciężko.

- Nie szkodzi. Zbudowałem go sam i mogę go naprawić. Czasu mam aż za wiele.

- Zaciekawiłeś mnie - mruknął Corran, zezując na roboty. - Booster ma w magazynie kilka elitarnych jednostek treningowych. Dlaczego ich nie używasz?

Anakin wyłączył „miecz” i wrzucił do szafki.

- Elitarne roboty treningowe nie poruszają się jak wojownicy Yuuzhan Vong. Moje roboty tak.

- Właśnie się zastanawiałem, co kombinowałeś przez ostatnie kilka tygodni.

Anakin skinął głową.

- Nie chciałem stracić mojej przewagi. Widziałeś, co się stało. Ten, którego postrzeliłeś, prawie mnie dostał.

- Trening to dobra rzecz - odparł Corran. - Ale szkoda, że mnie o tym nie poinformowałeś. Mogłeś mi oszczędzić zawału serca, a sobie robota.

- Masz rację. Zapomniałem - westchnął Anakin.

Corran znów skinął głową, a minę miał coraz bardziej zamyśloną.

- Nie wyczułeś, że nadchodzę. To niedobrze. Musisz nauczyć się rozciągać sferę świadomości poza granice walki.

- Wiem - odparł chłopiec. - Nie korzystałem z Mocy. Próbuję nauczyć się walczyć
bez niej.

- Przypuszczam, że to dlatego, iż Yuuzhanie Vong nie są wyczuwalni w Mocy.

- Właśnie - kiwnął głową Anakin. - Moc to cudowne narzędzie…

- Moc nie jest tylko narzędziem - upomniał go Corran. - To coś znacznie więcej.

- Wiem - odparł Anakin z lekką przekorą. - Ale między innymi jest też narzędziem. I nie jest to odpowiednie narzędzie do walki z Yuuzhanami. Nie spełnia swojego zadania, tak samo jak nie użyłbyś klucza hydraulicznego do kalibracji napięcia wejściowego astromecha.

Corran sceptycznie przekrzywił głowę.

- Nie mogę się z tym całkiem nie zgodzić, ale nie dlatego, że twój tok myślenia jest prawidłowy.

Anakin wzruszył ramionami.

- Spróbujmy ująć to tak: całe szkolenie Jedi opiera się na Mocy, nawet szkolenie bojowe. Wyczuwanie ciosów i strzałów z miotacza, zanim uderzą i tak dalej. Przewracanie wroga za pomocą telekinezy…

- Z paroma wyjątkami - sucho przypomniał mu Corran.

- Zgoda. Więc powinieneś wiedzieć, o co mi chodzi. Co sądzisz o Jedi, którzy nie mogą zwyciężyć w walce, nie uciekając się do telekinezy? Jeśli o to chodzi, byłeś w CorSeku, zanim jeszcze zostałeś Jedi. Kto jak kto, ale ty powinieneś dostrzec, że Moc stała się dla nas przede wszystkim czymś w rodzaju laski, którą się wszędzie podpieramy. Yuuzhanie Vong są tego dowodem.

- Zaczynasz mówić trochę jak twój brat. Czyżbyś odchodził od Mocy?

Anakin uniósł brwi.

- Oczywiście, że nie. Używam jej, kiedy działa. Ale gdy Yuuzhanie Vong ścigali mnie na Yavinie Cztery, odkryłem, jak jej używać przeciwko nim. Szukałem dziur w otaczającej mnie Mocy. Słuchałem odgłosów dżungli i wyczuwałem strach żyjących w niej stworzeń, kiedy obok przechodzili wojownicy Yuuzhan Vong.

- Ale nie nauczyłeś się wyczuwać samych Yuuzhan Vong - wytknął mu Corran.

- Nie, nie poprzez Moc. Jedynie za pomocą lambentu, który wmontowałem w mój miecz świetlny.

- Jak możesz być tego pewien? Nigdy nie wierzyłem, że Yuuzhanie Vong nie istnieją w Mocy. Muszą istnieć. Wszystko istnieje. Po prostu nie wiemy, jak to zrobić. Dostroiłeś się do kawałka biotechnologii Yuuzhan i teraz możesz ich przez nią wyczuć. Czy jesteś pewien, że nie znalazłeś miejsca, które zajmują w Mocy?

- Może rzeczywiście udało mi się nawiązać coś w rodzaju meta-więzi, ale sądzę, że to bardziej tłumaczenie jednej interpretacji na inną. Nie jestem pewien. Wiem tylko tyle, że mogę go używać. Jeśli jednak stracę mój miecz świetlny albo ulegnie on zniszczeniu, albo lambent umrze… wciąż nie będę mógł z nimi walczyć.

Corran położył dłoń na ramieniu Anakina.

- Anakinie, rozumiem, że dużo przeszedłeś. Yuuzhanie zabrali wiele rzeczy, które były ci drogie. Zawsze będę ci wdzięczny za to, co zrobiłeś dla moich dzieci, dlatego mówię ci to jako przyjaciel. Musisz kontrolować swoje emocje. Nie możesz sobie pozwolić na nienawiść.

Anakin potrząsnął głową.

- Nie czuję nienawiści do Yuuzhan Vong, Corranie. Czas, który wśród nich spędziłem, pozwolił mi zrozumieć ich lepiej. Bardziej niż przedtem uważam, że należy ich powstrzymać, ale przysięgam ci, że nie czuję do nich nienawiści. Mogę walczyć z nimi bez gniewu.

- Mam nadzieję, że to, co mówisz, jest prawdą. Gniew to kapryśny artysta i lubi płatać figle. Najczęściej nawet go nie rozpoznajesz, choć odczuwasz.

- Dzięki - odparł Anakin. - Doceniam twoje rady.

Corran znów zmierzył go sceptycznym wzrokiem. Gestem wskazał roboty.

- Te roboty to dobry pomysł. Chętnie pomogę ci naprawić tego uszkodzonego.

- Nie ma sprawy. Tak jak mówiłem, mam kupę czasu i nic do roboty-

- Pokład parzy cię w stopy? - z uśmiechem skwitował Corran.

- Gotów jestem tam wrócić, jeśli to masz na myśli. Ale Tahiri wciąż mnie potrzebuje.

- Jesteś dla niej dobrym przyjacielem, Anakinie.

- Nie byłem. Teraz próbuję naprawić swój błąd.

- Tahiri dojdzie do siebie nie prędzej niż za kilka miesięcy. Potrzebuje więcej czasu. Myślę, że zrozumie, jeśli będziesz musiał odejść.

Anakin odwrócił wzrok od twarzy Corrana.

- Obiecałem jej, że zostanę i zamierzam dotrzymać obietnicy. Ale to bardzo trudne, kiedy wiem, co się dzieje na zewnątrz. Kiedy wiem, że moi przyjaciele i rodzina walczą, a ja tu siedzę bezczynnie.

- Ale przecież nie siedzisz bezczynnie; sam to w końcu powiedziałeś. Wciąż jeszcze stanowisz część naszej defensywy. Obrona uczniów Jedi jest także ważna. Bezładne skoki po całej galaktyce są prawdopodobnie dla nas najbezpieczniejsze. Trudno jednak powiedzieć, kiedy Yuuzhanie Vong lub ich przyjaciele wpadną na nasz ślad. A jeśli już wpadną, będziemy potrzebować każdego, kto zechce do nas dołączyć.

- Rozumiem, po prostu mnie nosi.

- Nosi cię - zgodził się Corran. - Zauważyłem, że kręcisz się, jakbyś miał robaki. Właśnie dlatego cię szukałem.

- Naprawdę? O co chodzi?

- Potrzebujemy zapasów. Jeśli mamy postarać się, aby nasze współrzędne pozostały tajemnicą, nie możemy zabrać jedynego czerwonego niszczyciela gwiezdnego w galaktyce do zamieszkanego systemu. Zamierzałem wziąć jeden z transporterów i sądziłem, że może zechcesz polecieć ze mną. Mam nadzieję, że podróż będzie nudna, ale…

- Tak - odparł szybko Anakin. - Polecę.

- Świetnie, przyda mi się drugi pilot. Spotkamy się jutro w doku, powiedzmy, po śniadaniu?

- Jasne. Dzięki, Corran.

- Nie ma sprawy. Do zobaczenia.

 

R O Z D Z I A Ł 3

 

Jacen obserwował zbliżający się statek jak we śnie. Wciąż pozostawał czarną sylwetką majaczącą na tle gwiazd - nie nosił żadnych świateł. To chyba cień „Sokoła Millenium”, pomyślał.

Moc mówiła mu, że nic tam nie ma.

A jednak statek przesuwał się z mroku w odległe pomarańczowe światło bezimiennej gwiazdy o jakiś parsek poniżej. Dopiero teraz Jacen dostrzegł szczegóły. Odległości w kosmosie są bardzo mylące - nie wiedział, jakiej wielkości jest przybysz. Spiczasty, wrzecionowaty niczym dwa stożki połączone podstawami. Tam, gdzie stożki się stykały, wystawały trzy płetwiaste, sercowate kształty. Jacen rozpoznał je jako dovin basale, żywe istoty zaginające wokół siebie przestrzeń, czas i grawitację. Teraz nie miał wątpliwości, że to statek Yuuzhan Vong; zbudowano go - a raczej wyhodowano - z tego samego kryształu yorik, który Jacen widział już wielokrotnie. Jego powierzchnię pokrywały liczne małe bąble, jakby statek zaraził się bakurańską gorączką wrzodową.

Dopiero kiedy Jacen się zorientował, że bąble to skoczki koralowe, yuuzhański odpowiednik myśliwców, uchwycił skalę. To bydlę było wielkości krążownika klasy Nieustraszony!

I szło prosto na nich. Prawdopodobnie właśnie dlatego zostali tak gwałtownie wyrwani z nadprzestrzeni.

Jacen otrząsnął się z otumanienia i odbił od ściany. Znajdował się w tylnej wieżyczce artylerzysty. Siedział tam rozmyślając, zanim nimi zatrzęsło, a teraz - o ile mógł to stwierdzić - krwawił z rany na głowie, ale nic poza tym.

Wciągnął się szybko po stopniach drabinki do głównej kabiny. Walczył z wrażeniem spadania - już od dawna nie miał treningu w warunkach nieważkości.

- Mamo? Tato? -jego głos rozbrzmiewał w głębokiej ciszy panującej na statku. Prymitywna część umysłu Jacena skuliła się ze strachu, jakby w obawie, że drapieżca na zewnątrz zdoła go usłyszeć. Oczywiście nie było to możliwe, nie w próżni, ale ludzki instynkt zachował wspomnienia sprzed okresu podróży kosmicznych.

Nie dostał odpowiedzi. Gorączkowo ruszył poprzez ciemność do kokpitu.

Znalazł tam oboje rodziców i przez jedną przerażającą chwilę sądził, że są martwi, tak nieruchomi byli w Mocy. Bardzo ostrożnie, strachem pokonując niechęć, dalej zagłębiał się w Moc, sugerując, aby ojciec się ocknął.

Han Solo drgnął.

- Eee… Sssoo jes? - gwałtownie odzyskał przytomność i czujność, ujrzał Jacena i opuścił pięść.

- To ja, tato! - zawołał Jacen. Jego matka też poruszyła się lekko. Nie wyczuwał żadnych poważniejszych obrażeń. Oboje byli przypięci w fotelach antywstrząsowych.

- Jacen? - wymamrotał Han. - Co się dzieje? Co się stało?

- Miałem nadzieję, że ty wiesz. O ile się orientuję, zostaliśmy przechwyceni przez statek Yuuzhan Vong. Jest tam w tej chwili. Nie sądzę, żebyśmy mieli dużo czasu.

Han przetarł oczy i spojrzał na pulpit, gdzie wciąż jeszcze ostatkiem sił paliło się kilka słabiutkich światełek. Gwizdnął długo i przeciągle.

- Nie jest dobrze - rzekł.

- Han? Jacen? - Leia Organa Solo usiadła prosto w fotelu anty-wstrząsowym. - Co się dzieje?

- To co zwykle - odparł Han, przerzucając przełączniki. Zapaliło się jeszcze kilka wskaźników. - System zasilania wypadł, sztuczna grawitacja leży, awaryjny system podtrzymania życia ledwie zipie, a na zewnątrz czeka na nas wielki statek pełen paskudnych facetów.

- Naprawdę wielki statek - dodał Jacen.

- Zupełnie jak za dawnych czasów - westchnęła Leia.

- Hej, przecież ci mówiłem, że to będzie jak drugi miesiąc miodowy. - Han zniżył głos i dodał już poważniej: - Nic ci nie jest?

- W porządku - odparła Leia. - Zastanawiam się, skąd ten zanik zasilania.

- Pewnie stąd, co i nadpalone łącza mocy - zauważył Han i nagle wytrzeszczył oczy: - O, nie.

- Mówiłem ci, że jest wielki - wtrącił Jacen, kiedy boczny dryf „Sokoła” wprowadził yuuzhański statek w zasięg wzroku.

- Zrób coś, Han - ponaglała Leia. - Zrób coś, i to już.

- Właśnie robię - wymamrotał, przerzucając przełączniki. - Ale jeśli ktoś nie wysiądzie i nie popchnie…

- A dlaczego oni nie reagują? - zastanowiła się Leia.

- Pewnie myślą, że zginęliśmy w przestrzeni - odparł Han. – Może i mają rację.

- Tak, ale… - urwała. Od dużego statku oderwały się dwa skoczki koralowe i skierowały się w stronę „Sokoła”. Han rozpiął pasy.

- Usiądź na moim miejscu, Jacenie. Zainstalowałem już ekranowany rdzeń zasilający, ale muszę jeszcze wymienić łącza.

- Ja to zrobię.

- Nie znasz tak dobrze „Sokoła”. Wy dwoje zostajecie tutaj. W tej samej sekundzie, kiedy podam zasilanie, gaz do dechy. Do dechy, jasne?

- Jesteśmy za blisko. Złapią nas dovin basalami.

- Na pewno nas złapią, jeśli będziemy tak siedzieć.

Odepchnął się od framugi i już go nie było. Pochłonęła go ciemność w pozostałej części statku.

- Mamo, patrz - odezwał się Jacen, pokazując palcem. Na tle gwiazd widać było kilka jaśniejszych iskierek, unoszących się w soczewce mgławicy.

- Co to takiego?

- Coś odbija światło gwiazdy. Cała gromada cosiów.

- Statki - wyjaśniła Leia. - Inne statki, które przechwycili.

- Mhm. Może być ich z tuzin, albo więcej.

- No cóż - westchnęła. - Zdaje się, że ta podróż przyniosła pewne korzyści. Wiemy, że nie będzie bezpiecznie szmuglować tędy Jedi.

Z tylnej części statku dobiegła ich seria przekleństw.

- Han?! - zawołała Leia.

- Nic takiego. Walnąłem się w głowę - brzmiała odpowiedź.

Kilka chwil szamotaniny i następna, jeszcze barwniejsza seria przekleństw.

- To nam zajmie ponad pół godziny! - zawołał Han.

- Nie mamy tyle czasu - szepnęła Leia. - Mogą nas wciągnąć na pokład w każdej chwili, jeśli w ogóle zechcą sobie tym zawracać głowę, zamiast pociąć nas na kawałki.

- Zechcą, zechcą - uśmiechnął się Jacen. - Yuuzhanie nie znoszą marnowania porządnych niewolników i ofiar. Obawiam się, że musimy się przygotować na ich spotkanie.

Odpiął miecz świetlny. Leia rozpięła pasy i przygotowała własną broń.

- Mamo, ja się tym zajmę. Widzę, że jeszcze oszczędzasz tę nogę.

- Nie martw się o mnie. Robiłam to jeszcze przed twoim urodzeniem.

Jacen miał zamiar protestować dalej, kiedy pochwycił wyraz jej twarzy. Nic jej nie ruszy..

Mijając mesę, Jacen usłyszał warczenie, od którego włosy stanęły mu dęba. Błyskawicznie włączył zimne, zielone ostrze miecza. Dwie pary czarnych oczu zamrugały powoli, przyzwyczajając się do światła.

- Lady Vader - warknęła jedna z postaci. - Zawiedliśmy cię.

- Nikogo nie zawiodłeś, Adarakhu - odpowiedziała Leia swoim ochroniarzom Noghrim. - Coś ogłuszyło nas wszystkich.

- Nadchodzą twoi wrogowie, lady Vader? - zapytał drugi Noghri, samica imieniem Meewalh.

- Tak. Adarakhu, idziesz ze mną. Meewalh, ty będziesz pomagać Jacenowi.

- Nie - zaprotestował Jacen. - Mamo, ty ich potrzebujesz bardziej niż ja.

- Pierwszy syn dobrze mówi, lady Vader - zgodziła się Meewalh.

Oczy Leii zabłysły gniewnie na to demonstracyjne nieposłuszeństwo.

- Nie mamy czasu się kłócić.

Jej słowa znalazły potwierdzenie w kilka sekund później, kiedy coś głucho uderzyło w powłokę, najpierw raz, potem drugi.

- Co to?! - zawołał Han z dołu.

- Włącz tylko jakieś zasilanie! - odkrzyknęła mu Leia. - Dobra. Wy oboje za mną, a ty, Jacenie, uważaj na siebie. Koniec wydziwiania z nieużywaniem Mocy.

- Mamo, już mi to przeszło. Szybko cmoknęła go w policzek.

- Uważaj na mojego chłopczyka.

Przepchnęła się w kierunku windy towarowej, skąd, jak się wydawało, dobiegło pierwsze uderzenie. Noghri podążyli za nią, równie zwinni w nieważkości, jak w warunkach grawitacji.

Jacen mocniej chwycił miecz i znalazł uchwyt, aby unieruchomić unoszące się w powietrzu ciało, zanim stwierdzi, gdzie ulokował się drugi nieproszony gość.

W ciągu kilku sekund zza warstwy zewnętrznego pancerza rozległo się szuranie i drapanie, co pozwoliło na zlokalizowanie hałasu na wysokości mesy. Jacen ruszył powoli w tamtym kierunku, płasko przywierając do czegoś, co w warunkach grawitacji byłoby sufitem.

To pewnie grutchiny, pomyślał. Technologia Yuuzhan Vong bazowała wyłącznie na materiale biologicznym. Zmodyfikowane, insektoidalne stwory służyły im do przebijania powłok statków. Zaraz będzie tu pełno żrących oparów kwasu albo i czegoś gorszego, ale nie było czasu na szukanie kombinezonów próżniowych. Gdyby Yuuzhanie rzeczywiście chcieli rozpruć statek, zrobiliby to już dawno. A gdyby wróg naprawdę zamierzał pozabijać rodzinę Solo, rozwaliłby statek w czasie, kiedy miał uszkodzone zasilanie. W najlepszym razie można było powiedzieć, że tamci gardzą nieożywioną techniką i nie interesuje ich sam „Sokół”. Znając Yuuzhan, będą chcieli zgarnąć żywych jeńców, a nie zamrożone na kość trupy.

Jacen oczyścił umysł i czekał.

W chwilę później w ścianie pojawił się otwór. Jak było do przewidzenia, do środka natychmiast przedostał się gryzący, dławiący smród, ale nie nastąpiła dekompresja kabiny. Jacen pozostał poza zasięgiem wzroku, dopóki intruz nie wetknął głowy w otwór dość duży, żeby mógł przejść przez niego nawet człowiek. Jacen włączył miecz.

W zimnym świetle ostrza ujrzał stworzenie, które wyglądało jak ogromny żuk. Jacen wsadził mu w oko ostrze miecza, zanim zdołało się bodaj ruszyć. Przez jedną przerażającą chwilę zdawało się, że energetyczne ostrze zdoła się przebić najwyżej przez pierwsze kilka centymetrów. Stworzenie gwałtownie szarpało łbem w tył i w przód, ale Jacen naciskał, aż wreszcie coś zabulgotało i ostrze przeszło na wylot. Żuk zadygotał i padł.

Jacen oderwał się od sufitu i, unikając dymiącej krawędzi, skoczył w otwór.

Do zewnętrznej powłoki statku przyssał się elastyczny rękaw, mniej więcej dwudziestometrowy. W połowie jego długości tkwił yuuzhański wojownik, który przesuwał się w stronę statku, korzystając z rzędu guzów wystających z bocznej części pędu. Jacen nogą odepchnął się od najbliższych wystających wyrostków i rzucił się w kierunku obcego.

Jego przeciwnik był humanoidem o czarnych włosach, splecionych i związanych w węzeł z tyłu głowy. Czoło pod ostrym kątem schodziło ku ciemnym oczom, pod którymi widać było nabrzmiałe, sinawe worki i prawie płaski nos. Miał na sobie charakterystyczną zbroję z kraba vonduun, a wokół ramienia owinął mu się amphistaff. Na pooranej bliznami, wytatuowanej twarzy pojawił się wściekły grymas i Vong powtórzył ruch Jacena. Amphistaff wyprężył się, celując w młodego Jedi jak lanca.

Kiedy byli już tylko o cztery metry od siebie, zwierzą splunęło czymś w Jacena. Jeśli wierzyć doświadczeniu, mogła to być tylko trucizna.

Jacen sięgnął Mocą do wirujących kropelek, ale czuł się tak, jakby poruszał się w gęstym syropie. Zatrzymał je ledwie o kilka centymetrów od twarzy, jednocześnie odbijając się od ściany rury pod takim kątem, żeby znaleźć się pod jej sklepieniem. Wojownik przeleciał pod nim, twarzą prosto w zawieszoną w miejscu toksynę. Jacen nie oglądał się, tylko gniewnie wyszedł z wirowania, w jakie wpadł po tym zbyt gwałtownym manewrze, i rzucił się w kierunku otwartego włazu. Za jego plecami rozległ się stłumiony, chrapliwy okrzyk wojownika.

Skoczek koralowy nie był duży, ale mógł pomieścić dwie osoby. Jacen bez trudu mógł dojrzeć drugiego wojownika, wysuwając głowę z otworu. Tym razem nie było powietrznych akrobacji: Yuuzhanin Vong czekał na niego, zaparty stopami w coś, co znajdowało się za jego plecami, z amphistaffem w pozycji obronnej.

Zderzyli się w bezładnej plątaninie ciosów, która spowodowała, że Jacen wytracił rozpęd i zaczął odbijać się od ścian rękawa, daremnie usiłując się przekręcić. Yuuzhanin Vong nie ruszył się ze swojej pozycji; niezmiennie atakował Jacena gradem zrównoważonych, klasycznych ciosów. Jacen stwierdził, że musi walczyć jedną ręką, bo drugiej potrzebował do zaczepienia się o coś. Nie gasił miecza świetlnego, cały czas wykonywał dłonią drobne ruchy. Kiedy Yuuzhanin zaatakował po raz kolejny, Jacen przyszpilił mu dłoń. Wojownik jęknął, wypuścił amphistaffa, po czym warcząc, skoczył na Jacena.

Nagły atak zaskoczył młodego Jedi. Wojownik zdołał zablokować mu nadgarstek i obaj polecieli w głąb rury, obijając się o ściany. Zbyt późno Jacen zorientował się, że nie zgasił miecza, który ciął teraz tkankę ściany rękawa jak szmatę.

Poczuł pod skórą drobne igiełki, usiłujące wydostać się na zewnątrz. Desperacko dźgnął łokciem w górę, w szczękę Yuuzhanina. Usłyszał szczęknięcie zębów i przeciwnik zluzował uchwyt. Przecięcie, teraz już długości pięciu metrów, otwierało się wprost w przestrzeń i wojownik odpłynął przez nie na zewnątrz. W chwilę później przestrzeń wyssała również ciało drugiego wojownika.

Czarne plamki zatańczyły Jacenowi przed oczami. Zdołał chwycić się jednego z wyrostków, lecz otwór był tylko o metr od niego, a ciśnienie wysysanej atmosfery wypychało go w tę stronę. Wiedział, że wkrótce zemdleje. Z zaciętą twarzą wyłączył miecz i przypiął do pasa. Teraz pchał się pod wiatr już obiema rękami. Siły go jednak opuszczały, a zanim zdoła dotrzeć do statku, na „Sokole” nie będzie już atmosfery.

Ale i tak nie dotrze do statku. Zawiódł, nie tylko siebie, lecz i matkę, i ojca.

Jeszcze raz sięgnął poprzez Moc, usiłując ściągnąć się w kierunku „Sokoła”. Udało mu się nawiązać kontakt, ale przestrzeń przeniknęła w jego umysł, napełniając go ciemnością.

O ile się nie mylił, zemdlał tylko na chwilę. Wiatr wciąż świstał wokół niego, lecz był to już tylko cienki gwizd. Poprzez plamki wirujące mu przed oczami zobaczył, co go uratowało. Rękaw - żywy, jak wszystko, co yuuzhańskie - zamykał się. Na jego oczach znikało ostatnie kilka centymetrów rozcięcia.

Mama! Gdzieś niżej czuł łomotanie jej pulsu i ból nie do końca zagojonych nóg.

Odepchnął się z powrotem w kierunku „Sokoła Millenium”, wściekle szarpiąc rękawem, żeby się znaleźć w okolicy windy towarowej.

Wystarczyła chwila, żeby się przekonać, że i tu także bitwa się skończyła. Noghri wciąż jeszcze rozczłonkowywali jednego z yuuzhańskich grutchinów. Drugi unosił się wprawdzie w pobliżu Leii, ale jego łeb dryfował o kilka metrów dalej. Han stał w przejściu, wymachując miotaczem.

- Jacen?

- Załatwiłem obu - przyznał ponuro.

- Świetnie. Leio, przejmij wartę. Daj znać, gdyby znów nam coś podesłali. Jacen, ty sprawdzisz te skoczki i zastanowisz się, jak możemy przyspieszyć bez otwierania się na przestrzeń.

Słusznie, pomyślał Jacen. W chwili kiedy przyspieszą, na skoczki zadziała ich moment bezwładności. W pewnym momencie przyspieszenie sprawi, że staną się dość ciężkie, aby oderwać się od rękawów, choćby były nie wiadomo jak silne.

- Już myślę, tato. I zaczekaj chwilę, zanim włączysz napęd. Mam jeszcze jeden pomysł.

- Zawsze myślisz. Dobry chłopiec.

 

R O Z D Z I A Ł 4

 

Nen Yim przepchnęła się przez przezroczystą błonę i pogładziła dłonią przemian blade, pierzaste zwoje mózgu statku, rikyama. Zadrżała, a jej wyspecjalizowane palce skurczyły się lekko. Kiedyś palce te były nogami skorupiakowatego stworzenia, hodowanego wyłącznie po to, by dawał mistrzom przemian nowe ręce. Wciąż wyraźne było zwierzęce pochodzenie dłoni: palce, węższe, smuklejsze i silniejsze niż u przeciętnego Yuuzhanina, wystawały spod ciemnej, giętkiej skorupy stanowiącej teraz jej grzbiet. Dwa z tych „palców” kończyły się szczypcami, trzeci miał wysuwane ostrze. Wszystkie były pokryte małymi, wypukłymi węzłami zmysłowymi, które smakowały wszystko, czego dotknęły. Szkolenie mistrza przemian Nen Yim wymagało od niej znajomości smaku wszystkich pierwiastków i ponad czterech tysięcy związków chemicznych wraz z ich odmianami. Dzięki tym palcom znała ostry, nerwowy smak kobaltu, smakowała aromat czterochlorku węgla, podziwiała skomplikowane, nieskończone odmiany aminokwasów.

A teraz zadrżała, bo zapach, który poczuła, był zapachem śmierci.

- Rikyam umiera - mruknęła do ucznia, który stał u jej boku. – Już ponad połowa jest martwa.

Uczeń - młody mężczyzna imieniem Suung Aruh - z przerażeniem skulił czułki kołpaka.

- Jak to możliwe? - zapytał.

- Jak to możliwe? - powtórzyła Nen Yim głosem drżącym z gniewu. - Rozejrzyj się wokół siebie, uczniu. Świecące mykogeny, które niegdyś spowijały nasze korytarze światłem, teraz lepią się do ścian jak chorowite plamy. Kapilary maw luura są zatkane martwymi lub zmutowanymi recham fortepsami. Światostatek „Baanu Miir” umiera, uczniu. Dlaczego z mózgiem miałoby być inaczej?

- Przykro mi, adeptko - szepnął Suung, splatając czułki w kornym pokłonie. - Ale… co możemy uczynić? Czy można wyhodować nowego rikyama?

Nen Yim zmrużyła oczy.

- Kto cię szkolił przed moim przybyciem?

- Ja… stary mistrz, Tih Qiqah.

- Rozumiem. Czy on był tu jedynym mistrzem przemian?

- Tak, adeptko.

- A gdzie są jego adepci?

- Ostatniego roku nie szkolił żadnych adeptów, adeptko Nen Yim.

- Zdaje się, że uczniów też niczego nie nauczył. Co dla niego robiłeś?

- Ja… - przerażenie ucznia wzrosło.

- Tak?

- Opowiadałem mu bajki.

- Bajki?

- Bajki dla dzieci w żłobku, ale w wersji dla dorosłych. Kazał mi to robić.

- Wykorzystywał was do swej rozrywki? Jako osobistych służących?

- Właściwie tak, adeptko. Nen Yim przymknęła oczy.

- Zostałam przydzielona na umierający statek. Choć zaledwie w randze adepta, jestem tutaj najwyżej postawionym członkiem mojej kasty i nie mam nawet wyszkolonego ucznia.

- Słyszałem - zaczął Suung - że mistrzowie przemian zajęci są w walce z niewiernymi i dlatego brakuje ich tutaj.

- Oczywiście - odparła Nen Yim. - Na światostatkach zostają tylko ci stetryczali, niesprawni i w niełasce.

- Tak, adeptko - zgodził się Suung.

- Nie zapytasz, do których ja należę? - warknęła.

Uczeń zawahał się.

- Wiem, że kiedyś uczestniczyłaś w świętych programach - rzekł ostrożnie.

- Tak. Program poniósł klęskę. Moja mistrzyni poniosła klęskę. Ja poniosłam klęskę. Zawiedliśmy Yuuzhan Vong. Odmówiono mi zaszczytu śmierci i przysłano mnie tutaj, żebym robiła to, co potrafię, dla naszego wspaniałego ludu.

Przysłano? - przemknęło jej przez zdławiony zamknięciem umysł. Raczej wygnano.

Suung nie odpowiedział. Czekał, co usłyszy dalej.

- Uczniu, od tej chwili zaczyna się twoje szkolenie – oznajmiła Nen Yim. - Potrzebuję cię. Najpierw odpowiem na twoje pytanie: nie, nie możemy wyhodować tu nowego rikyama dla statku. A raczej moglibyśmy, ale to nie pomoże statkowi.

Rozejrzała się dokoła. Wewnętrzny torus światostatku ostro zakrzywiał się u góry i u dołu. Miał kolor starej kości, a rozświetlały go tylko lambenty, które przynieśli ze sobą. Znów spojrzała na rikyama, lub raczej na tę jego część, która była widoczna. Niezliczone zwoje neuronów wzrastały w nieruchomym środku statku, gdzie nie istniało pojęcie góry ani dołu. W przeciwieństwie do nowocześniejszych światostatków, „Baanu Miir” uzyskiwał grawitację dzięki sile odśrodkowej, a nie dovin basalom, które trzeba było karmić. Mózg, zamknięty w wielowarstwowej skorupie z koralu, poprzerastanej osmotycznymi membranami, dostępny był z wewnętrznego torusa statku, gdzie wpuszczani byli wyłącznie mistrzowie przemian. Tu, gdzie sztuczna grawitacja stanowiła jedynie niejasne wrażenie, można było uzyskać dostęp do membrany poprzez dotknięcie zaworu dylatacyjnego w powłoce. Tylko dłoń mistrza przemian mogła przeniknąć przez membranę do splotów nerwowych wewnątrz.

- Ten statek ma prawie tysiąc lat - wyjaśniła Suungowi. - Organizmy, które go tworzą, rodziły się i umierały, ale mózg był tu od zawsze. Zarządzał integracją wszystkich funkcji statku przez całe stulecia, rozwijając zewnętrzne gangliony tam, gdzie były potrzebne, kształtując statek na swój własny, wyjątkowy sposób. Dlatego właśnie nasze światostatki żyją tak bardzo, bardzo długo. Kiedy jednak choruje mózg, choruje także statek. Można próbować różnych rzeczy, ale ostatecznie statek, podobnie jak wszystko inne, musi przyjąć śmierć. Naszym zadaniem, uczniu, jest utrzymanie statku z dala od tego pożądanego stanu przez czas tak długi, jak to tylko możliwe, dopóki nie wyhodujemy nowego statku lub nie zasiedlimy planety. W przypadku tego statku musimy czekać, aż nastąpi pierwsze z tych zdarzeń. „Baanu Miir” nie przetrzymałby naprężeń podróży z prędkością nadświetlną, a dotarcie do świata, który nadawałby się do zamieszkania, zajęłoby nam dziesiątki, a nawet setki lat.

- Czy nie można przetransportować mieszkańców na szybszych, mniejszych statkach? - zaproponował Suung.

Nen Yim uśmiechnęła się z zażenowaniem.

- Można, kiedy oczyścimy galaktykę z niewiernych, a wojownicy nie będą potrzebowali wszystkich dostępnych statków do prowadzenia wojny.

- Czy teraz można zrobić cokolwiek, adeptko Nen Yim? - zapytał Suung. W jego głosie brzmiał zapał, który budził w niej lekkie rozbawienie, lecz również w jakiś sposób dodawał otuchy. To nie wina Suunga Aruha, że nic nie umie.

- Idź do qahsy, uczniu, gdzie przechowuje się całą wiedzę naszego ludu. Tam znajdziesz protokoły przemian. Twój zapach i imię dadzą ci do nich dostęp. Nauczysz się na pamięć pierwszych dwustu i wyrecytujesz mi je jutro. Powinieneś umieć wymieniać je według nazwy, zastosowania i wskazań. Zrozumiałeś?

Jego czułki z trudem tylko zdołały ułożyć się w pokłon, tak się poplątały z podniecenia.

- Tak, adeptko. Tak się stanie.

- Odejdź teraz. Muszę się zastanowić nad tą kwestią.

- Tak jest, adeptko.

W chwilę później znalazła się sama w wewnętrznym torusie. Rozejrzała się płochliwie, zanim zdecydowała się zsunąć przód żywego oozhitha, którzy przylegał do jej ciała, okrywając je niemal całkowicie. Pod oozhithem, przyklejona do jej brzucha, spoczywała cienka jak błona istota. Zachowała jeszcze szczątkowe oczy po swoich rybich przodkach, ale poza tym przypominała raczej oliwkowo-czarną, plamistą torbę. W gruncie rzeczy była właśnie torbą: bardzo szczególnym rodzajem pojemnika.

Adeptka sięgnęła znów przez osmotyczną membranę i dotknęła fraktalnych zwojów rikyama. Szczypcami na najmniejszym palcu wycięła cztery niewielkie fragmenty mózgu i umieściła je w torbie. Materiał zamknął się czule wokół zwojów, namaszczając bogatą w tlen cieczą, która utrzyma je w dobrym zdrowiu, zanim Nen Yim znajdzie się w laboratorium i przygotuje trwalszy sposób, aby utrzymać zwoje przy życiu.

Odetchnęła głęboko, rozważając ogrom tego, co miała zamiar uczynić. Mistrzowie przemian byli prowadzeni, ale i ograniczani przez protokoły - tysiące technik i ich zastosowań, przekazanych im przez bogów w mglistej przeszłości. Eksperymentowanie, próby stworzenia nowych protokołów, były herezją najgorszego gatunku.

Nen Yim była heretyczką. Jej mistrzyni, Mezhan Kwaad, również nią była, dopóki to dziecię Jeedai, Tahiri, nie zdjęło jej z karku genialnej głowy. Ona i Nen Yim wspólnie próbowały tworzyć i testować hipotezy. Poprzez śmierć Mezhan Kwaad wzięła na siebie większość winy za herezję i klęskę, ale Nen Yim oszczędzono tylko dlatego, że mistrzów przemian było coraz mniej.

„Baanu Miir” umierał. Wiedziała o tym od pierwszego spojrzenia na jego gnijące pomieszczenia w dniu, kiedy tu przybyła. Przy tak chorym mózgu żaden znany jej protokół nie zdałby się na nic, lecz jako adeptka nie miała prawa dostępu do tajemnic leżących poza piątym rdzeniem qahsy. Będzie musiała stworzyć własny protokół, mimo że została już skażona herezją, mimo że z całą pewnością była śledzona.

Odpowiadała nie przed zwapniałymi kodeksami mistrzów przemian, lecz przed własnym ludem. Bogowie -jeśli w ogóle istnieją- muszą to zrozumieć. Jeśli światostatek zawiedzie, zginie dwanaście tysięcy Yuuzhan, i to nie w chwalebnej walce lub w ofierze, lecz od dławiącego dwutlenku węgla lub od mrożącego zimna kosmosu. Nie pozwoli na to, nawet gdyby miała to być ostatnia przemiana w jej życiu.

Umieściła istotę-torbę z powrotem na brzuchu i rozwinęła oozhitha, okrywając ją i siebie. Czuła, jak delikatne rzęski stroju wnikają w jej pory i podejmują symbiotyczny związek z jej ciałem. Pozostawiła samemu sobie umierający mózg i poprzez pogrążone w półmroku, opalizujące korytarze powróciła do swojego laboratorium.

 

R O Z D Z I A Ł 5

 

- Aresztować nas? - zapytała Mara Hammera, kiedy robot stawiał przed nim drinka. Jej głos był jak rad w temperaturze zera absolutnego i Luke’a przebiegł dreszcz. Był to głos kobiety, która kiedyś próbowała go zabić i prawie jej się udało.

- O co nas oskarżają? - zapytał.

- Fey’lya ma dowody, że to wy kryliście się za nieusankcjonowaną akcją militarną na Yavinie Cztery kilka miesięcy temu - odparł Hammer. - Obawiam się, że przez to będzie was można obciążyć jeszcze wieloma innymi zarzutami, zwłaszcza że głowa państwa zabroniła wam wyraźnie angażowania się w tego rodzaju działania.

- Jakie to dowody? - zapytał Luke.

- Yuuzhanie zwolnili jeńca wziętego na Yavinie Cztery - wyjaśnił Hammer. - Fey’lya nazywa ten gest „znakiem dobrej woli”. Więzień potwierdził, że Jedi byli zamieszani, a nawet że wręcz poprowadzili niczym niesprowokowany atak na Yuuzhan Vong w neutralnym systemie. Twierdzi, że stanowił część grupy, którą podobno prowadził Talon Karrde. Poza tym utrzymuje, że Karrde często komunikował się z tobą i że on był świadkiem tych rozmów.

Oczy Mary zwęziły się w szparki.

- To kłamstwo. Nikt z ludzi Karrde’a nie będzie sypał. To pewnie jeden z tych yuuzhańskich szpicli z Brygady Pokoju, którego ktoś dobrze wytresował, co ma mówić.

- Ale zasadniczo to prawda? - dopytywał się Hammer.

Luke niechętnie przytaknął.

- Tak. Kiedy mistrz wojenny Yuuzhan Vong stwierdził, że zadowoli się światami podbitymi do tej pory, jeśli wyda mu się wszystkich Jedi, zorientowałem się, że uczniowie mojej akademii są w niebezpieczeństwie i poprosiłem Talona Karrde’a, żeby ich ewakuował. Ale kiedy tam doleciał, Brygada Pokoju już tam była. Usiłowali wyłapać uczniów i przekazać ich Yuuzhanom jako dar pokoju. Karrde nie chciał na to pozwolić. Prosił Fey’lyę, żeby wysłał oddziały wojskowe Nowej Republiki. Fey’lya się nie zgodził. A więc tak, poparłem jego starania i wysłałem mu taką pomoc, jaka była osiągalna. A jak sądzisz, co powinienem był zrobić?

Hammer pochylił długą twarz w zadumie.

- Nie winię cię. Szkoda tylko, że się ze mną nie skontaktowałeś.

- Nie było cię tutaj. Rozmawiałem z Wedge’em, ale to było poza jego kompetencjami.

- Ale ten ich świadek to kłamca - wtrąciła Mara. - Możemy to udowodnić.

- I sami stać się kłamcami? - odparował Luke. - Tamten kłamie na temat swojej tożsamości i być może tego, co widział, ale większość jego oskarżeń jest prawdziwa, choć zniekształcona.

Hammer splótł palce.

- Ale to jeszcze nie wszystko. Wewnętrzne służby bezpieczeństwa dokonały przeglądu zapisów wylotów i przylotów statków w tym okresie. Oczywiście wiedzieli już wcześniej, że Anakin Solo sfałszował zezwolenie, ale przy okazji odkryli, że odwiedziła was niejaka Shada D’ukal, jedna z najważniejszych ludzi Karrde’a. ID transpondera, jakiego użyła, aby wylądować na Coruscant, był sfałszowany. Na koniec wiadomo też, że Jacen i Jaina Solo również udali się w niewiadomym kierunku, obchodząc służby bezpieczeństwa planetarnego… twoim statkiem, Maro.

- Kenth, powiedz raz jeszcze, co ty byś zrobił na naszym miejscu? -oskarżycielsko zapytała Mara. - Nie mogliśmy pozostawić naszych uczniów na pastwę Yuuzhan tylko dlatego, że Nowa Republika stchórzyła!

- I znów, Maro, nie sprzeczam się z tobą. Mówię ci tylko, co mają na was.

- Wiedziałem, że to w końcu wylezie - mruknął Luke. - Myślałem, że chociaż to przeoczą.

- Dawno minęły czasy, kiedy Fey’lya mógłby przeoczyć jakieś działania Jedi - odparł Kenth. - Już i tak trudno mu powstrzymać hordę przedstawicielstw, które domagają się zgody na warunki Tsavonga Laha.

- Nie próbujesz nam chyba wmówić, że Fey’lya jest po naszej stronie! - z niedowierzaniem wykrzyknęła Mara.

- Maro, cokolwiek sobie o nim pomyślisz, Fey’lya nie zamierza rzucić Jedi rancorom na pożarcie. Częściowo jest powód, dla którego się tak zachowuje: usiłuje ograniczyć straty. Pozornie działając przeciw Luke’owi, może utrzymywać umiarkowane stanowisko w sprawie co skrajniejszych ruchów anty-Jedi.

Luke skinął głową jakby do siebie, po czym znów spojrzał na Hammera.

- A jaka jest twoja opinia?

- Luke, nie sądzę, żeby doszło do procesu albo do czegoś w tym rodzaju. Areszt jest tylko aresztem domowym. Oczekują od ciebie, że wygłosisz do Jedi oświadczenie zabraniające jakichkolwiek działań bez zezwolenia. Poza tym nie grozi ci absolutnie nic.

- W całej galaktyce polują na Jedi. Mam im powiedzieć, żeby się nie bronili?

- Mówię ci, jak jest.

Luke splótł dłonie za plecami.

- Kenth, przykro mi - rzekł. - Nie mogę tego zrobić. Postaram się trzymać moich ludzi z dala od działań wojskowych, ale poza tym… no cóż, misja Jedi jest starsza niż Nowa Republika.

Coś w umyśle Luke’a zaskoczyło na swoje miejsce, jakaś myśl się zmaterializowała tak, jak tylko potrafi tego dokonać wymówione na głos słowo. Nagle zrozumiał, że słowa te płyną wprost z jego serca i umysłu. Dlaczego nie chciał przyznać tego wcześniej? Kiedy etyka Jedi pomyliła mu się z szeroko pojętą ideologią rządu? Dlaczego tak długo przepraszał? Czy dlatego, że obawiał się wyobcowania z republiki, którą sam pomagał budować? Ale to oni winni byli przepychankom. Nie Jedi, nawet nie Kyp i inni renegaci. Luke mógł nie zgadzać się z nimi w szczegółach filozoficznych, ale nie w sprawach ogólnych. Jedi mieli pomagać ludziom, pracować dla pokoju i równowagi.

- Dlatego właśnie chciałem, żebyś wiedział o tym wcześniej i coś z tym zrobił, oczywiście, jeśli chcesz - odpowiedział Hammer. Urwał, jakby starannie ważył każde wypowiedziane słowo. - Nie sądzę, żeby Fey’lya sobie wyobrażał, że się na to nabierzesz.

- Chcesz przez to powiedzieć, że on sądzi, iż uciekniemy i jeszcze bardziej się pogrążymy?

- Nie całkiem. Chciałby móc powiedzieć, że jesteście poza jego zasięgiem i już za was nie odpowiada. Wyskubać was z futra, jak mówią Bothanie.

- Och! - westchnęła Mara. - Chciałby, żebyśmy się kręcili gdzieś w pobliżu, na wypadek, gdyby kiedyś raczył nas potrzebować, ale teraz najchętniej obróciłby się do nas plecami.

- Coś w tym stylu - przyznał Hammer. - Nie podjęto jeszcze żadnych kroków, żeby internować wasze statki.

- Chce mnie wysłać na wygnanie - podsumował Luke.

- Tak.

Luke westchnął.

- Obawiałem się, że nadejdzie taki czas, ale miałem nadzieję, że będzie inaczej. No, ale nas dopadło.

- Tak, dopadło nas - warknęła Mara. - Fey’lya lepiej niech się modli, żebym…

Namiętna przemowa przerwała się w pół słowa, a na twarzy Mary pojawił się wyraz głębokiego przerażenia. Luke nigdy jeszcze nie widział jej w takim stanie; nie potrafił sobie wyobrazić nic bardziej wstrząsającego.

- Ach - szepnęła Mara prawie niedosłyszalnie.

- Maro?

- Coś jest nie w porządku - powiedziała słabym głosem. Cała krew odpłynęła jej z twarzy. - Coś jest bardzo nie w porządku.

Objęła brzuch ramionami i zacisnęła powieki. Luke rzucił się w jej kierunku.

- Wezwij robota medycznego, szybko! - polecił androidowi protokolarnemu.

Poprzez Moc czuł, jak Mara mu się wymyka.

- Trzymaj się, kochanie - szepnął. - Trzymaj się.

 

R O Z D Z I A Ł 6

 

Anakin leżał pod transporterem dostawczym „Szmal”, dokonując mikroregulacji podkładek repulsorowych, kiedy w polu jego widzenia pojawiła się para różowych bosych stóp. Nie widział osoby, do której należały, ale od razu rozpoznał, kto to taki.

- Cześć, Tahiri! - zawołał.

- Cześć, ty tam - padła pełna oburzenia odpowiedź. Przed stopami pojawiły się zgięte kolana, następnie o podłogę wsparła się para dłoni, aż wreszcie pojawiły się zielone oczy otoczone obłokiem złocistych włosów.

- Wyłaź stamtąd, Anakinie Solo.

- Jasne, daj mi tylko skończyć.

- Co skończyć? Masz jakiś powód, żeby majstrować przy tym statku?

Ajajaj, pomyślał Anakin i z westchnieniem wysunął się spod transportera.

- I tak miałem ci powiedzieć - zaprotestował.

- Jasne. W tej samej chwili, kiedy odpalisz silniki i wyniesiesz się stąd.

- Tahiri, niedługo wrócę. Razem z Corranem jedziemy po zapasy i to wszystko.

Patrzyła teraz z góry wprost w jego twarz. Mógł dotknąć jej nosa swoim, unosząc się tylko o parę centymetrów. Jej oczy były ogromne, zielone, ale ze złotobrązowymi obwódkami wokół tęczówek. Ciekawe, czy zawsze były takie?

Uderzyła go pięścią w ramię, wcale nie żartobliwie.

- Mogłeś powiedzieć mi wczoraj.

- Au! - wysunął się jeszcze dalej i usiadł. - A to za co?

- A jak sądzisz? - wyprostowała się także i teraz mógł sobie obejrzeć także resztę jej twarzy. Na czole miała nadal te trzy paskudne, pionowe blizny, jak przycupnięte białe robaki. Yuuzhanie próbowali zrobić z niej jedną ze swoich. Blizny były najbardziej powierzchownym wspomnieniem tamtego procesu.

- Słuchaj, wiem, obiecałem ci, że cię nie opuszczę, ale to naprawdę nie potrwa długo. Zaczyna mnie nosić.

- No to co? Kogo to obchodzi? Nigdy się nie zastanawiałeś nad tym, jak ja się czuję?

- Wydaje mi się, że właśnie o tym myślałem - zadumał się Anakin. - Daj spokój, Tahiri. O co ci naprawdę chodzi?

Wydęła wargi. Gdzieś w tle Fiver warczał i popiskiwał radośnie, przygotowując statek do lotu, od czasu do czasu emitował bardziej piskliwą nutę pod adresem astromecha Corrana Gwizdka. Po drugiej stronie doku jeden z ludzi Terrika upuścił coś z brzękiem na ziemię i zaklął siarczyście. Oboje Jedi odczuli przelotnie ból przytłuczonego kciuka.

- Nie lubią mnie tutaj - cicho rzekła Tahiri. - Wszyscy się tak zachowują, jakby mi miała zaraz pęknąć skóra, a przez szczelinę wyskoczyć smok krayt.

- Wydaje ci się - łagodził Anakin. - Wszyscy rozumieją, że miałaś ciężkie przejścia.

- Nieprawda. Nikt tego nie rozumie. Z wyjątkiem ciebie. A może i ty też nic nie rozumiesz. Albo się mnie boją, albo brzydzą.

Anakin wypróbował w głowie jedną czy dwie odpowiedzi; żadna mu się nie spodobała, więc spróbował trzeciej.

- A co myślisz o usunięciu blizn? - zapytał. - Robot medyczny Boostera zrobiłby to bez trudu.

Też źle. Anakin nagle się zorientował, że i tę odpowiedź także powinien był przesłuchać w myśli parę razy, zanim ją wypowie na głos. Zobaczył, że Tahiri szykuje się do salwy całą burtą i przygotował się na najgorsze.

I znów się pomylił. Uspokoiła się i lekko potrząsnęła głową.

- Zapłaciłam za nie - szepnęła. - Nie mam zamiaru się ich pozbyć.

- Może to właśnie martwi ludzi - miękko podsunął Anakin.

- No to niech się martwią. Nic mnie to nie obchodzi.

- Ale właśnie przed chwilą…

- Cicho bądź. Okazuje się, że jednak nic nie rozumiesz.

- Nie rozumiem, czego właściwie ode mnie chcesz. Życzysz sobie, żebym z tobą tutaj został?

- Nie, tępaku - odparła. - Chcę, żebyś mnie zabrał ze sobą.

- Och. - Zgłupiał na chwilę, ale nagle większość skarg ojca na kobiety stała się dla niego całkowicie zrozumiała. Albo niezrozumiała, zależnie od sytuacji. Tahiri była jego najlepszą przyjaciółką od pięciu lat, odkąd ona miała dziewięć, a on jedenaście lat. Łączyła ich silna więź w Mocy, a razem byli znacznie potężniejsi niż każde z nich osobno. Mistrz Jedi Dcrit stwierdził to już dawno, ale dopiero ostatnio okazało się, do jakiego stopnia miał rację. Dzięki tej więzi Anakin i Tahiri mogli się porozumiewać w obszarach daleko wykraczających poza wymianę słowną.

Dlaczego więc każda rozmowa z nią sprawiała, że przez większość czasu czuł się kompletnie zdezorientowany?

- Jesteś pewna, że już jesteś na to gotowa?

- Na co? Przecież to tylko wyjazd po zakupy, no nie? Minimum niebezpieczeństwa. Jak najdalej od przestrzeni Yuuzhan Vong.

- Zgadza się - odparł ostrożnie. - Ale zawsze jest jakieś zagrożenie.

- Zwłaszcza jeśli nie dowierzasz wszystkim na statku. Anakinowi opadły ręce.

- Teraz ty zgrywasz tępą. Przecież wiesz, że ci ufam.

- Naprawdę? Omal cię nie zabiłam na Yavinie Cztery, zapomniałeś?

- Wiem. Ale to nie byłaś prawdziwa ty.

- Nie? - twarz Tahiri przybrała dziwnie pusty wyraz. - Nie jestem tego taka pewna. Czasem już nie wiem, kim naprawdę jestem.

Anakin położył jej dłoń na ramieniu.

- Ale ja wiem - rzekł. - Nie jesteś taka sama jak przedtem, zanim cię schwytali Yuuzhanie. Ja też nie. Ale wciąż jesteś Tahiri.

- Cokolwiek to oznacza.

- Jeśli chcesz jechać z nami, porozmawiam z Corranem. Naprawdę nie sądziłem, że zechcesz wyjść tak wcześnie.

Tahiri z emfazą potrząsnęła głową.

- Dość już czasu spędziłam płacząc zwinięta w kłębek. Uważasz, że tylko ty jeden dusisz się w tych ścianach? Kimkolwiek jestem, nie dowiem się tego, becząc w kajucie. - Jej głos nabrał nagle miękkich, proszących tonów. - Pozwól mi jechać z tobą, Anakinie.

 

Rozczochrał jej włosy, jak to robił już setki razy, lecz nagle gest ten wydał mu się zbyt poufały i poczuł, że się czerwieni.

- Dobrze - odpowiedział. - Następnym razem po prostu poproś. Nie zachowuj się tak, jakbym zrobił coś złego. Nie musimy się o wszystko wykłócać.

Uśmiechnęła się czarująco.

- Przepraszam. Nigdy nie chcesz zrobić nic złego, ale najczęściej właśnie tak to wychodzi.

 

R O Z D Z I A Ł 7

 

R2-D2, piszcząc i skrzecząc, zmagał się z zadaniem, jakie powierzył mu Jacen. Mały robot wysunął wszystkie końcówki chwytne i naprawcze, usiłując chwycić kompaktowy pocisk unoszący się w pobliżu luku usuwania śmieci. Przysadzisty, cylindryczny robot z kopulastą głową w świetle pręta oświetleniowego wyglądał dokładnie na taki antyk, jakim był w istocie.

Za plecami Jacena rozległ się głośny łomot - to C-3PO zmagał się z nieważkością.

- O nieba - z podnieceniem trajkotał C-3PO. - Nie zostałem stworzony do czegoś takiego, przecież wiecie. Od zerowej grawitacji kręci mi się w obwodach!

- No to złap się czegoś - zaproponował Jacen. - Jeśli tato zdoła przywrócić zasilanie, znów będziemy mieć grawitację. Upewnij się tylko, że w tym momencie będziesz się znajdował na podłodze, a nie na suficie.

- Wielkie nieba, a czy jest jakaś różnica? Zdaje się, że kiedy się to wszystko skończy, będę potrzebował porządnego remontu. Bo to się wkrótce skończy, prawda, panie Jacenie?

- Tak czy owak, na pewno.

- Prawie żałuję, że nie zostawił mnie pan wyłączonego.

- Bądź wdzięczny, że masz dobre obwody zabezpieczające przed przeciążeniem impulsowym, bo mógłbyś zostać zdezaktywowany na stałe. - Zatrzasnął pulpit ostatniego pocisku. - No cóż, zadziała albo i nie -rzekł filozoficznie.

- Nie rozumiem - odezwał się C-3PO - Co ma zadziałać albo nie?

R2-D2 gwizdnął, a w jego tonie brzmiało pobłażanie czy wręcz politowanie.

- Pewno, że nie należy się spodziewać, że wszystko zrozumiem, ty mały kuble na śmieci - odparował z oburzeniem C-3PO. - Jestem robotem protokolarnym, a nie mechanicznym śrubokrętem. Och, przepraszam, nie chciałem pana obrazić, panie Jacenie.

- Nie szkodzi. Sam chciałbym, żeby był tu ktoś z większym drygiem do tych rzeczy, na przykład Anakin. Jeśli popełniłem błąd, to znaczy, że wszyscy wylecimy w powietrze.

- Och, nie!

- No dobrze, czas na ciebie, Threepio. Musisz przełączać tę śluzę ręcznie.

- Ale, proszę pana, przecież całe powietrze wyleci.

- To prawda. Ale mnie tu nie będzie… będę po drugiej stronie zewnętrznej śluzy ciśnieniowej, a tobie próżnia nie zaszkodzi.

- Mam nadzieję, że nie. Ale po co to, panie Jacenie?

- Chcę, żebyś każdy pocisk po kolei wprowadził do samego końca kanału zrzutowego i pchnął najmocniej, jak potrafisz, w stronę statku przechwytującego Yuuzhan Vong.

- Ja mam dotykać pocisków wstrząsowych?

- Jeśli cię to pocieszy, kiedy wybuchnie choć jeden, nie sprawi ci żadnej różnicy, czy będziesz go trzymał, czy znajdziesz się o metr od niego. Nie zostanie z ciebie nawet tyle, żeby pokryć łyżeczkę.

- Ale… ale co się stanie, jeśli wypadnę ze statku?

Jacen uśmiechnął się blado.

- Lepiej tego nie rób - mruknął. - Kiedy wyrzucicie już wszystkie pociski, razem z Artoo zamkniecie wylot, jeszcze raz przełączycie drzwi śluzy i wejdziecie do środka. Będę utrzymywał z wami łączność przez komunikator.

- Panie Jacenie, jestem robotem protokolarnym!

- A ja wolałbym medytować. No chodź, Threepio. Robiłeś już przedtem bardziej niebezpieczne rzeczy.

- Nigdy z własnej woli, panie Jacenie! Jacen klepnął robota w metalowe plecy.

- No, pokaż, z czego jesteś zrobiony, Threepio

- Chętnie poddam się przeglądowi wewnętrznemu - odezwał się Threepio.

- Wiesz, co mam na myśli. Ruszaj.

- Tak, sir - robotowi wyraźnie zadrżał głos.

Jacen odepchnął się, podłączył przenośne źródło zasilania i przełączył wewnętrzne drzwi śluzy. Zamknęły się, ale niechętnie, przyzwyczajone do bardziej konkretnej diety elektronowej.

Skierował się do kokpitu, gdzie czuwała jego matka

- Spokojnie? - zapytał.

- Na razie. Przecież chyba już się zorientowali, że coś poszło nie tak jak trzeba.

- Może tak, a może nie. Nie mamy pojęcia, jakie są ich procedury w takich sytuacjach. Wojownicy Yuuzhan Vong są dumni, może więc dają swoim chłopcom szansę, żeby załatwić całą sprawę, zanim podeślą posiłki. Może są tak pewni siebie i tego, że się nie wymkniemy, że nawet nie zwracają na nas szczególnej uwagi. Zresztą zaraz się przekonamy, jak uważnie nas obserwują. Właśnie posłałem im na początek kilka pocisków wstrząsowych. Przy odrobinie szczęścia będą sądzić, że to śmieci, dopóki nie będzie za późno. - Skoncentrował się na chwilę. - O, proszę. Właśnie wyleciał pierwszy.

C-3PO był powolny. Minęło dobre pięć minut, zanim wyprowadził kolejny pocisk. Wyprowadzenie trzeciego trwało jeszcze dłużej. Jacen nie czekał. Zszedł na dół i dokończył spawania łat na dziurach, które wycięły w poszyciu ich statku yuuzhańskie insekty. Płyta była za cienka, żeby trzymać jak należy, ale na razie nie mieli pod ręką nic lepszego. Da im to przynajmniej kilka minut. Jeśli stanie się najgorsze i nie zadziała ani jego plan, ani te łaty, zawsze mogą się zamknąć w kokpicie i włożyć kombinezony próżniowe. Oczywiście, w takiej sytuacji będą musieli szybko znaleźć zamieszkaną planetę albo stację kosmiczną.

Ojciec wynurzył się z dołu, dryfując powoli.

- Gotowi? - zapytał.

- Lepiej nie będzie - odparł Jacen.

- No to ruszajmy i przekonajmy się - rzekł Han. - Yuuzhanie Vong nie będą na nas czekali bez końca.

Jednak, kiedy dotarli do kokpitu, nieprzyjacielski statek wciąż milczał.

Jacen włączył komunikator. I - Jak ci leci, Threepio?

- Fatalnie, sir. Jeszcze dwa zostały.

- Odłącza się więcej skoczków - zauważyła nagle Leia.

- Koniec, Threepio. Wynoś się stamtąd, i to już!

- Z radością, sir.

- Wszyscy gotowi? - zapytał Han.

- Ruszaj - odparła Leia.

Han przebiegł palcami po przyrządach i nagle grawitacja włączyła się z głośnym trzaskiem. Żołądek Jacena znalazł się wreszcie we właściwym miejscu i chłopiec poczuł nagle falę mdłości.

- Trzymajcie się! - Han włączył silniki manewrowe i „Sokół” zaczął się kręcić na jednym boku jak moneta.

Jacen wyciągał szyję, żeby coś zobaczyć. Powyżej i poniżej nich, na samym skraju jego pola widzenia, majaczyły skoczki koralowe, wciąż nieruchome. Żywe rękawy skręciły się pośrodku jak związane baloniki i skręcały się dalej.

- Cztery razy dookoła powinno wystarczyć. Gdzie twoje pociski?

- Pierwszy gotowy.

- Zdaje się, że dobrze zrobiłem, instalując wyrzutnie. Sygnał detonacji na trzy. Raz, dwa…

Jacen wstrzymał oddech, wstukując sygnał na trzy i odetchnął dopiero, kiedy odległy pocisk wstrząsowy zmienił się w małą novą. W tym samym momencie Han włączył silnik jonowy napędu nadprzestrzennego i nagle ruszyli tak, jak tylko „Sokół Millenium” ruszyć potrafił. Podczepione skoczki koralowe powiały za nim jak warkocze i już po chwili Jacen stracił je z oczu.

- Próbują złapać nas dovin basalami - zameldowała Leia.

- Jacen!

- Tak, sir! - Jacen przesłał kolejny sygnał i pozostałe pociski ożyły, odpalając rdzenie napędowe i kierując się ku statkowi Yuuzhan Vong. Anomalie grawitacyjne wessały wszystkie, z wyjątkiem jednego, za to czwarty uderzył ze spektakularnym rozbłyskiem.

- Zgasły na chwilę! - radośnie krzyknęła Leia. - Chybiły z blokadą! Han, zabieraj nas stąd!

- A jak ci się zdaje, co ja robię?

Statek nagle zadygotał i stanął dęba.

- Co to było? Co w nas uderzyło?! - krzyknął Han i w tej samej chwili wstrząs się powtórzył.

- Skoczki koralowe się odrywają - odparł Jacen. - A skoro mowa o skoczkach koralowych, kilka z nich właśnie rusza w naszą stronę. Schodzę do turbolaserów.

- Zapomnij o tym. Jeśli łaty pójdą, wolałbym, żebyś tu był. Prześcigniemy skoczki.

- Doganiają nas.

- Jak tylko wyjdziemy z cienia masy statku przechwytującego, skoczę w nadświetlną.

- Złapią nas wcześniej - mruknął Jacen po chwili namysłu. - Schodzę…

- Jacen…

Uciekł przed protestem ojca.

C-3P0 właśnie wracał do bezpiecznego, zamkniętego statku, kiedy przyspieszenie grzmotnęło nim o bok zsypu. Ostatni pocisk, który wpychał przed sobą z powrotem do wnętrza statku, nagle potroił ciężar i w chwili zmiany wektora siły wyleciał w kosmos. Po drodze walnął w C-3PO, który z bezgłośnym okrzykiem zgrozy stwierdził, że leci w ślad za nim. Desperacko czepiając się wszystkiego, zdołał chwycić się rączki mechanizmu śluzy, ale jego złociste nogi powiewały w przestrzeni. Spojrzał w dół i ujrzał wirujące pomiędzy stopami gwiazdy.

- Artoo! - przesłał gorączkowo.

Palce zaczęły mu się ześlizgiwać z uchwytu.

No cóż, pomyślał sobie. Okazało się, że to wcale nie taki dobry dzień. Szkoda, że nie zostałem z panem Lukiem na Coruscant.

 

R O Z D Z I A Ł 8

 

Zanim robot medyczny na wyspie zdążył się włączyć, Mara straciła przytomność. Luke ściskał jej rękę, kiedy leżała na trawie obok stołu. Wokół nich chłodne powietrze przepełniały zapachy nocy i łagodna muzyka owadów. Kenth Hammer stał obok, niespokojny, ale milczący.

Luke przywołał do siebie głos mistrza Yody: „Jedi nie zna strachu”.

Trochę pomogło, ale niewiele. Strach czaił się płytko pod skórą. Nie może teraz stracić Mary. Nie tylko teraz. Nigdy.

Usiłował odepchnąć od siebie także i tę myśl. A jednak im bardziej próbował, tym gorzej mu szło, a całe szkolenie Jedi wydawało się blednąc w obliczu potęgi nieznanych dotąd emocji.

Trzymaj się, Maro. Kocham cię.

Poczuł, jak drgnęła. Cierpiała, ale Moc podpowiadała mu, że wciąż jest silna. Jednak pod tą siłą kryło się niezaprzeczalne wrażenie czegoś złego. Nie całkiem jak wtedy, kiedy była tak strasznie chora po zakażeniu yuuzhańską zarazą. Czyżby organizm znów uległ mutacji? Czy to znaczy, że jej długa, pełna nadziei remisja dobiegła końca?

Obserwował w napięciu, jak robot medyczny beznamiętnie sprawdza oznaki życia, zaglądając poprzez czujniki w ciało jego żony.

W trakcie badania powieki Mary zatrzepotały nagle i ujrzał w jej oczach odbicie własnego, bezradnego lęku.

- Wszystko w porządku - zapewnił. - Wszystko będzie dobrze. Co się stało?

- To dziecko - odpowiedziała. - To nasze dziecko, Luke. Nie mogę…

- I nie będziesz - obiecał stanowczo. - Wszystko będzie w porządku

Robot medyczny w chwilę później przygotował diagnozę.

- Reakcja wstrząsowa w łożysku - zahuczał. - Wskazanie: cztery centymetry cardinexu.

- Podaj - polecił Luke.

Obserwował, jak płyn ścieka ze strzykawki. W kilka sekund oddech Mary uspokoił się i lekki rumieniec powrócił na jej policzki.

- Jaka była przyczyna? - zapytał Luke robota.

- Nieznany czynnik chemiczny.

- Trucizna?

- Nie. Reakcja łożyska nietypowa. Substancja nie jest toksyczna. Jest złożonym związkiem soli, częściowa analiza… - robot MD wyrzucił z siebie listę związków chemicznych.

- Łzy Vergere - szepnęła Mara, próbując się podnieść.

- Spokojnie. Leż jeszcze przez chwilę.

- Czuję się lepiej. Pozwól mi wstać, Skywalkerze.

- Łzy? - niespokojnie zapytał Kenth Hammer.

- Yuuzhanie Vong zarazili mnie jakąś bronią biologiczną - wyjaśniła Mara. - Bardzo się starała, żeby mnie zabić. Pewnie by jej się udało, gdyby nie to stworzenie, które towarzyszyło yuuzhańskiej zabójczym…

- Tej, która udawała zdradę?

- Elan. Właśnie. Miała takie zwierzątko czy może przyjaciółkę, która dała Hanowi fiolkę łez… a przynajmniej ona tak je nazywała. Powiedziała mu, że powinnam je zażywać. Mnie też się to wydawało właściwe, więc zaczęłam je brać i choroba się cofnęła.

Długa twarz Hammera wyrażała zadumę.

- A teraz uważasz, że to łzy spowodowały ten atak?

- Nie wyciągajmy pochopnych wniosków - zaprotestował Luke.

- Kilka miesięcy temu łzy się skończyły - wyjaśniła Mara. - Zaczęłam brać zsyntetyzowaną wersję. Luke, to zabija naszego syna.

- Nie wiesz nic na pewno - uspokajał ją Luke. - Robot medyczny nie potrafi przeprowadzić analiz, które mogłyby to udowodnić.

- Wiem - drżącym głosem szepnęła Mara.

Jej pewność była jak ferrobeton. Luke usiadł, przeczesał palcami włosy i spróbował zebrać myśli. Prawie podskoczył, kiedy gdzieś daleko rozległ się huk fali dźwiękowej - prawdopodobnie wywołany przez zapaleńca, który ćwiczył manewry atmosferyczne nad powierzchnią morza.

- Mogę cię w ciągu dziesięciu minut zawieźć do centrum medycznego - zaproponował Marze Hammer.

- Nie! - krzyknęła Mara. - Stracimy szansę na ucieczkę przed Fey’lyą.

- Maro, nie mamy wyboru - nalegał Luke.

Usiadła. Tym razem Luke nie próbował jej powstrzymać.

- Mamy - upierała się. - Nie chcę, żeby moje dziecko urodziło się w areszcie domowym. Jeśli przestanę zażywać łzy, wszystko będzie w porządku. Mam rację, Emdee?

Robot zawarczał i potwierdził.

- Obecnie niebezpieczeństwo minęło. Unikanie substancji zapobiegnie nawrotowi.

- A jeśli to wcale nie były łzy? - zapytał Luke, zdradzając tym wybuchem, w jak wielkiej jest rozpaczy.

- To łzy - odpowiedziała Mara. - Wiem, że to łzy.

- Więc coś jest nie w porządku z syntetycznym lekarstwem. Jeśli mamy syntetyzować nowe, musimy być tu, na Coruscant.

- Jeśli zostaniemy, przyszpilą nas tak, że już nie uciekniemy. Zostaniemy na ich łasce, a co wtedy? A jeśli Fey’lya zmieni zdanie i wyda nas Yuuzhanom? Będziemy w pułapce, a jakże ja mam walczyć w tym stanie? Albo, co gorsza, z dzieckiem na ręku? Luke, już czas. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Musimy to zrobić.

Luke przymknął oczy i pod powiekami szukał rozwiązania. Nie znalazł nic.

- Dobrze - rzekł wreszcie. - Kenth, bądź tak uprzejmy i zabierz nas do naszych apartamentów.

- Oczywiście, jestem do waszej dyspozycji - potwierdził Hammer.

W kilka chwil znaleźli się w powietrzu. O ile Luke mógł stwierdzić, Mara czuła się już całkiem dobrze. On za to był wstrząśnięty do głębi.

Włączył komunikator i natychmiast odbył dwie rozmowy - jedną z Mon Calamari Cilghal, uzdrowicielką Jedi, a drugą z Ismem Oolosem, lekarzem Ho’Din, cieszącym się znakomitą opinią. Oboje zgodzili się spotkać z nimi w ich mieszkaniu. Trzecie wezwanie - do Ithorianina Tomly Ela - przyniosło informację, że lekarz znajduje się poza planetą, pomagając uciekinierom ze swego zniszczonego świata.

Hammer wysadził ich na lądowisku na dachu. Cilghal już tam była, a płazowaty Ism Oolos przybył kilka chwil później.

Luke i Mara podziękowali Hammerowi. Przedstawiciel życzył im szczęścia i odjechał.

- Pakuj się, Skywalker - poleciła Mara. - Za dwie godziny ma nas tu nie być.

- Dokładne badanie zajmie znacznie więcej czasu - poskarżył się Oolos. - Pewne analizy muszę zrobić w swoim laboratorium, żeby być pewnym wyników.

- Musicie teraz myśleć o dziecku - cichym głosem poparła go Cilghal.

- Nikt mi nie musi o tym przypominać - burknęła Mara. - Do roboty.

Tymczasem Luke niechętnie zaczął przygotowywać się do ucieczki; z każdym krokiem szło mu ciężej. Coruscant miał najlepsze centra medyczne w całej galaktyce. Jak może pozbawić tego swoją żonę i dziecko?

Wyczuł koncentrację Cilghal, która badała Marę poprzez Moc, usiłując zebrać informację z przekazywania na poziomie komórek. Kątem oka widział, jak Oolos pobiera próbki skóry i krwi, odczyty sond ultradźwiękowych i wprowadza je do swojego notatnika.

Mara dała im godzinę, po czym odmówiła dalszej współpracy. Luke przerwał to, co właśnie robił, i wrócił do pokoju.

- I jakie wnioski? - pytała właśnie Mara.

Oolos westchnął.

- Robot MD miał rację. Syntetyczne łzy mają nieprzewidziany wpływ na stan łożyska. Sam atak wywołany był stresem, ale dalsze przyjmowanie łez może prowadzić do śmierci dziecka.

Cilghal przytaknęła skinieniem bulwiastej głowy.

- Zgadzam się - dodała.

- Możesz dokonać powtórnej syntezy? - zapytał Luke. - Przekonfigurować substancję tak, żeby nie dawała takich skutków?

Oolos splótł łuskowate palce.

- Wciąż nie wiemy, jak działały prawdziwe łzy - rzekł przepraszająco. - Mogliśmy tylko powtórzyć skład chemiczny, nie rozumiejąc ich działania.

- A jednak czymś się muszą różnić - mruknął Luke. - Inaczej to by się nie zdarzyło.

- Niestety - odparł Oolos - nie mogę się z tym zgodzić. Natura reprodukcji komórek płodu jest zupełnie odmienna od normalnych procesów komórkowych dorosłego człowieka. „Łzy” spowodowały, że komórki Mary w pewnym sensie zaczęły naśladować ten proces, stąd jej regeneracja. Choroba Yuuzhan Vong wciąż jednak w niej tkwi, rozumiecie? To tylko jej komórki dostały siłę, aby ograniczyć jej skutki i kontrolować szkody, jakie czyni w organizmie.

- Wciąż nie rozumiem problemu.

- Problem polega na tym, że syntetyczna substancja jakimś sposobem nie traktuje rozwoju płodu jako normalnej funkcji ludzkiego ciała. Próbuje zatem skorygować ten proces, traktując dziecko niemal tak, jakby było chorobą. Z kolei naturalny system immunologiczny Mary opiera się i odrzuca te modyfikacje. Z czasem ten konflikt nawarstwił się na tyle, że spowodował wstrząs toksyczny. Zgodnie z historią jej komórek, nawarstwianie konfliktu rozpoczęło się wraz z ciążą, a obecnie osiągnęło niebezpieczny poziom.

- Przez pierwsze miesiące brałam prawdziwe łzy - szepnęła Mara.

- Właśnie - podsumował lekarz. - Te same cechy, które pozwalają, aby łzy zwalczyły twoją chorobę, stanowią niebezpieczeństwo dla płodu.

- Ale dziecko jest w porządku?

- Nie wyczuwam, żeby dziecko do tej pory ucierpiało wskutek tego procesu - wtrąciła Cilghal.

- Uważam, że Jedi Cilghal ma rację - zgodził się Oolos.

- Ale to ostatni miesiąc ciąży Mary - zaoponował Luke. - Jeśli toksyny gromadziły się przez osiem miesięcy…

- Osiągnęła stan nasycenia tolerancji - zgodził się Oolos. - Jej ciało z czasem wydali chemikalia, ale przez cały następny miesiąc pozostaną one na niebezpiecznym poziomie. Nie sądzę, aby sam stres mógł spowodować kolejny atak, ale nawet smak łez może przynieść znacznie silniejszy atak niż ten, który przeżyła dzisiaj.

- Czy można w jakiś sztuczny sposób usunąć te toksyny?

- Tak.

- Bez ryzyka dla dziecka?

Uczony Ho’Din opuścił kolce na głowie.

- Nie. Ryzyko jest wymierne.

- No cóż, dodajmy to zatem do kategorii „tego, co już wiemy” -westchnęła Mara. - Przestanę brać łzy, dopóki nasz syn się nie urodzi. Potem zacznę brać je znowu.

- Możemy sprowokować poród już teraz - odezwała się Cilghal. Mara zmarszczyła brwi.

- Cilghal, to mi się nie podoba. Naprawdę tak radzisz?

- Ja owszem - wtrącił Oolos.

Cilghal wydawała się niechętna do udzielenia odpowiedzi.

- Nie zalecałabym tego - rzekła wreszcie. - Logicznie biorąc, powinniśmy tak zrobić, ale kiedy patrzę w dal, widzę tylko głębokie cienie.

- A jeśli donoszę dziecko, nie biorąc łez?

- Także cienie i ból… ale i nadzieję. Mara usiadła i podniosła wzrok na Luke’a.

- Jesteśmy gotowi do odjazdu? - zapytała.

- Ja… Maro…

- Nawet nie próbuj. Nasze dziecko jest zdrowe i takie pozostanie, obiecuję ci to. Przetrwamy wszystko, nieważne, gdzie będziemy. Musimy już lecieć, więc lećmy.

- Mogę wam towarzyszyć? - zapytała Cilghal.

- Oczywiście - odparła Mara.

- Przykro mi, że nie mogę zapytać o to samo - stwierdził Oolos. -Mam zbyt wielu pacjentów i zbyt duże zobowiązania wobec Nowej Republiki, aby teraz odejść. Chciałbym przekonać was, żebyście pozostali w pobliżu, ale zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe. Życzę szczęścia całej waszej czwórce. Zrobię, co w mojej mocy, aby ulepszyć substancję na podstawie tego, co wiem. Byłoby dobrze, gdybyście od czasu do czasu porozumieli się ze mną.

- Dziękuję ci - rzekł Luke do lekarza. - Dziękuję za wszystko.

 

Jaina przeleciała X-skrzydłowcem na ciemną stronę Coruscant, rozkoszując się kształtem drążka w dłoni i zmiennym naciskiem przeciążenia. Miała ochotę wrzeszczeć z radości i uległa jej. Jak cudownie jest znowu latać! Dawno już nie czuła się tak wspaniale.

Przez wiele miesięcy uszkodzony wzrok nie pozwalał jej zasiąść w kokpicie, a nawet i później, kiedy wyzdrowiała, Eskadra Łobuzów wyraźnie nie miała ochoty na jej towarzystwo. Powoli, ale boleśnie uświadomiła sobie, że biorąc pod uwagę jej status Jedi i zaangażowanie w ucieczkę z Yavina Cztery, mogą rzeczywiście nie życzyć sobie jej powrotu. Z cudownego dziecka eskadry stała się nagle niemiłym ciężarem. Nie dalej jak dziś pułkownik Darklighter - ten sam, który prosił, aby wstąpiła do eskadry - zaproponował, aby przedłużyła urlop na czas nieokreślony.

Teraz już jej to nie obchodziło. Coruscant przemykał dołem, rozgwieżdżony wszechświat przenicował się nad jej głową. To ona siedzi dziś w X-skrzydłowcu. Jutro będzie cierpiała. Ale nie dzisiaj.

Skierowała dziób statku w drugą stronę, w gwiazdy, zostawiając w dole planetę wraz z jej rojem satelitów. Zaczęła się zastanawiać, gdzie też podziewa się jej rodzina.

Anakin włóczy się po galaktyce z Boosterem Terrikiem, czuwając nad swoją przyjaciółeczką Tahiri. Bliźniaczy brat, Jacen, lata z matką i ojcem, usiłując stworzyć dla wujka Luke’a „wielką rzekę” - ciąg bezpiecznych dróg i miejsc, które pozwoliłyby Jedi uciec przed Yuuzhanami i ich kolaborantami. A ona została tutaj, wierząc, że Eskadra Łobuzów wezwie ją pewnego dnia.

No cóż, kolejny dzień i kolejna pomyłka. Przez chwilę rozważała, czy nie rzucić tego wszystkiego i nie wyruszyć gdziekolwiek, może na poszukiwanie „Sokoła Millenium” i większej części rodziny.

Po chwili jednak zmieniła zdanie. Eskadra Łobuzów warta była walki i na pewno w końcu znów ją powołają. Ciekawe, jak mogą sobie pozwolić na to, żeby ktokolwiek siedział teraz w domu?

Oczywiście, od czasu Yavina Cztery, a właściwie od czasu Duro, jak uważa ten idiotyczny rząd, Yuuzhanie Vong jakby trochę przycichli. Ale to nie potrwa długo. Wszelkie marzenia o tym, że wroga można przekupić odpowiednią dozą ustępstw i poświęceń, były tylko pobożnymi życzeniami tych… tych kryminalistów.

Radość z lotu powoli zanikała, pochłonięta przez coś w rodzaju umysłowej entropii, która zdawała się nasilać wraz z dorastaniem. Przez chwilę miała ochotę wrócić, ale uznała, że jeśli ma do wyboru dąsać się tu lub na dole, to już woli tutaj.

Wciąż jeszcze walczyła z samobójczym korkociągiem emocji, kiedy odezwał się komunikator.

Była to ciocia Mara. Wydawała się jeszcze bardziej zdenerwowana niż sama Jaina.

- Jaino, gdzie jesteś? - zapytała.

- Tuż ponad atmosferą. Co się dzieje?

- Lecimy w górę „Cieniem Jade”. Spotkaj się z nami, dobrze? To ważne. - Wyrecytowała listę współrzędnych.

- Jasne - odparła Jaina. - Już zmieniam kurs.

- I, Jaino… uważaj na siebie. Nikomu nie ufaj.

- Maro, co…?

- Pogadamy, kiedy się spotkamy.

Świetnie, pomyślała. Co jeszcze mogło się popsuć? Właściwie wszystko, dosłownie wszystko, w tym również parę możliwości, o których nawet nie chciała myśleć.

 

Luke i Mara stwierdzili, że lepiej nie ryzykować, by ktoś zobaczył ich wsiadających na pokład „Cienia Jade”. Poradzili sobie z tym wymownymi gestami dłoni i sugestią, popartą Mocą. Niektórzy w ogóle nie będą ich pamiętali, inni nie przypomną sobie ich twarzy, choć należeli do osób publicznych.

Start był nieco bardziej skomplikowaną kwestią, ale Mara nie straciła fasonu i zapewniła sobie pozwolenie na start za pomocą fałszywego identyfikatora, przedstawiając orbitę jako miejsce docelowe. Dziwne, lecz Luke obserwował kurczący się w oczach Coruscant z prawdziwym uniesieniem i z uczuciem wolności, za którą tęsknił tak bardzo, a nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Obejrzał się na Marę.

- Jak się czujesz?

- Teraz już dobrze. Skontaktowałam się z Jainą. Spotka się z nami na orbicie. - Zmniejszyła kąt wzlotu i obejrzała się na Luke’a. - Wiesz, że dobrze robimy, prawda?

- Wciąż nie jestem tego pewien.

- Już i tak nie ma odwrotu. A dokąd lecimy?

- Najpierw spotkamy się z Boosterem - zadecydował. - Znalazłem sposób, żeby się z nim skontaktować. Przynajmniej będzie miał centrum medyczne ze wszystkim, czego ci potrzeba. A poza tym… Jedi potrzebują przystani, bazy, z której mogliby działać. Już zacząłem poszukiwania, ale to na razie może poczekać. Teraz najważniejsze jest twoje zdrowie.

Skinęła głową.

- Odstawiam lekarstwo.

- Ryzykując, że choroba powróci z pełną siłą?

Wydęła wargi.

- To stanowi pewne ryzyko, ale na razie wydaje się mniejszym złem. A tymczasem… - wykrzywiła się złośliwie w stronę przyrządów. – Zdaje się, że twój priorytet został kopniakiem zrzucony na drugie miejsce. Wzywa nas planetarna służba bezpieczeństwa, a co najmniej cztery statki lecą tutaj kursem przechwytującym.

Luke otworzył kanał i włączył komunikację wizualną.

- „Cień Jade”, tu planetarna służba bezpieczeństwa. - Na ekranie ukazał się bladozłoty Bothanin. - Musicie natychmiast zawrócić na planetę. Poddajcie się naszej eskorcie.

Luke uśmiechnął się krzywo.

- Mówi Luke Skywalker z „Cienia Jade”. Lecimy poza system i nie mamy zamiaru zawracać.

Bothanin spojrzał na niego wyraźnie zakłopotany.

- Mam rozkazy, mistrzu Skywalkerze, i zamierzam je wypełnić, unikając zamieszania. Proszę mi w tym pomóc

- Przykro mi, że sprawiam kłopot, kapitanie, ale nie wrócimy na planetę.

- Jestem upoważniony do użycia siły, mistrzu Skywalkerze.

- Ten statek się obroni - niechętnie odparł Luke. - Proszę nas puścić, kapitanie.

- Przykro mi, ale nie mogę.

Luke wzruszył ramionami.

- No to nie mamy o czym dyskutować - mruknął i wyłączył komunikator.

- Możemy im uciec? - zapytał Mary.

- Trudno będzie. - Spojrzała na przyrządy. - Prawdopodobnie nie. Chyba mamy ich na ogonie od samego początku. Dwa statki schodzą z wyższej orbity.

- Właśnie. Czekali na nas. Prawie się tego spodziewałem.

- I tak wygląda Fey’lya, który chciał, żebyśmy uciekli.

- Muszą pokazać, że coś robią - odparł Luke. - Jak na pokaz siły, nietęgo to wygląda.

- Nie, ale i tak może wystarczyć - odrzekła. - Przynajmniej będziemy musieli się bronić, co już nam nie pomoże.

Zbliżające się statki znalazły się na optycznej w ciągu kilku minut.

- Tarcze typu wojskowego - mruknęła Mara. - Trzymaj się, Skywalker.

W chwilę później rozpoczęła ostrzał.

Jeśli nawet przedtem nie byliśmy wyjęci spod prawa, to teraz na pewno już jesteśmy, pomyślał Luke. Jak mogło do tego dojść?

 

Jaina nie wierzyła własnym oczom: „Cień Jade” ostrzeliwany przez cztery statki przechwytujące służb bezpieczeństwa. Co się dzieje?

 

W sumie nieważne. Włączyła systemy uzbrojenia i zanurkowała, ignorując wezwanie statków przeciwnika i przekazując własny sygnał na „Cień”. Odebrał wujek Luke.

- Wy dwoje wyglądacie tak, jakby przydała się wam odsiecz - zauważyła. - Czym się naraziliście podniebnym glinom?

- Nie mieszaj się w to, Jaino - ostrzegł Luke.

- Jasne, nie ma sprawy, już się rozpędziłam. - Znajdowała się teraz na odległość strzału i skorzystała z tego, przetaczając się pomiędzy statki przechwytujące i waląc z laserów. Ciężkie tarcze bez trudu zatrzymały ogień, ale uzyskała to, co chciała: statek ją zauważył. Próbował doczepić się do jej ogona, ale nie z nią takie numery. Zrobiła zwrot przez dziób i zatoczyła ciasne koło w kierunku planety. Kilka celniejszych strzałów otarło się o jej tarcze, ale daleko im jeszcze było do tego, żeby ją zestrzelić. Poderwała statek w górę i znów miała prześladowców w zasięgu wzroku. Utrzymała kurs kolizyjny dziób w dziób na tyle długo, aby wpakować w tarczę wroga jeszcze kilka strzałów, po czym przechyliła się na prawą burtę, wymijając nadlatujący statek o kilka metrów. W zadumie zerknęła na torpedy protonowe. Mogła ich użyć i załatwić tamtych na czysto, ale wciąż nie wiedziała, co się naprawdę dzieje, a zabijanie przedstawicieli prawa z Coruscant nie było chyba najlepszym pomysłem. Nie wiedziała nawet, czy to nie któryś z jej przyjaciół. Oznaczało to, że musi okaleczyć, a nie zabić.

Oba statki skręciły w prawo, próbując wzajemnie wsiąść sobie na ogony, ale statek Jainy był zwrotniejszy i wkrótce znalazła się na wysokości wylotu silnika tamtego. Oddała szybką, przerywaną salwę, nie dając się strząsnąć przeciwnikowi, aż wreszcie jego tarcze zawiodły. Odcięła mu napęd tak gładko, jak ogrodnik obcina zbędny pęd, po czym zatoczyła koło, żeby zniszczyć im broń.

Tymczasem „Cień Jade” miał już tylko dwóch prześladowców, w tym jednego w dość kiepskim stanie. Szkoda, że Jaina nie widziała sztuczek, jakich użyła Mara, żeby osiągnąć taki skutek. Tarcze „Cienia” zaczynały już tracić stabilność, ale Jaina była spokojna, że wspólnymi siłami zdołają załatwić przeciwnika.

W chwilę później na ekranie jej czujników dalekiego zasięgu pojawił się cały obłok plamek. Dwanaście myśliwców, może więcej. A „Cień Jade” leciał wprost na nie.

 

R O Z D Z I A Ł 9

 

C-3PO wrzasnął, tracąc punkt zaczepienia, ale w tej samej chwili coś mocno zacisnęło się wokół jego przegubu.

- Artoo! Dzięki konstruktorowi!

Statek wykonał jeszcze jeden gwałtowny zwrot, a C-3PO doznał przy tym wrażenia, że obwody wewnętrzne wylecą mu w przestrzeń przez podeszwy stóp. R2-D2 przechylił się do przodu, ale tylko trochę. C-3PO z ulgą stwierdził, że jego towarzysz jest przywiązany kablem.

- Dzielny Artoo! Nie puszczaj mnie!

 

Jacen tańczył w wieżyczce lasera, kreśląc w próżni linie śmiercionośnego światła i naprowadzając je na najbliższego skoczka. Większość promieni została pochłonięta przez plamy ciemności absolutnej, zanim dotarła do celu, ale fluoryzująca chmura zmienionego w parę koralu powiedziała mu, że przynajmniej jeden promień się przedarł. Statek odpłynął na prawo, ale na jego miejscu zaraz znalazło się kilka następnych. Jacen z zaciętą miną prowadził dalej morderczą wymianę zdań. Wróg odpowiadał wulkanicznymi kłębami plazmy.

- Tarcze wysiadają - zatrzeszczał komunikator głosem Hana. - Jacen, jak ci leci?

- Jeszcze żyję, tato - odrzekł, okręcając się w fotelu, żeby wziąć na cel skoczka, lecącego tak blisko, że właściwie mógłby go trafić kamieniem.

- Za jedną minutę wychodzimy z cienia masy - odezwała się Leia. We wnętrzu statku rozległ się przeraźliwy wizg i siadły kompensatory inercyjne. Przyspieszenie omal nie rozsmarowało Jacena na suficie. Zdołał na czas unieść ręce, żeby ochronić czaszką przed zmiażdżeniem, ale siła uderzenia ogłuszyła go na moment. Tłumiki po chwili włączyły się znowu i sztuczna grawitacja łupnęła nim z powrotem o siedzenie.

- No to mieliśmy tarcze - wychrypiał ojciec.

Jacen jak pijany złapał uchwyt wyzwalacza. „Sokołem” wstrząsnęła seria potężnych drgań.

- Teraz! Naprzód! - krzyknęła Leia.

Przez sekundę nic się nie działo, a potem gwiazdy znikły i Jacen z ulgą opadł na fotel.

- To było okropne, po prostu okropne - ciągnął C-3PO. - Gdyby nie Artoo, byłbym już tylko kosmicznym śmieciem. Panie Jacenie, mówiłem panu, że ja się nie nadaję do tych rzeczy.

- Poradziłeś sobie świetnie, Threepio. Uratowałeś nas. Dziękuję.

- Och! No cóż, sądzę, że proszę bardzo.

- No właśnie. Odpocznij, zrób sobie diagnostykę.

- Myśli pan, że im naprawdę uciekliśmy? Odpowiedzi udzielił mu Han:

- Uciekliśmy im z bardzo nieklarownym wektorem. Nawet ja nie jestem pewien, dokąd lecimy. Wkrótce wyjdziemy w przestrzeń i trochę się uporządkujemy, ale prawie mogę się założyć, że nikt nas nie śledzi. Za to jedno jest pewne: potrzebujemy napraw.

- Powłoki zewnętrzne? - zapytał Jacen.

- Jak widziałeś. Połączenia się oderwały, ale zdążyłem je zapchać, zanim łaty poszły. Trochę nieładnie wygląda. Trzeba będzie naprawić.

Leia weszła i ostrożnie przysiadła na jednym z foteli. Widać było, że kulej e na prawą nogę bardziej niż poprzedniego dnia. Jej ochroniarze Noghri stali obok w milczeniu.

- Czym w nas łupnęli? - zapytała.

- Czymś, czego jeszcze nie widzieliśmy - odparł Jacen. - Może to jakiś efekt uboczny ich urządzenia przechwytującego.

- Lub potężny impuls elektromagnetyczny. Wyłączył nasze systemy, ale nie narobił dużo szkód.

- Nas też wyłączył, jeśli pamiętasz - zauważyła Leia.

- Noo, faktycznie - zgodził się Han.

- No i co teraz? - zapytała.

- Teraz? Teraz wiemy, że wewnętrzny Trakt Koreliański parzy bardziej niż supernowa.

- Na razie. Może wędrują z tym czymś z miejsca na miejsce. Ciekawe, ile mają tych statków przechwytujących.

- Tego nie wiemy - odparł Han, wzruszając ramionami. - Oni je hodują, pamiętasz?

- Oto i słynny wdzięk Solo - zauważyła cierpko. - A już się zastanawiałam, gdzie się podział.

Han otworzył usta, żeby odburknąć, ale wtrącił się Jacen:

- Ten przechwytywacz był tam już od jakiegoś czasu. Pamiętacie tamte pozostałe statki?

Leia skinęła głową.

- To prawda. Zapomniałam.

- To szaleństwo - zawyrokował Han. - Cała ta historia. „Wielka rzeka” Luke’a.

Leia zmarszczyła brwi.

- Słuchaj, było trochę kłopotów, ale…

- Kłopotów? - brwi Hana wyglądały tak, jakby miały mu wyskoczyć z czoła. - Czy powiedziałaś „kłopoty”? Musieliśmy wiać z Rylotha pod osłoną miotaczy, bo twoje kontakty okazały się Brygadą Pokoju…

- Mniej więcej tak samo, jak twoi „dobrzy znajomi” na Bimmisaari! Ci, którzy chcieli udekorować swój ścigacz naszymi głowami!

- Prawdę mówiąc - zgrzytnął Han - na Bimmisaari wszystko szło świetnie, dopóki ty…

Jacen wsłuchiwał się w ich zgryźliwe docinki z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony przypominały mu się dawne czasy, przynajmniej te, które pamiętał. Zawsze byli tacy, do dnia, kiedy zginął Chewbacca. A potem… potem właściwie w ogóle przestali rozmawiać i to milczenie było jednym z najgorszych doświadczeń w życiu Jacena. Teraz wyglądało, że wrócili do dawnej formy, ale czasem docinki wydawały się ostrzejsze. Jakby to, co dobre, nagle gdzieś się ulotniło. Jakby coś mogło ulec zniszczeniu przy pierwszym słowie wypowiedzianym nie w porę.

I tak to lepsze niż milczenie.

 

Han miał rację, że odnalezienie własnej pozycji w przestrzeni zajmie im trochę czasu, podobnie jak wyliczenie serii skoków, które doprowadzą ich do miejsca przeznaczenia, skupiska czarnych dziur, znanych pod wspólną nazwą Otchłani. Ostrożnie wybierał drogę pomiędzy ogromnymi studniami grawitacyjnymi. Dawne upodobanie do ryzyka zostało pogrzebane pod wieloma warstwami odpowiedzialności, których młodszy Han Solo nigdy by sobie nawet nie wyobrażał.

Młodszy Han Solo nigdy naprawdę nie wierzył w śmierć - a raczej nie wierzył w to, że kiedykolwiek go ona dotknie. Strata Chewbacki zmieniła to na zawsze. Za każdym razem, kiedy wyobrażał sobie utratę Leii lub któregokolwiek z dzieci, czuł, jak krew w żyłach zmienia mu się w ciekły azot,

Ostrożnie prowadząc statek w labiryncie zabójczych fal, Han wiedział przynajmniej, że niewiele istot w galaktyce byłoby w stanie podążyć w ślad za nim. Jeśli nawet śledził ich jakiś niedoinformowany statek Yuuzhan, to tak, jakby go już nie było.

Dlatego też minęło wiele dni, zanim naprawiony „Sokół” zbliżył się ostatecznie do tajnej bazy, którą nazwali po prostu Schroniskiem. Była to eklektyczna konstrukcja, byle jak sklecona z kawałków słynnej instalacji Otchłani, która swego czasu - a dokładniej w czasach Imperium - była tajną bazą wojenną. Sama baza została rozsadzona w drobny pył przez ostatnią komendantkę, admirał Daalę, ale wykorzystując tę ruinę, a także moduły importowane z Kessel i pomoc kilku wysoko postawionych przyjaciół, Han i Leia ułatwili sobie budowę stacji kosmicznej.

Jako lokalizacja Otchłań była po prostu zbyt doskonała, żeby ją opuścić, zwłaszcza że potrzebne było bezpieczne schronienie.

- Niespecjalnie to wygląda - wymamrotał Han, obserwując, jak nierówny cylinder nabiera coraz większej wyrazistości, ujawniając bylejakość budowy. Podstawę stanowił fragment asteroidy, ale z powierzchni najwyraźniej wystawały moduły mieszkalne, rdzeń zasilający i dość prymitywny system uzbrojenia.

- Ale to całkiem specjalne miejsce - odparła Leia przez ramię. -To początek. Nigdy nie przypuszczałam, że zdołasz sklecić przymierze niezbędne do zbudowania tej stacji, ale oto jest. Dobra robota, kapitanie Solo - uśmiechnęła się i wsunęła rękę w dłoń Hana.

- Ja… dziękuję. Ale popatrz, co się działo, kiedy tu byłem. Omal nie zabili Anakina na Yavinie Cztery, a my nie mieliśmy zielonego pojęcia, co się tam dzieje.

- Anakin jest teraz bezpieczny na „Błędnym Rycerzu”, tak bezpieczny, jak to tylko możliwe. Jaina jest na Coruscant, Jacen z nami. Wydaje mi się, że radzimy sobie tak dobrze, jak się da, Hanie.

- Może. No cóż, sprawdźmy, co zrobili z tym miejscem.

 

Lando Calrissian powitał ich w obskurnym, ale funkcjonalnym doku. Ktoś pomalował wszystko na żółto, pokrywając niedopasowane kawałki powłok, z których go zbudowano. Była to jedyna zmiana na lepsze, jaką Han zauważył od ostatniego pobytu.

- Podoba mi się to, co zrobiłeś z „Sokołem” - niedbale zauważył Lando, kiedy zeszli z trapu. - Łaty w kolorze cieniowanej żółci na tle matowej czerni. Bardzo stylowe.

- Aha, jasne, zawsze lubiłem to, co najmodniejsze - odparł Han.

- I najpiękniejsze - dodał Lando, przenosząc wzrok na Leię. - Jesteś jeszcze bardziej czarująca niż zwykle.

- A ty równie wygadany, jak zawsze - odparła.

Lando błysną/ swoim słynnym uśmiechem i złożył jej lekki ukłon.

- „Sokół”…-zaczął Han.

Lando machnął ręką.

- Uważaj, że to już załatwione. Może nie mamy tu wiele, ale sądzę, że jest wszystko, czego potrzeba, żeby jeszcze raz połatać tę kupę złomu.

Obrzucił wzrokiem ich wymięte ubrania i plamy krwi na koszuli Jacena.

- To samo dotyczy waszej trójki. Możecie odwiedzić prysznic i mojego robota medycznego. Kiedy skończycie, zanim spotkamy się z pozostałymi, którzy już przybyli, powitam was z przyjemnością na skromnym poczęstunku w moim gabinecie.

- Przedstawiciel Hurtów dotarł więc bezpiecznie? - zapytała Leia

- Czasem było nielekko, ale w końcu go tu ściągnęliśmy - przyznał Lando.

Han odchrząknął.

- Możemy o tym pogadać później - stwierdził. - Jacenie, Lando ma rację. Powinieneś dać sobie opatrzyć to draśnięcie. A ty, Leio…

- Moje nogi są w porządku - zapewniła go.

- A dlaczego robot medyczny miałby ich nie obejrzeć? To z pewnością nie będzie bolało.

- Jest mnóstwo czasu - zapewnił ich Lando. - Proszę za mną.

Ku wielkiej uldze Hana, robot medyczny nie znalazł żadnych poważnych obrażeń ani u Leii, ani u Jacena i w godzinę później całą trójką, odświeżeni, w nowych ubraniach, udali się za jednym z robotów do gabinetu Landa. Kiedy jednak otwarto przed nimi drzwi, Han nie mógł powstrzymać się od szerokiego uśmiechu.

- Dlaczego nie jestem zaskoczony? - zapytał.

- Witajcie w moim skromnym domu z dala od domu - oznajmił Lando. - Z przykrością przyznaję, że nie odpowiada moim zwykłym standardom, ale jest dość wygodny.

Pokój wyglądał jak żywcem przeniesiony z jednego z luksusowych kasyn lub liniowców Landa. Kamień asteroidy wyprażono, wytrawiono i wyszlifowano tak, aby przypominał ceramikę ścienną z Naboo, podłoga zaś była wyłożona najpiękniejszym polerowanym drewnem z Kashyyyk. Tapicerka przypominała styl starego, preimperialnego Coruscant: wygodna, dekadencko wykończona filofibrowymi brokatami.

- Siadajcie. Robot zaraz przyniesie drinki.

Lśniący nowością lokaj SE-6 wyrósł przed nimi jak spod ziemi i zebrał zamówienia.

- Dla mnie stymkaf - powiedziała Leia. - Jeśli mamy o czymkolwiek dyskutować, chciałabym być bodaj w połowie przytomna.

- Ja mam na ten temat swoją własną teorię - odrzekł Han. - Znam cię, Lando. Na pewno masz tu gdzieś w tym śmietniku trochę dobrej koreliańskiej whisky.

- Wszystko, co najlepsze, Hanie, choć teraz najlepsze to już nie to samo, co kiedyś.

- Na przykład?

- Poza nami? - uśmiechnął się Lando. - Niewiele.

Jacen zamówił wodę mineralną.

- Jeszcze jeden niepijący - zauważył Lando. - Ja chyba się jednak przyłączę do Hana.

Spojrzał na Jacena, mrużąc inteligentne oczy.

- I co tam u ciebie słychać, młody Jedi? Jak leci?

- Bardzo dobrze, dzięki - grzecznie odparł Jacen.

- Masz w sobie wiele z matki. Twoje geny dokonały dobrego wyboru… - zawiesił głos. - Rozumiem, że ostatnio stanowisz tremy towar. Zdaje się, że pod tym względem, to znaczy w wysokości nagrody, prześcignąłeś nawet swojego staruszka.

- Lando, to wcale nie jest zabawne - upomniał go Han.

Lando uprzejmie uniósł brwi.

- A kto mówi, że jest? Po prostu stwierdzam fakt. Jak już mówiłeś, znasz mnie.

- Aż za dobrze.

Lando zrobił zbolałą minę, po czym uśmiechnął się nagle.

- Ach, oto i nasze napoje - wziął szklankę i uniósł w górę. – Za dawne czasy i za te lepsze!

Wypili. Han skrzywił się niemiłosiernie.

- Chłopie, wcale nie żartowałeś. Nie jest to Rezerwa Whyrena.

- Były lepsze czasy, muszę to przyznać. - Głos Landa złagodniał i stał się poważniejszy. - Przykro mi, że nie zdążyłem na pogrzeb, Hanie. Kilku moich ludzi wpadło w pułapkę w pobliżu Obroaskai, kiedy zagarnęli ją Vongowie. Nie mogłem ich zostawić.

- Wiem - odparł Han, pociągając kolejny łyk. - Słyszałem. On też by się z tobą zgodził.

- A co u ciebie, Lando? - zapytała Leia. - Jak ci się układa z Tendra?

- Jakoś tam leci. Strata Dubrilliona nie była niczym zabawnym, ale na szczęście z latami zdołałem rozmieścić moje aktywa tu i tam. Wciąż mam interes na Kessel, choć ostatnio zaczynają mu się trochę przyglądać.

- Yuuzhanie Vong?

- Nie, tylko piraci i złodzieje. I kręciła się koło mnie Brygada Pokoju.

To przykuło uwagę Hana.

- Naprawdę?

- Wysłałem ich w cholerę. Nie mieli na mnie haka, żeby poprzeć swoje żądania, i dobrze o tym wiedzieli.

- Tak, ale czego chcieli? - dopytywała się Leia.

Lando zachichotał.

- Tego, co zwykle. Pomocy w polowaniu na Jedi, choć pewnie doskonale wiedzieli, z kim mają do czynienia. Przypuszczalnie potrzebowali straży do konwoju.

- Jakiego znów konwoju?

- Wydaje mi się, że Brygada rozrosła się trochę. Już nie zajmują się wyłącznie polowaniem na Jedi. Przejęli szlaki handlowe na terytorium Vongów.

- Nie mów, że ich zaopatrują!

- Nie tylko ich, także opanowane przez nich ludy. Żebyś wiedział. Ktoś musi.

- Co za ohydni… - Leia nie mogła nawet dokończyć z odrazy.

Zmienili temat. Whisky grzała i Han poczuł, że napięcie powoli go opuszcza.

- No cóż - odezwał się Lando, kiedy opróżnili szklanki. - Nasi alianci czekają. Jacy są, tacy są, ale prawdopodobnie spóźniliśmy się elegancko i tyle, ile trzeba.

- Prowadź - zgodził się Han.

 

W sali konferencyjnej, urządzonej już bez przepychu, jaki cechował gabinet Landa - przeciwnie, ascetycznie skromnej - czekały na nich trzy istoty. Najbardziej rzucał się w oczy młody Hutt, który rozsiadł się ze znudzoną miną i niecierpliwie kiwał mocno umięśnionym ogonem. Obok niego siedziała kobieta koło trzydziestki. Skórę miała niemal równie ciemną jak Lando, a włosy spięła ciasno, z wyjątkiem gęstej grzywki. Była ubrana w formalny garnitur, czarny, z podniesionym białym kołnierzykiem. Miała poważną minę, ale samica Twi’lek po drugiej stronie okrągłego stołu konferencyjnego wyglądała wręcz ponuro.

- Miło, żeście się w końcu pokazali - zauważył Hutt.

- Do waszych usług - odparował Han, siląc się na neutralny ton. -A ty jesteś na pewno….

- Znudzony - odparł Hutt.

Han zmarszczył brwi i uniósł palec, ale Lando gładko wpadł mu w słowo.

- Hanie Solo, oto Bana. Jest tutaj z ramienia ruchu oporu Hurtów.

- Jestem też inwestorem tego… tego miejsca - przypomniał Bana. - A mimo to czuję się źle traktowany. Zamknięty w kajucie na całą podróż. Bardzo niegościnnie.

- Rozumiesz chyba, że pragniemy utrzymać lokalizację Schroniska w tajemnicy - zauważył Lando.

- Rozumiem, że próbujesz mnie obrazić. Chcesz powiedzieć, że mógłbym sprzedać tę informację? Moi ludzie walczą na śmierć i życie. Z Yuuzhanami Vong nie ma układów, ani za towary, ani za informacje. To szalony gatunek, nic sensownego nie ma dla nich znaczenia. - Wyprostował gniewnie ślimakowate cielsko.

- Nie zamierzaliśmy nikogo obrażać - łagodziła Leia.

Hutt przekrzywił głowę.

- Ty jesteś księżniczka Leia. Byłaś obecna przy śmierci mojego kuzyna Randy.

- Byłam - zgodziła się Leia. - Umarł bardzo dzielnie.

- To Numa Rar - ciągnął Lando, wskazując na Twi’lekiankę.

- Wielki zaszczyt cię poznać - zaintonowała kobieta, splatając bladoniebieskie głowoogony.

Jacen przemówił po raz pierwszy od chwili, kiedy wszedł do sali.

- Poznaję cię - rzekł do Numy Rar.

- Tak. Byłam uczennicą zmarłej Daeshary’cor.

- Może słyszeliście o ruchu oporu na Nowym Plymptonie, w sektorze koreliańskim - rzekł Lando. - Numa jest przywódcą tego ruchu oporu.

Zwrócił się w stronę kobiety rasy ludzkiej.

- Opeli Mors - przedstawił. - Przedstawicielka syndykatu handlowego Jin’ri.

- Interesujące - odezwał się Han. - Nigdy nie słyszałem o takiej organizacji.

- Ja też nie - dodała Leia.

Opeli Mors uśmiechnęła się krótko, urzędowo.

- Jesteśmy stosunkowo nowym koncernem - wyjaśniła. - Powstaliśmy wkrótce po upadku Duro, aby zaspokajać potrzeby emigrantów. Mamy teraz okazję rozwoju.

- Spekulanci wojenni - mruknęła Leia.

- Żaden interes nie rozwinie się bez przychodów - odparła Mors. -Rząd może korzystać z luksusu opodatkowania. My nie.

- Znam twój typ - odparła Leia, unosząc głos z każdą sylabą. -Zysk to jedna sprawa. Wy jednak wysysacie z ludzi wszystko do końca, a potem porzucacie klientów, którzy nie mają już czym płacić.

- Nieprawda. Zabezpieczamy osoby bez dochodów pieniędzmi otrzymanymi od tych, którzy mogą sobie pozwolić na nasze usługi. Gdybyśmy mogli pracować na zasadzie całkowicie altruistycznej, robilibyśmy to.

- Jestem tego pewna. Kim byli przed inwazją wasi szefowie? Gangsterami? Piratami?

Na czole Mors pojawiła się wąska zmarszczka.

- Przybyłam tutaj w dobrej wierze.

- Uspokójmy się wszyscy - zaproponował Jacen, automatycznie podejmując rolę mediatora, którą sprawował w czasie kryzysu na Duro. - Czy możemy już skończyć fazę wstępnych dyskusji?

- Prawie błagałem, żeby to już się ruszyło - zauważył Bana.

- Mamo? - zapytał Jacen.

Leia była politykiem i wiedziała, że jej syn ma rację. Skinęła głową, usiadła i splotła dłonie.

- Po upadku Duro Tsavong Lah, mistrz wojenny Yuuzhan Vong obiecał, że jeśli wszyscy Jedi w galaktyce zostaną mu przekazani, nie będzie najeżdżał kolejnych planet. Wiele osób uwierzyło w jego słowa.

- A co ja mam z tym wspólnego? - zapytał Bana.

- Jedi chronią nawet was, Hutcie - warknęła nagle Numa.

- Ale, jeśli dobrze rozumiem, do czego w tej chwili zmierza nasz przyjaciel, to teraz Jedi potrzebują ochrony.

- Nie ten Jedi - odparła Twi’lekianka. - Proszę tylko, aby pomóc nam w naszej walce.

- Czy mogę kontynuować? - łagodnie zapytała Leia.

- Proszę, oczywiście - odparła Numa, choć wcale nie wydawała się przyjmować nagany do wiadomości.

- Tak, próbujemy stworzyć sieć, która pozwoliłaby zabrać Jedi z nieprzyjaznych im światów do miejsc, gdzie będą bezpieczni. Plan Luke’a Skywalkera jest jednak znacznie szerzej zakrojony. Chcielibyśmy również umieścić Jedi w okupowanych systemach… takich jak wasz, Bano.

- W jakim celu? - zapytała Opeli Mors.

- Aby pomagać tym, którzy tego najbardziej potrzebują. Łączyć się z podziemiem i sieciami wywiadowczymi. Nie przyjechaliśmy tu, aby tworzyć sieć ratunkową dla Jedi, lecz taką, która pozwoli Jedi poruszać się względnie bezpiecznie.

- A ci Jedi… czy będą walczyć wraz z moim ludem przeciwko Yuuzhanom Vong? - zapytał Bana.

Leia i Jacen wymienili spojrzenia. Jacen odchrząknął.

- Wydaje mi się, że agresja nie jest sposobem działania Jedi, ale oczywiście pomożemy.

- Tak? Będziecie sprowadzać dla nas broń? Zaopatrzenie?

- Siatka może być wykorzystywana również i do tego celu - odparł Han. - Przynajmniej tak, jak ja to widzę.

- Mam nadzieję - odparł Bana. - Fortuna naszej rodziny nie jest już taka jak kiedyś. Kiedy wydajemy pieniądze, oczekujemy zysku.

Odezwała się znów Numa, niedbałym ruchem lekku zamykając usta Hurtowi.

- Słyszałam, Jacenie Solo, że ty sam zaatakowałeś i upokorzyłeś mistrza wojennego. Czy to nie jest agresja? Czy Kyp Durron nie walczy z nieprzyjacielem nawet w tej chwili?

- Zrobił to, aby ratować mi życie - wtrąciła Leia. Jacen wyprostował się lekko.

- Nie zgadzam się z taktyką Kypa, podobnie jak mistrz Skywalker.

- Więc nie zgodzisz się także i z moją - odparła Numa. – Może popełniłam błąd, przybywając tutaj.

Jacen studiował przez chwilę jej twarz.

- Twój mistrz musiał cię ostrzegać przed ciemną stroną.

- Lęk przed ciemną stroną to luksus, na który lud z Nowego Plymptona nie może sobie pozwolić. Pomożecie nam czy nie?

Anakin by się z nią zgodził, ponuro pomyślał Jacen.

- Zrobimy, co będzie w naszej mocy - rzekł. - Sprowadzimy lekarstwa i żywność, pomożemy ewakuować tych, którzy musza uciekać. Nie przybędziemy jako partyzanci. A unikanie ciemnej strony nie jest luksusem, lecz koniecznością.

Nie odpowiedziała, ale w Mocy Jacen wyczuł, że jej nie przekonał.

- Mors?

Kobieta przez chwilę wbijała wzrok w stół, po czym spojrzała Hanowi prosto w oczy.

- Osobiście chciałabym pomóc - rzekła. - Ale moi zwierzchnicy… no cóż. Możemy zaopatrywać was w oddziały i statki, w żołnierzy doświadczonych w takich działaniach, jakie planujecie, ale…

- Musimy zapłacić - podsunęła Leia.

- Tak, cokolwiek.

- Słuchaj - wtrącił Han. - Nowa Republika nie jest zainteresowana. Nie będą nam nic fundować.

- Zbudowaliście tę stację.

- Z własnej kieszeni - odparł Lando. - Nawet Huttowie się dołożyli.

- Ach tak, lecz oni liczą na zysk. Cokolwiek powie nasz drogi przyjaciel, wie, że siatka Jedi jest niewielką nadzieją na przeżycie dla jego ludu.

- Jesteś w tej samej kapsule ratunkowej - warknęła Leia. - Myślisz, że Yuuzhanie Vong będą tolerować waszą działalność, jeśli zawładną całą galaktyką?

Mors wzruszyła ramionami.

- Może tak, a może nie. Dlatego zostałam upoważniona do zaoferowania wam wypożyczenia jednego statku, bezpłatnie. Uważamy to za inwestycję.

Han skinął głową.

- No, to już coś - rozejrzał się po obecnych przy stole. - A może poszukamy jeszcze jakichś wspólnych tematów?

Han zapadł się w fotel masujący w kwaterze, jaką zaoferował im Lando. Nie była tak wytworna jak mieszkanie Landa, ale zdecydowanie bardzo wygodna.

- To się nigdy nie uda - wymamrotał.

- Nie bądź defetystą - odpowiedziała Leia.

- Nie jestem. Staram się być realistą. Ktoś musi nim być, skoro twój brat nie potrafi.

- Nie zaczynaj znów napadać na Luke’a.

- Słuchaj, i tak się cieszę, że wreszcie postanowił działać - stwierdził Han. - Tyle tylko, że mógł wybrać coś bardziej wykonalnego. „Stwórz mi wielką rzekę, Han, strumień, który uniesie w bezpieczne miejsce zagrożonych, rannych, słabych”. Bardzo poetyczne. Ale jak za to zapłacimy?

Wszyscy w tamtej sali chcą tylko brać i brać, a nie mają zamiaru dawać.

Wyraz twarzy Leii zmiękł nagle. Pogładziła go lekko po policzku. Objął jej palce i ucałował.

Chciał ją przytulić, ale zanim to zrobił, łagodnie odsunęła się od niego.

- Znajdziemy te pieniądze, Han. - W jej oczach zalśnił blask mocniejszy nawet niż tego dnia, kiedy po raz pierwszy spotkali się na Gwieździe Śmierci. Przenikał go na wylot, jak palący promień z miotacza. Skinął głową i znów przyciągnął ją do siebie. Tym razem nie stawiała oporu.

 

R O Z D Z I A Ł 10

 

Nen Yim obserwowała poprzez zewnętrzny ma’at masę komórkową w powiększeniu kilkuset razy w stosunku do naturalnej wielkości. Po raz pierwszy od wielu cykli odczuła niewielką nadzieję. Nie mogła być pewna, ale wydawało jej się, że widzi oznaki regeneracji. Masa narosła i stała się odrobinę bardziej masywna. A jeśli tak, to znaczy, że jej nowy protokół działa. Niestety, minie jeszcze trochę czasu, zanim zdobędzie pewność, a choć brakowało jej właściwie wszystkiego, czas był jedynym materiałem, którego miała aż w nadmiarze.

Zanotowała wyniki w przenośnej qahsie-pamięci, po czym przeszła do kolejnej serii próbek. Zanim jednak zdążyła na dobre zacząć, drzwi zawarczały cicho, co oznaczało, że ktoś domaga się wstępu do kompleksu przemian. Podeszła do villipa w ścianie i pogładziła, żeby go pobudzić.

Twarz, którą jej ukazał, należała do pani prefekt Ony Shai, dowódcy statku. Jej brwi były pocięte pionowymi bruzdami, a jedno ucho poświęciła bogom.

- Prefekt Shai - powitała ją Nen Yim. - Co mogę dla pani zrobić?

- Proszę mnie wpuścić, adeptko.

Nen Yim wewnętrzne zadrżała. Nie miała czasu ukryć swoich prac, ale z drugiej strony, nikt oprócz niej na „Baanu Miir” nie umiałby rozpoznać, nad czym pracuje, a co dopiero zakwalifikować to jako herezję.

- Proszę wejść, pani prefekt.

W chwilę później drzwi zawarczały innym tonem i Nen Yim otwarła je, podsuwając przegub dłoni pod czujnik chemiczny.

Jako osoba, pani prefekt nie wyglądała zbyt onieśmielająco. Była młodsza od Nen Yim i urodziła się z lekkim skrzywieniem kręgosłupa. Gdyby kąt ten był większy o jeszcze jeden stopień, zostałaby odesłana z powrotem do bogów przy narodzinach. Jak zwykle, łatwo się podniecała i niezbyt dobrze kontrolowała uczucia, co teraz było bardzo wyraźnie widoczne.

- Adeptko? - rzuciła Ona.

- Pani prefekt?

Przez chwilę pani prefekt stała niezdecydowanie, jakby zapomniała, po co tu przyszła. Przesunęła dłonią po czole, oczy jej biegały we wszystkich kierunkach. Zupełnie jakby była pod wpływem szoku.

- Coś się stało - rzekła wreszcie. - Coś, co wymaga twojej uwagi.

- Co, pani prefekt? Co się stało?

- Jedna czwarta populacji „Baanu Miira” nie żyje - odrzekła pani prefekt.

 

Nen Yim przekroczyła membranę awaryjną. Poczuła, jak zahartowany przeciwko próżni okrywacz ooglith zacisnął się na jej ciele, utrzymując odpowiednie ciśnienie, zapobiegające wykipieniu krwi w pozbawionej atmosfery komorze.

Zamarznięte ciała leżały w trzech czy czterech warstwach na podłodze. Nie miały okrywaczy. Nen Yim poczuła w gardle ucisk nie pochodzący od tęgopokrywego gnullitha, którego wsunęła tam, aby dostarczał jej powietrze z płucowęża zwiniętego na plecach.

Mieli czas, pomyślała. Powietrze z początku uchodziło powoli. Mieli czas, aby dotrzeć do tego miejsca, gdzie statek ostatecznie zdecydował się zasklepić i tu zginęli, waląc w membranę, której nie mogli przeniknąć bez pozwolenia.

- To niedobra śmierć - usłyszała słowa wymamrotane przez panią prefekt i przetransmitowane przez maleńkie villipy przyciśnięte do ich uszu i krtani.

- Śmierć zawsze należy przyjąć - przypomniał jej Sakanga, wojownik, który im towarzyszył. Był stary, podobny do mumii i podobnie jak pani prefekt pochodził z pozostającej w niełasce domeny Shai.

- Oczywiście, to prawda - mruknęła Ona. - Oczywiście.

- Co się tu stało, adeptko przemian? - zapytał wojownik, kierując uwagę na Nen Yim. - Uderzenie meteorytu? Atak niewiernych? - urwał i dodał: - Sabotaż?

- Nie potrafię nic powiedzieć - odpowiedziała Nen Yim. - Rikyam nie wszystko zrozumiał dokładnie. Dlatego przyszłam tutaj, by szukać dowodów. Wyrwa jest na końcu tego ramienia, to wszystko, co wiem. Może kiedy ją zobaczę, będę mogła wywnioskować coś więcej.

- Powinniśmy mieć mistrza na tym statku - warknęła pani prefekt. - Nie chcę cię deprecjonować, adeptko, ale światostatek powinien mieć na pokładzie mistrza.

- Całkowicie się z panią zgadzam - odparła Nen Yim. - Potrzebny jest mistrz.

Ale mistrz, taki jak moja pani Mezhan Kwaad, niejeden z tych mamroczących tetryków, którzy mistrzów udają, dokończyła w myśli.

Bez szmeru poruszali się wśród stosu trupów. Większość z nich należała do niewolników i Zhańbionych; śmierć i próżnia zniekształciły ich tak, jak nigdy za życia. Może bogowie zaakceptowali ich ostateczną ofiarę, a może nie. Przynajmniej już o to nie dbali.

Podesty kapilarne, które w normalnych warunkach przeniosłyby ich w dalszą część ramienia, teraz były tak samo martwe i zamarznięte jak istoty, które ich kiedyś używały.

Wszyscy troje musieli zejść po ościstym kręgosłupie z uformowanymi w szczeble kręgami. W miarę jak schodzili, ich ciała stawały się coraz cięższe z powodu pozornej grawitacji powodowanej wirowaniem statku. Wchodzenie na górę będzie jeszcze trudniejszym zadaniem niż schodzenie w dół. Nen Yim zastanawiała się, czy zgrzybiały wojownik w ogóle da radę to zrobić.

Komory pokryte były jak klejnotami kryształami lodu, zamarzniętymi w trakcie przedzierania się przez miękką wewnętrzną tkankę. Niegdyś elastyczna podłoga była sztywna jak koral yorik na zewnątrz statku, ale znacznie bardziej martwa.

Szli dalej w dół, poprzez coraz mniejsze komory. Tu na dole także natknęli się na parę trupów, co potwierdziło domysły Nen Yim. Pęknięcie zakończyło się katastrofą, opróżniając ramię z życia i powietrza w ciągu kilkudziesięciu uderzeń serca, ale z początku musiało być niewielkie.

Dlaczego rikyam nie wszczął alarmu? Dlaczego uszczelnienia pomiędzy każdym poziomem nie zamknęły się i nie stwardniały?

Wreszcie dotarli do gwiazd.

Ramię było wygięte na końcu i „dół” oznaczał przednią krawędź. Tu przedmioty ważyły najwięcej. Początkowo obszar ten był zarezerwowany do szkolenia wojowników, ale odkąd najzręczniejsi z nich wyprzedzili powolniejsze światostatki dla chwały bitewnej, zakończenie ramienia przekształcono w dzieciniec, aby następne dorastające pokolenia miały grubszy kościec i silniejsze mięśnie.

Niewielka nadzieja dla tych dzieci. Te, które nie zostały wyrzucone w przestrzeń, martwymi, zamarzniętymi na lód oczami spoglądały w gwiazdy, które mogłyby kiedyś podbijać. Gwiazdy widoczne przez pięćdziesięciometrowe rozdarcie w tkance powłoki.

Nen Yim zadrżała. Gwiazdy widniały zdecydowanie w dole. Gdyby spadła, obroty statku nieodwołalnie wyrzuciłyby ją w bezkresną nicość.

A jednak było to takie piękne. Na jej oczach w otworze pojawił się dysk galaktyki, zbyt wielki, by objął go nawet tak ogromny otwór. Jądro płonęło białą masą z lekka naznaczoną błękitem, rozpościerając ramiona, które stopniowo przygasały w chłodniejsze gwiazdy. Technicznie „Baanu Miir” znajdował się już w granicach ogromnej soczewki, lecz nawet najbliższy ze światów był w istocie dla niego nieosiągalny.

Stało się to tym bardziej oczywiste, kiedy Nen Yim obejrzała dokładniej pęknięcie. Jego krawędzie były skręcone na zewnątrz, odsłaniając trójwarstwową strukturę powłoki. Zewnętrzna skorupa składała się z koralu yorik - sztywne, naszpikowane metalem skorupy otulały twarde, pełne energii organizmy, które je generowały i naprawiały. Dalej znajdowały się przecięte, pozamarzane kapilary. Przenosiły środki odżywcze i tlen do ramion oraz pompowały odpady do maw luura, który je przetwarzał z pomocą atomów wodoru, ściąganego przez dovin basale z otaczającej przestrzeni. Były tam również mięśnie i ścięgna, które w miarę potrzeby mogły zginać i kurczyć olbrzymie ramię, i właśnie tu coś zawiodło. W przypadku pęknięcia środkowa powłoka powinna była zacisnąć się i zamarznąć w tej pozycji. Wówczas zewnętrzna powłoka rozmnożyłaby się i zamknęła otwór, z czasem zaś martwe, zamarznięte komórki zostałyby zastąpione żywymi i wibrującymi. Miękka, elastyczna powłoka wewnętrzna z czasem także by się zagoiła, a w końcu po całej katastrofie pozostałaby tylko ledwie widoczna, blada blizna.

- Co się stało? - zapytał wojownik. - Nie rozumiem tego. Nen Yim wskazała palcem na rozdartą masę warstw mięśnia.

- Samo się rozdarło - wyjaśniła.

- Jak to, samo się rozdarło? Co to znaczy? - zdziwiła się prefekt. -Jak to możliwe?

- Mięśnie doznały skurczu, podobnie jak mogłoby się stać z mięśniami pani nogi po zbyt wielkim wysiłku. Skurczyły się i rozdarły powłokę, a potem kurczyły się dalej, rozszerzając pęknięcie.

- To niemożliwe - burknął wojownik.

- Nie, najwyżej niepożądane - odparła Nen Yim. - Rikyam powinien monitorować takie fluktuacje i łagodzić je w miarę potrzeby.

- Więc dlaczego tego nie zrobił?

- Według mojej dedukcji dlatego, że zmysły rikyama w tym ramieniu są martwe. Nie jest świadom, że tu cokolwiek istnieje. Prawdopodobnie impuls, który rozdarł powłokę, jest jednym z niewielu przypadkowych impulsów, które mózg podaje tu raz na wiele cykli.

- Mówisz, że uczynił to sam rikyam? - zapytała Ona.

- Tylko pośrednio. To, co tu oglądacie, jest wynikiem przejścia mózgu statku w tak głęboki stan uwiądu, że nie jest już w stanie kontrolować własnych funkcji motorycznych.

- A więc nie ma nadziei? - wymruczała pani prefekt.

Wojownik spojrzał na nią z irytacją.

- Co to za bzdury o nadziei? Yuuzhanie Vong zrodzili się, by podbijać i umierać. To tylko przeszkoda, nic więcej.

- Możesz go uleczyć? - Ona Shai zwróciła się wprost do Nen Yim.

- Można zamknąć ranę. Uszkodzenie okaleczyło nas znacznie, cała wewnętrzna powłoka jest martwa. Środkowa będzie wymagała wielu cykli regeneracyjnych, o ile maw luur wciąż będzie ją karmił. Być może uda nam się wyhodować ganglion, który mógłby kontrolować funkcje tego ramienia, ale i tak pozostanie ono odłączone od mózgu. Poza tym istnieje możliwość, że rikyam straci kontrolę nad pozostałymi ramionami, jeśli to się jeszcze nie stało.

- Uważasz, że musimy opuścić „Baanu Miir” - bezdźwięcznym głosem stwierdziła pani prefekt.

- Jeżeli nie uda się zregenerować rikyama. Poświęcam temu zadaniu całą uwagę.

- I tak ma pozostać. Na razie hodują nowy światostatek. Złożę petycję, aby nasz lud mógł zostać tam przeniesiony. Wiele statków ostatnio zawodzi, więc mamy niewielkie szanse.

- Jakikolwiek spotka nas los, przyjmiemy go tak, jak przystoi dzieciom YunYuuzhan. - Sakanga wskazał na znikający z pola widzenia rąbek galaktyki. - Mamy już wojowników na straży w tym jasnym jądrze. Wszystkie światy u naszych stóp wkrótce będą należały do nas. Nasze ofiary tutaj nie zostaną zapomniane. Nie do nas należy skarżyć się na los.

- Nie - zgodziła się Nen Yim. - Ale musimy robić to, co trzeba, aby „Baanu Miir” dostarczył do podboju kolejne pokolenie. - Choć zyskam na tym pewnie tylko hańbę i śmierć, pomyślała, zrobię to, co muszę.

 

R O Z D Z I A Ł 11

 

Luke obserwował rosnącą w oczach blokadę.

- Och, nie - jęknęła Mara.

- Pewnie, że nie - mruknął Luke, kładąc jej dłoń na ramieniu. - Nie widzisz? Oni nie stanowią dla nas zagrożenia.

W komunikatorze zatrzeszczał głos Jainy.

- To Eskadra Łobuzów! Nie wierzę, żeby mogli…

Przerwało jej wezwanie, które przyszło równocześnie także na „Cień Jade”.

Na ekranie „Cienia” pojawiła się twarz Gavina Darklightera.

- „Cień Jade”, zdaje się, że przyda wam się pomoc?

- To nie byłoby rozsądne, Gavinie - ostrożnie odpowiedział Luke. - Ścigają nas siły bezpieczeństwa Coruscant.

- Już im wyjaśniłem, jaką popełnili omyłkę - odparł Gavin. - Nie sprawią wam więcej kłopotów.

- Poślą tylko po dalsze statki. To może się naprawdę rozwinąć w awanturę.

- Może Nowa Republika potrzebuje takich właśnie awantur - odparł Gavin. - Najpierw Corran, teraz ty? Co za dużo, to niezdrowo. Fey’lya po kawałku wyprzedaje nas Yuuzhanom.

- Nie, nie wyprzedaje. Mamy bez wątpienia pewne różnice zdań, oczywiście, ale on próbuje ratować Nową Republikę na swój własny sposób. Wojna domowa może nas tylko jeszcze osłabić.

- Nie, jeśli przeprowadzimy ją szybko i bezboleśnie. Nie, jeśli -kiedy to wszystko się skończy - będziemy mieć właściwe władze, a nie ten rozwrzeszczany, histeryzujący tłum, który nas obezwładnia.

- Mówisz, zdaje się, o demokracji - zauważył Luke. - O czymś, o co bardzo ciężko walczyliśmy. Nie możemy jej tak po prostu odrzucić, bo staje się niewygodna. Gavinie, tej rozmowy nigdy nie było.

- W porządku, chciałem tylko, żebyś wiedział, że macie wsparcie.

- Doceniam to. A teraz nadszedł czas, żebyście opuścili tę imprezę. Jeśli w tej chwili ruszymy, będziemy mieć czysty skok, a wy będziecie mogli zacząć wykręcać się sianem z całej historii.

- Jesteś pewien, że nie potrzebujesz eskorty?

- Najzupełniej. Gavin skinął głową.

- Zrozumiałem. Powodzenia. Maro, tobie też.

Jego twarz znikła z ekranu i Luke poczuł nagle, że drżą mu ręce.

- Luke?! - zawołała Mara z troską w głosie.

- To za blisko - wykrztusił. - Za blisko. Nie mogę być pretekstem do zamachu stanu. Czy na pewno dobrze robię?

- Absolutnie. Daj im się aresztować, to zobaczysz, czy ten opór sam nie wypłynie.

- Wiedziałaś, że eskadra tak postąpi?

- Domyślałam się tego.

- I uważasz, że jeśli się poddamy…

- Mniej więcej w ciągu tygodnia będziemy mieli próbę zamachu stanu. W najlepszym przypadku bardzo niestabilną sytuację. Skywalker, kiedyś miałeś lepszy wzrok. Musimy wiać. Dla Nowej Republiki, dla Jedi… i co wcale nie jest mniej ważne, ani trochę mniej ważne, również dla nas i naszego syna.

 

Jaina odebrała prywatne wezwanie od Gavina Darklightera. Usiłowała zachować spokój.

- Tak, pułkowniku - odpowiedziała. - W czym mogę pomóc?

- Uważaj na mistrza Skywalkera, Jaino. On cię potrzebuje.

- Zrobię, co w mojej mocy, sir, Czy to wszystko?

- Nie. - Głos Gavina zanikał w trzaskach. - Popełniłem błąd, nie przywracając cię do służby natychmiast po odzyskaniu wzroku. Zawiodłem cię i żałuję. Chciałbym, żebyś w dalszym ciągu uważała się za część eskadry.

- Doceniam to, dowódco Łobuzów - szepnęła. - Rozumiesz, że teraz…

- Tak jak mówię, teraz potrzebuje cię mistrz Skywalker. Wciąż jesteś na urlopie, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Leć i niech Moc będzie z tobą!

- Jaino, muszę cię o coś poprosić - odezwał się Luke. Coruscant został o całe lata świetlne z tyłu. Na „Cieniu” było przewidziane miejsce dla X-skrzydłowca, ale miejsce to zajmował już myśliwiec Luke’a. Rozmawiali zatem przez komunikator. Mara i Luke opowiedzieli jej szczegółowo o ucieczce z Coruscant, Jaina zaś wyjaśniła, dlaczego wciąż jeszcze nie dołączyła do Eskadry Łobuzów.

- Tak, wujku Luke?

- Musisz odnaleźć dla mnie Kypa Durrona. Chcę z nim pogadać.

- Na ostatnim spotkaniu nie miał nic specjalnego do powiedzenia. Dlaczego teraz coś miałoby ulec zmianie?

- Ponieważ cała sytuacja uległa zmianie - wyjaśnił Luke. - Teraz ja mam do powiedzenia parę rzeczy, których on z pewnością zechce wysłuchać.

- Wątpię, o ile nie zamierzasz przyłączyć się do niego w wojnie podjazdowej przeciwko Yuuzhanom - prychnęła.

- Będzie, co będzie. Najważniejsze jest teraz, aby Jedi znów zaczęli się łączyć.

- Jeśli ty mnie o to prosisz, to go poszukam - zgodziła się Jaina. -Pamiętasz, że znalazłam Boostera Terrika?

- Myślę, że to będzie o wiele łatwiejsze - uśmiechnął się Luke. -Wiem dokładnie, gdzie jest Kyp.

- Skąd?

- Kyp trochę mnie martwi. Na wszelki wypadek umieściłem na jego statku układ naprowadzający.

- Co? A jeśli Yuuzhanie przechwycą sygnał…?

- Nie narażam Kypa na niebezpieczeństwo. To nowy nadajnik, wymyślili go ludzie Karrde’a, żebyśmy się mogli odnaleźć bez trudu, nie zdradzając swego położenia Yuuzhanom Vong lub ich kolaborantom. Booster też taki ma, więc powinniśmy odnaleźć „Błędnego Rycerza” bez większego trudu. Jest to sygnał o stałym znaczniku, przekazywany po przekaźnikach i HoloNecie. Daje pasywny sygnał, który można śledzić w zasięgu dziesięciu do pięćdziesięciu lat świetlnych. Innymi słowy, nikt bez klucza dekodującego nie może go wykorzystać do śledzenia. W bliskim zasięgu daje dźwięk podobny do odgłosu silnika, a jeśli Kyp wyłączy zasilanie, żeby się ukryć przed czujnikami, on także się wyłączy.

- Bomba. Czy i ja dostałam taką pluskwę?

- Ty nie, ale „Cień” owszem. Dam ci kod, a także kod Boostera.

- Nieźle brzmi. Gdzie teraz jest Kyp?

- To właśnie ta niepokojąca część. Jest w okolicy Sernpidala.

Jaina poczuła, jak po plecach przebiega jej nagły dreszcz.

Sernpidal. Tam, gdzie zginął Chewie. Sernpidal znajdował się tak głęboko wewnątrz terytorium Yuuzhan Vong, jak tylko można sobie wyobrazić.

To nie będzie kolejna wyprawa na posyłki. Tym razem może być rzeczywiście paskudnie.

- To bardzo daleko - zauważyła. - Mam nadzieję, że znajdziesz coś do picia dla mnie i mojego rumaka.

- Mnóstwo. Przycumuj do nas, dostaniesz też coś do jedzenia.

Skrzywił się i wyczuła, że wysyłanie jej na taką misję nie było czymś, co zrobiłby po raz drugi bez namysłu.

- Dzięki, Jaino - szepnął. - I niech Moc będzie z tobą.

 

II - P R Z E J Ś C I E

 

 

R O Z D Z I A Ł 12

 

- Och! - zawołała Tahiri, marszcząc nosek. - Ależ tu śmierdzi!

- Aha - zgodził się z nią Corran. - Witaj na Eriadu.

Anakin zgodził się z nimi, ale w milczeniu. Smród był wyjątkowo złożony. Gdyby wyobraził sobie to, co Eriadanie wchłaniali na co dzień, jako obraz, to oleisty, gorzki, węglowodorowy odór byłby blejtramem. Na nim wirowała siarkowa podpalana żółć, poprzetykana rozbłyskami plam białego ozonu i zielonych gwiazd chloru, a wszystko pokryte szarym werniksem czegoś ni to organicznego, ni to amonowego.

Padał lekki deszcz. Anakin miał nadzieję, że nie wypali mu dziur w skórze.

- Czy Coruscant też tak wygląda? - zapytała Tahiri. Zapomniała już o smrodzie i teraz chłonęła łakomym wzrokiem wysokie pod niebo, choć ciężkawe budynki przemysłowe otaczające port kosmiczny ze wszystkich stron. Niskie, ołowiane chmury zahaczały o najwyższe struktury, choć powyżej ich baldachim poprzerywany był miejscami odległą, bladą żółcią nieba.

- Nie całkiem - odparł Anakin. - Po pierwsze, budynki na Coruscant nie są takie brzydkie.

- Te tutaj wcale nie są brzydkie - zaprotestowała Tahiri, jakby chciała ich bronić. - Są po prostu inne. Nigdy nie byłam na żadnej planecie, gdzie byłoby tyle… wszystkiego.

- Coruscant ma jeszcze więcej „wszystkiego”. A jego niższe poziomy są takie, że to tutaj wygląda przy nich jak miasto w chmurach. Ale przynajmniej powietrze jest czyste. Nie smrodzą tak okropnie.

- Czy to znaczy, że ten zapach nie jest naturalny? - zdziwiła się Tahiri.

- Nie - odparł Corran. - Produkują tu wszystko tanio i brudno. Woń, którą zauważyłaś, jest jednym z produktów ubocznych. Jeśli się nie będą pilnować, Eriadu wkrótce stanie się drugą Duro. A raczej tym, czym Duro była, zanim zajęli się nią Yuuzhanie.

- Wiesz, Tahiri, chyba nie powinnaś tu chodzić na bosaka - zauważył Anakin.

Tahiri spojrzała na brudny durabeton lądowiska i skrzywiła się lekko.

- Chyba masz rację.

Po prawej jakiś masowiec właśnie wyłączył silniki ładownicze i osiadł na repulsorach.

- Dobrze - uciął Corran. - Idę załatwić zapasy, których nam potrzeba. Wy dwoje….

- …zostańcie i pilnujcie statku, co? - bąknął Anakin.

- Właśnie.

Tahiri zmarszczyła brwi.

- Czy to znaczy, że przeleciałam całą tę drogę i nawet nie zobaczę miasta?

- Nie - odparł Corran. - Kiedy wrócę, pojedziemy do miasta i znajdziemy jakieś miejsce, gdzie można coś zjeść. Trochę pospacerujemy. Ale nie chcę pozostawać tu długo. Wprawdzie nie ma powodu, aby baczniej przyglądali się naszemu kodowi transpondera, ale gdyby tak przyszło im to na myśl, możemy mieć niejakie problemy.

- No cóż… dobrze - zgodziła się Tahiri. Usiadła na rampie, podwijając nogi pod siebie. Razem z Anakinem obserwowali, jak Corran przywołuje transporter naziemny i wsiada. W kilka chwil później ciężki pojazd znikł z pola widzenia.

- Sądzisz, że ludzie, którzy tu mieszkają, uważają, że to czyste światy dziwnie pachną? - zapytała Tahiri.

- Prawdopodobnie tak. Co sądziłaś o Yavinie Cztery po tych wszystkich latach spędzonych na Tatooine?

- Wydawało mi się, że dziwnie pachnie - zgodziła się po chwili namysłu. - Ale w inny, przyjemny sposób. To znaczy przeważnie w przyjemny sposób, bo część śmierdziała jak zsyp w kuchni albo studzienka prysznica. Ale błękitne liście, kwiaty… - urwała z żalem i nagle zmienił jej się wyraz twarzy: - Jak sądzisz, co Yuuzhanie Vong zrobili z Yavinem Cztery po naszym odlocie? Myślisz, że go zmienili, wiesz jak, tak samo jak inne planety, które przejęli?

- Nie wiem - mruknął Anakin. - Wolę o tym nie myśleć.

Już i tak było mu trudno oglądać zniszczenie Wielkiej Świątyni, gdzie spędził prawie całe swoje dzieciństwo. Wolał nawet nie próbować sobie wyobrazić, że przepyszna, zielona dżungla i wszystkie jej stworzenia również przestały istnieć. Nie chciał przez to przechodzić, dopóki nie miał namacalnego dowodu.

Twarz Tahiri pozostała smutna.

- Co jest? - zapytał Anakin, kiedy już milczeli przez dłuższą chwilę.

- Przed chwilą skłamałam.

- Tak? Kiedy?

Ruchem głowy wskazała miasto.

- Mówiłam, że to nie jest brzydkie. Ale część mnie uważa, że jest.

- No cóż, dla mnie też nie wygląda szczególnie atrakcyjnie - odrzekł Anakin.

- Nie o to chodzi - szepnęła nagle schrypniętym głosem. - Nie o to chodzi. Chodzi o to, że część mnie patrzy na to i myśli: „Bluźnierstwo”.

- Ach, tak.

Yuuzhanie zrobili Tahiri coś więcej, nie tylko blizny na twarzy. Im-plantowali jej wspomnienia -języka, dzieciństwa w ich dziecińcu, wzrastania na światostatku.

- Gdybyś mnie nie uratował, Anakinie, byłabym teraz jedną z nich. Nie pamiętałabym poprzedniego życia.

- Część ciebie wciąż by pamiętała - zaprotestował Anakin. - Jest w tobie coś, Tahiri, czego nikt nie byłby w stanie zmienić.

Spojrzała na niego z zaskoczeniem i zmarszczyła brwi.

- Ciągle powtarzasz mi takie rzeczy. Co masz na myśli? Czy to dobrze, czy źle? Chcesz powiedzieć, że jestem zbyt uparta, czy co?

- Chcę powiedzieć, że jesteś za bardzo Tahiri - odrzekł.

- Ach… -próbowała się uśmiechnąć i prawie jej się udało. - Sądzę, że powinnam to uznać za komplement, skoro nigdy nie mówisz mi nic bardziej oczywistego.

Anakin poczuł, że twarz zaczyna mu płonąć. On i Tahiri byli najlepszymi przyjaciółmi od bardzo dawna. Ale teraz ona miała czternaście lat, a on szesnaście i wszystko nagle wymknęło się spod kontroli. Wydawało się, że jej oczy zmieniły kolor, ale wcale tak nie było. Stały się po prostu jakoś bardziej interesujące.

Obcięła włosy tuż przed wyjazdem na Eriadu… i to był szok. Teraz nosiła krótkie uczesanie na pazia, a leciutkie kosmyki grzywki łaskotały jej brwi.

Zauważyła jego spojrzenie.

- Co jest? Nie podobają ci się moje włosy?

- Są w porządku. Ładna fryzura. Moja mama też ma teraz takie.

- Anakinie Solo… - coś nie pozwoliło jej dokończyć zdania. - Czujesz to? - zapytała w końcu ściszonym głosem.

- To Jedi - mruknął.

- Jedi w kłopotach. Poważnych kłopotach - wyprostowała się jak nagle zwolniona sprężyna. - Gdzie masz te buty?

- Tahiri, nie. Sam pójdę. Ktoś musi pilnować statku.

- No to ty zostań, a ja pójdę. - Wstała i weszła do środka. Anakin ruszył za nią. Znalazła parę pantofli w szafce i zaczęła je wkładać.

- Czekaj chwilkę. Niech pomyślę.

- Nie musisz za mnie nic wymyślać. Jeden z naszych jest w kłopotach. Idę mu pomóc.

Zdążyła już opuścić statek i zejść z rampy.

Anakin przywołał jedno z bardziej obrazowych przekleństw swojego ojca, szybko zamknął statek i ruszył za nią.

Dogonił ją w kolejce do odprawy celnej i imigracyjnej. Wyminęła wszystkich jak wicher, ale została zatrzymana przy bramce siłowej, gdzie szpakowata urzędniczka spojrzała na nią surowo.

- Musisz wrócić do kolejki.

- Nie, nie muszę - odrzekła Tahiri, niecierpliwie machając jej ręką przed nosem.

- Nie musisz - zgodziła się kobieta. - Ale chcę zobaczyć twój identyfikator.

- Nie masz na to ochoty - nalegała Tahiri.

- Nieważne, daj sobie spokój - odrzekła urzędniczka. - Jaki jest twój cel wizyty na Eriadu?

- Nic, co by cię interesowało. Muszę przejść, i to już!

Kobieta wzruszyła ramionami.

- W porządku. Przechodź. - Opuściła barierę siłową i Tahiri pędem przebiegła na drugą stronę.

- Następny.

- Jestem z nią - poinformował ją Anakin. - Musisz mnie przepuścić i to natychmiast - dodał.

- Musisz być z nią - zgodziła się urzędniczka i jeszcze raz opuściła bramkę na tak długo, aby Anakin zdążył przejść.

Za plecami usłyszał głos następnej osoby w kolejce:

- A może i mnie tak po prostu przepuścisz, co?

- A dlaczego miałabym to zrobić? - kwaśno zdziwiła się urzędniczka.

Naturalnie stracił Tahiri z oczu, ale wiedział, dokąd zmierza. Jedi, którego wyczuwali oboje, był w większych tarapatach, niż sobie to można wyobrazić.

Anakin przepychał się przez zmoknięty tłum otaczający port, między handlarzami i ulicznymi artystami, wzdłuż szeregów kantyn, kafejek i sklepików z pamiątkami, zapełnionymi głównie fałszywymi rzeźbami z muszli i ordynarnymi karykaturami Wielkiego Moffa Tarkina.

Trzy ulice dalej tłum jakby nieco się przerzedził, brudne uliczki były prawie puste, jeśli nie liczyć sześcionogich gryzoni tu i tam. Odór rozgrzanego metalu był wszechobecny, choć na ulicach panował chłód, a deszcz padał coraz mocniej. Gdzieś daleko z przodu odgłos kroków Jedi był coraz wolniejszy.

Anakin skręcił w długą, wąską ślepą uliczkę, z lewej strony ograniczoną chromowaną fasadą drapacza chmur, a z drugiej żebrowaną stalą dziesięciopiętrowego radiatora, parującego w deszczu. Koniec alejki stanowiła tylna ściana kolejnego budynku, pokryta poczerniałym duraplastem. Zgromadził się tam niewielki tłumek włóczęgów, zwabionych możliwością oglądania zabójstwa.

Ofiarą był Jedi, Rodianin. Stał oparty o radiator, usiłując nie stracić miecza świetlnego. Otaczało go pięć istot: dwie uzbrojone w miotacze, trzy w pałki wstrząsowe. I wszyscy jak jeden mąż zwrócili się w stronę Tahiri, która, oddalona od nich o jakieś sześć metrów, zbliżała się pędem, kreśląc nad głową skomplikowane figury laserowym ostrzem

Anakin oglądał to wszystko z odległości około pięćdziesięciu metrów. Usiłował zmusić stopy do przejścia w nadświetlną.

Korzystając z tego, że Tahiri odwróciła uwagę napastników, Rodianin rzucił się do przodu. Jeden z ludzi strzelił do niego z miotacza, a zamierający dźwięk strzału długo jeszcze odbijał się od ścian zaułka.

Ostrze Tahiri przecięło na pół pałkę wstrząsową, omal nie zabierając ze sobą dłoni kobiety, która ją trzymała. Anakin skrzywił się lekko. Kam pracował z Tahiri nad jej techniką szermierczą; dziewczyna szybko się uczyła, ale wciąż była nowicjuszką.

Nowicjuszka czy nie, ale zbiry z pałkami cofnęły się, wyciągając miotacze, żeby nie angażować się w walkę wręcz. Tahiri nacierała, aż wreszcie dopadła jednego i obcięła mu pół lufy. Drugi strzelił do niej, ale chybił. Zaczęli ją okrążać.

W tym momencie pojawił się Anakin. Rozpoznał rodiańskiego Jedi; miał na imię Kelbis Nu. Człowiek, który do niego strzelał, teraz dostrzegł chłopca, wycelował starannie i oddał dwa strzały. Dwa promienie uderzyły w ściany alejki dzięki interwencji miecza Anakina. Wyminął strzelca, w biegu zręcznie przecinając mu miotacz na pół, kiedy poczuł wycelowany w siebie pistolet. Upadł i przetoczył się po ziemi. Strzał świsnął mu nad głową.

Ktoś krzyknął - to człowiek, który strzelał do Kelbisa Nu. Strzał przeznaczony dla Anakina uderzył go wysoko w pierś i napastnik upadł w konwulsjach.

Anakin skoczył na nogi i stwierdził, że Tahiri wciąż ma przed sobą czterech napastników: dwóch uzbrojonych, a dwóch nie. Wyglądali na zagubionych.

Dopiero wówczas chłopiec rozpoznał po plakietkach i uniformach, że należą do Brygady Pokoju.

Napastnicy zaczęli wycofywać się z alejki, zbici w ciasną gromadkę, osłaniając się wycelowanymi miotaczami. Anakin stał o jakiś metr po prawej ręce Tahiri, ale nieco z przodu.

- Załatwmy ich - powiedziała. W jej głosie brzmiała taka sama nuta lodowatej furii, jaką Anakin słyszał już dwukrotnie: raz, kiedy dziewczyna była jeszcze pod całkowitym wpływem Yuuzhan Vong, a drugi raz w wizji, w której była mrocznym Jedi zniekształconym bliznami i tatuażami yuuzhańskiego mistrza wojennego.

- Nie - zaprotestował. - Niech odejdą.

Jego łaskawość nie powstrzymała przedstawicieli Brygady Pokoju od wystrzelenia pożegnalnego promienia z miotacza, zanim odskoczyli za róg.

- Pomiocie Jedi! - wrzasnął jeden z nich. - Wasze dni są policzone!

Anakin odczekał chwilę, aby się upewnić, że nie ukrywają się za rogiem, aby uśpić jego czujność, po czym obrócił się, żeby ocenić szkody.

Powalony człowiek z Brygady Pokoju przestał się ruszać. Kelbis Nu jeszcze żył, ale ledwo - ledwo. Jego szkliste oczy spoglądały w dal ponad ramieniem Anakina, ale uniósł rękę.

- Ya… - zaczął słabym głosem.

- Tahiri, użyj komunikatora, który masz na ręce. Spróbuj znaleźć lokalny kanał pogotowia - polecił Anakin, ujął dłoń Nu i usiłował wlać w niego siłę Mocy. - Trzymaj się, zrób to dla mnie. Pomoc zaraz przybędzie.

- Ya… ya.. ya… - dyszał Rodianin.

- Nie próbuj mówić - rzekł Anakin. - Szkoda sił.

Nagle Kelbis Nu znieruchomiał, drżenie ustało i po raz pierwszy wydawało się, że naprawdę dostrzega Anakina.

- Yag’Dhul - szepnął. W tym szepcie brzmiała niewyobrażalna groza.

I to było wszystko. Życie Jedi opuściło go wraz z ostatnim oddechem.

Tahiri wrzeszczała do kogoś przez naręczny komunikator.

- Daj spokój, Tahiri - odezwał się Anakin. - On nie żyje. Oczy wypełniły mu się łzami, ale zdławił je pod powiekami.

- To niemożliwe! - krzyknęła Tahiri. - Miałam go uratować!

- Przykro mi - odrzekł Anakin. - Przybyliśmy za późno.

Ramiona Tahiri zadrgały. Dziewczyna wydała z siebie odgłos podobny do czkawki, usiłując powstrzymać szloch. Anakin patrzył na nią i żałował, że nie może jej pomóc. Chciał odpędzić jej smutek, ale nie potrafił. Ludzie umierają i trzeba się do tego przyzwyczaić.

Ale i tak boli.

- Powiedział coś przed śmiercią - odezwał się chłopiec w nadziei, że odwróci jej uwagę.

- Co?

- Nazwę planety, Yag’Dhul. To niedaleko stąd, tam, gdzie się spotykają Główny Koreliański Trakt Handlowy i Rimmański Szlak Handlowy. Wyczuwałem coś jakby… niebezpieczeństwo. - Spojrzał na ciała. -Chodź. Lepiej zniknijmy.

- Musimy coś zrobić - uparła się Tahiri. - Nie możemy pozwolić, żeby tym draniom wszystko uszło płazem.

- Ale nie możemy ich ścigać - zaoponował Anakin.

- Dlaczego nie?

- Ponieważ jesteśmy Jedi, a nie mordercami.

- Możemy przynajmniej zameldować o tym służbom bezpieczeństwa, czy kto tu jest przedstawicielem prawa.

- Podobno jesteśmy tutaj anonimowo, pamiętasz? Jeśli zwrócimy na siebie uwagę, narazimy misję na niebezpieczeństwo.

- Też mi misja. Zaopatrzenie. To jest ważniejsze. Zresztą już zwróciliśmy na siebie uwagę - wskazała ruchem głowy tłum włóczęgów, który kierował się ku nim. Zainteresowanie dwoma trupami było większe niż strach przed parą żywych Jedi.

Jakby na dodatkowe potwierdzenie jej słów, u wylotu alejki pojawiły się trzy pojazdy naziemne, z których wysypała się grupka uzbrojonych ludzi w mundurach.

- Zdaje się, że chyba jednak pogadamy sobie ze służbami bezpieczeństwa - mruknął Anakin, przypiął miecz do pasa i podniósł do góry obie dłonie, żeby pokazać, że są puste.

Oficerowie zbliżali się powoli, prowadzeni przez chudego mężczyznę o wymiętej twarzy, ozdobionej blaknącym sińcem pod okiem. Spojrzał w dół na oba ciała i znów na Jedi. Skupił wzrok na mieczach świetlnych - Tahiri wciąż jeszcze trzymała swój w dłoni.

Podniósł pistolet.

- Odłóżcie broń na ziemię - polecił.

- Nie zrobiliśmy tego - wybuchnęła Tahiri. - Chcieliśmy tylko pomóc!

- Odłóż to, dziewuszko.

- Dziewuszko?

- Zrób, co ci każe, Tahiri - odezwał się Anakin, ostrożnie odczepiając broń od pasa i kładąc go obok swoich stóp.

- Dlaczego?

- Zrób to.

- On ci dobrze radzi, mała - poparł go oficer.

Trzęsąc się z wściekłości, Tahiri odłożyła miecz na durabeton.

- Dobrze. Moim obowiązkiem, jako przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości jest poinformować was, że zostajecie zatrzymani w celu przesłuchania i możliwego postawienia w stan oskarżenia.

- Co? Chcecie nas aresztować? - podskoczyła Tahiri.

- Dopóki sprawa się nie wyjaśni, tak.

- Spytajcie ich. Oni widzieli, co się stało.

- Zrobimy to, bez obaw. Przeprowadzimy dokładne śledztwo. Nie obawiajcie się.

Słowa są jedynie cieniami myśli. Za słowami oficera Anakin wyczuł sugestię, że sprawa nie będzie łatwa.

 

R O Z D Z I A Ł 13

 

Zanim Jaina dotarła w pobliże systemu Sernpidala, poczuła się w X-skrzydłowcu jak w ubraniu, które nosiła o wiele za długo.

Właściwie w ubraniu czuła się dokładnie tak samo, tylko jeszcze gorzej.

Techniki medytacyjne Jedi i izometria uczyniły serie skoków hiperprzestrzennych znośnym doświadczeniem, ale nic nie mogło ukryć faktu, że w X-skrzydłowcu nie ma miejsca na prysznic. Ani na wstawanie, ani na spacer, ani na bieganie…

Zdaje się, że nieprędko sobie pobiegasz, zganiła się w duchu. Lepiej się skup!

Była w pobliżu celu. Gdzieś tam w dole - jak podpowiadał układ naprowadzający - znajdował się Kyp Durron. A przynajmniej jego X-skrzydłowiec.

Albo sam układ naprowadzający, jeśli Kyp był bardziej cwany, niż sądził wujek Luke. Jaina zaczęła przeszukiwać przestrzeń za pomocą czujników dalekiego zasięgu.

Kypa nie było już na Sernpidalu; znajdował się w systemie położonym o wiele dziwacznych skoków dalej. Gwiazda na dnie studni grawitacyjnej była starym białym karłem, który z tej odległości wydawał się niewiele jaśniejszy od odleglejszych, lecz gorętszych kuzynów. Przepasany był leniwym torusem mgławic wyrzuconych w przestrzeń, kiedy gwiazda kurczyła się do obecnej, bladej postaci. Jaina wyskoczyła na wewnętrznej krawędzi chmury gazów.

Przycisnęła rejestr gwiazd i odnalazła krótką informację sprzed ponad dwustu lat. Gwiazda miała numer, ale nie miała nazwy. Sześć planet. Najbliższa słońcu była martwym głazem, kolejne trzy okrywał zamarznięty dwutlenek węgla i lód wodny. Na zewnętrznych planetach lód miał jeszcze bardziej egzotyczne postacie: amoniak, różne związki chloru. Największa planeta, gigant gazowy, stworzyła własną mgławicę z pyłu wyrzuconego w kosmos przez gwiazdę-matkę.

W systemie brak było znanego życia rozumnego, a nawet życia w ogóle. Brak zasobów, których nie można by łatwiej znaleźć gdzie indziej i żadnych powodów, żeby tu wracać.

Ale Kyp Durron jednak tu przyleciał.

Ruszyła w ślad za układem naprowadzającym, schodząc w dół po elipsie. Układ doprowadził ją na czwartą planetę, głaz wielkości połowy Coruscant, która w porównaniu z Hoth mogła się wydawać cieplarnią. Z trudem powstrzymywała się przed podskakiwaniem z niecierpliwości.

Nie spodziewała się, że zjawi się niezauważona i miała rację. Kiedy wchodziła na orbitę, z planety wzniosły się dwa X-skrzydłowce, żeby jej towarzyszyć. Jeden miał układ naprowadzający.

W chwile później odpowiedziała na wezwanie. To był Kyp.

- Zdumiewające - rzekł. - Po prostu zdumiewające. Jaino Solo, wciąż potrafisz mnie zaskoczyć.

- Cześć, Kyp.

- Zapytałbym, co cię mogło sprowadzić w ten uroczy zakątek, ale chyba nie chcę wiedzieć. Jeśli to Moc cię wiodła, to jestem po prostu przerażony.

- Dlaczego?

- Ponieważ właśnie miałem się wybrać na poszukiwanie Eskadry Łobuzów i ciebie - odparł Kyp sardonicznym tonem.

- Doprawdy?

- Tak. Znalazłem coś, Jaino… coś, czego nie załatwię sam z moim Tuzinem. Coś, co może zadać śmiertelny cios Nowej Republice, jeśli nie załatwimy się z tym czym prędzej, dopóki jeszcze można.

- O czym ty mówisz? - zapytała Jaina.

- Wolałbym opowiedzieć ci to osobiście. Leć za mną… niewiele tu mamy, ale to i tak lepsze niż kokpit X-skrzydłowca.

 

Kyp i jego towarzysze wytopili w lodzie tunele i jaskinie, po czym uszczelnili cały system, ściągając mieszankę tlenowo-azotową z wyższych warstw atmosfery, gdzie skropliła się ona po oziębieniu pierwotnej gwiazdy.

- Utrzymujemy go tutaj w okolicy punktu zamarzania – wyjaśniał Kyp - żeby nasz skromny domek się nie roztopił.

Podał jej kurtkę.

- Przyda ci się.

- Powiem ci szczerze - odparła Jaina. - To zimno jest cudowne. Prawie tak cudowne jak to, że stoję.

Jej nogi miały pewne problemy z przystosowaniem się do marszu w warunkach obniżonej grawitacji.

- Cóż, tak jak powiedziałem, nie mamy tu wiele, ale lubimy to miejsce - odparł Kyp.

- Kyp, co ty tu robisz, tak daleko? Przecież w tym sektorze musi się roić od Yuuzhan!

- O, tak, nie są daleko, choć pewnie zdziwiłaby cię ich liczebność… ale tutaj na pewno ich nie ma. Nie ma tu żadnych światów do skolonizowania, żadnych niewolników, żadnych maszyn do zniszczenia.

- Tylko ty, twoi ludzie i statki.

- Zgoda. Ale oni wolą te pospolite systemy w okolicy Rubieży. Ten tutaj nie ma nawet dużych zasobów rud, bo gwiazda zdechła w czkawce. Nie było supernowej, która mogłaby rozsypać wokół metale ciężkie. Nie sądzę, żeby szukali tutaj, mają za dużo roboty w Jądrze.

- Sądzisz, że kierują się w stronę Jądra?

Kyp przewrócił oczami.

- Stać cię na więcej, Jaino. Yuuzhanie odpoczywają tylko, zapewniam cię… w nadziei, że kolaboranci odwalą za nich część roboty. Ale budują wszędzie. A to, co tu znalazłem…

- Tak, już mi wspominałeś.

- Po kolei, po kolei, Jaino. Mogłabyś mi powiedzieć, co ty tu robisz? I całkiem już poważnie, zdradź mi choć w ogólnym zarysie: jak?

- Mistrz Skywalker mnie przysłał, żebym z tobą porozmawiała.

- Naprawdę? Ma coś nowego do powiedzenia?

- On i Mara uciekli z Coruscant, kiedy Borsk Fey’lya wydał nakaz ich aresztowania.

Kyp zamrugał oczami i zmarszczył czoło.

- Chodź tu i siadaj - zaproponował. Wprowadził ją do pomieszczenia, które prawdopodobnie było jego główną kwaterą wojenną; przenośna sonda czujnikowa, tablica taktyczna i mapy gwiezdne stanowiły jego główne umeblowanie. Wyjął jedno rozkładane krzesło dla siebie, a drugie dla Jainy.

- To był wyjątkowo głupi ruch - mruknął. - Nawet jak na Fey’lyę. Jak sądzisz, czy nasz szef państwa współpracuje z Brygadą Pokoju?

- Mistrz Skywalker tak nie uważa. Ja też nie.

- Hmm - z powątpiewaniem mruknął Kyp. - Więc co mistrz Skywalker robi teraz?

- Ciocia Mara jest w ciąży, to wiesz. Niedługo będzie miała termin. Wujek Luke ukrył się u Boostera Terrika. Zamierza znaleźć planetę, na której mógłby zbudować bazę Jedi.

Oczy Kypa zwęziły się w szparki.

- Bazę? Po co mu baza?

- Żeby z niej działać. Miejsce, gdzie mogliby się udać zagrożeni Jedi. Miejsce, z którego mogliby uderzać.

- Jaino - przerwał jej - powinnaś staranniej dobierać słowa. Co masz na myśli mówiąc „uderzać”? Nie wkładaj słów w usta mistrza tylko dlatego, że sama chciałabyś je usłyszeć.

Jaina spuściła wzrok i wbiła go w podłogę.

- Nie - mruknęła. - Wciąż nie popiera tego, co robisz. Próbuje zbudować siatkę do przemycania ludzi i informacji do i z przestrzeni Yuuzhan Vong. System takich miejsc jak to, i statki…

- Ale bez działań bezpośrednich, nie będzie wciskania walki Yuuzhanom do gardła.

- Nie całkiem… nie tak, jak sądzisz. Ale, Kypie, on zaczął coś robić i potrzebuje twojej pomocy!

Kyp potrząsnął głową.

- Myślę, że przysłał cię tutaj, żeby się dowiedzieć, co tu robię.

- Częściowo. Ale przysłał mnie również po to, żeby cię sprowadzić z powrotem.

Kyp przez chwilę w milczeniu i zadumie tarł podbródek.

- Nie mam nic przeciwko temu, co robi mistrz Skywalker. Sam mam swoje kontakty i nory, ale są one rozrzucone, ograniczone, nie mogę tam być dłużej niż jeden dzień. Nie mam ani środków, ani czasu, aby budować i utrzymywać dużej stabilne sieci. Jeśli Luke ma, to świetnie. Chciałbym, żeby się nieco bardziej udzielał, ale to i tak więcej, niż się po nim spodziewałem. On ma rację, mogę mu pomóc, szczególnie w niektórych sektorach. I zrobię to… spotkam się z nim. Ale chcę coś od ciebie w zamian, Jaino. - Zmarszczył brwi. - Ta sprawa z aresztowaniem wszystko zmienia. - Pomyślał chwilę i wzruszył ramionami. - Wyjaśnię ci to po prostu. Nie jestem w najlepszych stosunkach z żadnym z przywódców militarnych. Potrzebuję kogoś, kto byłby w lepszej sytuacji. Mogę na ciebie liczyć?

Jaina przypomniała sobie ostatnie spotkanie z Eskadrą Łobuzów. A Wedge Antilles, według jej informacji, wciąż jeszcze był przyjazny Jedi.

- Mogą mnie wysłuchać - zgodziła się.

- Lub twojej matki.

- Czego ci trzeba, Kypie? - zapytała zmęczonym głosem.

Spojrzał na nią, jakby zobaczył ją po raz pierwszy.

- To może poczekać kilka godzin - oznajmił. - Chcesz doprowadzić się do porządku? Zatopiliśmy stary kontener towarowy w charakterze sauny. Jest tam wanna z gorącą wodą, która wzywa cię po imieniu.

- To brzmi naprawdę cudownie - przyznała. - Nie potrafiłabym chyba odmówić takiej propozycji.

Oczy zbłąkanego Jedi zabłysły przebiegle.

- Kiedy skończysz, zastanowimy się wspólnie, jakie jeszcze propozycje mogłyby cię zainteresować.

Jaina poczuła, że od tych słów coś dziwnego i łaskotliwego zaczęło dziać się z jej żołądkiem. Postanowiła to zignorować.

 

Umyta, w czystym ubraniu, Jaina spędziła pół godziny na spacerze, rozkoszując się luksusem swobodnego ruchu. Dopiero później spotkała się z Kypem w kwaterze. Kręciło się tam jeszcze kilku pilotów z jego Tuzina. Powitali ją skinieniem głowy.

- Lepiej? - zapytał Kyp.

- O wiele lepiej - odrzekła. - O kilka średnic słońca… nie, o całe parseki lepiej. No i co teraz?

- Podobasz mi się - odparł. - Od razu do rzeczy.

- Tak jak powiedziałem - zaczął, kiedy już się usadowiła w fotelu ze wzmacnianego flimsiplastu - właściwie żyjemy tu sobie z dnia na dzień. Nękamy konwoje Yuuzhan Vong, pomagamy ruchowi oporu, prowadzimy nasłuch. Problem polegał na tym, że wciąż robiliśmy zbyt mało. Byliśmy jak muszki, które denerwują Vongów. Potem zorientowałem się, że tak naprawdę niewiele o nich wiemy. Ilu ich jest? Skąd przybyli? Czy przybędzie ich jeszcze więcej? Kilka miesięcy temu postanowiłem poświęcić czas na szeroko zakrojony zwiad. Rozpoczęliśmy od Rubieży, gdzie weszli po raz pierwszy, potem odwiedziliśmy Belkadan i Helskę. Nie było to łatwe, ale i nie tak trudne, jak się spodziewałem. Znalazłem kilka odpowiedzi, ale jeszcze więcej znaków zapytania. Ale Sernpidal… Gavin Darklighter zabrał Eskadrę Łobuzów na Sernpidal… potem.

Jaina zesztywniała.

- Właśnie - potwierdził. - Byłaś z nim, prawda? To, co widziałaś, było poufne, nie mógł o tym wiedzieć ten stuknięty Kyp Durron. Ale kiedy ludzie widzą dziwne rzeczy, Jaino, zaczynają mówić. - Pochylił się do przodu i oparł łokciami o kolana. - Byłem znany z tego, że oskarżałem Nową Republikę i Jedi o powolność w działaniu, o niejasne priorytety. Nieraz miałem rację, w innych przypadkach być może się myliłem, ale tym razem…

Włączył projektor holograficzny i w powietrzu pojawił się system Sernpidala. Po krótkiej regulacji obraz zogniskował się z dużą ostrością na niewielkim jego fragmencie: półksiężycu gruzów.

- Szczątki Sernpidala.

Jaina poczuła nagle ucisk w gardle i oczy wypełniły jej się łzami. Sądziła, że już potrafi się opanować, myśląc o śmierci Chewbacki, ale widzieć szczątki całej planety, wiedzieć, że gdzieś w tej stercie gruzu błąkają się molekuły powiązane niegdyś w żyjącą, kochaną istotę, najdroższego przyjaciela z dzieciństwa… to bolało. W pewnym sensie Chewie odegrał w jej życiu większą rolę niż własna matka.

Kyp wyczuł jej smutek i przez chwilę milczał, dając jej czas na opanowanie emocji. Wskazał na hologram.

- Zrobili to, żeby budować statki - rzekł miękko. - Hodują statki, tak jak wszystkie inne narzędzia. Młode osobniki hodują na zniszczonych planetach. - Spojrzał na nią wymownie. - Wiedziałaś o tym, prawda?

Skinęła głową.

- Właśnie. Skoczki koralowe, większe statki, wszystko to, co już widzieliśmy. A teraz jest tam jeszcze i to.

Znów wzmocnił powiększenie. Przyglądali się przez chwilę obrazowi.

- Gavin Darklighter widział, jak Yuuzhanie hodują statek wielkości Gwiazdy Śmierci - ciągnął Kyp. - Dlaczego nikt nie zastanowił się, że to może być coś poważnego?

To „coś poważnego” widniejące na obrazie holograficznym było z pewnością yuuzhańskim statkiem. Miał ten sam organiczny wygląd co inne, kolorem zaś i zmiennymi rodzajami powierzchni przypominał inne statici, które Jaina już widywała. Był jednak całkiem odmiennego kształtu.

Rozpościerał się na niebie jak olbrzymi, wielonożny potwór - pająk, którego każda noga… czy ramię, czy co to tam było… zakrzywiało się w tym samym kierunku, tak że całość wyglądała jak próba odtworzenia obrazu galaktyki, podjęta przez szalonego artystę. Był piękny i straszliwy zarazem, aż Jainie od patrzenia zaschło w gardle.

- Przedtem to wcale tak nie wyglądało - szepnęła. - To było zwykłe jajo.

- Ty i Gavin widzieliście tylko nasienie - odparł Kyp. - A ten potwór mógłby połknąć Gwiazdę Śmierci na obiad. I nikt nic z tym nie zrobił…

- Mieliśmy trochę roboty, jakby na to nie patrzeć - mruknęła, zdając sobie sprawę z tego, że automatycznie ścisza głos. - Skąd to masz? Z pewnością po zwiadzie Eskadry Łobuzów Yuuzhanie zamknęli system na głucho.

- Och, oczywiście, że tak - zaśmiał się. - Dla wszystkich. Trzeba być jednocześnie szkolonym pilotem i Jedi. Powiedziałbym wręcz, że to prawie niemożliwe. Ale to ja przeprowadziłem twojego ojca przez Otchłań, korzystając tylko z najbardziej prymitywnych sztuczek z Mocą, a od tamtej pory wiele się już zdarzyło. Fluktuacje grawitacyjne zawsze powodują powstawanie i zanikanie niewielkich punktów wejściowych w hiperprzestrzeń, odprysków większych przejść. Od czasu zniszczenia planety system Sernpidala pozostaje niestabilny i to właśnie dzięki temu Darklighter się tam dostał. Yuuzhanie Vong właściwie naprawili już swoje wcześniejsze błędy, ale nie są w stanie obstawić wszystkich punktów, zwłaszcza tych w pobliżu gwiazdy pierwotnej i wtedy, kiedy sami tworzą anomalie grawitacyjne.

- Może uważają, że ktoś musiałby być naprawdę głupi, żeby skakać tak blisko gwiazdy?

- Głupi czy nie, ale się udało. Chociaż mało brakowało, żeby mnie przechwycili. Straciłem towarzysza i wykonałem skok, który o mało nie rozerwał mnie na kawałki i nie rozsiał w pobliżu gwiazdy neutronowej. - Wyszczerzył zęby. - Ale warto było. Dobrze się przyjrzałem.

- Wiesz, co to jest?

- Tak. To draństwo jeszcze nie działa, ale kiedy tam byliśmy, właśnie wykonywali testy systemu.

- No więc co to jest?

- Broń grawitacyjna.

- Jak dovin basal?

Kyp parsknął śmiechem.

- Dovin basale, i to te największe, mogą co najwyżej ściągnąć księżyc z orbity. Generują anomalie, które przypominają kwantowe czarne dziury. To tutaj może skolapsować gwiazdę.

- Skąd wiesz, co to jest? Dlaczego nie widzieliśmy wcześniej niczego podobnego?

- Jaino, musieli mieć więcej czasu na wyhodowanie czegoś tej wielkości. Przecież nie są w stanie stworzyć go z przestrzeni międzygwiezdnej, prawda? A może nie wystarczy do tego celu byle jaka planeta? Może Sernpidal ma w sobie coś szczególnego? Pamiętaj jednak, że była to jedna z pierwszych rzeczy, jakie stworzyli po rozpoczęciu inwazji.

- Mamy dowody, że znajdowali się na Rubieżach od co najmniej pięćdziesięciu lat - zauważyła Jaina.

- Też zauważyłem na to kilka dowodów. Wtedy jednak nie byli jeszcze gotowi do inwazji. Rozwalenie planety mogłoby ściągnąć czyjąś uwagę. - Uniósł w górę dłonie. - Nie wiem. Wiem tylko jedno… trzeba zniszczyć tego stwora, teraz, zanim go uruchomią.

- Wciąż nie rozumiem, skąd wiesz, co to jest - odparła. – Zawsze lubiłeś wyciągać pochopne wnioski.

Kyp postukał w konsolę holografu i obraz oddalił się znowu.

- To zwłoka czasowa - rzekł miękko. - Pamiętaj, że Sernpidal znajdował się o sto piętnaście tysięcy kilometrów od gwiazdy pierwotnej. Taka sama jest przybliżona pozycja tej broni.

Jaina patrzyła i nie od razu dotarło do niej, co właściwie widzi. Z korony gwiazdy pierwotnej wytrysnęła niewielka flara: zjawisko, które widywała wiele razy i wokół różnych gwiazd.

Lecz ta flara wciąż rosła. Najpierw miała długość jednej średnicy słonecznej, potem dwóch. Rosnąc nabierała jednak mocy, zamiast ją tracić i wkrótce zmieniła się we wstęgę przegrzanego wodoru i helu, która wprawdzie blakła i przygasała po drodze, lecz wciąż pozostawała wyraźnie widoczna. W sztucznym przyspieszeniu zwłoki czasowej minęło zaledwie kilka chwil, zanim wstęga dotarła do gigantycznej konstrukcji Yuuzhan Vong.

- Na czarne kości Imperatora - westchnęła Jaina.

- Widzisz? - mruknął Kyp. - Spróbuj dokonać ekstrapolacji. Mniej więcej jedna ósma systemów tego potwora wydaje się „żywa”, a jednak jest on w stanie wygenerować studnię grawitacyjną na tyle potężną i precyzyjnie skoncentrowaną, aby ściągać olbrzymie masy energii słonecznej z odległości stu tysięcy kilometrów. Dovin basal na Sernpidalu blednie w porównaniu z nim do zera. Wyobraź sobie, jak gigantyczną osobliwość może wygenerować… może tak wielką, że zdoła pochłonąć statek? Całą planetę? Jeśli pozwolimy im dokończyć to paskudztwo, nic ich już nie powstrzyma.

Oniemiała ze zgrozy Jaina zdołała ledwie skinąć głową na znak, że się zgadza.

 

R O Z D Z I A Ł 14

 

- Och, bogowie - jęknął C3-PO, kiedy „Sokół” wyskoczył z nadprzestrzeni z głuchym tąpnięciem, które podrzuciło wszystkich o centymetr w górę. - Jeszcze jeden z tych okropnych yuuzhańskich interdyktorów!

- Spokojnie, Threepio - mruknął Han tak oschłym tonem, że zabrzmiało to prawie jak wyrzut. - Tłumiki inercyjne trochę marudzą, to wszystko. Tak zwani technicy Landa byli nieco mniej niż dokładni.

- Prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy, do jakiego stopnia ten statek trzyma się na ślinę konstruktora i pobożne życzenia - zażartowała Leia. - Nikt nigdy nie potrafił naprawić tej balii, z wyjątkiem…

Urwała i Han wiedział, dlaczego. Chciała powiedzieć: „Z wyjątkiem ciebie i Chewbacki” i miałaby rację. On i Chewie sprawili, że „Sokół” zasłynął w całej galaktyce z nieprawdopodobnych wyczynów, ale prawie zawsze wiązało się to z improwizowaniem obwodów, nawet wtedy, kiedy właśnie tracili tarcze.

- Możesz to powiedzieć - rzekł.

- Słuchaj, Han - szepnęła. - Wiem, że nikt go nie zastąpi…

- Nikt - odparł nieco ostrzej, niż zamierzał. - Ani Droma, ani ty. -Jego głos złagodniał nieco. - Ale ciebie także nikt nie byłby w stanie zastąpić, Leio. I niech tak już zostanie, co? Na razie mój nowy drugi pilot bardzo mi odpowiada.

- Dzięki. To dla mnie dużo znaczy.

- Chciałem powiedzieć, że jak na mój gust jest nieco za pyskata i ciut za bardzo zadziera nosa, ale dość przyjemnie się na nią patrzy… nawet w nowej fryzurze.

Czuła mina Leii zaczęła się właśnie przeistaczać w coś znacznie mniej przyjemnego, kiedy detektor masy zapiszczał, a C3-PO wrzasnął:

- Mówiłem wam! Bezwzględnie wam mówiłem!

- Threepio - warknął Han. - Wystrzelili cię już kiedyś z wyrzutni rakiet uderzeniowych?

- Nie, sir… oczywiście raz omal nie wypadłem z wyrzutni śmieci, i to całkiem niedawno, co, muszę przyznać, było przerażające. Po prostu prze-ra-ża-ją-ce, więc…

- Threepio! - ryknął Han.

Robot przekrzywił głowę i przyłożył złocisty palec do szczeliny, która udawała jego usta.

- Może powinienem pójść i sprawdzić, co robi Artoo…

- Tak, zrób to koniecznie.

Tymczasem Leia analizowała to, co wyłoniło się z nadprzestrzeni tuż za nimi.

- To frachtowiec - mruknęła.

- Frachtowiec? Tutaj?

Znajdowali się w przestrzeni okupowanej, niedaleko Tynny.

Leia wywołała na ekran profil intruza, ukazując ciężki napęd połączony z długą serią odłączanych kapsuł magazynowych i wąską przestrzenią mieszkalną.

- Ciężki frachtowiec klasy Marł, Zakłady Stoczniowe Kuat - potwierdziła Leia.

- Aż tutaj?! - z niedowierzaniem wykrzyknął Han. - Będzie łatwą zdobyczą dla pierwszego statku Yuuzhan Vong, na który się natknie. I dokąd on może lecieć? Do przestrzeni Hurtów?

- Może to statek z demobilu - podsunęła. - Albo przemytnik, wiozący broń dla Huttów.

- To się nie trzyma kupy - mruknął. - Każdy przemytnik wart tego miana wpadłby na lepszy pomysł.

- A jednak tu jest - odparła Leia.

- Tyle to ja też widzę. - Zacisnął wargi. - Właśnie przyszło mi do głowy coś niemiłego.

- Mnie też - przytaknęła ponuro.

- No właśnie. Widzieli nas?

- Raczej nie.

- No to niech tak zostanie. Siedźmy cicho i dajmy im przelecieć. Wtedy się dowiemy, dokąd lecą.

- A dlaczego ich po prostu nie zapytać?

Han rzucił jej krótkie, ale wymowne spojrzenie.

- Kobieto, ależ ty masz zaległości! Może lepiej jednak ja to załatwię. Wiem, co robię.

- Masz rację. Słyszałam to już raz czy dwa. I zwykle miałam powody, żeby tego żałować.

- Przynajmniej zawsze przeżyłaś na tyle długo, żeby żałować, kochanie.

 

Kiedy „Sokół” wyłączał silniki, Jacen był pogrążony w medytacji. Spędził wiele godzin na odsuwaniu własnych pragnień, potrzeb i oczekiwań w najgłębszy zakamarek umysłu, poddając się milczącemu nurtowi Mocy.

Dostroił się do otaczających go wrażeń Mocy: obrazu matki, cichszych głosów ojca i Noghrich, delikatnych muśnięć robotów i samego statku.

Nie szukał niczego, zupełnie niczego, starając się jedynie wtopić w żywą Moc i odciąć od wszelkich szczegółów. Pragnął tylko czuć, jak się przez niego przesącza, przetacza, nawet nie próbując zrozumieć; wszelkie próby mogły oznaczać przeoczenie tego, czego szukał, lub zrozumienie naznaczone pragnieniem.

Pragnienie, podobnie jak gniew i lęk, należało uwolnić.

Przez krótki moment czuł, że znalazł ośrodek, którego szukał, wszechświat, rozpościerający się przed nim w całej okazałości, i w tej samej chwili ujrzał obraz galaktyki balansującej na skraju równowagi, fundamentalnej katastrofy, która czaiła się w oczekiwaniu.

I tu pamięć i pragnienia go zdradziły. Zobaczył siebie samego przed mistrzem wojennym Tsavongiem Lahem, ujrzał matkę, krwawiącą u jego stóp. Zobaczył brata Anakina, zadufanego i zadziornego po ucieczce z Yavina Cztery. Wreszcie zobaczył siebie sprzed kilku dni, rozbijającego dwa żywe skoczki koralowe wraz z ich pilotami.

Śmierć jednego zubaża nas wszystkich. Z pewnością dotyczy to także Yuuzhan Vong, choć nie widać ich w Mocy.

Co byłoby niemożliwe, gdyby Moc rzeczywiście była tym, za co uważali ją starzy Jedi.

Właściwie Jacen chciał, żeby Anakin tu był, żeby mogli się solidnie pokłócić, jak zawsze. Anakin uważał teraz, że Moc jest tylko manifestacją czegoś o większym zasięgu, czegoś, czego Jedi mogli widzieć zaledwie przebłyski. Jacen nie zgadzał się z tą teorią, choć trudno było zaprzeczyć, że doskonale pasowała do istniejących faktów.

Anakin uważał także, że Moc nie jest niczym więcej, jak tylko czymś w rodzaju źródła energii, podporządkowującego się życzeniom Jedi. To także nie pasowało, a mimo to Jacen miał chęć zaprzeczyć również całkowicie odmiennej opinii: że Moc była sama w sobie obdarzona wolą, właściwym zadaniem Jedi było zaś odczytywanie tej woli i działanie zgodnie z nią.

Jacen nie był przekonany ani do jednej, ani do drugiej skrajności, ale sam nie miał własnej teorii. Porzucił obietnicę, że nie będzie używał Mocy, ale to nie dało mu ani trochę więcej pewności, kiedy i jak powinno się jej używać, ani co właściwie powinien robić Jedi. Z kolei pewność siebie Anakina była zarówno godna zazdrości, jak i podejrzana. Anakin był zdeterminowany zwalczać zło, ale też w równym stopniu przekonany, że wie, czym to zło jest, nawet bez wsparcia Mocy.

Może Anakin ma rację. Jacen wiedział, że nie może po prostu stać z boku i nic nie robić. Otrzymał dary, nauczył się z nich korzystać, a tylko od niego zależało, czy odnajdzie właściwą drogę ich spożytkowania. Ale jak sam ma to osądzić? Kimże był, by wydawać sądy?

Może nie miał racji, że próbował walczyć sam, że porzucił nauki u mistrza Skywalkera. Jakimś cudem wiedział jednak, że droga, którą podążał wujek Luke, nie będzie jego drogą… nie bardziej niż droga Anakina.

Na razie brał każdą sytuację tak, jak ją zastawał. Nie znosił zabijania Yuuzhan, ale sytuacja nie podsuwała żadnego innego rozwiązania, oprócz śmierci lub niewoli - jego własnej oraz jego rodziny. Może to kiepski wybór, ale na razie jedyny, jakiego mógł dokonać.

Próbował wyplątać się z tego wewnętrznego rozdarcia, ale im bardziej się starał, tym większa ogarniała go frustracja. Wreszcie znalazł się o krok od przyznania się do porażki, kiedy nagle wyczuł wokół siebie jakąś zmianę.

Wrócił do rzeczywistości, koncentrując się na najbliższym otoczeniu i stwierdził, że wszystkie światła zgasły - z wyjątkiem awaryjnych.

- Ojejejej -jęknął C-3PO - Wiedziałem!

- Threepio?

- Pan Jacen? Odzyskał pan przytomność?

- Co się dzieje, Threepio? Od jak dawna nie mamy zasilania?

- Od momentu, kiedy ta masa wyszła z nadprzestrzeni - wyjaśnił C3-PO. - Chciałem pomóc, ale kapitan Solo był dla mnie bardzo niemiły.

- Jestem pewien, że nie wściekał się akurat na ciebie - zapewnił go Jacen. - Zobaczę, co się tam dzieje.

 

- Popatrz tylko - mówił ojciec w chwili, kiedy Jacen wszedł do kokpitu.

- Widzę - szepnęła Leia. - Yuuzhanie.

Jacen przyjrzał się uważniej odczytom skanerów dalekiego zasięgu.

- Chcą zaatakować ten frachtowiec? - zapytał.

- Nie - odparł Han. - Nie zamierzają go atakować. Oni go eskortują.

- Eskortują? A gdzie my jesteśmy?

- O jeden skok od systemu Cha Raaba - odparł Han.

- Cha Raaba? To tam, gdzie Ilezja, zgadza się?

- Smarkacz zasłużył sobie na złoty naramiennik - mruknął Han.

- A Ilezja to miejsce, gdzie mieści się główna kwatera Brygady Pokoju - dodała Leia. - A więc ten statek…

- Zaopatruje Brygadę i Vongów - dokończył Solo. - Sam bym lepiej tego nie wykoncypował. Zdaje się, że Lando miał rację, tyle tylko, że jeśli Brygada Pokoju transportuje towary do przestrzeni Yuuzhan Vong, ktoś musi transportować dla nich towary z zewnątrz…

- W każdym razie musimy ich powstrzymać - wtrąciła Leia.

- Co? - poderwał się Jacen. - Dlaczego? Przecież nas nie zaatakowali. Nawet nas nie widzieli…

- Wszystko się zgadza - odparł Han. - To nam daje miłą przewagę.

- Ale… ja myślałem, że zadaniem naszej misji jest przygotowanie siatki dla uchodźców i wywiadu. Nikt nie mówił o angażowaniu się w jakąkolwiek walkę!

- Hej, Jacen - wpadł mu w słowo Han. - Nie chodzi o to, że wyruszyliśmy na wojnę przeciw transportom kolaborantów, choć z drugiej strony nie rozumiem, dlaczego ten pomysł tak cię przeraża. No, ale skoro oni są tam, a my tutaj, to…

- A nie możemy ich po prostu obezwładnić? - zapytał chłopiec.

- Jacenie - Han zwrócił się twarzą ku niemu i wysoko uniósł brwi. - Jacenie, może nie zauważyłeś, ale właśnie trwa wojna. Wiem, że ostatnio masz głowę w obłokach, a ja staram się być wyrozumiały, ale jeśli się spodziewasz, że wszyscy rzucimy się na poparcie twojej kolejnej filozofii, to się grubo mylisz. Ty się zajmij swoją Mocą, a ja za twoim pozwoleniem zajmę się swoimi sprawami. W każdym razie nawet nie wiesz, czy frachtowiec nie jest pełen niewolników i żywych istot na ofiarę. Chcesz ich pozostawić na łaskę Vongów?

- Nie czuję w Mocy niczego podobnego - stanowczo odparł chłopiec.

- Jacenie - wtrąciła Leia. - Wiesz, że szanuję to, co próbujesz zrobić, ale musisz zrozumieć jedno…

- Rozumiem - przerwał jej Jacen. - Rozumiem, że podaliście mi inny cel misji, taki, z którym mogłem pozostać na pokładzie, a teraz w środku lotu zmieniacie współrzędne. Nie będę wam mówił, w co macie wierzyć, ale skoro zabraliście mnie ze sobą…

- Kiedy JA cię zabrałem ze sobą - ryknął Han - nigdy nie mówiłem, że pozwolę ci być kapitanem i nie będę ci wmawiał, że tu panuje demokracja! Jacenie, kocham cię, ale siadaj, zamknij dziób i rób, co ci każą!.

Jacen był tak zaskoczony wybuchem ojca, że w tej chwili nawet nie myślał o przeciąganiu kłótni.

- Świetnie - skwitował Han. - A zatem słuchajcie, co zrobimy: najpierw zajmiemy się eskortowcem Vongów, a potem złożymy frachtowcowi propozycję nie do odrzucenia.

- Propozycję? - zdziwiła się Leia.

- Właśnie. Zaproponujemy im, że ujdą z życiem, jeśli się grzecznie poddadzą. - Sprawdził dane na pulpicie. - Zasilanie za pięć minut. Jacen, zejdź do turbolasera.

Jacen zawahał się. W żołądku narastało mu mdlące, bolesne uczucie.

- Dobrze.

- I masz go użyć, jeśli będzie trzeba.

- Tak jest, sir - odparł chłopiec i wielkimi krokami wyszedł z kokpitu

 

R O Z D Z I A Ł 15

 

Villip zadrżał, rozciągając się do granic możliwości, aby jak najlepiej odwzorować delikatną masę czułków składających się na żywy kołpak mistrza Tjulana Kwaada. Nie całkiem mu się to udało, ale wystarczyło, aby Nen Yim mogła stwierdzić, jak bardzo poruszony był starszy mistrz jej domeny.

- Dlaczego niepokoisz mnie takimi pytaniami? - zapytał Tjulan Kwaad. - Masz przecież dostęp do qahsy Qang. A może nie?

- Istotnie, mam, mistrzu Kwaad - odparła Nen Yim. - Qahsa jednak nie dopuszcza byle adeptów do protokołów poza piątym rdzeniem.

- I nie powinna. Adepci nie są gotowi na przyjęcie takich tajemnic. Zwłaszcza zaś tacy adepci jak ty. Ty i twoja zmarła mistrzyni zhańbiłyście naszą domenę.

- To prawda - ostrożnie odrzekła Nen Yim. - Jednak mistrz wojenny Tsavong Lah raczył mi wybaczyć… i wynagrodzić mnie szansą dalszej chwalebnej służby YunYuuzhan. Sądzę, że nasza domena powinna zrobić przynajmniej tyle samo.

- Nie myśl za swoją domenę - odparł gniewnie Tjulan Kwaad. -Nawet dzieciniec Yim nie uczyniłby tyle. Mistrz wojenny to wojownik okryty chwałą i spełniający swoje zadanie wojownika. Ale nie jest mistrzem przemian i nie wie, jak niebezpieczne są twoje herezje.

- To były herezje mojej mistrzyni, a nie moje - skłamała Nen Yim.

- Ale nie doniosłaś na nią.

Niech mi pomoże Yun-Harla, modliła się Nen Yim. Pani oszustwa kochała kłamstwa tak samo, jak Yun-Yammka wojnę.

- Jak można byłoby utrzymać dyscyplinę, gdyby każdy adept uważał się za uprawnionego do kwestionowania prac swego mistrza? - zapytała.

- Mogłaś przynajmniej mnie o tym poinformować - warknął Tjulan Kwaad. - Jako panu domeny, jesteś mi winna lojalność. Mezhan Kwaad była moją podwładną, tak samo jak ty. Nie pamiętałaś o tym stosunku i to nigdy nie zostanie ci zapomniane!

- Mój osąd był niewłaściwy, mistrzu. To jednak nie zmienia faktu, że statek umiera, a ja potrzebują twojej pomocy.

- Każdy z nas zaczyna umierać od chwili narodzin. Na tym polega egzystencja, adeptko - wymówił jej tytuł tak, jakby parzył mu usta.

Nen Yim nie przejęła się jego gniewem, lecz naciskała dalej:

- Mistrzu, czy nie jest prawdą, że Yuuzhanie potrzebują każdego oddechu każdego z nas, aby wypełnić zadanie podbicia niewiernych?

Mistrz zaśmiał się chrapliwie, bez prawdziwej wesołości.

- Spójrz wokoło, na te nędzne larwy na naszym statku, a będziesz znała odpowiedź. Gdyby byli godni, znaleźliby śmierć od naszych szponów.

- Szponami musi kierować ramię - odparła Nen Yim. - Serce musi pompować krew, aby mogła ona karmić mięśnie poruszające ramieniem.

- Phagh. Taka metafora to rażące kłamstwo.

- Tak, mistrzu.

Jej eksperymenty dały w wyniku frustrację i niewiele więcej. Potrafiła, nie uciekając się do najstarszych protokołów, wymusić na neuronach reprodukcję i kształtowanie ganglionów, które mogły wypełniać wiele z funkcji mózgu. Gdyby miała więcej czasu, zdołałaby może ukształtować cały mózg, ale -jak to wyjaśniała swemu uczniowi, Suungowi - to nie rozwiązałoby problemu. Musiała zregenerować stary mózg wraz z jego wspomnieniami i dziwactwami. Wszystko inne tylko oddaliłoby nieuchronnie nadchodzący koniec. Poza tym każdy mistrz, który spojrzałby na jej pracę, wiedziałby od razu, że to heretyckie praktyki, a wówczas jej wysiłki, by ratować światostatek, zostałyby ukrócone raczej definitywnie. Miała nadzieję, że wiedza zawarta w rikyamach wielkiej biblioteki Qahsy wydałaby jakiś pomocny protokół w rdzeniu, do którego teraz nie ma dostępu. Jeśli jednak mistrz własnej domeny nie zechce jej pomóc, nikt inny tego nie uczyni.

- Dziękuję za poświęcony mi czas, mistrzu Tjulanie Kwaad.

- Nie przeszkadzaj mi więcej. - Villip wygładził się i przyjął swój normalny kształt.

Nen Yim siedziała przez chwilę, stulając czułki w rozpaczy, kiedy do pomieszczenia wszedł jej uczeń.

- Jak mogę ci dzisiaj służyć, adeptko? - zapytał Suung Aruh.

Nen Yim nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem.

- Zamarznięcie ramienia spowodowało postęp w chorobie maw luura. Weź innych uczniów i oplećcie recham fortepsy plujkami soli.

- Zrobimy to - odparł Suung. Odwrócił się, żeby wyjść, ale nagle zawahał się. - Adeptko?

- Co jest?

- Uważam, że będziesz w stanie uratować „Baanu Miir”. Wierzę, że bogowie są z tobą. I dziękuję, że zajmujesz się moją edukacją. Nie miałem dotąd pojęcia, jakim byłem ignorantem. Teraz widzę to wyraźnie.

Wzrok Nen Yim zamglił się, bo ochronna błona pokrywająca jej oczy zareagowała na nagłą, intensywną emocję podobnie jak na podrażnienie światłem. Zastanowiła się przelotnie, czy ktokolwiek wie, dlaczego dwie tak różne rzeczy mogą powodować ten sam odruch. Jeśli nawet ktoś to wiedział, nigdy o tym nie słyszała. Może również ta wiedza znajdowała się poza piątym rdzeniem.

- Bogowie nas uratują albo nie, uczniu - odparła wreszcie. – Nie do mnie powinieneś kierować swoją ufność.

- Tak, adeptko - odparł pokornym głosem.

Spojrzała na niego.

- Twoje postępy są bardzo zadowalające, Suungu Aruhu. W dłoniach mistrza mógłbyś ulec przemianie w bardzo użytecznego adepta.

Zaledwie wyszedł, villip znów zaczął pulsować, żeby zwrócić jej uwagę. Wstała, żeby go pogładzić, zastanawiając się, jaki nowy kłopot wkracza w jej życie.

Był to ponownie mistrz Tjulan Kwaad.

- Mistrzu - powitała go.

- Przemyślałem sprawę, adeptko. Nie przekonały mnie twoje argumenty, ale czuję, że to głupota, aby pozostawiać cię bez nadzoru, byś przyniosła nam jeszcze więcej wstydu. Wysyłam mistrza, aby tobą kierował. Przybędzie w ciągu dwóch dni. Bądź mu posłuszna.

Villip wygładził się, zanim zdążyła mu odpowiedzieć. Stała wlepiając w niego wzrok; tak zwierzę wpatruje się w ranę, która je zabija.

Nie przyszło jej do głowy, że Tjulan Kwaad mógłby wysłać do niej mistrza, sądziła, że najwyżej prześle jej znaleziony protokół. Mistrz zobaczy, czego do tej pory dokonała i będzie wiedział.

Może nowy mistrz uratuje „Baanu Miir”, i to jest dobra wiadomość. Ale adeptka Nen Yim wkrótce przyjmie śmierć.

 

R O Z D Z I A Ł 16

 

Nagie ściany pokoju przesłuchań miały ten sam wyblakły żółty kolor, co cały budynek, na którego trzecim piętrze się mieścił. Z łuszczącego się płatami duraplastu unosił się mdlący, słodkawy zapach spalonego cukru i włosia, zmieszany z wonią amoniaku. Mdłe światło starożytnych argonowych lamp łukowych rozbielało każdy żywszy kolor obecny w budynku.

Anakina i Tahiri, zakutych w kajdanki obezwładniające, przeciągnięto przez niższe piętra, rojące się od sędziów, więźniów i urzędników, aż do tego prawie opustoszałego skrzydła budynku. Tu oboje Jedi rozdzielono i posadzono w oddzielnych pomieszczeniach. Anakin wciąż czuł niedaleko obecność Tahiri i czerpał z tego otuchę.

- Mamy świadków, którzy potwierdzą oskarżenie o morderstwo -poinformował go przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości, ten z podbitym okiem; jak się okazało, porucznik Themion.

- To prawda. Zabili Rodianina - odparł Anakin.

- Mówię teraz o człowieku, którego ty zabiłeś.

- Nie zabiliśmy nikogo - zaprotestował Anakin. - Zobaczyliśmy, że ktoś ma kłopoty…

- Jedi, taki jak wy.

- Tak. Próbowaliśmy mu pomóc, kiedy ci z Brygady Pokoju zaczęli do nas strzelać z miotaczy.

- Z tego, co słyszałem, to wy ich zaatakowaliście.

- Moja przyjaciółka istotnie wyciągnęła broń - zgodził się Anakin. - Oni chcieli zamordować Rodianina.

- A potem wy napadliście na nich, wywiązała się walka i jednego z nich zastrzeliliście.

- Nie - zaprotestował Anakin. - Ile razy mam panu powtarzać? Jeden z nich strzelił do mnie, chybił i zastrzelił tamtego. Ja nikogo nie zabiłem, Tahiri też nie.

- Mamy świadków, którzy widzieli co innego.

- Mówi pan o pozostałych członkach Brygady Pokoju?

- I o paru włóczęgach z tłumu. To zbiło Anakina z tropu.

- Dlaczego… dlaczego mieliby tak twierdzić?

- Może dlatego, że to prawda? - podsunął Themion.

- Nie, to nieprawda. Oni też kłamią. Może Brygada Pokoju zmusiła ich do tego.

A może zrobiłeś to ty, poruczniku Themion, pomyślał chłopiec.

- Zacznijmy od początku - zaproponował Themion. - Zobaczyliście Rodianina walczącego z ludźmi z Brygady Pokoju. Rodianie to złośliwa, mordercza banda. Nie przyszło wam do głowy, że może coś im zrobił? Że oficerowie z Brygady Pokoju po prostu wykonywali swój obowiązek?

- Brygada Pokoju to organizacja kolaborancka - zaperzył się Anakin. - Sprzedają nas Yuuzhanom Vong.

- Brygada Pokoju jest organizacją legalną i zarejestrowaną - poinformował go Themion. - Mają licencję na dokonywanie aresztowań, jak również na radzenie sobie z tymi, którzy opierają się aresztowaniu.

Podrapał się po podbródku.

- Z pewnością mają prawo, aby się bronić przed kłopotliwym Jedi z innej planety.

No, no, zdziwił się Anakin. A zatem jego podejrzenia się potwierdzały. Ten oficer siedział w kieszeni u Brygady Pokoju.

- Czy mam prawo do adwokata? - zapytał.

- Przydzielono ci prawnika.

- Kiedy możemy się spotkać?

- Nie przed procesem, to chyba oczywiste.

- Chciał pan powiedzieć, przed wyrokiem. Oficer uśmiechnął się krzywo.

- Może będzie ci łatwiej, jeśli opowiesz nam całą resztę. Kto cię przysyła? Który statek należy do ciebie? Jak się nazywasz?

- Chcę się widzieć z ambasadorem Coruscant.

- Taaak? Obawiam się, że nie mam pod ręką tego identyfikatora transmisji. Jeśli chcesz porozumieć się z kimś na statku i przekazać im to życzenie, nie ma sprawy.

Jasne. Wtedy dorwą też Corrana.

- Nie, dzięki - mruknął chłopiec.

Oficer zrobił krok do przodu i uderzył go w twarz tak mocno, że zadzwoniło mu w uszach.

Tahiri to poczuła, gdziekolwiek była. Zareagowała poprzez Moc i była to jedna z tych rzadkich, czystych jak transparistal chwil.

Anakin! Ból. Strach. Wściekłość.

- Tahiri! - wrzasnął Anakin. -Nie!

- Twoja przyjaciółka już się przyznała - odparł Themion. - Też była uparta.

Uderzył Anakina jeszcze raz. Tym razem chłopiec zdołał się lekko uchylić przed ciosem, co zmniejszyło jego siłę, ale i tak zabolało porządnie.

Gdzieś w pobliżu zbierało się na burzę.

- Niech mnie pan nie bije - gniewnie rzucił chłopiec.

Themion nie zrozumiał go jak należy.

- To boli, co, mały Jedi? Skosztuj tego - wyciągnął zza pasa pałkę obezwładniającą.

- Rzeczywiście - mruknął Anakin.

Themion uniósł broń. W tej samej chwili drzwi otworzyły się ze zgrzytem rozdzieranego metalu i stanęła w nich Tahiri z miotaczem w dłoni.

- Do-ro’ik vong pratte! - krzyknęła.

Themion rozdziawił usta i zwrócił się w jej kierunku, a ona uderzyła go falą Mocy tak potężną, że odrzuciło go na trzy metry. Poleciałby pewnie dalej, ale chora na żółtaczkę ściana zatrzymała go litościwie. Osunął się po niej z jękiem.

- Ostrzegałem cię - warknął Anakin. Tahiri podbiegła do niego.

- Wszystko w porządku? - zapytała. - Czułam, że cię bije.

- Nic mi nie jest - odrzekł Anakin, wstając z krzesła. Przedtem zdołał już rozpiąć kajdanki przy użyciu Mocy, teraz zdjął je tylko z przegubów.

- Nie całkiem - powiedziała Tahiri, dotykając lekko jego skroni. Anakin skrzywił się lekko. - Widzisz?

Zwróciła się w kierunku Themiona, który próbował pozbierać się z podłogi.

- Ty śmierdzący Jawo, zaraz cię…

- Nałożysz mu kajdanki i nic więcej - przerwał jej Anakin.

- Zasługuje na gorszy los. To kłamca i tchórz, który bije bezbronnych ludzi! - Jej oczy zwęziły się niebezpiecznie.

- Wynocha z mojego umysłu, ty nikczemny Jedi - warknął Themion.

- Tahiri, daj mi ten miotacz.

Oddała go Anakinowi, nie odwracając głowy.

- A teraz - rzekł chłopiec - pozwolisz, żeby ci nałożyła kajdanki, inaczej dam jej wolną rękę, żeby zrobiła wszystko, na co będzie miała ochotę.

Themion zaniechał oporu. Anakin wychylił się za framugę. Powitał go strzał z miotacza - w korytarzu był drugi żandarm i biegł w jego stronę.

Strzał chybił, a Anakin sam uchylił się przed kolejnym. Poczuł nagłe zafalowanie Mocy i żandarm poleciał na ścianę korytarza. Siła uderzenia pozbawiła go przytomności.

- Chyba lepiej będzie, jeśli się stąd wyniesiemy - odezwała się Tahiri zza pleców Anakina.

- Chyba masz rację - odrzekł chłopiec. Ukląkł i zabrał strażnikowi miotacz, ustawiając go na najniższą moc. Zabrał również pałkę obezwładniającą.

- Najpierw znajdźmy nasze miecze - odezwała się Tahiri.

- Jeśli w ogóle je znajdziemy - ostrzegł ją Anakin. - Mój zabrali gdzieś na dół, a przynajmniej tak mi się zdaje.

Bez najmniejszych przeszkód dotarli do turbowindy.

- Bądź gotowa, kiedy dojedziemy na parter - mruknął chłopiec. - Z pewnością już tam na nas czekają. Jeden z tych chłopców na górze już ich pewnie ostrzegł.

Tahiri skinęła głową z nieprzyjemnym uśmieszkiem.

- Tahiri?

- Tak?

- Strzeż się gniewu.

- Nie czuję gniewu - zapewniła. - Po prostu jestem gotowa.

Anakin zmierzył ją powątpiewającym wzrokiem, ale na razie nie mieli czasu na roztrząsanie tej kwestii.

- Stój przy ścianie windy. Mogą zacząć strzelać, kiedy tylko drzwi się otworzą.

Spełniła jego żądanie. W chwilę później drzwi rozsunęły się z cichym sykiem.

Nie powitały ich świszczące promienie laserów, tylko śmiech i głośny doping. Anakin z lekkim zaskoczeniem zerknął na zewnątrz.

Dwóch żandarmów stało w kręgu utworzonym przez grupę kolegów. Niezgrabnie wymachiwali mieczami świetlnymi, z których jeden należał do Anakina, a drugi do Tahiri.

- Użyj Mocy! - zawył ktoś, gdy żandarm zamachnął się fioletowym ostrzem miecza Anakina i przypadkiem przeciął biurko na pół.

Wystarczyła niewielka sugestia, że Anakina i Tahiri wcale tu nie ma, aby oboje mogli wyjść z windy i okrążyć podniecony tłum. Widocznie nikt z góry nie uprzedził ich o ucieczce lub też - co wydawało się bardziej prawdopodobne - nikomu nie chciało się odebrać wezwania. W każdym razie wszyscy pracownicy w budynku wydawali się kompletnie pochłonięci „pojedynkiem”.

- Spokojnie, Tahiri - mruknął Anakin, kiedy znaleźli się już przy wyjściu. - Mam pomysł.

Żandarm trzymający miecz świetlny chłopca niezgrabnie dźgnął przeciwnika, który odpowiedział mu równie niewydarzoną paradą. Anakin wykorzystał tę chwilę, żeby użyć Mocy i wyrwać broń z dłoni oficera -wyglądało to tak, jakby sam się rozbroił w trakcie parady. Miecz świetlny pofrunął wysoko w powietrze, a ci, którzy znajdowali się na jego prawdopodobnej trajektorii, błyskawicznie rozbiegli się na boki. Uderzył w lampę argonową na suficie, potem w puszkę zasilającą po drugiej stronie pokoju. Pomieszczenie pogrążyło się w ciemności; lśniły tylko dwa ostrza mieczy świetlnych, które też po chwili znikły.

Dopiero na ulicy Tahiri parsknęła śmiechem.

- Nie śmiej się, tylko zwiewaj! - zawołał Anakin.

- Właśnie myślę, że prawdopodobnie uratowaliśmy im życie - odparła. - Tak się do tego zabierali, że potraciliby co najmniej ręce. O ile… - urwała, kiedy Anakin stanął jak wryty.

- Co się dzieje? - zapytała.

- Może ucieczka nie jest najlepszym z pomysłów - odparł, wskazując palcem na napowietrzny pojazd policji, zaparkowany przed stacją.

Wskoczyli do rdzawopomarańczowego pojazdu. Wejście do komputera było stare i prymitywne. Anakin potrzebował kilku sekund, żeby złamać wszystkie zabezpieczenia. W chwili, kiedy na ulicę wypadł tłum oficerów, chłopiec zdołał obejść kod i uruchomił pojazd. Docisnął gaz do dechy, skręcił za róg i ruszył w górę, ignorując nieśmiałe protesty pojazdu, że nie znajduje się na legalnej trasie ruchu.

Ścigały ich nieliczne strzały z laserów i wiązki przekleństw. Wreszcie posterunek znikł im z oczu

Zanim dotarli do portu kosmicznego, zebrali za sobą całkiem sporą kolumnę pościgową i musieli umykać przed dalekosiężnymi strzałami. Dlatego też, kiedy Anakin ujrzał otwarty luk ładunkowy „Szmalu”, wprowadził zwrotny stateczek wprost do środka, omal nie przygważdżając po drodze bardzo zdumionego Corrana Horna.

- Na jad Sithów! - wrzasnął starszy Jedi. - Co wy sobie…

- Zamknij rampę, Corran! Zamknij natychmiast!

- Co? Co wyście…

Strzały, które ze świstem rozbiły się o powłokę, przerwały mu w pół słowa. Odruchowo palnął otwartą dłonią w mechanizm zamykający, rozsądnie nie pokazując się w otworze.

- Rozumiem, że wiejemy? - zapytał Corran, kiedy Anakin i Tahiri wysiedli ze ścigacza. „Co znów narozrabiałeś, Anakinie?” - zapytał go przez Moc. ,

- Nie taki zły pomysł - odparł chłopiec. Starał się nie zachowywać zadziornie, ale kiepsko mu to wychodziło.

- Byłbym bardzo zainteresowany usłyszeniem, dlaczego - warknął Corran.

- Na razie leć - rzucił Anakin, kierując się w stronę kokpitu. -Wyjaśnię później.

- Wyjaśnisz zaraz - oświadczył Corran, sadowiąc się za sterami.

- Jasne - odrzekł Anakin, kiedy silniki z wyciem obudziły się do życia. - Wszystko się zaczęło od tego, że wyczuliśmy Jedi w tarapatach…

- Wiesz co, masz rację, to może poczekać - zdecydował Corran. Wysłuchanie całej historii mogłoby go tylko rozzłościć, a tego akurat w tej chwili nie potrzebował. - Już lecę. A ty oblicz serię skoków, co najmniej trzech, blisko siebie.

- Dokąd?

- Dokądkolwiek. Nie, cofam to. Nie w kierunku „Błędnego Rycerza”. W stronę Jądra. „Rycerza” znajdziemy później.

- W porządku - odrzekł Anakin. - Pracuję nad rozwiązaniami.

- I nie przestawaj. Tahiri, przypięta?

- Tak, sir.

Corran uniósł statek na repulsorach i ostro dodał mocy. „Szmal” uniósł się gładko, przecinając posępne chmurzyska, gdzie Corran zwiększył kąt wznoszenia. Czujnie obserwował odczyty i zastanawiał się, ile też czasu zajmie Eriaduanom zmobilizowanie myśliwców. Desperacko usiłował sobie przypomnieć wszystko, co wiedział o systemie ich obrony planetarnej za czasów CorSeku.

Wkrótce miał już odpowiedź na swoje pytanie: niedługo i niewiele. Zaschło mu w gardle, kiedy ujrzał kilka ciężkozbrojnych korwet przechwytujących okrążających ich z kilku stron naraz. Odchrząknął.

- Anakin, im szybciej, tym lepiej.

- Spokojnie - odparł chłopiec. - Mam trzy skoki. Sprawdzam ostatnie bity.

- Nie ma czasu. Wprowadzaj i naprzód!

Tarcze transportera zadygotały pod potężnym strzałem. Ekran pociemniał.

- Niech mnie! -jęknął Anakin. - Co się dzieje?

- To nie był statek przechwytujący - ponuro odparł Corran. - Laser obrony planetarnej. Mamy kurs?

- Mniej więcej.

- Świetnie. - Corran wyleciał z atmosfery, włączył hipernapęd i gwiazdy wokół znikły.

Pierwszy skok poniósł ich na odległość nie dłuższą niż pół roku świetlnego. Zanim wykonali drugi skok w kilka sekund później, Corran miał czas zauważyć, że jeden ze statków przechwytujących poprawnie odgadł ich wektor. Drugi skok był dłuższy, a trzeci następował natychmiast po nim. Trudno było powiedzieć, ale wydawało się, że tym razem zdołali zgubić pościg.

- Jak długi jest ten skok, Anakinie?

- Kilka godzin.

- Dobrze. A teraz może mi opowiecie, i to bardzo szczegółowo, dlaczego rozbijaliście się ścigaczem żandarmerii. A przy okazji nie zapomnijcie wyjaśnić, dlaczego do mnie strzelano i dlaczego wy dwoje nie posłuchaliście mojego wyraźnego polecenia.

- Rozumiem, dlaczego tak postąpiliście - rzekł Corran, kiedy skończyli swoją opowieść. - Ale nie powinniście byli tego robić.

- Dlaczego? - zapytała Tahiri. - Czy ty nie zrobiłbyś tego samego?

Corran zawahał się na ułamek sekundy.

- Nie. Ja też czułem Kelbisa Nu, ale tak słabo, że nie potrafiłem go zlokalizować. Nawet jednak gdybym to wiedział, miałem was oboje na głowie… wy też powinniście byli pomyśleć o mnie. Anakinie, zawsze jesteś taki impulsywny…

- To była moja wina - wtrąciła Tahiri.

- Tak. Powtarzam: tak. Ale to Anakin dał ci przykład. Czy żadne z was niczego się nie nauczyło na Yavinie Cztery?

- Owszem - odparła Tahiri. - Nauczyłam się, że Jedi mogą liczyć wyłącznie na siebie.

- Naprawdę? Wasz ojciec nie jest Jedi, Talon Karrde nie jest Jedi, podobnie jak wszyscy ludzie pod jego rozkazami, którzy zginęli, próbując was ratować.

- No cóż, Kelbisa nikt nie uratował - zauważył Anakin.

- Wy też nie.

- Ale mogło nam się udać. Musieliśmy spróbować.

Corran objął oboje znużonym wzrokiem.

- To nie koniec - ostrzegł. - Kiedy wrócimy na „Błędnego Rycerza”, jeszcze raz sobie o tym porozmawiamy, ale z udziałem Kama, Tionny i wszystkich innych, którzy mi przyjdą na myśl. Może któreś z nich zdoła wam przemówić do tych zakutych, bezrozumnych, zadufanych pał. A tymczasem… mówiłeś, że Kelbis wspominał coś o Yag’Dhul?

- To były jego ostatnie słowa - odparł Anakin. - Bardzo wiele go kosztowało, żeby je wymówić. Chyba rzeczywiście chciał mi coś powiedzieć. Sądzę, że Yag’Dhul może być w niebezpieczeństwie.

Oczy Corrana zwęziły się lekko. Ogarnęło go nagłe, ściskające w dołku podejrzenie.

- Anakinie… dokąd zaniesie nas ten skok?

- Mówiłeś, żeby w stronę Jądra… - niewinnie odrzekł chłopiec.

- Powiedz mi, proszę, że nie wyskoczymy w systemie Yag’Dhul…

- Nie wyskoczymy w systemie Yag’Dhul - posłusznie powtórzył Anakin.

- To dobrze - z ulgą westchnął Corran.

- …ale wyskoczymy całkiem blisko niego - uzupełnił Anakin.

- O, żeby cię… - Corran z trudem powstrzymał serię idiomatycznych koreliańskich wyrażeń, których miał wielką ochotę użyć. Ale Tahiri miała tylko czternaście lat. Ciekawe, czy uda mu się przebrnąć przez nastoletni okres życia Valina i Jyselli, nie przechodząc na ciemną stronę…? Chyba nie.

- Jak blisko? - zapytał, usiłując ukryć irytację.

- Jeden skok. Pomyślałem, że może chciałbyś to sprawdzić.

- Anakinie! Zapasy! Mieliśmy tylko zebrać zapasy, nie było mowy o organizowaniu misji poszukiwawczej i ratunkowej! - Ukrył twarz w dłoniach. - Teraz rozumiem te pełne litości spojrzenia, którymi żegnał mnie Solusar.

Corran marzył, żeby była z nim Mirax. Ona wiedziała, jak sobie radzić z czymś takim.

- Ile do rzeczywistej przestrzeni?

- Jeszcze pięć minut.

- Znakomicie. Teraz słuchajcie mnie bardzo uważnie. To ja jestem kapitanem tego statku. Od tej chwili nie wolno wam wyjść nawet do odświeżacza bez mojego wyraźnego zezwolenia. Obojgu! Będziecie przestrzegać moich poleceń. Między innymi oznacza to, że nie będziecie ich sobie wyobrażać czy odgadywać, ale poczekacie, aż je naprawdę usłyszycie.

- Ja przestrzegałem poleceń - zaprotestował Anakin. - Kazałeś skakać w stronę Jądra.

- Anakinie, nie obrażaj nas obu.

- Tak, kapitanie.

- Dobrze. - Corran usadowił się za pulpitem i czekał na powrót do prędkości podświetlnej.

Wyprysnęli w normalną przestrzeń w takim miejscu, że prawie całe pole ich widzenia wypełniała dziobata asteroida. Corran zaklął i zwolnił, ostro skręcając w stronę bliższej horyzontu skały. Nagle wyrosła przed nimi poszarpana krawędź krateru i Corran wiedział już, że nie zdołają się zmieścić. Desperacko włączył podnośniki repulsorowe.

„Szmal” zazgrzytał w metalicznym proteście, lecz pole odbiło ich od asteroidy. Corran odetchnął i próbował wyhamować ich ruch względem planetoidy, żeby wreszcie ochłonąć.

Dobrze zrobił, ponieważ w otaczającej przestrzeni dostrzegł setki gęsto rozsianych asteroid. Niełatwo będzie przelecieć między nimi bez szwanku.

- Mogłeś mnie ostrzec o polu asteroid - rzekł z wyrzutem do Anakina.

- Zrobiłbym to, gdybym o nim wiedział - odpowiedział chłopiec dziwnym głosem.

- Nie było go na mapach?

- Wciąż go tam nie ma - odparł Anakin. - Spójrz na odczyty czujników.

Corran posłuchał i zaklął siarczyście. Wszystkie fragmenty układanki nagle znalazły się na swoim miejscu. Poza dziobatym kamieniem, na który omal nie wleciał, opuszczając nadprzestrzeń, pozostałe otaczające go obiekty miały doskonale mu znany, organiczny kształt statków wyhodowanych z koralu yorik.

- To flota Yuuzhan Vong - wyszeptał Anakin.

 

R O Z D Z I A Ł 17

 

- Zlokalizowałem „Błędnego Rycerza” - rzekł Luke. – Niedaleko Clak’dor. Będziemy tam za dzień lub dwa.

Mara skinęła głową.

- Świetnie - rzekła sucho.

- Jak się czujesz?

Obrzuciła go morderczym spojrzeniem.

- Skywalker, dlaczego zadajesz pytania, na które sam potrafisz odpowiedzieć? Czuję, że mam nadwagę. Moje kostki sprawiają wrażenie, jakbym stale miała na nogach kajdanki obezwładniające. Cały czas chce mi się rzygać. Nikt mi nie mówił, że znowu będę miała mdłości. Myślałam, że ten etap mam już za sobą.

- Ja też - odparł Luke i zacisnął usta. W słowach Mary czuł coś więcej niż zwykłą irytację. W jej wybuchu było coś dziwnego. - Czy chciałabyś mi coś powiedzieć? - zapytał łagodnie.

- Gdybym chciała, to bym ci powiedziała, prawda?

- Nie, gdybyś sądziła, że się zdenerwuję - odparł Luke.

- I tu mnie masz. Nienawidzę tej koszuli. W ogóle uważam, że ubierasz się jak łachudra, kropka.

- Sama mi ją kupiłaś - przypomniał Luke. - Maro, czy ty znowu jesteś chora? Remisja się skończyła?

Mara uważnie oglądała swoje paznokcie.

- Cilghal już tego pilnuje - mruknęła z zaczepną nutą w głosie.

- I co?

Twarz Mary skurczyła się jak maska.

- W naszym dziecku nie ma śladów choroby.

- Ale w tobie się uaktywniła? - nalegał Luke.

Mara przez długą chwilę wpatrywała się w rozgwieżdżoną przestrzeń.

- Może - przyznała wreszcie. - Może.

Zgodnie z przewidywaniami, odnaleźli „Błędnego Rycerza” mniej więcej w ciągu jednego dnia standardowego. Niszczyciel gwiezdny otworzył dla nich dok i Luke wprowadził do niego „Cień Jade” bez większych przeszkód.

Na Luke’a, Marę i Cilghal oczekiwał niewielki tłumek. Booster Terrik, kapitan i właściciel „Błędnego Rycerza”, stał na czele, wielki jak gundark, z imponującą, doskonale utrzymaną brodą i wywiniętymi wąsiskami. Tuż za nim, nieco z boku, stała trójka ludzi. Dwoje odzianych w szaty Jedi - Luke rozpoznał Kama Solusara po jego pewnej postawie, nawiedzonej twarzy i nieco przerzedzonej blond czuprynie. Tionny, żony Kama, również trudno byłoby nie rozpoznać po srebrzystej fali włosów spływającej na ramiona. Trzecia osoba również była kobietą, ubraną w kombinezon, z włosami przyciętymi w krótką, czarną jak noc fryzurę: Mirax Terrik Horn, córka Terrika, a czasem także jego partnerka w interesach. Była także żoną Corrana Horna, którego nieobecność wydawała się dość podejrzana.

Za nimi stała grupka około trzydziestu młodych istot co najmniej siedmiu różnych ras. Było to wszystko, co pozostało z akademii na Yavinie Cztery, prakseum, które wyszkoliło co najmniej setkę Jedi. Teraz Yavin Cztery znajdował się pod okupacją Yuuzhan Vong, a świątynia, w której mieszkali studenci, legła w gruzach. W czasach, kiedy pół galaktyki polowało na Jedi, by złożyć ich w darze mistrzowi wojennemu Yuuzhan Vong, najbezpieczniejszą lokalizacją był dla nich brak lokalizacji. Od wielu miesięcy Booster wykonywał bezładne skoki po całej galaktyce, żeby ukryć uczniów.

Luke zauważył, że brakowało jeszcze dwóch osób: Anakina Solo i Tahiri Veili. Nie był to dobry znak. Luke zakonotował sobie w pamięci, żeby zapytać o niego natychmiast po zakończeniu wymiany uprzejmości.

- Patrzcie no - zagrzmiał Booster, kiedy Luke i Mara zeszli z rampy. - Oto człowiek, który z potężnego i cieszącego się ogólnym postrachem Boostera Terrika zrobił czułą niańkę. Powinienem od razu wykopać cię w przestrzeń, Jedi.

- Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczny - odparł Luke. Choć wiedział, że Booster tylko żartuje, akurat w tej chwili nie miał ani sił, ani ochoty na igraszki słowne.

- Powinniście być i wy, bachory Jedi - rozburzył brązowe włosy chłopca stojącego obok, potem dziewczynki. - Oczywiście, z pewnymi istotnymi wyjątkami - dodał.

- Aleś ty dziwny, dziadku - odezwał się chłopiec. Zwrócił brązowe oczy w kierunku „Cienia Jade”, Luke’a i Mary. - Witajcie, mistrzowie.

- Witaj, Valinie - odrzekł Luke. - Mam nadzieję, że trzymasz się z dala od kłopotów i kontynuujesz zajęcia.

- Przez cały czas, mistrzu Skywalkerze. Naprawdę.

- A reszta? - Luke powiódł wzrokiem po zebranych uczniach.

Odpowiedział mu chór zapewnień i z trudem hamowanego entuzjazmu.

- No to dobrze. Kamie, Tionno, Mirax… miło was widzieć.

Po kolejnej rundzie poklepywań i uścisków zapanowała niezręczna cisza.

- Zdaje się, że musimy pogadać - rzekł wreszcie Luke. - Muszę wam opowiedzieć kilka nowin.

- To się świetnie składa - odrzekła Mirax. - Ale Mara wygląda na zmęczoną.

- Nic mi nie jest - zaprotestowała Mara.

Mirax potrząsnęła głową.

- Mam dwójkę dzieci. Znam ten ból. Chodź, zaprowadzę cię gdzieś, gdzie będziesz mogła się odświeżyć, a reszta niech się naradza. Luke chyba cię do tego nie potrzebuje, co?

- Chyba nie. - Rzuciła Luke’owi wymowne spojrzenie. Natychmiast zrozumiał, w czym rzecz: „Moje problemy zdrowotne są wyłącznie moją sprawą. Masz o nich nawet nie wspominać”.

Skinął jej głową na znak, że zrozumiał. Na głos jednak powiedział tylko:

- Idź z Mirax, jeśli jesteś zmęczona. Gdybym coś przegapił, opowiesz im później.

Mara uśmiechnęła się blado.

- Utyj trochę i od razu wszyscy cię traktują jak inwalidkę.

- Zobaczysz, jak długo ten stan się utrzyma po wielkim dniu -uśmiechnęła się Mirax. - Niech no tylko małemu Skywalkerowi przydarzy się najdrobniejszy wypadek, wszyscy od razu uznają, że jesteś w pełni sił i całkowicie zdrowa.

- No, nie. A ja myślałam, że to była ta najlepsza część.

- Właśnie - odparła Mirax. - Przecież usiłuję ci to powiedzieć. Chodź teraz ze mną. Mam tam mięciutką kanapę, która woła cię głośno po imieniu.

- Ja też pójdę z wami, jeśli można - wtrąciła Cilghal.

- Oczywiście - odrzekła Mirax. - Im więcej, tym weselej.

 

Siedzieli wokół okrągłego stołu konferencyjnego Boostera, chłonąc wieści.

- Uważasz, że naprawdę mogliby cię aresztować? - zapytał Kam, splatając palce obu dłoni w jedną naprawdę ogromną pięść.

- Szczerze mówiąc, nie wiem - przyznał się Luke. - Hamer uważa, że ta cała historia była tylko wybiegiem, aby utrzymać mnie z daleka od Coruscant. Może nawet ma rację. Borsk Fey’lya nigdy nie należał do naszych najgorętszych zwolenników, ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby wyznał, że aresztowanie nas w jakikolwiek sposób rozwiąże jego problemy. Właściwie wydaje mi się, że ledwie uniknęliśmy buntu właśnie z powodu nakazu aresztowania.

- Z tego, co słyszałem ostatnio - wtrącił Booster - senat był podzielony na temat Jedi. Może szala przechyliła się w niewłaściwą stronę i Fey’lya stara się być politykiem, którym zresztą jest?

- Może - zgodził się Luke. - W pewnym sensie to już nie ma znaczenia. Istotne jest to, co zrobimy teraz.

- To znaczy?

- Właśnie w tej chwili Han, Leia, Jacen i wielu innych sprzymierzeńców tworzą siatkę, która pozwoli Jedi i każdemu, kto jest w potrzebie, uciec z niebezpiecznej strefy. Dzięki siatce będziemy mogli wkraczać i opuszczać przestrzeń Yuuzhan Vong i ich stronników w możliwie najbezpieczniejszy sposób. Nie wątpię, że z czasem uda się tę sieć stworzyć. Dopóki jednak ten dzień nie nadejdzie, potrzebujemy kryjówki, planety, o której wiemy tylko my i którą tylko my potrafimy odnaleźć. Nie możemy skakać po całej galaktyce, musimy mieć bazę, żeby planować i działać. Jeśli Han i Leia tworzą wielką rzekę, my szukamy morza, do którego będzie ona mogła wpłynąć.

- Cóż, to brzmi nieźle - przyznał Terrik. - Z pewnością nie chciałbym, aby cała banda pasażerów na gapę w długich szatach kręciła mi się po statku. Masz na myśli jakieś konkretne miejsce?

- Szczerze mówiąc, nie. Miałem nadzieję na jakąś sugestię.

- Instalacja Otchłani - podsunął Kam.

- Już jej używamy - odparł Luke. - Ale Otchłań jest dość dobrze znanym punktem. Prawie niemożliwa jest w niej nawigacja, ale dużo osób o niej wie. Każdy kolaborant, jeśli zechce, może tam skierować Yuuzhan Vong, a my wciąż nie znamy granic ich technologii. Ryzykujemy, tworząc tam bezpieczną przystań, ale nie pokładałbym przyszłych nadziei Jedi w tak odsłoniętym punkcie.

- Gdyby znalazło się inne skupisko czarnych dziur, podobne do Otchłani… - zaczęła Tionne.

- Znam takie - wtrącił Booster. - W każdym razie bardzo podobne. A właściwie jeszcze gorsze.

- Gdzie?

- Pomyślcie. Co sprawia, że Otchłań jest tak koszmarna? Wszystkie te cienie masy, skupione blisko siebie. Grawitacja, która zakrzywia czasoprzestrzeń tak, że prawie nie ma tam bezpiecznej drogi w nadprzestrzeni. Istnieje jeszcze jedno takie miejsce.

Kam skinął głową.

- Głębokie Jądro - mruknął. - Terrik, odbiło ci.

- Przecież to ty zaproponowałeś Otchłań - odparował Booster.

- Tak, ale wiemy, jak się do niej dostać i jak z niej wylecieć.

- Ktoś musiał pierwszy znaleźć tę drogę - stwierdził Booster.

- Właśnie. Ktoś stuknięty.

- Kyp też je znalazł - podsunął Luke. - Używając Mocy. Jeśli Kyp mógł to zrobić w Otchłani, my możemy zrobić to samo w Jądrze.

- Nasz własny świat - zaśpiewała Tionne. - Świat Jedi, bezpieczny dla dzieci. To szlachetny cel.

- Wart pieśni lub dwóch, prawda? - zapytał Booster.

Tionna, znana ze swoich ballad, skinęła głową i uśmiechnęła się enigmatycznie.

Dla Kama ten uśmiech nie był aż tak zagadkowy. Otworzył oczy bardzo szeroko.

- My? - zapytał.

Jego żona wciąż się uśmiechała.

- Studenci będą mieli Luke’a, przynajmniej do czasu, aż Mara urodzi, a sądzę, że później także. I Corrana, kiedy wróci. Zbyt długo siedzieliśmy w jednym miejscu, Kamie. Szczególnie ty. To nam dobrze zrobi.

Booster ryknął śmiechem.

- Zdaje się, że znalazłeś swojego szaleńca, Solusar. Kam z zażenowaniem rozprostował ramiona.

- Tak, chyba dobrze ci się zdaje.

- A skoro już mówimy o Corranie - wtrącił Luke, kiedy cichsze wersje śmiechu Boostera ucichły wokół stołu. - Gdzie on się podział? Anakina też nie widzę.

- Chłopiec dostawał klaustrofobii - odparł Booster. - Pojechał z Corranem po zapasy.

- I zabrali ze sobą Tahiri?

- O tym nie wiedziałem - mruknął Booster.

- Tak - odparł Kam.

Oczy Boostera zwęziły się gniewnie.

- Bez mojego pozwolenia? A kto tu w końcu jest kapitanem? Kiedy ta ślubna pamiątka mojej córki rodem z CorSeku wróci, już ja go nauczę moresu, nie ma dwóch zdań.

- Jestem pewien, że Corran wiedział, co robi - łagodził Luke.

- O, o to bym go akurat nie podejrzewał - wtrącił Kam. - Wziął Anakina i Tahiri, prawda? Nie sądzę, żeby miał bodaj najbledsze pojęcie o tym, w co się pakuje.

 

R O Z D Z I A Ł 18

 

„Szmal” wił się jak obłąkany tancerz z szablami Codruji, kręcił się, wirował, żeby przemknąć przez barierę eksplozji plazmy i skoczków koralowych gnających stadami niczym atakujące owady.

- Dwadzieścia kilometrów w dół, jeszcze tysiąc, zanim wylecimy poza flotę - zimno oznajmił Corran.

Anakin nie odpowiedział. „Szmal” rzucił się w szaleńczy pęd, żeby jak najszybciej przebyć tę niemożliwą odległość.

Nie miał szans. Skoczki koralowe otoczyły statek ciasną pętlą, tarcze rozbłyskiwały pod wpływem atakujących je nieprzerwanych strumieni plazmy. Wreszcie zanikły, o wiele za wcześnie, a następna kolejka strzałów wylądowała w napędzie.

- No to cześć - mruknął Corran. „Szmal” eksplodował w piekło przegrzanego helu i strzępów metalu.

- Niech mnie -jęknęła Tahiri. W hełmie kombinezonu przestrzennego Anakina jej głos brzmiał dziwnie głucho. - Szybko się uwinęli.

- No - odparł Anakin. Zaledwie kilka minut temu zaprogramowali statek na samobójczy kurs, a sami opuścili go przez właz pod osłoną ognia laserowego i rakietowego. W ciągu pięciu minut, jakich potrzebowali, aby dotrzeć do powierzchni asteroidy, krótka kariera „Szmalu” jako statku bojowego dobiegła końca.

- Koniec gapienia się - ponaglił Corran. - Tam jest szczelina. Ruszamy w jej kierunku. Mogą wpaść na genialny pomysł, żeby nas tu poszukać.

Tahiri zrobiła krok w tamtym kierunku, gdy nagle odpadła od powierzchni. Wrzasnęła, wymachując ramionami.

Corran złapał ją za nogę, ale jej rozpęd zwalił go z nóg. Anakin złapał ich oboje Mocą i sprowadził z powrotem na powierzchnię asteroidy.

- Nie próbujcie chodzić - poradził Corran. - Grawitacja jest tu minimalna, wystarczy na tyle, żeby przekazać waszemu uchu środkowemu informację, gdzie jest góra, a gdzie dół. Nie dajcie się zmylić. Prędkość ucieczki tej skały ledwie sięga pięciu kilometrów na godzinę, jeśli w ogóle choć tylu. Wciągajcie się. - Wymanewrował tak, aby jego ciało znalazło się równolegle do podłoża i zaczął wprowadzać w życie własne polecenie, chwytając się nierównych kamieni. Tahiri i Anakin poszli za jego przykładem, choć czuli się wybitnie głupio. Anakin często zerkał na otaczającą ich przestrzeń, ale żaden ze statków Yuuzhan Vong nie miał zamiaru kierować się w ich stronę.

Dotarli do szczeliny, a właściwie zagłębienia, które ukośnie opadało w dół na jakieś dwadzieścia metrów. Z powodu kąta nachylenia zbocza mogli widzieć jedynie wąski skrawek przestrzeni. Byli z tego zadowoleni, ponieważ oznaczało to, że ich także można dostrzec tylko z tego wąskiego skrawka.

- Co teraz? - zapytał Anakin.

- A teraz czekamy. - Corran ostrożnie zsunął z ramion metalową skrzynkę, którą nosił jak plecak. - Z zestawem awaryjnym możemy tu przetrwać około trzech dni. Miejmy nadzieję, że flota ruszy się wcześniej, a wtedy włączymy nadajnik awaryjny. Przy znacznie większej dozie szczęścia może zapłacze się tu jakiś statek i nas zgarnie.

- Dużo by trzeba tego szczęścia - mruknął Anakin.

- No cóż, może choć to cię nauczy, że szczęście nie jest studnią bez dna, jak zdajesz się uważać - zauważył Corran.

- Mogliśmy próbować ucieczki - nadąsał się Anakin.

- Widziałeś, co się stało.

- Ja latam lepiej niż komputer.

- Niewiele lepiej - odparł Corran.

- Za to teraz utknęliśmy tutaj. To pewnie ta flota jest niebezpieczeństwem, przed którym próbował nas ostrzec Kelbis Nu. Jeśli poczekamy, aż odleci, będzie za późno, żeby uprzedzić Yag’Dhul.

- W końcu masz miotacz i miecz świetlny - kąśliwie zauważył Corran. - I taką opinię o własnej osobie, że powinno ci to wystarczyć do pokonania tej floty w pojedynkę.

Anakin odczuł sarkazm Corrana jak uderzenie w twarz.

- Przykro mi - szepnął. - Myślałem, że dobrze robię.

- Nie wątpię - odparował Corran.

- Kapitanie Hora - odezwała się nagle Tahiri. - Gdyby Anakin nie uważał, że robi dobrze, pańskie dzieci byłyby w tej chwili więźniami Yuuzhan Vong. Właściwie tak samo jak i ja i reszta kandydatów sami staliby się Yuuzhanami. Wyciągnął nas stamtąd, to i stąd nas wyciągnie.

Corran nie odzywał się przez chwilę.

- Wiesz, Anakinie, że jestem ci wdzięczny za to, czego dokonałeś na Yavinie Cztery. Tahiri ma rację. Obawiam się jednak, że wyciągnąłeś z tamtej lekcji fałszywe wnioski, a Tahiri razem z tobą. Nie możesz podchodzić do każdego reaktora, który przekroczył punkt krytyczny, i liczyć, że wyjdziesz z tego cało. Nie jesteś ani nieśmiertelny, ani niezwyciężony. Jak do tej pory szybki refleks i siła w Mocy pozwoliły ci prawie zrównoważyć brak ostrożności, ale pewnego dnia szala może się przeważyć w drugą stronę. Może właśnie teraz tak się stało. Jeśli się z tym nie pogodzisz, czeka cię paskudna niespodzianka.

Anakin pomyślał o Chewiem, o Daesharze’cor, o Vui Rapuungu, Yuuzhaninie Vong, który uratował mu życie.

- Każdego pewnego dnia czeka paskudna niespodzianka - mruknął. - Wolę ją przyjąć na stojąco niż na leżąco.

- Śmierć nie jest tu jedynym niebezpieczeństwem, Anakinie. Bardzo polegasz na Mocy. Korzystasz z niej w każdej chwili. Dopiero przed chwilą ściągnąłeś nas z jej pomocą na powierzchnię asteroidy, choć mogłeś to zrobić ręką.

- I odlecieć razem z wami. Tak było łatwiej i pewniej.

- Podjąłeś decyzję odruchowo, bez myślenia. W sytuacjach awaryjnych, w czasie walki podejmujesz w ten sposób wiele decyzji. Jeśli kiedyś się pomylisz…

- Przejdę na ciemną stronę - mruknął Anakin. - Ciągle to słyszę.

- Nie pomoże ci, jeśli będziesz się stawiał.

- Kapitanie Horn, przez całe moje życie myślę tylko o ciemnej stronie. Mama nazwała mnie imieniem człowieka, który stał się Darthem Vaderem. Imperator dotknął mnie w jej łonie. Co noc mam koszmary, w których kończę w zbroi mojego dziadka. Z pełnym szacunkiem, ale uważam, że poświęciłem ciemnej stronie więcej przemyśleń niż którakolwiek ze znanych mi osób.

- Prawdopodobnie tak, ale szczepienie nie uczyni cię odpornym.

- W medycynie jest inaczej - zaoponował chłopiec.

- W takim razie przepraszam, że użyłem złego przykładu. Co nie oznacza, że wycofuję się z mojego twierdzenia.

- Te trzy dni zapowiadają się całkiem rozrywkowo - burknęła Tahiri.

Minął standardowy dzień, choć mogli to stwierdzić wyłącznie dzięki chronometrom. Asteroida obracała się powoli, mniej więcej jeden obrót na cztery godziny. Anakin spędzał większość czasu na obserwacji przestrzeni poprzez wąskie okno, jakie tworzyła szczelina, usiłując ocenić liczebność floty. Przy użyciu elektrolornetki zdołał się doliczyć co najmniej czterech analogów dużych statków i ze trzydziestu mniejszych. Nie liczył skoczków koralowych, z których co najmniej jedna trzecia patrolowała przestrzeń. Reszta pozostawała przyczepiona do swoich większych braci. Anakin wyciągnął miecz świetlny i przymknął oczy, koncentrując się, aby wyczuć statki Yuuzhan Vong poprzez moc kryształu lambentu. Byli tam - słabe echo obecności, pozbawieni wyrazistości, jaką dawała Moc. Z drugiej strony, Moc nie oferowała kompletnie niczego, co mogłoby się przydać w związku z Yuuzhanami Vong.

- Możesz ich wyczuć - zamruczał głos.

Anakin obrócił się i zobaczył Corrana, który spiesznie wspinał się po ścianie szczeliny.

- Tak, trochę.

- Zastanawiam się, gdzie moglibyśmy zdobyć jeszcze parę tych… jak ty je nazywasz?

- Lambenty.

Na Yavinie Cztery kryształ w mieczu świetlnym Anakina został zniszczony przez bliskie spotkanie z osobliwością dovin basala. Chłopiec udawał niewolnika pracującego na polach, gdzie hodowano rozmaite zielone sprzęty Yuuzhan Vong, aż przydzielono go do pola lambentów. Były to małe, żywe kryształy, których Yuuzhanie używali jako latarek ręcznych i do połączeń walencyjnych. Lambenty kontrolowało się więzią telepatyczną, nawiązywaną w czasie zbioru kryształów. Anakin nawiązał więź z lambentem i wykorzystał go do odbudowy swego miecza. Nieoczekiwanie okazało się, że chłopiec potrafi teraz wyczuwać Yuuzhan Vong i ich żywe sługi, co dało mu niezbędna przewagę, aby przeżyć na Yavinie Cztery i ocalić Tahiri.

- Właśnie, lambenty. Gdybyśmy mogli zbudować więcej takich mieczy świetlnych, byłaby to dla nas wielka pomoc.

- Nie wiem. Wujek Luke oglądał mój miecz. Nie zdołał zmusić lambentu, żeby na niego reagował, kiedy włączył ostrze.

- Ponieważ jest związany z tobą?

- Nie sądzę - odparł Anakin. - Yuuzhanie używają lambentów dostrojonych do innych Vongów. Można by sądzić, że mój lambent będzie reagował na innych ludzi, skoro to ja go dostroiłem. W każdym razie, żeby zdobyć ich więcej, musielibyśmy zorganizować najazd na jakąś planetę rolniczą Yuuzhan Vong. Takie działanie byłoby z pewnością zbyt agresywne dla Jedi. - Nie mógł powstrzymać się od ironii, choć bardzo się starał.

Corran dotarł wreszcie do niego. Zwierciadlana powierzchnia maski kombinezonu próżniowego wciąż odbijała jedynie gwiazdy, lecz Anakin czuł, że twarz starszego mężczyzny jest poważna.

- Anakinie, przełącz się na prywatny kanał.

- Hej! - nadała skądś Tahiri.

- Muszę porozmawiać z samym Anakinem - wyjaśnił Corran. - To nie potrwa długo.

- Może lepiej nie. Tu jest wystarczająco strasznie i bez waszych męskich sekretów.

Zmienili częstotliwość.

- Słuchaj, Anakinie - zaczął Corran. - Wiem, że byłem dla ciebie trochę niemiły, ale chciałbym ci uzmysłowić, że tutaj nie chodzi tylko o ciebie. Może o tym nie wiesz, ale wszyscy młodsi Jedi i wielu starszych patrzą na ciebie jak na bohatera. Chodzą słuchy, że jesteś następnym Lukiem Skywalkerem. Co najmniej.

- Nie ja rozsiewam takie plotki - oburzył się Anakin. - Wcale mi się nie podobają.

- Wierzę w to. Nie ma to zresztą wielkiego znaczenia. Zaczynają cię naśladować. Tahiri tam, na Eriadu i na Yavinie Cztery… no cóż, klasyczny przypadek Anakina. Na Yavinie Cztery Sannah i mój syn, Valin, też próbowali upodobnić się do ciebie, wykręcając ten zwariowany numer. Wszyscy kandydaci chcą być do ciebie podobni, ale prawdę mówiąc, większość z nich po prostu nie potrafi. Nie mają dość surowej siły ani talentu, żeby się wywijać z takich opałów, w jakie ty się pakujesz. Częścią misji Jedi jest świecić przykładem.

- Wiem o tym - bąknął Anakin.

- I wierz mi lub nie, wciąż możesz nauczyć się tego czy owego od starszych.

- O tym też wiem, Corranie. Przepraszam, jeśli nie okazałem dość szacunku… - urwał na chwilę. - Przykro mi, że przeze mnie Valin wpakował się w niebezpieczeństwo. Nie chciałem. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że mógłby za mną pójść.

- Ale to zrobił - łagodnie odparł Corran. - Miał szczęście, że tam byłeś i wyciągnąłeś go z tarapatów. Podobnie jak Tahiri na Eriadu.

- Właśnie. Corranie…

- Słucham?

Anakin rozważał przez moment, zanim zaczął:

- Chodzi o Tahiri.

- Martwisz się o nią.

- Tak.

- Chcesz mi powiedzieć, dlaczego?

Anakin już gotów był to zrobić, ale potrząsnął głową.

- Muszę jeszcze to sobie przemyśleć. I muszę z nią porozmawiać.

Corran zachichotał cicho.

- Wiesz, mamy teraz mnóstwo czasu. Jestem pewien, że wkrótce nadarzy się okazja. Daj mi tylko znać, że chcesz przełączyć kanały.

- Dzięki. I jeszcze coś, Corranie…

- Tak?

- Bardzo cię szanuję, ale latałeś z Eskadrą Łobuzów. Nigdy ci się nie zdarzyło stracić rozsądek?

Ukryta za zwierciadlaną powierzchnią twarz Corrana zwróciła się ku niemu.

- Zdarzyło się - rzekł. - I może pewnego dnia zdołasz zrozumieć choć w części, ile mnie to kosztowało.

 

Tahiri nie potrzebowała wiele czasu, żeby się zjawić. Była ciekawa, o czym Corran i Anakin tak długo dyskutują.

- Po co oni tam siedzą? - zapytała, machając w kierunku wąskiego pasma gwiazd i statków, widocznych ze szczeliny.

- Każdy powód jest dobry - odparł Anakin. - Może czekają na dalsze statki, a może na znak od swoich bogów.

- Mhm… - zrobiła zbyt mocny krok i poderwała się w górę. Złapała równowagę, chwytając się ukośnego kamienia. - Jak sądzisz, wywiniemy się?

- Tak - odparł Anakin bez wahania.

- Tak sądziłam. - Wydawała się jednak nieco przestraszona.

- Chodź tu - poprosił.

Podsunęła się w zasięg jego dłoni.

- Wyłącz komunikator i zbliż swój hełm do mojego. -Nie chodziło o to, że nie ufał Corranowi i jego dyskrecji, ale w końcu facet przez większość życia był w wywiadzie.

Tahiri spełniła jego prośbę i ich hełmy spotkały się z cichym stukiem. Nie mógł widzieć jej twarzy, ale potrafił ją sobie wyobrazić o kilka centymetrów od własnej. Prawie widział jej oczy.

- Co to za wielki sekret? - zapytała. Dochodzący zza dwóch warstw stopu jej głos brzmiał odlegle i metalicznie.

- Wszystko w porządku? - zapytał.

- Jasne.

- Czy musimy rozmawiać o tym, co się stało na Eriadu? Nie odpowiedziała.

Anakin z wahaniem ciągnął dalej:

- To był wojenny okrzyk Yuuzhan Vong. Wtedy, kiedy tam wpadłaś, żeby mnie ratować.

- Wiem. Tak mi się jakoś… wyrwało. Anakinie, te wszystkie słowa, które wkładali mi do głowy, wciąż tam są. Inne rzeczy zanikły, przynajmniej większość. Ale język… wciąż go słyszę. Nieraz myślę po yuuzhańsku.

- To mnie… eee… martwi.

- Nie powinno. Nic mi nie jest.

Zebrał się na jeszcze trochę więcej odwagi.

- Powinienem był ci to powiedzieć już dawno - rzekł. - Czekałem, bo wiedziałem, że masz dość własnych zmartwień, kiedy uciekliśmy z Yavina Cztery.

- Co?

- Miałem wizję na twój temat. A przynajmniej wydawało mi się, że to wizja.

- Mów.

- Byłaś już dorosła. Byłaś… eee… pokryta bliznami i wytatuowana jak Tsavong Lah. Byłaś Jedi, ale mrocznym. Czułem emanującą z ciebie ciemność.

- Naprawdę?

- To mnie zmartwiło.

- I nie powiedziałeś mi o tym? Nie sądziłeś, że powinnam wiedzieć?

- Kiedy zabiłaś mistrzynię przemian, ujrzałem w twoich oczach tamto spojrzenie. Jej spojrzenie.

- Jej, to znaczy oczywiście moje. Tej osoby, jaką mogłabym się stać, gdybyś mnie nie uratował.

- Coś w tym rodzaju.

- Nie myślisz chyba… nie sądzisz, że to mi się jeszcze może przytrafić? Że mogę jeszcze stać się taka, jak w twojej wizji? Jak to możliwe? Uratowałeś mnie z ich rąk, powstrzymałeś, zanim skończyli.

- Tak mi się zdawało… Tak myślałem. Ale kiedy wpadłaś przez te drzwi, wrzeszcząc po yuuzhańsku…

- To nic - upierała się. - To tylko słowa. A ja nigdy bym cię nie skrzywdziła.

Zabrzmiało to bardzo dziwnie.

- Kto powiedział coś o krzywdzeniu mnie? - zapytał Anakin.

- Sądziłam, że w twojej wizji ci groziłam.

- Nie - odparł trochę podejrzliwie, ale nie chciał się posuwać dalej. Czyżby i ona miała wizję? Jakoś nie wydawała się zdumiona.

- Nie - ciągnął. - Wyglądało to tak, jakbym patrzył oczami kogoś innego, nie moimi własnymi. Nie sądzę, żebym tam był. Ktokolwiek to był… powiedziałaś coś, że to byli ostatni, zanim ich zabiłaś.

- Anakinie, nigdy nie przyłączę się do Yuuzhan Vong. Wierz mi. -Nawet przez oba hełmy jej głos brzmiał pełnym przekonaniem.

- W porządku - odrzekł. - Chciałem ci to tylko powiedzieć. Uważałem, że powinnaś wiedzieć.

- Dziękuję, że nie trzymałeś mnie w nieświadomości.

- Proszę bardzo.

Ich hełmy wciąż się stykały, lecz ona nie odezwała się więcej. Cieszył się, że nie

widzi jej twarzy, bo musiałby odwrócić wzrok.

A jednak tak bardzo chciał na nią spojrzeć.

Jej ręka w grubej rękawicy uniosła się powoli. Ujął ją i poczuł coś w rodzaju wstrząsu elektrycznego. Stali tak przez długą chwilę, aż nagle Anakin poczuł się dziwnie… niezręcznie.

Już miał ją puścić, kiedy asteroida nagle zaczęła wibrować delikatnym, lecz wyczuwalnym pomrukiem, który zdawał się dochodzić zewsząd. Anakin poczuł ciężar przygniatający go do ściany szczeliny.

- Co jest?… - Nagle przypomniał sobie, że powinien włączyć komunikator.

- …przyspiesza! - krzyczał Corran.

Wystarczyła chwila, aby implikacje tego faktu dotarły gdzie trzeba. Anakin włączył miecz świetlny. Ostrze skąpało otaczające ich skały w fioletowym blasku.

Anakin ciął kamień - pięć cięć sprawiło, że wycięty kawał stali niklowej spadł na ścianę szczeliny, która teraz była na dole.

Kamień sięgał w dół na głębokość około dwudziestu centymetrów. Pod nim był koral yorik.

- To też jest statek! - krzyknął Corran.

Jakby na potwierdzenie jego słów ciążenie wzrastało z każdą sekundą.

 

R O Z D Z I A Ł 19

 

 

Jainę zbudziło wycie syreny i nierytmiczny tupot biegnących stóp. Usiadła, usiłując sobie przypomnieć, gdzie jest.

Ściany, sufit i podłoga były z granatowoczarnego lodu. Spała w kombinezonie pilota i pod termopledem. Właśnie, już sobie przypomniała. Jest w kryjówce Kypa.

Pozostali dwaj piloci dzielący z nią pomieszczenie - kobieta rasy ludzkiej imieniem Yara i rozczochrana Bothanka, której imienia zapomniała - właśnie zbierały się z posłań. Jaina wciągnęła kurtkę i pobiegła za nimi na korytarz, a potem w dół, do centrum dowodzenia.

Kyp już tam był i spokojnie wydawał rozkazy. Zobaczył Jainę, uśmiechnął się na powitanie, a ona znów poczuła to dziwne łaskotanie w żołądku.

- Dzień dobry - powitał ją. - Dobrze spałaś?

- Nieźle, biorąc pod uwagę, że za łóżko służył mi blok lodu - odparła. - Co się dzieje?

- Zwiad Yuuzhan Vong właśnie zjawił się w systemie. Niewielka siła, ale wolałbym, żeby nas tutaj nie znaleźli. Jeśli się pospieszymy, wyskoczymy tylnym wyjściem, zanim zmądrzeją. - Wbił w nią wzrok. -Oznacza to, że muszę zapytać cię o decyzję… teraz. Jeśli nie zgłosisz tego komuś w wojsku, będę musiał zrobić to sam. Pewnie ich nigdy nie przekonam, ale muszę spróbować.

Jego szczerość i namiętność płonęła w Mocy silnym ogniem. Jaina przypomniała sobie kolumnę światła słonecznego, pełznącą w kierunku broni Yuuzhan Vong. Przecież Kyp miał dowód. Mogła przynajmniej dać mu szansę, żeby go wysłuchano, prawda?

- Pójdę z tym do Eskadry Łobuzów - odrzekła. - Jest to jedyne miejsce, gdzie wciąż jeszcze mogę liczyć na przyjazne powitanie. Pułkownik Darklighter będzie wiedział, co z tym robić. Ale potrzebuję twoich danych.

- Już są spakowane i gotowe do drogi. I oczywiście lecę z tobą, choćby tylko po to, żeby się upewnić, że dotrzesz na miejsce.

- To nie najlepszy pomysł. Jeśli wujek Luke nie jest bezpieczny na Coruscant, nie wyobrażam sobie, że z tobą będzie lepiej.

- Albo z tobą, jeśli już o tym mowa - dodał Kyp. - W końcu ostatni raz widzieli cię, jak uciekałaś ze Skywalkerami. Miałem nadzieję, że zaaranżujesz to spotkanie gdzie indziej.

Jaina zawahała się lekko.

- Można by spróbować…. mogę wysłać komunikat do pułkownika Darklightera, ale co będzie, jeśli Yuuzhanie albo Brygada Pokoju wyśledzą transmisję?

- Mądra z ciebie kobietka. Jestem pewien, że potrafisz znaleźć takie miejsce, które znasz i ty, i Darklighter, a o którym możesz mówić tylko ogólnikami.

- Chyba tak.

Uśmiech Kypa znów przybrał właściwe rozmiary.

- Świetnie. - Ruchem głowy wskazał dok. - Pozwoliłem sobie zatankować twojego X-skrzydłowca i dokonać przeglądu. Obawiałem się, że nie będziesz miała czasu, żeby zrobić to sama. Już nam się palą ogony.

- W porządku - odrzekła. - Ale jeśli wyparuję przez pękniętą powłokę, uważaj się za winnego.

- Nie obawiaj się, wolę przyjaciół w stanie surowym. Zwłaszcza tych co atrakcyjniejszych.

- Chłopie, gdzieś ty się nauczył tak podlizywać? - odparowała natychmiast. - Już się zgodziłam, żeby ci pomóc. Nie musisz smarować dżemem plastra miodu.

- Nic podobnego - odparł, znów obdarzając ją tym irytującym uśmiechem.

W milczeniu dotarli do X-skrzydłowców, gdzie czekali już na nich ludzie Kypa. Było ich więcej niż tuzin plus jeden, a Jaina rozpoznawała już niektórych z nich. Mieli w sobie coś rozczochranego, jakby nigdy nie dosypiali. Oczy im błyszczały twardym blaskiem klejnotów Corusca, a na Kypa spoglądali jak na jakiegoś mistrza z dawnych czasów.

- W porządku - odezwał się Kyp. - Tym razem lecimy po cichu. Większość z was wie, że umieściliśmy na księżycu szóstej planety nadajnik sygnału. Yuuzhanie polecą tam najpierw i znajdą tylko zbłąkaną sondę. Jeśli utrzymamy planetę pomiędzy nami a nimi, będziemy mogli skierować się ku słońcu. Zanim trzeba będzie zmienić wektor, promieniowanie słoneczne powinno nas ukryć przed ich czujnikami dalekiego zasięgu. Wtedy miniemy słońce i przygotujemy się do skoku. Jakieś pytania?

Pytań nie było, za to Jainę ogarnęło wzbierające uczucie dumy i ufności. Usiłowała się go pozbyć - w końcu te uczucia nie należały do niej. Były jednak bardzo zaraźliwe.

- Świetnie - oznajmił Kyp. - Jak tylko wylecimy na zewnątrz, włączę detonatory termiczne. Niczego nie znajdą, a my zawsze możemy wykopać bazę od nowa.

 

Opuścili planetę bez przeszkód, zachowując ciszę w eterze, dopóki nie minęli gwiazdy pierwotnej. Tam Kyp odłączył się od swojego skrzydła i zbliżył do Jainy. Dał jej znak, aby przełączyła się na kanał prywatny.

- Gotowa? - zapytał, kiedy zmieniła kanał.

- Nie sądziłam, że już dotarliśmy do punktu.

- Tuzin wyruszył do innej kryjówki. My lecimy w kierunku Jądra. Tu się rozdzielamy.

Jaina skinęła głową.

- Podaj mi koordynaty, żebym mogła je załadować.

- Przesyłam - rzekł Kyp.

Wykonali najpierw jeden, a potem drugi skok. Później odbyli dłuższą podróż poprzez kolejny niezamieszkany system.

- Jaino?

- Wciąż tu jestem - odrzekła. Kyp był o około dziesięć metrów od niej. Miał zapalone światła w kokpicie, żeby mogła widzieć jego twarz poprzez transparistal.

- Po co cię przysłał Luke? Ale tak naprawdę.

- Nie okłamałam cię. Próbuje znów zebrać Jedi… - urwała. - Chciał też wiedzieć, co porabiasz.

- Bardzo ojcowskie podejście - zauważył Kyp. - Prawie tak ojcowskie, jak umieszczenie na moim statku układu naprowadzającego, kiedy ostatnio byłem na Coruscant….

- Znalazłeś… - nagle wyczuła, że Kyp bardzo ostrożnie sięga do niej poprzez Moc. - Nigdy więcej tego nie rób!

- Robię to, co muszę - odparł Kyp. - Przypuszczałem, że mam pluskwę. Nie mogłem jej tylko znaleźć. Chyba jakiś nowy model. Musiałem cię podpuścić, żebyś to potwierdziła, a zbyt wysoko sobie cenię twoją inteligencją, żeby sądzić, że dasz się złapać na tak prymitywny wybieg bez odpowiedniej zachęty. Przepraszam, ale w końcu to ty przyleciałaś, żeby mnie szpiegować.

- Jeśli tak sądzisz, to niewiele o mnie wiesz - odparła Jaina, gromiąc go wzrokiem przez pustkę przestrzeni.

- Może to prawda, ale nie chciałaś mi powiedzieć o układzie z własnej woli.

- To nie moja tajemnica, nie mam prawa jej zdradzać.

- Moje sekrety też nie są tylko moje. Rozumiesz? Jaina myślała nad tym chwilę, po czym skinęła głową.

- Rozumiem.

- Świetnie.

- Nie, wcale nie świetnie. Wciąż mi się nie podobasz, Kyp. Chyba nie podoba mi się osoba, którą się stałeś.

- Stałem się tym, czym musiałem. Tym, czym był twój wujek Luke w walce przeciwko Imperium.

- Chłopie, chyba zakochałeś się w swoim odbiciu.

- Nie. Wcale nie mówię, że mi się podoba to, czym się stałem, Ja-ino. Twój wujek Luke ostatecznie przeszedł na ciemną stronę…

- Ejże - warknęła. - Przynajmniej z nią walczył. Ile czasu spędziłeś na szkoleniu, zanim skusiła cię ciemna strona? Tydzień?

Kyp zaśmiał się swobodnie.

- Coś w tym rodzaju.

- I rozwaliłeś planetę, prawda? Gdyby mistrz Skywalker nie wstawił się za tobą, do dzisiaj gniłbyś w więzieniu, o ile w ogóle byś żył. A mój ojciec…

- Wiem, co zawdzięczam Hanowi - przerwał jej Kyp. - Nigdy o tym nie zapomnę. Nawet jeszcze nie zacząłem spłacać tego długu.

- Ani tego wobec wujka Luke’a. Co ci wcale nie przeszkadza chlapać jęzorem głupoty na jego temat po całej galaktyce, prawda? I nie masz skrupułów, żeby podważać jego zdolności przywódcze.

- Gotów jestem ruszyć za Lukiem w tej samej chwili, kiedy zdecyduje się znowu stać przywódcą.

- Peeeewnie. Żeby ci kazał robić rzeczy, które i tak już robisz, i nie zmuszał do niczego, czego nie chcesz

- Właśnie opisałaś postępowanie prawdziwego przywódcy.

- Taak? A może to ty nim jesteś, co? Przywódca. Widzę, jak piloci z twojej eskadry patrzą na ciebie. Za bardzo ci się to podoba. Wątpię, żebyś zechciał z tego zrezygnować, niezależnie od tego, do jakich działań poprowadzi nas mistrz Skywalker.

- Jaino - odezwał się Kyp po chwili wahania. - Nie powiem, że moja sytuacja nie ma swoich zalet. Może faktycznie już się od tego uzależniłem. Ale to nie znaczy, że nie należy tego robić. Co dnia tysiące żywych, oddychających istot składane są w ofierze bogom Yuuzhan Vong. Na Dantooine jest taki dół… sam go widziałem. Prawie dwa kilometry średnicy, pełen kości. A niewolnicy… wiesz, do czego oni zmuszają niewolników? Urwał i Jaina poczuła, jak zalewa ją fala gniewu, litości i żalu.

- Vongowie niszczą całe światy. Tak, wiem, że i ja kiedyś zrobiłem coś takiego, ale nie jestem na tyle szalony, żeby uważać, że postąpiłem słusznie. Vongowie twierdzą, że to ich święty obowiązek. Może mistrz Skywalker ma rację, że przyjmuje bierną postawę. Może tego właśnie żąda od nas Moc. Ale jakoś w to nie wierzę. Luke Skywalker zaryzykował wszystko dla swojej wojny, wojny przeciwko Imperium. Wszystko, włącznie z ryzykiem przejścia na ciemną stronę śladami swego ojca. To była jego wojna, Jaino. Jego wojna. Ta należy do nas. Luke chce nas chronić przed nami samymi. Moim zdaniem wyrośliśmy już z tego. Stary porządek Jedi umarł wraz ze Starą Republiką. A potem był Luke i tylko Luke, i rozpaczliwe próby odtworzenia zakonu Jedi na podstawie tego, co sam o nim wiedział. Zrobił, co mógł, popełniał błędy. Ja byłem jednym z nich. Jego pokolenie Jedi zostało sklecone do kupy jak rozklekotany statek, ale narodziło się z nich coś nowego. To nie jest dawny zakon Jedi i nie może nim być.

Jego oczy płonęły, świdrując dzielącą ich przestrzeń jak dwa kwazary.

- To my jesteśmy nowymi Jedi, Jaino. I to jest nasza wojna.

 

R O Z D Z I A Ł 20

 

„Sokół Millenium” mruczał, stery w dłoniach Hana leżały doskonale. Bardzo dawno nie czuł się z tym aż tak dobrze. Och, oczywiście, skoczki koralowe robiły, co mogły. Pikowały ze wszystkich stron, plując roztopionymi pociskami i uciekały od ich ognia jak stado szczególnie paskudnych ryb. Większy statek - rozmiaru mniej więcej samego „Sokoła” - prowadził własny, nieprzerwany ostrzał, bombardując ich rojami grutchinów. Dziś jednak Yuuzhanie nie mieli szczęścia, przynajmniej do tej pory.

Han wzniósł radosny okrzyk i skręcił w prawo, prawie ocierając się o jeden z analogów transportera; za to jeden ze ścigających go skoczków koralowych, już nieco nadpalony ogniem laserów, rozprysnął się o twardą skorupę.

Han kątem oka dostrzegł jeszcze jednego skoczka, który zmienił się w ognistą kulę, przeszyty promieniem turbolaserów.

- Smarkacz umie strzelać! - odezwał się do swojego drugiego pilota.

- Jest twoim synem - odparła Leia. Dźwięk jej głosu zaskoczył go lekko. Przez chwilę prawie spodziewał się ujrzeć na jej miejscu Chewiego.

A co najdziwniejsze, nie poczuł tego nieprzyjemnego, ssącego uczucia, które go ostatnio nie opuszczało. Może odrobinę smutku, nieco melancholii - ale i wielką radość, że ma u boku swoją żonę. I pomyśleć, że o mało tego nie zniszczył.

Drgnął, kiedy kanonada yuuzhańskich pocisków odnalazła jego tarcze akurat wtedy, kiedy nie powinna.

- Tak jak mówiłam, Han -syknęła Leia.

Odskoczył od większego statku Yuuzhan na bezpieczną odległość. Zrobił zwrot i znów ruszył ku niemu z narastającym przyspieszeniem.

- Pociski udarowe na moją komendę.

- Han?

Statek Yuuzhan rósł w oczach, był coraz bliżej i bliżej. Han uśmiechnął się kącikiem ust.

- Tak, skarbie?

- Han, zdajesz sobie sprawę, że zaraz w niego uderzymy? Nie zmienił kursu.

Leia o mało nie wrzasnęła, kiedy niemal cały ekran wypełniły naprzemiennie gładkie i chropowate pasy koralu yorik. W ostatniej sekundzie Han lekko uniósł dziób statku, mijając przeciwnika o kilkadziesiąt centymetrów.

- Pociski, teraz! - zawołał.

Pociski eksplodowały tuż za nimi. Statek yuuzhański przełamał się na pół.

- To niby w co mielibyśmy uderzyć? - niewinnie zapytał Han.

- Odbiło ci?! - wrzasnęła Leia. - Czy ty myślisz, że ciągle masz dwadzieścia lat?

- Nie chodzi o lata…

Uśmiechnęła się, przechyliła przez fotel i pocałowała go w policzek.

- Kiedyś już ci mówiłam, że masz swoje dobre chwile. Zawsze wiedziałam, że w głębi serca jesteś łajdakiem.

- Ja? - Przesadny wyraz niewinności, który kiedyś był dla niego całkiem naturalny, znów wydawał się zupełnie na miejscu.

Resztki yuuzhańskiego statku dogasały niczym hapańskie lampiony na wietrze, a Jacen rozstrzeliwał je na drobny pył. Bez yammoska na dużym statku, który koordynował ich działania, skoczki były bardziej niż niezdarne.

- A skoro już mowa o łajdakach… - Han włączył komunikator.

- Wzywam frachtowiec „Timmolok”.

Odpowiedź nadeszła natychmiast.

- Tak, tak. Nie strzelajcie! Jesteśmy bezbronni! Jesteśmy Etti! Nie jesteśmy Yuuzhanami Vong!

- Skoro tak twierdzicie - niedbale odparł Han. - Widzę, że zabieracie coś do okupowanego sektora przestrzeni.

- Tylko pomoc! Żywność dla tubylców!

- O, doprawdy? No cóż, zaraz się przekonamy. Podchodzę…

- Nie, nie, my….

- Nie ma problemu, z przyjemnością wam pomożemy.

- Przepraszam, kapitanie. Czy mogę zapytać, kim jesteście?

Han rozparł się w fotelu i założył splecione ręce za głowę.

- Sir, rozmawia pan z dumnym kapitanem… eee… - obejrzał się na Leię -… „Księżniczki Krwi”. Proszę przygotować się do przyjęcia gości na pokładzie.

Leia wzniosła oczy w górę.

 

- To jest piractwo! - warczał pod adresem Hana kapitan Etti, niejaki Swori Mdimu, gdy ten wraz z Jacenem uwalniali załogę od broni ręcznej.

- Doskonale - odparł Han. - A już myślałem, że będę ci to musiał napisać na czole, żebyś wiedział, co się dzieje. Co prawda dla jasności chciałbym cię uprzedzić, że to raczej korsarstwo. Widzisz, piraci rabują wszystkich, są zachłanni, nic ich nie obchodzi, kogo napadają. Korsarze za to atakują tylko statki sprzymierzone z pewnymi banderami. W moim przypadku wybór padł na wszystkich pozbawionych jaj nędzników i idiotów, którzy w swej nieskończonej głupocie zaopatrują w cokolwiek Yuuzhan Vong, Brygadę Pokoju lub inne kolaboranckie ścierwo.

- Mówiłem już…

- Słuchaj, stary - przerwał mu Han. - Za mniej więcej pięć minut pójdę sobie obejrzeć twój ładunek. Jeśli to tylko żarcie, które Yuuzhanie Vong kupują dla swoich jeńców z czystej dobroci swoich kochanych, wytatuowanych serduszek, puszczę cię wolno z przeprosinami. Ale jeśli się przekonam, że wieziesz broń, amunicję lub jakiekolwiek inne zaopatrzenie wojenne, rozpłaszczę ci pysk. A gdybym przypadkiem znalazł niewolników… cóż, użyj wyobraźni.

- Nie! - wrzasnął kapitan. - Żadnych niewolników. Tak jak pan powiedział. Broń dla Brygady Pokoju. To nie był mój pomysł! Mam pracodawcę, muszę zarabiać na życie. Proszę mnie nie zabijać!

- Nie miaucz. Nie zabiję nikogo, przynajmniej tym razem. Wyślę was na spacer w jednym z waszych wahadłowców.

- Dziękuję! Dziękuję!

- Wiesz co, powiem ci, jak możesz mi podziękować - odparł Han. -Powiesz każdemu, kto cię będzie chciał słuchać, że tu jesteśmy. Każdy statek, który robi dostawy do systemów okupowanych przez Yuuzhan Vong, jest mój. A następnym razem może nie będę brał jeńców. Chwytasz?

- Chwytam - wyszeptał Swori Mdimu.

- Świetnie. Mój… kumpel nałoży wam teraz kajdanki, a ja sobie obejrzę wasz ładunek. Jeśli mam się spodziewać jakichś niespodzianek, lepiej powiedz mi zaraz.

- Jest… jest tam dwóch yuuzhańskich strażników. Zostaną uprzedzeni.

- Nie żartujesz? - mruknął Han. - W porządku, teraz was zakujemy i zamkniemy. A potem dwaj z nas zajmą się strażnikami.

- Dwaj? - z niedowierzaniem jęknął Etti. - Przeciwko Yuuzhanom?

- Hej, nie martw się tak. Chyba chciałbyś, żebyśmy oberwali, nie? Ale jeśli nie oberwiemy, wrócę, a wówczas pogadamy sobie trochę bardziej szczegółowo o twoim pracodawcy.

Po zabezpieczeniu więźniów Han ruszył korytarzem.

- Ta… kapitanie?! - zawołał Jacen. - Ładownia jest z drugiej strony.

- Wiem o tym - odparł Han.

- No to co…?

- Czekaj tu i nie gadaj. Jeśli pojawią się Yuuzhanie, wrzeszcz. Będę na mostku.

 

Han wrócił z mostka w chwilę później i we dwóch udali się do tunelu wiodącego do ładowni. Przy pierwszych drzwiach natrafili na parę strażników Yuuzhan Vong, leżących na progu. Ich twarze były jedną purpurową masą, ale nie zawdzięczali tego bliznom, tylko popękanym naczyniom krwionośnym.

- Zabiłeś ich - bezbarwnym głosem odezwał się Jacen, ledwo wierząc własnym oczom. - Uszczelniłeś przedział i wypuściłeś powietrze.

- Wszystko się zgadza, z wyjątkiem jednego punktu: oni nie są martwi.

Jacen zmarszczył brwi i ukląkł, szukając w nich znaku życia, ponieważ w przypadku Yuuzhan Vong Moc była bezużyteczna. Jeden z leżących drgnął i chłopiec odskoczył jak oparzony.

- Widzisz? - odezwał się Han z nutą satysfakcji w głosie. - Po prostu tak długo zmniejszałem ciśnienie, aż padli. Tu są kamery z podglądem.

- Ach, tak!

- Lepiej ich skuj, chyba że chcesz sobie powalczyć. Uznałem, że tak będzie szybciej i łatwiej.

- Tato, a co się stanie, jeśli tu są jeńcy?

- Widziałbym ich na podglądzie. Jacenie, daj swojemu staremu jakąś szansę.

- Kapitanie, proszę o pozwolenie swobodnego wypowiedzenia swoich poglądów.

Han westchnął.

- Mów, synku.

- Tato, mnie się to wcale nie podoba. Może ty uważasz, że bycie piratem jest w porządku, ale…

- Korsarzem - poprawił go Han.

- Naprawdę sądzisz, że jest jakaś moralna różnica?

- Jeśli w ogóle istnieje moralna różnica pomiędzy opowiadaniem się za jedną czy za drugą stroną w czasie wojny, to tak. Czy twoja wszystkowiedząca Moc ci tego nie podpowiada?

- Nie wiem, czego chce Moc. W tym właśnie problem.

- Tak? - sarkastycznie mruknął Han. - Jakoś wiedziałeś, co robić, kiedy znalazłeś matkę z na pół odciętymi nogami. Na szczęście. A może uważasz, że źle postąpiłeś, ratując jej życie?

Jacen poczerwieniał.

- To nieuczciwe.

- Nieuczciwe? - Han wzniósł w górę obie ręce. - Ta dzisiejsza młodzież. Nieuczciwe!

- Tato, wiem, że Yuuzhanie Vong to ciemność, z którą należy walczyć. Ale agresja… to nie ja. Wiem, że mogę pomóc przy tworzeniu wielkiej rzeki wujka Luke’a… ale to wszystko. To…

- A ty co, myślałeś, że zdołamy przeprowadzić wielkie plany Luke^, nie brudząc sobie rąk? Słyszałeś tych tam, w Otchłani… potrzebujemy statków, zapasów, broni… potrzebujemy pieniędzy. - Han postukał palcem w manifest statku na notatniku kapitana i gwizdnął. - A teraz mamy wszystko naraz. Trzy E-skrzydłowce, wprost z suchego doku. Lommit, mniej więcej dwieście kilo. Dość racji żywnościowych, żeby wyżywić małą armię. - Obejrzał się na Jacena. - Nie wspominając o tym, że Brygada Pokoju nie zobaczy z tego zupełnie nic. Chodź, chciałbym coś sprawdzić.

Przeciskali się przez skrzynie pełne towaru, aż dotarli do pakunków, które manifest określał jako broń. Han złamał pieczęcie i otworzył jedną skrzynię.

- No i co, jak ci się to podoba?

- Na kości Imperatora - westchnął Jacen.

Skrzynia nie zawierała miotaczy ani pałek obezwładniających, ani nawet granatów, tylko yuuzhańskie amphistaffy.

- Zdaje się, że nasi kolesie z Brygady właśnie się odwrócili od grzechu technologii - mruknął Han. - Ciekawe, czy już zaczęli sobie robić blizny? - Znacząco spojrzał na Jacena. - Wciąż uważasz, że nie było warto?

Jacen gapił się na pogrążone w hibernacji zwierzęta-broń.

- Już po wszystkim - zgodził się.

Han potrząsnął głową.

- Nie sądzę. Chciałbym się jeszcze dowiedzieć, kto wysyła ten towar. Przecież gdzieś musieli wyhodować te amphistaffy. Ciekawe gdzie? Duro? Obroaskai?

- Powiedziałeś kapitanowi statku, że dalej będziesz napadał na statki kierujące się w stronę przestrzeni Yuuzhan Vong. Czy to prawda?

- Tak. Próbowałem wyjaśnić, dlaczego.

- To zły pomysł.

- No cóż, może. Ale jak ci już mówiłem wcześniej, to ja jestem kapitanem.

- Dla mnie to nie takie proste.

- Nie? No to proszę, masz coś całkiem prostego. Zabieramy ten frachtowiec i jego ładunek do Otchłani. A potem, kiedy to załatwimy, będziesz sobie mógł wziąć jednego z tych E-skrzydłowców do Luke’a i spędzić całą resztę wojny na medytacjach i takich tam rzeczach. Zostać siostrą miłosierdzia albo czymś w tym rodzaju, nic mnie nie obchodzi. Ale jeśli będziesz mi tu stroił miny, to nie chcę cię na moim statku, czy jesteś moim synem, czy nie.

Jacen nie odpowiedział, ale twarz mu skamieniała. Właśnie w takich chwilach Han najbardziej żałował, że nie ma w sobie choć odrobiny zdolności do posługiwania się Mocą, żeby wyczuć, co myślą inni, ponieważ Jacen, bardziej niż ktokolwiek, stanowił dla niego zamkniętą tajemnicę.

Zaledwie syn znikł za zakrętem, Han zorientował się, co właściwie powiedział i nagle zalała go fala wspomnień. Zadygotał pod jej wpływem. Ujrzał siebie i Leię w kokpicie „Sokoła”, tuż po ucieczce z Gwiazdy Śmierci. „Nie obchodzi mnie wasza rewolucja”, powiedział wtedy. A w chwilę potem powtórzył to samo Luke’owi, żeby się wykpić z walki przeciwko Gwieździe Śmierci, choć sprawa wydawała się całkiem słuszna, ale wcale przez to nie mniej beznadziejna. Tamten Han Solo miał bardzo słabe pojęcie na temat słusznych spraw.

I nagle wszystko odwróciło się do góry nogami. Nie o sto osiemdziesiąt stopni, ale jeszcze jakoś dziwniej. Wszystko jednak sprowadzało się do tego, że po prostu nie rozumiał dzieciaka, a dzieciak nie miał pojęcia o jego problemach.

Anakina jakoś potrafił zrozumieć. Chłopiec korzystał z Mocy dokładnie tak, jak czyniłby to Han, gdyby miał tę zdolność. Jacen zawsze bardziej przypominał Leię, a ostatnio to podobieństwo jeszcze się wzmogło.

Ale tutaj, nagle, geny Solo wylazły na wierzch i to w najmniej przyjemny sposób, jaki mógł sobie wyobrazić.

- Nie odchodź, synku - szepnął Han, lecz nie usłyszał go nikt oprócz uśpionych amphistaffów.

 

R O Z D Z I A Ł 21

 

Corran włączył miecz świetlny i zaczaj pomagać Anakinowi przy rozcinaniu szczeliny w statku Yuuzhan Vong. Tahiri pojęła, w czym problem, i dołączyła do nich. Wspólnie wycięli głęboki otwór, ale już po chwili kolana chłopca zaczęły się uginać pod wpływem wzrastającego ciśnienia.

Nagle kawałek powłoki oderwał się sam i wpadł do środka, wepchnięty tam przez to samo przyspieszenie, które właśnie zabijało trójkę Jedi. Trysnął strumień powietrza, zasłona kryształków lodu rozbłysła w świetle gwiazd. Corran wskoczył do środka, pociągając za sobą Tahiri. Anakin poszedł w ich ślady.

Zaledwie znaleźli się wewnątrz, ciążenie wróciło do normy, prawdopodobnie dzięki tym samym dovin basalom, które napędzały statek.

Anakin rozejrzał się wokoło, żeby sprawdzić, gdzie się znaleźli.

W zmieszanym blasku mieczy świetlnych ujrzał ciemną grotę o ścianach nierówno pokrytych świecącymi plamami. Plamy te przygasały w oczach, w miarę jak dojmujące zimno i próżnia wpuszczona przez Jedi zabijała rośliny czy stworzenia, które je produkowały. Funkcja pomieszczenia była trudna do określenia. Sufit znajdował się bardzo nisko, nie więcej niż w odległości półtora metra, i na dość dużej przestrzeni zwisał podwójnie. Od podłogi do sufitu ciągnęły się czarne kolumny, a może rury, rozmieszczone mniej więcej co dwa metry. Kolumny pośrodku miały zgrubienie i Anakinowi wydawało się, że pulsują lekko.

Corran gestem nakazał młodym Jedi, aby zetknęli się z nim hełmami.

- Ktoś wkrótce się tu pojawi, żeby sprawdzić wyrwę w kadłubie -powiedział. - Musimy się przygotować.

- Ja jestem gotowa - oznajmiła Tahiri. - Naprawdę gotowa. To znacznie lepsze niż siedzenie na jakiejś starej skale i czekanie, aż nas znajdą.

Anakin wyczuł w głosie Jedi cień irytacji, kiedy Corran ciągnął dalej swoją analizę:

- Sądzę, że ta sekcja, czymkolwiek jest, została zahermetyzowana, inaczej powietrze wciąż by się ulatniało. Musimy znaleźć śluzę.

- Za późno na to - mruknął Anakin, kiedy jego lambent zaszemrał ostrzegawczo. - Mamy towarzystwo. Bardzo blisko.

- Skąd wiesz?

- Czuję ich.

Corran skinął głową.

- Niech Moc będzie z wami - rzekł. Przesunął się w pobliże jednego z filarów i przykucnął za nim.

W drugim końcu korytarza zamajaczyło światło: sześć lambentów, podobnych do tego, który miał w swym mieczu Anakin. W ich świetle zobaczył sześć dwunożnych istot przechodzących kolejno przez typowy yuuzhański właz. Zaczerpnął głęboko tchu, odprężając mięśnie jeden po drugim i przygotowując się do walki.

Kiedy się zbliżyli, zauważył, że mają na sobie rdzawe, ciasno przylegające do ciała kombinezony - żywe stworzenia, oczywiście, prawdopodobnie jakaś próżnioodporna odmiana okrywacza ooglitha. Ich twarze były widoczne przez przezroczyste maski. Ku zdumieniu Anakina, tylko dwóch z nich miało blizny wojowników. Dwaj pozostali mieli inne, delikatniejsze tatuaże, które kojarzył z mistrzami przemian. Ich okrywacze były podejrzanie rozdęte wokół głów, prawdopodobnie z powodu wieloczułkowych istot, których używali jako kołpaków. Pozostała dwójka miała wygląd robotników lub niewolników.

Dwaj wojownicy ustawili się w pozycji bojowej, podczas gdy mistrzowie przemian oglądali otwór.

Anakin bardziej poczuł, niż zobaczył, jak Corran pełznie do przodu, nie w kierunku grupy Yuuzhan Vong, lecz w stronę drzwi, którymi przyszli.

Anakin ruszył także, ostrożnie, ale jak najszybciej. Po drodze klepnął Tahiri w ramię, żeby zwrócić jej uwagę.

„Chodź”, zasugerował jej poprzez Moc w nadziei, że zrozumie.

Zrozumiała. Cała trójka ostrożnie przemknęła w ciemności za plecami ekipy naprawczej. W próżni ich stopy nie wydawały nawet najmniejszego dźwięku.

Byli już bardzo blisko śluzy, kiedy Anakin poczuł na plecach leciutkie łaskotanie czyjejś obecności. Obejrzał się w samą porę, żeby zobaczyć skradającego się w milczeniu wojownika ze wzniesionym, gotowym do ciosu amphistaffem wygiętym w łuk ku głowie Anakina.

Anakin odskoczył, w ostatniej chwili unikając muśnięcia bronią. Zapalił miecz świetlny. Wojownik wybałuszył oczy ze zdumienia.

Nie wie, z czym ma do czynienia, domyślił się Anakin.

Niezależnie od uczuć, wojownik nie wahał się długo i zamierzył się na chłopca ostrą częścią broni. Kiedy Anakin odparował atak kolistą zasłoną i nacisnął, próbując blokady, stworzenie zmiękło nagle, wywijając się z jego świetlnej sieci. Po chwili znów częściowo zesztywniało, mierząc prosto w twarz chłopca.

Anakin zanurkował przed atakiem, kierując się w dół i do przodu. Przelatując obok wojownika, uniósł miecz równolegle do podłoża i ciął na ukos przez twarz tamtego. Ostrze przeszło gładko przez maskę i wojownik poleciał w tył, wymachując ramionami. Powietrze i krew zamarzły wokół przecięcia.

Drugi wojownik walczył z Corranem podczas, gdy Tahiri próbowała otworzyć śluzę.

Dwufazowe ostrze Corrana poruszało się oszczędnymi łukami, zawsze tam, gdzie powinno się znajdować. I tu także walka zdawała się dobiegać końca. Corran ściął z ramienia przeciwnika spory płat okrywacza, a choć zwierzę zaczynało się już regenerować, próżnia i mróz zrobiły swoje i ramię zwisało teraz bezwładnie. Corran odparował kolejno całą serię coraz bardziej rozpaczliwych ataków. Ostatni przyjął paradą, która sprawiła, że broń przeciwnika powędrowała wysoko w górę, a Jedi opuścił ostrze i wbił je wprost w odsłoniętą pachę tamtego. Ostrze weszło głęboko, ale wojownik i tak zdołał opuścić broń, która z trzaskiem spadła na głowę Corana. Obaj upadli. Corran przyciskał hełm obiema dłońmi, Yuuzhanin wił się w agonii.

Anakin okręcił się, aby zagrodzić drogę pozostałym napastnikom, ale żaden z nich nie kwapił się do walki. To nie wojownicy, stwierdził. Ale i tak są niebezpieczni. Przypomniał sobie śmiercionośne narzędzia w dłoniach mistrzyni przemian Mezhan Kwaad. Powinien był jednak wyczuć ich zbliżanie, gdyby czegoś próbowali.

Ukląkł obok Corrana. Amphistaff wgniótł hełm kombinezonu próżniowego, a co gorsza, pomiędzy metalem a transparistalą utworzyła się szczelina, której obecność stała się wkrótce wyraźnie widoczna dzięki obramowaniu z kryształków lodu. Corran zaczynał tracić przytomność.

Tahiri wciąż mocowała się ze śluzą. Anakin przycisnął do szczeliny dłoń w rękawicy, żałując, że nie ma przy sobie plastrów, które znajdowały się w apteczce, po drugiej stronie pomieszczenia i grupy Yuuzhan Vong. Zanim tam dojdzie i wróci - przyjmując nawet, że nie będzie musiał walczyć po drodze - Corran umrze.

Zwiększył strumień tlenu w kombinezonie Corrana w nadziei, że utrzyma ciśnienie na tyle duże, aby zapobiec wrzeniu krwi.

Nagle zalało ich blade światło i Anakin stwierdził, że Tahiri wreszcie uporała się z wejściem do śluzy. Przeciągnął Corrana na drugą stronę i w kilka sekund później małe pomieszczenie wypełniło się atmosferą. Drugie drzwi śluzy przeszli już bez większych problemów i znaleźli się w kolejnym korytarzu, zalanym światłem luminescencyjnych grzybów.

Anakin szybko zdjął Corranowi hełm. Twarz starszego Jedi poczerwieniała mocno, a na czole widniał duży guz, lecz poza tym wydawał się w niezłej kondycji. W ciągu minuty stał już na nogach, choć niezbyt pewnie.

- Anakin, Tahiri, dziękuję wam. Jestem waszym dłużnikiem - rzekł, kręcąc głową na wszystkie strony. - Nie możemy się zatrzymywać. Tak wielki statek może przewozić ponad setkę wojowników.

 

- Nigdy się tak nie cieszyłem z własnej pomyłki - wyznał Corran w godzinę później, kiedy już obezwładnili pięciu pozostałych wojowników obecnych na statku, a resztę mniej bojowo nastawionych Yuuzhan Vong pozamykali w ładowniach. Trójka Jedi siedziała teraz na mostku, czy też jego yuuzhańskim odpowiedniku.

Statek -jeśli brać pod uwagę tylko dostępną przestrzeń mieszkalną - był raczej niewielki. Większość kadłuba stanowiła maskująca skała asteroidy i obszerne jaskinie pełne zieleniny, której przeznaczenia woleli sobie nawet nie wyobrażać.

- Mieliśmy szczęście - zauważył Corran. - Większość powierzchni dzieli od wnętrza pięćdziesiąt metrów skały, które musielibyśmy ciąć. A my znaleźliśmy się wewnątrz listwy chłodzenia… no cóż, przynajmniej tak to dla mnie wygląda.

- Może to jakiś statek zwiadowczy - zastanawiał się Anakin.

- Albo szpiegowski - dodał Corran. - Na razie nie jest to najważniejsza kwestia. Musimy jak najszybciej dowiedzieć się trzech rzeczy. -Zaczął je wyliczać, zaginając palce: - Po pierwsze: czy reszta floty wie, że przejęliśmy ten statek. Po drugie: dokąd on zmierza, a po trzecie: czy potrafimy nim latać?

- Co ty na to, Tahiri? - zagadnął Anakin.

Tahiri usiadła w fotelu naprzeciw czegoś, co - według doświadczenia Anakina - było pulpitem rozdzielczym: wtopione lumeny, kilka villipów, łaty o rozmaitej fakturze i kolorach, które prawdopodobnie służyły jako stery ręczne. Prawdziwy jednak klucz do kierowania statkiem leżał w postaci luźnego kaptura na kolanach Tahiri. Był to tak zwany kaptur świadomości; stanowił o więzi telepatycznej pomiędzy pilotem a statkiem.

- Potrafię nim latać - odparła cicho.

Corran skrzywił się lekko.

- Może ja powinienem spróbować? Wciąż nie wiemy, jakie potencjalne niebezpieczeństwa mogą się kryć w używaniu czegoś takiego.

- Ja już czymś takim latałam - odparła Tahiri. - Na Yavinie Cztery.

- To musi być ona - poparł ją Anakin. - Po pierwsze, mówi i myśli w ich języku. Ponieważ mojego tizowyrma zabrali naukowcy, ona jest jedyną osobą, która ich rozumie. A poza tym… - zawahał się lekko.

- Oni zmienili mi mózg - wypaliła Tahiri. - Potrafię nim latać, a pan nie, kapitanie Horn.

Corran westchnął.

- Nie podoba mi się to, ale równie dobrze możesz spróbować. Muszę przyznać, że w tej dziedzinie macie znacznie więcej wiedzy praktycznej niż ja, zwłaszcza jeśli chodzi o technologię Yuuzhan Vong.

Tahiri skinęła głową i włożyła kaptur na krótkie złociste włosy. Stworzenie drgnęło i zaczęło się wić i kurczyć, by się dopasować. Oczy dziewczyny zasnuły się mgłą, po czole zaczęły jej spływać kropelki potu. Oddychała z trudem, urywanymi haustami.

- Zdejmij to - polecił Corran.

- Nie, zaczekaj - odrzekła. - Wygląda to trochę inaczej niż ostatnio, ale sobie poradzę. Już się przyzwyczajam. - Zmarszczyła brwi w skupieniu. - Statek nazywa się „Kroczący Księżyc”. Zaprogramowano skok w nadprzestrzeń. Włączy się za mniej więcej pięć minut.

Dwa z organizmów ożyły nagle i zapulsowały, a pomiędzy nimi ukazał się hologram. Było to coś w rodzaju mapy z niezrozumiałymi oznaczeniami. Jedno z nich, przypominające trójramienną gwiazdę, podświetlone było na czerwono i poruszało się szybko. Kilka pozostałych także się poruszało.

- To flota - wyjaśniła Tahiri. - A to, co się tak szybko przemieszcza, to my. - Zwróciła głowę w ich stronę, choć oczy miała przesłonięte kapturem. - Nie sądzę, żeby ktoś nas ścigał.

- Możesz określić, dokąd prowadzi skok?

Tahiri potrząsnęła głową.

- Jest tu oznaczenie, ale tłumaczy się mniej więcej jako „kolejna ofiara, która poczuje nasze szpony i chwałę”.

- Yag’Dhul? - zadumał się Anakin.

- Wkrótce się przekonamy - odparł Corran. - Jeśli tak, to znaczy, że ten statek wysłano z wyprzedzeniem, aby przygotował mapy taktyczne czy coś w tym rodzaju. Możemy być pierwszymi z floty, którzy przybędą na miejsce. Anakinie, możesz mieć swoją szansę ostrzeżenia Yag’Dhul.

- To prawda - mruknął Anakin. - Jeśli… a kto właściwie zamieszkuje Yag’Dhul?

- Givinowie - odrzekł Corran

- Jeśli Givinowie nie wysadzą nas w powietrze. W końcu siedzimy w statku Yuuzhan Vong.

- No cóż, to prawda - rzekł Corran - ale mamy większe szanse tam, niż pozostając tutaj. Jeśli w ogóle lecimy na Yag’Dhul. Z tego, co wiemy, równie dobrze możemy wracać do bazy Yuuzhan Vong.

- Chcesz, żebym spróbowała zatrzymać skok? - zapytała Tahiri.

Anakin obserwował wahanie Corrana. Po chwili jednak starszy Jedi potrząsnął głową.

- Nie - zdecydował. - I tak siedzimy w tym po uszy. Równie dobrze możemy sprawdzić, co jest na dnie.

 

R O Z D Z I A Ł 22

 

Trudno jest odczytać wyraz twarzy Kalamarianki. Wielkie, wypukłe oczy i szerokie usta w oczach niewprawnego obserwatora nadają jej wyraz wiecznego zdumienia lub rozbawienia. Brak im mięśni twarzowych, które ludzie wytworzyli z czasem do komunikacji niewerbalnej, ale mają oni za to inny zestaw narzędzi semiotycznych służących temu samemu celowi.

Pomimo to , kiedy Mara stanęła w drzwiach kompleksu medycznego, który Booster pozwolił urządzić Cilghal, zobaczyła w jej oczach przerażenie.

- Och, nie - mruknęła Kalamarianka. Częściowo połączone błoną palce zadrżały niespokojnie. - Proszę cię, Maro, połóż się.

Wskazała jej regulowaną leżankę medyczną.

- Nie ma sprawy - odparła Mara. Czuła, że nawet po krótkim spacerze z kwatery kolana zmiękły jej dziwnie. Wewnętrzny obraz samej siebie, jaki widziała, przeobraził się w ogromną rozdętą stworę na groteskowo cienkich nóżkach.

To jednak, co zobaczyła w lustrze Cilghal, nie pasowało ani do jej poprzedniej, ani obecnej podobizny. Oczy zapadły jej się w szare doły, ich szmaragdowy kolor przeszedł w chorobliwą żółć. Kości policzkowe sterczały jak u trupiej czaszki, jakby nie jadła od wielu dni, a skóra była tak blada, że żyłki i naczynia krwionośne odcinały się na niej jak mapa topograficzna dorzecza rzeki na Dagobah.

Cóż za piękność, pomyślała. Mogłabym znów potańczyć w pałacu Jabby. Oczywiście, tym razem wzbudziłabym podziw nieco innej grupy widzów niż ostatnio… Poczekaj, niech no Luke cię zobaczy. Chyba się załamie.

Luke nie chciał ryzykować, że jakiś sprytny podsłuchiwacz zdoła przechwycić transmisje HoloNetowe i prześledzić je aż do „Błędnego Rycerza”, więc wziął X-skrzydłowca i wyruszył na spotkania z różnymi sławami lekarskimi, aby przekazać im ostatnie wyniki testów Mary. Nie było go już od trzech dni.

- Muszę wiedzieć, co się dzieje, Cilghal.

- Jak się czujesz.

- Jest mi gorąco. Zimno. Niedobrze. Jak gdyby nanosondy próbowały mikroskopijnymi wibroostrzami wykroić mi oczy od tyłu.

Lekarka skinęła głową i łagodnie umieściła błoniaste dłonie na brzuchu Mary, tak lekko, jakby spłynęły tam arkusiki flimsiplastu.

- Jak się czułaś trzy dni temu, podczas medytacji? - zapytała Cilghal.

- Fatalnie. Wiedziałam, że wraca. Sądziłam, że jeśli będę sama, w pełnej koncentracji, jeśli nic mnie nie będzie rozpraszać, może zdołam ją opanować, tak jak poprzednio.

- To nie wygląda tak jak przedtem - stwierdziła Cilghal. - Wcale nie. Tempo mutacji molekularnych wzrosło pięciokrotnie. Jest znacznie gorzej, niż zanim zaczęłaś brać łzy. Może dlatego, że wszystkie twoje siły przelewasz na dziecko, a może dlatego, że serum osłabiło twoją zdolność do walki bez niego. - Przymknęła oczy i Mara poczuła zawirowania w Mocy wewnątrz i wokół siebie - To jak czarny tusz, plamiący twoje komórki. Rozprzestrzenia się.

- Dziecko - zażądała Mara. - Opowiadaj mi o moim synu.

- Moc płonie w nim jasnym blaskiem. Ciemność nie ma do niego dostępu. Coś ją odpycha.

- Tak! - szepnęła Mara, zaciskając pięści.

Oczy Cilghal zbliżyły się do siebie. Spojrzała w twarz Mary.

- To ty, prawda? - zapytała. - Poświęcasz wszystko, byle tylko choroba nie przedarła się do twojego łona.

- Nie mogę jej na to pozwolić - odparła Mara. - Nie mogę.

- Maro - westchnęła lekarka. - Słabniesz w zastraszającym tempie.

- Muszę wytrzymać tylko do porodu - zauważyła Mara. - Potem mogę znów zacząć brać łzy.

- W tym tempie nie jestem pewna, czy przeżyjesz poród - odparła Cilghal. -Nawet jeśli go wywołamy lub przeprowadzimy chirurgicznie. I tak jesteś bardzo słaba.

- Ja nie przegrywam - warknęła gniewnie Mara. - Będę dość silna, gdy nadejdzie czas. Przecież to nie może trwać długo, prawda?

- Chyba mnie wcale nie słuchasz - stwierdziła Cilghal. - Możesz umrzeć.

- Ależ słucham cię uważnie - odparła Mara. - Po prostu to, co mi mówisz, niczego nie zmienia. Urodzę to dziecko i urodzę je zdrowe. Nie zamierzam znów brać serum. Przechodziłam już przez gorsze rzeczy, Cilghal.

- Więc pozwól, że ci pomogę. Pozwól mi ofiarować sobie część mojej siły.

Mara zawahała się.

- Będę przychodziła codziennie na badania i wszelkie praktyki uzdrawiające, jakie jesteś mi w stanie zaoferować. Czy mogę zrobić coś jeszcze?

- Częściej niż raz na dzień - odparła Cilghal. - Mogę wzmocnić twoje ciało do walki. Mogę oczyścić je z niektórych toksyn. Mogę zwalczyć symptomy. Ale sama choroba…. nie mam na nianie. Nie, chyba nic więcej nie wymyślę. - Lekarka zdawała się emanować rozpaczą i poczuciem klęski.

- Potrzebuję twojej pomocy, Cilghal - szepnęła Mara. - Nie spisuj mnie jeszcze na straty.

- Nigdy bym tego nie zrobiła, Maro.

- Dobrze. Muszę jeść. Nie jestem głodna i nie mogę nic w sobie utrzymać. Sądzę jednak, że pomożesz mi w tej materii, prawda?

- Tak, w tym mogę ci pomóc.

- No to zaczynamy. Pomalutku, przyjaciółko - uśmiechnęła się Mara. - Każdy parsek rozpoczyna się od kilku centymetrów.

Cilghal skinęła głową i wstała, żeby wyjąć coś z szafki. Mara położyła się, ogarnięta nagłą słabością. Chciałaby odczuwać choć połowę tej wiary, którą okazywała.

 

R O Z D Z I A Ł 23

 

Mistrz Kae Kwaad był chudy jak jeden wyspecjalizowany palec Nen Yim. Utykał na jedną nogę, a ramiona trzymał pod dziwnym kątem. Jego kołpak wyglądał jak postrzępiony, bezładny wiecheć. Nosił maskera, zasłaniającego jego prawdziwą twarz, co było kiedyś modne wśród Praetorite Vong, ale wśród mistrzów przemian nie praktykowane od wielu dziesięcioleci. Masker miał kształt młodzieńczej, czystej twarzy o żółtych oczach zabarwionych szkarłatem. Trudno było ocenić rzeczywisty wiek mistrza, choć jego skóra miała gładkość właściwą młodości.

- Ach, moja adeptka - odezwał się Kae, kiedy Nen Yim dygnęła na powitanie. - Moja chętna adeptka.

Nen Yim próbowała zachować neutralny wraz twarzy, ale w głosie Kwaada wyczuła coś w rodzaju lubieżnej drwiny. I te oczy, które wędrowały po niej…Co to za dziwny mistrz? Mistrzowie byli ponad potrzeby ciała, te sprawy nie powinny ich dotyczyć.

Mistrz podniósł siedem specjalizowanych palców lewej dłoni i dotknął nimi jej podbródka. Zauważyła mimochodem, że palce wydawały się skurczone, jakby sparaliżowane.

- Tak - mruknął. - Bardzo utalentowana adeptka, jak powiadają.

Zauważył, że Nen Yim patrzy na jego dłoń.

- Ach - westchnął. - Moje dłonie są całkiem martwe, jak widzisz. Umarły wiele lat temu. Nie wiem, dlaczego. W dodatku pozostali mistrzowie nie raczyli mi ich wymienić.

- To bardzo przykre, mistrzu. Połaskotał ją pod brodą.

- Ale ty będziesz moimi dłońmi, skarbie… jakże cię zwą?

- Nen Yim, mistrzu.

Poważnie skinął głową.

- Yim. Yim-Yim-Yim - zaczął uderzać o siebie martwymi, zniekształconymi dłońmi. Oczy miał otwarte, ale zdawał się niczego nie widzieć.

Yun-Yuuzhan, jaką częścią ciebie on może być? - zastanawiała się, a po plecach przechodziły jej ciarki obrzydzenia.

- Nie podoba mi się to imię - oznajmił nagle Kae Kwaad gniewnym głosem. - Obraża mnie.

- To moje imię, mistrzu.

- Nie. - Jego żylaste ramiona zadrżały, jakby zamierzał rzucić się na nią. - Nie - powtórzył nieco spokojniej. - Będziesz się nazywać Tsup. Nen Tsup.

Nen Yim zesztywniała jeszcze bardzie. Tsup nie było imieniem dziecińca ani domeny, nigdy go nie słyszała. Jednak miało swoje starożytne znaczenie: oznaczało niewolnika, który oddawał swemu mistrzowi nieprzyzwoite usługi. Samo zaś słowo było tak obsceniczne, że prawie nikt go już nie używał.

- Chodź zatem - odezwał się mistrz. - Oprowadź mnie po moich apartamentach.

- Tak jest, mistrzu Kae Kwaad.

Nen Yim, walcząc z mdłościami, poprowadziła go obłymi korytarzami światostatku do kwater mistrzów przemian. Minęli dygoczący hol, który miał już pierwsze okresowe spazmy, jej własną kwaterę, aż doszli do apartamentu mistrza, który świecił pustkami, odkąd przybyła na „Baanu Miir”. Za nimi wlokło się pięciu niewolników, prawie przygniecionych ciężarem ogromnych owijaczy transportowych.

Kiedy otwór się rozszerzył, mistrz stanął w nim, wbijając wzrok w przestrzeń.

- Gdzie jestem?- zapytał po chwili.

- W swojej kwaterze, mistrzu.

- Kwatera? O czym ty mówisz, na bogów? Gdzie jestem?

- Na „Baanu Miir”, mistrzu Kae Kwaad.

- To znaczy gdzie? - wyskrzeczał. - Współrzędne. Dokładna lokalizacja. Muszę się powtarzać?

Nen Yim przyłapała się na tym, że splata palce jak przerażony dzieciak z dziecińca. Znieruchomiała natychmiast.

- Nie wiem, mistrzu. Mogę to sprawdzić.

- Zrób to - zmrużył oczy. - Kim ty jesteś?

- Twoją adeptką, Nen Yim.

Po jego twarzy przemknął przebiegły uśmiech.

- Nie lubię tego imienia. Użyj tego, które ja ci nadałem.

- Nen Tsup - szepnęła.

Zamrugał powoli i parsknął śmiechem.

- Co za małe, wulgarne stworzenie - zachichotał. - Spiesz się. Sprawdź, gdzie jesteśmy, a potem coś sobie przemienimy… dla rozrywki.

- Mistrzu, kiedy będziesz miał czas, chciałam porozmawiać o rikyamie statku.

- Czas? A co to takiego? To nic. Mózg umrze. Nie zmieszasz mnie swoją gadką, adeptko. Nie, nie zmieszasz mnie ani nie rozbawisz, ani nie ułaskawisz, choć może zdaje ci się inaczej. Yun-Harla we własnej osobie nie zdoła mnie przechytrzyć. Pochlebiasz sobie, jeśli próbujesz mnie oszukać. Wynocha z moich oczu.

Kiedy została sama, ukucnęła bezsilnie w korytarzu i zaczęła się bić pięściami w głowę.

On jest szalony, myślała. Szalony i kaleki. Tjulan Kwaad wysłał go wyłącznie po to, żeby mnie dręczyć.

Zauważyła, że fragment wewnętrznej powłoki pod jej stopami zaczyna gnić.

 

Minął cały dzień, a Nen Yim nie zobaczyła nowego mistrza. Kiedy jednak skierowała się do laboratorium, on już tam był - pokręcony, stuknięty Kae Kwaad. Jakimś sposobem zdołał otworzyć skórzastą szarkę, w której ukrywała swoje eksperymenty i teraz gładził jej osobistą qahsę truchłem prawej dłoni. Nie próbowała specjalnie nic ukrywać, uważając to za stratę czasu. Jej modyfikacje statku były wystarczającym dowodem herezji. Ukrywanie eksperymentów opóźniłoby jedynie to, co nieuniknione.

 

- Podoba mi się to - rzekł Kae Kwaad, gestem wskazując jej próbki tkanek. - Ładne kolory - uśmiechnął się i skierował końce bezużytecznych palców w stronę własnych oczu. - Przeciekają tutaj, prawda? A potem nie chcą wychodzić. Gadają, gwiżdżą, wiercą się i skręcają… -machinalnie podrapał jedną martwą dłoń drugą.

- Powiedz mi, co tu robisz, adeptko - polecił.

- Mistrzu, próbuję tylko wyleczyć statek. Jeśli nieco naciągnęłam protokół, to wyłącznie dla dobra Yuuzhan Vong.

- Naciągnęłam? Naciągnęłaś? - zaniósł się nieprzyjemnym, chrapliwym śmiechem. I nagle zgiął się wpół i opadł na jedną z wolno przechadzających się ławeczek, chwytając się dłońmi za głowę.

- Poprosiłam o mistrza, ponieważ nie mam dostępu do zapisów protokołów powyżej piątego rdzenia - ciągnęła Nen Yim. - Nie miałam odpowiedzi na dylemat rikyama, więc poprosiłam…

- A teraz masz już mistrza - zabulgotał Kae Kwaad. - I będziemy razem przemieniać.

- Może mistrz Kae Kwaad zechciałby zobaczyć uszkodzenia spiralnego ramienia.

- Może mistrz wolałby, aby jego adeptka słuchała, zamiast gadać. Dzisiaj przemieniamy. Przypomnij sobie protokół Hon Akua.

Nen Yim wytrzeszczyła oczy.

- Mamy stworzyć gnitchina? Ależ flota ma mnóstwo grutchinów.

- Byle jakich grutchinów! Ach, to wasze pokolenie! Spieszycie się, żeby było coraz silniejsze, szybsze, trwalsze, ale zapomnieliście o najbardziej podstawowym aspekcie przemiany! O esencji!

- To znaczy, mistrzu?

- O formie. Widziałaś kiedy doskonałego gnitchina, adeptko?

- Ja… nie wiem, mistrzu.

- Nie widziałaś! Nie mogłaś! W umyśle Yun-Yuuzhan znajduje się doskonały grutchin! I Yuuzhanie Vong nigdy go nie widzieli, chyba tylko w protokołach… nigdy w żywej postaci. Ty i ja, adeptko, tchniemy życie w gnitchina, żyjącego w umyśle YunYuuzhan. Będzie doskonały w formie i proporcjach, idealnej barwy. A kiedy to zrobimy, Yun-Yuuzhan uzna nas za prawdziwych mistrzów przemian, którzy tworzą na jego obraz.

- Alerikyam…

- Rikyam? Jak możesz choćby myśleć o takiej przyziemnej sprawie, kiedy mamy zabrać się do tego? A gdy już stworzymy doskonałego gnitchina, czy sądzisz doprawdy, że Yun-Yuuzhan… albo ci wieśniacy Yun-Harla lub Yun-Ne’Shel… odmówią nam czegokolwiek? A teraz do pracy!

Wkrótce potem Nen Yim zaczęła się całkiem poważnie zastanawiać nad zamordowaniem mistrza Kae Kwaada.

 

III - S C H Y Ł E K

 

 

R O Z D Z I A Ł 24

 

Leia znalazła Jacena tam, gdzie tkwił przez kilka ostatnich dni - majstrującego przy jednym ze zdobycznych E-skrzydłowców. Odkąd przejęli frachtowiec, prawie się nie odzywał, a w drodze powrotnej do Otchłani uczepił się pomysłu, że wyposaży frachtowiec w nowe, wzmocnione tarcze i wszystko, co jest potrzebne do dalekich lotów. Han był prawie tak samo nadęty. Jej mąż był twardzielem, ale istniała pewna granica strat, które mógł ponieść nawet Han Solo. Dobrze było ujrzeć przebłyski dawnego zadziornego, aroganckiego pirata, choć sama nigdy by mu tego nie powiedziała.

Dobry humor Hana miał krótki żywot. Kłótnia z Jacenem i pozostałe po niej milczenie sprawiły, że jego silnikom nagle zabrakło paliwa.

Jacen spojrzał na nią z góry, znad obudowy astromecha, ale nic nie powiedział.

- Jacenie - odezwała się Leia. - Mogłabym z tobą porozmawiać? A może zamierzasz już nigdy więcej się do mnie nie odzywać?

Jacen znów spojrzał w dół.

- A o czym tu rozmawiać? Wydaje mi się, że ty i tato przedstawiliście swój punkt widzenia ze wszystkich możliwych stron. Moje zdanie już znacie.

- Miło jest być tak pewnym siebie - powiedziała Leia. Jacen wybuchnął krótkim, gardłowym śmiechem.

- Tak - odparł - pewnie tak.

Był w jego głosie jakiś surowy ton, który zmartwił Leię. Jak ktoś tak młody może być jednocześnie tak cyniczny? Zwłaszcza Jacen, który zawsze wyznawał wzniosłe ideały. Cóż, z własnego doświadczenia wiedziała, że cynicy to idealiści, którzy już raz się sparzyli. Czyżby Jacen cierpiał tak bardzo?

Tym trudniej było jej wykrztusić to, z czym przyszła, ale musiała to zrobić.

- W każdym razie - rzekła, przymykając oczy - nie masz racji. Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy.

- Ciekawe jaki? - zapytał Jacen. Nie wiedziała, kogo bardziej przypomina tym jadowitym sarkazmem: Hana czy ją samą. Nie była też pewna, w którym przypadku byłaby bardziej wściekła.

- Jacenie, czy mógłbyś choć na chwilę odłożyć na bok te kaprysy zbuntowanego nastolatka? A może nawet mógłbyś przez sekundę uznać, że cała galaktyka nie kręci się wokół ciebie jednego i twoich moralnych dylematów?

Jacen dalej wbijał w nią niewzruszony wzrok, ale lekko uniósł ramiona, jakby przyjmował na nie kolejne, uciążliwe brzemię.

- Spróbuję, czemu nie? - rzekł. - Co przegapiłem?

- Przegapiłeś to, że twój ojciec cię potrzebuje. I jeszcze to, że ja cię potrzebuję.

- To nie w porządku - odparł. - Nie chcę być piratem. A może próbujesz szantażu emocjonalnego?

- A więc tak to nazywasz? Jacenie, może nie byliśmy najlepszymi z rodziców. Może nie przebywaliśmy blisko ciebie tak często, jak powinniśmy i może właśnie za to nam się teraz odpłacasz. Ale jeśli mówię ci, że ojciec cię potrzebuje, a ty uważasz to jedynie za manipulację, to znaczy, że byłam znacznie gorszą matką, niż mogłabym to sobie wyobrazić. Jeśli tylko tyle widzisz, to proszę, odejdź. Nie chcę, żebyś tu został na takich warunkach.

- Mamo, ja… - głos zadrżało mu dziwnie i była zaskoczona, widząc łzy w jego oczach.

- Och, Jacenie… - zaczęła.

- Nie, mamo, nie szkodzi. - Zlazł ze statku i otarł policzki. - Zasłużyłem na to.

- Nie przyszłam, żeby cię zranić. Nie jestem nawet pewna, czy przyszłam po to, żeby cię skłonić do pozostania z nami. Chciałam ci tylko wyjaśnić, dlaczego twój ojciec postępuje tak, a nie inaczej. Jacenie, ojciec zawsze był z ciebie dumny, nawet wtedy, kiedy cię nie rozumiał, to znaczy przez większość czasu. Zawsze starał się popierać twoją determinację, żeby zostać rycerzem Jedi, choć im dalej pogrążasz się w tym świecie, tym bardziej się od niego oddalasz. Jesteś bardziej częścią wszechświata Luke’a niż jego, a on najbardziej boi się tego, że się go wstydzisz. Że uważasz, że jest gorszy dlatego, bo jest tym, czym jest. On sam nigdy nie stanie się kimś innym i nie potrafi zrozumieć, kim ty się stajesz. W głębi ducha wie, że cię traci po trochu z każdym dniem, a wkrótce staniecie się sobie całkiem obcy. Ten twój głupi wybuch tylko go w tym utwierdził.

- Czy on ci to wszystko powiedział?

- Oczywiście, że nie. Han nie wspomina o takich sprawach. Aleja go znam, Jacenie.

- A zatem masz rację.

Leia zmarszczyła brwi, speszona tym nagłym zwrotem sytuacji.

- W czym?

- Masz rację… rzeczywiście nie przyszło mi do głowy, żeby popatrzeć na to z tej strony. Dziękuję. Dziękuję, że mi powiedziałaś.

Wyciągnęła ręce, żeby go uściskać i ku jej wielkiej uldze chłopiec chętnie wtulił się w jej ramiona.

- Jak on w ogóle mógł myśleć, że się go wstydzę? - szepnął.

Odsunęli się od siebie i Jacen popatrzył na nią oczami pełnymi łez.

- To jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek musiałem zrobić – wy znał.

- Wciąż chcesz wyjechać? - zapytała. Potrząsnął głową.

- Postanowiłem, że z wami zostanę. Jeszcze dwa dni.

- Co?

- Tato ma rację. A przynajmniej część tego, co mówił, była słuszna. Przyjeżdżając

tu z wami, podjąłem pewne zobowiązanie. Zamierzam go dotrzymać. Dopóki tu jestem, z pewnością łatwiej będzie przejmować kolejne statki, nie czyniąc nikomu krzywdy. Będę mógł powiedzieć, czy na pokładzie są jeńcy. Jeśli odwrócę się do tego plecami, poczuję się znacznie gorzej niż jako uczestnik. Nie podoba mi się to, ale jeśli to zrobię, nie będę więcej kłócił się z tatą.

- Więc po co pracujesz przy tym E-skrzydłowcu?

Jacen wzruszył ramionami.

- To chyba lepiej, niż siedzieć i czekać na kolejną walkę. Komuś może się przydać. Przecież po to je zabraliśmy, prawda?

- Tak - zgodziła się Leia.

- Więc kiedy wracamy?

- Wkrótce. Kapitan frachtowca przekazał nam pewne interesujące informacje.

Przybyli tu przez Wayland, tam właśnie załadowali broń, lecz większość ładunku pochodzi z Kuat.

- Kuat?

- Tak - odparła. - Oczywiście nie wiemy dokładnie, kto wysłał towar… nazwa firmy, którą podali, nie była prawdziwa. Do tej pory nie przyglądaliśmy się uważniej, kto jest źródłem funduszy, ale się tym zajmiemy.

- Jaina uważa, że coś nie jest w porządku z tą senator z Kuat, Viqi Shesh. Widziała się z nią na Duro. Nie sądzisz chyba…?

- Nie ufam Viqi Shesh nawet na włos Ewoka - odpowiedziała. -Ale za wcześnie, by kogoś oskarżać… - zawahała się. - Aha, chyba powinieneś jeszcze o czymś wiedzieć… przyszły wieści z Coruscant. Borsk Fey’lya wydał rozkaz aresztowania Luke’a.

- Żartujesz! Naprawdę to zrobił?

- Może tak, a może to tylko gigantyczny blef. Luke i Mara nie mieli jednak ochoty

sprawdzać. Odlecieli, zanim zdołali ich dopaść, i dołączyli do Boostera. - Ściszyła głos.

- Widzisz, jest tyle innych rzeczy, które możesz robić.

- Znowu próbujesz wymusić na mnie zmianę zdania?

- Nie - odparła stanowczo.

- Świetnie - mruknął. - Czego jeszcze dowiedzieliście się od kapitana?

- Że za kilka dni wyruszy drugi statek… frachtowiec pełen jeńców.

Jacen uśmiechnął się blado.

- No cóż, chyba lepiej skończę dziś tego E-skrzydłowca, jeśli „Księżniczka Krwi”

zamierza wyjść mu na spotkanie.

- Ty też nie zaczynaj, dobrze? Jeśli nawet lecisz z nami, to sobie nie wyobrażaj, że musisz popierać każdy głupi pomysł, z jakim wyskoczy twój ojciec, jasne? - zauważyła.

- Masz absolutną rację, mamo. My, mężczyźni Solo, musimy się trzymać razem. I jakoś podoba mi się to nazwisko… Właśnie myślałem, co by tu napisać na burcie…

 

- Rozmowa skończona - odrzekła z całą powagą, na jaką było ją stać. Czuła jednak, że po raz pierwszy od wielu dni oddycha swobodnie, jakby jej płuca urosły nagle dwukrotnie.

- Powiem tacie, dobrze? - zapytał Jacen. - Proszę bardzo. - Już lżejszym krokiem ruszyła do siebie, żeby się przygotować.

 

 

R O Z D Z I A Ł 25

 

Przejście do normalnej przestrzeni w statku Yuuzhan Vong było jakby nieco odmienne. Chyba wolniejsze. Anakin odnotował sobie, że powinien sprawdzić, czy to tylko wrażenie, czy prawda. Jeśli to prawda, może obce statki są bardziej bezbronne w czasie powrotu? Warto byłoby to wiedzieć.

- No i co? - zapytał Corran, obserwując odmienioną mapę gwiezdną. - Gdzie jesteśmy? Czyżbyśmy znów byli otoczeni?

Tahiri kręciła okrytą kapturem głową to w tę, to w drugą stronę, jakby czegoś szukała.

- Nie widzę - odparła. W systemie jest mnóstwo statków… większość z nich zgromadziła się wokół planety z trzema księżycami, ale żaden z nich nie wygląda na koral yorik Yuuzhan Vong. I chyba żaden z nich nie zwraca na nas uwagi.

- Interesujące - zastanowił się Corran. - Trzy księżyce, co? Czy w pobliżu planety jest jakaś stacja kosmiczna?

- Na upartego można by tak powiedzieć - odparła Tahiri.

- Z twojego opisu wydaje mi się, że to rzeczywiście jest system Yag’Dhul. Givinowie mają doskonałe urządzenia wykrywające. Zastanawiam się, czy ten statek w jakiś sposób tłumi wstrząs hiperfalowy w czasie powrotu? A może ma pełne osłony?

- Zapytam statku, jeśli chcesz - mruknęła Tahiri.

- Zrób to.

Po krótkiej chwili Tahiri potrząsnęła głową.

- Nie wie… albo zadaję niewłaściwe pytanie. Ale nie wyczuwa żadnych sond skierowanych w naszą stronę.

- Może dlatego wyjście było wolniejsze - domyślił się Anakin.

- Też to zauważyłeś? - zapytał Corran. Potarł dłonie jedną o drugą. - No cóż, przynajmniej nie wskoczyliśmy wprost z supernowej w gwiazdę neutronową. Sądzę jednak, że nie mamy tu zbyt wiele czasu. Tahiri, wiesz może, co statek miał zrobić, kiedy już tu przyleci?

Tym razem Tahiri twierdząco skinęła głową.

- Tak. Mieliśmy wyczuć gotowość naszego wroga.

- A więc to jednak statek zwiadowczy - zauważył Anakin.

- Oznacza to, że trzon floty będzie od nas oczekiwał informacji -wywnioskował Corran. - Pytanie: jak długo będą czekać, zanim stwierdzą, że coś nie wyszło? Tahiri, czy możesz sfałszować komunikat? Trochę ich opóźnić?

Tahiri potrząsnęła głową.

- Nie. Musiałabym użyć villipa, a to znaczy, że zobaczyliby moją twarz.

Anakin obserwował Corrana, który z nieszczęśliwą miną analizował tę informację.

- Zawsze są jeszcze więźniowie - podpowiedział starszemu Jedi.

- Wiem o tym - mruknął Corran - choć wątpię, żebyśmy mogli spodziewać się od nich współpracy. No, ale może warto spróbować. Tymczasem trzeba skontaktować się z Yag’Dhul. Macie jakieś pomysły?

- Mistrz wojenny miał villipa zmodyfikowanego do naszych częstotliwości - podsunął Anakin.

- To prawda. Potraficie coś takiego zrobić?

- Nie - wyznał chłopiec.

- Tahiri?

- Statek nie wie, jak to się robi, a ja też nie. Możemy wystrzelić zdalnego villipa do statku, jeśli podejdzie dość blisko.

Corran parsknął śmiechem.

- Z pewnością zostałoby to odebrane jako atak. To ostateczność. Jeszcze jakieś pomysły?

- Pewnie - odparł Anakin. - Mogę zmodyfikować nadajnik awaryjny w naszym pakiecie i przepuścić go przez jeden z naszych komunikatorów naręcznych.

- Zrób to - polecił Corran. - Tymczasem ja przepytam więźniów, a Tahiri będzie miała na oku otaczającą nas przestrzeń i nasłuchiwała zapytań ze strony floty. Anakinie, wracam za pół godziny.

 

Corran przyjrzał się więźniom. Więzienie było prowizoryczne, choć pewnie gdzieś na statku znajdowały się prawdziwe cele, ale Corran nie chciał tracić czasu na poszukiwania. Używając plastra medycznego z apteczki, przytwierdził żyjących jeńców do ścian korytarza wiodącego do sterów, gdzie mógł ich mieć na oku.

Najpierw przyjrzał się specjalistom od przemian. Obaj mieli kołpaki, które wyglądały jak wijące się kłębowiska węży. Ręka jednego przypominała morskiego stwora, choć zamiast palców miała przystawki z narzędziami: szczypce, nóż i tak dalej. Tahiri nalegała, żeby poddać obu speców od przemian rewizji osobistej i Corran zgodził się to zrobić, choć dość pobieżnie. Przeszukanie ujawniło kilka organizmów niewiadomego przeznaczenia, które umieszczono w innym pokoju w pewnej odległości.

Pozostali przy życiu zostali zidentyfikowani przez Anakina i Tahiri jako przynależący do kasty Zhańbionych - robotników, którzy wykonywali na statku najbardziej nieprzyjemne zadania.

Nie widział w ich oczach niczego, co mógłby wykorzystać - żadnego strachu, niepewności, tylko prawie jednorodny, pełen dumy gniew. Pomimo wszystko nigdy nic nie wiadomo - różne gatunki mają nieraz diametralnie różną mimikę.

- Czy którykolwiek z was mówi w basicu?

Jeden z mistrzów przemian podniósł głowę, żółtopomarańczowe oczy zabłysły nienawiścią.

- Mówię w waszym języku niewiernych. Smakuje na moim języku jak ekskrementy chorego vhlora, ale potrafię go użyć. Proszę, zapytaj o coś, abym mógł ci odmówić.

Niezbyt obiecujące.

- My, niewierni, z reguły nie jadamy odchodów chorych zwierząt, dlatego nie do końca rozumiem to porównanie - odrzekł Corran. - Podejrzewam, że takie specjały są przeznaczone dla Wybranych.

- Nie jesteś w stanie dotknąć mnie drwiną - cicho powiedział mistrz przemian.

- Z pewnością mogę. Chyba że jesteś zbyt tępy, żeby się na tym poznać, ale i tak z pewnością mogę sobie z ciebie drwić.

- Czego ode mnie chcesz, niewierny?

- Jak się nazywasz?

- Jestem Kotaa z chwalebnej Domeny Zun-qin - odparł.

- Kto był wyznaczony do nawiązania kontaktu z flotą, kiedy statek znajdzie się w systemie Yag’Dhul, Kotao Zun-qin? Co miał powiedzieć?

- On już nic nie powie. Zabiłeś go. To wojownicy rządzili tą misją, oczywiście. I nie sądź Jeedai, że pomogę ci w spisku przeciwko mojemu ludowi. Nasza flota jest gotowa do uderzenia, jak zapewne wiesz… i uderzy na pewno.

Oczy Corrana zwęziły się - nie z powodu słów Kotai, lecz przez to, co pochwycił kątem oka, kiedy mistrz przemian wypowiedział słowo „Jeedai”.

- Nie sądzę, żebyś zechciał mi powiedzieć, kiedy uderzą, jeśli nie usłyszą od nas żadnej wiadomości?

- Z przyjemnością zrobiłbym ci wiwisekcję - zaproponował mistrz przemian - aby twoja śmierć mogła przynieść Yuuzhanom Vong wiedzę, a tym samym nabrać znaczenia. Nie zamierzam zniżać się do żadnej innej uprzejmości.

- Wezmę to pod uwagę - odparł Corran. - Nie co dzień dostaje się taką ofertę. Najwyżej co drugi dzień… - odwrócił się od mistrza i spojrzał na pozostałych. - Czy ktoś jeszcze chce mnie obrazić?

- Tylko ja potrafię mamrotać w waszym bezdźwięcznym języku -odparł Kotaa Zun-qin.

- Doskonale - odparł Corran. - Mam tłumacza.

Podszedł do jednego ze Zhańbionych. Była to niska samica, a jej jedyne znaki identyfikacyjne stanowiły trzy słabo zagojone, ropiejące oparzenia na każdym policzku. Odciął taśmę medyczną mocującą ją do przegrody. Mistrz przemian rzucił coś Zhańbionej w języku Yuuzhan Vong, a ona odpowiedziała niechętnie.

Corran wyjął miotacz i wskazał Zhańbionej, żeby szła przed nim. Razem minęli korytarz i weszli na mostek.

- Co się dzieje, Tahiri? - zapytał Corran.

- Niewiele. Jeśli dobrze widzę, wciąż jeszcze nas nie zauważyli. Żaden statek Yuuzhan Vong nie wykonał skoku.

- Brak wieści to dobre wieści. Możesz pogadać dla mnie z jedną z tych Vongów?

- Yuuzhan Vong - poprawiła Tahiri.

- Nieważne. Możesz tłumaczyć?

- Pewnie - odparła wesoło, zdejmując z głowy kaptur.

Na widok blizn na czole Tahiri Zhańbiona wytrzeszczyła oczy i wybełkotała coś po yuuzhańsku

- Co ona powiedziała? - zapytał Corran. Naprawdę nie lubił polegać na informacji z drugiej ręki, ale jeszcze bardziej nie znosił nie mieć żadnych informacji.

- Zauważyła moje blizny - odparła Tahiri. - Spytała, czy to ja jestem tą przemienioną Jedi.

- Słyszała o tobie?

- Chyba tak.

Bardzo, bardzo interesujące, pomyślał Corran. Jeśli ta tutaj nigdy nie była na Yavinie - co było raczej mało prawdopodobne - to znaczy, że wieści się rozchodzą, nawet wśród Zhańbionych. Może zwłaszcza wśród Zhańbionych.

- Zapytaj ją o imię - polecił Corran.

- Ma na imię Taan - powiedziała Tahiri po krótkiej wymianie zdań z Yuuzhanką.

- Powiedz Taan, że widziałem jej dziwną minę, kiedy ten od przemian nazwał mnie Jedi - rzekł Corran. - Spytaj, o co jej chodziło.

Tahiri przez krótką chwilę rozmawiała ze Zhańbioną, po czym zwróciła zielone oczy na Corrana.

- Chciałaby wiedzieć, czy to prawda, co powiadają o Jedi.

- A co powiadają?

- Że Jedi są zbawieniem dla Zhańbionych. Corran rozważył to w myśli.

- Uważa cię za kogoś szczególnego, prawda? Policzki Tahiri poróżowiały.

- Zdaje się, że opowieść o tym, co się wydarzyło na Yavinie Cztery, jest popularna wśród Zhańbionych. A przynajmniej pewna jej wersja.

- Rzeczywiście. A mogłabyś wyciągnąć z niej tę wersję, bodaj w skrócie? I postaraj się nie poprawiać, jeśli jej opowieść nie będzie zgodna z faktami.

Nieco zdumiona Tahiri zadała pytanie i otrzymała dość długą odpowiedź. Przetłumaczyła ją Corranowi słowo po słowie.

- Jedi dysponują mocą, której nie mają Yuuzhanie Vong. Wiemy, że wojownicy, mistrzowie przemian i intendenci są zazdrośni o tę moc. Niektórzy nawet się jej boją. Początkowo my także obawialiśmy się Jedi, bo byli niewiernymi i niebezpiecznymi wrogami. Ale na Yavinie Cztery pojawiło się dwóch Jedi. Przybyli, aby odkupić Vuę Rapuunga, niegdyś potężnego wojownika, który został naznaczony Hańbą przez mistrzynię przemian, Mezhan Kwaad. Jedna z Jedi została pochwycona przez tę samą mistrzynię, a drugi stał się towarzyszem Vui Rapuunga. Wspólnie, ramię w ramię, Zhańbiony i Jedi pokonali mistrzynię i zrehabilitowali Vuę Rapuunga, który zginął tak, jak nigdy przedtem żaden inny wojownik, składając pokłon niewiernemu. A bogowie nie tylko na to pozwolili, ale prawdopodobnie nawet im pomogli. Teraz wielu powiada, że może wysokie kasty nie znają woli bogów tak dobrze, jak twierdzą, a może ukrywają przed nami możliwość odkupienia. Może Zhańbieni nie są zhańbieni dlatego, że tak było im sądzone. Może Zhańbieni nie są zhańbieni dlatego, że bogowie ich nie kochają. Może nasz status został nam narzucony przez wyższe kasty, które potrzebowały niewolników do wykonywania najcięższych prac, żeby oni mogli żyć w chwale i spokoju, nie zaprzątając sobie głowy przyziemnymi sprawami. Może Jedi są naszym zbawieniem. Tak każe przypuszczać legenda o Vui Rapuungu i Jedi, tak też często się powiada.

- Ohoho - mruknął Corran po zakończeniu litanii. - Jesteś pewna, że dobrze wszystko zrozumiałaś?

- Całkiem pewna - odparła Tahiri. - Może użyłam tu i tam innego słowa, ale wciąż i tak wychodzi na to samo.

- Spytaj, czy i ona tak uważa.

I znów jego pytanie zostało przetłumaczone.

- Nie była pewna. Ale teraz, kiedy zobaczyła naszą potęgę, sądzi, że to możliwe.

- Spytaj, czy chciałaby z nami pracować, jak Vua Rapuung.

Znów niezrozumiałe trajkotanie; wreszcie Tahiri wyszczerzyła zęby.

- Powiedziała, że nam pomoże, jeśli ktoś tak nędzny jak ona może cokolwiek dla nas zrobić.

- No, teraz przynajmniej możemy spróbować - uśmiechnął się Corran. - Uda się albo nie, ale i tak to lepsze niż nic.

 

Anakin wrócił do sterówki z urządzeniem komunikacyjnym, skleconym z nadajnika awaryjnego i własnego komunikatora. Zastał Corrana i Tahiri z Yuuzhanką z kasty Zhańbionych. Zhańbiona przemawiała do villipa, który wymodelował się w kształt pokrytej głębokimi bliznami twarzy wojownika.

- Co… - zaczął, ale Corran uciszył go surowym spojrzeniem i palcem przytkniętym do warg. Anakin pojął ostrzeżenie - villip mógł podchwycić obcy dźwięk i przetransmitować go. Niecierpliwie gryzł wargi. Oblicze villipa krzywiło się, warczało, syczało, aż wreszcie, spokojniejszym tonem przekazało serię rozkazów. Villip rozluźnił się i wrócił do normalnej, gładkiej postaci.

Corran spojrzał na Tahiri.

- I co? - zapytał.

- Sądzę, że poszło nieźle - odparła.

- Co poszło nieźle? - zapytał Anakin.

- Nasza przyjaciółka wymyśliła całkiem niezłą historię - wyjaśnił Corran, wskazując na Yuuzhankę Vong. - Powiedziała komendantowi floty, że kiedy wyszli z nadprzestrzeni, stało się coś złego. Nie wie co, ponieważ jest tylko Zhańbioną. Zajmowała się larwami grutchinów, umieszczonymi w pobliżu dovin basali, i poczuła tylko dziwny wstrząs. Kiedy nie dostała na czas dalszych rozkazów, poszła się dowiedzieć, gdzie mogłaby być użyteczna i znalazła cała załogę martwą, a właściwie rozsmarowaną na ścianach.

Anakin wydął wargi i ochoczo pokiwał głową.

- Podoba mi się ta wersja - rzekł. - Pozostawia to komendantowi coś niecoś do myślenia. Albo ona kłamie i na statku wybuchł bunt, albo mówi prawdę. A jeśli uznają, że mówi prawdę, to będą wiedzieli, że to, co opisała, mogło nastąpić tylko na skutek całkowitej utraty zdolności odwracania inercji przez dovin basale… z wyjątkiem miejsca pod samym basalem. Wtedy dopiero muszą zdecydować, czy „Kroczący Księżyc” wpadł na coś naturalnego… bo ja wiem, w jakąś kwantową czarną dziurę, która spowodowała, że basal się cofnął, coś w tym guście… czy też to jakaś superbroń, której Givinowie używają, żeby załatwiać nieproszonych gości.

Corran skinął głową.

- Cieszę się, że ci się podoba - rzekł sarkastycznie. Jednak w tonie sarkazmu Anakin wyczuł nutę chłodnego podziwu, która sprawiła, że chłopiec zawstydził się nagle.

- Zastanawiałeś się kiedyś nad karierą w tajnych służbach bezpieczeństwa? - zapytał starszy Jedi. - W każdym razie dobrze to wymyśliłeś. Nawet jeśli uznają, że chodzi o opcję numer jeden…

- Bunt? - z powątpiewaniem odezwała się Tahiri. - Nie sądzę. Nawet gdyby wyobrazili sobie Zhańbionych zabijających wojowników i mistrzów przemian, nigdy by się do tego nie przyznali. Czy wiesz, co czeka komendanta, który by pozwolił, aby coś takiego stało się na jego służbie?

- Tak jak mówiłem - ciągnął Corran z lekkim rozdrażnieniem -nawet gdyby wzięli to pod uwagę, muszą zastanowić się także nad pozostałymi możliwościami, zanim ściągną tu całą flotę lub choćby drugi statek. Próbowali wyjaśnić Taan, jak zmienić telemetrię noduli czujnikowych, a ona udawała, że ich posłuchała. Tak to wygląda. Miejmy nadzieję, że wzięli to za dobrą monetę i że mamy trochę czasu. Anakinie, czy tobie też się udało?

- Tak. Sygnał nie jest silny, trzeba go będzie chwilę dostrajać.

- No to zaczynaj.

Anakin skinął głową i wziął się do roboty.

- Jak sądzisz, dlaczego Yag’Dhul? - zapytał Corrana. Kręcił wzmocnieniem, dostrajając się do odległego pomruku szumu hiperfalowego z głębi systemu. - Chodzi mi o to, że gdyby chcieli dostać Coruscant, mają już Duro, skąd mogą wyruszyć.

- Zamykają tylne drzwi. Yag’Dhul znajduje się na przecięciu Rimmiańskiego i Koreliańskiego Szlaku Handlowego. Daje im również czysty strzał w kierunku Thyferry.

- Och! -jęknęła Tahiri. - Bacta!

- Właśnie. Jeśli przejmą kontrolę nad produkcją bacty, to znaczy, że mają w garści zdrowie całej ludności galaktyki. Może to wybieg… Nowa Republika wysyła większość floty i zasobów na Thyferrę, a oni spróbują się znowu dobrać do Fondoru albo ruszyć z Duro na słabiej broniony Coruscant. Tak czy tak, Yag’Dhul daje im znacznie więcej możliwości.

Anakin uzyskał wreszcie stabilne echo sprzężenia zwrotnego.

- W porządku - rzekł. - Jesteśmy gotowi.

- Wezwij planetarne siły obronne - polecił Corran. Przymknął oczy, aby się skoncentrować. - Spróbuj tego… - przedyktował mu równanie kwadratowe i uśmiechnął się blado. - Może nie jest prawidłowe, ale na pewno zwróci ich uwagę.

- Wzywam, kapitanie - zameldował Anakin.

Pięć minut później wciąż nie mieli odpowiedzi. Anakin przemodulował kształt fali, zwiększył wzmocnienie i powtórzył.

- Przecież musi działać - wymamrotał. - Chyba że są głusi.

- Albo mają uwagę skupioną na czym innym - zastanowią! się Corran.

- Co masz na myśli? - zapytał Anakin. - Dlaczego nie mieliby obserwować granic?

- Nie widzisz w tym regionie ani statków, ani nawet sond, prawda? Yuuzhanie wykorzystali do zmiękczenia innych światów wewnętrzne konflikty i rozmaite formy szpiegostwa. Może już mają tam agentów.

- A może zatruli Yag’Dhul, jak to zrobili z Belkadanem?

- Za wolno. Rozniosłoby się - odparł Corran.

- No, chyba że użyli czegoś, czego jeszcze nie znamy - zawyrokowała Tahiri. - Wiecie, właśnie tym zajmują się mistrzowie przemian. Wymyślają nowe rzeczy.

Corran skinął głową.

- Można powiedzieć, że skraplają truciznę z gazu mgławicowego - zgodził się. - Ale…

Ich domysły przerwały świsty i trzaski dochodzące z przerobionego komunikatora Anakina. Ukazała się postać Givina w naturalnym uzbrojeniu, otoczona zawieruchą interferencji grawitacyjnych. Spoglądała na nich pustymi oczami. Twarz jego - a może jej? - przypominała ogromną czaszkę ludzką, której pozwolono zmięknąć i uformowano na nowo.

- Pierwszy bastion Yag’Dhul do niezidentyfikowanego statku – rzekł Givin. - Używacie przestarzałego i nielegalnego kodu wywoławczego. Jednak statek wasz odpowiada konfiguracji statku zwiadowczego Yuuzhan Vong. - Szczelina zastępująca usta wyrzuciła z siebie serię niezrozumiałych trzasków.

Niezrozumiałych przynajmniej dla Anakina, bo Tahiri aż jęknęła ze zgrozy.

- Co on powiedział? - zapytał Corran.

Dziewczyna obróciła szmaragdowe oczy w kierunku dwóch pozostałych Jedi.

- To po yuuzhańsku. Powiedział: „Witajcie. Czekaliśmy na was”.

 

R O Z D Z I A Ł 26

 

Twarz Wedge’a Antillesa skurczyła się w grymasie. Czas, który zmienił w nim wiele, nie złagodził jego gniewnego spojrzenia, a wręcz przeciwnie - uczynił je jeszcze bardziej miażdżącym. Jaina poczuła jego wzrok i zadrżała, choć wiedziała, że nie dla niej był przeznaczony. Chodziło o Kypa, ulokowanego pomiędzy nią a Gavinem przy topornie ociosanym drewnianym stole.

- Generale Antilles… - zaczęła, ale wtedy cały jego gniew skierował się na nią i zmusił ją do urwania w pół słowa.

- Powinniście byli nam powiedzieć, że i on tu przybędzie, poruczniku Solo - odezwał się Wedge, a jego głos był cichy i napięty jak struna w lutni Tionny. - To nie było uczciwe i na pewno nie tego się po was spodziewałem.

Poza rustykalnymi kamiennymi murami ogrodu na szczycie wzgórza i ozdobnie strzyżonym baldachimem liści słońce złociło Morze Srebrne południowym blaskiem, a łagodnie falujące pola podchodzące pod sam brzeg pachniały kwieciem i balsamiczną trawą. Stado krępych, długoszyich feklenów warczało i buczało niechętnie na rodzinę podskakujących szkwałowców. Niebo było błękitne, bez śladu chmur. Po ciasnej kabinie X-skrzydłowca ranczo na Chandrili wydawało się najpiękniejszym miejscem spotkań, o jakim Jaina mogła zamarzyć. Jeśli chodzi o zalety praktyczne, to można tu było bez trudu dostrzec zbliżającego się nieprzyjaciela i spokojnie rozmawiać z minimalnym tylko prawdopodobieństwem, że usłyszą to niepowołane uszy. Szczególnie to ostatnie było istotne - i pewne, bo posiadłość była własnością zaufanej krewnej Sery, żony Gavina Darklightera.

W tej chwili jednak ta urocza okolica mogłaby dla Jainy nie istnieć, bo przesłaniały ją oczy Wedge’a, zielonkawe i błyszczące, które widziały tak wiele walk i tragedii i tak czule spoglądały na nią, kiedy była jeszcze dzieckiem. Wedge, który od samego początku walczył u boku jej matki i ojca, i wujka Luke’a. A teraz, kiedy patrzył na nią tak gniewnie, czuła się… bardzo źle.

Nagle wyczuła dotyk innej krzepiącej obecności i na krótką chwilę uchwyciła się go kurczowo. Potrzebowała wszelkiej otuchy, jaką ktoś mógłby jej ofiarować. Nagle rozpoznała dotknięcie Kypa. Tego sobie nie życzyła, nawet gdyby miało ją pokrzepić.

„Wynoś się, Kyp”.

Przełknęła ślinę i znów zwróciła się do Wedge’a.

- Generale, przepraszam, ale wydawało mi się, że nie spotkałby się pan ze mną, gdyby pan wiedział o obecności Kypa. Podobnie zresztą jak pułkownik Darklighter.

Antilles skierował swój gniew na Gavina.

- Ty także byłeś w to zamieszany, Gavinie?

- Pamiętaj, że Jaina mogła ukryć powiązania z Durronem przed nami obydwoma, po prostu nie zabierając go na spotkanie ze mną. Nie zrobiła tego. Ze mną była całkowicie szczera. Poradziłem jej, żeby tak to zorganizowała, ponieważ znam ciebie i… co może ważniejsze… obawiałem się, że nasza rozmowa może być monitorowana. Jest wielu ludzi, którzy chętnie sprezentowaliby Kypa Durrona Yuuzhanom. Jeśli chcesz zwalić na kogoś winę, zwal ją na mnie.

Generał Antilles przeżuwał to przez chwilę w milczeniu i chyba mu niezbyt smakowało, ale w końcu przełknął. Spojrzał na Kypa.

- Durron, nie lubię cię - oznajmił. - Jesteś co najmniej mordercą, a w najgorszym przypadku…

- Zaczekaj pan chwilkę, generale - przerwał mu Kyp. - Wie pan dobrze, przez co wtedy przechodziłem. Han Solo i mistrz Skywalker przebaczyli mi i sprowadzili mnie z powrotem. Miałem nadzieję, że i pan to zrobi.

- Nie zasługujesz na ich przebaczenie - warknął Wedge. - Spójrz, jak im się odwdzięczyłeś. Zdradziłeś i poniżyłeś Luke’a i uwikłałeś córkę Hana w bardzo niebezpieczną politycznie pozycję, jeśli nie w coś jeszcze gorszego.

- Generale - cicho odparł Kyp. - Przykro mi z powodu Qwi Xux. Mówiłem to panu już nieraz. Wtedy myślałem, że to, co robię, robię dobrze. Miała w głowie informacje, które mogły powalić Nową Republikę na kolana.

- Nie mieszaj jej do tego - ostrzegł Antilles - Nie próbuj nawet wymówić więcej jej imienia albo zastrzelę cię na miejscu.

- Generale - z desperacją przerwała mu Jaina - proszę. Cokolwiek pan myśli o Kypie, on odkrył coś ważnego. Coś, co może zagrażać nam wszystkim.

- Świetnie - odparł Antilles, odchylając się do tyłu i machając niedbale ręką. - Macie dowód tego zagrożenia? Pokażcie mi go. Im szybciej się to skończy, tym szybciej będę mógł odetchnąć czystym powietrzem.

Cała czwórka patrzyła w milczeniu na wyświetlany przez Kypa hologram, który Jaina po raz ostatni oglądała pod zamarzniętą powierzchnią bezimiennego świata. Po zakończeniu nagrania przez dłuższą chwilę wszyscy trwali w milczeniu. Przerwał je dopiero Wedge.

 

- Na czarne kości Imperatora - mruknął.

- Taka sama była moja reakcja - odparł Gavin. - Teraz rozumiesz, dlaczego uważałem, że sam powinieneś to zobaczyć.

- Tak, chyba tak… - Wedge wyprostował się i splótł dłonie. Spojrzał na Jainę. - Widzieliście to na własne oczy?

- Nie - przyznała. - Widziałam ten sam hologram. Ale doskonale widać, co to takiego.

Wedge potarł czoło.

- To wcale nie jest takie jednoznaczne - powiedział. - Może to jakaś stacja paliwowa, albo coś takiego.

Kyp odchrząknął.

- Generale Antilles, czy mogę coś powiedzieć?

- Mów - skrzywił się Wedge.

- To oczywiście może być stacja paliwowa. Co nie znaczy, że to nie broń. Jeśli ten statek potrafi manipulować grawitacją na taką skalę, tylko głupcy nie dostrzegliby zastosowań militarnych takiego procesu. Cokolwiek można powiedzieć o Yuuzhanach Vong, głupcami na pewno nie są.

- Nie - odparł Wedge. - Nie są. Ale dopóki nie zobaczymy jej w zastosowaniu militarnym…

- Wtedy będzie za późno, generale - wybuchnął Kyp, zrywając się na równe nogi.

- Zamknij się i siadaj - rozkazał Wedge. - Pozwól mi skończyć to, co mam do powiedzenia.

W wyrazie zaciśniętych warg Kypa Jaina dostrzegła coś, czego nie zrozumiała. To trwało tylko ułamek sekundy. Kyp usiadł.

- Skończyłeś, Durron? Doskonale. Chciałem tylko powiedzieć, że dopóki nie mamy prawdziwego dowodu na to, że mamy do czynienia z bronią, nie możemy pójść z tym do senatu. A nawet i wtedy nie wiadomo.

- Dlaczego? - zapytała Jaina.

- Ponieważ i tak nic nie zrobią - odparł Wedge. - A przynajmniej nie od razu. A służba bezpieczeństwa senatu jest mniej szczelna niż filtr gazu. Yuuzhanie Vong w ciągu kilku godzin dowiedzą się, że wiemy o ich superbroni. W kilka godzin później ich dyplomaci zapewnią Fey’lyę, że albo jest ona nieszkodliwa, albo użyją jej wyłącznie w obronie własnej. Będą powtarzać, że nie mają żadnych planów co do naszych systemów tak długo, jak długo będziemy spełniać ich wymagania.

- To znaczy przekażemy im wszystkich, włącznie z akademią Jedi - stwierdziła Jaina.

- Właśnie. To mój ostatni punkt w tej rundzie - spojrzał prosto na Kypa. - A kiedy poznają źródło informacji, większość senatorów zaufa raczej Yuuzhanom niż Kypowi Durronowi.

Kyp zniósł to w milczeniu. Jaina nie mogła.

- Wybaczy pan, generale, ale to całkowicie bezsensowne. Kyp był tam i walczył przez cały czas, kiedy senat debatował w próżni, ustępował żądaniom Yuuzhan Vong, a potem zarządził aresztowanie mistrza Skywalkera. Jeśli mamy już komuś nie ufać, to raczej Fey’lyi i senatowi.

Przygotowała się na koleją salwę ze strony Wedge’a, ale on tylko uśmiechnął się łagodnie.

- Właśnie to chciałem powiedzieć, Solo.

- Naprawdę?

- Mniej więcej. Musisz jednak zrozumieć, choć wiem, że nie lubisz prezydenta Fey’lyi… ja zresztą też nie, iż nie jest on zdrajcą ani głupcem. Nie uważa, że Yuuzhanie dotrzymają słowa, ani trochę więcej niż ja. Ale jest politykiem i wierzy, że potrafi rozegrać to lepiej niż oni. Wszystko, co robi, skierowane jest na to, by zyskać na czasie i to jest słuszne. Właśnie czasu potrzebujemy najbardziej, aby zrozumieć technologię Yuuzhan Vong, przetrawić ich taktykę, wzmocnić nasze własne siły. Fey’lya nigdy nie pozwoli uderzyć, dopóki Yuuzhanie siedzą cicho. Będzie utrzymywał iluzję zawieszenia broni tak długo, jak się da.

- Mówi pan więc, że nie będzie misji wojskowej, żeby sprzątnąć to, co odkryli?! - wykrzyknął oburzony Gavin.

- Oficjalnej misji na pewno nie będzie - zapewnił Wedge.

- Więc co mamy zrobić? - zapytała Jaina.

- Cokolwiek zrobimy - odparł Wedge - wywoła to reperkusje. Każdy, kto będzie maczał w tym palce, może skończyć tak jak Luke.

- Czy to nie wstyd? - mruknął Gavin. - Eskadra Łobuzów już kiedyś podziękowała Nowej Republice za współpracę. Możemy zrobić to jeszcze raz.

- Eskadra Łobuzów nie da sobie z tym rady - odparł Wedge, wskazując na nieruchomy hologram statku i smugi gwiezdnego ognia. – No jak, co, Durron… da radę?

Kyp niechętnie pokręcił głową.

- Yuuzhanie Vong bardzo dokładnie zamknęli system Sernpidala. Trzeba się będzie nieźle napocić, żeby się tam dostać. Ale jeśli wysadzimy to, co się tam znajduje, zniszczymy również ich główną stocznię. Chcesz zyskać na czasie, generale? To da nam tyle czasu, ile chcemy.

- Wiem o tym, Durron. Ale ja jestem tylko emerytowanym doradcą Eskadry Łobuzów. Nie mam kompetencji, żeby wysłać flotę.

- Generale, z całym szacunkiem - wtrąciła Jaina. - Może nie ma pan oficjalnych kompetencji, ale ma pan wpływy.

Wedge skrzyżował ramiona na piersi i przyglądał jej się przez dłuższą chwilę.

- Solo, a wy w to wszystko wierzycie?

Jaina poczuła, że ciężar tego pytania wgniata ją w glebę planety aż po jądro. Po to potrzebował mnie Kyp, pomyślała. Oni mi ufają.

- Tak - powiedziała. - Wierzę mu.

Generał wahał się jeszcze przez kilka sekund, po czym uniósł dłonie w geście poddania.

- Gavinie, nie muszę pytać, jakie jest twoje zdanie na ten temat.

- Nie, sir… generale. Widziałem to na etapie hodowli, kiedy było dużo czasu, żeby to zniszczyć. Musiałem siedzieć na tyłku, a moje informacje były puszczane mimo uszu. Teraz zaś mamy do czynienia z czymś, czego może w ogóle nie uda nam się powstrzymać. Eskadra Łobuzów zrobi, co w jej mocy.

- Tylko ochotnicy - ostrzegł Wedge.

- Oczywiście. Jakby to była jakaś różnica.

Wedge uśmiechnął się smętnie.

- Rozumiem, ale musiałem to powiedzieć. Tak jak mówiłem, chcę, żeby wszyscy zrozumieli, jakie niebezpieczeństwo, zarówno polityczne, jak i zagrożenie dla życia, kryje się w tej akcji.

- Zrozumiano.

- Doskonale. Skontaktuję się z admirałem Kre’feyem. Sądzę, że bardzo go zainteresuje ta sytuacja. Jeśli się uda, zaczniemy od niego. -Zwrócił się do Kypa. - Chciałbym, żeby coś do ciebie dotarło, Durron. Nie będziesz kierował tą misją, nie pozwolę ci też bez nadzoru rozkazywać twojej bandzie pilotów. Potrzeba nam wszystkich statków, jakie możemy zdobyć, ale to nie znaczy, że mamy ryzykować niemiłe niespodzianki ze strony grupki niezdyscyplinowanych zapaleńców.

- Gdyby moi piloci byli niezdyscyplinowani, generale, już by nie żyli - odparł Kyp. - Ale jeśli mój udział ma zależeć od słuchania rozkazów, nie ma sprawy… jak długo będę brał udział w procesie decyzyjnym. To moi piloci i jestem im to winien.

- Będziesz miał swój udział - odparł Wedge napiętym głosem. -Ale przez czas trwania tej misji będziesz podlegał dowództwu.

Kyp lekko skinął głową.

- Jak pan sobie życzy, generale.

Antilles wstał, skinął głową Gavinowi i Jainie.

- Pułkowniku, porucznik… z wami porozmawiam później.

 

Na tym polega problem z ukrywaniem czegoś przed Jedi, myślała Jaina. Poprzez spiralne liście drzew tintoliwu, wczepionych w zbocze pagórka, widziała Kypa w szatach Jedi. Szedł po kamiennych schodkach ku małemu pawilonowi, gdzie schroniła się w poszukiwaniu samotności. Popołudnie przyniosło puchate chmurki, których cienie wędrowały po łagodnie falującej równinie. Odległy, samotny szczyt był zwieńczony ciemnością i błyskawicami, jakby dla przypomnienia, że nie wszystkie chmury zachowują się tak spokojnie. Za plecami Jainy, na grzbiecie wzgórza, rozłożyła się kilkusetletnia willa z labiryntem ogrodów, sadów i chłodnych kamiennych sal. Matka opisywała jej kiedyś rodzinną posiadłość na Alderaanie i Jaina wyobrażała sobie, że była podobna do tego miejsca.

- Cześć, Kyp - westchnęła, kiedy Jedi okrążył nieskazitelnie utrzymaną donicę z jakimś pierzastolistnym drzewem o korze wycinanej w romby.

- Unikasz mnie - powiedział.

- Zauważyłeś.

- Możesz powiedzieć, dlaczego?

- Bo wiem, że mnie poprosisz, żebym z tobą poleciała, a ja nie mogę.

I dlatego, że coś przede mną ukrywasz, pomyślała. Ale tego ostatniego argumentu jeszcze nie chciała użyć.

Kyp oparł się ramieniem o najbliższe drzewo.

- Dlaczego nie? - zadumał się. - I tak nie miałem zamiaru cię prosić.

Głos miał łagodny, wesoły i musiał chyba zobaczyć coś w jej twarzy, bo nagle się roześmiał.

- Co cię tak rozbawiło? - zapytała.

- Wyglądałaś na… zaskoczoną. Kuszący widok.

- Nikogo nie kuszę - warknęła. - Roi ci się. Wszystkim wam po trochu odbija. W jednej chwili jesteś drażliwy i ponury jak ranny bantha, za chwilę stajesz się pełnym zadumy mistrzem Jedi, drogim przyjacielem, wrażliwym kumplem. Kim ty jesteś, Kyp?

- A ty kim jesteś, Jaino?

- O, nie. Ze mną nawet tego nie próbuj.

- Pytania, jakie zadajesz, warunkują odpowiedzi, jakie otrzymujesz - rzekł, lekko
wzruszając ramionami.

- Dobrze, dobrze. A więc nie przyszedłeś prosić mnie, żebym z tobą leciała.

- Nie, miałaś rację - przyznał Kyp, z nieobecną miną drapiąc się w lewe ucho. - Miałem zamiar cię poprosić…

- No to już poprosiłeś, a ja mówię, że nie mogę. Z wielu powodów. A nie najmniej ważny jest ten, że wciąż jestem członkiem Eskadry Łobuzów, którzy wezmą udział w tej samej bitwie.

- Tak jak mówiłaś, spytałem i dostałem odpowiedź. Ale mam jeszcze jedną, ważną prośbę.

- Słucham cię zatem.

Kyp wyprostował się i niedbale splótł dłonie. Jego twarz nabrała niezwykłej powagi. Tuż za nim zerwało się ku niebu stado latających stworzeń o skrzydłach barwy rtęci. W chwilę później, kiedy ucichł pomruk grzmotu, który spłoszył stadko, Kyp jeszcze się wahał.

- Chciałbym, żebyś została moją uczennicą.

- Żartujesz chyba.

- W żadnym razie. Przerwałaś swoje szkolenie Jedi. Powinnaś je kontynuować. Myślę, że możesz wnieść do zakonu coś naprawdę szczególnego.

- Tak? A dlaczego nie mogłabym na przykład wrócić do cioci Mary?

- Ponieważ ona jest w tej chwili nieobecna. Poza tym ty się z nią nie zgadzasz. Masz więcej wspólnego ze mną.

- W brzuchu Sarlaka.

- Gdzie chcesz. Ale wiesz, że to prawda - urwał na chwilę. - Za bardzo się starasz, a zresztą… może za wcześnie było pytać. Lubię cię, Jaino. Cenię cię za to, czym jesteś i czym możesz się stać. Pamiętaj o tym. Pozostawiam cię w spokoju, którego szukałaś. - Odwrócił się, żeby odejść.

Prawie już znikł jej z oczu, kiedy zawołała go po imieniu.

- Kyp, zaczekaj.

Odwrócił się powoli.

- Ja… hmm, pomyślę o tym. Pewnie sporo czasu upłynie, ale tak, pomyślę.

- Dobrze - odparł. - To mnie cieszy.

- Aha… ale nie ciesz się za bardzo - odparła.

Nie patrzyła, jak odchodzi. Odwróciła twarz i wlepiła wzrok w krajobraz.

Zaczerwieniłam się! - pomyślała. Ale głupio!

Ale nie czuła się wyłącznie głupio. Czuła się…

Nie. Zapomnij o tym.

Zwróciła swoje myśli na zewnątrz, w przestrzeń nad jej głową, ku braciom i rodzicom, zastanawiając się, jak się miewają, co robią, pełna nadziei, że nic im nie jest.

I ku nadchodzącej bitwie

 

R O Z D Z I A Ł 27

 

- Jeszcze jeden na konto „Księżniczki Krwi” - rzekł Han, unosząc kufel płynu, który barman nazwał koreliańskim ale… a który z pewnością był wszystkim, tylko nie koreliańskim ale. - To który? Piąty?

- Już tracisz rachubę, tato? - zapytał Jacen, sącząc swój własny wątpliwej jakości koktajl.

Wokół nich kantyna pełna była świateł i ruchu, dźwięków i emocji. Nawet bez świadomego użycia Mocy czuł się pogrążony w wirze opilstwa, skąpstwa, tajemnych smutków i publicznych apetytów.

Surowe światło Tatooine wsączało się do kantyny przez dwa wąskie okienka wychodzące na ulicę. Powyżej, na galerii, która otaczała okrągłą centralną salę, mieszały się różne gatunki istot. Na zakurzonej podłodze wyłożonej żółtymi płytkami, pośrodku kolistego kontuaru o czerwonym blacie, Dreselianin serwował drinki.

Obok Hana i Jacena dziesięciu masywnych jak byki Granów, ubranych w identyczne kombinezony barwy umbry, tłoczyło się wokół zbyt małego dla nich stołu. Szeptali coś w swoim dźwięcznym języku, rzucając od czasu do czasu trójokie spojrzenia w kierunku dwóch gryzoniowatych Chadra-Fanów, mrugających poprzez drugi stół do Duga i kłócących się wrzaskliwie nad partią sabaka.

- Nie próbujesz chyba znowu bawić się ze mną w medytującego Jedi, co? - zapytał ojciec, a kąciki warg lekko mu drgnęły.

- Nie - spokojnie odparł Jacen. - Jestem stuprocentowym piratem. Rabuję, więc jestem.

- W takim duchu powinno się to odbywać. - Han uniósł pytająco jedną brew. - Naprawdę? Żadnych kazań dla staruszka?

- Żadnych. Przecież nie zatrzymujemy tego, co bierzemy. Robimy z tego dobry użytek.

Han westchnął ciężko. Jacen pomyślał, że zabrzmiało to dość żałośnie.

- Taak - mruknął. - To prawda. Słuchają synku, tak sobie myślałem… kiedy wojna się wreszcie skończy, będziemy mieli kupę rachunków do płacenia. Senat przejął większość moich aktywów, kto wie, czy je kiedyś znowu zobaczę… - oparł łokcie na blacie i splótł palce. - No więc…

- Tato! Nie! - zawołał Jacen. - Pomagać ruchowi oporu, to jedna sprawa, ale jeśli zatrzymamy sobie więcej niż zwrot wydatków, staniemy się prawdziwymi piratami.

- Jasne, pewnie, ale jeśli troszkę uszczkniemy, to nie zrobi chyba większej różnicy na dłuższą metę?

Jacen wlepił pełen zgrozy wzrok w niewinne oczy ojca… i nagle starszy Solo mrugnął. Chłopiec pojął od razu.

- Nabijasz się ze mnie.

- Tylko sprawdzam, mały. Upewniam się, że wciąż jesteś moim synem Jacenem. - Han wbił wzrok w stół. - Taak. I… hm, kimkolwiek on jest… to ja… jestem z niego bardzo dumny.

- Dzięki, tato - szepnął Jacen. Nagle nabrał wielkiej ochoty, żeby uściskać ojca, ale najnowsza kantyna w Mos Eisley chyba nie była do tego najlepszym miejscem.

- Nieważne - mruknął Han i niepewnie omiótł wzrokiem otoczenie, po czym wpatrywał się w coś za plecami Jacena. - O, proszę - zauważył. - Reszta naszej kompanii.

Jacen nie odwrócił się. Jednej rzeczy nauczył się przy swoim ojcu: jeśli w takim miejscu jak to było ich tylko dwóch, najlepiej, jeśli nie patrzyli jednocześnie w tym samym kierunku.

- Proszę, proszę - zagrzmiał za nimi głęboki bas. - Han Solo i, jak się domyślam, jedna z jego latorośli.

- Hej, Shalo, jak leci?

- Nie wierzę. Wielki Han Solo naprawdę raczył zapamiętać moje imię. Powiedziałem ci, że wysyłam Teryę.

- Mam dobrą pamięć - odparł Han. - A Terya to Rodianin. Rozejrzał się po kantynie.

- Nieźle wygląda. Jak interesy?

Shalo wreszcie pojawił się w polu widzenia Jacena. Był człowiekiem i do tego zaskakująco małym, jak na tak głęboki głos. Łysy, z haczykowatym nosem, w wieku mniej więcej jego ojca.

- Nieźle - rzekł Shalo. - Yuuzhanie Vong rozpłaszczyli na Tatooine swoje już i tak płaskie nochale, dlatego jesteśmy teraz centrum handlu dla Rubieży.

- Chyba ci to pasuje, co? Słyszałem, że zaczynasz konkurować nawet z Chalmunem.

- No cóż, czasy się zmieniają, biznes się zmienia. Moje drinki robią się coraz tańsze.

Han kciukiem wskazał na gościa.

- Ostatnio, kiedy widziałem Shalo, był nędznym łobuzem na samym końcu łańcucha pokarmowego Durgi Hutta - wyjaśnił Jacenowi.

- To było dawno temu.

- Pewnie. Potem pracowałeś dla Hirtha z Abregadorae. Też ci się nie powiodło, nie? A potem znów wplątałeś się w interesy z Huttami, którzy przysłali cię teraz, żebyś zajął się jedną z ich operacji. Jak się dobrze przyjrzeć, okupacja Nal Hutta jest najlepszą rzeczą, jaka mogła ci się przytrafić, ho nie, Shalo? Teraz cały interes należy do ciebie.

- Nie było tak źle, Solo, rozumiesz, co mam na myśli? Jestem człowiekiem pracującym. Słyszałem, że wróciłeś do pracy, że się tak wyrażę. Masz coś, co trzeba przewieźć?

- Niezupełnie, Shalo. Potrzebuję pewnej informacji.

- Jeśli tylko zechcesz za nią zapłacić.

- Jasne - mruknął Han. - Jak powiedziałeś, wróciłem do pracy. -Pchnął sto kredytów po blacie stołu w stronę Shalo i wyjaśnił: - Gest dobrej woli.

- W porządku. Co chcesz wiedzieć?

- Jest pewien koncern transportowy… Mam wrażenie, że wiesz, co mam na myśli… który wykazuje zainteresowania zawodowe…

- Nie mogę powiedzieć, że wiem, o czym mówisz. Istnieje wiele firm transportowych.

Han pochylił się do przodu.

- Ale akurat ta… och, daj spokój, Shalo. Komu sprzedajesz niewolników?

- Niewolnicy? Nie robię w żywym towarze, Solo.

- Rozczarowujesz mnie, Shalo.

Shalo uśmiechnął się i potrząsnął głową.

- Nie, to ty mnie rozczarowujesz, Solo. Zdaje się, że wszyscy się starzeją. Teraz twój syn za to płaci.

Han spojrzał na Jacena z kpiącym zaskoczeniem.

- Przejmujesz interes, stary?

- Mój szef aż tak dobrze mi nie płaci - odparł Jacen.

Han spojrzał na Shalo

- Chyba jednak nie wiemy, co masz na myśli.

- Chciałem powiedzieć, że w galaktyce nie ma większej nagrody niż ta za głowę twojego syna, a ja ją teraz zgarnę - podniósł rękę i szybko ją opuścił.

Nic się nie stało. Zdumiony, nerwowo powtórzył sygnał. Nagle z blatu stołu wytrysnął zielony promień i zatrzymał się o centymetr od gardła Shalo.

- No, no - mruknął Shalo.

- Proszę się nie ruszać - szczerze i gorąco poprosił Jacen.

- Masz ich, Karrde? - zawołał Han, przerywając ciszę, która nagle zapanowała w kantynie. Nie spuszczał oka z Shalo.

- Shada ich pilnuje - odezwał się miły głos. - Zaraz tam będziemy. Chcę się upewnić, że wszyscy moi ludzie są tam, gdzie trzeba.

Jacen nie mógł się rozejrzeć, ale wyczuł grupę nowych gości, która weszła do kantyny.

- Nie macie co się spieszyć! - zawołał Han. - Gadałem sobie z moim kolesiem Shalo.

- Oszalałeś, Solo - warknął Shalo.

- Czy to grzecznie tak mówić? Słuchaj no, Shalo, mogę zetrzeć w proch ciebie i twój nędzny biznes, jeśli zechcę… chyba że będziesz rozsądny. -Han uśmiechnął się i pogroził mu palcem - Wiesz co, wiedziałem, że masz tu kumpli z rusznicami laserowymi. Moi towarzysze też. Jedna z nich… znasz niejaką Shadę D’ukal?… potrafi być naprawdę rozbrajająca.

- D’ukal tu jest?

- Uwielbiam, jak wymawiasz moje nazwisko - rozległ się kobiecy głos tuż za plecami Jacena. Jego właścicielka weszła w pole widzenia chłopca.

Shada D’ukal była wyjątkowo piękną kobietą, sporo po czterdziestce, o długich czarnych włosach gęsto przetykanych najczystszą bielą. Mężczyzna u jej boku, o szpakowatych włosach i z nieskalanie utrzymaną kozią bródką, pasował do niej doskonale.

- Kapitanie Karrde - przywitał go Han i wstał. - Cieszę się, że pan zdążył. Shado, miło cię znowu widzieć. Oboje znacie już Jacena, mojego syna.

Karrde pogładził bródkę i z żartobliwą podejrzliwością przyjrzał się zaofiarowanemu miejscu.

- No, dobrze - rzekł wreszcie. - Jeśli nie mógłbym zaufać łajdakowi i piratowi, to komu?

- Hej, ja ci zaufałem.

- I bardzo dobrze - odparła Shada. - Dwóch z tych rycerzy było robotamimordercami.

- Shalo, jestem wstrząśnięty.

Przybysze usiedli.

- Cześć, Jacen - rzuciła Shada. - Trochę jestem zaskoczona twoją obecnością.

- I nie tylko ty, zapewniam cię - odparł chłopiec.

- To krew Solo - stwierdził Han. - Wystarczy spojrzeć. No to jak wam się wiedzie?

- Nie najgorzej, przynajmniej jeśli chodzi o nas - mruknął Karrde. - Chyba będę mógł zaspokoić wszystkie twoje potrzeby. Ale najpierw dostaniesz ode mnie prezent.

- Hej! - odezwał się Shalo. - Czy możecie poprosić waszego Jedi, żeby mi zabrał to sprzed gardła?

Han uniósł brwi wysoko w górę.

- Mówisz o tym tutaj Jedi? O moim najstarszym synu? Tym samym, którego chciałeś sprzedać za największą nagrodę w galaktyce?

- Naprawdę, nigdy bym tego nie zrobił - tłumaczył się Shalo. -Próbowałem tylko wymusić na tobie ochronę, to wszystko.

- Jasne, pewnie. Ale z ciebie gnój, Shalo. Godny przedstawiciel Hurtów. Czegoś będę od ciebie chciał, wiesz?

- Cz-czego?

- Tego, o co już cię prosiłem, ty pustogłowy głupku.

- Och. Chodzi ci o firmę transportową?

Han kiwnął głową.

- Stanowiska od piętnastego do osiemnastego. Tyle ci mogę powiedzieć.

Han wycelował w niego palec.

- Shalo…!

- Hej, oni nie mają logo ani nazwy. Po prostu przylatują i zabierają.

- Niewolników? - odezwał się Jacen. - A jak ci się zdaje, co się potem z nimi dzieje?

- Nie wiem. Nie zadaję pytań.

- Dobrze wiesz, dokąd ich wywożą - oskarżył go Jacen.

- Zaprzeczam stanowczo.

Nagle Jacen wyczuł coś poprzez Moc.

- Hej, tato…

- Sekundkę, synu. - Han skinął podbródkiem w kierunku Shalo. -Niech sobie zaprzecza. To nie ma znaczenia. Sprawdzimy twoją bajeczkę, Shalo, a jeśli się okaże, że skłamałeś…

- Jasne, jasne, wrócisz po mnie, wiem.

- Nie. O, nie. Pojedziesz z nami, ale na razie przekażę cię tej tutaj miłej pani, dobrze? Muszę pogadać z moimi przyjaciółmi.

Shalo obrócił się, żeby spojrzeć na „miłą” panią i pobladł, kiedy ujrzał przed sobą ogromną humanoidkę porośniętą białym futrem i z paszczą pełną wielkich kłów. Potwór syknął i parsknął, co pewnie było jakąś wypowiedzią.

- Nie, H’sishi - łagodnie powstrzymał ją Karrde, widocznie w odpowiedzi na pytanie. - Nie, nie możesz go zjeść. Jeszcze nie teraz.

Twarz Shalo przybrała kolor zbliżony do futra Togorianki, która ujęła go za łokieć i odprowadziła na bok.

- No, a teraz mów - zażądał Han. - Co to za niespodzianka?

Karrde uśmiechnął się lekko.

- Poprosiłem mojego speca, żeby przyjrzał się uważniej statkom, które przejąłeś. Zwłaszcza tym z Kuat. Zajęło mu to trochę czasu, powiedziałbym, że nawet dość dużo. Pieniądze za te statki były prane tyle razy, że do tej pory powinny się już rozlecieć na luźne molekuły. Ostatecznie jednak wygląda na to, że można prześledzić ich wysyłkę aż do biur Zakładów Fotonicznych Kuat.

- Zakłady Fotoniczne Kuat? - zdumiał się Jacen.

- Prywatna korporacja. - Karrde podał Hanowi kartę danych. - A to lista właścicieli.

- Czy na tej liście jest Viqi Shesh? Karrde przyjrzał mu się uważnie.

- A spodziewasz się, że będzie?

- Mieliśmy z nią pewne problemy na Duro - wyjaśnił chłopiec. -Takie tam przeczucie.

- Przykro mi, że cię rozczaruję - odparł Karrde. - Nie pod tym nazwiskiem.

- Może dałoby się sprawdzić te nazwiska? - nalegał Jacen. - Wyjaśnić, czy są prawdziwe?

Karrde zaśmiał się sardonicznie i spojrzał na Hana.

- Czy to poczucie humoru Solów, czy może on mówi poważnie?

- Rozumiem, że to znaczy nie - oschle odparł chłopiec.

- To znaczy - wyjaśnił Han - że zajęłoby to dużo czasu… bardzo dużo czasu… i prawdopodobnie nie doprowadziłoby nas donikąd. A w tym czasie bylibyśmy tam, zamiast tu, gdzie możemy naprawdę powstrzymywać te statki. Jeśli stoi za tym Shesh, zaszkodzimy jej bardziej tu niż na Coruscant.

- Staruszek ma rację - stwierdził Karrde. - Ślady, które odnalazł mój spec, są bardzo słabe. Łatwo je zatrzeć.

- Ale może znaleźlibyśmy jakiś dowód - upierał się Jacen. - Prawdziwy dowód.

- Może - odparł Han. - Może na stanowisku piętnastym do osiemnastego.

- Uderzymy na nich? - zapytała Shada.

- Uderzyć? Nie. Łatwiej będzie ich odłowić w przestrzeni.

- Może powinniśmy ich chociaż sprawdzić? - podsunął Jacen. Shada skinęła głową i wstała.

- Trzeba im się trochę przyjrzeć. Jacen wyprostował się.

- Mogę przejść się z tobą?

- Ja pójdę - rzekł Han. - A może nie dotarł do ciebie ten fragment o nagrodzie za twoją głowę?

- Zazdrosny, Solo? - zapytał Hana Karrde.

- Jak to?

- Bo widzisz, twój syn bez trudu wyrabia trzy razy tyle, ile ty kiedykolwiek byłeś wart.

- Inflacja. W kredytach imperialnych wychodzi prawie na to samo. I nie zawracaj mi głowy. Jacen wraca na „Sokoła”.

- O, nie, na starym gruncie nie jesteś moim dowódcą, tatku.

- Ciekawe, skąd ci przyszła do głowy taka bzdura? - warknął Han.

- Chciałeś, żebym ci pomógł w interesach, no to pomagam. Jeśli Shada się zgodzi, idę z nią.

- Dama nigdy nie odmawia towarzystwa przystojnego młodzieńca, zwłaszcza Jedi.

Han uniósł w górę ręce.

- W porządku, poddaję się. Ale będziesz musiała znieść towarzystwo dwóch przystojniaków, ponieważ ja nie spuszczę mojego synalka z oka. Znam aż za dobrze tego łobuziaka.

Oczy Karrde’a zwęziły się nagle. Jednym ruchem wyciągnął miotacz.

- Na razie to całkiem akademicka dyskusja, przyjaciele.

- Dlaczego? - zapytał Jacen.

Odpowiedział mu ogień z miotaczy

 

R O Z D Z I A Ł 28

 

Nom Anor, sam w sypialni, trącił palcem maskera gablitha, który upodabniał go do Givina. Zwierzę posłusznie spełzło z niego. Nieco mniej chętnie wywabił z gardła komunikacyjną hybrydę gnullitha i villipa. Sypialnie zawsze miały atmosferę, niezależnie od wszystkiego, więc powinien być bezpieczny. Nawet Givin nie mógł długo wytrzymać kontaktu z całkowitą próżnią.

Udawanie Givina niosło ze sobą inne jeszcze, niezwykłe wyzwania, dziwniejsze niż jakiekolwiek role, jakie odgrywał wcześniej. Między sobą Gavinowie porozumiewali się zdaniami, które bardziej przypominały równania matematyczne niż gramatykę, choć oczywiście miały z nią wiele wspólnego. Nawet kiedy tłumaczył je tizowyrm, Nom Anor często miał trudności z mówieniem i tylko z tego powodu wielu Givinów wiedziało, kim i czym jest naprawdę. Tylko dzięki pomocy lokalnych agentów udało mu się pozostać nierozpoznanym przez innych.

I to mu się nie podobało. Długie doświadczenie nauczyło go, że Nom Anor może liczyć wyłącznie na Noma Anora. A gdyby odkryły ich niewłaściwe osoby…

Włożył z powrotem gnullitha-villipa. Po co ryzykować?

Sprawdził czas na idiotycznie skomplikowanym chronometrze Givinów, wyjął pudełko, w którym trzymał villipa i przygotował się, żeby go pogładzić, ale stwierdził, że ten już od jakiegoś czasu pulsuje, by zwrócić jego uwagę. Chwilę później zobaczył podobiznę twarzy komandora Quranga Laha.

- „Kroczący Księżyc” jest w tym systemie? - zapytał wojownika Nom Anor.

Rysy Quranga Laha wykrzywiły się gniewnie.

- Twój doskonały plan zaczyna mieć zatory - warknął.

- Mówisz o tym Rodianinie Jedi? - zapytał Nom Anor. - Nasi agenci na Eriadu poradzili sobie z nim.

- Tak? A ten statek niewiernych, który wskoczył w sam środek mojej floty?

Nom Anor ani mrugnął. Nie mógł. Odkąd zaczął pracować z Qurangiem Lahem, szybko stało się jasne, że wojownik żywi do niego głęboką urazę. Nie było to nic nieoczekiwanego, ale nie można było tego zlekceważyć. Nom Anor nie miał lojalnych wojowników, musiał więc polegać na Qurangu Lahu. Miał jednak nadejść moment, kiedy Nom Anor stanie się rzeczywiście słaby, a Qurang Lah będzie miał w rękach klucz do jego przeżycia.

I to była jedyna wada planu Noma Anora, choćby Qurang Lah wyobraził sobie, że jest ich więcej.

- Wasza flota znajduje się na głównym szlaku transportowym - rzekł egzekutor. - Wiedzieliśmy, że istnieje niebezpieczeństwo spotkania ze statkiem niewiernych. Jestem pewien, że go zniszczyłeś.

- Niemal natychmiast. Ale teraz straciliśmy łączność z „Kroczącym Księżycem”.

To była nieprzyjemna niespodzianka.

- Może tylko ulegli dezorientacji po wyjściu z nadprzestrzeni. Cień osłaniający, jaki noszą, łatwo ulega komplikacjom.

- A może twoi „sprzymierzeńcy” już na niego czekali i zniszczyli go tuż po wyjściu?

- To niemożliwe - odparł Nom Anor. Czy aby na pewno? Givinowie byli jeszcze dziwniejsi niż ludzie, o wiele trudniejsi do rozszyfrowania. Czyżby aż tak się pomylił w przewidywaniach?

Niemożliwe. To tylko drobne kłopoty, nic więcej. Plan jest dobry.

- Mamy jeszcze kilka godzin - zapewnił dowódcę wojennego. -Odkryję, jakie, jeśli w ogóle, ma problemy „Kroczący Księżyc” i wkrótce się z tobą skomunikuję.

- Lepiej to zrób - zagroził Qurang Lah.

Zaledwie villip się uspokoił, Nom Anor zrobił kwaśną minę. Jeśli coś się stało ze statkiem zwiadowczym, czy zdoła przekonać sprzymierzeńców Givinów, aby dokonali sabotażu?

Oczywiście, że tak.

Ale wyczuwał w tym rękę Jedi, choć nie wiedział, w którym miejscu. Jedi innych niż ten samotny Rodianin, który podczas odwiedzin na stacji Yag’Dhul rozpoznał w Nomie Anorze Yuuzhanina. Dość łatwo było go wyśledzić i zamordować, a agenci Brygady Pokoju na Eriadu zapewnili go, że Rodianin nie zdołał przekazać wiadomości nikomu innemu.

Ale Brygada Pokoju już nieraz została przyłapana na kłamstwie, kiedy jej członkowie uważali, że może im się to bardziej opłacić, a z kolei Jedi znani byli z tego, że przesyłają myśli bez słów.

Nom Anor usiadł i starannie zebrał myśli. Gdyby gdzieś tu kręcili się Jedi, to co by zrobili?

Musiał być przygotowany na ich przybycie. I będzie. A może, oprócz podboju Yag’Dhul, givińskich niewolników i zagrożenia dla źródła bacty w pobliskim systemie Thyferry, będzie miał jeszcze jeden lub dwa klejnoty do zaoferowania Tsavongowi Lahowi.

 

R O Z D Z I A Ł 29

 

Luke chwycił dłoń Mary, z trudem powstrzymując łzy i usiłując uspokoić myśli, uwolnić je od bólu, lęku i rozpaczy.

- Daj sobie spokój, Luke - wyszeptała. - Aż mnie ciarki przechodzą.

Jej głos brzmiał jak suchy skrzek, niewiele głośniejszy niż zawodzenie larwy tlikista.

Luke odetchnął urywanie i zmusił się do uśmiechu.

- Przepraszam - mruknął. - To nie jest mój najlepszy dzień.

- I tak musi być lepszy od mojego - odrzekła.

Jej dłoń była sucha w dotyku jak papier i gorąca. Chwycił ją mocniej, czując pulsującą wewnątrz chorobę - wściekle aktywną, murującą się w tempie, które do tej pory nauki medyczne uważały za niemożliwe. Jedynym spokojnym punktem ciała Mary było miejsce, gdzie pływało ich dziecko. Nawet teraz, kiedy na skórze wystąpiły jej plamy, włosy wychodziły całymi pękami, a w ciele szalała reakcja łańcuchowa, zbliżająca się do punktu eksplozji, wciąż pilnowała bezpieczeństwa ich dziecka.

- Może… może już czas, żeby Cilghal wywołała poród - rzekł niepewnie.

- Nie! - głos Mary załamał się na tym słowie, ale był to najgłośniejszy dźwięk, jaki wydała z siebie od wielu dni. Powieki opadły jej na oczy.

- Mówiłam ci - szepnęła. - Czuję, że to złe. Jeśli to zrobię, umrzemy oboje.

- Skąd możesz wiedzieć?

- Jak możesz pytać? Wiem. To Moc.

- Ale to cię zabija, Maro - rzekł. Słowa zabrzmiały tak, jakby wypowiadał je ktoś inny, i do tego w obcym języku.

- Nie? Naprawdę? W życiu… bym się… nie domyśliła. Poczuł, jak znów oddala się w nieświadomość.

- Maro!

- Wciąż… tu jestem.

Luke spojrzał na Cilghal, śpiącą na sąsiedniej kozetce. Lekarka pracowała dzień i noc, wykorzystując Moc do spowolnienia postępów choroby. Wyniki były ledwie dostrzegalne. Jedynie Mara miała nad nią jakąkolwiek kontrolę, ale teraz koncentrowała swoją potężną wolę na czymś zupełnie innym.

- Maro - szepnął miękko. - Maro, musisz mnie wpuścić.

- Poradzę sobie, Luke.

- Maro, najdroższa… nie czas na zabawę. Chcesz zrobić to po swojemu i ja to szanuję. Ale ty musisz uszanować moje uczucia. To także i moje dziecko… a ty, ty jesteś najlepszą częścią mojego świata. Pozwól mi pomóc.

- Samolub - mruknęła.

- Tak, może - przyznał spokojnie.

- Miałam na myśli siebie - odparła. - Pomóż naszemu dziecku.

Luke sięgnął w jej kierunku i zanurzył się w malstromie. Poczuł, jak słabo kołacze się w niej życie. Jej ból przeszył jego ciało, mroczna gorączka kąsała jego umysł. Czuł się przytłoczony, przeszyło go najgłębsze doznanie beznadziejności, jakie kiedykolwiek przeżył.

Nie. Jestem tu po to, żeby przejąć jej cierpienie. Jestem tu po to, żeby oddać jej moją siłę, pomyślał. Wiedział o tym, ale czuł, że nie ma nad sobą kontroli. Zbyt wiele tego było, nadchodziło zbyt szybko. Odpychał to, zmuszał do cofnięcia się, usiłując wsączyć w jej ciało nowe siły.

Ona jednak nie mogła ich przyjąć, nie mogła ich użyć tak, jak tylko jej ciało to potrafi, bo jej tam nie było. Luke czuł się teraz tak samo na łasce jej choroby, jak ona sama.

Usłyszał czyjś głos i zdał sobie sprawę, że to on sam krzyczy.

Spokój, pomyślał. Jestem spokojny. Przynoszę spokój i ciszę. Jestem ciszą.

Ale choroba śmiała mu się w twarz. Wokół niego wybuchały eksplozje obrazów i wrażeń. Widział szyderczo roześmianą twarz Palpatine’a, własne młodzieńcze rysy zniekształcone jadem nienawiści. Był dzieckiem na ulicy, samotnym i przemarzniętym.

Wszystkie negatywne uczucia, wszystkie lęki, nienawiści i żądze. Tu, gdzie rządziła choroba, pozostała tylko najgorsza część charakteru Mary.

Walczył z rozpaczą, ale ona rozlała się i zebrała u jego stóp, wypełniając go powoli, jak soki pełznące w górę drzewa.

W tej chwili zrozumiał, że nigdy nie zdoła jej ocalić. Mara była dla niego na zawsze stracona.

 

R O Z D Z I A Ł 30

 

- Och, Sithowe nasienie! - zaklął Corran.

- Givinowie mają konszachty z Yuuzhanami - z powątpiewaniem odezwał się Anakin. - Givinowie budują statki. Yuuzhanie Vong nienawidzą technologii.

- Tak, ale ich posiadłość nie jest znów tak obiecująca - zauważył Corran. - Może im się zdaje, że jeśli będą współpracować, Yuuzhanie nie dobiorą im się do skóry.

- Nie rozumiem - wtrąciła Tahiri.

- Yag’Dhul ma trzy księżyce - wyjaśnił Corran. - Siły pływów są tak potężne, że od czasu do czasu sama atmosfera się cofa, wystawiając powierzchnię planety na próżnię. Givinowie wyewoluowali tak, że mogą przez krótkie okresy przetrwać w próżni, ale na co Yuuzhanom taka planeta? Lokalizacja… owszem, jest strategiczna dla celów ich podboju. Prawdopodobnie jednak samej planety nie zechcą zasiedlić.

- Zdaje się, że czekają na odpowiedź - zauważył Anakin, wskazując na malutką podobiznę Givina.

- Tahiri, powiedz im po yuuzhańsku, że mamy pewne drobne problemy i wkrótce się z nimi znów skontaktujemy.

- Jasne. - Powiedziała coś do komunikatora i po chwili podniosła wzrok. - Chcą wiedzieć, dlaczego nie używamy villipa. Mają swoje villipy ze sobą.

- Bracie, to zaczyna coraz bardziej śmierdzieć. - Corran wytrzeszczył oczy na rząd villipów. Jeden pulsował lekko. Czy to ten?

- Powiedz, że to nie ich sprawa - rzekł. - Niech to zabrzmi tak, jakbyś była o coś wściekła. Nie… czekaj. Powiedz im… powiedz im, że mówią po yuuzhańsku tak podle, że czujesz się tym obrażona. Powiedz, że będziesz z nimi rozmawiała w języku niewiernych, w basicu, i że zaraz przemówi do nich dowódca.

Tahiri spełniła polecenie, po czym komunikator przejął Corran. Nie włączając wizji, starał się przypomnieć sobie, w jaki sposób Shedao Shai akcentował basie podczas ich pojedynku.

Chciał już otworzyć usta, kiedy coś przyszło mu do głowy.

- Tahiri, Anakin, dajcie mi imię. Wiarygodne imię.

- Hul - rzekł Anakin. - To imię wojownika. Corran skinął głową i włączył komunikator.

- Mówi dowódca Hul Lah - warknął. - Wszystko gotowe?

- Wszystko przygotowane, dowódco - odparł Givin. - Sieć obronna zawiedzie za 15,08357462 godzin standardowych. Możesz wtedy sprowadzić flotę z nadprzestrzeni.

Corran zamrugał. Coś mu się tu…

- A więc nie ma żadnych podejrzeń? - zapytał.

- Nie. Główny Rachunek jest całkowicie nieświadom naszego wspólnego wektora. Awaria sieci obronnej i transmisji dalekosiężnych będzie się wydawała przypadkowa. Dopiero kiedy przejmiecie nasz system, prawda wyjdzie na jaw. Starannie ukryliśmy nasze współczynniki.

- Godne pochwały. Oczywiście, sprawdzimy to, ale możesz być pewien, że jeśli mówisz prawdę, chwalebni Yuuzhanie Vong uszanują naszą umowę

- Dziękuję, dowódco.

- Hul Lah wyłącza się.

Corran w zadumie wydął wargi.

- Ci chłopcy to nie jest rząd - rzekł. - A przynajmniej nie cały. Jakaś frakcja.

- Musimy się zatem skontaktować z prawdziwym rządem - podsunął Anakin. - Niech się dowiedzą, co się dzieje, zanim wystąpi awaria sieci obronnej.

- To stanowi pewien problem - zauważył Corran. - Nie wiemy nic o tych, z którymi rozmawialiśmy. Może to lokalny oddział Brygady Pokoju, a może frakcja Głównego Rachunku. W obu przypadkach ryzyko skontaktowania się z niewłaściwymi osobami jest zbyt duże.

- Może powinniśmy po prostu wynieść się stąd i skontaktować się z siłami zbrojnymi Nowej Republiki? - zaproponował Anakin.

- To jest jakiś pomysł, ale to sprawi, że stracimy Yag’Dhul. Nie ma sposobu sprowadzenia tu floty w piętnaście godzin. Jeśli Givinowie rozstawili własną flotę, mają szansę bronić się przed Yuuzhanami Vong na tyle długo, żeby siły Nowej Republiki zdążyły przybyć. Oczywiście musimy przyjąć, że Senatorska Komisja Ogólna pozwoli na to. Nie, musimy ściągnąć na siebie uwagę właściwych osób przed awarią sieci.

- Hmm - zadumał się Anakin.

- Co? Wyduś to z siebie.

- Noooo, mam pomysł, ale tobie się nie spodoba.

- W tej chwili przyjmuję wszystko, co pod ręką. Gadaj.

- Zaatakujemy Yag’Dhul, zanim sieć padnie. Ten, kto wyjdzie z nami walczyć, będzie tym, z którym chcemy gadać.

- Nie podoba mi się to - rzekł Corran.

- Nie sądziłem, że będzie inaczej.

- Nie podoba mi się, ale może się udać. Anakinie, oblicz skok, który przeniesie nas w najbliższą bezpieczną odległość do Yag’Dhul. A jeszcze lepiej na stację kosmiczną. Tahiri, możesz go wprowadzić?

- Jasne. Muszę tylko zobaczyć go w myśli.

- No to do roboty. Muszę to zrobić, zanim dopadnie mnie zdrowy rozsądek.

Wyszli o dwieście kilometrów od orbity najdalszego księżyca Yag’Dhul, niedaleko stacji kosmicznej, którą kiedyś dowodził Booster Terrik. Corran miał miłe wspomnienia z tego miejsca, ponieważ przypominały mu dni młodości z Mirax. Dziwnie się czuł wiedząc, że za chwilę je zaatakuje.

Stacja, która była bazą Eskadry Łobuzów w czasie wojny o Bactę, stanowiła teraz część rozszerzającego się givińskiego kompleksu wojskowo-przemysłowego. Givinowie nie byli zadowoleni z tego, że ich system został wykorzystany jako pole bitwy przez obce siły. Poprosili o stację, która została na nich scedowana kilka lat po zawarciu przymierza ze Szczątkami Imperium. Chroniła teraz ich stocznie.

- Założę się, że nas zauważą - mruknął Anakin, spoglądając przez przezroczystą plamę, którą Tahiri wytworzyła, żeby mogli obserwować otoczenie. - Tłumiki hiperfal czy nie, ale skały takiej wielkości po prostu nie pojawiają się znikąd.

- A może sieć już nie działa - podsunął Corran.

- O, nie sądzę - odparła Tahiri. - A przynajmniej byłby to niezwykły zbieg okoliczności. Właśnie wyruszyło dwadzieścia.

- Dwadzieścia czego? - zapytał Corran. - Myśliwców, korwet, statków flagowych?

- Nie wiem - odparła Tahiri. - Nie wiem zbyt wiele na temat statków.

- No dobrze, jakie są duże?

Tahiri nie odpowiadała przez chwilę.

- Nie jestem pewna, jak to odczytywać - mruknęła. - To jakby korpusy na długich prętach. Po trzy silniki każdy. Bardzo szybkie.

- Myśliwce? Jak daleko?

- Piętnaście fonów i zbliżają się.

- Co to jest fon? -zapytał Anakin.

- Nie mam bladego pojęcia - odrzekła. - Wszczepili mi język, a nie tablice konwersji.

- Obróć statek trzydzieści stopni na sterburtę.

- Sterbur… co?

- Na prawo! Gdzie masz prawą rękę?

- Niech pan nie podskakuje, kapitanie Horn - rzekła Tahiri. - Robię, co mogę, ale nie jestem pilotem! I nie potrafię powiedzieć, czy obróciliśmy się o piętnaście stopni, czy więcej!

Statkiem wstrząsnęło głuche uderzenie. Tahiri jęknęła.

- Co to było?

- To boli! - krzyknęła. - Odstrzelili kawałek statku!

- Wzywają nas?

- Ja… - nie dokończyła, bo kilka kolejnych uderzeń zakołysało statkiem. Ostatnie było bardzo głośne.

- Powłoka przerwana - oznajmiła dziewczyna. - Tracimy powietrze. Zaczynam ostrzał.

- Nie strzelaj! - polecił Corran. - Słyszysz, Tahiri? Nie strzelaj!

- Statek chce strzelać -jęknęła. - Jego to boli!

- Nie pozwól mu.

- Wzywają nas! - zawołał Anakin. - Standardowa częstotliwość.

- Odpowiedz im, szybko. Tahiri… odwróć się i wiej przed tymi statkami najszybciej jak potrafisz.

- Są o wiele szybsze.

- No to użyj dovin basali, żeby pochłaniać ich strzały, jeśli wiesz, jak to zrobić.

- Statek już to robi - odparła. - Tylko nie bardzo wie, jak.

- To nie statek wojenny - mruknął Corran. - Anakin?

- Coś siadło w transponderze - odpowiedział chłopiec.

- No to go napraw!

- Próbuję.

- Tahiri, możesz wykonać unik?

- Unikam, jak mogę. Ale to naprawdę duży statek, a oni są strasznie szybcy.

Kolejna urywana seria strzałów rozdarła bok „Kroczącego Księżyca” i teraz Corran mógł dostrzec przeciwników, wijących się wokół nich w zadziwiająco zwrotnych statkach. Nie rozpoznawał konstrukcji, ale Givinowie znani byli z jakości, a nie z ilości budowanych statków. Nie mniej niż jedna czwarta jachtów wyścigowych w galaktyce zbudowana była w systemie Yag’Dhul.

Corran spojrzał na Anakina. Chłopiec… nie, młodzieniec pracował spokojnie nad skleconym naprędce komunikatorem. Kosmyk włosów spadał mu na twarz. Nie wyglądał na kogoś, kto choć trochę obawia się śmierci. Pewnie się rzeczywiście nie bał. Taan, Zhańbiona, siedziała nieprzenikniona i milcząca. Nie odzywała się od czasu rozmowy z odległym komendantem Yuuzhan Vong.

Statek podskoczył i zadygotał, gdzieś niedaleko rozległ się wizg powietrza uciekającego w próżnię. Pomieszczenie wypełnił smród przypominający spalone mięso rancora.

- Umieramy - bezbarwnym głosem oznajmiła Tahiri. - Pozwól mi strzelać. Proszę.

- Nie.

- Mam! - krzyknął Anakin.

- Daj mi to! - warknął Corran. - Tym razem upewnij się, że mamy wizję.

Givin, który pojawił się na niewielkim ekraniku, nie tracił czasu na grzeczne matematyczne powitania.

- Statek Yuuzhan Vong, tu Dodecjanin Illiet. Zatrzymacie się i poddacie albo zostaniecie zniszczeni.

- Dodecjaninie Illiet - odparł Corran. - Tu kapitan statku Yuuzhan Vong „Kroczący Księżyc”. Poddajemy się.

Givin ani mrugnął - nie potrafił - a na jego egzoszkieletowej twarzy nie pojawił się żaden wyraz, który Corran mógłby rozpoznać. Pomimo to wyglądał na porządnie zaskoczonego.

- Nie jesteś Yuuzhaninem - oznajmił Givin.

- To długa historia - odparł Corran. - Nie zamierzamy was atakować, chcieliśmy tylko zwrócić waszą uwagę.

Givin nie odzywał się, słuchając słów kogoś spoza zasięgu wizji. Znów zwrócił ku Corranowi puste oczodoły.

- Masz naszą uwagę, Corranie Horn. Przygotuj się na przyjęcie nas na pokład.

 

R O Z D Z I A Ł 31

 

- Shalo był sprytniejszy, niż myślałem - warknął Han, wyciągając miotacz. - Miał wsparcie dla wsparcia.

Jacen usiłował rozpracować całą akcję. Karrde strategicznie rozmieścił ludzi w całej kantynie - i na galerii, i na parterze - aby rozbroić ludzi Shalo, a poza tym rozstawił kordon na zewnątrz. A teraz ten zewnętrzny pierścień obronny był atakowany przez trzecią grupę. Bardzo liczną trzecią grupę. Ludzie Karrde’a na zewnątrz albo już ulegli, albo wycofali się do budynku.

- Pomóż mi z tym stołem - polecił Han.

Jacen chwycił z jednej strony i pomógł ojcu zawlec stół pod jedno z okien. Zanim zabarykadowali otwór, kilkanaście strzałów przecięło powietrze nad ich głowami, zasypując pióropuszami wszechobecnego kurzu Tatooine.

- Ta planeta zawsze była pechowa - burknął starszy Solo. Podniósł miotacz i oddał kilka strzałów ponad stołem, nawet nie patrząc.

- Dobrze, że całkowicie kontrolujesz sytuację - zauważył cierpko Jacen.

- Hej, żaden plan nie jest doskonały. Spojrzałeś może, co to za jedni?

- Jestem prawie pewien, że to Brygada Pokoju.

- Ci faceci zaczynają mnie denerwować. Shalo nas wrobił.

- Wyobraź sobie, że wrobił cię jeden z twoich dawnych kumpli.

- No cóż, bywało gorzej - przyznał Han. - Gotów?

- Na co?

- Daję im sześć sekund, zanim zaczną rzucać granaty. Nie chcemy tu zostać. Na trzy?

- Niech będzie na trzy.

- Karrde? - rzucił Han przez ramię.

- Zajęty! - odparł Karrde, strzelając zza drzwi wejściowych

- Kryj nas trochę.

- Proszę bardzo.

- Raz, dwa… Hej!

Na dwa Jacen zapalił miecz świetlny i skoczył na nogi. Natychmiast musiał odbić trzy strzały z miotacza po kolei. Ojciec wyskoczył za nim, pierwszym strzałem przyszpilając jednego z napastników.

- Budynek po drugiej stronie ulicy - rzucił Han. - Ruszaj!

Z dachów zasypał ich deszcz strzałów. Jacen odbijał co celniejsze, podczas, gdy ojciec odpowiadał ogniem na ogień. Jacen jednym cięciem otworzył drzwi sklepiku z drobiazgami po drugiej stronie ulicy i obaj skryli się w środku. Za ich plecami prawdziwa ściana ognia rozniosła resztkę drzwi na strzępy.

- Tutaj też mogą wrzucić granaty, wiesz? - zauważył Jacen.

- Tak, ale teraz mamy ich w krzyżowym ogniu.

- Moje drzwi! - wrzasnął zza ich pleców kupiec, Toydarianin.

- Bardzo nam przykro - powiedział mu Jacen.

- Przykro? Przykrość nie… uaaa!

Granat udarowy wpadł przez drzwi i Toydarianin zaczął się miotać w poszukiwaniu kryjówki.

- No widzisz? - mruknął Jacen i trzepnął bombę telekinezą, wysyłając ją tam, skąd przyszła.

Jego ojciec zdawał się przewidywać ogólną tendencję. To, co zostało z okien kantyny, teraz wyleciało z hukiem w kłębach dymu.

- Karrde! - wrzasnął Han, waląc we wszystko, co się ruszało na ulicy.

Przerwał mu Gamorreanin, który wyskoczył zza framugi, strzelając jak opętany. Chybił z bliskiej odległości, ale kolba jego miotacza miała więcej szczęścia i podniosła Korelianina na pół metra w górę. Ciało ojca zwaliło Jacena z nóg. Zanim odzyskał równowagę, Gamorreanin, pokwikując i pochrząkując, owinął potężnymi członkami ciało chłopca i rzucił nim o najbliższą ścianę. Miecz świetlny Jedi zatańczył w powietrzu.

Oszołomiony Jacen przetrzepał uszy napastnika, ale nawet jeśli odniosło to jakiś skutek, to go nie zauważył. Usiłował skoncentrować się na odzyskaniu miecza, ale w całym zamieszaniu nie widział, gdzie poleciał.

Wyczuł jednak Gamorreanina, czuł jego serce walące w piersi. Tak łatwo byłoby sięgnąć Mocą i…

Nie. Raczej umrze.

A na to się zanosiło i to niedługo. Nie był już w stanie oddychać. Słabymi ciosami trafiał od czasu do czasu w łeb przeciwnika, ale bliźniacze słońca na zewnątrz zdawały się gasnąć.

I nagle poleciał w powietrze i walnął w ścianę, a ceramiczne statuetki Jawów i ludzi pustyni posypały się na niego ze wszystkich półek. Gamorreanin ruszył w kierunku Hana, który właśnie przyłożył mu w głowę jakąś większą kamienną statuą. Han wybałuszył oczy widząc, że Gamorreanin nie tylko nie padł, ale wściekł się jeszcze bardziej.

- Ty tępogłowy synu… - zaczął, ale nie skończył, bo musiał uchylić się przed potężnym prawym prostym.

- Słuchaj, stary - ciągnął Han, odskakując od Gamorreanina. - Nie wiesz, z kim masz do czynienia. Jeśli się po prostu poddasz, nie będę dla ciebie bardzo niemiły. - Nagle spojrzał za plecy rozwścieczonego przeciwnika.

- Tak, Jacenie, użyj miecza świetlnego!

Jacen nie zdążył jeszcze nawet uświadomić sobie, gdzie ma nogi, a co dopiero mówić o mieczu. O czym on gada? - zdenerwował się.

Gamorreanin odwrócił się i Han raz jeszcze walnął go w czaszkę, trzymając oburącz rzeźbę. Tym razem pękła. Gamorreanin zrobił zdumioną minę i padł.

- W porządku, synku? - zapytał Han.

- Aha. Troszkę mi się świat chwieje.

Han zważył w dłoni połówkę rzeźby, która mu została i podał ją Jacenowi.

- Masz na pamiątkę.

Jacen obrócił ją w palcach i zaśmiał się cicho. Bardzo cicho, bo bolały go zgniecione, a może nawet połamane żebra.

Tymczasem Han, obserwując jednym okiem drzwi, szukał swojego miotacza.

- Powinienem był wiedzieć, że ten stary szmugler nie da się spokojnie wysadzić - wymamrotał.

Jacen wyjrzał na zewnątrz ponad głową ojca i dostrzegł na przeciwległym dachu dwie postaci: Karrde’a i Shadę. Właśnie wykończyli snajperów i wykorzystywali dobrą pozycję, żeby oczyścić ulicę. Sprawa była prawie całkiem zamknięta.

W kwadrans później Jacen i Han spotkali się na zewnątrz z Karrde’em i jego ludźmi. Jakimś cudem żaden z nich nie zginął, choć kilkoro zapewne spędzi sporo czasu w zbiornikach bacty.

- Nie powiedziałbym, że Tatooine należy do najbezpieczniejszych planet - zauważył Karrde. - Proponuję, żeby się wynosić z tej kupy kurzu, zanim Brygada przekona służby portowe, że należy internować nasze statki, jeśli jeszcze tego nie zrobili.

- Tym bym się za bardzo nie martwił - mruknął Han. - Rodzina Darklighterów wciąż jeszcze ma pewną sławę, a my stoimy w ich doku. Ale rzeczywiście, najlepiej byłoby się stąd wynosić. - Han potrząsnął głową ze zgorszeniem. - Co za strata czasu. Teraz, kiedy wiedzą, że tu jesteśmy, nie dowiemy się niczego o ich działalności.

- O, tego bym nie powiedział - uśmiechnął się Jacen

- Co masz na myśli?

- Wciąż mamy Shalo, tak czy nie?

- O ile H’sishi nie została pojmana po drodze na nasz statek.

- Wykryłem u niego coś, co ukrywał. Próbowałem ci o tym powiedzieć.

- Co?

- Nie jestem pewien. Spodziewał się czegoś. Czegoś wielkiego.

 

Podczas drugiego przesłuchania Shalo był o wiele bardziej pokorny i chętny do współpracy.

- Zatrzyma się tu konwój - przyznał. - Pojutrze. Po drodze na Ilezję.

- Co to za ładunek?

- Och, no wiesz, ładunek jak ładunek.

- Nie, nie wiem - odparł Han. - Oświeć mnie, proszę.

- Przyprawa, broń, może kilku… eee… niewolników.

- Ofiar dla Yuuzhan Vong, chcesz powiedzieć. Niezły z ciebie kawał sukinsyna, Shalo.

- Jestem biznesmenem, Solo.

- Pewnie. Wiesz co, kiedy już się załatwimy z tym konwojem, wysadzimy cię gdzieś, gdzie będziesz mógł się czulić ze swoimi partnerami od interesów. Może na Nal Hutcie.

 

Tsavong Lah przyglądał się przedziwnej istocie, stojącej przed nim. Wyglądała jak koszmarny żart mistrza przemian: pokryta krótkimi, zmierzwionymi piórami, z cienkimi członkami i antenkami na uszach. Mrugała na niego świetlistymi, skośnymi oczami, a w końcu otworzyła idiotycznie szerokie usta, żeby powiedzieć:

- Witaj, mistrzu wojenny.

Mistrz wojenny przyglądał jej się jeszcze przez chwilę, zanim raczył odpowiedzieć.

- Kapłani z sekty oszustów i haar wvhinic powiedzieli mi, że przekazałaś wiele użytecznych informacji dotyczących niewiernych. Zdaje się, że w czasie pobytu u nich byłaś bardzo spostrzegawcza.

- Zrobię jeszcze więcej - rzekła z dumą Vergere.

- Tak mi też powiedziano. Masz informację dotyczącą statku, który dręczy naszych niewiernych lokajów. - Kiedy to mówił, parka villipów przekazała mu obraz czarnego jak noc, soczewkowatego statku, pokrytego dziwnymi wystającymi urządzeniami.

- Znam ten statek - odparła Vergere.

- A dlaczego chciałaś o tym powiedzieć tylko mnie? - zagrzmiał mistrz wojenny.

- Ponieważ sądzę, że tożsamość tego statku właśnie ciebie zainteresuje najbardziej - odparła Vergere. - I również dlatego, że chyba będziesz wolał uzyskać tę informację w dyskretny sposób.

- Zbyt dużo sobie na mój temat wyobrażasz, powiernico umarłej kapłanki.

- Jestem gotowa przyjąć karę, jeśli moje wyobrażenia są błędne.

Tsavong Lah krótko skinął głową na znak zgody.

- Nie marnuj już więcej mojego czasu - rzekł. - Powiedz, co masz do powiedzenia.

- Znam ten statek, ponieważ z niego właśnie uciekłam - poinformowała go Vergere. - To „Sokół Millenium”, a jego kapitanem jest niejaki Han Solo.

- Solo? - Tsavong Lah poczuł, jak na sam dźwięk tego nazwiska wzbiera w nim wściekłość, a jego szponiasta stopa vua’sa niecierpliwie tupie w pokład.

- Solo - powtórzyło stworzenie. - Ojciec Anakina Solo, który spowodował ostatnie problemy na Yavinie Cztery, a przynajmniej tak powiadają. I ojciec Jacena Solo.

Tsavong Lah wyprostował się na całą wysokość.

- Miałaś rację, powiernico. To rzeczywiście interesujące.

- Odnajdź „Sokoła Millenium”, mistrzu wojenny, a wtedy znajdziesz Jacena Solo. Sądzę, że jest na pokładzie. Jeśli nawet go tam nie ma, to gdy tylko dostaniesz jego ojca, on zjawi się niedługo potem. Taki jest sposób myślenia niewiernych.

- W istocie - odparł mistrz wojenny i poczuł, jak krew zaczyna żywiej krążyć mu w żyłach. - A Jeedai są szczególnie słabi w tym względzie.

 

R O Z D Z I A Ł 32

 

Admirał Traest Kre’fey usiadł w centrum taktycznym na pokładzie swojego statku flagowego „Ralroost”. Jego fioletowe oczy patrzyły gniewnie i nieruchomo, ale Jaina i tak poczuła przelotną ochotę, aby pogłaskać jego futro, bielsze niż pola na Hoth. W kontraście z czarnym kombinezonem lotniczym prawie świeciło własnym światłem.

To uczucie natychmiast się ulotniło, kiedy dostojny Bothanin przemówił.

- Przyjrzałem się wszystkim informacjom, jakie mi przekazaliście - rzekł. - Generale Antilles, czy nic nie brakuje? Masz jeszcze jakieś drobne niespodzianki w zanadrzu?

- Nie, admirale - odparł Wedge. Zerknął z ukosa na Kypa. - Nic o tym nie wiem.

- No cóż - zadumał się admirał. - Kto by pomyślał, że Yuuzhanie Vong to kolejna banda twórców superbroni. Myślałem, że to się skończyło wraz z Imperium.

- Widocznie nie - oschle zauważył Gavin Darklighter. - Podzielam nieufność generała Antillesa w stosunku do Kypa Durrona, ale…

- Szczerze mówiąc, mam już dość - warknął Kyp i wstał. - Przepraszam was, panowie. Chyba zniszczę to sam… choćby mieczem świetlnym, jeśli będę musiał. Nie warto było zawracać wam głowy.

- Och, Kyp, siadaj i pozwól skończyć pułkownikowi Darklighterowi! - krzyknęła Jaina.

- Tak, dlaczego by nie? - zauważył kwaśno admirał Kre’fey. -A tymczasem może uwierzycie, że mam dość rozumu, aby osobiście rozważyć wszystkie kwestie bez konieczności oglądania waszych wygłupów. Może mi pan wierzyć lub nie, mistrzu Durron, ale nawet panu trochę współczuję. Podobnie jak pan uznałem, że najlepiej będzie, jeśli zacznę walczyć z Yuuzhanami na swój własny sposób, bez biurokratycznych kajdanek. Przez to stałem się niemal równie niepopularny jak pan. Kyp ledwie dostrzegalnie skinął głową.

- Przepraszam pana, admirale. Z całego serca pana podziwiam i nigdy się z tym nie kryłem. Gdybym mógł pana odnaleźć, dawno już zaproponowałbym przymierze. Jednak myli się pan w jednej kwestii. Wprawdzie Nowa Republika niewiele dba o nas obu, pan jednak zachował wielu sympatyków, jak tego dowodzi obecna tu kompania.

- Cóż, synu - odparł admirał. - Zdaje się, że w dużym stopniu sam się zakopałeś w swojej norze. Nie oczekuj, że wykopie cię z niej ktoś inny niż ty sam.

Kyp skinął tylko głową i wrócił na miejsce.

- Admirale - odezwał się Gavin. - Czy mogę mówić dalej?

- Proszę.

- Powiedziałem już, że Durron i jego Tuzin musieli naprawdę uciec się do desperackich środków, żeby zdobyć tę informację. Pamięta pan, admirale, byliśmy tam wcześniej, zanim Yuuzhanie Vong zamknęli system tak dokładnie, jak mogli. Możemy z tego wywnioskować, że jest to najpoważniejszy dowód na to, iż Yuuzhanie Vong kombinują coś naprawdę niebezpiecznego. Uważam, że powinniśmy coś z tym zrobić.

- Generale Antilles? Wedge mlasnął językiem.

- Zgadzam się - rzekł.

- Ja również - poparł go Bothanin. - Widzi pan, mistrzu Durron, ile kosztowałaby pana jeszcze chwila milczenia? Naprawdę niewiele.

- Rozumiem, admirale… i przepraszam.

- To świetnie. Już dawno szukałem dobrego celu, a ten nada się doskonale. Najmilsze w superbroniach jest to, że zwykle są bardzo duże, a ta nie wydaje się wyjątkiem. Sądzę, że zdołamy ją rozwalić.

- Trafienie w nią będzie najmniejszym z naszych zmartwień - zauważył Gavin. - Z tego, co mówi Kyp, Yuuzhanie mają dość dokładnie rozrysowane wszystkie bezpieczne szlaki nadprzestrzenne w okolicy broni i raczej skutecznie je blokują. A ponieważ Sempidal jest również jedną z ich największych stoczni, a Yuuzhanie Vong nie zaczynali od dawna żadnej nowej ofensywy, możemy się spodziewać gorącego przyjęcia.

- Cóż, z pewnością ma pan rację, pułkowniku Darklighter. Jednak ja mam informację, o której pan zapewne nic nie wie. Sempidal jest jedną z wielu części okupowanego terytorium, które bardzo mnie w ostatnich miesiącach interesowało. Obserwowałem je z nieco większej odległości i ze znacznie większą ostrożnością niż mistrz Durron, ale śledziłem ruch do i z systemu. W zeszłym tygodniu z Sempidala wyruszyła duża grupa statków. Nie udało mi się sprawdzić, dokąd się udały.

- Nowy ruch?

- Możliwe, albo tylko wzmacniają granice nowymi statkami - odparł Kre’fey. - Albo przygotowują trasę dla swojej nowej broni. Powinienem czym prędzej wyjaśnić, że nic wielkości tej superbroni nie opuściło układu, a zatem powinna tam wciąż być.

- Ale może nie na długo, jeśli Yuuzhanie Vong zamierzają kontynuować swój pochód w kierunku Jądra - rozważał Wedge. - Może ten cały interes „pokój za Jedi” był jeszcze większym oszustwem, niż nam się zdawało. Nie chodziło o to, żeby się pozbyć Jedi, lecz by zyskać na czasie i dokończyć hodowli tego potwora.

- A zatem uzgodniliśmy, że im szybciej zadziałamy, tym lepiej -podsumował Kre’fey.

- Jasne - poparł go Gavin. - Ale żeby tam wejść…

- Jeśli można, mam pewien pomysł - wtrącił Bothanin.

- Oczywiście, admirale.

- Kiedy wraz z pułkownikiem Darlighterem wkroczyliśmy ostatni do systemu Sempidala, mogliśmy umknąć siłom Yuuzhan dlatego, że po zniszczeniu Sempidala przemieszczenie masy planety otworzyło nowe punkty wejścia i wyjścia z nadprzestrzeni w wynikowym polu asteroid. Yuuzhanie Vong nie mogli ryzykować wejścia za nami w asteroidy, ponieważ nie obliczyli pozycji tych punktów. Do tej pory jednak na pewno doliczyli się wszystkich takich miejsc. Mistrzu Durron, w jaki sposób wszedł pan do systemu po tym, jak Yuuzhanie znaleźli wszystkie przemieszczenia?

- Moc, admirale, jest potężnym sojusznikiem. Miałem już pewne doświadczenie w wykorzystywaniu Mocy do odczytywania pól grawitacyjnych. Wyczekiwaliśmy na okazję, która się nadarzyła, kiedy testowali kolejną broń. Wielkość anomalii grawitacyjnej przesunęła profil grawitacyjny pasa asteroid na tyle, że mogliśmy zaryzykować skok.

- A teraz należy przypuszczać, że i tę możliwość zlikwidowali?

- Wydaje się to bardzo prawdopodobne.

- Mam pewną propozycję. Wiem, gdzie możemy znaleźć stary statek przechwytujący klasy Immobilizer. Nic wielkiego na oko. Został uszkodzony w bitwie i pozostawiony w przestrzeni, gdzie szabrownicy wyprali z niego flaki. Ale pozostały nietknięte dwa generatory cienia masy. Zacząłem go remontować, ale to cholernie kosztowna impreza. Nie ma systemu podtrzymania życia, brak mu także silników. Mogę jednak bez problemu wyposażyć go w hipernapęd i tarcze. A potem do-holujemy go, gdzie trzeba.

- O, to mi się podoba - rzekł Wedge, zacierając dłonie. - To szaleństwo… pan admirał wybaczy, ale…

- Za szybko dla mnie, panowie - wyznała Jaina.

- Skoczymy interdyktorem w jedne z zablokowanych współrzędnych - wyjaśnił Kre’fey. - Bez załogi, tylko najpotrzebniejsza automatyka. W chwili, kiedy statek tam wleci, podniesie tarcze i włączą się studnie grawitacyjne.

- Będzie to trwało około pół minuty albo nawet mniej - odgadła Jaina.

- I to wystarczy - potwierdził Wedge. - Fluktuacje grawitacyjne przesuną wszystko na tyle, żeby zmienił się również punkt bezpiecznego wejścia. Powinniśmy być w stanie obliczyć, gdzie to będzie. W dwie sekundy po wysłaniu statku zaczniemy przesyłać myśliwce. Mamy nadzieję, że różnica lokalizacji będzie na tyle duża, żebyśmy uniknęli wszelkich brzydkich niespodzianek, jakie mogliby wyszykować na powitanie kolejnego statku, który spróbuje dalekiego skoku.

- Zgadza się, generale - rzekł Kre’fey.

- To się na pewno uda - mruknął Gavin. - A przynajmniej ja tak uważam.

- Przeniesie nas tam, gdzie się nas nie spodziewają. - stwierdził Wedge. - Więcej nie możemy żądać.

- To wystarczy - z podnieceniem zawołał Kyp. - Uda się. - Błędny Jedi wstał. - Jestem gotów postawić moich ludzi pod pańskie rozkazy, admirale, na cały czas trwania tej misji. Jestem pewien, że wykorzysta ich pan doskonale.

- Ja też jestem tego pewien, mistrzu Durron. Powinniśmy już teraz zacząć planowanie. Za dwa dni Yuuzhanie Vong odkryją ze zdumieniem, że są jeszcze w galaktyce tacy, którzy mają zęby. Mocne, ostre zęby. Spotkajmy się za trzy godziny, żeby przedyskutować szczegóły. Na razie kończymy spotkanie.

 

R O Z D Z I A Ł 33

 

- Naprawdę nie do tego byłem projektowany - odezwał się C-3PO mniej więcej po raz setny. - Czekanie jest najgorsze.

Han sprawdził konsolę, znów nic nie zobaczył, splótł dłonie na karku i rozłożył się w fotelu.

- Masz rację, Złota Pałko - rzekł. - Osobiście uważam, że znacznie gorzej byłoby dać sobie rozpruć powłokę torpedami protonowymi.

- Cóż, to prawda - przyznał C-3PO - może faktycznie…

- Albo stracić zasilanie i systemy podtrzymania życia i dryfować po wieczne czasy w zimnej, ciemnej przestrzeni…

- Och, jakież to potwornie obrazowe. Z pewnością mi się nie podoba…

- A co, gdyby nas wzięto do niewoli? Daliby nas Yuuzhanom Vong na ofiarę. Pomyśl tylko, co Vongowie zrobiliby z tobą, Threepio. Nie załatwiliby tego szybko, od razu, skoro tak nienawidzą robotów… tylko powolutku, utrzymując cię w pełnej świadomości przez cały czas trwania potwornej…

- Kapitanie Solo - żałośnie przerwał C-3PO.

- Tak, Threepio?

- Przemyślałem sprawę. Czekanie właściwie nie jest aż takie złe. Dla pańskiej przyjemności mogę czekać nawet przez całą wieczność.

- Nie daj się sprowokować - odezwała się Leia z fotela drugiego pilota, przymykając oczy. - Wszystko będzie dobrze.

- Och, dziękuję, księżniczko - odparł C-3PO. - Miło być od czasu do czasu pocieszanym.

- Proszę bardzo, Threepio. Tyle przynajmniej mogę zrobić, biorąc pod uwagę, że w kolejnym starciu zamienią nas w parę. Wolałabym, żebyś poczuł się lepiej.

- Zamienią w parę? - jęknął C-3PO - Ja… zdaje mi się, że pójdę sprawdzić, czy pan Jacen nie potrzebuje pomocy przy… przy tym, co robi.

- Zrób to, Złota Pałko - odparł Han. C-3PO odmaszerował z brzękiem, pojękując rozpaczliwie.

- To było paskudne”, księżniczko - zauważył Han. - Uwielbiam tę stronę twojego charakteru.

- Próbowałam zasnąć.

- Wiesz, ja potrafię milczeć.

- Nie, nie szkodzi. I tak już nie śpię. Co się dzieje?

- Niewiele. Karrde pokazał się przed chwilą z czterema statkami. Powinno wystarczyć aż nadto, biorąc pod uwagę siłę konwoju, który opisał Shalo.

- Kiedy się ich spodziewamy?

- Teraz już w każdej chwili. Za godzinę lub za dziesięć.

Skinęła głową i przeciągnęła się sennie.

- Pozwoliłeś, żeby mój syn trochę oberwał na Tatooine - rzuciła oskarżycielskim tonem.

- No cóż, nie on pierwszy i pewnie nie ostatni oberwie siniaka lub dwa na tej przeklętej planecie. - Zadziorny ton Hana złagodniał nagle. -Nie sądziłem, że wystawiam go na prawdziwe niebezpieczeństwo.

- Rozumiem - odrzekła miękko. - Czasem dopadają mnie uczucia macierzyńskie. Szkoda, że nie dopadały mnie wcześniej, kiedy jeszcze byli mali.

Han ujął ją za rękę.

- Nie dany nam był luksus doskonałego rodzicielstwa - rzekł. -Cokolwiek to znaczy. Najważniejsze… A; dobrze nam wyszło.

- Wiem. Nie o to chodzi, Hanie. Oni już nigdy nie będą mali. Skończyło się. Nawet Anakin jest już prawie dorosły, a ja tak wiele przegapiłam. A Jaina…

- Jaina jest w porządku, a jeśli nie jest, to z tego wyrośnie.

Leia potrząsnęła głową.

- Nie wiem. Potrafi być czasami tak pełna goryczy i naprawdę nie mogę jej o to winić. Wydaje się twarda, ale jest bardzo delikatna - poklepała go po ramieniu - podobnie jak jeszcze jeden mój znajomy.

- Aha, chodzi ci o karbonit - rzekł Han. - Nie jestem łamliwy. Do tej pory powinnaś już to zauważyć.

- Wszyscy jesteśmy łamliwi, Hanie.

- Hmm.

- Ale odchodzę od tematu. Nie uważam, żeby zabranie tam Jacena było złym pomysłem. Wydaje się, że… między wami jest teraz lepiej.

Han wzruszył ramionami.

- Mówiłaś o straconym czasie, kiedy byli mali. Może… chyba coś takiego poczułem. Może jakoś lubię mieć go przy sobie, pracować z nim. Oczywiście kiedy nie zaczyna moralizować. - Poklepał ją po ramieniu. - Podobnie jak jeszcze jedna moja znajoma.

Leia obdarzyła go czułym uśmiechem ukrytym pod sarkastycznym grymasem. Szybko jednak spoważniała.

- Powiedziałeś mu o tym, Han?

- Nie. Mogłoby mu uderzyć do głowy. Wydaje mi się, że z tą swoją Mocą i tak wie.

- Ty spośród wszystkich ludzi powinieneś wiedzieć najlepiej, że ci najbardziej wrażliwi na Moc są najbardziej ograniczeni, jeśli chodzi o rozumienie innych.

- Cóż, chyba masz rację - przyznał. - Nieraz wydaje mi się…

W tym momencie z nadprzestrzeni wyszła grupa statków.

- Ciężkie frachtowce - zauważył Han i usiadł. - Oto nasz konwój. Szykuj się, „Księżniczko Krwi”.

- Zawsze wiedziałeś, jak powiedzieć dziewczynie komplement, Han.

 

- Ale eskorta - mruknął Han po chwili. - Dwa duże statki. Nie podoba mi się to.

- Nie sądzisz, że duża eskorta ma sens? - zapytała Leia. - Wiedzą, że przechwytujemy dostawy. Nie wiedzą o Karrdzie. Dwa duże statki i myśliwce, które niosą, wystarczą na jednego „Sokoła”.

Han rzucił jej zranione spojrzenie.

- Hej, ja tylko jestem realistką - odparła Leia.

- Ja też. Masz rację. Dwa duże statki wydają się prawie morderstwem.

- No to się wycofajmy - poradziła. - Będą kolejne konwoje.

- Frachtowce. Przeskanuj je.

- Uch - mruknęła. - Paskudne myśli mnie nachodzą.

- Jasne, ja też mam ich pełno.

- Cóż, wyglądają na czyste. Nie sądzę, żeby ukrywali cała flotę. Ale z ostatniej kapsuły odbieram dziwną odpowiedź radiacyjną. Wydaje się, że to przypadek.

- Co się tam dzieje?! - krzyknął Jacen z wieżyczki lasera.

- Twój ojciec zaczyna się łamać - odkrzyknęła Leia w dół.

- Co takiego? Po prostu jestem ostrożny - oburzył się Han.

Leia zmarszczyła brwi.

- Poważnie, Han. Jeśli masz wątpliwości, wynosimy się stąd. Han westchnął.

- Nie podoba mi się to. Może po prostu się starzeję.

Pochylił się do przodu i stuknął w komunikator. On i Karrde mieli ograniczony system łączności wąskopasmowej, która raczej nie zwróciłaby niczyjej uwagi.

Karrde pojawił się w kilka sekund później.

- Nie wygląda to dobrze, co? - zagadnął Karrde.

- Czytasz w moich myślach. Zupełnie jakby bardzo się starali pokazać, jacy są świetnie przygotowani. Jeśli to, co mówię, ma jakiś sens.

- Nie ma, ale wiem, co masz na myśli. Może powinniśmy ich przepuścić.

- Han… - przerwała Leia.

- Chwileczkę - rzekł. - W porządku, Karrde, może…

- Han!

- Cześć - zawołał Karrde. - Chyba jeszcze nie całkiem straciliśmy głowę. Jeszcze nie.

- Co? - Han spojrzał w kierunku, w którym wycelowany był palec Leii. Z nadprzestrzeni właśnie wyłoniła się fregata Yuuzhan Vong, a za nią statek przechwytujący, podobny do tego, na który trafili wcześniej. Już na jego oczach zaczęły się od niego odrywać skoczki koralowe.

- No, cóż - zauważył Han. - Robi się coraz ciekawiej, nie?

 

R O Z D Z I A Ł 34

 

- Wygląda, jakby to zbudowano dla dzieci - stwierdziła Tahiri, kiedy całą trójkę pod eskortą prowadzono przez Stację Yag’Dhul.

- Rebelianci zbudowali ją w czasie wojny z Imperium - poinformował ją Corran. - Słyszałem, że zrobili ją taką małą po to, żeby szturmowcy mieli problemy z jej zdobyciem.

- A co to jest, to na ścianach? - Każdy centymetr kwadratowy murów pokryty był rysunkami fraktalnymi i informacjami w jakimś dziwnym języku. Raz wydawały się znajome, raz mniej.

- Givińskie motywy dekoracyjne, jak sądzę. Z pewnością nie namalowała tego Eskadra Łobuzów.

- Wyglądają bardzo matematycznie - zauważył Anakin.

Czterej givińscy strażnicy, którzy mogliby coś wyjaśnić, albo nie znali wspólnego języka, albo nie chcieli rozmawiać. Wkrótce jednak łagodnie zmuszono ich, by weszli do największego pomieszczenia, jakie Anakin widział do tej pory. Na szczęście stacje taktyczne i bateria holoprojektorów z różnymi widokami otaczającej przestrzeni w porównaniu z yuuzhańskim statkiem sprawiały dziwnie krzepiące wrażenie. Była to technika, którą przynajmniej znał.

Givin, który na nich czekał, nie wyglądał już tak krzepiąco. Jego egzoszkielet pomalowany był w symbole podobne do tych, jakie widzieli na ścianach. Anakin domyślił się, że to ten sam, który zażądał ich poddania.

- Dodecjanin Illiet, jak sądzę - odezwał się Corran.

Givin wstał. Mówił dziwnie klekoczącym basicem, który brzmiał jeszcze bardziej mechanicznie niż przez komunikator.

- To ja - odrzekł.

- Czy już miałem przyjemność? Wydaje się pan znać moje nazwisko.

- Do naszych obowiązków należy wiedzieć, kto wkracza do naszej przestrzeni. Był pan pomiędzy tymi, którzy z tego miejsca wydali wojnę Ysannie Isard.

- Dostaliśmy pozwolenie od waszego rządu, kiedy tu stacjonowaliśmy.

- Kolejny wiosenny przypływ do kwadratu, kolejny rząd - odparł Givin. - Sam pana nie znam, stworzenia o miękkim ciele są dla nas trudne do rozróżnienia, najwyżej w bardzo dużej skali. Nasz system komputerowy porównał zapisy głosu i twarzy i oszacował pańską tożsamość z prawdopodobieństwem dziewięćdziesięciu ośmiu i dwóch dziesiątych procent. Przyznaję, że czułem się niepewnie przy tak wysokim marginesie błędu, ale kiedy do pana przemówiłem, pańska reakcja zdawała się zwiększać prawdopodobieństwo. Czy naprawdę jest pan nim?

- Tak, jestem Corran Horn - odparł Corran. - Wszelkie urazy, jakie pan żywi względem Eskadry Łobuzów, przyjmuję na siebie. To nie dotyczy tych dwojga.

- Mam wobec pana tylko jeden zarzut: że wszedł pan do naszego systemu, w sposób widoczny przypuszczając atak na naszą stację. Jest to jednak dość poważne oskarżenie.

- Jeszcze raz przepraszam - odezwał się Corran. - Mam nadzieję, że odnotowano i to, iż nie strzelaliśmy do was, nawet kiedy otwarliście do nas ogień.

- Zostało to odnotowane i zanumerowane. Będę szczęśliwy, jeśli zrównoważycie to równanie, zanim my to uczynimy.

Anakin nie wyczuwał w Dodecjaninie ani śladu nieszczerości, choć bardzo się starał. To także wydawało się dobrym znakiem, przynajmniej na razie.

- Sądzę, że to ci właściwi faceci, Corranie.

Corran rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, ale kolejne zdanie skierował do Givina.

- Przybyliśmy, żeby was ostrzec, Dodecjaninie Illiet, że flota Yuuzhan Vong przygotowuje inwazję na wasz system. Statek, który pilotujemy, jest przechwyconym przez nas statkiem zwiadowczym. Był zaprojektowany tak, żeby przybył tu niezauważony i skontaktował się z pewnym odłamem waszego ludu. Odłam ten prawdopodobnie postarał się, aby wasza sieć obronna zawiodła na chwilę, co ma ułatwić inwazję.

Givin w milczeniu chłonął wieści, choć Anakin odniósł wrażenie, że jednocześnie słucha kogoś innego, kto komentuje słowa Corrana.

- Proszę to wyjaśnić szczegółowo - rzekł w końcu.

- Nie ma wiele czasu.

- Pozostawia nas pan ze zbyt dużą liczbą nieznanych czynników. Więcej szczegółów.

Corran wyłożył mu wszystko po kolei, zaczynając od skoku we flotę Yuuzhan Vong, kończąc na własnej kapitulacji. Givin zadał kilka pytań, wydawał się jednak zadowalać raczej słuchaniem. Kiedy Corran skończył, Dodecjanin postukał palcami w stół. Wydały dźwięk prawie taki, jakby były zrobione z ceramiki.

- Jesteś Jedi - rzekł wreszcie. - Yuuzhanie Vong cię poszukują.

- Tak.

- Może mówicie mi to tylko po to, żeby ratować siebie.

- Jeśli mi pan nie wierzy, proszę sprawdzić swoje systemy obronne.

- Właśnie to robią - odparł Givin.

- Będzie miał pan wystarczający dowód, kiedy pojawią się Yuuzhanie Vong - warknęła Tahiri.

- To prawda - odparł Givin, wyraźnie nie interesując się tym, do którego z ludzi mówi. - Lecz jeśli tak jest, po co im nasz system?

- Wydaje nam się, że chodzi o zorganizowanie ataku na Thyferrę, a potem być może na samo Jądro.

- Ach, tak. Więc skorzystają z naszego systemu w ten sam sposób, jak pan, Corranie Horn.

- Hmm… tak.

- I być może będą mieli równie niewielki wpływ na nasze życie.

- Tak pan myśli? A jednak ci Givinowie, z którymi rozmawiałem wcześniej, z jakiegoś powodu współpracowali z Yuuzhanami Vong.

- Tak, to istotnie trudna sprawa - odparł Dodecjanin. - Nasza polityka jest… skomplikowana i nie musi pan się nią kłopotać. Jednak, choć taka współpraca z Yuuzhanami mogła zostać wymierzona w zakłócenie Koalicji Czynników, wciąż nie ma powodu podejrzewać, że Yuuzhanie Vong zagrażają naszemu rodzajowi.

- Ale zagrażają tej stacji i wszystkim waszym stoczniom - wtrącił Anakin. - Yuuzhanie Vong nienawidzą wszelkiej technologii.

- Więc być może ukryjemy statki do czasu ich odjazdu.

- Proszę posłuchać - odezwał się Corran. - Odkąd tu ostatnio byłem, podjęliście poważne wysiłki w celu zintegrowania się z gospodarką Nowej Republiki. Sprowadziliście pracowników na tę stację, jeśli dobrze rozumiem, aby wasz system nie stał się nigdy polem bitwy dla obcych gatunków. Zaryzykujecie poświęcenie tego?

- Z pewnością ryzykujemy, jeśli zmierzymy się z Yuuzhanami Vong w walce. Z tego, co wiemy, są zaciekłymi wojownikami.

Tahiri przerwała mu gwałtownie.

- Jeśli nie będziecie z nimi walczyć, zrobią z was niewolników. - Jej głos zabrzmiał dziwnie niskimi tonami, jak wtedy na Yavinie Cztery, kiedy jej się wydawało, że jest Yuuzhanką.

- Nie ma powodu, żeby tak uważać.

Tahiri wybuchnęła śmiechem.

- Byłam jeńcem Yuuzhan Vong. Widziałam, co robią. Nie chwyta pan? Jasne, mogą stąd przygotować atak na Thyferrę. Mogą mieć jeszcze dziesięć innych powodów, żeby tu być. Ale mogę panu podać przynajmniej jeden powód.

- Wyjaśnij - polecił Givin.

- Wy. Wasz gatunek. Yuuzhanie Vong wszystkie narzędzia, jakie mają, tworzą z żywych istot. Uważają, że życie zostało im dane przez bogów, aby wszystko przemieniali. Uważacie, że nie byliby zainteresowani gotowymi istotami rozumnymi, które potrafią przeżyć w próżni? Wiecie, co oni mogliby z wami zrobić? Wysadzą tę stację i wszystkie statki i miasta zamienią w drobne jony. A potem wezmą was i oddadzą swoim mistrzom przemian. I to będzie koniec waszej skomplikowanej polityki, Dodecjaninie.

- Na kości Imperatora, ona ma rację. Givin milczał przez pól minuty,

- Naprawdę uważacie, że to prawda? - zapytał wreszcie.

- Jeśli poddacie im się bez walki, nie macie szans - zapewniła go Tahiri.

Givin zamilkł znowu i Anakin znów odniósł wrażenie, że tamten słucha jakiegoś odległego głosu.

- Potwierdzono - rzekł Dodecjanin. - Dokonano sabotażu na sieci obronnej. Na szczęście można temu zaradzić.

- Czy to znaczy, że będziecie walczyć? - zapytał Corran.

- Nie wiem. Ta decyzja nie należy do mnie. Ale wzięliśmy pod uwagę wszystko, co powiedzieliście.

- Pozwólcie mi skontaktować się z Coruscant - poprosił Corran. -Postaram się sprowadzić tu więcej statków, choć nic nie mogę obiecać.

- Przedstawię i to żądanie - odparł Givin.

- I jeszcze jedno. Co zrobiliście z Yuuzhanami, których ujęliśmy?

- Są przesłuchiwani, żeby potwierdzić lub zaprzeczyć waszej opowieści.

- Ale Taan… - zaczęła Tahiri.

- Nic jej nie będzie - przerwał jej Corran.

- Więźniom nic się nie stanie - potwierdził Dodecjanin. - A teraz, jeśli udacie się za moim adiutantem, otrzymacie kwatery i posiłek odpowiednie dla waszego gatunku.

- Czy jesteśmy więźniami?

- Wolałbym, abyście się za takich nie uważali. Pozwolono wam zachować waszą broń Jedi. Lecz wolałbym także, abyście pozostali w kwaterach, które wam przydzielono. Stacja jest delikatna. Jeśli dojdzie do wymiany ognia, może doznać wybuchowej dekompresji.

- Rozumiem - sztywno odparł Corran.

Anakin także rozumiał. Była to uprzejma groźba: „Spróbujcie uciec, a będziecie gryźć próżnię”. Takie równanie mógł zrozumieć nawet nie—Givin.

- Doskonale - odparł Dodecjanin.

W tym momencie Anakin uchwycił coś ze strony Dodecjanina, coś tak namacalnego, że prawie układało się w słowa. Ale gdyby rzeczywiście ubrać tę myśl w słowa, zabrzmiałaby mniej więcej tak: „Mamy Jedi jako kartę przetargową. To także jest pewien atut”.

 

R O Z D Z I A Ł 35

 

Umysł i nastroje mistrza Kae Kwaada w szaleńczym pędzie przechodziły kolejne metamorfozy, lecz idea grutchina doskonałego jakimś sposobem pozostawała mocno zakorzeniona w jego rozchwianej mózgownicy. Nen Yim i wszyscy jej uczniowie zostali odwołani od standardowych prac konserwacyjnych i zatrudnieni przy przesiewaniu plazmy nasiennej grutchinów w poszukiwaniu „doskonałych” struktur komórkowych, inkubacji larw oraz odrzucaniu tych, które wykazywały bodaj niewielkie odchylenia kształtu czy koloru, zauważalne dla Kae Kwaada. W tym okresie mistrz stał się jeszcze bardziej napastliwy; w pewnej chwili zażądał nawet, aby Nen Yim pracowała dla niego całkowicie rozebrana. Kiedy indziej zmusił Suunga, aby na czworakach udawał jego stołek, co było zadaniem odpowiednim wyłącznie dla niewolnika.

Nen Yim przejrzała zapas toksyn, które ktoś mógłby przypadkiem spożyć, i zastanowiła się, jakie wypadki mogą zdarzyć się komuś zajętemu przemianą. Jej plany powoli zaczynały nabierać kształtu.

 

Ona Shai zacisnęła za plecami dłonie w pięści i rzuciła Nen Yim ponure, gniewne spojrzenie.

- Kapilary maw luura rzygają na pół strawionymi odpadami w sektorze Toohi - poskarżyła się pani prefekt. - Wielu Zhańbionych zachorowało od oparów i nie mogą wypełniać swoich zadań z pełną skutecznością. Kilku nawet umarło.

- To przykre - odparła Nen Yim. - Jednak nie rozumiem, pani, czemu rozmawiasz o tym ze mną.

- Bo twój mistrz mnie nie przyjmuje ani nie chce rozmawiać ze mną przez villipa! - warknęła pani prefekt.

- Jestem jego adeptką, nie mogę nic zrobić bez jego pozwolenia.

- Kiedy byłaś głównym adeptem przemian, wszystko jakoś było w porządku - stwierdziła Ona Shai. - Odkąd przybył ten mistrz, warunki tylko się pogorszyły.

- Gdybym się z tym nawet zgadzała, nie mam prawa tego powiedzieć - rzekła Nen Yim.

- Nie zapraszam cię na plotki, jakbyśmy były parą niewolnic - zaznaczyła pani prefekt. - Proszę cię, żebyś pośredniczyła, wkładając moje słowa w ucho swego mistrza. Niech zwolni ciebie… albo przynajmniej Suunga Aruha, żeby zajął się problemami z maw luurem.

- Z pewnością wspomnę o twoich kłopotach, pani.

Ona Shai surowo skinęła głową i odwróciła się plecami do Nen Yim, która mogła teraz podziwiać mięśnie na jej plecach, napięte i twarde jak ścięgna żagla ładowniczego. Zauważyła przy okazji, że pani prefekt ostatnio poświęciła bogom aż trzy palce.

- Ten statek musi przetrwać jeszcze co najmniej cały rok, adeptko. Jeśli to się uda, część z jego mieszkańców może dożyje przeniesienia na inny światostatek.

- Porozmawiam z mistrzem - zapewniła ją Nen Yim. - Nic więcej nie mogę zrobić.

Ona Shai spuściła głowę.

- Możemy zostać skompromitowane, Nen Yim - mruknęła - ale bogowie nie chcą zapewne, żebyśmy tu zginęły, tak blisko chwały podboju, mając przed oczami nowe światy, jednak poza naszym zasięgiem. Śmierć to nic, ale hańba…

- Porozmawiam z nim - powtórzyła Nen Yim.

Wracała do kwatery przez zatłoczone korytarze. Sektor Toohi nie był jedynym, który wysiedlono; końcówka ramienia Phuur przestała się nadawać do zamieszkania z powodu panującego tam zimna. Zhańbieni i niewolnicy nie mieli dokąd iść, więc rozlokowali się w przejściach. Kiedy przechodziła, szmer rozmów przycichał, ale za jej plecami odzywał się znowu, lecz z gwałtowniejszą nutą. Raz czy dwa usłyszała słówko „Jeedai” i ciarki przeszły jej po kręgosłupie.

Tsavong Lah zabił niemal wszystkich niewolników i Zhańbionych z Yavina Cztery, a jednak legenda Jeedai przetrwała nawet tutaj.

Czy i za to też będą ją winić?

Znalazła Kae Kwaada tam, gdzie zazwyczaj, trzęsącego się nad larwami grutchinów, z bezużytecznymi dłońmi wspartymi o kolana. Nawet nie spojrzał na wchodzącą Nen Yim.

- Rozmawiałam z panią prefekt - powiedziała. - Ona Shai nalega, żebyśmy zwrócili przynajmniej część uwagi na funkcjonowanie statku. W sektorze Toohi unoszą się trujące opary.

- To interesujące - w zadumie odparł Kae Kwaad. Wskazał na jedną z larw, na oko nie różniącą się od reszty. - Tę trzeba zniszczyć. Ma niewłaściwy kolor.

- Istotnie - odparła Nen Yim.

- Zajmij się tym - rzekł Kae Kwaad. - Ja muszę teraz odpocząć.

- Powinieneś porozmawiać z panią prefekt - nalegała Nen Yim.

- Co mistrz przemian miałby do powiedzenia jej podobnym? - zadrwił Kwaad. - Ty z nią rozmawiałaś. To wystarczy.

Nen Yim popatrzyła, jak mistrz odchodzi, po czym z rezygnacją zwróciła uwagę na larwę. Właśnie niosła ją do kryzy, aby nakarmić nią maw luura, kiedy nagle zrozumiała, że nie zastanawia się już nad możliwością zamordowania Kae Kwaada; po prostu jest na to zdecydowana. Nie tylko to, wybrała nawet sposób jego śmierci.

Grutchiny były wykorzystywane do wżerania się w powłoki statków niewiernych; zawierały kwas dość silny, żeby przetrawić stop metalu. Jedno jedyne ukąszenie grutchina wystarczy, aby zakończyć żywot jej nieszczęsnego mistrza.

Zamiast więc zniszczyć larwę, zaczęła ją przemieniać na swoją modłę. Usunęła neurony z malutkiego mózgu, po czym protokołem Qah wprowadziła do niego prostą serię refleksów, wyzwalanych zapachem Kae Kwaada, który uzyskała z komórek skóry znalezionych w jego kwaterze. Jako dodatkowe zabezpieczenie uzależniła wyzwolenie refleksów od słowa, które sama wymieni.

Kiedy grutchiny dojrzeją, wypowie imię Mezhan - i Kae Kwaad umrze. Nowy mistrz zginie symbolicznie z ręki dawnej mistrzyni.

Nen Yim skończyła pracę i zasnęła. Po raz pierwszy od czasu, kiedy Kae Kwaad zawitał na ,3aanu Miir”, jej sen był spokojny i pozbawiony marzeń.

 

W ket później larwy zaczęły się wykluwać.

Kiedy Kae Kwaad zobaczył małe, lecz dorosłe zwierzątka, zaczął wywrzaskiwać coś bez ładu i składu, aż wreszcie pogrążył się w stanie, który miał wszelkie znamiona głębokiej depresji. Nen Yim spokojnie znosiła jego narzekania i zawodzenia, czekając, aż dzień dobiegnie końca i można będzie zwolnić uczniów.

- Chcę, żebyś zabiła wszystkich uczniów - rzekł cicho Kae Kwaad. - Knują przeciwko mnie.

- Jestem pewna, że to nieprawda - odpowiedziała mu. – Pracowali bardzo pilnie. To tylko ich szkolenie jest niedoskonałe i mnie należy za to winić.

Dlaczego nawet teraz próbowała przemówić mu do rozumu? Obserwowała grutchiny. Znajdowały się o wyciągnięcie ramienia. Ona i Kae Kwaad byli sami. Musiała tylko wypowiedzieć to słowo.

Zaczerpnęła tchu, żeby to uczynić, kiedy przemówił znowu.

- Nie, Nen Tsup, uwodzicielska Nen Tsup, może to mnie należy winić. Widzisz, oto moje ręce. Nie są tak sprawne jak kiedyś. - Zauważyła, że mówi z dziwną, lodowatą powolnością, a jego oczy przybrały szczególny wygląd.

- Moje myśli to kropelki krwi - szepnął. - Zlewają się w kałużę u moich stóp. Każda moja myśl to ofiara.

Nen Yim zawahała się. Wydawało jej się, jakby z wielkiej odległości ujrzała otwierające się drzwi, a za nimi dziwne światło. Zatrzymała słowo na języku i podeszła bliżej, na tyle blisko, że ich ciała stykały się ze sobą. Szklany wzrok mistrza napotkał jej oczy; wytrzymała bez słowa pieszczoty bezwładnych dłoni.

Jak to się stało, że cię nie poświęcili bogom, Kae Kwaadzie? - zastanawiała się w duchu. Jak możesz żyć ku hańbie swej domeny i rodzaju?

Na chwilę jego oczy zabłysły, jakby odgadł jej myśli, jakby dzielili ze sobą wspaniały dowcip i tylko udawali, że odgrywają swoje role.

Ale ta chwila szybko minęła.

- Mistrzu - zagadnęła - dlaczego nie wymienisz sobie dłoni?

Spojrzał na nie.

- Moje dłonie. Tak. Należy je wymienić. Ale zostało mi to odmówione. Tylko inny mistrz mógłby wejść do tego protokołu, a żaden tego nie uczyni. Wszyscy są przeciwko mnie, wiesz?

- Wiem - szepnęła, zbliżając usta do jego ucha. - A jednak - mówiła dalej, jeszcze bardziej zniżając głos - ty jesteś mistrzem. Możesz zrobić to sam.

- Nie mam rąk, żeby sobie zrobić ręce.

- Aleja mam, mistrzu Kwaad. Ja mam.

- Musiałabyś się nauczyć protokołu - odparł Kae Kwaad. - A jest ci to zabronione.

Teraz jej usta dotykały jego ucha.

- Mogę zrobić wiele rzeczy, które są zabronione, mistrzu - szepnęła.

Odwrócił się i spojrzał na nią. Teraz w jego oczach nie widziała już nic i nagle przyszło jej do głowy, że on może być czymś gorszym niż szaleńcem. Może używać dawnych, zabronionych toksyn, które powodowały otumanienie. Cóż za rozwiązłość… w sam raz pasująca do tej istoty, dokończyła w myśli.

Wtedy ją uderzył grzbietem dłoni. Cios złamał jej ząb i rzucił nią o ziemię z ustami pełnymi krwi. Leżała tam, spodziewając się, że rzuci się na nią, gotowa do wypowiedzenia tego słowa. Była to jej ostatnia szansa; jeśli będzie się dalej wahać, grutchiny zostaną zniszczone, ponieważ mistrz uznaje za niedoskonałe.

Wciąż spoglądał na nią z tym samym błędnym wyrazem twarzy, jakby nigdy nie podniósł dłoni, żeby ją uderzyć, jakby jej nigdy nie dotknął.

- Przynieś villipa qahsy Qang - rzekł cicho. - Dam ci dostęp. Przemienisz mi nowe ręce. Doskonały grutchin nam nie umknie.

W piersi Nen Yim zamigotał drżący, malutki tryumf. Musi go ostrożnie pielęgnować. Wiele jeszcze może pójść źle, ale znalazła teraz szansę, żeby przynajmniej uratować światostatek. Choć miała ochotę wykąpać się cała w kwasie, aby zetrzeć z siebie dotyk Kae Kwaada, on zgodził się dać jej to, czego potrzebowała najbardziej.

Wyszła, żeby poszukać villipa. Obiecała sobie, że cokolwiek jeszcze się zdarzy, czy uratuje statek, czy poniesie porażkę, czy strącają za herezję, czy nie, ta pokręcona, żałosna istota, której dotknięcie splamiło jej ciało, zginie przed nią.

 

IV - O D R O D Z E N I E

 

 

R O Z D Z I A Ł 36

 

Normalna przestrzeń powitała Jainę rozbłyskiem aktynicznym i falą uderzeniową, która gwałtownie zakołysała X-skrzydłowcem. Instynktownie drgnęła, zamykając oczy przed blaskiem. Wciąż miała wyryte w systemie nerwowym wspomnienie problemów ze wzrokiem.

Trochę rozumu, dziewczyno, zganiła sama siebie, zmuszając się do otwarcia oczu. Jesteś na terytorium wroga.

I na najlepszej drodze, żeby się rozwalić o asteroidę, tę samą, o którą rozbił się już

i eksplodował skoczek koralowy, załatwiony przez Gavina Darklightera. Ostro przechyliła się na lewo, żeby uniknąć podobnego losu.

- Trzymaj się, Kije - zatrzeszczał w jej uszach głos Gavina. - Łobuzy, stworzyć

formację. Mamy na drodze towarzystwo.

- Rozkaz, dowódco - odrzekła, manewrując pomiędzy nieregularnymi odłamkami

zniszczonej planety, które rozpościerały się dalej, niż docierał zasięg jej czujników.

Po prawej burcie i ponad jej horyzontem światło żółtej gwiazdy w sercu systemu

przesłonięte było częściowo wyciągniętymi ramionami odległej jeszcze broni grawitacyjnej. Bliżej i na wprost znajdował się drugi, najbliższy cel Eskadry Łobuzów - kordon, gdzie poświęcił swe istnienie rozszabrowany interdyktor Kre’feya. Jego tarcze jużopadły, a generatory cienia masy stały się chmurą jonową, lecz rozszerzający się obłok przegrzanych gazów znaczył miejsce, gdzie statek znajdował się jeszcze przed chwilą.

Wedge uzupełnił i tak świetny pomysł Domańskiego admirała jeszcze jednym elementem - połączył reaktor tak, że przy spadku mocy tarcz do dwunastu procent reaktor osiągał parametry nad-krytyczne i eksplodował.

Nie wiadomo, ile yuuzhańskich statków udało mu się zabrać ze sobą. Nieważne, ile ich było, bo i tak zostało ich dość. Nadlatywały spomiędzy dryfujących odłamków skalnych i to nimi właśnie musiała się teraz zająć Eskadra Łobuzów. Obliczenia wykazały, że tymczasowe przesunięcie naprężeń grawitacyjnych w systemie daje im niewielki margines możliwości - nie dość duży, by ryzykować większe statki Kre’feya, lecz całkowicie wystarczający, by prześliznęły się przez niego Łobuzy i Tuzin Kypa.

Tuzin ruszył wprost ku broni, żeby się przekonać, jakie siły wroga jej strzegą. Ich zadaniem było oczyścić z Yuuzhan Vong stabilne wejście do nadprzestrzeni, które było jedyną drogą dla „Ralroosta” - i dla sił yuuzhańskich na obrzeżach systemu. Łobuzy musieli przejąć nad nim kontrolę.

- Widzę coś dużego we współrzędnych celu - poinformował ich Gavin. - Może być statek, może stacja bojowa. Oznaczenie Wampa. Oddział pierwszy, przejmujemy to. Drugi i Trzeci, nie dopuszczajcie do nas tamtych statków.

Jaina kliknęła dwukrotnie na znak przyjęcia rozkazu i wraz z Trzecim skręciła w bok, odsuwając się od lewego skrzydła Dwunastego. Poczuła na chwilę smutek, wspominając, jak to kiedyś latała skrzydło w skrzydło z Anni Capstan. Było to wówczas, kiedy po raz pierwszy wyleciała z eskadrą. Anni zginęła w czasie bitwy o Ithor. Dwunastka był dla niej kimś obcym. Jaina spotkała go dopiero na ostatniej odprawie.

- Zwrot dwieście trzydzieści jeden na dwadzieścia trzy – rozkazał Allinn Varth, dowódca oddziału Jainy. - Zajmiemy się tą bandą.

Jaina potwierdziła i wykonała rozkaz, przy okazji uświadamiając sobie obecność oddziału ośmiu statków, szybko zbliżających się piramidą. Przestrzeń wokół była stosunkowo czysta i wolna od asteroid, wykazując niewielką gęstość masową, co sprawiało, że była bezpieczna dla skoków. Jaina poczuła się odsłonięta.

- Tylko dwa na jednego - zauważył Lensi. - Nie tak źle.

- Nie bądź taki bojowy, Dwunastka - warknął Varth. - To dopiero pierwsze podejście.

- Rozkaz - odpowiedział Dwunastka. Okręcił się wokół własnej osi, strzelając pociskami rozpryskowymi prawie poza granicą zasięgu. Jaina pozostała z nim, ale czekała, dopóki się nie zbliżą. Skoczki zaczęły strzelać wszystkie naraz; Jaina szarpnęła dźwignię i wykonała ostry korkociąg. Kule plazmy przeleciały obok, nawet jej nie osmalając. Ona za to znalazła się za stateczkiem, który ją ostrzeliwał i zasypała go promieniami małej mocy. Skoczek utworzył próżnię i zaczął wsysać strzały, lecz dzięki temu stracił nieco na ruchliwości i mocy. W chwili, kiedy zaczął przepuszczać część strzałów, Jaina wypaliła do niego pełną mocą z czterech działek.

Ku jej zdumieniu anomalia wchłonęła i to.

Sithowe nasienie, zaklęła w duchu.

- Uważaj, Dwunastka - odezwała się Jaina. - To tylko przynęta. Udają, że pochłaniają pierwsze strzały.

- Przyjąłem. Pozwól, że ci go strzepnę z ogona, Jedenastka.

Szybkie spojrzenie potwierdziło wrażenie Jainy, że zyskała admiratora. Mocno szarpnęła dźwignię ku sobie, ale skoczek nie odpadał. Jej tarcze przyjęły strzał.

Dwunastka znalazł się za skoczkiem, Jaina zaś wprowadziła X-skrzydłowca w serię skomplikowanych manewrów. Skoczek trzymał się jak przyklejony.

- Za długo byłam na ziemi - warknęła.

Nagle prześladowca rozbłysnął i odkoziołkował, ciągnąc za sobą smugę plazmy.

- Dzięki, Dwunastka - rzuciła.

- Nie ma problemu.

Jaina obniżyła lot i przetoczyła się, żeby namierzyć kolejnego skoczka. Podobnie jak poprzedni, także i ten zaczął wchłaniać pierwsze strzały.

- My też się uczymy - szepnęła bez tchu. Nie przestając strzelać małą mocą, odpaliła poczwórny laser raz i za chwilę ponownie. W skoczku pojawiły się trzy rozżarzone dziury, lecz leciał dalej, choć przestał strzelać. Nie traciła na niego więcej czasu, ale odnalazła Dwunastkę i wróciła na jego lewą burtę.

- Dorwijmy tego włóczęgę - zaproponował Dwunastka.

- Nie pozwalam, Dwunastka - wtrącił Dziewiątka. - Zmienić szyk. Nie dopadniemy ich wszystkich, a nie możemy sobie pozwolić, żeby nas rozdzielali choćby na krótki czas.

- Przyjąłem - potwierdził Dwunastka.

Nadlatywały cztery kolejne skoczki.

Jeśli nie otworzymy tych drzwi natychmiast, nie zrobimy tego nigdy, pomyślała Jaina.

Nagły, ostry trzask wwiercił się w bębenki jej uszu.

- Straciliśmy Trójkę - odezwał się Gavin. - Dwójka, do mnie. Wchodzę.

Jaina zacisnęła zęby, marząc o tym, żeby sprawdzić, co dzieje się z Wampa, ale miała własne problemy. Po jej lewej nadlatywały trzy skoczki. Zaczęła strzelać z laserów, ale choć nie miała na to większej ochoty, musiała przejść na torpedy protonowe. Próżnia wydawała się wsysać śmiercionośne pociski, lecz zaprogramowana głowica eksplodowała, zanim zdążyła ją całkowicie wchłonąć. Dodatkowa korzyść była taka, że eksplozja zabrała ze sobą wszystkie trzy yuuzhańskie myśliwce.

Właśnie, chłopcy. Tylko tak dalej.

Nagle przyszło jej do głowy, że chyba próbują wymusić na niej marnowanie torped. W końcu nie wysadzą tego potwora samymi działkami laserowymi.

A z drugiej strony, nie wysadzą go wcale, jeśli zginą tutaj. Wszystko po kolei.

 

„Sokół” odbił się od coraz szerszej chmury koralowej pary, którą sam spowodował. Masywny statek rósł w oczach, a przy okazji kręcące się z tyłu skoczki koralowe znalazły wreszcie drogę do „Sokoła”, nie uszkadzając po drodze własnego statku macierzystego. Han zaklął i zanurkował bardzo nisko, ale wkrótce odkrył, że jego stara taktyka ma pewien poważny mankament, którego nie dostrzegł do tej pory, używając jej wyłącznie w stosunku do gwiezdnych niszczycieli Imperium.

Statek Yuuzhan Vong nagle wytworzył próżnię. Gdyby refleks Hana spóźnił się o nanosekundę, wpadliby w sam jej środek, a lepiej było nie wiedzieć, czym się to może skończyć. Włączył repulsory i znów się odbił, tym razem umyślnie, wprowadzając statek w ciasny łuk, który wkrótce stał się okręgiem. Skoczki ruszyły za nim - w samą porę, żeby wpaść w kolejną eksplozję, tym razem z pocisku udarowego.

- No, tak już lepiej - warknął Han.

- Jesteśmy zgubieni - zauważył C-3PO.

- Zamknij jadaczkę. Bywało się w gorszych opałach.

- Czy mogę zauważyć…

- Nie.

Poczwórne lasery dudniły równym rytmem. Jacen i Leia sumiennie wykonywali swój obowiązek. Zachęcająco dużo statków uległo już połączonym rodzinnym wysiłkom, ale nie one stanowiły główny problem. Głównym problemem były duże statki, a zwłaszcza statek przechwytujący.

Tylko „Sokół” miał go bezpośrednio na linii strzału. Statki Karrde’a walczyły o życie z dwoma jednostkami Brygady Pokoju i yuuzhańskim analogiem fregaty.

- Han Solo wciągnięty w najbardziej prymitywną piracką zasadzkę, jaką sobie można wyobrazić - wymamrotał. - Ja tego nie przeżyję!

- Dodam to do listy innych rzeczy, których nie przeżyjesz - poinformował go z interkomu głos żony.

- Nooo, może jednak powinnaś mieć nadzieję, że tym razem przeżyję, kochanie.

- Tato? - rzucił Jacen. - Czy już ci mówiłem, że ta cała zabawa w piratów to kiepski pomysł?

- Co? Nie, synku, ty… Niech mnie!

Ostatni okrzyk miał stanowić komentarz do strumienia plazmy, jaki wypuścił interdyktor. Jego średnica była większa niż cały „Sokół” i wystrzelał w górę jak rozbłysk na słońcu. Uniknął plazmy zakrętem tak ostrym, że nawet przy dziewięćdziesięciu ośmiu procentach kompensacji bezwładnościowej poczuł, jak krew ucieka mu do pięt.

Za plecami usłyszał głośny metaliczny łomot. To C-3PO walnął w ścianę. Znowu.

- No dobrze, czas na zmianę strategii - warknął Han. - Threepio, przestań się obijać i pofatyguj się tu. Jesteś mi potrzebny.

Głowa złocistego robota wychynęła zza rogu.

- Pan mnie potrzebuje? Będę szczęśliwy, mogąc panu usłużyć, kapitanie Solo, ale nie wiem, jak robot protokolarny może panu pomóc. Chyba że życzy pan sobie, żebym przetłumaczył naszą kapitulację, ale muszę powiedzieć, że nie wydaje mi się to najlepszym pomysłem, nawet biorąc pod uwagę wszystkie alternatywy.

- Nie o to chodzi - odparł Han, manewrując w chmurze nowych statków. - Wcześniej zauważyłem dziwną charakterystykę radiacyjną w jednym z tych kontenerowców. Sprawdź, co to takiego.

- Sir, nie widzę doprawdy…

- Masz do wyboru to albo przygotowywanie mowy kapitulacyjnej.

C-3PO podszedł do wyświetlacza czujników.

- Jestem prawie pewien, że nie wiem, co robię. Ale i tak przecież staram się być użyteczny. Ach, dlaczego nie zostałem z mistrzem Lukiem?

 

R O Z D Z I A Ł 37

 

- To mnie doprowadza do szału - pieniła się Tahiri. - Nic nie wiemy. Może Yuuzhanie Vong zajęli już cały system, a my nie mamy o tym pojęcia.

- Sądzę, że istnieje około stu przysłów Jedi dotyczących cierpliwości - odparł Corran. - Tylko wszystkie jakoś mi nagle uciekły. Staraj się naśladować Anakina - urwał nagle. - Nie, nie wierzę, że sam to powiedziałem.

Anakin w ogóle nie zwracał uwagi na swoje towarzystwo. Myślą znajdował się poza nagim, pudełkowatym pomieszczeniem, w którym ich „ugoszczono”. Sięgał Mocą daleko, ku wszystkim zakamarkom systemu Yag’Dhul. Musnął skomplikowane, matematyczne piękno przypływów planety i jej trzech księżyców, wyczuł, jak atmosfera Yag’Dhul wspina się ku przestrzeni. Słyszał szepty milionów givińskich umysłów w korytarzach hermetycznie zamkniętych miast. Dotykał bilionów odłamków kamieni i lodu, które nigdy się nie spotkały, aby utworzyć planetę, nie spiesząc się, dopóki słońce nie pochwyciło ich w ogniste lasso.

I czuł tamtych. Yuuzhan Vong. Nie całkiem poprzez Moc, lecz poprzez telepatyczny lambent, który wmontował w swój miecz świetlny. Wrażenie było podobne do słabego, zakłóconego sygnału z komunikatora, ale nie sposób go było pomylić z niczym innym.

- Są tutaj - rzekł.

- Kto? - zapytał Corran.

- Yuuzhanie Vong. Są w systemie. Nie potrafię powiedzieć nic więcej, ani na temat ich liczby, ani jak… - urwał, zakrztusił się, kiedy coś nowego, silnego i straszliwego dosięgło go poprzez Moc. Jęknął, oczy wezbrały mu łzami, które zaraz spłynęły po policzkach.

- Co?! - krzyknęła Tahiri. - Co się stało?

- Mara - wykrztusił Anakin. - Nie czujesz? Ciocia Mara umiera. A wujek Luke… - zerwał się na nogi z pozycji siedzącej. - Musimy się stąd wynosić i to zaraz.

Wyciągnął miecz świetlny.

- Anakinie, nie możemy - przekonywał go Corran. - Dodecjanin nie żartował, kiedy groził dekompresją stacji. Givinowie mogą przeżyć w próżni, pamiętasz?

- Musimy coś z tym zrobić! - gwałtownie zawołał Anakin.

- Anakinie, śmierć na stacji Yag’Dhul nie pomoże Marze. Musimy zachować zimną krew.

- Nie będę tu tak po prostu siedział i czekał, aż po nas przyjdą. Nie możemy zostawiać Givinom decyzji o naszym życiu lub śmierci.

- Powinniśmy uciekać - dodała Tahiri. - Potrzebujemy tylko jeszcze jednego statku.

- Skoro już wyrażacie swoje pobożne i niemożliwe życzenia - wtrącił Corran - to może zażyczcie sobie najpierw kombinezonów próżniowych. W ten sposób będziemy mieć bodaj minimalną szansę dotarcia do teoretycznego statku, który mielibyśmy ukraść.

- Kiedyś wykorzystywałeś to miejsce jako bazę - zauważył Anakin. - Nie pamiętasz, gdzie mogliby trzymać kombinezony?

- Myślałem już o tym, oczywiście, ale nie widzę powodu, dla którego Givinowie mieliby wciąż je tu przechowywać. Albo że znajdę je w tym samym miejscu co dwadzieścia lat temu.

- Możemy użyć Mocy, zmusić strażnika, żeby nas do nich zaprowadził - zaproponowała Tahiri.

- Mowy nie ma - odparł Corran. - Nie będziesz przechodziła na ciemną stronę na moich oczach. Rób to przy Luke’u.

- No to co robimy? - zapytał Anakin.

- Weź pod uwagę i tę możliwość, że pomieszczenie jest monitorowane. Prawdopodobieństwo jest wyjątkowo wysokie.

- A odkąd to Kordianie zawracają sobie głowę prawdopodobieństwem? - mruknął Anakin.

- Dobra. Koniec z rachunkiem prawdopodobieństwa. Podsłuchują nas. Możesz być tego pewien.

Anakin splótł palce ze zdenerwowania.

- Więc mam nadzieję, że mnie usłyszą, kiedy powiem, jakie to idiotyczne. Przybyliśmy tu, żeby ich ostrzec, a oni tak nam się odwdzięczają?

- Anakinie, spójrz na to z ich punktu widzenia. Przybywamy w statku Yuuzhan Vong i zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli ich zaatakować. A teraz twierdzimy, że ogromna flota przybywa tutaj, żeby podbić ich planetę i przekonujemy ich, że co najmniej jedna frakcja współpracuje z Yuuzhanami. Nawet ja miałbym kłopoty z przełknięciem czegoś takiego.

- No cóż, już mają swój dowód.

- Niestety - przyznał Corran. - Nie potrafisz powiedzieć, gdzie są ci Yuuzhanie? Jak daleko?

Anakin potrząsnął głową.

- Nie. To działa trochę inaczej.

Jakby na zawołanie stację przebiegło potężne drżenie.

- Gdybym jednak miał zgadywać - ciągnął Anakin - powiedziałbym że są naprawdę, naprawdę blisko.

- Zgadza się - odparł Corran. - Musimy się stąd zabierać.

- Czy myśmy przypadkiem właśnie tego nie mówili? - westchnęła Tahiri.

- Różnica polega na tym, że teraz ja to mówię - wyjaśnił Corran. Odpiął miecz świetlny od pasa i ruszył w kierunku drzwi.

Nie były zamknięte, a na zewnątrz nie zauważył strażników.

- Interesujące - mruknął Corran. Stacja zadygotała znowu.

Anakin, tknięty nagłym podejrzeniem, raz jeszcze sięgnął poprzez Moc, tym razem zawężając zasięg do samej stacji. Ku jego wielkiej uldze podejrzenia się nie potwierdziły. Givinowie nie opuścili stacji, pozostawiając ich własnemu losowi.

Właśnie w tej chwili w drzwiach pojawiło się dwóch Givinów uzbrojonych w rusznice laserowe.

- Jedi - odezwał się jeden w urywanym basicu - Pójdziecie z nami.

- Możemy ich załatwić - mruknął Anakin bardzo cicho.

- Pewnie tak - odparł Corran. - Ale tego nie zrobimy. Przynajmniej nie od razu.

Uśmiechnął się do Givinów:

- Prowadźcie.

 

W korytarzach mijali kolejnych Givinów. Wszyscy bardzo się spieszyli, żaden nie zaszczycił ich nawet chwilą uwagi. W centrum zarządzania zastali wielki ruch i całkowitą, upiorną ciszę. Ekran widokowy przedstawiał kilka wielkich statków yuuzhańskich, strzelających kulami plazmy.

Dodecjanin Illiet spojrzał na nich, gdy wchodzili.

- Wydawałoby się, że macie rację - rzekł oschle. - Gratuluję.

- Milej byłoby to usłyszeć kilka godzin temu - odparł Corran.

- Bez wątpienia. Wy troje będziecie potrzebować kombinezonów przestrzennych. Kiedy Yuuzhanie Vong wylądują, opróżnimy stację z powietrza.

- Nie będziecie walczyć?

- Będziemy, ale stacja ma ograniczoną moc rażenia. Nasze tarcze nie wytrzymają długo, a flota dopiero się zbiera, żeby chronić Yag’Dhul. Nie możemy się spodziewać pomocy z ich strony. Siły Yuuzhan Vong są rzeczywiście ogromne. Sądzę, że nasze szanse na zwycięstwo nie są wielkie.

- Nie bądź pan takim beznadziejnym optymistą - mruknął Corran.

- Może źle się wyraziłem - usprawiedliwił się Givin. - Nie miałem zamiaru sugerować optymizmu z mojej strony.

- Byłem sarkastyczny - wyjaśnił Corran. - Nieważne. Gdzie są kombinezony próżniowe?

Dodecjanin wskazał na drugiego Givina.

- W starych szafkach magazynowych, które zapewne pamiętasz jako oznaczone pierścień 1-C doku. Mój podwładny zabierze was tam, gdyby pamięć miała cię zawieść. Współczuję waszej sytuacji w tym całym zamieszaniu. Jeszcze bardziej żałuję, że podjęto próby negocjacji, wykorzystując do tego celu wasze osoby.

- Nie dali się nabrać?

- Przeciwnie - odparł Illiet. - Osiągnąłem z nimi porozumienie. Obiecali, że oszczędzą naszą stację, jeśli zostaniecie im wydani.

- Więc dlaczego…?

- Nie wierzę ich obietnicom - odparł Dodecjanin. - Idźcie. W doku dwunastym, nawa trzynasta, stoi mały statek, jeśli jeszcze go nie zniszczyli. Pozwalam wam go zabrać. Reszta naszych statków została już wykorzystana do ewakuacji niezbędnego personelu jeszcze przed rozpoczęciem ataku.

- Dziękuję - rzekł Corran.

- To ja wam dziękuję za wasz wysiłek - odparł Givin. Spojrzał raz jeszcze na ekrany taktyczne. - Powinniście się pospieszyć.

Nie podniósł wzroku.

 

R O Z D Z I A Ł 38

 

Nen Yim pławiła się w morzu wiedzy. Protokoły lśniły i wirowały w głębi, odsłaniając fundamenty i nieskończone permutacje życia w intymnych i olśniewających szczegółach. Pod kapturem świadomości jej twarz przybrała wyraz lęku i zachwytu. Znów na chwilę stała się tą samą żarliwą, bystrooką młodą kobietą, którą była jeszcze kitka cykli temu, zakochaną w sztuce przemian i w samej wiedzy.

Już dawno temu minęła piąty rdzeń, przedostając się do królestwa mistrzów. Tu znajdowały się żyjące projekty dovin basali, nasiona myśli koralu yorika i, tak, rzeczywiście, był tam również protokół stworzenia dłoni mistrza. Minęła je, nawigując w zagłębieniach i czeluściach wiedzy za pomocą pytań, kierowana tylko własną determinacją.

Odnalazła nasiono światostatków i wpłynęła przez jego grubą powłokę. Część widziała już wcześniej, oczywiście - zarys recham fortepów, wzór membran osmotycznych szkółek endokryn, lecz to były jedynie elementy. Nigdy nie dostrzegła głębokiej logiki statków wyłożonej metodą holistyczną. Jej rozumienie relacji organicznych pomiędzy poszczególnymi organami opierało się głównie na dedukcji. Uznała to za bardzo pouczające, bo teraz widziała, gdzie się myliła, a gdzie miała rację.

W samym środku, na zewnętrznych granicach siódmego i ostatniego rdzenia, znalazła wreszcie mózg. Rozwinął się przed nią proces jego tworzenia, a ona otwarła się także ze swej strony i chłonęła informację, wypełniając nią miejsca, które wypalił guz vaa. Sekwencje kwasów aminowych przepływały obok jak wijące się rzeki, zlewając się do jej zwiększonej pamięci. Neurony dzieliły się, zwijając i przetaczają w gangliony o miliardach gałęzi, które dalej skręcały się w zwoje rdzeniowe. Podsystemy nomiczne i autonomiczne wyjaśniały się same, w miarę kontynuacji procesu rozwijania, aż wreszcie osiągnęły stabilność, podtrzymanie, reorganizację, stasis.

Na koniec, kiedy już wszystko objawiło się i odeszło, a jej własny mózg drżał z napięcia i pragnienia wiedzy, zrozumiała.

Statek był skazany na śmierć. Rikyam umrze i nie istniał protokół, który pozwoliłby zatrzymać ten proces. Jej zachwyt przygasł; ogromna, żywa biblioteka, która ją otaczała, nagle wydała jej się nie tyle magazynem, co więzieniem. Lub raczej mauzoleum, gdyż choć wielka qahsa Qang stwarzała wrażenie życia, w istocie była wyschnięta, jałowa, niezmienna. Nie znalazłaby tu niczego nowego. Jeśli protokoły rzeczywiście pochodziły od bogów, bogowie nie uznali za stosowne dodać do wiedzy Yuuzhan Vong czegokolwiek od ponad tysiąca lat.

Ale to przecież niemożliwe. Od czasu inwazji na galaktykę niewiernych, bogowie przekazywali nowe protokoły najpierw Wielkiemu Władcy Shimrrze, który następnie przekazywał je mistrzom przemian. Bogowie byli hojni, zwłaszcza w dziedzinie hodowli nowych broni. Gdzie się podziała ta wiedza?

Myśl ta poruszyła coś w qahsie Qang, jakby od dawna czekała na kogoś, kto ją pomyśli. Siódmy rdzeń znikł ze świadomości Nen Yim, pozostawiając ją dryfująca w spokoju i mroku, bardziej zdezorientowaną niż kiedykolwiek.

Poza siódmym rdzeniem nic nie ma, pomyślała. Dotarłam do miejsca, którego nawet bogowie jeszcze nie wypełnili.

Jeśli bogowie w ogóle istnieją. Mezhan Kwaad temu przeczyła. Może…

Lecz w chwili, gdy ponowiła swoją myśl, coś w pustce nagle uległo zmianie. Jak światło na horyzoncie, jak otwierający się tunel.

I wówczas zobaczyła coś, czego nie mogło tam być.

Ósmy rdzeń.

Ruszyła ku niemu z nową nadzieją.

Membrana stawiła jej opór, wypełniając ją bólem, który docierał do najdalszych zakończeń nerwowych.

„To zabronione miejsce, nawet dla mistrzów”, poinformowała ją qahsa. Po raz pierwszy przemówiła do niej w czymś, co przypominało język, po raz pierwszy Nen Yim poczuła, że starożytna inteligencja ją dostrzega. Cofnęła się. „Kto może tu wejść, jeśli nie mistrzowie przemian?”

„Wracaj” - nakazał głos.

„Nie mogę” - odpowiedziała. Oddychając ciężko, Nen Yim zignorowała głos qahsy i naparła umysłem, przyjmując ból i akceptując go jako część siebie. Cierpienie rosło, wypalając jej własne myśli, ale ona nie rezygnowała, przeistaczając swój upór w zwierzę, które tylko ból mógł nakarmić, choć nie uspokoić.

Jej serce biło nierówno, oddech wyrywał się w spazmach. W ustach czuła smak krwi. Pod kapturem świadomości jak przez mgłę zdawała sobie sprawę, że jej ciało wyginają rozpaczliwe konwulsje.

- Otwórz się! - wrzasnęła. - Otwórz się dla mnie, Nen Yim! Otwórz się albo mnie zabij!

I nagle, jak wody rozstępujące się przed dłońmi pływaka, ósmy rdzeń otworzył się przed nią.

Zajrzała do środka i jej nadzieja zgasła. Z rozpaczy straciła przytomność. Była zgubiona.

 

Światło wpadające przez otwarte oczy przywróciło jej przytomność. Kwaśny odór zatykał jej nozdrza. Po chwili stwierdziła, że to jej własna, zakrzepła krew. Próbowała się poruszyć i stwierdziła, że ciało ma prawie sparaliżowane bólem.

A nad nią stał wyszczerzony w uśmiechu Kae Kwaad.

- I co tam zobaczyłaś, mała Nen Tsup? - zapytał łagodnie. - Widziałaś cokolwiek? Czy jesteś teraz zadowolona?

- Wiedziałeś?

- Oczywiście, że wiedziałem.

Błędnym wzrokiem rozejrzała się wokół. Znajdowali się w laboratorium przemian.

- Mezhan - szepnęła.

Nic się nie stało, tylko Kae Kwaad uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Sądzę, że to słowo miało coś wywołać. Może zmieniłaś tego grutchina? Byłem dość ostrożny, żeby go zniszczyć.

Coś w sposobie mówienia mistrza Kwaada wydało jej się nagle bardzo dziwne. Niewłaściwe.

- Oczyść się, adeptko - spokojnie rzekł mistrz. - Mamy przed sobą długa podróż, ty i ja.

- Dokąd? - zdołała wybełkotać, choć wargi miała pokaleczone, prawdopodobnie własnymi zębami.

- Ależ zobaczyć się z NIM, oczywiście. Z Najwyższym Władcą Shimrrą. Czeka na ciebie.

 

R O Z D Z I A Ł 39

 

- Jedenastka, masz dwóch na ogonie

- Dzięki, Dziesiątka - odparła Jaina. - Powiedz mi lepiej coś, czego jeszcze sama nie wiem.

Szarpnęła cienki ster, obserwując, jak smuga przegrzanych gazów bezdźwięcznie przemyka obok. Po sterburcie dostrzegła fragment bitwy o Wampę, ale błyski laserów i długie pióra żaru nie mówiły jej nic poza tym, że wciąż jeszcze ktoś próbuje usmażyć tę kupę skał.

Dostała. Gwiazdy zawirowały jak szalone, a w jej kokpicie stało się nagle goręcej niż w samo południe pod podwójnym słońcem Tatooine. Po konsoli przebiegły pęki iskier, wszystkie włosy na jej ciele stanęły dęba.

Straciłam silniki, pomyślała. Już po mnie.

Ciekawe, ale nawet się nie przeraziła. Żal jej tylko było, że straci interesujące widowisko na koniec.

 

- Kapitanie Solo, yuuzhański statek nas wzywa - z podnieceniem wykrzyknął C3PO. - Chyba mają na pokładzie zmodyfikowanego villipa!

- Powiedz im, że jestem za bardzo zajęty strzelaniem do ich statków i nie mam teraz czasu - odparł Han, przechylając „Sokoła Millenium” na bok, żeby prześliznąć się między ciasną formacją klinową skoczków.

- Oni bardzo chcą z nami rozmawiać - nalegał C-3PO.

- Powiedz, że oddzwonimy. - Hana odepchnęły od statku przechwytującego niezliczone na oko roje skoczków koralowych. Teraz ogromny statek leciał za nimi, usiłując chwycić ich w dovin-basalowy odpowiednik promienia ściągającego. Han ruszył w kierunku frachtowców, mając nadzieję, że zdoła ich użyć przynajmniej jako tarczy.

Nie miał teraz czasu, żeby sprawdzać, co się dzieje z Karrde’em, choć rozkazy wywarkiwane na otwartym kanale mówiły mu, że broker informacji wciąż jeszcze żyje. Przynajmniej tyle.

Ruszył w kierunku największego z frachtowców, bez trudu odskakując przed jego niewiele znaczącymi laserami obronnymi, po czym ze zdeterminowaną mina zatoczył pętlę, żeby znaleźć się przodem do pogoni.

Zamrugał. Nic. Ani jeden skoczek koralowy nie ruszył za nim.

- Sir - wtrącił C-3PO. - Dowódca wojennego statku yuuzhańskiego „Sunulok” odwołał swoje myśliwce. Jeśli nie odpowie pan na jego wezwanie, w ciągu sześćdziesięciu sekund rozpocznie wrogie działania.

Han sprawdził ekran czujników. Skoczki koralowe wycofały się w sąsiedztwo interdyktora, który w tej chwili znajdował się w stanie pozornego bezruchu względem „Sokoła”. Oszacował, że znajduje się poza zasięgiem promienia ściągającego „Sunuloka” - ledwie, ledwie.

Zwolnił odrobinę, żeby sprawdzić, co się stanie. Statki ani drgnęły, choć, jak zauważył, Karrde nie miał takiej chwili wytchnienia. Po lewej stronie „Sokoła” bitwa wrzała nadal i wyglądało na to, że Karrde zbiera baty.

- Lepiej chyba z nimi pogadam, co, Threepio? - rzekł wreszcie. -Nie sądzę, żeby uszczęśliwiła ich rozmowa z robotem.

- Z całą pewnością ma pan rację, sir.

Nie spuszczając oka z iluminatorów i tarcz czujników, Han ostrożnie włączył komunikator.

- „Sunulok”, tu „Księżniczka Krwi”. Jesteście gotowi się poddać?

Yuuzhanie Vong nie byli gotowi.

- Tu mistrz wojenny Tsavong Lah. Marnujesz mój czas na bzdury -wychrypiał mistrz wojenny.

- Hej, to ty mnie wezwałeś. Czego chcesz?

- Odmawiasz mi wizji, nędzny tchórzu - rzekł tamten. - Ale to i tak na nic ci się nie przyda. Jesteś Han Solo, a twój statek to „Sokół Millenium”.

Ciekawe, kto mu sprzedał ten szczegół? - zadumał się Han. To tyle, jeśli chodzi o anonimowe piractwo.

- Mnie nazywasz tchórzem? - wybuchnął. - To ty jesteś tym łotrem, który kazał swoim rakarzom okaleczyć moją żonę.

- Nie była godna, żeby ze mną walczyć. Tak samo, jak i twój syn Jeedai.

- Słuchaj no, ty bliznomózgi. Nic mnie nie obchodzi, jak wyjaśnisz swoje dygoczące kolana i żółty brzuch. Mieliśmy tutaj niezłą walkę. Chcesz ją zakończyć czy wolisz się pożegnać? Zgadzam się i na jedno, i na drugie.

- Jacen Solo jest z tobą. Chcę go mieć. Żywego. Kiedy go dostanę, będziecie mogli odejść.

- Och, jasne. Już go wsadzam do kapsuły ratunkowej i wysyłam.

- Tato? - Z kanału intrasystemowego dobiegł go głos Jacena. - Tato, może to nie taki zły pomysł. Jeśli zdołam go zmusić do pojedynku…

Han zignorował Jacena i zwrócił się do C-3PO.

- Masz już tę charakterystykę czy nie?

- Tak, sir, ale obawiam się, że niewiele nam to pomoże. To bardzo kiepska klasa… ten kontenerowiec zawiera ciekły wodór wzbogacony trytem.

- Tanie paliwo reaktorowe - mruknął Han. - Odpady przemysłowe. Miałem nadzieję na ładunek min jonowych lub czegoś w tym rodzaju.

- Przykro mi, sir - szepnął C-3PO.

- Niewierny! - ryknął Tsavong Lah. - Nie widzę oznak, żebyś przygotowywał kapsułę ratunkową.

Hanowi opadła szczęka.

- Ten facet nie ma żadnego poczucia humoru! On naprawdę sądzi, że…

A zresztą niech sobie sądzi. Otworzył kanał, żeby odpowiedzieć.

- Daj mi może sekundę, co? W końcu to mój syn.

- Masz dwie minuty.

Han zaczął przeżuwać dolną wargę, myśląc gorączkowo. Z dołu rozległ się głos Leii.

- Han, a może rakieta w kapsule ratunkowej?

- Nie, nie dadzą się nabrać - mruknął. - Szkoda rakiety, pewnie będziemy jej potrzebować.

- To muszę być ja, tato - odezwał się Jacen. - Wracam tam.

- O nie, nigdzie nie wracasz. - Han zwrócił się do C-3PO. - Wyrzuć obie kapsuły ratunkowe. Teraz. W tej chwili. Wyceluj je obie w statek Vongów.

- Sir, nie jestem pewien, który…

- Tam - odrzekł Han, pokazując mu palcem. Wygasił silniki i dyskretnie zaczął się wycofywać w kierunku frachtowca statku Yuuzhan Vong, który go niemal przesłaniał. W jego polu widzenia znalazły się nagle dwie kapsuły ratunkowe.

- Mam nadzieję, że będą potrzebowali kilku sekund, żeby się zorientować, że na pokładzie nikogo nie ma - rzekł Han. Strzelił z przednich laserów. - Złota Pałko, weź głęboki oddech. Jeśli to nie zadziała…

- Ależ sir, ja przecież nie oddycham, oczywiście, że… O, nie!

 

Anakin, Tahiri i Corran ruszyli za Givinem przez ciasne korytarze stacji kosmicznej Yag’Dhul, zataczając się od coraz silniejszych wstrząsów.

- Wiesz chociaż, dokąd idziemy? - zapytał Anakin Corrana.

- Podstawowy schemat nie zmienił się aż tak bardzo - odparł Corran. - Kierujemy się w stronę naw.

- Tak. Idziemy w stronę naw - usłużnie podpowiedział Givin.

W kilka chwil później dotarli do osi i wsiedli do turbowindy, która na polecenia Givina zwiozła ich w dół, na dolne nawy. Oświetlenie zamigotało i zgasło, winda zatrzymała się z lekkim szarpnięciem i po chwili ruszyła znowu, kiedy wróciło zasilanie. Światła zapłonęły, ale tym razem słabiej.

- Przykro będzie patrzeć na zagładę tego miejsca - westchnął Corran.

Anakin wyczuł w jego glosie nutę żalu; taką samą od czasu do czasu zauważał u ojca. Wydawało się… wydawało się, że Corran chciałby znów być młody.

To śmieszne. Im jest się starszym, tym poważniej traktują nas ludzie. Anakin z całego serca miał dość tego, że jest traktowany jak dziecko, zwłaszcza przez ludzi, którzy wiedzieli mniej od niego.

Mara… nie, Mara zawsze traktowała go jak dorosłego. A teraz umierała i on nic nie mógł na to poradzić. Prawie chciał, żeby za drzwiami turbowindy czekała na nich gromada Yuuzhan Vong, przynajmniej miałby kogoś, żeby go…

To nie jest życzenie, stwierdził nagle. To lambent.

- Hej - powiedział cicho. - Lepiej włączcie miecze.

Przynajmniej tym razem Corran nie zadawał pytań. Po prostu włączył miecz.

Drzwi rozsunęły się, a za nimi byli oni. Sześciu Yuuzhan Vong z amphistaffami.

- Najpierw ja! - wykrzyknął Corran i skoczył, błyskając mieczem. Tahiri zlała się w jedną plamę ruchu, a Anakin prawie następował jej na pięty, kiedy nagle stwierdził, że na zewnątrz naliczył tylko pięciu wojowników Yuuzhan Vong.

A lambent powiedział: sześciu.

Odwrócił się - prawie w samą porę. Givin mocno zaciśniętą pięścią uderzył go w nasadę nosa, aż chłopiec wyleciał z turbowindy wprost do pełnego wrogów korytarza na zewnątrz. Padając, podciął Corranowi kolana. Zaskoczony Jedi, były KorSek, zdołał się w każdym razie przetoczyć przez ramię, choć Anakin wychwycił jaskrawy impuls jego bólu, kiedy amphistaff uderzył go w bok. Z szumem w głowie chłopiec podniósł promienistą broń w zasłonie, którą musiał wykonać, jeśli chciał żyć. Poczuł ostre uderzenie amphistaffa przez ostrze. Wciąż świadom niebezpieczeństwa czającego się za plecami, rzucił się na bok. Przetoczył się i ujrzał, jak Tahiri wywinęła wysokie, wspomagane Mocą salto, żeby znaleźć się obok Corrana. Anakin wstał i rzucił w gromadę Yuuzhan Vong najpotężniejsze pchnięcie telekinetyczne, na jakie było go stać.

Gdyby to był jakikolwiek inny gatunek, rozsmarowałby ich na ścianach. Tu jednak tylko dwóch upadło, reszta zatoczyła się jakby w silnym wietrze. Tahiri, która w ogóle nie umiała ich dosięgnąć, znalazła inne rozwiązanie: stos butli w rogu poleciał nagle na wytrąconych już z równowagi wojowników, zbijając z nóg resztę. Tylko Givin, który odsunął się od walki, stał twardo na nogach i śmiał się chrapliwym, całkiem niegivińskim śmiechem.

Z bocznych korytarzy w głębi pomieszczenia wysypała się kolejna ósemka Yuuzhan. Jedi stali oparci o ścianę, wystawiając miecze niczym nastroszone pióra.

Givin sięgnął do twarzy, dotknął bocznej części nosa i coś z niego spłynęło, ukazując ukrytego pod spodem Yuuzhanina.

- Nieźle się staracie, jak na niewiernych - rzekł, biorąc do ręki amphistaff podany przez jednego z nowo przybyłych. Spojrzał prosto w twarz Anakina.

- Nie ten Solo, którego najbardziej pragnie mistrz wojenny, ale po Yavinie Cztery i twoja wartość znacznie wzrosła.

- Nie znam cię - rzekł Anakin.

- Nie. Ale twoja matka mnie zna. Jestem Nom Anor, a ty możesz się uważać za mojego więźnia.

- Może lepiej nie wyciągajmy pochopnych wniosków, jeśli nie masz nic przeciwko temu - wtrącił Corran.

- Jesteście w mniejszej sile.

- Chyba niewiele wiesz o Kordianach - zauważył Corran.

- Nie bądź męczący. Wasza trójka już sobie zasłużyła na szacunek. Gdybyście nie byli niewiernymi, może nawet nazwałbym was wojownikami.

- Ja, niestety, nie mogę powiedzieć tego samego o tobie - odparł Corran. - Co byś powiedział na nas dwóch, Nomie Anorze? Ty i ja, mężczyzna z mężczyzną.

- Walczyć z tobą tak, jak ty walczyłeś z Shedao Shai? A jeśli zwyciężę, czy reszta z was się podda?

- Nie. Ale możesz udowodnić, że nie boisz się walczyć ze mną.

- Przykro mi, obowiązki względem mego ludu zmuszają mnie do odrzucenia twojej kuszącej propozycji - odparł Nom Anor.

Tahiri nagle zaczęła wrzeszczeć po yuuzhańsku. Wojownicy spojrzeli na nią, najpierw ze zdumieniem, potem z gniewem. Jeden odwrócił się i rzucił kilka słów w kierunku Noma Anora.

- Co powiedziałaś? - zapytał Anakin.

- Ci wojownicy nie znają wspólnego języka i nie mają tizowyrmów. Nie wiedzieli, że Nom Anor odmawia przyjęcia wyzwania. Powiedziałam mu, że jesteś tym, który zabił Shedao Shai.

- Świetna robota, Tahiri. Co dalej? - zapytał Corran.

- Główny wojownik tej bandy, Shok Choka, chce podjąć wyzwanie.

- Powiedz, że przyjmuję.

- Nie - odparł Anakin. - Powiedz, że to ja przyjmuję. Powiedz, że na Yavinie Cztery zabiłem wielu wojowników. Powiedz, że walczyłem u boku Vui Rapuunga. Powiedz, że domagam się swoich praw do walki, inaczej zaniosę ich imiona bogom jako imiona tchórzy.

Nom Anor wykrzykiwał coś po yuuzhańsku chrapliwym głosem, ale wojownicy zdawali się prawie zapominać o jego istnieniu. Byłoby to może nawet śmieszne, gdyby sytuacja nie była tak tragiczna.

Tahiri tłumaczyła, a Anakin wystąpił naprzód z płonącym mieczem świetlnym. Pozostali odsunęli się w tył, tworząc krąg. Shok Choka wszedł do środka.

 

R O Z D Z I A Ł 40

 

Silniki Jainy wróciły do stanu on-line i wtedy dziewczyna zorientowała się, że nie umrze - a przynajmniej jeszcze nie teraz. Czuła oczywiście ogromną wdzięczność z tego powodu, a kiedy w chwilę potem Dwójka i Dziesiątka zabrali jej skoczki z ogona, była wręcz w ekstazie. Udowodniła to, przysmażając dwa skoczki przylepione do Dziewiątki.

Ale najlepszym widokiem była eksplozja Wampy. Rozerwał się na osiem symetrycznych płyt, które uniosły się na zewnątrz powierzchni ogromnej kuli ognia. Fala naładowanych cząstek owiała ją z prędkością światła, emitując dość zakłóceń, aby prawie - ale nie całkiem - zagłuszyć okrzyk radości Gavina.

Potem Łobuzy już tylko podobijali pozostałe skoczki - bez koordynatora wojennego, który prawdopodobnie znajdował się na Wampie, nie miały zbyt wiele do powiedzenia. Resztki Eskadry Łobuzów zmieniły szyk.

Stracili Trójkę i Czwórkę, a Ósemka kuśtykała na jednym uszkodzonym silniku.

- Tuzin, a wam jak poszło? - zapytał Gavin.

Głos Kypa z trudem przedzierał się przez równomierne pulsowanie zniekształceń grawitacyjnych.

- …straciłem pięć myśliwców. Mogę… spieszcie się, bo się spóźnicie na imprezę.

- Czekaj na nas, Tuzin, już tam lecimy.

I jeszcze jeden piękny widok. „Ralroost”, wracający do normalnej przestrzeni w całej chwale, a za nim dwie korwety i ciężki krążownik.

- Kre’fey jest tutaj - zagrzmiał głos admirała. - Gratulacje, Łobuzy. Doskonała robota. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, oczyścimy teraz drogę do naszego głównego celu.

- Admirale - odparł Gavin - nie mamy nic a nic przeciwko temu. Jaina podążyła za „Ralroostem” i zanurkowała dziobem prosto w słońce.

 

- Uderzymy! - zakwiczał C-3PO.

- Taki jest ogólny zamysł, profesorku - potwierdził Han. „Sokół” uderzył w jeden bok modułu towarowego - dwa szybkie strzały z przednich laserów uwolniły go i puściły w dryf. Teraz Han włączył główne silniki „Sokoła Millenium” i dał pełną moc. Kontenerowiec ruszył przed siebie, kierując się wprost na statek przechwytujący Yuuzhan Vong. „Sokół” zagrzechotał jak metalowe łożysko w klatce vortha, ale Han utrzymał dziób statku w stabilnej pozycji.

- Co, do wszystkich gwiazd, się tam dzieje?! - darła się Leia do interkomu.

- Uważaj tylko na skoczki. Zaraz je zobaczymy.

Miał rację - „Sunulok” nie potrzebował wiele czasu, żeby się zorientować, że Han coś knuje. Z wyciem nadleciały skoczki koralowe, kierując się zarówno na kontenerowiec, jak i na „Sokoła”. Dygotanie „Sokoła” przybrało odmienne tony, kiedy wybuchy plazmy zaczęły zjadać jego tarcze. Decydującym czynnikiem okazał się jednak długi strzał po zewnętrznej krawędzi modułu frachtowego. Han obrócił dziób „Sokoła” i ruszył!

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - szepnęła Leia.

- Spokojnie, kochanie - odrzekł, choć sam czuł wszystko z wyjątkiem spokoju. Ściskał stery do bólu dłoni, usiłując wydusić z wielkiego spodka jeszcze więcej mocy.

Nagle coś szarpnęło i zatrzymali się gwałtownie. Interdyktor wreszcie ich dopadł. Han pobladł i usiłował uwolnić się za pomocą repulsorów, zadowolony, że nie powiedział C-3PO, co robi, bo robot zaraz obliczyłby mu prawdopodobieństwo powodzenia.

Utknął. Teraz mógł już wyłącznie patrzeć.

Moduł tankowca wciąż pędził w kierunku „Sunuloka” - zbyt szybko, by ogromny statek zdołał go uniknąć bez skoku w nadprzestrzeń, ale nieprzerwany ogień mniejszych statków właśnie rozdarł jego powłokę. Han obserwował, jak ciekła zawartość nie przerywa swojej wędrówki i dziwaczną, lejowatą falą zmierza dalej w kierunku statku Yuuzhan Vong.

- Nie rozumiem, sir - odezwał się C-3PO pozbawionym nadziei i dziwnie pokornym głosem. - Co wodór może zdziałać przeciwko…

- Patrz i się ucz, Threepio - rzekł Han i dodał ciszej: - Przynajmniej mam taką nadzieję.

Wystrzelił sześć ostatnich pocisków.

- Leia, Jacen… Celujcie w interdyktora. Pełna moc. Dajcie mu wszystko, co macie.

- Ale wodór nie będzie się palił bez tlenu - zaoponował Threepio.

- Pewnie, że nie - odparł Han.

Lasery prześcignęły pociski. Mniej więcej w tej samej chwili tarcze „Sokoła” ustąpiły i skoczki zaczęły rozszarpywać go na części.

 

Shok Choka był ogromny, nawet jak na wojownika Yuuzhan Vong. Każde ucho miał wycięte w trzy romby, od podbródka biegła mu ogromna, wypukła blizna, przecinając usta i ciągnąc się przez cały szczyt głowy. Amphistaffa trzymał za plecami, na wysokości pasa. Wbił bursztynowe źrenice w zimne jak lód oczy Anakina. Kolana miał zgięte, a choć był całkowicie nieruchomy, w jakiś sposób sprawiał wrażenie korybantycznego ruchu.

Anakin wyłączył miecz i trzymał go luźno przy boku. Zaczął okrążać wojownika, powoli, spokojnie, niemal wzgardliwie. Wypełniał go spokój. Shok Choka wodził za nim wzrokiem drapieżcy.

Anakin zatrzymał się, uśmiechnął lekko i wszedł w zasięg wojownika.

Yuuzhanin ruszył szybciej, niż mógł to zarejestrować wzrok, tnąc w dół sztywnym amphistaffem. Miecz Anakina zamruczał, chłopiec uniósł go w wysokiej, szerokiej blokadzie. Choka, przewidując ten ruch, zatrzymał cięcie w pół i próbował dźgnąć Anakina w gardło. Chłopiec cofnął się, opuścił blokadę szerokim, zamaszystym ruchem, jakby bronił się przed dwoma, a niejednym przeciwnikiem. Sprawiło to, że broń Choki znalazła się zbyt daleko, by mógł wyprowadzić trzeci cios. Musiał zwrócić się w kierunku Anakina i Tahiri. Jego wciąż żywe ostrze cięło tak mocno, że rozdarło ścianę i tylko o włos minęło Corrana.

Shok Choka, tupiąc i wyjąc, ruszył znów w kierunku chłopca. Anakin odparował potężny cios, który odrzucił jego ostrze w stronę ściany w długim, eliptycznym cięciu. Teraz odskoczył przed złośliwym dźgnięciem, które wbiło się w ścianę i przetoczył się w przód, wprost pod tupiące stopy Choki i ku środkowi pomieszczenia. Zanim jeszcze zdążył wstać, przeciwnik ponowił atak.

Anakin nagle zacieśnił linię obrony; zamiast odpychać ciosy Yuuzhanina tak daleko od siebie, jak się dało, dopuszczał, by mijały go zaledwie o centymetry. Wciąż uśmiechając się lekko, podchwycił kontrapunkt tego tańca, choć amphistaff chłostał i wirował, na przemian tnąc i kłując.

Nagle wojownik padł, podcinając Anakinowi stopy. Tego młody Jedi się nie spodziewał. Niezgrabnie uderzył o podłogę i podniósł ostrze, żeby przyjąć nieunikniony cios w dół, lecz amphistaff przeleciał mu przed nosem i uderzył go w ramię, a śmiertelnie jadowity łeb trzepnął w podłogę o centymetry od jego ręki. Anakin chwycił amphistaffa lewą ręką, a prawą dźgnął ostrzem w staw kolanowy zbroi Shoka Choki. Wojownik stęknął i zamierzył się lewą pięścią w głowę chłopca, którego jednak już tam nie było. Puścił amphistaffa i, ignorując dłoń przeciętą jego ostrzem, podskoczył i nagle znalazł się nad wojownikiem, który zbyt mocno zamachnął się do ciosu. W ułamku sekundy, zanim Shok Choka zdecydował, czy ma paść do przodu, czy próbować odzyskać równowagę, Anakin ściął mu głowę.

Zanim jeszcze ciało dotknęło podłogi, chłopiec skoczył w kierunku przyjaciół. Corran już pojął jego plan i jednym cięciem własnego ostrza dokończył wycinanie szerokiego trójkąta, który chłopiec zaczął wykrawać w ścianie „dzikimi” ciosami miecza. Inni Yuuzhanie, zaskoczeni śmiercią swego dowódcy, wahali się o sekundę za długo. Jeden strzelił w ślad za Anakinem, który jako ostatni przecisnął się przez wąski otwór. Za nimi w ścianę zadudniły dziwne uderzenia - prawdopodobnie chrząszcze bojowe.

Ale Anakin był daleko, już skręcał w ślad za Tahiri w wąski korytarz. Cała trójka biegła co sił w nogach. Przebiegli przez pneumatyczną zasłonę i Anakin ciął po układach sterujących, żeby pozostała zamknięta. Pochwycił kątem oka przelotny obraz Yuuzhanina, który właśnie wyłaniał się zza zakrętu, a sekundę później w zamknięte drzwi coś uderzyło, najpierw raz, potem jeszcze kilka raz. Obejrzał się przez ramię, nie przestając biec, ale na szczęście drzwi nie ustąpiły.

- Zrobiłeś to celowo - oskarżył go Corran. - A ja myślałem, że tak niechlujnie walczysz.

- Musimy znaleźć nawę trzynastą! - wydyszał chłopiec.

- Zaraz. Tędy! - odkrzyknął Corran.

- Jak daleko musimy biec? Bo już… - zaczęła Tahiri.

- Nie mów nic, tylko biegnij! - popędzał Anakin.

- Bo już mi uszy pękają! - dokończyła.

Anakin nagle zdał sobie sprawę, że z jego uszami dzieje się to samo, a w korytarzu jest o wiele bardziej wietrznie, niż powinno być.

- Sithowe nasienie - warknął Corran. - Givinowie otworzyli stację na próżnię. Nigdy nie zdążymy do nawy trzynastej.

Przystanął i rozejrzał się wokoło.

- Chyba że… - mruknął. - Chodźcie ze mną. Zmienili oznaczenia, to chyba tu.

Wstukał kod otwierający drzwi.

- Możemy zdążyć na statek! - krzyknął Anakin, wchodząc za nim do pokoju, który zawierał stojące obok siebie szafki magazynowe.

Głos Corrana brzmiał tak, jakby dochodził z bardzo daleka.

- Nie da rady! - zawołał. - Nie jesteśmy jeszcze nawet w kręgu doków.

Mówiąc, jednocześnie ciął po kolei zamki szafek.

- Sprawdzajcie te otwarte - polecił im przez ramię. – Szukamy kombinezonów próżniowych. To jest właśnie ten sektor, o którym mówił Illiet.

Anakin spełnił polecenie, czując, jak powietrze rozrzedza się i oziębia z sekundy na sekundę. Większość szafek była pusta.

- A co, jeśli Illiet był w zmowie z Nomem Anorem?

- Wątpię. Gdyby nawet tak było, po co mu taka niewygodna pułapka? Nom Anor musiał skontaktować się z innymi Yuuzhanami, żeby go zabrali ze stacji. Spójrzcie na to - rzekł wreszcie. - Pewnie ma za dwadzieścia lat.

Kolejna szafka zawierała aparat oddechowy, ale nie kombinezony. Następne także były puste. Tahiri zaczęła chichotać z niedotlenienia. Anakin też czuł te same symptomy.

- No, to by było na tyle - warknął Corran. - Wy dwoje, do środka. Wskazał na jedną z większych szafek.

- Po co? - zapytał Anakin.

- Zróbcie tylko to, co mówię. I tym razem błagam, bez dyskusji. Tylko to, co mówię!

Wydawało mu się śmieszne, że Corran znów na niego krzyczy. Jakaś część świadomości podpowiadała mu jednak, że to zły znak.

Chwycił Tahiri za rękę i wciągnął ją do szafki. Corran wrzucił im jeszcze do środka aparat tlenowy.

- Tylko minimalny strumień, żeby was utrzymać przy życiu. Pamiętajcie, że szafka raczej nie jest szczelna. - Chwiał się na nogach, wydawał się blisko omdlenia. - Zaraz wracam. W tamtym korytarzu jest jeszcze jeden ciąg szafek.

Zatrzasnął drzwiczki i Anakin z Tahiri znaleźli się nagle w kompletnej ciemności. Chłopiec wymacał zawór i wkrótce z aparatu zaczął się wydobywać słaby syk. Niebawem oszołomienie minęło.

- A co będzie, jeśli nie starczy mu sił, żeby włożyć kombinezon? -szepnęła Tahiri. - A jeżeli będzie nieszczelny?

- Nie myśl o tym - odparł Anakin. - Możemy teraz tylko czekać.

- Ściany robią się zimne - zauważyła.

Będą jeszcze zimniejsze, zanim się to wszystko skończy, pomyślał chłopiec. Chyba, że Yuuzhanie Vong podpalą stację i rozmienią na drobne atomy. Tak czy siak, wkrótce przestanie nam zależeć.

Może Corran miał rację. Może wreszcie skończyła się jego szczęśliwa passa.

- Nie martw się, Tahiri - szepnął, jakby przecząc własnym myślom. - Corran wydobywał się z gorszych opałów, niż my dwoje razem wzięci. Wróci.

 

R O Z D Z I A Ł 41

 

Przestrzeń wokół „Sunuloka” rodziła gwiazdy, a przynajmniej tak to wyglądało. Zresztą z punktu widzenia astrofizyki właśnie to miało miejsce - w większym lub mniejszym stopniu.

Chmura wrzącego ciekłego wodoru otuliła niemal cały statek Yuuzhan Vong. Wszędzie, gdzie promień lasera lub pocisk przebijały tę przejrzystą mgłę, pojawiał się nieznośnie jaskrawy, maleńki punkt świetlny, szybko rósł, by wreszcie nagle zgasnąć.

- Nie przestawajcie strzelać - polecił Han żonie i synowi, dokładając do ogólnego zamieszania działka dziobowe.

- Widzę, ale nie wierzę własnym oczom - rzekł Jacen. Konstelacja rozszerzających się i gasnących słońc otaczała teraz całego „Sunuloka” i przez tę jasność nie było prawie nic widać. Han roześmiał się głośno, choć skoczki koralowe wciąż waliły w „Sokoła”. Uchwyt dovin basali na „Sokole” zelżał nagle, promienie laserowe już przebijały chmurę wodorową, wypalając dziury w powłoce samego statku Yuuzhan Vong. Han wziął na cel skupisko dovin basali i wystrzelił ostatnią serię pocisków udarowych, po czym włączył napęd „Sokoła”.

Wywołał kanał komunikacyjny Karrde’a.

- Hej! - zawołał. - Interdyktor wypada z gry, ale nie wiem, na jak długo. Na twoim miejscu włączyłbym hipernapęd.

- To najpiękniejsza wiadomość, jaką słyszałem od bardzo dawna -odparł Karrde. - Już mnie nie ma.

- Trzymajcie skoczki w ryzach, dopóki nie wejdziemy w nadprzestrzeń - polecił Han Leii i Jacenowi.

- Nie ma sprawy! - odkrzyknął Jacen.

Han został nagrodzony widokiem płonącej plazmy unoszącej się z „Sunuloka”. W kilka minut później pozostawili za sobą interdyktora -i całą resztę wrogów - o lata świetlne w tyle.

 

Jaina zobaczyła, jak Dziesiątka rozbija się o asteroidę i mocno, gniewnie zacisnęła wargi. Nie znała Twi’leka z kabiny pilota, ale stanowił on część jej oddziału, a w tej walce uratował jej życie przynajmniej dwukrotnie.

Co gorsza, Allinn Varth, Trójka - dowódca oddziału - zniżał lot, żeby zdjąć Dziesiątce z ogona skoczka koralowego i znalazł się w samym środku chmury płonących szczątków, odbitych od fatalnego głazu. Jaina przyglądała się ze zgrozą, jak X-skrzydłowiec jej dowódcy zanurzył się w piekielnej chmurze. Lecz Varth wyleciał po drugiej stronie chmury, lawirując, by strząsnąć trzy skoczki koralowe z ogona. Jaina spadła na nie jak drapieżny ptak, zasypała strzałami lasera pierwszego skoczka, po czym wystrzeliła trzy ostatnie torpedy protonowe. Ich eksplozja roztrzaskała dwa myśliwce, trzeci odrzucając daleko w niekontrolowanej rotacji.

- Dzięki, Jedenastka -jęknął Varth.

- Wszystko w porządku, Dziewiątka?

- Niestety. Poszły działa i czujniki dalekiego zasięgu. Gavin usłyszał ich rozmowę.

- Odpadaj, Dziewiątka.

- Pułkowniku.

- Odpadaj. To rozkaz.

- Tak, sir -padła odpowiedź. - Rozkaz, sir.

- Zostaliśmy tylko my - odezwał się Lensi, choć raz bez zwykłej brawury.

- Jeśli nie zaczniesz patrzeć, z czego żyjesz, to zostanę tylko ja -odparła Jaina. - Dwa lecą na ciebie.

- Mam je. Dzięki, Kije.

Teraz, kiedy zbliżali się do broni, wydała im się ogromna. Jaina miała nadzieje, że to coś nie jest jeszcze zupełnie żywe.

 

Kre’fey dotrzymał słowa; „Ralroost” i jego towarzysze przecięli krąg obronny wokół broni, ten sam, który tak skutecznie utrzymywał z dala eskadrę Kypa, pozostawiając na swojej drodze jedynie słabo żarzące się resztki dwóch yuuzhańskich analogów statków dowodzenia. Teraz formowali się do ataku na broń grawitacyjną i role się odwróciły. Nie była to osławiona Gwiazda Śmierci; jeśli nawet statek Yuuzhan Vong miał jakiś słaby punkt, to atakujące go, przypadkowo zebrane siły nie miały o nim pojęcia. Na hologramie Kypa ogromna źrenica pośrodku istoty wydawała się emitować pole grawitacyjne, dlatego też stanowiła priorytet numer jeden. Zresztą kiedy strzela się do czegoś, czego się nie rozumie, najlepiej po prostu zasypać to porządną salwą. „Ralroost” miał działa, ale od myśliwców zależało, czy zdoła ich użyć.

W systemie były jeszcze dwa inne wielkie statki. Jeden wsunął się pomiędzy flotyllę Kre’feya a broń, drugi czekał w pewnym oddaleniu, prawdopodobnie kontrolując roje skoczków koralowych, które wciąż krążyły wokół nich.

- Siódemka - odezwał się głos Gavina. - Odłącz się i przejmij prowadzenie Jedenastki i Dwunastki.

- Mogę się przyłączyć? - odezwał się nowy głos.

- Wedge?! - zawołał Gavin. - Jesteś pewien, że tego chcesz, z twoim artretyzmem i tak dalej? Jak zwiałeś swojej pielęgniarce?

- Powiedziałem jej, że idę do łaźni parowej - odparował podstarzały generał. - Co macie dla mnie?

- Dobrze, że pan tu jest, generale. Teraz mamy dwa pełne oddziały. Weź Siódemkę, Jedenastkę i Dwunastkę. Chłopcy, od tej chwili jesteście oddziałem drugim.

- Rozumiem, dowódco Jeden - zameldowała Jaina. Ledwie wierzyła własnym uszom. Leciała z Wedge’em Antillesem!

- Doskonale - rzekł Wedge. - Zacieśnijcie szyk, oddział drugi. Chyba mamy interes do załatwienia.

Nadleciała następna fala skoczków i uderzyła w nich z pełną mocą, walcząc z desperacją, jakiej Jaina jeszcze u Yuuzhan Vong nie widziała. Podchodziły gromadami, trzy osłaniały czwartego. Jaina waliła do nich z laserów na dużą odległość; postanowiła nie marnować już więcej torped protonowych, jeśli nie będzie musiała.

- Nie podoba mi się to - rzekł Wedge. - Nie manewrują. Lecą na łeb, na szyję.

- Łatwa zdobycz - zauważył Lensi. Kątem oka Jaina ujrzała, jak jeden z jego celów rozpada się w obłoku ognia.

- Za łatwa, Dwunastka - odparł Wedge.

Jeden z celów Jainy wyłamał się z szyku. Z kokpitu pozostała mu tylko stopiona masa koralu.

- Oddział drugi, złamać szyk! - krzyknął nagle Wedge. W tej samej chwili osłaniające statki rozpierzchły się, a ich nietknięci podopieczni wyrwali się przez powstałą szczelinę. Nie były to ani myśliwce, ani wyrzutnie czarnych dziur.

Jaina szarpnęła stery, skoczek także się poderwał na jej spotkanie.

- Zderzenie! - wrzasnęła Siódemka i jej kanał ucichł nagle.

Kłęby plazmy zdawały się spowalniać skoczki. Kiedy ich nie używały, były niewiarygodnie zwrotne. Jaina szła w górę świecą tak pionową, jak tylko mogła sobie na to pozwolić, ale skoczek wciąż jej dorównywał; nadlatywał wciąż w tym samym punkcie jej pola widzenia, wyraźnie zdeterminowany, żeby ją roztrzaskać. Tymczasem dwa pozostałe skoczki, które go do tej pory osłaniały, próbowały wsiąść jej na ogon. Nie miała dokąd uciec, a gdyby próbowała wycelować broń, prawdopodobnie wpadłaby wprost na swego wroga. Chyba właśnie to przytrafiło się Siódemce.

Nagle poczwórna seria z lasera ponad jej sztucznym horyzontem przecięła skoczka na pół. Jaina nie miała czasu sprawdzać, kto ją uratował. Wdusiła dźwignię w dół i w prawo, muskając resztki skoczka i strząsając z ogona dwóch prześladowców.

Tyle tylko, że ich też już nie było.

- Jesteś czysta, Jaino - poinformował ją głos Kypa. - Generale Antilles, proszę o pozwolenie dołączenia do pana wraz z resztkami mojego Tuzina.

- Masz pozwolenie, Durron. Biorę wszystko, co się nawinie.

„Ralroost” i jego eskorta oberwali porządnie w pierwszej serii samobójczych ataków, ale gdy tylko zrozumieli nową strategię, pozostałe myśliwce rozpierzchły się i zaczęły odławiać uparte skoczki znacznie wcześniej. Yuuzhanie Vong, którzy zdołali się przedrzeć przez to sito, znaleźli się nagle za nimi, gdzie zderzenia były znacznie mniej skuteczne. Oczywiście wciąż mieli broń, a Jaina robiła się bardziej niż zwykle nerwowa na myśl, ilu jeszcze żywych wrogów ma za plecami, ale główny cel był tuż przed nią, a ona miała zadanie do wykonania.

„Ralroost” otworzył ogień do statku w kształcie galaktyki. Czerwone strumienie plazmy wystrzeliły z zagiętych ramion broni Yuuzhan Vong, ale tarcze niszczyciela bez trudu przejęły ich energię.

- Nie rozumiem - mruknęła Jaina. - Po co używać konwencjonalnej broni? Dlaczego nie korzystają z broni grawitacyjnej?

- Mamy chyba szczęście - mruknął Kyp. - Pewnie jest wyłączona.

Kilkanaście pocisków protonowych wykwitło w osi broni Yuuzhan Vong, zmieniając się w ciemnoczerwoną, gorejącą masę.

- Jaina, za tobą!

Ostrzeżenie Kypa nadeszło zbyt późno. Podwójne ostrze plazmy przeorało jej tarcze i silniki jonowe. Z szybkiej paplaniny astromecha wywnioskowała, że jeśli nie wyłączy napędu w ciągu piętnastu sekund, cała ta mieszanina osiągnie masę krytyczną. Straciła też stabilizator, a statek wirował jak oszalały.

I wciąż miała ich na ogonie. Kyp zajął się jednym, ale drugi nie ustępował.

No właśnie.

Superbroń Yuuzhan Vong wypełniała teraz większość jej wirującego pola widzenia. Z zaciętą miną zrobiła wszystko, co mogła, żeby dobrze wycelować, po czym wyłączyła napęd. Może odbije się na repulsorach. Jeśli nie, przynajmniej stanie się kolejnym pociskiem, być może skutecznym.

Lecz właśnie wtedy w wielkim statku coś pękło, a potem było już tylko rozszalałe piekło.

 

- Corrana nie ma już dość długo - szepnęła Tahiri.

- Nie aż tak długo - odparł Anakin. - Dopiero jakieś pięć minut.

- Wydawałoby się, że dłużej. - Czuł jej drżenie, prawdopodobnie od kąsającego zimna. Właściwie jedyną częścią ciała Anakina, która jeszcze nie zamarzła, był wąski fragmencik ciała, którym był przyciśnięty do młodszej Jedi.

- Chyba możemy coś zrobić - odezwała się. - Skoro potrafimy Mocą wyrywać z ziemi drzewa Massassich, z pewnością możemy też…

- Co? Zebrać garść molekuł tlenu z Yag’Dhul, zahermetyzować stację i przywrócić ciśnienie?

- Hej, ja po prostu próbuję coś wymyślić.

- Ja też - odparł Anakin, mimowolnie podnosząc głos. - Jeśli masz pomysł, to mów.

- Doskonale wiesz, że nie mam żadnego pomysłu - powiedziała ostro. - Poczułbyś, gdyby było inaczej.

- Tahiri…

- Och, zamknij się.

Anakin nagle zrozumiał. Tahiri była przerażona, tak przerażona, jakiej jeszcze nigdy nie widział.

- Ja też się boję, Tahiri.

- Nie. Wcale nie. Ty się nigdy nie boisz. A nawet kiedy się boisz, nie mieścisz się w dolnej normie.

Zamilkła i Anakin stracił z nią kontakt. Poczuł jednak drżenie jej ramion i zrozumiał, że dziewczyna płacze. Nieco wbrew woli objął ją ramieniem.

- Przepraszam - wyszlochała. - To ja cię w to wpakowałam. Corran ma rację, ciągle mi się wydaje, że mogę być taka jak ty, a wcale nie jestem. Ty zawsze wygrywasz, a ja zawsze wszystko popsuję. Gdyby nie ja, już dawno bylibyśmy z powrotem na „Błędnym Rycerzu”.

- Ale ja wolę być tutaj z tobą - zapewnił.

Nie widział jej twarzy, która nagle zwróciła się ku niemu, ani rozszerzających się szmaragdowych oczu, ale wiedział, że tam są.

- Nie mów takich rzeczy - wymamrotała. - Wiem, uważasz, że ciągle jestem dzieckiem, ale…

Urwała nagle, kiedy odnalazł końcami palców jej twarz. Policzki miała gładkie i zimne. Musnął na jej czole niesforny loczek i delikatnie przesunął palcami po wypukłych bliznach.

Anakin rzadko robił rzeczy nieoczekiwane nawet dla siebie. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że pocałuje Tahiri, dopóki nie dotknął ustami jej warg. Były zimne i Tahiri szybko się cofnęła.

- Och - powiedziała.

- Och?

- To z zaskoczenia.

- Przepraszam.

- Nie… chodź tu. - Ujęła jego twarz w obie dłonie i mocno przycisnęła usta do jego ust. Nie był to szczególnie namiętny pocałunek, ale ciepły i słodki, i wstrząsnął nim jak dziesięć g naraz.

- Masz wspaniałe wyczucie - szepnęła. - Musiałeś czekać z moim pierwszym pocałunkiem aż do chwili, kiedy jesteśmy o krok od śmierci?

- Dla mnie to też jest pierwszy raz - szepnął i poczuł na twarzy falę ciepła pomimo mrozu. - Ummm…

- Jak było? - odpowiedziała na jego niewypowiedziane pytanie. -Jakby trochę dziwnie.

Pocałowała go raz jeszcze.

- Ale fajnie.

Ujęła go za rękę i przytuliła się do niej policzkiem.

- Jeśli przeżyjemy, będziemy musieli to jakoś rozwiązać, wiesz? -powiedziała.

- Wiem.

- To znaczy, że ja nie jestem taką dziewczyną, która się całuje z każdym, z kim jej się zdarzy znaleźć po raz pierwszy w ciasnej szafce na pozbawionej powietrza stacji kosmicznej.

- Chyba prościej będzie nie przeżyć - mruknął Anakin.

- Aha. Już żałujesz?

- Nie. Ani troszeczkę.

- Świetnie.

- Lepiej przeżyjmy, to jakoś sobie z tym poradzimy, wiesz? - powiedział wreszcie. - Jak sądzisz, dasz radę wejść w trans hibernacyjny? Wtedy starczy nam powietrza na trochę dłużej.

- Nie jestem pewna. Nigdy tego nie robiłam.

- Pomogę ci. Oczyść umysł i…

- Może niewiele wiesz o dziewczynach. Właśnie mnie pocałowałeś i teraz żądasz ode mnie, żeby oczyściła swój umysł? Czuję się tak, jakby mi tam tańcowało plemię Ewoków.

Ścisnął jej rękę.

- Dobra. Spróbuj.

Na zewnątrz rozległ się łomot.

- Słyszałeś? - szepnęła.

- Tak. Ale jakim cudem? Przecież w próżni dźwięk się nie niesie…

Coś zaczęło się dobierać do drzwi szafki, które otwarły się nagle. Za nimi stał Corran, ubrany w kombinezon, ale bez hełmu.

- Nic wam nie jest - odetchnął z ulgą.

- Wszystko w porządku - zapewnił Anakin. - Skąd to powietrze? Zaczął ostrożnie wypełzać z ciasnej przestrzeni.

- Przypomniałem sobie, że mieliśmy kiedyś modułowy system rezerwowy. Obawiałem się, że może Givinowie go zdemontowali, ale na szczęście tego nie zrobili. Uszczelniłem pokój i napompowałem powietrza. Pewnie długo nie wytrzyma, więc lepiej wskakujcie w to szybko - wskazał parę mniejszych kombinezonów.

Podczas, kiedy je wkładali, Corran rzucił Anakinowi dziwne spojrzenie.

- Co jest? - zapytał chłopiec.

- Czyja powinienem był zostawiać was bez przyzwoitki?

Wielcy Moffowie! Czy to aż tak widać? - zastanowił się chłopiec. Po raz pierwszy pożałował, że większość ludzi z jego otoczenia jest Jedi.

 

- Wy durnie - syknął Nom Anor na trzech wojowników. - Najpierw wypuściliście ich ze swoich szponów, a teraz nie możecie znaleźć? Jesteście hańbą dla Yuuzhan Vong!

Stał blisko miejsca, gdzie statek, którym przylecieli wojownicy, był podłączony membraną oqa do stacji niewiernych i przemawiał poprzez gnullitha-villipa wciąż tkwiącego mu w gardle. Nie znosił rozkazywać przez tę istotę, bo w jakiś sposób zniekształcała jego głos, odbierając mu władczy ton.

Nowy dowódca wojowników, Qau Lah, obrzucił go miażdżącym spojrzeniem.

- Niewierni otworzyli stację w przestrzeń. Musieliśmy szukać okrywaczy ooglithów, jak wiesz, skoro sam go nosisz. Znajdziemy ich - podniósł głowę i wyszczerzył zęby. - Poza tym to raczej Yuuzhanin, który nie przyjmuje wyzwania od godnego przeciwnika, jest hańbą dla swego rodu.

Nom Anor zmrużył oczy i machnął dłonią w rozkazującym geście.

- Idźcie. Szukajcie ich.

Kiedy się odwrócili, podniósł miotacz niewiernych, który ukrył za pasem. Było mu trochę niedobrze od samego dotykania broni, ale ostatnio nauczył się robić wiele obrzydliwych rzeczy.

Z odległości jednego metra strzelił prosto w tył czaszki najpierw Qau Lahowi, potem drugiemu z wojowników, a trzeciemu, który jeszcze zdążył podnieść amphistaffa, wypalił dziurę w miejscu twarzy.

To już trzech. Przeklinając pod nosem, Nom Anor ruszył na poszukiwanie pozostałych wojowników, którzy widzieli go z Jedi. Musiał się upewnić, że żaden z nich nie doniesie Qurangowi Lahowi o tym, czego byli świadkami.

 

R O Z D Z I A Ł 42

 

- Właściwie co się tam stało? - zapytała Leia.

- Daj mi to - Han pokazał skrzynkę z narzędziami.

„Sokół” wykonał pięć skoków i wciąż nie było widać ani śladu pogoni. Teraz kierowali się w stronę Otchłani, ale Han nie czekał na warsztaty, żeby zacząć naprawy. Zaledwie znaleźli się w bezpiecznej odległości, zajął się swoim maleństwem.

Leia podała mu demagnetyzer.

- Nie to - zganił ją. - Tamto

Machnął ręką w równie nieokreślonym kierunku, jak przedtem.

- No, ten interes.

- Jaki interes?

- Klucz hydrauliczny.

Podała mu żądane narzędzie, wznosząc oczy w górę.

- Wiesz, sierść mi nie wyrośnie - stwierdziła. - Aż tak dalece się nie zapomnę.

- Nooo… nie wiem - odparł z powątpiewaniem. - Znałem kiedyś pewną damę, bardzo piękną. Stuknęła jej pięćdziesiątka i dostała zarostu.

- Han, co z „Sunulokiem”?

- Zapytaj swojego syna. To on ma szkołę. Jacen odwrócił się znad rdzenia zasilania.

- Jestem prawie pewien, że wiem, o co chodzi.

- No to mów - matka podniosła na niego oczy.

- Kontenerowiec był pełen ciekłego wodoru, tak?

- Tyle to i ja wiem.

- Tato wylał go na całego „Sunuloka”, a my zaczęliśmy strzelać. Nic się właściwie nie stało, poza tym, że „Sunulok” zaczął połykać nasze strzały. I przy okazji również wodór.

- I co, udławił się nim, czy jak?

- Pustki są jak kwantowe czarne dziury. Docierasz do horyzontu zdarzeń… który w tym przypadku jest mniej więcej mikroskopijny, a grawitacja staje się prawie nieskończona. Co oznacza, że z przyspieszeniem dzieje się to samo. A kiedy teraz uderzy w to na przykład pocisk rakietowy, materia chwilowo zostaje sprężona w neutrony, a potem… w osobliwość. Zupełnie jak czarna dziura. I podobnie jak w przypadku czarnych dziur, jeśli wrzucisz w nią zbyt wiele materii, ta materia musi się ustawić w kolejce, żeby do niej wlecieć. Zaczyna się sprężać poza horyzontem zdarzeń i po drodze następuje rozszczepienie i reakcja.

- A czarne dziury pochłaniają większość energii - dokończyła Leia.

- Właśnie. Światła, które widzieliśmy, były tylko ułamkiem wytworzonej energii, której udało się uciec. Reszta poszła w osobliwość. Z doświadczenia wiemy, że pochłanianie energii męczy dovin basale, prawda? W ciągu kilku sekund pustki „Sunuloka” pochłonęły tuziny eksplozji wodorowych. To je po prostu wyłączyło.

- O, widzę, że nie cała twoja nauka okazała się marnotrawstwem -zauważył Han.

- Ooo - uśmiechnęła się Leia. - Zdaje się, że to całkiem niezły sposób na te pustki.

- Niekoniecznie - odparł Han. - Zadziałało tylko dlatego, że stan skupienia wodoru był taki, jaki był. To znaczy na pół ciekły. W ciągu kolejnych kilku sekund rozproszyłby się tak bardzo, że już nic by nie zdziałał. Gdyby „Sunulok” był w ruchu, przeciąłby tę chmurę w ułamku sekundy. Nie, to nam się udało trafić na doskonałe warunki, a ponieważ jestem prawie pewien, że „: Sunulok” przetrwał, Vongowie z pewnością nie dopuszczą, żeby się coś takiego powtórzyło. Ale podoba mi się wasz tok myślenia.

Jacen właśnie miał coś dodać, kiedy Moc oślepiła go falą bólu. Chyba krzyknął, bo oboje rodzice jednocześnie podnieśli głowy i spojrzeli na niego.

- Co się dzieje, Jacenie? - zapytała Leia.

- To ciocia Mara - wyszeptał, dygocząc. - Coś złego dzieje się z ciocią Marą!

Ciocia Mara! Jaina poczuła ból, a i rozpacz zmiażdżyła ją jak uderzenie ciężkiego młota. Potrząsnęła głową, nie wiedząc nawet, gdzie jest. Czyżby zemdlała?

Gwiazdy wirowały, a jej astromech świergotał jak oszalały.

Och, racja! Leciała w kierunku superbroni Yuuzhan Vong, kiedy ta eksplodowała.

Ciocia Mara! Impuls Mocy zacierał się powoli, ale pozostało wrażenie Mary rozpadającej się jak zgniłe włókno phil.

Jaina zacisnęła pięści z rozpaczy. Mara jest o setki parseków od niej, a ona siedzi sama w martwym statku!

Teraz nie mogę jej pomóc, pomyślała. Najpierw muszę pomóc samej sobie.

Do spółki z astromechem zdołali opanować wirowanie, ale wciąż byli bez silników. Daleko z tyłu udało jej się dostrzec promień lasera, przebijający się przez chmurę gazu, która musiała być szczątkami broni Yuuzhan Vong.

Udało się!

Dryfowała w kierunku słońca, ale poza zasięgiem pola asteroid. Nie groziło jej żadne oczywiste i natychmiastowe niebezpieczeństwo. A przynajmniej tak się jej zdawało, do chwili, kiedy zobaczyła przed sobą coś, co wyglądało jak kawałek koralu yorika w kształcie serca. Duży kawałek.

Jej własne serce zamarło na chwilę, ale zaraz zauważyła, że kawałek nie ma zamiaru się ruszać. Ba, nie wyglądał nawet jak statek, tylko jak wiszący luzem w przestrzeni dovin basal.

- Myślisz, że to kosmiczny śmieć? - zapytała robota.

Odpowiedział jej niezobowiązującym gwizdnięciem. Był zbyt zajęty, żeby oglądać się na kosmiczny złom.

Zaciekawiona Jaina dostroiła czujniki i wtedy zauważyła coś jeszcze dziwniejszego. Dovin basal miał bliźniaka o jakieś sto kilometrów dalej, ale na tej samej orbicie. Bliżej wnętrza, w kierunku słońca, wisiała kolejna para… i jeszcze jedna, i jeszcze… Było to coś w rodzaju korytarza z dovin basali, rozciągającego się od superbroni Yuuzhan Vong do samego słońca w centrum systemu Sernpidala.

- O, nie - powiedziała głośno. -Nie, Kypie. Nie zrobiłeś tego. Nawet ty nie byłbyś…

Nie, oczywiście, że byłby. I jeszcze ją do tego wciągnął. A ona wciągnęła do tego Eskadrę Łobuzów.

Miała ochotę zwymiotować. Gdyby nie była w szczelnym kokpicie o ograniczonej przestrzeni, pewnie by to zrobiła.

Astromech poinformował ją, że zdołał sklecić nową antenę. Jaina otworzyła kanał.

- Dowódca Łobuzów, jesteś tam? Szum, a potem głos Gavina Darklightera.

- Jaina? Jaino, dzięki niebiosom, że żyjesz!

- Słyszę, dowódco Łobuzów. Możesz przysłać tu kogoś, żeby mnie przyholował?

- Absolutnie. Właśnie skończyliśmy.

- Pułkowniku Darklighter, może zechce pan przybyć osobiście. Obawiam się, że jest tu coś, co pan powinien zobaczyć.

 

R O Z D Z I A Ł 43

 

- Luke…

Luke zbudził się na dźwięk swojego imienia i zobaczył na ramieniu dłoń Mary. Jej oczy były czyste, wargi drżały, jakby próbowała coś powiedzieć.

- Maro - wyszeptał. - Maro…

Miał jej tyle do powiedzenia, ale jakoś nie potrafił z siebie tego wydobyć. „Kocham cię. Nie umieraj”.

Schyliła głowę ledwie dostrzegalnie. Ujął ją za rękę i wyczuł puls, silniejszy niż zwykle, ale nieregularny.

„Teraz. Trzeba to zrobić teraz”.

- Co zrobić? Maro, nie rozumiem.

„Teraz”. - Znów zamknęła oczy, puls jej osłabł.

- Nie! Maro!

Kiedy Darth Vader nagle zrozumiał, że ma nie tylko syna, ale i córkę, Luke’a ogarnęła desperacja. Uczucie, które nim owładnęło teraz, przyćmiło ją bezpowrotnie. Wtedy rzucił się jak oszalały na postać w czarnej zbroi, tnąc na oślep mieczem, aż odciął mu ramię. Wtedy właśnie zrobił pierwszy krok w kierunku ciemnej strony.

Teraz, choć jego ciało trwało w bezruchu, rzucił się na chorobę Mary z tą samą ślepą, desperacką furią, tnąc Mocą, usiłując rozbić śliskie, mutujące składniki, z których była zbudowana. Napędzała go elektryzująca siła rozpaczy i przerażenia, a sam fakt, że próbował dokonać niemożliwego, nie miał najmniejszego znaczenia. Zaciskał pięści, aż żyły wystąpiły mu na ramionach, atakując coś, czego nie mógł zobaczyć.

Czego tam po prostu nie było.

„Nie, Luke. Nie tak”.

Odsunął się, dygocząc na całym ciele.

- No to jak?! - krzyknął z rozpaczą, może pod adresem Mary, może całego wszechświata.

- Luke! - W drzwiach stała Cilghal. - Czułam…

- Ona chce, żebym coś zrobił, Cilghal - warknął Luke. - Poświęciła część energii, żeby mnie zbudzić i jeszcze trochę, żeby mnie powstrzymać przed… Co ona wie, Cilghal?

- Nie wiem, Luke - przyznała Cilghal. - Ale sam mówiłeś swoim uczniom, że atak nie jest odpowiedzią. Zaufaj sobie… masz rację, musisz się uspokoić.

Zdławił w gardle złośliwą odpowiedź. Jak Cilghal może go rozumieć?

Ale oczywiście ma rację. Łatwo jest zachować spokój, kiedy nie dzieje się nic złego.

- Wiem - przyznał, z trudem wyrównując oddech. - Ale wiem też, że muszę coś zrobić. I to natychmiast, inaczej ona umrze.

- Pozwól mi spróbować - poprosiła Cilghal. - Może ja zrozumiem, o co jej chodzi.

- Nie, to muszę być ja. Wiem to.

Uspokoił się zupełnie. Otrząsał się z coraz mroczniej szych uczuć, oczyszczając długimi, powolnymi oddechami. Dopiero kiedy poczuł się całkowicie skoncentrowany, sięgnął znowu w stronę Mary, łagodnie dotykając jej poprzez Moc, zamiast atakować chorobę.

Atak nie jest odpowiedzią.

Ale ona odeszła już tak daleko. Nie zostało nic do obrony, oprócz…

Nagle wydało mu się, że rozumie. Jedna część ciała Mary była zdrowa… więcej niż zdrowa, wolna od wszelkich chorób. Właśnie tam powinien się znaleźć; nie atakować, nie walczyć, lecz bronić, wzmacniać tę ostatnią fortecę, która wciąż trwała.

Znów sięgnął ku niej, tym razem tak lekko, jak lekkie były jej pieszczoty, aż do miejsca, gdzie spoczywało ich dziecko. Tam odnalazł swoją żonę, owiniętą wokół płodu jak durastalowa skorupa.

- Wpuść mnie, Maro - powiedział na glos. - Musisz mnie wpuścić. Położył dłoń na jej ramieniu i ścisnął łagodnie.

- Wpuść mnie. „Skywalker?”

- To ja. Chyba już rozumiem i zrobię, co się da. Musisz mnie wpuścić. Ściana zadrżała, ale nie opadła. Czyżby źle odgadł? Czy i ona sama także już zapomniała, czy może ból zagłuszył jej wspomnienia?

- Kocham cię, Maro. Błagam.

Zadrżał, wciąż dotykając jej ramienia. Nie mógł jej do niczego zmusić. A nawet gdyby mógł, nie zrobiłby tego. „Wejdź, Luke”.

Brama się otworzyła. Wyczuł drugi puls, drugie życie. Sięgnął ku swemu synowi.

Dziecko drgnęło, jakby rozpoznając dotyk ojca. Chłopiec także sięgnął ku niemu i Luke poczuł lekkie, łaskoczące myśli, niczym budzący się śmiech i zachwyt. Był to głos jednocześnie bardzo znajomy i nieskończenie obcy. Głos, który stawał się rzeczywistością.

- Kocham cię. Kocham was oboje - szepnął. - Weźcie moją siłę. On i Mara połączyli się niczym splecione palce dłoni, a nienarodzone dziecko połączyło się z nimi, jak maleńka dziecięca rączka. Ludzkie dziecko. Jego dziecko. Dziecko Mary.

Wspólny uścisk przybrał na sile, lecz nie była to desperacka siła walki ani gniewna moc burzy. Był to spokojny, trwały, a jednocześnie wrażliwy uścisk śmiertelników - uścisk długo rozdzielonej rodziny.

Splatali się, mieszali ze sobą, aż wreszcie Luke poczuł, że jego własna osobowość zaczyna się zacierać i zaczął śnić.

Zobaczył małego chłopca o włosach jak bladoczerwone złoto, rysującego linie na piasku. Zobaczył starszego chłopca, klęczącego nad nurtem rzeki, z uśmiechem pocierającego w palcach gładki, okrągły kamyk. Tego samego chłopczyka, może dziesięcioletniego, mocującego się z młodym Wookiem.

Zobaczył samego siebie, trzymającego chłopca w ramionach, zapatrzonego w gorejące ścieżki napowietrznego ruchu na niebie jakiegoś obcego świata… podobnego do Coruscant, a jednocześnie odmiennego. Nie widział Mary, choć rozglądał się za nią. To zabarwiło jego myśli nutą goryczy.

„Zawsze w ruchu przyszłość jest” - mówił mu kiedyś Yoda. Lecz on sięgał wciąż dalej, szukając Mary, dalej i dalej w tę niepewną, zmienną przestrzeń. Chłopiec dorastał, siedział przy sterach statku o dziwnej konstrukcji…

„Wszystkie przyszłości istnieją w Mocy” - odezwał się nagle znajomy, ogromnie znajomy głos. - „Nie ty wybierasz przyszłość, lecz ona wybiera ciebie. Nie szukaj tam odpowiedzi”.

- Ben? - wychrypiał zdumiony Luke. To nie mógł być Ben, oczywiście, że nie. Te czasy już dawno minęły; jego mistrz na zawsze połączył się z Mocą, był nieosiągalny, a jednak…

Nie o to chodziło, czy to przemówił Ben, Moc czy część samego Luke’a. Ważne było, że dostrzegł przełomie coś, co może się wydarzyć - najdrobniejsze z możliwych mgnień - lecz wciąż było to tylko coś, co może się wydarzyć, ale nie musi. Nie mógł sobie tym teraz zawracać głowy… nie czas był na poszukiwania i spekulacje, bo jedno i drugie stanowiło dowód zwątpienia, a na to akurat w tej chwili nie mógł sobie pozwolić. Zwątpienie było czymś gorszym niż yuuzhańska choroba. Stanowiło jedyne ograniczenie mocy Jedi.

Pozwolił, aby obrazy odpłynęły w dal i wrócił do rzeczywistości, do bicia trzech serc, do trzech umysłów, które zlały się w jeden.

„Witaj, Luke. Miło cię znowu widzieć” - zdawała się mówić Mara. I oto wszyscy troje nagle zaczęli rosnąć, rozszerzać się na wszystkie strony, jak rodząca się galaktyka. Jak wszystko, co się rodzi. Jak samo życie.

 

R O Z D Z I A Ł 44

 

- Niech mnie -jęknął Anakin, kiedy zobaczył statek czekający na nich w nawie trzynastej. Minęli po drodze dwie grupy ubranych w ooglithy Yuuzhan Vong, włóczących się po korytarzach, i spodziewali się, że po dotarciu do statku zostaną zaatakowani -jeśli statek w ogóle jeszcze tam jest. Statek był na miejscu, natomiast Yuuzhanie nie raczyli się pokazać.

- Może Nom Anor i jego banda dali się złapać, kiedy wypuścili powietrze - zastanawiał się Corran.

- Niech mnie - powtórzył Anakin.

- Nie gap się - warknął Corran. - Nie pora na to. Będziemy pewnie potrzebować trochę czasu, zanim się zorientujemy, jak to działa. Pamiętasz, że tam wciąż jeszcze jest flota?

- To prawda - westchnął Anakin. - Przepraszam

Trudno jednak było nie ulec wrażeniu. Statek Givinów był prosty, elegancki, prawie cały składał się z silnika i miał wielkość mniej więcej lekkiego transportera. Rdzeń napędu jonowego składał się z wiązki cienkich cylindrów wystających ze stosunkowo szerokiego torusa silnika, lecz trzy dodatkowe cylindry wysuwane były na wysięgnikach z głównego zespołu. Te ostatnie nie były zamocowane na stałe, lecz można było nimi manewrować po powierzchni całej sfery. Przed tym silnikiem znajdował się zespół hipernapędu i, jakby dorzucone w ostatniej chwili i po długim namyśle - kokpit i przedział załogowy, niemal całe z transparistali.

Na pokładzie stwierdzili, że tylko przedziały sypialne były pod ciśnieniem. Dzięki temu poczyniono ogromne oszczędności mocy na systemie podtrzymania życia, ale cała trójka musiała pozostać w kombinezonach. Układy sterowania były całkowitą zagadką, dopóki Corran się nie zorientował, że ułożono je według twierdzenia Jo Simmy. Skoro tylko zrozumieli sam układ, statek dawał się prowadzić, choć był nieco dziwny w eksploatacji.

Corran usiadł za sterami i odblokował szczęki dokujące.

- Ruszamy - oznajmił. - Ten nędzny laser, w który wyposażono nasz stateczek, nie na wiele zda się w walce, więc będziemy po prostu wiać. Chyba że ktoś ma lepszy pomysł?

- Ale stacja… - zaczęła Tahiri.

- Stacja jest stracona. A jedyną prawdziwa nadzieją dla Givinów jest pomoc z Coruscant.

- Myślałam o Taan.

- Przykro mi - rzekł Corran - ale Yuuzhanie Vong prawdopodobnie zabiorą ją ze sobą. Jeśli będzie miała szczęście… Dla nas i tak jest już po wszystkim, jeśli zdołamy się stąd wydostać. Ciekawe, gdzie tu może być kompensator bezwładnościowy?

Anakin wskazał na wejście ze skalą logarytmiczną.

- Domyślam się, że to może być to.

- Zobaczymy. Przypiąć się i mocno trzymać. Mam nadzieję, że ta zabawka ma takiego kopa, na jakiego wygląda.

Miała. Anakin z trudem powstrzymał radosny okrzyk, kiedy wystrzelili z doku. Gdyby to on leciał, nie zdołałby się pohamować.

- A-skrzydłowiec nawet by nas nie obejrzał! - zawołał.

- Prędkość to nie wszystko - odparł Corran.

- Jeśli wiejesz, to tak - rozsądnie stwierdził chłopiec, kiedy mijali patrol skoczków koralowych. Skoczki poniewczasie obróciły się jak stado ociężałych banth i ruszyły w pogoń. W ciągu minuty osiągnęły prawdopodobnie maksymalne dla nich przyspieszenie, ale wydawało się, że stoją w miejscu.

Anakin studiował odczyty czujników stacji drugiego pilota i zaczął właśnie obliczać serię skoków, kiedy mina mu trochę zrzedła.

- Mamy coś z przodu. Zbliża się. Ciężkie analogi krążowników.

- No to zaraz zobaczymy, jak Givinowie budują tarcze - odparł Corran.

W minutę później podskakiwał i wywijał ósemki pod ciężkim ostrzałem. Osłony trzymały zaskakująco dobrze, ale, jak przewidywał, laser okazał się bezużyteczny. Corran rzucił statek w kurs prostopadły do płaszczyzny ekliptyki Yag’Dhul, walcząc o nabranie odpowiedniej odległości od planety i jej trzech ogromnych księżyców, która pozwoliłaby na bezpieczny skok. Tu jednak także wpadli w tarapaty w postaci kolejnych statków Yuuzhan Vong.

- Rozmnożyli się jak robactwo - zauważył Corran

- Mogę wprowadzić krótki skok - zameldował Anakin

- Nieznanym statkiem? To bardzo niebezpieczne.

- A mamy jakiś wybór? - odparował chłopiec.

W odpowiedzi Corran skręcił z powrotem w kierunku Yag’Dhul i zanurkował w sam środek zamieszania, gdzie delikatnie wyglądające givińskie statki atakowały prawie dwukrotnie liczniejsze yuuzhańskie potwory. Anakinowi ten pomysł się nie spodobał.

- Lepiej byłoby skakać - upierał się.

- Anakinie, latałem, kiedy ty byłeś jeszcze kolejną awanturą między Leią a Hanem, a nawet wcześniej. Uwierz, że coś niecoś wiem na ten temat.

- Tak, sir.

- Zaprogramuj skok na wszelki wypadek, ale nie będziemy nic próbować, dopóki nie skończą nam się inne możliwości.

Otarli się o granice formacji Yuuzhan Vong tak blisko, jak tylko Corran się odważył - to znaczy całkiem blisko - i ruszyli pomiędzy skoczki, tańcząc wśród nich. Anakin bez przekonania strzelał z lasera, a choć nie udało mu się ani razu przeniknąć przez obronną pustkę, jaką generowały te statki, i tak czuł się lepiej, niż siedząc bezczynnie.

- Uda nam się - zapewnił go Corran. - Statki z przodu są zbyt zajęte, żeby…

Urwał, bo dokładnie w tej samej chwili statki Yuuzhan Vong wszystkie, co do jednego, zrobiły zwrot i ruszyły w ich stronę.

- Sithowe nasienie! - warknął Corran, ostro skręcając przed skoczkiem, który uparł się, żeby ich załatwić, używając wyłącznie własnej masy.

Skoczek zrobił unik, nawet nie strzelając. W całkowitym osłupieniu Anakin obserwował, jak cała reszta floty yuuzhańskiej przelatuje im przed nosem, kierując się w przestrzeń międzygwiezdną.

- Te najdalsze już zaczynają skakać - zauważył, studiując odczyty czujników. - Ciekawe, co im zrobili Givinowie, że tak wieją?

- To nie Givinowie - odparł Corran głosem pełnym dziwnej ulgi. -To coś całkiem innego.

 

- Odwołany? - parsknął Nom Anor, z niedowierzaniem pochylając się nad villipem i jego rysami Quranga Laha. - Ależ jesteśmy bliscy zwycięstwa! Ich obrona legła w gruzach!

- A tymczasem flota niewiernych zbezcześciła i zniszczyła naszą rodzicielkę statków.

 

- To niemożliwe - odparł Nom Anor. - Ich marionetkowy senat nie mógłby zgodzić się na takie uderzenie bez mojej wiedzy. Nawet gdyby to sami wojskowi przypuścili ofensywę bez zgody senatu, moje źródła poinformowałyby mnie o tym.

Komandor skrzywił się w parodii uśmiechu.

- Zdaje mi się, egzekutorze, że Yun Harla cię opuszcza. Chodzą słuchy, że być może nie jesteś aż tak sprytny i użyteczny, za jakiego się uważasz. Zostałeś wymanewrowany przez niewiernych. Zastawili pułapkę, a ty nas w nią wciągnąłeś.

- To absurd. Jeśli zaatakowali rodzicielkę, nie ma to związku z tą misją.

- Nie może nie mieć związku, skoro ściągnąłeś do tej bitwy wszystkie nasze rezerwy. Gdyby pozostały przy rodzicielce, wystarczyłoby ich do odparcia niewiernych. A tak mamy niewielką szansę, żeby zdążyć na czas i cokolwiek jeszcze uratować z bitwy.

- Więc zostańmy tutaj. Zademonstrowaliśmy już niewiernym, że zamierzamy prowadzić dalej podbój ich galaktyki, a jeśli i tu nie dokończymy sprawy, nie będziemy mieć nic na zatarcie tej taktycznej porażki.

Qurang Lah wyszczerzył naostrzone zęby.

- Porażka należy do ciebie, egzekutorze - rzekł. - Możesz być pewien, że mistrz wojenny usłyszy możliwie najbardziej szczegółową wersję wydarzeń i tego, jak zamotałeś całą historię. - Zmrużył oczy. – Chcę rozmawiać ze Shokiem Choką.

Nom Anor zachował nieprzenikniony wyraz twarzy.

- Został zabity przez Jeedai. Wszyscy twoi ludzie zginęli.

Twarz komandora przybrała wyraz niedowierzania.

- Wszyscy? A jednak tobie udało się bezpiecznie dotrzeć do statku.

- Zostałem odcięty od twoich wojowników i Jeedai, kiedy Givinowie wypuścili powietrze ze stacji.

Qurang Lah przez dłuższą chwilę wytrzymywał jego spojrzenie.

- Tak - rzekł półgłosem. - Mistrz wojenny dowie się ode mnie wielu rzeczy.

 

Zanim Nom Anor zdołał odpowiedzieć kolejnym protestem, villip wygładził się, pozostawiając go samego i sfrustrowanego. I mocno zaniepokojonego.

 

 

R O Z D Z I A Ł 45

 

Jaina wygramoliła się ze swego X-skrzydłowca, czując się dziwnie staro jak na swoje osiemnaście lat. Chciała położyć się do łóżka, wyłączyć wszystkie światła i tak już zostać.

Chciała do Jacena, do Anakina, do matki i ojca. Chciała usłyszeć monotonne narzekanie C-3PO i chciała zobaczyć ciocię Marę, dowiedzieć się, co się z nią dzieje.

Zamiast nich ujrzała Kypa Durrona, który z uśmiechem od ucha do ucha wysiadł z myśliwca i ruszył w jej stronę.

W pewnym sensie powinien wystarczyć i on.

Przyglądała się, jak nadchodzi tak głupio wyszczerzony, aż wreszcie znalazł się dostatecznie blisko. Wtedy strzeliła go w ten uśmiechnięty dziób.

Uśmiech znikł, ale poza tym nie było żadnej reakcji.

- Wiedziałeś! - syknęła. - Wiedziałeś i skłamałeś, i mnie też do tego wciągnąłeś!

Inni piloci, rozhukani w pobitewnej radości, zaczęli się na nich gapić.

- O czym ty mówisz? - zapytał Lensi. Jaina kątem oka zauważyła nadchodzących Duro.

- Powiedz mu, Kyp. Powiedz, za co zginęli jego przyjaciele. Powiedz, że to, za czego zniszczenie zapłaciliśmy tak drogo, nie było superbronią. W ogóle nie było bronią.

Kyp skrzyżował ramiona na piersi.

- Wszystko, co posiadają Yuuzhanie Vong jest bronią - odparł.

- Widziałem materiał na odprawie - wymamrotał Lensi. - Widziałem, co się działo. To wyciągało ogień ze słońca Sernpidala.

- Nie - zaprzeczyła Jaina. - To tylko tak wyglądało, ale było zupełnie inaczej. Yuuzhanie Vong stworzyli system przekaźnikowy setek dovin basali, zawieszonych w długim korytarzu na całej drodze do słońca. Wielki, niezgrabny akcelerator liniowy, jako sposób na pozyskanie wodoru i helu potrzebnego do budowy statków, a może czegoś innego. Ale gigantyczna broń grawitacyjna? Nie. To wymysł Kypa, żeby nas tam ściągnąć.

Mówiąc do Lensiego, nie spuszczała oczu z Kypa.

- Co to było, Kypie? Co właśnie wysadziliśmy? A może nawet sam nie wiesz?

- Wiem - odparł Kyp. - To był światostatek, nowy światostatek. Jeśli was to pocieszy, nie był skończony i prawdopodobnie na pokładzie nie było dużo Vongów.

- No to po co chciałeś go wysadzić? Dlaczego skłamałeś?

Twarz Kypa stwardniała.

- Yuuzhanie Vong zniszczyli, podbili, pogwałcili nasze planety. Ludność cywilną zdegradowali do rangi niewolników, tysiącami składają bogom w ofierze naszych obywateli. Ale do dziś jedyni Vongowie, których my skrzywdziliśmy, to ci, którzy na nas napadali… - wojownicy. Chciałem uderzyć w miejsce, gdzie mieszkają, pokazać im, że ich cywile nie są uświęceni, skoro nasi też nie są.

- No to dlaczego pusty światostatek? - zapytała Jaina. - Dlaczego nie wybrałeś i nie wysadziłeś pełnego, Kyp? Nie powiesz mi, że wzdragałbyś się przed tym!

- I tu się mylisz, Jaino. Sądzę zresztą, że sama o tym wiesz - odparł. - Ale dzięki zdobytym przez nas informacjom na pewno mogliśmy zniszczyć któryś ze starszych statków. Tyle tylko, że ich zniszczenie wcale by ich nie zabolało. W przeciwieństwie do tego. Ich światostatki umierają, wiele z nich nie jest w dość dobrym stanie, żeby dolecieć gdziekolwiek, gdzie mogliby osadzić pasażerów. Ten tutaj miał napęd nadprzestrzenny i mógł pomieścić populację wielu mniejszych światostatków. A teraz muszą wybierać: czy chcą, żeby ich dzieci umarły w przestrzeni, czy poświęcą zasoby militarne, by je przetransportować na podbite planety. W ten czy w inny sposób pomaga nam to walczyć z nimi i daje im do myślenia.

- Aha, jasne - warknęła. - Daje im do myślenia, że pewnie nie jesteśmy lepsi od nich.

- My tu byliśmy pierwsi. To nasza galaktyka. Gdyby przybyli w pokoju, dalibyśmy im przestrzeń, której potrzebowali. - Podniósł podbródek i głos, aby jego słowa dotarły do wszystkich w pomieszczeniu - Powinniście być dumni z tego, czego dzisiaj dokonaliście. Walka była straszliwie nierówna, ale wygraliście. Zadaliście Vongom cios, i to porządny. Za Sernpidal, za Ithorę, za Duro, za Dubrillion, za Garqi… za każdą planetę, którą złupili.

Ku absolutnemu zdumieniu Jainy odpowiedziały mu wiwaty. Nie wszyscy wiwatowali - po drugiej stronie sali zobaczyła gniewne i zacięte twarze Gavina i Wedge’a. Ale prawie wszyscy.

- Zapytaj ich, Jaino. Sama właściwie nie masz rodzinnej planety. Zostałaś wychowana w całej galaktyce. Większość z tych ludzi wie, co to znaczy posiadać dom, a zbyt wielu wie także, co to znaczy go stracić dzięki Yuuzhanom Vong. Sądzisz, że się zmartwią, jeśli choć trochę wyrównaj ą rachunki ?

- Myślę, że byłeś im winien prawdę. Może i tak pomoglibyśmy ci, gdybyś był z nami szczery.

- A może nie pomoglibyście. Jak długo sądziliście, że to superbroń, byliście gotowi ruszać do boju. Ale tutaj zaszkodziliśmy im bardziej niż w przypadku zniszczenia jakiejkolwiek broni. Zanim wyhodują nowy…

- Ich dzieci zaczną umierać. Oczywiście. Rozumiem. Brawo, Kyp. Doskonała robota. Tyle tylko, że mnie wykorzystałeś i teraz krew każdego yuuzhańskiego dziecka, które udusi się w kosmosie, znajdzie się również na moich rękach.

- Wszechświat nie ogranicza się do niejakiej Jainy Solo, wierz mi albo nie - powiedział Kyp bardzo cicho. - Przykro mi, że poczułaś się wykorzystana, żałuję, że cię tak okłamałem, ale musiałem. Inaczej nie skłoniłbym was do pomocy.

- I nigdy więcej ci się to nie uda - odparła Jaina. - Możesz się z tym liczyć. Gdybyś umierał z pragnienia na Tatooine, nawet nie napoiłabym na ciebie.

Z tymi słowami wyszła, odnalazła przydzielony sobie pokój, zgasiła światła i rozpłakała się.

Następnego dnia, za pozwoleniem Gavina Darklightera, odleciała, aby odnaleźć „Błędnego Rycerza”.

 

R O Z D Z I A Ł 46

 

- Dziwna sprawa - mruknął Corran, obserwując „Błędnego Rycerza” rosnącego w transparistalowym rombie statku Givinów.

- Co takiego? - zapytał Anakin.

- Cieszę się na widok statku mojego teścia.

- Ach, tak? - Anakin próbował się uśmiechnąć. Właśnie szukał w Mocy cioci Mary. Wyniki były niejasne - nieraz wydawało mu się, że już ją ma, ale w chwilę później miał wrażenie, że to już nie ona. Uczucie, że ona umiera, naznaczyło głęboko jego umysł. W głębi duszy obawiał się nawet, że już nie żyje, a przelotne wrażenie kontaktu było jedynie szczątkowym śladem jej żywej osobowości.

Odwrócił się, żeby zbudzić Tahiri i dostrzegł ją o metr od siebie. Uśmiechnęła się lekko.

- Och… cześć - bąknął.

- Cześć - odpowiedziała. Jej oczy nie zatrzymały się zbyt długo na jego twarzy, ale czuł, że dziewczyną targa niepewność bodaj równa jego własnej.

- Zdaje się, że już jesteśmy na miejscu - zauważyła całkiem niepotrzebnie.

- Taaak. - Dlaczego jego palce nagle zrobiły się jak kamienne młoty, a nogi jak słupy z gąbki? Przecież to tylko Tahiri.

- I nareszcie będziemy mogli ściągnąć to paskudztwo - dodała Tahiri. - Już nigdy w życiu nie włożę kombinezonu próżniowego.

- Pewnie. Ja też nie. - Kombinezony uniemożliwiły powtórzenie tego, co im się przytrafiło w szafce na stacji YagTJhul. Ciekawe, co by się stało, gdyby znów byli w zwykłych ubraniach?

Ta myśl była wręcz przerażająca.

- Myślisz, że z Marą wszystko w porządku? Anakin potrząsnął głową.

- Nie.

- Będzie dobrze. Musi być.

- Tak. - Nastąpiło długie, niezręczne milczenie. Zbliżali się do „Błędnego Rycerza”. Corran zajęty był udowadnianiem, że naprawdę są tym, kim są, choć wracają innym statkiem, niż wyruszyli, a wszystko po to, aby wpuszczono ich do doku.

- Hej, Anakinie - zagadnęła Tahiri.

- Tak?

- Co się dzieje? Prawie się do mnie nie odzywałeś od chwili, kiedy opuściliśmy Yag’Dhul.

- No, byliśmy trochę zajęci i… martwię się o ciocie Marę.

- Ehe. Słuchaj, a może zmieniłeś zdanie?

- Na jaki temat?

- Na temat… no wiesz. Żałujesz, czy co? Chcę przez to powiedzieć, że mieliśmy umrzeć i te rzeczy. Doskonale to rozumiem, w końcu byliśmy przez taki długi czas najlepszymi przyjaciółmi. A teraz pewnie uważasz, że jestem za młoda, pewnie pamiętasz wszystkie kłopoty, jakich ci przysporzyłam i… no, może powinniśmy po prostu zapomnieć… - Jej zielone oczy odnalazły jego wzrok i przeszyły go jakby wyładowaniem jonowym.

- Tahiri…

- Wiem, rozumiem. Nic się nie stało.

- Tahiri, nie zmieniłem zdania. Nie żałuję ani trochę. Nie wiem dokładnie, co to wszystko znaczy, a my rzeczywiście oboje jesteśmy jeszcze bardzo młodzi. Ale nie żałuję, że cię pocałowałem. I… hmm… nie chodziło tylko o to, że byliśmy o krok od śmierci.

- Nie?

- Nie.

- No to w porządku.

Właśnie usiłował wymyślić, co powinien powiedzieć teraz, żeby całkiem nie zawalić, kiedy nagle przeszył go paraliżujący ból.

- Ciocia Mara! -jęknął. - Ciocia Mara!

Kolejna fala oślepiającego bólu omal nie zwaliła go z nóg.

 

Zaledwie znaleźli się w doku, Anakin wyskoczył ze statku jak oparzony, minął uczniów Jedi, którzy wyszli im na powitanie i pędem, najszybciej jak mógł, pognał w kierunku laboratorium medycznego. Jeszcze w turbowindzie obezwładniający ból szarpał nim tak, że musiał podnieść blokady, żeby nie zemdleć.

Przed drzwiami pomieszczenia medycznego zastał Mirax, Boostera, Valina, Jysellę i z pół tuzina innych ludzi, wszystkich w stanie najwyższego napięcia. Kiedy wyskoczył z windy, wszystkie oczy zwróciły się ku niemu.

- Ciocia Mara! -jęknął. - Co się dzieje z ciocią Marą?

Mirax objęła go.

- Mara czuje się dobrze - odparła. - A ty gdzie się podziewałeś, na głęboki kosmos? Czy Corran jest z tobą?

Anakin machnięciem ręki zlekceważył pytanie.

- Ale ten ból… - zaczął.

- To normalne - wyjaśniła Mirax. - Co z Corranem?

- Wszystko w porządku - odrzekł. - Zaraz tu będzie. Mirax, ja czułem, jak ona umiera.

- Bo tak było. Teraz jest w porządku. Poprzez Moc ona i Luke jakoś… Nie wiemy jak, ale yuuzhańska choroba odeszła. Zupełnie.

- Wobec tego ból…

- Jest naturalny. Paskudny, ogłupiający, ale naturalny. Wierz mi, przechodziłam przez to dwa razy.

- Chcesz powiedzieć, że…

W kilka chwil potem drzwi otwarły się z lekkim westchnieniem i stanęła w nich Cilghal. Wyglądała na bardzo, bardzo zmęczoną.

- Możecie już wejść - oznajmiła. - Po dwie osoby, nie więcej, proszę.

Anakin i Mirax weszli pierwsi.

Mara wciąż wyglądała na chorą. Twarz miała zapadniętą, na czole lśniły kropelki potu. Ale uśmiechała się, a jej nefrytowe oczy wypełniało nowe, nieznane dotąd szczęście. Luke klęczał przy łóżku i trzymał ją za rękę.

- Luke, Maro - odezwała się Mirax. - Patrzcie, kto przyszedł.

- Anakin! - zawołał Luke. -Nic ci nie jest? A Corran i Tahiri? Też są z tobą?

- Tak - odparł Anakin dość nieprzytomnie, skoncentrowany wyłącznie na niewielkim tobołku spoczywającym w zgięciu ramienia Mary. Podszedł bliżej. Małe ciemne oczka zwróciły się w jego stronę i powędrowały dalej, jakby nie istniał.

- Niech mnie - wyszeptał.

- Cześć, Anakinie - odezwała się Mara słabym głosem. - Wiedziałam, że tu wrócisz.

- Myślałem, że ty… Mogę podejść?

- Jasne.

Anakin wytrzeszczył oczy na noworodka.

- Czy one wszystkie są takie paskudne? - wypalił.

- Z pewnością ująłbyś to inaczej, gdybyś przeszedł przez to co ja -odrzekła. - Zacznij myśleć w kategoriach antonimów.

- Chciałem powiedzieć, że jest…

- Ma na imię Ben - wyjaśnił Luke.

- On jest piękny. W Mocy i w… ogóle, tylko jakiś taki zmięty i pomarszczony.

- Ty też taki byłeś - powiedziała Mara.

- I naprawdę nic ci nie jest?

- Nigdy, przenigdy nie czułam się lepiej - zapewniła go Mara. -Wszystko jest przecudownie. - Spojrzała na swoje dziecko. - Przecudownie.

Jej uśmiech, choć słaby, miał w sobie tyle energii, że wystarczyłoby jej na oświetlenie całego Coruscant.

 

R O Z D Z I A Ł 47

 

Nen Yim ze spuszczoną głową wędrowała przez labirynt korytarzy wielkiego statku. Rzeźbione kolumny starożytnej, lecz żyjącej kości podpierały wysokie sklepienia, chóry tęczowych qaana poprzez chitynowe macki mruczały hymny do bogów. Rzadkie kadzidła paaloc - zakazane dla wszystkich, z wyjątkiem tych najwyższych - przywoływały z najdalszych zakamarków jej pamięci dawną rodzinną planetę Yuuzhan Vong.

Kae Kwaad, dziwnie pokorny, kuśtykał obok.

Pośrodku ogromnej komnaty znajdowało się wzniesienie z pulsujących, włóknistych polipów hau, a na nim spoczywała olbrzymia postać, spowita w ciemność i przejrzystą laminę. Wyraźnie widoczne były tylko jej oczy, rozżarzone implanty maa’it, mieniące się wszystkimi kolorami widma. Poza nimi znajdował się jedynie nieregularny cień, którego widok przeszył jej ciało dreszczem czci. Przez krótką chwilę miała wrażenie, że postawiono ją przed obliczem samego Yun-Yuuzhan.

Kae Kwaad rozpłaszczył się na podłodze.

- Przyprowadziłem ją, Groźny Shimrro.

Oczy wwierciły się w nią, ale minęło kilka długich, pełnych niepokoju uderzeń serca, zanim postać przemówiła.

- Spojrzysz na mnie, adeptko? - zapytał szeptem bez wątpienia równie majestatycznym i straszliwym jak głos boga, którego przypominał. - Odważysz się spojrzeć na mnie i umrzeć?

Nen Yim skłoniła się.

- Zrobię to, jeśli takie jest twoje życzenie, Groźny Panie.

- Jesteś heretyczką, Nen Yim. Z heretyckiego rodu.

- Uczyniłam to, co uważałam za dobre dla Yuuzhan Vong. Jestem przygotowana, aby umrzeć za moje występki.

Simrra wydał dźwięk - szeleszczący, ulotny dźwięk, który dopiero po chwili zidentyfikowała jako śmiech.

- Widziałaś ósmy rdzeń.

- Zajrzałam do niego, panie.

- I co tam zobaczyłaś? Mów.

- Zobaczyłam… koniec. Koniec protokołów. Koniec sekretów. Poza tymi kilkoma cudami, jakimi obdarowali nas bogowie od czasu przybycia do galaktyki niewiernych, zapas naszej wiedzy jest na wyczerpaniu.

- Istotnie - zgodził się Shimrra. - Tylko ty jedna z mistrzów przemian o tym wiesz.

Coś, co z cała pewnością nie było naturalną dłonią, wynurzyło się z cienia i skinęło w kierunku Kae Kwaada.

- Onimi. Ujawnij się.

- Tak jest, Groźny Władco! - Kae Kwaad… nie, Onimi… skurczył się i zakręcił. Jednym ruchem odrzucił martwe dłonie mistrza przemian, odsłaniając normalne palce Yuuzhanina. Ściągnął maskera, który skrywał mu twarz, na widok której Nen Yim poczuła, jak kwaśna żółć podchodzi jej do gardła.

Mężczyzna, którego uważała za mistrza przemian, był zdeformowany. Nie pokryty bliznami czy okaleczony w ofierze bogom, lecz zniekształcony jak ktoś przez tych bogów przeklęty od urodzenia. Jedno oko kołysało się niżej od drugiego, część czaszki była dziwnie wydłużona. Usta były skręconą, krzywą szparą. Długie, szczupłe członki drżały z dziwnej, szalonej radości.

- Onimi to mój błazen - zaszemrał Shimrra. - Bawi mnie. Czasem się przydaje. Posłałem go, żeby cię obserwował i sprowadził do mnie.

- Widzisz, moja słodka Nen Tsup? - zagruchał Onimi. - Widzisz? Ale Nen Yim nic nie widziała. Kompletnie nic nie widziała.

- Milcz, Onimi. Na twarz i milcz.

Błazen rozpłaszczył się na koralowym pokładzie i skamlał cicho jak przerażone zwierzę.

- Yun-Yuuzhan ukształtował wszechświat ze swego własnego ciała - zaintonował Shimrra głosem modulowanym jak święta pieśń. -W dniach następujących po wielkich przemianach bóg był słaby, a Yun Harla sprytnie wykorzystała tę chwilę, aby wydobyć z niego niektóre tajemnice. Przekazała je swej pokojowej, Yub-Ne’Shel, a potem mnie. Jestem bramą do tej wiedzy. Lecz Yun-Yuuzhan nigdy nie oddał wszystkich swych sekretów. Wiele wciąż chowa dla nas, którzy jesteśmy wolni od przebiegłości Yun Harli. Czekają na nas. Widziałem to w wizji.

- Wciąż nie rozumiem, Groźny Panie. Ósmy rdzeń…

- Milcz! - głos podniósł się nagle do ogłuszającego umysł grzmotu i Nen Yim stwierdziła, że leży na twarzy tak samo jak Onimi. Przygotowała się na śmierć.

Lecz ku jej zdumieniu Shimrra odezwał się znowu tym samym łagodnym głosem:

- W mojej wizji, Nen Yim, zostałaś podniesiona do rangi mistrza. W mojej wizji wyruszyłaś na poszukiwanie wiedzy, którą zachował dla siebie Yun-Yuuzhan. On pragnie ją nam ofiarować, lecz w zamian żąda poświęceń i ciężkiej pracy. Żąda, abyś podążała dalej drogą herezji.

Nen Yim, bojąc się odezwać, leżała cicho i powoli docierało do niej, że raczej nie umrze.

- Inni mistrzowie przemian to głupcy Yun Harli - ciągnął Shimrra. - Nie dowiedzą się o tym. Ty będziesz pracować tutaj, ze mną. Będziesz miała do dyspozycji wszystkie zasoby i wszystkich pomocników, jacy znajdują się na moim dworze. Wraz ze mną wydobędziesz z czujnego umysłu Yun-Yuuzhan najgłębsze sekrety przemian, a niewierni zadrżą przed tą uwolnioną mądrością. - Zawiesił głos. - Teraz możesz przemówić.

Nen Yim zebrała całą odwagę.

- Groźny Władco, mieszkańcy światostatku „Baanu Miir”…

- Są niczym. Już nie żyją. Mogliby zostać oszczędzeni, ale niewierni zbezcześcili naszą rodzicielkę statków i zniszczyli nowy światostatek. To nic. To stare dzieje. Mistrzowie przemian to też stare dzieje. Ty jesteś na nowej drodze, najświętszej ze wszystkich. Mistrzyni Nen Yim. Zapomnij o tym, co było przedtem.

„Są niczym”. Niewierni ich zabili, wszystkich na „Baanu Miir”, na każdym ze światostatków, zbyt starych i zużytych, by przekroczyć prędkość światła. Nen Yim poczuła w tej chwili w sercu tak wielki gniew, że złożyła milczącą przysięgę. Do tej pory niewierni byli dla niej głównie interesującym zagadnieniem, prawie abstrakcją. Teraz stali się jej wrogami w najgłębszym znaczeniu tego słowa. Będzie pracowała tak długo, aż sprowadzi na nich zagładę.

A pod tą cichą wściekłością, dławiąc ją w jednej chwili, dławiąc nawet boską obecność Shimrry, narodziła się nowa, dziwna, mroczna satysfakcja.

Teraz dopiero naprawdę zaczynają się moje przemiany, pomyślała. Wszechświat zadrży na widok tego, co stworzę.

 

E P I L O G

 

 

Luke podejrzliwie mierzył wzrokiem holograficzny obraz Borska Fey’lyi, prezydenta Nowej Republiki.

- Twierdzisz, że mogę bezpiecznie wracać na Coruscant? - zwrócił się mistrz Jedi do maleńkiej podobizny kremowego Bothanina.

- Jeśli chcesz - odparł Fey’lya. - Chciałbym, żebyś zrozumiał, że rozkaz aresztowania wyszedł najpierw od senatu, a nie ode mnie. Zajęło mi to sporo czasu, ale użyłem odpowiednich nacisków, żeby go odwołano.

- Doceniam to, panie prezydencie. Ale wydaje mi się, że pamiętam, jak kilka miesięcy temu sam groziłeś mi aresztem. Jak mogę być pewien, że to nie kolejna sztuczka, żeby mnie ściągnąć z powrotem?

- Szczerze powiedziawszy - odparł Fey’lya - mam nadzieję, że nie wrócisz.

- A to dlaczego?

- Nie rób ze mnie głupca, mistrzu Skywalkerze. Zdaję sobie sprawę z co najmniej kilku twoich działań. Możliwe nawet, że niektóre z nich okażą się… użyteczne. Jednak w senacie wciąż istnieją siły… potężne siły, które uważają, że to ty i twoi Jedi stanowicie jedyną przyczynę złamania zawieszenia broni przez Yuuzhan Vong. Ty i ja wiemy… cokolwiek zmuszony byłem powiedzieć na głos ze względów politycznych… że Yuuzhanie po prostu chcą zawładnąć wszystkimi światami naszej galaktyki. Ale choć udało mi się odwołać nakaz aresztowania, wciąż nie mam dość kompetencji, żeby usankcjonować twoje nielegalne działania.

- Innymi słowy, chcesz mieć możliwość wyparcia się wszystkiego.

- Ja mam tę możliwość, mistrzu Skywalkerze. I chcę ją na razie zachować, przynajmniej przez jakiś czas. - Zamilkł na chwilę. - Kiedyś to się może zmienić.

- Chyba pana rozumiem, panie prezydencie - rzekł Luke. Kiedyś Jedi mogą okazać się dla ciebie ostatnią nadzieją, pomyślał.

- Dobrze. W takim razie życzę ci miłego dnia… czy też nocy, gdziekolwiek jesteście. I jeszcze jedno, mistrzu Skywalkerze…

- Tak, panie prezydencie?

- Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze z waszym dzieckiem…

- Jeśli o to chodzi, mam już syna - odparł Luke.

- Więc gratuluję z głębi serca tobie i twojej żonie - rzekł Fey’lya.

- Dziękuję - rzekł Luke. - Niech Moc będzie z tobą.

Bothanin poważnie skinął głową, obraz zafalował i znikł.

- Jak ty możesz spokojnie rozmawiać z tą wredną kupą huttyjskiego łajna? - zapytała Mara. Odpoczywała w półleżącej pozycji na łóżku, z uśpionym - wreszcie! - Benem w ramionach.

Luke wzruszył ramionami.

- Okazanie mu gniewu byłoby może najprostszą drogą. W końcu przez niego omal nie straciłem wszystkiego.

Usiadł na łóżku, a ona ułożyła się w zagłębieniu jego ramienia. Spojrzał w dół, na śpiącego syna.

- Ale wszystko już jest w porządku. On nie zasługuje na gniew ani na ból. A jeśli możemy naprawiać zamiast niszczyć, powinniśmy to robić.

- Ale z ciebie mięczak, Skywalker - mruknęła, ale jeszcze głębiej wtuliła się w jego ramiona, żeby mógł ją zamknąć w objęciach.

- Kiedy byłam w odświeżaczu, miałeś jeszcze jedną wiadomość -powiedziała.

- Właśnie do niej zmierzałem. To był Kam. Razem z Tionną uważają, że znaleźli planetę, której szukamy. I przesyłają gratulacje.

- A więc wracają do nas?

- Właśnie.

- Świetnie. A wczoraj pokazał się „Sokół”. Jeśli jeszcze wróci Jaina, szykuje się prawdziwe rodzinne spotkanie.

- Tak. - Luke dotknął maleńkich, doskonałych w kształcie paluszków Bena. - I zgadnij, kto będzie w centrum uwagi? Ty, koleś - przekrzywił głowę. - Dzisiaj jest podobny do ciebie.

- Wygląda zdrowo - powiedziała łagodnie. - A poza tym, dla mojej przyjemności, może być nawet podobny do Duga.

- Udało ci się, Maro - szepnął, całując ją w policzek.

- Udało się nam, Luke.

- Teraz chciałbym wiedzieć tylko jedno - mruknął.

- To znaczy?

- Kiedy znów uda nam się przespać całą noc?

Mara prychnęła i czule poklepała go po dłoni.

- Jeśli ten tutaj jest bodaj trochę podobny do młodych Solo, mamy z głowy przynajmniej kolejne dwadzieścia lat.

W szarych oczach Bena zabłysła iskierka, która zdawała się w pełni potwierdzać jej słowa.

 

P O D Z I Ę K O W A N I A

 

 

Autor chciałby wyrazić podziękowania następującym osobom:

Klubowi Flying Rat Toli za pomoc w trudnych chwilach.

Shelly Shapiro i Sue Rostoni za pomoc, poradę i ciężką pracę na każdym etapie procesu. Moim współautorom: Troy Denning, Jimowi Lucenowi, Elaine Cunningham oraz Mike’owi Stackpole’owi za pomoc przy właściwym podejściu do sprawy. Dziękuję także Michaelowi Kogge’owi, Colette Russen, Kathleen O’Shea, Deannie Hoak, Benowi Harperowi, Lelandowi Chee, Chrosowi Cerasiemu, Enrique’owi Goeirerowi, Eelii Goldsmith Hendersheid, Helen Keier i Danowi Wallace’owi. I jeszcze Krisowi Boldisowi za wsparcie. To było naprawdę coś!

Spis treści

P R O L O G

I - U P R O G U

R O Z D Z I A Ł 1R O Z D Z I A Ł 2R O Z D Z I A Ł 3R O Z D Z I A Ł 4R O Z D Z I A Ł 5R O Z D Z I A Ł 6R O Z D Z I A Ł 7R O Z D Z I A Ł 8R O Z D Z I A Ł 9R O Z D Z I A Ł 10R O Z D Z I A Ł 11 II - P R Z E J Ś C I E

R O Z D Z I A Ł 12R O Z D Z I A Ł 13R O Z D Z I A Ł 14R O Z D Z I A Ł 15R O Z D Z I A Ł 16R O Z D Z I A Ł 17R O Z D Z I A Ł 18R O Z D Z I A Ł 19R O Z D Z I A Ł 20R O Z D Z I A Ł 21R O Z D Z I A Ł 22R O Z D Z I A Ł 23 III - S C H Y Ł E K

R O Z D Z I A Ł 24R O Z D Z I A Ł 25R O Z D Z I A Ł 26R O Z D Z I A Ł 27R O Z D Z I A Ł 28R O Z D Z I A Ł 29R O Z D Z I A Ł 30R O Z D Z I A Ł 31R O Z D Z I A Ł 32R O Z D Z I A Ł 33R O Z D Z I A Ł 34R O Z D Z I A Ł 35 IV - O D R O D Z E N I E

R O Z D Z I A Ł 36R O Z D Z I A Ł 37R O Z D Z I A Ł 38R O Z D Z I A Ł 39R O Z D Z I A Ł 40R O Z D Z I A Ł 41R O Z D Z I A Ł 42R O Z D Z I A Ł 43R O Z D Z I A Ł 44R O Z D Z I A Ł 45R O Z D Z I A Ł 46R O Z D Z I A Ł 47E P I L O G P O D Z I Ę K O W A N I A


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Greg Keyes Nowa era Jedi  Ostrze zwycięstwa Podbój
Greg Keyes Nowa era Jedi 07 Ostrze zwycięstwa 01 Podbój
Gwiezdne Wojny 103 NOWA ERA JEDI Ostrze Zwycięstwa Podboj Greg Keyes(1)
Greg Keyes Nowa era Jedi Ostatnie proroctwo
Kathy Tyers Nowa era Jedi Punkt równowagi
R A Salvatore Nowa era Jedi 01 Wektor Pierwszy
Aaron Allston Nowa era Jedi 11 Linie wroga I Powrót Rebelii
Matthew Stover Nowa era Jedi 13 Zdrajca
James Luceno Nowa era Jedi 04 Agenci Chaosu I Próba bohatera
Michael Stackpole Nowa era Jedi 02 Mroczny przypływ I Szturm
Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 15 Heretyk mocy I Ruiny Imperium
Walter Jon Williams Nowa era Jedi 14 Szlak przeznaczenia
Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 17 Heretyk mocy III Spotkanie po latach
Michael Stackpole Nowa era Jedi 03 Mroczny przypływ II Inwazja
Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 16 Heretyk mocy II Uchodźca
Aaron Allston Nowa era Jedi 12 Linie wroga II Twierdza Rebelii
Elaine Cunningham Nowa era Jedi 10 Mroczna podróż

więcej podobnych podstron