Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 17 Heretyk mocy III Spotkanie po latach


HERETYK MOCY III



SPOTKANIE PO LATACH


SEAN WILLIAMS, SHANE DIX



Przekład
ANDRZEJ SYRZYCKI

















 

Dla Sama i Katelin


 

 


























Miej się na baczności, Mistrzu Jedi, żebyś przez nieostrożność i nieuwagę nie nasłał potwora na galaktykę…

Bodo Baas, Mistrz Jedi


 

P R O L O G

   

Żadna się nie poruszała, żadna się nie odzywała. Obie patrzyły na siebie bez mrugnięcia.

Tahiri wyczuwała, że otacza ją nieznana kraina. Sądząc po sile przyciągania, była ogromna, ale nie na tyle duża, żeby dla obu znalazło się dość miejsca. Młoda Jedi chciałaby odwrócić głowę i omieść spojrzeniem okolicę, żeby zrozumieć tę dziwaczną i niepokojącą sprzeczność, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Nie powinna odwracać głowy nawet na sekundę, bo w ciągu tej sekundy mogła utracić chwiejną równowagę energii. Istniało prawdopodobieństwo, że gdyby choćby tylko mrugnęła, rozpłynęłaby się w mrocznej nicości. Mogłaby nigdy nie wrócić… a nie zamierzała do tego dopuścić. Ten świat należał do niej i zamierzała tak trwać, dopóki się nie upewni, że na zawsze zostanie jej własnością. To była tylko kwestia czasu. Musiała jedynie uzbroić się w cierpliwość; musiała być silna.

Już wkrótce, powiedziała sobie. Już niedługo wszystko się skończy. Jeszcze chwila…

Ale ta chwila wydawała się równie długa, jak głęboka otaczała ją ciemność. Ciągnęła się w przeszłość aż do eksplozji, która dała początek wszechświatowi, i w przyszłość do czasu, kiedy wieczność pozbawi ciepła wszystkie gwiazdy. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Tahiri zamierzała wytrzymać tysiąc takich chwil, aby uzyskać pewność, że otaczający ją świat nie dostanie się we władanie Riiny.

Tak. Właśnie o to chodziło. Riina. Tak brzmiało imię tej drugiej dziewczyny. To ona chciała unicestwić Tahiri, chciała pozbawić ją tego świata. Młoda Jedi wyczuwała zamiary obcej dziewczyny równie wyraźnie jak swoje.

Nie poddam się, pomyślała stanowczo.

Nazywam się Tahiri Yeila i jestem rycerzem Jedi!

A ja nazywam się Riina i należę do domeny Kwaad, odparła obca dziewczyna. Ja także nie zamierzam się poddawać.

Po tych słowach zwierciadlane odbicie Tahiri w końcu się poruszyło… jej ręka powędrowała do boku i odpięła od pasa rękojeść świetlnego miecza.

Świetlny miecz, nie amphistaff, pomyślała Tahiri. Riina nie tylko chciała przywłaszczyć sobie wszystko, co należało do Tahiri, ale zamierzała także walczyć tym, co stanowiło jej własność.

Rzucany przez energetyczną klingę blask ujawnił niektóre szczegóły otaczającego ją krajobrazu. Po jednej stronie ciągnął się spieczony skalisty grunt, a po drugiej ziała ciemność straszliwej przepaści… pustka, która przyciągała Tahiri coraz bliżej na skraj urwiska. Sądząc po przerażonym spojrzeniu Riiny, ją także wabiła ta sama pustka. Jeden nieostrożny ruch i któraś mogła wpaść w objęcia wiekuistej nicości, pozostawiając rywalce pogrążony w ciemności świat, na którym obu tak bardzo zależało.

Na myśl o tym Tahiri poczuła, że ogarnia ją jeszcze większe zdecydowanie. Stanowczym ruchem przycisnęła guzik na obudowie świetlnego miecza. Energetyczna klinga wysunęła się z charakterystycznym skwierczeniem i pomrukiem; echo tego dźwięku poniosło się po całej okolicy.

Rywalki zaczęły powoli zbliżać się do siebie. W końcu dwie smugi światła energetycznych ostrzy zetknęły się i zlały w jedną. Tahiri i Riina stanęły twarzą w twarz naprzeciwko siebie. W tej samej chwili każda uniosła klingę miecza i opuściła ją na głowę przeciwniczki. Ostrza zetknęły się w powietrzu ze złowieszczym sykiem, a w ciemności trysnęły fontanny iskier…


I

P R Z E N I K N I Ę C I E


Han Solo zwalczył chęć otarcia z czoła kropli potu. Wiedział, że taki gest zostałby poczytany za oznakę słabości i mógłby zdradzić pozostałym, co trzyma.

- I co ty na to, Solo?

Han postanowił grać na zwłoką, drugi raz w ciągu zaledwie dwóch minut.

- Chcę to dobrze zrozumieć - powiedział. - Nie wystarczyło wam, chłopcy, że mieliście dość posługiwania się liczbami całkowitymi i że nie byliście zadowoleni nawet z liczb rzeczywistych. Musieliście zacząć się bawić także liczbami urojonymi i transrealnymi.

Ruuriański łowca nagród, który znajdował się w stadium larwalnym, wyszczerzył zęby w pogardliwym uśmiechu.

- Czy to ci w czymś przeszkadza? - zapytał.

- Dlaczego miałoby przeszkadzać? - odpowiedział pytaniem Solo.

- Więc zdecyduj się wreszcie!

Han uniósł kącik ust w pełnym wyższości uśmieszku. Jego przeciwnicy zaczynali tracić cierpliwość, a to mogło się obrócić na jego korzyść.

- Więc chcesz powiedzieć, że możemy wykorzystywać dowolne operacje arytmetyczne, jakie zechcemy? - powiedział. - Możemy dzielić, odejmować, mnożyć…

- Wiem, o co ci chodzi - warknął rozgniewany Givin, niecierpliwie klekocząc szkieletową szczęką o górną „wargę”. Zważywszy na szczególne upodobanie istot tej rasy do matematyki, Han mógłby iść o zakład, że to właśnie Givin zarządził zmianę reguł gry. - Nie zdołasz nam zamydlić oczu, Solo.

- A może wielki Han Solo po prostu stracił ikrę - odezwał się czwarty gracz, Talien. Istota rasy Yarkora z wieloma złotymi kółkami zwisającymi z każdego ogromnego nozdrza prychnęła pogardliwie.

Han spuścił głowę i spojrzał na karty-płytki w dłoni.

- A może po prostu moja matematyka trochę zardzewiała - powiedział.

Decydując się wygrać najdziwniejszą partię sabaka, w jakiej kiedykolwiek uczestniczył, położył karty na blacie stołu. Liczące w sumie pierwiastek sześcienny z dwudziestu trzech punktów karty-płytki, które dostał w ostatnim rozdaniu, skierowały ku sufitowi swoje klepki, manierki i monety. Decyzja, żeby odrzucić Idiotę i zdać się na los szczęścia, okazała się ze wszech miar słuszna.

- Policzcie i płaczcie - powiedział, rozpierając się wygodnie na krześle. - Albo zajmijcie się czymś, czym zazwyczaj zajmują się goście w tych stronach.

- Sześcienny sabak? - Ruurianin uniósł głowę i obrzucił Hana gniewnym spojrzeniem. Z jego czerwonych oczu strzeliły groźne błyski, wyraźnie widoczne mimo półmroku panującego w zadymionej sali. - To niemożliwe!

- Wcale nie - warknął Givin. - Po prostu wyjątkowo mało prawdopodobne.

- Solo, jeżeli nas oszukujesz, przysięgam… - zaczął Yarkora.

- Hej! - wykrzyknął Han, wstając i celując wskazującym palcem w ogromny nochal Taliena. - Kiedy tu wchodziłem, poddaliście mnie skanowaniu, więc zorientowalibyście się, gdybym miał ukryty skifter.

Ogarnięty frustracją Givin zgrzytnął kościstymi płytkami wargowymi.

- Skifter czy nie skifter, Solo, nadal twierdzę, że bezpieczniej jest wierzyć w ludzką naturę niż w legendarne szczęście, które rzekomo nigdy cię nie opuszcza - powiedział.

- Daj spokój, Ren - obruszył się Solo. - Chcesz powiedzieć, że oszukiwałem w grze, o której istnieniu nie miałem pojęcia, aż do chwili gdy kilka dni temu tu nie wylądowałem? - Parsknął pogardliwie. - Oceniasz mnie na więcej kredytów, niż na to zasługuję.

- To będą wszystkie kredyty, jakie dostaniesz - mruknął Ruurianin. Wyciągnął jedną z wielu kończyn, żeby zgarnąć ze stołu żetony kredytowe.

Han chwycił dwie górne części ciała istoty w okolicy stawu biodrowego i obrócił je w przeciwne strony… nie na tyle silnie, żeby coś złamać, ale dość stanowczo, aby Ruurianin jeszcze raz przemyślał swoją decyzję.

- Tylko dotknij mojej wygranej - zaproponował - a przekonasz się, ile ikry straciłem.

Kiedy dwaj pozostali gracze wstali od stołu, rozległ się głośny szurgot krzeseł przesuwanych po kamiennej posadzce. W sali dały się słyszeć okrzyki w kilkunastu językach. Właściciel Kolczastego Palucha nie tolerował uzbrojonych klientów, ale to jeszcze nie oznaczało, że walka nie mogła się zakończyć czyjąś śmiercią… a bywalcy onadaksańskiego baru uważali, że im bardziej gwałtowna sprzeczka, tym lepsza zabawa.

- Ty napuszony zbieraczu gnoju! - stęknął Ruurianin. Pragnąc się uwolnić z uścisku napastnika, zaczął wyginać w różne strony segmenty długiego ciała.

Han starał się mu to uniemożliwić, chociaż musiał trzymać Ruurianina na odległość wyciągniętej ręki. Z każdego segmentu ciała obcej istoty wyrastało kilka kończyn, które wyciągały się ku niemu we wrogich zamiarach.

- Niby kto jest napuszony? - mruknął Solo, jeszcze mocniej zaciskając palce. Ruurianin był lekki, ale potrafił wyginać ciało w miejscach, o których Han mógł tylko marzyć, co utrudniało mu zadanie. W pewnej chwili istota wsunęła tylną część ciała pod stół. Han stracił równowagę i upadł. Natychmiast w delikatne miejsca jego nóg i klatki piersiowej wbiło się kilkanaście zakończonych ostrymi palcami kończyn. Do jego nosa zaczęły się zbliżać ostre jak brzytwy, chociaż małe żuchwy. Przyglądający się walce bywalcy baru wznosili okrzyki, żeby zachęcić przeciwników do dalszej walki.

Han z niepokojem uznał, że być może rozpoczął coś, czego nie zdoła doprowadzić do pomyślnego końca. Nagle dwie szorstkie dłonie, każda zakończona trzema palcami, chwyciły jego i Ruurianina, uniosły i rozdzieliły w powietrzu.

- Dość tego!

Han rozpoznał gardłowy głos Whiphida i od razu przestał się wyrywać z uścisku. Był zbyt mądry, żeby walczyć z istotą tej rasy. Pazury i kły Whiphidów były równie wredne jak ich temperament.

- To oszust! - zaskomlał Ruurianin, usiłując dosięgnąć Hana dolnymi żuchwami.

Whiphid potrząsnął nim tak energicznie, że Han mógłby przysiąc, iż usłyszał grzechot jego egzoszkieletu.

- Ten bar to przyzwoity lokal - stwierdził spokojnie wykidajło.

- Właśnie to starałem się im wytłumaczyć - odezwał się Solo, uśmiechając się do Whiphida niczym wcielenie urażonej niewinności. - Pokonałem ich, grając czysto i uczciwie.

Whiphid rzucił obu bezceremonialnie na posadzką i oskarżycielskim gestem wyciągnął jeden szpon w stronę Hana.

- Szef chce z tobą pogadać - burknął.

Radość, jaką Han powinien odczuwać ze zwycięstwa, ostudziło natychmiast ukłucie niepewności.

- Ale najpierw zabiorę wygraną - powiedział i zerwał się na równe nogi. Zdecydowanie ruszył do stołu.

- Masz na to pięć standardowych sekund - oznajmił groźnie wykidajło.

Han potrzebował tylko dwóch. Skoczył do stołu, wyciągnął koszulę ze spodni i zgarnął stosy leżących na stole żetonów kredytowych. Ruurianin obrzucił go mściwym spojrzeniem i warknął cicho coś, co mogli usłyszeć tylko stojący najbliżej niego bywalcy baru.

- Wiesz, Talien, goście tacy jak ty psują opinię graczom w sabaka. - Rozmieszczając wygraną po kieszeniach, Solo nie mógł się oprzeć pokusie napawania się zwycięstwem. - Za moich czasów…

- Oszczędź nam triumfalnej przemowy, Solo. - Talien nie starał się mu przeszkodzić w zgarnianiu wygranej, ale z jego oczu cały czas strzelały mściwe błyski. - Zachowaj je dla dzieciaków. Może na nich wywrze wrażenie przebrzmiała sława Hana Solo.

- Ach, ty… - Han poczuł niewytłumaczalny gniew, ale zanim zdążył zareagować, wykidajło chwycił go za kołnierz kurtki i pociągnął do tyłu.

- Dość tego, powiedziałem!

Uniósł Hana w powietrze tak łatwo, jakby miał do czynienia z małym dzieckiem. Przebierając bezradnie rękami i nogami, Solo mógł tylko zdusić gniew w sobie i zignorować szydercze uwagi bywalców baru. Nie okazując klientowi ani krzty szacunku, Whiphid bezceremonialnie wyniósł go z zadymionego pomieszczenia.

- Wy, istoty ludzkie, zawsze sprawiacie najwięcej kłopotów - mruknął, ale bez szczególnej urazy. Przeszedł na zaplecze Kolczastego Palucha i postawił Hana na posadzce. - Gdybym dostawał tylko kredyt za każdym razem, ilekroć wyrzucam człowieka z baru, już wiele lat temu zebrałbym dość, żeby wrócić na Toolę.

- Chcesz powiedzieć, że widujesz tu wielu obcych? - podchwycił Solo, wygładzając fałdy kurtki.

Whiphid obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.

- Dlaczego pytasz? - burknął. - Szukasz kogoś?

- Nie, po prostu jestem ciekaw - odparł Han i umilkł. Nie chciał zwracać na siebie większej uwagi niż do tej pory.

Obca istota zaprowadziła go po schodach na piętro i wskazała drzwi do pustego pokoju, w którym stały tylko miękka zielona kanapa i dystrybutor czystej wody. Han doszedł do wniosku, że znalazł się w poczekalni przylegającej do gabinetu właściciela Kolczastego Palucha. Usiadł na kanapie, ale podskoczył ze zdumienia, kiedy z ukrytych głośników rozległ się nieznajomy głos.

- Han Solo, hm? - Zniekształcenia głosu i akcentu nie pozwoliły odgadnąć płci ani rasy mówiącej osoby, ale rozmówca Hana sprawiał wrażenie rozbawionego. - Znalazłeś się bardzo daleko od domu.

- No cóż, znasz mnie - zaryzykował Solo. - Nigdy nie potrafiłem usiedzieć długo w jednym miejscu.

Z ukrytych głośników wydobył się dziwny dźwięk, który mógł być śmiechem.

- I nie przestałeś oddawać się hazardowi - stwierdziła ta sama istota bardziej rzeczowym tonem. - Miło widzieć, że pod tym względem nic się u ciebie nie zmieniło.

Han zmarszczył brwi i zaczął się zastanawiać, skąd rozmówca może tyle o nim wiedzieć. Rozpaczliwie usiłował przypomnieć sobie kogoś, kogo poznał w przeszłości, a kto mógłby zostać właścicielem baru na Onadaksie, jednej z najbardziej obskurnych planet Gromady Minos. Nie miał pojęcia, czy on - albo ona - nie żywi do niego zadawnionej urazy.

- Staram się szukać mocnych wrażeń, gdzie mogę - oznajmił wymijająco, kolejny raz próbując grać na zwłoką.

- Chciałbym ci zadać kilka pytań, jeśli wolno - odezwała się nieznajoma osoba.

Han wzruszył ramionami. Zrezygnował z dalszych prób odgadnięcia tożsamości rozmówcy, ale postanowił udawać obojętność.

- Wal - powiedział.

- Kto cię tu przysłał?

- Nikt mnie nie przysyłał - skłamał Solo.

- To dlaczego się tu znalazłeś?

- Po prostu przelatywałem w pobliżu. Czy w tych stronach to wykroczenie?

- Dokąd lecisz?

- Nelfrus w Sektorze Elrooda.

- Wygląda na to, że obrałeś okrężną drogę.

- W dzisiejszych czasach nigdy dość ostrożności - odparł Han. - Vongowie…

- Są wszędzie - dokończył niewidoczny nieznajomy. - Tak, wiem, ale tu ich nie ma.

- Właśnie dlatego pomyślałem, że polecę dłuższym szlakiem. Zapadła krótka cisza.

- Sam tu jesteś? - zapytał w końcu rozmówca.

- A co to za różnica? - obruszył się Solo.

- Może żadna - przyznał nieznajomy. - „Sokół Millenium” spoczywa na Onadaksie od dwóch standardowych dni, czyli o dzień dłużej niż fregata Galaktycznego Sojuszu, która wylądowała tu wczoraj. Mam przypuszczać, że nie istnieje żaden związek między przylotem tego okrętu a lądowaniem twojego frachtowca?

- Możesz przypuszczać, co chcesz - odparł Han. - Ale ta fregata nie ma ze mną nic wspólnego. Mówiłeś, że jak się nazywa?

- Nie mówiłem, ale nazywa się „Duma Selonii”.

Han udał, że się zastanawia, jakby starał się przypomnieć sobie, gdzie już słyszał tę nazwę.

- Brzmi znajomo - odezwał się w końcu. - Naprawdę uważasz, że przyleciał nią ktoś, kto może mnie szukać?

- A może na odwrót - odparł niewidoczny właściciel baru.

- Przyleciałem tu, żeby podziwiać piękno miejscowego krajobrazu - skłamał bezczelnie Solo. Włożył rękę do kieszeni i brzęknął żetonami kredytowymi. - A także skorzystać z każdej nadarzającej się okazji.

Jego tajemniczy rozmówca się roześmiał. Onadax był zaniedbaną i niegościnną planetą o zbyt małej gęstości, żeby pod powierzchnią mogły się kryć rudy cennych metali, i kiepsko usytuowaną nawet w stosunku do pozostałych planet sektora. Był także zbyt mały i zbyt stary, żeby szczycić się jakimkolwiek krajobrazem. Miał tylko dwie zalety: słabe władze i niefrasobliwe podejście ich przedstawicieli do wszelkich dokumentów.

Możliwe, że władze nie zwracały uwagi na to, kto ląduje, ale to jeszcze nie oznaczało, że tubylcy są głupcami.

- Niech ci będzie - odezwał się w końcu Han, omiatając spojrzeniem gładkie ściany i sufit poczekalni. Ubolewał, że nie widzi na nich niczego, na czym mógłby skupić uwagę. - Przestańmy udawać. Masz rację. Rzeczywiście kogoś tu szukam. Może mógłbyś mi w tym pomóc?

- Dlaczego miałbym ci pomagać? - zainteresował się właściciel baru.

- Bo cię o to uprzejmie proszą - odciął się Solo. - Czy ląduje tu ostatnio wielu Rynów?

- Nie więcej niż zazwyczaj - odparła tajemnicza istota. - Chyba wiesz, że wystarczy podnieść byle jaki głaz w galaktyce, aby natknąć się na koczującą pod nim rodzinę Rynów. Jeżeli naprawdę ich szukasz, powinieneś staranniej dobierać sobie przyjaciół.

- Nie interesuje mnie pierwszy lepszy Ryn - żachnął się oburzony Solo, nie pierwszy raz zastanawiając się, jak najlepiej opisać poszukiwaną istotę. - Szukam tego, który miał się tu ze mną spotkać. Nie pojawił się, więc nic dziwnego, że o niego rozpytuję.

- W barze? - zapytał rozmówca.

- Na Onadaksie nie ma wielu innych miejsc, w których mógłbym go szukać - odparł z urazą Han.

Niewidoczny właściciel Kolczastego Palucha zachichotał.

- Szukasz go w niewłaściwym miejscu, Solo - powiedział.

- Wygląda na to, że chcesz mnie spławić, kolego - stwierdził Han. - Przysięgam, że nie mam niczego do ukrycia.

- W twoich ustach takie słowa nabierają zupełnie innego znaczenia.

- Jestem gotów nawet zapłacić, jeżeli naprawdę ci na tym zależy - zaproponował Solo.

- Jeśli rzeczywiście uważasz, że mi na tym zależy, z całą pewnością pojawiłeś się w niewłaściwym miejscu… i o niewłaściwej porze.

Stojący w drzwiach Whiphid niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.

- Bardzo możliwe - przyznał Han. - Posłuchaj, szperam w pamięci, aby przypomnieć sobie, gdzie i kiedy się spotkaliśmy. Czy mógłbyś podsunąć mi jakieś imię, żeby mi w tym pomóc?

Nie usłyszał odpowiedzi.

- Co masz do stracenia? - nalegał Han. - Wszystko wskazuje, że dobrze mnie znasz… - Urwał, kiedy zakończona szponami dłoń Whiphida wylądowała na jego karku i pociągnęła na korytarz. - Przynajmniej daj mi jakąś wskazówkę!

Wyglądało na to, że audiencja dobiegła końca i wszelkie protesty Hana zostaną zignorowane. Wykidajło wywlókł go z poczekalni i zaciągnął z powrotem do baru.

- Czy on zawsze jest taki przyjazny? - zapytał Han, zwracając się do Whiphida. - A może to ona? - dodał, nie słysząc odpowiedzi na poprzednie pytanie.

Wykidajło chwycił go za kołnierz kurtki i jeszcze raz uniósł w powietrze.

Zaczął się przeciskać się przez tłum gości. Za jego plecami rozległy się wybuchy śmiechu i dopingujące okrzyki, ale kiedy Han wbił głowę w cuchnący brzuch jednego z bywalców baru i wytrącił z jego rąk kufel piwa, usłyszał kilka gniewnych przekleństw. Posypały się także groźby, ale obca istota je zignorowała.

- Miałem nadzieję, że odprowadzisz mnie na poprzednie miejsce - odezwał się Solo, wskazując stół do gry w sabaka.

Whiphid zignorował także jego słowa i postawił go - niezbyt delikatnie - przed drzwiami wyjściowymi. Niewątpliwie nakazywał mu w ten sposób, żeby się wyniósł z lokalu.

Han uśmiechnął się do niego, wyjął z kieszeni stukredytowy żeton i wsunął w rękę whiphidzkiego wykidajły.

- To za twoje kłopoty - powiedział.

- A to za twoje - usłyszał w odpowiedzi. Poczuł silne pchnięcie i wyleciał na ulicę.

Wstał i otrzepał ubranie z kurzu.

- Co za speluna! - wykrzyknął w stronę zamkniętych drzwi. Czuł pulsujący ból w ramieniu, które pierwsze zetknęło się z twardą nawierzchnią, a kiedy odwrócił głowę, przekonał się, że szpony wykidajły rozdarły w kilku miejscach jego kurtkę. Ale i tak miał wielkie szczęście. Jego wizyta w barze mogła się zakończyć o wiele gorzej. Najbardziej się cieszył, że zabrał wygraną.

Kiedy kuśtykał obskurną boczną uliczką, przy której mieścił się Kolczasty Paluch, usłyszał cichy pisk osobistego komunikatora. Wyciągnął go z kieszeni i włączył. Jeszcze zanim cokolwiek usłyszał, domyślił się, że to Leia.

- Już wyszedłeś? - zapytała. W jej cichym głosie brzmiał lekki niepokój.

- W jednym kawałku - uspokoił ją Han. - Personel lokalu nie jest tak groźny, jak mogłyby sugerować jego zakłócające pola.

- Dowiedziałeś się czegoś?

- Niczego, co mogłoby się nam przydać - przyznał Solo. - Ale domyślam się, że za tym wszystkim kryje się coś więcej niż to, co widać na pierwszy rzut oka.

- Zawsze tak jest… - zaczęła Leia, ale urwała, jakby się zawahała. - Czyżbym słyszała odgłosy bijatyki?

Han odwrócił się w stronę baru. Napływające stamtąd odgłosy bójki z każdą sekundą się nasilały.

- Ja także nie wyszedłem z baru z własnej woli - powiedział i ruszył w dalszą drogę.

- Więc wracaj do nas jak najszybciej - poprosiła księżniczka. - Wszystko wskazuje, że to niebezpieczne miejsce.

- Zaraz będę - obiecał Han.

- Nie radzę ci zatrzymywać się po drodze - dodała Leia. - Nawet po to, żeby rozproszyć czyjeś podejrzenia.

Han uśmiechnął się do siebie. Może kiedyś zmagałby się z pokusą, ale obecnie wybór między żoną a wizytą w kolejnej parszywej spelunce stawał się z każdym dniem coraz łatwiejszy.

- Jasna sprawa - powiedział.

Usłyszał cichy trzask i łączność w bezpiecznym kanale się urwała. Chwilę później obejrzał się i stwierdził, że bijatyka przeniosła się z baru na ulicę. Przestał się uśmiechać. Pospiesznie wmieszał się między bywalców innych barów, ale wciąż zgadywał, co mogło oznaczać przesłuchiwanie go w Kolczastym Paluchu. Nie martwił się, że właściciel lokalu tyle o nim wie. Nazwisko Solo było dobrze znane w całej galaktyce, a zwłaszcza w niezupełnie legalnych kręgach, w jakich się niegdyś obracał. Niepokoił go jednak brak jakiejkolwiek odpowiedzi na pytania o poszukiwanego Ryna. Inne osoby, które zagadywał o niego, także niczego nie wiedziały, ale przynajmniej nie robiły z tego tajemnicy. Ich niewiedza była czymś innym niż zupełny brak odpowiedzi.

Han potarł obolałe ramię i przyspieszył, żeby jak najszybciej dotrzeć na pokład „Sokoła”. Liczył na to, że Jaina, zasięgająca języka na drugim krańcu miasta, miała więcej szczęścia.

Kiedy „Cień Jade” raptownie wyskoczył z nadprzestrzeni, Luke Skywalker chwycił podłokietniki fotela drugiego pilota. Zmagając się z naprężeniami, grodzie jachtu zatrzeszczały, a złożone w przedziale pasażerskim pojemniki z żywnością z trzaskiem potoczyły się po płytach pokładu. Z głębi statku doleciały serie pisków i gwizdów zaniepokojonego R2-D2.

Luke zaczekał, aż zakłócenie ustąpi, i odwrócił się do żony siedzącej obok niego na fotelu pilota.

- Co to było? - zapytał.

Mara przestawiała właśnie dźwignie przełączników i obserwowała wskazania na monitorach, żeby się upewnić, czy uszkodzeniu nie uległy jakieś systemy albo podzespoły.

- Nic wielkiego - odparła. - Po prostu rozwarła się przed nami dziura wielkości gwiezdnego niszczyciela.

Każdy skok przez nadprzestrzeń, jakiego dokonywali w ciągu ostatnich kilku tygodni, obfitował w niebezpieczeństwa. Nikt nie potrafił przewidzieć, jak i kiedy się zakończy. Wszystkich nadprzestrzennych anomalii nie zaznaczono nawet na przekazanych przez personel Chissańskiej Ekspansyjnej Floty Obronnej szczegółowych mapach, ale Luke wiedział, że drogi między fałdami i rafami, jakimi najeżona była druga strona znanych przestworzy, nie potrafi znaleźć nikt oprócz Mary. Był absolutnie przekonany, że tylko ona zdoła doprowadzić ich do celu podróży.

Omiótł spojrzeniem pulpity z kontrolnymi wskaźnikami.

- Miejmy nadzieję, że „Mężobójcy” nie stało się nic złego - powiedział.

Jeszcze zanim skończył, na kontrolnych pulpitach zapaliły się światełka, a na ekranie monitora pojawił się świetlisty punkcik. Chwilę migotał, ale w końcu zapłonął jasnym blaskiem.

- Oto i oni - stwierdziła Mara.

Sekundę później z głośnika pokładowego komunikatora wydobył się znajomy głos pani komandor Arien Yage.

- Co wy na to, żeby nas uprzedzić następnym razem? - zapytała kobieta.

Słysząc jej uwagę, Luke uśmiechnął się do siebie.

- Bardzo nam przykro, Arien - powiedział. - Gdybyśmy o tym wiedzieli, na pewno byśmy cię uprzedzili.

- Nie ma sprawy - odezwała się Yage. - Wyskoczyliśmy w jednym kawałku, a to najważniejsze.

Fregata została sprzężona z nawigacyjnym komputerem „Cienia Jade” i wiernie powtarzała wszystkie manewry Mary, która starała się omijać rafy i mielizny Nieznanych Rejonów galaktyki. Kłopot w tym, że Mistrzyni Jedi nie miała sposobu porozumiewania się w nadprzestrzeni i nie mogła uprzedzać pani komandor o ewentualnych niespodziankach.

- To zaczyna być irytujące - mruknęła Mara, kiedy sprawdziła wskazania sensorów. - Nie mam pojęcia, w którym miejscu popełniam błąd.

Luke wyglądał na równie zdezorientowanego jak żona. Trzykrotnie próbowali przeskoczyć ostatni parsek dzielący ich od miejsca, w którym znajdował się opustoszały system Klasse Ephemora, i trzykrotnie ich starania kończyły się niepowodzeniem. Jacen zorientował się jeszcze na Csilli, że to właśnie tam powinni znaleźć żyjącą planetę o nazwie Zonama Sekot, i na razie wszystko wskazywało, że się nie pomylił. Luke miał jednak wrażenie, że coś stara się ich powstrzymać. Mara zapewniła go, że tak nie jest. Nadprzestrzenne anomalie były zjawiskiem naturalnym i nie mogły niczego robić świadomie. Bardzo niezwykły był jednak fakt, że tyle anomalii zgromadziło się w niezbyt wielkim rejonie przestworzy.

- Może Zonama Sekot przybyła tu właśnie z powodu tych anomalii? - zasugerował Luke. - Mimo wszystko jest tu bezpiecznie. Jeżeli się tu dostała, może być prawie pewna, że nikt inny nie będzie się starał dokonać tej samej sztuki.

- No cóż, dostały się tu także próbniki Chissów - przypomniała Mara. - A jeżeli im się to udało, to i mnie się uda.

Luke wysłał jej myślowe wsparcie. Zorientował się, że żonie jest to bardzo potrzebne. Mara starała się okazywać zdecydowanie, ale chyba zaczynała z wolna tracić wiarę we własne siły. W porównaniu z astromechanicznym robotem była o wiele lepszą nawigatorką i chociaż trudno ocenić umiejętności i możliwości inteligentnego bytu o rozmiarach Zonamy Sekot, Mistrz Jedi był pewien, że pod tym względem żona jej dorównuje, a może nawet ją przewyższa.

- To może być ciemna materia - wtrąciła się Soron Hegerty. Niemłoda pani profesor religii porównawczych i specjalistka z dziedziny egzotycznych form życia przyszła z przedziału pasażerskiego i stała teraz za ich plecami, opierając się szczupłą ręką o przezroczystą owiewkę sterowni.

Luke odwrócił się i spojrzał na nią.

- Naprawdę tak uważasz? - zapytał.

- Myślę, że to całkiem możliwe - odparła Hegerty. Urwała na kilka sekund, starając się zawrzeć w kilku zdaniach to, czego dowiedziała się podczas wieloletnich badań problemu. - Ciemna materia oddziałuje z resztą wszechświata jedynie za pośrednictwem grawitacji. Podobnie jak zwyczajna materia, zbiera się w skupiska. Tworzy gromady i galaktyki takie jak ta, w której mieszkamy. Niektórzy naukowcy uważają nawet, że naszą galaktykę otacza aureola takich ciemnych galaktyk… zupełnie niewidocznych, ale rzeczywistych.

Przerwała, aby zaczerpnąć powietrza.

- Wczoraj rozmawiała ze mną na ten temat Danni Quee - podjęła po chwili. - Zastanawia się, czy faktu istnienia zakłóceń nadprzestrzeni w Nieznanych Rejonach nie dałoby się wyjaśnić istnieniem takiej niewidocznej galaktyki. Kto wie, może właśnie w tej chwili przez naszą galaktykę przenika skupisko ciemnej materii, a nasi naukowcy mogliby to wykryć jedynie metodą badania jego grawitacji. Należy także pamiętać, że takie skupiska nie są tworami o jednolitej gęstości materii. Mają warkocze pyłu i puste bąble… i, naturalnie, ciemne gwiazdy. To właśnie nierównomierny rozkład ciemnej materii może odpowiadać za kłopoty, jakie mieliśmy, wlatując do tego rejonu z „rzeczywistego” wszechświata. Wszystko sprowadza się do kolizji z inną galaktyką, której nawet nie widzimy… a ta kolizja mogła się rozpocząć wiele miliardów lat temu.

Hegerty uniosła głowę, i spojrzała przez dziobowy iluminator. Jej oczy rozbłysły, jakby podziwiała wymyślone przez siebie niewidzialne planety.

Mara odgarnęła z twarzy kosmyk rudych włosów.

- To bardzo ciekawe, pani doktor - zaczęła - ale czy istnieje sposób naniesienia na mapy tych skupisk ciemnej materii i zorientowania się, w jaki sposób nadprzestrzeń jest tu pofałdowana?

Hegerty otrząsnęła się z zadumy i wzruszyła ramionami.

- Teoretycznie to możliwe - przyznała. - Trzeba byłoby dysponować czymś w rodzaju ogromnego i bardzo czułego detektora grawitacji i metodą określania sposobu, w jaki ciemna materia oddziałuje na nadprzestrzeń.

- Więc sądzi pani, że w tej chwili ciemna materia nam nie pomaga?

Hegerty pokręciła głową.

- Chciałam tylko, abyście wiedzieli, że macie do czynienia ze zjawiskiem, które ulega nieustannym zmianom - zaczęła. - Jeżeli Zonama Sekot potrafi wykrywać fluktuacje grawitacji, spowodowane przenikaniem ciemnej materii przez naszą galaktykę, mogła znaleźć bąbel, który był bliski zasklepienia. Gdyby przeniknęła do takiego bąbla i zaczekała, aż wokół niej zamkną się ściany z ciemnej materii, mogłaby się tam czuć bezpieczna. Nic nie zdołałoby przeniknąć do bąbla, przynajmniej do chwili kolejnego przemieszczenia ciemnej materii, co mogłoby spowodować powstanie szczeliny.

Patrząc na wyraz twarzy żony, Luke zorientował się, że Mara nie jest tym zachwycona.

- Jeżeli ma pani rację, bąbel musi być na tyle duży, żeby zmieścił się w nim cały gwiezdny system - powiedziała. - Nie wierzę, żeby coś tak ogromnego nie miało żadnej szczeliny. Musi istnieć sposób dostania się do środka… i opuszczenia bąbla. Gdybym była uciekającą żywą planetą, w żadnym wypadku nie dopuściłabym, żeby cokolwiek mnie uwięziło. Musi istnieć jakiś sposób.

Luke położył łagodnie dłoń na ramieniu żony.

- Proponuję, kochanie, żebyś najpierw odpoczęła - powiedział. - Nie znajdziesz tego bąbla, jeśli nadal będziesz taka sfrustrowana.

Mara już zamierzała się sprzeciwić, ale w końcu zrezygnowała. Rozsiadła się wygodniej w fotelu pilota.

- Naturalnie, masz rację - przyznała. - Chyba za bardzo się spieszę. Chcę jak najszybciej rozwiązać nasz problem. Im wcześniej znajdziemy Zonamę Sekot, tym szybciej będziemy mogli wrócić do domu.

Luke aż za dobrze ją rozumiał. Ben, ich syn, przebywał bardzo daleko, ukryty razem z innymi dziećmi Jedi w Otchłani, gdzie nie zagrażało im żadne niebezpieczeństwo ze strony Yuuzhan Vongów. Ostatnio przesłane hologramy ożywiły jednak na nowo tęsknotę, która właściwie nigdy ich nie opuszczała. Podobnie jak kiedyś Luke, chłopczyk dorastał z daleka od rodziców. Rozwiązanie takie było konieczne, ale dalekie od ideału.

Za zgodą Mary Luke zarządził odpoczynek. Głęboko w usianych punkcikami gwiazd przestworzach Nieznanych Rejonów galaktyki nastąpiła krótka przerwa w wyprawie.

Jag Fel, siedząc przy łóżku Tahiri, przyjrzał się jej badawczo chyba dziesiąty raz w ciągu dwóch godzin. Wycierał krople potu, raz po raz pojawiające się na jej czole. Nieprzytomna dziewczyna ściskała z całej siły okrywające ją prześcieradło i od czasu do czasu wydawała dziwaczne kwilące dźwięki. Jag Fel uważał, że brzmi to jak tłumiony krzyk.

Na wypadek, gdyby jej przyjaciółka miała się obudzić, Jaina chciała być pewna, że cały czas ktoś będzie czuwał u jej boku.

W końcu nadeszła kolej Jaga. Młody pilot miał nadzieję, że to nie on będzie pełnił dyżur, kiedy Tahiri otworzy w końcu oczy… bo gdyby górę nad jej osobowością wzięła Riina, musiałby zrobić wszystko, co konieczne, żeby zapewnić bezpieczeństwo pozostałym uczestnikom wyprawy.

Z zamyślenia wyrwał go pisk komunikatora. Pani kapitan Mayn z pokładu „Dumy Selonii” zainstalowała w sali Tahiri przenośny zestaw do utrzymywania łączności, żeby każda osoba czuwająca obok łóżka nieprzytomnej dziewczyny była informowana o wszystkim, co dzieje się gdzie indziej. Jag włączył urządzenie, zanim kolejny pisk zdołał zakłócić spokój młodej Jedi, i usłyszał głos Jainy.

- Wygląda na to, że dzieje się coś podejrzanego - poinformowała młoda Solo.

- W Kolczastym Paluchu? - domyślił się Han, który przebywał w sterowni „Sokoła”. Sprawiał wrażenie lekko zdyszanego. - Tak przypuszczałem. Kimkolwiek był ten gość, z którym rozmawiałem, żywił niecne zamiary.

- Nie to miałam na myśli - odparta Jaina. - Chodziło mi o tego sześciennego sabaka. To wszystko było po prostu zbyt mało prawdopodobne. Jestem prawie pewna, że ktoś pozwolił ci wygrać.

- A co, jeżeli naprawdę, nie opuściło mnie legendarne szczęście rodziny Solo? - zapytał Han.

- Nikt nie może mieć aż tyle szczęścia, tato - sprzeciwiła się Jaina. - Pogódź się z rzeczywistością. Ktoś nie chciał, abyś węszył. Spreparowanie tamtego rozdania, żeby wyglądało na to, że oszukujesz, było o wiele łatwiejsze niż próba wyrzucenia cię siłą z Kolczastego Palucha bez powodu. To jedyne możliwe wyjaśnienie.

Jej ojciec, chociaż z oporami, musiał się zgodzić z rozumowaniem córki.

- Chyba masz rację - przyznał ponuro.

- Cóż, nadal nie wiemy, kto za tym stoi - odezwała się Leia. Ton jej głosu sugerował, że to wyjaśnienie nie uśmierzyło jej niepokoju. - Musi mieć z tym coś wspólnego właściciel baru. Zamierzał nas albo ostrzec, albo odstraszyć, albo wyciągnąć z tego korzyść dla siebie. Tak czy owak, chyba powinniśmy tam wrócić.

- A co u ciebie, Jaino? - wtrącił się Jag. - Dowiedziałaś się czegoś ciekawego?

W odpowiedzi usłyszał zdegustowane prychnięcie.

- Gdyby tylko starano się przede mną coś zataić, mogłabym uważać się za szczęściarę - odparła młoda Solo. - Nigdzie nie natrafiłam na ślad Ryna, a w tej chwili szanse na znalezienie go zmalały chyba do zera.

- Zwłaszcza teraz, kiedy wiedzą o naszej obecności - mruknął Han.

- Jest jeszcze gorzej, tato - stwierdziła córka. - W okolicy wybuchły zamieszki. Rozruchy ogarniają coraz większą część miasta. - Dopiero w tej chwili Jag zwrócił uwagę na napływające z oddali odgłosy. Słyszał gniewne okrzyki i brzęk rozbijanej transpastali. - Nie mają tu policji ani organów służby bezpieczeństwa, więc nic dziwnego, że sytuacja szybko wymyka się spod kontroli.

- Jak daleko masz jeszcze do „Sokoła”? - zaniepokoiła się Leia.

- Kilkanaście przecznic, ale moje położenie z każdą minutą staje się coraz poważniejsze - odparła Jaina. - Zaczekaj chwilę.

Na jakąś minutę zapadła cisza. Podobnie jak pozostali, Jag uzbroił się w cierpliwość, ale do rozmowy przyłączyła się pani kapitan Mayn.

- Nasza sytuacja także staje się coraz mniej pewna - powiedziała. - Strażnicy strzegący lądowiska ostrzegają nas, że w mieście wybuchły zamieszki. Wygląda na to, że w naszą stronę kieruje się jakiś tłum.

To zgadzałoby się z odgłosami, jakie słyszał Jag.

- Czy wiadomo, co mogło je spowodować? - zainteresowała się Leia.

- Nikt nie wie niczego pewnego - odparła Mayn - ale z krążących pogłosek wynika, że gdzieś w mieście doszło do skandalicznego incydentu. Mieszkańcy twierdzą, że jakiś agent Galaktycznego Sojuszu wdarł się do tajnego kompleksu budynków i wykradł z niego prawdziwą fortunę.

- Nie mamy na pokładzie żadnych agentów, o których bym wiedziała - żachnęła się księżniczka.

- Jeżeli nie liczyć nas - przypomniał Han.

- Bardzo przepraszam za tę przerwę - odezwała się w końcu Jaina. - Wpadłam w okropny korek. Dotarcie do „Sokoła” jest w tej chwili niemożliwe, więc postaram się przedrzeć na pokład „Selonii”.

Z głośnika komunikatora wydobył się tupot jej szybkich kroków.

- Spiesz się, ale uważaj - doradziła Leia. Jag wyczuwał w jej głosie coraz większy niepokój. - Możliwe, że ktoś usiłuje podburzyć ten tłum przeciwko nam.

- Ale kto?

- Będziemy zastanawiali się nad tym później - wtrącił Han. - Wracaj jak najszybciej na pokład.

Kiedy Jaina przerwała połączenie, młody pilot pomyślał, że to bardzo dobra rada.

- Wygląda na to, że ktoś stara się zatrzeć ślady - zwrócił się do pozostałych osób.

- Ja też tak uważam, Jagu - odezwał się Solo. - Zresztą gdyby Jainie nie zagrażało niebezpieczeństwo, nie miałbym nic przeciwko temu.

- Prawdopodobnie to dla nas najlepsze wyjście - dodała Leia. - Rozglądaliśmy się za Rynami, lecz żadnego nie znaleźliśmy. Mieli mnóstwo okazji, żeby spotkać się z nami, ale nie wykorzystali ani jednej. Zaczynam się obawiać, że tylko tracimy czas.

Han mruknął coś, co mogło oznaczać zgodę.

- Przygotuję okręt do startu, ale odlecę dopiero, kiedy Jaina znajdzie się na pokładzie - oznajmiła jak zawsze pragmatyczna Mayn. - Jeżeli właśnie taką podejmiecie decyzję.

- Czy mam postawić w stan gotowości także Eskadrę Bliźniaczych Słońc? - zapytał młody pilot.

- To nie jest konieczne, Jagu - odparła księżniczka. - Gdyby przyszło co do czego, poradzimy sobie z odpieraniem ataków obrońców Onadaksa na tyle długo, żeby bezpiecznie stąd odlecieć.

- Więc zaczekam. - Jag kiwnął sztywno głową. - Dzięki, że informujecie mnie na bieżąco o wszystkim, co się dzieje.

- Pozostanę w pogotowiu - zapewniła pani kapitan „Dumy Selonii”.

Na krótko rozległ się szum zakłóceń i połączenie zostało przerwane.

Jag zwalczył chęć pospacerowania po szpitalnej sali. Nie znosił przebywania w ośrodku medycznym, zwłaszcza kiedy Jaina ryzykowała życie w mieście, ale nie mógł nic na to poradzić. Rozkazy były rozkazami, a szkolenie, jakiemu poddali go Chissowie, nie pozostawiało mu innego wyjścia. Mógł tylko czekać, aż Mayn albo ktoś inny połączy się z nim, żeby przekazać najświeższe wiadomości.

Leżąca na łóżku obok niego Tahiri znów się poruszyła i wydała jeszcze jeden pełen udręki skowyt.

Pospiesz się, Jaino, pomyślał pilot, kolejny raz ocierając pot z czoła młodej dziewczyny. Pospiesz się i wróć do mnie…

Jacen zmarszczył brwi i spróbował jeszcze raz.

- Wzywam Ośrodek Łączności Kalamara - powiedział. - Tu „Wieśniak Jeden”. Odezwijcie się, Kalamar! Powtarzam, tu „Wieśniak Jeden”. Czekam na odpowiedź.

Odpowiedziały mu jednak tylko trzaski i szum zakłóceń.

Jacen westchnął i rozsiadł się wygodniej w fotelu. Zaczynało go ogarniać zmęczenie. Podczas odpoczynku Luke’a i Mary pilotował „Cień Jade”, ale kiedy wyczuł u wuja i ciotki znajomą tęsknotę, postanowił wysłać raport do nowej stolicy i zapytać, czy nie nadeszły jakieś wieści o jego kuzynie, małym Benie. Brak kontaktu z Kalamarem wzbudzał w nim niepokój, chociaż mogło istnieć logiczne wyjaśnienie. Łączność z Nieznanymi Rejonami galaktyki była daleka od ideału, bo wszystkie sygnały musiały przechodzić przez wąskie gardło usytuowanej na skraju Odległych Rubieży bazy przekaźnikowej. Wprawdzie nigdy przedtem się nie korkowała, ale nie oznaczało to jeszcze, że to niemożliwe.

Nie chcąc wyciągać pochopnych wniosków, Jacen postanowił najpierw sprawdzić słuszność innych hipotez. Wiedział, że systemy łączności „Cienia Jade” działają bez zarzutu na niewielkie odległości, bo przeprowadził kilka rozmów z osobami podróżującymi na pokładzie „Mężobójcy”. Kiedy zmienił kanał i wywołał operatora Chissańskiej Ekspansyjnej Floty Obronnej, w sterowni jachtu od razu rozległ się głośno i wyraźnie rzeczowy głos chissańskiego oficera łącznościowca, co dowodziło, że prawidłowo funkcjonują także przekaźniki łączności podprzestrzennej.

- Kalamar, mówi „Wieśniak Jeden” - powtórzył. - Sytuacja jest wyjątkowa. Proszą o natychmiastową odpowiedź.

Kiedy po kilku następnych minutach nie nadeszła, doszedł do wniosku, że uszkodzeniu uległa jedna z przekaźnikowych baz pośredniczących w przesyłaniu sygnałów między Nieznanymi Rejonami a resztą galaktyki. Nie wyobrażał sobie, żeby mogło istnieć inne wyjaśnienie.

- Jaka sytuacja wyjątkowa?

Odwrócił się i zobaczył w drzwiach sylwetkę Danni.

- Skończyło się nam błękitne mleko - skłamał. Nie chciał niepokoić nikogo, zanim nie będzie miał okazji porozmawiania z wujem. - Sama wiesz, jak nieznośna potrafi być ciocia Mara, ilekroć nie może go wypić na śniadanie.

Młoda badaczka weszła do sterowni i usiadła obok niego na fotelu drugiego pilota.

- Nikt nie przeczy, że jesteś znakomitym rycerzem Jedi, Jacenie Solo, ale zarazem kiepskim kłamczuchem - powiedziała.

Jacen się uśmiechnął. Mimo nowego zrozumienia Mocy, jakie uzyskał dzięki naukom Vergere, i mimo umiejętności rycerza Jedi, nabytych w ciągu wielu lat walki przeciwko Yuuzhan Vongom, Danni umiała go przejrzeć tak łatwo, jakby był małym dzieckiem.

- Nie mogę nawiązać łączności z Kalamarem - oznajmił, poważniejąc. - Wygląda na to, że między nami a nimi doszło do przerwy w przesyłaniu sygnałów.

- Jakiej przerwy?

- Trudno stąd twierdzić coś na pewno - przyznał młody Solo. - Wiem tylko, że jeśli nie nawiążemy łączności z nową stolicą, nie poinformujemy ich, co tu znajdziemy.

- Jeżeli cokolwiek znajdziemy - poprawiła go Danni. - Nie mamy żadnej gwarancji, że nasze poszukiwania zakończą się sukcesem.

- Widziałaś dane… - zaczął Jacen.

- Widziałam i zgadzam się z tobą - przerwała badaczka. - Staram się tylko pobudzić twój umysł do dyskusji. - Lśniące w blasku światełek przyrządów, kręcone jasne włosy Danni okalały jej głowę niczym aureola, a zielone oczy przenikały Jacena na wylot. - Czuję twoje napięcie, Jacenie. Pomrukujesz jak przeciążone pole ochronne. A jeżeli niczego nie znajdziemy albo odkryjemy coś innego, niż sobie wyobrażasz? O tym ciągle myślisz, prawda? Właśnie to nie daje ci spokoju?

Młody Solo kiwnął głową. Ta obawa nie opuszczała go ani na chwilę. Niczym natrętny rytm drażniła go, sprawiała, że reagował w przesadny sposób.

- Przypuszczam, że nie jesteśmy zupełnie odcięci od reszty galaktyki - odezwał się w końcu. - Możemy nawiązać łączność z Csillą. Chyba powinienem się połączyć z Chissami i przekonać, czy zdołają się skontaktować z Kalamarem. Jeżeli nie, możemy nadal próbować i w tym czasie kontynuować wyprawę.

Danni uśmiechnęła się szerzej.

- Czasami musimy tylko wypowiedzieć na głos myśli, które przyprawiają nas o niepokój, żeby sobie lepiej uświadomić, w czym problem, a może nawet znaleźć rozwiązanie - powiedziała.

Wyciągnęła rękę, ale zanim opuściła ją na jego ramię, żeby go uspokajająco poklepać, Jacen poczuł, że przetacza się przezeń coś dziwnego i potężnego. Sądząc w pierwszej chwili, że młoda badaczka może mieć z tym coś wspólnego, odsunął się od niej, ale wrażenie pozostało, a wyraz twarzy Danni dowodził, że i ją ogarnia podobny niepokój.

- Czujesz to? - zapytał. Czymkolwiek było, z każdą chwilą stawało się coraz potężniejsze… i dochodziło do nich za pośrednictwem Mocy.

Danni kiwnęła głową i zakryła uszy dłońmi.

- Co to jest? - zapytała.

- Nie mam pojęcia - przyznał młody Solo. Miał wrażenie, że jego głowa wibruje niczym dzwon. Spodziewając się, że zobaczy odpowiedź na kontrolnych pulpitach, odwrócił się w ich stronę. - Ale zamierzam się tego dowiedzieć.

Saba drgnęła i obudziła się z drzemki z uczuciem, jakby ktoś usiłował rozłupać jej czaszkę. Zanim uświadomiła sobie, gdzie się znajduje, krzyknęła z przerażenia i zaczęła wymachiwać kończynami. Kiedy Mara oznajmiła, że ich wyprawa utknęła w martwym punkcie, udała się do jednego z pomieszczeń dla załogi „Cienia Jade”, usiadła pod ścianą i postanowiła odpocząć. Zamknęła oczy i pogrążyła się w transie Jedi, żeby oddawać się medytacjom, ale widocznie się zdrzemnęła.

Nie słyszała wycia alarmowych syren ani nie wyczuwała w powietrzu woni feromonów, które mogłyby świadczyć o panice. Wszystko wyglądało zupełnie normalnie… z wyjątkiem tego, że szczelina w jej czaszce z każdą chwilą jakby się rozszerzała.

Warknęła, usiadła prosto i zacisnęła ostre zęby, aż utworzyły zygzakowatą linię. Zwróciła ocienione krzaczastymi brwiami oczy na łóżko. Rozpaczliwie starała się odgadnąć, co albo kto wywołało u niej tak silny niepokój.

Znajdź źródło bólu, powiedziała sobie. Idź w jego stronę, aż znajdziesz przeciwnika.

Zaczęła głęboko oddychać, żeby odszukać wewnętrzny spokój, ośrodek równowagi własnej jaźni. Przezwyciężenie naturalnych instynktów istot jej rasy zajęło wiele lat, ale mimo to, kiedy każda komórka jej ciała pragnęła rozdzierać na strzępy i szarpać zamiast kontemplować i powściągliwie reagować, stłumienie ich przychodziło jej z wielkim trudem. Była jednak silna i zdecydowana.

Moc przybyła na jej wezwanie z dobrze znaną łatwością. Jej energia wypełniła ją i usunęła w cień dezorientację i zmęczenie, a wraz z Mocą pojawiło się zrozumienie. Saba uświadomiła sobie, że to, co odczuwała, napłynęło z samą Mocą, zupełnie jakby w pobliżu zakłóceniu uległo coś ogromnego i potężnego.

Trochę niespokojna z powodu przypływu tak intensywnych uczuć poczuła także pierwsze przebłyski zrozumienia i podniecenia. To mogło oznaczać tylko jedno!

Zerwała się na równe nogi i pobiegła do sterowni. Wyczuwała, że zgromadzone tam osoby podzielają jej podniecenie. Mistrz Skywalker, Mara, Jacen, Tekli, Danni… wszyscy czuli to samo, co ona. Ukrycie równie potężnego uczucia na pokładzie jachtu pełnego istot wrażliwych na oddziaływanie Mocy było po prostu niemożliwe. Odporna na jej działanie była tylko smacznie śpiąca w jednej z kabin Soron Hegerty.

Kiedy Saba przebiegała obok astromechanicznego robota, R2-D2 coś zaszczebiotał. Barabelka poklepała go po błyszczącej kopułce, ale nie przystanęła. Wyczuwała, że od dziobu „Cienia Jade” promieniuje fala ludzkiej niepewności, i zaczęła oddychać przez usta, żeby zachować skupienie i czystość myśli.

- …nie jestem pewna z tak dużej odległości - mówiła Mara do pozostałych stojących w sterowni. - To może być cokolwiek. Potężne psychiczne zakłócenia mogą się pojawiać z wielu różnych powodów.

Mistrz Skywalker kiwnął głową.

- Ma rację, Jacenie - powiedział. - Kiedy planetę Alderaan zniszczył strzał z superlasera Gwiazdy Śmierci, Obi-Wan wyczuł to z bardzo dużej odległości.

- Wiem, ale to coś znajduje się bardzo blisko - obstawał przy swoim młody Solo. Jego chrapliwy głos drżał z podniecenia. - Czuję to. Co innego mogłoby to spowodować?

Saba wyczuwała, że pozostali chcą mu wierzyć, ale obawiają się zaufać przeczuciu młodego Jedi.

- Jacen ma rację - oznajmiła. Słowa basica z trudem przedostawały się przez jej zaciśnięte z emocji gardło. - Zonama Sekot woła do nas przez mroczną pustkę.

Mistrz Skywalker odwrócił się do niej.

- Ale dlaczego? - zapytał.

- Czuje się… zaniepokojona, zagrożona - wyjaśniła Barabelka.

Ból malujący się na twarzach stojących przed nią osób uświadomił jej, że i one to też wyczuwają. Nikt nie mógł się zmusić do zachowania obojętności.

- Jest… przerażona - dodała Danni, obejmując się rękami. - Przerażona, ale i rozgniewana.

- No dobrze, przypuśćmy, że to naprawdę Zonama Sekot - odezwała się w końcu Mara. - Co teraz? Postaramy się z nią skontaktować?

- To zależy od tego, czy potrafisz odnaleźć źródło tego sygnału - odparł Luke.

Jego żona zmarszczyła brwi.

- Może i potrafię, ale nie jestem pewna, czy powinniśmy się tam pojawiać bez wyraźnego zaproszenia - powiedziała. - Coś, co wysyła ten sygnał, jest i tak bardzo zestresowane. Wpadnięcie tam znienacka mogłoby tylko sprawić, że potraktuje nas jak wrogów.

- To całkiem prawdopodobne - odparł Mistrz Skywalker. - Sądzę jednak, że lepiej się tam pokazać i ujawnić swoje intencje, niż starać się je wyjaśniać z dużej odległości. - Odwrócił się do Barabelki. - Jacenie, Sabo… jesteście wrażliwi na oznaki życia. Co sądzicie o tej propozycji?

Młody Solo wyglądał na zdezorientowanego.

- Staram się odczytać ten umysł, ale to tak, jakbym usiłowała się zapoznać z zawartością całej biblioteki Chissów - odezwała się Saba, nerwowo chlastając końcem ogona kostkę prawej nogi.

- Tylko czy pojawienie się tam nie pogorszy sytuacji? - zaniepokoiła się Danni.

Mistrz Skywalker także wyglądał na niezdecydowanego.

- Jestem pewien tylko jednego: to nasza najlepsza szansa dotarcia do celu - powiedział. - Jeżeli z niej nie skorzystamy, możemy nie mieć następnej.

Mara głęboko odetchnęła.

- No dobrze, lećmy tam, póki jeszcze możemy - zaproponowała.

Luke pstryknął włącznikiem mikrofonu pokładowego komunikatora i połączył się z panią komandor z „Mężobójcy”.

- Arien, chciałbym, żebyś przywróciła sprzężenie z naszym nawigacyjnym komputerem i przygotowała się do natychmiastowego odlotu - polecił. - Odebraliśmy wyraźny sygnał i jeśli przeczucie nas nie myli, już niedługo znajdziemy się dokładnie tam, gdzie chcemy. Nie wiemy jednak, co nas tam czeka, więc bądź przygotowana na różne niespodzianki.

- Jestem gotowa do skoku w każdej chwili - odparła pani komandor. - Yage przerywa połączenie.

Luke powiódł spojrzeniem po zdenerwowanych twarzach wszystkich obecnych w sterowni „Cienia Jade”.

- Może powinniśmy stopić umysły? - zasugerował. - Połączenie naszego skupienia może ułatwić Marze odnalezienie źródła tego sygnału.

Danni miała dość ograniczone doświadczenie z praktykowanym przez rycerzy Jedi łączeniem umysłów, ale kiwnęła głową równie zdecydowanie jak pozostali. Saba rozpoczęła znajome ćwiczenia od serii głębokich oddechów. Iskierki życia stojących przed nią osób płonęły niczym węgle w rozpalonym do białości piecu. Napływający sygnał miał takie natężenie, że wszystkich oszałamiał. Mimo to skupiła się i zaczęła ogniskować myśli. Pozostali powoli przyłączali do niej swoje umysły.

W głowie Mary tańczyły współrzędne nadprzestrzennych szlaków, pulpity z przyrządami i inne szczegóły lotów w przestworzach. Saba dodała swoje postrzeganie odległego świata-umysłu do mieszaniny myśli i wrażeń zgromadzonych wokół Mary osób. Danni zaproponowała najczystszą wiedzę z astronomii. Saba wyobraziła sobie, że czai się w czerwonawym półmroku na powierzchni Baraba Jeden i wytężając zmysły, poluje na miażdżygnata shenbita. Wprawdzie Zonama Sekotto nie to samo co mięsożerny ogromny jaszczur, ale zasada polowania była taka sama. Starali się odnaleźć łup jak podczas polowania, a Saba była przecież znakomitym myśliwym.

Mara przyjęła wszystko, co proponowali jej pozostali Jedi, i w końcu określiła współrzędne kursu. Jednostka napędu nadświetlnego „Cienia Jade” obudziła się do życia z głośnym rykiem. Kiedy otoczyła ich dziwaczna topologia nadprzestrzeni, Barabelka odniosła znajome wrażenie, że smugi światła przemykają obok burt jachtu. Mistrzyni Jedi czuła się w swoim żywiole. Wprawdzie prowadziła ich Moc, ale szlak był zawiły i najeżony wieloma niebezpieczeństwami. „Cień Jade” starał się lecieć wyznaczonym kursem, a „Mężobójca” podążał za nim jak na holu. Mimo to niemal natychmiast Mara natknęła się na tę samą barierą co poprzednio. Z przyprawiającym o mdłości szarpnięciem gwiezdny jacht wskoczył z powrotem do normalnych przestworzy, tylko odrobiną bliżej Klasse Ephemory niż ostatnio.

Mara się nie poddawała. Napływający od odległego umysłu sygnał nie stracił nic z siły. Saba skupiła na nim całą uwagę, żeby się zorientować, czy z jego źródłem nie łączą ich przypadkiem niewidoczne ścieżki. Powiedziała sobie, że nie rozdziela ich nic oprócz idealnej próżni, a pokonanie jej powinno być równie łatwe jak przeskoczenie z pokoju do pokoju. Kiedy wyobrażała sobie szczegóły tego skoku przez nadprzestrzeń, jej długi ogon zadrżał.

„Cień Jade” dokonał kolejnego skoku. Gdy Mara kierowała gwiezdny jacht ku otaczającym cel dziwnym przestworzom, wyczuła lekkie dygotanie kadłuba. Saba miała wrażenie, że obok statku przelatują niepojęte cienie, dziwaczne n-wymiarowe membrany, bardzo niechętnie się rozwijające, by umożliwić przelot. Nie wiedziała, czym są ani skąd pochodzą, ale wyglądało, że Mara czyni postępy. Znajdowali się coraz bliżej… musieli być blisko celu.

Potem jednak jacht znów zadrżał jak wysłużony frachtowiec i jeszcze raz wśliznął się do normalnych przestworzy. Mistrzyni Jedi zaczekała tylko tak długo, żeby upewnić się, czy taki sam los spotka „Mężobójcę”. Okręt wyskoczył z nadprzestrzeni kilka sekund później niż „Cień Jade”.

Włączyła mikrofon pokładowego komunikatora.

- Jak spisuje się fregata? - zapytała.

- Bywała w gorszych opałach - zapewniła imperialna pani komandor. - Przypuszczam, że wytrzyma o wiele dłużej niż my, gdybyśmy musieli w końcu zrezygnować.

Zadowolony z odpowiedzi Luke zgromadził wokół siebie myśli rycerzy Jedi i przystąpił do kolejnej próby.

- Tym razem powinno się nam udać - zachęcił wszystkich. - Mara miała rację, kiedy mówiła, że musi istnieć jakiś sposób. Trzeba go tylko odnaleźć.

Zdecydowani osiągnąć cel Jedi zacieśnili myślową więź i zaczęli się koncentrować. Kiedy nadprzestrzeń zwinęła się wokół nich, Saba poczuła, że roztapia się w przepływających przez nią i wokół niej zagmatwanych sensacjach. Przyciąganie Zonamy Sekot z każdą sekundą stawało się coraz silniejsze. Barabelka miała wrażenie, że zanurza się w wartkim nurcie potężnych emocji. Niezdolna do decydowania o kierunku lotu czuła się niczym niesione potężnym huraganem ziarnko piasku w piaskowej burzy.

Na trwającą wieczność chwilę straciła poczucie rzeczywistości. Była pochłaniana, wciągana, unicestwiana. Jej uwagę zaprzątało tylko polowanie. Skupiała myśli na ofierze; na śledzeniu jej, znalezieniu, schwytaniu…

Nagle wyczuta jakąś zmianę. Z początku nie bardzo wiedziała, co się dzieje, ale natężenie jej myśli wyraźnie osłabło. Wydawało się, że znalazła się w oku cyklonu. Wokół niej nadal wirowała energia, ale środek wyglądał jak oaza spokojnej równowagi. Jej myśli powróciły do normalnego stanu i zaczęły biec utartym torem. „Cień Jade” jeszcze raz wyskoczył z nadprzestrzeni, ale tym razem na ekranach pojawiło się mnóstwo informacji. Na jednym płonęło oślepiająco jaskrawe słońce, a drugi wypełniała tarcza gazowego giganta. Pośrodku trzeciego unosiła się niewielka błękitnozielona kula i to właśnie ku niej kierowały się jej wszystkie myśli. Zieleń oznaczała chlorofil, a błękit wodę. Jeżeli jakakolwiek planeta żyła, musiała obfitować w jedno i drugie.

Zonama Sekot!

Kiedy obraz na ekranie się powiększył, Saba zobaczyła w chmurach żółte i czerwone błyski. Domyśliła się, że atmosferę rozjaśniają strzały z systemów broni. Potężne siły rozrywały cienkie pancerze kadłubów gwiezdnych okrętów, a w idealnej próżni ginęły tysiące żywych istot.

To jednak nie było wszystko. Saba zobaczyła coś, czego nigdy nie widziała. Z biegunów planety strzelały wystrzępione jaskrawe wstęgi, podobne do uwalnianych słonecznych koron. W górnych warstwach atmosfery tańczyły ulotne cienie, z których raz po raz tryskały w niebo błyski potężnych wyładowań. Przelatujące wokół równika oślepiające błyskawice nabierały prędkości i łączyły się w gładki krąg, a potem z donośnym trzaskiem strzelały w górę niczym bicze czystej energii. Pokładowe czujniki „Cienia Jade” rejestrowały przepływy pola magnetycznego towarzyszącego potężnym promieniom ściągającym o takim natężeniu, jakiego Saba nawet sobie nie wyobrażała.

Zonamę Sekot atakowali Yuuzhan Vongowie. Nad planetą było widać dwa średniej wielkości odpowiedniki krążowników i niezliczone mrowie koralowych skoczków. W powietrzu między nimi przelatywały także inne jednostki. Śmigały i tańczyły wokół niczym iskry światła i były niepodobne do wszystkich, jakie Saba kiedykolwiek widziała. Każdy był inny, piękny i śmiercionośnie skuteczny.

Zonama Sekot nie tylko się broniła, ale nawet odpierała atak napastników!

Wszędzie wyczuwało się eksplozje gniewu… brzydkie w swojej zapalczywości, ale niszczycielskie w skuteczności, a wraz z gniewem powróciła zawierucha. Saba zaledwie miała czas pomyśleć, co się stanie, kiedy poszukiwany przez nich umysł w końcu ich zauważy, kiedy grzmotnęła w nich ściana psychicznej energii i wszystkich pozbawiła przytomności.

- Oszczędź mnie, Mistrzu! Oszczędź mnie!

Najwyższy Lord Shimrra spojrzał ż zimną pogardą w dół, na istotę wijącą się u jego stóp. Nic nie wskazywało, żeby tortury i razy miały złamać wolę tej Zhańbionej. Nawet jeżeli podobny do boga władca Yuuzhan Vongów uważał to za niezwykłe, nie dał po sobie nic poznać.

- Oszczędzić cię? - zapytał, powoli okrążając postać rozciągniętą na posadzce. - Dlaczego? Żebyś mogła nadal bezcześcić moje komnaty fałszywymi twierdzeniami o swojej niewinności?

- Nie fałszywymi, lordzie! - jęknęła Yuuzhanka. - Musisz mi uwierzyć!

- Masz czelność mówić mi, co muszę zrobić? - warknął Shimira.

Dręczona istota wzdrygnęła się żałośnie.

- Wybacz moją ignorancję! - wykrzyknęła. - Gdybym znała odpowiedzi na twoje pytania, na pewno bym ci ich udzieliła.

- Znasz je - burknął Najwyższy Władca. - Jesteś tylko pionkiem w rękach nikczemnej sekty, która ośmiela się wyznawać doktryny głoszone przez Jeedai.

- Mistrzu, przysięgam na…

- Oszczędź mi przysiąg na swoich fałszywych bogów! - uciął Shimrra. - Nie zamierzam wysłuchiwać twoich parszywych kłamstw ani chwili dłużej.

Wykonał rozkazujący gest i podwładni odciągnęli Zhańbioną na bok. Grzebalne jamy, do których wrzucano heretyków, żeby wykonać na nich wyrok hańbiącej śmierci, funkcjonowały obecnie dniem i nocą. Stado zgłodniałych yargh’unów - ostrozębych gryzoni prawie metrowej długości - pożerało ofiary niemal w mgnieniu oka. Zanim nieszczęśników skazano na męczeńską śmierć, łamano im kończyny. Osoby uznawane za winne herezji nie zasługiwały na łaskę ani honorowy koniec.

- Zabić yargh’uny - polecił Shimrra strażnikom, którzy podeszli, żeby wykonać jego rozkaz.

Podwładni znieruchomieli, zdezorientowani poleceniem Najwyższego Lorda.

- Słucham, Mistrzu? - zapytał zaskoczony dowódca.

- Zwierzęta zostały splugawione przez heretycką krew - wyjaśnił Shimrra. - Wyciągnijcie je z jamy i wrzućcie do ognia.

- A co z nią, Mistrzu? - Dowódca strażników wskazał kwilącą Zhańbioną.

- Postąpicie z nią tak samo, jak ze wszystkimi innymi - rozkazał władca. - Połamiecie ręce i nogi i wrzucicie ją do pustej jamy. - Odwrócił się i zaczął powoli wchodzić po tronowych schodach na podwyższenie z pulsujących czerwonych polipów hau. - Zginie powoli jak zwierzę, z pragnienia i głodu. Jej ciało zostanie w jamie jako nauczka dla wszystkich, którzy ośmielą się nadal szerzyć tę herezję. Ktoś, kto się odwraca plecami do bogów, nie zasługuje na zaszczytną śmierć.

Ignorując błagania skazanej Yuuzhanki, strażnicy wykonali rozkaz władcy z ponurą determinacją. Kiedy nieszczęsna istota straciła nadzieję, jej okrzyki przerodziły się w łkania.

Shimrra zaczekał, aż ucichnie ich echo, i dopiero wtedy zwrócił się do stojącej przed nim kapłanki.

- Spisałaś się dobrze, Ngaaluh - powiedział. - Twoje śledztwo pozwoliło na ujawnienie jeszcze jednego wewnętrznego wroga.

Szczupła Yuuzhanka nisko się skłoniła.

- Jestem zaszczycona twoją pochwałą, o Najwyższy - powiedziała.

- Osiągasz sukcesy tam, gdzie starania wielu innych kończą się niepowodzeniem. - Shimrra powiódł groźnym spojrzeniem po twarzach kapłanów, mistrzów przemian, intendentów i wojowników, których wezwał na świadków przesłuchania. - Musimy zachowywać czujność, żeby korzenie herezji nie rozprzestrzeniły się jeszcze bardziej. Więcej nawet, powinniśmy przyspieszyć poszukiwania gniazd perfidii, aby jak najszybciej odnaleźć jej źródło.

Wszyscy głośno przytaknęli.

- Bądź pewien, o Wspaniały - odezwał się arcyprefekt Drathul, starszy intendent Yuuzhan’tara - że dołożymy wszelkich starań, by wytrzebić tę straszliwą zarazą.

- Niech się dzieje twoja wola, a raczej wola bogów - zawtórował mu wojenny mistrz Nas Choka, przecinając powietrze ceremonialną tsaisi. - Nie spoczniemy, dopóki nie zmiażdżymy pod podeszwami naszych butów ostatniego heretyka!

- Nie oczekują od was niczego innego - oznajmił Najwyższy Władca. - Od tej pory wszystko, co nie będzie entuzjastycznym pragnieniem wykorzenienia herezji, uznam za kolaborację… a kolaborację będą karał w taki sam sposób jak zdradę. Czy to jasne?

Echa decyzji Najwyższego Lorda potoczyły się po sali tronowej, a słuchacze uroczyście się skłonili.

- Możesz kontynuować swoją pracą, Ngaaluh - podjął Shimrra, zwracając się do kapłanki. - Nie mogę osobiście uczestniczyć w każdym przesłuchaniu i każdej egzekucji, ale niestety to ja odpowiadam za przestrzeganie praw, które bogowie nam powierzyli. Cieszę się, że mam kogoś zaufanego. Nie ustawaj w staraniach i znajdź mi więcej heretyków, których mógłbym wrzucić do jamy yargh’unów. Kiedy się wypełni, rozkażę wykopać następną, a później jeszcze następną, dopóki zaraza tej nikczemnej herezji nie zostanie raz na zawsze wykorzeniona z galaktyki. Dopiero wtedy bogowie ponownie obdarzą nas łaskami.

- Tak jest, o Wspaniały. - Ngaaluh skłoniła się jeszcze niżej niż poprzednio.

Najwyższy Lord poruszył się na tronie i obojętnie utkwił spojrzenie w przestrzeni nad głowami podwładnych.

- Zostawcie mnie teraz w spokoju - rozkazał. - Muszę oddać się kontemplacji.

Jeden po drugim członkowie jego dworu opuścili salę tronową. Jedna z ostatnich wyszła kapłanka Ngaaluh. Przed wyjściem odwróciła się i spojrzała na Shimrrę, żeby ukryty villip mógł przekazać ostatni obraz siedzącego na tronie Najwyższego Władcy.

Nomowi Anorowi, który odbierał obrazy głęboko pod powierzchnią Yuuzhan’tara dzięki chórowi villipów, Shimrra wydał się samotny, ale nie pokonany. Sądząc z tego, jak siedział dumnie wyprostowany na tronie i z jaką obojętnością odprawił podwładnych, wyglądał na potężnego i pewnego siebie. Władca galaktyki stawiał czoło wielu przeciwnościom losu i sądząc po dumnym spojrzeniu, był gotów przeciwstawić się wielu następnym.

Nom Anor uświadomił to sobie w jednej chwili i od razu przestał się uśmiechać. Zacisnął w pięści pokryte naroślami dłonie i zaczął spacerować tam i z powrotem po niewielkiej komnacie audiencyjnej… szóstej, jaką zajmował w ciągu tyluż tygodni. Kiedy Ngaaluh wyszła z sali tronowej lorda Shimrry, przekazywane przez jej villipa sygnały się urwały.

- Jeszcze jeden sukces - mruknął Kunra. Zniesławiony wojownik i doradca Noma Anora we wszystkim, co nie dotyczyło religii, stał przygarbiony obok drzwi. Na pierwszy rzut oka wyglądał na odprężonego. Nom Anor znał jednak go na tyle dobrze, żeby nie dać się zwieść pozorom. Kunra zwracał uwagę na wszystko, co się działo po obu stronach drzwi komnaty. - Odkąd przyłączyła się do nas Ngaaluh, zdobyliśmy mnóstwo bezcennych informacji - podjął po chwili. - To dzięki niej nasze wpływy wciąż rosną.

Były egzekutor pokiwał machinalnie głową. Zapewne Kunra uznał milczenie Noma Anora za wyzwanie, bo w jego głosie dał się słyszeć jeszcze większy entuzjazm.

- Shimrra odkrył zdrajczynię w pobliżu tronu i w dodatku nie zdołał wyciągnąć z niej ani słowa. Widziałeś wyraz jego twarzy? Na myśl o nas ogarnia go przerażenie.

- Z trudem mogłem na to patrzeć - odezwał się Shoon-mi. Wyłonił się z ciemności za okazałym krzesłem Proroka z misą wody, której zażądał Nom Anor. Zhańbiony był ubrany w wypłowiały kapłański płaszcz i demonstrował brak blizn na twarzy z pewną dumą. Miał jednak ponurą minę i chyba z każdym dniem wpadał w coraz większe przygnębienie.

Nom Anor doskonale rozumiał rozterki duchowe i niepokój swojego doradcy do spraw religijnych.

- Wszyscy zachowaliśmy resztki lojalności względem starego stylu życia, Shoon-mi - powiedział. - Czasami nawet światło prawdy nie może usunąć w cień nawyków, jakie wpajano nam od urodzenia.

- Nie to miałem na myśli, Mistrzu. - Shoon-mi sprawiał wrażenie przybitego. - Chodziło mi o Ecklę z domeny Shoolb.

Nom Anor wpatrywał się w niego obojętnie kilka sekund, zanim zrozumiał, o kim mowa. Tak nazywała się Zhańbiona, którą Shimrra właśnie skazał na haniebną śmierć.

- Tak, naturalnie - odezwał się w końcu. - Jej poświęcenie było szlachetne i możesz być pewien, że nie przejdzie bez echa. - Wypowiedział te słowa automatycznie, bez wahania, ale postarał się, aby zabrzmiały szczerze. Nie mógł wywołać wrażenia, że przestał się interesować losem Eckli z domeny Shoolb dokładnie w chwili, kiedy sobie uświadomił, iż nie musi się obawiać zdrady z jej strony. - Zostanie na zawsze męczennicą naszej sprawy.

- Jedną z wielu - stwierdził z naciskiem Zhańbiony.

W pierwszej chwili były egzekutor chciał usłuchać instynktu, który nakazywał mu skarcić zuchwałego doradcę za to, że ośmiela się zwracać mu uwagę, ale postanowił zdobyć się na spokojną odpowiedź:

- Droga do wyzwolenia jest długa i trudna, Shoon-mi. Wszyscy o tym wiedzieli, kiedy się do nas przyłączali, i kiedy nadejdzie ich pora, wszyscy postąpią tak samo jak Eckla.

- Bez wahania, mistrzu. - Shoon-mi starał się zachowywać poprawnie, ale w jego głosie przebijała nutka buntu. - Przypominam każdemu nowicjuszowi, że często jedyną nagrodą za wierność jest ból. Tylko niewielu to odstrasza.

- Dobrze chociaż, że istnieje coś oprócz bólu - przypomniał Nom Anor, podsuwając doradcy duchową karmę, której tamten tak bardzo łaknął. - Jeedai obiecują nam nowe życie, podczas gdy w starym nie czekało nas nic oprócz zniewolenia i śmierci. Warto zaryzykować ból dla wolności, nie uważasz?

- Tak, Mistrzu.

Nie mając nic więcej do powiedzenia, Shoon-mi skłonił się i wyszedł z audiencyjnej komnaty. Nom Anor miał wprawdzie ochotę wysłuchać jego rady co do wyboru odpowiednich kandydatów spośród zgłaszających się nowicjuszy, ale pozwolił, żeby Zhańbiony go opuścił. Gdyby choć w najmniejszym stopniu przejmował się losem Eckli z domeny Shoolb, także mógłby potrzebować czasu na samotne rozmyślania.

Gestem nakazał, żeby Kunra zamknął drzwi. Był rozdrażniony i zaniepokojony. Jeżeli wyprawa Ngaaluh na dwór Shimrry zakończyła się powodzeniem, dlaczego nie odczuwał satysfakcji? Dlaczego nie mógł się zachowywać jak Kunra? Dlaczego nie czuł radości na myśl, że Najwyższy Lord odczuwa boleśnie skutki podkopującej jego władzę herezji?

Mimo ogarniającego go zmęczenia uniósł głowę i spojrzał na Kunrę.

- Opowiedz mi o tych, których wyszkoliłeś w najbliższej okolicy - zażądał, kiedy nabrał pewności, że nikt inny go nie usłyszy. - Pochwal się postępami w swojej pracy.

- Nie wtajemniczając w to Shoon-miego, wybrałem trzech najbardziej obiecujących kandydatów - zaczął zniesławiony wojownik, opuszczając stanowisko obok drzwi i podchodząc do Noma Anora. Uczynił to bez wahania, co dowodziło, że przyzwyczaił się już do awansu ze służącego na szefa poruczników Proroka. - Każdy odznacza się pożądaną mieszanką fanatyzmu i głupoty, konieczną do wykonania tego zadania. Powinniśmy pozwolić im walczyć ze sobą, żeby przekonać się, który zwycięży.

- Masz na myśli prawdziwą walkę? - zdziwił się Nom Anor.

Krwawe sporty stały w sprzeczności z herezją Jeedai, ale były egzekutor wiedział, że mroczna cząstka duszy Kunry może mu podsunąć taki pomysł.

Były wojownik pokręcił jednak głową.

- Najlepsi kandydaci muszą patrzeć w oczy pachołków Shimrry bez mrugnięcia okiem, ale i bez uciekania się do przemocy - powiedział. - Zaczną kroczyć tą ścieżką, kiedy jeden drugiego oskarży o fałsz i zdradę. Pierwszy, który zada cios, zostanie odrzucony.

- A mówiąc o odrzuceniu, masz na myśli… - zaczął Nom Anor.

- Fizyczną eliminację - dokończył rzeczowo Kunra. Zadowolony Nom Anor pokiwał głową. Kierowanie organizacją taką jak ta stawiało przed nim sprzeczne wymagania. Z jednej strony musiał wymyślić metody szerzenia herezji kanałami, które nigdy nie miały być niezawodne ani skuteczne. Zhańbieni zawsze plotkowali, nie przejmując się, czy przekazywane z ust do ust informacje mają coś wspólnego z prawdą. Mogli się czuć bezpieczni, bo najczęściej ich opowieści nie docierały do uszu zwierzchników. Z drugiej strony jednak, jeżeli herezja miała być skuteczna, były egzekutor musiał się zatroszczyć o wierność przekazywania głoszonych „prawd wiary”. Kłopot w tym, że obecnie, kiedy zwierzchnicy nadstawiali uszu, powinien także przedsięwziąć konieczne środki ostrożności, żeby nie trafili na źródło informacji. Oba cele często się wykluczały i jeśli Nom Anor chciał je osiągnąć, musiał korzystać z pomocy doradców. Czasami zasięgał opinii obu, ale najczęściej tylko jednego albo drugiego.

Jeżeli więc Shoon-mi odpowiadał za szerzenie przesłania, obowiązkiem Kunry było likwidowanie przecieków. Były wojownik miał niewielką grupę osobiście wybranych podwładnych, których Nom Anor uważał za coś w rodzaju duchowej policji. Dbając dyskretnie o szczegóły i wzajemne kontakty, jej członkowie dokładali starań, żeby tkanina herezji się nie rozdarła. Nom Anor miał ułatwione zadanie, bo za znikanie niektórych osób obwiniano przełożonych poszukujących źródeł herezji. Eliminowanie pojedynczych heretyków wzbudzało strach i niepokój, dzięki czemu rola Noma Anora stawała się z każdym dniem coraz mniej istotna.

W miarę jednak jak jego organizacja się rozrastała, a liczba osób głoszących herezję Jeedai rosła w wykładniczym tempie, zwiększało się też zagrożenie. Czasami Nom Anor budził się w środku nocy, zlany zimnym potem na myśl, że mimo podjętych środków ostrożności Shimrra wpada na trop jego organizacji. Oczami wyobraźni widział czających się w ciemności siepaczy Najwyższego Władcy.

- Dobra robota - powiedział machinalnie, chwaląc Kunrę jak tresowane zwierzą. Nie musiał zaskarbiać sobie jego lojalności, bo zasłużył na nią, darując życie byłemu wojownikowi. - Ale nie zanudzaj mnie teraz szczegółami. Po prostu się upewnij, że za trzy dni odpowiedni kandydat będzie gotów. Chciałbym przejść do następnego etapu działalności. Nie zamierzam się czaić w ciemności do końca życia.

Kunra lekko się skłonił, podobnie jak Shoon-mi, nie na tyle nisko, żeby dać dowód bezgranicznego oddania, ale w przypadku Kunry Nom Anor mógł tolerować pewną dozę buntowniczości. Zniesławiony wojownik potrzebował tego, żeby skutecznie wykonywać pracę, podczas gdy Shoon-mi musiał być tylko posłuszny.

- Zostaw mnie teraz. Chcę pomyśleć - burknął były egzekutor.

Kunra wyszedł z komnaty i zamknął drzwi za sobą. Nom Anor pochylił się nad misą z wodą i wyciągnął ręce, żeby obmyć twarz. Sprawy toczyły się po jego myśli. Herezja się szerzyła, a dzięki ciągłym zmianom miejsca pobytu nie dopuścił, żeby Shimrra wpadł na jego trop. Nom Anor pomyślał jednak, że to nie wystarczy… ani obecnie, ani w przyszłości. Od początku uważał herezję za środek do odzyskania władzy. Każdy krok powinien przybliżać go do tego celu, bo w przeciwnym razie oznaczałby krok wstecz. Nie dawało mu jednak spokoju pytanie, nad kim właściwie miałby sprawować tę władzę. Czy wystarczy mu, że jest przywódcą niechlujnej bandy wyrzutków i Zhańbionych?

Zamarł i zaczął się wpatrywać w odbicie swojej twarzy w tafli wody. Zauważył, że jest wymizerowana i usmolona, a w oczach kryje się pełno wątpliwości. Był pewien, że to skutek życia w cuchnących podziemiach Yuuzhan’tara. Wyglądał… obco.

Dając upust frustracji, gniewnie warknął i strącił misę z wodą na podłogę.

Kunra się mylił. Shimrra wcale nie był przerażony. Ani razu nie okazał trwogi. Gniew, tak… ale nie trwogę. Herezja mu przeszkadzała, lecz nie stanowiła dla niego zagrożenia. A Prorok? Władca ciemnicy może i był władcą, ale cały czas żył w mrocznych lochach.

Nom Anor uświadomił sobie, że dawno minął czas, kiedy powinien zacząć sprawować prawdziwą władzę. Na myśl o tym od razu poczuł się trochę lepiej.

W sterowni „Sokoła” trwała ostra wymiana poglądów.

- Nie powinniśmy jeszcze odlatywać - upierał się Han. - Nie możemy, dopóki się nie upewnimy, że Jainie nic nie grozi.

- Jest bezpieczna, Hanie - twierdziła Leia. - Wiesz o tym. Prawdopodobnie właśnie w tej chwili wchodzi na pokład „Selonii”. - Księżniczka czuła się w niewielkim pomieszczeniu jak uwięziona i tylko z trudem się powstrzymywała, żeby z niego nie wybiec. Stojący w wąskim przejściu C-3PO spoglądał to na nią, to znów na Hana i starał się nadążać za tokiem ich rozmowy. - Zostając tu, narażasz nas na niebezpieczeństwo.

Dzięki sensorom zainstalowanym na kadłubie frachtowca słyszała gniewne okrzyki tłumu, który usiłował wedrzeć się na lądowisko. Na razie uniemożliwiali mu to funkcjonariusze służby bezpieczeństwa, ale było widać, że nie wkładają serca w swoją pracę.

- I co z tego? - odciął się Han. - To tylko cywile. Obronimy się przed nimi.

- Nie pomożemy naszej sprawie, jeżeli wpadniemy w tarapaty, Hanie - przypomniała Leia. - Przybyliśmy tu w pokojowych zamiarach. Nie chcemy wzbudzać nienawiści.

Han potarł skronie, jakby nagle rozbolała go głowa. Na ekranach zainstalowanych w sterowni monitorów widział otaczający lądowisko „Sokoła” kordon strażników, a za nimi tłum rozgniewanych tubylców.

- A co z Rynem? - zapytał trochę spokojniej.

Leia nie miała gotowej odpowiedzi na to pytanie. Nie zastanawiała się nad tym, bo całą uwagę poświęcała Jainie. Miała nadzieję, że ich córce nie stanie się żadna krzywda. Na Onadax wysłał ich Goure, kiedy jeszcze przebywali na Bakurze. Twierdził, że spotka się tam z nimi inny Ryn. Na razie się nie spotkał.

- Nie wiem - przyznała. - Może Goure się pomylił, a może między chwilą, kiedy otrzymał tę wiadomość, a naszym przylotem na Onadax zaszła jakaś zmiana. Nie zapominaj, że organizacja Rynów działa powoli. Może…

- Zaczekaj - przerwał jej Han i machnął ręką, żeby ją uciszyć. - Słyszałaś to?

Leia umilkła i nadstawiła uszu, ale niczego nie usłyszała. Położyła dłoń na ramieniu męża i zaczęła lekko masować napięte mięśnie. Pomyślała, że jeżeli Han pragnie znaleźć pretekst do zwłoki, powinien wymyślić coś lepszego.

- Chyba najwyższy czas, Hanie, żebyśmy znaleźli sobie bezpieczniejsze miejsce - odezwała się w końcu. - Pani kapitan Mayn potrafi zatroszczyć się o siebie, a Jaina zapewne już wkrótce wejdzie na pokład jej fregaty. Wyczuwam, że jest coraz bliżej.

Han spojrzał na nią, westchnął i zrezygnował.

- Niech ci będzie - powiedział i zaczął przestawiać dźwignie przełączników. - Ale dopóki nie otrzymamy wiadomości od Todry, zostaniemy na niskiej orbicie. Jeżeli ktoś z tego tłumu choćby tylko pomyśli, żeby Jainie zrobić coś złego, chcę być na tyle blisko, żeby…

- Jaina da sobie radę - przerwała księżniczka, powstrzymując triumfujący uśmiech.

Kres ich rozmowie położyło wściekłe walenie w spód kadłuba frachtowca.

- Nie pomyliłem się, myśląc, że coś słyszę! - wykrzyknął Solo.

Leia zajęła miejsce obok męża na fotelu drugiego pilota, a Han pstryknął dźwigniami kilku innych włączników. Uzbroił wysuwany samopowtarzalny blaster i zaczął obserwować statek dzięki kamerom rozmieszczonym pod różnymi kątami na powierzchni kadłuba.

Jedna ukazywała chudą jak szczapa istotę, która waliła ciężkim metalowym prętem w dolny właz frachtowca. Przybysz miał twarz przesłoniętą zaparowaną maską, ale nie wyglądał podejrzanie ani niebezpiecznie. Był ubrany w tandetny szczelny kombinezon, zbyt wiotki, żeby mógł ukryć pod nim jakąś broń.

- Strażnicy chyba nie wysłaliby kogoś takiego, żeby odwalił za nich brudną robotę - odezwała się księżniczka. - Jak ci się wydaje?

Han pokręcił głową z powątpiewaniem.

- Poślij mu strzał ostrzegawczy - zaproponował. - To powinno go odstraszyć.

- To chyba nie jest dobry pomysł, kochanie - sprzeciwiła się Leia. - Może uznać to za oznakę agresji.

- Powinien to uznać za oznakę agresji - odciął się Han. - A jeżeli nadal będzie obtłukiwał spód „Sokoła”, stanę się o wiele bardziej agresywny.

- Wygląda na to, że stara się tylko zwrócić naszą uwagę, Hanie.

- Tak, i popatrz, co przy okazji robi z lakierem.

- Nie strzelę do niego, Hanie. - Leia rozsiadła się w fotelu i zaplotła ręce na piersi na znak protestu.

Han popatrzył na nią i przewrócił oczami. Burknął z irytacją i ześliznął się z fotela pilota. Kiedy szedł korytarzem, mruczał coś o buncie na pokładzie.

Leia kontynuowała rozpoczęte przez męża procedury przedstartowe, ale cały czas obserwowała kątem oka obraz z kamery skierowanej na rampę ładowniczą.

Usłyszała szczęk i pomruk hydraulicznych siłowników i rampa odchyliła się na tyle, żeby Han mógł odstraszyć natarczywego intruza groźnym okrzykiem. Leia zauważyła, że rozmawiają z ożywieniem. Nie umiała czytać z ruchu warg na tyle dobrze, żeby odgadnąć, o czym mówią, ale kiedy obca istota uniosła na chwilę maskę, na twarzy Hana odmalowało się osłupienie.

Leia nie dostrzegła twarzy natręta, więc kiedy Han opuścił rampę na płytę lądowiska i gestem zachęcił obcą istotę do wejścia na pokład, zareagowała bezgranicznym zdumieniem. Zanim nieznajomy usłuchał, odrzucił metalowy pręt, którym walił przedtem w klapę, dolnego włazu „Sokoła”. Obserwując, jak istota wchodzi po rampie, księżniczka uświadomiła sobie, że ogarnia ją niepokój.

- Wzywam „Cień Jade”! „Cieniu Jade”, zgłoś się, proszę!

Głos pani kapitan Mayn w końcu wyrwał Luke’a z czegoś w rodzaju głębokiej, ciemnej jamy. Świat wokół niego dygotał, a jego uszy drażnił głośny ryk. Poprzez mgiełkę intensywnego ataku myślowego wyczuwał w pobliżu Sabę, Danni i Tekli. Wszystkie sprawiały wrażenie nieprzytomnych. W przeciwieństwie do nich Jacen był nie tylko przytomny, ale i ożywiony. Starał się nawiązać myślowy kontakt z pozostałymi. Trochę dalej, ale wciąż jeszcze na pokładzie „Cienia Jade”, Luke wyczuwał także smacznie śpiącą Soron Hegerty. Odwrócił głowę i zobaczył obok siebie żonę, która zmagała się z dźwigniami urządzeń kontrolnych.

- Chwilowo jesteśmy bardzo zajęci, pani kapitan - odezwała się Mistrzyni Jedi. Głos miała spokojny, ale Luke znał jej myśli i wiedział, że żona także odczuwa skutki niespodziewanego ataku myślowego. - Skontaktujemy się z tobą przy pierwszej okazji.

Zanim z pokładu „Mężobójcy” napłynęła odpowiedź, Mara wyłączyła komunikator, żeby nikt więcej jej nie przeszkadzał. Zazwyczaj proste zadanie wylądowania na powierzchni planety wymagało widocznie o wiele więcej uwagi.

- Gdzie… - zaczął Luke, ale zaschło mu nagle w gardle i nie dokończył pytania. Usiadł prosto, przełknął ślinę, chrząknął i spróbował jeszcze raz. - Gdzie jesteśmy?

- Przygotowujemy się do lądowania - odparła Mara, nie odrywając oczu od urządzeń kontrolnych.

Przez owiewkę sterowni Luke widział w dole porośniętą bujną roślinnością powierzchnię planety. Daleko na południe ciągnęły się jednak połacie jałowego gruntu. Zapewne były to pozostałości po poprzednim ataku Yuuzhan Vongów, o którym wspominała Vergere, a może trwałe skutki zbyt wielu skoków planety przez nadprzestrzeń, dokonanych podczas przelotu przez Nieznane Rejony galaktyki. Z tej odległości trudno było stwierdzić to na pewno.

Spojrzał na żonę. Miała podkrążone oczy.

- Dobrze się czujesz? - zapytał.

- Chyba tak - odparła z roztargnieniem.

- Co się stało?

- Nie jestem pewna. Poczułam jakby cios Mocy, ale setki razy potężniejszy. Czymkolwiek to było, pozbawiło przytomności wszystkich Jedi na pokładzie tego jachtu… Do tej pory są w takim stanie.

- A ty nie? - zdziwił się Luke.

Mara wzruszyła ramionami.

- Ja także straciłam przytomność, lecz na krótko - wyjaśniła. - Kiedy ją odzyskałam, Jacen wydawał rozkazy przez komunikator.

- Jacen?

- Ocknął się najwcześniej. Przypuszczam, że to sprawka Zonamy Sekot… że to planeta zwaliła nas z nóg i potem obudziła Jacena pierwszego, ale zestaw współrzędnych korytarza podejścia przekazał mu na pewno ktoś z powierzchni. Kiedy przyszłam do siebie, twój siostrzeniec kończył wyjaśniać, że nie jest najbardziej odpowiednią osobą do pilotowania gwiezdnego jachtu. Przypuszczam, że jego wybór to też sprawka planety. Powiedziałam im, że muszę się z tobą porozumieć, ale jakaś osoba oświadczyła, że to niemożliwe. Oglądałam zarejestrowane przez kamery „Cienia” obrazy i doszłam do przekonania, że sprzeczanie się z tubylcami nie ma sensu.

- Co masz na myśli? - zainteresował się Mistrz Jedi.

Mara spojrzała na niego, a w jej oczach kryło się coś więcej niż tylko wyczerpanie. Luke dostrzegł także niepokój.

- Sam zobacz - powiedziała. Pstryknęła włącznikiem i zaczęła odtwarzać nagrane obrazy. - To zostało zarejestrowane, zanim się obudziłam, ale już po naszym wskoczeniu do systemu.

Luke odwrócił się w stronę monitora, żeby zobaczyć, co zarejestrowały kamery „Cienia Jade”, kiedy członkowie jego załogi byli nieprzytomni. Hologramy przedstawiały okręty Yuuzhan Vongów, które zauważyli po wskoczeniu do systemu. Oprócz nieprzyjacielskich jednostek było widać także generowane przez Zonamę Sekot widowiskowe efekty pirotechniczne. Po odzyskaniu przytomności Luke był do tego stopnia oszołomiony, że zupełnie zapomniał o bitwie toczącej się w przestworzach, pamiętał jednak osłupienie, jakie go ogarnęło na widok yuuzhańskich okrętów wysoko na orbicie nad żyjącą planetą.

Przyglądał się z rosnącym zdumieniem, jak okręty wrogów wycofują się pod naporem systemów obronnych Zonamy Sekot. Bitwa wyglądała na zaciętą i chociaż flota Yuuzhan Vongów była nieliczna, z początku załogi ich okrętów radziły sobie całkiem nieźle… ale tylko z początku. Później atak nieprzyjaciół zaczął się załamywać, flota poszła w rozsypkę i w końcu Yuuzhanie rzucili się do ucieczki. Obrońcy planety polowali na ich okręty, aż zniszczyli wszystkie, jeden po drugim.

Kiedy zarejestrowane nagranie dobiegło końca, Luke odwrócił się do Mary. Jego żona przygotowywała się do lądowania.

- Ocalały jakieś? - zapytał. Nie musiał dodawać, co ma na myśli.

- O ile mogłam się zorientować, wszystkie zostały zniszczone - odparła Mistrzyni Jedi. - W przestworzach wciąż jeszcze panują zakłócenia. Znajdowaliśmy się na skraju pola bitwy, a mimo to oddziałują na nasze systemy łączności i sensory.

- Dlaczego i nas nie spotkał podobny los jak ich? - zdziwił się Skywalker.

Mara spojrzała na niego z ukosa, wzruszyła ramionami i włączyła repulsory.

- Nie mam pojęcia - przyznała.

- Może planeta zapoznała się z naszymi myślami i doszła do wniosku, że nie zamierzamy wyrządzić jej krzywdy - odezwał się Luke do siebie, jakby tylko myślał na głos. - Obudziła najpierw Jacena prawdopodobnie z powodu jego wrodzonej zdolności do kontaktów z niezwykłymi umysłami.

- Jest tylko jeden sposób, żeby to wiedzieć na pewno - stwierdziła Mara. - Musimy porozmawiać z tubylcami.

- Przypuszczam, że właśnie od tego powinniśmy zacząć - zgodził się z nią Luke. Spoglądając na główny ekran, widział gęsty las, powiększający się w oczach niczym nadmuchiwany balon. - Może powiedzą nam, co właściwie robili tu Vongowie.

- Wiemy, że wysyłali zwiadowców do Nieznanych Rejonów galaktyki - odparła Mara. - Zanim odlecieliśmy z Csilli, powiedzieli to nam Chissowie. To chyba jedna z yuuzhańskich ekspedycji zwiadowczych.

- To możliwe, ale nie uwierzę, że natknęli się na Zonamę Sekot przez przypadek - oznajmił Luke. - Szukaliśmy jej, a sama wiesz, ile trudu kosztowało nas jej znalezienie.

- Yuuzhan mogło być więcej i może kręcili się w tych stronach dłużej niż my - zasugerowała rudowłosa kobieta.

Mistrz Jedi kiwnął głową, chociaż żona właściwie nie rozproszyła jego wątpliwości.

- To już drugi raz, o którym wiemy, że ją znaleźli - powiedział. - Wygląda, jakby i oni jej szukali…

„Cień Jade” osiadł idealnie pośrodku dużej trawiastej polany otoczonej gęstym i wysokim lasem. Mara wyłączyła repulsory i rozsiadła się w fotelu pilota.

- Witajcie na powierzchni Zonamy Sekot - odezwał się stojący za ich plecami Jacen.

Luke odwrócił się z fotelem i popatrzył na siostrzeńca. Młody Solo kierował spojrzenie na widok, jaki rozciągał się za masywnymi transpastalowymi iluminatorami gwiezdnego jachtu. Między gałęziami drzew widać było mnóstwo różnobarwnych form miejscowego życia.

- Gdzie właściwie wylądowaliśmy? - zainteresował się Skywalker.

- Jeżeli pytasz o nazwę tego miejsca, nie potrafię ci pomóc - odparł Jacen. - Osoba, z którą rozmawiałem, podała mi szczegółowe współrzędne tej polany, ale później zostawiła nas w spokoju. Wiem tylko, że osiedliśmy gdzieś na półkuli południowej.

Mara wskazała ekran monitora z mapą, na której widniała ich dokładna pozycja.

- Jeżeli Vergere powiedziała ci prawdę, sześćdziesiąt lat temu całą tę okolicę spustoszyli Yuuzhan Vongowie - przypomniała. - Zdarzyło się to, kiedy tu zawitali ostatnim razem.

Młody Solo kiwnął głową. Luke doskonale rozumiał zdumienie żony. Jeżeli nie liczyć dziwnej, ogołoconej z roślinności przestrzeni, którą widzieli z orbity, po tamtym ataku nie pozostał żaden ślad zniszczeń. Wyglądało na to, że Zonama Sekot dawno zaleczyła swoje rany.

- Czy powiedzieli coś więcej? - zapytał. - Cokolwiek?

Jacen pokręcił głową.

- Tylko kazali nam wylądować - powiedział. - Polecili także, aby „Mężobójca” został na orbicie, gdzie nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo.

- Przypuszczam, że Arien doświadczyła tego samego co my - stwierdził Luke.

- Nic podobnego - oznajmiła Mara. - Nie przydarzyło się im nic szczególnego. Niektórzy członkowie załogi odczuli wprawdzie mdłości i ból głowy, jakie towarzyszą zazwyczaj lotowi w próżni, ale nic więcej. Wygląda na to, że cios Mocy został wymierzony tylko w nas.

- Dlatego że „Cień Jade” wskoczył pierwszy do systemu czy dlatego że jesteśmy Jedi? - zainteresował się Skywalker.

Mara chciała powiedzieć, że wie równie niewiele co on, ale nagle coś przyciągnęło ich uwagę. Spomiędzy drzew wyłoniło się dwoje tubylców. Byli wysocy i szczupli, a od istot rasy ludzkiej odróżniały ich tylko jasnobłękitna skóra i szeroko otwarte złocistoczarne oczy. Mężczyzna miał włosy czarne, a kobieta śnieżnobiałe zaczesane do tyłu. W ich wyglądzie rzucały się w oczy wydatne szczęki i malująca się na twarzach surowość. Oboje byli ubrani w podobne do tog, fałdziste płaszcze z zachodzących na siebie szerokich pasów zielonoszarej tkaniny, które spływały z ich ramion.

Stanęli w bezpiecznej odległości od „Cienia Jade”, złączyli przed sobą dłonie i zaczęli wpatrywać się w jacht, jakby czekali, aż pokład opuszczą Luke, Mara i Jacen.

- No cóż - odezwał się Mistrz Skywalker, spoglądając na żonę. - Oto i tubylcy.

- Nie wyglądają na zbyt przyjaźnie nastawionych ani szczególnie zachwyconych naszym lądowaniem - stwierdziła Mara, wstając z fotela.

Jacen odwrócił się, żeby wyjść ze sterowni, ale Luke chwycił go za rękę.

- Wolałbym, żebyś zaczekał tu z Artoo i miał oko na pozostałych - powiedział.

Siostrzeniec początkowo chciał się sprzeciwić, ale pękaty robot zachęcająco zaświergotał i młody Solo szybko zmienił zdanie.

- Myślę, że tak będzie najlepiej - przyznał. - Tylko dajcie znać, gdybyście potrzebowali pomocy.

- Nie martw się - obiecała Mara. Przechodząc obok, ścisnęła jego rękę.

Skywalkerowie ominęli pozostałych - Tekli, Saba i Danni leżały wciąż jeszcze nieprzytomne na podłodze pasażerskiego przedziału - i dotarli na rufę jachtu, gdzie znajdowała się śluza. Mara otworzyła klapę włazu i przepuściła męża. Mistrz Jedi zszedł po opuszczonej rampie. Kiedy stanął w sięgającej do kolan trawie, zaczerpnął głęboki haust ożywczego powietrza Zonamy Sekot. Zamknął oczy i zaczął się napawać muskającym jego skórę chłodnym wiatrem.

W końcu przylecieliśmy, pomyślał. Potrzeba czegoś więcej niż niezbyt przyjazne powitanie, żebym przestał się cieszyć z osiągnięcia celu.

Otworzył oczy, kiedy Mara stanęła obok niego. Na jej twarzy malowało się podobne zdumienie. Niebo miało ciemnobłękitną barwę, a kapryśny wiatr kołysał szerokimi źdźbłami trawy. Płynące po niebie niewielkie obłoki częściowo przesłaniały ogromną czerwonawą tarczę Mobusa, gigantycznej planety, wokół której krążyła Zonama Sekot. Gwiazda systemu znajdowała się mniej więcej w połowie drogi między wschodem a zachodem i jakieś dwadzieścia stopni w bok od tarczy gazowego giganta.

Kolejny głęboki oddech pomógł im się pozbyć resztek wątpliwości. Nie mogli dłużej wątpić, że dotarli do celu podróży. W powietrzu unosiły się wonie dowodzące, że wokół nich tętni bujne życie. Czuli potężną siłę Mocy, tak intensywną, jakby miała się zaraz rozpętać psychiczna burza. Luke zastanawiał się, czy to umysł Zonamy Sekot. Czy tak samo czuła się Vergere przed wieloma laty, kiedy żyjąca planeta uświadomiła sobie swoje istnienie? Nawet kiedy przebywał na Ithorze, nie wyczuwał, żeby fauna i flora zespalały się tak spontanicznie we wspaniałą całość.

Kiedy tubylcy ruszyli ku nim, ocknął się z zadumy.

- Kim jesteście? - zapytała białowłosa kobieta.

- Nazywam się Luke Skywalker - odparł Mistrz Jedi. - A to moja żona Mara. Chcieliśmy wam podziękować, że nas zaprosiliście…

- Wcale was nie zapraszaliśmy - uciął ostro mężczyzna.

Mara zmarszczyła brwi.

- To nie wy podaliście nam współrzędne tego… - zaczęła.

- Podaliśmy je wam, bo tak nam polecono - oznajmiła kobieta.

- Wasz statek jest pierwszym od pięćdziesięciu kilku lat, jaki wylądował na powierzchni Zonamy - dodał mężczyzna. - Sekot wyraziła taką wolę, więc musieliśmy wykonać jej polecenie.

Z najwyższą niechęcią, pomyślał Mistrz Jedi.

- Operujecie nazwami „Zonama” i „Sekot”, jakby to były odrębne byty - powiedział. - Dlaczego?

- Sekot jest umysłem - wyjaśnił mężczyzna.

- A Zonama to nazwa planety - dodała kobieta.

- Więc jesteście Zonamanami - domyślił się Skywalker.

- Jesteśmy Ferroanami - odezwała się osoba stojąca za ich plecami.

Luke odwrócił się i zobaczył błękitnoskórą kobietę ubraną podobnie jak para tubylców, tyle tylko że jej płaszcz został uszyty z czarnego materiału.

Zaskoczona Mara także się odwróciła i instynktownie przyjęła pozycję obronną. Nieznajoma kobieta lekko się uśmiechnęła.

- Wybaczcie, że was zaskoczyłam - powiedziała, wyciągając do nich ręce w powszechnie zrozumiałym pokojowym geście. - Nie zamierzam wyrządzić wam żadnej krzywdy. Jestem panią Magister. Stoję między Zonama a Sekot.

Mistrzyni Jedi trochę się odprężyła. Luke przyglądał się kobiecie w czarnym płaszczu z rezerwą, ale i fascynacją. Nie potrafiłby określić jej wieku. Jej jasnobłękitna skóra była pomarszczona, ale związane w koński ogon czarne, bujne włosy spływały po plecach i kończyły się poniżej pasa. Promieniowała od niej niewiarygodna żywotność, którą mogłaby się poszczycić o wiele młodsza osoba. Zadziwiający był także ślad, jaki odciskała w Mocy. Luke odnosił wrażenie, jakby oglądał go przez zalewany strugami deszczu iluminator.

Nikt nie mógłby jednak zaprzeczyć, że ma do czynienia z osobą obdarzoną wielką władzą. Pozostali Ferroanie cofnęli się z szacunkiem i skłonili.

- Rozumiem, że to z tobą musimy porozmawiać - odezwał się Luke.

- Tak, jeżeli naprawdę macie coś do powiedzenia - odparła pani Magister. - Powinniście skierować swoje słowa do mnie.

Luke kiwnął głową i podszedł krok bliżej.

- Musimy porozmawiać o obcych istotach, z którymi niedawno stoczyliście zaciętą walkę - zaczął, wymownym ruchem głowy wskazując niebo. - Znamy ich jako Yuuzhan Vongów, ale wy w przeszłości nazywaliście ich chyba Przybyszami z Dali.

Pani Magister przekrzywiła głowę, a na jej pomarszczonej twarzy odmalowała się fascynacja.

- Skąd to wiecie? - zapytała.

- Mój siostrzeniec dowiedział się o tym od rycerza Jedi… istoty płci żeńskiej, która wylądowała kiedyś na powierzchni waszej planety - odparł Skywalker.

Kobieta pokiwała głową.

- Macie na myśli Vergere - powiedziała. - Bardzo miło ją wspominamy. Miło i z czułością.

Na wzmiankę o Vergere Mara poczuła, że część jej niepewności ustępuje.

- Naprawdę? - zapytała.

- Świetnie znamy jej historię - ciągnęła pani Magister. - Odciągnęła od nas Przybyszów z Dali na pewien czas… na tyle, żebyśmy mogli się przygotować na drugi atak. Jak widzieliście, potrafimy się teraz bronić.

Luke skinął głową.

- Byliśmy świadkami naprawdę zdumiewającego pokazu - przyznał.

- Słowo „pokaz” sugeruje, że to było widowisko na waszą cześć -odezwał się Ferroanin, ton jego głosu dowodził jednak czegoś wręcz przeciwnego.

- No, no, Rowel - skarciła go łagodnie pani Magister. - Zwracasz się do naszych gości.

- Nie, proszę pani - odezwała się druga Ferroanka. - Nie są naszymi gośćmi, ale intruzami. Nie należą do naszego świata. Powinniśmy natychmiast ich odprawić i jak najszybciej o nich zapomnieć.

- Zamykanie oczu na rzeczywistość nie rozwiąże żadnego problemu, Darak. - W głosie pani Magister nie dało się słyszeć goryczy ani wymówki. - Próbowaliśmy zapomnieć o otaczającym nas wszechświecie, ale nasze starania zakończyły się niepowodzeniem. W ciągu zaledwie doby natknęliśmy się na istoty dwóch ras, które nas szukały. Wmawialiśmy sobie, że nie istnieją, ale mimo to nie zdołaliśmy ich odstraszyć.

- Proszę pani, oni są zwiastunami gwałtownych zmian - upierała się przy swoim Ferroanka. - Wiele dziesięcioleci żyliśmy w pokoju, a teraz nasze nieba wypełniły się ogniami wojny.

- To prawda - przyznał Luke. - I obawiam się, że wypełnią się jeszcze nieraz w przyszłości.

- Więc jesteście zwiastunami niepomyślnych wieści - odezwał się Rowel, obrzucając Mistrza Jedi gniewnym spojrzeniem.

- Tak zawsze bywa w przypadku rycerzy Jedi - stwierdziła Darak.

- Zaczekaj. - Luke zwrócił się do żony, żeby uprzedzić jej sprzeciw. - Powiedziałaś „rycerzy”? Czyżby odwiedzali was inni Jedi oprócz Vergere?

- Tak, w ciągu okresu, jaki upłynął od jej wizyty, gościliśmy więcej niż jednego - stwierdziła pani Magister, spoglądając z wyrzutem na pozostałych Ferroan. - W przeszłości rycerze Jedi byli naszymi sprzymierzeńcami i przyjaciółmi. Dlaczego nie mieliby zostać nimi także teraz?

- Powinniśmy zachować ostrożność - upierała się Darak. - Jesteśmy samotną planetą, jedną pośród wielu milionów.

- Nikt nie może się czuć bezpiecznie - stwierdził Mistrz Skywalker. - Nie zdołacie się ukryć przed tym, co nadciąga z przestworzy. Dzisiejsze wydarzenia są najlepszym dowodem tego, że mówię prawdę. To przykre, ale nie przylecieliśmy tutaj, żeby was okłamywać.

Władczyni spoglądała jakiś czas na stojących przed nią ludzi, jakby zamierzała ich przejrzeć na wylot.

- Bardzo chciałabym porozmawiać z waszym siostrzeńcem, żeby podzielić się z nim naszymi wspomnieniami o Vergere - odezwała się w końcu.

- Odpraw ich! - syknęła Darak. - Nie słuchaj tego, co mówią!

Pani Magister głośno się roześmiała.

- Doprawdy, moi drodzy, posuwacie się za daleko - oznajmiła, poczym znów odwróciła się do obojga Skywalkerów. - Błagam, zechciejcie im wybaczyć, że nie okazują wam szacunku, ale mają prawo żywić obawy. Przeżywaliśmy trudne chwile, zwłaszcza podczas Przelotów, kiedy trwały poszukiwania nowego domu. Ten okres był trudny dla wszystkich, bo cierpieliśmy straszliwie od śmierci, głodu i zarazy. - Na pomarszczonej twarzy pani Magister na krótko zagościł smutek. - Od wielu lat na powierzchni Zonamy nie mieliśmy żadnych gości. Żyliśmy w pokoju, a teraz powróciła do nas wojenna zawierucha. To chyba zrozumiałe, że się niepokoimy.

Luke kiwnął głową.

- My także - przyznał. - Nie spodziewaliśmy się, że zastaniemy tu Przybyszów z Dali, i nasz niepokój graniczy z przerażeniem. To jedna z rzeczy, o których musimy porozmawiać… i to jak najszybciej.

- Tak się stanie - postanowiła władczyni. Obrzuciła Darak i Rowela surowym spojrzeniem dowodzącym, że nie ścierpi sprzeciwu z ich strony. - Pozostali mogą także się do was przyłączyć - dodała. - Właśnie teraz, kiedy rozmawiamy, zaczynają się budzić.

- Więc będziecie musieli pójść z nami - odezwał się Ferroanin.

- Dokąd? - zapytała Mara, mrużąc oczy.

- Do naszej osady - odparła Darak. - To tam znajduje się miejsce spotkań.

- W porządku - zgodziła się Mistrzyni Jedi. - Powiedz nam, gdzie to jest. Polecimy tam naszym jachtem.

- To wykluczone - odezwał się Rowel. - Wasz statek nie może tam dotrzeć.

- A jak zamierzasz powstrzymać nas przed…

- Nie zamierzam. - Ferroanin wskazał „Cień Jade”. - Zatroszczyła się już o to sama Sekot.

Kiedy Mara spojrzała na swój jacht, słowa protestu zamarły na jej ustach. Do wnętrza dostała się trawa, na której statek wylądował, a oprócz niej pędy winorośli, które niepostrzeżenie wpełzły z otaczających go krzewów. Owinęły się wokół ładowniczych łap i wystawały ze wszystkich otworów wentylacyjnych i szczelin w spodzie kadłuba, co mogło dowodzić, że opanowały całe wnętrze.

Mara zareagowała odruchowo. Podbiegła do jachtu, odpięła rękojeść świetlnego miecza i wysunęła energetyczną klingę. Słup jaskrawego światła, jaki pojawił się w kryształowo przejrzystym powietrzu, sprawiał wrażenie gotowego do błyskawicznego i bezlitosnego odchwaszczania.

Zanim jednak Mistrzyni Jedi wzięła zamach, Luke podszedł do żony i chwycił ją za rękę.

- Uspokój się, Maro - odezwał się łagodnie. Delikatnie skłonił ją, żeby opuściła broń, i zbliżył usta do rudych włosów zakrywających jej ucho. - Jeżeli Sekot potrafiła coś takiego zrobić jachtowi, z pewnością zrobi to i nam. Nie możesz się spodziewać, kochanie, że uda ci się wygrać walkę z całą planetą.

Wysłał myśli do przebywającego na pokładzie jachtu Jacena, a kiedy upewnił się, że siostrzeńcowi nie stało się nic złego, posłał żonie uspokajające myśli. Mara rozluźniła palce, przestała przyciskać kciukiem aktywujący guzik i świetlista klinga ukryła się w rękojeści. Mistrzyni Jedi nie wyglądała jednak na uspokojoną. Luke nie mógł mieć o to do niej żalu. Sekot zaatakowała i uwięziła na powierzchni jej statek. Mistrz Jedi także nie był tym zachwycony, ale potrafił się z tym pogodzić.

- Pani Magister… - zaczął i urwał, bo uświadomił sobie, że Ferroanka zniknęła. Nie zauważył, jak odchodziła, ale nigdzie jej nie widział. Mimo to wyczuwał ślad jej niezwykłej obecności w Mocy, jakby wciąż jeszcze w pobliżu kryła się jakaś jej cząstka. Dopiero po jakimś czasie, kiedy starał się ją schwytać albo za nią podążyć, zniknęła i ona. Wyglądało, jakby kobieta rozpłynęła się w powietrzu.

- Jeżeli chcecie z nami iść, ruszamy w drogę - odezwał się Rowel.

- Dziękuję. - Luke, wyrwany z zamyślenia, odpowiedział najuprzejmiej, jak umiał. Jeżeli Ferroanie starali się ich sprowokować, musieli się poczuć rozczarowani. - Skoro jednak nie możemy polecieć „Cieniem Jade”, jak się tam dostaniemy?

Tubylcy wskazali na wylot ścieżki, która zaczynała się na skraju trawiastego lądowiska.

- Naturalnie piechotą - oznajmiła Darak, uśmiechając się z przymusem.

Jaina dotarła na lądowisko, na którym spoczywała „Duma Selonii”, zaledwie kilka sekund przed czołem tłumu. Przemykanie uliczkami Onadaksa było uciążliwe i najeżone wieloma niebezpieczeństwami. Młoda Jedi musiała kilka razy zawracać, żeby ominąć miejsca pożarów albo uniknąć bójki z tubylcami. Ktokolwiek podburzył mieszkańców miasta, był prawdziwym mistrzem w swoim fachu.

Przed wejściem na lądowisko drogę zagrodziło jej dwóch strażników.

- Mamy rozkaz aresztować każdego, kto będzie się usiłował dostać na pokład tego okrętu - odezwał się smagły Selonianin.

- Kto wydał taki rozkaz? - zapytała Jaina, niemal czując na plecach oddechy ścigających ją ludzi. - Z jakiego powodu?

- To nie twój interes - burknął strażnik. - Proszę odejść na bok…

Badanie jego myśli ujawniło, że „na bok” oznacza parę ogłuszających kajdanków i cios w głowę.

Młoda Solo postanowiła przejąć kontrolę nad jego umysłem.

- Nie musisz mnie aresztować - powiedziała, naginając go do swojej woli. - Nie dotyczą mnie rozkazy, jakie otrzymałeś.

- Nie musimy jej aresztować - powtórzył Selonianin, zwracając się do drugiego strażnika. - Jej to nie dotyczy.

Jaina pozwoliła sobie na triumfujący uśmiech.

- Może powinnam teraz przejść - zasugerowała. - Jestem pewna, że macie co innego do roboty, niż stać tu i plotkować.

- Bardzo proszę, możesz przejść - zgodził się śniadoskóry strażnik. - Nie możemy tu stać cały dzień i plotkować.

Wartownicy się rozstąpili i umożliwili jej wejście na lądowisko. Jaina wbiegła po rampie do śluzy i zaczęła wpisywać odpowiedni kod bezpieczeństwa. Zanim skończyła, klapa otworzyła się z sykiem.

- Czekaliśmy na ciebie - odezwał się zastępca pani kapitan Mayn, Selwin Markota. Zamaszystym gestem zaprosił ją do środka. - Jesteśmy gotowi do startu.

Tłum dotarł właśnie na skraj lądowiska, a wrzawa się nasiliła.

- Doskonały pomysł - mruknęła do siebie młoda Solo.

Poczuła ogarniające ją wyczerpanie. Markota odwrócił się i pobiegł korytarzem okrętu. Był zwalistym, łysiejącym mężczyzną i znakomitym administratorem, na którym zawsze można było polegać w trudnych chwilach. Bardzo się spieszył, co najlepiej dowodziło, że sytuacja zaczyna być poważna. Kiedy fregata wystartowała z Onadaksa, Jaina poczuła lekką zmianę siły ciążenia. Ruszyła za nim.

- Co z moimi rodzicami? - zapytała. - Udało im się odlecieć?

- Krążą w tej chwili po orbicie i czekają na wiadomość od ciebie - odezwał się zastępca.

- Ktoś nas ściga?

- Na razie nie - odparł Markota. - Przeczucie podpowiada mi, że to miało być tylko ostrzeżenie. Ktoś chciał usunąć nas z drogi, ale niekoniecznie zabić.

Jaina kiwnęła głową, jakby zgadzała się z jego diagnozą.

- Zamieszki wyglądały na autentyczne - powiedziała.

- Jestem pewien, że takie były - stwierdził zastępca. - Onadax, podobnie jak większość społeczności żyjących na granicy prawa, przypomina prawdziwą beczkę prochu, gotową do eksplozji przy lada okazji. - Obejrzał się przez ramię, a w jego oczach zapłonęły gniewne błyski. - Niedawno słuchaliśmy najświeższych miejscowych wiadomości - podjął po chwili. - Ktoś informował słuchaczy o incydencie z udziałem agenta, którego podobno wysłaliśmy. Naoczni świadkowie opisali wygląd osoby opuszczającej rzekome miejsce incydentu godzinę czy dwie temu. Opis zgadza się z wyglądem Hana Solo.

Jaina pamiętała, że ojciec opowiadał o zajściu w Kolczastym Paluchu. W żadnym wypadku nie było ono na tyle poważne, żeby stać się powodem do wybuchu zamieszek. Przypomniała sobie jednak, że zdolność Hana do niedopowiedzeń jest równie legendarna jak jego szczęście.

Markota stanął przed drzwiami izby chorych, w której leżała Tahiri.

- Czekają już tu na ciebie - powiedział.

Kiedy Jaina weszła do pokoju, od razu zobaczyła Jaga Fela. Na jej widok młody pilot zerwał się z krzesła z wyrazem ogromnej ulgi. W ułamku sekundy podbiegł do niej, wyciągnął ręce i najpierw musnął jej włosy, a potem położył wielkie dłonie na jej ramionach. Uścisnął je mocno, lecz z czułością.

- Kiedy wystartowaliśmy, a ja nie usłyszałem… - zaczął i urwał, jakby ogarnęło go zakłopotanie. - Cieszą się, że nie stała ci się krzywda.

Jaina uśmiechnęła się i pogładziła jego policzek grzbietem dłoni.

- Ja też się cieszę - przyznała.

Młody pilot usunął się na bok, żeby Jaina mogła wejść dalej. Spojrzała na bladą i nieprzytomną Tahiri, która leżała na łóżku dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej spoczywała od czasu odlotu z Bakury. Pod okrywającym ją prześcieradłem biegły liczne przewody czujników śledzących parametry jej organizmu i rurki urządzeń zaspokajających wszystkie potrzeby ciała. Dziewczyna miała czerwone powieki, a wargi suche i spękane.

Chwilę później do życia obudził się stojący w kącie komunikator. Jaina usłyszała głos ojca.

- Przepraszam, że wam przeszkadzam - odezwał się Han.

- Tato? - zapytała, nie kryjąc zdumienia. - Nie wiedziałam, że mamy łączność z tobą. Mama też tam jest?

- Jestem, Jaino - powiedziała Leia.

- Cieszę się, że was słyszę - odparła córka.

- My także się cieszymy, kochanie - przyznał jej ojciec.

Jaina usiadła na krawędzi łóżka Tahiri i ujęła bezwładną dłoń dziewczyny.

- Przykro mi, że sprawy nie potoczyły się zgodnie z planem - stwierdziła.

- To zależy - powiedziała Leia.

- Od czego? Dowiedzieliście się czegoś o tym Rynie?

Jej ojciec długo się wahał, zanim odpowiedział.

- Niezupełnie - odezwał się w końcu.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zaniepokoiła się Jaina.

- No cóż, skontaktował się z nami ktoś, ale chyba nie ta osoba, której się spodziewaliśmy.

Jaina westchnęła. Czuła się zbyt zmęczona, żeby bawić się w zgadywanki.

- Czy ktoś może mi powiedzieć, o co chodzi? - zapytała z irytacją.

- Kiedy odlatywaliśmy z Onadaksa, wzięliśmy na pokład pasażera - wyjaśnił Han. - Kogoś, kto twierdził, że stara się uniknąć zamieszek. Odkąd jest z nami, nie było zbyt wielu okazji do rozmowy, ale to chyba nie z nim mieliśmy się spotkać.

- Rasa się zgadza - dodała Leia - ale ten osobnik nie bardzo wie, co się dzieje.

- Kim właściwie jest? - zniecierpliwiła się córka.

- Nazywa się Droma - rozległ się z głośnika komunikatora charakterystyczny głos Ryna. - Miło znów z tobą rozmawiać, Jaino.

Młoda Solo otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

- Cieszę się, że… słyszę twój głos - bąknęła.

- Powiedziałem ci, żebyś zaczekał w świetlicy - odezwał się Han. - A co, naprawdę przypuszczasz, że odkryję twoje tajemnice i sprzedam je Vongom czy jak? - Ryn wypuścił powietrze przez chitynowy, podobny do fletu nos, którym chlubiły się istoty jego rasy. Melodyjny dźwięk rozległ się wyraźnie i czysto z głośnika komunikatora. - Nie zachowuj się, jakbyś cierpiał na paranoję.

- To nie ma nic wspólnego z paranoją - żachnął się Solo. - Chodzi o prywatność.

Ich głosy stopniowo cichły, za to z głośnika wydobyło się pełne udręki westchnienie Leii. Jej córka odniosła wrażenie, że obecność obu rozmówców na pokładzie „Sokoła” wystawia cierpliwość matki na poważną próbę.

- Kiedy znajdziemy się na orbicie, przylecę do was, mamo - obiecała.

- Uważam, że dla własnego dobra powinnaś zostać na pokładzie „Selonii” - odparła Leia. - Ale jeśli naprawdę zamierzasz przylecieć, chyba powinnam powiedzieć o tym ojcu.

Jacen pomógł Danni wstać z pokładu pasażerskiego przedziału i zaczekał, aż młoda badaczka przetrze oczy. Jego wuj klęczał u boku Saby i Tekli i starał się je obudzić, delikatnie potrząsając raz jedną, raz drugą.

- Dobrze, że oprzytomniałaś - odezwał się młody Solo.

- Jak… - Danni wyglądała na zdezorientowaną. - Jak długo byłam nieprzytomna?

- Kilka godzin - odparł Jacen.

- Przylecieliśmy?

- Tak, jesteśmy na miejscu. - Jacen szeroko się uśmiechnął. - Chodź, sama się przekonaj.

Kiedy zobaczył, że młoda badaczka jest wciąż oszołomiona, pomógł jej przejść na rufę jachtu, gdzie znajdował się właz z zapraszająco opuszczoną rampą. Widok okolicy zaparł mu dech w piersi.

W podmuchach łagodnego wiatru kołysały się szerokie źdźbła sięgającej kolan trawy, a w powietrzu unosiła się ledwo widoczna mgiełka, która mogła być pyłkiem z wielu kwitnących na polanie roślin. Głęboko oddychając, Jacen napawał się tysiącem egzotycznych woni, które oszałamiały go i upajały.

Udało się, pomyślał, schodząc po rampie. Ostrożnie postawił stopę na trawiastym kobiercu. Naprawdę wylądowaliśmy na powierzchni Zonamy Sekot!

Przeszedł kilkanaście kroków, ale przystanął, żeby spojrzeć na wielobarwną tarczę Mobusa na niebie. Wyglądała jak obserwujące ich z góry, ogromne gniewne oko. Odwrócił się do Danni.

- Niesamowite, co? - zapytał cicho.

- Naprawdę nie wiem, co wywiera na mnie większe wrażenie - odparła badaczka. - Widok czy fakt, że stoimy na powierzchni inteligentnej planety.

- Nie musisz się tym przejmować - powiedział Jacen. - Na pewno tubylcy obleją cię kubłem zimnej wody.

- Tubylcy? - Dopiero w tej chwili Danni zauważyła stojące w oddali dwie szczupłe osoby pogrążone w ożywionej rozmowie. - Dlaczego tak uważasz? Nie są do nas przyjaźnie nastawieni?

- Powiedzmy, że nieszczególnie ich cieszy nasz widok - odezwała się jakaś osoba. Jacen i Danni odwrócili się i zobaczyli, że w ich stronę idzie Mara.

- Co właściwie się stało? - zaniepokoiła się badaczka. - Czy to oni pozbawili nas przytomności?

Mistrzyni Jedi i Jacen wyjaśnili jej sytuację, najlepiej jak umieli. Opowiedzieli o bitwie w przestworzach i wyprawie zwiadowczej Yuuzhan Vongów, o lądowaniu „Cienia Jade” na powierzchni Zonamy Sekot, spotkaniu Skywalkerów z Ferroanami i panią Magister, a także o uwięzieniu jachtu. Kiedy Danni to usłyszała, podeszła do statku i zaczęła badać zielone pnącza, które owinęły się wokół jego łap lądowniczych. Potwierdziła opinię Mary, że w najbliższym czasie jacht donikąd nie poleci. Wyrastające z pędów drżące liście zdradzały niezwykłą żywotność. Gdyby jakiś oderwać, z tego samego miejsca prawdopodobnie wyrosłyby trzy następne.

- A co z „Mężobójcą”? - zaniepokoiła się Danni.

- Nic mu się nie stanie, jeżeli pozostanie na orbicie - napłynął zza ich pleców głos Ferroanina. Jacen odwrócił się i zobaczył, że oboje tubylcy idą ku nim, brodząc w wysokiej trawie.

Zorientował się, że Danni postanowiła skorzystać z rosnącego postrzegania Mocy. Skupiła się i zaczęła badać otaczającą ich przyrodę. Zamiast myśli wyczuła jednak to samo co on: nieustanny napór, podobny do tego, jaki odczuwa ciało zanurzone w głębinach oceanu, tyle że raczej umysłowy niż fizyczny.

- Jak to zrobiliście? - zapytała. - Dzięki Mocy?

- Sekot dysponuje wieloma systemami obrony - odpowiedział wymijająco Rowel.

Jęk dobiegający z pokładu „Cienia Jade” oznajmił wszystkim pojawienie się Soron Hegerty, której towarzyszyli Luke i Tekli. Kilka kroków za nimi szła Saba. Po odzyskaniu przytomności Barabelka przeżyła wstrząs, ale z każdą chwilą na jej twarzy malowała się coraz większa groza. Zacisnęła palce na rękojeści świetlnego miecza u pasa i raz po raz omiatała spojrzeniem linię drzew na skraju polany. Nie zamierzała dopuścić, żeby piękno i majestat otaczającej przyrody przytępiły jej instynkt łowiecki.

- Już czas - odezwała się Ferroanka. - Mamy przed sobą bardzo długą drogę.

- Dlaczego? - zapytała Danni. - Dokąd mamy iść?

- Wyjaśnimy to wam po drodze - oznajmił Luke.

- Czy drzewa w waszym lesie są bezpieczne? - zaniepokoiła się Saba.

- To nie są drzewa - wyjaśniła Darak. - Nazywają się bora i tworzą tampasi. Wyrządzą wam krzywdę tylko wtedy, jeżeli i wy będziecie żywili względem nich wrogie zamiary.

Nie mówiąc ani słowa więcej, Ferroanie ruszyli w kierunku ściany tampasi. Ich długie kroki sugerowały, że albo ich goście się pospieszą, albo zostaną sami.

Luke odwrócił się do Chadra-Fanki.

- Tekli, czy mogłabyś zostać na pokładzie i mieć oko na „Cień Jade”? - zapytał.

Drobna Jedi kiwnęła głową.

- Naturalnie, Mistrzu Skywalkerze - powiedziała.

- Będziemy mieli cały czas włączone komunikatory - zapewnił Luke.

Tekli jeszcze raz skinęła głową i weszła po rampie na pokład jachtu.

Luke odwrócił się do pozostałych.

- Wszyscy gotowi? - zapytał.

- Chyba nie mamy wielkiego wyboru - odezwał się Jacen, pokazując na oddalających się szybko Ferroan. - Jeżeli się nie pospieszymy, znikną w lesie.

- Tego się właśnie obawiałam - mruknęła Mara, ruszając śladami tubylców. - Są naprawdę przyjaźnie nastawieni.

Jaina słuchała z zapartym tchem historii Dromy. Han i Leia już ją znali, ale mimo to i oni słuchali z niesłabnącym zainteresowaniem. Jaina odnosiła jednak wrażenie, że matka miałaby ochotę przyłapać Ryna na jakiejkolwiek nieścisłości.

Po ocaleniu siostry na Fondorze Droma i jego rodzina, jak było w ich zwyczaju, przenosili się z miejsca w miejsce. Wdzierający się w głąb galaktyki front Yuuzhan Vongów zmusił ich najpierw do podążania w kierunku Jądra, a potem w stronę obrzeży galaktyki, gdzie nie zagrażało im już tak duże niebezpieczeństwo. Po drodze byli świadkami wojny domowej, skrajnej ksenofobii, niechęci do rycerzy Jedi i innych oznak rozkładu społecznego. Mogli robić tylko to, co konieczne, żeby nie zginąć.

-A potem ktoś opowiedział nam o siatce Rynów - wyznał Droma. Kiedy chodził po świetlicy, jego ogon zwijał się i rozwijał, jakby istota podkreślała wagę niektórych wątków swojej historii. - Wiedzieliśmy o Wielkiej Rzece, ale nikt nie chciał w nas widzieć idealistów ani bojowników ruchu oporu. Wykazywaliśmy niezwykłe umiejętności, ale nadal traktowano nas jak podróżników. Nie dziwię się, że w końcu jakiś przedstawiciel naszej rasy wpadł na oczywisty pomysł, że skoro tak wiele podróżujemy, moglibyśmy to wykorzystać do gromadzenia i rozpowszechniania informacji. Wspaniałe galaktyczne przedsięwzięcie, w którym wreszcie mogliby wziąć udział Rynowie! Z początku wyglądało to zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe.

- Dotychczas spotkaliśmy tylko dwóch przedstawicieli twojej organizacji - odezwała się Jaina. - Jeden pomógł nam na Galantosie wydostać się z pułapki Brygady Pokoju, a drugi, Goure, którego spotkaliśmy na Bakurze, przysłał nas tutaj. Powiedział, że…

- …ktoś będzie tu na was czekał - dokończył Droma, kiwając głową. - To do nich bardzo podobne.

Jaina spojrzała pytająco na ojca, który tylko wzruszył ramionami.

- Często to robi - wyjaśnił przepraszającym tonem. - To trochę potrwa, ale można się do tego przyzwyczaić.

Młoda Solo znów przeniosła spojrzenie na Dromę.

- Czy możesz w jakiś sposób pomóc nam odnaleźć Ryna, z którym mieliśmy się spotkać na Onadaksie? - zapytała.

Droma rozłożył bezradnie ręce.

- Nie potrafię powiedzieć wiele więcej niż to, co już wyjawiłem - oznajmił ze smutkiem. - Przyleciałem na Onadax na prośbę członków swojej rodziny. Chcieliśmy także przyłączyć się do tej siatki, żeby się odwdzięczyć ludziom, którzy pomogli nam na Duro, bez narażania na szwank tożsamości naszej rasy. Nie przejmuję się opiniami ludzi o nas, bo nie zamierzam zostać bohaterem. Staram się tylko zapewnić bezpieczeństwo swojemu klanowi, rozumiecie? Doszedłem do wniosku, że będziemy tym bezpieczniejsi, im więcej osób zostanie naszymi przyjaciółmi. Gdyby na nasze głowy miał się zawalić jakiś sufit, bardzo chciałbym się znaleźć w jak najliczniejszym towarzystwie.

- I jak zakończyły się twoje starania? - zainteresowała się Jaina.

Droma pozwolił sobie na pomruk rozczarowania.

- Wysłuchali mnie, ale oznajmili, że obecnie nie mają wolnych miejsc w swojej organizacji… a przynajmniej nie tam, gdzie przebywamy - odparł ponuro. - Powiedziałem, że jesteśmy gotowi przenieść się w miejsce, gdzie będziemy potrzebni, ale nie wyglądali na zainteresowanych moją propozycją.

- Czy znasz… - zaczęła Leia.

- …tożsamość szefa organizacji Rynów? - dokończył Droma. Powątpiewająco pokręcił głową porośniętą grzywą sztywnych włosów. - Jest równie nieśmiały jak wszystkie istoty naszej rasy. Domyślam się, że nie bez powodu. Słyszałem, że on i jego podwładni ostatnio pomogli i wam, i innym ludziom, a Yuuzhan Vongowie nie byliby zachwyceni, gdyby się o tym dowiedzieli.

Jaina zmarszczyła brwi.

- Więc nie możesz powiedzieć nam o nich niczego więcej? - zapytała.

- Powiedziałbym, gdybym mógł, uwierz mi - odparł Droma. - Pomogliście mi odlecieć z Onadaksa. Doceniam to, tym bardziej że sytuacja w mieście zaczynała wyglądać naprawdę niewesoło.

- Domyślam się, że nie masz pojęcia, o co tam chodziło? - zagadnęła Leia. Chyba w końcu uwierzyła w jego historię, chciała usłyszeć jak najwięcej szczegółów. - Wyglądało to, jakby ktoś bardzo starał się zatrzeć ślady i usunąć dowody.

- Dowody czego?

- Podejrzewam, że istnienia siatki Rynów.

Droma wzruszył ramionami.

- Przykro mi, ale to nie mój interes - stwierdził obojętnym tonem. - Przyłączyłem się do was tylko dlatego, że dysponujecie środkiem transportu. Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdybyście mogli podrzucić mnie do sektora Juveksa. Przypuszczam, że stamtąd uda mi się dołączyć do pozostałych członków rodziny.

- Jasne, gdybyśmy lecieli w tamtą stronę - odparł Han.

- Co to znaczy, gdybyśmy? - zaniepokoił się Droma.

- Prawdę mówiąc, nie mamy pojęcia, dokąd się udajemy - wyjaśnił Solo.

Ryn spojrzał na nich, jakby miał do czynienia z Gamorreanami.

- A co z Esfandią? - zapytał. - Lecicie tam, prawda? A przecież sektor Juveksa to po drodze.

- Esfandią? - powtórzył Han, marszcząc czoło.

- Esfandia jest jednym z dwóch ośrodków komunikacyjnych usytuowanych po przeciwnej stronie galaktyki - wyjaśniła Leia. - Umożliwia łączność z Odległymi Rubieżami. Kiedyś istniała tylko jedna taka stacja przekaźnikowa, na planecie o nazwie Generis, ale na początku wojny udało się uruchomić drugą, właśnie na Esfandii.

- Dlaczego mielibyśmy tam lecieć? - zainteresowała się Jaina.

- Naprawdę nie wiecie, co się stało? - Droma wyglądał na wstrząśniętego.

- Nie - odparła młoda Solo. - Co takiego?

- Udało mi się coś podsłuchać, gdy przeprowadzali ze mną wywiad - wyjaśnił Ryn, niespokojnie kręcąc się w fotelu. - Kiedy tam przebywałem, odebrali jakąś wiadomość. Wspominali, że szef Rynów nie zamierza was o tym informować, bo i tak dowiecie się o tym oficjalnymi kanałami.

Nie odrywali od niego spojrzenia, z zapartym tchem czekając na dalsze wyjaśnienia.

- Naprawdę nie wiecie, o czym mówię?

Jaina podeszła do niego.

- Nie wiemy - zapewniła. - A jeżeli naprawdę tak dobrze się orientujesz, co ludzie zamierzają powiedzieć, zaraz wyjaśnię, co ci zrobię…

- Jaino - odezwała się ostrzegawczo jej matka.

Droma zachichotał i przeniósł spojrzenie na Hana.

- Widzę, że odziedziczyła po tobie temperament - powiedział.

- Nawet nie możesz sobie wyobrazić, do jakiego stopnia - przyznał Solo.

Ryn spojrzał na jego córkę.

- Generis została zniszczona przez Yuuzhan Vongów, którzy zaatakowali także Esfandię - powiedział.

- Kiedy?

- Przypuszczam, że wczoraj.

- A co to ma z nami wspólnego? - zapytał Han. - Wiem, jak wyglądają takie stacje. Jeżeli znajduje się na Odległych Rubieżach, prawdopodobnie jest zautomatyzowana. Możliwe że zostawiono tam szczątkową załogę, która zajmuje się naprawami i konserwacją jej urządzeń. Jeżeli Vongowie ją zaatakowali, placówka i tak jest stracona.

Leia pokręciła głową.

- Przed naszym odlotem Cal Omas wzmocnił jej systemy obronne - przypomniała. - Może wciąż jeszcze się trzymają.

- A jeżeli nie? - zapytał Han. - Czy to naprawdę ma znaczenie, jeżeli stracimy łączność z częścią Odległych Rubieży?

- Stacja nie obsługuje tylko części Odległych Rubieży - wyjaśniła księżniczka. - Generis i Esfandia są jedynymi ośrodkami przekaźnikowymi, które pośredniczą w przesyłaniu sygnałów między nami a Nieznanymi Rejonami galaktyki. To właśnie przez nie przechodzą wszystkie informacje, przesyłane przez Chissów i do Chissów. Jeżeli stacje ulegną zniszczeniu, ustanie wszelka łączność z całymi Nieznanymi Rejonami.

Kiedy do wszystkich dotarło znaczenie jej słów, zapadła krótka cisza.

Maszerowali w absolutnym milczeniu ponad dwie standardowe godziny. Ich ferroańscy przewodnicy, Darak i Rowel, szli przed Jacenem i pozostałymi. Tylko czasami odwracali głowę, żeby sprawdzić, czy ich goście wytrzymują szybkie tempo marszu.

Dla Jedi nie to stanowiło jednak główny problem. Mieli aż zbyt wiele do oglądania. Tampasi tętnił życiem, bo pień każdego bora był miniaturowym ekosystemem. Utrzymywał przy życiu dziesiątki gatunków roślin i grzybów, które dawały schronienie i zapewniały pożywienie jaskrawo ubarwionym owadom. Owady padały łupem jaszczurek i pajęczaków, a nimi z kolei żywiły się ptaki i większe zwierzęta. Dokądkolwiek Jacen kierował wzrok, odnosił wrażenie, że miniaturowe wszechświaty zamierają w tym ułamku sekundy, kiedy na nie patrzy. Podejrzewał, że kiedy odwracał głowę w inną stronę, ożywają na nowo.

Danni narzekała, że ich wyprawa nie ma sensu. Twierdziła, że nie powinni byli wylądować tak daleko od osady Ferroan, ale Darak wyjaśniła, że ich jacht nie może się pojawić w powietrzu nad jakimkolwiek terenem zamieszkanym, bo mógłby zakłócić delikatną równowagę ekosystemów planety. Jacen dobrze to rozumiał, chociaż w tak krótkim czasie jego umysł nie potrafił ogarnąć tylu cudów przyrody. Nie mogąc zapanować nad ciekawością, którą pobudziła pewna uwaga wuja, przyspieszył i zrównał się z Ferroanką. Darak nie odwróciła jednak głowy, żeby spojrzeć na niego, ani nawet nie zwolniła.

- Mój wuj powiedział, że pamiętasz Vergere - odezwał się młody Solo.

- Twój wuj się myli - odparła oschle kobieta, nie odrywając spojrzenia od wąskiej ścieżki. - Byłam dzieckiem, kiedy na powierzchni Zonamy wylądowali Vergere i pozostali Jedi, a moja osada znajduje się po drugiej stronie planety.

Pozostali Jedi… Jacen poczuł, że ta wiadomość oddziałuje na niego niczym fizyczna siła.

- Więc na pewno pamiętają ją twoi ziomkowie - nie dawał za wygraną. - Może i ty coś wiesz na jej temat, nawet jeżeli jej nie widziałaś.

- To prawda, słyszałam różne historie - przyznała Ferroanką. - Bajeczki dla grzecznych dzieci.

Jacen nie dał się zbić z tropu lodowatym tonem jej głosu.

- Nie jestem pewien, czy wiesz to, czy nie, ale jakieś pięćdziesiąt lat temu prawie wszyscy Jedi wyginęli - powiedział. - Ci, którzy przybyli tu, kiedy byłaś dziewczynką, zostali wyszkoleni starymi metodami. Gdybyśmy mogli się dowiedzieć o nich czegoś więcej…

- Nie wszyscy byli wyszkoleni - przerwał Rowel. - Jeden był tylko uczniem. Silnym na swój sposób, ale nie do końca wykształconym.

- Co im się przydarzyło, kiedy tu byli?

- Jesteśmy przewodnikami, nie historykami - burknęła cierpko Darak.

- Wiem, ale z pewnością…

Przystanął, kiedy nad ich głowami pojawił się jakiś cień. Spojrzał w górę, na najwyższe gałęzie bora, w samą porę, żeby zobaczyć, że przelatuje nad nimi coś wielkiego i ciemnego. Zniknęło jednak zbyt szybko, żeby Jacen się zorientował, co właściwie zobaczył.

Pozostali także stanęli i zadarli głowy. Darak i Rowel szli jednak dalej, jakby nic ich to nie obeszło.

- Co to było? - zapytał głośno młody Solo.

- Kybo! - odkrzyknął Rowel. - Ich pola znajdują się niedaleko.

- Czy są niebezpieczne? - zaniepokoiła się Mara.

- Ależ skąd! - obruszyła się Ferroanka. - To powietrzne statki.

Kilka minut później wyłonili się z gęstego tampasi i stanęli na skraju polany o rozmiarach dwukrotnie większych niż ta, na której wylądował „Cień Jade”. Na niewielkiej wysokości nad powierzchnią gruntu unosiło się sześć sterowców podobnych do ogromnych płaszczek. Miały podobne proporcje jak „Sokół Millenium”, ale były przynajmniej trzykrotnie większe i rzucały na trawiastą łąkę mroczne cienie. Z kadłuba każdego zwisało pięć cienkich lin, kotwiczących je do poskręcanych korzeni, które wyrastały spod powierzchni gruntu. Mimo to kybo kołysały się lekko w podmuchach łagodnego wiatru spływającego znad wierzchołków bora na trawiaste lądowisko. Pod każdym sterowcem wisiała pojedyncza gondola w kształcie pocisku, a z jej rufy wystawały dwa żółtawe śmigła.

Nad wierzchołkami ogromnych bora Jacen zobaczył przelatujące trzy inne powietrzne statki, a jeszcze jeden lądował po przeciwnej stronie polany. Pomalowane w podłużne purpurowe i pomarańczowe pasy białe kadłuby wyraźnie odcinały się od bujnej zieleni tła tampasi.

Na polanie uwijało się trzydziestu czy czterdziestu Ferroan. Niektórzy nosili plecione kosze, inni pracowali w gondolach, jeszcze inni zabezpieczali liny przed rozwiązaniem. Wszyscy wyglądali na ogromnie zapracowanych.

- Dlaczego nie moglibyśmy polecieć do waszej wioski jednym z tych sterowców? - zapytała Danni.

Stanęła, żeby podziwiać niezwykły widok, a przewodnicy oddalili się co najmniej kilkanaście metrów. W końcu Darak przystanęła, by jej odpowiedzieć.

- Te powietrzne statki nie służą do transportu - wyjaśniła. - To kombajny do zbierania owoców z wierzchołków bora.

Luke, Mara, Saba i Soron stanęli na skraju ogromnej polany i z zachwytem spoglądali na niecodzienny obraz. W końcu podeszli do mężczyzny naprawiającego gondolę, która leżała na boku w bujnej trawie. Towarzyszący jej ogromny, podobny do balonu sterowiec unosił się prosto nad nimi, a kiedy kołysał się na wietrze, przytrzymujące go liny cicho skrzypiały.

Jacen bez obaw wszedł pod ogromny statek. Spojrzał w górę i przekonał się, że jego kadłub składa się z dziesiątków niewielkich pęcherzy wypełnionych gazem i oddzielonych od siebie cienkimi błonkami. Powietrzny statek mógłby się roztrzaskać tylko wówczas, gdyby większość została przebita równocześnie. Było to zbyt mało prawdopodobne, żeby się miał tym martwić.

Wnętrze gondoli było ciemne i wilgotne. Z zewnątrz wpadało tylko tyle światła, żeby dało się zobaczyć zarysy ławek do siedzenia i kilku ogromnych koszy splecionych z pędów winorośli, a służących niewątpliwie do zbierania owoców. Wewnętrzna powierzchnia gondoli była żebrowana i lekko mokra. Jacen pomyślał, że gdyby miał w niej podróżować, czułby się jak w brzuchu gigantycznego whaladona.

- Czy jesteś pilotem? - zapytał Luke, zwracając się do Ferroanina.

- Nazywam się Kroj’b - odezwał się mężczyzna. - Jestem jego towarzyszem, nie pilotem.

- Towarzyszem? - zdziwiła się Mara.

Kroj’b uśmiechnął się, ukazując zdrowe, białe, duże zęby.

- Łączy nas związek podobny do symbiozy - wyjaśnił. - Troszczę się o niego, a on troszczy się o mnie.

Jacen dopiero wówczas uświadomił sobie, że sterowiec nie jest zwykłym balonem, ale żywym organizmem.

- Jak go nazywasz? - zapytał.

Mężczyzna znów się uśmiechnął.

- Nazywa się „Ucieleśnienie Elegancji” - oznajmił, wyraźnie zadowolony z tego pytania.

Jacen z namysłem pokiwał głową.

- To dobra nazwa. Podoba mi się - powiedział.

- Nikt cię nie prosił o opinię. Nikt jej tu nie potrzebuje - odezwał się stojący niedaleko Rowel. - Musimy ruszać w dalszą drogę. Mamy do przejścia jeszcze spory kawałek, a Darak nie będzie na was czekała.

Niknąca w oddali Ferroanka zbliżała się już do skraju tampasi porastającego przeciwległy skraj wielkiej polany. Nie sprawdzając, czy goście podążają za nim, czy nie, Rowel odwrócił się i ruszył jej śladem w wysokiej trawie. Jacen miał wielką ochotę zostać, żeby trochę dłużej porozmawiać z towarzyszem „Ucieleśnienia Elegancji”, ale jeżeli chciał dotrzeć do celu, musiał słuchać poleceń przewodników.

Kiedy podjęli wędrówkę, Danni się z nim zrównała.

- To zdumiewające, prawda? - powiedziała. - Wszystko, co nas otacza, tętni życiem. Wszystko, na co patrzymy!

Obserwując, jak jakieś kybo przelatuje nisko nad wierzchołkami odległych bora, Jacen kiwnął głową.

- Patrząc na nie, czuję się bardzo mały - szepnął, przechodząc obok masywnych pni kilku bora. O dziwo, ta myśl wcale nie wzbudzała w nim niepokoju.

Podczas długiego przeskoku „Dumy Selonii” na drugą stroną galaktyki Jaina siedziała obok Tahiri. Podczas gdy Jag latał w przestworzach na czele Eskadry Bliźniaczych Słońc, młoda Solo śledziła pogarszający się stan zdrowia przyjaciółki. Podobno z medycznego punktu widzenia nic jej nie dolegało, ale Jaina nie była o tym przekonana. Gdyby nie śpiączka, dziewczyna mogłaby zostać uznana za zdrową, Jaina wyczuwała jednak pod pozorami spokoju straszliwe psychiczne zaburzenia, które w miarę upływu czasu stawały się coraz głębsze.

- Wyczuwasz je? - zapytała Dantosa Vigosa, naczelnego lekarza „Selonii”, Durosjanina o pociągłej i zawsze poważnej twarzy. Tahiri miała woskowatą, bladą skórę, a wyraźnie widoczne blizny na jej czole sprawiały wrażenie zaognionych. W przeciwieństwie do nich szramy na rękach po ranach, które sama sobie zadała, prawie zniknęły. - Wygląda, jakby płonął w niej ogień.

Vigos pokręcił głową i jakiś czas obserwował wskazania monitorów.

- Wszystko wskazuje na to, że nie ma gorączki - odezwał się w końcu.

- Nie mówię o jej ciele - wyjaśniła Jaina. - Mam na myśli umysł.

Durosjanin popatrzył na nią, niepewny, co o tym sądzić. Był doświadczonym lekarzem i przesłużył w wojsku co najmniej dwadzieścia lat. Nie należał do osób lekceważących istotne informacje, które mogłyby pomóc jego pacjentom. Mimo to najwyraźniej nie miał pojęcia, co Jaina stara mu się wytłumaczyć.

- Obawiam się, że niedługo zabraknie jej paliwa - ciągnęła młoda Solo, a ton jej głosu wskazywał, że myśli na głos. - I co wtedy?

Żałowała, że nie ma obok niej wujka Luke’a ani Mistrzyni Cilghal. Z pewnością wiedzieliby, co robić w takiej sytuacji. Jaina była świadoma, że walka z dolegliwością Tahiri nie wchodzi w zakres jej umiejętności… to nie był wróg, którego mogłaby zaatakować i pokonać. Do jakiej taktyki powinna się uciec w walce przeciwko nieprzyjacielowi, który starał się pochłonąć umysł przyjaciółki? Wrogowi, który pojawił się z głębi jej umysłu i rościł sobie do niego takie same prawa jak Tahiri?

- Jaino?

Młoda Solo uniosła głowę i uświadomiła sobie, że lekarz coś do niej mówi.

- Pytałem, czy mogę coś dla ciebie zrobić - powtórzył Vigos.

Jaina pokręciła głową. Durosjanin poklepał ją współczująco po ramieniu i wyszedł ze szpitalnej sali, żeby zająć się swoimi obowiązkami. Zostawił ją samą w pokoju z Tahiri. Jaina bardzo chciałaby, żeby został i w jakiś sposób pomógł jej przyjaciółce, wiedziała jednak, że w rzeczywistości nikt nie może zrobić nic oprócz obserwowania, jak z dziewczyny uchodzi życie.

Nie, pomyślała stanowczo Jaina. Nie zamierzała do tego dopuścić. Nie mogła siedzieć obok Tahiri i tylko trzymać ją za ręką, kiedy dziewczyna toczyła daremną walkę z wewnętrznymi demonami. To równałoby się rezygnacji i pozwoleniu na zwycięstwo Riiny. Jaina nigdy jeszcze nie opuściła przyjaciela w potrzebie i nie zamierzała robić tego teraz.

Pytanie tylko, jak może pomóc. Możliwe, że Tahiri przegrywała bitwę, którą toczyła od wielu lat z niewidoczną przeciwniczką. Kto wie, może w tajemnicy przed wszystkimi cały czas stawiała opór yuuzhańskiej osobowości, którą wymazała z umysłu na Yavinie Cztery? Może dopiero znacznie później w jej ochronnym pancerzu zaczęły się pojawiać pierwsze szczeliny? Po interwencji Jainy pancerz przyjaciółki mógłby rozsypać się w kawałki i sprawić, że Tahiri stałaby się bezbronna. Takie postępowanie mogłoby okazać się równie niebezpieczne jak siedzenie z założonymi rękami.

Jaina nie mogła nawet nawiązać łączności z „Sokołem” ani z Eskadrą Bliźniaczych Słońc, żeby poprosić kogoś o radę. Dopóki lecieli w nadprzestrzeni, dopóty była zdana wyłącznie na własne siły. Cały czas trzymając Tahiri za rękę, siedziała obok jej łóżka ponad godzinę. Zastanawiała się nad możliwymi sposobami wyjścia z sytuacji, ale dochodziła do wniosku, że jest ich bardzo mało. Wyczuwała, że Moc, choć bardzo powoli, opuszcza jednak ciało przyjaciółki.

Nie obchodzi mnie, co pokazują ekrany monitorów funkcji życiowych, pomyślała w pewnej chwili. Tahiri powoli gaśnie. Czuję to.

Włączyła stojący w kącie komunikator i połączyła się z panią kapitan Mayn.

- Jaki jest przybliżony czas do wyskoczenia z nadprzestrzeni? - zapytała.

- Powinniśmy się znaleźć w zasięgu sensorów Esfandii za mniej więcej dwie godziny - usłyszała w odpowiedzi. - Lecimy zgodnie z harmonogramem, jeżeli o to chciałaś zapytać.

Dwie godziny, pomyślała młoda Solo. To może wystarczyć, żeby doszło do tragedii.

Zamknęła oczy i skupiła się na utworzeniu myślowięzi, którą młodzi Jedi wykorzystywali, żeby dzielić się siłą podczas walki. Jeżeli Tahiri przegrywa tę bitwę, może po prostu potrzebuje wsparcia…

Tahiri poczuła, że coś ją omywa, jakby przepłynęła nad nią oceaniczna fala. Nie ośmieliła się jednak odwrócić w obawie, ze walcząca z nią Riina uzyska przewagę. Jej świat ograniczał się do zielonych oczu przeciwniczki i głośnego pomruku raz po raz zwierających się ze sobą świetlnych mieczy. Ze zmęczenia bolały ją wszystkie mięśnie, ale ani myślała się poddawać. Nie zamierzała pozwolić, żeby uzurpatorka zajęła jej miejsce w tym wszechświecie.

Parada.

Pierwotne instynkty podszeptywały jej, że zaszła subtelna zmiana. Ostrzegały ją też o niebezpieczeństwie, jakie mogła przynieść ta zmiana. Młoda Jedi nie mogła pozwolić sobie na chwilę nieuwagi. Obojętne, co przypłynęło z oceaniczną falą, musiała traktować to jak zagrożenie.

Pchnięcie, parada.

Poczułaś to?

Pytanie wyrwało się wprawdzie z ust jej przeciwniczki, ale w uszach Tahiri zabrzmiało, jakby sama je zadała.

Poczułam, odparła i uskoczyła w bok, zanim świetlista klinga broni Riiny musnęła jej ciało.

Wiesz, co to?

Wyczuwając niepewność Riiny, Tahiri zacisnęła mocniej palce na rękojeści swojego miecza.

Nie, odparła. Chwyciła rękojeść oburącz i opuściła klingę na głowę przeciwniczki.

Riina zablokowała cios bez trudu, jakby się go spodziewała. Obie klingi się złączyły i zaskwierczały groźnie w zupełnej ciszy. Młoda Yuuzhanka, choć zdenerwowana, uśmiechnęła się z przymusem. Podeszła pół kroku do Tahiri i wbiła w nią zimne zielone oczy.

Coś nadciąga, szepnęła.

Tahiri rozpaczliwie chciała się odwrócić, żeby zobaczyć, co się dzieje za jej plecami. Odnosiła wrażenie, że jej kark stoi w ogniu… że czyjeś spojrzenie wypala tam dziurę. Ale jak mogłaby nadal toczyć walkę, gdyby oderwała spojrzenie od Riiny?

Odskok, blokada, zamach.

Riina uskoczyła i uniosła obronnym ruchem klingę.

Mogłybyśmy walczyć z tym razem, powiedziała.

Tahiri poczuła, że jej ciało ogarnia chłód. W jej umyśle zrodziło się podejrzenie.

Dlaczego miałabym tego chcieć? - zapytała.

Bo w przeciwnym razie to coś pokona nas obie, usłyszała w odpowiedzi. Najpierw jedną, a potem drugą. To będzie równie łatwe jak polowanie na scher-kil hla.

W umyśle młodej Jedi pojawił się wizerunek pozbawionego skrzydeł, tłustego ptaka, hodowanego na pokładach yuuzhańskich świato-statków jako źródło białka. Tahiri uczyniła wysiłek i usunęła go ze swoich myśli. Takie wizerunki nie powinny się tam pojawiać, pomyślała.

Pchnięcie, odbicie na bok.

Walczyła zaciekle, zmagając się nie tylko z klingą świetlnego miecza przeciwniczki, ale także ze swoimi podejrzeniami. Miałaby się sprzymierzyć z Riiną? To byłoby równoznaczne z kapitulacją. Swego czasu zostałaby pochłonięta przez jej osobowość, gdyby nie ocaliła jej interwencja Anakina. Nie mogła jednak liczyć drugi raz na jego pomoc, bo Anakin…

Jej umysł wzdragał się przed słowami, które brzmiały niczym dzwon pogrzebowy.

…nie żyje.

Anakin nie mógł jej pomóc ani w obecnej chwili, ani nigdy w przyszłości. Nie mogła uciec przed tą prostą prawdą. Była zdana wyłącznie na własne siły.

Cięcie, unik, obrót.

Usłyszała czyjś głos. Wzywał ją, niesiony mrocznym wiatrem, który napływał z otaczającej je cienistej krainy. Wołał ją po imieniu, a to imię rozciągało się na wiele pełnych udręki i agonii sekund, jakby głos napływał z bardzo, bardzo daleka…

Słyszałaś to? - zapytała przeciwniczkę z przerażeniem.

Słyszałam. W głosie Riiny zabrzmiała ulga. Ten głos wzywa ciebie. Nie zależy mu na mnie.

Dlaczego mnie? - Tahiri uświadomiła sobie, że zaczyna ją ogarniać gniew. W krótkich odstępach czasu wymierzyła przeciwniczce trzy bardzo groźne ciosy. Dlaczego nie ciebie?

Nie mam pojęcia. Do rozbawienia w głosie młodej Yuuzhanki przyłączyła się niepewność. Riina odskoczyła pięć metrów do tyłu.

Ale wiesz, że później zacznie szukać ciebie?

Kopnięcie, atak.

Ale kiedy przyjdzie po mnie, przynajmniej nie będę się musiała martwić tobą.

Kolejny raz z półmroku napłynęło przeciągłe wołanie. Brzmiało niczym pierwszy pomruk rozbijającej się o brzeg oceanu potężnej fali.

To nieszlachetnie odwracać się tyłem do przeciwnika podczas walki, zakpiła Riina. Nieszlachetnie i niepraktycznie.

Potrafię stawić czoło tylko jednemu wrogowi naraz, odcięła się Tahiri i serią agresywnych ciosów zmusiła przeciwniczkę do obrony. Poruszała się szybko i zwinnie jak nigdy do tej pory zachwycona wdziękiem i siłą swoich ciosów. Zachowywała się jak Anakin Solo płonący oślepiająco jasnym blaskiem i przepełniony Mocą.

Do jej umysłu napłynęła fala wspomnień, a wraz z nimi emocje, o których wolałaby nie pamiętać. Rzuciła się do jeszcze bardziej zawziętego ataku, ale udało jej się osiągnąć tylko tyle, że obie znów się zwarły. Stojąc nieruchomo oko w oko zaledwie kilka centymetrów od siebie, jakby ktoś wykuł je z bryły lodu, krzyżowały klingi świetlnych mieczy i wpatrywały się jedna w drugą jak urzeczone.

Chwilą później tajemniczy głos jeszcze raz zawołał ją po imieniu. Tym razem napłynął z bardzo bliska… z tak bliska, że młoda Jedi niemal poczuła na karku oddech wołającej ją osoby.

Nie zastanawiając się dłużej, odwróciła głowę. Ciemność osłaniała otaczający ją świat i Riinę niczym gęsta mgła, ale z jednej strony widać było wąską szczelinę, przez którą wpadało trochę słonecznego blasku.

Nie! Nie pozwolę, żeby to nas zabiło!

Riina odepchnęła od siebie przeciwniczkę, odbiegła i zniknęła w gęstej mgle. Zaskoczona Tahiri potknęła się i upadła, ale ułamek sekundy później zerwała się na równe nogi. Kierując się odgłosem szybkich kroków Riiny, puściła się za nią w pościg. Cokolwiek poszukiwało jej w ciemności, nie chciała się z tym mierzyć, nie wiedząc, gdzie ukrywa się jej dotychczasowa przeciwniczka.

I czego się tak bardzo obawia.

Nie pozwolę, żeby to nas zabiło…

Biegnąc w ciemności za Riiną, nie potrafiła zapomnieć jej ostatnich słów. Chwilę potem zza pleców napłynęło jeszcze raz przeciągłe echo jej imienia.

Podczas lotu na Esfandię Leia dosłownie i w przenośni usunęła się na drugi plan. Nawet nie usiłowała wtrącać się do rozmowy męża z Dromą, bo byłoby to zbyt wyczerpujące i po prostu bezcelowe. Nie zawsze obaj zachowywali się jak dobrzy przyjaciele, ale Leia nie widziała w tym niczego dziwnego. Odkąd Ryn wszedł na pokład „Sokoła”, praktycznie cały czas rozmawiał z Hanem. Opowiedzieli sobie, co wydarzyło się od ich rozstania się na Fondorze, poruszyli wszystko, zaczynając od podstępnych taktyk, a skończywszy na śmierci Anakina. Kiedy Droma się o tym dowiedział, na jakiś czas opuścił sterownię, żeby odśpiewać żałobną balladę w języku, którego Leia nie znała. Potem wrócił, by opowiedzieć o jednym ze swoich wyczynów w sektorze Seneksa. Historia była tyleż barwna, co niewiarygodna, ale pomogła rozproszyć mgiełkę melancholii, która zaczęła ogarniać pasażerów „Sokoła”.

- …więc zaczęli rozbierać na części moduł tankowca - opowiadał Han Dramie jedną z własnych przygód. Jego nastrój w niczym nie przypominał smutku, który ogarnął go wcześniej.

- Powiedziałeś, że był wypełniony płynnym wodorem - przypomniał Droma.

- Ta-a, ale zniszczenie tankowca nie powstrzymało tego wodoru - ciągnął Solo. - Wręcz przeciwnie. Jeszcze bardziej zwiększyło jego objętość, dokładnie jak planowano.

- Dlaczego? - zapytał Droma, marszcząc brwi. - Wodór nie pali się bez tlenu.

- Tak właśnie uważał Threepio - podjął Han. - W tym cały kłopot z androidami. Nie mają ani krztyny wyobraźni. Kiedy nasze ochronne pola osłabły, powiedziałem Leii i Jacenowi, żeby zrobili użytek z poczwórnych działek i przedziurawili kadłub tego krążownika. Zanim miałem czas powiedzieć bliznogłowym, żeby pożywili się jonami, w sąsiedztwie wodoru pojawiło się dość tlenu, żeby doszło do reakcji. Krążownik eksplodował tak szybko, że tylko z trudem uniknęliśmy trafienia przez odłamki. A później musieliśmy już tylko pomyśleć, jak się stamtąd wydostać. Za rufą pozostawiliśmy wprawdzie kilka skoczków, ale ich piloci nie stanowili dla nas praktycznie żadnego zagrożenia.

- To zrozumiałe - przyznał Ryn. - Słyszałem, że skoczki Vongów są bezużyteczne, kiedy odciąć łączność z ich yammoskami.

- No cóż, nie są zupełnie bezużyteczne - odparł Solo. - Pozbawienie ich łączności z yammoskami zapewnia jednak pilotom wyraźną przewagę podczas walki.

Droma wzruszył ramionami.

- Skoro już mowa o yammoskach, słyszałem o nich kilka historii, przy których ogon staje na baczność - powiedział.

Leia przysłuchiwała się ich rozmowie, ale nie brała w niej udziału. Wolała skupić się na informacjach, jakie przekazał im Droma. Okazało się, że rzeczywiście łączność z Nieznanymi Rejonami galaktyk, została przerwana. Wszystko wskazywało, że to z powodu zniszczenia bazy przekaźnikowej na Generis i napaści na Esfandie. Ta ostatnia była protoplanetą bardzo dawno odciętą od kontaktu z macierzystą gwiazdą i obecnie unosiła się swobodnie w przestworzach. Mimo to jej rdzeń wykazywał wystarczająco dużą radioaktywność, żeby podtrzymywać istnienie niezbyt zimnej atmosfery. Planeta nie była najbardziej gościnnym ze wszystkich miejsc w galaktyce, ale na dobrą sprawę nie musiała. Na początku wojny z Yuuzhan Vongami mieściła się tam placówka naukowa, którą później przekształcono w obsługiwaną przez kilkunastu techników stację przekaźnikową. Odkąd w głąb Nieznanych Rejonów wleciała wyprawa dowodzona przez Luke’a, Galaktyczny Sojusz wzmocnił obronę okolic Esfandii do dwóch eskadr myśliwców typu X-wing i fregaty o nazwie „Koreliańska Droga”. Nikt nie miał pojęcia, co się dzieje z tą niewielką flotą. Personel stacji zdążył tylko ostrzec przełożonych z Kalamara, że placówka została zaatakowana przez Yuuzhan Vongów. Wkrótce potem wszelka łączność ustała.

To jeszcze nie oznaczało katastrofy. Stację przekaźnikową zaprojektowano w taki sposób, żeby mogła oprzeć się podobnym atakom. Do pracy w podobnym do zimnej zupy środowisku Esfandii wykorzystano starą technologię imperialnych robotów kroczących typu AT-AT. Powstała dzięki temu podobna do kraba, gigantyczna konstrukcja mechaniczna, która mogła powoli, ale skutecznie przemieszczać się z miejsca na miejsce. Taka mobilność stanowiła niewątpliwą zaletę, bo w wielu punktach powierzchni planety zainstalowano nadawczo-odbiorcze sensory, na tyle czułe, żeby wykrywać sygnały napływające z głębi Nieznanych Rejonów galaktyki. Obsługą sensorów zajmowali się bezpiecznie ukryci i chronieni przez pancerz stacji technicy. Okrążali planetę po orbicie, ale w przypadku ataku z przestworzy nie musieli się obawiać o własne bezpieczeństwo.

Zaatakowana stacja mogła wylądować i wcisnąć się w szczelinę gruntu albo ukryć pod grubą powłoką gęstej jak szlam atmosfery. Gdyby jakikolwiek przedstawiciel Galaktycznego Sojuszu zdołał placówkę odnaleźć, mógłby ją uruchomić… zakładając naturalnie, że wcześniej nie odnaleźliby jej i nie zniszczyli Yuuzhan Vongowie.

Leia uwolniła myśli i wysłała je bardzo daleko, poza Esfandie i wszystko, co mogło ich tam spotkać, żeby połączyć się z bratem, Lukiem. Ostatnia wiadomość, jaką otrzymał od niego Cal Omas, zawierała sugestię, że Mistrz Jedi natrafił na obiecujący ślad i postanowił go zbadać. Nie uściślił, co to za ślad ani dokąd leci, a nie można go było o to zapytać, dopóki łączność nie zostanie przywrócona. Księżniczka była pewna, że bratu nie stała się żadna krzywda. Wiedziałaby, gdyby przydarzyło mu się coś złego. Wyczułaby to, podobnie jak w przeszłości. Mimo to była trochę zaniepokojona. Od jego wyprawy tak wiele zależało, w wymiarach zarówno osobistym, jak i galaktycznym, że gdyby coś potoczyło się nie po jego myśli, oznaczałoby to katastrofę o niewyobrażalnych rozmiarach.

Kiedy z konsolety „Sokoła” zaczęły się wydobywać piski, a na pulpicie zamrugały lampki na znak, że zbliżają się do celu podróży, jej mąż i jego dobry przyjaciel zmienili temat rozmowy.

- Jak po sznurku - odezwał się Solo z dumą. Przygotowując się do powrotu do normalnych przestworzy, zaczął przestawiać dźwignie przełączników.

- I nawet nie musieliśmy wysiadać, by go popchnąć - oznajmił cierpko Droma.

- Ta-a, bardzo zabawne - przyznał Han, ale się nie uśmiechnął. - A teraz zechciej zabrać swój kosmaty tyłek z tego fotela, żeby moja żona mogła na nim usiąść i mi pomóc.

- Nie trzeba, Hanie - odparta księżniczka, kiedy Ryn zaczął wstawać z fotela drugiego pilota. - Jestem pewna, że Droma da sobie równie dobrze radę.

Niezbyt chętnie pozwalała, aby rutynowymi czynnościami zajął się ktoś inny, ale z zainteresowaniem obserwowała, jak mąż zachowuje się w obecności Ryna. Wspomnienia okropnych czasów, kiedy Han ją opuścił, rozpaczając po śmierci Chewiego, wciąż bolały, ale tylko Droma był świadkiem, jak bardzo wówczas Han zamknął się w sobie. Jeżeli jednak obecność Ryna przypomniała mu bolesne chwile, nie dał po sobie nic poznać.

- Pamiętasz jeszcze, jak obsługiwać pulpit drugiego pilota? - zapytał sceptycznie Solo, nie odrywając spojrzenia od ekranów monitorów.

- Trzeba wykonywać rozkazy i kląć, kiedy coś nie będzie chciało działać - odparł Droma z przekornym uśmiechem. - Co niewątpliwie wcześniej czy później się wydarzy.

Han był najwyraźniej oburzony, że ktoś śmie podawać w wątpliwość możliwości ukochanego frachtowca.

- Hej, może i jest stary… - zaczął.

- …ale zawsze można na nim polegać w potrzebie, co? - dokończył Droma.

- Mówiłem ci już kiedyś, żebyś tego nigdy nie robił! - wybuchnął zirytowany Solo.

Ryn się roześmiał.

- Tak czy owak, to nie wiekiem frachtowca się przejmuję - powiedział, przestawiając dźwignie kilku przełączników. - Bardziej martwi mnie wiek jego właściciela.

Han miał na końcu języka ciętą odpowiedź, ale przeszkodziła mu seria pisków z nawigacyjnego komputera. Obaj unieśli głowy i obserwowali przez dziobowy iluminator, jak długie smugi światła nadprzestrzeni roztapiają się i przemieniają w punkciki odległych gwiazd. Nigdzie nie było widać głównego słońca, które mogłoby przyćmiewać ich blask, bo najbliższy zamieszkany system w tym sektorze Środkowych Rubieży znajdował się w odległości większej niż dziesięć lat świetlnych, a najbliższa gwiazda o połowę bliżej. Biliony kilometrów przed nimi ciągnęły się tylko zaśmiecone kosmicznym pyłem przestworza. Gdzieś pośrodku unosiła się mikroskopijna kula samotnej Esfandii.

A przynajmniej powinna być samotna. Kiedy „Duma Selonii” i Eskadra Bliźniaczych Słońc wyłoniły się z nadprzestrzeni w niewielkiej odległości od „Sokoła”, Droma spojrzał na ekran monitora sensorów i zaczął wypatrywać osieroconej planety. Pokładowe detektory frachtowca były o wiele czulsze niż instalowane na pokładach innych statków standardowe urządzenia tego typu i wkrótce Ryn zobaczył to, czego poszukiwał. Planetę otaczała gruba warstwa gęstych chmur, które płonęły sztucznym pomarańczowym blaskiem. Z początku Leia uznała to za dziwne, ale potem uświadomiła sobie, o co chodzi. Esfandia nie krążyła wokół żadnego słońca i jedynym źródłem jej ciepła było planetarne jądro. Brak orbity powodował, że na powierzchni nie zmieniały się pory roku… a to z kolei oznaczało brak lodowcowych czap na biegunach i prażonego słońcem równika. Temperatura na powierzchni była we wszystkich miejscach mniej więcej taka sama.

Dokładniejsze badanie ujawniło jednak, że tak nie jest. Na półkuli zwróconej w ich stronę widniało co najmniej sześć gorących punktów. Obserwując je, pasażerowie „Sokoła” zauważyli, że w pewnej chwili pojawił się następny.

Droma zaczął powiększać obraz, żeby przyjrzeć się z bliska źródłom ciepła.

- Bombardowanie - odezwał siew końcu. - Ktoś rzuca miny z orbity.

- Niszczy stanowiska sensorów - domyśliła się Leia. - To Yuuzhan Vongowie. Jeszcze stamtąd nie odlecieli!

Han zaryzykował i zerknął na ekran zainstalowanego przed nim monitora.

- Na niskiej orbicie wprost roi się od nieprzyjaciół - zameldował. - Naliczyłem siedem okrętów liniowych i dziewięć krążowników, nie widzę jednak zbyt wielu koralowych skoczków. Nie zauważyłem także ani śladu miejscowych obrońców czy posiłków z Kalamara.

- Chyba się domyślam, dlaczego - stwierdził Droma.

Leia dobrze wiedziała, co Ryn ma na myśli. Flota Yuuzhan Vongów na orbicie wokół Esfandii była niewspółmiernie potężna. Eufemizmem byłoby stwierdzenie, że pod względem siły ognia przewyższa chroniące planetę dwie eskadry gwiezdnych myśliwców i jedną fregatę, a także dwie inne, wysłane z Kalamara eskadry, których piloci mieli zbadać sytuację.

- Sądziłem, że siły Vongów są rozproszone - odezwał się Droma.

Han tylko mruknął coś pod nosem. Włączył komunikator i jakiś czas wsłuchiwał się w trzaski zakłócające przesyłane informacje. W końcu się zorientował, że to pani kapitan Mayn i Jag proszą o rozkazy.

- Powiedz im, żeby chwilę zaczekali - poleciła Leia. - Nie możemy tam lecieć, jakby nic się nie działo. To równałoby się samobójstwu.

Han odwrócił się do niej.

- Nie możemy także zarządzić odwrotu, Leio - zauważył.

Jego żona pokiwała głową.

- Yuuzhan Vongowie jeszcze nie odnaleźli bazy, w przeciwnym razie nie traciliby czasu na niszczenie stanowisk planetarnych sensorów - stwierdziła. - Pozbawione łączności z bazą i tak by nie funkcjonowały.

- Więc co robimy? - zniecierpliwił się Solo. - W każdej chwili mogą nas zauważyć.

Księżniczka wstała, pochyliła się nad ramieniem męża i położyła dłoń na jego karku. Flota Yuuzhan Vongów była tak potężna, że w pełni zasługiwała na miano armady.

- Gdybyśmy prześliznęli się obok ich okrętów liniowych, moglibyśmy się ukryć w gęstej atmosferze - zaproponowała. - Może zdołalibyśmy dotrzeć do bazy wcześniej niż oni.

- I co potem? - zainteresował się Droma. - Znaleźlibyśmy się dokładnie w takiej samej sytuacji jak personel placówki. Wcześniej czy później Yuuzhanie by nas tam odkryli.

Leia szukała rozpaczliwie rozwiązania problemu, ale żadne nie przychodziło jej do głowy. Stopniowo zaczynała ją ogarniać frustracja. Pomyślała, że gdyby zostali zmuszeni do odlotu z przestworzy Esfandii, spróbowaliby zainstalować gdzieś naprędce podobną stację przekaźnikową, która pozwoliłaby na przywrócenie łączności z Kalamarem.

Pokręciła głową. Taka decyzja oznaczałaby skazanie niewinnych techników z Esfandii na pewną śmierć, a na myśl o tym zbierało się jej na mdłości. Czuła się podobnie jak kiedyś na Gyndinie, gdzie na okrutny los zostało skazanych tyle osób.

Musi istnieć inny sposób, pomyślała.

Pytanie tylko, jaki.

Jakby w odpowiedzi na jej myśli z konsolety sensorów rozległa się seria krótkich pisków. Oznaczała, że z nadprzestrzeni po przeciwnej stronie planety wyskakują jakieś jednostki.

- Mamy towarzystwo - odezwał się Droma. Jego owinięty wokół podstawy fotela ogon lekko zadrżał.

- Tylko tego było nam potrzeba - burknął Han. - Może najwyższy czas zarządzić pospieszny odwrót?

- Zaczekaj chwilę. - Leia zmieniła punkt obserwacyjny i stanęła za plecami Ryna. - To chyba nie Yuuzhan Vongowie. Wyślij sygnał o pomoc w kanale wykorzystywanym przez Imperium.

- Imperium? - powtórzył zdumiony Han, ale posłusznie przeniósł spojrzenie na ekran monitora sensorów. Wysyłając zakodowany sygnał, uniósł kąciki ust w szelmowskim uśmiechu. - No cóż, nigdy bym nie pomyślał, że taką radość sprawi mi widok gwiezdnego niszczyciela!

Leia zauważyła, że nie tylko jednego. Z otaczającej Esfandię nadprzestrzeni wyskoczyły dwa ogromne okręty i towarzyszące im jednostki pomocnicze. Z ich hangarów wylatywały roje myśliwców typu TIE. Obserwując, jak imperialni piloci zataczają łuki i zaczynają atakować yuuzhańską armadę, Leia odzyskała optymizm i poczuła chęć przyłączenia się do walki.

Nie od razu rozpoznała oznaczenia na burtach imperialnych niszczycieli, ale niewielkie uszkodzenia i wypalone ciemne smugi na kadłubach sugerowały, że nieco wcześniej ich załogi brały udział w innej walce.

W pewnej chwili rozległ się pisk pokładowego komunikatora „Sokoła”. Han pospiesznie pstryknął włącznikiem mikrofonu i usłyszał głos Gilada Pellaeona.

- Powinienem był się domyślić, że zobaczę tu „Sokoła Millenium” - odezwał się wielki admirał. - Zawsze jesteście tam, gdzie zanosi się na kłopoty.

Leia się uśmiechnęła.

- Miło cię znów słyszeć, Giladzie - powiedziała.

- I ciebie, księżniczko - odparł Pellaeon.

- Nie dowodzisz tym razem „Chimerą” - zauważy! Han. - Twój okręt wygląda na bardzo stary.

- To „Praworządność” - wyjaśnił wielki admirał. - Rzeczywiście, jest jednym ze starszych niszczycieli w naszej flocie. Starając się ograniczyć zasięg wyrządzanych zniszczeń, ścigamy tę żałosną zbieraninę koralowych brył przez pól galaktyki, ale zgubiliśmy ich podczas ostatniego skoku i dlatego tak późno się tu zjawiliśmy. Dane naszego wywiadu na temat waszych zdalnie sterowanych stacji są okropnie przestarzałe.

- Z pewnością nie są tak dobre jak wrogów - przyznała księżniczka.

- Przylecieliśmy tu w nadziei, że w końcu nasz pech się odwróci - stwierdził Pellaeon.

- Miło mi to słyszeć.

- Przyłączycie się do nas?

- Czekamy na twoje rozkazy, Giladzie - oznajmiła Leia.

- Wkrótce podam wam cele - powiedział wielki admirał. - Przekaże je wam pani komandor Ansween. - Urwał, ale po chwili dodał jakby od niechcenia: - Cieszę się, że w końcu mogę walczyć u twojego boku, kapitanie Solo.

Kiedy przerwał połączenie, Han spojrzał na żonę.

- Czy to ma znaczyć, że od tej pory będziemy słuchali rozkazów Imperialca? - zapytał.

- No cóż, czasy się zmieniły, kochanie - odparła Leia. Serce podpowiadało jej, że może ufać Pellaeonowi, a Moc utwierdzała ją w tym przekonaniu. - On także się zmaga z podobnym dylematem. Staje w obronie placówki Galaktycznego Sojuszu. Pomyśl tylko, jak się musi dziwnie czuć.

Han zachichotał ponuro.

- Wyobrażam sobie - mruknął. - Tyle że nigdy nie słuchałem niczyich rozkazów. Mam nadzieję, iż to niecodzienne koleżeństwo nie skłoni go do przypuszczania, że zmieniłem swoje przyzwyczajenia.

Leia uśmiechnęła się do męża i zaczęła delikatnie masować mięśnie jego pleców.

- Jestem pewna, że Pellaeon doskonale o tym wie, Hanie - stwierdziła.

Rozległ się trzask i do życia ponownie obudził się głośnik pokładowego komunikatora. Tym razem połączyła się z nimi kobieta… z pewnością pani komandor, o której wspomniał wielki admirał.

- Waszym głównym celem będzie yuuzhański niszczyciel „Kur-hashan” - powiedziała. Na ekranach monitorów „Sokoła” zaczęły się pojawiać gwiezdne mapy i inne informacje niezbędne do wykonania tego rozkazu. - To na jego pokładzie znajduje się yammosk. Wtórne cele to jednostki pomocnicze. Możecie przystąpić do walki, kiedy chcecie. Bez odbioru. „Praworządność” przerywa połączenie.

Han wpisał współrzędne kursu do pamięci nawigacyjnego komputera.

- Słyszeliście to, „Selonio”? - zapytał.

- Głośno i wyraźnie - odezwała się pani kapitan Mayn.

- Jagu?

- Bliźniacze Słońca czekają na rozkazy, panie kapitanie - odparł młody pilot. Sprawiał wrażenie spokojnego i opanowanego, ale Leia wyczuwała, że Jag i jego podwładni są gotowi do walki.

- Naprawdę macie zamiar zrobić to, co sądzę, że chcecie zrobić? - zapytał trochę zdenerwowany Droma.

- To ty zawsze zgadujesz myśli innych - powiedział Han. - Ty nam to powiedz.

- Nie trzeba być jasnowidzem, aby wiedzieć, że nadal przewyższają nas pod każdym względem - ciągnął Ryn. - Miło nam, że mamy towarzystwo i tak dalej, ale to wciąż tylko dwa gwiezdne niszczyciele przeciwko szesnastu ogromnym brzydactwom.

- Wiem, wiem - mruknął Solo, szczerząc zęby w zwykłym szerokim uśmiechu. - Szanse są wprawdzie bardzo nierówne, ale może właśnie dlatego walka tak się ciekawie zapowiada, nie uważasz?

 

II K O N F R O N T A C J A

 

Krew. To było pierwsze, na co Nom Anor zwrócił uwagę, kiedy wyłonił się z podziemi Yuuzhan’tara. W zdumienie nie wprawiło go ani oślepiające światło, ani wiatr, ani nawet wznoszące się ku niebu szczątki budowli poprzednich władców planety. Zaskoczyła go tylko wszechobecna, dusząca woń krwi.

Głęboko oddychając, uśmiechnął się do siebie.

Prorok i jego doradcy znowu przenosili się w inne miejsce. Nom Anor, Shoon-mi i Kunra towarzyszyli w tej podróży Ngaaluh. Kapłanka stała oficjalnie na czele ekipy prowadzącej dochodzenie w sprawie religijnego skażenia w sektorze Yuuzhan’tara, który otrzymał wcześniej nazwę Vishtu. Podróżowanie ułatwiali Ngaaluh funkcjonariusze służby bezpieczeństwa wszystkich szczebli, bo poprzedzały ją niespodziewany rozgłos i jeszcze bardziej nieoczekiwana sława. Kto lepiej się nadawał, żeby odkryć skażenie pośród przedstawicieli wyższych kast społeczności Yuuzhan

Vongów niż kapłanka sekty zwodzicielek?

Ngaaluh podróżowała otoczona własnym, nie mniej licznym orszakiem, ale jego członkowie nie mogli wiedzieć, kim jest ich przywódczyni. Nie mieli pojęcia, że towarzyszą w podróży zagorzałej heretyczce. Takie rozwiązanie stanowiło idealny kamuflaż. Nom Anor, niemal niemożliwy do rozpoznania pod wymyślnym okrywaczem, tym razem udawał jednego z prostych robotników, którzy stali w hierarchii Yuuzhan Vongów tylko szczebel wyżej niż Zhańbieni. Były egzekutor poganiał vrripy, zwaliste sześcionogie roślinożerne zwierzęta pociągowe, które Yuuzhanie hodowali wyłącznie z myślą o przenoszeniu ciężkich ładunków. W przypadku orszaku Ngaaluh były to akta i pięcioro więźniów transportowanych na miejsce przesłuchania. Nom Anor osobiście dopilnował wyboru całej piątki. Wszyscy należeli do nielicznej komórki niedoszłych heretyków, ale okazali się zbyt mało gorliwi albo rozgarnięci, żeby przysłużyć się sprawie. Nieco wcześniej były egzekutor, który przemienił się w Proroka Yu’shaa, wbił im do głowy całą masę nieprawdopodobnych kłamstw. Oznajmił, że ich zaakceptował, a potem wysłał, żeby głosili wypaczoną wersję ideologii Proroka. Wszystkich schwytali we właściwym czasie lojalni wobec Shimrry szpiegowie Ngaaluh, święcie przekonani, że wypełniają wolę Najwyższego Lorda. Przesłuchanie powinno ujawnić straszliwą prawdę: wyznawcami szerzącej się niczym pożar herezji zostali nawet sprawujący władzę w sektorze Vishfu urzędnicy najróżniejszych szczebli. Nieświadomie rozgłaszając fałszywe informacje, niedoszli heretycy odgrywali ważną rolę w planie Noma Anora.

- Stać!

Kiedy karawana Ngaaluh zbliżyła się do bramy wjazdowej enklawy dowodzenia sektora Vishtu, były egzekutor biczem zmusił vrripy, żeby stanęły. W powietrze wzbiła się chmura pyłu, ale zwierzęta niechętnie usłuchały. Wokół ich łbów roiły się podniecone wonią krwi owady, które wciskały się pod kaptury i między fałdy ubrań.

Bramy strzegli dwaj wojownicy, zakuci w groteskowe pancerze i z wymyślnymi bliznami na twarzach. Jeden gniewnie warknął coś, co zabrzmiało jak żądanie okazania dokumentów. Główny podwładny Ngaaluh wręczył mu je bez wahania. Wszystko wskazywało, że środki bezpieczeństwa zostały jeszcze zaostrzone. Siedząc w ozdobnym siodle na grzbiecie największego vrripa, Ngaaluh obserwowała obojętnie, jak strażnik kilkakrotnie się upewnia, czy rzeczywiście ma do czynienia z osobą wymienioną w dokumencie. Na twarzy kapłanki malowało się zmęczenie… Nom Anor pomyślał, że bardzo odpowiednie w obecnej chwili i prawdopodobnie całkiem autentyczne. Wędrówka była bardzo długa i męcząca nawet dla podróżującej w wygodnym siodle Ngaaluh.

Kiedy jednak pierwszy strażnik wyraził powątpiewanie co do autentyczności zezwolenia, Noma Anora ogarnęło zdumienie. To był przecież jedyny niewątpliwie autentyczny dokument, jakim dysponowali uczestnicy wyprawy. Strażnik i podwładny kapłanki wdali się w ożywioną rozmowę, a były egzekutor pochylił się w siodle, żeby podsłuchać, o czym mówią. Czyżby wartownicy zdwoili czujność, bo jakimś cudem dowiedzieli się o spodziewanym przybyciu Proroka?

Kątem oka zauważył Kunrę, przebranego za młodszego poganiacza vrripów. Z trudem go rozpoznawał pod maską zwęglonej tkanki, w wielu miejscach upstrzonej rozległymi, nierytualnymi oparzeniami. Były wojownik pochwycił jego spojrzenie, ledwo zauważalnie kiwnął głową i mocniej ścisnął rękojeść długiego sztywnego bicza, jakimi się posługiwali wszyscy poganiacze.

Zanim jednak Nom Anor cokolwiek usłyszał, czyjaś zakuta w pancerz, sękata dłoń smagnęła go na odlew po twarzy.

- To nie powinno cię interesować, robotniku! - warknął drugi wartownik. Były egzekutor nie zauważył, że jego prześladowca okrążył karawanę. - Nie wtrącaj się do spraw, które dotyczą tylko twoich zwierzchników!

Nom Anor zgarbił się w siodle jeszcze bardziej i spuścił głowę. Pragnął w ten sposób dać dowód posłuszeństwa, ale także ukryć ewentualne szkody, jakie cios mógł wyrządzić maskującemu jego twarz okrywaczowi. Nie chciał także, żeby strażnik zobaczył na jego twarzy grymas gniewu… gniewu i obrzydzenia. Taki widok na pewno by mu zdradził, że nie ma do czynienia z prostym poganiaczem z kasty robotników.

Nom Anor musiał zapanować nad emocjami dla własnego dobra i dla dobra swoich planów. Starał się jak najlepiej odgrywać rolę poganiacza. Musiał się spodziewać, że będzie bity i kopany, ilekroć osobom stojącym wyżej w hierarchii Yuuzhan Vongów przyjdzie taka ochota. Zgrzytnął zębami i wymruczał coś odpowiednio służalczego. Wojownik burknął gniewnie i odszedł.

- Nic ci nie zrobił, Mistrzu? - zapytał szeptem Kunra, kiedy wartownik oddalił się na tyle, że nie mógł go usłyszeć.

Nom Anor wyprostował się, uniósł głowę i dotknął twarzy, by się upewnić, że okrywaczowi nie stała się żadna krzywda.

- Znosiłem gorsze zniewagi - szepnął cicho, posyłając w ślad za strażnikiem gniewne spojrzenie.

Mówił prawdę. Wspinaczka po szczeblach hierarchii egzekutorów była długim i bolesnym procesem, w którego ciągu na jego głowę spadło mniej więcej tyle samo razów, ile sam wymierzył. Ściśle współpracując z lubującym się w zadawaniu bólu Shimrrą i koterią jego sadomasochistycznych sługusów, musiał zachowywać jak najdalej posuniętą ostrożność. Czuł się, jakby stąpał nad bezdenną przepaścią po cienkiej linie. Starał się zasługiwać na pochwały i zyskiwać wpływy, ale unikał kar i związanego z nimi bólu. Jeden nieostrożny krok, jedno potknięcie… i mógł na zawsze pogrążyć się w niebycie.

Cały czas zagrzewała go myśl, że któregoś dnia odpłaci prześladowcom za wszystkie zniewagi. Nie zamierzał oszczędzać ani jednego. Jego determinację podsycała każda, nawet najdrobniejsza obelga. Poprzysiągł zemstę wszystkim, począwszy od najskromniejszego strażnika, a skończywszy na samym arcyprefekcie…

W końcu usatysfakcjonowani krótką demonstracją władzy wartownicy kazali otworzyć wrota. Potężne mięśnie napięły się i dalsza droga przed orszakiem Ngaaluh stanęła otworem. Kiedyś w tym miejscu znajdowała się sztuczna brama, ale dawno zastąpił ją swarbrik, krzepki organizm, który w przypadku próby sforsowania zamkniętych wrót wydzielał toksyczny gaz i uśmiercał intruzów. Swarbrik potrafił także regenerować swoje tkanki w przyspieszonym tempie. Kiedy wartownicy zaczęli go poszturchiwać, żeby pobudzić do działania, głośno stęknął, usłuchał rozkazu i powoli otworzył wrota.

Nom Anor strzelił z długiego bicza i vrripy, pomrukując, ruszyły w dalszą drogę. Ich ogromne zady kołysały się z boku na bok i były egzekutor musiał się zająć poganianiem potężnych zwierząt. Nie miał czasu napawać się sukcesem, bo po chwili przejechał pod gigantycznym łukiem sklepienia bramy, ale zauważył subtelną zmianę. Zapach kurzu i pyłu drogi zastąpiła mieszanina bardziej egzotycznych woni. Jakąś minutę skupiał uwagę tylko na vrripach. Nie powinien wzbudzać żadnych podejrzeń. Wszystkim, którzy chcieliby go obserwować, musiał się wydawać prostym robotnikiem. Nikt nie mógł nawet sekundę podejrzewać, że jest kimś innym niż przymuszonym do posłuszeństwa poganiaczem vrripów.

Ngaaluh ani na chwilę nie zmieniła wyrazu twarzy. Nie zareagowała nawet wówczas, kiedy karawana mijała ogromną kałużę ciemnej mazi, w której wykrwawiał się na śmierć inny swarbrik. Stworzenie było chore, a krew sączyła się z kilkunastu ran i rozcięć w grubej skórze. Nom Anor nie wiedział, czym to było spowodowane. Prawdopodobnie miał przed oczami kolejny dowód, że Mózg Świata Yuuzhan’tara wciąż jeszcze nie spisuje się, jak powinien.

Uśmiechnął się pod maskującym twarz okrywaczem. Pomyślał, ze może jednak jest jakaś korzyść z mieszkania pod powierzchnią Yuuzhan’tara.

Jag nie tracił czasu na podawanie w wątpliwość otrzymanych rozkazów. Po prostu się cieszył, że wyskoczył z nadprzestrzeni. Zauważył, że Pellaeon wbija klin między Esfandię a Yuuzhan Vongów, żeby uniemożliwić im dalsze bombardowanie z orbity, i skierował pilotów eskadry, którą dowodził na zmianę z Jainą, niczym strzałę w kierunku „Kur-hashana”.

- „Bliźniacza Dwójko”, weź „Szóstkę” i „Ósemkę” i zaatakuj lewą flankę - rozkazał. - „Trójko”, zaatakuj prawą z „Piątką” i „Siódemką” Pozostali zostają ze mną.

„Bliźniacza Czwórka” i „Dziewiątka”, wykonując manewry idealnie synchronicznie, zatoczyli zgrabne łuki i utworzyły klin w kształcie litery V z myśliwcem Jaga na czele szyku. Młody pilot zaczynał zapominać, którzy członkowie eskadry są Chissami, a którzy pilotami Galaktycznego Sojuszu. Walczyli razem od tak dawna, że zespolili się w jeden organizm. Zapewne przypadkowy obserwator zwróciłby uwagę, że szponostatki i myśliwce typu X-wing różnią się od siebie, ale nieprzyjacielskie jednostki w krzyżach celowniczych ich pilotów wyglądały zawsze tak samo.

Dopiero po jakimś czasie Yuuzhan Vongowie zorientowali się, że zostali zaatakowani z dwóch stron równocześnie. Koralowe ramiona „Kur-hashana” wyglądały, jakby eksplodowały. Odłączały się od nich setki skoczków podobnych do nasion unoszonych przez galaktyczne wiatry. Zza groteskowego organicznego odpowiednika okrętu liniowego wyleciały szybkie i zwrotne, ale dysponujące niewielką siłą ognia szturmowe krążowniki yorik-vec w kształcie spłaszczonych jaj, żeby stawić czoło napastnikom. Pani kapitan „Dumy Selonii” rozkazała przesłać energię do systemów uzbrojenia i powitała nieprzyjaciół zmasowanym ogniem laserowych działek.

Wkrótce mroczne zazwyczaj okolice Esfandii rozjarzyły się stroboskopowymi błyskami strzałów, a z ryczących silników trysnęły strugi energii, które wyglądały niczym komety na tle usianych iskierkami gwiazd przestworzy. Powierzchnię planety w dole skąpało światło jak podczas fałszywego świtu. Między szykującymi się do walki sztucznymi i organicznymi kolosami pojawiły się setki i tysiące szybszych i jakby rozwścieczonych ogników. Jag nastawił sensory na maksymalną czułość, żeby widzieć planetę, ale dzięki temu błyski światła wkrótce go oślepiły. Miał wrażenie, że ogląda wszechświat w zupełnie innej skali. Większe okręty wyglądały jak kwazary, a wirujące wokół nich mniejsze - jak galaktyczne gromady… obracające się tak szybko, jakby biliony lat nieustannego ruchu skurczyły się do sekund.

W pewnej chwili po stronie sterburty jego szponostatku pojawił się silny błysk i Jag otrząsnął się z zamyślenia. Zganił się w duchu. Oddawanie się bezsensownym rozmyślaniom podczas bitwy zawsze było bardzo niebezpieczne.

- Musisz bardziej uważać na siebie, szefie.

Powiedziała to siedząca za sterami myśliwca typu Y-wing pilotka, którą Eskadra Bliźniaczych Słońc zwerbowała na Bakurze. Wykazała się aż nadto wystarczającym doświadczeniem podczas walk przeciwko Ssi-ruukom i zgłosiła się na ochotnika, żeby uzupełnić poniesione podczas wcześniejszych akcji ubytki w stanie osobowym eskadry. Jego podwładna skorzystała z okazji zestrzelenia jeszcze jednego nieprzyjaciela, a Jag bardzo się ucieszył, że przy okazji ocaliła mu życie. Koralowy skoczek, którego pilot zamierzał go zaatakować, zostawał coraz dalej za nimi. Wyglądał jak rozżarzona do czerwoności bryła lawy.

- Dzięki, „Dziewiątko” - powiedział, przesuwając siatkę współrzędnych na ekranie monitora celowniczego komputera i biorąc na cel kolejnego skoczka. - Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale chyba go przeoczyłem.

- Masz jeszcze jednego na ogonie, „Jedynko” - ostrzegła go „Czwórka”. Zawróciła i przeleciała pod yuuzhańskim myśliwcem, którego pilot zamierzał zaatakować dowódcę od tyłu.

Jag śmignął świecą w górę i wykręcił ciasną spiralę. Kiedy wyrównał pułap lotu, żeby zaatakować z innej strony, zobaczył ciemne plamy. Uświadomił sobie, że to skutek nagłego przyspieszenia, i zwiększył o stopień skuteczność inercyjnego kompensatora. Wystrzelił do skoczka, który alarmująco szybko przelatywał obok niego, ale yuuzhański dovin basal jakby od niechcenia pochłonął energię jego strzału. Pilot ścigającego go skoczka nie miał jednak tyle szczęścia. Jego myśliwiec zetknął się z rufowym polem ochronnym szponostatku Jaga i zniknął w oślepiającej kuli ognia. Chissańska maszyna zakołysała się pod wpływem fali udarowej pobliskiej eksplozji.

- Serdeczne dzięki, „Czwórko” - odezwał się Jag.

- Zrobiłbyś to samo dla mnie - odparła Chissanka.

- Możesz na to liczyć - obiecał młody pilot.

Zazwyczaj nie pozwalał, żeby jego podwładni wymieniali żartobliwe uwagi podczas walki w przestworzach. Chissowie przyswajali dyscyplinę, zanim nauczyli się raczkować. Jag pamiętał jednak, że dowodzi eskadrą złożoną także z pilotów Galaktycznego Sojuszu, nie tylko z Chissów. Jego zgoda na nieregulaminowe rozmowy pozwalała wszystkim na lepsze zgranie i sprawniejsze działanie. Liczyło się to szczególnie w najtrudniejszych sytuacjach… podobnych do tej w przestworzach Esfandii, kiedy liczba pilotów zmalała do trzech czwartych stanu, a eskadra toczyła walkę z przeciwnikiem przewyższającym ją pod każdym względem.

Przełączył komunikator na kanał wspólny.

- Nie ryzykujcie niepotrzebnie - ostrzegł podwładnych. - Przede wszystkim mamy osłaniać „Selonię”. Jeżeli nie liczyć „Sokoła”, tylko my stoimy między nią a „Kurhashanem”.

- Zrozumiałam, „Jedynko” - odezwał się „Trzeci”, nadal ostrzeliwując yuuzhański odpowiednik kanonierki, wielokrotnie większy niż jego myśliwiec. - A przy okazji, gdzie się podział „Sokół”?

Jag przeniósł spojrzenie na ekran monitora sensorów i zaczął szukać charakterystycznego dysku koreliańskiego frachtowca. Nigdzie go nie zobaczył, ale nie miał czasu długo się rozglądać, bo niespodziewanie Yuuzhanie wzmocnili obronę. W pewnej chwili uświadomił sobie, że toczy trzy pojedynki równocześnie. Usunął z głowy myśli o eskadrze, skrzywił się i skoncentrował na przetrwaniu. Chyba nic nie cieszyło go do tego stopnia jak walka z godnym przeciwnikiem. Do tej pory yuuzhańska flota sprawiała wrażenie zdezorganizowanej, jakby nieprzyjaciele nie wierzyli we własne siły. Jego podwładni stosunkowo łatwo zestrzeliwali jednego wroga po drugim, wyglądało jednak, że Yuuzhanie otrząsnęli się i zorientowali w sytuacji. Prawdopodobnie przewaga, jaką dawało zaskoczenie, została bezpowrotnie stracona.

Wykonując uniki i strzelając, ilekroć przed dziobem jego szponostatku pojawiał się jakiś cel, Jag zwracał instynktownie uwagę na słabe strony nieprzyjaciół. Jeżeli Pellaeon rzeczywiście ścigał jakąś yuuzhańska flotę, mogły to być pozostałości tej samej, która zaatakowała Bastion i Borosk w przestworzach Szczątków Imperium. Jednocześnie strony, nie miało znaczenia, czy przyszło im się zmierzyć ze starym, czy nowym wrogiem, czy toczą walkę z kompletną, czy też przetrzebioną flotą. Liczyło się tylko to, że Yuuzhan Vongowie ponoszą ciężkie straty. Jeżeli Jag dowiedział się czegoś, obserwując poprzednie walki pilotów Galaktycznego Sojuszu, wkrótce liczba nieprzyjacielskich skoczków przypadających na każdego yammoska powinna ulec istotnemu zmniejszeniu. Ilekroć piloci Sojuszu mogli, zawsze niemal instynktownie atakowali najważniejsze cele. Wiedzieli, że jeśli zniszczą ośrodek wydający rozkazy, wkrótce potem mogą się spodziewać zwycięstwa.

Gdziekolwiek jednak znajdował się ośrodek podczas tej bitwy, postanowił odpłacić przeciwnikom pięknym za nadobne. Piloci koralowych skoczków spadali na okręty przeciwników niczym strugi ulewnego deszczu. Wcześniej czy później powinni osiągnąć dzięki przewadze liczebnej to, czego nie potrafili dzięki taktyce. Piloci Galaktycznego Sojuszu, którzy byli bardziej wszechstronnie wyszkoleni i odnosili zwycięstwa podczas większości poprzednich pojedynków z Yuuzhan Vongami, z początku radzili sobie równie dobrze także w przestworzach Esfandii. Im częściej jednak każdy musiał toczyć walkę z dziesięcioma przeciwnikami naraz, tym bardziej Jag tracił wiarę w ostateczne zwycięstwo.

Zwiększenie nacisku na rolę odgrywaną podczas tej bitwy przez yammoski zaowocowało jednak przynajmniej jedną korzyścią uboczną. Skupiając całą uwagę na walce w przestworzach Esfandii, Yuuzhan Vongowie przestali się interesować tym, co się dzieje w dole. W pewnej chwili Jag spojrzał na planetę i zauważył, że nieprzyjaciele już nie bombardują jej z orbity. Dopiero wtedy dostrzegł „Sokoła Millenium”. Zapomniany przez wszystkich koreliański frachtowiec właśnie znikał w kłębach gęstej atmosfery.

Jag miał niewiele czasu, żeby się zastanowić, co zamierzają Han i Leia, bo kilka sekund później widok planety przesłoniła mu sylwetka „Kur-hashana”, a w stronę jego szponostatku poleciały oślepiające kule energii.

Młody pilot, by uniknąć trafienia, zmienił wektor lotu i wprawił myśliwiec w ruch wirowy.

Nie wiem, co oni zamierzają, pomyślał, ale wcześniej czy później się tego dowiem.

Kiedy Ngaaluh zadomowiła się w nowych pomieszczeniach, Nom Anor, Shoon-mi i Kunra wymknęli się cichaczem. Żeby nikt nie zauważył zniknięcia byłego egzekutora i dwójki jego najbardziej zaufanych doradców, ich miejsca w świcie kapłanki zajęli trzej służący Prorokowi Zhańbieni. Wyglądali wprawdzie inaczej, ale nie miało to żadnego znaczenia. Mało kto zwracał uwagę na wygląd Zhańbionego.

Głęboko pod kwaterą kapłanki znajdowały się piwnice, do których można się było dostać tylko tajnym przejściem i po podaniu kilku haseł. Mroczne lochy przekształcono w taki sposób, żeby przestały wyglądać jak zamieszkiwane przez niewiernych pudełka, a zaczęły przypominać twory organiczne. Nawet filozofia Jeedai nie zdołała nakłonić Yuuzhan Vongów do mieszkania w pozbawionych życia trumnach. Nom Anor zapoznał się z nowymi pomieszczeniami audiencyjnymi i uznał, że spełniają wszystkie wymagania. Wyglądały skromnie i bezpiecznie, a jedynym rzucającymi się w oczy elementami były podwyższenie i proste krzesło. Nom Anor nalegał na ich ustawienie, bo chciał, żeby wszyscy wierni mogli go widzieć podczas kazań. Rola Proroka jako głosiciela herezji była kluczowa i musiał ją odgrywać jak najbardziej przekonująco. Tak przynajmniej powiedział Shoon-miemu. Starannie ukrywał przed wszystkimi, jak bardzo go cieszy sprawowanie jakiejkolwiek władzy.

Zjadł posiłek, przyrządzony naprędce z surowego mięsa jastrzębio-nietoperza, i udał się do osobistej komnaty. Musiał się zastanowić nad metodami jeszcze skuteczniejszego głoszenia przesłania. Szerząca się pośród jego wyznawców herezja Jeedai ulegała ciągłym ewolucjom, co zmuszało go do nieustannego dokonywania poprawek… zwłaszcza że rycerze Jedi nadal się opierali wysiłkom Shimrry, który dążył do wyeliminowania ich z galaktyki. Najważniejsze jednak było powstrzymywanie gorliwych wiernych przed zbyt pospiesznym działaniem, kiedy sytuacja toczyła się po ich myśli, a także zachęcanie ich i wspieranie po ewentualnych niepowodzeniach. Nom Anor musiał także zadbać o zachowywanie równowagi między wpływami różnych frakcji, które miewały sprzeczne interesy albo programy, a także o dostosowanie potrzeb do możliwości.

Pozostawiał za sobą wiernych, którzy odgrywali kluczową rolę we wcielaniu jego woli w życie. Niektórych wybierał Shoon-mi ze względu na fanatyczne oddanie Prorokowi, a innych Kunra z powodu ich prawości albo trzeźwości sądów. Jeszcze innych wyznaczał sam Nom Anor, ilekroć widział w nich gorącą chęć zrozumienia filozofii Jeedai. Traktował ich jak pomniejszych Proroków i bezpośrednich zastępców Yu’shaa, bo po prostu nie mógł przebywać we wszystkich miejscach naraz. Nie zdołałby załatwiać osobiście wszystkich spraw ani odpowiadać na setki pytań wiernych heretyków, których interesowało wszystko, co może mieć jakikolwiek związek z nowym stylem życia. Chcieli wiedzieć, jakie są cele herezji oprócz wolności dla Zhańbionych? Czy jeżeli Shimrra nie zgodzi się spełnić ich żądań, celem herezji ma być także obalenie go i pozbawienie stanowiska Najwyższego Lorda? Czy herezja Jeedai ma zastąpić Wielką Doktrynę jako zbiór prawd wskazujących przeznaczenie Yuuzhan Vongów? Jakie miejsce w nowej doktrynie zajmują starzy bogowie i system yuuzhańskich wierzeń?

Nom Anor był znużony tyloma pytaniami, ale właśnie w nich kryła się jedyna szansa jego przetrwania, a może także wzmocnienia pozycji. Pogardliwie odtrącony przez Shimrrę, nie miał innego sposobu odzyskania władzy oprócz wykorzystania dogmatów herezji Jeedai. Nie wierzył w nie, ale nie miało to absolutnie żadnego znaczenia. Liczyło się tylko, że ślepo wierzyli w nie wyznawcy, których wiarę podsycali zastępcy Proroka.

Były egzekutor nie miał pojęcia, czy starania Proroka przyniosą Zhańbionym upragnioną wolność… czy taki będzie skutek uboczny jego działalności. Wykorzystywał herezję jako okazję do wywarcia zemsty na wszystkich, których uważał za nieprzyjaciół. Nie obchodziło go, czy będzie musiał się uciec do terroryzmu, politycznych mordów, kradzieży czy innych tego typu metod. Wyszkolono go do działalności dywersyjnej wymierzonej w niewiernych z tej galaktyki, ale równie łatwo mógł ją prowadzić przeciwko istotom własnej rasy.

Czasami budził się w środku nocy i zastanawiał, co przyniesie przyszłość. Co czeka podstępnego, ale obdarzonego przenikliwym umysłem Noma Anora? Czy herezja Jeedai zdoła mu przywrócić honorowe miejsce w społeczności Yuuzhan Vongów, a przy okazji także przyniesie wolność Zhańbionym? A może do końca życia będzie się ukrywał za maską Proroka Yu’shaa, uwięziony pod szatami, które włożył, kiedy przeżywał trudne chwile?

Ngaaluh towarzyszyła mu, ilekroć mogła, i informowała go o wszystkim, co się dzieje na powierzchni Yuuzhan’tara. Kapłanka utrzymywała ciało w czystości i roztaczała woń kadzidła, ale była wyraźnie zmęczona zachowywaniem pozorów.

- Do moich uszu doszły wieści z dworu Shimrry - powiedziała, z głębokim westchnieniem siadając na krześle naprzeciwko Noma Anora. - Arcykapłan Jakan zapewnił Jego Okrutną Dostojność, że upadek herezji jest już bliski.

- Więc albo jest przesadnie pewny siebie, albo po prostu głupi - odparł były egzekutor. Nie miał na twarzy okrywacza. Ngaaluh wiedziała, kim naprawdę jest rzekomy Prorok Yu’shaa, ale to w niczym nie umniejszało wiary, jaką w nim pokładała. Była święcie przekonana, że herezja mogła przekonać nawet takiego starego łajdaka jak Nom Anor.

Kiwnęła głową.

- To głupiec - podsumowała rzeczowo. - Herezja sięga zbyt głęboko, żeby ją wykorzenić wyłącznie dzięki przechwałkom albo dobrym chęciom. Mimo to Jakan knuje przewrotne plany.

Nom Anor uśmiechnął się, słysząc jej słowa. Bawiąc się coufee, odcinał cienkie plasterki z gałązki woskodrzewa i wkładał je do ust, jeden po drugim.

- Jak tym razem planuje się mnie pozbyć? - zapytał.

- Zaproponował, żeby Shimrra wydał całkowity zakaz zapuszczania się na najniższe poziomy Yuuzhan’tara - odparła kapłanka. - Kiedy ewakuuje się stamtąd autoryzowany personel, chce wpuścić do tuneli stada dzikich spinerayów. Mistrzowie przemian mają zwiększyć ich ruchliwość, płodność i apetyt, żeby rozmnażały się i zabijały. Jakan przewiduje, że w ciągu zaledwie kilku tygodni rozprawią się ze wszystkimi, którzy pozostaną w podziemiach.

Rozbawiony naiwnością planu Nom Anor roześmiał się na całe gardło.

- A jak myśli, kto pozabija spineraye, kiedy już wszystkich pożrą? - zapytał. - Kto powstrzyma je przed przedostaniem się na wyższe poziomy? Gdyby Shimrra mu na to pozwolił, ten cymbał wylałby dziecko razem z kąpielą.

- Inny plan przewiduje wpompowanie żrącego gazu do tuneli i podziemi Yuuzhan’tara - podjęła Ngaaluh. - Shimrra odrzucił ten plan ze względu na to, że gaz mógłby nadwątlić fundamenty i cała konstrukcja zwaliłaby się nam na głowę.

Były egzekutor znów się roześmiał.

- Śmiem twierdzić, że mimo to znalazłyby się osoby, które uznałyby takie ryzyko za dopuszczalne - powiedział. Wsunął do ust następny plasterek woskodrzewa i pokiwał głową. - To dobrze, że są zdesperowani. Wynika stąd, że sprawiamy im spory kłopot.

- Ja też tak uważam, Mistrzu - przyznała Yuuzhanka. - Potęga i słuszność naszych przekonań podkopują ich siły i zniechęcają do podejmowania działań przeciwko nam. Nasi nieprzyjaciele nie zdołają nas pokonać.

- Ale to jeszcze nie oznacza, że nie będą próbowali - przypomniał Nom Anor.

- To prawda, Mistrzu - zgodziła się Ngaaluh. - A ja nadal będę się starała przeszkadzać im, najlepiej jak umiem.

Były egzekutor postanowił zmienić temat rozmowy na taki, który go najbardziej interesował.

- Jak postępuje realizacja naszego planu? - zapytał. - Czy udało ci się pozyskać zaufanie i przeniknąć do najbliższego otoczenia intendenta Ash’etta?

- Udało mi się, Mistrzu. - Kiedy kapłanka pokiwała głową, na jej kanciastej twarzy zatańczyły cienie. - Jest dokładnie taki, jakiego mi go opisywałeś, zachłanny i samolubny. Wypowiada frazesy ku czci starych bogów i przeklina Jeedai, ale jeżeli mu się to na nic nie przydaje, nie wierzy ani w jednych, ani w drugich. Interesuje go tylko to, co przynosi jakąś korzyść.

Interesuje go tylko to, co przynosi jakąś korzyść, powtórzył w myśli Nom Anor. Słowa były świetnie dobrane. Gdyby tylko kapłanka znała prawdę, mogłaby w ten sam sposób opisać charakter jego, Noma Anora.

- Więc zgadzasz się, że musi zostać usunięty z drogi? - zapytał.

Ngaaluh popatrzyła na niego.

- Jeżeli zdołamy tego dokonać, jego miejsce powinien zająć ktoś wykazujący większe zrozumienie dla naszej sprawy - powiedziała. - Postaram się, żeby do jego najbliższego otoczenia przeniknęli ci, których przygotowaliśmy do odegrania tej roli. Powinno to zagwarantować jego upadek.

- Doskonale - pochwalił Nom Anor.

Pokiwał aprobująco głową, ale w głębi serca poczuł uniesienie. Prefekt Ash’ett był jego dawnym rywalem. Ilekroć w grę wchodziła możliwość zdobycia większej władzy, bez skrupułów miażdżył wokół siebie wszystkich, a wśród nich Noma Anora. Podobnie jak wielu rywali byłego egzekutora, Ash’ett sprawował na Yuuzhan’tarze bardzo dużą władzę, którą zdobył po upadku imperium niewiernych. Stopniowo opanowywał kolejne obszary zniszczonej planety i cieszył się coraz większą sławą. Nom Anor uważał, że to jemu powinna była przypaść władza znienawidzonego prefekta. Już dawno zamierzał się z nim rozprawić. Usunięcie Ash’etta niewątpliwie sprawi mu wielką radość.

- Wyszukałem następnego niegodnego - powiedział. - Kiedy skończymy tutaj, przeniesiemy się do Gileng, gdzie niejaki Drosh Khalii już zbyt długo tuczy się zyskami, jakie ciągnie z tej wojny.

Ngaaluh znów pochyliła głowę. Kiedy ją uniosła, w jej oczach błysnęły żółte ogniki pochodni ze świecących porostów. Nawet jeżeli zniechęcała ją perspektywa określenia następnego celu przed wyeliminowaniem poprzedniego, nie powiedziała ani słowa.

- Trudne dzieło rewolucji wymaga poświęceń - dodał były egzekutor.

- Robimy duże postępy, Mistrzu - odezwała się nieobowiązująco Yuuzhanka.

- Rzeczywiście - przyznał Nom Anor, ale zwalczył chęć zapytania, dokąd to ich zaprowadzi. - Chcesz oznajmić mi coś jeszcze?

- Tak jest, Mistrzu.

- Więc słucham - powiedział były egzekutor, podając kapłance plasterek woskodrzewa. Ngaaluh przyjęła dar, ale na razie nie włożyła go do ust.

- Kiedy przebywałam na dworze Shimrry, udało mi się usłyszeć różne plotki, Mistrzu - wyjawiła.

- To nic niezwykłego - odparł Nom Anor. - W każdej sekundzie w galaktyce szerzą się miliardy plotek.

- Ale w tych, które słyszałam, powtarza się nazwa Nieznanych Rejonów, jak nazywają Jeedai tę część galaktyki - oznajmiła kapłanka. - Podobno w tamte okolice wyruszyły wyprawy, które chyba nie mają związku z Chissami. Ich celem ma być coś zupełnie innego.

- A mianowicie?

- Nie jestem pewna, Mistrzu - przyznała Ngaaluh. - Oprócz tego, co już ci powiedziałam, znam tylko kilka szczegółów.

- Ach, te plotki - mruknął były egzekutor, zbywając wiadomość lekceważącym gestem. - Czcza paplanina członków rządzących kast, którzy winą za swoją nieudolność usiłują obarczyć wszystkich oprócz siebie. Byłem tego świadkiem setki razy w przeszłości.

- Ja także, Mistrzu - przyznała Yuuzhanka. - Ale tym razem plotki się nasilają. Coś się święci. Nieprzyjaciele Shimrry zaczynają się niecierpliwić.

- No cóż, jeżeli tak, może obrócimy ich zniecierpliwienie na swoją korzyść - stwierdził Nom Anor. Wszystko, co odwracało uwagę Shimrry od heretyków, mogło się okazać dobrodziejstwem.

W końcu Ngaaluh wsunęła plasterek woskodrzewa między wytatuowane wargi i kawałek odgryzła.

- Dowiedziałam się z bardzo niezawodnego źródła, że niedawno wróciła z Nieznanych Rejonów pewna wyprawa - oznajmiła. - Ciągnęła się niezwykle długo, a po powrocie jej dowódca stwierdził ze zdumieniem, że wielu jego oficerów zostało zastąpionych.

Nic w tym dziwnego, pomyślał były egzekutor. Średnia długość życia wojowników malała tym szybciej, im wyżej się wspinali po szczeblach hierarchii władzy.

- Mów dalej - zachęcił, żywiąc nadzieję, że jej opowiadanie stanie się wkrótce ciekawsze.

- Dowódca, niejaki komandor Ekh’m Val, poprosił o audiencję samego Najwyższego Lorda - podjęła kapłanka. - Chełpił się, że odnalazł zagubioną planetę o nazwie Zonama Sekot.

- Zonama Sekot? - zdziwił się Nom Anor. Zmarszczył brwi. - Przecież żyjąca planeta to tylko legenda.

- Nie tylko, jeżeli ten Ekh’m Val mówił prawdę.

- I co się stało po rozmowie z Shimrrą?

- Nie wiem - przyznała Ngaaluh. Przysunęła krzesło bliżej byłego egzekutora, a w jej oczach ponownie zalśniły żółte błyski. - Nie udało mi się tego dowiedzieć, ale komandor Val chyba zniknął.

- Doprawdy? - Nom Anor zaczął okazywać większe zainteresowanie. Nie wiedział, dlaczego Ngaaluh mu to mówi, ale jej opowieść pozwalała mu zapomnieć o innych sprawach. - Może kłamał i poniósł zasłużoną karę?

- Może - zgodziła się z nim Yuuzhanka. - Plotki jednak nadal się szerzą. Możliwe, że kryje się w nich ziarno prawdy.

- Uważasz, że to coś ważnego?

- Moje instynkty nakazują mi słuchać. Jeedai uczą, że powinniśmy ufać swoim instynktom.

Nom Anor o mało nie przewrócił jedynym okiem.

- Więc słuchaj, uważnie słuchaj - rozkazał. - I zamelduj mi, jeżeli się dowiesz czegoś istotnego.

- Naturalnie, Mistrzu. Jestem twoją posłuszną wyznawczynią - wyrecytowała kapłanka. Wygładziła fałdy szaty i czekała, aż Nom Anor się odezwie.

Byłemu egzekutorowi zrobiło się żal kapłanki i postanowił jej podziękować. Rzucił jej komplement, jak Shimrra mógłby rzucić heretyka yargh’unowi do zjedzenia na śniadanie.

- Spisujesz się doskonale, Ngaaluh - powiedział. - Twój talent do spiskowania jest godzien najwyższej pochwały.

Kapłanka parsknęła.

- Tylko tyle mogę zrobić, żeby nie płakać z bezsilnej wściekłości z powodu gwałtów, jakie Shimrra zadaje prawdzie - powiedziała.

- Wszyscy jesteśmy dumni z twojej gorliwości i wytrwałości.

Yuuzhanka zaczęła obracać w sękatych palcach resztę plasterka woskodrzewa.

- Czasami to naprawdę trudne i męczące - przyznała.

- Powinnaś odpocząć - zaproponował Nom Anor. Ngaaluh rzeczywiście wyglądała na wyczerpaną, zarówno pod względem fizycznym, jak i duchowym. On także czuł potrzebę odpoczynku. W podziemiach Yuuzhan’tara nie odróżniało się dnia od nocy, mimo to musiał być posłuszny biologicznym rytmom swojego organizmu. - Wróć do swojej komnaty i prześpij się, zanim zauważą twoje zniknięcie.

Ngaaluh skinęła głową. Odsunęła krzesło i wstała z wysiłkiem.

- Nasza sprawa posuwa się do przodu, Mistrzu - stwierdziła. - Mam nadzieję, że już niedługo osiągniemy założone cele.

Nom Anor zachęcająco pokiwał głową. Starał się pokrywać zmęczenie pełnym troski uśmiechem.

- Idź teraz, moja wierna przyjaciółko - powiedział.

Kapłanka skłoniła się i wyszła z jego komnaty. Zaledwie rozpłynęła się w ciemności korytarza, Nom Anor usłyszał ciche pukanie do drzwi. Ciężko westchnął.

- Tak? - mruknął nieobowiązująco. Spodziewał się, że to Kunra, który zamierza mu doradzić, jak najskuteczniej znaleźć zatrudnienie dla fałszywych heretyków.

Stojący za drzwiami strażnik otworzył drzwi i wpuścił Shoon-miego. Zhańbiony omiótł pomieszczenie podejrzliwym spojrzeniem.

- Wybacz, Mistrzu, że odwiedzam cię o tak późnej porze - zaczął.

Zirytowany Nom Anor niecierpliwie machnął ręką, jakby chciał uśmierzyć obawy doradcy.

- O co chodzi? - zapytał.

- Zastanawiałem się, czy nie potrzebujesz czegoś ode mnie, Mistrzu - usłyszał w odpowiedzi.

- Nie sądzisz, że wezwałbym cię, gdybym sobie czegoś życzył? - burknął oschle były egzekutor.

Shoon-mi skłonił się i przeszedł przez próg, ale stanął po przejściu zaledwie kroku.

- Chodzi mi tylko o to, że nie zażądałeś, abym ci przyniósł popołudniowy posiłek - powiedział. - Sądziłem, że…

- Nie byłem głodny, Shoon-mi. Po prostu nie chciało mi się jeść - uciął były egzekutor. - Miałem mnóstwo pracy.

Zhańbiony jeszcze raz zgiął ciało w służalczym ukłonie.

- Wybacz mi, Mistrzu - odparł cicho. - Miałem na względzie tylko twoje samopoczucie.

- Doceniam to - burknął Nom Anor. - Teraz jednak naprawdę muszę odpocząć.

- Jak sobie życzysz, Mistrzu. - Shoon-mi skłonił się trzeci raz i ruszył do wyjścia, ale zanim przekroczył próg, odwrócił się, jakby o czymś sobie przypomniał. - Pozwoliłem sobie zabrać twój okrywacz - powiedział. - Kazałem go odświeżyć.

- Mój okrywacz? - Nom Anor spojrzał na wyrastające obok łóżka łodygi, na których go zwykle wieszał obok innych okrywaczy. Rzeczywiście, skóra i rysy twarzy Proroka zniknęły. - Bardzo dobrze - mruknął. - Zaczynał wyglądać nieszczególnie. Dziękuję, że o tym pomyślałeś.

- Polecę, żeby zwrócono ci go rano, Mistrzu - obiecał Zhańbiony. - Zanim nadejdzie pora pierwszej audiencji.

Na myśl, że już niedługo musi podjąć rutynowe działania, Nom Anor poczuł ogarniające go zmęczenie. Każda wyprawa na powierzchnię przypominała mu, jak nisko upadł. To prawda, unosił się na grzbiecie spiętrzonej fali herezji, ale miał jeszcze do pokonania długą drogę, zanim będzie mógł się swobodnie poruszać w normalnym świecie.

- Bardzo przepraszam, Mistrzu - odezwał się znów Shoon-mi. - Stoję tu i gadam, a ty powinieneś odpocząć. Jesteś pewien, że nie mogę ci w niczym pomóc, zanim udasz się na spoczynek?

Były egzekutor pokręcił głową i niecierpliwym gestem odprawił doradcę do spraw religijnych.

- Obiecuję, że wezwę cię, gdybym czegokolwiek potrzebował - powiedział.

Zhańbiony skłonił się jeszcze raz i wyszedł, a drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem za jego plecami. Pragnąc uchronić się przed kolejnymi wizytami, Nom Anor podszedł do drzwi i zablokował je ciężką sztabą. Wydało mu się, że z korytarza napływa szept rozmowy dwóch osób. Brzmiało to, jakby Shoon-mi i Kunra sprzeczali się albo tylko o czymś dyskutowali, ale były egzekutor nie miał dość energii, żeby ich podsłuchiwać. Niech kłócą się ze sobą, pomyślał. Przynajmniej mają jakieś zajęcie. Układając się na łóżku, mógłby przysiąc, że słyszy chór trzeszczących ścięgien.

Wyczerpany szybko zasnął. Przyśnił mu się Yuuzhanin o twarzy tak okropnie zniekształconej i pokrytej bliznami, jakiej Nom Anor jeszcze nigdy nie widział. Nieznajomy został obdarty ze skóry, posypany solą i porzucony, żeby rany się jątrzyły. Nos wyglądał jak otwarta rana, a usta przypominały rozszarpaną i pozbawioną warg krwawą miazgę. Z takim wyglądem nie licowały dwa czerwone implanty mqaaq’it, spoglądające na niego z miejsc, w których powinny się znajdować oczy. Nadawały krwawej masce wygląd osoby obdarzonej wielką władzą.

Nie odrywając spojrzenia od Noma Anora, obdarty ze skóry Yuuzhanin nagle prychnął… i były egzekutor się obudził. Miał świadomość, że oglądana we śnie twarz jest wierną kopią jego twarzy, ale oczy należały do Shimrry. Wzdrygnął się na wąskim łóżku i otulił szczelniej prześcieradłem. Leżał jakiś czas, ale nie mógł zasnąć. Kręcił się i obracał z boku na bok, aż na powierzchni Yuuzhan’tara nastał świt. Nadszedł czas powrotu do obowiązków.

- Prawie na miejscu - odezwał się Han, jeszcze głębiej nurkując „Sokołem” w pełną turbulencji, gęstą jak zupa atmosferę Esfandii. Pokonując dodatkowy opór, frachtowiec zadygotał. Przelatywał przez gęste, lodowate gazy z wdziękiem ronta.

Leia chwyciła za drgające podłokietniki, żeby nie spaść na pokład. Cały czas zaciskała kciuki… w myśli. Siedząc w fotelu drugiego pilota, robiła, co mogła, żeby pomagać mężowi w „rozchlapywaniu atmosfery”, jak Han nazywał lądowanie. Jeżeli nie liczyć gazowego giganta, jeszcze nigdy się nie spotkała z tak gęstą mieszaniną lodowatych gazów. Oprócz gorących miejsc po eksplozjach yuuzhanskich min, sytuację pasażerów frachtowca utrudniało wypromieniowywane przez „Sokoła” ciepło. Kiedy opadali jak kamień ku powierzchni, lodowato zimne powietrze eksplodowało wokół nich na dziesiątki mniej lub bardziej widowiskowych sposobów. Księżniczka wątpiła, zęby w ciągu ostatnich tysiącleci Esfandia otrzymała podobny zastrzyk energii.

- Prawie na miejscu - powtórzył Han, który nie przestawał mamrotać litanii uspokajających zachęt. Leia podejrzewała, że prowadzi rozmowę ze statkiem, a nie z jego pasażerami.

Prześliznęli się obok armady Yuuzhan Vongów dosyć łatwo. Jak Han się spodziewał, w zamęcie bitwy nikt nie zwrócił uwagi na samotny, podobny do zestrzelonego wraku, pokiereszowany stary frachtowiec. Później zaś chodziło już tylko o to, żeby bez dokonywania zbyt wielu zmian kursu po prostu się rozpłynąć w najwyższych warstwach gęstej atmosfery.

- To stanowczo jeden z twoich najbardziej zwariowanych pomysłów - odezwał się siedzący za nimi Droma, który na wszelki wypadek kurczowo trzymał się oparć obu ich foteli. - Jeżeli to w ogóle możliwe, od czasu naszego rozstania stałeś się jeszcze bardziej lekkomyślny.

- Wyciągam nas z tego, no nie? - burknął Han, nie odrywając spojrzenia od pulpitu kontrolnej konsolety.

- Na razie tak - przyznał Droma, wskazując dziobowy iluminator. - Ale w tej mętnej zupie nietrudno się zgubić.

- Cały czas odbieramy sygnały radaru, odbite od powierzchni planety - przypomniał rzeczowo Solo. - Nie ma ryzyka, żebyśmy zderzyli się z górą czy z jakąkolwiek inną przeszkodą.

- Więc musimy tylko znaleźć tę stację, tak? Dobrze cię rozumiem?

Han z pewnością wyczuł sarkazm w głosie Ryna, bo odwrócił głowę i spojrzał na niego.

- Ta-a, coś w tym rodzaju - przyznał ponuro.

- Zanim ktoś zobaczy „Sokoła” na ekranach skanerów i zrzuci na nas bombę - dokończył Droma.

- I zanim sami doprowadzimy ich do tej stacji - dodała Leia, podążając za tokiem myśli niecodziennego pasażera. Wiedziała, że w lodowatej atmosferze planety gorące gazy wylotowe z dysz silników „Sokoła” będą płonęły wyraźnie niczym eksplozja supernowej.

Han parsknął krótko, jakby nie uznawał zasadności ich zastrzeżeń.

- Posłuchajcie, po drodze musimy tylko wystrzelić kilka rakiet udarowych - powiedział. - Ich eksplozje wprowadzą w błąd wszystkich, którzy mogliby obserwować nas z orbity na ekranach monitorów swoich skanerów. Nie zapominajcie także, że miny Vongów narobiły tu, w dole, niezłego zamieszania. Gorące powietrze się unosi, co jeszcze bardziej miesza atmosferę. Jeżeli uda się nam dotrzeć wystarczająco blisko powierzchni, górne warstwy atmosfery z powodzeniem nas ukryją.

- Jesteś tego pewien? - zapytał sceptycznym tonem Droma.

- Zaryzykowałbym swoje życie.

- A przy okazji i moje. - Ryn żałośnie zakwilił. - I właśnie w tym cały problem.

- Hej, zaufajcie mi, dobrze? - zniecierpliwił się Solo. Umilkł na kilka sekund i obserwował, jak frachtowiec pogrąża się w gęstej zupie. - Wiem, co robię - zapewnił w końcu.

Leia słyszała te słowa z ust męża zbyt często, więc na wszelki wypadek jeszcze mocniej chwyciła podłokietniki fotela. Na ogół Han rzeczywiście wiedział, co robi, ale tym razem lot na oślep był wyjątkowo niebezpieczny.

- No dobrze - mruknął wreszcie Han. - Jak wam się wydaje, od jakiego miejsca powinniśmy rozpocząć poszukiwania?

Leia spojrzała przez dziobowy iluminator, ale zobaczyła tylko skłębione ciemne chmury. Zerknęła na monitor skanera wyposażonego we wzmacniacz niewielkich światłości, ale na ekranie kłębiła się tylko pomarańczowa mgła. Przeniosła spojrzenie na radarową mapę, którą Han sporządził podczas pospiesznego okrążenia planety, zanim zanurkował w warstwy atmosfery. Sugerowała, że miejsce, nad którym przelatują, to coś w rodzaju ogromnego wyschniętego zbiornika wody, ale na powierzchni Esfandii woda nie istniała. Jedyna woda, jaka mogła się tam znajdować, płynęła z kranów przekaźnikowej bazy. Pokryta warstwą lodu powierzchnia była zabójcza dla wszelkiego życia i gdyby w kadłubie „Sokoła” pojawiła się dziura albo szczelina, zginęliby wszyscy, gdy ty1ko…

Leia podskoczyła, kiedy z ciemności coś się wyłoniło. Na ekranie czułego skanera wyglądało to jak jaskrawopomarańczowy kłąb albo ogromny, półprzezroczysty wiotki kwiat. Zanim jednak zorientowała się, przez co przelecieli, dziwne zjawisko się rozpłynęło.

- Co to było? - zapytał Droma. Sprawiał wrażenie nie mniej zdumionego niż Leia.

- Nie mam pojęcia i nie zamierzam zawracać, żeby się tego dowiedzieć - burknął Solo. Arbitralnie naniósł siatkę współrzędnych na pozbawioną śladów życia powierzchnię planety i wprowadził współrzędne do pamięci nawigacyjnego komputera. - Na wschód od nas znajduje się kilka głębokich kanałów - podjął po chwili. - Zmniejszam prędkość i wysokość, żeby się im przyjrzeć z bliska. Leio, kiedy się znajdziemy nad krawędzią pierwszego, wystrzel rakietę udarową, żeby zatrzeć ślady naszego przelotu, dobrze?

- Ile takich rakiet jeszcze nam zostało? - zaniepokoił się Droma. - Odnalezienie tej stacji może nam zająć całą wieczność.

Han wzruszył ramionami.

- To mała planeta - odparł wymijająco.

- Wcale nie taka mała - sprzeciwił się Ryn. - Nie zapominaj, że wszystko, co umożliwi nam znalezienie tej stacji, ułatwi także Yuuzhan Vongom wypatrzenie „Sokoła”.

- Więc lepiej się pospieszmy, co ty na to? - zaproponował Solo. Zadarł dziób frachtowca, żeby „Sokół” przeleciał nad najbliższym wzgórzem, ale potem wyrównał pułap lotu i spojrzał na żonę. - Czy jesteś gotowa z tą rakietą, kochanie? - zapytał.

Leia była gotowa. Spojrzała na radarową mapę i zauważyła, że zbliżają się do stromego urwiska. Wzięła na cel pomarańczową pustkę za rufą statku, nastawiła zapalnik na kilkunastosekundową zwłokę i wystrzeliła, kiedy „Sokół” zanurkował, żeby pogrążyć się jeszcze głębiej w lodowatej atmosferze. Pocisk natychmiast zniknął za rufą, ale zostawił biegnący łagodnym łukiem donikąd ślad w postaci kłębu ciepłych gazów.

Han zanurkował w głąb kanionu tak blisko urwiska, jak to było możliwe. Księżniczka zauważyła, że przelecieli obok następnych dwóch dziwnych pomarańczowych kłębów gęstej mgły w kształcie ogromnych kwiatów. Zastanawiała się jakiś czas, czy to bąble rozgrzanych gazów, skupiska kryształów, czy też może cielska miejscowych odpowiedników ameb. Czymkolwiek były, sprawiały wrażenie niezmiernie wiotkich, ale kiedy „Sokół” przeleciał obok nich, księżniczka nie zobaczyła za rufą niczego oprócz kłębów mgły, a i one szybko zniknęły, rozproszone przez gorące gazy wylotowe z dysz silników frachtowca.

Dno kanionu pojawiło się zaskakująco szybko. W jednym ułamku sekundy „Sokół” nurkował prawie pionowo, a w następnym, chociaż widok przed dziobowym iluminatorem nie uległ zmianie, Han ponownie wyrównał pułap lotu.

- Wyłączam główny napęd - oznajmił niepotrzebnie głośno, bo w sterowni panowała niemal idealna cisza. - Zostawiam tylko repulsory.

„Sokół” leciał dalej nad dnem kanionu. Leia nie odrywała spojrzenia od ekranu monitora sensorów, ale nie zauważyła niczego ciekawego. Dno wydawało się jej jeszcze ciemniejsze i pozbawione wszelkich śladów życia. Temperatura na zewnątrz trochę wzrosła, ale cały czas pozostawała bardzo niska. Powierzchnia Esfandii była dziwnym, niegościnnym miejscem, do którego nie docierało nigdy światło gwiazd. Twardy grunt mógł być zamarzniętym dwutlenkiem węgla. Wyrastały z niego dziwne twory, które sprawiały wrażenie tak łamliwych, jakby miały się rozsypać na kawałki, gdyby padł na nie choćby jeden promień słońca.

- Czy któryś z was coś widzi? - zapytała księżniczka.

Han demonstracyjnie osłonił dłonią oczy i udał, że spogląda przez dziobowy iluminator. Zamrugał, jakby to mogło mu pomóc przeniknąć ciemności na zewnątrz frachtowca.

- Nic a nic - odparł cicho Ryn. - A przy okazji, jak duża jest ta baza?

- Ma jakieś pięćdziesiąt metrów średnicy, jeżeli nie liczyć łap - odparła Leia.

- Więc gdyby tu była, na pewno odróżniałaby się od otoczenia - stwierdził Droma. - Może byśmy jej nie zauważyli, ale z pewnością usłyszelibyśmy odbijający się od jej kadłuba sygnał radaru.

Leia kiwnęła głową.

- Nawet gdyby się ukryła pod powierzchnią, zauważylibyśmy ją z tak bliska.

- Więc chyba jej tu nie ma. - Han polecił, żeby na ekranie monitora skanerów pojawił się sąsiedni fragment radarowej mapy. - A przynajmniej nie w tym kanionie. - Wskazał o wiele większy wąwóz na południe od ich bieżącej pozycji. - Proponuję, żebyśmy wylecieli nad powierzchnię i rozpoczęli poszukiwania w tamtym kanionie… chyba że ktoś ma lepszy pomysł.

Leia poczuła, że ogarnia ją zniechęcenie. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić liczby możliwych kryjówek na powierzchni Esfandii, w których mogłaby się schować konstrukcja w rodzaju bazy przekaźnikowej. Prawdopodobnie powierzchnię planety przecinały setki kanionów i setki tysięcy mniejszych pęknięć albo szczelin, do których mogłaby się wśliznąć. Bezskuteczne poszukiwania mogły się ciągnąć miesiącami.

- Może będziemy mieli szczęście - powiedziała, jakby chciała przekonać bardziej siebie niż kogokolwiek innego.

- Zaczekajcie - odezwał się nagle Droma. Leia odwróciła się, spojrzała na niego. Ryn przekrzywił głowę, jakby się wsłuchiwał w napływające z daleka słabe dźwięki. - Wydaje mi się, że coś słyszę…

- Co takiego? - zniecierpliwiła się księżniczka.

- Czy prowadzimy nasłuch na częstotliwościach komunikatora?

- W pełnym zakresie - odparł Han. - Dlaczego pytasz?

- Zwiększ wzmocnienie i posłuchaj - polecił Ryn.

Kiedy Han spełnił jego życzenie, w sterowni rozległ się cichy świst. Z początku Leia pomyślała, że to szum zakłóceń, ale po jakimś czasie wyraźnie usłyszała, że dźwięki są oddzielone odcinkami ciszy, jakby…

- To brzmi jak cyfrowa transmisja - odezwał się Han, zupełnie jakby czytał w myślach żony.

- Czy możliwe, że to baza? - zapytała zafascynowana Leia.

- Nie jestem pewien - odparł Han. - Nie mogę namierzyć źródła tych sygnałów. Brzmią, jakby napływały z wielu miejsc równocześnie. Musimy odbierać echo odbite od ścian kanionów.

- Więc uważasz, że to naprawdę sygnał? - zapytał Droma.

Księżniczka przysłuchiwała się jeszcze kilka sekund, a w końcu wzruszyła ramionami.

- Nie rozpoznaję protokołu transmisji - oznajmiła. - A ty, Hanie?

Jej mąż pokręcił głową.

- Dla mnie to brzmi jak kubaski - powiedział. - Gdzie się podziewa Złota Sztaba? Może umiałby to przetłumaczyć?

- Wyłączył się na czas tej podróży - przypomniał Droma. Przeniósł spojrzenie na Leię. - Siedzi w głównej świetlicy z twoimi ochroniarzami rasy Noghri. Nie są wielkimi gadułami, nie uważasz?

- No cóż, rusz tyłek i przestań paplać - burknął Solo. - Zrób coś pożytecznego i go obudź. I pamiętaj, nie musisz robić tego bardzo delikatnie. Threepio powinien wiedzieć, że nie może drzemać w takich chwilach.

Wręcz przeciwnie, pomyślała Leia. Android wiedział aż za dobrze, jakie kłopoty mogą ich czekać po wyskoczeniu w okolicy Esfandii. Zawsze dotąd tak się działo, więc księżniczka nie mogła go winić, że od czasu do czasu się wyłącza.

Odwróciła się do męża.

- Naprawdę uważasz, że gra jest warta świeczki? - zapytała.

- Nie zaszkodzi spróbować - odparł Solo. - Ci na górze mają na głowie inne sprawy, i to może być nasza jedyna szansa. Może choć ten jeden raz dopisze nam szczęście, a jeśli sygnały pochodzą ze stacji…

Urwał, kiedy ktoś poklepał go po ramieniu. Droma pochylił się w wolnej przestrzeni między nim a Leią, żeby wskazać na ekran monitora sensorów.

- Sądzę, że powinieneś to zobaczyć - powiedział i cicho zagwizdał.

Na ekranie mrugały iskierki jednostek toczących bitwą w przestworzach Esfandii, a raczej w ich fragmencie, na który były skierowane sensory „Sokoła”. Od rojowiska okrętów oddalały się dwie eskadry koralowych skoczków. Obie miały kształt klina i kierowały się w różne strony. Piloci myśliwców Imperium starali się przechwycić jedną eskadrę, ale nie przeszkodzili jej w osiągnięciu górnych warstw atmosfery. Po chwili śladem pierwszej podążyła druga eskadra. Kilka minut później obie grupy koralowych skoczków rozpłynęły się we mgle i zniknęły z ekranu monitora sensorów.

- Wygląda na to, że mamy towarzystwo - mruknął Solo.

Leia nie wyglądała na zaskoczoną.

- Wcześniej czy później Yuuzhanie musieli się uciec do tego samego sposobu co my - powiedziała.

- Dlaczego nasze zadanie nie może być nigdy proste, Leio? - zapytał Han tonem udręki. - Byłoby miło, gdyby chociaż raz sprawy potoczyły się po naszej myśli.

Księżniczka się uśmiechnęła.

- Nawet gdyby się potoczyły, na pewno stałbyś się jeszcze bardziej podejrzliwy, kochanie - powiedziała.

Wszystko, co Sabę otaczało, tętniło niewiarygodnie bujnym życiem. Napełniając płuca powietrzem, Barabelka czuła za każdym razem, że siły witalne planety wnikają do jej krwi i ożywiają każdą komórkę ciała. W otaczającym ją tampasi nieustannie kończyło się jedno życie, a zaczynało inne. Nad jej głową przelatywały mieniące się wszystkimi barwami tęczy owady, które zbierały pyłek z ogromnych kwiatów. Od czasu do czasu z kryjówek pod grubymi liśćmi wyłaniały się smukłe sześcionogie stworzenia. Wyciągały nienaturalnie długie lepkie języki i chwytały owady. Stworzeniami z kolei żywiły się półprzezroczyste długopióre ptaki, które pojawiały się i znikały między bora niczym różnobarwne błyski. Ilekroć pomyślnie kończyły polowanie, zawsze po całym tampasi niosły się ich triumfalne trele.

Oddychając pełną piersią, Saba nie mogła wyjść z podziwu. Chciałaby pochłonąć cały ten świat i zespolić się z nim w całość. Idąca obok niej Soron Hegerty opowiadała o istotach podobnych do jaszczurów zwanych Ssitherami, które badała przed wieloma laty, ale Barabelka nie zwracała uwagi na jej słowa. Ocknęła się z pełnego czci uwielbienia dopiero, kiedy wszystkich ogarnęła niezwykła ciemność.

Spodziewając się, że zobaczy przelatujący nad głową kolejny powiewny statek spojrzała w górę, ale wyjaśnienia niezwykłego zjawiska musiała szukać gdzie indziej. Ciemność była zbyt głęboka… jakby nagle nastał zmierzch.

- Co to? - zapytała.

Pozostali, nie mniej zaniepokojeni niż ona, również zadarli głowy i skierowali spojrzenia w niebo.

- To Mobus - wyjaśniła Hegerty. - Znaleźliśmy się w jego cieniu.

Saba zrozumiała. Nie musiała widzieć gazowego giganta na niebie, aby wiedzieć, że kiedy Zonama Sekot krążyła po orbicie wokół Mobusa, od czasu do czasu słońce kryło się za jego tarczą. Żyjące na powierzchni planety zwierzęta i owady nie potrafiły jednak odróżnić zachodów słońca od zaćmienia.

- Nazywamy go Sanktuarium - odezwał się Rowel i skierował na Luke’a Skywalkera złocisto-czarne oczy. Wyglądały, jakby świeciły w nienaturalnym półmroku.

Saba kiwnęła głową. Dobrze rozumiała obawy Ferroan. Mieszkańcy Zonamy Sekot długo i usilnie starali się znaleźć miejsce, w którym wszyscy czuliby się bezpieczni. W końcu znaleźli, ale mimo to znów zostali zaatakowani. Wiedziała, co czują.

Trochę przygnębieni nienaturalną ciemnością i świadomi, że wokół nich zapadła cisza, szli dalej przez tampasi. Mimo posępnego półmroku ich wędrówki nic jednak nie zakłóciło. Na dolnych gałęziach olbrzymich bora pojawiły się miliony mrugających punkcików światła wypromieniowywanego przez gnieżdżące się tam owady. Zielonkawa bioluminescencja oświetliła powierzchnię gruntu słabym rozproszonym blaskiem, który jednak pozwalał widzieć, dokąd idą. Na czas zaćmienia aktywne w ciągu dnia insekty pochowały się do kryjówek, a zamiast nich obudziły się inne, nawykłe do życia w nocy. Kiedy wokół niej ożywił się zupełnie inny ekosystem, Saba wstrzymała oddech.

Słońce ponownie ukazało się na niebie dopiero jakąś godzinę później, kiedy uczestnicy wędrówki docierali do osady Ferroan. Zewsząd rozległy się znajome odgłosy życia dziennych zwierząt i ptaków. Saba uświadomiła sobie z niejakim smutkiem, że dotarli do kresu podróży przez tampasi.

Kiedy wchodzili do wioski, Jacen zagadnął ferroańskiego przewodnika.

- Trudno to sobie wyobrazić, żeby bora mogły osiągnąć taką wysokość w ciągu krótkiego czasu - powiedział. - Tam, skąd pochodzę, podobne drzewa musiałyby rosnąć tysiąclecia, żeby stać się tak ogromne.

Rowel spojrzał na niego i zmarszczył brwi, jakby nie miał pojęcia, o co chodzi.

- Dlaczego twój ekosystem miałby potrzebować tyle lat na ujawnienie swoich skarbów? - zapytał. - Jaki sens miałoby ukrywanie tego przed mieszkańcami planety, jeżeli to oznacza, że większość nigdy nie będzie miała okazji podziwiania jego piękna?

Młody Solo uśmiechnął się, a Saba cicho syknęła. Rowel najwyraźniej uważał, że wszystkie planety są myślącymi, żywymi tworami, nie tylko miejscami do zamieszkania. To, co większość istot uważała za normalne, mogło mu się wydawać dziwne i niezwykłe.

Darak poprowadziła ich do kręgu brązowych chat, skupionych wokół bora rosnących pośrodku ogromnej polany. Każda chata, wyglądająca jak wielki grzyb, miała wyrastającą na wysokość pierwszego piętra centralną kolumnę i dach, który opadał do samej powierzchni gruntu niczym czasza spadochronu. Ściany sprawiały wrażenie szorstkich i elastycznych jak guma, a otwory drzwiowe i okna były zaokrąglone, jakby nie zostały wycięte, ale wyhodowane.

Wyhodowane? - pomyślała Barabelka z obawą. Od tak dawna miała do czynienia z organiczną technologią Yuuzhan Vongów, że jej podejrzenia wzbudzało prawie wszystko, co opierało się na podobnej zasadzie.

Darak powiodła ich do największej chaty i gestem zachęciła, żeby weszli do środka.

- Spotkamy się za godzinę - oznajmiła. - O zachodzie słońca.

Nie mówiąc nic więcej, Ferroanie odwrócili się i odeszli. Zostawili przybyszów, żeby się rozgościli.

Na parterze znaleźli maty do siedzenia, rozłożone pozornie bezładnie, ale z dbałością o harmonię, a także kilka stolików z pucharami i misami pełnymi smakołyków. Z centralnego pnia wyrastało pierwsze piętro, na które można było się dostać po spiralnie kręconych schodach.

- Fascynujące - odezwała się Hegerty, wyraźnie zachwycona architekturą wnętrza.

Saba usłyszała burczenie w żołądku. Podeszła do jednego ze stolików i zagłębiła szponiastą dłoń w misie pełnej białawego ciasta. Zanim skosztowała, przezornie powąchała rękę.

- No i co? - zapytała Danni, stając u jej boku. - Co wyczuwasz?

- Z pewnością nie jest zatrute - odparła Barabelka.

- Gdyby chcieli wyrządzić nam krzywdę, mieli po temu juz wcześniej wiele okazji - zauważyła Mistrzyni Jedi.

- Mara ma rację - stwierdził Luke. - Gdyby zamierzali nas zabić, mogli to zrobić, kiedy spaliśmy na pokładzie „Cienia Jade”.

Danni sięgnęła do innej misy, wypełnionej po brzegi zielonymi kulkami podobnymi do orzechów. Spróbowała jednej i zdumiona niezwykłym smakiem uśmiechnęła się, spojrzała na innych i pokiwała głową.

- Dobre - powiedziała i zaczęła kosztować innych potraw.

Podeszli do stolika wszyscy oprócz Luke’a, który wyglądał przez okno.

- Wszystko wskazuje, że wiele się zmieniło, odkąd ostatnio była tu Vergere - odezwał się w pewnej chwili. - Musimy zachować daleko idącą ostrożność. Proponuję, żebyśmy wykorzystali czas i przygotowali się na spotkanie z Ferroanami.

Saba zgadzała się z nim, ale trudno jej było zachowywać podobny spokój, jaki okazywał Mistrz Jedi. Znajdowali się na powierzchni Zonamy Sekot! Jak mogłaby o tym zapomnieć? Jak mogłaby to ignorować? Czuła, że otacza ją żyjący świat. Niepojęte myśli omywały ją niczym prądy oceanu. W końcu dotarli do celu, który kazała im odnaleźć Vergere. Planeta mogła odegrać kluczową rolę i pomóc im zakończyć wojnę z Yuuzhanami.

Niepokoiło ją jednak, że żyjącą planetę odnaleźli także wrogowie. To nie wróżyło najlepiej powodzeniu wyprawy. Wysłannicy Galaktycznego Sojuszu osiągnęli cel, ale zamiast odczuć ulgę, natknęli się na nowy problem. Dobrze chociaż, że nie zostali uwięzieni. Drzwi chaty stały otworem, a wejścia nie pilnowali strażnicy. To nie zgadzało się z nieufnością okazywaną przez Ferroan od czasu lądowania nieproszonych gości. Ale może tubylcy nie musieli się obawiać o swoje bezpieczeństwo na powierzchni planety, która sama troszczyła się o wszystko i wszystkich…

Jacen miał właśnie skosztować jakiejś potrawy, kiedy zauważył w drzwiach chaty zaglądające ciekawie do środka ferroańskie dzieci. Gdy się zorientowały, że je widzi, zachichotały i zniknęły.

- Miło wiedzieć, że nie wszyscy tubylcy są do nas wrogo nastawieni - odezwała się stojąca za jego plecami Mara.

Młody Solo zamierzał przyznać jej rację, ale z gardła Saby wydarło się pełne zakłopotania, głuche warknięcie. Barabelka stała przy ścianie i wyglądała przez jedno z okien.

- Co się stało, Sabo? - zaniepokoiła się Mara.

Obca istota pokręciła niepewnie głową.

- Ona wyczuwa Sekot nie tylko na powierzchni planety, lecz także pod powierzchnią.

- Ja także się nad tym zastanawiałem - przyznał Jacen. - Wyczuwam, że życie tętni nie tylko wokół nas, ale również nad nami i pod nami.

- Chcesz powiedzieć, że w podziemnych pieczarach? - zainteresowała się Mara.

Młody Solo pokręcił głową.

- W samych skałach - powiedział.

- To nie jest takie zwariowane, jak mogłoby się wydawać - odezwała się Danni z ustami pełnymi nieznanych jagód. - Niektóre gatunki bakterii mogą żyć głęboko, nawet wiele kilometrów pod powierzchnią gruntu. Jeżeli Sekot powstała z pokrywającej planetę biologicznej matrycy, wydaje się rozsądne, że pewien wkład wnosi także życie w głębi.

- To mogłoby wyjaśniać działanie planetarnych systemów obronnych, które widzieliśmy w akcji - stwierdził Jacen.

- W jaki sposób? - zapytała Hegerty.

- No cóż, Vergere wspominała o biologicznych fabrykach, w których powstają gwiezdne statki i nie tylko - przypomniał młody Solo. - Wszystko wskazuje, że jeszcze zanim Sekot stała się świadomym bytem, znalazła sposoby wykorzystania technologii, którą Ferroanie sprowadzili ze sobą, kiedy ją skolonizowali. Od tamtej pory posunęła się jeszcze dalej. Jeżeli życie objęło zasięgiem skorupę, a nawet sięgnęło jeszcze głębiej, Sekot mogła się nauczyć manipulowania nim na niewyobrażalną skalę.

- Chcesz powiedzieć, że mogła skonstruować kilka gigantycznych jednostek napędu nadświetlnego? - zdziwiła się Hegerty.

- To też - przyznał Jacen - ale także mogła się nauczyć, jak zapobiegać pękaniu skorupy podczas długich skoków, a nawet jak zaginać linie sił planetarnego pola magnetycznego. Wskakiwanie do różnych gwiezdnych systemów i wyskakiwanie z nich musiało być dla mej bardzo stresujące. Gdyby nie miała czegoś, co chroniłoby ją przed wpływem silnego promieniowania i raptownych skoków siły przyciągania, jej powierzchnia mogłaby się stać całkowicie jałowa.

- Najbardziej interesuje mnie, skąd właściwie Sekot przyleciała - odezwała się Mara. - Jeżeli życie na taką skalę mogło się rozwinąć w naturalny sposób, dlaczego nie każda planeta może prowadzić z nami inteligentne rozmowy?

Okazało się, że nikt nie zna prostej odpowiedzi na to pytanie.

- Może to w samych Ferroanach jest coś szczególnego - zasugerowała Hegerty.

- Nie wyczuwam w nich niczego specjalnie odmiennego - stwierdził Luke. Otworzył szerzej oczy i na chwile, zatrzymał spojrzenie na twarzy każdej pozostałej osoby. - Są w naturalny sposób dostrojeni do otaczających ich form życia, ale nie żyją z nimi w symbiozie, a coś takiego mogłoby się przydarzyć każdemu, kto urodziłby się i wychowywał w środowisku równie silnym Mocą, jak środowisko Zonamy Sekot.

- Może w grę wchodzi coś w rodzaju przypadkowej mutacji - oznajmiła Danni. - Jeżeli szanse jej zaistnienia są niewyobrażalnie nikłe, może właśnie dlatego podobne zjawisko wystąpiło tylko raz w całej galaktyce.

Luke pokiwał z namysłem głową.

- To możliwe - przyznał, ale nie wyglądał na całkiem przekonanego. - Jestem pewien, że pani Magister mogłaby powiedzieć nam o tym coś więcej.

Jacen też miał taką nadzieję. W przypadku Zonamy Sekot było zbyt wiele nieznanych czynników i pytań bez odpowiedzi, żeby mu się to podobało.

- Wygląda na to, że zaskarbiłeś sobie czyjąś przyjaźń - szepnęła Mara, zbliżywszy usta do jego ucha.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zdziwił się młody Solo.

Mistrzyni Jedi wskazała ruchem głowy drzwi chaty. Jacen odwrócił się w tamtą stronę i zauważył, że jedna z dziewczynek, które przedtem zaglądały niepewnie do środka, wróciła i znów się w niego wpatruje. Kiedy się zorientowała, że ją zauważył, pomachała wstydliwie rączką, zachichotała i uciekła. Jacen podszedł do drzwi, stanął na progu i z uśmiechem zaczął rozglądać się po polanie.

Dziewczynka stała obok pnia bora, gotowa do ucieczki, gdyby okazało się to konieczne.

- Co się stało z twoimi przyjaciółkami i przyjaciółmi? - zawołał Jacen.

- Wystraszyli się - odparła mała Ferroanka.

- Nie musicie się nas bać - powiedział. Wyciągnął przed siebie ręce i rozcapierzył palce na znak, że nie ma żadnej broni. - Widzisz? Nie jestem uzbrojony.

Dziewczynka podeszła bliżej i wskazała jego pas.

- A twój świetlny miecz? - zapytała.

Jacen zdumiał się, skąd dziecko wie, że to broń, ale nie dał po sobie niczego poznać.

- Wiesz coś o świetlnych mieczach? - zapytał.

Dziewczynka kiwnęła głową.

- A czy wiesz także, że jestem rycerzem Jedi?

Kolejne kiwnięcie głową.

- Nasi sędziwi opowiadają historie o rycerzach Jedi - powiedziała.

- I co mówią o nas w tych historiach?

Mała Ferroanka zawahała się i rozejrzała dookoła, jakby w obawie, że ktoś może ją przyłapać na rozmowie z nieznajomym.

- Jaki kolor ma twój? - spytała.

- Kolor? - Młody Solo dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, o co chodzi. - Masz na myśli kolor klingi mojego miecza? Chciałabyś zobaczyć?

Dziewczynka energicznie pokręciła głową.

- Są niebezpieczne - powiedziała.

- Nie są, jeżeli znajdują się we właściwych rękach - zapewnił Jacen. - Nigdy nie skrzywdziłbym ani ciebie, ani nikogo z tej osady.

Dziewczynka nie wyglądała na uspokojoną.

- Rycerze Jedi mają inne sposoby, żeby krzywdzić ludzi - stwierdziła.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zdziwił się Jacen.

- Anakin zabił Krwawego Rzeźbiarza, nie używając świetlnego miecza.

Zaskoczony Jacen umilkł. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Anakin zabił Krwawego Rzeźbiarza, nie używając świetlnego miecza, powtórzył w myśli.

Obracał te słowa w głowie, ale nadal brzmiały bardzo dziwnie. Jakim cudem jego młodszy brat mógł wylądować na powierzchni Zonamy Sekot, tak żeby Jacen nic o tym nie wiedział? Istniało tylko jedno możliwe wyjaśnienie. Kilka radosnych sekund młody Solo żywił nadzieją, że w jakiś sposób Anakin ukazywał się tubylcom w postaci duchowej, podobnie jak robili to uczniowie jego wuja, mistrz Kenobi i…

Nadzieja jednak szybko zgasła i młody Jedi poczuł w żołądku bryłę lodu.

Anakin zabił Krwawego Rzeźbiarza…

- Opowiedz mi o tym - powiedział, starając się, żeby w jego głosie nie zabrzmiało ani naleganie, ani obawa przed usłyszeniem prawdy. - Jak nazywał się drugi Jedi, który wylądował tu w towarzystwie Anakina?

- Obi-Wan - odparła bez wahania dziewczynka. - Nazywał się Obi-Wan Kenobi.

Spojrzała na niego, jakby uważała go za idiotę, a Jacen zaczął się zastanawiać, czy i on nie powinien żywić podobnych obaw.

- Teścia!

Kiedy mała Ferroanka usłyszała gniewny okrzyk jakiejś kobiety, podskoczyła i zrobiła skruszoną minę.

- Teścia, co ty wyprawiasz? Powiedziałam ci, żebyś trzymała się z daleka od tej chaty!

Wystraszona dziewczynka odwróciła się i uciekła. Jacen pozostał na progu chaty.

Obserwował, jak przynaglana gestami matki, jego rozmówczyni znika w innej chacie. Czując przygnębienie i przeczuwając, że to niepomyślna wróżba, wrócił do środka, żeby opowiedzieć pozostałym, czego się dowiedział.

 

Gilad Pellaeon obserwował z mostka „Praworządności” przebieg bitwy. Toczyła się na tyle pomyślnie, na ile można się było spodziewać. Wszystko wskazywało, że przepędzony z Przestworzy Imperium dowódca szczątków floty Yuuzhan Vongów natknął się przypadkiem na planetę Generis i postanowił wyładować na niej całą wściekłość. Z początku wielki admirał nie orientował się w jego zamiarach, potem jednak przypomniał sobie treść starych raportów wywiadu. Wynikało z nich, że na Generis mieści się baza przekaźnikowa umożliwiająca łączność między Nieznanymi Rejonami a Jądrem galaktyki. Zważywszy na izolacjonistyczne skłonności Chissów, Imperium nigdy nie zamierzało wysyłać sabotażystów do ich przestworzy. Kompletnie zaskoczony atakiem Yuuzhan Vongów Pellaeon nie mógł zrobić nic, żeby pospieszyć personelowi bazy na ratunek. Generis została zbombardowana z orbity, a flota Yuuzhan Vongów przeskoczyła od razu do przestworzy Esfandii, żeby i na jej powierzchni siać zniszczenie.

 

Pellaeon nie sądził, żeby chodziło o coś więcej. Dowódca przepędzonej floty, B’shith Vorrik, nie był strategiem doświadczonym ani błyskotliwym. Nie należało przypuszczać, że pragnie zastawić pułapkę albo że za jego poczynaniami kryje się coś więcej. Wprawdzie kilka tygodni wcześniej w Nieznanych Rejonach zniknął Luke Skywalker, który poleciał tam z tajną misją, ale to w żadnym razie nie mogło mieć związku z niespodziewanym atakiem Yuuzhan Vongów. Skąd zresztą Vorrik mógłby wiedzieć o wyprawie Mistrza Jedi? A nawet gdyby się o niej dowiedział, dlaczego jego zwierzchników miałoby to zaniepokoić?

Widząc, że szale bitwy przechylają się to na jedną, to znów na drugą stronę, wielki admirał uśmiechnął się do siebie. Odpowiedź na ostatnie pytanie była prawdopodobnie kluczem do rozwiązania tej zagadki… jeżeli rzeczywiście to była zagadka. Cokolwiek zamierzał osiągnąć Skywalker, mogło nie mieć absolutnie żadnego znaczenia, ale mogło też mieć znaczenie decydujące dla wszystkiego, co miało związek z dalszym przebiegiem wojny. Pellaeon był pewien, że nie istnieje inne wyjaśnienie.

Tymczasem miał okazję odpłacić za wyrządzone zniszczenia…

- Obserwujcie północną flankę. - polecił jednemu ze starszych oficerów, wskazując sektor pola bitwy, gdzie Yuuzhan Vongowie zaczynali przegrupowywać siły. - Natychmiast skierować w tamto miejsce okręt z urządzeniem do zagłuszania sygnałów yammosków. Chcę, żeby zapanował tam jak największy chaos.

Nie mógł się łudzić, że odniesie zwycięstwo. Pragnął tylko, żeby Vorrik poniósł jak największe straty, i zaczął się zastanawiać nad sensem dalszej walki. Zamierzał w tym czasie ocalić personel stacji przekaźnikowej, a może także najcenniejsze urządzenia. Jeżeli technicy jeszcze żyli, musiał spróbować ich znaleźć. Nie zamierzał się wycofywać dopóty, dopóki się nie upewni, czy zginęli, czy przeżyli.

Zmarszczył brwi. Sytuacja na północnej flance pola bitwy wyglądała nadal niewesoło. Wysłał w tamto miejsce wielu pilotów myśliwców typu TIE, a artylerzyści obu niszczycieli właśnie tam skupiali ogień ciężkich dział, a mimo to Vongowie wciąż przegrupowywali okręty swojej floty. Wielki admirał nie znał ich planów, ale zamierzał je pokrzyżować.

- Proszę połączyć mnie z Leią Organa Solo - rozkazał.

- Obawiam się, że „Sokół Millenium” zniknął z ekranów naszych sensorów, panie admirale - usłyszał w odpowiedzi.

- Został zestrzelony? - zapytał Pellaeon. Nie wiedział, co byłoby bardziej nieprawdopodobne: możliwość takiego nieszczęścia czy fakt, że tego nie zauważył.

- Zniknął w warstwach atmosfery Esfandii, panie admirale. Przynajmniej wszystko za tym przemawia - odparł pełniący służbę na mostku oficer łącznościowiec. - Kiedy ostatnio go widzieliśmy, opadał w kierunku południowego bieguna planety.

To oznaczało, że frachtowiec znajduje się po przeciwnej stronie Esfandii niż ta, nad którą toczyła się najbardziej zacięta bitwa. Nic dziwnego, że nikt nie zwrócił uwagi na jego zniknięcie. Zadowalając się przypuszczeniem, że księżniczka i jej odważny do szaleństwa mąż mają własne plany, Pellaeon kiwnął głową.

- W takim razie proszę mnie połączyć z dowódcą fregaty Galaktycznego Sojuszu - rozkazał.

Kilka sekund później pojawił się przed nim migoczący, trochę rozmyty i bezbarwny hologram pani kapitan Todry Mayn.

- Pańskie rozkazy, admirale? - zapytała kobieta.

Słysząc oficjalną formułkę, wielki admirał domyślił się, że jego rozmówczyni nie zapomniała jeszcze o dawnej wrogości panującej między Nową Republiką a Imperium. Najważniejsze jednak, że nie utrudniała mu dowodzenia.

- Mam zadanie dla waszej grupy szturmowej - powiedział. - Czy może pani oddać pod moje rozkazy trzech pilotów gwiezdnych myśliwców?

Mayn z wahaniem przeniosła spojrzenie w bok, gdzie zapewne znajdował się ekran monitora.

- Zrobimy to, jeżeli tak pan sobie życzy, panie admirale - odezwała się w końcu.

- Ale bardzo niechętnie? - domyślił się Pellaeon.

Przez twarz pani kapitan przemknęła chmurka niepewności.

- Szczerze mówiąc, panie admirale, atakujemy ten koralowy odpowiednik niszczyciela i staramy się go zniszczyć. Połowa eskadry osłania nas przed możliwym atakiem z drugiej strony, więc nie jestem pewna, czy będziemy mogli prowadzić dalej atak z równą skutecznością.

- Proszę się o to nie martwić - odparł Pellaeon. - Dopilnuję, żebyście otrzymali wsparcie.

Przywołał gestem doradczynię i polecił, żeby wysłała pełną eskadrę myśliwców typu TIE w celu udzielenia pomocy „Dumie Selonii”. Potem odwrócił się znów do hologramu Todry Mayn.

- I co, pani kapitan? - zapytał. - Nadal pani nie wierzy, że Galaktyczny Sojusz i Imperium mogą współpracować podczas bitwy?

- Może wkrótce się o tym przekonam, panie admirale - odparła Mayn. - Poleciłam, żeby pułkownik Fel zgłosił się do pana po rozkazy.

- Bardzo dobrze - odparł zadowolony Pellaeon. - Proszę nadal spisywać się równie dobrze jak dotychczas, pani kapitan.

Kobieta kiwnęła głową trochę mniej formalnie niż poprzednio i przerwała połączenie.

Wielki admirał przeniósł spojrzenie na ekran taktycznego monitora i jakiś czas w milczeniu obserwował pole bitwy. Dopiero po prawie minucie odwrócił się do oficera łącznościowca.

- Proszę połączyć mnie z pułkownikiem Felem - rozkazał.

- Tu „Bliźniacza Jedynka” - usłyszał niemal natychmiast.

- Panie pułkowniku, mam zadanie dla pana i dwójki pańskich najlepszych pilotów - zaczął wielki admirał. - Północna flanka nie poddaje się mimo naszych usilnych starań. Chciałbym, żeby wzmocnił pan przesłanie, jakie staramy się im przekazać.

- Rozkaz, panie admirale.

- Mają gdzieś tam yammoska - ciągnął Pellaeon. - Nie zdołaliśmy się zbliżyć na tyle, żeby go odnaleźć, ale cały czas bardzo się staramy. Kiedy go zlokalizujemy, proszę odwrócić jego uwagę. Zamierzam wyeliminować go z dalszej walki.

- Zrozumiałem, panie admirale - potwierdził młody pilot. - A dalsze rozkazy? - zapytał po chwili ciszy.

- W rodzaju? - zdziwił się Pellaeon.

- Wektorów podejścia, współrzędnych punktu nawiązania kontaktu bojowego, kierunku ataku…

Wielki admirał się uśmiechnął.

- Dlaczego nie miałby pan mnie zaskoczyć, panie pułkowniku? - zapytał. - Proszę sprawić mi niespodziankę.

Nie wypuszczając drążka sterowniczego, Jag Fel zmarszczył brwi.

- Zaskoczyć, panie admirale? - powtórzył, jakby nie wierzył własnym uszom.

W pierwszej chwili mógłby przysiąc, że Pellaeon zachichotał, ale doszedł do przekonania, że to niemożliwe. Wielki admirał, który służył pod rozkazami Thrawna i nie dopuścił, żeby Szczątki Imperium rozpadły się na tysiąc kawałków, nigdy dotąd nie słynął z poczucia humoru.

- Ma pan coś przeciwko temu, panie pułkowniku?

- Nie, panie admirale - odparł Jag. - Ja tylko…

- Więc proszę wykonać te rozkazy - uciął Pellaeon. - Nie mamy czasu na dyskusje.

Rozległ się trzask i połączenie zostało przerwane. Jag rozsiadł się wygodniej w fotelu pilota i pokręcił głową.

„Proszę sprawić mi niespodziankę”.

Te cztery słowa przeczyły wszystkiemu, czego nauczono go w Chissańskiej Akademii i czym - chociaż w mniejszym stopniu - kierowali się wojskowi Imperium. Nie tylko utrudniały identyfikowanie się z własną rolą w bitwie, ale praktycznie uniemożliwiały przeprowadzenie zdyscyplinowanego i skoordynowanego ataku. A przecież taki atak był jedynym sposobem uwieńczenia powodzeniem całej operacji. Gdyby każdy pilot robił, co chce, i kierował się instynktem, bitwa szybko przerodziłaby się w zamęt.

Tyle że tym razem nie chodzi o pierwszego lepszego pilota, pomyślał Jag.

„Proszę sprawić mi niespodziankę”.

To było wyzwanie. Od tego, jak zareaguje Jag, zależała nie tylko jego przydatność jako pilota, ale także przydatność sił zbrojnych Sojuszu i Chissów.

Sławny wielki admirał Pellaeon poprosił, żeby Jag go czymś zaskoczył. Młody pilot zastanawiał się, od czego zacząć.

Jak postąpiłaby Jaina, gdyby znalazła się na moim miejscu?

Usiłując odpowiedzieć sobie na to pytanie, postanowił załatwić najpierw sprawy oczywiste, żeby nie przeszkadzały mu w podejmowaniu decyzji. Poinformował panią kapitan Mayn o swojej decyzji zostawienia Eskadry Bliźniaczych Słońc w kompetentnych rękach „Bliźniaczej Siódemki”. Pilotka zareagowała na rozkaz rzeczowym potwierdzeniem. Później Jag polecił, żeby „Bliźniacza Czwórka” i „Ósemka” lecieli za nim. Zmienił wektor lotu i zaczął się oddalać od pola bitwy, która toczyła się w pobliżu „Selonii”.

Z pokładu imperialnego niszczyciela otrzymał dane telemetryczne. Załogi imperialnych okrętów walczyły na wielu frontach równocześnie. Starały się jak mogły odwracać uwagę Yuuzhan Vongów od bazy przekaźnikowej na powierzchni Esfandii. W przestworzach i otaczającej planetę atmosferze gromadziło się coraz więcej okruchów i szczątków, począwszy od mikroskopijnych drobin popiołu i pyłu, na wypalonych kadłubach kończąc. Ciężko ranne biologiczne organizmy yuuzhańskich wraków broczyły płynami ustrojowymi, a wydające ostatnie tchnienie dovin basale zakłócały otaczające je przestworza dziwacznymi grawitacyjnymi anomaliami. Pogrążając się w atmosferze, niektóre szczątki przecinały jaskrawymi smugami mroczną lodowatą zupę. Jag miał nadzieję, że kapitan „Sokoła” miał dość rozsądku, aby się gdzieś ukryć.

„Proszę sprawić mi niespodziankę”.

Północnej flanki nieprzyjacielskiej floty strzegły zazdrośnie załogi odpowiednika korwety i krążownika. Uniemożliwiając dostęp do planety, yuuzhańskie okręty unosiły się na niskiej orbicie nad górnymi warstwami atmosfery. Istniało duże prawdopodobieństwo, że yammosk znajduje się na pokładzie jednej z tych jednostek. Na ich ramionach lądowały roje koralowych skoczków, niczym muchy nanja obsiadające rozmarznięte zwłoki. Przewyższani liczebnie w stosunku cztery do jednego piloci myśliwców typu TIE dwoili się i troili, żeby uniemożliwić nieprzyjaciołom zdobycie taktycznej przewagi. Gdyby ich starania zakończyły się niepowodzeniem, załodze drugiego gwiezdnego niszczyciela Pellaeona, „Nieugiętego”, groziłoby poważne niebezpieczeństwo ze strony Yuuzhan Vongów. W trudnej sytuacji znalazłaby się sama planeta, a także personel ukrytej na jej powierzchni bazy. I tak wielki admirał tylko z trudem dawał sobie radę, nie dopuszczając, żeby nieprzyjaciele pozbawili go zdolności manewrowania. Gdyby na to pozwolił, oznaczałoby to nieuchronny koniec bitwy, a gdyby zniszczeniu uległa także sama baza, dalsza walka straciłaby sens.

Jag wiedział, jak wielkie znaczenie ma utrzymanie sytuacji w tej części pola bitwy, ale wysyłanie trójki pilotów gwiezdnych myśliwców przeciwko krążownikowi, korwecie i rojom koralowych skoczków było prawdziwym szaleństwem. Co miał robić? Staranować krążownik? Mógłby uważać się za szczęściarza, gdyby udało mu się przelecieć obok wytwarzanych przez dovin basale grawitacyjnych anomalii! A nawet gdyby się prześliznął, co zdziałałby impet jednego małego myśliwca w zderzeniu z tak ogromnym okrętem?

Ponownie zaczął się zastanawiać, jak postąpiłaby Jaina, gdyby znalazła się na jego miejscu. Skupił się i zmusił do logicznego myślenia.

Nieoczekiwanie uświadomił sobie, że ogarnia go poczucie nierzeczywistości. W jego głowie zaczął się kształtować pewien plan… szaleńczo ryzykowny, który jednak chyba idealnie pasował do niemal beznadziejnej sytuacji. W normalnych okolicznościach nigdy nie uciekłby się do takiej taktyki walki. Z każdego punktu widzenia była zaskakująca, zdumiewająca, niespodziewana.

Włączył mikrofon komunikatora i nawiązał łączność z „Bliźniaczą Czwórką”.

- Jocello - zaczął, celowo rezygnując z zachowywania formalności, skoro słuchało go tylko dwoje podwładnych. - Masz ochotę poszukać guza?

- Nie jestem pewna, co pan ma na myśli, panie pułkowniku, ale zawsze jestem gotowa do walki - odparła zdziwiona Chissanka.

- Nie chodzi mi o pierwszą lepszą walkę - wyjaśnił Jag, omiatając spojrzeniem przestworza wokół północnej flanki pola bitwy.

Wkrótce zobaczył to, czego wypatrywał: uśmierconą yuuzhańską kanonierkę, dryfującą w przestworzach niczym zabłąkana asteroida. Zorientował się, że biologiczne systemy okrętu powoli umierają. Połowa kadłuba była czarna jak po szalejącym pożarze, a z drugiej wyciekały w pozbawioną słońca próżnię terawaty ciepła, dzięki czemu wrak szybko się ochładzał. Najważniejsze jednak, że poruszał się po eliptycznej orbicie, która miała go doprowadzić w pożądane miejsce. Jag trącił drążek sterowniczy szponostatku i skierował myśliwiec w stronę szczątków yuuzhańskiego okrętu. Jego skrzydłowi posłusznie powtórzyli manewr.

- Teraz brakuje nam tylko koralowych skoczków - powiedział.

- Rozumiem, że obmyślił pan jakiś plan, panie pułkowniku - odezwał się pilot „Bliźniaczej Ósemki”, Enton Adelmaa’j.

- Obmyśliłem - przyznał młody pilot. Sam nie do końca w to wierzył i na razie nie widział sensu wyjaśniania czegokolwiek swoim podwładnym. - Zachowujcie się, jakby nigdy nic, ale nie zdziwcie się, jeżeli bez powodu wpadnę w korkociąg. Aha, i nie przestawajcie mnie osłaniać, dobrze? Upewnijcie się, czy nikt nie zechce mnie zestrzelić, kiedy będę udawał trupa.

- A jeżeli będzie pan naprawdę trupem? - zaniepokoiła się Jocella. - Skąd będziemy wiedzieli, że nie stało się panu coś złego?

- Myślę, że na dłuższą metę się zorientujecie - odparł Jag.

Pospiesznie sprawdził jeszcze raz wszystkie obliczenia. Tak, to mogło się udać. Nie przywykł pokładać nadziei w nikłych szansach powodzenia, ale w obecnej sytuacji był gotów zrobić wyjątek… tym bardziej że na myśl o ryzykownej akcji zaczynał odczuwać niewytłumaczalny dreszcz podniecenia. Cieszył się nie tylko z tego, że sprawi niespodziankę Pellaeonowi… ale przede wszystkim dlatego, że zaskakiwał sam siebie.

Zmienił wektor lotu jeszcze bardziej w kierunku gromady koralowych skoczków, których piloci nękali eskadrę myśliwców typu TIE, i pomyślał o Jainie Solo. Nie wykazywał wrażliwości na Moc i wątpił, czy młoda Jedi go usłyszy, ale z pewnością by go zrozumiała, gdyby odebrała jego myśli.

Życz mi szczęścia, Jaino, pomyślał.

W następnej chwili przesłał pełną energię do silników szponostatku i rzucił się do ataku.

Jaina przedzierała się przez ciemność. Nigdy dotąd nie doświadczała tak silnego zespolenia myśli. Czuła się, jakby usiłowała płynąć w błotnistej mazi. Zazwyczaj jaskrawy ośrodek umysłu Tahiri był odległy i stłumiony, jakby żywcem pogrzebany.

- Tahiri? - zapytała.

Wypowiadając na głos imię przyjaciółki, nie przestawała wypatrywać źródła jej myśli. Od czasu do czasu w przerażenie wprawiały ją przebłyski pamięci i emocje młodej Jedi, które wyskakiwały z ciemności niczym upiorne zjawy. Nagle zauważyła sylwetki dwóch osób, ale widziała je jak przez zaparowany iluminator. Toczyły pojedynek w miejscu, które wyglądało niepokojąco znajomo. W pewnej chwili sylwetki poderwały się do biegu. Wymachując klingami świetlnych mieczy, przecinały nimi cuchnące powietrze, jakby polowały. Blask energetycznych kling potwierdził jej przypuszczenia. Nawet mimo panującego półmroku Jaina rozpoznała miejsce walki. Znajdowała się na pokładzie krążącego wokół Myrkra yuuzhańskiego światostatku. To właśnie tam stracił życie jej młodszy brat, Anakin.

Piętrzące się nad nimi gigantyczne posągi wysuwały ostre jak brzytwy macki w zamian za modlitwy. W mrocznych norach czaiły się potwory podobne do voxynów, a w powietrzu unosił się odór krwi i rozpaczy. Kiedy Jaina zespoliła się z umysłem Tahiri i zaczęła uczestniczyć w osobistej udręce młodej Jedi, nawiedziły ją wspomnienia bólu, jaki poczuła w chwili zgonu Anakina, i przygnębienia, jakie ją ogarnęło po jego śmierci. Ponury krajobraz i posępne cienie przypominały jej wszystkie mroczne emocje, jakie wówczas przeżywała: smutek, rozpacz, gniew, trwogę, samotność, zawód…

Nie mogła jednak dopuścić, żeby takie uczucia odwracały jej uwagę. Jeżeli chciała pomóc przyjaciółce, musiała zachować skupienie. Młoda Jedi walczyła z Riiną albo ją ścigała, ale cały czas obie wyglądały jak Tahiri. Można było je odróżnić tylko dzięki temu, że w rzeczywistym życiu Tahiri była leworęczna, podczas gdy jej yuuzhańska przeciwniczka trzymała miecz świetlny w prawej dłoni.

- Tahiri, słyszysz mnie? - zapytała młoda Solo.

Chciała, aby przyjaciółka wiedziała, że nie jest sama; że gdyby potrzebowała pomocy, Jaina jest gotowa jej udzielić.

Grishma br’rok ukul-hai, warknął nagle jakiś głos w jej głowie. Hrrl osam’ga akren hu - akri vushta.

- Nie rozumiem - odezwała się Jaina w mroczną nicość.

W następnej sekundzie z ciemności przed nią wyłonił się wizerunek twarzy Tahiri. W oczach młodej dziewczyny płonęła wściekłość. Jaina się cofnęła. Nie pierwszy raz pomyślała, że może przeceniła swoje umiejętności. Psychiczne uzdrawianie nie było domeną jej, ale Mistrzyni Cilghal. Chciała dobrze, ale same dobre intencje mogły nie wystarczyć.

Chyba pora się stąd wynosić, pomyślała.

Usiłowała przerwać myślowięź, ale stwierdziła, że nie może. Wrażenie, że znajduje się na pokładzie yuuzhańskiego światostatku, otaczało ją niczym pręty klatki. Jaina uświadomiła sobie z przerażeniem, że jest uwięziona.

Ash’nagh vruckuul urukh, zadrwił z ciemność, głos Runy. Esh tiiri ahnakh!

Jaina zobaczyła, że wizerunek przyjaciółki toczy pojedynek z cieniem, który raz po raz wyskakuje z mrocznej nicości i znika. Pokonała ogarniające ją przerażenie. Musiało istnieć coś, co mogła zrobić! Miała nadzieję, że zdoła w porę się domyślić, co to takiego…

Kiedy nadeszła pora spotkania z panią Magister, Luke uświadomił sobie, że w jego myślach panuje zamęt. Odkąd Jacen opowiedział mu o rozmowie z małą Ferroanką, nie potrafił myśleć o niczym innym.

Anakin zabił Krwawego Rzeźbiarza, nie używając świetlnego miecza…

Mistrz Jedi rozumiał, dlaczego w pierwszej chwili Jacen był zdezorientowany. Z początku i on pomyślał, że Teścia miała na myśli Anakina Solo, później jednak doszedł do wniosku, że to niemożliwe. Najmłodszy siostrzeniec Luke’a nigdy nie wyprawił się do Nieznanych Rejonów, a nawet gdyby tam poleciał, nie zachowałby spotkania z żyjącą planetą w tajemnicy. Nie, dziewczynka musiała mieć na myśli ojca Luke’a. Zanim Zonama Sekot zniknęła w głębi Nieznanych Rejonów galaktyki, na jej powierzchni musieli wylądować Anakin Skywalker i Obi-Wan Kenobi. Luke zachodził w głowę, dlaczego. Może chcieli odnaleźć Vergere? A może szukali tego samego, co oni: planetarnej biotechnologii? I co się im przydarzyło, kiedy tu przebywali? Co miało znaczyć stwierdzenie dziewczynki, że Anakin zabił Krwawego Rzeźbiarza, nie używając świetlnego miecza? Czyżby posłużył się potęgą Ciemnej Strony?

Nie dysponując innymi informacjami, Mistrz Jedi mógł tylko zgadywać. Mimo to nie potrafił myśleć o niczym innym. Kiedy w końcu Darak i Rowel wrócili i oznajmili, że już czas, Skywalker wciąż jeszcze się zastanawiał nad rozwiązaniem tej zagadki.

W końcu głęboko westchnął, uspokoił się i pozwolił, żeby Ferroanie wyprowadzili ich z wioski. Zapadła noc i tampasi stało się pozbawionym blasku gwiazd, mrocznym miejscem. Zewsząd napływały szmery i odgłosy życia niewidocznych zwierząt. Ciemność rozjaśniały tylko bioluminescencyjne kule, kołyszące się łagodnie na wysmukłych szypułkach. Były wyższe o metr od Mistrza Jedi i oświetlały powierzchnię gruntu dosyć silnym zielonkawym blaskiem. Dwa rzędy takich światłoszypułek rosły po obu stronach krętej ścieżki niknącej za grubym pniem najbliższego bora. Nie odzywając się i nie okazując żadnych uczuć, Darak i Rowel powiedli gości w głąb tampasi. Wysoko nad koronami drzew majaczyły ciemne kształty zakotwiczonych na noc kybo. które niespokojnie poruszały się we śnie.

Wysadzana szpalerem świecących kul ścieżka wita się kilkaset metrów między potężnymi bora i kończyła na skraju nieckowatego zagłębienia gruntu. Na jego obwodzie czekał krąg dwanaściorga Ferroan: czterech mężczyzn i osiem kobiet. Pośrodku polany stała odziana w czarną szatę pani Magister. Kiedy goście pojawili się na skraju naturalnego amfiteatru, z szacunkiem kiwnęła głową porośniętą długimi czarnymi włosami. Pozostali Ferroanie nie powitali jednak gości żadnym gestem. Stali w milczeniu, jawnie okazując podejrzliwość, a może nawet wrogość.

Darak i Rowel zaprowadzili przybyszów na środek niecki, po czym wrócili na skraj polany i zajęli miejsca po obu stronach wylotu ścieżki, którą przyszli. Gdyby przedstawiciele Galaktycznego Sojuszu chcieli opuścić miejsce spotkania, musieliby przerwać krąg otaczających ich Ferroan.

Pani Magister zaczekała, aż zapadnie zupełna cisza.

- Kolejny raz przylecieli do nas Jedi - powiedziała. Jej głos brzmiał cicho, niczym szmer chłodnej bryzy, niewiele głośniej niż szelest chłodnego wiatru w gorącą noc, ale wszyscy wyraźnie słyszeli słowa. - Jak zawsze, przynosicie więcej pytań niż odpowiedzi.

- Przylecieliśmy, żeby udzielić odpowiedzi na wasze pytania - odezwał się Luke. Zastanawiał się, dlaczego pani Magister wygląda inaczej niż poprzednio. Nadal wyczuwał jej silną obecność w Mocy, ale o wiele bardziej stonowaną niż wówczas, kiedy witała ich na lądowisku. Wrażenie nie dawało mu spokoju, ale pragnąc skupić uwagę na rozmowie, musiał usunąć je z myśli. - Mamy także wiele innych pytań, które chcielibyśmy wam zadać.

Ferroanka nieznacznie kiwnęła głową, wyprostowała się i powiodła spojrzeniem po twarzach gości.

- Niektórzy członkowie rady chcieli, abym poprosiła Sekot, żeby od razu was odprawiła - ciągnęła cicho. - Sami powiedzieliście, że przybywacie do nas jako zwiastuni zagłady. Mówiono mi także, że jesteście kimś więcej; że stanowicie bezpośrednie i świadome zagrożenie nie tylko dla nas, ale także naszego stylu życia.

- Co pani ma na myśli? - zapytał Jacen. - Nikomu nie groziliśmy. Nie zamierzamy wyrządzać wam krzywdy.

- Już trzykrotnie zostaliśmy zmuszeni do obrony - odparła pani Magister. - A przy okazji każdej napaści gościli u nas rycerze Jedi. Nie możecie nas winić, że zastanawiamy się, czy to okoliczności was przyciągają, czy też może są bezpośrednim wynikiem waszych wizyt.

- Pani Magister, nawet jeżeli wymierzone przeciwko wam ataki są w jakikolwiek sposób związane z naszą obecnością na powierzchni tej planety, zapewniam, że nie mamy z tym nic wspólnego - odparł Mistrz Jedi - Przybysze z Dali pojawili się tu wcześniej niż my. Dopóki nie przylecieliśmy, dopóty nie mieliśmy pojęcia, że was atakują. Ich obecność jest dla nas zagadką. Gdybyś zechciała wyrazić zgodę, moglibyśmy wspólnie zastanowić się nad jej rozwiązaniem.

- Jak sobie to wyobrażasz? - zapytała Ferroanka. - Jak powinniśmy to zrobić?

- Zacznijmy od rozmowy - zaproponował Mistrz Jedi. - Jak powiedziałem, przybyliśmy tu, żeby porozmawiać o wspólnych wrogach, których nazywamy Yuuzhan Vongami. To długa historia, ale jeżeli pozwolisz, żebym ją wam opowiedział, może przekonasz się, że mówimy prawdę… i że nie żywimy względem was wrogich zamiarów.

Pani Magister zastanawiała się długo nad jego propozycją, a Luke ponownie wyczuł zasadniczą różnicę między obecnym spotkaniem a poprzednim. Ferroanka, która poprzednio powitała ich otwarcie i ciepło, obecnie sprawiała wrażenie nieufnej i ostrożnej. Ciekaw był, dlaczego zmieniła nastawienie.

W końcu pani Magister omiotła spojrzeniem stojących przed nią przedstawicieli Galaktycznego Sojuszu. Nieznacznie kiwnęła głową i chyba podjęła jakąś decyzję. Usiadła z godnością na miękkiej murawie, skrzyżowała nogi i okryła je fałdzistą szatą.

- Nazywam się Jabitha - oznajmiła. - Wysłuchamy twojej historii. - Gestem zachęciła Luke’a i jego towarzyszy, żeby także usiedli. Pozostali Ferroanie jednak nadal stali na obrzeżach polany. - Sekot zachęca, żebyście mówili szczerze.

Luke głęboko odetchnął i postanowił opowiedzieć wszystko od początku. Zaczął od tego, że Yuuzhan Vongowie zwrócili na siebie uwagę Nowej Republiki, napadając na Belkadan, gdzie Danni Quee była świadkiem początku ich inwazji. Jej kolejne etapy płonęły w umyśle Mistrza Jedi niczym rozżarzone węgle: począwszy od Sernpidala, na którym zginął Chewbacca, przez Helskę Cztery, Dubrillion, Destrillion, Dantooine, Bimmiel, Garqi, Ithor, Obroa-skai, Ord Mantell, Gyndinę, Tynnę, Fondor i jego gwiezdne stocznie, Kalarbę, Nal Huttę, Nar Shaddaa, Sriluur, Druckenwell, Rodię, Falleen, Kubindi, Duro, Yavin Cztery i mieszczącą się tam Akademię Jedi, Ando i Myrkr, w którego przestworzach stracił życie Anakin Solo, a skończywszy na Coruscant, stolicy Nowej Republiki, po której upadku na jakiś czas zgasła wszelka nadzieja.

Opowiadał o setkach miliardów inteligentnych istot, zabitych albo zadręczonych na powierzchniach wielu planet galaktyki. Usiłował wyrazić słowami ból i rozpacz, jakie czuł, obserwując, jak wszystko, co kochał, pogrąża się w niebycie… nie tylko rząd, który pomógł utworzyć z popiołów Imperium, ale także zasady, na jakich się opierała nowa władza. Kiedy Senat stał się zbiurokratyzowanym organem, a ostatnim dniom Coruscant towarzyszyła korupcja, obserwował, jak wcześniejsi sojusznicy, kierując się strachem i niewłaściwie pojętym instynktem samozachowawczym, skaczą sobie do gardeł i zwracają się jedni przeciwko drugim, co tylko przyspieszało tempo inwazji Yuuzhan Vongów.

Wspomniał o biotechnologii nieprzyjaciół i wyznawanej przez nich filozofii zasadzającej się na bólu, cierpieniu i ofiarach. Opisał planety, których powierzchnie zostały opanowane przez obce, zdradliwe formy życia; mówił o inteligentnych istotach wyciąganych z domów i przemienianych w blasterowe mięso; o szpiegach wysyłanych w celu wzniecania zamieszek i szerzenia kłamstw na temat tych, którzy zachęcali mieszkańców planet, aby łączyli się w grupy i walczyli z najeźdźcami. Opowiedział o rozpaczy, ludobójstwie i planach odparcia nieprzyjaciół za pomocą podobnych sposobów, do jakich się sami uciekali, podbijając kolejne planety galaktyki. Nie zapomniał także o roli rycerzy Jedi i o ich staraniach znalezienia takiego rozwiązania, które nie obciążałoby obywateli Galaktycznego Sojuszu masowymi mordami. Wspomniał o swojej miłości do Bena i przeświadczeniu, że jego synek będzie dorastał w galaktyce, w której zapanuje pokój, nie wojna.

- Co to ma wspólnego z Zonamą Sekot? - zdziwiła się pani Magister, kiedy skończył. - Co sprowadziło was w to miejsce? Dlaczego wyprawiliście się tak daleko od domów i od toczącej się tam wojny?

Pragnąc odpowiedzieć na jej pytania, Jacen podjął wątek opowiadania wuja.

- Przylecieliśmy tu, bo moja nauczycielka, Vergere, zasugerowała, że rozwiązanie naszych problemów może się kryć na powierzchni Zonamy Sekot - powiedział.

Streścił przebieg poszukiwań żyjącej planety w Nieznanych Rejonach galaktyki. Nie pominął ani obrony przestworzy Szczątków Imperium, ani napiętego konfliktu wewnętrznego w obrębie terytorium Chissów. Opowiedział o prowadzonych w bibliotece Chissów poszukiwaniach legend i ludowych podań na temat wędrującej planety. Opisał rozpacz, jaka ich ogarnęła, kiedy doszli do wniosku, że mimo usilnych starań żyjąca planeta się im wymyka. Kluczem do rozwiązania zagadki stało się dopiero odkrycie, że Zonama Sekot może udawać księżyc a nie niezależną planetę. Kiedy wysłannicy Galaktycznego Sojuszu określili prawdopodobne miejsce, natychmiast wyruszyli z Csilli, żeby ją odnaleźć.

Pod koniec jego opowiadania Jabitha zmarszczyła brwi i zdezorientowana, zaczęła kręcić głową.

- To wszystko nie wyjaśnia, dlaczego tu przylecieliście - powiedziała. - Jak Vergere wyobrażała sobie naszą pomoc?

- Przybyliśmy tu właśnie po to, żeby się tego dowiedzieć - odezwała się Mara. Luke wyczuwał, że żona dzielnie ukrywa zniecierpliwienie. Od początku irytowało ją nastawienie Ferroan, ale Mistrz Jedi był pewien, że żona nie powie niczego nierozważnego.

- Jesteśmy tylko samotną planetą, zamieszkiwaną przez niewiele istot - przypomniała Jabitha. - Co możemy zdziałać przeciwko opisywanym przez was hordom? Nasza siła zasadza się na obronie, nie na ataku.

- To możliwe - przyznała Danni. - Ale gdybyśmy od początku dysponowali waszymi systemami obrony, może mielibyśmy większą szansę powstrzymania ataku Yuuzhan Vongów na obrzeżach galaktyki.

Pani Magister zmarszczyła brwi.

- Z waszych wypowiedzi wynika, że uważacie Zonamę Sekot za wszechmocną - powiedziała. - Prawda wygląda jednak inaczej. Wprawdzie odparła kiedyś atak Przybyszów z Dali, ale okupiła to poważnymi zniszczeniami i cierpieniem. Atak najeźdźców spoza galaktyki był dla niej bardzo silnym wstrząsem. Nasze systemy obronne nie są niepokonane. - Spojrzała na swoje stopy, ale zaraz przeniosła spojrzenie na twarz Mistrza Jedi. - Powinieneś wiedzieć, że opisywany przez ciebie konflikt głęboko zranił Zonamę Sekot, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Pojawienie się Przybyszów z Dali było dla niej straszliwym przeżyciem. Sekot nie spodziewała się ich ani nawet nie miała powodu podejrzewać, że kryją się w pobliżu. Starali się nas badać w taki sposób, żebyśmy ich nie zauważyli, ale dysponujemy bardzo czułymi sensorami. Sekot aktywowała systemy obrony, ale Przybysze z Dali uznali to za wrogie posunięcie i przystąpili do walki. Nie jest jasne, kto wymierzył pierwszy cios. Tamtemu konfliktowi, podobnie jak wielu innym, dały początek niepewność i strach. Nie chcemy brać udziału w następnym takim konflikcie.

- Dobrze cię rozumiem - odparł Luke, chociaż nadal nie znał odpowiedzi na wiele pytań. Postanowił założyć, że podobnie jak kiedyś, Yuuzhan Vongowie pierwsi otworzyli ogień do żyjącej planety. - Nie chcemy narażać Sekot na większe niebezpieczeństwa niż te, jakie grożą jej w tej chwili. Yuuzhan Vongowie natknęli się na Zonamę Sekot już dwukrotnie i to na przeciwległych stronach galaktyki. Nie ma ich tak wielu, by uznać, że odnaleźli was przez przypadek. - Nie dysponował niezbitymi dowodami na poparcie swojego przypuszczenia, ale postanowił wyciągnąć z niego logiczne wnioski. - A to oznacza, że musieli was poszukiwać i że będą szukali tak długo, aż znów odnajdą. Jeżeli ocalał chociaż jeden okręt z floty, która tym razem was znalazła, już niedługo Yuuzhan Vongowie pojawią się tu w wielkiej sile, a wówczas nie zdołacie się przed nimi obronić.

Przerażeni perspektywą zagłady Ferroanie niespokojnie się poruszyli, ale Jabitha nawet nie mrugnęła okiem.

- Co chcesz, żebyśmy zrobili? - zapytała. - Mówiłeś o konflikcie sumienia, o prawie i bezprawiu, a także o straszliwych krzywdach wyrządzonych wam i mieszkańcom wielu innych planet galaktyki przez Przybyszów z Dali. Wspomniałeś, że uciekają się do ludobójstwa, ale czy i wy nie pragniecie, żeby spotkał ich podobny koniec? Czy nie chcecie wyeliminować ich z galaktyki, podobnie jak oni chcą was z niej usunąć?

- Nic podobnego! - obruszył się Mistrz Jedi. - Prawdę mówiąc, robiliśmy wszystko, żeby nie dopuścić do takiego rozwiązania - ciągnął, mając świeżo w pamięci straszliwego wirusa, którego wojskowi ochrzcili mianem Alphy Red.

- Nie wszyscy Yuuzhan Vongowie są wojownikami - dodał Jacen. - Wielu spośród nich to kobiety i dzieci. Jest też sporo niewolników, wyrzutków, naukowców i robotników. Mają takie samo prawo do życia jak my. Nie ma co do tego cienia wątpliwości.

- Więc dlaczego tu przylecieliście? - zapytała kolejny raz Jabitha. - Jak możemy wam pomóc?

- Musimy się wspólnie zastanowić, żeby znaleźć odpowiedź na to pytanie - stwierdził Luke.

- Musimy? - powtórzyła jak echo Ferroanka. - To prawda, że wszyscy mamy takie samo prawo do życia. Prawdą jest także, że każdy musi zadecydować, jaki użytek zrobić z tego prawa. Kiedy nasze starania utrzymywania pokojowych kontaktów spotkały się z podejrzeniami i agresją, Sekot postanowiła odizolować się od reszty galaktyki. Wiele wycierpieliśmy, żeby osiągnąć pokój. Dlaczego mielibyśmy ponownie cierpieć w imieniu tych, którzy nie mają dość hartu ducha, żeby się uwolnić?

- Bo wymaga tego żyjąca Moc - wtrącił Jacen.

Jabitha spojrzała na niego, a w jej oczach zalśniły gniewne błyski.

- Co takiego? - zapytała. - Śmiesz twierdzić, że wypowiadasz się w imieniu Mocy?

W amfiteatrze zapadła głucha cisza, a w powietrzu wyraźnie dało się wyczuć napięcie. Luke uświadomił sobie, że sytuacja zaczyna się wymykać spod kontroli. Licząc na odzyskanie przychylności, którą pani Magister okazała im podczas pierwszego spotkania, postanowił zmienić temat rozmowy.

- Powiedziałaś, że zaatakowano was już trzy razy - zaczął. - Wiemy tylko o dwóch napaściach, których dopuścili się Yuuzhan Vongowie. Czyżby napadli na was trzeci raz, tylko nam o tym nic nie wiadomo?

- Nie - odparła Ferroanka. - Trzeciego ataku dopuściły się siły zbrojne Republiki pod dowództwem komandora Tarkina.

Luke uniósł lekko brwi. Znał to nazwisko z przeszłości, znał aż za dobrze.

- To właśnie wtedy uciekłaś? - zapytał. - Postanowiłaś poszukać kryjówki?

- Tak.

- I to wtedy ostatni raz przybyli tu rycerze Jedi? - ciągnął Luke. - Po tym, jak odwiedziła cię Vergere?

- Tak.

Luke wyczuł, że głos Jabithy trochę złagodniał. To była zachęta, na którą czekał.

- Opowiedz mi o nich - poprosił. - Wyjaśnij, co się wydarzyło, kiedy cię odwiedzili Anakin Skywalker i Obi-Wan Kenobi.

Zapadła cisza, która ciągnęła się bez końca. Mistrz Jedi odnosił wrażenie, że wszyscy wstrzymali oddech. Ucichł nawet łagodny wiatr, który dotąd szeleścił liśćmi rosnących wokół polany ogromnych bora.

- Przylecieli, żeby szukać Vergere - odezwała się w końcu pani Magister. - Przygnała ich tu także ciekawość. Byli zachwyceni żyjącymi statkami, które sprzedaliśmy kiedyś kilkorgu wybrańcom. Udając klientów, pomyślnie przeszli rytualną próbę, której poddajemy wszystkich potencjalnych nabywców, żeby się przekonać, czy staną się odpowiednimi partnerami dla naszych statków. Młodszy Jedi, Anakin, od początku stanowił dla nas zagadkę. Na ogół podczas rytualnej próby wiążą się z klientem trzy nasiona-partnerzy, które tworzą zalążek nowego okrętu, ale Anakin przyciągnął do siebie dwanaście. Jego okręt był ucieleśnieniem piękna. - Jabitha urwała i zamyśliła się, jakby przypominała sobie dawne dzieje. - Moc płonęła w duszy Anakina żywym blaskiem. Młodzieniec został na krótko moim przyjacielem.

Luke poczuł w żołądku dziwne mrowienie.

- Spotkałaś się z nim? - zapytał.

- Ocalił mi życie - odparła Jabitha. - Objawił mi prawdę o moim ojcu.

Mistrz Jedi przypomniał sobie, co Jacen powiedział mu kiedyś o Krwawym Rzeźbiarzu.

- Był w to zamieszany jakiś Krwawy Rzeźbiarz - podsunął łagodnym tonem.

Ferroanka pokiwała głową.

- To był nasłany morderca, który zamierzał uśmiercić Anakina - wyjaśniła. - Wykorzystał mnie, żebym wywarła na niego wpływ, ale Anakin bardzo się rozgniewał. Zabił go siłą umysłu. Do tamtej pory nie wiedzieliśmy, że coś takiego jest w ogóle możliwe.

- Jest możliwe - przyznał Luke, ignorując emocje, jakie zaczynały po ogarniać po zapoznaniu się ze szczegółami z życia ojca. - Ale zabijanie w gniewie to duży błąd. Potęga Ciemnej Strony jest niebezpieczna i kusząca. Rycerze Jedi nigdy nie zalecali jej stosowania.

- A mimo to Anakin się nią posłużył.

Luke gorączkowo szukał słów, które najprościej opisałyby późniejsze losy jego ojca.

- Zapłacił za to wysoką cenę - odezwał się w końcu.

Jabitha wbiła w niego oczy, przenikliwe i ostre niczym para tuskeńskich gaderffii.

- Jesteś jego synem, prawda? - zapytała. - Nie chodzi mi tylko o to, że tak samo się nazywasz. Wyczuwam, że Anakin żyje w tobie. - Przeniosła spojrzenie na Jacena. - W tobie także - dodała.

- Był moim dziadkiem - przyznał młody Solo; Luke tylko kiwnął głową.

- Kiedy tu przybyliście, Sekot rozpoznała w was echa swojego przyjaciela - stwierdziła pani Magister. - To jeden z powodów, dla których pozwoliła wam wylądować. Nie podoba się nam jednak, że krytykujecie poczynania Anakina, jakby były wynaturzone albo błędne. Nie zapamiętaliśmy ich w taki sposób. Anakin kochał naszą planetę. Nie pozwolimy wam mówić niczego, co mogłoby skazić jego pamięć.

- Ciemna Strona to Ciemna Strona - burknęła Mara. - Gdybyś spotkała ojca Luke’a, kiedy był starszy, może nie stawałabyś tak pochopnie w jego obronie.

- To, co Anakin zrobił z dobroci serca, jest dla nas ważniejsze niż środki, jakimi się posłużył - odparła Jabitha. - Był właściwie jeszcze dzieckiem i nie zgodzimy się, żebyście go krytykowali za to, czego tu dokonał. Nie zapominajcie, że ocalił mi życie.

Luke rozproszył jej obawy uspokajającym gestem.

- To prawda, kiedyś czułem wstręt do wszystkiego, czego był zwolennikiem, ale dawno porzuciłem takie myśli - powiedział. - Widzisz, on także mnie ocalił życie, kiedy chciał mnie zabić jego Mistrz Sithów, Imperator Palpatine. Nie życzę już jego duchowi niczego złego, a jego nazwisko nadal noszą członkowie mojej rodziny, którzy także się go nie wstydzą. Gdybym mógł, uważałbym przyjaciela Anakina Skywalkera za swojego przyjaciela. - Nie odrywał spojrzenia od twarzy Jabithy. - Jednak nadal przytłacza nas cień Dartha Vadera, którym się stał, kiedy został wyznawcą Ciemnej Strony. Stoczyliśmy długą i ciężką walkę, żeby uwolnić się od tego ucisku… i nie pozwolimy sobie na popełnianie jego błędów tylko dlatego, żeby pokonać Yuuzhan Vongów. To urągałoby wszystkim poglądom mojego ojca na początku i pod koniec życia.

Kiedy skończył, Jabitha pochyliła głowę, ale Mistrz Jedi nie potrafił odgadnąć, czy ją przekonał.

- Już późno - odezwała się w końcu. - Odbyliście długą podróż i na pewno jesteście wyczerpani. Jeżeli nam pozwolicie, zapewnię wam schronienie na noc.

Luke poczuł, że ogarnia go zniechęcenie.

- Czy to znaczy, że nasza rozmowa dobiegła końca? - spytał.

- Muszę mieć trochę czasu na rozmowę z członkami rady. - Jabitha wskazała otaczający ich krąg Ferroan, którzy przyglądali się im w milczeniu i z obojętnym wyrazem twarzy. - Weźmiemy pod uwagę wszystko, co zostało powiedziane tej nocy, i zdecydujemy, czy jest jeszcze coś do omówienia.

- Więc pozwól, że na zakończenie dam ci pewną radę - odezwała się Mara. - Zastanówcie się nad tym bardzo gruntownie. Yuuzhan Vongowie nie dotrzymują żadnych obietnic ani nie honorują traktatów, a w walce nie biorą jeńców ani zakładników. Jeżeli opanują tę galaktykę, zniszczą was, podobnie jak przedtem spustoszyli wiele innych planet. Bez względu na to, za jak potężną uważa się Sekot i jak daleko może odlecieć, nie zdoła się przed nimi ukryć ani obronić. Osiągnie tylko tyle, że stanie się za późno na szukanie sojuszników, bo żaden nie pozostanie przy życiu.

- Słowa mojej żony są ostre, ale prawdziwe - odezwał się Luke. - Jeżeli masz jakieś wątpliwości co do motywów Yuuzhan Vongów, możemy ci opowiedzieć historię tej wojny z wieloma dodatkowymi szczegółami.

- To nie będzie konieczne - odparła Jabitha. - Chyba rozumiemy całkiem nieźle naturę waszych nieprzyjaciół. - Na twarzy pani Magister malowało się coraz większe znużenie i Mistrz Jedi kolejny raz się zdziwił, jak bardzo Ferroanka różni się od osoby, którą poznali podczas pierwszego spotkania. Była wówczas pełna życia i energii, a teraz wyglądała na zmęczoną i osowiałą. - Porozmawiamy o tym rano - oznajmiła. Wstała i gestem zachęciła gości do pójścia w jej ślady.

Darak i Rowel rozstąpili się i umożliwili im opuszczenie polany. Luke bardzo chciałby jeszcze coś dodać, ale przeciąganie struny mogłoby zniszczyć ewentualną sympatię, jaką żywiła dla nich pani Magister. Kiwnął lekko głową i ruszył do wyjścia z naturalnego amfiteatru. Pozostali podążyli za nim. Kiedy opuścili polanę, Ferroanie w milczeniu utworzyli krąg na nowo. Luke obejrzał się i zobaczył, że Jabitha wciąż stoi na środku polany. Odnosił wrażenie, że Ferroanka widzi coś, czego on nigdy nie zdoła pojąć.

Tahiri zakołysała się w przód i w tył, kiedy jej zwierciadlane odbicie odwróciło się niespodziewanie twarzą do niej.

Jest tu! - usłyszała.

Co?

Ten cień!

Tahiri rozejrzała się, ale niczego nie zauważyła. Obie zjednoczyło na krótko przerażenie przed czymś, co je ścigało. Na myśl, że mogłaby stanąć z tym oko w oko, młoda Jedi poczuła, że traci siły. Miała dość walki, odczuwała coraz większe zmęczenie. Gdyby zrezygnowała, może w końcu połączyłaby się z Anakinem w innym życiu, w innym świecie. A może Anakin znalazłby tam sposób, żeby jej przebaczyć…

Mogłabyś pomóc mi z tym walczyć, szepnęła Riina jej do ucha. Przyjmij postawę i pomóż mi to zabić.

Jak… - zaczęła Tahiri, ale nie potrafiła dokończyć pytania.

Walczyłaś już przedtem, przypomniała Riina. Stawiłaś mi czoło i prawie mnie pokonałaś. Jesteś silna.

Tahiri pokręciła głową. W głębi duszy wiedziała, że nie jest wojowniczką. Starała się nią kiedyś być, ale zapłaciła za to życiem jedynej osoby, którą naprawdę kochała. Straciła Anakina, straciła rodzinę.

Nigdy nie byłam na tyle silna, żeby cię pokonać, powiedziała. Mogłabym tylko puścić cię w niepamięć.

Nie starałaś się zabić mnie, stwierdziła Runa. Chciałaś zabić siebie.

Tahiri pragnęła zarzucić jej kłamstwo, ale spojrzała na płonące blizny na ręce i uświadomiła sobie, że Riina mówi prawdę.

Wiesz, że nigdy bym ci na to nie pozwoliła, ciągnęła Yuuzhanka.

Dlaczego? - zapytała młoda Jedi, rumieniąc się ze wstydu.

Bo nie chcę umrzeć razem z tobą.

Przecież już nie żyjesz! Jesteś zimną, okrutną śmiercią, która nieustannie tkwi w głębi mojej duszy!

A ty jesteś zimną śmiercią, która mnie otacza, wychrypiała Riina. Jej słowa zaszeleściły w uchu Tahiri, jakby wpadły do niego drobiny piasku. Jesteśmy związane ze sobą, ty i ja, i musimy pogodzić się z naszym losem.

Nie zamierzam się z niczym godzić!

Riina podeszła do niej jeszcze bliżej, a odgłos jej kroków zabrzmiał donośnie w otaczającej je ciszy.

Czy nie sądzisz, że gdybym mogła, dałabym ci śmierć, której tak pożądasz? - zapytała Yuuzhanka. Pamiętaj, że jesteśmy zespolone. Nie wolno ci o tym zapominać! Nie mogłabym dłużej żyć bez ciebie w tym ciele ani chwili dłużej, niż ty mogłabyś w nim żyć beze mnie. Nie mogę pozwolić ci umrzeć, bo inaczej sama straciłabym życie… a jeszcze nie jestem na to gotowa.

Tahiri poczuła, że otaczający ją świat uległ zmianie. Gorączkowo szukała słów, żeby zadać kłam twierdzeniom Riiny, ale nie znalazła.

To nie może być prawda, bąknęła, jakby jeszcze nie mogła w to uwierzyć.

Ale to jest prawda, odparła Riina. A ty musisz się z tym pogodzić.

Młoda Jedi pokręciła głową.

Nie mogę, powiedziała.

Więc nie zostawiasz mi wyboru.

Riina cofnęła się dwa kroki i wyciągnęła poziomo przed siebie klingę świetlnego miecza. Tahiri napięła mięśnie w oczekiwaniu na cios, który jednak nie spadł na jej głowę. Zamiast tego Riina podrzuciła broń wysoko w powietrze. Wirując w ciemności, energetyczne ostrze oświetliło pobliskie ruiny błękitnym blaskiem i sprawiło, że wokół zatańczyły cienie. Tahiri otworzyła usta ze zdumienia i w pełnym przerażenia milczeniu obserwowała, jak świetlny miecz osiąga apogeum i zaczyna opadać.

W pewnej chwili Riina wyciągnęła rękę, żeby go złapać. Tahiri od początku wiedziała, że Yuuzhanka źle ocenia tempo opadania broni Jedi, ale nie była zdolna wykrzyknąć żadnego ostrzeżenia. Oniemiała ze zdumienia przyglądała się, jak jaskrawoniebieskie ostrze muska rękę Riiny, a metalowa rękojeść toczy się z grzechotem po kamienistym gruncie.

Dopiero po jakimś czasie usłyszała swój krzyk, ale dźwięk napłynął z bardzo daleka, jakby zduszony przez straszliwy, oślepiający ból.

C-3PO przekrzywił złocistą głowę.

- Słyszysz to? - zapytał Han.

- Naturalnie, proszę pana - odparł protokolarny android. - Sygnał jest całkiem
wyraźny.

- Nie odnaleźliśmy jeszcze źródła, bo sygnał pokonuje prawdopodobnie bardzo dużą odległość, a przy okazji rozprasza się w tej atmosferze - ciągnął Solo. - Najważniejsze jednak, czy potrafisz go przetłumaczyć. I nie mów mi tysięczny raz, iloma językami umiesz się posługiwać. Jedyną osobą w sterowni, która jeszcze tego nie słyszała, jest Droma, a jego niełatwo zadziwić.

- Jak pan sobie życzy, proszę pana.

Kiedy C-3PO sztywno kiwnął głową, Leia z trudem powstrzymała uśmiech. Wydobywające się z głośnika w sterowni „Sokoła” świergotliwe odgłosy brzmiały zadziwiająco czysto i wyraźnie. Pokładowe systemy filtracji dźwięków wyeliminowały większość trzasków i elektromagnetycznych zakłóceń, jakie napływały z rejonu toczącej się w górze bitwy, i gdyby Threepio nie poradził sobie z tłumaczeniem, nikt inny nie zdołałby dokonać tej sztuki.

Kiedy android przystąpił do pracy, Han przeleciał nad jakimś grzbietem i zanurkował w głąb następnego wąwozu. Siedzący na fotelu drugiego pilota Droma wystrzelił rakietę udarową w zbocze odległej góry w nadziei, że eksplozja zatrze ślady przelotu frachtowca. Na razie nikt im nie przeszkadzał w prowadzeniu poszukiwań na powierzchni Esfandii, więc mogli przypuszczać, że ich taktyka przynosi pożądane efekty.

Nigdzie jednak nie zauważyli ani śladu bazy przekaźnikowej. Bez względu na to, gdzie się znajdowała, jej personel starannie ją ukrył i na razie nie decydował się na szukanie lepszej kryjówki.

- Wygląda na to, że te sygnały to bardzo dziwna odmiana trójkowego języka maszynowego - odezwał się w końcu C-3PO, kierując świecące fotoreceptory w stronę odległego źródła dźwięków. - Gramatyka jest niespójna, a słownictwo niezwykłe, ale jestem zupełnie pewien, że to język źródłowy.

Han obejrzał się przez ramię.

- Czy jego źródłem może być baza przekaźnikowa? - zapytał.

- Nie przypuszczam, żeby to było bardzo prawdopodobne, proszę pana - odparł złocisty android. - Chyba że rozmawia sama z sobą.

- Odbierasz więcej niż jeden sygnał? - zapytała zdumiona Leia.

- Do tej pory zidentyfikowałem co najmniej siedemnaście źródeł - odparł C-3PO.

- Siedemnaście? - powtórzył Solo. - To niemożliwe.

- To mogą być wabiki, rozmieszczone na powierzchni planety, żeby wprowadzić w błąd ekipy szukające stacji - zasugerował Droma.

- W jakim celu, skoro i tak nie możemy znaleźć ani jednego wabika? - odparł Han. - Atmosfera rozprasza sygnały i zmienia ich częstotliwość do tego stopnia, że musielibyśmy mieć wielkie szczęście, aby się zderzyć przypadkowo chociaż z jednym.

Ryn wzruszył ramionami.

- Może właśnie o to chodzi, żebyśmy mieli zajęcie - powiedział. - A przy okazji i Yuuzhan Vongowie.

Leia przypomniała sobie podobne do kwiatów, dziwaczne twory, przez które „Sokół” wcześniej przelatywał, i nagle w jej głowie zrodziła się niepokojąca myśl.

- Jeżeli chodzi o źródła tych sygnałów… - zaczęła. - Czy wszystkie wykorzystują tę samą odmianę trójkowego kodu?

- Nie, proszę pani - odparł android. - Każde źródło ma swoją charakterystyczną
odmianę.

- Jakie to może mieć znaczenie? - zapytał Han.

Leia uciszyła go machnięciem ręki.

- Czy wiesz, o czym mówią? - spytała.

- Trudno to dokładnie określić - stwierdził Threepio. - Niektóre rzeczowniki są dla mnie zupełnie nieznane, a przymiotniki uległy tak daleko posuniętym mutacjom, że stoją w sprzeczności…

- Wystarczy, jeżeli podasz nam najbardziej prawdopodobne tłumaczenie - przerwał Solo.

C-3PO umilkł i kilka sekund wsłuchiwał się w napływające dźwięki.

- Wygląda na to, że rozmawiają głównie na temat toczącej się w górze bitwy - oznajmił w końcu. - W niektórych rejonach występują bardzo silne zakłócenia atmosferyczne i chyba miejscowa flora poważnie ucierpiała.

- Powiedziałeś: flora? - zdumiał się Solo.

- W rzeczy samej, proszę pana - przyznał Threepio. - Ekosystem tej planety to inny temat tej dyskusji. Toczą ją zwłaszcza osobnicy, których źródła pożywienia są zagrożone.

- Źródła pożywienia… - Han spojrzał przez dziobowy iluminator, ale zobaczył tylko pozbawioną życia, czarną pustkę. Powierzchnia planety, oglądana nawet za pomocą bardzo czułych skanerów, nie wykazywała żadnych śladów aktywności biologicznej. - Chcesz powiedzieć, że źródła tych sygnałów są… żywe?

- Ależ tak, proszę pana - potwierdził C-3PO. - Byłem pewien, że już dawno doszedł pan do takiego wniosku.

- Ale jak to możliwe w środowisku podobnym do tego?

- W atmosferach o analogicznym składzie znajdowano już wcześniej ślady życia, proszę pana - wyjaśnił android takim tonem, jakby wygłaszał wykład. - Życie mogło powstać we wczesnym okresie istnienia planety, kiedy jej jądro wypromieniowywało o wiele więcej ciepła. Ewolucji mogły bez trudu ulegać nie tylko jednokomórkowe formy życia, ale także większe i bardziej skomplikowane organizmy.

- Ale tu chodzi o mówiące formy inteligentnego życia - przypomniał Han. - Źródła tych sygnałów potrafią rozmawiać.

- W rzeczy samej, proszę pana - zgodził się z nim protokolarny android. - Istnieje także prawdopodobieństwo, że te formy życia nie rozwinęły się na powierzchni Esfandii.

- Mogły zostać tu sprowadzone? - zainteresowała się Leia. - Skąd?

- Z miejsca, w którym się rozwinęły, księżniczko - odrzekł C-3PO.

Dając upust frustracji, Han uniósł ręce i spojrzał na Dromę, jakby szukał u niego poparcia.

- Myślę, że to ma sens - odezwał się Ryn. - Jeżeli istnieją tu jakieś formy życia, ich przedstawiciele powinni żyć z daleka od siebie, bo nie wystarczyłoby energii dla wszystkich osobników. Te, które przeżyły, muszą się posługiwać jakąś formą komunikacji, która potrafi pokonywać duże odległości. Właśnie dlatego wykorzystują częstotliwości sygnałów komunikatorów.

- Ale dlaczego kod trójkowy? - nie dawał za wygraną Solo.

- Przypuszczam, że ktoś nauczył je porozumiewać się w taki sposób - doszła do wniosku Leia.

Han zmrużył oczy i zaczął się zastanawiać nad tą możliwością.

- Jeden z techników przekaźnikowej bazy? - domyślił się w końcu.

- Prawdopodobnie dawno temu - stwierdziła księżniczka. - Mimo wszystko język musiał mieć sporo czasu, żeby ulec tak wielkim zmianom. - Odwróciła się do See-Threepia. - Czy uważasz, że zdołalibyśmy nawiązać łączność z tymi stworzeniami?

- Nie widzę żadnych przeszkód, księżniczko - odparł android. - Znamy częstotliwości, na których się porozumiewają, a ja potrafię płynnie się posługiwać przybliżoną wersją ich języka.

Pochylił się i zbliżył głowę do mikrofonu komunikatora.

- Niewielka moc wyjściowa - ostrzegł Han, przepuszczając androida. - A jeżeli nie dowiemy się niczego na temat kryjówki bazy przekaźnikowej, nie wolno nam tu siedzieć bez końca i plotkować. Nie tylko my odbieramy ich sygnały.

Android wydał odgłos podobny do chrząknięcia i zaczął wysyłać w gęstą atmosferę Esfandii serie dziwacznych, świergotliwych dźwięków. Leia starała się wykryć w nich jakąś prawidłowość, ale stwierdziła, że to daremne. W jej opinii dźwięki brzmiały, jakby każdy z trzech fałszujących flecistów usiłował przekonać pozostałych, żeby grali tę samą co on melodię.

Kiedy android skończył, wyprostował się, wyraźnie zadowolony.

- Przekazałem prośbę o poinformowanie nas o miejscu przebywania vrgrlmrl - powiedział.

- Verger… czego? - zapytał Solo.

- Vrgrlmrl, bazy przekaźnikowej - wyjaśnił od niechcenia Threepio, bez wysiłku powtarzając świergotliwe dźwięki. - Jeżeli odpowiedzą, dowiemy się…

Urwał, kiedy z głośnika komunikatora sterowni „Sokoła” rozległ się silniejszy sygnał.

- O rety! - zawołał, spoglądając z lekką obawą na pozostałych. - Przypuszczam, że podczas tłumaczenia coś musiało zostać przekręcone. Zrozumieli moją prośbę o udzielenie informacji jako zaproszenie.

- Zaproszenie do czego? - zapytał Solo.

- Nie jestem pewien, ale gdybym mógł spróbować jeszcze raz, proszę pana, może…

- Oszczędź nam szczegółów - burknął Han. - Po prostu wyciśnij z nich tę informację.

C-3PO wydał kilka następnych serii bezsensownie brzmiących dźwięków. Odpowiedź na nie usłyszał natychmiast, ale tym razem do rozmowy przyłączyło się kilka innych głosów. Jeżeli przedtem brzmiało to jak kłótnia trzech fałszujących flecistów, obecnie Leia miała wrażenie, że w sprzeczce biorą udział wszyscy członkowie symfonicznej orkiestry.

Droma zakrył rękami kosmate uszy, nadaremnie starając się odgrodzić od kakofonii dźwięków.

- Nie słyszałem niczego podobnego od czasu, kiedy brałem udział w koncercie wydanym na cześć Palo’wicka z przytępionym słuchem - powiedział. - Nie uwierzycie, jak ci goście potrafią kwilić!

Han przeniósł spojrzenie na protokolarnego androida.

- Czy usłyszałeś coś, co mogłoby się nam przydać? - zapytał, poklepując jego złocisty korpus.

C-3P0 przerwał ożywioną rozmowę.

- W rzeczy samej, proszę pana - powiedział. - Znakomita większość Brrbrlpp, jak sami siebie nazywają, to istoty przyjacielskie, towarzyskie i bardzo skłonne do rozmowy. Znają przekaźnikową bazę, ale nie zdradzą nam jej kryjówki, dopóki się nie upewnią, czy nie chcemy wyrządzić jej żadnej krzywdy.

- No to na co czekasz? - zniecierpliwił się Han. - Już dawno powinieneś ich o tym zapewnić.

- Zapewniłem ich, proszę pana, ale obawiam się, że trzeba będzie czegoś więcej, żeby rozproszyć ich wątpliwości - zaczął C-3PO, ale zawahał się i spojrzał po kolei na wszystkich w sterowni.

- O co chodzi, Threepio? - zaniepokoiła się Leia.

- No cóż, księżniczko, wygląda na to, że w oczach Brrbrlpp jesteśmy mordercami, a zatem istotami niegodnymi ich zaufania.

- Mordercami? - wychrypiał osłupiały Solo. - Przecież to nie my bombardujemy ich planetę! Wręcz przeciwnie, staramy się powstrzymać sprawców!

- To nie bombardowaniem są zaniepokojeni, proszę pana - odparł protokolarny android. - Twierdzą, że odkąd się tu pojawiliśmy, zabiliśmy już piętnaścioro ich ziomków.

- Co takiego? - wybuchnął Han. - Niby kiedy mielibyśmy ich zamordować?

- Twierdzą, że głosy ich przyjaciół ucichły, kiedy przecinaliśmy szlaki ich wędrówek - wyjaśnił Threepio.

Czując, że zbiera się jej na mdłości, Leia pomyślała ponownie o ocierających się o kadłub „Sokoła” i rozpuszczających w kłębach rozgrzanych gazów dziwacznych kwiatach.

Odwróciła się do męża.

- Wyłącz silniki! - rozkazała.

- Słucham? Leio, chyba nie mówisz…

- Zrób to, Hanie! - ucięła księżniczka. - Wyłącz także repulsory. Wszystko! Natychmiast, zanim zabijemy jeszcze kogoś!

Han usłuchał, chociaż wyraz jego twarzy wyraźnie wskazywał, że nie ma pojęcia, o co chodzi żonie. Leia zaczekała, aż „Sokół” osiądzie łagodnie na dnie wąwozu, a kiedy w sterowni zapadła głucha cisza, podzieliła się swoimi przypuszczeniami na temat wyglądu obcych istot.

- Nie wiedzieliśmy o tym - odparł Solo. Na myśl, że nieświadomie zamordował tyle inteligentnych istot, zbladł jak ściana. - Wytłumacz im to, Threepio! Wyjaśnij, że w żadnym razie nie mogliśmy się tego domyślić!

- Postaram się, proszę pana, ale to chyba nie wystarczy, żeby zaczęli darzyć nas większą sympatią - odparł android.

Kiedy z ciemności przed dziobem frachtowca wyłonił się kolejny wiotki kwiat, Leia położyła dłoń na ramieniu męża. Dopiero teraz wyraźnie zobaczyła tubylca. Zorientowała się, że na poruszanie się w gęstej atmosferze pozwalają mu falujące krawędzie „płatków”, których wewnętrzną powierzchnię zdobiły pierścienie fotosensorów i promieniście biegnące linie kołyszących się rzęsek. Dzięki półprzezroczystemu ciału Leia widziała nadający sztywność „płatkom” skomplikowany szkielet i łagodnie pulsujące ciemniejsze plamy, które mogły być organami wewnętrznymi. W ciemności za istotą niknął podobny do bicza długi ogon.

Księżniczka nie potrafiłaby powiedzieć, gdzie istota ma „głowę”, a gdzie „nogi”. Nie miała też pojęcia, gdzie znajduje się jej twarz, ale wyczuwała wyraźnie, że tubylec ich obserwuje.

- Czy mogą nam zrobić jakąś krzywdę? - zapytał szeptem Droma, jakby w obawie, że istota może go usłyszeć.

- Bardzo wątpię - odrzekł Han, ale nie sprawiał wrażenia przekonanego.

Kiedy do pierwszego tubylca przyłączył się drugi, Leia poczuła delikatne zafalowanie Mocy. Wkrótce potem ujrzała trzeciego osobnika. Nie miała wątpliwości, że są żywe. Z każdą chwilą, pokonując opór gęstej atmosfery, przed dziobem „Sokoła” pojawiało się coraz więcej wiotkich kwiatów. W końcu wokół frachtowca zgromadził się pierścień tajemniczych istot.

Zabiliśmy ich przyjaciół, pomyślała z goryczą księżniczka. Zabiliśmy ich bliskich krewnych.

Nie sądziła, żeby taką tragedię mogło im wynagrodzić zwykłe „przepraszam”.

Saba wyczuła nadciągającą burzę na długo, zanim usłyszała pierwsze grzmoty. Reagując na wzrost wilgotności powietrza, przefiltrowanego przez tampasi i przesyconego oszałamiającą wonią zarodników i soków roślin, jej wrażliwe nozdrza zadrżały. Dopiero po kilkunastu minutach usłyszała szum deszczu, pędzonego porywistym wichrem i smagającego ukośnie korony bora. Wkrótce potem do jej uszu napłynął szmer wody ściekającej z wyższych poziomów na niższe, a z nich kaskadami spływającej na powierzchnię gruntu.

Ferroanie pozostawili gościom zwijane maty do spania i grube koce z szorstkiego materiału. Po lekkiej kolacji Jacen, Danni oraz Mara postanowili wykorzystać nadarzającą się okazję i odpocząć Mistrz Skywalker i doktor Hegerty usiedli blisko okna i zaczęli cicho rozmawiać. Saba postanowiła, że nie zaśnie, chociaż była wyczerpana. Nadal nie do końca ufała gospodarzom i chciała czuwać, żeby zapewnić bezpieczeństwo pozostałym. Leżąc na macie z zamkniętymi oczami i nadstawionymi uszami, wsłuchiwała się we wszystkie napływające dźwięki… nie wyłączając rozmowy Mistrza Skywalkera z Soron Hegerty.

- …w dyskusji z Jacenem wspomniała o Potencjum -mówił Luke - Nie powiedziała jednak dokładnie, o co chodzi, a ja nigdy o niczym takim nie słyszałem. A ty?

- Ja też nie - odparła siwowłosa uczona. - Ale nie zapominaj o tym, że nie specjalizuję się w badaniach Mocy.

- W takim razie powiedz, co sądzisz o Ferroanach - poprosił Mistrz Jedi. - Czy słyszałaś o nich coś, co i ja powinienem wiedzieć?

- No cóż, na pewno zauważyłeś, że nas nie znoszą - zaczęła Hegerty. - Ale nie można ich winić, że traktują nas podejrzliwie. Wiemy, że przynajmniej sześć razy na powierzchni ich planety lądowali obcy: trzykrotnie rycerze Jedi, włączając w to nas, dwukrotnie Yuuzhan Vongowie, a raz Tarkin i dowodzone przez niego siły zbrojne Starej Republiki. Trzy razy zostali zaatakowani i za każdym razem działo się to, kiedy odwiedzali ich Jedi. Pierwszy raz mogliby zapomnieć, drugi przebaczyć, ale trzeci?

- Wiem, o co ci chodzi - odparł Luke. - Ja także nie mogę ich winić za to, że odnoszą się do nas nieufnie. Mimo to musimy zrobić wszystko, żeby zmienić ich nastawienie. W przeciwnym razie nasza wyprawa będzie zwyczajną stratą czasu.

Krople deszczu bębniły monotonnie o dach podobnej do wielkiego grzyba chaty, ale w środku było ciepło, sucho i przytulnie. Saba wyczuwała delikatne wici życia, przepływającego przez naczynia włoskowate żyjącego domu, który jakby się cieszył z padającego deszczu. Saba odnosiła wrażenie, jakby wytworzone ciepło było dowodem odczuwanego zadowolenia.

Mistrz Skywalker i doktor Hegerty rozmawiali jeszcze jakiś czas, ale Barabelka z każdą chwilą coraz bardziej poddawała się ogarniającej ją senności. Z sąsiednich mat napływały kojące posapywania śpiących tam osób. Monotonne odgłosy kołysały ją do snu równie skutecznie jak szmer kropli rozbijających się o dach chaty. Saba walczyła ze snem jeszcze kilka minut. Niejasno czuła, że powinna czuwać nad bezpieczeństwem pozostałych, ale w końcu uświadomiła sobie, że nie śpi także Mistrz Skywalker. Był aż nadto kompetentną osobą, żeby zadbać o bezpieczeństwo uczestników wyprawy. Naprawdę nie było powodu, żeby zachowywała czujność…

Jag przyjął energię strzału na bakburtowe pola ochronne. Pragnąc stworzyć wrażenie, że jego maszyna jest poważnie uszkodzona, kilka razy przerywał i włączał dopływ energii do silników szponostatku. Jego myśliwiec, szaleńczo wirując, przeciął pod niebezpiecznym kątem pole bitwy. Gwiazdy wokół niego wirowały jak w szaleńczym tańcu i młody pilot musiał polegać na instynkcie jak nigdy dotąd, żeby upewnić się, czy nadal leci we właściwym kierunku. Postanowił zrezygnować z udawania, dopiero kiedy na mgnienie oka zobaczył złowieszczo wypalony kadłub yuuzhańskiej kanonierki… a uczynił to w ostatniej możliwej chwili.

Wszystko zależało od tego, czy przekona pilotów ścigających go skoczków, że jego „korkociąg śmierci” jest prawdziwy. Równocześnie musiał na tyle panować nad sterami, żeby naprawdę nie zginąć.

Ułamek sekundy przed zderzeniem z wrakiem kanonierki dał ognia z laserowych działek. Ze sczerniałego kadłuba trysnął gejzer rozżarzonego korala yorik i dymu, który ogarnął jego szponostatek, ale czoło fali udarowej eksplozji spowolniło tempo opadania. Z początku Jag się niepokoił, czy energetyczne tarcze poradzą sobie z ochroną maszyny, ale później sprawdził natężenie pola i stwierdził, że niepotrzebnie się obawiał. Inercyjne kompensatory pochłonęły resztę pędu i jego szponostatek spoczął z piskiem i zgrzytem w głębi kadłuba wypalonego okrętu.

Przedzieranie się przez poszycie i pokłady nie obyło się bez szarpnięć i wstrząsów. Młody pilot dopiero po jakiejś minucie przyszedł do siebie i upewnił się, że maszyna jest nadal w jednym kawałku. Zasobniki siłowych pól się ładowały, kadłub szponostatku zachował sztywność, a systemy uzbrojenia funkcjonowały prawidłowo, więc mógł uznać, że pierwszy etap zakończył się sukcesem.

Przez dziobową część owiewki widział obraz, jakiego mógłby się spodziewać w jądrze słońca. W głębi umierającej kanonierki wyzwoliło się podczas zderzenia mnóstwo energii, na której pochłonięcie yuuzhański okręt nie był przygotowany. W zetknięciu z ochronnymi polami jego myśliwca stopione pokłady i grodzie płonęły z bulgotem w resztkach atmosfery, jaka wciąż jeszcze pozostała w nieszczelnym wraku. Organiczne szczątki kadłuba, kurcząc się i deformując w nieznośnym żarze, wydzielały kłęby toksycznego dymu. Jag wyobraził sobie, że z otworu, jaki zostawił w kadłubie kanonierki, wylatują w przestworza rozgrzane do czerwoności szczątki konstrukcji. Miał zresztą taką nadzieję, bo stanowiło to ważny element jego planu.

Pstryknął włącznikiem mikrofonu pokładowego komunikatora. Nie chciał ujawniać nikomu, że przeżył, dopóty, dopóki nie nadejdzie odpowiednia pora. Kiedy przedstawiał swój plan Jocelli i Adelmaa’jowi, poinstruował ich, jak powinni zareagować, gdyby pierwszy etap zakończył się powodzeniem. Pojedynczy trzask w głośnikach ich komunikatorów miał oznaczać, że dowódca ocalał. Gdyby sytuacja w przestworzach rozwijała się zgodnie z planem, Jocella powinna dwukrotnie włączyć i wyłączyć mikrofon swojego komunikatora. Niemal od razu Jag usłyszał dwa trzaski. Oznaczały, że Yuuzhan Vongowie ulegli złudzeniu, iż roztrzaskał się o kadłub wraku kanonierki. Westchnął z ulgą, jakby z serca spadł mu pierwszy ciężki kamień. Musiał obecnie zająć się usuwaniem pozostałych.

Przeszukał wnętrze wraku za pomocą sygnałów radarowych i promieni skanerów. O ile mógł się zorientować, żaden Yuuzhanin nie przeżył zagłady okrętu, ale w samym wraku tliły się iskierki życia. Kręgosłup wciąż jeszcze przekazywał rozmaite dane, ale „mózg” organicznego okrętu był już martwy i łączność z ramionami, których ruchy kiedyś koordynował, została przerwana. Tworzące kadłub koralowe bryły miały przed sobą pewien okres życia, ale ich ostateczny los był przesądzony. Korzystając z resztek ożywczych płynów i źródeł energii, jakie pozostały w głębi wraku, w specjalnych miejscach dogorywało pięć gromad dovin basali, miniaturowych generatorów czarnych dziur, które służyły Yuuzhan Vongom do napędu, obrony i ataku.

Zadowolony z sytuacji Jag kiwnął głową.

Ponownie przesłał energię do jednostek napędowych. Jego myśliwiec przemieścił się w głębi wraku, a chwilę później, kiedy ochronne pola zmieniły konfigurację na korzystniejszą, znów się zatrzymał. Młody pilot stopniowo zwiększał moc i obserwował wskazania przyrządów pokładowych. Podejrzewał, że mogły ulec awarii podczas lądowania, ale musiał się orientować, dokąd leci. Nie usłyszał następnych trzasków włączanych mikrofonów komunikatorów swoich skrzydłowych, więc domyślił się, że sytuacja w przestworzach rozwija się zgodnie z planem. W końcu przesłał do silników szponostatku pełną moc. Wypalony wrak yuuzhańskiego okrętu, trzeszcząc i skrzypiąc, zmienił kurs i powoli zaczął przyspieszać.

Dopiero wówczas z głośnika pokładowego komunikatora rozległy się dwa trzaski. Jag zrozumiał, że nikt nie zauważył zmiany trajektorii lotu wraku, najprawdopodobniej z powodu otaczającej go chmury dymu i ognistych szczątków. Każdy, kto by obserwował szczątki yuuzhańskiej kanonierki, musiałby dojść do wniosku, że w głębi szaleje straszliwy pożar. Wszystko wskazywało, że los wraku jest przesądzony. Na szczęście, nieprzyjacielscy piloci mieli zbyt wiele powodów do zmartwienia. Musieli odpierać ataki imperialnych gwiezdnych niszczycieli i pilotów eskadr myśliwców typu TIE, nie zwracali więc uwagi na dwójkę wścibskich pilotów Galaktycznego Sojuszu, starających się zniechęcić wszystkich, którzy mogli się nimi interesować. Korzystając z tego, że jego podwładni wywiązywali się ze swojego zadania, Jag postanowił przystąpić do realizacji następnego etapu planu.

Posługując się laserowymi działkami niczym chirurg wibroskalpelem, zaczął rzeźbić wnętrze wraku kanonierki. Starał się nie uszkodzić utrzymujących ciężar szponostatku wsporników pokładów, ale wycinał z otaczających go grodzi ogromne bryły, które wylatywały w przestworza wraz z kłębami dymu. Podejrzewał, że nawet działające pełną mocą silniki myśliwca nie nadadzą dużego przyspieszenia wrakowi kanonierki, bo okręt miał o wiele większą masę niż ta, którą zazwyczaj rozpędzały. Jag nie był w stanie jeszcze bardziej zwiększyć siły ciągu, ale mógł zmniejszyć masę, usuwając z wnętrza elementy pokładów i grodzi. Wysyłając je w przestworza, stopniowo zwiększał prędkość, jaką nadawały wrakowi silniki jego szponostatku. To, że unoszący się w przestworzach nad Esfandią, pozbawiony napędu kadłub niespodziewanie przyspieszył, niekoniecznie musiało wzbudzić podejrzenia Yuuzhan Vongów. Wiele pozornie nieszkodliwych szczątków stwarzało zagrożenie podczas bitew w przestworzach.

Kolejne dwa trzaski z głośnika komunikatora upewniły go, że nadal leci prawidłowym kursem, niezauważony przez nikogo. Jednostki napędowe jego szponostatku zaczynały się przegrzewać, ale Jag miał nadzieję, że wytrzymają jeszcze jakieś dziesięć minut, podczas których musiały spełniać swoje zadanie. Nie zwracając uwagi na toczącą się w przestworzach bitwę, kierował wrak powoli, ale pewnie w stronę północnej flanki. Metr po metrze przenosił ogień laserów w górę, w stronę kadłuba. Wokół niego płonęły i gotowały się rozgrzane do czerwoności szczątki. Od czasu do czasu pojawiały się między nimi zwłoki yuuzhańskiego członka załogi, ale Jag ignorował je i kierował ogień laserów coraz wyżej. Mimo to widok każdego zabitego Yuuzhanina uświadamiał mu wciąż na nowo, jak szaleńczego podjął się zadania.

Wmawiał sobie, że jego trud się opłaci, jeżeli chociaż na sekundę zaskoczy nieprzyjaciół.

- Panie admirale, wygląda na to, że „Bliźniacza Jedynka” zamierza staranować tamten wrak kanonierki!

Pellaeon nie odwrócił nawet głowy, by spojrzeć na stojącego za nim oficera.

- Widzę, co robi, panie komandorze - odparł rzeczowo.

- Proszę pana, Yuuzhan Vongowie dysponują antykolizyjnymi systemami równie dobrymi jak nasze - nie dawał za wygraną oficer. - Nie dopuszczą, żeby jakiś wrak zderzył się z ich okrętem. Jeżeli zaczną podejrzewać, że ktoś chce wykorzystać szczątki kanonierki jako taran, po prostu rozpylą je na atomy. Co „Jedynka” chce osiągnąć, uciekając się do takiej taktyki?

- Cóż, zamierza mi sprawić niespodziankę, panie komandorze - odparł spokojnie wielki admirał. - A przy okazji zaskoczyć Yuuzhan Vongów.

Miał zaufanie do umiejętności młodego Jaggeda Fela, ale zaczynał odczuwać lekki niepokój. Oczywiście, bardzo pragnął, żeby wyszkolony przez Chissów pilot zrobił coś, co wprowadziłoby zamęt w szyki nieprzyjaciół, ale nie spodziewał się niczego równie widowiskowego ani dramatycznego.

Na razie sytuacja na polu bitwy nie uległa żadnej zmianie. Yuuzhan Vongowie nadal przewyższali siły zbrojne Imperium i Galaktycznego Sojuszu i cały czas ściągali jednostki na północną flankę pola bitwy. Załogi dwóch największych okrętów, korwety i krążownika, oparły się wszelkim staraniom umieszczenia między nimi urządzenia zagłuszającego sygnały yammosków. Temperatura w tamtym rejonie walki była bliska punktu zapłonu. Gdyby go przekroczyła, Esfandia mogłaby paść łupem Yuuzhan Vongów.

Wielki admirał nie zamierzał dopuścić, żeby coś takiego wydarzyło się podczas jego wachty, nawet gdyby musiał staranować jeden z yuuzhańskich okrętów. Odwrócił się do doradczyni.

- Nadeszły jakieś wieści z pokładu „Sokoła”? - zapytał.

- Nie, panie admirale - usłyszał w odpowiedzi. - Wciąż jeszcze kryje się głęboko w warstwach atmosfery.

Zaczął się zastanawiać, czy nie powinien posłać posiłków na powierzchnię Esfandii. Na razie nie zrobili tego wojskowi Galaktycznego Sojuszu, ale pewnie po prostu nie mieli dość okrętów. Jego ostatnia rozmowa z panią kapitan Mayn zakończyła się dosyć chłodno, więc może gdyby zaproponował jej pomoc, przezwyciężyłby jej obawy.

Kiedy jego doradczyni nawiązała łączność, przedstawił swoją propozycję na tyle jasno, na ile mógł bez wdawania się w szczegóły. Nigdy nie powierzał poufnych informacji środkom łączności, bez względu na to, jak bezpieczne były ich kanały.

- Jeżeli więc potrzebuje pani jakiejkolwiek pomocy, jestem gotów jej udzielić - podsumował.

Jeszcze zanim skończył, Mayn pokręciła głową.

- Dziękujemy, panie admirale, ale to nie będzie konieczne - oznajmiła. - Niedawno otrzymaliśmy z pokładu „Sokoła” zaszyfrowany sygnał o niewielkiej mocy z kategorycznym zakazem wlatywania w warstwy atmosfery. Zanim nawiązał pan łączność z nami, zamierzałam pana o tym powiadomić.

Pellaeon zaczął się zastanawiać nad tym, co usłyszał. Z otrzymanej wiadomości nie wynikało, że sytuacja jest opanowana i żadna pomoc nie jest potrzebna. Zazwyczaj nikt nie wydawał bez powodu rozkazów z żądaniem powstrzymania się od wszelkich działań.

- Czy wiedzą, że powierzchnię planety przeszukują załogi patrolowców Yuuzhan Vongów? - zapytał.

- Sama ich o tym poinformowałam - oznajmiła Mayn.

- I nadal nie chcą, żeby ktoś ich osłaniał, kiedy będą prowadzili poszukiwania tej bazy?

- Nie pozostawili co do tego cienia wątpliwości.

- Czy podali jakiekolwiek uzasadnienie? - zapytał Pellaeon.

- Nie, panie admirale - odparła Mayn. - Wiadomość była bardzo krótka. Powiedzieli tylko, że wyjaśnią to później, kiedy znajdą się w bezpieczniejszym miejscu.

- A w jakim się znajdują teraz? - zainteresował się Pellaeon.

- Tego nie wiemy, panie admirale - stwierdziła Mayn z obojętnym wyrazem twarzy. - Sygnał był zbyt rozproszony i krótki, żebyśmy zdołali namierzyć jego źródło. Przypuszczamy, że właśnie o to im chodziło.

Pellaeon zmarszczył brwi. Czyżby pani kapitan Mayn naprawdę tego nie wiedziała? A może nie chciała mu udzielić tej informacji, bo takie rozkazy otrzymała od zwierzchników? Wszystko wskazywało, że załoga „Sokoła” prowadzi poszukiwania przekaźnikowej bazy. Wielki admirał nie miał nic przeciwko temu, ale nie znosił, kiedy cokolwiek przed nim zatajano.

- Dziękuję, pani kapitan - powiedział oschle, nie starając się bawić w uprzejmości, które pomogłyby zachować dobre stosunki między Galaktycznym Sojuszem a Imperium. - W przyszłości proszę mnie jak najszybciej informować o każdej zmianie na polu walki.

- Naturalnie, panie admirale - odparła Mayn.

Przerwała połączenie, a wielki admirał odwrócił się plecami do ekranu i zaczął analizować to, co usłyszał i czego nie usłyszał. Prawdopodobnie naiwnością było zakładanie, że może zaufać tej grupie sił zbrojnych Galaktycznego Sojuszu równie mocno, jak zaufał Skywalkerowi i jego towarzyszom. Leia Organa Solo była wprawdzie bliźniaczą siostrą Luke’a, ale cieszyła się także opinią wytrawnego polityka… a politycy mieli zbyt wiele własnych interesów, żeby można im było ufać bez zastrzeżeń.

- Panie admirale!

Słysząc głos doradczyni, ocknął się z zamyślenia i odwrócił do niej.

- O co chodzi? - zapytał.

- Otrzymaliśmy wiadomość tekstową od pułkownika Fela, panie admirale - zameldowała kobieta. - Przekazał ją nam pilot „Bliźniaczej Dziewiątki”.

- Co to za wiadomość?

- Tylko dwa słowa, panie admirale: „Bądźcie gotowi”.

Pellaeon rzucił okiem na ekran monitora przedstawiający sytuację w rejonie północnej flanki pola bitwy. Widoczna na ekranie w postaci przerywanej linii przypuszczalna trajektoria lotu przebiegała mniej więcej pośrodku między dwoma głównymi celami. Wszystko wskazywało, że wyszkolony przez Chissów pilot przeleci obok obu nieprzyjacielskich okrętów w dużej odległości.

Pellaeon odwrócił się, żeby wysłać odpowiedź, ale zanim zdążył otworzyć usta, widoczny na ekranie wypatroszony wrak nagle eksplodował.

- To było bardzo ryzykowne, Leio - odezwał się Han, kiedy skończył wysyłać wiadomość do pani kapitan „Dumy Selonii”. - Źródło sygnału mogło zostać namierzone.

Leia zaplotła ręce na piersi i wzdrygnęła się, niezdolna oderwać spojrzenia od widocznej na ekranie monitora gromady istot, które C-3PO nazwał Brrbrlpp.

- Wiem, ale nie wolno nam spowodować, żeby jeszcze któryś tubylec stracił życie - powiedziała. - To niedopuszczalne.

- Nie zapominaj, że powierzchnię przeczesują załogi patrolowców Yuuzhan Vongów - wtrącił Droma. Jego ogon, zwieszający się z fotela drugiego pilota, cały czas drżał nerwowo.

- Nie zapominam - odparła księżniczka przez zaciśnięte zęby. - Po prostu jeszcze nie wymyśliłam, jak wybrnąć z tej sytuacji.

Nagle z głośnika komunikatora wydobyła się następna seria dziwnych świergotów.

- Brrbrlpp informują, że na powierzchni Esfandii znajduje się teraz wiele ciepłych ciał - przetłumaczył C-3PO. - Starają się ze wszystkich sił chronić ziomków, ale skoro nie wiedzą, które miejsce będzie następnym celem ataku z atmosfery, nie potrafią zapewnić im bezpieczeństwa.

Leia podzielała ich niepokój. Istniało tylko jedno możliwe rozwiązanie ale nie bardzo się jej podobało. Wszystko sprowadzało się do odpowiedzi na pytanie, co jest ważniejsze: czy przekaźnikowa baza i utrzymanie łączności z Nieznanymi Rejonami galaktyki, czy życie obcych istot z powierzchni Esfandii, które przypadkiem znalazły się na linii ognia.

- Nie możemy tkwić tu w nieskończoność - przypomniał Han.

- Nie możemy także nigdzie odlecieć - zauważył Droma. - Przynajmniej dopóki frachtowiec jest otoczony wianuszkiem tych istot.

Wskazał unoszący się wokół „Sokoła” pierścień podobnych do kwiatów tubylców. Wiedzieli, że z chwilą włączenia jednostek napędowych istoty zostaną zdmuchnięte niczym Geonosjanie podczas szalejącego huraganu.

- Dobrze o tym wiem - odparła zirytowana Leia. Starała się nie wyładowywać frustracji na mężu ani na Rynie, ale wszystkie jej rozważania prowadziły do tego samego wniosku, więc przychodziło jej to z coraz większym trudem.

- Mamy sygnał - odezwał się nagle Solo. Na ekranie usytuowanego przed fotelem pilota monitora pojawiły się dane z pokładu „Selonii”. - W naszym rejonie obserwuje się wzmożony ruch. Widocznie bliznogłowi przechwycili fragmenty naszych sygnałów.

- Ale jeżeli będziemy siedzieli cicho, to nas nie wykryją? - zapytał Droma, spoglądając z nadzieją to na Hana, to na Leię.

- To prawda, ale nie zamierzamy siedzieć cicho - odparła księżniczka. - Musimy wysłać jeszcze jedną wiadomość.

Han nie wyglądał na uszczęśliwionego jej propozycją.

- To chyba nie jest dobry pomysł, kochanie - powiedział.

- Jeżeli to zrobimy, na pewno nas wykryją - dodał Droma.

- Po części właśnie o to chodzi - stwierdziła Leia.

Han zaczął się zastanawiać nad jej słowami, aż w końcu w jego oczach pojawiło się zrozumienie.

- No dobrze, ale co z nimi? - zapytał w końcu, wskazując otaczających ich tubylców.

- Jaki zasięg mają ochronne pola naszego frachtowca? - zainteresowała się księżniczka.

- Dosyć duży - odparł Han. - Dlaczego o to pytasz?

- Czy potrafiłbyś utworzyć oddzielny bąbel?

- Musiałbym najpierw dokonać kilku poważnych modyfikacji - odparł Solo.

Leia poczuła, że do frustracji przyłącza się rozczarowanie.

- Ale dasz radę to zrobić, prawda? - zapytała.

- Chyba tak - mruknął Han, ale bez wielkiego przekonania.

- To dobrze - powiedziała Leia, choć sprawiała wrażenie tylko częściowo uspokojonej. Jej plan mógł ocalić życie Brrbrlpp na krótką metę, ale na dłuższą mógł się przyczynić do ich śmierci. - Chyba nie mamy wyboru - dodała.

Han pokiwał głową i odwrócił się, żeby przestawić dźwignie kilku przełączników.

- Więc bierzmy się do dzieła - zaproponował.

Coraz bardziej zdezorientowany Droma przeniósł spojrzenie z Hana na Leię.

- Czy żadne z was nie zamierza powiedzieć mi, o co chodzi? - zapytał niepewnie.

- To proste - odparła księżniczka. - Wysyłając kolejny sygnał, zamierzamy ściągnąć w to miejsce Yuuzhan Vongów.

Ryn uniósł wysoko krzaczaste szare brwi.

- Ale przedtem, jak mniemam, zostawicie mnie przed wejściem do najbliższego baru, prawda? - zapytał.

Leia zignorowała złośliwą uwagę.

- To jedyne, co możemy zrobić - wyjaśniła. - Jeżeli odebrali fragmenty naszej poprzedniej wiadomości, zapewne wiedzą, że ukrywamy się gdzieś w tym miejscu. Z pewnością są jednak przekonani, że sygnał nadano z pokładu przekaźnikowej bazy, bo przypuszczają, iż nikt inny się nie kryje w jednym z tych wąwozów. Nie mają pojęcia o naszej obecności, więc powinni się tu zlecieć ze wszystkich stron, żeby tę bazę stąd wykurzyć.

- A dlaczego to ma oznaczać pomyślną sytuację, co? - zaniepokoił się jeszcze bardziej Droma. Spojrzał na Hana, jakby szukał u niego poparcia, ale go nie znalazł.

- Posłuchaj - zaczął Solo. - Powiemy tym z pokładu „Selonii”, żeby postarali się wykryć skupisko ciepła w rejonie naszego lądowania. Rozumiesz? Kiedy wszyscy Yuuzhan Vongowie zlecą się w to miejsce, staną się idealnym celem, a wówczas baterie turbolaserów któregoś gwiezdnego niszczyciela powinny się rozprawić z mmi raz na zawsze.

- A przy okazji, naturalnie i z nami - mruknął Ryn.

- Jeżeli dokładnie wymierzą, nie stanie się nam nic złego - zapewnił Han. - Staniemy się na tyle chłodni, żeby być możliwie jak najmniejszym celem.

- A co z tubylcami? - nie dawał za wygraną Ryn.

- Spodziewam się, że będą bezpieczni, kiedy ukryją się pod osłoną siłowych pól naszego frachtowca - odparł Solo. - Uspokój się i przestań skomleć. Leia dobrze wie, co robi.

- A jednak cię poślubiła? - mruknął Ryn, powątpiewająco kręcąc głową. - Nie uważam tego za najlepszy dowód na poparcie twojej opinii.

Nie interesując się odpowiedzią męża, księżniczka odwróciła się od nich i spojrzała na protokolarnego androida.

- Threepio, poproś, żeby… - zaczęła i urwała, jakby nie mogła zmusić języka do wypowiedzenia nazwy rasy obcych istot. - Po prostu powiedz im, żeby się zbliżyli jak najbardziej do kadłuba frachtowca. Mają zostać pod nim, dopóki im nie powiemy, że mogą się rozproszyć.

- Jak pani sobie życzy, księżniczko - odparł C-3PO.

- Powiedz im także, żeby jak najszybciej ściągnęli tu innych ziomków, którzy mogą znajdować się w pobliżu - ciągnęła Leia. - Wkrótce zrobi się tu bardzo niebezpiecznie, a ja nie chcę, żeby jeszcze któremuś stała się krzywda.

C-3PO przekazał jej prośbę w kilku seriach świergotliwych dźwięków. Odpowiedź nadchodziła także w kawałkach, bo android musiał tłumaczyć obcym istotom szczegóły planu, których nie rozumieli.

- Postąpią, jak pani im poleciła - odezwał się w końcu. - Uprzedzam jednak, że niektórzy się niepokoją, iż mogą zostać wzięci za zakładników. Bardzo nas proszą, żebyśmy zachowali szczególną ostrożność i nie wyrządzili szkody ich wylęgarniom, które znajdują się na pobliskiej równinie.

- Wylęgarniom na równinie? - Han przewrócił oczami. - Po prostu wspaniale. Jakbyśmy nie mieli innych zmartwień.

- Jak wyglądają te wylęgarnie? - zainteresowała się Leia.

- To rzędy pieczar i łączących je pod powierzchnią gruntu tuneli. Istoty płci żeńskiej rasy Brrbrlpp składają tam jaja, żeby istoty płci męskiej mogły je zapłodnić - wyjaśnił android. - To sekretne miejsca, ogrzewane dzięki ciepłu promieniującemu z jądra planety.

- Jeśli jedno takie miejsce jest w pobliżu, to by wyjaśniało, dlaczego zgromadziło się tu tylu tubylców - domyśliła się Leia.

- Właśnie, księżniczko - przyznał Threepio. - Istnieje prawdopodobieństwo, że gdybyśmy wylądowali na płaskowyżu, nie natknęlibyśmy się na żadnego.

- No cóż, nie możemy teraz stąd odlecieć - mruknął Han.

- Powiedz im, że dołożymy wszelkich starań, aby nikomu i niczemu nie stało się nic złego - rzekła Leia. - To najlepsze, co możemy zrobić.

Kiedy C-3PO przekazywał jej zapewnienia, Leia usiłowała ogarnąć skalę piętrzących się przed nimi trudności. „Sokół” spoczywał zupełnie nieruchomo i poszukujący bazy Yuuzhan Vongowie mogli do niego strzelać jak do tarczy. Załoga frachtowca nie mogła odlecieć ani odpowiedzieć ogniem, bo jedno i drugie wyrządziłoby krzywdę wiotkim tubylcom. W pobliżu znajdowały się wylęgarnie, a pasażerowie „Sokoła” nie mieli pojęcia, gdzie się ukrywa baza przekaźnikowa. Wyglądało na to, że przedstawiciele Galaktycznego Sojuszu podjęli się zadania przerastającego ich siły.

- Wiadomość wysłana - odezwał się w pewnej chwili Han. - Zmieniłem konfigurację pola ochronnego.

Leia spojrzała na ekran monitora i stwierdziła, że pierścień otaczających ich tubylców skurczył się i skupił wokół starego frachtowca.

- Przypuszczam, że teraz możemy już tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać - powiedziała.

- I żywić nadzieję, że tamci w górze nie będą zbytnio zaprzątnięci walką, aby nas uratować - dodał Droma, kierując nerwowe spojrzenie na sufit sterowni.

Za jej ojczyznę…

Saba drgnęła i otworzyła oczy. Usiadła na macie i czując przyspieszone bicie serca, najeżyła łuski, jakby w oczekiwaniu na coś strasznego. Kilka chwil głęboko oddychała, żeby się uspokoić, ale w jej mózgu wciąż jeszcze kołatały się ostatnie wspomnienia sennego koszmaru. Płonąca planeta, bezsilny gniew, yuuzhański transportowiec niewolników, torpedy… Zbyt wiele razy w ciągu ostatnich kilku miesięcy przeżywała wciąż na nowo nie tylko straszliwe obrazy, jakie pozostały w jej pamięci po zniszczeniu Baraba Jeden, ale także towarzyszące wspomnieniom poczucie winy.

Za jej ziomków…

Pokręciła głową, żeby pozbyć się resztek snu i związanych z nim emocji. Nie sądziła wprawdzie, żeby kiedykolwiek go zapomniała. Wydarzenia tamtego dnia miały prześladować ją chyba do końca życia.

Ciężko westchnęła i rozejrzała się po ciemnym pomieszczeniu. Do świtu pozostawało wciąż jeszcze sporo czasu i wszyscy wokół spali. Saba słyszała tylko szmer oddechów i monotonny plusk kropli deszczu o wypukły dach chaty. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie, a jednak…

Ponownie nastroszyła łuski, tym razem z niepokoju. Odbierała coś nieokreślonego, coś innego, coś niewłaściwego. Uwolniła myśli i posługując się Mocą, wysłała je we wszystkie strony, żeby odnaleźć źródło niepokoju. Wyczuwała pozostałych Jedi, zmieszane sygnały życia drzemiących powietrznych statków i kręcących się w pobliżu Ferroan. Czuła także…

Zamarła, bo uświadomiła sobie, co wzbudza jej niepokój. Coś tak subtelnego, że istota ludzka mogłaby to przeoczyć. Nie chodziło o to, co odczuwa, ale czego nie wyczuwa. W powietrzu nie unosiły się delikatne wici sił życiowych samej chaty, jakby umarła.

Czując świerzbienie zmysłów, Barabelka odrzuciła koc, żeby wstać, zanim jednak to zrobiła, na jej głowę spadło coś ciężkiego i duszącego, co powaliło ją znów na matę.

Zaryczała, żeby obudzić pozostałych Jedi. Zmagając się z tym, co na nią spadło, wysunęła klingę świetlnego miecza. Cięła w prawo i w lewo, aż poczuła, że przygniatający ją ciężar opada na bok. Przecisnęła ręce i głowę przez przeciętą dziurę, ale w następnej sekundzie wyrżnęło ją w skroń coś twardego i ciężkiego. Stęknęła i upadła, a ból po ciosie poraził jej twarz niczym żagiew.

Gorączkowo starając się uwolnić, zaczęła się szarpać i miotać. Domyśliła się, że nieznani napastnicy uśmiercili chatę i zwalili mieszkańcom dach na głowę. Czekali w ciemności, aż rozespani goście się wydostaną, żeby powalić każdego ciosem pałki. Ich plan wydawał się prosty i skuteczny, ale napastnicy nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Rycerzy Jedi niełatwo było pokonać, a czworo Jedi stanowiło potęgę, z którą powinni się liczyć wszyscy…

- Sabo!

Rozpaczliwy okrzyk wyrwał się z gardła Soron Hegerty, a sądząc po brzmiącym w głosie przerażeniu, pani doktor miała kłopoty.

Barabelka starała się oswobodzić, żeby jej pomóc, ale ktoś zadał jej kolejny cios w głowę. Tym razem Saba była jednak na to przygotowana. Zdołała się zasłonić i pałka trafiła tylko w ramię. Kiedy zerwała się na nogi i uniosła świetlny miecz jak do zadania ciosu, jej napastnik wrzasnął z przerażenia. Zobaczyła go w blasku klingi i łagodnej poświacie gazowego giganta, Mobusa. Był średniego wzrostu i przeciętnej budowy ciała Ferroaninem, a na jego twarzy malowała się mieszanina zdecydowania i paniki… paniki, którą mogła obrócić na swoją korzyść. Zwróciła się do niego, jeszcze wyżej uniosła klingę nad głowę, jakby miała się zamachnąć, i ryknęła z całej siły. Napastnik tylko spojrzał na jej ostre zęby i pazury, rzucił pałkę i uciekł.

Barabelka odwróciła się w kierunku, gdzie Hegerty zmagała się z trzema innymi ubranymi na czarno Ferroanami. Wokół szczątków zawalonej chaty kręciło się kilku następnych, ale Saba ich zignorowała. Wiedziała, że w obecnej chwili to doktor Hegerty najbardziej potrzebuje pomocy, a Mistrz Skywalker i inni Jedi umieją sami zatroszczyć się o siebie. Zauważyła, że przemoczony do suchej nitki Luke, wymachując klingą świetlnego miecza, odpiera ataki innych napastników i zarazem stara się uwolnić pozostałych. W tym czasie trzej Ferroanie zakneblowali Hegerty, żeby nie krzyczała, i ciągnęli ją na skraj polany.

Barabelka puściła się biegiem, równoważąc wyciągniętym do tyłu ogonem ruchy uniesionej ręki ze świetlnym mieczem. Kiedy doganiała napastników, z sykiem przecinając świetlistą klingą strugi deszczu, jeden z porywaczy pośliznął się na rozmiękłym gruncie i upadł. Zaczął się wycofywać tyłem na czworakach, a pozostali dwaj odwrócili się do Barabelki. W ich oczach płonął strach, ale nie rezygnowali z walki. Unieśli ciężkie maczugi podobne do tej, która omal nie pozbawiła jej przytomności. Trzeci porywacz wymierzył w nią broń, która wyglądała jak zakończony spiczastym kryształem, cienki i poskręcany korzeń drzewa. Zanim Saba miała czas zastanowić się nad jej przeznaczeniem, z czubka kryształu wystrzeliła w jej stronę miniaturowa błyskawica.

Wyładowanie wylądowało bezpiecznie na klindze świetlnego miecza, którą nadstawiła płynnym ruchem, żeby odbić energetyczny pocisk na bok.

- Ona wam nie pozwoli skrzywdzić jej przyjaciółki - wysyczała, obnażając zęby i złowieszczo warcząc.

Właściciel broni ze skręconego korzenia wymierzył w jej nogi, ale już nie wyglądał na równie pewnego siebie jak poprzednio. Drugi porywacz pośliznął się, a trzeci, który dotychczas ciągnął panią doktor, bezceremonialnie rzucił ją w błoto. Hegerty upadła z bolesnym i pełnym oburzenia stęknięciem. Chwilę później wszyscy trzej Ferroanie rozbiegli się w różne strony i zniknęli w ciemności.

Saba zwalczyła chęć rzucenia się za nimi w pościg. Wyciągnęła zakończoną pazurami rękę i pomogła pani doktor wstać.

- Dzięki - jęknęła badaczka, ocierając z twarzy wodę i błoto. Jej siwe, posklejane mułem włosy przylepiły się do głowy. - Zanim dach chaty zawalił się na nas, czekali, żeby go przeciąć i mnie porwać. Z początku sądziłam, że przybyli mnie uwolnić… dopóki nie dostałam pałką w głowę. - Uniosła rękę i potarła bolącą skroń. - Dlaczego chcieli porwać właśnie mnie?

Saba wiedziała. Zaczynaj zawsze polowanie od ataku na najsłabszą sztukę w stadzie, pomyślała. Tak brzmiała pierwsza, podstawowa zasada każdego drapieżnika, a w tym przypadku za najsłabszą uchodziła osoba, która nie była wojownikiem. A to oznaczało…

- Musimy wracać do pozostałych - powiedziała. Odwróciła się i ruszyła przodem.

Kiedy przybyła na polanę, Luke i Mara sprzeczali się z grupą Ferroan, którzy przybyli, zwabieni okrzykami i panującym zamieszaniem. Wyglądali na autentycznie zdumionych, ale i urażonych przypuszczeniem Mistrzyni Jedi, że nie zatroszczyli się w wystarczającym stopniu o bezpieczeństwo gości.

- Sugerujecie, że aprobowalibyśmy takie zachowanie? - żachnął się Rowel.

- Wiem tylko, że nas napadnięto - odparła Mara. - A wy zapewnialiście, że będziemy tu bezpieczni.

- Sądziłam, że rycerze Jedi umieją się troszczyć o siebie - zadrwiła Darak.

- Nadal stoimy przed wami, co najlepiej świadczy, że umiemy o siebie zadbać - odcięła się Mistrzyni Jedi. - I to mimo podstępnej napaści waszych ziomków. Zanim cokolwiek zrobili, zaczekali, aż dach chaty zawali się nam na głowę.

- Nasze domy nie zawalają się same z siebie - odcięła się Ferroanka.

- Ktokolwiek planował ten atak - dorzucił Luke - najpierw uśmiercił naszą chatę.

Rowel wyglądał na wstrząśniętego.

- Nie pojmuję, kto mógłby to zrobić! - wykrzyknął.

- Nie obchodzi mnie, kto - burknęła Mara. - Chcę, żebyście ich wytropili i znaleźli.

- W tym deszczu? - żachnął się Rowel. - Mogli rozbiec się we wszystkie strony! Nie ma mowy, żeby teraz ich znaleźć.

- Musimy spróbować - odezwał się Jacen z ponurym wyrazem twarzy. Spojrzał na Mistrza Skywalkera i Marę. - Porwali ją!

- Kogo? - zapytała Darak.

Staraj się schwytać najsłabszą sztukę w stadzie, pomyślała Barabelka.

- Danni Quee - powiedziała. - Porwali Danni.

Jacen spojrzał na nią i kiwnął głową.

- A ja zamierzam ją odnaleźć, zanim uciekną zbyt daleko.

- Zaczekaj, Jacenie. - Widząc, że siostrzeniec odwraca się, żeby zniknąć w ciemności, Mara starała się chwycić go za rękę, ale młody Solo uchylił się i bez słowa pobiegł na skraj polany.

Saba odwróciła się do Mistrzyni Jedi.

- Ona zatroszczy się o jego bezpieczeństwo - obiecała. Sadząc wielkimi susami, dogoniła Jacena. Czuła się, jakby polowała na obecną chwilę…

Kiedy porwana kanonierka z Jagiem Felem w środku eksplodowała, doradczyni Pellaeona aż się zachłysnęła. Admirał zauważył, że także wielu pozostałych członków załogi, pełniących służbę na przestronnym mostku „Praworządności”, zdradza oznaki zdumienia i przerażenia. Eskapada syna barona Soontira zwróciła większą uwagę, niż się spodziewał. Nawet on na widok eksplozji wraku yuuzhańskiego okrętu przeżył silny wstrząs.

Odwrócił się do doradczyni i otworzył usta, żeby wydać rozkaz wezwania do powrotu wszystkich pilotów myśliwców typu TIE, toczących walkę na północnej flance, ale zanim wypowiedział pierwsze słowo, wydarzyło się coś niezwykłego. Wrak kanonierki rozłamał się na kilka wielkich brył i wiele mniejszych odłamków, które płonęły wokół nich w próżni. Dwie wielkie bryły poleciały w stronę odpowiednika krążownika, a inna, największa, koziołkowała prosto w kierunku yuuzhańskiej korwety. Wszystkie były na tyle masywne i miały tak dużą względną prędkość, że gdyby dotarły do celów, mogły wyrządzić wiele zniszczeń. W następnej chwili Pellaeon zauważył jednak, że do życia obudziły się nieprzyjacielskie odpowiedniki systemów zapobiegania takim kolizjom. Z pokładu krążownika wystrzeliła w kierunku pierwszej bryły kula plazmy.

Zamiast rozbić bryłę na mniejsze kawałki, ognisty pocisk po prostu zniknął, jakby został pochłonięty.

- Co, u… - mruknął Pellaeon, z niedowierzaniem wpatrując się w ekran monitora. Nie rozumiał, co się dzieje, nawet kiedy kolejna struga plazmy nie zdołała zniszczyć szybko zbliżającego się kawałka wraku. Zorientował się dopiero wtedy, kiedy artylerzyści odpowiednika korwety otworzyli ogień do koziołkującej ku nim największej bryły… Kule plazmy były niewątpliwie pochłaniane przez dovin basale, wciąż jeszcze wegetujące we fragmentach kadłuba wraku kanonierki.

Dopiero teraz zrozumiał, na czym polega plan Jaggeda Fela. Odwrócił się do doradczyni.

- Wysłać na północną flankę pilotów wszystkich myśliwców - rozkazał. - Mają skupić uwagę tylko na tych dwóch okrętach i kierować ogień wyłącznie w słabe punkty na ich kadłubach.

Doradczyni zmarszczyła brwi.

- Jakie słabe punkty, panie admirale? - zapytała, wyraźnie zdezorientowana.

- Takie słabe punkty! - wykrzyknął wielki admirał, wskazując wielki kwiat ognistej eksplozji, który wykwitł, kiedy pierwszy fragment wraku kanonierki trafił w kadłub nieprzyjacielskiego krążownika.

Kiedy doradczyni przekazała jego rozkazy, piloci gwiezdnych maszyn zlecieli się ze wszystkich stron i skupili ogień na uszkodzonym okręcie. Atakowali zawzięcie, jakby chcieli jak najszybciej go zniszczyć. Obserwując skutki ich ataku, zadowolony Pellaeon rozsiadł się wygodniej na fotelu dowodzenia.

Ukryty w środku szaleńczo wirującego trzeciego odłamka Jag kierował się w stronę yuuzhańskiej korwety, która unosiła się w przestworzach nieopodal uszkodzonego krążownika. Na widok koziołkującej ku nim wielkiej bryły nieprzyjaciele zareagowali błyskawicznie. Od razu skupili ogień na trzecim odłamku w nadziei, że przeciążą jego dogorywające dovin basale i rozpylą zagrożenie na miliony okruchów. Kiedy ich strzały wniknęły na tyle głęboko, że zaczęły się rozbryzgiwać o ochronne pola szponostatku, młody pilot postanowił odpłacić wrogom pięknym za nadobne. Spodziewał się, że jego odpowiedź ich zaskoczy. Śmiercionośna bryła korala była sama w sobie wystarczająco dużym zagrożeniem; a już w żadnym wypadku Yuuzhan Vongowie nie mogli się spodziewać, że będzie odpowiadała ogniem.

Jego strzały wywarły zamierzony skutek. Odwróciły uwagę artylerzystów yuuzhańskiego okrętu na tyle długo, żeby odłamek kanonierki roztrzaskał się o kadłub korwety. Kilka sekund przed zderzeniem Jag upewnił się, czy koralowa bryła znajdzie się między nim a yuuzhańskim okrętem, ale i tak eksplozja omal nie przeciążyła ochronnych pól jego myśliwca. Jaskrawy błysk na chwilę go oślepił. Kiedy wyszkolony przez Chissów pilot odzyskał wzrok, koziołkował w środku płonącej niczym supernowa kuli szczątków i gazu. Powtarzając taktykę, jaką zastosował poprzednio, żeby się dostać do wnętrza kanonierki, jakiś czas ostrzeliwał miejsce eksplozji, a potem zanurkował w głąb korwety. Nie miał pojęcia, jak głęboko wniknie, zanim ochronne pola szponostatku ulegną przeciążeniu, ale do tego czasu zamierzał wyrządzić tyle zniszczeń, ile zdoła.

Wojownicy Yuuzhan Vongów zazwyczaj walczyli do upadłego i rzadko nadarzała się okazja oglądania wnętrz ich okrętów, więc nie wiedział, gdzie mogą się znajdować odpowiedniki ich jednostek napędowych czy generatorów mocy. Kiedy dalszy lot w głąb kadłuba stał się niemożliwy, otworzył ogień z laserowych działek i skierował myśliwiec w stronę rufy. Przypuszczał, że właśnie tam mogą się mieścić najwrażliwsze elementy korwety. Nie liczył na to, że wywoła eksplozję podobną do tej, która rozerwała kadłub kanonierki, ale doszedł do przekonania, że nie zaszkodzi spróbować.

Widząc wokół szponostatku wirujące roje płonących szczątków, miał wrażenie, że znalazł się w rosnącym ognistym bąblu. Rozżarzona do czerwoności plazma praktycznie odcięła go od reszty przestworzy tak skutecznie, że przestały do niego docierać trzaski włączanego mikrofonu komunikatora myśliwca Jocelli. Nie miał pojęcia, czy jego manewr pomoże Pellaeonowi przechylić szalę bitwy na swoją korzyść, i nie mógł się tego dowiedzieć, dopóki nie wyleci z trzewi korwety. Miał tylko nadzieję, że kiedy dokona dzieła zniszczenia, nie będzie musiał stawiać czoło rojom koralowych skoczków, bo to na pewno spowodowałoby niechlubny koniec jego szaleńczego planu.

Czy właśnie tak byś postąpiła, gdybyś była na moim miejscu, Jaino? - zastanawiał się w duchu. Czy posunęłabyś się równie daleko?

Strzelał i strzelał, aż lufy laserowych działek szponostatku rozgrzały się prawie do czerwoności, a ochronne pola zaczęły grozić przeciążeniem. Przypuszczał, że będzie potrzebował jednych i drugich, wylatując z wnętrza yuuzhańskiego okrętu, więc przerwał ogień i obrócił myśliwiec w poziomie, żeby być gotowym do odwrotu. Widok za owiewką kabiny nie uległ jednak zmianie. Młody pilot widział wszędzie tylko rozżarzone szczątki. Tu i ówdzie wyłaniały się z żaru rozpalone do czerwoności zarysy zwiotczałych i odkształconych wsporników albo grodzi. W pewnej chwili żyjący okręt zadygotał, ale Jag nie miał pewności, czy to był wynik jego akcji. Nie wiedział, czy zanosi się na straszliwą eksplozję, czy może tylko pilot okrętu dokonuje poprawki kursu. Przesłał pełną energię do jednostek napędowych szponostatku i obserwując uważnie wskazania przyrządów, rozpoczął odwrót z wnętrza płonącej jednostki. Od czasu do czasu, kiedy widok przesłaniały mu ogromne bryły gaśniczej galarety, musiał je niszczyć ogniem z laserowych działek, co wywoływało nowe pożary.

Kiedy się zbliżał do miejsca, przez które wleciał, jeszcze bardziej przyspieszył. Ogromny krater po eksplozji, jaka powstała w wyniku zderzenia z fragmentem kanonierki, zapewniał mu większą swobodę manewru, ale zarazem zwiększał zagrożenie. Wewnątrz korwety czuł się względnie bezpieczny, ale poza nią powinien się mieć na baczności. Mógł się znaleźć w zasięgu systemów celowniczych stanowisk artylerii rozmieszczonych na powierzchni kadłuba yuuzhańskiego okrętu… a także pośrodku krzyżów celowniczych koralowych skoczków, których piloci zbliżyliby się na odległość strzału. Pomyślał, że im szybciej stawi czoło niebezpieczeństwom, tym lepiej dla niego.

Zauważył, że otaczający go biały żar zmienił barwę najpierw na błękitną, potem na żółtą, pomarańczową i w końcu na czerwoną. W pewnej chwili przed dziobem szponostatku ukazała się usiana punkcikami gwiazd czerń przestworzy. Jag przesłał pełną energię do generatora rufowego pola siłowego i pchnął do oporu dźwignię przepustnicy. Osmalony od dziobu do ogona myśliwiec wystrzelił z płonącego okrętu niczym cząstka z wylotu lufy charrica. Starając się panować nad uszkodzonymi stabilizatorami, pilot zignorował kakofonię dźwięków, jakie wydobyły się z głośnika pokładowego komunikatora. Dopóki się nie upewnił, że panuje nad sterami, dopóty nie ośmielił się nawet rozejrzeć.

Kiedy w końcu znalazł na to trochę czasu, z bezgranicznym zdumieniem stwierdził, że jego akcja chyba zakończyła się powodzeniem. Korweta sprawiała wrażenie poważnie uszkodzonej. Płonęła w zbyt wielu miejscach, żeby mógł je zliczyć, i wyglądała, jakby lada chwila miała się rozłamać. Bezlitośnie ostrzeliwały ją dziesiątki pilotów imperialnych myśliwców. Inni atakowali równie zaciekle unoszący się w pobliżu yuuzhański krążownik. Starając się skupiać ogień na miejscach, w które trafiły fragmenty kadłuba kanonierki, coraz bardziej powiększali zasięg zniszczeń i osłabiali systemy obronne. Ze szczelin i pęknięć w kadłubie uciekała atmosfera, a z otworów wylatywały chmury szczątków i ciała zabitych wojowników, co utrudniało nawigację nie tylko imperialnym pilotom, ale także Yuuzhan Vongom. Prawdopodobieństwo, że północna flanka stanie się ośrodkiem silnego oporu, zmalało niemal do zera.

- Jagu! Udało ci się!

Okrzyk wydobył się z głośnika komunikatora niczym miniaturowa eksplozja, a chwilę później z prawej strony pojawił się nurkujący myśliwiec typu X-wing.

- Miło słyszeć twój głos, Entonie - odparł Jag. - Jak sytuacja na polu bitwy?

- O wiele korzystniejsza, panie pułkowniku - odezwała się pilotka „Bliźniaczej Czwórki”, zajmując pozycję po stronie jego bakburty. - Pokazał pan imperialnym wojskowym, na co nas stać.

Mam taką nadzieję, pomyślał Jag, kierując pokiereszowany szponostatek poza pole bitwy. Z zamyślenia wyrwał go głos wielkiego admirała.

- Doskonała robota i najserdeczniejsze gratulacje, panie pułkowniku Fel - odezwał się Pellaeon. - Może pan uważać, że sprawił mi pan bardzo miłą niespodziankę.

- Mam nadzieję, że się na coś przydałem, panie admirale - odparł skromnie Jag.

- Och, naturalnie - przyznał wielki admirał. - Jest już oczywiste, że teraz kontroli nad Esfandią nie zdobędziemy ani my, ani Yuuzhan Vongowie. Spodziewam się, że niebawem na polu bitwy wytworzy się sytuacja patowa; my po jednej stronie, a oni po drugiej. Wątpię, żeby ktokolwiek się zbliżył do powierzchni planety bardziej niż do granicy atmosfery. Taka sytuacja powinna dać tym w dole dość czasu na zlokalizowanie kryjówki bazy.

- Czy mamy od nich jakieś wiadomości, panie admirale? - zapytał Jag.

- Nic mi o tym nie wiadomo - odparł Pellaeon. - Ale może powinieneś zapytać o to panią kapitan Mayn. Przypomnij jej, że jeżeli chce mi coś powiedzieć, dobrze wie, gdzie mnie znaleźć.

Jag zmarszczył brwi, bo w tonie głosu wielkiego admirała coś usłyszał, ale nie bardzo wiedział, co… był jednak absolutnie pewien, że to nie jego sprawa.

- Natychmiast się z nią porozumiem, panie admirale - powiedział.

- Radziłbym też zająć się czymś jeszcze - ciągnął Pellaeon. - Twój myśliwiec wymaga nie tylko drucianej szczotki do usunięcia spalenizny.

Młody pilot uśmiechnął się do siebie i skierował szponostatek w stronę „Dumy Selonii”. Nie miał pojęcia, do jakiego stopnia ucierpiała powierzchnia kadłuba, kiedy siał zniszczenia w głębi kanonierki i korwety, ale jeżeli admirał uznał, że musi zwrócić mu na to uwagę, sytuacja musiała wyglądać naprawdę niewesoło.

Nawiązał łączność z panią kapitan Mayn, która rozkazała mu kategorycznie, żeby wracał. Jag wyczuł w jej głosie napięcie, jakby bardzo się czymś niepokoiła.

- Nie mieliśmy żadnych wiadomości z pokładu „Sokoła” - wyjaśniła, kiedy o to zapytał. - Niedawno otrzymaliśmy wprawdzie zniekształcony meldunek, ale nie udało się nam go zrozumieć. Podejrzewamy, że Yuuzhan Vongowie zakłócają wszystkie sygnały, jakie napływają od strony Esfandii.

- To rzeczywiście niepomyślna wiadomość - przyznał Jag. - Możliwe, że kapitan „Sokoła” potrzebuje pomocy. Czy możemy pospieszyć im na ratunek?

- Nie - odparła stanowczo Mayn. - I proszę nawet o tym nie myśleć, panie pułkowniku. Nie poleci pan nigdzie, dopóki dokładnie nie sprawdzimy pańskiego szponostatku.

- Proszę się nie martwić, pani kapitan - obiecał Jag. - Jedna szalona sztuczka dziennie zupełnie mi wystarczy.

Zatoczył obszerny łuk w stronę „Selonii”, ale zanim rozpoczął przygotowania do lądowania, postanowił zapytać o coś, co nie dawało mu spokoju, odkąd wyłonił się z wnętrza yuuzhańskiej korwety.

- Pani kapitan, jest tam Jaina?

Mayn długo milczała, a kiedy odpowiedziała, w jej głosie brzmiał jeszcze większy niepokój. Jag od razu się domyślił, jaki jest powód jej zmartwienia.

- Może łatwiej byłoby nam o tym porozmawiać, kiedy pan wyląduje - odparła w końcu.

Młody pilot poczuł w żołądku bryłę lodu.

- Czy coś jej się stało? - zapytał.

- Szczerze mówiąc, panie pułkowniku, nie wiemy - usłyszał w odpowiedzi. - Nikt spośród nas nie jest Jedi, więc nie mamy pojęcia, czy jej stan jest normalny, czy nie.

- Jaki stan?

Nawet mimo trzasków i zakłóceń usłyszał, że pani kapitan głęboko odetchnęła.

- Jest nieprzytomna - oznajmiła. - Dantos obawia się, że mogła zapaść w śpiączkę. Nie wiemy dokładnie, kiedy to się stało, podobnie jak nie wiemy, kiedy może się obudzić… o ile w ogóle odzyska przytomność. Przykro mi, panie pułkowniku. Bardzo chciałabym móc panu przekazać pomyślniejszą wiadomość. Kłopot w tym, że straciliśmy z nią wszelki kontakt.

„Straciliśmy z nią wszelki kontakt”, powtórzył w myśli młody pilot, a słowa pani kapitan Mayn kołatały się bez końca w jego głowie. Skierował szponostatek w stronę wrót hangaru.

- Gdzie ją znaleziono? - zapytał.

- W sali, gdzie leży Tahiri - odparła Mayn. - Jaina jest w takim stanie cały czas, odkąd ją tam zauważono.

Jag kiwnął głową i zacisnął zęby. Jeszcze zanim zadał pytanie, domyślał się odpowiedzi, ale wcale nie poczuł ulgi, kiedy ją usłyszał.

Trzymając z całej siły rękojeść drążka sterowniczego, wleciał do hangaru. Ostrożnie posadził szponostatek na płycie lądowiska, chociaż instynkt przynaglał go do pośpiechu.

- Jest pan tam jeszcze, panie pułkowniku? - usłyszał kilka sekund później pytanie Mayn.

Nie miał czasu odpowiedzieć, bo w pośpiechu gramolił się z kabiny. Kiedy zeskoczył na pokład, wybiegł z hangaru i puścił się biegiem korytarzami w stronę sali, gdzie leżała Tahiri.

 

Od czasu wydalenia Noma Anora teren otaczający pałac Shimrry uległ poważnym zmianom. Ze ścian, podłóg i sufitów budowli wyrastały formy życia stworzone dzięki inżynierii biologicznej. Powoli przegryzały się przez martwe konstrukcje poprzednich mieszkańców Yuuzhan’tara, żeby stworzyć z nich przestronne nowe pomieszczenia dla niezliczonej rzeszy podwładnych egzekutorów i personelu pomocniczego Najwyższego Władcy.

 

Nikt nie mógł jednak pomylić tych budowli z samym pałacem. Ustawiony pionowo światostatek wznosił się z ruin starego świata niczym majestatyczna góra. Wszyscy mogli widzieć zakończone tęczowymi pasami potężne skrzydła, które rozciągały się na boki, jakby chciały osłonić jak największy fragment powierzchni planety. Były zdumiewająco piękne i oszałamiająco okazałe.

Zewnętrzne ściany najświętszego przybytku, jakim były osobiste komnaty Lorda Shimrry, ozdobiono szczodrze zakrzywionymi szpikulcami, które wznosiły się ku niebu, jakby chciały schwytać chmury. Liczbę wejść do wspaniałego gmachu ograniczono do minimum, żeby uniemożliwić heretykom dostanie się do środka, a obok każdego wejścia stały obecnie podwojone straże.

Mimo to kapłanka Ngaaluh bez trudu przemycała do środka villipa, który służył do szpiegowania podczas zebrań i narad. Sprytnie ukryty między fałdami i ozdobami jej ceremonialnej szaty, przekazywał niezwykle wyraźnie wszystko, co się dzieje w sali tronowej. Widział to także Nom Anor, obserwujący przebieg zebrań na drugim końcu połączenia.

Tego dnia kapłanka miała złożyć raport o sytuacji w sektorze Vishtu i Shimrra rozkazał, żeby świadkami jej wystąpienia byli wszyscy dworzanie. Nom Anor rozpoznawał twarze wielu zgromadzonych przed obliczem Najwyższego Lorda dostojników. Z niektórymi sam służył, ale wielu innych nigdy dotąd nie widział. Domyślał się, że zastąpili tych, którzy zginęli podczas akcji albo stracili życie, bo zawiedli zaufanie swego władcy. Wszyscy obserwowali sytuację czujnie i w napięciu. Wiedzieli, że w takich chwilach mogą liczyć na okazję awansu, ale towarzyszące temu ryzyko było niewspółmiernie wysokie.

Naturalnie, villip przekazywał także obrazy samego Shimrry. W chwili, kiedy jego oczy spoczęły na twarzy Najwyższego Władcy, Nom Anor poczuł przypływ adrenaliny. Pławiąc się w retoryce herezji, czasami zapominał, jak majestatycznie wygląda Shimrra… i jaki jest groźny, gdy się gniewa. Każde włókno jego ciała krzyczało z udręki, jakby torturowane przez okrywającą je szatę. Od władcy Yuuzhan Vongów promieniowały psychiczny niepokój, ale także zimna, nieubłagana pewność siebie. Najwyższy Lord przypominał żywioł, którego nie wolno lekceważyć. Nom Anor musiał użyć całej siły woli, żeby nie paść na twarz, ale tylko spuścić głowę.

- …środki, jakie zapewnił prefekt Ash’ett, żeby umożliwić mi prowadzenie śledztwa, okazały się ledwo wystarczające - ciągnęła monotonnym tonem Ngaaluh. Przedstawiała mnóstwo szczegółów, ale niewiele konkretnych informacji. - Zostałam zmuszona do skorzystania z własnych sposobów, dzięki którym odkryłam rzecz w najwyższym stopniu niepokojącą. Stwierdziłam, że na wszystkich szczeblach personelu konsula utworzyło się wiele komórek heretyków. Wynika stąd w sposób oczywisty, Wielki Lordzie, że sytuacja wymaga szczegółowego zbadania.

Po sali tronowej Shimrry przetoczył się szmer zdumienia. Na szczególnie zaniepokojonego wyglądał arcyprefekt Drathul, przywódca kasty intendentów Yuuzhan’tara. Prefekt Ash’ett był jednym z jego podwładnych i najmniejsza plama na honorze władcy sektora Vishtu stanowiła niewątpliwie ujmę dla jego reputacji.

- To bardzo niepokojące - zahuczał z wysoka Lord Shimrra. Jego groteskowo okazały tron wznosił się wysoko nad głowami zgromadzonych, ale nie umniejszał splendoru siedzącego na nim władcy, od którego promieniowały fale ciemnej potęgi. - Informując mnie o takich sprawach, Ngaaluh, kolejny raz dajesz dowód niezachwianej odwagi.

Po sali znów przetoczył się szmer. Najwyższy Lord skazywał na śmierć wielu podwładnych, którzy przekazywali mu bardziej pomyślne wieści.

Nieporuszona kapłanka nisko się skłoniła.

- To mój obowiązek, o Wielki - powiedziała. - Nie wzdragam się przed spełnianiem swojej powinności.

- Przypuszczam, że dysponujesz dowodami - odezwał się Shimrra.

Ngaaluh pstryknęła palcami i strażnicy wnieśli pięć związanych ścięgnami koralowych klatek. Miały kształt muszli z wieloma szczelinami, przez które więźniowie mogli oddychać. Wywierając lekki nacisk na zewnętrzny mięsień kręgowy, strażnicy otworzyli klatki i ze środka wypadło pięciu zdrętwiałych nieszczęśników, którzy niezdarnie padli na kolana. Wszyscy kwilili i płakali, ale żaden nie błagał o litość.

- Przyłapano ich na głoszeniu słów Proroka - wyjaśniła kapłanka zgodnie z prawdą. - Wszyscy są podwładnymi prefekta Ash’etta.

Śniadolicy strażnicy Shimrry, ugniatając stopami karki więźniów, zmusili ich, żeby rozpłaszczyli się na posadzce. Heretycy wywijali się, jak umieli, ale nie mogli marzyć o ucieczce. Z przegubami i kostkami nóg unieruchomionymi przez kule żelu blorash wyglądali równie odrażająco, jak Shimrra władczo i okazale. Brakowało im wszystkiego, czym mógł się poszczycić Najwyższy Władca. W bólu i brzydocie kryło się niewysłowione piękno; Nom Anor zdążył już zapomnieć, jakie są wspaniałe.

- Ty - odezwał się Shimrra, wyciągając zakończony długim szponem palec w stronę wybranego na chybił trafił heretyka. - Jesteś sługą Jeedai?

- Do ostatniego tchu - przyznał więzień. Dobrze wiedział, że podpisuje na siebie wyrok śmierci. W jego oczach płonęły nienawiść i bunt, ale drżące ręce zdradzały przerażenie.

- Nie boisz się gniewu bogów?

- Ani trochę.

- I nie obawiasz się mnie?

- Nic a nic.

- Na czym najbardziej ci zależy?

- Na wolności i honorze!

Słysząc tak bezczelną herezję w samym sercu imperium Yuuzhan Vongów, zgromadzeni dworzanie zasyczeli. Wszyscy, nie wyłączając Noma Anora, spodziewali się, że Shimrra od razu wywrze gniew na głosicielu tak odrażającej doktryny, ale Najwyższy Lord, jak często miewał w zwyczaju, i tym razem sprawił wszystkim niespodziankę. Przeniósł spojrzenie na kapłankę.

- To ciekawe - odezwał się spokojnie, prawie beznamiętnie, jakby komentował ruchy floty w odległym sektorze galaktyki. - Prawda wygląda dokładnie tak, jak mi ją przedstawiłaś, Ngaaluh. Powiedz mi, czy Jeedai osobiście udzielają wskazówek waszym heretykom, czy też może nauczają ich za pośrednictwem innych osób?

Zanim kapłanka zdążyła odpowiedzieć, uprzedził ją przesłuchiwany więzień.

- Jestem posłuszny swojemu sumieniu! - wykrzyknął. - Dochowuję wierności Prorokowi!

Nom Anor zaklął. Co za głupiec! - pomyślał. Nie powinien był tego mówić.

- W moim przekonaniu jest w to zamieszany sam Ash’ett - odparła kapłanka, błyskawicznie ratując sytuację i udzielając poprawnej odpowiedzi.

- Ale nie masz na to bezpośredniego dowodu? - zapytał Shimrra.

- Kiedy przyjdzie pora, na pewno go przedstawię - obiecała Ngaaluh.

- To nie będzie konieczne. - Najwyższy Lord znów popatrzył na więźniów. - Wrzucić ich do jamy yargh’unów - rozkazał. - Ich wrzaski i jęki będą stanowiły przyjemne tło dla mojej rozmowy z bogami. A skoro już mowa o dowodach, sprowadźcie mi prefekta Ash’etta.

- Dobrze byłoby wysłuchać jego wersji tej historii, Lordzie - odezwał się arcyprefekt Drathul, kiedy wywleczono heretyków z sali tronowej. - Z pewnością potrafi przekonująco udowodnić swoją niewinność. Jest lojalnym i wiernym sługą…

Shimrra uciszył go władczym gestem.

- Nieważne, czy prefekt Ash’ett uległ korupcji, czy nie - powiedział. - Pozwolił jednak, żeby herezja przeniknęła do jego otoczenia. To niedopuszczalne. Trzeba mu przypomnieć, jakie są konsekwencje niedbalstwa, bo musi o nich pamiętać każdy, komu powierzam odpowiedzialne stanowisko. Chcę, żeby w jamie yargh’unów ponieśli śmierć także wszyscy najbliżsi członkowie jego rodziny. Jeżeli będą się opierali, wykonać wyrok śmierci na całej domenie i władzę w sektorze Vishru przekazać w ręce innej. Nie muszą przyznawać się do winy, wystarczy samo podejrzenie. Odtąd za niedbalstwo wszystkich będzie spotykała taka sama kara. Jeżeli nie wykorzenią herezji, zostaną straceni.

Słysząc rozkazy Najwyższego Lorda, dworzanie zachłysnęli się z przerażenia. Kara była wyjątkowa surowa, nawet jak na Shimrrę. Na myśl o losie, jaki spotka znienawidzonych intendentów, wojenny mistrz Nas Choka wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu. Twarz arcyprefekta Drathula przybrała chorobliwy odcień szarości, a siedzący bardzo daleko Nom Anor zatarł ręce i radośnie zachichotał.

- Jestem zmęczony tym skandalicznym podkopywaniem autorytetu bogów - ciągnął Shimrra. Wszystkie jego słowa i ruchy miały tylko jeden cel: antagonizować i brutalną siłą zmuszać podwładnych do uległości. Zastraszeniu służyły nie tylko akty bezprecedensowego okrucieństwa, ale także złowieszczo czerwone oczy i połyskujące zęby, a nawet leniwy krok drapieżnika zajmującego miejsce na samym końcu łańcucha pokarmowego. - Gdyby istniał cień szansy, że te bezwartościowe zwierzęta osiągną swój cel, mógłbym podziwiać ich determinację i oddanie sprawie. Ich herezja jest wprawdzie beznadziejnie groteskowa, ale to nie umniejsza szacunku, na jaki zasługują, chociaż usiłują przekroczyć narzucone im granice. - Wpatrując się w pełne przerażenia twarze stojących przed nim osób, Shimrra parsknął głośno i triumfująco. - Ale ich wysiłki są skazane na niepowodzenie, ich wierzenia są absurdalne, a śmierć nie przyniesie im honoru. Bogowie gardzą nimi, bo heretycy są bluźniercami. Nie ścierpię, żeby oni i wszyscy splugawieni przez nich cieszyli się nadal życiem.

Nom Anor był zachwycony. Zdradziecki podstęp, do jakiego się uciekł, żeby pognębić Ash’etta, przyniósł nieoczekiwane owoce. Było jasne, że Shimrra zamierza wysłać czytelny sygnał ostrzegawczy wszystkim członkom kasty, a zarazem wyeliminować podejrzane domeny. Od tej pory miało wystarczyć samo oskarżenie, żeby winy za bezczynność w obliczu herezji nie dało się złożyć na barki podwładnych. Dla samych heretyków nie oznaczało to katastrofy, dzięki czemu Nom Anor dostawał do ręki jeszcze potężniejszą broń. Odtąd Shimrra miał skazywać na śmierć rzesze lojalnych sojuszników, polegając wyłącznie na oskarżeniu kapłanki. To było coś wspaniałego!

Ngaaluh, genialna oszustka, pierwsza przyszła do siebie po oświadczeniu Shimrry.

- Twoja wola, o Najwyższy, jest wolą bogów - powiedziała, nisko się kłaniając. - Jesteśmy ci bezgranicznie posłuszni.

Pozostali dworzanie Shimrry nie mieli wyjścia i musieli przyznać jej rację. Ukłonami i pomrukiem wyrazili aprobatę. W pierwszej chwili wyglądało, jakby arcyprefekt Drathul chciał się sprzeciwić, ale ostrzeżenie Shimrry nie pozostawiało żadnych złudzeń. Ktokolwiek wypowie się przeciwko tak surowej karze za herezję, ryzykuje, że sam zostanie uznany za heretyka. Gdy Drathul skłonił się na dowód lojalności dla Najwyższego Władcy, czarne worki pod jego oczami nabiegły krwią.

Kiedy się wyprostował i spojrzał na Ngaaluh, na jego twarzy próżno byłoby szukać nienawiści. Oglądający go z daleka Nom Anor nie widział nawet oburzenia, że Ash’ett - a wraz z nim wszyscy intendenci - zostali oskarżeni o herezję. Nie zauważył niczego oprócz rezygnacji. Trochę go to zaskoczyło. To niepodobne do Drathula, żeby bez sprzeciwu godzić się ze swoim losem.

W następnej chwili kapłanka usunęła się na bok. żeby dać możliwość do przedstawienia swoich spraw Najwyższemu Władcy także innym pokutnikom.

Mówiono teraz o innych kłopotach, jakich nie brakowało na powierzchni Yuuzhan’tara. Hodowane na drugiej półkuli planety lambenty przegrzały się i stanęły w ogniu, co poważnie uszczupliło ich zbiory. Płucorobaki z okręgu Bluudon zaczęły przejawiać paskudny zwyczaj wydzielania siarkowodoru zamiast życiodajnego tlenu, a dwa stada potężnych zwierząt pociągowych wpadły w szał i dopóki ich nie poskromiono, szerzyły panikę pośród okolicznych mieszkańców. Wszystkiemu był podobno winien wciąż jeszcze niewłaściwie działający dhuryam, odpowiedzialny za przekształcanie Yuuzhan’tara na modłę Yuuzhan Vongów. Wiele wskazywało, że nowy mistrz przemian, Yal Phaath, nie uporał się dotąd z rozwiązaniem tego problemu.

Tymczasem dwa tysiące kilometrów dalej komórka heretyków pomyślnie przeniknęła do brygady hodującej koralowe skoczki i wprowadziła pasożyty do podajników pożywienia. W wielu miejscach stoczni eksplodowały prawie dojrzałe kapsuły, powodując wybuch pozostałych i wywołując reakcję łańcuchową, która zniweczyła roczną pracę. Zasięgu szkód nie dało się ukryć, bo było je widać nawet z orbity. W ciągu tygodnia to był już trzeci poważny cios, jaki zadali zwolennicy Jeedai. Nom Anor jeszcze raz zatarł ręce. Nie odpowiadał wprawdzie za uszkodzenie Mózgu Świata, ale to nie powstrzymywało go przed przypisywaniem sobie całej zasługi. Szerząca się szybko plotka głosiła, że następny akt sabotażu może się wydarzyć dosłownie w każdym miejscu. Potęga byłego egzekutora rosła z dnia na dzień. Już nic nie mogłoby go powstrzymać…

 

III P O R W A N I E

 

Jacen przedzierał się przez tampasi, nie zwracając uwagi na mokre liście, które raz po raz chlastały go po twarzy. Były duże i ciężkie, ale młody Solo nie pozwalał, żeby go powstrzymały. Kierując się podszeptami Mocy, zapuszczał się coraz dalej, żeby uwolnić Danni z rąk napastników.

Wyczuwał, że młoda badaczka znajduje się gdzieś przed nim, ale jej iskierka była rozmyta i zniekształcona, zupełnie jakby coś starało się przeciwstawić Mocy. Kiedy się skupiał, wyczuwał jednak oznaki życia Danni, więc orientował się mniej więcej, w jakim kierunku zabierają ją porywacze. Przeskakując nad powalonymi pniami i nurkując pod grubszymi gałęziami, przedzierał się coraz szybciej przez gęste poszycie. Miejscami nie widział powierzchni gruntu i kilkakrotnie się potknął, kiedy jego stopa lądowała w niewidocznym zagłębieniu. Padający deszcz przypominał gęsty, drobny kapuśniaczek. Przyklejał mu włosy do głowy i ubranie do ciała, a także zacierał wszystkie szczegóły okolicy. Nie miało to dla niego znaczenia. Liczyło się tylko ocalenie Danni. Musiał się upewnić, czy nie stało się jej coś złego. Skupiając uwagę na iskierce jej życia w Mocy, Jacen zmusił się do większego wysiłku i przyspieszył.

W pewnej chwili przecisnął się przez gąszcz paproci i wyskoczył na wąską ścieżkę. Skręcił i pobiegł nią, bo zrozumiał, dlaczego Ferroanie tak szybko pokonują odległość w tampasi. Uwolnił myśli i posługując się Mocą, zaczął przeszukiwać okolicę. Odnalazł iskierkę życia Danni, słabą wprawdzie i migoczącą, ale jaśniejszą niż dotychczas. Od jakiegoś czasu jednak nie wyczuwał obecności Saby ani nie słyszał odgłosów jej przedzierania się przez chaszcze. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Musiał skupić uwagę na czymś ważniejszym…

Jeszcze przyspieszył. Jego stopy lądowały raz po raz z głośnym pluskiem na rozmiękłym gruncie. Wiedział, że się szybko zbliża, i świadomość ta go uskrzydlała. Wyczuwał już także iskry życia wszystkich pięciorga ferroańskich porywaczy, którzy sprawiali wrażenie spokojnych i pewnych siebie. Na pewno uwierzyli, że porwanie uszło im płazem… liczyli na to, że lada chwila przyłączy się do nich druga grupa.

Tak, pomyślał młody Solo, wysyłając jeszcze dalej myśli przed siebie. Wyczuł, że obie grupy spiskowców właśnie spotkały się na polanie. Ich członkowie witali się radosnymi okrzykami i gratulowali sobie nawzajem. Nikt nie przejawiał strachu czy choćby niepokoju.

Jacen odpiął od pasa rękojeść świetlnego miecza i puścił się biegiem, tak szybko jak potrafił. Po kilku sekundach usłyszał napływające z oddali głosy porywaczy. W prześwitach między pniami potężnych bora widział poruszające się cienie.

Jeżeli wyrządzili Danni jakąś krzywdę…

Wykorzystując pień zwalonego bora jako trampolinę, odbił się i wywijając salto w powietrzu, wysunął klingę broni. Wylądował pewnie na polanie i od razu przyjął postawę obronną. Bez trudu odbił i skierował w grunt trzy błyskawice energii z czubków podobnej do korzeni broni Ferroan.

Cały czas trzymając oburącz rękojeść miecza, uniósł go nad głowę, gotów wymierzyć cios każdemu, kto podszedłby zbyt blisko. Na jego widok porywacze zamarli, a na polanie zapadła pełna napięcia cisza.

Młody Jedi zerknął kątem oka na Danni. Leżała na prowizorycznych noszach, które wyglądały jak dwie grube gałęzie, połączone plecionką z pędów winorośli. Nie potrafiłby powiedzieć, czy nie stało się jej nic złego, ale leżała nieruchomo, co nie wróżyło najlepiej.

- Jesteśmy gotowi do walki - odezwał się jeden z porywaczy. Ruszył w jego stronę, ale Jacen zauważył, że broń w jego rękach lekko drży.

Patrząc na pozostałych Ferroan, zorientował się, że nie są doświadczonymi wojownikami. Z pewnością pokonałby wszystkich bez trudu, ale nie zamierzał toczyć z nimi walki. Nie po to tu przyleciał i nie dlatego zostawał rycerzem Jedi. Musiał istnieć sposób pokojowego zakończenia tego konfliktu, a przy tym ocalenia Danni.

- Nie wygrasz z nami - stwierdził inny Ferroanin nieco bardziej pewnym siebie tonem. - Jest nas piętnaścioro przeciwko jednemu.

Młody Solo zamierzał właśnie opuścić klingą broni i przemówić, gdy panującą ciszę rozdarł ogłuszający ryk. Z tampasi wyskoczył ciemny kształt i, podobnie jak Jacen, wylądował na skraju polany. Barabelka wysunęła klingę świetlnego miecza, która przecięła ze złowieszczym sykiem przesycone wilgocią powietrze.

- Piętnaścioro przeciwko dwojgu - warknęła.

Na widok groźnej Barabelki ośmioro porywaczy pierzchło w panice, nawet nie myśląc o walce. Pozostała siódemka skupiła się wokół noszy, jakby chciała osłonić ciałami zakładniczkę przed Jacenem i Sabą. Pięcioro uniosło pałki i maczugi, a pozostali dwaj wymierzyli w nich poskręcane miotacze błyskawic.

- Zaczekajcie! - zawołał nagle młody Solo. Wiedział, że jeśli zamierza inaczej rozstrzygnąć ten konflikt, musi zrobić to natychmiast.

- Opuśćcie broń!

Porywacze z osłupieniem obserwowali, jak wyłącza energetyczne ostrze i przypina rękojeść do pasa. Kiedy skończył, uniósł ręce i wyciągnął je przed siebie obronnym gestem.

- Naprawdę chcecie dzisiaj zginąć? - zapytał.

- To my przewyższamy was liczebnie, Jedi! - odciął się jeden ze spiskowców.

Posługując się Mocą, Jacen skierował myśli w stronę broni w rękach Ferroanina, wykonał ledwo zauważalny gest i przyciągnął poskręcany miotacz do siebie. Osłupiały porywacz spojrzał najpierw na puste ręce, a potem na przeciwnika. Walcząc z ogarniającą go paniką, szybko się wycofał.

- Pozory mogą mylić - oznajmił spokojnie młody Solo. Przerwał myślową więź i broń Ferroanina spadła na rozmiękłą glebę.

Zerkając to na groźną Barabelkę, to znów na opanowanego Jacena, pozostali członkowie grupy zacisnęli palce na rękojeściach broni i jeszcze ciaśniejszym kręgiem otoczyli nosze z leżącą na nich Danni.

Jacen podszedł kilka kroków i uniósł prawą rękę, jakby zamierzał powstrzymać możliwe akty przemocy.

- Musi istnieć inny sposób - powiedział stanowczo.

- Na przykład jaki? - zapytał właściciel skonfiskowanej broni.

- Moglibyśmy porozmawiać - zaproponował młody Jedi. - Gdybyście nam powiedzieli, dlaczego ją porwaliście, może rozstrzygnęlibyśmy spór bez uciekania się do przemocy.

- Nie ufam im - odezwała się nagle czarnowłosa i dosyć pulchna Ferroanka. - Nie ufam żadnym przybyszom z innych planet!

- Nie musicie się nas obawiać - zapewnił Jacen. Mówił prawdę, ale mimo to posłużył się Mocą, żeby wcisnąć te słowa do bardziej podatnych części ich umysłów.

- Nie obawiamy się was - parsknęła pogardliwie porywaczka. - Po prostu was tu nie chcemy.

- Ale już tu jesteśmy - stwierdził młody Solo. - W dodatku przylecieliśmy na zaproszenie samej Sekot.

- Więc Sekot się pomyliła - burknął pierwszy Ferroanin. - Jak mówi Senshi, to…

- Zamknij się! - warknął stojący z tyłu grupy, łysiejący i skośnooki porywacz. - Nie zdradzaj im naszych tajemnic!

Porywacze umilkli, a Jacen zaczął intensywnie myśleć. Wspomniana osoba o imieniu Senshi musiała być w ich grupie kimś ważnym, może nawet przywódcą. To właśnie z nim powinien porozmawiać, zamiast tracić czas na sprzeczki podczas dokuczliwej mżawki. Łatwo mógłby uwolnić Danni i powrócić z nią do osady Ferroan, ale na dłuższą metę nie rozwiązałoby to żadnego problemu. Wysłannicy Galaktycznego Sojuszu musieliby się liczyć z możliwością kolejnych prób porwania, a może nawet pozbawienia życia. Młody Jedi musiał dać sobie z tym radę natychmiast.

- Przybyliście, żeby kogoś porwać, i udało się wam schwytać jedną osobę - zaczął z namysłem. - Czy nie uważacie jednak, że byłoby lepiej, gdybyście mieli troje?

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała Ferroanka, marszcząc brwi i spoglądając na niego.

- Chcę powiedzieć, że nie musimy się uciekać do przelewu krwi - odparł Jacen. Wskazał Barabelkę, która nadal stała z uniesionym świetlnym mieczem, gotowa do walki. - Saba i ja pójdziemy z wami dobrowolnie jako zakładnicy, żebyśmy mogli porozmawiać z Senshim.

- Nadal im nie dowierzam - upierała się pulchna porywaczka. Skierowała te słowa do innych Ferroan, ale nie przestawała zerkać to na Sabę, to na Jacena.

- Jeżeli rozpoczniemy walkę, wszyscy przegramy, a może nawet zginiemy - odezwał się rzeczowo młody Solo. - Jeśli jednak przyjmiecie moją propozycję, nikomu nie stanie się krzywda. Co więcej, wrócicie do Senshiego z dwojgiem dodatkowych więźniów, o których schwytaniu nie moglibyście nawet marzyć. - Posługując się Mocą, przydał większej wagi swoim słowom. Starał się przedrzeć przez barierę umysłów Ferroan i zorientował się, że jego pomysł trafia im do przekonania… zwłaszcza stojącemu z tyłu grupy łysiejącemu mężczyźnie, po którego poprzedniej uwadze wszyscy umilkli. - Orientujecie się chyba, że moje słowa mają sens.

Porywacz powoli pokiwał głową.

- To prawda - przyznał.

Stojąca na czele grupy czarnowłosa porywaczka odwróciła się do niego, a na jej twarzy odmalowała się mieszanina zdumienia i gniewu.

- Czyś ty oszalał, Tourou? - wykrzyknęła. - Nie możemy ich zabrać do Senshiego! Na pewno chcą go zabić!

- Nikt nikogo nie zabije - zapewnił ją Jacen. - Popatrz tylko. - Odpiął od pasa rękojeść świetlnego miecza i rzucił w taki sposób, żeby ją schwytała. - Jeżeli nie wystarczą ci moje słowa, możesz zaopiekować się moją bronią.

Ferroanka złapała rękojeść w locie i spojrzała na nią z odrazą i zdumieniem. Była wstrząśnięta, stając się tymczasową właścicielką groźnej broni, ale i przerażona tym, czego mogłaby nią dokonać.

Jacen spojrzał na Sabę i kiwnął głową. Barabelka jakiś czas się wahała, ale w końcu wyłączyła energetyczną klingę i rzuciła miecz Ferroaninowi rozbrojonemu przez Jacena. Nawet jeżeli była zaniepokojona decyzją młodego Solo, nie dała po sobie niczego poznać. Czekając na dalszy rozwój sytuacji, wyglądała jak ucieleśnienie spokoju.

- Bardzo dobrze - odezwał się Tourou. Gestem dał znak i grupa się rozdzieliła. Dwie osoby podeszły niepewnie do Jacena, żeby uniemożliwić mu ucieczkę, a dwie inne stanęły po obu stronach Barabelki. - Bierzcie nosze - rozkazał Ferroanin dwojgu nowym jeńcom. - Poniesiecie swoją przyjaciółkę. Dzięki temu będziemy mieli was na oku i upewnimy się, że niczego nie knujecie.

Jacen usłuchał i chwycił tylne końce drążków, a Saba schyliła się i chwyciła przednie. Kołysząc niespokojnie ogonem, rozchlapywała kałuże mulistej wody. Opuścili polanę i zagłębili się w tampasi. Pochód otwierało troje Ferroan, a czworo go zamykało.

Jacen nie odrywał spojrzenia od leżącej na noszach nieprzytomnej Danni. Jej ubranie było przesiąknięte wodą i ubłocone, a na skroni pojawił się paskudny siniak. Młody Jedi miał nadzieję, że badaczka szybko odzyska przytomność. Uśmierzyłoby to jego obawy i pomogło się zastanowić, jak zaspokoić żądania zbuntowanych Ferroan. Na razie mógł się tylko skupiać na dalszym marszu. Starał się wysyłać wujowi uspokajające myśli, żeby wiedział, że nikomu nie stało się nic złego, ale nie bardzo mógł się z nim połączyć za pośrednictwem Mocy. Im dalej zapuszczali się w głąb tampasi, tym słabiej świeciły iskierki życia uczestników wyprawy, którzy zostali w ferroańskiej wiosce. Nie pierwszy raz, odkąd wybiegł z osady, żałował, że nie zabrał komunikatora, aby przynajmniej dać im znać, co się dzieje. Domyślał się, że także Saba zostawiła swój razem z pozostałymi rzeczami osobistymi w ruinach uśmierconej chaty. Nie mieli niczego oprócz ubrań i byli zupełnie nieprzygotowani do udziału w wyprawie, podczas której oddalali się od przyjaciół.

Jeżeli rozwiążę to prawidłowo, pomyślał Jacen, może rozstanie z nimi nie będzie trwało długo.

W pewnej chwili Saba odwróciła głowę i spojrzała na niego.

- Ona ma nadzieję, że wiesz, co robisz - powiedziała.

Młody Solo pokręcił głową.

- Prawdę mówiąc, nie bardzo - przyznał - ale to właśnie dzięki niepewności nasze życie jest takie ciekawe, nie uważasz?

Saba nie uśmiechnęła się jednak, słysząc tę żartobliwą uwagę. Skierowała spojrzenie na plecy idącego przed nią Ferroanina i poczłapała dalej wąską ścieżką.

Jaina zareagowała na krzyk Tahiri, jakby ktoś dźgnął ją w serce zimnym nożem. Czuła, jak zaciska się ciemność wokół niej. Ze wszystkich stron zaatakowały ją emocje: przerażenie, ból, zaskoczenie, uraza… W żaden sposób nie mogła ich rozdzielić, w żaden sposób nie umiała pomóc Tahiri.

W pewnej chwili ujrzała wizerunek Riiny przykucniętej przed Tahiri. Z rany na ręce młodej Yuuzhanki płynęła krew. Tahiri także kucnęła, trzymając się za rękę. Miecz świetlny wypadł z jej palców, a błękitnobiała klinga wypaliła szeroki czarny ślad w miejscu, gdzie zetknęła się z powierzchnią gruntu.

Jaina długo nie mogła zrozumieć, co się wydarzyło. W poprzedniej wizji zauważyła, że obie młode kobiety toczą pojedynek na świetlne miecze. Coś jednak się wydarzyło i Riina została zraniona. Wszystko wskazywało, że Tahiri także jest ranna. Czyżby ich umysłowy pojedynek doprowadził w końcu do rozlewu krwi?

Tahiri, nic ci się nie stało? - zapytała. Sithowe nasienie! Dlaczego mnie nie słyszysz?

Starając się uwolnić, młoda Solo zaczęła szarpać pręty myślowego więzienia. Jak poprzednio, umysł Tahiri nie chciał jej uwolnić, a Jaina bała się wytężać wszystkie siły, żeby czegoś nie zniszczyć. Na zewnątrz nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc, a ona nie miała pewność, czy jej obecność w umyśle Tahiri odgrywa jakąś rolę. Skoro me mogła się wydostać widocznie coś chciało, żeby nadal tkwiła w umysłowej niewoli… nawet jeżeli Tahiri i Riina zachowywały się na razie, jakby ją ignorowały.

Jaina widziała wystarczająco długi fragment pojedynku, żeby się zorientować, że podczas walki Riina wykorzystuje nie tylko wszystkie umiejętności yuuzhańskiej wojowniczki, ale także zdolność władania Mocą. Zapalczywość młodej Yuuzhanki w połączeniu z wyszkoleniem Tahiri - gdyby Riina kiedykolwiek przejęła władzę nad jej umysłem i ciałem - sprawiłyby, że stałaby się straszliwą przeciwniczką. Jaina rozumiała lepiej niż kiedykolwiek, że nie może dopuścić, aby w tym pojedynku zwyciężyła yuuzhańska wojowniczka. Przynagliła w myśli przyjaciółkę, żeby wstała.

W przebłysku myśli zobaczyła, że obie się ruszają. Ściekająca z ich ran krew połyskiwała ciemno w błękitnym blasku rzucanym przez klingi świetlnych mieczy. Dopiero w tej chwili Jaina zauważyła, że Tahiri w niewytłumaczalny sposób odniosła dokładnie taką samą ranę jak Riina, ale na drugiej ręce.

Uświadomienie prawdy rozjaśniło jej umysł niczym błyskawica. Tahiri i Riina były zwierciadlanymi odbiciami, które toczyły pojedynek na śmierć i życie! Podczas zawziętej walki obie odniosły takie same rany. Gdyby Tahiri pokonała Riinę, uśmierciłaby także siebie. Żadna nie mogła zwyciężyć w tej walce!

Młoda Solo stwierdziła, że przez krótką, pełną napięcia chwilę Tahiri i Riina rozmawiają o czymś, ale nie usłyszała słów… jakby porozumiewały się za pośrednictwem myśli, w które Jaina nie została wtajemniczona. Później zaś, dokładnie w tej samej chwili, spojrzały na nią z ciemności dwie pary zielonych oczu.

Pamięciowy wizerunek zbladł i zniknął, ale w straszliwym ułamku sekundy Jaina uświadomiła sobie, że rozmawiają o niej. Zrozumiała, że czworo zielonych oczu stanowi dla niej śmiertelne zagrożenie.

Kolejny obraz. Obie młode kobiety wstały, przestały uciskać zranione miejsca i wyciągnęły zakrwawione ręce w tę stronę, gdzie potoczyły się ich świetlne miecze. Rękojeści wskoczyły do ich dłoni, a energetyczne klingi zatoczyły w ciemności identyczne, świetliste łuki.

Anakin nie żyje. Jaina słyszała wyraźnie napływający z ciemności głos przyjaciółki. Kiedy Tahiri wypowiadała ostatnie słowo, jej głos załamał się z bólu. Nie zdołam przywrócić mu życia.

Młoda Solo poczuła, że wzbiera w niej straszliwy, niemożliwy do zapomniana smutek, tym głębszy, że potęgowany przez koszmarne otoczenie. Posłała go na dno świadomości i skupiła się, żeby wysłać Tahiri myśli pełne miłości i wsparcia.

Już zbyt długo uciekałam, pomyślała młoda Jedi. Uniosła świetlny miecz i zaczęła się zbliżać do Jainy. Riina szła cały czas u jej boku. Najwyższy czas, żebym stawiła czoło swoim lękom.

Jaina napięła mięśnie. Nie była pewna, co powinna zrobić.

W następnej chwili wydało się jej, że słyszy głos Jaga. Wzywał ją, ale z bardzo daleka.

Kocham cię, Jaino, usłyszała w ciemności szept wyszkolonego przez Chissów pilota. Proszę, wróć do mnie.

Młoda Solo wiedziała, że to złudzenie… wytwór jej bujnej wyobraźni. Możliwe, że Jag żywił do niej głębokie uczucie, ale nigdy by tych słów nie wypowiedział. Wyobrażając sobie jednak, że je usłyszała, poczuła przypływ tak potrzebnej siły.

Możesz stawić czoło swoim lękom, Tahiri, powiedziała do otaczającego ją mrocznego świata.

Krajobraz w jej wizji zadrżał, jakby miał się rozpłynąć.

Krel os’a. Hmi va ta!

Na dźwięk chrapliwych słów obcej mowy ciemność stężała, a otaczający ją sen znów się zacisnął.

Leia wczepiła palce w podłokietniki fotela i zaczekała, aż grodzie „Sokoła” przestaną drżeć po fali udarowej kolejnej bliskiej eksplozji. Przerażony C-3PO zapiszczał i uniósł metalowe ręce wysoko nad złocistą głowę.

- O rety! - wykrzyknął. - Jestem pewien, że to była najbliższa eksplozja do tej pory. To tylko kwestia czasu, kiedy zostaniemy trafieni. Obawiam się, że wcześniej czy później wszyscy zginiemy.

- Zamknij się, Złota Sztabo! - ryknął Han z przedziału naprawczego w głębi frachtowca. - Nie wiesz, że Rynowie są przesądni?

- Tylko na pokładach frachtowców w rodzaju tego - odciął się Drama. On i Han pospiesznie regulowali złącza mocy generatorów ochronnego pola w nadziei, że wycisną z nich choćby odrobinę więcej energii.

- Co takiego nie podoba ci się w „Sokole”? - obruszył się Han, wystawiając głowę nad płyty pokładu. - Podaj mi ten hydrozacisk, dobrze?

Wręczając Hanowi narzędzie, Droma pokręcił głową.

- To chyba najgłupszy plan, o jakim kiedykolwiek słyszałem - mruknął do siebie.

- O którą część ci chodzi? - zapytała gniewnie Leia.

- O całość - burknął Ryn - ale zwłaszcza o to, co teraz wyprawia Han. Przy życiu utrzymują nas tylko ochronne pola. Jeżeli, majstrując przy nich, przypadkiem je wyłączy…

- Nie zamierzam tego robić - żachnął się Solo.

- Skąd ta pewność? Ile razy robiłeś to przedtem? - zapytał Droma.

Po tej złośliwej uwadze Han wysunął głowę i rękę i wycelował hydrozacisk w Ryna.

- Hej, wprawdzie nie robiłem tego nigdy dotąd, ale to jeszcze nie oznacza, żebym nie mógł - powiedział.

- Więc dlaczego nie robiłeś? - odciął się Droma.

- Bo nie musiałem! - Han spojrzał na żonę, która opierała się o framugę drzwi. - Zabierz go z powrotem do sterowni, dobrze? - poprosił. Chwilę później zanurkował w głąb włazu.

Doprowadzony do ostateczności C-3PO także spojrzał na Leię.

- Jesteśmy zgubieni! - jęknął.

- I zabierz stąd Złotą Sztabę! - krzyknął Han, tym razem nie wysuwając głowy.

- Gdzie oni się podziewają, księżniczko? - zapytał android, nie zwracając uwagi na irytację w głosie Hana. - Do tej pory powinni już przylecieć.

Leia pokręciła głową, bo nie wiedziała, co odpowiedzieć. Właśnie na tym polegał cały problem. Wysłali wiadomość do pani kapitan Mayn z prośbą o pomoc, ale na razie nie otrzymali odpowiedzi… ani pomocy, o którą się zwracali. Księżniczka uświadomiła sobie, że zaczynają ogarniać jedno ze „złych przeczuć”, z których słynął jej mąż, ale nic nie powiedziała. Nie chciała denerwować See-Threepia, bo była pewna, że zirytowałoby to jeszcze bardziej jej męża.

- Spróbuj teraz, Leio! - zawołał Han.

Księżniczka pobiegła do sterowni, żeby zwiększyć natężenie ochronnego pola. Udało się jej, ale tylko w niewielkim stopniu.

- Trochę lepiej! - odkrzyknęła.

Kilka sekund później jej mąż wygramolił się z naprawczego włazu, wszedł do sterowni i ciężko opadł na fotel pilota. Zaczął przestawiać dźwignie kontrolnych przełączników w nadziei, że wyciśnie z generatorów ochronnego pola ostatnie megadżule.

- No dalej, złotko - mruknął do siebie. - Pokaż nam, co…

W tej samej sekundzie kadłubem frachtowca zakołysała fala udarowa jeszcze jednej eksplozji, tak silnej, że pasażerowie o mało nie pospadali z foteli. Z korytarza napłynął kolejny żałosny jęk, a zaraz po nim grzechot przewracającego się androida. Trzymając się jedną ręką pulpitu konsolety, Han gorączkowo wciskał drugą różne przełączniki.

- A nie mówiłem, że jesteśmy zgubieni? - odezwał się Threepio.

Na progu sterowni stanął Droma.

- Jeżeli o to chodzi, zgadzam się z androidem - przyznał cierpko. - Na naszą korzyść przemawia tylko to, że Vongowie nie wiedzą dokładnie, gdzie się kryjemy. Jeżeli jednak będą nadal ostrzeliwali tę okolicę tak metodycznie…

- Zarejestrowałem twoje zaniepokojenie - przerwał mu Solo. - A skoro już o tym mowa, dlaczego nie miałbyś pójść do świetlicy i pograć z Cakhmaimem i Meewalhą w dejarika albo w coś w tym rodzaju? - Chrząknął i dodał głośniej: - Threepio, jak się miewają nasi podopieczni? Są o wiele bardziej wrażliwi niż my.

Protokolarny android wrócił do sterowni. Wydając serie świergotliwych dźwięków, zaczął rozmawiać z Brrbrlpp, kulącymi się pod osłoną siłowych pól „Sokoła”. Han spojrzał na monitor kamery rejestrującej wszystko, co się dzieje za rufą frachtowca. Obce istoty zbiły się w gromadę, zetknęły się krawędziami ciał i utworzyły ogromną, falującą masę.

- Brrbrlpp zapewniają, że miewają się całkiem nieźle - oznajmił C-3PO, kiedy tubylcy udzielili mu odpowiedzi. - Obawiają się jednak, podobnie jak ja i pan Droma, że to tylko kwestia czasu, kiedy zostaniemy trafieni. Chcieliby wiedzieć, czy mamy inne plany.

- Czy naprawdę przypuszczają, że pozostawalibyśmy w tym samym miejscu, gdybyśmy je mieli? - zapytał zirytowany Solo.

- Powiedz im po prostu, że pracujemy nad tym, Threepio - odezwała się pojednawczo Leia.

Kiedy android przekazywał tę wiadomość, księżniczka rozsiadła się na fotelu drugiego pilota i zaczęła się zastanawiać, co mogłoby pomóc im wybrnąć z kłopotliwej sytuacji.

- Wydaje mi się, że nadszedł czas, aby stąd odlecieć - oznajmił prosto z mostu Droma.

- Nie możemy - przypomniał mu Han. - Zabilibyśmy naszych gospodarzy.

- Zginą i tak, kiedy zawiodą ochronne pola - odciął się Ryn. - Ale wtedy zginiemy wszyscy.

Han kiwnął głową.

- Ściągnięcie na siebie ognia Yuuzhan Vongów wydawało się niedawno świetnym pomysłem, ale opierało się na założeniu, że tamci w górze otrzymają naszą wiadomość - powiedział.

- Może otrzymali, ale po prostu w tej chwili nie mogą nam pomoc - odezwała się Leia. - Kto wie, jak wygląda sytuacja na polu bitwy.

- Czy moglibyśmy chociaż włączyć repulsory? - zapytał Ryn.

- Zdołalibyśmy przelecieć najwyżej kilometr czy dwa - sprzeciwił się Han. - Na pewno nie na tyle daleko, żeby opuścić rejon ostrzału… a nawet wtedy moglibyśmy zostać trafieni równie pewnie, jakbyśmy się stąd w ogóle nie ruszali.

- A może by uwolnić naszych gospodarzy, a kiedy się już upewnimy, że nic im nie zagraża, po prostu śmignąć w przestworza - nie dawał za wygraną Droma. - Pozostaniemy narażeni na ogień Yuuzhan Vongów, ale przynajmniej będziemy mogli odpowiadać im ogniem działek „Sokoła”.

- To prawda, ale ilu Brrbrlpp straci przy tej okazji życie? - zapytała księżniczka. - I ilu Yuuzhan Vongów będzie czekało na nas w górze?

- No dobrze, więc może zagrzebiemy się pod powierzchnią gruntu? - zaproponował Ryn. - W tym miejscu wygląda jak zimne błoto. Prawdopodobnie kilka porządnych, gorących strzałów wytopiłoby wystarczająco dużą dziurę, żebyśmy…

- Ta-a, ale stalibyśmy się wyraźnym, ogromnym celem dla wszystkich przelatujących nad nami bliznogłowych. - Han pokręcił głową. - Przykro mi, kolego. Ten sam argument przemawia przeciwko wysyłaniu następnego sygnału z prośbą o pomoc. Gdyby wykryli go Vongowie, zlecieliby się w to miejsce ze wszystkich stron. Nie, na razie pozostajemy dla nich niewidoczni, zupełnie jakbyśmy się ukryli…

Urwał. Leia podejrzewała, że chciał powiedzieć „w grobie”, ale doszedł do wniosku, że to byłoby zbyt bliskie prawdy. Zimny, mroczny grób na krańcu znanej części galaktyki i żadnej szansy jego opuszczenia…

Dając upust frustracji, pokręciła głową. Musiało istnieć inne rozwiązanie, które nie spowodowałoby śmierci następnych niewinnych tubylców i nie pogorszyło obecnego położenia pasażerów frachtowca.

- Chyba nie możemy udać, że się poddajemy? - zapytał z nadzieją Droma.

- Vongowie nie dadzą się już na to nabrać - oznajmił Solo. - Są na to zbyt cwani. Umieją się uczyć na wcześniejszych błędach.

Ryn kiwnął głową, wbił spojrzenie w płyty pokładu i zwiesił bezwładnie długi ogon. Od czasu do czasu z zewnątrz napływały to cichsze, to znów donośniejsze odgłosy bombardowania powierzchni Esfandii. Leia napinała mięśnie, ilekroć płyty pokładu drżały pod jej stopami. Za każdym razem się obawiała, że otaczające ich ochronne pola osłabną albo nawet zanikną. Jedynym innym dźwiękiem były wydobywające się z głośników świergoty miejscowych form inteligentnego życia.

- No cóż - odezwał się w końcu Droma. - Skoro nie mamy wyjścia, chyba powinienem wam coś wyjawić…

- Bardzo pana przepraszam - przerwał mu nagle Threepio, kierując na nich świecące fotoreceptory. - Brrbrlpp chyba wiedzą, jak rozwiązać nasz problem.

Han odwrócił się do niego na fotelu pilota.

- Wiedzą? - powtórzył.

- Tak jest, proszę pana - zapewnił C-3PO. - Brrbrlpp sugerują, żebyśmy się schronili w ich najbliższej wylęgarni. Jest usytuowana dosyć głęboko pod powierzchnią gruntu i na tyle duża, że bez trudu zmieści się w niej nasz frachtowiec. Przynajmniej tak uważają…

- Ale dlaczego dopiero teraz? - przerwał mu Solo z irytacją.

- Słucham pana? - zapytał protokolarny android.

- Dlaczego proponują nam to właśnie teraz? Dlaczego nie przyszło im to wcześniej do czegoś, co pełni u nich rolę głowy? Tak bardzo się lubują w dramatycznych sytuacjach?

- Nie wydaje mi się to prawdopodobne, proszę pana - odrzekł C-3PO, nie zwracając uwagi na sarkazm w głosie Hana. - Wygląda na to, że w końcu zdobyliśmy ich zaufanie. To, że chronimy życie garstki istot, narażając własne, ostatecznie utwierdziło ich w przekonaniu, że poprzednie przestępstwa popełniliśmy z niewiedzy, a nie ze złośliwości.

Han odwrócił się do żony.

- Co o tym sądzisz? - zapytał.

Leia spojrzała na złocistego androida.

- Zapytaj ich, czy dolecimy tam na samych repulsorach - poleciła.

- Brrbrlpp zapewniają, że najbliższa wylęgarnia znajduje się całkiem blisko.

- Więc…

Przerwał jej grzmot następnej eksplozji. Energetyczny ładunek wybuchł wyjątkowo blisko i księżniczka poczuła się, jakby otaczający ich świat rozłamywał się na dwoje. Na kilka sekund światła w sterowni zgasły, chwilę migotały i w końcu zapłonęły na nowo. Księżniczka usłyszała dzwonienie w uszach, a Han zajął się sprawdzaniem wskazań przyrządów.

- Jeszcze jeden taki i już po nas - powiedział.

- Nie wiem, jak wam, moi drodzy - odezwał się Droma, wstając z pokładu - ale mnie propozycja tubylców wydaje się wspaniała.

Leia kiwnęła głową w stronę See-Threepia.

- Powiedz im, że z niej skorzystamy - poleciła.

Protokolarny android odbył krótką rozmowę z miejscowymi formami życia.

- Przemieszczą się przed dziób frachtowca i pokażą nam drogę - doniósł w końcu. - Mamy lecieć we wskazanym przez nich kierunku.

Widząc, że wiotcy tubylcy zajmują miejsce przed wylotami wyrzutni udarowych rakiet „Sokoła”, Solo pokiwał głową. Chwilą później Brrbrlpp utworzyli linię biegnącą łagodnym łukiem na sterburtę.

Han włączył repulsory i oderwał frachtowiec od powierzchni Esfandii. Otaczająca ich gęsta atmosfera zawirowała, ale obce istoty nie wyglądały na zaniepokojone. Osłaniane przez ochronne pola statku, mogły się czuć równie bezpieczne, jakby znajdowały się na pokładzie. Nie zmieniły położenia względem kadłuba, nawet kiedy Han trącił dźwignię drążka sterowniczego i zaczął lecieć we wskazanym kierunku.

Kiedy frachtowiec skręcił na sterburtę, linia Brrbrlpp się wyprostowała. Przecinając kłęby gęstej, mrocznej atmosfery, Han ominął podobną do wielkiego guza wyniosłość terenu, której wierzchołek niknął wysoko nad ich głowami. W pewnej chwili statek zanurkował w głąb krateru pozostawionego przez jeden z pocisków Yuuzhan Vongów, a kiedy się stamtąd wyłonił, zaczął lecieć nad lekko pofalowaną równiną. Unosząc się na niewielkiej wysokości nad powierzchnią gruntu, pasażerowie widzieli w oddali jaskrawe rozbłyski dowodzące, że nieprzyjaciele nie rezygnują z ostrzału powierzchni planety. Wszystko wskazywało, że prowadzą go niepokojąco metodycznie. Naprawdę kwestią czasu pozostawało, kiedy „Sokoła” trafi jeden z ich pocisków.

- Daleko jeszcze? - zapytał w pewnej chwili Solo, podzielając niepokój żony. Prawdopodobnie czuł się bardziej wystawiony na ogień nieprzyjaciół, kiedy jego statek leciał, niż kiedy tkwił nieruchomo w tym samym miejscu.

- Lada chwila powinniśmy się tam znaleźć - uspokoił go See-Threepio.

- Czy ktoś jeszcze się czuje, jakbyśmy zamieniali jeden grób na inny? - odezwał się nagle Droma. - A co, jeśli nasi dobrzy chłopcy w górze przegrają bitwę, a my zostaniemy tu na zawsze? Vongowie będą musieli tylko zaczekać, aż podejmiemy pierwszą próbę startu.

- Nie podoba mi się to - mruknął Han, omiatając niespokojnym spojrzeniem pulpit kontrolnej konsolety. Na ekranie monitora dalekosiężnych skanerów pojawiło się kilka świetlistych punktów, które omijały szerokim łukiem strefę bombardowania. Z początku leciały w zwartym szyku, ale po jakimś czasie rozdzieliły się i zaczęły latać zygzakami. - Przeczesują obszar na niewielkiej wysokości - dodał ponuro.

- Wygląda na to, że zaprzestali prób wykurzenia nas stąd wyłącznie za pomocą bombardowania i postanowili się sami zająć brudną robotą - stwierdził Droma.

Han kiwnął głową.

- Jeżeli będziemy nadal lecieli tak powoli, nie zdążymy się ukryć - zapowiedział.

- Przepraszam pana, ale Brrbrlpp zmieniają kierunek - oznajmił C-3PO. Wskazał linię unoszących się nisko obcych istot, które zamiast prosto, jak dotychczas, kierowały ich obecnie w dół, ku powierzchni.

- Nie rozumiem - odparł Solo, zwracając obiektyw dziobowej kamery na kamienistą powierzchnię. - Niczego tam nie widzę. Żadnych jaskiń, żadnych wylotów tuneli, żadnych…

Nagle na ekranie monitora skanerów zaczęła pulsować czerwona lampka.

- Bez względu na to, co powinniśmy tam zobaczyć, Hanie - zaczęła księżniczka - pospieszyłabym się, gdybym była na twoim miejscu. W naszą stronę kieruje się koralowy skoczek.

- Zapytaj ich, Threepio, co mamy robić - polecił Han, kierując dziób „Sokoła” w dół, na ile było to możliwe.

Chwilę później otoczyła ich chmura szarego pyłu. C-3PO zaczął wymieniać z obcymi istotami serie świergotów. Starał się im uświadomić, że sytuacja pasażerów statku staje się naprawdę dramatyczna.

- Pospiesz się, Threepio! - mruknął zaniepokojony Solo. - Nie mamy całego dnia na pogaduszki.

- Nie mamy nawet minuty - poprawiła go Leia. - Tamten koralowy skoczek szybko się zbliża.

- Racja - przyznał Han przez zaciśnięte zęby i zaczął przestawiać dźwignie przełączników. - Podgrzewam silniki i systemy uzbrojenia. Zamierzam stąd wystartować bez względu na to, ilu wrogów czeka na nas w górze.

- Hanie, zaczekaj… - zaczęła Leia.

Urwała w połowie zdania, bo powierzchnia planety przed dziobem „Sokoła” nagle się rozwarła. Z początku wyglądało to, jakby trafił w nią jeden z pocisków Yuuzhan Vongów, ale nikt nie usłyszał huku eksplozji. Grunt przed frachtowcem otworzył się niczym gigantyczna zębata paszcza, która połknęła statek jak wielkiego owada. Kiedy Leia zobaczyła w ciemności światełka, wyglądające jak tysiące wpatrzonych w nią żółtych oczu, zachłysnęła się z przerażenia. Kilka sekund później paszcza się zamknęła i otoczyła ich nieprzenikniona ciemność.

Przedzierając się przez łzy jak przez mgłę, Tahiri starała się trzeźwo myśleć. Ilekroć słyszała napływający z ciemności głos, który ją wzywał, tylekroć jej umysł drżał z trwogi. Młoda Jedi nie wiedziała, kto to jest ani czego od niej chce. Głos był nieprzejednany, niemożliwy do powstrzymania.

A Riina chciała, żeby to zaatakowała…

Co ja najlepszego robię? - zapytała siebie w myśli. Otaczała ją tylko ciemność… gnębiąca, dławiąca ciemność, która ciągle groziła, że zamknie się wokół niej i pochłonie ją w całości.

Na twoim miejscu doszłabym do wniosku, zaczęła Riina, że czymkolwiek to jest, musi być lepsze niż walka z sobą.

Nie jesteś mną! - odcięła się młoda Jedi.

Ty także nie jesteś mną, ale jeżeli się rozdzielimy, będziemy po prostu nikim, usłyszała w odpowiedzi.

To nieprawda! W okrzyku Tahiri kryły się gniew i udręka. Odczuwała je jako reakcję na słowa Yuuzhanki, ale okrzyk skierowała do kryjącego się w mroku stworzenia. Chciałaby je uśmiercić, unicestwić… a wraz z nim reprezentowaną przez nie niechcianą prawdę.

Nie chcę…- zaczęła i urwała, obawiając się wypowiedzieć w myśli słowa, które oznaczałyby przyznanie się do porażki. Kryjące się w mroku stworzenie cofnęło się kilka kroków i przyczaiło, jakby czekało na okazję do następnego ataku. Nie chcę stracić tego, kim jestem.

Na twarzy Riiny odmalował się gniew, a Tahiri poczuła się, jakby ten gniew przenikał całe jej ciało.

Ja też nie! - krzyknęła młoda Yuuzhanka.

Skoczyła ku kryjącemu się w mroku stworzeniu, które chyba uskoczyło, ale Tahiri nie była tego pewna. Czyżby naprawdę coś czaiło się w ciemności? A może to tylko wytwór jej wyobraźni?

Anakin by to wiedział, pomyślała.

Wspomnienie ukochanego przyjaciela przyniosło nową dawkę smutku, ale tym razem smutek napłynął z otaczającej ją ciemności. Tahiri spuściła głowę, żeby przeciwniczka nie zobaczyła gromadzących się w jej oczach łez. Chyba nic nie mogło uśmierzyć bólu, jaki wciąż jeszcze odczuwała po jego śmierci. Żadne łzy nie mogły zatrzeć świadomości, że mogła była zrobić coś, żeby go ocalić. Cała determinacja wszechświata nie potrafiła powstrzymać jej pragnienia, żeby nadal żył, żeby mogli wykorzystać szansę wspólnego życia.

I chociaż jej przyznanie się do winy uśmierciło bóstwo pod postacią gada, nigdy nie opuszczał jej smutek. Wrócił do niej, podobnie jak kryjące się w mroku stworzenie. Tahiri zrozumiała, że smutek nie da jej spokoju. Chyba że…

Poczuła napływający z ciemności podmuch zimnego powietrza, które musnęło wilgoć na jej policzkach.

Boję się, przyznała cicho. Ten świat wprawia mnie w przerażenie.

Ten świat jest wszystkim, co znam od czasu odlotu z Yavina Cztery, odpowiedziała Riina.

Tahiri spojrzała na nią i pierwszy raz zrozumiała oczywistą prawdę.

To nie jest sen, prawda? - zapytała.

Jestem równie rzeczywista jak stworzenie-cień, z którym obie się zmagamy, usłyszała w odpowiedzi.

Ale przecież Anakin cię zabił! - wykrzyknęła młoda Jedi. Ty nie żyjesz!

Anakin sądził, że mnie zabił, odparła Yuuzhanka, ale tego nie zrobił. Tylko zepchnął mnie w głąb twojej świadomości. Przypuszczam, że pod wieloma względami byłam naprawdę nieżywa. Nie miałam ciała, zmysłów ani niczego, co mogłabym uważać za swoją własność. Żyłam, uwięziona w absolutnej ciemności. Czułam się, jakbym przeżywała koszmar, od którego nie było ucieczki. Czasami sądziłam, że oszaleję, w końcu jednak zaczęłam się wynurzać na powierzchnię. Wraz ze mną wynurzały się moje cierpienia i moja udręka, którą cały czas przeżywałam.

Na wspomnienie tamtych chwil Tahiri zadrżała. Wiedziała, że to prawda, zawsze to podejrzewała. Po prostu nie chciała się z tym pogodzić.

Zrozumienie wszystkiego zajęło mi wiele miesięcy, ciągnęła Riina. A w miarę jak odzyskiwałam świadomość, ty słabłaś. Wkrótce stało się dla mnie jasne, że nie muszę żyć w tym koszmarnym świecie. Zaczęłam walczyć, od czasu do czasu nawet wygrywałam. Czasami traciłaś przytomność i w takich chwilach mogłam wynurzać się na powierzchnię. Nie potrafiłam jednak mocno trzymać się rzeczywistości, a ty spychałaś mnie z powrotem w podświadomość. Wielokrotnie sądziłam, że zostanę tam na zawsze… albo jeszcze gorzej, że zupełnie zniknę.

Żałuję, że nie zniknęłaś, powiedziała Tahiri. Nie mogła nic poradzić, że w jej głosie brzmi tyle goryczy.

Nawet wówczas wiedziałam, że nie mogę zniknąć, odrzekła Riina. Postanowiłam walczyć jeszcze zacieklej. Zaatakowałam w nadziei, ze zepchnę cię w ciemność swojego świata. Pragnęłam, żebyś żyła w nim ty, nie ja. Chciałam, żebyś na sobie doświadczyła, co to znaczy żyć i zarazem nie żyć. Starałam się, żebyś to ty zniknęła, potem jednak wydarzyło się coś dziwnego. Zaczęły mnie prześladować twoje wyrzuty sumienia. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że jesteśmy nierozłączne. Moja udręka była twoją udręką, a twoje wyrzuty sumienia moimi. Pewnie wydaje ci się to niemożliwe, Tahiri, ale jesteśmy skazane na siebie. Albo będziemy razem żyły, albo wspólnie umrzemy. Nie istnieje pośrednie wyjście.

Nie! - wykrzyknęła młoda Jedi. Musi istnieć jakieś inne!

Nie istnieje, powtórzyła stanowczo i głośno Riina. Najlepszym dowodem jest twoja ręka. Jeżeli mnie zranisz, krew popłynie także z twojej rany, a jeśli mnie zabijesz, sama zginiesz.

Tahiri spojrzała na ranę, którą Riina sama sobie zadała, a która, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiła się także na jej ręce. Z przypalonego przecięcia wciąż jeszcze sączyły się krople krwi, a wraz z nimi wyciekała oczywista prawda. Chociaż słowa Riiny spoczęły na barkach młodej Jedi niczym kamień nagrobkowy, Tahiri wiedziała, że Yuuzhanka mówi prawdę. Nie miała powodu dłużej temu przeczyć. Od czasu odlotu z Yavina Cztery jej umysł był nierozwiązalnie połączony z umysłem Riiny… splątany z nim niczym korzenie ogromnego drzewa. Nie istniał sposób odcięcia jednego bez zadania rany drugiemu. Obie były związane ze sobą jak bliźnięta miejscami, których nie mógłby dosięgnąć skalpel żadnego chirurga: umysłami.

Więc kim jesteśmy? - zapytała Tahiri. Yuuzhankami? Jedi?

Jesteśmy jednym i drugim, odparła Riina. A zarazem ani tym, ani tamtym. Musimy się pogodzić z tym i uznać, że jesteśmy i będziemy hybrydą, jaką stałyśmy się na Yavinie Cztery. Musimy się połączyć, Tahiri, i stać jedną osobą.

Kim wówczas będę? - zaniepokoiła się młoda Jedi.

Zostaniesz kimś nowym, oznajmiła Yuuzhanka. Kimś naprawdę silnym.

Tahiri uświadomiła sobie, że nie może dłużej prowadzić tej rozmowy. Łzy dławiły jej myśli i odbierały ostrość spojrzeniu. Wpatrzyła się w otaczającą je ciemność. Chciała zobaczyć ukrywające się w niej stworzenie, które uosabiało jej wyrzuty sumienia. Czy powinna je zabić i w ten sposób pogodzić się z Riiną? Czy mogłoby to im pomóc obudzić się ze straszliwego koszmaru? Z jednej strony wydawało się to sprawiedliwe, ale z drugiej kryło w sobie coś… mrocznego. Było czymś złym, a jednak chyba nie istniał inny sposób!

Nagle z ciemności napłynął krzyk. Kryjące się w mroku stworzenie, uosabiające jej wyrzuty sumienia, znowu ją wzywało. Tahiri nie rozumiała słów, ale z tonu głosu emanowało ciepło.

Wzywają mnie wyrzuty sumienia, powiedziała do bliźniaczki.

Nie masz powodu, żeby je odczuwać! - stwierdziła Riina.

Mój ukochany zginął, a ja nadal żyję, wyjaśniła młoda Jedi. I noszę w sobie pocałunek, którym chciał się ze mną podzielić. Powiedziałam mu, żeby zrobił to później, ale nie było żadnego później. Było? A może było?

Czy sądzisz, że właśnie o to jesteś oskarżana? - zapytała Yuuzhanka. To nie są słowa twoich wyrzutów sumienia. To twoje słowa, Tahiri.

Skąd możesz wiedzieć, co czuję?

Skąd? - żachnęła się Riina. Czy naprawdę nie słuchałaś, co ci mówiłam? Mamy jeden i ten sam umysł.

Młoda Jedi wzdrygnęła się z odrazy, chociaż wiedziała, że to prawda. Nie mogła się pogodzić z tym, że jej bliźniaczka zawsze miała dostęp do jej umysłu.

Obwiniając siebie, cały czas obwiniasz także mnie, ciągnęła Riina. To nie ma nic wspólnego ani ze śmiercią Anakina, ani z przyrzeczonym pocałunkiem.

Więc czym jest to, co odczuwam?

Dręczą cię wyrzuty sumienia za to, że nie zginęłaś razem z nim, odparła Yuuzhanka. Nie chodzi ci tylko o to, że żyjesz, ale że nauczyłaś się żyć bez Anakina. Pogodziłaś się z tym, bo czas zaleczył straszliwą ranę, a ty uważasz, że to coś nagannego.

Tahiri chciała się sprzeciwić, ale nie umiała. Prawda paliła jej umysł w sposób, którego nie mogła zignorować.

Musisz się z tym pogodzić, Tahiri, nalegała Riina. Nie ma w tym niczego nagannego. Nadszedł czas, żebyś przestała rozpaczać. W rzeczywistości już przestałaś, ale jeszcze o tym nie wiesz. To wszystko.

Tahiri poczuła rozgoryczenie. Nienawidziła Riiny za słowa, które ujawniały prawdę o jej uczuciach. Gniewnie cisnęła świetlny miecz w otaczającą je ciemność. Wirując w powietrzu, świetlista klinga oświetliła skały i granie światostatku, w którym obie przebywały. Kiedy przecinała ciemność, Tahiri stwierdziła, że jej ból rozmywa się i oddziela od niej. Poczuła się, jakby się budziła.

Teraz wiem, co robić, odezwała się do Riiny, ale kiedy wypowiadała te słowa, zatrwożyła się na myśl o wszystkim, czego chyba się wyrzekała: rodziny Solo, swoich obowiązków jako Jedi, wspomnień…

W następnej chwili zadała sobie jednak pytanie, co z tego stanowi naprawdę cząstkę jej osobowości. Nie należała do rodziny Anakina Solo, rycerze Jedi mogli doskonale dać sobie radę bez niej, a wspomnienia przyprawiały ją tylko o cierpienie. Dopóki nie uległa podszeptom Ciemnej Strony, dopóty mogła z czystym sumieniem odwrócić się do tego wszystkiego plecami…

Skończył się czas zastanawiania. Powoli, czując się, jakby padała, wyciągnęła rękę i świetlny miecz wskoczył do jej dłoni.

W tej samej chwili cienie się rozproszyły. Młoda Jedi ujrzała zdumiewająco jasno stworzenie, które przybyło po nią i po Riinę. Nie było to bóstwo z głębin umysłu obcej istoty, nie była to także Ciemna Strona. Nie były to wyrzuty sumienia, ból ani rozpacz. Stworzeniem była Jaina.

Tahiri odwróciła się ostatni raz do swojego lustrzanego odbicia.

Wiem, co myślisz, odezwała się Riina. Nie wolno ci słuchać tego, co ona powie. Oznajmi ci nieprawdę, a nieprawda tylko pogorszy twoją sytuacją. Jaina nie pojawiła się tu, by ci pomóc. Chce tylko, żebyś nadal tkwiła razem ze mną w umysłowej klatce.

Riina podeszła bliżej i wyciągnęła zranioną rękę.

Przyłącz się do mnie, zażądała, bo tylko razem zrobimy to, co musimy, żeby się uwolnić.

Tak, odparła z namysłem młoda Jedi. Chyba teraz rozumiem.

Więc przestań się wahać! - usłyszała w odpowiedzi. Po prostu to zrób!

Tahiri wyciągnęła drżącą rękę i chwyciła dłoń młodej Yuuzhanki, żeby wspólnie stawić czoło ciemności.

- Jeżeli szybko nie usłyszymy kilku odpowiedzi - zagroziła porywczo Mara - zacznę wam dawać powody, dla których powinniście obawiać się rycerzy Jedi.

Starając się uspokoić żonę, Luke położył dłonie na jej ramionach pod długimi rudymi włosami. Mistrzyni Jedi była jednak zbyt zdenerwowana, żeby trzeźwo myśleć, i zignorowała jego starania.

- Mówię prawdę - odezwała się Darak. - Nie wiemy, kto odpowiada za tę napaść.

- Ktoś musi to jednak wiedzieć! - nie dawała za wygraną Mara. - Grupy buntowników nie wyrastają w ciągu nocy jak grzyby po deszczu. Zazwyczaj mija jakiś czas, zanim utworzą się i okrzepną.

- To absurd - obruszył się Rowel. - Na naszej planecie nie istnieją buntownicy. Od wielu dziesięcioleci na Zonamie nie doszło do żadnych aktów przemocy.

- No cóż, właśnie do jednego doszło! - odcięła się Mistrzyni Jedi. - Usiłuję ci wytłumaczyć, że ten akt został starannie zaplanowany i doskonale zorganizowany. Nie zamierzam krytykować ani was, ani waszego stylu życia. Chcę tylko wiedzieć, co się stało z naszymi przyjaciółmi. Irytuje mnie, że chyba nie przejmujecie się ich losem.

- Przejmujemy się - zapewnił ją Rowel. - Niepokoimy się, że obcy przybysze, błąkając się bez dozoru po powierzchni naszej planety, mogą wyrządzić niewyobrażalne szkody. Martwimy się…

Luke nie pozwolił mu dokończyć, bo wyczuwał, że jego słowa wprawiają żonę w coraz większe rozdrażnienie.

- Może pomogłaby nam Sekot - powiedział. - Zapytajcie ją, czy wie, co się stało.

Ferroanie wymienili spojrzenia.

- Sekot nabiera sił po ostatnim ataku Przybyszów z Dali - odezwała się w końcu Darak. - Kierowała uwagę gdzie indziej, więc najprawdopodobniej nie wie, gdzie przebywają wasi przyjaciele.

- Moglibyśmy przynajmniej zapytać - nalegała Mara. - A co się stało z panią Magister? Ona powinna zapytać.

- Pani Magister także odpoczywa.

- No cóż, moglibyśmy zakłócić jej spokój, prawda? - zapytała cierpko Mara.

- Proszę, obudźcie ją - odezwał się Luke, starając się łagodnym tonem zatrzeć niekorzystne wrażenie, jakie na Ferroanach mogła pozostawić wzbierająca irytacja żony. - Na pewno chce być informowana o wszystkich ważnych wydarzeniach na powierzchni planety. Nie sądzicie?

Ferroanie ponownie wymienili spojrzenia i widocznie uznali słuszność jego argumentów, bo Darak się odwróciła i pospiesznie odeszła, żeby spełnić jego prośbę.

Luke poczuł odrobinę satysfakcji, że pokonał pierwszą z wielu przeszkód. Deszcz wciąż padał, a z gałęzi bora kapały nieustannie ciężkie, wielkie krople. Gdzieś w głębi tampasi przebywali Jacen, Saba i Danni, ukryci przed jego zmysłami Jedi. Gdyby nie powrócili z własnej woli, musiałby się sporo natrudzić, żeby odnaleźć ich bez pomocy Sekot czy pani Magister.

- Mylicie się, jeżeli sądzicie, że Sekot wie o wszystkim, co dzieje się na jej powierzchni - odezwał się Rowel. - Nie wie tego, podobnie jak wy nie macie pojęcia, co dzieje się w każdej komórce waszego ciała.

- Wygląda na to, że kiedy wylądowaliśmy, trafiła do nas bez większego trudu - odcięła się Mara.

- W przestworzach to co innego - stwierdził Ferroanin. - Jeżeli do oka wpadnie ci ziarnko piasku, zauważysz je natychmiast, ale musiałabyś się natrudzić, gdybyś chciała odszukać to samo ziarnko na szerokiej plaży. - Rowel wyglądał na zakłopotanego. - Powiadomiliśmy mieszkańców sąsiednich osad, żeby wypatrywali wszystkich, którzy wędrują przez tampasi. Darak postara się także uprosić powietrzne statki żeby wyruszyły w drogę mimo złej pogody. Może z wysoka zobaczą coś, czego nie uda się zauważyć z powierzchni gruntu.

- To dobry pomysł - przyznał Luke. - Dziękujemy.

- Mam nadzieję, że nie uważacie takiego zachowania za normalne dla moich ziomków - ciągnął Ferroanin. - Miłujemy pokój. Takie rzeczy nigdy się u nas nie zdarzają.

- Obawa przed czymś, co nowe albo inne, może popchnąć do irracjonalnych czynów - przyznała pojednawczym tonem Mistrzyni Jedi. - W tej chwili najbardziej interesuje nas jednak odnalezienie naszych przyjaciół.

- Zapewniam cię, że ich odszukamy - obiecał Rowel. - Dołożymy wszelkich starań.

Nagle w Mocy pojawiło się czyjeś uczucie. Luke zamknął oczy i zaczął się koncentrować. Uczucie napływało z daleka, ale intensywność energii form życia w tampasi uniemożliwiała określenie dokładnego kierunku.

Mara dotknęła ramienia męża.

- Też to poczułeś? - zapytała.

Luke otworzył oczy i pokiwał głową.

- To Jacen - powiedział. - Wydaje mi się, że na razie jest bezpieczny. Nie wyczułem bezpośredniego zagrożenia.

- Wracają? - zainteresowała się Hegerty.

- Nie jestem pewien - przyznał Mistrz Skywalker - ale chyba nic na to nie wskazuje.

- A co z Sabą i Danni? - zaniepokoiła się badaczka. - Czy są całe i zdrowe?

- Nie potrafię powiedzieć - oznajmił Luke. Posługując się Mocą, uwolnił myśli i postarał się zrozumieć wiadomość od Jacena. - Przypuszczam jednak, że na razie nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.

- Mimo to powinniśmy ich odnaleźć - odezwała się Mara.

- Tak. - Luke kiwnął głową.

Rowel otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale przeszkodził mu nagły powrót Darak. Na jej twarzy malowało się przerażenie.

- Zniknęła! - wykrzyknęła Ferroanka.

- Kto? - zapytała Mara. - Kto zniknął?

- Pani Magister! - Niepokój w głosie Darak ustąpił miejsca panice, o jaką Mistrz Jedi nigdy by jej nie podejrzewał. - Zabrano ją z kwatery!

- Co to znaczy, zabrano? - zapytał osłupiały Rowel. - Dlaczego ktoś miałby ją zabierać?

- Chyba wiem, o co chodzi - oznajmił Luke. - Porwanie Danni miało tylko odwrócić naszą i waszą uwagę. Porywaczom wcale na niej nie zależało. Od samego początku chodziło im o Jabithę. Kiedy się zastanawialiśmy, jakimi się kierują motywami, porywacze podkradli się i porwali waszą przywódczynię.

Po jego słowach niepokój w oczach Ferroan wzmógł się jeszcze bardziej.

- Najpierw Danni, potem Jacen i Saba, a teraz pani Magister - podsumowała Mara. - Ciekawe, kto jeszcze zniknie, zanim ta noc się skończy?

Jag dotarł rekordowo szybko do sali Tahiri. Zastał tam głównego lekarza „Dumy Selonii”, Dantosa Vigosa, i zastępcę pani kapitan Mayn, Selwina Markotę. Kiedy przebiegł przez próg i z poślizgiem znieruchomiał, obaj unieśli głowy i obrzucili go zdumionymi spojrzeniami.

Na łóżku stojącym obok łóżka Tahiri leżała Jaina, ubrana w strój, który zazwyczaj nosiła na pokładzie okrętu. Miała zamknięte oczy i obojętny wyraz twarzy, ale oddychała szybko i płytko jak wyrzucona na brzeg morza ryba.

- Co się stało? - zapytał młody pilot, zdejmując hełm z głowy. Nie potrafił oderwać spojrzenia od twarzy Jainy.

- Odpręż się, Jagu - odparł Markota. Położył dłoń na jego ramieniu, ale młody pilot bezceremonialnie ją strącił.

- Odprężę się, kiedy się dowiem, co się stało - burknął oschle.

- Właśnie w tym cały problem - stwierdził Vigos. - My też tego nie wiemy. Znaleźliśmy ją nieprzytomną wkrótce po tym, jak przyleciała z przestworzy Esfandii. Nikt jej nie zauważył wcześniej z powodu zamętu i toczącej się bitwy. Kiedy ją znaleźliśmy, leżała wyciągnięta obok Tahiri, jakby straciła przytomność i runęła na sąsiednie łóżko. Zauważyliśmy tylko, że obie mają splecione dłonie. Poddaliśmy skanowaniu ich ciała i nie wykryliśmy żadnego śladu fizycznych anomalii, ale w ich umysłach wrze jak w garnkach z gotującą się wodą.

Jag zmarszczył brwi i spojrzał na lekarza.

- Jak może pan to wytłumaczyć? - zapytał.

Vigos wzruszył ramionami.

- W tym sęk, że nie mogę - oznajmił ponuro.

- Ale chyba ma pan jakąś teorię? - nie dawał za wygraną Jag.

Lekarz ciężko westchnął.

- No dobrze, ale to tylko teoria, oparta na tym, co powiedziano mi na temat przeszłości i niedawnego zachowania Tahiri - zaczął. - W mojej opinii zamknęła się w sobie. Ma rozszczepioną osobowość, która walczy o dominację nad jej ciałem. Podejrzewam, że Tahin świadomie ukrywa ten konflikt… stara się utrzymać go w swojej głowie, żeby żadna osobowość nie uzyskała dostępu do zewnętrznego świata.

- Chyba rozumiem - odparł niepewnie młody pilot. - Ale co to ma wspólnego z Jainą?

- Przypuszczam, że połączyły swoje umysły - ciągnął Vigos. - Nie jestem Jedi, ale wydaje mi się, że Jaina pragnęła w taki sposób pomóc przyjaciółce. Wszystko wskazuje, że tylko pomaga jej przeżyć.

Jag popatrzył na twarz Jainy. Młoda Solo wyglądała, jakby spała, ale sprawiała wrażenie wyczerpanej.

- Więc dlaczego nie reaguje? - zapytał. - Jeżeli przyszła tu z własnej woli, dlaczego się nie obudzi i nie powie, co się dzieje?

- Nie potrafię udzielić ci jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie - odparł Vigos. - Bardzo mi przykro.

W następnej sekundzie Jag ujrzał dziwną wizję, której nie potrafił sobie wytłumaczyć. Wyobraził sobie, że umysł Tahiri jest czymś w rodzaju pułapki, chwytającej wszystkich, którzy zapuszczą się do środka. Gdyby wchodzili tam kolejni rycerze Jedi, byliby na zawsze zgubieni. Zastanawiał się tylko, w czym mogłoby to pomóc Riinie.

Kilka pełnych frustracji minut trzej mężczyźni spoglądali w milczeniu na obie nieprzytomne kobiety. Jag nie mógł się pogodzić z tym, co widzi, ale nie miał pojęcia, jak je obudzić. Gdyby wykazywał wrażliwość na oddziaływanie Mocy, bez wahania przyłączyłby się do myślowięzi Jedi. Kobiecie, którą…

Zawahał się, jakby jego umysł wzdragał się przed tym wyznaniem, ale zaraz pogodził się z nim i podjął przerwaną myśl. Kobiecie, którą kochał, groziło niebezpieczeństwo. Musiało istnieć coś, co mógłby dla niej zrobić.

- Chyba macie rację - odezwał się w końcu. - Wygląda na to, że naprawdę próbowaliście wszystkiego, co możecie, by jej pomóc. Teraz moja kolej. Ja też chciałbym spróbować.

Vigos spojrzał niepewnie na Markotę, a potem przeniósł spojrzenie na młodego pilota.

- Co konkretnie masz na myśli? - zapytał.

- Porozmawiam z nią - odparł Jag. - Jeżeli nie postradała zmysłów, na pewno mnie usłyszy.

- Panie pułkowniku, staraliśmy się… - zaczął Markota.

- Po prostu mnie z nią zostawcie - uciął Jag.

Zastępca dowódcy „Dumy Selonii” wahał się jakiś czas, ale w końcu spojrzał na głównego lekarza i kiwnął głową.

- No cóż, nie mamy nic do stracenia - powiedział.

- Zgadzam się - dodał Vigos - ale wezwij nas, jeżeli w stanie jej zdrowia zajdzie jakakolwiek zmiana.

- Na pewno - obiecał Jag.

Kiedy drzwi sali zamknęły się za ich plecami, położył hełm pilota w nogach łóżka i usiadł obok Jainy. Ujął jej wolną rękę w obie dłonie i przekonał się, że jest bezwładna i zimna. Bardzo chciałby pomóc Jainie, ale po wyjściu Vigosa i Markoty dotarło do niego, że nie ma pojęcia, jak się do tego zabrać. Nie walczył z wrogiem, którego mógłby chwycić w krzyż celowniczy i jednym strzałem rozpylić na atomy. Miał przed sobą Jainę, uwięzioną w umyśle ciężko chorej młodej kobiety, która także potrzebowała pomocy.

Pochylił się i zbliżył usta do ucha młodej Solo.

- Jestem przy tobie i nigdzie stąd nie odejdę, Jaino, dopóki się nie obudzisz - szepnął. - Wiesz pewnie, co to oznacza? Eskadra Bliźniaczych Słońc została bez dowódcy, a przecież nie możemy na to pozwolić, prawda?

Umilkł, usiadł prosto i zaczął się wpatrywać w jej twarz. Nie oczekiwał, żeby jego słowa wywarły natychmiastowy wpływ na stan zdrowia dziewczyny, ale miał nadzieję, że kiedy Jaina usłyszy jego głos, oprzytomnieje. Spoglądał na nią w nadziei, że go rozpozna, ale nie zobaczył, żadnej zmiany. Leżała nieruchomo, obojętna na wszystko, jakby uśpiona…

Ścisnął lekko jej dłoń. Wiedział, że szpitalna sala jest monitorowana, ale się nie przejmował, czy ktoś go zobaczy, usłyszy albo weźmie mu za złe okazywanie uczuć. W obecnej chwili obchodził go tylko stan zdrowia Jainy. Poczuł ukłucie w sercu i uświadomił sobie, że naprawdę tylko to ma jakiekolwiek znaczenie.

- Kocham cię, Jaino - powiedział. Tym razem słowa popłynęły z jego ust bez wahania. - Proszę cię, wróć do mnie.

Dostosowując długość kroków do tempa marszu ferroańskich porywaczy, Saba starała się wytężać wszystkie zmysły. Pół godziny wcześniej skończyła się ścieżka, którą szli, i wszyscy musieli się przedzierać przez dziewicze poszycie tampasi. Nigdzie nie było widać ani siadu szlaku, ale wszystko wskazywało, że Ferroame znają drogę. Przedzierali się przez gęstwinę z ponurym zdecydowaniem. Od czasu do czasu któryś pokazywał jej albo Jacenowi, którędy iść ale żaden nie ośmielił się wdać z nimi w rozmowę. Nie pozwalał, także, żeby odległość między nimi a Jedi zmalała poniżej metra. Saba podejrzewała, ze Ferroanie odprężą się dopiero po dotarciu do obozowiska Senshiego. Może, kiedy się znajdą w towarzystwie innych spiskowców, poczują się bezpieczniejsi i przestaną się obawiać dwojga Jedi.

Im dalej jednak szli, tym większy ogarniał ją niepokój… głównie z powodu stanu zdrowia Danni. Saba wiedziała, że młody Solo za nic nie naraziłby świadomie życia przyjaciółki. Bardzo martwiło go, że młoda badaczka jest tak długo nieprzytomna. Barabelka zastanawiała się, czy nie porwać jej w objęcia i nie wrócić z nią do pozostałych Jedi w nadziei, że dopiero tam będzie można zapewnić jej należytą opiekę medyczną.

Powstrzymywało ją przekonanie, że Jacen dobrze wie, co robi. Była gotowa podporządkować się jego woli tylko dlatego, że patrzył na problemy z innej niż ona, szerszej perspektywy.

W pewnej chwili stanęli przed mostem z masywnego pnia powalonego bora, łączącego zarośnięte brzegi wezbranej rzeki. Kiedy na drugą stronę przeszło pierwszych troje porywaczy, jeden z Ferroan gestami dał znak, żeby Saba i Jacen poszli w ich ślady. Dopiero kiedy oboje Jedi stanęli na drugim brzegu, po moście przeszła czwórka zamykających pochód buntowników. Wszyscy podjęli wędrówkę przez gąszcz splątanych czerwonolistnych zarośli. O grubą, zieloną skórę Saby raz po raz zahaczały ostre ciernie. Barabelka starała się ich unikać i posługując się Mocą, rozsuwała gałęzie przed sobą, żeby kolce nie wyrządziły krzywdy nieprzytomnej Danni.

W końcu dotarli do pionowej skalnej ściany, prawie niewidocznej za kępą ogromnych bora. U stóp urwiska widniał nawis o wysokości pięciu i głębokości kilkunastu metrów. Porywacze nakazali gestami, żeby Saba i Jacen schronili się w tej naturalnej pieczarze, gdzie czekała już na nich duża grupa innych Ferroan.

Kiedy oboje Jedi stanęli pośrodku piaszczystej niecki, tubylcy otoczyli ich i rozdzielili się tylko po to, żeby przepuścić bardzo starego Ferroanina. Starzec miał tak samo pooraną zmarszczkami twarz jak Jabitha i bardzo krótko przystrzyżone czarne włosy. Bladoniebieska skóra nadawała mu wygląd lodowego posągu, a złocisto-czarne oczy spoglądały na przybyszów ze źle skrywaną pogardą.

Starzec omiótł spojrzeniem Sabę, Jacena i nieprzytomną Danni.

- Prosiłem, żebyście porwali jednego przybysza jako zakładnika, a wy sprowadziliście mi całą grupę - odezwał się z wyrzutem. - Co to ma znaczyć?

Po twarzy Tourou przemknęła chmurka niepokoju.

- Troje to chyba lepiej niż jeden, Senshi… - odparł niepewnie porywacz, ale urwał, kiedy z jego umysłu zniknęła resztka sugestii implantowanej przez Jacena. Wyglądał na zmieszanego.

- Głupcy! - wybuchnął starzec. - Przybysze znają różne sposoby sprawiania, żeby ich słowa wydawały się rozsądne.

- To prawda, wpłynąłem na ich decyzję przyprowadzenia nas do ciebie - odezwał się Jacen. - Postąpiłem tak tylko dlatego, bo chciałem z tobą porozmawiać. Pragnąłem przemówić ci do rozsądku. Nie przylecieliśmy na waszą planetę, żeby przysparzać wam kłopotów. Przybyliśmy tu, bo…

Senshi przerwał mu, wybuchając głośnym śmiechem.

- Nie próbuj mnie przekonywać swoimi słowami, Jedi! - zaczął. - Na mnie robią wrażenie tylko czyny, a nie puste słowa czy obietnice! Nie zapominaj, że ostatnie zbrodnie przeciwko naszej planecie przemawiają głośniej niż jakiekolwiek słowa!

- Zaatakowały was obce istoty, które nazywacie Przybyszami z Dali - wyjaśnił spokojnie młody Solo. - Nie mamy z nimi nic wspólnego.

- W naszych oczach wszyscy jesteście obcymi przybyszami - sprzeciwił się Senshi. - Postępki jednych odzwierciedlają zamiary drugich.

- A co odzwierciedlają twoje postępki? - odcięła się Saba. - Jakie świadectwo wystawia ci porywanie istot, które nie wyrządziły ci żadnej krzywdy?

Zanim Senshi miał czas odpowiedzieć, przez tampasi przetoczył się trzask grzmotu, a po skalnej ścianie zaczęły z nową siłą spływać strugi deszczu. Kiedy huk umilkł w oddali, Senshi popatrzył triumfująco na zakładników i zignorował pytanie Barabelki tak niefrasobliwie, jakby w ogóle go nie usłyszał.

Kilka chwil później z tampasi wyłoniła się, ledwo widoczna w strugach deszczu, inna grupa zbuntowanych Ferroan. Dwaj nieśli na noszach jakąś osobę, okrytą od stóp do głów nieprzemakalną tkaniną. W pierwszej chwili Saba pomyślała, że porywacze wrócili do osady, żeby porwać Soron Hegerty, i jakimś cudem wykradli siwowłosą kobietę spod opieki Mistrza Skywalkera i jego żony. Kiedy jednak przybysze położyli nosze na piasku i ściągnęli brezent, niepokój Barabelki przerodził się w zdumienie. Na noszach nie leżała Hegerty, ale pani Magister. Senshi popatrzył na nieprzytomną kobietę i lekko się uśmiechnął.

- Teraz nie będą mogli nas lekceważyć - stwierdził.

Otaczający go Ferroanie przyznali mu rację chórem pomruków.

Jacen podszedł krok bliżej.

- Dlaczego to zrobiliście? - zapytał. - Dlaczego ośmieliliście się porwać swoją przywódczynię?

- Bo zdążyła zapomnieć. - Starzec wyszczerzył zęby w pogardliwym uśmiechu. - Nie pamiętała o bólu i cierpieniach, jakich doznaliśmy ostatnio, kiedy po wielu latach poszukiwań przybyły tu obce istoty. Zapomniała o pożarach i trzęsieniach gruntu, a także o straszliwych stratach, jakie ponieśliśmy, kiedy zniszczeniu uległy całe wioski. Huragany wyrywały z korzeniami kępy bora, a niebo przesłoniły kłęby gryzącego dymu. Wszyscy straciliśmy wówczas najbliższych i stracimy wielu następnych, jeżeli pozwolimy jej zignorować wszystko, o co tak zabiegaliśmy. Nie przylecieliśmy tu, żeby odpoczywać i budować, a potem, dla kaprysu, ze wszystkiego rezygnować! Przybyliśmy tu, bo szukaliśmy sanktuarium.

- Pamiętasz jeszcze czasy poprzedzające Przeloty? - zainteresował się młody Solo.

- Tak dobrze, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj - oznajmił Ferroanin, ale skrzywił się na wspomnienie tamtych chwil. - Straciłem wówczas dzieci, partnerkę i rodziców, zginęli także mój brat i siostra. Śmierć poniosło zbyt wielu moich przyjaciół, żebym zdołał wszystkich zliczyć. Zostałem sam, żałując, że i ja nie zginąłem. Los jednak mnie oszczędził i żyłem dalej. Przetrwałem razem z Sekot, żeby wspólnie szukać sanktuarium, i cieszyłem się razem z nią, kiedy w końcu znaleźliśmy tak bardzo upragniony spokój. Teraz jednak, kiedy wrócili Przybysze z Dali, a wraz z nimi Jedi, jestem pełen jak najgorszych przeczuć. - Wskazał szalejącą za nawisem burzę. - Widzieliśmy już kiedyś takie kaprysy pogody i wiemy, co oznaczają. Nie pozwolę, żeby pani Magister popchnęła nas na drogę wiodącą ku kolejnemu cyklowi zniszczeń i śmierci.

- Przylecieliśmy tu na zaproszenie Sekot - przypomniał Jacen.

- Doprawdy? - zadrwił Senshi. - Mam na to tylko słowo pani Magister.

- Dlaczego miałaby mijać się z prawdą?

- Bo kiedy zapomniała, straciła orientację, a dezorientacja ją osłabia i naraża nas wszystkich na niebezpieczeństwa. Jeżeli chodzi o mnie, nie zamierzam brać udziału w niczyjej wojnie.

Saba współczuła staremu Ferroaninowi. Odczuwała jego ból jak własny. Gdyby musiała się znów liczyć z możliwością śmierci bliskich i ojczyzny, prawdopodobnie także zrobiłaby wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Nie potrafiła jednak sobie wyobrazić, żeby pani Magister ignorowała wolę swoich poddanych, jeżeli naprawdę większość podzielała poglądy Senshiego, czy też wolę Sekot. To stałoby w sprzeczności ze wszystkim, o co zabiegała. Było mało prawdopodobne, żeby planeta chciała tolerować takie zachowanie u osoby, którą wybrała na mediatorkę między sobą a swoimi poddanymi.

- I co teraz? - zapytał Jacen. - Co chcecie przez to osiągnąć?

- Osiągnęliśmy wszystko, na czym nam zależało - odparł starzec. - Udowodniliśmy, że nie wolno nas lekceważyć. Kiedy pani Magister się przebudzi, będzie musiała nas wysłuchać. A jeżeli nie uzna słuszności naszych racji i odwróci się do nas plecami, wykorzystamy was jako kartę przetargową. Tak czy owak, nie dopuścimy do następnej katastrofy.

- Ale sami, odwracając się plecami do nas - zauważył młody Solo - ryzykujecie, że ta katastrofa będzie miała o wiele większe rozmiary.

- Niby dlaczego?

- Bo galaktykę opanuje potęga o wiele bardziej niszczycielska, niż moglibyście sobie wyobrazić - odparł Jacen. - Możecie być pewni, że kiedy porośnie w siłę na ruinach naszych planet, zwróci się przeciwko wam. Możliwe, że raz czy dwa udało się wam przepędzić stąd Przybyszów z Dali, ale nie pójdzie wam tak łatwo następnym razem. Nie pozbędziecie się ich, kiedy do tego systemu przylecą tysiące okrętów. Przybysze z Dali zainstalują na powierzchni każdej planety biologiczne stocznie, żeby zastąpić okręty, jakie utracą podczas walki z wami. Zostawią przed każdym wejściem do tego nadprzestrzennego bąbla interdyktory, żeby uniemożliwić wam ucieczkę. I co wtedy, Senshi? Do kogo zwrócicie się z prośbą o ratunek, kiedy życie stracą wszyscy inni mieszkańcy tej galaktyki?

Młody mężczyzna mówił z niezachwianą pewnością kogoś głęboko przeświadczonego o prawdziwości swoich słów. Widząc gniewne spojrzenie Senshiego, Saba uświadomiła sobie, że słowa jej przyjaciela wywierają zamierzony skutek… rozumiała jednak także, że Ferroanin za nic w świecie się do tego nie przyzna.

- Nie przekonacie mnie, że potrzebujemy waszej pomocy - burknął cierpko.

- Na szczęście to nie tobie musimy przemówić do rozsądku - oznajmił Jacen. - Najbardziej zależy nam na przekonaniu samej Sekot. Jeżeli naprawdę leży ci na sercu dobro planety, powinieneś pogodzić się z tym, co postanowi. Nieważne, czy wysłucha mnie dzięki tobie, czy też pani Magister. Liczy się tylko, że usłyszy moje słowa… a wtedy sama podejmie najlepszą decyzję.

Kiedy skończył mówić, przez tampasi przetoczył się gruchy pomruk kolejnego grzmotu. Saba poczuła, że podświadomie napina mięsnie grzbietu. Ferroanie umilkli, jakby sparaliżowani słownym pojedynkiem Senhiego i Jacena. Na twarzach tubylców malowała się mieszanina strachu i niepewności.

- To był długi dzień - odezwał się w końcu starzec. - Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Odpoczniemy do świtu, o ile wcześniej nie obudzi się pani Magister. Może w świetle dnia wszystko stanie się jaśniejsze.

- Więc zaczekamy - powiedział cicho Jacen, ale z jego głosu przebijała uraza.

- Zostaniecie, dopóki nie pozwolę wam odejść - burknął Senshi.

- Ona jest gotowa zakwestionować jego punkt widzenia - stwierdziła równie lodowatym tonem Barabelka.

Przywódca Ferroan obrzucił ją gniewnym spojrzeniem, ale nie odpowiedział na jej wyzwanie. Odwrócił się plecami do obojga Jedi i zaczął wydawać polecenia pozostałym porywaczom. Ich gromada rozdzieliła się na kilka mniejszych grup, które zajęły się rozwijaniem śpiworów i przygotowywaniem posiłku. Tourou zaprowadził Sabę i Jacena do niszy na tyłach pieczary. Jedi położyli na piasku nosze z nieprzytomną Danni i okryli ją kocami. Otoczeni przez zaniepokojonych Ferroan przygotowali się do spędzenia kilku ostatnich godzin nocy. Ani Saba, ani Jacen, nie zamierzali jednak zasypiać. Młody Solo usiadł pod skalną ścianą w taki sposób, żeby ferroański strażnik nie zasłaniał mu widoku Senshiego rozmawiającego z grupą ziomków i pogrążył się w zadumie.

- I co teraz? - zapytała Barabelka, przerywając tok jego myśli.

Jacen odwrócił się do niej w ciemności.

- Teraz zaczekamy - powiedział.

- Masz jakiś plan?

- Na razie żadnego, poza przekonywaniem Senshiego, że nie chcemy wyrządzić im żadnej krzywdy… bez względu na to, jak bardzo staraliby się nas prowokować.

- Nie musimy wyrządzać im krzywdy - zapewniła Saba. - Ona mogłaby ponieść Danni, a ty uwolnić panią Magister. Razem…

- To za trudne - przerwał młody Solo. - Jest ich po prostu zbyt wielu. Idę o zakład, że w zamieszaniu ktoś zostałby ranny albo nawet zabity. Możemy sobie pozwolić na trochę więcej cierpliwości.

Barabelka nie była tego taka pewna.

- Danni jest od dawna nieprzytomna, Jacenie - przypomniała. - Wymaga szybkiej opieki medycznej.

Jacen spojrzał na leżącą bez ruchu badaczkę. Wyciągnął rękę i odgarnął kosmyk mokrych włosów z jej twarzy.

- Nic jej nie będzie - stwierdził. Jego dotyk poruszył Moc, która powinna pobudzić jej siły życiowe. - Jestem pewien, że wyzdrowieje.

Wypowiadając te słowa, nie patrzył jednak na Sabę, a z jego głosu nie przebijała pewność siebie.

Tahiri zadrżała, kiedy poczuła cień uwięzionej w swoim umyśle Jainy.

Zabijmy ją, odezwała się skwapliwie Riina. Jest bezbronna, a my ją zaskoczymy.

Nie, odparła spokojnie młoda Jedi. Nie możemy tego zrobić. Nie mogę się na to zgodzić. Gdybym cię usłuchała, mój smutek nie tylko by nie zniknął, ale jeszcze bardziej by się spotęgował. Zabicie jej rzuciłoby mnie w objęcia Ciemnej Strony. To właśnie tego byś najbardziej chciała, prawda? Czy to dlatego zakłócałaś ostrość mojego spojrzenia? Nie chciałaś, żebym ją zobaczyła?

Młoda Yuuzhanka sprawiała wrażenie o wiele niższej i mniejszej niż jeszcze kilka chwil wcześniej.

Mówiłaś prawdę, kiedy twierdziłaś, że nie zdołamy się rozdzielić, ciągnęła Tahiri. Miałaś jednak nadzieję, że jeżeli ulegnę podszeptom Ciemnej Strony, stanę się więźniarką w tej mrocznej krainie, a ty będziesz mogła bez trudu zdominować mój umysł. Prawda?

Riina nie odpowiedziała.

Młoda Jedi pokręciła głową.

Wolałabym, żebyśmy obie zostały w tym ponurym miejscu, niż gdybyś ty miała uzyskać panowanie nad moim światem!

Riina parsknęła i starała się cofnąć, ale Tahiri nie puściła jej dłoni. Obie miały palce zakrwawione i śliskie, lecz młoda Jedi już się zdecydowała.

Już czas, oznajmiła. Mam dość błąkania się w ciemności.

Poszarpane krawędzie ran na ich rękach złączyły się i zabliźniły, jakby nigdy nie krwawiły. Tahiri ogarnęło niezwykłe uczucie, aż się zachłysnęła. W tej samej chwili podobny odgłos wyrwał się z gardła Riiny. Z narastającym przerażeniem młoda Jedi przyglądała się, jak ich splecione palce stapiają się ze sobą, jakby jedne i drugie pokrywała ta sama skóra. Uniosła głowę, spojrzała w oczy Riiny i zobaczyła w nich podobne przerażenie. Obserwowały, jak łączą się ich przeguby. Młoda Jedi widziała pod skórą poruszające się kości, które usiłowały się odnaleźć w nowym środowisku. Potem zaczęły się łączyć przedramiona i obie musiały podejść jeszcze bliżej jedna do drugiej.

Riina starała się opierać, ale Tahiri się nie poddawała, chociaż dzieliła przerażenie młodej Yuuzhanki i obrzydzenie na myśl, co się z mmi dzieje.

Wciąż jeszcze możesz zmienić zdanie! - krzyknęła w pewnej chwili Riina starając się uwolnić. Nie musimy się na to decydować!

Mylisz się, odparła spokojnie Tahiri. Musimy to zrobić. To jedyny sposób.

Zdecydowała się, ale wciąż jeszcze czuła przerażenie. Była przekonana, że właśnie tak musi postąpić, ale nie bardzo wiedziała, jaki będzie ostateczny skutek.

Potem zaczęły się łączyć ich łokcie. W pewnej chwili Tahiri poczuła, że jej dłoń wślizguje się pod skórę i dotyka ramienia Riiny. Czuła, że pod wpływem zewnętrznej siły obejmują się coraz mocniej obie połówki zwierciadlanego odbicia.

Znów spojrzała w rozszerzone z przerażenia oczy Riiny.

Musimy się zespolić, powiedziała yuuzhańskiej partnerce. Muszą to zrobić nasze cywilizacje, nasze religie, nasza wiedza.

Dopiero wówczas ze spojrzenia Riiny zniknęło trochę przerażenia.

Musimy się zespolić, powtórzyła jak echo młoda Yuuzhanka. Nasze emocje, nasze życia, nasze jaźnie.

Tahiri głęboko odetchnęła, a wówczas połączenie objęło głowy. W końcu zetknęły się czubki ich nosów.

To, co dobre i złe, ciągnęła Riina. W pewnej chwili jej wargi musnęły usta Tahiri.

To, co jasne i ciemne, dokończyła Tahiri. Musimy się zespolić…

- To pułapka! - krzyknął wystraszony Droma. Zawtórował mu nie mniej przerażony C-3PO. Kiedy pokład prawie usunął się spod jego metalowych nóg, a „Sokół Millenium” został wessany w głąb ogromnej paszczy, złocisty android zatoczył się do tyłu jak pijany.

Leia chwyciła podłokietniki fotela drugiego pilota, a Han rozpaczliwie starał się dosięgnąć przełączników na pulpicie kontrolnej konsolety. Patrząc na wykrzywioną z irytacji twarz męża, księżniczka zrozumiała, że Han zamierza włączyć silniki i śmignąć w przestworza… nie uprzedzając o tym miejscowych form życia.

W widoku za dziobowym iluminatorem dostrzegła jednak coś, co przyciągnęło jej uwagę. Nie puszczając podłokietników, pochyliła się do przodu w nadziei, że będzie miała lepszy widok.

- Chyba wiem, co to jest! - krzyknęła.

- Nic mnie to nie obchodzi! - odciął się Solo. - Jeżeli zamierza nas pożreć, nie może być niczym dobrym!

- To wcale nie chce nas pożreć - sprzeciwiła się księżniczka. - Spójrz tylko!

Oczy wszystkich w sterowni zwróciły się na ekran głównego monitora, a w tym czasie ogromna paszcza zamknęła się za rufą frachtowca. Pragnąc się dostosować do nowego środowiska, algorytmy wspomagające oświetlenie obrazu zaczęły przeszukiwać wszystkie zakresy częstotliwości, żeby przekazać pasażerom jak najdokładniejsze informacje. Wyglądało na to, że „Sokoła” otacza wiele pionowych kolumn podobnych do zębów w ogromnej paszczy.

Paszcza nie zamierzała jednak ich przeżuć czy połknąć. Zęby się nie przemieszczały ani nie zgrzytały. Zupełnie nic nie wskazywało, że wędrują do żołądka gigantycznej podziemnej bestii.

- Widzisz te kolumny? - zapytała Leia, wskazując ekran monitora. - To łapy lądownicze. A jeżeli chodzi o oczy…

Urwała i przeniosła spojrzenie na wyświetlacze sensorów omiatających sklepienie pomieszczenia. Zanim skończyła, Han się odprężył i zachichotał.

- To iluminatory, mam rację? - zapytał.

- Baza przekaźnikowa? - Wyglądało na to, że Droma tylko z trudem może uwierzyć własnym oczom… i własnemu szczęściu.

- Była tu cały czas - mruknął Han. Odciął dopływ energii do repulsorów i pozwolił, żeby „Sokół” osiadł łagodnie na dnie pomieszczenia.

- To mało prawdopodobne - sprzeciwiła się Leia. Zauważyła, że z ponurej ciemności wyłania się cienki drut, którego koniec dotyka kadłuba pokiereszowanego frachtowca. - Na razie jeszcze nie przypominaj o legendarnym szczęściu rodu Solo.

Nagle z głośnika komunikatora wydobył się cichy trzask.

- Tu komandor Ashpidar z pokładu Dalekosiężnej Bazy Przekaźnikowej Esfandia - rozległ się wyprany z emocji głos istoty płci żeńskiej. Leia domyśliła się, że ich rozmówczyni jest Gotalką. Nie widziała w tym niczego niewłaściwego. Dwurożne i wrażliwe na energię obce istoty doskonale radziły sobie w ponurych środowiskach w rodzaju Esfandii. - Przykro mi, że dotarcie na to miejsce zajęło nam tyle czasu. Wiadomości rozchodzą się pośród Zimnych bardzo powoli.

- Wiecie może, gdzie jesteśmy? - zapytała Leia, korzystając z tego samego środka łączności przewodowej, co Ashpidar. Przeszukujący okolicę Yuuzhan Vongowie znajdowali się zbyt blisko, żeby ryzykować posłużenie się komunikatorem.

- Wiemy, że chcecie nam pomóc, i tylko to się liczy w tej chwil. - odparła Gotalka. - Kiedy otrzymaliśmy wiadomość, kryliśmy się w wylęgami odległej o kilkadziesiąt kilometrów od tego miejsca. Łączące je podziemne tunele są zatłoczone, ale na tyle przestronne, żeby można było przelecieć. Przybyliśmy najszybciej, jak się dało.

- Ile osób służy w tej chwili pod pani rozkazami? - zapytała księżniczka.

- Piętnaścioro - odparła Ashpidar. - Na samym początku bombardowania straciliśmy dwóch członków personelu, którzy naprawiali jeden z uszkodzonych detektorów. Pozostali przebywają na pokładzie bazy i na razie mogą się czuć bezpieczni.

Leia miała nadzieję, że ich sytuacja się nie pogorszy. Nisko nad powierzchnią Esfandii latali Yuuzhan Vongowie, więc zgoda na udzielenie schronienia „Sokołowi” wiązała się ze sporym ryzykiem. Leia nie mogłaby sobie darować, gdyby z winy przedstawicieli Galaktycznego Sojuszu poniosło śmierć jeszcze więcej inteligentnych form miejscowego życia.

Przedstawiła Ashpidar siebie, Hana i Dromę, a później wymieniła nazwę ich statku. Wyjaśniła, po co przylecieli i kogo poprosili o udzielenie pomocy członkom personelu bazy.

- Imperialców? - zapytała zdumiona Gotalka. - To ostatni goście, jakich spodziewałabym się zobaczyć u waszego boku!

- Czasy się zmieniły - odparł wymijająco Solo. - W tej chwili musimy jednak zastanowić się, co dalej.

- Wypuszczę cumowniczą pępowinę, żebyśmy się mogli spotkać i porozmawiać o tym w cztery oczy - zaproponowała pani komandor bazy.

- To dobry pomysł - ucieszyła się Leia. - Musimy znaleźć sposób, żeby zapewnić wam bezpieczeństwo, dopóki przestworzy Esfandii nie opuszczą Vongowie.

- Na razie jesteśmy tu całkiem bezpieczni - odparła spokojnie Ashpidar. - Możemy się ukrywać tak długo, dopóki nie przerwiemy ciszy w eterze albo nie wylecimy z tej kryjówki.

- Naturalnie zakładając, że Yuuzhanie nie zmienią taktyki - przypomniał Solo.

- A jeżeli już o tym mowa, posłuchajcie - podchwycił Droma, uciszając ich rozpaczliwymi gestami.

Leia i Han umilkli, ale usłyszeli tylko cichy pomruk pracującego w sterowni urządzenia do uzdatniania powietrza.

- Niczego nie słyszę - odezwał się w końcu Han.

Ryn kiwnął głową i zaczął omiatać ogonem płyty pokładu za plecami.

- Wstrzymali ostrzał powierzchni planety - powiedział. - A to może oznaczać tylko jedno.

- Zrezygnowali? - domyślił się Solo.

Droma zmarszczył krzaczaste brwi.

- Bardziej prawdopodobne, że obniżą pułap lotu i zechcą się z bliska przyjrzeć powierzchni - mruknął ponuro.

Księżniczka poczuła mrowienie w żołądku. Bardziej podobała się jej sugestia męża, ale chyba rację miał Droma.

- Pani komandor, proszę się pospieszyć z tą pępowiną - powiedziała. - Obawiam się, że wkrótce będziemy tu mieli liczne towarzystwo.

Luke i Mara zostali w osadzie Ferroan usiłujących znaleźć kryjówkę porywaczy. Wielokrotnie w ciągu nocy przylatywały i odlatywały powietrzne statki, które wyglądały na tle burzowego nieba jak upiorne chmury. Mistrz Skywalker dowiedział się, że całą powierzchnię planety obejmuje system korzeniowy, łączący niczym organiczna sieć łączności bora z bora i tampasi z tampasi. To dzięki tej sieci docierały do najdalszych osad informacje o bezprecedensowym porwaniu. W odpowiedzi niektóre społeczności przekazywały sugestie, a inne wyrażały obawy, że pani Magister mogło się stać coś złego.

Darak i Rowel zapewniali, że wszystko się dobrze skończy. Starali się wyglądać na odprężonych, ale Luke wyczuwał, że w rzeczywistości są bardziej zaniepokojeni, niż byliby gotowi przyznać.

Ich niepokój wzrastał w miarę, jak sieć korzeni bora przekazywała meldunki o brakujących mieszkańcach i pierwsze sugestie na temat możliwych motywów nieznanych porywaczy. Stopniowo zaczynała się z nich wyłaniać ponura prawda. Stało się jasne, że konspiratorzy postanowili skorzystać z okazji pojawienia się rycerzy Jedi i zdecydowali się działać bez zwłoki. Zbyt szybko, żeby mogło mi się to podobać, pomyślał Mistrz Jedi…

- Czy już wiecie, o co chodzi temu Senshiemu? - zapytała w pewnej chwili Mara.

Rowel pokręcił głową.

- Obawiam się, że nie - przyznał ponuro.

- Znam Senshiego - wtrąciła Darak. - Pochodź, z osady położonej na północ od nas. Ma plantację, na której uprawia rogir-bolny… białe owoce, których miazgą poczęstowaliśmy was trochę wcześniej. Wsławił się opowiadaniami o Przelotach i o życiu w tamtych czasach. Nie kryje poglądów na temat doskonałej i nieskalanej Zonamy… wolnej od wpływów i wizyt jakichkolwiek obcych istot.

- Czy słynie także z tego, że się buntował albo podżegał do buntu? - zainteresował się Mistrz Jedi.

- Nic mi o tym nie wiadomo - odparła Ferroanka. - Ma jednak wielu zwolenników. Na pewno dysponuje znajomościami i środkami, żeby wcielić taki plan w życie.

- Czy możliwe, że zamierzał zabrać zakładników na swoją plantację? - zapytała Mara.

- Nie - odparła stanowczo Darak. - Plantacja znajduje się w przeciwnym kierunku niż ten, w którym udali się porywacze. Na wypadek gdyby zawrócili, posłaliśmy na plantację swoich ludzi, ale nie spodziewam się, żeby coś tam znaleźli.

Luke ciężko westchnął. Od czasu do czasu odbierał fale uspokajających myśli Jacena, ale obecność jego siostrzeńca w Mocy była nadal słaba i rozmyta. Mimo to był wdzięczny, że ma z nim jakikolwiek kontakt.

Noc ciągnęła się bez końca. Wreszcie przez gałęzie bora zaczął się przedzierać zielonkawy blask przedświtu. Ulewa osłabła i z kryjówek wychynęły okazy miejscowej fauny. Między długimi gałęziami przelatywały mieniące się wszystkimi barwami tęczy ptaki, a z nor i szczelin w pniach wypełzały gibkie długonogie gady, żeby się pożywić kwiatami i liśćmi. U stóp potężnych bora wiły się wężowe macki stworzeń polujących na wędrowne grzyby, które przemieszczały się wokół pni w poszukiwaniu słonecznego blasku.

Wszędzie, gdzie Luke spojrzał, widział oznaki życia. Stworzenia na wyższych ogniwach łańcucha pokarmowego pożerały te z niższych ogniw, a kiedy ginęły i ulegały rozkładowi, stawały się pokarmem organizmów stojących na samym dole. Radosna dynamika oglądanych scen zmusiła Mistrza Jedi do popatrzenia na swój niepokój z innej perspektywy. Bez względu na to, co mogło się przydarzyć Jacenowi, Sabie, Danni czy nawet pani Magister, nie miało to żadnego znaczenia dla cyklu życia na powierzchni planety.

W pewnej chwili, kiedy zwiastujący nadejście świtu terminator Zonamy przemieścił się na zachód, łączność z nimi nawiązała pani komandor Yage z pokładu „Mężobójcy”.

- W górze cisza i spokój - oznajmiła. - Pozostaję na wskazanej orbicie i staram się jej nie zmieniać nawet o centymetr. Wysłałam w różne punkty systemu kilka sond, ale nie wykryły nigdzie ani śladu Yuuzhan Yongów.

- Jakieś wieści z Kalamara? - zapytał Mistrz Skywalker.

- Ani słowa. Albo ignorują nasze sygnały, albo ktoś zakłóca łączność między nami a nimi.

- Założę się, że wiem, kto - mruknęła Mara.

- Czy Chissowie meldują o ruchach zorganizowanych grup sił zbrojnych Yuuzhan Vongów na granicy Nieznanych Rejonów galaktyki? - zapytał Luke.

- W ich okolicach panuje cisza - oznajmiła pani komandor. - Gdyby jednak ktoś chciał zniszczyć przekaźnikowe bazy między nami a Kalamarem, nie musiałby zapuszczać się tak daleko.

- No cóż, miejmy nadzieję, że ktoś z tym coś zrobi - mruknęła Mara. - Nie zniosłabym, gdybym chciała przekazać pomyślną wiadomość i nie miała komu.

Luke przełączył komunikator na inny kanał i połączył się z Tekli. Uzdrowicielka Jedi nie spała, ale nie dowiedział się od niej niczego nowego. Roślinność planety nadal więziła „Cień Jade”, ale na szczęście nikt nie próbował się wedrzeć na pokład jachtu. Luke był zadowolony, kiedy to usłyszał. Wszystko wskazywało, że ich polityka powstrzymywania się od przemocy przynosi skutek, który on i Jacen starali się osiągnąć. Było jasne, że Sekot nie zamierza zrobić niczego, dopóki jej nie zaatakują…

Po upływie następnych kilku godzin stało się także oczywiste, że nie uda się szybko odnaleźć porywaczy. Burza wprawdzie mijała, ale nadal nikt nie znał kryjówki Jabithy, Jacena, Saby i Danni.

Pani doktor Hegerty zjadła kilka kawałków owoców, które przynieśli im Ferroanie, i wstała, żeby rozprostować mięśnie. Po długiej i pełnej przygód nocy była wymizerowana i zmęczona. Luke kilkakrotnie sugerował, żeby położyła się i odpoczęła, ale usłyszał w odpowiedzi, że nie mogłaby zasnąć, skoro porywacze nadal są na wolności i nikt nie zna losu pozostałych uczestników wyprawy. Hegerty nie była wojowniczką i wyglądała na poważnie wstrząśniętą nocną próbą porwania.

- Dobrze się czujesz, Soron? - zapytał w pewnej chwili Mistrz Jedi.

Pani doktor pokiwała głową.

- Po prostu rozmyślam - odparła.

- O czym?

Siwowłosa kobieta podeszła do ogniska, wokół którego zgromadzili się pozostali członkowie grupy.

- No cóż, musiał istnieć jakiś powód, dla którego Senshi porwał panią Magister, prawda? - zapytała.

- Prawda - przyznał Luke.

- Wydaje mi się, że jeżeli nie chce wyrządzić jej żadnej krzywdy ani uzyskać za nią okupu, mógł ją uprowadzić tylko z jednego powodu.

- A mianowicie?

- Chce z nią porozmawiać. - Hegerty urwała i w zamyśleniu pokiwała głową. - Może pani Magister nie chciała poprzeć jego planów? Może go wysłuchała, ale zignorowała? Teraz jednak, skoro nie odnaleźliśmy kryjówki porywaczy, Jabitha może nie mieć innego wyjścia.

- Mówisz, jakbyś uważała to za coś złego - stwierdził Luke.

- Przypuszczam, że to zależy wyłącznie od tego, co Senshi zechce jej powiedzieć. - Hegerty potarła nieznaczną wypukłość na lewej skroni, pozostałą po nocnym ciosie pałki niedoszłego porywacza. - I jak bardzo przekonujące mogą się okazać jego słowa…

Czuwający na mostku „Praworządności” Pellaeon, zadowolony z krótkiej przerwy w walce, nie potrafił się odprężyć. Cieszył się, że część floty Yuuzhan Vongów wycofała się na geosynchroniczną orbitę wysoko nad północną półkulą Esfandii, bo pozwalało to wyczerpanym pilotom Imperium wrócić do baz na pokładach macierzystych okrętów, żeby uzupełnić braki energii i odpocząć. Wiedział jednak, że to tylko chwilowa przerwa, którą zawdzięczają brawurowej akcji Jaga Fela na północnej flance pola bitwy. Komandor Vorrik nadal dysponował przeważającymi siłami i mógł je rzucić do walki w każdym innym miejscu. Pellaeon nie wątpił, że yuuzhański dowódca zrobi to, kiedy tylko skończy przegrupowywać swoje siły. Na razie jednak utrzymywała się pełna napięcia, chociaż dosyć stabilna sytuacja patowa.

Na szczęście nieprzyjaciele nie mogli nadal ostrzeliwać Esfandii. Obecnie, kiedy obie strony miały za sobą chaos zaciętej bitwy, łatwiej mogły wykrywać i przechwytywać wszystkich, którzy chcieliby wylądować na powierzchni planety. Oznaczało to, że na razie nie może się tam dostać żadna z walczących stron, a jeśli już ktoś się tam znalazł, mógł się czuć bezpieczny… chociaż uwięziony.

- Przepraszam, panie admirale - odezwała się nagle doradczyni, stojąca dotąd na baczność za jego plecami. - Mam wiadomość, o którą pan prosił.

Wielki admirał nie wiedział, ile czasu cierpliwie czekała, zanim zwrócił na nią uwagę. Mogło to trwać wiele minut, bo długo był pogrążony w zadumie.

- Proszę mówić - rozkazał, nie odwracając głowy.

- Z dokładnej analizy danych telemetrycznych wynika, że na powierzchni Esfandii wylądowały podczas bitwy co najmniej dwie jednostki - zaczęła doradczyni. - Jedna to prawie na pewno „Sokół Millenium”.

- Powinienem był się domyślić, że na to wpadną - mruknął do siebie wielki admirał. - Jak zwykle tam, gdzie są najbardziej potrzebni. - Pokiwał głową z widoczną ulgą. - A druga? - zapytał.

- To yuuzhański lądownik yorik-trema - odparła doradczyni. - Siedemdziesiątka Ósemka zniszczyła dwa inne lądowniki, których załogi starały się wylądować na powierzchni planety, ale piloci przeoczyli trzeci w zamęcie bitwy. Z początku przypuszczano, że spłonął podczas przedzierania się przez warstwy atmosfery. W tej chwili uważamy, że stało się inaczej.

Wielki admirał odwrócił się w końcu do doradczyni.

- Czy wiadomo, gdzie wylądowali? - zapytał.

- Znamy przybliżony rejon o średnicy mniej więcej stu kilometrów, panie admirale - odparła kobieta. - Możliwe jednak, że oddalili się stamtąd pod osłoną gęstej atmosfery.

- Więc nie mamy pojęcia, gdzie dokładnie się znajdują?

- Nie mamy, panie admirale - przyznała doradczyni.

- A „Sokół Millenium”?

- To samo, panie admirale. Prawdę mówiąc, nie prowadziliśmy poszukiwań zakrojonych na szeroką skalę. Gdybyśmy się na nie zdecydowali…

- Proponuję, żeby natychmiast je rozpocząć - przerwał Pellaeon.

- Rozkaz, panie admirale.

- A co z intensywnym bombardowaniem z orbity, którego byliśmy niedawno świadkami? - zainteresował się wielki admirał. - Czy mogło mieć jakiś związek z lądowaniem „Sokoła”?

- To możliwe, panie admirale - stwierdziła doradczyni. - Podobnie jak to, że Yuuzhan Vongowie wykryli ślady bazy przekaźnikowej w tamtym rejonie.

Pellaeon pokiwał z namysłem głową.

- Najważniejsze, że uniemożliwiliśmy im dalsze bombardowanie - powiedział.

- To prawda, panie admirale.

- Dobra robota. - Pellaeon rzucił okiem na doradczynię. Głębokie bruzdy na jej twarzy i sińce pod oczami świadczyły o skrajnym wyczerpaniu. - A teraz proszę zdać służbę na mostku i odpocząć.

- Słucham, panie admirale?

- Wezwę panią, kiedy sytuacja stanie się znów gorąca - obiecał Pellaeon. - Może być pani tego pewna.

- Ale…

- To rozkaz - uciął wielki admirał. - Najbardziej zależy mi, żeby personel mojego okrętu był czujny i gotowy do walki, To dotyczy każdego bez wyjątku. Proszę dopilnować, żeby wszyscy członkowie załogi zmieniali się na swoich stanowiskach, tak aby mogli odpocząć i zregenerować siły. Możliwe, że nieprędko nadarzy się następna taka okazja, więc niech wykorzystają ją jak najlepiej.

Funkcjonariuszka służbiście zasalutowała, ale wielki admirał zobaczył w jej oczach wdzięczność.

Kiedy odeszła, odwrócił się do stojącego w pobliżu oficera łącznościowca.

- Proszę połączyć mnie z panią kapitan Mayn z pokładu „Dumy Selonii” - rozkazał.

- Tak jest, panie admirale.

Kilka sekund później pojawił się przed nim jej hologram.

- Panie admirale, czym mogę służyć? - zapytała Mayn.

- Wykryliśmy obecność „Sokoła Millenium” na powierzchni Esfandii - oznajmił bez wstępów Pellaeon. - Jakie zadanie mają tam do wykonania?

Pani oficer się zawahała, jakby nie była pewna, czy może odpowiedzieć na jego pytanie.

Wielki admirał ciężko westchnął. Nie miał czasu zdobywać jej zaufania.

- Pani kapitan, czy mogę przypomnieć, że walczymy po tej samej stronie? - zapytał.

Wojskowe szkolenie wzięło górę i Mayn wyprężyła się na baczność po jego słowach.

- Starają się pomóc załodze przekaźnikowej bazy, panie admirale - zameldowała. - Postanowili skorzystać z okazji przedarcia się przez blokadę.

- Czy od tamtej pory miała pani od nich jakąś wiadomość? - zapytał Pellaeon.

- Otrzymaliśmy niezwykle słaby sygnał z rejonu, który niedawno przestali ostrzeliwać Yuuzhan Vongowie - przyznała pani kapitan. - Był zniekształcony, jakby celowo starano się go zagłuszyć. Podejrzewamy, że wysłano go z pokładu „Sokoła Millenium”. Prawdopodobnie Han albo Leia zamierzali nas poinformować o swoich zamiarach, ale nie znamy treści ani miejsca nadania sygnału.

Wielki admirał pokiwał głową. Kolejny raz zastanowił się, do jakiego stopnia może zaufać służącym w Galaktycznym Sojuszu oficerom, z którymi przyszło mu się sprzymierzyć. Był ciekaw, czy pani kapitan Mayn powiedziałaby mu coś, co Leia Organa Solo pragnęłaby zachować przed nim w tajemnicy… choćby zatajenie tego miało narazić na niebezpieczeństwo oficerów i załogi ich okrętów. Do takiego wniosku skłoniła go początkowa niechęć Mayn do udzielenia odpowiedzi na jego pytanie.

- Komandor Vorrik wysłał za nimi ładownik z załogą - powiedział. - Sądzimy, że i jedni, i drudzy szukają tego samego, prawdopodobnie w rejonie niedawnego bombardowania z orbity. Czy ma pani jakiś plan wyciągnięcia ich stamtąd?

- W tej chwili żadnego - przyznała Mayn. - Na pewno jednak coś zorganizujemy, kiedy tylko… - Zawahała się i urwała na chwilę. -Kiedy sytuacja w przestworzach ustabilizuje się na tyle, że będziemy mogli bezpiecznie ich stamtąd wyciągnąć - dokończyła.

- Czy mogłaby pani mnie uprzedzić, jeżeli taka operacja dojdzie do skutku? - zapytał cierpko wielki admirał.

- Poinformujemy pana o naszych zamiarach - obiecała beznamiętnie pani kapitan.

Pellaeon był ciekaw, czy Mayn traktuje go podejrzliwie. Mogła mieć wątpliwości, czy powinna obdarzyć go zaufaniem; mogła się także obawiać, że zechce ją powstrzymać przed pospieszeniem na ratunek obojgu Solo.

- Doskonale - powiedział. - Jeżeli będziemy mieli okazję, może nawet zaproponujemy naszą pomoc w tym przedsięwzięciu.

Mayn kiwnęła głową i jej hologram się rozpłynął. Wielki admirał bardzo chciałby usiąść i odpocząć, żeby uśmierzyć ból w nieco wcześniej zabliźnionych tkankach, ale przedtem musiał odbyć jeszcze jedną rozmowę.

- Proszę nawiązać łączność z komandorem Vorrikiem - rozkazał.

Usłyszał pomruk zdumienia pełniących służbę na mostku członków załogi, ale oficer łącznościowiec pochylił się nad konsoletą komunikatora, żeby wykonać jego polecenie. Wielki admirał nie rozmawiał osobiście z nieprzyjaciółmi, odkąd przepędził ich z przestworzy imperium, a ilekroć nawiązywał bezpośrednią łączność z ich dowódcą, ich rozmowa była zawsze niepowtarzalnym widowiskiem.

Pellaeon postarał się odprężyć i nadać rysom twarzy wyraz rozbawienia.

Nie miał pojęcia, do jakiego stopnia yuuzhański dowódca orientuje się w układzie rysów istot ludzkich, ale nie zamierzał przegapić okazji zirytowania przeciwnika.

W końcu na ekranie głównego monitora mostka gwiezdnego niszczyciela pojawiła się szczerząca zęby, pokryta bliznami twarz Yorrika. Z powodu zasadniczych różnic w technologiach stosowanych przez każdą rasę łączność wizualna z Yuuzhan Vongami była bardzo prymitywna, ale Pellaeon nigdy w życiu nie zapomniałby widoku tej twarzy. Vorrik kazał zedrzeć skórę z policzków, żeby wszyscy mogli widzieć jego prążkowane mięśnie i pulsujące żyły. Podobnie obdarto jego czaszkę na której pozostały tylko zygzakowate, wąskie pasma włosów. Resztki skóry oszpecono rytualnym czarnym tatuażem, który nadawał twarzy yuuzhańskiego dowódcy naprawdę przerażający wygląd.

- Plugawię swoje zmysły w każdej sekundzie, kiedy muszę znosić widok twojej podobizny, niewierny - rozległ się chrapliwy, przepełniony nienawiścią głos. - Mów szybko, żebym nie musiał długo obrażać swoich oczu.

- To tylko towarzyska pogawędka - odparł beztrosko Pellaeon, uśmiechając się w odpowiedzi na zniewagi yuuzhańskiego komandora. - Zastanawiałem się, jak radzi sobie załoga „Kur-hashana”.

- Śmiesz drwić ze mnie, ty obrzydliwy…

- Drwić z wielkiego dowódcy? - przerwał wielki admirał. - Nigdy bym sobie na to nie pozwolił. - Roześmiał się, jakby nie potrafił ukryć rozbawienia. - Zostawię to twoim przełożonym, którzy kazali ci tu marnować czas, a sami zapewne pławią się w sławie w jakimś zakątku Jądra galaktyki.

W nagrodę usłyszał ryk wściekłości. Vorrik wyglądał na rozjuszonego. Niewątpliwie zamierzał wygłosić kolejną litanię wyzwisk, ale wielki admirał nie dał mu dojść do słowa.

- Sądzę, że czas pogadać o sytuacji na polu bitwy - powiedział na tyle głośno, żeby przeciwnik go usłyszał. - W tej chwili mamy tu coś w rodzaju pata, Vorrik. Mam nadzieję, że w twojej oszpeconej bliznami płaskiej łepetynie zrodził się jakiś pomysł, jak go zakończyć.

Yuuzhański komandor wyglądał, jakby jego płaska łepetyna miała za chwilę eksplodować.

- Zakończę go, kiedy zmiażdżę twoją mizerną flotę! - ryknął. - Zgnieciemy was jak robaki pod stopami! Potem osobiście rozerwę cię na strzępy… kość po kości, nerw po nerwie, aż zostanie z ciebie tylko krwawa miazga!

- Czy dobrze rozumiem, że rozmowy o twoim wycofaniu z pola walki nie wchodzą w rachubę? - zakpił Pellaeon.

- Yuuzhan Vongowie nie mają zwyczaju wycofywać się z pola walki! - warknął gniewnie Yorrik.

- To dziwne, bo coś mi się zdaje, że wycofaliście się z przestworzy Boroska - zaczął Pellaeon i urwał tylko na tyle, żeby jego rozmówca mógł obmyślić odpowiedź, ale nie na tyle, żeby jej udzielił. - Przypuszczałem, że w końcu zdołaliśmy wlać trochę oleju do głów przedstawicieli waszej barbarzyńskiej rasy, ale widzę, że jeszcze trochę musimy nad tym popracować.

Z wykrzywionej z wściekłości twarzy Vorrika odpłynęła czarna krew, co wyglądało, jakby nagle poszarzał. Yuuzhanin parsknął gniewnie i uderzył współpracującego z villipem oggzila, za pomocą którego utrzymywał łączność z Pellaeonem. Wielki admirał zobaczył błękitny błysk i usłyszał mlaśnięcie. Połączenie zostało przerwane.

Odwrócił się plecami do projektora i uśmiechnął z satysfakcją. Z pewnością jakiś czas Vorrik będzie zbyt rozwścieczony, żeby trzeźwo myśleć. Powinno to wpłynąć na jego taktykę w większym stopniu, niż gdyby nie odbył tej rozmowy, a jego wściekłość mogła tylko pogorszyć sytuację nieprzyjacielskiej floty na polu walki. Pellaeon musiał utrzymać się na nim, dopóki yuuzhańscy przełożeni nie przypomną Vorrikowi, że wydane mu rozkazy raczej nie przewidują marnowania czasu na ostrzał zapomnianej planetki na krańcu galaktyki. Yuuzhański komandor prawdopodobnie był bardziej potrzebny w miejscach, w których toczyły się ważniejsze bitwy.

Kiedy wielki admirał w końcu pozwolił sobie na krótki odpoczynek i usiadł na fotelu dowodzenia, uśmiech na jego twarzy przerodził się w grymas wyczerpania. Wiedział, że na dłuższą metę sytuacja połączonych sił zbrojnych Imperium i Galaktycznego Sojuszu jest niemożliwa do utrzymania, ale liczył na to, że przełożeni Vorrika nie będą zwlekali z odwołaniem swojego podwładnego.

 

Jacen wyrwał się z ozdrowieńczego transu Jedi w tej samej chwili, kiedy poruszyła się leżąca obok niego Saba. Młody Solo użyczał siły Danni, która cały czas leżała na noszach, nieruchoma, zimna i nieprzytomna. W tym czasie Saba badała życiowe pola planety, żeby ustalić, gdzie właściwie się znajdują. Wciąż jeszcze bez odpowiedzi pozostawało pytanie, czy Sekot istnieje w tym samym stopniu we wszystkich punktach biosfery, czy raczej się koncentruje w ściśle określonych miejscach. Jeżeli umysł Sekot naprawdę skupiał się gdzieś w pobliżu, istniała szansa, że oboje Jedi skontaktują się z nim i dzięki niemu nawiążą łączność z pozostałymi członkami grupy.

 

Z rozmyślania i medytacji wyrwał ich dobiegający spod skalnego nawisu głos pani Magister.

- Powiedzcie Senshiemu, że chce z nim porozmawiać - odezwała się Jabitha. Była skrępowana i miała zawiązane oczy, ale mówiła jak ktoś nawykły do wydawania rozkazów.

Jeden z Ferroan, któremu powierzono obowiązek pilnowania więźniów pobiegł żeby odnaleźć przywódcę buntowników. Pozostał, czterej wartownicy cofnęli się od noszy z leżącą Jabithą, jakby nawet związana pani Magister mogła wyrządzić im jakąś krzywdę.

Wkrótce obok jej noszy kucnął Senshi.

- Domyślam się, że nas podsłuchiwałaś - powiedział z nieukrywanym rozbawieniem.

- Musiałeś wiedzieć, że to zrobię - odparła pani Magister. - Prawdę mówiąc, pewnie miałeś taką nadzieję. W przeciwnym razie nie tylko zawiązałbyś mi oczy, ale także zatkał uszy.

Sędziwy Ferroanin zdjął jej przepaskę. Jacen siedział wprawdzie dosyć daleko, ale zobaczył zielonkawy błysk w czarnych oczach kobiety, która zamrugała, jakby porażona silnym światłem.

- Posadźcie ją - rozkazał Senshi. Dwaj porywacze dźwignęli kobietę i pomogli oprzeć się plecami o skalną ścianę.

- Przypuszczam, że nie odważysz się mnie rozwiązać - powiedziała pani Magister.

Senshi zignorował jej słowa.

- Sprowadziłaś tu obcych przybyszów - zaczął bez żadnego wstępu, wymownym ruchem głowy wskazując oboje Jedi. - To był błąd.

- Robię tylko to, co najlepsze dla naszej planety - oznajmiła Jabitha.

Przywódca zbuntowanych Ferroan pokręcił głową.

- Naraziłaś nas wszystkich na niebezpieczeństwo, Jabitho - powiedział oskarżycielskim tonem.

- Jeżeli tak, uczyniłam to na rozkaz Sekot - odparła pani Magister. - Rozpoznała Jedi i żywo interesuje się ich umiejętnościami.

- My także się nimi interesujemy - stwierdził Senshi. - Ale to jeszcze nie oznacza, że automatycznie uważamy ich za przyjaciół. Rozpoznajesz Przybyszów z Dali, prawda? Czy ich także byś tu zaprosiła?

- Wiesz równie dobrze jak ja, że Przybysze z Dali nie byliby u nas mile widzianymi gośćmi - odcięła się Jabitha. - W przeciwieństwie do Jedi nie uczestniczą w nieustannym cyklu życia.

- Ryby płyną strumieniem w tę samą stronę, ale to nie oznacza, że wszystkie należą do tego samego gatunku - sprzeciwił się Ferroanin. - Nie oznacza także, że umieją współżyć jedne z drugimi.

- Jedi nie wyrządzili nam żadnej krzywdy, Senshi - przypomniała pani Magister. - Nie rozumiem, dlaczego zadałeś sobie tyle trudu, żeby sprzeciwić się poczynaniom, które znalazły aprobatę…

- Proszę, nie upieraj się przy twierdzeniu, że tego życzy sobie Sekot - przerwał ostro starzec. - Sekot nie jest szczęśliwa, Jabitho.

- Skąd możesz to wiedzieć? - żachnęła się Ferroanka. - To ja jestem panią Magister. Ja jestem pośredniczką i jedyną osobą, która ma prawo twierdzić, że zna jej myśli.

- Jeżeli naprawdę je znasz, nie informujesz nas o wszystkich. - Senshi wstał i wyciągnął ręce na boki, jakby chciał objąć wszystkich Ferroan nie tylko w pieczarze, ale także poza nią. - Umysł żyjącej planety jest trudniejszy do ogarnięcia, niż się wydaje. Moglibyśmy żyć setki razy i nie objąć rozumem więcej niż cząstki jej myśli na dowolny temat.

- Objawia mi swoją wolę - przypomniała buntowniczo Jabitha. - A ja przekazuję ją wam. Od wielu dziesięcioleci taka metoda dobrze nam służy, więc dlaczego podajesz ją teraz w wątpliwość? W czym się zmieniłam, że tak niespodziewanie straciłam twoje zaufanie?

- Nie zmieniłaś się, Jabitho - przyznał Senshi. - Zmieniły się czasy, a my musimy się do nich dostosować.

- To prawda - wtrącił łagodnie Jacen, włączając się do ich rozmowy. Kiedy Jabitha i Senshi spojrzeli na niego, wzruszył ramionami. - Właśnie dlatego tu przylecieliśmy. Chcemy, żeby Sekot opuściła sanktuarium i dobrowolnie zrezygnowała z bezpieczeństwa, jakie znalazła w systemie Klasse Ephemory. Pragnęlibyśmy, żeby się przyłączyła do reszty galaktyki… galaktyki, która toczy walkę na śmierć i życie z Przybyszami z Dali. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że sami nie wygramy tej walki. Przyłączając się do nas, możecie narazić na niebezpieczeństwo swoje życie, ale jeżeli będziecie siedzieli z założonymi rękami i pozwolicie, żebyśmy przegrali, już nic więcej nie będzie was dzielić od Przybyszów z Dali. To niepomyślna wiadomość, ale przylecieliśmy tu, żeby przekazać ją zarówno Sekot, jak i waszym ziomkom. Jeśli pragniecie nadal żyć w tej galaktyce, musicie raz na zawsze rozwiązać problem Przybyszów z Dali. Jak najszybciej.

- A co na tym zyskacie? - zapytał przywódca zbuntowanych Ferroan. - Dlaczego tak bardzo potrzebujecie naszej pomocy? Jaką rolę może odegrać jeszcze jedna planeta w waszej walce?

- Nie jesteście pierwszą lepszą planetą - syknęła Saba. - Nigdzie w poznanej części galaktyki nie istnieje świat równie wspaniały jak Zonama Sekot.

Senshi nie wyglądał na przekonanego. Emanował od niego niemal namacalny sceptycyzm. Starzec odwrócił się i spojrzał na Jabithę.

- Zgodziłaś się spełnić ich prośbę, prawda? - zapytał. - Skierowałaś nas na drogę wiodącą ku zagładzie?

- Niczego takiego nie zrobiłam! - wybuchła pani Magister. - Ja także się spotkałam z okropnościami wojny. Dobrze wiem, ile kosztowały nas Przeloty. Podobnie jak ty, Senshi, nie chcę więcej mieć z tym nic wspólnego. Nie odeślę jednak z kwitkiem tych ludzi ani nie potraktuję ich jak złoczyńców tylko dlatego, że przylecieli do nas po pomoc! Zasługują na coś więcej.

- Dlaczego? Bo są Jedi? - zadrwił Ferroanin.

- Bo nie zamierzają wyrządzić nam żadnej krzywdy.

- Czy to opinia twoja, czy Sekot?

- Sekot - odparła pani Magister, ale zająknęła się i zacisnęła zęby. - Podobnie jak ty, zaleciłam rozwagę. Z jednej strony nie możemy bez zastanowienia uwierzyć na słowo nieznanym gościom, ale z drugiej nie powinniśmy ich zrażać do siebie. Jeżeli rycerze Jedi mówią prawdę, możemy ich potrzebować nie mniej niż oni nas.

- Czy to opinia Sekot, czy twoja? - zainteresował się starzec.

- Moja - przyznała Jabitha.

Senshi spojrzał na nią z nieukrywaną pogardą.

- Opierając się na własnych uczuciach, ryzykujesz nie tylko nasze życie, ale także życie samej Sekot. - Pokręcił zdecydowanie głową. - Nie pozwolę ci na to, Jabitho.

Pani Magister wbiła w niego sztylety czarnych oczu.

- A co zrobisz, jeżeli ci się sprzeciwię? - zapytała. - Zabijesz mnie? Zabijesz Jedi?

- Nic z tego - syknęła Barabelka, wstając z miejsca pod skalną ścianą.

Senshi zerknął na nią, ale zaraz, wyraźnie zdenerwowany, przeniósł spojrzenie znów na Jabithę.

- Zwracam się do ciebie, bo wiem, że twoje oczy i uszy są oczami i uszami Sekot - zaczął. - Usłyszy mnie i podejmie własną decyzję. Dowiem się, jak wygląda prawda.

- Nie powiedziałeś jej niczego, Senshi, czego już przedtem nie słyszała - oznajmiła Jabitha.

- Mylisz się - burknął sędziwy Ferroanin. - Powiedziałem jej, że jesteśmy gotowi zrobić wszystko, co konieczne, żeby bronić naszego spokoju. Nigdy dotąd nie miała do czynienia z naszym buntem, wkrótce jednak przekona się, jak daleko jesteśmy gotowi się posunąć. - Odwrócił się do pozostałych buntowników i zaczął wydawać im rozkazy. - Za piąć minut opuszczamy to miejsce. Zawiązać oczy pani Magister. Nie chcę, żeby widziała, dokąd idziemy.

- A co z Jedi? - zapytała Jabitha.

Senshi odwrócił się i napotkał spojrzenie Jacena. Ferroanin wyglądał na zdenerwowanego i zaniepokojonego, ale starał się udawać, że panuje nad sytuacją. Prawdopodobnie do tej pory zdążył się zorientować, że gdyby goście chcieli odejść, nie zdołałby ich zmusić do kontynuowania wędrówki.

- Jeżeli chcą z nami iść, niech idą - powiedział. - Im więcej świadków, tym lepiej. Jeżeli jednak tak sobie życzą, mogą odejść. Nawet gdyby wrócili prosto do osady, nie zdążą na czas sprowadzić pomocy, a my nie potrzebujemy dodatkowych więźniów.

- Zaufaj mi - odezwała się Saba. Wyciągnęła ręce przed siebie i posługując się Mocą, oderwała rękojeści obu świetlnych mieczy od pasów porywaczy, tymczasowo opiekujących się bronią Jedi. Chwyciła je w locie, podała Jacenowi jego broń i odwróciła się do Senshiego. - Jak widzisz, nigdy nie byliśmy waszymi więźniami.

Obserwując pokaz potęgi Jedi, najbliższy ferroański strażnik zaczął zdradzać oznaki zdenerwowania, ale przywódca buntowników wyglądał, jakby nie wywarło to na nim większego wrażenia.

- Jeżeli spróbujecie nam przeszkodzić, będziemy się bronili - powiedział. - Możliwe, że nie pokonamy wojowników równie potężnych jak wy, ale stawimy wam czoło. - Spiorunował spojrzeniem strażników strzegących Jabithy. - Zawiązać jej oczy - rozkazał. - Natychmiast!

Nie okazując zainteresowania obojgu Jedi, odwrócił się i odszedł. Jacen i Saba spojrzeli po sobie, a potem, nie kryjąc niepokoju, przenieśli spojrzenia na Jabithę, która także wyglądała na zaniepokojoną.

- Proszę się nie martwić, pani Magister- odezwał się młody Solo. - Nie opuścimy pani w potrzebie.

- Pod jej opieką nie stanie się pani absolutnie żadna krzywda - obiecała Barabelka.

Jacen pokiwał głową tak uspokajająco jak mógł, ale w jego umyśle zaczęły się rodzić wątpliwości. Patrząc na nieprzytomną Danni, nie mógł się nie zastanawiać, w co właściwie dali się wplątać.

W pewnej chwili Jag poczuł, że ręka Jainy poruszyła się w jego dłoni. Ocknął się z niespokojnego snu i pochylił nad jej łóżkiem. Młoda Solo miała półprzymknięte oczy. Kiedy się zorientowała, że na nią patrzy, lekko ścisnęła jego palce.

- Jaino, słyszysz mnie? - odezwał się młody pilot.

- Jag? - zapytała. Jej głos miał chrapliwe brzmienie.

Chciała powiedzieć coś więcej, ale przeszkodził jej cichy jęk osoby leżącej na sąsiednim łóżku. Na myśl, że Tahiri także się budzi, młody pilot poczuł ulgę, ale także niepokój. Włączył komunikator, żeby się połączyć z głównym lekarzem „Selonii”.

- Vigos, chyba powinien pan tu szybko przyjść! - zawołał.

Lekarz nie domagał się wyjaśnień ani nie tracił czasu na odpowiedź. Pstryknął włącznikiem mikrofonu na znak, że zrozumiał, i od razu przerwał połączenie.

- Nie… - zaczęła Jaina i przełknęła ślinę. Miała wyschnięte i spękane wargi.

Jag podał jej kubek z wodą i przytrzymał blisko ust, żeby mogła się napić przez słomkę. Cały czas kątem oka niespokojnie obserwował budzącą się jasnowłosą kobietę. W pewnej chwili spod jej nerwowo drżących powiek ukazały się zielone źrenice. Jag był ciekaw, kto się budzi, Tahiri czy Riina.

Jaina zwróciła uwagę na niepokój malujący się na jego twarzy.

- Nie martw się, wszystko będzie dobrze - wychrypiała. - Tak sądzę.

Zanim zdążył zapytać, co ma na myśli, do sali wpadli Dantos, Vigos i pozostali członkowie zespołu medycznego. Tahiri znów jęknęła. Niespodziewanie usiadła na łóżku i zaczęła wymachiwać rękami. Cokolwiek zamierzała zrobić, nie panowała nad mięśniami. Vigos i jego współpracownicy od razu ją otoczyli i łagodnie przytrzymując, rozpoczęli badania. Dwaj inni lekarze podeszli do urządzeń monitorujących stan organizmu Jainy. Młoda Solo zapewniła ich, że czuje się doskonale, ale lekarze postanowili sprawdzić stan jej zdrowia.

Uwierzył jej tylko Jag, chociaż Jaina miała bladą skórę i zaczerwienione oczy. Wyglądała jak przepuszczona przez maszynkę do mielenia mięsa.

- Słyszałam cię - szepnęła.

Jag zmarszczył brwi.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał.

- Słyszałam twój głos we śnie - wyjaśniła. - Pamiętam, co powiedziałeś.

Jej uśmiech przepełnił jego serce niezwykłym ciepłem. Młody pilot uświadomił sobie, że Jaina odwzajemnia jego uczucie. Nie musiała nic mówić, bo jej uśmiech zdradzał, że go także kocha.

Vigos pochylił się nad Tahiri i delikatnie otworzył szerzej jej oczy, żeby sprawdzić reakcję źrenic na światło.

- Tahiri, słyszysz mnie? - zapytał.

Młoda Jedi otworzyła spierzchnięte wargi i jęknęła.

- Nazywam się… - zaczęła i urwała. Przełknęła ślinę i spróbowała od nowa. - Jak się nazywam?

Jag poczuł nagły chłód.

- Ish’ka!

Zerwał się, obszedł łóżko Jainy i na wszelki wypadek stanął między nią a Tahiri… a raczej kimś, kto zawładnął jej ciałem. Spojrzał na Vigosa.

- Proszę wezwać panią kapitan Mayn - polecił. - Powinna wiedzieć…

Nagle poczuł na przedramieniu uścisk czyichś palców. Ze zdumieniem przekonał się, że to Jaina.

- Zaczekaj - powiedziała młoda Solo. - Dajmy jej dokończyć.

- Jeżeli nie ma pojęcia, kim jest, skąd może wiedzieć, że nazywa się Tahiri? - sprzeciwił się młody pilot. - Nie zamierzam dopuścić, żeby władzę nad jej ciałem przejęła Riina. Nie pozwolę, żeby dźgnęła nas w plecy klingą jej świetlnego miecza!

- Jestem… - zaczęła znów Tahiri, ale nagły atak kaszlu przeszkodził w dokończeniu zdania osobie, która owładnęła jej ciałem. - Nie jestem…

- Widziałam je, Jagu. - Głos Jainy brzmiał coraz mocniej, i to ona go powstrzymała, chociaż w jego umyśle odzywało cię coraz więcej dzwonków alarmowych. - Nie zamierzam udawać, że wszystko zobaczyłam czy zrozumiałam, ale widziałam je razem w umyśle Tahiri. Była tam Riina; walczyła z nią. To wyglądało jak sen. Najpierw obie toczyły pojedynek, a potem zaczęły kogoś ścigać. Podejrzewam, że chodziło im o mnie. Wyglądało to, jakby Riina starała się przekonać Tahiri, żeby zwróciła się przeciwko mnie… - Urwała, jakby się zawahała. - Możliwe, że chciała mnie zabić, ale do tego nie doszło - podjęła po chwili. - Tahiri znalazła inny sposób. Ona…

Urwała i znów się zawahała, jakby szukała odpowiednich słów.

- Opowiedz mi o wszystkim, Jaino - poprosił Jag. - Chcę wiedzieć, dlaczego nie powinienem wszczynać alarmu i ograniczać jej swobody ruchów.

- Nie jestem tylko Tahiri - wychrypiała siedząca obok nich młoda kobieta. Jej głos nabierał stopniowo coraz większej siły. - Nie jestem także Riiną. Jestem kimś zupełnie nowym. - Skierowała na Jaga zaskakująco przytomne oczy. - Zmieniłam się, chociaż moja twarz została taka sama.

- Zmieniłaś się? - zapytał Vigos. Jag usłyszał jego głos, jakby napływał z dużej odległości.

- Nie jest już ani jedną, ani drugą, a zarazem jest i jedną, i drugą - odezwała się Jaina. - Tahiri nie mogła się pozbyć Runy, ale, Yuuzhanka nie potrafiła się pozbyć młodej Jedi. Musiały się zespolić, bo w przeciwnym razie by oszalały.

Jag był coraz bardziej zaintrygowany. Nie potrafił zrozumieć, jak mogły się połączyć umysły dwóch zupełnie różnych osób. Zastanawiał się, czy Tahiri jest nadal taka, jaką znał do tej pory. A jeżeli jej yuuzhańska połowa przekona ją o słuszności swoich racji? W jego umyśle kłębiły się setki pytań, ale na żadne nie umiał znaleźć prostej odpowiedzi.

- Pierwszy raz od wielu lat czuję się… kompletna - ciągnęła młoda kobieta. - To chyba dobrze, prawda? - Przeniosła spojrzenie na Jainę. - Pamiętam, że tam byłaś… że starałaś się mi pomóc. Nic nie robiłaś, po prostu czuwałaś. Nie zdecydowałaś się na użycie siły, nawet kiedy jakaś cząstka mnie chciała cię zaatakować. Dopiero to przekonało mnie, że walka byłaby czymś niewłaściwym. Twój przykład pomógł mi uleczyć zraniony umysł. Gdyby nie twoja obecność w nim, pozabijałybyśmy się nawzajem.

Młoda Jedi wykonała dziwny gest przed swoją twarzą. Potem opuściła rękę i chwyciła dłoń Jainy.

- Mówią na to us-hrok - powiedziała. - To oznacza dług wdzięczności i lojalności wobec ciebie za to, że mi pomogłaś. Ofiaruję ci to nie jako Yuuzhanka ani jako istota ludzka, która przypadkiem zna różne obce tradycje. Ofiaruję ci to jako ja. - Tahiri straciła pewność siebie, ale szybko ją odzyskała. - Będę ci za to wdzięczna do końca życia, Jaino Solo, siostro mojego ukochanego. Zawsze będę cię uważała za członka swojej rodziny i chroniła cię z narażeniem własnego życia. Przysięgam ci to na honor, z całego serca.

Wstrząśnięta Jaina zerknęła na Jaga.

- Dziękuję ci - powiedziała.

Młody pilot także nie bardzo wiedział, co myśleć o odzyskanej pewności siebie młodej kobiety. Tam, gdzie przedtem widział lęk i zwątpienie, teraz dostrzegał zdecydowanie i siłę.

- Będę musiał się do tego przyzwyczaić - odezwał się w końcu.

Tahiri kiwnęła lekko głową.

- Jak wszyscy pozostali - stwierdziła.

- No cóż, wygląda na to, że wyzdrowiejesz - oznajmił Vigos, który stanął między nimi. - Masz regularny oddech i silny puls. Nie pozostawałaś nieprzytomna na tyle długo, żeby zwiotczały ci mięśnie. Niedługo powinnaś zacząć chodzić.

Tahiri starała się coś odpowiedzieć, ale słowa nie chciały przejść przez jej wyschnięte gardło.

Przedłużającą się ciszę postanowiła przerwać Jaina.

- Mama będzie zachwycona, kiedy się o tym dowie – powiedziała. - A przy okazji, co się z nią dzieje?

Vigos spojrzał na Jaga.

- Odleciała na pokładzie „Sokoła” - odparł wymijająco młody pilot, ale to nie zaspokoiło ciekawości Jainy.

- Co się dzieje, Jagu? - zaniepokoiła się.

- Prawdę mówiąc, bardzo dużo. Nie wiem, od czego zacząć.

Coraz bardziej zaniepokojona Jaina usiadła na łóżku.

- Po prostu powiedz, o co chodzi - poprosiła.

- Krążymy po orbicie wokół Esfandii - zaczął Jag. - Są tu także Yuuzhan Vongowie i Pellaeon. - Zastanawiał się, czy opowiedzieć jej o drobnej niespodziance, jaką sprawił ostatnio wielkiemu admirałowi, ale postanowił zostawić to na później. - Personel przekaźnikowej bazy ukrył się gdzieś na powierzchni planety, a twoi rodzice polecieli tam, żeby ich odnaleźć. Jedni i drudzy są teraz uwięzieni. My nie możemy się do nich dostać, a oni nie mogą stamtąd odlecieć.

Oszołomiona Jaina uniosła brwi i pokręciła głową.

- Musiałam być strasznie długo nieprzytomna - mruknęła.

- Nie przejmuj się- wychrypiała Tahiri, spoglądając na nią. - Prawdziwa wojowniczka nigdy nie opuszcza w potrzebie członków swojej rodziny. Obiecuję, że ich znajdziemy i tu sprowadzimy.

- Najpierw odpoczynek, potem walka. - Jaina uśmiechnęła się do młodej Jedi. - Na pewno znajdziemy tu jakąś łazienkę. W tej chwili czuję się istotą tylko na poły ludzką i boję się pomyśleć, jak ty się czujesz.

- Jak w norze vua’sa - przyznała Tahiri.

Roześmiała się, a Jag poczuł, że opuszcza go część napięcia. Nie musiał znać wszystkich słów, aby zrozumieć, że to miał być dowcip.

Młoda Solo uniosła głowę i skierowała na niego oczy. Widząc ich lśnienie, zrozumiał wreszcie, że obie młode kobiety wkrótce wrócą do zdrowia. Jaina bez zastrzeżeń pogodziła się z „nową” osobowością Tahiri i nie wątpiła, że jej przyjaciółka przyjdzie do siebie. Wyglądała na przekonaną, że to, co się jej przydarzyło, przyniesie korzyść młodej Jedi. Pewność w oczach Jainy przemawiała do niego silniej niż słowa. Wiedząc, że Tahiri będzie nadal walczyła po właściwej stronie, z radością mógł ją uznać za przyjaciółkę i sojuszniczkę.

Nom Anor wzdrygnął się, otworzył oczy i stwierdził, że w pomieszczeniu panuje nieprzenikniona ciemność. Był tak zdezorientowany, że nie wiedział, dlaczego się obudził. Czyżby śnił mu się jakiś koszmar? Niczego takiego nie pamiętał. A może zapomniał coś zrobić? Dopiero po jakichś dziesięciu sekundach uświadomił sobie, że odpowiedzi powinien szukać wokół siebie. Pamiętał, że kiedy się zdrzemnął na pryczy, aby dać trochę wytchnienia zmęczonym oczom, zostawił nad biurkiem świecący żółty porost, a obecnie jego komnata była pogrążona w zupełnym mroku.

Leżał cicho i nasłuchiwał. W pewnej chwili usłyszał cichy szmer, jakby coś poruszyło się mniej więcej pośrodku pomieszczenia. Napiął mięśnie i zaczął się zastanawiać, co robić. Mógłby krzykiem zaalarmować stojących przed drzwiami strażników, ale skoro napastnicy dostali się do jego komnaty, prawdopodobnie dawno się z nimi rozprawili. Mógłby też sięgnąć po leżące obok pryczy coufee, ale gdyby wygiął ciało, ułatwiłby kryjącemu się w mroku wrogowi zadanie śmiertelnego ciosu w szyję. Mógłby się zerwać z pryczy i skoczyć w miejsce, skąd napłynął podejrzany szmer w nadziei, że zaskoczy skrytobójcę, ale w ciemności mógłby się z nim łatwo minąć albo nadziać się na ostrze gotowej do zadania ciosu broni. Przez jego umysł przelatywało wiele możliwości, ale z każdej szybko rezygnował.

Jego plaeyrin boi sprężył się automatycznie, reagując na wzrost poziomu hormonów stresu w krwiobiegu. Gdyby zdołał choć raz trafić niewidocznego napastnika…

- Teraz!

Słowo wystrzeliło z ciemności niczym pocisk i w tym samym ułamku sekundy dwaj napastnicy zaatakowali go z dwóch stron równocześnie. Nom Anor poczuł, że czyjeś ręce chwytają go i starają się uniemożliwić mu swobodę ruchów. Walczył z wrogami, najdzielniej jak potrafił, ale utrudniały mu to ciemność i liczba napastników. Były egzekutor zwrócił się ku temu, który stał po lewej w nadziei, że zobaczy jego twarz. Jego trud okazał się daremny. W ciemności majaczyły mroczne cienie, zdołał tylko dostrzec zarysy postaci i na razie musiał się tym zadowolić. Odprężył się i udał, że pogodził się z porażką. Skupił uwagę na napastniku i strzelił prosto w jego twarz strugą śmiercionośnej cieczy z plaeyrin bola. Usłyszał krzyk skrytobójcy i chwilę później łoskot padającego ciała. Zacisnął uwolnioną dłoń w pięść i wyrżnął w twarz osobnika wykręcającego mu drugą rękę.

Rozległo się stłumione stęknięcie, ale złoczyńca jej nie puścił.

- Trzymajcie go! - krzyknął ktoś i z ciemności wyłoniły się cienie kolejnych napastników.

Czyjeś ręce chwyciły jego głowę i ktoś przycisnął szmatę do oczodołu z plaeyrin bolem. Śmiercionośna broń szarpnęła się, ale nie strzeliła.

Ilu ich jest? - pomyślał Nom Anor. Rozpaczliwie się wyrywając, starał się kopać napastników, którzy usiłowali unieruchomić jego ręce i nogi, ale wynik tej nierównej walki był z góry przesądzony. Wkrótce dwóch napastników wykręciło mu ręce, a nogi przygniótł ciężki tors trzeciego. W końcu Nom Anor zrezygnował z obrony i odprężył się na pryczy. Napastników było zbyt wielu, żeby mógł marzyć o wygraniu. Powinien oszczędzać energię, zamiast marnować ją na bezsensowną walkę.

Starał się głęboko, równomiernie oddychać, żeby odprężyć się i zebrać myśli. Przypomniał sobie, że tylko niewiele walk wygrywa się wyłącznie dzięki ślepej wściekłości. Musiał się dowiedzieć, kim są napastnicy, zanim będzie mógł zacząć marzyć o ich pokonaniu, a w panującym mroku nie mógł ich nawet policzyć.

Nagle obok drzwi rozbłysnął lambent, który rzucił słaby blask na twarze wszystkich obecnych. Nom Anor nie znał dwóch, którzy wykręcali jego ręce, lecz wcale nie był tym zaskoczony. Zapewne należeli do jego grupy, ale były egzekutor zapamiętywał twarze tylko tych, którzy odgrywali ważne role w jego planach. Skądkolwiek się jednak wzięli, byli niewątpliwie sługusami osoby, która zaplanowała tę napaść… podstępnego zdrajcy.

Znał jednak, i to dobrze, twarz osoby stojącej z lambentem przy drzwiach komnaty. Kiedy Shoon-mi podszedł bliżej, Nom Anor zauważył coufee w jego drugiej dłoni. Odbijające się od ostrza światło było podobne do blasku bijącego z jego oczu… zimne, bezlitosne i śmiertelnie niebezpieczne.

Zmarszczył brwi. Był zdezorientowany, ale - co mogło się wydawać dziwne - podziwiał zuchwalstwo religijnego doradcy. Zupełnie się tego po nim nie spodziewał.

- Shoon-mi? - zapytał, udając bezgraniczne zdumienie.

Zhańbiony spojrzał na niego z pogardą, a niebieskie worki pod jego oczami zafalowały z tłumionej pasji. Jakby z dezaprobatą dla swojego Mistrza powoli pokręcił głową.

- Widzicie? - zapytał swoich pachołków. - Nie jest bogiem!

- Nigdy nie udawałem, że nim jestem, głupcze! - warknął były egzekutor. - Naprawdę nie słuchałeś, czego cię uczyłem…

- Ale mogłeś nim być - przerwał Zhańbiony.

Unieruchomiony na pryczy Nom Anor zdecydował, że sytuacja staje się absurdalna. Nie mógł się powstrzymać i zarechotał.

- Jesteś albo o wiele inteligentniejszy, niż sądziłem, Shoon-mi, albo o wiele głupszy, niż mogłem sobie wyobrazić - powiedział.

Zhańbiony gniewnie syknął i dłonią, w której trzymał coufee, chlasnął Noma Anora na odlew w twarz.

W następnym ułamku sekundy obrócił broń i przyłożył ostrze do grdyki byłego egzekutora.

- Śmiesz nazywać mnie głupcem, chociaż mam w ręku twoje życie? - zadrwił.

- Władza nad czyimś życiem i śmiercią nie powoduje, że ktoś staje się automatycznie inteligentny, Shoon-mi - odciął się Nom Anor. - Wykorzystałeś po prostu chwilę mojej słabości, nic więcej.

- Chwilę? - Shoon-mi głośno się roześmiał. - Naprawdę uważasz, że unikniesz śmierci… Mistrzu?

Były egzekutor był świadom, że arterie w jego gardle dzieli od ostrza coufee tylko cienka warstwa skóry. Wiedział, że wystarczy lekki nacisk, aby zginął, ale nie pozwolił sobie na okazanie przerażenia.

- Nie chodzi o to, czy ja uniknę śmierci - odparł z namysłem - ale o to, czy ty zdołasz jej uniknąć.

Shoon-mi spiorunował go spojrzeniem.

- Grozisz mi, kiedy powinieneś żegnać się z życiem? - zapytał.

Spoglądając w jego oczy, Nom Anor dostrzegł rozpaczliwą potrzebę odegrania się na kimś, kto tak długo nim pomiatał.

- Nie znajduję się w odpowiednim położeniu, żeby ci grozić, Shoon-mi - zaczął. - Zastanawiam się tylko, jak mogłeś się spodziewać, że ujdzie ci to na sucho. Kiedy dowiedzą się o tym wierni, powstaną przeciwko tobie. Wiesz chyba o tym, prawda? Jeżeli mnie zabijesz, pomszczą moją śmierć, ale później wpadną w panikę i się rozproszą.

- Mogliby tak zareagować, gdyby się dowiedzieli o twojej śmierci - przyznał Zhańbiony.

- Ach, więc o to ci chodzi! - Nom Anor kiwnąłby głową, gdyby nie miał przyciśniętego do gardła ostrza coufee. - Możliwe, że zginę, ale Prorok będzie nadal żył. Zamierzasz się stać mną, mam rację? Wykorzystując mój okrywacz, schronisz się pod moim publicznym wizerunkiem. Wydaje ci się, że dzięki temu przejmiesz władzę nad herezją?

Shoon-mi pozwolił sobie na lekki uśmiech.

- Nie mylisz się - przyznał.

- A swoje zniknięcie wyjaśnisz, pokazując wszystkim moje zmasakrowane nie do poznania zwłoki - ciągnął były egzekutor. - Oświadczysz, że tylko cudem uniknąłeś śmierci, zabijając tego, którego uważałeś za najbardziej oddanego współpracownika i wyznawcę herezji.

- To chyba praktyczny plan, co? - pochwalił się Shoon-mi. - Ukryję prawdę pod inną prawdą, bo właśnie tego nauczyłem się od ciebie… Mistrzu.

Nom Anor uśmiechnął się pobłażliwie. Aż do tej pory jego religijny doradca nie znał całej prawdy o tożsamości Noma Anora.

- A co z tymi, których podburzyłeś przeciwko mnie? - zapytał. - Co im obiecałeś, Shoon-mi?

Zhańbiony zawahał się i przeniósł spojrzenie na pachołków trzymających byłego egzekutora. Ta krótka chwila wahania wystarczyła, żeby Nom Anor domyślił się ich losu. Przy pierwszej nadarzającej się okazji mieli zostać zabici, bo zbyt wiele wiedzieli o Shoon-mim i zbyt dobrze znali jego plany.

- Kiedy odzyskamy wolność, staną u mojego boku - odezwał się w końcu Zhańbiony. - Zostaną osobistymi ochroniarzami Proroka.

- Ach, tak? - zadrwił Nom Anor. - A nie sądzisz, że dochowają ci takiej samej wierności, jaką ty okazałeś mi tej nocy?

- Okazywałbym ci lojalność do końca życia - zapewnił szczerze Shoon-mi. - Jakiś czas nawet ci wierzyłem, teraz jednak… - Urwał i pokręcił głową. - Ten ruch potrzebuje nie tylko świeżego powietrza, ale także nowego przywódcy.

- Zapomniałeś o jednym - wtrącił Nom Anor.

- O niczym nie zapomniałem - syknął gniewnie Zhańbiony.

- A jednak - stwierdził były egzekutor. Wiedział, że jeśli chce grać na zwłokę, powinien nakłonić przeciwnika do kontynuowania tej rozmowy. Każda następna sekunda życia mogła dać okazję zmiany niefortunnego położenia, a najlepszym sposobem było wykorzystywanie wątpliwości i niezdecydowania Zhańbionego. - Prawdę mówiąc, nie mogę uwierzyć, że byłeś tak naiwny, aby to przeoczyć.

- Jeżeli choć przez chwilę przypuszczasz, że cię nie zabiję… - ostrzegł Shoon-mi i przycisnął mocniej ostrze coufee do gardła Noma Anora.

- Nie wątpię, że mnie… zabijesz. - Nom Anor posłusznie okazał lęk, chociaż wyraz twarzy Zhańbionego kazał mu się zastanowić, czy Shoon-mi naprawdę go uśmierci. Jeżeli tak, to z pewnością się nie spieszył. - Jestem pewien, że masz moje życie w swoich rękach, i nie zamierzam temu przeczyć. Zastanawiam się jednak, dlaczego mnie zdradzasz. Dlatego że wydawałem ci rozkazy? Że nie informowałem cię o niektórych sprawach?

Shoon-mi zmniejszył nacisk ostrza coufee na grdyką byłego egzekutora. Nom Anor skorzystał skwapliwie z okazji, żeby głębiej odetchnąć.

- Zdradź mi to, proszę, żebym przynajmniej zrozumiał, dlaczego mam zginąć z twojej ręki.

- Dlatego że proponowałeś swoim wyznawcom wszystko to, czego już zaznali pod rządami Shimrry! - W głosie Zhańbionego brzmiał taki żal, że wprawiło to w osłupienie nawet sługusów trzymających Noma Anora. - Przychodzą do nas wierni, a ty wykorzystujesz ich, jakby nic dla ciebie nie znaczyli. Składasz ich w ofierze, ale nawet nie zadajesz sobie trudu, żeby poznać ich imiona, podczas gdy oni cały czas mają twoje na języku. Wierzyli w ciebie. Wierzyli w doktrynę Jeedai! - Shoon-mi pokręcił głową. - Jeedai nigdy by nie zrobili tego, co ty, Amorrnie. Troszczyłeś się wyłącznie o własną sławę. Nie głosiłeś słów Jeedai ku chwale Zhańbionych! Dbałeś tylko o swoją chwałę!

- Podobnie jak ty teraz dbasz o swoją, Shoon-mi? - odciął się były egzekutor.

Zhańbiony ponownie przycisnął mocniej ostrze coufee do jego gardła… tym razem na tyle mocno, że rozcięło skórę. Nom Anor poczuł, że po jego szyi spływają krople krwi.

- Powinienem… - zaczął jego religijny doradca.

- Tak, powinieneś - przerwał bezceremonialnie były egzekutor. - Powinieneś mnie w końcu zabić! No, dalej, Shoon-mi! Jestem pewien, że masz na głowie pilniejsze sprawy, niż stać obok mnie i gawędzić ze mną. Nie zapominaj, że musisz zacząć planować, jak odzyskać wolność.

- Kpisz ze mnie, chociaż otacza cię chmura śmierci?

Nom Anor pozwolił sobie na szeroki uśmiech. Zauważył, jak bardzo jego rzekoma odwaga wstrząsnęła Zhańbionym.

- Wiesz co, może myliłem się co do ciebie - odparł. - Chyba nie miałem racji, kiedy sądziłem, że o czymś zapomniałeś… bo prawdopodobnie w ogóle o tym nie pomyślałeś.

- O czym nie pomyślałem?

Były egzekutor zrozumiał, że chociaż Shoon-mi ma nad nim oczywistą przewagę, w rzeczywistości nie jest tak pewny siebie, za jakiego chciałby uchodzić w jego oczach. Uśmiechnął się do swoich myśli.

- To ci się nie uda - powiedział.

- Nonsens - burknął Zhańbiony. - Możesz uważać się za martwego…

- Nie o mnie chodzi, idioto! - przerwał Nom Anor. - Miałem na myśli Shimrrę! Nigdy go nie przekonasz, żeby zwrócił ci wolność i honor. Dlaczego miałby cię wysłuchać? Dlaczego miałyby go obchodzić twoje żądania? Nie dostrzegasz, co się dzieje pod twoim paskudnie krzywym nosem, a co dopiero na dworze Najwyższego Władcy Yuuzhan Vongów. A przecież Shimrra jest miliony razy potężniejszy, niż kiedykolwiek mógłby zostać Prorok… bez względu na to, kto będzie nosił jego maskę. Nawet jeżeli dzisiaj zdobędziesz jakąś władzę, stracisz ją w chwili swojej śmierci, a zarazem śmierci wszystkich wiernych splugawionych przez twój cuchnący oddech. Może jeszcze tego nie wiesz, Shoon-mi, ale stałeś się trupem w chwili, gdy przekroczyłeś dzisiaj próg tej komnaty. Żałuję tylko tego, że nie będę świadkiem twojej żałosnej i haniebnej śmierci.

Zhańbiony nie okazał jednak ani odrobiny lęku. Zamiast tego szeroko się uśmiechnął.

- Niech ci się nie wydaje, że mnie zwiedziesz, Amornie - powiedział. - Dobrze wiem, że tylko starasz się…

W następnej chwili coś pchnęło go w plecy z taką siłą, że się zatoczył i przestał przyciskać coufee do gardła ofiary. Nom Anor odwrócił głowę, żeby ostra jak brzytwa klinga nie przecięła tętnicy, a Shoon-mi zwalił się na jego pryczę i wypuścił lambent. Komnata pogrążyła się w ciemności.

Słysząc odgłosy walki w mrocznym pomieszczeniu, były egzekutor rozpaczliwie zapragnął przeżyć. Zaczął się szarpać i wykręcać, ale nie zdołał zrzucić z siebie ciężkiego ciała Shoon-miego. W otaczającej go ciemności słyszał istną kakofonię ponurych dźwięków… okrzyki, jęki bólu, zgrzyt ścierających się kling, trzask rozdzieranych tkanin i głuche odgłosy zadawanych ciosów. Nagle napastnicy, wykręcający jego ręce i przyciskający łachman do oczodołu z plaeyrin bólem, zwolnili uchwyt. Były egzekutor wyprostował się, ale wciąż jeszcze nie mógł się poruszyć. Leżący na nim Shoon-mi ciężko oddychał i cicho postękiwał. W pewnej chwili rozległ się agonalny jęk i czyjeś ciało zwaliło się z łoskotem na posadzkę komnaty.

W końcu Nom Anor wyśliznął się spod nieruchomego ciała religijnego doradcy i wyłuskał coufee z jego bezwładnych palców. Shoon-mi spadł z pryczy na posadzkę z pomrukiem, który przerodził się w jęk bólu, ale nie próbował wstać ani się bronić. Nom Anor podniósł lambent i skierował światło w stronę miejsca, skąd napływały odgłosy najzaciętszej walki. Jeden z dwóch walczących wojowników, zaskoczony niespodziewanym blaskiem, odwrócił głowę i spojrzał w stroną źródła światła. Kunra nie potrzebował niczego więcej, żeby zyskać nad nim przewagę. Przykucnął, machnął długim ostrzem i zatopił je w boku przeciwnika. W oczach Zhańbionego zgasły iskierki światła, a jego prawie przecięte na pół ciało zwaliło się obok kilku innych na posadzkę. Kunra wyprostował się i połą szaty otarł krew z płaskiej klingi broni.

- Dobrze się czujesz? - zapytał, spoglądając na Noma Anora.

Wodząc spojrzeniem po ciałach zabitych Zhańbionych, były egzekutor pokiwał głową.

- Zaraz przyjdę do siebie - powiedział.

- Przepraszam, że zajęło mi to tyle czasu - ciągnął były wojownik. - Trzej inni zaskoczyli mnie w mojej komnacie, ale nie zabili od razu, więc się domyśliłem, że chodzi im o kogoś innego. Chcieli mnie tylko obezwładnić, żebym im nie przeszkadzał, kiedy Shoon-mi będzie się rozprawiał z tobą. Prawdopodobnie liczyli na to, że przyłączę się do nich, kiedy twój religijny doradca zostanie nowym przywódcą heretyków.

Nom Anor położył dłoń na ramieniu Kunry.

- Tak czy owak, zjawiłeś się w zaskakująco odpowiedniej chwili - zauważył.

- Niezupełnie - mruknął Kunra. - Jakiś czas stałem pod drzwiami i podsłuchiwałem. - Odwrócił głowę i skierował w kąt komnaty pozbawione wyrazu szare oczy.

Były egzekutor spojrzał na niego uważniej.

- Wcale mnie to nie dziwi - oznajmił w końcu. - Zastanawiałeś się, czy przypadkiem nie pozwolić, żeby Shoon-mi mnie zabił. Potem mógłbyś się z nim rozprawić i samemu ogłosić Prorokiem, prawda?

- Może - przyznał Kunra i schował broń pod połę szaty. Nie wyglądał na skruszonego, ale też Nom Anor wcale się tego po nim nie spodziewał. Nie miał nic przeciwko zdradzieckim myślom, pod warunkiem że ich ostatecznym rezultatem jest lojalność.

- Zostałbyś lepszym Prorokiem, niż Shoon-mi mógłby kiedykolwiek marzyć - powiedział. Przeniósł spojrzenie na leżącego na posadzce Zhańbionego. Shoon-mi żałośnie jęczał, a z jego pleców wystawała rękojeść coufee. Nom Anor domyślił się, że klinga przerwała rdzeń kręgowy i pozbawiła zdrajcę władzy w kończynach.

- Chcę zapytać cię o to, co mu powiedziałeś… - zaczął Kunra, ale urwał. Widocznie nie miał dość śmiałości albo nie potrafił dokończyć pytania.

Nom Anor odwrócił się do niego.

- O co? - zapytał.

- Zapewniłeś go, że to się nie uda - przypomniał były wojownik. - Że Najwyższy Lord nie zgodzi się spełnić naszego żądania.

- Starałem się grać na zwłokę - odparł wymijająco były egzekutor.

Kunra pokręcił głową.

- Nie, z tonu twojego głosu wynikało, że myślisz tak naprawdę - powiedział.

Nom Anor pokiwał głową, bo rozumiał rozterkę byłego wojownika. Czyżby ich sprawa była naprawdę beznadziejna? Nawet on nie potrafił się pozbyć wielu wątpliwości… zwłaszcza kiedy ponownie zobaczył majestat i potęgę Shimrry w jego sali tronowej.

- Kto to może wiedzieć, Kunro? - zapytał. - Shimrra jest potężny, nie ma co do tego wątpliwości. Może jednak uda się nam go przekonać. Gdybym miał u boku jeszcze tysiąc wojowników równie lojalnych i dzielnych jak ty, nie wahałbym się ani chwili.

Przeniósł spojrzenie w dół, na kwilącego Shoon-miego. Przetoczył go stopą, pochylił się i wepchnął coufee jeszcze głębiej w jego plecy. Zhańbiony krzyknął i z wyrzutem spojrzał na niego.

- Wybacz mi, Mistrzu - jęknął. - Byłem nierozważnym głupcem! Jesteś naprawdę jednym z bogów!

- Nie, Shoon-mi, nie jestem - odezwał się Nom Anor. - Miałeś rację, kiedy mi to powiedziałeś. Gardzę bogami równie głęboko jak teraz tobą. Nade wszystko przedkładam towarzystwo żywych.

Pochylił się jeszcze raz, schwycił Zhańbionego oburącz za gardło, ścisnął i pozbawił go resztki życia. Przerażenie w oczach Shoon-miego tliło się jeszcze chwilę, zanim zastąpiła je niemal pogodna obojętność.

Były egzekutor wyprostował się i odwrócił do Kunry.

- Pozbądź się zwłok - rozkazał beznamiętnie. - Nie chcę, żeby ktokolwiek usłyszał, co tu się stało. Nikt nie może się dowiedzieć, że ich Prorok jest zwykłym śmiertelnikiem, równie łatwym do zabicia jak każdy inny.

- Rozumiem - odparł Kunra. Pochylił się i bez słowa zaczął ciągnąć zwłoki w stronę drzwi.

Nom Anor dotknął czubkami palców wciąż jeszcze krwawiącej rany na szyi w miejscu, w którym ostrze coufee Shoon-miego przecięło skórę.

- Muszę to opatrzyć - oznajmił, ale zanim wyszedł z komnaty, jeszcze raz spojrzał na byłego wojownika. - Spisałeś się tej nocy doskonale - powiedział. - Nigdy ci tego nie zapomnę.

Kunra pokiwał głową i powrócił do ponurego zajęcia.

Pełen jak najgorszych przeczuć Luke wsłuchiwał się w informacje, przekazywane przez sieć bora.

- Senshi stara się z nikim nie rozmawiać - oznajmił, kiedy ostatni raport dobiegł końca. - Chyba jednak coś knuje.

- Zgadzam się - stwierdziła Mara. - Zorientowałeś się może, o co mu chodzi?

- O coś dramatycznego, decydującego i zwracającego uwagę - odparł Mistrz Skywalker.

Zaplótł palce pod brodą i pogrążył się w zadumie. Pozostali w osadzie wysłannicy Galaktycznego Sojuszu siedzieli na wyższym poziomie innej chaty w kształcie ogromnego grzyba. Przez duże pory w sklepieniu i ścianach wpadało sporo światła i świeżego powietrza. Na blacie stołu, wokół którego usiedli, żeby zastanowić się nad następnym ruchem, stały czarki z aromatyczną herbatą.

- Dobrze byłoby przynajmniej wiedzieć, dokąd się udają - odezwała się w pewnej chwili Mara, obrzucając niechętnym spojrzeniem swoją czarkę.

Z początku oboje Skywalkerowie starali się wyczuwać Jacena dzięki Mocy, ale mniej więcej po godzinie zrezygnowali, bo zawirowania życiowych pól planety okazały się zbyt trudne do przeniknięcia. Zbliżał się wieczór, a Luke jeszcze się nie zorientował, czy takie zakłócenia są czymś normalnym, czy wyjątkowym.

- Staramy się ograniczyć ewentualne cele - oznajmiła stojąca obok okna Darak. Nerwowo spacerując po obwodzie pokoju, od czasu do czasu spoglądała na dłonie, jakby starała się wyczytać z nich los pani Magister. - To wprawdzie dosyć trudne, bo tampasi w tamtym rejonie jest bardzo gęste, a szlak nie został wytyczony, ale chyba wiem, dokąd ją zabierają.

Mara spojrzała na nią z nową nadzieją.

- Dokąd? - zapytała.

- Na północny wschód, gdzie rośnie kępa dzikich bora - odparła Ferroanka. - W trosce o genetyczną różnorodność Sekot zezwala na ich istnienie.

Mistrzyni Jedi zmarszczyła brwi.

- Jak to możliwe?

- Kiedy pozwala się im dziko rosnąć, bora mogą być bardzo niebezpieczne, a zarazem przywiązane do swojego terytorium - wyjaśniła Darak. - Na ogół jednak są dość spokojne.

Hegerty spojrzała na nią ze zdumieniem.

- Dzikie drzewa? - spytała.

- Bora to coś więcej niż tylko drzewa - żachnął się urażony Rowel.

- Nasiona bora potrafią się przemieszczać z miejsca na miejsce. Każdego lata wędrują do wylęgarni, w której przywoływane przez bora błyskawice umożliwiają rozpoczęcie następnego etapu życiowego cyklu. Istnieje wiele gatunków bora, a w związku z tym wiele mutacji, które mogą być niebezpieczne.

- Zwłaszcza podczas burzy z piorunami - dodała Darak.

- Więc dlaczego Senshi zabiera ich właśnie w takie miejsce? - zdziwiła się Mara.

- Może nie wie, że na szlaku jego wędrówki rośnie kępa zmutowanych bora? - zasugerowała Hegerty.

- Nieważne, dlaczego - stwierdził Luke, spoglądając poważnie na Ferroankę. Wiedział, że to najlepsza wskazówka, jaką uzyskali od wielu godzin. - Czy moglibyśmy im przeciąć drogę, zanim tam dotrą? - zapytał.

Darak pokręciła głową.

- Nie zdołaliby tam dotrzeć w porę nawet nasi najszybsi biegacze - oznajmiła. - Senshi znajdzie się tam mniej więcej za dwie godziny.

- A powietrzne statki? - nie dawał za wygraną Mistrz Jedi.

- Dzikie bora nie pozwolą im wylądować.

- Więc może udałoby się to „Cieniowi Jade”? - zasugerowała Mara.

- Mogłabym go tu wezwać, bo ma zainstalowany w sterowni obwód podporządkowania. Gdybyście uwolnili jacht z lądowiska, dotarlibyśmy tam w ciągu niespełna godziny.

- Możemy poprosić o to Sekot - odparł Rowel - ale bez pani Magister to będzie dosyć trudne.

- Mimo to spróbujcie - zwrócił się do nich Luke.

Ferroanin skłonił się i opuścił chatę.

W następnej rozległ się pisk komunikatora i Mistrz Jedi wyciągnął urządzenie. Chciała z nim rozmawiać pani komandor Yage.

- Z danych telemetrycznych wynika, że na trzecim księżycu Mobusa wykryto pulsacje siły ciążenia - zameldowała.

- Powód? - zapytał Luke.

- Nieznany, ale M-Trzy to tylko spora skała - odparła Yage. - Nie mogło na niej wylądować nic na tyle dużego, żeby generowało fale grawitacji.

- To może być uszkodzony koralowy skoczek - podsunął Mistrz Jedi.

- Albo w pełni sprawny - dodała Mara.

- Ja też tak przypuszczam - przyznała Yage. - Chcemy tam wysłać kilka myśliwców typu TIE, żeby ich piloci to zbadali.

Rzut oka na Darak powiedział Luke’owi, że ich gospodarze nie byliby zachwyceni, gdyby nad niewielkim księżycem zaroiło się od imperialnych myśliwców.

- Jeszcze się odezwę, Arien - obiecał Mistrz Jedi i przerwał połączenie.

Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, Darak pokręciła głową.

- Nie wyrazimy zgody na to, o co zamierzasz nas poprosić - stwierdziła.

Luke ciężko westchnął.

- Zrozum wreszcie, że nie zamierzamy wyrządzić wam żadnej krzywdy - zaczął cicho, nadając głosowi spokojne, przekonujące brzmienie. - Do tej pory nie zrobiliśmy niczego, co mogłoby skrzywdzić was albo waszą planetę. Prawdopodobnie jednak wykryliśmy niebezpieczeństwo, które uszło waszej uwagi. Wystarczyłoby, gdyby wymknął się tylko jeden pilot nieprzyjacielskiego myśliwca, żeby wasze sanktuarium obróciło się w perzynę. Zamiast się nas obawiać, powinniście raczej pozwolić sobie pomóc.

- Możliwe. - Darak nie wyglądała na przekonaną, ale przynajmniej przestała protestować. - Przeprowadzimy własne obserwacje. Jeżeli z powierzchni tamtego księżyca naprawdę promieniują fale grawitacji, wykryjemy je i sami podejmiemy odpowiednie kroki.

Luke pokiwał głową.

- To brzmi rozsądnie - przyznał pojednawczym tonem.

- Ale nie marudźcie z tym - przestrzegła Mara, kiedy Ferroanka opuszczała pomieszczenie. - Nie chcę siedzieć tu bezczynnie, kiedy może właśnie w tej chwili jakiś nieprzyjaciel podgrzewa silniki nad moją głową.

- Ochroni was przed nim Sekot - zapewnił Rowel, który wrócił i zajął miejsce Darak.

- A kto ochroni przed nim Sekot? - zapytała Mistrzyni Jedi. Nie kryła frustracji i zdenerwowania, ale Luke wyczuwał, że żona współczuje obojgu Ferroanom. - Tkwicie w tym miejscu na tyle długo, że zdążyliście zapomnieć, jak ogromna jest galaktyka. Może zapomniała o tym także Sekot. Podziwiam waszą wiarę w możliwości planety, na której żyjecie, ale byłoby mi przykro, gdyby dopiero zimny prysznic wam uświadomił, jak w rzeczywistości wygląda wasza sytuacja.

- Jakże niewiele wiecie na temat Sekot - westchnął Rowel. - Wasze informacje pochodzą sprzed kilku dziesięcioleci, a w dodatku zostały wyszperane spomiędzy legend i plotek. Nie macie pojęcia, do czego jest zdolna.

- Właśnie dlatego tu przylecieliśmy - podchwycił Luke. - Chcemy się tego dowiedzieć, bo Sekot jest kluczem do rozwiązania naszego problemu. Dysponując tą wiedzą, możemy osiągnąć pokój, który zapobiegnie zagładzie miliardów istot.

- Błądzimy po omacku - podjęła Hegerty. - I dopóki Sekot nie zdecyduje się nam zaufać, nadal będziemy dreptali w kółko.

- Sekot nie ma powodu wam ufać - zauważył bez ogródek Ferroanin.

- Więc będziemy musieli go jej dostarczyć - odcięła się Mara.

Luke pokiwał głową, ale zaczął się zastanawiać, co to będzie za powód. Co zrobiłby Obi-Wan, gdyby się znalazł na jego miejscu?

Nie zapomniał, że Obi-Wan i jego ojciec byli tu już kiedyś, bardzo dawno. Gdyby istniał jakikolwiek sposób na wezwanie ducha zabitego nauczyciela, Luke uczyniłby to bez chwili wahania.

Co właściwie się wydarzyło, kiedy tu byliście, Benie? - zapytał siebie w myśli. Czy to ma jakieś znaczenie dla naszego pobytu na powierzchni tej planety? A mój ojciec? Czy los, jaki go w końcu spotkał, może mieć jakiś związek z tym, co przydarzyło mu się podczas tamtej wizyty?

Naturalnie, nie usłyszał odpowiedzi na dręczące go wątpliwości i pytania, więc tylko westchnął i usunął je z głowy. Przyłączył się do rozmowy, ale w zupełności podzielał narastającą frustrację żony…

Korytarze Dalekosiężnej Bazy Przekaźnikowej Esfandia były wąskie, ale zaskakująco wysokie. Leia pomyślała, że wyglądają, jakby zaprojektowano je specjalnie z myślą o dowodzącej bazą Gotalce, której wrażliwe na energię, stożkowate rogi sterczały prawie metr wyżej niż głowa księżniczki. Gdyby Ashpidar znalazła się na pokładzie „Sokola Millenium”, musiałaby prawie cały czas chodzić przygarbiona, ale oprowadzając przedstawicieli Galaktycznego Sojuszu po pomieszczeniach bazy, tylko od czasu do czasu pochylała głowę.

Dla odmiany pozostali członkowie załogi byli zdecydowanie mniej niż przeciętnego wzrostu. Troje niskich Sullustan zajmowało się obsługą stosu i większości pozostałych urządzeń bazy, a pięciu krępych Ugnaughtów zapewniało stacji ochronę. Na pokładzie bazy służył jeszcze osobisty ochroniarz Ashpidar, Noghri Eniknar, który dorastał Leii zaledwie do ramienia. W zapewnieniu bezpieczeństwa na terenie bazy pomagało mu dwóch krępych Klatooinian, a średnią wzrostu podnosili dwaj specjalizujący się w systemach łączności wysocy mężczyźni i jeszcze wyższy twi’lekański naukowiec.

Oprowadzanie gości, którego podjęła się pani komandor i jej osobisty ochroniarz, nie powinno było zająć tyle czasu, ale Ashpidar bardzo chciała przedstawić Leię i Dromę każdemu członkowi personelu swojej stacji. Księżniczce towarzyszyło dwoje ochroniarzy rasy Noghri. Milczeli i starali się nie rzucać w oczy, ale Leia cały czas wyczuwała ich obecność za plecami.

Droma oznajmił, że musi na pewien czas opuścić pokład „Sokoła”. Podobno po ostatnich przejściach odczuwał lekką klaustrofobię, więc postanowił dotrzymywać Leii towarzystwa podczas obchodu bazy. Han został na pokładzie frachtowca, bo uważał, że ktoś powinien mieć na niego oko. Stwierdził, że to świetna okazja dokonania diagnostycznego przeglądu jednostki napędowej i generatorów ochronnego pola.

- A to nasze lądowisko dla pojazdów, które mogą wylatywać na zewnątrz. - Ashpidar otworzyła wewnętrzną klapę śluzy i z wyraźną dumą pokazała gościom pięć rakietowych skuterów. Pod ścianą hangaru lądowiska stała szafka ze skafandrami umożliwiającymi przebywanie w gęstej, lodowatej atmosferze na zewnątrz stacji. - Baza może wprawdzie przemieszczać się z miejsca w miejsce, ale czasami musimy ją opuszczać, żeby dokonywać drobnych napraw stanowisk sensorów. To kapryśne urządzenia, wymagające częstych przeglądów.

Leia kiwnęła głową. W jej głowie zaczynała kiełkować pierwsza część planu. Gdyby dopracowała resztę, skutery rakietowe mogły odgrywać w realizacji planu bardzo ważną rolę.

Na zewnątrz bazy panowała nadal głucha cisza, Yuuzhan Vongowie przestali bombardować powierzchnią planety i Brrbrlpp mogli na razie czuć się bezpieczni. Leia z radością powitała taki rozwój sytuacji, bo mogła poświęcić trochę czasu na rozmyślania.

- Z pewnością odbieranie sygnałów napływających z Nieznanych Rejonów to tylko połowa waszego zadania - odezwał się w pewnej chwili Droma. - Musicie także przekazywać je dalej, w kierunku pozostałej części galaktyki. Kto albo co się tym zajmuje?

- Zadanie to spełniają także nasze sensory - wymruczała beznamiętnym tonem Ashpidar. Słysząc jej wyprany z wszelkich emocji, monotonny głos, trudno było udawać zainteresowanie. - Każdy sygnał zarejestrowany przez dwa lub więcej sensorów jest sprawdzany, czy nie zawiera przekłamań, a później przekazywany w stronę Jądra galaktyki przez co najmniej połowę pozostałych urządzeń nadawczo-odbiorczych. Przełączanie obciążenia między odbieraniem a wysyłaniem sygnałów jest jednym z powodów, dla którego cały system jest taki wrażliwy. Właśnie dlatego staramy się zachowywać jak największy margines bezpieczeństwa. Usiłujemy wykorzystywać najwyżej pięćdziesiąt procent możliwości.

- A ile sensorów straciliście podczas tego bombardowania? - zainteresowała się księżniczka.

- Trzydzieści z czterdziestu - odparta pani komandor.

- I nadal możecie normalnie funkcjonować?

- Tak, jeszcze jakiś czas będziemy, pod warunkiem że Yuuzhan Vongowie nie wznowią ostrzału - stwierdziła Ashpidar. - Potrzebne nam jednak będą dodatkowe środki, żeby margines bezpieczeństwa osiągnął poprzedni poziom.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyście je dostali - obiecała Leia. I to jak najszybciej, pomyślała. Kto mógł wiedzieć, jakie informacje stara się im przekazać przebywający w Nieznanych Rejonach Luke?

Kiedy obchód pomieszczeń stacji dobiegł końca, Ashpidar zabrała gości do swojej kabiny, która pełniła także funkcję gabinetu. Usiadła za ogromnym biurkiem i wskazała Leii, Dromie i swojemu ochroniarzowi krzesła stojące po drugiej stronie. Chroniący Leię Cakhmaim i Meewalha zostali tuż za drzwiami.

- To bezpieczne pomieszczenie - zapewnił wszystkich Eniknar, ze świstem wypowiadając słowa. Istota rasy Noghri była chuda jak szczapa i miała mięśnie jak powrozy, a na jej gadziej twarzy malowało się niezwykłe napięcie. - Za chwilę zobaczycie coś, o czym nie mają pojęcia pozostali członkowie personelu stacji.

Ashpidar otworzyła drzwiczki sejfu w ścianie za plecami i pokazała skórzaną piłkę o pomarszczonej miękkiej powierzchni. W dolnej części pulsowała jakaś żyłka na dowód, że to żywe stworzenie. Okrywała je twarda skorupa, zakończona zwężającym się długim ogonem.

- To villip! - odezwała się zdumiona Leia. - Czy to dzięki niemu Yuuzhan Vongowie wiedzą o waszej obecności na powierzchni Esfandii?

Ashpidar pokiwała głową.

- Zostali tu wezwani, ale nie mamy pojęcia, kiedy ani dlaczego - przyznała. - Możemy się tylko domyślać, że podobny villip znajdował się także na powierzchni Generis.

- Znaleźliśmy go dwa dni temu w naprawczym szybie głęboko na spodzie bazy - oznajmił Eniknar. - Mógł go tam umieścić każdy członek personelu. Do tej pory jego właściciel musiał się zorientować, że go znaleźliśmy, ale na razie się nie ujawnił. Oznacza to, niestety, że zdrajca nadal przebywa pośród nas.

- Zanim pojawili się tu Yuuzhan Vongowie, podejmowaliśmy pewne próby załatania przecieku w naszym systemie bezpieczeństwa, ale wszystko wskazuje, że na razie zdrajca troszczy się bardziej o siebie - podjęła Ashpidar. - Dopóki nie poznamy jego tożsamości, postanowiłam trzymać villipa w tym sejfie, do którego nikt oprócz mnie nie ma dostępu. - Pani komandor zamknęła drzwiczki i przekręciła rygiel zamka. - Wszystkie inne środki łączności są starannie zabezpieczone. Bez mojego zezwolenia nikt ani nic nie wydostanie się z pokładu tej stacji.

Leia pokiwała głową na znak aprobaty.

- Pokażemy ci, jak wykrywać przebranych yuuzhańskich szpiegów bez wzbudzania ich podejrzeń czy zwracania czyjejkolwiek uwagi - obiecała. - Dysponujemy zaprojektowanymi specjalnie w tym celu robotami-myszami. Nie musisz być rycerzem Jedi, żeby się nimi posługiwać.

Gotalka ożywiła się nieco i pochyliła rogatą głowę.

- Bardzo dziękuję - powiedziała.

- Musimy tylko przeczekać ten kryzys - ciągnęła księżniczka. - Kiedy przepędzimy Yuuzhan Vongów z orbity, będziesz mogła wynurzyć się na powierzchnię i zacząć szczegółowe dochodzenie.

- Taką mam nadzieję - przyznała Ashpidar. - Obawiam się jednak, że… - Urwała, kiedy rozległ się pisk stojącego na biurku stacjonarnego komunikatora. - Słucham? - zapytała.

- To wiadomość z pokładu „Sokoła Millenium” - zameldował jeden z oficerów łącznościowców. - Właśnie otrzymaliśmy z orbity zaszyfrowane dane telemetryczne.

- Prześlij je tu, Ridil - rozkazała pani komandor. Chwilę później nad blatem jej biurka pojawił się hologram. Ukazywał Esfandię i floty Imperium oraz Yuuzhan Vongów, które unosiły się nad przeciwległymi półkulami i nawzajem szachowały. Raz po raz w przestworzach między nimi pojawiały się nikłe błyski. Zapewne artylerzyści którejś ze stron chcieli zbadać siłę obrony przeciwnika albo wysadzić desant na powierzchni Esfandii, ale długo nikomu się to nie udawało. Dopiero po jakimś czasie, kiedy obraz się powiększył, Leia zobaczyła, że w zamęcie bitwy na powierzchni planety wylądowała niewielka jednostka Yuuzhan Vongów.

- Mamy towarzystwo - stwierdził Droma.

- Na to wygląda - przyznał ochroniarz pani komandor Ashpidar.

- Jeżeli przeszukują ten obszar, odnalezienie nas pozostaje tylko kwestią czasu - oznajmiła Leia.

Nagle w jej umyśle pojawił się delikatny nacisk. Kiedy Leia uświadomiła sobie, że to myśli Jainy, poczuła falę ulgi. Nie odebrała tego jako atak psychiczny, ale jak napływającą z bardzo daleka wersję myślowięzi Jedi. Połączenie było jednak drżące i stłumione. Na pewno wymagało od Jainy wielkiego wysiłku, bo wkrótce jeszcze bardziej osłabło i zanikło.

- Księżniczko, dobrze się pani czuje? - zapytała Ashpidar.

Leia ocknęła się z zadumy i stwierdziła, że pani komandor wpatruje się w nią z wyraźnym niepokojem. Spojrzała na nią i wstała.

- Bardzo przepraszam - powiedziała. - Możemy się czuć bezpieczni, dopóki ze stacji nie wydostaną się przypadkowe sygnały, które zdradziłyby naszą kryjówkę Yuuzhan Vongom. Przede wszystkim powinniśmy skupić uwagę na wykryciu zdrajcy na terenie bazy. Jeżeli uda się pani z nami na pokład „Sokoła”, dam pani kilka robotówmyszy do wykrywania szpiegów Yuuzhan Vongów. Dopiero kiedy się uporamy z tym problemem, będziemy mogli się zająć rozwiązaniem następnego.

Ashpidar wstała i pochyliła rogatą głowę.

- Jestem wdzięczna za pomoc - powiedziała.

Eniknar odprowadził ich na pokład „Sokoła”. Podczas krótkiej drogi powrotnej nikt się nie odzywał. Dopiero kiedy przedstawiciele Galaktycznego Sojuszu znaleźli się na pokładzie frachtowca, a osobisty ochroniarz pani komandor zawrócił, Droma spojrzał na Leię i pokręcił głową.

- Nie podoba mi się ten gość - oznajmił.

- Kto? - zapytała księżniczka. - Eniknar?

- Ta-a, Eniknar - mruknął Ryn. - Czy widziałaś wyraz jego twarzy, kiedy nadeszły tamte telemetryczne sygnały?

Leia kiwnęła głową.

- Rzeczywiście, zachowywał się dosyć dziwnie. - Odwróciła się do swoich ochroniarzy rasy Noghri. - Czy rozpoznaliście woń klanu Eniknara? - zapytała.

- Nie znamy go - odparła Meewalha.

- Odseparował się od Honoghra - zgodził się z nią Cakhmaim.

- A może nigdy tam nie mieszkał - podsunął Droma. - Wypuśćmy na niego te roboty-myszy i przekonajmy się, co się stanie.

- Zdemaskują ukrywającego się pod ooglithem Yuuzhanina - stwierdziła księżniczka. - A ja powinnam była to zauważyć o wiele wcześniej. Jeżeli naprawdę jest zdrajcą, powinniśmy go zmusić do ujawnienia prawdziwego oblicza.

Ryn spojrzał na nią z nadzieją.

- Masz jakiś plan? - zapytał.

- Może… - odparła z namysłem Leia. - Przedtem jednak muszę z kimś porozmawiać.

 

Pani kapitan Mayn połączyła się z Pellaeonem przez komunikator i poinformowała go o rozwoju sytuacji. Jaina, Jag i Tahiri przebywali wciąż jeszcze w szpitalnej sali „Dumy Selonii”, w której głos czuwającego na mostku „Praworządności” wielkiego admirała słychać było głośno i wyraźnie. Księżniczka Leia nawiązała łączność z pozostałymi na orbicie przedstawicielami Galaktycznego Sojuszu dzięki temu, że jej słowa przekazywał zmodyfikowany android badawczy, składający się właściwie tylko z repulsora i przymocowanego do niego podprzestrzennego nadajnika. Automat został pospiesznie przerobiony, żeby odbierał sygnały na tych samych częstotliwościach, z których korzystały miejscowe formy inteligentnego życia Esfandii. Pragnąc jeszcze bardziej utrudnić Yuuzhan Vongom wykrycie kryjówki przekaźnikowej bazy, załoga „Sokoła” porozumiewała się z krążącymi po orbicie osobami jedynie za pośrednictwem krótkich impulsów laserowych. Mimo to zmodyfikowany android badawczy działał tylko tak długo, żeby wszyscy się dowiedzieli, jak radzą sobie pozostali. Kilka chwil później dramatyczny kres rozmowie położył celny strzał jakiegoś artylerzysty Yuuzhan Vongów.

 

- To znaczy, że „Sokół” i baza przekaźnikowa są uwięzione - odezwał się Pellaeon, kiedy pani kapitan Mayn skończyła składać raport.

- Zgadza się, panie admirale.

- I na razie żadnych śladów wojowników Yuuzhan Vongów na powierzchni Esfandii?

- Żadnych, panie admirale.

- Taka sytuacja nie będzie trwała w nieskończoność - mruknął Pellaeon. - Komandor Vorrik jest dowódcą niecierpliwym. Nie dopuści, żeby jego wojownicy siedzieli z założonymi rękami. Zażąda od nich wyników i będzie się ich domagał jak najszybciej.

- Ich pierwszym zadaniem będzie przeszukanie okolicy punktów bombardowania na powierzchni gruntu i upewnienie się, czy nie zobaczą tam jakiegoś wraku - odezwała się Tahiri niskim, zdradzającym pewność siebie tonem. - Kiedy się z tym uporają i żadnego nie znajdą, przystąpią do przeszukiwania obszarów między tymi punktami. Rozpoczną od środka każdego rejonu i będą się posuwali ku obrzeżom. Wcześniej czy później zorientują się, że to pomyłka, ale nadal będą przekonani, że ich informacje były dokładne i że baza przekaźnikowa znajduje się blisko środka zbombardowanego rejonu.

- A gdzie właściwie się znajduje? - zainteresował się Pellaeon.

- W pobliżu obrzeża tego rejonu - odparła pani kapitan Mayn. - Punkty trafień skupiają się wokół przybliżonego miejsca, skąd miała miejsce ostatnia transmisja z pokładu „Sokoła”. Yuuzhan Vongowie nie wiedzą, że od tamtego czasu frachtowiec zmienił położenie.

- Więc mamy nad nimi niewielką przewagę - podsumował wielki admirał.

- Potrzebujemy tylko okazji, żeby zacząć działać - powiedziała Jaina. - Naszym pierwszym zadaniem powinno być wysłanie kogoś na powierzchnię Esfandii, żeby im pomógł. W tej chwili Vorrik pozostaje na orbicie, bo jest przekonany, że uda mu się szybko znaleźć bazę. Jeżeli jednak ważniejsze obowiązki wzywają go w inne miejsce, nie ma wiele czasu. Jeśli mu utrudnimy znalezienie bazy, może dojść do wniosku, że gra nie jest warta świeczki.

- Z najwyższą rozkoszą zmuszę tego zaślepionego walką głupca do wycofania się z pola walki - oznajmił Pellaeon z nutką rozbawienia.

- A co ze zdrajcą na powierzchni planety? - zapytał Jag. - Jak skoordynujemy akcję, skoro w każdej chwili może pokrzyżować nasze plany?

- Moja mama jest gotowa podjąć to ryzyko - oznajmiła Jaina. - Wydaje się jej, że zidentyfikowała zdrajcę.

- Z pomocą robotów-myszy? - domyślił się Jag.

Młoda Solo pokręciła głową.

- Nikogo nie wykryły - stwierdziła. - Mimo to mama ma na niego oko, na wypadek gdyby chciał się dopuścić aktu sabotażu.

- Niewiele możemy zrobić w sprawie zdrajcy w bazie - powiedział Pellaeon. - Musimy się skupić na tym, jak wysłać ekipę ratunkową na powierzchnię planety. Vorrik praktycznie uniemożliwia dostęp do Esfandii. Żadna ze stron nie wyśle tam posiłków.

- Chyba potrafię wam pomóc - zaproponowała Tahiri. - Muszę mieć tylko dostęp do wraku yuuzhańskiego okrętu. Na pewno co najmniej jeden unosi się w przestworzach od czasu końca bitwy.

- Prawdę mówiąc, zarejestrowaliśmy orbity sześciu takich wraków - odezwał się Pellaeon. - Wątpię jednak, żebyśmy zdołali sprowadzić któryś na powierzchnię Esfandii. Po tym, czego dokonał pułkownik Fel, Vongowie nie dadzą się więcej nabrać na tę samą sztuczkę.

- Nie to miałam na myśli - odparła Tahiri. - Istnieje duże prawdopodobieństwo, że na pokładzie któregoś wraku pozostał chór żywych villipów. Jeżeli uzyskam do nich dostęp, stworzę wam okazję, której tak szukacie.

Na twarzy jasnowłosej dziewczyny malowało się ponure zdecydowanie. Tahiri w niczym nie przypominała załamanej i zdezorientowanej osoby, która przyleciała na Kalamar po pomoc przed wyruszeniem na tę wyprawę.

- Jak właściwie chcesz tego dokonać? - zainteresował się wielki admirał.

- Powiem Vorrikowi, że zamierzam skierować „Sokoła” i przekaźnikową bazę prosto w zasadzkę - wyjaśniła Tahiri. - Oznajmię także, że pragnę zdradzić księżniczkę Leię i kapitana Solo.

Pellaeon nie wyglądał na przekonanego.

- Będzie podejrzewał, że chcesz go wywieść w pole - powiedział.

- To możliwe - przyznała beztrosko młoda Jedi. - Jestem jednak pewna, że nie oprze się pokusie skorzystania z tak atrakcyjnej propozycji. Szybkie i łatwe zwycięstwo pozwoliłoby mu odlecieć stąd bez obaw, że narazi się na gniew lub niełaskę zwierzchników.

Wielki admirał wciąż jeszcze miał wątpliwości, co nie dziwiło Jainy. A jeżeli Tahiri zdradzi Hana i Leię zamiast komandora Vorrika? A jeśli wywiedzie w pole nie yuuzhańskiego dowódcę, ale w ostatecznym rozrachunku jego, Pellaeona?

- Ufam jej - odezwała się stanowczo. Doszła do wniosku, że wcześniej czy później przedstawiciele Galaktycznego Sojuszu będą musieli pozwolić Tahiri udowodnić, co jest warta, a obecna okazja była równie dobra jak każda inna… zwłaszcza że tylko zespolone w jedną osobę Tahiri i Riina mogły pozwolić im wybrnąć z sytuacji, w której się znaleźli. A poza tym przeczucie podpowiadało jej, że młoda Jedi jest silna i pewna siebie. - Powierzyłabym jej swoje życie.

Jej śmiałe oświadczenie wywarło zamierzony skutek.

- To dobrze - odezwał się po chwili namysłu Pellaeon. Tym razem wyglądał na zadowolonego.

Jaina zauważyła, że stojący obok niej Jag także się odprężył. Zorientowała się, że nawet Tahiri poczuła lekką ulgę.

- Zostawię was, żeby omówić szczegóły z załogą „Sokoła” i personelem przekaźnikowej bazy, kiedy łączność zostanie przywrócona - ciągnął wielki admirał. - Proszę tylko, żebyście informowali mnie o wyniku waszej akcji. Postaram się utrzymać taką sytuację w przestworzach tak długo, jak będzie to możliwe. Jeżeli potrzebujecie pomocy, wystarczy tylko poprosić.

Pellaeon wygłosił to krótkie przemówienie oschłym, prawie formalnym tonem. Jaina domyśliła się powodu i poczuła zdumienie.

- Naturalnie, że potrzebujemy pańskiej pomocy, panie admirale - powiedziała. - Nie przedostaniemy się przez blokadę o własnych siłach. Niedawno, we wstępnej fazie bitwy, przydzielił pan eskadrę myśliwców typu TIE pani kapitan Mayn. Chciałabym, żeby na początek oddelegował pan drugą taką eskadrę do pomocy Bliźniaczym Słońcom. Czy byłoby to możliwe?

- Jaino Solo, jesteś równie wytrawnym politykiem jak twoja matka - odparł wielki admirał z lekkim rozbawieniem.

- Czy pozwoli pan, że uznam to za komplement?

- Oczywiście, bo takie miałem intencje.

Kiedy łączność z „Praworządnością” została przerwana, Jag zmarszczył brwi i spojrzał na Jainę.

- O co w tym wszystkim chodziło? - zapytał.

- O zaufanie - odparła Tahiri. - Jeżeli nie skorzystamy z pomocy Imperialców, uznają, że im nie dowierzamy, i zaczną się zastanawiać, dlaczego. Jeżeli naprawdę nie zamierzamy utrzymywać przed nimi niczego w tajemnicy, powinniśmy pozwolić im uczestniczyć we wszystkim, co robimy. Domyślam się, że właśnie dlatego w przeszłości zawodziły zawierane z Imperium traktaty pokojowe. Brak działań zbrojnych nie oznacza jeszcze pokoju, najwyżej chwilową przerwę w wojnie.

Jaina kiwnęła głową.

- Jeżeli mamy z nimi współpracować, Imperium i Galaktyczny Sojusz muszą nauczyć się nie tylko porozumiewać, ale także wykorzystywać. Same rozmowy nie wystarczą. Jeżeli nie będziemy walczyli ramię w ramię i ryzykowali życia jedni za drugich, nigdy nie zostaniemy prawdziwymi przyjaciółmi.

- Zajmę czymś pilotów eskadr, dopóki nie będziesz gotowa wydawać im rozkazów, Jaino - oznajmiła pani kapitan Mayn, która przyłączyła się do ich rozmowy. - Jesteś tu najwyższym stopniem rycerzem Jedi, więc będę czekała, aż mi powiesz, co ma zrobić „Selonia”, żeby ułatwić ci zadanie.

Dopiero wówczas Jaina uświadomiła sobie, że to ona objęła dowodzenie. To prawda, nadal wykonywała rozkazy, ale miała decydować o szczegółach. Nawet wielki admirał Floty Imperium był gotów podporządkować się jej decyzjom. Może to dziwne, ale nie była zakłopotana z powodu ciężaru, jaki tak niespodziewanie spoczął na jej barkach.

- Muszę naradzić się z Tahiri - oznajmiła. - Wydam rozkazy mniej więcej za godzinę. Na razie proszę utrzymywać wszystkich w stanie najwyższej gotowości. Jeżeli nasza sytuacja ulegnie jakiejkolwiek zmianie, będziemy musieli zacząć działać natychmiast.

- Naturalnie - odparła Mayn i przerwała połączenie.

- No, no, musimy się mieć na baczności - odezwał się Jag. Pokręcił z podziwem głową. - Spójrzcie tylko, szefowa Jaina!

- To ty powinieneś się mieć na baczności - odcięła się młoda Solo. - Po czymś takim mogłabym cię ukarać za niesubordynację.

- Naprawdę? - zapytał pilot. - Dopóki tu jesteśmy, możesz udawać ważniaka, pani pułkownik Solo, ale kiedy następnym razem spotkamy się na ćwiczebnej macie, pokażę ci, kto z nas dwojga będzie górą!

- To zabawne, ale jeśli dobrze pamiętam, to ja sprawiłam ci lanie na Kalamarze, kiedy ostatnio toczyliśmy ćwiczebny pojedynek - przypomniała Jaina.

Tahiri roześmiała się tak głośno, że oboje, nie kryjąc zdumienia, odwrócili się w jej stronę.

- Co cię tak rozśmieszyło? - zainteresowała się Jaina.

- Wy - odparła młoda Jedi. Na jej twarzy malował się tak szeroki uśmiech, jakiego Jaina od bardzo dawna nie widziała. Uśmiechała się i przedtem, ale nie tak… beztrosko. - Jestem pewna, że gdyby był tu Anakin, powiedziałby wam, żebyście przestali działać sobie na nerwy czy coś w tym rodzaju.

Jaina odwzajemniła jej uśmiech, przekonana, że oprócz ukłucia smutku obie poczuły to samo radosne wspomnienie… Była pewna, że od tej pory może uważać Tahiri za uleczoną.

Saba czuła się, jakby tonęła w gęstych zapachach. Porywacze, którzy przeważnie jechali na grzbietach ogromnych zwierząt, zwanych karapodami, podążali za Senshim kratą ścieżką, wiodącą stromo w dół do głębokiej doliny. Jej zbocza porastał gąszcz długich pędów winorośli, spływających niczym nieruchome zielone wodospady. W miarę schodzenia przesycone wilgocią i pyłkami tysięcy roślin powietrze stawało się coraz gorętsze i duszniejsze. Barabelce kręciło się w głowie. Puls przyspieszył, a skóra świerzbiła, jakby ciało nie mogło się uporać z usuwaniem nadmiaru ciepła.

Jej samopoczucia nie poprawiała także siąpiąca nieustannie mżawka. W wilgotnym powietrzu parowanie było prawie niemożliwe. Saba poruszała się jak we wrzącej mgle. Patrząc na nią w podczerwieni, widziała wirującą poświatę, która nadawała zielonym liściom i mchom szkarłatne zabarwienie.

- Daleko jeszcze? - zapytał w pewnej chwili Jacen idącą przed nim silnie umięśnioną kobietę z włosami upiętymi w gruby kok na głowie.

- Niedaleko - odparła Ferroanka, nie oglądając się na niego.

Saba wyczuwała irytację młodego Solo. Jacen martwił się stanem zdrowia Danni, którą przywiązano do grzbietu kroczącego za nim karapoda równie bezceremonialnie jak Jabithę przytroczono do grzbietu zwierzęcia idącego przed nimi. Pani Magister wciąż jeszcze nie przyszła do siebie po ciosie w głowę, który pozbawił ją przytomności. Barabelka martwiła się stanem jej zdrowia. Ani ona, ani Jacen nie byli uzdrowicielami i chociaż wykorzystali wszystkie umiejętności, szybko się przekonali, że nie potrafią pomóc obu chorym. Stan zdrowia Danni wprawdzie się nie pogarszał, ale i nie ulegał żadnej poprawie. Gdyby miała być nieprzytomna jeszcze długo, najważniejszym zadaniem powinno być zapewnienie jej opieki Tekli.

Saba skupiła się i zaczęła rozmyślać o celu podróży. Wyczuwała przed sobą leżący głęboko w dolinie węzeł ciemności. Jawił się jej jak przerwa w omywającym Zonamę strumieniu życia. Kiedy wysłała w tamtą stronę wici myśli, żeby go sobie wyobrazić, ujrzała potężny mroczny wir, podobny do cyklonu w atmosferze gazowego giganta. Życiowe prądy planety opływały go z daleka, wygięte albo odkształcone, ale jeżeli cokolwiek zapuszczało się zbyt blisko, bywało wsysane i pochłaniane.

Wszystko wskazywało, że Senshi prowadzi ich właśnie ku temu jądru ciemności. Saba wyczuwała jak przez mgłę, że coś ją woła, jakby szeptało bezpośrednio do jej umysłu, wiedziała jednak, że to nie ciemność ją przyzywa… ciemność jedynie pobudzała mrok kryjący się w jej sercu i głowie, wzmacniała wątpliwości, obniżała samoocenę, starała się podkreślić poczucie winy, jakie wciąż jeszcze odczuwała z powodu utraty ojczyzny…

Nie! - powiedziała sobie stanowczo, usuwając z umysłu wszystkie mroczne emocje. Nie zamierzała dopuścić, żeby tamta ciemność zagnieździła się w jej głowie. Ciemność nie była prawdziwa, a ona musiała pozostać skupiona!

Na szczęście, w odpowiedzi na jej zdecydowanie mroczna pokusa trochę osłabła i Barabelka mogła śmiało podążyć za Senshim w głąb doliny.

Wszystko było gotowe. Załoga dostarczonego przez wojskowych Imperium wahadłowca przyjęła na pokład wypatroszony wrak yorika-stronhy, odpowiednika okrętu wartowniczego o nazwie „Hrosha-Gul”, co oznaczało „Cena Bólu”. Kiedy Jaina przejęła nad nim kontrolę, natychmiast przemianowała go na „Kolaboranta”.

Tahiri stała pośrodku szczątków czegoś, co musiało być kiedyś mostkiem, i zastanawiała się, co wróży nowa nazwa dla jej przyszłości. W jej umyśle nie działo się nic złego, ale młoda Jedi obserwowała czujnie, czy nie pojawią się jakiekolwiek oznaki zakłóceń jej osobowości. Wprawdzie część, która była kiedyś Riiną, miała sporo zastrzeżeń do planu zaatakowania Yuuzhan Vongów, ale bez oporów pogdziła się z zaproponowanym przez Jainę planem.

Część, która była kiedyś… Słowa brzmiały dziwacznie w jej głowie, jakby nie miały znaczenia. Tahiri miała obecnie jeden umysł, nie dwa. Rodziły się w nim jej myśli, a okres, kiedy w jej ciele zmagały się Yuuzhanka i młoda Jedi, należał do przeszłości, jak zły sen… jak coraz bardziej odległy koszmar. Wiedza, jaką obie dzieliły, nie napływała w słowach niczym z odrębnych umysłów. Tahiri czuła się, jakby rozmawiała z własnym sumieniem, z częścią siebie. Czuła się… jak powinna.

Wyrządzili mi to Yuuzhan Vongowie, powiedziała sobie. Bez względu na to, czy byłam Tahiri, czy Riiną, pogwałcili mój umysł i zostawili mnie, żebym cierpiała. A potem zabrali mi Anakina. Już choćby za to powinnam z nimi walczyć. I zrobię to.

Wcześniej odnalazła dogorywające szczątki chóru yillipów, przyrządziła prymitywny pokarm i przywróciła im przynajmniej część ochoty do życia. Nie wiedziała, czy dobrze się spiszą, ale powinny przekazać wizerunek jej twarzy, a może nawet jakiś odebrać. Zdolność przekazywania obrazów zależała od tego, jak poważnym uszkodzeniom uległ koralowy kadłub okrętu strażniczego, bo odpowiednik anteny dostrojonej do subtelnych wibracji systemu łączności Yuuzhan Vongów miał postać grubych włókien wijących się spiralnie po powierzchni kadłuba. W pewnej chwili Tahiri głęboko odetchnęła i pobudziła chór yillipów. Czuła na sobie spojrzenia swoich towarzyszy, którzy zachowywali milczenie i pozostawali poza zasięgiem spojrzeń yuuzhańskich zwierząt. Uświadamiała sobie, że w obecnej chwili wszystko zależy od jej talentu aktorskiego.

Villipy wywróciły się na drugą stronę, a dwa pozostałe przy życiu nadajniki zadrżały i zaczęły zdradzać ochotę do współpracy.

- Ja, Riina z domeny Kwaad, pragnę ukorzyć się przed obliczem komandora B’shitha Vorrika - odezwała się głośno i wyraźnie młoda Jedi w języku Yuuzhan Vongów.

Stworzenia zafalowały jak morskie wodorosty. Przez pole widzenia chóru villipów przemknęły dziwaczne wzory. Były zwodnicze, nie przyjmowały określonego kształtu. Tahiri domyśliła się, że ktoś nawykły do rozkazywania usiłuje jej coś powiedzieć, ale oprócz zakłóceń słyszała tylko chrapliwie wypowiadane samogłoski.

Spróbowała od nowa.

- Tu Riina z domeny Kwaad - powtórzyła. - Przebywam na pokładzie dzielnych szczątków „Hrosha-Gula”. Korzę swoją bezwartościową osobowość w nadziei uzyskania posłuchania. Moja służba ku chwale Yun-Yuuzhana nie dobiegła jeszcze końca.

W odpowiedzi usłyszała kilka innych chrapliwie wymawianych dźwięków, ale w końcu przez zakłócenia przedarł się surowy, gardłowy głos:

- Komandor nie zamierza tracić czasu na rozmowę z przedstawicielami domen, które go zawiodły.

- Domena Kwaad nikogo nie zawiodła - odparła pokornie Tahiri. - Nazywam się Riina i jestem ukształtowaną do okazywania posłuszeństwa wojowniczką. Wysłuchajcie mnie, jeżeli chcecie, żebym wydała w wasze ręce wrogów.

- Twoje słowa to kłamstwa i czcze przechwałki.

- Moje jedyne kłamstwa to te, jakie opowiadam wspólnym wrogom - odparła młoda Jedi. - To właśnie ich pragnę skazać na śmierć.

Zapadła krótka cisza, trwała jednak na tyle długo, żeby Tahiri mogła potraktować ją jako zniewagę. Dopiero po jakimś czasie usłyszała burkliwy głos innego Yuuzhanina:

- Mów, słabeuszko!

- Czy mam zaszczyt rozmawiać z komandorem Vorrikiem?

- Nie jesteś godna, żeby mieszkać w tym samym wszechświecie, co on.

- Przynoszę wiadomości o ruchach nieprzyjaciół - mówiła dalej Tahiri. - Udało mi się wkraść w ich łaski i pozyskać zaufanie. Zamierzam ich zdradzić ku większej chwale komandora Vorrika.

- A kimże jesteś, żeby obiecywać coś takiego?

- Nazywam się Riina i pochodzę z domeny Kwaad - powiedziała jeszcze raz Tahiri. - Jestem tą, która została ukształtowana.

Zapadła kolejna cisza.

- Słyszałem już tę herezję - oznajmił w końcu ten sam Yuuzhanin, co poprzednio. - Jesteś bluźnierstwem Jeedai.

- Jestem dumą Yun-Harli - sprzeciwiła się Tahiri. - Mistrzowie przemian stworzyli mnie, żebym była posłuszna. Korzę się teraz w nadziei, że pozwolisz mi wypełniać uświęcone obowiązki, abym mogła powrócić na łono potężnych Yuuzhan Vongów.

Zapadła kolejna cisza, tym razem na dłużej. Tahiri podejrzewała, że treść rozmowy z nią jest przekazywana komuś innemu, stojącemu na wyższym szczeblu w hierarchii dowodzenia Yuuzhan Vongów. Miała rację. W końcu przemówił jeszcze inny Yuuzhanin.

- Twoje twierdzenia to obelga dla moich uszu - powiedział. - Masz tyle czasu, ile potrzeba na wykrwawienie heretyka, aby przekonać mnie, że nie powinienem odbierać twojego bezwartościowego życia!

I tak to się ciągnęło. Procedura była żmudna, ale nieunikniona. Każdy dowódca Yuuzhan Vongów korzystał z usług wielu podwładnych, żeby się upewnić, czy to, co ktoś mówi, zasługuje na jego uwagę. Podwładni wiedzieli, że błąd w ocenie przydatności przekazywanej informacji oznacza surową karę. Z każdym kolejnym przekonanym wojskowym Tahiri nabierała coraz większej pewności, że już niedługo porozmawia z samym Vorrikiem. Była pewna, że przekona go równie łatwo jak pozostałych.

W końcu z dogorywającego chóru villipów wydobył się najbardziej chrapliwy, gardłowy i paskudnie brzmiący głos ze wszystkich, jakie dotąd słyszała. To musiał być dowódca yuuzhańskiej floty. Jego zniewagi dorównywały tym, które już słyszała, ale ton był nieskończenie bardziej pogardliwy.

- Twój wizerunek to obraza dla moich oczu - powiedział Vorrik, powoli i precyzyjnie wypowiadając sylaby, z których każda ociekała jadem nienawiści. - Samo twoje istnienie to hańba dla właściwego porządku rzeczy we wszechświecie. Przy pierwszej nadarzającej się okazji złożysz siebie w ofierze Yun-Yammce, żebyśmy mogli się upewnić, czy nikt inny nie będzie usiłował zrobić tego, na co pozwolili sobie heretycy z domeny Kwaad.

Tahiri spuściła skromnie głowę. Spodziewała się podobnej reakcji.

- Lordzie komandorze, jestem ci posłuszna - zaczęła. - Jeżeli sobie życzysz, Uśmierciciel może mnie zabrać z twoich rąk. Kiedy zapewnię ci zwycięstwo nad niewiernymi, nie będę miała innego powodu do pozostawania przy życiu.

Jej słowa chyba go zadowoliły i uśmierzyły przynajmniej część jego gniewu.

- Więc mów, jak można osiągnąć to… zwycięstwo - zadrwił Vorrik.

- Przekonałam Jeedai, że mogą mi zaufać, i zapewniłam ich, że pomogę im wydostać się na powierzchnię Esfandii - wyznała Tahiri. - W zamian za ich zaufanie i twoją pomoc w zapewnieniu niewiernym bezpiecznego odlotu nie tylko zdradzę ich przy pierwszej okazji, ale także ujawnię ci kryjówkę stacji przekaźnikowej, której poszukujesz.

- Skąd mam wiedzieć, czy mogę ci zaufać? - zapytał Vorrik. - Mówisz wprawdzie jak Yuuzhanka, ale wyglądasz jak niewierna!

- Więc widzisz mnie tak wyraźnie, o wielki komandorze?

- Wizerunek jest kiepskiej jakości, ale wystarczająco wyraźny, żeby na twój widok ogarniało mnie obrzydzenie - burknął Yuuzhanin.

- Powinno tak być, wielki dowódco - zgodziła się z nim Tahiri. - Gdybym nie miała zostać złożona w ofierze, błagałabym mistrzów przemian, żeby dali mi ciało bardziej odpowiednie do służby dla Yun-Yammki. - Skupiła się i głęboko odetchnęła. - Ale skoro nie mogę na to nic poradzić, chciałabym ci udowodnić, że jestem bezgranicznie oddana naszym bogom. Pozostaję wierną sługą Yun-Harli. Dopóki przebywam pośród niewiernych, dopóty Zawoalowana Bogini chroni mnie i kryje przed nimi moją prawdziwą twarz. Ale ta twarz istnieje, chociaż jest ukryta pod plugawym obliczem, na jakie spoglądasz w tej chwili. Zamierzam poprosić ją o znak mojej lojalności wobec ciebie. Błagam Zwodzicielkę, aby dała mi ostatnią szansę zmycia z siebie hańby splugawienia.

Tahiri odchyliła głowę do tyłu. Skupiła w sobie energię Mocy i wystała ją poprzez czoło, które wciąż jeszcze szpeciły stare blizny. Zadała je mistrzyni przemian, Mezhan Kwaad, kiedy implantowała jej osobowość Riiny, a Tahiri postanowiła zachować te blizny na pamiątkę straszliwych męczarni, jakie wówczas przeżywała. Od tamtej pory stały się dla niej symbolem wszystkiego, co wycierpiała, począwszy od utraty osobowości na Yavinie Cztery, a skończywszy na śmierci Anakina. W obecnej chwili miały odegrać o wiele ważniejszą rolę.

Blizny zapłonęły, a rozerwane siłą jej woli głębokie rany się otworzyły. Skóra na czole rozdzieliła się i cofnęła, a po skroniach i twarzy zaczęły ściekać strużki krwi. Tahiri dokładała starań, żeby na jej twarzy malowała się tylko radość, a nie ból, który eliminowała dzięki Mocy. Wiedziała, że chór villipów pokaże Vorrikowi grę wszystkich mięśni na jej twarzy. Gdyby komandor zobaczył choćby cień ludzkiego uczucia, od razu by się domyślił, że usiłuje go okłamać.

W końcu Vorrik zdecydował się przerwać panującą ciszę.

- Dość! - warknął. - Dostaniesz szansę, o którą prosiłaś.

Tahiri uniosła głowę. Krople krwi wciąż jeszcze spływały z jej brody na piersi, ale młoda Jedi nie zwracała na to uwagi.

- Nie jestem tego godna, o wielki komandorze - powiedziała.

- Chociaż wyglądasz jak plugastwo, Yun-Harla darzy cię dzisiaj łaskami - odparł Vorrik. - To mi wystarczy. Opanowany przez ciebie yorik-stronha będzie mógł przelecieć przez warstwy atmosfery i wylądować na powierzchni Esfandii. Jeżeli jednak będzie mu towarzyszył jakikolwiek inny okręt, zostanie zniszczony.

- Tak jest, o wielki - odparła Tahiri. - Dopilnuję, żeby wszystko wyglądało jak niekontrolowany lot, który zakończy się spłonięciem wraku w warstwach atmosfery. Imperialni niewierni nie zwrócą na niego uwagi, podobnie jak ignorują każdy inny wrak czy skalną bryłę. Proszę tylko, żebyś i ty zechciał go zignorować.

- Tak się stanie - oznajmił Vorrik. - Zaczekamy na twój sygnał. Nie zawiedź mnie, Riino z domeny Kwaad, bo to oznaczałoby początek twojej męki.

Tahiri się skłoniła.

- Nie zawiodę cię, o wielki komandorze - obiecała.

Wyprostowała się i pogłaskała kontrolny guzek chóru yillipów. Stworzenia w kształcie piłki przenicowały się z cichym westchnieniem, jakby wiedziały, że okres ich użyteczności dobiegi końca i mogą spokojnie zginąć. Kiedy Tahiri upewniła się, że chór villipów przestał przekazywać jej wizerunek, także się odprężyła.

- Hu-carjen tok! - krzyknęła, czując ból w nieco wcześniej rozszarpanych ranach.

Jaina wybiegła z kryjówki, żeby ją pocieszyć.

- Nie musiałaś tego robić - powiedziała. - Dobrze się czujesz?

Tahiri kiwnęła głową, ale nie zamierzała dyskutować, czy jej poświęcenie było konieczne, czy nie. Nie miała wielkiego wyboru. Nie była już małą Tahiri, ale kimś zupełnie innym… a ta inna osoba zawsze robi to, co powinna.

Jag patrzył na nią z takim wyrazem twarzy, jakby widział ją pierwszy raz w życiu… prawie jakby zamierzał zmienić swoją opinię o niej.

- Zaczniemy wchodzić w górne warstwy atmosfery za pięć minut - poinformowała Jaina, przykładając opatrunek z synciała do ran na czole przyjaciółki. - Masz godzinę, którą możesz spędzić w leczniczym transie. Nie proszę, żebyś to zrobiła, ale ci to rozkazuję, rozumiesz? Muszą mieć do pomocy tyle osób, ile to możliwe.

Tahiri pokiwała głową. Była yuuzhańską wojowniczką i rycerzem Jedi, a obie połowy jej nowej osobowości wiedziały, że powinna wykonywać sensowne rozkazy. Pozwoliła, żeby Jaina spryskała jej czoło uśmierzającą ból pianką, a potem zaniosła rozkładaną pryczę do wnęki na rufie wraku, położyła się i zamknęła oczy.

Kiedy Droma i Han opuścili pokład „Sokoła Millenium”, pokiereszowany frachtowiec opustoszał. Leia nie miała nic do roboty oprócz czekania, aż jej plan zostanie wcielony w życie. Od chwili wyruszenia wyprawy do przekaźnika systemu łączności upłynęły dwie godziny. Księżniczka przyglądała się wówczas, jak jej mąż wkłada skafander i sprawdza urządzenia kontrolne rakietowego skutera.

- Na pewno nie chcesz lecieć z nami? - zapytał, spoglądając na nią przez przezroczystą szybę hełmu elastycznego skafandra. Później uśmiechnął się z przymusem i dodał: - To może być bardzo romantyczne, kiedy tylko we dwoje odłączymy się od pozostałych, żeby porozglądać się po okolicy…

Leia się roześmiała.

- Po okolicy zasnutej oparami metanu i wodoru? - zapytała. - Raczej pozwolę, żeby taka okazja przeszła mi koło nosa, ale dzięki za propozycję.

Skafandry zaprojektowano w taki sposób, żeby chroniły ciało przed dojmującym chłodem atmosfery Esfandii, jak również zapewniały odpowiednią mieszaninę gazów umożliwiających istotom różnych ras oddychanie. Były elastyczne i łatwo przystosowywały się do kształtów ciała, dzięki czemu w wyprawie mogły brać udział także istoty niebędące ludźmi. Oprócz Hana uczestniczyli w niej jeszcze jeden mężczyzna, technik łącznościowiec, a także osobisty ochroniarz pani komandor Ashpidar, Noghri Eniknar… po to, żeby - jak twierdził Han - można go było mieć cały czas na oku. Do grupy przyłączyli się także krzepki klatooiniański funkcjonariusz służby bezpieczeństwa i Droma, który wepchnął ogon do nogawki skafandra.

- A poza tym - ciągnęła księżniczka, obserwując przygotowania do wyprawy - ktoś musi zostać na pokładzie „Sokoła”, żeby nie dopuścić do sabotażu.

Han nie potrafił znaleźć błędu w jej rozumowaniu. Bardzo chciałby, aby żona mu towarzyszyła, ale rozsądek podpowiadał mu, że ktoś powinien czuwać na pokładzie frachtowca.

Leia pocałowała przezroczystą szybę jego hełmu i życzyła mu powodzenia. Kiedy przygotowania dobiegły końca, z tunelu wylęgarni wyleciało pięcioro pilotów rakietowych skuterów. Wszyscy mieli zachowywać absolutną ciszę w eterze. Najsłabszy sygnał mógł zdradzić kryjówkę bazy przeszukującym powierzchnię Yuuzhan Vongom. Uczestnicy wyprawy liczyli na to, że nikt ich nie zauważy, jeżeli będą zachowywali ciszę i lecieli jak najniżej nad powierzchnią gruntu… o ile nie będą mieli pecha i nie natkną się na jedną z yuuzhańskich ekip, której udało się wylądować na powierzchni.

Po ich odlocie pani komandor Ashpidar zaprosiła Leię do swojego gabinetu. Zaproponowała coś do jedzenia i picia, a księżniczka zgodziła się z wdzięcznością. Rozmawiały mniej więcej pół godziny o wszystkim oprócz aktualnej sytuacji w przestworzach i Leia nabrała podejrzeń, że wrażliwa na wyczuwanie nastrojów Gotalka usiłuje rozproszyć jej obawy. Ashpidar opowiadała jej o życiu na Antarze Cztery, gdzie poznała wędrownego tłumacza. Zamierzała się z nim związać na resztę życia, ale jej partner zginął w katastrofie górniczej. Pogrążona w smutku Ashpidar opuściła dom rodzinny, żeby zająć się badaniami galaktyki. Od tamtej pory upłynęło dwadzieścia standardowych lat, ale podobno nigdy nie żałowała swojej decyzji.

- Proszę mi opowiedzieć coś więcej o Zimnych - poprosiła Leia, używając wymienionego przez panią komandor określenia miejscowych form inteligentnego życia, o wiele łatwiejszego do wymówienia niż Brrbrlpp. - Kiedy i dzięki komu nauczyli się mówić w języku trójkowym?

- To zasługa poprzedniego komendanta bazy - odparta Ashpidar. - Dokonał tej sztuki, jeszcze zanim zastąpiłam go na tym stanowisku. Nie przesyłano wówczas aż tylu informacji, dzięki czemu baza mogła liczyć odpowiednio mniej członków personelu. Komandor Si był wygnanym Granem i czuł się bardzo samotny. W czasie wolnym od służby zajmował się badaniami Zimnych i w końcu zdołał rozszyfrować ich rozmowy. Zauważył coś, na co nikt przedtem nie zwrócił uwagi: że mimo braku fizycznych dowodów w rodzaju narzędzi istoty są inteligentne i cywilizowane. Na dowód swojej tezy nauczył je mówić w języku trójkowym, który jest o wiele łatwiejszy do zrozumienia niż ich poprzednia mowa. Zimni porozumiewają się teraz z nami wyłącznie w tym języku. Informują nas o swoich ruchach, żebyśmy zawsze wiedzieli, gdzie przebywają.

Leia pokiwała z namysłem głową.

- Dzięki temu unikacie wypadków w rodzaju takich, jakie my spowodowaliśmy - stwierdziła.

- Właśnie.

- Często porozumiewają się z wami?

Ashpidar ułożyła rysy twarzy w wyraz najbardziej jak dotąd podobny do uśmiechu, ale ton jej głosu pozostał beznamiętny.

- Zimni uwielbiają rozmawiać - zaczęła. - Ich głosy pokonują ogromne odległości. Czasami na całej powierzchni planety słychać gwar ich rozmów.

- Aż tylu ich jest? - zdziwiła się księżniczka.

- Nie są liczni i nigdy nie byli - odparła Gotalka. - Oceniamy ich liczbę na kilka tysięcy.

- To rzeczywiście niewiele.

- Nie, ale Esfandia nie zalicza się do planet, które mogą podtrzymywać życie licznych i urozmaiconych ekosystemów - oznajmiła Ashpidar. - W miarę spadku temperatury jądra kurczą się dostępne ekologiczne nisze, w których może przetrwać jakiekolwiek życie. Brak pływów i pór roku oznacza, że praktycznie całą powierzchnię planety zamieszkują takie same istoty. Esfandia znajduje się teraz w stanie równowagi. Gdybym miała z czymkolwiek ich porównać, Zimni są podobni do rankorów. Stojąc na samym końcu łańcucha pokarmowego, żywią się wszystkim, co wpadnie im do ust. Uprawiają ciągnące się wiele kilometrów ogromne ogrody i hodują stada latających owadów, które wymieniają na śladowe ilości minerałów, jakie udaje się innym odzyskać z atmosfery. Ich ekosystem jest skomplikowany i ulega powolnym zmianom, ale w tej chwili dobrze im służy.

- A teraz Yuuzhan Vongowie wkroczyli i brutalnie go zakłócili - stwierdziła księżniczka.

Ashpidar kiwnęła wielką rogatą głową.

- Eksplozje, grawitacyjne zakłócenia i turbulencje gazów za rufami gwiezdnych statków wywierają ogromny wpływ na ich biosferę - przyznała. - Właśnie dlatego projekt bazy oparto na konstrukcji opancerzonego transportowca typu AT-AT. Możliwe, że w miarę upływu czasu wzrost dostarczonej systemowi energii pobudzi rozwój w pewnych miejscach, ale na krótką metę spowoduje zniszczenia na niewyobrażalną skalę. Zaproponowałam, żeby do czasu zakończenia działań zbrojnych Zimni schronili się w wylęgarniach, ale to istoty bardzo ciekawskie. Wielu młodszych osobników bez wahania zaryzykuje życie w zamian za jakąkolwiek podnietę.

Znacznie później, kiedy Leia wróciła na pokład „Sokoła”, zaczęła się zastanawiać właśnie nad tymi słowami. Doszła do wniosku, że niektóre prawdy zachowują słuszność chyba w całym wszechświecie. Jej dzieci także nie różniły się od potomków Zimnych… ani od niej, kiedy była w ich wieku. Zadawała sobie pytanie, co takiego kryje się w młodości, co każe młodym osobnikom zdobywać życiowe doświadczenie i kształtować osobowość w tak ryzykowny sposób. Jaki sens miało określanie własnej tożsamości, jeżeli przy tej okazji można było stracić życie?

- Chyba się starzeję, Threepio - odezwała się w końcu do protokolarnego androida.

- Jak wszyscy, księżniczko - odparł ze smutkiem C-3PO.

Dotarli na dno doliny w ponurej i napiętej atmosferze. Jacen rozglądał się niespokojnie. Wyczuwał wrogość, ale nie potrafił określić jej źródła. Ze szczelin w skałach wyrastały podobne do węży pędy winorośli i powrozy korzeni, które niemal całkowicie kryły widoczną przed nimi rozpadlinę o stromych zboczach. Wysoko nad ich głowami gęstwina liści tworzyła zielone sklepienie, z którego nieustannie sączyły się krople deszczu. Młody Solo czuł się jak w ogromnej podziemnej komnacie.

Cel podróży znajdował się niedaleko. Środkiem dna doliny płynęła spieniona i rwąca, chociaż wąska rzeka. W pewnym miejscu, gdzie jej bieg przegradzał niczym naturalna tama wielki głaz, utworzyła się niewielka sadzawka, na której brzegach rósł gąszcz bora. Ich korzenie przedarły się przez kamienne dno i zbocza doliny, a pnie, owinięte jedne wokół drugich, tworzyły gęstą i złowieszczą plątaninę. W wyglądzie drzew Jacen wyczuwał element zaciętej walki, jakby bora zakrzepły podczas próby pochłonięcia się nawzajem. Poruszające się dziwacznie gałęzie i konary ocierały się o pnie i kołysały niczym macki poszukującego łupu Sarlacca.

- To właśnie tam zdążamy? - zapytał idącej przed nim Ferroanki.

- Tak - odparła kobieta równie zwięźle jak na każde poprzednie pytanie.

- Możesz powiedzieć mi, dlaczego?

- Wkrótce się tego dowiesz - ucięła Ferroanka.

Za nimi kroczył karapod niosący Danni. Jacen wyczuwał, że w umyśle zwierzęcia fermentuje dziwne podniecenie, jakby znało to miejsce. Nie potrafił wyciągnąć z tego żadnych wniosków. Karapod miał skórę równie grubą jak banth, ale bogatą w minerały, które od czasu do czasu lśniły nawet w kiepskim świetle.

Kiedy dotarli do pierwszych bora, Senshi dał znak, że ich wędrówka dobiegła końca. Dosiadający karapodów Ferroanie szybko ześliznęli się z grzbietów zwierząt i zdjęli nosze z Danni i Jabithą.

- Dalej pójdziemy pieszo - oznajmił sędziwy Ferroanin.

- Chwileczkę. - Jacen przecisnął się między porywaczami i stanął przed przywódcą. - Nie podoba mi się to miejsce.

Senshi wzruszył ramionami.

- Nic mnie to nie obchodzi - burknął oschle. - Sami chcieliście z nami iść, a właśnie tu jest kres naszej wędrówki. Możesz iść dalej albo zostać. Wybór należy do ciebie.

- Istnieje jeszcze trzecie wyjście - syknęła złowieszczo Saba.

Jacen położył dłoń na jej ramieniu, żeby nie dopuścić do jakiegoś aktu przemocy. Wyczuwał, że mięśnie pod łuskami Barabelki drżą niczym struny napięte do ostateczności.

- Pójdziemy z wami - powiedział. - Jeżeli jednak zrobicie coś, co mogłoby narazić…

- To co? - uciął ostro Ferroanin. - Co wtedy zrobicie, Jedi? Cały czas słyszę od was tylko czcze pogróżki. Spełnijcie je albo zejdźcie mi z drogi!

Nie mówiąc więcej ani słowa, porywacze zapuścili się w gąszcz splątanych bora. Posłuszeństwo podwładnych Senshiego denerwowało Jacena w równym stopniu, jak cel podróży. Zachowywali się, jakby starzec ich zahipnotyzował.

Idąc brzegiem błotnistej sadzawki, dotarli w końcu do naturalnej tamy. Wznosiła się na wysokość dziesięciu metrów niczym pionowa ściana i blokowała główny nurt spienionej rzeki. Po drugiej stronie tamy tryskało kilka wodospadów. Rozbryzgując się na dnie doliny, dawały początek rwącym strumykom, które niżej łączyły się znów w rzekę. To właśnie tam rósł największy gąszcz bora. Ich pnie, stapiając się i splatając, tworzyły w pewnym miejscu mroczną jamę o kamiennym dnie. Z jej obrzeży wyrastały poskręcane zwęglone macki, podobne do zakrzepłych kłębów dymu.

Schodząc coraz niżej, Jacen rozglądał się nerwowo na boki. Oboje Jedi, stąpając ostrożnie z korzenia na korzeń, zapuszczali się coraz dalej w głąb doliny, ale starali się trzymać z tyłu grupy. W otaczającym ich powietrzu unosiła się woń wilgotnego węgla drzewnego, jakby od wielu lat rozpalano w tym miejscu i gaszono ogniska.

Porywacze stanęli dopiero na samym skraju mrocznej jamy. Senshi rozkazał podwładnym, żeby położyli nosze z panią Magister i Danni obok siebie na nierównym, kamienistym gruncie.

- Ona jest coraz bardziej zaniepokojona - mruknęła Saba do Jacena, omiatając spojrzeniem posępne miejsce. - Życiowe energie są tu… poplątane. Grozi nam niebezpieczeństwo.

Młody Solo nie zamierzał się z nią sprzeczać. On także to wyczuwał. Postanowił podzielić się swoim niepokojem z przywódcą zbuntowanych Ferroan.

- Co to za miejsce, Senshi? - zapytał. - Dlaczego nas tu przyprowadziłeś?

- Bora mają skomplikowany cykl życia - odparł starzec. - Pod wszystkimi względami to wspaniałe stworzenia. Ich nasiona są podobne bardziej do zwierząt niż roślin. Bora ściągają błyskawice, żeby podsycić zachodzące głęboko w ich pniach skomplikowane procesy organiczne. Ich korzenie, łącząc się i splatając, tworzą komunikacyjną sieć, która obejmuje całą powierzchnię planety. Bora i my mieszkamy na niej obok siebie i szanujemy nawzajem swoje różnice.

Nagle grunt lekko zadrżał pod ich stopami.

- Jak w przypadku wszystkich systemów organicznych, mogą się pojawiać rany, choroby, a nawet zrakowacenia - ciągnął Senshi. - To właśnie jedno z takich miejsc, gdzie naturalny ciąg życia Sekot uległ upośledzeniu i wypaczeniu. To złośliwe bora, podobnie jak mogą istnieć złośliwi ludzie. Na ogół bora są bezpieczne i nieszkodliwe… chyba że ktoś zakłóci spokój ich terenów nasiennych. Naturalnie, takiemu śmiałkowi grozi poważne niebezpieczeństwo.

Jacen czuł się zmuszony zapytać, chociaż jakaś cząstka jego umysłu znała odpowiedź:

- Gdzie znajdują się te tereny nasienne?

Nagle otoczyła go promieniująca od pni bora atmosfera wrogości.

Senshi się uśmiechnął.

- Stoimy na nich - powiedział.

W końcu Saba nie wytrzymała. Szarpnięciem oderwała od pasa rękojeść świetlnego miecza i kciukiem zapaliła energetyczną klingę. Wszyscy stojący na obrzeżach jamy Ferroanie odwrócili się w jej stronę. Na ich twarzach malowała się jaskrawoczerwona poświata ostrza jej broni.

Postępek Saby wprawił złośliwe bora w jeszcze większe podniecenie. Barabelka poczuła, że przez pazury jej stóp i poduszeczki palców przenika ledwo wyczuwalne drżenie. Macki bora, kołysząc się nad ich głowami, zaczęły trzeszczeć niczym płonące bierwiona.

- Sabo, zaczekaj! - wykrzyknął Jacen.

- Nie możemy tu zostać - odparła Barabelka, nie odrywając spojrzenia od Senshiego. - To niebezpieczne, a Danni wymaga jak najszybszej opieki medycznej! Ona mówi ci, żebyś nas stąd zabrał. Natychmiast!

Napięła mięśnie, żeby przydać słowom większej wagi.

- Nie - odparł Senshi. Nie wyglądał na zaniepokojonego jej postawą ani słowami.

- Uspokój się, Sabo - odezwał się Jacen. Podszedł do niej i gestem dał znak, żeby opuściła klingę broni.

W końcu Saba spojrzała na niego, ale na jej twarzy malowała się dezorientacja. Czyżby naprawdę nie dostrzegał grożącego im niebezpieczeństwa? Czy nie wyczuwał dzięki Mocy, że w tym miejscu kryje się coś złego?

- Proszę - nie dawał za wygraną młody Solo. - Zaufaj mi.

Mimo zastrzeżeń Saba postanowiła usłuchać jego prośby. Wyłączyła klingę i opuściła broń. Młody Solo pokiwał głową z aprobatą i odwrócił się do Senshiego.

- Zanim komuś stanie się krzywda, zechciej wyjaśnić nam, o co chodzi - powiedział. - Co masz nadzieję uzyskać, sprowadzając nas w to miejsce?

- To zależy od tego, jak zareagujecie - odparł Ferroanin.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - żachnął się coraz bardziej sfrustrowany Jacen. - Nie rozumiem.

- Wkrótce zrozumiesz.

- Wielkie jest Potencjum - zaczęli nagle mruczeć otaczający ich porywacze. - Wielkie jest życie Sekot.

Saba poczuła, że otacza ich połączona energia wszystkich bora. Pnie dygotały i naprężały się, jakby chciały dosięgnąć nieba. Barabelka wyczuwała, że w powietrzu gromadzi się z każdą chwilą coraz większy potencjał. Domyślała się, że niedługo wydarzy się coś zaskakującego.

- Wszyscy służą i zgadzają się, żeby im służono - mamrotali zbuntowani Ferroanie. - Wszyscy przyłączają się do Potencjum!

W pewnej chwili Jabitha jęknęła. Zanim Saba zdążyła zareagować, Senshi uklęknął obok Ferroanki, jedną dłonią chwycił ją za gardło, a drugą przycisnął do skroni wylot organicznego miotacza błyskawic.

- Jeden ruch i ją zabiję - ostrzegł zaskoczonych Jedi.

Saba zamarła i nie zdecydowała się przycisnąć kciukiem włącznika klingi miecza.

- Nie spodziewałam się tego - odezwała się pani Magister. Zamrugała i powiodła spojrzeniem po twarzach otaczających ją osób.

- Właśnie o to chodziło - syknął Senshi. Wstał, chwycił końce noszy i pociągnął je bliżej krawędzi jamy. - I co teraz, Jedi? - zadrwił, spoglądając na Jacena. - Co teraz uczynicie?

- Za chwilę się przekonamy - szepnęła Mara, kiedy Darak wróciła do osady. Luke miał nadzieję, że Ferroanka przynosi wyniki analizy grawitacyjnej anomalii, którą wykryto na trzecim księżycu Mobusa.

Kobieta szeptała jakiś czas do swojego partnera w języku, którego Mistrz Jedi nie rozumiał. Potem oboje odwrócili się do niego.

- Nasze sensory nie wykrywają anomalii - oznajmił Ferroanin.

- Co takiego? - żachnęła się Mistrzyni Jedi. - Chcecie powiedzieć, że nie wykryliście absolutnie niczego?

Rowel kiwnął głową.

- Wasi towarzysze musieli się pomylić w odczytywaniu wskazań sensorów - stwierdził stanowczo.

- A może staraliście się nas zwieść - dodała Darak.

- A może to wy się mylicie? - odcięła się gniewnie Mara.

- Badamy ten system od wielu dziesięcioleci - oznajmił Ferroanin, cofając się dwa kroki. - Znamy na wylot wszystkie jego księżyce. Nie mogliśmy się pomylić.

- A może was okłamano? - odezwał się pojednawczo Luke, starając się załagodzić narastające napięcie. - Powiedzcie mi, skąd macie swoje informacje?

- Naturalnie od Sekot… dzięki sieci informacyjnej bora - odparł Rowel tonem sugerującym, że Luke musi być głupcem, skoro o to pyta. - Wszystko na powierzchni Zonamy zaczyna się i kończy na Sekot.

Mistrz Jedi pokiwał ze zrozumieniem głową i uniósł do ust ręczny komunikator.

- Pani komandor Yage, proszę wysłać eskadrę myśliwców typu TIE, żeby piloci zbadali tę anomalię - rozkazał.

- Eskadra czeka w pogotowiu, proszę pana - odparła natychmiast Yage, która niewątpliwie zwróciła uwagę na bardziej oficjalną nutę w głosie Mistrza Jedi. - Złamią szyk za dziesięć sekund.

- Co takiego? - zapytała wyraźnie wstrząśnięta Darak, podchodząc do Mistrza Skywalkera.

Luke zignorował ją i ponownie zbliżył usta do mikrofonu komunikatora.

- Dobra robota, pani komandor - powiedział. - Może pani wyrazić zgodę na użycie niszczycielskiej siły, gdyby miało się to okazać konieczne.

- Nie możecie tego zrobić! - zaprotestowała gorączkowo Ferroanka. - Nie macie naszej zgody na wykonywanie manewrów w naszym systemie… a co dopiero na podejmowanie agresywnych kroków!

- Jeżeli nie jesteście gotowi zrobić tego, co konieczne - odparł spokojnie Luke - zrobimy to za was.

- To niedopuszczalne! - wykrzyknął Rowel. - Odwołajcie natychmiast te myśliwce, bo w przeciwnym razie…

Mara wstała od stołu i ujęła się pod boki.

- Bo co? - zapytała.

- Nie zastraszycie mnie - oznajmił Ferroanin, chociaż lekkie drżenie głosu zadawało kłam jego słowom. - Nie uda się wam także zastraszyć Sekot! Nie zapominajcie, że jesteście tu wyłącznie dzięki jej dobrej woli. Jeżeli zawiedziecie jej zaufanie, spotka was taki sam los jak Przybyszów z Dali.

- Chcielibyście tego, co? - burknęła Mara. - Może właśnie dlatego nas okłamaliście… żeby nas sprowokować do rzucenia wyzwania Ciemnej Stronie waszej drogocennej planety!

- To absurdalne! - wybuchnął Rowel. - Dlaczego mielibyśmy zadawać sobie tyle trudu…

- Ty mi to powiedz - ucięła Mistrzyni Jedi. Obeszła stół i stanęła przed Ferroaninem.

Mężczyzna otworzył szerzej oczy i cofnął się jeszcze dalej.

- Wielkie jest Potencjum - szepnął pospiesznie, jakby wypowiadał słowa czarodziejskiego zaklęcia. - Wielkie jest życie Sekot!

Luke szturchnął żonę myślowym palcem Mocy. Mara odprężyła się i usiadła.

- Nie przybyliśmy tu, żeby wam grozić - wytłumaczyła Ferroaninowi. - Chcemy tylko wam pomóc, nic więcej.

Rowel parsknął.

- Nie potrzebujemy innej pomocy oprócz tej, jaką może zapewnić nam Sekot - powiedział.

- Doprawdy? - zadrwił Luke. - A jeżeli pilot jednego z koralowych skoczków Przybyszów z Dali przeżył walkę, którą oglądaliśmy w przestworzach? Jak sądzisz, co się stanie, jeżeli się wymknie z waszego bezpiecznego bąbla i złoży zwierzchnikom raport o wszystkim, co tu widział? Ani się obejrzycie, a będziecie mieli na karku flotę dziesięciokrotnie liczniejszą i potężniejszą niż ta, z którą udało się wam uporać. Czy Sekot obroni was także przed nią?

- Bez problemu - odparła Darak.

- A z następną, jeszcze liczniejszą, która pojawi się tu po niej?

- Naturalnie!

- A z jeszcze potężniejszą, która przyleci po dwóch poprzednich? - nie dawał za wygraną Mistrz Jedi.

Tym razem Ferroanka się zawahała. Stało się jasne, że nie brała pod uwagę możliwości powtarzających się ataków.

Zanim ktokolwiek zdołał się odezwać, ponownie rozległ się pisk komunikatora Mistrza Skywalkera. Luke wyciągnął urządzenie.

- Słucham? - zapytał.

- Piloci myśliwców zbliżają się do księżyca - zameldowała Yage. - Przesyłam rejestrowane na bieżąco obrazy bezpośrednio na pokład „Cienia Jade”. Tekli będzie wam przekazywała, co widzi.

Zapadła dwusekundowa cisza, zanim z komunikatora wydobył się głos ChadraFanki.

- Postaram się jak najlepiej opisywać wszystko, co się dzieje - oznajmiła Tekli. - Widzę, że do źródła grawitacyjnych fal zbliżają się trzy myśliwce typu TIE.

- Nalegam, żebyście wydali pilotom rozkaz powrotu - odezwał się Rowel.

Mara spojrzała na niego tak groźnie, że Ferroanin umilkł i wyraźnie wzburzony wybiegł z chaty.

- Źródło się nie przemieszcza - ciągnęła Chadra-Fanka. - Impulsy są regularne i napływają chyba z drugiej strony M-Trójki.

- Czy już wcześniej obserwowaliśmy taką prawidłowość? - zapytał Luke. - Czy to mogą być sygnały wytwarzane przez dovin basale?

- Nie, to coś, czego jeszcze nigdy nie obserwowaliśmy - odparła uzdrowicielka Jedi. - To może być sygnał namiarowy albo jakiegoś rodzaju dalekosiężna fala nośna. - Urwała i kilka sekund milczała. - Piloci myśliwców typu TIE dokonują teraz wstępnych oględzin księżyca. Jest bardzo stary, a na powierzchni wprost roi się od kraterów. Są głębokie i zimne… doskonale nadają się na kryjówki. Chyba widzę ślady kilku niedawnych przelotów nisko nad powierzchnią.

- Od czasu do czasu wydobywamy stamtąd rudę selenium - odezwała się Darak, kiedy Mara skierowała na nią pytające spojrzenie.

- Kiedy ostatnio? - zainteresowała się Mistrzyni Jedi.

- Dosyć dawno, ale…

- Znaleźli źródło - przerwała Tekli. - To głęboka rozpadlina po przeciwnej stronie tarczy księżyca. Prawdę mówiąc, bardzo głęboka. Jeden pilot zapuszcza się w głąb, by ją zbadać.

- Powiedz im, żeby uważali - polecił Luke.

- Podejmują wszelkie niezbędne środki ostrożności - uspokoiła go pani komandor Yage. - Postępują zgodnie ze standardowymi imperialnymi procedurami, stosowanymi na wypadek takich poszukiwań. Jeden pilot bada podejrzane miejsce, a dwaj pozostali go ubezpieczają. Jeżeli cokolwiek wykryją, natychmiast przerwą poszukiwania i złożą raport. W zależności od rodzaju uzyskanych danych…

Yage nagle umilkła.

Luke napiął mięśnie, bo dzięki Mocy ogarnęło go przeczucie czegoś złego.

- Pani komandor Yage? - zapytał. - Tekli? Meldujcie, co się dzieje!

- Natężenie sygnałów raptownie wzrosło - odezwała się po kilkusekundowej ciszy Chadra-Fanka. - W tamtej rozpadlinie ukrywa się coś dziwnego. To zareagowało, kiedy pilot myśliwca typu TIE zapuścił się w głąb jamy, by ją zbadać. W tej chwili wszyscy trzej zataczają łuk i przygotowują się do kolejnego podejścia. Grawitacyjne fale objęły cały obszar i pojawiły się sejsmiczne drgania…

Umilkła w pół zdania. Tym razem cisza trwała tylko dwie sekundy, ale dla Mistrza Jedi ciągnęła się o wiele dłużej.

- Coś stamtąd wyleciało! - krzyknęła w końcu Tekli. - Wykurzyli to z rozpadliny! Wygląda jak koralowy skoczek! Jego pilot usiłuje śmignąć w przestworza!

Luke zbliżył usta do mikrofonu komunikatora.

- Pilot tego myśliwca nie może opuścić systemu! - rozkazał. - Pani komandor Yage, musi pani użyć wszystkich dostępnych sił i środków, żeby go przechwycić. Za wszelką cenę należy uniemożliwić mu ucieczkę.

- Tam nie ma żadnego koralowego skoczka - burknęła gniewnie Darak, zanim pospiesznie wybiegła z chaty. - To tylko podstęp, żebyście mogli zmobilizować siły do walki z nami!

- Jeżeli nadal nam nie wierzysz, sprawdź swoje sensory! - zawołała w ślad za nią Mara. - Na pewno też to zarejestrowały.

- Z hangarów „Mężobójcy” wystartowali piloci wszystkich pozostałych myśliwców typu TIE, a sam okręt opuścił orbitę - zameldowała Tekli. - Pilot koralowego skoczka nadal stara się wymknąć z systemu. Wykorzystuje grawitację Mobusa, żeby zyskać większą prędkość i zmylić pościg. Piloci trzech pierwszych myśliwców typu TIE starają się jak najwierniej powtarzać każdy jego manewr.

- Sądzi pani, że im umknie? - zaniepokoił się Mistrz Jedi. Zapadła krótka cisza.

- Na to wygląda - przyznała w końcu Chadra-Fanka.

Luke usłyszał, że zdenerwowana Mara zgrzytnęła zębami.

- Gdybyśmy dysponowali „Cieniem Jade”, dogonilibyśmy go bez trudu - mruknęła.

Darak wróciła z Rowelem i niewielką grupą ferroańskich strażników.

- Nasze sensory niczego nie rejestrują - oznajmił Ferroanin. - System jest pusty. Oszukaliście nas i zawiedliście nasze zaufanie… Wiedzieliśmy, że tak się stanie!

- Schwytać ich! - Darak wskazała gości i strażnicy ruszyli w stronę Luke’a, Mary i pani doktor Hegerty.

Mistrzyni Jedi w mgnieniu oka zerwała się na nogi i zapaliła klingę świetlnego miecza. Luke przyłączył się do niej, a jego jaskrawozielone ostrze osłaniało także panią doktor, która stanęła za jego plecami.

Strażnicy się zawahali i zapadła krótka cisza. Zdezorientowany Luke zaczął się zastanawiać, jak mogło do tego dojść, że poszukiwania Zonamy Sekot kończą się konfrontacją z jej mieszkańcami. Wyglądało na to, że cokolwiek zamierzała osiągnąć Vergere, wysyłając ich tu, miało spalić na panewce.

- W taki sposób niczego nie zyskamy - odezwała się w końcu Hegerty. - Musi istnieć logiczne wyjaśnienie tego, co się dzieje.

- Wymień chociaż jedno, które nie jest rezultatem waszej dwulicowości - prychnęła Darak.

- Bioekrany - zaproponowała siwowłosa badaczka. - Jakiś wynalazek Yuuzhan Vongów, który może zakłócać działanie waszych sensorów ale nie naszych. Możliwe, że bez waszej wiedzy szpiegowali was od wielu dziesięcioleci… dopóki tu nie przylecieliśmy i nie wykurzyliśmy ich z tamtej rozpadliny.

- Jeżeli w naszym systemie zagnieździli się jacyś intruzi, Sekot potrafi się z nimi rozprawić - stwierdziła Darak. - Nie potrzebujemy waszej pomocy.

- Jeżeli my nie potrafimy schwytać pilota tego skoczka, jak możesz przypuszczać, że wam się to uda? - zapytała Mara.

- Pod względem potęgi Sekot wielokrotnie was przewyższa - odcięła się Ferroanka. - Dysponuje mocą, o jakiej się wam nie śniło. Gdyby zechciała, mogłaby zdusić życie pojedynczej komórki na przeciwległym krańcu tego systemu. - Urwała i spochmurniała. - Mogłaby nawet unicestwić waszego „Mężobójcę”, nie mając do dyspozycji niczego oprócz myśli.

Luke wyczuł, że po usłyszeniu tej groźby stojąca obok niego żona napięła mięśnie. Nawet jeżeli Darak przesadzała, sama myśl o śmierci pani komandor Yage i członków jej załogi przyprawiała go o mdłości.

- Jeżeli naprawdę twierdzicie, że coś w tym systemie umyka naszym zmysłom - ciągnęła Ferroanka - na wszelki wypadek Sekot może zniszczyć wszystko i wszystkich w tamtym sektorze.

Mara spojrzała na męża.

- To załatwiłoby problem raz na zawsze - powiedziała. - Powinniśmy powiedzieć Yage, żeby wezwała do powrotu pilotów tamtych myśliwców typu TIE, i pozwolić, żeby Sekot rozprawiła się z pilotem tamtego koralowego skoczka.

- Nie powiedziałam, że to zrobi - zastrzegła się Darak. - Sekot kieruje się własnym rozumem. Podejmowanie takich decyzji to nie wasza ani moja sprawa.

Czekając na decyzję męża, Mara nie odrywała spojrzenia od jego twarzy, ale Mistrz Jedi pogrążył się w zadumie. Musiał się zastanowić, jakim cudem Sekot może działać na tak wielkie odległości i to na tyle szybko, żeby zdążyć powstrzymać pilota uciekającego skoczka. Konwencjonalne systemy uzbrojenia nie miały tak ogromnego zasięgu, a Moc była bezużyteczna w walce przeciwko Yuuzhan Vongom. A nawet gdyby się na coś przydawała…

Przypomniał sobie, co usłyszał nieco wcześniej od Rowela: „Wielkie jest Potencjum, wielkie jest życie Sekot”.

Potencjum było niezwykłym punktem widzenia Mocy, z którym Luke niezupełnie się utożsamiał. Wyznawcy tej doktryny nie uznawali istnienia Ciemnej Strony. Jabitha dawała do zrozumienia, że pobudki są ważniejsze niż sposoby osiągania celów. Innymi słowy, uciekała się do tego samego argumentu, jakim niektórzy szermowali we wczesnym okresie wojny przeciwko Yuuzhan Vongom. Cele uświęcają środki. Ciemna Strona jednak zawsze deprawowała i wcześniej czy później obróciłaby władające nią osoby przeciwko tym, których starały się bronić.

Anakin zabił siłą umysłu, przypomniał sobie. Do tamtej pory nie mieliśmy pojęcia, że coś takiego jest w ogóle możliwe…

- Nie możemy pozwolić, żeby to Sekot zajęła się rozwiązaniem tego problemu - odezwał się w końcu.

- Co takiego? - zapytały równocześnie Mara i Darak.

- Powstrzymaj ją - nalegał Mistrz Jedi, patrząc na Ferroankę. - Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ale Sekot nie może zniszczyć tamtego myśliwca!

W oczach Darak na nowo pojawiło się podejrzenie.

- Mówisz tak, bo pewnie kłamałeś od samego początku - stwierdziła. - Czy przyznajesz teraz, że nie ma i nigdy nic było żadnego koralowego skoczka?

Luke nie miał czasu, żeby wszystko wyjaśniać upartym Ferroanom. Zamknął oczy i zaczął szukać natchnienia i siły, żeby postąpić tak, jak nakazywał mu instynkt.

Wyciągnął komunikator i pospiesznie nawiązał łączność z „Mężobójcą”.

- Pani komandor, proszę natychmiast wezwać do powrotu wszystkich pilotów myśliwców typu TIE - rozkazał. - Proszę także powrócić na poprzednią orbitę. Pod żadnym pozorem nie wolno nam prowokować Sekot.

Zapadła krótka cisza.

- Zrozumiałam - odezwała się w końcu Yage, ale w jej głosie brzmiało niezdecydowanie.

- Myśliwce typu TIE zawracają - potwierdziła kilka sekund później Tekli. - Pilot koralowego skoczka ma wolną drogę na skraj systemu.

Mara wpatrywała się w męża, jakby postradał zmysły.

- Luke’u, jeżeli ten Yuuzhanin nam umknie… - zaczęła.

- Wiem, Maro - przerwał jej Mistrz Jedi. - Zaufaj mi.

Lepiej, żeby pilot koralowego skoczka uciekł i zdradził Yuuzhan Vongom kryjówkę Sekot, pomyślał, niż gdyby planeta miała przejść na Ciemną Stronę.

Nie mógł dopuścić, żeby żyjąca planeta, symbol oporu przeciwko yuuzhańskiej okupacji galaktyki, zaczęła szerzyć terror i zniszczenie. Wystarczyłby jeden krok w niewłaściwym kierunku, żeby Zonama Sekot wkroczyła na ścieżkę prowadzącą w sposób nieunikniony w objęcia Ciemnej Strony, a tym krokiem mogło być coś równie błahego jak zniszczenie myśliwca Yuuzhan Vongów…

- Koralowy skoczek! - wykrzyknęła Tekli, niespodziewanie przerywając tok jego myśli. - Dzieje się z nim coś dziwnego!

 

IV O B J A W I E N I E

 

Ngaaluh odnalazła Noma Amora i Kunrę wiele poziomów pod swoją ostatnią kwaterą. Zanim dotarła do nowej osobistej komnaty Proroka, była dwukrotnie zatrzymywana przez strażników, którzy pozwalali jej przejść dopiero po uzyskaniu zgody swojego władcy. Czując coraz większy niepokój, kapłanka postanowiła mieć się na baczności.

- Bądź pozdrowiony, Mistrzu. - Głęboko się skłoniła i zdawkowym kiwnięciem głowy powitała Kunrę. - Przybyłam, najszybciej jak mogłam. Co to za zagrożenie, o którym wspominałeś?

- Zagrożenie na razie minęło - uspokoił ją Nom Anor. - Wezwałem cię tylko po to, żeby cię poinformować. - Niespiesznie, rzeczowym tonem wyjaśnił najbliższej współpracowniczce i najlepszemu szpiegowi, jakiego miał na dworze Shimrry, co wydarzyło się poprzedniej nocy. Kiedy Ngaaluh dowiedziała się o zdradzie Shoon-miego, otworzyła szeroko oczy. Mimo wielu lat doskonalenia umiejętności maskowania uczuć nie potrafiła zupełnie ukryć wstrząsu, jaki przeżyła po słowach Proroka.

- To niemożliwe - odezwała się, kiedy trochę przyszła do siebie. Pokręciła głową, jakby nie chciała się z tym pogodzić. - Nie do wiary, że Shoon-mi poważył się na coś takiego!

Nom Anor opuścił podniesiony kołnierz i pokazał na szyi ledwo zabliźnioną ranę, którą zdrajca zadał mu w nocy.

- A jednak to prawda - powiedział spokojnie, jakby z trudem ukrywał trawiącą go wściekłość i kiełkujące mroczne podejrzenia. - Ten głupiec ośmielił się podnieść ręką na mnie i przypłacił to życiem. Jestem tylko ciekaw, czy to koniec tej historii.

- Pytałem tu i tam - odezwał się Kunra z ponurą miną. - Nie tylko Shoon-mi okazywał niezadowolenie. Pośród wiernych narasta przekonanie, że nie działamy wystarczająco zdecydowanie ani szybko.

- Zastanawia mnie także zuchwałość Shoon-miego - ciągnął Nom Anor. - Mógłbym przysiąc, że nie miał dość rozumu, aby osobiście zaplanować i zorganizować taki atak. Muszą się za tym kryć inne osoby.

Ngaaluh spojrzała na Kunrę, ale zaraz przeniosła spojrzenie znów na Proroka. Na jej twarzy malowały się dezorientacja i niedowierzanie.

- Kogo masz na myśli, Mistrzu? - zapytała.

- W tej chwili możemy tylko snuć domysły, a twoje są równie dobre jak moje - odparł były egzekutor. - Bądź jednak pewna, że znajdziemy ich i wyeliminujemy.

- Są tacy, którzy ci zazdroszczą - przyznał Kunra. - Obiły mi się o uszy nazwiska co najmniej dwóch nowicjuszy, Idrisha i V’ela, którzy sięgnęliby po władzę, gdyby doszli do przekonania, że ewentualne niepowodzenie ujdzie im na sucho.

- To… - zaczęła Ngaaluh i urwała, jakby nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. - To niepojęte i karygodne, że przeciwko tobie obrócił się ktoś, kogo obdarzyłeś tak wielkim zaufaniem - dokończyła.

- Udało mu się właśnie dlatego, że miałem do niego tak duże zaufanie - odparł Nom Anor. Uważnie obserwował, jak kapłanka zareaguje na te słowa, i doszedł do przekonania, że jej przerażenie jest szczere, chociaż zagadkowe. - Dlaczego cię to dziwi? Jesteś mistrzynią sztuki zwodzenia i wiesz, że każdy ma w swojej naturze skłonność do zdrady… jeżeli nie Shimrry, to mnie, a może nawet nas obu.

- Ale… - zaczęła kapłanka i przełknęła ślinę. - Zabicie ciebie przekreśliłoby wszystko, co staramy się osiągnąć. Jeedai by tego nie pochwalili.

Jej słowa zabrzmiały jak wyznanie prawdziwej fanatyczki, dla której sprawa powinna być równie czysta i ważna jak jej ideały. W przeciwieństwie do Ngaaluh Nom Anor, trzeźwo myślący realista, traktował herezję zupełnie inaczej… jako środek do zdobycia władzy. Wiedział, że nic nie mogłoby powstrzymać niektórych heretyków przed próbą wykorzystania jej dokładnie w tym samym celu.

- Nie wszyscy są równie oddani sprawie jak ty, droga Ngaaluh - powiedział. - Nie wszyscy potrafią tak jasno myśleć.

- Może tej napaści dopuścił się ktoś spoza naszego ruchu - zastanowiła się kapłanka. Zacisnęła wargi w wąską gniewną linię. - Może to sprawka Shimrry.

- Rzeczywiście, kiedyś Najwyższy Lord próbował przeniknąć do naszej organizacji - stwierdził Kunra - ale nie dotarł na tyle głęboko, żeby bez naszej wiedzy przeciągnąć Shoon-miego na swoją stronę.

- A poza tym, nie ma dość cierpliwości, żeby zrealizować podobny plan - dodał Nom Anor. - Namówiłby raczej Shoon-miego, żeby zdradził wojownikom naszą kryjówkę, a potem zmiażdżyłby nas za jednym zamachem. - Pokręcił stanowczo głową. - Gdyby krył się za tym Shimrra, w tej chwili gnilibyśmy w jamie yargh’unów w towarzystwie wielu innych heretyków.

- Mimo to, jeżeli inni dowiedzą się o tej napaści, możemy oświadczyć, że to jego sprawka - zaproponowała kapłanka i wyraźnie się ożywiła. - To zabrzmi bardziej wiarygodnie niż wersja, że przeciwko tobie obrócił się jeden z najbliższych współpracowników.

- Nikt o niczym się nie dowie - burknął ponuro Kunra. - Zrobiłem wszystko, żeby wiadomość się nie rozeszła.

- A poza tym, taka historia nie przyniosłaby nam wielkiej korzyści - stwierdził Nom Anor. - Nasi zwolennicy wpadliby w gniew i zapałali chęcią zemsty. Zażądaliby, byśmy zaatakowali Shimrrę i udowodnili mu, że nas nie zastraszy. Nie możemy sobie na to pozwolić. Gdybyśmy rzucili wyzwanie Najwyższemu Lordowi, zanim będziemy gotowi, oznaczałoby to dla nas wyrok śmierci.

- Gdybyśmy jednak przyspieszyli przygotowania… - zaczęła kapłanka.

- Nie damy rady, Ngaaluh - uciął oschle Nom Anor. - Nasza sprawa jest skomplikowana, a ryzyko bardzo duże. Drobne akty terroru to coś innego niż otwarta walka. W przypadku wykrycia sprawców możemy pozwolić sobie na utratę członków jednej czy nawet kilku komórek heretyków, ale rzucać wszystko na szalę kiepsko przygotowanej konfrontacji z Shimrrą? - Pokręcił głową. - Nie osiągnęlibyśmy niczego, a przy okazji stracilibyśmy życie.

Kapłanka pokiwała z namysłem głową, ale wyglądała na rozczarowaną. Co takiego mają w sobie fanatycy? - zastanawiał się Nom Anor. Dlaczego zawsze chcą ryzykować życie w sprawach skazanych z góry na niepowodzenie? To był jedyny przypadek, w którym Jeedai dawali zły przykład. Po bezsensownej śmierci Gannera i Anakina z każdym dniem takie postępowanie cieszyło się pośród heretyków większym uznaniem.

Nom Anor mógłby jednak przysiąc, że nie jego. Nie zamierzał ginąć w jakimś niechlujnym tłumie, dążąc do celu, który nie miał nawet cienia szansy powodzenia.

Ngaaluh chyba uznała, że jest w błędzie, bo spuściła głowę.

- Naturalnie, masz rację, Mistrzu - powiedziała.

- Oczywiście, że mam - zapewnił ją Nom Anor, starając się nadać głosowi bardziej władcze brzmienie. - Toczymy walkę na wielu frontach. Każdego dnia przyłącza się do nas coraz więcej zwolenników. Shimrra wie o nas i o naszych zamiarach i wcześniej czy później musi się pogodzić z tym, co nieuniknione. To tylko kwestia czasu, nic więcej.

- Tak, Mistrzu. - Ngaaluh uniosła głowę i były egzekutor zobaczył w jej oczach, że uznała słuszność jego rozumowania. - Nie może nas lekceważyć w nieskończoność.

- Więc musimy postępować zgodnie z naszymi planami - ciągnął Nom Anor. - Będziemy głosili nasze przesłanie jeszcze śmielej i przyspieszymy jego szerzenie, eliminując przeciwników. Mam nadzieję, że kampania przeciwko Zarebowi także postępuje zgodnie z planem?

- Ci, którzy mają świadczyć przeciwko niemu, pomyślnie przeniknęli do jego otoczenia - odparła kapłanka. - Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, zostaną schwytani i poddani przesłuchaniu.

- Właśnie teraz nadeszła odpowiednia chwila - stwierdził były egzekutor. Zawsze była dobra pora, żeby doprowadzić do upadku kolejnego rywala. - Jutro podejmiesz odpowiednie kroki.

- Martwi mnie to - odezwał się Kunra. - Skazując tylu nowicjuszy na śmierć, marnujemy cenne środki.

Nom Anor kiwnął głową. To był najpoważniejszy argument przemawiający przeciwko jego planowi zemsty, ale zawczasu obmyślił przekonującą odpowiedź.

- Znajdziemy wielu następnych - powiedział. - Jedyne, na czym nam w tej chwili nie zbywa, Kunro, to gorliwi kandydaci.

- Mogą przestać być tacy gorliwi, jeżeli naszym celem pozostaną skromni intendenci i egzekutorzy, a nie Shimrra.

- Nie tacy znów skromni - sprzeciwił się Nom Anor, piorunując go spojrzeniem. Po wielu miesiącach wyrzeczeń i krycia się pod maską Proroka z rozrzewnieniem wspominał dni, kiedy sam piastował godność egzekutora.

- Niektórym wiernym trudno jednak dostrzec znaczenie takich aktów dla ogólnego planu - nie dawał za wygraną były wojownik. - Dzięki nim mają wprawdzie okazję wykazania się odwagą, ale ile czasu muszą jeszcze czekać, zanim odzyskają wolność? - Zmrużył oczy, jakby raziło go zbyt jaskrawe światło. - Powtarzam tylko to, co słyszą z ust malkontentów - zastrzegł pospiesznie. - To nie moja opinia.

- Naturalnie, bo tak jak ja, nie zamierzasz popełniać samobójstwa. - Nom Anor wypuścił powietrze z płuc z cichym świstem. - Rozprawimy się z malkontentami, kiedy zdecydują się wystąpić przeciwko nam, Kunro. Jeżeli zechcą, pozwolimy im zaatakować Shimrrę, ale nie będą mogli liczyć ani na moje poparcie, ani na środki.

- A jeżeli któremuś to się uda? - zaniepokoiła się Ngaaluh z błyskiem w oku.

Nom Anor doszedł do wniosku, że najwyższy czas przerwać tę rozmowę. Wiedział, że przedwczesne wyeliminowanie Shimrry miałoby dla heretyków katastrofalne konsekwencje. Zapanowałby chaos, który by trwał, dopóki po władzę Najwyższego Lorda nie sięgnąłby ktoś inny… a nie wiadomo, czy nie trudniej byłoby znaleźć łaskę w oczach wojennego mistrza Nasa Choki czy arcyprefekta Drathula, bo obaj byli zagadkowymi postaciami? Nom Anor wolał, żeby Shimrra utrzymał się jak najdłużej na tronie. Gdyby stracił władzę, wojna w niewiernymi mogłaby zakończyć się porażką, a były egzekutor wątpił, żeby Mara Jade Skywalker albo Galaktyczny Sojusz okazali mu łaskę, gdyby się dowiedzieli, kto naprawdę stoi za herezją Jeedai…

Odwrócił się do kapłanki.

- Widziałaś się dziś z posłańcem - zaczął. - Domyślam się, że przekazał ci najświeższe wiadomości z dworu Shimrry.

- To prawda - przyznała Ngaaluh, w pierwszej chwili zaskoczona nieoczekiwaną zmianą tematu rozmowy. - Moi słudzy regularnie informują mnie o wszystkim, co się tam dzieje. Muszę co jakiś czas otrzymywać najświeższe wieści. Każdy błąd mógłby mieć fatalne skutki.

Nom Anor dobrze o tym wiedział.

- Czy wydarzyło się coś, co może mieć dla nas jakieś znaczenie? - zapytał. - Czy wymyślony przez arcykapłana Jakana plan wykorzystania spinerayów uzyskał aprobatę?

- Jak się spodziewałam, został odrzucony - odparła Ngaaluh. Po krótkiej przerwie dodała: - Mój sługa poinformował mnie jednak o czymś, co nie daje mi spokoju, chociaż niekoniecznie musi mieć związek z nami. Zapewne przypominasz sobie, że wspominałam ci o wyprawie do Nieznanych Rejonów galaktyki?

- I o tym dowódcy, któremu się wydawało, że odnalazł Zonamę Sekot? - domyślił się były egzekutor. - O ile dobrze pamiętam, po złożeniu raportu zniknął.

- Tak - oznajmiła Ngaaluh. - Poznałam dalszy ciąg tej historii. Wygląda na to, że komandor Ekh’m Val nie tylko odnalazł żyjącą planetę. Podobno wrócił z kawałkiem jej gruntu.

- Naprawdę? - zapytał były egzekutor, starając się udawać zainteresowanie. - Czy
już odnaleziono tego komandora?

- Nie, Mistrzu.

- A co się stało z tym kawałkiem Zonamy Sekot?

- Także zniknął.

Nom Anor parsknął.

- No, no, kto by pomyślał? - mruknął. Przeniósł spojrzenie na Kunrę. - Co o tym sądzisz? - zapytał. - Jeszcze jeden chełpliwy dowódca, który nie ma niczego na poparcie swojego oświadczenia?

- Istnieją dowody potwierdzające tę historię - odezwała się pospiesznie Ngaaluh, zanim były wojownik zdążył odpowiedzieć. - Mniej więcej w tym samym okresie, kiedy komandor Val miał wygłosić to oświadczenie, został skonfiskowany jakiś yoriktrema. Nieco wcześniej na orbicie wokół Yuuzhan’tara pojawił się okręt o nazwie „Szlachetne Poświęcenie”. Zniszczono go pod zarzutem transportowania szpiegów niewiernych na pokładzie. Dane z lądowiska dowodzą jednak, że skonfiskowany yoriktrema odłączył się właśnie od „Szlachetnego Poświęcenia”.

- Nie rozumiem, co to za tajemnica - odezwał się sceptycznym tonem Nom Anor. - Dlaczego dowódca tego okrętu nie mógł być rzeczywiście w tym miejscu, o którym mówił?

- Wojenny mistrz Nas Choka nie ma zwyczaju ukrywania podobnych rewelacji - wyjaśniła Ngaaluh. - Zameldowałby o tym i wykorzystał fakt, że jego wojownicy go przechwycili, aby zasłużyć na pochwałę w oczach Shimrry. Na pewno nie utrzymywałby tego w tajemnicy.

- Jesteś pewna, że to ukrywa? - nie dawał za wygraną były egzekutor. - A może po prostu twoi informatorzy zataili przed tobą, że tej sprawie nadano właściwy bieg, bo pragnęli, aby się wydawała bardziej sensacyjna?

Ngaaluh pokręciła głową.

- Sprawdziłam to - stwierdziła. - Nigdzie nie wykryłam żadnej wzmianki o komandorze Valu… w żadnym oficjalnym dokumencie.

- Więc wygląda na to, że w ogóle nie istnieje - odparł z ulgą Nom Anor.

- Znalazłam jednak samego komandora.

Były egzekutor nie ukrywał zaskoczenia.

- O ile dobrze pamiętam, wspominałaś, że zniknął - powiedział.

- Nie dla tych, którzy umieją szukać - odparta kapłanka.

Nom Anor uświadomił sobie, że jest coraz bardziej zaintrygowany.

- Więc gdzie jest? - zapytał. - Czy udało ci się z nim porozmawiać?

- Niestety, nie - przyznała Yuuzhanka. - Komandor Val nie mógłby mi nic powiedzieć, bo nie żyje. Mój sługa znalazł jego ciało w jamie yargh’unów. Pozbawiono je wszystkich cech szczególnych mogących ułatwić identyfikacją i wrzucono do jamy z ciałami innych nieszczęśników, których Shimrra postanowił upokorzyć hańbiącą śmiercią.

W pierwszej chwili Nom Anor pomyślał, że to go przekonuje. Coś się wydarzyło, po czym ktoś postanowił, że z jakiegoś złowieszczego powodu, prawdopodobnie związanego z samym Shimrrą, komandor Val musi na zawsze umilknąć…

Chwile, później powrócił mu jednak dawny sceptycyzm.

- Skąd możesz mieć pewność, że to był on? - zapytał. - Sama powiedziałaś, że ciało pozbawiono wszelkich znaków szczególnych!

- Chwila jego śmierci zbiegła się w czasie z rzekomym zniknięciem komandora Vala - odparła kapłanka. - A poza tym, ilu sprawnych fizycznie wojowników wrzuca się do jam yargh’unów? Ten wątpliwy zaszczyt jest zastrzeżony tylko dla osób z najniższych kast, wyrzuconych poza nawias yuuzhańskiego społeczeństwa Zhańbionych, skazywanych za najohydniejsze zbrodnie w rodzaju herezji.

- Zdrada nie stoi o wiele wyżej w ich hierarchii - nie dawał za wygraną były egzekutor. - Gdyby Val współpracował z niewiernymi albo pozwolił się skorumpować, mógłby go czekać podobny los jak heretyków. Twój sługa mógł się pomylić… albo dodać swoją interpretację do tej historii.

- To możliwe - zgodziła się kapłanka.

- Obawiam się, że dałaś się nabrać, Ngaaluh - stwierdził Nom Anor. - Powinnaś być mądrzejsza i sprytniejsza.

- Nie będę się z tobą sprzeczała, Mistrzu. - Kapłanka się skłoniła. - Mówię tylko to, co mi przekazano.

- Jestem ci za to wdzięczny. To ciekawa historia - odparł cierpko były egzekutor. Spojrzał na Kunrę, który wyglądał na niestosownie zafascynowanego tą rozmową. Krytycyzm zhańbionego wojownika zniknął albo Kunra nie potrafił odróżnić prawdopodobnego kłamstwa od niewiarygodnej prawdy.

W końcu były egzekutor znów przeniósł spojrzenie na kapłankę.

- Przyjrzyj się temu dokładniej, kiedy wrócisz na dwór Shimrry - polecił. - Zawsze jestem zadowolony, kiedy się okazuje, że mam rację. A jeżeli jej nie mam… no cóż, może coś z twojej historii wykorzystamy do naszych celów.

- Tak, Mistrzu - odpowiedziała Ngaaluh. - Wrócę za dwa dni, żeby przedstawić dowody przeciwko prefektowi Zarebowi.

- Doskonale. - Nom Anor poczuł uniesienie na myśl o pognębieniu kolejnego, już trzeciego z rzędu, dawnego rywala. - Ten plan działa po prostu doskonale. Jeżeli chodzi o mnie, podążamy idealnym kursem, a jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, może dołączyć do komandora Vala w jamie yargh’unów.

- Z pomocą Ngaaluh da się to szybko załatwić - przyznał Kunra. - Pomoże to uśmierzyć narzekania w szeregach heretyków.

- Jak mój pan sobie życzy. - Kapłanka skłoniła się znowu i poprosiła o pozwolenie wyjścia z komnaty. Była zmęczona i musiała mieć czas na przygotowanie się do wydarzeń kilku następnych dni.

Nom Anor udzielił zgody i wyjaśnił, że jego niepokój z powodu zdrady Shoonmiego należy do przeszłości. Czego miałby się obawiać, skoro wszystko toczyło się po jego myśli?

Uspokojona Ngaaluh życzyła mu dobrego wypoczynku i opuściła jego komnatę.

Kiedy wyszła, Nom Anor odwrócił się do Kunry.

- Co o tym sądzisz? - zapytał.

- Wierzę jej - odparł były wojownik. - To nie jej zależy na twoim tronie.

Nom Anor poczuł, że spada mu z serca ciężki kamień, ale się nie odprężył.

- Ngaaluh jest mistrzynią kłamców, zdrajców i oszustów - przypomniał. - Nie zorientujesz się, że coś knuje, jeśli tylko będziesz na nią patrzył. Jej opowieść o tajemniczym komandorze Valu mogła być tylko próbą odwrócenia mojej uwagi.

Kunra wzruszył ramionami.

- To możliwe - przyznał. - Nie jestem równie zręczny jak ty w odróżnianiu kłamstwa od prawdy.

Nom Anor zmrużył oczy. Czyżby usłyszał sarkazm w głosie Kunry? Pomyślał, że może w intrygę wplątani są oboje najbliżsi współpracownicy Proroka, którzy starają się go pozbawić władzy. A kiedy pierwsza próba obalenia go spaliła na panewce, umówili się, że będą udawali niewiniątka.

Wszystko wskazywało jednak, że Ngaaluh naprawdę pragnie rzucić wyzwanie Najwyższemu Lordowi… i rzeczywiście rozmawiała dzień wcześniej z tajemniczym posłańcem.

- Oddaje nam nieocenione usługi - powiedział, dochodząc do takiego samego wniosku w przypadku Kunry. - I dopóki będzie nam wiernie służyła, mogę żyć ze swoimi wątpliwościami, ale muszę powziąć konieczne środki ostrożności. Odtąd będzie potrzeba czegoś więcej niż tylko coufee w ciemności, żeby mnie zabić.

- To oczywiste - mruknął Kunra.

Nom Anor zlekceważył samozadowolenie w jego głosie, podobnie jak przedtem zignorował sarkazm.

- A nasze przesłanie będzie się szerzyło - powiedział. - Kiedy mam udzielić audiencji pierwszemu zborowi?

- Kiedy będziesz miał na to ochotę - odparł były wojownik.

- Dlaczego nie od razu? - zapytał Nom Anor. - Powiedz… - Zawahał się, ale szybko zdecydował, kogo wyznaczyć na następcę Shoon-miego. - Powiedz Chreevowi, że od tej pory zostaje przełożonym nowicjuszy. Z samego rana ma się zająć organizowaniem takich audiencji. Nie widzę sensu, żeby je przerywać i dawać wiernym powody do niepokoju.

Kunra się uśmiechnął.

- Zgadzam się z tobą - powiedział. - To nie jest odpowiednia pora, żeby tracić zapał.

Dość tego, pomyślał były egzekutor. Ocaliłeś mi życie, ale to jeszcze automatycznie nie czyni z ciebie osoby zaufanej.

Wskazał drzwi, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język i powstrzymał z wypowiedzeniem surowej nagany. Pomyślał, że jeszcze nadejdzie pora dania nauczki swojemu niedawnemu obrońcy.

- Możesz odjeść - powiedział. - Zrobiłeś dość jak na jeden dzień.

Kunra skłonił się z niezbyt zadowalającym szacunkiem i bez słowa opuścił komnatę.

Lot w dół nie przebiegał tak spokojnie, jak można by sobie życzyć. Jag czuł świerzbienie w palcach, żeby zasiąść za sterami yuuzhańskiego wraku i łagodzić chociaż najsilniejsze szarpnięcia i wstrząsy, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Obie walczące strony wiedziały wprawdzie, że misja „Kolaboranta” to pułapka, lecz członkowie jego załogi nie mogli zapominać o zachowywaniu pozorów. Wrak przemianowanego okrętu strażniczego powinien, wirując w locie, pogrążyć się w górne warstwy atmosfery Esfandii, a jego załoga liczyła na to, że tempo opadania zmniejszy opór gęstych gazów. Tahiri miała wyrównać pułap lotu i niezgrabnie wylądować, dopiero kiedy pozbawiony sterowności wrak zniknie wszystkim z oczu. Jag na pewno by nie dopuścił do tak nierównego lotu, ale nie mógł nawet kiwnąć palcem, żeby temu zaradzić.

Nie zdziwił się jednak, kiedy stwierdził, że lot przebiega bez zakłóceń. W interesie obu walczących stron leżało powodzenie niezwykłej wyprawy i od chwili wyruszenia „Kolaboranta” w drogę wszyscy powstrzymywali się od działań zbrojnych. Ciemność przestworzy nad Esfandią rozjaśniały tylko od czasu do czasu serie przypadkowych strzałów.

W pewnej chwili Jag usłyszał dobiegający zza pleców donośny grzechot.

- Jest pan pewien, że wszystko zostało porządnie zamocowane? - zawołał do Artha Gxina, imperialnego sierżanta, który zgłosił się na ochotnika do udziału w wyprawie.

- Potwierdzam - odparł uprzejmy czarnowłosy mężczyzna. Wyglądał raczej jak arystokrata niż wojskowy, ale wielki admirał Pellaeon zapewnił wszystkich, że to najlepszy pilot atmosferyczny, jakim dysponuje. - Prawdopodobnie coś tylko obluzowało się w rufowej części wraku.

Jag kiwnął głową, zadowolony z wyjaśnienia. I tak zresztą nikt nie mógł tego sprawdzić ani nic na to poradzić. Wszyscy siedzieli bezpiecznie przypięci i mieli tak pozostawać, dopóki koralowa skorupa nie wyrówna pułapu lotu.

Członkowie wyprawy stanowili przypadkową zbieraninę i reprezentowali chyba wszystkich zainteresowanych ostatecznym wynikiem bitwy. Jag i Jocella byli przedstawicielami Chissów, a Imperium było reprezentowane przez Gxina i sześć wojskowych skuterów rakietowych, które miały odegrać ważną rolę podczas wyprawy. Jaina i Enton Adelmaa’j zostali wysłani przez Galaktyczny Sojusz, a Tahiri miała obecnie w sobie coś z Yuuzhanki. Tworzyli wprawdzie urozmaiconą grupę, ale Jag nie wątpił, że nauczą przebywających na powierzchni planety Vongów czegoś na temat walki w atmosferze.

Jego rozmyślania przerwał silny wstrząs, zupełnie jakby coś w nich trafiło, i ich wrak zaczął koziołkować. Młody pilot spojrzał na Tahiri, która wpatrywała się w gorączkowym napięciu w kilka ostatnich sprawnych pokładowych organizmów sterowniczych.

- Jesteśmy prawie na miejscu - szepnęła w pewnej chwili. Chwyciła podłokietniki odpornego na wstrząsy fotela z taką siłą, że zbielały kostki jej palców. - Teraz!

Wyciągnęła ręce do urządzeń kontrolnych i Jag uznał to za sygnał, że może jej pomóc. Po ciężkich zmaganiach udało im się w końcu odzyskać panowanie nad dalekim od opływowego kształtem „Kolaboranta”. Mimo to nadal opadali niepokojąco szybko w warstwach gęstej atmosfery i Jag niemal czuł, jak podnosi się temperatura gazów otaczających wrak. Podane Jainie przez matkę współrzędne kryjówki przekaźnikowej bazy schowały się za krzywizną planety, a sekundę później zniknęło także miejsce spotkania. Oznaczało to, że przed lądowaniem muszą jeszcze raz okrążyć Esfandię.

Naturalnie, słowo „lądowanie” było eufemizmem. Plan przewidywał, że wrak roztrzaska się o skutą lodem powierzchnię, żeby wywieść w pole Yuuzhan Vongów. Trajektoria lotu „Kolaboranta” przez warstwy lodowatej atmosfery miała być widoczna niczym jęzor ognia na tle tafli lodu i młody pilot nie miał wątpliwości, że przebywający na powierzchni planety Vongowie od razu skierują się w stronę miejsca domniemanej katastrofy. Najlepiej byłoby, gdyby znaleźli tylko płonące szczątki.

Zadowolona, że ostrzeżono tubylców, aby trzymali się jak najdalej od planowanej trasy lotu, Tahiri dokonała kilku ostatnich poprawek położenia „Kolaboranta” w atmosferze i w końcu uznała trajektorię za prawidłową. Jaina odpięła pasy ochronnej uprzęży i ostrożnie wstała. Mimo to musiała ugiąć nogi, żeby zamortyzować nieustanne podskoki koralowego pokładu pod stopami.

- No dobrze, możemy grzać silniki rakietowych skuterów - oznajmiła.

Wszyscy sześcioro skierowali się na rufę, gdzie pojazdy spoczywały w prowizorycznych sieciach. Jag założył opancerzony hełm chroniącego przed zimnem skafandra i włączył system łączności maserowej. Na niewielką odległość mógł się porozumiewać ze wszystkimi dzięki zainstalowanym w hełmie głośnikom i mikrofonom. Jeżeli chciał utrzymywać łączność na dużą odległość z osobami, które znajdowały się w zasięgu wzroku, musiał korzystać z mikrofalowej sieci laserowej ze względu na konieczność zachowywania ciszy w eterze.

- Jeden, dwa, trzy, próba mikrofonu… jak mnie słyszycie? - zapytał.

- Słyszę pana głośno i wyraźnie, pułkowniku Fel - odparł sierżant Gxin, który siedział na siodełku i pstrykał dźwigienkami przełączników. Był ubrany w ochronny skafander, równie lśniący i czarny jak jego włosy. - Wszystkie systemy zielone.

- Zielone i gotowe do startu - zawtórowała mu siedząca dwa skutery dalej Jocella.

Jag wskoczył na siodełko maszyny stojącej między nią a Gxinem i wcisnął guzik uruchamiający silnik repulsorowy. Rozległ się narastający skowyt maszyn, które pragnęły wyrwać się na wolność. Wszyscy potwierdzili gotowość do startu.

- Ładunki uzbrojone - oznajmiła Jaina. - Startujemy za trzy, dwie, jedną…

Jag poczuł wstrząs eksplozji przez materiał ochronnego skafandra. Sekundę później oszołomiło go silne szarpnięcie i wrak rozleciał się na kawałki, jak planowano. Wyssani na zewnątrz piloci znaleźli się w szaleńczo wirujących kłębach gęstych gazów. Jag zmagał się ze sterami, bo czuł, że w miarę zbliżania się do zamarzniętego gruntu jego skuter szarpie się coraz bardziej na boki. Nie miał czasu zwracać uwagi na pozostałych, ale nie musiał się tym przejmować. System łączności maserowej rejestrował położenie każdego uczestnika wyprawy w postaci czerwonej plamki na ekranach miniaturowych monitorów wszystkich hełmów.

Donośny huk oznajmił niechlubne roztrzaskanie się wraku „Kolaboranta” o powierzchnię Esfandii. Jag zorientował się, że od miejsca katastrofy dzieli ich bezpieczna odległość.

- Nikomu nie stało się nic złego? - zapytała głośno Jaina przez interkom masera. Świetliste kropki skupiły się wokół niej i wszyscy potwierdzili, że wydostali się z wraku yuuzhańskiego okrętu cali i zdrowi. - Trochę zboczyliśmy z kursu - dodała młoda Solo, zajmując środkową pozycję szyku w kształcie klina. Lecący z tyłu i po stronie sterburty Jag zobaczył, że Jaina sprawdza dane na mapie i kieruje się nawigacyjnymi sygnałami, które przesyłali oficerowie łącznościowcy z pokładów unoszących się w górze imperialnych okrętów. - Nasz cel znajduje się trzydzieści stopni na południe w odległości pięciu kilometrów od nas. Sierżancie Gxin, proszę lecieć przodem.

Imperialny podoficer przyspieszył i skierował rakietowy skuter we wskazaną stronę. Szybko osiągnął maksymalną prędkość. Pozostali trzymali się blisko za nim. Sprawdzając systemy swojego uzbrojenia, Jag jedną ręką kierował skuter nad pofałdowaną i zaśmieconą odłamkami skał powierzchnią gruntu. Oprócz nieruchomych działek maszyny miał także w kaburze u boku ciężki pistolet blasterowy, pas z termicznymi detonatorami i przewieszony przez plecy charric. W ochronnej sieci po każdej stronie siodełka tkwiły bezpiecznie cztery miny lądowe typu 4HX4. Dopiero kiedy się upewnił, że jego miniaturowego arsenału nie uszkodził awaryjny start z ładowni wraku yuuzhańskiego okrętu, poświęcił trochę czasu, żeby się rozejrzeć.

Dzięki wbudowanym w hełm wzmacniaczom światła niebo wyglądało na brązowopomarańczowe i zamglone. Jag zmagał się z silnymi podmuchami wiatru, ale nie było to niczym niezwykłym na planetach o podobnych rozmiarach. Atmosfery składające się, jak w przypadku Esfandii, głównie z wodoru i metanu stanowiły zazwyczaj nieodłączną cechę gazowych gigantów. Wprawdzie Jag nie czuł dojmującego zimna, ale uświadamiał sobie jego obecność zaledwie kilka milimetrów od skóry. Gdyby w ochronnym skafandrze powstała spora dziura, krew w żyłach właściciela zakrzepłaby na lód w ciągu paru sekund. Krótko mówiąc, nie było to najbardziej gościnne środowisko, w jakim się kiedykolwiek znajdował.

Raz po raz zmieniając kurs i pułap lotu, Gxin leciał przez las smukłych kolumn, podobnych do pni skamieniałych drzew. Jag nie miał pojęcia, z czego są zrobione… nie miał zresztą ochoty ani czasu, żeby przerywać lot i to badać. Pomyślał, że im szybciej opuści tę planetę, tym lepiej.

W pewnej chwili z ponurej ciemności przed nimi wyłoniła się cienka iglica. Wznosiła się na wysokość dwudziestu metrów, a od poprzednio mijanych „pni drzew” odróżniał ją charakterystyczny kształt smukłego stożka. Jag wiedział, że to wieża przekaźnika, obok którego znajdował się umówiony punkt spotkania. Gxin zbliżył się do niej ostrożnie i zwolnił, kiedy zaczął okrążać wzmocnioną siatką z metalowych prętów, szeroką podstawę. Jag także wytężał wzrok, świadom, że wokół i w samej iglicy mieści się wiele kryjówek. Jaina wspomniała coś o zdrajcy pośród członków personelu przekaźnikowej bazy. Gdyby ta osoba obezwładniła Hana i pozostałych, mogła czekać na nich i wystrzelać wszystkich jeszcze podczas lotu.

Usłyszał głośniejszy warkot silników skutera lecącego po prawej stronie i zaczął zataczać ciasny łuk. Uczestnicy wyprawy złamali szyk w kształcie klina i rozproszyli się, żeby stanowić jak najtrudniejszy cel do trafienia. Jag zanurkował z palcem na przycisku spustowym, gotów strzelać do wszystkiego, co mogło się wyłonić z ponurej ciemności przed nimi.

Kiedy system łączności odnalazł i namierzył źródło sygnału, z głośników jego hełmu wydobył się najpierw szum zakłóceń, a po nim słowa czyjejś rozmowy:

- …kto inny może korzystać z tych częstotliwości? Martwisz się na zapas, Dromo.

- To dzięki temu tak długo żyję.

- A ja myślałem, że to z powodu twojego uroku osobistego i miłej powierzchowności.

- Tato? - odezwała się Jaina, przerywając ich rozmowę. - Odbieramy wasze sygnały głośno i wyraźnie.

- Bo tak powinno być - odparł Han. - Jesteśmy dokładnie nad wami. - Z posępnej ciemności nad nimi wyłoniło się pięć innych skuterów rakietowych, ale dosiadający ich jeźdźcy różnili się pod względem wzrostu i wyglądu. - Witajcie na powierzchni Esfandii - ciągnął Solo. Zatoczył krąg i unieruchomił swój pojazd obok skutera córki. - Cieszę się, że się wam udało, kochanie.

- Ja także - odparła Jaina z wyraźną ulgą, że odnalazła ojca.

- Co sądzisz o Esfandii? - zainteresował się Han.

- Nie przyleciałabym tu na wakacje - odparła młoda Solo.

- Na twoim miejscu nie mówiłbym tego zbyt głośno - wtrącił Drama. - Możesz urazić uczucia tubylców.

Kiedy kłęby atmosfery za rufą się uspokoiły, z ciemności zaczęły się wyłaniać okrągłe kształty. W pierwszej chwili Jag przyglądał im się ze zdumieniem, ale w końcu uświadomił sobie, że to właśnie te kształty Droma nazwał tubylcami. Miejscowe formy życia Esfandii unosiły się w gęstej atmosferze niczym latawce. Od czasu do czasu któryś gwałtownie pęczniał niczym nadmuchiwany balon, po czym kurczył się jak zaciskana pięść i śmigał do przodu. Młody pilot domyślił się, że istoty wsysają gęste gazy, a kiedy pragną się przemieścić w inne miejsce, po prostu raptownie wypychają je przez otwór „z tyłu” ciała. Nie był to najwdzięczniejszy sposób pokonywania odległości, ale sprawiał wrażenie skutecznego.

- Czy nie wiedzą, że trzymanie się blisko nas jest niebezpieczne? - zaniepokoiła się Jaina.

- Staraliśmy się im to wytłumaczyć, ale oni i tak cały czas podążają za nami - odezwał się Droma. - Kiedy chcą, umieją nadawać ciałom całkiem dużą prędkość.

- Zimni może i są ciekawscy, ale niegłupi - dodał Han. - Zapamiętajcie moje słowa… wyniosą się stąd, kiedy sytuacja stanie się naprawdę napięta.

- Ile czasu jeszcze, zanim będziemy gotowi? - zapytała Jaina.

Han przedstawił jej technika łącznościowca, który brał udział w wyprawie, żeby przeprogramować potężny przekaźnik. Mężczyzna wyjaśnił, że obejście zautomatyzowanego systemu i wydanie urządzeniu nowych rozkazów nie powinno mu zająć więcej niż pół godziny.

Jaina kiwnęła głową.

- Więc proszę się zabierać do pracy - rozkazała. - Zajmiemy się przygotowaniami perymetru.

Wylądowała i zeskoczyła z siodełka skutera, żeby rozmieścić oszczędnie kilka ładunków wybuchowych. Pomagali jej w tym Adelmaa’j, jej ojciec i Droma, a także klatooiniański funkcjonariusz służby bezpieczeństwa z pokładu bazy. Jag wyłuskał miny z uprzęży siodełka, a później przeszukał okolicę w towarzystwie Jocelli, żeby upewnić się, czy jest bezpiecznie. Jego zadanie okazało się trudniejsze, niż z początku się wydawało. Z powodu kiepskiego oświetlenia, gęstej atmosfery i nierównego grantu mógł tysiące razy przeoczyć kogoś, kto by się do nich podkradał. Na szczęście, dźwięki niosły się bardzo daleko, co zapewniało im przewagę, gdyby ktoś chciał niepostrzeżenie zaatakować ich z powietrza. Okazało się jednak, że nawet to może się obrócić na niekorzyść uczestników wyprawy, bo na dużą odległość niosły się także odgłosy silników ich rakietowych skuterów. Zwiększało to prawdopodobieństwo, że zanim zdążą wszystko przygotować, natknie się na nich któryś z przeszukujących powierzchnię Esfandii oddziałów Yuuzhan Vongów.

Tylko raz czujniki skafandra Jaga wykryły coś, co mógł uznać za zagrożenie. Młody pilot usłyszał podobny do odległej eksplozji białego szumu syczący pomruk, który przebił się przez towarzyszące mu zakłócenia. Nie brzmiało to jak odgłos wydawany przez lecący tsik vai, yuuzhański odpowiednik powietrznego śmigacza, ale na wszelki wypadek Jag ogłosił alarm. Kiedy zmniejszył dopływ energii do repulsorów rakietowego skutera, na tle zawodzenia wiatru dźwięk zabrzmiał jak ogłuszający huk. Dopiero kiedy jego natężenie osiągnęło dwukrotnie większy poziom, zaczął stopniowo cichnąć.

- To yorik-trema - oznajmiła Tahiri. - Jeden z ich ładowników. To nieprzyjazne środowisko, więc w ładowni powinno być pełno tsik sera zamiast zazwyczaj zabieranych w takich sytuacjach pieszych wojowników.

- Co to takiego? - zapytał młody pilot.

- To bardzo zwinne i szybkie tsik vai, wyposażone w wyrzutnie plazmy i zaprojektowane, żeby uprzykrzać wrogom życie.

- A inne systemy uzbrojenia? - zainteresował się Jag.

- Sieciożuki, ogłuszające chrząszcze, brzytwożuki, igłokolce… - zaczęła wyliczać młoda Jedi. - Wszystko, co może zabrać na pokład dowódca.

- Wspaniale - mruknął Jag. - Dzięki za informacje.

- Przeleciał obok nas i tylko to liczy się w tej chwili - odezwała się Jaina, jakby chciała ich uspokoić, ale w jej głosie nadal brzmiało napięcie. - Powinniśmy być teraz bezpieczni.

Dziesięć minut później technik łącznościowiec zameldował, że przekaźnik jest gotowy. Tahiri przekazała mu wiadomość, ostatni element łamigłówki. Była krótsza, niż Jag się spodziewał, i całkowicie niezrozumiała. Zupełnie umykały mu subtelności języka Yuuzhan Vongów, który brzmiał w jego uszach niczym serie gardłowych pomruków i ostrych chrząknięć. Musiał przyjąć na wiarę, że słowa dziwnej mowy rzeczywiście wyrażają zamiary Jainy.

- Mam do umieszczenia jeszcze tylko jedną minę - odezwał się Solo. Oprócz jego słów z głośnika komunikatora dochodziły odgłosy kopania. Chwilę później wydobył się pomruk, a po nim dalsze słowa: - Dobra robota, Dromo. Właśnie zapracowałeś na przelot na pokładzie „Sokoła”.

- Przelot to nic - burknął Ryn. - Daj mi dobrego adwokata, a pozwę cię za odciski, otarcia i inne obrażenia.

- Wskakujcie na siodełka skuterów, moi drodzy - rozkazała Jaina. - Ładunki eksplodują za dziesięć standardowych minut, licząc od chwili, kiedy wydam im takie polecenie. Wiecie, co macie robić?

Jag okrążył podstawę przekaźnika, żeby jeszcze raz wszystko sprawdzić, a potem upewnił się, czy nawigacyjne systemy wszystkich obecnych zawierają współrzędne miejsc, w których zainstalowano miny. Nie chciał, żeby ktoś natknął się na taki ładunek przez pomyłkę albo przypadek.

- Powinniśmy się pospieszyć, bo Vorrik zacznie się niecierpliwić - odezwała się Tahiri. - Im dłużej będzie musiał czekać na moją wiadomość, tym bardziej będzie sfrustrowany.

- Więc nie każmy mu czekać - zdecydowała młoda Solo. - Włączam czasomierze detonatorów… teraz!

Jedenaście rakietowych skuterów zaczęło się oddalać od iglicy przekaźnika, a turbulencje gazów wylotowych ich jednostek napędowych rozproszyły Zimnych we wszystkie strony. Jag nie odczuwał z tego powodu wyrzutów sumienia. Zważywszy na okoliczności, wystraszenie tubylców było najlepszą rzeczą, jaką mogli zrobić. Wkrótce sąsiedztwo przekaźnika miało się stać bardzo groźne.

Sierżant Gxin skierował wszystkich w bezpieczne miejsce. Podczas przygotowań zbadał okolicę i znalazł dwa idealne punkty, w których można było ukryć rakietowe skutery. Jednym był wydrążona w skałach przez wichry mała pieczara. Jaina pozostawiła w niej Jaga, swojego ojca, Dromę, Jocellę i technika łącznościowca, a sama schroniła się w drugim miejscu, odległym mniej więcej kilometr od poprzedniego.

Kiedy ucichł warkot wszystkich silników, do emisji sygnału pozostało niespełna trzydzieści sekund. Jag wykorzystał ten czas na naładowanie charrica. Przycisnął go prawym udem do siodełka, żeby szybko wyciągnąć, gdyby zaszła potrzeba.

Kiedy skończył, z gigantycznego przekaźnika wydobył się szum, a po nim wiadomość od Tahiri do wszystkich czekających w przestworzach nad Esfandią Yuuzhan Vongów.

Na mostku „Praworządności” rozległ się sygnał alarmowy. Pellaeon uniósł głowę znad map leżących przed nim na blacie stołu.

- Meldować - rozkazał.

- Sygnał dźwiękowy z powierzchni planety, panie admirale.

- Proszę go przekazać.

Na mostku rozległ się głos Tahiri, wypluwającej jakieś słowa w języku Yuuzhan Vongów. Źródło elektromagnetycznej fali, która przekazywała jej wiadomość w przestworza, znajdowało się gdzieś na powierzchni Esfandii. Słowa młodej Jedi musiał usłyszeć każdy, kto miał uszy i znajdował się w odległości mniejszej niż miliony kilometrów od planety… i właśnie na tym polegał cały pomysł. Pellaeon nie miał jednak pojęcia, co zawiera przekazywana informacja. Musiał zaufać Jainie Solo, że Tahiri mówi to, co obiecywała. Gdyby się nie mylił, efekt powinien być natychmiastowy.

Minęło dziesięć sekund. Dwadzieścia. Na źródło sygnałów były skierowane wszystkie pokładowe sensory „Praworządności”, ale przez gęstą zupę planetarnej atmosfery trudno było coś zobaczyć. Starając się zorientować w plątaninie przypadkowych wzrostów temperatury i radarowych wizerunków, wielki admirał szukał czegokolwiek, co opisałoby mu sytuację na powierzchni Esfandii. Czyżby to był ślad po przelocie rakietowego skutera? A może właśnie taki cień rzucał yuuzhański lądownik?

Kiedy się w końcu doczekał, nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości.

Na ekranie wrażliwego na podczerwień skanera rozkwitł nagle jaskrawopomarańczowy kwiat eksplozji. Chwilę później zapłonął oślepiająco białym blaskiem, ale potem zmienił barwę na czerwoną.

- Mamy eksplozję! - wykrzyknęła jego doradczyni.

- Rejestruję błyski - zameldował oficer obsługujący stanowisko telemetrii. - Ogień z broni o dużej energii.

- Gdzie? - zapytał Pellaeon.

- Z wielu źródeł. Wszystkie skupione wokół celu.

Doradczyni spojrzała na przywódcę Imperium.

- Zaczęło się, panie admirale - oznajmiła.

- To niesprawiedliwe - odezwała się pani Magister.

- Milcz! - Senshi przycisnął jeszcze mocniej wylot miotacza błyskawic do jej skroni, a Jabitha skrzywiła się z bólu. - Chciałbym wysłuchać, co ma do powiedzenia ten Jedi.

Jacen głęboko odetchnął. Wyczuwał, że skupia się na nim uwaga wszystkiego i wszystkich: otaczających ich Ferroan, bora wymachujących gniewnie mackami nad jego głową, obserwującej go w napięciu zdezorientowanej Saby, Senshiego, pani Magister… a może nawet samej Sekot. Zrozumiał, że to, co postanowi zrobić, będzie miało decydujące znaczenie.

Nie miał wielkiego wyboru. Oboje Jedi mogliby się posłużyć Mocą, żeby obezwładnić ferroańskich porywaczy, ale to oznaczałoby skazanie Jabithy i Danni na łaskę przywódcy buntowników. Mógłby odrzucić na bok broń Senshiego i usunąć bezpośrednie zagrożenie życia pani Magister, ale czy dałby radę zrobić to na tyle szybko, żeby powstrzymać pozostałych porywaczy przed użyciem swojej broni? Mógłby posłużyć się świetlnym mieczem, ale co by przez to osiągnął? Jak miałoby to pomóc Danni? Nie, na pewno istniało rozwiązanie, w którym nie musiałby się uciekać do agresji ani przemocy…

Nagle w rozmiękły grunt obok niego wbił się z głuchym hukiem spiczasty koniec macki jakiegoś bora. Chwilę później macka z trzaskiem uniosła się w powietrze, jakby szykując się do następnego ciosu. Jacen nie potrzebował innej wskazówki. Kiedy Saba cofnęła się i zasłoniła przed inną macką, która zamierzała przebić ją na wylot, młody Solo wyprostował się i zamknął oczy. Zignorował krople deszczu na twarzy i zamknął uszy na huk gromu. Zlekceważył dziwaczne okrzyki pobliskich bora, rozpłynął się w cieple Mocy i wyruszył na poszukiwania…

W górę…

Obok Ferroan.

Trochę wyżej…

Między trzeszczące macki i konary, na których kuliły się ociekające wodą ptaki i inne stworzenia w poszukiwaniu schronienia.

Jeszcze wyżej…

Ku wierzchołkom drzew, między którymi przelatywały z głośnym sykiem elektrostatyczne wyładowania i gdzie wicher smagał liście z taką siłą, że kołysały się niczym fale wzburzonego oceanu.

Nie znalazł tam jednak tego, czego szukał. Za bardzo starał się myśleć jak istota ludzka. Zganił się za to, że uznawał cokolwiek na tej planecie za coś oczywistego, i posłał myśli w dół, wzdłuż najgrubszych konarów… wzdłuż pnia najbliższego bora do miejsca, w którym wyrastał spod powierzchni gruntu. Potem zapuścił się jeszcze głębiej, w ciemność, w której dziwne małe umysły żyły pośród splątanych korzeni i żywiły się odpadkami wszystkiego, co mieszkało na powierzchni.

Właśnie tam znalazł to, czego szukał… węzeł intensywnego gniewu, który decydował o istnieniu kępy złośliwych bora. Splot chciał zabić wszystkich, którzy pogwałcili to najświętsze miejsce. Zamierzał zmiażdżyć ich na nawóz, zmielić ich kości na proszek i obrzucić ich groby padlinożernymi owadami, żeby zmazać każde wspomnienie ich obecności.

Kiedy macki zaczęły się wbijać w teren nasienny, umysł Jacena wśliznął się w przestrzenie między poskręcanymi korzeniami rozwścieczonej rośliny.

Pogwałcone! - zaskrzeczał prymitywny umysł. Chronić!

Nie zamierzamy cię skrzywdzić, pomyślał Jacen. Wkrótce stąd odejdziemy.

Zanim skończył, wyczuł, że tamten umysł jest zbyt prosty, żeby zrozumieć skomplikowane pojęcia w rodzaju przyszłych korzyści. Dzięki kościom staniemy się silne!

Jesteście wystarczająco silne, pomyślał młody Solo, starając się uśmierzyć przynajmniej część gniewu umysłu rośliny.

Staniemy się silniejsze!

Jacen zapuścił się jeszcze dalej w głąb umysłu bora i w końcu natrafił na niewiarygodnie poplątany węzeł. Wokół niego narastało napięcie, które potęgowało prymitywną frustrację i gniew rośliny. Wywierając myślowy nacisk, delikatnie pociągnął i zaczął go rozplątywać.

Odosobnienie wiedzie do stagnacji, szepnął w myśli.

Pogłaskał zaognione sploty i pociągnął je w innym kierunku.

Stagnacja wiedzie do rozkładu.

Pod jego umysłowym dotykiem węzeł zaczął się rozplątywać, a strumień uwięzionej energii rozproszył się we wszystkie strony.

Rozkład wiedzie do śmierci.

Umysł bora eksplodował niczym fontanna jaskrawych iskier. Skądś, chyba z daleka, dobiegł go ryk Saby Sebatyne.

Ocknął się i otworzył oczy. Stojąc nad nim i nad Danni, Barabelka osłaniała ich klingą świetlnego miecza. Nad nimi i wokół nich trzęsło się mnóstwo splecionych macek rozgniewanych bora, gotowych w każdej chwili do zadania śmiertelnego ciosu.

Chwilę później rozległ się cichy, kojący syk i macki zaczęły się wycofywać. Wśliznęły się gładko w gąszcz liści, a ich spiczaste końce ukryty się i przestały stwarzać zagrożenie. Umysł bora zajął się lizaniem ran i doświadczaniem niespodziewanej ulgi.

Saba nie zamierzała jednak opuścić broni, bo nie pozwalał jej na to instynkt łowiecki. Spojrzenie jej przeciętych szczelinami oczu sugerowało, że ani myśli dać się zwieść pozornemu spokojowi.

- Już w porządku, Sabo - odezwał się Jacen. Położył dłoń na jej ramieniu i poczuł, że podobne do postronków gadzie mięśnie odprężają się pod grubą skórą. - Już po wszystkim.

- A jednak - odezwała się nagle stojąca za nim osoba - w bardzo realnym sensie wszystko dopiero się zaczyna.

Jacen odwrócił się, nie wierząc własnym uszom. Na widok stojącej przed nim osoby poczuł, że serce zaczyna mu bić przyspieszonym rytmem, a myśli w głowie wirują jak szalone.

- Przecież ty… - wyjąkał- …ty nie żyjesz!

Vergere nie odpowiedziała. Stała w milczeniu przed nim i tylko się lekko uśmiechała, jakby czekała, aż Jacen wreszcie wszystko zrozumie.

Kiedy w najbliższym sąsiedztwie wzniósł się yorik-trema, yuuzhański odpowiednik lądownika, Jaina napięła mięśnie. W jej uszach wciąż jeszcze brzmiały wysyłane przez przekaźnik słowa wiadomości Tahiti dla komandora floty Yuuzhan Vongów. Była krótka, zwięzła i brutalna.

- Tchórzliwi niewierni czekają na twoją zemstę, wielki komandorze. Oddaję ich w twoje ręce jako daninę. Zgnieć ich pod piętą jak zarażonego dweebita.

Yorik-trema unosił się bardzo blisko i Jaina była zaskoczona, że nie może go dojrzeć przez przezroczystą płytę hełmu. Od basowego pomruku drżały jej zęby.

Potem ujrzała jaskrawy błysk i usłyszała dźwięk podobny do trzasku gromu. Potężna fala udarowa przemknęła nad nią i pozostałymi, ukrytymi w głębi niewielkiej pieczary. Yorik-trema, a może któryś z pilotów jego tsik sera, musiał wpaść na minę chroniącą perymetr przekaźnika. Huk eksplozji podziałał na pilotów rakietowych skuterów jak sygnał do ataku. Wszyscy przesłali energię do silników, wylecieli z kryjówek, rozdzielili się na dwuosobowe grupy i uzbroili systemy broni.

Jaina leciała w parze z Eniknarem, chudym jak szczapa Noghrim, w którym jej matka upatrywała zdrajcę z bazy. Nisko skulony na siodełku skutera ochroniarz leciał pewnie i spokojnie po jej prawej stronie. Klatooiniański funkcjonariusz służby bezpieczeństwa i Enton Adelmaa’j zatoczyli łuki, żeby zaatakować Yuuzhan Yongów z przeciwnej strony. Gxin i Tahiri odłączyli się od pozostałych i skręcili w lewo. Młoda Solo podejrzewała, że wcześniej czy później się rozdzielą, ale nie miała nic przeciwko temu. Razem czy osobno, oboje potrafili zadać nieprzyjaciołom poważne straty.

Chwilę później ujrzała przed sobą błysk w podczerwieni. Skupiła się i odbezpieczyła blasterowe działko, ale nagle z gęstej zupy wyłoniło się coś wielkiego i ciemnego. Przeorała to ogniem z działek, przeleciała górą i zawróciła, żeby się lepiej przyjrzeć.

Yorik-trema wpadł na minę spodem kadłuba i wyglądał na unieruchomiony. Jaina zauważyła, że z szerokiej szczeliny w burcie wysypały się ciała. Z rufowego włazu wyskakiwali gadopodobni piechurzy, którzy sprawiali wrażenie zbyt zdezorientowanych, żeby odpowiedzieć ogniem. Jaina posłała kilkanaście serii w szczelinę w burcie i usłyszała donośny huk, kiedy coś eksplodowało w głębi kadłuba.

- Nadlatują jeźdźcy! - usłyszała nagle przedzierający się przez trzaski zakłóceń okrzyk Eniknara z głośnika maserowego komunikatora.

Poświęciła sekundę, żeby rzucić okiem na miniaturowy ekran taktycznego monitora. Nie zobaczyła na mim świetlistych plamek, więc nadlatujący piloci to musieli być wrogowie. Zatoczyła jeszcze jeden krąg wokół unieruchomionego yoriktremy i dołączyła do noghriańskiego ochroniarza, żeby stawić czoło nadlatującym wrogom. Kiedy blasterowe błyskawice zaczęły wycinać między nimi gorące linie, piloci siedmiu tsik sera złamali szyk i poszli w rozsypkę. Jaina wytraciła prędkość, zatoczyła ciasny łuk i zawróciła, żeby ostrzelać rafowe dysze wylotowe ich systemów napędowych. Straciła nadzieję, że walka nie przerodzi się w chaotyczne pojedynki. Widoczność była kiepska, a sensory jej rakietowego skutera reagowały tylko na część promieniowania. Wokół niej pojawiały się i znikały dziesiątki celów i musiała bardzo uważać, żeby nie dać się trafić. Raz po raz słyszała huk blasterowego działka, które wydzierało bryły korala z kadłuba nieprzyjacielskiego okrętu i szerzyło śmierć pośród gadopodobnych piechurów. Nigdzie nie widziała Eniknara, ale nie miała czasu go szukać.

- Uważaj na swoje plecy, Jaino! - usłyszała nagle głos Jaga, dobiegający zdumiewająco wyraźnie z głośnika komunikatora. Obejrzała się i stwierdziła, że piloci dwóch tsik sera starają się zająć dogodną pozycję do strzału, żeby zaatakować ją od tyłu. Skuliła się jeszcze niżej na siodełku skutera, żeby stanowić jak najmniejszy cel, i zmusiła obu nieprzyjacielskich pilotów do szaleńczego pościgu. Unikając strug plazmy i gradu sieciożuków, zaczęła szaleńczo przemykać między podobnymi do pni drzew kolumnami. Z ponurym uśmiechem zatoczyła ciasny łuk obok stromej skalnej półki i skręciła raptownie na bakburtę… zbyt szybko, żeby ścigający ją piloci zdążyli to zobaczyć czy powtórzyć jej manewr. Kiedy skręcili obok tego samego skalnego występu, nadała rakietowemu skuterowi maksymalne przyspieszenie, żeby jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.

Kiedy obaj nieprzyjacielscy piloci nadziali się na minę, podmuch gorących gazów pchnął ją do przodu i w górę. Jej rakietowy skuter zahaczył statecznikiem o skalny występ i świat wokół niej eksplodował niczym dziesiątki supernowych. Jaina spadła z siodełka i zaczęła szybować w gęstej atmosferze.

Przelatując przez kłęby ciemnych gazów w kierunku wojowników Yuuzhan Vongów, Tahiri czuła pod sobą pomrukującą potęgę silnika skutera. Wprawdzie yuuzhańska cząstka jej osobowości instynktownie nie dowierzała wszystkiemu, co martwe, ale to, co w niej było z Jedi, doskonale to rozumiało. Przepływająca przez wszystkie twory biologiczne żyjąca Moc była potężniejsza i bardziej przekonująca niż jakakolwiek maszyna.

Sierżant Gxin podążał za nią do miejsca, gdzie na skutą lodem powierzchnię Esfandii wysypała się zawartość pękniętego kadłuba yorik-tremy, ale później zatoczył łuk i odłączył się, żeby poszukać mniej oczywistego celu. Młoda Jedi stwierdziła, że Jaina już ją uprzedziła i ostrzeliwuje kadłub konającego okrętu seriami blasterowych błyskawic. Nie zamierzała jej naśladować, więc także zatoczyła łuk i poleciała śladem Gxina, żeby znaleźć bardziej wartościowy cel. Wiedziała, że w pobliżu unosi się przynajmniej jeszcze jeden yorik-trema i nieznana liczba tsik seru. Ich piloci kierowali się na źródło sygnału, który wysłała do komandora Vorrika…

Zaledwie o tym pomyślała, kiedy z ciemnej mgły przed nią wyłoniły się trzy tsik seru. Ocknęła się z zamyślenia. Jej nowa, połączona osobowość zareagowała instynktownie i nieomylnie. W ruchach nie było widać najmniejszej nieporadności, najlżejszego wahania. Obie cząstki jej osobowości, yuuzhańska i Jedi, stopiły się w jeden śmiercionośny automat do zabijania, jakiego żadna połowa przedtem nie znała… a Tahiri wykorzystała tę przewagę do granic możliwości.

Nie mogła odbić strugi plazmy klingą świetlnego miecza, ale mogła, posługując się Mocą, zamknąć otwory wypluwających pociski wyrzutni plazmy… głębokich jam, usytuowanych nieco wyżej i przed wlotami powietrza. Uwolniła myśli i uszczypnęła mięśnie zwieraczy nieprzyjacielskich wyrzutni ułamek sekundy wcześniej, zanim zdążyły się zewrzeć i dać ognia. Plazmowe działko zareagowało, jakby ktoś je zagwoździł. Siła wewnętrznej eksplozji wyrwała ogromną dziurę w trójkątnej burcie tsik seru i posłała yuuzhański odpowiednik powietrznego śmigacza w kierunku skalnego urwiska. Nieprzyjacielski pilot wypadł z kabiny i z przyprawiającym o mdłości chrzęstem łamanych kości roztrzaskał się o skały.

Zadowolona z uzyskanego rezultatu Tahiri zastosowała tę samą sztuczkę do unicestwienia dwóch pozostałych tsik seru, starając się równocześnie uniknąć trafienia przez strugi plazmy. Kiedy trzeci śmigacz roztrzaskał się o zmarznięty grunt niczym ptak z połamanymi skrzydłami, nad jej głową przeleciał z warkotem rakietowy skuter. Tahiri zauważyła, że jego pilot raz po raz zmienia wektor lotu, jakby był pijany. Rzuciła okiem na płytę czołową hełmu i rozpoznała Dromę.

- Masz kłopoty? - zapytała.

- Trafili moją maszynę w statecznik - odparł Ryn.

- Dasz sobie radę?

- Pod warunkiem że nikt nie wejdzie mi w drogę.

W następnej sekundzie młoda Jedi poczuła dzięki Mocy dojmujący ból i przestała się interesować losem Dromy. Uwolniła myśli i wysłała je, żeby odnaleźć źródło bólu. Odszukała je po sekundzie.

- Jaina została trafiona! - wykrzyknęła.

- Co takiego? Gdzie? - zapytał Ryn. Naparł na kontrolne dźwignie stawiającego opór skutera, żeby zawrócić.

Tahiri nie czekała, by odpowiedzieć. Skręciła i poleciała w kierunku, z którego napływał ból przyjaciółki.

- Koralowy skoczek się zmienia! - powtórzyła Tekli.

- Nie rozumiem - zdziwiła się Mara. - Co chcesz przez to powiedzieć?

- Zmienia kształt, a wartości parametrów wysyłanych przez niego impulsów grawitacji wyraźnie wzrosły. - Chadra-Fanka nie potrafiła ukryć zdenerwowania na widok tego, co się dzieje. - Leci teraz o wiele szybciej niż poprzednio… i zawraca!

- Zawraca w naszym kierunku - odezwała się przez komunikator o wiele spokojniej pani komandor Yage. - Cokolwiek to oznacza, jesteśmy gotowi na jego spotkanie.

- Mówisz, że jesteście gotowi? To zabawne - odezwał się ktoś stojący po prawej stronie Mistrza Skywalkera.

Luke odwrócił się w kierunku źródła nowego głosu i zobaczył młodego chłopca stojącego przy drzwiach górnego piętra chaty. Chłopiec miał nie więcej niż dwanaście lat, jasnoniebieskie oczy i krótkie blond włosy, a na jego owalnej twarzy malowało się rozbawienie.

- Co to ma znaczyć? - żachnął się Rowel, mierząc chłopca gniewnym spojrzeniem. - Kim jesteś?

Później przeniósł oskarżycielskie spojrzenie na Luke’a, jakby to jego obwiniał o pojawienie się przybysza. Mistrz Jedi pomyślał, że to jeszcze jeden dowód, jak niewiele Ferroanie wiedzą o planecie, na której żyją.

Odwrócił się do chłopca i niepewnie przeszedł kilka dzielących ich kroków. W zwróconych na niego niewiarygodnie błękitnych oczach ujrzał siłę i pewność siebie. Na ich widok poczuł, że opuszcza go niepokój. Czuł się, jakby miał za chwilę upaść. Umysł chłopca jarzył się i iskrzył Mocą, jaskrawą i równie potężną jak umysł Jabithy, kiedy pierwszego dnia powitała ich na trawiastym lądowisku.

Tylko jedna osoba mogła się kryć za tymi oczami… tyle że nie była żadną osobą.

- Czy to… - zaczęła Mara, ale urwała, niepewna, jak dokończyć pytanie.

Luke kucnął przed chłopcem i z zachwytem zaczął się wpatrywać w nierzeczywisty wizerunek Anakina Skywalkera.

- …mój ojciec? - dokończył pytanie żony. Pokręcił głową. - Nie, to nie on. To Sekot.

Chłopiec uśmiechnął się szeroko, a w jego oczach zalśniły iskierki zadowolenia.

- Jesteś mądry, Luke’u Skywalkerze - powiedział. - Twój ojciec byłby dumny z mężczyzny, na którego wyrosłeś.

- Sekot? - zapytał stojący za Mistrzem Jedi Rowel. Zakrztusił się, wyraźnie zakłopotany swoją początkową reakcją na widok chłopca. - Wybacz mi, proszę.

Ani Luke, ani wizerunek jego ojca nie odwrócili głowy, żeby zaszczycić go spojrzeniem. Zakłopotanie starca wydawało się nieistotne. Wszystko wydawało się nieistotne.

- Dlaczego przybrałaś taką postać? - zapytał w końcu Luke.

Chłopiec wzruszył ramionami, a rozbawienie na jego twarzy zmieniło się w smutek.

- Każdy obdarzony jakąkolwiek władzą staje wcześniej czy później przed koniecznością dokonania wyboru - powiedział. - Czasami taki wybór bywa trudny, a zawsze jest inny dla każdej osoby. Jedynie czas może wyjawić, który wybór okaże się prawidłowy.

Wizerunek Anakina pogłaskał Luke’a drobną dłonią po policzku, a w jego oczach pojawiło się głębokie współczucie.

- Wiele lat temu twój ojciec pojawił się przede mną właśnie w tej postaci - ciągnęła Sekot. - On i ja stanęliśmy przed koniecznością dokonania takiego samego wyboru. Wciąż jeszcze czekam, żeby się przekonać, czy wybraliśmy prawidłowo.

Luke wyczuł, że z umysłu stojącej za jego plecami żony promieniują miłość i współczucie. Wpatrywał się jak urzeczony w błękitne oczy chłopca. Mają taki sam kolor jak moje, pomyślał. Nie, nie tylko mają taki sam kolor, są takie same…

- To właśnie tak wyglądał Darth Vader? - zapytała trochę chrapliwie bezgranicznie zdumiona Hegerty.

- Kiedyś także był chłopcem - odparła łagodnie Mara.

- Mistrzu Skywalkerze! - Z głośnika komunikatora rozległ się nagle głos pani komandor Yage, przerywając nierzeczywiste spotkanie. - Niezidentyfikowana jednostka cały czas zmniejsza odległość do Zonamy Sekot, a jej pilot nie reaguje na nasze sygnały. Pozostajemy w stanie najwyższej gotowości bojowej. Jesteśmy gotowi go przechwycić, musi pan tylko wydać rozkaz.

Luke wyprostował się i cofnął kilka kroków, żeby odpowiedzieć na prośbę pani kapitan „Mężobójcy”.

- Proszę się wycofać, Arien - rozkazał. Był w pełni świadom wszystkiego, co go otacza… wilgotnego powietrza, woni przesiąkniętego wodą poszycia tampasi i kręgu Ferroan, czekających z zapartym tchem na rozwój wydarzeń. - Pilot tego skoczka nie zamierza nas zaatakować.

Wizerunek jego ojca przeszedł na środek pokoju. Świadom, że planeta poświęca mu całą uwagę, Luke odwrócił się w jego stronę. Powoli pokręcił głową. Zastanawiał się, dlaczego wcześniej się nie domyślił, co się dzieje.

- Więc zechciej mi powiedzieć - zaczął. - Czy jesteś zadowolona z naszego postępowania?

Sekot skierowała na niego niewinne, błękitne oczy i posłała mu spojrzenie pełne odwiecznej mądrości.

- A co byś zrobił, gdybym powiedziała, że nie? - zapytała.

Luke wzruszył ramionami.

- To zależałoby od wyborów, jakich mógłbym dokonać.

- Nie masz żadnego. - Na dziecinnej twarzy pojawił się promienny uśmiech. - I właśnie to jest takie niesamowite.

- Więc twoje pytanie nie ma sensu - stwierdził Mistrz Jedi.

- Możliwe - przyznała beztrosko Sekot. - Sens miało jednak doświadczenie. Odkąd przylecieliście, dowiedziałam się więcej o tym, dlaczego tu jesteście, niż prawdopodobnie zamierzaliście mi wyjawić. Może nawet więcej, niż sami wiecie.

- A zatem wiesz, że przybyliśmy tu w poszukiwaniu odpowiedzi.

- Wiem - przyznała Sekot. - Ale nie mam dla was żadnej prostej odpowiedzi.

- Na tym etapie docenimy jakąkolwiek odpowiedź - wtrąciła Mara.

Wizerunek ojca Luke’a nie od razu odpowiedział. Powiódł spojrzeniem po twarzach wszystkich patrzących na niego z nadzieją i w końcu kiwnął głową.

- Bardzo dobrze - powiedział, dając gestem znak, żeby usiedli.

Luke z wdzięcznością usłuchał. Od pierwszej chwili, kiedy spojrzał na chłopca, targały nim emocje, których nie odczuwał od bardzo, bardzo dawna… a od których uginały się pod nim kolana, chociaż wiedział, że to nie jest naprawdę jego ojciec.

Kiedy wszyscy usiedli, głos zabrała Sekot.

Jag skulił się odruchowo, kiedy jakiś tsik seru przeleciał tuż nad jego głową. Poczuł, że siła przyciągania dovin basala usiłuje go oderwać od siodełka skutera. Kiedy z mrocznej mgły przed nim wyłoniła się masywna skalna formacja, zmniejszył dopływ energii do jednostki napędowej pojazdu i zawrócił, żeby rzucić się w pościg za Yuuzhaninem, który próbował go zabić. Zauważył, że w tym czasie pilot tsik seru także zawrócił i rozpoczął przygotowania do następnej próby.

Na jego częściowo osłoniętej mięsistym gnullithem twarzy było widać gniewny grymas i blizny. Jag doszedł do wniosku, że i tak widzi wystarczająco duży fragment. Puścił przed dziób yuuzhańskiego pojazdu długą serię, ale zanim nieprzyjacielski pilot raptownie skręcił, w odwecie wypuścił chmurę sieciożuków. Na chwilę zrównał prędkość i pułap lotu z rakietowym skuterem pułkownika, ale sekundę później chyba coś odwróciło jego uwagę, bo raptownie skręcił i zniknął w kłębach gęstej atmosfery.

Zmagając się z turbulencjami gazów atmosferycznych, Jag zaczął się zastanawiać, co skłoniło yuuzhańskiego pilota do rezygnacji z ataku. W pobliżu musiało się dziać coś ważnego.

Zatoczył łuk i puścił się w pościg za nieprzyjacielskim pilotem. Jego rakietowy skuter może nie był tak silnie opancerzony jak tsik seru, ale przewyższał go pod wzglądem prędkości. Młody pilot doścignął Yuuzhanina, kiedy wojownik przelatywał nad stromą granią i nurkował po przeciwnej stronie. Zobaczył, że wyrzutnie plazmy prężą się do strzału, ale ułamek sekundy później nieprzyjacielski pojazd eksplodował i przemienił się w kulę zielonego ognia. Żyjący pojazd wydał skrzek bólu, raptownie zmienił kurs, wyrżnął w jeden z wyrastających w tym miejscu z powierzchni planety kamiennych „stalagmitów” i z donośnym hukiem rozpadł się na miliony rozżarzonych do czerwoności okruchów.

Dopiero wówczas Jag uświadomił sobie, co się dzieje w dole. Obok sporego głazu kuliły się trzy małe, człekokształtne figurki. Dwie, zwrócone plecami do głazu, strzelały z samopowtarzalnych blasterów i osłaniając się świetlnymi mieczami, odpierały ataki pilotów dwóch innych tsik seru i roju gadopodobnych wojowników. Trzecia, wsparta o głaz, chyba tylko z trudem trzymała się na nogach.

Jag przeorał długą serią zwarty szereg nacierających nieprzyjacielskich piechurów. Co najmniej kilkunastu zwaliło się z okrzykami bólu.

- Jagu, tutaj!

Przesłane przez komunikator zawołanie pochodziło od Tahiri. Młoda Jedi zmagała się z czwórką jaszczuropodobnych nieprzyjaciół, z których dwaj byli uzbrojeni w coufee. Ilekroć nadarzała się okazja, dwaj inni posyłali ku niej ogłuszające chrząszcze. Jag obniżył pułap lotu nad polem walki i rzucił między napastników termiczną minę. Zawracając, dał ognia do dwóch trzymających coufee gadów, a kiedy mina wybuchła, we wszystkie strony poszybowały strzępy ciał nieprzyjaciół. W pewnej chwili coś z głuchym hukiem plasnęło o bok jego hełmu i Jag skulił się na wypadek, gdyby w jego stronę leciały następne szczątki. Zatoczył łuk stawiającym opór skuterem i zawrócił, żeby zobaczyć, jak sobie radzi Tahiri i pozostali.

- Co się stało? - zapytał.

- Jaina miała wypadek - wyjaśniła młoda Jedi. Zerwała się z miejsca, w którym leżała, i pomogła przyjaciółce wstać.

Jag unieruchomił rakietowy skuter w powietrzu i zeskoczył z siodełka, żeby także pomóc. Wyglądało na to, że Jaina jest oszołomiona i półprzytomna. Mrugała raz za razem, jakby starała się odzyskać ostrość spojrzenia.

- Mam zimne… stopy - wyjąkała.

- Ma przedziurawiony skafander - wyjaśniła Tahiri. - Musimy ją stąd jak najszybciej zabrać.

Młody pilot stanął przed nią.

- Jaino? - zapytał. - Słyszysz mnie?

- Jag? - Spojrzała na niego, ale dopiero po kilka sekundach kiwnęła głową.

- Nic mi nie będzie - powiedziała. - Dajcie mi tylko trochę czasu.

- Nie znoszę być zwiastunem niepomyślnych wieści - odezwał się Droma, pokazując coś nad ramieniem Fela - ale…

Jag odwrócił się i zobaczył, że gadopodobne istoty zdążyły się przegrupować i właśnie przygotowują się do następnego ataku. Wrócił do rakietowego skutera i wyjął blaster charric.

- Nie mamy wiele czasu - powiedział. - Gdzie leży skuter Jainy?

- Tam - odparła Tahiri.

Jag spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył pogięty wrak.

- Niech weźmie mój i wróci nim na pokład przekaźnikowej bazy - zdecydował. - To jedyne bezpieczne miejsce, jakie mamy. Ja poproszę Dromę, żeby podrzucił mnie swoim.

- Ja z nią polecę - sprzeciwił się Ryn. - Nie powinna podróżować sama. A poza tym znam dobrze drogę.

Jag niechętnie pozbywał się jeszcze jednego wojownika, ale kiwnął głową. Doszedł do wniosku, że rzeczywiście lepiej byłoby, gdyby ktoś towarzyszył Jainie i mógł jej pomóc, gdyby straciła przytomność albo zabłądziła.

Odwrócił się do Dromy.

- Startujcie - powiedział. - Będziemy was osłaniali.

Ryn pomógł Jainie wsiąść na siodełko skutera Jaga. Z początku młoda Solo protestowała, ale bez większego przekonania. Kiedy gibki Ryn się upewnił, że jego pasażerka siedzi pewnie, wspiął się na siodełko przed nią i włączył napęd.

- Miejcie oko na Eniknara - przypomniał.

- Możesz się nie obawiać - obiecała Tahiri.

Droma pomachał im ręką i zniknął w mrocznych kłębach gazów.

- A gdzie nasze skutery? - zapytał Jag, kierując ogień blastera w zwartą gromadę gadopodobnych wojowników, którzy właśnie ruszali do kolejnego ataku.

Tahiri pokazała krater za szeregiem wojowniczych gadów.

- Zniszczył je strzał z tsik seru, zanim zdążyłam trafić jego - wyjaśniła. - Staraliśmy się wezwać kogoś na pomoc, ale nikogo nie widzieliśmy w zasięgu spojrzenia. Mieliśmy wielkie szczęście, że akurat tędy leciałeś.

Jag miał ochotę się roześmiać, ale wątpił, czy zbliżające się istoty mają poczucie humoru.

- Jesteście dokładnie w miejscu, w którym znajdowaliście się przed moim przylotem - powiedział.

- Wcale nie. - Tahiri beztrosko się uśmiechnęła. - Teraz, kiedy Jaina jest bezpieczna, nie muszę się nią opiekować. - Napięła mięśnie. - Postaraj się nie tracić ducha, pułkowniku. Wcześniej czy później ich pokonamy.

Podskoczyła i pomagając sobie Mocą, wykonała salto i wylądowała na wierzchołku głazu, skąd zaczęła ostrzeliwać szereg nacierających gadów.

 

Przechadzając się niespokojnie po pasażerskiej świetlicy „Sokoła”, Leia żałowała, że nie może nic zrobić. Przeżyła wstrząs, kiedy Jaina niespodziewanie straciła przytomność, a później nerwowe dziesięć minut, zanim poczuła, że córka przytomnieje. Odczuła niewiarygodną ulgę, ale nic nie potrafiło uśmierzyć jej frustracji. Na zewnątrz toczyła się rozpaczliwa walka, a on znajdowała się zbyt daleko, żeby wziąć w niej udział.

 

Na szczęście, tok jej myśli przerwał powtarzający się pisk ze sterowni. Księżniczka pobiegła tam, żeby zapoznać się ze wskazaniami przyrządów, i zobaczyła przesuwające się z dołu do góry po ekranie nowe dane telemetryczne, które otrzymywali dzięki uprzejmości Pellaeona. Tymczasem wokół przekaźnikowej wieży wrzała zacięta bitwa. Eksplodowało tam przynajmniej pięć min, dzięki którym zazwyczaj lodowate chmury przeistoczyły się w niemal gorące huragany. Leia miała tylko nadzieję, że Zimni, jak obiecali, trzymają się z daleka od pola bitwy.

Zmianom ulegała także sytuacja na orbicie. Widząc brak szybkich postępów na powierzchni Esfandii, Vorrik przemieszczał okręty swojej floty. Wszystko wskazywało, że przygotowuje się do wznowienia bombardowania powierzchni planety. Pellaeon nie mógł siedzieć z założonymi rękami i zwiększył liczbę swoich okrętów na tej orbicie. Swego czasu Leia była świadkiem wielu podobnych przygotowań i rozumiała, że sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Gdyby przebywający na powierzchni planety wojownicy Yuuzhan Vongów nie odnieśli szybkiego zwycięstwa - a przynajmniej gdyby nic na to nie wskazywało - istniało duże prawdopodobieństwo, że walka w przestworzach rozgorzeje na nowo ze zdwojoną siłą.

Dobrze chociaż, że baza przekaźnikowa była bezpieczna, ale świadomość tego przynosiła jej niewielką ulgę. Księżniczka wiedziała, że nie powinna za bardzo narzekać. Ukrywała się zaledwie od kilku godzin, podczas gdy Ashpidar i członkowie personelu jej bazy kryli się przed Yuuzhan Vongami od kilku dni.

Na myśl o pani komendant bazy włączyła mikrofon interkomu i wybrała kanał umożliwiający łączność bezpośrednio z jej gabinetem.

- Pani komandor Ashpidar? - zapytała. - Jeżeli panią to interesuje, właśnie otrzymałam od Pellaeona nowe dane telemetryczne.

Nie usłyszała odpowiedzi.

- Sekot!

Słysząc pełen zdumienia okrzyk Jabithy, Jacen oprzytomniał. Wpatrywał się w wizerunek stojącej naprzeciwko Senshiego Vergere, na którą zwracały się oczy wszystkich w mrocznej jamie. Istota była ubrana w brązowy płaszcz i kierowała na niego ogromne, niemal hipnotyzujące oczy. Mimo siąpiącego deszczu miała zupełnie suche końce piórek i bokobrodów.

- W rzeczywistości nie jesteś Vergere, prawda? - zapytał w końcu. Od jej śmierci zdążyło upłynąć tyle czasu, że jego była nauczycielka nie mogła ożyć, a odbierając obecność jej wizerunku w Mocy, czuł, że ma przed sobą coś więcej niż tylko projekcję albo echo żyjącej niegdyś istoty.

- Przybyłam do ciebie pod postacią osoby, którą oboje znaliśmy - odezwał się w końcu znajomy wizerunek. - Kogoś, kto był ci bliski… i kogo darzyłeś zaufaniem.

- Sekot czasami właśnie tak postępuje - wyjaśniła Jabitha. - Czasami ukazuje się pod postacią mojego ojca, a kiedy indziej twojego dziadka. Bywa też, że pojawia się pod moją postacią i właśnie to mnie najbardziej irytuje.

Młody Solo przypomniał sobie coś, co powiedziała mu kiedyś prawdziwa Vergere. Była obecna w chwili narodzin świadomości żyjącej planety, kiedy Sekot przybrała postać zmarłego Magistra, żeby porozumiewać się z nią i z Yuuzhan Vongami. Wiedział o tym cały czas, ale nie uświadamiał sobie…

- Ale dlaczego teraz? - burknęła zdezorientowana Saba. - Dlaczego nie wcześniej?

- Pojawiła się już wtedy, kiedy wylądowaliśmy - powiedział Jacen. - Wujek Luke i ciocia Mara nie rozmawiali wówczas z panią Magister. To była także Sekot w jej postaci.

- To nadal nam nie wyjaśnia, dlaczego - nie dawała za wygraną Barabelka.

Jacen rozejrzał się po mrocznej jamie. Saba wpatrywała się w niego niepewnie, Danni leżała nieprzytomna na noszach, a Senshi nadal przyciskał wylot miotacza błyskawic do skroni Jabithy… Wizerunek Vergere uważnie obserwował Jacena, jakby czekał, aż młody Solo sam odpowie na swoje pytanie.

- Wystawiasz nas na próbę, prawda? - domyślił się w końcu.

Sekot pokręciła upierzoną głową i ciepło się uśmiechnęła.

- Wystawiam na próbę ciebie, Jacenie Solo - oznajmiła.

- I jak wypadłem? Zdałem ten egzamin?

Zamiast odpowiedzieć na jego pytanie, Sekot zwróciła się do Senshiego. Sędziwy Ferroanin natychmiast opuścił miotacz i zerwał się na równe nogi. Pani Magister usiadła i potarła szyję w miejscu, w którym ścisnął ją przywódca porywaczy. Sekot spojrzała na drugie nosze z nieprzytomną Danni i młoda badaczka poruszyła się i cicho jęknęła. Jacen podbiegł do niej i uklęknął na rozmiękłym gruncie.

- Danni! - zawołał, nie posiadając się z radości.

Młoda kobieta powoli otworzyła oczy i zamrugała, kiedy poczuła na twarzy drobne krople deszczu. Wsparła się na łokciach i obrzuciła Jacena zdezorientowanym spojrzeniem.

- Gdzie… jestem? - zapytała. Spojrzała w prawo i lewo i otworzyła szerzej oczy. - Pamiętam tylko, że dach chaty zwalił się nam na głowę…

- Już wszystko w porządku - zapewnił ją młody Solo. - Jesteś bezpieczna.

Danni zauważyła otaczających ich Ferroan. Zwróciła uwagę, że niektórzy są uzbrojeni, ale trzymają broń jakby od niechcenia.

- To pewnie jest definicja bezpieczeństwa rodziny Solo, tak? - zapytała.

- Nie zrobią ci żadnej krzywdy - obiecała Sekot, stając obok Jacena.

Na widok Vergere osłupiała Danni otworzyła jeszcze szerzej oczy.

- Ale… - zaczęła. - Sądziłam…

- To nie jest Vergere - uspokoił ją młody Solo.

- To Sekot - dodała Saba, wyłączając kciukiem klingę świetlnego miecza. Jacen nie wiedział, czy Barabelka doszła do wniosku, że Sekot nie zamierza wyrządzić im żadnej krzywdy, czy może przekonała ją świadomość własnej bezradności w sytuacji, gdyby jednak Sekot postanowiła zmienić zdanie.

Danni odwróciła się do Jacena i pokręciła głową, jakby nie mogła znieść ciężaru pytań, które cisnęły się jej na usta.

- Nic nie rozumiem - wyznała.

- A ja chyba zaczynam - odparł młody Solo. - Cała historia została ukartowana, żeby zobaczyć, jak zareaguję na zagrożenie… czy będę walczył, czy ucieknę; czy zdecyduję się stanąć w obronie tych, których kocham, czy może wykorzystam ich jako żywe tarcze.

- A może zdecydujesz się na coś pośredniego - odezwała się Vergere. - Wybierzesz kompromis i pozwolisz wygrać obu stronom.

- Bardzo mi przykro - powiedziała Jabitha. - Wiedziałam, że Sekot zamierza cię poddać próbie, ale nie miałam pojęcia, w jaki sposób. Przekonałam ją, że powinna to zrobić, zamiast wierzyć ci na słowo. Nie mogłam tylko przewidzieć, że narazi na niebezpieczeństwo wasze życie.

- Nie musisz nas za nic przepraszać - stwierdził młody Solo i odwrócił się znów do Vergere. - To z woli Sekot Danni pozostawała cały czas nieprzytomna, a Senshi ośmielił się nas porwać, prawda? - zapytał. - To ona także namówiła bora, żeby się do nas wrogo odnosiły?

- Prawdę mówiąc, bora potraktowały was wrogo z własnej woli - wyjaśniła Sekot. - Nie można wydawać im rozkazów… można je tylko sprowokować albo uspokoić. Musiałeś rozwiązać ten problem sam, ale reszta to prawda. Czy to cię złości?

Jacen pomyślał, że Sekot nie mogłaby lepiej wybrać. Wcielając się w postać Vergere, dokonała doskonałego wyboru. To była jedna z wielu rozwijających umysł sztuczek, którymi Vergere dręczyła go w ciągu krótkiego okresu, kiedy był jej uczniem.

- Nie - odparł młody Solo. - Chcę tylko wiedzieć, dlaczego to zrobiłaś.

- Musiałam się dowiedzieć, z jakimi wojownikami mam do czynienia, zanim odpowiem na twoją prośbę - odparła żyjąca planeta.

- Nie bardzo podoba mi się określanie mnie mianem wojownika - odparł Jacen. - Jedi starają się dążyć do pokoju, nie wojny.

- Więc nie wierzysz w walkę o pokój albo o wolność? - zapytała Sekot takim tonem, że Jacen się speszył. Czyżby z niego szydziła?

- Wierzę, że powinien istnieć sposób osiągnięcia pokoju inny niż walka - powiedział.

- Znalazłeś go, Jacenie Solo?

Młody mężczyzna wbił spojrzenie w rozmiękły grunt. Nie chciał przyznawać się byłej nauczycielce do porażki… nawet chociaż wiedział, że to nie ona.

- Nie - odparł cicho. - Nie znalazłem.

- Ale to nie powstrzymuje cię od prowadzenia dalszych poszukiwań, prawda? - zapytała istota.

Jacen uniósł głowę i spojrzał w oczy Sekot.

- Jak powiedziała mi kiedyś prawdziwa Vergere, wybrałem swoje przeznaczenie - zaczął. - Teraz muszę tylko radzić sobie z konsekwencjami tamtego wyboru.

- Podobnie jak wszyscy - stwierdziła Sekot. - Jak ci, którzy żyli przed nami. Zamieszkujemy galaktykę, którą odziedziczyliśmy w wyniku ich decyzji, podobnie jak nasi potomkowie odziedziczą galaktykę, która narodzi się w wyniku naszych decyzji. Każde pokolenie nosi na swoich barkach ciężar odpowiedzialności związanej z koniecznością dokonywania prawidłowych wyborów.

- A jaka jest twoja decyzja, Sekot? - zapytał młody Solo. - Jaką galaktykę pozostawisz przyszłym pokoleniom?

Sekot się uśmiechnęła.

- Pozwól, że powiem ci coś więcej o sobie, Jacenie Solo - zaczęła.

- Na razie żadnej wiadomości z powierzchni Esfandii, panie admirale - zameldowała doradczyni.

- A co z okrętami, których załogi przygotowują się do jej bombardowania? - zapytał Pellaeon.

- Potwierdzam, że artylerzyści nieprzyjacielskich okrętów są gotowi, panie admirale.

Pellaeon skwitował jej raport kiwnięciem głowy.

- Dajcie im zdrowo popalić - rozkazał.

Jego doradczyni odwróciła się, żeby wydać niezbędne rozkazy. Załoga „Nieugiętego” od razu przesłała energię do głównych jednostek napędowych i ogromny okręt zajął stanowisko na niższej orbicie. Z hangarów zaczęły wylatywać setki myśliwców typu TIE. Artylerzyści wszystkich turbolaserów i ciężkich dział laserowych wzięli na cel nieprzyjacielskie okręty, których załogi przygotowywały się do ostrzału wieży przekaźnika na powierzchni Esfandii.

Pellaeon nie wątpił, że Vorrik zareaguje natychmiast na nowe zagrożenie, co spowoduje eskalację bitwy, ale nie mógł nic na to poradzić. Obrona przynęty była wprawdzie bezsensowna, ale musiał zrobić wszystko, aby podtrzymać złudzenie, że wieża jest naprawdę zasługującym na obronę, ważnym celem. Liczył na to, że Vorrik poświęci zbyt wiele sił i środków na ostrzeliwanie powierzchni planety, dzięki czemu wielki admirał będzie mógł zaatakować flotę Vongów z góry.

Kiedy imperialni piloci nawiązali kontakt bojowy z nieprzyjacielem, na ekranach wszystkich monitorów pojawiły się oślepiające błyski. Niczym iskra, która rozpala ognisko, w ciągu zaledwie kilku minut bitwa w przestworzach rozgorzała także w kilkunastu innych miejscach. Niebawem do walki przyłączył się ogromny yuuzhański okręt „Kur-hashan”, którego przybyciu towarzyszyły fale grawitacyjnych zakłóceń. Każdy dovin basal w głębi kadłuba i w sektorze jednostek napadowych zużywał niewiarygodne ilości energii, żeby okręt osiągnął jak najszybciej pole bitwy.

- Artylerzyści wszystkich jednostek - rozkazał Pellaeon - strzelać bez rozkazu!

Pierwszą w pełni świadomą myślą w głowie Jainy było niepokojące odkrycie, że straciła czucie w lewej stopie. Odrętwienie wędrowało powoli w górę nóg. Po chwili młoda Solo uświadomiła sobie, że się porusza… i to szybko!

Otworzyła oczy i ze zdumieniem stwierdziła, że leci.

- Co się… - zaczęła, chwytając oburącz krawędzie wyściełanego siodełka pojazdu.

- Trzymaj się, Jaino! - odezwała się osoba siedząca przed nią na tym samym siodełku. - Nie kołysz skuterem!

- Droma?

- Jak się czujesz? - zapytał Ryn.

Jaina rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy w pobliżu nie ma jakiegoś tsik seru. Żadnego nie wypatrzyła.

- Jak idiotka - powiedziała. - Na samym początku bitwy zderzyłam się ze skalnym zboczem.

- Nie rób sobie wyrzutów - odparł Droma. - Takie wypadki przydarzają się nawet najlepszym. - W jego piskliwym głosie brzmiało współczucie i zrozumienie. - Zabieram cię na pokład „Sokoła”. Masz dziurę w skafandrze.

- Wiem. Czuję to - przyznała Jaina.

Droma przechylił skuter, żeby ominąć las wysokich formacji skalnych, i młoda Solo przechyliła się w tę samą stronę. Starała się poskładać w całość strzępki wspomnień wydarzeń, dzięki którym znalazła się na siodełku rakietowego skutera. Jak przez mgłę przypominała sobie, że byli z nią Jag i Tahiri, ale ich wizerunki przelatywały przez jej głowę niczym rozmazane plamy.

- Wszystko przebiega zgodnie z planem - odezwał się Ryn, kiedy powrócił na poprzedni kurs i wyprostował się na siodełku. - Nie musisz się o nic martwić.

Jaina obejrzała się przez ramię, w samą porę, żeby zauważyć, że z mrocznej mgły za jej plecami wyłonił się spiczasty, ciemny kształt, który skierował w ich stronę.

- Padnij! - wrzasnęła.

Chwyciła chudego Ryna za ramiona i rozpłaszczyła go na ramie skutera. Modląc się, żeby na kursie nie pojawiła się inna przeszkoda, pochyliła się obok niego. Zza ich pleców zaczął napływać coraz głośniejszy, chrapliwy pomruk, który na jakiś czas ich ogłuszył. W pewnej chwili Jaina poczuła, że coś otarło się o jej plecy. Kiedy nad ich głowami przeleciał usiany koralowymi guzami spód yorik-tremy, Droma spróbował odzyskać panowanie nad maszyną.

Rakietowy skuter zakołysał się niepewnie z boku na bok, ale w końcu się ustatkował.

- Myślisz, że nas zauważyli? - zapytała Jaina, prostując się i spoglądając na nieprzyjacielski lądownik, który rozpłynął się w kłębach mrocznych gazów.

- Nie mam pojęcia - odparł Ryn.

- Tak czy owak, nie możemy ryzykować, że podążą za nami do kryjówki bazy - stwierdziła młoda Solo. - Zastopuj.

Droma usłuchał.

- Sądzisz, że powinniśmy zatoczyć krąg, aby ich wywieść w pole, prawda? - zapytał. - A może ostrzec pozostałych, mam rację?

- A uważasz, że nie powinniśmy?

Ryn pokręcił ukrytą w hełmie głową.

- Nie o to chodzi… obawiam się, że odmrozisz sobie nogi - powiedział.

- Mnie także nie uśmiecha się perspektywa stracenia kilku palców - przyznała Jaina - ale musimy podjąć to ryzyko.

- Jest zbyt duże - stwierdził Droma. - A poza tym, bardzo wątpię, żeby ci Vongowie interesowali się nami. Mimo wszystko oddalamy się od pola bitwy.

Jaina znów obejrzała się przez ramię.

- Jeżeli chcesz, możesz im to powiedzieć - zaproponowała.

Droma odwrócił głowę i zaklął tak szpetnie, że nawet ojciec Jainy zarumieniłby się ze wstydu. Spojrzał przed siebie i raptownie przyspieszył, żeby jak najszybciej osiągnąć maksymalną prędkość. Miał nadzieję, że umknie pilotom dwóch tsik seru, którzy zamierzali zaatakować ich od tyłu. Jaina poczuła silne szarpnięcie i omal nie spadła z siodełka skutera.

Poklepała kieszenie ochronnego skafandra. Na szczęście, odrętwienie nie objęło palców rąk, ale i tak z trudem cokolwiek wyczuwała przez wiele warstw termicznej izolacji. Była uzbrojona w świetlny miecz, samopowtarzalny blaster i dwa termiczne detonatory. Pospiesznie wyciągnęła jeden i włączyła.

- Kiedy ci powiem, gwałtownie skręć! - rozkazała, uzbrajając ładunek wybuchowy.

- W którą stronę? - odkrzyknął Droma.

- W którą chcesz! - zawołała Jaina, rzucając detonator za siebie. - Teraz!

Eksplozja wywołała fale, żaru i błysk, po którym Jaina na jakiś czas oślepła z powodu zainstalowanych w hełmie wzmacniaczy światłości. Nie potrafiła określić, jaki kierunek obrał Droma, ale po odzyskaniu wzroku stwierdziła, że zanurkował w głąb wąskiej rozpadliny.

- Załatwiłaś ich? - zapytał piskliwym tonem, zdradzającym napięcie, z jakim pokonywał zakręty szczeliny.

Jaina zauważyła, że padł na nią jakiś cień, i domyśliła się, że jeden z nieprzyjaciół przeżył eksplozję detonatora.

- Chyba tylko jednego - odparła. Uniosła głowę i stwierdziła, że pilot drugiego tsik seru, lecąc nad nimi, stara się utrzymywać cały czas na tej samej wysokości.

W pewnej chwili otworzył luk w spodzie śmigacza i wypuścił chmurę kilkucentymetrowej długości sieciożuków. Droma zwolnił tak raptownie, że żaden owad ich nie trafił, ale nie uniknęli lepkich nitek, które stworzenia snuły za sobą. Dwie przykleiły się do pleców Dromy, a jedna przylgnęła do szyby hełmu Jainy. Zwisające na końcach nici sieciożuki zareagowały na szarpnięcie i od razu zaczęły się wspinać.

Jaina usiłowała odkleić nici z pleców pokonującego kolejne zakręty Ryna, ale były wytrzymałe i nie chciały się przerwać. Wyciągnęła z kieszeni świetlny miecz i kciukiem włączyła klingę. Gdyby ich nie przecięła, sieciożuki szybko by ich oplotły, unieruchomiły i ułatwiły schwytanie.

Świetliste ostrze bez trudu przecięło napięte nici i dwa sieciożuki odpadły z pleców Dromy. Jaina skierowała klingę ku nici, która przykleiła się do szyby jej hełmu, i zauważyła, że snujący ją owad unosi się zaledwie metr obok jej głowy. Jednym ruchem przecięła coraz krótszą nitkę.

Pozbyła się trzech niebezpiecznych owadów, ale nie mogła sobie jeszcze gratulować. Nie miała pojęcia, ile innych nitek mogło przykleić się do jej pleców albo do ramy skutera. Nie widziała ich wyraźnie przez szybę hełmu, a jej rękawice były zbyt grube, żeby wyczuć cokolwiek pod palcami. Byliby zgubieni, gdyby chociaż jedna nić przyczepiła się do statecznika maszyny albo w niewłaściwej chwili skleiła palce Dromy.

- Musimy wylądować - powiedziała. - To jedyny sposób upewnienia się, czy już nie zagraża nam niebezpieczeństwo.

- Ale yuuzhański pilot… - zaczął Droma, wskazując unoszący się nad nimi i trochę z przodu tsik seru.

Urwał, kiedy zauważył następnego sieciożuka, zwisającego z rękawicy Jainy i powoli podciągającego się do skafandra. Pospiesznie wylądował na dnie rozpadliny, pokrytym grubą warstwą płatków zamrożonego dwutlenku węgla. Jaina starała się nie zastanawiać, jaki wpływ wywrze zamrożone podłoże na palce jej stopy. Miała na głowie ważniejsze sprawy. Zeskoczyła z siodełka rakietowego skutera, a Droma szybko poszedł w jej ślady. Zaczął gładzić skafander w złudnej nadziei, że zerwie albo odklei nici sieciożuków, ale kiedy młoda Solo uniosła świetlny miecz i podeszła do niego, cofnął się dwa kroki.

- Hej, zaczekaj chwilę! - wykrzyknął. - Jeżeli przypadkiem przedziurawisz mój skafander…

Umilkł, kiedy zaczęła wymachiwać świetlistą klingą tak zręcznie, że w ciągu kilku sekund przecięła wszystkie nici. Zwróciła ostrze ku sobie.

- Masz jedną na udzie, a drugą na ramieniu! - poinformował ją Ryn.

Jaina machnęła na oślep energetyczną klingą za głową i w nagrodę usłyszała głośne skwierczenie.

- W porządku, jesteś czysta - oznajmił z ulgą Droma. - A teraz…

Zanim skończył zdanie, wokół nich spadły następne nici. Cień tsik seru, który na krótko zniknął im z oczu, wrócił, a jego pilot wypuścił na nich z ładowni następne sieciożuki. Jaina zareagowała instynktownie, bo wiedziała, co musi robić. Zataczając świetlistą klingą miecza precyzyjne, oszczędne ruchy, nie dopuściła, żeby choć jeden owad musnął ją albo Dramę.

- Doskonała robota! - westchnął z ulgą Droma. - Obawiam się jednak, że to tylko tymczasowe wytchnienie.

Jaina zauważyła, że pilot tsik seru zadziera rufę i kieruje dziób w ich stronę.

- Zamierza strzelić - powiedziała, gotowa rzucić się do ucieczki.

- Zrób to! - krzyknął Droma, rozpaczliwie wymachując rękami. - To, co przedtem Tahiri!

- Co zrobiła?

- Zacisnęła gardziele wyrzutni plazmy!

- Co takiego?

- Widziałem, jak to robi, kiedy straciłaś przytomność - wyjaśnił Ryn. - Uwierz mi, to działa!

Zanim młoda Solo zrozumiała znaczenie jego słów, czas jakby stanął w miejscu. Wyrzutnie plazmy… Tahiri… zacisnąć gardziele…

Jej ciało zareagowało szybciej niż umysł. Kiedy w końcu uświadomiła sobie znaczenie słów Dromy - a raczej tak się jej wydawało - jej ręka już się unosiła i kierowała w stronę skrzydeł tsik sera. Ułamek sekundy wcześniej, zanim wyrzutnia wypluła kulę ognistej plazmy, Jaina zacisnęła dłoń w pięść i skupiła myśli.

Plazma trafiła w przewężenie gardzieli i rozdarła na strzępy jedną burtę yuuzhańskiego śmigacza. Sekundę później eksplodowała druga burta i na ich głowy posypał się grad płonących okruchów. Kiedy wylądowały w lodowatym śniegu pod ich stopami, rozległ się głośny syk i w gęstą atmosferę wzbiły się kłęby pary. Jaina i Droma odruchowo osłonili głowy rękami i zanurkowali pod skalną ścianę. Spoglądając przez palce, młoda Solo zauważyła, że w głąb rozpadliny opadają płonące szczątki tsik seru. Wirując w locie niczym rozżarzona piłka, leciały prosto na ich głowy. Chwyciła Dromę za rękę i w ostatniej chwili odciągnęła go w bezpieczne miejsce. Kiedy płonący wrak runął na zaścielone śniegiem dno, z miejsca katastrofy wzbiły się słupy pary i ciemnego dymu.

Osłupiały z wrażenia Droma wyprostował się i spojrzał na dogasające szczątki.

- Tym razem naprawdę niewiele brakowało - szepnął.

- Ciesz się, że nie spadły na skuter - odparła młoda Solo. Chwyciła za kierownicę i zaczęła wyciągać pojazd z zasięgu płomieni. Z powodu narastającego odrętwienia w lewej stopie stąpała coraz mniej pewnie.

- Uwierz mi, cieszę się z tego - odparł Droma, pomagając jej ciągnąć maszynę. - Bardziej się cieszę niż…

Przerwał mu głośny ryk, przekazany przez wszyte w skafander czułe mikrofony. Spomiędzy płomieni i kłębów pary wyłoniło się coś człekokształtnego, osmalonego i gniewnie warczącego. Jaina chwyciła rękojeść miecza i zamierzała przyjąć postawę obronną, ale odrętwiała noga nie zdołała utrzymać ciężaru jej ciała. Młoda Solo pośliznęła się i upadła. Droma starał się stanąć między nią a przerażającym potworem, ale odrzucony na bok chlaśnięciem dymiącej ręki, osunął się na skalną ścianę. Napastnik pochylił się nad nim, a ze szczeliny w poczerniałej twarzy, gdzie powinny się znajdować usta, wyrwało się tylko jedno słowo:

- Jeedai!

Oddech wydobywał się z jego ust z kłębami pary. Jaina uświadomiła sobie, że yuuzhański pilot przeżył w lodowatej atmosferze Esfandii tylko dzięki żarowi płonącego wraku. Wiedziała, że nie będzie żył długo… ale może na tyle długo, żeby wykorzystać jeszcze jedną okazję do zadania ciosu.

Nieprzyjacielski pilot stanął nad nią, uniósł spiczasto zakończony odłamek korala yorik i zamachnął się, żeby wbić go w jej ciało. Jaina zaczęła szukać świetlnego miecza, ale chyba go wypuściła, kiedy pośliznęła się na śniegu.

Zanim jednak Yuuzhanin zdążył zadać cios, coś poruszyło się za jej plecami, z daleka od miejsca, w którym leżał nieprzytomny Droma. Widocznie ruch zaniepokoił yuuzhańskiego pilota, który na chwilę uniósł głowę i spojrzał w tamtą stronę. Jaina niczego więcej nie potrzebowała. Kopnęła go obiema nogami w pachwinę i wojownik zatoczył się do tyłu. Pragnąc zachować równowagę, zaczął wymachiwać rękami i wypuścił spiczasty kawałek yorika. Jaina zerwała się i wysłała myśli do miejsca, w którym upuściła rękojeść miecza. Broń Jedi wyskoczyła spod śniegu i wsunęła się do jej dłoni. Ułamek sekundy później energetyczne ostrze obudziło się do życia ze złowieszczym sykiem i pomrukiem.

Pilot odzyskał równowagę, wstał i sprężył się do skoku. Płomienie wciąż jeszcze lizały jego nogi i plecy, co nadawało mu niezwykły wygląd. Jaina napięła mięśnie, gotowa przeciąć go na dwoje.

Okazało się jednak, że nie musi. Oczy Yuuzhanina przemieniły się nagle w bryłki lodu, a na twarzy zastygł wyraz przerażenia. Nawet waleczni Yuuzhan Vongowie nie mogli bez końca stawiać czoło chłodowi i bólowi. Nieprzyjacielski pilot rozpaczliwie zarzęził, zgiął się w pół i wyzionął ducha, zanim jeszcze zwalił się na pokryte śniegiem dno rozpadliny.

Młoda Solo cofnęła się i opuściła klingę świetlnego miecza. Z wysiłkiem oddychając, pomyślała, że powinna była szybciej zareagować. Co prawda, dopiero przychodziła do siebie po zderzeniu ze skalną ścianą, a odrętwienie obejmowało jej kolana, ale to nie stanowiło wystarczającej wymówki. Gdyby nie…

Urwała w pół myśli, bo przypomniała sobie, że ktoś ocalił jej życie, odwracając uwagę yuuzhańskiego pilota, który przygotowywał się do zadania śmiertelnego ciosu… a tym kimś nie mógł być Droma, który dopiero gramolił się ze śniegu.

Odwróciła się i spojrzała w przeciwną stronę. W gęstej atmosferze przed nią unosił się jeden z tubylców. Krawędzie jego obłego ciała lekko falowały, jakby pod wpływem niewidocznego prądu. Istota znajdowała się tak blisko, że Jaina mogła jej dotknąć, ale oparła się pokusie. Prawdę mówiąc, tubylec miał groźny wygląd. Z obrzeży „ust” wyrastało wiele giętkich macek, przez półprzezroczystą skórę było widać dziwaczne pulsujące organy wewnętrzne, a setki okalających otwór gębowy podobnych do guzków, niewielkich „oczu” wpatrywały się w nią równie intensywnie jak ona w nie. Młoda Solo zastanawiała się, co istota zamierza zrobić. W końcu wzniosła się jeszcze wyżej w kłęby gęstej atmosfery. Kiedy osiągnęła wysokość kilku metrów, wyprężyła długi ogon i zdumiewająco szybko śmignęła w ciemność nad jej głową.

Słysząc jęk Dromy, Jaina odwróciła się do niego. Ryn opierał się o rakietowy skuter i trzymał za hełm.

- Chyba powinniśmy się stąd wynosić - powiedział cicho.

Młoda Solo kiwnęła głową.

- Teraz moja kolej. Będę prowadzić - oznajmiła.

Zobaczyła przez szybę jego hełmu, że Ryn z przymusem się uśmiechnął.

- Miejmy nadzieję, że dalsza część podróży upłynie bez problemów - powiedział.

- Chyba mieliśmy ich dość jak na jeden dzień - przyznała Jaina. Wspięła się nieporadnie na siodełko i pomogła Rynowi zająć miejsce za plecami.

- Czy wszystkich w rodzinie Solo spotyka zawsze więcej kłopotów, niż na nich przypada? - spytał cierpko Droma. - Może mają to zakodowane w genach?

- Hej, to nie nasz problem, ale wszechświata - odcięła się pogodnie Jaina. - Solo starają się tylko rozwiązywać jego problemy.

Droma roześmiał się, a Jaina włączyła repulsor skutera i pokonując kolejne zakręty, zaczęła wypatrywać miejsca, w którym mogliby wylecieć z rozpadliny.

Tahiri kucnęła i coufee świsnęło nad jej głową. Mruknęła pod nosem, podskoczyła i chwyciwszy oburącz rękojeść świetlnego miecza, zagłębiła błękitną klingę w torsie atakującego ją jaszczura. Zanim cofnęła się i wyciągnęła świetliste ostrze, jego koniec wystawał chwilę z pleców napastnika. Obca istota zachwiała się z wyrazem bolesnego zdumienia na gadziej twarzy, zwaliła w śnieg i znieruchomiała.

- Jagu, tędy! - krzyknęła młoda Jedi i zaczęła się wspinać po stromym zboczu. Podążając tuż za nią, wyszkolony przez Chissów pilot obrzucał pociskami i energetycznymi błyskawicami wszystkich na tyle szalonych, żeby rzucić się za nimi w pościg. Przystanął dopiero na szczycie wzgórza, żeby się zorientować w sytuacji, ale obawiając się, że jego sylwetka może stanowić wyraźny cel dla wszystkich nieprzyjaciół po obu stronach grzbietu, zaczął pospiesznie zbiegać po przeciwległym zboczu.

W oddali zobaczył imperialny skuter, którego pilot zataczał łuk za iglicą przekaźnika. Na ekranie swojego hełmu widział go w postaci czerwonej plamki. Zaczął wymachiwać rękami, żeby zwrócić jego uwagę.

- Hej, tutaj, tutaj! - krzyknął.

- Tahiri, czy to ty? - Pytanie Hana zabrzmiało w głośniku jego hełmu głośno i wyraźnie. Obecnie, kiedy się widzieli, utrzymywanie łączności nie stwarzało żadnych problemów.

- Ja i Jag - odparła młoda Jedi. - Nasze skutery zostały zniszczone.

- Już do was lecę. - Han zmienił kurs i na krótko zniknął za podstawą przekaźnika.

- Chodźmy! - Tahiri chwyciła Jaga za rękę i zaczęli zbiegać po zboczu.

Kiedy Solo pojawił się w towarzystwie pilota drugiego skutera, na tle zamglonego horyzontu prześliznął się ciemniejszy cień. Drugi pilot, Enton Adelmaa’j, który dotąd ostrzeliwał zbiegające za nimi po zboczu gadopodobne istoty, unieruchomił pojazd mniej więcej metr przed Jagiem.

- Miło was widzieć - powiedział. - Zaczynaliśmy się już trochę martwić.

- Walka jeszcze się nie zakończyła - stwierdziła Tahiri, pokazując coś wyciągniętą ręką. - Nadlatuje następny yorik-trema!

Poczynając sobie ostrożniej niż jego poprzednik, pilot drugiego yuuzhańskiego lądownika kierował kule plazmy w powierzchnię gruntu przed dziobem pojazdu. Jaina zauważyła, że w pewnej chwili trafił w jedną z min. Siła eksplozji posłała w górę kłęby pary i czarnego dymu. Pod wpływem fali udarowej yorik-trema się zakołysał, ale nie został nawet uszkodzony.

Han mruknął.

- No cóż, chyba pora przejść do planu B - powiedział, szarmanckim gestem zachęcając Tahiri do zajęcia miejsca za jego plecami na siodełku skutera.

Jag wskoczył na siodełko maszyny Adelmaa’ja i oba pojazdy zaczęły się oddalać od gromady wyjących jaszczurów. Solo i Adelmaa’j rozdzielili się na krótko, żeby odszukać pilotów pozostałych skuterów, a potem wszyscy przegrupowali się po bezpiecznej stronie pola bitwy. Nie doliczyli się tylko jednego skutera, który należał do noghriańskiego ochroniarza z pokładu bazy… Na wieść o tym Han wykrzywił twarz w groźnym grymasie.

- Nie ma wątpliwości, że baza nie może się ukrywać w nieskończoność w tamtym miejscu - powiedział. - Zwłaszcza teraz, po zniknięciu Eniknara. Im szybciej wrócimy na pole bitwy i ją zakończymy, tym lepiej.

Nikt się nie sprzeciwił. Technik łącznościowiec wyciągnął z kieszeni zdalnie sterowany chronometr i wystukał na miniaturowej klawiaturze kod dostępu. Odczekał sekundę, potrząsnął urządzeniem i spróbował od nowa.

- Coś się stało - powiedział. - Próbuję uzbroić ładunki wybuchowe, ale coś uniemożliwia odebranie sygnału. Prawdopodobnie uszkodzeniu uległa antena.

- Bardziej prawdopodobne, że została celowo uszkodzona - mruknął Han i ciężko westchnął. - Z tego wynika, że ktoś będzie musiał tam polecieć i osobiście uzbroić detonatory.

- Ja to zrobię - zaproponowała bez wahania Tahiri.

- Polecę z nią - dodał Jag.

Młoda Jedi odwróciła się do niego.

- Dam sobie sama radę - powiedziała.

- Wiem - odparł rzeczowo młody pilot. - Ale mimo to chcę lecieć.

Tahiri kiwnęła głową. Rozumiała jego niewypowiedziane obawy.

Jej nowa osobowość była wciąż jeszcze niewypróbowana i ktoś musiał mieć ją na oku, dopóki wszyscy się nie upewnią, czy nie zamierza ich zdradzić. Jeżeli deptanie jej po piętach miało uspokoić obawy Jaga, nie miała nic przeciwko takiemu nadzorowi.

Kiedy pozostali ustawiali skutery w innym szyku, technik łącznościowiec wyjaśniał, co trzeba zrobić. Panel dostępu detonatorów ukryto w podstawie przekaźnika. Zakładając, że nie jest uszkodzony, należało tylko wystukać kod na klawiaturze na jego obudowie. Siła eksplozji powinna unicestwić nie tylko sam przekaźnik, ale także wszystko i wszystkich w promieniu co najmniej stu metrów. Po wykonaniu zadania Tahiri i Jag mieli tylko minutę, żeby oddalić się z tamtego miejsca.

- Zrozumiałem - powiedział młody pilot, wskakując na siodełko skutera. - Spotkamy się w bazie… przylecę tym skuterem albo przyniesie mnie czoło fali udarowej eksplozji.

Han uśmiechnął się z przymusem i pożegnał go żartobliwym salutem.

- Miłej podróży - powiedział.

- Zawsze mi się miło podróżuje. - Wyszkolony przez Chissów pilot włączył silnik i szybko odleciał w kierunku przekaźnika.

- Kiedy zyskałam świadomość - powiedziała Sekot - musiałam porozmawiać z pierwszym Magistrem. Ojciec Jabithy, drugi Magister, uświadomił sobie, kim jestem, i sprawił, że uzmysłowiłam sobie swoje możliwości. To on pomógł mi przetrwać atak Przybyszów z Dali, którzy spustoszyli moją południową półkulę. To on zachęcił mnie do zmodernizowania gwiezdnych stoczni, żeby wytwarzano w nich uzbrojenie i inne środki, za pomocą których mogłabym obronić siebie i swoich poddanych. Kiedy drugi raz musiałam się uporać z podobnym zagrożeniem, nie byłam wprawdzie zupełnie gotowa, ale przetrwałam. Po długiej i uciążliwej podróży znalazłam bezpieczne miejsce dla siebie i swoich poddanych, a po drodze objawiłam im swoją osobowość. Dopiero tam, po śmierci Magistra, dezorientacji z powodu narodzin i rozpaczliwej ucieczce, znalazłam trochę czasu, żeby się nad tym zastanowić.

Ukryta za wizerunkiem Anakina Skywalkera istota miała do dyspozycji wszystkie środki żyjącej planety, a mimo to nie potrafiła się pozbyć niepewności. Łatwo było uwierzyć, że patrzy się na dziecko, którym był kiedyś ojciec Mistrza Jedi… kuszone przez Ciemną Stronę i niewiarygodnie potężne, ale wciąż jeszcze zbyt młode, żeby umieć rozróżniać dobro od zła.

- Przede wszystkim zadałam sobie pytanie, skąd pochodzę. - Sekot położyła dłoń na laminowanym blacie stołu. - Ojciec Jabithy przypuszczał, że narodziłam się bezpośrednio z Potencjum… że jestem fizycznym wcieleniem energii życia, o której sądził, że wypełnia cały wszechświat. Uważał to za jedyne sensowne wyjaśnienie, ale już wtedy wiedziałam, że czegoś w nim brakuje. To była bardzo ludzka reakcja w świetle dwóch niepojętych zjawisk, ale nie udzielała odpowiedzi na pytanie, dlaczego takie planety nie zrodziły się do życia w innych miejscach galaktyki. Jeżeli inteligencja na taką skalę mogła powstać spontanicznie z biosfery, dlaczego byłam jedyna w galaktyce liczącej setki milionów gwiezdnych systemów? Co sprawiło, że stałam się odmienna?

Błękitne oczy Sekot wpatrywały się bez mrugania w twarz Luke’a.

- Spędziłam kilkadziesiąt lat, badając siebie, w nadziei, że rozwikłam zagadkę swojej osobowości - podjęła po chwili. - Anakin Skywalker określił mnie kiedyś jako „ogrom”, a zarazem „jedność”. Wszystkie inteligentne istoty można opisać w taki sposób… bo każda ma stworzenia, które ją zamieszkują. W waszych przewodach pokarmowych gnieżdżą się miliardy bakterii. Z ich punktu widzenia jesteście niewątpliwie ogromami. Równocześnie jesteście jednak jednością. Prawda o waszym istnieniu kryje się na poziomie komórkowym, bo została zapisana w waszych genach. Zaczęłam podejrzewać, że prawda o mnie kryje się także na podobnie mikroskopijnym poziomie. Zamieszkujący moją powierzchnię ludzie są równie ważni dla mojej pomyślności jak bora, atmosfera albo słońce. Gdybym została ich pozbawiona, stałabym się naga i jałowa.

- A więc są częścią twojego umysłu? - zapytała Hegerty słuchająca w napięciu słów żyjącej planety.

- Czy powiedziałabyś, że bakterie w twoim żołądku są częścią twojego umysłu? - Wizerunek Anakina pokręcił głową. - Moja inteligencja przewyższa inteligencję Ferroan, podobnie jak wasza przewyższa inteligencję tych bakterii. I one, i Ferroanie zaspokajają inne potrzeby… których nie zdołacie pojąć. Niech wam wystarczy, że ja potrzebuję ich, tak samo jak oni mnie. Gdybym ich nie miała, może nigdy bym nie zaistniała? Kto wie, może czekałby mnie jeszcze gorszy los… może dorastałabym upośledzona i słaba jak dzikie bora, z którymi niedawno miał do czynienia Jacen Solo?

Wzmianka o siostrzeńcu natychmiast skierowała myśli Mistrza Jedi na inne tory.

- Wiesz może, co się z nim dzieje? - zapytał Luke.

Sekot kiwnęła głową.

- Właśnie w tej chwili z nim rozmawiam - oznajmiła.

Jag i Tahiri starali się, żeby od drugiego yorik-tremy oddzielała ich iglica przekaźnika. Unosili się na niewielkiej wysokości, licząc na to, że osłoni ich chmura pyłu, wznoszonego przez eksplozje min i gazy wylotowe silników rakietowych skuterów. Tylko raz natknęli się na opór, ale szybko rozprawili się z pilotem samotnego tsik seru.

Wkrótce potem przelecieli między poziomymi wspornikami i zanurkowali w głąb podstawy przekaźnika. Zewnętrzne rusztowanie pełniło funkcję zarówno osłony, jak i fundamentu ogromnej, skomplikowanej anteny. Urządzenie kontrolne detonatorów ukryto w jej podstawie, w tunelu remontowym, wydrążonym jednak zbyt nisko, żeby dało się tam wlecieć rakietowym skuterem.

Jag wyłączył repulsorowy silnik i zeskoczył z siodełka. Tahiri go osłaniała, gdy wciągał skuter pod osłonę. Kiedy skończył, weszli do tunelu i znaleźli się w kompleksie sterowni.

Podstawa anteny przypominała labirynt wsporników i przewodzących prąd grubych kabli, których końce mknęły pod powierzchnią gruntu. W sterowni było tak ciemno, że kłopoty z przekazywaniem obrazów miały nawet wzmacniacze światłości ich hełmów. Jag i Tahiri zapuszczali się coraz dalej dzięki poświacie rzucanej przez energetyczną klingę jej świetlnego miecza. Znaleźli urządzenie kontrolne detonatora dokładnie we wskazanym miejscu.

Jag kucnął obok niego i uzyskał dostęp do wnętrza dzięki pierwszemu z trzech podanych kodów. Z głębi urządzenia wynurzyła się rozjarzona płyta kontrolna z niewielkim dwuwymiarowym ekranem wizualnym i miniaturową klawiaturą. Trudno było cokolwiek na niej wystukać w grubych rękawicach, ale młody pilot wpisał drugi kod, wymagany do zainicjowania procedury autodestrukcji przekaźnika. Kiedy skończył, uzyskał dostęp do katalogu programatora chronometru, po czym wpisał jednominutowe opóźnienie.

- Teraz musimy już tylko wprowadzić ostateczny kod - odezwał się do Tahiri. - Pamiętaj, nie będziemy mieli drugiej szansy. Jeżeli wpiszemy błędnie choćby jedną cyfrę, urządzenie automatycznie pozmienia kody i wyłączy się na dobre.

Młoda Jedi kiwnęła głową i zaczęła podawać partnerowi cyfry kodu:

- Zero-osiem, osiem-dwa, trzy-cztery, jeden-zero, trzy-zero.

- Mam taki sam - potwierdził Jag.

Wpisywał starannie każdą cyfrę, a Tahiri obserwowała go, żeby się upewnić, czy nie popełni błędu. Kiedy wystukiwał przedostatnią, coś ciemnego przeleciało przed płytą jego hełmu i z podświetlonej płyty kontrolnej trysnął snop iskier. Jag odruchowo odskoczył i sięgnął po blaster charric, okazało się jednak, że Tahiri go uprzedziła. Widząc lecące w ich kierunku dwa następne ogłuszające chrząszcze, przecięła je szybkimi jak myśl cięciami klingi miecza. Chwilę później rzucił się na nich yuuzhański wojownik, wymachując uniesionym amphistaffem. Tahiri wydała gardłowy okrzyk i skoczyła na spotkanie Yuuzhanina.

Jag został na swoim miejscu, żeby przypadkowy strzał nie trafił jego towarzyszki w ciasnym pomieszczeniu, ale w razie potrzeby był gotów przyjść jej z pomocą. Ledwo się orientował, co się dzieje, bo szybkie jak myśl ruchy energetycznej klingi kreśliły w powietrzu oślepiająco jasne smugi. W pewnej chwili wydało mu się, że Tahiri cofa się pod ciosami amphistaffa, ale kiedy już się przeraził, że została pokonana, zanurkowała pod yuuzhańską bronią i jakby od niechcenia zadała cios, który rozplatał wojownika od szyi po pachwinę.

Jag zobaczył kłęby pary, usłyszał charkot i przecięty na dwoje Yuuzhanin runął na plecy.

Tahiri odwróciła się i spojrzała na partnera. Nie była nawet zdyszana.

- Jak poważne są uszkodzenia? - zapytała.

Młody pilot popatrzył na płytę kontrolną panelu detonatora. Była osmalona i stopiona, a bijąca ze środka poświata bezpowrotnie zgasła. Kiedy Jag dotknął płyty, urządzenie nie obudziło się do życia.

- To nie może być dobry znak - powiedział.

- Musimy coś zrobić, żeby znów zaczęło działać - stwierdziła Tahiri.

Wyszkolony przez Chissów pilot pochylił się nad urządzeniem, żeby się mu lepiej przyjrzeć.

- Wydaje mi się, że zostały uszkodzone tylko obwody sterujące - odezwał się po chwili. - Sam moduł wygląda na sprawny. Musi istnieć inny sposób, żeby go aktywować.

Z ciemności za ich plecami doleciał jakiś szmer. W ułamku sekundy Tahiri odwróciła się plecami do partnera i gotowa do odparcia kolejnego ataku uniosła klingę miecza nad głowę. Równie szybko jednak się odprężyła. Nie zobaczyła następnego wojownika, ale oszroniony ochronny skafander, jakie wydawano przedstawicielom Galaktycznego Sojuszu. Z jednego boku spływała strużka parującej krwi. Spoglądając przez częściowo zaparowaną szybę hełmu, Jag rozpoznał wykrzywione bólem rysy twarzy Noghriego.

- Eniknar? - Zanim Tahiri podbiegła do ochroniarza z pokładu przekaźnikowej bazy, żeby go podtrzymać, obca istota osunęła się obok niej na powierzchnię grantu. Poruszała ustami, ale Jag niczego nie usłyszał.

- Ma uszkodzony komunikator - domyśliła się młoda Jedi. - Usłyszysz, co mówi, jeżeli zetkniecie się hełmami.

Jag pochylił się nad rannym Noghrim.

- Sterowanie ręczne. - Cichy głos Eniknara brzmiał jeszcze bardziej niewyraźnie niż zazwyczaj, ale trudno było nie zwrócić uwagi na przebijające z tonu cierpienie. - Można skorzystać ze… sterowania ręcznego.

Przebierając nieporadnie palcami, Eniknar chwycił panel kontrolny detonatorów. Z wysiłkiem odchylił tylną ściankę i pokazał kilka różnobarwnych guzików.

- Sterowanie ręczne - wycharczał, ponownie osuwając się na Tahiri, jakby właśnie zużył resztkę siły. - Zakodowane.

- Czy to wywoła eksplozję ładunków wybuchowych?

Noghri potwierdził.

- Da się nastawić jakiekolwiek opóźnienie?

Eniknar pokręcił głową.

- Więc jeśli ktoś wpisze kod, od razu zginie?

Kolejne kiwnięcie głową.

Jag i Tahiri cofnęli się od urządzenia. Spojrzeli po sobie ponad rannym ochroniarzem, ale zanim którekolwiek zdążyło się odezwać, Eniknar chwycił przód skafandra pilota i przyciągnął go do siebie.

- Ja - wycharczał. - Ja to zrobią. Znam nowy kod.

- Nie ma mowy - sprzeciwił się Jag, uwalniając się z uścisku jego palców. - Podaj nam kod, a Tahiri posłuży się Mocą, żeby przyciskać guziki z bezpiecznej odległości.

- Chyba nie mamy na to czasu - odezwała się rzeczowo młoda Jedi. - A poza tym, nawet gdybyśmy to mogli zrobić, nie zmieścimy się we troje na siodełku rakietowego skutera. Któreś z nas i tak musiałoby tu zostać.

Jag oddalił się od rannego ochroniarza, żeby tamten go nie usłyszał.

- Skąd wiesz, że możemy mu zaufać? - zapytał. - Droma ostrzegał nas, żebyśmy się mieli przed nim na baczności, pamiętasz? Leia uważa, że to zdrajca. A jeśli to podstęp? Jeżeli go zostawimy, żeby…

- To nie jest podstęp - ucięła Tahiri.

- Skąd możesz być tego pewna?

Młoda Jedi spojrzała na Eniknara, który wpatrywał się w Jaga. Dopiero po kilku sekundach przeniosła spojrzenie na partnera.

- Po prostu jestem - powiedziała.

- No cóż, to wcale jeszcze nie oznacza, że to on musi poświęcić…

- Jagu - przerwała mu surowo Tahiri. - Nie mamy na to czasu. Sądząc z jego wyglądu i tak długo nie pożyje.

Młody pilot ciężko westchnął. Tahiri miała rację, naprawdę kończył się ich czas. Podszedł do Eniknara i pochylił się nad nim.

- Na pewno chcesz to zrobić? - zapytał, jakby zamierzał dać mu ostatnią szansę zmiany decyzji. - Moglibyśmy spróbować…

Zanim skończył, ochroniarz z pokładu bazy pokręcił głową.

- W ten sposób… przynajmniej… zginę… z honorem - wyszeptał.

Jag zrozumiał, że nie ma sensu się mu sprzeciwiać. Noghri tracił siły i gdyby zbyt długo zwlekali z podjęciem decyzji, Jag mógłby stanąć przed perspektywą wyboru między poświęceniem życia Tahiri a swojego.

Ustawił panel kontrolny w taki sposób, żeby się znalazł na wysokości piersi Eniknara, a Tahiri obróciła urządzenie, żeby Noghri dobrze widział różnobarwne guziki. Przytknęła hełm do hełmu ochroniarza.

- Dwadzieścia sekund - powiedziała. - odczekaj dwadzieścia sekund, a potem wprowadź kod, dobrze? To nam wystarczy, żeby się stąd wynieść.

Eniknar zamknął oczy i kiwnął głową.

- Tyle mogę… zaczekać - szepnął.

Oparli go plecami o wzmocniony wspornik i zostawili przed urządzeniem. Jag włączył silnik skutera i odleciał w ciemność. Roztrącając na boki gromadę gadopodobnych wojowników, usłyszał głos Tahiri.

- Rrush’hok ichnar vinim’hok - mruknęła cicho młoda Jedi.

- Co to znaczy? - zapytał.

- To błogosławieństwo Yuuzhan Vongów - odparła młoda Jedi. - Oznacza: „Umieraj dobrze, mężny wojowniku”.

Jag kiwnął głową, jakby się z nią zgadzał, ale nadal czuł się nieswojo, że tak łatwo przyswoiła sobie zwyczaje Yuuzhan Vongów.

- Wydaje mi się, że pozostali są mu winni przynajmniej przeprosiny - powiedział.

- Dopilnuję, żeby tak się stało, kiedy wszystko się uspokoi.

- Nie sądzisz, że to trochę za późno?

- Nie dla tych spośród nas, którzy zachowają go w pamięci - odparła Tahiri.

Poświęcenie Eniknara nie spodobało się Jagowi ze zbyt wielu względów, żeby mógł wszystkie sobie uświadomić. Chissowie czuli wstręt do samobójstwa, bo uważali je za coś w rodzaju nieuzasadnionego marnotrawstwa. Decyzja Noghriego miała wprawdzie ocalić życie wielu istot, ale to nie oznaczało, że Jag mógł się z nią pogodzić.

Istniało jednak jeszcze coś, co nie dawało mu spokoju. Kto właściwie był zdrajcą, jeżeli nie Eniknar, którego podejrzewali chyba wszyscy?

Niebo za ich plecami rozbłysło jaskrawym, białym blaskiem, jakby na skutej lodem i pozbawionej słońca planecie wstawał niewiarygodny świt.

- Twój wuj pyta o ciebie - odezwała się postać z twarzą Vergere, patrząc na Jacena. Saba przysłuchiwała się ich rozmowie, jakby z każdą chwilą bardziej uważała ją za coś naturalnego. To, że Sekot mogła być w dwóch miejscach równocześnie, nie wydawało się jej obecnie równie niewiarygodne jak jeszcze poprzedniego dnia. - Powiedziałam mu, że wszyscy macie się dobrze i że teraz, kiedy próba dobiegła końca, nie stanie się wam żadna krzywda.

- Czy poddałaś jej także Ferroan? - zapytała Saba. Wciąż jeszcze nie mogła się pogodzić z tym, że ona i Jacen dali się wywieść w pole. Rzekomy przywódca porywaczy, Senshi, uśmiechał się do niej pogodnie ze skraju nasiennego gruntu, gdzie odpoczywał obok pani Magister.

Sekot odwróciła się do Barabelki.

- Kiedy uzyskałam świadomość, już przebywali na mojej powierzchni - zaczęła. - Prawdopodobnie to ich przybycie spowodowało moje przebudzenie… a przynajmniej je przyspieszyło. Może proces dochodzenia do pełni świadomości wymagał tylko obecności Ferroan, żeby dobiec końca?

- To jeszcze nie wyjaśnia, skąd się wzięłaś - odezwała się Danni. Młoda badaczka całkowicie przyszła do siebie po utracie przytomności z woli Sekot. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami na noszach, przysłuchiwała się w napięciu historii planety. - Czym byłaś, jeżeli nie przypadkową kombinacją pierwiastków, czekających tylko na pojawienie się inteligentnej i pokojowo nastawionej cywilizacji, żeby twoja ewolucja mogła zostać uwieńczona świadomością? Jak doszło do tego, że zaistniałaś?

- Wielokrotnie sama zadawałam sobie to pytanie, ale nigdy nie znalazłam zadowalającej odpowiedzi - przyznała Sekot. - Ojciec Jabithy rozumiał Moc w niewłaściwy sposób. Dopiero teraz to zrozumiałam. Przypuszczał, że wszyscy stanowią jedność w Potencjum, a pogląd ten wyznaje nawet teraz wielu Ferroan. Jedi udowodnili mi jednak, że zło jest czymś realnym, a ja wiem, że Przybysze z Dali istnieją poza Mocą. Nie mam tylko pojęcia, co to może oznaczać dla mnie. Czy zrodziłam się z Mocy, czy może z czegoś innego?

- Dyskutowaliśmy o tym - stwierdziła Danni. - Istnieje wiele możliwości.

- Z przyjemnością porozmawiam z wami o nich, ale kiedy indziej. - Vergere odwróciła głowę i spojrzała na Jacena, aż zafalowały piórka jej bokobrodów. - Pozostaje jednak fakt, że jedna próbka nie wystarczy, aby któreś z nas doszło do sensownego wniosku. Po prostu nie wiem, skąd się wzięłam. Nie natknęłam się na inne istoty swojego rodzaju w żadnym innym zakątku galaktyki, więc zaczęłam się zastanawiać. Może uzyskałam świadomość raz, a może wcześniej wiele razy? Może bez Ferroan na swojej powierzchni traciłam tę świadomość i zapominałam o mrocznych okresach swojego rozwoju? Może wkroczyłam na ścieżkę światłości dopiero, kiedy na mojej powierzchni pojawił się ktoś, kto mógłby się ucieszyć z moich narodzin… kto by mnie poznał? Gdyby nie to, czy kiedykolwiek można byłoby mnie uważać za żyjącą istotę?

Sabę przeraziła perspektywa istnienia inteligentnych planet, rozproszonych po całej galaktyce niczym osierocone pisklęta. Jak by się czuły, gdyby naprawdę dorastały same i nie wiedziały, kto je zrodził ani kim mogą być ich bracia i siostry? Nie umiała sobie tego wyobrazić. Nie potrafiła także zdecydować, czy byłoby dla nich gorzej, czy lepiej, gdyby poznały członków swojej rodziny, ale później ich straciły.

Czekając na odpowiedź Jacena, Vergere kierowała na niego chłodne spojrzenie.

Młody Solo zastanawiał się jakiś czas i w końcu kiwnął głową.

- Masz rację - powiedział. - Liczy się to, jak traktujemy innych, a nie skąd się wzięliśmy.

- Właśnie, rycerzu Jedi - odparła Sekot. - Uważam za słuszne wszystko, co zrobiłam, odkąd ożyłam. Ufam i jestem posłuszna swoim celom.

- Ona chciałaby usłyszeć, jakie to są cele - odezwała się Barabelka.

- Takie same, jak każdej inteligentnej istoty… żyć w pokoju, wzrastać w mądrości i poznaniu, kochać i być kochaną. - Vergere uśmiechnęła się szeroko i beztrosko, jakby chciała złagodzić surowość następnych słów. - Ale jeżeli ktoś zechce pozbawić mnie prawa do kierowania się w życiu tymi przesłankami, stanę przed koniecznością takiego samego wyboru, jakiego muszą dokonać wszyscy inni: uciekać albo walczyć. Wybierałam już jedno i drugie.

Coraz bardziej zaniepokojona Leia usiłowała czwarty raz nawiązać łączność z Ashpidar.

- Pani komandor, słyszy mnie pani? - zapytała.

- Może pani komandor Ashpidar jest zajęta ważnymi sprawami gdzieś indziej - zasugerował C-3PO.

- Nie byłabym tego pewna - odparła księżniczka. - To wszystko trwa zbyt długo. Dobry komendant nie zostawiłby swojego posterunku bez dozoru podczas takiego kryzysu. - Chwilę się wahała, ale w końcu wstała. - Idę zobaczyć, czy nie stało się jej coś złego.

- O rety… - Złocisty android zaczął wymachiwać rękami jak ptak-nielot. - Czy to naprawdę dobry pomysł, księżniczko? - zapytał. - Może powinna pani nawiązać przedtem łączność z dowódcą służby bezpieczeństwa bazy…

- Wolę to sprawdzić sama. - Leia udała się do pasażerskiej świetlicy, żeby wyjąć z szafki świetlny miecz i blaster. - To jedyny sposób, żeby się upewnić.

- Jak pani sobie życzy, księżniczko - odparł zrezygnowany Threepio.

Meewalha i Cakhmaim, jej noghriańscy ochroniarze, pierwsi weszli do pępowiny łączącej „Sokoła” ze śluzą bazy.

- Zostań tu - rozkazała Leia protokolarnemu androidowi. - Jeżeli coś usłyszysz, połącz się ze mną przez interkom. Gdybym nie wróciła za pół godziny ani nie skontaktowała się z tobą, zatrzaśnij klapę włazu śluzy i zaczekaj do powrotu Hana. Pod żadnym pozorem nie wpuszczaj na pokład „Sokoła” nikogo innego.

Zostawiła Threepia roztrzęsionego i wzburzonego, ale zapewniającego gorliwie, że będzie postępował zgodnie z jej instrukcjami. Przecisnęła się między obojgiem Noghrich, pokonała cumowniczy rękaw i weszła na pokład przekaźnikowej bazy.

Kiedy podążała do kwatery Ashpidar, na korytarzach panowała głucha cisza. W bazie obowiązywał najwyższy stopień gotowości, więc większość członków personelu pełniła służbę na stanowiskach, gotowa stawić czoło niespodziewanym zagrożeniom. Po drodze Leia minęła dwóch Ugnaughtów i nadzorującą ich pracę sullustańską panią inżynier, która dokonywała przeglądu przekaźnika energii, ale jeżeli nie liczyć tych trojga, baza wyglądała na wymarłą.

Leia zwolniła i mając się na baczności, skręciła w łukowato biegnący korytarz wiodący do gabinetu Ashpidar. Nie miała pojęcia, dlaczego jest zdenerwowana, ale nie potrafiła się pozbyć wrażenia, że wydarzyło się coś złego.

Nie zdziwiła się, kiedy zastała drzwi gabinetu Ashpidar zamknięte. Odwróciła się do Meewalhy.

- Wróć i sprowadź tamtą panią inżynier - rozkazała. - Może ona pomoże nam dostać się do środka.

Czekając na powrót Meewalhy z Sullustanką, wytężała słuch w nadziei, że usłyszy dobiegające z drugiej strony dźwięki. Gabinet był albo pusty, albo…

Zreflektowała się i nie dokończyła myśli. Nie powinna wyciągać pesymistycznych wniosków, dopóki nie miała po temu wystarczających przesłanek. Istniało tysiąc powodów, które mogłyby wyjaśniać milczenie pani komendant bazy. Wprawdzie ani jeden rozsądny nie przychodził jej do głowy, ale to jeszcze nie oznaczało, że nie istnieje.

- W czym mogę pomóc? - zapytała Sullustanka, podchodząc pewnie do Leii.

- Przepraszam, że przeszkadzam ci w pracy… - Leia spojrzała na naszywkę na kieszeni bluzy munduru pani inżynier - …Gantree, ale muszę się dostać do tego gabinetu.

Sullustanka od razu nabrała podejrzeń.

- Dlaczego? - zapytała.

- Pani komandor Ashpidar nie odpowiada na moje próby nawiązania łączności - odparła księżniczka.

- Może tylko odpoczywa?

- W takiej chwili? - Leia pokręciła głową.

- Więc może jest zajęta gdzieś indziej na terenie bazy.

- Czy widziałaś ją w ciągu ostatnich kilku godzin?

Gantree westchnęła i zamrugała ogromnymi oczami.

- Musi pani zrozumieć, że w bazie takiej jak ta szanuje się czyjąś prywatność - zaczęła. - Nie mogę…

- Doskonale rozumiem, ale to bardzo ważne - przerwała księżniczka. - Mam okropne przeczucie, że pani komendant przydarzyło się coś złego. Proszę otworzyć te drzwi. Wezmę na siebie pełną odpowiedzialność, jeżeli się okaże, że moje podejrzenia były nieuzasadnione.

Sullustanka powoli pokiwała głową.

- Niech będzie - mruknęła. Podeszła do drzwi i przyjrzała się klawiaturze kontrolnego modułu. - Ale jeżeli zapyta… - Zmarszczyła brwi i spojrzała na zamek. - To dziwne.

- Co takiego? - zapytała księżniczka.

- Drzwi - odparła pani inżynier. - Zamknięto je z zewnątrz.

Leia poczuła nieprzyjemne łaskotanie w żołądku, a Sullustanka wystukała długą serię cyfr kodu. W końcu rozległ się cichy pisk, zamek szczęknął i drzwi się otworzyły.

Pierwsza przestąpiła próg Meewalha. Leia wyciągnęła świetlny miecz i weszła za nią, ale nie wysunęła klingi broni. Od pierwszej chwili zwróciła uwagę na unoszącą się w gabinecie Ashpidar woń ozonu. Chwilę później zauważyła wystające spod biurka wielkie stopy nieruchomej osoby.

Podbiegła do leżącej na brzuchu Ashpidar i zauważyła, że ktoś owinął jej rogi siatką z cienkich drutów. Pani inżynier przecisnęła się obok niej i zaczęła badać ciało zwierzchniczki.

- Torturowali ją! - wykrzyknęła, zrywając druty z jej głowy. - Gotalowie nie znoszą sąsiedztwa silnych pól elektromagnetycznych.

Księżniczka kucnęła obok Sullustanki. Nie bardzo się orientowała w fizjologii Gotalów.

- Przyjdzie do siebie? - zapytała.

- Straciła przytomność. - Gantree zwróciła na Leię ogromne oczy, w których kryło się współczucie. - Komu mogło na tym zależeć.

- Lady Vader - szepnął Cakhmaim. - Chyba powinnaś to zobaczyć.

Leia spojrzała we wskazaną stronę. Noghri oglądał sejf w ścianie gabinetu Ashpidar. Powinien być starannie zamknięty, ale drzwiczki były uchylone. Gdy Cakhmaim otworzył je na oścież, oczom wszystkich ukazało się puste wnętrze.

Kiedy księżniczka uświadomiła sobie, co się stało, zamarła ze zgrozy.

- Ktoś ukradł villipa - powiedziała.

Sullustańska pani inżynier wyglądała na zdezorientowaną.

- Villipa? - powtórzyła.

- Eniknar i Ashpidar znaleźli go kilka dni temu, ukrytego w naprawczym szybie - wyjaśniła księżniczka. - Jeszcze zanim rozpoczął się atak Yuuzhan Vongów, starali się zorientować, do kogo należy. Ktoś musiał się nim posłużyć, żeby wskazać wrogom kryjówkę bazy.

- Zdrajca? - zapytała oszołomiona Sullustanka. - Tu, w naszej bazie?

Leia uświadomiła sobie, że ogarnia ją rezygnacja.

- Sądziliśmy, że był nim Eniknar, bo roztaczał niewłaściwy zapach - wyjaśniła.

Gantree zmarszczyła brwi.

- A co zapach ma z tym wspólnego? - zapytała.

- Dla Noghrich wszystko - oznajmiła księżniczka. - Zazwyczaj. - Spojrzała na ochroniarzy, ale Noghri nie potrafili nadawać twarzom wyrazu zakłopotania. - Tymczasem prawdziwy zdrajca nie opuścił terenu bazy - podjęła. - A teraz ma do dyspozycji villipa.

Na pełnej wyrazu twarzy pani inżynier odmalowało się przerażenie.

- Może sprowadzić nam na kark Yuuzhan Vongów! - wykrzyknęła Sullustanka.

Leia pokiwała głową.

- Musimy znaleźć sposób, żeby go albo ją powstrzymać - powiedziała.

- A może już jest za późno? - zaniepokoiła się Gantree.

- To mało prawdopodobne - odparła księżniczka. - Zdrajca będzie chciał wcześniej opuścić pokład bazy. Na pewno nie zdecyduje się zginąć z pozostałymi członkami personelu.

- Musi opuścić bazę pieszo, bo w ładowni nie pozostał ani jeden skuter rakietowy - przypomniała sobie pani inżynier.

- I musi poświęcić trochę czasu, żeby włożyć ochronny skafander - dodała Leia. Zrozumiała, że nie ma czasu do stracenia. Przybyli wprawdzie za późno, żeby zapobiec torturowaniu Ashpidar w celu zmuszenia jej do wyjawienia kodu zamka sejfu, ale mogli jeszcze powstrzymać zdrajcę przed nawiązaniem łączności z Yuuzhan Vongami. - Chodźmy! - powiedziała.

Gantree wybiegła z gabinetu pani komendant bazy tuż za Leią.

- Sprawdzenie listy obecności ujawni nam, kogo brakuje - wysapała, wzburzona nieoczekiwanym pośpiechem rozmówczyni.

- To by go tylko uprzedziło, że coś podejrzewamy - sprzeciwiła się księżniczka. - Nie, musimy go odnaleźć, zanim ucieknie. Z których śluz może skorzystać?

- Istnieje tylko jedna, przez którą można wyjść na zewnątrz w ochronnym skafandrze - odparła Sullustanka.

- Zaprowadź mnie do niej!

Przebierając pospiesznie krótkimi nogami, pani inżynier ruszyła szybko głównym korytarzem. Do pośpiechu przynagliły ją słowa Leii, że to jedyny sposób powstrzymania zdrajcy. Nie było czasu, by przelecieć bazą w bezpieczniejsze miejsce… ani „Sokołem”, jeżeli już o tym mowa. Gdyby poszukiwania tego łajdaka zakończyły się niepowodzeniem, wszyscy na pokładzie bazy i frachtowca mogli się pożegnać z życiem.

Kiedy dotarli do śluzy, zastali zamkniętą klapę wewnętrznego włazu. Przez grube transpastalowe okno zauważyli w śluzie niewysokiego osobnika, pospiesznie uszczelniającego ostatnie zatrzaski ochronnego skafandra. Zdrajca stał tyłem i Leia nie mogła go rozpoznać, ale stojąca obok niej Sullustanka odgadła natychmiast. Wcisnęła guzik interkomu.

- Tegg! - zawołała. - Co ty wyprawiasz?

Stojący w śluzie Ugnaught nie odpowiedział, ale zaczął się spieszyć jeszcze bardziej. Na płycie pokładu obok niego stała próżnioszczelna skrzynka, na tyle duża, żeby pomieścić villipa.

- Dlaczego to robisz? - ciągnęła pani inżynier. - Nie rozumiesz, że skazujesz wszystkich na pewną śmierć?

Ugnaught odwrócił głowę, ale nie odpowiedział. Błyski nienawiści w jego małych oczach ujawniły jednak Leii całą prawdę: Brygada Pokoju. Jej przedstawiciele byli dosłownie wszędzie, a ich żalom nadali ostateczny kierunek dopiero Yuuzhan Vongowie.

- Czy możemy otworzyć tę klapę? - zapytała księżniczka.

Sullustanka wpisała na klawiaturze jakiś kod, ale rozłożyła ręce w geście bezradności.

- Zablokował urządzenia kontrolne! - wykrzyknęła.

- Więc musimy go powstrzymać, zanim stamtąd wyjdzie - zdecydowała Leia. Na myśl o nadciągającej katastrofie poczuła, że świerzbią ją końce palców. - Czy ta śluza spełnia standardowe wymogi bezpieczeństwa?

Sullustanka wyglądała na urażoną podejrzeniem, że może nie spełniać.

- Naturalnie - powiedziała. - Dlaczego pani pyta?

- Bo to oznacza, że klapa zewnętrznego włazu się nie otworzy, jeżeli w wewnętrznym powstanie szczelina - wyjaśniła księżniczka, wysuwając klingę świetlnego miecza. - Proszę się cofnąć.

Jej ochroniarze i pani inżynier wycofali się pod przeciwległą ścianę lądowiska. Leia uniosła świetlny miecz, skupiła się i przesłała do niego maksymalną energię. Musiała wykorzystać całą siłę, jeżeli chciała wywiercić otwór w półmetrowej tafli transpastali.

Kiedy zetknęła koniec energetycznej klingi z oknem, we wszystkie strony trysnęły jaskrawożółte iskry, a po powierzchni klapy włazu spłynęła strużka stopionej transpastali. Leia czuła, że klinga zaczyna się zagłębiać… w tempie mniej więcej centymetra na sekundę. Ugnaught spojrzał na okno i zdwoił tempo przygotowań do ucieczki, ale księżniczka nie pozwoliła, żeby ten widok rozproszył jej uwagę. Nie mogła mu przeszkodzić, więc musiała się skupiać na swoim zadaniu. Ograniczyła świadomość do samej klingi i zaczęła posyłać fale woli wzdłuż ostrza, które powoli przedzierało się przez taflę transpastali. Koncentrując się na przerywaniu wiązań chemicznych i uwalnianiu cząsteczek pierwiastków, z każdą sekundą pogrążała klingę coraz głębiej. Jej świadomość roztapiała się w ogniu do tego stopnia, że niemal przestawała istnieć. Wszystko zależało od jednego niewiarygodnie prostego zadania, a Leia utożsamiła się z tym zadaniem. Czuła się, jakby nie pozostało jej nic innego.

Dopiero na dźwięk alarmu niechętnie zwróciła uwagę na to, co ją otacza. W pierwszej chwili pomyślała, że przebiła grube okno i aktywowała system bezpieczeństwa śluzy, ale nadal wyczuwała opór klingi miecza. Oderwała spojrzenie od rozjarzonej smugi i zauważyła pulsującą czerwoną lampkę ostrzegawczą. Uświadomiła sobie jednak, że to nie ona pobudziła system alarmowy. Klapa zewnętrznego włazu została otwarta, a śluza świeciła pustkami.

Leia nie mogła uwierzyć własnym oczom. To przecież niemożliwe! A jednak wzrok jej nie mylił. Ugnaught uciekł i zostawił otwartą klapę, żeby nikt nie mógł wybiec za nim. Te same systemy bezpieczeństwa, które powinny go powstrzymać, uniemożliwiały obecnie jego ściganie. Księżniczka nie mogła otworzyć klapy wewnętrznego włazu, dopóki klapa zewnętrznego była uchylona. Wszystkie jej starania poszły na mamę…

Wyłączyła klingę świetlnego miecza i odwróciła się do Sullustanki.

- Czy możesz przelecieć bazą w inne miejsce bez wiedzy i zgody Ashpidar? - zapytała.

- Tak, ale… - zaczęła pani inżynier.

- Więc zrób to - ucięła Leia. - Zabierz ją stąd! Nieważne, dokąd. Ja wystartuję „Sokołem” i może odwrócę od was uwagę Yuuzhan Vongów. Jakakolwiek szansa jest lepsza niż żadna!

Gantree zamrugała szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Księżniczka wyczuwała jej strach, ale nie miała czasu jej uspokajać. Jeżeli zamierzali ocalić przekaźnikową bazę od zagłady, musieli…

Jej uwagę przyciągnął nagle dziwny grzechot, wydobywający się ze śluzy. Odwróciła się i zobaczyła w niej… Ugnaughta. W komorze unosiły się kłęby gęstej, ciemnej atmosfery, więc księżniczka nie bardzo mogła się zorientować, co się dzieje, ale wyglądało, jakby Tegg się cofał. W pewnej chwili potknął się i rozciągnął na wznak jak długi. Leia obserwowała, jak z trudem wstaje, ale nadal się cofa, odwrócony plecami do transpastalowego okna. Dopiero po kilku sekundach zauważyła powód jego przerażenia.

Do śluzy wskoczyła ubrana w ochronny skafander istota ludzka. Uniosła płonącą fioletowym blaskiem klingę świetlnego miecza, jakby przygotowywała się do zadania ciosu.

Leia poczuła, że ulga ściska jej gardło.

- Jaina! - wykrzyknęła.

- Przybiegłam tak szybko, jak mogłam - usłyszała głos córki z głośnika interkomu.

- Wyczułaś mnie? - zapytała.

- Zorientowałam się, że dzieje się coś złego - odparła młoda Solo. - Pojawiłam się w samą porę, żeby przyłapać tego gościa, jak próbuje pobudzić villipa.

W tej samej chwili Ugnaught wykonał zwód i puścił się biegiem do włazu śluzy. Jaina machnęła wolną ręką i Tegg pofrunął na boczną ścianę komory z szeroko rozłożonymi nogami i rękami.

Krótko potem we włazie pojawiła się następna osoba. Leia zorientowała się, że rozmawia z Jainą, ale nie była ubrana w ochronny skafander, więc nie usłyszała ani słowa.

- Droma twierdzi, że coś dzieje się w górze - odezwała się Jaina, kiedy z pomocą Ryna usunęła blokadę klapy zewnętrznego włazu. - Wygląda na to, że walka rozgorzała na nowo. Zostaniemy jakiś czas w bazie, a ty wróć na pokład „Sokoła” i upewnij się, czy Pellaeon nie przysłał nowych danych telemetrycznych.

Leia kiwnęła głową, ale jej ulga po uniemożliwieniu zdrajcy ucieczki przerodziła się znów w niepokój. Cokolwiek było powodem przełamania pata na polu walki, nie wróżyło najlepiej siłom zbrojnym Imperium. Yuuzhan Vongowie nadal przewyższali je pod każdym względem.

A poza tym plan walki nie przewidywał takiego obrotu sytuacji. Gdyby Jainie i pozostałym udało się wysadzić w powietrze iglicą przekaźnika, aby stworzyć wrażenie, że zniszczeniu uległa baza przekaźnikowa, komandor Vorrik nie miałby powodu zostawać dłużej w przestworzach Esfandii. Mógłby odlecieć w przeświadczeniu, że wykonał zadanie i ocalił honor, i pozwolić, aby Galaktyczny Sojusz zajął się przesiewaniem szczątków. Dlaczego więc nie dawał za wygraną?

Po szczęśliwym zażegnaniu kryzysu z yillipem księżniczka skierowała myśli na resztę planety, otaczające ją przestworza i całą galaktykę. Bitwa na powierzchni Esfandii może i była wygrana, ale ostateczny wynik walki w przestworzach wciąż jeszcze nie został przesądzony. Nie dawało jej jednak spokoju denerwujące i nieokreślone uczucie, które nieprzyjemnie łaskotało jej żołądek. Co potoczyło się niezgodnie z planem?

Jacen poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.

- Postanowiłaś walczyć - odgadł, odnosząc się do słów byłej nauczycielki z takim samym szacunkiem, jakby wypowiadała je prawdziwa Vergere. - Czy właśnie to starasz się mi powiedzieć?

Sekot odwróciła się i zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem.

- Tego nie powiedziałam - oznajmiła. - Stwierdziłam tylko, że miałam wybór i wypróbowałam wcześniej obie możliwości. Walczyłam z Przybyszami z Dali i ich pokonałam. Potem uciekłam przed ogniami wewnętrznej części galaktyki do ciemności części zewnętrznej, gdzie mogłam być sama… i gdzie czułam się bezpieczna. Wiele lat taki stan nie ulegał zmianie. Później przylecieliście i zakłóciliście mój spokój.

- Pierwsi zjawili się tu Yuuzhan Vongowie - przypomniał Jacen.

- I oni, i wy przedostaliście się do mojego Sanktuarium.

- Ale w odmiennych zamiarach.

Zdumiony wizerunek Vergere uniósł upierzone brwi.

- To tylko domysły, młody Jedi - odezwała się Sekot. - Nie wiesz, czego chcieli ode mnie Przybysze z Dali, czego ode mnie żądali ani co starali mi się zabrać, a jednak bardzo pewnie wypowiadasz się na temat ich intencji.

Jacen uśmiechnął się przepraszająco i kiwnął głową.

- Naturalnie, masz rację - przyznał ze skruchą i spojrzał na Vergere. - Musiałaś jednak dostrzec w nas jakąś różnicę. Mimo wszystko pozwoliłaś nam wylądować, podczas gdy Yuuzhan Vongów po prostu unicestwiłaś.

- Rycerze Jedi nigdy nie zamierzali wyrządzić mi krzywdy, a ja wiele nauczyłam się od nich w przeszłości - odparła Sekot. - Wiele jeszcze muszę się nauczyć i możecie mi w tym pomóc, jeżeli zajdą sprzyjające okoliczności. Wielu moich podwładnych pamięta waszych poprzedników i, gdyby nie wojna, z radością gościliby was na mojej powierzchni.

- Przybyliśmy tu w poszukiwaniu pokoju, nie wojny - oznajmił Jacen, starając się nasycić każde słowo tak dużą dawką szczerości, na jaką mógł się zdobyć.

- Jak mogę zapewnić wam ten pokój? - zapytała Sekot.

Młody Solo pokręcił głową. Właśnie to pytanie prześladowało go od chwili śmierci jego nauczycielki.

- Nie mam pojęcia - przyznał ponuro. - Musi jednak istnieć jakiś sposób, w przeciwnym razie Vergere nie przysłałaby nas w to miejsce.

- Mogę dać wam broń, żeby pomóc toczyć walkę - ciągnęła planeta. - Przybysze z Dali są niewidoczni w strumieniu życia, który pierwszy Magister nazwał Potencjum, a wy, Jedi, zwiecie Mocą, ale to jeszcze nie czyni z nich skończonych łajdaków. Od czasu pierwszego ataku Przybyszów z Dali badam fragmenty wraków ich okrętów, żeby zrozumieć, jak funkcjonują.

- Pragniesz dotrzeć do źródeł ich technologii, prawda? - domyśliła się Danni.

- Właśnie - przyznała Sekot. - Wiele z tego, co znalazłam, było niezrozumiałe i niepokojące, ale wzięłam, co mogłam, i uznałam to za swoją własność. Moje żyjące okręty i systemy uzbrojenia wykazują wiele podobieństw do okrętów Przybyszów z Dali, ale mają także kilka ich słabości.

Jacen poczuł, że oddech więźnie mu w gardle. Czyżby dlatego Vergere wysłała ich na Sekot? Cząstka jego świadomości zachwyciła się myślą, że pokona Yuuzhan Vongów ich własną bronią, ale reszta uświadamiała sobie, że takie rozstrzygnięcie kłóciłoby się ze wszystkim, co pamiętał o swojej nauczycielce. Wątpił, żeby Vergere wysłała ich na poszukiwania superbroni, które pomogłyby unicestwić Yuuzhan Vongów. Mogło jej chodzić o głębsze zrozumienie wrogów, a może poznanie ich słabości, ale z pewnością nie o kolejny sposób sprawienia im krwawej łaźni.

- Co się stało, Jacenie? - zapytała Sekot. - Nie wyglądasz na zachwyconego.

- Bo chyba nie jestem - mruknął młody Solo. - Chyba przylecieliśmy tu z innego powodu.

- Nie po pomoc w toczeniu wojny? - zainteresowała się Jabitha.

- Chodziło nam o pomoc, ale nie o taką - przyznał Jacen.

- Więc jaką? - zapytała Sekot. - Co jeszcze powinniśmy ci zaproponować?

- Nie mam pojęcia.

Wizerunek jego nauczycielki zmrużył jedno oko w typowo ptasi sposób.

- Jestem siłą niepodobną do żadnej, z jaką miałeś dotąd do czynienia - zaczęła planeta. - Czyżbyś chciał mi powiedzieć, że gdybym zaproponowała siebie jako broń w walce przeciwko Przybyszom z Dali, odrzuciłbyś moją propozycję?

Jacen czuł na sobie spojrzenia Saby i Danni, a w jego głowie toczyły walkę dwie możliwe odpowiedzi.

Tak, bo miał dość śmierci, zniszczeń i bezlitosnego kręgu przemocy. Militarne zwycięstwo Galaktycznego Sojuszu wiązało się z koniecznością wymordowania istot rasy Yuuzhan Vong. Jak mógłby żyć ze świadomością, że do pewnego stopnia odpowiada za to ludobójstwo?

I nie, bo nie widział innego sposobu obrony wszystkich, których kocha. Jeżeli nie istniało inne rozwiązanie oprócz militarnej potęgi, nie mógł stać bezczynnie i tylko się przyglądać, jak są prowadzeni na rzeź jego przyjaciele i członkowie rodziny. Gdyby odrzucił propozycję takiej superbroni, miałby czyste sumienie, ale co znaczyłoby moralne zwycięstwo, gdyby trzeba je było okupić śmiercią miliardów inteligentnych istot? Od jego odpowiedzi mogła zależeć przyszłość, ale w obecnej chwili Jacen czuł się niewiarygodnie mały. Jednym słowem mógł zmienić losy wojny, a wraz z nimi przyszłość mieszkańców galaktyki.

- I jak? - przynagliła go Sekot. - Jaka będzie twoja odpowiedź?

- Nie.

Luke wyobraził sobie pokolenia dzieci - takich jak jego syn Ben - które mogłyby się nie narodzić, gdyby Galaktyczny Sojusz przegrał wojnę z Yuuzhan Vongami, i poczuł się, jakby wypowiedziane słowo obijało się echem w jego głowie. Oczami wyobraźni ujrzał istoty wszystkich ras galaktyki, przemienione za pomocą bioinżynierii w niewolników Najwyższego Lorda Shimrry. Wszystkie komórki ich nieszczęsnych ciał protestowały, a członki mozoliły się w przeklętym kręgu bólu i rozpaczy. Czy myśląc o ich losie, naprawdę mógł odrzucić proponowane przez Sekot środki ocalenia galaktyki?

- Czy to znaczy, że przyjąłbyś moją propozycję? - zapytał wizerunek Anakina Skywalkera. Uniósł głowę, jakby pragnął się upewnić, czy dobrze usłyszał.

Luke pokiwał z namysłem głową.

- Przyjąłbym - powtórzył.

Wypowiadając to słowo, nie był do końca pewien, czy przyjmując tę propozycję, nie zbliżyłby się zbytnio do Ciemnej Strony, a może nawet zachęciłby do tego samą Sekot…

- Więc możesz uważać, że ją złożyłam - powiedziała planeta z szerokim uśmiechem na dziecinnej twarzy. Stojący za Lukiem Ferroanie zachłysnęli się z wrażenia. Nie spodziewali się tego… podobnie jak nie spodziewał się Mistrz Jedi.

- A jeszcze niedawno mówiłaś, że dążysz do pokoju i pragniesz, żeby ci nikt nie przeszkadzał - odezwała się Mara. Nawet nie usiłowała udawać, że nie uważa tego za podejrzane.

- Nadal tego pragnę- oznajmiła Sekot. - Wiem jednak, że nie mogę tego osiągnąć, przynajmniej dopóki Przybysze z Dali niepokoją tę galaktykę. I ja, i wy w równym stopniu skorzystamy z mojej propozycji.

- Ależ, Sekot! - wybełkotał osłupiały Rowel. - A co z Sanktuarium?

- Sanktuarium jest bezpowrotnie stracone - stwierdził wizerunek Anakina Skywalkera. - Musisz wiedzieć, że ucieczka pilota koralowego skoczka z księżyca MTrzy nie była wyłącznie wytworem fantazji. Podczas ataku pilot jednego myśliwca rzeczywiście wymknął się z mojej siatki. Musimy założyć, że wróci do swoich przełożonych, żeby złożyć meldunek, gdzie się ukrywam.

Na twarzach Rowela i Darak pojawiły się mieszane uczucia: przerażenie z powodu decyzji udzielenia pomocy rycerzom Jedi i osłupienie, że nawet ich wszechwładna planeta nie zapobiegła ucieczce jednego Przybysza z Dali.

Sekot odwróciła się do Ferroan i zauważyła grę uczuć na ich twarzach.

- Wygląda na to, że nie jestem tak wszechpotężna, za jaką mnie uważaliście - powiedziała. Przeniosła spojrzenie na oboje Skywalkerów. - Wy także nie - dodała. - Czyż to nie krzepiąca świadomość?

Pellaeon obserwował zagładę przekaźnika z uczuciem podobnym do zadowolenia. Eksplozja wyglądała, jakby przez warstwy gęstej atmosfery przebił się rozgrzany do białości ogromny bąbel, któremu towarzyszyły silne zakłócenia elektromagnetyczne. Nikt nie mógłby pomylić tego zjawiska z niczym innym, nawet mimo rozbłysków i eksplozji towarzyszących bitwie w przestworzach.

I co teraz, Vorrik? - pomyślał wielki admirał. Przekonajmy się, na czym naprawdę ci zależy. Czy podwiniesz ogon i uciekniesz, czy też może uraziłem twoją dumę do tego stopnia, że zostaniesz, abym mógł cię ostatecznie pognębić?

„Kur-hashan” unosił się niepewnie kilka minut, podczas których Vorrik uświadamiał sobie, co się stało. Pellaeon był ciekaw, co się dzieje w umyśle yuuzhańskiego komandora. Zastanawiał się, czy nie pokrzyżował mu sekretnego planu. Nie wątpił, że jakiś istnieje. Nie miało sensu marnowanie tak wielkich ilości energii tylko po to, żeby unicestwić jeden węzeł łączności. Vorrik mógł zniszczyć go już wiele dni wcześniej, bombardując powierzchnię Esfandii tak długo, aż przemieniłaby się w stopiony żużel. Skoro się na to nie zdecydował, mogło to oznaczać tylko jedno: zależało mu, żeby baza istniała.

Kiedy w końcu dowódca „Kur-hashana” zarządził zwrot, żeby przygotować się do ostatecznej rozgrywki, Pellaeon się uśmiechnął.

- Wyślij sygnał - polecił doradczyni. - Sądzę, że zwlekaliśmy z tym wystarczająco długo.

Tajemnice w tajemnicach…

Siły zbrojne Imperium i Yuuzhan Vongów starły się na nowo, a mroczną planetę w dole rozjaśniły tysiące jaskrawych rozbłysków. Piloci myśliwców typu TIE polowali na koralowe skoczki, artylerzyści okrętów liniowych kierowali potężne ilości energii przeciwko jednostkom przeciwnika, a ochronne pola płonęły tysiącami najróżniejszych barw, żeby rozproszyć we wszystkie strony energię śmiercionośnych strzałów. Gdyby ktoś obserwował niebo z powierzchni Esfandii, na pewno by zauważył, że płonie jaskrawym jak nigdy przedtem blaskiem.

Stojąc na mostku, Pellaeon obserwował, jak „Kur-hashan” zbliża się do jego okrętu. Ohydny, usiany guzami kadłub yuuzhańskiego niszczyciela szczerzył zęby niczym przerażająca śmiertelna maska. Wielki admirał wyobraził sobie, jak narasta wściekłość i zniecierpliwienie Vorrika. Niewierni rzucili mu wyzwanie, ale jego zwycięstwo było zapewnione. Pozostawało tylko kwestią czasu, zanim jego siły zbrojne zetrą na proch stawiających opór wrogów i rozrzucą ich szczątki po wszechświecie.

W pewnej chwili Pellaeon wyczuł, że po mostku jego okrętu przemknęła fala niepewności. Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem Vorrik nie ma racji. Mimo wszystko on, wielki admirał, mógł przeliczyć się w rachubach albo niewłaściwie zrozumieć odebraną wiadomość. Podzielił się nią tylko z doradczynią, bo inaczej mnóstwo rzeczy mogło potoczyć się nie po jego myśli.

Dopiero kiedy wyszczerzony czerep „Kur-hashana” prawie wyskakiwał na niego z ekranu głównego monitora, usłyszał głos oficera obsługującego stanowisko danych telemetrycznych:

- Rejestrujemy zakłócenia nadprzestrzeni, panie admirale! Dziesiątki zakłóceń!

Pellaeon wypuścił w końcu powietrze, które nieświadomie wstrzymywał w płucach, a w przestworzach wokół Esfandii zaczęły się pojawiać okręty wszystkich możliwych kształtów i rozmiarów. Zebrana naprędce flota była uzbrojona w przypadkowe działka i przestarzałe wyrzutnie, ale czego brakowało jej artylerzystom i członkom załóg pod względem nowoczesności uzbrojenia, równoważyły z nawiązką wola walki i chwila zaskoczenia przeciwnika. Przybysze rzucili się na yuuzhańskie okręty i towarzyszące im jednostki pomocnicze. Zaczęli ostrzeliwać dovin basale i wyrywać z kadłubów olbrzymie bryły korala yorik. Z początku wyglądało, jakby załoga nieprzyjacielskiego kolosa zdołała otrząsnąć się z zaskoczenia i zapanować nad zmienioną sytuacją, ale w kadłubie pojawiało się z każdą chwilą więcej otworów. Z dziesiątków miejsc uchodziła atmosfera i w pustkę przestworzy wylatywały ciała martwych wojowników. Dovin basale ginęły, wysyłając ostatnie zakłócenia grawitacji, i w końcu szala bitwy zaczęła się przechylać na niekorzyść komandora Vorrika. W pewnej chwili artylerzyści kanonierki z nieznanymi symbolami na burcie wypalili linię ognistej śmierci wzdłuż kręgosłupa żyjącego okrętu. Załogi dwóch niepozornie wyglądających korwet, działając wspólnie, rozpyliły na atomy okręt pomocniczy z yammoskiem na pokładzie. Osłaniany przez potężne pola ochronne i zdalnie sterowany frachtowiec, wirując w locie, wbił się w śródokręcie „Kur-hashana” i eksplodował z taką siłą, jakby był wypełniony od dziobu do rufy potężnym materiałem wybuchowym.

- Odbieramy sygnał od nieprzyjaciół - odezwał się nagle oficer łącznościowiec.

Pellaeon się uśmiechnął.

Chwilę później pojawił się przed nim odrażający wizerunek Vorrika. Koralowy pokład pod nim dygotał, a obraz był zamglony, zupełnie jakby po mostku yuuzhańskiego niszczyciela snuły się pasma dymu.

Wielki admirał odprawił gestem doradczynię, żeby yuuzhański komandor jej nie zobaczył.

- Domyślam się, że chcesz się poddać, Vorrik? - zapytał.

Wojownik prychnął pogardliwie.

- Nie zdołasz nas pokonać, niewierny - powiedział.

- Jeszcze pięć minut temu byłbym skłonny się z tobą zgodzić - przyznał Pellaeon - ale teraz…

- Możesz nas zabić, ale nie pokonać! Nigdy nas nie pokonasz!

Komandor ryknął i przerwał połączenie. Pellaeon odgadł, co za chwilę się wydarzy.

- Pełna moc do generatorów ochronnych pól - rozkazał. - Natychmiast! Zamierza doprowadzić do eksplozji swoich jednostek napędowych!

Wiadomość obiegła lotem błyskawicy pokłady wszystkich okrętów Imperium i innych jednostek atakujących gigantyczny niszczyciel. Zanim pozostałe przy życiu dovin basale „Kur-hashana” nadały mu większą prędkość, coś eksplodowało w głębi kadłuba. Załogi najbliższych okrętów przesłały całą energię z systemów uzbrojenia do generatorów ochronnych pól, dzięki czemu ostatni plan komandora Vorrika spalił na panewce. Mimo całej energii poświęconej na ostateczną eksplozję i śmierć wszystkich członków załogi siła eksplozji tylko trochę zepchnęła „Praworządność” z kursu.

A kiedy gigantyczna kula ognia przemieniła się w rozżarzone szczątki, szala zwycięstwa jeszcze wyraźniej przechyliła się na stronę floty Pellaeona.

- Sygnał z pokładu „Dumy Selonii”, panie admirale - zameldował oficer łącznościowiec.

- Proszę przekazać - polecił Pellaeon. - Tylko na moje stanowisko.

Odwrócił się i zaczekał, aż pojawi się przed nim wizerunek pani kapitan Mayn.

- Gratulacje, panie admirale - odezwała się kobieta. - Przypuszczam, że od samego początku wiedział pan, co się stanie.

- Że Vorrik raczej popełni samobójstwo, niż się podda? - domyślił się Pellaeon. - Nie byłem pewny, ale mogłem się domyślić, że zdecyduje się na takie rozwiązanie. Może nie mam równie dużego doświadczenia w walce przeciwko Yuuzhan Vongom jak pani, ale znam ten typ wojowników i wiem, jakimi torami biegną ich myśli. Nigdy się nie poddają i wolą raczej zginąć, chociaż starają się nadać temu możliwie widowiskową oprawę.

Mayn się uśmiechnęła.

- Prawdę mówiąc, chodziło mi o tę niespodziewaną pomoc - powiedziała. - Skąd się wzięły te okręty? Kim są ich załogi?

- Naturalnie, to nasi sprzymierzeńcy - odparł wielki admirał - Po tym, co wydarzyło się na Generis, opowiedzieli mi o Esfandii. Zaproponowali, żebym przyleciał tu i nie dopuścił do następnej katastrofy. Obiecali, że gdybym potrzebował ich pomocy, niedługo przyślą posiłki. Mogłem je wezwać, wysyłając zakodowany sygnał na ściśle określonej częstotliwości. Kiedy Vorrik zdecydował się raczej zaatakować nas niż się poddać, doszedłem do przekonania, że nadeszła odpowiednia pora.

- To było ogromne ryzyko, panie admirale - zauważyła Mayn.

- Ma pani coś przeciwko takiemu zakończeniu, pani kapitan? - zapytał Pellaeon.

Mayn lekko się uśmiechnęła.

- Ależ skąd, panie admirale - powiedziała. - Zważywszy na okoliczności, mogłam podjąć takie same ryzyko. Staram się tylko zorientować, kim są ci nasi „sprzymierzeńcy”.

- Miałem nadzieję, że pani mi to powie - odparł wielki admirał. - Wiem tylko, że nazywają siebie siatką Rynów.

Mayn wyglądała, jakby wiedziała, o co chodzi, ale zarazem sprawiała wrażenie zaskoczonej.

- Naprawdę? - zapytała. - No cóż, wiedziałam wprawdzie, że od czasu do czasu wyświadczają drobne przysługi, ale nie podejrzewałam, że mają tak duże wpływy.

- Więc coś pani o nich wie, prawda? - domyślił się wielki admirał.

Mayn kiwnęła głową.

- Trochę wiem - przyznała. - Ale jeżeli chce pan poznać całą historię, powinien pan porozmawiać z Leią i kapitanem Solo.

Zasalutowała i połączenie zostało przerwane, a Pellaeon wrócił do obowiązków. Pokiwał z namysłem głową.

- Może pani być pewna, że tak zrobię - mruknął do siebie. - Naprawdę mam taki zamiar.

- Tak - odpowiedział Jacen.

W przesiąkniętej wodą jamie zapadła pełna zdumienia cisza. Młody Solo wyczuwał, że Saba i Danni patrzą na niego w niemym osłupieniu. Jak mogłeś to powiedzieć? - pytały ich oczy. Jak mogłeś skazać niezliczone miliardy na nieprawdopodobne męki i cierpienia?

Nie zamierzając znosić milczących oskarżeń badaczki i Barabelki, odwrócił się do nich plecami. W głębi serca był przekonany, że podjął słuszną decyzję, a upewniały go o tym dwa głosy, jakie odzywały się w jego głowie. Pierwszy należał do Wynssy Fel, która powiedziała mu jeszcze na Csilli: „Broń u twojego boku nie pasuje do człowieka, który wyznaje, że nienawidzi przemocy”. Drugi był głosem jego wuja: „Jak można toczyć walkę z brutalnym i zdeprawowanym wrogiem, samemu nie stając się brutalnym i zdeprawowanym?”

Usprawiedliwienie jego decyzji kryło się gdzieś między tymi dwoma stwierdzeniami. Nie mógł jej uzasadnić Sabie ani Danni w kilku słowach, bo to była najtrudniejsza decyzja, jaką kiedykolwiek musiał podjąć. Z bólem myślał, co mogą oznaczać jej konsekwencje dla reszty galaktyki, ale nie zamierzał się wycofywać z zajętego stanowiska. Twierdząca odpowiedź na pytanie Zonamy Sekot była dowodem siły, nie słabości.

- Przeleciałeś taki szmat drogi, żeby błagać mnie o pomoc, a jednak odrzucasz moją propozycję - odezwała się planeta. - Czy jesteś tego pewien?

- Podtrzymuję swoją decyzję - odparł rzeczowo młody Solo.

- Jacenie… - zaczęła Danni, ale uświadomiła sobie, że jej sprzeciw jest daremny, i tylko z rezygnacją pokręciła głową.

- Nie potrzebujemy potęgi wojskowej - starał się wyjaśnić Jacen. - Nie mogę być orędownikiem zniszczeń jako metody przeciwstawiania się zniszczeniom. Na dłuższą metę takie zwycięstwo przyspieszyłoby tylko naszą klęskę. - Odwrócił się znów do Sekot. - Bardzo mi przykro, ale nie mogę skorzystać z twojej propozycji.

Wizerunek jego byłej nauczycielki się uśmiechnął.

- A jednak postanowiłam spełnić twoją prośbę - oznajmiła planeta.

Spoglądając na nienaturalnie poważną twarz Vergere, Jacen zmarszczył brwi, bezgranicznie zdumiony.

- Słucham? - zapytał.

- Powiedziałam, że osiągnąłeś swój cel - odparła Sekot. - Wrócę z wami i pomogę wam walczyć z Przybyszami z Dali. Naturalnie, nie mogę przewidzieć, czy moja pomoc cokolwiek zmieni.

Wizerunek Vergere podszedł do Jacena, który wciąż jeszcze nie potrafił przyjść do siebie po przeżytym wstrząsie. Ze zdumieniem stwierdził, że ręka byłej nauczycielki na jego biodrze wywiera lekki nacisk, nie mocniejszy od muśnięcia gęstej mgły.

- Skończyliśmy z uciekaniem - odezwała się Sekot tak cicho, że tylko Jacen ją usłyszał. - Musimy znaleźć sposób zakończenia tej wojny. Może wspólnie rozstrzygniemy, w którą stronę powinniśmy się zwrócić… nie tylko dla naszego dobra, ale także dla dobra wszystkich żyjących istot galaktyki.

Młody Solo odwrócił się i zajrzał w oczy Vergere. Jej spojrzenie dowodziło bystrego umysłu, nieskończonego ładunku współczucia i wiecznej, niezgłębionej mądrości, o której zdobyciu mógłby tylko marzyć. Mimo to, chociaż bardzo się starał, nie znalazł w nich pewności, i to zaniepokoiło go bardziej niż byłby skłonny przyznać.

- Z ogromną przykrością, o Najwyższy, melduję ci o odkryciu następnego gniazda perfidii, tym razem w sektorze Numesh, którego zarządcą jest prefekt Zareb.

Nom Anor obserwował z głębokim zainteresowaniem, jak członkowie dworu Najwyższego Lorda reagują na najnowszą wiadomość o rzekomym zagrożeniu istniejącego stanu rzeczy. Ukryty między fałdami szaty Ngaaluh villip przekazywał z idealną ostrością obrazy z sali tronowej lorda Shimrry. Były egzekutor słuchał z zachwytem, jak kapłanka składa raport. Odczuwał nieodpartą potrzebę wywarcia zemsty, która spłukałaby z jego gardła niesmak po zdradzie Shoon-miego.

Shimrra siedział na tronie z korala yorik. Wsparł łokieć na podłokietniku i wodził spojrzeniem po zgromadzonych przed nim członkach dworu. Z jego czerwonych mściwych oczu strzelały błyskawice gniewu. W sali tronowej było słychać tylko szuranie stóp i ciche poskrzypywanie przemieszczających się skorup pancerzy wojowników, jeżeli nie liczyć głosu Ngaaluh, zwiastującego rychłą zgubę byłego egzekutora Zareba. Ulokowani w jego otoczeniu heretycy zostali już schwytani i przesłuchani, a ich zeznania nie mogły budzić wątpliwości.

- Z przykrością muszę przekazać ci tę wiadomość, o Najwyższy, ale wniosek może być tylko jeden - ciągnęła kapłanka. - Kolejny raz zostałeś zdradzony przez tych, których obdarzyłeś zaufaniem.

Słysząc nieuniknioną konkluzję, Shimrra pokręcił głową.

- Jak to możliwe? - zapytał.

- Mój Lordzie, obawiam się… - zaczęła kapłanka.

- Nie ty, Ngaaluh - uciął Shimrra. - Powiedziałaś wszystko, co musiałaś. - Wstał z tronu i zaczął schodzić ze starannie przemyślaną precyzją, przy każdym kroku piorunując czerwonymi oczami kolejnego członka dworu. Kiedy przemówił, jego głos brzmiał jak głos samego Yun-Yuuzhana: - Herezja to nie trujący gaz, który wdziera się przez szczeliny. To nie duchy, sączące truciznę do czyjegoś ucha. To nie niesiona z wiatrem zaraza. Nie, herezję szerzą Zhańbieni, którzy są, podobnie jak my, istotami z krwi i kości. Nie dysponują nadprzyrodzonymi mocami. Ich miłość do niewiernych Jeedai nie zapewnia im nadzwyczajnych możliwości.

Kiedy w końcu stanął u stóp schodów, wyglądał jak ucieleśnienie hamowanej wściekłości.

- Wojenny mistrzu, czy potrafisz wyjaśnić, jak heretycy z krwi i kości zdołali niepostrzeżenie przeciągnąć na swoją stroną moich najbardziej zaufanych podwładnych? - zapytał.

Obdarzony ogromną władzą Nas Choka zgrzytnął ostrymi zębami.

- Nasze śledztwo przebiega wielotorowo, o Wielki - powiedział. - Największym niepokojem napawa nas jednak pochodzenie zdrajców, o których wspomniała Ngaaluh. Wszyscy należą do kasty intendentów.

- Rzeczywiście. - Najwyższy Władca odwrócił się do arcyprefekta Drathula, który posłał wojennemu mistrzowi nienawistne spojrzenie. - Powiedz mi, Drathulu, jak to się dzieje, że Zhańbieni nie tylko zdobywają środki niezbędne do życia, ale także ośmielają się rzucać wyzwanie mojej władzy - zażądał gniewnym tonem.

Arcyprefekt przestąpił niespokojnie z nogi na nogę.

- Mogę cię zapewnić, o Wspaniały, że właśnie w tej chwili są sprawdzane ostatnie kanały zaopatrzeniowe - powiedział. - Żywimy uzasadnione podejrzenia, że przynajmniej część wiedzy niezbędnej do zdobywania tych środków Zhańbieni uzyskali dzięki pomocy odszczepieńczego mistrza przemian.

Shimrra skrzywił się tak pogardliwie, że nie wymagało to żadnego komentarza. Odwrócił się do Yala Phaatha.

- Mistrzu przemian, jak odpowiesz na ten zarzut? - warknął.

Phaath nerwowo zaplótł na piersi groteskowo zmodyfikowane palce dłoni.

- Zapewniam cię, o Najwyższy, że ta wiedza nie wyciekła z naszej kasty - powiedział. - Pokładamy całą wiarę w tobie i w bogach.

Wyraz twarzy Shimrry odzwierciedlał dokładnie, co sądzi o tym oświadczeniu.

- Ach tak, wiara. - Najwyższy Lord odwrócił się w końcu do arcykapłana.

Nom Anor żałował, że nie może nakazać chórowi villipów, aby w nieskończoność przekazywał minę Jakana. Napawał się już przedtem tym, jak pod spojrzeniem Shimrry wiją się wojenny mistrz, arcyprefekt i mistrz przemian, ale widok twarzy Jakana sprawiał mu jeszcze większą radość. Obserwował, jak Shimrra staje tuż przed arcykapłanem. - Ta herezja podkopuje duchowe podwaliny naszego potężnego ludu, Jakanie - ciągnął złowieszczo. - Bogowie mają prawo być niezadowoleni z powodu okazywanego przez nas braku wiary, tym bardziej że twoje plany pozbycia się zdradzieckiego Proroka dowodzą pożałowania godnego braku wyobraźni.

- Możesz być pewien, o Najwyższy, że czeka go zasłużona kara - oznajmił stanowczo Jakan, jedynie lekkim drżeniem rąk zdradzając przerażenie. - Takie niegodziwe bluźnierstwa nie mogą ujść płazem.

- Rzeczywiście, nie mogą! - zagrzmiał Shimrra. - Mimo wszystko nasi nieprzyjaciele to istoty z krwi i kości. W oczach bogów są zaledwie wynaturzeniem. - Najwyższy Lord przestał piorunować spojrzeniem arcykapłana i Jakan się odprężył. Shimrra odwrócił się i stanął znów przed arcyprefektem Drathulem. - Pozostaje jednak pytanie, jak wyjaśnić szerzenie się herezji pośród moich najwyższych dostojników na Yuuzhan’tarze.

Drathul się wyprostował, ale pod przenikliwym spojrzeniem Najwyższego Władcy nie ośmielił się odezwać.

- A może, arcyprefekcie, zdrada sięga głębiej, niż mógłbym przypuszczać? - ciągnął Shimrra. - Może zdrajca zagnieździł się w moim pałacu? Kto wie, może nawet jest werbownikiem nikczemnej sekty bluźnierców, którzy dochowują wierności Jeedai?

Shimrra nadał głosowi niskie, złowieszcze brzmienie. Jego dworzanie doskonale rozumieli, co to oznacza. Nom Anor poczuł, że świerzbią go wszystkie blizny na głowie, tak bardzo pragnął to usłyszeć. Nigdy sobie nie wyobrażał, że mogłoby dojść aż do tego. Nie przypuszczał, że ofiarą jego knowań mógłby paść sam arcyprefekt!

- Ten zatruty kshirrup ośmiela się podsuwać zgniliznę Proroka tym, którzy mnie otaczają - ciągnął Shimrra. - Wbrew mojej woli usiłuje przeciągać ich na swoją stronę. Zdrajca wykrada tajemnice, sprzeniewierza środki, opowiada mi kłamstwa i przykłada do mojego gardła broń, której nawet nie widzę. Jak na to odpowiesz, Drathulu?

Nazwisko arcyprefekta zabrzmiało jak basowy, groźny pomruk. Dworzanie Shimrry nadstawili uszu i wyciągnęli szyje w oczekiwaniu na to, co ma nastąpić.

- Wydaje mi się, że istnieje taka możliwość, o Najwyższy - odezwał się w końcu arcyprefekt, na tyle pewnie i stanowczo, na ile mógł sobie pozwolić w takich okolicznościach. - Zapewniam cię jednak…

- Ani słowa więcej, Drathulu! - Shimrra pochylił się nad dostojnikiem. - Jestem spostrzegawczy. Słyszę szepty i wyczuwam, że obserwują mnie ukryte oczy. - Urwał dla nabrania powietrza. - Dobrze wiem, kiedy jestem zdradzany! - ryknął na całe gardło.

Jego okrzyk poniósł się echem po sali tronowej. Słysząc w słowach władcy gorycz, Drathul się skulił. Zza podwyższenia z polipów hau wyłonili się strażnicy i Nom Anor poczuł że ogarnia go uniesienie. Drathul w jamie yargh’unów? - pomyślał. Tak szybko?

Wojownicy nie skierowali się jednak do arcyprefekta, lecz do Ngaaluh. Wpatrując się w osłupieniu w chór villipów, były egzekutor zobaczył zbliżające się tępe i pokryte bliznami twarze strażników i dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, na co się zanosi. Ngaaluh także nie od razu to zrozumiała, bo zanim zdążyła zapewnić Shimrrę o swojej niewinności, strażnicy ją otoczyli.

- Mój Lordzie? - zapytała. - Co to znaczy?

- To, że odkryłem źródło zdrady - oznajmił Shimrra, odwracając się do niej. Spojrzenie jego płonących gniewem czerwonych oczu docierało aż do zdrętwiałego z przerażenia serca Noma Anora. - Powinnaś to wiedzieć.

- O Najwyższy, przysięgam… - zaczęła kapłanka.

- Brać ją! - Shimrra odwrócił się plecami do Drathula i ruszył do Ngaaluh. Jego przekazywany przez villipy wizerunek kipiał wściekłością i z każdym krokiem stawał się coraz większy. Strażnicy schwycili Ngaaluh za ręce i pozbawili ją swobody ruchów. Na dobro kapłanki należało zapisać, że się nie opierała, ale sądząc po drżeniu jej villipa, Nom Anor mógłby przysiąc, że jest przerażona.

- Twoje dowody przeciwko prefektowi Ash’ettowi były przekonujące - podjął Shimrra. - Przeciwko Droshowi Khaliiemu i prefektowi Zarebowi niemożliwe do obalenia. Prawdę mówiąc, zbyt doskonałe. Zastanawiając się nad tym, skorzystałem z okazji i kazałem przesłuchać przyprowadzonych przez ciebie świadków, zanim strażnicy wrzucili ich do jam yargh’unów. Kiedy zadałem im właściwe pytania, wyśpiewali zupełnie inną historię.

- Nie…

- Zostali perfidnie podstawieni, żeby obwinie Ash’etta, Khaliiego i Zareba, prawda, Ngaaluh? - przerwał Shimrra. - Ty jesteś tą zaufaną osobą, która zwróciła się przeciwko mnie, a nie tamci niewinni intendenci!

Stojący za jego plecami arcyprefekt Drathul piorunował kapłankę spojrzeniem, w którym krył się gniew pomieszany z ulgą.

- Mój Lordzie, to niepojęte - odezwał się w końcu. - Zdrada Ngaaluh wprawdzie wiele wyjaśnia, ale nadal nie wiemy, jakim cudem Prorok uzyskał wpływy tu, na twoim dworze…

Shimrra odwrócił się do niego.

- Nie mówiłem niczego o Proroku, arcyprefekcie - uciął. - Ta zdrajczyni wykorzystywała herezję, żeby oskarżać swoje ofiary, ale to jeszcze nie oznacza, że jest jej orędowniczką. - Najwyższy Lord przeszedł przed ukrytym w szatach kapłanki villipem. - Nie - oznajmił z mocą - Wyczuwam tu konspirację w konspiracji. Upłynie dużo czasu i będzie to nas kosztowało sporo trudu, ale w końcu wypłaczemy prawdę ze skrywającej ją sieci kłamstw.

- Niczego wam… nie powiem! - zachłysnęła się Ngaaluh. Jej ciało przeszył spazm i przekazywany przez villipa obraz się zakołysał. Nom Anor obserwował i słuchał z narastającym przerażeniem, jak jego emisariuszka wydaje pełen bólu jęk i wiotczeje w rękach trzymających ją strażników.

Nastąpiło zamieszanie. Obraz zadrżał i jakiś czas były egzekutor nie wiedział, co się dzieje. Kiedy w końcu villip znieruchomiał, przekazał wizerunek oglądanych z bliska kilku twarzy. Nom Anor zrozumiał, że kapłanka leży rozciągnięta na posadzce, a strażnicy pochylają się nad jej ciałem.

- Trucizna! - oznajmił w końcu jeden z wojowników. - Obawiam się, o Najwyższy, że zdrajczyni się nam wymknęła.

- To nic. - W głosie Shimrry brzmiał zaskakujący spokój. - I tak nie moglibyśmy dać wiary zeznaniom kapłanki sekty zwodzicielek, nawet gdybyśmy je wyciągnęli z niej najbardziej wymyślnymi torturami. Wykrycie i śmierć zdrajczyni wystarczą, aby ostrzec jej mocodawców, że nie jesteśmy naiwnymi głupcami. Nie damy się im w nieskończoność wodzić za nos.

- Możemy naprawić wyrządzone przez nią zło - zaproponował arcyprefekt Drathul. - Powinniśmy publicznie oświadczyć, że głoszone przez nią oskarżenia były wierutnymi kłamstwami. Pomogłoby to przywrócić dobre imię moim intendentom.

- To nie byłoby pożądane - stwierdził Shimrra, a Nom Anor poczuł, że ogarnia go zdumienie. - Śmierć Ash’etta, Khaliiego i Zareba nie pójdzie na marne. I tak dostaję coraz więcej raportów o szerzącej się herezji. Nieuniknioną czystkę będzie poprzedzał strach przed karą, a ja nie zamierzam zrobić niczego, żeby go złagodzić. Dobrze, że przynajmniej jedna korzyść wyniknie z tej historii.

Obraz przekazywany przez villipa Ngaaluh drgnął, kiedy jeden ze strażników kopnął jej martwe ciało.

- Co z nią zrobić? - zapytał.

- To, co zwykle. - Ton głosu Shimrry dowodził, że Najwyższy Lord uważa sprawę za zakończoną. - Bez względu na to, czy zdrajczynię wysłał Prorok, czy nie, jej śmierć ma stać się ostrzeżeniem dla wszystkich, którzy chcieliby mnie szpiegować i siać niezgodę na moim dworze. Jej ukryty mocodawca przestanie uważać mnie za głupca i domyśli się, że wytropienie go to tylko kwestia czasu. Postaramy się, żeby spotkał go taki sam los.

- Zbyt długo z tym zwlekamy - stwierdził arcyprefekt Drathul.

- Ten czas jeszcze nadejdzie, wierny sługo - zapewnił go Shimrra. - Jeszcze nadejdzie…

Głos Najwyższego Władcy stopniowo cichł, kiedy strażnicy wywlekali bezceremonialnie ciało Ngaaluh z sali tronowej. Nom Anor nie mógł oderwać spojrzenia od kołyszących się na boki wizerunków. Ponurej procesji pałacowymi korytarzami towarzyszyły stłumione pomruki i głośny tupot kroków, nie było jednak słychać żadnych okrzyków ani pytań. Widok zwłok w czasach takich jak te nie był niczym niezwykłym.

- Mistrzu - odezwał się w pewnej chwili stojący w półmroku Kunra. Nom Anor zwrócił uwagę, że głos Zhańbionego lekko drży.

- Bądź cicho - burknął opryskliwie. Nie miał nastroju do rozmowy. Ngaaluh zginęła, a on stracił najwierniejszą osobę, dzięki której narzucał swoją wolę na Yuuzhan’tarze. Bez pomocy kapłanki nie mógł obserwować Shimrry ani jego dworzan, stracił także możliwość poznawania planów, które Najwyższy Lord knuł przeciwko niemu. Kiedy zaczynał przypuszczać, że odnosi sukcesy, szansa zemsty na wrogach wyśliznęła się między palcami.

Na chwilę kołysanie villipa ustało i Nom Anor, który pogrążył się w zadumie, ponownie skierował spojrzenie na ponurą scenę. Strażnicy rozhuśtali ciało Ngaaluh i zaczęli głośno odliczać. Kiedy doszli do trzech, świat zawirował i ciało kapłanki wpadło do ogromnej jamy.

Spoczęło na stosie trupów, lekko przekrzywione. Były egzekutor ujrzał z idealną ostrością setki rozkładających się ciał. W jamie gniły na pewno zwłoki pseudoheretyków, których wysłał na pewną śmierć, podobnie jak doczesne szczątki prefekta Ash’etta, Drosha Khaliiego i wszystkich wiernych, którzy zginęli podczas zarządzonych przez Shimrrę czystek i prześladowań. Gdzieś głęboko spoczywały także bezimienne i zapomniane zwłoki chełpliwego komandora Ekh’ma Vala, który na zawsze musiał się pożegnać z marzeniami o sławie.

Nom Anor zaczął się zastanawiać, ile czasu upłynie, zanim dołączy do nich także Prorok.

- Nomie Anorze… - zaczął Kunra.

- Powiedziałem ci, żebyś był cicho - burknął były egzekutor. Usłyszał w swoim głosie nutę niepokoju, ale nie potrafił go ukryć. - Mówienie czegokolwiek w takiej sytuacji po prostu nie ma sensu.

Obserwowali jakiś czas w milczeniu stos ciał. Z nastaniem ciemności przekazywany przez villipa Ngaaluh wizerunek ściemniał i zniknął, ale mimo to Nom Anor nie odrywał od niego spojrzenia. Jak zahipnotyzowany, mógł tylko wpatrywać się w ciemność i rozmyślać.

Ile jeszcze zostało mu czasu?

Cząstką świadomości uchwycił, że Kunra w końcu wyszedł z komnaty. Zapewne postanowił się zająć obowiązkami związanymi z szerzeniem herezji.

Ile czasu?

 

E P I L O G

 

 

Na mostku „Dumy Selonii” panowała od dawna niespotykana cisza. Na stanowiskach otaczających komunikacyjną konsoletę, przy której siedziała Leia, pełniło służbę zaledwie kilkoro oficerów. W ciągu paru poprzednich dni załogi „Selonii” i „Mężobójcy” były zajęte ściganiem i likwidacją niedobitków yuuzhańskiej flory, która atakowała Esfandię. Obecnie jednak, kiedy bitwa w przestworzach dobiegła końca, wojskowi przygotowywali się do powrotu na Kalamar, na dobrze zasłużony odpoczynek. To samo robili członkowie załogi „Sokoła”, przycumowanego do burty fregaty w celu dokonania niezbędnych napraw i przeprowadzenia diagnostycznych testów. Pani kapitan Mayn pozwoliła Leii posłużyć się aparaturą komunikacyjną mostka okrętu, żeby sprawdzić funkcjonowanie zestawu przekaźnikowych anten na powierzchni Esfandii. Czekając na odpowiedź pani komandor Ashpidar, księżniczka zabijała czas, obserwując na otaczających ją monitorach planetę w dole.

Z tak wysoka szara atmosfera Esfandii wyglądała jak zazwyczaj, skąpana jedynie w blasku gwiazd i rozjaśniana od czasu do czasu błyskami gazów wylotowych z silników przelatujących przez nią gwiezdnych statków. Pochłonęła nieco wcześniej zastrzyk energii cieplnej równie łatwo, jak ocean rozpuściłby łyżkę soli, i po upływie zaledwie kilku godzin osiągnęła poprzednią temperaturę. Oglądając planetę dzięki sensorom „Dumy Selonii”, Leia miała nadzieję, że istoty rasy Brrbrlpp nadal wiodą dotychczasowy tryb życia. Prawdopodobnie, unosząc się w gęstej atmosferze, polowały na jadalne ćmy albo po prostu rozmawiały. Księżniczka zastanawiała się, jak długo będą krążyły pośród nich histerie o stoczonej bitwie, która pierwszy raz w ich życiu rozjaśniła niebo niezwykłym blaskiem. Była ciekawa, czy te opowieści zachęcą istoty do wyruszenia na podbój otaczających je przestworzy.

- Księżniczko. - Głos z komunikatora miał tyle emocji, jakby słowa wypowiadał android.

Leia ocknęła się z zamyślenia.

- Słucham, pani komandor - powiedziała.

- Pani inżynier Gantree skończyła wstępne testy zestawu anten i oznajmiła, że są gotowe do pierwszej próby - oznajmiła Ashpidar.

- To doskonale. - Leia nie musiała udawać ulgi. - Proszę powiedzieć Fan, że mi zaimponowała.

- Tak zrobię. - Mimo beznamiętnego tonu Leia pomyślała, że słyszy w głosie pani komendant nutkę dumy. - Może pani rozpocząć transmisję, kiedy pani zechce.

- Domyślam się, że będzie pani jej słuchała - stwierdziła księżniczka.

- Tylko po to, żeby sprawdzić jakoś sygnału i dokonać niezbędnych kalibracji - odparła Gotalka.

- Naturalnie - zgodziła się Leia. - Proszę dać mi dwadzieścia sekund.

Przerwała połączenie, wysłała polecenie włączenia przekaźnika i wybrała kanał umożliwiający łączność z Kalamarem. Niemal od razu zapaliła się zielona lampka. Na razie dobrze, pomyślała księżniczka. Uświadamiając sobie niejasno, że na oblanej przez ocean odległej planecie panuje obecnie środek nocy, wpisała numer osobistego odbiornika Cala Omasa.

- Mogłam się spodziewać, że nic z tego nie wyjdzie - mruknęła do siebie.

Kilka sekund później jednak holoprojektor wyświetlił wizerunek przywódcy Galaktycznej Federacji Niezależnych Sojuszów.

- Bez względu na to, kto chce ze mną rozmawiać - odezwał się Alderaanin, mrużąc zaspane oczy - lepiej niech ma dobry powód, skoro wybrał mój prywatny numer…

- Co się stało, Calu? - przerwała mu Leia. - Czyżbym przerwała ci odmładzającą drzemkę?

Omas zamrugał, jeszcze bardziej zmrużył oczy i zaczął się wpatrywać w hologram, jaki pojawił się w jego apartamencie na Kalamarze.

- Leio? - zapytał w końcu. - Czy to ty?

- Już mnie nawet nie rozpoznajesz? - Księżniczka zrobiła urażoną minę. - Czy naprawdę upłynęło tyle czasu, odkąd widzieliśmy się ostatnio?

- To nie to - zapewnił przywódca Galaktycznego Sojuszu. - Twój hologram jest trochę niewyraźny, a poza tym, jestem tylko częściowo rozbudzony.

- Przykro mi, że cię obudziłam, Calu - odparła Leia, poważniejąc. - Sądziłam jednak, że się ucieszysz, kiedy przekażę ci najświeższe informacje. Udało się nam naprawić przekaźnikową bazę na powierzchni Esfandii. Niedługo uporamy się z naprawami bazy na Generis.

- Nie mogłaś z tym zaczekać do rana? - zapytał Cal Omas.

Leia się uśmiechnęła. Jej rozmówca powoli się budził i z każdą sekundą musiał wkładać coraz więcej serca w udawanie rozespanego.

- Idę o zakład, że wielki admirał Pellaeon nie potrzebowałby tyle czasu, żeby przyjść do siebie - powiedziała.

- Idę o zakład, że wielki admirał śpi w mundurze - odciął się Omas. - A przy okazji, dlaczego o nim wspominasz? Czy też tam jest?

- Jakbyś zgadł - przyznała księżniczka. - Podobnie jak Rynowie.

- Rynowie? - powtórzył zaskoczony Alderaanin. - A co oni mają z tym wspólnego? - Westchnął i przetarł kciukami oczy. - Może najlepiej będzie, jeżeli po prostu opowiesz mi wszystko od początku.

- To by zajęło strasznie dużo czasu - zaprotestowała Leia.

- Za dziesięć minut zamierzam wrócić do łóżka, więc daruj sobie wstęp - odparł Omas. - Czyżbyś nie korzystała z bezpiecznego kanału?

- Nie, a przynajmniej nie jest bezpieczny z mojej strony - przyznała księżniczka. - Ale to, o czym zamierzam ci powiedzieć, nie stanowi żadnej tajemnicy. Wiedzą o tym dosłownie wszyscy.

Leia streściła przebieg Bitwy o Esfandię w tylu zdaniach, do ilu mogła się ograniczyć. Od czasu do czasu Cal Omas kiwał głową, ale nie przerywał, żeby zadać pytanie. Leia go za to podziwiała. Dobry przywódca musiał wierzyć zdrowemu rozsądkowi swoich podwładnych… a Cal Omas miał wszelkie zadatki, żeby się stać bardzo dobrym przywódcą.

- Więc złapaliście zdrajcę - powiedział, kiedy Leia skończyła swoją opowieść. - I odparliście atak Yuuzhan Vongów. Doskonała robota, Leio. Czy dowiedzieliście się, dlaczego Yuuzhanie nie zamierzali niszczyć przekaźnikowej bazy? To jedyna rzecz, której nie zrozumiałem w twoim opowiadaniu.

- Kiedy sytuacja się uspokoiła, Han i ja przesłuchaliśmy Tegga - odparła księżniczka. - Z jego odpowiedzi można wywnioskować, że Vorrik polecił mu unieszkodliwić Ashpidar i wysłać z bazy sygnał z wołaniem o ratunek. Z jego treści miało wynikać, że baza jest atakowana przez pilotów chissańskich szponostatków… a wkrótce potem miała zostać rzeczywiście zniszczona. Nie mamy podstaw przypuszczać, że Vorrik zamierzał pozwolić nam nadal z niej korzystać.

- Więc uważacie, że cały czas starał się nastawiać do siebie wrogo sąsiadów - domyślił się Alderaanin.

- Chciał siać dezorientację i niezgodę - dodała Leia, kiwając głową. - Jestem tego absolutnie pewna. Domyślenie się prawdy zajęłoby nam całe wieki, i kto wie, ile krwi napsułoby wszystkim zainteresowanym. Zważywszy na to, co przydarzyło się Luke’owi na Csilli, po obu stronach nie brakuje frakcji, którym nie w smak nasza współpraca. Nietrudno sobie wyobrazić, że podobna iskra mogłaby się przerodzić w pożogę.

- Ale nie tym razem - stwierdził Omas, uśmiechając się i z aprobatą kiwając głową. - Spisałaś się doskonale, Leio.

Księżniczka uśmiechnęła się i postanowiła zmienić temat rozmowy.

- Czy na Kalamarze jest na tyle bezpiecznie, że możemy tam wrócić? - zapytała.

- Na razie tak - odparł przywódca. - Co prawda na obrzeżach systemu zaobserwowano nieprzyjacielskie okręty zwiadowcze, ale na razie pilot żadnego nie próbował się przedrzeć do nas. A jeżeli już o tym mowa, w innych miejscach galaktyki doszło zaledwie do kilku większych ataków. Sovv sądzi, że Yuuzhan Vongowie przegrupowują okręty swoich flot, jakby przygotowywali się do czegoś poważnego.

- To zupełnie jak my.

- Właśnie - przyznał Omas. - Gdybyś chciała tu wrócić, żeby złożyć oficjalny raport, może właśnie teraz byłaby dobra okazja, aby dać odpocząć twoim pilotom.

- Zrozumiałam - odparła księżniczka.

Jej rozmówca spoważniał.

- Nie zamierzam ryzykować straty jednego z najsilniejszych atutów, Leio - powiedział. - Chciałbym, żebyś wróciła tu na wypadek, gdybyś była nam potrzebna. Mam wielu innych, których mogę wysłać, żeby zamiast ciebie przywracali łączność z następnymi bazami przekaźnikowymi. Teraz, kiedy zidentyfikowałaś problem, nietrudno będzie go rozwiązać.

- Musimy przypisać zasługę tym, którzy na nią zasłużyli, Calu - stwierdziła księżniczka. - Pomogli nam Rynowie, a poza tym wyciągnęli nas z paskudnych tarapatów. Powinni być traktowani z szacunkiem, na jaki zasługują.

- Możliwe, ale Gron się nie ucieszy, że musi mieć z nimi do czynienia - odparł Omas.

- Nie wyobrażam sobie, żeby Marrab odmówił wykonania wyraźnego rozkazu - zauważyła Leia. - Mimo wszystko jego organizacja nie miała pojęcia, na co się zanosi. A skoro już o tym mowa, nie wiedziały tego także inne siatki szpiegowskie.

Omas pokiwał głową.

- Wierz mi, Leio, rozumiem, co chcesz powiedzieć.

- Dobranoc, Calu - zakończyła księżniczka z pogodnym uśmiechem. - Wkrótce się znów zobaczymy.

Kiedy jej rozmówca przerwał połączenie, Leia rozsiadła się wygodniej w fotelu, zamknęła oczy i na kilka minut pogrążyła się w zadumie. Jej spokój nie trwał jednak długo, bo jej uwagę zwrócił głośny pisk, jaki wydobył się z konsolety komunikatora.

Leia otworzyła oczy, pochyliła się nad pulpitem i zbliżyła usta do mikrofonu.

- Czy to pani komandor Ashpidar? - zapytała.

- To ja, księżniczko - potwierdziła Gotalka. - Chciałam tylko powiedzieć, że zestaw anten spisywał się prawidłowo, ale chcielibyśmy także się upewnić, jak będzie funkcjonował podczas przesyłania sygnałów w przeciwną stronę, od Jądra w kierunku Nieznanych Rejonów galaktyki.

- Mogę pani w tym pomóc - zaproponowała Leia. - Proszę dać mi jeszcze kilka sekund.

Zanim ponownie włączyła nadajnik, usłyszała jednak dobiegający zza pleców głos męża. Odwróciła się i obserwowała, jak Han omija po drodze stanowiska kilkorga pełniących służbę na mostku członków załogi.

- Tu jesteś - zaczął, kiedy usiadł obok niej. - Pani kapitan Mayn powiedziała, że tu cię znajdę.

- Ashpidar chce sprawdzić funkcjonowanie zestawu anten - poinformowała go Leia. - Właśnie je testujemy.

Jej mąż pokiwał obojętnie głową, jakby wcale nie słuchał słów żony.

- Widziałaś może Dromę? - zapytał.

- Ostatnio nie. - Leia zaczęła się zastanawiać. - Czy przyleciał z nami, kiedy opuściliśmy przekaźnikową bazę?

- Jestem pewien, że tak - odparł Han - ale byłem wtedy zajęty pilotowaniem „Sokoła”, więc… - Wzruszył ramionami i nie dokończył zdania. Wstał z fotela i odwrócił się, jakby zamierzał opuścić mostek „Selonii”. - Może Jaina będzie wiedziała coś więcej.

- Zaczekaj chwilę - odezwała się księżniczka. - Zamierzałam się przekonać, czy nawiążę łączność z Lukiem, na wypadek, gdybyś był tym zainteresowany.

Han przestał zdradzać niepokój, a na jego twarzy pojawił się dobrze znany szelmowski uśmiech.

- Jasne, dlaczego nie? - powiedział. - Przekonajmy się, jak poczyna sobie nasz wieśniak.

Leia wpisała kody umożliwiające łączność z „Cieniem Jade” i czekała, aż sieć odnajdzie charakterystyczny adres gwiezdnego jachtu spośród wielu jednostek, jakie przebywały obecnie w Nieznanych Rejonach galaktyki. Trwało to o wiele dłużej, niż kiedy się łączyła z Kalamarem, ale w końcu pojawił się przed nimi wizerunek szwagierki. Mara szeroko się uśmiechała.

- Cieszę się, że cię widzę - powiedziała z nieskrywaną ulgą. - Czy to znaczy, że w końcu zapłaciłaś zaległe rachunki?

„Ucieleśnienie Elegancji” obniżyło pułap lotu i wyłoniło się spomiędzy bora z trąbieniem, od którego zadrżały liście i gałązki. Tysiące owadów i ptaków, porwanych przez strumień powietrza za rufą powietrznego statku, rozproszyły się we wszystkie strony, a ich skrzydła zalśniły wszystkimi kolorami tęczy. Zaniepokojone ptaki o cienkich łapach, przeskakując nerwowo z gałęzi na gałąź, zareagowały piskiem i świergotem.

Saba, bezpiecznie ukryta w gondoli statku, obnażyła zęby w beztroskim uśmiechu. Słysząc napływające ze wszystkich stron dźwięki, czuła coraz większe podniecenie. Słońce przygrzewało, a Mobus unosił się wysoko na niebie niczym niewiarygodnie kolorowy balon.

Polowanie dobiegło końca. Zonama Sekot zgodziła się wziąć udział w wojnie. Wiele wprawdzie trzeba było jeszcze uzgodnić, a zwłaszcza sposób, w jaki żyjąca planeta miałaby im pomóc, ale najważniejsze zostało załatwione. Osiągnięto wszystko, co postawił sobie za cel Mistrz Skywalker. Przedstawiciele Galaktycznego Sojuszu mogli w końcu wrócić do domu.

Dom.

Na myśl o domu Saba poczuła, jak odpływa od niej gorycz, którą czuła przez kilka poprzednich tygodni. Mimo oczywistych różnic w klimacie i topografii między Barabem Jeden a Zonamą Sekot na powierzchni żyjącej planety czuła się odprężona. Powietrze było ciepłe nawet podczas ulewy. Duża wilgotność oznaczała wprawdzie konieczność dbania o łuski i pazury, żeby nie zagnieździły się między nimi grzyby ani pleśnie, ale nie stanowiło to problemu niemożliwego do pokonania. Podczas swoich podróży po galaktyce Barabelka lądowała już na powierzchniach o wiele mniej gościnnych planet.

Jabitha oznajmiła jej, że może zostać tak długo, jak będzie miała ochotę. Saba ucieszyła się z zaproszenia, ale na razie jeszcze nie podjęła ostatecznej decyzji. Gdyby chciała być szczera wobec siebie, musiałaby przyznać, że propozycja jest kusząca. Zonama była wspaniałym miejscem na leczenie ran zadanych duszy, na co nie mogła sobie pozwolić od czasu incydentu w przestworzach Baraba Jeden, a przynajmniej nie w skuteczny sposób, bo nie pozwalała na to drapieżna cząstka jej osobowości. Saba rozumiała jednak potrzebę takiej terapii. Ilekroć zamykała oczy, żeby pomyśleć o rodzinnej planecie, nie zamierzała oglądać pożarów szalejących po jej powierzchni, ale surowe piękno niegdyś wspaniałych łańcuchów górskich i dolin. Ilekroć zasypiała, nie chciała, żeby w snach prześladowały ją twarze ziomków wylatujących z ładowni yuuzhańskiego transportowca niewolników. Wolała patrzeć na wszystkich przyjaciół i członków rodziny, których znała na Barabie Jeden, kiedy dorastała. Doszła do przekonania, że najwyższy czas przestać rozpamiętywać zagładę ojczystej planety, a zamiast tego wspominać taką, jaka była za życia.

Muszę polować nie tylko na chwilę obecną, pomyślała, ale także na przyszłość.

- Jest piękna, prawda? - zapytał Kroj’b, towarzysz powietrznego statku, który usiadł na ławce obok Barabelki i obserwował, jak „Ucieleśnienie Elegancji” podchodzi do lądowania.

- Ona uważa to… - zaczęła Saba i urwała, szukając w pamięci właściwego określenia - …za rozkoszne.

- Podczas Przelotów większość z tego, co oglądasz, uległo zniszczeniu - ciągnął Ferroanin. - Bora, tampasi, zwierzęta. - Zamaszystym gestem pokazał widok z okna gondoli. Kierował słowa do Saby, ale ich rozmowie przysłuchiwały się także Danni, Soron Hegerty i Tekli. - To były przerażające czasy. Wielu spośród nas ukryło się pod powierzchnią gruntu w specjalnych schronach, które wyhodowała dla nas Sekot. Niebo pogrążyło się w ciemności gęstniejącej z każdym kolejnym skokiem przez pustkę przestworzy. Planeta dygotała, a my się obawialiśmy, czy nie rozpadnie się na kawałki. - Kroj’b pogrążył się we wspomnieniach tamtych czasów. - Każdy wówczas kogoś stracił.

- Ona współczuje ci z powodu twojej straty - odezwała się Barabelka.

Dziękując jej za ciepłe słowa, Ferroanin ukazał w uśmiechu zdrowe białe, wielkie zęby.

- Pamiętam dzień, kiedy schrony otworzyły się ostatni raz, a chmury wreszcie się rozstąpiły - ciągnął. - Zobaczyliśmy unoszące się na niebie Sanktuarium i zrozumieliśmy, że Sekot jest szczęśliwa. W końcu znaleźliśmy nowy dom. Wszyscy na powierzchni Zonamy zaczęli świętować… jeść wykwintne potrawy, pić i tańczyć, a przede wszystkim śmiać się i cieszyć. Świętowanie trwało tylko tydzień, ale byłem wówczas małym chłopcem i wydawało mi się, że ciągnie się bez końca.

- Czy nie martwi cię myśl, że będziecie musieli wrócić do tych schronów? - zapytała Saba, domyślając się zakończenia jego opowieści.

Ferroanin pokręcił głową.

- Wydaje mi się, że powinna, ale tak nie jest - zauważył.

- Nawet jeżeli może już nigdy nie wrócisz do Sanktuarium? - zagadnęła siedząca na sąsiedniej ławce Danni.

Towarzysz powietrznego statku wzruszył ramionami.

- Chyba powinienem być zadowolony, że udało się nam unikać wrogości tyle czasu - powiedział. - A jeżeli Sekot naprawdę udzieli wam tak wielkiej pomocy, na jaką liczą wasi mistrzowie Jedi, może rozłąka nie będzie trwała bardzo długo. Kiedy Sekot wygra dla was tę wojnę, wrócimy tu jak najszybciej.

- Wydaje mi się, że to nie będzie takie proste - odezwała się siedząca za plecami Saby pani doktor Hegerty.

Ferroanin zareagował kolejnym wzruszeniem ramionami.

- Myślę, że wkrótce się tego dowiemy - odparł beztrosko.

- Muszę przyznać, że przyjąłeś to o wiele spokojniej, niż mogłam się spodziewać - stwierdziła Danni.

- To prawda - przyznała jej rację Hegerty. - Pogodziłeś się z tym znacznie łatwiej niż Rowel albo Darak.

Krzepki Ferroanin pogodnie się uśmiechnął.

- Jestem pewien, że i oni się z tym pogodzą - powiedział. - Mimo wszystko nie mają wyboru. Sekot podjęła decyzję, a my musimy mieć zaufanie do słuszności jej osądów. Gdybyśmy go nie mieli, może nie powinniśmy mieszkać na jej powierzchni.

- Są niepewni i przerażeni - odezwała się Tekli. - Większość istot czułaby to samo po tak długim okresie pokoju.

- Wiem o tym, ale Sekot na pewno potrafi zapewnić nam bezpieczeństwo - stwierdził Kroj’b. - Zwłaszcza że tym razem będzie inaczej niż ostatnio. Nie siedzieliśmy bezczynnie tyle długich lat. Bezpieczeństwo podczas skoków powinny nam zapewnić ukryte w łańcuchach górskich generatory planetarnych pól ochronnych, a sami widzieliście, jak dobrze Sekot umie odpierać ataki z przestworzy. - Jeszcze raz wzruszył ramionami. - Czego więcej mielibyśmy się obawiać?

Ich rozmowa dobiegła końca, kiedy „Ucieleśnienie Elegancji” zaczęło opadać na porośniętą wysoką trawą, ogromną polanę. Saba zobaczyła, że nieopodal „Cienia Jade” stoją Mistrz Skywalker i Jacen Solo w towarzystwie Jabithy i wizerunku Vergere. Przygotowania do podróży miały się rozpocząć, gdy tylko przybysze przeniosą się do innej osady Ferroan w rejonie, zwanym Pośrednią Odległością. Wiele jeszcze trzeba było zorganizować i postanowić, ale Barabelka była pewna, że najważniejsza decyzja została podjęta. Pozostawało jedynie przystąpić do działania.

„Ucieleśnienie Elegancji” opadło ostatnie dziesięć metrów z przyprawiającą o mdłości szybkością. Saba i pozostali siedzieli na ławkach, żeby nie stracić równowagi, i zaczekali kilka sekund, aż o spód gondoli zaszeleszczą źdźbła trawy porastającej lądowisko. Kiedy w końcu powietrzny statek znieruchomiał, po jego kadłubie przebiegły dziwne, hipnotyzujące fale. Napawając się widokiem sielankowego krajobrazu, Saba zaczekała, aż pozostali zejdą po drabince na powierzchnię gruntu. Widziała wszędzie bujną zieleń, a w powietrzu wyczuwała ożywczą wilgoć. Zonama Sekot była naprawdę uwodzicielską kusicielką, ale Barabelka nie chciała dać się bez reszty oczarować żyjącej planecie. Była wprawdzie piękna, ale życie i śmierć miały tutaj te same proporcje, co gdzie indziej. Także tu zdarzały się tragedie, choć na niewielką skalę. Planeta z pewnością nie była oazą chroniącą przed złem wszechświata. Jej inteligencja nadawała tylko sens życiu mieszkańców i chroniła ich przed atakiem z przestworzy, nic więcej. Sekot, która przekonująco dowiodła, że potrafi być okrutna, była uosobieniem sił przyrody.

Jacen powiedział jej, żeby nie walczyła, ale planeta go nie usłuchała, przypomniała sobie Saba. Czy tak zachowuje się miłująca pokój inteligencja? A może to był następny krok w jej ewolucji, w trakcie której bezbronny łup przeradzał się w myśliwego?

Pokręciła głową. Myśl była zbyt absurdalna, a pytanie zbyt zasadnicze, żeby już teraz zastanawiać się nad odpowiedzią. Trzeba poczekać, aż udzieli jej przyszłość.

Pokonała burtę gondoli i zeszła na łąkę po szczeblach splecionej z pędów winorośli, skrzypiącej drabinki. Kiedy jej stopy dotknęły powierzchni gruntu, poczuła oszałamiające wrażenie spełnienia. Jej polowanie dobiegło wreszcie końca. Wywiązała się z zadania i uczciła pamięć ziomków. Bez względu na to, jaki los ją czeka, była gotowa stawić mu czoło.

Kiedy główny lekarz pokładowy „Dumy Selonii” obmacywał długimi palcami jej głowę, Jaina nie ukrywała zniecierpliwienia. Badanie ciągnęło się w nieskończoność i z powodu nieustannych pomruków wydawanych przez lekarza z każdą chwilą stawało się bardziej irytujące. Jaina znosiła je tak długo, dopóki nie uznała, że dłużej nie wytrzyma.

- Niech pan da spokój, doktorze. Czy nie może mi pan udzielić prostej odpowiedzi? - zapytała, spoglądając w jego ogromne czerwone oczy. - Pozwoli mi pan latać czy nie? Moja stopa odzyskała sprawność i czuję się doskonale.

Dantos Vigos odwrócił się, żeby zapisać kilka uwag w osobistym komputerowym notatniku.

- Jeszcze jeden dzień - oznajmił w końcu.

- A jaka to różnica? - żachnęła się Jaina. - Jestem gotowa czy nie?

- Nie jesteś - stwierdził Durosjanin, ponownie zwracając na nią czerwone oczy. - Proszę posłuchać, pani pułkownik Solo. Rozumiem twoje zniecierpliwienie i chęć przyłączenia się do eskadry, ale dopóki twój zmysł równowagi nie odzyska poprzedniej sprawności, dopóty nie mogę z czystym sumieniem wyrazić zgody na powrót do służby.

Nieśmiało się uśmiechnął, a Jaina, chociaż niechętnie, musiała uznać słuszność jego argumentów. Wiedziała, że lekarz ma rację. Po urazie głowy na powierzchni Esfandii jej błędnik wciąż jeszcze kaprysił. Tego ranka, kiedy szła korytarzem „Selonii”, w najmniej oczekiwanej chwili pokład zakołysał się pod jej stopami, w wyniku czego zupełnie straciła orientację.

- No dobrze - odezwała się niechętnie. - Ale wrócę tu jutro o tej samej porze.

Vigos pokiwał głową.

- Do zobaczenia jutro, pani pułkownik Solo - powiedział.

Jaina opuściła pokój badań i wróciła do kwater pilotów eskadry. Całą drogę narzekała w duchu na niesprawiedliwość losu. Jej nastroju nie poprawił ani trochę widok opustoszałej świetlicy. Wyglądało na to, że wszyscy pozostali pełnią służbę patrolową albo pomagają pilotom Imperium uprzątać niebo nad Esfandią. W przestworzach unosiło się mnóstwo szczątków, które w każdej chwili mogły spaść na powierzchnię i uszkodzić nieco wcześniej naprawiony zestaw anten… nie wspominając o zakłóceniu delikatnej równowagi środowiska. Obecnie, kiedy Galaktyczny Sojusz uświadomił sobie, że samotna planeta jest zamieszkana, należało przedsięwziąć szczególne środki ostrożności, żeby zapewnić spokój jej mieszkańcom.

Jaina usiadła na fotelu i mniej więcej pół godziny obserwowała na monitorach przebieg wielkiego sprzątania. Od czasu do czasu podsuwała jakieś sugestie, ale starała się nie wchodzić w paradę Jagowi Felowi. Wyszkolony przez Chissów pilot nie miał żadnych kłopotów z dowodzeniem eskadrą pod jej nieobecność i Jaina wiedziała, że nie powinna kwestionować wydawanych przez niego rozkazów. Obserwując, jak rosnąca powoli kula zbieranych śmieci, odpadów i szczątków zaczyna tworzyć ogromną kosmatą asteroidę, nie mogła się oprzeć pokusie. Skontaktowała się w końcu z Jagiem i zaproponowała, żeby ją nazwać „Szaleństwem Vorrika” na pamiątkę yuuzhańskiego komandora, który poświęcił życie, żeby powstała.

Do tego stopnia była pochłonięta poczynaniami pilotów swojej eskadry, że nie zauważyła, kiedy drzwi za nią się otworzyły i ktoś wszedł do świetlicy.

- Czy przychodzę nie w porę? - usłyszała.

Zaskoczona, ześliznęła się z fotela i odwróciła w kierunku źródła głosów.

- Cześć, Tahiri - powiedziała.

Młodsza Jedi podeszła do niej i niepewnie się uśmiechnęła. Miała jasnożółte włosy o wiele krótsze niż do tej pory i wszędzie, dokądkolwiek się udawała, wkładała starannie zapięty pod szyję polowy kombinezon. Nosiła nawet buty, do których widoku Jaina wciąż jeszcze nie mogła się przyzwyczaić. Młoda Solo nie miała pojęcia, czy jej przyjaciółka stara się ukryć blizny, czy też może jej nowa, połączona osobowość po prostu lubi taki strój. Tak czy owak, Tahiri zdecydowanie różniła się od osoby, którą Jaina dobrze znała. Nawet kiedy się uśmiechała, wyglądała na skupioną do granic możliwości, jakby stąpała po omacku po nieznanej drodze.

Może tak właśnie się czuje, pomyślała Jaina. Dawna Tahiri traktowałaby wszystko jako coś znajomego, podczas gdy Riina widziałaby to pierwszy raz w życiu. Obie osobowości się połączyły, ale nowa, która z nich powstała, zdradzała równocześnie cechy obu połówek. Prawdopodobnie czuła się, jakby przeżywała przeciwieństwo deja vu.

- Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytała młoda Solo.

- Chciałabym z tobą porozmawiać - zaczęła Tahiri. - Oczywiście, jeżeli masz trochę wolnego czasu.

Jaina usiadła znów na fotelu.- W tej chwili nie mam nic do roboty - przyznała.

Tahiri obróciła fotel stojący naprzeciwko Jainy i usiadła na brzeżku siedzenia. Była opanowana i skupiona, dzięki czemu, mimo młodego wieku, wydawała się bardzo dorosła. Jej otwarte wcześniej rany zasklepiły się, a blizny wyglądały jak białe linie.

- Przyszłam cię przeprosić - powiedziała młoda Jedi.

Jaina zmarszczyła brwi.

- Za co? - zapytała.

- Istnieje wiele powodów - ciągnęła jej rozmówczyni. - Powinnaś wiedzieć, że ubolewam z powodu udręki, jaką przeżyłaś przeze mnie, i przepraszam, głównie za to, że obie cię wybrałyśmy.

Zdezorientowana Jaina pokręciła głową.

- Wybrałyście mnie? - powtórzyła. - Kto mnie wybrał? Dlaczego?

- Zwróciły się do ciebie jeszcze na Kalamarze - wyjaśniła Tahiri. - Dawna ja i Riina. Kierowały się różnymi pobudkami, ale obie postanowiły cię wybrać. Wiedziały, że tylko ciebie mogą prosić o pomoc.

Jaina doszła do przekonania, że musi się pogodzić z zawiłościami rozumowania młodej Jedi, która traktowała poprzednie osobowości, jakby były odrębnymi istotami. Zaczęła się zastanawiać, co odpowiedzieć.

- Przypominam sobie, kiedy usłyszałam wołanie dawnej Tahiri - zaczęła. - Sądziła, że Anakin stara się ją zabić. Czy wołała mnie wówczas Riina?

Młoda Jedi kiwnęła głową.

- Częściowo, ale po części także dawna ja, bo nadal dręczyły mnie wyrzuty sumienia - powiedziała. - Dawniej czułam się, jakbym zawiodła Anakina, dlatego że postanowiłam nadal żyć. Uważałam, że powinnam była zrobić dla niego coś więcej… może nawet zginąć u jego boku. - Młoda kobieta miała w oczach łzy, ale starała się panować nad emocjami. - Dzieląc jedno ciało, niektóre wspomnienia i cząstkę osobowości, znajdowałyśmy się na krawędzi załamania nerwowego. Żadna nie chciała pozwolić przetrwać swojej przeciwniczce, ale chyba Riina pierwsza zorientowała się, co należy zrobić. Gdyby nie nasze zespolenie, obie byśmy zginęły albo przynajmniej postradały tę cząstkę zdrowych zmysłów, która nam jeszcze pozostała. Kiedy zaczęła się załamywać nasza delikatna równowaga, zwróciłyśmy się do jedynej osoby, która mogła nas uratować. Wierzyłyśmy, że zrobisz wszystko, co konieczne, chociaż wówczas nie miałyśmy pojęcia, co to będzie.

- Chyba zaczynam rozumieć - odparła poważnie młoda Solo.

- Przypominałaś nam Anakina, Jaino - ciągnęła Tahiri. - Byłaś jego siostrą i pod wieloma względami jesteś dla nas jak on. Czułyśmy, że możemy ci zaufać. Byłyśmy pewne, że nie zawiedziesz nas w potrzebie.

- Żeby to zakończyć? - zapytała Jaina.

- Albo żeby nas uratować. Tak czy owak - dodała z powagą młoda Jedi. - Ja, nowa Tahiri, a równocześnie osoba, która odziedziczyła wszystkie cechy obu poprzednich kobiet, jestem ci wdzięczna, że one… my… wybrałyśmy właśnie ciebie. Za to, co dla nas zrobiłaś, Jaino, na zawsze pozostanę twoją dłużniczką.

Tahiri spuściła głowę, a Jaina zwalczyła chęć zrobienia albo powiedzenia czegoś, co poprawiłoby samopoczucie i jej, i przyjaciółki. Wiedziała, jak długi wdzięczności mogą wywierać wpływ na charakter.

- Posłuchaj, to naprawdę nic wielkiego - odezwała się w końcu. - Każdy mógłby zrobić dla ciebie to samo.

Tahiri wstała i z szacunkiem kiwnęła głową.

- Dziękuję za twoje słowa, Jaino Solo - powiedziała. - I za to, że zechciałaś mnie wysłuchać.

Jaina obserwowała w milczeniu młodą kobietę. Zastanawiała się, kim jest i kim może zostać w przyszłości stojąca przed nią nowa osoba. Chyba niewiele zostało z dziewczyny, do której należało kiedyś jej ciało.

- Tahiri - powiedziała, kiedy jej przyjaciółka wstała, żeby wyjść ze świetlicy. Młoda Jedi przystanęła i odwróciła się do niej. - Chcę tylko, abyś wiedziała, że chociaż się zmieniłaś, moje uczucia względem ciebie nie uległy zmianie. Nadal uważam cię za przyjaciółkę.

W chłodnych zielonych oczach Tahiri coś się zmieniło i w pierwszej chwili Jaina pomyślała, że młoda kobieta się uśmiechnie.

Nagle od strony korytarza dobiegł odgłos kroków. Odwróciły się i zobaczyły, że do świetlicy wchodzi Han.

Jaina wstała z fotela.

- Tato, co tu robisz? - zapytała.

- A co, ojciec już nie może odwiedzić chorej córki? - zapytał Solo.

- Wcale nie jestem chora, tato - obruszyła się Jaina.

- Więc jesteś uziemiona, co ona to samo wychodzi, prawda? - Han szeroko się uśmiechnął. Wyglądało na to, że świetnie się bawi.

Jaina musiała się także uśmiechnąć.

- Wszystko jedno - powiedziała z rezygnacją. - Co cię tu sprowadza?

- Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie wiesz, gdzie się podziewa Droma - odparł Solo. - Nie mogę go nigdzie znaleźć.

- Przyleciał z nami z powierzchni Esfandii - odparła Jaina - ale nie pamiętam, co stało się z nim po tym, kiedy przybiliśmy do burty „Selonii”. A ty, Tahiri? Czy…

Urwała, bo zauważyła, że młodej Jedi nie ma już w świetlicy. Jaina doszła do wniosku, że Tahiri wyśliznęła się, zaledwie Han wypowiedział pierwsze zdanie.

Solo także wyglądał na zaskoczonego.

- Potrafi poruszać się cicho jak duch, kiedy zechce - powiedział i urwał, jakby zakłopotany. - Czy ona…

- Czuje się doskonale, tato - dokończyła Jaina. Dobrze znała powód niepokoju ojca.

Han kiwnął głową, przyjmując do wiadomości jej zapewnienie.

- Chyba staję się trochę nerwowy, ilekroć mam do czynienia z jakimś Yuuzhan Vongiem - powiedział.

- Rozumiem cię, tato - przyznała jego córka. - Naprawdę cię rozumiem, ale Tahiri musi mieć trochę czasu, żeby się z tym oswoić. - Postanowiła wrócić do poprzedniego tematu rozmowy. - Może powinieneś zapytać panią kapitan „Selonii”, czy nie wie, gdzie się podział Droma. Ktoś musiał go zauważyć w jakimś pomieszczeniu okrętu.

Jej ojciec zachichotał.

- Żartujesz? - zapytał. - Przecież to Ryn, zapomniałaś? Rynowie są najbardziej ignorowanymi istotami w galaktyce i właśnie dlatego bywają tak dobrymi szpiegami. - Wzruszył ramionami. - Przypuszczam jednak, że nie zaszkodzi zapytać.

- A gdzie mama? - zainteresowała się Jaina. - Co porabia?

- Jest na mostku „Selonii” - odparł Han. - Pomaga testować zestaw anten.

- Mogę wpaść tam i zobaczyć, czy nie trzeba jej w czymś pomóc - zaproponowała Jaina.

Jej ojciec obdarzył ją szelmowskim uśmiechem.

- Widzę z tego, że naprawdę się nudzisz - powiedział.

- Nikt, naprawdę nikt? - Wielki admirał Pellaeon wpatrywał się z nieukrywanym zdumieniem w wizerunek pani kapitan Mayn stojącej na mostku „Dumy Selonii”. - Ktoś przecież musi dowodzić ich flotą.

- Nie może pan zapominać, że to nie jest flota, do jakiej pan i ja jesteśmy przyzwyczajeni - odparła Mayn. - To właściwie tylko grupa współpracujących indywidualistów… przyznaję jednak, że całkiem spora grupa. O ile wiem, dość kiepsko zorganizowana, co widać po tym, jak opuszczają pole bitwy. Nie odlatują w zwartym szyku, ale niewielkimi grupkami, i wtedy, kiedy mają na to ochotę.

- Więc kto wydaje im rozkazy? - zapytał Pellaeon.

- Większość Rynów, z którymi rozmawiałam, twierdziła, że otrzymuje rozkazy w zwykły sposób - odparła pani kapitan. - Żaden jednak nie wiedział o pozostałych, dopóki wszyscy nie zgromadzili się w umówionym punkcie zbornym, w którym mieli czekać na pański sygnał. Większość nigdy nawet nie słyszała o żadnej siatce Rynów, dopóki nie wyjaśniliśmy im, co wiemy na ich temat. Twierdzą, że robią to z wdzięczności za przysługę, którą ktoś im wyświadczył w zeszłym roku. Wygląda na to, że wiedzą równie niewiele jak my.

Wielki admirał niewiele z tego rozumiał, ale zarazem podziwiał ich sposób działania. Wyglądało na to, że organizacja Rynów ma bardzo luźną strukturę. Każdy czynny członek sieci utrzymywał kontakt tylko z dwoma albo trzema znajdującymi się bezpośrednio w pobliżu, żeby nikt nie mógł poznać ich hierarchii dowodzenia ani prześledzić drogi, jaką odbywają rozkazy zwierzchników. Pellaeon nie wątpił, że musi istnieć jakiś dowódca… a przynajmniej ktoś, kto panuje nad całością. Mimo wszystko rozkazy nie mogły się brać znikąd.

- No cóż, teraz my jesteśmy ich dłużnikami - zauważył.

- Na to wygląda - przyznała Mayn. - Wydaje mi się, że właśnie o to chodziło.

Pellaeon kiwnął głową.

- Rynowie nie tylko rejestrują wszystko, co dzieje się w mrocznych zakątkach galaktyki, ale i pomagają łączyć ją w całość - powiedział.

- Nie ma to jak walka ramię w ramię - stwierdziła pani kapitan. - Sprzyja tworzeniu więzi między dotychczasowymi nieznajomymi.

- A nawet dawnymi wrogami - dodał Pellaeon z wymuszonym półuśmiechem.

- Muszę przyznać, panie admirale, że z początku… traktowałam pana z pewną rezerwą - zaczęła Mayn. - Odnosiłam wrażenie, że coś pan przed nami ukrywa… - Urwała, a po zastanowieniu dodała: - Mam nadzieję, że wybaczy pan moją podejrzliwość. Czasami bardzo trudno rezygnować z przyzwyczajeń całego życia.

Pellaeon uśmiechnął się o wiele szczerzej i szerzej.

- Nie dbam o to, co myślą o mnie inni, pani kapitan, pod warunkiem że wykonują moje rozkazy - powiedział.

- Z przyjemnością będę je wykonywała, panie admirale, dopóki będą słuszne.

Wielki admirał się roześmiał.

- Współpraca z panią to prawdziwa przyjemność - stwierdził. - Mam nadzieję, że to nie ostatnia nasza wspólna akcja.

- Jestem pewna, że jeszcze kiedyś będziemy współpracowali, panie admirale - odparła pani kapitan. - Wciąż jeszcze zostało mnóstwo bitew do wygrania.

Wielki admirał znów się uśmiechnął, a jego wąsy lekko drgnęły.

- W czasie swoich podróży odwiedzałam wiele gwiezdnych systemów i poznałam wiele zamieszkujących je inteligentnych istot - mówił wizerunek Vergere. - Stwierdziłam jednak, że wszystkie, przynajmniej do pewnego stopnia, w swoich poczynaniach uciekają się do przemocy.

Luke słuchał uważnie opowiadania Sekot, ale nie spuszczał spojrzenia z lądującego na łące powietrznego statku. Kiedy ogromne stworzenie opadało wdzięcznie na trawiaste lądowisko, po jego skórze przemknęły drobne fale. W końcu jego ciało się odprężyło i kybo znieruchomiało niespełna metr nad powierzchnią gruntu.

- Widziałam, jak wojenna pożoga ogarnia miasta, a czasami całe krainy - ciągnęła Sekot. - Widziałam konflikty zbrojne, w których uczestniczyli mieszkańcy planet. Wygląda na to, że pośród form życia zamieszkujących tę galaktykę pragnienie walki rozprzestrzeniło się niczym zaraza.

- Nie wszystkie inteligentne formy życia pragną wojny - zaprotestował Luke, obserwując, jak pasażerowie opuszczają gondolę powietrznego statku. - Celem życia Jedi jest utrzymywanie pokoju.

- Z tego, co widziałam, mogę wnioskować, że pokój nie jest naturalnym stanem rzeczy we wszechświecie - zauważyła planeta.

Luke odwrócił się i spojrzał na wizerunek Vergere.

- Zaskakuje mnie, że właśnie w ten sposób rozumuje ktoś taki jak ty, kto podobno kontaktuje się z żyjącą Mocą - powiedział.

- A mnie zaskakuje, że ktoś taki mały jak ty może przypuszczać, iż ma tak duży wpływ na moralny aspekt żyjącej Mocy - odcięła się Sekot.

Luke uśmiechnął się do niej.

- Pierwszego wieczoru, kiedy tu przylecieliśmy, Jabitha powiedziała mojemu siostrzeńcowi coś podobnego do tego - zaczął z namysłem. Po jego słowach pani Magister uniosła głowę, ale nie zdecydowała się przyłączyć do rozmowy. - Była oburzona, że Jacen ośmiela się przemawiać w imieniu żyjącej Mocy. Sugerowała, że ktoś tak mały w porównaniu z ogromem wszechświata nie ma prawa wypowiadać się w imieniu czegoś równie potężnego. Prawda jednak wygląda tak, że żyjąca Moc może wybrać, kogo zechce. Rozmiar czy wzrost nie mają żadnego znaczenia. Mistrz Yoda, chociaż niższy niż ktokolwiek spośród nas, był najmądrzejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem… i jednym z najpotężniejszych mistrzów Jedi, jaki się narodził. Dysponujesz potęgą, Sekot, której nawet nie potrafi sobie wyobrazić jakakolwiek żyjąca istota, ale to nie oznacza automatycznie, że twoja więź z Mocą jest silniejsza albo potężniejsza.

Wizerunek Vergere uśmiechnął się i z aprobatą pokiwał głową.

- Jesteś mądry, Mistrzu Skywalkerze - zauważyła Sekot. - Spodziewam się, że w przyszłości udzielisz mi wielu odpowiedzi na pytania dotyczące Mocy.

- To dla nas wszystkich początek bardzo długiej drogi - odparł Luke. - Sądzę, że na jej końcu i my, i ty stwierdzimy, że dużo nauczyliśmy się od siebie. - Odwrócił się do pani Magister. - Jak postępują przygotowania, Jabitho? - zapytał.

- Przygotowania do odlotu są bardzo zaawansowane - zapewniła Ferroanka. - W ciągu ostatnich trzech dni oglądaliśmy wiele zmian na powierzchni Zonamy.

- A czasami ich nie oglądaliśmy - sprzeciwił się Jacen, nawiązując do intensywnych wyładowań atmosferycznych, które uniemożliwiły zobaczenie wielu miejsc wzdłuż równika planety.

Jabitha się roześmiała. Wyglądało na to, że pani Magister i Sekot bardzo polubiły siostrzeńca Mistrza Skywalkera.

- Gdybyś pragnął się dowiedzieć, co knujemy, wystarczyło tylko zapytać - powiedziała.

- Nic nie szkodzi - oznajmił beztrosko młody Solo. - Mam przeczucie, że i tak nie zrozumiałbym połowy z tego, co byś mi przekazała.

Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, do ich grupy przyłączyli się pozostali. Potężnie umięśniony ogon Saby poruszał się na boki, cicho szeleszcząc w bujnej trawie. Hegerty trzymała torbę wypełnioną ferroańskimi artefaktami, sądząc po wystających z niej drobiazgach. Sierść Tekli jeżyła się, stroszona podmuchami łagodnego wiatru. Danni wciąż jeszcze czuła się niepewnie w towarzystwie Ferroan, ale podeszła i stanęła obok Jacena.

Obecnie, kiedy Sekot zaakceptowała swoich gości, Darak i Rowel odnosili się do nich o wiele uprzejmiej. Nie tylko sami zaproponowali, że zabiorą na wycieczkę po okolicy cztery osoby, które nie brały bezpośredniego udziału w dyskusji na temat przyszłości, ale także się upewnili, czy na niczym im nie zbywa. Traktowali ich z szacunkiem i powagą, co stanowiło niezwykły zwrot w stosunkach z tubylcami. Czasami Luke się zastanawiał, czy to Sekot nakazała im traktować gości uprzejmie, czy też może w grę wchodzą subtelniejsze powody. Może samo przebywanie pośród życiowych energii umysłu o wielkości planety usposabiało tubylców życzliwiej, niż sobie uświadamiali? Tak czy owak, zniknęły wszelkie oznaki wrogości, z jakimi Darak i Rowel powitali lądujących przedstawicieli Galaktycznego Sojuszu. Nawet Senshi, uwolniony od przemożnego wpływu Sekot, odnosił się obecnie do gości bardzo przyjaźnie.

Danni spojrzała na Jacena.

- Odbyliśmy wycieczkę do ruin - oznajmiła.

- To niesamowite - stwierdziła przejęta Hegerty. - Nie uwierzycie, co znaleźliśmy!

Słysząc w głosie siwowłosej badaczki niekłamany entuzjazm, Luke się uśmiechnął, ale tylko jednym uchem słuchał jej opowieści o miejscowych formach nieinteligentnego życia i porównań z formami sprowadzonymi przez Ferroan. Nie mógł mieć jej za złe podniecenia. Zonama Sekot była pełna tajemnic i zagadek, a odkrywanie ich i rozwiązywanie stanowiło nie tylko wyzwanie, ale i spełnienie marzeń każdego prawdziwego naukowca…

- Luke’u! - wyrwał go z zadumy głos Mary. Mistrz Jedi odwrócił się i zauważył, że żona idzie ku niemu przez wysoką trawę.

- Wszystkie systemy sprawne? - zapytał.

- Jeszcze lepiej - odparła Mara. - Nawiązaliśmy ponownie łączność z Kalamarem.

Luke nie zwlekał ani chwili. Przeprosił pozostałych i pospieszył z żoną i Jacenem na pokład „Cienia Jade”. Cały czas pobytu na powierzchni Zonamy Sekot niepokoił się z powodu braku łączności z resztą galaktyki. Kto mógł wiedzieć, jak toczą się losy wojny? Jak miewają się Leia i Han i czy małemu Benowi nie stało się nic złego?

Kiedy wbiegł po rampie i skierował się do sterowni, powitał go uspokajający świergot R2-D2. Holoprojektor ukazywał wizerunek długiej, arystokratycznej twarzy Kentha Hamnera. Mężczyzna poruszał ustami, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.

- Nie powiedziałam, że połączenie jest idealne - odezwała się Mara. Usiadła na fotelu pilota i zaczęła przebierać palcami po kontrolnej klawiaturze. - Najważniejsze, że otrzymujemy także nowe dane. Wygląda na to, że podczas naszej nieobecności nie wydarzyło się nic złego.

Luke omiótł spojrzeniem linijki tekstu przesuwającego się po ekranie monitora za plecami Hamnera, który widocznie uświadomił sobie, że nikt go nie słyszy, bo przestał poruszać ustami. Luke uśmiechnął się i pokiwał głową na znak, że i u nich nie wydarzyło się nic złego. Prawdę mówiąc, niewiele więcej mógł zrobić.

- Zaczekaj chwilę - odezwała się Mara. - Chyba w innym kanale odbieramy następną wiadomość. - Wizerunek głowy Hamnera się rozpłynął i po chwili pojawił się inny, o wiele wyraźniejszy, na którego widok Mara szeroko się uśmiechnęła. - Cieszę się, że cię widzę - powiedziała, patrząc z ulgą na twarz Leii. - Czy to znaczy, że w końcu zapłaciłaś zaległe rachunki?

Jacen pochylił się nad ramieniem Mary.

- Dzień dobry, mamo! - wykrzyknął.

Na widok syna Leia uśmiechnęła się z zadowoleniem.

- Cześć, Jacenie - powiedziała.

Młody Solo zmarszczył brwi.

- Od kiedy „Sokół” ma na pokładzie zestaw do przesyłania hologramów? - zapytał.

- Nigdy go nie miał i teraz też nie ma - odparł Han, który pojawił się obok żony. - W tej chwili siedzimy na mostku „Selonii”. A co u was?

- Wszyscy cali i zdrowi, ale dawno nie mieliśmy łączności, więc zaczynałem się o was martwić - oznajmił Jacen.

- Ta-a - mruknął Han. - Przykro mi z tego powodu, ale to wina Vongów, którzy uprzykrzali nam życie.

- Zniszczyli bazę przekaźnikową na Generis i usiłowali zrobić to samo na Esfandii - dodała Leia. - Niedawno udało się nam uruchomić tę drugą, ale pani inżynier Fan Gantree wciąż jeszcze usuwa drobne usterki. Trochę to potrwa, zanim systemy łączności odzyskają sprawność.

- Dlaczego niszczą takie małe bazy? - zdziwiła się Mara. - Nie są głównymi ośrodkami łączności i chyba nie odgrywają ważnej roli w tej wojnie.

- Wydaje mi się, że Yuuzhan Vongowie usiłują wbić klin między nas a Nieznane Rejony galaktyki - zasugerowała księżniczka. - Mogło im zależeć, żebyśmy nie sprzymierzyli się z Chissami i nie zaatakowali yuuzhańskich flot z drugiej strony.

- To może być jeden z powodów - przyznał Luke.

- Jacenie! - odezwał się Han. Jego szelmowski uśmiech wyrażał całą radość, jaką odczuwa każdy ojciec na widok syna, któremu nie stało się nic złego. - A co u ciebie, chłopcze? Zapewne nie dawałeś spokoju ciotce i wujowi?

- Ależ skąd. - Luke poczuł, że Jacen ściska go za ramię. - A co u Jainy?

- Ma guza na głowie, ale poza tym czuje się doskonale.

- A Jag?

- Zajęty nawiązywaniem stosunków z naszymi nowymi sprzymierzeńcami - odparła Leia.

- Powinniście zobaczyć tych gości! - dodał Solo. - Nie mają scentralizowanego systemu dowodzenia ani dwóch identycznych okrętów… - Z niedowierzaniem pokręcił głową. - To niesamowite!

- O kim właściwie mówisz? - marszcząc brwi, zapytała Mara.

- O Rynach. To długa historia - odparła księżniczka, także kręcąc głową. - Najważniejsze jednak, że są naszymi przyjaciółmi i że pomogli nam wyplątać się z paskudnych tarapatów. To wspaniale, że się do nas przyłączyli.

- A co z Danni? - zainteresował się Han. - Jak sobie radzi?

- Przyjdzie do siebie - odparł Jacen. - Wszyscy mają się doskonale. Jesteśmy zachwyceni, że możemy tu przebywać. Naprawdę trudno będzie nam stąd odlecieć.

- Stąd, to znaczy skąd? - zapytała Leia.

- Z powierzchni Zonamy Sekot - oznajmił z promiennym uśmiechem młody Solo.

- Znaleźliście ją? - Księżniczka wyglądała na urażoną, że dopiero w tej chwili się o tym dowiaduje. - Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej, Maro?

- Uznałam, że to Luke powinien mieć ten zaszczyt - odparła Mistrzyni Jedi.

Uśmiechnęła się do męża i wyczuła promieniującą od niego falę podniecenia… którego aż do tej pory nie miała okazji w pełni docenić. Luke pokiwał głową i się uśmiechnął.

- Naprawdę ją odnaleźliśmy - zapewnił. - Na przekór wszelkim przeciwnościom.

Han spojrzał na syna.

- Czy jest dokładnie taka, jaką mieliśmy nadzieję znaleźć, Jacenie? - zapytał.

- Jest fantastyczna, tato… i potężniejsza niż sobie wyobrażaliśmy.

- Jest… - Jacen zawahał się, jakby szukał odpowiedniego określenia.

Luke doskonale rozumiał kłopot siostrzeńca. Jak można było wyrazić w słowach wszystko, co reprezentowała sobą żyjąca planeta? Jak można było opisać wrażenie, wywołane przebywaniem na jej powierzchni i pławieniem się w strumieniu jej życiowej siły?

- Jest zachwycająca - odezwał się w końcu młody Solo.

- Ale czy wraca z wami? - zapytała Leia, a wyraz jej twarzy sugerował, że boi się usłyszeć odpowiedź.

- Będzie gotowa odlecieć stąd mniej więcej za tydzień - stwierdził Luke. - Pomyślałem, że możemy spędzić ten czas na jej powierzchni, żeby wyjaśnić kilka tajemnic planety.

- Cieszę się i serdecznie wam gratuluję - powiedziała księżniczka.

- To najlepsza wiadomość, jaką usłyszałam od wielu miesięcy. - Jej wizerunek zamigotał, ale po chwili się wyostrzył. - Przepraszamy za zakłócenia - dodała po chwili. - Wciąż jeszcze dostrajamy nasze urządzenia. Chyba musimy przerwać tę rozmowę, żeby personel bazy przekaźnikowej mógł ponownie skorygować ustawienie anten nadawczo-odbiorczych.

Luke z żalem kończył rozmowę, ale czuł się przynajmniej pod jednym względem podniesiony na duchu i uspokojony. Jego mały synek był bezpieczny. Leia wspomniałaby, gdyby Benowi stało się coś złego albo gdyby Otchłani groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Pomyślał, że kiedy anteny zostaną ustawione prawidłowo, połączy się z bezpieczną kryjówką syna i dowie się, co u niego słychać.

A kiedy wojna dobiegnie końca, obiecał sobie, że nadrobi stracony czas, którego nie mógł spędzić z synem. Wiedział, co to znaczy dorastać bez rodziców, i nie chciał, żeby mały Ben przechodził przez to samo.

- A co z Tahiri? - zainteresował się Jacen. Nuta powagi w jego głowie nie przyćmiewała jednak pogodnego nastroju. - Jak się miewa?

Han i Leia wymienili spojrzenia.

- To także trochę trudno wyjaśnić w kilku zdaniach - odezwała się w końcu księżniczka.

- Ona… się zmieniła - dodał Han.

- Na lepsze? - zapytał Jacen.

Leia kiwnęła głową.

- Wciąż jeszcze nie wie do końca, kim jest, ale na pewno się tego dowie.

- Jakie imię wybrała dla siebie? - zapytał Mistrz Jedi.

- Nadal nazywa się Tahiri, ale… - zaczęła Leia i urwała. Zmrużyła oczy i popatrzyła uważniej na brata. - Tylko mi nie mów, że wiedziałeś, co się jej przydarzy.

- Podejrzewałem to - przyznał Luke. - Sądziłem, że musi mieć trochę czasu, żeby się z tym pogodzić… i okazji, aby udowodnić, ile jest warta.

- No cóż, z pewnością to udowodniła - stwierdziła księżniczka.

Jacen poczuł, że zalewa go fala ulgi.

- Wszystko dobre, co się dobrze kończy - powiedział.

- Na to wygląda - przyznał Han. - Wracamy teraz na Kalamar, żeby poddać frachtowiec przeglądowi i zobaczyć się z naszym czcigodnym przywódcą. Chcemy go zapytać, czy nie ma dla nas nowych rozkazów.

- A Rynów trzeba będzie wcielić do naszej siatki wywiadowczej - dodała Leia. - Nie mam pojęcia, jak zareagują dotychczasowi szpiedzy na wiadomość, że muszą współpracować z nowymi przyjaciółmi, ale jestem pewna, że jakoś ich do tego przekonam.

- Bezpiecznej podróży - odezwał się Luke. - I do zobaczenia za kilka tygodni na Kalamarze.

Leia pokiwała głową.

- Niech Moc będzie z tobą - powiedziała.

Jej hologram zamigotał i się rozpłynął.

- I z tobą, siostrzyczko - mruknął Mistrz Jedi w stroną miejsca, w którym jeszcze chwilę wcześniej widział Leię.

Siedział w milczeniu kilka minut, trzymając dłoń żony i rozmyślając o swojej rodzinie, rozproszonej po wielu zakątkach galaktyki. Miał nadzieją, że jeżeli spełnią się ich nadzieje związane z Zonamą Sekot, któregoś dnia zapanuje pokój i wszyscy znów się połączą.

- Po jednej rzeczy naraz - odezwała się Mara, jakby czytała w jego myślach.

Luke pomyślał, że może rzeczywiście w nich czyta. Czasami wydawało mu się, że spojrzenie zielonych oczy żony przenika do głębi jego duszy.

- Ta wyprawa nas zmieniła - powiedział. - Nie jesteśmy już tymi samymi osobami, którymi byliśmy na początku.

- Takie jest życie, mój drogi - odparła Mistrzyni Jedi. - Gdyby nie zmiany, mogliśmy byli dawno zginąć.

Luke uśmiechnął się, przepełniony ciepłem jej uczucia. W przyszłości chciałby jeszcze doświadczyć wielu rzeczy, ale wszystkie miały związek z żoną. Był pewien, że muszą tylko rozwiązać problem Yuuzhan Vongów, aby ostatnie elementy łamigłówki znalazły się na swoich miejscach.

- Jacenie, czy nie chciałbyś… - zaczął.

Odwrócił się, żeby poprosić siostrzeńca, aby się upewnił, czy Sekot i Jabitha nie zaczynają się niepokoić ich nieobecnością, ale go nie zobaczył. Spojrzał na żonę.

- Sądzisz, że poczuł się zakłopotany? - zapytał.

- To możliwe - przyznała Mara. - A może po prostu jest zazdrosny z powodu tego, co nas łączy?

Luke umilkł i kilka sekund się nie odzywał.

- Jakoś nie bardzo mogę w to uwierzyć - powiedział w końcu.

Danni rozmawiała z ferroańską dziewczynką pod gałęziami ogromnego bora. Popołudniowe słońce niemiłosiernie prażyło, ale w cieniu było prawie chłodno. W gęstym poszyciu wyczuwało się jednak napięcie, jakby w każdej chwili mogła się stamtąd wyłonić dziwaczna, nieznana forma życia.

Jacen przysłuchiwał się rozmowie, oparty o wyrastający spod powierzchni gruntu potężny korzeń bora.

- A potem - ciągnęła mała Ferroanka - chciałabym zobaczyć, skąd przylecieli Anakin i Obi-Wan.

- Masz na myśli Coruscant? - zapytała zdumiona Danni. Lekko się uśmiechnęła i na chwilę przeniosła spojrzenie na Jacena.

- Tak - przyznała Tescia. - To musi być najbardziej zdumiewające miejsce. Jeszcze nigdy takiego nie widziałam.

- Kiedyś było - poprawiła ją młoda badaczka. - Nie mam pojęcia, jak wygląda w tej chwili.

- Polecimy tam - stwierdziła dziewczynka. - Polecimy, wyrzucimy stamtąd Przybyszów z Dali i odbudujemy miasto-planetę.

- Mam nadzieją, że masz rację, Tescio. - Danni odgarnęła z jej czoła kosmyk niesfornych złocistych włosów. - Naprawdę mam taką nadzieję.

Mała Ferroanka uśmiechnęła się do nowej przyjaciółki i obie zaczęły planować, które miejsce odwiedzą najpierw, kiedy na powierzchni Coruscant zrobi się znów bezpiecznie.

Przysłuchując się ich rozmowie, młody Solo zastanawiał się, czy to planeta przemawia ustami dziewczynki, czy też może sama Tescia zapamiętała opowiadania o odległych miejscach, o których zobaczeniu nie mogła nawet marzyć.

Bez względu na powód, był ciekaw, dokąd on poleci, jeżeli Zonama Sekot pomoże Sojuszowi przywrócić pokój w galaktyce, ale nie potrafił znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Z ojczystą planetą kojarzyła mu się mieszanina złych i dobrych wspomnień, które obejmowały praktycznie całe jego życie. Zadawał sobie pytanie, czy nie powinien dążyć do zrównania z powierzchnią gruntu wszystkich budowli planety-miasta, począwszy od krążącej po najbardziej odległej orbicie mieszkalnej asteroidy, a na najgłębiej położonej piwnicy kończąc, żeby w to miejsce można było zbudować coś nowego. Kto jednak miałby decydować, co powinno powstać w miejscu poprzednich budowli? Kto zasługiwał na to, żeby złożyć ciężar odpowiedzialności na jego barki?

W pewnej chwili jego uwagę zwrócił dobiegający od strony zarośli cichy chichot. Uniósł głowę i zobaczył stojący w pobliżu wizerunek Vergere. Jej piórka łagodnie falowały w podmuchach lekkiego wiatru.

- Rzeczy materialne przychodzą i odchodzą, Jacenie Solo - odezwała się Sekot. - Oboje o tym wiemy.

- Czyżbyś czytała w moich myślach? - zapytał młody Jedi.

- Możliwe - przyznała beztrosko planeta. - Nadal czasami się zastanawiasz, dlaczego obudziłam cię pierwszego, kiedy tu przylecieliście, prawda? Z czasem zrozumiesz i to, i wiele innych rzeczy.

Jacen przyglądał się chwilę swoim dłoniom.

- Wolałbym, żebyś nie pojawiała się przede mną w tej postaci - powiedział w końcu. - Wprawia mnie to w zakłopotanie.

- Więc może w takiej? - zaproponowało dziecko, które pewnego dnia miało się stać Darthem Vaderem.

Jacen spojrzał w niepokojąco błękitne oczy dziadka tak spokojnie, jak potrafił.

- Dlaczego musisz przybierać jakąkolwiek postać? - zapytał. - Dlaczego nie możesz być po prostu tym, kim jesteś?

- Bo nawet nie potrafiłbyś zrozumieć, kim jestem - odparła Sekot ponownie przybierając wizerunek jego byłej nauczycielki. - Istnieją granice zdolności twojego pojmowania… podobnie jak istnieją granice mojego. Moje jest jednak o rząd wielkości większe niż twoje. Nie obraź się, Jacenie Solo, ale moja rozmowa z tobą to mniej więcej twoja pogawędka z malutkim pajączkiem, który przypadkiem pełznie po twojej skórze. Czy przypuszczasz, że taki pajączek by zrozumiał, gdybyś zapytał go w normalny sposób? Czy uważasz, że usłyszałbyś odpowiedź, gdybyś nadstawiał normalne ucho? - Sekot pokręciła upierzoną głową, jakby sama udzielała odpowiedzi na swoje pytanie. - Naturalnie, że nie. Jeżeli chcesz z kimś rozmawiać mimo tak ogromnej różnicy w skali egzystencji, któraś z rozmawiających stron musi się zmienić… jedna albo obie, a na razie tylko ja jestem gotowa do takiej zmiany.

- Na razie? - zapytał Jacen.

- Przekonamy się, co przyniesie nam przyszłość.

Sekot sama wyglądała na zaniepokojoną, ale chyba nie zamierzała i jego wyprowadzać z równowagi. Mimo to młody Solo czuł się wyraźnie wzburzony tą rozmową. Zastanawiał się, w co właściwie się wplątali. Prowadzili pertraktacje ze stworzeniem, którego nie potrafili objąć umysłem. Kto mógł wiedzieć, jakie są jego motywy albo cele? Kto potrafiłby rozstrzygnąć, czy nie ma ukrytych zamiarów?

- Wiesz, na czym najbardziej mi zależy? - zapytała żyjąca planeta ustami Vergere.

Jacen wzruszył ramionami.

- Na pokoju? - odpowiedział pytaniem. - Wiedzy? Czystym sumieniu?

- Wszystkie te rzeczy są potrzebne, żeby wieść dobre życie - przyznała planeta. - Wszystkie mają jednak swoją cenę.

- Więc czego właściwie pragniesz? - zniecierpliwił się młody Solo. - Zapłacić tę cenę i wieść dobre życie?

Wizerunek Vergere się uśmiechnął.

- Chyba wszyscy tego pragniemy, Jacenie Solo - stwierdziła Sekot.

Wypowiedziawszy te słowa, powoli rozpłynęła się w powietrzu, jakby zostawiała Jacena, żeby mógł się nad nimi zastanowić.

Tahiri ćwiczyła w jednej z pustych ładowni „Dumy Selonii”. Wprawdzie się nie ukrywała, ale starała się nie rzucać w oczy, żeby bez przeszkód popracować nad techniką walki. Od czasu połączenia dwóch połówek osobowości usiłowała przyswoić sobie coś więcej niż tylko nowe sposoby myślenia, mówienia i reagowania. Dawna Tahiri i Riina walczyły w różny sposób, a ona musiała udoskonalić obie techniki walki, żeby skuteczniej je stosować, kiedy następnym razem znajdzie się na polu bitwy.

Tocząc pojedynek z cieniami, przerzucała z ręki do ręki klingę świetlnego miecza, wymierzała potężne kopniaki, wykonywała wdzięczne skoki i z bezbłędną dokładnością zadawała w powietrzu śmiercionośne ciosy. Każdy element techniki walki komentowała nieustannie w myśli: oto wspomagany przez Moc skok rycerza Jedi, yuuzhański chwyt za gardło asth-korr, wymyślony przez Ludzi Piasku kopniak w górną część ciała, podwójny cios członków domeny Kwaad…

- Dlaczego pozwoliłaś mu odlecieć?

Głos napłynął zza jej pleców i poniósł się echem po pustej ładowni, ale Tahiri nawet na sekundę nie przerwała pozorowanego pojedynku. Wiedziała, że do niej przyjdzie, dwadzieścia sekund wcześniej, zanim stanął na progu.

Wykonała jeszcze jeden płynny skok i wylądowała pewnie na obu stopach, zwrócona twarzą do Hana Solo. Wyłączyła klingę świetlnego miecza, przypięła rękojeść do pasa i ruszyła w stronę kapitana „Sokoła Millenium”.

- Komu pozwoliłam? - zapytała, chociaż wiedziała, o kogo chodzi.

- Dromie! - W głosie Hana brzmiała głęboka uraza. - Martwiłem się, bo odkąd dobiliśmy do burty „Selonii”, nie miałem od niego żadnej wieści, więc zacząłem wszystkich wypytywać. Pani kapitan Mayn powiedziała mi, że do drugiej burty „Selonii” przybił niedawno na krótko okręt o nazwie „Poszukiwacz Fortuny”, należący do Rynów, a potem Jag poinformował mnie, że piloci Bliźniaczych Słońc eskortowali ten sam okręt do punktu, skąd można wskoczyć do nadprzestrzeni. Nie miał pojęcia, czy Droma jest na pokładzie, ale idę o zakład, że ty mi to powiesz, bo to ty zwróciłaś się do Jaga z prośbą o przydzielenie tej eskorty. Pytam cię więc drugi raz: dlaczego pozwoliłaś mu odlecieć?

Tahiri wzruszyła lekko ramionami.

- Bo mnie o to poprosił - powiedziała.

Han zrobił dwa kroki i znalazł się w ładowni. Na jego nachmurzonej twarzy malowała się przykrość, choć nigdy by się do tego nie przyznał. Stwierdziłby, że jest zły, bo Droma go oszukał, chociaż nie mogło być o tym nawet mowy. Droma po prostu nic mu nie powiedział.

- Ale dlaczego ciebie? - nie dawał za wygraną Solo. - Dlaczego nie zwrócił się z tym do mnie?

Tahiri wiedziała, że właśnie na tym polega cały problem. Umysł Hana był dla niej przezroczysty jak powietrze. Rozumiała jego zastrzeżenia z chłodnym wyrachowaniem istoty obcej rasy oraz wojowniczki i czytała w jego myślach z wrażliwością rycerza Jedi. Na swój sposób mu współczuła.

- Bo wiedział, że będziesz mu zadawał pytania - odparła. - Stanowisz zbyt wielką część systemu, który tak bardzo stara się omijać. Wasze ścieżki mogą się krzyżować tylko do pewnego stopnia, bo w przeciwnym razie członkowie siatki Rynów stracą to, co wyróżnia ich spośród pozostałych istot tej galaktyki, i upodobnią się do ciebie… Na razie są na swój sposób niewidoczni, ale także podatni na zagrożenia, na które ty nie możesz sobie pozwolić. Tymczasem więc ty i on musicie działać oddzielnie… przynajmniej dopóki nie powróci pokój.

Han pokręcił głową.

- Droma nie miał nic wspólnego z tą siatką - zapewnił. - Jej przywódcy odrzucili jego propozycję.

Tahiri uśmiechnęła się rozbawiona jego naiwnością.

- Czy pamiętasz, co wydarzyło się na Onadaksie? - zapytała.

- Na Onadaksie? - powtórzył Solo. - A co to może mieć wspólnego…

- Droma przekazał mi wówczas wiadomość dla ciebie - przerwała łagodnie młoda Jedi. - Żywił nadzieję, że następnym razem będziesz miał lepsze wyczucie miejsca i czasu. I mówił, że nadal nie zależy mu na twoich pieniądzach.

- Wyczucie czasu? Pieniądze? - Dezorientacja na twarzy Hana ustąpiła miejsca nagłemu zrozumieniu. - Masz na myśli tego gościa, który przesłuchiwał mnie w barze? To był… Droma?

Tahiri współczuła mu, że dał się tak łatwo wywieść w pole.

- Sprowokował zamieszki na powierzchni Onadaksa, żeby odwrócić uwagę mieszkańców od twojej ucieczki… a przy okazji także swojej - oznajmiła. - Powiedział, że dowodził sześć miesięcy siatką Rynów pod pozorem kierowania tamtym barem, a to mniej więcej trzy miesiące dłużej, niż mogłoby mu się podobać, ale musiał poświęcić tyle czasu, by nabrać pewności, że siatka funkcjonuje jak należy. Dopiero kiedy się upewnił, mógł odlecieć. Powiedział, że kiedy się jest przywódcą tak tajnej organizacji, nie można siedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Siła Rynów polega na ich…

- Chwileczkę - przerwał Han, z niedowierzaniem kręcąc głową. - Przywódca organizacji? Droma? Chcesz powiedzieć, że to on jest najważniejszym Rynem w całej galaktyce?

- To ma sens, jeżeli się nad tym zastanowić - odrzekła Tahiri. - Dzięki kontaktom z tobą zaczął się cieszyć pośród ziomków niebywałym poważaniem. Istoty jego rasy nie miały przywódcy od bardzo dawna… chociaż nie potrzebowały nikogo, kogo chciałyby uważać za przywódcę w tradycyjnym sensie tego słowa. Są nomadami, urodzonymi wędrowcami, i inni często to wykorzystują. Wszyscy się spodziewają, że Rynowie wędrują po całej galaktyce, więc jeżeli nie liczyć szykan lub zaczepek, tylko niewielu strażników zwraca na nich uwagę. Jeśli ktoś ujrzy pracującego Ryna, zazwyczaj zostawia go w spokoju. Rynowie są wszędzie, wszystko widzą i porozumiewają się nieustannie z innymi dzięki notatkom, pieśniom i plotkom przekazywanym przez załogi statków handlowych. Istoty tej rasy zostają często pasażerami na gapę, więc widok Rynów w miejscach, w których nie powinno się ich widywać, rzadko budzi podejrzenia. - Tahiri wzruszyła ramionami. - Droma po prostu wykorzystał to, co większość istot uważa za ich słabość, i przemienił w ich siłę.

- Kto by pomyślał? - mruknął Han z uśmiechem, który wygiął w górę kącik jego ust.

Młoda Jedi kiwnęła głową. Han spoważniał.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego musiał tak szybko odlecieć - powiedział. - Ani dlaczego nie mógł mi sam tego powiedzieć.

Tahiri postanowiła niczego przed nim nie ukrywać.

- Im więcej osób wie o nim i o siatce Rynów, tym większe musi podejmować ryzyko - powiedziała. - Im mniej dowodów, że to on kieruje organizacją, tym bardziej może się czuć bezpieczniejszy. Nie zdradzą go ani członkowie rodziny, ani ty, ale niekoniecznie powinien ufać wszystkim, którzy poznają jego tajemnicę. Rynowie przekonali się na własnej skórze, że nie warto wierzyć nieznajomym.

- A co z tobą? - zapytał Solo. - Wydaje mi się, że jesteś dla niego bardziej nieznajoma niż ja.

- Ze względu na meldunki, jakie otrzymał od Goure’a na Bakurze i od Rynów na Galantosie, Droma zaproponował mi, żebym została adoptowanym członkiem jego organizacji - odparła młoda Jedi.

- Skoro mi o tym mówisz, to chyba nie przyjęłaś jego propozycji - domyślił się Han.

Tahiri pokręciła głową.

- Jakiś czas się nad nią zastanawiałam, ale w końcu ją odrzuciłam - przyznała. - Przynajmniej na razie.

Prawdę mówiąc, było jeszcze zbyt wcześnie na decyzję, co ze sobą zrobić. Już nie próbowała kroczyć dwiema rozbieżnymi ścieżkami równocześnie, co rozdarłoby ją na połowy. Kroczyła jedną ścieżką i na razie zamierzała nią podążać, dopóki nie rozstrzygnie, kim chce zostać… obojętne, ile miałoby to zająć czasu.

Han westchnął i się odprężył, a jego uraza przerodziła się w rozczarowanie.

- Żałuję, że nie miałem okazji powiedzieć mu, jak bardzo się cieszę z naszego spotkania - oznajmił cicho. - Wiesz o tym, prawda?

- Tak, wiem - przyznała Tahiri. - I on o tym wiedział.

- Czuję się paskudnie, że nie pożegnałem się z jednym ze swoich przyjaciół - ciągnął Solo. - W tych czasach nie można być pewnym, kogo się jeszcze w życiu zobaczy.

- Chyba nie musisz się o to martwić - odparła młoda Jedi. - Zobaczysz się jeszcze z Dromą. Może nawet szybciej, niż przypuszczasz.

Han się uśmiechnął. Nie wyglądał na przekonanego zapewnieniem Tahiri, ale na pewno był jej wdzięczny.

- Dzięki, Tahiri - powiedział.

- Czas leczy wszystkie rany - ciągnęła jasnowłosa kobieta. Jej słowa zabrzmiały tak prawdziwie, że aż się wzdrygnęła. Dopiero obecnie, po tak długim czasie, mogła w końcu wypowiedzieć je z absolutnym przekonaniem o ich prawdziwości. - Wszystkie wyrzuty sumienia znikają, a przeciwności stają się jednością.

- Tak uważasz? - zapytał Han, uważnie się jej przyglądając. - Może powinnaś powiedzieć to gościom, którzy cię tak urządzili?

Obserwując, jak wychodzi z ładowni, żeby wrócić na pokład frachtowca, Tahiri zaczęła się zastanawiać nad jego słowami. Uśmierciciel Yun-Yammka wisiał na jej szyi w postaci znalezionego na Galantosie niewielkiego srebrzystego wisiorka. W obecnej chwili nie miał dla niej absolutnie żadnego znaczenia, chyba że jako symbol. Służył jej jako pamiątka… czasami ponura, ale częściej triumfalna… wszystkiego, co wycierpiała, zanim znalazła nową osobowość.

Może im to kiedyś powiem, pomyślała, kiedy umilkł odgłos kroków oddalającego się Hana. Może im to powiem.

 

P O D Z I Ę K O W A N I A

 

 

Dziękujemy wszystkim członkom wspierającej nas grupy, dzięki którym nasza wyprawa była o wiele ciekawsza i przyjemniejsza, niż śmielibyśmy oczekiwać. Na podziękowania zasługują: Kirsty Brooks, Ginjer Buchanan, Chris Cerasi, Leland Chee, Richard Curtis, Nydia Dix, Sam Dix, Nick Hess, Christopher McElroy, Mafia z Mount Lawley, Ryan Pope, Michael Potts, Ośrodek Pisarzy SA, Kim Selling, Sue Rostoni, Stephanie Smith i Walter Jon Williams. Chcielibyśmy szczególnie wyróżnić Grega Keyesa, Jima Lucena i Shelly Shapiro za to, że pomagali nam z bezgraniczną cierpliwością powiązać w całość mnóstwo wątków. Z kontynentu, który znajduje się naprawdę bardzo, bardzo daleko - serdeczne dzięki.

 

Spis treści


P R O L O G

I P R Z E N I K N I Ę C I E

II K O N F R O N T A C J A

III P O R W A N I E

IV O B J A W I E N I E

E P I L O G

P O D Z I Ę K O W A N I A


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 15 Heretyk mocy I Ruiny Imperium
Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 16 Heretyk mocy II Uchodźca
Walter Jon Williams Nowa era Jedi 14 Szlak przeznaczenia
Greg Keyes Nowa era Jedi 07 Ostrze zwycięstwa 01 Podbój
Greg Keyes Nowa era Jedi Ostatnie proroctwo
Greg Keyes Nowa era Jedi  Ostrze zwycięstwa Odrodzenie
Gwiezdne Wojny 103 NOWA ERA JEDI Ostrze Zwycięstwa Podboj Greg Keyes(1)
Greg Keyes Nowa era Jedi  Ostrze zwycięstwa Podbój
Kathy Tyers Nowa era Jedi Punkt równowagi
R A Salvatore Nowa era Jedi 01 Wektor Pierwszy
Aaron Allston Nowa era Jedi 11 Linie wroga I Powrót Rebelii
Matthew Stover Nowa era Jedi 13 Zdrajca
Greg Keyes Nowa era Jedi 07 Ostrze zwycięstwa 01 Podbój
Gwiezdne Wojny 103 NOWA ERA JEDI Ostrze Zwycięstwa Podboj Greg Keyes
James Luceno Nowa era Jedi 04 Agenci Chaosu I Próba bohatera
Michael Stackpole Nowa era Jedi 02 Mroczny przypływ I Szturm
Michael Stackpole Nowa era Jedi 03 Mroczny przypływ II Inwazja
Aaron Allston Nowa era Jedi 12 Linie wroga II Twierdza Rebelii
Elaine Cunningham Nowa era Jedi 10 Mroczna podróż

więcej podobnych podstron