Smith Wilbur 簂lantyne贸w 1 Lot soko艂a


WILBUR SMITH

LOT SOKO艁A

Przek艂ad MARCIN WAWRZY艃CZAK

AMBER

Tytu艂 orygina艂u A FALCON FLIES

Ilustracja na ok艂adce STEVE CRISP

Redakcja merytoryczna ALEKSANDRA ZIEMBICKA-HUSZCZO

Copyright 漏 1980 by Wilbur Smith

For the Polish edition Copyright 漏 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7169-23

Ksi膮偶k臋 t臋, jak wiele innych,

po艣wi臋cam mojej 偶onie

Danielle Antoinette

Rok 1860

A

fryka czai艂a si臋 na horyzoncie, jak lwica czyhaj膮ca na ofiar臋, br膮zowoz艂ota w promieniach rannego s艂o艅ca, owiewana ch艂odem Pr膮du Benguela.

Robyn Ballantyne sta艂a przy relingu i patrzy艂a w tamt膮 stron臋. Czeka艂a tak ju偶 godzin臋 przed 艣witem, d艂ugo wygl膮daj膮c pojawienia si臋 l膮du. Wiedzia艂a, 偶e jest tam; czu艂a jego zagadkow膮 obecno艣膰 skrywan膮 przez ciemno艣ci i ciep艂e, przenikliwe tchnienie ziemi, kt贸rym przesycone by艂y wilgotne opary pr膮du unosz膮cego wielki statek.

To jej krzyk, a nie majtka z bocianiego gniazda sprawi艂, 偶e kapitan Mungo St. John wypad艂 ze swojej kabiny na rufie i wspi膮艂 si臋 po schodkach na pok艂ad, a reszta za艂ogi st艂oczy艂a si臋 przy burcie okr臋tu, by gapi膰 si臋 i gor膮czkowo dyskutowa膰. Mungo St. John chwyci艂 na sekund臋 drewniany reling, po czym odwr贸ci艂 si臋 b艂yskawicznie i wyda艂 komend臋 niskim, lecz przenikliwym g艂osem, kt贸ry zdawa艂 si臋 dociera膰 do najodleglejszych zak膮tk贸w okr臋tu:

— Przygotowa膰 si臋 do zwrotu!

Bosman Tippoo zacz膮艂 goni膰 ludzi do roboty za pomoc膮 kawa艂ka liny oraz zaci艣ni臋tych pi臋艣ci. Od dw贸ch tygodni, z powodu w艣ciek艂ych wiatr贸w i ciemnych, nisko wisz膮cych chmur, nie byli w stanie dojrze膰 s艂o艅ca, ksi臋偶yca ani jakiegokolwiek innego cia艂a niebieskiego, kt贸re pozwoli艂oby im ustali膰 pozycj臋 smuk艂ego klipera. Wed艂ug niedok艂adnych oblicze艅 powinni znajdowa膰 si臋 o sto mil dalej bardziej na zach贸d i omin膮膰 zdradliwe wybrze偶e pe艂ne nie oznaczonych na mapie ska艂 i dzikich, pustynnych brzeg贸w.

Kapitan obudzi艂 si臋 zaledwie przed chwil膮, jego d艂ugie, ciemne, spl膮tane w艂osy falowa艂y tettfc a艂 wietrze, policzki mia艂 jeszcze zar贸偶owione od snu, a na g艂adkiej opalonej twarzy malowa艂y si臋 gniew i zaskoczenie. Jego oczy by艂y jasne, z bia艂kami odcinaj膮cymi si臋 wyra藕nie od c臋tkowanej z艂otem 偶贸艂ci 藕renic. Po raz kolejny, nawet w tym momencie oszo艂omienia i konsternacji, Robyn

zafascynowa艂 wygl膮d tego m臋偶czyzny — niepokoj膮cy, gro藕ny, odpychaj膮cy i tak bardzo poci膮gaj膮cy zarazem.

Jego bia艂a p艂贸cienna koszula, wepchni臋ta niedbale w bryczesy, by艂a rozpi臋ta. Sk贸r臋 na piersi mia艂 ciemn膮 i g艂adk膮, jakby j膮 naoliwiono, a widok g臋sto porastaj膮cych tors czarnych, spr臋偶ystych w艂os贸w sprawi艂, 偶e Robyn sp艂on臋艂a rumie艅cem, przypominaj膮c sobie ten poranek na samym pocz膮tku podr贸偶y, kiedy to po raz pierwszy wp艂yn臋li na ciep艂e, b艂臋kitne wody Oceanu Atlantyckiego poni偶ej trzydziestego pi膮tego r贸wnole偶nika, poranek, kt贸ry by艂 dla niej 藕r贸d艂em wielu cierpie艅 i przyczyn膮 niezliczonych, pe艂nych niepokoju modlitw.

Tego dnia o 艣wicie us艂ysza艂a plusk wody, a potem jej dudnienie o deski pok艂adu nad g艂ow膮 i szcz臋k okr臋towej pompy. Wsta艂a zza stolika, kt贸ry w male艅kiej kabinie s艂u偶y艂 jej za tymczasowe biurko, narzuci艂a szal na ramiona i wspi臋艂a si臋 na g艂贸wny pok艂ad, by niczego nie podejrzewaj膮c stan膮膰 w bia艂ym 艣wietle s艂o艅ca i po chwili znieruchomie膰 z wra偶enia.

Dwaj marynarze z zapa艂em obs艂ugiwali pomp臋, tryskaj膮c膮 silnym strumieniem czystej morskiej wody. Nagi Mungo St. John sta艂 pod t膮 fontann膮, wyci膮gaj膮c ramiona, a woda 艣cieka艂a mu po g艂owie na twarz i szyj臋, przyklejaj膮c do cia艂a czarne w艂osy porastaj膮ce piersi i umi臋艣niony brzuch. Robyn sta艂a i gapi艂a si臋 z zapartym tchem, nie mog膮c oderwa膰 od niego wzroku. Dwaj marynarze odwr贸cili g艂owy i spogl膮dali na ni膮 z po偶膮daniem, nie przestaj膮c pompowa膰 wody.

Naturalnie Robyn widzia艂a ju偶 wcze艣niej nagie cia艂o m臋偶czyzny: roz艂o偶one na stole sekcyjnym, z mi臋kkim bia艂ym mi臋sem odchodz膮cym od ko艣ci, rozci臋tym brzuchem i wn臋trzno艣ciami wyp艂ywaj膮cymi na zewn膮trz niczym w rze藕ni, albo pomi臋dzy brudnymi kocami w szpitalu zaka藕nym, wydzielaj膮ce pot i fetor, wstrz膮sane konwulsjami nadchodz膮cej 艣mierci — ale nigdy nie widzia艂a cia艂a takiego jak to, zdrowego, pe艂nego 偶ycia i tak zachwycaj膮cego.

Imponuj膮cy tors, mocne nogi oraz szerokie ramiona i w膮ska talia wspaniale ze sob膮 harmonizowa艂y. Sk贸ra b艂yszcza艂a nawet tam, gdzie nie dotyka艂o jej s艂o艅ce. Robyn dostrzeg艂a zarys m臋skich organ贸w, na po艂y ukrytych pod g臋stw膮 . sztywnych w艂os贸w. Ten wstydliwy i lekko odpychaj膮cy widok, przywodz膮cy na my艣l histori臋 o grzechu pierworodnym, w臋偶u i jab艂kach, sprawi艂, 偶e Robyn nabra艂a g艂o艣no powietrza w p艂uca. Mungo St. John us艂ysza艂 j膮 i odgarniaj膮c w艂osy z oczu, wyszed艂 spod grzmi膮cego strumienia wody. Ujrza艂 Robyn stoj膮c膮 obok, nieruchom膮, nie mog膮c膮 oderwa膰 od niego wzroku. U艣miechn膮艂 si臋 leniwie i szyderczo, nie czyni膮c nic, by si臋 zas艂oni膰, mokry od sp艂ywaj膮cych po nim jeszcze kropel wody b艂yszcz膮cych jak diamentowe okruchy.

— Dzie艅 dobry, doktor Ballantyne — mrukn膮艂. — Czy偶bym mia艂 by膰 obiektem jednego z pani naukowych do艣wiadcze艅?

Dopiero w tym momencie uda艂o jej si臋 ockn膮膰 z zauroczenia, wiec odwr贸ci艂a si臋 na pi臋cie i pobieg艂a do swojej ciasnej, zat臋ch艂ej kabir*芦 ^dawa艂o si臋 jej, 偶e to, co zobaczy艂a, wstrz膮艣nie ni膮, wiec rzuci艂a si臋 na deski swojej koi, czekaj膮c, a偶 ogarnie j膮 wstyd wywo艂any tym grzesznym widokiem, ale nic takiego nie nast膮pi艂o. Zamiast tego poczu艂a dziwny ucisk w piersiach i p艂ucach, kt贸ry

8

f

sprawi艂, 偶e zabrak艂o jej tchu. Policzki dziewczyny p艂on臋艂y. Lekkie uk艂ucie poruszy艂o delikatne w艂oski u nasady karku. Ciep艂o, kt贸re ogarn臋艂o ca艂e cia艂o, tak j膮 zaalarmowa艂o, 偶e zerwa艂a si臋 po艣piesznie z koi i pad艂a na kolana, by b艂aga膰 o mo偶liwo艣膰 odpokutowania grzechu w艂asnej s艂abo艣ci oraz przyzna膰 si臋 do pope艂nienia niewybaczalnej niegodziwo艣ci. By艂a to metoda, kt贸r膮 stosowa艂a tysi膮ce razy w ci膮gu dwudziestu trzech* lat 偶ycia, jednak jeszcze nigdy nie zawiod艂a jej tak dotkliwie.

Przez nast臋pne trzydzie艣ci osiem dni podr贸偶y robi艂a wszystko, by nie widzie膰 tych 偶贸艂tych, cetkowanych oczu i leniwego szyderczego u艣miechu. Mimo zastraszaj膮cego upa艂u zacz臋艂a je艣膰 posi艂ki w swojej kabinie, chocia偶 obecno艣膰 wiaderka schowanego za p艂贸ciennym ekranem w rogu kabiny ani troch臋 nie zaostrza艂a apetytu. Dopiero gdy nabra艂a pewno艣ci, 偶e z艂a pogoda zatrzyma kapitana na pok艂adzie, do艂膮czy艂a do swojego brata i innych pasa偶er贸w w niewielkim salonie.

Patrz膮c na niego teraz, jak manewruje swym statkiem, by omin膮膰 wrogi brzeg, raz jeszcze poczu艂a to niepokoj膮ce uk艂ucie i odwr贸ci艂a si臋 szybko, spogl膮daj膮c na l膮d ko艂ysz膮cy si臋 przed dziobem. Liny zachrz臋艣ci艂y w blokach, reje zatrzeszcza艂y z wysi艂kiem, 偶agle szarpn臋艂y si臋 i wyd臋艂y ponownie z 艂oskotem przywodz膮cym na my艣l wystrza艂 armatni.

Na widok l膮du Robyn niemal zapomnia艂a o swoich wcze艣niejszych rozwa偶aniach i dozna艂a takiego uczucia grozy po艂膮czonej z uniesieniem, 偶e spyta艂a si臋 w duchu, czy to mo偶liwe, 偶eby kraj urodzenia wo艂a艂 swoje dzieci tak wyra藕nie i z podobn膮 moc膮.

Wydawa艂o si臋 niemo偶liwe, 偶e dziewi臋tna艣cie lat min臋艂o od dnia, kiedy uczepiona matczynej sp贸dnicy, pozbawiona domu czteroletnia dziewczynka, kt贸r膮 wtedy by艂a, po raz ostatni patrzy艂a, jak ta wielka, p艂asko zwie艅czona g贸ra, strzeg膮ca po艂udniowego kra艅ca kontynentu, znika powoli za horyzontem. By艂o to jedno z niewielu wyra藕nych wspomnie艅 tej krainy, kt贸re zachowa艂a w pami臋ci. Czu艂a jeszcze niemal dotyk szorstkiego materia艂u, z jakiego musia艂y by膰 uszyte suknie 偶ony misjonarza, s艂ysza艂a t艂umione 艂kanie i pami臋ta艂a, jak dr偶a艂y nogi matki, gdy tuli艂a si臋 do nich z ca艂ej mocy. Przypomnia艂a sobie wyra藕nie strach i przera偶enie ma艂ej dziewczynki widz膮cej wzburzenie matki i przeczuwaj膮cej z dziecinn膮 intuicj膮, 偶e w ich 偶yciu nast膮pi艂 wstrz膮s. Czteroletnia Robyn wiedzia艂a tylko, 偶e wysoka m臋ska posta膰, kt贸ra do tej pory by艂a tak wa偶n膮 osob膮 w jej egzystencji, nagle znikn臋艂a.

— Nie p艂acz, kochanie — szepta艂a matka. — Nied艂ugo znowu spotkamy tat臋. Nie p艂acz, moja ma艂a.

Ale te s艂owa sprawi艂y tylko, 偶e zacz臋艂a w膮tpi膰, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy ojca, i wcisn臋艂a twarz w szorstki materia艂 sp贸dnicy, nawet w tym wieku zbyt-dumna, by pozwoli hmym us艂ysze膰 jej szloch.

Jak zawsze ukoi艂 dziewczynk臋 brat Morris, trzy lata od niej starszy, siedmioletni m臋偶czyzna, urodzony tak jak ona w Afryce, na brzegach odleg艂ej dzikiej rzeki o egzotycznej nazwie, Zouga, od kt贸rej otrzyma艂 swoje drugie imi臋.

Morris Zouga Ballantyne — Zouga podoba艂o jej si臋 bardziej i zawsze tak si臋 do niego zwraca艂a, bo przypomina艂o jej to Afryk臋.

Odwr贸ci艂a g艂ow臋 w stron臋 pok艂adu rufowego i ujrza艂a brata. By艂 wysoki niemal jak Mungo St. John, z kt贸rym w艂a艣nie rozmawia艂 w podnieceniu, wskazuj膮c z o偶ywieniem na p艂owo zabarwiony l膮d. Rysy twarzy, kt贸re odziedziczy艂 po ojcu, by艂y grube, lecz wyra藕ne, nos ko艣cisty i haczykowaty, a linia ust zdecydowana, zdradzaj膮ca up贸r.

Raz jeszcze przy艂o偶y艂 lunet臋 do oka i j膮艂 obserwowa膰 nisk膮 lini臋 brzegow膮, omiataj膮c j膮 wzrokiem w takim samym skupieniu, z jakim po艣wi臋ca艂 si臋 ka偶demu zadaniu bez wzgl臋du na jego wag臋. Gdy opu艣ci艂 lunet臋, zwr贸ci艂 si臋 ponownie ku Mungo St. Johnowi i zacz膮艂 z nim cicho rozmawia膰. Nieoczekiwana wi臋藕 powsta艂a mi臋dzy tymi dwoma m臋偶czyznami, wzajemny, acz ostro偶ny szacunek dla zalet i osi膮gni臋膰 drugiego. Jednak prawda by艂a taka, 偶e to Zouga d膮偶y艂 niezwykle wytrwale do umocnienia tego zwi膮zku. Zawsze gotowy wykorzysta膰 nadarzaj膮c膮 si臋 okazj臋, czerpa艂 z wiedzy i do艣wiadczenia Mungo St. Johna. Robi艂 to z wielkim wdzi臋kiem, wi臋c od czasu opuszczenia przystani w Bristolu wyci膮gn膮艂 od kapitana wszystko, czego tamten nauczy艂 si臋 podczas wielu lat handlowania i 偶eglugi wzd艂u偶 brzeg贸w tego rozleg艂ego, dzikiego kontynentu, i co zapisa艂 w jednej ze swoich oprawnych w ciel臋c膮 sk贸r臋 ksi膮g, by przechowa膰 wiedz臋 na przysz艂o艣膰. Dodatkowo kapitan postanowi艂 wprowadzi膰 Zoug臋 w arkana nawigacji. Ka偶dego dnia, oko艂o po艂udnia, stawali we dw贸ch na podwy偶szeniu rufowym z wycelowanymi w g贸r臋 mosi臋偶nymi sekstansami, czekaj膮c na b艂ysk ognistego dysku zza grubej warstwy chmur, a je艣li niebo by艂o czyste, wpatrywali si臋 we艅 偶arliwie, ko艂ysz膮c si臋 w takt ruch贸w okr臋tu, by przytrzyma膰 s艂o艅ce w okularze, gdy obni偶ali go ku horyzontowi.

Kiedy艣 urz膮dzili z nud贸w zawody, strzelaj膮c na zmian臋 do zakorkowanej butelki po brandy rzuconej przez marynarza nad sterem, u偶ywaj膮c pary wspania艂ych pistolet贸w do pojedynk贸w, kt贸re Mungo St. John przyni贸s艂 ze swojej kabiny w wy艂o偶onej aksamitem skrzyneczce i nabi艂 na stole z mapami.

Rykn臋li 艣miechem i pogratulowali sobie nawzajem, kiedy butelka eksplodowa艂a w powietrzu tysi膮cem od艂amk贸w, b艂yszcz膮cych w 艣wietle s艂o艅ca jak diamentowe okruchy.

Kiedy indziej Zouga przyni贸s艂 sw贸j karabin marki „Sharps", prezent od jednego ze sponsor贸w wyprawy, .Afryka艅skiej Ekspedycji Ballantyne'贸w", jak nazwa艂 j膮 „Standard", ta cudowna gazeta codzienna.

Karabin by艂 wspania艂y, celny na nieprawdopodobn膮 odleg艂o艣膰 o艣miuset metr贸w, zdolny powali膰 bizona z tysi膮ca. M臋偶czy藕ni, kt贸rzy w rym czasie dziesi膮tkowali wielkie stada tych zwierz膮t na ameryka艅skiej prerii, uzyskiwali tytu艂y „sharpshooter贸w", strzelc贸w wyborowych, wjfljPHirielri zaletom tego karabinu. •""娄-娄

Mungo St. John rzuci艂 w morze beczk臋 na o艣miusetmetrowej linie i celowali do niej na przemian po szylingu wygranej za kolejk臋. Zouga by艂 do艣wiadczonym

10

strzelcem, najlepszym w swoim pu艂ku, ale zd膮偶y艂 ju偶 straci膰 pi臋膰 gwinei do Mungo St. Johna.

Nie do艣膰, 偶e Amerykanie produkowali najwy偶szej jako艣ci bro艅 na 艣wiecie (John Browning opatentowa艂 w艂a艣nie model karabinu powtarzalnego, kt贸ry fabryka Winchestera zacz臋艂a przekszta艂ca膰 w najbardziej zab贸jcz膮 bro艅 w historii), to byli tak偶e najlepszymi strzelcami. To w艂a艣nie r贸偶ni艂o ameryka艅skich traper贸w z ich d艂ugimi strzelbami od brytyjskiej piechoty oddaj膮cej w 偶elaznym porz膮dku kolejne salwy ze swoich g艂adko szlifowanych muszkiet贸w. Mungo St. John, Amerykanin, pos艂ugiwa艂 si臋 d艂ugolufym pistoletem do pojedynk贸w, jak i karabinem Sharpsa z tak膮 艂atwo艣ci膮, jakby porusza艂 ko艅czynami w艂asnego cia艂a.

Robyn odwr贸ci艂a si臋, spojrza艂a ponownie w kierunku brzegu i z lekkim l臋kiem stwierdzi艂a, 偶e Afryka niknie ju偶 w zimnych, zielonych wodach oceanu.

T臋skni艂a za ni膮, cicho, z desperacj膮, od dnia kiedy opu艣ci艂a ten l膮d tak dawno temu. Wszystkie nast臋pne lata stanowi艂y jakby d艂ugie przygotowanie do owej chwili, tyle przeszk贸d i barier, kt贸re musia艂a pokona膰 tylko dlatego, 偶e by艂a kobiet膮; tyle walki z pokus膮, by skapitulowa膰 i podda膰 si臋 rozpaczy, konieczno艣膰 stawienia czo艂a tym, kt贸rzy zarzucali jej up贸r, brak skromno艣ci i che艂pliw膮 dum臋 — wszystko dla tej w艂a艣nie chwili.

Wiedz臋 zdobywa艂a, krok po kroku, z olbrzymim wysi艂kiem, w bibliotece wuja Williama, pomimo 偶e by艂 temu przeciwny.

— Zbyt wiele tych ksi膮偶kowych m膮dro艣ci tylko ci zaszkodzi, moja droga — m贸wi艂. — Analizowanie pewnych spraw nie nale偶y do powinno艣ci kobiety. Lepiej by艣 zrobi艂a, gdyby艣 pomog艂a swojej matce w kuchni i nauczy艂a si臋 szy膰 albo robi膰 na drutach.

— Ju偶 to umiem, wujku Williamie.

Dopiero p贸藕niej, kiedy doceni艂 g艂臋bi臋 jej inteligencji i determinacji, jego pe艂na waha艅 postawa i niech臋tna pomoc zmieni艂a si臋 w aktywne wsparcie.

Wuj William by艂 najstarszym bratem jej matki i przyj膮艂 ca艂膮 ich tr贸jk臋, kiedy niemal bez grosza przy duszy wr贸cili z odleg艂ego, dzikiego kraju. Mieli jedynie pensj臋 ojca z Londy艅skiego Towarzystwa Misyjnego, n臋dzne pi臋膰dziesi膮t funt贸w rocznie, a William Moffat nie by艂 maj臋tnym cz艂owiekiem, lecz zwyk艂ym lekarzem, w艂a艣cicielem niewielkiego gabinetu w King's Lynn, z trudem utrzymuj膮cym t臋 nieoczekiwan膮 rodzin臋, z jak膮 przysz艂o mu 偶y膰.

Oczywi艣cie p贸藕niej — wiele lat p贸藕niej — pojawi艂y si臋 pieni膮dze, du偶o pieni臋dzy, niekt贸rzy m贸wili, 偶e a偶 trzy tysi膮ce funt贸w, jako honorarium za ksi膮偶ki ojca Robyn, ale to wuj William chroni艂 ich i wspiera艂 przez te chude lata.

Znalaz艂 pieni膮dze na zakupienie patentu oficerskiego dla Zougi, chocia偶 musia艂 w tym celu sprzeda膰 dwa nagradzane na wystawach konie wierzchowe i odby膰 upokarzaj膮c膮 wypraw臋 do lichwiarzy w Cheapside.

Tego, co uda艂o mu 膮i臋 zebra膰, starczy艂o na umieszczenie Zougi nie w modnym pu艂ku, czy cho膰by w regularnej armii, lecz w trzynastym pu艂ku piechoty i Madras, liniowym oddziale Kompanii Wschodnioindyjskiej.

To wuj William przekazywa艂 Robyn ca艂膮 sw膮 wiedz臋, a nast臋pnie dopom贸g艂

11

L

jej w przeprowadzeniu wspania艂ego fortelu, z kt贸rego odt膮d zawsze by艂a dumna. W roku 1854 偶adna szko艂a lekarska w Anglii nie przyj臋艂aby w poczet swoich student贸w kobiety.

W zmowie z wujem i przy jego aktywnej pomocy, korzystaj膮c z por臋czenia oraz zapewnienia, 偶e jest siostrze艅cem Williama Maffata, rozpocz臋艂a nauk臋 w szpitalu 艢wi臋tego Mateusza na wschodnim kra艅cu Londynu.

Pomog艂o r贸wnie偶 to, 偶e imi臋 dziewczyny wystarczy艂o zmieni膰 z Robyn na Robin, 偶e by艂a wysoka i obdarzona ma艂ymi piersiami, a jej g艂os mia艂 w sobie g艂臋bi臋 i chrypk臋, kt贸r膮 umia艂a przesadnie eksponowa膰. Swoje g臋ste ciemne w艂osy obci臋艂a kr贸tko, a do noszenia spodni przyzwyczai艂a si臋 w takim stopniu, 偶e odt膮d niewymownie irytowa艂y j膮 halki i k艂臋by krynolin utrudniaj膮ce chodzenie.

W艂adze szpitala wykry艂y fakt, 偶e jest kobiet膮, dopiero wtedy, gdy w wieku dwudziestu jeden lat uzyska艂a dyplom lekarski od Kr贸lewskiej Szko艂y Chirurg贸w. Szpital wyst膮pi艂 natychmiast z 偶膮daniem o odebranie Robyn tego zaszczytu, a skandal, kt贸ry odbi艂 si臋 szerokim echem po ca艂ej Anglii, uznano za jeszcze bardziej godny uwagi, poniewa偶 chodzi艂o o c贸rk臋 doktora Fullera Ballantyne'a, s艂ynnego badacza Afryki, podr贸偶nika, misjonarza i autora wielu ksi膮偶ek. W ko艅cu w艂adze szpitala 艢wi臋tego Mateusza zosta艂y zmuszone do odwrotu, gdy偶 Robyn Ballantine i jej wuj William znale藕h' sojusznika w osobie niewielkiego, pulchnego Olivera Wicksa, wydawcy „Standardu".

Wicks, rasowy dziennikarz, wyczu艂 szans臋 dla gazety i we w艣ciek艂ym artykule redakcyjnym wezwa艂 do przestrzegania tradycyjnej brytyjskiej zasady fair play, o艣mieszy艂 wypowiadane p贸艂g臋bkiem aluzje na temat orgii w salach operacyjnych i podkre艣li艂 zawodowe sukcesy tej zdolnej, wra偶liwej m艂odej dziewczyny, osi膮gni臋te wbrew wszelkim przeciwno艣ciom losu. Ale nawet fakt potwierdzenia jej kwalifikacji stanowi艂 dla Robyn tylko niewielki krok na drodze prowadz膮cej do Afryki, drodze, kt贸r膮 sz艂a ju偶 od tak dawna.

Czcigodnych doktor贸w Londy艅skiego Towarzystwa Misyjnego do艣膰 powa偶nie zaalarmowa艂o podanie z艂o偶one przez kobiet臋. 呕ony misjonarzy to jedno, wiadomo, 偶e chroni膮 swoich m臋偶贸w przed zalotami i po偶膮daniem nagich dzikusek, lecz kobieta misjonarz to zupe艂nie inna sprawa.

Przeciw kandydaturze doktor Robyn Ballantyne przemawia艂o jeszcze co艣. Jej ojciec, Fuller Ballantyne, sze艣膰 lat wcze艣niej wyst膮pi艂 z szereg贸w Towarzystwa, by znikn膮膰 raz jeszcze w g艂臋bi Czarnego L膮du; w oczach czcigodnych doktor贸w kompletnie go to zdyskredytowa艂o. By艂o dla nich jasne, 偶e bardziej interesowa艂a Ballantyne'a eksploracja i osobiste zaszczyty ni偶 prowadzenie nieo艣wieconych tubylc贸w w obj臋cia Jezusa Chrystusa. W gruncie rzeczy, wed艂ug posiadanych przez nich informacji, Fuller Ballantyne nawr贸ci艂 tylko jednego czarnego podczas swoich licz膮cych wiele tysi臋cy mil podr贸偶y po Afryce — by艂 nim jego osobisty s艂u偶膮cy.

Wydawa艂o si臋, 偶e zamiast torowa膰 drog臋 Chrystusowi, rozpocz膮艂 krucjat臋 przeciwko handlowi 偶ywym towarem. Swoj膮 pierwsz膮 stacj臋 misyjn膮 zamieni艂 wnet w przysta艅 dla zbieg艂ych niewolnik贸w. Stacj臋 w Koloberg, niewielkiej oazie, ogromnym nak艂adem 艣rodk贸w Towarzystwo wybudowa艂o na po艂udniowym

12

skraju wielkiej pustyni Kalahari, tam gdzie w艣r贸d dzikich ost臋p贸w bi艂o z ziemi czyste, mocne 藕r贸d艂o.

Gdy Fuller zamieni艂 j膮 w kryj贸wk臋 dla zbieg贸w, sta艂o si臋 to, co musia艂o si臋 sta膰. Pierwotnymi w艂a艣cicielami niewolnik贸w, kt贸rym da艂 schronienie Fuller Ballantyne, byli Burowie z ma艂ej niezale偶nej republiki otaczaj膮cej misj臋 od po艂udnia. Zwo艂ali „Commando", grup臋, kt贸ra wymierza艂a sprawiedliwo艣膰 na terenach granicznych. Godzin臋 przed 艣witem najecha艂a Koloberg ca艂a setka ledwie widocznych, szybko poruszaj膮cych si臋 je藕d藕c贸w, brodatych i spalonych s艂o艅cem na kolor ciemnej afryka艅skiej ziemi. B艂yski wystrza艂贸w rozja艣ni艂y 艣wit, a p艂on膮ce dachy budynk贸w misji uczyni艂y z niego widny dzie艅.

Burowie zwi膮zali pojmanych niewolnik贸w razem ze s艂u偶膮cymi z misji oraz wyzwole艅cami i pognali ich na po艂udnie, zostawiaj膮c Fullera Ballantyne'a z rodzin膮 zbit膮 wok贸艂 niego w przestraszon膮 gromadk臋. Kilka drobnych rzeczy osobistych, jakie uda艂o im si臋 wynie艣膰 z po偶aru, poniewiera艂o si臋 po ziemi, a dym z tl膮cych si臋 jeszcze, bezdachych budynk贸w k艂臋bi艂 leniwie dooko艂a.

To wydarzenie pozwoli艂o Fullerowi Ballantyne'owi utwierdzi膰 si臋 w swojej nienawi艣ci do instytucji niewolnictwa i da艂o mu usprawiedliwienie, jakiego nie艣wiadomie szuka艂, a dzi臋ki kt贸remu m贸g艂 wreszcie odpowiedzie膰 na zew olbrzymiej, pustej krainy rozci膮gaj膮cej si臋 na p贸艂nocy.

Jego 偶ona i dzieci, dla ich w艂asnego dobra, zosta艂y odes艂ane z powrotem do Anglii, a wraz z nimi pop艂yn膮艂 list do dyrektor贸w Londy艅skiego Towarzystwa Misyjnego. B贸g ukaza艂 swoj膮 wol臋 Fullerowi Ballantyne'owi. Mia艂 wyruszy膰 na p贸艂noc i nie艣膰 s艂owo bo偶e po Czarnym Kontynencie, swobodny misjonarz, nie przypisany ju偶 do jednej ma艂ej stacji, lecz z ca艂膮 Afryk膮 jako swoj膮 parafi膮.

Dyrektor贸w powa偶nie zaniepokoi艂a utrata ich stacji, ale do autentycznej rozpaczy doprowadzi艂a perspektywa finansowania czego艣, co zapowiada艂o si臋 jako kosztowna wyprawa podr贸偶nicza na teren, kt贸ry, o czym wiedzia艂 ca艂y 艣wiat, by艂 tylko olbrzymi膮 pustyni膮, nie zamieszkan膮 i z wyj膮tkiem okolic przybrze偶nych pozbawion膮 wody. By艂 spieczonym s艂o艅cem, piaszczystym pustkowiem rozci膮gaj膮cym si臋 na przestrzeni czterech tysi臋cy mil a偶 do Morza 艢r贸dziemnego na p贸艂nocy.'

Napisali wi臋c po艣piesznie do Fullera Ballantyne'a, niezbyt pewni, dok膮d w艂a艣ciwie powinni zaadresowa膰 list, lecz czuj膮cy potrzeb臋 zrzucenia z siebie wszelkiej odpowiedzialno艣ci i wyra偶enia swojej g艂臋bokiej troski; zako艅czyli stwierdzaj膮c kategorycznie, 偶e 偶adne 艣rodki, poza jego pi臋膰dziesi臋ciofuntow膮 roczn膮 pensj膮, nie zostan膮 przeznaczone na te wysoce nierozwa偶ne dzia艂ania. Nie musieli po艣wi臋ca膰 mu swojego czasu i energii, gdy偶 Fuller Ballantyne ju偶 wyruszy艂. Z grup膮 tragarzy, swoim chrze艣cija艅skim s艂u偶膮cym, rewolwerem Colta, strzelb膮 i dwiema skrzynkami lekarstw, dziennik贸w oraz instrument贸w nawigacyjnych znikn膮艂 gdzie艣 w Afryce.

Pojawi艂 si臋 osiem lat p贸藕niej, w portugalskiej osadzie niedaleko uj艣cia rzeki Zambezi, ku wielkiemu zdziwieniu osadnik贸w, kt贸rzy po dwustu latach okupacji zdo艂ali przesun膮膰 si臋 zaledwie sto mil w g艂膮b l膮du.

13

L

Wr贸ci艂 do Anglii, a jego ksi膮偶ka, „Misjonarz w najczarniejszej Afryce", wywo艂a艂a olbrzymi膮 sensacj臋. Oto by艂 cz艂owiek, kt贸ry dokona艂 transversa, przeszed艂 Afryk臋 w poprzek, od jej zachodniego do wschodniego wybrze偶a, kt贸ry widzia艂 wielkie rzeki i jeziora tam, gdzie mia艂a by膰 tylko pustynia, przyjemnie ch艂odne, trawiaste pag贸rki, wielkie stada zwierzyny i dziwnych ludzi — ale przede wszystkim widzia艂 potworn膮 grabie偶, jakiej dopuszczali si臋 na tym wielkim kontynencie 艂owcy niewolnik贸w, i jego relacje przyczyni艂y si臋 do ponownego wzrostu fali krytyki w艣r贸d Brytyjczyk贸w.

Londy艅skie Towarzystwo Misyjne poczu艂o si臋 zawstydzone s艂aw膮, jak膮 natychmiast zdoby艂 jego spisany na straty cz艂onek, i po艣pieszy艂o z przeprosinami. Fuller Ballantyne ustali艂 lokalizacj臋 przysz艂ych stacji misyjnych w g艂臋bi kontynentu, a Towarzystwo, nak艂adem wielu tysi臋cy funt贸w, zorganizowa艂o grupy oddanych sprawie m臋偶czyzn oraz kobiet i wys艂a艂o ich na wyznaczone miejsca.

Rz膮d brytyjski, pokonany wizj膮 rzeki Zambezi jako wygodnej drogi ku bogactwom kontynentu, mianowa艂 Fullera Ballantyne'a konsulem Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci i sfinansowa艂 pot臋偶n膮 ekspedycj臋, maj膮c膮 uczyni膰 t臋 arteri臋 dost臋pn膮 dla handlu i cywilizacji.

Fuller wr贸ci艂 do Anglii, by napisa膰 swoj膮 ksi膮偶k臋, ale w czasie tego ponownego z艂膮czenia rodzina widywa艂a go tak rzadko, jakby nadal przebywa艂 w ost臋pach Afryki. Je艣li nie siedzia艂 zamkni臋ty w gabinecie wuja Williama, skupiony na pisaniu swojej podr贸偶niczej epopei, by艂 w Londynie, n臋kaj膮c Ministerstwo Spraw Zagranicznych albo dyrektor贸w LTM. A gdy uzyska艂 ju偶 z tych 藕r贸de艂 wszystko, czego potrzebowa艂, by doprowadzi膰 do skutku powt贸rn膮 wypraw臋 na Czarny L膮d, je藕dzi艂 z odczytami po Anglii albo wyg艂asza艂 kazania ze swojej ambony w katedrze Canterbury. jo.

Potem nagle wyjecha艂 znowu, zabieraj膮c ze sob膮 w艂asn膮 iftatkf. Robyn na zawsze zapami臋ta艂a dotyk jego k艂uj膮cych w膮s贸w, kiedy nachyli艂 si臋, 偶eby po raz drugi poca艂owa膰 c贸rk臋 na po偶egnanie. Dla dziewczyny ojciec i B贸g byli w jaki艣 spos贸b t膮 sam膮 osob膮, wszechmocn膮 i sprawiedliw膮, a jej stosunek do nich wyznacza艂o 艣lepe, akceptuj膮ce wszystko uwielbienie.

Lata p贸藕niej, kiedy miejsca wyznaczone przez Fullera Ballantyne'a na stacje misyjne okaza艂y si臋 艣miertelnymi pu艂apkami, gdy misjonarze, kt贸rzy ocaleli, powr贸cili do kraju, a ich towarzyszy i krewnych zdziesi膮tkowa艂y gor膮czki i choroby, b膮d藕 zostali zabici przez dzikie zwierz臋ta i jeszcze dzikszych ludzi, kt贸rych pojechali ocali膰 — gwiazda Fullera Ballantyne'a zacz臋艂a gasn膮膰.

Cz艂onkowie ekspedycji Ministerstwa Spraw Zagranicznych w g贸r臋 rzeki Zambezi, dowodzonej przez Ballantyne'a, zacz臋li traci膰 wiar臋 w sens przedsi臋wzi臋cia w zetkni臋ciu ze straszliwymi kataraktami i trzystumetrowymi wodospadami prze艂omu Kaborra-Bassa, przez kt贸ry Zambezi z potwornym 艂oskotem przetacza swe wody, rozlewaj膮c si臋 na przestrzeni dwudziestu mil. Ludzie byli zdziwieni, w jaki spos贸b Ballantyne, kt贸ry twierdzi艂, 偶e przew臋drowa艂 Zambezi od jej 藕r贸de艂 do morza, m贸g艂 nie wiedzie膰 o tak powa偶nej przeszkodzie stoj膮cej

14

na drodze do urzeczywistnienia jego plan贸w. Zacz臋to podawa膰 w w膮tpliwo艣膰 tak偶e inne jego relacje, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych, sk膮pe jak zwykle, poczu艂o, 偶e niepotrzebnie traci pieni膮dze, i cofn臋艂o Fullerowi tytu艂 konsula.

Londy艅skie Towarzystwo Misyjne napisa艂o do niego jeszcze jeden ze swoich przyd艂ugich list贸w, prosz膮c, by w przysz艂o艣ci ograniczy艂 si臋 do nawracania pogan i g艂oszenia s艂owa bo偶ego.

Fuller Ballantyne odpowiedzia艂 z艂o偶eniem rezygnacji, oszcz臋dzaj膮c. w ten spos贸b Towarzystwu wydatek pi臋膰dziesi臋ciu funt贸w rocznie. Jednocze艣nie zredagowa艂 list do dwojga swoich dzieci, wzywaj膮c je, by okaza艂y wiar臋 i hart ducha, i wys艂a艂 swojemu wydawcy r臋kopis, w kt贸rym zrelacjonowa艂 przebieg wyprawy. Nast臋pnie wzi膮艂 kilka gwinei, jakie pozosta艂y mu z olbrzymich honorari贸w za inne ksi膮偶ki, i raz jeszcze znikn膮艂 w ost臋pach Afryki. By艂o to przed o艣miu laty. Od tego czasu Fuller Ballantyne nie da艂 znaku 偶ycia.

A teraz c贸rka tego cz艂owieka, posta膰 niemal tak g艂o艣na jak on sam, domaga艂a si臋 przyj臋cia do Towarzystwa jako misjonarka.

Raz jeszcze przyszed艂 jej z pomoc膮 wuj William, kochany, roztargniony wuj William z jego grubymi szk艂ami w okr膮g艂ej oprawie i rozwichrzon膮 siw膮 brod膮. Stan膮艂 z Robyn przed dyrektorami Towarzystwa, by przypomnie膰 im, 偶e jej dziadek, Robert Moffat, by艂 jednym z najwi臋kszych misjonarzy w Afryce, maj膮cym na swoim koncie dziesi膮tki tysi臋cy nawr贸ce艅. Starzec pracowa艂 zreszt膮 nadal w Kuruman i w艂a艣nie opublikowa艂 s艂ownik j臋zyka seczuana. Sama Robyn za艣 by艂a oddana sprawie, a zarazem g艂臋boko wierz膮ca, mia艂a wykszta艂cenie lekarskie i posiad艂a dobr膮 znajomo艣膰 j臋zyk贸w afryka艅skich dzi臋ki swojej nie偶yj膮cej ju偶 matce, c贸rce tego偶 samego Roberta Moffata. Ze wzgl臋du na szacunek, jakim darzy艂 jej dziadka, wspomnianego Roberta Moffata, nawet najbardziej wojowniczy kr贸l Afryki, Mzilikazi z plemienia Ndebele, czy wed艂ug innych, Matabele, Robyn zosta艂aby natychmiast zaakceptowana przez wszystkie plemiona.

Dyrektorzy s艂uchali z kamiennymi twarzami.

Nast臋pnie wuj William zasugerowa艂, 偶e Oliver Wicks, wydawca „Standarda", kt贸ry pom贸g艂 dziewczynie w walce z zarz膮dem szpitala 艢wi臋tego Mateusza, by艂by zainteresowany przyczynami odrzucenia jej podania przez Towarzystwo. Dyrektorzy siedzieli sztywno i s艂uchali z wielk膮 uwag膮, po czym odbyli kr贸tk膮 narad臋 i przyj臋li podanie Robyn. Oddelegowali j膮 nast臋pnie do innej organizacji misyjnej, kt贸ra z kolei wys艂a艂a dziewczyn臋 do slums贸w w p贸艂nocnej Anglii.

To brat Robyn, Zouga, znalaz艂 dla nich obojga drog臋 powrotn膮 do Afryki.

Przyjecha艂 z Indii na urlop, jako cz艂owiek ju偶 doceniony, w randze majora, kt贸ry to stopie艅 zdoby艂 na polu walki. Cieszy艂 si臋 opini膮 偶o艂nierza i administratora o wielkiej przysz艂o艣ci.

Pomimo to by艂 r贸wnie niezadowolony ze swojego losu jak Robyn. Oboje odziedziczyli po ojcu zami艂owanie do wolno艣ci, 藕le znosili rygory i bezpo艣rednie

15

i i

podporz膮dkowanie w艂adzy. Mimo pomy艣lnego pocz膮tku jego wojskowej kariery, Zouga zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e ma w Indiach pot臋偶nych wrog贸w, i zacz膮艂 ju偶 w膮tpi膰, czy powinien wi膮za膰 swoj膮 przysz艂o艣膰 z tym kontynentem. Tak jak Robyn, Zouga nadal poszukiwa艂. Po latach roz艂膮ki brat i siostra przywitali si臋 z serdeczno艣ci膮, jak膮 rzadko okazywali, kiedy byli dzie膰mi.

Zouga zaprosi艂 j膮 na obiad do „Z艂otego Ody艅ca". Dla Robyn stanowi艂o to tak膮 odmian臋, 偶e da艂a si臋 nam贸wi膰 na drugi kieliszek wina, co wprowadzi艂o j膮 w radosny nastr贸j.

— Na Boga, Sissy, jeste艣 naprawd臋 pi臋kna, wiesz? — powiedzia艂 jej w ko艅cu. Nabra艂 zwyczaju nadu偶ywania boskiego imienia i chocia偶 z pocz膮tku j膮 to szokowa艂o, przyzwyczai艂a si臋 do艣膰 szybko. S艂ysza艂a du偶o gorsze rzeczy, kiedy pracowa艂a w slumsach. — Sta膰 ci臋 na wi臋cej ni偶 sp臋dzanie 偶ycia z tymi wied藕mami.

Te s艂owa natychmiast zmieni艂y atmosfer臋 miedzy nimi i Robyn mog艂a wreszcie otwarcie wyrzuci膰 z siebie wszystko, co j膮 dr臋czy艂o. Zouga s艂ucha艂 z uwag膮, wyci膮gaj膮c r臋k臋 ponad sto艂em, by 艣cisn膮膰 jej d艂o艅, a Robyn m贸wi艂a spokojnie, ale z wewn臋trzn膮 determinacj膮.

— Zouga, musz臋 wr贸ci膰 do Afryki. Umr臋, je艣li nie wr贸c臋. Na pewno. Jest mi to niezb臋dne, by 偶y膰.

— Dobry Bo偶e, Sissy, dlaczego Afryka?

— Poniewa偶 tam si臋 urodzi艂am i tam jest moje przeznaczenie — a tak偶e dlatego, 偶e gdzie艣 w Afryce jest ojciec.

— Te偶 si臋 tam urodzi艂em. — Zouga u艣miechn膮艂 si臋 i surowa linia jego ust z艂agodnia艂a nieco. — Ale ja nie znam mojego przeznaczenia. Z przyjemno艣ci膮 wr贸ci艂bym tam dla polowa艅, ale co do ojca — czy nie uwa偶asz, 偶e my艣la艂 g艂贸wnie o sobie? To troch臋 dziwne, 偶e nadal darzysz go dzieci臋c膮 mi艂o艣ci膮.

— On nie jest taki jak inni, Zouga. Nie mo偶esz przyk艂ada膰 do niego zwyk艂ej miary.

— Wielu ludzi zgodzi艂oby si臋 z tob膮 — mrukn膮艂 sucho. — W Towarzystwie i Ministerstwie Spraw Zagranicznych — ale jakim jest ojcem?

— Kocham go! — rzek艂a z uporem. — Po Bogu jego kocham najbardziej.

— Zabi艂 matk臋, wiesz o tym. — Usta Zougi stwardnia艂y ponownie. — Zabra艂 j膮 nad Zambezi w porze febry. R贸wnie dobrze m贸g艂by przystawi膰 jej pistolet do g艂owy.

Robyn ust膮pi艂a po kr贸tkiej, pe艂nej 偶alu ciszy.

— Nigdy nie by艂 ojcem ani m臋偶em — lecz wizjonerem, tym, kt贸ry przeciera szlaki i niesie kaganek...

Zouga roze艣mia艂 si臋 艣ciskaj膮c jej palce.

— Ale偶 doprawdy, Sissy!

— Przeczyta艂am jego ksi膮偶ki, wszystkie listy, kt贸re napisa艂 do mamy lub do nas, i wiem, 偶e tam jest moje miejsce. W Afryce, z pap膮.

Zouga pu艣ci艂 jej d艂o艅 i zacz膮艂 z namys艂em skuba膰 w膮sy.

— Zawsze umia艂a艣 mnie podekscytowa膰—rzek艂, a potem, pozornie zmieniaj膮c temat, doda艂: — S艂ysza艂a艣, 偶e nad rzek膮 Oranje znaleziono diamenty? —

16

Podni贸s艂 kieliszek i z uwag膮 przyjrza艂 si臋 osadowi na dnie.—Jeste艣my tacy r贸偶ni, ty i ja, a jednocze艣nie w pewien spos贸b bardzo do siebie podobni. — Nala艂 sobie wina i ci膮gn膮艂 dalej swobodnym tonem: — Mam d艂ug, Sissy.

Robyn przeszy艂 dreszcz. Od dzieci艅stwa uczono j膮, jak straszne jest to s艂owo.

— De? — spyta艂a wreszcie cicho.

— Dwie艣cie funt贸w. — Wzruszy艂 ramionami.

— A偶 tyle! — wyrwa艂o jej si臋. — Mam nadziej臋, 偶e nie uprawia艂e艣 hazardu, Zouga?

To by艂o kolejne straszne s艂owo, jakie zna艂a.

— Nie gra艂e艣? — ponowi艂a pytanie.

— Je艣li chodzi o 艣cis艂o艣膰, gra艂em — za艣mia艂 si臋 Zouga. — I Bogu za to dzi臋ki. Inaczej by艂bym tysi膮c gwinei pod kresk膮.

— To znaczy, 偶e grasz... i do tego wygrywasz? — Przera偶enie na jej twarzy ust臋powa艂o powoli fascynacji.

— Nie zawsze — odpar艂 — ale zazwyczaj.

Przyjrza艂a mu si臋 uwa偶nie, by膰 mo偶e po raz pierwszy od chwili spotkania. Mia艂 dopiero dwadzie艣cia sze艣膰 lat, ale wygl膮da艂 na m臋偶czyzn臋 o dziesi臋膰 lat starszego. Mo偶e sprawia艂a to r贸wnie偶 jaka艣 emanuj膮ca z niego wewn臋trzna r贸wnowaga. Sta艂 si臋 twardym, zawodowym 偶o艂nierzem, zaprawionym w potyczkach na granicy Afganistanu, gdzie jego pu艂k sp臋dzi艂 cztery lata. Robyn wiedzia艂a, 偶e dochodzi艂o tam do krwawych star膰 z dzikimi g贸rskimi plemionami, a Zouga wyr贸偶ni艂 si臋 w walce. Jego b艂yskawiczny awans by艂 tego dowodem.

— Jak to si臋 sta艂o, 偶e masz d艂ug? — spyta艂a.

— Prawie wszyscy oficerowie w moim pu艂ku, nawet m艂odsi ode mnie, posiadaj膮 prywatne fortuny. Jestem teraz majorem i musz臋 zachowywa膰 pewien styl. Je藕dzimy na polowania, strzelamy, gramy w kr臋gle i polo... — Ponownie wzruszy艂 ramionami.

— Czy kiedykolwiek b臋dziesz w stanie go zwr贸ci膰?

— M贸g艂bym o偶eni膰 si臋 bogato — u艣miechn膮艂 si臋 — albo znale藕膰 diamenty. Upi艂 艂yk wina, nie patrz膮c na Robyn opar艂 si臋 wygodniej i ci膮gn膮艂 spokojnie

dalej.

— Czyta艂em par臋 dni temu ksi膮偶k臋 Cornwallis Harrisa. Czy pami臋tasz wielkie ilo艣ci zwierzyny, jakie widzieli艣my, kiedy mieszkali艣my w Koloberg?

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

— Nie, ty by艂a艣 jeszcze dzieckiem. Ale z naszej podr贸偶y na Przyl膮dek ja pami臋tam stada gazeli i gnu. Pewnej nocy pojawi艂 si臋 te偶 lew, widzia艂em go wyra藕nie w blasku ognia. Harris opisuje w tej ksi膮偶ce swoje wyprawy 艂owieckie na tereny tak odleg艂e jak Limpopo — nikt nie dotar艂 dalej, z wyj膮tkiem ojca, oczywi艣cie. Do diab艂a, to lepsze ni偶 uganianie si臋 za ba偶antami czy jeleniami. Czy wiedzia艂a艣, 偶e Harris zarobi艂 na swojej ksi膮偶ce prawie pi臋膰 tysi臋cy funt贸w?

„odsun膮艂 od siebie kieliszek, wyprostowa艂 si臋 w fotelu i wyj膮艂 cygaro le艂ka.

iz jecha膰 do Afryki, bo kieruj膮 tob膮 sentymenty. Ja zapewne tam z zupe艂nie innych powod贸w, dla krwi i pieni臋dzy.

17

i i

i i

<m i

A zatem sk艂adam ci propozycje. Ekspedycja Ballantyne'贸w! — Uni贸s艂 kieliszek w toa艣cie.

Robyn za艣mia艂a si臋 niepewnie, my艣l膮c, 偶e 偶artuje, ale si臋gn臋艂a po sw贸j kieliszek, kt贸ry nadal by艂 prawie pe艂ny.

— Zgadzam si臋. Ale, Zouga, jak si臋 tam dostaniemy?

— Pami臋tasz nazwisko tego cz艂owieka z gazety?

— Wicks. Oliver Wicks. Ale dlaczego on mia艂by nam pom贸c?

— Znajd臋 dla niego jaki艣 dobry pow贸d.

Wtedy Robyn przypomnia艂a sobie, jak elokwentny i przekonywaj膮cy by艂 Zouga, nawet b臋d膮c dzieckiem.

— My艣l臋, 偶e ci si臋 uda — rzek艂a.

Wypili, a kiedy Robyn odstawi艂a kieliszek, poczu艂a si臋 szcz臋艣liwa jak jeszcze nigdy w 偶yciu.

Min臋艂o sze艣膰 tygodni, zanim wysiadaj膮c z powozu ponownie ujrza艂a Zoug臋, przeciskaj膮cego si臋 ku niej przez ludzk膮 ci偶b臋 na stacji London Bridge. G贸rowa艂 nad t艂umem w swoim wysokim cylindrze, jego ramiona okrywa艂 d艂ugi trencz.

— Sissy! — zawo艂a艂 rado艣nie, bior膮c j膮 na r臋ce. — Jedziemy, naprawd臋 jedziemy!

Czeka艂a ju偶 na nich doro偶ka i wo藕nica trzasn膮艂 z bicza, kiedy tylko wsiedli.

— Londy艅skie Towarzystwo Misyjne nie przyda艂o si臋 na nic — rzek艂, wci膮偶 obejmuj膮c j膮 ramieniem, gdy pow贸z potoczy艂 si臋 ze stukotem po brukowanej ulicy. — Zwr贸ci艂em si臋 do nich z pro艣b膮 o wy艂o偶enie pi臋ciuset funt贸w, a oni niemal dostali apopleksji. Cieszy ich chyba fakt, 偶e ojciec tkwi zagubiony w najdzikszych ost臋pach Afryki, i byliby gotowi zap艂aci膰 te pi臋膰 setek, 偶eby tam pozosta艂.

— Poszed艂e艣 do dyrektor贸w?

— Odda艂em najpierw przegrywaj膮ce lewe — u艣miechn膮艂 si臋. — Nast臋pne by艂o Whitehall, uda艂o mi si臋 spotka膰 z samym pierwszym sekretarzem. To cholerny cywil, zabra艂 mnie na lunch do „Travellers" i naprawd臋 by艂 niepocieszony, 偶e nie mog膮 udzieli膰 mi 偶adnej pomocy finansowej. Zbyt dobrze pami臋taj膮 tam jeszcze fiasko ojca nad Zambezi, ale mimo to da艂 mi listy. Tuzin list贸w, praktycznie do ka偶dego — do gubernatora prowincji Cape, do admira艂a Kempa w Capetown, i wszystkich innych.

— Listy nie zawioz膮 nas do Afryki.

— Potem poszed艂em na spotkanie z twoim przyjacielem z gazety. Niezwyk艂y cz艂owieczek. Wyj膮tkowo bystry. Powiedzia艂em mu, 偶e jedziemy do Afryki odnale藕膰 ojca, a on podskoczy艂 i klasn膮艂 w d艂onie, ciesz膮c si臋 jak dziecko. — Zouga przytuli艂 Robyn mocniej do siebie. — Prawd臋 m贸wi膮c, bez umiaru u偶ywa艂em twojego imienia — i to zadzia艂a艂o. Wicks b臋dzie mia艂 prawa do naszych dziennik贸w i pami臋tnik贸w, a tak偶e do obu ksi膮偶ek.

— Obu ksi膮偶ek? — Robyn odsun臋艂a si臋 od brata i spojrza艂a na niego.

18

— Obu — wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu. — Twojej i mojej.

— Mam napisa膰 ksi膮偶k臋?

— Jak najbardziej. Relacj臋 z ekspedycji widzianej oczami kobiety. Podpisa艂em ju偶 kontrakt w twoim imieniu.

Za艣mia艂a si臋, ale brakowa艂o jej tchu.

— Idziesz za daleko i o wiele za szybko.

— Ma艂y Wicks zgodzi艂 si臋 na pi臋膰set funt贸w, a nast臋pne na li艣cie widnia艂o Towarzystwo na Rzecz Zaprzestania Handlu Niewolnikami — tam posz艂o g艂adko. Patronuje im Jej Kr贸lewska Wysoko艣膰, kt贸ra czyta艂a ksi膮偶ki ojca. Mamy z艂o偶y膰 raport o handlu 偶ywym towarem w g艂臋bi kontynentu na p贸艂noc od zwrotnika Kozioro偶ca. Dostali艣my kolejne pi臋膰set gwinei.

— Och, Zouga, jeste艣 czarodziejem.

— Potem by艂o jeszcze Londy艅skie Stowarzyszenie Kupc贸w Handluj膮cych z Afryk膮. Przez ostatnie sto lat koncentrowali swoje dzia艂ania wy艂膮cznie na zachodnim wybrze偶u. Przekona艂em ich, 偶e przyda艂oby im si臋 r贸wnie偶 spenetrowa膰 wybrze偶e wschodnie. Zosta艂em mianowany agentem Stowarzyszenia, z poleceniem zbadania rynku oleju palmowego, 偶ywicy kauczukowej, miedzi i ko艣ci s艂oniowej. Otrzyma艂em trzecie i ostatnie pi臋膰set gwinei — oraz reprezentacyjny karabin marki „Sharps".

— Tysi膮c pi臋膰set gwinei — wyszepta艂a Robyn w zdumieniu, a Zouga skin膮艂 g艂ow膮.

— Wracamy do domu z klas膮.

— Kiedy?

— Zarezerwowa艂em miejsca na ameryka艅skim kliperze handlowym. Za sze艣膰 tygodni wyp艂ywamy z Bristolu, do Przyl膮dka Dobrej Nadziei i Quelimane w Mozambiku. Napisa艂em do pu艂ku z pro艣b膮 o dwuletni urlop — ty b臋dziesz musia艂a zrobi膰 to samo z LTM.

Potem wszystko potoczy艂o si臋 w nierealnie szybkim tempie. Dyrektorzy LTM, zadowoleni by膰 mo偶e, 偶e nie musz膮 finansowa膰 podr贸偶y Robyn ani jej pobytu na Czarnym L膮dzie, w przeb艂ysku hojno艣ci postanowili dalej wyp艂aca膰 dziewczynie roczn膮 pensj臋 i uczynili ostro偶n膮 obietnic臋, 偶e po powrocie Robyn do Anglii zrewidowuj膮 swoj膮 wcze艣niejsz膮 decyzj臋. Je艣li dowiedzie w艂asnej przydatno艣ci — czeka膰 j膮 b臋dzie sta艂a praca w Afryce. By艂o to wi臋cej ni偶 oczekiwa艂a, wi臋c z entuzjazmem rzuci艂a si臋 w wir przygotowa艅 do wyprawy.

Nale偶a艂o zrobi膰 tak wiele, 偶e sze艣膰 tygodni ledwie starczy艂o i wydawa艂o si臋, i偶 tylko kilka dni min臋艂o, zanim g贸ra ekwipunku zosta艂a zapakowana do 艂adowni wielkiego, zgrabnego klipera z Baltimore.

• „Huron" — kolejny rozs膮dny wyb贸r poczyniony przez Zoug臋 Ballantyne'a, i umiej臋tnie prowadzony przez kapitana Mungo St. Johna — okaza艂 si臋 tak szybki, jak sugerowa艂a to jego sylwetka, i zanim spr贸bowali przekroczy膰 r贸wnikowy pas ciszy w jego najw臋偶szym miejscu, rozwija艂 doskona艂e tempo. Nie

19

i mieli ani jednego bezwietrznego dnia, przeci臋li r贸wnik na dwudziestym

lj dziewi膮tym stopniu zachodnim i natychmiast Mungo St. John po艂o偶y艂 „Hurona"

; ' na lew膮 burt臋, by z艂apa膰 zmienne, po艂udniowo-wschodnie wiatry. Statek szed艂

i '娄娄娄 na po艂udnie, z lataj膮cymi rybami p艂yn膮cymi przed dziobem, mocno pchany

j ; wiatrem, a偶 wreszcie, kiedy na horyzoncie pojawi艂a si臋 Ilha de Trinidade,

i wyrwa艂 si臋 z jego u艣cisku. Wtedy z rykiem nadlecia艂 wicher p贸艂nocno-zachodni

j ; i i „Huron" szybowa艂 przed nim dzie艅 po dniu, pod ciemnymi, nisko wisz膮cymi,

, p臋dz膮cymi b艂yskawicznie chmurami, kt贸re uniemo偶liwia艂y im zobaczenie

j s艂o艅ca, ksi臋偶yca czy gwiazd. W ko艅cu niemal wpadli na mielizn臋 dwie艣cie mil

! i w kierunku p贸艂nocnym od ich punktu docelowego na Przyl膮dku Dobrej

;.' Nadziei.

i — Panie bosmanie! — zawo艂a艂 Mungo St. John swoim czystym, dono艣nym

! i g艂osem, gdy „Huron" nabiera艂 p臋du po zwrocie, oddalaj膮c si臋 coraz szybciej od

* brzegu.

— Panie kapitanie! — odkrzykn膮艂 Tippo spod g艂贸wnego masztu, g艂osem > przypominaj膮cym ryk byka.

; I — Zapiszcie imi臋 marynarza z bocianiego gniazda.

; , Bosman, niczym bokser przyjmuj膮cy cios, zadar艂 swoj膮 osadzon膮 na grubym

karku, wielk膮 jak kula armatnia g艂ow臋 i spojrza艂 w g贸r臋, mru偶膮c otoczone

zwa艂ami t艂uszczu oczy.

— Jeszcze dwadzie艣cia minut i wpakowa艂by nas na mielizn臋 — g艂os St Johna by艂 lodowato spokojny. — Zanim sko艅czy si臋 dzie艅, obejrzymy sobie jego rozpi臋ty na kracie kr臋gos艂up.

Tippoo obliza艂 nie艣wiadomie wargi, a Robyn, stoj膮ca obok niego, poczu艂a, jak kurczy si臋 jej 偶o艂膮dek. Ju偶 trzykrotnie podczas tego rejsu odbywa艂a si臋 ch艂osta i dziewczyna wiedzia艂a, czego ma si臋 spodziewa膰. Bosman by艂 p贸艂-Arabem, p贸艂-Murzynem, gigantem o sk贸rze koloru miodu, z/ ogolon膮 na 艂yso g艂ow膮 pokryt膮 siatk膮 male艅kich bia艂awych blizn, pami膮tek po tysi臋cznych ! 娄 b贸jkach. Lu藕na, haftowana tunika z wysokim ko艂nierzem okrywa艂a jego

olbrzymi膮 sylwetk臋, a ramiona wystaj膮ce z szerokich r臋kaw贸w by艂y grube jak kobiece uda.

Robyn odwr贸ci艂a si臋 szybko, gdy偶 Zouga szed艂 w jej stron臋.

— Przyjrzeli艣my si臋 dobrze l膮dowi, Sissy — rzek艂. — Nasz pierwszy dok艂adny namiar od czasu Hha de Trinidade. Je艣li ten wiatr si臋 utrzyma, b臋dziemy w Table Bay najdalej za pi臋膰 dni.

— Zouga, czy nie mo偶esz wstawi膰 si臋 u kapitana? — zapyta艂a tak gwa艂townie, 偶e brat wygl膮da艂 na zaskoczonego. — Ma zamiar wych艂osta膰 teeo biedaka.

— I ca艂kiem s艂usznie, do licha! — burkn膮艂 w "odpowiedzi Zouga. — Przez tego g艂upca niemal wpadli艣my na ska艂y.

— Nie mo偶esz powstrzyma膰 kapitana?

— Nawet mi si臋 nie 艣ni przeszkadza膰 mu w dowodzeniu tym okr臋tem i tobie te偶 zabraniam.

— Czy ty w og贸le nie masz w sobie cz艂owiecze艅stwa? — zapyta艂a ch艂odno,

20

ale na jej policzkach pojawi艂y si臋 gniewne rumie艅ce, a zielone oczy by艂y szeroko otwarte. — Nazywasz siebie chrze艣cijaninem.

— Kiedy to robi臋, moja droga, m贸wi臋 o wiele ciszej. — Zouga udzieli艂 odpowiedzi, kt贸ra powinna dokuczy膰 jej najbardziej. —-1 nie wspominam o tym przy ka偶dej nadarzaj膮cej si臋 okazji.

Ich sprzeczki by艂y zawsze tak nag艂e jak letnie burze na afryka艅skim veldzie, i r贸wnie spektakularne.

Mungo St. John podszed艂 wolnym krokiem do relingu nadbud贸wki oficerskiej i opar艂 si臋 o niego 艂okciem. W bia艂ych z臋bach trzyma艂 d艂ugie kuba艅skie cygaro wype艂nione grubo ci臋tym, czarnym tytoniem. Milcz膮co szydzi艂 z Robyn, wpatruj膮c si臋 w ni膮 swoimi nakrapianymi 偶贸艂tymi oczami, doprowadzaj膮c dziewczyn臋 do furii.

— Cz艂owiek, kt贸rego kaza艂 pan wych艂osta膰 w zesz艂ym tygodniu, mo偶e zosta膰 inwalid膮 do ko艅ca 偶ycia! — krzykn臋艂a.

— Doktor Ballantyne, czy chcia艂aby pani, 偶eby Tippoo zani贸s艂 pani膮 na d贸艂 i zamkn膮艂 w pani kabinie? — spyta艂 Mungo St. John. — Do czasu a偶 opanuje pani sw贸j temperament i maniery.

娄— Nie mo偶e pan tego zrobi膰! — wybuchn臋艂a.

— Mog臋, zapewniam pani膮 — to i du偶o wi臋cej.

— On ma racj臋 — potwierdzi艂 Zouga cicho. — Na statku posiada praktycznie nieograniczon膮 w艂adz臋. — Po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej ramieniu. — Spokojnie, Sissy. Majtek b臋dzie szcz臋艣liwy, je艣li wszystko zako艅czy si臋 tylko ch艂ost膮.

Robyn stwierdzi艂a, 偶e dyszy z gniewu i poczucia bezsilno艣ci.

— Je艣li jest pani tak delikatna, pani doktor, zwolni臋 pani膮 z ogl膮dania wymierzania kary. — Mungo St. John nadal szydzi艂. — Musimy wzi膮膰 pod uwag臋 fakt, 偶e jest pani kobiet膮.

— Nigdy nie prosi艂am o nic przez wzgl膮d na moj膮 p艂e膰, nigdy w 偶yciu. — Staraj膮c si臋 opanowa膰 gniew, strz膮sne艂a d艂o艅 brata z ramienia i odwr贸ci艂a si臋 od obu m臋偶czyzn.

Sztywno wyprostowana ruszy艂a w kierunku dziobu, pr贸buj膮c zachowa膰 postaw臋 pe艂n膮 godno艣ci, ale statek ko艂ysa艂 si臋 mocno i przekl臋te suknie pl膮ta艂y si臋 jej wok贸艂 n贸g. Zda艂a sobie spraw臋, 偶e musi wypowiedzie膰 na g艂os s艂owa, kt贸re zrodzi艂y si臋 w jej my艣lach, a o wybaczenie poprosi p贸藕niej.

— Id藕 pan do diab艂a, kapitanie Mungo St. John, id藕 pan do diab艂a!

Sta艂a na dziobie, a wiatr rozwia艂 i cisn膮艂 jej w twarz w艂osy zebrane w kok karku. Mia艂a w艂osy takie jak matka, g臋ste, jedwabiste, ciemne,

przetykane rudymi i kasztanowymi pasemkami, i gdy blady promie艅 zielonkawego 艣wiat艂a przebi艂 si臋 wreszcie przez warstw臋 chmur, utworzy艂 ja艣niej膮c膮 aureol臋 nad jej ma艂膮, zgrabn膮 g艂ow膮.

Patrzy艂a przed siebie w艣ciek艂ym wzrokiem, nie zauwa偶aj膮c wyj膮tkowego pi臋kna rozgrywaj膮cej si臋 doko艂a sceny. Lodowate zielone wody, w oparach bia艂ej mg艂y, otwiera艂y si臋 i zamyka艂y wok贸艂 okr臋tu niczym per艂owe odrzwia. Wst臋gi wodnego py艂u ci膮gn臋艂y si臋 za 偶aglami i rejami, sprawiaj膮c wra偶enie, 偶e „Huron" stoi w ogniu.

21

Miejscami powierzchnia morza kipia艂a, ciemniej膮c, gdy偶 wody te by艂y bogate w mikroskopijne organizmy morskie, kt贸re 偶ywi艂y rozleg艂e 艂awice sardynek podp艂ywaj膮cych pod sam膮 powierzchnie, by 偶erowa膰 i z kolei stad si臋 偶erem dla stad skrzecz膮cych ptak贸w, kt贸re atakowa艂y je z wysoka, uderzaj膮c w wod臋 i tworz膮c ma艂e bawe艂niane k艂臋bki piany.

G臋sta mg艂a obj臋艂a smuk艂y statek swoim zimnym, wilgotnym u艣ciskiem, tak 偶e kiedy Robyn zerkn臋艂a do ty艂u, dostrzeg艂a tylko niewyra藕ne, przypominaj膮ce zjawy sylwetki kapitana oraz Zougi stoj膮cych na g贸rnym pok艂adzie.

A potem w jednej chwili morze uspokoi艂o si臋 i za艣wieci艂o s艂o艅ce. Chmury, kt贸re d艂ugie tygodnie zas艂ania艂y niebo, odp艂yn臋艂y na po艂udnie, a wiatr nabra艂 mocy i obr贸ci艂 si臋 ku wschodowi, ch艂oszcz膮c czubki fal, by zamieni膰 je w pe艂ne wdzi臋ku pi贸ropusze zwijaj膮cej si臋 piany.

W tym samym momencie Robyn zauwa偶y艂a okr臋t. By艂 zaskakuj膮co blisko, wi臋c otworzy艂a usta, 偶eby krzykn膮膰, ale ubieg艂o j膮 tuzin innych g艂os贸w.

— 呕agle!

— Statek na lewej burcie!

By艂 tak niedaleko, 偶e widzia艂a smuk艂y, wysoki komin pomi臋dzy masztami. Czerwona linia bieg艂a wzd艂u偶 pomalowanych na czarno burt poni偶ej otwor贸w strzelniczych, kryj膮cych z ka偶dej strony po pi臋膰 armat.

Czarny kad艂ub wygl膮da艂 z艂owrogo, a 偶agle, poplamione brudnoszarymi wyziewami z komina, w niczym nie przypomina艂y b艂yszcz膮cych biel膮 偶agli „Hurona".

Mungo St. John obserwowa艂 obcy statek przez lunet臋. Kody by艂y wygaszone, z komina nie wydostawa艂 si臋 nawet podmuch gor膮ca. P艂yn膮艂 tylko na 偶aglach.

— Tippoo! — zawo艂a艂 p贸艂g艂osem kapitan, a ogromny bosman pojawi艂 si臋 u jego boku cicho jak duch. — Widzia艂e艣 go ju偶 kiedy艣?

Tippoo chrz膮kn膮艂 i odwr贸ci艂 g艂ow臋, 偶eby splun膮膰 za burt臋.

— D偶emojad. Widzia艂em go w Table Bay osiem lat temu. Nazywa si臋 Black Joke*'.

— Eskadra z Przyl膮dka?

Tippoo chrz膮kn膮艂 ponownie i w tym samym momencie okr臋t ruszy艂 ostro do przodu, a na g艂贸wnym maszcie pojawi艂a si臋 bandera. 艢nie偶na biel i jasny szkar艂at flagi rzuca艂y krzykliwe wyzwanie, wyzwanie, kt贸rego ca艂y 艣wiat nauczy艂 si臋 ba膰. Tylko statki jednego kraju na ziemi spotykaj膮c go nie musia艂y si臋 zatrzymywa膰. „Huron" jednak by艂 nietykalny, p艂yn膮艂 pod bander膮 Stan贸w Zjednoczonych i wszyscy, nawet ten natarczywy reprezentant Kr贸lewskiej Marynarki, musieli to uszanowa膰.

Ale Mungo St. John my艣la艂 gor膮czkowo. Na sze艣膰 dni przed wyj艣ciem „Hurona" z portu w Baltimore, w maju 1860 roku, kandydatur臋 Abrahama Lincolna wysuni臋to na stanowisko prezydenta Stan贸w Zjednoczonych. Gdyby zosta艂 wybrany, co wydawa艂o si臋 bardzo prawdopodobne, obj膮艂by urz膮d zaraz po Nowym Roku, a jedn膮 z jego pierwszych decyzji by艂oby zapewne nadanie

22

Wielkiej Brytanii przywilej贸w uzgodnionych w Traktacie Brukselskim, w tym mi臋dzy innymi prawa przeszukiwania ameryka艅skich okr臋t贸w na otwartym morzu, czemu poprzedni prezydenci tak mocno si臋 sprzeciwiali.

Wkr贸tce, by膰 mo偶e szybciej ni偶 si臋 spodziewa艂, Mungo St. Johna mog艂a czeka膰 艣miertelnie powa偶na pr贸ba si艂 z jednym z okr臋t贸w wojennych Kr贸lewskiej Marynarki. Mia艂 teraz idealn膮 okazj臋, by sprawdzi膰 sw贸j statek i oceni膰 mo偶liwo艣ci przeciwnika.

Potoczy艂 wzrokiem doko艂a, spojrza艂 na morze i pchane wiatrem wst臋gi piany, zlustrowa艂 bia艂e piramidy 偶agli nad g艂ow膮 oraz wrogi czarny kad艂ub po zawietrznej — i to u艂atwi艂o mu podj臋cie decyzji. Wiatr przyni贸s艂 odg艂os wystrza艂u. D艂ugi klin dymu wytrysn膮艂 z otworu strzelniczego na dziobie, domagaj膮c si臋 natychmiastowego pos艂usze艅stwa.

Mungo St. John u艣miechn膮艂 si臋.

— Bezczelny sukinsyn! Zobaczymy, czy zna si臋 na 偶eglowaniu — rzek艂 do Tippoo, a sternikowi nakaza艂 cicho: — Ster na praw膮 burt臋. — A gdy „Huron" ruszy艂 z wiatrem, zaczynaj膮c odwraca膰 si臋 od gro偶膮cego mu czarnego okr臋tu, zawo艂a艂: — Zrzuci膰 wszystkie refy, panie bosmanie! Postawi膰 偶agiel dziobowy i szczytowy, podnie艣膰 偶agle boczne i g贸rne, naci膮gn膮膰 g艂贸wny — tak, bukszprytowy te偶. Poka偶emy temu brudnemu, 偶r膮cemu w臋giel arogantowi, jak robimy to w Baltimore!

Chocia偶 Robyn by艂a w艣ciek艂a, spos贸b, w jaki Amerykanin dowodzi艂 swoim statkiem, zrobi艂 na niej wra偶enie. Za艂oga wspina艂a si臋 po rejach do kolejnych punkt贸w refowych, g艂贸wne 偶agle nadyma艂y si臋, l艣ni膮c biel膮 w 艣wietle s艂o艅ca, a potem wysoko w g贸rze nowe, o innych kszta艂tach 偶agle otworzy艂y si臋 niczym przejrza艂e kule bawe艂ny i d艂ugi, zgrabny kad艂ub „Hurona", pop臋dzany w ten spos贸b, zareagowa艂 natychmiast.

— Na Boga, idzie jak op臋tany! — krzykn膮艂 Zouga, 艣miej膮c si臋 z podniecenia, widz膮c, jak statek tnie grzbiety fal Atlantyku, po czym odci膮gn膮艂 siostr臋 od burty, zanim pierwsze tafle zielonej wody zala艂y pok艂ad.

Kolejne 偶agle rozwija艂y si臋 i grube pnie maszt贸w pod ogromnym ci艣nieniem tysi臋cy st贸p kwadratowych p艂贸tna zacz臋艂y wygina膰 si臋 niczym naci膮gane 艂uki. Wydawa艂o si臋 teraz, 偶e „Huron" szybuje, wzbijaj膮c si臋 w powietrze z grzbietu ka偶dej fali i uderzaj膮c w nast臋pn膮 z trzaskiem, kt贸ry wprawia艂 w dr偶enie belki kad艂uba i wbija艂 z臋by do m贸zg贸w cz艂onkom

za艂ogi.

— Wskazanie logu, panie bosmanie! — zawo艂a艂 Mungo St. John, a gdy Tippoo odkrzykn膮艂: — Odrobin臋 wi臋cej ni偶 szesna艣cie w臋z艂贸w, sir! — kapitan za艣mia艂 si臋 g艂o艣no i podszed艂 do relingu na rufie.

Kanonierka oddala艂a si臋 tak szybko, jakby sta艂a w miejscu, chocia偶 wszystkie jej 偶agle by艂y rozpi臋te. Ju偶 dzieli艂 j膮 od „Hurona" maksymalny dystans strza艂u

armatniego.

Ob艂ok dymu wykwit艂 ponownie na czarnej burcie i tym razem wydawa艂o si臋, 偶e jest to co艣 wi臋cej ni偶 tylko ostrze偶enie, gdy偶 Mungo St. John widzia艂, gdzie uderzy艂 pocisk. Trafi艂 wierzcho艂ek fali czterysta metr贸w za ruf膮, skoczy艂

23

w poprzek rozdartych 艣cian zielonej wody i znikn膮艂 pod powierzchni膮 niemal przy burcie „Hurona".

— Kapitanie, nara偶a pan na niebezpiecze艅stwo 偶ycie swojej za艂ogi i pasa偶er贸w. — Obok St. Johna sta艂a wysoka kobieta z uniesion膮 pytaj膮co brwi膮. — To jest brytyjski okr臋t wojenny, sir, a my zachowujemy si臋 jak przest臋pcy. Wystrzelili ostry pocisk. Musi pan tylko zatrzyma膰 si臋, a przynajmniej wywiesi膰 swoj膮 flag臋.

— My艣l臋, 偶e moja siostra ma racj臋, kapitanie St. John. — Zouga stan膮艂 obok Robyn. — Ja tak偶e nie rozumiem pa艅skiego zachowania.

„Huron" zatrz膮s艂 si臋 gwa艂townie w zetkni臋ciu z wysok膮 fal膮, pchany olbrzymim naporem 偶agli. Robyn straci艂a r贸wnowag臋 i opar艂a si臋 o pier艣 kapitana, ale zaraz odsun臋艂a si臋, p艂on膮c rumie艅cem.

— Znajdujemy si臋 na wybrze偶u Afryki, majorze Ballantyne. Nic nie jest tu rym, czym si臋 wydaje, i dlatego tylko g艂upiec zaufa艂by obcemu, uzbrojonemu okr臋towi. A teraz, je艣li pan i dobra pani doktor mi wybacz膮, musz臋 wr贸ci膰 do swoich obowi膮zk贸w.

Ruszy艂 w stron臋 dziobu, stan膮艂 przy relingu i spojrza艂 na g艂贸wny pok艂ad, oceniaj膮c nastroje za艂ogi oraz stan 偶aglowca. Odpi膮艂 z pasa p臋k kluczy i rzuci艂 go Tippoo.

— Szafka z broni膮, panie bosmanie, para pistolet贸w dla pana i dla drugiego mata. Zastrzelcie ka偶dego, kto b臋dzie pr贸bowa艂 przeszkadza膰 w stawianiu 偶agli. — St. John spostrzeg艂, 偶e za艂og臋 ogarn膮艂 strach. 呕aden z jej cz艂onk贸w nie widzia艂 nigdy statku p艂yn膮cego tak brawurowo i by艂o ca艂kiem mo偶liwe, 偶e kt贸ry艣 z marynarzy spr贸buje zluzowa膰 szoty, nie chc膮c, by „Huron" sko艅czy艂 na dnie.

W tym samym momencie statek przyj膮艂 na siebie olbrzymi膮 艣cian臋 rycz膮cej, zielonej wody. Jeden z ludzi na maszcie nie zd膮偶y艂 chwyci膰 si臋 sznurowej drabinki. Woda cisn臋艂a go w powietrze i poci膮gn臋艂a po pok艂adzie, a偶 nieszcz臋艣nik trzasn膮艂 o burt臋 i znieruchomia艂 skulony, przypominaj膮c kup臋 wyrzuconych na pla偶臋 przez sztorm wodorost贸w.

Dw贸ch innych marynarzy pr贸bowa艂o dotrze膰 do towarzysza, ale kolejna fala odepchn臋艂a ich, zalewaj膮c pok艂ad do wysoko艣ci pasa i przesadzaj膮c burt臋 w rycz膮cych potokach bia艂ej piany, a kiedy znikn臋艂a na dobre, okaza艂o si臋, 偶e cz艂owiek, kt贸ry spad艂 z masztu, znikn膮艂 razem z ni膮 i pok艂ad znowu by艂 pusty.

— Bosmanie Tippoo, prosz臋 spojrze膰 na g贸rne 偶agle, nie pracuj膮 jak nale偶y. Mungo St. John odwr贸ci艂 si臋 ku rufie, ignoruj膮c przera偶one, oskar偶ycielskie

spojrzenie Robyn Ballantyne.

Brytyjska kanonierka sz艂a daleko z ty艂u, jej 偶agle ledwie mo偶na by艂o rozr贸偶ni膰 pomi臋dzy szarymi brodami rozbijaj膮cych si臋 fal Atlantyku, ale nagle Mungo St. John zauwa偶y艂 jak膮艣 zmian臋 i si臋gn膮艂 szybko do przegr贸dki pod sto艂em nawigacyjnym po lunet臋. Delikatna czarna Unia, jakby namalowana atramentem, wystawa艂a ponad male艅ki sto偶ek 偶agli Anglika w poprzek ruchliwego horyzontu.

24

— Dym! Rozpalili w ko艅cu pod kot艂ami! — zawo艂a艂, kiedy Tippoo zjawi艂 si臋 przy nim z pistoletami zatkni臋tymi za pas.

— Jedna 艣ruba. Nie dogoni膮 nas — bosman skin膮艂 swoj膮 okr膮g艂膮, wygolon膮 g艂ow膮.

— Nie, nie przy pe艂nym wietrze — zgodzi艂 si臋 Mungo St. John. — Ale chcia艂bym spr贸bowa膰 si臋 z nimi pod wiatr. Zwrot w lewo, panie bosmanie. Chc臋 zobaczy膰, czy uda mi si臋 doj艣膰 ich od nawietrznej i min膮膰 poza zasi臋giem strza艂u.

Dow贸dca kanonierki, kompletnie zaskoczony tym niespodziewanym manewrem, o kilka minut za p贸藕no zmieni艂 kurs, by przeci膮膰 kr贸tszy bok tr贸jk膮ta i przeszkodzi膰 ameryka艅skiemu statkowi w ocenieniu swoich zdolno艣ci.

„Huron" min膮艂 go w maksymalnym zasi臋gu strza艂u armatniego, id膮c twardo pod wiatr, z rejami 艣ci膮gni臋tymi tok mocno jak tylko mo偶liwe. Brytyjczyk wystrzeli艂, a gdy kula znikn臋艂a gdzie艣 w morzu, obr贸ci艂 si臋, by ruszy膰 za „Huronem" i natychmiast wady jego konstrukcji ujawni艂y si臋 tak wyra藕nie jak wtedy, gdy oba okr臋ty p艂yn臋艂y z wiatrem.

Aby m贸c zmie艣ci膰 ci臋偶ki kocio艂 i maszyneri臋 nap臋dzaj膮c膮 pot臋偶n膮 br膮zow膮 艣rub膮, konstruktorzy musieli p贸j艣膰 na powa偶ne kompromisy przy projektowaniu maszt贸w i ustalaniu liczby 偶agli, jakie mog艂a unie艣膰 kanonierka.

Po przep艂yni臋ciu pi臋ciu mil sta艂o si臋 jasne, 偶e nawet z postawionymi wszystkimi 偶aglami i kot艂ami wypluwaj膮cymi ponad ruf臋 ci臋偶k膮, t艂ust膮 law臋 dymu, „Black Joke" nie by艂 w stanie i艣膰 tak ostro pod wiatr jak pi臋kny, smuk艂y statek przed nim. Odpada艂 powoli na zawietrzn膮 i chocia偶 r贸偶nica w szybko艣ci okr臋t贸w nie by艂a tak wielka, jak wtedy gdy p艂yn臋li z wiatrem, to „Huron" stopniowo powi臋ksza艂 swoj膮 przewag臋.

Dow贸dca kanonierki kierowa艂 j膮 coraz ostrzej i ostrzej pod wiatr, rozpaczliwie pr贸buj膮c utrzyma膰 w艂a艣ciwy kurs, ale wszystkie jego 偶agle szarpa艂y si臋 i trz臋s艂y, uniemo偶liwiaj膮c mu wykonanie zadania.

We w艣ciek艂ej desperacji 艣ci膮gn膮艂 wszystkie 偶agle, ogo艂acaj膮c maszty i polegaj膮c tylko na sile kod贸w. Ruszy艂 prosto pod wiatr, znacznie ostrzej ni偶 m贸g艂 zrobi膰 to „Huron". Jednak szybko艣膰 „Black Jake'a" ucierpia艂a mocno, kiedy 艣rubie zabrak艂o pomocy 偶agli. Mimo 偶e maszt oraz olinowanie by艂y nagie, wiatr gwizda艂 i wy艂 przez nie od dziobu, hamuj膮c p臋d kanonierki jak wielka kotwica. „Huron" wysforowa艂 si臋 mocniej do przodu.

— Poroniony wynalazek. — Mungo St. John w skupieniu obserwowa艂 wysi艂ki rywala, oceniaj膮c zachowanie statku na wietrze. — Bawimy si臋 z nimi w kotka i myszk臋. Je艣li tylko starczy wiatru, umkniemy im.

Z ty艂u za ruf膮 dow贸dca Black Joke'a" porzuci艂 zamiar dogonienia klipera tylko za pomoc膮 pary i ponownie postawi艂 wszystkie swoje 偶agle, pr膮c uparcie za kilwaterem „Hurona" — a偶 nagle, bez najmniejszego ostrze偶enia, ameryka艅ski statek wpad艂 w dziur臋 powietrzn膮.

Granica wiatru zaznaczy艂a si臋 wyra藕nie na powierzchni morza. Po jednej stronie woda by艂a ciemna i poorana pazurami wichru, po drugiej za艣 zgarbione plecy fal w spokojnym powietrzu b艂yszcza艂y aksamitn膮 g艂adzi膮.

25

i i

! ;

.

Gdy „Huron" przekroczy艂 te graniczn膮 lini臋, ryk wiatru, kt贸ry od tygodni rani艂 ich uszy, przeszed艂 w z艂owrog膮, nienaturaln膮 cisz臋 i ruch statku z pe艂nego 偶ycia p臋du morskiego stworzenia zamieni艂 si臋 w bezcelowe ko艂ysanie martwej ryby.

呕agle w g贸rze szarpa艂y si臋 trzepocz膮c na wszystkie strony, poruszane nerwowymi ko艂ysaniem okr臋tu, a liny tak trzaska艂y i klekota艂y, 偶e wydawa艂o si臋, i偶 maszty odpadn膮 od kad艂uba.

Daleko z ty艂u, pomalowana na czarno kanonierka pru艂a 偶wawo, szybko zmniejszaj膮c dziel膮cy oba statki dystans, a ciemna kolumna dymu unosi艂a si臋 pionowo w martwym powietrzu, nadaj膮c „Black Joke'owi" tryumfalny, gro藕ny wygl膮d.

Mungo St. John podbieg艂 do przedniego relingu g贸rnego pok艂adu i spojrza艂 przed siebie. Widzia艂 wiatr, bru偶d偶膮cy morze dwie czy trzy mile dalej, k艂ad膮cy si臋 na nim ponurym, granatowym cieniem, ale bli偶ej oleista powierzchnia wody by艂a zupe艂nie spokojna.

Spojrza艂 do ty艂u i dostrzeg艂 zbli偶aj膮c膮 si臋 kanonierk臋, wypluwaj膮c膮 dym wysoko w jasny, smagany wiatrem b艂臋kit nieba, tak teraz pewn膮 siebie, 偶e p艂yn膮c膮 z ods艂oni臋tymi otworami strzelniczymi i grubymi lufami trzydziesto-dwufuntowych dzia艂 wystaj膮cymi z czarnych bok贸w kad艂uba, ze 艣rub膮 bij膮c膮 wod臋 na rufie i tworz膮c膮 bia艂膮, b艂yszcz膮c膮 w s艂o艅cu pian臋.

Pozbawiony w艂adzy nad „Huronem" sternik nie m贸g艂 utrzyma膰 偶adnego kursu i dryfuj膮cy kliper obr贸ci艂 si臋 bokiem do nadci膮gaj膮cej kanonierki, wystawiaj膮c dzi贸b na uderzenia fal.

Mogli ju偶 rozr贸偶ni膰 sylwetki trzech oficer贸w na mostku. „Black Joke" wystrzeli艂 ponownie i pocisk uni贸s艂 pot臋偶n膮 kaskad臋 wody pod samym dziobem „Hurona", tak wysok膮, 偶e run臋艂a na pok艂ad i rozpryskuj膮c si臋 sp艂yn臋艂a do z臋z.

Mungo St. John raz jeszcze potoczy艂 zdesperowanym wzrokiem po horyzoncie, nawet teraz maj膮c jeszcze nadziej臋 na pojawienie si臋 wiatru, a potem skapitulowa艂.

— Bandera na maszt, panie Tippoo! — zawo艂a艂, a gdy barwny kawa艂ek materia艂u zawis艂 ju偶 na g艂贸wnej rei w martwym powietrzu, obserwowa艂 przez lunet臋 konsternacj臋, jak膮 wywo艂a艂 ten widok na mostku kanonierki. By艂a to ostatnia flaga, jak膮 chcieliby ujrze膰.

„Black Joke" sta艂 ju偶 tak blisko, 偶e Mungo St. John widzia艂 wyraz zmartwienia, zdumienia i rozczarowania maluj膮cy si臋 na twarzach brytyjskich oficer贸w.

— Nie b臋dzie 偶adnej nagrody, panowie, nie tym razem — mrukn膮艂 z ponur膮 satysfakcj膮 i z艂o偶y艂 lunet臋.

Kanonierka podp艂yn臋艂a bli偶ej, na odleg艂o艣膰 cumy i obr贸ci艂a si臋 bokiem do „Hurona", prezentuj膮c gapi膮ce si臋 gro藕nie trzydziestodwufuntowe dzia艂o.

Najwy偶szy oficer na mostku wygl膮da艂 r贸wnie偶 na najstarszego, gdy偶 jego w艂osy by艂y bia艂e w s艂o艅cu. Stan膮艂 przy relingu i podni贸s艂 megafon do ust.

— Jaki to statek?! — zawo艂a艂.

— „Huron", z Baltimore i Bristolu! — odkrzykn膮艂 Mungo St. John. — Z 艂adunkiem towar贸w handlowych dla Przyl膮dka Dobrej Nadziei i Quelimane.

26

— Dlaczego nie odpowiedzia艂 pan na moje wezwanie, sir?

— Poniewa偶 nie uznaj臋 pa艅skiego prawa do zatrzymywania statk贸w Stan贸w Zjednoczonych Ameryki na otwartym morzu, sir.

Obaj kapitanowie wiedzieli, jak dra偶liwy i kontrowersyjny to problem, jednak brytyjski oficer waha艂 si臋 tylko przez sekund臋.

— Czy uznaje pan moje prawo do upewnienia si臋 co do waszej narodowo艣ci i portu macierzystego, sir?

— Gdy tylko schowa pan swoje armaty, mo偶e pan w tym celu wej艣膰 na m贸j pok艂ad, kapitanie. I niech pan nie przysy艂a kt贸rego艣 z m艂odszych oficer贸w.

Mungo St. John z rozmys艂em poni偶a艂 dow贸dc臋 „Black Joke'a". Jednak w duchu nadal kipia艂 w nim gniew na brak wiatru, kt贸ry pozwoli艂 kanonierce dogoni膰 „Hurona". ;

Brytyjski statek w nieskazitelnym popisie sztuki marynarskiej spu艣ci艂 na wod臋 szalup臋, kt贸ra podp艂yn臋艂a do burty „Hurona". Gdy kapitan wspina艂 si臋 po drabince sznurowej, za艂oga szalupy spocz臋艂a przy wios艂ach.

Oficer wszed艂 na pok艂ad tak lekko i 偶wawo, 偶e Mungo St. John zrozumia艂, i偶 pope艂ni艂 b艂膮d uznaj膮c go za cz艂owieka w podesz艂ym wieku. Zmyli艂y go jasnoblond w艂osy — m臋偶czyzna ten mia艂 oko艂o trzydziestu lat. Nie nosi艂 p艂aszcza od munduru, gdy偶 jego okr臋t wyszed艂 w morze na akcj臋; mia艂 na sobie tylko bia艂膮 p艂贸cienn膮 koszul臋, bryczesy i mi臋kkie buty. Za pas zatkn膮艂 dwa pistolety, a na biodrze wisia艂 mu marynarski n贸偶 w pochwie.

— Kapitan Codrington z lekkiego kr膮偶ownika Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci „Black Joke" — przedstawi艂 si臋 sztywno. Jego w艂osy, pobielone przez s贸l i s艂o艅ce jasnosrebrnymi pasmami, nieco ciemniejsze pod spodem, zwi膮zane by艂y sk贸rzanym rzemieniem w kr贸tki warkocz u nasady karku. Twarz, spalona s艂o艅cem na z艂otobr膮zowy kolor, kontrastowa艂a z wyblak艂ymi niebieskimi oczami.

— Kapitan St. John, w艂a艣ciciel i dow贸dca tego statku.

M臋偶czy藕ni nie u艣cisn臋li sobie d艂oni, wygl膮dali raczej jak dwa wilki je偶膮ce si臋 przy pierwszym spotkaniu.

— Mam nadziej臋, 偶e nie zamierza pan przet%mywa膰 mnie d艂u偶ej ni偶 to konieczne — rzek艂 Mungo St. John. — Zapewniam pana, 偶e m贸j rz膮d zostanie szczeg贸艂owo poinformowany o tym incydencie.

— Czy mog臋 przejrze膰 pana dokumenty, kapitanie? — M艂ody oficer zignorowa艂 gro藕b臋 i ruszy艂 za St. Johnem na g贸rny pok艂ad. Tam zawaha艂 si臋 po raz pierwszy na widok Robyn i jej brata stoj膮cych razem przy tylnym relingu, ale natychmiast doszed艂 do siebie, uk艂oni艂 si臋 lekko, po czym skierowa艂 ca艂膮 uwag臋 na pakiet dokument贸w, kt贸re Mungo St. John przygotowa艂 do inspekcji na stole nawigacyjnym.

Pochyli艂 si臋, przerzucaj膮c szybko stos papier贸w, a potem nagle wyprostowa艂 si臋, zdumiony swoim odkryciem.

— Niech mnie diabli, Mungo St. John, pa艅ska reputacja wyprzedza pana, sir! — Na twarzy Anglika malowa艂o si臋 pe艂ne emocji napi臋cie. — I c贸偶 to za szlachetna reputacja na dodatek! — W jego g艂osie brzmia艂a k艂uj膮ca gorycz. —

27

1

Pierwszy handlarz w historii, kt贸ry przewi贸z艂 ponad trzy tysi膮ce dusz 艣rodkowym szlakiem w czasie jednego, dwunastomiesi臋cznego rejsu — nic dziwnego, 偶e sta膰 pana na tak pi臋kny okr臋t.

— St膮pa pan po niebezpiecznym gruncie, sir — ostrzeg艂 go Mungo St. John ze swoim leniwym, szyderczym u艣miechem na twarzy. — Jestem w pe艂ni 艣wiadom, do czego zdolni s膮 oficerowie pa艅skiej armii dla kilku gwinei nagrody.

— Sk膮d zamierza pan zabra膰 nast臋pny 艂adunek ludzkiego cierpienia, kapitanie St. John? — przerwa艂 mu obcesowo Anglik. — Na tak wspania艂ym statku zmieszcz膮 si臋 dwa tysi膮ce ludzi. — Niek艂amany gniew sprawi艂, 偶e Codrington poblad艂 i zaczaj nawet lekko drze膰.

— Je艣li zako艅czy艂 pan swoj膮 inspekcj臋... Brytyjski oficer m贸wi艂 dalej.

— Uda艂o nam si臋 sprawi膰, 偶e zachodni brzeg jest troch臋 za gor膮cy dla pana, nieprawda偶? Nawet kiedy chowa si臋 pan za tym pi臋knym kawa艂kiem jedwabiu. — Codrington obrzuci艂 wzrokiem flag臋 na g艂贸wnej rei. — Zatem zamierza pan teraz dzia艂a膰 na wschodnim wybrze偶u, sir? S艂ysza艂em, 偶e potrafi pan zdoby膰 doskona艂ego niewolnika za dwa dolary, dw贸ch za muszkiet wart dziesi臋膰 szyling贸w.

— Jestem zmuszony poprosi膰, 偶eby opu艣ci艂 pan ju偶 m贸j okr臋t. — St. John wzi膮艂 dokumenty z r臋ki Anglika, a ten, gdy ich palce zetkn臋艂y si臋, otar艂 d艂o艅 o biodro, jakby chcia艂 j膮 oczy艣ci膰.

— Odda艂bym pi臋cioletni 偶o艂d za mo偶liwo艣膰 otwarcia pa艅skich 艂adowni — rzek艂 z gorycz膮, pochylaj膮c si臋, by spojrze膰 na Mungo St. Johna swoimi przenikliwymi, wyblak艂ymi oczami. >

— Kapitanie Codrington! — Zouga podszed艂 do dw贸ch dow贸dc贸w. — Jestem obywatelem brytyjskim i oficerem armii Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci. Zapewniam pana, 偶e na tym statku nie ma niewolnik贸w. — M贸wi艂 ostrym tonem.

— Je艣li jest pan Anglikiem, to powinien si臋 pan wstydzi膰 podr贸偶owa膰 w takim towarzystwie. — Codrington spojrza艂 na Robyn. — I odnosi si臋 to r贸wnie偶 do pani, madame!

— Posuwa si臋 pan za daleko, sir — rzek艂 ponuro Zouga. — Da艂em ju偶 panu moje zapewnienie.

Wzrok Codringtona spocz膮艂 ponownie na Robyn Ballantyne. Jej zdenerwowanie by艂o widoczne i nie udawane. Oskar偶enie wstrz膮sn臋艂o ni膮 — oto ona, c贸rka Fullera Ballantyne'a, wielkiego obro艅cy wolno艣ci i zaprzysi臋g艂ego przeciwnika niewolnictwa; ona, akredytowany agent Towarzystwa na Rzecz Zaprzestania Handlu Niewolnikami, p艂ynie na pok艂adzie s艂awnego statku niewolniczego.

Robyn by艂a blada, a w jej olbrzymich zielonych oczach szkli艂y si臋 艂zy przera偶enia.

— Kapitanie Codrington — powiedzia艂a ochryp艂ym, niskim g艂osem — m贸j brat ma racj臋. Zapewniam pana, 偶e na pok艂adzie tego okr臋tu nie ma niewolnik贸w.

Twarz Codringtona z艂agodnia艂a. Robyn nie by艂a pi臋kna, lecz roztacza艂a wok贸艂 siebie aur臋 艣wie偶o艣ci i naturalno艣ci, kt贸rej trudno by艂o si臋 oprze膰.

28

— Przyjm臋 pani s艂owo, madame. — Sk艂oni艂 g艂ow臋. — Zaiste, jedynie szaleniec wi贸z艂by czarn膮 ko艣膰 s艂oniow膮 z powrotem do Afryki — tu jego g艂os stwardnia艂 ponownie — gdybym tylko m贸g艂 przeszuka膰 艂adownie tego statku, znalaz艂bym tam wystarczaj膮co wiele dowod贸w, by przej膮膰 okr臋t i odprowadzi膰 do Zatoki Table, gdzie kapitan zosta艂by od r臋ki skazany na nast臋pnym posiedzeniu Trybuna艂u Komisji Mieszanej.

Codrington odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie, by stan膮膰 twarz膮 w twarz z Mungo St. Johnem. ,

— O tak, wiem, 偶e wasz dolny pok艂ad przeznaczony dla niewolnik贸w b臋dzie rozebrany, by m贸c umie艣ci膰 tam 艂adunek handlowy, ale belki s膮 na statku i nie zajmie wam nawet jednego dnia u艂o偶enie ich z powrotem. — Codrington warkn膮艂 niemal. — Za艂o偶臋 si臋, 偶e pod pokrywami luk贸w macie kratownice — wskaza艂 g艂贸wny pok艂ad nie spuszczaj膮c wzroku z Mungo St. Johna — a ni偶ej jarzma na 艂a艅cuchy i kajdany...

— Kapitanie Codrington, pa艅skie towarzystwo zaczyna mnie m臋czy膰 — wycedzi艂 cicho Mungo St. John. — Ma pan sze艣膰dziesi膮t sekund na opuszczenie tego statku, w przeciwnym razie b臋d臋 musia艂 panu przydzieli膰 do pomocy mojego bosmana.

Tippoo post膮pi艂 krok do przodu, bezw艂osy, przypominaj膮cy olbrzymi膮 ropuch臋, i stan膮艂 za lewym ramieniem Codringtona.

Angielski kapitan z widocznym trudem pow艣ci膮gn膮艂 gniew i skin膮艂 g艂ow膮.

— Niech B贸g sprawi, by艣my si臋 jeszcze spotkali, sir. — Odwr贸ci艂 si臋 ku Robyn i zasalutowa艂 kr贸tko. — 呕ycz臋 przyjemnej podr贸偶y, madame.

— Kapitanie Codrington, s膮dz臋, 偶e jest pan w b艂臋dzie — rzek艂a niemal b艂agalnym tonem. Nie odpowiedzia艂, lecz patrzy艂 na ni膮 o sekund臋 za d艂ugo. Spojrzenie jego wyblak艂ych oczu by艂o 艣widruj膮ce, niepokoj膮ce, takie oczy maj膮 prorocy lub fanatycy. Potem odwr贸ci艂 si臋 i ch艂opi臋cym, niezgrabnym krokiem ruszy艂 w stron臋 burty „Hurona".

Tippoo zdj膮艂 tunik臋 i naoliwi艂 masywny tors, tak 偶e l艣ni艂 teraz metalicznie jak sk贸ra jakiego艣 egzotycznego gada.

Sta艂 boso, balansuj膮c cia艂em bez wysi艂ku w takt ko艂ysania statku, z grubymi r臋kami opuszczonymi wzd艂u偶 bok贸w. Na pok艂adzie u jego st贸p le偶a艂 zwini臋ty bicz.

Do burty statku przywi膮zano kratownic臋, a marynarz, kt贸ry siedzia艂 na bocianim gnie藕dzie, kiedy „Huron" zbli偶y艂 si臋 niebezpiecznie do afryka艅skiego brzegu, rozkrzy偶owany by艂 na niej niczym rozgwiazda zostawiona nt skale przez wody odp艂ywu. Wykr臋ci艂 g艂ow臋, by spojrze膰 na bosmana, a na jego poblad艂ej twarzy malowa艂o si臋 przera偶enie.

— Zwolni艂em pani膮 z obowi膮zku ogl膮dania aktu wymierzania kary, doktor Ballantyne — rzek艂 Mungo St. John cicho.

— Uwa偶am, 偶e moj膮 powinno艣ci膮 jest przecierpie膰 t臋 barbarzy艅sk膮...

— Jak pani sobie 偶yczy — uci膮艂, skin膮艂 g艂ow膮 i odwr贸ci艂 si臋. — Dwadzie艣cia bat贸w, panie Tippoo.

29

•m

— Dwadzie艣cia, kapitanie.

Bosman, z twarz膮 kompletnie pozbawion膮 wyrazu, stan膮艂 z ty艂u za marynarzem i jednym szarpni臋ciem zdar艂 mu koszul臋 a偶 do pasa. Plecy majtka by艂y blade jak barani 艂贸j i pokryte nabrzmia艂ymi, purpurowymi czyrakami, kt贸r膮 to przypad艂o艣膰 wywo艂ywa艂y u marynarzy przesi膮kni臋te sol膮, wilgotne ubrania i niezdrowa dieta.

Tippoo cofn膮艂 si臋 o krok i potrz膮sn膮艂 biczem, rozwijaj膮c go na zniszczonych d臋bowych deskach pok艂adu.

— Do za艂ogi statku! — zawo艂a艂 Mungo St. John. — Wina tego cz艂owieka to nieuwaga na s艂u偶bie i spowodowanie zagro偶enia dla bezpiecze艅stwa statku. — Zaszurali nogami, ale 偶aden z nich nie spojrza艂 na kapitana. — Kar膮 jest dwadzie艣cia bat贸w.

M臋偶czyzna na kracie odwr贸ci艂 g艂ow臋 i zacisn膮艂 mocno powieki, unosz膮c ramiona.

— Prosz臋 wymierzy膰 kar臋, panie Tippoo — rzek艂 St. John, a bosman przyjrza艂 si臋 uwa偶nie nagiej, bia艂ej sk贸rze, z wystaj膮cymi wyra藕nie ko艣膰mi kr臋gos艂upa. Odchyli艂 si臋, wyrzuci艂 umi臋艣nione rami臋 wysoko nad g艂ow臋 i bicz skoczy艂 do g贸ry, sycz膮c jak rozw艣cieczona kobra. Tippoo zrobi艂 krok w prz贸d, tn膮c ostro, wk艂adaj膮c w uderzenie ca艂y sw贸j ci臋偶ar i si艂臋 r膮k.

Marynarz na kratownicy krzykn膮} przera藕liwie, a jego cia艂o wygi臋艂o si臋 w konwulsyjnym spazmie, sprawiaj膮c, 偶e szorstkie konopne wi臋zy zdar艂y sk贸r臋 z nadgarstk贸w nieszcz臋艣nika.

Na bia艂ym ciele, od jednego ko艅ca 偶eber do drugiego, utworzy艂a si臋 cienka szkar艂atna linia, a czyrak pomi臋dzy 艂opatkami wytrysn膮艂 偶贸艂t膮 ciecz膮, kt贸ra sp艂yn臋艂a po bladej sk贸rze i wsi膮k艂a w materia艂 bryczes贸w.

— Jeden — powiedzia艂 Mungo St. John i m臋偶czyzna na kratownicy zacz膮艂 艂ka膰 cicho.

Tippoo odsun膮艂 si臋, potrz膮sn膮艂 biczem, zerkn膮艂 na krwaw膮 pr臋g臋 przecinaj膮c膮 bia艂e, dr偶膮ce cia艂o, odchyli艂 si臋 do ty艂u i sapn膮艂, post臋puj膮c do przodu, by wymierzy膰 nast臋pny raz.

— Dwa — rzek艂 Mungo St. John. Robyn poczu艂a, jak 偶o艂膮dek podchodzi jej do gard艂a w wymiotnym skurczu. Opanowa艂a t臋 reakcj臋 i zmusi艂a si臋 do dalszego patrzenia. Nie mog艂a dopu艣ci膰, by St. John spostrzeg艂 jej s艂abo艣膰.

Przy dziesi膮tym uderzeniu cia艂o na kracie rozlu藕ni艂o si臋 nagle, g艂owa opad艂a, a zaci艣ni臋te pi臋艣ci rozwar艂y si臋 powoli. Robyn zobaczy艂a niewielkie krwawe p贸艂ksi臋偶yce, tam gdzie paznokcie wbi艂y si臋 w sk贸r臋. Do ko艅ca niespiesznego rytua艂u ch艂osty marynarz nie da艂 ju偶 偶adnego znaku 偶ycia.

Po dwudziestym bacie Robyn rzuci艂a si臋 po schodkach na g艂贸wny pok艂ad i zacz臋艂a szuka膰 pulsu marynarza, zanim zd膮偶ono odci膮膰 go od kratownicy.

— Bogu niech b臋d膮 dzi臋ki — wyszepta艂a, gdy poczu艂a t臋tno. — Ostro偶nie! — zawo艂a艂a do marynarzy opuszczaj膮cych wych艂ostanego biedaka na pok艂ad. Widzia艂a, 偶e spe艂ni艂o si臋 偶yczenie Mungo St. Johna, gdy偶 bia艂e porcelanowe ko艣ci kr臋gos艂upa stercza艂y z posiekanych mi臋艣ni plec贸w.

30

Mia艂a przygotowany p艂at p艂贸tna i okry艂a nim zmasakrowane cia艂o, po czym marynarze po艂o偶yli towarzysza na d臋bowej desce i zanie艣li do mesy.

Na w膮skim, zat艂oczonym dziobie, w powietrzu ci臋偶kim od dymu taniego fajkowego tytoniu i niemal dotykalnego smrodu ci膮gn膮cego od z臋z, mokrych ubra艅, nie umytych m臋偶czyzn i ple艣niej膮cego jedzenia, po艂o偶yli go na stole w mesie. Tam Robyn zaj臋艂a si臋 nim w chwiejnym 艣wietle wisz膮cej u sufitu olejnej lampy. Pozszywa艂a mi臋kkie, rozci臋te cia艂o ni膰mi 偶 ko艅skiego w艂osia, a potem obmy艂a s艂abym roztworem fenolu, kt贸ry to spos贸b Joseph Lister wprowadzi艂 by艂 niedawno, z bardzo dobrymi efektami, jako lek przeciwko gangrenie.

Marynarz odzyska艂 przytomno艣膰 i skowycza艂 z b贸lu. Da艂a mu pi臋膰 kropli laudanum i obieca艂a odwiedzi膰 nast臋pnego dnia, by zmieni膰 opatrunki.

Gdy spakowa艂a narz臋dzia i zamkn臋艂a swoj膮 czarn膮 walizk臋, jeden z marynarzy, niski, dziobaty bosman o imieniu Nathaniel, podni贸s艂 jej kuferek. Robyn skin臋艂a g艂ow膮 w podzi臋kowaniu^ a on wymamrota艂 z zawstydzeniem:

— Jeste艣my zobowi膮zani, panienko.

D艂ugo trwa艂o, zanim wszyscy cz艂onkowie za艂ogi zaakceptowali -opiek臋 Robyn. Z pocz膮tku zajmowa艂a si臋 tylko przecinaniem czyrak贸w i wrzod贸w lub podawaniem dwutlenku rt臋ci na zazi臋bienia czy gryp臋, ale p贸藕niej, po tuzinie udanych interwencji, kt贸re dotyczy艂y mi臋dzy innymi z艂amanej ko艣ci ramienia, owrzodzonego i p臋kni臋tego b臋benka usznego, a tak偶e po wyleczeniu rt臋ci膮 syfilitycznej wysypki, zosta艂a prawdziw膮 ulubienic膮 za艂ogi.

Bosman wspina艂 si臋 za Robyn po schodkach, nios膮c walizk臋, lecz zanim weszli na pok艂ad, dziewczynie wpad艂 do g艂owy pewien pomys艂, wi臋c nachyli艂a si臋 nad bosmanem, k艂ad膮c mu d艂o艅 na ramieniu.

— Nathaniel — powiedzia艂a cicho, lecz z naciskiem — czy istnieje spos贸b dostania si臋 do 艂adowni bez otwierania pokryw na g艂贸wnym pok艂adzie?

Bosman wygl膮da艂 na zaskoczonego i Robyn potrz膮sn臋艂a go mocno za rami臋.

— Istnieje czy nie? — spyta艂a g艂osem nie znosz膮cym sprzeciwu.

— Tak, madam, istnieje.

— Gdzie? Jak?

-j- Przez magazyn, poni偶ej salonu oficerskiego — jest tam luk prowadz膮cy w stron臋 dziobu.

— Czy jest zamkni臋ty?

— Tak, madame, a klucze kapitan St. John nosi u pasa.

— Nie m贸w nikomu, 偶e ci臋 o to pyta艂am — nakaza艂a mu i ruszy艂a po艣piesznie na g贸r臋.

Przy podstawie g艂贸wnego masztu Tippoo my艂 bicz w cebrzyku morskiej wody, kt贸ra przybra艂a blador贸偶owy kolor; podni贸s艂 wzrok na Robyn, nie przestaj膮c czy艣ci膰 sk贸ry bata grubymi, bezw艂osymi palcami. Wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu, przysiadaj膮c na t艂ustych br膮zowych po艣ladkach, z kroczem owini臋tym materia艂em tuniki, po czym obr贸ci艂 g艂ow臋 osadzon膮 na byczym karku, by odprowadzi膰 dziewczyn臋 wzrokiem.

31

i :

Robyn poczu艂a, 偶e dyszy lekko ze strachu i obrzydzenia. Mijaj膮c Tippoo zebra艂a w d艂o艅 sp贸dnic臋, by go ni膮 nie dotkn膮膰. Przed drzwiami swojej kabiny wzi臋艂a walizk臋 z r膮k Nathaniela, podzi臋kowa艂a mu, po czym rzuci艂a si臋 na koj臋.

My艣li i uczucia kot艂owa艂y si臋 w jej g艂owie, gdy偶 nie och艂on臋艂a jeszcze po nag艂ej lawinie wydarze艅, kt贸ra przerwa艂a leniwy tok podr贸偶y.

Wej艣cie na pok艂ad kapitana Codringtona z Kr贸lewskiej Marynarki przes艂oni艂o nawet jej gniew wywo艂any ch艂ost膮 i rado艣膰 z ujrzenia Afryki po raz pierwszy od prawie dwudziestu lat — teraz oskar偶enia Codringtona zacz臋艂y j膮 dr臋czy膰 i niepokoi膰.

Po kilku minutach odpoczynku uchyli艂a wieko swojej podr贸偶nej skrzyni, zajmuj膮cej wi臋ksz膮 cz臋艣膰 wolnej przestrzeni w male艅kiej kabinie, i musia艂a wypakowa膰 sporo rzeczy, zanim znalaz艂a broszury Towarzystwa Przeciwnik贸w Niewolnictwa, w kt贸re zaopatrzono j膮 w Londynie.

Usiad艂a, by przeczyta膰 raz jeszcze histori臋 walki z handlem niewolnikami od pocz膮tku a偶 do czas贸w jej wsp贸艂czesnych. W trakcie lektury ponownie opanowa艂o j膮 rozgoryczenie i gniew na niemo偶liwe do wcielenia w 偶ycie mi臋dzynarodowe porozumienia, wszystkie wyposa偶one w pe艂ne furtek klauzule, na prawa uznaj膮ce handel niewolnikami na p贸艂noc od r贸wnika za piractwo, lecz pozwalaj膮ce kwitn膮膰 mu w nie kontrolowany spos贸b na p贸艂kuli po艂udniowej, na umowy i traktaty podpisane przez wszystkie pa艅stwa, opr贸cz tych najbardziej zaanga偶owanych w handel — Portugalii, Brazylii, Hiszpanii. Na inne wielkie kraje —jak Francja — wykorzystuj膮ce handel do os艂abienia swego odwiecznego wroga, Wielkiej Brytanii, bezwstydnie bazuj膮ce na zaanga偶owaniu Anglii w jego wyt臋pienie, kupcz膮ce niejasnymi obietnicami poparcia w zamian za polityczne korzy艣ci.

By艂a tak偶e Ameryka, sygnatariuszka Traktatu Brukselskiego, wyre偶yserowanego przez Wielk膮 Brytani臋, zgadzaj膮ca si臋 na zdelegalizowanie handlu, ale nie na zakwestionowanie istnienia samej instytucji niewolnictwa. Ameryka potwierdzi艂a w traktacie, 偶e transport niewolnik贸w r贸wna si臋 czynnemu piractwu, a przy艂apane na tym procederze okr臋ty traktowane b臋d膮 jak zdobycz wojenna i os膮dzane przez Admiralicj臋 lub Komisj臋 Mieszan膮, zgodzi艂a si臋 tak偶e na klauzul臋 dotycz膮c膮 wyposa偶enia, m贸wi膮c膮, i偶 statki przystosowane do przewozu niewolnik贸w, lecz nie posiadaj膮ce w chwili przeszukania 偶ywego towaru na pok艂adzie, r贸wnie偶 mog膮 by膰 traktowane jak 艂upy wojenne.

Ameryka zgadza艂a si臋 na to wszystko — a nast臋pnie odmawia艂a okr臋tom Kr贸lewskiej Marynarki prawa dokonywania rewizji. Mog艂a pozwoli膰 tylko na to, by brytyjscy oficerowie upewnili si臋 co do tego, 偶e okr臋t jest w艂asno艣ci膮 ameryka艅sk膮, a kiedy to zosta艂o dowiedzione, Anglicy nie mogli dokona膰 przeszukania, nawet je艣li smr贸d st艂oczonych w 艂adowniach cia艂 stawa艂 si臋 nie do zniesienia, a brz臋k 艂a艅cuch贸w i nieludzkie krzyki dochodz膮ce spod pok艂adu zag艂usza艂y wszystko inne — nawet wtedy nie mogli sprawdzi膰 okr臋tu.

32

Robyn wrzuci艂a jedn膮 broszur臋 z powrotem do skrzyni i si臋gn臋艂a po nast臋pn膮.

Jak oceniano, rok wcze艣niej, w 1859, sto sze艣膰dziesi膮t dziewi臋膰 tysi臋cy niewolnik贸w przewieziono z wybrze偶y Afryki do kopalni Brazylii, na plantacje Kuby i Po艂udniowych Stan贸w Ameryki.

Na jak膮 skal臋 prowadzony by艂 handel przez oma艅skich Arab贸w z Zan-zibaru nie mo偶na by艂o oceni膰 inaczej ni偶 przez oszacowanie liczby niewolnik贸w przewijaj膮cych si臋 przez targowiska tej wyspy. Pomimo porozumienia zawartego mi臋dzy Wielk膮 Brytani膮 a su艂tanem jeszcze w roku 1822, konsul brytyjski w Zanzibarze naliczy艂 niemal dwie艣cie tysi臋cy niewolnik贸w dostarczonych na wysp臋 podczas zaledwie dwunastu miesi臋cy. Trup贸w nie dowo偶ono, podobnie jak chorych i konaj膮cych, gdy偶 su艂tan i tak pobiera艂 op艂at臋 celn膮 od ka偶dego niewolnika, niewa偶ne 偶ywego czy

umar艂ego.

Martwi, a tak偶e os艂abieni b膮d藕 chorzy, kt贸rzy mieliby ma艂e szans臋 na prze偶ycie, wyrzucani byli za burt臋, na kraw臋dzi g艂臋bizny rozci膮gaj膮cej si臋 za raf膮 koralow膮. Po ca艂ym tym obszarze dzie艅 i noc kr膮偶y艂a kolonia olbrzymich rekin贸w ludojad贸w. W ci膮gu kilku minut po wrzuceniu do morza pierwszego cia艂a, martwego lub jeszcze 偶ywego, wielkie ryby zamienia艂y powierzchni臋 wody wok贸艂 艂odzi w spienion膮 kipiel. Brytyjski konsul ocenia艂 艣miertelno艣膰 w艣r贸d niewolnik贸w pokonuj膮cych kr贸tki dystans pomi臋dzy l膮dem a wysp膮 na czterdzie艣ci procent.

Robyn od艂o偶y艂a t臋 broszur臋 i przed si臋gni臋ciem po nast臋pn膮 zamy艣li艂a si臋 na chwil臋 nad ogromnymi liczbami, z kt贸rymi mia艂a do czynienia.

— Pi臋膰 milion贸w od pocz膮tku stulecia — wyszepta艂a — pi臋膰 milion贸w istnie艅. Nic dziwnego, 偶e nazywaj膮 to najwi臋ksz膮 zbrodni膮 przeciwko ludzko艣ci od pocz膮tku 艣wiata.

Otworzy艂a kolejn膮 broszur臋 i szybko przebieg艂a wzrokiem ust臋p wyliczaj膮cy dochody uzyskiwane przez zdolnego handlarza.

W g艂臋bi afryka艅skiego l膮du, niedaleko krainy jezior, gdzie dotar艂o niewielu bia艂ych ludzi, Fuller Ballantyne odkry艂 — napotykaj膮c nazwisko ojca poczu艂a uk艂ucie dumy, a zaraz potem melancholii — Fuller Ballantyne odkry艂, 偶e pierwszej klasy niewolnik zmienia tam w艂a艣ciciela za gar艣膰 porcelanowych koralik贸w, dw贸ch za przestarza艂y muszkiet Towera kosztuj膮cy trzyna艣cie szyling贸w w Londynie lub za muszkiet Brown Bess wart dwa dolary w Nowym

Jorku.

Na wybrze偶u ten sam niewolnik kosztowa艂 ju偶 dziesi臋膰 dolar贸w, podczas gdy na targu w Brazylii m贸g艂by zosta膰 sprzedany za pi臋膰set. Jednak po przewiezieniu na p贸艂noc od r贸wnika, gdzie zwi臋ksza艂o si臋 ryzyko handlarza, cena niewolnika wzrasta艂a w spos贸b dramatyczny, osi膮gaj膮c tysi膮c dolar贸w na Kubie, p贸艂tora tysi膮ca w Luizjanie.

Robyn od艂o偶y艂a broszur臋 i zacz臋艂a liczy膰 szybko. Angielski kapitan twierdzi艂, 偶e „Huron" m贸g艂by przewie藕膰 dwa tysi膮ce niewolnik贸w w czasie jednego rejsu. Po dostarczeniu do Ameryki byliby warci niewiarygodne trzy miliony dolar贸w,

3 — Lot tokota 33

\y\

sum臋, za kt贸r膮 mo偶na by kupi膰 pi臋tna艣cie statk贸w takich jak „Huron". Je艣li jedna wyprawa czyni艂a cz艂owieka bogatszym ponad wszelkie ziemskie marzenia

0 maj臋tno艣ci, handlarze musieli by膰 gotowi podj膮膰 ka偶de ryzyko, by zdoby膰 tak膮 fortun臋.

Lecz czy oskar偶enia kapitana Codringtona by艂y usprawiedliwione? Robyn zna艂a zarzuty, jakie z kolei stawiano oficerom Kr贸lewskiej Marynarki, twierdzenia, i偶 ich zapa艂 wynika bardziej z ch臋ci uczestniczenia w podziale 艂up贸w ni偶 z nienawi艣ci do handlu niewolnikami i umi艂owania wolno艣ci, 偶e ka偶dy napotkany statek traktuj膮 jak potencjalny okr臋t niewolniczy, powo艂uj膮 si臋 na klauzul臋 dotycz膮c膮 wyposa偶enia, stosuj膮c j膮 automatycznie i interpretuj膮c na zbyt wiele sposob贸w.

Robyn szuka艂a broszury zajmuj膮cej si臋 ow膮 klauzul膮 w spos贸b szczeg贸艂owy

1 znalaz艂a j膮 na wierzchu le偶膮cego przed ni膮 stosiku.

By przej膮膰 statek s艂u偶膮cy do przewozu niewolnik贸w, musia艂 on spe艂nia膰 przynajmniej jeden z podanych warunk贸w: pokrywy luk贸w wyposa偶one by艂yby w kratownice do wentylowania 艂adowni, w 艂adowniach znajdowa艂yby si臋 poprzeczne 艣ciany umo偶liwiaj膮ce zamontowanie dodatkowego pok艂adu dla niewolnik贸w, je艣li na statku by艂yby wolne belki u偶ywane do budowy takiego pok艂adu, a tak偶e gdyby statek przewozi艂 klamry, bolce, obejmy do n贸g lub kajdany, je艣liby wi贸z艂 za wiele bary艂ek wody jak na stan za艂ogi i pasa偶er贸w, gdyby w mesie trzymano nieproporcjonalnie du偶o misek, lub gdyby kot艂y do gotowania ry偶u by艂y zbyt wielkie, albo je艣li na okr臋cie znajdowa艂aby si臋 nieuzasadniona ilo艣膰 ry偶u lub m膮ki skrobiowej.

Nawet je艣li statek przewozi艂 tubylcze maty, mog膮ce s艂u偶y膰 za pos艂ania dla niewolnik贸w, m贸g艂 by膰 zatrzymany i odprowadzony do portu jako zdobycz wojenna. Ludzie, kt贸rzy zyskiwali finansowo na zaj臋ciu statku, mieli bardzo szerokie uprawnienia.

Czy kapitan Codrington by艂 jednym z nich, czy te wyblak艂e oczy fanatyka mog艂y tylko maskowa膰 sk膮pstwo i ch臋膰 wzbogacenia si臋?

Robyn mia艂a nadziej臋, 偶e tak nie jest, a przynajmniej, 偶e Codrington myli艂 si臋 co do „Hurona". Ale je艣li nie mia艂 racji, to dlaczego kapitan St. John zacz膮艂 ucieka膰, kiedy tylko spostrzeg艂 brytyjsk膮 kanonierk臋?

Robyn by艂a skonfundowana i przygn臋biona, trapi艂o j膮 poczucie winy. Potrzebowa艂a spokoju. Przed ponownym wyj艣ciem na pok艂ad narzuci艂a na ramiona peleryn臋, gdy偶 wiatr przeszed艂 w lodowaty wicher, a ,.Huron" zawsze by艂 delikatnym statkiem i teraz pr膮c na po艂udnie ko艂ysa艂 si臋 mocno, wyrzucaj膮c fontanny piany wysoko w zapadaj膮cy zmrok.

Zoug臋 znalaz艂a w jego kabinie, rozebranego do koszuli, pal膮cego cygaro i zaj臋tego sprawdzaniem listy niezb臋dnych do wyprawy zakup贸w, kt贸re musieli zrobi膰 po przybiciu do Przyl膮dka Dobrej Nadziei.

Kiedy zapuka艂a i wesz艂a do 艣rodka, wsta艂, 偶eby przywita膰 siostr臋 z u艣miechem.

— Sissy, jak si臋 czujesz? To by艂o naprawd臋 nieprzyjemne, cho膰 niestety nie do unikni臋cia. Mam nadziej臋, 偶e nie wzburzy艂 ci臋 zbyt mocno ten widok.

— Marynarz wyzdrowieje — odpar艂a, a Zouga zmieni艂 temat sadzaj膮c j膮 na swojej koi, jedynym wolnym sprz臋cie do siedzenia w ca艂ej kabinie.

34

— Czasem my艣l臋 — powiedzia艂 — 偶e by艂oby lepiej, gdyby艣my mieli mniej pieni臋dzy do wydania na t臋 ekspedycj臋. Zawsze kusi mnie, 偶eby dokupi膰 jeszcze wi臋cej wyposa偶enia. Ojciec dokona艂 transversa z pomoc膮 pi臋ciu tragarzy, podczas gdy my b臋dziemy potrzebowali przynajmniej stu, ka偶dego z osiem-dziesi臋cioma funtami 艂adunku.

— Zouga, musz臋 z tob膮 pom贸wi膰. To pierwsza okazja, jaka si臋 nadarza. Cie艅 niesmaku przemkn膮艂 po jego twardej, surowej twarzy, jakby Zouga

wiedzia艂/co chce powiedzie膰 siostra. Ale zanim zd膮偶y艂 j膮 powstrzyma膰, wypali艂a:

— Czy „Huron" jest okr臋tem niewolniczym?

Zouga wyj膮艂 cygaro z ust i spojrza艂 na jego koniuszek, zanim odpowiedzia艂.

— Sissy, statek niewolniczy cuchnie tak, 偶e czujesz go na pi臋膰dziesi膮t mil z wiatrem, a nawet gdy niewolnicy zejd膮 ju偶 z pok艂adu, nie ma takiego 艂ugu, kt贸ry pokona艂by 贸w fetor. Tutaj nie cuchnie w ten spos贸b.

— „Huron" p艂ynie po raz pierwszy pod obecnym dow贸dc膮— przypomnia艂a mu spokojnie Robyn. —' Codrington oskar偶y艂 St. Johna o wykorzystanie wp艂yw贸w z poprzednich wypraw do kupienia go. Ten statek jest jeszcze

czysty.

— Mungo St. John to d偶entelmen. — W g艂osie Zougi zaczyna艂y pobrzmiewa膰 niecierpliwe nuty. — Jestem o tym przekonany.

— W艂a艣ciciele plantacji na Kubie i w Luizjanie to jedni z najbardziej eleganckich d偶entelmen贸w, jakich mo偶na znale藕膰 poza dworem St. James — przypomnia艂a mu.

— Jestem got贸w zaakceptowa膰 jego s艂owo jako cz艂owieka honoru —

odparowa艂 jej brat.

— Czy nie jeste艣 zbyt gorliwy, Zouga? — spyta艂a z pozorn膮 s艂odycz膮, ale ton jego g艂osu sprawi艂, 偶e w oczach dziewczyny zapali艂y si臋 iskry niczym zielone ogniki w szmaragdzie. — Czy偶 nie utrudni艂oby to powa偶nie realizacji twoich plan贸w, gdyby okaza艂o si臋, 偶e p艂yniemy na pok艂adzie statku s艂u偶膮cego do transportu niewolnik贸w?

— Niech mnie diabli, kobieto, mam jego s艂owo! — Zoug臋 oganiaj teraz gniew. — St. John zajmuje si臋 legalnym handlem. Interesuje go ko艣膰 s艂oniowa i olej palmowy.

— Czy pozwoli艂 ci dokona膰 inspekcji 艂adowni?

— Da艂 mi swoje s艂owo.

— Czy za偶膮dasz otwarcia luk贸w?

Zouga zawaha艂 si臋, jego spojrzenie uciek艂o na moment, a potem podj膮艂

decyzj臋.

— Nie, nie zrobi臋 tego — odpar艂 kategorycznie. — Uzna艂by to za potwarz",

ca艂kiem s艂usznie zreszt膮.

— A gdyby艣my znale藕li to, co obawiasz si臋 znale藕膰, skompromitowa艂oby to

cele naszej wyprawy.

— Jako dow贸dca tej wyprawy, powzi膮艂em ju偶 decyzj臋...

— Ojciec r贸wnie偶 nigdy nie pozwoli艂by, 偶eby co艣 stan臋艂o na jego drodze, nie wy艂膮czaj膮c mamy czy rodziny...

35

— Sissy, je艣li b臋dziesz uwa偶a艂a tak samo, kiedy zawiniemy do Przyl膮dka, to podr贸偶 do Quelimane odb臋dziemy innym statkiem. Czy to ci臋 usatysfakcjonuje?

Nie odpowiedzia艂a, patrzy艂a tylko na niego nieruchomym, oskar偶ycielskim wzrokiem.

— A gdyby艣my znale藕li dowody — poruszony wymachiwa艂 r臋kami — to co mogliby艣my zrobi膰?

— Z艂o偶y膰 zeznania pod przysi臋g膮 przed s膮dem Admiralicji w Cape Town.

— Sissy — westchn膮艂, znu偶ony jej uporem — czy nie rozumiesz? Nie zyskaliby艣my nic na wyst膮pieniu przeciw St. Johnowi. Gdyby nasze oskar偶enia okaza艂y si臋 nieuzasadnione, postawiliby艣my si臋 w diabelnie niewygodnej sytuacji, a je艣li jednak, w co w膮tpi臋, ten statek jest przystosowany do przewozu niewolnik贸w, mog艂oby nam grozi膰 niebezpiecze艅stwo. To nie 偶arty, Robyn. St. John jest cz艂owiekiem zdeterminowanym. — Przerwa艂 i przecz膮co pokr臋ci艂 g艂ow膮, a modne loki zako艂ysa艂y mu si臋 nad uszami. — Nie mam zamiaru wystawia膰 na niebezpiecze艅stwo ciebie, siebie ani ca艂ej ekspedycji. Taka jest moja decyzja i nalegam, 偶eby艣 si臋 jej podporz膮dkowa艂a.

Po d艂ugim milczeniu Robyn powoli opu艣ci艂a wzrok i splot艂a d艂onie.

— Doskonale, Zouga.

Na jego twarzy odmalowa艂a si臋 wyra藕na ulga.

— Ciesz臋 si臋, 偶e si臋 zgadzasz, moja droga. — Poca艂owa艂 j膮 w czo艂o. — Pozw贸l, 偶e odprowadz臋 ci臋 na obiad.

Mia艂a ochot臋 odm贸wi膰, powiedzie膰, 偶e jest zm臋czona i 偶e raz jeszcze zje samotnie w swojej kabinie, ale wpad艂a na pewien pomys艂 i skin臋艂a g艂ow膮.

— Dzi臋kuj臋, Zouga — powiedzia艂a i 偶eby go kompletnie rozbroi膰, spojrza艂a mu w oczy z ciep艂ym, promiennym u艣miechem. — Jestem szcz臋艣liwa, 偶e mog臋 mie膰 tak przystojnego towarzysza przy obiedzie.

Siedzia艂a pomi臋dzy Mungo St. Johnem i swoim bratem. Gdyby Zouga nie zna艂 jej lepiej, m贸g艂by podejrzewa膰, 偶e flirtuje z kapitanem. U艣miecha艂a si臋, nachyla艂a nad sto艂em, by uwa偶nie s艂ucha膰; co m贸wi, nalewa艂a mu wina, kiedy tylko ujrza艂a, 偶e kieliszek dow贸dcy jest niepe艂ny, i 艣mia艂a si臋 rado艣nie z jego dowcipnych uwag.

Zouga by艂 zdumiony i nieco zaalarmowany t膮 nag艂膮 przemian膮, a St. John nigdy jeszcze jej takiej nie widzia艂. Swoje pocz膮tkowe zaskoczenie ukry艂 za rozbawionym p贸艂u艣miechem. W takim nastroju Robyn Ballantyne by艂a atrakcyjn膮 towarzyszk膮. Jej uparte, do艣膰 ostre rysy twarzy z艂agodnia艂y, a w艂osy, nieskazitelna cera, 艣wietliste oczy oraz pi臋kne bia艂e z臋by l艣ni艂y i b艂yszcza艂y w 艣wietle lampy. Mungo St. John 艣mia艂 si臋 ochoczo i wida膰 by艂o, 偶e jego zainteresowanie ro艣nie. Robyn nape艂nia艂a regularnie jego kieliszek, a on pi艂 wi臋cej ni偶 zwykle i gdy steward przyni贸s艂 doskona艂y budy艅 艣liwkowy, zawo艂a艂, by do popicia podano butelk臋 brandy.

Zoudze r贸wnie偶 udzieli艂 si臋 ten dziwnie 艣wi膮teczny nastr贸j i kiedy Robyn

36

oznajmi艂a niespodziewanie, 偶e jest zm臋czona i wsta艂a od sto艂u, protestowa艂 r贸wnie mocno jak St. John, jednak pozosta艂a nieugi臋ta.

Przygotowuj膮c si臋 w kabinie, nadal s艂ysza艂a wybuchy 艣miechu dochodz膮ce od czasu do czasu z salonu. Zamkn臋艂a drzwi na zasuwk臋, by nikt nie m贸g艂 wej艣膰, po czym kl臋kn臋艂a przy swojej skrzyni i przekopa艂a si臋 na samo dno, sk膮d wyci膮gn臋艂a par臋 m臋skich bryczes贸w, flanelow膮 koszul臋 i krawat oraz obcis艂膮, zapinan膮 pod szyj臋 marynarsk膮 kurtk臋 i znoszone buty z cholewkami.

To by艂 iej mundur i przebranie z czas贸w, kiedy studiowa艂a medycyn臋 w szpitalu 艢wi臋tego Mateusza. Teraz rozebra艂a si臋 do naga i przez chwil臋 cieszy艂a uczuciem figlarnej swobody, posuwaj膮c si臋 nawet do tego, 偶e zerkn臋艂a w d贸艂 na swoj膮 nago艣膰. Nie by艂a pewna, czy zadowolenie p艂yn膮ce z widoku w艂asnego cia艂a jest grzeszne, ale podejrzewa艂a, 偶e tak. Mimo to nie przestawa艂a si臋 sobie przygl膮da膰.

Mia艂a proste, mocne nogi, biodra zaokr膮glaj膮ce si臋 wdzi臋cznym 艂ukiem, by zw臋zi膰 si臋 nagle w pasie, brzuch niemal p艂aski, z malutkim tylko, interesuj膮cym wzg贸rkiem poni偶ej p臋pka. Oto by艂 grzeszny obszar — bez 偶adnych w膮tpliwo艣ci. Ale mimo to nie potrafi艂a oprze膰 si臋 pokusie, by przygl膮da膰 si臋 sobie dalej. Rozumia艂a w pe艂ni techniczny cel i fizyczne dzia艂anie bardzo skomplikowanej maszynerii wszystkich organ贸w swojego cia艂a, zar贸wno widocznych, jak i ukrytych. Tylko uczucia i emocje p艂yn膮ce z tego wzg贸rka wprawia艂y j膮 w zmieszanie i zaniepokojenie, gdy偶 nie uczono jej o tym w szpitalu 艢wi臋tego Mateusza. Po艣piesznie przesz艂a na bezpieczniejszy grunt, podnosz膮c ramiona, by spi臋trzy膰 warkocze na czubku g艂owy i przytrzyma膰 je tam za pomoc膮 mi臋kkiej sukiennej czapeczki.

Piersi Robyn by艂y kr膮g艂e i proporcjonalne jak dojrzewaj膮ce jab艂ka. Ich podobie艅stwo do owoc贸w sprawi艂o jej rado艣膰 i spogl膮daj膮c na nie przez kilka chwil d艂u偶ej ni偶 nale偶a艂o, poprawia艂a sukienn膮 czapeczk臋 na g艂owie. Istnia艂a jednak granica folgowania samemu sobie, i Robyn w艂o偶y艂a flanelow膮 koszul臋, owin臋艂a ko艅ce wok贸艂 pasa, wci膮gn臋艂a bryczesy — jak dobrze si臋 w nich czu艂a po tylu miesi膮cach w tych niezgrabnych sp贸dnicach — a potem, siad艂szy na koi, wzu艂a sk贸rzane buty, zawi膮zuj膮c troczki bryczes贸w pod wygi臋ciem st贸p, i wsta艂a,

by zapi膮膰 pas.

Uchyli艂a wieko czarnej walizki, wyci膮gn臋艂a futera艂 z narz臋dziami chirurgicznymi. Wybra艂a poka藕ny skalpel, otworzy艂a go i sprawdzi艂a na kciuku. By艂 niezwykle ostry. Z艂o偶y艂a skalpel z powrotem i wsun臋艂a do kieszeni na biodrze. Stanowi艂 jedyn膮 dost臋pn膮 jej bro艅.

By艂a teraz gotowa, wi臋c opu艣ci艂a zas艂on臋 lampy przy bulaju, pogr膮偶aj膮c kabin臋 w ca艂kowitych ciemno艣ciach, a potem wspi臋艂a si臋 na koj臋, podci膮gn臋艂a szorstki we艂niany koc pod sam膮 brod臋 i u艂o偶y艂a si臋 wygodnie. Czeka艂a. 艢miech dochodz膮cy z salonu stawa艂 si臋 coraz bardziej chrapliwy. Wyobrazi艂a sobie m臋偶czyzn ko艅cz膮cych butelk臋 brandy. Nieco p贸藕niej us艂ysza艂a ci臋偶kie, nier贸wne kroki brata na schodach za jej kabin膮, a potem dochodzi艂o j膮 tylko regularne stukanie jakiej艣 cz臋艣ci wyposa偶enia i trzeszczenie wr臋g okr臋tu, gdy „Huron" nachyla艂 si臋 do wiatru.

37

By艂a tak pobudzona, zar贸wno strachem, jak i oczekiwaniem, 偶e nie obawia艂a si臋 zapadni臋cia w sen. Pomimo to czas wl贸k艂 si臋 z m臋cz膮c膮 powolno艣ci膮. Za ka偶dym razem, kiedy podnosi艂a os艂on臋 lampy, 偶eby spojrze膰 na zegarek, wydawa艂o si臋, 偶e wskaz贸wki ledwie drgn臋艂y. A potem, nagle, zrobi艂a si臋 druga w nocy, czas, kiedy aktywno艣膰 ludzkiego cia艂a i ducha s艂abnie najbardziej.

Podnios艂a si臋 cicho z koi, wzi臋艂a przyciemnion膮 lamp臋 i podesz艂a do drzwi kabiny. Zasuwka trzasn臋艂a jak salwa z muszkiet贸w, lecz potem odskoczy艂a i Robyn mog艂a wymkn膮膰 si臋 na zewn膮trz.

W salonie dymi艂a jeszcze lampa olejna, rzucaj膮c rozedrgane cienie na drewniane 艣ciany, a butelka po brandy, kt贸ra spad艂a ze sto艂u, toczy艂a si臋 teraz po pod艂odze w t臋 i z powrotem w takt przechy艂贸w statku. Robyn przykucn臋艂a, 偶eby 艢ci膮gn膮膰 buty i zostawiwszy je przy wej艣ciu, ruszy艂a dalej boso. Min臋艂a salon i znalaz艂a si臋 w przej艣ciu prowadz膮cym do pomieszcze艅 na rufie.

Oddychaj膮c szybko, jak po pokonaniu d艂ugiego dystansu, zatrzyma艂a si臋, by podnie艣膰 os艂on臋 lampki i skierowa膰 w膮ski strumie艅 艣wiat艂a w ciemno艣膰 przed sob膮. Drzwi do kabiny Mungo St. Johna by艂y zamkni臋te. Podkrad艂a si臋 do nich po omacku i wreszcie zacisn臋艂a palce na mosi臋偶nej klamce.

— Prosz臋 ci臋, Bo偶e — wyszepta艂a i bole艣nie wolno nacisn臋艂a klamk臋, kt贸ra 艂atwo uleg艂a naporowi. Potem drzwi uchyli艂y si臋 na cal, pozwalaj膮c Robyn zajrze膰 przez szpar臋 do wn臋trza kabiny.

艢wiat艂a by艂o wystarczaj膮co du偶o, gdy偶 pok艂ad na g贸rze przedziurawiono, by umie艣ci膰 kompas tak, 偶eby nawet le偶膮c w koi dow贸dca m贸g艂 w jednej chwili sprawdzi膰 kurs statku. Kompas by艂 o艣wietlony przy膰mionym, 偶贸艂tawym blaskiem lampy sternika, pozwalaj膮cym Robyn dojrze膰 g艂贸wne zarysy kabiny.

Koj臋 odgradza艂a ciemna zas艂ona, a wyposa偶enie kajuty by艂o bardzo proste. Dostrzeg艂a zamkni臋te drzwi szafki na bro艅 po lewej stronie, a dalej rz膮d hak贸w ze zwisaj膮cym z nich marynarskim p艂aszczem i ubraniem, kt贸re St. John mia艂 na sobie podczas obiadu. Naprzeciw drzwi sta艂o solidne biurko z tekowego drewna zaopatrzone w uchwyty na mosi臋偶ne przyrz膮dy nawigacyjne, sekstans, ekierk臋, cyrkle, a nad nim na 艣cianie zamocowano barometr i chronometr pok艂adowy.

Kapitan najwyra藕niej opr贸偶ni艂 kieszenie przed rozebraniem si臋, k艂ad膮c ich zawarto艣膰 na blacie biurka. Porozrzucane pomi臋dzy mapami i dokumentami okr臋towymi le偶a艂y sk艂adany n贸偶, srebrne pude艂ko na cygara, malutki, inkrustowany z艂otem pistolecik z rodzaju tych, jakie ulubili sobie zawodowi szulerzy, para ko艣ci do gry wykonanych z k艂贸w s艂onia — Zouga i St. John musieli oddawa膰 si臋 hazardowi po jej odej艣ciu — oraz, na samym 艣rodku biurka, rzecz najwa偶niejsza, to, co mia艂a nadziej臋 znale藕膰: p臋k kluczy, kt贸ry St. John zwykle nosi艂 przypi臋ty na 艂a艅cuchu u pasa.

Cal po calu Robyn otwiera艂a drzwi, obserwuj膮c ciemn膮 alkow臋 z prawej strony kajuty. Zas艂ony falowa艂y lekko przy ka偶dym poruszeniu statku i Robyn musia艂a poskromi膰 nerwy, kiedy wyobrazi艂a sobie, 偶e to St. John wstaje, by na ni膮 si臋 rzuci膰.

Zrobienie pierwszego kroku wymaga艂o wielkiego wysi艂ku, nawet kiedy drzwi by艂y ju偶 na tyle uchylone, 偶e mog艂a si臋 przez nie przecisn膮膰.

38

W po艂owie drogi zamar艂a, od koi dzieli艂o j膮 teraz tylko kilka cali. Zerkn臋艂a przez w szpar臋 pomi臋dzy zas艂onami i ujrza艂a b艂ysk nagiej sk贸ry, us艂ysza艂a te偶 g艂臋boki, regularny oddech 艣pi膮cego cz艂owieka. To doda艂o jej odwagi, wi臋c ruszy艂a 艣mia艂o w stron臋 biurka.

Nie mia艂a okazji, by sprawdzi膰, kt贸re klucze pasuj膮 do magazynu i do pokrywy g艂贸wnego luku. Musia艂a zabra膰 ca艂y p臋k, co oznacza艂o konieczno艣膰 p贸藕niejszego powrotu do kabiny. Nie wiedzia艂a, czy b臋dzie mia艂a tyle odwagi. Kiedy podnosi艂a klucze, r臋ka jej zadr偶a艂a i rozleg艂 si臋 dono艣ny brz臋k. Zaskoczona, przycisn臋艂a zdobycz do piersi i spojrza艂a z przestrachem na alkow臋. Za zas艂onami nic si臋 nie poruszy艂o, wi臋c boso, bezg艂o艣nie przemkn臋艂a szybko do

wyj艣cia.

Dopiero gdy drzwi zamkn臋艂y si臋 za ni膮, Mungo St. John rozchyli艂 gwa艂townie kotar臋, opieraj膮c si臋 na 艂okciu. Zawaha艂 si臋 tylko chwil臋, a potem b艂yskawicznie zsun膮艂 nogi z koi i wsta艂. Spojrza艂 na blat biurka.

— Klucze! — wysycza艂, po czym si臋gn膮艂 po wisz膮ce na haku bryczesy, wci膮gn膮艂 je po艣piesznie i otworzy艂 jedn膮 z szuflad biurka.

Podni贸s艂 wieko skrzynki z r贸偶anego drewna, wyci膮gn膮艂 par臋 d艂ugolufych pistolet贸w, wetkn膮艂 je za pas i ruszy艂 w kierunku drzwi.

Robyn znalaz艂a w艂a艣ciwy klucz dopiero przy trzeciej pr贸bie. Drzwi pu艣ci艂y, zgrzytaj膮c na zawiasie tak g艂o艣no, 偶e d藕wi臋k ten zabrzmia艂 w jej uszach jak wojskowa tr膮bka wzywaj膮ca do ataku pu艂k ci臋偶kiej kawalerii.

Ponownie zamkn臋艂a drzwi na klucz, czuj膮c przyp艂yw ulgi, gdy偶 teraz nikt nie m贸g艂 ju偶 za ni膮 i艣膰. Podnios艂a os艂on臋 lampy, rozgl膮daj膮c si臋 dooko艂a.

Magazyn by艂 tak naprawd臋 tylko obszern膮 szaf膮, u偶ywan膮 do przechowywania oficerskich zapas贸w. Na hakach u sufitu wisia艂a w臋dzona szynka i suche kie艂basy, grube gom贸艂ki sera le偶a艂y na p贸艂kach, opr贸cz tego by艂y tam skrzynki konserw, rz臋dy czarnych butelek z woskowanymi korkami, worki ry偶u i m膮ki oraz, na wprost Robyn, kolejne drzwi z zasuw膮, zamkni臋te na k艂贸dk臋 dwa razy wi臋ksz膮 od jej pi臋艣ci.

Klucz, gdy go znalaz艂a, okaza艂 si臋 r贸wnie masywny, gruby jak jej 艣rodkowy palec, a drzwi tak ci臋偶kie, 偶e dopiero kiedy u偶y艂a ca艂ej swojej si艂y, zdo艂a艂a je otworzy膰. Potem zgi臋ta wp贸艂, musia艂a przecisn膮膰 si臋 przez niskie

wej艣cie.

Z ty艂u, Mungo St. John us艂ysza艂 skrzypni臋cie deski i bezszelestnie zbieg艂 po schodach prowadz膮cych do drzwi spi偶arki. Z pistoletem w d艂oni, przy艂o偶y艂 ucho do d臋bowych drzwi, a potem nacisn膮艂 klamk臋.

— Dobry Bo偶e — wymamrota艂 gniewnie, gdy okaza艂o si臋, 偶e s膮 zamkni臋te, po czym odwr贸ci艂 si臋 i pobieg艂 schodami do kabiny pierwszego bosmana.

Gdy tylko St. John dotkn膮艂 umi臋艣nionego ramienia Tippoo, marynarz obudzi艂 si臋, a jego 藕renice zab艂ys艂y w mroku jak oczy dzikiego zwierza.

— Kto艣 w艂ama艂 si臋 do 艂adowni — wysycza艂 St. John i ogromny bosman podni贸s艂 si臋 z koi.

39

,1 ii.

— Znajdziemy go — chrz膮kn膮艂, owijaj膮c sp贸d tuniki wok贸艂 pasa. — A potem nakarmimy nim ryby.

G艂贸wna 艂adownia wydawa艂a si臋 ogromna jak katedra. Strumie艅 艣wiat艂a lampki nie dociera艂 do jej najg艂臋bszych zakamark贸w, a wielka masa towar贸w pi臋trzy艂a si臋, miejscami tak wysoko, 偶e dosi臋ga艂a g艂贸wnego pok艂adu pi臋膰 metr贸w nad g艂ow膮 Robyn.

Od razu spostrzeg艂a, ze towary zapakowano w ten spos贸b, by ka偶da sztuka mog艂a by膰 zidentyfikowana i wy艂adowana bez konieczno艣ci ruszania pozosta艂ych, co, naturalnie, jest niezb臋dne na statku handluj膮cym w wielu portach. Ujrza艂a r贸wnie偶, 偶e towary starannie opakowano i oznaczono. 艢wiec膮c lampk膮 dooko艂a zobaczy艂a skrzynie z wyposa偶eniem swojej w艂asnej wyprawy, „Afryka艅ska Ekspedycja Ballantyne'贸w" wymalowane by艂o za pomoc膮 szablonu na surowym, bia艂ym drewnie.

Wdrapa艂a si臋 na wie偶臋 beli oraz skrzy艅 i balansuj膮c na szczycie skierowa艂a 艣wiat艂o lampy w g贸r臋, ku kwadratowej pokrywie luku, pr贸buj膮c zobaczy膰, czy jest tam kratownica. Spotka艂o j膮 rozczarowanie, gdy偶 na pokrywie r贸wnie偶 od do艂u rozci膮gni臋to bia艂e p艂贸tno. Wyprostowa艂a si臋 maksymalnie, 偶eby jej dosi臋gn膮膰, wyczu膰 zarys krat pod materia艂em, ale zabrak艂o jej kilku centymetr贸w, a potem nag艂y przechy艂 statku sprawi艂, 偶e zachwia艂a si臋 i polecia艂a ty艂em w g艂臋bok膮 szczelin臋 pomi臋dzy stosami pak. Zdo艂a艂a nie upu艣ci膰 lampki, ale gor膮ca oliwa ze zbiorniczka prysn臋艂a jej na d艂o艅.

Raz jeszcze Robyn wspi臋艂a si臋 na skrzynie, szukaj膮c dowod贸w, kt贸rych wcale nie chcia艂a znale藕膰. W 艂adowni nie by艂o grodz膮cych 艣cian, ale g艂贸wny maszt przebija艂 pok艂ad nad g艂ow膮, by w艂a艣nie tutaj oprze膰 swoj膮 podstaw臋 o kil. Przytwierdzone do niego 偶elazne kliny mog艂y s艂u偶y膰 do podtrzymywania pok艂ad贸w niewolniczych. Robyn ukl臋kn臋艂a przy maszcie i spojrza艂a ku zewn臋trznej, zakrzywionej burcie okr臋tu. Na jednej linii z klinami znajdowa艂y si臋 ci臋偶kie drewniane wyst臋py, co艣 w rodzaju pustych p贸lek, i Robyn pomy艣la艂a, 偶e to w艂a艣nie mog膮 by膰 podpory dla zewn臋trznych kraw臋dzi pok艂ad贸w niewolniczych. Oceni艂a na oko, i偶 kolejne pionowe rz臋dy dzieli od siebie jakie艣 siedemdziesi膮t pi臋膰 centymetr贸w do jednego metra, co, jak wiedzia艂a z broszurek, odpowiada艂o przeci臋tnej odleg艂o艣ci mi臋dzy dolnymi pok艂adami na statku niewolniczym.

Spr贸bowa艂a wyobrazi膰 sobie, jak wygl膮da艂aby 艂adownia z tymi pok艂adami na swoich miejscach, d艂ugimi rz臋dami galerii tak niskich, 偶e zgi臋ty wp贸艂 cz艂owiek ledwie m贸g艂 si臋 mi臋dzy nie wczo艂ga膰. Pouczy艂a polki. By艂o ich pi臋膰 — pi臋膰 kondygnacji prycz, ka偶da ze swoj膮 parti膮 czarnego 偶ywego towaru upchni臋tego jak sardynki w puszce, ka偶dy w fizycznym kontakcie z s膮siadem z jednej i drugiej strony, le偶膮cy we w艂asnych odchodach i sp艂ywaj膮cych przez szczeliny pomi臋dzy deskami nieczysto艣ciach niewolnik贸w z g贸ry. Pr贸bowa艂a wyobrazi膰 sobie skwar podczas przej艣cia przez r贸wnik, kiedy

40

itatek dryfowa艂 powoli w piek膮cym upale pasa ciszy, pr贸bowa艂a wyobrazi膰 sobie, jak dwa tysi膮ce ludzi powalonych chorob膮 morsk膮 wymiotuje i wydala, ciedy kliper staje d臋ba na burzliwych wodach oceanu, tam gdzie pr膮d ylozambiku oblewa brzeg Agulhas. Pr贸bowa艂a stworzy膰 sobie wizj臋 epidemii ;holery albo ospy atakuj膮cej t臋 mas臋 ludzkiego nieszcz臋艣cia, ale wkr贸tce przesta艂a my艣le膰 o tych okropnych obrazach i dalej pe艂z艂a po chwiej膮cych ii臋 skrzyniach, 艣wiec膮c lampk膮 w ka偶dy k膮t, szukaj膮c dowod贸w wiary-jodniejszych ni偶 w膮skie drewniane wyst臋py.

Je艣li odeskowanie znajdowa艂o si臋 na statku, by艂oby u艂o偶one na pok艂adzie, pod 艂adunkiem, i w 偶aden spos贸b nie mog艂aby do niego dotrze膰.

Zobaczy艂a teraz tuzin olbrzymich beczek przytwierdzonych do przedniej grodzi. Mog艂y zawiera膰 wod臋 lub by膰 nape艂nione rumem na sprzeda偶, istnia艂a tak偶e mo偶liwo艣膰 wymieniania rumu na wod臋, kiedy na pok艂ad zabierano niewolnik贸w. Nie mog艂a sprawdzi膰 ich zawarto艣ci, ale popuka艂a trzonkiem skalpela w d臋bowe drewno i g艂uchy d藕wi臋k upewni艂 j膮, 偶e co艣 znajduje si臋 w 艣rodku.

Pochyli艂a si臋 nad jedn膮 z bel i rozci臋艂a szew skalpelem, po czym wetkn膮wszy d艂o艅 w powsta艂膮 szczelin臋, chwyci艂a gar艣膰 materia艂u i wyci膮gn臋艂a go na zewn膮trz, by dokona膰 ogl臋dzin w 艣wietle lampy.

Paciorki, ca艂e ich sznury wisz膮ce na bawe艂nianych niciach. Jeden bitil koralik贸w by艂 tak gruby, 偶e zmie艣ci艂by si臋 mi臋dzy czubkiem palca a nadgarstkiem, cztery bitil tworzy艂y khete. Paciorki wykonano z czerwonej porcelany, stanowi艂y najbardziej poszukiwan膮 odmian臋 zwan膮 sam-sam. Afrykanin z jednego z bardziej prymitywnych szczep贸w sprzeda艂by swoj膮 siostr臋 za khete tych ozd贸b, swojego brata za dwa khete.

Robyn pe艂z艂a dalej, ogl膮daj膮c skrzynie i bele — zwoje bawe艂ny z fabryk w Salem, zwanej w Afryce merkani, od s艂owa „American", materia艂 w krat臋 z Manchesteru znany jako koniki. Potem sta艂y d艂ugie, drewniane skrzynie oznaczone po prostu jako „Pi臋膰 Cz臋艣ci", zawieraj膮ce, jak Robyn domy艣li艂a si臋 bez trudu, muszkiety. Jednak bro艅 parna by艂a powszechnym towarem handlowym i nie stanowi艂a jeszcze dowodu, 偶e kto艣 chce kupowa膰 niewolnik贸w — m贸g艂 j膮 艂atwo wymieni膰 na ko艣膰 s艂oniow膮 czy kauczukow膮 偶ywic臋.

Czu艂a si臋 ju偶 zm臋czona tym wspinaniem si臋 i pe艂zaniem w艣r贸d chwiejnego 艂adunku, a nerwowe napi臋cie towrzysz膮ce poszukiwaniom r贸wnie偶 zrobi艂o swoje.

Zatrzyma艂a si臋, by odpocz膮膰 przez chwil臋, i gdy opad艂膮 na jedn膮 z bel merkani, poczu艂a, 偶e co艣 wbija si臋 jej bole艣nie w plecy. Uzmys艂owi艂a sobie, 偶e materia艂 nie mo偶e mie膰 twardych, wystaj膮cych kant贸w. Ponownie u偶y艂a skalpela, by rozci膮膰 zewn臋trzny pokrowiec beli.

.Spomi臋dzy warstw z艂o偶onego materia艂u wystawa艂o co艣 czarnego i zimnego w dotyku. Robyn wyci膮gn臋艂a 偶elazny, okr膮g艂y, z艂膮czony 艂a艅cuchem przedmiot i rozpozna艂a natychmiast. W Afryce nazywano go „bransoletkami 艣mierci". Teraz w ko艅cu mia艂a dow贸d, pewny i niezbity, gdy偶 te stalowe niewolnicze

41

i I

uprawiania haniebnego procederu.

Rozdar艂a bel臋 jeszcze szerzej, przekonuj膮c si臋, 偶e pomi臋dzy warstwani materia艂u ukryto ca艂e setki kajdanek. Wydawa艂o si臋 bardzo ma艂o prawdopodobni

kajdanki z lekkimi marszowymi 艂a艅cuchami by艂y niew膮tpliwym stygmater w ciemno艣ciach polowa艂 na ni膮 Tippoo, okrutna bestia. Robyn zamar艂a

by pobie偶ne przeszukanie w porcie, nawet gdyby do niego dosz艂o, m贸g艂 j siatki — ale w pewnym momencie us艂ysza艂a ruch 偶ywego stworzenia blisko za

doprowadzi膰 do odkrycia tego z艂owrogiego 艂adunku.

Wzi臋艂a jedn膮 par臋 kajdanek jako dow贸d dla brata w kierunku magazynu, przepe艂niona nag艂ym pragnieniem opuszczenia tej ciemni

jaskini z jej gro藕nymi cieniami i znalezienia si臋 z powrotem w bezpiecznyi wn臋trzu w艂asnej kabiny.

Dosz艂a ju偶 prawie do drzwi spi偶arki, kiedy z pok艂adu na g贸rze dobieg: g艂o艣ne skrzypni臋cie. Zamar艂a w przera偶eniu. Gdy d藕wi臋k si臋 powt贸rzy艂, mi; na tyle rozs膮dku, 偶e zdmuchn臋艂a p艂omie艅 lampy, ale prawie natychmi; po偶a艂owa艂a tego, gdy偶 ciemno艣膰 zdawa艂a si臋 przygniata膰 j膮 swym dusz膮cy: u艣ciskiem. Robyn wpad艂a w panik臋.

i przera偶enia.

艁adowni臋 wype艂nia艂y d藕wi臋ki, na kt贸re wcze艣niej nie zwr贸ci艂a uwagi, skrzypienie i trzeszczenie wr臋g statku, tarcie 艂adunk贸w o przytrzymuj膮ce je liny

sob膮 i powstrzyma艂a krzyk, podnosz膮c rami臋 nad g艂ow膮 w obronnym ge艣cie, ruszy艂a z powrotei Zamar艂a w ten spos贸b, czekaj膮c na uderzenie, kt贸re nigdy nie nast膮pi艂o.

Zamiast tego z ty艂u za jej uniesion膮 r臋k膮 us艂ysza艂a kolejne tchnienie d藕wi臋ku,

G艂贸wna pokrywa otworzy艂a si臋 z trzaskiem przypominaj膮cym wystrzf d艂oni.

armatni i gdy dziewczyna odwr贸ci艂a si臋 w tamt膮 stron臋, ujrza艂a bia艂e punkt gwiazd w obramowaniu kwadratowego otworu w艂azu. A potem ogromni ciemna posta膰 przecisn臋艂a si臋 tamt臋dy, l膮duj膮c mi臋kko na stosie bel poni偶* i niemal w tej samej chwili pokrywa zatrzasn臋艂a si臋 z powrotem, przes艂aniaj膮

gwiazdy. Przera偶enie

Robyn si臋gn臋艂o zenitu. Kto艣 by艂 razem z ni膮 w 艂adowi

i ta 艣wiadomo艣膰 sprawi艂a, 偶e przez d艂ugie, cenne sekundy sta艂a jak ska mienia艂a, zanim wreszcie, t艂umi膮c d艂awi膮cy j膮 w gardle krzyk, rzuci艂 si臋 do ucieczki.

Sylwetk臋, kt贸r膮 przez moment widzia艂a w otworze w艂azu, trudno by艂 pomyli膰 z jak膮kolwiek inn膮. Wiedzia艂a, 偶e Tippoo jest z ni膮 w 艂adowni, i t pot臋gowa艂o jej przera偶enie. Wyobrazi艂a sobie wielk膮, bezw艂os膮, podobn膮 c ropuchy posta膰, zbli偶aj膮c膮 si臋 ku niej w ciemno艣ciach z odra偶aj膮c膮 gadz zwinno艣ci膮, nieomal widzia艂a r贸偶owy j臋zyk zwisaj膮cy spomi臋dzy ohydnycl t艂ustych warg... Potkn臋艂a si臋 i upad艂a ci臋偶ko w szczelin臋 pomi臋dzy 艣cianair 艂adunku, uderzaj膮c ty艂em g艂owy w drewnian膮 skrzyni臋. Og艂uszona, wypu艣ci艂 z d艂oni lamp臋. Kiedy uda艂o jej si臋 podnie艣膰 na kolana, straci艂a wszelkie poczuci kierunku w ca艂kowitej czerni 艂adowni.

Wiedzia艂a, 偶e najlepszym sposobem obrony jest zastygni臋cie w cisz] i bezruchu, dop贸ki nie nabierze pewno艣ci, gdzie znajduje si臋 艣cigaj膮cy j m臋偶czyzna, wi臋c przykucn臋艂a nisko w szczelinie pomi臋dzy dwiema skrzyniami T臋tno wali艂o jej w uszach niczym b臋ben, a serce wydawa艂o si臋 tkwi膰 gd: w gardle, tak 偶e musia艂a walczy膰 o ka偶dy oddech.

Potrzebowa艂a wielu minut oraz olbrzymiego wysi艂ku woli, 偶eby si臋 opanow; i m贸c znowu my艣le膰.

Pr贸bowa艂a zorientowa膰 si臋, gdzie le偶y wej艣cie do magazynu, jej jed; droga ucieczki, i zda艂a sobie spraw臋, 偶e tylko poruszaj膮c si臋 po oma膰kl wzd艂u偶 burty okr臋tu b臋dzie mog艂a je odnale藕膰. Jak tego dokona? Przeci

42

lecz tak mro偶膮ce, 偶e poczu艂a, jak traci w艂adz臋 w nogach. By艂 tam, bardzo blisko |w ciemno艣ciach. Wiedziony jakim艣 zwierz臋cym instynktem wyw臋szy艂 j膮 zb艂臋dnie w czarnej 艂adowni i teraz pr臋偶y艂 si臋 gotowy do skoku, a Robyn mog艂a |tylko czeka膰.

Co艣 dotkn臋艂o jej ramienia i zanim zd膮偶y艂a to str膮ci膰, wdrapa艂o si臋 szyi, muskaj膮c jej twarz. Szarpn臋艂a si臋 do ty艂u i wrzasn臋艂a, wal膮c na o艣lep stalowym 艂a艅cuchem i kajdankami, kt贸re wci膮偶 trzyma艂a w prawej

Stworzenie mia艂o futerko i by艂o szybkie, piszcza艂o ostro, gdy Robyn uderza艂a raz po raz. Potem uciek艂o drapi膮c pazurkami po surowym drewnie skrzyni. Dziewczyna zda艂a sobie spraw臋, 偶e by艂 to jeden z okr臋towych szczur贸w, wielki jak kot.

Zadr偶a艂a z obrzydzenia, ale jednocze艣nie poczu艂a ogromn膮 ulg臋, kt贸ra jednak okaza艂o si臋 kr贸tkotrwa艂a.

Zab艂ys艂o 艣wiat艂o, tak niespodziewanie, 偶e niemal j膮 o艣lepi艂o, i kto艣 jednym p艂ynnym ruchem potoczy艂 po ca艂ej 艂adowni snopem blasku z lampy, a potem zgasi艂 j膮, tak 偶e ciemno艣ci wydawa艂y si臋 teraz jeszcze bardziej przygniataj膮ce.

艢cigaj膮cy us艂ysza艂 krzyk i b艂ysn膮艂 艣wiat艂em w stron臋 dziewczyny, zobaczy艂 j膮 zapewne, gdy偶 wype艂z艂a ze swojej niszy pomi臋dzy skrzyniami. Blask lampy pom贸g艂 jej odzyska膰 orientacj臋, wiedzia艂a ju偶, w kt贸r膮 stron臋 ma i艣膰, by znale藕膰 wej艣cie do magazynu.

Wskoczy艂a na stos bel mi臋kkiego materia艂u i zacz臋艂a czo艂ga膰 si臋 w kierunku spi偶arki, zatrzymuj膮c si臋 jednak po chwili, by co艣 przemy艣le膰. Tippoo wiedzia艂, kt贸r臋dy wesz艂a do 艂adowni, i musia艂 zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e b臋dzie pr贸bowa艂a ucieczki t膮 sam膮 drog膮. Powinna porusza膰 si臋 ostro偶nie, bezg艂o艣nie, gotowa do ukrycia si臋, gdyby znowu zab艂ys艂o 艣wiat艂o. Musi uwa偶a膰, by nie wpa艣膰 w pu艂apk臋, kt贸r膮 z pewno艣ci膮 na ni膮 zastawia艂.

Chwyci艂a mocniej 偶elazny 艂a艅cuch, dopiero teraz uzmys艂awiaj膮c sobie, 偶e mo偶e s艂u偶y膰 jako bro艅, du偶o bardziej skuteczna ni偶 skalpel o kr贸tkim ostrzu w jej kieszeni. Bro艅! Po raz pierwszy my艣la艂a o obronie, a nie tylko kuli艂a si臋 jak zaj膮c przed atakiem soko艂a. „Robbie zawsze by艂a odwa偶na". S艂ysza艂a nieomal g艂os matki m贸wi膮cej te s艂owa, zaniepokojony, lecz tak偶e pe艂en dumy, gdy.jako dziecko broni艂a si臋 skutecznie przed wioskowymi rozrabiakami lub gdy bra艂a udzia艂 w co bardziej przera偶aj膮cych eskapadach swojego brata. Zrozumia艂a, 偶e teraz b臋dzie potrzebowa艂a ca艂ej tej odwagi.

艢ciskaj膮c 艂a艅cuch w d艂oni, ruszy艂a bezszelestnie w kierunku spi偶arki,

43

czo艂gaj膮c si臋, pe艂zn膮c na brzuchu, zatrzymuj膮c co kilka sekund, by nas艂uchiw: Wydawa艂o si臋, 偶e min臋艂a ca艂a wieczno艣膰, zanim jej wyci膮gni臋te palce natrafi wreszcie na solidne deski tylnej grodzi. Tylko par臋 metr贸w dzieli艂o Robyn wej艣cia do magazynu, gdzie musia艂 czeka膰 na ni膮 prze艣ladowca.

Przykucn臋艂a nisko, opieraj膮c si臋 plecami o deski grodzi. Czeka艂a, a偶 ucichr og艂uszaj膮ce bicie jej serca, ale us艂yszenie my艣liwego uniemo偶liwia艂o skrzypie艅: trzask, stukot drewnianego kad艂uba i uderzenia sycz膮cej wody, kt贸r膮 „Huro ci膮艂 z wysi艂kiem pod wiatr.

A potem zmarszczy艂a nos, czuj膮c nowy zapach z wisz膮cym w powieti odorem z臋z. To gor膮ca oliwa pali艂a si臋 w zas艂oni臋tej lampce gdzie艣 bardzo blisl i gdy dobrze nadstawi艂a ucha, odnios艂a wra偶enie, 偶e s艂yszy cichutkie trzeszcze艅 rozgrzanego metalu. Napastnik musia艂 by膰 blisko, bardzo blisko, strzeg膮c wej艣膰 do magazynu, gotowy ods艂oni膰 lamp臋, kiedy tylko dok艂adnie ustali, gdz znajduje si臋 jego ofiara.

Tak powoli, jak rozlewaj膮ca si臋 oliwa, wsta艂a, by skierowa膰 twarz ciemno艣ci, w kt贸rej czai艂 si臋 prze艣ladowca. Chwyci艂a skalpel lew膮 d艂on i odchyli艂a prawe rami臋 gotowa do zadania ciosu. 艁a艅cuch i 偶elazne kajdan zwisa艂y z zaci艣ni臋tej pi臋艣ci.

Potem podrzuci艂a skalpel, wymierzaj膮c dystans tak, by zaalarmowanej d藕wi臋kiem napastnika zmusi膰 do pogoni w przeciwnym kierunku.

Male艅ki pocisk trafi艂 w co艣 mi臋kkiego, st艂umiony stuk zgin膮艂 niem w nat艂oku innych cichych d藕wi臋k贸w, ale potem skalpel zaszura艂 leki po pod艂odze jak pe艂en wahania krok i natychmiast 艣wiat艂o zala艂o wn臋tr 艂adowni.

Monstrualna posta膰 Tippoo wyskoczy艂a z ciemno艣ci, olbrzymia, gro藕na. B niewiarygodnie blisko. Wysoko w lewej r臋ce trzyma艂 ods艂oni臋t膮 lamp臋, blai 艣wiat艂o l艣ni艂o na nagiej, okr膮g艂ej kopule jego 偶贸艂tej czaszki i szeroki p艂aszczy藕nie plec贸w. Napi臋te mi臋艣nie tworzy艂y doliny i wzniesienia, gc odchyli艂 praw膮 r臋k臋 z ci臋偶k膮 pa艂k膮, sk艂aniaj膮c g艂ow臋 osadzon膮 na grubyi 偶ylastym karku. Patrzy艂 w drug膮 stron臋, ale tylko przez moment. Ki芦 spostrzeg艂, 偶e nikogo tam nie ma, zareagowa艂 ze zwierz臋c膮 zwinno艣ci膮 i zacz si臋 odwraca膰.

Dzia艂a艂a ca艂kowicie instynktownie. Zamachn臋艂a si臋, a ci臋偶kie 偶elazne kajdan zatoczy艂y b艂yszcz膮ce ko艂o i uderzy艂y Tippoo wysoko w skro艅 z trzaskiem, ja] wydaje 艂amana przez wichur臋 ga艂膮藕, zaraz potem cienka warstwa 偶贸艂tej sk贸i otworzy艂a si臋 jak portmonetka zdobiona czerwonym aksamitem. Tippoo zachwi si臋 gwa艂townie na rozkraczonych nogach, kt贸re zacz臋艂y ugina膰 si臋 pod nii Robyn zamachn臋艂a si臋 ponownie i uderzy艂a, wk艂adaj膮c w ten cios ca艂膮 swoj膮 si i strach. G艂臋boka czerwona rana znowu wykwit艂a na wypolerowanej 偶贸艂ti kopule czaszki. Tippoo osun膮艂 si臋 powoli na kolana, dok艂adnie w taki sam spos<5 jak wtedy, gdy modli艂 si臋 na g贸rnym pok艂adzie, zgodnie z muzu艂ma艅ski] nakazem kieruj膮c twarz w stron臋 Mekki. Teraz r贸wnie偶 jego czo艂o dotkn臋 pod艂ogi, na kt贸rej zbiera艂a si臋 ju偶 ka艂u偶a krwi.

Pal膮ca si臋 nadal lampa zabrz臋cza艂a na deskach pok艂adu i w jej 艣wiet

44

Tippoo przewr贸ci艂 si臋 ci臋偶ko na bok, dysz膮c chrapliwie i kopi膮c konwulsyjnie powietrze, a jego nie widz膮ce oczy uciek艂y w g艂膮b czaszki, ukazuj膮c b艂yszcz膮ce bia艂ka.

Robyn patrzy艂a na powalonego giganta, przera偶ona tym, co zrobi艂a, czuj膮c ju偶 instynktown膮 potrzeb臋 udzielenia pomocy ka偶demu zranionemu stworzeniu — ale trwa艂o to zaledwie kilka sekund, gdy偶 oczy Tippoo wr贸ci艂y nagle na swoje miejsce i 藕renice zacz臋艂y nabiera膰 ostro艣ci. 呕贸艂te, l艣ni膮ce cia艂o drgn臋艂o, ruch ko艅czyn nie by艂 ju偶 spazmatyczny, lecz bardziej skoordynowany i pewny.

Niewiarygodne, m臋偶czyzna nie by艂 ju偶 og艂uszony tymi dwoma ciosami, oszo艂omienie trwa艂o tylko kilka sekund, za chwil臋 b臋dzie w pe艂ni 艣wiadomy i w swojej furii jeszcze bardziej niebezpieczny. Robyn pobieg艂a z j臋kiem ku otwartym drzwiom spi偶arki. Gdy mija艂a Tippoo, okrutne palce zacisn臋艂y si臋 na jej kostce. Omal nie upad艂a, zanim zdo艂a艂a oswobodzi膰 si臋 kopni臋ciem i przecisn膮膰 przez w膮skie drzwi.

W 艣wietle le偶膮cej na ziemi lampy Tippoo podnosi艂 si臋 z kolan, ruszaj膮c w kierunku Robyn, kt贸ra z ca艂ej si艂y napar艂a na drzwi. Zamkn臋艂a zasuw臋 i w tej samej chwili Tippoo ramieniem uderzy艂 w drzwi z drugiej strony z tak膮 si艂膮, 偶e a偶 si臋 zatrz臋s艂y.

Dziewczyna dr偶a艂a, wi臋c zamkni臋cie k艂贸dki i 艂a艅cucha wymaga艂o a偶 trzech pr贸b. Dopiero wtedy mog艂a opa艣膰 na pod艂og臋, wyp艂aka膰 sw贸j strach.

Kiedy si臋 podnios艂a, by艂a jakby odurzona dziwn膮, gwa艂town膮 rado艣ci膮, jakiej nigdy dot膮d nie zazna艂a. Wiedzia艂a, 偶e spowodowa艂 to fakt wyj艣cia z opresji, nieznane do艣wiadczenie wymierzania kary znienawidzonemu przeciwnikowi — i mia艂a pewno艣膰, 偶e poczucie winy przyjdzie p贸藕niej, nie teraz.

Klucze tkwi艂y nadal w drzwiach pomi臋dzy spi偶ark膮 a salonem, tam gdzie je zostawi艂a. Zatrzyma艂a si臋 momentalnie w wej艣ciu, czuj膮c, jak nag艂a fala paniki zmywa poczucie tryumfu.

Mia艂a tylko u艂amek sekundy, by spostrzec jakiego艣 cz艂owieka w salonie, a potem kto艣 chwyci艂 j膮 od ty艂u powalaj膮c na pok艂ad.

— Milcz, do diab艂a, albo skr臋c臋 ci kark — wyszepta艂 z w艣ciek艂o艣ci膮 Mungo St. John prosto do jej ucha.

R臋k臋 艣ciskaj膮c膮 艂a艅cuch mia艂a przygniecion膮 w艂asnym cia艂em, a teraz St. John zmieni艂 pozycj臋, k艂ad膮c kolano w zag艂臋bieniu jej plec贸w i naciskaj膮c tak mocno, 偶e chcia艂a krzycze膰 z b贸lu.

— Tippoo wyp艂oszy艂 ci臋 dostatecznie szybko — mrukn膮艂 Mungo St. John z ponur膮 satysfakcj膮. — Teraz zobaczymy, kim jeste艣, zanim rozci膮gniemy ci臋 na kracie.

Si臋gn膮艂 do g艂owy dziewczyny i zdar艂 p艂贸cienn膮 czapeczk臋 zas艂aniaj膮c膮 jej twarz. Robyn us艂ysza艂a cichy okrzyk zaskoczenia, kiedy pukle jej w艂os贸w zab艂ys艂y w 艣wietle lampy. Jego chwyt zel偶a艂, a nacisk kolana na kr臋gos艂up zmniejszy艂 si臋 nieco. St. John z艂apa艂 j膮 za rami臋, 偶eby przewr贸ci膰 na plecy i m贸c zobaczy膰 twarz winowajcy.

Obr贸ci艂a si臋 ch臋tnie, a kiedy oswobodzi艂a uwi臋zion膮 r臋k臋, zamachn臋艂a si臋

45

艂a艅cuchem w kierunku jego g艂owy. St. John podni贸s艂 obie r臋ce, 偶eby zablokowa膰 cios. Wy艣lizn臋艂a si臋 spod napastnika jak w臋gorz i pomkn臋艂a do drzwi salonu.

By艂 szybki, szybszy ni偶 ona, twardymi jak stal palcami chwyci艂 cienk膮, znoszon膮 flanel臋 dziewcz臋cej koszuli, kt贸ra rozdar艂a si臋 natychmiast na ca艂ej d艂ugo艣ci. Robyn odwr贸ci艂a si臋 i ponownie natar艂a na niego z 艂a艅cuchem, ale tym razem by艂 przygotowany i z艂apa艂 j膮 za r臋k臋, nie rozlu藕niaj膮c ucisku.

Kopa艂a go w艣ciekle. Run臋li sk艂臋bieni na drewnian膮 pod艂og臋 i Robyn ogarn臋艂o gwa艂towne, niepohamowane szale艅stwo. Sycza艂a i prycha艂a jak kotka, pr贸buj膮c wydrapa膰 mu oczy. Po艂y jej koszuli fruwa艂y lu藕no wok贸艂 pasa, a szorstkie w艂osy na piersi St. Johna ociera艂y si臋 o delikatne punkty nagich piersi dziewczny, tak 偶e gdzie艣 w g艂臋bi swojego sza艂u spostrzeg艂a, 偶e m臋偶czyzna ma na sobie tylko bryczesy. Pi偶mowy zapach jego cia艂a wype艂ni艂 jej nozdrza.

Podnios艂a si臋 ku niemu z otwartymi ustami, pr贸buj膮c zatopi膰 z臋by w tej zarumienionej, przystojnej twarzy, ale on odci膮gn膮艂 j膮 za w艂osy. B贸l zdawa艂 si臋 p艂yn膮膰 przez ca艂e jej cia艂o, a potem eksplodowa艂 w dole brzucha gor膮cym, mi臋kkim spazmem.

Kapitan trzyma艂 dziewczyn臋 bezradnie i kiedy Robyn poczu艂a, jak opuszczaj膮 j膮 si艂y i ogarnia znu偶enie, z zaciekawieniem spojrza艂a w twarz m臋偶czyzny, jakby nie widzia艂a jej nigdy przedtem. Zobaczy艂a, 偶e jego z臋by s膮 bardzo bia艂e, wargi 艣ci膮gni臋te z emocji, a 偶贸艂te oczy szkliste i zm膮cone szale艅stwem, kt贸re wydaje si臋 dor贸wnywa膰 jej w艂asnemu.

Uczyni艂a ostatni s艂aby wysi艂ek, by mu si臋 oprze膰, uderzaj膮c kolanem w pachwin臋, ale St. John zablokowa艂 jej cios. Spojrza艂 na nag膮 kibi膰 dziewczyny.

— 艢wi臋ta Matko Bo偶a! — wyszepta艂. Ujrza艂a gor膮cy 偶贸艂ty ogie艅 w jego oczach i nie by艂a w stanie si臋 poruszy膰, nawet wtedy, gdy wypl膮ta艂 palce z jej zmierzwionych w艂os贸w i g艂aska艂 powoli obna偶one dziewcz臋ce cia艂o, zamykaj膮c w d艂oni najpierw jedn膮 ma艂膮 pier艣, a potem drug膮.

Poczu艂a, 偶e przesta艂 j膮 dotyka膰, chocia偶 wspomnienie palc贸w m臋偶czyzny nadal ta艅czy艂o na sk贸rze jak skrzyd艂o motyla. A potem jego d艂onie wr贸ci艂y, szarpi膮c zapi臋cia bryczes贸w. Robyn zamkn臋艂a oczy. Wiedzia艂a, 偶e jest bezbronna, i krzykn臋艂a cicho z dziwnym uniesieniem m臋czennicy.

Lecz ten okrzyk musia艂 chyba pobudzi膰 jakie艣 g艂臋boko ukryte uczucia, gdy偶 zamglone 偶贸艂te oczy nabra艂y na moment ostro艣ci, a drapie偶ny wyraz twarzy sta艂 si臋 niepewny. Kiedy St. John spojrza艂 w d贸艂 na rozci膮gni臋te bia艂e cia艂o dziewczny, w jego oczach pojawi艂o si臋 przera偶enie. Odwr贸ci艂 si臋 od niej b艂yskawicznie.

— Okryj si臋! — rzek艂 chrapliwie, a na Robyn spad艂a zimna lawina rozczarowania, i zaraz potem nap艂yn臋艂a r贸wnie wielka fala wstydu i poczucia winy.

Podnios艂a si臋 na kolana, dr偶膮c nagle, lecz nie z zimna, i kurczowo 艣ciskaj膮c ubranie.

46

__Nie powinna艣 by艂a walczy膰 — powiedzia艂 i chocia偶 wyra藕nie stara艂 si臋

nad tym panowa膰, jego g艂os dr偶a艂 r贸wnie mocno jak jej.

— Nienawidz臋 ci臋 — wyszepta艂a bezmy艣lnie i nagle sta艂o si臋 to prawd膮. Nienawidzi艂a go za to, co w niej obudzi艂, za b贸l oraz poczucie winy, kt贸re przyjd膮 potem, i za poczucie niespe艂nienia, jaki jej zostawi艂.

— Powinienem ci臋 zabi膰 — wymamrota艂, nie patrz膮c na ni膮. — Powinienem kaza膰 Tippoo to zrobi膰.

Nie przestraszy艂a si臋 tej gro藕by. Poprawi艂a ubranie najlepiej jak umia艂a, ale nadal kl臋cza艂a naprzeciw niego.

— Id藕! — niemal krzykn膮艂. — Id藕 do swojej kabiny!

Wsta艂a powoli, zawaha艂a si臋 na moment, a potem ruszy艂a w kierunku schod贸w.

— Doktor Ballantyne! — zatrzyma艂 j膮 g艂os m臋偶czyzny. Gdy si臋 odwr贸ci艂a, St. John sta艂 przy drzwiach do magazynu, z kluczami w jednej r臋ce i 艂a艅cuchem z kajdankami w drugiej. — Nie by艂oby najlepiej m贸wi膰 bratu o tym, co odkry艂a pani dzisiejszej nocy. — G艂os kapitna by艂 teraz kontrolowany, zimny i niski. — Gdyby chodzi艂o o niego, nie mia艂bym takich skrupu艂贸w. Za cztery dni b臋dziemy w Cape Town — ci膮gn膮艂. — Potem mo偶e pani zrobi膰, co pani chce. Do tego czasu radz臋 nie prowokowa膰 mnie ponownie. Jeden taki przypadek to ju偶 zbyt wiele.

Patrzy艂a na niego w milczeniu, czuj膮c si臋 s艂aba i bezradna.

— Dobranoc, doktor Ballantyne.

Ledwie mia艂a czas, by schowa膰 bryczesy oraz podart膮 bluz臋 na dnie podr贸偶nej skrzyni, obejrze膰 swoje zadrapania i posmarowa膰 je ma艣ci膮, w艂o偶y膰 nocn膮 koszul臋 i wspi膮膰 si臋 do w膮skiej koi, kiedy kto艣 zastuka艂 g艂o艣no do drzwi kabiny.

— Kto tam?! — zawo艂a艂a ochryple, bez tchu, wci膮偶 jeszcze nie mog膮c doj艣膰 do siebie po prze偶ytym stresie.

— Sissy, to ja. — G艂os Zougi. — Kto艣 zrani艂 w g艂ow臋 Tippoo. Biedak le偶y na pok艂adzie i krwawi. Czy mog艂aby艣 przyj艣膰?

Robyn rozja艣ni艂a si臋 gwa艂townie, powodowana poga艅sk膮 rado艣ci膮, kt贸r膮 natychmiast pr贸bowa艂a opanowa膰, bez wi臋kszego jednak sukcesu.

— Id臋 — odpar艂a.

W salonie czeka艂o trzech m臋偶czyzn, Zouga, drugi mat i Tippoo. Mungo St. John by艂 nieobecny. Tippoo siedzia艂 oboj臋tnie na zydlu pod olejn膮 lamp膮, nagi, z wyj膮tkiem swojej p艂贸ciennej opaski na biodrach, a jego szyj臋 i ramiona pokrywa艂y ciemnoczerwone plamy.

Drugi mat trzyma艂 brudny bawe艂niany ga艂gan przy czaszce Tippoo i kiedy Robyn ods艂oni艂a rany, krew zacz臋艂a z nich tryska膰 radosnym strumieniem.

__Brandy — za偶膮da艂a i zgodnie z naukami Jennera i Listera, zanim

przy艂o偶y艂a ko艅ce kleszczy do otwartej rany, umy艂a d艂onie oraz instrumenty w alkoholu. Chwyci艂a naczynia krwiono艣ne i zatamowa艂a up艂yw krwi. Tippoo ani drgn膮艂, wyraz jego twarzy nie zmienia艂 si臋 — a Robyn nadal o偶ywia艂o

47

uczucie poga艅skiej rado艣ci, ca艂kiem sprzeczne z przysi臋g膮 Hipokratesa, kt贸r膮 z艂o偶y艂a.

— Musze dokona膰 dezynfekcji — powiedzia艂a i zanim zd膮偶y艂y j膮 powstrzyma膰 wyrzuty sumienia, nala艂a brandy na rany i przetar艂a je tamponem.

Tippoo siedzia艂 nieruchomo jak 艣wi膮tynny pos膮偶ek hinduskiego diab艂a, nie reaguj膮c na mocny alkohol pal膮cy otwart膮 tkank臋.

Robyn obwi膮za艂a naczynia krwiono艣ne jedwabn膮 nici膮, kt贸rej koniec zwisa艂 teraz z ran, a potem zaszy艂a sk贸r臋 precyzyjnym r贸wnym 艣ciegiem, tak 偶e! niewielkie, spiczaste wzniesienia powstawa艂y na g艂adkiej, 艂ysej czaszce przy ka偶dym poci膮gni臋ciu.

— Wyjm臋 ni膰, gdy obumr膮 naczynia — powiedzia艂a mu. — Szwy b臋dzie mo偶na zdj膮膰 za jaki艣 tydzie艅. — Postanowi艂a nie narusza膰 zapasu laudanum, ten cz艂owiek by艂 najwyra藕niej i tak nieczu艂y na b贸l, a ona nadal tkwi艂a w szponach niechrze艣cija艅skiej z艂o艣ci.

Tippoo uni贸s艂 okr膮g艂膮 g艂ow臋. ^

— Z pani dobry doktor — rzek艂 powa偶nie i Robyn zapami臋ta艂a co艣 na ca艂e 偶ycie: im ohydniejsze, obrzydliwiej smakuj膮ce jest lekarstwo, im bole艣niejsza kuracja — tym szcz臋艣liwszy jest afryka艅ski pacjent.

— Tak — Tippoo skin膮艂 ponuro g艂ow膮 — z pani naprawd臋 cholernie dobry doktor. — I otworzy艂 swoj膮 olbrzymi膮 pi臋艣膰. Na jego d艂oni le偶a艂 skalpel, kt贸rym Robyn rzuci艂a w 艂adowni „Hurona". Z kamienn膮 twarz膮 wetkn膮艂 go w jej nie opieraj膮c膮 si臋 d艂o艅 i ze zwierz臋c膮 zwinno艣ci膮 opu艣ci艂 salon, zostawiaj膮c dziewczyn臋 kompletnie oniemia艂膮.

Statek mkn膮艂 na po艂udnie, napotykaj膮c d艂ugie atlantyckie grzywacze, odtr膮caj膮c je niedbale, odgarniaj膮c na boki i pozwalaj膮c obla膰 pok艂ad pian膮, a potem znikn膮膰 za ruf膮 w d艂ugim, g艂adkim kilwaterze.

Towarzyszy艂y im teraz ptaki, pi臋kne g艂uptaki z 偶贸艂tymi gard艂ami, czarnymi, diamentowymi obw贸dkami wok贸艂 oczu, nadlatuj膮ce od wschodu i kr膮偶膮ce nad kilwaterem, skrzecz膮ce i nurkuj膮ce po wyrzucone za burt臋 kuchenne odpadki. By艂y tak偶e mewy, unosz膮ce g艂owy wysoko ponad powierzchni臋, by z ciekawo艣ci膮 obserwowa膰 ogromny kliper ostrymi burtami rozcinaj膮cy wody w swoim p臋dzie na po艂udnie.

Rozrzucone po jasnob艂臋kitnej wodzie dryfowa艂y d艂ugie serpentyny morskiego bambusa, wyrwane ze skalistego brzegu przez wichury i sztormy, tak cz臋ste na tym niespokojnym morzu.

Wszystko to wskazywa艂o na blisko艣膰 l膮du, kt贸ry le偶a艂 zaraz za horyzontem na wschodzie, i Robyn ka偶dego dnia sp臋dza艂a wiele godzin przy relingu lewej burty patrz膮c w tamt膮 stron臋, wyczekuj膮c widoku ziemi, wci膮gaj膮c w nozdrza suchy zapach l膮du i korzenny aromat traw oraz ro艣lin niesiony przez wiatr. Widzia艂a kura wzbijaj膮cy si臋 we wspania艂ych czerwieniach i b艂yszcz膮cym z艂ocie zachod贸w s艂o艅ca, lecz otwarte morze, kt贸re Mungo St. John pokonywa艂 przed ostatni膮 zmian膮 kursu i wej艣ciem do Table Bay, rozlewa艂o si臋 a偶 po horyzont.

48

Jednak gdy tylko kapitan pojawia艂 si臋 na g贸rnym pok艂adzie, Robyn nie patrz膮c na niego schodzi艂a spiesznie do swojej kabiny, przesiaduj膮c tam sama, tak 偶e nawet brat dziewczyny wyczuwa艂, 偶e co艣 j膮 trapi. Dziesi膮tki razy pr贸bowa艂 wyci膮gn膮膰 Robyn na zewn膮trz. Odsy艂a艂a go za ka偶dym razem, odmawiaj膮c otworzenia drzwi kabiny.

— Nic mi nie jest, Zouga. Po prostu chc臋 by膰 sama.

A kiedy pr贸bowa艂 towarzyszy膰 siostrze podczas jej samotnych czuwa艅 na pok艂adzie, by艂a ma艂om贸wna i spi臋ta, irytuj膮c go do tego stopnia, 偶e wycofywa艂 si臋, zostawiaj膮c j膮 sam膮.

Nie mia艂a odwagi rozmawia膰 z nim, w obawie, 偶e nieopatrznie wymknie jej si臋 co艣 na temat odkrycia w 艂adowni „Hurona" i narazi brata na 艣miertelne niebezpiecze艅stwo. Zna艂a Zoug臋 wystarczaj膮co dobrze, by nie ufa膰 jego opanowaniu i nie w膮tpi膰 w odwag臋. Wierzy艂a r贸wnie偶 w realno艣膰 ostrze偶enia Mungo St. Johna. Zabi艂by Zoug臋, 偶eby ochroni膰 w艂asn膮 sk贸r臋 — m贸g艂by to zrobi膰 w艂asnor臋cznie, widzia艂a, jak w艂ada pistoletem, albo wys艂a膰 Tippoo, 偶eby wykona艂 zadanie pod os艂on膮 nocy. Musia艂a sprawowa膰 piecz臋 nad bratem, dop贸ki nie przybij膮 do Cape Town lub dop贸ki nie zrobi tego, co nakazywa艂o jej sumienie.

„Moja jest zemsta, rzek艂 Pan". Znalaz艂a ten ust臋p w Biblii i przestudiowa艂a go uwa偶nie, a potem modli艂a si臋 o wskaz贸wki, kt贸rych jednak nie otrzyma艂a. By艂a jeszcze bardziej skonfundowana i niepewna ni偶 na pocz膮tku.

D艂ugo kl臋cza艂a na go艂ych deskach przy swojej koi, a偶 rozbola艂y j膮 kolana, lecz powoli zacz臋艂a rozumie膰, jaka jest jej powinno艣膰.

Trzy tysi膮ce istnie艅 sprzedanych w niewol臋 w ci膮gu jednego roku — o to oskar偶y艂 Mungo St. Johna kapitan Marynarki. Ile tysi臋cy wcze艣niej, a ile w przysz艂o艣ci, je艣li „Huronowi" i jego dow贸dcy pozwoli si臋 prowadzi膰 ich proceder, je偶eli nikt nie przerwie 艂upienia wschodniego wybrze偶a Afryki, jej ziemi, nie po艂o偶y kresu krzywdzie ludzi, tych ludzi, kt贸rych przysi臋g艂a ochrania膰, naucza膰 i prowadzi膰 w obj臋cia Zbawiciela?

Jej ojciec, Fuller Ballantyne, by艂 jednym z wielkich czcicieli wolno艣ci, by艂 nieugi臋tym przeciwnikiem niewolnictwa. Nazwa艂 je „ropiej膮cym wrzodem na sumieniu cywilizowanego 艣wiata, kt贸ry musi zosta膰 usuni臋ty za pomoc膮 wszelkich dost臋pnych 艣rodk贸w". By艂a c贸rk膮 Ballantyne'a, z艂o偶y艂a przysi臋g臋 przed obliczem Boga.

Ten m臋偶czyzna, ten potw贸r, uosabia艂 odra偶aj膮ce z艂o i monstrualne okrucie艅stwo ca艂ego tego brudnego interesu.

— Prosz臋, uka偶 mi moj膮 powinno艣膰, o Panie — modli艂a si臋 ogarni臋ta wstydem i poczuciem winy, 偶e pozwoli艂a, by wzrok Mungo St. Johna spocz膮艂 na jej p贸艂nagim ciele, a r臋ce m臋偶czyzny dotyka艂y j膮 i pie艣ci艂y. Po艣piesznie pr贸bowa艂a wymaza膰 z pami臋ci ten obraz, by艂 zbyt wyra藕ny, zbyt sugestywny. — Pom贸偶 mi by膰 siln膮 — modli艂a si臋 偶arliwie.

By) wstyd i by艂a wina, straszliwa, gryz膮ca wina p艂yn膮ca z faktu, i偶 jego wzrok, jego dotyk, jego cia艂o nie wywo艂a艂y w niej obrzydzenia i odrazy, lecz zamiast tego nape艂ni艂y wyst臋pn膮 rozkosz膮. Kusi艂 j膮, by

4 — Lotnkob

49

i

zgrzeszy艂a. Po raz pierwszy w ci膮gu dwudziestu trzech lat swojego 偶ycia zetkn臋艂a si臋 z prawdziwym grzechem i nie by艂a do艣膰 silna. Nienawidzi艂a go za to.

— Uka偶 mi moj膮 powinno艣膰, o Panie — pomodli艂a si臋 g艂o艣no, a potem wsta艂a z kl臋czek, 偶eby usi膮艣膰 na brzegu koi. Trzymaj膮c w d艂oni swoj膮 wytart膮, oprawion膮 w sk贸r臋 Bibli臋, wyszepta艂a: — Prosz臋, daj wskaz贸wk臋 swojemu wiernemu s艂udze.

Potem pozwoli艂a ksi臋dze otworzy膰 si臋 i z zamkni臋tymi oczami po艂o偶y艂a palec na tek艣cie, a gdy przeczyta艂a wybrany wers, zdumia艂a si臋, gdy偶 wskaz贸wki uzyskiwane podczas tego ma艂ego prywatnego rytua艂u nie by艂y zwykle tak jednoznaczne. Teraz wybra艂a Ksi臋g臋 Numer贸w, rozdzia艂 XXXV, wers 19. „Mszcz膮cy si臋 za krew sam zabije morderc臋: kiedy go spotka, zabije go".

Robyn nie mia艂a z艂udze艅 co do tego, jak trudne b臋dzie wykonanie powinno艣ci, jak膮 na艂o偶y艂 na ni膮 B贸g swoimi w艂asnymi s艂owami, ani co do tego, jak 艂atwo mog膮 odwr贸ci膰 si臋 role, a .ona sama sta膰 si臋 ofiar膮 zamiast m艣cicielem.

St. John by艂 r贸wnie niebezpieczny co zepsuty, a czas gra艂 na jej niekorzy艣膰. Dok艂adna obserwacja, jak膮 poczyni艂 Zouga tego dnia w po艂udnie, ustali艂a dystans dziel膮cy ich od Table Bay na sto pi臋膰dziesi膮t mil, a wiatr utrzymywa艂 si臋 mocny, porywisty. Nast臋pny ranek uka偶e ich oczom wielk膮 g贸r臋 o p艂askim wierzcho艂ku wy艂aniaj膮c膮 si臋 z morza. Nie mia艂a czasu na skomplikowane przygotowania. Cokolwiek zaplanuje, musi zrobi膰 to szybko i bez wahania.

W swojej lekarskiej walizce przechowywa艂a p贸艂 tuzina butelek, kt贸rych zawarto艣膰 mia艂aby zab贸jcze dzia艂anie — lecz nie, trucizna by艂a najbardziej odra偶aj膮c膮 form膮 zadawania 艣mierci. B臋d膮c na studiach w szpitalu 艢wi臋tego Mateusza widzia艂a cz艂owieka umieraj膮cego od strychniny. Nigdy nie zapomni wygi臋tego kr臋gos艂upa, gdy mi臋艣nie plec贸w drga艂y konwulsyjnie, a m臋偶czyzna sta艂 na czubku g艂owy i pi臋tach, wygl膮daj膮c jak naci膮gni臋ty 艂uk.

Musia艂a wi臋c pos艂u偶y膰 si臋 czym innym, na przyk艂ad wielkim coltem, z kt贸rego Zouga nauczy艂 j膮 strzela膰. W kabinie brata znajdowa艂 si臋 r贸wnie偶 karabin Sharpsa, lecz ten tak偶e by艂 jego w艂asno艣ci膮. Nie chcia艂a ujrze膰 Zougi zwisaj膮cego z szubienicy na placu paradnym pod zamkiem w Cape Town. Zrozumia艂a, 偶e im prostszy obmy艣li plan, tym wi臋ksze b臋d膮 szans臋 jego powodzenia. Gdy tylko sobie to u艣wiadomi艂a, wpad艂a na pewien pomys艂.

Nagle z zamy艣lenia wyrwa艂o j膮 grzeczne pukanie do drzwi.

— Kto tam?

— Jackson, pani doktor. — By艂 to steward kapitana. — Podano obiad w salonie.

Nie zdawa艂a sobie sprawy, jak jest p贸藕no.

— Nie b臋d臋 dzisiaj jad艂a.

50

— Musi pani zachowa膰 si艂y, madame — nalega艂 Jackson przez zamkni臋te drzwi.

— Czy偶by pan tak偶e by艂 lekarzem? — odpar艂a zgry藕liwie i steward pocz艂apa艂 z powrotem po schodach.

Nie jad艂a nic od 艣niadania, ale nie czu艂a g艂odu, mi臋艣nie 偶o艂膮dka mia艂a skurczone z napi臋cia. Le偶a艂a przez jaki艣 czas na koi, zbieraj膮c my艣li, a potem wsta艂a i w艂o偶y艂a jedn膮 ze swoich najstarszych sukni, z ciemnej, grubej we艂ny. B臋dzie to najmniejsza strata dla jej garderoby, a stonowany kolor uczyni j膮 mniej widoczn膮.

Opu艣ci艂a kabin臋 i wysz艂a spokojnie na g艂贸wny pok艂ad. Nie by艂o tam nikogo opr贸cz sternika. Jego ogorza艂膮, br膮zow膮 twarz o艣wietla艂 tylko md艂y blask lampy kompasu.

Podesz艂a cicho do 艣wietlika salonu i zajrza艂a do 艣rodka.

Mungo St. John siedzia艂 przy stole, nad tac膮 paruj膮cej solonej wo艂owiny. Kroi艂 cienkie plastry mi臋sa, 艣miej膮c si臋 z jakiego艣 dowcipu Zougi. Jeden kr贸tki rzut oka wystarczy艂. Co najmniej przez najbli偶sze p贸艂 godziny, je艣li nie krzyknie majtek z bocianiego gniazda lub nie zajdzie potrzeba zmiany 偶agli, Mungo St. John nie ruszy si臋 z miejsca.

Robyn zesz艂a z powrotem po schodach, min臋艂a swoj膮 kabin臋 i skierowa艂a si臋 ku pomieszczeniom rufowym. Dotar艂a do kajuty Mungo St. Johna i nacisn臋艂a klamk臋. Drzwi otworzy艂y si臋 r贸wnie 艂atwo jak poprzednim razem, wesz艂a do 艣rodka i zamkn臋艂a je za sob膮.

Tylko kilka minut zaj臋艂o jej znalezienie skrzyneczki z broni膮, schowanej w szufladzie biurka z tekowego drewna. Uchyli艂a wieko i wyci膮gn臋艂a jeden z przepi臋knych pistolet贸w. Na inkrustowanych jasnym z艂otem lufach z damasce艅skiej stali przedstawiono scen臋 polowania z ko艅mi, psami i my艣liwymi.

Usiad艂a na brzegu koi i trzymaj膮c pistolet mi臋dzy kolanami luf膮 do g贸ry, otworzy艂a srebrn膮 buteleczk臋 z prochem i odsypa艂a odpowiedni膮 ilo艣膰 do kubka. Wiedzia艂a, jak to robi膰. Zouga po艣wi臋ci艂 ca艂e godziny na udzielenie jej instrukcji. Wepchn臋艂a 艂adunek do d艂ugiej, eleganckiej lufy pod filcow膮 przybitk膮, a potem z przegr贸dki na naboje wybra艂a idealnie okr膮g艂膮 kulk臋 o艂owiu, owin臋艂a j膮 w nat艂uszczony kawa艂ek filcu, 偶eby pasowa艂a 艣ci艣le do przekroju lufy, po czym wepchn臋艂a w g艂膮b bezpo艣rednio nad 艂adunkiem prochu.

Nast臋pnie odwr贸ci艂a pistolet, kieruj膮c go luf膮 do do艂u, umocowa艂a miedziany kapturek na szczycie iglicy, odci膮gn臋艂a kurek i po艂o偶y艂a bro艅 na koi obok siebie. To samo zrobi艂a z drugim pistoletem, a kiedy oba by艂y na艂adowane i odwiedzione, umie艣ci艂a je na brzegu biurka, kolbami w swoj膮 stron臋, gotowe do natychmiastowego u偶ycia.

Potem stan臋艂a na 艣rodku kabiny, podci膮gn臋艂a sp贸dnic臋 do pasa i poluzowa艂a tasiemk臋 przytrzymuj膮c膮 majtki. Pozwoli艂a im opa艣膰 na ziemi臋 i poczu艂a, jak ch艂odne powietrze wywo艂uje g臋si膮 sk贸rk臋 na jej po艣ladkach. Zrzuci艂a sp贸dnic臋 i si臋gn臋艂a po bawe艂niane figi. Trzymaj膮c je na piersiach, rozdar艂a do po艂owy

51

11

i cisn臋艂a na pod艂og臋, a potem obiema r臋kami chwyci艂a zapi臋cia stanika i rozerwa艂a go niemal do pasa, a偶 haftki i oczka zwis艂y na podartych strz臋pach bawe艂ny.

Przejrza艂a si臋 w polerowanym metalowym lustrze na 艣cianie przy drzwiach. Jej zielone oczy b艂yszcza艂y, a policzki by艂y zarumienione.

Po raz pierwszy w swoim 偶yciu pomy艣la艂a, 偶e wygl膮da pi臋knie— nie pi臋knie, poprawi艂a si臋, lecz dumnie, dziko i pot臋偶nie, tak jak wygl膮da膰 powinien m艣ciciel. Sprawia艂o jej rado艣膰, 偶e St. John ujrzy j膮 tak膮, zanim umrze, i unios艂a r臋k臋, by poprawi膰 gruby pukiel w艂os贸w, kt贸ry wymkn膮艂 si臋 spod przytrzymuj膮cej je wst膮偶ki.

Usiad艂a z powrotem na koi i wzi臋艂a do r膮k na艂adowane pistolety, wycelowa艂a najpierw jeden, a potem drugi w mosi臋偶n膮 klamk臋 drzwi, po czym umie艣ci艂a je na kolanach i usadowi艂a si臋 wygodnie, czekaj膮c.

Zostawi艂a zegarek w swojej kabinie, wi臋c nie potrafi艂a okre艣li膰, jak d艂ugo czeka艂a. Zamkni臋te drzwi ca艂kowicie t艂umi艂y rozlegaj膮ce si臋 w salonie g艂osy i 艣miechy, ale za ka偶dym razem, gdy skrzypn臋艂a deska lub zabrz臋cza艂a jaka艣 cz臋艣膰 okr臋towego wyposa偶enia, jej nerwy napina艂y si臋 i Robyn podnosi艂a pistolety w kierunku drzwi.

A potem us艂ysza艂a nagle jego kroki, nie spos贸b by艂o pomyli膰 ich z krokami jakiegokolwiek innego m臋偶czyzny na pok艂adzie. Przywodzi艂y jej na my艣l zamkni臋tego w klatce leoparda kr膮偶膮cego wok贸艂 krat, szybko, lekko, uwa偶nie. Szed艂 po g贸rnym pok艂adzie, ale jego kroki wydawa艂y si臋 tak bliskie, jakby by艂 w kabinie razem z ni膮. Spojrza艂a w sufit, przechylaj膮c g艂ow臋, by 艣ledzi膰 kolejne rundy z jednej strony g贸rnego pok艂adu na drug膮.

Wiedzia艂a, co m臋偶czyzna robi, gdy偶 obserwowa艂a go wiele razy w ci膮gu poprzednich dni. Najpierw rozmawia艂 cicho ze sternikiem, sprawdzaj膮c tabliczk臋, na kt贸rej kred膮 wypisano aktualny kurs statku, by p贸j艣膰 nast臋pnie na ruf臋 i odczyta膰 wskazanie logu. Potem zapala艂 jedno ze swoich cienkich, czarnych hawa艅skich cygar i zaczyna艂 spacerowa膰, z r臋kami za艂o偶onymi z ty艂u, rzucaj膮c kr贸tkie spojrzenia na ustawienie 偶agli, obserwuj膮c gwiazdy i chmury w poszukiwaniu oznak zmiany pogody, zatrzymuj膮c si臋, by poczu膰 falowanie morza oraz ko艂ysanie pok艂adu pod stopami i ruszaj膮c ponownie.

Nagle kroki ucich艂y i Robyn zamar艂a, nadesz艂a oczekiwana chwila. Przystan膮艂, 偶eby wyrzuci膰 niedopa艂ek cygara za burt臋 i patrzy膰, jak znika w ciemno艣ciach, uderzaj膮c o powierzchni臋 wody.

Wci膮偶 mia艂a czas na ucieczk臋 i poczu艂a, jak jej determinacja s艂abnie. Podnios艂a si臋 nieco. Gdyby wysz艂a teraz, mog艂aby dobiec do swojej kabiny, ale nogi odm贸wi艂y jej pos艂usze艅stwa. A potem us艂ysza艂a kroki nad sob膮, szybsze, bardziej zdecydowane. Schodzi艂 na d贸艂. By艂o za p贸藕no.

Nie mog膮c z艂apa膰 tchu, opad艂a na koj臋 i unios艂a oba pistolety. Zadr偶a艂y niepewnie w jej trz臋s膮cych si臋 d艂oniach. Z najwy偶szym trudem pr贸bowa艂a si臋 opanowa膰. W otwartych drzwiach stan膮艂 Mungo St. John. Gdy wszed艂 do 艣rodka, zatrzyma艂 si臋, spostrzeg艂szy ciemn膮 sylwetk臋 i gro偶膮ce mu lufy.

52

— S膮 nabite i odwiedzione — powiedzia艂a chrypliwie. — A ja si臋 nie

zawaham.

— Rozumiem. — Wyprostowa艂 si臋 powoli, tak 偶e jego ciemna g艂owa

musn臋艂a sufit.

— Zaniknij drzwi — powiedzia艂a, a on pchn膮艂 je nog膮, z r臋kami za艂o偶onymi na piersiach i z tym szyderczym p贸艂u艣miechem na wargach, kt贸ry sprawi艂, 偶e wylecia艂a jej z g艂owy starannie prze膰wiczona przemowa i zaj膮kn臋艂a si臋, wpadaj膮c natychmiast w z艂o艣膰 na sam膮 siebie.

— Handlujesz niewolnikami! — wykrzykn臋艂a, a on pochyli艂 g艂ow臋, wci膮偶 si臋 u艣miechaj膮c. — I musz臋 ci臋 powstrzyma膰.

— A jak to zrobisz? — zapyta艂 z uprzejmym zainteresowaniem.

— Zamierzam ci臋 zabi膰.

— To powinno za艂atwi膰 spraw臋 — przyzna艂 i u艣miechn膮艂 si臋. W mroku b艂ysn臋艂a biel jego z臋b贸w. — Niestety, zapewne powieszono by ci臋 za to, je艣li moja za艂oga nie rozszarpa艂aby ci臋 wcze艣niej na kawa艂ki.

— Zaatakowa艂e艣 mnie — rzek艂a. Zerkn臋艂a na podarte majtki le偶膮ce obok jej st贸p, a potem kolb膮 pistoletu dotkn臋艂a rozerwanego stanika.

— Gwa艂t, na Boga! — Zachichota艂 teraz g艂o艣no i Robyn poczu艂a, jak rumieni si臋 na d藕wi臋k tego s艂owa.

— Nie ma w tym nic 艣miesznego, kapitanie St. John. Sprzeda艂 pan tysi膮ce istot ludzkich w najbardziej ohydn膮 z niewoli.

Zrobi艂 powoli jeden krok w stron臋 dziewczyny, a ona prawie wsta艂a. Z panik膮 w g艂osie wykrzykn臋艂a:

— Nie ruszaj si臋! Ostrzegam...

Zrobi艂 jeszcze jeden krok i Robyn wycelowa艂a w niego oba pistolety.

— Strzel臋!

Gdy St. John leniwie post膮pi艂 kolejny krok do przodu, u艣miech nie znika艂 z jego warg, a 偶贸艂te c臋tkowane oczy patrzy艂y na ni膮 nieruchomo.

— Masz najpi臋kniejsze zielone oczy, jakie w 偶yciu widzia艂em. Pistolety zadr偶a艂y jej w d艂oniach.

— Prosz臋 — rzek艂 delikatnie. — Daj mi je.

Chwyci艂 obie inkrustowane z艂otem lufy jedn膮 r臋k膮 i skierowa艂 je muszkami w g贸r臋, tak 偶e celowa艂y w sufit. Drug膮 r臋k膮 zaczaj delikatnie rozwiera膰 palce dziewczyny, zdejmuj膮c je z cyngla i kolby.

— Przecie偶 nie po to tu przysz艂a艣 — powiedzia艂 i jej u艣cisk zwiotcza艂 nagle. Wyj膮艂 pistolety z d艂oni Robyn i zwolniwszy kurki, od艂o偶y艂 je z powrotem do wybitej aksamitem skrzyneczki.

U艣miech m臋偶czyzny nie by艂 ju偶 szyderczy, a g艂os brzmia艂 mi臋kko, niemal delikatnie, gdy poci膮gn膮艂 Robyn, by wsta艂a.

— Ciesz臋 si臋, 偶e przysz艂a艣.

Pr贸bowa艂a odwr贸ci膰 g艂ow臋, ale uni贸s艂 jej brod臋 i zbli偶y艂 swoje usta do ust dziewczyny. Jego usta rozchyli艂y si臋 i ich ciep艂y, wilgotny dotyk by艂 dla Robyn fizycznym szokiem.

Usta m臋偶czyzny mia艂y lekko s艂ony smak, pachnia艂y dymem z cygara.

53

Pr贸bowa艂a zaciska膰 wargi, ale nap贸r ust St. Johna zmusi艂 j膮 do ich otwarcia, a potem zaatakowa艂 Robyn jego j臋zyk. Palce m臋偶czyzny by艂y wci膮偶 na jej twarzy, g艂adz膮c policzek, odgarniaj膮c w艂osy ze skroni, lekko dotykaj膮c zamkni臋tych powiek — a potem Robyn unios艂a twarz, wychodz膮c mu na spotkanie.

Nawet kiedy powoli odpi膮艂 ostatnie haftki jej stanika i 艣ci膮gn膮艂 go z ramion dziewczyny, jej jedyn膮 reakcj膮 by艂o uczucie, 偶e traci w艂adz臋 w nogach, tak 偶e musia艂a oprze膰 si臋 o jego pier艣, by nie upa艣膰.

Potem porzuci艂 jej usta, jeszcze gor膮ce po poca艂unku. Robyn otworzy艂a oczy. Z niedowierzaniem spostrzeg艂a, 偶e g艂owa St. Johna pochyla si臋 ku jej piersi i ujrza艂a g臋ste ciemne loki wij膮ce si臋 na jego karku. Wiedzia艂a, 偶e musi stawi膰 op贸r ju偶 teraz, zanim m臋偶czyzna zrobi to, co ledwie wierzy艂a, 偶e ma zamiar uczyni膰.

Kiedy spr贸bowa艂a zaprotestowa膰, z jej gard艂a wydoby艂 si臋 tylko cichy j臋k. Gdy usi艂owa艂a chwyci膰 jego g艂ow臋 i odepchn膮膰 j膮 od siebie, palce dziewczyny zwin臋艂y si臋 tylko spr臋偶y艣cie, jak u kota chwytaj膮cego aksamitny k艂臋buszek, i zamiast odepchn膮膰 g艂ow臋 St. Johna, poci膮gn臋艂a j膮 w d贸艂, wyginaj膮c lekko plecy, by zbli偶y膰 piersi do ust m臋偶czyzny.

By艂a jednak nie przygotowana na uczucie, kt贸re nadesz艂o. Wydawa艂o si臋, 偶e St. John wyssie ca艂膮 jej dusz臋 przez te nabrzmia艂e, bol膮ce wzg贸rki. Prze偶ycie by艂o zbyt silne, pr贸bowa艂a nie krzycze膰, pami臋taj膮c, 偶e ostatnim razem, kiedy krzykn臋艂a, czar prys艂.

Wyda艂a 艂kaj膮cy, zduszony, cichy okrzyk i ugi臋艂y si臋 pod ni膮 nogi. Wci膮偶 trzymaj膮c g艂ow臋 m臋偶czyzny osun臋艂a si臋 na koj臋, a on ukl膮k艂 na pod艂odze nie odrywaj膮c ust od cia艂a dziewczyny. Wygi臋艂a plecy i czuj膮c jego dotyk unios艂a po艣ladki, pozwalaj膮c St. Johnowi 艣ci膮gn膮膰 z niej faluj膮ce suknie i rzuci膰 je na pod艂og臋.

Nagle m臋偶czyzna odsun膮艂 si臋 od niej gwa艂townie i omal nie zawo艂a艂a, 偶eby nie odchodzi艂 — ale on tylko podszed艂 do drzwi i zamkn膮艂 je na klucz. Potem, gdy wr贸ci艂, jego w艂asne ubranie opad艂o na pod艂og臋, niczym poranna mg艂a schodz膮ca z czubk贸w g贸r. Robyn wspar艂a si臋 na 艂okciu, 偶eby m贸c podziwia膰 jego cia艂o. Pomy艣la艂a, 偶e nigdy w 偶yciu nie widzia艂a kogo艣 tak pi臋knego.

„Diabe艂 jest tak偶e pi臋kny". Cichutki wewn臋trzny g艂os pr贸bowa艂 j膮 ostrzec, ale wydawa艂 si臋 tak odleg艂y i s艂aby, 偶e postanowi艂a go zignorowa膰. Poza tym by艂o ju偶 za p贸藕no, o wiele za p贸藕no na ostrze偶enia — gdy偶 St. John w艂a艣nie pochyla艂 si臋 nad ni膮.

Oczekiwa艂a b贸lu, lecz nie g艂臋bokiego, rozdzieraj膮cego wtargni臋cia, kt贸re by艂o jak tortura. G艂owa Robyn odskoczy艂a na bok, a oczy wype艂ni艂y si臋 艂zami. Lecz nawet teraz nie przysz艂o jej na my艣l, by przerwa膰 t臋 偶膮dl膮c膮, rozrywaj膮c膮 inwazj臋 i przywar艂a do m臋偶czyzny, obejmuj膮c jego szyj臋 obiema r臋kami. Zdawa艂o si臋, 偶e cierpi wraz z ni膮, gdy偶 po tym pierwszym, g艂臋bokim, p艂ynnym pchni臋ciu nie poruszy艂 si臋, pr贸buj膮c ukoi膰 jej b贸l swoim bezruchem, jego cia艂o by艂o r贸wnie napi臋te jak jej, czu艂a, jak mi臋艣nie kochanka t臋偶ej膮, gdy utula艂 j膮 w swoich ramionach.

54

A potem nagle mog艂a znowu oddycha膰 i nabra艂a powietrza z g艂o艣nym szlochem. Natychmiast b贸l zacz膮艂 si臋 zmienia膰, przechodz膮c w co艣, czego nie potrafi艂a opisa膰. Na pocz膮tku by艂a to iskra gor膮ca, g艂臋boko w jej wn臋trzu, kt贸ra rozpala艂a si臋 stopniowo, tak 偶e musia艂a przyj膮膰 to wolnym, zmys艂owym ruchem bioder. Wydawa艂o jej si臋, 偶e opuszcza ziemi臋 i unosi si臋 po艣r贸d p艂omieni, kt贸re b艂yskaj膮 czerwieni膮 przez jej zaci艣ni臋te powieki. By艂a tylko jedna rzeczywisto艣膰 — to twarde cia艂o ko艂ysz膮ce si臋 i zanurzaj膮ce w niej. Gor膮co zdawa艂o si臋 wype艂nia膰 Robyn, a偶 nie mog艂a znie艣膰 go ani chwili d艂u偶ej. Potem, w ostatnim momencie, kiedy pomy艣la艂a, 偶e umrze od tego 偶aru, co艣 w niej wybuch艂o — i poczu艂a, 偶e spada jak wiruj膮cy li艣膰, w d贸艂, w d贸艂, wreszcie na tward膮, w膮sk膮 koj臋 w pogr膮偶onej w p贸艂mroku kabinie na smuk艂ym 偶aglowcu p艂yn膮cym po smaganym wichrem morzu.

Kiedy ponownie otworzy艂a oczy, twarz St. Johna by艂a bardzo blisko niej. Obserwowa艂 j膮 z powa偶n膮, zamy艣lon膮 min膮.

Pr贸bowa艂a si臋 u艣miechn膮膰, ale nie wypad艂o to zbyt przekonywaj膮co.

— Prosz臋, nie patrz na mnie w ten spos贸b. — Jej g艂os by艂 jeszcze g艂臋bszy, jeszcze bardziej ochryp艂y ni偶 zwykle.

— Mam wra偶enie, 偶e jeszcze nigdy ci臋 widzia艂em — wyszepta艂 i obwi贸d艂 lini臋 jej ust czubkiem palca. — Jeste艣 taka inna.

— Inna ni偶 co?

— Inna ni偶 pozosta艂e kobiety. — Ta odpowied藕 wywo艂a艂a przelotne

uk艂ucie b贸lu.

Uczyni艂 ruch, by si臋 od niej odsun膮膰, lecz Robyn wzmocni艂a u艣cisk, przera偶ona my艣l膮, 偶e straci go tak szybko.

— To b臋dzie nasza jedyna noc — rzek艂a, a on s艂ucha艂 w milczeniu. Uni贸s艂 jedn膮 brew i czeka艂, a偶 odezwie si臋 ponownie.

— Bez 偶adnych dyskusji — doda艂a. Na wargach m臋偶czyzny zacz膮艂 pojawia膰 si臋 znajomy szyderczy u艣mieszek i to j膮 rozdra偶ni艂o. 艁

— Nie, myli艂em si臋, jeste艣 jak inne kobiety — u艣miechn膮艂 si臋. — Musicie m贸wi膰, zawsze musicie m贸wi膰.

W odwecie za te s艂owa wypu艣ci艂a m臋偶czyzn臋 z obj臋膰, ale gdy odsun膮艂 si臋 od niej, poczu艂a przera藕liw膮 pustk臋 i gwa艂townie po偶a艂owa艂a jego odej艣cia. W Robyn zacz臋艂a rodzi膰 si臋 nienawi艣膰.

— Nie masz w sobie Boga — rzek艂a oskar偶ycielskim tonem.

— Czy偶 to nie dziwne — napomnia艂 j膮 艂agodnie — 偶e wi臋kszo艣膰 najokrutniej szych zbrodni w historii pope艂nili ludzie z imieniem Boga na

ustach?

Ta odpowied藕 sprawi艂a, 偶e na moment zabrak艂o jej tchu i musia艂a usi膮艣膰.

— Jeste艣 handlarzem niewolnik贸w.

— Naprawd臋 nie chcia艂bym dyskutowa膰 z tob膮 na ten temat. Robyn to nie wystarczy艂o.

55

— Kupujesz i sprzedajesz istoty ludzkie.

— Czy pr贸bujesz mi co艣 udowodni膰? — Zachichota艂, wzbudzaj膮c w niej 1 jeszcze wi臋kszy gniew.

— M贸wi臋 ci, 偶e jest mi臋dzy nami przepa艣膰 nie do pokonania.

— W艂a艣nie j膮 pokonali艣my, i to ca艂kiem skutecznie.

Robyn zarumieni艂a si臋 jasnym szkar艂atem od czubka g艂owy po .kibi膰.

— Przysi臋g艂am, 偶e po艣wi臋c臋 偶ycie, by zniszczy膰 wszystko, czego jeste艣 uosobieniem — rzek艂a gwa艂townie, zbli偶aj膮c do niego twarz.

— Kobieto, za du偶o m贸wisz — odpar艂 leniwie i zamkn膮艂 usta Robyn swoimi, przytrzymuj膮c j膮, by nie mog艂a si臋 wyrawa膰. Kneblowa艂 j膮 swoimi wargami, tak 偶e protesty dziewczyny by艂y st艂umione i niezrozumia艂e. Potem, kiedy jej op贸r zel偶a艂, z 艂atwo艣ci膮 pchn膮艂 Robyn powrotem na koj臋 i zjawi艂 si臋 nad ni膮 ponownie.

Rano, kiedy si臋 obudzi艂a, ju偶 nie znalaz艂a St. Johna przy sobie, ale na poduszce widnia艂o wgniecenie od jego g艂owy. Przycisn臋艂a twarz do tego wg艂臋bienia i poczu艂a zapach w艂os贸w i sk贸ry kochanka, lecz p艂贸tno dotykaj膮ce jej policzka by艂o ju偶 ch艂odne.

Na statku panowa艂o wielkie poruszenie. Gdy zbiega艂a po schodach do swojej kabiny, s艂ysza艂a g艂osy na g贸rnym pok艂adzie i dr偶a艂a na my艣l o spotkaniu jakiego艣 cz艂onka za艂ogi lub, co gorsza, swojego brata. Jakie znalaz艂aby wyt艂umaczenie, gdyby spostrzeg艂 j膮 tutaj tak rano, w pogniecionym i porwanym ubraniu, a 艂贸偶ko w jej kabinie nie ruszane by艂o od poprzedniego wieczora?

Uratowa艂o j膮 dos艂ownie kilka sekund, bo gdy zatrzasn臋艂a drzwi i opar艂a si臋

0 nie z ulg膮, Zouga zastuka艂 pi臋艣ci膮 z drugiej strony.

— Robyn, obud藕 si臋! Ubierz si臋 szybko. Wida膰 l膮d. Chod藕 zobaczy膰! Umy艂a si臋 szybko kawa艂kiem fldneli umoczonym w emaliowanym dzbanie

zimnej morskiej wody. Czu艂a si臋 lekko podra偶niona, a na skrawku materia艂u znalaz艂a 艣lad krwi.

— 艢lad wstydu — powiedzia艂a do siebie surowo, lecz bez wi臋kszego przekonania. Zamiast wstydu dozna艂a wspania艂ego uczucia fizycznego zadowolenia. Mia艂a apetyt na porz膮dne 艣niadanie.

Lekkim, niemal tanecznym krokiem wysz艂a na g艂贸wny pok艂ad, a wiatr igra艂 rado艣nie z r膮bkiem jej sp贸dnicy.

Mungo St John sta艂 przy relingu na zawietrznej, ubrany tylko w spodnie

1 koszul臋, i natychmiast zala艂a j膮 fala sprzecznych my艣li i uczu膰, gdy偶 by艂 tak smuk艂y, przystojny i poci膮gaj膮cy, 偶e powinno si臋 go zamkn膮膰 do wi臋zienia jako zagro偶enie dla ca艂ego rodzaju kobiecego.

Opu艣ci艂 teleskop, odwr贸ci艂 si臋 i ujrzawszy j膮, sk艂oni艂 si臋 lekko, a ona pochyli艂a g艂ow臋 o centymetr, bardzo wstrzemi臋藕liwie i z godno艣ci膮. Potem Zouga podbieg艂, by j膮 przywita膰. Roze艣miany i podekscytowany, wzi膮艂 siostr臋 za r臋k臋 prowadz膮c do relingu.

56

G贸ra pi臋trzy艂a si臋 nad stalow膮 zieleni膮 Atlantyku, wielki szary garb twardej 娄ary, poorany g艂臋bokimi jarami i 偶lebami poro艣ni臋tymi bujnie ciemnozielon膮 艣linno艣ci膮. Nie pami臋ta艂a jej tak wielkiej, zdaj膮cej si臋 wype艂nia膰 ca艂y schodni horyzont i si臋ga膰 a偶 do nieba, gdy偶 wierzcho艂ek g贸ry przykrywa艂 uby, l艣ni膮cy biel膮 materac chmur. Ob艂oki zwija艂y si臋 bez ko艅ca wok贸艂 awedzi ska艂 niczym kipi膮ce mleko, ale potem opad艂y, wessane w nico艣膰, Etiikn臋艂y jakby za spraw膮 cudu, zostawiaj膮c dolne partie g贸ry czyste i bliskie, a偶dy szczeg贸艂 skalnej 艣ciany by艂 delikatnie wyrze藕biony, a male艅kie budynki jej podn贸偶a tak zaskakuj膮co bia艂e jak skrzyd艂a mew kr膮偶膮cych w powietrzu id kliperem.

— Zjemy dzisiaj obiad w Cape Town — rzek艂 Zouga przekrzykuj膮c wiatr my艣l o jedzeniu sprawi艂a, 偶e Robyn poczu艂a nag艂y apetyt.

Steward Jackson poleci艂 swoim pomocnikom rozpostrze膰 p艂acht臋 brezentu os艂ony przed wiatrem i 艣niadanie zjedli na pok艂adzie, w s艂o艅cu. Nastr贸j by艂

>dnios艂y, gdy偶 Mungo St. John kaza艂 poda膰 szampana i musuj膮cym z艂otym

inem wznie艣li toast za udan膮 podr贸偶. Potem kapitan zgasi艂 ich uniesienie.

— Wiatr przechodzi tamt臋dy, przez tamten uskok. — Wskaza艂 przed siebie, oni ujrzeli powierzchni臋 wody u wej艣cia do zatoki smagan膮 jego p臋dem. — iele statk贸w straci艂o maszt przez ten zdradziecki podmuch. Za kilka minut fdziemy skraca膰 偶agle. — Da艂 znak Jacksonowi, by sprz膮tn膮艂 ze sto艂u resztki dadania, wsta艂 i uk艂oniwszy si臋, wr贸ci艂 na g贸rny pok艂ad.

Robyn patrzy艂a, jak marynarze na rozkazy St. Johna zrzucaj膮 偶agle z g贸rnych i, zwijaj膮 dwie refy g艂贸wnego 偶agla i wci膮gaj膮 sztormowy kliwer, a chwil臋 S藕niej „Huron" spokojnie min膮艂 niebezpieczne miejsce i ruszy艂 ku Table Bay, Robben Island jako dobrym miejscem do zacumowania. Kiedy nowy kurs tali艂 si臋, Robyn posz艂a na g贸rny pok艂ad.

— Musz臋 z tob膮 pom贸wi膰 — rzek艂a, a St. John uni贸s艂 pytaj膮co brew.

— Nie mog艂a艣 wybra膰 lepszego momentu — odpar艂 i wymownym roz-'偶eniem r膮k przypomnia艂 jej o wietrze, pr膮dzie i niebezpiecznym brzegu iedaleko.

— Nast臋pnej okazji nie b臋dzie — powiedzia艂a szybko. — M贸j brat i ja pu艣cimy ten statek, kiedy tylko rzuci pan kotwic臋 w Table Bay.

Szyderczy u艣mieszek powoli znika艂 z jego warg.

— Je艣li jest pani zdecydowana, to zdaje si臋, 偶e nie mamy sobie nic wi臋cej powiedzenia.

— Chc臋, 偶eby艣 wiedzia艂 dlaczego.

— Wiem dlaczego — odpar艂 — ale w膮tpi臋, czy ty to wiesz.

Wbi艂a w niego wzrok, ale St. John odwr贸ci艂 si臋 i poda艂 sternikowi nowy kurs, czym zawo艂a艂 do postaci stoj膮cej u podn贸偶a masztu:

— Panie Tippoo, jeszcze jedna ref膮, je艣li pan 艂askaw!

Stan膮艂 ponownie u jej boku i nie patrz膮c na dziewczyn臋, z przekrzywion膮 ow膮 obserwowa艂 miniaturowe figurki marynarzy na g艂贸wnych rejach wysoko nimi.

57

zw膮ti

l

— Czy widzia艂a艣 kiedykolwiek szesna艣cie tysi臋cy akr贸w gotowej do zbiera bawe艂ny? — zapyta艂 cicho. — Czy widzia艂a艣 kiedykolwiek bele p艂yn膮ce barkach w d贸艂 rzeki do fabryk? — Nie odpowiedzia艂a, a on ci膮gn膮艂 dalej czekaj膮c. — Ja widzia艂em jedno i drugie, doktor Ballantyne, i nikt nie o艣m mi si臋 powiedzie膰, 偶e ludzie, kt贸rzy pracuj膮 na moich polach, traktowani s膮 byd艂o.

— Jest pan plantatorem bawe艂ny?

— Tak, jestem, a po tej podr贸偶y stan臋 si臋 te偶 w艂a艣cicielem plantacji cu na Kubie — po艂ow膮 mojego 艂adunku zap艂ac臋 za ziemi臋, drug膮 po艂ow膮 zasadzenie trzciny.

— Jeste艣 gorszy, ni偶 my艣la艂am — wyszepta艂a. — S膮dzi艂am, 偶e jeste艣 ty] jednym ze s艂ug diab艂a. Teraz widz臋, i偶 jeste艣 diab艂em we w艂asnej osobie.

— Jedziesz w g艂膮b kontynentu. — St. John spojrza艂 na ni膮 teraz. — tam dotrzesz, je艣li w og贸le ci si臋 to uda, zobaczysz prawdziwe ludzf nieszcz臋艣cie. Zobaczysz okrucie艅stwo, o jakim nie 艣ni 偶aden ameryk w艂a艣ciciel niewolnik贸w. B臋dziesz 艣wiadkiem dziesi膮tkowania istot lu przez wojn臋, choroby i dzikie bestie. Do艣wiadczenie to sprawi, 偶e z>

w istnienie nieba. W por贸wnaniu z tym barbarzy艅stwem pomieszczenia i dla niewolnik贸w wydaj膮 si臋 rajem na ziemi.

— Czy 艣miesz sugerowa膰, 偶e 艂api膮c i zakuwaj膮c w kajdany te biedne isi oddajesz im przys艂ug臋? — zapyta艂a w艣ciekle, zdumiona jego bezczelno艣ci膮.

— Czy odwiedzi艂a pani kiedy艣 plantacj臋 w Luizjanie, pani doktor? oczywi艣cie, 偶e nie — odpowiedzia艂 na swoje w艂asne pytanie. — Zapraw, pani膮. Prosz臋 przyjecha膰 kt贸rego艣 dnia jako go艣膰 do mojego domu w Bannerfi i por贸wna膰 po艂o偶enie moich niewolnik贸w z tymi czarnymi dzikusami, k zobaczy pani w Afryce, lub nawet z tymi przekl臋tymi istotami, kt贸re zami slumsy i fabryki na pani rodzinnej zielonej wysepce.

Przypomnia艂a sobie tych wym臋czonych, pozbawionych nadziei ludzi, z 娄 rymi pracowa艂a w szpitalu misyjnym. Zabrak艂o jej s艂贸w. A potem nagle j u艣miech znowu sta艂 si臋 przewrotny.

— Prosz臋 pomy艣le膰 o tym jako o przymusowym nawracaniu Wyprowadzam ich z ciemno艣ci na drog臋 Boga i cywilizacji — tak jak i przysi臋g艂a robi膰 — tylko 偶e moje metody s膮 bardziej skuteczne.

— Jest pan niepoprawny, sir.

— Nie, madame. Jestem kapitanem statku i plantatorem. Jestem handlarzem i w艂a艣cicielem niewolnik贸w gotowym walczy膰 na 艣mier膰 w oi w艂asnego prawa do bycia tym wszystkim.

— O jakim prawie pan m贸wi?

— O prawie kota do myszy, silnego do s艂abego, doktor Ballan O naturalnym prawie egzystencji.

— A zatem mog臋 tylko powt贸rzy膰, kapitanie St. John, 偶e opuszcz臋 ten s przy najbli偶szej sposobno艣ci.

— Bardzo 偶a艂uj臋, 偶e taka jest pani decyzja. — Twardy, wojowniczy bl w jego oczach przygas艂 odrobin臋. — Chcia艂bym, 偶eby by艂o inaczej.

58

Pogl

— Po艣wi臋c臋 moje 偶ycie walce z panem i lud藕mi takimi jak pan.

.— I jak膮偶 to wspania艂膮 kobiet臋 straci przez to 艣wiat! — Potrz膮sn膮艂 z 偶alem w膮. — Z drugiej jednak strony to postanowienie mo偶e da膰 nam okazj臋, by Btka膰 si臋 ponownie — musz臋 ufa膰, 偶e tak si臋 stanie.

— Ostatnia rzecz, kapitanie St. John — nigdy nie wybacz臋 panu tatniej nocy.

— A ja, doktor Ballantyne, nigdy jej nie zapomn臋.

Zouga Ballantyne zatrzyma艂 swojego konia na skraju drogi, zaraz przed lejscem, w kt贸rym przecina艂a w膮skie gard艂o pomi臋dzy stromymi ska艂ami Table [wntain i Signal Hill.

Zeskoczy艂 z siod艂a, by da膰 odpocz膮膰 wierzchowcowi, gdy偶 droga powrotna miasta po stromym zboczu by艂a wyczerpuj膮ca, i rzuci艂 wodze hotentockiemu l偶膮cemu, kt贸ry towarzyszy艂 mu na drugim koniu. Zouga poci艂 si臋 lekko, w skroniach czu艂 nieustaj膮ce t臋pe pulsowanie, efekt wina, kt贸re wypi艂 iiej nocy, wspania艂ego, aromatycznego, s艂odkiego wina z Konstancji, z najdro偶szych trunk贸w 艣wiata, zdolnego jednak oszo艂omi膰 r贸wnie

no jak ka偶dy z tanich i po艣lednich grog贸w sprzedawanych w przybrze偶nych

nkach.

Podczas pi臋ciu dni, kt贸re min臋艂y od zej艣cia z pok艂adu „Hurona", 偶y-iwo艣膰 mieszka艅c贸w Cape Colony nieomal ich przyt艂oczy艂a. Jedynie pie-fszej nocy spali w hotelu na Buitengracht Street, potem Zouga z艂o偶y艂 :yt臋 jednemu z bardziej wp艂ywowych kupc贸w Cape Colony, panu Cart-ightowi. Przedstawi艂 mu swoje listy polecaj膮ce od Londy艅skiego Sto-yszenia Kupc贸w Handluj膮cych z Afryk膮 i Cartwright niezw艂ocznie

rodze艅stwu do dyspozycji go艣cinny bungalow stoj膮cy w ogrodzie jego 偶ej i pi臋knej posiad艂o艣ci po艂o偶onej nad starymi ogrodami East India impany.

Od tego czasu ka偶dy wiecz贸r by艂 radosnym wirem kolacji i ta艅c贸w. Gdyby 'byn i Zouga nie zaprotestowali, dni wype艂ni艂yby r贸wnie weso艂e zaj臋cia —

iki, wyprawy 偶eglarskie i w臋dkarskie, jazda konna po lesie, d艂ugie, leniwe iche na trawnikach pod tak bardzo przypominaj膮cymi mu Angli臋 roz艂o偶ystymi i.

Zouga zdo艂a艂 jednak unikn膮膰 tych rozrywek i uda艂o mu si臋 wykona膰 du偶膮 pracy dla ekspedycji. Przede wszystkim nale偶a艂o dopilnowa膰 wy艂adowania

ipunku z „Hurona" — co samo w sobie czyni艂o zadanie nad wyraz 'Wa偶nym, gdy偶 skrzynie trzeba by艂o wyci膮gn膮膰 z 艂adowni i opu艣ci膰 na

wion臋 wzd艂u偶 burty barki, by odby膰 nast臋pnie ryzykown膮 drog臋 powrotn膮 na w Rogger Bay.

Potem musia艂 znale藕膰 i przygotowa膰 tymczasowe magazyny dla ca艂ego Posa偶enia. Tutaj pomocny okaza艂 si臋 pan Cartwright. Mimo to Zoug膮 targa艂 a艂towny gniew na siostr臋, kt贸rej nalegania zmusi艂y go do wykonania tej 偶kiej pracy.

59

„Do diaska, Sissy, nawet ojciec podr贸偶owa艂 w towarzystwie arab handlarzy niewolnik贸w, kiedy zmusza艂y go do tego okoliczno艣ci. Je艣l St. John naprawd臋 jest handlarzem, to zrobiliby艣my najlepiej uzyskuj膮 niego wszystkie informacje — na temat jego metod, 藕r贸de艂 zaopatrzenia . dalej. Nigdzie nie znajdziemy lepszych danych do naszego raportu Towarzystwa".

呕aden z tych argument贸w nie przemawia艂 do niej i dopiero gdy Rc_ zagrozi艂a, 偶e napisze do dyrektor贸w Towarzystwa w Londynie i przeprow| szczer膮 rozmow臋 z wydawc膮 „Cape Times", Zouga, z najwi臋kszym mo偶liv niezadowoleniem, ugi膮艂 si臋 przed jej 偶膮daniami.

Teraz patrzy艂 t臋sknym wzrokiem na „Hurona", zacumowanego spory kav od pla偶y, szarpi膮cego kotwiczn膮 lin臋, by ustawi膰 si臋 do porywistego, po艂udni -wschodniego wiatru. Nawet z nagimi masztami„Huron" zdawa艂 si臋 gotov ucieczki.

Zouga doszed艂 do wniosku, 偶e St. John wyp艂ynie w ci膮gu kilku najbl dni, pozostawiaj膮c ich w oczekiwaniu na nast臋pny statek 偶egluj膮cy ku lub portugalskim wybrze偶om.

Zouga zd膮偶y艂 ju偶 przedstawi膰 list polecaj膮cy z Ministerstwa Spraw granicznych admira艂owi Eskadry Marynarki Kr贸lewskiej w Cape i obie jak najdalej id膮c膮 pomoc. Pomimo to sp臋dza艂 wiele godzin ka偶dego i芦..~. odwiedzaniu agent贸w okr臋towych i w艂a艣cicieli statk贸w w nadziei wcze艣niejsz znalezienia 艣rodka podr贸偶y.

— Do diaska z t膮 g艂upi膮 g臋si膮 — mrukn膮艂, my艣l膮c z gorycz膮 o sv siostrze i jej fochach. — To mo偶e nas kosztowa膰 ca艂e tygodnie, nawet mie艣 zw艂oki. ,

Czas, oczywi艣cie, mia艂 podstawowe znaczenie. Musieli opu艣ci膰 trz臋si febr膮 wybrze偶e, zanim nadejdzie pora monsun贸w i ryzyko malarii stanie] zab贸jcze. *

W tym momencie ze wzg贸rz dobieg艂 go odg艂os wystrza艂u armatniego i spojrza艂 w g贸r臋, zobaczy艂 pi贸ropusz dymu unosz膮cy si臋 nad post obserwacyjnym na Signal Hill.

Wystrza艂 by艂 sygna艂em dla ludno艣ci miasta, 偶e do Table Bay wjn; statek. Zouga os艂oniwszy oczy czapk膮 spojrza艂 w kierunku morza. Nie marynarzem, ale natychmiast rozpozna艂 niezgrabn膮 sylwetk臋 i pojedyi komin kanonierki Kr贸lewskiej Marynarki, kt贸ra z takim uporem 艣ci „Hurona". Czy naprawd臋 min臋艂y ju偶 dwa tygodnie od tamtego zdarzenia' pomy艣la艂. Black Joke" szed艂 pod par膮, cienki ob艂ok czarnego dymu poc za nim z wiatrem, gdy kanonierka zawin臋艂a do zatoki, mijaj膮c o p贸艂 miejsce, gdzie sta艂 zakotwiczony „Huron". Spotkanie dw贸ch statk贸w interesuj膮ce mo偶liwo艣ci starcia pomi臋dzy ich kapitanami, zda艂 sobie Zouga, lecz jego pierwsz膮 reakcj膮 by艂o uczucie intensywnego roa Mia艂 nadziej臋, 偶e zawijaj膮ca do portu jednostka oka偶e si臋 statkiem .—, kt贸ry zapewni im dalsz膮 podr贸偶 wzd艂u偶 wschodniego wybrze偶a — si臋 gwa艂townie, wzi膮艂 wodze od Hotentota i z 艂atwo艣ci膮 wskoczy艂 na

60

— W kt贸r膮 stron臋? — zapyta艂 s艂u偶膮cego, a ma艂y 偶贸艂tosk贸ry ch艂opak granatowej liberii Cartwrighta wskaza艂 lew膮 odnog臋 drogi, kt贸ra rozwidla艂a si臋

w膮skim przej艣ciem i wiod艂a w d贸艂 grzbietem p贸艂wyspu Cape ku brzegowi ;eanu na przeciwleg艂ym kra艅cu.

Reszta podr贸偶y zaj臋艂a dwie godziny, w tym ostatnie dwadzie艣cia minut ;hali wzd艂u偶 po偶艂obionego koleinami traktu dla powoz贸w. W ko艅cu dotarli

rozpadaj膮cego si臋 budynku ze s艂omianym dachem ukrytego w jednym parow贸w na zboczu g贸ry za zagajnikiem drzew mlekowych. Wzg贸rza za it膮 g臋sto poro艣ni臋te by艂y rozkwit艂ymi krzewami, nad kt贸rymi wyk艂贸ca艂y si臋

i艣liwie ptaki. Z jednej strony wodospad pieni艂 si臋 spadaj膮c z g艂adkiej

Inej 艣ciany, by utworzy膰 g艂臋boki zielony staw, po kt贸rym kr膮偶y艂a flotylla sk.

Budynek sprawia艂 wra偶enie zaniedbanego, 艣ciany wymaga艂y pobielenia, strzecha zwisa艂a nieporz膮dnie z okapu. Pod drzewami mlekowymi rozrzucone >y艂y dawno nie u偶ywane sprz臋ty — w贸z bez jednego ko艂a, z drewnem niemal 艂kowicie zjedzonym przez robaki, zardzewia艂y piec, w kt贸rego wn臋trzu 'siadywa艂a jaja czerwona kwoka, a z ga艂臋zi zwisa艂y zniszczone cz臋艣ci ko艅skiej >偶y i sparcia艂e liny.

Gdy Zouga zeskoczy艂 z konia, p贸艂 tuzina ps贸w wybieg艂o z ganku, warcz膮c ujadaj膮c wok贸艂 jego n贸g, tak 偶e musia艂 pogoni膰 je szpicrut膮 oraz kopniakami,

szczekanie zmieni艂o si臋 w zaskoczone skamlanie i wycie.

— Kim, do diab艂a, jeste艣 i czego chcesz? — G艂os przebi艂 si臋 przez ha艂as, Zouga zamachn膮艂 si臋 raz jeszcze na wielkiego, kud艂atego boerhunda sier艣ci膮 zje偶on膮 na grzbiecie, trafiaj膮c go w pysk i zmuszaj膮c do wycofania

ii臋, z nadal obna偶onymi k艂ami i morderczym warkotem gotuj膮cym si臋 gardle.

Potem spojrza艂 na m臋偶czyzn臋 stoj膮cego przed chat膮. W zgi臋ciu ramienia 'tna艂 dwulufow膮 strzelb臋 z odwiedzionymi oboma kurkami. By艂 tak wysoki, musia艂 schyli膰 g艂ow臋 pod okapem dachu, lecz zarazem tak chudy jak drzewo iowe, jakby cia艂o i t艂uszcz zosta艂y wypalone spod jego sk贸ry przez dziesi臋膰

|tysiecy tropikalnych s艂o艅c.

— Czy mam zaszczyt rozmawia膰 z panem Thomasem Harknessem?! — |zawo艂a艂 Zouga, przekrzykuj膮c jazgot ps贸w.

— Ja zadaj臋 tu pytania! — odkrzykn膮艂 chudy gigant. Jego broda by艂a bia艂a jak burzowe chmury w letni dzie艅 na veldzie i zwisa艂a a偶 do klamry pasa. W艂osy [tego samego srebrnego koloru opada艂y na ko艂nierz sk贸rzanej kamizelki.

Twarz i ramiona mia艂y barw臋 tytoniu do 偶ucia, a tam, gdzie pal膮ce afryka艅skie s艂o艅ce zniszczy艂o zewn臋trzne warstwy sk贸ry, by艂y popstrzone wypuk艂ymi plamkami przypominaj膮cymi ma艂e pieprzyki i piegi. 殴renice by艂y czarne i l艣ni膮ce jak grudki 艣wie偶o wydobytego w臋gla, lecz mia艂y matowo偶贸艂t膮 barw臋, kolor malarycznej gor膮czki i innych chor贸b t^ryki.

- Jak si臋 nazywasz, ch艂opcze? — Jego g艂os brzmia艂 g艂臋boko i dono艣nie, brody m贸g艂by wygl膮da膰 na pi臋膰dziesi膮t lat, lecz Zouga wiedzia艂 na

61

pewno, 偶e ma siedemdziesi膮t trzy. Jedno rami臋 uniesione by艂o wy偶ej ni偶 drugie, a r臋ka z tej strony zwisa艂a pod nienaturalnym k膮tem. Zouga wiedzia艂, 偶e lew przegryz艂 si臋 przez bark i ko艣膰 g贸rnej cz臋艣ci ramienia, zanim Harkness zdo艂a艂 drug膮 r臋k膮 chwyci膰 wisz膮cy u pasa n贸偶 i wbi膰 go bestii mi臋dzy przednie nogi, si臋gaj膮c serca. Wydarzy艂o si臋 to przed czterdziestu laty, a przekrzywione rami臋 sta艂o si臋 znakiem rozpoznawczym Harknessa.

— Ballantyne, sir! — wrzasn膮艂 Zouga, by przekrzycze膰 psy. — Morris

Zouga Ballantyne.

Starzec gwizdn膮艂 i psy ucich艂y, po czym zebra艂y si臋 wok贸艂 jego n贸g. Nie opu艣ci艂 broni, a wyraz zamy艣lenia pojawi艂 si臋 na jego twarzy.

— Syn Fullera Ballantyne'a, zgadza si臋?

— Tak jest, sir.

— Na Boga, ka偶dy syn Fullera Ballantyne'a zas艂uguje na kulk臋 w ty艂ek z mojej dwururki. Nie wier膰 si臋 za bardzo, kiedy b臋dziesz wsiada艂 na swojego konia, ch艂opcze, gdy偶 jestem cz艂owiekiem, kt贸ry 艂atwo ulega pokusom.

— Przejecha艂em szmat drogi, 偶eby pana zobaczy膰, panie Harkness. — Zouga u艣miechn膮艂 si臋 po swojemu, szczerze i zwyci臋sko, nie daj膮c za wygran膮. — Jestem jednym z najwi臋kszych pana wielbicieli. Przeczyta艂em wszystko, co kiedykolwiek o panu napisano, i wszystko, co napisa艂 pan w艂asnor臋cznie.

— W膮tpi臋 w to — warkn膮艂 Harkness — wi臋kszo艣膰 z moich ksi膮偶ek spalono. Zbyt mocne dla ich wra偶liwych duszyczek. — Lecz wrogi b艂ysk w jego oczach zmieni艂 si臋 w rado艣niejsze migotanie i Harkness przekrzywi艂 g艂ow臋, obserwuj膮c stoj膮cego przed sob膮 m艂odego m臋偶czyzn臋. — Nie w膮tpi臋, 偶e jeste艣 takim samym ignorantem i arogantem jak tw贸j ojciec, ale przynajmniej wys艂awiasz si臋 lepiej.

Zerkn膮艂 na czubki but贸w Zougi, pozwalaj膮c nast臋pnie swojemu spojrzeniu pow臋drowa膰 powoli w g贸r臋.

— Ksi膮dz — spyta艂 — jak tw贸j ojciec?

— Nie, sir, 偶o艂nierz.

— Pu艂k?

— Trzynasty Piechoty w Madras.

— Ranga?

— Major.

Mina Harknessa 艂agodnia艂a z ka偶d膮 odpowiedzi膮, a偶 wreszcie raz jesz

skrzy偶owa艂 spojrzenie z Zoug膮.

— Abstynent? Jak tw贸j ojciec?

— Nigdy w 偶yciu! — zapewni艂 go Zouga gwa艂towniej Harkness po pierwszy u艣miechn膮艂 si臋, pozwalaj膮c lufom strzelby opa艣膰 ku ziemi. Przez chv szarpa艂 koniuszek brody, a potem podj膮艂 decyzj臋. ,

— Chod藕. — Obr贸ci艂 g艂ow臋 w stron臋 chaty. W |rodku by艂 jeden ogn pok贸j centralny, z w膮skimi oknami nie przepuszczaj膮cymi zbyt wiele 艣v i dachem z wysuszonych trzcin zapewniaj膮cym przewiew. Pod艂og臋 pokrj muszle osadzone w stwardnia艂ym klepisku z wymieszanego b艂ota i 艂ajna, a 艢ciany mia艂y trzy stopy grubo艣ci.

Zouga zatrzyma艂 si臋 w przedsionku, zdumiony kolekcj膮 dziwnych

miot贸w pokrywaj膮cych 艣ciany, pi臋trz膮cych si臋 na ka偶dym krze艣le oraz stole i ustawionych po sufit w ciemnych k膮tach.

By艂y tam ksi膮偶ki, tysi膮ce ksi膮偶ek, oprawnych w sk贸r臋 i p艂贸tno, broszury i gazety, atlasy i encyklopedie. By艂a te偶 bro艅, assegai plemienia Zulu, tarcza Matabele, 艂uk Buszmen贸w z ko艂czanem zatrutych strza艂 oraz, oczywi艣cie, pistolety i strzelby — ca艂e ich tuziny na stojakach lub oparte po prostu o 艣ciany. By艂y r贸wnie偶 trofea my艣liwskie, przepi臋kna sk贸ra zebry w zygzakowate pasy, ciemna pl膮tanina lwiej grzywy, elegancko zakrzywiony r贸g bawo艂u, z臋by hipopotama i dzika etiopskiego, a tak偶e d艂ugie 偶贸艂te 艂uki ko艣ci s艂oniowej, grubsze od kobiecego uda i si臋gaj膮ce nad g艂ow臋 m臋偶czyzny. By艂y ska艂y, stosy ska艂, kt贸re b艂yszcza艂y i l艣ni艂y, kryszta艂y purpurowe i zielone, metaliczne guzy, mied藕 czerwie艅sza ni偶 z艂oto, w艂ochate pasma surowego azbestu — wszystko pokryte mi臋kk膮 warstw膮 kurzu i nieporz膮dnie porozrzucane.

Pok贸j pachnia艂 sk贸rami, psami i wilgoci膮, star膮 brandy i 艣wie偶膮 terpentyn膮, a wsz臋dzie le偶a艂y czyste p艂贸tna rozpi臋te ju偶 w drewnianych ramach. Dooko艂a sta艂y sztalugi z p艂贸tnami, na kt贸rych widnia艂y projekty naszkicowane w臋glem lub wypehiione ju偶 cz臋艣ciowo jaskraw膮 olejn膮 farb膮. Na 艣cianach wisia艂y sko艅czone obrazy.

Zouga podszed艂, by obejrze膰 z bliska jeden z nich, podczas gdy starzec dmuchn膮艂 w dwa kubki i wytar艂 je po艂膮 koszuli.

— Co my艣lisz o moich lwach? — zapyta艂 Zoug臋, studiuj膮cego olbrzymie p艂贸tno zatytu艂owane „Polowanie na lwy nad rzek膮 Gariep, luty 1846".

Zouga chrz膮kn膮艂 z uznaniem. Sam lubi艂 szkicowa膰 i gryzmoli膰, lecz uwa偶a艂 skrupulatne odtwarzanie rzeczywisto艣ci za domen臋 malarzy, podczas gdy w tych obrazach z ka偶dej linii wyziera艂a szczera, niemal dzieci臋ca rado艣膰. Kolory tak偶e by艂y radosne i nie pr贸bowa艂y imitowa膰 natury, perspektywy za艣 sprawia艂y wra偶enie kompletnie nierealnych. Posta膰 z rozwian膮 brod膮 siedz膮ca na koniu w tle dominowa艂a nad grup膮 lw贸w na pierwszym planie. Mimo to Zouga wiedzia艂, 偶e te dziwne twory mia艂y wymiern膮 warto艣膰. Cartwright zap艂aci艂 dziesi臋膰 gwinei za abstrakcyjny krajobraz. Zouga m贸g艂 tylko mie膰 nadziej臋, 偶e by艂o to wynikiem mody panuj膮cej w艣r贸d bogatych obywateli z artystycznymi pretensjami.

— M贸wi膮, 偶e moje lwy wygl膮daj膮 jak angielskie owczarki. — Harkness zerkn膮艂 gro藕nie na obraz. — Co o tym s膮dzisz, Ballantyne?

— By膰 mo偶e — zacz膮艂 Zouga, a potem ujrza艂, 偶e wyraz twarzy starca zmienia si臋 — ale jak偶e dzikie owczarki! — doda艂 szybko i Harkness za艣mia艂 si臋 g艂o艣no po raz pierwszy.

— Na Boga, to mi wystarczy! — Pokiwa艂 g艂ow膮, nape艂niaj膮c kubki do po艂owy ciemnobr膮zow膮 miejscow膮 brandy zwan膮 „Cape Smoke" i podaj膮c trunek Zoudze.

— Lubi臋 ludzi, kt贸rzy m贸wi膮 to, co my艣l膮. Niech zgnij膮 hipokryci. — Uni贸s艂 kubek w toa艣cie. — Przede wszystkim hipokrytyczni kaznodzieje, kt贸rych nie obchodzi B贸g, prawda ani inni ludzie.

Zouga mia艂 wra偶enie, 偶e wie, o kogo chodzi Harknessowi, lecz mimo to

uni贸s艂 sw贸j kubek. ... ... „ . ,

— Niech zgnij膮! — zgodzi艂 si臋 i ledwie opanowa艂 j臋k, kiedy alkohol eksplodowa艂 mu w gardle. — Dobre — rzek艂 chrapliwie.

Harkness otar艂 kciukiem w膮s, lewy, a potem prawy, zanim zapyta艂:

— Po co przyjecha艂e艣? . .

— Chc臋 odnale藕膰 mojego ojca i s膮dz臋, 偶e b臋dzie m贸g艂 mi pan powiedzie膰,

gdzie mam go szuka膰. . . ,

— Znale藕膰 go? — zagrzmia艂 starzec. — Powinni艣my by膰 wszyscy niebywale wdzi臋czni, 偶e zagin膮艂, i modli膰 si臋 ka偶dego dnia, by tak pozosta艂o.

— Rozumiem, co pan czuje, sir - skin膮艂 g艂ow膮 Zouga. - Czyta艂em ksi膮偶k臋, kt贸r膮 opublikowa艂 pan po wyprawie nad Zambezi.

Harkness towarzyszy艂 Fullerowi Ballantyne'owi podczas tej nieszcz臋艣liwej wyprawy jako zast臋pca dow贸dcy, mened偶er i g艂贸wny rysownik. Wszystkie zarzuty i oskar偶enia za niepowodzenie ca艂ej misji skupi艂y si臋 na mm. Fuller Ballantyne zwolni艂 go, obarczaj膮c win膮 za kradzie偶 zapas贸w ekspedycji, niekompetencj臋 w sprawach artystycznych, zaniedbywanie obowi膮zku poszukiwania ko艣ci s艂oniowej i totaln膮 ignorancj臋 w kwestiach dotycz膮cych znajomo艣ci okolicy i szlak贸w oraz plemion i ich zwyczaj贸w, a nast臋pnie powt贸rzy艂 te oskar偶enia w ksi膮偶ce, daj膮c do zrozumienia, 偶e win臋 za niepowodzenie wyprawy nale偶a艂oby z艂o偶y膰 na nier贸wne barki Thomasa

____nawet wspomnienie o ksi膮偶ce sprawi艂o, 偶e spalona s艂o艅cem twarz j

nabra艂a kolor贸w, a bia艂e w膮sy drgn臋艂y.

— Po raz pierwszy przekroczy艂em Limpopo w roku, w kt贸rym hulie Ballantyne przyszed艂 na 艣wiat. Sporz膮dzi艂em map臋, dzi臋ki kt贸rej dotar艂 jeziora Ngami. - Harkness zamilk艂 i machn膮艂 r臋k膮. - R贸wnie dob m贸g艂bym pr贸bowa膰 dyskusji z pawianami pokrzykuj膮cymi z wierzcho艂kc drzew — Potem spojrza艂 uwa偶niej na Zoug臋. — Co wiesz o Fullerze? Od kie odes艂a艂 was do domu, jak cz臋sto go widywa艂e艣? Ile czasu sp臋dzi艂 w twou towarzystwie?

— Przyjecha艂 do domu raz.

— Ile czasu sp臋dzi艂 z tob膮 i twoj膮 matk膮?

— Kilka miesi臋cy, ale ci膮gle pisa艂 w gabinecie wuja Wilhama albo je z wyk艂adami do Londynu, Oxfordu czy Birmingham.

— Lecz ty, pomimo to, czu艂e艣 pal膮c膮 synowsk膮 mi艂o艣膰 i przywi膮zanie u艣wi臋conego i s艂awnego ojca?

Zouga pokr臋ci艂 g艂ow膮.

— Nienawidzi艂em go — rzek艂 spokojnie. — Ledwie znosi艂em dni dziel膮 nas od jego ponownego wyjazdu.

**-* w przekr臋ci艂 g艂ow臋 w bok, zaskoczony, oniemia艂y na chwil臋, a Zouj "^ lalka kropel brandy ze swojego kubka. . wcze艣niej nie m贸wi艂em o tym nikomu. — Sam wydawa艂 > — Nawet w g艂臋bi ducha nie przyznawa艂em si臋 do tego. Niena?

dzi艂em go za to, co zrobi艂 mi i mojej siostrze, ale przede wszystkim naszej matce.

Harkness wyj膮艂 pusty kubek z jego palc贸w, nape艂ni艂 go i odda艂 z powrotem. Potem rzek艂 spokojnie:

— Ja tak偶e powiem ci co艣, czego nie m贸wi艂em 偶adnemu innemu cz艂owiekowi na 艣wiecie. Spotka艂em twoj膮 matk臋 w Kuruman, m贸j Bo偶e, tak dawno temu. Ona mia艂a szesna艣cie czy siedemna艣cie lat, ja prawie czterdzie艣ci. By艂a taka 艂adna, taka nie艣mia艂a, a na dodatek wype艂niona tym specjalnym rodzajem rado艣ci. Poprosi艂em j膮, 偶eby za mnie wysz艂a. Jedyna kobieta, jakiej si臋 kiedykolwiek o艣wiadczy艂em. — Przerwa艂, odwr贸ci艂 si臋 ku jednemu 偶e swoich obraz贸w i spojrza艂 na niego. — Przekl臋te owczarki! — warkn膮艂, a potem, nie zmieniaj膮c pozycji, rzek艂 do Zougi: — A wi臋c dlaczego chcesz odnale藕膰 swojego ojca? Po co przejecha艂e艣 z powrotem do Afryki?

— Z dw贸ch powod贸w. By wyrobi膰 moj膮 w艂asn膮 reputacj臋 i stworzy膰 moj膮 w艂asn膮 fortun臋.

Harkness obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i spojrza艂 mu prosto w oczy.

— Na Boga, ch艂opcze, potrafisz by膰 bezpo艣redni! — Na jego twarzy pojawi艂 si臋 teraz wyraz szacunku. — W jaki spos贸b zamierzasz osi膮gn膮膰 te bardzo po偶膮dane cele?

Zouga opowiedzia艂 pokr贸tce o pomocy gazety, jak r贸wnie偶 Towarzystwa na Rzecz Zaprzestania Handlu Niewolnikami.

— Znajdziesz tu wiele m膮ki do swojego m艂yna — wtr膮ci艂 Harkness. — Na wybrze偶u wci膮偶 roi si臋 od handlarzy, pomimo tego, co mo偶na us艂ysze膰 w Londynie.

— Jestem tak偶e agentem Londy艅skiego Towarzystwa Kupc贸w Handluj膮cych z Afryk膮, ale mam r贸wnie偶 w艂asne towary i pi臋膰 tysi臋cy 艂adunk贸w do mojego karabinu Sharpsa.

Harkness spacerowa艂 przez chwil臋 po ciemnym pokoju, po czym zatrzyma艂 si臋 przed jednym z gigantycznych k艂贸w ustawionych pod przeciwleg艂膮 艣cian膮. By艂 tak stary i ci臋偶ki, 偶e ledwie zw臋偶a艂 si臋 ku ko艅cowi, a czublk ju偶 dawno zaokr膮gli艂 si臋 od 艣cierania. Na jednej trzeciej d艂ugo艣ci, tam gdzie tkwi艂 zatopiony w szcz臋ce bestii, by艂 g艂adki i mia艂 pi臋kny, przejrzysty, jasno偶贸艂ty kolor, lecz reszt臋 przez sze艣膰dziesi膮t lat 偶ycia s艂onia zabarwia艂y na ciemno soki ro艣linne, walki i pl膮drowanie buszu.

— Wa偶y sto siedemdziesi膮t funt贸w — rzek艂 Harkness. — Cena w Londynie wynosi sze艣膰 szyling贸w za funta. — Poklepa艂 kie艂 otwart膮 d艂oni膮. — Wci膮偶 s膮 tam samce takie jak ten, ca艂e ich tysi膮ce. Lecz przyjmij rad臋 od starego wyjadacza — zapomnij o swoim modnym Sharpsie i u偶ywaj jednej ze strzelb na s艂onie kalibru dziesi臋膰. Wyrzucaj膮 kul臋, kt贸ra wa偶y 膰wier膰 funta, i chocia偶 maj膮 diabelny odrzut, nios膮 lepiej ni偶 ka偶dy z tych nowoczesnych karabin贸w. — Pomarszczona twarz poja艣nia艂a, iskra zapali艂a si臋 w ciemnych oczach. — Jeszcze jedna rada: podchod藕 jak najbli偶ej. Co najmniej na czterdzie艣ci krok贸w i mierz w serce. Zapomnij o tym, co m贸wili ci o strzale w m贸zg, mierz w serce... —

5 — LotKkoh

65

Przerwa艂 nagle i przekrzywi艂 g艂ow臋, u艣miechaj膮c si臋 smutno. — Na Boga, ale偶 to sprawia, 偶e cz艂owiek znowu chcia艂by by膰 m艂ody!

Podszed艂 do Zougi i przyjrza艂 mu si臋 uwa偶nie. Pewna my艣l uderzy艂a go z tak膮 osza艂amiaj膮c膮 nag艂o艣ci膮, 偶e niemal wypowiedzia艂 j膮 na g艂os: „Gdyby Helen da艂a mi inn膮 odpowied藕, m贸g艂by艣 by膰 moim synem". Lecz powstrzyma艂 si臋 i zamiast tego rzek艂:

— A zatem jak mog臋 ci pom贸c?

— Mo偶e mi pan powiedzie膰, gdzie mam zacz膮膰 poszukiwania Fullera Ballantyne'a.

Harkness wyrzuci艂 r臋ce w powietrze.

— To ogromna kraina — tak wielka, 偶e podr贸偶 przez ni膮 mog艂aby zaj膮膰 ci ca艂e 偶ycie.

— Dlatego przyjecha艂em do pana.

Harkness podszed艂 do wielkiego sto艂u z jasnego sosnowego drewna, kt贸ry bieg艂 przez ca艂膮 niemal d艂ugo艣膰 pomieszczenia, i zgi臋tym ramieniem odsun膮艂 ksi膮偶ki, papiery i miseczki z farbami.

— Przynie艣 krzes艂o — nakaza艂.

Usiedli naprzeciw siebie nad oczyszczonym blatem, Harkness ponownie nape艂ni艂 kubki i postawi艂 butelk臋 z resztk膮 alkoholu mi臋dzy nimi.

— Dok膮d uda艂 si臋 Fuller Ballantyne? — zawiesi艂 g艂os, po czym chwyci艂 jeden z siwych kosmyk贸w swojej bujnej brody i zacz膮艂 owija膰 go wok贸艂 wskazuj膮cego palca. Palec by艂 d艂ugi, ko艣cisty i pokryty grubymi bliznami, tam gdzie odrzut przegrzanej lub zbyt mocno na艂adowanej broni wbi艂 czubek kurka a偶 do ko艣ci.

— Dok膮d uda艂 si臋 Fuller Ballantyn? — powt贸rzy艂.

Zouga poj膮艂, 偶e pytanie jest retoryczne, i nic nie powiedzia艂.

— Po ekspedycji nad Zambezi szcz臋艣cie go opu艣ci艂o, reputacja by艂a kompletnie zniszczona — a cz艂owiek taki jak Fuller Ballantyne nie m贸g艂 tego znie艣膰. Ca艂e swoje 偶ycie po艣wi臋ci艂 pogoni za s艂aw膮. 呕adne ryzyko, 偶adna ofiara poniesiona przez niego czy innych nie wydawa艂a si臋 zbyt wielka. By艂 got贸w kra艣膰 i k艂ama膰 — tak, nawet zabi膰, by osi膮gn膮膰 sw贸j cel.

Zouga spojrza艂 na niego ostro, wyzywaj膮co.

— Zabi膰 — skin膮艂 g艂ow膮 Harkness. — Ka偶dego, kto sta艂 mu na drodze. Widzia艂em go w takiej sytuacji, ale to inna historia. Teraz chcemy si臋 dowiedzie膰, dok膮d pojecha艂.

Si臋gn膮艂 po zw贸j papieru le偶膮cy na blacie biurka, sprawdzi艂, czy to ten, o kt贸ry mu chodzi艂o, po czym chrz膮kn膮艂 aprobuj膮co i rozwin膮艂 go.

By艂a to mapa 艣rodkowej Afryki, od wschodniego do zachodniego wybrze偶a, na po艂udnie do Limpopo, na p贸艂noc do jezior, narysowana czarnym tuszem, ozdobiona na brzegach charakterystycznymi postaciami i zwierz臋tami autorstwa Harknessa.

Zouga natychmiast spojrza艂 na ni膮 po偶膮dliwie. Wszystko, o co Harkness 掳ST!LJegO, Ta' czu艂 sam w S艂芦bi duszy- Musia艂 j膮 mie膰, nawet je艣li mia艂by j膮 ukra艣膰-lub, na Boga, zabi膰. Musia艂 j膮 mie膰.

66

Mapa by艂a ogromna — mia艂a co najmniej pi臋膰 st贸p kwadratowych powierzchni — narysowana r臋cznie na najwy偶szej jako艣ci p艂贸tnowanym papierze. By艂a niezwykle szczeg贸艂owa, z ogromn膮 ilo艣ci膮 zwi臋z艂ych znak贸w, informacjami z pierwszej r臋ki, precyzyjnymi notatkami, wykaligrafowana eleganckim, drobnym pismem mo偶liwym do odczytania tylko przez szk艂o powi臋kszaj膮ce.

„Tutaj du偶e zgrupowania stad s艂oni od czerwca do wrze艣nia".

„Tutaj natrafi艂em na ska艂臋 z艂otono艣n膮, wydajno艣膰 dwie uncje z tony".

„Tutaj bogate z艂o偶a miedzi eksploatuje plemi臋 Gutus".

„St膮d konwoje niewolnik贸w wyruszaj膮 w kierunku wybrze偶a w czerwcu".

Takich notatek by艂y dos艂ownie setki, ka偶da w r贸wnej kwadratowej ramce odpowiadaj膮cej dok艂adnemu punktowi na mapie.

Harkness z p贸艂u艣miechem obserwowa艂 twarz Zougi, a potem poda艂 mu szk艂o powi臋kszaj膮ce, by m贸g艂 uwa偶niej si臋 przyjrze膰.

Kilka minut zaj臋艂o Zoudze zrozumienie, 偶e obszary zacieniowane na r贸偶owo oznaczaj膮 „korytarze przej艣ciowe" na wysokim afryka艅skim p艂askowy偶u. Bezpieczne tereny, na kt贸re mo偶na by艂o przenie艣膰 zwierz臋ta hodowlane, by uchroni膰 je przed inwazj膮 much tse-tse. Okropna choroba ngana, przenoszona przez te owady, mog艂a zdziesi膮tkowa膰 ca艂e stada. Wiedz臋 na temat tych korytarzy afryka艅skie plemiona zbiera艂y przez setki lat, a tutaj zosta艂a wiernie oddana przez Thomasa Harknessa. Warto艣膰 tej wiedzy by艂a trudna do ocenienia.

„Tutaj impi, wojownicy Mzilikaziego, zabijaj膮 wszystkich podr贸偶nik贸w".

„Tutaj nie ma wody pomi臋dzy majem a pa藕dziernikiem".

„Tutaj niebezpieczne malaryczne powietrze od pa藕dziernika do grudnia".

W miejscach najwi臋kszych zagro偶e艅 umieszczono odpowiednie symbole, oznaczono r贸wnie偶 wyra藕nie wszystkie znane szlaki w g艂膮b kontynentu, chocia偶 tych by艂o stosunkowo niewiele.

Zaznaczono tak偶e miasta afryka艅skich kr贸l贸w oraz po艂o偶enie ich obronnych kraal贸w, strefy wp艂yw贸w ka偶dego z nich by艂y podane, wraz z imionami poszczeg贸lnych dow贸dc贸w.

„Tutaj trzeba uzyska膰 pozwolenie na zabijanie s艂oni od wodza Mafy. Nie mo偶na mu ufa膰".

Harkness patrzy艂 na m艂odego cz艂owieka pochylaj膮cego si臋 gorliwie nad bezcennym dokumentem. Na twarzy starca malowa艂 si臋 wyraz niemal czu艂o艣ci, a raz skin膮艂 g艂ow膮, gdy jakie艣 wspomnienie przemkn臋艂o mu przez my艣l niczym cie艅. Wreszcie przem贸wi艂.

— Tw贸j ojciec b臋dzie pr贸bowa艂 odzyska膰 swoj膮 reputacj臋 jednym mocnym uderzeniem. — Harkness zamy艣li艂 si臋 na moment. — Musi nakarmi膰 to swoje monstrualne ego. S膮 dwa obszary, kt贸re narzucaj膮 si臋 od razu. Tutaj!

• Po艂o偶y艂 otwart膮 d艂o艅 w poprzek olbrzymiego terenu na p贸艂noc i zach贸d od jeziora Marawi. W tym miejscu na mapie zamiast wyczerpuj膮cych, dok艂adnych informacji widnia艂y skromne, pe艂ne wahania uwagi oparte na pog艂oskach i miejscowych legendach lub wr臋cz spekulacje zako艅czone znakiem zapytania.

67

„Szejk Assab z Omanu donosi, 偶e rzeka Lualaba p艂ynie na p贸艂noc i zach贸d. Mo偶e wpada膰 do jeziora Tanganika". — Wykropkowane zarysy rzek, zamiast dok艂adnych szczeg贸艂贸w. — „Pemba, w贸dz Marakanu, informuje o ogromnym jeziorze w kszta艂cie motyla dwadzie艣cia pi臋膰 dni marszu od Khoto Khota. Nazywa si臋 Lomani. Mo偶liwe 藕r贸d艂o Luapula i 藕r贸d艂a Herodota". — Jezioro by艂o naszkicowane. — „Pytanie. Czy jezioro Tanganika ma po艂膮czenie z jeziorem Albert? Pytanie. Czy jezioro Tanganika ma po艂膮czenie z jeziorem Lomani? Je艣li tak, to czy Lomani jest g艂贸wnym 藕r贸d艂em rzeki Nil?"

Harkness dotkn膮艂 dw贸ch znak贸w zapytania swoim pokrzywionym, ko艣cistym palcem.

— Tutaj — powiedzia艂. — Wielkie znaki zapytania. Rzeka Nil. To przyci膮gn臋艂oby Fullera. M贸wi艂 o niej cz臋sto. — Harkness zachichota艂. — Zawsze z tym samym wst臋pem: „naturalnie s艂awa nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia". — Potrz膮sn膮艂 siw膮 g艂ow膮. — Znaczy艂a nie mniej ni偶 powietrze, kt贸rym oddycha艂. Tak, 藕r贸d艂o Nilu i s艂awa, jak膮 przynios艂oby swojemu odkrywcy — to by fascynowa艂o.

Harkness przez d艂ug膮 chwil臋 patrzy艂 nieruchomym wzrokiem na puste przestrzenie, marz膮c by膰 mo偶e, pieszcz膮c wizje budz膮ce si臋 w g艂臋bi b艂yszcz膮cych 偶贸艂tych oczu. Potem wsta艂, potrz膮saj膮c g艂ow膮, jakby dla otrze藕wienia.

— Jest jeszcze tylko jeden wyczyn, kt贸ry wywo艂a艂by r贸wnie wielkie zainteresowanie, okry艂 go r贸wnie wielk膮 chwa艂膮. — Harkness przesun膮艂 rozpostart膮 d艂oni膮 w d贸艂, na po艂udnie i wskaza艂 kolejny wielki pusty obszar po艣r贸d paj臋czyny g贸r i rzek. — Tutaj — rzek艂 cicho. — Zakazane kr贸lestwo Monomatapa.

Ju偶 sama nazwa robi艂a lekko niesamowite wra偶enie. Monomatapa. Jej d藕wi臋k sprawi艂, ze delikatne w艂oski na karku Zougi stan臋艂y d臋ba.

— S艂ysza艂e艣 o nim? — spyta艂 Harkness.

— Tak — skin膮艂 g艂ow膮 Zouga. — M贸wi膮, 偶e to biblijny Ofir, tam gdzie Szeba dobywa艂a swoje z艂oto. By艂 pan tam?

Harkness pokr臋ci艂 g艂ow膮.

— Dwa razy wyrusza艂em — rzek艂 oboj臋tnie. — Nie dotar艂 tam 偶aden bia艂y cz艂owiek. Nawet impi Mzilikaziegn nie dojechali nigdy tak daleko na wsch贸d. Portugalczycy spr贸bowali odnale藕膰 Cesarstwo Monomatapa raz, w 1569. Ca艂a ekspedycja zosta艂a wybita do nogi, nikt nie ocala艂. — Harkness prychn膮艂 z obrzydzeniem. — Portugalczycy, jak zreszt膮 nale偶a艂o si臋 tego po nich spodziewa膰, zaprzestali po tym zdarzeniu jakichkolwiek dalszych pr贸b dotarcia do Monomatapa. Od dwustu lat z zadowoleniem siedz膮 w swoich seraglios w Tete i Quelimane, p艂odz膮 miesza艅c贸w i przejmuj膮 niewolnik贸w i ko艣膰 s艂oniow膮 dostarczan膮 z g艂臋bi kontynentu.

— Ale s膮 przecie偶 jeszcze legendy o Monomatapa. S艂ysza艂em je od mojego ojca. Z艂oto i miasta z wielkimi murami.

Harkness z gracj膮 cz艂owieka o po艂ow臋 m艂odszego wsta艂 od sto艂u i podszed艂

68

do wzmacnianej 偶elazem skrzyni stoj膮cej pod 艣cian膮 za jego krzes艂em. Skrzynia nie by艂a zamkni臋ta na k艂贸dk臋, ale by podnie艣膰 wieko, stary cz艂owiek musia艂 u偶y膰 obu r膮k.

Wr贸ci艂 ze 艣ci膮gan膮 rzemieniem torb膮 wykonan膮 z mi臋kko wyprawionej sk贸ry. Sprawia艂a wra偶enie ci臋偶kiej, gdy偶 Harkness ni贸s艂 j膮 w dw贸ch r臋kach. Otworzy艂 torb臋 i wysypa艂 jej zawarto艣膰 na map臋.

Nie mo偶na by艂o pomyli膰 tego cudownego, 偶贸艂tego metalu z 偶adnym innym. Mia艂 g艂臋boki, ciep艂y po艂ysk, kt贸ry wprawia艂 ludzko艣膰 w oczarowanie od tysi臋cy lat. Zouga nie m贸g艂 opanowa膰 pragnienia, by wyci膮gn膮膰 r臋k臋 i go dotkn膮膰. Poczu艂 pod palcami jego wspaniale mi臋kk膮, g艂adk膮 powierzchni臋. Drogocenny metal zbito w ci臋偶kie, okr膮g艂e paciorki, ka偶dy wielko艣ci opuszki ma艂ego palca Zougi, kt贸re zosta艂y nast臋pnie nanizane na zwierz臋ce 艣ci臋gno, by uformowa膰 naszyjnik.

— Pi臋膰dziesi膮t osiem uncji — rzek艂 Harkness — i kruszec jest niezwyk艂ej czysto艣ci. Sprawdza艂em pr贸b臋.

Stary m臋偶czyzna prze艂o偶y艂 naszyjnik przez g艂ow臋 i pozwoli艂 mu opa艣膰 na 艣nie偶ny stok brody. Dopiero w tym momencie Zouga spostrzeg艂, 偶e mi臋dzy paciorkami znajduje si臋 wisiorek.

Mia艂 kszta艂t ptaka, stylizowanego soko艂a ze z艂o偶onymi skrzyd艂ami, kt贸ry siedzia艂 na okr膮g艂ym cokole, ornamentowanym tr贸jk膮tnym wzorem przypominaj膮cym rz膮d z臋b贸w rekina. Figurka by艂a wielko艣ci m臋skiego kciuka. G艂adzone przez ludzk膮 sk贸r臋 z艂oto wygl膮da艂o jak wypolerowane. Oczy ptaka wykonano z b艂yszcz膮cych zielonych kryszta艂k贸w.

— To podarunek od Mzilikazi. On nie potrzebuje z艂ota ani szmaragd贸w — tak, te kamienie to szmaragdy — skin膮艂 g艂ow膮 Harkness. — Jeden z impi Mzilikaziego zabi艂 star膮 kobiet臋 na Spalonej Ziemi. Znaleziono przy niej sk贸rzan膮 sakiewk臋.

— Gdzie jest Spalona Ziemia? — spyta艂 Zouga.

— Przepraszam. — Harkness pog艂aska艂 ma艂ego z艂otego ptaka. — Powinienem by艂 wyja艣ni膰. Wojownicy Mzilikaziego pustoszyli ziemie wzd艂u偶 jego granicy, czasem nawet na g艂臋boko艣膰 stu mil i wi臋cej. Wymordowali wszystkich, kt贸rzy tam 偶yli, i uznaj膮 te tereny za swoj膮 stref臋 buforow膮 maj膮c膮 chroni膰 ich przed wrogimi si艂ami. G艂贸wnie oddzia艂ami Bur贸w z po艂udnia, ale przed wszystkimi innymi wrogami tak偶e. Mzilikazi nazywa to Spalon膮 Ziemi膮 i to tam, na po艂udnie od jego kr贸lestwa, stra偶nicy graniczni Mzilikaziego zabili t臋 samotn膮 staruszk臋. Opisali j膮 jako kobiet臋 bardzo dziwn膮, nie pochodz膮c膮 z jakiegokolwiek znanego szczepu, m贸wi膮c膮 j臋zykiem, kt贸rego nie rozumieli.

Harkness 艣ci膮gn膮艂 naszyjnik i wrzuci艂 go beztrosko do torby, a Zoug臋 uk艂u艂a igie艂ka 偶alu. Mia艂by ochot臋 wa偶y膰 naszyjnik w d艂oni i czu膰 jego dotyk odrobin臋 d艂u偶ej. Harkness ci膮gn膮艂 cicho:

' — Oczywi艣cie, tak jak inni, s艂ysza艂e艣 opowiadania na temat z艂ota i wielkich miast. Ale to jest jedyne realne potwierdzenie, jakie uzyska艂em.

— Czy m贸j ojciec wiedzia艂 o tym naszyjniku? — spyta艂 Zouga, a Harkness skin膮艂 g艂ow膮. "^禄.

69

— Fuller chcia艂 go kupi膰, proponowa艂 mi niemal dwukrotn膮 warto艣膰 z艂ota. Siedzieli w milczeniu przez d艂ug膮 chwil臋, zatopieni w my艣lach, a偶 Zouga

zapyta艂 w podnieceniu:

— W jaki spos贸b cz艂owiek taki jak m贸j ojciec pr贸bowa艂by dotrze膰 do Monomatapa?

— Nie z po艂udnia ani nie z zachodu. Mzilikazi, kr贸l Matabele, nie przepu艣ci nikogo przez Spalon膮 Ziemi臋. Mam wra偶enie, 偶e Mzilikazi wi膮偶e jaki艣 g艂臋boki przes膮d z ziemi膮 na wsch贸d od swojej granicy. Nie wyrusza tam sam ani nie pozwala robi膰 tego innym. — Harkness pokr臋ci艂 g艂ow膮. — Nie, Fuller musia艂by spr贸bowa膰 od wschodu, z portugalskiego wybrze偶a, z jednej z ich osad. — Na powierzchni mapy Harkness zacz膮艂 szkicowa膰 mo偶liwe kierunki marszu. — Tutaj s膮 wysokie g贸ry. Widzia艂em je z daleka i wydawa艂y si臋 powa偶n膮 przeszkod膮. — Zapad艂a ju偶 noc i Harkness przerwa艂, by poinstruowa膰 Zoug臋: — Powiedz swojemu s艂u偶膮cemu, 偶eby rozsiod艂a艂 konie i zabra艂 je do stajni. Jest za p贸藕no na podr贸偶. Przenocujesz tutaj.

Kiedy Zouga wr贸ci艂, malajski s艂u偶膮cy zaci膮gn膮艂 story, zapali艂 lampy i poda艂 posi艂ek z艂o偶ony z 偶贸艂tego ry偶u i kurczaka ugotowanego w ognistym curry — Harkness za艣 otworzy艂 kolejn膮 butelk臋 brandy z Cape i zaczaj m贸wi膰 dalej, jakby nie by艂o 偶adnej przerwy. Zjedli, a potem odsun臋li od siebie emaliowane blaszane talerze i wr贸cili do mapy. Godziny mija艂y niepostrze偶enie.

W mi臋kkim 艣wietle lamp uczucie ekscytacji i podniecenia, kt贸re ich ogarn臋艂o, zosta艂o jeszcze bardziej pobudzone przez wypit膮 brandy. Co jaki艣 czas Harkness wstawa艂 i dla ubarwienia opowie艣ci si臋ga艂 po jak膮艣 pami膮tk臋 ze swoich podr贸偶y, tak膮 jak bry艂a kwarcu z wyra藕nie widocznymi w 艣wietle lampy 偶y艂kami z艂ota.

— Je艣li wida膰 z艂oto, to jest go du偶o — powiedzia艂 Harkness Zoudze.

— Dlaczego nigdy nie eksploatowa艂 pan znalezionych z艂贸偶?

— Nigdy nie potrafi艂em zatrzyma膰 si臋 wystarczaj膮co d艂ugo w jednym miejscu — u艣miechn膮艂 si臋 Harkness smutno. — Zawsze by艂a jeszcze jedna rzeka do sforsowania, g贸rski 艂a艅cuch albo jezioro, do kt贸rego musia艂em dotrze膰, albo szed艂em za stadem s艂oni. Nigdy nie mia艂em czasu na wbicie w ziemi臋 艂opaty, zbudowanie domu czy wyhodowanie stada.

Kiedy wstawa艂 艣wit, zagl膮daj膮c spoza zas艂on do ogromnego mrocznego pokoju, Zouga wykrzykn膮艂 nagle:

— Pojed藕 ze mn膮! Pojed藕 ze mn膮 odnale藕膰 Monomatapa! A Harkness za艣mia艂 si臋.

— My艣la艂em, 偶e to swojego ojca chcia艂e艣 odnale藕膰.

. . Wiesz, jak jest naprawd臋. — Zouga za艣mia艂 si臋 wraz z nim. Czu艂 si臋 dziwnie swobodnie w towarzystwie starego cz艂owieka, tak jakby zna艂 go ca艂e 偶ycie. — Lecz czy potrafisz wyobrazi膰 sobie min臋 mojego ojca, kiedy zjawisz ae, by go uratowa膰?

— Tak, to by艂oby tego warte — przyzna艂 Harkness, a potem 艣miech zgas艂 70

i jego miejsce zaj膮艂 wyraz tak g艂臋bokiego 偶alu, tak wszechogarniaj膮cego smutku, 偶e Zouga musia艂 si臋gn膮膰 ponad sto艂em, by dotkn膮膰 skrzywionego ramienia.

Harkness jednak odsun膮艂 si臋. Zbyt d艂ugo 偶y艂 sam. Nie potrafi艂 ju偶 przyj膮膰 pocieszenia od innego cz艂owieka.

— Jed藕 ze mn膮 — powt贸rzy艂 Zouga, pozwalaj膮c d艂oni opa艣膰 na dziel膮cy ich blat.

— Odby艂em ju偶 swoj膮 ostatni膮 wypraw臋 w g艂膮b kontynentu — rzek艂 Harkness bezd藕wi臋cznie. — Zosta艂y mi teraz farby i wspomnienia.

Podni贸s艂 wzrok i spojrza艂 na rz臋dy oprawionych p艂贸cien z ich b艂yszcz膮co radosnymi podobiznami zwierz膮t.

— Nadal jeste艣 silny, pe艂en 偶ycia — nie ust臋powa艂 Zouga. — Masz jasny umys艂.

— Wystarczy! — G艂os Harknessa by艂 ochryp艂y, przepe艂niony gorycz膮. — Jestem zm臋czony. Musisz i艣膰. Teraz, natychmiast.

Zouga poczu艂, jak rumieni si臋 z gniewu za to gwa艂towne odtr膮cenie, t臋 nag艂膮 zmian臋 nastroju i wsta艂 szybko.

— Id藕! — rzek艂 Harkness ponownie. Zouga skin膮艂 g艂ow膮.

— A zatem dobrze. — Jego wzrok ze艣lizn膮艂 si臋 na map臋. Wiedzia艂, 偶e musi j膮 mie膰, za jak膮kolwiek cen臋, chocia偶 wyczuwa艂, 偶e nie ma sumy, kt贸r膮 Harkness by zaakceptowa艂. B臋dzie musia艂 wymy艣li膰 jaki艣 plan, spos贸b, by wej艣膰 w jej posiadanie.

Odwr贸ci艂 si臋 i podszed艂 do drzwi, a psy, kt贸re spa艂y u ich st贸p, podnios艂y si臋 i pobieg艂y za nim.

— Stajenny! — zawo艂a艂 z w艣ciek艂o艣ci膮. — Przyprowad藕 konie. — I sta艂 w drzwiach ko艂ysz膮c si臋 niecierpliwie na pi臋tach, z r臋kami splecionymi z ty艂u i sztywnymi ramionami, nie ogl膮daj膮c si臋 na chud膮, zgarbion膮 posta膰 siedz膮c膮 wci膮偶 przy stole w 艣wietle lampy.

S艂u偶膮cy przyprowadzi艂 wreszcie konie i Zouga, nadal odwr贸cony ty艂em, zawo艂a艂 szorstko:

— 呕ycz臋 mi艂ego dnia, panie Harkness!

Odpowiedzi膮 by艂 g艂os starca, tak cichy i dr偶膮cy, 偶e ledwie go rozpozna艂.

— Przyjed藕 raz jeszcze. Mamy wi臋cej do przedyskutowania. Przyjed藕 — za dwa dni.

Gniewny nastr贸j opu艣ci艂 Zoug臋. Zacz膮艂 si臋 odwraca膰, lecz stary m臋偶czyzna odp臋dzi艂 go opryskliwym ruchem d艂oni, wi臋c zbieg艂 po schodkach, wskoczy艂 na konia i zmusi艂 do galopu na w膮skim, po偶艂obionym trakcie.

Harkness siedzia艂 przy stole jeszcze d艂ugo po tym, jak ucich艂 t臋tent ko艅skich kopyt. Dziwne, 偶e podczas godzin, kt贸re sp臋dzi艂 z m艂odzikiem, jego b贸l skry艂 si臋 w>g艂臋bokich zakamarkach 艣wiadomo艣ci. Poczu艂 si臋 m艂ody i silny, jakby udzieli艂 mu si臋 wigor i m艂odo艣膰 tamtego.

A potem, po propozycji Zougi, b贸l uderzy艂 z powrotem z dzik膮 si艂膮, niemal tak jakby chcia艂 przypomnie膰 starcowi, 偶e jego 偶ycie nie jest

71

ju偶 jego, 偶e pad艂o ofiar膮 hieny, kt贸ra mieszka g艂臋boko w jego brzuchu i ka偶dego dnia staje si臋 wi臋ksza, silniejsza, jakby 偶ywi艂a si臋 ludzkimi wn臋trzno艣ciami. Kiedy zamkn膮艂 oczy, m贸g艂 wyobrazi膰 sobie besti臋, tak jak j膮 widzia艂 w 艣wietle tysi臋cy ognisk — tam, w tej wspania艂ej krainie, kt贸rej ju偶 nigdy nie ujrzy. Istota w jego wn臋trzu skrada艂a si臋 w ten sam potajemny spos贸b i czu艂 jej cuchn膮cy oddech w swoim gardle. Chwyci艂 ci臋偶ko powietrze, gdy偶 b贸l powr贸ci艂 z ca艂膮 si艂膮 i bestia zatopi艂a swoje k艂y w jego ciele.

Wywr贸ci艂 krzes艂o si臋gaj膮c gwa艂townie po bezcenn膮 butelk臋 w szafce z ty艂u i poci膮gn膮艂 艂yk czystego, pal膮cego p艂ynu nie odmierzaj膮c go nawet na 艂y偶eczk臋. Wiedzia艂, 偶e to za du偶o, ale ka偶dego dnia potrzebowa艂 wi臋cej, by powstrzyma膰 hien臋, i codziennie ulga przychodzi艂a wolniej.

Opar艂 si臋 o r贸g szafki, czekaj膮c.

— Prosz臋 — wyszepta艂 — prosz臋, niech to si臋 wkr贸tce sko艅czy.

Tuzin wiadomo艣ci i zaprosze艅 oczekiwa艂o na Zoug臋, gdy wr贸ci艂 rano na posiad艂o艣膰 Cartwrighta, lecz tym, co podnieci艂o go najbardziej, by艂 oficjalny dokument z Admiralicji, uprzejma pro艣ba o spotkanie si臋 z Czcigodnym Ernestem Kempem, kontradmira艂em Kr贸lewskiej Marynarki, dow贸dc膮 eskadry

z Cape.

Zouga ogoli艂 si臋 i przebra艂, wk艂adaj膮c na t臋 okazj臋 swoj膮 najlepsz膮 marynark臋, chocia偶 droga do budynku Admiralicji by艂a d艂uga i pe艂na kurzu. Pomimo 偶e nie spa艂 ca艂膮 noc, czu艂 si臋 艣wie偶y i pobudzony.

Sekretarz admira艂a kaza艂 mu czeka膰 tylko kilka minut, zanim go wpu艣ci艂, i admira艂 Kemp wyszed艂 zza biurka, by powita膰 Zoug臋 uprzejmie, gdy偶 m艂ody cz艂owiek przybywa艂 z doskona艂ymi referencjami, a nazwisko Fullera Ballantyne'a nadal wzbudza艂o szacunek w Afryce.

— Mam wiadomo艣ci, kt贸re s膮dz臋, 偶e pana uciesz膮, majorze Ballantyne. Ale

najpierw kieliszek madery?

Zouga musia艂 powstrzyma膰 zniecierpliwienie, podczas gdy admira艂 nalewa艂 g臋ste wino. Gabinet Kempa by艂 bogato udekorowany, z obitymi aksamitem meblami i du偶膮 ilo艣ci膮 modnych ornament贸w, ma艂ych statuetek, bibelot贸w, wypchanych ptak贸w w szklanych gablotach, portret贸w rodzinnych w zdobionych ramach i ceramice, ro艣lin w doniczkach i obraz贸w w stylu, kt贸ry Zouga wysoko ceni艂. 娄 •

Admira艂 by艂 s艂usznego wzrostu, lecz zgarbiony, jakby chcia艂 przystosowa膰 swoje d艂ugie cia艂o do ograniczonej przestrzeni pomi臋dzy pok艂adami okr臋t贸w Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci. Wydawa艂 si臋 do艣膰 stary na odpowiedzialne stanowisko, jakie zajmowa艂, strze偶enie 偶yciodajnej arterii imperium do Indii i na Wsch贸d, lecz 8t?rLfy "y*1** m6& by膰 spowodowany z艂ym stanem zdrowia raczej ni偶 鈩 a t!~tmai ciemne worki sk贸ry Pod oczami i siatk臋 zmarszczek wok贸艂 ust, a gdy podawa艂 Zoudze kieliszek z mader膮, na powierzchni jego d艂oni ukaza艂y si臋 wyra藕nie rozszerzone, niebieskie 偶y艂y.

— Pa艅skie zdrowie, majorze Ballantyne. — A potem, gdy spr贸bowa艂

72

swojego wina, doda艂: — My艣l臋, 偶e mam dla pana 艣rodek transportu. Okr臋t z mojej eskadry zarzuci艂 wczoraj kotwic臋 w Table Bay i gdy tylko odnowi zapasy w臋gla i prowiantu, wy艣l臋 go z samodzielnym zadaniem na Kana艂 Mozambicki.

Zouga dowiedzia艂 si臋 podczas spotka艅 z dyrektorami Towarzystwa na Rzecz Zaprzestania Handlu Niewolnikami, 偶e jeden z rozkaz贸w admira艂a g艂osi艂: „Prosi si臋 pana i zobowi膮zuje do rozmieszczania statk贸w eskadry tak, aby w jak najpraktyczniejszy spos贸b uniemo偶liwi膰 statkom jakiegokolwiek chrze艣cija艅skiego pa艅stwa prowadzenie handlu niewolnikami na wybrze偶u Afryki poni偶ej r贸wnika".

Admira艂 najwyra藕niej zamierza艂 przeczesywa膰 wschodnie wybrze偶e za pomoc膮 statk贸w swojej eskadry i Zouga poczu艂 艂echc膮c膮 satysfakcj臋, gdy admira艂 doda艂 przyjaznym tonem:

— M贸j okr臋t nie b臋dzie musia艂 wiele zboczy膰, by zawin膮膰 do Quelimane i wysadzi膰 pana i pa艅skich ludzi.

— Nie wiem, jak panu dzi臋kowa膰, admirale. — Rado艣膰 Zougi by艂a wyra藕na i admira艂 Kemp u艣miechn膮艂 si臋 z sympati膮. Zrobi艂 wi臋cej ni偶 musia艂, gdy偶 m艂odzieniec sprawia艂 jak najlepsze wra偶enie i zas艂ugiwa艂 na pomoc, lecz teraz inne sprawy wymaga艂y jego uwagi, wi臋c admira艂 wyci膮gn膮艂 sw贸j z艂oty zegarek z dewizk膮, sprawdzi艂 godzin臋 i ci膮gn膮艂 dalej:

— Powinni艣cie by膰 gotowi do wyruszenia za pi臋膰 dni. — Wsadzi艂 zegarek z powrotem do kieszonki munduru. — Mam nadziej臋, 偶e ujrz臋 pana w pi膮tek? M贸j sekretarz wys艂a艂 panu zaproszenie, nieprawda偶? Pa艅ska siostra b臋dzie z panem, mam nadziej臋.

— Ale偶 oczywi艣cie, sir. — Zouga wsta艂 pos艂usznie, oczekuj膮c na pozwolenia odej艣cia. — Moja siostra i ja jeste艣my zaszczyceni.

W rzeczywisto艣ci Robyn powiedzia艂a: „Nie lubi臋 traci膰 czasu, Zouga, i nie mam zamiaru dotrzymywa膰 towarzystwa grupie podpitych marynarzy ani ich wiecznie paplaj膮cych 偶on".

Damy w Cape podekscytowane by艂y obecno艣ci膮 po艣r贸d nich s艂awnej Robyn Ballantyne, kt贸ra udawa艂a m臋偶czyzn臋 i wdar艂a si臋, udanie, na zarezerwowany wy艂膮cznie dla m臋偶czyzn teren. Po艂owa z nich uznawa艂a to za rozkosznie skandaliczne, reszta za艣 by艂a pe艂na zachwytu i podziwu. Mimo to Zouga nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e Robyn zap艂aci t臋 cen臋 za ich podr贸偶 do Quelimane.

— A zatem 艣wietnie — skin膮艂 g艂ow膮 admira艂 Kemp. — Dzi臋kuj臋 za spotkanie. — A gdy Zouga ruszy艂 w stron臋 drzwi, doda艂: — Aha, fazy okazji, majorze Ballantyne. Okr臋t to Black Joke", pod dow贸dztwem kapitana Codring-tona. M贸j sekretarz da panu list do niego, a ja sugeruj臋, by zobaczy艂 si臋 pan z kapitanem w celu przedstawienia si臋 i poznania daty wyp艂yni臋cia.

Nazwisko Codringtona wywo艂a艂o szok i Zouga musia艂 przemy艣le膰 swoj膮 decyzj臋, rozwa偶aj膮c komplikacje, jakie m贸g艂 spowodowa膰 taki wyb贸r okr臋tu.

Zouga by艂 wyczulony na punkcie ewentualnych zagro偶e艅 dla wyprawy, a Codrington zrobi艂 na nim wra偶enie cz艂owieka w gor膮cej wodzie k膮panego, niemal fanatyka. Nie m贸g艂 dopu艣ci膰, by jakikolwiek cie艅 pad艂 na niego jako

73

dow贸dc臋 wyprawy, a Codrington widzia艂 go p艂yn膮cego w towarzystwie cz艂owieka podejrzanego o handel niewolnikami. Nie mia艂 pewno艣ci, co mo偶e zrobi膰 Codrington.

Kwestia by艂a delikatnej natury: przyj膮膰 propozycj臋 i ryzykowa膰 zadenunc-jowanie przez Codringtona lub odm贸wi膰 i czeka膰 by膰 mo偶e dziesi臋膰 miesi臋cy na nast臋pny statek.

Gdyby op贸藕nienie wzros艂o tak bardzo, oznacza艂oby to rozmini臋cie si臋 z ch艂odniejsz膮 i suchsz膮 por膮 mi臋dzy monsunami, musieliby wtedy podr贸偶owa膰 po prze偶artych malari膮 i zarazami nadmorskich nizinach podczas najbardziej niebezpiecznej pory roku.

Zouga podj膮艂 decyzj臋.

— Dzi臋kuj臋 panu, admirale Kemp. Spotkam si臋 z kapitanem Codringtonem tak szybko, jak to b臋dzie mo偶liwe.

Thomas Harkness prosi艂, by Zouga powr贸ci艂 nast臋pnego dnia, a mapa by艂a wa偶niejsza nawet od szybkiego dostania si臋 do Quelimane.

Zouga wys艂a艂 Garnieta, s艂u偶膮cego Cartwright贸w, na pla偶臋 z zapiecz臋towanym listem do kapitana Codringtona i z poleceniem, by pop艂yn膮艂 艂odzi膮 na „Black Joke'a" i osobi艣cie dor臋czy艂 list dow贸dcy. W li艣cie admira艂 w najbardziej uprzejmych s艂owach zawczasu uprzedza艂, i偶 Zouga i Robyn odwiedz膮 kapitana nast臋pnego ranka. Zouga zda艂 sobie spraw臋, 偶e jego siostra wywiera na m臋偶czyznach wra偶enie nieproporcjonalne do jej urody — nawet admira艂 Kemp prosi艂 specjalnie o jej wizyt臋 — i nie mia艂 opor贸w przed wykorzystaniem siostry do okie艂znania temperamentu Codringtona. B臋dzie musia艂 uprzedzi膰 j膮, by u偶y艂a swego wdzi臋ku, lecz teraz czeka艂y go wa偶niejsze sprawy.

Dosiad艂 gniadego wa艂acha Cartwrighta i przegalopowa艂 po艂ow臋 偶wirowanego podjazdu mi臋dzy d臋bami, lecz potem pewna my艣l wpad艂a mu do g艂owy, wi臋c zawr贸ci艂 konia i pogna艂 z powrotem do go艣cinnego bungalowu. Jego na艂adowany colt le偶a艂 na wierzchu podr贸偶nej skrzyni. Wetkn膮艂 go za po艂臋 p艂aszcza, po czym, wskoczywszy na przywi膮zanego wa艂acha, wsun膮艂 bro艅 ukradkiem do torby przy siodle.

Wiedzia艂, 偶e musi zdoby膰 map臋 Harknessa jakimkolwiek kosztem, lecz rozmy艣lnie powstrzymywa艂 si臋 przed rozwa偶aniem, jak wysoki 贸w koszt mo偶e si臋 okaza膰.

Zmusi艂 wierzchowca do szybkiego pokonania stromej drogi pod g贸r臋, po czym da艂 mu kilka minut odpoczynku w w膮skim przej艣ciu mi臋dzy ska艂ami, zanim ponownie ruszy艂 w d贸艂 stromym zboczem.

Wra偶enie, 偶e kryta strzech膮 chata w zagajniku drzew mlekowych popada艂a w ruin臋, wydawa艂o si臋 jeszcze bardziej intensywne. Milcz膮cy i samotny dom wygl膮da艂 na kompletnie opuszczony. Zouga zsiad艂 z konia, zarzuci艂 lejce na ga艂膮藕 drzewa i pochyli艂 si臋, by poluzowa膰 popr臋g. Potem spokojnie odpi膮艂 sprz膮czk臋 juku i wsun膮艂 colta za pas, okrywaj膮c go po艂膮 p艂aszcza.

74

Gdy ruszy艂 w kierunku ganku, wielki boerhund, kt贸ry le偶a艂 w cieniu, podni贸s艂 si臋 i zbli偶y艂, by go powita膰. W odr贸偶nieniu od swojej poprzedniej gwa艂towno艣ci, teraz by艂 potulny. Z podkulonym ogonem i opadni臋tymi uszami zaskamla艂 cicho, kiedy rozpozna艂 Zoug臋.

Ballantyne wszed艂 na ganek i zastuka艂 pi臋艣ci膮 w drzwi, s艂ysz膮c, jak echo uderze艅 odbija si臋 po wielkim pokoju. Stoj膮cy obok boerhund przekrzywi艂 g艂ow臋, obserwuj膮c go w oczekiwaniu, lecz nic nie zm膮ci艂o ciszy panuj膮cej w starej chacie.

Zouga zastuka艂 jeszcze dwa razy, po czym nacisn膮艂 na klamk臋. Drzwi by艂y zamkni臋te. Spojrza艂 na mosi臋偶ny zamek i napar艂 na drzwi ramieniem, lecz ci臋偶kie tekowe deski mocno siedzia艂y w futrynie. Wyszed艂 na zewn膮trz i okr膮偶y艂 dom, mru偶膮c oczy w obronie przed jaskrawym blaskiem s艂o艅ca odbijaj膮cym si臋 od bia艂ych 艣cian domu. Okna by艂y zas艂oni臋te.

Na przeciwleg艂ym kra艅cu podw贸rka znajdowa艂y si臋 dawne pomieszczenia dla niewolnik贸w, obecnie zajmowane przez s艂u偶膮cego Harknessa. Zouga zawo艂a艂 go g艂o艣no, lecz pok贸j by艂 pusty, a popi贸艂 w piecu zimny. Wr贸ci艂 do g艂贸wnego budynku i stan膮艂 przed zamkni臋tymi drzwiami do kuchni.

Wiedzia艂, 偶e powinien wsi膮艣膰 na konia i odjecha膰, ale potrzebowa艂 mapy, cho膰by tylko na kr贸tko, by sporz膮dzi膰 kopi臋. Harknessa nie by艂o w domu, a za trzy dni, mo偶e mniej, Zouga mia艂 na pok艂adzie „Black Joke'a" opu艣ci膰 Table Bay.

W rogu ganku le偶a艂a sterta pordzewia艂ych narz臋dzi ogrodniczych. Zouga wybra艂 r臋czn膮 kos臋 i ostro偶nie wetkn膮艂 czubek ostrza w szpar臋 pomi臋dzy framug膮 a drzwiami. Zamek by艂 stary i zu偶yty, zasuwka 艂atwo ust膮pi艂a pod naciskiem ostrza i Zouga m贸g艂 pchn膮膰 drzwi na o艣cie偶 drug膮 r臋k膮.

Nadal nie by艂o jeszcze za p贸藕no. Sta艂 w drzwiach przez d艂ug膮 chwil臋, a potem wzi膮艂 g艂臋boki oddech i wszed艂 cicho do mrocznego wn臋trza.

D艂ugi korytarz prowadzi艂 wzd艂u偶 zamkni臋tych drzwi do g艂贸wnego pomieszczenia. Zouga ruszy艂 nim, otwieraj膮c kolejne drzwi. W jednym z pokoi ujrza艂 olbrzymie poczw贸rne 艂贸偶ko z odsuni臋tymi zas艂onami i rzuconym w nie艂adzie strojem do spania.

Szybko dotar艂 do g艂贸wnego pomieszczenia. Panowa艂 tu p贸艂mrok i gdy Zouga przyzwyczaja艂 do niego wzrok, jego uszu dobieg艂 niski, bucz膮cy d藕wi臋k. Pomruk owad贸w zdawa艂 si臋 wype艂nia膰 ca艂y pok贸j. Brzeszczenie brzmia艂o niepokoj膮co,, niemal gro藕nie i Zouga poczu艂, jak sk贸ra cierpnie mu na ramionach.

— Panie Harkness! — zawo艂a艂 chrapliwie, a szum przeszed艂, w g艂o艣ne bzyczenie. Co艣 wyl膮dowa艂o na policzku Zougi i zacz臋艂o pe艂zn膮膰 po sk贸rze. Str膮ci艂 owada wzdrygaj膮c si臋 z obrzydzeniem i podszed艂 do najbli偶szego okna. Jego palce mia艂y trudno艣ci z rozplataniem tasiemek zas艂on. Kiedy im si臋 wreszcie uda艂o, Zouga rozchyli艂 story i do pokoju wpad艂 snop bia艂ego s艂onecznego 艣wiat艂a.

Thomas Harkness siedzia艂 na jednym z rze藕bionych foteli przy zagraconym stole i patrzy艂 na Zoug臋 nieruchomym wzrokiem.

Muchy 艂azi艂y po nim, wielkie metalicznie niebieskie i zielone muchy

75

b艂yszcz膮ce w 艣wietle s艂o艅ca. Ze szczeg贸lnym upodobaniem zbiera艂y si臋 wok贸艂 g艂臋bokiej, ciemnej rany w 艣rodku piersi Harknessa. Zakrzep艂a krew zabarwi艂a na czarno 艣nie偶n膮 brod臋 i utworzy艂a pod krzes艂em zastyg艂膮 ka艂u偶臋.

Zouga sta艂 oniemia艂y przez wiele sekund, a potem zrobi艂 pe艂en wahania krok do przodu. Stary cz艂owiek opar艂 jedn膮 ze swoich wielkokalibrowych strzelb na s艂onie o nog臋 od sto艂u, odwracaj膮c j膮 do g贸ry, tak 偶e muszka wbi艂a mu si臋 w pier艣, a jego r臋ce wci膮偶 jeszcze by艂y zaci艣ni臋te na lufie

— Dlaczego to zrobi艂e艣?! — zawo艂a艂 Zouga g艂upio, a starzec w milczeniu odwazajemni艂 jego spojrzenie.

Harkness zdj膮艂 but z prawej nogi i nacisn膮艂 spust palcem. Olbrzymi impet ci臋偶kiej o艂owianej kuli przesun膮艂 fotel z m臋偶czyzn膮 pod 艣cian臋, lecz zaci艣ni臋te w 艣miertelnym spazmie palce Harknessa nie pu艣ci艂y lufy.

— To by艂a g艂upia decyzja. — Zouga wyj膮艂 cygaro ze swojego pude艂ka i zapali艂 je. Zapach 艣mierci wisia艂 w pomieszczeniu, dra偶ni膮c mu gard艂o i podniebienie. Zouga zaci膮gn膮艂 si臋 mocno tytoniowym dymem.

Nie widzia艂 powodu, by czu膰 偶al. Zna艂 starego cz艂owieka zaledwie przez jeden dzie艅 i noc. Przyjecha艂 tu tylko w jednym celu — by zdoby膰 map臋. Idiotycznie by艂o czu膰 teraz, jak g艂臋boki b贸l smutku zamienia mu nogi w o艂贸w i k艂uje w oczy. Czy偶by op艂akiwa艂 odchodz膮c膮 epok臋 bardziej ni偶 samego cz艂owieka? Harkness i legendy Afryki byli nierozerwalnie z艂膮czeni. Starzec sam sta艂 si臋 histori膮.

Zouga podszed艂 powoli do postaci w fotelu i przesun膮艂 d艂oni膮 po starej twarzy, zniszczonej przez 偶ycie i b贸l, zamykaj膮c powieki nad nieruchomymi czarnymi oczami.

Starzec wygl膮da艂 teraz spokojniej.

Zouga opar艂 si臋 o brzeg zagraconego sto艂u i pali艂 wolno cygaro, w zgodnym milczeniu z Thomasem Harknessem. Potem wrzuci艂 niedopa艂ek do du偶ej miedzianej spluwaczki ko艂o krzes艂a i poszed艂 do sypialni.

Wzi膮艂 prze艣cierad艂o z 艂贸偶ka, po czym wr贸ci艂 do pokoju.

Odp臋dzi艂 bzycz膮ce w艣ciekle muchy i zarzuci艂 p艂贸tno na siedz膮c膮 posta膰. Owijaj膮c ko艅ce wok贸艂 g艂owy wymrucza艂 cicho: — Podejd藕 blisko, starcze, i celuj w serce — powtarzaj膮c rad臋, kt贸rej udzieli艂 mu Harkness na po偶egnanie. Potem odwr贸ci艂 si臋 do sto艂u i zacz膮艂 przerzuca膰 sterty p艂贸tna i papier贸w, a偶 powoli jego niecierpliwo艣膰 zmieni艂a si臋 w trwog臋 — a nast臋pnie w panik臋, gdy bada艂 stos po stosie nie znajduj膮c mapy.

Dysz膮c, wyprostowa艂 si臋 wreszcie i spojrza艂 na okryt膮 prze艣cierad艂em posta膰.

— Wiedzia艂e艣, 偶e po ni膮 przyjad臋, nieprawda偶?

Podszed艂 do skrzyni i uni贸s艂 wieko pokonuj膮c op贸r skrzypi膮cych zawias贸w, lecz sk贸rzana torba ze z艂ot膮 zawarto艣ci膮 znikne艂a r贸wnie偶. Przekopa艂 skrzyni臋 do samego dna, ale nic nie znalaz艂. Potem zacz膮艂 szuka膰 na serio, sprawdzaj膮c metodycznie ka偶dy mo偶liwy schowek w zagraconym pokoju. Godzin臋 p贸藕niej podszed艂 do sto艂u i ponownie opar艂 si臋 o jego brzeg.

— Niech ci臋 diabli, przebieg艂y stary sukinsynu — rzek艂 cicho. Potem raz jeszcze rozejrza艂 si臋 wolno po pokoju, upewniaj膮c si臋, czy niczego liie

przeoczy艂. Zauwa偶y艂, 偶e obraz „Polowanie na lwy" nie wisi ju偶 na swoim miejscu.

Nagle uderzy艂 go humor ca艂ej sytuacji i jego gniewne spojrzenie poja艣nia艂o. Zouga zacz膮艂 chichota膰 z 偶alem.

— A wi臋c zrobi艂e艣 jednak ostatni kawa艂 Ballantyne'om, prawda? Na Boga, w ko艅cu zawsze post臋powa艂e艣 tak, jak chcia艂e艣, Tomie Harkness, to musz臋 ci przyzna膰.

Wsta艂 wolno i po艂o偶y艂 d艂o艅 na okrytym prze艣cierad艂em ramieniu.

— Wygra艂e艣, stary cz艂owieku. Zabierz wi臋c swoje sekrety do grobu. — Pod p艂贸tnem wyczu艂 pokrzywione stare ko艣ci i potrz膮sn膮艂 nimi lekko, a potem wr贸ci艂 szybko do swojego konia, gdy偶 mia艂 jeszcze wiele do zrobienia. Reszt臋 dnia zaj臋艂o mu pokonanie stromego traktu i dotarcie do s膮du magistrackiego, a nast臋pnie powr贸cenie z koronerem i jego asystentami.

Jeszcze tego wieczora pochowali pod drzewem mlekowym owini臋tego w p艂贸tno Thomasa Harknessa. Upa艂 w dolinie by艂 potworny i nie mogli czeka膰 na trumn臋 z miasta.

Zouga zostawi艂 koronera, kt贸ry mia艂 zaj膮膰 posiad艂o艣膰, sporz膮dzi膰 list臋 sprz臋t贸w i inwentarza, a nast臋pnie za艂o偶y膰 piecz臋cie na drzwiach starej chaty do czasu, gdy zorganizuje si臋 przew贸z dobytku.

Zouga pojecha艂 z powrotem sk膮pany z艂otym 艣wiat艂em zmierzchu, w zakurzonych butach i koszuli lepkiej od potu. Czu艂 si臋 wyczerpany i przybity, wci膮偶 targany b贸lem po 艣mierci starca i gniewem na jego ostatni 偶art.

S艂u偶膮cy wzi膮艂 od niego konia przed bungalowem.

— Dostarczy艂e艣 list kapitanowi Codringtonowi? —- zapyta艂 szorstko i nie czekaj膮c na odpowied藕 wspi膮艂 si臋 po schodach do domu. Mia艂 ochot臋 na drinka i gdy nalewa艂 sobie whisky do kryszta艂owej szklanki, jego siostra, wesz艂a do pokoju i zbli偶y艂a si臋, by poca艂owa膰 go lekko w policzek. Zmarszczy艂a nos w zetkni臋ciu z drapi膮cym dotykiem jego w膮s贸w i zapachem potu.

— Sta艂o si臋. Jemy dzi艣 wiecz贸r z Cartwrightami — rzek艂a. — Nie mog艂am tego unikn膮膰. — A potem, jakby przypominaj膮c sobie: — Ach, Zouga, kolorowy s艂u偶膮cy przyni贸s艂 co艣 dla ciebie dzi艣 rano, zaraz po tym, jak wyjecha艂e艣. Po艂o偶y艂am to w gabinecie.

— Od kogo?

Robyn wzruszy艂a ramionami.

— S艂u偶膮cy m贸wi艂 tylko 艂amanym holenderskim i wygl膮da艂 na przera偶onego. Uciek艂, zanim zd膮偶y艂am znale藕膰 kogo艣, kto by go przepyta艂.

Ze szklank膮 whisky w d艂oni Zouga wszed艂 do gabinetu. Kilka chwil p贸藕niej Robyn us艂ysza艂a tryumfalny 艣miech i zaciekawiona podesz艂a do otwartych drzwi. Zouga sta艂 przy bogato zdobionym biurku z drewna Ocotea bullata.

Na blacie le偶a艂a 艣ci膮gana rzemieniem torba z mi臋kko wyprawionej sk贸ry, z kt贸rej wysypywa艂 si臋 ci臋偶ki naszyjnik z l艣ni膮cego z艂ota; obok wida膰 by艂o rozpostart膮, wspaniale ilustrowan膮 map臋 na p艂贸ciennym podk艂adzie. Zouga sta艂 odwr贸cony plecami do drzwi, a w wyci膮gni臋tych r臋kach trzyma艂 kolorowy olejny obraz w du偶ej ramie przedstawiaj膮cy posta膰 na koniu otoczon膮 grup膮 dzikich

76

77

zwierz膮t. Gdy Robyn obserwowa艂a brata, ten przekr臋ci艂 p艂贸tno na drug膮 stron臋. W drewnie ramy wyryty by艂 艣wie偶y napis:

„Dla Zougi Ballantyne'a. Oby艣 znalaz艂 drog臋 do wszystkich swoich Mono-matapa — gdybym tylko m贸g艂 pojecha膰 z tob膮. Tom Harkness".

Zouga 艣mia艂 si臋 jeszcze, lecz w jego 艣miechu brzmia艂o co艣 niezwyk艂ego i gdy odwr贸ci艂 si臋, zdumiona Robyn ujrza艂a w oczach brata 艂zy.

Zouga otar艂 usta papierow膮 serwetk膮 i zachichota艂, podnosz膮c p艂acht臋 gazety i otwieraj膮c j膮 ponownie na drugiej stronie.

— Niech mnie diabli, Sissy, powinienem by艂 wiedzie膰, 偶e lepiej nie zostawia膰 ci臋 samej. — Przeczyta艂 jedno zdanie i wybuchn膮艂 g艂o艣nym 艣miechem. — Naprawd臋 tak mu powiedzia艂a艣? Naprawd臋?

— Nie pami臋tam, jakich u偶y艂am s艂贸w — odpar艂a Robyn skromnie — nie zapominaj, 偶e dzia艂o si臋 to w ogniu walki.

Siedzieli na tarasie bungalowu pod pergol膮 z winoro艣li, przez kt贸r膮 wczesne s艂o艅ce ciska艂o z艂ote monety blasku na st贸艂 ze 艣niadaniem.

Poprzedniego dnia wydawca „Cape Times", z kupieckim zamiarem zarobienia pieni臋dzy na zainteresowaniu osob膮 doktor Robyn Ballantyne, zaprosi艂 j膮 na wycieczk臋 po wojskowym szpitalu przy Obserwatorium, a Robyn w swojej niewinno艣ci uwierzy艂a, 偶e wizyta odbywa si臋 na zaproszenie w艂adz kolonii, i z rado艣ci膮 przyj臋艂a okazj臋 poszerzenia swoich zawodowych umiej臋tno艣ci.

Efekty wizyty przesz艂y naj艣mielsze oczekiwania wydawcy, gdy偶 generalny lekarz kolonii r贸wnie偶 zaplanowa艂 inspekcj臋 na ten dzie艅 i wszed艂 do g艂贸wnej sali operacyjnej szpitala, wraz ze swoimi asystentami, w momencie kiedy Robyn w obecno艣ci siostry zarz膮dzaj膮cej wypowiada艂a si臋 na temat szpitalnych g膮bek.

G膮bki trzymano w wiadrach z wod膮, czyst膮 wod膮 z galwanizowanych zbiornik贸w na deszcz贸wk臋 znajduj膮cych si臋 z ty艂u budynku. Wiadra umieszczono pod sto艂em operacyjnym, gdzie chirurg m贸g艂 艂atwo po nie si臋gn膮膰, a po wytarciu krwi czy ropy tampon wrzucano do specjalnej tacy, nast臋pnie prano i umieszczano z powrotem w wiadrze z czyst膮 wod膮.

— Zapewniam pani膮, pani doktor, 偶e moje piel臋gniarki bardzo starannie myj膮 g膮bki. — Matrona pe艂ni膮ca funkcj臋 siostry zarz膮dzaj膮cej by艂a straszliw膮 person膮 o sp艂aszczonych rysach buldoga i agresywnie wysuni臋tej do przodu szcz臋ce. Nachyli艂a si臋, zanurzy艂a d艂o艅 w wiadrze i wybrawszy jeden z tampon贸w, zaprezentowa艂a go Robyn.

— Mo偶e pani zobaczy膰, jakie s膮 bia艂e i mi臋kkie.

— Tak jak bia艂e i mi臋kkie s膮 roj膮ce si臋 w nich zarazki. — Robyn by艂a w艣ciek艂a, mia艂a czerwone plamy rumie艅c贸w na policzkach. — Czy nikt z was nie s艂ysza艂 o Josephie Listerze?

Lekarz generalny odpowiedzia艂 na to pytanie stoj膮c w drzwiach:

— Odpowied藕, doktor Ballantyne, brzmi NIE, nigdy nie s艂yszeli艣my

78

o tym cz艂owieku, kimkolwiek mo偶e on by膰. Nie mamy czasu na zajmowanie si臋 opiniami ka偶dego szale艅ca, ani te偶, je艣li o tym mowa, m臋skiego - przebiera艅ca.

Lekarz generalny doskonale wiedzia艂, kim jest stoj膮ca przed nim m艂oda kobieta. S艂ucha艂 plotek, co by艂o g艂贸wn膮 rozrywk膮 mieszka艅c贸w kolonii, i nie aprobowa艂 Robyn.

Ta z kolei zupe艂nie nie orientowa艂a si臋 co do to偶samo艣ci starszego d偶entelmena z g臋stymi siwymi bokobrodami i krzaczastymi brwiami, cho膰 z wysuszonych krwawych plam na przodzie jego surduta wnosi艂a, 偶e jest chirurgiem starej szko艂y, takim, kt贸ry operuje w noszonym na co dzie艅 ubraniu i pozwala, by plamy obwieszcza艂y o jego profesji. Oto mia艂a przeciwnika du偶o wi臋cej wartego ni偶 siostra zarz膮dzaj膮ca, wi臋c natar艂a na niego z bitewnym blaskiem w oczach.

— A zatem, sir, jestem zdumiona, 偶e przyznaje si臋 pan tak otwarcie do swojej ignorancji i bigoterii.

Lekarz generalny musia艂 najpierw z艂apa膰 oddech, zanim pluj膮c 艣lin膮 zdo艂a艂 udzieli膰 przygotowanej odpowiedzi:

— Na Boga, madame, chyba naprawd臋 nie oczekuje pani, 偶e b臋d臋 szuka艂 niebezpiecznej trucizny w ka偶dym py艂ku kurzu, w ka偶dej kropli wody, nawet na w艂asnych r臋kach. — Wyci膮gn膮艂 je przed siebie, potrz膮saj膮c d艂o艅mi przed twarz膮 Robyn. Pod paznokciami wida膰 by艂o ciemne obw贸dki zaschni臋tej krwi, gdy偶 operowa艂 tego ranka. Zbli偶y艂 twarz do Robyn, a ona odsun臋艂a si臋 nieco, unikaj膮c gniewnych kropelek 艣liny.

— Tak, sir — powiedzia艂a grzmi膮cym g艂osem. — Prosz臋 ich tam szuka膰, a tak偶e w ka偶dym pa艅skim oddechu i na tym brudnym ubraniu.

Wydawca notowa艂 z rozkosz膮 w swoim podr臋cznym kajeciku, podczas gdy wymiana zda艅 stawa艂a si臋 coraz bardziej zajad艂a, coraz bardziej przesi膮kni臋ta osobist膮 obraz膮. Nie oczekiwa艂 czego艣 a偶 tak wspania艂ego, ale szczytowy moment nadszed艂, kiedy Robyn sprowokowa艂a swojego przeciwnika do u偶ycia przekle艅stwa r贸wnie mocnego jak jego gniew.

— Pa艅skie s艂owa s膮 r贸wnie obrzydliwe jak te malutkie kochane g膮beczki — powiedzia艂a i rzuciwszy mu jedn膮 prosto w twarz z ca艂膮 si艂膮, tak 偶e woda zacz臋艂a skapywa膰 z bokobrod贸w na prz贸d surduta, wymaszerowa艂a z sali operacyjnej.

— Rzuci艂a艣 w niego? — Zouga opu艣ci艂 gazet臋 i spojrza艂 na siostr臋 siedz膮c膮 po przeciwnej stronie sto艂u. — Naprawd臋, Sissy, czasami zachowujesz si臋 zupe艂nie nie po kobiecemu.

— To prawda — zgodzi艂a si臋 Robyn, nieskruszona. — Lecz obserwacj臋 t臋 czynisz ju偶 nie po raz pierwszy. Poza tym nie mia艂am poj臋cia, 偶e on jest lekarzem generalnym.

Zouga kr臋ci艂 g艂ow膮 z 偶artobliwym niezadowoleniem i zerkaj膮c do gazety skonkludowa艂:

•— Jego opinia o tobie, wyra偶ona przed wydawc膮 gazety, brzmi, i偶 jeste艣 lekarzem-偶贸艂todziobem o w膮tpliwych kwalifikacjach, uzyskanych bardzo niedawno w nikomu nie znanej szkole medycznej, za pomoc膮 jeszcze bardziej w膮tpliwych metod.

79

— Och, cudowne! — Robyn klasn臋艂a w d艂onie. — Jest lepszym m贸wc膮 ni偶 chirurgiem.

— M贸wi nast臋pnie, 偶e rozwa偶a p贸j艣cie do s膮du w celu uzyskania satysfakcji. __Za zaatakowanie g膮bk膮! — Robyn za艣mia艂a si臋 lekko wstaj膮c od sto艂u. —

Fig臋 dostanie, lecz my po艣pieszmy si臋 lepiej, je艣li chcemy zd膮偶y膰 na spotkanie z kapitanem Codringtonem.

Gdy Robyn sta艂a na rufie barki przybijaj膮cej do stalowej burty kanonierki, jej nastr贸j wci膮偶 jeszcze by艂 radosny.

Po艂udniowo-wschodni wiatr zamieni艂 powierzchni臋 Table Bay w pole bawe艂nianych grzyw i rozci膮gn膮艂 gruby, bia艂y obrus chmur nad g贸r膮 o p艂askim wierzcho艂ku. Mieszka艅cy kolonii nazywali ten wiatr,.Doktorem Cape", gdy偶 bez niego letnie upa艂y by艂yby nie do wytrzymania. Z drugiej strony, wiatr stanowi艂 ci膮g艂e zagro偶enie dla 偶eglugi i dno zatoki usiane by艂o wrakami statk贸w. Dw贸ch cz艂onk贸w za艂ogi „Black Joke'a" obserwowa艂o lin臋 kotwiczn膮, gdy偶 kanonierka szarpa艂a si臋 i wyrywa艂a.

Barka stan臋艂a przy burcie, z g贸ry spuszczono grube konopne liny i tuzin ludzi zacz臋艂o transportowa膰 艂adunek do kot艂owni kanonierki, zanim uczyniono cokolwiek, by zabra膰 na statek go艣ci.

Gdy Robyn wesz艂a na g艂贸wny pok艂ad, natychmiast spojrza艂a w g贸r臋. Codrington sta艂 na pok艂adzie oficerskim, w samej koszuli i spodniach, o g艂ow臋 wy偶szy od otaczaj膮cych oficer贸w, a jego wybielone przez s艂o艅ce blond w艂osy l艣ni艂y w promieniach niczym 艣wiat艂o latarni morskiej.

Grupa m臋偶czyzn obserwowa艂a wy艂adunek w臋gla z barki stoj膮cej przy lewej burcie kanonierki.

— Niech majtkowie rozepn膮 brezent nad skrzyniami! — zawo艂a艂 Codrington do swojego bosmana na barce. — Inaczej wezm膮 nas za band臋 kominiarzy.

Ca艂y pok艂ad 偶y艂 celowym pandemonium uzupe艂niania zapas贸w jedzenia, w臋gla oraz wody. Robyn, z Zoug膮 u boku, zosta艂a wch艂oni臋ta przez ten pozorny chaos. Codrington odwr贸ci艂 si臋 od relingu i spostrzeg艂 ich.

. Wydawa艂 si臋 m艂odszy, ni偶 go zapami臋ta艂a, gdy偶 jego twarz nie by艂a ju偶 tak surowa, a zachowanie swobodniejsze. W por贸wnaniu z posiwia艂ymi, przedwcze艣nie postarza艂ymi marynarzami wok贸艂 siebie sprawia艂 niemal ch艂opi臋ce wra偶enie, lecz to z艂udzenie min臋艂o, kiedy tylko Codrington zobaczy艂 swoich go艣ci. Nagle jego rysy stwardnia艂y, linia ust zmieni艂a si臋, a oczy przybra艂y ch艂odny wyraz, upodabniaj膮c si臋 barw膮 do bladych szafir贸w.

— Kapitanie Codrington — powita艂 go Zouga ze swoim najbardziej wystudiowanym wdzi臋kiem. — Jestem major Ballantyne.

— Spotkali艣my si臋 ju偶, sir — odpar艂 Codrington nie pr贸buj膮c odwzajemni膰 u艣miechu.

Zouga ci膮gn膮艂 dalej, niezra偶ony:

— Czy mog臋 przedstawi膰 moj膮 siostr臋, doktor Ballantyne? Codrington spojrza艂 na Robyn.

— Do us艂ug, madame. — By艂o to bardziej skinienie g艂owy ni偶 uk艂on. — Czyta艂em co nieco na temat pani dalszych osi膮gni臋膰 w dzisiejszej gazecie. —

80

Przez chwil臋 to uszczypliwe zdanie wisia艂o w powietrzu, a w b艂臋kitnych oczach pojawi艂 si臋 figlarny b艂ysk. — Ma pani si艂臋 przekonania, madame, i jeszcze silniejsz膮 praw膮 r臋k臋.

Potem odwr贸ci艂 si臋 ponownie do Zougi.

— Mam rozkazy od admira艂a Kempa przetransportowa膰 pana i pa艅ski 艂adunek do Quelimane. Bez w膮tpienia nasze towarzystwo wyda si臋 panu nu偶膮ce w por贸wnaniu 2 poprzedni膮 kompani膮. — Codrington odwr贸ci艂 si臋 powoli i spojrza艂 na zacumowanego p贸艂 mili dalej „Hurona". Po raz pierwszy Zouga zaniepokoi艂 si臋, id膮c wzrokiem za spojrzeniem Codringtona. Kapitan m贸wi艂 dalej: — W ka偶dym razie by艂bym wdzi臋czny, gdyby艣cie mogli pa艅stwo stawi膰 si臋 na pok艂adzie tego okr臋tu nie p贸藕niej ni偶 o dwunastej w po艂udnie pojutrze, kiedy to oczekuj臋 dobrej fali do opuszczenia zatoki. A teraz prosz臋 mi wybaczy膰. Musz臋 powr贸ci膰 do dowodzenia moim okr臋tem. — Sk艂oni艂 g艂ow臋 i bez podania r臋ki ani 偶adnego innego grzeczno艣ciowego gestu odwr贸ci艂 si臋 do czekaj膮cych oficer贸w.

Zouga nagle straci艂 sw贸j wdzi臋k. Twarz mu pociemnia艂a i wydawa艂a si臋 puchn膮膰 z gniewu na to obra藕liwe po偶egnanie.

— Ma wart grzechu policzek — warkn膮艂 gwa艂townie do Robyn. Przez moment waha艂 si臋, a potem rzek艂 szorstko: — Chod藕, idziemy — po czym odwr贸ci艂 si臋, przemierzy艂 pok艂ad i zszed艂 z powrotem do barki. Robyn ani drgn臋艂a.

Czeka艂a spokojnie, a偶 Codrington sko艅czy dyskusj臋 ze swoim bosmanem, po czym obejrzy si臋, udaj膮c zaskoczenie, 偶e wci膮偶 j膮 tu widzi.

— Kapitanie Codrington, m贸j brat i ja opu艣cili艣my „Hurona" pod moim naciskiem. Dlatego szukamy teraz innego 艣rodka podr贸偶y. — M贸wi艂a niskim, ochryp艂ym g艂osem, lecz w jej ruchach by艂o takie napi臋cie, 偶e Codrington nie m贸g艂 oderwa膰 od niej wzroku. — Mia艂 pan racj臋. „Huron" to statek niewolniczy, a St. John jest handlarzem niewolnik贸w. Udowodni艂am to.

— Jak?! — zawo艂a艂 Codrington zmienionym nagle g艂osem.

— Nie mog臋 teraz m贸wi膰. M贸j brat... — spojrza艂a w kierunku relingu, oczekuj膮c, 偶e Zouga pojawi si臋 tam z powrotem lada moment. Pouczy艂 j膮 drobiazgowo, jak ma si臋 zachowywa膰 wzgl臋dem Codringtona. — B臋d臋 na przystani w Rogger Bay dzi艣 po po艂udniu — doda艂a szybko.

— O kt贸rej?

— O trzeciej — powiedzia艂a, po czym odwr贸ci艂a si臋 i unosz膮c sukni臋 ponad kostki, po艣pieszy艂a w kierunku relingu na lewej burcie.

Admira艂 Kemp kr臋ci艂 si臋 nerwowo na ogromnym, rze藕bionym fotelu biskupim, kt贸ry jego m艂odsi oficerowie nazywali „tronem". Jego wielko艣膰 podkre艣la艂a chudo艣膰 cia艂a starego cz艂owieka. Wydawa艂o si臋, 偶e ramiona admira艂a s膮 za w膮skie, by utrzyma膰 mas臋 z艂otego szamerunku dekoruj膮cego jego b艂臋kitny mundur. Obiema r臋kami trzyma艂 si臋 por臋czy fotela, by nie dygota膰 nerwowo, gdy偶 jego m艂odsi oficerowie zawsze sprawiali, 偶e stawa艂 si臋 niespokojny.

Clinton Codrington nachyli艂 si臋 w stron臋 admira艂a i m贸wi艂 szybko,

6 —LotiokoU

81

przekonywaj膮co, u偶ywaj膮c swoich kszta艂tnych d艂oni, by podkre艣li膰 ka偶d膮 tez臋. Admira艂a m臋czy艂a taka ilo艣膰 energii i entuzjazmu. Wola艂 m臋偶czyzn o mniej merkuriuszowym usposobieniu, co do kt贸rych mo偶na by艂o mie膰 pewno艣膰, 偶e wykonaj膮 rozkazy co do joty, bez wprowadzania zdumiewaj膮cych improwizacji.

Na oficer贸w z reputacj膮 „b艂yskotliwych" patrzy艂 zawsze z g艂臋bok膮 podejrzliwo艣ci膮. Nigdy nie cieszy艂 si臋 tak膮 opini膮 jako m艂ody cz艂owiek, a jego przezwisko brzmia艂o wr臋cz „Guzdra艂a" Kemp i zawsze wierzy艂, 偶e s艂owo „b艂yskotliwo艣膰" jest kamufla偶em dla niestabilno艣ci.

Specyfika s艂u偶by na tej stacji wymaga艂a, by posy艂a膰 m艂odych ludzi, takich jak Codrington, na kilkumiesi臋czne samodzielne misje, zamiast trzyma膰 ich razem z reszt膮 floty pod surowym okiem starszego oficera, gotowego ukr贸ci膰 w ka偶dej chwili jakiekolwiek nierozwa偶ne zachowanie.

Kemp mia艂 niejasne przeczucie, 偶e zostanie powa偶nie skompromitowany przez tego w艂a艣nie oficera, zanim sko艅czy si臋 jego s艂u偶ba na stanowisku dow贸dcy eskadry Cape i b臋dzie m贸g艂 odebra膰 tytu艂 szlachecki oraz wr贸ci膰 do spokoju i ukochanego zacisza swojego domu w Surrey. To, 偶e jego plany na przysz艂o艣膰 nie zosta艂y jeszcze nara偶one na szwank przez m艂odego Codringtona, by艂o dzie艂em niezwykle przychylnego losu, lecz Kemp mia艂 trudno艣ci z zachowaniem oboj臋tnego wyrazu twarzy, kiedy przypomnia艂 sobie incydent z Calabash.

Coldrington ruszy艂 do obozu niewolnik贸w w Calabash pewnego pogodnego czerwcowego ranka. Pi臋膰 argenty艅skich statk贸w niewolniczych dostrzeg艂o g贸rne 偶agle kanonierki, kiedy dzieli艂o ich jeszcze trzydzie艣ci mil, i handlarze natychmiast zacz臋li wy艂adowywa膰 niewolnik贸w z powrotem na pla偶臋.

Kiedy Black Joke" dotar艂 na miejsce, pi臋ciu kapitan贸w u艣miecha艂o si臋 g艂adko, 艂adownie by艂y puste, a dwa tysi膮ce biednych istot ludzkich siedzia艂o w rz臋dach na pla偶y. Ku dodatkowej uciesze handlarzy, znajdowali si臋 dobre dwadzie艣cia mil morskich na po艂udnie od r贸wnika, a zatem w owym czasie poza zasi臋giem jurysdykcji brytyjskiej marynarki. Baraki obozu dlatego postawiono, w艂a艣nie w Calabash, by wykorzysta膰 t臋 luk臋 w mi臋dzynarodowych porozumie* niach.

Uciecha handlarzy przerodzi艂a si臋 w oburzenie, gdy Black Joke" wysun膮艂 swoje armaty i pod gro藕b膮 oddania strza艂u pos艂a艂 na statki niewolnicze 艂odzie z uzbrojonymi lud藕mi.

Hiszpa艅cy kapitanowie, pod ich neutralnymi argenty艅skimi flagami, protestowali zaciekle przeciwko obecno艣ci napastnik贸w na swoich pok艂adach.

— Nie jeste艣my napastnikami — wyja艣ni艂 spokojnie Codrington argenty艅skiemu kapitanowi. — Jeste艣my uzbrojonymi doradcami i nasza rada brzmi: zacznijcie z powrotem 艂adowa膰 wasz towar — i to szybko.

Hiszpan kontynuowa艂 swoje protesty, a偶 huk wystrza艂u oddanego z „Black Joke'a" zwr贸ci艂 jego uwag臋 na pi臋膰 stryczk贸w dyndaj膮cych na rei kanonierki. Hiszpan by艂 przekonany, 偶e stryczki nie zostan膮 wykorzystane zgodnie ze swoim przeznaczeniem — lecz potem spojrza艂 raz jeszcze w lodowate szafirowe oczy

82

m艂odego angielskiego oficera o bia艂ych w艂osach i uzna艂, 偶e wcale nie jest a偶 tak pewny.

Kiedy niewolnicy zostali za艂adowani z powrotem na statki Hiszpan贸w, Anglik, ich samozwa艅czy uzbrojony doradca, udzieli艂 im jeszcze jednej nieproszonej rady. A mianowicie, 偶eby niewolnicza flotylla podnios艂a kotwice i obra艂a kurs na lini臋 r贸wnika, kt贸r膮 przeci臋艂a pi臋膰 godzin p贸藕niej.

Wtedy kapitan Codrington dokona艂 bardzo dok艂adnego pomiaru pozycji s艂o艅ca, zajrza艂 do swojej ksi膮偶ki i zaprosi艂 hiszpa艅skiego dow贸dc臋 do sprawdzenia sporz膮dzonych oblicze艅 i potwierdzenia, i偶 obecnie znajduj膮 si臋 na pi膮tej sekundzie szeroko艣ci pomocnej. Nast臋pnie aresztowa艂 go bezzw艂ocznie i zaj膮艂 pi臋膰 argenty艅skich statk贸w, a uzbrojeni doradcy automatycznie zamienili si臋 w marynarzy przejmuj膮cych w posiadanie wojenny 艂up.

Kiedy Codrington wraz ze swoj膮 zdobycz膮 zawin膮艂 do Table Bay, admira艂 Kemp z przera偶eniem wys艂ucha艂 z ust Hiszpana opisu ich schwytania, po czym natychmiast uda艂 si臋 na spoczynek z b贸lem brzucha i migren膮. Le偶膮c w 艂贸偶ku podyktowa艂 najpierw rozkaz ograniczaj膮cy swobod臋 poruszania si臋 Codringtona do jego statku, a statku do pok艂adu kotwicowiska, nast臋pnie pe艂en trwogi sporz膮dzi艂 raport do Pierwszego Lorda Admiralicji.

Ten epizod, kt贸ry 艂atwo m贸g艂 zako艅czy膰 si臋 s膮dem wojennym i ca艂kowitym pozbawieniem Codringtona prawa do 偶eglugi oraz gwa艂townym ko艅cem stara艅 Kempa o szlachectwo i emerytur臋, w rzeczywisto艣ci przyni贸s艂 obu m臋偶czyznom korzy艣ci i awansy.

Siup wioz膮cy list admira艂a do Pierwszego Lorda min膮艂 inny okr臋t Kr贸lewskiej Marynarki, kt贸ry p艂yn膮艂 na po艂udnie z rozkazami dla dow贸dcy eskadry w Cape nie tylko od Pierwszego Lorda, lecz tak偶e od sekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Kempa zobowi膮zywano, by w przysz艂o艣ci stosowa艂 „klauzul臋 o wyposa偶eniu" wobec jednostek wszystkich chrze艣cija艅skich kraj贸w — z k艂uj膮cym w oczy wyj膮tkiem Stan贸w Zjednoczonych Ameryki — na wszystkich szeroko艣ciach, zar贸wno na pomoc, jak i na po艂udnie od r贸wnika.

Rozkazy datowano na cztery dni przed rajdem Codringtona do obozu w Calabash, czyni膮c jego dzia艂ania nie tylko legalnymi, lecz tak偶e wysoce chwalebnymi.

Admira艂 Kemp zosta艂 zawr贸cony z samej kraw臋dzi zawodowej przepa艣ci, jego szlachectwo by艂o zapewnione, a panowie Coutts ze Strandu wyp艂acili mu okr膮g艂膮 sumk臋 jako jego cz臋艣膰 艂upu. Pi臋ciu Hiszpan贸w skazano na najbli偶szym posiedzeniu s膮du Komisji Mieszanej w Cape Town. Warto艣膰 nagrody Kempa si臋gn臋艂a kilku tysi臋cy funt贸w, nagroda m艂odego kapitana wynios艂a niemal dwa razy tyle, a obaj oficerowie otrzymali listy pochwalne od Pierwszego Lorda.

Wszystko to jednak w 偶aden spos贸b nie zwi臋kszy艂o zaufania b膮d藕 sympatii Kempa do podw艂adnego. Teraz s艂ucha艂 ze wzrastaj膮cym przera偶eniem sugestii, by" zezwoli艂 na przeszukanie ameryka艅skiego klipera handlowego korzystaj膮cego z go艣cinno艣ci portu Cape.

Przez kilka bolesnych chwil Kemp wyobra偶a艂 sobie swoje miejsce w historii,

83

jako cz艂owieka, kt贸ry sprowokowa艂 wybuch drugiej wojny z by艂ymi koloniami w Ameryce. Rz膮d ameryka艅ski bardzo jednoznacznie wypowiedzia艂 si臋 na temat ewentualnych pr贸b utrudniania 偶eglugi jego statkom, a w rozkazach Kempa znajdowa艂y si臋 na ten temat specjalne ust臋py.

— Admirale Kemp — Codrington wyra藕nie nie m贸g艂 opanowa膰 swojego entuzjazmu — nie ma najmniejszych w膮tpliwo艣ci, 偶e „Huron" to statek niewolniczy, przystosowany do prowadzenia handlu w 艣wietle klauzuli o wyposa偶eniu. Nie jest ju偶 na otwartym morzu, lecz stoi zakotwiczony na brytyjskich wodach terytorialnych. W ci膮gu dw贸ch godzin mog臋 znale藕膰 si臋 na jego pok艂adzie, z niezale偶nym 艣wiadkiem, nawet s臋dzi膮 S膮du Najwy偶szego.

Kemp odchrz膮kn膮艂 ha艂a艣liwie. W gruncie rzeczy pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰, ale by艂 tak przera偶ony, 偶e nie m贸g艂 wydoby膰 z siebie s艂owa. Codrington zdawa艂 si臋 odbiera膰 to jako wyraz aprobaty.

•— Ten cz艂owiek, St. John, to jeden z najbardziej nies艂awnych handlarzy niewolnik贸w naszych czas贸w. Jego nazwisko jest legendarne na wybrze偶u. M贸wi si臋, 偶e w ci膮gu jednego roku przewi贸z艂 trzy tysi膮ce niewolnik贸w 艣rodkowym przej艣ciem. To dla nas wyj膮tkowa okazja.

Kemp doby艂 wreszcie g艂osu.

— Jad艂em w 艣rod臋 obiad w ratuszu. Pan St. John by艂 obecny, jako osobisty go艣膰 Jego Ekscelencji. Stwierdzi艂em, 偶e jest d偶entelmenem, a wiem, 偶e we w艂asnym kraju ma spore wp艂ywy i wyrobion膮 pozycj臋 — rzek艂 spokojnie, bez 艣ladu emocji w g艂osie. Ta samokontrola zdziwi艂a nawet jego samego.

— Jest handlarzem niewolnik贸w. — Robyn Ballantyne odezwa艂a si臋 po raz pierwszy, od kiedy usadowi艂a si臋 przy oknie w gabinecie admira艂a. Dwaj m臋偶czy藕ni zapomnieli o jej obecno艣ci, lecz teraz odwr贸cili si臋 w jej stron臋. — Wesz艂am do g艂贸wnej 艂adowni „Hurona" i mog臋 potwierdzi膰, 偶e statek jest w pe艂ni przystosowany do przewozu niewolnik贸w — rzek艂a niskim, lecz czystym g艂osem.

Kemp poczu艂, jak wzbiera w nim fala gorzkiego rozczarowania. Dziwi艂 si臋 sobie, 偶e podczas ich pierwszego spotkania uzna艂 t臋 m艂od膮 kobiet臋 za czaruj膮c膮. Kemp lubi艂 m艂ode damy i osobi艣cie nakaza艂 sekretarzowi wys艂a膰 zaproszenia dla rodze艅stwa Ballantyne'贸w, lecz tego teraz 偶a艂owa艂. Wiedzia艂, naturalnie, 偶e to, co pocz膮tkowo wzi膮艂 za si艂臋 woli, jest w rzeczywisto艣ci przewrotno艣ci膮 urodzonego psotnika, a ta zwyczajna kobieta z du偶ym nosem i szerok膮 szcz臋k膮 jest daleka od bycia pi臋kn膮. Wyda艂a mu si臋 od艣wie偶aj膮co odmienna od wdzi臋cz膮cych si臋 i chichocz膮cych m艂odych dam z kolonii — lecz zda艂 sobie spraw臋, 偶e post膮pi艂 nierozwa偶nie. Zastanawia艂 si臋, czy jego sekretarz zdo艂a jeszcze wycofa膰 zaproszenia.

— My艣la艂am, admirale Kemp, 偶e do pana obowi膮zk贸w nale偶y wydanie rozkazu przeszukania „Hurona" — powiedzia艂a Robyn i Kemp odchyli艂 si臋 w swoim wielkim fotelu, oddychaj膮c z trudem przez otwarte usta. Jako admira艂owi Kr贸lewskiej Marynarki ju偶 dawno nie zdarzy艂o mu si臋, by kto艣 przypomina艂 mu o jego obowi膮zkach. Poczu艂, jak jego samokontrola s艂abnie.

Spojrza艂 na m艂od膮 osob臋. Czy偶by wyczuwa艂 jaki艣 szczeg贸lny jad w jej

84

g艂osie? Zastanawia艂 si臋. By艂a pasa偶erk膮 „Hurona". Opu艣ci艂a statek, kiedy tylko przybi艂 do Table Bay. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e ona jest „szybk膮" kobiet膮, a kapitan St. John przystojnym m臋偶czyzn膮.

Wszystko to sk艂ada艂o si臋 na interesuj膮c膮 histori臋, uzna艂 Kemp, po czym zapyta艂 sucho:

— Czy to prawda, panno Ballantyne, 偶e zaatakowa艂a pani generalnego lekarza w napadzie nie kontrolowanego gniewu?

Robyn gapi艂a si臋 na niego przez moment, kompletnie zbita z tropu t膮 nieoczekiwan膮 zmian膮 tematu, ale zanim zdo艂a艂a odpowiedzie膰, Kemp doda艂:

— Jest pani wyra藕nie bardzo wra偶liw膮 m艂od膮 kobiet膮. Musia艂bym starannie rozwa偶y膰 pope艂nienie wrogiego aktu wobec szacownego obywatela zaprzyja藕nionego kraju na podstawie pani niczym nie udokumentowanego o艣wiadczenia.

Wyci膮gn膮艂 z艂oty zegarek z kieszeni munduru i przez chwil臋 przygl膮da艂 mu si臋 z uwag膮.

— Dzi臋kuj臋 za odwiedzenie mnie, panno Ballantyne. — Ponownie nie u偶y艂 okre艣lenia „pani doktor". — Z niecierpliwo艣ci膮 oczekuj臋 naszego jutrzejszego spotkania. A teraz mo偶e pozwoli mi pani zamieni膰 kilka s艂贸w na osobno艣ci z kapitanem Codringtonem.

Robyn czuj膮c, jak p艂on膮 jej policzki, wsta艂a z krzes艂a pod oknem.

— Dzi臋kuj臋, admirale, by艂 pan bardzo uprzejmy i cierpliwy — rzek艂a przez zaci艣ni臋te z臋by i wysz艂a z pokoju.

Kemp nie obszed艂 si臋 tak 艂agodnie z Codringtonem. Podczas gdy m艂ody oficer sta艂 przed nim na baczno艣膰, admira艂 pochyli艂 si臋 na swoim tronie, a 偶y艂y niczym spl膮tane b艂臋kitne sznury wyst膮pi艂y mu na wierzchach d艂oni, gdy chwyci艂 kurczowo oparcia fotela.

— Post膮pi艂 pan nierozwa偶nie przyprowadzaj膮c tutaj t臋 m艂od膮 osob臋, by dyskutowa艂a o sprawach Marynarki — warkn膮艂.

— Musia艂em pana przekona膰, sir.

— Wystarczy, Codrington. Wys艂ucha艂em wszystkiego, co mia艂 pan do powiedzenia. Teraz niech pan pos艂ucha mnie.

— Tak jest, sir.

— Wykazuje pan naiwno艣膰 nie bior膮c pod uwag臋 zmian zachodz膮cych w ameryka艅skiej administracji. Czy nie wie pan, 偶e Abraham Lincoln ma wielkie szans臋 zosta膰 wybranym na stanowisko prezydenta?

— Wiem, sir.

— A zatem nawet pan powinien cho膰by mgli艣cie orientowa膰 si臋, jak delikatne kwestie wchodz膮 w gr臋. Ministerstwo Spraw Zagranicznych jest przekonane, 偶e nowa ameryka艅ska administracja w spos贸b znacz膮cy zmieni sw贸j stosunek do sprawy handlu niewolnikami.

' — Tak, sir! — zgodzi艂 si臋 sztywno Codrington.

— Czy wyobra偶a pan sobie, co b臋dzie oznacza艂o dla nas prawo do przeszukiwania ameryka艅skich okr臋t贸w na pe艂nym morzu?

— Tak, sir.

85

r

— B臋dziemy je mieli — kiedy tylko pan Lincoln z艂o偶y przysi臋g臋 i je艣li m艂odzi oficerowie naszej floty nie podejm膮 pochopnych dzia艂a艅, kt贸re mog艂yby uprzedzi膰 do nas Amerykan贸w.

— Tak, sir. — Codrington sta艂 sztywno wyprostowany, wpatruj膮c si臋 ponad g艂ow膮 admira艂a w obraz p贸艂nagiej Wenus wisz膮cy na pokrytej boazeri膮 艣cianie.

— Codrington — rzek艂 Kemp lodowato — mia艂 pan wiele szcz臋艣cia w Calabash. Przysi臋gam, 偶e je偶eli pa艅ska dzika natura raz jeszcze we藕mie nad panem g贸r臋, to spowoduj臋 pa艅skie zwolnienie ze s艂u偶by.

— Tak, sir.

— Od tej chwili obowi膮zuje pana 艣cis艂y zakaz zbli偶ania si臋 na odleg艂o艣膰 mniejsz膮 ni偶 dwie艣cie metr贸w do klipera handlowego „Huron", a gdyby natkn膮艂 si臋 pan na niego ponownie na otwartym morzu, odda mu pan honory i w 偶aden spos贸b nie ograniczy jego prawa do swobodnej 偶eglugi. Czy wyra偶am si臋 dostatecznie jasno?

— Tak, sir. — Codrington poruszy艂 ledwie wargami, a admira艂 wzi膮艂 dwa g艂臋bokie oddechy, po czym spyta艂 spokojniejszym tonem:

— Kiedy wyp艂ywa pan w kierunku Kana艂u Mozambickiego?

— Mam pa艅skie rozkazy, by wyruszy膰 z sobotnim przyp艂ywem, sir.

— Czy mo偶e pan przy艣pieszy膰 wyj艣cie w morze?

— Tak, sir, lecz oznacza艂oby to wyp艂yni臋cie z niepe艂nymi zapasami. Oczekujemy barki z prochem w sobot臋 o 艣wicie.

Kemp potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i westchn膮艂.

— Czu艂bym si臋 lepiej, gdyby by艂 pan ju偶 na morzu — mrukn膮艂. — Ale c贸偶, zgoda. Oczekuj臋 zatem, 偶e wyruszy pan wraz z „Black Joke'iem" w sobot臋 wczesnym rankiem.

Robyn Ballantyne czeka艂a na Codringtona w po偶yczonym od Cartwrighta powozie przy wej艣ciu do siedziby Admiralicji.

Codrington zbieg艂 po schodach z kapeluszem po,d pach膮 i wspi膮艂 si臋 sztywno na sk贸rzane siedzenie obok Robyn.

Hotentocki wo藕nica trzasn膮艂 batem nad l艣ni膮cymi ko艅skimi zadami, zaprz臋g szarpn膮艂 i pow贸z potoczy艂 si臋 wzd艂u偶 obsadzonego drzewami podjazdu.

呕adne z nich nie odzywa艂o si臋, dop贸ki nie opu艣cili teren贸w Admiralicji i nie zacz臋li zje偶d偶a膰 na lekkim hamulcu ze wzg贸rza w kierunku mostu Liesbeck.

— Co teraz zrobimy? — spyta艂a Robyn.

— Nic — odpar艂 Clinton Codrington.

Dwadzie艣cia minut p贸藕niej, gdy dotarli do grzbietu g贸ry i spojrzeli w d贸艂 na zatok臋, gdzie kotwiczy艂 „Huron", Robyn odezwa艂a si臋 ponownie:

— Czy nie przychodzi panu do g艂owy 偶aden spos贸b powstrzymania tego potwora?

— A pani? — odparowa艂 Codrington ostro i oboje milczeli, a偶 do chwili kiedy dotarli nad przysta艅.

艁odzie rybackie wr贸ci艂y ju偶 z morza, zosta艂y wyci膮gni臋te na pla偶臋, a ich

86

po艂贸w wy艂o偶ono na piasku. Wok贸艂 l艣ni膮cego srebrno-czerwonego stosu gospodynie i ich s艂u偶膮ce targowa艂y si臋 i handlowa艂y z opalonymi na br膮z, bosonogimi rybakami, podczas gdy rybackie syreny zwo艂ywa艂y swoim wyciem dalszych klient贸w z miasta. Dw贸jka w stoj膮cym nie opodal powozie przygl膮da艂a si臋 tej scenie z nienaturalnym napi臋ciem, unikaj膮c spogl膮dania sobie w oczy.

— B臋dzie pani na balu Admiralicji jutro wieczorem? — spyta艂 Codrington. — S艂ysza艂em, jak m贸wi艂 o tym Guzdra艂a Kemp.

— Nie. — Robyn pokr臋ci艂a gwa艂townie g艂ow膮. — Nie potrafi臋 znie艣膰 frywolnej paplaniny i idiotycznego zachowania ludzi podczas takich imprez, a przede wszystkim nie chc臋 by膰 powt贸rnie go艣ciem tego cz艂owieka.

Codrington spojrza艂 na ni膮 po raz pierwszy od chwili, gdy dojechali do przystani. Jest 艂adn膮 kobiet膮, pomy艣la艂, z t膮 po艂yskuj膮co przejrzy艣cie sk贸r膮 i my艣l膮cymi ciemnozielonymi oczami pod czarnymi, 艂ukowato sklepionymi brwiami. Lubi艂 mocne kobiety, a pozna艂 si艂臋 woli Robyn na tyle, by obdarzy膰 j膮 szacunkiem, kt贸ry, jak zda艂 sobie spraw臋, m贸g艂 艂atwo przerodzi膰 si臋 w zauroczenie.

— Czy m贸g艂bym sk艂oni膰 pani膮 do zmiany zdania? — spyta艂 cicho, a Robyn spojrza艂a na niego zaskoczona. — Podj膮艂bym si臋 roli bycia partnerem trze藕wej konwersacji i pe艂nego godno艣ci ta艅ca.

— Ja nie ta艅cz臋, kapitanie.

— To wielka ulga — przyzna艂 Codrington — bo ja r贸wnie偶, je艣li nie jest to konieczne. — U艣miechn膮艂 si臋. Nie przypomina艂a sobie, by widzia艂a wcze艣niej u艣miech na jego twarzy. Zmienia艂 go szalenie. Bladoniebieskie oczy, kt贸re pociemnia艂y z rado艣ci, straci艂y zimny blask, a dwie g艂臋bokie, weso艂e zmarszczki uformowa艂y si臋 w k膮cikach jego ust, si臋gaj膮c 艂ukiem do w膮skiego, prostego nosa.

— Guzdra艂a Kemp ma doskona艂ego kucharza — kusi艂 dziewczyn臋. — Dobre jedzenie i powa偶na rozmowa.

Jego z臋by, porcelanowo bia艂e i bardzo r贸wne, odcina艂y si臋 wyra藕nie od g艂臋bokiej opalenizny sk贸ry. Robyn poczu艂a, jak k膮ciki ust unosz膮 si臋 jej w u艣miechu, a Codrington spostrzeg艂 t臋 zmian臋 i po艣pieszy艂 wykorzysta膰 uzyskan膮 przewag臋:

— Mog臋 mie膰 nowe informacje, jaki艣 nowy plan w zwi膮zku z „Huronem", kt贸ry chcia艂bym z pani膮 przedyskutowa膰.

— W takim razie nie b臋d臋 si臋 d艂u偶ej opiera艂a. — Wybuchn臋艂a w ko艅cu g艂o艣nym 艣miechem, z tak zaskakuj膮c膮 niewymuszon膮 rado艣ci膮, 偶e niekt贸rzy z bli偶ej stoj膮cych gapi贸w odwr贸cili si臋 ku niej i u艣miechn臋li z sympati膮.

— Spotkajmy si臋 wi臋c. Gdzie? Kiedy? — Nie zdawa艂 sobie sprawy, jak bardzo u艣miech dodaje mu atrakcyjno艣ci.

— Nie — po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego ramieniu. — Brat b臋dzie mi towarzyszy艂, lecz je艣li wybierze si臋 pan na bal, to czekam z niecierpliwo艣ci膮 na nasz膮 arcywa偶n膮 rozmow臋. — Znowu odezwa艂 si臋 w niej diabe艂 i 艣cisn臋艂a rami臋 Codringtona, znajduj膮c przyjemno艣膰 w jego natychmiastowej reakcji, sposobie, w jaki mi臋艣nie m臋偶czyzny napi臋艂y si臋 pod koniuszkami jej palc贸w.

— Zaczekaj — powiedzia艂a do wo藕nicy i patrzy艂a, jak szczup艂a, wysoka

87

r~

posta膰 schodzi w d贸艂 pla偶y, do miejsca gdzie czeka艂a na niego szalupa z „Black Joke'a".

Mia艂 na sobie galowy mundur, w艂o偶ony specjalnie z okazji wizyty u admira艂a. Z艂ote epolety uwypukla艂y szeroko艣膰 jego ramion, a kr贸j marynarki podkre艣la艂 w膮sko艣膰 talii. Nagle Robyn zacz臋艂a zastanawia膰 si臋, czy w艂osy na ciele m臋偶czyzny s膮 tak samo jasne jak warkocz spleciony u nasady karku. W艂asne rozwa偶ania zaszokowa艂y j膮 i poruszy艂y. Przedtem nigdy taka my艣l nie przysz艂aby jej do g艂owy. Przed czym? — zapyta艂a sam膮 siebie, a odpowied藕* by艂a jasna: przed ow膮 noc膮 na „Huronie". Mungo St. John mia艂 wiele na sumieniu. Spokojnie obarczywszy win膮 w艂a艣ciwego cz艂owieka, Robyn odwr贸ci艂a wzrok od spr臋偶ystej figury Clintona Codringtona i pochyli艂a si臋, by powiedzie膰 wo藕nicy:

— Do domu, prosz臋.

Postanowi艂a, 偶e nie p贸jdzie na bal u admira艂a, a potem zacz臋艂a recytowa膰 w duchu chrze艣cija艅skie wyznanie wiary.

Zouga pokona艂 jednak jej pe艂en dobrych intencji op贸r. Jechali z najstarsz膮, niezam臋偶n膮 c贸rk膮 Cartwright贸w odkrytym powozem, gdy偶 jesienna noc by艂a ciep艂a.

Cartwright i jego 偶ona pod膮偶ali zamkni臋tym powozem zaraz za nimi, przez ca艂膮 drog臋 pogr膮偶eni w powa偶nej konwersacji.

— Jestem pewna, 偶e Aletta zrobi艂a na nim wra偶enie — oznajmi艂a pani Cartwright.

— Moja droga, ten m艂odzieniec w og贸le nie ma szcz臋艣cia.

— Cierpliwo艣ci — odpar艂a pani Cartwright 艂agodnie. — S膮dz臋, 偶e ta wyprawa przyniesie mu tysi膮ce. To jeden z tych m艂odych ludzi, kt贸rym powiedzie si臋 w 偶yciu, jestem tego pewna.

— Wol臋 pieni膮dze w banku, moja droga.

— Wywo艂a艂 wok贸艂 siebie spory rozg艂os, zapewniam ci臋 — taki powa偶ny i wra偶liwy m艂ody cz艂owiek, i tak bardzo atrakcyjny. Tworzyliby z Alett膮 艂adn膮 par臋, a ty m贸g艂by艣 znale藕膰" dla niego miejsce w firmie.

Wszystkie lampy w budynku Admiralicji by艂y zapalone i 艂una z艂otego blasku wita艂a przybywaj膮cych go艣ci. Z drzew zwisa艂y kolorowe lampiony o艣wietlaj膮ce ogr贸d.

Orkiestra Marynarki w szkar艂atno-z艂otych mundurach zamieni艂a altank臋 w scen臋 i na parkiecie pod go艂ym niebem wirowa艂y ju偶 w otwieraj膮cym bal walcu pary, machaj膮c do jad膮cych powozami sp贸藕nialskich i pozdrawiaj膮c ich okrzykami, gdy ci ustawiali si臋 w kolejce pod portykiem g艂贸wnego wej艣cia do budynku.

Lokaje w perukach, odziani w liberie, jedwabne po艅czochy i buty z klamrami, podstawiali schodki i pomagali damom zej艣膰 na powitamy czerwony dywan. Na szczycie schod贸w sta艂 majordomus, anonsuj膮cy przybycie go艣ci niskim, gard艂owym okrzykiem.

88

— Major i doktor Ballantyne. Panna Cartwright.

Robyn nie przyzwyczai艂a si臋 jeszcze do skandalicznego szmerku 偶e艅skiego zainteresowania, jaki towarzyszy艂 ka偶demu jej wej艣ciu na jakiekolwiek publiczne spotkanie w kolonii. Szybka wymiana spojrze艅, skinienia g艂贸w, szepty za wachlarzami nadal wywo艂ywa艂y przy艣pieszone bicie serca i uczucie gorzkiej pogardy dla nich wszystkich.

— Czy przynios艂a艣 swoj膮 g膮bk臋, Sissy? Oczekuj膮, 偶e zaraz kogo艣 ni膮 uderzysz — mrukn膮艂 Zouga, a Robyn potrz膮sn臋艂a jego ramieniem, by go uciszy膰, lecz brat m贸wi艂 dalej: — albo zrzucisz sukni臋 i wbiegniesz po tych schodach w samych bryczesach.

— Jeste艣 naprawd臋 zepsuty. — Poczu艂a, jak opuszcza j膮 napi臋cie i u艣miechn臋艂a si臋 do Zougi z wdzi臋czno艣ci膮. Zaraz znale藕li si臋 w g膮szczu mundur贸w, ze z艂otymi galonami, granatowych lub szkar艂atnych, tu i 贸wdzie pojawia艂a si臋 g艂臋boka czer艅 wieczorowych sukien o偶ywiana wysokimi ko艂nierzami i bia艂ymi koronkowymi mankietami jedwabnych bluzek.

Suknie kobiet wykonano z tafty i falbaniastego jedwabiu nak艂adanego na piramidy halek. Mimo to panie by艂y o przynajmniej dwa lata op贸藕nione w stosunku do mody panuj膮cej w Londynie, gdy偶 tylko najodwa偶niejsze o艣mieli艂y si臋 odkry膰 ramiona i popudrowa膰 je na bia艂o.

Suknia Robyn, jedyna, jaka mog艂a by膰 odpowiednia na t臋 okazj臋, r贸wnie偶 nie nale偶a艂a do modnych, gdy偶 mia艂a ju偶 kilka lat. Materia艂 by艂 we艂niany, sp贸dnica w膮ska, a gorset nie ozdobiony ani per艂ami, ani cekinami. Robyn nie mia艂a te偶 strusich pi贸r ani diamencik贸w, by l艣ni艂y w jej w艂osach. Mog艂a by膰 pos膮dzona o brak gustu, lecz zamiast tego wygl膮da艂a uderzaj膮co odmiennie.

Powiedzia艂a Codringtonowi, 偶e nie ta艅czy, gdy偶 nigdy nie mia艂a okazji si臋 nauczy膰, a teraz poczu艂a 偶al, patrz膮c, jak Zouga prowadzi Alett臋 Cartwright na parkiet i odp艂ywa z ni膮 w pe艂nych gracji figurach i obrotach walca.

Robyn wiedzia艂a, 偶e nikt nie poprosi jej do ta艅ca, a je艣li nawet, to b臋dzie wygl膮da膰 niezgrabnie i nieporadnie. Odwr贸ci艂a si臋 szybko, szukaj膮c znanej sobie lub przyjaznej twarzy. Nie chcia艂a sta膰 samotnie w t艂umie. Zaczyna艂a gorzko 偶a艂owa膰, 偶e nie dotrzyma艂a swojego postanowienia zostania w domu.

Zobaczy艂a kapitana niespodziewanie i z rado艣ci mia艂a ochot臋 zarzuci膰 mu r臋ce na szyj臋. Zamiast tego powiedzia艂a spokojnie:

— Ach, kapitan Codrington. Dobry wiecz贸r.

Pomy艣la艂a, 偶e naprawd臋 jest jednym z najlepiej wygl膮daj膮cych m臋偶czyzn na sali. Wyczu艂a niezadowolenie niekt贸rych z m艂odszych kobiet, wi臋c z rozmys艂em przyj臋艂a jego rami臋, lecz zaraz spostrzeg艂a ze zdumieniem, 偶e Codrington prowadzi j膮 prosto do ogrodu.

— On jest tutaj — rzek艂 cicho, gdy tylko oddalili si臋 na tyle, by nikt nie m贸g艂 ich us艂ysze膰.

Nie musia艂a pyta膰, o kogo chodzi, zaszokowana milcza艂a przez kilka chwil.

— Widzia艂 pan go?

— Przyjecha艂 pi臋膰 minut przed wami — powozem gubernatora.

— Gdzie jest teraz?

89

— Wszed艂 do gabinetu Guzdra艂y — razem z gubernatorem. — Twarz Clintona by艂a 艣ci膮gni臋ta i pe艂na napi臋cia. — Zachowuje si臋 naprawd臋 pysza艂-kowato.

Zbli偶y艂 si臋 s艂u偶膮cy ze srebrn膮 tac膮 z szampanem. Robyn pokr臋ci艂a g艂ow膮, lecz Clinton wzi膮艂 kieliszek i wychyli艂 jego zawarto艣膰 w dwoma 艂ykami.

— Najgorsze jest to, 偶e nikt nie mo偶e mu nic zrobi膰 — rzek艂 gniewnie. Gdy wiecz贸r zrobi艂 si臋 ch艂odny, orkiestra Marynarki przenios艂a si臋 na balkon

ponad sal膮 balow膮 i wygrywa艂a melodyjne utwory z wojskowym animuszem, kt贸ry skutecznie poderwa艂 ta艅cz膮cych.

Jeden z tancerzy wyr贸偶nia艂 si臋 mi臋dzy pozosta艂ymi, i to nie tylko z powodu swojego wzrostu. K臋dy inni z zaczerwienionymi z wysi艂ku twarzami podrygiwali i wyt臋偶ali si臋 艂api膮c z trudem powietrze, Mungo St. John zdawa艂 si臋 obraca膰, nachyla膰 i p艂yn膮膰 w powietrzu z miarow膮, niespieszn膮 gracj膮, chocia偶 okr膮偶a艂 sal臋 balow膮 szybciej ni偶 jakikolwiek inny tancerz. Zawsze kt贸ra艣 z naj艂adniejszych kobiet na sali ko艂ysa艂a si臋 w ramionach St. Johna, 艣miej膮c si臋 do niego, z policzkami zarumienionymi z podniecenia, a tuzin innych patrzy艂o na ni膮 z ukryt膮 zazdro艣ci膮 spoza ramion w艂asnych partner贸w.

Clinton i Robyn obserwowali go r贸wnie偶, z wysokiego, wspartego na kolumnach balkonu otaczaj膮cego parkiet. Stali w艣r贸d grupki znanych Clintonowi oficer贸w Marynarki i towarzysz膮cych im dam, nie czyni膮c specjalnego wysi艂ku, by przy艂膮czy膰 si臋 do zajmuj膮cego ich lekkiego szczebiotu.

Robyn mia艂a nadziej臋, 偶e St. John spojrzy na ni膮, prosto w oczy, tak by mog艂a wzrokiem przekaza膰 mu swoj膮 nienawi艣膰, ale on ani razu nie zerkn膮艂 w jej stron臋.

Robyn przysz艂o nawet do g艂owy, 偶eby zaproponowa膰 Clintonowi Codring-tonowi taniec, pomimo swoich wcze艣niejszych protest贸w, lecz szybko zdecydowa艂a si臋 tego nie robi膰. Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e jako tancerz kapitan Kr贸lewskiej Marynarki nie pokona eleganckiego Amerykanina.

Kiedy u boku Clintona sz艂a do sali jadalnej, zauwa偶y艂a w przodzie St. Johna. Na jego ramieniu wisia艂a blondynka, znana powszechnie jako najpi臋kniejsza, najbogatsza i najbardziej drapie偶na wdowa kolonii. Jej fryzur臋 upi臋ksza艂a skomplikowana konstrukcja z diament贸w i strusich pi贸r, mia艂a obna偶one ramiona i wyszywan膮 brokatem, sztywn膮 od pere艂 sukni臋, kt贸ra ods艂ania艂a wi臋cej, ni偶 ukrywa艂a.

Mungo St. John ubrany by艂 w prosty czarny str贸j wizytowy, kt贸ry jednak偶e nosi艂 z wi臋kszym wdzi臋kiem, ni偶 czynili to w艂a艣ciciele najbardziej rzucaj膮cych si臋 w oczy mundur贸w doko艂a.

Robyn patrzy艂a, jak kobieta delikatnie stuka St. Johna wachlarzem w rami臋, a nast臋pnie wspina si臋 na palce, by wyszepta膰 mu co艣 do ucha, podczas gdy St. John s艂ucha z kamienn膮 twarz膮.

— Ta kobieta to bezwstydna kurwa — wysycza艂a Robyn, a stoj膮cy przy niej Clinton opanowa艂 szok, po czym skin膮艂 g艂ow膮:

— A on jest wcielonym diab艂em.

St. John jakby to us艂ysza艂, gdy偶 podni贸s艂 wzrok i ujrza艂 ich id膮cych przez sal臋. Sk艂oni艂 si臋 i u艣miechn膮艂 do Robyn.

90

By艂 to tak intymny, wszystkowiedz膮cy u艣miech, 偶e Robyn mia艂a wra偶enie, jakby St. John ponownie rozebra艂 j膮 do naga, tak jak wtedy w swojej kabinie na „Huronie", i natychmiast dozna艂a tego samego uczucia kompletnej bezradno艣ci, i

Z ogromnym wysi艂kiem zdo艂a艂a si臋 odwr贸ci膰, lecz Clinton obserwowa艂 j膮* uwa偶nie. Nie mog艂a spojrze膰 mu w oczy, gdy偶 wiedzia艂a, 偶e je艣li to zrobi, Codrington wyczyta z nich wszystko.

Dwie godziny po p贸艂nocy orkiestra gra艂a spokojniejsze melodie dla kochank贸w i romantyk贸w, kt贸rzy wci膮偶 okr膮偶ali parkiet, lecz wi臋kszo艣膰 towarzystwa przenios艂a si臋 do pokoj贸w karcianych na pierwszym pi臋trze, je艣li nie po to, by gra膰 samemu, to po to, by t艂oczy膰 si臋 wok贸艂 sto艂贸w i z uwag膮 kibicowa膰 innym, wybuchaj膮c sporadycznie g艂o艣nym aplauzem na widok jakiego艣 szczeg贸lnie efektownego zagrania.

W najwi臋kszym pokoju Guzdra艂a Kemp i starsi go艣cie grali w wista. W nast臋pnym pomieszczeniu m艂odzie偶 oddawa艂a si臋 uciechom bakarata i Zouga u艣miechn膮艂 si臋 do mijaj膮cej go Robyn. On i Aletta Cartwright rozgrywali parti臋 pomi臋dzy sob膮 i dziewczyna zapiszcza艂a z rado艣ci, kiedy wygra艂a gar艣膰 srebrnych szyling贸w.

Robyn i Clinton przeszli do trzeciego, najmniejszego salonu. Tutaj toczy艂a si臋 gra do niedawna popularna tylko w Ameryce. Ostatnio jednak sta艂a si臋 modna na dworze, gdzie kr贸lowa uzna艂a j膮 za fascynuj膮c膮 i w konsekwencji grano w ni膮 na terenie ca艂ego imperium. Nazywa艂a si臋 dziwacznie — poker.

Pomimo zainteresowania Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci nadal uznawano, 偶e nie przystoi w ni膮 gra膰 damom w mieszanym towarzystwie. Tylko m臋偶czy藕ni zebrali si臋 przy zielonym stoliku, chocia偶 kobiety kr膮偶y艂y wok贸艂 nich jak b艂yszcz膮ce motyle.

Mungo St. John siedzia艂 naprzeciwko drzwi, tak 偶e Robyn spostrzeg艂a go, gdy tylko wesz艂a do pokoju. Rozpar艂 si臋 wygodnie w swoim krze艣le, trzymaj膮c w膮ski wachlarz kart nisko przy 艣nie偶nobia艂ej koronce koszuli, a fale ciemnych w艂os贸w okala艂y mu twarz, jakby wyrze藕biono je z polerowanej ko艣ci s艂oniowej. Mi臋dzy jego wargami tkwi艂o d艂ugie, czarne, nie zapalone cygaro i Robyn ujrza艂a, jak pi臋kna wdowa nachyla si臋 nad sto艂em i ukazuj膮c kremowe zag艂臋bienie pomi臋dzy piersiami, przytyka zapalniczk臋 do tytoniowego walca.

St. John wessa艂 p艂omie艅 w koniuszek cygara, wydmuchn膮艂 d艂ugi pi贸ropusz b艂臋kitnego dymu i podzi臋kowa艂 jej zmru偶eniem oczu, zanim ponownie przyst膮pi艂 do gry.

Wida膰 by艂o, 偶e wygrywa, na stole przed nim le偶a艂a sterta z艂ota, ka偶da moneta z wyt艂oczon膮 na awersie g艂ow膮 kr贸lowej Wiktorii nie wygl膮daj膮cej tu na swoje czterdzie艣ci jeden lat — i gdy go tak obserwowali, St. John wygra艂 ponownie.

Kobietom zgromadzonym wok贸艂 sto艂u udziela艂o si臋 emanuj膮ce z niego, niemal namacalne podniecenie, tak 偶e g艂o艣no wita艂y ka偶de podniesienie stawki, wzdychaj膮c z rozczarowaniem, kiedy St. John sk艂ada艂 karty, odmawiaj膮c wej艣cia

91

do gry. To samo podniecenie odczu艂o pi臋ciu m臋偶czyznom siedz膮cych przy stole. By艂o wyra藕nie widoczne w ich b艂yszcz膮cych oczach, w zbiela艂ych kostkach palc贸w trzymaj膮cych karty, w zuchowatych okrzykach i nieroztropnej 偶膮dzy sprawiaj膮cej, 偶e pozostawali w grze d艂ugo po tym, jak ich szans臋 na wygran膮 stawa艂y si臋 nik艂e. Wszyscy mieli 艣wiadomo艣膰, 偶e ka偶dy z graczy uwa偶a St. Johna za swojego g艂贸wnego przeciwnika, bo napi臋cie ich opuszcza艂o, gdy Amerykanin pasowa艂.

Robyn, zafascynowana rozgrywaj膮c膮 si臋 przed ni膮 scen膮, bezwiednie zacisn臋艂a palce na ramieniu Clintona, podczas gdy podniecenie ros艂o z ka偶d膮 chwil膮, a z艂ote monety brz臋cza艂y na 艣rodku sto艂u i Robyn wypuszcza艂a powietrze z rozczarowaniem lub ulg膮 przy wy艂o偶eniu kart ko艅cz膮cym ka偶de rozdanie.

Nie艣wiadomie przysun臋艂a si臋 do sto艂u, poci膮gaj膮c za sob膮 Clintona, tak 偶e kiedy jeden z graczy zawo艂a艂 z w艣ciek艂o艣ci膮: — Pi臋膰dziesi膮t gwinei to wystarczaj膮co du偶o na jeden wiecz贸r! Czy wybaczycie mi, panowie? — i zabrawszy reszt臋 swoich monet ze sto艂u, odsun膮艂 krzes艂o, Robyn i Clinton musieli zrobi膰 krok do ty艂u, 偶eby go przepu艣ci膰.

Robyn ujrza艂a z zaskoczeniem, jak Clinton zdejmuje jej d艂o艅 ze swojego ramienia i w艣lizguje si臋 cicho na zwolnione miejsce.

— Czy mog臋 si臋 przy艂膮czy膰, panowie?

Odpowiedzi膮 by艂y lekko nieobecne pomruki zgody, lecz tylko St. John podni贸s艂 wzrok i spyta艂 uprzejmie:

— Czy wie pan, jakie s膮 stawki, kapitanie?

Clinton nie odpowiedzia艂, lecz zamiast tego wyci膮gn膮艂 z wewn臋trznej kieszeni zwitek pi臋ciofuntowych banknot贸w i po艂o偶y艂 go na stole obok siebie. Suma zaskoczy艂a Robyn, w zwitku musia艂o by膰 nie mniej ni偶 sto funt贸w. Potem przypomnia艂a sobie, 偶e Clinton Codrington od wielu lat z du偶ymi sukcesami dowodzi blokadami na niewolniczych wybrze偶ach. Zouga powt贸rzy艂 jej zas艂yszan膮 pog艂osk臋, i偶 podczas swojej s艂u偶by kapitan zdoby艂 ponad dziesi臋膰 tysi臋cy funt贸w w nagrodach, lecz mimo to nigdy nie my艣la艂a o nim jako o bogatym cz艂owieku.

Zda艂a sobie nagle spraw臋, 偶e swoim gestem Clinton rzuci艂 milcz膮ce wyzwanie, a Mungo St. John przyj膮艂 je z lekkim u艣miechem. Poczu艂a uk艂ucie niepokoju. By艂a przekonana, 偶e Clinton Codrington wybra艂 przeciwnika zbyt do艣wiadczonego i wytrawnego. Pami臋ta艂a, 偶e Zouga, kt贸ry dzi臋ki hazardowi uzupe艂nia艂 sw贸j pu艂kowy 偶o艂d, nie da艂 rady St. Johnowi nawet przy skromnych stawkach, tego dnia za艣 Clinton pi艂 nerwowo przez ca艂y wiecz贸r. Nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e jego ocena sytuacji by艂a b艂臋dna, nawet je艣li zna艂 si臋 na kartach.

Niemal natychmiast St. John subtelnie zmieni艂 styl swojej gry, podwajaj膮c stawki przed dobraniem kart, zag臋szczaj膮c rozgrywk臋, dominuj膮c j膮, opieraj膮c sw膮 strtegi臋 na sile i pewno艣ci siebie wynikaj膮cej z jego dotychczasowych wygranych, a Clinton zdawa艂 si臋 niezdecydowany, waha艂 si臋 przed zaakceptowaniem podw贸jnych stawek, wola艂 pasowa膰, ni偶 zaryzykowa膰 wi臋cej

ni偶 kilka gwinei, brakowa艂o mu odwagi, by stan膮膰 z St. Johnem twarz膮 w twarz.

Robyn przesun臋艂a si臋 nieco, by m贸c obserwowa膰 obu m臋偶czyzn. Twarz Clintona by艂a blada pod g艂臋bok膮 opalenizn膮, brzegi nozdrzy bia艂e, bezkrwiste, a usta zaci艣ni臋te w cienk膮 kresk臋 i Robyn uzmys艂owi艂a sobie, 偶e Codrington wypi艂 tuzin kieliszk贸w szampana w trakcie d艂ugiego wieczoru.

By艂 nerwowy, niezdecydowany, ka偶dy obserwator m贸g艂 to wyczu膰 i rozczarowanie kibic贸w sta艂o si臋 wyra藕ne. Mieli nadziej臋 na dramatyczn膮 konfrontacj臋, kiedy Clinton prowokuj膮cym gestem rzuci艂 na st贸艂 sto funt贸w, lecz gdy suma ta zacz臋艂a topnie膰 powoli w wyniku nieciekawej, nadmiernie ostro偶nej gry, przenie艣li swoje zainteresowanie na o偶ywiony pojedynek rozgrywaj膮cy si臋 pomi臋dzy Mungo St. Johnem a jednym z m艂odzie艅c贸w z rodziny Cloete, do kt贸rej nale偶a艂a po艂owa doliny Konstancji z jej s艂ynnymi winnicami.

艢miali si臋 z lekko kpi膮cego tonu, jakim obaj m臋偶czy藕ni podnosili stawk臋, podziwiaj膮c gracj臋 przegrywaj膮cego i swobodne zachowanie zwyci臋zcy. Inni gracze zostali niemal zapomniani, zadowalaj膮c si臋 wzgardzon膮 pul膮 lub padaj膮c ofiar膮 drapie偶nej strategii prowadz膮cej pary.

Robyn mog艂a tylko 偶a艂owa膰 Clintona — nerwowego i bladego — gdy grzebi膮c w kartach odkry艂 przedwcze艣nie jeden ze swoich niewielu wygrywaj膮cych uk艂ad贸w, i z b贸lem s艂ucha膰 chichotu widz贸w, gdy zgarnia艂 kilka gwinei zamiast pi臋膰dziesi臋ciu, kt贸re m贸g艂by zdoby膰, gdyby zagra艂 odwa偶nej.

Pr贸bowa艂a spojrze膰 mu w oczy, sprawi膰, by odszed艂 od sto艂u, zanim zostanie jeszcze bardziej upokorzony, lecz Clinton z uporem gra艂 dalej, unikaj膮c jej wzroku.

Cloete wygra艂 rozdanie z karet膮 i mia艂 teraz prawo wyznaczy膰 pul臋, by uczci膰 艂askawo艣膰 fortuny.

— Tr贸jka, by otworzy膰 pul臋, i gwinea na os艂od臋 — oznajmi艂 i u艣miechn膮艂 si臋 ponad sto艂em do St. Johna. — Odpowiada to panu, sir?

— Jak najbardziej — odwzajemni艂 u艣miech St. John, a inni gracze pr贸bowali ukry膰 sw贸j niepok贸j. By艂a to niebezpieczna rozgrywka — kt贸ry艣 z pokerzyst贸w musia艂 dosta膰 tr贸jk臋 z r臋ki, by mo偶na by艂o rozpocz膮膰 rozdanie, lecz za ka偶de nieudane otwarcie wszyscy gracze musieli dorzuci膰 gwine臋 do puli, a kiedy kt贸ry艣 dostawa艂 wreszcie wymagane minimum, m贸g艂 podwy偶szy膰 stawk臋 o tyle, ile by艂o na stole. Pula mog艂a b艂yskawicznie urosn膮膰 do ogromnej sumy, a nie istnia艂a mo偶liwo艣膰 odej艣cia od sto艂u — bardzo niebezpieczna gra.

Dziesi臋膰 razy nie uda艂o si臋 uzyska膰 otwarcia, a potem, przy puli wysoko艣ci siedemdziesi臋ciu gwinei, Mungo St. John oznajmi艂 spokojnie:

— Jest otwarta, panowie, otwarta jak usta mojej te艣ciowej. Przy innych stolikach gra zamar艂a, gdy St. John ci膮gn膮艂 dalej:

—* Pozostanie w grze b臋dzie kosztowa艂o ka偶dego z pan贸w kolejne siedemdziesi膮t sztuk z艂ota. — Podwoi艂 stawk臋, a widzowie zakrzykn臋li z uznaniem, spogl膮daj膮c na pozosta艂ych graczy.

— Wchodz臋 — rzek艂 Cloete, cho膰 w jego g艂osie pojawi艂o si臋 wreszcie

92

93

wahanie. Odliczy艂 banknoty oraz z艂ote monety i dorzuci艂 je do sporego stosu na 艣rodku sto艂u.

Trzej inni gracze spasowali, odk艂adaj膮c skwapliwie karty, z wyra藕n膮 ulg膮, 偶e zdo艂ali unikn膮膰 niebezpiecze艅stwa kosztem jedynie dziesi臋ciu gwinei, lecz Clinton Codrington zgarbi艂 si臋 przygn臋biony nad swoimi kartami, a偶 St. John musia艂 delikatnie przy艣pieszy膰 jego decyzj臋.

— Prosz臋 si臋 zastanowi膰, kapitanie. Przed nami ca艂y wiecz贸r.

A Clinton spojrza艂 na niego i skin膮艂 ze zmieszaniem g艂ow膮, nie ufaj膮c swemu g艂osowi, po czym przesun膮艂 zwitek banknot贸w na 艣rodek sto艂u.

— Trzech graczy — rzek艂 St. John i szybko przeliczy艂 pieni膮dze w puli. — Dwie艣cie dziesi臋膰 gwinei!

Kolejne rozdanie mog艂o dwukrotnie podwy偶szy膰 t臋 stawk臋, a jeszcze nast臋pne zwi臋kszy膰 j膮 po czterokro膰. W pokoju zapanowa艂a cisza, gracze z innych stolik贸w wstali, by patrze膰, jak rozdaj膮cy daje dwie karty Mungo St. Johnowi w zamian za te, kt贸re Amerykanin rzuci艂 na st贸艂. Kupowa艂 uczciwie, pr贸buj膮c dobra膰 do tr贸jki, z kt贸r膮 otworzy艂 pul臋, nie markuj膮c koloru ani fula. Cloete dokupi艂 trzy, najwyra藕niej szukaj膮c kolejnej karty do wysokiej pary — a potem nadesz艂a kolej Clintona.

— Jedn膮 — wymamrota艂, unosz膮c w g贸r臋 palec, kt贸ry dr偶a艂 lekko. Rozdaj膮cy pos艂a艂 mu kart臋 po stole i Clinton nakry艂 j膮 d艂oni膮, jeszcze niegotowy, by na ni膮 spojrze膰. By艂o ca艂kiem oczywiste, 偶e pr贸buje dobra膰 brakuj膮c膮 kart臋 do koloru albo strita.

— Otwieraj膮cy pul臋 — rzek艂 rozdaj膮cy. — Pan St. John.

Nast膮pi艂a chwila ciszy, Amerykanin roz艂o偶y艂 swoje karty, po czym rzek艂 spokojnie, nie zmieniaj膮c wyrazu twarzy:

— Podwajam stawk臋.

— Czterysta dwadzie艣cia gwinei — rzek艂 kto艣 g艂o艣no i tym razem nikt nie bi艂 brawa, lecz wszystkie oczy skierowa艂y si臋 na Cloete'a, kt贸ry przygl膮da艂 si臋 swoim kartom. Ten pokr臋ci艂 gwa艂townie g艂ow膮 i pozwoli艂 kartom opa艣膰 na stolik. Nie znalaz艂 trzeciego kr贸la do swojej pocz膮tkowej pary.

Teraz wszyscy spojrzeli na ostatniego gracza. Jaka艣 przemiana nast膮pi艂a w Clintonie Codringtonie, chocia偶 trudno by艂oby okre艣li膰, na czym polega艂a. Na opalonych policzkach wyst膮pi艂 leciutki rumieniec, wargi by艂y odrobin臋 rozchylone i po raz pierwszy Codrington patrzy艂 prosto na St. Johna — lecz emanowa艂a z niego przy tym jaka艣 pewno艣膰 siebie i ledwie powstrzymywane podniecenie. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci. Ten cz艂owiek dos艂ownie promienia艂.

— Podwajam raz jeszcze — rzek艂 g艂o艣no. — Osiemset i czterdzie艣ci gwinei. — Ledwie m贸g艂 si臋 opanowa膰 i wszyscy w pokoju wiedzieli, 偶e znalaz艂 szcz臋艣liw膮, zwyci臋sk膮 kart臋.

St. John nie zastanawia艂 si臋 d艂u偶ej ni偶 kilka sekund.

— Gratulacje — u艣miechn膮艂 si臋. — Znalaz艂 pan to, czego szuka艂, tym razem musz臋 panu ust膮pi膰.

Rzuci艂 swoje karty i odsun膮艂 je od siebie.

94

— Czy mo偶emy zobaczy膰 karty, z kt贸rymi otworzy艂 pan pul臋? — spyta艂 Clinton nie艣mia艂o.

— Ale偶 oczywi艣cie — rzek艂 St. John nieco ironicznym tonem, odwracaj膮c swoje karty, by ukaza膰 trzy si贸demki i dwie blotki.

— Dzi臋kuj臋 — rzek艂 Clinton. Jego zachowanie zmieni艂o si臋 ponownie. Dr偶膮ce podniecenie, nerwowe niezdecydowanie, jedno i drugie znikn臋艂o. Gdy zacz膮艂 sk艂ada膰 w stosy porozrzucane z艂oto oraz banknoty, by艂 spokojny i opanowany.

— Jakie mia艂 karty? — zapyta艂a jedna z kobiet niecierpliwie.

— Nie musi ich pokazywa膰 — wyja艣ni艂 jej partner. — Pobi艂 pozosta艂ych bez odkrywania kart.

— Och, odda艂abym 偶ycie, 偶eby je zobaczy膰 — zapiszcza艂a dama. Clinton przesta艂 zgarnia膰 swoj膮 wygran膮 i spojrza艂 na podniecon膮 dam臋.

— B艂agam pani膮, madame, 偶eby pani tego nie robi艂a — u艣miechn膮艂 si臋. — Nie chcia艂bym mie膰 pani 偶ycia na sumieniu.

Odwr贸ci艂 swoje karty na zielonym p艂贸tnie i min臋艂o wiele sekund, zanim wszyscy zrozumieli, co oznacza ten widok. Ka偶da z nich by艂a w innym kolorze i 偶adna nie odpowiada艂a pozosta艂ym.

Rozleg艂y si臋 uradowane okrzyki, gdy偶 karta by艂a kompletnie bezwarto艣ciowa. Mo偶na j膮 by艂o pobi膰 par膮 si贸demek, nie m贸wi膮c ju偶 o tr贸jce, kt贸r膮 mia艂 St. John.

Z tym sfingowanym stritem m艂ody kapitan Marynarki pokona艂 Amerykanina, wyprowadzaj膮c go w pole i zdobywaj膮c niemal dziewi臋膰set gwinei. By艂o to popisowe zwyci臋stwo. Towarzystwo z wolna u艣wiadomi艂o sobie, jak starannie zosta艂o wyre偶yserowane, jak Clinton wci膮gn膮艂 swojego przeciwnika w pu艂apk臋, udaj膮c pe艂n膮 zmieszania niepewno艣膰, i we w艂a艣ciwym momencie uderzy艂, mocno i zdecydowanie. Wybuch艂y spontaniczne oklaski, damy piszcza艂y z podziwem, a m臋偶czy藕ni gratulowali g艂o艣no.

— Ach, wspania艂a gra, sir!

St. John nie przestawa艂 si臋 u艣miecha膰, lecz jego usta zesztywnia艂y z wysi艂ku, a w oczach pojawi艂 si臋 w艣ciek艂y blask, kiedy patrz膮c na karty zda艂 sobie wreszcie spraw臋, w jaki spos贸b zosta艂 okpiony.

Oklaski cich艂y, niekt贸rzy z widz贸w odwracali si臋, wci膮偶 dyskutuj膮c nad rozdaniem, a St. John zacz膮艂 zbiera膰 karty, by je przetasowa膰, kiedy Clinton Codrington przem贸wi艂. Jego g艂os by艂 cichy, lecz wyra藕ny, tak 偶e wszyscy wok贸艂 doskonale s艂yszeli ka偶de s艂owo.

— Nawet dobrego gracza mo偶e w ko艅cu opu艣ci膰 szcz臋艣cie — rzek艂. — Musz臋 przyzna膰, 偶e wola艂bym przy艂apa膰 pana na pa艅skim brudnym niewolniczym procederze, ni偶 wygra膰 te kilka gwinei dzi艣 wiecz贸r.

Towarzystwo zamar艂o, wpatruj膮c si臋 w Clintona z wyrazem absolutnego przera偶enia i nag艂ej konsternacji. Cisza w pomieszczeniu zdawa艂a si臋 nieprzenikniona, jedynym d藕wi臋kiem by艂o pstrykanie kart, gdy Mungo St. John zacz膮艂 je tasowa膰, rozdzielaj膮c tali臋 z trzaskiem i z艂膮czaj膮c j膮 ponownie pod kciukami jednym, zwinnym ruchem.

95

Amerykanin nie patrzy艂 na swoje d艂onie. Z u艣miechem obserwowa艂 twarz Codringtona, tylko pod ciemn膮, opalon膮 sk贸r膮 pojawi艂 si臋 rumieniec.

— Lubi pan niebezpieczne 偶ycie? — spyta艂.

— Och, nie — pokr臋ci艂 g艂ow膮 Clinton. — Nie grozi mi 偶adne niebezpiecze艅stwo. Wiem z do艣wiadczenia, 偶e wszyscy handlarze niewolnik贸w to tch贸rze.

U艣miech Mungo St. Johna raptownie znikn膮艂, a jego twarz przybra艂a lodowato morderczy wyraz, lecz palce ani na moment nie przerwa艂y regularnego przek艂adania i tasowania, gdy Clinton doda艂:

— Pozwolono mi uwierzy膰, 偶e tak zwani d偶entelmeni z Luizjany maj膮 jaki艣 wyj膮tkowo podnios艂y kodeks honorowy — wzruszy艂 ramionami. — Sugeruj臋, sir, 偶e jest pan 偶ywym zaprzeczeniem tego stwierdzenia.

Wszyscy oniemieli. Nikt nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, czego jest 艣wiadkiem: oskar偶enia o handel niewolnikami. Dla Anglika nie mog艂o by膰 wi臋kszej obrazy.

Ostatnie pojedynki w Anglii stoczono w roku 1840, kiedy lord Cardigan zastrzeli艂 kapitana Tucketta, oraz w 1843, kiedy Munro 艣miertelnie rani艂 swojego szwagra pu艂kownika Fawcetta. W wyniku tych wydarze艅 kr贸lowa uzna艂a za konieczne przeprowadzenie reform i rok p贸藕niej kodeks prawny zosta艂 zmieniony, czyni膮c pojedynkowanie si臋 nielegalnym. Oczywi艣cie d偶entelmeni nadal je藕dzili za granic臋, g艂贸wnie do Francji, by za艂atwia膰* sprawy honorowe za pomoc膮 szpady i pistoletu. Lecz tutaj by艂a kolonia Cape, jeden z klejnot贸w imperium, a kapitan Marynarki by艂 oficerem Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci. Wiecz贸r okaza艂 si臋 nad wyraz interesuj膮cy, a teraz w pokoju karcianym ju偶 niemal pachnia艂o krwi膮 przelan膮 w gwa艂townym pojedynku.

— Panowie — napi臋ty, przekonywaj膮cy g艂os przerwa艂 cisz臋. Adiutant admira艂a wyszed艂 na jego polecenie z pokoju do wista. — Musia艂o zaj艣膰 jakie艣 nieporozumienie.

Ale 偶aden z dw贸ch m臋偶czyzn nawet nie spojrza艂 w jego kierunku.

— Nie s膮dz臋, 偶eby zasz艂o jakiekolwiek nieporozumienie — rzek艂 Mungo St. John lodowato, nie spuszczaj膮c wzroku z Clintona. — Obra藕liwe s艂owa kapitana Codringtona s膮 jak najbardziej zrozumia艂e.

— Kapitanie St. John, czy mog臋 przypomnie膰 panu, 偶e znajduje si臋 pan na ziemi brytyjskiej i podlega prawom Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci? — Ton adiutanta stawa艂 si臋 rozpaczliwy.

— Och, pana St. Johna niewiele obchodz膮 prawa. Bezkarnie wp艂ywa swoim w pe艂ni wyposa偶onym niewolniczym statkiem do brytyjskiego portu. — Clinton patrzy艂 na Amerykanina lodowatymi,. b艂臋kitnymi oczami. M贸wi艂by dalej, ale St. John przerwa艂 mu obcesowo, pozornie zwracaj膮 si臋 do adiutanta, lecz kieruj膮c swe s艂owa do Codringtona.

— Nie 艣mia艂bym wystawia膰 na szwank go艣cinno艣ci Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci. W ka偶dym razie wyrusz臋 z odp艂ywem najp贸藕niej dzi艣 w po艂udnie dzisiejszego dnia i za cztery dni b臋d臋 daleko poza terytorium Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci, na 31掳38' szeroko艣ci po艂udniowej. Jest tam szerokie uj艣cie rzeki, pomi臋dzy wysokimi zwa艂ami kamienia — dobre l膮dowisko i szeroka pla偶a. Nie mo偶na si臋 pomyli膰. —

96

St. John wsta艂. Przybieraj膮c wytworn膮 poz臋 poprawi艂 koronki na przedzie koszuli i poda艂 rami臋 apetycznej wdowie. Zatrzyma艂 si臋 jeszcze na moment, by spojrze膰 na Clintona. — Kto wie, mo偶e pan i ja spotkamy si臋 kiedy艣, a wtedy z pewno艣ci膮 b臋dziemy musieli raz jeszcze przedyskutowa膰 kwestie honoru. Na razie jednak 偶ycz臋 panu dobrego dnia, sir.

Odwr贸ci艂 si臋, a widzowie zrobili mu miejsce, tworz膮c jakby szpaler, gdy St. John i jego towarzyszka opuszczali swobodnym krokiem salon.

Adiutant admira艂a rzuci艂 Clintonowi w艣ciek艂e spojrzenie.

— Admira艂 chce z panem m贸wi膰, sir — rzek艂, po czym po艣pieszy艂 za odchodz膮c膮 par膮, zbieg艂 po kr臋conych schodach i dogoni艂 ich przy podw贸jnych drzwiach z rze藕bionego tekowego drewna.

— Panie St. John, admira艂 Kemp prosi艂 mnie o pozdrowienie pana i przekazanie, 偶e nie przywi膮zuje 偶adnej wagi do pochopnych oskar偶e艅 swojego m艂odego oficera. Gdyby by艂o inaczej, czu艂by si臋 w obowi膮zku dokona膰 przeszukania pa艅skiego stadni.

—: Nikomu z nas nie sprawi艂oby to przyjemno艣ci. — St. John skin膮艂 g艂ow膮. — R贸wnie niemi艂e by艂yby konsekwencje.

— Oczywi艣cie — zapewni艂 go adiutant. — Admira艂 uwa偶a jednak, 偶e w tych okoliczno艣ciach powinien pan skorzysta膰 z najbli偶szego sposobnego wiatru i kontynuowa膰 swoj膮 podr贸偶.'

— Prosz臋 przekaza膰 moje pozdrowienia admira艂owi i zapewni膰 go, 偶e opuszcz臋 zatok臋, zanim wybije po艂udnie.

W tym momencie nadjecha艂 pow贸z wdowy. St. John skin膮艂 ch艂odno adiutantowi i pom贸g艂 damie wspi膮膰 si臋 po schodkach.

Zgromadzeni na pok艂adzie Black Joke'a" patrzyli, jak kliper podnosi kotwic臋. Jego dow贸dca umiej臋tnie wykorzysta艂 g贸rne 偶agle, by po naci膮gni臋ciu liny wyrwa膰 艂apy kotwicy z mu艂u i piasku dna zatoki. Gdy tylko mu si臋 to uda艂o, kaza艂 zrzuca膰 po kolei wszystkie 偶agle, a p艂贸tna rozpostar艂y si臋 w b艂yskawicznie nast臋puj膮cych po sobie eksplozjach o艣lepiaj膮cej bieli i „Hu-ron" wyrwa艂 si臋 gorliwie z Table Bay, pchany pohidniowo-wschodnim wiatrem.

Min臋艂y prawie cztery godziny od chwili, kiedy 偶aglowiec znikn膮艂 za latarni膮 morsk膮 na Mouille Point, a „Black Joke" by艂 got贸w ruszy膰 jego 艣ladem. Barka z prochem sta艂a przy burcie kanonierki, a kapitan Codrington przedsi臋wzi膮艂 wszystkie stosowane przy za艂adunku materia艂贸w wybuchowych 艣rodki bezpiecze艅stwa. Czerwona flaga ostrzegawcza w kszta艂cie jask贸艂czego ogona wisia艂a na szczycie masztu, ogie艅 pod kodami zosta艂 wygaszony, za艂oga pracowa艂a boso. By zapobiec przypadkowej eksplozji, pok艂ady bez przerwy polewano strumieniami wody i starannie sprawdzano ka偶d膮 beczk臋, szukaj膮c ewentualnych nieszczelno艣ci.

Kiedy g艂贸wny in偶ynier rozpali艂 ponownie ogie艅 pod kot艂ami, ostatni cz艂onkowie wyprawy Ballantyne'贸w wchodzili na pok艂ad. Raz jeszcze listy

7 — Lotuko艂a

97

polecaj膮ce Zougi okaza艂y si臋 nieocenione i w po艂膮czeniu z si艂膮 perswazji ich w艂a艣ciciela doprowadzi艂y do znacznego wzbogacenia ekspedycji.

Podczas d艂ugiej, nocnej dyskusji stary Tom Harkness da艂 Zaudze rad臋: „Nie pr贸buj przekracza膰 g贸r Chimanimani bez oddzia艂u wyszkolonych ludzi. Poza w膮skim pasem wybrze偶a obowi膮zuje tylko jedno prawo, obwieszczane przez luf臋 karabinu".

Po przeczytaniu polecaj膮cych list贸w dow贸dca garnizonu Cape Town pozwoli艂 Zaudze wybra膰 ze swojego pu艂ku Piechoty Hotentockiej ewentualnych ochotnik贸w. „To jedyni tubylcy, kt贸rzy rozumiej膮 zasad臋 dzia艂ania broni palnej", m贸wi艂 Harkness. „Szalej膮 ,za alkoholem i kobietami, ale potrafi膮 walczy膰 i maszerowa膰, a wi臋kszo艣膰 z nich uodporniona jest na g艂贸d oraz choroby. Wybierz ich starannie i obserwuj przez ca艂y czas, zar贸wno w dzie艅, jak i w nocy".

Propozycja Zaugi zosta艂a przez Hotenot贸w odebrana entuzjastycznie. Mieli oni opini臋 偶o艂nierzy zdolnych wyczu膰 艂up lub ch臋tn膮 dam臋 z odleg艂o艣ci pi臋膰dziesi臋ciu mil, a 偶o艂d, jaki oferowa艂 Zouga, by艂 niemal trzykrotnie wy偶szy ni偶 w brytyjskiej armii. Zg艂osili si臋 wszyscy i Zouga musia艂 teraz wybra膰 dziesi臋ciu spo艣r贸d nich.

Prawie natychmiast polubi艂 tych ma艂ych, 偶ylastych ludzi, z ich niemal orientalnymi rysami, sko艣nymi oczami i wysokimi ko艣膰mi policzkowymi. Hotenoci byli star膮 afryka艅sk膮 ras膮. To w艂a艣nie oni zamieszkiwali okolice Table Bay, kiedy przybyli tu pierwsi podr贸偶nicy — i ch臋tnie przej臋li zwyczaje bia艂ego cz艂owieka, a jeszcze ch臋tniej jego przywary.

Zouga nie mia艂 problem贸w z dokonaniem wyboru, poza jednym wyj膮tkiem. W艣r贸d ochotnik贸w znalaz艂 si臋 cz艂owiek o niemo偶liwym do okre艣lenia wieku, m贸g艂 mie膰 lat czterdzie艣ci albo osiemdziesi膮t. Jego sk贸ra mia艂a barw臋 i konsystencj臋 papirusu, ka偶da zmarszczka zdawa艂a si臋 wy偶艂obiona w niej przez wiatr i kurz, lecz kr贸tkich, kr臋conych w艂os贸w pokrywaj膮cych jego czaszk臋 nie dotkn臋艂a jeszcze siwizna.

— Uczy艂em kapitana Harrisa polowa膰 na s艂onie — rzek艂 z przechwa艂k膮 w g艂osie.

— Kiedy to by艂o? — zapyta艂 ostro Zouga, gdy偶 Cornwallis Harris by艂 jednym z najs艂awniejszych my艣liwych Czarnego L膮du. Jego ksi膮偶ka „Dzikie sporty Afryki" przesz艂a ju偶 niemal do historii.

— Pojecha艂em z nim w g贸ry Cashan. — Ekspedycja Harrisa w g贸ry Cashan, kt贸re Burowie nazywali obecnie Megaliesbergiem, mia艂a miejsce w roku 1829, przed trzydziestu jeden laty. Ustala艂oby to wiek ma艂ego Hotentota, je艣li ten m贸wi艂 prawd臋, na pi臋膰dziesi膮t do sze艣膰dziesi臋ciu lat.

— Harris nie przytacza twojego nazwiska — rzek艂 Zouga. — Przeczyta艂em jego opis bardzo uwa偶nie.

— Jan Bloom — tak si臋 wtedy nazywa艂em.

Zouga skin膮艂 g艂ow膮. Bloom by艂 jednym z najbardziej nieustraszonych 艂owc贸w s艂oni.

— Dlaczego nazywasz si臋 teraz Jan Cheroot? — spyta艂 Zouga, a ciemne oczka b艂ysn臋艂y weso艂o niczym u chochlika.

98

— Czasami m臋偶czyzna ma ju偶 do艣膰 swojego imienia, jak r贸wnie偶 kobiety, i by uratowa膰 zdrowie lub 偶ycie, zmienia jedno i drugie.

Jan Cheroot by艂 tak niskiego wzrostu, 偶e d艂ugi wojskowy karabin Enfielda si臋ga艂 mu ponad g艂ow臋, stanowi膮c jakby przed艂u偶enie jego pomarszczonego, ma艂ego cia艂a.

— Wybierz dziewi臋ciu ludzi. Najlepszych — poleci艂 mu Zouga i gdy kanonierka zwi臋ksza艂a ci艣nienie pary w swoich kot艂ach, sier偶ant Cheroot przyprowadzi艂 ochotnik贸w na pok艂ad.

Ka偶dy z m臋偶czyzn ni贸s艂 na ramieniu enfielda, ich dobytek spoczywa艂 w plecakach, a pi臋膰dziesi膮t sztuk amunicji wype艂nia艂o 艂adownice u pasa.

Potrzeba jeszcze tylko orkiestry graj膮cej marsza, pomy艣la艂 Zouga sarkastycznie, gdy patrzy艂, jak mali Hotentoci wchodz膮 na pok艂ad, obdarzaj膮 swego nowego dow贸dc臋 b艂ogim u艣miechem i salutuj膮 z takim wigorem, 偶e niemal zwala ich on z n贸g.

Sier偶ant Cheroot ustawi艂 ochotnik贸w przy relingu. Ich niegdy艣 szkar艂atne mundury w wyniku dziwnych odbarwie艅 przybra艂y nieokre艣lony kolor przypomiaj膮cy wyp艂owia艂y r贸偶 lub przykurzony br膮z, a ka偶da kr臋cona czupryna przykryta by艂a okr膮g艂膮 czapk膮 piechoty na艂o偶on膮 na bakier. Brudne owijacze zas艂ania艂y chude 艂ydki, a bose br膮zowe stopy plaska艂y unisono na d臋bowych deskach pok艂adu. Gdy Cheroot postawi艂 sw贸j uzbrojony oddzia艂 na baczno艣膰, na ka偶dej pomarszczonej twarzy go艣ci艂 szcz臋艣liwy u艣miech.

— Doskonale, sier偶ancie — rzek艂 Zouga, odbieraj膮c honory. — A teraz otw贸rzmy plecaki i wyrzu膰my wszystkie butelki za burt臋.

U艣miechy zwi臋d艂y i 偶o艂nierze wymienili strapione spojrzenia — kapitan wygl膮da艂 tak m艂odo i naiwnie.

— S艂yszeli艣cie s艂owa majora, julle klomp dom skaape. — Jan Cheroot w 艂amanym holenderskim przyr贸wna艂 ich rado艣nie do „stada g艂upich baran贸w", a gdy odwr贸ci艂 si臋 do Zougi, w jego ciemnych oczach po raz pierwszy pojawi艂 si臋 b艂ysk szacunku.

S膮 dwie drogi, kt贸re ma do wyboru statek 偶egluj膮cy wzd艂u偶 po艂udniowo--wschodniego wybrze偶a Afryki. Kapitan mo偶e trzyma膰 si臋 poza lini膮 dwustu metr贸w g艂臋boko艣ci wyznaczaj膮c膮 kraw臋d藕 szelfu kontynentalnego, gdy偶 tam przeciwstawne moce Pr膮du Mozambickiego i silne wiatry mog膮 wywo艂a膰 fal臋, kt贸r膮 marynarze nazywaj膮 z l臋kiem „stuletni膮 fal膮". Wysoka na siedemdziesi膮t metr贸w od podstawy do grzbietu, zdolna jest pokona膰 nawet najzwinniejsze 偶aglowce, jakby by艂y tylko dryfuj膮cymi jesiennymi li艣膰mi. Alternatywna i tylko nieco mniej niebezpieczna droga wiedzie blisko brzegu, wzd艂u偶 p艂ycizn, gdzie podwodne ska艂y czyhaj膮 na nieostro偶nego nawigatora.

By rozwin膮膰 jak najwi臋ksz膮 pr臋dko艣膰, kapitan Codrington wybra艂 t臋 w艂a艣nie drog臋, tak 偶e pruj膮c na p贸艂noc nieustannie widzieli l膮d. Dzie艅 po dniu l艣ni膮ce bia艂e pla偶e i ciemne skaliste wy偶yny ukazywa艂y si臋 przed dziobem „Black

99

Joke'a", czasem niemal zupe艂nie zas艂oni臋te b艂臋kitn膮 morsk膮 mg艂膮, kiedy indziej wyj膮tkowo wyra藕ne w afryka艅skim s艂o艅cu.

Utrzymuj膮c par臋 w kodach, Clinton ci膮gle nap臋dza艂 br膮zow膮 艣rub臋 pod kad艂ubem i rozpostar艂 wszystkie 偶agle, by wykorzysta膰 nawet najl偶ejszy podmuch wiatru. Kierowa艂 „Black Joke'a" na wyznaczone przez Mungo St. Johna spotkanie. Jego po艣piech by艂 oznak膮 determinacji, kt贸rej natur臋 Robyn Ballantyne zacz臋艂a dopiero powoli poznawa膰. Clinton Codrington upodoba艂 sobie towarzystwo dziewczyny i codziennie sp臋dza艂 z ni膮 wiele godzin. Poczynaj膮c od zbi贸rki na porann膮 modlitw臋, po艣wi臋ca艂 Robyn ka偶d膮 woln膮 od obowi膮zk贸w dow贸dcy statku chwil臋.

Wi臋kszo艣膰 kapitan贸w Marynarki zarz膮dza艂a odprawianie mszy 艣wi臋tej raz w tygodniu, lecz Clinton Codrington modli艂 si臋 ka偶dego ranka i Robyn szybko spostrzeg艂a, 偶e jego wiara i poczucie chrze艣cija艅skiej powinno艣ci s膮, delikatnie m贸wi膮c, silniejsze ni偶 jej w艂asne. Clinton nie wydawa艂 si臋 do艣wiadcza膰 straszliwych w膮tpliwo艣ci i pokus, kt贸rych ona zawsze pada艂a ofiar膮, i gdyby nie by艂o to uczuciem niechrze艣cija艅skim, Robyn zazdro艣ci艂aby Codringtonowi jego m膮drej i bezpiecznej wiary.

— Chcia艂em wst膮pi膰 do ko艣cio艂a, tak jak m贸j ojciec i m贸j starszy brat, Ralph — powiedzia艂 kt贸rego艣 dnia.

— I dlaczego pan tego nie zrobi艂?

— Wszechmog膮cy poprowadzi艂 mnie 艣cie偶k膮, kt贸r膮 dla mnie przeznaczy艂 — odpar艂 po prostu i nie zabrzmia艂o to wcale pretensjonalnie. — Wiem teraz, 偶e chcia艂, bym by艂 pasterzem jego stada tutaj, na tej ziemi — i wskaza艂 d艂oni膮 srebrne pla偶e i b艂臋kitne g贸ry. — Nie zdawa艂em sobie wtedy z tego sprawy, lecz Jego sposoby s膮 cudowne. To jest zadanie, jakie dla mnie wybra艂.

Robyn nagle zrozumia艂a, jak g艂臋boko oddany jest walce, kt贸r膮 prowadzi z handlem niewolnikami, zamieniaj膮c j膮 niemal w osobist膮 krucjat臋. Zaanga偶owa艂 w t臋 walk臋 wszystkie si艂y, gdy偶 szczerze wierzy艂, 偶e jest narz臋dziem boskiej woli.

Mimo to, jak wielu ludzi g艂臋boko religijnych, uwa偶nie chroni艂 swoj膮 wiar臋. Nie przybiera艂 艣wi臋toszkowatych p贸z i nie szafowa艂 biblijnymi cytatami. O swoim Bogu m贸wi艂 tylko w trakcie porannej modlitwy i podczas.samotnych rozm贸w z Robyn, kt贸re wiedli na g贸rnym pok艂adzie statku. W spos贸b ca艂kiem naturalny zak艂ada艂, 偶e jej wiara dor贸wnuje jego w艂asnej, je艣li jej nie przewy偶sza. Nie robi艂a nic, by rozwia膰 te z艂udzenia, gdy偶 sprawia艂 jej przyjemno艣膰 otwarty podziw Clintona i szacunek, jakim darzy艂 Robyn za jej dzia艂alno艣膰 w Towarzystwie Misyjnym. Dziewczyna coraz cz臋艣ciej przyznawa艂a przed sam膮 sob膮, 偶e lubi Codringtona, lubi d藕wi臋k jego g艂osu, a nawet zapach jego cia艂a. By艂 to m臋ski zapach, przypominaj膮cy wo艅 wyprawionej sk贸ry albo futra wydry, kt贸re trzyma艂a kiedy艣 w King's Lynn.

Czu艂a si臋 dobrze przy boku tego prawdziwego m臋偶czyzny, gdy偶 bladych kandydat贸w na misjonarzy i student贸w medycyny, kt贸rych zna艂a, nie traktowa艂a jak m臋偶czyzn. To on by艂 chrze艣cija艅skim wojownikiem. Jego obecno艣膰 sprawia艂a Robyn rado艣膰, nie wzbudza艂a grzesznego podniecenia jak w przypadku Mungo

100

St. Johna. To by艂o co艣 g艂臋bszego i bardziej satysfakcjonuj膮cego. Patrzy艂a na Clintona jak na swojego mistrza, jakby 艣miertelne spotkanie, na kt贸re zd膮偶a艂, mia艂o wymaza膰 jej win臋 i na艂o偶y膰 pokut臋 za grzech oraz poni偶enie, kt贸rego dozna艂a.

Trzeciego dnia min臋li osad臋 na brzegach Algoa Bay, gdzie pi臋膰 tysi臋cy brytyjskich pionier贸w sprowadzonych przez gubernatora Somerseta wyl膮dowa艂o w roku 1820 i nadal harowa艂o, by zwi膮za膰 koniec z ko艅cem na nieust臋pliwej afryka艅skiej ziemi. Bia艂e 艣ciany dom贸w by艂y ledwie widoczne w艣r贸d bezmiaru wody, nieba i ziemi. Robyn zacz臋艂a powoli zdawa膰 sobie spraw臋, jak ogromny by艂 to kontynent i jak niewielkie 艣lady odcisn膮艂 na nim cz艂owiek. Po raz pierwszy poczu艂a zimny dreszcz, u艣wiadamiaj膮c sobie w艂asn膮 zuchwa艂o艣膰, kt贸ra zaprowadzi艂a j膮 tak daleko. By艂a m艂oda, niedo艣wiadczona i nie do ko艅ca pewna, czego w艂a艣ciwie pragnie. Owin臋艂a si臋 szczelniej szalem i zadr偶a艂a smagni臋ta mocnym wiatrem odbijaj膮cym si臋 od zielonych w贸d. Afryka, o kt贸rej tak cz臋sto marzy艂a, teraz wydawa艂a si臋 jej surowa i odpychaj膮ca.

Gdy „Black Joke" zbli偶a艂 si臋 do miejsca rendez-vous wyznaczonego przez St. Johna, Clinton Codrington sta艂 si臋 spokojniejszy i cz臋艣ciej przesiadywa艂 samotnie w swojej kajucie. Doskonale wiedzia艂, jaka czeka go pr贸ba. Zouga Ballantyne omawia艂 z nim ten temat przy ka偶dej nadarzaj膮cej si臋 okazji. Zouga by艂 zdecydowanie przeciwny zbli偶aj膮cemu si臋 spotkaniu.

— Wybra艂 pan niebezpiecznego przeciwnika, sir — powiedzia艂 Clintonowi bez ogr贸dek. — I nie chc膮c pana obrazi膰, musz臋 stwierdzi膰, i偶 w膮tpi臋, czy zdo艂a pan pokona膰 go na szable lub pistolety, a St. John na pewno wybierze pistolety, jestem got贸w si臋 za艂o偶y膰.

— On rzuci艂 wyzwanie — odpar艂 Clinton spokojnie. — Moj膮 broni膮 jest marynarska szpada i nimi b臋dziemy walczy膰.

— Nie mog臋 si臋 tu z panem zgodzi膰 — pokr臋ci艂 g艂ow膮 Zouga. — Je艣li pad艂o wyzwanie, a m贸g艂bym si臋 o to spiera膰, to rzuci艂 je pan, sir. Walka, je艣li do niej dojdzie, odb臋dzie si臋 na pistolety.

Zouga codziennie pr贸bowa艂 nak艂oni膰 Clintona, by zrezygnowa艂 z rendez-vous.

— Do diab艂a, cz艂owieku. Nikt nie bije si臋 ju偶 w pojedynkach, szczeg贸lnie z kim艣, kto potrafi trafi膰 w koniuszek cygara w twoich ustach z odleg艂o艣ci dwudziestu krok贸w. — I znowu: — Nikt nie rzuca艂 panu wyzwania, kapitanie Codrington. By艂em tam i jestem got贸w r臋czy膰 za to swoim honorem. — I innym razem: — Straci pan swoje dow贸dztwo, sir. Ma pan bezpo艣redni rozkaz od admira艂a Kempa zakazuj膮cy panu konfrontacji z St. Johnem, a jest oczywiste, 偶e admira艂 czeka tylko na okazj臋, by zaci膮gn膮膰 pana przez s膮d wojskowy. — A potem znowu: — Na Boga, sir, nie przys艂u偶y si臋 pan nikomu — a najmniej samemu sobie — gdy zginie pan na tym opuszczonym przez Boga i ludzi brzegu. Je艣li St. John jest handlarzem niewolnik贸w, to pa艅ska szansa spotkania si臋 z nim w bardziej sprzyjaj膮cych okoliczno艣ciach jeszcze nadejdzie.

Gdy 偶aden z jego argument贸w nie potrafi艂 zmieni膰 postanowienia Clintona, Zouga odwiedzi艂 Robyn w jej kabinie.

101

T

iii!

— Zdaje si臋, 偶e masz pewien wp艂yw na tego kawalera. Czy nie mo偶esz go przekona膰, Sissy?

— Zouga, dlaczego z tak膮 determinacj膮 pr贸bujesz nie dopu艣ci膰 do tego, by kapitan Codrington obroni艂 sw贸j honor?

— Lubi臋 go i nie chc臋 patrzy膰, jak umiera podziurawiony jak sito.

— Bo gdyby tak si臋 sta艂o, mia艂by艣 trudno艣ci z dotarciem do Quelimane, czy偶 nie tak? — spyta艂a Robyn ze s艂odycz膮. — Twoja troska jest naprawd臋 chrze艣cija艅ska.

— St. John mo偶e wybra膰, w kt贸re oko mu strzeli. Widzia艂a艣, jak pos艂uguje si臋 broni膮. — Zouga pu艣ci艂 oskar偶enie mimo uszu.

— Wierz臋, 偶e obowi膮zkiem kapitana jest zniszczy膰 tego potwora. B贸g chroni sprawiedliwych.

— Wed艂ug mnie chroni tych, kt贸rzy strzelaj膮 szybciej i celniej — warkn膮艂 w艣ciekle Zouga.

— To blu藕nierstwo — odpowiedzia艂a Robyn.

— Przez sw贸j op贸r zas艂ugujesz, by us艂ysze膰 jakie艣 porz膮dne blu藕nierstwo — o艣wiadczy艂 Zouga uprzejmie i wyszed艂 z kabiny. Do艣wiadczenie nauczy艂o go poznawa膰, kiedy traci czas.

Min臋li granic臋 brytyjskich wp艂yw贸w — uj艣cie rzeki Kei, za kt贸rym by艂a ju偶 tylko dzika, nieokie艂znana i niczyja kraina, zaludniona przez wyparte przez bia艂ych ze swoich ziem plemiona i porozrzucane lu藕no bandy renegat贸w oraz 艂otr贸w, a tak偶e przez w艂贸cz膮cych si臋 my艣liwych, odwa偶nych podr贸偶nik贸w i kupc贸w.

Nawet ci膮gn膮cy zaprz臋gami Burowie omin臋li t臋 krain臋, wje偶d偶aj膮c w g艂膮b l膮du i okr膮偶aj膮c g贸rski masyw oddzielaj膮cy tereny przybrze偶ne od rozleg艂ego p艂askowy偶u.

Daleko na pomocy zawr贸cili, by ponownie przekraczaj膮c g贸ry dotrze膰 do wybrze偶a i pokonawszy impi z plemienia Zulu, zaczyna膰 osiedla膰 si臋 na 偶yznym wybrze偶u. Lecz brytyjskie okr臋ty p艂yn膮ce z Cape Colony, sk膮d wyruszyli w tak d艂ug膮 i ci臋偶k膮 podr贸偶, by unikn膮膰 nadzoru brytyjskiej w艂adzy, zawin臋艂y do Port Natal. Wtedy Burowie raz jeszcze za艂adowali swoje wozy i p臋dz膮c przed sob膮 stada, ponownie przekroczyli g贸ry nazwane przez nich Smoczymi i opu艣cili krain臋, kt贸r膮 wydarli kr贸lowi Zulus贸w Dingaanowi ogniem i dymem swoich muszkiet贸w.

Wybrze偶e le偶膮ce pomi臋dzy brytyjskimi koloniami w Cape i Natal, wzd艂u偶 kt贸rego par艂 teraz Black Joke", by艂o ziemi膮 niczyj膮. Zaludniali j膮 jedynie dzicy plemie艅cy obserwuj膮cy teraz przep艂ywaj膮cy w zasi臋gu ich 艂uk贸w czarnoburty okr臋t.

Clinton Codrington oznaczy艂 punkt, gdzie linia 31掳38' szeroko艣ci geograficznej przecina艂a wybrze偶e, i znalaz艂 uj艣cie rzeki 艢wi臋tego Jana, nazwanej tak zapewne przez kt贸rego艣 z wczesnych podr贸偶nik贸w portugalskich. Jak na ironi臋 rzeka nosi艂a imi臋 cz艂owieka, kt贸rego 艣pieszyli spotka膰. Gdy „Black Joke" min膮艂 ostatni cypel, dzi臋ki opisowi St. Johna natychmiast rozpoznali okolic臋.

102

Strome, pokryte g臋st膮 ro艣linno艣ci膮 wzg贸rza wznosi艂y si臋 niemal pionowo wok贸艂 laguny. Las by艂 niezwykle intensywnej, ciemnozielonej barwy, przetykany wysokimi galeriami drzew, ozdobiony d艂ugimi lianami. Przez lunet臋 wida膰 by艂o grupy ma艂ych 偶贸艂to-br膮zowych ma艂p i jaskrawo upierzonych ptak贸w skacz膮cych pomi臋dzy ga艂臋ziami.

Rzeka sp艂ywa艂a g艂臋bokim, skalisty w膮wozem, przedzieraj膮c si臋 przez barier臋 wzg贸rz, wype艂niaj膮c poro艣ni臋t膮 trzcinami lagun臋 i wylewaj膮c si臋 pomi臋dzy 艂ukowate, bia艂e poduszki piaszczystej pla偶y.

By nie mieli w膮tpliwo艣ci, 偶e znale藕li si臋 we w艂a艣ciwym miejscu, dwie艣cie metr贸w za granic膮 pierwszych fal, na g艂臋binie, gdzie p艂ytka woda zmienia艂a kolor z bladozielonego w b艂臋kitny, sta艂 zakotwiczony „Huron".

Clinton Codrington przyjrza艂 si臋 statkowi uwa偶nie przez lunet臋, a potem bez s艂owa poda艂 przyrz膮d Zoudze. Gdy ten obserwowa艂 wielki kliper, Clinton spyta艂 mi臋kko:

— Czy b臋dzie pan moim sekundantem? Zaskoczony Zouga opu艣ci艂 lunet臋.

— Oczekiwa艂em, 偶e poprosi pan jednego ze swoich oficer贸w.

— Nie mog臋 tego zrobi膰 — pokr臋ci艂 g艂ow膮 Clinton. — Gdyby Guzdra艂a Kemp kiedykolwiek o tym us艂ysza艂, wpisa艂by im nagan臋 do akt.

— W stosunku do mojej kariery nie ma pan podobnych skrupu艂贸w — zauwa偶y艂 Zouga.

— Jest pan na przed艂u偶onym urlopie i w odr贸偶nieniu od moich oficer贸w nie otrzyma艂 pan wyra藕nego rozkazu.

Zouga my艣la艂 b艂yskawicznie; pojedynkowanie si臋 nie by艂o tak drastycznie traktowane w armii jak w marynarce, w gruncie rzeczy przepisy armii nie zabrania艂y go jeszcze w spos贸b kategoryczny, a mo偶liwo艣膰 spotkania si臋 z St. Johnem stanowi艂a tak偶e ostatni膮 szans臋 zako艅czenia tej idiotycznej historii, kt贸ra w bardzo powa偶ny spos贸b zagrozi艂a kontynuowaniu jego ekspedycji.

— Zgadzam si臋 zatem — rzek艂 Zouga kr贸tko.

— Jestem panu niewypowiedzianie wdzi臋czny, sir — odpar艂 r贸wnie zwi臋藕le Clinton.

— Miejmy nadziej臋, 偶e b臋dzie pan tak samo wdzi臋czny, kiedy ca艂a sprawa dobiegnie ko艅ca — odrzek艂 Zouga sucho. — Lepiej pop艂yn臋 od razu na „Hurona". Za godzin臋 zapadnie zmrok.

Tippoo chwyci艂 cum臋 rzucon膮 z szalupy kanonierki i trzyma艂 j膮 mocno. Zouga owin膮艂 si臋 p艂aszczem i przeskoczy艂 na drabink臋 nad ko艂ysz膮c膮 si臋 zielonkaw膮 wod膮, zanim nast臋pna fala zd膮偶y艂a zmoczy膰 mu buty.

Mungo St. John czeka艂 na niego u podstawy g艂贸wnego masztu. Sta艂 wyprostowany, z kamiennym wyrazem twarzy i dopiero gdy Zouga podszed艂 do niego z wyci膮gni臋t膮 powitalnie d艂oni膮, rozlu藕ni艂 si臋 i odwzajemni艂 u艣miech. • — Do diab艂a, Mungo, czy nie mo偶emy przerwa膰 tego nonsensu?

— Z pewno艣ci膮, Zouga — zgodzi艂 si臋 St. John. — Przeprosiny od twojego kapitana za艂atwi艂yby spraw臋.

— On jest g艂upcem — potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 Zouga. — Po co ryzykowa膰?

103

— Nie s膮dz臋, 偶eby istnia艂o jakie艣 ryzyko, lecz pozw贸l, i偶 przypomn臋 ci, 偶e nazwa艂 mnie tch贸rzem.

— A wi臋c nie ma innego wyj艣cia? — Podczas tygodni, kt贸re sp臋dzili razem, zaprzyja藕nili si臋 ze sob膮 i Zouga czu艂, 偶e mo偶e nacisn膮膰 nieco mocniej. — Musz臋 przyzna膰, 偶e nasz kapitan jest zarozumialcem, lecz je艣li go zabijesz, postawisz mnie w diabelnie niezr臋cznej sytuacji. Nie zdajesz sobie z tego sprawy?

Mungo St. John odchyli艂 g艂ow臋 i za艣mia艂 si臋 rado艣nie.

— Ty i ja mogliby艣my pracowa膰 razem, wiesz o tym, Zouga? Jeste艣 pragmatykiem, podobnie jak ja. Przepowiadam ci — zajdziesz daleko na tym 艣wiecie.

— Niezbyt daleko, je艣li zabijesz cz艂owieka, kt贸ry mnie wiezie.

Mungo St. John zachichota艂 ponownie i poklepa艂 Zoug臋 przyja藕ni臋 po ramieniu.

— Przykro mi, przyjacielu. Nie tym razem. Zouga westchn膮艂 z rezygnacj膮.

— Masz prawo wyboru broni.

— Pistolety — rzek艂 Mungo St. John

— Oczywi艣cie. — Zouga skin膮艂 g艂ow膮. — Jutro o 艣wicie na pla偶y w tamtym miejscu. — Wskaza艂 kierunek ruchem brody. — Czy to ci odpowiada?

— Ca艂kowicie. Tippoo b臋dzie moim sekundantem.

— Czy zna zasady? — spyta艂 Zouga z pow膮tpiewaniem, spogl膮daj膮c na p贸艂nag膮 posta膰 czekaj膮c膮 obok.

— Zna je na tyle, 偶eby rozwali膰 Codringtonowi g艂ow臋, je艣li nasz kapitan podniesie pistolet na chwil臋 przed sygna艂em. — Mungo St. John u艣miechn膮艂 si臋 swoim okrutnym, zimnym u艣miechem. — I to wszystko, na czym powinien si臋 zna膰, je艣li o mnie chodzi.

Tej nocy Robyn Ballantyne nie zmru偶y艂a nawet oka, a kiedy umy艂a si臋 i ubra艂a, do 艣witu brakowa艂o jeszcze dw贸ch godzin. W艂o偶y艂a swoje stare bryczesy i we艂nian膮 m臋sk膮 marynark臋. B臋dzie musia艂a przej艣膰 z szalupy na pla偶臋 i suknia kr臋powa艂aby jej ruchy, poza tym ranek by艂 ch艂odny i wilgotny, a marynark臋 uszyto z grubej szkockiej we艂ny.

Wyj臋艂a swoj膮 czarn膮 sk贸rzan膮 torb臋 i sprawdzi艂a jej zawarto艣膰, upewniaj膮c si臋, 偶e jest w niej wszystko, czego potrzeba, by przemy膰 i zdezynfekowa膰 ran臋 po kuli, obanda偶owa膰 rozerwane cia艂o lub unieruchomi膰 z艂aman膮 ko艣膰 i z艂agodzi膰 cierpienie kt贸rego艣 z m臋偶czyzn.

Dla wszystkich by艂o oczywiste, 偶e Robyn pojawi si臋 na pla偶y tego ranka. Lekarz nie wchodzi艂 w sk艂ad za艂ogi ani jednego, ani drugiego statku. By艂a gotowa na godzin臋 przed czasem, wi臋c otworzy艂a sw贸j dziennik i zacz臋艂a spisywa膰 wydarzenia dnia poprzedniego, kiedy kto艣 zapuka艂 lekko do drzwi.

Gdy je otworzy艂a, ujrza艂a Clintona Codringtona. W md艂ym 艣wietle lampy jego twarz by艂a blada i spi臋ta. Intuicja podpowiedzia艂a jej, 偶e on r贸wnie偶 nie spa艂 tej nocy. Szybko otrz膮sn膮艂 si臋 z szoku wywo艂anego jej strojem i spojrza艂 w oczy dziewczyny.

104 •

— Mia艂em nadziej臋 pom贸wi膰 z pani膮 — wymamrota艂 powoli. — To ostatnia okazja, zanim...

Wzi臋艂a go za rami臋 i wci膮gn臋艂a do kabiny.

— Jad艂 pan 艣niadanie? — spyta艂a surowo.

— Nie, madame. — Pokr臋ci艂 g艂ow膮, a jego wzrok spocz膮艂 ponownie na jej odzianych w spodnie nogach, zanim podni贸s艂 si臋 ku twarzy dziewczyny.

— Lekarstwo zadzia艂a艂o? — spyta艂a.

Skin膮艂 g艂ow膮, zbytf zawstydzony, by odpowiedzie膰. Poprzedniego wieczora poda艂a mu 艣rodek przeczyszczaj膮cy, gdy偶 jako lekarz wiedzia艂a, jakie skutki mo偶e wywo艂a膰 kula przebijaj膮ca pe艂ne jelito lub brzuch z nie strawionym 艣niadaniem.

Dotkn臋艂a czo艂a Clintona.

— Jest ciep艂e, czy nie przezi臋bi艂 si臋 pan przypadkiem? — Okazywa艂a mu niemal matczyn膮 troskliwo艣膰, gdy偶 znowu wydawa艂 si臋 jej tak m艂ody i nieskalany.

— Zastanawia艂em si臋, czy mogliby艣my pomodli膰 si臋 wsp贸lnie. — M贸wi艂 tak cicho, 偶e Robyn ledwie go zrozumia艂a, a potem poczu艂a, jak ogarnia j膮 ciep艂a, niemal dusz膮ca fala uczucia do tego m臋偶czyzny.

— Chod藕 — wyszepta艂a i chwyci艂a jego d艂o艅.

Ukl臋kli razem na go艂ych deskach pok艂adu, ca艂y czas trzymaj膮c si臋 za r臋ce, a ona m贸wi艂a za nich oboje. Clinton Codrington odpowiada艂 cichym, lecz pewnym g艂osem.

Kiedy wreszcie podnie艣li si臋 z kolan, trzyma艂 jej d艂o艅 odrobin臋 d艂u偶ej, ni偶 by艂o to konieczne.

— Panno Ballantyne — to znaczy, doktor Ballantyne — nie potrafi臋 teraz wyrazi膰, jak wielki wp艂yw na moje 偶ycie mia艂o spotkanie pani.

Poczu艂a, 偶e si臋 czerwieni i bez przekonania spr贸bowa艂a uwolni膰 swoj膮 d艂o艅, lecz Clinton trzyma艂 j膮 mocno.

— Chcia艂bym uzyska膰 pani zgod臋, by szerzej pom贸wi膰 na ten temat*— zawaha艂 si臋 — je艣li ten ranek zako艅czy si臋 szcz臋艣liwie.

— Och, ale偶 tak b臋dzie! — zawo艂a艂a p艂omiennie. — Tak b臋dzie, jestem tego pewna. — I ledwie wiedz膮c, co czyni, przytuli艂a si臋 do niego i poca艂owa艂a go mocno w usta. Clinton zamar艂 na chwil臋, a potem niezgrabnie przycisn膮艂 Robyn do siebie, tak 偶e mosi臋偶ne guziki jego munduru wbi艂y si臋 w kibi膰 dziewczyny, a jego z臋by zacz臋艂y mia偶d偶y膰 jej wargi.

— Moja kochana — wyszepta艂. — Och, moja kochana.

Gwa艂towno艣膰 reakcji Clintona przestraszy艂a j膮, lecz zaraz poczu艂a, 偶e u艣cisk m臋偶czyzny sprawia jej przyjemno艣膰 i spr贸bowa艂a wyzwoli膰 si臋 z jego ramion, by odwzajemni膰 si臋 takim samym gestem— lecz Clinton mylnie odczyta艂 intencje Robyn i pu艣ci艂 j膮 po艣piesznie.

— Wybacz mi — rzek艂 zmieszany. — Nie wiem, co mnie napad艂o. Rozczarowanie Robyn by艂o na tyle silne, 偶e szybko przerodzi艂o si臋 w gniew

na jego boja藕艅. Pomimo guzik贸w i z臋b贸w, doznanie by艂o zaiste bardzo przyjemne.

105

Obie szalupy odbi艂y od swoich macierzystych statk贸w dok艂adnie w tej samej chwili i ruszy艂y przez cienk膮, perl膮c膮 si臋 porann膮 mg艂臋. Ich za艂ogi wios艂owa艂y w kierunku bladych zarys贸w pla偶y pokonuj膮c niskie, zielone fale.

Przybili do brzegu w odleg艂o艣ci stu metr贸w od siebie, a wio艣larze wskoczyli do si臋gaj膮cej po pas wody, by wyci膮gn膮膰 艂odzie na bia艂y piasek.

Ka偶da z grup oddzielnie min臋艂a piaszczysty garb i ruszy艂a w kierunku kraw臋dzi laguny, zas艂oni臋tej przez wydmy i k臋py wysokich, okrytych meszkiem trzcin. Tam znajdowa艂 si臋 p艂aski, twardy teren przysypany wilgotnym piaskiem.

Mungo St. John i Tippoo zatrzymali si臋 na jednym jego kra艅cu. Amerykanin zapali艂 cygaro i stoj膮c z r臋kami opartymi na biodrach, obserwowa艂 grzbiety wzg贸rz, nie zwracaj膮c uwagi na to, co si臋 wok贸艂 niego dzieje. Mia艂 na sobie czarne obcis艂e bryczesy i bia艂膮 jedwabn膮 koszul臋 z d艂ugimi r臋kawami. Rozci臋cie pod szyj膮 ods艂ania艂o ciemno poro艣ni臋ty tors. Kolor koszuli u艂atwia艂 przeciwnikowi dok艂adniejsze obranie celu, St. John co do joty przestrzega艂 zasad.

Stoj膮ca obok Clintona Codringtona na przeciwleg艂ym kra艅cu otwartej przestrzeni Robyn obserwowa艂a go ukradkiem. Stara艂a si臋 rozpali膰 w sobie nienawi艣膰, jak膮 czu艂a do St. Johna, wywo艂a膰 gniew, 偶e w tak haniebny spos贸b j膮 wykorzysta艂, lecz przychodzi艂o jej to z wielkim trudem. Zamiast tego by艂a podniecona i doznawa艂a dziwnego uniesienia, a emanuj膮ce z St. Johna z艂o jeszcze pot臋gowa艂o to uczucie. Z艂apa艂a si臋 na tym, 偶e nie spuszcza z niego oczu, i z wysi艂kiem odwr贸ci艂a wzrok.

Obok niej sta艂 wypr臋偶ony jak struna Clinton Codrington. Mia艂 na sobie b艂臋kitny uniform ze z艂otymi galonami b艂yszcz膮cymi nawet w mi臋kkim, r贸偶owym 艣wietle poranka. Odgarn膮艂 z czo艂a i skroni wybielone przez s艂o艅ce w艂osy i zebra艂 je u nasady karku, ods艂aniaj膮c zdecydowan膮 lini臋 szcz臋ki.

Zouga ruszy艂 do przodu, by spotka膰 si臋 z Tippoo nios膮cym pod pach膮 pude艂ko z pistoletami. Kiedy zatrzymali si臋 po艣rodku p艂askiego terenu, stoj膮cy w rozkroku, w pe艂nej szacunku pozie Tippoo otworzy艂 skrzyneczk臋 i wyci膮gn膮艂 j膮 przed siebie. Zouga wyj膮艂 po kolei oba pistolety z aksamitnych przegr贸dek i nabi艂 je starannie odmierzonym 艂adunkiem czarnego prochu, po czym wepchn膮艂 do lufy ciemnoniebieskie o艂owiane kule i za艂o偶y艂 kapturki na iglice.

Widok tych d艂ugolufych pistolet贸w z tak膮 si艂膮 przypomnia艂 Robyn tamt膮 noc na pok艂adzie „Hurona", 偶e zagryz艂a wargi i przest膮pi艂a z nogi na nog臋.

— Prosz臋 si臋 nie denerwowa膰, panno Ballantyne — wyszepta艂 Clinton, mylnie interpretuj膮c jej zachowanie, po czym rozpi膮艂 guziki munduru i zrzuci艂 marynark臋 z ramion. Pod ni膮 i Codrington mia艂 zwyk艂膮 bia艂膮 koszul臋 maj膮c膮 u艂atwi膰 przeciwnikowi dok艂adne namierzenie celu. Poda艂 mundur Robyn i przem贸wi艂by ponownie, gdyby Zouga nie zawo艂a艂:

— Niech przeciwnicy wyst膮pi膮 do przodu!

Clinton pos艂a艂 jej jeszcze jeden pe艂en napi臋cia u艣miech, po czym ruszy艂 do przodu, zostawiaj膮c g艂臋bokie odciski obcas贸w w wilgotnym 偶贸艂tym piasku.

Stan膮艂 naprzeciwko Mungo St. Johna, nie spuszczaj膮c z niego wzroku. Obaj m臋偶czy藕ni mieli twarze kompletnie bez wyrazu.

106

— Panowie, apeluj臋 do was, by艣cie za艂atwili wasz sp贸r bez rozlewu krwi. — Zouga pr贸bowa艂 zgodnie z rytua艂em doprowadzi膰 do pogodzenia przeciwnik贸w. — Kapitanie Codrington, jako wyzywaj膮cy, czy zgodzi si臋 pan przeprosi膰 pana St. Johna?

Clinton przecz膮co pokr臋ci艂 g艂ow膮.

— Panie St. John, czy istnieje jakikolwiek inny spos贸b unikni臋cia rozlewu krwi?

— S膮dz臋, 偶e nie, sir — wycedzi艂 St. John strzepuj膮c ostro偶nie p贸艂 cala szarego popio艂u z czubka swojego cygara.

— A zatem dobrze — skin膮艂 g艂ow膮 Zouga i bezzw艂ocznie przeszed艂 do wyja艣niania warunk贸w pojedynku. — Na komend臋 „zaczyna膰" ka偶dy z pan贸w zrobi dziesi臋膰 krok贸w, kt贸re odlicz臋 na g艂os. Nast臋pnie wydam komend臋 „ognia", po kt贸rej b臋dziecie mogli panowie odwr贸ci膰 si臋 i odda膰 strza艂.

Zouga przerwa艂 i spojrza艂 na Tippoo, kt贸ry za pas lu藕nych bryczes贸w mia艂 zatkni臋ty 艂adowany od przodu pistolet z d艂ug膮 luf膮.

— Obaj sekundanci s膮 uzbrojeni. — Zouga po艂o偶y艂 d艂o艅 na kolbie swojego colta. — Je艣li kt贸rykolwiek z przeciwnik贸w spr贸buje wypali膰 przed moj膮 komend膮, zostanie natychmiast zastrzelony przez sekundant贸w.

Zamilk艂 ponownie, spogl膮daj膮c na obu m臋偶czyzn.

— Czy zosta艂em dok艂adnie zrozumiany, panowie? — Obaj skin臋li g艂owami. — Czy kt贸ry艣 z pan贸w ma jakie艣 pytania? — Zouga czeka艂 w ciszy przez kilka sekund, po czym rzek艂: — Doskonale, zacznijmy wi臋c. Panie St. John, pan pierwszy wybiera bro艅.

Ameryka艅ski kapitan rzuci艂 swoje cygaro i wgni贸t艂 je w piasek, po czym wyst膮pi艂 do przodu. Tippoo wyci膮gn膮艂 przed siebie pude艂ko z r贸偶anego drewna i po kr贸ciutkim wahaniu St. John wyj膮艂 jeden z przepi臋knie inkrustowanych pistolet贸w. Wycelowa艂 w niebo i odwi贸d艂 kurek swobodnym ruchem wolnej r臋ki.

Clinton wzi膮艂 drugi pistolet i zwa偶y艂 go na pr贸b臋 w d艂oni, umieszczaj膮c kolb臋 g艂臋boko pomi臋dzy kciukiem a palcem wskazuj膮cym, po czym odwr贸ci艂 si臋 i wyprostowa艂 rami臋, mierz膮c w czarno-偶贸艂tego ptaka 艣wiergocz膮cego w trzcinach nie opodal.

Robyn z ulg膮 spostrzeg艂a, z jak膮 wpraw膮 kapitan obchodzi si臋 z broni膮 i by艂a ju偶 teraz pewna co do wyniku pojedynku. B贸g musi zatryumfowa膰. Ponownie zacz臋艂a si臋 modli膰 w duchu i tylko jej usta porusza艂y si臋, gdy recytowa艂a psalm dwudziesty trzeci. „Chocia偶 krocz臋 po dolinie cierna 艣mierci".

— Zajmijcie swoje pozycje, panowie. — Zouga odsun膮艂 si臋 i da艂 znak Robyn. Wci膮偶 modl膮c si臋, po艣pieszy艂a w stron臋 brata, kt贸ry sta艂 z dala od linii strza艂u obu przeciwnik贸w.

Czekaj膮cy obok Tippoo wyci膮gn膮艂 zza pasa d艂ugi, niezgrabnie wygl膮daj膮cy pistolet i odwi贸d艂 wielki ozdobny kurek, a otw贸r lufy rozdziawi艂 si臋 niczym paszcza wieloryba, przyjmuj膮c pozycj臋 „odbezpieczony". Zouga wyci膮gn膮艂 swojego colta i sta艂 spokojnie, podczas gdy pojedynkuj膮cy si臋 post膮pili ku sobie ostatnie kilka krok贸w i odwr贸cili si臋 plecami.

107

Poranne s艂o艅ce oblewa艂o szczyty wzg贸rz jasny z艂otem, zostawiaj膮c jednak lagun臋 w cieniu, tak 偶e spokojna, ciemn膮 woda nadal parowa艂a k艂臋bami mg艂y. Siwa czapla zaskrzecza艂a nagle chrapliwie w ciszy, a potem poderwa艂a si臋 do lotu i z szyj膮 wygi臋t膮 w w臋偶owe „s" unios艂a si臋 nad trzcinami, bij膮c powietrze powolnymi uderzeniami skrzyde艂.

— Zaczyna膰! — krzykn膮艂 Zouga, tak g艂o艣no, 偶e Robyn drgn臋艂a gwa艂townie. Dwaj m臋偶czy藕ni ruszyli do przodu, oddalaj膮c si臋 od siebie, zapadaj膮c

g艂臋boko w mi臋kki piasek, stawiaj膮c kroki w takt odliczania Zougi.

— Pi臋膰. — Mungo St. John u艣miecha艂 si臋 lekko, jakby na wspomnienie jakiego艣 sobie tylko znanego dowcipu, a r臋kaw jego bia艂ej koszuli trzepota艂 jak

娄 i;v skrzyd艂o 膰my wok贸艂 uniesionego ramienia, trzymaj膮cego smuk艂y pistolet

' 1, z niebieskawej stali wycelowany w poranne niebo.

— Sze艣膰. — Clinton pochyli艂 si臋, stawiaj膮c na przemian d艂ugie nogi odziane w jasne bryczesy munduru. Jego twarz by艂a napi臋ta, bia艂a jak papier, usta 艣ci膮gni臋te w w膮sk膮, pe艂n膮 determinacji kresk臋.

— Siedem. — Robyn poczu艂a, jak jej serce przy艣piesza sw贸j rytm, t艂uk膮c si臋 w klatce 偶eber tak mocno, 偶e zaczyna艂o brakowa膰 jej tchu.

— Osiem. — Dopiero teraz spostrzeg艂a, 偶e pomimo ch艂odu poranka smugi potu wyst膮pi艂y pod pachami bia艂ej koszuli Clintona.

— Dziewi臋膰. — Ogarn臋艂o j膮 艣miertelne przera偶enie, ca艂a wiara j膮 opu艣ci艂a w nag艂ym przeczuciu nadchodz膮cej katastrofy.

— Dziesi臋膰! — Chcia艂a krzykn膮膰, by przestali. Chcia艂a pobiec i rzuci膰 si臋 pomi臋dzy dw贸ch m臋偶czyzn. Pragn臋艂a, by 偶aden z nich nie zgin膮艂. Pr贸bowa艂a nabra膰 powietrza, lecz jej gard艂o by艂o 艣ci艣ni臋te i suche, usi艂owa艂a zrobi膰 krok do przodu, lecz nogi odm贸wi艂y jej pos艂usze艅stwa, nie mia艂a nad nimi w艂adzy.

— Ognia! — krzykn膮艂 Zouga g艂osem 艂ami膮cym si臋 z napi臋cia, kt贸re udzieli艂o si臋 wszystkim widzom. Stoj膮cy na wilgotnym, ciemno偶贸艂tym piasku m臋偶czy藕ni odwr贸cili si臋 niczym para tancerzy w starannie wy膰wiczonym balecie 艣mierci.

Ich prawe ramiona wyfrun臋艂y ku sobie w ge艣cie rozdzielonych kochank贸w, lewe r臋ce dla r贸wnowagi spoczywa艂y na biodrach. Przyj臋li klasyczn膮 postaw臋 do艣wiadczonych strzelc贸w.

Wydawa艂o si臋, 偶e czas stan膮艂 w miejscu. Ruchy obu m臋偶czyzn, pe艂ne gracji, lecz miarowe, nie ponagla艂y nadci膮gaj膮cej 艣mierci.

Cisza by艂a ca艂kowita, wiatr nie porusza艂 trzcin, 偶aden ptak ani zwierz臋 nie odezwa艂o si臋 w ciemniej膮cym za lagun膮 lesie. Mi臋kki piasek zag艂usza艂 odg艂osy krok贸w obu m臋偶czyzn — 艣wiat zdawa艂 si臋 wstrzyma膰 oddech.

A potem huk wystrza艂贸w obudzi艂 echa, kt贸re zacz臋艂y odbija膰 si臋 i grzmie膰 w w膮wozie. Skacz膮c od wzg贸rza do wzg贸rza, podrywa艂y ptaki do wystraszonego lotu.

Oba strza艂y pad艂y w tym samym u艂amku sekundy, tak 偶e zla艂y si臋 w jeden rozmyty d藕wi臋k. Z ustawionych poziomo d艂ugich b艂臋kitnych luf wytrysn膮艂 艣miertelny bia艂y proch, a potem lufy pofrun臋艂y jednocze艣nie do g贸ry, poderwane wystrza艂em.

108

Obaj m臋偶czy藕ni odchylili si臋, zachowuj膮c r贸wnowag臋, lecz Robyn ujrza艂a, jak proch wylatuje z lufy pistoletu St. Johna jedn膮 setn膮 sekundy wcze艣niej, a zaraz potem du偶a ciemna g艂o^a Mungo drgn臋艂a, jakby kto艣 uderzy艂 go otwart膮 d艂oni膮 w policzek. /

Po tym jednym chwiejnym kroku w ty艂, Amerykanin stan膮艂 wyprostowany i z pistoletem wci膮偶 dymi膮cym w uniesionej d艂oni wbi艂 wzrok w przeciwnika. Robyn odetchn臋艂a z ulg膮. Mungo St. John nie by艂 ranny. Chcia艂a podbiec do niego, ale chwil臋 potem jej rado艣膰 nagle zgas艂a, gdy偶 ciemnoczerwony w膮偶 krwi ze艣lizn膮艂 si臋 z g臋stych w艂os贸w na jego skroni i zacz膮艂 sp艂ywa膰 leniwymi, pos臋pnymi kroplami na bia艂y jedwab koszuli.

Robyn podnios艂a d艂o艅 do ust, by powstrzyma膰 rodz膮cy si臋 krzyk, a potem odwr贸ci艂a gwa艂townie g艂ow臋, by spojrze膰 na Clintona Codringtona.

On tak偶e sta艂 wyprostowany, w niemal wojskowej pozie, lecz teraz pocz膮艂 zgina膰 si臋 powoli w pasie. Prawa r臋ka trzymaj膮ca pistolet zwisa艂a lu藕no wzd艂u偶 cia艂a, palce rozwar艂y si臋 i zdobna bro艅 upad艂a na piasek u jego st贸p.

Podni贸s艂 pust膮 d艂o艅 z rozczapierzonymi palcami i po艂o偶y艂 j膮 na piersiach w ge艣cie, kt贸ry zdawa艂 si臋 pe艂en g艂臋bokiego szacunku. Potem jego cia艂o pochyli艂o si臋 wolno, a nogi ugi臋艂y. Clinton opad艂 na kolana, jakby si臋 modli艂. Kl臋cz膮c, odj膮艂 d艂o艅 od piersi i z wyrazem lekkiego zaskoczenia przyjrza艂 si臋 niewielkiej plamie krwi na swoich palcach, a potem pad艂 twarz膮 w piach.

Robyn odzyska艂a wreszcie w艂adz臋 w nogach. Pomkn臋艂a do przodu, ukl臋kn臋艂a przy le偶膮cym Clintonie i w panice przewr贸ci艂a go na plecy. Prz贸d jego bia艂ej p艂贸ciennej koszuli by艂 wilgotny od niewielkiej ilo艣ci krwi, kt贸ra s膮czy艂a si臋 z okr膮g艂ego otworu w materiale, pi臋tna艣cie centymetr贸w na lewo od lini per艂owych guzik贸w.

Sta艂 na p贸艂 odwr贸cony do linii ognia i kula trafi艂a go od do艂u, z lewej strony, w okolicy p艂uc. Dostrzeg艂a to natychmiast P艂uca! Poczu艂a, jak ogarnia j膮 rozpacz. To oznacza艂o 艣mier膰, powoln膮 i bolesn膮. B臋dzie musia艂a patrzy膰, jak ten m臋偶czyzna utopi si臋 nieub艂aganie we w艂asnej krwi.

Piasek zaskrzypia艂 obok niej i Robyn spojrza艂a w g贸r臋.

W zakrwawionej koszuli sta艂 nad ni膮 Mungo St. John. Przyciska艂 jedwabn膮 chusteczk臋 do skroni, by powstrzyma膰 powolny up艂yw krwi w miejscu, gdzie kula wyrwa艂a d艂ugi pasek sk贸ry ponad uchem.

Jego oczy by艂y ponure, twarz zaci臋ta, a g艂os zimny i obcy.

— Wierz臋, 偶e jest pani wreszcie usatysfakcjonowana, madame — powiedzia艂, a potem odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie i ruszy艂 w kierunku bia艂ej wydmy prowadz膮cej na pla偶臋. Chcia艂a pobiec za nim, zatrzyma膰 go, wyja艣ni膰, sama nie wiedzia艂a co, lecz jej miejsce by艂o tutaj, przy ci臋偶ej rannym. Palce jej dr偶a艂y, kiedy rozpina艂a guziki koszuli. Na bladym torsie ujrza艂a ciemnoniebiesk膮 dziur臋, z kt贸rej wyp艂ywa艂a powoli g臋sta krew. Tak ma艂o krwi w ranie — to by艂 najgorszy z symptom贸w — krwawienie musia艂o nast膮pi膰 wewn膮trz, g艂臋boko w 艣rodku klatki piersiowej.

— Zouga, moja torba! — zawo艂a艂a ostro.

109

w.

li

I

ii

Zouga poda艂 jej torb臋, i przykl臋kn膮艂 na jedno kolano.

— Jestem tylko lekko ranny — wymamrota艂 Clinton. — Nie czuj臋 b贸lu. Jedynie niewielkie odr臋twienie.

Zouga milcza艂. B臋d膮c w Indiach widzia艂 wiele ran postrza艂owych i zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e b贸l o niczym nie 艣wiadczy. Kula w d艂oni lub stopie mog艂a by膰 przyczyn膮 niewyobra偶alnych m臋czarni, podczas gdy postrza艂 w oba p艂uca powodowa艂 jedynie lekki ucisk w piersiach.

Jedna rzecz zastanawia艂a Zoug臋, a mianowicie dlaczego Mungo St. John strzeli艂 tak nisko. Z dwudziestu krok贸w m贸g艂 bez w膮tpienia trafi膰 w g艂ow臋, mierz膮c mi臋dzy oczy w przekonaniu, 偶e kula nie zboczy o wi臋cej ni偶 centymetr, lecz mimo to pocisk trafi艂 Clintona nisko w pier艣.

Gdy Robyn przyciska艂a tampon do niewielkiego, b艂臋kitnego otworu rany, Zouga podni贸s艂 pistolet z piasku. Lufa by艂a wci膮偶 ciep艂a, pokryta warstewk膮 spalonego prochu, a gdy przyjrza艂 si臋 jej uwa偶nie, z miejsca poj膮艂, dlaczego strza艂 St. Johna poszed艂 tak nisko.

Na stalowej os艂onie cyngla wida膰 by艂o niebieskawe otarcie 艣wie偶ego o艂owiu.

Mungo St. John mierzy艂 w g艂ow臋, lecz Clinton podni贸s艂 sw贸j pistolet do oka w tej samej chwili i dok艂adnie na linii jego strza艂u. Kula Amerykanina uderzy艂a w metalow膮 os艂on臋 i odbi艂a si臋 od niej w d贸艂.

To wyja艣nia艂oby, dlaczego kula Clintona trafi艂a tak wysoko, gdy偶 jako mniej do艣wiadczony strzelec Codrington z pewno艣ci膮 mierzy艂by w pier艣 St. Johna. Uderzenie kuli podbi艂o jego pistolet do g贸ry w momencie naci艣ni臋cia spustu.

Zouga podni贸s艂 wzrok i poda艂 pistolet Tippoo, kt贸ry czeka艂 niewzruszenie dwa kroki dalej. Bosman wzi膮艂 bro艅 bez s艂owa, odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 przez wydmy za swoim panem.

W chwili gdy czterech marynarzy z kanonierki nios艂o po pla偶y u艂o偶onego na p艂aszczu jak na noszach Clintona Codringtona, St. John wspina艂 si臋 z szalupy na g艂贸wny pok艂ad „Hurona". Zanim Anglicy zd膮偶yli za艂o偶y膰 blok i lin臋, by wci膮gn膮膰 rannego kapitana na pok艂ad „Black Joke'a", „Huron" podni贸s艂 kotwic臋 i odp艂ywa艂 rozwijaj膮c 偶agle pod po艂udniowo-zachodni膮 bryz臋, a wschodz膮ce s艂o艅ce zamieni艂o go w statek sk膮pany w z艂otym ogniu.

Przez dwadzie艣cia cztery godziny Clinton Codrington zaskakiwa艂 Robyn swoj膮 ozdrowie艅cz膮 si艂膮. Szuka艂a wzrokiem krwi na jego wargach, oczekuj膮c, 偶e b臋dzie 艣wiadkiem agonii, gdy zranione p艂uco przestanie pracowa膰. Co par臋 godzin przystawia艂a swoj膮 lekarsk膮 tr膮bk臋 do piersi Clintona, nachylaj膮c si臋 nad koj膮, by us艂ysze膰 chrapliwe rz臋偶enie jego oddechu, nas艂uchuj膮c bulgocz膮cego d藕wi臋ku krwi lub suchego ocierania si臋 p艂uca o klatk臋 piersiow膮 i by艂a zdziwiona, kiedy 偶aden z tych symptom贸w nie wyst臋powa艂.

Doprawdy Clinton zachowywa艂 si臋 wyj膮tkowo spokojnie jak na pacjenta z kul膮 w klatce piersiowej. Narzeka艂 jedynie na odr臋twienie lewej pachy oraz lekki parali偶 tego偶 ramienia — i z uporem dawa艂 rady swojemu lekarzowi.

110

— Oczywi艣cie upu艣cisz imi krew? — spyta艂.

— Nie — odpar艂a Robynj kr贸tko, przemywaj膮c sk贸r臋 wok贸艂 rany i podci膮gaj膮c Clintona do pozycji siedz膮cej, by zabanda偶owa膰 mu pier艣.

— Powinna艣 upu艣ci膰 przynajmniej p贸艂 litra — nalega艂 kapitan.

— Czy nie wykrwawi艂e艣 si臋 ju偶 wystarczaj膮co? — spyta艂a mia偶d偶膮c go spojrzeniem, lecz Clinton by艂 nieugi臋ty.

— Jest tam czarna zepsuta krew, kt贸rej trzeba si臋 pozby膰 — wskaza艂 szerok膮 sin膮 plam臋 rozprzestrzeniaj膮c膮 si臋 wok贸艂 jego piersi niczym jaka艣 ciemna paso偶ytnicza ro艣lina oplataj膮ca jasny g艂adki pie艅. — Musisz mi j膮 upu艣ci膰 — nalega艂, gdy偶 przez ca艂e swoje doros艂e 偶ycie wystawiony by艂 jedynie na praktyki okr臋towych lekarzy. — Je艣li tego nie zrobisz, na pewno wda si臋 gor膮czka.

Wysun膮艂 w stron臋 Robyn wewn臋trzne zgi臋cie 艂okcia, w kt贸rym cienkie bia艂e blizny id膮ce w poprzek b艂臋kitnych 偶y艂 wskazywa艂y miejsca, gdzie wcze艣niej upuszczano mu krew.

— Nie 偶yjemy ju偶 w 艣redniowieczu — odpar艂a Robyn cierpko. — Jest rok 1860 — i pchn臋艂a go lekko z powrotem na poduszk臋, okrywaj膮c szarym okr臋towym kocem, by z艂agodzi膰 dreszcze, kt贸re, jak wiedzia艂a, zawsze towarzysz膮 takim ranom. Dreszcze i md艂o艣ci nie nadesz艂y. Przez nast臋pne dwadzie艣cia godzin Clinton dowodzi艂 swoim statkiem z koi, z艂oszcz膮c si臋 na ograniczenia, jakie na艂o偶y艂a na niego Robyn. Dziewczyna jednak zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e kula nadal tkwi w jego ciele i 偶e konsekwencje tego musz膮 by膰 nieodwracalne. 呕a艂owa艂a, 偶e nie istnieje technika pozwalaj膮ca lekarzowi dok艂adnie okre艣li膰 po艂o偶enie obcego cia艂a, a nast臋pnie umo偶liwiaj膮ca mu otworzenie klatki piersiowej i wydobycie go.

Tego wieczora zasn臋艂a w krze艣le stoj膮cym obok jego koi, a gdy zbudzi艂a si臋, poniewa偶 zacz膮艂 narzeka膰 na pragnienie, i przystawi艂a emaliowany kubek z wod膮 do warg Clintona, spostrzeg艂a, 偶e jego sk贸ra jest sucha i rozpalona. Rano wszystkie obawy Robyn si臋 potwierdzi艂y.

Codrington by艂 tylko na po艂y przytomny, b贸l sta艂 si臋 gwa艂towny. J臋cza艂 i krzycza艂 przy najmniejszym ruchu. Oczy zapad艂y si臋 w posinia艂e oczodo艂y, j臋zyk pokrywa艂a gruba warstwa bia艂ego nalotu, a wargi by艂y suche i sp臋kane. B艂aga艂 o co艣 do picia, a jego sk贸ra stawa艂a si臋 gor膮ca, coraz gor臋tsza z ka偶d膮 godzin膮. Clinton by艂 niespokojny i rozpalony, przewraca艂 si臋 na w膮skiej koi, zrzucaj膮c koce, kt贸rymi pr贸bowa艂a go okrywa膰. Skowycza艂 w agonii przy ka偶dym poruszeniu. Oddech rz臋zi艂 bole艣nie w jego nabrzmia艂ej, zsinia艂ej piersi, oczy l艣ni艂y niezdrowym blaskiem, a gdy Robyn odwin臋艂a banda偶, by zwil偶y膰 cia艂o Clintona ch艂odn膮 wod膮, ujrza艂a, 偶e jest poplamiony tylko niewielk膮 ilo艣ci膮 bladego p艂ynu. Nozdrza dziewczyny zadr偶a艂y, gdy pow膮cha艂a opatrunek. Zapach by艂 tak potwornie znajomy, zawsze my艣la艂a o nim jako o cuchn膮cym oddechu samej 艣mierci.

Rana skurczy艂a si臋, lecz pokrywaj膮cy j膮 strup by艂 tak cienki, 偶e p臋k艂 przy jednym z niespokojnych ruch贸w Clintona i wyciek艂a spod niego t艂usta kropla

111

I

m

i

kremowej ropy. Zapach sta艂 si臋 natychmiast silniejszy. Nie by艂 to ozdrowie艅czy objaw gojenia si臋 rany, lecz z艂owieszcza ropa, kt贸r膮 tak bardzo obawia艂a si臋 ujrze膰.

Wytar艂a j膮 ostro偶nie, a potem zimn膮 morsk膮 wod膮 zwil偶y艂a pier艣 Clintona i twarde, gor膮ce, opuchni臋te miejsce pod pach膮. Olbrzymi siniak zmieni艂 teraz kolor. By艂 ciemnoniebieski jak sztormowe chmury, zabarwiony 偶贸艂ci膮 siarki i jadowitym r贸偶em jakiego艣 kwiatu z ogrod贸w samego piek艂a.

Jedno miejsce pod 艂opatk膮 by艂o szczeg贸lnie wra偶liwe, gdy偶 Clinton wrzasn膮艂, kiedy go dotkn臋艂a, a krople potu wyst膮pi艂y mu na czole i pomi臋dzy delikatnymi z艂otymi w艂oskami jego nie ogolonych policzk贸w.

Robyn zmieni艂a banda偶, a potem wcisn臋艂a cztery gramy laudanum wymieszane z ciep艂ym roztworem chlorku rt臋ci pomi臋dzy suche wargi Clintona. Obserwowa艂a go, gdy zapada艂 w niespokojny, wywo艂any lekiem sen.

— Jeszcze dwadzie艣cia cztery godziny — wyszepta艂a na g艂os, patrz膮c, jak rzuca si臋 i mamrocze. Widzia艂a to ju偶 tyle razy. Wkr贸tce ropa zakazi ca艂e cia艂o, gromadz膮c si臋 nieub艂aganie wok贸艂 kuli w jego piersi. By艂a bezradna. 呕aden lekarz nie m贸g艂 otworzy膰 klatki piersiowej, nikt tego jeszcze nigdy nie dokona艂.

Podnios艂a wzrok, gdy Zouga wszed艂 do kabiny. By艂 powa偶ny i opanowany, Stan膮艂 na moment obok jej krzes艂a i pe艂nym otuchy gestem po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu siostry.

— Lepiej z nim? — spyta艂 cicho.

Robyn przecz膮co pokr臋ci艂a g艂ow膮. Zouga jakby spodziewa艂 si臋 takiej odpowiedzi.

— Musisz je艣膰 — poda艂 jej talerz. — Przynios艂em ci troch臋 groch贸wki z boczkiem, bardzo dobra.

Nie zdawa艂a sobie sprawy, jak bardzo jest g艂odna. Zacz臋艂a je艣膰, 艂ami膮c twardy okr臋towy chleb i mocz膮c go w zupie, a Zouga rzek艂 cicho:

— Nabi艂em pistolety niepe艂nym 艂adunkiem, ujmuj膮c tyle, ile tylko 艣mia艂em. — Potrz膮sn膮艂 z irytacj膮 g艂ow膮. — Cholerny pech. Po tym, jak kula Mungo uderzy艂a w os艂on臋 cyngla, nie przypuszcza艂em, 偶e przebije klatk臋 piersiow膮 — musia艂a przecie偶 znacznie zmniejszy膰 sw贸j impet.

Robyn spojrza艂a na brata z napi臋ciem.

— Uderzy艂a w os艂on臋 cyngla? Nie powiedzia艂e艣 mi tego. Wzruszy艂 ramionami.

— To teraz nieistotne. Ale kula zrykoszetowa艂a.

Przez dziesi臋膰 minut po wyj艣ciu Zougi Robyn siedzia艂a nieruchomo, a potem stan臋艂a nad koj膮, 艣ci膮gn臋艂a koc, odwin臋艂a banda偶 i ponownie zacz臋艂a bada膰 ran臋.

Bardzo ostro偶nie dotyka艂a 偶eber, naciskaj膮c je delikatnie kciukiem, by wyczu膰 brak oporu strzaskanej ko艣ci. Wszystkie 偶ebra by艂y ca艂e, lecz to nie dowodzi艂o, 偶e kula nie wesz艂a pomi臋dzy dwa z nich.

Przesun臋艂a kciukiem po opuchli藕nie w kierunku zewn臋trznej kraw臋dzi piersi i chocia偶 Clinton szarpn膮艂 si臋 s艂abo, pomy艣la艂a, 偶e s艂yszy ocieranie si臋 ko艣ci o ko艣膰 — tak jakby 偶ebro zosta艂o wyszczerbione lub nawet od艂upa艂a si臋 od niego d艂uga drzazga.

112

Poczu艂a narastaj膮ce powoli radosne napi臋cie i wiedziona majacz膮cymi okrzykami b贸lu zacz臋艂a bada膰 cia艂o centymetr po centymetrze, a偶 raz jeszcze dotar艂a do dolnej cz臋艣ci 艂opatki, a Clinton wyprostowa艂 si臋 w swojej koi z wrzaskiem dzikiego b贸lu, ponownie oblewaj膮c si臋 pal膮cym potem wysokiej gor膮czki. Lecz czubek palca Robyn natrafi艂 chyba na co艣, co nie by艂o ani ko艣ci膮, ani w臋z艂em mi臋艣nia.

Podniecenie przy艣pieszy艂o jej oddech. Bior膮c pod uwag臋 k膮t, pod jakim Clinton sta艂 odwr贸cony do St. Johna, by艂o mo偶liwe, wierzy艂a teraz, 偶e tor lotu kuli r贸偶ni艂 si臋 od tego, jaki za艂o偶y艂a wcze艣niej.

Je艣li pistolet by艂 nie do ko艅ca nabity, a kula uderzy艂a w os艂on臋 cyngla, to istnia艂a mo偶liwo艣膰, 偶e nie maj膮c wystarczaj膮cego impetu, by przebi膰 klatk臋 piersiow膮, odbi艂a si臋 od ko艣ci i ryj膮c pod sk贸r膮, 艣lizga艂a w wy偶艂obieniu pomi臋dzy dwoma 偶ebrami po linii, kt贸r膮 w艂a艣nie wyczu艂a palcami, by utkwi膰 w ko艅cu w grubym 艂o偶ysku latissimus dorsi i mi臋艣nia teres major.

Wsta艂a. Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e mo偶e si臋 bardzo myli膰, lecz je艣li nawet tak by艂o, to Clintona i tak czeka艂a 艣mier膰, i to ju偶 wkr贸tce.

— B臋d臋 ci臋艂a — podj臋艂a b艂ykawiczn膮 decyzj臋. Spojrza艂a na 艣wietlik w suficie kabiny. Do zmierzchu pozosta艂y jeszcze najwy偶ej dwie godziny.

— Zouga! -— zawo艂a艂a, wybiegaj膮c z kajuty. — Zouga! Chod藕 szybko!

Przed zabiegiem poda艂a Clintonowi kolejne pi臋膰 gram贸w laudanum. Nie 艣mia艂a zaaplikowa膰 wi臋kszej dawki, gdy偶 przyj膮艂 ju偶 niemal pi臋tna艣cie gram贸w w ci膮gu poprzednich trzydziestu sze艣ciu godzin. Czeka艂a w gasn膮cym 艣wietle s艂o艅ca, a偶 lek zacznie dzia艂a膰. Nast臋pnie poleci艂a porucznikowi Denhamowi skr贸ci膰 偶agle, zmniejszy膰 par臋 pod kot艂ami i zadba膰, by statek zanadto nie ko艂ysa艂.

Zouga wybra艂 dw贸ch marynarzy, by im asystowali. Jednym by艂 bosman, krzepki, siwiej膮cy m臋偶czyzna, drugim steward z mesy dla oficer贸w, kt贸ry uj膮艂 Robyn swoim spokojem i opanowaniem.

Teraz, gdy podnie艣li Clintona i przekr臋cili go na bok, steward rozpostar艂 na koi czyste bia艂e p艂贸tno, w kt贸re mia艂a wsi膮ka膰 krew, a potem Zouga zawi膮za艂 kawa艂ki mi臋kkiego bawe艂nianego sznura wok贸艂 przegub贸w i kostek rannego. U偶y艂 bawe艂ny zamiast szorstkiej konopnej liny, kt贸ra mog艂aby rani膰 sk贸r臋. Zaci膮gn膮艂 mocne w臋z艂y.

Bosman pom贸g艂 Zoudze przywi膮za膰 ko艅ce sznura do kraw臋dzi koi, niemal rozci膮gaj膮c nagie bia艂e cia艂o, tak 偶e przez moment przypomnia艂 si臋 Robyn obraz ukrzy偶owania, kt贸ry sta艂 w gabinecie wuja Williama w King's Lynn — rzymscy legioni艣ci rozpinaj膮cy Chrystusa na krzy偶u. Potrz膮sn臋艂a z irytacj膮 g艂ow膮, wymazuj膮c t臋 scen臋 z pami臋ci, koncentruj膮c si臋 na czekaj膮cym j膮 zadaniu.

-----Umyj r臋ce! — polecia艂a Zoudze, wskazuj膮c na przyniesione przez

stewarda wiadro pe艂ne niemal wrz膮cej wody i 偶贸艂tego 艂ugowego myd艂a.

— Po co?

— Zr贸b to — rzuci艂a, ucinaj膮c dyskusj臋. Jej w艂asne d艂onie by艂y r贸偶owe od

8 —

113

gor膮cej wody i 偶r膮cego myd艂a. Szmatk膮 umaczan膮 w dzbanie ostrego okr臋towego rumu wytar艂a swoje narz臋dzia, k艂ad膮c je na p贸艂k臋 nad koj膮, by nast臋pnie t膮 sam膮 szmatk膮 przetrze膰 rozpalon膮, bezbarwn膮 sk贸r臋 u nasady 艂opatki Clintona. Kapitan szarpn膮艂 si臋 i zaprotestowa艂 mamrocz膮c co艣 niezrozumiale, lecz Robyn zignorowa艂a go i skin臋艂a na bosmana.

Marynarz chwyci艂 g艂ow臋 Clintona, odginaj膮c j膮 nieco, i wcisn膮艂 gruby kawa艂ek filcu, przybitk臋 armaty z g艂贸wnego pok艂adu, mi臋dzy z臋by kapitana, przytrzymuj膮c go mocno.

— Zouga!

Zouga z艂apa艂 ramiona Clintona i zablokowa艂 je swoimi mocnymi palcami, uniemo偶liwiaj膮c rannemu przewr贸cenie si臋 na plecy.

— Dobrze.

Robyn wzi臋艂a z p贸艂ki jeden z ostrych jak brzytwa skalpeli i brutalnie nacisn臋艂a palcem wskazuj膮cym miejsce, gdzie wcze艣niej wyczu艂a to twarde, obce cia艂o.

Plecy Clintona wygi臋艂y si臋 w 艂uk, a z jego gard艂a wydoby艂 si臋 rozdzieraj膮cy krzyk, st艂umiony przez grub膮 warstw臋 filcu. Tym razem Robyn wyra藕nie poczu艂a kul臋, tward膮 i niewzruszon膮 w nabrzmia艂ym ciele.

Operowa艂a szybko, bez wahania, sprawnie rozcinaj膮c sk贸r臋, kieruj膮c si臋 wzd艂u偶 le偶膮cych poni偶ej w艂贸kien mi臋艣niowych, ods艂aniaj膮c kolejne warstwy mi臋艣nia, oddzielaj膮c czubkiem skalpela niebieskawe kapsu艂ki membran pokrywaj膮ce ka偶d膮 z nich, sonduj膮c palcami coraz g艂臋biej i g艂臋biej w kierunku tego nieuchwytnego zgrubienia w ciele.

Clinton szarpa艂 si臋 i napiera艂 na sznury, z oddechem rz臋偶膮cym w g艂臋bi gard艂a, wbijaj膮c z臋by w filcow膮 podk艂adk臋 z tak膮 si艂膮, 偶e w臋z艂y mi臋艣ni wyst膮pi艂y mu wzd艂u偶 ko艣ci szcz臋kowej, a bia艂a 艣lina pokry艂a wargi.

Gwa艂towne ruchy rannego bardzo utrudnia艂y Robyn zadanie. Palce dziewczyny 艣lizga艂y si臋 we krwi w jego rozgrzanym ciele, lecz w ko艅cu znalaz艂a spr臋偶ysty, pulsuj膮cy w膮偶 bocznej arterii piersiowej i omin臋艂a go delikatnie, 艣ci膮gaj膮c mniejsze 偶y艂y szczypcami i zwi膮zuj膮c je catgutem, rozdarta pomi臋dzy potrzeb膮 szybkiego dzia艂ania a niebezpiecze艅stwem wyrz膮dzenia wi臋kszej szkody.

Wreszcie musia艂a ci膮膰 ponownie, wi臋c odwr贸ci艂a skalpel i przerwa艂a na moment, by umiejscowi膰 stwardnienie czubkiem wskazuj膮cego palca.

Czu艂a pot 艣ciekaj膮cy po policzku i by艂a 艣wiadoma napi臋tych twarzy m臋偶czyzn obserwuj膮cych jej prac臋.

Skierowa艂a skalpel g艂臋boko w otwart膮 ran臋, potem naci臋艂a pewnym ruchem i nagle jasno偶贸艂ta fontanna wytrysn臋艂a spomi臋dzy jej palc贸w, a md艂y, wykr臋caj膮cy 偶o艂膮dek fetor zgnilizny, kt贸ry wype艂ni艂 ma艂膮 kabin臋, sprawi艂, 偶e sapn臋艂a gwa艂townie.

Ten gwa艂towny wyp艂yw ropy trwa艂 tylko przez sekund臋, a potem co艣 czarnego i ci臋偶kiego zablokowa艂o ran臋. Wyci膮gn臋艂a to za pomoc膮 szczypc贸w. Ponownie trysn臋艂o nieco t艂ustej, kremowej ropy.

— Wata. — Zouga sapa艂 z wysi艂ku przytrzymuj膮c szarpi膮ce si臋 nagie cia艂o. Wszyscy patrzyli na mi臋kki zgni艂y strz臋p w kleszczach jej szczypc贸w.

114

Uderzenie kuli wepchn臋艂o g艂臋boko w cia艂o kawa艂ek materia艂u i Robyn poczu艂a fal臋 ulgi — mia艂a racj臋.

Szybko wr贸ci艂a do pracy. Wcisn臋艂a palec w kana艂 wy偶艂obiony przez kul臋, a偶 poczu艂a j膮 koniuszkiem palca.

— Jest! — Odezwa艂a si臋 po raz pierwszy od chwili, gdy wykona艂a naci臋cie, lecz metalowa kula by艂a 艣liska i ci臋偶ka, nie mog艂a jej wyj膮膰 i musia艂a ci膮膰 ponownie, a potem chwyci膰 j膮 kleszczami szczypiec. Wysz艂a przy wt贸rze ss膮cego d藕wi臋ku zaciskaj膮cej si臋 tkanki'i Robyn niecierpliwie rzuci艂a j膮 na p贸艂k臋. Metal stukn膮艂 ci臋偶ko o drewno. Mia艂a ochot臋 natychmiast zamkn膮膰 ran臋, zaszy膰 j膮 i obanda偶owa膰, lecz opanowa艂a pokus臋 i po艣wi臋ci艂a dodatkowe dziesi臋膰 sekund, by zbada膰 j膮 dok艂adnie. Op艂aci艂o si臋 to niemal natychmiast, gdy偶 w otworze by艂 jeszcze jeden strz臋p gnij膮cego, cuchn膮cego materia艂u.

— Kawa艂ek koszuli — zidentyfikowa艂a bia艂y skrawek, a twarz Zougi wykrzywi艂a si臋 w obrzydzeniu. — Teraz mo偶emy zako艅czy膰 — doda艂a z zadowoleniem.

Zostawi艂a w艂贸kno w ranie, by pozwoli膰 reszcie ropy wydosta膰 si臋 na zewn膮trz. Tkwi艂o sztywno pomi臋dzy szwami, kt贸rymi zamyka艂a sk贸r臋.

Kiedy wreszcie skofjpzy艂a, by艂a usatysfakcjonowana wynikami swojej pracy. Nikt u 艢wi臋tego Mateusza nie potrafi艂 k艂a艣膰 szw贸w tak r贸wno i dok艂adnie, nawet starsi lekarze nie byli w stanie jej dor贸wna膰.

Clinton zemdla艂, wyczerpany wysi艂kiem. Jego cia艂o by艂o wilgotne i 艣liskie od potu, a sk贸ra na kostkach i przegubach r膮k otarta, tam gdzie wbi艂y si臋 w ni膮 wi臋zy.

— Rozwi膮偶cie go — rzek艂a Robyn cicho. Czu艂a si臋 dumna z Clintona, niemal tak jakby nale偶a艂 do niej, jakby by艂 jej dzie艂em, gdy偶 zawr贸ci艂a go praktycznie z kraw臋dzi przepa艣ci. Wiedzia艂a, 偶e duma jest grzechem, lecz nie czyni艂o to jej ani odrobin臋 mniej przyjemn膮, a po chwili uzna艂a, 偶e w tych okoliczno艣ciach ma prawo do rado艣ci p艂yn膮cej z pope艂nienia niewielkiego grzechu.

Clinton ozdrawia艂 w spos贸b niemal cudowny. Nast臋pnego ranka by艂 ju偶 w pe艂ni przytomny, a gor膮czka ust膮pi艂a. Blady i dr偶膮cy, mia艂 akurat tyle si艂y, by k艂贸ci膰 si臋 zajadle z Robyn, kiedy wynios艂a go na zewn膮trz i po艂o偶y艂a pod p艂贸ciennym parawanem, kt贸ry cie艣la rozstawi艂 na rufie. *

— Zimne powietrze 藕le robi na rany postrza艂owe, wszyscy to wiedz膮.

— I przypuszczam, 偶e powinnam jeszcze upu艣ci膰 ci krwi, zanim zamkn臋 ci臋 w tej ma艂ej dusznej celi, kt贸r膮 nazywasz kajut膮 — odpar艂a Robyn cierpko.

— Lekarz okr臋towy tak w艂a艣nie by zrobi艂 — wymamrota艂 Clinton. -^ Podzi臋kuj Stw贸rcy, 偶e nie jestem lekarzem okr臋towym.

* Na drugi dzie艅 siada艂 ju偶 bez niczyjej pomocy i jad艂 偶ar艂ocznie, na trzeci dowodzi艂 statkiem ze swojego fotela, a dnia czwartego stan膮艂 ponownie na g贸rnym pok艂adzie, chocia偶 jego rami臋 spoczywa艂o na temblaku, a on sam by艂 blady i mizerny, wychudzony gor膮czk膮, lecz te偶 na tyle silny, 偶e m贸g艂 sta膰 na

115

nogach przez godzin臋 bez przerwy, zanim usiad艂 w swoim zmontowanym napr臋dce przez cie艣l臋 p艂贸ciennym fotelu. Tego dnia Robyn wyci膮gn臋艂a w艂贸kno z rany i z ulg膮 ujrza艂a, jak ma艂o zatrutej ropy wyp艂yn臋艂o z otworu.

Patrzyli na ukazuj膮ce si臋 ich oczom ma艂e miasteczko Port Natal, prymitywne chatki, kt贸re niczym kurczaki pod skrzyd艂em kwoki przycupn臋艂y pod p艂ask膮 g贸r膮, zwan膮 G贸r膮 Bluff. „Black Joke" nie zawija艂 do ma艂ego portu, mimo 偶e by艂 to ostatni posterunek Brytyjskiego Imperium, lecz par艂 dalej na p贸艂noc, a powietrze codziennie stawa艂o si臋 gor臋tsze od s艂o艅ca wspinaj膮cego si臋 coraz wy偶ej ka偶dego po艂udnia. Morze pod dziobem „Black Joke'a" zmieni艂o kolor na ciemny lazur typowy dla tropik贸w i ponownie lataj膮ce ryby ta艅czy艂y przed nimi na prze艣wituj膮cych srebrnych skrzyd艂ach.

Dzie艅 przed przybyciem do portugalskiej osady Lourenco Mar膮ues le偶膮cej w g艂臋bi zatoki Delagoa, Robyn obejrza艂a szwy na boku Clintona, a widz膮c, jak pi臋knie si臋 goj膮, pod艣piewywa艂a i cmoka艂a cicho.

Kiedy z tkliwo艣ci膮 matki ubieraj膮cej swoje dziecko pomog艂a Clintonowi w艂o偶y膰 i zapi膮膰 koszul臋, powiedzia艂 jej powa偶nym tonem:

— Wiem, 偶e uratowa艂a艣 mi 偶ycie.

— Nawet je艣li nie zgadzasz si臋 z moimi metodami? — zapyta艂a u艣miechaj膮c si臋 lekko.

— Prosz臋 wybaczy膰 mi moj膮 impertynencj臋. — Spu艣ci艂 wzrok. — Udowodni艂a pani, 偶e jest doskona艂ym chirurgiem.

Zaprzeczy艂a s艂abo, lecz kiedy Clinton powiedzia艂: — Nie, naprawd臋 tak uwa偶am. Jest pani bardzo utalentowana — Robyn nie protestowa艂a d艂u偶ej, ale przysun臋艂a si臋 nieco, by umo偶liwi膰 Clintonowi obj臋cie jej zdrowym ramieniem, jednak偶e ta deklaracja wiary w umiej臋tno艣ci doktor Ballantyne wyczerpa艂a chyba ca艂y zas贸b jego odwagi.

Tego wieczora da艂a upust swojej frustracji, zapisuj膮c w dzienniku, 偶e „Kapitan Codrington jest wyra藕nie cz艂owiekiem, kt贸remu kobieta mo偶e zaufa膰, lecz odrobina wi臋cej 艣mia艂o艣ci uczyni艂aby go znacznie bardziej atrakcyjnym".

Mia艂a ju偶 zamkn膮膰 dziennik i schowa膰 go do skrzyni, kiedy co艣 przysz艂o jej do g艂owy i zacz臋艂a przerzuca膰 poprzednie, wype艂nione jej drobnym, r贸wnym pismem kartki, a偶 dotar艂a do pojedynczej strony, opatrzonej dat膮, kiedy „Huron" zawin膮艂 do Cape Town. Kartk臋 zostawi艂a pust膮. Czy istnia艂y s艂owa, kt贸re mog艂y to opisa膰? Ka偶da chwila tego dnia by艂a na zawsze wyryta w jej pami臋ci. Przez wiele minut patrzy艂a na pust膮 stron臋, a potem por贸wnuj膮c daty, dokona艂a szybkiego obliczenia. Kiedy uzyska艂a wynik, przeszy艂 j膮 dreszcz przeczucia i raz jeszcze sprawdzi艂a, czy nie pomyli艂a si臋 w odejmowaniu. Wynik by艂 taki sam.

Powoli zamkn臋艂a dziennik i wpatrzy艂a si臋 w p艂omie艅 lampy.

Ksi臋偶ycowy cykl Robyn by艂 op贸藕niony niemal o tydzie艅. Lekki dreszcz podni贸s艂 delikatne w艂oski u nasady jej karku. Po艂o偶y艂a d艂o艅 na swoim brzuchu, jakby mog艂a co艣 tam wyczu膰 — tak jak kul臋 pistoletow膮 w ciele Clintona.

116

Pomimo 偶e miasto mia艂o opini臋 siedliska febry, „Black Joke" zwin膮艂 do Lourenco Mar膮ues, by uzupe艂ni膰 zapasy w臋gla. Bagna i pola namorzyn贸w otaczaj膮ce miasto od po艂udnia sprawia艂y, 偶e nad portem unosi艂o si臋 miazmatyczne powietrze.

Chocia偶 Robyn mia艂a jedynie niewielki bezpo艣redni kontakt z zarazami wyst臋puj膮cymi w Afryce, przejrza艂a dok艂adnie wszelkie materia艂y 藕r贸d艂owe na ich temat — najwa偶niejsze z nich pochodzi艂y zapewne spod pi贸ra jej w艂asnego ojca. Fuller Ballantyne napisa艂 obszern膮 rozpraw臋 dla Brytyjskiego Towarzystwa Medycznego, w kt贸rej rozr贸偶nia艂 cztery typy afryka艅skiej febry. Nawracaj膮ce febry, na podstawie d艂ugo艣ci ich cyklu, podzieli艂 na trzy kategorie — drugorz臋dn膮, trzeciorz臋dn膮 i czwartorz臋dn膮. Te nazwa艂 febrami amalarycznymi. Czwartym typem by艂y czarne wymioty, czyli 偶贸艂ty szakal.

W swoim w艂asnym niepowtarzalnym stylu Fuller Ballantyne udowodni艂, 偶e choroby te nie s膮 zara藕liwe. Uczyni艂 to za pomoc膮 przera偶aj膮cego, lecz odwa偶nego eksperymentu, jaki przeprowadzi艂 przed grup膮 lekarzy w szpitalu wojskowym w Algoa Bay.

Na oczach zgromadzonych lekarzy Fuller nape艂ni艂 kieliszek 艣wie偶ymi wymiocinami ofiary 偶贸艂tego szakala, po czym wzni贸s艂 toast i po艂kn膮艂 okropny napitek jednym haustem. Jego koledzy milczeli, w pewnym gorliwym oczekiwaniu na pora偶k臋 Ballantyne'a, lecz mieli trudno艣ci z ukryciem swojego rozczarowania, kiedy u Fullera nie pojawi艂y si臋 偶adne symptomy choroby i tydzie艅 p贸藕niej rozpocz膮艂 jedn膮 ze swych afryka艅skich wypraw. Fullera Ballantyne'a 艂atwiej by艂o podziwia膰 ni偶 lubi膰. Ten epizod sta艂 si臋 cz臋艣ci膮 otaczaj膮cej go legendy.

W swoich pismach ojciec Robyn twierdzi艂 stanowczo, 偶e malari膮 mo偶na zarazi膰 si臋 tylko przez oddychanie nocnym powietrzem w rejonach tropikalnych, szczeg贸lnie w pobli偶u bagien albo innych du偶ych zbiornik贸w stoj膮cej wody. Pomimo to niekt贸rzy osobnicy byli w spos贸b naturalny uodpornieni na chorob臋, a odporno艣膰 t臋 zdawali si臋 przekazywa膰 dziedzicznie. Fuller powo艂ywa艂 si臋 na przyk艂ad afryka艅skich plemion 偶yj膮cych na znanych terenach malarycznych, i swojej w艂asnej rodziny oraz 偶ony, kt贸ra 偶y艂a i pracowa艂a w Afryce przez sze艣膰dziesi膮t lat cierpi膮c jedynie na drobne przypad艂o艣ci.

Fuller pisa艂 o „febrze zaprawiaj膮cej" — kt贸rej pierwsza faza albo zabija艂a chorego, albo dawa艂a mu cz臋艣ciow膮 odporno艣膰. Poruszy艂 kwesti臋 wysokiej 艣miertelno艣ci w艣r贸d nowo przyby艂ych Europejczyk贸w w Afryce.

Przytoczy艂 przyk艂ad Nathaniela Issacsa, kt贸ry w roku 1832 opu艣ci艂 Port Natal, by wraz z dwudziestoma 艣wie偶o przyby艂ymi bia艂ymi m臋偶czyznami polowa膰 na hipopotamy na bagnach wok贸艂 uj艣cia rzeki St. Lucia. W przeci膮gu czterech tygodni osiemnastu uczestnik贸w wyprawy zmar艂o — Issacs za艣 i drugi ocala艂y my艣liwy byli tak os艂abieni przez chorob臋, 偶e dochodzili do zdrowia niemal przez rok.

* Te ofiary by艂y niepotrzebne, podkre艣la艂 Fuller Ballantyne. Istnia艂 lek, znany od stuleci pod r贸偶nymi nazwami, wytwarzany z kory peruwia艅skiej albo kory chinchona. Produkuj膮cy go w postaci bia艂ego proszku bracia Luk臋 i John Howardowie nazwali lek chinin膮. Przyjmowana w ilo艣ci pi臋ciu gram贸w dziennie,

4 117

chinina mia艂a skuteczne dzia艂anie zapobiegawcze, gdy偶 nawet je艣li malaria zaatakowa艂a organizm, przebieg choroby by艂 bardzo 艂agodny i nale偶a艂o zaaplikowa膰 jedynie pot臋偶n膮 dawk臋 dwudziestu pi臋ciu gram贸w chininy.

Oczywi艣cie Robyn s艂ysza艂a o oskar偶eniach, 偶e jej ojciec pomniejsza realne niebezpiecze艅stwo, by doda膰 sobie splendoru. Fullerowi Ballantyne'owi marzy艂a si臋 Afryka zasiedlana przez kolonist贸w brytyjskiej narodowo艣ci, nios膮cych dzikiemu kontynentowi prawdziwego Boga i obdarzaj膮cych tubylc贸w dobrodziejstwami brytyjskiej cywilizacji. Jego katastrofalna ekspedycja nad Zambezi wyruszy艂a w pogoni za t膮 w艂a艣nie wizj膮. Wielka rzeka mia艂a by膰 dla Ballantyne'a autostrad膮 do zdrowych wy偶yn w g艂臋bi kontynentu, gdzie osiedliliby si臋 Anglicy, by wypiera膰 handlarzy niewolnik贸w, godzi膰 zwa艣nione, bezbo偶ne plemiona oraz okie艂za膰 i uprawia膰 dzik膮 ziemi臋.

Cz臋艣膰 tej wizji porwa艂y ze sob膮 straszne wiry katarakty prze艂omu Kaborra--Bassa.

Odczuwaj膮c wyrzuty sumienia z powodu braku lojalno艣ci. Robyn przyzna艂a w duchu, 偶e w tych oskar偶eniach mog艂o tkwi膰 ziarno prawdy, gdy偶 jako dziecko widzia艂a swojego ojca w u艣cisku malarycznej gor膮czki wywo艂anej ch艂odem angielskiej zimy. Wtedy nie wygl膮da艂o to wcale jak zwyk艂e przezi臋bienie. Pomimo to w 艣wiecie medycznym nie by艂o nikogo, kto w膮tpi艂by, 偶e Fuller Ballantyne jest zapewne jednym z czo艂owych w 艣wiecie znawc贸w choroby i przejawia prawdziwy talent w diagnozowaniu i leczeniu malarii. Dlatego Robyn stosowa艂a si臋 do jego zalece艅, aplikuj膮c codziennie pi臋膰 gram贸w chininy sobie, Zoudze i, pomimo protest贸w, kapitanowi Codringtonowi. Nie zdo艂a艂a jednak przekona膰 hotentockich muszkieter贸w Zougi. Po pierwszej dawce Jan Cheroot zacz膮艂 biega膰 w k贸艂ko chwiejnym krokiem, chwytaj膮c si臋 za gard艂o i przewracaj膮c okropnie oczami, wo艂aj膮c do wszystkich swoich hotentockich bog贸w, 偶e zosta艂 otruty. Uspokoi艂 go dopiero 艂yk okr臋towego rumu, lecz po tym wydarzeniu 偶aden z pozosta艂ych Hotentot贸w nie chcia艂 nawet tkn膮膰 bia艂ego proszku. Kuszeni rumem r贸wnie偶 nie zmienili zdania, co odzwierciedla艂o si艂臋 ich oporu. Robyn mog艂a mie膰 tylko nadziej臋, 偶e posiadaj膮 naturaln膮 odporno艣膰, o kt贸rej pisa艂 jej ojciec.

Zapas chininy mia艂 wystarczy膰 na ca艂y czas trwania ekspedycji, by膰 mo偶e nawet na dwa lata, wi臋c z wahaniem powstrzyma艂a si臋 od pr贸b podawania jej marynarzom „Black Joke'a". Uspokoi艂a sumienie my艣l膮, 偶e 偶aden z nich i tak nie b臋dzie schodzi艂 na l膮d, wiec nie narazi si臋 na dzia艂anie niebezpiecznych wapor贸w. Przekona艂a Clintona Codringtona, by zarzuci膰 kotwic臋 daleko od brzegu, gdzie morska bryza od艣wie偶a艂a powietrze oraz uniemo偶liwia艂a rojom moskit贸w i innych owad贸w dotarcie na pok艂ad po nastaniu zmierzchu.

Zapad艂a noc. D藕wi臋ki muzyki i pijanego 艣miechu oraz przenikliwe okrzyki bawi膮cych si臋 kobiet nios艂y si臋 po wodzie docieraj膮c do dziewi臋ciu hotentockich muszkieter贸w siedz膮cych w swoim k膮cie dziobu. 艢wiat艂a burdeli i bar贸w oblepiaj膮cych wybrze偶e okaza艂y si臋 tak przyci膮gaj膮ce dla tej dziewi膮tki jak p艂omie艅 艣wiecy dla nocnej 膰my. Ci臋偶ar i gor膮co z艂otego suwerena, kt贸rego ka偶dy

118

z nich otrzyma艂 jako zaliczk臋 od majora Ballantyne'a i nosi艂 zawsze przy sobie, czyni艂y t臋 pokus臋 jeszcze silniejsz膮.

Sier偶ant Cheroot obudzi艂 Zoug臋 na kr贸tko przed pomoc膮. Twarz mia艂 wykrzywion膮 gniewem.

— Zwiali, sir — rzek艂 trz臋s膮c si臋 z w艣ciek艂o艣ci,

— Dok膮d? — Zouga wci膮偶 jeszcze nie rozbudzi艂 si臋 na dobre.

— P艂ywaj膮 jak szczury — piekli艂 si臋 Cheroot. — Poszli kurwi膰 si臋 i pi膰 — Ta my艣l by艂a nie do zniesienia. — Musimy ich z艂apa膰. Dym i syfilis wy偶r膮 im m贸zgi. — Jego gniew miesza艂 si臋 w r贸wnym stopniu z nieopanowan膮 zazdro艣ci膮.

Kiedy znale藕li si臋 na l膮dzie, w艣ciek艂o艣膰 Cheroota zmieni艂a si臋 niemal w sza艂. Nieomylny instynkt sier偶anta zaprowadzi艂 go prosto do najgorszych spelunek na przystani.

— Ty wejd藕, panie — powiedzia艂 Zoudze. — Ja zaczekam przed drzwiami — i w radosnym oczekiwaniu potrz膮sn膮艂 kr贸tk膮 d臋bow膮 pa艂k膮.

Przesi膮kni臋te oparami taniego rumu powietrze w knajpie by艂o szare od dymu, lecz muszkieterzy spostrzegli Zoug臋, kiedy tylko min膮wszy drzwi stan膮艂 w 偶贸艂tym 艣wietle lampy. By艂o ich czterech. Wywr贸cili dwa sto艂y i st艂ukli z tuzin butelek, zanim uda艂o im si臋 przecisn膮膰 przez tylne drzwi i wybiec na zewn膮trz.

Zouga straci艂 dobre p贸艂 minuty na przeci艣m臋cie si臋 przez t艂um. Kobiety

0 najr贸偶niejszych odcieniach sk贸ry, pomi臋dzy z艂otem a ko艣ci膮 s艂oniow膮, pr贸bowa艂y bezwstydnie chwyci膰 go za co bardziej intymne cz臋艣ci cia艂a, zmuszaj膮c Zoug臋 do obrony, a m臋偶czy藕ni rozmy艣lnie blokowali mu drog臋. W ko艅cu spod po艂y p艂aszcza Zouga wyci膮gn膮艂 swojego colta — dopiero wtedy rozst膮pili si臋 z pos臋pnymi minami, robi膮c mu przej艣cie. Kiedy dotar艂 wreszcie do tylnych drzwi, przed sier偶antem Cherootem, w brudzie i kurzu zau艂ka, le偶a艂o rz臋dem czterech Hotentot贸w.

— Nie zabi艂e艣 ich? — spyta艂 Zouga nerwowo.

— Nee wat! Maj膮 twarde 艂by.

Cheroot zatkn膮艂 pa艂k臋 za pas i pochyli艂 si臋, by podnie艣膰 jednego z nieprzytomnych 偶o艂nierzy. Si艂a tego ma艂ego, 偶ylastego sier偶anta by艂a zupe艂nie nieproporcjonalna do jego wzrostu. Zani贸s艂 muszkieter贸w na pla偶臋 jednego po drugim jak worki siana, wrzuci艂 g艂ow膮 do przodu do czekaj膮cej szalupy.

— Teraz znajdziemy pozosta艂ych.

Wy艂apali ich z tancbud i spelunek, po kolei, parami i pojedynczo. Ostatniego, dziewi膮tego, znale藕li w obj臋ciach ogromnej nagiej Somalijki w jednej z krytych falist膮 blach膮 chat z b艂ota na ty艂ach przystani.

Zouga by艂 w morderczym nastroju, kiedy ponownie wyl膮dowa艂 na brzegu

1 ruszy艂 w膮skimi, brudnymi alejkami w kierunku lepianki. Kobieta by艂a cztery razy wi臋ksza od Jana Cheroota. Nasmarowana olejkiem wygl膮da艂a jak g贸ra wypolerowanego ciemnego mi臋sa. Ka偶de z jej szeroko rozwartych ud by艂o gnibsze ni偶 talia Cheroota, ka偶de z jej olbrzymich wymion wi臋ksze ni偶 jego g艂owa, kt贸ra tkwi艂a teraz zanurzona pomi臋dzy ogromnymi piersiami, sprawiaj膮c wra偶enie, 偶e sier偶ant tonie w tym egzotycznym, obfitym ciele t艂umi膮cym niemal zupe艂nie jego ekstatyczne okrzyki.

119

Kobieta pieszczotliwie spogl膮da艂a na Cheroota, chichocz膮c do siebie na widok jego uniesionych po艣ladk贸w. By艂y chude, o delikatnym, jasno偶贸艂tym odcieniu, a teraz porusza艂y si臋 gwa艂townie sprawiaj膮c, 偶e g贸ra mi臋sa pod nimi drga艂a, marszczy艂a si臋 i falowa艂a, a zwa艂y t艂uszczu ko艂ysa艂y si臋 miarowo.

Podczas ostatniego kursu na kanonierk臋 sier偶ant Cheroot siedzia艂 skruszony na dziobie szalupy. Do jego postcoitalnego os艂abienia do艂膮czy艂o jeszcze brz臋czenie w uszach i b贸l g艂owy. Tylko Anglicy mieli nieprzyjemny zwyczaj zaciskania d艂oni w pi臋艣膰, a nast臋pnie uderzania mocniej ni偶 cz艂owiek zamachuj膮cy si臋 pa艂k膮 lub ciskaj膮cy ceg艂膮. Sier偶ant Cheroot stwierdzi艂, 偶e jego szacunek dla nowego dow贸dcy ro艣nie z ka偶dym dniem.

— Powiniene艣 by膰 przyk艂adem dla swoich ludzi — warkn膮艂 Zouga, wci膮gaj膮c go na pok艂ad za ko艂nierz munduru.

— Wiem o tym, panie — zgodzi艂 si臋 zgn臋biony Cheroot. — Ale by艂em zakochany.

— Czy jeste艣 nadal? — spyta艂 Zouga ostro.

— O nie, panie, u mnie mi艂o艣膰 nie trwa zbyt d艂ugo — zapewni艂 go Cheroot po艣piesznie.

— Jestem stosunkowo maj臋tnym cz艂owiekiem — powiedzia艂 Clinton Cod-rington powa偶nym tonem. — Od pocz膮tku s艂u偶by oszcz臋dza艂em ca艂膮 cz臋艣膰 偶o艂du, jakiej nie wyda艂em na utrzymanie, a w ostatnich latach dosta艂em sporo nagr贸d. To, w po艂膮czeniu z pieni臋dzmi, jakie otrzyma艂em w spadku po matce, pozwoli艂oby mi zapewni膰 bardzo godziwe 偶ycie mojej 偶onie.

Na zaproszenie portugalskiego gubernatora Clinton z Robyn zjedli z nim lunch, a vinho verde, kt贸re towarzyszy艂o posi艂kowi z艂o偶onemu z soczystych owoc贸w morza i pozbawionej smaku 偶ylastej wo艂owiny, doda艂o Codringtonowi nieco odwagi.

Zaraz po lunchu, zamiast natychmiastowego powrotu na statek, Clinton zaproponowa艂 wycieczk臋 po stolicy portugalskich posiad艂o艣ci na wschodnim wybrze偶u Afryki.

Podniszczony pow贸z gubernatora trz膮s艂 si臋 na wy偶艂obionych koleinami drogach i przeje偶d偶a艂 z pluskiem przez ka艂u偶e nieczysto艣ci wylewaj膮ce si臋 z otwartych rynsztok贸w. Ochryp艂e stadko dzieci-偶ebrak贸w pod膮偶a艂o za nimi, ta艅cz膮c w swych brudnych 艂achmanach, by dotrzyma膰 kroku ko艣cistemu mu艂owi ci膮gn膮cemu pow贸z, i podtyka艂o male艅kie, r贸偶owe d艂onie po ja艂mu偶n臋. W nagrzanym powietrzu unosi艂 si臋 niezno艣ny fetor.

Nie by艂o to odpowiednie otoczenie, by Clinton Codrington m贸g艂 wyzna膰 to, co zamierza艂, wiec z uczuciem ulgi pom贸g艂 Robyn wysi膮艣膰 z powozu, rozp臋dzi艂 偶ebrak贸w rzucaj膮c gar艣膰 miedziak贸w na zakurzon膮 ulic臋 i po艣piesznie wprowadzi艂 Robyn do rzymskokatolickiej katedry. 艢wi膮tynia uchodzi艂a za najpi臋kniejszy budynek w mie艣cie, jej wie偶e i iglice wznosi艂y si臋 wysoko ponad otaczaj膮ce j膮 szopy i lepianki.

Mimo to Robyn mia艂a trudno艣ci ze skoncentrowaniem si臋 na deklaracjach

120

Clintona —w tym papieskim otoczeniu, pomi臋dzy krzykliwie jaskrawymi bo偶yszczami, 艣wi臋tymi i dziewicami w szkar艂acie w艣r贸d z艂otych li艣ci. Natr臋tny aromat kadzide艂 i migotanie setek 艣wiec rozprasza艂o jej uwag臋 i chocia偶 Clinton m贸wi艂 w艂a艣nie to, co chcia艂a us艂ysze膰, 偶a艂owa艂a, 偶e nie wybra艂 na t臋 okazj臋 innego miejsca.

Tego w艂a艣nie ranka mia艂a nag艂y atak nudno艣ci, a lekkie ot臋pienie nie opuszcza艂o jej nawet teraz. Jako lekarz doskonale wiedzia艂a, co to oznacza.

Przed kurtuazyjn膮 wizyt膮 w rozpadaj膮cym si臋 pa艂acu gubernatora postanowi艂a, 偶e b臋dzie musia艂a przej膮膰 inicjatyw臋. Poranne wymioty przekona艂y j膮 o powadze sytuacji i teraz zastanawia艂a si臋, w jaki spos贸b sprawi膰, by Clinton Codrington uzna艂 za sw贸j 贸w ci臋偶ar, kt贸ry d藕wiga艂a.

Kiedy Zouga mieszka艂 jeszcze w King's Lynn z wujem Williamem, pomi臋dzy wojskowymi papierami na biurku brata odkry艂a tandetnie wydrukowan膮 powie艣膰 najbardziej nikczemnego rodzaju. Z potajemnej lektury tej publikacji dowiedzia艂a si臋, 偶e kobieta r贸wnie偶 mo偶e uwie艣膰 m臋偶czyzn臋. Niestety autor nie podawa艂 szczeg贸艂owych wskaz贸wek post臋powania. R臋byn nie by艂a nawet pewna, czy rzecz mo偶e odby膰 si臋 w powozie, czy nale偶y m贸wi膰 cokolwiek podczas jej trwania, lecz teraz dzi臋ki bezpo艣redniej deklaracji Clintona przeprowadzenie eksperymentu by艂o niepotrzebne. Jej ulga zabarwiona by艂a lekkim odcieniem rozczarowania, gdy偶 po tym, jak zosta艂a zmuszona do podj臋cia decyzji o uwiedzeniu Clintona, stwierdzi艂a, 偶e z niecierpliwo艣ci膮 oczekuje samego aktu.

Teraz jednak Robyn musia艂a przybra膰 poz臋 pe艂n膮 powagi, a gdyby Codrington si臋 zawaha艂, wspom贸c go skinieniem g艂owy albo gestem.

— Chocia偶 nie mam wp艂ywowych przyjaci贸艂 w Marynarce, moje akta wygl膮daj膮 tak, 偶e w 偶adnym wypadku nie oczekiwa艂bym niskop艂atnego stanowiska, jak r贸wnie偶, mimo 偶e mo偶e to zabrzmie膰 nieskromnie, spodziewam si臋 otrzyma膰 stopie艅 admira艂a przed uko艅czeniem pi臋膰dziesi臋ciu lat.

By艂o typowe dla niego, 偶e my艣la艂 ju偶 o tym, co nast膮pi za dwadzie艣cia pi臋膰 lat. Robyn z trudem opanowa艂a irytacj臋, gdy偶 sama wola艂a 偶y膰 tera藕niejszo艣ci膮, a przynajmniej daj膮c膮 si臋 natychmiast przewidzie膰 przysz艂o艣ci膮.

— Powinienem podkre艣li膰, 偶e 偶ona admira艂a cieszy si臋 wielkim spo艂ecznym powa偶aniem —• ci膮gn膮艂 z zadowoleniem, a irytacja Robyn wzros艂a. Presti偶 zawsze by艂 czym艣, co chcia艂a zdobywa膰 w艂asnymi si艂ami jako przeciwnik handlu niewolnikami, pionier w badaniach nad medycyn膮 tropikaln膮, autor podziwianych ksi膮偶ek o podr贸偶ach po Afryce.

Nie potrafi艂a d艂u偶ej kry膰 swoich my艣li, chocia偶 jej g艂os zabrzmia艂 s艂odko i skromnie, gdy rzek艂a:

— Kobieta mo偶e pracowa膰 zawodowo, opr贸cz bycia 偶on膮. C艂inton wyprostowa艂 si臋 sztywno.

— Miejsce kobiety jest w domu — zaintonowa艂, a Robyn ju偶 otworzy艂a usta, by nast臋pnie zamkn膮膰 je powoli. Wiedzia艂a, 偶e targuje si臋 z pozycji s艂abszego, a kiedy zamilk艂a, Clinton nabra艂 艣mia艂o艣ci. — Chcia艂bym zacz膮膰 od ma艂ego,

121

fei

wygodnego domku, niedaleko przystani w Portsmouth. Oczywi艣cie, kiedy pojawi膮 si臋 dzieci, trzeba b臋dzie poszuka膰 wi臋kszej rezydencji...

— Chcia艂by艣 mie膰 du偶o dzieci? — spyta艂a wci膮偶 s艂odko, lecz z powoli czerwieniej膮cymi policzkami.

— O tak, madame. Jedno rocznie.

Robyn przypomnia艂a sobie blade wied藕my, z kt贸rymi pracowa艂a, z bachorami uwieszonymi przy ka偶dej piersi, przy wszystkich ko艅czynach i zawsze z nast臋pnym w brzuchu. Zadr偶a艂a, a Clinton natychmiast zapyta艂 z trosk膮:

— Jest ci zimno?

— Nie. Nie, prosz臋, m贸w dalej. — Czu艂a si臋 jak w potrzasku i nie po raz pierwszy zapa艂a艂a nienawi艣ci膮 do roli, jak膮 narzuca艂a jej p艂e膰.

— Panno Ballantyne... doktor Ballantyne... pr贸bowa艂em powiedzie膰... 偶e by艂bym wielce zaszczycony, gdyby zgodzi艂a si臋 pani zosta膰 moj膮 偶on膮.

Teraz, kiedy to nadesz艂o, by艂a zupe艂nie nie przygotowana i jej zmieszanie sta艂o si臋 autentyczne.

— Kapitanie Codrington, jestem tak zaskoczona...

— Nie pojmuj臋 dlaczego. M贸j podziw dla pani osoby musia艂 by膰 widoczny, a tamtego dnia da艂a mi pani pow贸d uwierzy膰... — Zawaha艂 si臋, a potem doko艅czy艂 gwa艂townie: — Pozwoli艂a mi si臋 pani nawet obj膮膰.

Nagle Robyn ogarn臋艂a ch臋膰, by wybuchn膮膰 艣miechem — gdyby tylko wiedzia艂, jakie by艂y jej dalsze plany w stosunku do niego! — lecz szybko odrzuci艂a t臋 my艣l i przybra艂a min臋 r贸wnie powa偶n膮 jak Clinton.

— Kiedy mieliby艣my si臋 pobra膰? — spyta艂a.

— C贸偶, po moim powrocie do...

— W Zanzibarze rezyduje brytyjski konsul, a w艂a艣nie tam pan p艂ynie, prawda? — przerwa艂a mu szybko. — M贸g艂by przeprowadzi膰 ceremoni臋.

Twarz Clintona powoli rozja艣ni艂a g艂臋boka rado艣膰.

— Och, panno Ballantyne, czy to oznacza, 偶e... czy mam rozumie膰, 偶e... — Post膮pi艂 krok w jej stron臋, a ona wyobrazi艂a sobie male艅ki domek w Portsmouth wype艂niony po brzegi blond replikami kapitana Codringtona i szybko zrobi艂a krok do ty艂u, po czym rzek艂a po艣piesznie:

— Potrzebuj臋 czasu, by si臋 zastanowi膰. Clinton zatrzyma艂 si臋, posmutnia艂 i rzek艂 ci臋偶ko:

— Oczywi艣cie.

— To oznacza tak wielki prze艂om w moim 偶yciu, musia艂abym zmieni膰 wszystkie moje plany. Ekspedycja — to tak powa偶ne przedsi臋wzi臋cie.

— M贸g艂bym poczeka膰 — rok, nawet d艂u偶ej, je艣li to konieczne. Do czasu zako艅czenia ekspedycji, tak d艂ugo, jak b臋dzie pani chcia艂a — zapewni艂 j膮 gorliwie, a ona poczu艂a uk艂ucie paniki g艂臋boko w swoim wn臋trzu.

— Nie, potrzebuj臋 tylko kilku dni, to wszystko — i po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego ramieniu. — Dam panu odpowied藕, zanim dotrzemy do Quelimane. Obiecuj臋 to panu.

122

Szejk Yussuf mia艂 strapienie. Od o艣miu dni wielka 艂贸d藕 sta艂a w pobli偶u brzegu, pojedynczy, ogromny tr贸jk膮tny 偶agiel zwisa艂 z jej d艂ugiej rei, a morze wok贸艂 艂odzi w ci膮gu dnia by艂o g艂adkie jak aksamit i p艂on膮ce fosforem podczas d艂ugich, bezksi臋偶ycowych, bezwietrznych nocy.

Tak g艂臋boka i kompletna by艂a ta cisza, 偶e nawet najmniejszy podmuch nie marszczy艂 powierzchni wody. 艁贸d藕 sta艂a tak nieruchomo, jakby mia艂a pod sob膮 twardy l膮d.

Szejk by艂 kapitanem 偶eglugi posiadaj膮cym flot臋 statk贸w handlowych. Od czterdziestu lat przemierza艂 szlaki Oceanu Indyjskiego. Zna艂 dobrze ka偶d膮 wysp臋, ka偶dy cypel i ka偶d膮 sztuczk臋 otaczaj膮cych je p艂yw贸w. Zna艂 wielkie trakty, jakie pr膮dy wy偶艂obi艂y w wodach oceanu, tak jak kurier pocztowy zna ka偶dy zakr臋t drogi pomi臋dzy swoimi przystankami. Potrafi艂 偶eglowa膰 wzd艂u偶 nich bez kompasu czy sekstansu, steruj膮c tysi膮c albo wi臋cej mil po otwartym morzu tylko na podstawie obserwacji nieba, bezb艂臋dnie docieraj膮c d芦 l膮du na wielkim rogu Afryki, na wybrze偶u Indii i z powrotem na wyspie Zanzibar.

Od czterdziestu lat nie zdarzy艂o si臋, by o tej porze roku monsunowy wiatr nie nadszed艂 przez osiem dni z rz臋du. Wszystkie kalkulacje Yussufa zwi膮zane by艂y z tym wiatrem wiej膮cym od po艂udniowego wschodu, dzie艅 i noc, godzina po godzinie, dzie艅 po dniu.

Zabra艂 sw贸j 艂adunek licz膮c, 偶e b臋dzie m贸g艂 przetransportowa膰 towary z powrotem na l膮d w ci膮gu sze艣ciu dni od za艂adunku. Oczywi艣cie nale偶a艂o spodziewa膰 si臋 pewnych strat, stanowi艂y one integralny sk艂adnik kalkulacji. Dziesi臋膰 procent strat to minimum, dwadzie艣cia procent by艂o bardziej prawdopodobne, trzydzie艣ci by艂o do zaakceptowania, czterdzie艣ci zawsze mo偶liwe, a* nawet straty pi臋膰dziesiecioprocentowe dawa艂y nadziej臋 na zysk.

Ale nie to. Spojrza艂 na pie艅 przedniego masztu, z kt贸rego zwisa艂a d艂uga na pi臋膰 metr贸w szkar艂atna flaga su艂tana Zanzibaru, ukochanego syna Allaha, w艂adcy wszystkich Arab贸w Omanu i pana rozleg艂ych szlak贸w wschodniej Afryki. Flaga by艂a r贸wnie wyblak艂a i poplamiona jak 偶agiel 艂odzi, tak jak i on weteranka pi臋膰dziesi臋ciu podr贸偶y, milcz膮cy 艣wiadek flaut, huragan贸w i ulewnych mon-sunowych deszcz贸w. Z艂ote arabskie litery pokrywaj膮ce bander臋 by艂y teraz ledwie widoczne, a su艂tan nie pami臋ta艂 ju偶, ile razy 艣ci膮gano j膮 z masztu i niesiono na czele kolumny uzbrojonych ludzi w g艂膮b tego wielkiego l膮du ciemniej膮cego na horyzoncie.

De razy ta flaga powiewa艂a dumnie, d艂uga i wij膮ca si臋 na wietrze jak w膮偶, gdy podp艂ywa艂 swoim statkiem pod fort na wyspie Zanzibar. Szejk Yussuf ponownie przy艂apa艂 si臋 na tym, 偶e przywo艂uje dawne wspomnienia. To przypad艂o艣膰 starczego wieku. Wyprostowa艂 si臋 na stosie poduszek oraz cennych narzut z przetykanego z艂ot膮 nici膮 jedwabiu i spojrza艂 w d贸艂 ze swojego kapita艅skiego mostka na rufie. Jego za艂oga le偶a艂a jak martwa w cieniu 偶agla, z brudnymi sukniami owini臋tymi wok贸艂 g艂贸w w obronie przed upa艂em. Niech le偶膮, zdecydowa艂, 艣miertelnikom nie pozosta艂o teraz nic opr贸cz czekania. Wszystko by艂o w r臋kach Allaha.

— Jest jeden B贸g — wymrucza艂. — A Mahomet jest jego prorokiem.

123

w

Nie przysz艂o mu do g艂owy pow膮tpiewa膰 w sw贸j los, protestowa膰 przeciw niemu lub modli膰 si臋 o jego zmian臋. Taka by艂a wola Boga, a B贸g jest wielki.

A mimo to nie m贸g艂 powstrzyma膰 uczucia 偶alu. Po raz pierwszy od trzydziestu lat zabra艂 tak wspania艂y 艂adunek, i to po cenach por贸wnywalnych z tymi sprzed lat pi臋膰dziesi臋ciu.

Trzysta trzydzie艣ci czarnych pere艂, ka偶da idealnie uformowana, m艂oda, na Allaha, 偶adna nie maj膮ca wi臋cej ni偶 szesna艣cie lat. Pochodzi艂y z plemienia, kt贸rego nie zna艂, gdy偶 jeszcze nigdy nie handlowano nimi tak daleko na po艂udnie. Dopiero w tym roku us艂ysza艂 o tym nowym 藕r贸dle czarnych pere艂 spoza g贸r D偶in, z tej zakazanej krainy, z kt贸rej nikt nie wraca艂.

Nowa rasa, obdarzona doskona艂ymi cechami i przepi臋knie uformowana, silna i wysoka, z krzepkimi cz艂onkami, nie tymi patykowatymi nogami ludzi zza jezior; ci mieli okr膮g艂e twarze i dobre, mocne, bia艂e z臋by. Szejk Yussuf pochyli艂 si臋 nad swoj膮 fajk膮, przy ka偶dym wdechu woda bulgota艂a cicho w dzbanie nargili i szejk pozwoli艂 dymowi wydosta膰 si臋 powoli spomi臋dzy swoich warg. Dym zabarwi艂 na 偶贸艂to bia艂膮 brod臋 i po ka偶dym zaci膮gni臋ciu Yussuf czu艂, jak rozkoszne ciep艂o wlewa si臋 w jego stare 偶y艂y. Mia艂 wra偶enie, 偶e z roku na rok jego krew staje si臋 coraz ch艂odniejsza.

Nagle w艣r贸d cichego gwaru rozleg艂 si臋 ostry krzyk, jeden z tych jakie dzie艅 i noc dobiega艂y z 艂adowni dla niewolnik贸w pod g艂贸wnym pok艂adem.

Szejk Yussuf odstawi艂 ustnik od warg i przekrzywi艂 g艂ow臋, nas艂uchuj膮c, przeczesuj膮c palcami spl膮tan膮 bia艂膮 brod臋 — lecz okrzyk nie powt贸rzy艂 si臋. M贸g艂 to by膰 po偶egnalny j臋k jednej z jego pi臋knych czarnych pere艂.

Yussuf westchn膮艂. Ha艂as pod pok艂adem ucich艂 powoli, na statku znowu zapanowa艂 spok贸j, a szejk po nat臋偶eniu tego ha艂asu by艂 w stanie okre艣li膰 wysoko艣膰 swoich strat. Wiedzia艂, 偶e przepad艂a ju偶 po艂owa 艂adunku. Wiele niewolnic umrze, zanim zd膮偶膮 dotrze膰 do Zanzibaru, sporo innych padnie dopiero po osi膮gni臋ciu l膮du i tylko najsilniejsze b臋d膮 nadawa艂y si臋 na targ, i to po troskliwej kuracji.

O wielko艣ci strat Yussufa 艣wiadczy艂 r贸wnie偶 unosz膮cy si臋 w powietrzu zapach. Niekt贸re z niewolnic musia艂y pa艣膰 ju偶 pierwszego dnia ciszy, a bez wiatru upa艂 by艂 niemi艂osierny. W 艂adowniach by艂o jeszcze gorzej. W tej temperaturze trupy rozk艂ada艂y si臋 bardzo szybko. Fetor stawa艂 si臋 nie do zniesienia i Yussuf mia艂 wra偶enie, 偶e nie napotka艂 gorszego smrodu podczas ca艂ej swojej czterdziestoletniej kariery. Najch臋tniej pozby艂by si臋 cia艂, lecz to mo偶na by艂o zrobi膰 tylko w porcie.

Szejk Yussuf handlowa艂 wy艂膮cznie m艂odymi kobietami. By艂y mniejsze i du偶o odporniejsze ni偶 m臋偶czy藕ni w tym samym wieku, wi臋c m贸g艂 pakowa膰 je g臋艣ciej. Uda艂o mu si臋 zmniejszy膰 przestrze艅 mi臋dzy pok艂adami o pi臋tna艣cie centymetr贸w, co oznacza艂o mo偶liwo艣膰 zbudowania dodatkowego pok艂adu.

Kobiety mia艂y zadziwiaj膮c膮 zdolno艣膰 obywania si臋 bez wody d艂u偶ej ni偶 m臋偶czy藕ni. Jak wielb艂膮dy na pustyni zdawa艂y si臋 偶ywi膰 t艂uszczem od艂o偶onym w udach, po艣ladkach i piersiach, a przej艣cie Kana艂u Mozambickiego, nawet przy sprzyjaj膮cym wietrze, czasami wymaga艂o obywania si臋 bez wody przez pi臋膰 dni.

124

Innym czynnikiem by艂y straty w艣r贸d m臋偶czyzn sprzedawanych do Chin i na Daleki Wsch贸d wywo艂ane koniecznymi zabiegami chirurgicznymi. Chi艅scy kupcy wymagali, by wszyscy niewolnicy p艂ci m臋skiej zostali wcze艣niej wykastrowani. Stanowi艂o to logiczne zabezpieczenie przed mieszaniem si臋 ich z miejscow膮 populacj膮, lecz oznacza艂o dodatkowe straty dla handlarza, kt贸ry musia艂 przeprowadzi膰 ca艂膮 operacj臋.

Ostatnim powodem, dla kt贸rego szejk Yussuf zajmowa艂 si臋 tylko urodziwymi m艂odymi kobietami, by艂o to, 偶e na targu niewolnik贸w w Zanzibarze osi膮ga艂y one ceny dwukrotnie niemal wy偶sze ni偶 m臋偶czy藕ni.

Przed za艂adunkiem szejk pozwala艂 im przez co najmniej tydzie艅 nabiera膰 si艂 w swoich barakach, dostarczaj膮c tak膮 ilo艣膰 jedzenia i picia, jak膮 mog艂y wepchn膮膰 w swoje gard艂a. Potem rozbierano je do naga i podczas niskiej fali, tylko w lekkich 艂a艅cuchach prowadzono na 艂贸d藕, kt贸ra sta艂a na przybrze偶nej mieli藕nie.

Pierwsze dziewcz臋ta na pok艂adzie k艂adziono na go艂ych deskach dna 艂adowni, ka偶d膮 na lewym boku z lekko uniesionymi kolanami, tak 偶eby kolana dziewczyny le偶膮cej za ni膮 mog艂y zmie艣ci膰 si臋 w zgi臋ciu jej n贸g. Prz贸d miednicy ka偶dej z niewolnic oparty by艂 o po艣ladki nast臋pnej, a brzuch o plecy.

Co kilka metr贸w przez 偶elazne obejmy wpuszczone w deski pok艂adu przewlekano 艂a艅cuchy. Robiono to nie tylko w trosce o bezpiecze艅stwo, lecz tak偶e dlatego, i偶 zdarza艂o si臋, 偶e podczas sztormu ludzkie cia艂a zsuwa艂y si臋 warstwami, wpadaj膮c jedno na drugie i mia偶d偶膮c te pod spodem.

Kiedy na dnie 艂adowni le偶a艂y ju偶 rz臋dy ludzkich istot, montowano nad nimi nast臋pny pok艂ad, tak nisko, 偶e niewolnice nie mog艂y usi膮艣膰 ani przekr臋ci膰 si臋 na drugi bok. Na ten pok艂ad 艂adowano kolejn膮 warstw臋 dziewcz膮t, a nad nimi budowano ju偶 nast臋pny.

By dotrze膰 do dolnych pok艂ad贸w, nale偶a艂o metodycznie rozku膰 i wy艂adowa膰 wszystkie poprzednie warstwy niewolnic, a nast臋pnie rozmontowa膰 kolejne pok艂ady. Tego nie da艂o si臋 zrobi膰 na morzu. Mimo to przy sprzyjaj膮cym wietrze kana艂 mo偶na by艂o pokona膰 jednym skokiem, a wiatr wiej膮cy przez otwory odp艂ywowe czyni艂 powietrze na dolnych pok艂adach zdatnym do oddychania, a gor膮co zno艣nym.

Szejk Yussuf westchn膮艂 ponownie i obj膮艂 spojrzeniem swoich wodnistych oczu nieprzerwan膮, b艂臋kitn膮 Uni臋 wschodniego horyzontu.

— To b臋dzie moja ostatnia podr贸偶 — zadecydowa艂, szepcz膮c do siebie zwyczajem starych ludzi. — Allah by艂 dobry, a ja jestem bogatym cz艂owiekiem i mam wielu silnych syn贸w. Mo偶e daje mi w ten spos贸b znak. Tak, to b臋dzie moja ostatnia podr贸偶.

Allah jakby wys艂ucha艂 jego pr贸艣b, gdy偶 szkar艂atna flaga drgn臋艂a leniwie, jak 偶mija budz膮ca si臋 z d艂ugiego snu, potem powoli unios艂a g艂ow臋 i szejk Yussuf poczu艂 tchnienie wiatru na swoim wyschni臋tym, pomarszczonym policzku.

Wsta艂 gwa艂townie, szybko i spr臋偶y艣cie jak cz艂owiek o po艂ow臋 m艂odszy i zadudni艂 bosymi stopami po deskach pok艂adu.

— Wstawa膰! — krzykn膮艂. — Wstawa膰, moje dzieci. Mamy wreszcie wiatr.

125

i.

Gdy jego za艂oga podnosi艂a si臋 z trudem, szejk wzi膮艂 pod pach臋 d艂ugi rumpel i odchyli艂 g艂ow臋 do ty艂u, by patrzy膰, jak 偶agiel wydyma si臋 na wietrze, a grube drzewce g艂贸wnego masztu pochyla si臋 z wolna nad horyzontem pociemnia艂ym nagle od podmuchu zbawczego pasatu.

Znajomy zapach wyrwa艂 Clintona Codringtona z sennego koszmaru, kt贸ry towarzyszy艂 mu przez wiele nocy, lecz kiedy le偶a艂 spocony na swojej w膮skiej koi, a zapach nie znika艂, Clinton narzuci艂 p艂aszcz na nagie ramiona i wyszed艂 na pok艂ad.

Przychodzi艂 z ciemno艣ci falami. Momentami ciep艂y, s艂odki podmuch pasatu ni贸s艂 tylko jodynowo-s艂ony zapach morza, lecz potem nagle pojawia艂 si臋 znowu. By艂 to zapach, kt贸rego Codrington mia艂 nigdy nie zapomnie膰, fetor nie czyszczonej klatki pe艂nej 偶ar艂ocznych bestii, smr贸d ekskrement贸w i gnij膮cego cia艂a tak okropny, 偶e koszmar Clintona powr贸ci艂 do niego ze zdwojon膮 si艂膮.

Dziesi臋膰 lat wcze艣niej, gdy Codrington by艂 jeszcze bardzo m艂odym podchor膮偶ym na starym „Widgeonie", jednej z pierwszych kanonierek eskadry antyniewolniczej, gdzie艣 na p贸艂nocnych szeroko艣ciach schwytali statek niewolniczy. Szkuner o pojemno艣ci trzysta ton, p艂yn膮cy z Lizbony, lecz pod brazylijsk膮 bander膮, nosi艂 niezbyt odpowiedni膮 nazw臋 — „Hirondelle Blanche", ,3ia艂a Jask贸艂ka". Clinton jako przedstawiciel brytyjskiej Marynarki otrzyma艂 rozkaz obj臋cia dow贸dztwa statku i doprowadzenia go do najbli偶szego portugalskiego portu w celu postawienia szkunera przed S膮dem Komisji Mieszanej i uznania za 艂up.

Schwytanie statku nast膮pi艂o sto mil morskich od brazylijskiego wybrze偶a, po tym, jak „Hirondelle Blanche" z jej 艂adunkiem pi臋ciuset czarnych niewolnik贸w uda^p si臋 przej艣膰 przez r贸wnik. Zgodnie z rozkazami Glinton zawr贸ci艂 szkuner i po偶eglowa艂 z powrotem na wyspy Cape Verde. By tego dokona膰, przekroczy艂 r贸wnik i sta艂 trzy dni w ciszy pasa podr贸wnikowego, zanim ten wypu艣ci艂 go ze swojego dusz膮cego u艣cisku.

W porcie Praia, na g艂贸wnej wyspie archipelagu zwanej Sao Tiago, Clintonowi odm贸wiono zgody na wysadzenie niewolnik贸w na l膮d i kazano przez szesna艣cie dni czeka膰, a偶 portugalski przewodnicz膮cy S膮du Komisji Mieszanej podejmie decyzj臋.^ Wreszcie, po 偶mudnych negocjacjach z w艂a艣cicielami „Hirondelle Blanche", s臋dzia uzna艂, 偶e jego jurysdykcja nie obejmuje sprawy. Nakaza艂 Clintonowi po偶eglowa膰 z powrotem do Brazylii i przekaza膰 statek tamtejszemu wymiarowi sprawiedliwo艣ci.

Codrington wiedzia艂 jednak doskonale, jak膮 decyzj臋 podejmie brazylijski s膮d wi臋c zamiast tego obra艂 kurs na baz臋 Marynarki brytyjskiej na Wyspie 艢wi臋tej Heleny, raz jeszcze przekraczaj膮c r贸wnik ze swoim 艂adunkiem ludzkiego cierpienia.

Kiedy rzuci艂 wreszcie kotwic臋 w przystani Jamestown, niewolnicy, kt贸rzy prze偶yli, mieli za sob膮 trzy kolejne, straszliwe przej艣cia r贸wnika. Tych, kt贸rzy

126

ocaleli, by艂o dwudziestu sze艣ciu, a od贸r panuj膮cy na szkunerze sta艂 si臋 cz臋艣ci膮 koszmaru, kt贸ry nawet dziesi臋膰 lat p贸藕niej wci膮偶 prze艣ladowa艂 Clintona.

Teraz sta艂 na ciemnym pok艂adzie z dr偶膮cymi nozdrzami, a z g艂臋bi tropikalnej nocy wychodzi艂 mu na spotkanie ten sam zapach, straszliwy i nie do pomylenia z 偶adnym innym. Clinton wyda艂 polecenie rozpalenia w palenisku i utrzymywania ci艣nienia pary w kodach w oczekiwaniu na nadej艣cie 艣witu.

Z rozpacz膮 cz艂owieka opuszczonego w ko艅cu przez Allaha szejk Yussuf rozpozna艂 ciemny kszta艂t brytyjskiego statku.

Kanonierka by艂a jeszcze oddalona o dobre pi臋膰 mil, niezbyt wyra藕na w przykurzonym r贸偶owym 艣wietle poranka, lecz zbli偶a艂a si臋 szybko, a nad jej pok艂adem k艂臋bi艂y si臋 chmury czarnego dymu, niesionego nast臋pnie nad zielonymi wodami kana艂u przez podmuchy porywistego pasatu. Ten sam wiatr rozpostar艂 flag臋 brytyjskiego statku, widoczn膮 teraz doskonale z rufy 艂odzi Yussufa. Przez swoj膮 antyczn膮 lunet臋 z mosi膮dzu owini臋tego sk贸r膮 szejk patrzy艂, jak bandera 艂opocze i drga — 艣nie偶nobia艂a p艂achta przekre艣lona przez 艣mia艂膮, jaskraw膮 czerwie艅.

Jak bardzo nienawidzi艂 tej flagi, symbolu aroganckiego, brutalnego narodu, tyrana ocean贸w, zdobywcy kontynent贸w! Widzia艂 okr臋ty takie jak ten w Adenie i Kalkucie, widzia艂 t臋 sam膮 flag臋 powiewaj膮c膮 w ka偶dym zak膮tku ka偶dego morza, po jakim kiedykolwiek p艂ywa艂. 艢wietnie zdawa艂 sobie spraw臋, co to wszystko oznacza.

Przesun膮艂 ster, gestem tym potwierdzaj膮c ostateczne zako艅czenie nieszcz臋艣liwej podr贸偶y. 艁贸d藕 zawr贸ci艂a z wahaniem, skrzypi膮c niemi艂osiernie, a wielki 偶agiel oklap艂, zanim za艂oga zd膮偶y艂a ustawi膰 go do wiatru z rufy.

Ryzyko wydawa艂o si臋 tak ma艂e, pomy艣la艂 z pe艂n膮 znu偶enia rezygnacj膮. Oczywi艣cie traktat, kt贸ry su艂tan podpisa艂 z zanzibarskim konsulem, zezwala艂 jego poddanym, tym niebezpiecznym psom, na prowadzenie handlu czarnymi per艂ami na terenie wszystkich posiad艂o艣ci w艂adcy, z zastrze偶eniem, i偶 tylko wierni su艂tanowi Arabowie Omanu mog膮 oddawa膰 si臋 tej lukratywnej dzia艂alno艣ci. 呕aden cz艂owiek pochodzenia europejskiego, nawet je艣li zmieni艂 wyznanie na muzu艂ma艅skie, nie m贸g艂 p艂ywa膰 pod bander膮 su艂tana. Arabowie Omanu tak偶e nie mieli prawa handlowa膰 poza granicami posiad艂o艣ci su艂tana.

Afryka艅skie w艂o艣ci arabskiego w艂adcy zosta艂y bardzo starannie okre艣lone w tek艣cie traktatu i oto on, szejk Yussuf, p艂yn膮艂 z 艂adunkiem trzystu trzydziestu 偶ywych, umieraj膮cych i martwych niewolnik贸w na pok艂adzie, co najmniej sto pi臋膰dziesi膮t mil na po艂udnie od najdalej wysuni臋tej granicy su艂tana, a brytyjska kanonierka zbli偶a艂a si臋 do niego pe艂n膮 par膮. Doprawdy drogi Allaha s膮 niezwyk艂e, przekraczaj膮 wr臋cz rozumienie zwyk艂ego cz艂owieka, pomy艣la艂 szejk Yussuf z lekk膮 gorycz膮 w gardle, chwytaj膮c ponuro za rumpel i kieruj膮c si臋 w stron臋 l膮du.

Armata kanonierki st臋kn臋艂a g艂ucho, a proch pofrun膮艂 w powietrze jak skrzyd艂o mewy w pierwszych promieniach wschodz膮cego s艂o艅ca. Szejk Yussuf splun膮艂 z pasj膮 ponad os艂on膮 zawietrznej burty i rzek艂 g艂o艣no: — El Sheetan,

127

Diabe艂 — u偶ywaj膮c po raz pierwszy okre艣lenia, jakie w swoim czasie cz臋sto pada艂o pod adresem Clintona Codringtona na ca艂ej d艂ugo艣ci Kana艂u Mozambickiego, a偶 po wielki Horn na p贸艂nocy.

Br膮zowa 艣ruba pod ruf膮 „Black Joke'a" m艂贸ci艂a wod臋, tworz膮c d艂ugi, szeroki kilwater za kanonierk膮. 呕agle g艂贸wne i przedni by艂y nadal postawione, lecz Codrington mia艂 skr贸ci膰 je do „pozycji bojowej" zaraz po dokonaniu manewru odcinaj膮cego 艂odzi Yussufa drog臋 ucieczki w stron臋 l膮du.

Zouga i Robyn weszli na g贸rny pok艂ad, by obserwowa膰 po艣cig. Powstrzymywane zawodowe podniecenie, jakie opanowa艂o za艂og臋 kanonierki, udzieli艂o si臋 im do tego stopnia, 偶e Zouga za艣mia艂 si臋 g艂o艣no i krzykn膮艂: — Ucieka! Bra膰 j膮!

Gdy 艂贸d藕 skr臋ci艂a w stron臋 l膮du, Clinton spojrza艂 na niego z konspiracyjnym u艣miechem.

— To 艂贸d藕 niewolnicza — rzek艂. — Poza smrodem, ten manewr dowi贸d艂 tego ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰.

Robyn wychyli艂a si臋 za burt臋, by obserwowa膰 brudn膮 ma艂膮 艂贸d藕, z jej sp艂owia艂ym, poplamionym 偶aglem i nie malowanymi deskami kad艂uba upstrzonymi ludzkimi ekskrementami i wszelkim innym 艣mieciem. Dziewczyna po raz pierwszy w 偶yciu widzia艂a na w艂asne oczy prawdziwy statek niewolniczy i poczu艂a, jak jej determinacja ro艣nie. Przeby艂a bardzo d艂ug膮 drog臋, by by膰 艣wiadkiem takiego zdarzenia, i teraz pr贸bowa艂a zapami臋ta膰 ka偶dy szczeg贸艂, by odda膰 wszystko wiernie w swoim dzienniku.

— Panie Denham, wypalcie z dzia艂a — zakomenderowa艂 Clinton. Armata zagrzmia艂a, lecz 艂贸d藕 Yussufa nie zmieni艂a nowego kursu.

— B膮d藕cie gotowi zagrodzi膰 jej drog臋 i natychmiast wys艂a膰 szalup臋. Podniecenie Clintona przesz艂o w wyra藕ne zdenerwowanie. Odwr贸ci艂 si臋, by

spojrze膰 na sw贸j oddzia艂 aborda偶owy. Marynarze, kt贸rym wydano szpady i pistolety, stali teraz na 艣rodku g艂贸wnego pok艂adu pod komend膮 m艂odego elewa.

Clinton mia艂 wielk膮 ochot臋 sam dowodzi膰 aborda偶em, lecz jego rami臋 nadal spoczywa艂o na temblaku, a w ranie wci膮偶 tkwi艂y szwy. Wej艣cie na pok艂ad 艂odzi na wzburzonym morzu i walczenie z jej za艂og膮 wymaga艂o obu r膮k i zr臋czno艣ci, kt贸rej ranny kapitan nie posiada艂. Z wahaniem postawi艂 wi臋c Ferrisa na czele oddzia艂u aborda偶owego.

Clinton spojrza艂 na 艂贸d藕, a jego twarz przybra艂a ponury wyraz.

— P艂yn膮 na pla偶臋.

Wszyscy milczeli, patrz膮c przed siebie i obserwuj膮c, jak niewolnicza 艂贸d藕 ucieka w kierunku l膮du.

— Ale tam jest rafa koralowa! — zawo艂a艂a Robyn, wskazuj膮c czarne punkty wystaj膮ce ponad powierzchni臋 wody 膰wier膰 mili od brzegu. Rafa wygl膮da艂a jak naszyjnik z z臋b贸w rekina, a przybrze偶ne fale rozbija艂y si臋 o ni膮 i pieni艂y dooko艂a, pchane przez podmuchy pasatu.

— Tak -r- potwierdzi艂 Codrington. — Dop艂yn膮 do rafy, a potem uciekn膮 przez lagun臋.

128

-^ A co b臋dzie z niewolnikami? — spyta艂a przera偶ona Robyn, lecz nikt jej nie odpowiedzia艂.

„Black Joke" par艂 uparcie do przodu, lecz przy niemal zupe艂nym braku wiatru z rufy 艂贸d藕 Yussufa obr贸ci艂a sw贸j d艂ugi bom, by uzyska膰 najlepszy p艂yw. Bom by艂 d艂u偶szy ni偶 sam kad艂ub 艂odzi, a olbrzymi tr贸jk膮tny 偶agiel wydyma艂 si臋 mocno, dotykaj膮c niemal powierzchni wody, gdy statek zbli偶a艂 si臋 do rafy.

— Mo偶emy odci膮膰 jej drog臋 — rzek艂 Zouga g艂o艣no, lecz marynarskie oko lepiej potrafi艂o oceni膰 po艂o偶enie i pr臋dko艣膰 艂odzi. Clinton potrz膮sn膮艂 gniewnie g艂ow膮.

— Nie tym razem.

Statek umkn膮艂 im dos艂ownie w ostatniej sekundzie. Clinton do ko艅ca utrzymywa艂 kurs, a 艂贸d藕 min臋艂a ich w odleg艂o艣ci zaledwie dwustu metr贸w. By艂a tak blisko, 偶e wyra藕nie widzieli twarz sternika na rufie, posta膰 chudego starego Araba w d艂ugiej, zwiewnej sukni i z fr臋dzlastym fezem na g艂owie 艣wiadcz膮cym

0 tym, 偶e jego w艂a艣ciciel odby艂 pielgrzymk臋 do Mekki. U jego pasa l艣ni艂a z艂ota pochwa kr贸tkiego, zakrzywionego sztyletu szejka, a jego d艂uga spl膮tana broda powiewa艂a na wietrze, gdy opiera艂 si臋 na d艂ugim rumplu i obraca艂 g艂ow臋, by obserwowa膰 pod膮偶aj膮cy za nim wielki, ciemny okr臋t.

— M贸g艂bym pos艂a膰 mu kul臋 w g艂ow臋 — warkn膮艂 Zouga.

— Teraz jest ju偶 za p贸藕no — odpar艂 Clinton, gdy偶 艂贸d藕 min臋艂a ich z przodu, a kanonierk膮 by艂a niebezpiecznie blisko pazur贸w koralu. Clinton zawo艂a艂 do swojego sternika: — Zatrzyma膰 si臋! I ustawcie statek dziobem do wiatru! — a potem obracaj膮c si臋 na pi臋cie: — Oddzia艂 aborda偶owy, naprz贸d!

D藕wigi zaskrzypia艂y, gdy znikaj膮ca z pola widzenia zat艂oczona szalupa pocz臋艂a obni偶a膰 si臋 ku faluj膮cej wodzie. 艁贸d藕 Yussufa 艣lizga艂a si臋 ju偶 na grzbietach kipi膮cych bia艂ych fal, kt贸re strzeg艂y rafy.

Dwa dni min臋艂y od ustania owej martwej ciszy i od tego czasu pasaty zd膮偶y艂y ju偶 dobrze rozko艂ysa膰 morze. Fale sz艂y w poprzek 艣r贸dl膮dowego kana艂u, d艂ugimi zielonymi, ch艂ostanymi przez wiatr garbami, lecz gdy tylko poczu艂y op贸r l膮du, skwapliwie pi臋艂y si臋 do g贸ry, a ich grzebienie stawa艂y si臋 prze艣wituj膮ce jak zielona galareta. Dr偶膮ce i trz臋s膮ce si臋, w fontannach spienionej bia艂ej wody spada艂y na czarne pazury rafy.

艁贸d藕 Yussufa z uniesionym sterem p臋dzi艂a na grzbiecie jednej z wy偶szych fal, a chudy stary Arab na rufie, 偶eby utrzyma膰 艂贸d藕 na fali, skaka艂 wok贸艂 rumpla jak tresowana ma艂pa. Lecz statek nie by艂 przeznaczony do takiego p艂ywania

1 zary艂 buntowniczym ramieniem w ze艣lizguj膮c膮 si臋, grzmi膮c膮 rynn臋 zielonej wody, uderzaj膮c w ni膮 tak gwa艂townie, 偶e woda wla艂a si臋 na pok艂ad szmaragdowym potokiem. 艁贸d藕 obr贸ci艂a si臋, a potem grzmotn臋艂a w raf臋 z takim impetem, 偶e jej jedyny maszt z艂ama艂 si臋 u samej podstawy, wyrzucaj膮c rej臋, 偶agiel i olinowanie prosto za burt臋.

W jednej chwili 艂贸d藕 zamieni艂a si臋 w niezgrabny wrak, a gapie na pok艂adzie Black Joke'a" wyra藕nie s艂yszeli trzask rozdzieranych wr臋g.

• — Oto i oni — wymamrota艂 gniewnie Clinton, gdy za艂oga 艂odzi zacz臋艂a j膮 opuszcza膰. Marynarze wyskakiwali za burt臋 i na grzbietach wysokich fal

9 — LotKkola

129

przep艂ywali ponad raf膮 na spokojniejsze wody laguny, wal膮c r臋kami i nogami, a偶 poczuli pod sob膮 twardy grunt wybrze偶a.

Stary Arab r贸wnie偶 zdo艂a艂 si臋 uratowa膰. Widzieli, jak wyczo艂ga艂 si臋 na brzeg, a potem zadar艂 swoj膮 przemoczon膮 szat臋 do pasa, ukazuj膮c chude nogi i zapadni臋te po艣ladki, i ze zwinno艣ci膮 koz艂a pop臋dzi艂 po pla偶y, by znikn膮膰 po chwili w palmowym lasku.

Szalupa z „Black Joke'a" w艣lizn臋艂a si臋 g艂adko na pierwsz膮 lini臋 grzywaczy. Elew na rufie spojrza艂 przez rami臋, 偶eby oceni膰 p艂yw, a potem fala zabra艂a ich swoim p臋dem i z impetem wyrzuci艂a na zawietrznej unieruchomionej 艂odzi, gdzie woda by艂a spokojniejsza.

Patrzyli, jak elew z czterema ze swoich uzbrojonych ludzi wchodzi na pok艂ad, lecz w tym czasie ostatni ocalali z arabskiej za艂ogi biegli ju偶 chwiejnym krokiem po pla偶y, ku azylowi palmowego gaju 膰wier膰 mili za lagun膮.

Elew poprowadzi艂 swoich ludzi do 艂adowni. Zgromadzeni na pok艂adzie „Black Joke'a", obserwowali przez lunety opuszczon膮 艂贸d藕. Min臋艂a minuta, zanim elew pojawi艂 si臋 ponownie. Podbieg艂 szybko do relingu i wychyli艂 si臋, 偶eby zwymiotowa膰 za burt臋, a potem wyprostowany otar艂 usta ramieniem i wyda艂 rozkaz swoim wio艣larzom.

Szalupa oderwa艂a si臋 natychmiast od burty 艂odzi i ruszy艂a z powrotem w kierunku „Black Joke'a".

Bosman wspi膮艂 si臋 po drabince na pok艂ad i sk艂oni艂 g艂ow臋 przed swoim kapitanem.

— Pozdrowienia od pana Ferrisa, sir. Potrzebujemy cie艣li, 偶eby dosta膰 si臋 do dolnych pok艂ad贸w, oraz dw贸ch ludzi z no偶ycami do przecinania 艂a艅cuch贸w. — Wyrzuci艂 to z siebie jednym tchem i przerwa艂, 偶eby ponownie nape艂ni膰 p艂uca. — Pan Ferris m贸wi, 偶e na dole jest bardzo 藕le, niekt贸re z niewolnic s膮 uwi臋zione... oraz 偶e potrzebuje lekarza...

— Jestem gqtowa — wtr膮ci艂a si臋 Robyn.

— Prosz臋 poczeka膰 — rzek艂 ostro 膯linton, lecz Robyn unios艂a ju偶 sukni臋 i pobieg艂a.

— Je艣li moja siostra idzie, to ja id臋 te偶.

— 艢wietnie, Ballantyne, w takim razie jestem wdzi臋czny za wasz膮 pomoc — skin膮艂 g艂ow膮 Clinton. — Powiedz Ferrisowi, 偶e mamy nadchodz膮cy przyp艂yw, dzisiaj pe艂nia, wi臋c b臋d膮 si臋 dzia艂y prawdziwe cuda. Na tym wybrze偶u zdarzaj膮 si臋 siedmiometrowe fale. Zostaje mu mniej ni偶 godzina na wykonanie zadania.

Robyn pojawi艂a si臋 na pok艂adzie, nios膮c swoj膮 czarn膮 sk贸rzan膮 walizk臋, ponownie przebrana w m臋skie bryczesy. Marynarze na pok艂adzie zerkn臋li z ciekawo艣ci膮 na jej nogi, lecz Robyn zignorowa艂a ich spojrzenia i po艣pieszy艂a ku burcie okr臋tu. Bosman pom贸g艂 jej zej艣膰 do szalupy, a zaraz za ni膮 zgramoli艂 si臋 Zouga d藕wigaj膮cy lekarsk膮 waliz臋 siostry.

Podr贸偶 przez fale przyboju by艂a przera偶aj膮ca i o偶ywcza zarazem; szalupa pochyli艂a si臋 pod alarmuj膮cym k膮tem, otoczona kipi膮c膮, spienion膮 wod膮, a potem zapieraj膮cym dech w piersiach 艣lizgiem dotar艂a do mocno przekrzywionej burty 艂odzi Yussufa.

130

T

Pok艂ad by艂 zalany wod膮 i tak stromy, 偶e Robyn musia艂a wczo艂ga膰 si臋 na niego na czworakach, a przy ka偶dym uderzeniu fali kad艂ub trz膮s艂 si臋, dr偶a艂 i wi臋cej wody wlewa艂o si臋 przez burt臋.

Elew wraz ze swoj膮 grup膮 aborda偶ow膮 otworzyli pokrywy g艂贸wnego luku i gdy Robyn zbli偶y艂a si臋 do nich, zakrztusi艂a si臋, pora偶ona ci臋偶kim fetorem wydobywaj膮cym si臋 z kwadratowego otworu. Wierzy艂a, 偶e jest odporna na zapach 艣mierci i gnij膮cego cia艂a, lecz jeszcze nigdy nie do艣wiadczy艂a czego艣 takiego jak to.

— Przywie藕li艣cie no偶yce? — zapyta艂 poblad艂y od wymiot贸w, przera偶ony elew.

No偶yce by艂y solidne, u偶ywane do ci臋cia want i fa艂贸w na unieruchomionych statkach. Dwaj marynarze chwycili je teraz, wyci膮gaj膮c przez luk spl膮tane ma艂e czarne cia艂a po艂膮czone za przeguby i kostki brz臋cz膮cymi stalowymi 艂a艅cuchami. Widok ten przypomnia艂 Robyn papierowe lalki, jakie robi艂a w dzieci艅stwie. Wycinaj膮c pojedyncz膮 sylwetk臋 ze z艂o偶onej wielokrotnie kartki papieru, mo偶na by艂o potem rozwin膮膰 ca艂y 艂a艅cuch identycznych figurek. No偶yce zazgrzyta艂y na cienkim 艂a艅cuchu i spl膮tane ma艂e cia艂ka rozpad艂y si臋 bezw艂adnie.

— To dzieci! — krzykn臋艂a Robyn g艂o艣no. M臋偶czy藕ni wok贸艂 niej pracowali w ponurym milczeniu, wyci膮gaj膮c niewolnice z luku, uwalniaj膮c je z okow贸w i k艂ad膮c na przechylonym, mokrym pok艂adzie.

Robyn chwyci艂a pierwsz膮, potwornie wychudzon膮 posta膰 pokryt膮 skorup膮 zaschni臋tego brudu, rzygowin oraz ka艂u i po艂o偶y艂a jej g艂ow臋 na swoim kolanie.

— Nie, nie 偶yje. Ta te偶 nie. Nast臋pna r贸wnie偶. Ga艂ki oczne zd膮偶y艂y ju偶 wyschn膮膰.

Pozwoli艂a g艂owie opa艣膰 na pok艂ad i jeden z marynarzy odci膮gn膮艂 trupa na bok.

— Nie... i... nie... i... nie ponownie.

U niekt贸rych proces gnilny by艂 ju偶 mocno zaawansowany i na rozkaz elewa marynarze zacz臋li wyrzuca膰 cia艂a za burt臋, robi膮c miejsce dla tych, kt贸re wy艂ania艂y si臋 spod spodu.

Robyn znalaz艂a pierwsz膮, kt贸ra jeszcze 偶y艂a. Wyczu艂a s艂abe t臋tno i przerywany oddech, lecz nie potrzebowa艂a lekarskiego instynktu, 偶eby stwierdzi膰, 偶e 偶ycie ko艂acze si臋 w niej ostatkiem si艂. Pracowa艂a szybko, po艣wi臋caj膮c czas tym, kt贸rych szans臋 prze偶ycia wydawa艂y si臋 najwi臋ksze.

Kolejna fala uderzy艂a w 艂贸d藕, przechylaj膮c j膮 ostro, a belki zatrzeszcza艂y przera藕liwie w g艂臋bi kad艂uba.

— Nadchodzi przyp艂yw. Pracujcie szybciej! — zawo艂a艂 elew. Byli teraz pod pok艂adem. Gdy marynarze zacz臋li zrywa膰 dolne pok艂ady, Robyn us艂ysza艂a g艂uche bicie m艂ot贸w i brz臋k 偶elaza.

Zouga by艂 tam r贸wnie偶, rozebrany do pasa, kierowa艂 atakiem na drewniane barykady. By艂 oficerem, co w po艂膮czeniu z jego spokojem i opanowaniem sprawi艂o, 偶e marynarze szybko uznali Zoug臋 za swego naturalnego przyw贸dc臋.

Panuj膮cy zgie艂k skojarzy艂 si臋 Robyn z harmidrem czynionym przez ptaki i zawodzeniem piskl膮t czekaj膮cych w gniazdach na powr贸t rodzic贸w. Gwa艂towne ruchy 艂odzi, trzask p臋kaj膮cych belek i zimna s艂ona woda wlewaj膮ca si臋 do 艂adowni

131

spowodowa艂y, 偶e t艂um czarnych dziewcz膮t zosta艂 wyrwany z obj臋膰 nadchodz膮cej 艣mierci.

Niekt贸re z niewolnic le偶膮cych w z臋zach zaczyna艂y ju偶 ton膮膰 w zalewanej wod膮 艂adowni, a inne zda艂y sobie spraw臋, 偶e nadci膮ga pomoc, i krzycza艂y g艂o艣no ostatkiem si艂 gasn膮cej nadziei.

Przycumowana do burty 艂odzi szalupa by艂a ju偶 niemal po brzegi wype艂niona cia艂ami, w kt贸rych tli艂o si臋 jeszcze troch臋 偶ycia, podczas gdy po powierzchni laguny, niczym korki w rybackiej sieci, p艂ywa艂o ju偶 sto lub wi臋cej trup贸w z wzd臋tymi brzuchami.

— Zabierzcie je na okr臋t — zawo艂a艂 elew do wio艣larzy w szalupie — i wr贸膰cie po nast臋pne!

W tym samym momencie kolejna spieniona fala uderzy艂a mocno w kad艂ub 艂odzi, kt贸ra zako艂ysa艂a si臋, lecz na szcz臋艣cie przytrzyma艂y j膮 wbite w dno kolce koralu, w przeciwnym wypadku 艂贸d藕 przewr贸ci艂aby si臋 na plecy jak 偶贸艂w.

— Robyn! — zawo艂a艂 Zouga wychylaj膮c si臋 z luku. — Jeste艣 nam potrzebna. Nawet na niego nie spogl膮daj膮c, przecz膮co pokr臋ci艂a g艂ow膮 w stron臋

stoj膮cego obok niej marynarza.

— Nie, nie 偶yje. — Marynarz bez s艂owa podni贸s艂 wiotkie cia艂o i wyrzuci艂 je za burt臋.

Robyn podbieg艂a do otworu luku i wcisn臋艂a si臋 do 艣rodka.

By艂o to zej艣cie w czarn膮 otch艂a艅, wi臋c zatrzyma艂a si臋 na moment, by jej oczy przyzwyczai艂y si臋 do ciemno艣ci.

Przekrzywiony pok艂ad pod stopami pokrywa艂a 艣liska warstwa ludzkich odchod贸w, tak 偶e musia艂a przytrzymywa膰 si臋 艣cian, 偶eby nie upa艣膰.

W powietrzu unosi艂 si臋 taki od贸r, 偶e przez moment mia艂a wra偶enie, i偶 kto艣 dusi j膮 艣mierdz膮c膮, wilgotn膮 poduszk膮. Ma艂o brakowa艂o, a z powrotem wysz艂aby na zewn膮trz, lecz zmusi艂a si臋, by zaczerpn膮膰 powietrza. Chocia偶 wn臋trzno艣ci Robyn wywr贸ci艂y si臋 na drug膮 stron臋 i poczu艂a, jak co艣 gorzkiego podchodzi jej do gard艂a, zdo艂a艂a si臋 opanowa膰.

Przera偶aj膮cy widok, jaki ujrza艂a, kaza艂 jej o wszystkim zapomnie膰.

— Ostatnia fala — wydysza艂 Zouga, obejmuj膮c Robyn ramieniem, by pom贸c jej utrzyma膰 r贸wnowag臋. — Pok艂ady si臋 zawali艂y.

Jak domek z kart pok艂ady run臋艂y jeden na drugi. Robyn ujrza艂a go艂e drzazgi drewna wystaj膮ce z p贸艂mroku, belki skrzy偶owane jak ostrza no偶yc, ma艂e, ciemne cia艂a uwi臋zione w ich szcz臋kach, inne powalone przez padaj膮ce podpory, zmia偶d偶one do tego stopnia, 偶e zatraci艂y swoje ludzkie cechy, jeszcze inne dyndaj膮ce g艂owami w d贸艂 na kr臋puj膮cych nogi 艂a艅cuchach, zawieszone w przestrzeni lub ko艂ysz膮ce si臋 spokojnie w takt ruch贸w 艂odzi.

— Och, s艂odka Matko Bo偶a, od czego zacz膮膰? — wyszepta艂a Robyn. Uwolni艂a si臋 z obj臋膰 Zougi i ruszy艂a do przodu. Nagle po艣lizn臋艂a si臋, straci艂a r贸wnowag臋 i run臋艂a w g艂膮b 艂adowni.

Uderzy艂a o co艣 mocno. Poczu艂a ostry b贸l w plecach i dolnej cz臋艣ci tu艂owia, lecz szybko pr贸bowa艂a si臋 podnie艣膰. Jej w艂asne cierpienie wydawa艂o si臋 nic nie znaczy膰 w por贸wnaniu z otaczaj膮cym j膮 cierpieniem.

132

— Nic ci si臋 nie sta艂o? — spyta艂 zdenerwowany Zouga, lecz Robyn odepchn臋艂a jego pomocne d艂onie.

. Jedna z niewolnic krzycza艂a. Robyn podczo艂ga艂a si臋 do niej. Dziewczyna mia艂a nogi zmia偶d偶one poni偶ej kolan, uwi臋zione pod belk膮 z r臋cznie ciosanego drewna.

— Czy mo偶esz to podnie艣膰? — spyta艂a Zoug臋.

— Nie, ju偶 po niej. Chod藕, s膮 inne...

— Nie. — Robyn podczo艂ga艂a si臋 do miejsca, gdzie upad艂a jej lekarska torba. B贸l by艂 przenikliwy, lecz pr贸bowa艂a o nim nie my艣le膰.

Robyn tylko raz widzia艂a operacj臋 amputowania nogi. Kiedy zacz臋艂a zabieg, dziewczyna odtr膮ci艂a trzymaj膮cego j膮 marynarza i zaatakowa艂a Robyn niczym torturowana kotka. Paznokcie Murzynki rozora艂y sk贸r臋 na policzku Robyn, lecz gdy doktor Ballantyne uwolni艂a pierwsz膮 nog臋 poni偶ej kolana, dziewczyna opad艂a bezw艂adnie. Umar艂a, zanim Robyn dotar艂a do ko艣ci drugiej nogi, i Sissy 艂ka艂a niepohamowanie, zostawiaj膮c cia艂o m艂odej Murzynki tkwi膮ce nadal w u艣cisku drewnianej belki.

Z艂o偶y艂a razem d艂onie, r臋ce mia艂a zakrwawione po 艂okcie, a palce lepi艂y si臋 do siebie. Ogarn臋艂o j膮 poczucie winy wywo艂ane t膮 pora偶k膮, nie mia艂a si艂y si臋 ruszy膰. Rozgl膮da艂a si臋 woko艂o t臋pym wzrokiem.

W 艂adowni by艂o pe艂no wody, a fale bi艂y bezlito艣nie w kad艂ub 艂odzi.

— Musimy st膮d wyj艣膰! — krzykn膮艂 Zouga z napi臋ciem, a kiedy nie odwr贸ci艂a g艂owy, chwyci艂 j膮 za rami臋 i potrz膮sn膮艂 mocno. — Nic wi臋cej nie mo偶emy zrobi膰. 艁贸d藕 zatonie lada moment.

Robyn gapi艂a si臋 na cuchn膮c膮 czarn膮 bryj臋 przelewaj膮c膮 si臋 z jednego kra艅ca 艂adowni na drugi. Nagle z wody wynurzy艂a si臋 dzieci臋ca r臋ka z delikatn膮, r贸偶ow膮 d艂oni膮 i 艂adnymi, zw臋偶aj膮cymi si臋 palcami rozpostartymi w b艂agalnym ge艣cie. 呕elazna obejma, zbyt wielka wydawa艂oby si臋 na tak drobny przegub, poci膮gn臋艂a j膮 w d贸艂 i d艂o艅 znikn臋艂a pod wod膮. Robyn patrzy艂a za ni膮 z nieopisanym 偶alem, ale Zouga poci膮gn膮艂 j膮 brutalnie.

— Chod藕, do diab艂a! — Koszmar, kt贸ry prze偶y艂 w tej cuchn膮cej, do po艂owy zalanej 艂adowni, by艂 wypisany na jego wykrzywionej twarzy.

Nast臋pna fala trafi艂a w przechylony kad艂ub, pokonuj膮c tym razem uchwyt rafy. Deski zaskowycza艂y, wyginaj膮c si臋 i 艂ami膮c, 艂贸d藕 zacz臋艂a si臋 ko艂ysa膰, a brudna woda podnios艂a si臋 z ciemno艣ci strom膮 czarn膮 fal膮 i zala艂a ich po ramiona.

Po艂amane pok艂ady uwolni艂y si臋, wpadaj膮c jeden na drugi, niespokojne i gro藕ne, pozwalaj膮c 艣wie偶ej warstwie 艣ci艣ni臋tych cia艂 run膮膰 lu藕no w wype艂nione cuchn膮c膮 wod膮 g艂臋bie 艂adowni.

— Robyn! Zostaniemy uwi臋zieni. — Wspinaj膮c si臋 po belkach i cia艂ach trup贸w, poci膮gn膮艂 j膮 w g贸r臋, ku jaskrawemu kwadratowi s艂onecznego 艣wiat艂a.

.— Nie mo偶emy ich zostawi膰 — upiera艂a si臋 Robyn.

— Nie mo偶esz im ju偶 pom贸c, do diab艂a! 艁贸d藕 tonie. Musimy si臋 st膮d wydosta膰.

Wyszarpn臋艂a swoje rami臋, potkn臋艂a si臋 i run臋艂a do ty艂u, uderzaj膮c o co艣 tak

133

mocno, 偶e b贸l przeszy艂 ponownie jej tu艂贸w. Nie mog艂a powstrzyma膰 si臋 od krzyku. Le偶a艂a na boku, wsparta o stos spl膮tanych cia艂 i nagle p贸艂 metra od swojej g艂owy ujrza艂a twarz dziewczyny. By艂a 偶ywa, a Robyn nigdy nie widzia艂a takich oczu, dzikich jak u kota, jasnych jak u soko艂a, o barwie gotuj膮cego si臋 miodu.

Ta jest wystarczaj膮co silna, pomy艣la艂a, a potem krzykn臋艂a:

— Zouga, pom贸偶 mi!

— Na mi艂o艣膰 bosk膮, Robyn!

Podczo艂ga艂a si臋 do czarnej dziewczynki. W tej samej chwili pok艂ad przechyli艂 si臋 gwa艂townie i nowa fala zimnej wody zala艂a 艂adowni臋.

— Zostaw j膮! — krzykn膮艂 Zouga.

Woda zabulgota艂a wok贸艂 g艂owy Robyn i dziewczynka znikn臋艂a pod powierzchni膮 cuchn膮cej bryi.

Robyn rzuci艂a si臋 na ratunek, czuj膮c narastaj膮c膮 panik臋, gdy nie mog艂a jej znale藕膰.

Zanurkowa艂a, krztusz膮c si臋 z pal膮cego j膮 w brzuchu b贸lu i 艂ykaj膮c wod臋, a偶 wreszcie natrafi艂a na rami臋 dziewczynki, walcz膮cej o 偶ycie z tak膮 sam膮 jak ona desperacj膮.

Razem wynurzy艂y si臋 na powierzchni臋, kaszl膮c i rz臋偶膮c. Robyn przytrzyma艂a g艂ow臋 dziewczynki ramieniem, lecz gdy spr贸bowa艂a unie艣膰 j膮 jeszcze wy偶ej, poczu艂a op贸r 艂a艅cucha i krzykn臋艂a przera藕liwie:

— Zouga, pom贸偶 mi!

Kolejna fala wody, 艣mierdz膮cej jak odkryty rynsztok, wla艂a si臋 jej do ust i ponownie obie znalaz艂y si臋 pod powierzchni膮.

Robyn pomy艣la艂a, 偶e nigdy si臋 ju偶 nie wynurzy, lecz nadal mocno trzyma艂a dziewczynk臋, wciskaj膮c jedn膮 r臋k臋 pod jej pach臋, drug膮 chwytaj膮c za brod臋 i wypychaj膮c na powierzchni臋, by dziecko mog艂o nabra膰 kolejny 艂yk o偶ywczego tlenu. Nagle pojawi艂 si臋 przy nich Zouga.

Owin膮艂 sobie 艂a艅cuch wok贸艂 d艂oni i poci膮gn膮艂 z ca艂ej si艂y. Blask z otworu luku o艣wietla艂 napinaj膮ce si臋 mi臋艣nie jego mokrych ramion. Z ustami otwartymi w milcz膮cym krzyku wysi艂ku Zouga mocowa艂 si臋 z 艂a艅cuchem, a偶 偶ylaste w臋z艂y wyst膮pi艂y mu na szyi.

Nast臋pna fala wdar艂a si臋 do 艂adowni i tym razem Robyn nie mia艂a si艂y jej pokona膰. Poczu艂a ogie艅 w p艂ucach. Wiedzia艂a, 偶e tonie. 呕eby zaczerpn膮膰 powietrza, wystarczy艂o tylko pu艣ci膰 g艂ow臋 i ramiona dziewczynki, lecz Robyn trzyma艂a j膮 uparcie. Zdeterminowana, postanowi艂a nie da膰 umrze膰 tej ma艂ej duszyczce. Widzia艂a w oczach dziewczynki gwa艂town膮 wol臋 偶ycia. J膮 mog艂a uratowa膰, t臋 jedn膮 spo艣r贸d ponad trzystu. By艂a pewna, 偶e mo偶e j膮 ocali膰. Musia艂a tego dokona膰.

Fala opad艂a. Zouga wci膮偶 by艂 przy nich. Z jego w艂os贸w sp艂ywa艂a woda kapi膮c na twarz i oczy. Zouga zmieni艂 nieco pozycj臋 zapieraj膮c si臋 nogami o jedn膮 z ci臋偶kich belek i raz jeszcze poci膮gn膮艂 za 艂a艅cuch, a cichy j臋k wysi艂ku wydoby艂 si臋 z jego gard艂a.

Przymocowana do dna pok艂adu 偶elazna obejma p臋k艂a i Zouga wyci膮gn膮艂 obie

134

kobiety z wody, a 艂a艅cuch wy艣lizn膮艂 si臋 za nimi, by jednak zaraz zaczepi膰 si臋

0 nast臋pn膮 obejm臋.

Robyn nigdy nie s膮dzi艂a, 偶e Zouga jest taki silny, tylko w dzieci艅stwie widzia艂a jego nagie cia艂o i nie zdawa艂a sobie sprawy, 偶e brat ma mocne, twarde mi臋艣nie zawodowego boksera. Mimo to Zouga nie m贸g艂 powt贸rnie zdoby膰 si臋 na taki wysi艂ek, a dziewczynka by艂a nadal skuta 艂a艅cuchem. S艂ysz膮c wo艂anie Zougi m艂ody elew zgramoli艂 si臋 w d贸艂 przez otw贸r luku. Ponowne wej艣cie do zalanej 艂adowni by艂o aktem niema艂ej odwagi. Robyn uzmys艂owi艂a to sobie widz膮c, jak d藕wigaj膮cy ci臋偶kie no偶yce elew brnie w ich kierunku.

Kad艂ub przechyli艂 si臋 o kolejne pi臋膰 stopni i nast臋pna fala wody wdar艂a si臋 do 艂adowni.

Zouga pochyli艂 si臋 nad Robyn i pom贸g艂 jej przytrzyma膰 g艂ow臋 dziewczynki nad wod膮, podczas gdy elew wymaca艂 ogniwo 艂a艅cucha i wetkn膮艂 je w szcz臋ki no偶yc. Ich ostrza by艂y t臋pe i wyszczerbione, a m艂ody elew nie mia艂 wiele si艂y. Zouga odsun膮艂 go na bok.

Mi臋艣nie na jego ramionach napi臋艂y si臋 raz jeszcze i 艂a艅cuch p臋k艂 z metalicznym brz臋kiem. Zouga uwolni艂 kostki i przeguby dziewczynki, po czym rzuci艂 no偶yce, chwyci艂 wiotkie nagie cia艂o i po艣piesznie rzuci艂 si臋 w kierunku otworu luku.

Robyn chcia艂a ruszy膰 za nim, lecz nagle jakby co艣 p臋k艂o g艂臋boko w jej brzuchu i ostry b贸l przeszy艂 cia艂o dziewczyny. Zgi臋ta wp贸艂, chwyci艂a si臋 za brzuch, nie mog膮c zrobi膰 nawet kroku, a potem uderzy艂a fala, zwalaj膮c j膮 z n贸g

1 tocz膮c ponad po艂amanymi belkami w czarn膮 wod臋. Kusi艂o dziewczyn臋, 偶eby przesta膰 stawia膰 op贸r, pozwoli膰 wodzie i ciemno艣ci wzi膮膰 si臋 w posiadanie. To by艂oby najprostsze, lecz zamiast tego zmobilizowa艂a wszystkie si艂y, by nie da膰 si臋 pokona膰. Rozpaczliwie walczy艂a z wod膮, kiedy dotar艂 do niej Zouga i wyci膮gn膮艂 ku 艣wiat艂u.

Gdy wyczo艂gali si臋 przez otw贸r luku na zalany s艂o艅cem pok艂ad, 艂贸d藕 wywr贸ci艂a si臋 na bok, wyrzucaj膮c ich jak katapulta w przejmuj膮ce zimno zielonej wody.

艁贸d藕 skapotowa艂a, ostatnie s艂abe krzyki dochodz膮ce z 艂adowni ucich艂y i kad艂ub zacz膮艂 p臋ka膰 pod bezlitosnym naporem morza. Gdy Robyn i Zouga wynurzyli si臋 na powierzchni臋, wci膮偶 spleceni w u艣cisku, szalupa unosi艂a si臋 nad ich g艂owami. M艂ody elew ryzykuj膮c 偶ycie wr贸ci艂 nad raf臋, by ich uratowa膰.

Przepe艂niona szalupa zako艂ysa艂a si臋 niebezpiecznie, gdy Robyn i Zoug臋 wci膮gano na pok艂ad. Potem elew zwr贸ci艂 j膮 dziobem do nadchodz膮cej fali i przy wt贸rze krzyk贸w wios艂uj膮cych szale艅czo marynarzy wspi臋li si臋 na strom膮 艣cian臋 przy boju.

Robyn podczo艂ga艂a si臋 do stosu le偶膮cych na dnie szalupy cia艂. Gdy dostrzeg艂a w艣r贸d nich ocalon膮 przez siebie dziewczynk臋, rado艣膰, 偶e dziecko 偶yje, kaza艂a jej zapomnie膰 o b贸lu zalanych wod膮 p艂uc, k艂uj膮cym ucisku w g艂臋bi brzucha.

Przewr贸ci艂a dziewczynk臋 na plecy i unios艂a jej kiwaj膮c膮 si臋 g艂ow臋, kt贸ra uderza艂a o burt臋 pokonuj膮cej wysokie fale szalupy.

Dopiero teraz spostrzeg艂a, 偶e dziewczynka jest starsza, ni偶 my艣la艂a. By艂a

135

wprawdzie chuda i wycie艅czona, lecz szeroko艣膰 jej miednicy 艣wiadczy艂a o tym, i偶 okres dojrzewania ma ju偶 za sob膮. Musi mie膰 przynajmniej szesna艣cie lat, pomy艣la艂a Robyn i okry艂a j膮 rogiem brezentowej p艂achty, by zas艂oni膰 ma艂膮 przed spojrzeniami m臋偶czyzn.

Dziewczyna uchyli艂a powieki i z powag膮 spojrza艂a na Robyn. Jej oczy wci膮偶 mia艂y barw臋 ciemnego miodu, lecz zamgli艂y si臋 teraz i z艂agodnia艂y.

— Ngi ya bonga — wyszepta艂a Murzynka i zaskoczona Robyn zda艂a sobie spraw臋, 偶e rozumie, co dziewczynka do niej m贸wi. Nagle przypomia艂a sobie matk臋, Helen Ballantyne, kt贸ra powtarza艂a te w艂a艣nie s艂owa tak d艂ugo, a偶 Robyn nauczy艂a si臋 ich na pami臋膰.

— Ngi ya bonga, dzi臋kuj臋 ci!

Robyn pr贸bowa艂a znale藕膰 odpowied藕, ale jej umys艂 by艂 r贸wnie os艂abiony jak cia艂o. Z zakamark贸w pami臋ci wyszpera艂a p艂yn膮ce z wyra藕nym trudem s艂owa:

— Velapi wena, kim jeste艣 i sk膮d pochodzisz? Oczy czarnej dziewczyny rozwar艂y si臋 szeroko.

— Ty? — wyszepta艂a zdumiona. — Ty m贸wisz naszym j臋zykiem?

Wzi臋li na pok艂ad dwadzie艣cia osiem 偶ywych czarnych dziewcz膮t. Kiedy „Black Joke" odp艂ywa艂, odwracaj膮c si臋 od l膮du w kierunku otwartego morza, kad艂ub 艂odzi Yussufa p臋k艂 na p贸艂, wyrzucaj膮c w powietrze deski i belki, po czym znikn膮艂 pod powierzchni膮 spienionej wody.

Skrzecz膮ce ochryple stado mew k艂贸ci艂o si臋 zajadle nad raf膮, kr膮偶膮c nad ponurym wrakiem 艂odzi, opadaj膮c, by chwyci膰 jaki艣 k膮sek, i wznosz膮c si臋 z powrotem na delikatnych wachlarzach per艂owych skrzyde艂.

Na g艂臋bszej wodzie, po zewn臋trznej stronie rafy, kr膮偶y艂y stada rekin贸w. Podniecone niemal do szale艅stwa, przecina艂y t臋pymi, zaokr膮glonymi tr贸jk膮tami p艂etw zielone fale pr膮du. Co kilka sekund d艂ugie, podobne do torpedy cia艂o w poszukiwaniu 艂upu wyskakiwa艂o nad powierzchni臋 wody, by za chwil臋 opa艣膰 z g艂uchym 艂oskotem przypominaj膮cym odleg艂y strza艂 z armaty.

Dwadzie艣cia osiem z ponad trzystu to niewiele, pomy艣la艂a Robyn. Mimo 偶e ka偶dy krok sprawia艂 jej b贸l, ku艣tyka艂a w艣r贸d rz臋du ledwie 偶ywych cia艂. Patrz膮c na te wycie艅czone dziewcz臋ta czu艂a, jak ogarnia j膮 rozpacz. 艁atwo by艂o pozna膰, kt贸re z nich straci艂y ju偶 ch臋膰 do walki ze 艣mierci膮. Robyn czyta艂a rozpraw臋 swojego ojca na temat leczenia chorych Afrykan贸w i wiedzia艂a, jak istotna jest ta wola prze偶ycia. Kiedy nawet wyj膮tkowo zdrowy cz艂owiek chcia艂 umrze膰, nikt i nic nie mog艂o go ju偶 uratowa膰.

Tej nocy, pomimo nieustaj膮cych wysi艂k贸w Robyn, dwadzie艣cia dwie dziewczyny skona艂y i zosta艂y wyrzucone za ruf臋 „Black Joke'a". Rankiem wszystkie zapad艂y w 艣pi膮czk臋 i dosta艂y wysokiej gor膮czki wywo艂anej niedomaganiem uk艂adu wydalniczego. Ich skurczone, pozbawione p艂yn贸w nerki nie by艂y w stanie filtrowa膰 uryny i wydala膰 jej poza cia艂o. Jedynym sposobem leczenia by艂o zmuszenie pacjenta do picia.

Jedna z dziewczynek opiera艂a si臋 temu gwa艂townie. Robyn wiedzia艂a, 偶e

136

nale偶y do plemienia Nguni, chocia偶 nie mia艂a pewno艣ci, gdy偶 akcent i wymowa ma艂ej by艂y Robyn obce.

Stara艂a si臋, by dziewczynka nie przestawa艂a m贸wi膰, zachowa艂a 艣wiadomo艣膰 i nie straci艂a owej woli prze偶ycia. Robyn troszczy艂a si臋 o ni膮 prawie jak matka i chocia偶 pr贸bowa艂a wszystkie dziewcz臋ta traktowa膰 tak samo, co chwila podchodzi艂a do przykrytej skrawkiem brezentu ma艂ej Murzynki i przystawia艂a miseczk臋 ze s艂abym roztworem cukru do jej ust.

Gdy dziewczynka odpoczywa艂a mi臋dzy kolejnymi 艂ykami p艂ynu, rozmawia艂y ze sob膮 u偶ywaj膮c kilkuset znanych im obu s艂贸w.

— Nazywam si臋 Juba — wyszepta艂a w odpowiedzi na pytanie Robyn. Ju偶 sam d藕wi臋k tego imienia sprawi艂, 偶e do Robyn powr贸ci艂o wspomnienie gruchania niebieskoszarych, kr膮g艂oszyich go艂臋bi w dzikich drzewach figowych ponad chat膮 misji, w kt贸rej si臋 urodzi艂a.

— Ma艂a Go艂臋bica. To 艂adne imi臋.

Dziewczynka u艣miechn臋艂a si臋 nie艣mia艂o i dalej m贸wi艂a cichym, um臋czonym szeptem. Robyn nie rozumia艂a wielu s艂贸w, lecz s艂ucha艂a i kiwa艂a g艂ow膮, zdaj膮c sobie nagle spraw臋, 偶e Juba wymyka si臋 jej spod kontroli, zapada w delirium i rozmawia z duchami z przesz艂o艣ci. Teraz, gdy Robyn zmusza艂a j膮 do picia, pr贸bowa艂a si臋 opiera膰, mamrocz膮c i krzycz膮c ze strachu lub gniewu. Niech臋tnie po艂yka艂a male艅kie dawki p艂ynu.

— Musisz odpocz膮膰 — powiedzia艂 szorstko Zouga. — Jeste艣 na nogach od prawie dw贸ch dni. Zabijasz si臋.

— Czuj臋 si臋 zupe艂nie dobrze, dzi臋kuj臋 — odpar艂a, lecz jej wychudzona twarz by艂a blada ze zm臋czenia.

— Przynajmniej pozw贸l zaprowadzi膰 si臋 na d贸艂 do kabiny.

Juba by艂a jedyn膮 pozosta艂膮 przy 偶yciu czarn膮 dziewczyn膮, wszystkie inne znalaz艂y si臋 za burt膮 i nakarmi艂y pod膮偶aj膮ce za okr臋tem rekiny.

— A zatem dobrze — zgodzi艂a si臋 Robyn i Zouga zabra艂 ma艂膮 z jej prowizorycznego schronienia i zani贸s艂 do kabiny na rufie, kt贸r膮 Robyn zamieni艂a w sal臋 operacyjn膮.

Steward przyni贸s艂 p艂贸cienny siennik i roz艂o偶y艂 go na pod艂odze w male艅kiej kajucie Robyn. Zouga po艂o偶y艂 na nim nag膮 Murzynk臋.

Robyn kusi艂o, 偶eby rzuci膰 si臋 na swoj膮 koj臋 i odpocz膮膰 chwil臋, lecz wiedzia艂a, 偶e je艣li to zrobi, natychmiast zapadnie w kamienny sen, a jej pozbawiona opieki pacjentka w tym czasie umrze.

Kiedy zosta艂a sama w kabinie, usiad艂a ze skrzy偶owanymi nogami na p艂贸ciennym sienniku, opar艂a si臋 plecami o kufer, a Juba po艂o偶y艂a jej g艂ow臋 na kolanach. Ca艂y czas uparcie wmusza艂a w dziewczynk臋 leczniczy roztw贸r, kropla po kropli.

Wpadaj膮ce przez pojedynczy bulaj 艣wiat艂o zala艂o kajut臋 rubinowym blaskiem kr贸tkiego tropikalnego zachodu, a potem szybko zgas艂o. W kabinie zapanowa艂a ju偶 niemal kompletna ciemno艣膰, gdy Robyn poczu艂a nagle, 偶e obfity strumie艅 ciep艂ej cieczy przesi膮ka przez jej sukni臋, a do nozdrzy doszed艂 intensywny zapach amoniaku.

137

T"

— Dzi臋kuj臋 ci, Bo偶e — wyszepta艂a. — Och, dzi臋kuj臋 ci. — Nerki dziewczynki zn贸w zacz臋艂y funkcjonowa膰, jej 偶yciu nie zagra偶a艂o niebezpiecze艅stwo. Robyn ko艂ysa艂a ma艂膮 w ramionach, nie czuj膮c obrzydzenia do zapachu jej moczu. Wiedzia艂a, 偶e jest on obietnic膮 偶ycia.

— Uda艂o ci si臋 — szepta艂a — uda艂o, by艂a艣 odwa偶na, moja ma艂a go艂臋bico. Zosta艂o jej akurat tyle si艂y, 偶eby wytrze膰 cia艂o dziewczynki szmatk膮 zwil偶on膮

w morskiej wodzie, a potem zdj臋艂a swoj膮 przemoczon膮 sukni臋 i pad艂a na tward膮, w膮sk膮 koj臋.

Spa艂a przez dziesi臋膰 godzin, a potem ostry b贸l sprawi艂, 偶e obudzi艂a si臋 z j臋kiem. Przycisn臋艂a kolana do piersi, mi臋艣nie brzucha by艂y twarde jak kamie艅 i Robyn mia艂a wra偶enie, jakby kto艣 uderzy艂 j膮 kijem w plecy. Przerazi艂a si臋 nie na 偶arty.

Przez wiele minut po przebudzeniu zastanawia艂a si臋 nad swoj膮 chorob膮, a potem z nag艂ym poczuciem ulgi i rado艣ci, kt贸re by艂o silniejsze od b贸lu, zrozumia艂a, co si臋 z ni膮 dzieje. Zgi臋ta wp贸艂 z b贸lu, przeku艣tyka艂a na drug膮 stron臋 kabiny i umy艂a si臋 w wiaderku zimnej morskiej wody. Potem ukl臋k艂a na sienniku przy Jubie.

Gor膮czka dziewczynki ust膮pi艂a. Sk贸ra sta艂a si臋 wyra藕nie ch艂odniejsza. Objawy te szalenie Robyn ucieszy艂y i przynios艂y olbrzymi膮 ulg臋. Musia艂a jeszcze tylko znale藕膰 odpowiedni moment, 偶eby powiedzie膰 Clintonowi Codringtonowi, 偶e nie wyjdzie za niego za m膮偶. Nagle wizja ma艂ego domku pod Portsmouth przesta艂a j膮 prze艣ladowa膰. Pomimo b贸lu czu艂a si臋 lekka i wolna jak ptak.

Nape艂ni艂a miseczk臋 wod膮 i unios艂a g艂ow臋 Juby.

— Teraz ju偶 nic nam si臋 nie stanie — powiedzia艂a dziewczynce, a Juba otworzy艂a oczy.

— Teraz ju偶 nam obu nic si臋 nie stanie — powt贸rzy艂a, patrz膮c, jak ma艂a pije chciwie. Robyn u艣miechn臋艂a si臋 szcz臋艣liwa.

Juba w szybkim tempie powraca艂a do zdrowia. Wkr贸tce jad艂a ju偶 z wilczym apetytem. Niemal w oczach przybiera艂a na wadze, jej sk贸ra ponownie sta艂a si臋 j臋drna i g艂adka, a w 藕renicach zab艂ys艂a iskierka ch臋ci 偶ycia. Robyn zda艂a sobie spraw臋, 偶e Juba jest 艂adn膮 dziewczyn膮, nie, wi臋cej, 偶e ma wrodzon膮 gracj臋 i zgrabn膮 sylwetk臋, t臋 lubie偶n膮 krzywizn臋 kibici i po艣ladk贸w, kt贸r膮 modne panie pr贸bowa艂y uzyska膰 za pomoc膮 gorset贸w i specjalnie zaprojektowanych sukni. Mia艂a tak偶e s艂odk膮, okr膮g艂膮 twarz, du偶e, szeroko rozstawione oczy oraz pe艂ne usta, egzotyczne i dziwnie pi臋kne.

Juba nie mog艂a zrozumie膰 nalega艅 swojej opiekunki, 偶eby okry艂a swoje piersi i nogi. Robyn widzia艂a oczy marynarzy, kiedy dziewczyna wysz艂a za ni膮 na pok艂ad, z ma艂ym tylko skrawkiem p艂贸tna okrywaj膮cym najbardziej intymny punkt jej anatomii i nie zmiesza艂a si臋 ani na chwil臋, kiedy wiatr wydaj p艂贸tno jak flag臋 wci膮gan膮 na maszt. Robyn kaza艂a jej w艂o偶y膰 jedn膮 ze starych koszul Zougi. Si臋ga艂a dziewczynie do kolan, a gdy Robyn przewi膮za艂a j膮 w talii

138

kolorow膮 tasiemk膮, Juba zapiszcza艂a z rado艣ci, ogarni臋ta odwiecznym kobiecym zachwytem nad pi臋knymi rzeczami.

Chodzi艂a za swoj膮 opiekunk膮 jak szczeniak i ucho Robyn przyzwyczaja艂o si臋 stopniowo do j臋zyka nguni. Jej zas贸b s艂贸w powi臋ksza艂 si臋 szybko i obie rozmawia艂y codziennie do p贸藕na w nocy, siedz膮c jedna obok drugiej na s艂omianym sienniku.

Clinton Codrington zacz膮艂 zdradza膰 ostre objawy zazdro艣ci, gdy偶 przywyk艂 ju偶 do towarzystwa Robyn, lecz ona pr贸bowa艂a rozlu藕ni膰 ich zwi膮zek i przygotowa膰 Clintona na wiadomo艣ci, kt贸re musia艂a przekaza膰 mu przed dotarciem do Quelimane.

Zouga r贸wnie偶 by艂 niezadowolony z ich wzrastaj膮cej za偶y艂o艣ci.

— Sissy, musisz pami臋ta膰, 偶e to autochtonka. Z dopuszczania ich do siebie zbyt blisko nigdy nie wynik艂o nic dobrego — m贸wi艂 jej ponuro. — Wiele razy widzia艂em takie rzeczy w Indiach. Trzeba zachowywa膰 odpowiedni膮 rezerw臋. A poza tym, jeste艣 przecie偶 Angielk膮.

— A ona jest Matabele z linii Zanzi, co czyni j膮 arystokratk膮, gdy偶 jej rodzina przyby艂a razem z Mzilikazim z po艂udnia. Ojciec Juby by艂 s艂awnym genera艂em, a genealogia jej rodu si臋ga Senzagakhony, kr贸la Zulus贸w, ojca samego Chaki. Nasza rodzina, z kolei, zaczyna si臋 od pradziadka, kt贸ry by艂 pasterzem byd艂a.

Zouga zesztywnia艂. Nie lubi艂 rozmawia膰 na temat pochodzenia ich rodu.

— Jeste艣my Anglikami. Najwspanialszym i najbardziej cywilizowanym narodem w historii 艣wiata.

— Dziadek Moffat zna Mzilikaziego — przypomnia艂a mu Robyn — i uwa偶a go za wielkiego d偶entelmena.

— Zachowujesz si臋 g艂upio — warkn膮艂. — Jak mo偶esz por贸wnywa膰 Anglik贸w z tymi 偶膮dnymi krwi dzikusami. — Po艣piesznie wyszed艂 z kabiny, gdy偶 nie chcia艂 kontynuowa膰 dyskusji. Robyn jak zwykle powo艂ywa艂a si臋 na fakty, a logika jej wywod贸w doprowadza艂a Zoug臋 do sza艂u.

Jego dziadek, Robert Moffat, pozna艂 Mzilikaziego w roku 1929 i wkr贸tce obaj m臋偶czy藕ni stali si臋 wiernymi przyjaci贸艂mi. Kr贸l korzysta艂 z rad Moffata, kt贸rego nazywa艂 Tshedim, przy leczeniu prze艣laduj膮cej go na stare lata podagry.

Szlak na p贸艂noc do krainy Matabele zawsze prowadzi艂 przez stacj臋 misyjn膮 Roberta Moffata w Kurumanie. Roztropni podr贸偶nicy prosili starego misjonarza o wskazanie bezpiecznej drogi, a impi Matabele strzeg膮cy Spalonej Ziemi wzd艂u偶 granic kr贸lestwa zawsze przepuszczali jego go艣ci.

W gruncie rzeczy 艂atwo艣膰, z jak膮 Fuller Ballantyne porusza艂 si臋 w艣r贸d dzikich, nieujarzmionych plemion, przemierzaj膮c szlak wzd艂u偶 rzeki Zambezi a偶 do jeziora Ngami na p贸艂nocy, nigdy nie atakowany ani nie niepokojony, zawdzi臋cza艂 w du偶ym stponiu swoim stosunkom z Robertem „Tshedi" Moffatem. Opieka, kt贸r膮 kr贸l Matabele otoczy艂 nie tylko starego przyjaciela, lecz r贸wnie偶 jego najbli偶sz膮 rodzin臋, by艂a znana wszystkim plemionom 偶yj膮cym w zasi臋gu d艂ugiego ramienia Matabele, ramienia dzier偶膮cego assegai, straszliw膮 k艂uj膮c膮

139

w艂贸czni臋, kt贸rej jako pierwszy u偶y艂 kr贸l Zulus贸w Chaka, podbijaj膮c nast臋pnie za jej pomoc膮 ca艂y znany sobie 艣wiat.

W swoim gniewie na por贸wnanie przez Robyn pochodzenia ich rodu z rodzin膮 艣licznej p贸艂nagiej Murzynki, Zouga z pocz膮tku nie zdawa艂 sobie sprawy ze znaczenia tego, co us艂ysza艂. Kiedy do niego wreszcie to dotar艂o, wpad艂 po艣piesznie do kabiny Robyn.

— Sissy! — zawo艂a艂 w podnieceniu. — Je艣li ona pochodzi z kraju Mzilikaziego — na Boga, to przecie偶 niemal tysi膮c mil na zach贸d od Quelimane! 呕eby dotrze膰 do wybrze偶a, musia艂a przekracza膰 ziemie Monomatapa. Popro艣 j膮, by nam o tym opowiedzia艂a.

呕a艂owa艂 teraz, 偶e jako dziecko mimo nam贸w matki nie chcia艂 si臋 uczy膰 j臋zyka tubylc贸w. Skoncentrowa艂 si臋 na s艂uchaniu o偶ywionej rozmowy, kt贸r膮 prowadzi艂y dwie kobiety, i zacz膮艂 rozpoznawa膰 pojedyncze s艂owa, lecz nadal musia艂 polega膰 na t艂umaczeniu Robyn, 偶eby w pe艂ni zrozumie膰 opowie艣膰 dziewczyny.

Ojciec Juby by艂 s艂awnym indun膮, wielkim wojownikiem, kt贸ry walczy艂 z Burami pod Mosega i od tamtej pory stoczy艂 setk臋 innych bitew, a do jego tarczy by艂o przytwierdzonych mn贸stwo fr臋dzli z krowich ogon贸w, czarnych i bia艂ych, z kt贸rych ka偶dy symbolizowa艂 dokonanie bohaterskiego czynu.

Nadano mu miano induny, kiedy mia艂 mniej ni偶 trzydzie艣ci wiosen i zosta艂 jednym z najwa偶niejszych cz艂onk贸w kr贸lewskiej rady. Posiada艂 pi臋膰dziesi膮t 偶on, wiele z nich czystej krwi Zanza jak on sam, stu dwunastu syn贸w i niezliczone c贸rki. Chocia偶 ca艂e byd艂o plemienia nale偶a艂o do kr贸la, ponad pi臋膰 tysi臋cy sztuk otrzyma艂 w podarunku ojciec Juby, co 艣wiadczy艂o o wielkiej przychylno艣ci w艂adcy.

By艂 wielkim cz艂owiekiem — mo偶e ze wzgl臋du na swoje w艂asne bezpiecze艅stwo nawet zbyt wielkim. Kto艣 wyszepta艂 s艂owo „zdrada" do kr贸lewskiego ucha i kaci w艂adcy otoczyli kraal pewnego 艣witu.

Wywo艂any przez nich induna stan膮艂 zgarbiony w niskim wej艣ciu swojej krytej strzech膮, podobnej do pszczelego ula chaty, nagi, gdy偶 jeszcze przed chwil膮 obejmowa艂 swoj膮 ulubion膮 偶on臋.

— Kto wzywa?! — zawo艂a艂 w p贸艂mrok 艣witu, a potem ujrza艂 kr膮g gro藕nych czarnych sylwetek, wysokich w ich pierzastych ozdobach na g艂owach, lecz stoj膮cych nieruchomo, w milczeniu.

— W imieniu kr贸la — pad艂a odpowied藕 i z szeregu wyst膮pi艂a posta膰, kt贸r膮 natychmiast rozpozna艂. By艂 to r贸wnie偶 jeden z indun贸w kr贸la, cz艂owiek zwany Bopa, niski, silny m臋偶czyzna, z muskularn膮 klatk膮 piersiow膮 i wielk膮 g艂ow膮. Grube rysy jego twarzy zdawa艂y si臋 wyciosane w granicie z kopje le偶膮cych po drugiej stronie rzeki Nyati.

Nie by艂o odwo艂ania ani mo偶liwo艣ci ucieczki, chocia偶 偶adna z tych my艣li i tak nawet na moment nie przemkn臋艂a indunie przez g艂ow臋.

„W imi臋 kr贸la". To wystarcza艂o. Wyprostowa艂 si臋 powoli. Pomimo siwizny we w艂osach nadal by艂 dobrze zbudowanym wojownikiem z szerokimi ramionami, a grube kreski bitewnych blizn pe艂za艂y ren po piersi i bokach jak 偶ywe w臋偶e.

140

— Czarny S艂o艅 — zacz膮艂 recytowa膰 pochwalne imiona kr贸la. — Bayete! Grzmot Niebios. Wstrz膮saj膮cy Ziemi膮. Bayete!

Nadal wymieniaj膮c imiona w艂adcy, przykl臋kn膮艂 na kolano, a kr贸lewski kat stan膮艂 za jego plecami.

呕ony i starsze dzieci wybieg艂y z chat, zbite w przestraszone gromadki, patrz膮c na rozgrywaj膮c膮 si臋 przed nimi scen臋, a ich g艂osy zla艂y si臋 w jeden krzyk przera偶enia i 偶alu, kiedy kat wepchn膮艂 swoj膮 kr贸tk膮 assegai o grubym ostrzu pomi臋dzy 艂opatki induny, przebijaj膮c go na wylot. Gdy wyj膮艂 ostrze, rozleg艂o si臋 brutalne cmokni臋cie wyci膮ganej z cia艂a stali i stary induna pad艂 twarz膮 na ziemi臋, a krew trysn臋艂a wysoko.

Swoj膮 zbroczon膮 w艂贸czni膮 kat da艂 wojownikom znak, 偶eby ruszali do przodu, gdy偶 wyrok 艣mierci zapad艂 r贸wnie偶 na 偶ony starego cz艂owieka, wszystkich jego syn贸w oraz c贸rki, niewolnik贸w i ich dzieci, ka偶dego mieszka艅ca sporej wioski licz膮cej trzysta lub wi臋cej dusz.

Kaci pracowali szybko, lecz tym razem w pradawnym rytuale 艣mierci nast膮pi艂a zmiana. Stare kobiety i siwi niewolnicy gin臋li od razu, lecz nie od w艂贸czni, tylko od uderze艅 kr贸tkich, ci臋偶kich maczug nale偶膮cych do wyposa偶enia ka偶dego wojownika. Niemowl臋ta chwytano za nogi i rozbijano ich czaszki o pie艅 drzewa, o pal ogrodzenia lub le偶膮cy w pobli偶u kamie艅. Wszystko dzia艂o si臋 szybko, gdy偶 wojownicy byli doskonale wy膰wiczeni i zdyscyplinowani, a swoje zadanie wykonywali bardzo cz臋sto.

Lecz tym razem by艂o inaczej, gdy偶 m艂odsze kobiety i dorastaj膮ce dzieci, nawet te dopiero na kraw臋dzi dojrza艂o艣ci, wypchni臋to do przodu i kr贸lewski kat, przygl膮daj膮c si臋 badawczo swoim ofiarom, posy艂a艂 je skini臋ciem zakrwawionej w艂贸czni na lewo lub na prawo.

Po lewej stronie czeka艂a natychmiastowa 艣mier膰, a te kobiety, kt贸re znalaz艂y si臋 po prawej, ustawiono w rz臋dy i pop臋dzono na wsch贸d, ku s艂o艅cu, jak wyja艣ni艂a Juba s艂uchaj膮cej jej w przera偶eniu Robyn.

— Podr贸偶owali艣my przez wiele dni — rzek艂a 艂ami膮cym si臋 g艂osem, a strach ponownie zab艂ys艂 w jej ciemnobr膮zowych oczach. — Nie wiem, jak d艂ugo to trwa艂o. Te, kt贸re upada艂y, zostawiano, a my szli艣my dalej.

— Zapytaj j膮, co pami臋ta z okolic, kt贸re mijali — za偶膮da艂 Zouga.

— By艂y rzeki — odpar艂a dziewczyna. — Du偶o rzek i wielkie g贸ry. — Jej wspomnienia miesza艂y si臋 ze sob膮, nie potrafi艂a oceni膰 odleg艂o艣ci. Nie napotkali 偶adnych ludzi, 偶adnych wiosek ani miast, nie widzieli byd艂a ani p贸l uprawnych. Juba kr臋ci艂a g艂ow膮 w odpowiedzi na kolejne pytania Zougi, a gdy pokaza艂 jej map臋 Harknessa w p艂onnej nadziei, 偶e b臋dzie mog艂a doda膰 do niej jakie艣 wa偶ne szczeg贸艂y, dziewczynka zachichota艂a zmieszana. Symbole narysowane na papierze przekracza艂y mo偶liwo艣ci jej pojmowania, nie potrafi艂a powi膮za膰 ich z cechami krajobrazu.

* — Ka偶 jej m贸wi膰 dalej — rzek艂 Zouga niecierpliwie.

— Pod koniec przekraczali艣my g艂臋bokie prze艂omy w wysokich g贸rach, kt贸rych zbocza porasta艂y wielkie drzewa, a rzeki spada艂y z hukiem, a偶 wreszcie dotarli艣my do miejsca, gdzie czekali bunu — biali ludzie.

141

— Biali ludzie? — spyta艂a Robyn.

— Ludzie z waszej rasy — skin臋艂a g艂ow膮 dziewczynka. — Z blad膮 sk贸r膮 i jasnymi oczami. By艂o wielu m臋偶czyzn, niekt贸rzy biali, inni br膮zowi lub czarni, lecz ubrani jak biali, wszyscy uzbrojeni w isibamu, w karabiny.

Matabele znali si艂臋 i efekty dzia艂ania broni palnej, gdy偶 spotykali uzbrojonych w ni膮 nieprzyjaci贸艂 ju偶 trzydzie艣ci lat wcze艣niej. Niekt贸rzy z indun贸w Matabele nosili nawet muszkiety, lecz je艣li zapowiada艂a si臋 powa偶na bitwa, zawsze dawali je s艂u偶膮cym.

— Ci ludzie zbudowali kraale, takie jakie my stawiamy dla byd艂a, lecz te wype艂nione by艂y lud藕mi, wieloma lud藕mi, z kt贸rymi nast臋pnie skuto nas insimbi, 偶elaznymi kajdanami. — Na sam d藕wi臋k tego s艂owa potar艂a przeguby d艂oni. Blizny od 艂a艅cuch贸w nadal szpeci艂y sk贸r臋 jej przedramion. — Ka偶dego dnia, gdy byli艣my w tym miejscu w g贸rach, przybywa艂o wi臋cej ludzi. Czasem tylko tylu, ile jest palc贸w w obu twoich r臋kach, innym razem tak wiele, 偶e z oddali s艂yszeli艣my ich p艂acz. I zawsze strzegli ich wojownicy. Pewnego dnia przed wschodem s艂o艅ca, w porze rog贸w — Robyn przypomnia艂a sobie, 偶e wyra偶enie to oznacza moment o 艣wicie, gdy rogi byd艂a staj膮 si臋 widoczne na tle ja艣niej膮cego nieba — wyprowadzili nas z kraal贸w, sp臋tanych insimbi, i uformowali w膮偶 ludzi tak d艂ugi, 偶e kiedy jego g艂owa znikn臋艂a ju偶 w lesie daleko z przodu, ogon wci膮偶 jeszcze tkwi艂 w chmurach g贸r. Szli艣my Drog膮 Hien.

Droga Hien. Ndlele umfisi. Robyn po raz pierwszy s艂ysza艂a t臋 nazw臋. Nasuwa艂a jej obraz ciemnej 艣cie偶ki w lesie, deptanej dziesi膮tkami tysi臋cy bosych st贸p, z obrzydliwymi padlino偶ercami kryj膮cymi si臋 w zaro艣lach, wrzeszcz膮cymi i chichocz膮cymi bezmy艣lnie.

— Te, kt贸re umar艂y lub upad艂y i nie mog艂y si臋 podnie艣膰, uwalniano z 艂a艅cuch贸w i zostawiano na skraju drogi. Fisi rozzuchwali艂y si臋 do tego stopnia, 偶e wy艂ania艂y si臋 z zaro艣li i po偶era艂y cia艂a na naszych oczach. Najgorzej by艂o, je艣li kto艣 jeszcze 偶y艂.

Juba urwa艂a i wbi艂a nie widz膮ce spojrzenie w 艣cian臋. Jej oczy wype艂ni艂y si臋 powoli 艂zami, a Robyn chwyci艂a d艂o艅 dziewczynki i przytuli艂a j膮 do siebie.

— Nie wiem, jak d艂ugo szli艣my Drog膮 Hien — ci膮gn臋艂a Juba — gdy偶 dni przesta艂y r贸偶ni膰 si臋 czymkolwiek jeden od drugiego, a偶 wreszcie dotarli艣my do morza.

P贸藕niej Zouga i Robyn analizowali opowie艣膰 dziewczyny.

— Musia艂a przekracza膰 kr贸lestwo Monomatapa, a mimo to m贸wi, 偶e nie widzia艂a 偶adnych miast ani innych 艣lad贸w ludzkiej obecno艣ci.

— Stra偶nicy mogli unika膰 kontaktu z lud藕mi Monomatapa.

— Szkoda, 偶e nie widzia艂a i nie zapami臋ta艂a niczego wi臋cej.

— Znajdowa艂a si臋 w karawanie niewolnik贸w — przypomnia艂a mu Robyn. — Prze偶ycie by艂o jej jedynym celem.

— Gdyby tylko ci przekl臋ci ludzie potrafili czyta膰 map臋!

— To odmienna kultura, Zouga — powiedzia艂a Robyn, ale zaraz potem spostrzeg艂a b艂ysk w jego oczach i wyczuwaj膮c niebezpiecze艅stwo szybko

142

zmieni艂a temat. — Mo偶e legenda o Monomatapa to tylko mit. Mo偶e nie ma kopalni z艂ota. Jednak my艣l臋, 偶e najwa偶niejsz膮 informacj膮 jest to, i偶 Matabele sprzedaj膮 niewolnik贸w, cho膰 nigdy dot膮d tego nie robili.

— Nonsens! — odpar艂 Zouga. — S膮 najwi臋kszymi drapie偶nikami od czas贸w D偶yngis-chana! Oni i wszystkie plemiona z pnia Zulu — Shangaan, Angoni i Matabele. Wojna to ich jedyne zaj臋cie, a utrzymuj膮 si臋 ze zdobywania 艂up贸w. Ca艂e pokolenia trudni艂y si臋 braniem je艅c贸w.

— Ale nigdy wcze艣niej ich nie sprzedawali — zauwa偶y艂a Robyn 艂agodnie. — Przynajmniej wed艂ug tego, co pisa艂 dziadek, Harris i wszyscy inni.

— Matabele nigdy dot膮d nie mieli rynk贸w zbytu — odpar艂 Zouga rozs膮dnie. — Teraz nawi膮zali kontakty z handlarzami niewolnik贸w i znale藕li drog臋 na wybrze偶e. Tego w艂a艣nie im brakowa艂o.

— Musimy to zobaczy膰, Zouga — powiedzia艂a Robyn ze spokojn膮 determinacj膮. — Musimy mie膰 dowody na pope艂nianie tej potwornej zbrodni przeciw ludzko艣ci i zawie藕膰 nasze 艣wiadectwo do Londynu.

— Gdyby tylko to dziecko widzia艂o Monomatapa albo kopalnie z艂ota — wymamrota艂 Zouga pod nosem. — Musisz j膮 zapyta膰, czy by艂y tam s艂onie. — Pochyli艂 si臋 nad map膮 Harknessa, z rozpacz膮 spogl膮daj膮c na puste miejsca. — Nie wierz臋, 偶e ono nie istnieje. Jest zbyt wiele dowod贸w. — Zouga zerkn膮艂 na siostr臋. — I jeszcze jedno... zdaje si臋, 偶e zapomnia艂em niemal wszystkie s艂owa w j臋zyku tubylc贸w, jakich nauczy艂a nas matka, poza kilkoma wierszykami i ko艂ysankami. Munya, mabi艂i zinthatu, Yolala umdade-wethu, jeden, dwa, trzy i moja ma艂a siostrzyczka 艣pi — wyrecytowa艂, a potem zachichota艂 potrz膮saj膮c g艂ow膮. — B臋d臋 musia艂 ponownie przy艂o偶y膰 si臋 do nauki, z twoj膮 i Juby pomoc膮.

Zambezi uchodzi do morza delt膮 rozleg艂ych bagien, a setka wij膮cych si臋, p艂ytkich kana艂贸w rozci膮ga si臋 przez trzydzie艣ci mil nad p艂askim, nieurozmaiconym wybrze偶em.

Wysepki traw papirusowych odrywaj膮 si臋 od bagiennych brzeg贸w delty i sp艂ywaj膮 do morza niesione przez m臋tn膮, br膮zow膮 wod臋. Powierzchnia niekt贸rych z nich si臋ga wielu akr贸w, a korzenie ro艣lin s膮 tak spl膮tane, 偶e mog膮 utrzyma膰 ci臋偶ar du偶ego zwierz臋cia. Bywa, 偶e niewielkie stada bawo艂贸w zostaj膮 na nich uwi臋zione i wyniesione dwadzie艣cia mil w g艂膮b otwartego morza, gdzie ruch fal wywraca wysepki i zatapia wielkie, powolne stworzenia, wystawiaj膮c je na 偶er olbrzymich rekin贸w kr膮偶膮cych po brudnej wodzie delty w oczekiwaniu na taki w艂a艣nie 艂up.

Kiedy wieje sprzyjaj膮cy wiatr, b艂otnisty zapach bagien niesie si臋 daleko w morze. Ten sam wiatr sprowadza r贸wnie偶 wszelkiego rodzaju dziwne owady. Jest w艣r贸d nich male艅ki paj膮czek, nie wi臋kszy ni偶 g艂贸wka osy, kt贸ry zamieszkuje poro艣ni臋te papirusem brzegi delty. Paj膮czek tka zwiewn膮 sie膰, kt贸rej nici unosz膮 si臋 w powietrzu w takich ilo艣ciach, 偶e niemal przes艂aniaj膮 niebo. Jak dym z wielkiego ogniska, szybuj膮 setki metr贸w w g贸r臋, wij膮c si臋 i skr臋caj膮c

143

w mglistych kolumnach, kt贸re zachodz膮ce s艂o艅ce barwi odcieniami r贸偶u i pi臋knego fioletu.

Rzeka toczy swe m臋tne br膮zowe wody do morza, nios膮c mu艂 wzbogacony cia艂ami utopionych zwierz膮t i ptak贸w, a olbrzymie krokodyle Zambezi przy艂膮czaj膮 si臋 do rekin贸w w 偶ar艂ocznej uczcie.

Black Joke" napotka艂 pierwsze z tych straszliwych stworze艅 dobre dziesi臋膰 mil od brzegu. Olbrzymie cielsko, pokryte szorstkimi 艂uskami l艣ni膮cymi w s艂o艅cu, unosi艂o si臋 na niskich falach jak k艂oda drewna. Kanonierka podesz艂a jednak zbyt blisko i gad zanurkowa艂 pod wod臋 jednym uderzeniem swego pot臋偶nego ogona.

„Black Joke" mija艂 kolejne uj艣cia rzeki, z kt贸rych 偶adne nie by艂o dostatecznie szerokie, by statek m贸g艂 w nie wp艂yn膮膰. Kierowa艂 si臋 dalej na p贸艂noc ku kana艂owi Congone, b臋d膮cemu jedyn膮 drog膮 w g贸r臋 rzeki prowadz膮c膮 ku miastu Quelimane.

Clinton Codrington planowa艂 wp艂yn膮膰 do kana艂u nast臋pnego ranka, zakotwiczaj膮c na noc statek u jego uj艣cia. Robyn wiedzia艂a, 偶e musi usun膮膰 szwy z rany pod pach膮 Clintona, chocia偶 wola艂aby zostawi膰 je tam jeszcze na kilka dni. Zdawa艂a sobie jednak spraw臋, 偶e b臋dzie musia艂a to zrobi膰 przed opuszczeniem kanonierki w Quelimane.

Postanowi艂a skorzysta膰 z tej sposobno艣ci, 偶eby da膰 Clintonowi odpowied藕, na kt贸r膮 czeka艂 tak cierpliwie. Robyn wiedzia艂a, 偶e odrzucaj膮c propozycje bardzo zrani Clintona, i czu艂a si臋 teraz winna, 偶e robi艂a mu takie nadzieje. Zadawanie cierpienia innej istocie by艂o obce naturze dziewczyny i mia艂a zamiar da膰 Codringtonowi odpowied藕 w mo偶liwie naj艂agodniejszej formie.

Poprosi艂a Clintona o przyj艣cie do jej kabiny, by mog艂a mu zdj膮膰 szwy. Kiedy si臋 zjawi艂, posadzi艂a go na w膮skiej koi rozebranego do pasa, z uniesionym ramieniem. Uradowa艂o j膮, 偶e rana tak 艂adnie si臋 zagoi艂a, i by艂a dumna ze staranno艣ci swojej pracy. Grucha艂a cicho nad ka偶dym szwem, gdy przecina艂a go no偶yczkami, a nast臋pnie chwyta艂a szczypcami i delikatnie wyci膮ga艂a z cia艂a. Szwy zostawia艂y bli藕niacze nak艂ucia po obu stronach r贸偶owej blizny, lecz by艂y czyste i suche. Tylko z jednego ma艂ego otworku wyciek艂a kropla krwi, kt贸r膮 Robyn zaraz delikatnie wytar艂a.

Szkoli艂a Jube na swoj膮 asystentk臋, ucz膮c j膮 jak trzyma膰 tac臋 z narz臋dziami i przyjmowa膰 zu偶yte lub brudne opatrunki. Teraz wsta艂a i z rado艣ci膮 patrzy艂a na goj膮c膮 si臋 ran臋, nie zwracaj膮c na Jube uwagi.

— Mo偶esz ju偶 iL膰 — powiedzia艂a cicho. — Zawo艂am ci臋, kiedy b臋dziesz mi potrzebna.

Juba u艣miechn臋艂a si臋 konspiracyjnie i mrukn臋艂a: — Jest naprawd臋 pi臋kny, taki bia艂y i g艂adki — a Robyn sp艂on臋艂a rumie艅cem, gdy偶 my艣la艂a dok艂adnie o tym samym. Tors Clintona, w odr贸偶nieniu od cia艂a Mungo St. Johna, by艂 nie ow艂osiony, lecz pi臋knie umi臋艣niony, a sk贸ra l艣ni艂a na nim niczym marmur.

— Jego oczy s膮 jak dwa ksi臋偶yce, kiedy na ciebie patrzy, Nomusa — rzek艂a Juba z rado艣ci膮, a Robyn spr贸bowa艂a zmarszczy膰 brwi, lecz zamiast tego u艣miechn臋艂a si臋 szeroko.

144

— Id藕 ju偶 — rzuci艂a, a dziewczynka zachichota艂a.

— Nadszed艂 czas prywatno艣ci — powiedzia艂a Juba i przewr贸ci艂a lubie偶nie oczami. — B臋d臋 strzec drzwi i w og贸le nie pods艂uchiwa膰, Nomusa. — Robyn nie potrafi艂a si臋 gniewa膰, kiedy dziewczynka tak j膮 nazywa艂a, gdy偶 imi臋 oznacza艂o „c贸rk臋 mi艂osierdzia" i Robyn by艂a nim zachwycona. Mia艂aby trudno艣ci z wybraniem dla siebie lepszego imienia i u艣miecha艂a si臋, wyganiaj膮c Jub臋 z kabiny 艂agodnym kuksa艅cem.

Clinton musia艂 zrozumie膰 sens rozmowy, gdy偶 kiedy si臋 do niego odwr贸ci艂a, zapina艂 koszul臋 z zawstydzonym wyrazem twarzy. Nabra艂a powietrza, splot艂a r臋ce i zacz臋艂a.

— Kapitanie Codrington, my艣la艂am nieustannie o wielkim honorze, jaki uczyni艂 mi pan, prosz膮c, 偶ebym zosta艂a jego 偶on膮.

— Jednak... — ubieg艂 j膮 Clinton, a ona zaj膮kn臋艂a si臋, zapominaj膮c swoj膮 starannie przygotowan膮 przemow臋, gdy偶 nast臋pnym jej s艂owem rzeczywi艣cie mia艂o by膰 .jednak". — Panno Ballantyne, to jest, doktor Ballantyne, wola艂bym raczej, 偶eby nie m贸wi艂a pani dalej. — Jego twarz by艂a blada i napi臋ta, naprawd臋 pi臋kna, pomy艣la艂a Robyn. — W ten spos贸b wci膮偶 zachowam jeszcze resztki nadziei.

Potrz膮sn臋艂a gwa艂townie g艂ow膮, lecz on uni贸s艂 d艂o艅.

— Poj膮艂em, 偶e ma pani zobowi膮zania wzgl臋dem swego ojca i biednych, nieszcz臋艣liwych mieszka艅c贸w tego l膮du. Rozumiem to i g艂臋boko podziwiam.

Robyn czu艂a, jak ogarnia j膮 fala tkliwo艣ci, by艂 taki dobry i tak wra偶liwy, 偶e zrozumia艂 to wszystko.

— Mimo to wiem, 偶e pewnego dnia pani i ja zostaniemy... Chcia艂a oszcz臋dzi膰 mu b贸lu.

— Kapitanie... — zacz臋艂a, ponownie potrz膮saj膮c g艂ow膮.

— Nie — przerwa艂 jej. — Nic, co pani powie, nie zmusi mnie do porzucenia nadziei. Jestem bardzo cierpliwym cz艂owiekiem i zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e obecny moment nie jest odpowiedni. Lecz w g艂臋bi mojej duszy wiem, 偶e przeznaczenie po艂膮czy艂o nas ze sob膮, nawet je艣li b臋d臋 musia艂 czeka膰 dziesi臋膰 czy pi臋膰dziesi膮t lat.

Dalekosi臋偶ne plany Clintona nie przera偶a艂y ju偶 Robyn. Odetchn臋艂a z wyra藕n膮 ulg膮.

— Kocham pani膮, moja droga doktor Ballantyne, nic nigdy tego nie zmieni, a na razie prosz臋 jedynie o dobr膮 rad臋 i przyja藕艅.

— Ma pan jedno i drugie — odpar艂a szczerze i z ulg膮. Posz艂o o wiele 艂atwiej, ni偶 przypuszcza艂a, chocia偶 czu艂a teraz odrobin臋 偶alu.

Nie mieli kolejnej okazji do rozmowy, gdy偶 Clinton by艂 ca艂kowicie zaj臋ty wprowadzaniem „Black Joke'a" na zdradliwe wody kana艂u, z jego ruchomymi brzegami i nie oznaczonymi na mapie mieliznami strzeg膮cymi uj艣cia. Kana艂 wi艂 si臋 meandrami przez dwadzie艣cia mil mangrowych las贸w, dochodz膮c do portu Ouelimane na pomocnym brzegu.

10 — U* soko艂a

145

Upa艂 panuj膮cy na terenie delty pogarsza艂y jeszcze wilgotne opary b艂ota i gnij膮cej ro艣linno艣ci unosz膮ce si臋 nad mangrowymi lasami. Dziwne kszta艂ty namorzyn贸w fascynowa艂y Robyn, gdy stoj膮c przy relingu obserwowa艂a egzotyczn膮 przyrod臋. Ka偶de drzewo wystawa艂o ponad g艂adkie, czekoladowe b艂oto na piramidzie swoich korzeni, przypominaj膮cych nogi groteskowego owada wspinaj膮cego si臋 po grubym, mi臋sistym pniu, nad kt贸rym rozpo艣ciera艂 si臋 w g贸rze dach truj膮cego zielonego listowia. Pomi臋dzy korzeniami przemyka艂y r贸偶owe i 偶贸艂te kraby, pozdrawiaj膮ce przep艂ywaj膮cy statek oci臋偶a艂ymi ruchami swego pojedynczego, nieproporcjonalnie wielkiego kleszcza.

Kilwater „Black Joke'a" rozchodzi艂 si臋 po ca艂ym kanale, obmywaj膮c ma艂ymi falami b艂otniste brzegi, podrywaj膮c do przestraszonego lotu stado ma艂ych, r贸偶owo-zielonych czapli.

Zza zakr臋tu wy艂ania艂y si臋 niszczej膮ce zabudowania Quelimane, zdominowane przez kwadratowe wie偶e ko艣cio艂a. Tynk odpada艂 z budynk贸w wielkimi p艂atami, a wapno pokryte by艂o smugami szaro-zielonej ple艣ni jak dojrzewaj膮cy ser.

Ten port by艂 niegdy艣 jednym z najwa偶niejszych punkt贸w handlu niewolnikami na ca艂ym afryka艅skim wybrze偶u. Rzeka Zambezi s艂u偶y艂a handlarzom jako autostrada w g艂膮b kontynentu, a rzeka Shire, jej g艂贸wny dop艂yw, prowadzi艂a prosto do jeziora Marawi i obszaru wy偶yn, g艂贸wnego 藕r贸d艂a, z kt贸rego p艂yn膮艂 strumie艅 setek i tysi臋cy niewolnik贸w.

Kiedy pod naciskiem Brytyjczyk贸w Portugalczycy podpisali Traktat Brukselski, baraki w Quelimane, w Lourenco Marqes i na wyspie Mozambik zosta艂y zamkni臋te. Pomimo to fakt przechwycenia przez Black Joke'a" niewolniczej 艂odzi 艣wiadczy艂 o tym, i偶 handel 偶ywym towarem nadal kwitnie potajemnie na portugalskim wybrze偶u. To typowe dla tego narodu, pomy艣la艂 Clinton Codrington.

Wydaj z niesmakiem usta. Przez setki lat, od kiedy ich wielcy nawigatorzy odkryli to wybrze偶e, Portugalczycy trzymali si臋 kurczowo tego niezdrowego skrawka ziemi, czyni膮c jedynie mizerne i ma艂o przekonywaj膮ce wysi艂ki, by spenetrowa膰 wn臋trze kontynentu. Zagnie藕dzili si臋 w popadaj膮cych w ruin臋 budynkach tego kruszej膮cego imperium, zadowoleni z 艂ap贸wek, przywilej贸w i harem贸w pe艂nych kobiet, toleruj膮c wszelkie przest臋pstwa i zbrodnie dop贸ty, dop贸ki przynosi艂o im to jaki艣 doch贸d lub korzy艣膰.

Kieruj膮c Black Joke'a" ku przystani widzia艂, jak si臋 zbieraj膮, chciwe s臋py, w ich b艂aze艅skich mundurach szamerowanych obficie z艂otem, ka偶dy, nawet najni偶szy rang膮 oficer celny z ozdobn膮 szpad膮 u pasa.

Je艣li nie oka偶e stanowczo艣ci, czeka艂o ich nie ko艅cz膮ce si臋 wype艂nianie formularzy i deklaracji, a tak偶e dziesi膮tki d艂oni do u艣ci艣ni臋cia i porozumiewawcze mrugni臋cia. C贸偶, nie tym razem. P艂yn臋li okr臋tem Marynarki Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci.

— Panie Denham — zawo艂a艂 ostro — wyda膰 szpady i pistolety wachcie kotwicznej i nie wpuszcza膰 nikogo na pok艂ad bez wyra藕nej zgody prze艂o偶onego wachty!

Odwr贸ci艂 si臋, 偶eby po偶egna膰 Zoug臋; nie zbli偶yli si臋 do siebie podczas tego wsp贸lnego rejsu i rozstanie by艂o ch艂odne.

146

— Trudno mi wyrazi膰 moj膮 wdzi臋czno艣膰, sir — rzek艂 Zouga pr臋dko.

— To tylko m贸j obowi膮zek, majorze. — Lecz oczy Zougi ju偶 skierowa艂y si臋 na sier偶anta Cheroota ustawiaj膮cego swoich ludzi na dziobie. Byli w pe艂nym rynsztunku, gotowi zej艣膰 wreszcie na l膮d po m臋cz膮cej podr贸偶y.

— Musze wraca膰 do moich ludzi, kapitanie — oznajmi艂 Zouga i ruszy艂 do przodu.

Clinton odwr贸ci艂 si臋 ku Robyn i spojrza艂 spokojnie w Jej zielone oczy.

— B艂agam o ma艂膮 oznak臋 pami臋ci — rzek艂 cicho. *

W odpowiedzi na t臋 pro艣b臋 Robyn wyj臋艂a z ucha jeden z tandetnych, szklanych kolczyk贸w. Gdy podali sobie r臋ce, wsun臋艂a mu t臋 ma艂膮 ozdob臋 w d艂o艅, a on, zanim j膮 schowa艂 do kieszeni munduru, przy艂o偶y艂 na moment do ust.

— B臋d臋 czeka艂 — powt贸rzy艂 — dziesi臋膰 lub nawet pi臋膰dziesi膮t lat.

„Black Joke" wp艂yn膮艂 do kana艂u z fal膮 przyboju, wy艂adowa艂 stos skrzy艅 Afryka艅skiej Ekspedycji Ballantyne'贸w na kamienne nabrze偶e. Dwie godziny p贸藕niej zebra艂 cumy i ruszy艂 z powrotem, kieruj膮c sw贸j wysoki dzi贸b w stron臋 otwartego morza.

Z g贸rnego pok艂adu Clinton Codrington patrzy艂 na oddalaj膮c膮 si臋 szczup艂膮, wysok膮 dziewczyn臋 stoj膮c膮 na samej kraw臋dzi nabrze偶a. Jej brat, sprawdzaj膮cy listy wyposa偶enia i zapas贸w, nie podni贸s艂 wzroku. Sier偶ant Cheroot trzyma艂 stra偶 ze swoim oddzia艂em ma艂ych Hotentot贸w o mopsich twarzach, a gapie zachowywali odpowiedni dystans.

Portugalscy urz臋dnicy z wielkim szacunkiem obejrzeli woskowe piecz臋cie i czerwone wst膮偶ki dekoruj膮ce listy polecaj膮ce, jakie otrzyma艂 Zouga od portugalskiego ambasadora w Londynie. Jednak o wiele wa偶niejszy by艂 fakt, 偶e Zouga jest oficerem armii kr贸lowej Wiktorii i 偶e przyp艂yn膮} kanonierk膮 Kr贸lewskiej Marynarki, a tak偶e to, 偶e wed艂ug wszelkich znak贸w na niebie i ziemi statek ten mia艂 pozosta膰 na pobliskim obszarze w daj膮cej si臋 przewidzie膰 przysz艂o艣ci.

Gubernatora Portugalskiej Afryki Wschodniej nie traktowano by zapewne z takim szacunkiem jak Zoug臋. Ni偶si urz臋dnicy biegali ju偶 po ma艂ym, brudnym miasteczku, wyszukuj膮c najlepsze miejsca noclegowe, przygotowuj膮c magazyn dla 艂adunk贸w ekspedycji, organizuj膮c transport rzeczny do Tete, ostatniego posterunku portugalskiego imperium na rzece Zambezi, wydaj膮c rozkazy, by tragarze i przewodnicy oczekiwali tam na przybycie ekspedycji, i robi膮c wszystko, czego za偶膮da艂 lekkim tonem m艂ody brytyjski oficer, jakby by艂 wys艂annikiem co najmniej samego Boga.

W 艣rodku tej ha艂a艣liwej bieganiny Robyn Ballantyne sta艂a samotnie, odprowadzaj膮c wzrokiem odzian膮 w niebieski mundur wysok膮 posta膰 na g贸rnym pok艂adzie Black Joke'a". Gdy Clinton Codrington uni贸s艂 r臋k臋 w po偶egnalnym ge艣cie, jego w艂osy odbi艂y 艣wiat艂o s艂o艅ca blaskiem bia艂ego z艂ota. Macha艂a do niego, a偶 „Black Joke" znikn膮艂 za palisad膮 mangrowc贸w, chocia偶 maszty i komin

147

statku by艂y widoczne jeszcze przez jaki艣 czas. Wkr贸tce one r贸wnie偶 roztopi艂y si臋 w nico艣膰 i. tylko smuga czarnego dymu wisia艂a nisko nad wierzcho艂kami zielonych mangrowc贸w.

Clinton Codrington sta艂 na mostku, z r臋kami za艂o偶onymi lu藕no z ty艂u i z wyrazem niemal szale艅stwa w jasnob艂臋kitnych oczach. 艢redniowieczny b艂臋dny rycerz, gdyby by艂 w takim nastroju, natychmiast wyruszy艂by na poszukiwanie nowej przygody.

My艣l ta wcale nie wyda艂a si臋 Clintonowi melodramatyczna. Czu艂 si臋 naprawd臋 uszlachetniony przez swoj膮 mi艂o艣膰, wiedz膮c, i偶 musi zdoby膰 co艣 cennego i 偶e okazja po temu nadarzy si臋 w przysz艂o艣ci. Kolczyk, kt贸ry da艂a mu Robyn, wisia艂 na nitce na jego szyi, g艂adz膮c sk贸r臋 pod koszul膮. Dotkn膮艂 go teraz, spogl膮daj膮c z niecierpliwo艣ci膮 na wij膮ce si臋 w przodzie wody kana艂u. Odnosi艂 wra偶enie, 偶e po raz pierwszy ma wytyczony sta艂y kierunek w 偶yciu, niezmienny jak Gwiazda Polarna dla morskiego nawigatora.

Gdy pi臋膰 dni p贸藕niej Black Joke" okr膮偶y艂 przyl膮dek Ras Elat i wp艂yn膮艂 na kotwicowisko, radosny nastr贸j nadal nie opuszcza艂 Clintona. Na ods艂oni臋tej przez odp艂yw piaszczystej pla偶y sta艂o osiem du偶ych jednomasztowych 艂odzi. Wysoko艣膰 fali na tych wodach dochodzi艂a do siedmiu metr贸w. Konstrukcja 艂odzi pozwala艂a na szybkie wyci膮gni臋cie ich na l膮d, co znacznie u艂atwia艂o za艂adunek. D艂ugie rz臋dy skutych 艂a艅cuchami niewolnik贸w, p臋dzone ku 艂odziom, bieg艂y przez p艂ytkie rozlewiska, 艣lizgaj膮c si臋 i rozchlapuj膮c wod臋, by po cierpliwym odczekaniu swojej kolejki wspi膮膰 si臋 na drabiny ustawione przy burtach 艂odzi.

Niespodziewane przybycie „Bl膮fk Joke'a" wywo艂a艂o prawdziwe piek艂o. Na pla偶y zaroi艂o si臋 od biegaj膮cych, potykaj膮cych si臋 postaci, a wrzaski i krzyki niewolnik贸w, trzaskanie bicz贸w oraz w艣ciek艂e ryki handlarzy nios艂y si臋 wyra藕nie ku Black Joke'owi", kt贸ry zarzuci艂 kotwic臋 zaraz za raf膮 i obr贸ci艂 si臋 do wiatru.

Clinton Codrington t臋sknie obserwowa艂 przechylone 艂odzie i bieganin臋 ogarni臋tych panik膮 ludzi, tak jak dziecko ze slums贸w ogl膮da zza szyby wystaw臋 sklepu z jedzeniem.

Jego rozkazy by艂y wyra藕ne, zosta艂y wydane przez admira艂a Kempa w spos贸b bole艣nie szczeg贸艂owy. Guzdra艂a Kemp przera偶aj膮co dobrze pami臋ta艂, jak jego m艂ody kapitan schwyta艂 flot臋 niewolnicz膮 w Calabash po zmuszeniu handlarzy do ponownego za艂adowania ich 偶ywego towaru i przekroczenia r贸wnika. Admira艂 nie chcia艂, by tego typu ryzykowna operacja powt贸rzy艂a si臋 podczas tego patrolu.

Dow贸dca „Black Joke'a" by艂 zobowi膮zany 艣ci艣le przestrzega膰 nienaruszalno艣ci granic su艂tana Arab贸w Omanu i wytycznych traktatu, kt贸ry brytyjski konsul uzgodni艂 w Zanzibarze.

Clinton Codrington mia艂 艣cis艂y zakaz wchodzenia w konflikt z jakimkolwiek poddanym su艂tana prowadz膮cym handel niewolnikami pomi臋dzy kt贸rymikolwiek z su艂ta艅skich posiad艂o艣ci. Nie mia艂 te偶 prawa dokonania rewizji na 偶adnym statku p艂yn膮cym pod czerwono-z艂ot膮 flag膮 arabskiego w艂adcy po kt贸rymkolwiek z jego

148

szlak贸w handlowych, kt贸re to szlaki dla u艂atwienia zosta艂y kapitanowi Codring-tonowi starannie wymienione.

Mia艂 si臋 ograniczy膰 do przechwytywania statk贸w nie nale偶膮cych do su艂tana, szczeg贸lnie okr臋t贸w pa艅stw europejskich. Oczywi艣cie 偶aden statek ameryka艅ski nie m贸g艂 by膰 przeszukany na pe艂nym morzu. W granicach tych zakaz贸w kapitan Codrington mia艂 pe艂n膮 swobod臋 niezale偶nego dzia艂ania.

Poza tym, 偶e zabroniono mu 艣ciga膰 i przeszukiwa膰 statki su艂tana, Codringtona zobowi膮zano do zawini臋cia przy najbli偶szej mo偶liwej okazji z kurtuazyjn膮 wizyt膮 do Zanzibaru i spotkania z brytyjskim konsulem, kt贸ry mia艂 mu udzieli膰 wskaz贸wek, w jaki spos贸b najlepiej u偶y膰 swego wp艂ywu do wcielenia w 偶ycie zawartego traktatu, a przede wszystkim do przypomnienia su艂tanowi o wynikaj膮cych dla niego z tego traktatu obowi膮zkach.

Teraz wi臋c Clinton chodzi艂 po pok艂adzie jak lew w klatce przed por膮 karmienia i bezsilnie rzuca艂 gro藕ne spojrzenia na niewolnicz膮 flot臋 arabskiego w艂adcy zajmuj膮c膮 si臋 legalnym handlem, gdy偶 Zatoka Elat stanowi艂a cz臋艣膰 su艂ta艅skich posiad艂o艣ci i by艂a za tak膮 uznawana przez rz膮d Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci.

Po pierwszym wybuchu paniki pla偶a i 艂odzie wyludni艂y si臋, lecz Clinton mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e tysi膮ce par oczu obserwuj膮 go zza glinianych mur贸w miasta i z cieni kokosowych lask贸w.

My艣l o podniesieniu kotwicy i opuszczeniu zatoki nape艂ni艂a Codringtona gorzkim 偶alem, gdy sta艂 z odkryt膮 g艂ow膮 i zimnymi, g艂odnymi, b艂臋kitnymi oczami patrzy艂 na niedost臋pny dla niego 艂up.

Pa艂ac szejka Elatu, Mohameda Bin Salima, by艂 nie pomalowanym glinianym budynkiem w centrum miasta. Jedyne przej艣cie w murze stanowi艂a brama, zamykana przez grube, nabijane mosi膮dzem podw贸jne wrota z rze藕bionego tekowego drewna, prowadz膮ca do zakurzonego centralnego dziedzi艅ca.

Na dziedzi艅cu tym, pod roz艂o偶ystymi konarami starego drzewa takamaka, siedzia艂 szejk wraz ze swymi doradcami i z wys艂annikami<fedynego prawowitego w艂adcy — su艂tana Zanzibaru. Dyskutowali nad szalenie wa偶n膮 kwesti膮 dotycz膮c膮 偶ycia lub 艣mierci.

Szejk Mohamed Bin Salim mia艂 pulchne, g艂adkie cia艂o dziecka, jasnoczerwone zmys艂owe usta i bystre oczy soko艂a.

Mia艂 wielkie strapienie, gdy偶 ambicja narazi艂a go na straszne niebezpiecze艅stwo. Jego marzeniem by艂o zebranie w swoim skarbcu okr膮g艂ej sumy jednego miliona rupii i zdo艂a艂 ju偶 niemal osi膮gn膮膰 ten szczytny cel, kiedy jego pan, wszechpot臋偶ny su艂tan Zanzibaru, wys艂a艂 swoich emisariuszy, by go podliczyli.

Szejk Mohamed zacz膮艂 realizowa膰 sw贸j plan dziesi臋膰 lat wcze艣niej, bardzo nieznacznie zubo偶aj膮c dziesi臋cin臋 su艂tana i w ka偶dym nast臋pnym roku powi臋kszaj膮c zagrabion膮 sum臋. Jak dla wszystkich chciwych ludzi, tak i dla niego ka偶dy udany wyst臋pek poci膮ga艂 za sob膮 nast臋pny. Su艂tan wiedzia艂 o tym, gdy偶 mimo podesz艂ego wieku by艂 cz艂owiekiem niezwykle przebieg艂ym. Mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e

149

brakuj膮ce dziesi臋ciny czekaj膮 na niego schowane bezpiecznie w skarbcu szejka i 偶e b臋dzie m贸g艂 je odebra膰, kiedy tylko tego zapragnie. Musia艂 tylko udawa膰, 偶e kompletnie nie orientuje si臋 w machinacjach Mohameda Bin Salima, i czeka膰, a偶 ten wpadnie w pu艂apk臋 i w 偶aden spos贸b nie b臋dzie m贸g艂 si臋 z niej wypl膮ta膰. Po dziesi臋ciu latach ten moment wreszcie nadszed艂. Su艂tan m贸g艂 odebra膰 nie tylko swoj膮 nale偶no艣膰, lecz tak偶e dobytek samego szejka.

Dalsze wyr贸wnywanie strat mia艂o trwa膰 nieco d艂u偶ej. Zacz臋艂oby si臋 od bicia kijami bosych st贸p szejka, a偶 wszystkie ich delikatne kostki by艂yby po艂amane lub pop臋kane, sprawiaj膮c szejkowi niewypowiedziany b贸l, kiedy by艂by prowadzony przed oblicze su艂tana. Wtedy odczytano by ostateczny wyrok, a ca艂a sprawa zako艅czy艂aby si臋 zaciskaniem rzemienia z byczej sk贸ry na czole szejka, a偶 jego sokole oczy wyprysn臋艂yby z oczodo艂贸w, a czaszka rozpad艂a si臋 jak p臋kaj膮cy melon. Su艂tan uwielbia艂 widowiska tego rodzaju — a na to konkretne czeka艂 od niemal dziesi臋ciu lat.

Obaj znali przepisy rytua艂u, rozpocz臋tego uprzejm膮 wizyt膮 emisariuszy su艂tana, kt贸rzy nawet teraz siedzieli naprzeciw szejka pod drzewem takamaka, popijaj膮c mocn膮 czarn膮 kaw臋 z mosi臋偶nych naparstk贸w, 偶uj膮c r贸偶owo-偶贸艂te ciasteczka kokosowe i zimno u艣miechaj膮c si臋 do szejka.

T臋 w艂a艣nie koszmarn膮 biesiad臋 zak艂贸ci艂o przybycie z przystani go艅c贸w, kt贸rzy padli na twarz przed szejkiem i wyrzucili z siebie wiadomo艣ci na temat brytyjskiego okr臋tu wojennego, kt贸rego wielkie dzia艂a grozi艂y przystani i miastu.

Szejk wys艂ucha艂 spokojnie go艅c贸w, a potem odes艂a艂 ich, by zwr贸ci膰 si臋 ponownie ku swym znamienitym go艣ciom.

— To powa偶na sprawa — zacz膮艂, odczuwaj膮c ogromn膮 ulg臋, 偶e mo偶e wreszcie zmieni膰 temat dyskusji. — By艂oby rozs膮dne obejrze膰 ten dziwny statek.

— Ferengi zawarli traktat z naszym panem — rzek艂 jeden z siwobrodych — i przywi膮zuj膮 wielk膮 wag臋 do tych kawa艂k贸w papieru.

Wszyscy pokiwali g艂owami, nie zdradzaj膮c, jak bardzo poruszy艂a ich ta wiadomo艣膰. Chocia偶 wybrze偶e by艂o rzadko odwiedzane przez tych zuchwa艂ych ludzi z p贸艂nocy, jedna wizyta wystarczy艂a, by wywo艂a膰 strach i wzbudzi膰 czujno艣膰.

Szejk zastanawia艂 si臋 przez kilka minut, szarpi膮c sw膮 g臋st膮, spl膮tan膮 brod臋, przymykaj膮c oczy, gdy my艣li zacz臋艂y nap艂ywa膰 mu do g艂owy. Jego umys艂 zosta艂 niemal偶e sparali偶owany rozmiarami katastrofy, kt贸ra go dotkn臋艂a, lecz teraz zacz膮艂 pracowa膰 ponownie.

— Musz臋 odwiedzi膰 ten okr臋t — oznajmi艂. Natychmiast rozleg艂 si臋 szmer protestu, lecz uciszy艂 go podniesieniem r臋ki. Wci膮偶 by艂 szejkiem Elatu i nawet emisariusze su艂tana musieli go wys艂ucha膰. — Jest moim obowi膮zkiem zbada膰 intencje jego dow贸dcy i niezw艂ocznie powiadomi膰 o nich naszego pana.

Clinton Codrington mia艂 ochot臋 zrezygnowa膰 z czekania i da膰 wreszcie rozkaz podniesienia kotwicy. Od wielu godzin na pla偶y nie pokaza艂a si臋 偶ywa dusza. Jego nadzieje, 偶e mo偶e z艂apie europejski statek bior膮cy na pok艂ad niewolnik贸w, okaza艂y si臋 p艂onne. Powinien by艂 odp艂yn膮膰 ju偶 wiele godzin temu.

150

S艂o艅ce chyli艂o si臋 ku zachodowi, a pokonywanie kana艂u w ciemno艣ciach mog艂o okaza膰 si臋 niebezpieczne, lecz jaki艣 instynkt kaza艂 mu czeka膰 dalej.

Raz po raz stawa艂 przy relingu prawej burty i obserwowa艂 przez lunet臋 p艂askie gliniane budynki widoczne pomi臋dzy kokosowymi palmami. Za ka偶dym razem jego oficerowie zastygali w oczekiwaniu, a potem rozlu藕niali si臋, gdy odchodzi艂 od relingu bez s艂owa z nie zmienionym wyrazem twarzy.

Lecz tym razem Clinton zauwa偶y艂 jaki艣 ruch, biel l艣ni膮cych sukni na wyludnionej, jedynej ulicy miasta i gdy spogl膮da艂 przez lunet臋, poczu艂 uk艂ucie podniecenia i dumy, 偶e jednak si臋 nie pomyli艂. Niewielka delegacja wy艂ania艂a si臋 z zagajnika i schodzi艂a na pla偶臋.

— Ka偶cie stewardowi przygotowa膰 m贸j galowy mundur i szpad臋 — rzek艂 nie odejmuj膮c lunety od oczu. Grupk臋 na pla偶y prowadzi艂a dostojna figura w o艣lepiaj膮co bia艂ej szacie i l艣ni膮cej z艂otem ozdobie na g艂owie. Za nim szed艂 s艂u偶膮cy z powiewaj膮c膮 d艂ug膮, szkar艂atno-z艂ot膮 flag膮 su艂tana.

— Przyjmiemy go jak gubernatora — zdecydowa艂 Clinton. — I dajcie poczw贸rn膮 salw臋 — doda艂, po czym odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i poszed艂 do swojej kabiny zmieni膰 mundur.

Arab wysiad艂 z niewielkiej 艂贸dki i w towarzystwie dw贸ch niewolnik贸w wspi膮艂 si臋 po drabince dysz膮c ci臋偶ko. Kiedy jego stopa dotkn臋艂a pok艂atiu, pierwszy strza艂 salutu zagrzmia艂 nieoczekiwanie, a szejk zar偶a艂 jak dziki ogier i podskoczy艂 ze strachu. Rumieniec znikn膮艂 z jego policzk贸w, zostawiaj膮c je poszarza艂e i dr偶膮ce.

Clinton post膮pi艂 do przodu, prezentuj膮c si臋 doskonale w tr贸jgraniastym kapeluszu, niebiesko-z艂otym mundurze, bia艂ych bryczesach i ze szpad膮 u pasa, po czym chwyci艂 szejka za rami臋, 偶eby podtrzyma膰 go przez reszt臋 salutu i uniemo偶liwi膰 mu paniczn膮 ucieczk臋 do ko艂ysz膮cej si臋 艂贸deczki, kt贸rej wio艣larze byli r贸wnie mocno przera偶eni.

— Prosz臋 t臋dy, Wasza Ekscelencjo — wymamrota艂 i nie rozlu藕niaj膮c 偶elaznego uchwytu na pulchnym ramieniu szejka, poprowadzi艂 go szybkim krokiem do swojej kabiny.

T艂umaczenie stanowi艂o pewien problem, lecz jeden z cz艂onk贸w 艣wity szejka m贸wi艂 艂amanym francuskim i zna艂 nieco s艂贸w angielskich. By艂o ju偶 prawie ciemno, kiedy t艂umacz w kwiecistym stylu, niemi艂osiernie kalecz膮c ojczysty j臋zyk Clintona, wyja艣ni艂 mu istot臋 sprawy. Gdy to nast膮pi艂o, Clintonowi wyda艂o si臋, 偶e jasne 艣wiat艂o zalewa kabin臋 i poczu艂, jak ogarnia go dziki, bitewny zapa艂.

T艂usty szejk, gubernator Elatu, swymi mi臋kkimi, czerwonymi ustami prosi艂 o ochron臋 Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci przed niesprawiedliwo艣ci膮 i tyrani膮 su艂tana Zanzibaru.

— Dites lui je ne pewc pas — och, do diaska, powiedz mu, 偶e mog臋 zapewni膰 mu ochron臋 dopiero wtedy, gdy zadeklaruje wy艂膮czenie Elatu spod panowania su艂tana, comprenez vousl

— Je m'excuse, je ne comprends pas.

Stawa艂o si臋 to nudne, szczeg贸lnie bior膮c pod uwag臋 gorliwo艣膰 Clintona, by od艂膮czy膰 prowincj臋 Elat od imperium su艂tana.

151

Ministerstwo Spraw Zagranicznych wyposa偶y艂o wszystkich dow贸dc贸w atlantyckich eskadr antyniewolniczych w czyste formularze traktat贸w, sporz膮dzone zgodnie z obowi膮zuj膮cym protoko艂em i przy u偶yciu odpowiedniej prawniczej terminologii. Mia艂y by膰" podpisywane przez wszystkich plemiennych wodz贸w, wata偶k贸w, udzielnych ksi膮偶膮t i tubylczych kr贸l贸w, kt贸rych zdo艂ano by przekona膰 do umieszczenia na nich swojego znaku.

Dokumenty te rozpoczyna艂y si臋 od deklaracji nawi膮zania stosunk贸w pomi臋dzy rz膮dem Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci a sygnatariuszem, a dalej w niejasnych s艂owach obiecywa艂y ochron臋 i swobod臋 handlu, by zako艅czy膰 si臋 bardzo szczeg贸艂ow膮 formu艂膮 pot臋piaj膮c膮 handel niewolnikami i nadaj膮c膮 rz膮dowi Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci prawo przeszukiwania, zatrzymywania i zatapiania wszystkich statk贸w zajmuj膮cych si臋 takowym handlem na obszarze w贸d terytorialnych sygnatariusza. Nast臋pnie nadawa艂y Marynarce Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci prawo wysadzania na l膮d 偶o艂nierzy, niszczenia oboz贸w handlu 偶ywym towarem, uwalniania niewolnik贸w, aresztowania handlarzy oraz stra偶nik贸w i prowadzenia wszelkiej dzia艂alno艣ci, kt贸ra przyczyni si臋 do wyt臋pienia niecnego procederu na wszystkich terytoriach i obszarach nale偶膮cych do sygnatariusza.

Admira艂 Kemp w Cape Town przeoczy艂 fakt, 偶e kapitan Codrington posiada spory zapas tych dokument贸w. Przeznaczono je do u偶ycia wy艂膮cznie na zachodnim brzegu Afryki na p贸艂noc od r贸wnika. Poczciwy admira艂 dosta艂by chyba ataku serca, gdyby dowiedzia艂 si臋, 偶e wys艂a艂 swego najbystrzejszego, lecz jednocze艣nie najbardziej niesfornego oficera na samodzielny patrol uzbrojonego w tak wybuchowy materia艂.

— Musi tutaj podpisa膰 — wyja艣ni艂 szybko Clinton — a ja wydam mu weksel skarbu brytyjskiego na sum臋 stu gwinei. — Traktat nakazywa艂 wyp艂aca膰 sygnatariuszowi coroczny trybut. Clinton uzna艂, 偶e sto gwinei to wystarczaj膮co du偶o. Nie by艂 pewny, jak wypisa膰 weksel skarbowy, lecz szejk Mohamed by艂 i tak zachwycony. Sz艂o mu o w艂asne 偶ycie, a uzyska艂 nie tylko ochron臋 tego wspania艂ego okr臋tu wojennego, lecz tak偶e obietnic臋 brz臋cz膮cego z艂ota. U艣miecha艂 si臋 rado艣nie, wydymaj膮c czerwone usta, gdy sk艂ada艂 d艂ugi podpis pod swoim nowym tytu艂em „Ksi臋cia i w艂adcy suwerennego terytorium Elatu i Ras Telfa".

— Doskonale — rzek艂 Clinton zwijaj膮c swoj膮 kopi臋 traktatu i okr臋caj膮c j膮 ochronn膮 wst膮偶k膮, po czym po艣pieszy艂 do drzwi kabiny. — Panie Denham! — zawo艂a艂 w stron臋 schod贸w prowadz膮cych na pok艂ad. — Chc臋 mie膰 grup臋 desantow膮, muszkiety, pistolety, szpady i materia艂y palne, czterdziestu ludzi gotowych do zej艣cia na l膮d jutro z samego rana! — Z szerokim u艣miechem odwr贸ci艂 si臋 i powiedzia艂 t艂umaczowi szfcjka: — By艂oby najlepiej, gdyby Jego Ekscelencja sp臋dzi艂 dzisiejsz膮 noc na pok艂adzie. Jutro w po艂udnie obejmie z powrotem w艂adz臋. — I po raz pierwszy szejk poczu艂 dreszcz l臋ku. Ten Ferengi mia艂 zimne, b艂臋kitne, bezlitosne oczy diab艂a. El Sheetan, pomy艣la艂 szejk, diabe艂 we w艂asnej osobie. I uczyni艂 znak przeciwko z艂emu oku.

152

— Sir, czy mog臋 co艣 powiedzie膰? — Pan Denham, pierwszy zast臋pca dow贸dcy „Black Joke'a", sta艂 w md艂ym 艣wietle podstawy kompasu i wygl膮da艂 na zak艂opotanego. Do 艣witu brakowa艂o jeszcze godziny i Denham spogl膮da艂 na szeregi uzbrojonych marynarzy siedz膮cych na dziobie.

— M贸wcie wszystko, co wam le偶y na sercu — zach臋ci艂 go Clinton wielkodusznie.

Porucznik Denham, nie przyzwyczajony do tego jowialnego nastroju u kapitana, wyniszczy艂 swoj膮 opini臋 w spos贸b do艣膰 ostro偶ny. Jego obawy by艂y zbli偶one do tych, jakie n臋ka艂y admira艂a Kempa w Cape Town.

— Gdyby chcia艂 pan zaprotestowa膰 przeciwko moim rozkazom, poruczniku — przerwa艂 mu Clinton weso艂o — z przyjemno艣ci膮 odnotuj臋 to w dzienniku okr臋towym.

W ten spos贸b uwolniony od odpowiedzialno艣ci wsp贸艂uczestniczenia w akcie wojny na terytorium obcego w艂adcy, porucznik Denham dozna艂 takiej ulgi, 偶e kiedy Clinton powiedzia艂 mu: — Obejmuj臋 dow贸dztwo grupy desantowej. Pan b臋dzie dowodzi艂 okr臋tem podczas mojej nieobecno艣ci — impulsywnie u艣cisn膮艂 d艂o艅 Clintona.

— Niech los panu sprzyja, kapitanie — wyrzuci艂 z siebie.

Wyp艂yn臋li do brzegu d艂ugimi 艂odziami, szalupa prowadzi艂a przez szczelin臋 w rafie, a gig p艂yn膮艂 dwie d艂ugo艣ci za ni膮. Gdy kil dotkn膮艂 dna, Clinton wskoczy艂 do ciep艂ej, si臋gaj膮cej do kolan wody, a oddzia艂 zbrojnych ruszy艂 w 艣lad za nim. Codrington wyci膮gn膮艂 szpad臋, jego buty zaskrzypia艂y na piasku, gdy biegiem poprowadzi艂 swoj膮 pi臋cioosobow膮 grup臋 ku najbli偶szej 艂odzi.

Kiedy zeskoczy艂 z drabiny na mocno przechylony pok艂ad 艂odzi, arabski stra偶nik wychyli艂 si臋 z kabiny sternika i wycelowa艂 z d艂ugiej strzelby w g艂ow臋 Clintona. Dystans by艂 niewielki i Codrington ci膮艂 szpad膮 od do艂u. W tym samym momencie trzasn膮艂 kurek strzelby i dym oraz ogie艅 wytrysn臋艂y z jej lufy.

Ostrze szpady trafi艂o w stal lufy, podbijaj膮c j膮 do g贸ry. Strzelba zagrzmia艂a u艂amek sekundy po trza艣ni臋ciu kurka i o艣lepiaj膮ca chmura dymu oraz pal膮cego si臋 prochu uderzy艂a Clintona w twarz, osmalaj膮c mu brwi. Na szcz臋艣cie kawa艂 o艂owiu o centymetr min膮艂 jego g艂ow臋. Kiedy chmura rozwia艂a si臋, Codrington ujrza艂, 偶e stra偶nik odrzuci艂 swoj膮 nieu偶yteczn膮 ju偶 strzelb臋 na bok, wyskoczy艂 za burt臋 艂odzi i teraz bieg艂 w podskokach przez pla偶臋 ku palmowemu gajowi.

— Przeszukajcie j膮, a potem podpalcie — rzuci艂 szybki rozkaz.

Teraz m贸g艂 po raz pierwszy spojrze膰 na pozosta艂e 艂odzie. Jedna ju偶 si臋 pali艂a, p艂omienie b艂yszcza艂y jasno w 艣wietle poranka, strzelaj膮c do g贸ry niemal zupe艂nie bez dymu. G艂贸wny 偶agiel skr臋ca艂 si臋 i czernia艂 jak wrzucony do pieca li艣膰, a uszu Clintona dochodzi艂 trzask wysuszonych na wi贸r belek kad艂uba i kabiny sternika. Jego marynarze opuszczali 艂贸d藕 i biegli do nast臋pnej.

— Pali si臋, sir! — zawo艂a艂 bosman i podmuch nagrzanego powietrza owia艂 policzek Clinotna, a chmura gor膮ca zawis艂a nad pokryw膮 g艂贸wnego luku.

.— Lepiej ruszajmy — rzek艂 mi臋kko i zsun膮艂 si臋 po drabinie na wilgotny piasek w dole. Z ty艂u p艂omienie rycza艂y jak uwi臋zione w klatce dzikie zwierz臋ta.

Przed nimi le偶a艂a najwi臋ksza, dwustutonowa 艂贸d藕 i Clinton dotar艂 do niej pi臋膰dziesi膮t krok贸w przed swoimi lud藕mi.

153

— Upewnijcie si臋, 偶e nikogo nie ma w 艂adowni! — zawo艂a艂, a jeden z marynarzy wr贸ci艂 na pok艂ad nios膮c pod pach膮 zwini臋ty dywanik modlitewny z jedwabiu.

— Zostaw to! — warkn膮艂 Clinton. — Nie b臋dzie pl膮drowania. Marynarz niech臋tnie wrzuci艂 cenny 艂up z powrotem do 艂adowni, a ogie艅

po艂kn膮艂 go z gor膮cym sapni臋ciem, jakby by艂a to ofiara dla Baala.

Kiedy dotarli do linii drzew, wszystkie osiem 艂odzi sta艂o w ogniu, grube maszty pada艂y, gdy przepala艂y si臋 ich podstawy, a skr臋caj膮ce si臋 偶agle znika艂y w jasnych pi贸ropuszach p艂omieni. W jednej z 艂odzi beczka prochu eksplodowa艂a z og艂uszaj膮cym grzmotem i wysoka, przypominaj膮ca gigantyczn膮 o艣miornic臋 kolumna ciemnego dymu na kilka sekund zawis艂a nad pla偶膮, po czym odp艂yn臋艂a powoli nad raf臋, zostawiaj膮c roztrzaskan膮 艂贸d藕 i deski jej kad艂uba rozrzucone po pla偶y. Fala uderzeniowa wybuchu ugasi艂a p艂omienie.

— Czy by艂 kto艣 na jej pok艂adzie? — zapyta艂 spokojnie Clinton.

— Nie, sir. — Bosman sapa艂 obok swego kapitana, czerwony z podniecenia, z obna偶on膮 szpad膮 w d艂oni. — Wszyscy obecni.

Clinton ukry艂 ulg臋 za ch艂odnym skinieniem g艂owy i sp臋dzi艂 kilka cennych minut na ustawianiu swoich ludzi w szyku, daj膮c im czas odetchn膮膰 i odzyskuj膮c nad nimi jednocze艣nie pe艂n膮 kontrol臋.

— Sprawdzi膰 muszkiety — nakaza艂 i rozleg艂 si臋 trzask zamk贸w. — Na艂o偶y膰 bagnety. — Metal zazgrzyta艂 o metal, gdy d艂ugie ostrza dopasowywano do luf enfield贸w. — S膮dz臋, 偶e w mie艣cie mo偶emy napotka膰 op贸r — rzek艂 i przebieg艂 wzrokiem po nier贸wnych szeregach. Nie s膮 ani komandosami, ani zgraj膮 cywil贸w, pomy艣la艂 z afektacj膮. By膰 mo偶e brakowa艂o im wyszkolenia, lecz byli lud藕mi z wol膮 walki i inicjatyw膮, a nie marionetkami z placu paradnego.

— Ruszajmy wi臋c. — Da艂 znak r臋k膮 i wbiegli w zakurzon膮 ulic臋 pomi臋dzy glinianymi budynkami o p艂askich dachach. Miasto cuchn臋艂o dymem, rynsztokami oraz ry偶em gotowanym z szafranem i ghee, klarowanym mas艂em.

— Spalimy je? — Bosman wskaza艂 ruchem kciuka na budynki ci膮gn膮ce si臋 wzd艂u偶 pustej ulicy.

— Nie, jeste艣my tu, 偶eby ich chroni膰 — odpar艂 Clinton sztywno. — Nale偶膮 do naszego nowego sojusznika, szejka Mohameda.

— Rozumiem, sir — wyb膮ka艂 bosman, lekko zdziwiony i Codrington ulitowa艂 si臋 nad nim.

— Szukamy obozu niewolnik贸w — wyja艣ni艂, gdy biegli ulic膮 w zwartym szyku. Zatrzymali si臋 w miejscu, gdzie droga si臋 rozwidla艂a. (

Upa艂 by艂 m臋cz膮cy, a cisza przejmowa艂a dreszczem. Nie wia艂 wiatr i nawet palmy kokosowe uciszy艂y odwieczny szelest swoich li艣ci. Z pla偶y w tyle dochodzi艂o st艂umione trzaskanie pal膮cych si臋 belek, nad g艂owami kr膮偶y艂y kracz膮c ochryple wszechobecne afryka艅skie wrony, lecz budynki i g臋ste gaje palmowe by艂y wyludnione.

— Nie podoba mi si臋 to — rzek艂 jeden z ludzi za plecami Clintona. Rozumia艂 jego punkt widzenia. Marynarz zawsze czu艂 si臋 niepewnie poza pok艂adem swojego statku, a tutaj by艂o ich zaledwie czterdziestu, z dala od pla偶y,

154

otoczonych tysi膮cami niewidocznych, lecz nie mniej przez to dzikich wojownik贸w. Clinton wiedzia艂, 偶e musi dalej wykorzystywa膰 element zaskoczenia, lecz zawaha艂 si臋 na chwil臋. Nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e bezpostaciowy, workowaty kszta艂t le偶膮cy na skraju prawej odnogi ulicy jest ludzkim cia艂em, nagim, czarnym i martwym. By艂 to jeden z niewolnik贸w stratowanych w panice poprzedniego dnia, pozostawiony tam, gdzie upad艂.

T臋dy musi prowadzi膰 droga do obozu, pomy艣la艂.

— Cisza! — ofukn膮艂 swoich ludzi i przekrzywiwszy g艂ow臋, z najwy偶sz膮 uwag膮 j膮艂 nas艂uchiwa膰 cichego szumu unosz膮cego si臋 w martwym powietrzu. M贸g艂by to by膰 wiatr, lecz przecie偶 powietrze sta艂o nieruchomo, albo p艂omienie, ale po偶ar ju偶 dawno zgas艂. To szum ludzkich g艂os贸w, pomy艣la艂, wielu g艂os贸w, ca艂ych tysi臋cy.

— T臋dy. Chod藕cie za mn膮. — Ruszyli p臋dem do przodu, wbiegaj膮c we w艂a艣ciw膮 odnog臋 drogi i wpadaj膮c w pu艂apk臋, kt贸r膮 tam w艂a艣nie na nich zastawiono.

Palba muszkiet贸w zagrzmia艂a z obu stron zw臋偶aj膮cej si臋 drogi, a chmura dymu wype艂z艂a ku nim i zawis艂a jak gruba, per艂owa kurtyna pomi臋dzy pniami palm.

Z dymu wy艂oni艂y si臋 ta艅cz膮c zwiewne szaty napastnik贸w dzier偶膮cych d艂ugolufe strzelby lub wymachuj膮cych zakrzywionymi szablami, z dzikimi okrzykami na ustach: — AUah Akbar! Allah jest wielki!

Run臋li na ma艂膮 grupk臋 marynarzy, uwi臋zionych w w膮skiej uliczce. Musi ich by膰 co najmniej stu, oceni艂 natychmiast Clinton, i nacierali z wielk膮 determinacj膮. Szable b艂yska艂y jasno — naga stal wywiera szczeg贸lnie przera偶aj膮ce wra偶enie.

— Zewrze膰 szyki! — zawo艂a艂 Clinton. — Damy im salw臋 z muszkiet贸w, a potem zaatakujemy bagnetami przez dym.

Pierwszy rz膮d biegn膮cych Arab贸w by艂 ju偶 niemal na lufach enfield贸w. Clinton zauwa偶y艂, zupe艂nie niestosownie w tym momencie, 偶e wielu z nich podci膮gn臋艂o po艂y swoich szat, odkrywaj膮c nogi do po艂owy ud. Barwa ich sk贸ry mia艂a odcie艅 ko艣ci s艂oniowej lub tytoniu. W pierwszym rz臋dzie biegli pomarszczeni siwobrodzi, wrzeszcz膮c i wyj膮c z gniewu oraz bitewnego zapa艂u. W艂a艣nie zobaczyli, jak jedyne zabezpieczenie ich bytu pali si臋 na popi贸艂 na wilgotnej pla偶y. Jedynym maj膮tkiem, jaki im pozosta艂, by艂o wyposa偶enie barak贸w po艂o偶onych mi臋dzy kokosowymi palmami.

— Ognia! — rykn膮艂 Clinton i pot臋偶ny huk og艂uszy艂 go na moment. Dym przes艂oni艂 wszelki widok, a potem zawis艂 w martwym powietrzu jak 艣ciana mg艂y.

— Naprz贸d! — zawy艂 Clinton i poprowadzi艂 atak w mleczny opar. Potkn膮艂 si臋 o cia艂o jednego z Arab贸w. Turban m臋偶czyzny odwin膮艂 si臋 i opad艂 mu na oczy. Unurzany we krwi, przypomina艂 szkar艂atn膮 flag臋 su艂tana, kt贸r膮 Clinton widzia艂 w przodzie, ponad dymem.

Jaka艣 posta膰 pojawi艂a si臋 przed nim i us艂ysza艂 艣piewny gwizd ostrza szabli, niczym 艂opot skrzyde艂 dzikich g臋si nad g艂ow膮. Zrobi艂 unik. Lu藕ny kosmyk

155

w艂os贸w spad艂 mu na oczy, gdy ostrze przemkn臋艂o centymetr od jego czo艂a i Clinton powstaj膮c z kolan w艂o偶y艂 ca艂膮 swoj膮 si艂臋 w kontruderzenie.

Czubek jego szpady mi臋kko zanurzy艂 si臋 w ciele, a偶 艣lizgaj膮c si臋 trafi艂 na ko艣膰. Arab upu艣ci艂 swoj膮 szabl臋 i go艂ymi r臋kami chwyci艂 ostrze szpady. Clinton odchyli艂 si臋 i wyrwa艂 szpad臋 z cia艂a. Gdy ostrze prze艣lizgiwa艂o si臋 pomi臋dzy pozbawionymi czucia palcami Araba, 艣ci臋gna rozerwa艂y si臋 z cichym mla艣ni臋ciem i m臋偶czyzna pad艂 na kolana, zbli偶aj膮c do oczu poranione d艂onie z wyrazem ca艂kowitego niedowierzania na twarzy.

Clinton pobieg艂, 偶eby do艂膮czy膰 do swoich ludzi i znalaz艂 ich porozrzucanych w ma艂e grupki mi臋dzy palmami, 艣miej膮cych si臋 i przekrzykuj膮cych w podnieceniu.

— Uciekali, a偶 si臋 za nimi kurzy艂o, sir! — zawo艂a艂 bosman. — Dziesi臋膰 do zera dla nas! — Podni贸s艂 z ziemi porzucon膮 flag臋 su艂tana i zamacha艂 ni膮 szale艅czo nad g艂ow膮, bez reszty ogarni臋ty rado艣ci膮 zwyci臋stwa.

— Czy mamy jakie艣 straty? — zapyta艂 ostro Clinton. On r贸wnie偶 czu艂 lekk膮 eufori臋. Zabicie Araba nie wywo艂a艂o obrzydzenia, lecz wprowadzi艂o go w podnios艂y nastr贸j. W tym momencie by艂by got贸w zdj膮膰 temu m臋偶czy藕nie skalp. Jednak po zadaniu pytania och艂on膮艂 nieco.

— Jedrow dosta艂 raz w brzuch, ale mo偶e chodzi膰. Wilson ma zranione rami臋.

— Ode艣lijcie ich na pla偶臋. Mog膮 si臋 wzajemnie eskortowa膰. Reszta naprz贸d! Znale藕li ob贸z 膰wier膰 mili dalej. Stra偶nicy uciekli.

Baraki niewolnik贸w ci膮gn臋艂y si臋 przez p贸艂 mili wzd艂u偶 ma艂ego strumienia, kt贸ry dostarcza艂 wi臋zionym wody pitnej, s艂u偶膮c jednocze艣nie za 艣ciek.

Baraki nie przypomina艂y tych, kt贸re Clinton atakowa艂 i pl膮drowa艂 na zachodnim wybrze偶u, gdy偶 tamte zosta艂y zbudowane przez Europejczyk贸w z w艂a艣ciw膮 bia艂emu cz艂owiekowi dba艂o艣ci膮 o porz膮dek. Nie by艂y w niczym podobne do tych oto rozpadaj膮cych si臋 sza艂as贸w zbudowanych z surowych, nie okorowanych pni powi膮zanych sznurem sporz膮dzonym ze splecionych palmowych li艣ci. Z ty艂u za ogrodzeniem znajdowa艂y si臋 przykryte s艂omianymi dachami sza艂asy, w kt贸rych skuci niewolnicy mogli znale藕膰 chwilowe schronienie przed s艂o艅cem i deszczem. Jedyn膮 rzecz膮, kt贸ra si臋 nie zmieni艂a, by艂 fetor. Epidemia tropikalnej dyzenterii przewali艂a si臋 przez ob贸z i w wi臋kszo艣ci sza艂as贸w le偶a艂y rozk艂adaj膮ce si臋 cia艂a ofiar. Wrony, myszo艂owy i s臋py czeka艂y cierpliwie na palmach. Ich bezkszta艂tne, ciemne sylwetki odcina艂y si臋 wyra藕nie na tle jasnego b艂臋kitu porannego nieba.

Clinton spotka艂 si臋 z nowym w艂adc膮 Elatu, szejkiem Mohamedem, nad brzegiem morza i razem ruszyli w kierunku miasta. Fale przyp艂ywu rozmywa艂y stosy tl膮cego si臋 popio艂u, jedynej pozosta艂o艣ci po o艣miu niewolniczych 艂odziach. Szejk st膮pa艂 niepewnie, jak cz艂owiek w stanie g艂臋bokiego szoku i opieraj膮c si臋 o krzepkie rami臋 jednego ze swych s艂u偶膮cych, przygl膮da艂 si臋 z ponurym niedowierzaniem otaczaj膮cemu go obrazowi zniszczenia. Trzecia cz臋艣膰 ka偶dej z tych kup popio艂u nale偶a艂a do niego.

156

Musia艂 odpocz膮膰, kiedy dotarli do linii drzew ponad pla偶膮. Niewolnik ustawi艂 w cieniu rze藕biony drewniany taboret, a inny wachlowa艂 nad g艂ow膮 szejka powi膮zanymi li艣膰mi palmowymi, 偶eby odgoni膰 muchy i och艂odzi膰 rozpalone, l艣ni膮ce od ci臋偶kiego potu rozpaczy czo艂o swojego pana.

Cierpienia dope艂ni艂y rewelacje przekazywane przez „El Sheetana", szalonego brytyjskiego kapitana o oczach diab艂a. Przera偶ony t艂umacz nie wierzy艂 w艂asnym uszom. Takie wie艣ci mo偶na by艂o powt贸rzy膰 tylko chrapliwym szeptem, a ka偶d膮 now膮 wiadomo艣膰 szejk wita艂 cichym okrzykiem „Aj!" i przewr贸ceniem oczu ku niebu.

Dowiedzia艂 si臋, 偶e kowale z miasteczka, wyci膮gni臋ci z zaro艣li, rozkuwali ju偶 nic nie rozumiej膮cych niewolnik贸w.

— Aj! — j臋kn膮艂 szejk. — Czy diabe艂 nie rozumie, 偶e ci niewolnicy zostali ju偶 kupieni, a podatek zosta艂 pobrany?

Clinton wyja艣ni艂 spokojnie, 偶e po rozkuciu niewolnicy b臋d膮 odprowadzeni z powrotem w g艂膮b l膮du, a szejk wy艣le stra偶e, by zapewni艂y im bezpiecze艅stwo i ostrzeg艂y wszelkie napotkane karawany niewolnicze, 偶e wszystkie porty Elatu s膮 od tej chwili zamkni臋te dla handlu 偶ywym towarem.

— Aj! — Tym razem w oczach szejka zal艣ni艂y 艂zy. — Sprawi, 偶e zostan臋 偶ebrakiem. Moje 偶ony i dzieci b臋d膮 g艂odowa膰.

— El Sheetan radzi ci, panie, zaj膮膰 si臋 handlem 偶ywic膮 gumow膮 i kopr膮 — wyja艣ni艂 t艂umacz grobowym g艂osem. — Jako tw贸j najbli偶szy sojusznik, obiecuje przyp艂ywa膰 regularnie swoim pot臋偶nym okr臋tem z wielkimi dzia艂ami, 偶eby upewni膰 si臋, czy pos艂ucha艂e艣 jego rady.

— Aj! — Szejk chwyci艂 si臋 za brod臋, a偶 d艂ugie, poskr臋cane w艂osy wysz艂y mu spomi臋dzy palc贸w. — Ten sojusznik sprawia, 偶e zaczynam t臋skni膰 za zwyczajnymi wrogami.

Dwadzie艣cia cztery godziny p贸藕niej „Black Joke" wp艂yn膮艂 do zatoki Telfa, czterdzie艣ci mil dalej bardziej na p贸艂noc. Nikomu nie przysz艂o do g艂owy, by zawiadomi膰 kotwicz膮c膮 tam flot臋 niewolnicz膮 o nowych prawach pa艅stwa Elat, do kt贸rego nale偶a艂 teraz obszar zatoki.

Pi臋膰 艂odzi z zewn臋trznej przystani zdo艂a艂o odci膮膰 swoje liny kotwiczne i umkn膮膰 do labiryntu p艂ytkich kana艂贸w koralowych i mielizn, gdzie ,$lack Joke" nie m贸g艂 ich 艣ciga膰.

Jednak na pla偶y zosta艂o sze艣膰 mniejszych jednostek, a na wodach wewn臋trznej przystani ko艂ysa艂y si臋 cztery wspania艂e, dwupok艂adowe 艂odzie oceaniczne. Clinton Codrington spali艂 dwa statki, a cztery najnowsze i najwi臋ksze przej膮艂, umie艣ci艂 na nich swoj膮 za艂og臋, po czym wys艂a艂 je na po艂udnie do najbli偶szej bazy brytyjskiej w Port Natal.

Dwa dni p贸藕niej, ko艂o pla偶y w Kilwa, Clinton Codrington przeprowadzi艂 膰wiczenia pr贸bnego strzelania. Wysun膮艂 swoje trzydziestodwufuntowce i pali艂 szerokimi salwami, a偶 powierzchnia laguny zagotowa艂a si臋 od piany i bia艂ych fontann wodnego py艂u. Grzmot wystrza艂贸w odbi艂 si臋 od dalekich wzg贸rz i wr贸ci艂 po niebie hucz膮c jak kule armatnie tocz膮ce si臋 po drewnianym pok艂adzie.

157

Na widok tej demonstracji si艂y miejscowy gubernator su艂tana zamieni艂 si臋 w trz臋s膮c膮 galaret臋 przera偶enia i musiano dos艂ownie wnie艣膰 go na szalup臋 Black Joke'a", by m贸g艂 odby膰 spotkanie z dow贸dc膮 kanonierki. Clinton czeka艂 z gotowymi do podpisu formularzami traktatu i gubernator, kiedy zosta艂 ju偶 wniesiony na pok艂ad, dowiedzia艂 si臋, 偶e jest dziedzicem kr贸lestwa, kt贸rego nigdy nie pragn膮艂, i tytu艂u, o kt贸rym wiedzia艂, 偶e brzmi zbyt dumnie, by nie spowodowa膰 odwetu ze strony kogo艣, czyjego imienia nie 艣mia艂 nawet g艂o艣no wymienia膰.

Admira艂 Kemp, siedz膮cy w swoim gabinecie we wspania艂ej siedzibie Admiralicji, z widokiem na spowity b艂臋kitnaw膮 mgie艂k膮 p艂askowy偶 Cape i odleg艂e g贸ry Holandii Hotentockiej, z nadziej膮 zignorowa艂 pierwsze raporty, uznaj膮c je za wytwory chorej wyobra藕ni jakiego艣 op臋tanego podw艂adnego, kt贸ry zbyt d艂ugo s艂u偶y艂 na zapomnianej przez Boga plac贸wce w Port Natal i cierpia艂 na szale艅stwo buszu, ,L1 Cafard", przytrafiaj膮ce si臋 czasem izolowanym w ten spos贸b osobom.

Potem szczeg贸艂y zacz臋艂y nap艂ywa膰 w ka偶dym raporcie z p贸艂nocy, zbyt dok艂adne, 偶eby nie da膰 im wiary. Armada przechwyconych 艂up贸w przybywa艂a do Port Natal, dwadzie艣cia sze艣膰, jak na razie, sporych 艂odzi, niekt贸re z nich za艂adowane niewolnikami.

Wojskowy gubernator Port Natal rozpaczliwie pr贸bowa艂 lasi臋gn膮膰 u admira艂a rady w kwestii dalszego post臋powania z 艂odziami. Niewolnicy zostali wysadzeni na l膮d, rozkuci i natychmiast zatrudnieni jako kontraktowi robotnicy przez odwa偶nych i pe艂nych nadziei d偶entelmen贸w pr贸buj膮cych uprawia膰 bawe艂n臋 oraz trzcin臋 cukrow膮 w dzikich ost臋pach doliny Umguni. Brak si艂y roboczej doskwiera艂 im w spos贸b dramatyczny, gdy偶 miejscowi Zulusi woleli pa艣膰 byd艂o i pi膰 piwo ni偶 pracowa膰 na roli, wi臋c rz膮d by艂by zachwycony ka偶d膮 liczb膮 wyzwolonych niewolnik贸w, jak膮 Marynarka mog艂a im przes艂a膰. (Admira艂 nie by艂 do ko艅ca pewien r贸偶nicy mi臋dzy kontraktowymi robotnikami a niewolnikami). Z drugiej jednak strony co mia艂 pocz膮膰 wojskowy gubernator z dwudziestoma sze艣cioma — nie, wed艂ug najnowszych oblicze艅 trzydziestoma dwoma — schwytanymi 艂odziami? Flotylla sze艣ciu 艂odzi przyby艂a w momencie, gdy gubernator dyktowa艂 sw贸j raport.

Dwa tygodnie p贸藕niej jedna z przej臋tych 艂odzi, zakupiona przez wojskowego gubernatora na u偶ytek s艂u偶by kolonialnej, wp艂yn臋艂a do Table Bay z kolejnym workiem raport贸w i list贸w.

Jeden z nich pochodzi艂 od sir Johna Bannermana, konsula Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci na wyspie Zafazibar. Inny przesy艂a艂 sam su艂tan Omanu, z kopiami dla Ministra Spraw Zagranicznych w Londynie i, co by艂o do艣膰 zastanawiaj膮ce, gubernatora generalnego w Kalkucie. Su艂tan wierzy艂 najwyra藕niej, 偶e jurysdykcja reprezentanta kr贸lowej Wiktorii, gubernatora generalnego, rozci膮ga si臋 r贸wnie偶 w jaki艣 spos贸b na teren Oceanu Indyjskiego, kt贸ry by艂 dos艂ownie jego przeddomowym ogr贸dkiem.

158

Admira艂 Kemp rozerwa艂 piecz臋cie na obu przesy艂kach z nieprzyjemnym poczuciem nadci膮gaj膮cej katastrofy.

— Dobry Bo偶e! — j臋kn膮艂, kiedy zacz膮艂 czyta膰, a potem: — Och, s艂odki lito艣ciwy Jezu, nie! — A p贸藕niej: — To ju偶 zbyt wiele, to jaki艣 koszmar!

Kapitan Codrington, jeden z najm艂odszych oficer贸w brytyjskiej Marynarki, zdawa艂 si臋 przyzna膰 sobie plenipotencje, kt贸re wprawi艂yby w oszo艂omienie samego Wellingtona lub Bonapartego.

Zaanektowa艂 dla Korony Brytyjskiej rozleg艂e terytoria w Afryce; kt贸re do tej pory wchodzi艂y w sk艂ad posiad艂o艣ci su艂tana. Prowadzi艂 negocjacje z przer贸偶nymi lokalnymi w艂adcami i dygnitarzami o w膮tpliwej pozycji i prawie do tytu艂u, nawi膮zuj膮c oficjalne stosunki i rozdaj膮c twarde brytyjskie z艂oto.

— Dobry Bo偶e! — zawo艂a艂 admira艂 ponownie, w autentycznej udr臋ce. — Co na to wszystko powie ten osio艂 Palmerston?! — Jako zatwardzia艂y torys, Kemp nie mia艂 najlepszej opinii o nowym premierze z partii wig贸w.

Od czasu k艂opot贸w w Indiach, zapocz膮tkowanych powstaniem sipaj贸w kilka lat wcze艣niej, rz膮d brytyjski starannie wystrzega艂 si臋 przyjmowania dalszej odpowiedzialno艣ci za terytoria zamorskie i miejscow膮 ludno艣膰. Otrzymali bardzo 艣cis艂e rozkazy, a ostatnie dzia艂ania kapitana Codringtona by艂y z nimi ca艂kowicie sprzeczne.

Walka o Afryk臋 nadal trwa艂a, a brytyjsk膮 polityk臋 zagraniczn膮 przenika艂 duch Ma艂ego Anglika — admira艂 Kemp mia艂 tego bolesn膮 艣wiadomo艣膰. Czytaj膮c raport konsula, dysza艂 ci臋偶ko, czerwieniej膮c coraz mocniej i ocieraj膮c zza okular贸w w z艂otych oprawkach 艂zy w艣ciek艂o艣ci i frustracji.

— Kiedy dostan臋 w swoje r臋ce tego szczeniaka... — obieca艂 sobie. Kapitan Codrington zdawa艂 si臋 wypowiedzie膰 samotn膮 wojn臋 su艂tanowi

Omanu. Jednak nawet w gniewie admira艂 czu艂 nutk臋 zawodowego uznania dla zasi臋gu operacji swojego podw艂adnego. Konsul Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci przytacza艂 list臋 ponad trzydziestu oddzielnych incydent贸w. Szczeniak szturmowa艂 ufortyfikowane zamki, wysy艂a艂 desanty, by pali艂y i niszczy艂y obozy, uwalnia艂 dziesi膮tki tysi臋cy niewolnik贸w, na otwartym morzu chwyta艂 艂odzie handlarzy 偶ywym towarem, inne pali艂 w przystaniach, sia艂 postrach i przera偶enie godne samego Nelsona.

Niech臋tny podziw admira艂a dla techniki prowadzenia kampanii przez Codringtona w 偶aden spos贸b nie pomniejsza艂 jego determinacji, by wzi膮膰 odwet za zniszczenie swojego 偶ycia i kariery, co zawdzi臋cza膰 b臋dzie wy艂膮cznie dzia艂aniom m艂odego kapitana.

— Nic nie uratuje go tym razem. Nic! — warcza艂 admira艂 wracaj膮c do lektury protestu su艂tana. List sporz膮dzi艂 najwyra藕niej zawodowy pisarz, a ka偶dy akapit rozpoczyna艂 si臋 i ko艅czy艂 pe艂nymi troski zapytaniami o zdrowie Kempa, pomi臋dzy kt贸rymi rozbrzmiewa艂y krzyki b贸lu, gniewne ryki oraz gorzkie protesty przeciwko z艂amanym przyrzeczeniom i traktatom rz膮du Jej Kr贸lewskiej. Mo艣ci.

Na samym ko艅cu listu pisarz doda艂 modlitw臋 o zdrowie i powodzenie dla

159

admira艂a oraz kr贸lowej w 偶yciu doczesnym i pozagrobowym. Modlitwa ta w niczym jednak nie zmieni艂a faktu, 偶e ton urazy bi艂 z ka偶dego zdania protestu.

Su艂tan ocenia艂 swoje straty na ponad czterna艣cie lakh贸w rupii, niemal milion szterling贸w, tyle warte by艂y bowiem spl膮drowane statki i uwolnieni niewolnicy, nie bior膮c pod uwag臋 podwa偶enia jego autorytetu i za艂amania si臋 handlu na ca艂ym niemal wybrze偶u. System gromadzenia niewolnik贸w w g艂臋bi kontynentu i sie膰 szlak贸w do nadmorskich port贸w zosta艂y tak zrujnowane, 偶e ich odbudowa mog艂a trwa膰 latami, nie m贸wi膮c ju偶 jak dotkliwie dawa艂 si臋 we znaki brak zrabowanych przez „El Sheetana" statk贸w. Nadal otwarte porty zapchane by艂y cierpliwymi niewolnikami czekaj膮cymi na 艂odzie, kt贸re by艂y ju偶 tylko wrakami porozrzucanymi po rafach i pla偶ach Kana艂u Mozambickiego lub 偶eglowa艂y na po艂udnie jako 艂upy brytyjskiej Marynarki.

— Nic go nie uratuje — powt贸rzy艂 admira艂, a potem zamilk艂. Jego kariera r贸wnie偶 by艂a sko艅czona. Wiedzia艂 o tym i czu艂 si臋 bardzo pokrzywdzony. Przez czterdzie艣ci lat nie zrobi艂 ani jednego fa艂szywego kroku, a emerytura by艂a ju偶 tak blisko, nieomal w zasi臋gu r臋ki. Otrz膮sn膮艂 si臋 z bolesnego letargu i zaczaj przygotowywa膰 rozkazy.

Pierwszy poleca艂 wszystkim okr臋tom eskadry wyp艂yn膮膰 natychmiast w poszukiwaniu Black Joke'a". Admira艂 z rozpacz膮 zda艂 sobie spraw臋, 偶e minie by膰 mo偶e ca艂e sze艣膰 tygodni, zanim jego rozkazy dotr膮 do dow贸dc贸w, rozsianych na obszarze dw贸ch ocean贸w. Drugie tyle mog艂o zabra膰 odszukanie wa艂臋saj膮cej si臋 kanonierki w labiryncie wysepek i zatok Kana艂u Mozambickiego.

Jednak gdyby tylko zosta艂a znaleziona, kapitan Codrington mia艂 by膰 pozbawiony dow贸dztwa ze skutkiem natychmiastowym. Porucznik Denham mia艂 czasowo przej膮膰 komend臋, z rozkazami doprowadzenia „Black Joke'a" do Table Bay tak szybko jak to tylko mo偶liwe.

Admira艂 Kemp by艂 pewny, 偶e zdo艂a zebra膰 odpowiednich wy偶szych stopniem oficer贸w w Cape, by zwo艂a膰 natychmiastowe posiedzenie s膮du wojennego. Jego notowania mog艂yby wzrosn膮膰 nieco, gdyby przes艂a艂 Pierwszemu Lordowi raport zawiadamiaj膮cy, 偶e Codringtonowi odczytano ju偶 surowy wyrok.

Nast臋pny w kolejno艣ci by艂 list do konsula w Zanzibarze, sugeruj膮cy uspokajanie su艂tana, do czasu gdy sytuacja zostanie ponownie opanowana — i a偶 z Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Londynie dotr膮 odpowiednie instrukcje, dotycz膮ce ewentualnych odszkodowa艅 i retrybucji. Oczywi艣cie na tym etapie konsul mia艂 nie sk艂ada膰 su艂tanowi 偶adnych obietnic ani nie dawa膰 gwarancji, jedynie podtrzymywa膰 go na duchu i zapewnia膰 o pomy艣lnym obrocie sprawy.

Nast臋pnym przykrym obowi膮zkiem by艂o sporz膮dzenie raportu dla Admiralicji. Kemp nie potrafi艂 znale藕膰 s艂贸w, kt贸re pomniejszy艂yby wag臋 dzia艂a艅 Codringtona lub jego w艂asn膮 odpowiedzialno艣膰. Poza tym admira艂 zbyt d艂ugo s艂u偶y艂 w wojsku, by pr贸bowa膰 takich sposob贸w. Jednak kiedy suche fakty zosta艂y przytoczone, nawet w pozbawionym emocji 偶argonie Marynarki, wydawa艂y si臋 tak przyt艂aczaj膮ce, 偶e admira艂a ponownie ogarn臋艂o przera偶enie. Odp艂yniecie 艂odzi pocztowej op贸藕ni艂o si臋 o pi臋膰 godzin, podczas gdy Kemp wyka艅cza艂, piecz臋towa艂 i adresowa艂 sw贸j raport, kt贸ry mia艂 dotrze膰 do Londynu za nieca艂y miesi膮c.

160

Jego ostatnia przesy艂ka zaadresowana by艂a do oficera dowodz膮cego okr臋tem Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci „Black Joke" we w艂asnej osobie. W li艣cie tym admira艂 Kemp da艂 upust swemu ci臋temu j臋zykowi, z sadystyczn膮 przyjemno艣ci膮 u偶ywaj膮c tak mocnych s艂贸w jak „korsarz" i „pirat" — lub „szkodliwy" czy „nieodpowiedzialny". Ten niewielki, jadowity epistolarny majstersztyk sporz膮dzi艂 w pi臋ciu kopiach i kaza艂 wys艂a膰 we wszystkich mo偶liwych kierunkach i wszelkimi dost臋pnymi 艣rodkami, by. jak najszybciej przywo艂a膰 szczeniaka do nogi. Jednak kiedy owe pi臋膰 kopii zosta艂o ju偶 wys艂ane, admira艂owi nie pozosta艂o robi膰 nic innego, tylko czeka膰 — i to by艂o najgorsze w ca艂ej sprawie. Niepewno艣膰 i bezczynno艣膰 zdawa艂y si臋 z偶era膰 mu dusz臋.

Z l臋kiem oczekiwa艂 na kolejne wiadomo艣ci, a gdy dzia艂o sygna艂owe na wzg贸rzu nad miastem wypluwa艂o kr贸tki pi贸ropusz dymu, admira艂a ogarnia艂o przera偶enie i ostry dreszcz strachu przeszywa艂 mu wn臋trzno艣ci.

Ka偶dy nowy meldunek wyd艂u偶a艂 list臋 zniszczenia i grabie偶y, a偶 wreszcie nadszed艂 raport od samego winowajcy, zaszyty w p艂贸ciennym worku, zaadresowany do admira艂a Kempa i dostarczony przez za艂og臋 szczeg贸lnie cennej 艂odzi o kad艂ubie d艂ugim na dwadzie艣cia pi臋膰 metr贸w i 艂adowno艣ci ponad stu ton.

Ton, w kt贸rym kapitan Codrington wylicza艂 swoje dokonania, rozw艣cieczy艂 admira艂a r贸wnie mocno jak same czyny. W pierwszym akapicie swego listu kapitan Codrington donosi艂 spokojnie, 偶e pozyska艂 dla imperium oko艂o miliona mil kwadratowych w Afryce.

Z wdzi臋kiem przyzna艂, 偶e jego dzia艂ania mog艂y nie w pe艂ni by膰 zgodne z otrzymanymi rozkazami, lecz zaraz w przekonywaj膮cy spos贸b wyja艣ni艂 t臋 rozbie偶no艣膰. Podczas pe艂nienia tej s艂u偶by „mia艂em stanowczy zamiar unika膰 wszelkich akt贸w natury politycznej. Zosta艂em jednak zmuszony zaakceptowa膰 przy艂膮czenie do Korony kr贸lestw Elatu i Telfy, dokonane przez szejka i imama — wraz z ich ludno艣ci膮, szukaj膮c膮 schronienia przed wrogimi i okrutnymi dzia艂aniami su艂tana Zanzibaru".

Trudno by艂oby prze艂kn膮膰 te s艂owa Ich Lordowskim Mo艣ciom, a szczeg贸lnie Pierwszemu Lordowi, lordowi Somerset, kt贸ry zawsze sprzeciwia艂 si臋 wykorzystywaniu swych ludzi i okr臋t贸w do walki z handlem niewolnikami. Jednak dalej by艂o jeszcze gorzej. Kapitan Codrington poucza艂 bowiem nast臋pnie admira艂a, wyg艂aszaj膮c tak偶e kilka kaza艅 na u偶ytek Ich Lordowskich Mo艣ci.

„Z pomoc膮 Boga Anglik, silny jedynie charakterem swego szlachetnego narodu, przyni贸s艂 tym ludziom zbawienie. Wasze Lordowskie Mo艣ci musz膮 wybaczy膰 mi u偶ycie tego niemodnego argumentu" — by艂o to szyderstwo pod adresem Ma艂ego Anglika — , jest jednak jasne dla mnie jak afryka艅skie s艂o艅ce, 偶e B贸g przygotowa艂 ten kontynent dla jedynego narodu na ziemi, kt贸ry obdarzy艂 tak wielkimi cnotami, by m贸g艂 rz膮dzi膰 nim dla swej w艂asnej korzy艣ci, oraz dla tych ludzi, kt贸rzy przyjmuj膮 s艂owo objawione za swoje w艂asne prawo moralne".

Admira艂 Kemp prze艂kn膮艂 艣lin臋 czytaj膮c to zdanie, zakrztusi艂 si臋 i dosta艂 ataku kaszlu, kt贸ry dopiero po kilku minutach pozwoli艂 mu kontynuowa膰 lektur臋.

11 — Lotiokob

161

„We wszystkich mych dzia艂aniach nie kierowa艂 mn膮 偶aden osobisty cel ani interes, ani 偶膮dza zdobycia pustej s艂awy, lecz jedynie ch臋膰 wykorzystania nadanej mi w艂adzy dla chwa艂y mego Boga, mojej Kr贸lowej oraz dla dobra mojego kraju i ca艂ej ludzko艣ci".

Admira艂 zdj膮艂 okulary i spojrza艂 na szklan膮 gablotk臋 z wypchanymi ptakami wisz膮c膮 na 艣cianie naprzeciw niego.

— By to napisa膰, musi by膰 albo najwi臋kszym g艂upcem 艣wiata, albo cz艂owiekiem odwa偶nym — albo i jednym, i drugim — uzna艂 w ko艅cu.

Admira艂 Kemp myli艂 si臋. W rzeczywisto艣ci Clintona Codringtona ogarn臋艂o poczucie bezkarno艣ci i niezwyk艂ej powagi jego misji, wzmacniane jeszcze przez 艣wiadomo艣膰 nieograniczonej w艂adzy, jak膮 dawa艂o mu stanowisko dow贸dcy „Black Joke'a". Wykorzystywa艂 t臋 w艂adz臋 od wielu miesi臋cy i jego przytomno艣膰 oraz zdrowy rozs膮dek zosta艂y zachwiane. Nadal jednak wierzy艂, 偶e swoimi dzia艂aniami wype艂nia wol臋 Boga, sw贸j patriotyczny obowi膮zek i rozkazy Lord贸w Admiralicji.

Zdawa艂 sobie r贸wnie偶 spraw臋, 偶e zademonstrowa艂 pierwszorz臋dne wyszkolenie bojowe przeprowadzaj膮c seri臋 operacji na l膮dzie i na morzu, niemal za ka偶dym razem walcz膮c przeciw przewa偶aj膮cym si艂om wroga. Nie odni贸s艂 jednak nawet jednej pora偶ki, straci艂 tylko trzech ludzi zabitych w akcji i mia艂 mniej ni偶 tuzin rannych. By艂o jednak co艣, co nie pozwala艂o C艂intonowi uzna膰 sukcesu patrolu za pe艂ny.

„Huron" wci膮偶 znajdowa艂 si臋 gdzie艣 na wybrze偶u. Wiadomo艣ci na jego temat nap艂ywa艂y z dziesi臋ciu r贸偶nych 藕r贸de艂. Mungo St. John handlowa艂, p艂ac膮c najwy偶sze stawki za towar pierwszego gatunku, wybierany osobi艣cie przez niego albo przez jego bosmana, 艂ysego 偶贸艂tego giganta Tippoo. Brali tylko zdrowych, doros艂ych niewolnik贸w obojga p艂ci, zdolnych prze偶y膰 d艂ug膮 podr贸偶 powrotn膮 wok贸艂 Przyl膮dka Dobrej Nadziei i w poprzek r贸wnika, lecz tego rodzaju towaru brakowa艂o.

Ka偶dy poranek ni贸s艂 C艂intonowi nadziej臋, 偶e „Black Joke" raz jeszcze spotka olbrzymi膮 piramid臋 pi臋knych bia艂ych 偶agli, lecz ka偶dego dnia nadzieja gas艂a powoli wraz z gwa艂townym tropikalnym s艂o艅cem przesuwaj膮cym si臋 po niebie, gdy ogromny czerwony dysk wpada艂 do morza, by zmartwychwsta膰 ponownie nast臋pnego ranka.

Raz min臋li si臋 z „Huronem" zaledwie o jeden dzie艅. Wielki ameryka艅ski kliper wyp艂yn膮艂 z zatoki Lindi dwadzie艣cia cztery godziny przed przybyciem Black Joke'a", po zabraniu na pok艂ad pi臋膰dziesi臋ciu pierwszorz臋dnych niewolnik贸w. Obserwuj膮cy z brzegu gapie nie byli pewni, czy po偶eglowa艂 na p贸艂noc czy na po艂udnie, gdy偶 schowa艂 si臋 za horyzontem i przesta艂 by膰 widziany z wybrze偶a, zanim obra艂 zamierzony kurs.

Clinton s膮dzi艂, 偶e „Huron" skierowa艂 si臋 na po艂udnie, i przez trzy dni par艂 w tamt膮 stron臋 po pustym morzu, wzd艂u偶 opuszczonego wybrze偶a z porzuconymi kotwicowiskami, a偶 w ko艅cu uzna艂, 偶e St. John umkn膮艂 mu ponownie i musi przerwa膰 po艣cig.

Wiedzia艂 jednak, 偶e je艣li „Huron" po偶eglowa艂 na p贸艂noc, to St. John

162

handlowa艂 dalej i istnia艂a szansa na ponowne spotkanie. Modli艂 si臋 o to ka偶dego wieczora. Tylko tego potrzebowa艂, 偶eby uzna膰 sukces za pe艂ny.

Tym razem mia艂 z艂o偶one pod przysi臋g膮 i w obecno艣ci 艣wiadk贸w zeznania ludzi, kt贸rzy sprzedawali St. Johnowi niewolnik贸w. By艂 to niezbity dow贸d, 偶e kapitan „Hurona" zajmuje si臋 handlem. Nie musia艂 polega膰 na klauzuli wyposa偶enia lub na w膮tpliwym prawie do przeprowadzenia rewizji. Mia艂 dow贸d i wiedzia艂, 偶e jego wielki dzie艅 nadejdzie.

Wiatr z ca艂ej si艂y wia艂 w 偶agle „Black Joke'a". Clinton by艂 uzbrojony w nowe poczucie w艂asnej warto艣ci, w niezachwian膮 wiar臋 w siebie i sprzyjaj膮cy mu los. Chodzi艂 teraz inaczej. Wyprostowany jak struna, wy偶ej nosi艂 g艂ow臋, a jego krok sta艂 si臋 bardziej zamaszysty. U艣miecha艂 si臋 cz臋艣ciej i kiedy to robi艂, g贸rna warga wywija艂a mu si臋 figlarnie, a w jasnoniebieskich oczach pojawia艂 si臋 diabelski ognik. Zapu艣ci艂 nawet w膮sy, z艂ote i zakr臋cone, kt贸re upodobni艂y go nieco do pirata. Jego za艂oga, kt贸ra docenia艂a wprawdzie zimn膮 precyzj臋 komendy dow贸dcy, lecz nie darzy艂a Clintona specjalnym uczuciem, teraz wita艂a go okrzykami, gdy wraca艂 na pok艂ad ze swoich wypraw na l膮d.

— Stary dobry Tongs! — By艂o to przezwisko z „Hammer i Tongs". Nigdy dot膮d nie mieli dla niego przezwiska, lecz teraz byli dumn膮 za艂og膮, dumn膮 z siebie i ze swego dwudziestosiedmioletniego „Starego".

— Spraw im piek艂o, Tongs! — wo艂ali, gdy z obna偶on膮 szpad膮 w d艂oni, spowity w dym salw muszkiet贸w prowadzi艂 ich na zewn臋trzne palisady oboz贸w.

— Na nich, Jokerzy! — wo艂ali do siebie, skacz膮c z relingu „Black Joke'a" na pok艂ad niewolniczych 艂odzi, wymachuj膮c szpadami, strzelaj膮c z pistolet贸w, spychaj膮c handlarzy do ich w艂asnych 艂adowni i zatrzaskuj膮c klapy nad ich g艂owami lub wyrzucaj膮c ofiary za burt臋, gdzie kr膮偶y艂y 艂akome rekiny.

Wiedzieli, 偶e tworz膮 legend臋. Tongs i jego Jokerzy oczyszczaj膮cy Kana艂 Mozambicki z handlarzy niewolnik贸w, diabelnie dobra historia do opowiedzenia po powrocie do domu, a na dodatek poparta dowodem w postaci ci臋偶kiej sakiewki brz臋cz膮cego z艂ota.

W takim to nastroju „Black Joke", niczym ma艂y Daniel wchodz膮cy mi臋dzy lwy, wp艂yn膮艂 do portu Zanzibar, twierdzy su艂tana Omanu. 呕o艂nierze na blankach fortu, chocia偶 stali z lontami parz膮cymi im d艂onie, nie potrafili zmusi膰 si臋, by przy艂o偶y膰 je do swych olbrzymich armat z br膮zu, gdy ta ma艂a niezgrabna kanonierka wchodzi艂a sapi膮c do zanzibarskiej przystani.

Na rejach „Black Joke'a" stali umundurowani marynarze. By艂 to zapieraj膮cy dech w piersiach widok — r贸wne bia艂e rz臋dy ludzi o g艂owach w kszta艂cie kowade艂 na tle tropikalnych chmur.

Oficerowie mieli na sobie pe艂ny str贸j galowy: tr贸jgraniasty kapelusz, mundur, szpada, bia艂e r臋kawiczki i bid臋 bryczesy. Black Joke", gdy tylko wp艂yn膮艂 do wewn臋trznej przystani, zacz膮艂 oddawa膰 salwy swego powitalnego salutu — co dla 'przewa偶aj膮cej cz臋艣ci ludno艣ci stanowi艂o sygna艂, by uchodzi膰 w kierunku wzg贸rz, tarasuj膮c w膮skie uliczki starego miasta.

Su艂tan r贸wnie偶 uciek艂 ze swego pa艂acu i z wi臋kszo艣ci膮 dworu schroni艂 si臋 w brytyjskim konsulacie znajduj膮cym si臋 nad przystani膮.

163

— Nie jestem tch贸rzem — wyja艣ni艂 gorzko su艂tan sir Johnowi Banner-manowi — lecz kapitan tego okr臋tu jest szale艅cem. Sam Allah nie wie, czego mo偶na si臋 po nim spodziewa膰.

Sir John by艂 cz艂owiekiem pot臋偶nych rozmiar贸w, obdarzonym ogromnym

> apetytem. Mia艂 brzuch wielki jak wzg贸rze pod 艣redniowiecznym zamkiem

i rumian膮 twarz okolon膮 bujnymi bokobrodami, lecz tak偶e szczere, inteligentne oczy oraz szerokie, przyjazne usta cz艂owieka szlachetnego i weso艂ego. By艂 znanym badaczem Orientu i autorem ksi膮偶ek podr贸偶niczych, rozpraw dotycz膮cych li ; tematyki religijnej i politycznej Wschodu i tuzina t艂umacze艅 pomniejszych

i arabskich poet贸w.

By艂 tak偶e zdeklarowanym przeciwnikiem handlu niewolnikami, gdy偶 zan-zibarskie targi odbywa艂y si臋 na placu pod oknami jego rezydencji i z tarasu swej

i sypialni m贸g艂 ka偶dego ranka obserwowa膰, jak 艂odzie niewolnicze wy艂adowuj膮

! sw贸j haniebny towar na kamienne nabrze偶e, zwane z okrutnym humorem

„Per艂ow膮 Bram膮".

Przez siedem lat cierpliwie negocjowa艂 kolejne traktaty z su艂tanem, za ka偶dym razem odrywaj膮c kilka ga艂膮zek z bujnie rozwijaj膮cego si臋 chwastu, lecz za niemo偶liwe uwa偶a艂 skuteczne jego przycinanie, nie m贸wi膮c ju偶 o ca艂kowitym

, wykorzenieniu.

: Spo艣r贸d wszystkich mieszka艅c贸w terytori贸w su艂tana, absolutnej w艂adzy sir

Johna podlegali tylko hinduscy handlarze z Zanzibaru, poddani brytyjscy, i sir

< John opublikowa艂 biuletyn, nakazuj膮cy im natychmiastowe wyzwolenie wszyst-

, kich swoich niewolnik贸w, pod gro藕b膮 kary w wysoko艣ci stu funt贸w szterling贸w.

\ Biuletyn nie wspomina艂 nic o odszkodowaniu, wi臋c najbardziej wp艂ywowi

i handlarze przes艂ali sir Johnowi odpowied藕 w j臋zyku pusztu oznaczaj膮c膮 mniej

j wi臋cej: „Do diab艂a z tob膮 i twoimi biuletynami".

! Sir John osobi艣cie, przy u偶yciu swojej jedynej zdrowej nogi, otworzy艂

kopniakiem drzwi domu jednego z handlarzy, wyci膮gn膮艂 go z obszernego 艂o偶a z baldachimem, powali艂 na kolana pot臋偶nym sierpowym, zaku艂 w kajdany i przeprowadzi艂 ulicami miasta do konsulatu, gdzie trzyma艂 go zamkni臋tego w piwnicy do czasu, a偶 grzywna zosta艂a zap艂acona, a dokumenty wyzwalaj膮ce

1 niewolnik贸w podpisane. Nie by艂o dalszego oporu ani 偶adnych odpowiedzi na

ofert臋 hinduskiego handlarza, gotowego zap艂aci膰 kolejne sto funt贸w temu, kto

, wsadzi sir Johnowi n贸偶 mi臋dzy 偶ebra podczas jednej z jego wieczornych

przechadzek po ulicach starego miasta. Dlatego sir John nadal wygl膮da艂 krzepko i zdrowo, gdy sta艂 na swoim tarasie pal膮c cygaro — dokucza艂a mu jedynie, dotkni臋ta artretyzmem, wsadzona w we艂niany kape膰 stopa. Patrzy艂, jak ma艂a [| 娄 I czarna kanonierka p艂ynie kana艂em.

— Zachowuje si臋 jak okr臋t flagowy — u艣miechn膮艂 si臋 pob艂a偶liwie, a stoj膮cy obok niego Said, su艂tan Zanzibaru, zasycza艂 jak wadliwie dzia艂aj膮cy zaw贸r parowy.

— El Sheetan! — Pomarszczona indycza szyja nabrzmia艂a jaskraw膮 czerwieni膮 bezsilnego gniewu, a ko艣cisty nos wygi膮艂 si臋 jak u nieszcz臋艣liwej papugi. — Wp艂ywa tutaj, do mojej przystani, a moi stra偶nicy stoj膮 przy armatach

164

jak martwe pos膮gi. On, kt贸ry uczyni艂 mnie 偶ebrakiem, kt贸ry obr贸ci艂 moje imperium w ruin臋 — jak on 艣mie si臋 tu pojawia膰?

Odpowied藕, kt贸rej udzieli艂by mu Clinton „Tongs" Codrington, by艂aby ca艂kiem prosta. Wykonywa艂 艣ci艣le rozkazy, kt贸re wiele miesi臋cy wcze艣niej wyda艂 mu w Cape Town admira艂 Kemp, dow贸dca eskadry Po艂udniowego Atlantyku i Oceanu Indyjskiego.

„Jest pan zobowi膮zany przy najbli偶szej nadarzaj膮cej si臋 okazji zawin膮膰 do portu Zanzibar, gdzie odda pan honory Jego Kr贸lewskiej Wysoko艣ci su艂tanowi Omanu oraz zasi臋gnie rady u konsula Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci, sir Johna Bannermana, na temat sposob贸w wprowadzenia w 偶ycie postanowie艅 traktat贸w zawartych przez Jego Kr贸lewsk膮 Wysoko艣膰 i rz膮d Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci".

Co w t艂umaczeniu oznacza艂o, 偶eby pokaza艂 brytyjsk膮 flag臋 na tle trzydziesto-dwufuntowych dzia艂 i w ten spos贸b przypomnia艂 su艂tanowi o obowi膮zkach wynikaj膮cych z poszczeg贸lnych traktat贸w.

— 呕eby nauczy膰 tego starego, lubie偶nego 偶ebraka respektu — jak Clinton wyja艣ni艂 rado艣nie porucznikowi Denhamowi podkr臋caj膮c swego nowego, z艂ocistego w膮sa.

— My艣la艂em, sir, 偶e tej lekcji ju偶 mu udzielili艣my — odpar艂 Denham pouro.

— Ale偶 nie — sprzeciwi艂 si臋 Clinton. — Traktaty z nowymi su艂tanami na kontynencie nie dotycz膮 ju偶 naszego przyjaciela z Zanzibaru. Musimy staruszka troch臋 podkr臋ci膰. ~~~~~-------

Sir John Bannerman wszed艂 utykaj膮c na pok艂ad „Black Joke'a" i rzuci艂 偶ywe spojrzenie m艂odemu oficerowi marynarki, kt贸ry wyst膮pi艂 naprz贸d, by go powita膰.

— C贸偶, sir, by艂 pan naprawd臋 zaj臋ty ostatnio — mrukn膮). Na Boga, pomy艣la艂, to偶 to ledwie wyro艣ni臋ty dzieciak, ma jeszcze mleko pod nosem, pomimo tr贸jgraniastego kapelusza i w膮s贸w. Trudno by艂o uwierzy膰, 偶e za pomoc膮 tego ma艂ego okr臋tu narobi艂 tyle zamieszania.

U艣cisn臋li sobie r臋ce i Bannerman poczu艂 do ch艂opca sympati臋, mimo 偶e z jego winy zmieni艂o si臋 spokojne dot膮d 偶ycie konsula.

— Kieliszek madery, sir? — zasugerowa艂 Cliton.

— Bardzo mi艂o z pana strony, musz臋 przyzna膰.

Gdy znale藕li si臋 w niewielkiej kabinie, Bannerman otar艂 ociekaj膮c膮 potem twarz i bezzw艂ocznie przeszed艂 do sedna sprawy.

— Na Boga, wpu艣ci艂 pan kota mi臋dzy go艂臋bie — potrz膮sn膮艂 sw膮 du偶膮 g艂ow膮.

— Nie rozumiem...

— Nie, prosz臋 s艂ucha膰 — przerwa艂 mu Bannerman — a ja wyja艣ni臋 panu pewne podstawowe kwestie dotycz膮ce wschodniej Afryki og贸lnie, a Zanzibaru w szczeg贸lno艣ci.

Po up艂ywie nast臋pnych trzydziestu minut bu艅czuczno艣膰 Clintona znacznie os艂ab艂a. • — Co powinni艣my zrobi膰? — zapyta艂.

— Co zrobi膰? — powt贸rzy艂 Bannerman. — W pe艂ni wykorzystamy sytuacj臋, kt贸r膮 spowodowa艂y pa艅skie nierozwa偶ne dzia艂ania, zanim ci idioci z Whitehall zaczn膮 si臋 tutaj panoszy膰. Dzi臋ki panu su艂tan jest wreszcie sk艂onny podpisa膰

165

traktat, do czego staram si臋 go nam贸wi膰 od pi臋ciu lat. Wymieni臋 gar艣膰 tych ca艂kowicie nielegalnych, bezwarto艣ciowych traktat贸w, kt贸re podpisa艂 pan z nie istniej膮cymi pa艅stwami i mitycznymi ksi膮偶臋tami, na jeden, kt贸ry uziemi tego starego koz艂a tak, jak chcia艂em tego od lat.

— Prosz臋 mi wybaczy膰, sir Johnie — rzek艂 lekko zaskoczony Clinton — ale z tego, co powiedzia艂 pan wcze艣niej, wnosi艂em, 偶e jest pan ca艂kowicie przeciwny

moim ostatnim dzia艂aniom.

— Dok艂adnie odwrotnie — sir John u艣miechn膮艂 si臋 szeroko — rozgrza艂 pan moj膮 krew i sprawi艂, 偶e ponownie poczu艂em si臋 dumny z tego, i偶 jestem Anglikiem. A wi臋c, czy ma pan mo偶e jeszcze kropelk臋 madery?

Uni贸s艂 kieliszek w toa艣cie. — Moje najszczersze gratulacje, kapitanie Codrington. 呕a艂uj臋 tylko, 偶e nie b臋d臋 m贸g艂 zrobi膰 nic, by pom贸c panu unikn膮膰 losu, kt贸ry z pewno艣ci膮 czeka pana, kiedy Admiralicja i lord Palmerston zajm膮 si臋 t膮 spraw膮. — Wypi艂 p贸艂 kieliszka i obliza艂 wargi. — Wspania艂e wino — pokiwa艂 g艂ow膮, po czym odstawi艂 kieliszek i szybko m贸wi艂 dalej: — A zatem musimy dzia艂a膰 pr臋dko i zmusi膰 su艂tana do podpisania sztywnego traktatu, zanim WhitehaU po艣pieszy z przeprosinami i zapewnieniami o dobrej woli, kt贸re ca艂kowicie zniwecz膮 pana dotychczasowe wysi艂ki. Co艣 mi m贸wi, 偶e mo偶e to nast膮pi膰 ju偶 wkr贸tce — doda艂 ponuro, a potem rzek艂 nieco weselej: — Kiedy b臋dziemy na brzegu, m贸g艂by pan trzyma膰 armaty Black Joke'a" wysuni臋te. I prosz臋 przypasa膰 szpad臋. Aha, jeszcze jedna sprawa, niech pan nie spuszcza wzroku ze starego koz艂a, kiedy b臋d臋 z nim rozmawia艂. Kr膮偶膮 tu plotki o pa艅skich oczach — o ich niezwykle b艂臋kitnej barwie, czy czym艣 takim, i su艂tan ju偶 je s艂ysza艂. Jak pan zapewne wie, na tym wybrze偶u nazywaj膮 pana ,31 Sheetan", a su艂tan jest cz艂owiekiem, kt贸ry przywi膮zuje wielk膮 wag臋 do magii i wierzy w d偶iny.

Przewidywania sir Johna dotycz膮ce rych艂ego w艂膮czenia si臋 w spraw臋 czynnik贸w wy偶szych nie mog艂y by膰 trafniejsze, gdy偶 w momencie, gdy to m贸wi艂, siup Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci „Penguin", wioz膮cy na pok艂adzie pilne przesy艂ki dla sir Johna Bannermana, su艂tana i kapitana Codringtona, p艂yn膮艂 z pe艂nym wiatrem, kt贸ry, gdyby si臋 utrzyma艂, pozwoli艂by „Penguinowi" dotrze膰 do Zanzibaru w ci膮gu dw贸ch najbli偶szych dni. Czasu by艂o jeszcze mniej, ni偶 przypuszcza艂 sir John.

Z pewn膮 obaw膮 su艂tan wr贸ci艂 do swojego pa艂acu. Tylko cz臋艣ciowo wierzy艂 zapewnieniom konsula, lecz, z drugiej strony, pa艂ac znajdowa艂 si臋 o p贸艂 mili od przystani, gdzie kotwiczy艂 ten straszny czarny okr臋t z rz臋dami gro藕nych dzia艂 na pok艂adzie, konsulat za艣 sta艂 zaraz nad przystani膮, czyli innymi s艂owy na

pierwszej linii ognia.

Zgodnie z rad膮 sir Johna, Clinton zszed艂 na l膮d z eskort膮 dwunastu uzbrojonych marynarzy, co do kt贸rych mia艂 pewno艣膰, 偶e b臋d膮 potrafili oprze膰 禄e pokusom portowej dzielnicy czerwonych latarni, grogowi i kobietom, o kt贸rych

166

zawsze marz膮 marynarze. 艢wita艂o, kiedy grupa z Black Joke'a" wesz艂a w labirynt w膮skich uliczek z balkonami stykaj膮cymi si臋 niemal nad g艂ow膮, prowadzona przez sir Johna, kt贸ry pomimo chorej nogi narzuci艂 szybkie tempo. Lawirowali pomi臋dzy stosami cuchn膮cych 艣mieci i omijali ka艂u偶e zebrane w nier贸wno艣ciach nawierzchni, przypominaj膮ce w艂osk膮 zup臋 warzywn膮, lecz pachn膮ce o wiele

gorzej.

Sir John rozmawia艂 uprzejmie z Clintonem, pokazuj膮c r贸偶ne interesuj膮ce miejsca oraz budowle, opowiadaj膮c histori臋 wyspy i daj膮c kr贸tki opis charakterologiczny su艂tana oraz wa偶niejszych ludzi w jego imperium, nie wy艂膮czaj膮c tych nieszcz臋snych nowych ksi膮偶膮t, kt贸rzy podpisali traktatowe formularze

Clintona.

— A w艂a艣nie, sir Johnie. Nie chcia艂bym, 偶eby cokolwiek im si臋 przytrafi艂o — odezwa艂 si臋 Clinton po raz pierwszy. — Mam nadziej臋, 偶e nie zostan膮 ukarani za, c贸偶, jak by to uj膮膰, za wyst膮pienie z imperium su艂tana...

— P艂onne nadzieje. — Pokr臋ci艂 g艂ow膮 sir John. — 呕aden z nich nie do偶yje do ramadanu. Stary kozio艂 jest niezwykle m艣ciwy.

— Czy nie mogliby艣my umie艣ci膰 chroni膮cej ich klauzuli w tek艣cie nowego

traktatu?

— Mogliby艣my, ale by艂aby to tylko strata atramentu i papieru. — Sir John poklepa艂 Clintona po ramieniu. — Troszczy si臋 pan o niew艂a艣ciwych ludzi. To najwi臋ksza zbieranina szubrawc贸w, 艂otr贸w i morderc贸w na ca艂ym zachodnim wybrze偶u. Jedn膮 z korzy艣ci ca艂ego tego ba艂aganu jest mo偶liwo艣膰 pozbycia si臋 tej bandy. Stary kozio艂 b臋dzie mia艂 przedni膮 zabaw臋 i odzyska cz臋艣膰 utraconej twarzy, kiedy zmia偶d偶y im czaszki albo poda fili偶ank臋 z naparem bielunia. Straszna 艣mier膰, otrucie bieluniem. Ach, przy okazji, musi pan spojrze膰 na t臋 bram臋. — Doszli do mur贸w pa艂acu. — Jeden z najwspanialszych przyk艂ad贸w roboty snycerskiej na tej wyspie.

Masywne wrota z tekoweg贸 drewna mia艂y pi臋膰 metr贸w wysoko艣ci i by艂y przemy艣lnie rze藕bione, cho膰 zgodnie z muzu艂ma艅skim prawem p艂askorze藕by nie przedstawia艂y postaci ludzkich ani zwierz臋cych. Jedynie wrota wyr贸偶nia艂y si臋 na tle tej brudnobr膮zowej budowli z jej g艂adkimi 艣cianami zwie艅czonymi drewnianymi balkonami wisz膮cymi wysoko ponad poziomem ulicy, wyposa偶onymi w okiennice chroni膮ce przed zimnym nocnym powietrzem lub spojrzeniami

ciekawskich.

i Wrota rozwar艂y si臋, a pa艂acowi stra偶nicy uzbrojeni w przedpotopowe strzelby byli pierwszymi 偶ywymi istotami, jakie ujrzeli od chwili opuszczenia przystani. Miasto 艣wieci艂o pustkami, dr偶膮c ze strachu przed armatami „Black

Joke'a".

Clinton spostrzeg艂, 偶e stra偶nicy odwracaj膮 wzrok, kiedy ich mija, a jeden okry艂 nawet twarz lu藕n膮 po艂膮 turbana. A wi臋c to, co sir John m贸wi艂 o jego oczach, by艂o prawd膮. Clinton nie wiedzia艂, czy uzna膰 to za obraz臋 czy pow贸d do

艣miechu.

—- Musisz to zobaczy膰. — Sir John zatrzyma艂 Clintona w obszernym przedpokoju o艣wietlonym migotliwymi olejnymi lampami, kt贸re na masywnych

167

i 1

\ \

M

i 2

;| i

! \ i

c

V p

|, i i

i d

娄 c

i 0

i p

1

i 1(

br膮zowych kandelabrach zwisa艂y ze sklepienia ukrytego w mroku. — Najci臋偶sze okazy na 艣wiecie, jeden z nich wa偶y ponad trzysta funt贸w.

By艂a to para k艂贸w afryka艅skiego s艂onia, zawieszonych na kamiennej 艣cianie za pomoc膮 miedzianych ta艣m. Dwa ogromne 艂uki pradawnej ko艣ci s艂oniowej, grube jak dziewcz臋ca talia, niewiarygodnie d艂ugie, niemal nie zw臋偶aj膮ce si臋 od nasady do t臋pego czubka, l艣ni膮ce blaskiem drogocennej porcelany.

— Nie polowa艂 pan na te bestie?

Clinton pokr臋ci艂 g艂ow膮, nigdy nawet nie widzia艂 ich na oczy, lecz olbrzymie k艂y i tak go zafascynowa艂y.

— Przed t膮 spraw膮 ze stop膮 polowa艂em na nie w Indiach i w Afryce. Nie ma lepszego sportu ni偶 ten, to niesamowite zwierz臋ta. — Poklepa艂 lekko jeden z k艂贸w. — Tego zabi艂 su艂tan, gdy by艂 jeszcze m艂odym cz艂owiekiem, i to za pomoc膮 strzelby! Ale takich potwor贸w ju偶 nie ma, c贸偶 za szkoda. Chod藕my, nie ka偶my czeka膰 staremu koz艂owi.

Przeszli przez p贸艂 tuzina komnat, z kt贸rych ka偶da by艂a godn膮 Aladyna jaskini膮 rzadkich skarb贸w. Ogl膮dali rze藕biony jadeit, niezwykle pi臋kne figurki z ko艣ci s艂oniowej, wykonane z czystego z艂ota drzewo palmowe i zawieszony p贸艂ksi臋偶yc, symbol Mahometa, jedwabne dywany przetykane z艂otymi i srebrnymi ni膰mi, kolekcj臋 pi臋膰dziesi臋ciu bezcennych egzemplarzy Koranu w srebrnych i z艂otych oprawach wysadzanych drogimi kamieniami.

— Sp贸jrz na to cacko. — Sir John zatrzyma艂 si臋 ponownie i wskaza艂 nieci臋ty diament osadzony w r臋koje艣ci scimitaru, szerokiej, zakrzywionej szabli arabskiej. Drogocenny kamie艅 mia艂 kszta艂t poduszki i wydawa艂 si臋 troch臋 nieprawdziwy, lecz p艂on膮艂 dziwnym b艂臋kitnolodowatym ogniem nawet w p贸艂mroku pomieszczenia. — Legenda m贸wi, 偶e ta szabla nale偶a艂a do Saladyna, lecz w膮tpi臋 w to, jednak diament ma sto pi臋膰dziesi膮t karat贸w. Zwa偶y艂em go — rzek艂 sir John, a potem chwyci艂 Clintona za rami臋 i ponownie ruszy艂 do przodu. — Stary kozio艂 jest bogaty jak Krezus. Doi rupie z kontynentu od czterdziestu lat, a jego ojciec robi艂 to przed nim przez lat pi臋膰dziesi膮t. Dziesi臋膰 rupii za ka偶dego niewolnika, dziesi臋膰 za ka偶dy kilogram ko艣ci s艂oniowej. B贸g jeden wie, ile za koncesje na kopr臋 i 偶ywic臋 gumow膮.

Clinton natychmiast poj膮艂, dlaczego sir John nazywa艂 su艂tana starym koz艂em. Podobie艅stwo by艂o uderzaj膮ce, od bia艂ej spiczastej br贸dki i kwadratowych 偶贸艂tych z臋b贸w zaczynaj膮c, na obwis艂ym rzymskim nosie i odstaj膮cych uszach

ko艅cz膮c.

Su艂tan zerkn膮艂 na Clintona, patrzy艂 mu prosto w oczy przez u艂amek sekundy, a potem szybko odwr贸ci艂 wzrok i wyra藕nie poblad艂y zaprosi艂 go艣ci gestem r臋ki, by usiedli na stosach aksamitnych i jedwabnych poduszek.

— Nie spuszczaj z niego swego diabelskiego wzroku — rzek艂 sir John na stronie — i nic nie jedz. — Wskaza艂 stosy kandyzowanych owoc贸w i lukrowanych ciastek lez膮ce na tacach z br膮zu. — Nawet je艣li nie s膮 zatrute, i tak dosta艂by艣 bole艣ci. Czeka nas d艂uga noc.

Przepowiednia okaza艂a si臋 s艂uszna, rozmowa ci膮gn臋艂a si臋 godzinami, a twarde

168

targi toczy艂y si臋 przy u偶yciu kwiecistego j臋zyka dyplomacji i ozdobnych arabskich hiperboli. Clinton nie rozumia艂 ani s艂owa. Zmusza艂 si臋, by siedzie膰 spokojnie, chocia偶 nogi i po艣ladki zdr臋twia艂y mu wkr贸tce od niewygodnej pozycji na poduszkach, lecz mimo to zachowywa艂 surowy wyraz twarzy i nie spuszcza艂 wzroku z pomarszczonego, zaro艣ni臋tego oblicza su艂tana. Sir John zapewni艂 go p贸藕niej, 偶e pomog艂o to znacznie skr贸ci膰 negocjacje, chocia偶 zdawa艂o si臋, 偶e min臋艂a ca艂a wieczno艣膰, zanim sir John i su艂tan zacz臋li wreszcie wymienia膰 uprzejme, nieruchome u艣miechy i g艂臋bokie uk艂ony pojednania.

W oczach sir Johna migota艂 tryumfalny b艂ysk i gdy wychodzili z pa艂acu, konsul wzi膮艂 Clintona pod rami臋.

— Cokolwiek si臋 z panem stanie, m贸j drogi przyjacielu, ca艂e pokolenia b臋d膮 mia艂y pow贸d, by b艂ogos艂awi膰 pa艅skie imi臋. Dokonali艣my tego, pan i ja. Stary kozio艂 zgodzi艂 si臋. Handel ustanie i zamrze w ci膮gu najbli偶szych kilku lat.

Gdy szli z powrotem w膮skimi uliczkami, sir John zachowywa艂 si臋 swobodnie i rado艣nie, jak kto艣 wracaj膮cy z weso艂ej biesiady, a nie od sto艂u negocjacyjnego. S艂u偶膮cy czekali na swego pana i wszystkie lampy w konsulacie by艂y zapalone.

Clinton mia艂 ochot臋 wr贸ci膰 natychmiast na pok艂ad swojego okr臋tu, lecz sir John zatrzyma艂 go obejmuj膮c ramieniem i kaza艂 hinduskiemu lokajowi przynie艣膰 butelk臋 szampana. Na srebrnej tacy obok zielonej butelki i kryszta艂owych kieliszk贸w le偶a艂a ma艂a paczuszka w zaszytym i zapiecz臋towanym p艂贸tnie. Gdy lokaj nalewa艂 szampana, sir John poda艂 Clintonowi przesy艂k臋.

— To przysz艂o wcze艣niej na jednej z 艂odzi niewolniczych. Nie mia艂em okazji dor臋czy膰 jej panu przed naszym wyruszeniem do pa艂acu.

Clinton wzi膮艂 ostro偶nie przesy艂k臋 i przeczyta艂 napis na kopercie: „Kapitan Clinton Codrington, dow贸dca okr臋tu Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci 芦Black Joke禄. Prosz臋 dostarczy膰 konsulowi JKM w Zanzibarze w celu przekazania adresatowi".

To samo powt贸rzono nast臋pnie po francusku i Clintona przeszy艂 nag艂y dreszcz, kiedy rozpozna艂 wyra藕ny, okr膮g艂y charakter pisma na kopercie. Powstrzymanie si臋 przed natychmiastowym rozerwaniem koperty wymaga艂o fizycznego wysi艂ku.

Sir John podawa艂 mu ju偶 jednak kieliszek szampana i Clinton musia艂 wznie艣膰 toasty, uroczysty za kr贸low膮 i ironiczny za su艂tana oraz nowy traktat, zanim. zdo艂a艂 wyrzuci膰 z siebie:

—• Prosz臋 mi wybaczy膰, sir Johnie, lecz mam powody s膮dzi膰, 偶e to przesy艂ka wielkiej wagi.

Konsul zaprowadzi艂 wtedy Clintona do swego gabinetu i zamkn膮艂 za nim drzwi, by zapewni膰 Codringtonowi prywatno艣膰.

Clinton po艂o偶y艂 przesy艂k臋 na sk贸rzanym blacie intarsjowanego biurka, rozerwa艂 pieczecie i przeci膮艂 szwy p艂贸ciennej koperty srebrnym no偶em konsula. Ze 艣rodka wypad艂 gruby plik zapisanych drobnym pismem kartek oraz kobiecy kolczyk ze szk艂a i srebra, identyczny jak ten, kt贸ry Clinton nosi艂 na piersi pod koszul膮.

169

„Black Joke" przebi艂 si臋 przez ciemny, nie oznaczony bojami kana艂 na godzin臋 przed pierwszym b艂yskiem 艣witu na Wschodnim niebie. Zwracaj膮c si臋 na p贸艂noc, postawi艂 wszystkie 偶agle i zacz膮艂 nabiera膰 szybko艣ci.

Nast臋pnego dnia, na kr贸tko przed p贸艂noc膮, min膮艂 si臋 ze s艂upem „Penguin". „Black Joke" p艂yn膮艂 z pr臋dko艣ci膮 jedenastu w臋z艂贸w. „Penguin", wioz膮cy pilne przesy艂ki, znajdowa艂 si臋 za wschodnim horyzontem, a jego 艣wiat艂a nawigacyjne zaciemni艂a gwa艂towna tropikalna ulewa, pierwszy znak nadchodz膮cego monsunu. Ulewa przesz艂a mi臋dzy oboma statkami uniemo偶liwiaj膮c im wzajemne dostrze偶enie si臋.

O 艣wicie oba statki dzieli艂 szybko powi臋kszaj膮cy si臋 dystans pi臋膰dziesi臋ciu mil morskich, a Clinton Codrington spacerowa艂 po g贸rnym pok艂adzie, zatrzymuj膮c si臋 raz po raz, by niecierpliwie spogl膮da膰 na po艂udnie.

艢pieszy艂 odpowiedzie膰 na najbardziej wzruszaj膮ce wezwanie, wype艂ni膰 najwa偶niejszy obowi膮zek m臋偶czyzny. O pomoc prosi艂a go kobieta, kt贸r膮 kocha艂, kobieta w straszliwym niebezpiecze艅stwie.

Rzeka Zambezi toczy艂a swe wody z majestatem, jakiego nie mia艂a 偶adna inna znana Zoudze Bal艂antyne'owi wielka rzeka, ani Tamiza, ani Ren, ani Ganges.

Woda sw膮 opalizuj膮c膮 zieleni膮 przypomina艂a niemal p艂ynny 偶u偶el 艣ciekaj膮cy powoli po ha艂dzie wielkiej huty stali i w 艂ukach szerokich zakoli tworzy艂a pot臋偶ne, powoli obracaj膮ce si臋 wiry, podczas gdy na mieliznach m膮ci艂a si臋, jakby lewiatany ca艂ego 艣wiata kr膮偶y艂y pod jej ciemn膮, tajemnicz膮 powierzchni膮. Tutaj g艂贸wny kana艂 mia艂 ponad mil臋 szeroko艣ci, chocia偶 by艂y te偶 inne kana艂y i inne w臋偶sze uj艣cia za faluj膮cymi brzegami papirusu i bawe艂nianog艂owych trzcin.

Niewielka flotylla zdawa艂a si臋 ledwie pokonywa膰 przeciwny pr膮d. Na przodzie p艂yn臋艂a 艂贸d藕 parowa „Helen", nazwana tak na cze艣膰 matki Zougi.

艁贸d藕 zaprojektowa艂, a nast臋pnie czuwa艂 nad pracami zwi膮zanymi z jej budow膮 sam FuUer Bal艂antyne. Mia艂o to miejsce przed jego nieszcz臋sn膮 wypraw膮 nad Zambezi, kt贸ra dotar艂a jedynie do prze艂omu Kaborra-Bassa. „Helen" mia艂a ju偶 teraz prawie dziesi臋膰 lat i sporo wycierpia艂a z powodu in偶ynierskiej ignorancji portugalskiego handlarza, kt贸ry kupi艂 j膮 od Fullera Ballantyne'a zaraz po przerwaniu ekspedycji.

Stary silnik zgrzyta艂 i stuka艂, puszcza艂 par臋 ka偶d膮 rur膮 i z艂膮czk膮, wyrzuca艂 iskry oraz ci臋偶ki, czarny dym z pieca na drewno. Wbrew wymogom swego wieku i zaleceniom projektanta 艂贸d藕 holowa艂a trzy za艂adowane po brzegi barki, pokonuj膮c pr膮d mocarnej rzeki. Robili najwy偶ej pi臋tna艣cie mil dziennie, a odleg艂o艣膰 mi臋dzy Quelimane a Tete wynosi艂a ponad dwie艣cie.

Zouga wynaj膮艂 艂贸d藕 i barki, by przetransportowa膰 ekspedycj臋 w g贸r臋 rzeki, do Tete, ko艅cowego przystanku podr贸偶y wod膮. On i Robyn p艂yn臋li pierwsz膮 bark膮, razem z najbardziej cennymi i delikatnymi cz臋艣ciami wyposa偶enia: zapasami lek贸w, przyrz膮dami nawigacyjnymi, sekstansami, barometrami i chronometrami, amunicj膮, broni膮 paln膮 i osobistym sprz臋tem biwakowym.

Na trzeciej barce, pod bystrym i wszechobecnym okiem sier偶anta Cheroota,

170

znajdowa艂o si臋 kilku tragarzy, kt贸rych zatrudniono w Quelimane. Zoug臋 zapewniono, 偶e dodatkowych stu tragarzy znajdzie bez problemu w Tete, lecz zwerbowanie tych zdrowych, pe艂nych 偶ycia ludzi zdawa艂o si臋 roztropnym krokiem. Jak dot膮d nie zdarzy艂 si臋 jeszcze 偶aden przypadek dezercji, co by艂o do艣膰 dziwne na pocz膮tku d艂ugiego safari, gdy nag艂e, nieodparte podniety wywo艂ane blisko艣ci膮 domu i rodziny mog膮 wzi膮膰 g贸r臋 nad co s艂abszymi charakterami.

Na 艣rodkowej barce, ci膮gni臋tej za plecami Zougi, p艂yn臋艂y ci臋偶sze 艂adunki. By艂y tam g艂贸wnie towary handlowe, p艂贸tna i koraliki, no偶e oraz siekiery, troch臋 tanich muszkiet贸w i o艂owianych sztab na kule, worki czarnego prochu oraz krzemienie. Dobra te mog艂y by膰 p贸藕niej pomocne przy nabywaniu 艣wie偶ej 偶ywno艣ci, przekupywaniu lokalnych wodz贸w w celu uzyskania wolnej drogi, zdobywaniu koncesji na polowanie oraz poszukiwanie z艂ota i og贸lnie przy realizowaniu zamierze艅 ekspedycji.

Dow贸dztwo nad 艣rodkow膮 bark膮 sprawowa艂 najnowszy i najbardziej w膮tpliwy nabytek Zougi. M艂ody Bal艂antyne zatrudni艂 tego m臋偶czyzn臋 jako przewodnika, t艂umacza i kierownika obozu. Jego sk贸ra by艂a g艂adka, ciemnooliwkowa, a w艂osy grube i l艣ni膮ce jak u kobiety. Z臋by mia艂 bardzo bia艂e i b艂yska艂 nimi w u艣miechu, kt贸ry umia艂 przywo艂a膰 na poczekaniu. J^ecz nawet kiedy si臋 u艣miecha艂, jego oczy pozostawa艂y zimne i czarne jak oczy w艣ciek艂ej mamby.

Gubernator w Quelimane zapewni艂 Zoug臋, 偶e cz艂owiek ten jest najs艂ynniejszym 艂owc膮 s艂oni i podr贸偶nikiem na ca艂ym terytorium portugalskim. Zapu艣ci艂 si臋 dalej w g艂膮b kontynentu ni偶 jakikolwiek 偶yj膮cy Portugalczyk, m贸wi艂 tuzinem miejscowych dialekt贸w i zna艂 zwyczaje panuj膮ce w poszczeg贸lnych plemionach.

— Nie mo偶e pan podr贸偶owa膰 bez niego — zapewni艂 Zoug臋 gubernator. — By艂oby to szale艅stwem. Nawet pa艅ski ojciec, s艂ynny doktor Fuller Bal艂antyne, korzysta艂 z jego us艂ug. To on pokaza艂 pa艅skiemu b艂ogos艂awionemu ojcu drog臋 do jeziora Marawi.

Zouga uni贸s艂 brew.

— M贸j ojciec by艂 pierwszym cz艂owiekiem, kt贸ry dotar艂 do jeziora Marawi.

— Pierwszym biafym cz艂owiekiem — poprawi艂 go gubernator subtelnie i Zouga u艣miechn膮艂 si臋, gdy poj膮艂, 偶e Fuller Balantyne chroni艂 warto艣膰 swoich odkry膰 i bada艅 nie ujawniaj膮c takich w艂a艣nie fakt贸w. Oczywi艣cie, na brzegach jeziora ludzie 偶yli od co najmniej dw贸ch tysi臋cy lat, a Arabowie i Mulaci handlowali z nimi od lat dwustu, lecz nie byli to ludzie biali, co wydawa艂o si臋 mie膰 ogromne znaczenie.

Zouga skorzysta艂 wreszcie z sugestii gubernatora, kiedy zda艂 sobie spraw臋, i偶 贸w wz贸r doskona艂o艣ci jest te偶 bratankiem Portugalczyka i 偶e zatrudnienie kogo艣 o tak dobrych koneksjach z pewno艣ci膮 pomo偶e ekspedycji unikn膮膰 czekaj膮cych j膮 po drodze niebezpiecze艅stw.

Ju偶 po kilku dniach Zouga mia艂 pow贸d, by ponownie przemy艣le膰 swoj膮 decyzj臋. Przewodnik by艂 samochwa艂膮 i nudziarzem. Mia艂 w zanadrzu niesko艅czon膮 ilo艣膰 opowie艣ci, oczywi艣cie ze sob膮 w roli g艂贸wnej. Wyra藕ny brak szacunku dla prawdy czyni艂 wszelkie jego relacje podejrzanymi.

171

I!

Zouga nie mia艂 pewno艣ci, jak dobrze cz艂owiek ten m贸wi lokalnymi narzeczami. Wola艂 zdaje si臋 rozmawia膰 z czubkiem swojego buta albo sjambokiem z wyprawionej sk贸ry hipopotama, kt贸ry zawsze przy sobie nosi艂. Co do jego zdolno艣ci 艂owieckich, wystarczy powiedzie膰, 偶e u偶ywa艂 du偶o kul i prochu.

Zouga siedzia艂 na tylnym pok艂adzie barki, w cieniu p艂贸ciennego parasola i szkicowa艂 co艣 na planszy, kt贸r膮 trzyma艂 na kolanach. Nabra艂 tego zwyczaju w Indiach i chocia偶 wiedzia艂, 偶e nie ma wielkiego talentu, te malarskie wprawki wype艂nia艂y bezczynne godziny obozowego 偶ycia i stanowi艂y u偶yteczny opis miejsc, ludzi, zdarze艅 i zwierz膮t. Zouga zamierza艂 w艂膮czy膰 cz臋艣膰 szkic贸w i akwarel do ksi膮偶ki opisuj膮cej ekspedycj臋. Ksi膮偶ki, kt贸ra mia艂a przynie艣膰 mu fortun臋 i uznanie.

Pr贸bowa艂 odda膰 na papierze ogrom rzeki i kolor bole艣nie b艂臋kitnego nieba, poznaczonego nap艂ywaj膮cymi po艂udniowymi chmurami, gdy nagle rozleg艂 si臋 ostry wystrza艂 z karabinu i zaskoczony Zouga podni贸s艂 wzrok znad szkicownika.

— Znowu to robi. — Robyn po艂o偶y艂a ksi膮偶k臋 na kolanach i spojrza艂a do ty艂u

na drug膮" bark臋.

Camacho Nuno Alvares Pereira siedzia艂 wysoko na stosie 艂adunk贸w i nabija艂 sw贸j karabin, wpychaj膮c proch w g艂膮b d艂ugiej lufy. Spoczywaj膮cy na jego g艂owie wysoki cylinder wygl膮da艂 jak komin lokomotywy, a z niego, niczym bia艂y dym, strzela艂y w g贸r臋 strusie pi贸ra. Zouga nie widzia艂, na co Camacho Pereira poluje, lecz odgad艂, jaki b臋dzie nast臋pny cel, gdy偶 pr膮d spycha艂 艂贸d藕 parow膮 na zewn膮trz szerokiego zakr臋tu rzeki, zmuszaj膮c j膮 do wp艂yni臋cia mi臋dzy dwa niskie brzegi.

Piasek l艣ni艂 w s艂o艅cu niezwyk艂膮 jasno艣ci膮 o艣nie偶onego g贸rskiego zbocza, kontrastuj膮c z ciemnymi kszta艂tami na brzegu, przypominaj膮cymi zaokr膮glone

granitowe bloki.

艁贸d藕 podp艂ywa艂a coraz bli偶ej i nieruchome ska艂y zmieni艂y si臋 powoli w grup臋 leniwie odpoczywaj膮cych hipopotam贸w. By艂o ich mo偶e tuzin, mi臋dzy nimi poorany bliznami olbrzym, le偶膮cy na boku i ukazuj膮cy wielki brzuch. I

Zouga oderwa艂 wzrok od 艣pi膮cych zwierz膮t i spojrza艂 na Camacho Pereir臋, kt贸ry uni贸s艂 upierzemy cylinder i pomacha艂 nim w jowialnym pozdrowieniu. Jego z臋by b艂yszcza艂y jak semafor nawet na tak膮 odleg艂o艣膰.

— Ty go wybra艂e艣 — rzek艂a s艂odko Robyn, pod膮偶aj膮c za wzrokiem brata.

— Dzi臋kuj臋 za przypomnienie. — Zouga spojrza艂 na siostr臋. — Powiedzieli! mi, 偶e jest najlepszym my艣liwym i przewodnikiem na wschodnim wybrze偶u.

Oboje obserwowali, jak Camacho ko艅czy 艂adowanie broni i zak艂ada kapturek] na iglic臋. i

艢pi膮ce hipopotamy nagle zda艂y sobie spraw臋 z obecno艣ci nadp艂ywaj膮cych! 艂odzi. Podnios艂y si臋 ze zr臋czno艣ci膮 zdumiewaj膮c膮 u tak niezdarnie wygl膮daj膮cych' stworze艅 i pogalopowa艂y przez bia艂y piasek, rozrzucaj膮c go swoimi wielkimi stopami, a potem wpad艂y do rzeki podnosz膮c wysok膮 fontann臋 piany i znikn臋艂y szybko pod zm膮con膮 wod膮. Zouga, stoj膮cy na dziobie pierwszej barki, wyra藕nie widzia艂 ich ciemne kszta艂ty galopuj膮ce w komicznie zwolnionym przez op贸r wody tempie. Sylwetki hipopotam贸w by艂y dobrze widoczne na tle jasnych brzeg贸w i Zouga, patrz膮c na te niezgrabne zwierz臋ta, pomy艣la艂 o nich z sympati膮

172

Pami臋ta艂 ko艂ysank臋, kt贸r膮 w dzieci艅stwie recytowa艂 mu wuj William, zaczynaj膮c膮 si臋: „Jeden co? — popotam..."

Zouga nadal si臋 u艣miecha艂, gdy olbrzymi samiec wynurzy艂 si臋 pi臋膰dziesi膮t krok贸w od burty barki. Pot臋偶na szara g艂owa przebi艂a powierzchni臋 wody, a po艂cie mi臋sa okrywaj膮ce nozdrza rozchyli艂y si臋, gdy samiec odetchn膮艂. Ociekaj膮ce wod膮 ma艂e okr膮g艂e oczka zamruga艂y szybko.

Przez moment byk patrzy艂 na dziwne statki swoimi po艂yskuj膮cymi r贸偶owawo, 艣wi艅skob艂臋kitnymi oczami. Potem rozdziawi艂 ogromne szcz臋ki, ukazuj膮c jaskini臋 paszczy, przypominaj膮c膮 kolorem i g艂adko艣ci膮 czerwon膮 r贸偶臋. Z臋by mia艂 偶贸艂te i spi艂owane w mordercze ostrza, zdolne przegry藕膰 wo艂u na p贸艂. Ju偶 nie wygl膮da艂 t艂usto i komicznie.

By艂 najbardziej niebezpiecznym ze wszystkich wielkich afryka艅skich zwierz膮t.

Zouga wiedzia艂, 偶e hipopotamy maj膮 na koncie wi臋cej zabitych ludzi ni偶 s艂onie, lwy i bawo艂y razem wzi臋te. Stworzenia te mog艂y z 艂atwo艣ci膮 zmia偶d偶y膰 delikatny kad艂ub d艂ubanego kanoe, wsz臋dobylskiego afryka艅skiego makom, a potem po偶re膰 przera偶onych p艂ywak贸w. Mog艂y wyle藕膰 z wody, 偶eby do艣cign膮膰 i zabi膰 ka偶dego cz艂owieka, kt贸rego uwa偶a艂y za zagro偶enie dla stada, a tam, gdzie na nie polowano, atakowa艂y bez ostrze偶enia. Jednak stalowe kad艂uby barek by艂y nie do pokonania nawet dla szcz臋k i k艂贸w tak masywnych stworze艅 i Zouga m贸g艂 pozwoli膰 sobie na ca艂kowicie obiektywn膮 obserwacj臋.

Z rozdziawionej paszczy samca wydoby艂a si臋 wyzywaj膮c膮 seria ryk贸w, coraz g艂o艣niejszych i bardziej gro藕nych, gdy byk zbli偶a艂 si臋 do intruz贸w zagra偶aj膮cych jego samicom i ich m艂odym. Camacho podni贸s艂 r臋k臋 do czo艂a i przesun膮艂 cylinder pod zawadiackim k膮tem na jedno oko. U艣miecha艂 si臋 jak zawsze, gdy podrzuci艂 bro艅 do g贸ry i wystrzeli艂.

Zouga ujrza艂, jak pocisk przebija g艂臋boko gard艂o zwierz臋cia i rozrywa arteri臋. Jasnopurpurowa krew wytrysn臋艂a natychmiast w 艣rodku rozwartej paszczy, barwi膮c b艂yszcz膮ce k艂y i wylewaj膮c si臋 przez gumowate, w膮sate wargi. Ryk przeszed艂 w przeszywaj膮cy okrzyk agonii i w eksplozji bia艂ej piany samiec wyskoczy艂 do po艂owy ponad wod臋.

— Zaabi艂em goo! — zawo艂a艂 Camacho, a jego 艣miech wype艂ni艂 nag艂膮 pustk臋 ciszy, w kt贸rej byk zanurkowa艂 pod wod臋, zostawiaj膮c na jej powierzchni wiruj膮c膮 z pr膮dem krew.

Robyn poderwa艂a si臋 i podbieg艂a do relingu, a rumieniec wyst膮pi艂 na jej opalonych na br膮z policzkach.

— To by艂o zwyczajne morderstwo — powiedzia艂a cicho.

— Bez sensu — zgodzi艂 si臋 Zouga. — Zwierz臋 umrze pod wod膮 i zostanie wyniesione w morze.

Ale myli艂 si臋, gdy偶 byk wynurzy艂 si臋 ponownie, bli偶ej barki. Z jego rozwartej paszczy tryska艂y strumienie krwi, rzuca艂 si臋 i szarpa艂 w oszala艂ych drgawkach, a jego ryki zniekszta艂cone by艂y przez krew i wod臋. Wreszcie 艣miertelny ryk przeszed艂 w crescendo. By膰 mo偶e kula uszkodzi艂a zwierz臋ciu m贸zg, uniemo偶liwiaj膮c zamkni臋cie paszczy i kontrolowanie ruch贸w ko艅czyn.

173

— Zaabi艂em goo! — wrzasn膮艂 Camacho, ta艅cz膮c w podnieceniu na przednim pok艂adzie drugiej barki, strzelaj膮c raz po raz do wielkiego szarego cielska i chwytaj膮c strzelb臋 od swego czarnego nosiciela broni lub od jego towarzysza, gdy tylko zosta艂a na艂adowana.

Dwaj murzy艅scy s艂u偶膮cy pracowali ze zr臋czno艣ci膮 艣wiadcz膮c膮 o du偶ej praktyce, tak 偶e wydawa艂o si臋, i偶 Camacho w ka偶dej chwili mia艂 przed sob膮 na艂adowan膮 strzelb臋 albo r臋ce gotowe zabra膰 dymi膮c膮 bro艅.

Kolumna barek powoli przesuwa艂a si臋 w g贸r臋 rzeki, zostawiaj膮c powalone zwierz臋 rzucaj膮ce si臋 coraz s艂abiej w kr臋gach poplamionej krwi膮 wody, a偶 wreszcie wszystkie cztery grube nogi wy艂oni艂y si臋 na moment ku niebu i hipopotam zaton膮艂. Krew rozp艂yn臋艂a si臋, porwana przez pr膮d.

— Obrzydliwe — wyszepta艂a Robyn.

— Tak, ale tych dw贸ch wyszkoli艂 diabelnie dobrze — odpar艂 Zouga w zamy艣leniu. — Je艣li ma si臋 zamiar polowa膰 na s艂onie, tak w艂a艣nie trzeba to robi膰.

Dwie godziny przed zachodem s艂o艅ca „Helen" zbli偶y艂a si臋 do po艂udniowego brzegu, kt贸ry po raz pierwszy od czasu opuszczenia Quelimane napawa艂 wi臋ksz膮 nadziej膮 na rozbicie obozu ni偶 nie ko艅cz膮ce si臋 trzciniaste bagna i piaszczyste brzegi.

Brzeg by艂 tutaj bardziej stromy, wznosi艂 si臋 trzy metry ponad poziom rzeki, a na szarej ziemi zwierz臋ce 艣cie偶ki zosta艂y wyryte przez tysi膮ce ostrych pazur贸w i wyg艂adzone przez 艣liskie, wilgotne brzuchy wielkich krokodyli, kt贸re zsuwa艂y si臋 do wody po niemal pionowym zboczu, gdy zaniepokoi艂 je strzelaj膮cy silnik „Helen". Grubosk贸re gady z przenikliwymi 偶贸艂tymi oczami osadzonymi w twardej, zrogowacia艂ej 艂usce na szczycie d艂ugiej smoczej g艂owy, by艂y pierwszymi zwierz臋tami w Afryce, kt贸re wywo艂a艂y w Robyn uczucie wstr臋tu.

Na brzegu ros艂y teraz drzewa, nie tylko faluj膮ce p艂achty papirusu. Najokazalsze spo艣r贸d nich by艂y pe艂ne gracji palmy z pniami ukszta艂towanymi na podobie艅stwo butelki clareta.

— Palmy s艂oniowe — powiedzia艂 jej Zouga. — Owoc ma pestk臋 przypominaj膮c膮 zrobion膮 z ko艣ci s艂oniowej kulk臋.

A daleko za palmami, na tle r贸偶owego wieczornego nieba, pojawia艂y si臋 pierwsze sylwetki wzg贸rz i kopjes. Opuszczali wreszcie delt臋 i tego dnia mieli rozbi膰 ob贸z na twardym gruncie miast na mi臋kkim bia艂ym piasku i pali膰 w ogniskach ci臋偶kie k艂ody, a nie gi臋tkie 艂odygi papirusa.

Zouga sprawdzi艂 posterunki, kt贸re sier偶ant Cheroot wystawi艂 pr/y cennych 艂adunkach, od kt贸rych zale偶a艂 los ca艂ej wyprawy, potem dopilnowa艂 wyznaczania miejsc pod namioty, by w ko艅cu wzi膮膰 swojego sharpsa i ruszy膰 w kierunku lasu i 艂膮k rozci膮gaj膮cych si臋 za terenem obozu.

— P贸jd臋 z toob膮 — zaproponowa艂 Camacho. — Zaabijemy co艣.

— Ty masz zajmowa膰 si臋 obozem — odpar艂 ch艂odno Zouga, a Portugalczyk b艂ysn膮艂 u艣miechem i wzruszy艂 ramionami.

174

— Potrafi臋 zrobi膰 cholernie dobry ob贸z, zobaczysz.

Lecz gdy Zouga znikn膮艂 mi臋dzy drzewami, u艣miech znikn膮艂 z twarzy Portugalczyka. Camacho odchrz膮kn膮艂 i splun膮艂 na ziemi臋. Potem odwr贸ci艂 si臋 do gromady ludzi rozpinaj膮cych p艂贸tno na s艂upach albo przyci膮gaj膮cych 艣wie偶o odci臋te kolczaste ga艂臋zie, 偶eby zbudowa膰 scherm przeciwko pl膮druj膮cemu lwu lub zbieraj膮cej odpadki hienie.

Camacho ch艂osn膮艂 pejczem nagie, czarne plecy. — Szybciej, ty z jednej matki i dwudziestu siedmiu ojc贸w. Cz艂owiek uderzony biczem z hipopotamiej sk贸ry krzykn膮艂, podwajaj膮c swoje wysi艂ki, a r贸偶owa pr臋ga, gruba jak 艣rodkowy palec m臋skiej r臋ki, wykwit艂a mu w poprzek l艣ni膮cych od potu plec贸w.

Camacho ruszy艂 w kierunku niewielkiego zagajnika, w kt贸rym mia艂y by膰 rozbite namioty rodze艅stwa, i ujrza艂 uwijaj膮c膮 si臋 przed nimi Robyn, zaj臋t膮 wieczornym przegl膮dem trapi膮cych cz艂onk贸w ekspedycji dolegliwo艣ci.

Siedzia艂a na chwiejnym stoliku biwakowym, lecz gdy Camacho podszed艂 bli偶ej, wsta艂a i pochyli艂a si臋 nad stop膮 jednego z tragarzy, kt贸remu siekiera niemal odr膮ba艂a du偶y palec.

Portugalczyk zatrzyma艂 si臋 gwa艂townie i patrz膮c na ni膮 poczu艂, 偶e zasycha mu w gard臋. Gdy tylko wyp艂yn臋li z Quelimane, kobieta zacz臋艂a ubiera膰 si臋 w m臋skie bryczesy. Camacho uzna艂 je za bardziej prowokuj膮ce ni偶 naga sk贸ra. Pierwszy raz widzia艂 tak ubran膮 bia艂膮 kobiet臋 i ledwo m贸g艂 oderwa膰 od niej oczy. Kiedy tylko by艂a w pobli偶u, obserwowa艂 j膮 ukradkiem, czekaj膮c chciwie na moment, kiedy pochyli si臋 albo zegnie, a sk贸ra bryczes贸w tak jak teraz napnie si臋 na jej po艣ladkach. Trwa艂o to jednak zbyt kr贸tko, gdy偶 kobieta wyprostowa艂a si臋 i zacz臋艂a m贸wi膰 co艣 do ma艂ej czarnej dziewczynki, kt贸r膮 traktowa艂a bardziej jak towarzyszk臋 ni偶 niewolnic臋.

Camacho opar艂 si臋 o pie艅 jednego z drzew umsivu i patrzy艂 na ni膮 swymi czarnymi, b艂yszcz膮cymi z podniecenia oczami. Starannie ocenia艂 mo偶liwe konsekwencje tego, o czym marzy艂 ka偶dej nocy od wyp艂yni臋cia z Quelimane. Wyobra偶a艂 sobie wszystkie szczeg贸艂y i spojrzenia, ka偶de s艂owo, gest i ka偶de westchnienie albo krzyk.

Teraz nie wydawa艂o si臋 to tak niemo偶liwe jak na pocz膮tku. By艂a oczywi艣cie Angielk膮, c贸rk膮 s艂ynnego, wierz膮cego w Boga cz艂owieka i oba te fakty powinny skutecznie utrudni膰 realizacj臋 tego, co zamierza艂. Jednak Camacho posiada艂 przebieg艂y instynkt oceniania kobiet i dostrzeg艂 zmys艂owo艣膰 w jej oczach i w mi臋kkich, pe艂nych wargach oraz zwierz臋c膮 niemal gibko艣膰 cia艂a. Camacho poruszy艂 si臋 niespokojnie. Wepchn膮艂 r臋ce w kieszenie, masuj膮c i szczypi膮c si臋 delikatnie.

Wiedzia艂 doskonale, 偶e jest wspania艂ym okazem m臋sko艣ci — te grube k臋dziory czarnych w艂os贸w, cyga艅ska przenikliwo艣膰 oczu, zniewalaj膮cy u艣miech i pot臋偶ne, dobrze zbudowane cia艂o. By艂 atrakcyjny, mo偶e nawet w nieodparty spos贸b, gdy偶 wiele razy dostrzega艂 dziwne, taksuj膮ce spojrzenia kobiet. Jego domieszka murzy艅skiej krwi cz臋sto wzbudza艂a podniecenie u bia艂ych niewiast,

175

chc膮cych spr贸bowa膰 zakazanego owocu, a w tej kobiecie Camacho wyczuwa艂 buntownicz膮 pogard臋 dla spo艂ecznych zasad. Szansa istnieje, uzna艂, wprawdzie niewielka, ale lepsza okazja ni偶 teraz mog艂a si臋 szybko nie powt贸rzy膰. Zimny, sztywny Anglik mia艂 wr贸ci膰 do obozu najwcze艣niej za godzin臋, a jego siostra zako艅czy艂a ju偶 badanie ma艂ej grupki chorych tragarzy. S艂u偶膮cy przyni贸s艂 kocio艂ek z wrz膮c膮 wod膮 do jej namiotu i Robyn zaci膮gn臋艂a suwak.

Camacho obserwowa艂 ten rytua艂 ka偶dego wieczora. Kiedy艣 olejna lampa rzuci艂a jej cie艅 na p艂贸tno namiotu, a on patrzy艂, jak kobieta zdejmuje swoje hipnotyzuj膮ce bryczesy i myje si臋 u偶ywaj膮c g膮bki — Camacho zadr偶a艂 lekko na to wspomnienie i oderwa艂 si臋 od pnia drzewa.

Robyn wla艂a wod臋 z kocio艂ka do emaliowanej balii. Lubi艂a, kiedy sk贸ra czerwienia艂a jej od gor膮ca i stawa艂a si臋 b艂yszcz膮co czysta. Zacz臋艂a odpina膰 guziki flanelowej koszuli, wzdychaj膮c z przyjemnym znu偶eniem, kiedy co艣 zaszura艂o przy wej艣ciu do namiotu.

— Kto tam?! — zawo艂a艂a ostro i na d藕wi臋k niskiego g艂osu poczu艂a lekkie uk艂ucie zaniepokojenia. — Czego pan chce?

— Musz臋 porozmawia膰, pani — odpar艂 Camacho konspiracyjnym szeptem.

— Nie teraz, jestem zaj臋ta.

Ten m臋偶czyzna napawa艂 j膮 odraz膮, lecz z drugiej strony fascynowa艂 j膮 r贸wnie偶. Kilka razy z艂apa艂a si臋 na tym, 偶e patrzy na niego — tak jak patrzy艂aby na pi臋knego, lecz niebezpiecznego owada. Zdenerwowa艂o j膮, 偶e to zauwa偶y艂, i mia艂a niejasne przeczucie, 偶e takiemu m臋偶czy藕nie lepiej jest nie okazywa膰 najmniejszego nawet zainteresowania.

— Prosz臋 przyj艣膰 jutro. — Nagle dotar艂o do niej, 偶e Zougi nie ma w obozie, a Jubie pozwoli艂a zaj膮膰 si臋 swoimi sprawami.

— Nie mog臋 czeka膰. Jestem chory.

To by艂a jedyna pro艣ba, kt贸rej nie mog艂a odm贸wi膰.

— Ach, dobrze. Prosz臋 poczeka膰! — zawo艂a艂a i zapi臋艂a koszul臋, a potem, by膰 mo偶e po to, 偶eby odwlec nieco nadci膮gaj膮cy moment, odwr贸ci艂a si臋 ku swoim narz臋dziom le偶膮cym na stoliku, kt贸ry przyniesiono da namiotu. Poczu艂a si臋 pewniej, kiedy dotkn臋艂a ich i poprzestawia艂a buteleczki oraz s艂oiki z lekami.

— Prosz臋 wej艣膰! — zawo艂a艂a w ko艅cu i odsun臋艂a suwak namiotu. Camacho schyli艂 si臋 wchodz膮c do 艣rodka i po raz pierwszy Robyn zda艂a sobie

spraw臋, jak jest wysoki. Wype艂nia艂 sob膮 niemal ca艂膮 przestrze艅 namiotu, o艣wietlaj膮c j膮 swoim szerokim u艣miechem. Mia艂 zaskakuj膮co bia艂e i r贸wne z臋by. Znowu z艂apa艂a si臋 na tym, 偶e patrzy na niego jak kurczak na ta艅cz膮c膮 kobr臋. Z ciemnymi faluj膮cymi w艂osami i przymru偶onymi oczami Camacho by艂 uosobieniem pi臋kna.

— Co panu dolega? — spyta艂a, pr贸buj膮c przybra膰 szorstki, zawodowy ton.

— Poka偶臋 pani.

— Dobrze — skin臋艂a g艂ow膮, a on rozpi膮艂 koszul臋. Sk贸ra Camacho b艂yszcza艂a niczym wilgotny marmur, lecz mia艂a kolor ciemnooliwkowy, a w艂osy porastaj膮ce tors skr臋ca艂y si臋 w sztywne zwoje. Brzuch wymodelowany by艂 jak u charta, a talia w膮ska, niemal dziewcz臋ca. Przebieg艂a oczami po jego ciele, ca艂kiem

176

pewna, 偶e dokonuje typowo lekarskich ogl臋dzin, lecz trudno by艂o zaprzeczy膰 faktowi, 偶e Camacho to niezwyk艂y okaz.

— Gdzie boli? — spyta艂a, a on jednym ruchem rozpi膮艂 i zsun膮艂 lekkie, p艂贸cienne spodnie, pod kt贸rymi nie nosi艂 bielizny.

— Gdzie? — spyta艂a ponownie i zda艂a sobie spraw臋, 偶e jej g艂os za艂amuje si臋 i nie mo偶e doko艅czy膰 pytania, gdy偶 nagle zrozumia艂a, i偶 pad艂a ofiar膮 przemy艣lnego podst臋pu.

— Czy to tutaj boli? — G艂os Robyn przeszed艂 w ochryp艂y szept.

— Tak — wymamrota艂 Camacho w odpowiedzi i drgn膮艂 lekko. — Mo偶e znajdzie si臋 na to jaka艣 rada. — Post膮pi艂 krok w jej stron臋.

— Ale偶 oczywi艣cie — odpar艂a mi臋kko, a jej d艂o艅 opad艂a na stolik z narz臋dziami. Przez moment poczu艂a prawdziwy 偶al, gdy偶 mia艂a do czynienia z naprawd臋 wyj膮tkowym dzie艂em natury, lecz zaraz odetchn臋艂a z ulg膮, bo jej d艂o艅 trafi艂a na strzykawk臋, a nie na jeden z ostrych jak brzytwa skalpeli, kt贸re pr贸bowa艂a znale藕膰.

Gdy Camacho ujrza艂 w r臋kach Robyn strzykawk臋, poj膮艂, co si臋 dzieje i przera偶enie wykrzywi艂o jego smag艂膮, przystojn膮 twarz. Sparali偶owany strachem, pr贸bowa艂 wyrwa膰 z d艂oni Robyn strzykawk臋, lecz l臋k spowolni艂 jego ruchy.

Wrzasn膮艂 jak ma艂a dziewczynka, gdy ig艂a wbi艂a si臋 w jego cia艂o, i krzycza艂 dalej, obracaj膮c si臋 w jednym miejscu, jakby jego stopa zosta艂a przybita do ziemi. Teraz trzyma艂 si臋 oboma r臋kami za krocze, a Robyn obserwowa艂a go z ch艂odnym zainteresowaniem.

Gdy unios艂a strzykawk臋, Camacho podci膮gn膮艂 spodnie i wyj膮c przera藕liwie obr贸ci艂 si臋, tylko po to, by r膮bn膮膰 g艂ow膮 w drewniany s艂up namiotu. Uderzenie oszo艂omi艂o go na chwil臋, a potem znikn膮艂. Cia艂em Robyn wstrz膮sa艂y dreszcze, lecz ogarn臋艂o j膮 r贸wnie偶 dziwne uniesienie. By艂o to niezwyk艂e i pouczaj膮ce do艣wiadczenie. Musia艂a jednak u偶y膰 specjalnego kodu, 偶eby opisa膰 je w swoim dzienniku.

Od tego wieczora Portugalczyk trzyma艂 si臋 z dala od Robyn, a ona doznawa艂a ulgi, nie czuj膮c na sobie jego lubie偶nych spojrze艅. Zastanawia艂a si臋, czy powiedzie膰 Zoudze o tym, co si臋 wydarzy艂o, lecz uzna艂a, 偶e temat by艂 zbyt kr臋puj膮cy. Poza tym obawia艂a si臋 gwa艂townej reakcji brata, podejrzewa艂a bowiem, 偶e pod ch艂odnym i pe艂nym rezerwy pancerzem cynizmu kry艂y si臋 tajemnicze pasje i mroczne uczucia. Byli w ko艅cu rodze艅stwem i mieli podobne cechy charakteru.

Poza tym obawia艂a si臋, 偶e jak zap臋dzony w r贸g dziki zwierz, Portugalczyk mo偶e by膰 gro藕nym rywalem nawet dla tak do艣wiadczonego 偶o艂nierza jak Zouga i w razie konfrontacji obu m臋偶czyzn brat znalaz艂by si臋 w powa偶nym niebezpiecze艅stwie. 艢wiadomo艣膰, 偶e sama poradzi艂a sobie skutecznie z Camacho, podnosi艂a j膮 na duchu. Nie b臋dzie ju偶 sprawia艂 偶adnych k艂opot贸w, stwierdzi艂a ze spokojem i przesta艂a o nim my艣le膰, koncentruj膮c si臋 w zamian na urokach ostatnich kilku dni leniwej podr贸偶y w g贸r臋 rzeki, kt贸ra teraz zw臋偶a艂a si臋,

12 —Lotwkota

177

a gwa艂towny pr膮d powodowa艂, 偶e konw贸j porusza艂 si臋 jeszcze wolniej. Pejza偶 za burt膮 zmienia艂 si臋 bez przerwy. Siedz膮c pod parasolem z Zoug膮 szkicuj膮cym lub pisz膮cym co艣 w swoim notesie, Robyn mog艂a zwraca膰 uwag臋 brata na nowe ptaki, drzewa i zwierz臋ta oraz korzysta膰 z jego zaczerpni臋tej zapewne g艂贸wnie z ksi膮偶ek, lecz wci膮偶 poszerzaj膮cej si臋 wiedzy.

Wzg贸rza skarpy ros艂y szeregami grzebieni, tak dwuwymiarowe, 偶e zdawa艂y si臋 wyci臋te z cienkich arkuszy jakiego艣 opalizuj膮cego materia艂u, pozwalaj膮cego kolorom wschodz膮cego s艂o艅ca prze艣witywa膰 przez nie dziwnym blaskiem. Gdy s艂o艅ce podnios艂o si臋 wy偶ej, barwy rozmy艂y si臋 w eteryczny, bia艂awy b艂臋kit i znikn臋艂y w piek膮cym upale po艂udnia, by pojawi膰 si臋 znowu kilka godzin p贸藕niej w zupe艂nie nowej palecie — bladej czerwieni r贸偶, dojrza艂ych 艣liwek, delikatnych moreli.

Na tle wzg贸rz wida膰 by艂o teraz lasy, kt贸re bieg艂y w膮skim pasem wzd艂u偶 brzeg贸w rzeki. Wysokie galerie drzew, z rozpostartymi g贸rnymi konarami, na kt贸rych baraszkowa艂y grupy 偶贸艂tobr膮zowych i zielonych ma艂p. Pnie tych drzew pokrywa艂y wielokolorowe liszaje, siarkowe 偶贸艂cienie, spalone pomara艅cze, b艂臋kity i zielenie letniego morza. Spl膮tane sznury lian, kt贸re Robyn b臋d膮c dzieckiem nazywa艂a „ma艂pimi sznurami", zwisa艂y z g贸rnych ga艂臋zi, by dotkn膮膰 powierzchni wody lub znikn膮膰 w g臋stej, ciemnej zieleni poszycia.

W tle tego w膮skiego pasa ro艣linno艣ci pojawia艂 si臋 czasem inny rosn膮cy na bardziej suchym gruncie las i Robyn, czuj膮c ostre uk艂ucie nostalgii, wiod艂a wzrokiem za niezgrabnym, opas艂ym baobabem z jego skarla艂ymi nagimi ga艂臋ziami przykrywaj膮cymi olbrzymi, napuchni臋ty pie艅. Afryka艅skie legendy, kt贸re tak cz臋sto opowiada艂a jej matka, wyja艣nia艂y, 偶e to Nkulu-kulu, Ten Wielki, zasadzi艂 baobab odwrotn膮 stron膮, korzeniami do g贸ry.

Na konarach niemal ka偶dego baobabu znajdowa艂o si臋 gniazdo jednego z du偶ych drapie偶nych ptak贸w. By艂a to w艂ochata pl膮tanina wysuszonych ga艂膮zek i patyk贸w przypominaj膮ca zawieszony w powietrzu snopek siana. Ptaki cz臋sto by艂y przy gnie藕dzie, siedz膮c na ga艂臋zi i obserwuj膮c otoczenie z typowym dla siebie drapie偶nym spokojem lub zataczaj膮c w powietrzu szerokie kr臋gi. Czasem porusza艂y leniwie rozpostartymi skrzyd艂ami, wyczuwaj膮c pr膮dy powietrzne sztywnymi czubkami pi贸r, niczym pianista dotykaj膮cy koniuszkami palc贸w klawiszy z ko艣ci s艂oniowej.

Na tym odcinku rzeki prawie nie by艂o zwierzyny, a pojedyncze antylopy szybko kry艂y si臋 w g臋stwinie, gdy tylko spostrzeg艂y nadci膮gaj膮cy konw贸j, ledwie na mgnienie oka ukazuj膮c wysokie, skr臋cone rogi kudu albo bia艂y, mechaty ogon ritboka.

Zwierzyny przy rzece by艂o niewiele, zosta艂a przetrzebiona, je艣li nie przez samych Portugalczyk贸w, to przez ich uzbrojonych s艂u偶膮cych, poluj膮cych tutaj od niemal dwustu lat.

Kiedy Zouga spyta艂 Camacho: — Czy w tej okolicy mo偶na spotka膰 s艂onie? — Portugalczyk b艂ysn膮艂 u艣miechem i zapewni艂: — Je艣li jakiego艣 znajd臋, to go zaabij臋.

178

Odpowiedzi takiej udzieli艂by zapewne prawie ka偶dy podr贸偶nik przemierzaj膮cy ten zat艂oczony, pozbawiony zwierzyny szlak.

Camacho musia艂 ograniczy膰 si臋 do strzelania w rybie or艂y siedz膮ce w zwisaj膮cych nad wod膮 gniazdach. Te 艂adne ptaki mia艂y tak膮 sam膮 艣nie偶nobia艂膮 g艂ow臋, pier艣 i skrzyd艂a oraz ciemnobrunatne, miejscami l艣ni膮ce czerni膮 cia艂o jak s艂awny ameryka艅ski orze艂 艂ysy. Po ka偶dym celnym strzale Camacho rozlega艂 si臋 艣miech, a ptak potyka艂 si臋 niezdarnie o swoje nieproporcjonalnie d艂ugie skrzyd艂a i z kr贸lewsk膮 godno艣ci膮 spada艂 do zielcaej wody.

Po kilku dniach Portugalczyk przesta艂 utyka膰, zadana mu przez Robyn rana zagoi艂a si臋, a 艣miech Camacha odzyska艂 swoje d藕wi臋czne brzmienie. Zraniona m臋ska duma nie pozwoli艂a mu jednak zapomnie膰 o ca艂ym zdarzeniu. Jego po偶膮danie w u艂amku sekundy zmieni艂o si臋 w pal膮c膮 nienawi艣膰 i im d艂u偶ej j膮 piel臋gnowa艂, tym wi臋ksze by艂o jego pragnienie zemsty.

Te osobiste porachunki musia艂y jednak poczeka膰. Mia艂 przed sob膮 znacznie powa偶niejsze zadanie. To, kt贸re jego wuj, gubernator Quelimane, pok艂adaj膮c w nim wielkie nadzieje, kaza艂 mu wykona膰 — a gniew wuja w wypadku niepowodzenia by艂by straszny. W gr臋 wchodzi艂a fortuna rodziny, a tak偶e jej honor, chocia偶 ten ostatnimi czasy straci艂 wiele ze swego blasku. Od kiedy Portugalia zosta艂a zmuszona do podpisania Traktatu Brukselskiego, sytuacja finansowa rodziny r贸wnie偶 zmieni艂a si臋 na niekorzy艣膰. Resztki fortuny nale偶a艂o jednak chroni膰. Z艂oto jest cenniejsze ni偶 honor, o kt贸ry trzeba dba膰 tylko wtedy, gdy troska ta przynosi zyski — takie mog艂oby by膰 rodzinne motto. ^

Z w艂a艣ciw膮 sobie przenikliwo艣ci膮 wuj wyczu艂 zagro偶enie, jakie ekspedycja Anglik贸w stanowi艂a dla jego interes贸w. Dowodzi艂 ni膮 przecie偶 syn znanego awanturnika, gotowy, jak si臋 mo偶na by艂o spodziewa膰, powi臋kszy膰 zniszczenia dokonane przez ojca. Poza tym nikt nie zna艂 prawdziwych cel贸w wyprawy.

Zapewnienie majora Ballantyne'a, 偶e pr贸buje jedynie odnale藕膰 swego zaginionego ojca, nale偶a艂o oczywi艣cie uzna膰 za kompletnie absurdalne. Brzmia艂o bowiem zbyt prosto i szczerze, a cechy te, jak wiadomo, nie s膮 w艂a艣ciwe Anglikom. Ta pot臋偶na wyprawa musia艂a kosztowa膰 wiele tysi臋cy brytyjskich funt贸w, olbrzymi膮 sum臋 pieni臋dzy, niemo偶liw膮 do zdobycia dla m艂odego oficera armii czy rodziny misjonarza, kt贸rego daremne wysi艂ki pokonania Zambezi zako艅czy艂y si臋 nies艂aw膮 i o艣mieszeniem. Ten chory starzec musia艂 sczezn膮膰 wiele lat wcze艣niej w dzikich ost臋pach afryka艅skiej d偶ungli.

Nie, musia艂 istnie膰 jaki艣 inny motyw tych skomplikowanych dzia艂a艅 — i gubernator chcia艂 go pozna膰.

Prawdopodobne by艂o r贸wnie偶, 偶e brytyjski oficer prowadzi tajny rekonesans na polecenie swego aroganckiego rz膮du. Kto wie, jakie oburzaj膮ce plany mogli mie膰 Anglicy w stosunku do suwerennego terytorium wspania艂ego portugalskiego imperium? Chciwo艣膰 tego bezczelnego narodu sklepikarzy i kupc贸w napawa艂a odraz膮. Gubernator nie ufa艂 im, pomimo tradycyjnej przyja藕ni z Portugali膮.

Z drugiej strony, ekspedycja rzeczywi艣cie mog艂a by膰 przedsi臋wzi臋ciem prywatnym, chocia偶 gubernator nawet na chwil臋 nie zapomina艂, i偶 prowadzi j膮

179

syn tego starego, obdarzonego czujnym okiem s臋pa m膮ciwody. Kto wie, na co natkn膮艂 si臋 stary diabe艂 w tej niezmierzonej dziczy, na g贸r臋 z艂ota lub srebra, czy legendarne zaginione miasto Monomatapa pe艂ne nienaruszonych skarb贸w. Wszystko by艂o mo偶liwe. S臋dziwy misjonarz zawiadomi艂by naturalnie syna

0 odkryciu. Je艣li gdzie艣 w g艂臋bi kontynentu sta艂a g贸ra ze z艂ota, to gubernator bardzo chcia艂 o tym wiedzie膰.

Camacho Pereira otrzyma艂 polecenie odci膮gania wyprawy od pewnych obszar贸w, by nie pozna艂a przypadkiem sekret贸w, o kt贸rych nie mieli poj臋cia nawet prze艂o偶eni gubernatora w Lizbonie.

Zadanie Camacho by艂o jasne: zniech臋ca膰 Anglika do obierania pewnych kierunk贸w podr贸偶y opisami niemo偶liwych do pokonania trudno艣ci, bagien, pasm g贸rskich, chor贸b, dzikich zwierz膮t i jeszcze dzikszych ludzi — a w zamian kierowa膰 jego uwag臋 na przyjazne plemiona i pe艂ne ko艣ci s艂oniowej kraje, le偶膮ce zupe艂nie gdzie indziej.

Gdyby to nie poskutkowa艂o — a major Ballantyne by艂 typowym krn膮brnym

1 aroganckim Anglikiem — wtedy Camacho mia艂 u偶y膰 wszelkich innych 艣rodk贸w perswazji. Zar贸wno gubernator, jak i jego bratanek doskonale rozumieli, co oznacza ten eufemizm.

Camacho zd膮偶y艂 ju偶 przekona膰 samego siebie, 偶e praktycznie nie ma innego sposobu wykonania powierzonego mu zadania. Poza granicami Tete nie istnia艂o 偶adne prawo, opr贸cz prawa no偶a, kt贸re zawsze rz膮dzi艂o 偶yciem Portugalczyka. Teraz rozkoszowa艂 si臋 t膮 my艣l膮. Nieskrywana pogarda Anglika pali艂a r贸wnie mocno jak rana zadana przez jego siostr臋.

Camacho wm贸wi艂 sobie, 偶e to z powodu jego domieszki murzy艅skiej krwi rodze艅stwo Ballantyne'贸w traktuje go z tak膮 wy偶szo艣ci膮. Na tym punkcie Camacho by艂 bardzo wra偶liwy, gdy偶 nawet w Tete, gdzie mieszane zwi膮zki nie wzbudza艂y ju偶 sensacji, Mulat贸w traktowano jak co艣 gorszego. Camacho z rado艣ci膮 my艣la艂 o czekaj膮cym go zadaniu, gdy偶 mia艂o ono nie tylko by膰 odwetem za doznan膮 obraz臋, lecz powinno przynie艣膰 tak偶e bogate 偶niwo, z kt贸rego nawet po podziale z wujem i innymi cz艂onkami rodziny zosta艂by dla Camacho niez艂y zysk.

Towary przewo偶one przez ekspedycj臋 byty wed艂ug Portugalczyka warte fortun臋. Camacho skorzysta艂 z pierwszej nadarzaj膮cej si臋 okazji, 偶eby potajemnie zbada膰 zawarto艣膰 znajduj膮cych si臋 na barce skrzy艅. By艂a tam bro艅 palna oraz cenne urz膮dzenia nawigacyjne, chronometry i sekstansy, by艂 r贸wnie偶 stalowy sejf polowy, kt贸rego Anglik strzeg艂 wyj膮tkowo pilnie. Tylko lito艣ciwy B贸g m贸g艂 wiedzie膰, ile z艂otych angielskich suweren贸w znajduje si臋 w 艣rodku, a je艣li On nie wiedzia艂, to tym bardziej nie艣wiadom by艂 dobry wuj gubernator, co czyni艂oby podzia艂 zysk贸w nieco bardziej korzystnym dla Camacho. Im d艂u偶ej o tym my艣la艂, tym niecierpliwiej oczekiwa艂 przybycia do Tete i wkroczenia na nie zbadane terytorium, kt贸re rozci膮ga艂o si臋 dalej.

Dla Robyn male艅kie miasteczko Tete sta艂o si臋 symbolem prawdziwego powrotu do Afryki, za kt贸r膮 t臋skni艂a tak mocno.

180

Cieszy艂a si臋 w duchu, 偶e Zouga, pod pretekstem, i偶 musi dogl膮da膰 wy艂adowywania barek, wymiga艂 si臋 od towarzyszenia siostrze.

— Znajd藕 to miejsce, Sissy, a jutro p贸jdziemy tam razem.

Przebra艂a si臋 z powrotem w sukni臋, gdy偶 Tete, chocia偶 ma艂e i prowincjonalne, by艂o jednak miasteczkiem cywilizowanym i nie nale偶a艂o bez potrzeby wprawia膰 w zak艂opotanie miejscowej ludno艣ci. Chocia偶 ci臋偶kie falbany sukni kr臋powa艂y jej ruchy, Robyn zapomnia艂a o nich szybko, gdy sz艂a jedyn膮, zakurzon膮 ulic膮 wioski, po kt贸rej musieli ostatni raz i艣膰 razem jej rodzice. Patrzy艂a na sklepiki

0 glinianych 艣cianach chaotycznie porozrzucane wzd艂u偶 brzegu rzeki.

Zatrzyma艂a si臋 przy jednym z duka i okaza艂o si臋, 偶e sklepikarz rozumie co艣 z tej mieszaniny suahili, angielskiego i nguni, kt贸r膮 si臋 pos艂ugiwa艂a, przynajmniej na tyle, 偶eby skierowa膰 Robyn do miejsca, gdzie ulica zamienia艂a si臋 w zwyk艂膮 艣cie偶k臋, znikaj膮c膮 nast臋pnie w akacjowym g膮szczu.

Las ucich艂 w 偶arze po艂udnia, nawet ptaki zamilk艂y i ten nastr贸j udzieli艂 si臋 Robyn, przygn臋biaj膮c j膮 i budz膮c odleg艂e wspomnienia.

Spostrzeg艂a b艂ysk bieli pomi臋dzy drzewami i zatrzyma艂a si臋, niepewna, czy znajdzie w sobie si艂y do konfrontacji z przesz艂o艣ci膮. Jak 偶ywy stan膮艂 jej przed oczami pewien listopadowy dzie艅, gdy sta艂a obok wuja Williama machaj膮c w stron臋 pasa偶erskiego pok艂adu odp艂ywaj膮cego statku, tak zap艂akana, 偶e nie mog艂a dostrzec przy zat艂oczonym relingu twarzy, kt贸rej szuka艂a, podczas gdy. dystans pomi臋dzy statkiem a red膮 powi臋ksza艂 si臋 jak przepa艣膰 mi臋dzy 偶yciem

1 艣mierci膮.

Robyn otrz膮sn臋艂a si臋 ze wspomnie艅 i ruszy艂a przed siebie. Pomi臋dzy drzewami natkn臋艂a si臋 na sze艣* grob贸w. Zdumiona tym widokiem przypomnia艂a sobie, 偶e wska藕nik 艣miertelno艣ci po艣r贸d cz艂onk贸w ekspedycji jej ojca do Kaborra-Bassa by艂 bardzo wysoki. Czterech m臋偶czyzn umar艂o na jakie艣 tropikalne choroby, jeden uton膮艂, a jeden pope艂ni艂 samob贸jstwo.

Niedaleko tych mogi艂 znajdowa艂 si臋 gr贸b, kt贸rego szuka艂a. Otacza艂 go kwadrat pobielonych kamieni rzecznych, a u wezg艂owia sta艂 betonowy krzy偶. W odr贸偶nieniu od innych grob贸w nie porasta艂a go trawa i chwasty, a krzy偶 oraz kamienie byty 艣wie偶o pomalowane. Sta艂 tam nawet tani wazon z niebieskiej porcelany z bukiecikiem lekko zwi臋d艂ych polnych kwiat贸w, kt贸rym Robyn przygl膮da艂a si臋 i zaskoczeniem.

Na betonowym krzy偶u wyryty by艂 wci膮偶 wyra藕ny napis:

艢wi臋tej pami臋ci

Helen

ukochana 偶ona Fullera Morrisa Ballantyne'a.

Urodzona 4 sierpnia 1814, zmar艂a na febr臋 16 grudnia 1852.

Niech stanie si臋 wola Bo偶a.

Robyn zamkn臋艂a oczy, pewna 偶e wybuchnie p艂aczem, lecz 艂zy zosta艂y wylane ju偶 dawno temu. Zamiast nich byty tylko wspomnienia, tak wyra藕ne jak utrwalone na fotograficznej kliszy.

181

Robyn poczu艂a zapach truskawek, kt贸re zbiera艂a w ogrodzie wuja Williama, by potem, wspi膮wszy si臋 na palce, w艂o偶y膰 jeden z dojrza艂ych czerwonych owoc贸w miedzy bia艂e z臋by matki, a potem zje艣膰 t臋 po艂贸wk臋, kt贸ra zosta艂a specjalnie dla niej. Przypomnia艂a sobie, jak zwini臋ta pod ko艂dr膮 s艂ucha艂a cichn膮cego g艂osu matki czytaj膮cej bajki na dobranoc; wspomina艂a lekcje przy kuchennym stole w zimie, pod roz艂o偶ystym wi膮zem w lecie, swoj膮 ch臋膰 do nauki i bycia grzeczn膮; pierwsz膮 przeja偶d偶k臋 na kucyku, r臋ce matki trzymaj膮ce ma艂膮 Robyn w siodle, gdy偶 jej kr贸tkie nogi nie si臋ga艂y strzemion. Pami臋ta艂a dotyk namydlonej g膮bki na swoich plecach i posta膰 pochylaj膮ca si臋 nad 偶elazn膮 wanienk膮. W uszach Robyn brzmia艂 d藕wi臋k 艣miechu matki i odg艂os jej p艂aczu, gdy 艂ka艂a noc膮 za cienk膮 艣ciank膮 ko艂o 艂贸偶ka. Potem nap艂yn臋艂o ostatnie wspomnienie — zapachu fio艂k贸w i lawendy, gdy przyciska艂a twarz do matczynej sukni.

— Dlaczego musisz jecha膰, mamo?

— Poniewa偶 tw贸j ojciec mnie potrzebuje.

Potworn膮 zazdro艣膰, z偶eraj膮c膮 wtedy Robyn na d藕wi臋k tych s艂贸w, spot臋gowa艂o poczucie zbli偶aj膮cej si臋 straty.

Robyn ukl臋kn臋艂a na mi臋kkiej 艂asze piasku ko艂o grobu i zacz臋艂a si臋 modli膰. Wspomnienia wr贸ci艂y z tak膮 si艂膮, 偶e t臋sknota za matk膮 niemal rozrywa艂a jej dusz臋.

Nie wiedzia艂a, jak d艂ugo kl臋cza艂a przy grobie, mia艂a wra偶enie, 偶e przez ca艂膮 wieczno艣膰, gdy nagle jaki艣 cie艅 pad艂 na ziemi臋 tu偶 przy niej i spojrza艂a w g贸r臋, wracaj膮c do tera藕niejszo艣ci z lekkim westchnieniem smutku i 偶alu.

Obok niej sta艂a kobieta z dzieckiem. Murzynka mia艂a sympatyczn膮, nawet 艂adn膮 twarz. Niem艂oda, trzydzie艣ci kilka lat zapewne, lecz wiek Afiykanki zawsze trudno by艂o oceni膰. Mia艂a na sobie ubranie w europejskim stylu, prawdopodobnie z drugiej r臋ki, gdy偶 by艂o tak sprane, 偶e oryginalny wz贸r prawie zupe艂nie ju偶 znikn膮艂. Suknia by艂a wykrochmalona i idealnie czysta.

Chocia偶 ch艂opiec mia艂 na sobie kr贸tk膮 sk贸rzan膮 sp贸dniczk臋 miejscowego plemienia Shangaan, wyra藕nie nie by艂 czystej krwi Afrykaninem. Nie m贸g艂 mie膰 wi臋cej ni偶 siedem lub osiem lat. Spod czupryny czarnosiwych lok贸w spogl膮da艂y jasne oczy, kt贸re wyda艂y si臋 Robin dziwnie znajome. Dziewczyna nie mog艂a oderwa膰 wzroku od murzy艅skiego ch艂opca.

W r臋kach trzyma艂 ma艂y bukiecik 偶贸艂tych kwiatk贸w akacji* i u艣miechn膮艂 si臋 nie艣mia艂o do Robyn, a potem spu艣ci艂 g艂ow臋 i zacz膮艂 przebiera膰 nogami wzniecaj膮c ob艂oki kurzu. Kobieta powiedzia艂a co艣 do niego i poci膮gn臋艂a ma艂ego za d艂o艅. Ch艂opiec podszed艂 z wahaniem do Robyn i poda艂 jej kwiaty.

— Dzi臋kuj臋 — powiedzia艂a automatycznie i podnios艂a bukiet do nosa. Kwiaty pachnia艂y delikatnie i s艂odko.

Murzynka podci膮gn臋艂a sp贸dnic臋, ukucn臋艂a przy grobie, wyj臋艂a zwi臋d艂e kwiatki i poda艂a niebieski wazonik ch艂opcu, kt贸ry pobieg艂 z nim w kierunku rzeki.

Kobieta wyrwa艂a zielone kie艂ki chwast贸w z kopca grobu, a potem starannie poprawi艂a pobielone kamienie. Robi艂a to z tak膮 wpraw膮, 偶e wida膰 by艂o wyra藕nie, i偶 w艂a艣nie ona sprawuje opiek臋 na grobem matki Robyn.

Obie kobiety spogl膮da艂y na siebie w przyjaznym milczeniu. Robyn u艣miech-

182

n臋艂a si臋 i skin臋艂a g艂ow膮 w podzi臋kowaniu. Dzieciak wr贸ci艂 biegn膮c truchtem, ub艂ocony do kolan, lecz dumny ze swej roli. Najwidoczniej wykonywa艂 to zadanie ju偶 wcze艣niej.

Kobieta wzi臋艂a wazonik z r膮k ch艂opca i postawi艂a go ostro偶nie na grobie, a potem oboje spojrzeli wyczekuj膮co na Robyn i obserwowali, jak wstawia kwiaty akacji do wody.

— Twoja matka? — spyta艂a Murzynka cicho i Robyn ze zdumieniem us艂ysza艂a d藕wi臋k angielskiej mowy.

— Tak — odpar艂a, pr贸buj膮c ukry膰 zaskoczenie. — Moja matka.

— Dobra pani.

— Zna艂a艣 j膮?

— Prosz臋?

Kobieta nie zna艂a ju偶 wi臋cej angielskich s艂贸w i rozmowa urwa艂a si臋, a偶 Robyn, przyzwyczajona do konwersacji z Jub膮, powiedzia艂a co艣 w matabele. Murzynka poja艣nia艂a z rado艣ci i odpowiedzia艂a szybko w j臋zyku, kt贸ry musia艂 pochodzi膰 z grupy Nguni, gdy偶 jego s艂ownictwo niewiele r贸偶ni艂o si臋 od tego, kt贸rym pos艂ugiwa艂a si臋 Robyn.

— Jeste艣 Matabele? — zapyta艂a Angielka.

— Jestem Angoni — odpowiedzia艂a pop臋dliwie kobieta, gdy偶 nawet mi臋dzy blisko spokrewnionymi plemionami Nguni panowa艂a rywalizacja i wrogo艣膰.

Jej szczep, Angoni, przed trzydziestu laty opu艣ci艂 rodzime tereny trawiastych wzg贸rz Zululandu i uda艂 si臋 na p贸艂noc, przekraczaj膮c rzek臋 Zambezi, wyja艣ni艂a kobieta w swoim rytmicznym, 艣piewnym dialekcie. Angoni podbili ziemie le偶膮ce wzd艂u偶 pomocnych brzeg贸w jeziora Marawi. To tam kobieta zosta艂a sprzedana jednemu z arabskich handlarzy niewolnik贸w i skuta 艂a艅cuchami znalaz艂a si臋 nad rzek膮 Shire.

Niezdoln膮 nad膮偶y膰 za karawan膮, os艂abion膮 przez g艂贸d, choroby i trudy d艂ugiej podr贸偶y, uwolniono j膮 z kajdan贸w i zostawiono na po偶arcie hienom na skraju niewolniczego szlaku. Tam znalaz艂 j膮 Fuller Ballantyne i zabra艂 do swojego ma艂ego obozu.

Kiedy dzi臋ki jego d艂ugotrwa艂ej terapii kobieta wyzdrowia艂a, misjonarz ochrzci艂 j膮, nadaj膮c imi臋 Sara.

— A wi臋c krytycy mojego ojca nie maj膮 racji — za艣mia艂a si臋 Robyn i powiedzia艂a po angielsku: — Dokona艂 wi臋cej ni偶 jednego nawr贸cenia.

Sara nie zrozumia艂a, lecz u艣miechn臋艂a si臋 z sympati膮. Zmierzcha艂o ju偶, gdy dwie kobiety wraz z p贸艂nagim ch艂opcem opu艣ci艂y ma艂y cmentarzyk i ruszy艂y z powrotem. Sara zacz臋艂a opowiada膰, jak Fuller sprezentowa艂 j膮 jako osobist膮 s艂u偶膮c膮 swojej 偶onie, kt贸ra przyby艂a do Tete na jego wezwanie razem z innymi cz艂onkami ekspedycji Kaborra-Bassa.

Zatrzymali si臋 w miejscu, gdzie 艣cie偶ka rozwidla艂a si臋, i po kr贸tkim wahaniu Sara eaprosi艂a Robyn do swojej wioski, kt贸ra znajdowa艂a si臋 bardzo niedaleko st膮d. Robyn spojrza艂a na s艂o艅ce i pokr臋ci艂a g艂ow膮, za godzin臋 mia艂o by膰 ciemno, a Zouga z pewno艣ci膮 przewr贸ci艂by ob贸z do g贸ry nogami, gdyby do tego czasu nie wr贸ci艂a.

183

Godziny sp臋dzone z m艂od膮 kobiet膮 i jej s艂odkim synkiem sprawi艂y Robyn wielk膮 przyjemno艣膰, wi臋c gdy ujrza艂a rozczarowanie na twarzy Sary, powiedzia艂a szybko:

— Teraz musz臋 ju偶 i艣膰, ale wr贸c臋 jutro o tej samej porze. Chcia艂abym, 偶eby艣 opowiedzia艂a mi wszystko, co wiesz o mojej matce i ojcu.

Sara pozwoli艂a ch艂opcu odprowadzi膰 Robyn do pierwszych zabudowa艅 wioski i po kilku krokach Robyn odruchowo wzi臋艂a go za r膮czk臋, a dzieciak szed艂 podskakuj膮c obok niej i 艣wiergota艂 co艣 rado艣nie. Robyn opu艣ci艂 smutny nastr贸j, zacz臋艂a 艣mia膰 si臋 i odpowiada膰 ch艂opcu 偶artobliwie.

Zanim dotarli do przedmie艣膰 Tete, obawy Robyn potwierdzi艂y si臋. Spotkali Zouge i sier偶anta Cheroota. Brat trzyma艂 w r臋kach karabin Sharpsa, a gdy zobaczy艂 Robyn, zawo艂a艂 gniewnie, lecz z ulg膮:

— Niech mnie diabli, Sissy, ale艣 nas wszystkich przestraszy艂a! Nie by艂o ci臋 przez pi臋膰 godzin.

Dzieciak patrzy艂 na Zouge szeroko rozwartymi oczami. Nigdy nie widzia艂 kogo艣 takiego jak ten wysoki, postawny m臋偶czyzna o w艂adczych ruchach i ostrym, rozkazuj膮cym g艂osie. To na pewno jaki艣 wielki w贸dz, pomy艣la艂 ch艂opiec i wy艣lizn膮艂 d艂o艅 z r臋ki Robyn, cofn膮艂 si臋 o dwa kroki, po czym pomkn膮艂 jak wr贸bel uciekaj膮cy przed ko艂uj膮cym jastrz臋biem.

Zouga odpr臋偶y艂 si臋 nieco, patrz膮c na biegn膮cego ch艂opca i cie艅 u艣miechu pojawi艂 si臋 na jego wargach.

— Przez chwil臋 my艣la艂em, 偶e znowu spotka艂a艣 jak膮艣 sierotk臋.

— Zouga, znalaz艂am gr贸b matki. — Robyn podbieg艂a do brata i chwyci艂a go za rami臋. — To tylko mil臋 st膮d.

Zouga przesta艂 si臋 u艣miecha膰 i spojrza艂 na wisz膮ce nad szczytami drzew akacjowych s艂o艅ce, przybieraj膮ce ju偶 czerwon膮, p艂omienn膮 barw臋.

— P贸jdziemy tam jutro — powiedzia艂. — Nie lubi臋 opuszcza膰 obozu po zmroku, zbyt wiele szakali czyha dooko艂a — dwunogich szakali. — Wzi膮艂 Robyn pod r臋k臋 i ruszy艂 z powrotem w kierunku wioski. — Wci膮偶 mamy olbrzymie trudno艣ci z zatrudnieniem tragarzy, chocia偶 gubernator w Quelimane zapewni艂 mnie, 偶e b臋dzie ich tu pod dostatkiem, a B贸g mi 艣wiadkiem, 偶e nie brakuje tutaj zdrowych i silnych m臋偶czyzn. Mimo to ten pysza艂kowaty wa艂ko艅 Pereira wynajduje przeszkody na ka偶dym kroku. — Broda, kt贸r膮 zapu艣ci艂 po zej艣ciu z Black Joke'a", bardzo postarza艂a Zouge. — M贸wi, 偶e tragarze nie najm膮 si臋, dop贸ki nie poznaj膮 kierunku i d艂ugo艣ci trwania safari.

— To wydaje si臋 logiczne — zgodzi艂a si臋 Robyn. — My艣l臋, 偶e nie d藕wiga艂abym jednej z tych wielkich pak, gdybym nie wiedzia艂a, dok膮d id臋.

— S膮dz臋, 偶e tu wcale nie chodzi o tragarzy — nie ma powodu, dla kt贸rego mieliby si臋 przejmowa膰 kierunkiem podr贸偶y. Oferuj臋 najwy偶sze stawki, a nie zg艂osi艂 si臋 nawet jeden cz艂owiek.

— O co wi臋c chodzi?

— Odk膮d opu艣cili艣my wybrze偶e, Pereira pr贸buje wyci膮gn膮膰 ze mnie r贸偶ne informacje. My艣l臋, 偶e to forma szanta偶u, 偶adnych tragarzy, dop贸ki nie zaczn臋 m贸wi膰.

184

— Wi臋c dlaczego tak oponujesz? — spyta艂a Robyn, a Zouga wzruszy艂 ramionami.

— Bo za bardzo nalega. To co艣 wi臋cej ni偶 zwyk艂a ciekawo艣膰, a instynkt m贸wi mi, 偶ebym nie powierza艂 Pereirze 偶adnych informacji, kt贸re nie s膮 mu niezb臋dnie potrzebne.

Szli w milczeniu, a偶 dotarli do zewn臋trznego ogrodzenia obozu. Zouga zbudowa艂 je na spos贸b wojskowy, z zewn臋trznym ostroko艂em z kolczastych ga艂臋zi akacji, hotentockim stra偶nikiem przy bramie i born膮 dla tragarzy oddzielon膮 od magazynu lini膮 namiot贸w.

— Wygl膮da to jak prawdziwy dom — pogratulowa艂a Robyn Zoudze i ruszy艂a w stron臋 swojego namiotu, gdy nagle nadbieg艂 Camacho Pereira.

— Ach! Majorze, czekam na pana z dobrymi wiadomo艣ciami.

— C贸偶 za przyjemna odmiana — mrukn膮艂 Zouga sucho.

— Znalaz艂em cz艂owieka, kt贸ry widzia艂 waszego ojca, nie dalej ni偶 osiem miesi臋cy temu.

Robyn odwr贸ci艂a si臋 b艂yskawicznie, r贸wnie podekscytowana jak Portugalczyk, i odezwa艂a si臋 do niego po raz pierwszy od czasu incydentu w namiocie.

— Gdzie on jest? Och, to wspania艂a wiadomo艣膰!

— Je艣li to prawda — podkre艣li艂 Zouga, z o wiele mniejszym entuzjazmem.

— Przyprowadz臋 tego cz艂owieka, cholernie szybko, zobaczy pan! — obieca艂 Camacho i pokrzykuj膮c co艣 po艣pieszy艂 w kierunku borny tragarzy.

Po dziesi臋ciu minutach wr贸ci艂, ci膮gn膮c za sob膮 chudego staruszka odzianego w strz臋py zwierz臋cych sk贸r i przewracaj膮cego w przera偶eniu oczami.

Gdy tylko Camacho go pu艣ci艂, stary cz艂owiek pad艂 na twarz przed Zoug膮 siedz膮cym na jednym z p艂贸ciennych biwakowych krzese艂 pod os艂on膮 jadalnego namiotu i zaczaj udziela膰 be艂kotliwych odpowiedzi na pytania wykrzykiwane przez Portugalczyka podniesionym g艂osem.

— Jakim dialektem m贸wi? — przerwa艂 im Zouga po kilku sekundach.

— Chichewa — odpar艂 Camacho. — 呕adnym innym.

Zouga spojrza艂 na Robyn, lecz ona pokr臋ci艂a g艂ow膮. Musieli polega膰 wy艂膮cznie na t艂umaczeniu Pereiry.

Wygl膮da艂o na to, 偶e starzec widzia艂 „Manali", cz艂owieka w czerwonej koszuli, w Zimi nad rzek膮 Lualaba. Manali obozowa艂 tam wesp贸艂 z tuzinem tragarzy, a stary cz艂owiek widzia艂 go na w艂asne oczy.

— Sk膮d wie, 偶e to by艂 m贸j ojciec? — spyta艂 Zouga.

Ka偶dy zna艂 Manaliego, wyja艣ni艂 starzec, by艂 on 偶yw膮 legend膮 na obszarach od wybrze偶a po „Chona langa", ziemi臋, gdzie zachodzi s艂o艅ce.

— Kiedy go widzia艂?

Jeden ksi臋偶yc przed nadej艣ciem ostatnich deszcz贸w, a wi臋c w pa藕dzierniku zesz艂ego roku, czyli tak jak m贸wi艂 Camacho, przed o艣mioma miesi膮cami.

' Zouga siedzia艂 zamy艣lony, lecz jego wzrok zdawa艂 si臋 przeszywa膰 na wylot nieszcz臋艣nika, kt贸ry przed nim kl臋cza艂. Starzec uderzy艂 nagle w 偶a艂osn膮 nut臋, a Camacho z twarz膮 pociemnia艂膮 od gniewu tr膮ci艂 go czubkiem buta w wystaj膮ce 偶ebra. Ten karc膮cy gest natychmiast uspokoi艂 staruszka.

185

— Co powiedzia艂? — zapyta艂a ostro Robyn.

— Przysi臋ga, 偶e m贸wi tylko prawd臋 — zapewni艂 Camacho, z wysi艂kiem przywo艂uj膮c sw贸j u艣miech.

— Co jeszcze wie o Manalim? — spyta艂 Zouga.

— Rozmawia艂 z tragarzami Manaliego, powiedzieli mu, 偶e wyruszaj膮 wzd艂u偶 rzeki Lualaba.

To mia艂o jaki艣 sens, pomy艣la艂 Zouga. Je艣li Fuller Ballantyne rzeczywi艣cie szuka艂 藕r贸d艂a rzeki Nil, to z pewno艣ci膮 tam by si臋 uda艂. Lualaba, o kt贸rej m贸wiono, 偶e p艂ynie prosto na p贸艂noc, mog艂a by膰 tym w艂a艣nie 藕r贸d艂em.

Camacho przepytywa艂 staruszka przez nast臋pne dziesi臋膰 minut i by艂by u偶y艂 bicza z hipopotamiej sk贸ry, 偶eby od艣wie偶y膰 jego pami臋膰, lecz Zouga powstrzyma艂 go zniecierpliwionym gestem. By艂o oczywiste, 偶e starzec nie wie ju偶 nic wi臋cej.

— Daj mu zw贸j merkani i khete paciork贸w — i pu艣膰 go wolno — nakaza艂 Zouga, a stary cz艂owiek w 偶a艂osny spos贸b zacz膮艂 okazywa膰 swoj膮 wdzi臋czno艣膰.

Zouga i Robyn d艂u偶ej ni偶 zwykle siedzieli przy obozowym ognisku, podczas gdy dopala艂o si臋 ono powoli w spazmatycznych wystrza艂ach iskier, a pomruk sennych g艂os贸w dochodz膮cy z borny tragarzy zamiera艂 stopniowo.

— Je艣li ruszymy na pomoc — duma艂a Robyn obserwuj膮c twarz brata — wjedziemy do twierdzy handlu niewolnikami, od jeziora Marawi na p贸艂noc. Z tego obszaru, na kt贸ry nie zapu艣ci艂 si臋 nigdy 偶aden bia艂y, nawet Pater, musz膮 pochodzi膰 wszyscy niewolnicy sprzedawani na targach Zanzibaru i innych miast arabskich...

— A co z dowodami handlu na po艂udniu? — Zouga zerkn膮艂 na drug膮 stron臋 polanki, obserwuj膮c milcz膮c膮 sylwetk臋 Juby czekaj膮cej cierpliwie przy wej艣ciu do namiotu Robyn. — Ta dziewczynka jest 偶ywym dowodem na to, 偶e handel kwitnie teraz tak偶e na po艂udnie od Zambezi.

— Tak, ale wydaje si臋 niczym w por贸wnaniu z tym, co dzieje si臋 na pomocy.

— Handel na p贸艂nocy zosta艂 szczeg贸艂owo udokumentowany. Ojciec dotar艂 do Marawi i przeszed艂 na wybrze偶e szlakiem karawan niewolniczych ju偶 pi臋tna艣cie lat temu, a Bannerman w Zanzibarze napisa艂 tuzin raport贸w na temat tamtejszego rynku — zauwa偶y艂 Zouga, obracaj膮c w d艂oniach drogocenny kubek whisky z jego szybko topniej膮cego zapasu i wpatruj膮c si臋 w popi贸艂 ogniska. — Podczas gdy nikt nie wie nic na temat handlu z Monomatapa i Matabele na po艂udnie st膮d.

— Tak, zgadzam si臋 — przyzna艂a Robyn niech臋tnie. — Jednak ojciec, w swoich .Podr贸偶ach misjonarza", napisa艂, 偶e Lualaba jest 藕r贸d艂em Nilu i 偶e pewnego dnia udowodni to, pod膮偶aj膮c za ni膮 od jej pocz膮tku. Poza tym ojca widziano na p贸艂nocy.

— Czy aby naprawd臋? — spyta艂 Zouga mi臋kko.

— Ten stary cz艂owiek...

— ...k艂ama艂. Kto艣 kaza艂 mu to zrobi膰 i nie potrzebuj臋 zgadywa膰, 偶eby wiedzie膰 kto — doko艅czy艂 Zouga.

— Sk膮d wiesz, 偶e k艂ama艂? — spyta艂a ostro Robyn.

186

— Je艣li kto艣 mieszka wystarczaj膮co d艂ugo w Indiach, rozwija w sobie odpowiedni instynkt. — Zouga u艣miechn膮艂 si臋. — Poza tym po co ojciec mia艂by czeka膰 osiem lat, kt贸re min臋艂y od jego znikni臋cia, by zbada膰 rzek臋 Lualaba? Wyruszy艂by tam natychmiast — je艣li rzeczywi艣cie uda艂 si臋 na p贸艂noc.

— M贸j kochany bracie — rzek艂a Robyn uszczypliwie — czy偶by to legenda

0 Monomatapa sprawia艂a, 偶e z tak upart膮 determinacj膮 chcesz wyruszy膰 na po艂udnie? Czy b艂ysk w twoim oku to blask z艂ota?

— To powa偶ne pytanie — u艣miechn膮艂 si臋 Zouga ponownie. — Ale tym, co mnie naprawd臋 zastanawia, s膮 wysi艂ki naszego wielkiego przewodnika i badacza, Camacho Pereiry, by zniech臋ci膰 nas do wyruszenia na po艂udnie, a zamiast tego powie艣膰 ekspedycj臋 na p贸艂noc.

D艂ugo po tym, jak Robyn znikn臋艂a w swoim namiocie i zgasi艂a lampk臋, Zouga siedzia艂 przy ognisku, pieszcz膮c kubek z whisky i wpatruj膮c si臋 w gasn膮ce w臋gle. Kiedy podj膮艂 wreszcie dezyzj臋, wypi艂 ostatni 艂yk drogocennego z艂oto-br膮zowego p艂ynu i wsta艂 gwa艂townie. Potem ruszy艂 wzd艂u偶 ogrodzenia w kierunku namiotu Camacho Pereiry, kt贸ry sta艂 w najdalszym kra艅cu obozu.

W namiocie nawet o tak p贸藕nej porze pali艂a si臋 lampa, a gdy Zouga zawo艂a艂 Portugalczyka, przera偶ony pisk kobiecych g艂os贸w zosta艂 uciszony przez ciche warkni臋cie i chwil臋 p贸藕niej Camacho Pereira odchyli艂 brezentow膮 klap臋 rozgl膮daj膮c si臋 uwa偶nie.

Narzuci艂 sobie koc na ramiona, 偶eby okry膰 nago艣膰, lecz w jednej r臋ce trzyma艂 pistolet. Widok Zougi nieco go uspokoi艂.

— Zdecydowa艂em — rzek艂 Zouga szorstko — 偶e wyruszymy na p贸艂noc, wzd艂u偶 rzeki Shire do jeziora Marawi, a potem do rzeki Lualaba.

Portugalczyk u艣miechn膮艂 si臋, a jego twarz zaja艣nia艂a jak ksi臋偶yc w pe艂ni.

— To bardzo dobrze. Bardzo du偶o ko艣ci s艂oniowej, znajdziemy pa艅skiego ojca, zobaczy pan, znajdziemy go cholernie szybko.

Przed po艂udniem dnia nast臋pnego Camacho, wrzeszcz膮c ze wszystkich si艂

1 wymachuj膮c biczem, wprowadzi艂 do obozu stu silnych, zdrowych m臋偶czyzn.

— Znalaz艂em tragarzy — zawiadomi艂. — Du偶o tragarzy. Cholernie dobrze, co?

Chrze艣cijanka Sara czeka艂a ju偶 ko艂o grobu, kiedy Robyn wysz艂a 艣cie偶k膮 z akacjowego lasku.

Dzieciak spostrzeg艂 j膮 pierwszy. Wybieg艂 na powitanie, 艣miej膮c si臋 rado艣nie i Robyn ponownie uderzy艂o co艣 znajomego w jego twarzy. W ustach i oczach. Podobie艅stwo do kogo艣, kogo zna艂a, by艂o tak nieodparte, 偶e zamar艂a i wbi艂a w niego wzrok, lecz nie potrafi艂a uchwyci膰 wspomnienia. Ch艂opiec z艂apa艂 Robyn za r臋k臋 i poprowadzi艂 ku matce.

娄 Odbyli ma艂y rytua艂 zmieniania kwiat贸w nad grobie, a potem usiedli obok siebie na le偶膮cym na ziemi konarze akacji. W cieniu panowa艂 przyjemny ch艂贸d, a w ga艂臋ziach na g艂owami para ma艂ych ptak贸w polowa艂a na zielone g膮sienice. Ptaki mia艂y czarno-bia艂e grzbiety i skrzyd艂a, lecz ich brzuszki l艣ni艂y zaskakuj膮cym

187

liii:

odcieniem szkar艂atu przypominaj膮cym krew na torsie umieraj膮cego gladiatora. Rozmawiaj膮c z Sar膮, Robyn obserwowa艂a je z przyjemno艣ci膮.

Murzynka opowiada艂a Robyn o jej matce, jak dzielnie znosi艂a straszliwy upa艂 Kaborra-Bassa, kiedy czarne, 偶elazono艣ne ska艂y zamieni艂y prze艂om w rozgrzany piec.

— To by艂a z艂a pora — wyja艣ni艂a Sara. — Gor膮ca pora przed nadej艣ciem deszcz贸w. — Robyn pami臋ta艂a, 偶e w swojej relacji z wyprawy jej ojciec win臋 za niepowodzenie z艂o偶y艂 na karb op贸藕nie艅 spowodowanych przez jego podw艂adnych, starego Harknessa i komandora Ston臋'a, przez kt贸rych nie zd膮偶ono wyruszy膰 w porze ch艂odnej i musiano wej艣膰 na teren prze艂omu podczas morderczych upa艂贸w listopada.

— Potem nadesz艂y deszcze, a z nimi febra — ci膮gn臋艂a Sara. — By艂o bardzo 藕le. Biali ludzie bardzo szybko zachorowali. — By膰 mo偶e matka Robyn straci艂a odporno艣膰 na malari臋 podczas lat sp臋dzonych w Anglii w oczekiwaniu na wezwanie m臋偶a. — Nawet sam Manali zachorowa艂. To by艂 pierwszy raz, kiedy widzia艂am, 偶e mu co艣 dolega. Diab艂y siedzia艂y w nim przez wiele dni — to wyra偶enie doskonale opisywa艂o delirium malarycznej gor膮czki, pomy艣la艂a Robyn. — Nawet nie wiedzia艂, kiedy umar艂a twoja matka.

Zamilk艂y ponownie. Ch艂opiec, znudzony nie ko艅cz膮c膮 si臋 rozmow膮 dw贸ch kobiet, rzuci艂 kamieniem w ga艂臋zie akacji nad ich g艂owami. Dwa ptaszki b艂yskaj膮c swymi wspania艂ymi szkar艂atnymi brzuszkami odlecia艂y w kierunku rzeki i raz jeszcze Robyn przyjrza艂a si臋 ch艂opcu uwa偶nie. Mia艂a wra偶enie, 偶e zna jego twarz jak swoj膮 w艂asn膮.

— Moja matka? — spyta艂a, wci膮偶 patrz膮c na ch艂opca.

— Jej woda sta艂a si臋 czarna — odpar艂a prosto Sara.

Gor膮czka czarnej wody — Robyn poczu艂a jak na sk贸rze wyst臋puje jej g臋sia sk贸rka. Kiedy malaria przechodzi艂a w drug膮 faz臋, atakowa艂a nerki i zamienia艂a je w cienkie worki zakrzep艂ej czarnej krwi, gotowe rozerwa膰 si臋 przy najmniej-szym poruszeniu chorego. Gor膮czka czarnej wody, gdy mocz zamienia艂 si臋 w ciemn膮 krew koloru morwy i niewiele, bardzo niewiele ofiar odzyskiwa艂o kiedykolwiek zdrowie.

— By艂a silna — ci膮gn臋艂a Sara cicho. — Umar艂a jako ostatnia. — Odwr贸ci艂a g艂ow臋 w kierunku pozosta艂ych, opuszczonych grob贸w. Pozwijane str膮ki akacji grub膮 warstw膮 przykrywa艂y nie piel臋gnowane kopczyki. — Pochowali艣my j膮 tutaj, podczas gdy Manali nadal mocowa艂 si臋 z diab艂ami. Lecz p贸藕niej, kiedy m贸g艂 ju偶 chodzi膰, przyszed艂 tutaj ze swoj膮 ksi膮偶k膮 i odm贸wi艂 dla niej modlitw臋. Postawi艂 ten krzy偶 w艂asnymi r臋kami.

— A potem znowu odszed艂? — spyta艂a Robyn.

— Nie, by艂 bardzo chory i zaatakowa艂y go nowe diab艂y. P艂aka艂 z t臋sknoty za twoj膮 matk膮. — Robyn nie potrafi艂a wyobrazi膰 sobie p艂acz膮cego ojca. — M贸wi艂 cz臋sto o rzece, kt贸ra go zniszczy艂a.

Przez akacje prze艣witywa艂 szeroki pas zielonej wody i obie kobiety obr贸ci艂y g艂owy w tamt膮 stron臋.

— Znienawidzi艂 t臋 rzek臋, jakby by艂a 偶yj膮cym wrogiem, kt贸ry stan膮艂 na

188

drodze do spe艂nienia jego marze艅. Zachowywa艂 si臋 jak cz艂owiek niespe艂na rozumu, gdy偶 gor膮czka opuszcza艂a go i przychodzi艂a z powrotem. Czasem toczy艂 bitwy ze swoimi diab艂ami, wykrzykuj膮c wyzwania, jak wojownik wykonuj膮cy giya przed nieprzyjacielem. — Giya by艂o prowokuj膮cym ta艅cem, kt贸rym wojownik Nguni wabi艂 swojego przeciwnika. — Innym razem m贸wi艂 o maszynach, kt贸re pokonaj膮 jego wroga, o 艣cianach, kt贸re zbuduje nad wod膮, 偶eby przenios艂y jego ludzi i statki przez katarakty. — Sara urwa艂a. Jakie艣 wspomnienie wywo艂a艂o grymas na jej 艢licznej, ciemnej, okr膮g艂ej twarzy, a ch艂opiec wyczu艂 niepok贸j matki i podszed艂 do niej, kl臋kaj膮c na ziemi i k艂ad膮c swoj膮 ma艂膮 siwoczarn膮 g艂贸wk臋 na kolanach kobiety. Sara odruchowo pog艂aska艂a g臋st膮 czupryn臋.

Robyn prze偶y艂a szok, gdy nagle rozpozna艂a dziecko. Wyraz jej twarzy zmieni艂 si臋 tak gwa艂townie, 偶e Sara powiod艂a wzrokiem za spojrzeniem bia艂ej kobiety, uwa偶nie przyjrza艂a si臋 g艂贸wce na swoich kolanach, a potem znowu zerkn臋艂a na Robyn. 呕adne s艂owa nie musia艂y pada膰, pytanie zosta艂o zadane i odpowied藕 udzielona za pomoc膮 milcz膮cej wymiany spojrze艅. Sara przyci膮gn臋艂a ch艂opca do siebie ochronnym gestem.

— To by艂o dopiero po tym, jak twoja matka... — Sara zacz臋艂a wyja艣nia膰, a potem umilk艂a.

Robyn nie spuszcza艂a wzroku z ma艂ego ch艂opca. By艂 jak Zouga w tym wieku, ciemny, miniaturowy Zouga. Tylko kolor sk贸ry dziecka nie pozwoli艂 Robyn dostrzec tego wcze艣niej.

Wyci膮gn臋艂a r臋ce do ch艂opca, a on podszed艂 do niej bez wahania, z ufno艣ci膮. Robyn obj臋艂a go i poca艂owa艂a. Sk贸ra na policzku ch艂opca by艂a g艂adka i ciep艂a. Wierci艂 si臋 w jej obj臋ciach jak szczeniak, a Robyn poczu艂a g艂臋bok膮 mi艂o艣膰 do tego dziecka.

— By艂 bardzo chory — rzek艂a Sara mi臋kko — i samotny. Wszyscy umarli albo odeszli, a on by艂 tak smutny, 偶e ba艂am si臋 o jego 偶ycie.

Robyn pokiwa艂a ze zrozumieniem g艂ow膮.

— I kocha艂a艣 go?

— Nie pope艂nili艣my grzechu, gdy偶 on by艂 Bogiem — odpar艂a prosto.

— Nie — pomy艣la艂a Robyn czuj膮c wielk膮 ulg臋. — By艂 m臋偶czyzn膮, a ja, jego c贸rka, jestem kobiet膮.

W tej chwili poj臋艂a, 偶e ju偶 nigdy nie pomy艣li ze wstydem lub poczuciem winy o swoim ciele i drzemi膮cych w nim 偶膮dzach. U艣cisn臋艂a dziecko, dow贸d cz艂owiecze艅stwa swego ojca, a Sara u艣miechn臋艂a si臋 z ulg膮.

Po raz pierwszy w 偶yciu Robyn mog艂a stan膮膰 twarz膮 w twarz z faktem, 偶e kocha swojego ojca, i zrozumia艂a przymus, kt贸ry kaza艂 jej go odnale藕膰.

T臋ksnota za ojcem zosta艂a ca艂kowicie przyt艂oczona przez podziw i majestat jego legendy. Teraz wiedzia艂a, dlaczego jest tutaj, na brzegach tej wielkiej rzeki, na samym kra艅cu znanego 艣wiata. Nie przyby艂a tu znale藕膰 Fullera Ballantyne'a, lecz raczej pozna膰 jego prawdziw膮 natur臋.

— Gdzie on jest, Saro, gdzie jest m贸j ojciec? Gdzie mam go szuka膰?! — zawo艂a艂a w podnieceniu, lecz kobieta spu艣ci艂a wzrok.

— Nie wiem — wyszepta艂a. — Obudzi艂am si臋 kt贸rego艣 ranka i ju偶 go nie

189

by艂o. Nie wiem, gdzie jest, lecz b臋d臋 czeka艂a na niego, a偶 wr贸ci do mnie i mojego syna. — Spojrza艂a na Robyn. — Wr贸ci, prawda? — spyta艂a 偶a艂o艣nie. — Je艣li nie do mnie, to do dziecka?

— Tak — odpar艂a Robyn niepewnie. — Oczywi艣cie, 偶e wr贸ci.

Selekcja tragarzy trwa艂a do艣膰 d艂ugo i gdy Zouga klepni臋ciem w rami臋 zasygnalizowa艂 ju偶 sw贸j wyb贸r, m臋偶czyzn odes艂ano do namiotu Robyn, kt贸ra mia艂a ich zbada膰 i wykry膰 ewentualne u艂omno艣ci, mog膮ce uniemo偶liwi膰 im wykonywanie obowi膮zk贸w.

Potem przysz艂a pora na przydzielanie 艂adunk贸w.

Chocia偶 Zouga sprawdzi艂 ju偶 ka偶dy pakunek, upewniaj膮c si臋, czy waga 偶adnego z nich nie przekracza um贸wionych osiemdziesi臋ciu funt贸w, nowo przyj臋ci tragarze musieli by膰 艣wiadkami ponownego, publicznego wa偶enia 艂adunk贸w, a potem rozpocz臋艂y si臋 d艂ugie targi nad ci臋偶arem i kszta艂tem pak, kt贸re ka偶dy z nich mia艂 d藕wiga膰 na swoich plecach przez nast臋pne miesi膮ce, mo偶e nawet lata.

Chocia偶 Zouga ostro zabroni艂 Pereirze pomaga膰 tragarzom w wyborze 艂adunk贸w za pomoc膮 bicza i w dobrym humorze wszed艂 w atmosfer臋 targ贸w i negocjacji, w rzeczywisto艣ci korzysta艂 z tej okazji, 偶eby oceni膰 ducha swoich ludzi, wy艂owi膰 malkontent贸w, a tak偶e wyselekcjonowa膰 naturalnych przyw贸dc贸w, do kt贸rych pozostali instynktownie zwracali si臋 o rad臋.

Nast臋pnego dnia, planuj膮c porz膮dek marszu, Zouga wykorzysta艂 pozyskan膮 w ten spos贸b wiedz臋. Na pocz膮tek siedmiu najwi臋kszych awanturnik贸w otrzyma艂o po khete paciork贸w i bez dalszych wyja艣nie艅 zosta艂o wyprowadzonych z obozu. Potem Zouga wywo艂a艂 pi臋ciu najbystrzejszych i uczyni艂 ich kapitanami dwudziestoosobowych grup tragarzy.

Mieli by膰 odpowiedzialni za utrzymanie tempa marszu, niedopuszczanie do okradania 艂adunk贸w, rozbijanie i zwijanie obozu oraz rozdzia艂 racji 偶ywno艣ciowych. Mieli tak偶e pe艂ni膰 funkcj臋 rzecznik贸w poszczeg贸lnych oddzia艂贸w, zg艂aszaj膮cych skargi i przekazuj膮cych rozkazy Zougi.

Kiedy zamkni臋to list臋, znajdowa艂o si臋 na niej sto dwadzie艣cia sze艣膰 imion — w艂膮czaj膮c w to Hotentot贸w sier偶anta Cheroota, tragarzy zatrudnionych w Queli-mane, Camacho Pereir臋 i dw贸jk臋 dow贸dc贸w — Robyn oraz samego Zoug臋.

Niew艂a艣ciwie uformowana karawana by艂aby powolna i trudna do kierowania, a w wypadku ataku wroga szans臋 na obron臋 by艂yby znikome. Zouga du偶o my艣la艂 nad sposobami ochrony kolumny i wsp贸lnie z sier偶antem Cherootem wypili ostatnie 膰wier膰 butelki whisky, wymieniaj膮c do艣wiadczenia i planuj膮c szyk marszowy.

Zouga, z ma艂膮 grup膮 miejscowych przewodnik贸w i osobistych tragarzy, chcia艂 podr贸偶owa膰 osobno, rozpoznaj膮c teren oraz korzystaj膮c z okazji do polowania i poszukiwa艅. Na noc mia艂 do艂膮cza膰 do pozosta艂ych, lecz by艂 tak wyposa偶ony, 偶e m贸g艂 sp臋dzi膰 wiele dni z dala od karawany.

Camacho Pereira wraz z pi臋cioma Hotentotami mia艂 prowadzi膰 szpic臋

190

g艂贸wnej kolumny i nawet gdy Robyn upomnia艂a go lekko, Zouga nie widzia艂 nic zdro偶nego w tym, by Portugalczyk maszerowa艂 pod brytyjsk膮 flag膮.

— To angielska ekspedycja i b臋dziemy nie艣li flag臋 — rzek艂 Zouga sztywno.

— Rz膮d藕, Brytanio — za艣mia艂a si臋 Robyn lekcewa偶膮co, lecz Zouga pu艣ci艂 to mimo uszu i ci膮gn膮艂 opis szyku marszowego.

Grupy tragarzy mia艂y i艣膰 oddzielnie, lecz blisko siebie, a sier偶ant Cheroot wraz z pozosta艂ymi muszkieterami mia艂 tworzy膰 tyln膮 stra偶 kolumny.

System sygna艂贸w kontroluj膮cych ruchy karawany by艂 prosty, ustalone serie d藕wi臋k贸w tr膮bek mia艂y dawa膰 znaki „marsz", „sta膰", „zewrze膰 szyki" i „utworzy膰 kwadrat".

Przez cztery dni Zouga uczy艂 kolumn臋 wykonywania tych komend i chocia偶 prawdziwe zgranie mia艂o przyj艣膰 du偶o p贸藕niej, poczu艂 wreszcie, 偶e s膮 gotowi do drogi, o czym niezw艂ocznie poinformowa艂 siostr臋.

— A w jaki spos贸b przeprawimy si臋 przez rzek臋? — spyta艂a Robyn patrz膮c na pomocny brzeg.

Rzeka mia艂a p贸艂 mili szeroko艣ci, a ulewne deszcze z milion贸w mil kwadratowych afryka艅skiej ziemi sp艂yn臋艂y do niej wraz z dop艂ywami. Pr膮d by艂 wartki i silny. Je艣li mieli rusza膰 na p贸艂noc do rzeki Shire i jeziora Marawi, potrzebowali flotylli d艂ubanych kanoe i wielu dni, 偶eby przeprawi膰 si臋 na pomocny brzeg.

艁贸d藕 parowa „Helen" dawno odp艂yn臋艂a w d贸艂 rzeki, robi膮c dobre dwadzie艣cia w臋z艂贸w z pr膮dem, tak 偶e musia艂a by膰 ju偶 z powrotem w Que-limane.

— Wszystko zosta艂o przygotowane — odpar艂 Zouga i Robyn musia艂a si臋 tym zadowoli膰.

Ostatniego dnia Robyn posz艂a na cmentarz z Jub膮. Obie by艂y ob艂adowane prezentami. Nios艂y zwoje materia艂贸w i trzydziestopi臋ciofuntowy worek paciork贸w, z najbardziej poszukiwanego gatunku sam-sam.

O wi臋ksze uszczuplenie zapas贸w ekspedycji Robyn nie 艣mia艂a nawet prosi膰, nie chc膮c wzbudzi膰 nadmiernej ciekawo艣ci lub nawet gniewu Zougi.

Zastanawia艂a si臋, czy powiedzie膰 Zoudze o Sarze i dziecku, lecz podj臋艂a s艂uszn膮 decyzj臋, 偶eby zachowa膰 to w tajemnicy.

Gdyby Zouga dowiedzia艂 si臋, 偶e ma przyrodniego brata mieszanej krwi, jego reakcja mog艂aby by膰 bardzo gwa艂towna. Swoje opinie na temat ras i koloru sk贸ry Zouga wykszta艂ci艂 w twardej szkole indyjskiej armii i wiadomo艣膰 o tym, 偶e jego ojciec z艂ama艂 te 偶elazne prawa, by艂aby dla niego szokiem. Robyn wspomnia艂a jedynie, 偶e spotka艂a jedn膮 z dawnych s艂u偶膮cych ojca, kt贸ra od lat zajmuje si臋 grobem matki. Prezent musia艂 by膰 proporcjonalny do jej us艂ug.

Sara i ch艂opiec czekali przy grobie. Murzynka przyj臋艂a prezenty z wdzi臋cznym dygni臋ciem, trzymaj膮c d艂onie z艂o偶one na wysoko艣ci oczu.

— Wyruszamy jutro — wyja艣ni艂a Robyn, dostrzegaj膮c 偶al w spojrzeniu Sary.

191

— To wola Bo偶a — odpar艂a Murzynka i Robyn niemal us艂ysza艂a swego ojca m贸wi膮cego te s艂owa.

Juba i ch艂opiec zaj臋li si臋 wkr贸tce zbieraniem str膮k贸w spod rosn膮cego nie opodal drzewa kaffirowego i zacz臋li nanizywa膰 na nitk臋 艂adne czerwone ziarenka, ka偶de z czarnym oczkiem na ko艅cu, u偶ywane do robienia naszyjnik贸w i bransoletek. Oboje, ch艂opiec i dziewczynka, tworzyli radosn膮, wdzi臋czn膮 par臋, a ich 艣miech i przenikliwe, weso艂e g艂osy dociera艂y do siedz膮cych pod drzewem akacjowym, pogr膮偶onych w rozmowie kobiet.

Robyn i Sara zaprzyja藕ni艂y si臋 podczas kr贸tkiego okresu znajomo艣ci. Fuller Ballantyne napisa艂 w „Podr贸偶ach misjonarza", 偶e wola艂 towarzystwo czarnych ludzi od bia艂ych i wszystko zdawa艂o si臋 to potwierdza膰. Mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e znajdowa艂 si臋 w odwiecznym konflikcie ze swoj膮 ras膮. Kontakt z innymi bia艂ymi zdawa艂 si臋 przychodzi膰 mu z trudem i wyzwala艂 w nim najgorsze instynkty. Wi臋kszo艣膰 偶ycia sp臋dza艂 z czarnymi, zyskuj膮c ich zaufanie, podziw i zawieraj膮c trwa艂e przyja藕nie. Robyn poj臋艂a, 偶e zwi膮zek z Sar膮 by艂 naturaln膮 konsekwencj膮 tego porz膮dku rzeczy. Por贸wnuj膮c to z odczuciami swojego brata, wiedzia艂a, 偶e Zouga nigdy nie pozb臋dzie si臋 rasowych uprzedze艅. Czarny cz艂owiek m贸g艂by zdoby膰 jego sympati臋, a nawet szacunek, lecz przepa艣膰 by艂a zbyt g艂臋boka. Dla Zougi Murzyni mieli zawsze pozosta膰 „tymi lud藕mi" i Robyn s膮dzi艂a, 偶e pod tym wzgl臋dem brat nie zmieni si臋 ju偶 nigdy. Cho膰by mieszka艂 w Afryce przez nast臋pne pi臋膰dziesi膮t lat, nigdy nie nauczy艂by si臋 rozumie膰 tubylc贸w, podczas gdy ona, w ci膮gu zaledwie kilku tygodni, nawi膮za艂a prawdziwe przyja藕nie. Robyn zastanawia艂a si臋, czy podobnie jak ojciec b臋dzie kiedy艣 wola艂a towarzystwo czarnych ludzi. Teraz wydawa艂o si臋 to ma艂o prawdopodobne, ale odkry艂a, 偶e odziedziczy艂a po ojcu wiele cech.

Siedz膮ca obok niej Sara m贸wi艂a co艣, tak cicho i nie艣mia艂o, 偶e Robyn musia艂a z wysi艂kiem oderwa膰 si臋 od swoich my艣li i spyta膰:

— Co m贸wi艂a艣, Saro?

— Tw贸j ojciec, Manali, czy powiesz mu o ch艂opcu, kiedy go odnajdziecie?

— On nie wiedzia艂? — spyta艂a Robyn ze zdumiemiem, a Sara pokr臋ci艂a g艂ow膮.

— Dlaczego wi臋c nie pojecha艂a艣 z nim wtedy?

— Nie chcia艂 tego. Powiedzia艂, 偶e podr贸偶 b臋dzie zbyt ci臋偶ka, a on jest jak stary s艂o艅, kt贸ry nie lubi zbyt d艂ugo przebywa膰 ze swoimi samicami, lecz musi pod膮偶a膰 za wiatrem.

Camacho Pereira nachyla艂 si臋 nad ma艂ymi, 偶ylastymi tubylcami, odznaczaj膮c ich imiona na li艣cie uczestnik贸w wyprawy. Tego wieczora mia艂 na sobie obcis艂膮 kamizelk臋 ze sk贸ry kudu, ozdobion膮 kolorowymi ni膰mi i paciorkami, rozpi臋t膮 z przodu, 偶eby ukazywa艂a pot臋偶n膮, w艂ochat膮 pier艣 i p艂aski brzuch z rz臋dami mi臋艣ni, przypominaj膮cymi wzory na piasku oblewanej przez fale pla偶y.

— Karmimy ich za dobrze — powiedzia艂 Zoudze. — T艂usty czarnuch to leniwy czarnuch. — Zachichota艂, kiedy spostrzeg艂 wyraz twarzy Anglika, gdy偶

192

samo to s艂owo by艂o ju偶 powodem spor贸w. Zouga zabroni艂 Pereirze u偶ywa膰 go, szczeg贸lnie w obecno艣ci czarnych tragarzy, gdy偶 dla wielu z nich by艂o to jedyne angielskie s艂owo, jakie rozumieli. — Karmi膰 ma艂o, kopa膰 mocno i zaczynaj膮 pracowa膰 jak trzeba — ci膮gn膮艂 Camacho z upodobaniem.

Zouga zignorowa艂 te klejnoty my艣li filozoficznej. Wiele razy s艂ysza艂 ju偶 takie m膮dro艣ci. Odwr贸ci艂 si臋 ku kapitanom grup i patrzy艂, jak ko艅cz膮 wydawa膰 racje 偶ywno艣ciowe.

Dwaj z nich, z r臋kami oblepionymi po 艂okcie, si臋ga艂o do work贸w z m膮k膮 i wydawa艂o j膮 topniej膮cej kolejce. Ka偶dy tragarz wyci膮ga艂 swoj膮 po艂贸wk臋 kokosowej 艂upiny albo poobt艂ukiwan膮 emaliowan膮 misk臋, 偶eby dosta膰 porcj臋 zmielonego na 偶arnach czerwono-br膮zowego zbo偶a. Potem inny z kapitan贸w dok艂ada艂 im wypatroszon膮 i uw臋dzon膮 ryb臋, kt贸ra przypomina艂a szkockiego 艂ososia, lecz jej zapach bi艂 w nozdrza z si艂膮 boksera wagi ci臋偶kiej. Paso偶yty, larwy i tak dalej, wszystko to by艂o przysmakiem, za kt贸rym tragarze mieli t臋skni膰 po wyruszeniu w drog臋.

Pereira wyci膮gn膮艂 nagle z kolejki jednego z m臋偶czyzn i pacn膮艂 go r臋koje艣ci膮 bicza w ty艂 g艂owy.

— Przyszed艂 drugi raz, chcia艂 dok艂adk臋 — wyja艣ni艂 rado艣nie, pr贸buj膮c kopn膮膰 uciekaj膮cego tragarza w plecy. Gdyby trafi艂, m臋偶czyzna przewr贸ci艂by si臋, lecz wszyscy tragarze nauczyli si臋 ju偶 unika膰 fruwaj膮cych but贸w Camacho.

Zouga poczeka艂, a偶 ostatni m臋偶czyzna otrzyma swoj膮 porcj臋, a potem zawo艂a艂 do kapitan贸w:

— Indaba! Powiedzcie ludziom, indaba!

By艂o to wezwanie do narady i om贸wienia wa偶nych decyzji, wi臋c wszyscy ludzie zostawili swoje ogniska i nadbiegli po艣piesznie, podnieceni i zaciekawieni.

Zouga przespacerowa艂 si臋 wzd艂u偶 szereg贸w przej臋tych czarnych tragarzy, czekaj膮c, a偶 nadejdzie odpowiedni moment, by obwie艣ci膰 im nowin臋. Szybko wyczu艂 afryka艅skie zami艂owanie do dramatyzmu i teatralno艣ci. Wi臋kszo艣膰 z m臋偶czyzn rozumia艂a j臋zyk ngunu, kt贸rym Zouga pos艂ugiwa艂 si臋 teraz do艣膰 p艂ynnie, gdy偶 wielu z nich pochodzi艂o ze szczep贸w Shangaan i Angoni.

Rozpostar艂 r臋ce przed widowni膮, zatrzyma艂 si臋 na moment, a potem oznajmi艂 grzmi膮cym g艂osem:

— Kusasa isufari, jutro rozpoczyna si臋 marsz!

Rozleg艂 si臋 szmer podnieconych komentarzy, a potem jeden z kapitan贸w wyst膮pi艂 z pierwszego rz臋du.

— Phi? Phi? Gdzie? W kt贸r膮 stron臋?

Zouga opu艣ci艂 ramiona i pozwoli艂, by napi臋cie ros艂o przez kilka chwil, a potem wyrzuci艂 zaci艣ni臋t膮 pi臋艣膰 w kierunku b艂臋kitniej膮cych w oddali po艂udniowych wzg贸rz.

•— Laphaya! W tamt膮 stron臋!

Rykn臋li z entuzjazmem, tak samo zreszt膮 jak zrobiliby, gdyby Zouga wskaza艂 na pomoc czy zach贸d. Teraz byli ju偶 gotowi do drogi. Kierunek nie mia艂 znaczenia. Kapitanowie grup, indunowie, wykrzykiwali t艂umaczenie s艂贸w Zougi

13 — Lotsokoh

tym, kt贸rzy nie znali ngunu, i pocz膮tkowy ryk t艂umu przeszed艂 w gor膮czkowy pomruk komentarzy, lecz potem zamar艂 nagle i Zouga odwr贸ci艂 si臋 szybko.

Camacho Pereira stan膮艂 obok niego, z twarz膮 nabrzmia艂膮 i pociemnia艂膮 od gniewu. Po raz pierwszy us艂ysza艂, 偶e Zouga chce wyruszy膰 na po艂udnie, i zacz膮艂 wykrzykiwa膰 z tak膮 w艣ciek艂o艣ci膮, 偶e spomi臋dzy warg skapywa艂y mu kropelki 艣liny. U偶ywa艂 jednego z lokalnych dialekt贸w i m贸wi艂 tak szybko, 偶e Zouga rozumia艂 tylko pojedyncze s艂owa. Jednak ich sens by艂 jasny i dow贸dca ekspedycji ujrza艂 przera偶enie na twarzach siedz膮cych przed sob膮 m臋偶czyzn.

Camacho ostrzega艂 ich przed niebezpiecze艅stwami kryj膮cymi si臋 za wzg贸rzami na po艂udniu. Zouga us艂ysza艂 s艂owo „Monomatapa" i wiedzia艂, 偶e Pereira opowiada o straszliwych armiach legendarnego imperium, bezlitosnych legionach, kt贸rych ulubionym zaj臋ciem jest obcinanie m臋偶czyznom genitali贸w i zmuszanie ich, 偶eby je nast臋pnie zjedli. Paniczny l臋k malowa艂 si臋 na czarnych twarzach s艂uchaj膮cych, a Camacho m贸wi艂 dopiero przez kilka sekund, jeszcze minuta i nic nie zmusi karawany do wyruszenia, jeszcze dwie i wi臋kszo艣膰 tragarzy ucieknie z obozu, nim nadejdzie 艣wit.

Dyskusja z Portugalczykiem nic by nie da艂a, mog艂a jedynie przerodzi膰 si臋 w gorsz膮cy pojedynek na wrzaski, kt贸ry zebrani ludzie obejrzeliby z wielkim zainteresowaniem. Jedn膮 z rzeczy, kt贸rych nauczy艂 si臋 Zouga, by艂o to, 偶e Afrykanie, podobnie jak Hindusi, kt贸rych dobrze pozna艂 w Indiach, wielkim szacunkiem darz膮 zwyci臋zc臋 i podziwiaj膮 jego sukces. Nie zdo艂a艂by tego osi膮gn膮膰 wdaj膮c si臋 w niegodn膮 walk臋 na s艂owa, kt贸rych 偶aden z widz贸w nie m贸g艂by zrozumie膰.

— Pereira! — warkn膮艂 tonem, kt贸ry na moment wstrzyma艂 potok s艂贸w Portugalczyka. Zouga mia艂 owo szczeg贸lne angielskie poczucie fair play, kt贸re kaza艂o mu ostrzec przeciwnika przed atakiem. Gdy Camacho obr贸ci艂 si臋 w jego stron臋, Zouga skoczy艂 ku niemu dwoma lekkimi krokami i machn膮艂 mu przed oczami lew膮 d艂oni膮, zmuszaj膮c Pereir臋 do zas艂oni臋cia si臋 obiema r臋kami. W tej samej sekundzie trzasn膮艂 go pi臋艣ci膮 w brzuch, zaraz poni偶ej 偶eber, z si艂膮, kt贸ra zgi臋艂a Portugalczyka wp贸艂, sprawiaj膮c, 偶e jego oddech wyrwa艂 si臋 z otwartych ust w bolesnej eskplozji d藕wi臋ku, a r臋ka opad艂a, 偶eby ochroni膰 brzuch, zostawiaj膮c twarz ods艂oni臋t膮.

By艂 to kr贸tki, b艂yskawiczny cios z lewej r臋ki, kt贸ry trafi艂 Camacho precyzyjnie poni偶ej lewego ucha, w kraw臋d藕 szcz臋ki. Upierzony cylinder pofrun膮艂 w powietrze. Oczy Portugalczyka obr贸ci艂y si臋 do wn臋trza czaszki, ods艂aniaj膮c b艂yszcz膮ce dziko bia艂ka. Pod Camacho ugi臋艂y si臋 kolana. Pochyli艂 si臋 i nie czyni膮c nic, by z艂agodzi膰 upadek, run膮艂 twarz膮 w szar膮, piaszczyst膮 ziemi臋.

Cisza trwa艂a tylko sekund臋, a potem w艣r贸d widz贸w podni贸s艂 si臋 krzyk. Wi臋kszo艣膰 z tragarzy poczu艂a na w艂asnej sk贸rze uderzenia but贸w i bicza Camacho. Czarni m臋偶czy藕ni zacz臋li obejmowa膰 si臋 rado艣nie. Straclf wywo艂any przez kr贸tk膮 przemow臋 Pereiry znikn膮艂 zupe艂nie, ust臋puj膮c miejsca podziwowi dla szybko艣ci i efektu tych dw贸ch cios贸w. Wi臋kszo艣膰 z m臋偶czyzn nigdy nie widzia艂a, by kto艣 uderza艂 zaci艣ni臋t膮 pi臋艣ci膮, i ta nowa forma walki zaimponowa艂a im i wywo艂a艂a rado艣膰.

194

Zouga powoli odwr贸ci艂 si臋 plecami do nieruchomej postaci. Na jego twarzy nie wida膰 by艂o 艣ladu gniewu. U艣miecha艂 si臋 nawet lekko, gdy podszed艂 do pierwszego rz臋du ludzi i podni贸s艂 r臋k臋, 偶eby ich uciszy膰.

— Podr贸偶uj膮 z nami 偶o艂nierze — powiedzia艂 spokojnym, dono艣nym g艂osem — i widzieli艣cie, jak potrafi膮 strzela膰. — Dopilnowa艂, 偶eby wie艣ci

0 wzorowej umiej臋tno艣ci pos艂ugiwania si臋 broni膮 przez 偶o艂nierzy sier偶anta Cheroota roznios艂y si臋 woko艂o.

— Widzicie t臋 flag臋? — Dramatycznym gestem wskaza艂 d艂oni膮 niebiesko--czerwono-bia艂膮 flag臋 powiewaj膮c膮 nad g艂贸wnym namiotem na prowizorycznym maszcie. — 呕aden cz艂owiek, 偶aden w贸dz ani wojownik nie b臋dzie 艣mia艂...

— Zouga! — wrzasn臋艂a Robyn. S艂ysz膮c przera偶enie w jej g艂osie, Zouga zareagowa艂 b艂yskawicznie, uskakuj膮c w bok dwoma tanecznymi krokami i t艂um zawy艂 jedno s艂owo: „D偶ii!"

Jest to mro偶膮cy krew w 偶y艂ach okrzyk, gdy偶 za jego pomoc膮 afryka艅ski wojownik dodaje sobie lub towarzyszowi odwagi podczas walki na 艣mier膰 i 偶ycie.

Uderzenie Camacho wymierzone by艂o w nasad臋 plec贸w Zougi. Portugalczyk mia艂 wpraw臋 w walce na no偶e i nie wybra艂 bardziej kusz膮cego celu pomi臋dzy 艂opatkami, gdzie ostrze mo偶e ze艣lizn膮膰 si臋 po 偶ebrach. Celowa艂 w mi臋kki obszar powy偶ej nerek i nawet pomimo ostrze偶enia Robyn Zouga nie by艂 dostatecznie szybki. Czubek ostrza zawadzi艂 o jego biodro, rozcinaj膮c materia艂 bryczes贸w. Sk贸ra i cia艂o pod spodem rozdzieli艂y si臋 czysto i jasna krew pop艂yn臋艂a w d贸艂 po udzie.

— D偶ii! — Rozleg艂 si臋 g艂臋boki, d藕wi臋czny za艣piew widz贸w, gdy Camacho cofn膮艂 wyci膮gni臋t膮 praw膮 d艂o艅, tn膮c bokiem w brzuch Zougi. Dwadzie艣cia pi臋膰 centymetr贸w hartowanej stali ostrza b艂ysn臋艂o i zasycza艂o jak w艣ciek艂a kobra, a Zouga podrzuci艂 ramiona i wci膮gn膮艂 mi臋艣nie brzucha uskakuj膮c do tym. Ostrze zawadzi艂o o koszul臋, nie rani膮c jednak cia艂a.

— D偶ii! — Rozleg艂o si臋 ponownie, gdy Camacho zrobi艂 wypad. Jego twarz by艂a upstrzona purpurowymi i bia艂ymi plamami, a oczy zw臋偶one z w艣ciek艂o艣ci

1 b贸lu. Uchylaj膮c si臋 przed nadlatuj膮cym ostrzem, Zouga poczu艂 szczypanie otwieraj膮cej si臋 rany, a krew pop艂yn臋艂a g臋stszym strumieniem po jego nodze.

Zatrzyma艂 si臋 poza zasi臋giem no偶a, gdy偶 us艂ysza艂 szcz臋k odwodzonego kurka. K膮tem oka spostrzeg艂 sier偶anta Cheroota podnosz膮cego enfielda do oka i czekaj膮cego, a偶 Portugalczyk wystawi mu si臋 na cel.

— Nie! Nie strzelaj! — zawo艂a艂 Zouga z naciskiem. Nie chcia艂 dosta膰 kulki w brzuch, gdy偶 on i Camacho ta艅czyli teraz blisko siebie. — Nie strzela膰, sier偶ancie! — By艂 jeszcze jeden pow贸d, dla kt贸rego nie m贸g艂 pozwoli膰 Cherootowi na wmieszanie si臋 do walki. Setka ludzi ocenia艂a go teraz, ludzi, z kt贸rymi mia艂 maszerowa膰 i pracowa膰 przez nast臋pne miesi膮ce lub lata. Potrzebowa艂 ich szacunku.

— D偶ii! — za艣piewali widzowie, a Camacho sapa艂 z furii. Ponownie ostrze w jego prawej r臋ce zaszepta艂o jak skrzyd艂o jask贸艂ki w locie i tym razem Zouga zareagowa艂 zbyt nerwowo. Odsun膮艂 si臋 o p贸艂 tuzina krok贸w do ty艂u, a potem trac膮c r贸wnowag臋, przykl臋kn膮艂 na jedno kolano i opar艂 si臋 d艂oni膮 o ziemi臋, l^ecz

195

:i I" I

gdy Camacho rzuci艂 si臋 w jego stron臋, poderwa艂 si臋 na r贸wne nogi i wygi膮艂 biodra w bok, jak matador schodz膮cy z linii ataku nacieraj膮cego byka. W d艂oni, kt贸ra dotkn臋艂a ziemi, Zouga trzyma艂 gar艣膰 grubego szarego piasku.

Jego wzrok utkwiony by艂 w oczach Portugalczyka, to oczy, a nie ostrze no偶a mia艂y zasygnalizowa膰 intencje Camacho. Pobieg艂y w lewo, d艂o艅 zamarkowa艂a ruch w przeciwn膮 stron臋 i Zouga omin膮艂 ostrze. By艂 gotowy, kiedy Pereira ponowi艂 atak.

Stali naprzeciw siebie, przesuwaj膮c si臋 powoli po okr臋gu, a blady kurz wzbija艂 si臋 wok贸艂 ich st贸p. Camacho trzyma艂 n贸偶 nisko i porusza艂 nim delikatnie, jakby dyrygowa艂 wolnym fragmentem utworu muzycznego, lecz Zouga obserwuj膮c jego oczy spostrzeg艂 pierwsze b艂yski nerwowej niepewno艣ci.

Skoczy艂 w prz贸d, odbijaj膮c si臋 z prawej nogi.

— D偶ii! — rykn臋li widzowie i po raz pierwszy Camacho poda艂 ty艂y, odskakuj膮c i odwracaj膮c si臋 po艣piesznie, gdy Zouga zamarkowa艂 uderzenie w jego ods艂oni臋ty bok.

Jeszcze dwukrotnie Zouga spycha艂 go do ty艂u markowanymi ciosami, a偶 wystarczy艂 ju偶 tylko ruch tu艂owiem, 偶eby nerwy Camacho pu艣ci艂y. Widzowie 艣miali si臋 teraz, rado艣nie wykrzykuj膮c szyderstwa za ka偶dym razem, gdy Portugalczyk cofa艂 si臋 przed Zoug膮, a gniew, kt贸ry zarumieni艂 twarz Pereiry, ust膮pi艂 miejsca strachowi i w艣ciek艂a purpura na jego policzkach zamieni艂a si臋 w idealn膮 biel. Zouga wci膮偶 obserwowa艂 oczy Camacho, gdy biega艂y to w jedn膮, to w drug膮 stron臋, szukaj膮c sposobu ucieczki — lecz n贸偶 nadal ta艅czy艂 mi臋dzy nimi, szeroki na trzy palce, b艂yszcz膮cy i ostry jak brzytwa. Wy偶艂obienie wzd艂u偶 ostrza mia艂o u艂atwi膰 pokonanie oporu wilgotnego, lepkiego cia艂a, kiedy si臋 ju偶 w nim zanurzy.

Camacho ponownie zerkn膮艂 w bok i Zouga ruszy艂, omijaj膮c r臋k臋 z wyci膮gni臋tym no偶em. Gdy przesuwa艂 si臋 przed twarz膮 przeciwnika, podni贸s艂 pust膮 d艂o艅, by skierowa膰 na ni膮 uwag臋 Pereiry. Drug膮 r臋k臋 trzyma艂 nisko, zbli偶aj膮c si臋 do no偶a na mo偶liwie najmniejsz膮 odleg艂o艣膰, a potem, gdy Camacho d藕gn膮艂, Zouga skoczy艂 do przodu i sypn膮艂 gar艣ci膮 grubego piachu w oczy Portugalczyka. Za wszelk膮 cen臋 musia艂 teraz wyrwa膰 n贸偶 z d艂oni o艣lepionego Pereiry.

— D偶ii! — rykn膮艂 t艂um, gdy przegub Camacho plasn膮艂 w d艂o艅 Zougi, kt贸ry zacisn膮艂 j膮 natychmiast z ca艂ej si艂y.

艁zy ciek艂y ju偶 po policzkach Portugalczyka, a jego powieki dr偶a艂y, miel膮c ostre drobiny piasku w nie widz膮cych oczach. Camacho nie by艂 w stanie odparowa膰 ciosu Zougi, gdy ten, nadal trzymaj膮c w 偶elaznym u艣cisku jego nadgarstek, podci膮艂 Pereirze nogi. Gdy Camacho polecia艂 w d贸艂, Zouga odchyli艂 si臋, trzymaj膮c mocno r臋k臋 z no偶em. Co艣 strzeli艂o g艂o艣no w ramieniu Portugalczyka i Pereira wrzasn膮艂, gdy pad艂 ponownie, twarz膮 w d贸艂, z r臋k膮 wygi臋t膮 za plecami.

Raz jeszcze Zouga szarpn膮艂 gwa艂townie. Tym razem Camacho zapiszcza艂 jak dziewczynka i n贸偶 wypad艂 z jego d艂oni. Pr贸bowa艂 chwyci膰 go drug膮 r臋k膮, lecz Zouga nast膮pi艂 na ostrze obcasem buta, a potem podni贸s艂 n贸偶, pu艣ci艂 uszkodzon膮 r臋k臋 i odsun膮艂 si臋, trzymaj膮c mordercze narz臋dzie w prawej d艂oni.

196

— Bulala! — za艣piewali tragarze. — Bulala! Zabij go! Zabij go! — Chcieli zobaczy膰 krew, gdy偶 takie powinno by膰 prawdziwe zako艅czenie walki i po偶膮dali go z ca艂ego serca.

Zouga wbi艂 ostrze no偶a g艂臋boko w pie艅 akacji, a potem nacisn膮艂 na nie mocno. P臋k艂o przy r臋koje艣ci z trzaskiem przypominaj膮cym wystrza艂 z pistoletu i Zouga z pogard膮 rzuci艂 r臋koje艣膰 na ziemi臋.

— Sier偶ancie Cheroot — powiedzia艂 — zabierzcie tego cz艂owieka z obozu.

— Powinienem go zastrzeli膰 — rzek艂 ma艂y Hotentot, gdy si臋 zbli偶y艂 i wcisn膮艂 luf臋 enfielda w brzuch powalonego m臋偶czyzny.

— Je艣li b臋dzie pr贸bowa艂 ponownie wej艣膰 na teren obozu, to go zastrzel. Ale teraz tylko go wyrzu膰.

— Du偶y b艂膮d. — Pomarszczona twarz sier偶anta Cheroota przybra艂a szczeg贸lnie ponury wyraz. — Skorpiona nale偶y rozdepta膰, zanim uk膮si ponownie.

— Jeste艣 ranny! — Robyn bieg艂a w ich stron臋.

— To tylko dra艣ni臋cie. — Zouga odwin膮艂 chust臋 z szyi i przycisn膮wszy j膮 do rany, ruszy艂 w kierunku swojego namiotu, zmuszaj膮c si臋, 偶eby nie kule膰. Musia艂 oddali膰 si臋 jak najszybciej, gdy偶 czu艂 ju偶 lekkie zamroczenie i nudno艣ci, rana pali艂a w艣ciekle, a poza tym nie chcia艂, by ktokolwiek zobaczy艂, 偶e trz臋s膮 mu si臋 r臋ce.

— Nastawi艂am rami臋 Pereiry — poinformowa艂a Robyn Zoug臋, gdy banda偶owa艂a jego zranione biodro. — Chyba nie jest z艂amane i nastawi艂o si臋 bardzo 艂adnie, ale ty — pokr臋ci艂a g艂ow膮 — ty nie b臋dziesz m贸g艂 z tym maszerowa膰. Szwy pu艣ci艂yby po kilku pierwszych krokach.

Mia艂a racj臋, min臋艂y cztery dni, zanim mogli wyruszy膰 w drog臋, a Camacho Pereira wykorzysta艂 ten czas najlepiej, jak m贸g艂. Godzin臋 po tym, jak Robyn nastawi艂a mu wywichni臋te rami臋, opu艣ci艂 Tete wraz z czterema wio艣larzami steruj膮cymi lekkim kanoe po bystrym nurcie Zambezi. Kiedy chcieli wyj艣膰 na brzeg, 偶eby rozbi膰 ob贸z, Camacho warkn膮艂 na nich z dziobu, gdzie siedzia艂 skulony, przytrzymuj膮c ranne rami臋, kt贸re nawet po nastawieniu i umieszczeniu na temblaku bola艂o tak bardzo, 偶e przed oczami Camacho pojawia艂y si臋 mroczki za ka偶dym razem, kiedy pr贸bowa艂 zasn膮膰.

Te偶 mia艂by ochot臋 odpocz膮膰, lecz nienawi艣膰 pcha艂a go naprz贸d i kanoe mkn臋艂o w d贸艂 rzeki pod t艂ustym, 偶贸艂tym ksi臋偶ycem, kt贸ry blad艂 powoli przed nadej艣ciem nowego dnia.

W po艂udnie Camacho zszed艂 na po艂udniowy brzeg Zambezi sto mil poni偶ej Tete, gdzie znajdowa艂a si臋 ma艂a murzy艅ska wioska Chamba. Op艂aci艂 za艂og臋 kanoe i wynaj膮艂 dw贸ch tragarzy, 偶eby nie艣li jego strzelb臋 oraz derk臋. Potem ruszy艂 bezzw艂ocznie wzd艂u偶 pl膮taniny w膮skich 艣cie偶ek pokrywaj膮cych ca艂y afryka艅ski kontynent, a wydeptanych podczas stuleci przez w臋druj膮cych ludzi i migruj膮ce zwierz臋ta. '*

Dwa dni p贸藕niej dotar艂 do Drogi Hien, kt贸ra prowadzi od G贸r Rozpaczy,

197

Inyangaza, do morza. Droga Hien by艂a sekretnym szlakiem. Chocia偶 bieg艂a r贸wnolegle do starej drogi z wybrze偶a do Vila Manica, by艂a od niej oddalona

0 czterdzie艣ci mil na p贸艂noc. Ci膮gn臋艂a si臋 wzd艂u偶 rzeki Pungwe, kt贸ra dostarcza艂a wody tysi膮com istot uprowadzonych z ich w艂asnej ojczyzny tym w艂a艣nie szlakiem.

Vila Manica stanowi艂a ostatni przycz贸艂ek portugalskiej administracji we wschodniej Afryce. Zarz膮dzenie gubernatora zabrania艂o jakiemukolwiek cz艂owiekowi, czarnemu czy bia艂emu, Portugalczykowi czy obcokrajowcowi, zapuszcza膰 si臋 na tereny le偶膮ce poza otoczonym glinianymi murami fortem i podr贸偶owa膰 w kierunku gro藕nego pasma g贸r o z艂owrogiej nazwie. Dlatego w艂a艣nie Droga Hien zosta艂a potajemnie wytyczona przez przedsi臋biorczych ludzi, kt贸rzy parli przez g臋ste lasy ni偶szych zboczy do ponurych, rozleg艂ych 艂膮k na szczytach g贸r.

Odleg艂o艣膰 mi臋dzy Chamba a rzek膮 Pungwe wynosi艂a sto pi臋膰dziesi膮t mil. Przebycie ich w ci膮gu trzech dni z b贸lem goj膮cego si臋 ramienia by艂o nie lada wyczynem, wi臋c kiedy dotarli na miejsce, pokusa, by odpocz膮膰, wydawa艂a si臋 niemo偶liwa do odparcia. Jednak Camacho kopniakami poderwa艂 swoich tragarzy

1 przy wt贸rze przekle艅stw i 艣wistu bicza poprowadzi艂 ich po opustosza艂ej drodze w stron臋 g贸r.

Droga by艂a dwukrotnie szersza od kt贸rejkolwiek ze 艣cie偶ek, jakie napotkali do tej pory, wystarczaj膮co szeroka, 偶eby pomie艣ci膰 podw贸jn膮 kolumn臋, a nie pojedynczy rz膮d id膮cych g臋siego ludzi. Chocia偶 powierzchnia zosta艂a ubita przez tysi膮ce bosych st贸p, Camacho z satysfakcj膮 spostrzeg艂, 偶e droga nie by艂a u偶ywana od wielu miesi臋cy. Jedynie grupki antylop i stary s艂o艅 musia艂y przechodzi膰 t臋dy mniej wi臋cej tydzie艅 wcze艣niej, gdy偶 ich odchody zd膮偶y艂y ju偶 dawno wyschn膮膰.

— Karawana jeszcze nie przesz艂a — mrukn膮艂 Camacho, nie widz膮c sylwetek s臋p贸w na drzewach i bez powodzenia szukaj膮c wzrokiem pos臋pnych pysk贸w hien w zaro艣lach na poboczu drogi.

Co prawda wzd艂u偶 szlaku le偶a艂y porozrzucane tu i 贸wdzie szcz膮tki ludzkich szkielet贸w, a mi臋dzy nimi gruba 艂opata ko艣ci udowej, kt贸ra opar艂a si臋 nawet 偶elaznym szcz臋kom padlino偶erc贸w, lecz by艂y one wysuszone i pobiela艂e od s艂o艅ca. To poprzednia karawana, kt贸ra przesz艂a t臋dy przed trzema miesi膮cami, pozostawi艂a po sobie t臋 sched臋.

Camacho dotar艂 do szlaku na czas, a teraz 艣pieszy艂 si臋, co kilkaset metr贸w przystaj膮c, 偶eby nas艂uchiwa膰 odg艂os贸w na drodze albo wys艂a膰 jednego z tragarzy na szczyt drzewa, by przeprowadzi艂 obserwacje.

Jednak dopiero dwa dni p贸藕niej us艂yszeli pierwszy szmer odleg艂ych ludzkich g艂os贸w i tym razem sam Camacho wspi膮艂 si臋 na najwy偶szy konar rosn膮cego ko艂o szlaku drzewa umsisa i patrz膮c przed siebie ujrza艂 ko艂uj膮ce s臋py, szeroki, powolny kr膮g male艅kich czarnych okruch贸w obracaj膮cy si臋 na tle srebrnych i b艂臋kitnych zwa艂贸w chmur, jakby pochwycony w ukryty wir niebios.

Siedzia艂 w rozwidleniu konara dziesi臋膰 metr贸w nad ziemi膮, a d藕wi臋k g艂os贸w

198

przybli偶a艂 si臋, przechodz膮c stopniowo w 艣piew. Nie by艂 to odg艂os rado艣ci, lecz straszliwy, 偶a艂obny lament, powolny i 艂ami膮cy serce, wznosz膮cy si臋 i opadaj膮cy, gdy t艂umi艂 go wiatr, lecz za ka偶dym razem brzmi膮cy coraz g艂o艣niej. Camacho m贸g艂 ju偶 dostrzec w oddali czo艂o kolumny, przypominaj膮ce g艂ow臋 okaleczonego w臋偶a wij膮cego si臋 po otwartej przestrzeni ko艂o lasu.

Ze艣lizn膮艂 si臋 z drzewa umsisa i pobieg艂 do przodu. Przed g艂贸wn膮 kolumn膮 szed艂 uzbrojony oddzia艂, pi臋ciu czarnych m臋偶czyzn w strz臋pach europejsko wygl膮daj膮cego ubrania, z muszkietami w d艂oniach, a na ich czele bia艂y cz艂owiek, niski m臋偶czyzna z twarz膮 z艂o艣liwego gnoma, pomarszczony i spalony s艂o艅cem na br膮zowy kolor. Jego czarny w膮s przetykany by艂 siwizn膮, lecz m臋偶czyzna maszerowa艂 spr臋偶ystym, elastycznym krokiem i kiedy rozpozna艂 Pereir臋, zerwa艂 kapelusz z g艂owy i zamacha艂 nim.

Krzykn膮艂: — Camacho! — i dwaj m臋偶czy藕ni pobiegli, 偶eby si臋 obj膮膰, a potem stan臋li trzymaj膮c si臋 w ramionach i 艣miej膮c rado艣nie. Camacho otrze藕wia艂 pierwszy i jego rado艣膰 przygas艂a, gdy rzek艂:

— Alphonse, m贸j ukochany bracie, mam z艂e wie艣ci — najgorsze z mo偶liwych.

— Anglik? — Alphonse nadal si臋 u艣miecha艂, w g贸rnej szcz臋ce brakowa艂o mu jednego z przednich z臋b贸w, co sprawia艂o, 偶e jego zimny, nieweso艂y u艣miech wydawa艂 si臋 mniej gro藕ny, ni偶 by艂 naprawd臋.

— Tak, Anglik — skin膮艂 g艂ow膮 Camacho. — S艂ysza艂e艣 o nim?

— Ojciec przes艂a艂 mi wiadomo艣膰, st膮d wiem. — Alphonse by艂 najstarszym 偶yj膮cym synem gubernatora, Portugalczykiem pe艂nej krwi po prawowicie po艣lubionej 偶onie, kt贸ra przed czterdziestu laty przyby艂a z Lizbony. Bia艂a 偶ona na zam贸wienie, urodzi艂a szybko trzech syn贸w, z kt贸rych pierwszych dw贸ch zmar艂o na malari臋 i dzieci臋c膮 dyzenteri臋, zanim jeszcze pojawi艂a si臋 pomarszczona, 偶贸艂tawa kruszyna, kt贸r膮 nazwali Alphonse Jose Vila y Pereira i spodziewali si臋 pochowa膰 razem z bra膰mi przed nadej艣ciem pory deszcz贸w. Zamiast tego zmar艂a jego matka, a dziecko ros艂o przy piersi czarnej nia艅ki.

— A wi臋c nie wyruszy艂 jednak na p贸艂noc? — spyta艂 ostro Alphonse. Camacho spu艣ci艂 oczy, gdy偶 rozmawia艂 z najstarszym bratem, pe艂nej krwi

i pochodz膮cym z prawowitego 艂o偶a.

Sam Camacho by艂 b臋kartem i miesza艅cem, synem Mulatki, jednej z niegdy艣 pi臋knych konkubin gubernatora, teraz t艂ustej, pomarszczonej i starzej膮cej si臋 w kt贸rym艣 z tylnych pokoi seraglio. Nie by艂 nawet uznawany za syna, musia艂 w zamian nosi膰 poni偶aj膮cy tytu艂 bratanka. To wystarcza艂o, 偶eby okaza膰 Alphonse'owi szacunek, a poza tym najstarszy brat by艂 r贸wnie stanowczy jak ich ojciec, bardziej jeszcze okrutny i mniej skory do przebacze艅. Camacho widzia艂, jak Alphonse 艣piewa艂 smutne fado, tradycyjn膮 mi艂osn膮 melodi臋, katuj膮c cz艂owieka na 艣mier膰 przy akompaniamencie fletu i b臋benka bata.

— Nie wyruszy艂 na p贸艂noc — przyzna艂 Camacho niespokojnie.

— Mia艂e艣 dopilnowa膰, 偶eby to zrobi艂.

199

— Nie mog艂em go powstrzyma膰. To Anglik — g艂os Camacho za艂ama艂 si臋 nieco — jest uparty.

— Jeszcze o tym porozmawiamy — obieca艂 Alphonse zimno. — A teraz powiedz mi szybko, gdzie jest i co zamierza.

Camacho wyrecytowa艂 wyja艣nienie, kt贸re mia艂 wcze艣niej przygotowane, omijaj膮c dyplomatycznie najbardziej dra偶liwe cz臋艣ci historii i skupiaj膮c sie raczej na bogactwach przewo偶onych przez ekspedycj臋 Ballantyne'贸w ni偶 na brutalnym laniu, jakie spu艣ci艂 mu Anglik.

Alphonse po艂o偶y艂 si臋 w cieniu akacji ko艂o drogi i s艂ucha艂 uwa偶nie, skubi膮c ko艅ce w膮s贸w. Sam wype艂nia艂 wyra藕ne luki w relacji swojego przyrodniego brata, a偶 wreszcie przem贸wi艂:

— Kiedy Anglik opu艣ci dolin臋 Zambezi?

— Wkr贸tce — odpar艂 Camacho z rezerw膮, gdy偶 Ballantyne m贸g艂 ju偶 by膰 w po艂owie drogi do p艂askowy偶u. — Poniewa偶 zrani艂em go g艂臋boko, by膰 mo偶e ka偶e si臋 nie艣膰 w mushila, w lektyce.

— Nie mo偶emy pozwoli膰, 偶eby wszed艂 na teren Monomatapa — rzek艂 Alphonse kr贸tko i poderwa艂 si臋 jednym zwinnym ruchem. — Najlepszym miejscem na za艂atwienie sprawy b臋dzie teren poni偶ej kraw臋dzi doliny.

Spojrza艂 w ty艂 na wij膮c膮 si臋 drog臋. Czo艂o kolumny znajdowa艂o si臋 o mil臋 dalej i przecina艂o polan臋 poro艣ni臋t膮 z艂ot膮 traw膮. Podw贸jny rz膮d wolno przebieraj膮cych nogami, zgi臋tych sylwetek z jarzmem na karkach sprawia艂 upiorne wra偶enie. Ich 艣piew by艂 smutny i pi臋kny.

— Mog臋 da膰 ci pi臋tnastu ludzi.

— To nie wystarczy — wtr膮ci艂 Camacho szybko.

— Wystarczy — rzek艂 jego brat zimno — je艣li za艂atwisz spraw臋 w nocy.

— Dwudziestu ludzi — b艂aga艂 Camacho. — On ma ze sob膮 偶o艂nierzy, wyszkolonych ludzi i do tego sam jest 偶o艂nierzem.

Alphonse milcza艂, wa偶膮c ryzyko i korzy艣ci — lecz najgorsza cz臋艣膰 Drogi Hien by艂a ju偶 za nimi i z ka偶d膮 mil膮 kolumna przybli偶a艂a si臋 do wybrze偶a, teren stawa艂 si臋 spokojniejszy, a ryzyko mniejsze, podobnie jak zapotrzebowanie na stra偶nik贸w.

— Dwudziestu! — zgodzi艂 si臋 gwa艂townie, odwracaj膮c si臋 do Camacho. — Ale 偶adne z tych dwojga nie mo偶e uciec. — Camacho poczu艂, jak cierpnie mu sk贸ra, kiedy spojrza艂 w zimne, czarne oczy brata. — Nie zostawcie 偶adnych 艣lad贸w, cia艂a pochowajcie g艂臋boko, 偶eby nie wykopa艂y ich hieny i szakale. Niech tragarze zanios膮 wyposa偶enie wyprawy do naszego obozu w g贸rach, a kiedy to zrobi膮, zabij ich r贸wnie偶. Przetransportujemy 艂adunek nad morze z nast臋pn膮 karawan膮.

— Si. Si. Rozumiem.

— Nie zawied藕 nas ponownie, m贸j ukochany bracie-kuzynie — w g艂osie Alphonse'a brzmia艂a nie skrywana gro藕ba i Camacho nerwowo prze艂kn膮艂 艣lin臋.

— Wyrusz臋 zaraz po postoju.

— Nie. — Alphonse kr臋ci艂 g艂ow膮. — Wyruszysz niezw艂ocznie. Kiedy ten Anglik dotrze do krainy za g贸rami, sko艅czy si臋 handel niewolnikami. Wystar-

200

czaj膮co doskwiera nam to, 偶e od ponad dwudziestu lat nie ma z艂ota, lecz gdyby i rzeka niewolnik贸w mia艂a wyschn膮膰, zar贸wno m贸j ojciec, jak i ja byliby艣my niezadowoleni — bardzo niezadowoleni. ,

Na komend臋 Zougi d艂ugi, 偶a艂obny d藕wi臋k tr膮bki z rogu kudu rozdar艂 cisz臋 ca艂kowicie ciemnej godziny przed 艣witem.

Przy wt贸rze okrzyk贸w „Safari! Maszerujemy!" indunowie zacz臋li spycha膰 艣pi膮cych tragarzy z ich trzcinowych mat. Ogniska wypali艂y si臋, a ciemnoczerwone wzg贸rki w臋gli pokry艂y si臋 delikatnym szarym prochem ich w艂asnego popio艂u. Gdy dorzucono nowe drewno, p艂omienie strzeli艂y w g贸r臋, fa艂szywie zapowiadaj膮c 艣wit. 呕贸艂te 艣wiat艂o obla艂o podobne do parasoli drzewa akacjowe.

Zapach pieczonych ciastek ropoko uni贸s艂 si臋 z k艂臋bami bladego dymu w bezwietrzne, ciemne niebo. St艂umione g艂osy sta艂y si臋 g艂o艣niejsze, bardziej radosne, gdy p艂omienie odgoni艂y nocne mary.

— Safari! — Rozleg艂 si臋 okrzyk i tragarze zacz臋li formowa膰 grupy. Gdy blask 艣witu rozja艣ni艂 niebo i przep臋dzi艂 gwiazdy, nierzeczywiste sylwetki w p贸艂mroku powoli stawa艂y si臋 coraz wyra藕niej sze.

— Safari! — Masa ludzi ustawi艂a si臋 w ordynku i porz膮dek wy艂oni艂 si臋 z chaosu.

Jak d艂ugie kolumny du偶ych, l艣ni膮cych czarnych mr贸wek, kt贸re bez przerwy penetruj膮 afryka艅sk膮 ziemi臋, szeregi tragarzy zag艂臋bia艂y si臋 powoli we wci膮偶 mroczny las.

Gdy mijali Zoug臋 i Robyn stoj膮cych przy bramie z kolczastego schermu, wykrzykiwali pozdrowienia i robili kilka cudacznych gest贸w, 偶eby zademonstrowa膰 swoj膮 lojalno艣膰 i entuzjazm. Podczas gdy Robyn 艣mia艂a si臋 wraz z nimi, Zouga dodawa艂 otuchy gromkimi okrzykami.

— Nie mamy ju偶 przewodnika i nie wiemy, dok膮d idziemy. — Chwyci艂a. Zoug臋 za rami臋. — Co si臋 z nami stanie?

— Gdyby艣my to wiedzieli, straciliby艣my ca艂膮 przyjemno艣膰 wyprawy. Kiedy艣 my艣la艂a艣, 偶e poszed艂em na polowanie, w rzeczywisto艣ci dotar艂em niemal do p艂askowy偶u, czyli dalej ni偶 jakikolwiek pysza艂kowaty Portugalczyk kiedykolwiek si臋 zapu艣ci艂, nawet dalej ni偶 dotar艂 bia艂y cz艂owiek, oczywi艣cie z wyj膮tkiem Patera. Chod藕 ze mn膮, Sissy, ja jestem przewodnikiem.

Robyn spojrza艂a na brata w ja艣niej膮cym 艣wietle poranka.

— Wiedzia艂am, 偶e nie polowa艂e艣 — rzek艂a.

— 艢ciana jest bardzo stroma i pe艂na szczelin, ale dostrzeg艂em przez teleskop dwa przej艣cia, kt贸re jak s膮dz臋...

— A za ni膮?

— Zobaczymy — za艣mia艂 si臋, po czym obj膮艂 j膮 w pasie. — W tym ca艂a przyjemno艣膰.

Przez kilka chwil z uwag膮 obserwowa艂a jego twarz. Broda podkre艣la艂a mocn膮, niemal upart膮 lini臋 ust. K膮ciki warg unosi艂y si臋 w nonszalanckim

201

u艣miechu i Robyn zda艂a sobie spraw臋, 偶e 偶aden cz艂owiek o konwencjonalnym umy艣le nie zaplanowa艂by i nie zrealizowa艂 takiej wyprawy. Wiedzia艂a, 偶e Zouga jest odwa偶ny, jego dokonania w Indiach dowiod艂y tego ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰, a jednak kiedy ogl膮da艂a szkice i akwarele brata lub czyta艂a notatki do przysz艂ej ksi膮偶ki, odkrywa艂a wra偶liwo艣膰 i wyobra藕ni臋, kt贸rych istnienia nigdy nie podejrzewa艂a.

By膰 mo偶e mog艂a powiedzie膰 mu o Sarze, dziecku, o Mungo St. Johnie i tamtej nocy w kabinie, bo gdy Zouga 艣mia艂 si臋 w ten spos贸b, jego surowe rysy 艂agodnia艂y, a w oczach b艂yska艂y zielone ogniki.

— Po to tu jeste艣my, Sissy, dla tej rado艣ci.

— I dla z艂ota — doda艂a przewrotnie — i dla ko艣ci s艂oniowej.

— Tak, na Boga, dla z艂ota i ko艣ci s艂oniowej r贸wnie偶. Chod藕, Sissy, to jest w艂a艣nie prawdziwy pocz膮tek — rzek艂 i poku艣tyka艂 za kolumn膮, kt贸rej ogon znika艂 w akacjowym lesie. Uwa偶nie st膮pa艂 na zranion膮 nog臋, a na piaszczystym gruncie pomaga艂 sobie 艣wie偶o uci臋tym kijem. Robyn zawaha艂a si臋 na moment, a potem wzruszeniem ramion skwitowa艂a swoje w膮tpliwo艣ci i pobieg艂a, 偶eby do艂膮czy膰 do brata.

Tego pierwszego dnia tragarze byli wypocz臋ci i pe艂ni zapa艂u, koryto doliny p艂askie, a droga 艂atwa, wi臋c Zouga zarz膮dzi艂 tirikeza, podw贸jny marsz, tak 偶e nawet przy swoim powolnym tempie kolumna zostawi艂a za sob膮 tego dnia wiele mil szarej, piaszczystej drogi.

Nadal maszerowali, nawet gdy upa艂 wzm贸g艂 si臋 w 艣rodku poranka i bezlitosne s艂o艅ce zacz臋艂o wysusza膰 pot, kiedy tylko wyp艂yn膮艂 przez pory, zostawiaj膮c na sk贸rze male艅kie kryszta艂ki soli, kt贸re l艣ni艂y jak diamentowe okruchy. Potem znale藕li cie艅, padli jak nie偶ywi i przeczekali spiekot臋 po艂udnia, powstaj膮c dopiero wtedy, gdy zni偶aj膮ce si臋 s艂o艅ce wydawa艂o si臋 mniej pra偶y膰, a d藕wi臋k tr膮bek z rogu kudu poderwa艂 ich na nogi.

Druga faza tirikeza trwa艂a do zachodu s艂o艅ca, kiedy zrobi艂o si臋 zbyt ciemno i nie mo偶na by艂o dojrze膰 gruntu pod stopami.

Ogniska dopala艂y si臋, a g艂osy tragarzy w ich kolczastych schermach powoli zamiera艂y, gdy Zouga wyszed艂 ze swojego namiotu i ku艣tykaj膮c, bezg艂o艣nie niczym poluj膮ce zwierz臋 opu艣ci艂 teren obozu.

Na rami臋 zarzuci艂 sobie sharpsa, w jednej r臋ce ni贸s艂 pa艂k臋, w drugiej lampk臋, a kolt wisia艂 w olstrze na biodrze. Kiedy wyszed艂 poza teren obozu, przy艣pieszy艂 kroku i tak szybko, jak pozwala艂a mu na to zraniona noga, przeby艂 dwie mile wzd艂u偶 艣wie偶o wydeptanej 艣cie偶ki, kt贸r膮 tego popo艂udnia sz艂a kolumna, a偶 dotar艂 do powalonego pnia drzewa — um贸wionego miejsca spotkania.

Zatrzyma艂 si臋 i zagwizda艂 cicho. Z zaro艣li wy艂oni艂a si臋 widoczna w 艣wietle ksi臋偶yca niska posta膰 z karabinem w d艂oniach. 呕wawy krok i du偶a g艂owa pomi臋dzy w膮skimi ramionami pozwala艂y na nieomyln膮 indentyfikacj臋.

— Wszystko w porz膮dku, sier偶ancie?

— Jeste艣my gotowi, majorze.

202

Zouga sprawdzi艂 pozycj臋 偶o艂nierzy rozstawionych przez Cheroota w zasadzce wzd艂u偶 艣cie偶ki. Ma艂y Hotentot mia艂 dobre wyczucie terenu i Zouga stwierdzi艂, 偶e jego zaufanie oraz sympatia do Cheroota wzrasta po ka偶dym tego rodzaju pokazie fachowo艣ci.

— Dymka? — spyta艂 Jan Cheroot z fajk膮 w ustach.

— 呕adnego palenia. — Zouga pokr臋ci艂 g艂ow膮. — Wyczuj膮 dym. Jan Cheroot niech臋tnie schowa艂 fajk臋 do kieszeni na biodrze.

Zouga zaj膮艂 pozycj臋 w 艣rodku szeregu 偶o艂nierzy, tam gdzie m贸g艂 oprze膰 si臋 wygodnie o pie艅 zwalonego drzewa. Usiad艂 z westchnieniem, wyci膮gaj膮c nog臋 sztywno przed siebie — po tirikeza zapowiada艂a si臋 d艂uga, m臋cz膮ca noc.

Do pe艂ni brakowa艂o tylko kilku dni i ksi臋偶yc 艣wieci艂 niemal tak jasno, 偶e da艂oby si臋 odczyta膰 nag艂贸wki gazety. Z buszu dochodzi艂y popiskiwania ma艂ych zwierz膮t, a 偶o艂nierze w zasadzce z napi臋tymi nerwami wyt臋偶ali s艂uch, 偶eby wy艂owi膰 d藕wi臋ki, na kt贸re czekali.

Zouga jako pierwszy us艂ysza艂 stukni臋cie kamienia o kamie艅. Zagwizda艂 cicho, a Jan Cheroot strzeli艂 palcami, imituj膮c odg艂os, jaki wydaje czarny skarabeusz, daj膮c znak, 偶e jest got贸w. Ksi臋偶yc przesun膮艂 si臋 nisko nad wzg贸rza, a jego 艣wiat艂o przes膮cza艂o si臋 przez ga艂臋zie drzew, k艂ad膮c na ziemi srebrne oraz czarne cienie i igraj膮c ze wzrokiem.

Co艣 poruszy艂o si臋 w lesie, a potem ucich艂o, lecz Zouga rozpozna艂 tupot bosych st贸p na piaszczystej 艣cie偶ce i nagle, bardzo blisko, ujrza艂 ludzkie sylwetki biegn膮ce g臋siego, 艣piesz膮ce si臋, bezg艂o艣ne i tajemnicze. Zouga policzy艂 je, osiem — nie, dziewi臋膰. Ka偶da wyprostowana pod ci臋偶arem, kt贸ry d藕wiga艂a na g艂owie. Zouga zatrz膮s艂 si臋 z gniewu, lecz jednocze艣nie poczu艂 ponur膮 satysfakcj臋 z faktu, 偶e nie zmarnowa艂 nocy.

Gdy prowadz膮ca szereg sylwetka zr贸wna艂a si臋 z powalonym pniem, Zouga skierowa艂 luf臋 sharpsa prosto w g贸r臋 i nacisn膮艂 spust. Huk wystrza艂u rozdar艂 cisz臋 nocy setk膮 ech, kt贸re odbija艂y si臋 i kr膮偶y艂y po lesie, a偶 strza艂 zdawa艂 si臋 brzmie膰 jak wszechpot臋偶ny grzmot.

Echa jeszcze nie zamilk艂y, a dziewi臋ciu uciekinier贸w nadal sta艂o znieruchomia艂ych z przera偶enia, kiedy Hotentoci Jana Cheroota spadli na nich ze wszystkich stron z potwornym wrzaskiem.

D藕wi臋k ich krzyk贸w by艂 tak przenikliwy, tak nieludzki, 偶e zaskoczy艂 nawet Zoug臋, a reakcja, jak膮 wywo艂a艂 u ofiar, przesz艂a naj艣mielsze oczekiwania. Uciekaj膮cy tragarze rzucili skradzione 艂adunki i padli na ziemi臋 sparali偶owani przes膮dnym strachem, powi臋kszaj膮c swoimi j臋kami i wyciem panuj膮ce pan-demonium. A potem w to wszystko wmiesza艂 si臋 odg艂os raz贸w spadaj膮cych na go艂e czaszki i wrzaski tragarzy przybra艂y inny ton.

Ludzie Jana Cheroota po艣wi臋cili sporo czasu i uwagi na wybranie oraz przyci臋cie swoich kij贸w. U偶ywali ich teraz ze z艂o艣liw膮 satysfakcj膮, odgrywaj膮c si臋 za noc niewyg贸d i nudy. Sier偶ant Cheroot by艂 w samym 艣rodku zamieszania, a z podniecenia straci艂 prawie g艂os. Szczeka艂 piskliwie niczym oszala艂y foksterier, kt贸ry zagoni艂 kota na drzewo.

203

娄娄i;::|!|.l

Zouga wiedzia艂, 偶e b臋dzie musia艂 przerwa膰 za chwil臋 t臋 jatk臋, zanim Hotentoci zabij膮 kogo艣 albo zrani膮 powa偶nie, lecz kara by艂a zas艂u偶ona i Ballantyne da艂 im jeszcze minut臋. Przy艂膮czy艂 si臋 nawet do b贸jki, kiedy jeden z powalonych m臋偶czyzn podni贸s艂 si臋 i pr贸bowa艂 umkn膮膰 w zaro艣la. Zouga machn膮艂 swoim kijem i obali艂 ponownie tragarza uderzeniem w ty艂 kolan, a kiedy ten poderwa艂 si臋, jakby by艂 na spr臋偶ynach, Zouga znokautowa艂 go kr贸tkim ciosem prawej r臋ki w bok czaszki.

Potem cofn膮艂 si臋, wyj膮艂 cygaro z kieszeni na piersi i przypali艂 je od p艂omienia lampki, zaci膮gaj膮c si臋 z g艂臋bok膮 satysfakcj膮. Hotentoci zm臋czyli si臋 i stracili nieco ze swego animuszu, a Jan Cheroot odzyska艂 g艂os i po raz pierwszy odezwa艂 si臋 zrozumiale:

— Siat hulle, kerels! Bijcie ich, ch艂opcy!

Czas im przerwa膰, pomy艣la艂 Zouga i podni贸s艂 os艂on臋 lampki.

— Wystarczy, sier偶ancie! — zawo艂a艂, a odg艂osy uderze艅 sta艂y si臋 rzadsze i po chwili ucich艂y zupe艂nie. Hotentoci oparli si臋 o swoje kije, sapi膮c i ociekaj膮c potem po wykonaniu ci臋偶kiej przecie偶 pracy.

Uciekinierzy le偶eli jeden na drugim j臋cz膮c i skaml膮c 偶a艂o艣nie, ze swoim 艂upem porozrzucanym dooko艂a. Niekt贸re z pak p臋k艂y. W piachu le偶a艂y teraz zwoje materia艂u, paciorki, butelki z prochem, no偶e, lustra i szklane ozdoby. Zouga zatrz膮s艂 si臋 z furii, kiedy rozpozna艂 blaszane pude艂ko zawieraj膮ce jego galowy mundur i kapelusz. Wymierzy艂 ostatniego kopniaka najbli偶szemu le偶膮cemu m臋偶czy藕nie i warkn膮艂 do sier偶anta Cheroota:

— Ka偶cie im wsta膰 i jak najszybciej posprz膮ta膰 to wszystko.

Wkr贸tce potem do obozu wprowadzono dziewi臋ciu zwi膮zanych dezerter贸w, d藕wigaj膮cych nie tylko ci臋偶kie skradzione 艂adunki, lecz tak偶e prezentuj膮cych imponuj膮c膮 kolekcj臋 siniak贸w, skalecze艅 i otar膰. Ich wargi by艂y porozcinane i nabrzmia艂e, z臋by powybijane, oczy opuchni臋te i podbite, a g艂owy pokryte guzami jak 艣wie偶o zebrane jerozolimskie karczochy.

Bardziej bolesne od ran okaza艂y si臋 jednak kpiny wsp贸艂towarzyszy, kt贸rzy zjawili si臋 w komplecie, 偶eby szydzi膰 ze schwytanych tragarzy.

Zouga ustawi艂 winnych w szeregu, ze skradzionym 艂upem le偶膮cym u ich st贸p, i w obecno艣ci wszystkich cz艂onk贸w ekspedycji wyg艂osi艂 艂amanym, lecz obrazowym suahili przem贸wienie, w kt贸rym por贸wna艂 uciekinier贸w do skradaj膮cych si臋 szakali i czyhaj膮cych hien. Ukara艂 ich r贸wnie偶 grzywn膮 w wysoko艣ci miesi臋cznego wynagrodzenia.

Widownia by艂a zachwycona tym przedstawieniem i radosnym wyciem wita艂a ka偶d膮 obelg臋, podczas gdy winowajcy pr贸bowali zapa艣膰 si臋 pod ziemi臋. W艣r贸d obserwuj膮cych widowisko m臋偶czyzn nie by艂o ani jednego, kt贸ry nie zrobi艂by tego samego co tych dziewi臋ciu zbieg贸w. W gruncie rzeczy, gdyby ucieczka si臋 powiod艂a, nast臋pnej nocy znikn臋艂aby wi臋kszo艣膰 pozosta艂ych tragarzy, teraz jednak, gdy pr贸ba kradzie偶y zosta艂a udaremniona, mogli cieszy膰 si臋, 偶e unikn臋li kary, kt贸ra spotka艂a ich towarzyszy.

Nast臋pnego dnia podczas po艂udniowego postoju, kt贸ry rozdziela艂 dwie fazy tirikeza, gaw臋dz膮cy w cieniu drzew mopani tragarze uznali, 偶e znale藕li sobie

204

mocnego pana, takiego, kt贸rego nie艂atwo by艂oby oszuka膰. Da艂o im to poczucie pewno艣ci co do przysz艂o艣ci wyprawy. Schwytanie dezerter贸w, dokonane zaraz po spektakularnym zwyci臋stwie nad Portugalczykiem, niezwykle wzmocni艂o pozycj臋 Zougi.

Czterej indunowie grup tragarzy zgodzili si臋 r贸wnie偶, 偶e taki cz艂owiek powinien mie膰 specjalne imi臋. Po d艂ugich naradach i rozwa偶eniu wielu sugestii postanowili nazwa膰 go „Bakela".

„Bakela" oznacza „tego, kt贸ry uderza pi臋艣ci膮", gdy偶 ze wszystkich dokona艅 Zougi to jedno nadal imponowa艂o im najbardziej.

Byli teraz gotowi i艣膰 tam, gdzie prowadzi艂 ich Bakela, i chocia偶 ka偶dej nast臋pnej nocy Zouga przy pomocy swoich wiernych Hotentot贸w zastawia艂 wnyki na ty艂ach kolumny, nie z艂apa艂 si臋 w nie ju偶 wi臋cej 偶aden zwierz.

— Ile? — spyta艂 szeptem Zouga, a Jan Cheroot zako艂ysa艂 si臋 na pi臋tach, delikatnie ss膮c pust膮 glinian膮 fajk臋, po czym zmru偶y艂 w zamy艣leniu swoje orientalne oczy i wzruszy艂 ramionami.

— Zbyt wiele, 偶eby policzy膰. Dwie setki, trzy, mo偶e nawet cztery. Ziemia zosta艂a przeorana w mi臋kki, ulotny piach przez wielk膮 liczb臋 kopyt,

tu i tam le偶a艂y ciemne kupki odchod贸w, okr膮g艂e i u艂o偶one w ma艂e koncentryczne ko艂a, szalenie podobne do krowich plack贸w, a w upalnym powietrzu doliny Zambezi unosi艂 si臋 ci臋偶ki zapach byd艂a.

Przez godzin臋 szli za ma艂ym stadem przez rzadki lasek drzew mopani, pochylaj膮c si臋 pod niskimi ga艂臋ziami z grubymi, l艣ni膮cymi, podw贸jnymi li艣膰mi, przypominaj膮cymi kszta艂tem 艣lady parzystych kopyt, za kt贸rymi pod膮偶ali. Teraz trop wskazywa艂 na to, 偶e zwierz臋ta po艂膮czy艂y si臋 z innym, du偶o wi臋kszym stadem.

— Jak blisko? — spyta艂 Zouga ponownie, a Jan Cheroot klepn膮艂 si臋 d艂oni膮 w kark, gdzie usiad艂 jeden z natarczywych gz贸w. By艂 wielko艣ci pszczo艂y, lecz czarny, a d艂uga ig艂a jego 偶膮d艂a k艂u艂a jak strzykawka.

— Jeste艣my tak blisko, 偶e doganiamy gzy, kt贸re lec膮 za stadem — rzek艂, po czym wetkn膮艂 wskazuj膮cy palec w najbli偶szy wilgotny placek. — Odchody s膮 jeszcze ciep艂e — ci膮gn膮艂 wycieraj膮c palec gar艣ci膮 trawy — lecz stado wesz艂o na niebezpieczny teren — i wskaza艂 przed siebie ruchem podbr贸dka.

Tydzie艅 wcze艣niej dotarli do kra艅ca doliny, ale wszystkie przej艣cia, jakie Zouga obserwowa艂 przez lunet臋, przy bli偶szych ogl臋dzinach okaza艂y si臋 niemo偶liwe do pokonania. W膮wozy ko艅czy艂y si臋 nagle litymi skalnymi 艣cianami albo urywa艂y si臋 na skraju straszliwych przepa艣ci.

Skierowali si臋 na zach贸d, pod膮偶aj膮c wzd艂u偶 kraw臋dzi ko艅cowej 艣ciany doliny. Zouga szed艂 na przedzie z niewielk膮 grup膮 rekonesansow膮. Ka偶dego dnia te niemo偶liwe do przej艣cia szczyty ciemnia艂y po ich lewej r臋ce, niezdobyte i niepokonane. Nawet poni偶ej g艂贸wnej 艣ciany ziemia by艂a poorana g艂臋bokimi w膮wozami i parowami, poznaczona urwiskami ciemnych ska艂 i wzg贸rkami

205

olbrzymich g艂az贸w, kt贸re stoczy艂y si臋 w przepa艣膰. Parowy porasta艂y br膮zowoszare cierniste krzewy, tak spl膮tane, 偶e cz艂owiek musia艂by czo艂ga膰 si臋 lub i艣膰 na czworakach, by je pokona膰, a widoczno艣膰 by艂aby ograniczona do kilku metr贸w. Jednak licz膮ce kilka setek sztuk stado byd艂a, za kt贸rym szli, znikn臋艂o w jednym z tych w膮skich jar贸w. Grubosk贸rnym zwierz臋tom nie zagra偶a艂y okrutne ciernie

0 czerwonych czubkach.

Zouga wyci膮gn膮艂 lunet臋 z plecaka niesionego przez swego osobistego tragarza i zacz膮艂 uwa偶nie obserwowa膰 teren. Okolica by艂a dzika i gro藕nie pi臋kna. Po raz setny w ci膮gu ostatnich kilku dni Zouga zachodzi艂 w g艂ow臋, czy jaka艣 droga wiedzie przez ten labirynt do imperium Monomatapa.

— S艂ysza艂e艣 to? — spyta艂 nagle, opuszczaj膮c lunet臋. D藕wi臋k przypomnia艂 porykiwanie stada kr贸w wracaj膮cych do zagrody.

— Tak! — skin膮艂 g艂ow膮 sier偶ant Cheroot, gdy 偶a艂obny lament ponownie odbi艂 si臋 echem od czarnych ska艂. W odpowiedzi na nawo艂ywanie rozleg艂 si臋 bek ciel臋cia.

— Nie rusz膮 si臋 z tych zaro艣li przed zachodem.

Zouga spojrza艂 na s艂o艅ce. Do zenitu brakowa艂o jeszcze oko艂o czterech godzin. Mia艂 do wykarmienia setk臋 ludzi, a ostatnie porcje suszonej ryby wydano przed dwoma dniami.

— B臋dziemy musieli p贸j艣膰 tam za nimi — rzek艂, a Jan Cheroot wyj膮艂 fajk臋 z 偶贸艂tych z臋b贸w i splun膮艂 w zamy艣leniu na ziemi臋.

— Jestem bardzo szcz臋艣liwym cz艂owiekiem — rzek艂. — Dlaczego mia艂bym chcie膰 teraz umiera膰?

Zouga ponownie przy艂o偶y艂 lunet臋 do oka i obserwuj膮c wzniesienia otaczaj膮ce dolin臋, wyobrazi艂 sobie, jak wygl膮da艂aby nagonka. Po oddaniu pierwszego strza艂u krzewy zaroi艂yby si臋 od olbrzymich, w艣ciekle szar偶uj膮cych czarnych zwierz膮t.

Podmuch lekkiej bryzy ci膮gn膮cej w d贸艂 w膮skiej, stromej doliny przyni贸s艂 intensywny zapach stada.

— Wiatr wieje w d贸艂 doliny — rzek艂 Zouga.

— Nie wyczu艂y nas — zgodzi艂 si臋 Cheroot, lecz Zouga mia艂 co innego na my艣li. Ponownie przyjrza艂 si臋 najbli偶szemu grzbietowi wzniesienia. Mo偶na by艂o wspi膮膰 si臋 po jego kraw臋dzi, ku zwie艅czeniu w膮skiej doliny.

— Sier偶ancie, wyp艂oszymy je — rzek艂 Zouga z u艣miechem. — Jak wiosenne ba偶anty.

M艂ody Ballantyne mia艂 trudno艣ci z wym贸wieniem i zapami臋taniem imion swoich czterech osobistych tragarzy. Zouga wybra艂 ich z wielk膮 staranno艣ci膮 spo艣r贸d tuzina innych, po czym przechrzci艂 na Mateusza, Marka, 艁ukasza

1 Jana. Tragarze zdobyli dzi臋ki temu ogromne powa偶anie i wykazali wiele zapa艂u i ch臋ci do wykonywania swoich obowi膮zk贸w. Po kilku dniach umieli ju偶 艂adowa膰 bro艅, chocia偶 jeszcze nie tak sprawnie jak ludzie Camacho Pereiry.

Zouga mia艂 przy sobie sharpsa, lecz ka偶dy z tragarzy ni贸s艂 te偶 ci臋偶k膮 膰wier膰funtow膮 strzelb臋 na s艂onie, kt贸r膮 Harkness zarekomendowa艂 Zoudze.

206

W ka偶dej chwili m贸g艂 si臋 odwr贸ci膰, a na艂adowana i przygotowana do strza艂u bro艅 zosta艂aby podana mu do r臋ki.

Poza strzelbami na s艂onie tragarze nie艣li te偶 koc Zougi, manierk臋, p艂贸cienny worek z jedzeniem, dodatkowe kule i proch oraz ma艂y gliniany prymus, w kt贸rym tl膮cy si臋 zwitek mchu i drzazg m贸g艂 by膰 rozpalony w ci膮gu kilku sekund. Zdobycze cywilizacji, takie jak zapalniczki Swan Vesta, rozs膮dek kaza艂 zachowa膰 na p贸藕niej.

Zouga odebra艂 od 艁ukasza, najszybszego i najzwinniejszego z czterech tragarzy, ca艂y 艂adunek, pozostawiaj膮c mu jedynie gliniany prymus, i wskaza艂 艣cie偶k臋 pn膮c膮 si臋 wzd艂u偶 urwiska, starannie wyja艣niaj膮c 艁ukaszowi, co ma zrobi膰.

Wszyscy s艂uchali z aprobat膮, nawet sier偶ant Cheroot skin膮艂 m膮drze g艂ow膮 i rzek艂:

— Moja stara matka, zanim mnie opu艣ci艂a, powiedzia艂a: „Janie, pami臋taj, 偶e najbardziej liczy si臋 rozum".

W uj艣ciu poro艣ni臋tej drzewami mopami doliny le偶a艂y porozrzucane niewielkie grupy ska艂. Czarne, rudono艣ne g艂azy, uformowane w dziwaczne kszta艂ty przez s艂o艅ce i erozj臋, stworzy艂y naturaln膮 os艂on臋 z si臋gaj膮cymi do piersi 艣cianami, za kt贸rymi m贸g艂 skry膰 si臋 nawet doros艂y cz艂owiek. Sto krok贸w dalej dost臋pu do doliny broni艂a zwarta palisada szarych cierni, lecz teren le偶膮cy po艣rodku by艂 do艣膰 odkryty, z kilkoma tylko kar艂owatymi krzewami mopani i k臋pami wysuszonej, ostrej jak brzytwa trawy wysokiej przynajmniej na p贸艂tora metra.

Zouga poprowadzi艂 swoich ludzi pod os艂on臋 ska艂y, a sam wdrapa艂 si臋 na g贸r臋, 偶eby obserwowa膰 przez lunet臋 poczynania niemal nagiego tragarza, kt贸ry posuwa艂 si臋 ostro偶nie po kraw臋dzi zbocza. Po p贸艂godzinie wspi膮艂 si臋 ju偶 tak wysoko, 偶e Zouga straci艂 go z oczu.

Min臋艂a kolejna godzina, zanim z kra艅ca doliny cienka wst膮偶ka bia艂ego dymu unios艂a si臋 delikatnie w rozgrzane powietrze, a potem pod naporem delikatnego oddechu wiatru wygi臋艂a si臋 w elegancki kszta艂t strusiego pi贸ra.

Unosz膮ca si臋 kolumna bia艂ego dymu zosta艂a natychmiast otoczona przez inny 偶ywy ob艂ok — setki male艅kich, wiruj膮cych i ta艅cz膮cych czarnych okruch贸w. S艂abe, lecz pe艂ne podniecenia g艂osy ptak贸w dobiega艂y uszu Zougi, kt贸ry przez lunet臋 m贸g艂 rozr贸偶ni膰 t臋czowe, turkusowe i szafirowe upierzenie s贸jek nurkuj膮cych w dymie albo kr膮偶膮cych w po艣cigu za owadami wykurzonymi przez p艂omienie. Konkurencj臋 dla s贸jek stanowi艂y ko艂uj膮ce nad ogniem, opalizuj膮ce czarne drongi, z ich d艂ugimi, rozwidlonymi ogonami odbijaj膮cymi promienie s艂o艅ca w metalicznym b艂ysku.

艁ukasz spisywa艂 si臋 doskonale. Zouga chrz膮kn膮艂 z satysfakcj膮, gdy nast臋pne kolumny dymu unosi艂y si臋 jedna za drug膮, spowijaj膮c dolin臋 mleczn膮 zas艂on膮. Teraz k艂臋bi膮cy si臋 mi臋dzy dwiema skalnymi 艣cianami dym zaczaj g臋stnie膰 i pi膮膰 si臋 w powietrze, nios膮c p艂on膮ce li艣cie i kawa艂ki drewna. W ko艅cu przetoczy艂 si臋 oci臋偶ale w g艂膮b doliny.

Widok ten przypomina艂 Zoudze 艣nie偶ne lawiny, kt贸re widzia艂 w wysokich

207

Himalajach — powolny, majestatyczny ruch nabieraj膮cy mocy i przy艣pieszenia, tworz膮cy sw贸j w艂asny wir, gdy wysysa艂 powietrze z doliny.

Zouga widzia艂 teraz j臋zyki p艂omieni, przedzieraj膮ce si臋 przez cierniowe krzewy, i s艂ysza艂 syczenie ognia, przypominaj膮ce szept w贸d odleg艂ej rzeki. Alarmuj膮cy ryk bawo艂贸w zabrzmia艂 jak sygna艂 nawo艂uj膮cej do ataku tr膮bki, a p艂omienie z g艂o艣nym trzaskiem zacz臋艂y strzela膰 w niebo.

Chmury dymu przes艂oni艂y s艂o艅ce, zanurzaj膮c si臋 w nienaturalnym p贸艂mroku. Zouga posmutnia艂 nagle, widz膮c, jak gasn膮 poranne promienie. Diabelski, k艂臋bi膮cy si臋 kir szarobr膮zowego dymu zdawa艂 si臋 grozi膰 ca艂emu 艣wiatu.

Z kolczastych zaro艣li wy艂oni艂o si臋 stado kudu, prowadzone przez dorodnego byka z kr臋conymi rogami po艂o偶onymi p艂asko na grzbiecie. Samiec spostrzeg艂 Zoug臋 stoj膮cego na szczycie ska艂y i zachrapa艂 alarmuj膮co, po czym zacz膮艂 ucieka膰 spod lufy strzelby, a jego krowy pod膮偶y艂y w 艣lad za nim. Ich puszyste bia艂e ogony ta艅czy艂y pomi臋dzy drzewami mopani.

Zouga zsun膮艂 si臋 ze swojego zbyt widocznego punktu obserwacyjnego, opar艂 si臋 wygodnie o ska艂臋 i odci膮gn膮艂 kurek sharpsa.

Nad krzewami unosi艂a si臋 chmura bia艂ego dymu, a do trzasku ognia do艂膮czy艂 nowy d藕wi臋k, g艂uchy grzmot, kt贸ry sprawi艂, 偶e ziemia zacz臋艂a trz膮艣膰 si臋 pod stopami.

— Nadchodz膮 — mrukn膮艂 Jan Cheroot pod nosem, a jego ma艂e oczka zab艂ys艂y.

Zza palisady cierni wypad艂 jeden baw贸艂, stary byk, wy艂ysia艂y niemal ca艂kowicie na grzbiecie i zadzie, z szaro偶贸艂t膮 sk贸r膮 poznaczon膮 tysi膮cami blizn i podrapan膮 przez kolce krzew贸w. Jego du偶e, podobne do dzwonk贸w uszy by艂y poranione i wystrz臋pione na kraw臋dziach, a jeden gruby, wygi臋ty r贸g mia艂 od艂amany czubek. P臋dzi艂 galopem, kurz eksplodowa艂 przy ka偶dym uderzeniu kopyta niczym po wystrzale z mo藕dzierza.

Musia艂 przebiec obok skalnej wysepki w odleg艂o艣ci dwudziestu krok贸w, ale Zouga pozwoli艂 mu podej艣膰 znacznie bli偶ej, zanim podni贸s艂 sharpsa do oka.

Celowa艂 w fa艂d臋 grubej sk贸ry poni偶ej gard艂a, gdy偶 tam znajdowa艂o si臋 serce. Nie zwr贸ci艂 uwagi na odrzut broni i huk wystrza艂u. Obserwowa艂, gdzie uderzy o艂owiany pocisk. Od szarej sk贸ry oderwa艂 si臋 ma艂y ob艂oczek kurzu, dok艂adnie w miejscu, w kt贸re Zouga celowa艂, a odg艂os uderzenia by艂 zupe艂nie taki sam jak trzask nauczycielskiej trzciny ch艂oszcz膮cej jego ch艂opi臋ce siedzenie.

Byk nie potkn膮艂 si臋 ani nie zatrzyma艂, zamiast tego obr贸ci艂 si臋 w stron臋 Zougi oraz jego towarzyszy i wydaj膮c si臋 ogromnie膰 w oczach, podni贸s艂 wysoko 艂eb rozpoczynaj膮c szar偶臋.

Zouga si臋gn膮艂 po swoj膮 drug膮 strzelb臋, lecz natrafi艂 d艂oni膮 na pustk臋. Marek, jego tragarz, b艂ysn膮艂 w przera偶eniu bia艂kami oczu, j臋kn膮艂 g艂o艣no, rzuci艂 strzelb臋 na ziemi臋 i pop臋dzi艂 w stron臋 lasku mopani.

Byk spostrzeg艂 go i skr臋ci艂 ponownie, przebiegaj膮c z hukiem trzy metry obok Zougi w pogoni za uciekinierem. Wymachuj膮c nie nabitym sharpsem Zouga

208

wrzasn膮艂, by podano mu drug膮 strzelb臋, lecz p臋dz膮cy byk min膮艂 go i dopad艂 Marka na linii drzew.

Wielki guzowaty 艂eb opad艂 tak nisko, 偶e nos zwierz臋cia dotkn膮艂 niemal ziemi, a potem poderwa艂 si臋 ponownie mocarnym ruchem, kt贸ry napi膮艂 mi臋艣nie na grubym, czarnym grzbiecie. Marek ogl膮da艂 si臋 przez rami臋, z rozszerzonymi oczami b艂yszcz膮cymi biel膮 na czarnej twarzy. Strumyczki potu ciek艂y mu po nagich plecach, a usta rozwar艂y si臋 ukazuj膮c r贸偶owe podniebienie.

A potem wylecia艂 w powietrze. Machaj膮c rozpaczliwie r臋kami i nogami poszybowa艂 w g贸r臋 jak szmaciana lalka rzucona przez niesforne dziecko, po czym znikn膮艂 w zielonej g臋stwinie listowia drzew mopani. W szalonym p臋dzie byk pogna艂 do lasku, lecz Zouga nie zobaczy艂 ju偶 nic wi臋cej, gdy偶 krzyk sier偶anta Cheroota sprawi艂, 偶e musia艂 odwr贸ci膰 si臋 ponownie.

— Hier kom hulle! Nadchodz膮!

Ziemia zdawa艂a si臋 falowa膰 jak wstrz膮sana konwulsjami. Grzbiet przy grzbiecie, nos przy zadzie, olbrzymie stado wybieg艂o z ukrycia, tratuj膮c cierniste zaro艣la pot臋偶nymi kopytami.

Nad dolin膮 uni贸s艂 si臋 g臋sty tuman szarego kurzu, zza kt贸rego wy艂ania艂y si臋 kolejne sylwetki zwierz膮t. Wielkie 艂by ko艂ysa艂y si臋 w zgodnym rytmie p臋du, d艂ugie srebrne nitki 艣liny 艣cieka艂y z olbrzymich pysk贸w, a gro藕ny ryk i huk kopyt zag艂uszy艂y trzask p艂omieni.

Mateusz i Jan, dwaj pozostali tragarze Zougi, stali przy swoim dow贸dcy, a jeden z nich z艂apa艂 pustego sharpsa i wetkn膮艂 grub膮 kolb臋 strzelby na s艂onie w d艂o艅 Zougi.

Bro艅 wydawa艂a si臋 ci臋偶ka i niezgrabna w por贸wnaniu z sharpsem, a celownik by艂 prymitywnie wykonany, z muszk膮 w postaci t臋pego sto偶ka i kawa艂kiem blachy w kszta艂cie litery „v" imituj膮cym szczerbink臋.

Stado zbli偶a艂o si臋 z przera偶aj膮c膮 szybko艣ci膮. Sk贸ra kr贸w mia艂a ciemny, czekoladowy kolor, a ich rogi by艂y mniej zakrzywione. Po bokach p臋dzi艂y rdzawobrunatne ciel臋ta, z koronami czerwonawych lok贸w pomi臋dzy ma艂ymi szpicami szcz膮tkowych ro偶k贸w. Zwierz臋ta bieg艂y tak blisko siebie, 偶e wydawa艂o si臋, i偶 nie zdo艂aj膮 si臋 rozdzieli膰, by omin膮膰 skaln膮 przeszkod臋. Olbrzymia krowa bieg艂a w pierwszym rz臋dzie prosto na Zoug臋, kt贸ry wymierzy艂 w 艣rodek jej piersi i nacisn膮艂 spust. Nad kurkiem uni贸s艂 si臋 male艅ki ob艂oczek bia艂ego dymu, a u艂amek sekundy p贸藕niej bro艅 wystrzeli艂a eksploduj膮c jasnym ogniem. Zouga poczu艂 taki b贸l, jakby jeden z szar偶uj膮cych bawo艂贸w kopn膮艂 go w rami臋. Zatoczy艂 si臋 do ty艂u, z luf膮 strzelby uniesion膮 wysoko do g贸ry przez si艂臋 odrzutu. Wielka czerwona krowa zdawa艂a si臋 wpa艣膰 na niewidzialn膮 przeszkod臋. 膯wier膰 funta utwardzanego rt臋ci膮 o艂owiu wbi艂o si臋 jej w pier艣, zamieniaj膮c w 艣lizgaj膮c膮 si臋, tocz膮c膮 pl膮tanin臋 kopyt i rog贸w.

— Tomie Harkness! Ta by艂a dla ciebie! — zawo艂a艂 Zouga, po艣wi臋caj膮c swoj膮 zdobycz pami臋ci starego my艣liwego z bia艂膮 brod膮, a potem chwyci艂 drug膮 na艂adowan膮 strzelb臋.

Z przodu bieg艂 dorodny byk, wielki i czarny, tona rozw艣cieczonej wo艂owiny. Spostrzeg艂 Zoug臋 i p臋dzi艂 w kierunku ska艂 szukaj膮c swego prze艣ladowcy.

14 — Lol soko艂a

209

Zwierz臋 podesz艂o tak blisko, 偶e Zouga mia艂 wra偶enie, i偶 dotyka go czubkiem rozdziawionej lufy 膰wier膰funtowca. Strzelba eksplodowa艂a ponownie, w艣r贸d huku, ognia i dymu, po czym p贸艂 g艂owy byka odlecia艂o w ob艂oku od艂amk贸w ko艣ci i krwawych drobin. Byk przykl臋kn膮艂 na tylnych nogach, wyrzuci艂 w powietrze przednie kopyta, a potem pad艂 na ziemi臋 w chmurze py艂u.

Cho膰 wydawa艂o si臋 to niemo偶liwe, stado rozdzieli艂o si臋, galopuj膮c po obu stronach skalnej wysepki. Wygl膮da艂o jak faluj膮ca, sapi膮ca, rozwidlona rzeka pracuj膮cych ci臋偶ko mi臋艣ni. Ogarni臋ty walecznym zapa艂em Jan Cheroot wy艂 przenikliwie, uskakuj膮c pod os艂on臋 ska艂y, by na艂adowa膰 bro艅. Rozgryza艂 papierowy 艂adunek, z brod膮 ca艂膮 w prochu, wypluwa艂 kul臋 do lufy, a potem gor膮czkowo wpycha艂 wycior, by zaraz wy艂oni膰 si臋 ponownie i wypali膰 w zbit膮, faluj膮c膮 mas臋 gigantycznych cia艂.

Wszystko to trwa艂o zaledwie dwie minuty, chocia偶 zdawa艂o si臋, 偶e min臋艂a ca艂a wieczno艣膰, a potem nagle zwierz臋ta znikn臋艂y, a oni stali kaszl膮cy i sapi膮cy w wiruj膮cych ob艂okach kurzu, otoczeni przez p贸艂 tuzina wielkich czarnych martwych cia艂. Dochodz膮cy od strony zaro艣li og艂uszaj膮cy ryk przyt艂umi艂 t臋tent kopyt uciekaj膮cego stada.

Pierwszy podmuch gor膮ca owion膮艂 ich sekund臋 p贸藕niej i Zouga us艂ysza艂, jak wisz膮cy mu nad czo艂em kosmyk wybielonych przez s艂o艅ce w艂os贸w skwierczy przenikliwie, a potem poczu艂 ostry zapach spalenizny. W tej samej chwili chmura dymu odp艂yn臋艂a gwa艂townie i przez kilka sekund wszyscy czterej byli 艣wiadkami spektaklu, kt贸ry odebra艂 im w艂adz臋 w nogach.

Cierniste zaro艣la nie pali艂y si臋, lecz wybucha艂y s艂upami ognia.

— Biegiem! — wrzasn膮艂 Zouga. — Uciekajmy st膮d!

R臋kaw jego koszuli zw臋gli艂 si臋, a roz偶arzone powietrze tamowa艂o oddech. Gdy dotarli do brzegu lasu mopani, l艣ni膮ce zielone li艣cie nad ich g艂owami pomarszczy艂y si臋 i po偶贸艂k艂y, zwijaj膮c si臋 do 艣rodka, a gdy spowi艂y ich ob艂oki czarnego dymu, Zouga poczu艂 ostre k艂ucie pod powiekami. Wiedzia艂, 偶e dociera do nich tylko gor膮co i dym niesione przez wiatr, lecz gdyby p艂omienie zdo艂a艂y pokona膰 woln膮 przestrze艅 mi臋dzy zaro艣lami a laskiem, byliby w 艣miertelnym niebezpiecze艅stwie. Zouga widzia艂 Hotentot贸w i przypominaj膮cych nierealne widma tragarzy, biegn膮cych chwiejnie naprz贸d, lecz s艂abn膮cych i myl膮cych drog臋.

A potem, r贸wnie nagle, jak si臋 pojawi艂y, faluj膮ce ob艂oki dymu podnios艂y si臋 ku niebu. P艂omienie nie zdo艂a艂y przeskoczy膰 otwartej przestrzeni. Promie艅 s艂o艅ca przebi艂 g臋sty mrok nad g艂owami, nios膮c ze sob膮 fal臋 rze艣kiego, czystego powietrza. 艁ykali je z wdzi臋czno艣ci膮, t艂ocz膮c si臋 przy sobie w zdumionym milczeniu i bij膮c d艂o艅mi w tl膮ce si臋 jeszcze gdzieniegdzie ubrania. Twarz Zougi by艂a poczernia艂a i pokryta b膮blami, a jego p艂ucami nadal wstrz膮sa艂y spazmatyczne konwulsje kaszlu. Gdy z艂apa艂 wreszcie oddech, odchrz膮kn膮艂 chrapliwie.

— C贸偶, przynajmniej mi臋so jest ju偶 upieczone — rzek艂, wskazuj膮c cia艂a bawo艂贸w.

W tym samym momencie co艣 spad艂o bezw艂adnie z g臋stwiny g贸rnych ga艂臋zi drzewa mopani, a potem wsta艂o i poku艣tyka艂o w ich stron臋. Zouga za艣mia艂 si臋 ochryple.

210

— O, chy偶a stopo! — powita艂 Marka, tragarza, a pozostali szybko przy艂膮czyli si臋 do 偶art贸w.

— Kiedy ty latasz, or艂y chowaj膮 si臋 zawstydzone! — zawo艂a艂 Jan Cheroot.

— Tw贸j prawdziwy dom jest na szczytach drzew — doda艂 Mateusz z rado艣ci膮 — z twoimi w艂ochatymi bra膰mi.

Do wieczora po膰wiartowali cia艂a bawo艂贸w na wilgotne, czerwone kawa艂y, kt贸re rozwiesili nast臋pnie na ruszcie. Ro偶na, d艂ugie pale osadzone w rozwidlonych ga艂臋ziach, si臋ga艂y do pasa, a pod nimi dymi艂o leniwie tl膮ce si臋, wilgotne drewno mopani.

Mieli zapas mi臋sa dla karawany, kt贸ry mia艂 wystarczy膰 na d艂ugie tygodnie.

Camacho Pereira nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e pod膮偶aj膮c wzd艂u偶 dolnej kraw臋dzi doliny, trzymaj膮c si臋 nieco poni偶ej niebezpiecznego, skalistego terenu, natknie si臋 wreszcie na 艣lad karawany. Stu ludzi id膮cych w kolumnie musia艂o zostawia膰 trop, kt贸ry zauwa偶y艂by nawet 艣lepiec.

Pewno艣膰 ta mala艂a z ka偶dym dniem marszu w rozedrganym, bezwietrznym upale, kt贸ry zdawa艂 si臋 pot臋gowa膰 w艣r贸d czarnych kopjes i rudono艣nych ska艂, l艣ni膮cych w pal膮cym s艂o艅cu niczym 艂uski jakiego艣 monstrualego gada.

Z ludzi, kt贸rych da艂 mu jego brat Alphonse, Camacho straci艂 ju偶 dw贸ch. Jeden nadepn膮艂 na co艣, co wygl膮da艂o jak kupa usch艂ych li艣ci, lecz przemieni艂o si臋 natychmiast w dwumetrow膮 rozw艣cieczon膮 偶mij臋, grub膮 jak 艂ydka m臋偶czyzny, z odra偶aj膮co pi臋knym grzbietem w diamentowe wzory i g艂ow膮 wielko艣ci m臋skiej pi臋艣ci. Rozwarta paszcza mia艂a wspania艂y odcie艅 艂ososiowego r贸偶u, a zakrzywione k艂y by艂y d艂ugie na trzy cale. 呕mija wbi艂a je w udo 偶o艂nierza, wtryskuj膮c do jego krwiobiegu p贸艂 fili偶anki najbardziej toksycznego jadu Afryki.

Po rozerwaniu 偶mii na strz臋py salwami z karabin贸w, Camacho i jego towarzysze robili zak艂ady, jak d艂ugo prze偶yje uk膮szony m臋偶czyzna. Stawk膮 w tej grze by艂y wszystkie spodziewane 艂upy. Camacho, jedyny, kt贸ry posiada艂 zegarek, zosta艂 wybrany s臋dzi膮 i wszyscy zgromadzili si臋 wok贸艂 umieraj膮cego 偶o艂nierza, jedni namawiaj膮c go, 偶eby zaprzesta艂 bezsensownej walki, inni prosz膮c ochryple, by wytrzyma艂 jeszcze troch臋.

Potem, gdy jego plecy zacz臋艂y gi膮膰 si臋 w konwulsjach, oczy uciek艂y w g艂膮b czaszki, a szcz臋ki rozwar艂y w karykaturze u艣miechu i m臋偶czyzna straci艂 kontrol臋 nad mi臋艣niami zwieracza, Camacho ukl臋kn膮艂 przy nim i podstawi艂 konaj膮cemu pod nos gar艣膰 tl膮cych si臋 li艣ci tambuti, kt贸re mia艂y go ocuci膰, prosz膮c:

— Jeszcze dziesi臋膰 minut — wytrzymaj jeszcze dziesi臋膰 minut dla swojego starego przyjaciela Machito.

• S艂abe sapni臋cie poprzedzi艂o ostatni膮 konwulsj臋, a kiedy bicie serca usta艂o zupe艂nie, Camacho wsta艂 i kopn膮艂 cia艂o z obrzydzeniem, m贸wi膮c:

— Zawsze by艂 parszywym szakalem.

Kiedy zacz臋li obdziera膰 trupa ze wszystkich rzeczy przedstawiaj膮cych

211

:

J.\ 'i'1

jak膮kolwiek warto艣膰, pi臋膰 monet, ci臋偶kich z艂otych mohur贸w Kompanii Wscho-dnioindyjskiej wypad艂o z fa艂dy turbana.

W oddziale nie by艂o ani jednego cz艂owieka, kt贸ry bez wahania nie sprzeda艂by swojej matki w niewol臋 za jednego z艂otego mohura, nie m贸wi膮c ju偶

0 pi臋ciu.

Gdy b艂ysn臋艂o z艂oto, wszystkie no偶e wysun臋艂y si臋 z pochew d藕wi臋cz膮c metalicznie i pierwszy z 偶o艂nierzy, kt贸ry po nie si臋gn膮艂, zatoczy艂 si臋 chwiejnie do ty艂u, pr贸buj膮c wepchn膮膰 wn臋trzno艣ci z powrotem do rozci臋tego brzucha.

— Zostawcie je! — wrzasn膮艂 Camacho. — Nie ruszajcie monet, dop贸ki nie wyci膮gniemy los贸w.

呕aden z nich nie ufa艂 drugiemu i no偶e b艂yska艂y swoimi ostrzami, kiedy ci膮gni臋to losy, a zwyci臋zcom niech臋tnie pozwalano odebra膰 nagrod臋.

M臋偶czyzna z ran膮 brzucha nie m贸g艂 maszerowa膰, gdy偶 wn臋trzno艣ci wypad艂yby mu na zewn膮trz, a 偶o艂nierz, kt贸ry nie mo偶e maszerowa膰, nie r贸偶ni si臋 niczym od 偶o艂nierza martwego, zmarli za艣, jak wszyscy wiedz膮, nie potrzebuj膮 rzeczy osobistych. Logika tych rozwa偶a艅 by艂a oczywista dla wszystkich cz艂onk贸w oddzia艂u. Zostawili mu porwan膮 koszul臋 i poplamione bryczesy, lecz zabrali ca艂膮 reszt臋, tak jak poprzedniemu trupowi. Potem, przy wt贸rze spro艣nych 偶art贸w, oparli go o pie艅 drzewa manila, z nagim trupem ofiary uk膮szenia do towarzystwa, po czym odmaszerowali wzd艂u偶 kraw臋dzi doliny.

Przeszli sto metr贸w, kiedy Camacho zala艂a fala wsp贸艂czucia. Umieraj膮cy 偶o艂nierz przez wiele lat by艂 jego kompanem w walce, wsp贸lnie maszerowali

1 chodzili na kurwy. Camacho zawr贸ci艂.

M臋偶czyzna u艣miechn膮艂 si臋 blado, z wysi艂kiem wyginaj膮c suche, sp臋kane wargi. Camacho w odpowiedzi wyszczerzy艂 bia艂e z臋by i po艂o偶y艂 nabity pistolet 偶o艂nierza na jego kolanach.

— By艂oby lepiej u偶y膰 go, zanim hieny znajd膮 ci臋 dzi艣 w nocy — powiedzia艂.

— Mam straszliwe pragnienie — wyszepta艂 m臋偶czyzna, a male艅ka kropla krwi pojawi艂a si臋 na jego pop臋kanej dolnej wardze, przypominaj膮c cesarski rubin b艂yszcz膮cy w 艣wietle s艂o艅ca. Umieraj膮cy 偶o艂nierz spojrza艂 na dziesi臋ciolitrow膮 manierk臋, kt贸r膮 Camacho mia艂 przytroczon膮 do pasa.

Pereira przesun膮艂 j膮 do ty艂u, tak 偶eby m臋偶czyzna nie m贸g艂 jej zobaczy膰. Zawarto艣膰 plusn臋艂a kusz膮co.

— Staraj si臋 o tym nie my艣le膰 — poradzi艂.

Istnia艂a granica, gdzie ko艅czy艂o si臋 wsp贸艂czucie, a zaczyna艂a g艂upota. Kto wie, kiedy znowu znajd膮 wod臋? W tej opuszczonej przez Boga krainie woda by艂a zbyt cennym towarem, 偶eby marnowa膰 j膮 dla kogo艣, kto i tak by艂 ju偶 prawie martwy.

Camacho poklepa艂 kompana po ramieniu, u艣miechn膮艂 si臋 promiennie po raz ostatni i znikn膮艂 pomi臋dzy szarymi ciernistymi krzewami, gwi偶d偶膮c co艣 cicho pod nosem. Jego zsuni臋ty na bok g艂owy cylinder ko艂ysa艂 si臋 miarowo.

— Camachito wr贸ci艂, 偶eby sprawdzi膰, czy niczego nie zapomnieli艣my — powita艂 go jednooki Abisy艅czyk, kiedy Pereira do艂膮czy艂 do kolumny. Wszyscy

212

wybuchn臋li 艣miechem. Wci膮偶 mieli doskona艂y nastr贸j, manierki z wod膮 by艂y do po艂owy nape艂nione, a perspektywa wielkich 艂up贸w wabi艂a blaskiem z艂ota.

Od tego czasu min臋艂o dziesi臋膰 dni, z kt贸rych ostatnie trzy sp臋dzili bez wody, gdy偶 trudno by艂oby nazwa膰 ni膮 gar艣膰 b艂ota i uryny s艂onia, kt贸r膮 pili z na po艂y wyschni臋tej ka艂u偶y. W dodatku w臋dr贸wka stawa艂a si臋 coraz bardziej wyczerpuj膮ca. Camacho nigdy jeszcze nie maszerowa艂 przez tak pofa艂dowany teren, wspinaj膮c si臋 po stromym zboczu, a potem przedzieraj膮c przez ciernie do nast臋pnego wyschni臋tego koryta rzeki, by znowu ruszy膰 pod g贸r臋. *

Poza tym wydawa艂o si臋 bardzo prawdopodobne, 偶e albo Anglik zmieni艂 zdanie i ruszy艂 jednak na pomoc od rzeki Zambezi, albo, i Camacho czu艂, jak cierpnie mu na t臋 my艣l sk贸ra, min臋li trop karawany wczesnym 艣witem lub p贸藕nym wieczorem, kiedy 艣wiat艂o by艂o zbyt s艂abe, 偶eby go zauwa偶y膰. Nietrudno by艂oby o tak膮 pomy艂k臋, bowiem codziennie mijali setki zwierz臋cych trop贸w, a 艣lad karawany m贸g艂 zosta膰 zadeptany przez stado zwierzyny lub zasypany przez jedn膮 z gwa艂townych, kr贸tkotrwa艂ych miniaturowych tr膮b powietrznych, zwanych kurzowymi diab艂ami, kt贸re nawiedza艂y dolin臋 o tej porze roku.

M臋ki Camacho powi臋ksza艂 jeszcze fakt, 偶e jego oddzia艂 szlachetnych wojownik贸w by艂 na skraju buntu. Ca艂kiem otwarcie rozmawiali o powrocie. Stwierdzili, 偶e nigdy nie istnia艂 偶aden Anglik i jego karawana pe艂na bogactw, a je艣li nawet, to znajdowa艂 si臋 teraz daleko st膮d i z ka偶dym dniem oddala艂 si臋 jeszcze bardziej. Mieli do艣膰 tych nie ko艅cz膮cych si臋 grzbiet贸w i dolin, a wszystkie manierki z wod膮 by艂y ju偶 niemal puste, co znacznie pogarsza艂o nastr贸j ca艂ej ekipy. Prowodyrowie przypominali pozosta艂ym, 偶e w czasie ich nieobecno艣ci przepada nale偶na im cz臋艣膰 zysk贸w z niewolniczych karawan. Pi臋膰dziesi臋ciu niewolnik贸w by艂o z pewno艣ci膮 wartych wi臋cej ni偶 stu mitycznych Anglik贸w. Mieli wiele istotnych powod贸w, 偶eby zawr贸ci膰.

Camacho wiedzia艂 jednak, jak gro藕ny mo偶e by膰 gniew jego przyrodniego brata, gdyby zawi贸d艂 go ponownie. Poza tym mia艂 rachunek do wyr贸wnania, dwa rachunki. Wci膮偶 wierzy艂, 偶e maj膮 szans臋 pojma膰 偶ywcem Anglika i jego siostr臋, a przede wszystkim j膮. Nawet w suszy i spiekocie pachwiny Camacho nabrzmiewa艂y b贸lem na wspomnienie Robyn w m臋skich bryczesach. Otrz膮sn膮艂 si臋, powracaj膮c do rzeczywisto艣ci i spojrza艂 przez rami臋 na ci膮gn膮cy za nim szereg zb贸jc贸w.

Wkr贸tce trzeba b臋dzie zabi膰 jednego z nich, zdecydowa艂 kilka godzin wcze艣niej. Parszywe szakale, wszyscy bez wyj膮tku — i tylko taka metoda mog艂a zmusi膰 ich do pos艂uchu i kontynuowania marszu.

Camacho wiedzia艂 ju偶, kto b臋dzie t膮 ofiar膮. Jednooki Abisy艅czyk gada艂 najwi臋cej, bezustannie nawo艂uj膮c do powrotu na wybrze偶e, a fakt, 偶e nie mia艂 lewego oka, czyni艂 ten wyb贸r jeszcze bardziej atrakcyjnym. Problem stanowi艂o to, 偶e robot臋 nale偶a艂o wykona膰 w odpowiedni spos贸b. Pozosta艂ym 偶o艂nierzom zaimponowa艂by n贸偶, ale nie pistolet. Jednak Abisy艅czyk nie pozwoli艂 nikomu podej艣膰 do siebie od lewej strony. Camacho dwukrotnie pr贸bowa艂 to zrobi膰 i za ka偶dym razem Abisy艅czyk odwraca艂 ku niemu swoj膮 okolon膮 aureol膮 g臋stych

213

I!'

lok贸w g艂ow臋 i u艣miecha艂 si臋, a 艂za 艣cieka艂a mu na policzek z pustego oczodo艂u.

Camacho by艂 jednak cz艂owiekiem upartym i pomys艂owym. Zauwa偶y艂, 偶e gdy tylko przechodzi na praw膮 stron臋, Abisy艅czyk traci swoj膮 czujno艣膰 i natychmiast staje bardziej elokwentny i arogancki. Pereira spostrzeg艂, 偶e ofiara obawia si臋 ataku jedynie z lewej strony, wi臋c gdy zatrzymali si臋 na poranny post贸j, ostentacyjnie usiad艂 po prawej. Abisy艅czyk wyszczerzy艂 z臋by, wycieraj膮c brzeg swojej niemal pustej manierki o r臋kaw koszuli.

— To koniec. Nie id臋 dalej— oznajmi艂 p艂ynnym portugalskim. — Przysi臋gam na 艣wi臋te rany Chrystusa. — I dotkn膮艂 z艂otego koptyjskiego krzy偶a, kt贸ry mia艂 zawieszony na szyi. — Ani jednego kroku dalej. Wracam.

Bawi膮c si臋 r膮bkiem swojego cylindra Camacho wzruszy艂 ramionami i w odpowiedzi u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

— Wypijmy zatem za tw贸j powr贸t — rzek艂 i woln膮 r臋k膮 uni贸s艂 manierk臋, potrz膮saj膮c ni膮 lekko. W 艣rodku by艂y dwa, trzy 艂yki, nie wi臋cej. Wszystkie oczy skupi艂y si臋 natychmiast na naczyniu. Tutaj woda oznacza艂a 偶ycie.

A potem Camacho pozwoli艂, by manierka niby przypadkowo wy艣lizn臋艂a mu si臋 z palc贸w i potoczy艂a pod stopy Abisy艅czyka, wylewaj膮c czyst膮 wod臋 na spieczon膮 ziemi臋. Zaskoczony m臋偶czyzna si臋gn膮艂 po ni膮 praw膮 r臋k膮, t膮, kt贸ra s艂u偶y艂a do walki.

Nikt naprawd臋 nie spostrzeg艂 gestu Camacho, kt贸ry wyj膮艂 n贸偶 z obicia cylindra. N贸偶 zdawa艂 si臋 pojawi膰 nagle za prawym uchem Abisy艅czyka, a w艂a艣ciwie tylko jego rze藕biona r臋koje艣膰, gdy偶 ostrze by艂o wbite w szyj臋. M臋偶czyzna podni贸s艂 r臋k臋 w zdumieniu, by dotkn膮膰 zranionego miejsca, zamruga艂 jedynym okiem, otworzy艂 usta, lecz zaraz zacisn膮艂 je z powrotem i upad艂 do przodu na manierk臋.

Camacho sta艂 nad nim, trzymaj膮c po pistolecie w obu d艂oniach.

— Kto jeszcze chce z艂o偶y膰 przysi臋g臋 na 艣wi臋te rany Chrystusa? — spyta艂 z u艣miechem. Jego z臋by by艂y bardzo du偶e, bia艂e i r贸wne. — Nikt? A zatem dobrze, ja z艂o偶臋 przysi臋g臋. Sk艂adam j膮 na dawno utracon膮 cnot臋 waszych si贸str, kt贸re sprzeda艂y j膮 setki razy za gar艣膰 escud贸w.

Nawet przywyk艂ych do wulgarno艣ci 偶o艂nierzy zaszokowa艂o to blu藕nierstwo.

— Sk艂adam j膮 na wasz膮 obwis艂膮 i s艂abowit膮 m臋sko艣膰, kt贸r膮 z przyjemno艣ci膮 odstrzel臋... — co艣 mu przerwa艂o i Camacho urwa艂 w po艂owie zdania.

Upaln膮 cisz臋 poranka zm膮ci艂o ledwie s艂yszalne pukni臋cie, tak odleg艂e, tak niewyra藕ne, 偶e przez chwil臋 偶aden z m臋偶czyzn nie skojarzy艂 tego odg艂osu z hukiem wystrza艂u. Camacho zorientowa艂 si臋 pierwszy i wcisn膮艂 pistolety za pas. Nie potrzebowa艂 ich ju偶 teraz. Nast臋pnie pobieg艂 do kraw臋dzi skalistego kopje, na kt贸rym siedzieli.

Daleko z przodu kolumna szarego dymu unosi艂a si臋 ku czystemu b艂臋kitowi nieba. Dzieli艂 ich od tego miejsca dzie艅 marszu po stromym i gro藕nym zboczu doliny.

呕o艂nierze Camacho, znowu lojalni, pe艂ni zapa艂u, 艣miali si臋 i obejmowali z rado艣ci膮. Szkoda tego Abisy艅czyka, przyzna艂 Pereira, jak wszyscy jego ludzie

214

by艂 dobrym wojownikiem, a teraz, kiedy znale藕li Anglika, b臋dzie go im brakowa艂o.

Camacho os艂oni艂 cygaro obiema d艂o艅mi i zaci膮gn膮艂 si臋 g艂臋boko. Trzymaj膮c dym w p艂ucach, zmru偶y艂 oczy przed o艣lepiaj膮cym blaskiem po艂udnia. W ostrym s艂o艅cu wszystkie kolory zlewa艂y si臋 ze sob膮, tylko czarne cienie pod ka偶dym drzewem i ska艂膮 by艂y niezwykle wyra藕ne.

D艂uga kolumna ludzi sz艂a bardzo wolno po drugiej stronie w膮skiej doliny. Camacho mia艂 w膮tpliwo艣ci, czy robi膮 cho膰by mil臋 na godzin臋.

Zdj膮艂 cylinder z g艂owy i delikatnie dmuchn膮艂 do jego wn臋trza, tak 偶e dym rozwia艂 si臋 w nico艣膰, zamiast stan膮膰 w nieruchomym powietrzu i przyci膮ga膰 wzrok obserwatora.

Camacho nie widzia艂 nic dziwnego w fakcie, 偶e hotentocki muszkieter id膮cy na czele kolumny niesie brytyjsk膮 flag臋. W tej ja艂owej, wyludnionej okolicy nawet wyp艂owia艂a i postrz臋piona przez ostre ciernie flaga stanowi艂a namiastk臋 ochrony, ostrze偶enie dla tych, kt贸rzy chcieliby przeszkodzi膰 kolumnie w marszu. Wszystkie karawany w Afryce nios艂y na czele flag臋.

Camacho pali艂 swoje czarne cygaro i raz jeszcze uzna艂, 偶e s艂uszna by艂a rada jego brata Alphonse. Robot臋 nale偶a艂o wykona膰 tylko *w nocy. Teraz kolumna rozci膮ga艂a si臋 na przestrzeni co najmniej mili, mi臋dzy czterema grupami tragarzy by艂y szerokie odst臋py, a jemu zosta艂o ju偶 tylko siedemnastu ludzi. Gdyby zaatakowa艂 w dzie艅, musia艂by skoncentrowa膰 swoje si艂y na hotentockich muszkieterach otwieraj膮cych i zamykaj膮cych kolumn臋. Wyobrazi艂 sobie, co sta艂oby si臋 po pierwszym strzale. Setka tragarzy porzuci艂aby swoje 艂adunki i rozpierzch艂a si臋 po buszu, a po sko艅czonej walce nie by艂oby nikogo do d藕wigania 艂up贸w.

Musia艂 poza tym czeka膰, a偶 Anglik do艂膮czy do karawany. Domy艣li艂 si臋, 偶e Zouga Ballantyne bada teren lub poluje i wr贸ci do kolumny dopiero przed zapadni臋ciem zmroku.

Kobieta te偶 tam by艂a. Ujrza艂 j膮, kiedy wesz艂a na pie艅 le偶膮cy w poprzek drogi. Przez moment balansowa艂a na nim, d艂ugonoga, w swych osza艂amiaj膮cych bryczesach, a potem zeskoczy艂a na ziemi臋. Camacho sp臋dzi艂 kilka przyjemnych minut na erotycznych fantazjach. Od dwudziestu dni nie mia艂 kobiety i jego apetyt zaostrzy艂 si臋 niczym brzytwa, nie st臋piony nawet przez d艂ugi, uci膮偶liwy marsz.

Westchn膮艂 rado艣nie, a potem zmru偶y艂 oczy, koncentruj膮c si臋 na swoich problemach. Alphonse mia艂 racj臋, poczekaj膮 do zmroku. Ta noc b臋dzie sprzyja艂a ich zamiarom. W trzy dni po pe艂ni ksi臋偶yc wzejdzie bardzo p贸藕no, mniej wi臋cej godzin臋 po p贸艂nocy.

Pozwoli Anglikowi wr贸ci膰, poczeka, a偶 ob贸z ucichnie, wygasn膮 ogniska, a hotentoccy stra偶nicy zapadn膮 w drzemk臋. Potem, kiedy wstanie ksi臋偶yc i ob贸z b臋dzie pogr膮偶ony w najg艂臋bszym 艣nie, on wraz ze swymi lud藕mi ruszy do ataku.

Ka偶dy z jego 偶o艂nierzy umia艂 bardzo dobrze pos艂ugiwa膰 si臋 no偶em, najlepszy dow贸d, 偶e prze偶yli tak d艂ugo, u艣miechn膮艂 si臋 w duchu Camacho. Przed

215

W1-.

i1 i !

I1 li

<! M 娄娄* 娄

zmierzchem osobi艣cie sprawdzi ustawienie stra偶nik贸w. Zaczn膮 od nich. Camacho nie spodziewa艂 si臋 wi臋cej ni偶 trzech czy czterech. Po stra偶nikach przyjdzie kolej na 艣pi膮cych Hotentot贸w — oni byli najbardziej niebezpieczni. Potem oddadz膮 si臋 rozpu艣cie.

Sam p贸jdzie do namiotu kobiety. Camacho zadr偶a艂 lekko na t臋 my艣l i poprawi艂 ubranie. Ogromnie 偶a艂owa艂, 偶e nie b臋dzie m贸g艂 zaj膮膰 si臋 r贸wnie偶 Anglikiem. Wy艣le dw贸ch najlepszych ludzi, 偶eby za艂atwili spraw臋. Marzy艂

0 wbiciu d艂ugiego, zaostrzonego drewnianego pala pomi臋dzy po艣ladki Anglika, by nast臋pnie robi膰 zak艂ady, jak d艂ugo prze偶yje. Zapewniaj膮c rozrywk臋 sobie

1 swoim ludziom, wyr贸wna przy okazji nieco strat.

Potem niech臋tnie, lecz roztropnie stwierdzi艂, 偶e maj膮c do czynienia z takim cz艂owiekiem, lepiej nie zabawia膰 si臋 tak ryzykownie. Lepiej poder偶n膮膰 mu gard艂o, kiedy b臋dzie spa艂. W zamian pofigluj膮 z kobiet膮, postanowi艂.

Camacho 偶a艂owa艂 jedynie, 偶e sp臋dzi z ni膮 tak ma艂o czasu, zanim pozostali za偶膮daj膮 swojej cz臋艣ci 艂upu. Tych kilka minut powinno mu jednak wystarczy膰. Dziwne, jak miesi膮ce t臋sknoty potrafi膮 by膰 zaspokojone tak szybko, a po kr贸tkim uniesieniu nadchodzi oboj臋tno艣膰 lub nawet niesmak. To bardzo filozoficzna my艣l, stwierdzi艂 Camacho. Raz jeszcze zaskoczy艂 samego siebie w艂asn膮 m膮dro艣ci膮 i wra偶liwo艣ci膮 na sprawy ducha. Cz臋sto my艣la艂, 偶e gdyby nauczy艂 si臋 kiedy艣 czyta膰 i pisa膰, m贸g艂by by膰 r贸wnie wielkim cz艂owiekiem jak jego ojciec, gubernator. Mimo wszystko w jego 偶y艂ach p艂yn臋艂a przecie偶 krew arystokrat贸w i don贸w, nieco tylko rozrzedzona.

Camacho westchn膮艂. Tak, pi臋膰 minut wystarczy, potem b臋d膮 mogli wzi膮膰 j膮 pozostali, a kiedy sko艅cz膮, nadejdzie czas zabawy z d艂ugim drewnianym palem — tyle 偶e wsadzonym w o wiele bardziej interesuj膮ce miejsce. Zachichota艂 na g艂os i ostatni raz zaci膮gn膮艂 si臋 cygarem. Niedopa艂ek by艂 tak kr贸tki, 偶e zaczyna艂 ju偶 parzy膰 mu palce. Upu艣ci艂 go na ziemi臋 i rozgni贸t艂 obcasem. Porusza艂 si臋 jak pantera, znikaj膮c za horyzontem i okr膮偶aj膮c bezg艂o艣nie pe艂zn膮c膮 karawan臋, 偶eby zaj艣膰 j膮 od przodu.

Zouga zostawi艂 swoich tragarzy przy ro偶nach, aby dok艂adali wilgotne drewno do ognia i obracali kawa艂y czerwonego mi臋sa, 偶eby piek艂o si臋 r贸wnomiernie. By艂a to nu偶膮ca praca, gdy偶 ruszt贸w nale偶a艂o bezustannie strzec przed hienami, szakalami, wronami i kaniami, kt贸re gromadzi艂y si臋 wok贸艂 obozu. Trzeba by艂o te偶 przez ca艂y czas r膮ba膰 drewno i ple艣膰 koszyki z kory mopani, kt贸re mia艂y pos艂u偶y膰 do transportu uw臋dzonego mi臋sa.

Jan Cheroot z rado艣ci膮 pomaszerowa艂 z Zoug膮, by znale藕膰 g艂贸wn膮 karawan臋 i poprowadzi膰 j膮 do miejsca, gdzie piek艂o si臋 mi臋so. Nawet muchy tse-tse nie zdo艂a艂y zak艂贸ci膰 jego dobrego nastroju. Od ponad tygodnia wyprawa sz艂a przez „ziemi臋 much". Tom Harkness nazwa艂 te natr臋tne ma艂e insekty „stra偶nikami Afryki". Bez w膮tpienia uniemo偶liwia艂y one cz艂owiekowi prowadzenie jego zwierz膮t domowych po rozleg艂ych szlakach kontynentu.

216

By艂y jednym z powod贸w, dla kt贸rych portugalska kolonizacja zosta艂a ograniczona do w膮skiego pasa wybrze偶a. Kawaleria Portugalczyk贸w panicznie obawia艂a si臋 艣mierciono艣nych uk膮sze艅, a ich zwierz臋ta ci膮gn膮ce wojskowe zaprz臋gi nie by艂y w stanie pokona膰 pasm g贸rskich oddzielaj膮cych wybrze偶e od g艂臋bi kontynentu.

W艂a艣nie z powodu much Zouga nie pr贸bowa艂 u偶ywa膰 woz贸w lub zwierz膮t jucznych do transportu swoich 艂adunk贸w. Karawanie nie towarzyszy艂 nawet jeden pies, gdy偶 tylko ludzie i dzika zwierzyna byli odporni na straszliwe skutki uk膮szenia.

Tego dnia, kiedy wracali, by do艂膮czy膰 do g艂贸wnej kolumny, Zouga i Jan Cheroot prze偶yli najwi臋ksz膮 inwazj臋 much od czasu wej艣cia w dolin臋 Zambezi. Owady podnosi艂y si臋 z ziemi i siada艂y na ich nogach, gromadz膮c si臋 te偶 na karkach i pomi臋dzy 艂opatkami. Zouga i Jan Cheroot musieli i艣膰 na zmian臋 jeden za drugim, by strz膮sa膰 natr臋tne muchy 艣wie偶o uci臋tym ogonem byka.

Opu艣cili „pas much" r贸wnie nagle, jak we艅 weszli, i z ulg膮 b艂ogos艂awi膮c koniec tortur usiedli, 偶eby odpocz膮膰 w cieniu. Po p贸艂godzinie us艂yszeli odleg艂y 艣piew. Czekaj膮c na nadej艣cie karawany palili fajki i gaw臋dzili przyjacielsko.

Podczas jednej z d艂ugich przerw w rozmowie Zouga spostrzeg艂, 偶e co艣 poruszy艂o si臋 po przeciwnej stronie doliny. Zapewne stado kudu albo grupa pawian贸w, jednych i drugich pe艂no by艂o w tej okolicy, lecz poza nimi i stadem bawo艂贸w nie napotkali 偶adnej innej zwierzyny od czasu opuszczenia Tete.

Nadci膮gaj膮ca karawana wystraszy艂aby wszystkie stworzenia, pomy艣la艂 Zouga, zdejmuj膮c czapk臋, by odgoni膰 natarczyw膮 chmurk臋 male艅kich czarnych os mopani, kt贸re kr膮偶y艂y wok贸艂 jego g艂owy zwabione wilgoci膮 oczu, warg i nozdrzy. Las po przeciwleg艂ej stronie doliny sta艂 nieruchomo. Cokolwiek to by艂o, przesz艂o zapewne na drug膮 stron臋 grzbietu. Zouga odwr贸ci艂 si臋 do Jana Cheroota.

— Deszcze usta艂y dopiero sze艣膰 tygodni temu — rozmy艣la艂 g艂o艣no ma艂y sier偶ant. — Studnie i rzeki w g贸rze b臋d膮 jeszcze pe艂ne, nie tutaj oczywi艣cie, tu ziemia wysycha zbyt szybko. — Wskaza艂 pop臋kane, skaliste koryto rzeki ci膮gn膮ce si臋 poni偶ej. — Wi臋c stada rozchodz膮 si臋, pod膮偶aj膮c starymi szlakami. — Cheroot wyja艣nia艂, czemu w okolicy nie by艂o s艂oni czy cho膰by 艣lad贸w ich niedawnego pobytu w dolinie i Zouga zamieni艂 si臋 w s艂uch, gdy偶 mia艂 przed sob膮 autentycznego eksperta. — Stare szlaki s艂oni ci膮gn臋艂y si臋 kiedy艣 od p艂askiej g贸ry Przyl膮dka Dobrej Nadziei po bagna dalekiego Sudu — wskaza艂 na p贸艂noc. — Lecz z ka偶dym rokiem my, jagterzy, my艣liwi, oraz ludzie nam podobni spychamy stada coraz dalej i dalej w g艂膮b kontynentu.

Jan Cheroot urwa艂, a jego fajka zagulgota艂a ha艂a艣liwie, gdy sier偶ant zaci膮gn膮艂 si臋 dymem.

— M贸j ojciec powiedzia艂 mi, 偶e polowa艂 na s艂onie na po艂udnie od rzeki Opfants. Kiedy by艂 jeszcze m艂odym cz艂owiekiem, by艂o ich tam mn贸stwo. Chwali艂 si臋, 偶e pewnego dnia ustrzeli艂 dwana艣cie s艂oni, on sam ze swoim roerem, broni膮 zbyt ci臋偶k膮, by k艂a艣膰 j膮 na ramieniu. Musia艂 opiera膰 strzelb臋 na rozwidlonym kiju, kt贸ry nosi艂 ze sob膮. Dwana艣cie s艂oni jednego dnia! Oto

217

; L

wyczyn. — Zagulgota艂 ponownie fajk膮, a potem wyplu艂 nieco 偶贸艂tego tytoniowego soku. — Jednak z drugiej strony m贸j ojciec by艂 jeszcze s艂awniejszy jako k艂amca ni偶 jako my艣liwy — zachichota艂 Jan Cheroot i rado艣nie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Zouga u艣miechn膮艂 si臋, lecz zaraz spowa偶nia艂 i uni贸s艂 g艂ow臋. Zmru偶y艂 oczy, gdy偶 na moment o艣lepi艂 go male艅ki promyk odbitego 艣wiat艂a rozb艂yskuj膮cy zza ga艂臋zi drzew po przeciwleg艂ej stronie doliny. Cokolwiek tam widzia艂, nie by艂 to ani kudu, ani pawian — lecz cz艂owiek, gdy偶 tylko metal albo szk艂o mog艂o odbi膰 艣wiat艂o w ten spos贸b. Jan Cheroot nic nie zauwa偶y艂 i wspomina艂 dalej.

— Kiedy podr贸偶owa艂em z Harrisem Cornwallisem, napotkali艣my pierwszego s艂onia w g贸rach Cashan, o tysi膮c mil na p贸艂noc od miejsca, gdzie m贸j ojciec upolowa艂 swoje wielkie stado. Po drodze nie widzieli艣my ani jednego s艂onia, wszystkie zosta艂y kompletnie wytrzebione. Teraz nie ma ich tak偶e w g贸rach Cashan. M贸j brat Stephan znalaz艂 si臋 tam przed dwoma laty. M贸wi, 偶e nie ma ju偶 s艂oni na po艂udnie od rzeki Limpopo. Burowie pas膮 swoje stada tam, gdzie my polowali艣my kiedy艣 na ko艣膰 s艂oniow膮. Mo偶e nie napotkamy tych zwierz膮t nawet w wysokich g贸rach, mo偶e w og贸le nie ma ju偶 s艂oni na 艣wiecie.

Zouga s艂ucha艂 jednym uchem. My艣la艂 o cz艂owieku po drugiej stronie doliny. By艂 to zapewne kto艣 z karawany zbieraj膮cy zapasy drewna na wieczorny biwak, chocia偶 troszczenie si臋 o rozbijanie obozu o tak wczesnej porze wydawa艂o si臋 do艣膰 dziwne.

艢piew tragarzy stawa艂 si臋 g艂o艣niejszy. Pojedynczy g艂os ci膮gn膮艂 marszow膮 pie艣艅. Zouga rozpozna艂 go. Nale偶a艂 do wysokiego Angoni, m臋偶czyzny obdarzonego delikatnym tenorem, a zarazem poety, uk艂adaj膮cego w艂asne strofy i zmieniaj膮cego ich tre艣膰 trakcie marszu. Zouga z przekrzywion膮 g艂ow膮 s艂ucha艂 s艂贸w pie艣ni.

Czy s艂ysza艂e艣 or艂a krzycz膮cego nad wodami Marawi?

Czy widzia艂e艣, jak zachodz膮ce s艂o艅ce zmienia 艣niegi Kilimand偶aro w krew?

A potem do艂膮czy艂 si臋 ch贸r. Melodia brzmia艂a pi臋knie i wzruszaj膮co.

Kto poprowadzi nas ku tym dziwom, m贸j bracie?

Zostawimy kobiety, by 艂ka艂y,

Nasze maty do spania ogarnie ch艂贸d,

Kiedy mocarny cz艂owiek prowadzi, m贸j bracie, p贸jdziemy za nim w prz贸d.

Zouga u艣miechn膮艂 si臋, rozpoznaj膮c swoje imi臋 w nast臋pnej zwrotce.

Bakela poprowadzi nas jak ojciec prowadz膮cy swoje dzieci,

Bakela da nam khete paciork贸w sam-sam,

Bakela nakarmi nas t艂uszczem hipopotama i mi臋sem bawo艂u.

218

Zouga przesta艂 s艂ucha膰, skupiaj膮c uwag臋 na cz艂owieku po drugiej stronie doliny. Tutaj, sto mil od najbli偶szych zamieszkanych teren贸w, musia艂 to by膰 kto艣 z karawany — drwal, poszukiwacz miodu, dezerter, kt贸偶 m贸g艂 to wiedzie膰?

Zouga wsta艂 i przeci膮gn膮艂 si臋, a Jan Cheroot wytrz膮sn膮艂 fajk臋 i podni贸s艂 si臋 r贸wnie偶. Czo艂o kolumny pojawi艂o si臋 mi臋dzy drzewami na zboczu poni偶ej. Czerwono-bia艂o-b艂臋kitna flaga wyd臋艂a si臋 leniwie, a potem zwis艂a ponownie.

Zouga spojrza艂 raz jeszcze na przeciwleg艂e zbocze, lecz nie dostrzeg艂 偶adnego ruchu. Czu艂 zm臋czenie, podeszwy st贸p pali艂y go, jakby szed艂 po roz偶arzonych w臋glach, gdy偶 od 艣witu maszerowali intensywnie. Ledwie zagojona rana na biodrze pulsowa艂a t臋pym b贸lem.

Powinien wspi膮膰 si臋 na to zbocze, 偶eby sprawdzi膰, co widzia艂 w艣r贸d zaro艣li, lecz by艂o ono strome i skaliste. Nast臋pne p贸艂 godziny zaj臋艂oby mu dotarcie na g贸r臋 i powr贸t do kolumny. Zeszli na spotkanie karawany, a kiedy Zouga ujrza艂 Robyn pod膮偶aj膮c膮 za tragarzem swym spr臋偶ystym krokiem, zdj膮艂 czapk臋 i pomacha艂 ni膮 nad g艂ow膮.

Podbieg艂a, 偶eby go przywita膰, 艣miej膮c si臋 rado艣nie jak dziecko. Nie widzfeli si臋 od trzech dni.

Poni偶ej wypolerowanej 艣ciany g艂adkiej czarnej ska艂y, kt贸r膮 w porze deszcz贸w obmywa艂by rycz膮cy wodospad, znajdowa艂o si臋 zakole wyschni臋tego koryta wype艂nione czystym bia艂ym piaskiem.

Na jego brzegach r贸s艂 dziki maho艅, wysoki i pe艂en 偶ycia, z korzeniami zanurzonymi w wodzie, a w piasku zaraz obok tarza艂 si臋 osamotniony pawian.

Robyn i Zouga usiedli na skraju wyschni臋tego koryta wodospadu, obserwuj膮c ludzi, kt贸rych Zouga wyznaczy艂 do kopania studni.

— Modl臋 si臋, 偶eby znale藕li wystarczaj膮co du偶o wody. — Robyn patrzy艂a z ciekawo艣ci膮 na pracuj膮cych ludzi. — Nie k膮pa艂am si臋 od czasu opuszczenia Tete. — Jej emaliowana balia by艂a najwi臋kszym pakunkiem, jaki wchodzi艂 w sk艂ad wyposa偶enia wyprawy.

— B臋d臋 zadowolony cho膰by z fili偶anki herbaty — odpar艂 Zouga po chwili, lecz wida膰 by艂o, 偶e my艣li o czym艣 innym.

— Czy co艣 ci臋 trapi? — spyta艂a Robyn.

— My艣la艂em o dolinie w Kaszmirze.

— Czy tam jest tak jak tutaj?

— Nie, jest zupe艂nie inaczej — wzruszy艂 ramionami. W tamtej odleg艂ej dolinie, kiedy jako m艂ody jeszcze elew prowadzi艂 patrol zwiadowczy, zobaczy艂 co艣 podobnego do tego, co widzia艂 dzisiaj. M贸g艂 to by膰 tylko b艂ysk 艣wiat艂a odbijaj膮cy si臋 od lufy karabinu albo od rogu g贸rskiej kozicy. Wtedy, tak jak i teraz, nie zada艂 sobie trudu, by sprawdzi膰, co to by艂o. Tamtej nocy straci艂 trzech ludzi, zabitych w walce, gdy pr贸bowali wyrwa膰 si臋 z zasadzki. Pu艂kownik pochwali艂 m臋stwo 偶o艂nierzy, lecz nikt nie m贸g艂 wr贸ci膰 im 偶ycia.

Spojrza艂 na obni偶aj膮ce si臋 s艂o艅ce, do zmroku zosta艂a najwy偶ej godzina. Wiedzia艂, 偶e powinien wspi膮膰 si臋 na tamto zbocze. Robyn obserwowa艂a go zdziwionym wzrokiem, a Zouga zastanawia艂 si臋 jeszcze przez kilka sekund, po

219

czym sapn膮艂 ze zm臋czenia i podni贸s艂 si臋 ci臋偶ko. Stopy bola艂y go piekielnie i pulsowa艂a rana na biodrze. Zouge czeka艂a d艂uga droga w g贸r臋 i z powrotem.

Opu艣ci艂 niepostrze偶enie ob贸z id膮c g艂臋bokim, w膮skim parowem, a potem wdrapa艂 si臋 na g贸r臋 i trzymaj膮c si臋 g臋stych zaro艣li powy偶ej koryta rzeki, dotar艂 do barykady spl膮tanych ga艂臋zi naniesionych przez wod臋 podczas ostatnich ulewnych deszcz贸w. Ta naturalna tama blokowa艂a wyschni臋te koryto na ca艂ej jego szeroko艣ci.

Pod jej os艂on膮 przeszed艂 na drugi brzeg i zacz膮艂 wspina膰 si臋 po stromym zboczu. Porusza艂 si臋 bardzo ostro偶nie, kryj膮c si臋 za drzewami, nas艂uchuj膮c i obserwuj膮c teren.

Na grani powietrze by艂o nieco ch艂odniejsze. Wieczorna bryza ci膮gn膮ca od skalnej 艣ciany osuszy艂a pot na karku Zougi i uczyni艂a ci臋偶k膮 wspinaczk臋 znacznie przyjemniejsz膮. Wydawa艂o si臋, 偶e jego wysi艂ki posz艂y na marne. Kamienisty grunt by艂 zbyt twardy, by m贸g艂 odcisn膮膰 si臋 na nim jaki艣 艣lad, a dooko艂a panowa艂a kompletna cisza. Mimo to Zouga postanowi艂 za wszelk膮 cen臋 naprawi膰 swoje wcze艣niejsze niedopatrzenie. Czas dzia艂a艂 na jego niekorzy艣膰. Zanim dotrze z powrotem do obozu, b臋dzie ciemno, ksi臋偶yc mia艂 wzej艣膰 p贸藕no i poruszanie si臋 po takim terenie w nieprzeniknionych ciemno艣ciach grozi艂o z艂amaniem nogi.

Odwr贸ci艂 si臋, 偶eby zacz膮膰 schodzi膰 w d贸艂 i poczu艂 znajomy zapach. W艂osy zje偶y艂y mu si臋 na r臋kach, a mi臋艣niami brzucha targn膮艂 skurcz. Nachyli艂 si臋 i podni贸s艂 z ziemi ma艂y, zgnieciony br膮zowy niedopa艂ek. Swoje ostatnie cygaro wypali艂 przed dwoma dniami, by膰 mo偶e dlatego jego nos by艂 tak bardzo wyczulony na zapach tytoniu.

Cygaro wypalono niemal do samego ko艅ca, po czym przydeptano obcasem, tak 偶e przypomina艂o kawa艂ek wysuszonej kory. Gdyby nie charakterystyczny zapach, nigdy by go nie znalaz艂. Zouga roztar艂 je w palcach. Koniuszek cygara by艂 jeszcze troch臋 wilgotny od 艣liny. Podni贸s艂 palce do nosa i pow膮cha艂 je. Wiedzia艂, sk膮d zna ten gatunek portugalskiego tytoniu.

Camacho zostawi艂 pi臋tnastu swoich ludzi wy偶ej na zboczu, przy zwalisku ska艂 przypominaj膮cym ruiny zamku, gdzie jaskinie oraz wisz膮ce p贸艂ki zapewnia艂y cie艅 i pozwala艂y si臋 ukry膰. Wiedzia艂, 偶e 偶o艂nierze zaraz zasn膮, i denerwowa艂o go, i偶 nie ma na to wp艂ywu. Jemu te偶 powieki opada艂y, kiedy le偶a艂 na brzuchu ukryty po drugiej stronie grzbietu i obserwowa艂 rozbijaj膮c膮 ob贸z karawan臋.

Wzi膮艂 ze sob膮 tylko dw贸ch ludzi, by pomogli mu zorientowa膰 si臋, jak rozstawieni s膮 stra偶nicy i scherowie. Mieli te偶 zapami臋ta膰 po艂o偶enie ognisk i namiot贸w. We trzech poprowadz膮 pozosta艂ych, nawet przed wzej艣ciem ksi臋偶yca, je艣li oka偶e si臋 to konieczne. Camacho mia艂 nadziej臋, 偶e nie b臋dzie takiej potrzeby. W ciemno艣ciach 艂atwo o pomy艂k臋, a wystarczy艂by jeden krzyk czy wystrza艂. Camacho zdecydowa艂, 偶e poczekaj膮 jednak do ksi臋偶yca.

Anglik wr贸ci艂 do obozu wcze艣niej, tu偶 przed karawan膮. Mia艂 ze sob膮 Hotentota, a ich chwiejny krok 艣wiadczy艂 o tym, 偶e odbyli d艂ugie, wyczerpuj膮ce marsze. Dobrze, b臋dzie spa艂 jak kamie艅, pewnie ju偶 zapad艂 w sen, gdy偶 Camacho

220

nie widzia艂 go od ponad godziny. Musi by膰 w namiocie s膮siaduj膮cym z namiotem kobiety. Camacho dostrzeg艂 s艂u偶膮cego nios膮cego dla niej wiadro gor膮cej wody.

Hotentocki sier偶ant wyznaczy艂 tylko dw贸ch stra偶nik贸w. Anglik musi czu膰 si臋 bardzo pewnie, wystawiaj膮c na warcie dw贸ch ludzi. O pomocy obaj b臋d膮 twardo spali. I nigdy wi臋cej si臋 nie obudz膮. Camacho postanowi艂 osobi艣cie poder偶n膮膰 gard艂o jednemu z nich i u艣miechn膮艂 si臋 na t臋 my艣l. Do drugiego wy艣le kt贸rego艣 z dobrych no偶ownik贸w.

Pozostali Hotentoci zbudowali tymczasem prymitywn膮 kom贸rk臋 i przykryli j膮 prowizoryczn膮 strzech膮. Nie nale偶a艂o spodziewa膰 si臋 deszczu, nie o tej porze roku i nie przy tym nieskalanym, bladoniebieskim niebie. Kom贸rka znajdowa艂a si臋 niemal dwie艣cie krok贸w od namiot贸w, za daleko, 偶eby kto艣 m贸g艂 us艂ysze膰 j臋kni臋cie lub skowyt. 艢wietnie, Camacho ponownie skin膮艂 g艂ow膮. Wygl膮da艂o to lepiej, ni偶 si臋 spodziewa艂.

Jak zawsze dwa namioty sta艂y blisko ko艂o siebie, stykaj膮c si臋 niemal. Rycerski Anglik strzeg膮cy kobiety, Camacho u艣miechn膮艂 si臋 znowu i poczu艂, jak w cudowny spos贸b opuszcza go senno艣膰, gdy pachwina raz jeszcze da艂a o sobie zna膰. Chcia艂by, 偶eby ta noc ju偶 si臋 sko艅czy艂a, gdy偶 czeka艂 na ni膮 tak d艂ugo.

Zmrok, jak zwykle w Afryce, zapad艂 niespodziewanie. W ci膮gu kilku minut dolin臋 wype艂ni艂y cienie, a zachodz膮ce s艂o艅ce rzuci艂o jeszcze teatralny pomara艅-czowoz艂oty b艂ysk, by po chwili znikn膮膰 zupe艂nie.

Przez nast臋pn膮 godzin臋 Camacho widzia艂 pojedyncze sylwetki odcinaj膮ce si臋 na tle p艂omieni ognisk. Raz d藕wi臋k mi臋kkiego, s艂odkiego 艣piewu dotar艂 do zbocza, a inne odg艂osy obozowego 偶ycia, brz臋k wiadra, stuk k艂ody wrzucanej do ognia i senne pomruki kaza艂y przypuszcza膰, 偶e wszystko toczy si臋 nie zmienionym trybem, a cz艂onkowie ekspedycji s膮 nie艣wiadomi niebezpiecze艅stwa.

Odg艂osy zamilk艂y, a ognie wygas艂y. Cisz臋 i ciemno艣膰 m膮ci艂 tylko piskliwy lament szakala po drugiej stronie doliny.

Wraz z up艂ywem czasu konstelacje gwiazd przemieszcza艂y si臋 powoli po niebie, a potem blad艂y stopniowo w blasku wschodz膮cego ksi臋偶yca.

— Zbierz pozosta艂ych — poleci艂 Camacho najbli偶szemu 偶o艂nierzowi i wsta艂 sztywno, przeci膮gaj膮c si臋 jak kot, by rozprostowa膰 ko艣ci. 呕o艂nierze nadeszli w ciszy i zebrali si臋 wok贸艂 dow贸dcy, 偶eby wys艂ucha膰 ostatnich, wypowiadanych szeptem instrukcji.

Kiedy Camacho sko艅czy艂, uwa偶nie przyjrza艂 si臋 swoim ludziom. Ich twarze w jasnym 艣wietle ksi臋偶yca mia艂y blady, zielonkawy odcie艅 przypominaj膮cy kolor sk贸ry 艣wie偶o ekshumowanych trup贸w, lecz wszyscy kiwni臋ciem g艂贸w potwierdzili, 偶e zrozumieli jego s艂owa, po czym ruszyli za dow贸dc膮 w d贸艂 po zboczu. Ciemne, milcz膮ce sylwetki przywodzi艂y na my艣l stado wilk贸w. Wkr贸tce dotarli do wyschni臋tego koryta rzeki w zw臋偶eniu doliny i rozdzielili si臋, by zaj膮膰 wyznaczone pozycje.

Camacho ruszy艂 艣wie偶o wydeptan膮 艣cie偶k膮 w kierunku obozu. N贸偶 trzyma艂 w prawej r臋ce, muszkiet w lewej, a jego stopy szura艂y cicho w niskiej, suchej

221

,1 i

trawie. Z przodu, pod roz艂o偶ystymi ga艂臋ziami drzewa mukusi, widzia艂 sylwetk臋 stra偶nika postawionego tam przed sze艣cioma godzinami. M臋偶czyzna spa艂, zwini臋ty jak pies na twardej ziemi. Camacho skin膮艂 z satysfakcj膮 g艂ow膮 i podkrad艂 si臋 bli偶ej. Spostrzeg艂, 偶e stra偶nik naci膮gn膮艂 sobie na g艂ow臋 ciemny koc. Jego te偶 prze艣ladowa艂y moskity. Portugalczyk u艣miechn膮艂 si臋 i przykl臋kn膮艂 obok niego.

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby namaca膰 g艂ow臋 m臋偶czyzny, a potem znieruchomia艂. Sykn膮} z zaskoczenia i zerwa艂 koc. Gruby materia艂 zosta艂 tak u艂o偶ony na wystaj膮cych korzeniach drzewa mukusi, 偶eby przypomina艂 sylwetk臋 艣pi膮cego cz艂owieka. Camacho zakl膮艂 cicho.

Stra偶nik wybra艂 z艂膮 por臋, 偶eby opu艣ci膰 sw贸j posterunek. Spa艂 pewnie smacznie pod dachem kom贸rki na pos艂aniu z suchej trawy. Camacho wspi膮艂 si臋 po zboczu i wszed艂 na teren obozu. P艂贸tno namiot贸w 艣wieci艂o srebrzy艣cie w blasku ksi臋偶yca i Pereira patrzy艂 na nie po偶膮dliwym wzrokiem. Przewiesi艂 muszkiet przez rami臋 i pobieg艂 do przodu, ku namiotowi stoj膮cemu po lewej stronie, a potem drgn膮艂, gdy偶 z ciemno艣ci wy艂oni艂a si臋 nagle jaka艣 sylwetka. Instynktownie wysun膮艂 trzymany w prawej d艂oni n贸偶, a potem rozpozna艂 jednego ze swoich ludzi, tego, kt贸rego wys艂a艂, by poder偶n膮艂 gard艂o Anglikowi.

M臋偶czyzna skin膮艂 po艣piesznie g艂ow膮, daj膮c znak, 偶e jak na razie wszystko jest w porz膮dku, i ruszyli razem, rozdzielaj膮c si臋 dopiero wtedy, gdy dotarli do bli藕niaczych namiot贸w. Camacho nie mia艂 zamiaru otwiera膰 zas艂ony namiotu, wiedzia艂, 藕e b臋dzie zasznurowana, a je艣li w 艣rodku czeka艂y jakie艣 niespodzianki, to znajdowa艂yby si臋 przy samym wej艣ciu. Podkrad艂 si臋 do boku namiotu i pochyli艂 nad jednym z os艂oni臋tych otwor贸w wentylacyjnych. Wbi艂 czubek no偶a w p艂贸tno i poci膮gn膮艂 jednym ruchem do g贸ry. Chocia偶 materia艂 by艂 graby, ostrze zosta艂o umiej臋tnie wbite i boczna 艣ciana rozdar艂a si臋 z ledwie s艂yszalnym szmerem.

Camacho przecisn膮艂 si臋 do 艣rodka i gdy jego wzrok przyzwyczaja艂 si臋 do panuj膮cych w namiocie ciemno艣ci, zaczaj rozpina膰 pas przytrzymuj膮cy bryczesy. U艣miechn膮艂 si臋 do siebie z rado艣ci膮, gdy ujrza艂 w膮skie, prymitywne 艂贸偶ko i ma艂y, bia艂y namiocik mu艣linowej siatki przeciwko moskitom. Ruszy艂 powoli do przodu, uwa偶aj膮c, 偶eby nie potkn膮膰 si臋 o ustawione przed 艂贸偶kiem skrzynki z lekarstwami.

Stan膮艂 przy koi, gwa艂townym ruchem ods艂oni艂 mu艣linow膮 siatk臋 i run膮艂 ca艂ym cia艂em na 艂贸偶ko, szukaj膮c d艂oni膮 g艂owy kobiety, 偶eby m贸c w por臋 zdusi膰 jej krzyk. Bryczesy mia艂 艣ci膮gni臋te do kolan, a ko艅ce pasa obija艂y mu si臋 o biodra.

Fakt, 偶e 艂贸偶ko jest puste, wcrawi艂 Pereir臋 w os艂upienie. Potem gor膮czkowo przeszuka艂 ka偶dy cal pos艂ania, zanim wsta艂 podci膮gaj膮c jedn膮 r臋k膮 opadaj膮ce bryczesy. Nie rozumia艂, co si臋 sta艂o, by艂 oszo艂omiony, a dzikie my艣li k艂臋bi艂y si臋 w jego g艂owie. Mo偶e kobieta opu艣ci艂a namiot udaj膮c si臋 za naturaln膮 potrzeb膮? Ale w takim razie dlaczego wej艣cie by艂o starannie zasznurowane? Mo偶e us艂ysza艂a, jak wchodzi艂, i schowa艂a si臋 za skrzynkami, uzbrojona w ostry skalpel. Camacho odwr贸ci艂 si臋 w panice wymachuj膮c no偶em, lecz namiot by艂 pusty.

Nieobecno艣膰 stra偶nika i kobiety bardzo go zaniepokoi艂a. Dzia艂o si臋 co艣,

222

娄 l i ' 娄 :

czego nie rozumia艂. Skoczy艂 w kierunku wyci臋tego otworu, potkn膮艂 si臋 i wpad艂 na jedn膮 ze skrzynek, lecz zaraz poderwa艂 si臋 zwinnie jak kot. Wybieg艂 na zewn膮trz, zapinaj膮c pas i rozgl膮daj膮c si臋 doko艂a dzikim wzrokiem. Zdj膮艂 muszkiet z ramienia i w ostatniej chwili powstrzyma艂 si臋 przed zawo艂aniem swoich ludzi.

Podbieg艂 do nast臋pnego namiotu, niemal wpadaj膮c na wybiegaj膮cego z niego 偶o艂nierza, kt贸ry dzier偶y艂 n贸偶 wysoko w g贸rze. Jego blada i wystraszona twarz by艂a dobrze widoczna w 艣wietle ksi臋偶yca. Spostrzeg艂 Camacho, krzykn膮艂 i skierowa艂 d艂ugie srebrne ostrze w stron臋 swojego dow贸dcy.

— Cicho, g艂upcze! — warkn膮艂 Camacho.

— Nie ma go! — wysapa艂 m臋偶czyzna, wyci膮gaj膮c szyj臋, 偶eby spojrze膰 na rzucane przez ksi臋偶yc g艂臋bokie cienie pod drzewami. — Nie ma ich! Nie ma nikogo!

— Chod藕! — wysycza艂 Camacho i pobiegli razem w stron臋 kom贸rki zbudowanej przez hotentockich muszkieter贸w.

Zanim dotarli na miejsce, natkn臋li si臋 na swoich towarzyszy biegn膮cych w ich kierunku bez艂adn膮 band膮.

— Machito! — zawo艂a艂 kto艣 nerwowo.

— Zamknij si臋 — rzek艂 zduszonym g艂osem Camacho, lecz m臋偶czyzna wyrzuci艂 z siebie:

— Scherm jest pusty, nie ma nikogo.

— Zabra艂 ich diabe艂.

— Nikogo nie ma.

Ciemno艣ci i milcz膮cy, pusty ob贸z sprawi艂y, 偶e opanowa艂 ich niemal zabobonny l臋k. Camacho po raz pierwszy nie wiedzia艂, jaki wyda膰 rozkaz i co dalej robi膰. Jego ludzie bezradnie spogl膮dali na siebie, jakby obecno艣膰 wsp贸艂towarzyszy mia艂a im doda膰 odwagi. Obracali muszkiety w d艂oniach i rozgl膮dali si臋 nerwowo doko艂a.

— Co robimy? — kto艣 zada艂 pytanie, kt贸rego Camacho najbardziej si臋 obawia艂, a kto艣 inny dorzuci艂 k艂od臋 drewna do tl膮cego si臋 na 艣rodku obozu ogniska.

— Nie r贸b tego — rzek艂 Camacho niepewnie, lecz wszyscy instynktownie zgromadzili si臋 przy daj膮cym ciep艂o i przynosz膮cym otuch臋 pomara艅czowym p艂omieniu.

Odwr贸cili si臋 plecami do ognia, formuj膮c p贸艂okr膮g i patrzyli w ciemno艣ci, kt贸re wydawa艂y si臋 teraz jeszcze bardziej nieprzeniknione.

W tych ciemno艣ciach czai艂o si臋 niebezpiecze艅stwo. Nagle, bez 偶adnego ostrze偶enia rozleg艂 si臋 g艂o艣ny grzmot i b艂ysn臋艂y lufy pluj膮cych ogniem karabin贸w.

Ci臋偶kie o艂owiane kule 艣wiszcza艂y nad g艂owami, a ludzie przy ognisku wrzeszczeli z przera偶enia.

Jeden z m臋偶czyzn zatoczy艂 si臋, zgi臋ty wp贸艂, gdy kula trafi艂a go w d贸艂 brzucha. Potkn膮艂 si臋 o p艂on膮c膮 k艂od臋 i pad艂 twarz膮 w ognisko. Jego w艂osy i broda zaj臋艂y si臋 jak pochodnia z sosnowych igie艂, a krzyk uni贸s艂 si臋 wysoko ponad szczyty drzew.

Camacho podni贸s艂 do oka sw贸j muszkiet, celuj膮c na 艣lepo w kierunku,

223

!i,

z kt贸rego dochodzi艂 艣piewny g艂os Anglika wydaj膮cego rytualne komendy oddzia艂owi muszkieter贸w.

— Sekcja pierwsza. Prze艂adowa膰. Sekcja druga. Trzy kroki do przodu. Ognia. Camacho poj膮艂, 偶e po 艣miertelnej salwie, kt贸ra zmiot艂a po艂ow臋 jego ludzi,

za kilka sekund przyjdzie nast臋pna. Wiele razy w ciep艂e popo艂udnia Camacho z lekk膮 drwin膮 obserwowa艂, jak Anglik szkoli podw贸jny szereg odzianych w czerwie艅 kukie艂ek. Widzia艂, jak pierwsza linia mierzy i strzela na komend臋, potem druga robi trzy zgodne kroki do przodu, wchodz膮c pomi臋dzy 偶o艂nierzy pierwszego szeregu, sama mierzy i oddaje salw臋. Ta sama taktyka powstrzyma艂a szar偶臋 francuskiej kawalerii pod Quatre Bras. 艢miertelnie przera偶ony Camacho podrzuci艂 muszkiet i wypali艂 mierz膮c w ciemno艣膰, w stron臋, z kt贸rej dobiega艂y precyzyjne angielskie komendy. Strzeli艂 w tej samej chwili, gdy jeden z jego ludzi, powalony przez pierwsz膮 salw臋, podni贸s艂 si臋 na nogi, lekko tylko ranny, dok艂adnie na wprost lufy muszkietu Camacho. Dosta艂 prosto mi臋dzy 艂opatki z odleg艂o艣ci dw贸ch st贸p, tak 偶e proch osmali艂 mu koszul臋, kt贸ra zatli艂a si臋 ma艂ymi czerwonymi iskierkami. M臋偶czyzna pad艂 na twarz, brocz膮c krwi膮.

— G艂upiec! — rykn膮艂 Camacho na trupa i zerwa艂 si臋 do ucieczki.

— Ognia! — zawo艂a艂 g艂os z ty艂u.

Portugalczyk rzuci艂 si臋 na tward膮 ziemi臋, wyj膮c, gdy jego d艂onie i kolana zanurzy艂y si臋 w gor膮cym popiele ogniska, bryczesy zw臋gli艂y si臋, a sk贸ra pokry艂a b膮blami.

Kule za艣wiszcza艂y mu nad g艂ow膮, a woko艂o nast臋pni ludzie padali z wrzaskiem. Camacho poderwa艂 si臋 na nogi. Straci艂 sw贸j n贸偶 i muszkiet.

— Sekcja pierwsza, trzy kroki do przodu, jedna salwa.

W ciemno艣ci zaroi艂o si臋 nagle od biegaj膮cych bez艂adnie, wrzeszcz膮cych postaci, gdy tragarze wypadli ze swojego obozowiska. W ich ucieczce nie by艂o kierunku ani celu. P臋dzili jak Camacho, gnani ogniem muszkiet贸w i swoj膮 w艂asn膮 straszliw膮 panik膮, rozbiegaj膮c si臋 po buszu, pojedynczo i ma艂ymi grupkami.

Zanim pad艂a komenda nakazuj膮ca oddanie kolejnej salwy, Camacho skry艂 si臋 za g贸r膮 艂adunk贸w, kt贸re pi臋trzy艂y si臋 ko艂o namiotu Anglika, przykryte wodoodpornym brezentem. 艁ka艂 cicho z b贸lu i upokorzenia, 偶e tak 艂atwo da艂 si臋 wci膮gn膮膰 w pu艂apk臋 zastawion膮 przez Ballantyne'a.

Potem poczu艂, 偶e jego strach ust臋puje miejsca gorzkiej, m艣ciwej nienawi艣ci. Gdy ma艂e grupki przera偶onych tragarzy podbieg艂y w stron臋 jego kryj贸wki, wyszarpn膮艂 zza pasa jeden z pistolet贸w i strzeli艂 biegn膮cemu w przodzie m臋偶czy藕nie prosto w g艂ow臋, po czym wypad艂 wyj膮c jak oszala艂y duch. Tragarze rozbiegli si臋, a Camacho wiedzia艂, 偶e nie zatrzymaj膮 si臋, dop贸ki wiele mil dalej w nieznanym, dzikim terenie, nie padn膮 z wyczerpania, by sta膰 si臋 艂atwym 艂upem dla lw贸w i hien. Da艂o mu to poczucie m艣ciwej satysfakcji i rozejrza艂 si臋 doko艂a, patrz膮c, jak膮 szkod臋 m贸g艂by jeszcze wyrz膮dzi膰.

G贸ra 艂adunk贸w, za kt贸r膮 kl臋cza艂, i wygasaj膮cy ogie艅 przed pustym namiotem

224

Anglika przyku艂y jego uwag臋. Wyrwa艂 polano z ogniska, rozdmucha艂 je, a偶 zap艂on臋艂o jasnym blaskiem, i rzuci艂 na stos skrzy艅 z zapasami i wyposa偶eniem. Nast臋pnie zrobi艂 unik, gdy kolejna salwa muszkiet贸w rozdar艂a ciemno艣ci, i us艂ysza艂 g艂os Anglika:

— Do ataku, we藕cie ich na bagnety!

Portugalczyk skoczy艂 do wyschni臋tego koryta rzeki i pobieg艂 po trzeszcz膮cym piasku na drugi brzeg, gdzie z ulg膮 schowa艂 si臋 w g臋stych, nadrzecznym zaro艣lach.

W um贸wionym punkcie na zboczu czeka艂o ju偶 trzech jego ludzi, dw贸ch bez muszkiet贸w, a wszyscy przera偶eni, spoceni i zdyszani jak sam Camacho.

Wkr贸tce nadbieg艂o dw贸ch kolejnych, powoli odzyskuj膮c oddech i mow臋. Jeden by艂 ci臋偶ko ranny, kula z muszkietu roztrzaska艂a mu rami臋.

— Nie b臋dzie nikogo wi臋cej — j臋kn膮艂 — te ma艂e 偶贸艂te b臋karty zak艂u艂y ich bagnetami, gdy przechodzili przez rzek臋.

— B臋d膮 tutaj za chwil臋. — Camacho podni贸s艂 si臋, spogl膮daj膮c w stron臋 obozu. Z ponur膮 satysfakcj膮 spostrzeg艂, 偶e stos skrzy艅 pali si臋 jaskrawym ogniem, pomimo wysi艂k贸w kilku malutkich postaci pr贸buj膮cych zdusi膰 p艂omienie. Mia艂 tylko par臋 chwil, 偶eby podziwia膰 ten spektakl, gdy偶 ze zbocza poni偶ej dobieg艂y cienkie, lecz pe艂ne bitewnego zapa艂u krzyki Hotentot贸w i g艂uchy odg艂os wystrza艂贸w.

— Pom贸偶cie mi — b艂aga艂 m臋偶czyzna z roztrzaskanym ramieniem. — Nie zostawiajcie mnie tutaj, moi przyjaciele, moi towarzysze, pom贸偶cie mi — skamla艂, pr贸buj膮c stan膮膰 na nogi, lecz na nic to si臋 nie zda艂o. Gdy tupot st贸p w g贸rze zbocza ucich艂, kolana ugi臋艂y si臋 pod nim i pad艂 na skalist膮 ziemi臋, wij膮c si臋 z b贸lu i przera偶enia, kt贸re trwa艂o tylko do czasu, gdy jeden z Hotentot贸w wepchn膮艂 mu ostrze bagnetu w pier艣, przebijaj膮c na wylot.

Zouga kr膮偶y艂 gniewnie po obozie we wzrastaj膮cym upale i jasnym 艣wietle poranka. Twarz i ramiona mia艂 poczernia艂e od sadzy, zaczerwienione oczy piek艂y od dymu p艂omieni, broda by艂a nadpalona, a rz臋sy do po艂owy strawi艂 ogie艅. Stracili wi臋kszo艣膰 zapas贸w i wyposa偶enia, gdy偶 po偶ar ogarn膮艂 r贸wnie偶 namioty i zadaszon膮 kom贸rk臋. Zouga przystan膮艂, by spojrze膰 na zw臋glone i podeptane skrawki p艂贸tna, jedyn膮 pozosta艂o艣膰 po namiotach. B臋dzie im ich brakowa膰, kiedy nadejd膮 deszcze, lecz by艂a to jeszcze najmniejsza strata, jak膮 ponie艣li.

Pr贸bowa艂 zrobi膰 w my艣lach list臋 najwi臋kszych szk贸d. Po pierwsze, z ponad stu tragarzy zosta艂o im zaledwie czterdziestu sze艣ciu. M贸g艂 oczywi艣cie mie膰 nadziej臋, 偶e Jan Cheroot i jego Hotentoci przyprowadz膮 jeszcze kilku. Musz-kieterzy przeczesywali w艂a艣nie okoliczne doliny i wzg贸rza w poszukiwaniu tych, kt贸rzy ocaleli. Zouga s艂ysza艂 odg艂osy tr膮bki z rogu kudu nawo艂uj膮cej zaginionych. Jednak wielu z tragarzy wola艂o ryzyko d艂ugiej i niebezpiecznej drogi powrotnej do Tete, ni偶 mo偶liwo艣膰 nara偶enia si臋 na powt贸rny atak, i skorzysta艂o zapewne z okazji, 偶eby zdezerterowa膰. Inni zagin臋li uciekaj膮c w pop艂ochu. Padn膮 ofiar膮

1S — Lot sokola

225

i'!.;娄'i i

dzikich zwierz膮t albo umr膮 z pragnienia. P贸艂 tuzina zosta艂o zabitych przez zb艂膮kane kule muszkiet贸w lub uchodz膮cych zb贸jc贸w, kt贸rzy rozmy艣lnie strzelali do t艂umu nie uzbrojonych tragarzy. Czterej inni byli tak ci臋偶ko ranni, 偶e nie mieli szans dotrwa膰 do zachodu s艂o艅ca.

To stanowi艂o najbardziej dotkliw膮 strat臋, poniewa偶 bez tragarzy ekspedycja nie mog艂a ruszy膰 dalej. To, co pozosta艂o ze starannie wyselekcjowanego ekwipunku i towar贸w handlowych, bez tragarzy okazywa艂o si臋 zupe艂nie bezu偶yteczne. R贸wnie dobrze mogli zostawi膰 wszystko w Londynie lub wyrzuci膰 za burt臋 „Hurona".

D艂ugie godziny mia艂o zaj膮膰 im oszacowanie strat, zbadanie, co spali艂o si臋 kompletnie, a co mo偶na jeszcze uratowa膰 z cuchn膮cej, tl膮cej si臋 masy materia艂贸w i wybra膰 z podeptanych, zakurzonych resztek rozrzuconych po skalistym zboczu. Scena przypomina艂a Zoudze nieodparcie pole bitwy, straszliwe zniszczenie i strata tak jak zawsze budzi艂y w nim gniew.

Zdrowi tragarze ju偶 pracowali, nachylaj膮c si臋 nad ziemi膮, niczym robotnicy rolni w czasie zbior贸w, wydobywaj膮c z popio艂u i kurzu wszystko, co ocala艂o. Ma艂a Juba by艂a w艣r贸d nich, koncentruj膮c si臋 na poszukiwaniach medycznego ekwipunku Robyn oraz jej ksi膮偶ek i narz臋dzi.

Robyn otworzy艂a prowizoryczn膮 klinik臋 pod roz艂o偶ystymi zielonymi ga艂臋ziami drzewa mukuni po艣rodku obozu. Gdy Zouga przystan膮艂, by spojrze膰 na rannych ludzi oczekuj膮cych na medyczn膮 pomoc i na martwe cia艂a u艂o偶one w r贸wnym rz臋dzie, przykryte kocem lub kawa艂kiem zw臋glonego, brudnego p艂贸tna, znowu ogarn膮艂 go gniew.

Ale czy m贸g艂 post膮pi膰 inaczej?

Gdyby zamieni艂 ob贸z w uzbrojon膮 fortec臋, narazi艂by si臋 na d艂ugotrwa艂e obl臋偶enie, z wilkami Camacho czyhaj膮cymi za ogrodzeniem i czekaj膮cymi na sprzyjaj膮c膮 okazj臋.

Nie, zrobi艂 s艂usznie zastawiaj膮c pu艂apk臋. Teraz przynajmniej mia艂 pewno艣膰, 偶e Camacho ucieka z powrotem na wybrze偶e, lecz cena tego zwyci臋stwa by艂a zbyt wysoka. Zoug膮 nadal targa艂 gniew.

Ekspedycja, tak starannie obmy艣lona i doskonale wyposa偶ona, zako艅czy艂a si臋 katastrof膮, nie osi膮gaj膮c 偶adnego z wyznaczonych cel贸w. Straty w ludziach i sprz臋cie by艂y ogromne, ale to nie to pali艂o 偶ywym ogniem w 偶o艂膮dku Zougi, gdy zatrzyma艂 si臋 przy zniszczonym ogrodzeniu i z t臋sknot膮 spojrza艂 w kierunku wysokiego, poszarpanego grzbietu po艂udniowej 艣ciany. Chodzi艂o

0 to, 偶e musia艂 podda膰 si臋, kiedy by艂 tak blisko, tak bardzo blisko. Dwadzie艣cia, pi臋膰dziesi膮t, sto mil dalej le偶a艂a granica imperium Monomatapa. Za plecami, sto mil na p贸艂noc znajdowa艂a si臋 brudna ma艂a wioska Tete

1 p艂yn臋艂a szeroka rzeka b臋d膮ca pocz膮tkiem haniebnej drogi powrotnej do Anglii, do zapomnienia, do stanowiska w trzeciorz臋dnym regimencie, do konformizmu i nu偶膮cej dyscypliny w kwaterach indyjskiej armii. Dopiero teraz, kiedy by艂 skazany na powr贸t do tego 偶ycia, zda艂 sobie spraw臋, jak bardzo go nienawidzi i pogardza nim, w jak wielkim stopniu w艂a艣nie pragnienie ucieczki od ja艂owej wegetacji przywiod艂o go do tej dzikiej, nie tkni臋tej ludzk膮 r臋k膮

226

krainy. Jak dla d艂ugoletniego wi臋藕nia, kt贸ry posmakowa艂 jednego dnia na wolno艣ci, tak i dla Zougi my艣l o powrocie do klatki by艂a potwornie bolesna. Ten b贸l przeszywa艂 mu pier艣 i Zouga musia艂 oddycha膰 g艂臋boko, 偶eby go opanowa膰.

Odwr贸ci艂 si臋 od po艂udniowej 艣ciany poszarpanych szczyt贸w oraz czarnych skalistych turni i ruszy艂 wolno w stron臋 siostry pracuj膮cej spokojnie w cieniu drzewa mukusi. Robyn by艂a blada, ciemne si艅ce zm臋czenia wyst膮pi艂y jej pod oczami. Bluzk臋 dziewczyny pokrywa艂y plamy krwi pacjent贸w, a czo艂o b艂yszcza艂o male艅kimi kroplami potu.

Zacz臋艂a pracowa膰 w ciemno艣ciach, przy 艣wietle olejnej lampy, a teraz by艂 艣rodek poranka.

Robyn podnios艂a zm臋czone oczy, gdy Zouga stan膮艂 obok niej.

— Nie mo偶emy i艣膰 dalej — rzek艂 cicho. Robyn patrzy艂a na niego z nie zmienionym wyrazem twarzy, a potem spu艣ci艂a wzrok i zacz臋艂a dalej smarowa膰 ma艣ci膮 poparzon膮 nog臋 jednego z tragarzy. Najci臋偶sze rany opatrzy艂a wcze艣niej i teraz zajmowa艂a si臋 oparzeniami i skaleczeniami.

— Stracili艣my zbyt wiele cennego sprz臋tu — wyja艣ni艂 Zouga. — Zapas贸w, kt贸rych potrzebowali艣my, 偶eby prze偶y膰. — Robyn nie podnios艂a wzroku tym razem. — I mamy za ma艂o tragarzy, by nie艣膰 to, co ocala艂o.

Robyn zacz臋艂a starannie banda偶owa膰 poparzon膮 nog臋.

— Ojciec dokona艂 transversa z czterema zaledwie tragarzami — zauwa偶y艂a spokojnie.

— Ojciec by艂 m臋偶czyzn膮 — odpar艂 Zouga z moc膮. Gdy to powiedzia艂, d艂onie Robyn znieruchomia艂y z艂owieszczo, a jej oczy zw臋zi艂y si臋, lecz Zouga nic nie zauwa偶y艂. — Kobieta nie mo偶e podr贸偶owa膰 ani prze偶y膰 w臋dr贸wki w tak sparta艅skich warunkach — ci膮gn膮艂 powa偶nie. — Dlatego odsy艂am ci臋 z powrotem do Tete. Dam ci sier偶anta Cheroota i pi臋ciu jego 偶o艂nierzy, 偶eby ci臋 eskortowali. Kiedy dotrzecie do Tete, nie b臋dziesz ju偶 mia艂a 偶adnych trudno艣ci. Dostaniesz pieni膮dze, sto funt贸w na podr贸偶 w d贸艂 rzeki do Quelimane i op艂acenie rejsu do Cape Town na statku handlowym. Tam podejmiesz pieni膮dze, kt贸re z艂o偶y艂em w depozycie, i zap艂acisz za podr贸偶 na okr臋cie pocztowym.

Spojrza艂a na niego.

— A ty?

— Wa偶ne jest, co stanie si臋 z tob膮 — odpar艂 ponuro. — B臋dziesz musia艂a wr贸ci膰, a ja rusz臋 dalej sam — podj膮艂 nag艂膮 decyzj臋.

— Sier偶ant Cheroot i pi臋ciu jego cholernych Hotentot贸w to za ma艂o, 偶eby odeskortowa膰 mnie do Tete — powiedzia艂a Robyn, a przekle艅stwo w jej ustach by艂o oznak膮 determinacji.

— B膮d藕 rozs膮dna, Sissy.

— Dlaczego mia艂abym zacz膮膰 w艂a艣nie teraz? — spyta艂a s艂odko.

Zouga mia艂 ju偶 udzieli膰 gniewnej odpowiedzi, ale spojrza艂 na siostr臋 i zmieni艂 zamiar. Jej usta zamieni艂y si臋 w tward膮, w膮sk膮 kresk臋, a szeroka, niemal m臋ska szcz臋ka by艂a uparcie zaci艣ni臋ta.

227

I! ii

娄iii;: -•111 iii

— Nie chc臋 si臋 k艂贸ci膰 — rzek艂.

— To dobrze — skin臋艂a g艂ow膮. — W ten spos贸b nie stracisz wi臋cej swojego cennego czasu.

— Czy wiesz, na co si臋 decydujesz? — spyta艂 cicho.

— R贸wnie dobrze jak ty — odpar艂a.

— Nie mamy towar贸w, 偶eby przekupi膰 napotkane plemiona. — Skin臋艂a g艂ow膮. — To oznacza, 偶e b臋dziemy musieli walczy膰, je艣li ktokolwiek spr贸buje nas zatrzyma膰.

Spostrzeg艂 cie艅, kt贸ry przemkn膮艂 przez jej twarz, lecz determinacja Robyn nie os艂ab艂a.

— Nie b臋dziemy mieli namiot贸w, puszkowanego jedzenia, cukru ani herbaty. — Wiedzia艂, co to dla niej oznacza. — B臋dziemy musieli 偶y膰 tym, co da nam natura, maj膮c do dyspozycji jedynie proch i kule.

— Na twoim miejscu nie zapomina艂abym o chininie — powiedzia艂a spokojnie i Zouga zawaha艂 si臋.

— We藕miemy konieczne minimum lek贸w — zgodzi艂 si臋 — i pami臋taj, to nie potrwa tylko tydzie艅 czy miesi膮c.

— Zapewne b臋dziemy szli o wiele szybciej ni偶 do tej pory — odpar艂a Robyn spokojnie, po czym wsta艂a otrzepuj膮c kurz z bryczes贸w.

Dokonywanie wyboru pomi臋dzy tym, co wzi膮膰, a tym, co zostawi膰, przebiega艂o ca艂kiem sprawnie, pomy艣la艂 Zouga spisuj膮c i wa偶膮c nowe 艂adunki.

Wybra艂 papier i przyrz膮dy do pisania zamiast cukru oraz wi臋kszo艣ci herbaty, a swoje instrumenty nawigacyjne w miejsce zapasowych but贸w, gdy偶 te, kt贸re mieli na nogach, mo偶na by艂o 艂ata膰 za pomoc膮 surowej sk贸ry bawo艂u. Zouga stwierdzi艂, 偶e chinina i inne leki wraz z narz臋dziami Robyn b臋d膮 bardziej potrzebne ni偶 dodatkowe ubrania i koce. Wybra艂 proch i kule zamiast paciork贸w i bel materia艂u.

Stos porzuconego ekwipunku r贸s艂 systematycznie. Skrzynki d偶emu w s艂oikach, torby cukru, jedzenie w puszkach, siatki przeciw owadom, sk艂adane krzes艂a i 艂贸偶ka biwakowe, garnki do gotowania, emaliowana balia Robyn i jej pomalowana w kwiaty przeno艣na toaleta, towary handlowe, bele merkani i paciorki, podr臋czne lusterka oraz tandetne no偶e — wszystko to zostawiali. Nast臋pnie Zouga podpali艂 stos, w ge艣cie pe艂nym determinacji. Z dr偶eniem patrzyli na buchaj膮ce p艂omienie.

Zouga zrobi艂 dwa ma艂e wyj膮tki: wzi臋li jedn膮 skrzynk臋 cejlo艅ski臋j herbaty, gdy偶, jak zauwa偶y艂a Robyn, 偶aden Anglik nie m贸g艂 odkrywa膰 dzikich krain bez pokrzepienia tym kr贸lewskim naparem, oraz zapiecz臋towane pude艂ko zawieraj膮ce galowy mundur Zougi, kt贸ry m贸g艂 uratowa膰 im 偶ycie, gdyby trzeba by艂o zaimponowa膰 jakiemu艣 lokalnemu kacykowi. Poza tym zostawili wszystko opr贸cz rzeczy najniezb臋dniejszych.

Najwa偶niejszym 艂adunkiem by艂a amunicja, worki pierwszorz臋dnego czarnego prochu „Curtis and May" i sztaby mi臋kkiego o艂owiu, formy do odlewania kul,

228

butelki rt臋ci do utwardzania pocisk贸w oraz pude艂ka miedzianych kapturk贸w. Z czterdziestu sze艣ciu tragarzy, jacy im pozostali, trzydziestu nios艂o amunicj臋.

Muszkieter贸w Jana Cheroota ogarn臋艂o przera偶enie, kiedy dowiedzieli si臋, 偶e w swoich plecakach b臋d膮 teraz nie艣li nie po pi臋膰dziesi膮t, ale po dwie艣cie sztuk amunicji do enfield贸w.

— Jeste艣my wojownikami, a nie tragarzami — zaprotestowa艂 kapral hardo. Jan Cheroot u偶y艂 metalowej pochwy swojego bagnetu, 偶eby przem贸wi膰 mu do rozs膮dku, a Robyn opatrzy艂a niegro藕ne rany na czole m臋偶czyzny.

— Teraz rozumiej膮 potrzeb臋 zabrania wi臋kszej ilo艣ci amunicji, majorze — zawiadomi艂 sier偶ant Cheroot rado艣nie.

Zouga patrzy艂, jak kr贸tsza, 艂atwiejsza do dowodzenia kolumna wyrusza w drog臋. Karawana mia艂a teraz mniej ni偶 sto pi臋膰dziesi膮t metr贸w od czo艂a do ogona, a tempo jej marszu zwi臋kszy艂o si臋 niemal o po艂ow臋. G艂贸wna kolumna dor贸wnywa艂a prawie szybko艣ci膮 grupie rekonesansowej Zougi — po pierwszym dniu marszu mia艂a tylko oko艂o jednej mili straty.

Tego samego dnia przed po艂udniem dotarli do miejsca polowania na bawo艂y i opr贸cz kosz贸w upieczonego mi臋sa czeka艂a tam na nich jeszcze jedna niespodzianka. Mateusz, g艂贸wny tragarz Zougi, wybieg艂 im na spotkanie z lasu, tak podniecony, 偶e ledwie go zrozumieli.

— Ojciec wszystkich s艂oni! — wo艂a艂, trz臋s膮c si臋 jak cz艂owiek w gor膮czce. — Dziadek wszystkich, wszystkich s艂oni!

Jan Cheroot przykucn膮艂 przy tropie i u艣miechn膮艂 si臋 jak gnom rzucaj膮cy wyj膮tkowo skuteczne zakl臋cie, a jego sko艣ne oczy niemal znikn臋艂y w paj臋czynie zmarszczek i fa艂dach 偶贸艂tej sk贸ry.

— W ko艅cu spotka艂o nas szcz臋艣cie! — zawo艂a艂. — Oto s艂o艅, o kt贸rym mo偶na 艣piewa膰 pie艣ni.

Wyci膮gn膮艂 zw贸j szpagatu z wypchanej kieszeni bluzy i za jego pomoc膮 sprawdzi艂, jaki jest obw贸d g艂臋bokiego odcisku wielkiej stopy zwierz臋cia. Wysz艂o sporo ponad p贸艂tora metra, niemal dwa.

— Prosz臋 pomno偶y膰 to przez dwa i otrzyma pan jego wysoko艣膰 w grzbiecie — wyja艣ni艂 Cheroot. — C贸偶 za s艂o艅!

Mateusz opanowa艂 wreszcie swoje podniecenie na tyle, 偶e m贸g艂 opowiedzie膰, jak obudzi艂 si臋 rano, kiedy 艣wiat艂o by艂o jeszcze szare, i ujrza艂 stado mijaj膮ce ob贸z w 艣miertelnej ciszy. Trzy wielkie, upiorne sylwetki wysz艂y z lasu i zag艂臋bi艂y si臋 w poczernia艂膮, martw膮 cz臋艣膰 doliny, kt贸r膮 strawi艂 ogie艅. Znikn臋艂y tak szybko, i偶 mog艂o si臋 zdawa膰, 偶e nigdy nie istnia艂y, lecz ich trop odbi艂 si臋 tak wyra藕nie w mi臋kkiej pokrywie popio艂u, 偶e wszystkie spirale i faliste zawijasy zrogowa-cia艂ych podeszew by艂y doskonale widoczne.

— Jeden z nich, wi臋kszy i wy偶szy od pozosta艂ych, mia艂 k艂y d艂ugie jak w艂贸cznie i tak ci臋偶kie, 偶e trzyma艂 g艂ow臋 nisko przy ziemi, a kroczy艂 jak stary, bardzo stary cz艂owiek.

Teraz Zouga r贸wnie偶 zadr偶a艂 z podniecenia, chocia偶 w strawionej ogniem

229

i: 5i;i.

li!:

i

!r:!:

dolinie panowa艂 straszliwy upa艂, a poczernia艂a ziemia zdawa艂a si臋 oddawa膰 gor膮co p艂omieni. Jan Cheroot mylnie oceni艂 to dr偶enie i u艣miechn膮艂 si臋 przekornie, nie wyjmuj膮c z ust glinianej fajki.

— M贸j stary ojciec zwyk艂 m贸wi膰, 偶e nawet odwa偶ny m臋偶czyzna doznaje strachu, kiedy poluje na s艂onia. Pierwszy raz, kiedy widzi jego trop, drugi, kiedy s艂yszy jego ryk, i trzeci, kiedy widzi sam膮 besti臋 — wielk膮 i czarn膮 jak rudono艣ne kopje.

Zouga nie zada艂 sobie trudu, by zaprzeczy膰, zamiast tego powi贸d艂 wzrokiem po tropach s艂onia. Trzy olbrzymie zwierz臋ta zbli偶y艂y si臋 do 艣rodka doliny, kieruj膮c si臋 ku niebezpiecznemu terenowi u podn贸偶a skalistej 艣ciany.

— P贸jdziemy za nimi — rzek艂 cicho.

— Oczywi艣cie — skin膮艂 g艂ow膮 Jan Cheroot. — Po to tu jeste艣my.

Trop poprowadzi艂 ich przez ostyg艂y, szary popi贸艂, mi臋dzy sczernia艂ymi, nagimi ga艂臋ziami ciernistych krzew贸w i przez wznosz膮cy si臋 lej w膮skiej doliny.

Jan Cheroot szed艂 pierwszy. Zamieni艂 sp艂owia艂膮 bluz臋 na kr贸tk膮 sk贸rzan膮 kamizelk臋 z p臋telkami na 艂adunki do enfielda. Zouga szed艂 zaraz za nim, nios膮c sharpsa z pi臋膰dziesi臋cioma dodatkowymi nabojami i dziesi臋ciolitrowy pojemnik na wod臋. Tragarze, w 艣cis艂ym porz膮dku starsze艅stwa, post臋powali za plecami Zougi, d藕wigaj膮c koce, manierki na wod臋, torb臋 z jedzeniem, butelk臋 prochu i woreczek z kulami oraz, oczywi艣cie, wielkie, g艂adkolufe strzelby na s艂onie.

Zouga niecierpliwie czeka艂, by zobaczy膰, jak poluje Jan Cheroot. Hotentot potrafi艂 wspaniale opowiada膰 o swoich wyczynach, lecz Zouga chcia艂 wiedzie膰, czy tropi r贸wnie dobrze, jak chwali si臋 tym przy ogniskach. Pierwszy test odby艂 si臋, gdy dotarli do miejsca, w kt贸rym dolina ko艅czy艂a si臋 nisk膮 艣cian膮 niemo偶liwej do pokonania ska艂y i zdawa艂o si臋, 偶e wielkie bestie, kt贸re tropili, doczepi艂y sobie skrzyd艂a i unios艂y ponad ziemi臋.

— Zaczekajcie — powiedzia艂 Jan Cheroot i ruszy艂 szybkim krokiem wzd艂u偶 kraw臋dzi grzbietu. Minut臋 p贸藕niej zagwizda艂 cicho i Zouga do艂膮czy艂 do niego.

Na kamiennym bloku widnia艂a smuga ciemnego popio艂u, druga zaraz nad ni膮, zdaj膮c si臋 prowadzi膰 prosto w g艂adk膮 skaln膮 艣cian臋.

Jan Cheroot wdrapa艂 si臋 szybko po osypisku u podstawy ska艂y i znikn膮艂 nagle. Zouga przewiesi艂 karabin przez rami臋 i ruszy艂 za nim. Bloki czarnego kamienia le偶a艂y u艂o偶one jak gigantyczne schody, ka偶dy stopie艅 by艂 wysoki na co najmniej metr, tak 偶e Zouga pomaga艂 sobie r臋kami.

Nawet s艂onie musia艂y si臋 wyci膮ga膰, 偶eby pokona膰 kolejne stopnie, unosz膮c si臋 na tylnych nogach, tak jak Zouga widzia艂 w cyrku, gdy偶 zwierz臋ta te nie potrafi膮 skaka膰. Musz膮 trzyma膰 dwie stopy na ziemi, by wyrzuci膰 do przodu swoje niezgrabne cielska.

Zouga dotar艂 do miejsca, w kt贸rym znikn膮艂 Jan Cheroot, i zatrzyma艂 si臋 zdumiony na progu rz臋du niewidocznych z do艂u kamiennych pylon贸w, Naznaczaj膮cych pocz膮tek pradawnej drogi s艂oni.

230

Portale zosta艂y symetrycznie uformowane w pop臋kanej skale. Ich bardziej mi臋kkie warstwy uleg艂y erozji, zostawiaj膮c r贸wne z艂膮czenia, przywodz膮ce na my艣l dzie艂o murarza. Wej艣cie by艂o tak w膮skie, 偶e zdawa艂o si臋 niemo偶liwe, by tak ogromne zwierz臋 mog艂o si臋 przez nie przecisn膮膰. Zouga spojrza艂 w g贸r臋 i spostrzeg艂, 偶e przez stulecia szorstka sk贸ra s艂oni wyg艂adzi艂a kamie艅, gdy kolejne tysi膮ce bestii przeciska艂y si臋 przez w膮skie kamienne wrota. Ze szczeliny w skale wyci膮gn膮艂 gar艣膰 czarnej grubej szczeciny. Dalej za t膮 naturaln膮 bram膮 korytarz w skale poszerza艂 si臋 i wznosi艂 pod 艂agodniejszym k膮tem. Jan Cheroot by艂 ju偶 dobre czterysta metr贸w wy偶ej.

— Chod藕cie! — zawo艂a艂, a oni ruszyli za nim w g贸r臋.

Droga s艂oni wygl膮da艂a, jakby zbudowa艂 j膮 oddzia艂 in偶ynier贸w, gdy偶 w 偶adnym miejscu k膮t jej nachylenia nie przekracza艂 trzydziestu stopni, a naturalne stopnie nigdy nie by艂y tak wysokie, by cz艂owiek lub s艂o艅 nie m贸g艂 sobie z nimi poradzi膰. Wypadk贸w nie da艂o si臋 jednak unikn膮膰, gdy偶 膰wier膰 mili dalej natkn臋li si臋 na miejsce, gdzie jeden ze s艂oni po艣lizn膮艂 si臋 i uderzy艂 czubkiem k艂a o kamienn膮 kraw臋d藕.

Kie艂 p臋k艂 i dziesi臋膰 kilo ko艣ci s艂oniowej le偶a艂o na drodze. Od艂upany kawa艂ek k艂a by艂 starty i poplamiony, tak gruby, 偶e Zouga nie m贸g艂 obj膮膰 go obiema d艂o艅mi, lecz tam gdzie zosta艂 od艂amany, 艣wie偶a ko艣膰 b艂yszcza艂a przepi臋knie jak delikatna bia艂a porcelana.

Jan Cheroot zagwizda艂 rado艣nie, gdy ujrza艂 ten kawa艂ek k艂a.

— Nigdy nie widzia艂em tak wielkiego s艂onia — wyszepta艂 i instynktownie dotkn膮艂 kurka swojego muszkietu.

Pokonali skaln膮 艣cian臋 i wyszli na zalesione zbocza, gdzie drzewa by艂y inne, rzadziej rozmieszczone, i to w tym w艂a艣nie miejscu trzy stare samce zatrzyma艂y si臋, by przed wyruszeniem w dalsz膮 drog臋 obedrze膰 d艂ugie pasy kory z pni drzew msasa. Mil臋 dalej znale藕li kilka kul prze偶utej kory, jeszcze wilgotnych i pachn膮cych 艣lin膮 s艂oni, ostrym, zwierz臋cym zapachem. Zouga zbli偶y艂 偶ylast膮 kul臋 do nosa. Nigdy w 偶yciu nie czu艂 bardziej podniecaj膮cego zapachu.

Kiedy obchodzili zbocze g贸ry, ich oczom ukaza艂 si臋 przera偶aj膮cy ogrom otwartej b艂臋kitnej przestrzeni, po kt贸rej kr膮偶y艂y male艅kie sylwetki s臋p贸w. Zouga by艂 pewien, 偶e to koniec drogi.

— Chod藕cie — zagwizda艂 Jan Cheroot. Weszli na w膮ski, sekretny stopie艅, maj膮c g艂臋bok膮 przepa艣膰 zaraz obok i ruszyli drog膮, kt贸r膮 przez stulecia wyg艂adzi艂y dziesi膮tki tysi臋cy szorstkich st贸p.

Zouga zaczyna艂 wreszcie odzyskiwa膰 nadziej臋, gdy偶 droga bezustannie wznosi艂a si臋 ku g贸rze, pn膮c si臋 na po艂udnie i zdawa艂a si臋 prowadzi膰 prosto do celu — nie tak jak b艂臋dne zwierz臋ce 艣cie偶ki w dolinie.

Zouga zatrzyma艂 si臋 na moment i obejrza艂 za siebie. W oddali zapadni臋ta r贸wnina Zambezi l艣ni艂a w b艂臋kitnej, przydymionej mgie艂ce upa艂u. Gigantyczne baobaby przypomina艂y miniaturowe dziecinne zabawki, wysuszona ziemia, po kt贸rej wlekli si臋 od tygodni, wydawa艂a si臋 idealnie g艂adka, a daleko w tyle, ledwie widoczna przez mgie艂k臋, wi艂a si臋 serpentyna wielkiej rzeki z brzegami poro艣ni臋tymi ciemniejsz膮, g臋stsz膮 ro艣linno艣ci膮.

231

B. 8;

liii:

Hlll;

II)' ::.!娄娄"

Zouga odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 za Janem Cherootem wok贸艂 grzbietu g贸ry i nagle nowa, majestatyczna panorama otworzy艂a si臋 przed nim tak raptownie, jakby kto艣 rozchyli艂 teatraln膮 kurtyn臋.

Kolejne strome zbocze rozci膮ga艂o si臋 ponad urwiskami i wida膰 by艂o bujne lasy drzew o wspania艂ych kszta艂tach, z listowiem b艂yszcz膮cym r贸偶em, p艂omiennym szkar艂atem i opalizuj膮c膮 zieleni膮. Te pi臋kne lasy si臋ga艂y a偶 do 艂a艅cucha skalistych szczyt贸w, kt贸ry, wed艂ug Zougi, musia艂 wyznacza膰 najwy偶szy punkt 艣ciany doliny.

Co艣 szczeg贸lnego by艂o w tej scenie i przez kilka sekund Zouga nie m贸g艂 u艣wiadomi膰 sobie co to takiego. A potem odetchn膮艂 nagle g艂臋boko i z wielk膮 przyjemno艣ci膮. Powietrze nap艂ywaj膮ce z do艂u by艂o s艂odkie i 艣wie偶e jak w letni wiecz贸r na po艂udniowych nizinach Anglii, lecz jednocze艣nie nios艂o ze sob膮 aromat nieznanych ro艣lin i kwiat贸w oraz delikatny, egzotyczny zapach tego przepi臋knego, r贸偶owoczerwonego lasu drzew msasa.

To nie wszystko, zda艂 sobie nagle spraw臋 Zouga. By艂o co艣 jeszcze wa偶niejszego. Opu艣cili ju偶 „krain臋 tse-tse". Wiele godzin i tysi膮c st贸p wspinaczki dzieli艂o ich od miejsca, gdzie po raz ostatni napotkali te ma艂e, 艣mierciono艣ne insekty. Ziemia rozci膮gaj膮ca si臋 teraz przed nimi by艂a przyjazna, wkraczali do krainy, gdzie cz艂owiek m贸g艂 偶y膰 i hodowa膰 swoje zwierz臋ta. Zostawiali zab贸jcze gor膮co tej surowej, nieprzyst臋pnej doliny.

Zouga rozgl膮da艂 si臋 doko艂a z zachwytem i rado艣ci膮. Poni偶ej para s臋p贸w wznosi艂a si臋 na szeroko rozpostartych skrzyd艂ach, tak blisko niego, 偶e widzia艂 ka偶de, nawet najmniejsze pi贸rko. Po chwili usiad艂y na kosmatym gnie藕dzie, kt贸re wisia艂o uczepione szczeliny w g艂adkiej skalnej 艣cianie. Zouga wyra藕nie s艂ysza艂 niecierpliwe krzyki piskl膮t.

Na kamiennej p贸艂ce wysoko nad jego g艂ow膮 siedzia艂a rz臋dem rodzina pulchnych, puszystych jak dziecinne zabawki, zaj膮copodobnych stworze艅 i gapi艂a si臋 na niego w zdumieniu, by wreszcie przestraszy膰 si臋 i znikn膮膰 w swojej skalnej kryj贸wce ze zdumiewaj膮c膮 szybko艣ci膮.

Chyl膮ce si臋 ju偶 ku zachodowi s艂o艅ce o艣wietla艂o ten krajobraz 艂agodnymi promieniami, zamieniaj膮c zwa艂y chmur w pe艂ne splendoru, wysokie, grzybo-kszta艂tne kolumny srebra i czystego z艂ota, przetykane mi臋sistymi, czerwonymi j臋zykami, kt贸rych barwa przywodzi艂a na my艣l p艂atki dzikich r贸偶.

Teraz Zouga nie mia艂 ju偶 w膮tpliwo艣ci, dok膮d prowadzi szlak s艂oni, i poczu艂, jak ogarnia go uniesienie, a w jego cia艂o, zm臋czone wspinaczk膮, wst臋puj膮 nowe si艂y. Wiedzia艂, 偶e te poszarpane szczyty w g贸rze s膮 progiem, pierwsz膮 granic膮 ba艣niowego kr贸lestwa Monomatapa.

Chcia艂 przecisn膮膰 si臋 obok Jana Cheroota id膮cego w膮sk膮 艣cie偶k膮 i pobiec w g贸r臋 ku pi臋knemu, szerokiemu zalesionemu zboczu, lecz ma艂y 偶贸艂ty Hotentot zatrzyma艂 Zouge, k艂ad膮c mu r臋k臋 na ramieniu.

— Sp贸jrz! — sykn膮艂 cicho. — S膮 tam!

Zouga powi贸d艂 wzrokiem za jego wyci膮gni臋t膮 r臋k膮. Daleko w przocbrie, pomi臋dzy tymi magicznymi, czerwonor贸偶owymi gajami co艣 si臋 poruszy艂o, co艣

232

.1 i| 娄;;;.

wielkiego, szarego, powolnego i bezkszta艂tnego jak duch. Patrzy艂 na to z bij膮cym coraz szybciej sercem, po raz pierwszy widz膮c afryka艅skiego s艂onia w jego dzikim otoczeniu, lecz ogromne zwierz臋ta zaraz skry艂y si臋 w g臋stym listowiu.

— Moja luneta — pstrykn膮艂 palcami nie spuszczaj膮c wzroku z miejsca, w kt贸rym znikn臋艂a olbrzymia bestia, a Mateusz wetkn膮艂 mu w d艂o艅 gruby cylinder ch艂odnego mosi膮dzu.

Lekko dr偶膮cymi palcami rozci膮gn膮艂 tub臋 lunety, lecz zanim zd膮偶y艂 przy艂o偶y膰 j膮 do oka, drzewo, kt贸re zas艂oni艂o cia艂o s艂onia, zacz臋艂o trz膮艣膰 si臋 gwa艂townie, jakby pod wp艂ywem tr膮by powietrznej i ich uszu dobieg艂 ledwie s艂yszalny trzask 艂amanego drewna, skaml膮cy protest 偶ywej ro艣liny, a potem wysokie drzewo pochyli艂o si臋 i upad艂o z trzaskiem, kt贸ry niczym wystrza艂 z armaty przetoczy艂 si臋 echem po zboczach.

Zouga uni贸s艂 lunet臋 do oka i opar艂 j膮 o cierpliwe rami臋 Mateusza. Wyregulowa艂 ostro艣膰. Nagle s艂o艅 pojawi艂 si臋 bardzo wyra藕nie w szklanym oku lunety. Jego g艂ow臋 opasa艂o listowie drzewa, kt贸re przewr贸ci艂. Wielkie uszy wydawa艂y si臋 r贸wnie szerokie jak g艂贸wny maszt klipera. Zwierz zamacha艂 nimi leniwie i Zouga ujrza艂 ob艂oki kurzu unosz膮ce si臋 znad wielkiego, szarego zadu.

Widzia艂 wyra藕nie ciemn膮, wilgotn膮 stru偶k臋 艂ez sp艂ywaj膮c膮 z ma艂ego oka po wysuszonym, pomarszczonym policzku, a gdy s艂o艅 uni贸s艂 g艂ow臋, Zouga wstrzyma艂 z wra偶enia oddech na widok nieprawdopodobnej wielko艣ci podw贸jnych hik贸w poplamionych, 偶贸艂tych k艂贸w. Jeden czubek by艂 r贸wno od艂upany i ko艣膰 l艣ni艂a 艣nie偶n膮 biel膮 na powierzchni z艂amania.

Gdy Zouga obserwowa艂 s艂onia, zwierz u偶y艂 swojej tr膮by, z jej elastycznymi palcami mi臋sa na ko艅cu, by zerwa膰 gar艣膰 艣wie偶ych li艣ci z powalonego drzewa. Pos艂ugiwa艂 si臋 tr膮b膮 z finezj膮 do艣wiadczonego chirurga, potem opu艣ci艂 tr贸jk膮tn膮 doln膮 warg臋 i wepchn膮艂 li艣cie g艂臋boko do gard艂a, a jego kaprawe stare oczka zwilgotnia艂y z zadowolenia.

Kto艣 natarczywie klepn膮艂 go w rami臋 i Zouga odwr贸ci艂 si臋 z irytacj膮. Jan Cheroot wskazywa艂 wy偶ej na zbocze.

Dwa pozosta艂e s艂onie wy艂oni艂y si臋 z lasu. Zouga wyregulowa艂 ostro艣膰 i a偶 sapn膮艂 ze zdumienia. Pierwszy s艂o艅 wyda艂 mu si臋 olbrzymi, a tutaj by艂 nast臋pny r贸wnie wielki — lecz ogrom trzeciego samca przeszed艂 wszelkie jego wyobra偶enia.

Jan Cheroot szepta艂 obok chrapliwym z napi臋cia g艂osem, a jego sko艣ne czarne oczy zal艣ni艂y.

— M艂odsze samce s膮 jego askari, jego indunami. S艂u偶膮 mu za oczy i uszy. W tak powa偶nym wieku musi by膰 niemal g艂uchy i na wp贸艂 艣lepy, ale sp贸jrz na niego. Czy偶 nie jest nadal kr贸lem?

•Najstarszy samiec by艂 wysoki i ko艣cisty, wy偶szy niemal o g艂ow臋 od swoich pomocnik贸w. Workowate fa艂dy sk贸ry zwisa艂y z olbrzymiego szkieletu s艂onia. By艂 chudy, tak jak chudzi s膮 niekt贸rzy starzy ludzie; czas dokona艂 swego dzie艂a, zdaj膮c si臋 zostawia膰 tylko sk贸r臋, 偶ylaste 艣ci臋gna i kruche ko艣ci. Opis Mateusza

233

lii

'I1

w艂a艣ciwie oddawa艂 istot臋 rzeczy, s艂o艅 porusza艂 si臋 jak starzec, jakby przy ka偶dym kroku odczuwa艂 reumatyczne b贸le, a ci臋偶ar k艂贸w, kt贸re d藕wiga艂 od stu lat, przyt艂oczy艂 go wreszcie.

K艂y stanowi艂y kiedy艣 symbol jego majestatu i nadal by艂y wspania艂e, wyrastaj膮c z wargi i zawijaj膮c si臋 tak, 偶e niemal styka艂y si臋 ko艅cami. Kr贸lewskie 艂uki wydawa艂y si臋 idealnie r贸wne, a ko艣膰 mia艂a przepi臋kny, 偶贸艂ty kolor. Pomimo 偶e stoczy艂 za ich pomoc膮 wiele bitew, wywraca艂 nimi drzewa, kt贸re potem obdziera艂 z kory, i wykopywa艂 z kamienistej ziemi korzenie, k艂y zachowa艂y przepi臋kn膮 barw臋.

Lecz teraz, na staro艣膰, te wielkie 艂uki sta艂y si臋 dla niego ci臋偶arem, m臋czy艂y go i sprawia艂y b贸l, tak 偶e musia艂 nosi膰 g艂ow臋 nisko przy ziemi. Wiele lat min臋艂o od czasu, gdy u偶ywa艂 ich jako przera偶aj膮cej broni, by utrzymywa膰 kontrol臋 nad stadami. R贸wnie dawno po raz ostatni szuka艂 towarzystwa m艂odych samic i ich ha艂a艣liwie piszcz膮cych ciel膮t.

Teraz te d艂ugie 偶贸艂te k艂y by艂y dla niego 藕r贸d艂em niewyg贸d i b贸lu. Sprawi艂y, 偶e znalaz艂 si臋 w 艣miertelnym niebezpiecze艅stwie, gdy偶 sta艂 si臋 atrakcyjn膮 zdobycz膮 dla cz艂owieka, jego jedynego naturalnego wroga. Zawsze wydawa艂o si臋, 偶e 艂owcy depcz膮 mu po pi臋tach, a zapach cz艂owieka kojarzy艂 si臋 z b艂yskiem i hukiem strzelb oraz z k艂uj膮cym b贸lem 偶elaza wbijaj膮cego si臋 w jego stare, zm臋czone cia艂o.

Kawa艂ki metalu i okr膮g艂ych, utwardzanych kul z o艂owiu tkwi艂y g艂臋boko pod sk贸r膮 s艂onia, rana po strzale, kt贸ry trafi艂 w sklepienie czaszki, pokry艂a si臋 chrz膮stk膮 i sformowa艂a bry艂y wielko艣ci dojrza艂ych jab艂ek, a 艣lady po w艂贸czniach i po utwardzanych w ogniu drewnianych oszczepach zabli藕ni艂y si臋 tworz膮c l艣ni膮ce, szare zgrubienia na szorstkiej, pofa艂dowanej powierzchni jego 艂ysej sk贸ry.

Bez swoich dw贸ch askari ju偶 dawno pad艂by ofiar膮 my艣liwych. Ten dziwny, intymny zwi膮zek, kt贸ry 艂膮czy艂 ma艂膮 grup臋 starych samc贸w, trwa艂 ju偶 ponad dwadzie艣cia lat. Razem przeszli dziesi膮tki tysi臋cy mil, od g贸rCashan na dalekim po艂udniu, przez wypalone, pozbawione wody r贸wniny pustyni Kalahari, wzd艂u偶 wyschni臋tych koryt rzek, gdzie kl臋kali, by k艂ami kopa膰 piasek w poszukiwaniu wody. P艂awili si臋 wsp贸lnie w p艂ytkim jeziorze Ngami, gdy skrzyd艂a wodnego ptactwa zaciemnia艂y niebo nad nimi, obrywali kor臋 z drzew w lasach wzd艂u偶 Linyati i Chobe i przekraczali te szerokie rzeki, st膮paj膮c po dnie i nabieraj膮c powietrza czubkami tr膮b wystaj膮cymi ponad powierzchni臋.

Przez lata kr膮偶yli szerokimi zakolami po dzikiej krainie le偶膮cej na p贸艂noc od Zambezi, 偶ywi膮c si臋 w lasach rozrzuconych na przestrzeni tysi臋cy mil, a ich przybycie zbiega艂o si臋 z dojrzewaniem kolejnych plon贸w.

Przeprawiali si臋 przez jeziora i rzeki, d艂ugo wygrzewaj膮c si臋 na gor膮cych bagnach Sudu, gdzie temperatura w po艂udnie dochodzi艂a do pi臋膰dziesi臋ciu stopni Celsjusza i 艂agodzi艂a b贸le w starych ko艣ciach. Lecz potem 偶膮dza w艂贸cz臋gi kaza艂a s艂oniom wraca膰 na odwieczny szlak ich migracji, rusza膰 znowu na po艂udnie przez g贸rskie 艂a艅cuchy i g艂臋bokie doliny wielkich rzek, wzd艂u偶 sekretnych 艣cie偶ek i pradawnych przej艣膰, kt贸re stworzyli ich przodkowie. Przemierzali je jeszcze jako ciel臋ta u boku swych matek.

234

Jednak ostatnio ludzie pojawili si臋 tam, gdzie wcze艣niej nigdy ich nie by艂o. Odziani w bia艂e opo艅cze Arabowie, uzbrojeni w d艂ugolufe strzelby, polowali na p贸艂nocy wok贸艂 jezior. Wysocy, brodaci ludzie ubrani w ciemne, szorstkie samodzia艂y zjawili si臋 na po艂udniu, ze swymi mocnymi, kosmatymi kucykami, a opr贸cz nich zagro偶enie stanowili male艅cy buszmeni z ich zatrutymi strza艂ami albo licz膮ce po tysi膮c ludzi oddzia艂y Nguni, spychaj膮ce zwierzyn臋 na ustalone pozycje, gdzie czekali upierzeni oszczepnicy.

Z ka偶dym rokiem bezpiecznych szlak贸w by艂o coraz mniej, nowe zagro偶enia czeka艂y na ich odwiecznych pastwiskach i stary samiec czu艂 si臋 zm臋czony. Ko艣ci s艂onia by艂y coraz s艂absze, a k艂y przygina艂y go do ziemi. Mimo to z determinacj膮 pi膮艂 si臋 po zboczu ku skalnemu przej艣ciu, kieruj膮c si臋 wy艂膮cznie swoimi instynktami, potrzeb膮 przestrzeni, wspomnieniem smaku owoc贸w, kt贸re, jak wiedzia艂, dojrzewa艂y ju偶 w dalekim lesie na brzegach odleg艂ego jeziora.

— Musimy si臋 po艣pieszy膰 — g艂os Jana Cheroota wyrwa艂 Zoug臋 z zamy艣lenia. Sta艂 zahipnotyzowany widokiem kr贸lewskiego zwierza, przepe艂niony dziwnym uczuciem deja-vu, jakby prze偶y艂 ju偶 kiedy艣 t臋 chwil臋, jakby to spotkanie by艂o cz臋艣ci膮 jego przeznaczenia. Stary samiec zdumiewa艂 go, a widok tego ponadczasowego pi臋kna wprawia艂 w stan uniesienia i Zouga nie mia艂 wcale ochoty powraca膰 do rzeczywisto艣ci.

— Dzie艅 ko艅czy si臋 bardzo szybko — nalega艂 Jan Cheroot i Zouga spojrza艂 przez rami臋 na zachodz膮ce s艂o艅ce krawi膮ce pod chmurami niczym 艣miertelnie ranny wojownik.

— Tak — przyzna艂, a potem zmarszczy艂 brwi widz膮c, 偶e Hotentot 艣ci膮ga onuce i bryczesy, po czym sk艂ada je i chowa razem z kocem oraz torb膮 na jedzenie w najbli偶szej szczelinie skalnej 艣ciany.

— Biegam szybciej w ten spos贸b — odpowiedzia艂 z figlarnym u艣miechem na nieme pytanie Zougi.

Zouga poszed艂 za jego przyk艂adem, rozbieraj膮c si臋 do biegu, zostawiaj膮c plecak i 艣ci膮gaj膮c pas, z kt贸rego zwisa艂 n贸偶 i kompas, lecz kiedy przysz艂o do bryczes贸w, Zouga zawaha艂 si臋. Nagie, 偶贸艂te, chude po艣ladki Jana Cheroota by艂y kompletnie pozbawione godno艣ci, a jego dyndaj膮cy penis co chwila wy艂ania艂 si臋 spod koszuli. S膮 obyczaje, kt贸rych oficer kr贸lowej musi przestrzega膰, zdecydowa艂 Zouga stanowczo, a jednym z nich jest niezdejmowanie bryczes贸w w miejscu publicznym. Pobieg艂 za Janem Cherootem wzd艂u偶 w膮skiej 艣cie偶ki, a偶 dotarli do zalesionego zbocza i natychmiast pokryte liszajami pnie drzew wyros艂y na ich drodze ograniczaj膮c widoczno艣膰. S艂yszeli jednak, jak s艂o艅 z od艂amanym czubkiem k艂a po偶ywia si臋 przy zwalonym drzewie.

Jan Cheroot wspina艂 si臋 szybko w poprzek zbocza, by unikn膮膰 spotkania z askari, omin膮膰 go i wyj艣膰 prosto na g艂贸wnego samca. Dwukrotnie zatrzyma艂 si臋, 偶eby sprawdzi膰 wiatr, wiej膮cy jednak niezmiennie w d贸艂 zbocza prosto w ich twarze, poruszaj膮c li艣膰mi, kt贸re wzdycha艂y cicho nad ich g艂owami.

Przeszli sto metr贸w, gdy nagle odg艂osy 艣wiadcz膮ce o obecno艣ci s艂onia

235

ucich艂y gwa艂townie. Jan Cheroot zatrzyma艂 si臋 ponownie i ma艂a grupka 艂owc贸w zamar艂a wraz z nim, wstrzymuj膮c instynktownie oddech i nas艂uchuj膮c, lecz wok贸艂 rozlega艂 si臋 tylko j臋k wiatru i 艣piew cykad w ga艂臋ziach nad g艂ow膮.

— Ruszy艂, 偶eby do艂膮czy膰 do pozosta艂ych — wyszepta艂 w ko艅cu Jan Cheroot. Zouga tak偶e by艂 pewny, 偶e s艂o艅 nie m贸g艂 jeszcze podejrzewa膰 ich obecno艣ci. Wiatr nie zmieni艂 si臋 i s艂o艅 nie mia艂 szans wyczu膰 ich zapachu. Zouga wiedzia艂, 偶e chocia偶 zwierz臋 to ma bardzo s艂aby wzrok, jego w臋ch i s艂uch s膮 niemal doskona艂e, lecz zachowywali si臋 przecie偶 tak cicho.

By艂 to przyk艂ad korzy艣ci, jakie trzy stare samce czerpa艂y ze swojego zwi膮zku. My艣liwemu trudno by艂o dok艂adnie ustali膰, gdzie znajduje si臋 ka偶dy z nich, szczeg贸lnie w tak g臋stym lesie, a dwaj askari zdawali si臋 zawsze trzyma膰 blisko starego samca, 偶eby os艂ania膰 go i chroni膰.

Stoj膮c teraz i nas艂uchuj膮c w oczekiwaniu, Zouga zastanawia艂 si臋, czy trzy s艂onie 艂膮czy jakie艣 prawdziwe uczucie, czy wsp贸lne przebywanie sprawia im przyjemno艣膰, czy askari b臋d膮 偶a艂owa膰 starego samca i t臋skni膰 za nim, kiedy padnie wreszcie z kul膮 w m贸zgu albo w sercu.

— Chod藕cie! — Jan Cheroot przywo艂a艂 ich gestem d艂oni i ruszyli pod g贸r臋 po zboczu, pochylaj膮c si臋 pod wisz膮cymi nisko ga艂臋ziami. Zouga szed艂 cztery kroki w bok od Hotentota, 偶eby m贸c lepiej obserwowa膰 teren i w ka偶dej chwili z艂o偶y膰 si臋 do strza艂u. Mia艂 oczy i uszy szeroko otwarte. Wysoko w g贸rze trzasn臋艂a ga艂膮zka i czterej m臋偶czy藕ni zamarli w bezruchu, oddychaj膮c p艂ytko z napi臋cia, lecz d藕wi臋k tak przyku艂 ich uwag臋, 偶e 偶aden z my艣liwych nie zauwa偶y艂 askari.

S艂o艅 czeka艂 nieruchomy jak granitowy blok. Jego wysuszona sk贸ra by艂a szara i szorstka niczym pokryte mchem pnie drzew, a cienie rzucane przez wisz膮ce nisko s艂o艅ce sprawi艂y, 偶e jego wielkie cia艂o wtopi艂o si臋 w faktur臋 lasu, tak 偶e min臋li s艂onia w odleg艂o艣ci dwudziestu krok贸w nie zauwa偶aj膮c go.

Askari pozwoli艂, by 艂owcy przeszli obok niego i stan臋li z wiatrem, kt贸ry przywia艂 przez las gryz膮cy zapach mi臋so偶ernego cz艂owieka. Samiec wci膮gn膮艂 czubkiem tr膮by cuchn膮ce powietrze i rozpyli艂 wok贸艂 organ贸w w臋chowych pod g贸rn膮 warg膮, a jego nozdrza rozwar艂y si臋 jak mi臋kkie, wilgotne p膮czki czerwonych r贸偶 i askari zarycza艂.

Zdawa艂o si臋, 偶e d藕wi臋k odbi艂 si臋 od nieba i potoczy艂 po skalistych szczytach w g贸rze, by艂 to ryk nienawi艣ci i b贸lu, echo straszliwych wspomnie艅 z setek innych spotka艅 z cuchn膮cymi lud藕mi. Samiec zarycza艂 ponownie, po czym d藕wign膮艂 swoje olbrzymie cia艂o i pop臋dzi艂 w g贸r臋 zbocza, 偶eby zniszczy膰 藕r贸d艂o tego straszliwego fetoru.

Zouga odwr贸ci艂 si臋 na wp贸艂 og艂uszony przera藕liwym rykiem, a las zatrz膮s艂 si臋 od szar偶y samca. G臋sta, l艣ni膮ca ro艣linno艣膰 rozst膮pi艂a si臋 jak uderzaj膮ca w ska艂臋 sztormowa fala i s艂o艅 wypad艂 na zewn膮trz.

Zouga nie by艂 艣wiadom swoich w艂asnych ruch贸w, wiedzia艂 tylko, 偶e patrzy na s艂onia przez celownik sharpsa, a huk wystrza艂u wydawa艂 si臋 st艂umiony przez dzwoni膮cy w uszach ryk, kt贸ry zapocz膮tkowa艂 szar偶臋. Widzia艂, jak ma艂y

ob艂oczek kurzu unosi si臋 znad czo艂a samca, ujrza艂 szar膮 sk贸r臋 rozst臋puj膮c膮 si臋 jak po ci臋ciu szabl膮, po czym si臋gn膮艂 za siebie i poczu艂 ci臋偶ar grubej kolby jednej ze strzelb na s艂onie w swojej d艂oni. Znowu niemal mechanicznie podni贸s艂 bro艅 do oka, lecz s艂o艅 by艂 ju偶 o wiele wi臋kszy w grubej muszce strzelby. Zouga odchyli艂 si臋, 偶eby spojrze膰 na gigantyczn膮 g艂ow臋, a d艂ugie pale 偶贸艂tej ko艣ci s艂oniowej si臋gn臋艂y po niego, zas艂aniaj膮c niebo. Widzia艂 wyra藕nie jasn膮, porcelanow膮 biel u艂amanego k艂a.

S艂ysza艂 Jana Cheroota obok siebie, jego podniecone krzyki.

— Skiet hom! Zastrzel go!

Potem ci臋偶ka kolba uderzy艂a go w rami臋, odrzucaj膮c do ty艂u o krok. Zouga ujrza艂, jak z gard艂a s艂onia wytryskuje male艅ka fontanna jasnej krwi, podobna do prze艣licznego, szkar艂atnego pi贸ra flaminga. Si臋gn膮艂 po nast臋pn膮 na艂adowan膮 strzelb臋, chocia偶 wiedzia艂, 偶e nie starczy mu czasu, by z niej skorzysta膰.

By艂 zaskoczony, 偶e nie czuje strachu, chocia偶 zdawa艂 sobie spraw臋, i偶 jest ju偶 martwym cz艂owiekiem. S艂o艅 bieg艂 prosto na niego, nie istnia艂a szansa uratowania 偶ycia, wiedzia艂 o tym, a jednak zmusi艂 si臋, by odci膮gn膮膰 gruby kurek i podrzuci膰 luf臋 do g贸ry.

Sylwetka zwierz臋cia zacz臋艂a si臋 nagle oddala膰 i Zouga poj膮艂, 偶e samiec odwraca si臋, nie zdo艂awszy wytrzyma膰 straszliwego ataku ci臋偶kich strzelb.

Obraca艂 si臋, mijaj膮c ich z g艂ow膮 i piersi膮 ociekaj膮cymi krwi膮. Gdy przebiega艂, Zouga strzeli艂 mu z bliska w z艂膮czenie ramienia na linii p艂uc i kula wbi艂a si臋 w klatk臋 piersiow膮.

Samiec p臋dzi艂 w g贸r臋 po zboczu i z czwartej strzelby Zouga trafi艂 go wysoko w grzbiet, celuj膮c w ko艣ciste wzg贸rki kr臋gos艂upa widoczne pod szar膮 sk贸r膮. S艂o艅 z b贸lu podrzuci艂 sw贸j gruby, zako艅czony k臋pk膮 ogon i znikn膮艂 w lesie jak widmo w szarzej膮cym 艣wietle zachodu.

Zouga i Jan Cheroot spojrzeli na siebie, oniemiali, obaj z dymi膮cymi strzelbami przy piersiach, nas艂uchuj膮c tupotu s艂onia w g贸rze zbocza.

Zouga pierwszy odzyska艂 g艂os i odwr贸ci艂 si臋 do tragarzy.

— 艁adujcie! — wysycza艂, gdy偶 ich tak偶e sparali偶owa艂a blisko艣膰 gwa艂townej, p臋dz膮cej z hukiem 艣mierci, lecz otrz膮sn臋li si臋 na d藕wi臋k rozkazu Zougi. Z toreb przewieszonych przez rami臋 wyci膮gn臋li gar艣膰 czarnego prochu i wsypali go do jeszcze gor膮cych luf.

— G艂贸wny samiec i drugi askari uciekn膮 — lamentowa艂 Jan Cheroot, gor膮czkowo pracuj膮c wyciorem przy swoim enfieldzie.

— Mo偶emy dogoni膰 je jeszcze przed szczytem — odpar艂 Zouga chwytaj膮c pierwsz膮 na艂adowan膮 strzelb臋. S艂o艅 biegnie w g贸r臋 po stromym zboczu do艣膰 wolno, tak 偶e dobry biegacz mo偶e go dogoni膰, lecz w d贸艂 p臋dzi jak oszala艂a lokomotywa, nic nie zdo艂a go do艣cign膮膰, nawet pierwszorz臋dny ko艅.

.— Musimy z艂apa膰 je przed grzbietem — powt贸rzy艂 Zouga i ruszy艂 pod g贸r臋. Tygodnie marszu po ci臋偶kim terenie zrobi艂y swoje, a my艣liwski zapa艂 dodawa艂 mu jeszcze si艂. Wydawa艂o si臋, 偶e frunie w powietrzu.

艢wiadomo艣膰 braku do艣wiadczenia, kt贸rego rezultatem by艂o oddanie tak

236

237

niewielu celnych strza艂贸w, powi臋ksza艂a jeszcze gwa艂town膮 determinacj臋 Zougi, 偶eby dogoni膰 samca przewodnika i uratowa膰 my艣liwski honor. Domy艣la艂 si臋, 偶e jako nowicjusz nie zdo艂a艂 trafi膰 w 偶aden z g艂贸wnych organ贸w, a jego kule omin臋艂y m贸zg, serce i p艂uca, wywo艂uj膮c tylko b贸l i cierpienie zamiast szybkiej 艣mierci, kt贸ra jest celem prawdziwego 艂owcy. Desperacko pragn膮艂 zdoby膰 jeszcze jedn膮 szans臋, 偶eby tym razem b艂yskawicznie zako艅czy膰 spraw臋, i pi膮艂 si臋 niezmordowanie pod g贸r臋.

Nie zd膮偶y艂 przeby膰 dwustu metr贸w, kiedy znalaz艂 dowody, 偶e jego strza艂y nie by艂y jednak tak niecelne, jak z pocz膮tku s膮dzi艂. Pochyli艂 si臋 nad kamienistym gruntem, kt贸ry wygl膮da艂 tak, jakby kto艣 wyla艂 na艅 wiadro krwi. Krew mia艂a szczeg贸ln膮, jasnoszkar艂atn膮 barw臋, p艂ywa艂y po niej male艅kie b膮belki, wi臋c musia艂a pochodzi膰 z p艂uc. Bez w膮tpienia ta ostatnia kula wystrzelona w grzbiet samca, gdy bieg艂 w g贸r臋 po zboczu, musia艂a trafi膰 w p艂uca. By艂 to zab贸jczy strza艂, lecz 艣mier膰 mia艂a przyj艣膰 powoli. Stary samiec dusi艂 si臋 swoj膮 jasn膮, t臋tnicz膮 krwi膮, rozpaczliwie pr贸buj膮c pozby膰 si臋 jej przez tr膮b臋, gdy nap艂ywa艂a mu do gard艂a.

Umiera艂, lecz agonia mia艂a by膰 d艂uga. Zouga pop臋dzi艂 za nim.

Nie spodziewa艂 si臋, 偶e samiec zatrzyma si臋 ponownie. S膮dzi艂, i偶 b臋dzie bieg艂, a偶 upadnie lub dogoni膮 go 艂owcy. Zouga wiedzia艂, 偶e b艂臋dem jest pos膮dza膰 zwierz臋ta o ludzkie odruchy, lecz mimo to odni贸s艂 wra偶enie, 偶e s艂o艅 postanowi艂 zgin膮膰, by w ten spos贸b umo偶liwi膰 drugiemu askari i staremu samcowi ucieczk臋 na drug膮 stron臋 g贸rskiego grzbietu.

Czeka艂 na Zoug臋 na zboczu, nas艂uchuj膮c swoimi szeroko rozpostartymi, szarymi uszami, z piersi膮 wielko艣ci d臋bowej beczki napinaj膮c膮 si臋 z wysi艂kiem i pompuj膮c膮 powietrze do porozrywanych p艂uc.

Zaszar偶owa艂, gdy tylko us艂ysza艂 zbli偶aj膮cego si臋 cz艂owieka. Z ogromnymi uszami odchylonymi za g艂ow臋 i zawini臋tymi na ko艅cach, z tr膮b膮 przyci艣ni臋t膮 do piersi, rozpylaj膮c膮 delikatn膮 mgie艂k臋 czerwonej krwi, rycz膮c przenikliwie, ruszy艂 z 艂omotem przez las, wprawiaj膮c ziemi臋 w dr偶enie i 艂ami膮c ga艂臋zie, kt贸re p臋ka艂y z trzaskiem przypominaj膮cym salwy muszkiet贸w.

Sapi膮c z wysi艂ku, Zouga zatrzyma艂 si臋, by stan膮膰 z nim twarz膮 w twarz i pochyli艂 g艂ow臋, szukaj膮c samca mi臋dzy g臋st膮 ro艣linno艣ci膮. Jednak w ostatniej chwili s艂o艅 zwolni艂, zawr贸ci艂 i pobieg艂 z powrotem pod g贸r臋. Za ka偶dym razem, gdy my艣liwi zaczynali pi膮膰 si臋 po zboczu, s艂o艅 rusza艂 do kolejnego, gwa艂townego, fa艂szywego ataku, zmuszaj膮c ich do zatrzymania si臋, po czym umyka艂 ponownie.

Minuty up艂ywa艂y mi臋dzy kolejnymi szar偶ami, a my艣liwi musieli pozosta膰 na zboczu, z rozpacz膮 zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e drugi askari i samiec przewodnik z pewno艣ci膮 dotarli ju偶 na grzbiet wzniesienia i pop臋dzili w d贸艂, jak tocz膮ca si臋 lawina.

Zouga otrzyma艂 dwie wa偶ne lekcje: pierwsza dowodzi艂a, 偶e stary Tom Harkness mia艂 racj臋, kiedy m贸wi艂, i偶 tylko nowicjusz lub g艂upiec poluje na s艂onia u偶ywaj膮c lekkiej broni. Kule sharpsa poradzi艂yby sobie bez problemu z ameryka艅skim bizonem, lecz s艂o艅 afryka艅ski ma cielsko dziesi臋膰 razy ci臋偶sze i bardziej odporne. Stoj膮c pomi臋dzy drzewami msasa i s艂uchaj膮c ryk贸w rannego potwora,

238

Zouga* poprzysi膮g艂 sobie, 偶e ju偶 nigdy wi臋cej nie ruszy z lekkim ameryka艅skim karabinem "na wielk膮 zwierzyn臋.

Druga nauczka by艂a taka, 偶e je艣li pierwsza kula nie zabije s艂onia, to wydaje si臋 uodparnia膰 go na b贸l. Zabij pierwszym strza艂em albo kolejne trafienia w serce i p艂uca nie odnios膮 偶adnego skutku. Ranne zwierz臋 wpada艂o we w艣ciek艂o艣膰, lecz jeszcze gro藕niejsza by艂a ta wywo艂ana b贸lem nie艣miertelno艣膰.

Po kolejnym p贸艂tuzinie szar偶 Zouga straci艂 cierpliwo艣膰 i nara偶aj膮c si臋 na niebezpiecze艅stwo pobieg艂 do przodu wrzeszcz膮c g艂o艣no.

— Tutaj jestem! — krzycza艂. — Chod藕 do mnie!

Tym razem podszed艂 bli偶ej i wpakowa艂 odwracaj膮cemu si臋 s艂oniowi jeszcze jedn膮 kul臋 w klatk臋 piersiow膮. Opanowa艂 swoje dzikie podniecenie i nab贸j trafi艂 dok艂adnie w serce. S艂o艅 pop臋dzi艂 dalej. Zouga wypali艂 po raz ostatni, zanim gniewny ryk przeszed艂 w 偶a艂osne wycie, kt贸re odbi艂o si臋 echem od szczyt贸w i zad藕wi臋cza艂o w pustce b艂臋kitnego nieba ponad g贸rami.

Us艂yszeli, jak pada, a impet uderzenia pot臋偶nego cielska sprawi艂, 偶e ziemia zatrz臋s艂a si臋 pod stopami my艣liwych. Grupka 艂owc贸w ruszy艂a ostro偶nie pod g贸r臋 i znalaz艂a go kl臋cz膮cego, z przednimi nogami z艂o偶onymi r贸wno pod piersi膮, z d艂ugimi, 偶贸艂tymi k艂ami wystaj膮cymi z zakurzonych, pomarszczonych starych warg, celuj膮cymi w d贸艂 zbocza, jakby s艂o艅 stawia艂 op贸r nawet w chwili' 艣mierci.

— Zostawcie go! — zawo艂a艂 Jan Cheroot. — Znajd藕my dwa pozosta艂e! — I pobiegli dalej, mijaj膮c martwe zwierz臋.

Noc zaskoczy艂a ich, zanim dotarli do kraw臋dzi zbocza, nag艂a, nieprzenikniona czarna noc 艣rodkowej Afryki. Zgubili trop i nie znale藕li przej艣cia.

— B臋dziemy musieli pozwoli膰 im uciec — lamentowa艂 Jan Cheroot w ciemno艣ciach. Jego 偶贸艂ta twarz wygl膮da艂a jak blada plama.

— Tak — zgodzi艂 si臋 Zouga. — Tym razem nam si臋 wymkn臋艂y. — Lecz przeczucie podpowiada艂o Zoudze, 偶e nie by艂o to ich ostatnie- spotkanie. Nadal mia艂 nieodparte wra偶enie, 偶e to przeznaczenie kaza艂o mu zmierzy膰 si臋 ze starym samcem. Tak, to nie by艂 ostatni raz, nie mia艂 co do tego w膮tpliwo艣ci.

Tej nocy Zouga po ra藕 pierwszy w 偶yciu jad艂 najwi臋kszy przysmak my艣liwego — p艂aty serca s艂onia nabite na zielony patyk, z kawa艂kami bia艂ego t艂uszczu wyci臋tego z klatki piersiowej, posolone i popieprzone, upieczone nad 偶arem ogniska, spo偶ywane z zimnymi plackami z kukurydzianej m膮ki i popijane gor膮c膮, gorzk膮 i mocn膮 herbat膮. Nie pami臋ta艂, by kiedy艣 jad艂 co艣 lepszego, a potem po艂o偶y艂 si臋 na twardej ziemi, okryty jednym kocem i chroniony przed wiatrem przez olbrzymie cielsko martwego s艂onia. Spa艂 jak zabity, bez sn贸w, nie obracaj膮c si臋 na bok nawet jeden raz.

Rano, kiedy wyci臋li z cia艂a jeden z k艂贸w i po艂o偶yli go pod drzewami msasa, us艂yszeli 艣piew tragarzy i ujrzeli g艂贸wn膮 karawan臋 rozci膮gni臋t膮 na w膮skiej 艣cie偶ce, okr膮偶aj膮c膮 kraw臋d藕 g贸ry i wspinaj膮c膮 si臋 po zboczu.

Robyn sz艂a sto krok贸w przed tragarzami i kiedy dotar艂a do cia艂a martwego s艂onia, zatrzyma艂a si臋.

— S艂yszeli艣my strza艂y wczoraj wieczorem — powiedzia艂a.

239

— To pi臋kny stary samiec — rzek艂 Zouga wskazuj膮c na 艣wie偶o odci臋t膮 ko艣膰 s艂oniow膮. By艂 to nienaruszony prawy kie艂, wy偶szy od Zougi, a jego dolna cz臋艣膰 tkwi艂a dot膮d zanurzona w ciele. Ten kawa艂ek by艂 g艂adki, idealnie bia艂y, podczas gdy reszt臋 pokrywa艂y plamy ro艣linnych sok贸w.

— Wa偶y pewnie ponad sto funt贸w — ci膮gn膮艂 Zouga dotykaj膮c k艂a czubkiem buta. — Tak, to pi臋kny stary samiec.

— Ju偶 nie — odpar艂a cicho Robyn, obserwuj膮c Jana Cheroota i jego tragarzy tn膮cych olbrzymi膮, poranion膮 g艂ow臋. Ma艂e kawa艂ki bia艂ych ko艣ci fruwa艂y w porannym 艣wietle, gdy m臋偶czy藕ni r膮bali ci臋偶k膮 czaszk臋, 偶eby uwolni膰 drugi kie艂. Robyn przez kilka sekund patrzy艂a na t臋 rze藕nick膮 robot臋, po czym ruszy艂a po zboczu w kierunku grzbietu.

Zouga by艂 zirytowany i w艣ciek艂y na ni膮, gdy偶 odebra艂a mu rado艣膰 p艂yn膮c膮 z upolowania pierwszego w 偶yciu s艂onia. Tote偶 gdy godzin臋 p贸藕niej us艂ysza艂, jak wo艂a go z g贸ry, zignorowa艂 jej krzyki. Robyn by艂a jednak jak zwykle uparta i wreszcie, mrucz膮c pod nosem z irytacj膮, Zouga ruszy艂 przez las pod g贸r臋. Siostra zbieg艂a mu na spotkanie, a jej twarz ja艣nia艂a nieopanowan膮, zara藕liw膮 rado艣ci膮 dziecka.

. — Och, Zouga. — Chwyci艂a jego d艂o艅 i zacz臋艂a ci膮gn膮膰 brata w g贸r臋 po zboczu. — Chod藕 i zobacz, musisz to zobaczy膰.

Stary szlak s艂oni przecina艂 prze艂臋cz g艂臋bokim przesmykiem otoczonym z obu stron szarymi 艣cianami ostrych ska艂 i gdy zrobili ostatnie kilka krok贸w mijaj膮c najwy偶szy punkt wzniesienia, ich oczom ukaza艂 si臋 nowy, pi臋kny 艣wiat. Zouga wstrzyma艂 nie艣wiadomie oddech, gdy偶 nie spodziewa艂 si臋 takiego widoku.

Niskie wzg贸rza rozci膮ga艂y si臋 pod ich stopami, regularne jak fale oceanu, poro艣ni臋te dostojnymi drzewami, kt贸rych pnie by艂y wysokie i szare jak d臋by w Windsor Park, a dalej za wzg贸rzami faluj膮ce, lekko zalesione 艂膮ki, z艂ote jak pola dojrza艂ej pszenicy, rozci膮ga艂y si臋 a偶 po b艂臋kitny horyzont. Mi臋dzy polanami jasnej trawy wi艂y si臋 zakolami czyste strumienie, a stada dzikiej zwierzyny pi艂y z nich wod臋 lub wylegiwa艂y si臋 na brzegach.

Bawo艂y by艂y wsz臋dzie, gdzie Zouga skierowa艂 wzrok, czarne, ci臋偶kie sylwetki, stoj膮ce grzbiet przy grzbiecie w ciemnych skupiskach pod parasolami ga艂臋zi drzew akacjowych. Bli偶ej stado kruczoczarnych antylop z bia艂ymi brzuchami, z d艂ugimi symetrycznie wygi臋tymi rogami odchylonymi za g艂owy tak mocno, 偶e niemal dotykaj膮cymi zad贸w, sz艂o do wodopoju d艂ugim rz臋dem za samcem przewodnikiem. Zwierz臋ta zatrzyma艂y si臋 bez obawy, by spojrze膰 na intruz贸w, tworz膮c dostojne, niemal greckie w kompozycji malowid艂o.

Nie ko艅cz膮ca si臋 przestrze艅 przetykana by艂a wzg贸rzami przypominaj膮cymi zrujnowane zamki, zbudowane przed eonami przez gigant贸w i monstra z mamucich kamiennych blok贸w, kt贸re przybra艂y teraz fantastyczne kszta艂ty, niekt贸re z bajkowymi wie偶yczkami i iglicami, inne zwie艅czone p艂asko, u艂o偶one geometrycznie, jakby przez metodycznego architekta pos艂uguj膮cego si臋 pionem i teodolitem.

T臋 przepi臋kn膮 scen臋 o艣wietla艂a szczeg贸lna, per艂owa jasno艣膰 porannego

240

s艂o艅ca, tak 偶e nawet najdalsze wzg贸rza, zapewne oddalone o sto mil i wi臋cej, by艂y widoczne jak na d艂oni. Przejrzyste powietrze pachnia艂o s艂odko.

— To pi臋kne — wyszepta艂a Robyn, wci膮偶 trzymaj膮c brata za r臋k臋.

— Kr贸lestwo Monomatapa — odpar艂 Zouga, g艂osem ochryp艂ym z emocji.

— Nie — rzek艂a Robyn cicho. — Nie ma tu 艣ladu ludzi, to jest nowy Eden. Zouga milcza艂, pozwalaj膮c oczom b艂膮dzi膰 doko艂a, szukaj膮c, lecz nie znajduj膮c,

艣lad贸w cz艂owieka. By艂a to kraina nietkni臋ta, dziewicza.

— Nowa ziemia, czekaj膮ca, by j膮 wzi膮膰 we w艂adanie! — powiedzia艂, nie puszczaj膮c d艂oni Robyn. Czuli si臋 teraz tak mocno ze sob膮 zwi膮zani, jak nigdy dot膮d, a ba艣niowa kraina czeka艂a na nich, rozleg艂a, niesko艅czona, pusta i pi臋kna.

Wreszcie, niech臋tnie, zostawi艂 Robyn na szczycie prze艂臋czy i wr贸ci艂 przez szare kamienne portale, 偶eby poprowadzi膰 karawan臋. Drugi kie艂 zosta艂 odci臋ty i oba by艂y przywi膮zane sznurami do kij贸w z ga艂臋zi msasa, a tragarze od艂o偶yli na bok swoje 艂adunki i oddali si臋 orgii jedzenia 艣wie偶ego mi臋sa, a przede wszystkim tego najwi臋kszego przysmaku Afryki, grubych, bia艂ych p艂at贸w t艂uszczu s艂onia.

Wyci臋li otw贸r w brzuchu martwego samca i wyj臋li wn臋trzno艣ci. Wielkie, 艣liskie w臋偶e purpurowych i 偶贸艂tych flak贸w, puchn膮ce i nabrzmiewaj膮ce uwi臋zionymi w nich gazami, l艣ni艂y w porannym s艂o艅cu.

Kilku tragarzy, rozebranych do naga, wczo艂ga艂o si臋 do wn臋trza ogromnego cielska, znikaj膮c zupe艂nie z widoku i brodz膮c niemal po pas w lepkiej, krzepn膮cej krwi. Po jakim艣 czasie wygramolili si臋 z brzucha zwierz臋cia, umazani posok膮 od st贸p do g艂贸w, z oczami i z臋bami b艂yszcz膮cymi zaskakuj膮c膮 biel膮 na wilgotnych, czerwonych twarzach, trzymaj膮c kawa艂ki w膮troby, t艂uszczu i 艣ledziony.

Te wspania艂o艣ci nabito nast臋pnie na ostrza assegai i wci艣ni臋to w 偶ar ognisk, by wyci膮gn膮膰 je wkr贸tce z powrotem, czarne z zewn膮trz i niemal surowe w 艣rodku, i po偶re膰 z wszelkimi oznakami niewys艂owionej rozkoszy.

Nie rusz膮 dalej, dop贸ki nie b臋d膮 syci, zda艂 sobie spraw臋 Zouga. Zostawi艂 wi臋c instrukcje Janowi Cherootowi, oci臋偶a艂emu od mi臋sa, by karawana ruszy艂a, gdy tylko cielsko s艂onia zostanie zjedzone albo zapakowane do transportu, po czym wzi膮艂 sharpsa i ruszy艂 z powrotem pod g贸r臋 do miejsca, w kt贸rym zosta艂a Robyn.

Wo艂a艂 j膮, bezskutecznie, przez niemal p贸艂 godziny i zacz膮艂 ju偶 niepokoi膰 si臋 nie na 偶arty, gdy nagle jej odpowied藕 odbi艂a si臋 echem od ska艂 i ujrza艂 Robyn stoj膮c膮 na 艣cie偶ce sto metr贸w nad jego g艂ow膮, daj膮c膮 znaki, by do niej do艂膮czy艂.

Wspi膮艂 si臋 szybko na g贸r臋, lecz powstrzyma艂 si臋 od skarcenia siostry, gdy dostrzeg艂 wyraz maluj膮cy si臋 na jej twarzy. Robyn by艂a blada, w poz艂ocie s艂o艅ca jej sk贸ra przybra艂a niezdrowy 偶贸艂ty kolor, a z zaczerwienionych oczu dziewczyny sp艂ywa艂y 艂zy.

# — O co chodzi, Sissy? — zapyta艂 zatroskany, lecz Robyn nie by艂a w stanie odpowiedzie膰, s艂owa wi臋z艂y jej w gardle, tak 偶e musia艂a prze艂kn膮膰 艣lin臋 i da膰 bratu znak, 偶eby poszed艂 za ni膮.

艢cie偶ka, na kt贸rej stali, by艂a w膮ska, lecz r贸wna — wyci臋to j膮 pod grzbietem,

16 —Lotsokoia

241

tworz膮c d艂ug膮, nisk膮 jam臋. W tej pieczarze musieli przebywa膰 ludzie, gdy偶 nier贸wne sklepienie by艂o zakopcone czarnym dymem niezliczonych ognisk, a tyln膮 艣cian臋 dekorowa艂y wzruszaj膮co dziecinne rysunki ma艂ych, 偶贸艂tych buszmen贸w, kt贸rzy przez stulecia musieli korzysta膰 z os艂ony tego miejsca podczas ich nie ko艅cz膮cych si臋 w臋dr贸wek.

Rysunkom brakowa艂o perspektywy i w艂a艣ciwej formy, lecz doskonale oddawa艂y natur臋 tego, co przedstawia艂y, od wdzi臋cznego wygi臋cia 偶yrafiej szyi, po szerokie ramiona bawo艂u z Cape z jego 偶a艂obnie opadaj膮cymi rogami okalaj膮cymi uniesiony nos.

Buszme艅ski artysta postrzega艂 siebie i swoje plemi臋 jako wiotkie, patykowate istoty z napi臋tymi 艂ukami, okr膮偶aj膮ce ofiar臋, a ka偶da z tych ma艂ych figurek mia艂a nieproporcjonalnie wielkiego w stosunku do reszty cia艂a penisa. Nawet w gor膮czce polowania nie zapominali o uniwersalnej pr贸偶no艣ci m臋skiej p艂ci, pomy艣la艂 Zouga.

By艂 oczarowany t膮 nieruchom膮 kawalkad膮 ludzi i zwierz膮t. Postanowi艂 ju偶, 偶e sp臋dzi w grocie noc, 偶eby mie膰 wi臋cej czasu na przestudiowanie i opisanie tego bogactwa prymitywnej sztuki, kiedy Robyn zawo艂a艂a go ponownie.

Szed艂 za ni膮, a偶 dotarli do miejsca, gdzie pieczara ko艅czy艂a si臋 nagle, tworz膮c skaln膮 p贸艂k臋 wisz膮c膮 nad wy艣nion膮 krain膮 w dole. Zouga nie wiedzia艂, czy patrzy膰 na t臋 panoram臋 las贸w i 艂膮k, czy na jaskiniowe malunki za plecami, gdy Robyn raz jeszcze wezwa艂a go z niecierpliwo艣ci膮.

Pasma r贸偶nokolorowych ska艂 bieg艂y poziomo przez 艣cian臋 urwiska. Poszczeg贸lne warstwy r贸偶ni艂y si臋 od siebie twardo艣ci膮, a erozja wy偶艂obi艂a w skale d艂ug膮, nisk膮 jam臋 poni偶ej p贸艂ki.

Ta warstwa ska艂y mia艂a blad膮, zielonkaw膮 barw臋, tam gdzie nie zosta艂a zamalowana przez buszmen贸w albo okopcona dymem ich ognisk, a w miejscu, z kt贸rego wida膰 by艂o imperium Monomatapa, kto艣 metalowym narz臋dziem wydrapa艂 g艂adk膮, kwadratow膮 tabliczk臋 w zielonkawej skale. Jej powierzchnia wygl膮da艂a tak 艣wie偶o, jakby wykonano j膮 tego samego dnia, lecz wyryte na tabliczce s艂owa zadawa艂y k艂am temu wra偶eniu.

G艂臋boko w kamieniu wydrapano prosty chrze艣cija艅ski krzy偶, a pod nim widnia艂o nazwisko i data, wykaligrafowane bardzo starannie przez kogo艣 doskonale obeznanego z pi贸rem.

FULLER MORRIS BALLANTYNE

Zouga krzykn膮艂 g艂o艣no widz膮c nazwisko ojca, tak wyra藕nie wypisane jego w艂asn膮 r臋k膮.

Data pod krzy偶em pochodzi艂a sprzed siedmiu lat — 20 lipca 1853. Zamilkli oboje, patrz膮c na inskrypcj臋, ka偶de z nich opanowane przez inne uczucie — Robyn przez wzbieraj膮c膮 ponownie mi艂o艣膰 i przywi膮zanie, przez nieodparte pragnienie, by by膰 znowu z ojcem po tylu latach. Wielka pusta przestrze艅 w jej sercu bola艂a jeszcze bardziej w oczekiwaniu na wype艂nienie. Oczy Robyn zasz艂y 艂zami, kt贸re pociek艂y w d贸艂 po policzkach.

— Prosz臋, Bo偶e — modli艂a si臋 w duchu — zaprowad藕 mnie do mojego ojca. Drogi Bo偶e, spraw, 偶eby nie by艂o za p贸藕no.

Zoug膮 targa艂y uczucia r贸wne silne, lecz odmienne. Do w艣ciek艂o艣ci do-

242

prowadza艂 go fakt, 偶e jakikolwiek cz艂owiek, ojciec czy nie, ubieg艂 go w dotarciu przez te skaliste wrota do kr贸lestwa Monomatapa. Ta kraina nale偶a艂a do niego i nie chcia艂 dzieli膰 si臋 ni膮 z tym okrutnym, bezdusznym potworem, jakim by艂 jego ojciec.

Patrzy艂 zimno na inskrypcj臋 pod nazwiskiem i dat膮, a wewn膮trz czu艂 gniew i uraz臋.

„W imi臋 Jedynego Boga". Te s艂owa widnia艂y na dole tabliczki z nazwiskiem ojca.

By艂o typowe dla Fullera Ballantyne'a, 偶e wyry艂 tutaj swoje w艂asne nazwisko razem z krzy偶em i boskim imieniem, jak ambasador Pana. Robi艂 to setki razy na drzewach i ska艂ach kontynentu, kt贸ry uwa偶a艂 za osobisty dar od swojego Boga.

— Mia艂e艣 racj臋, kochany Zougo. Prowadzisz nas do niego, tak jak obieca艂e艣. Nigdy nie powinnam by艂a w ciebie w膮tpi膰.

Zouga zda艂 sobie spraw臋, 偶e gdyby by艂 sam, m贸g艂by zniszczy膰 t臋 inskrypcj臋, zdrapa膰 j膮 no偶em, lecz poj膮艂, jak bezcelowe by艂oby takie dzia艂anie, gdy偶 nie unicestwi艂oby przyt艂aczaj膮cej obecno艣ci ojca.

Odwr贸ci艂 si臋 od skalnej 艣ciany i napisu. Spojrza艂 na nowo odkryt膮 krain臋 — lecz jego rado艣膰 m膮ci艂a w jaki艣 spos贸b 艣wiadomo艣膰, 偶e inny cz艂owiek przeszed艂 ju偶 przed nim t膮 drog膮. Usiad艂 na p贸艂ce dyndaj膮c nogami nad przepa艣ci膮 i czekaj膮c, a偶 Robyn zm臋czy si臋 gapieniem na nazwisko ojca.

Jednak zanim si臋 to sta艂o, karawana tragarzy wesz艂a na g贸r臋. Zouga us艂ysza艂 艣piew dochodz膮cy z zalesionego zbocza d艂ugo przed tym, jak kolumna dotar艂a do prze艂臋czy. Tragarze z w艂asnej woli podwoili swoje 艂adunki i wspinali si臋 po zboczu d藕wigaj膮c wielkie ilo艣ci mi臋sa, t艂uszczu i szpiku kostnego z zabitego s艂onia, zawini臋te w zielone li艣cie msasa i obwi膮zane sznurami z kory.

Gdybym kaza艂 im nie艣膰 t臋 sam膮 ilo艣膰 materia艂u albo paciork贸w, lub nawet prochu strzelniczego, spotka艂bym si臋 z natychmiastowym buntem, pomy艣la艂 Zouga ponuro, ale przynajmniej nie艣li drogocenne k艂y. Na czele kolumny czterech tragarzy ugina艂o si臋 pod ci臋偶arem zawieszonych na kijach ogromnych k艂贸w, lecz nawet ci nie艣li dodatkowe kosze z mi臋sem. Waga 艂adunku musia艂a przekracza膰 trzysta funt贸w, lecz mimo to pi臋li si臋 po zboczu bez narzeka艅, niemal rado艣nie.

Karawana wy艂ania艂a si臋 powoli z lasu i wchodzi艂a w gard艂o prze艂臋czy, zaczynaj膮c przemieszcza膰 si臋 pod skaln膮 p贸艂k膮, na kt贸rej siedzia艂 Zouga. Widziane z tej perspektywy postacie tragarzy i hotentockich muszkieter贸w Jana Cheroota wydawa艂y si臋 dziwnie zdeformowane. Zouga podni贸s艂 si臋, chcia艂 zawo艂a膰 do sier偶anta Cheroota, 偶eby rozbi艂 ob贸z tam, gdzie skalny grzbiet przechodzi艂 w 艂agodniejsze zbocze. Z miejsca, w kt贸rym sta艂, Zouga widzia艂 skrawek soczystej trawy u podn贸偶a jednego ze wzniesie艅 i par臋 bladoszarych, d艂ugonogich ptak贸w poluj膮cych na 偶aby na tym zielonym, wilgotnym terenie. Musia艂o bi膰 tam 藕r贸d艂o, a jego tragarze, po mi臋sie, kt贸rym si臋 objedli, przed zmrokiem b臋d膮 umierali z pragnienia.

艁膮ki przy 藕r贸dle by艂y dobrym miejscem do rozbicia obozu, mia艂by te偶

243

mo偶liwo艣膰 skopiowa膰 nast臋pnego ranka rysunki buszmen贸w. Zwin膮艂 d艂onie przy ustach — kiedy huk, niczym armatnia salwa z okr臋tu wojennego, wype艂ni艂 prze艂臋cz grzmotem, kt贸ry odbija艂 si臋 echem od skalnych 艣cian.

Przez wiele sekund Zouga nie rozumia艂, co si臋 dzieje — gdy偶 hucz膮ce d藕wi臋ki powtarza艂y si臋, zag艂uszaj膮c niemal s艂abe krzyki tragarzy. Ludzie rzucali swoje 艂adunki i rozpierzchali si臋 jak grupa mew atakowana przez soko艂a.

Potem co艣 innego przyku艂o jego uwag臋, wielki ob艂y kszta艂t zacz膮艂 stacza膰 si臋 z osypiska poni偶ej szczytu, p臋dz膮c prosto na przera偶on膮 karawan臋. Przez moment Zouga by艂 pewien, 偶e to jaki艣 drapie偶nik atakuje jego ludzi, wi臋c biegn膮c w膮sk膮 艣cie偶k膮 艣ci膮gn膮艂 sharpsa z ramienia, got贸w wystrzeli膰 w d贸艂 w jeden z tych ciemnych, tocz膮cych si臋 kszta艂t贸w.

A potem spostrzeg艂, 偶e nad osypiskiem unosz膮 si臋 iskry i delikatny szary dym, wyczu艂 te偶 lekki zapach, podobny do spalonej saletry. Poj膮艂 nagle, 偶e to olbrzymie, okr膮g艂e g艂azy tocz膮 si臋 na karawan臋, nie jeden, lecz tuzin lub wi臋cej, ka偶dy o masie wielu ton. 殴r贸d艂em tego natarcia zdawa艂o si臋 samo niebo, wi臋c rozejrza艂 si臋 doko艂a szukaj膮c winowajcy, pop臋dzany wrzaskami tragarzy i widokiem tocz膮cych si臋 g艂az贸w rozbijaj膮cych skrzynie z bezcennymi zapasami i rozrzucaj膮cych je po kamienistym gruncie prze艂臋czy.

Daleko w dole us艂ysza艂 g艂uchy huk enfielda i ujrza艂 Jana Cheroota mierz膮cego niemal pionowo w g贸r臋, a kiedy powi贸d艂 wzrokiem za luf膮 jego karabinu, spostrzeg艂, 偶e co艣 poruszy艂o si臋 na kraw臋dzi urwiska, wyra藕nie widocznego na tle b艂臋kitnego bezmiaru nieba.

Lawina g艂az贸w nadci膮ga艂a z samego szczytu wzniesienia i Zouga ujrza艂, jak kolejny g艂az, a potem jeszcze jeden zacz臋艂y toczy膰 si臋 w d贸艂 ku prze艂臋czy. Zouga zmru偶y艂 oczy i przygl膮da艂 si臋 kraw臋dzi urwiska. By艂o tam jakie艣 zwierz臋. Nawet nie pomy艣la艂, 偶e mo偶e to by膰 cz艂owiek, gdy偶 przekona艂 ju偶 samego siebie, 偶e nowa kraina jest zupe艂nie bezludna.

Poczu艂 zimny dreszcz przera偶enia na my艣l, 偶e jakie艣 stado gigantycznych ma艂p siedzi tam na g贸rze, bombarduj膮c jego ludzi ogromnymi od艂amami ska艂, a potem otrz膮sn膮艂 si臋 i rozejrza艂 szybko dooko艂a, szukaj膮c jakiego艣 sposobu wspi臋cia si臋 wy偶ej i zaj臋cia pozycji, kt贸ra pozwoli艂aby mu wypali膰 do stwor贸w atakuj膮cych z przeciwleg艂ej strony prze艂臋czy i da膰 ochron臋 przera偶onym tragarzom.

Niemal natychmiast spostrzeg艂 inn膮 艣cie偶k臋 pn膮c膮 si臋 pod g贸r臋 pod ostrym k膮tem. Tylko wprawne oko 偶o艂nierza mog艂o j膮 zauwa偶y膰. Male艅kie stopy g贸rskiego 艣wistaka nada艂y skale lekki po艂ysk i to on przyci膮gn膮艂 wzrok Zougi do w膮skiej 艣cie偶ki.

— Nie ruszaj si臋 st膮d! — krzykn膮艂 do Robyn, lecz ona zast膮pi艂a mu drog臋.

— Zouga, co chcesz zrobi膰? — zapyta艂a ostro, a potem doda艂a nie czekaj膮c na odpowied藕: — Tam na g贸rze s膮 ludzie. Nie mo偶esz do nich strzela膰! — Jej policzki nadal l艣ni艂y od 艂ez, lecz oczy rzuca艂y gro藕ne b艂yski.

— Zejd藕 mi z drogi — warkn膮艂.

— Zouga, to b臋dzie morderstwo.

244

— To oni pr贸buj膮 zamordowa膰 moich ludzi.

— Musimy z nimi pertraktowa膰! — Robyn chwyci艂a go za rami臋, gdy przeciska艂 si臋 obok niej, lecz strz膮sn膮艂 jej r臋k臋 i pobieg艂 艣cie偶k膮 w g贸r臋.

— To b臋dzie morderstwo! — towarzyszy艂 mu krzyk Robyn, gdy wspina艂 si臋 po skale. Zoudze przypomnia艂y si臋 s艂owa Toma Harknessa, oskar偶aj膮ce jego ojca, 偶e nie zawaha艂by si臋 przed zabiciem 偶adnego cz艂owieka, kt贸ry stan膮艂by mu na drodze. To w艂a艣nie tak膮 sytuacj臋 mia艂 na my艣li stary Harkness, Zouga by艂 tego pewien. Zastanawia艂 si臋, czy jego ojciec r贸wnie偶 musia艂 wywalczy膰 sobie drog臋 przez prze艂臋cz, tak jak on mia艂 zrobi膰 to teraz.

— Je艣li ulubieniec Wszechmocnego mo偶e to zrobi膰, c贸偶 za pi臋kny przyk艂ad do na艣ladowania — mrukn膮艂 po nosem wspinaj膮c si臋 po stromej skale.

Poni偶ej enfield zadudni艂 ponownie, d藕wi臋k st艂umiony by艂 przez odleg艂o艣膰, niemal zagubiony w huku nowej lawiny kamieni. Jan Cheroot m贸g艂 liczy膰 co najwy偶ej na przestraszenie przeciwnika strzelaj膮c pod takim k膮tem, dopiero gdyby kt贸ry艣 z atakuj膮cych wychyli艂 si臋 poza kraw臋d藕 szczytu, kula z do艂u mog艂aby go dosi臋gn膮膰.

Zouga wspina艂 si臋 gnany zimn膮 w艣ciek艂o艣ci膮, przeskakuj膮c bez wahania nad niebezpiecznymi szczelinami na w膮skiej 艣cie偶ce. Ma艂e od艂amki ska艂 chrz臋艣ci艂y mu pod nogami, spadaj膮c ku odleg艂ej o setki st贸p prze艂臋czy.

Nagle wyszed艂 na szersz膮 艣cie偶k臋, wznosz膮c膮 si臋 pod 艂agodniejszym k膮tem, tak 偶e m贸g艂 biec teraz bez obawy, 偶e si臋 po艣liznie. Wspina艂 si臋 szybko, nie min臋艂o jeszcze dziesi臋膰 minut od chwili, gdy pierwszy g艂az spad艂 z 艂oskotem na prze艂臋cz; atakuj膮cy kontynuowali swoje bombardowanie, wzg贸rza rozbrzmiewa艂y hukiem i trzaskiem tocz膮cych si臋 kamieni.

W przodzie na 艣cie偶ce dwa male艅kie szare skoczki umyka艂y po skale, zdaj膮c si臋 艣lizga膰 na swoich wyd艂u偶onych kopytkach, przera偶one obecno艣ci膮 ludzi i hukiem spadaj膮cych g艂az贸w. Dotar艂y do zakr臋tu dr贸偶ki i wykona艂y co艣, co wygl膮da艂o jak samob贸jcze rzucenie si臋 w otwart膮 przestrze艅, fenomenalny skok, kt贸ry przeni贸s艂 je pi臋tna艣cie metr贸w dalej na nast臋pn膮 g艂adk膮 skaln膮 艣cian臋. Zdawa艂oby si臋, 偶e nie b臋d膮 tam mia艂y czego si臋 uchwyci膰, lecz one przyklei艂y si臋 do- 艣liskiej powierzchni niczym muchy i wspi臋艂y szybko, znikaj膮c za kraw臋dzi膮 szczytu.

Zouga zazdro艣ci艂 im tej akrobatycznej zr臋czno艣ci, wdrapuj膮c si臋 z wysi艂kiem po stromym zboczu, z potem zalewaj膮cym mu oczy i wsi膮kaj膮cym w koszul臋. Nie m贸g艂 zatrzyma膰 si臋 teraz na odpoczynek, gdy偶 cienki, przera藕liwy krzyk agonii, kt贸ry rozleg艂 si臋 daleko w dole, 艣wiadczy艂 o tym, 偶e przynajmniej jeden z tragarzy zosta艂 trafiony przez olbrzymi g艂az.

Pokona艂 nast臋pny ostry zakr臋t 艣cie偶ki kozic, wdrapa艂 si臋 po kraw臋dzi ska艂y i nagle znalaz艂 si臋 na p艂askim jak st贸艂 wierzcho艂ku, przetykanym k臋pkami zaro艣li i rzadkiej, sztywnej trawy przypominaj膮cej kolce je偶a.

•Pad艂 na ziemi臋, dysz膮c z wysi艂ku i ocieraj膮c pot z oczu, by spojrze膰 na ska艂y po drugiej stronie prze艂臋czy..Zoug臋 dzieli艂o od nich trzysta czy czterysta metr贸w, 艂atwy dystans dla sharpsa. G艂adkolufa, 膰wier膰funtowa strzelba na s艂onie by艂aby w tym przypadku kompletnie bezu偶yteczna.

245

艁aduj膮c bro艅 przyjrza艂 si臋 dok艂adnie ska艂om naprzeciw siebie i natychmiast zrozumia艂, dlaczego atakuj膮cy wybrali tamt膮 stron臋 prze艂臋czy, a nie t臋, na kt贸rej si臋 znajdowa艂.

Stali na p艂asko zwie艅czonym skalnym szczycie, kt贸ry wydawa艂 si臋 zupe艂nie niedost臋pny, jedyna 艣cie偶ka prowadz膮ca na g贸r臋 musia艂a by膰 dobrze zamaskowana. Mieli niewyczerpany zapas amunicji, gdy偶 wzg贸rze usiane by艂o zaokr膮glonymi g艂azami, ma艂ymi jak ludzka g艂owa lub wielkimi jak cielsko s艂onia i Zouga widzia艂, jak za pomoc膮 ci臋偶kich pali z surowego drewna przesuwaj膮 jeden z nich na kraw臋d藕 urwiska.

Zoudze trz臋s艂y si臋 r臋ce, pr贸bowa艂 opanowa膰 ich dr偶enie, lecz lufa sharpsa ta艅czy艂a mu przed oczami, gdy pr贸bowa艂 wycelowa膰 w ma艂膮 grupk臋 ludzi po drugiej stronie prze艂臋czy. By艂o ich nie wi臋cej ni偶 dwa tuziny. Opr贸cz kr贸tkich sk贸rzanych sp贸dniczek nie mieli na sobie nic wi臋cej, a ich cia艂a by艂y ciemne i l艣ni艂y blaskiem potu w 艣wietle s艂o艅ca.

Zouga oddycha艂 ju偶 spokojniej i podczo艂ga艂 si臋 na brzuchu, opieraj膮c luf臋 sharpsa o skalny wyst臋p. Tkwi艂a nieruchomo. Gdy spojrza艂 przez muszk臋, grupka ludzi zdo艂a艂a w艂a艣nie przetoczy膰 g艂az poza kraw臋d藕 ska艂y.

Rozleg艂 si臋 g艂o艣ny zgrzyt, potem g艂az pofrun膮艂 w d贸艂 z mi臋kkim szumem przywodz膮cym na my艣l trzepotanie skrzyde艂 or艂a, by uderzy膰 w prze艂臋cz dwie艣cie st贸p ni偶ej. Wzg贸rza ponownie zatrz臋s艂y si臋 niemal od impetu jego upadku.

Ma艂a grupka czarnych m臋偶czyzn odsun臋艂a si臋 od kraw臋dzi przepa艣ci, odpoczywaj膮c przed wybraniem nast臋pnego pocisku. Tylko jeden z nich mia艂 ozdob臋 na g艂owie. Wygl膮da艂a jak czapka z grzywy lwa, by艂y to d艂ugie br膮zowe w艂osy przetykane czerni膮. Sprawia艂a, 偶e m臋偶czyzna zdawa艂 si臋 wy偶szy od pozosta艂ych, kt贸rym wydawa艂 rozkazy, gestykuluj膮c i popychaj膮c tych obok siebie.

— Ty b臋dziesz w sam raz, kochaneczku! — wyszepta艂 Zouga. Oddycha艂 ju偶 spokojniej, a pot ch艂odzi艂 mu kark i plecy. Ustawi艂 celownik na trzysta metr贸w i opar艂 si臋 na 艂okciach, przymykaj膮c jedno oko. Karabin tkwi艂 zupe艂nie nieruchomo na skalnej podp贸rce, gdy Zouga mierzy艂 do m臋偶czyzny w lwiej czapce.

Poci膮gn膮艂 lekko za spust. Trzask wystrza艂u wci膮偶 dzwoni艂 mu w uszach, kiedy ujrza艂, jak kula od艂upuje male艅ki kawa艂ek ska艂y na kraw臋dzi urwiska po drugiej stronie prze艂臋czy.

— Za nisko, lecz na linii — powiedzia艂 do siebie, po czym z艂ama艂 sharpsa i wcisn膮艂 kolejny 艂adunek.

Strza艂 przestraszy艂 ma艂膮 grupk臋 czarnosk贸rych. Rozgl膮dali si臋 dooko艂a, zaskoczeni, nie wiedz膮c, co to by艂o ani sk膮d nadesz艂o. Wysoka posta膰 w ozdobie na g艂owie zbli偶y艂a si臋 do kraw臋dzi przepa艣ci i pochyli艂a nad 艣wie偶ym odpryskiem ska艂y, dotykaj膮c go jednym palcem.

Zouga za艂o偶y艂 kapturek i odci膮gn膮艂 kurek sharpsa. Wymierzy艂 uwa偶nie, celuj膮c w faluj膮c膮 偶贸艂t膮 czapk臋, odblokowa艂 spust, a potem tr膮ci艂 go lekkim ruchem palca.

Kula uderzy艂a g艂o艣no, z mi臋sistym klapni臋ciem niczym gospodyni domowa trzepi膮ca dywan, a m臋偶czyzna w lwiej ozdobie na g艂owie okr臋ci艂 si臋 gwa艂townie

246

wok贸艂 w艂asnej osi, rozk艂adaj膮c szeroko ramiona. Jego nogi zaszura艂y w groteskowym kr贸tkim ta艅cu, a potem ugi臋艂y si臋 i czarnosk贸ry run膮艂 na ziemi臋 przy samej kraw臋dzi ska艂y jak trafiona harpunem ryba.

Jego towarzysze zdr臋twieli, nie robi膮c nic, by mu pom贸c, kiedy potoczy艂 si臋 w kierunku kraw臋dzi urwiska, a spazmatyczny skurcz n贸g rzuci艂 go w przepa艣膰. Spada艂 przez d艂ugi czas, z rozpostartymi ko艅czynami obracaj膮cymi si臋 jak szprychy w kole wozu, a kiedy wyl膮dowa艂 w ko艅cu na skalistym osypisku daleko w dole, rozleg艂 si臋 kolejny mi臋sisty trzask.

Zouga wystrzeli艂 ponownie w zbit膮 ciasno grupk臋, nie pr贸buj膮c celowa膰 w poszczeg贸lne sylwetki, i trafi艂 dw贸ch jednym strza艂em, gdy偶 nawet przy tym dystansie o艂owiana kula z sharpsa by艂a w stanie przebi膰 na wylot ludzkie cia艂o nie trac膮c pr臋dko艣ci.

Gdy pocisk uderzy艂 w ich towarzyszy, rozbiegli si臋 na boki, wrzeszcz膮c tak g艂o艣no, 偶e Zouga s艂ysza艂 ich wyra藕nie, lecz zanim zd膮偶y艂 wypali膰 ponownie, znikn臋li w w膮skim skalnym przesmyku z niewiarygodn膮 szybko艣ci膮 grupy ma艂ych futrzastych skoczk贸w.

Cisza by艂a nag艂a i zaskakuj膮ca po huku tocz膮cych si臋 g艂az贸w oraz g艂o艣nych wystrza艂ach z broni palnej i trwa艂a przez wiele minut, a偶 wreszcie przerwa艂 j膮 przenikliwy g艂os wo艂aj膮cego z do艂u Jana Cheroota. Zouga wsta艂 i przytrzymuj膮c si臋 ga艂臋zi drzewka pomara艅czowego, wychyli艂 si臋 ponad kraw臋d藕

przepa艣ci.

— Przeprowad藕cie karawan臋, sier偶ancie! — Podni贸s艂 g艂os, 偶eby by膰 lepiej s艂yszanym, a echo przedrze藕nia艂o jego s艂owa. — Sier偶ancie, sier偶ancie, sier偶ancie...

— B臋d臋 was os艂ania艂, os艂ania艂, os艂ania艂... — powtarza艂o echo.

Zouga zawo艂a艂 ma艂膮 dziewczyn臋 Matabele, kl臋cz膮c膮 przy ognisku obok Robyn i pomagaj膮c膮 jej opatrywa膰 tragarza, kt贸remu od艂amek spadaj膮cej ska艂y rozci膮艂 rami臋 a偶 do ko艣ci.

— Juba — powiedzia艂 — chc臋, 偶eby艣 posz艂a ze mn膮.

Dziewczyna obejrza艂a si臋 na Robyn, wahaj膮c si臋, czy wykona膰 polecenie. Zouga znowu poczu艂 fal臋 irytacji. Nie rozmawia艂 z Robyn od chwili, gdy odpar艂 atak za pomoc膮 karabinu, a Jan Cheroot ustawi艂 karawan臋 ponownie w szyku i wyprowadzi艂 j膮 z pu艂apki prze艂臋czy. Rozbili ob贸z na zboczu jednego

z pag贸rk贸w.

— Chod藕 — powt贸rzy艂 Zouga. Dziewczynka spu艣ci艂a oczy s艂ysz膮c ton g艂osu brata swojej pani i posz艂a za nim pos艂usznie w stron臋 prze艂臋czy.

Zouga porusza艂 si臋 ostro偶nie, przystaj膮c co pi臋膰dziesi膮t krok贸w, 偶eby podejrzliwie bada膰 wzrokiem szczyty ska艂, chocia偶 by艂 ca艂kiem pewny, 偶e atak g艂az贸w si臋 nie powt贸rzy. Mimo to trzyma艂 si臋 blisko podn贸偶a skalnej 艣ciany, wiedz膮c, 偶e ewentualny kamienny pocisk uderzy du偶o dalej.

Droga przez piaszczyste osypisko i porastaj膮ce je g臋ste zaro艣la by艂a m臋cz膮ca. Trwa艂o prawie godzin臋, zanim dotarli do miejsca, w kt贸rym wed艂ug oblicze艅

247

Zougi musia艂o upa艣膰 cia艂o wojownika w lwiej ozdobie na g艂owie, lecz znalezienie trupa zaj臋艂o im niemal drugie tyle.

Czarnosk贸ry spad艂 w g艂臋bok膮 szczelin臋 mi臋dzy dwiema ska艂ami i le偶a艂 teraz na plecach na jej dnie. Na ciele nie by艂o 偶adnych obra偶e艅 poza ma艂膮 dziurk膮 po kuli nisko po lewej stronie klatki piersiowej.

Oczy by艂y nadal otwarte, ale m臋偶czyzna straci艂 swoje nakrycie g艂owy.

Po chwili Zouga odwr贸ci艂 si臋 do Juby.

— Kim on jest? Z jakiego jest plemienia? — zapyta艂.

Dziewczynka nie przej臋艂a si臋 obecno艣ci膮 martwego cia艂a. W swoim kr贸tkim 偶yciu widzia艂a ju偶 o wiele gorsze rzeczy.

— Mashona! — odpowiedzia艂a lekcewa偶膮co. Juba by艂a Matabele z krwi Zanzi, a szlachetnie urodzeni nie przychodzili na 艣wiat poza kraalem kr贸la Mzilikaziego. Czu艂a pogard臋 dla wszystkich innych szczep贸w w Afryce, a szczeg贸lnie dla tych ludzi.

— Mashona! — powt贸rzy艂a. — Zjadacze brudu.

Tym poni偶aj膮cym terminem Matabele okre艣lali wszystkie plemiona, kt贸re wzi臋li w niewol臋 albo wytrzebili niemal zupe艂nie.

— Te pawiany zawsze walcz膮 w ten spos贸b — wskaza艂a martwego m臋偶czyzn臋 gestem swojej 艂adnej r膮czki. — Stoj膮 na ska艂ach i ciskaj膮 kamieniami. — Jej ciemne oczy zab艂ys艂y. — Z ka偶dym rokiem naszym m艂odym wojownikom coraz trudniej jest zanurzy膰 w艂贸cznie w ich krwi, a dop贸ki tego nie zrobi膮, kr贸l nie pozwoli im poj膮膰 za 偶on臋 偶adnej kobiety.

Zouga u艣miechn膮艂 si臋 ironicznie. Oburzenie dziewczyny nie wynika艂o z domniemanego braku znajomo艣ci zasad sztuki wojennej u ludu Mashona, lecz z faktu, 偶e z ich powodu powsta艂y komplikacje na rynku ma艂偶e艅skim u ludu Matabele.

Zouga w艣lizn膮艂 si臋 do skalnej szczeliny i pochyli艂 si臋 nad cia艂em martwego wojownika. Pomimo pogardy Juby m臋偶czyzna by艂 dobrze zbudowany, mia艂 proste, mocne ko艅czyny i przystojn膮, inteligentn膮 twarz. Po raz pierwszy Zouga poczu艂 偶al, 偶e wystrzeli艂 kul臋, kt贸ra wydr膮偶y艂a t臋 ma艂膮, niewinnie wygl膮daj膮c膮 dziurk臋. Dobrze, 偶e m臋偶czyzna le偶a艂 na wznak, gdy偶 otw贸r wylotowy musia艂 wygl膮da膰 strasznie. 呕o艂nierz nie powinien nigdy ogl膮da膰 cia艂 ludzi, kt贸rych zabi艂 w gor膮czce bitwy, bowiem potem zawsze nadchodzi艂o poczucie winy i wyrzuty sumienia. Zouga przekona艂 si臋 o tym dobrze w Indiach. Wzruszy艂 ramionami odp臋dzaj膮c od siebie te my艣li, gdy偶 nie przyszed艂 tu, 偶eby napawa膰 si臋 widokiem trupa albo kaja膰 w poczuciu winy, lecz po to jedynie, by dokona膰 identyfikacji przeciwnika.

Dlaczego ci wojownicy zaatakowali karawan臋 bez ostrze偶enia, zastanawia艂 si臋. Czy byli stra偶膮 graniczn膮 ba艣niowego Monomatapa? To wydawa艂o si臋 najbardziej prawdopodobne, chocia偶, oczywi艣cie, mogli te偶 by膰 zwyk艂ymi bandytami, takimi jak indyjscy dakoici, z kt贸rymi Zouga zawar艂 gorzk膮 znajomo艣膰.

Patrzy艂 w zamy艣leniu na trupa m臋偶czyzny. Kim by艂? I jak wielkie niebezpiecze艅stwo jego plemi臋 stanowi艂o jeszcze dla karawany Zougi? Martwy nie

248

m贸g艂 jednak odpowiedzie膰 na te pytania i Zouga mia艂 ju偶 wsta膰, kiedy nagle zauwa偶y艂 naszyjnik na piersi wojownika. Kl臋kn膮艂, 偶eby mu si臋 przyjrze膰.

Sporz膮dzono go z tanich paciork贸w nanizanych na zwierz臋ce 艣ci臋gno i by艂aby to zwyk艂a tandetna ozdoba, gdyby nie wisiorek, kt贸ry ze艣lizn膮艂 si臋 pod pach臋.

Zouga wyci膮gn膮艂 go, obejrza艂 uwa偶nie, a potem zdj膮艂 ca艂y naszyjnik z karku m臋偶czyzny. Kiedy podni贸s艂 g艂ow臋 czarnosk贸rego, poczu艂 pod palcami od艂amki strzaskanej czaszki, niczym kawa艂ki poduczonej porcelany. Opu艣ci艂 zakrwawion膮 g艂ow臋 i wsta艂 z naszyjnikiem owini臋tym wok贸艂 d艂oni, przygl膮daj膮c si臋 wisiorkowi.

Wyrze藕biono go z ko艣ci s艂oniowej, kt贸ra po偶贸艂k艂a ze staro艣ci, a na wyg艂adzonej powierzchni uformowa艂a si臋 siatka male艅kich czarnych p臋kni臋膰. Zouga ogl膮da艂 wisiorek pod 艣wiat艂o, obracaj膮c go w palcach, 偶eby przyjrze膰 mu si臋 z ka偶dej strony.

Widzia艂 ju偶 niemal identyczn膮 figurk臋, z艂ot膮 figurk臋, kt贸ra teraz le偶a艂a w bankowym sejfie w Cape Town, gdzie zdeponowa艂 j膮 przed wej艣ciem na pok艂ad kanonierki Black Joke".

W r臋ku trzyma艂 takiego samego stylizowanego ptaka osadzonego na okr膮g艂ej podstawce, kt贸r膮 ozdabia艂y te same tr贸jk膮tne wzory przypominaj膮ce z臋by rekina. Ptak mia艂 wypi臋t膮 pier艣 i kr贸tkie, spiczasto zako艅czone skrzyd艂a z艂o偶one na grzbiecie. Mo偶na by uzna膰 go za go艂臋bia albo mew臋, gdyby nie jeden szczeg贸艂. Zakrzywiony i ostry dzi贸b, typowa bro艅 drapie偶nika.

To sok贸艂, Zouga nie mia艂 偶adnych w膮tpliwo艣ci i by艂 te偶 pewien, 偶e figurka tego heraldycznego ptaka kryje jak膮艣 tajemnic臋. Z艂oty naszyjnik, kt贸ry dosta艂 od Toma Harknessa, musia艂 nale偶e膰 do kr贸la, kr贸lowej albo wysokiego kap艂ana. Wskazywa艂 na to fakt, 偶e by艂 wykonany z drogocennego kruszcu. Wisiorek na szyi m臋偶czyzny wygl膮daj膮cego na wodza plemienia mia艂 ten sam kszta艂t, wiernie oddany w ko艣ci s艂oniowej.

Sok贸艂 Monomatapa, my艣la艂 Zouga, ogl膮daj膮c starodawny wisior, starodawny, gdy偶 b艂yszcz膮ca ko艣膰 s艂oniowa pokry艂a si臋 ju偶 g艂臋bok膮 patyn膮.

Zouga spojrza艂 na niemal nag膮 dziewczynk臋 Matabele.

— Widzia艂a艣 to kiedy艣? — spyta艂.

— To ptak.

— Czy widzia艂a艣 ju偶 kiedy艣 co艣 takiego?

Juba kr臋ci艂a g艂ow膮, a jej ma艂e, j臋drne piersi zako艂ysa艂y si臋 zgodnie.

— To ozdoba Mashon贸w — powiedzia艂a wzruszaj膮c ramionami. C贸偶 j膮, c贸rk臋 syn贸w Senzangakhona i Chaki, mog艂oby to obchodzi膰?

Pod wp艂ywem nag艂ego impulsu Zouga podni贸s艂 naszyjnik i prze艂o偶y艂 go sobie przez g艂ow臋, pozwalaj膮c soko艂owi z ko艣ci s艂oniowej schowa膰 si臋 w rozci臋ciu flanelowej koszuli i oprze膰 wygodnie o g膮szcz ciemnych, spr臋偶ystych w艂os贸w na piersiach.

.__Chod藕! — powiedzia艂 do Juby. — Nie mamy tu ju偶 nic do zrobienia —

i ruszy艂 w drog臋 powrotn膮 do obozu.

249

Kraina, do kt贸rej stary samiec zaprowadzi艂 ich sekretnym szlakiem przez prze艂臋cz, by艂a kr贸lestwem s艂oni. By膰 mo偶e nap贸r my艣liwych posuwaj膮cych si臋 od odleg艂ego po艂udniowego kra艅ca kontynentu zmusi艂 je do ukrycia si臋 w tym nie zaludnionym 艣wiecie. Stada by艂y wsz臋dzie. Ka偶dego dnia Zouga i Jan Cheroot poluj膮cy daleko w przodzie przed karawan膮 napotykali olbrzymie szare bestie i zabijali je.

Zastrzelili czterdzie艣ci osiem s艂oni w pierwszym miesi膮cu i niemal sze艣膰dziesi膮t w drugim, a Zouga starannie odnotowywa艂 ka偶d膮 ofiar臋 w swoim dzienniku, opisuj膮c okoliczno艣ci polowania, wag臋 poszczeg贸lnych k艂贸w i dok艂adne po艂o偶enie kryj贸wki, w kt贸rej zosta艂y zakopane.

Jego ma艂a grupka tragarzy nie zdo艂a艂aby unie艣膰 nawet niewielkiej cz臋艣ci tak ogromnej masy ko艣ci s艂oniowej, a ca艂y czas nie wiedzieli, jak d艂uga droga jeszcze ich czeka. Zouga zakopywa艂 swoje bogactwo, zawsze niedaleko 艂atwo rozpoznawalnego fragmentu krajobrazu, wyr贸偶niaj膮cego si臋 drzewa, niezwyk艂ej ska艂y, wzg贸rza albo zlewiska rzek, by m贸c je p贸藕niej odnale藕膰.

Mia艂 wr贸ci膰 po sw贸j skarb kt贸rego艣 dnia, a wtedy straci艂by ju偶 wi臋kszo艣膰 swojej wilgoci i by艂by 艂atwiejszy do niesienia.

Na razie ca艂e dnie sp臋dza艂 w pogoni za zwierzyn膮, przechodz膮c i przebiegaj膮c wielkie odleg艂o艣ci, a偶 jego cia艂o sta艂o si臋 twarde i spr臋偶yste jak cia艂o doskonale wytrenowanego atlety. Ramiona i twarz przybra艂y barw臋 ciemnego mahoniowego br膮zu, nawet broda i w膮sy po艂yskiwa艂y z艂otymi odcieniami w jaskrawym 艣wietle s艂o艅ca.

Ka偶dego dnia uczy艂 si臋 od Jana Cheroota sztuki tropienia, a偶 potrafi艂 i艣膰 za trudnym 艣ladem po skalistym gruncie bez zatrzymywania si臋. Nauczy艂 si臋 przewidywa膰 wszystkie sztuczki 艣ciganej zwierzyny zmierzaj膮ce do tego, 偶eby stan膮膰 pod wiatr i wyczu膰 zapach my艣liwego. Zna艂 zasady kieruj膮ce ich zachowaniem, tak 偶e przecinaj膮c w poprzek wij膮cy si臋 zakolami trop m贸g艂 oszcz臋dzi膰 wiele godzin upartego po艣cigu. Potrafi艂 na postawie 艣ladu zaokr膮glonej stopy okre艣li膰 p艂e膰, wielko艣膰 i wiek s艂onia oraz rozmiar k艂贸w bestii.

Przekona艂 si臋, ze je艣li pozwoli si臋 stadu przej艣膰 w ten rytmiczny krok pomi臋dzy truchtem a galopem, to b臋dzie bieg艂o przez dzie艅 i noc bez przerwy — lecz je艣li zaatakuje si臋 je w upale po艂udnia, 艣cigaj膮c twardo przez pi臋膰 mil, doprowadzaj膮c do zm臋czenia, to male艅kie ciel臋ta zatrzymaj膮 si臋, zmuszaj膮c r贸wnie偶 ca艂e stado do przystani臋cia. W czasie postoju s艂onie machaj膮 szerokimi uszami, 偶eby si臋 och艂odzi膰, wtykaj膮c sobie tr膮b臋 do brzucha, 偶eby wyssa膰 z niego wod臋 i spryska膰 ni膮 g艂ow臋 i grzbiet.

Nauczy艂 si臋 znajdowa膰 serce oraz m贸zg, p艂uca i kr臋gos艂up ukryte w tej bezkszta艂tnej g贸rze szarej sk贸ry i mi臋sa. Umia艂 jednym strza艂em 艂ama膰 rami臋 zwierz臋cia, kiedy sta艂o do niego bokiem, powalaj膮c je, jakby zosta艂o trafione przez piorun, lub strzela膰 w biodra, kiedy bieg艂o krztusz膮c si臋 w chmurze py艂u za uciekaj膮cym stadem, roztrzaskuj膮c ko艣膰 biodrow膮 i przygwa偶d偶aj膮c besti臋 w niespiesznym coup de grace.

Polowa艂 na stada na szczytach wzg贸rz, gdzie wspina艂y si臋, by z艂apa膰 ch艂odn膮 wieczorn膮 bryz臋. O 艣wicie polowa艂 w g臋stych lasach i na otwartych 艂膮kach,

250

i

a w po艂udnie tropi艂 s艂onie w starych zaro艣ni臋tych ogrodach zaginionych lud贸w, gdy偶 krain臋, kt贸r膮 z pocz膮tku uwa偶a艂 za dziewicz膮, od wielu tysi臋cy lat zamieszkiwali ludzie.

Za porzuconymi ogrodami, gdzie sadzono niegdy艣 zbo偶a, lecz gdzie teraz s艂onie wr贸ci艂y, by upomnie膰 si臋 o swoje dziedzictwo, Zouga znajdowa艂 pozosta艂o艣ci po wielkich miastach, 艣wiadectwa kwitn膮cej niegdy艣 cywilizacji: okr膮g艂e fundamenty krytych strzech膮 chat, poczernia艂e kamienie piecowe i utwardzane w ogniu pale u偶ywane do ogradzania 艂膮k, na kt贸rych pas艂y si臋 kiedy艣 wielkie stada byd艂a. S膮dz膮c z wt贸rnej ro艣linno艣ci w pradawnych ogrodach, nikt nie uprawia艂 tu ziemi od dziesi膮tk贸w lat.

Dziwnie by艂o napotyka膰 grupy ogromnych bestii przechodz膮ce wolno przez zrujnowane miasta i pola. Zoudze przypomnia艂y si臋 wersy niezwyk艂ej, egzotycznej poezji opublikowanej w Londynie rok wcze艣niej, kt贸r膮 czyta艂 zaraz przed opuszczeniem Anglii.

Powiadaj膮, 偶e lew i jaszczurka panuj膮 tam, W tych zamkach, gdzie Jamshyd s艂awny jad艂 i pi艂; A Bahram, 艂owc贸w kr贸l — nad jego g艂ow膮 kopyt stuk Gdy on z艂o偶ony twardym le偶y snem.

Zouga szpera艂 mi臋dzy fundamentami chat i znalaz艂 popi贸艂, kt贸ry kiedy艣 musia艂 by膰 drewnianymi 艣cianami i krytymi s艂om膮 dachami. W jednej z pradawnych wiosek naliczy艂 tysi膮c domostw, zanim znu偶y艂y go te rachunki. Wielki nar贸d, lecz co si臋 z nim sta艂o?

Cz臋艣ciow膮 odpowied藕 da艂o staro偶ytne pole bitwy le偶膮ce na otwartym terenie za wiosk膮. Ko艣ci b艂yska艂y biel膮 jak stokrotki w 艣wietle s艂o艅ca, zbiela艂e i wysuszone, wi臋kszo艣膰 zanurzona do po艂owy w 偶yznej ziemi albo pokryta polami g臋sto rosn膮cej, faluj膮cej trawy o puszystych 藕d藕b艂ach.

Ludzkie szcz膮tki zajmowa艂y teren wielu akr贸w i le偶a艂y w stertach i rz臋dach jak 艣wie偶o skoszone zbo偶e po 偶niwach. Niemal wszystkie czaszki zosta艂y strzaskane, jakby zadano im gwa艂towne ciosy pa艂k膮 albo maczug膮.

Zouga poj膮艂 nagle, 偶e jest to bardziej miejsce egzekucji ni偶 pole bitewne, gdy偶 takiej rzezi nie mo偶na by艂o nazwa膰 walk膮. Je艣li to samo wydarzy艂o si臋 we wszystkich zrujnowanych miastach, na jakie si臋 natkn膮艂, to og贸lna liczba zabitych dochodzi艂a do dziesi膮tek, czy wr臋cz setek tysi臋cy. Nic dziwnego, 偶e z tego wielkiego narodu .zosta艂y tylko ma艂e, porozrzucane grupki tubylc贸w, jak ta garstka wojownik贸w, kt贸rzy pr贸bowali uniemo偶liwi膰 im pokonanie prze艂臋czy le偶膮cej na szlaku s艂oni. Byli te偶 inni. Czasem Zouga widzia艂 dym ogniska unosz膮cy si臋 nad najwy偶szym punktem jednego z dziwnie ukszta艂towanych skalnych pag贸rk贸w, kt贸re ci膮gn臋艂y si臋 we wszystkich kierunkach. Je艣li byli to potpmkowie upad艂ej cywilizacji, to musieli nadal 偶y膰 w strachu przed losem, kt贸ry zg艂adzi艂 ich przodk贸w.

Kiedy Zouga i jego oddzia艂 my艣liwych docierali do kt贸rej艣 z tych male艅kich siedzib na wzg贸rzach, przekonywali si臋, 偶e szczyty otoczone s膮 wzniesionymi

251

przez cz艂owieka skalnymi murami, a z g贸ry toczy艂a si臋 na nich lawina g艂az贸w, zmuszaj膮c oddzia艂 do odwrotu. Cz臋sto poni偶ej ufortyfikowanych wzg贸rk贸w znajdowa艂y si臋 ma艂e pola uprawne.

Hodowano tam proso, ropoko i du偶e s艂odkie bulwy yam, a tak偶e, co dla Zougi by艂o najbardziej istotne, ciemnozielony miejscowy tyto艅. Ziemia by艂a 偶yzna, ropoko ros艂o dwa razy wy偶sze od cz艂owieka, a k艂osy ugina艂y si臋 pod ci臋偶arem czerwonych ziaren.

Li艣cie tytoniu by艂y wielko艣ci uszu s艂onia i mia艂y grube 艂odygi. Zouga skr臋ca艂 czubki li艣ci w mocne cygara o bogatym, wyrazistym smaku, zastanawiaj膮c si臋, w jaki spos贸b ta ro艣lina dotar艂a do ziemi tak odleg艂ej od swego miejsca pochodzenia. Musia艂 niegdy艣 istnie膰 szlak handlowy 艂膮cz膮cy tutejsze plemiona z wybrze偶em. Dowodzi艂y tego paciorki z naszyjnika m臋偶czyzny zabitego na prze艂臋czy, a teraz tak偶e te egzotyczne ro艣liny, podobnie jak pochodz膮ce z Indii drzewa tamaryndowe, rosn膮ce pomi臋dzy ruinami pradawnych wiosek.

Co kolonia brytyjskich osadnik贸w, z ich przemys艂em i wyrafinowan膮 technik膮 rolnicz膮, z ork膮 i p艂odozmianem, z selekcj膮 nasion i nawozami mog艂aby uczyni膰 z t膮 soczyst膮, 偶yzn膮 ziemi膮, my艣la艂 Zouga przemierzaj膮c wolno rzadko zaludnion膮, zalesion膮 krain臋, bogat膮 w 艂own膮 zwierzyn臋 i ptactwo, karmion膮 wartkimi strumieniami czystej wody.

Za ka偶dym razem, gdy wraca艂 do g艂贸wnej karawany, robi艂 metodyczne obserwacje s艂o艅ca i pos艂uguj膮c si臋 chronometrem oraz almanachem oblicza艂 swoje dok艂adne pozycje, by nanie艣膰 je wraz z w艂asnymi zwi臋z艂ymi notatkami na map臋, kt贸r膮 podarowa艂 mu stary Tom Harkness. Warto艣膰 mapy wzrasta艂a, gdy pojawia艂y si臋 na niej nowe rzeki, zaznaczone granice „pas贸w much" i „bezpiecznych korytarzy", a notatki z obserwacji terenu, gleby i ro艣linno艣ci czynione przez Zoug臋 wype艂nia艂y puste fragmenty starego pergaminu.

Gdy nie siedzia艂 pochylony nad map膮, tak d艂ugo, jak d艂ugo pozwala艂o na to 艣wiat艂o, pracowa艂 nad swoim dziennikiem i manuskryptem. W tym czasie Jan Cheroot i tragarze przynosili ostatnie zbiory ko艣ci s艂oniowej, kt贸ra ju偶 zaczyna艂a nieco cuchn膮膰, i zakopywali je.

, Opieraj膮c si臋 na spisie, kt贸ry sporz膮dza艂 w dzienniku, Zouga obliczy艂, 偶e ma ju偶 ponad dwana艣cie tysi臋cy funt贸w ko艣ci s艂oniowej ukryte na szlaku. Warto艣膰 funta tej cennej ko艣ci w Londynie wynosi艂a sze艣膰 szyling贸w, razem niemal cztery tysi膮ce funt贸w szterling贸w. Ca艂a sztuka w tym, 偶eby przewie藕膰 j膮 do Londynu, u艣miechn膮艂 si臋 w duchu Zouga ko艅cz膮c swoje obliczenia. Tuzin woz贸w albo pi臋ciuset tragarzy — to wszystko, czego potrzebowa艂 do przebycia dw贸ch tysi臋cy mil.

Za ka偶dym razem, gdy przeprawiali si臋 przez rzek臋, Zouga bra艂 p艂aski czarny rondel z 偶elaza, kt贸ry s艂u偶y艂 zamiennie jako miednica do prania i kuchenny garnek — i bada艂 piasek wiele mil w ka偶d膮 stron臋 wzd艂u偶 brzeg贸w. Nape艂nia艂 rondel w obiecuj膮cym miejscu koryta rzeki na jej zakr臋cie, a potem zanurzaj膮c naczynie i obracaj膮c nim wprawia艂 zawarto艣膰 w ruch wirowy, wylewaj膮c nieco l偶ejszego piasku przy ka偶dym obrocie,

252

nape艂niaj膮c rondel ponownie wod膮 i obracaj膮c nim dalej, a偶 na dnie zostawa艂 tylko zakr臋cony „ogon", osad najdelikatniejszego, najci臋偶szego materia艂u. Ogon by艂 ci膮gle ciemny i pozbawiony z艂otego b艂ysku, za kt贸rym tak bardzo t臋skni艂.

Kiedy opisywa艂 to wszystko w swoim dzienniku, tylko jedna rzecz by艂a 藕r贸d艂em w膮tpliwo艣ci — kwestia jak nazwa膰 t臋 now膮 i pi臋kn膮 krain臋. Dotychczas nie natkn膮艂 si臋 na 偶adne dowody, kt贸re wskazywa艂yby, 偶e poruszaj膮 si臋 po terenie imperium Monomatapa, czy cho膰by 偶e Monomatapa kiedykolwiek naprawd臋 istnia艂o. Boja藕liwe, nieliczne grupy zdemoralizowanych ludzi, kt贸re dotychczas spotkali, z pewno艣ci膮 nie by艂y wojownikami pot臋偶nego imperium. Jeszcze jedna rzecz przemawia艂a za tym, 偶eby nie u偶ywa膰 tej nazwy. Gdyby Zouga to zrobi艂, oznacza艂oby to milcz膮ce przyznanie, 偶e kto艣 ro艣ci艂 sobie ju偶 prawa do tej ziemi, a z ka偶dym kolejnym dniem podr贸偶y po tym dzikim pustkowiu marzenia o zaj臋ciu go dla kr贸lowej i narodu wydawa艂y si臋 bardziej realne. Zouga zacz膮艂 u偶ywa膰 nazwy „Zambezia" — kraina poni偶ej rzeki Zambezi — i tak pisa艂 w swoim dzienniku i grubym stosie kartek manuskryptu.

Ca艂a ta praca op贸藕nia艂a post臋p wyprawy, tempo marszu by艂o leniwe lub, jak Robyn powiedzia艂a Zoudze z gniewem: „艢limak wygl膮da艂by przy tobie jak wy艣cigowy ko艅, kt贸ry wygra艂 derby". Bo chocia偶 Zouga m贸g艂 przeby膰 dwie艣cie mil kr膮偶膮c w pogoni za zwierzyn膮, karawana w tym czasie rozbija艂a ob贸z i czeka艂a na jego powr贸t, a potem czeka艂a jeszcze cztery czy pi臋膰 dni, a偶 Jan Cheroot i tragarze zwioz膮 i zakopi膮 masy zdobytej ko艣ci s艂oniowej.

— Jak dobrze wiesz, Morrisie Zougo, tw贸j ojciec mo偶e w tym czasie umiera膰, czekaj膮c na 艂yk lekarstwa, a ty...

— Je艣li prze偶y艂 ju偶 osiem lat, to jeszcze przez kilka dni nie wyci膮gnie chyba n贸g — odpar艂 Zouga, ukrywaj膮c irytacj臋 pod lekkim tonem. Od czasu gdy zabi艂 wojownika Mashona na prze艂臋czy, stosunki mi臋dzy bratem i siostr膮 by艂y tak napi臋te, 偶e oboje mieli trudno艣ci z utrzymaniem uprzejmego tonu podczas tych kilku okazji, kiedy ze sob膮 rozmawiali.

Fakt, 偶e Zouga tak cz臋sto i na d艂ugo opuszcza艂 g艂贸wn膮 karawan臋, nie by艂 spowodowany wy艂膮cznie jego zami艂owaniem do 艂ow贸w i badania okolicznego, terenu. Bardzo si臋 uspokaja艂, kiedy nie musia艂 widzie膰 siostry. Ich podnios艂y nastr贸j, gdy stali na kraw臋dzi dziewiczej krainy, trzymaj膮c si臋 za r臋ce jak dw贸jka dzieci przed bo偶onarodzeniowym drzewkiem, opu艣ci艂 ich wiele miesi臋cy wcze艣niej.

Krz膮taj膮c si臋 przy swoim samotnym ognisku, z hienami chichocz膮cymi i wrzeszcz膮cymi nad cia艂ami 艣wie偶o zabitych s艂oni w lesie nie opodal, Zouga my艣la艂, 偶e jest prawdziwym cudem, i偶 dw贸m tak mocnym osobowo艣ciom, kt贸rych cele bardzo r贸偶ni艂y si臋 od siebie, uda艂o si臋 dotrze膰 tak daleko bez. powa偶niejszych nieporozumie艅. Nie mog艂o to trwa膰 wiecznie i teraz Zouga zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, jaki mo偶e by膰 fina艂. Powinien by艂 post膮pi膰 zgodnie z tym, co podpowiada艂 mu instynkt, i odes艂a膰 Robyn do Tete i Cape Town, kiedy mia艂 wym贸wk臋, 偶eby to zrobi膰, gdy偶 teraz ros艂o

253

prawdopodobie艅stwo rych艂ego konfliktu, kt贸ry m贸g艂 si臋 sko艅czy膰 katastrof膮 dla ca艂ej ekspedycji.

Kiedy do艂膮czy do karawany nast臋pnego dnia, za艂atwi to z ni膮 w ten czy inny spos贸b. B臋dzie musia艂a przyj膮膰 wreszcie do wiadomo艣ci, 偶e to on jest dow贸dc膮 ekspedycji i w zwi膮zku z tym jego decyzje s膮 ostateczne. Gdyby to zrozumia艂a, Zouga by艂 got贸w spe艂ni膰 cz臋艣膰 pr贸艣b Robyn, chocia偶 poszukiwanie Fullera Ballantyne'a znajdowa艂o si臋 na samym dole listy jego priorytet贸w. By艂oby zapewne najlepiej dla nich wszystkich, nie wy艂膮czaj膮c Fullera Ballantyne'a, gdyby okaza艂o si臋, 偶e ju偶 dawno temu zosta艂 z艂o偶ony przez swoich wiernych tragarzy w bohaterskim grobie.

Ta my艣l sprawi艂a, 偶e Zouga poczu艂 wyrzuty sumienia i wiedzia艂, 偶e nigdy nie napisze tego zdania, nawet na najbardziej prywatnej stronie dziennika, tak jak nie wypowie go na g艂os przy siostrze. Lecz my艣l nie znikn臋艂a, nawet wtedy gdy owija艂 si臋 kocem, k艂ad膮c si臋 mi臋dzy dwoma ma艂ymi ogniskami, kt贸re mia艂y za zadanie rozpu艣ci膰 gruby, chrz臋szcz膮cy, bia艂y szron pokrywaj膮cy o 艣wicie traw臋 oraz ziemi臋, i s艂uchaj膮c serenady chrapa艅 Jana Cheroota, dodaj膮cych basso profundo do sopran贸w hien. Zouga zasn膮艂 wreszcie.

Podj膮wszy decyzj臋, by wzmocni膰 swoj膮 dow贸dcz膮 pozycj臋, Zouga wyszed艂 spod koca o 艣wicie i zdeterminowany ruszy艂 szybkim marszem do miejsca, gdzie przed dwunastoma dniami zostawi艂 Robyn i g艂贸wn膮 karawan臋. Od obozu dzieli艂o ich jakie艣 czterdzie艣ci mil, mo偶e odrobin臋 mniej, wi臋c narzuci艂 ostre tempo, nie zatrzymuj膮c si臋 nawet na po艂udniowy odpoczynek, lecz pr膮c niezmordowanie do przodu.

Specjalnie kaza艂 rozbi膰 ob贸z za dziwacznie ukszta艂towanym kop je, kt贸rego skaliste wie偶yczki widoczne by艂y z odleg艂o艣ci wielu mil i kt贸ry nazwa艂 „Mount Hampden", dla upami臋tnienia swojej wizyty w tym zamku.

Byli jeszcze daleko, kiedy Zouga zaczaj si臋 niepokoi膰. Nad podn贸偶ami pag贸rk贸w nie unosi艂 si臋 dym, mimo 偶e powinien. Zostawi艂 niemal ton臋 s艂oniowego mi臋sa piek膮cego si臋 na ro偶nach, a odchodz膮c widzia艂 kolumn臋 dymu d艂ugo po tym, jak szczyty wzg贸rz znikn臋艂y za drzewami.

— Nie ma dymu! — powiedzia艂 do Jana Cheroota, a ma艂y Hotentot skin膮艂 g艂ow膮.

— Nie chcia艂em powiedzie膰 tego pierwszy.

— Czy Camacho m贸g艂 i艣膰 za nami a偶 tak daleko?

— Opr贸cz Portugalczyk贸w s膮 tu i inne drapie偶ne zwierz臋ta — odpar艂 Jan Cheroot i przekrzywi艂 g艂ow臋 jak ptak, kiedy Zouga zacz膮艂 rozbiera膰 si臋 do biegu. Potem, bez s艂owa, poszed艂 za przyk艂adem swojego dow贸dcy, oddaj膮c bryczesy i niepotrzebne rzeczy jednemu z tragarzy.

— Id藕cie za nami najszybciej jak mo偶ecie! — rzuci艂 Zouga, po czym wzi膮艂 woreczek z prochem od Mateusza, odwr贸ci艂 si臋 i pu艣ci艂 biegiem.

Jan Cheroot trzyma艂 si臋 przy nim i biegli rami臋 w rami臋, tak jak wiele razy wcze艣niej, szybkim tempem, zdolnym zmusi膰 stado s艂oni do zatrzymania si臋 ze

254

I

zm臋czenia po kilku milach. Wszystkie niech臋tne uczucia, jakie Zouga 偶ywi艂 dla siostry, znikn臋艂y zalane fal膮 g艂臋bokiej troski o jej bezpiecze艅stwo. Seria potwornych obraz贸w przemkn臋艂a mu przez g艂ow臋: zniszczony ob贸z, zmasakrowane cia艂a le偶膮ce w pogniecionej, czerwonej od krwi trawie, podziurawione kulami portugalskich muszkiet贸w albo zak艂ute na 艣mier膰 szerokimi ostrzami assegai odzianych w pi贸ra i kr贸tkie sp贸dniczki wojownik贸w.

Zaczaj modli膰 si臋 o jej bezpiecze艅stwo, powtarzaj膮c znane z dzieci艅stwa formu艂ki, kt贸rych tak rzadko u偶ywa艂 od tamtego czasu, a potem bezwiednie zwi臋kszy艂 tempo, a偶 Jan Cheroot sapn膮艂 w prote艣cie i zacz膮艂 zostawa膰 w tyle, gdy Zouga nie zwalniaj膮c bieg艂 dalej.

Dotar艂 do podn贸偶a pag贸rka mil臋 przed Janem Cherootem i odwr贸ciwszy si臋 twarz膮 ku czerwonemu dyskowi s艂o艅ca, obieg艂 skalist膮 艣cian臋, wspi膮艂 si臋 na ma艂膮 g贸rk臋 i stan膮艂, dysz膮c ze zm臋czenia, z piersi膮 wznosz膮c膮 si臋 i opadaj膮c膮 gwa艂townie i potem ciekn膮cym po brodzie.

Spojrza艂 na zacienion膮 dolink臋 pod wysokimi drzewami mukusi, gdzie zostawi艂 karawan臋, i jego serce zamar艂o. Poczu艂, jak przygniata go fizyczny ci臋偶ar przera偶enia. Ob贸z by艂 opustosza艂y, ogniska wygaszone, a przykryte s艂om膮, zakurzone kom贸rki nabra艂y ju偶 wygl膮du charakterystycznego dla wszystkich opuszczonych zabudowa艅. Wci膮偶 艂api膮c oddech, Zouga pop臋dzi艂 po 艂agodnym zboczu do pustego obozu i wiod膮c dooko艂a dzikim wzrokiem, zaczaj szuka膰 martwych cia艂. Nie znalaz艂 ich i najpierw pomy艣la艂 o handlarzach niewolnik贸w. Oni wzi臋liby wszystkich i Zouga zadr偶a艂 z przera偶enia na my艣l o tym, przez co musia艂a przej艣膰 Robyn.

Pobieg艂 do jej sza艂asu. 呕adnych 艣lad贸w. Pobieg艂 do nast臋pnego i jeszcze nast臋pnego — wszystkie by艂y puste i dopiero w ostatnim znalaz艂 jakie艣 cia艂o. Le偶a艂o zwini臋te na piaszczystej pod艂odze prymitywnego sza艂asu i okryte kocem, kt贸ry by艂 naci膮gni臋ty na g艂ow臋 i okr臋cony mocno wok贸艂 tu艂owia.

Boj膮c si臋 odkry膰 zmasakrowane cia艂o siostry, Zouga przykl臋kn膮艂. Pot zalewa艂 mu oczy, kiedy wyci膮gn膮艂 dr偶膮c膮 ze strachu i zm臋czenia r臋k臋 i odwin膮艂 po艂臋 szarego koca zakrywaj膮c膮 nieruchom膮 g艂ow臋.

Trup obudzi艂 si臋 z przera偶onym okrzykiem i podskoczy艂 p贸艂 metra nad ziemi臋, be艂koc膮c niezrozumiale, pr贸buj膮c zrzuci膰 z siebie koc i w obronie wymachuj膮c dziko r臋kami i nogami.

— Hellhound! — Zouga ochrzci艂 tak najbardziej leniwego ze swoich tragarzy, chudego osobnika o wilczym apetycie i o wiele mniejszym entuzjazmie dla wszystkiego, co mia艂o zwi膮zek z prac膮 fizyczn膮. — Co si臋 sta艂o? Gdzie jest Nomusa?

Hellhound, kiedy si臋 w ko艅cu uspokoi艂, wyci膮gn膮艂 kr贸tki list z odpowiedzi膮 na tL pytania. By艂a to pojedyncza kartka papieru, wyrwana z dziennika Robyn, z艂o偶ona na p贸艂 i zapiecz臋towana kleksem czerwonego wosku. Jej tre艣膰 by艂a nast臋puj膮ca:

255

Drogi Zouga, uwa偶am, 偶e dalsze op贸藕nianie wyprawy w powa偶ny spos贸b naruszy interesy sponsor贸w.

W zwi膮zku z tym postanowi艂am wyruszy膰 tempem pozwalaj膮cym osi膮gn膮膰 nasze cele przed nadej艣ciem pory deszczowej.

Zostawiam Hellhounda, 偶eby czeka艂 na Tw贸j ewentualny powr贸t. Ruszaj za nami tak szybko, jak uwa偶asz to za stosowne.

Twoja kochaj膮ca siostra Robyn

List nosi艂 dat臋 sprzed dziesi臋ciu dni i by艂o to wszystko, co Robyn mu zostawi艂a. Nie mia艂 nawet woreczka soli czy torebki z herbat膮, bez kt贸rych musia艂 obywa膰 si臋 przez ostatnie dni.

Odr臋twienie wywo艂ane szokiem trwa艂o do chwili, gdy Jan Cheroot dotar艂 do opuszczonego obozu, ale kiedy nadbiegli wyczerpani tragarze, czarna w艣ciek艂o艣膰 zacz臋艂a ogarnia膰 Zoug臋. Chcia艂 ruszy膰 w po艣cig za karawan膮, lecz chocia偶 kopa艂 ich po zebrach i przeklina艂 szpetnie, tragarze byli tak zm臋czeni, 偶e pok艂ad艂szy si臋 pokotem na ziemi, nie zdo艂ali si臋 ju偶 podnie艣膰.

Robyn mia艂a wielkie trudno艣ci z przekonaniem tragarzy, 偶eby chwycili swoje 艂adunki i opu艣cili ob贸z. Jej pierwsze wysi艂ki powitano zdumieniem i lekkim 艣miechem, gdy偶 nikt nie wierzy艂, 偶e Robyn m贸wi powa偶nie. Nawet Juba nie potrafi艂a zrozumie膰, 偶e Nomusa, kobieta, przejmuje dow贸dztwo nad karawan膮.

Gdy wszystkie argumenty zawiod艂y, Robyn wzi臋艂a bykowiec z hipopotamiej sk贸ry i ruszy艂a na ma艂ego hotentockiego kaprala, kt贸rego Jan Cheroot wyznaczy艂 jako swojego nast臋pc臋. Z g贸rnych ga艂臋zi drzewa mukusi, na kt贸re zap臋dzi艂a go Robyn, kapral piskliwym krzykiem wyda艂 rozkazy swoim ludziom.

Wyruszyli po up艂ywie godziny, lecz 艂agodny 艣miech ust膮pi艂 chmurnym spojrzeniom i ponuremu nastrojowi. Wszyscy tragarze byli przekonani, 偶e ekspedycja skazana jest na niepowodzenie, bo kto kiedykolwiek s艂ysza艂 o tym, 偶eby kobieta, m艂oda kobieta — i to co najgorsze m艂oda bia艂a kobieta — prowadzi艂a safari w nieznane. Po przej艣ciu p贸艂 mili wi臋kszo艣膰 tragarzy zacz臋艂a narzeka膰 na ciernie w stopach i niezdrow膮 krew za oczami, przypad艂o艣ci typowe wy艂膮cznie dla tragarzy, kt贸rzy nie chc膮 maszerowa膰.

Robyn poderwa艂a ich na nogi strzelaj膮c w powietrze z wielkiego wojskowego colta i chocia偶 si艂a odrzutu niemal wybi艂a jej nadgarstek, rewolwer okaza艂 si臋 niezwykle skutecznym lekarstwem na stopy i oczy. W ko艅cu karawana przemaszerowa艂a ca艂y dzie艅, na po艂udnie i zach贸d, pokonuj膮c dziesi臋膰 mil, jak oceni艂a Robyn odnotowuj膮c wszystkie wydarzenia w swoim dzienniku.

Pomimo dzielnego zachowania w obecno艣ci tragarzy i muszkieter贸w, Robyn mia艂a wiele w膮tpliwo艣ci. Przypatrywa艂a si臋 uwa偶nie, gdy Zouga wyznacza艂 kurs za pomoc膮 pryzmatycznego kompasu, i opanowa艂a technik臋 obierania sobie za cel w臋dr贸wki jakiego艣 odleg艂ego wzg贸rza lub innego dobrze widocznego

256

wzniesienia, po doj艣ciu do kt贸rego wyznacza艂a nast臋pny cel. By艂 to jedyny spos贸b zachowania prostej linii marszu w tym pofa艂dowanym, lesistym kraju.

Kiedy tylko mia艂a ku temu okazj臋, studiowa艂a map臋 Harknessa i doceni艂a m膮dro艣膰, jak膮 okaza艂 Zouga przy wyborze kierunku. Chcia艂 przej艣膰 trawersem przez t臋 dzik膮, nie zbadan膮 krain臋, kt贸r膮 nazwa艂 Zambezi膮, i w ko艅cu trafi膰 na szlak, przetarty przez ich dziadka Roberta Moffata, prowadz膮cy od jego stacji misyjnej w Kurumanie do miasta kr贸la Matabele Mzilikaziego w Thabas Indunas.

Zouga mia艂 jednak zamiar przej艣膰 na po艂udnie od granic kr贸lestwa Matabele, omijaj膮c Spalon膮 Ziemi臋, gdzie wed艂ug s艂贸w Toma Harknessa impi Mzilikaziego zabijali wszystkich podr贸偶nik贸w. Ani Robyn, ani Zouga nie mogli liczy膰 na to, 偶e pokrewie艅stwo z Moffatem zapewni im bezpiecze艅stwo.

Po dotarciu do szlaku do Kurumanu znale藕liby si臋 ponownie na zbadanym trenie, a droga zaprowadzi艂aby ich do serii studni, kt贸re oznaczy艂 dziadek Moffat. Z Kurumanu, po rodzinnym spotkaniu, wyruszyliby d艂ug膮 i m臋cz膮c膮, lecz cz臋sto u偶ywan膮 drog膮 do Cape Town i po niespe艂na roku byliby z powrotem w Londynie. Najtrudniejsza cz臋艣膰 ca艂ego planu polega艂a na tym, by omin膮膰 po艂udniowe kra艅ce ziem Matabele i pokonuj膮c nie znane jeszcze przeszkody, dotrze膰 do szlaku dziadka Moffata.

Robyn nie s膮dzi艂a jednak, by musia艂a dokona膰 tego dzie艂a sama. Wiedzia艂a, 偶e jest kwesti膮 dni, zanim Zouga dotrze do Mount Hampden i po艣pieszy, by do艂膮czy膰 do karawany. Wtedy czeka艂a ich interesuj膮ca dyskusja. Robyn by艂a jednak pewna, 偶e Zouga da si臋 w ko艅cu przekona膰, i偶 znalezienie ich ojca jest wa偶niejsze ni偶 zarzynanie zwierz膮t, kt贸rych z臋b贸w i tak pewnie nie uda im si臋 nigdy wydoby膰 z podziemnych kryj贸wek.

Jej odej艣cie z karawan膮 by艂o tylko rzuceniem wyzwania, wkr贸tce Zouga do艂膮czy do nich z powrotem. Na razie mia艂a jednak w g艂臋bi duszy nieprzyjemne uczucie pustki i osamotnienia, gdy tak sz艂a w swoich obcis艂ych bryczesach kilka krok贸w przed Hotentotem nios膮cym zakurzon膮 i podart膮 brytyjsk膮 flag臋 oraz pos臋pnym rz臋dem czarnosk贸rych tragarzy post臋puj膮cych zaraz za nim. 娄

Drugiego dnia rozbili ob贸z na skraju rzeki, kt贸ra przemieni艂a si臋 w ci膮g jeziorek nieruchomej, zielonej wody rozlanej na cukrowobia艂ym piasku koryta. Na stromym brzegu r贸s艂 ma艂y zagajnik paso偶ytniczych figowc贸w, z ich g艂adkimi pniami i ga艂臋ziami owijaj膮cymi si臋 jak grube pytony wok贸艂 drzew-偶ywicieli. Paso偶yty by艂y wysokie i silne, czego nigdy nie uda艂o si臋 osi膮gn膮膰 gnij膮cym szcz膮tkom, kt贸re je 偶ywi艂y. Grona dojrzewaj膮cych fig pokrywa艂y teraz ich ga艂臋zie. T艂uste zielone go艂臋bie przylatywa艂y, by naje艣膰 si臋 owoc贸w, sk艂adaj膮c skrzyd艂a i wydaj膮c sw贸j przenikliwy gwizd, niepodobny do krzyku jakiegokolwiek innego go艂臋bia, kt贸ry w uszach Robyn brzmia艂 jak „Och, dobrze, och, bardzo dobrze!", po czym przekrzywia艂y g艂owy, 偶eby spojrze膰 przez zielone li艣cie na biwakuj膮cych w dole ludzi.

Tragarze zd膮偶yli wyci膮膰 schermy z kolczastych ga艂臋zi i zapali膰 ogniska, kiedy nagle wszyscy us艂yszeli ryk lwa. Odg艂os ten uciszy艂 obozowy harmider tylko na kilka sekund, gdy偶 by艂 odleg艂y i ledwie s艂yszalny, zdawa艂 si臋 dochodzi膰

17 —Lotnkoh

257

z miejsca oddalonego o wiele mil w d贸艂 rzeki, a poza tym by艂 to ryk, do kt贸rego wszyscy ju偶 dawno si臋 przyzwyczaili.

Prawie ka偶dej nocy od przekroczenia prze艂臋czy na szlaku s艂oni s艂yszeli lwy, a p贸藕nym rankiem w mi臋kkiej ziemi wok贸艂 obozu, gdzie ogromne, ciekawskie koty kr膮偶y艂y w ci膮gu nocy, znajdowali 艣lady 艂ap, czasem tak wielkiej 艣rednicy, 偶e przypomina艂y talerz do zupy.

Pomimo to Robyn nigdy nie widzia艂a 偶adnego z nich, gdy偶 s膮 to drapie偶niki niemal wy艂膮cznie nocne, i zwierz臋ta te ju偶 dawno przesta艂y j膮 przera偶a膰. Czu艂a si臋 ca艂kiem bezpieczna za schermem z kolczastych ga艂臋zi, a teraz s艂ysz膮c odleg艂y grzmi膮cy pomruk ledwie podnios艂a wzrok znad dziennika, w kt贸rym z lekk膮 tylko przesad膮 opisywa艂a fachowy spos贸b, w jaki prowadzi艂a wypraw臋.

„Maszerujemy r贸wnie szybko, jak wtedy gdy Z. dowodzi艂", napisa艂a z zadowoleniem, nie wspominaj膮c jednak nic o nastroju tragarzy.

Raz jeszcze rozleg艂 si臋 ryk lwa, a poniewa偶 nie powt贸rzy艂 si臋 wi臋cej, tragarze przy ogniskach podj臋li na nowo swe pos臋pne rozmowy, Robyn za艣 ponownie pochyli艂a g艂ow臋 nad dziennikiem.

Par臋 godzin po zachodzie s艂o艅ca ob贸z u艂o偶y艂 si臋 do snu i le偶膮c w swoim po艣piesznie skleconym sza艂asie, z Jub膮 zwini臋t膮 na materacu ze 艣wie偶o 艣ci臋tej trawy obok niej, Robyn s艂ucha艂a, jak melodyjne g艂osy afryka艅skich tragarzy cichn膮 stopniowo. Westchn臋艂a g艂臋boko i zasn臋艂a natychmiast — by obudzi膰 si臋 w chaosie d藕wi臋k贸w i bieganiny wok贸艂 siebie.

Mro藕ne powietrze, kompletne ciemno艣ci i jej w艂asne senne oszo艂omienie 艣wiadczy艂y o tym, 偶e jest p贸藕no. Cisz臋 nocy wype艂nia艂y przera偶one krzyki ludzi i tupot ich st贸p. Potem rozleg艂 si臋 dudni膮cy huk wystrza艂u z muszkietu, trzask ci臋偶kich polan wrzucanych do ognisk stra偶y i wreszcie, przeszywaj膮cy zimnym dreszczem, krzyk Juby blisko jej g艂owy.

— Nomusa! Nomusa!

Robyn podnios艂a si臋, wci膮偶 jeszcze na wp贸艂 艣pi膮ca. Nie by艂a pewna, co jej si臋 艣ni, a co jest rzeczywisto艣ci膮.

— Co si臋 sta艂o?

— Diabe艂! — wrzasn臋艂a Juba. — Diabe艂 przyszed艂, 偶eby nas wszystkich zabi膰!

Robyn odrzuci艂a koc i wybieg艂a boso z sza艂asu, ubrana tylko we flanelow膮 koszul臋 nocn膮, ze wst膮偶kami we w艂osach.

W tym momencie 艣wie偶o dorzucone polana zap艂on臋艂y jasnym ogniem i Robyn ujrza艂a nagie, 偶贸艂te i czarne cia艂a, przera偶one twarze, bia艂ka oczu i otwarte krzycz膮ce usta.

Ma艂y hotentocki kapral, zupe艂nie nagi, biega艂 wok贸艂 ogniska wywijaj膮c muszkietem i gdy Robyn pobieg艂a w jego stron臋, wystrzeli艂 na 艣lepo w ciemno艣ci.

Robyn chwyci艂a go za rami臋, gdy zacz膮艂 prze艂adowywa膰 bro艅.

— Co si臋 sta艂o?! — wykrzycza艂a mu do ucha.

— Leeuw! Lew! — Jego oczy b艂yszcza艂y z przera偶enia, a b膮belki 艣liny wyp艂ywa艂y z k膮cik贸w ust.

258

— Gdzie jest?

— Wzi膮艂 Sakkiego! Wyci膮gn膮艂 go spod koca.

— Cisza! — krzykn臋艂a Robyn. — Uciszcie si臋, ludzie! Wszyscy odwr贸cili si臋 ku niej oczekuj膮c pomocy.

— Cisza! — powt贸rzy艂a. Szmer strachu i niepewno艣ci ucich艂 szybko.

— Sakkie! — zawo艂a艂a w cisz臋, a s艂aby g艂os Hotentota odpowiedzia艂 jej spod stromego brzegu koryta rzeki.

— Die leeuw het my! Lew ma mnie! Die duiwel gaan my dood mak, diabe艂 mnie zabije! — i urwa艂 z agonalnym krzykiem.

Wszyscy wyra藕nie us艂yszeli chrupni臋cie ko艣ci i st艂umione warkni臋cie, jakie wydaje pies z mi臋sem w pysku. Z dreszczem przera偶enia, czuj膮c, jak dostaje g臋siej sk贸rki, Robyn poj臋艂a, 偶e s艂ucha j臋k贸w cz艂owieka po偶eranego 偶ywcem nie dalej ni偶 pi臋膰dziesi膮t metr贸w od niej.

— Hy vreet my bene! — w g艂osie dobiegaj膮cym z ciemno艣ci brzmia艂 b贸l nie do zniesienia. — Zjada moje nogi!

Obrzydliwe chrupanie i mlaskanie sprawi艂o, 偶e 偶o艂膮dek podszed艂 Robyn do gard艂a. Nie zastanawiaj膮c si臋 wyrwa艂a p艂on膮c膮 偶agiew z ogniska i trzymaj膮c j膮 w g贸rze zawo艂a艂a do hotentockiego kaprala:

— Chod藕my! Musimy go ocali膰!

Zd膮偶y艂a dobiec do kraw臋dzi stromego brzegu, zanim zda艂a sobie spraw臋, 偶e jest sama, nie uzbrojona.

Obejrza艂a si臋 do ty艂u. 呕aden z m臋偶czyzn stoj膮cych przy ogniu nie pobieg艂 za ni膮. Stali ciasnym kr臋giem, rami臋 przy ramieniu, 艣ciskaj膮c muszkiety, siekiery i assegai, lecz nie ruszali si臋 z miejsca.

— Ju偶 po nim! — G艂os kaprala trz膮s艂 si臋 ze strachu. — Zostaw go. Jest za p贸藕no. Zostaw go.

Robyn cisn臋艂a zapalone polano w koryto rzeki pod sob膮 i zanim p艂omienie przygas艂y i znikn臋艂y zupe艂nie, mia艂a wra偶enie, 偶e zobaczy艂a co艣 wielkiego, ciemnego i przera偶aj膮cego na skraju ciemno艣ci.

Pobieg艂a z powrotem do ogniska i wyrwa艂a muszkiet jednemu z Hotentot贸w. Odci膮gaj膮c kurek pop臋dzi艂a raz jeszcze na brzeg rzeki i spojrza艂a w d贸艂. Wok贸艂 panowa艂y kompletne ciemno艣ci, a偶 nagle kto艣 stan膮艂 przy niej trzymaj膮c wysoko w g贸rze p艂on膮c膮 ga艂膮藕.

— Juba! Wracaj! — krzykn臋艂a Robyn ostro.

Juba nie mia艂a na sobie nic opr贸cz nici paciork贸w zawieszonej na biodrach i blask ognia o艣wietla艂 jej g艂adkie, czarne cia艂o. Nie by艂a w stanie odpowiedzie膰, gdy偶 艂zy ciek艂y jej po policzkach, a przera偶enie 艣ciska艂o gard艂o, lecz pokr臋ci艂a gwa艂townie g艂ow膮, odmawiaj膮c podporz膮dkowania si臋 rozkazowi.

Poni偶ej, odcinaj膮c si臋 na tle bia艂ego piasku koryta, widnia艂a groteskowa ciemna sylwetka, a wrzaski umieraj膮cego m臋偶czyzny miesza艂y si臋 z okropnymi, wilgotnymi warkni臋ciami zwierz臋cia.

Robyn wycelowa艂a muszkiet, lecz zawaha艂a si臋 w obawie, 偶e trafi Hotentota. Podra偶niony 艣wiat艂em lew podni贸s艂 si臋, ogromniej膮c nagle, po czym szybko

259

odci膮gn膮艂 poruszaj膮ce si臋 s艂abo cia艂o, dyndaj膮ce mi臋dzy jego przednimi nogami, w ciemno艣ci poza zasi臋g s艂abego blasku p艂omieni.

Robyn nabra艂a g艂臋boko powietrza, muszkiet dr偶a艂 w jej r臋kach, lecz podnios艂a zdecydowanie brod臋 i trzymaj膮c po艂y nocnej sukni w jednej r臋ce, ruszy艂a 艣cie偶k膮 w d贸艂 koryta rzeki. Juba pobieg艂a za ni膮 jak wierny szczeniak, przyciskaj膮c si臋 do Robyn tak mocno, 偶e niemal straci艂y r贸wnowag臋, lecz trzyma艂a pal膮c膮 si臋 ga艂膮藕 wysoko w g贸rze, a migocz膮ce p艂omienie o艣wietla艂y teren dooko艂a.

. — Dzielna dziewczyna! — doda艂a jej odwagi Robyn. — Dobra dzielna dziewczyna!

Gramoli艂y si臋 przez mi臋kki bia艂y piasek, zapadaj膮c si臋 po kolana przy ka偶dym kroku.

W przodzie, na samym kra艅cu ich pola widzenia, porusza艂 si臋 gro藕ny czarny cie艅, a g艂臋bokie, ponure warczenie zdawa艂o si臋 wype艂nia膰 nocn膮 cisz臋.

— Zostaw go! — wrzasn臋艂a Robyn dr偶膮cym i 艂ami膮cym si臋 g艂osem. — Pu艣膰 go natychmiast!

Nie艣wiadomie u偶ywa艂a tych samych komend, kt贸re jako dziecko wydawa艂a swojemu terierowi, kiedy nie chcia艂 przynie艣膰 gumowej pi艂ki.

Sakkie us艂ysza艂 j膮 i z ciemno艣ci dobieg艂 jego s艂aby g艂os: — Pom贸偶 mi, na mi艂o艣膰 bosk膮, pom贸偶 mi! — Lecz lew poci膮gn膮艂 go dalej, zostawiaj膮c d艂ugi, wilgotny 艣lad na bia艂ym piasku.

Robyn by艂a coraz bardziej zm臋czona, ramiona bola艂y j膮 od ci臋偶aru muszkietu, a ka偶dy oddech pali艂 w gardle, gdy otwiera艂a usta. Nie mog艂a nabra膰 wystarczaj膮cej ilo艣ci powietrza, gdy偶 偶elazna obejma strachu 艣ciska艂a jej pier艣. Czu艂a, 偶e lew oddali si臋 tylko na pewn膮 odleg艂o艣膰, a potem straci cierpliwo艣膰, rozdra偶niony krzykami i ludzk膮 obecno艣ci膮 — i instynkt jej nie zawi贸d艂.

Nagle spostrzeg艂a wielk膮 sylwetk臋 bestii na wprost siebie. Lew pu艣ci艂 poranione cia艂o i sta艂 nad nim jak kot nad mysz膮, lecz ten kot by艂 wielki jak szetlandzki kuc, a zje偶ona kreza grzywy zdawa艂a si臋 podwaja膰 jego ogrom.

Oczy lwa l艣ni艂y w 艣wietle p艂omieni okrutnym z艂otym blaskiem. Zwierz otworzy艂 paszcz臋 i zarycza艂. D藕wi臋k dotar艂 do uszu Robyn, sprawiaj膮c fizyczny b贸l, gdy偶 uderzy艂 w ni膮 z potworn膮 si艂膮. Nat臋偶enie huku sta艂o si臋 nie do zniesienia. Robyn zrobi艂a kilka chwiejnych krok贸w do ty艂u, z Jub膮 przyci艣ni臋t膮 do niej kurczowo. Dziewczynka krzykn臋艂a rozpaczliwie, trac膮c kontrol臋 nad swoim cia艂em i strumie艅 uryny pociek艂 po jej nogach, a gdy lew ruszy艂 do ataku, Juba upu艣ci艂a pochodni臋 na ziemi臋, pogr膮偶aj膮c wszystko w kompletnych ciemno艣ciach.

Robyn unios艂a muszkiet, w ge艣cie instynktownej obrony raczej ni偶 艣wiadomego ataku, a kiedy lufa znalaz艂a si臋 na wysoko艣ci jej bioder, poci膮gn臋艂a za spust. Proch rozb艂ys艂 jasno w ciemno艣ciach i na sekund臋 ujrza艂a lwa. By艂 tak blisko, 偶e lufa muszkietu zdawa艂a si臋 dotyka膰 jego wielkiej kosmatej g艂owy. Z otwartej paszczy p艂yn膮艂 w艣ciek艂y ryk, a k艂y okalaj膮ce g艂臋bok膮, mi臋sisto czerwon膮 studni臋 szcz臋k by艂y d艂ugie, bia艂e i gro藕ne. Oczy lwa p艂on臋艂y 偶贸艂tym

260

blaskiem 偶ywego ognia i Robyn zda艂a sobie spraw臋, 偶e krzyczy, lecz wszystko zag艂uszy艂 ryk rozjuszonej bestii.

U艂amek sekundy po b艂ysku prochu muszkiet wypali艂, szarpi膮c tak gwa艂townie, 偶e niemal wyrwa艂 jej si臋 z r膮k, a kolba, nie oparta o rami臋, wbi艂a si臋 w 偶o艂膮dek Robyn z impetem, kt贸ry pozbawi艂 j膮 resztek powietrza w p艂ucach i zachwia艂 mocno do ty艂u. Juba, chwytaj膮c si臋 n贸g swej opiekunki i wyj膮c rozpaczliwie, pozbawi艂a j膮 r贸wnowagi i Robyn run臋艂a na mi臋kki bia艂y piasek, rozci膮gaj膮c si臋 jak d艂uga dok艂adnie w tym samym momencie, w kt贸rym lew skoczy艂 na ni膮 ca艂ym swoim ci臋偶arem.

Gdyby Robyn nie upad艂a, lew wbi艂by si臋 w jej 偶ebra i z艂ama艂 kr臋gos艂up, gdy偶 na cielsko bestii sk艂ada艂o si臋 ponad dwie艣cie kilo rozp臋dzonych mi臋艣ni i ko艣ci. Teraz jednak og艂uszy艂 j膮 tylko. Straci艂a przytomnno艣膰, lecz po jakim艣 czasie ockn臋艂a si臋, otoczona ostrym kocim zapachem i przyci艣ni臋ta do ziemi ci臋偶arem olbrzymiego cielska. Poruszy艂a si臋 s艂abo, lecz ci臋偶ar dusi艂 j膮, a na g艂owie i szyi czu艂a strumienie gor膮cej krwi, tak gor膮cej, 偶e zadawa艂y si臋 parzy膰.

— Nomusa! — G艂os Juby, cienki z przestrachu i bardzo bliski, dobieg艂 z ciemno艣ci. Rozdzieraj膮cy ryk lwa ucich艂. Zosta艂 tylko potworny ci臋偶ar jego cia艂a i cuchn膮cy zapach.

Odzyska艂a nagle si艂y. Zacz臋艂a wyrywa膰 si臋 i kopa膰, wreszcie przygniataj膮ce j膮 cielsko osun臋艂o si臋 na bok. Juba przytuli艂a si臋 do niej natychmiast, obejmuj膮c r臋kami za szyj臋.

Robyn uspokaja艂a dziewczyn臋 jak ma艂e dziecko, g艂aszcz膮c i ca艂uj膮c w policzek, kt贸ry by艂 wilgotny i gor膮cy od 艂ez.

— Ju偶 po wszystkim! Spokojnie. Ju偶 po wszystkim — mrucza艂a, 艣wiadoma, 偶e jej w艂osy s膮 lepkie od lwiej krwi, a tuzin ludzi prowadzonych ostro偶nie przez hotentockiego kaprala otacza wysoki brzeg rzeki, o艣wietlaj膮c sobie drog臋 pochodniami z p艂on膮cej trawy.

W przyt艂umionym 偶贸艂tym blasku Robyn ujrza艂a lwa le偶膮cego nieruchomo obok niej. Kula z muszkietu trafi艂a go prosto w nos, przebi艂a na wylot m贸zg i utkwi艂a w podstawie kr臋gos艂upa, zabijaj膮c wielkiego kota jeszcze w powietrzu, tak 偶e tylko pozbawione 偶ycia cia艂o przycisn臋艂o Robyn do piasku koryta rzeki.

— Lew jest martwy! — zawo艂a艂a Robyn dr偶膮cym g艂osem, a m臋偶czy藕ni zeszli na d贸艂 zbit膮 grup膮, bojailiwie z pocz膮tku, a potem 艣mia艂o, kiedy ujrzeli olbrzymie 偶贸艂te cielsko zabitego zwierza.

— To by艂 strza艂 prawdziwej 艂owczym' — oznajmi艂 kapral dono艣nie. — Cal wy偶ej i kula odbi艂aby si臋 od czaszki, cal ni偶ej, a omin臋艂aby m贸zg.

— Sakkie — g艂os Robyn nadal dr偶a艂. — Gdzie jest Sakkie?

呕y艂 jeszcze i zanie艣li go na kocu do obozu. Jego rany by艂y przera偶aj膮ce i Robyn wiedzia艂a, 偶e nie ma najmniejszej szansy, 偶eby go uratowa膰. Jedna r臋ka od nadgarstka do 艂okcia zosta艂a pogryziona tak, 偶e nie zachowa艂 si臋 ani jeden kawa艂ek ko艣ci wi臋kszy od jej ma艂ego palca. Jedna noga ko艅czy艂a si臋 zaraz nad kostk膮, stopa zosta艂a odgryziona jednym k艂apni臋ciem szcz臋ki i od razu po艂kni臋ta. Miednica i kr臋gos艂up by艂y r贸wnie偶 zmasakrowane, a przez ran臋 w diafragmie

261

poni偶ej 偶eber z ka偶dym oddechem wydyma艂a si臋 na zewn膮trz c臋tkowana czerwie艅 p艂uc.

Robyn wiedzia艂a, 偶e pr贸ba operowania i szycia tego straszliwie porozrywanego cia艂a czy pi艂owania pop臋kanych ko艣ci by艂aby tylko zadawaniem niepotrzebnego b贸lu. Po艂o偶y艂a wi臋c Sakkiego przy ogniu, delikatnie zatamowa艂a krew p艂yn膮c膮 z najgorszych ran i przykry艂a kocami oraz zwierz臋cymi futrami. Poda艂a mu dawk臋 laudanum, tak siln膮, 偶e niemal 艣mierteln膮 sam膮 w sobie. Potem usiad艂a obok Sakkiego trzymaj膮c go za r臋k臋.

„Lekarz musi wiedzie膰, kiedy nale偶y pozwoli膰 pacjentowi umrze膰 z godno艣ci膮", powiedzia艂 jej kiedy艣 jeden z profesor贸w w szpitalu 艢wi臋tego Mateusza. Kr贸tko przed 艣witem Sakkie otworzy艂 oczy, ze 藕renicami rozszerzonymi od ko艅skiej dawki narkotyku, po czym u艣miechn膮艂 si臋 i umar艂.

Jego rodacy Hotentoci pochowali go w ma艂ej pieczarze w jednym z granitowych kopje, blokuj膮c wej艣cie wielkimi g艂azami, kt贸rych hieny nie mog艂yby odsun膮膰.

Kiedy kapral i jego Hotentoci schodzili ze wzg贸rza, odbyli kr贸tki rytua艂 偶a艂obny, polegaj膮cy g艂贸wnie na wydawaniu g艂o艣nych, teatralnych okrzyk贸w bole艣ci i strzelaniu w powietrze z muszkiet贸w, co mia艂o pom贸c duszy Sakkiego w jego ostatniej drodze, po czym zjedli obfite 艣niadanie sk艂adaj膮ce si臋 z pieczonego mi臋sa s艂onia. Gdy sko艅czyli posi艂ek, kapral podszed艂 do Robyn. Mia艂 suche oczy i u艣miecha艂 si臋 szeroko.

— Jeste艣my gotowi do wymarszu, Nomusa! — powiedzia艂, po czym unosz膮c kolano wysoko pod brod臋, tupn膮艂 spr臋偶y艣cie i zasalutowa艂 szerokim, zamaszystym gestem, kt贸ry by艂 oznak膮 g艂臋bokiego szacunku, zarezerwowanym dotychczas wy艂膮cznie dla majora Zougi Ballantyne'a.

Tego dnia podczas marszu tragarze 艣piewali po raz pierwszy od dnia, kiedy opu艣cili ob贸z Zougi pod Mount Hampden.

Ona jest twoj膮 matk膮 i twoim ojcem te偶,

Ona opatrzy twoje rany,

Stanie nad tob膮, kiedy 艣pisz.

My, twoje dzieci, pozdrawiamy ci臋, Nomuso,

C贸rko mi艂osierdzia.

Nie tylko powolne tempo marszu karawany pod dow贸dztwem Zougi rozgniewa艂o Robyn. Powodem jej irytacji by艂o te偶 to, 偶e w og贸le nie pr贸bowali nawi膮za膰 kontaktu z miejscowymi plemionami, z mieszka艅cami porozrzucanych na wielkich przestrzeniach ufortyfikowanych wiosek.

Nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e jedyny spos贸b odnalezienia Fullera Ballatyne'a na tym dzikim pustkowiu polega艂 na wypytywaniu tubylc贸w, kt贸rzy musieli widzie膰, jak przeje偶d偶a艂, kt贸rzy niemal na pewno rozmawiali i handlowali z nim.

Nie wierzy艂a, 偶e jej ojciec m贸g艂by u偶ywa膰 tych samych metod co Zouga, by usuwa膰 wszystko i wszystkich, kt贸rzy stali na drodze jego karawany.

262

li'

Kiedy zamyka艂a oczy, wci膮偶 wyra藕nie widzia艂a male艅kie spadaj膮ce cia艂o czarnego m臋偶czyzny w wysokiej ozdobie na g艂owie, zastrzelonego bezlito艣nie przez jej brata. Wyobra偶a艂a sobie, jak ona albo jej ojciec przeszliby drog膮 s艂oni bez u偶ywania broni palnej i zadawania niepotrzebnej 艣mierci. Taktowne wycofanie si臋, zaoferowanie drobnych podark贸w, ostro偶ne pertraktacje i wreszcie ugoda — tak zdaniem Robyn powinni traktowa膰 miejscowe plemiona.

— To by艂o zwyk艂e, okrutne morderstwo — powt贸rzy艂a sobie po raz setny. — A to, co robili艣my od tamtego czasu, to najzwyklejsza grabie偶.

Zouga korzysta艂 z plon贸w wiosek, kt贸re mijali, z tytoniu, prosa i s艂odkich bulw, nie zadaj膮c sobie nawet trudu, 偶eby zostawi膰 gar艣膰 soli albo par臋 kawa艂k贸w suszonego mi臋sa jako zap艂at臋.

— Powinni艣my pr贸bowa膰 nawi膮za膰 kontakt z tymi lud藕mi, Zouga — protestowa艂a Robyn.

— S膮 podejrzliwi i niebezpieczni — odpowiada艂 Zouga.

— Poniewa偶 boj膮 si臋, 偶e ich okradniesz i zamordujesz — a ty, B贸g mi 艣wiadkiem, nie rozczarowujesz ich, prawda?

Ta sama rozmowa toczy艂a si臋 swoim dobrze znanym torem wiele razy i 偶adne z nich nie chcia艂o ust膮pi膰, ka偶de obstawa艂o uporczywie przy swoim. Teraz Robyn mog艂a wreszcie nawi膮za膰 kontakt z ludem Mashona, jak nazwa艂a ich Juba lekcewa偶膮co, nie ryzykuj膮c, 偶e niecierpliwo艣膰 i arogancja jej brata odstrasz膮 boja藕liwych czarnosk贸rych.

Czwartego dnia po opuszczeniu obozu Zougi ich oczom ukaza艂 si臋 niezwyk艂y tw贸r geologiczny. Wygl膮da艂o to, jakby wielka zapora zosta艂a zbudowana wzd艂u偶 horyzontu. Olbrzymia skalna grobla bieg艂a na p贸艂noc i po艂udnie po sam kres widoczno艣ci.

Niemal na wprost linii ich marszu znajdowa艂 si臋 jedyny wy艂om w tym wale, a odmienna ro艣linno艣膰, g臋stsza i bardziej zielona, dowodzi艂a niezbicie, 偶e musi p艂yn膮膰 tamt臋dy rzeka. Robyn zarz膮dzi艂a niewielk膮 zmian臋 kursu i kolumna ruszy艂a w stron臋 przej艣cia.

Kiedy karawan臋 dzieli艂o od niego jeszcze kilka mil, Robyn z rado艣ci膮 dostrzeg艂a 艣lady ludzkiej obecno艣ci, pierwsze od czasu, gdy opu艣cili Mount Hampden.

Na zboczach ponad skalnym wy艂omem na d艂ugim, niskim wzniesieniu wida膰 by艂o ufortyfikowane mury, a gdy podeszli bli偶ej, Robyn ujrza艂a ogrody na brzegach rzeki, os艂oni臋te wysokimi 艣cianami z ga艂臋zi i kolczastych krzew贸w z niewielkimi, krytymi s艂om膮 sza艂asami obserwacyjnymi stoj膮cymi na d艂ugich palach po艣rodku po艂yskuj膮cych ciemn膮 zieleni膮 zagon贸w m艂odego prosa.

— Nape艂nimy dzisiaj brzuchy — rozpromieni艂 si臋 hotentocki kapral. — Kukurydza jest ju偶 wystarczaj膮co dojrza艂a.

— Rozbijemy ob贸z dok艂adnie tutaj — powiedzia艂a Robyn twardo.

— Ale przecie偶 mil臋 dalej...

— Tutaj! — powt贸rzy艂a Robyn.

263

Wszyscy byli zdziwieni i niezadowoleni, kiedy Robyn zabroni艂a wst臋pu do kusz膮cych ogrod贸w i ograniczy艂a swobod臋 poruszania si臋 do terenu obozu. Nie dotyczy艂o to jedynie grup wysy艂anych po wod臋 i drewno. Niezadowolenie zmieni艂o si臋 jednak w autentyczne przera偶enie, kiedy sama Robyn opu艣ci艂a ob贸z, tylko z Jub膮 u boku i z tego, co wiedzieli, zupe艂nie nie uzbrojona.

— Ci ludzie to dzikusy — pr贸bowa艂 zatrzyma膰 j膮 kapral. — Zabij膮 ciebie, a potem major Zouga zabije mnie.

Dwie kobiety wkroczy艂y razem na teren najbli偶szego ogrodu i podesz艂y do wie偶yczki obserwacyjnej. Ognisko pod prowadz膮c膮 na g贸rn膮 platform臋, chybotliw膮 drabin膮 zd膮偶y艂o ju偶 zgasn膮膰, lecz w臋gle roz偶arzy艂y si臋, kiedy Robyn ukl臋k艂a i zacz臋艂a na nie dmucha膰. Dorzuci艂a kilka suchych ga艂臋zi i wys艂a艂a Jub臋 po nar臋cze zielonych li艣ci. S艂up g臋stego dymu przyci膮gn膮艂 uwag臋 obserwator贸w na zboczu ponad prze艂omem rzeki.

Robyn widzia艂a zarysy ich sylwetek na tle nieba, nieruchome i zaabsorbowane. Dziwnie by艂o mie膰 艣wiadomo艣膰, 偶e obserwuje je tak wiele oczu, lecz Robyn nie polega艂a wy艂膮cznie na fakcie, 偶e obie s膮 kobietami, ani na swoich wyra藕nie pokojowych zamiarach, nawet nie na modlitwach o ochron臋, kt贸re zmawia艂a tak gorliwie. Wiedz膮c, 偶e B贸g pomaga tym, kt贸rzy troszcz膮 si臋

0 siebie, wsadzi艂a wielkiego colta za pas bryczes贸w i przykry艂a go po艂膮 flanelowej koszuli.

Przy ognisku stra偶nik贸w zostawi艂a p贸艂 funta soli w ma艂ej tykwie i zawini膮tko z czarnym, w臋dzonym mi臋sem s艂onia, resztk膮 swoich zapas贸w.

Wczesnym rankiem nast臋pnego dnia Robyn i Juba ponownie odwiedzi艂y ogr贸d i ujrza艂y, 偶e s贸l i mi臋so zosta艂y zabrane, a wok贸艂 ogniska widnia艂y 艣wie偶e 艣lady bosych st贸p, przykrywaj膮ce ich w艂asne z poprzedniego dnia.

— Kapralu — rzek艂a Robyn do Hotentota z fa艂szyw膮 pewno艣ci膮 siebie — idziemy zapolowa膰 na mi臋so.

Kapral u艣miechn膮艂 si臋 z wdzi臋czno艣ci膮. Ostatnie zapasy pieczonego mi臋sa, 艂膮cznie z tym zarobaczywionym, zosta艂y zjedzone poprzedniego wieczora. Kapral odda艂 jeden ze swoich bardziej zamaszystych salut贸w — prawa d艂o艅 wypr臋偶ona przy czubku czapki, palce rozpostarte sztywno, tupni臋cie prawej nogi unosz膮ce ob艂ok kurzu, po czym pu艣ci艂 si臋 biegiem, krzykliwie wydaj膮c swoim ludziom rozkazy, by przygotowali si臋 do polowania.

Zouga ju偶 dawno oznajmi艂, 偶e karabin Sharpsa jest zbyt lekki na s艂onie

1 zostawia艂 go w obozie, przedk艂adaj膮c du偶e 膰wier膰funtowe strzelby z g艂adkimi lufami nad kosztowny, 艂adowany od ty艂u ameryka艅ski karabin. Robyn wzi臋艂a go teraz i przyjrza艂a si臋 broni dr偶膮c lekko. Poprzednio strzela艂a z niego tylko do celu, ale teraz w pustym sza艂asie prze膰wiczy艂a 艂adowanie i odwodzenie kurka. Nie by艂a pewna, czy zdo艂a z zimn膮 krwi膮 zabi膰 偶ywe stworzenie, musia艂a raz jeszcze przekona膰 sam膮 siebie co do konieczno艣ci zdobycia po偶ywienia na wiele miesi臋cy i dla wielu 偶o艂膮dk贸w, za kt贸re by艂a teraz odpowiedzialna. Kapral nie podziela艂 tych w膮tpliwo艣ci, widzia艂, jak strzeli艂a szar偶uj膮cemu lwu prosto mi臋dzy oczy, i teraz ufa艂 jej bezgranicznie. Po godzinnym marszu natkn臋li si臋 na stado

264

bawo艂贸w, pas膮ce si臋 w g臋stych trzcinach na brzegu rzeki. Robyn s艂ucha艂a my艣liwskich opowiada艅 Zougi na tyle uwa偶nie, 偶e wiedzia艂a, jak istotne jest trzymanie si臋 pod wiatr — a w g臋stych trzcinach ograniczaj膮cych widoczno艣膰 do paru metr贸w i przy zgie艂ku wywo艂ywanym przez ryk dw贸ch setek kr贸w i becz膮cych ciel膮t podeszli na odleg艂o艣膰, z kt贸rej nikt nie m贸g艂 chybi膰.

Hotentoci wypalili z muszkiet贸w, a Robyn wystrzeli艂a ponuro w galopuj膮c膮, rycz膮c膮 fal臋 cia艂, kt贸ra przewali艂a si臋 obok niej, gdy huk eksplozji przestraszy艂 zwierz臋ta.

Kiedy kurz opad艂, a lekka bryza odgoni艂a g臋st膮 chmur臋 dymu, znale藕li sze艣膰 wielkich, czarnych cia艂 le偶膮cych nieruchomo w trzcinach. Towarzysze Robyn z zachwytem por膮bali cia艂a bawo艂贸w na mniejsze kawa艂ki, po czym zawiesili je na kijach i ze 艣piewem na ustach przetransportowali do obozu. Zachwyt przeszed艂 w zdumienie, kiedy Robyn kaza艂a wzi膮膰 ca艂y bawoli udziec i zanie艣膰 go do obserwacyjnego sza艂asu na polu prosa.

— Ci ludzie jedz膮 korzenie i brudy — wyja艣nia艂a Juba cierpliwie. — Mi臋so jest dla nich za dobre.

— 呕eby upolowa膰 to mi臋so, ryzykowali艣my 偶ycie — zacz膮艂 protestowa膰 kapral, a potem spojrza艂 w oczy Robyn, zamilk艂, odkaszln膮艂 i przest膮pi艂 z nogi na nog臋. — Nomusa, czy nie mogliby艣my da膰 im mniej ni偶 ca艂y udziec? Z kopyt robi si臋 dobry gulasz, a ci ludzie to dzikusy, zjedz膮 dos艂ownie wszystko — b艂aga艂. — Ca艂y udziec...

Robyn odprawi艂a go i kapral odszed艂 mrucz膮c co艣 pod nosem i potrz膮saj膮c z 偶alem g艂ow膮.

W nocy obudzi艂a j膮 Juba. Siedzia艂y razem s艂uchaj膮c odleg艂ego bicia w b臋bny i 艣piewu, kt贸ry ni贸s艂 si臋 z wioski na szczycie wzg贸rza, d藕wi臋k贸w uczty i 艣wi臋towania.

— Pewnie nigdy w 偶yciu nie widzieli tyle mi臋sa naraz — mrukn臋艂a nad膮sana Juba.

Rano w miejscu, gdzie zostawi艂y mi臋so, Robyn znalaz艂a wiklinowy koszyk z pi臋tnastoma kurzymi jajami wielko艣ci jaj go艂臋bia i dwa du偶e gliniane dzbany z piwem z prosa. Widok spienionej szarej cieczy sprawi艂, 偶e Robyn niemal dosta艂a md艂o艣ci. Kaza艂a kapralowi rozda膰 piwo, a ludzie wypili je z takim smakiem, tak gorliwie oblizuj膮c wargi i kiwaj膮c g艂owami, jakby mieli do czynienia z najlepszym rocznikiem czerwonego bordeaux. Robyn opanowa艂a podchodz膮cy jej do gard艂a 偶o艂膮dek i spr贸bowa艂a troch臋 trunku; piwo by艂o cierpkie, orze藕wiaj膮ce i na tyle mocne, 偶e Hotentoci rozgadali si臋, wybuchaj膮c co chwila ochryp艂ym 艣miechem.

Razem z Jub膮, nios膮c po kawale na wp贸艂 wysuszonego bawolego mi臋sa, Robyn wr贸ci艂a do ogrodu, pewna, 偶e wymiana podark贸w umo偶liwi nawi膮zanie przyjaznych stosunk贸w. Usiad艂y pod wspartym na palach punktem obserwacyjnym i.czeka艂y. Mija艂y godziny, lecz nie pojawia艂 si臋 偶aden z Mashona. Piek膮cy 偶ar po艂udnia ust膮pi艂 d艂ugim, ch艂odnym cieniom wieczoru — i wtedy, po raz pierwszy, Robyn zauwa偶y艂a, 偶e co艣 poruszy艂o si臋 mi臋dzy zagonami prosa. Nie by艂 to wiatr ani ptak.

265

— Nie ruszaj si臋 — ostrzeg艂a Jub臋.

Powoli spomi臋dzy zbo偶a wy艂oni艂a si臋 ludzka posta膰, wiotka, zgarbiona, odziana w podart膮 sk贸rzan膮 sp贸dniczk臋. Robyn nie wiedzia艂a, czy jest to m臋偶czyzna czy kobieta, a nie 艣mia艂a przygl膮da膰 si臋 zbyt natarczywie, w obawie, 偶e wystraszy przybysza.

Czarnosk贸ra posta膰 wysz艂a na miedz臋, przykucn臋艂a i zacz臋艂a skaka膰 z wahaniem w ich stron臋, robi膮c d艂ugie przerwy mi臋dzy ka偶dym niepewnym susem. By艂a tak chuda, pomarszczona i wysuszona, 偶e przypomina艂a jedn膮 z rozbanda偶owanych mumii, kt贸re Robyn widzia艂a w egipskiej cz臋艣ci British Museum.

To m臋偶czyzna, stwierdzi艂a wreszcie, przygl膮daj膮c si臋 ukradkiem. Przy ka偶dym skoku pomarszczone i 偶ylaste genitalia wysuwa艂y si臋 spod kr贸tkiej sp贸dniczki.

Gdy m臋偶czyzna zbli偶y艂 si臋 jeszcze bardziej, Robyn ujrza艂a, 偶e czupryna przypominaj膮cych we艂n臋 w艂os贸w jest ca艂kiem bia艂a ze staro艣ci, a z oczu ciekn膮 艂zy strachu, jakby by艂y to ostatnie krople p艂ynu zawarte w tym wysuszonym starym ciele.

Ani Juba, ani Robyn nie patrzy艂y na przybysza, dopiero kiedy przykucn膮艂 dziesi臋膰 krok贸w przed nimi, Robyn odwr贸ci艂a g艂ow臋 w jego stron臋. Starzec zatrz膮s艂 si臋 z przera偶enia.

Robyn rozumia艂a, 偶e zosta艂 wys艂any jako emisariusz, gdy偶 by艂 najmniej warto艣ciowym cz艂onkiem plemienia, i zastanawia艂a si臋, jakimi gro藕bami zmuszono go do zej艣cia ze szczytu wzg贸rza.

Bardzo wolnym i spokojnym gestem, jakby mia艂a do czynienia z boja藕liwym dzikim zwierz臋ciem, Robyn wyci膮gn臋艂a przed siebie kawa艂ek bawolego mi臋sa. Starzec patrzy艂 na nie, zafascynowany. Tak jak m贸wi艂a Juba, ludzie ci 偶ywili si臋 niemal wy艂膮cznie swoimi n臋dznymi zbiorami, korzeniami i dzikimi owocami, kt贸re znale藕li w lesie. Mi臋so by艂o rzadko艣ci膮, a tak nieproduktywny cz艂onek plemienia dostawa艂 zapewne marne jego resztki.

Widz膮c, w jaki spos贸b patrzy na jej d艂o艅, Robyn dosz艂a do wniosku, 偶e starzec musia艂 nigdy nie pr贸bowa膰 bawolego ud藕ca. Wygl膮da艂 na zag艂odzonego. Obliza艂 powoli bezz臋bne wargi, zbieraj膮c si臋 na odwag臋, po czym podpe艂z艂 bli偶ej i wyci膮gn膮艂 szponiaste, ko艣ciste d艂onie w ge艣cie akceptacji.

— Prosz臋, m贸j drogi. — Robyn po艂o偶y艂a kawa艂ek ud藕ca w jego d艂oniach i m臋偶czyzna wsadzi艂 go sobie do gard艂a, ss膮c ha艂a艣liwie, gniot膮c mi臋so nagimi dzi膮s艂ami. Nitki 艣liny ciek艂y z mlaskaj膮cych ust, a oczy wype艂ni艂y mu si臋 ponownie 艂zami, tym razem rozkoszy raczej ni偶 strachu.

Robyn za艣mia艂a si臋 rado艣nie, a stary m臋偶czyzna zamruga艂 szybko oczami i zachichota艂 z kawa艂em mi臋sa w gardle, wydaj膮c d藕wi臋k tak komiczny, 偶e i Juba zacz臋艂a si臋 艣mia膰. D藕wi臋czny, niepowstrzymany 艣miech dw贸ch kobiet rozni贸s艂 si臋 woko艂o. Niemal natychmiast g臋ste li艣cie prosa zadr偶a艂y i zaszele艣ci艂y, a spo艣r贸d nich wy艂oni艂y si臋 kolejne ciemne, p贸艂nagie postacie, o艣mielone radosnym nastrojem dw贸ch kobiet.

Wiosk臋 na szczycie wzg贸rza zamieszkiwa艂o nie wi臋cej ni偶 stu ludzi,

266

m臋偶czyzn, kobiet i dzieci, a wszyscy wyszli, 偶eby gapi膰 si臋, 艣mia膰 i klaska膰, gdy Robyn i Juba wspina艂y si臋 po stromej, pe艂nej zakr臋t贸w 艣cie偶ce. Siwy starzec, niemal do szale艅stwa dumny ze swego osi膮gni臋cia, prowadzi艂 Robyn trzymaj膮c j膮 za r臋k臋, wykrzykuj膮c wyja艣nienia otaczaj膮cym go wsp贸艂plemie艅com i zatrzymuj膮c si臋 co jaki艣 czas, 偶eby odta艅czy膰 kr贸tki tryumfalny taniec.

Matki podnosi艂y na r臋kach niemowl臋ta, pozwalaj膮c im spojrze膰 na to cudowne stworzenie, a starsze dzieci podbiega艂y, 偶eby z piskiem dotkn膮膰 n贸g Robyn i zaraz umyka艂y w g贸r臋 po 艣cie偶ce.

Dr贸偶ka prowadzi艂a wzd艂u偶 za艂ama艅 terenu, przechodz膮c mi臋dzy obronnymi bramami i pod terasami mur贸w. Ponad 艣cie偶k膮, w ka偶dym stromym miejscu, zgromadzono g艂azy, gotowe do stoczenia na atakuj膮cych wrog贸w, lecz teraz Robyn, odbywa艂a marsz tryumfu i wesz艂a do wioski otoczona t艂umem 艣piewaj膮cych, ta艅cz膮cych kobiet.

Wioska sk艂ada艂a si臋 z krytych strzech膮, pozbawionych okien chat. 艢ciany zbudowano z pobielonej gliny i wyposa偶ono w niskie otwory wej艣ciowe, a za ka偶dym domostwem sta艂 spichlerz z tego samego materia艂u, lecz osadzony na palach w obronie przez szkodnikami. Poza kilkoma kurami Robyn nie dostrzeg艂a 偶adnych zwierz膮t domowych.

Teren pomi臋dzy chatami a centralnym placem zamieciono, zreszt膮 ca艂a wioska sprawia艂a wra偶enie porz膮dnej i czystej. Ludzie mieli regularne rysy twarzy i byli kompletnie pozbawieni cho膰by grama zb臋dnego t艂uszczu. Ich szczup艂e, gibkie cia艂a przypomnia艂y Robyn, 偶e s膮 niemal ca艂kowitymi wegetarianami.

Mieli bystre, inteligentne twarze, a 艣miech i 艣piewy, kt贸rymi powitali Robyn, by艂y swobodne i niewymuszone.

Oto ludzie, kt贸rych Zouga zabija艂 jak zwierz臋ta, pomy艣la艂a, rozgl膮daj膮c si臋 doko艂a z rado艣ci膮.

W cieniu postawili dla Robyn niski rze藕biony sto艂ek, a Juba przykucn臋艂a obok. Gdy tylko Robyn usiad艂a, stary m臋偶czyzna pisn膮艂 co艣 rozkazuj膮cym tonem i chichocz膮ca m艂oda dziewczyna przynios艂a jej dzban piwa. Dopiero kiedy upi艂a 艂yk, t艂um uciszy艂 si臋 i rozsun膮艂 na boki, 偶eby przepu艣ci膰 w艂adcz膮 posta膰.

M臋偶czyzna mia艂 na g艂owie czapk臋 z futra, podobn膮 do tej, kt贸r膮 nosi艂 w贸dz czarnosk贸rych na prze艂臋czy drogi s艂oni. Na ramiona narzucony mia艂 p艂aszcz ze sk贸ry lamparta, znoszony i bardzo stary, zapewne dziedziczny symbol przyw贸dcy plemienia. Usiad艂 na sto艂ku naprzeciw Robyn. By艂 m臋偶czyzn膮 w 艣rednim wieku, z sympatyczn膮, weso艂膮 twarz膮 i 偶yw膮 wyobra藕ni膮 — gdy偶 z uwag膮 prze艣ledzi艂 to, co Robyn oznajmi艂a mu za pomoc膮 j臋zyka migowego, a nast臋pnie odegra艂 swoje w艂asne odpowiedzi, pos艂uguj膮c si臋 minami i gestami, kt贸re Robyn bez problemu zrozumia艂a.

W ten w艂a艣nie spos贸b zapyta艂 j膮, sk膮d przyby艂a, a ona wskaza艂a na p贸艂noc i zataczaj膮c d艂o艅mi kr膮g w stron臋 s艂o艅ca, odliczy艂a kolejne dni podr贸偶y. Chcia艂 nast臋pnie wiedzie膰, kto jest jej m臋偶em i ile ma dzieci. Kiedy Robyn odpowiedzia艂a, 偶e jest niezam臋偶na i bezdzietna, ca艂a wioska nie posiada艂a si臋 ze zdumienia.

267

Przyniesiono nast臋pne gliniane dzbany z piwem i Robyn zacz臋艂a czu膰 lekkie oszo艂omienie, jej policzki zar贸偶owi艂y si臋, a oczy rozb艂ys艂y. Juba szydzi艂a z ich gospodarzy.

— Nie maj膮 nawet jednej kozy! — zauwa偶y艂a pogardliwie.

— By膰 mo偶e dzielni m艂odzie艅cy z twojego plemienia ukradli im wszystkie — odpar艂a Robyn cierpko i chwyci艂a dzban z piwem pozdrawiaj膮c wodza.

W贸dz klasn膮艂 w d艂onie, daj膮c znak b臋bniarzom, by stan臋li przy swoich instrumentach. B臋bny wykonane by艂y z wydr膮偶onych pni drzew, a grano na nich kr贸tkimi drewnianymi pa艂kami, wybijaj膮c szale艅czy rytm, hipnotyzuj膮cy ociekaj膮cych potem muzyk贸w. W贸dz zrzuci艂 sw贸j p艂aszcz z lamparciej sk贸ry i ruszy艂 do ta艅ca, obracaj膮c si臋 i skacz膮c, a偶 jego naszyjniki i bransoletki rozdzwoni艂y si臋 dono艣nie.

Na piersiach ko艂ysa艂 mu si臋 wisiorek z ko艣ci s艂oniowej, 艣nie偶nobia艂ej i wypolerowanej, odbijaj膮cy blask ognia, gdy偶 s艂o艅ce dawno ju偶 zasz艂o. Robyn nie zauwa偶y艂a tej ozdoby wcze艣niej, gdy偶 by艂a zakryta przez p艂aszcz ze sk贸ry lamparta, a teraz nie mog艂a oderwa膰 wzroku od podskakuj膮cego bia艂ego dysku.

Jego kszta艂t wydawa艂 si臋 zbyt regularny i gdy w贸dz zbli偶y艂 si臋 do Robyn, by odta艅czy膰 parti臋 solow膮 na jej cze艣膰, spostrzeg艂a wyra藕ny wz贸r biegn膮cy wzd艂u偶 kraw臋dzi wisiorka. Sekund臋 p贸藕niej jej serce zadr偶a艂o, gdy偶 ornament okaza艂 si臋 pismem, nie wiedzia艂a w jakim j臋zyku, lecz alfabet by艂 bez w膮tpienia 艂aci艅ski. Zaraz potem w贸dz oddali艂 si臋, skacz膮c i wyginaj膮c si臋 przed swoimi b臋bniarzami, by zmusi膰 ich do wi臋kszego wysi艂ku.

Robyn czeka艂a niecierpliwie. Gdy w贸dz zm臋czy艂 si臋 wreszcie i podszed艂 sapi膮c do swojego sto艂ka, by chwyci膰 dzban g臋stego szarego piwa, nachyli艂a si臋 i po raz pierwszy przyjrza艂a wisiorkowi z bliska.

Pomyli艂a si臋. Nie wykonano go z ko艣ci s艂oniowej, lecz z porcelany, a jego idealnie okr膮g艂y kszta艂t i biel dawa艂y si臋 艂atwo wyja艣ni膰. By艂 to bowiem produkt europejski, zakr臋tka niewielkiego s艂oika, w rodzaju tych, w kt贸rych sprzedawano proszek do z臋b贸w albo przetwory mi臋sne. Wok贸艂 wieczka bieg艂 angielski napis, r贸wne, du偶e litery: PATUM PEPERIUM — RADO艢膯 D呕ENTELMENA.

Poczu艂a, jak sk贸ra wilgotnieje jej z podniecenia. Doskonale pami臋ta艂a gniew ojca, kiedy w spi偶arce w King's Lynn brakowa艂o jego przysmaku. Pami臋ta艂a, jak jako ma艂a dziewczynka biega艂a do sklepiku, 偶eby kupi膰 nast臋pny s艂oik.

„To moja s艂abo艣膰, moja jedyna s艂abo艣膰", m贸wi艂 ojciec rozsmarowuj膮c smakowity pasztet na swoim to艣cie, zapominaj膮c o gniewie i 偶artuj膮c weso艂o: „Gdyby nie moja Rado艣膰 D偶entelmena, w膮tpi臋, czy mia艂bym do艣膰 si艂y, 偶eby dokona膰 transversa".

Kiedy matka Robyn wyjecha艂a do Afryki w swoj膮 ostatni膮, tragicznie zako艅czon膮 podr贸偶, wioz艂a ze sob膮 dwana艣cie pude艂ek smako艂yku ojca. By艂 tylko jeden spos贸b, w jaki zakr臋tka mog艂a tu trafi膰.

Robyn wyci膮gn臋艂a d艂o艅 i dotkn臋艂a wisiorka, lecz w贸dz odskoczy艂 nagle z raptownie zmienionym wyrazem twarzy. 艢piew i b臋bnienie ucich艂y w jednej

268

chwili i konsternacja ca艂ej wioski pozwoli艂a Robyn zrozumie膰, 偶e porcelanowa zakr臋tka jest osobistym amuletem o wielkiej magicznej sile i 偶e dotkniecie jej przez kogo艣 obcego oznacza nieszcz臋艣cie.

Pr贸bowa艂a udobrucha膰 wodza, lecz on okry艂 si臋 lamparcim p艂aszczem i odszed艂 powoli do swojej chaty na ko艅cu wioski. Zabawa wyra藕nie dobieg艂a ko艅ca. Pozostali mieszka艅cy podreptali potulnie za wodzem, zostawiaj膮c tylko bezz臋bnego siwego starca, by odprowadzi艂 Robyn do wyznaczonej dla niej wcze艣niej chaty.

Le偶a艂a na macie z wyplatanej trzciny, nie mog膮c zasn膮膰 niemal przez ca艂膮 noc, podniecona odkryciem, 偶e jej ojciec odwiedzi艂 to miejsce, zmartwiona zarazem, i偶 rozgniewa艂a wodza Mashona i nie dowie si臋 niczego wi臋cej o ozdobie, a co za tym idzie o swoim ojcu.

D艂ugo czeka艂a na okazj臋, by spotka膰 si臋 z wodzem i przeprosi膰 za naruszenie obyczaj贸w plemienia. Mieszka艅cy wioski trzymali si臋 od niej z dala, maj膮c najwyra藕niej nadziej臋, 偶e odejdzie z w艂asnej woli, lecz ona siedzia艂a uparcie w wiosce na szczycie wzg贸rza, dogl膮dana tylko przez wiernego starca. Robyn by艂a bowiem dla niego najwa偶niejsz膮 osob膮, jak膮 spotka艂 w swym d艂ugim 偶yciu, i nie mia艂 zamiaru straci膰 jej z powodu wodza czy kogokolwiek innego.

W ko艅cu Robyn nie pozosta艂o nic innego, ni偶 pos艂a膰 wodzowi cenny prezent. Odda艂a ostatni khete paciork贸w i jedn膮 z siekier o podw贸jnym ostrzu.

W贸dz nie m贸g艂 oprze膰 si臋 tak ksi膮偶臋cemu podarkowi i chocia偶 zachowywa艂 si臋 ch艂odniej i z wi臋ksz膮 rezerw膮 ni偶 wcze艣niej, s艂ucha艂 uwa偶nie, gdy Robyn zadawa艂a pytania, odgrywaj膮c niewielkie szarady, kt贸re w贸dz omawia艂 powa偶nie ze starcami, zanim udzieli艂 odpowiedzi.

Trop wi贸d艂 dalej na po艂udnie, przez pi臋膰 okr膮偶e艅 s艂o艅ca oznaczaj膮cych pi臋膰 dni drogi. W贸dz zobowi膮za艂 si臋 da膰 Robyn przewodnika. By艂 wyra藕nie zadowolony, 偶e mo偶e si臋 jej wreszcie pozby膰, bo chocia偶 podarki sprawi艂y mu przyjemno艣膰, to jej 艣wi臋tokradczy wybryk i nieszcz臋艣cie, jakie musia艂o spotka膰 w zwi膮zku z tym jego plemi臋, sp臋dza艂y mu sen z powiek.

Na przewodnika w贸dz wyznaczy艂 siwow艂osego starca, pozbywaj膮c si臋 za jednym zamachem nieproszonego go艣cia i bezu偶ytecznej g臋by do wy-karmienia.

Robyn mia艂a w膮tpliwo艣ci, czy chude nogi starca pozwol膮 mu dotrzyma膰 kroku karawanie i czy nie padnie po pierwszym dniu. S臋dziwy Mashona zaskoczy艂 j膮 jednak. Uzbroi艂 si臋 w d艂ug膮 w艂贸czni臋, wygl膮daj膮c膮 na r贸wnie star膮 i kruch膮 jak on sam, a na czubku g艂owy umie艣ci艂 sobie zwini臋t膮 mat臋 do spania i 'gliniany garnek — najwyra藕niej stanowi膮ce ca艂y jego ziemski dobytek. Obci膮gn膮艂 swoj膮 podart膮 sp贸dniczk臋 i ruszy艂 na po艂udnie w takim tempie, 偶e tragarze ponownie podnie艣li protest. Robyn musia艂a go powstrzyma膰.

269

Min臋艂o troch臋 czasu, zanim wyt艂umaczy艂a starcowi, 偶e jest teraz jej nauczycielem j臋zyka. Gdy maszerowali, wskaza艂a siebie, a potem wszystkich doko艂a, wymieniaj膮c ich imiona wyra藕nie po angielsku, a potem spojrza艂a na niego pytaj膮co. W odpowiedzi starzec popatrzy艂 na ni膮 zdziwiony swoimi za艂zawionymi oczami. Robyn jednak nie ust臋powa艂a, powtarza艂a „Nomusa" dotykaj膮c swojej piersi i starzec zrozumia艂 nagle, o co jej chodzi.

Klepn膮艂 si臋 w pier艣.

— Karanga — zaskrzecza艂. — Karanga! — I ponownie jego entuzjazm dla tego nowego zaj臋cia okaza艂 si臋 tak gor膮cy, 偶e Robyn musia艂a go powstrzymywa膰. W ci膮gu kilku dni pozna艂a dziesi膮tki czasownik贸w i setki rzeczownik贸w, kt贸re zaczyna艂a 艂膮czy膰 w zdania, ku wielkiej rado艣ci starego Karangi.

Min臋艂y jednak cztery dni, zanim Robyn poj臋艂a, 偶e nast膮pi艂o nieporozumienie. Karanga nie by艂o imieniem starego m臋偶czyzny, lecz nazw膮 jego plemienia. By艂o ju偶 jednak za p贸藕no na zmian臋, gdy偶 do tego czasu wszyscy cz艂onkowie karawany nazywali starca „Karanga", a on reagowa艂 na to imi臋. Nie odst臋powa艂 Robyn ani na krok. Chodzi艂 za ni膮 wsz臋dzie, ku wielkiemu oburzeniu i nieskrywanej zazdro艣ci Juby.

— On 艣mierdzi — poinformowa艂a Robyn z prawdziw膮 mi艂o艣ci膮 bli藕niego. — Strasznie 艣mierdzi. — I mia艂a racj臋, Robyn musia艂a to przyzna膰.

— Ale po jakim艣 czasie nie czuje si臋 tego tak bardzo.

Jednej rzeczy nie mo偶na by艂o jednak tak 艂atwo nie zauwa偶y膰, gdy偶 wystawa艂a spod sp贸dniczki starca, kiedy tylko przykuca艂, co robi艂 przy ka偶dym odpoczynku. Robyn rozwi膮za艂a ten problem daj膮c Karandze par臋 we艂nianych szort贸w Zougi, bior膮c na siebie ryzyko poradzenia sobie z gniewem brata w p贸藕niejszym terminie. Spodenki sta艂y si臋 dla starego Karangi 藕r贸d艂em niewypowiedzianej dumy. Puszy艂 si臋 i kroczy艂 dostojnie jak paw, a we艂niane nogawki 艂opota艂y wok贸艂 jego chudych, d艂ugich piszczeli.

Omija艂 szerokim 艂ukiem wszystkie zamieszkane wioski le偶膮ce na ich drodze, chocia偶 zapewnia艂 Robyn, 偶e ich mieszka艅cy nale偶膮 do tego samego plemienia co on. Wydawa艂o si臋, 偶e osady nie utrzymuj膮 偶adnych kontakt贸w, nawet handlowych, ka偶da wioska zasklepiona by艂a na swoim ufortyfikowanym szczycie wzg贸rza w podejrzliwej, pe艂nej wrogo艣ci izolacji.

Do tego czasu Robyn zna艂a ju偶 j臋zyk na tyle dobrze, 偶e mog艂a dowiedzie膰 si臋 od Karangi czego艣 wi臋cej na temat pot臋偶nego czarownika, od kt贸rego w贸dz otrzyma艂 magiczny porcelanowy talizman. Opowiedziana przez starca historia przepe艂ni艂a serce Robyn nadziej膮.

Wiele deszczowych p贸r wstecz, stary Karanga nie wiedzia艂 dok艂adnie ile, gdy偶 w jego wieku ka偶dy rok miesza艂 si臋 z poprzednim lub z nast臋pnym, w ka偶dym razie w jakiej艣 niezbyt odleg艂ej przesz艂o艣ci pewien niezwyk艂y cz艂owiek wy艂oni艂 si臋 z lasu, podobnie jak Robyn, a jego sk贸ra by艂a r贸wnie jasna. W艂osy i brod臋 mia艂 jednak barwy p艂omieni (Karanga wskaza艂 na obozowe ognisko) i bez w膮tpienia by艂 magiem, prorokiem i zaklinaczem deszczu, gdy偶 dzie艅 po jego przybyciu ulewne burze przerwa艂y susz臋 i nape艂ni艂y rzeki po raz pierwszy od wielu lat.

270

Ten bladosk贸ry czarownik dokona艂 te偶 innych rzadkich i cudownych czyn贸w, zamieniaj膮c si臋 najpierw w lwa, a potem w or艂a, wskrzeszaj膮c zmar艂ych i kieruj膮c b艂yskawic膮 za pomoc膮 ruchu r臋ki. Opowie艣膰 nie ubo偶a艂a z czasem, zauwa偶y艂a Robyn kwa艣no.

— Czy kto艣 z nim rozmawia艂? — spyta艂a.

— Wszyscy za bardzo si臋 bali艣my — przyzna艂 Karanga, trz臋s膮c si臋 w udawanym przera偶eniu — lecz ja na w艂asne oczy widzia艂em, jak czarodziej leci jako orze艂 nad wiosk膮 i spuszcza z nieba bia艂y talizman. — Zamacha艂 chudymi ramionami w komicznej pantomimie.

Intensywny zapach sardeli zwabi艂 ptaka do porzuconego s艂oika, pomy艣la艂a Robyn, a kiedy zakr臋tka okaza艂a si臋 niejadalna, ptak upu艣ci艂 j膮. Traf chcia艂, 偶e przelatywa艂 akurat nad wiosk膮 Karangi.

— Czarodziej zatrzyma艂 si臋 na kr贸tki czas w pobli偶u naszej wioski, a potem odszed艂 na po艂udnie. S艂yszeli艣my, 偶e podr贸偶owa艂 bardzo szybko, zapewne pod postaci膮 lwa.

Z jednego wzg贸rza na drugie, dzi臋ki biciu w b臋bny, rozchodzi艂a si臋 wie艣膰

0 cudach, kt贸rych dokona艂. Uzdrawia艂 艣miertelnie chorych, rzuca艂 wyzwanie duchom przodk贸w plemienia Karanga w ich najbardziej 艣wi臋tych miejscach, bezczeszcz膮c je okropnymi s艂owami. Wszyscy, kt贸rzy to s艂yszeli, uciekali w przera偶eniu.

— Bia艂y mag zabi艂 te偶 Umlimo, wysok膮 kap艂ank臋 zmar艂ych, o wielkiej pot臋dze. Ten dziwny bladosk贸ry czarownik zabi艂 Umlimo w jej w艂asnej siedzibie

1 zniszczy艂 艣wi臋te relikwie.

Innymi s艂owy szala艂 po ca艂ej krainie jak lew ludojad, a偶 wreszcie osiad艂 na ciemnym wzg贸rzu daleko na po艂udniu, na Thaba Simbi, g贸rze 偶elaza, gdzie dokonywa艂 wielu cud贸w i czar贸w, a ludzie z odleg艂ych wiosek przybywali do niego i p艂acili kukurydz膮 oraz innymi darami za us艂ugi wielkiego maga.

— Czy jest tam nadal? — spyta艂a Robyn ostro.

Stary Karanga uni贸s艂 swoje wodniste oczy i wzruszy艂 ramionami. „Trudne i niebezpieczne jest przewidywanie zachowania czarownik贸w i mag贸w", zdawa艂 si臋 m贸wi膰 ten gest.

Droga okaza艂a si臋 bardziej skomplikowana, ni偶 spodziewa艂a si臋 Robyn, gdy偶 im bardziej stary Karanga oddala艂 si臋 od swojej wioski, tym mniej pewny by艂 kierunku i dok艂adnego po艂o偶enia 呕elaznej G贸ry, o kt贸rej m贸wi艂.

Codziennie przeti rozpocz臋ciem marszu informowa艂 Robyn, 偶e tego dnia z ca艂膮 pewno艣ci膮 dotr膮 wreszcie na miejsce, a gdy rozbijali ob贸z ka偶dego wieczora, przeprasza艂 j膮 i zapewnia艂, 偶e stanie si臋 to bez w膮tpienia dnia nast臋pnego.

Dwukrotnie wskazywa艂 skaliste kopje, m贸wi膮c: — To jest w艂a艣nie 呕elazna G贸ra — lecz za ka偶dym razem wita艂y ich lec膮ce z g贸ry g艂azy i dzidy.

• — Pomyli艂em si臋 — mamrota艂 Karanga — w moich oczach tkwi czasem ciemno艣膰, nawet przy blasku po艂udnia.

— Czy naprawd臋 widzia艂e艣 t臋 g贸r臋? — spyta艂a Robyn surowo, bo jej cierpliwo艣膰 by艂a niemal na wyczerpaniu, a Karanga zwiesi艂 swoj膮 siw膮,

271

pomarszczon膮 g艂ow臋 i w wielkim skupieniu skuba艂 czubek nosa ko艣cistym palcem, 偶eby ukry膰 zmieszanie.

— Jest prawd膮, 偶e nie widzia艂em jej osobi艣cie, nie na w艂asne oczy, lecz opowiada艂 mi o niej kto艣, kto rozmawia艂 z cz艂owiekiem, kt贸ry... — przyzna艂, a Robyn by艂a tak w艣ciek艂a, 偶e wrzasn臋艂a na niego po angielsku:

— Ty wredny stary diable, dlaczego nie powiedzia艂e艣 mi o tym wcze艣niej! Stary Karanga zrozumia艂 ton jej g艂osu, je艣li nawet nie same s艂owa. Jego

przygn臋bienie by艂o tak wyra藕ne, 偶e Robyn nie potrafi艂a gniewa膰 si臋 na niego d艂u偶ej ni偶 przez godzin臋, a kiedy pozwoli艂a mu nie艣膰 swoj膮 manierk臋 i torb臋 z jedzeniem, starzec w 偶a艂osny spos贸b zaczaj okazywa膰 swoj膮 wdzi臋czno艣膰.

Robyn ogarnia艂o zniecierpliwienie. Nie wiedzia艂a, jak daleko jest Zouga i jego grupa my艣liwych. M贸g艂 wr贸ci膰 do obozu pod Mount Hampden i znale藕膰 jej Ust dzie艅 po odej艣ciu karawany, lecz m贸g艂 r贸wnie dobrze polowa膰 na s艂onie sto mil dalej, kompletnie nie艣wiadomy tego, co si臋 wydarzy艂o.

Jej oburzenie i gniew wywo艂ane ostatnimi dzia艂aniami brata zmieni艂y si臋 stopniowo w poczucie wsp贸艂zawodnictwa. Dotar艂a tak daleko i dokona艂a tak wiele — od nawi膮zania kontaktu z wiosk膮 plemienia Karangi, po tak d艂ugie i uparte tropienie 艣lad贸w bia艂ego czarownika — 偶e napawa艂a j膮 niech臋ci膮 my艣l o przybyciu Zougi, kiedy by艂a tak bliska upragnionego, tak bardzo sp贸藕nionego spotkania z ojcem. Wyobra偶a艂a sobie, jak ca艂a historia zosta艂aby opisana w dzienniku Zougi, a nast臋pnie opowiedziana w ksi膮偶ce. Wiedzia艂a, 偶e Zouga przypisa艂by sobie wszystkie zas艂ugi, od przeprowadzenia 偶mudnych poszukiwa艅, po ich b艂yskotliwie udane zako艅czenie.

Kiedy艣 wierzy艂a, 偶e s艂awa i pochwa艂y niewiele dla niej znacz膮, my艣la艂a, 偶e zostawi je bratu. S膮dzi艂a, 偶e jej w艂asn膮 nagrod膮 b臋dzie u艣cisk ojca i 艣wiadomo艣膰, 偶e przynios艂a nieco pocieszenia lub rado艣ci cierpi膮cym czarnym ludziom Afryki.

— Wci膮偶 jeszcze nie znam siebie do ko艅ca — przyzna艂a, og艂aszaj膮c trzecie z rz臋du tirikeza, podwajaj膮c tempo, by utrzyma膰 dystans dziel膮cy j膮 od Zougi, gdziekolwiek m贸g艂 teraz by膰. — Chc臋 znale藕膰 ojca, chc臋 znale藕膰 go sama i chc臋, 偶eby 艣wiat wiedzia艂, 偶e to ja go odszuka艂am.

— Duma to grzech, ale ja zawsze by艂am grzesznic膮. Przebacz mi, s艂odki, Jezu, odpokutuj臋 za to na tysi膮c innych sposob贸w. Wybacz tylko ten jeden nieistotny grzech — modli艂a si臋 w swoim prymitywnym sza艂asie z trawy, spodziewaj膮c si臋 w ka偶dej chwili us艂ysze膰 krzyki tragarzy Zougi wchodz膮cych do obozu. Jej serce zamiera艂o przy ka偶dym nag艂ym ha艂asie. Rpbyn kusi艂o, 偶eby opu艣ci膰 ob贸z i nakaza膰 nocny marsz ku odleg艂emu wzg贸rzu, kt贸re widzieli na horyzoncie o zachodzie s艂o艅ca i w kt贸rym stary Karanga z ca艂膮 pewno艣ci膮 rozpozna艂 呕elazn膮 G贸r臋. Ksi臋偶yc by艂 w pe艂ni i mia艂 wzej艣膰 za godzin臋, ten jeden marsz m贸g艂 pozwoli膰 im oddali膰 si臋 od Zougi na dobre.

Tragarze byli jednak wyczerpani, nawet Juba narzeka艂a na ciernie w stopach. Wydawa艂o si臋, 偶e tylko ona i stary Karanga maj膮 do艣膰 si艂y, 偶eby dzie艅 po dniu utrzymywa膰 tak szybkie tempo. Musia艂a pozwoli膰 im odpocz膮膰.

Nast臋pnego ranka zarz膮dzi艂a wymarsz, gdy krople rosy przygina艂y jeszcze

272

traw臋 do ziemi, i zanim przesz艂a mil臋, jej bryczesy by艂y mokre do kolan. Podczas kilku ostatnich dni zmieni艂o si臋 ukszta艂towanie terenu. Rozleg艂y p艂askowy偶 poro艣ni臋ty lasami i faluj膮cymi 艂膮kami zdawa艂 si臋 obni偶a膰 ku po艂udniu, a wzg贸rze, kt贸re widzia艂a poprzedniego wieczora, zamieni艂o si臋 w rz膮d pag贸rk贸w rozci膮gaj膮cy si臋 od zachodu po wsch贸d w poprzek horyzontu. Robyn poczu艂a, 偶e ogarnia j膮 przygn臋bienie.

Jak膮 mia艂a szans臋 znale藕膰 ob贸z jednego cz艂owieka, jedno wzg贸rze po艣r贸d tak wielu? Par艂a jednak uparcie do przodu i razem z Karanga dotar艂a do pierwszych pag贸rk贸w w po艂udnie, znacznie wcze艣niej ni偶 reszta karawany. Z wy艣cie艂anego at艂asem drewnianego pude艂ka wyci膮gn臋艂a barometr Zougi i sprawdzi艂a odczyt. Ca艂y czas znajdowali si臋 powy偶ej czterystu metr贸w nad poziomem morza, chocia偶 teren obni偶y艂 si臋 w ci膮gu ostatnich dw贸ch dni o prawie siedemdziesi膮t metr贸w.

Potem, w towarzystwie Karangi i id膮cej nieco z ty艂u Juby, wspi臋艂a si臋 na skaliste zbocze jednego z pag贸rk贸w, 偶eby z wysoko艣ci przyjrze膰 si臋 poszarpanemu, nier贸wnemu terenowi. Wzg贸rza opada艂y ostro w kierunku po艂udnia. By膰 mo偶e przeci臋艂y ju偶 obszar wy偶yn i przed nimi le偶a艂o zej艣cie do jednej z rzek, kt贸re Tom Harkness zaznaczy艂 na swojej mapie. Stara艂a si臋 zapami臋ta膰 ich nazwy, Shashi, Tati i Maclousi.

Nagle znowu poczu艂a si臋 bardzo samotna i niepewna. Ta ziemia by艂a tak rozleg艂a, mia艂a wra偶enie, 偶e jest male艅kim owadem przyszpilonym do bezkresnej r贸wniny pod wysokim, bezlitosnym b艂臋kitnym niebem. Odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na p贸艂noc przez d艂ug膮 mosi臋偶n膮 lunet臋, szukaj膮c 艣lad贸w grupy Zougi. Niczego takiego nie znalaz艂a i nie wiedzia艂a, czy to pow贸d do rado艣ci, czy do rozczarowania.

— Karanga! — zawo艂a艂a. Starzec poderwa艂 si臋 ochoczo na nogi i spojrza艂 na skalny wyst臋p, na kt贸rym sta艂a. Na jego twarzy malowa艂 si臋 wyraz psiej niemal ufno艣ci.

— W kt贸r膮 teraz stron臋? — zapyta艂a ostro, a Karanga spu艣ci艂 wzrok i stan膮艂 na jednej patykowatej nodze, drapi膮c si臋 drug膮 w 艂ydk臋. Potem z przepraszaj膮c膮 min膮, szerokim, pe艂nym wahania gestem zatoczy艂 r臋k膮 w stron臋 najbli偶szych dziesi臋ciu wzg贸rz odcinaj膮cych si臋 na tle nieba. Robyn poczu艂a, 偶e ogarnia j膮 rozpacz. W ko艅cu musia艂a przyzna膰, 偶e si臋 zgubi艂a.

Wiedzia艂a, 偶e musi albo rozbi膰 ob贸z i czeka膰 na nadej艣cie Zougi, albo wraca膰 po w艂asnych 艣ladach, by wyj艣膰 mu na spotkanie. Obie mo偶liwo艣ci by艂y ma艂o zach臋caj膮ce, wi臋c od艂o偶y艂a decyzj臋 do nast臋pnego dnia.

W korycie rzeki w dole sta艂a woda, typowe p艂ytkie jeziorka ciep艂ej, zielonej bryi, pe艂ne ptasich i zwierz臋cych resztek.

Nagle ogarn臋艂o j膮 potworne zm臋czenie. Do tej pory oczekiwanie na sukces dodawa艂o Robyn si艂, lecz teraz poczu艂a, 偶e usz艂a z niej ca艂a energia, a ko艣ci rozbola艂y ze znu偶enia.

— Rozbijemy tutaj ob贸z — powiedzia艂a kapralowi. — We藕 dw贸ch ludzi i znajd藕cie mi臋sa

18 —LotwkoU

273

Od czasu opuszczenia wioski Karangi maszerowali tak intensywnie, 偶e nie mieli czasu na polowanie. Resztki suszonego mi臋sa, kt贸re stanowi艂y ich jedyny zapas, 艣mierdzia艂y jak 藕le wyprawiona sk贸ra. Mog艂a je艣膰 je tylko w ostrym sosie curry, a i tej przyprawy zosta艂o bardzo niewiele. Potrzebowali szybko 艣wie偶ego mi臋sa, lecz Robyn by艂a zbyt przygn臋biona, by poprowadzi膰 grup臋 my艣liwych.

Tragarze nie sko艅czyli jeszcze krycia strzech膮 niskiego sza艂asu, kt贸ry mia艂 by膰 jej domem na t臋 noc, gdy Robyn us艂ysza艂a kanonad臋 z muszkiet贸w w pobliskim lesie. Godzin臋 p贸藕niej kapral i jego ludzie wr贸cili do obozu. Wytropili du偶e stado prze艣licznych antylop szablastych, jeleni Harrisa, jak nazywa艂 je Zouga, i uda艂o im si臋 po艂o偶y膰 trupem pi臋膰 t艂ustych, czekoladowo-br膮zowych kr贸w. Tragarze, rozprawiaj膮c weso艂o, ruszyli ca艂膮 mas膮, by pom贸c przynie艣膰 mi臋so, a Robyn wraz z Jub膮 zesz艂y do koryta rzeki i w臋drowa艂y tak d艂ugo, a偶 znalaz艂y os艂oni臋te jeziorko.

Musz臋 pachnie膰 jak stary Karanga, pomy艣la艂a Robyn, szoruj膮c sk贸r臋 gar艣ciami bia艂ego piasku, gdy偶 ju偶 wiele tygodni wcze艣niej zu偶y艂a ostatni kawa艂ek myd艂a. Upra艂a swoje ubranie i roz艂o偶y艂a je do wyschni臋cia na r贸wnych, wyg艂adzonych przez wod臋 ska艂ach otaczaj膮cych jeziorko. Potem usiad艂a naga na s艂o艅cu, a Juba ukl臋k艂a obok i zacz臋艂a czesa膰 jej w艂osy, 偶eby mog艂y szybciej wyschn膮膰.

Juba by艂a najwyra藕niej zadowolona, 偶e ma swoj膮 pani膮 znowu dla siebie, bez starego Karangi drepcz膮cego w pobli偶u. Robyn siedzia艂a milcz膮ca i nieobecna, a Juba bawi艂a si臋 jej w艂osami i z zachwytem patrzy艂a na rudawe ogniki pojawiaj膮ce si臋 w nich co chwila.

Papla艂a rado艣nie, 艣miej膮c si臋 ze swoich 偶art贸w, tak 偶e 偶adna z nich nie us艂ysza艂a krok贸w na piasku i dopiero kiedy Robyn spostrzeg艂a cie艅 u swoich st贸p, zda艂a sobie spraw臋, 偶e nie s膮 same. Krzykn臋艂a ze strachu i wsta艂a, chwytaj膮c wilgotne jeszcze bryczesy, 偶eby zakry膰 swoj膮 nago艣膰.

Kobieta stoj膮ca przed ni膮 by艂a nie uzbrojona, zdenerwowana r贸wnie mocno jak Robyn i bardzo nie艣mia艂a. Nie sprawia艂a wra偶enia m艂odej, lecz jej sk贸ra by艂a g艂adka i j臋drna, a w ustach nie brakowa艂o ani jednego z臋ba. Nale偶a艂a z pewno艣ci膮 do Mashona z ich 艂agodniejszymi, niemal egipskimi rysami, a nie do Nguni. Kobieta mia艂a na sobie kr贸tk膮 sp贸dniczk臋 ods艂aniaj膮c膮 g贸rn膮 cz臋艣膰 cia艂a. Jej nagie piersi by艂y nieproporcjonalnie du偶e w stosunku do szczup艂ego cia艂a, a. powi臋kszone sutki wskazywa艂y, 偶e musia艂a niedawno karmi膰 dziecko.

— Us艂ysza艂am strza艂y — szepn臋艂a nie艣mia艂o i Robyn poczu艂a ulg臋, rozumiej膮c jej s艂owa. M贸wi艂a w j臋zyku Karanga. — Przysz艂am, kiedy us艂ysza艂am strza艂y. Chod藕, zaprowadz臋 ci臋 do Manalego.

艁zy nap艂yn臋艂y Robyn do oczu, kiedy us艂ysza艂a to imi臋, a jej serce skoczy艂o tak gwa艂townie, 偶e krzykn臋艂a g艂o艣no.

Manali, m臋偶czyzna w czerwonej koszuli —jej ojciec zawsze utrzymywa艂, 偶e czerwony kolor odstrasza muchy tse-tse oraz inne gryz膮ce owady i 偶e dobra, ciep艂a flanela nie dopuszcza do cia艂a malarycznych dreszczy.

274

Robyn zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi, zapominaj膮c zupe艂nie o swojej nago艣ci, i podbieg艂a do kobiety, chwytaj膮c j膮 za rami臋.

— Manali! — krzykn臋艂a, a potem spyta艂a po angielsku: — Gdzie on jest? Och, zabierz mnie do niego natychmiast.

Co艣 wi臋cej ni偶 zwyk艂y przypadek i niepewne wskaz贸wki Karangi zaprowadzi艂y mnie do tego miejsca, my艣la艂a Robyn w uniesieniu, id膮c za przewodniczk膮 jedn膮 z w膮skich, kr臋tych zwierz臋cych 艣cie偶ek. To by艂 zew krwi. Instynktownie, jak migruj膮ca jask贸艂ka, polecia艂a prosto do ojca.

Chcia艂a krzycze膰 g艂o艣no, wy艣piewa膰 swoj膮 rado艣膰. Czarna kobieta maszerowa艂a przed ni膮 szybko, ledwie poruszaj膮c w膮skimi ramionami. Sz艂a ko艂ysz膮c lekko biodrami, tym pe艂nym wdzi臋ku krokiem afryka艅skiej kobiety, od dzieci艅stwa przyuczanej do noszenia ci臋偶ar贸w na g艂owie, tak 偶eby nawet jedna kropla nie wyla艂a si臋 z nape艂nionego po brzegi naczynia.

Nie sz艂a jednak tak szybko, jak by sobie tego 偶yczy艂a Robyn, kt贸ra wyobra偶a艂a ju偶 sobie pot臋偶n膮 sylwetk臋 podchodz膮cego do niej ojca, wielk膮, p艂on膮c膮 g臋stw臋 jego brody, g艂臋boki, nieodparty g艂os, gdy wo艂a jej imi臋 i podnosi wysoko, jak wtedy kiedy by艂a dzieckiem, a potem mia偶d偶y Robyn w u艣cisku.

Wyobra偶a艂a sobie rado艣膰 ojca dor贸wnuj膮c膮 jej rado艣ci, a po pierwszych gor膮czkowych chwilach ponownego zjednoczenia d艂ugie godziny powa偶nych dyskusji, opowiadanie o minionych latach, wzrastaj膮ce wzajemne zaufanie i za偶y艂o艣膰, kt贸rej poprzednio mi臋dzy nimi brakowa艂o, i w ko艅cu wsp贸lny marsz ku ostatecznemu celowi. Przez wszystkie nast臋pne lata ojciec m贸g艂 trzyma膰 przed ni膮 ja艣niej膮c膮 pochodni臋, pewny, 偶e jego wiara i praca zostan膮 z艂o偶one w kochaj膮cych i lojalnych r臋kach.

Jakie padn膮 pierwsze s艂owa, kiedy zobaczy i rozpozna c贸rk臋? Jak wielkie b臋dzie jego zaskoczenie? Za艣mia艂a si臋 g艂o艣no. Naturalnie, b臋dzie g艂臋boko wzruszony i wdzi臋czny, 偶e dotar艂a tak daleko, 偶e tak bardzo chcia艂a z nim by膰. Robyn wiedzia艂a, 偶e nie zdo艂a powstrzyma膰 艂ez rado艣ci, i wyobra偶a艂a sobie ojca ocieraj膮cego je delikatnie. Ton jego g艂osu zdradzi g艂臋bok膮 mi艂o艣膰, kt贸ra przetrwa艂a przez te wszystkie lata, kiedy byli od siebie daleko, mi艂o艣膰 tak s艂odk膮, 偶e niemal nie do ud藕wigni臋cia.

W gasn膮cym 艣wietle ko艅cz膮cego si臋 dnia kobieta Mashona wesz艂a na strom膮 艣cie偶k臋, wspinaj膮c si臋 ukosem po zachodnim zboczu najwy偶szego wzg贸rza. Robyn ponownie za艣mia艂a si臋 g艂o艣no, kiedy zda艂a sobie spraw臋, 偶e s膮 na tym samym wzg贸rzu, kt贸re stary Karanga wskaza艂 z odleg艂o艣ci dwudziestu mil. A wi臋c jednak mia艂 racj臋, musi mu za to szczodrze podzi臋kowa膰. W swoim szcz臋艣ciu chcia艂a da膰 rado艣膰 ca艂emu 艣wiatu. •

艢cie偶ka prowadzi艂a na p艂ask膮 kamienn膮 p贸艂k臋 zaraz poni偶ej grzbietu, z p艂ytkim urwiskiem rozci膮gaj膮cym si臋 z ty艂u i zboczem wzg贸rza opadaj膮cym stromo ku zachodz膮cemu s艂o艅cu, ukazuj膮c zapieraj膮cy dech w piersiach widok na las i sawann臋. Ca艂a kraina przybra艂a barw臋 r贸偶u i z艂ota w 艣wietle wisz膮cego nisko

275

s艂o艅ca, a nad ciemnoniebieskim horyzontem unosi艂y si臋 olbrzymie, p艂askie g艂owice chmur. Krajobraz by艂 wspania艂ym t艂em dla tej magicznej chwili, lecz Robyn spojrza艂a na艅 tylko raz, po czym ca艂膮 uwag臋 skupi艂a na widoku, kt贸ry rozci膮ga艂 si臋 na wprost niej.

W skalnej 艣cianie widnia艂 otw贸r niskiej jaskini, a padaj膮ce uko艣nie promienie s艂o艅ca o艣wietla艂y jej wn臋trze, pozwalaj膮c stwierdzi膰, ze nie jest zbyt g艂臋boka, lecz za to od dawna zamieszkana. Dym z ogniska poczerni艂 sadzami sufit i 艣ciany, pod艂oga by艂a zamieciona do czysta, a na ognisku otoczonym osmalonymi kamieniami sta艂 ma艂y gliniany garnek.

Polanka przed wej艣ciem do jaskini r贸wnie偶 by艂a zadbana, wydeptana stopami na przestrzeni wielu lat, a woko艂o le偶a艂y porozrzucane nagie zwierz臋ce ko艣ci, skrawki futer, drewniane wi贸ry i kawa艂ki pot艂uczonych naczy艅. Zapach gnij膮cych resztek jedzenia, nie mytych cz臋艣ci sk贸rzanej garderoby, dymu i ludzkich odchod贸w potwierdza艂, 偶e ludzie 偶yli tu od dawna.

Przy dymi膮cym ognisku siedzia艂a w kucki zgarbiona starowinka, wygl膮daj膮ca jak k艂臋bek brudnych futer, obszarpanych i pogryzionych przez mole, przypominaj膮ca bardziej pradawn膮 ma艂p臋 ni偶 istot臋 ludzk膮. Nie poruszy艂a si臋 i Robyn nie zd膮偶y艂a jej si臋 przyjrze膰, gdy偶 co艣 innego przyku艂o uwag臋 dziewczyny.

W g艂臋bi jaskini sta艂o 艂贸偶ko, o艣wietlone przez ostatnie promienie s艂o艅ca. Zbudowano je z surowych belek, powi膮zanych linami z kory, lecz mimo to sta艂o na czterech nogach, w odr贸偶nieniu od afryka艅skich pos艂a艅, kt贸re k艂adziono bezpo艣rednio na ziemi. Na 艂贸偶ku le偶a艂 stos poplamionych futer, kt贸ry m贸g艂 ukrywa膰 ludzk膮 posta膰.

Na p贸艂ce wisz膮cej nad 艂贸偶kiem le偶a艂y mosi臋偶na luneta, skrzynka z tekowego drewna podobna do tej, w kt贸rej Zouga trzyma艂 sw贸j sekstans i chronometr, lecz podrapana i naruszona z臋bem czasu, oraz niewielkie blaszane pude艂ko. Pude艂ko by艂o r贸wnie偶 podniszczone, wi臋kszo艣膰 oryginalnej farby ju偶 odpad艂a, tak 偶e prze艣wieca艂 spod niej go艂y metal.

Robyn dok艂adnie pami臋ta艂a to pude艂ko, kt贸re le偶a艂o otwarte na biurku w gabinecie wuja Williama w King's Lynn, i ojca skubi膮cego g臋st膮 rud膮 brod臋 w czasie pracy, pochylonego nad wysypuj膮cymi si臋 z niego papierami, w okularach w stalowej oprawce na czubku garbatego nosa.

Wyda艂a cichy, zduszony okrzyk i mijaj膮c star膮 kobiet臋 wbieg艂a do jaskini, a potem pad艂a na kolana przy prymitywnym 艂贸偶ku.

— Ojcze! — Jej g艂os ochryp艂y od emocji d艂awi艂 j膮 w gardle. — Ojcze! To ja, Robyn!

Nic nie poruszy艂o si臋 pod futrzanym kocem i Robyn wyci膮gn臋艂a r臋k臋, a potem cofn臋艂a j膮 nagle.

Nie 偶yje, pomy艣la艂a z przera藕liwym smutkiem. Sp贸藕ni艂am si臋!

Zmusi艂a si臋, by ponownie wyci膮gn膮膰 r臋k臋, i dotkn臋艂a cuchn膮cego stosu starych futer. Zapad艂 si臋 pod jej dotykiem i trwa艂o kilka sekund, zanim zrozumia艂a, 偶e si臋 pomyli艂a. 艁贸偶ko by艂o puste, odrzucony koc przypomina艂 kszta艂t ludzkiej sylwetki, lecz 艂贸偶ko by艂o puste.

276

Robyn, zupe艂nie zbita z tropu, wsta艂a i odwr贸ci艂a si臋 z powrotem ku wej艣ciu do jaskini. Czarnosk贸ra kobieta sta艂a przy ogniu, patrz膮c na ni膮 nieruchomym wzrokiem, a ma艂a Juba kuli艂a si臋 w przestrachu na odleg艂ym kra艅cu polanki.

— Gdzie on jest? — spyta艂a Robyn rozpo艣cieraj膮c r臋ce, 偶eby lepiej odda膰 sens pytania. — Gdzie jest Manali?

Kobieta spu艣ci艂a wzrok. Przez chwil臋 Robyn nie rozumia艂a, a potem i ona spojrza艂a na groteskow膮 posta膰 przykucni臋t膮 przy ogniu u jej st贸p.

Poczu艂a, jak zimny 偶elazny 艂a艅cuch obejmuje jej pier艣 i 艣ciska serce, tak 偶e z najwy偶szym wysi艂kiem zmusi艂a stopy do przej艣cia z powrotem po g艂adkiej pod艂odze jaskini.

Kobieta Mashona patrzy艂a na Robyn, a na jej twarzy nie drgn膮艂 ani jeden musku艂. Nie zrozumia艂a oczywi艣cie zadanego po angielsku pytania, lecz czeka艂a z niesko艅czon膮 afryka艅sk膮 cierpliwo艣ci膮. Robyn chcia艂a zapyta膰 j膮 ponownie, kiedy nagle wychud艂a posta膰 po drugiej stronie dymi膮cego ogniska zacz臋艂a ko艂ysa膰 si臋 rytmicznie na boki, a zrz臋dliwy, be艂kotliwy g艂os starego m臋偶czyzny zaczaj recytowa膰 jak膮艣 dziwaczn膮 litani臋, niczym magiczne zakl臋cie.

Min臋艂o kilka chwil, zanim Robyn poj臋艂a, 偶e akcent jest lekko szkocki, a s艂owa, chocia偶 niewyra藕ne i na wp贸艂 zrozumia艂e, tworz膮 wers dwudziestego trzeciego psalmu.

— Tak! Chocia偶 krocz臋 dolin膮 cienia 艣mierci, nie l臋kam si臋 z艂a. Recytacja ucich艂a r贸wnie nagle, jak si臋 zacz臋艂a, i ko艂ysanie usta艂o. Chuda

posta膰 zapad艂a ponownie w milcz膮cy bezruch. Stoj膮ca obok kobieta Mashona pochyli艂a si臋 i delikatnie, jak matka rozbieraj膮ca dziecko, zdj臋艂a futrzan膮 derk臋 z g艂owy i ramion postaci u jej st贸p.

Fuller Ballantyne zapad艂 si臋 w sobie, jego twarz pokry艂a si臋 zmarszczkami i sta艂a si臋 szorstka jak kora starego d臋bu. Wydawa艂o si臋, 偶e dym z ogniska w偶ar艂 si臋 w jego sk贸r臋, gromadz膮c si臋 w jej za艂amaniach i barwi膮c sadzami.

W艂osy na g艂owie i brodzie wypada艂y ca艂ymi k臋pami, jakby zaatakowane przez jak膮艣 straszliw膮 chorob臋, a resztki, kt贸re pozosta艂y, by艂y zupe艂nie siwe, lecz zmierzwione i zabarwione brudem na tytoniowy 偶贸艂ty kolor.

Tylko oczy zdawa艂y si臋 偶y膰 jeszcze, obraca艂y si臋 gwa艂townie w oczodo艂ach i Robyn wystarczy艂o jedno spojrzenie, by stwierdzi膰, 偶e jej ojciec oszala艂. To nie by艂 ju偶 Fuller Ballantyne, wielki odkrywca, pot臋偶ny misjonarz i wr贸g niewolnictwa. Odszed艂 dawno temu, zostawiaj膮c w swoje miejsce brudnego, wychud艂ego szale艅ca.

— Ojcze — patrzy艂a na niego niedowierzaj膮co, czuj膮c, jak ziemia wiruje i zapada si臋 pod ni膮. — Ojcze — powt贸rzy艂a, a skulona posta膰 przy ognisku wybuchn臋艂a nagle falsetem dziewcz臋cego 艣miechu, a potem zacz臋艂a wykrzykiwa膰 bez艂adne fragmenty angielskich zda艅, pomieszane z p贸艂tuzinem afryka艅skich dialekt贸w. Krzyki sta艂y si臋 bardziej gwa艂towne, chude blade ramiona wymachiwa艂y dziko w powietrzu.

— Zgrzeszy艂em przeciwko Tobie, m贸j Bo偶e! — wrzasn膮艂 i chwyci艂 r臋k膮 za brod臋, a偶 kosmyk cienkich bia艂ych w艂os贸w pojawi艂 si臋 mi臋dzy szponiastymi

277

y

palcami. — Nie jestem godzien by膰 Twoim s艂ug膮. — Ponownie przeci膮gn膮艂 paznokciami po twarzy, tym razem zostawiaj膮c cienkie skaleczenie na zapadni臋tym, pomarszczonym policzku, chocia偶 zdawa艂o si臋, 偶e w wyn臋dznia艂ym ciele

nie ma ju偶 wcale krwi.

Kobieta Mashona pochyli艂a si臋 nad nim i chwyci艂a ko艣cisty nadgarstek, powstrzymuj膮c r臋k臋. Gest by艂 tak metodyczny, 偶e musia艂a wykonywa膰 go cz臋sto. Potem nachyli艂a si臋 i podnios艂a starca. Zdawa艂 si臋 wa偶y膰 nie wi臋cej ni偶 ma艂e dziecko, gdy偶 bez widocznego wysi艂ku zanios艂a go na 艂贸偶ko z pali. Jedn膮 nog臋 mia艂 unieruchomion膮 prymitywnymi 艂upkami i wyci膮gni臋t膮 sztywno przed

siebie.

Robyn sta艂a przy ogniu, ze zwieszon膮 g艂ow膮. Dr偶a艂a nieopanowanie, a偶

kobieta podesz艂a do niej i dotkn臋艂a jej ramienia.

— On jest bardzo chory — powiedzia艂a.

Dopiero wtedy Robyn zdo艂a艂a opanowa膰 odraz臋 i przera偶enie. Wyprostowa艂a si臋, zawaha艂a przez chwil臋, a potem posz艂a do swojego ojca. Z pomoc膮 Juby i czarnosk贸rej kobiety zacz臋艂a badanie, kryj膮c si臋 za murem zawodowych rytua艂贸w i procedur, by odzyska膰 panowanie nad swoimi emocjami. By艂 chudszy ni偶 jakakolwiek inna 偶ywa istota, jak膮 widzia艂a, chudszy ni偶 morzone g艂odem dzieci w cuchn膮cych d偶inem slumsach.

— Mieli艣my ma艂o jedzenia — powiedzia艂a kobieta. — A on i tak nie chcia艂 je艣膰. Musia艂am karmi膰 go jak ma艂e dziecko.

Robyn nie zrozumia艂a wtedy tych s艂贸w, lecz dalej prowadzi艂a swoje ponure

ogl臋dziny.

Wychud艂e cia艂o by艂o zawszone, mi臋dzy cienkimi, siwymi w艂osami 艂onowymi wisia艂y niczym winne grona ki艣ci ma艂ych bia艂ych jajeczek, a ca艂e cia艂o pokrywa艂 przera偶aj膮cy brud, 艣wiadcz膮cych o zupe艂nym braku higieny.

Macaj膮c pod wystaj膮cymi 偶ebrami, Robyn natkn臋艂a si臋 na twardy rozd臋ty kszta艂t w膮troby i 艣ledziony, a Fuller Ballantyne wrzasn膮艂 przera藕liwie. Opuchlizna i b贸l by艂y wyra藕nymi objawami pot臋偶nej, trwaj膮cej od d艂u偶szego czasu malarycznej infekcji i dowodami straszliwego zaniedbania.

— Gdzie jest umuthi, lekarstwo Manalego?

— Sko艅czy艂o si臋 ju偶 dawno, razem z prochem i kulami do karabinu. Wszystko sko艅czy艂o si臋 dawno temu — kobieta pokr臋ci艂a g艂ow膮 — dawno, dawno temu, a kiedy to nast膮pi艂o, ludzie przestali przychodzi膰 do nas

z podarkami.

Przebywanie w strefie malarycznej bez chininy r贸wna艂o si臋 samob贸jstwu. Fuller Ballantyne ze wszystkich ludzi wiedzia艂 o tym najlepiej. Uznany 艣wiatowy ekspert w dziedzinie febry i jej leczenia — jak m贸g艂 zlekcewa偶y膰 swoje cz臋sto powtarzane zalecenie? Powody znalaz艂a niemal natychmiast, otwieraj膮c jego usta i zmuszaj膮c do opuszczenia dolnej szcz臋ki pomimo s艂abych protest贸w chorego.

Wi臋kszo艣膰 z臋b贸w zgni艂a, a gard艂o i podniebienie pokrywa艂y charakterystyczne plamy. Pu艣ci艂a szcz臋k臋, pozwalaj膮c ojcu zamkn膮膰 zniszczone usta, i delikatnie dotkn臋艂a nosa, wyczuwaj膮c wilgotn膮, zapadaj膮c膮 si臋 ko艣膰 i chrz膮stk臋. Nie mog艂a mie膰 w膮tpliwo艣ci, choroba by艂a dalece zaawansowana, ju偶 dawno rozpocz臋艂a

278

m ostateczne natarcie na wspania艂y niegdy艣 m贸zg. By艂 to syfilis, w ko艅cowej fazie, f og贸lny parali偶 m贸zgu. Choroba nieodwo艂alnie prowadz膮ca do 艣mierci tego samotnego szale艅ca.

Stopniowo jej przera偶enie i wstr臋t ust臋powa艂y wsp贸艂czuciu lekarza, sympatii kogo艣, kto zna艂 ludzk膮 s艂abo艣膰 i g艂upot臋, kto zrozumia艂 tak wiele. Wiedzia艂a teraz, dlaczego jej ojciec nie ruszy艂 w drog臋 powrotn膮, kiedy zapasy drogocennego leku znalaz艂y si臋 na wyczerpaniu, na wp贸艂 zniszczony m贸zg nie rozpozna艂 objaw贸w, kt贸re kiedy艣 opisywa艂 z tak膮 dok艂adno艣ci膮.

Modli艂a si臋 za niego, pracuj膮c w milczeniu, lecz s艂owami przychodz膮cymi 艂atwiej ni偶 zwykle.

— Os膮d藕 go takim, jakim by艂, o Panie, os膮d藕 go po jego s艂u偶bie w Twoim imieniu — nie po jego ma艂ych grzechach, lecz po wielkich osi膮gni臋ciach. Nie patrz na to zrujnowane, 偶a艂osne cia艂o, lecz na silnego, pe艂nego 偶ycia m臋偶czyzn臋, kt贸ry bez wahania wykonywa艂 powierzone przez Ciebie zadanie.

Modl膮c si臋, unios艂a nogi chorego i zapach zgnilizny sprawi艂, 偶e drgn臋艂a, a wiotka posta膰 zacz臋艂a natychmiast wyrywa膰 si臋 z now膮 si艂膮, a偶 Juba i kobieta Mashona musia艂y podej艣膰, 偶eby go przytrzyma膰.

Robyn spojrza艂a na nogi i zrozumia艂a inny pow贸d, dla kt贸rego jej ojciec nigdy nie opu艣ci艂 tej krainy. Nie by艂 do tego fizycznie zdolny. Wystrugane z drewna 艂upki przytrzymywa艂y nog臋, kt贸ra by艂a strzaskana prawdopodobnie w kilku miejscach poni偶ej biodra. By膰 mo偶e sama ko艣膰 biodrowa uleg艂a zniszczeniu, w delikatnym punkcie 艂膮cz膮cym j膮 z ko艣ci膮 udow膮. W ka偶dym jednak razie z艂amania nie zros艂y si臋 w艂a艣ciwie. By膰 mo偶e 艂upki 艣ci艣ni臋to zbyt mocno, gdy偶 g艂臋bokie ropiej膮ce owrzodzenie si臋ga艂o do samej ko艣ci, a smr贸d przyprawia艂 o md艂o艣ci.

Szybko okry艂a doln膮 cz臋艣膰 jego cia艂a. Dop贸ki nie mia艂a swojej walizki z narz臋dziami i lekami, nie mog艂a nic zrobi膰, a teraz sprawia艂a choremu tylko niepotrzebny b贸l i cierpienie. Fuller Ballantyne wci膮偶 wyrywa艂 si臋 i skrzecza艂 jak rozdra偶nione dziecko, kr臋c膮c g艂ow膮 z boku na bok i'rozdziawiaj膮c szeroko bezz臋bne" usta.

Czarnosk贸ra kobieta pochyli艂a si臋 nad nim i wzi臋艂a do r臋ki swoj膮 ciemn膮, pe艂n膮 pier艣, naciskaj膮c sutek pomi臋dzy palcami, a potem przerwa艂a i spojrza艂a nie艣mia艂o, pytaj膮co na Robyn.

Dopiero wtedy Robyn zrozumia艂a i szanuj膮c prawo do prywatno艣ci kobiety i tego biednego, poranionego stworzenia, kt贸re by艂o kiedy艣 jej ojcem, spu艣ci艂a oczy i odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 wyj艣cia z jaskini.

— Musz臋 i艣膰 po moje umuthi — powiedzia艂a. — Wr贸c臋 tu dzi艣 wieczorem. Dobiegaj膮cy z jaskini dzieci臋cy bek ust膮pi艂 nagle kr贸tkim, pe艂nym zadowolenia sapni臋ciom.

Nie by艂a zaszokowana ani ura偶ona, kiedy schodzi艂a strom膮 艣cie偶k膮 w 艣wietle ksi臋偶yca. Zamiast tego przepe艂nia艂o j膮 wielkie wsp贸艂czucie dla Fullera Ballan^, kt贸ry zatoczy艂 pe艂ne ko艂o, wracaj膮c raz jeszcze do niemowl臋ctwa. Czu艂a g艂臋bok膮 wdzi臋czno艣膰 dla kobiety, zdumiona jej lojalno艣ci膮 i po艣wi臋ceniem. Jak

279

d艂ugo trwa艂a przy Fullerze Ballantynie po tym, jak wszystkie powody, by przy nim zosta膰, znikn臋艂y?

Pami臋ta艂a swoj膮 matk臋 i jej po艣wi臋cenie dla tego samego cz艂owieka, pami臋ta艂a Sare i jej dziecko czekaj膮ce cierpliwie nad brzegiem odleg艂ej rzeki. A ona sama zasz艂a tak daleko i z takim uporem, by go odnale藕膰. Fuller Ballantyne r贸wnie mocno potrafi艂 przyci膮ga膰, jak odpycha膰.

Trzymaj膮c Jub臋 za r臋k臋, chc膮c pocieszy膰 i siebie, i j膮, Robyn sz艂a po艣piesznie o艣wietlon膮 przez ksi臋偶yc 艣cie偶k膮 wzd艂u偶 brzegu rzeki i po chwili z ulg膮 ujrza艂a blask obozowych ognisk w lesie przed sob膮. W drog臋 powrotn膮 chcia艂a ruszy膰 z tragarzami nios膮cymi jej lekarsk膮 walizk臋 i w eskorcie hotentockich musz-kieter贸w.

Uczucie ulgi nie trwa艂o jednak d艂ugo, bo gdy poda艂a odzew hotentockiemu stra偶nikowi i wesz艂a w kr膮g 艣wiat艂a, znajoma posta膰 wsta艂a od ogniska i ruszy艂a w jej stron臋 spr臋偶ystym krokiem, wysoka i pot臋偶na, z艂otobroda i przystojna jak b贸g z greckiego mitu, i r贸wnie jak on w艣ciek艂a.

— Zouga! — zaj膮kn臋艂a si臋. — Nie spodziewa艂am si臋 ciebie.

— To prawda — zgodzi艂 si臋 lodowato. — Jestem pewien, 偶e si臋 mnie nie spodziewa艂a艣.

Dlaczego? — pomy艣la艂a z rozpacz膮. Dlaczego musia艂 przyby膰 w艂a艣nie teraz? Czemu nie dzie艅 p贸藕niej, kiedy mia艂abym czas, 偶eby umy膰 i opatrzy膰 mojego ojca? Och Bo偶e, dlaczego teraz? Zouga nigdy nie zrozumie... Nigdy! Nigdy! Nigdy!

Robyn i jej eskorta nie mieli szans dotrzyma膰 kroku Zoudze. Zostali szybko w tyle, gdy on wspina艂 si臋 po 艣cie偶ce w blasku ksi臋偶yca. W ci膮gu miesi臋cy wyczerpuj膮cych polowa艅 nabra艂 doskona艂ej formy fizycznej i teraz dos艂ownie wbiega艂 na g贸r臋.

Nie mia艂a go jak ostrzec. Jakie偶 s艂owa opisa艂yby stworzenie 偶yj膮ce w jaskini na szczycie wzg贸rza? Powiedzia艂a mu po prostu:

ojca.

j

Gniew Zougi przygas艂 w jednej chwili. Gorzkie oskar偶enia zamar艂y w jego ustach, a w oczach rozb艂ys艂o zrozumienie.

Znale藕li Fullera Ballantyne'a. Osi膮gn臋li jeden z trzech g艂贸wnych cel贸w wyprawy. Wiedzia艂a, 偶e Zouga widzi to ju偶 w druku, komponuj膮c akapit opisuj膮cy t臋 chwil臋, wyobra偶aj膮c sobie gazeciarzy wykrzykuj膮cych s艂owa sensacyjnej wiadomo艣ci na ulicach Londynu.

Po raz pierwszy w 偶yciu czu艂a si臋 bliska znienawidzenia brata, a jej g艂os by艂 zimny jak l贸d, kiedy powiedzia艂a:

— I nie zapomnij, 偶e to by艂am ja. Ja poprowadzi艂am marsz i zesz艂am ze szlaku. To ja go znalaz艂am.

Ujrza艂a, jak jego twarz zmienia si臋 w blasku ogniska.

280

— Oczywi艣cie, Sissy. — U艣miechn膮艂 si臋 s艂abo, z wyra藕nym wysi艂kiem. — Kto mia艂by o tym kiedykolwiek zapomnie膰? Gdzie on jest?

— Najpierw musz臋 zabra膰 to, czego potrzebuj臋.

Szed艂 razem z ni膮, a偶 dotarli do podn贸偶a g贸ry, a potem nie m贸g艂 si臋 ju偶 opanowa膰. Ruszy艂 przed siebie tak szybko, 偶e nie byli w stanie dotrzyma膰 mu kroku. Robyn dotar艂a w ko艅cu na ma艂膮 polank臋 przed wej艣ciem do jaskini. Serce wali艂o jej jak oszala艂e, a oddech rwa艂 si臋 od trud贸w wspinaczki, musia艂a wi臋c zatrzyma膰 si臋 i odpocz膮膰, przyk艂adaj膮c jedn膮 r臋k臋 do piersi.

Ognisko przed jaskini膮 p艂on臋艂o jasno, zostawiaj膮c jednak jej wn臋trze w dyskretnym cieniu. Zouga sta艂 przy ogniu. Plecami do groty.

Gdy Robyn z艂apa艂a wreszcie oddech, ruszy艂a do przodu. Spostrzeg艂a, 偶e twarz Zougi jest 艣miertelnie blada, br膮z jego opalenizny przybra艂 w blasku ognia szarawy kolor. Sta艂 wyprostowany, niemal jak na defiladzie i patrzy艂 prosto przed siebie.

— Widzia艂e艣 ojca? — spyta艂a. Niepok贸j i przera偶enie brata nape艂ni艂y j膮 ukradkow膮, z艂o艣liw膮 rado艣ci膮.

— Jest z nim czarna kobieta — wyszepta艂 — w jego 艂贸偶ku.

— Tak — skin臋艂a g艂ow膮 Robyn. — Jest bardzo chory. Ona si臋 nim opiekuje.

— Dlaczego mnie nie ostrzeg艂a艣?

— 呕e jest chory?

— 呕e zosta艂 tubylcem.

— On umiera, Zouga.

— Co powiemy 艣wiatu?

— Prawd臋 — zasugerowa艂a 艂agodnie. — 呕e jest chory i umieraj膮cy.

— Nie wolno ci nigdy wspomina膰 o tej kobiecie. — G艂os brata, po raz pierwszy, od kiedy si臋ga艂a pami臋ci膮, by艂 niepewny. Zouga zdawa艂 si臋 gor膮czkowo szuka膰 odpowiednich s艂贸w. — Musimy chroni膰 dobre imi臋 rodziny.

— Co zatem mamy powiedzie膰 o chorobie ojca, o chorobie, kt贸ra go zabija? .Zouga zamruga艂 powiekami.

— Malaria? — spyta艂.

— Ki艂a, Zouga. Francuska choroba, w艂oska zaraza lub, je艣li wolisz, syfilis. Ojciec umiera na syfilis.

Zouga drgn膮艂, a potem wyszepta艂:

— To niemo偶liwe.

— Dlaczego nie, Zouga? — odpar艂a. — By艂 cz艂owiekiem, wielkim cz艂owiekiem, lecz cz艂owiekiem mimo wszystko. — Omijaj膮c go ruszy艂a ku jaskini. — A teraz mam prac臋 do wykonania.

Godzin臋 p贸藕niej, gdy wyjrza艂a ponownie z jaskini, Zouga zszed艂 ju偶 na d贸艂 do obozu rozbitego ko艂o na wp贸艂 wyschni臋tego koryta rzeki. Zosta艂a, 偶eby pracowa膰 przy ojcu przez reszt臋 nocy i niemal ca艂y nast臋pny dzie艅.

Kiedy ju偶 go umy艂a, zgoli艂a zawszone w艂osy 艂onowe, przyci臋艂a spl膮tan膮 brod臋 oraz str膮ki po偶贸艂k艂ych w艂os贸w na g艂owie i opatrzy艂a owrzodzenia na

281

nodze, by艂a wyczerpana zar贸wno fizycznie, jak emocjonalnie. Zbyt wiele razy widzia艂a nadchodz膮c膮 艣mier膰, 偶eby nie rozpozna膰 jej teraz. Wszystko, co mog艂a zrobi膰, to przynie艣膰 mu nieco ulgi i rozja艣ni膰 d艂ug膮 samotn膮 drog臋, kt贸r膮 mia艂 do przej艣cia.

Kiedy zrobi艂a wszystko, co by艂o mo偶liwe, okry艂a ojca czystym kocem, a potem delikatnie pog艂aska艂a 偶贸艂te w艂osy, kt贸re z tak膮 mi艂o艣ci膮 czesa艂a. FuUer otworzy艂 oczy. By艂y puste i bladoniebieskie jak letnie afryka艅skie niebo. Ostatnie promienie s艂o艅ca obmywa艂y jaskini臋 i gdy Robyn pochyli艂a si臋, rozb艂ys艂y w jej w艂osach od艂amkami rubinowego 艣wiat艂a.

Ujrza艂a jaki艣 b艂ysk w pustych oczach, cie艅 cz艂owiecze艅stwa, kt贸re kiedy艣 w nich tkwi艂o, i wargi Fullera rozchyli艂y si臋. Dwa razy pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰, a potem wym贸wi艂 jedno s艂owo, tak ochryple i cicho, 偶e Robyn nie zdo艂a艂a go us艂ysze膰. Pochyli艂a si臋 nad nim jeszcze bardziej.

— Co m贸wisz? — spyta艂a.

— Helen! — wyszepta艂 nieco wyra藕niej.

Robyn poczu艂a, jak 艂zy d艂awi膮 j膮 w gardle na d藕wi臋k imienia matki.

— Helen — powiedzia艂 Fuller po raz ostatni, a potem b艂ysk zrozumienia w jego oczach zgas艂.

Zosta艂a przy nim, lecz nie powiedzia艂 ju偶 nic wi臋cej. To imi臋 stanowi艂o ostatnie ogniwo 艂膮cz膮ce go z rzeczywisto艣ci膮, a teraz to ogniwo zosta艂o zerwane.

Gdy zapada艂 zmierzch, Robyn podnios艂a wzrok znad twarzy ojca i po raz pierwszy zda艂a sobie spraw臋, 偶e na p贸艂ce brakuje blaszanego pude艂ka.

U偶ywaj膮c przykrywki swojej w艂asnej skrzynki z przyborami do pisania jako podstawki, oddzielony od reszty obozu cienk膮 艣cian膮 sza艂asu, Zouga przegl膮da艂 szybko zawarto艣膰 pude艂ka.

Przera偶enie, jakie ogarn臋艂o go na widok ojca, ju偶 dawno ust膮pi艂o fascynacji skarbami, kt贸re zawiera艂o blaszane pude艂ko. Zouga wiedzia艂, 偶e odraza i wstyd powr贸c膮 p贸藕niej, kiedy b臋dzie mia艂 woln膮 chwil臋, by o nich pomy艣le膰. Zdawa艂 sobie r贸wnie偶 spraw臋, i偶 nadejdzie wtedy czas na trudne rozmowy, 偶e b臋dzie musia艂 u偶y膰 ca艂ej swojej si艂y perswazji i powo艂a膰 si臋 na fakt, 偶e jako starszy brat ma przywilej podejmowania decyzji, 偶eby zmusi膰 Robyn do zgody na ustalenie wsp贸lnej wersji odnalezienia Fullera Ballantyne'a i taktowne opisanie warunk贸w, w jakich przysz艂o mu wegetowa膰.

Blaszane pude艂ko zawiera艂o cztery oprawione w sk贸r臋 i p艂贸tno dzienniki, licz膮ce po pi臋膰set stron, a ka偶d膮 stronic臋 pokrywa艂y zapiski albo odr臋cznie narysowane mapy. W 艣rodku by艂 te偶 stos lu藕nych kartek, dwie艣cie czy trzysta, powi膮zanych nici膮 z plecionej kory, tania drewniana skrzyneczka na przybory do pisania z przegr贸dk膮 na zapasowe stal贸wki oraz dwie buteleczki z atramentem. Jedna by艂a ju偶 pusta, a stal贸wki musia艂y by膰 wielokrotnie ostrzone, gdy偶 zosta艂y niemal zupe艂nie starte. Zouga pow膮cha艂 atrament z drugiej buteleczki. Cuchn膮)

282

nieprzyjemnie, t艂uszczem, sadzami i ro艣linnymi barwnikami, kt贸rych Fuller musia艂 u偶ywa膰, kiedy wyczerpa艂y mu si臋 zapasy.

Ostatni dziennik i wi臋kszo艣膰 lu藕nych kartek zapisano t膮 w艂a艣nie mikstur膮, strony by艂y wyblak艂e i poplamione, co jeszcze bardziej utrudnia艂o odczytanie pisma, gdy偶 na tym etapie r臋ka Fullera Ballantyne'a funkcjonowa艂a ju偶 niemal tak s艂abo jak jego umys艂. Podczas gdy dwa pierwsze dzienniki wype艂nia艂o drobne, r贸wne, znajome pismo, w nast臋pnych coraz cz臋艣ciej pojawia艂y si臋 nieregularne gryzmo艂y, r贸wnie dzikie jak idee, kt贸re opisywa艂y. Zouga z chorobliw膮 fascynacj膮 艣ledzi艂 histori臋 szale艅stwa swojego ojca.

Strony oprawionych w sk贸r臋 dziennik贸w nie by艂y numerowane. Mi臋dzy jednym wpisem a drugim znajdowa艂o si臋 wiele luk, co u艂atwia艂o Zoudze prac臋. Czyta艂 b艂yskawicznie, kt贸r膮 to sztuk臋 opanowa艂 jako pu艂kowy oficer do spraw wywiadu, maj膮cy setki tekst贸w, raport贸w, rozkaz贸w i wydzia艂owych regulamin贸w do przejrzenia ka偶dego dnia.

Pierwsze dzienniki zawiera艂y rzeczy ju偶 znane, metodyczne obserwacje ppzycji cia艂 niebieskich, klimatu i wysoko艣ci, poparte szczeg贸艂owymi opisami terenu i zamieszkuj膮cej go ludno艣ci. Pomi臋dzy nimi wci艣ni臋te by艂y oskar偶enia pod adresem w艂adzy lub dyrektor贸w Londy艅skiego Towarzystwa Misyjnego, b膮d藕 „Czynnika Imperialnego", jak Fuller nazywa艂 ministra spraw zagraniczych i jego departament w Whitehall.

Fuller szczeg贸艂owo wyja艣nia艂, dlaczego opu艣ci艂 Tete i wyruszy艂 na po艂udnie ze sk膮po wyposa偶on膮 ekspedycj膮, a potem, nagle, po艣wi臋ca艂 dwie strony na opis swojego seksualnego zwi膮zku z by艂膮 niewolnic膮, dziewczyn膮 Angoni, ochrzczon膮 przez niego imieniem Sara, kt贸ra, jak podejrzewa艂, mia艂a wkr贸tce urodzi膰 jego dziecko. Powody, dla kt贸rych zostawi艂 j膮 w Tete, by艂y proste i uczciwe. „Wiem, 偶e kobieta z dzieckiem, nawet silna Murzynka, op贸藕ni艂aby m贸j marsz. Poniewa偶 wykonuj臋 bosk膮 prac臋, nie mog臋 pozwoli膰 sobie na taki ci臋偶ar".

Chocia偶 to, co Zouga widzia艂 na szczycie wzg贸rza, powinno by艂o przygotowa膰 go na przyj臋cie takiej rewelacji, nie potrafi艂 sobie z ni膮 poradzi膰. U偶ywaj膮c swojego my艣liwskiego no偶a, ostrego jak brzytwa, wyci膮艂 obra藕liwe strony z dziennika, po czym zmi膮艂 je i wrzuci艂 do ognia, mrucz膮c: — Stary diabe艂 nie mia艂 prawa opisywa膰 takich brud贸w.

Jeszcze dwukrotnie natkn膮艂 si臋 na podobne wzmianki, kt贸re usun膮艂 z dziennika. Na tym etapie notatki 艣wiadczy艂y ju偶 o powolnym s艂abni臋ciu si艂 umys艂owych, bo po wielce przenikliwych rozwa偶aniach nast臋powa艂y dzikie majaczenia i urojenia chorego umys艂u.

Coraz cz臋艣ciej Fuller Ballantyne pisa艂 o sobie jako o narz臋dziu Boga, jego p艂on膮cym mieczu wzniesionym przeciwko poganom i bezbo偶nym. Najbardziej dziwaczne i wyra藕nie szalone fragmenty Zouga wyci膮艂 z dziennika i spali艂. Wiedzia艂, 偶e musi dzia艂a膰 szybko, zanim Robyn zejdzie ze wzg贸rza. By艂 przekonany, 偶e to, co robi, jest s艂uszne, wa偶ne dla pami臋ci ojca i jego miejsca w historii, a tak偶e tych, kt贸rzy mieli 偶y膰 po nim, Robyri i siebie samego, i ich dzieci oraz dzieci ich dzieci.

283

Wstrz膮saj膮cym prze偶yciem by艂o 艣ledzenie, jak wielka mi艂o艣膰 i wsp贸艂czucie ojca dla ludzi 偶yj膮cych w Afryce, jak r贸wnie偶 dla samej ziemi, zmienia si臋 w pe艂n膮 goryczy, bezrozumn膮 nienawi艣膰. O Matabele, kt贸rych nazywa艂 Ndebe-le — lub Amandebele — pisa艂: „Ci krwio偶erczy ludzie, nie uznaj膮cy 偶adnego Boga, kt贸rych jedzenie sk艂ada si臋 z diabelskiego wywaru i na wp贸艂 surowego mi臋sa, obu w wielkich ilo艣ciach, i kt贸rych najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮 jest zak艂uwanie na 艣mier膰 bezbronnych kobiet i dzieci, rz膮dzeni s膮 przez najbardziej bezlitosnego despot臋 od czas贸w Kaliguli, najbardziej okrutnego i krwawego potwora od czas贸w samego Attyli".

O innych plemionach wyra偶a艂 si臋 r贸wnie pogardliwie. „Rozwi to chytrzy i podejrzliwi ludzie, boja藕liwi i zdradliwi potomkowie handluj膮cych niewolnikami i oszala艂ych na punkcie z艂ota kr贸l贸w, kt贸rych nazywaj膮 Mambo. Ich dynastie upad艂y pod naporem w臋druj膮cych Ndebele i ich potwornych braci z ga艂臋zi Nguni, Shaangan贸w Gungundhy i splamionych krwi膮 Angoni".

Ludzi Karanga nazywa艂: „tch贸rzami i wyznawcami diab艂a, czaj膮cymi si臋 w ich jaskiniach i fortecach na szczytach wzg贸rz, pope艂niaj膮cymi niewypowiedziane 艣wi臋tokradztwa i obra偶aj膮cymi imi臋 Bo偶e w blu偶nierczych ceremoniach odbywaj膮cych si臋 w zrujnowanych miastach, w kt贸rych kiedy艣 rz膮dzi艂 ich wielki Monomatapa".

Wzmianka o Monomatapie i zrujnowanych miastach przyku艂a wzrok Zougi po艣rodku strony. Czyta艂 gorliwie dalej, szukaj膮c kolejnych informacji o zrujnowanych miastach, lecz umys艂 Fullera zaj膮艂 si臋 ju偶 innymi sprawami, kwesti膮 cierpienia i ofiary, kt贸re zawsze by艂y podstaw膮 wiary chrze艣cija艅skiej.

„Dzi臋kuje Ci Bo偶e, m贸j Wszechmocny Ojcze, 偶e wybra艂e艣 mnie jako Sw贸j miecz i naznaczy艂e艣 Swoj膮 mi艂o艣ci膮 i 艂ask膮. Dzi艣 o 艣wicie, kiedy si臋 obudzi艂em, na moich d艂oniach i stopach pojawi艂y si臋 stygmaty, na moim boku rana, a na czole krwawi膮ce skaleczenia od cierniowej korony. Czu艂em ten sam s艂odki b贸l co Chrystus".

Choroba dotar艂a do tego miejsca w m贸zgu, kt贸re oddzia艂ywa艂o na wzrok i czucie. Wiara Fullera sta艂a si臋 religijn膮 mani膮. Zouga wyci膮艂 t臋 oraz kilka nast臋pnych stron i wrzuci艂 je do ogniska.

Po szale艅czych z艂orzeczeniach g贸r臋 wzi膮艂 ch艂odny rozs膮dek, jakby choroba falami atakowa艂a m贸zg. Nast臋pny zapis datowany by艂 na pi臋膰 dni po notatce o stygmatach. Zaczyna艂 si臋 od ustalenia pozycji cia艂 niebieskich, umiejscawiaj膮cym Fullera niedaleko punktu, w kt贸rym znajdowa艂 si臋 teraz Zouga, bior膮c pod uwag臋 mo偶liw膮 niedok艂adno艣膰 chronometru, kt贸ry nie by艂 sprawdzany od niemal dw贸ch lat Nie nast臋powa艂y 偶adne dalsze wzmianki o stygmatach. Rany zagoi艂y si臋 r贸wnie cudownie, jak powsta艂y. Zamiast tego pojawia艂a si臋 sucha, rzeczowa relacja zapisana r贸wno i starannie.

.Plemi臋 Karanga praktykuje form臋 kultu zmar艂ych, kt贸ry wymaga sk艂adania ofiar. Niezwykle trudno jest uzyska膰 jakiekolwiek informacje na temat tego rytua艂u lub nawet samych podstaw tej ohydnej religii. Jednak moja znajomo艣膰 ich j臋zyka jest teraz na tyle dobra, 偶e zdoby艂em zaufanie i szacunek tych cz艂onk贸w plemienia, z kt贸rymi uda艂o mi si臋 nawi膮za膰 kontakt. Duchowe centrum

284

tej religii znajduje si臋 w miejscu, kt贸re nazywaj膮 芦cmentarzyskiem kr贸l贸w禄, czyli w ich j臋zyku 芦Zimbabwe禄 lub 芦Simbabwee禄, gdzie stoj膮 bo偶ki przedstawiaj膮ce przodk贸w.

Zdawa艂oby si臋, 偶e to miejsce le偶y na po艂udniowy wsch贸d od mojej obecnej pozycji.

G艂ow膮 tego z艂owrogiego kultu jest kap艂anka, zwana 芦Umlimo禄, kt贸ra niegdy艣 mieszka艂a na 芦cmentarzysku kr贸l贸w*, lecz uciek艂a stamt膮d po przybyciu wojownik贸w Angoni. Kap艂anka ta 偶yje teraz w innym 艣wi臋tym miejscu i posiada tak膮 w艂adz臋, 偶e nawet bezbo偶ni Ndebele, ten krwawy tyran Mzilikazi, przysy艂aj膮 podarunki, by uzyska膰 jej wyroczni臋.

Si艂a tej z艂owrogiej wiary jest tak wielka, 偶e ludzie ci uporczywie odmawiaj膮 przyj臋cia s艂owa Bo偶ego, kt贸re nios臋.

Podczas objawienia, kt贸re mog艂o by膰 tylko g艂osem samego Boga Wszechmog膮cego, zrozumia艂em, 偶e wybra艂 mnie On, bym pomaszerowa艂 na t臋 twierdz臋 z艂a, na 芦Simbabwee禄 i zniszczy艂 te podobizny bezbo偶nych — tak jak Moj偶esz zrzuci艂 i zniszczy艂 z艂otego cielca po zej艣ciu z g贸ry.

B贸g Wszechmog膮cy wyjawi艂 mi te偶, 偶e zosta艂em wybrany, by odnale藕膰 ow膮 Najwy偶sz膮 Kap艂ank臋 z艂a w jej kryj贸wce, zniszczy膰 j膮 i z艂ama膰 w ten spos贸b w艂adz臋, jak膮 ma ona nad umys艂ami tych ludzi, tak by mogli wreszcie przyj膮膰 艢wi臋te S艂owo Chrystusa, kt贸re im nios臋".

Zouga przebiega艂 wzrokiem kolejne strony, wydawa艂o si臋, 偶e pisa艂y je dwie r贸偶ne osoby, racjonalny umys艂 badacza r贸wnym, starannym pismem i oszala艂y religijny maniak swoj膮 dziko dr偶膮c膮 d艂oni膮. W niekt贸rych fragmentach zmiana dokonywa艂a si臋 z linijki na linijk臋, kiedy indziej ten sam charakter pisma utrzymywa艂 si臋 strona po stronie. Zouga nie m贸g艂 sobie pozwoli膰 na uronienie cho膰by jednego s艂owa.

Min臋艂o po艂udnie, Zoug臋 piek艂y ju偶 oczy od ci膮g艂ego 艣ledzenia zapisanych g臋sto stron, zamazanych i wyblak艂ych od tuszu, kt贸rego u偶ywa艂 wtedy Fuller.

„Trzeci listopada. Pozycja 20掳05' p艂d., 30掳50' wsch. Temperatura 40掳C w cieniu. Upa艂 nie do zniesienia. Deszcz mo偶e spa艣膰 ka偶dego dnia, lecz nie nadchodzi. Dotar艂em do siedziby Umlimo".

Ten lakoniczny zapis zelektryzowa艂 Zoug臋. Niemal go omin膮艂, gdy偶 by艂 wci艣ni臋ty na samym dole strony. Przewr贸ci艂 kartk臋, lecz tu g贸r臋 wzi膮艂 ju偶 szaleniec, pisz膮cy w uniesieniu i grzmi膮cej religijnej ekstazie.

„G艂osz臋 chwa艂臋 Boga, mojego Stw贸rcy. Jedynego prawdziwego i Wszechmog膮cego Zbawiciela, dla kt贸rego wszystkie rzeczy s膮 mo偶liwe.

Umlimo pozna艂a we mnie narz臋dzie Bo偶ego gniewu, gdy偶 kiedy stan膮艂em) naprzeciw niej w jej cuchn膮cej trupiarni, m贸wi艂a g艂osami Beliala i Belzebuba; okrutnym g艂osem Azazela i Beliara, wszystkich niezliczonych wciele艅 Szatana.

Lecz ja sta艂em przed ni膮 dumny i silny s艂owem Boga, a kiedy mnie ujrza艂a, nie mog艂a nic zrobi膰, zamilk艂a.

Wi臋c zabi艂em j膮, odci膮艂em jej g艂ow臋 i zanios艂em ku 艣wiat艂u. A B贸g przem贸wi艂 do mnie tej nocy i powiedzia艂 Swoim cichym, spokojnym g艂osem: 芦Id藕, m贸j wierny i ukochany s艂ugo. Nie mo偶esz spocz膮膰, dop贸ki kamienne symbole bezbo偶nych nie zostan膮 zniszczone*.

285

Wi臋c wsta艂em, a Bo偶a r臋ka pomog艂a mi i poprowadzi艂a naprz贸d".

Zouga nie mia艂 poj臋cia, ile z tego by艂o prawd膮, a ile urojeniami maniaka, be艂kotem chorego umys艂u, lecz czyta艂 dalej staraj膮c si臋 nie uroni膰 ani s艂owa.

„I Wszechmog膮cy prowadzi艂 mnie, a偶 dotar艂em w ko艅cu do przekl臋tego miasta, gdzie wyznawcy diab艂a odprawiaj膮 swoje 艣wi臋tokradztwa. Moi tragarze nie chcieli i艣膰 za mn膮, bali si臋 diab艂贸w. Nawet stary J贸zef, kt贸ry zawsze by艂 u mojego boku, nie m贸g艂 zmusi膰 n贸g, by przekroczy艂y bram臋 w kamiennym murze. Zostawi艂em ich skulonych ze strachu w lesie, a sam wszed艂em pomi臋dzy wysokie skalne wie偶e.

Tak jak objawi艂 mi B贸g, znalaz艂em wyryte w kamieniu pos膮gi pogan, obsypane kwiatami i z艂otem z nie zaschni臋t膮 jeszcze krwi膮 ofiar. Po艂ama艂em je i zrzuci艂em na ziemi臋, i nikt nie m贸g艂 mi w tym przeszkodzi膰, gdy偶 by艂em mieczem Syjonu, palcem Bo偶ej r臋ki".

Zapis urywa艂 si臋 nagle, jakby autor za艂ama艂 si臋 raptem pod ci臋偶arem swojej w艂asnej religijnej wizji. Zouga przerzuci艂 kolejne sto stron dziennika, szukaj膮c dalszych wzmianek o mie艣cie i jego pokrytych z艂otem pos膮gach, lecz niczego wi臋cej nie znalaz艂.

Tak jak cudowne pojawienie si臋 stygmat贸w na d艂oniach i stopach Fullera, by膰 mo偶e i ono by艂o wymys艂em szale艅ca.

Zouga powr贸ci艂 do pierwszego zapisu, relacjonuj膮cego spotkanie Fullera z Umlimo, czarownic膮, kt贸r膮 zabi艂. Zanotowa艂 szeroko艣膰 i d艂ugo艣膰 geograficzn膮 w swoim w艂asnym dzienniku, skopiowa艂 naszkicowan膮 mapk臋 i przepisa艂 tajemnicze notatki Fullera, szukaj膮c w nich wskaz贸wek, kt贸re mog艂yby naprowadzi膰 go na w艂a艣ciwy trop. Potem, ca艂kiem spokojnie, wyci膮艂 kartki z dziennika Fullera i trzyma艂 je po kolei nad ogniem, pozwalaj膮c im zmarszczy膰 si臋 i zbr膮zowie膰, a kiedy zaczyna艂y p艂on膮膰, puszcza艂 je i patrzy艂, jak skr臋caj膮 si臋 i czerniej膮. Na samym ko艅cu rozgni贸t艂 popi贸艂 patykiem.

Ostatni z czterech dziennik贸w by艂 tylko cz臋艣ciowo zapisany i zawiera艂 szczeg贸艂owy opis szlaku karawanowego wiod膮cego pi臋膰set albo wi臋cej mil'na wsch贸d od „zroszonych krwi膮 ziem, gdzie rz膮dz膮 z艂owrodzy impi Mzilikaziego" do miejsca, „gdzie cuchn膮ce statki handlarzy niewolnik贸w czekaj膮 na biedne dusze, by powie藕膰 je straszliw膮 drog膮".

„Dotar艂em tym szlakiem a偶 do wschodniej 艣ciany g贸r i wsz臋dzie znajduj膮 si臋 dowody, 偶e przechodz膮 t臋dy karawany. Owe potworne dowody, kt贸re pozna艂em tak dobrze, zbiela艂e ko艣ci i kr膮偶膮ce s臋py. Czy偶 nie ma ani jednego zak膮tka tego kontynentu, kt贸ry by艂by wolny od zbrodni handlarzy?"

Te informacje przedstawia艂y wi臋ksz膮 warto艣膰 dla Robyn ni偶 dla niego. Zouga przejrza艂 je szybko i zakre艣li艂 odpowiednie fragmenty, by poleci膰 je uwadze siostry. By艂o tam bardzo wiele o niewolnictwie i handlarzach, sto stron lub wi臋cej — a potem nast臋powa艂 przedostatni zapis.

„Natkn臋li艣my si臋 dzisiaj na karawan臋 niewolnik贸w, ci膮gn膮c膮 przez pag贸rkowaty teren w kierunku wschodnim. U偶ywaj膮c lunety policzy艂em z daleka

286

biedne ofiary i jest ich tam niemal setka, g艂贸wnie na wp贸艂 dojrza艂e dzieci i m艂ode kobiety. Na szyje na艂o偶one maj膮 jarzma z rozwidlonych ga艂臋zi, kt贸re 艂膮cz膮 ich w pary.

Handlarze s膮 czarni, nie dostrzeg艂em w艣r贸d nich Arab贸w ani ludzi europejskiego pochodzenia. Chocia偶 na ich cia艂ach nie zauwa偶y艂em 偶adnych oznak plemiennych, nie nosz膮 pi贸r ani innych ozd贸b, nie mam w膮tpliwo艣ci, 偶e to Amandebele, gdy偶 ich rysy twarzy s膮 charakterystyczne, a ca艂a karawana idzie od strony kr贸lestwa tego tyrana Mzilikaziego. Uzbrojeni s膮 w dzidy o szerokich ostrzach i d艂ugie tarcze obci膮gni臋te wo艂ow膮 sk贸r膮, typowe dla tego plemienia. Dw贸ch czy trzech z nich niesie te偶 muszkiety.

W tym momencie obozuj膮 nie dalej ni偶 pi臋膰 kilometr贸w ode mnie, a o 艣wicie znowu rozpoczn膮 sw膮 upiorn膮 podr贸偶 na wsch贸d, gdzie arabscy i portugalscy handlarze bez w膮tpienia ju偶 czekaj膮, by kupi膰 te godne wsp贸艂czucia ludzkie byd艂o i wyprawi膰 je jak towar w okrutn膮 podr贸偶 przez p贸艂 oceanu.

B贸g przem贸wi艂 do mnie, wyra藕nie s艂ysza艂em Jego g艂os, kt贸ry nakaza艂 mi zej艣膰 na d贸艂 i niczym miecz Bo偶y zabi膰 antychryst贸w, uwolni膰 niewolnik贸w i zaopiekowa膰 si臋 s艂abymi i niewinnymi".

Nast臋pny zapis by艂 ostatni. Zouga doszed艂 do ko艅ca czterech dziennik贸w. / „艢cie偶ki Pana s膮 cudowne i tajemnicze, niedost臋pne wszelkiemu zrozumiemiu. On wynosi i zrzuca na d贸艂. Z J贸zefem u mego boku poszed艂em, tak jak kaza艂 mi B贸g, do obozu handlarzy niewolnik贸w. Napadli艣my na nich, tak jak Izraelici napadli na Filistyn贸w. Z pocz膮tku wydawa艂o si臋, 偶e musimy zwyci臋偶y膰, gdy偶 bezbo偶ni umkn臋li przed nami. Potem B贸g ze swoj膮 wszechwiedz膮c膮 m膮dro艣ci膮 opu艣ci艂 nas. Jeden z pogan skoczy艂 na J贸zefa, kiedy ten prze艂adowywa艂 bro艅, i chocia偶 pos艂a艂em mu kul臋 w pier艣, przebi艂 biednego J贸zefa na wylot, zanim pad艂 martwy.

Samotnie toczy艂em walk臋, Bo偶膮 walk臋, a handlarze niewolnik贸w rozpierzchli si臋 po lesie przed moim gniewem. Potem jeden z nich odwr贸ci艂 si臋 i z du偶ej^ odleg艂o艣ci wypali艂 do mnie z muszkietu. Kula trafi艂a mnie w biodro.

Sam nie wiem, w jaki spos贸b uda艂o mi si臋 umkn膮膰, zanim handlarze powr贸cili, by mnie zabi膰, i dotar艂em do kryj贸wki, kt贸r膮 opu艣ci艂em, 偶eby wykona膰 zadanie. Jestem jednak ci臋偶ko ranny i w powa偶nych tarapatach. Zdo艂a艂em wydoby膰 kul臋 z mojego biodra, lecz obawiam si臋, 偶e ko艣膰 zosta艂a strzaskana.

Na dodatek straci艂em oba muszkiety, jeden le偶y przy trupie J贸zefa, z ja by艂em tak ci臋偶ko ranny, 偶e nie mia艂em si艂y zabra膰 swojego. Pos艂a艂em kobiet臋, 偶eby znalaz艂a bro艅, lecz handlarze zd膮偶yli j膮 ju偶 zabra膰.

Tragarze, kt贸rzy mi pozostali, widz膮c, w jakim jestem stanie i maj膮c 艣wiadomo艣膰, 偶e nie zdo艂am ich zatrzyma膰, zdezerterowali, wcze艣niej jednak z艂upili ob贸z i zabrali wszystko, co przedstawia艂o jak膮kolwiek warto艣膰, nie wy艂膮czaj膮c mbjej skrzynki z lekarstwami. Zosta艂a tylko kobieta. Z pocz膮tku ogarn膮艂 mnie gniew, kiedy przy艂膮czy艂a si臋 do mojej grupy, lecz teraz widz臋 w tym r臋k臋 Boga — bo chocia偶 to poganka, jest jednak bardziej lojalna i wierna od wszystkich pozosta艂ych, teraz kiedy J贸zef nie 偶yje.

287

Ile w tym okrutnym kraju wart jest cz艂owiek bez muszkietu i chininy? Czy to lekcja dla mnie i dla potomno艣ci, lekcja, kt贸rej z woli Boga mam naucza膰? Czy bia艂y cz艂owiek mo偶e tu 偶y膰? Czy nie b臋dzie zawsze obcym i czy Afryka b臋dzie go tolerowa膰, kiedy straci艂 swoj膮 bro艅 i lekarstwa?"

A potem krzyk gorzkiego b贸lu:

„O Bo偶e, czy偶by wszystko to by艂o na pr贸偶no? Przyby艂em, 偶eby nie艣膰 Twoje S艂owo, lecz nikt nie s艂ucha艂 mego g艂osu. Przyby艂em, 偶eby zmieni膰 偶ycie grzesznych, lecz nic si臋 nie zmieni艂o. Przyby艂em, 偶eby otworzy膰 drog臋 dla chrze艣cija艅stwa, lecz 偶aden chrze艣cijanin nie poszed艂 za mn膮. Prosz臋, m贸j Bo偶e, daj mi znak, 偶e nie wybra艂em z艂ej drogi ku fa艂szywemu celowi".

Zouga wyprostowa艂 si臋 i przetar艂 oczy obiema d艂o艅mi. Czu艂 si臋 g艂臋boko wzruszony, oczy piek艂y go nie tylko ze zm臋czenia.

艁atwo by艂o nienawidzi膰 Fullera Ballantyne'a, o wiele trudniej nim pogardza膰.

Robyn wybra艂a miejsce bardzo starannie. Os艂oni臋te jeziorka w korycie rzeki, z dala od g艂贸wnego obozu, gdzie nikt nie m贸g艂 ich podejrze膰 lub pods艂ucha膰. Wybra艂a czas, upa艂 po艂udnia — kiedy wi臋kszo艣膰 Hotentot贸w i wszyscy tragarze spali w cieniu. Da艂a Fullerowi pi臋膰 kropli drogocennego laudanum, 偶eby go uspokoi膰, i zostawi艂a ojca z Jub膮 i kobiet膮 Mashona, sama za艣 posz艂a spotka膰 si臋 z Zoug膮.

Zamienili ledwie kilkana艣cie s艂贸w od dnia, kiedy Zouga dogoni艂 karawan臋. W ci膮gu ca艂ego tego czasu nie wr贸ci艂 do jaskini na wzg贸rzu i Robyn widzia艂a go tylko raz, kiedy zesz艂a do obozu, by uzupe艂ni膰 zapasy.

Gdy pos艂a艂a na d贸艂 Jub臋 z utrzymanym w ostrym tonie listem, 偶膮daj膮cym zwrotu blaszanego pude艂ka Fullera, Zouga spe艂ni艂 to 偶膮danie natychmiast i z tak膮 skwapliwo艣ci膮, 偶e Robyn nabra艂a podejrze艅.

Ten brak zaufania by艂 symptomem post臋puj膮cego w.szybkim tempie rozpadu ich zwi膮zku. Wiedzia艂a, 偶e musz膮 porozmawia膰 i odby膰 dyskusj臋 na temat przysz艂o艣ci.

Zouga czeka艂 na ni膮 ko艂o zielonych jeziorek, tak jak go o to prosi艂a, siedz膮c w cieniu pod drzewem figowym, pal膮c spokojnie skr臋cone z miejscowego tytoniu cygaro. Podni贸s艂 si臋 szarmancko, kiedy tylko j膮 spostrzeg艂, lecz na jego twarzy malowa艂a si臋 rezerwa, a w oczach b艂yszcza艂a nieufno艣膰.

— Nie mam zbyt wiele czasu, drogi Zougo. — Robyn pr贸bowa艂a zmniejszy膰 napi臋cie miedzy nimi u偶ywaj膮c uprzejmych s艂贸w, a Zouga skin膮艂 ponuro g艂ow膮. — Musz臋 wraca膰 do ojca. — Zawaha艂a si臋. — Nie chcia艂am prosi膰 ci臋, by艣 wchodzi艂 na g贸r臋, skoro tamto miejsce napawa ci臋 odraz膮. — Ujrza艂a zielone ogniki, kt贸re rozb艂ys艂y natychmiast w jego oczach, i szybko ci膮gn臋艂a dalej. — Musimy zdecydowa膰, co powinni艣my dalej robi膰. Nie mo偶emy przecie偶 siedzie膰 tutaj bez ko艅ca.

— Co proponujesz?

— Ojciec czuje si臋 du偶o lepiej. Z艂agodzi艂am gor膮czk臋 za pomoc膮 chininy,

288

a druga choroba — uj臋艂a to 艂agodnie — zareagowa艂a na rt臋膰. Teraz martwi mnie ju偶 tylko jego noga.

— Powiedzia艂a艣 mi, 偶e jest umieraj膮cy — przypomnia艂 jej Zouga oskar-偶ycielsko, a ona nie by艂a w stanie si臋 opanowa膰, pomimo swoich dobrych intencji odci臋艂a si臋 ostro:

— C贸偶, w takim razie przykro mi, 偶e ci臋 rozczarowa艂am.

Twarz Zouga zamieni艂a si臋 w przystojn膮, br膮zow膮 mask臋. Widzia艂a wysi艂ek, z jakim pow艣ci膮gn膮艂 sw贸j gniew, lecz jego g艂os kipia艂 w艣ciek艂o艣ci膮, kiedy odpowiedzia艂:

— To niegodne ciebie.

— Przepraszam — zgodzi艂a si臋 i wzi臋艂a g艂臋boki oddech. — Zouga, on naprawd臋 odzyska艂 si艂y. Jedzenie, lekarstwa, opieka i jego wrodzona odporno艣膰 zrobi艂y swoje. My艣l臋 nawet, 偶e gdyby艣my zdo艂ali zabra膰 go z powrotem do Europy, do dobrego chirurga, da艂oby si臋 wyleczy膰 owrzodzenie jego nogi, a mo偶e nawet sprawi膰, 偶eby ko艣膰 si臋 zros艂a.

Zouga milcza艂 przez d艂ugi czas i chocia偶 jego twarz pozbawiona by艂a wyrazu, Robyn widzia艂a walk臋 emocji w jego oczach. Przem贸wi艂 wreszcie.

— Ojciec jest szalony. — Nie odpowiedzia艂a. — Czy mo偶esz wyleczy膰 jego umys艂?

— Nie. — Pokr臋ci艂a g艂ow膮. — Jego stan psychiczny jeszcze si臋 pogorszy, lecz gdyby znalaz艂 si臋 pod troskliw膮 opiek膮 w dobrym szpitalu, mogliby艣my uzdrowi膰 jego cia艂o i sprawi膰, 偶eby 偶y艂 jeszcze przez wiele lat.

— W jakim celu? — spyta艂 z naciskiem Zouga.

— Mia艂by spok贸j, mo偶e nawet by艂by szcz臋艣liwy.

— A ca艂y 艣wiat dowiedzia艂by si臋, 偶e Fuller Ballantyne to syfilityczny szaleniec — doko艅czy艂 Zouga cicho. — Czy nie by艂oby lepiej dla niego, gdyby legenda pozosta艂a nienaruszona? Nie, gdyby艣my nawet powi臋kszyli j膮 naszym w艂asjjym 艣wiadectwem, zamiast ci膮gn膮膰 to biedne, chore, bez-rozumne stworzenie, 偶eby wszyscy jego niezliczeni wrogowie mogli z niego szydzi膰?

— Czy to dlatego ocenzurowa艂e艣 jego dzienniki? — G艂os Robyn brzmia艂 ostro, nawet w jej w艂asnych uszach.

— To niebezpieczne oskar偶enie. — Zouga tak偶e traci艂 kontrol臋 nad sob膮. — Czy potrafisz tego dowie艣膰?

— Nie musz臋 dowodzi膰; oboje wiemy, 偶e tak by艂o.

— Nie dasz rady go przetransportowa膰. — Zouga zmieni艂 kierunek rozmowy. — Jest kalek膮.

— Mo偶na by ojca nie艣膰 w lektyce. Mamy wystarczaj膮co du偶o tragarzy.

— W kt贸r膮 stron臋 chcia艂aby艣 z nim p贸j艣膰? Nie prze偶y艂by drogi powrotnej t膮 sam膮 tras膮, a szlak na po艂udnie jest nie przetarty.

— Ojciec w艂asnor臋cznie opisa艂 niewolnicz膮 drog臋 w swoim dzienniku. P贸jdziemy wed艂ug jego wskaz贸wek. Ten szlak zaprowadzi nas bezpo艣rednio na wybrze偶e.

19 — Lot 芦oko艂芦

289

— A g艂贸wne cele ekspedycji pozostan膮 nie wype艂nione? — spyta艂 Zouga szybko.

— G艂贸wnymi celami by艂o znalezienie Fullera Ballantyne'a i sporz膮dzenie raportu na temat handlu 偶ywym towarem, oba zostan膮 wype艂nione, je艣li pomaszerujemy drog膮 niewolnik贸w na wybrze偶e. — Robyn urwa艂a i uda艂a, 偶e nagle co艣 j膮 ol艣ni艂o. — Och jej, jaka jestem g艂upia, przecie偶 ty masz na my艣li z艂oto i ko艣膰 s艂oniow膮. To by艂y przez ca艂y czas g艂贸wne cele, nieprawda偶, m贸j drogi bracie?

— Mamy zobowi膮zania wobec naszych sponsor贸w.

— A wobec tego biednego starego cz艂owieka nie? — Robyn wyci膮gn臋艂a r臋k臋 dramatycznym gestem, lecz potem zepsu艂a efekt tupni臋ciem w ziemi臋. W艣ciek艂a na siebie i na brata, krzykn臋艂a: — Zabieram ojca na wybrze偶e, tak szybko jak to mo偶liwe!

— A ja m贸wi臋, 偶e tego nie zrobisz.

— A ja m贸wi臋: do diab艂a z tob膮, Morrisie Zougo Ballantyne! — Przekle艅stwo nape艂ni艂o j膮 mroczn膮 satysfakcj膮. Odwr贸ci艂a si臋 i ruszy艂a przed siebie, d艂ugonoga w swoich obcis艂ych bryczesach.

Dwa dni p贸藕niej Robyn by艂a gotowa do marszu. Ca艂a komunikacja miedzy ni膮 a Zoug膮 po ostatnim spotkaniu nad rzek膮 odbywa艂a si臋 za pomoc膮 pisemnych o艣wiadcze艅 i Robyn zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e Zouga zachowa kopie wszystkich list贸w, by usprawiedliwi膰 p贸藕niej swoje decyzje.

Robyn odm贸wi艂a wykonania rozkazu, wydanego jej na pi艣mie, zabraniaj膮cego maszerowania z chorym cz艂owiekiem. Zouga poda艂 p贸艂 tuzina powod贸w, wszystkie starannie wypunktowane, dla kt贸rych Fuller powinien zosta膰. Gdy otrzyma艂 pisemn膮 odmow臋 Robyn, jego nast臋pny list dor臋czony na wzg贸rze ma艂膮 spocon膮 d艂oni膮 Juby by艂 wspania艂omy艣lny, napisany bardziej dla przysz艂ych czytelnik贸w ni偶 dla niej samej, uzna艂a Robyn.

s „Je艣li nalegasz na to szale艅stwo" rozpocz膮艂, a nast臋pnie zaoferowa艂 jej ochron臋 ca艂ego oddzia艂u hotentockich muszkieter贸w — z wyj膮tkiem sier偶anta Cheroota, kt贸ry wyrazi艂 ch臋膰 pozostania z Zoug膮. Pod komenda kaprala Hotentoci stworzyliby eskort臋 zdoln膮, jak uj膮艂 to Zouga, „przeprowadzi膰 ciebie i tw贸j 艂adunek bezpiecznie na wybrze偶e i ochroni膰 was przed wszelkimi ewentualnymi niebezpiecze艅stwami".

Nalega艂, 偶eby zabra艂a ze sob膮 wi臋kszo艣膰 tragarzy. On mia艂 zatrzyma膰 jedynie pi臋ciu do niesienia najwa偶niejszych 艂adunk贸w oraz swoich czterech osobistych pomocnik贸w, Mateusza, Marka, 艁ukasza i Jana.

Nakaza艂 jej r贸wnie偶 wzi膮膰 sharpsa i ca艂膮 reszt臋 艂adunk贸w, „zostawiaj膮c mi jedynie wystarczaj膮c膮 ilo艣膰 kul i prochu oraz absolutne minimum lek贸w, bym m贸g艂 zrealizowa膰 pozosta艂e cele ekspedycji, kt贸re uwa偶am za niezwykle istotne".

W ostatniej nocie listu Zouga powt贸rnie wymienia艂 wszystkie argumenty przemawiaj膮ce za pozostawieniem Fullera Ballantyne'a na szczycie wzg贸rza i prosi艂 Robyn, by raz jeszcze przemy艣la艂a swoj膮 decyzj臋. Robyn zaoszcz臋dzi艂a

290

lik

mu k艂opotu sporz膮dzania kopii, odwr贸ci艂a po prostu kartk臋 i napisa艂a na drugiej stronie: „Moja decyzja jest nieodwo艂alna. Jutro z samego rana wyruszam w kierunku wybrze偶a". Potem postawi艂a dat臋 i podpisa艂a si臋.

Nast臋pnego ranka, przed wschodem s艂o艅ca, Zouga pos艂a艂 na szczyt wzg贸rza grup臋 tragarzy z noszami zrobionymi z ga艂臋zi drzewa mopani. Ga艂臋zie zosta艂y okorowane i powi膮zane linami z surowej, zielonej sk贸ry 艣wie偶o zabitej antylopy, a powierzchni臋 noszy sporz膮dzono z plecionych kawa艂k贸w tej samej sk贸ry. Fullera Ballantyne'a przywi膮zano do noszy, 偶eby nie zsun膮艂 si臋 z nich w trakcie marszu.

Kiedy Robyn sprowadzi艂a ich na d贸艂, id膮c obok ojca, by w razie czego pr贸bowa膰 uspokoi膰 tego starego szalonego cz艂owieka, hotentocka eskorta i tragarze byli ju偶 gotowi do marszu. Zouga czeka艂 r贸wnie偶, stoj膮c nieco z boku, jakby odizolowany od reszty. Robyn posz艂a prosto ku niemu.

— Teraz przynajmniej znamy siebie, Zouga — powiedzia艂a ochryple. — Mo偶e nie uda nam si臋 ju偶 doj艣膰 do porozumienia. W膮tpi臋, czy w og贸le mog艂o nam si臋 to uda膰 lub czy uda si臋 w przysz艂o艣ci, lecz to nie oznacza, 偶e ci臋 nie szanuj臋, a mi艂o艣ci mam dla ciebie jeszcze wi臋cej ni偶 szacunku.

Zouga zaczerwieni艂 si臋 i odwr贸ci艂 wzrok. Jak by艂o do przewidzenia, taka deklaracja mog艂a go tylko zawstydzi膰.

— Dopilnowa艂em, 偶eby艣cie zabrali sto funt贸w prochu strzelniczego. To wi臋cej, ni偶 b臋dziecie kiedykolwiek potrzebowa膰.

— Czy chcesz po偶egna膰 si臋 z ojcem?

Zouga skin膮艂 sztywno g艂ow膮 i podszed艂 z ni膮 do noszy, unikaj膮c wzroku kobiety Mashona, kt贸ra sta艂a obok. Przem贸wi艂 oficjalnie do ojca:

— Do widzenia, sir. 呕ycz臋 ci bezpiecznej podr贸偶y i szybkiego powrotu do zdrowia.

Pomarszczona twarz z bezz臋bnymi ustami obr贸ci艂a si臋 ku niemu na swej chudej, ko艣cistej szyi. Ogolona g艂owa l艣ni艂a blado jak porcelana w szarym 艣wietle poranka, a oczy by艂y jasne jak u ptaka, b艂yszcz膮ce szale艅stwem.

.— B贸g jest moim pasterzem, nie l臋kam si臋 z艂a — zaskrzecza艂 Fuller ledwo zrozumiale.

— Ca艂kiem s艂usznie, sir — przytakn膮艂 Zouga powa偶nie. — Nale偶y w to wierzy膰. — Zasalutowa艂 dotykaj膮c czapki i cofn膮艂 si臋. Da艂 znak tragarzom, kt贸rzy d藕wign臋li nosze i ruszyli w kierunku bladopomara艅czowego, 偶贸艂tawego wschodu s艂o艅ca.

Brat i siostra po raz ostatni stali obok siebie patrz膮c na przesuwaj膮c膮 si臋 kolumn臋 tragarzy i hotentockiej eskorty, a kiedy wszyscy ju偶 przeszli i tylko ma艂a Juba zosta艂a, by towarzyszy膰 swojej pani, Robyn obr贸ci艂a si臋 impulsywnie i zarzuci艂a Zoudze ramiona na szyj臋.

— Pr贸buj臋 ci臋 zrozumie膰. Czy nie zrobisz tego samego dla mnie?

. Przez chwil臋 my艣la艂a, 偶e si臋 ugnie, poczu艂a, jak jego twarde cia艂o poruszy艂o si臋 i odpr臋偶y艂o, lecz zaraz potem Zouga wyprostowa艂 si臋 ponownie.

— To nie jest po偶egnanie — powiedzia艂. — Kiedy wykonam swoje zadanie, rusz臋 za tob膮. Spotkamy si臋 jeszcze.

291

!:

Robyn opu艣ci艂a r臋ce i zrobi艂a krok do ty艂u.

— A wi臋c do zobaczenia — zgodzi艂a si臋 smutno, 偶a艂uj膮c, 偶e nie zdo艂a艂a wykrzesa膰 z siebie wi臋cej uczucia.

— Do zobaczenia — powt贸rzy艂a i odwr贸ci艂a si臋. Juba ruszy艂a za ni膮 w stron臋 lasu, za odchodz膮c膮 kolumn膮.

Zouga poczeka艂, a偶 ucichnie 艣piew tragarzy i jedynym d藕wi臋kiem pozostanie s艂odkie kwilenie ptak贸w, witaj膮ce ka偶dy ranek w Afryce, i odleg艂e melancholijne wycie samotnej hieny.

Wiele sprzecznych uczu膰 targa艂o jego sumieniem. Wina, 偶e pozwoli艂 kobiecie, wprawdzie dobrze wyekwipowanej, wyruszy膰 w samotn膮 podr贸偶 na wybrze偶e; niepokoi艂 si臋, 偶e kiedy ju偶 tam dotrze, jej opis wyprawy jako pierwszy znajdzie si臋 w Londynie; w膮tpliwo艣膰 co do autentyczno艣ci wskaz贸wek zostawionych przez Fullera Ballantyne'a, a nade wszystko poczucie ulgi i podniecenia faktem, 偶e wreszcie jest odpowiedzialny tylko za siebie, 偶e mo偶e podr贸偶owa膰 tak szybko i tak daleko, na ile pozwol膮 mu nogi i og贸lna kondycja.

Otrz膮sn膮艂 si臋, oddalaj膮c poczucie winy i zw膮tpienia, zosta艂a tylko rado艣膰 oraz pe艂ne uniesienia oczekiwanie, po czym odwr贸ci艂 si臋 do sier偶anta Cheroota, kt贸ry sta艂 przy ogrodzeniu opustosza艂ego obozu.

— Kiedy si臋 艣miejesz, twoja twarz sprawia, 偶e dzieci p艂acz膮 — rzek艂 Zouga — lecz kiedy marszczysz brwi... Co trapi ci臋 teraz, o wielki 艂owco s艂oni?

Ma艂y Hotentot ponurym gestem wskaza艂 na obszerne blaszane pude艂ko zawieraj膮ce galowy mundur Zougi i jego kapelusz.

— Nie chc臋 s艂ysze膰 ani jednego s艂owa wi臋cej — ostrzeg艂 go Zouga.

— Ale tragarze narzekaj膮, nios膮 je ju偶 tak d艂ugo...

— I zanios膮 je do bram samego piek艂a, je艣li wydam im taki rozkaz. Safari! — Zouga podni贸s艂 g艂os, upojony rado艣ci膮. — Maszerujemy!

Zouga by艂 przygotowany na spore rozbie偶no艣ci mi臋dzy wyliczeniami, kt贸re na podstawie obserwacji cia艂 niebieskich sporz膮dzi艂 jego ojciec, a swoimi w艂asnymi. Kilkusekundowy b艂膮d chronometru dawa艂 r贸偶nice rz臋du wielu mil.

Dlatego podejrzliwie podchodzi艂 do faktu, 偶e rozci膮gaj膮cy si臋 przed nimi krajobraz zdaje si臋 przypomina膰 szkic terenu, skopiowany przez Zouge z dziennik贸w Fullera.

Jednak gdy ka偶dy dzie艅 marszu prowadzi艂 ich w krain臋 odpowiadaj膮c膮 opisom ojca, Zouga odzyska艂 pewno艣膰 siebie, coraz bardziej przekonany, 偶e Umlimo i zrujnowane miasto istniej膮 naprawd臋, i 偶e dzieli go od nich niewiele dni drogi.

Mijali pi臋kne tereny, chocia偶 gdy schodzili po p艂askowy偶u opadaj膮cym w kierunku po艂udnia i zachodu, powietrze stawa艂o si臋 coraz bardziej parne. D艂uga sucha pora roku, zbli偶aj膮ca si臋 ju偶 do ko艅ca, spali艂a 艂膮ki na kolor dojrzewaj膮cego zbo偶a i zabarwi艂a li艣cie drzew na setki mi臋kkich pomara艅czowych odcieni i 艣liwkowych czerwieni. Z wielu drzew li艣cie opad艂y ju偶 zupe艂nie,

292

zostawiaj膮c wznosz膮ce si臋 ku niebu artretycznie powyginane konary, wygl膮daj膮ce, jakby wzywa艂y pomocy deszczu.

Ka偶dego dnia g艂owice chmur ros艂y. Wysokie srebrne warstwy ob艂ok贸w zabarwione by艂y purpur膮 i pos臋pnym o艂owianym granatem, grozi艂y deszczem, lecz nigdy nie spe艂nia艂y swej gro藕by, chocia偶 s艂ycha膰 by艂o grzmoty, a wieczorami b艂yskawica przecina艂a niebo nisko na horyzoncie, jakby wielkie armie zwar艂y si臋 w bitwie daleko na wschodzie.

Zwierzyna skupia艂a si臋 przy dost臋pnej jeszcze wodzie, przy g艂臋bszych jeziorkach w korytach rzek i najwi臋kszych stawach, tak 偶e ka偶dego dnia maszerowali przez cudown膮 krain臋 dzikiej zwierzyny.

W jednym ze stad Zouga naliczy艂 trzydzie艣ci dwie 偶yrafy, od starego cuchn膮cego samca niemal czarnego ze staro艣ci, z szyj膮 si臋gaj膮c膮 nad wierzcho艂ek drzewa, kt贸re objada艂, po blade, pokryte be偶owymi plamami ciel臋ta na ich' nieproporcjonalnie d艂ugich nogach, galopuj膮ce w dal swoim powolnym ko艂ysz膮cym si臋 krokiem, z d艂ugimi puszystymi ogonami zarzuconymi na grzbiety.

Na ka偶dej polance musia艂a znale藕膰 si臋 rodzina nosoro偶c贸w, samice z d艂ugim, smuk艂ym rogiem na nosie, p臋dz膮ce przed sob膮 m艂ode i wskazuj膮ce im kierunek szturchni臋ciem rogu w bok. By艂y te偶 stada bawo艂贸w, licz膮ce po tysi膮c sztuk, p艂yn膮ce g臋st膮 czarn膮 mas膮 przez otwarte przestrzenie i paruj膮ce jasnym kurzem jak lawa z czynnego wulkanu.

Nie mog艂o zabrakn膮膰 i s艂oni. Codziennie natykali si臋 na 艣wie偶e tropy. Widzieli wysokie drzewa przewr贸cone lub stoj膮ce jeszcze, lecz obdarte z kory, 娄 tak 偶e nagie pnie ocieka艂y sokiem, ziemia pod nimi zasypana by艂a prze偶utymi ga艂膮zkami i stosami zerwanych li艣ci dopiero zaczynaj膮cymi usycha膰, olbrzymie kupy w艂贸knistych odchod贸w sta艂y jak pomniki przypominaj膮ce wszystkim o tych wielkich szarych bestiach. Pawiany i pulchne br膮zowe ba偶anty grzeba艂y w nich z entuzjazmem w poszukiwaniu na wpoi strawionych orzeszk贸w i innych przysmak贸w.

-Zouga rzadko potrafi艂 si臋 oprze膰, kiedy Jan Cheroot wstawa艂 znad 艣lad贸w wielkich st贸p i m贸wi艂:

— Du偶y samiec, ten tutaj, st膮pa ci臋偶ko na przednich 艂apach. Dobre z臋by, postawi艂bym na nie cnot臋 mojej siostry.

— Zosta艂a postawiona i przegrana ju偶 wiele lat temu — zauwa偶y艂 Zouga sucho. — Lecz p贸jdziemy za nim mimo to.

Przez wi臋kszo艣膰 wieczor贸w ci臋li k艂y, a kiedy by艂y ju偶 zakopane, nie艣li krwawi膮ce serce do miejsca, gdzie zostawili tragarzy. Dw贸ch ludzi transportowa艂o zawieszony na kiju czterdziestofuntowy kawa艂 surowego mi臋sa na uczt臋 dla ca艂ej grupy. Polowania op贸藕ni艂y nieco ich marsz i nie zawsze poruszali si臋 w linii prostej, lecz Zouga regularnie rozpoznawa艂 cechy terenu opisane przez ojca.

Kiedy jednak by艂 pewien, 偶e jest ju偶 blisko, opanowa艂 pokus臋 wyruszenia na polowanie, po raz pierwszy odmawiaj膮c p贸j艣cia za 艣wie偶ym 艣ladem trzech 艂adnych samc贸w, wielce rozczarowuj膮c swoj膮 decyzj膮 Jana Cheroota.

293

— Nigdy nie nale偶y zostawia膰 dobrego s艂onia, podobnie jak gor膮cej i gotowej kobiety — radzi艂 sier偶ant smutno — poniewa偶 nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy b臋dzie si臋 mia艂o nast臋pn膮 okazj臋.

Jan Cheroot nie zna艂 jeszcze nowego celu ich podr贸偶y i zaskoczy艂o go zachowanie dow贸dcy. Zouga cz臋sto czu艂 na sobie baczny wzrok Hotentota obserwuj膮cego go z pytaj膮cym b艂yskiem w jasnych sko艣nych oczkach, lecz Jan Cheroot dyplomatycznie unika艂 wdawania si臋 w dyskusje i zaakceptowa艂 decyzj臋 Zougi o pozostawieniu tropu, narzekaj膮c tylko cicho pod nosem. Ruszyli dalej.

Tragarze zbuntowali si臋 pierwsi. Zouga nigdy nie dowiedzia艂 si臋, jak odgadli, dok膮d id膮, by膰 mo偶e stary Karanga opowiada艂 o Umlimo przy obozowym ognisku, a mo偶e by艂o to cz臋艣ci膮 ich plemiennej tradycji, chocia偶 wi臋kszo艣膰 tragarzy pochodzi艂a przecie偶 z oddalonych o setki mil teren贸w nad Zambezi. Zouga pozna艂 ju偶 jednak Afryk臋 na tyle, 偶e potrafi艂 rozpozna膰 t臋 dziwn膮, niemal telepatyczn膮 znajomo艣膰 odleg艂ych miejsc i zdarze艅. Cokolwiek to by艂o, jakimkolwiek sposobem otrzymali ostrze偶enie, po raz pierwszy od miesi臋cy w stopach tragarzy tkwi艂y ciernie.

i ;. Z pocz膮tku Zouga by艂 w艣ciek艂y i chcia艂 potraktowa膰 ich zgodnie ze swoim

; przezwiskiem, pi臋艣ci膮, lecz potem zda艂 sobie spraw臋, 偶e ich niech臋膰 do maszerowania ku linii go艂ych wzg贸rz wyrastaj膮cych ponad horyzontem jest ; potwierdzeniem tego, 偶e zbli偶aj膮 si臋 do celu.

Tej nocy w obozie wzi膮艂 Jana Cheroota na bok i m贸wi膮c po angielsku wyja艣ni艂, czego i gdzie szuka. Nie by艂 przygotowany na grymas przera偶enia, kt贸ry wpe艂z艂 powoli na pomarszczon膮, 偶贸艂t膮 twarz Jana Cheroota. | — Nee wat! Ik 艂o艂 nie met daai goed nie! — Zabobonny l臋k sprawi艂, 偶e

Hotentot znowu u偶y艂 holenderskiego 偶argonu z Cape. — Nic z tego! Ja nie mieszam si臋 w takie sprawy! — powt贸rzy艂 po angielsku.

Zouga u艣miechn膮艂 si臋 sarkastycznie ponad ogniem.

*— Sier偶ancie Cheroot, widzia艂em, jak biegniecie z go艂ym siedzeniem do rannego s艂onia i machacie kapeluszem, 偶eby zawr贸ci膰 jego szar偶臋.

— S艂onie — rzek艂 Jan Cheroot nie odwzajemniaj膮c u艣miechu — to jedna rzecz. Czary to zupe艂nie inna. — Potem o偶ywi艂 si臋, a jego oczka zab艂ys艂y jak u psotnego gnoma. — Kto艣 musi zosta膰 przy tragarzach, inaczej ukradn膮 艂adunki i uciekn膮 do domu.

Zouga zostawi艂 ich w obozie, kt贸ry rozbili ko艂o ma艂ego bagnistego jeziorka, godzin臋 drogi od najbardziej wysuni臋tego na p贸艂noc granitowego kopje. W jeziorku nape艂ni艂 swoj膮 du偶膮 emaliowan膮 manierk臋 i zmoczy艂 okrywaj膮cy j膮 gruby materia艂, 偶eby zawarto艣膰 pozosta艂a ch艂odna. Zawiesi艂 艣wie偶o nape艂niony woreczek z prochem u jednego boku, a torb臋 z jedzeniem u drugiego i z ci臋偶k膮 g艂adkoluf膮 strzelb膮 na s艂onie na ramieniu wyruszy艂 w samotn膮 w臋dr贸wk臋. D艂ugie cienie le偶a艂y jeszcze na ziemi, a trawa by艂a mokra od rosy.

294

Wzg贸rza w przodzie wygl膮da艂y jak okr膮g艂e kopu艂y per艂owoszarego granitu, by艂y g艂adkie jak 艂ysa g艂owa m臋偶czyzny i pozbawione wszelkiej ro艣linno艣ci. Gdy maszerowa艂 w ich stron臋 przez lekko zalesion膮 r贸wnin臋, ogarnia艂y go coraz wi臋ksze w膮tpliwo艣ci.

Z ka偶dym krokiem wzg贸rza zdawa艂y si臋 wy偶sze i bardziej strome, doliny pomi臋dzy nimi g艂臋bsze, a cierniste zaro艣la porastaj膮ce jary i rozpadliny g臋stsze. Przeszukanie tego poszarpanego, dzikiego terenu mog艂o zaj膮膰 ca艂e miesi膮ce, a do tego Zouga, w odr贸偶nieniu od swojego ojca, nie mia艂 przewodnika. W ko艅cu jednak okaza艂o si臋 to tak 艂atwe, 偶e zgani艂 si臋 w my艣lach za ponuractwo.

Ojciec napisa艂 w dziennikach: „Nawet Mzilikazi, ten krwawy tyran, przysy艂a podarunki, 偶eby uzyska膰 jej wyroczni臋".

Natrafi艂 wkr贸tce na wyra藕nie zaznaczon膮, prowadz膮c膮 z zachodu drog臋, szerok膮 na tyle, 偶e mog艂o po niej i艣膰 dw贸ch ludzi. Zmierza艂a prosto ku labiryntowi g艂adkich, granitowych wzg贸rz. Musia艂a to by膰 droga u偶ywana przez emisariuszy Mzilikaziego.

Wprowadzi艂a Zoug臋 na pierwsze 艂agodne wzniesienie, a potem skr臋ci艂a gwa艂townie w jeden z w膮woz贸w pomi臋dzy szczytami. 艢cie偶ka sta艂a si臋 w臋偶sza i wi艂a si臋 pomi臋dzy olbrzymimi okr膮g艂ymi granitowymi g艂azami. Krzaki po obu jej stronach by艂y tak g臋ste, 偶e Zouga musia艂 schyla膰 g艂ow臋 przed kolczastymi ga艂臋ziami 艂膮cz膮cymi si臋 w g贸rze, tworz膮cymi ze 艣cie偶ki mroczny, w膮ski tunel.

Dolina by艂a tak g艂臋boka, 偶e s艂o艅ce nie dociera艂o do jej dna, lecz granit promieniowa艂 gor膮cem rozgrzanego rusztu i pot moczy艂 koszul臋 Zougi, 艣ciekaj膮c ch艂odnymi, 艂askocz膮cymi strumykami po jego bokach. Zaro艣la przerzedzi艂y si臋, dolina zw臋zi艂a, a potem przesz艂a w w膮sk膮 gardziel pomi臋dzy dwiema skalnymi 艣cianami. By艂a to naturalna brama, gdzie kilku dobrych oszczepnik贸w mog艂o zatrzyma膰 ca艂膮 armi臋. Na skalnej p贸艂ce wysoko w g贸rze sta艂 ma艂y sza艂as stra偶niczy, a obok niego leniwy zw贸j niebieskiego dymu z ogniska unosi艂 si臋 w nieruchome gor膮ce powietrze. Je艣li by艂 tam stra偶nik, to na widok Zoilgi opu艣ci艂 posterunek.

Zouga postawi艂 strzelb臋 na ziemi i opar艂 si臋 o ni膮, odpoczywaj膮c po wspinaczce. Rozgl膮da艂 si臋 ukradkiem, szukaj膮c wzrokiem ukrytych wrog贸w lub miejsca, z kt贸rego mogliby pos艂a膰 w d贸艂 znajome hucz膮ce g艂azy.

W w膮wozie by艂o gor膮co i pusto. Ucich艂 nawet 艢piew ptak贸w i szelest owad贸w w trawie. Cisza przyt艂acza艂a jeszcze bardziej ni偶 upa艂. Zouga odchyli艂 g艂ow臋 i krzykn膮艂 pytaj膮co w stron臋 opuszczonego sza艂asu stra偶nik贸w.

Echa zata艅czy艂y groteskowo mi臋dzy skalnymi 艣cianami, a potem rozleg艂y si臋 zmieszane szepty i zapad艂a ta sama gro藕na cisza. C贸偶, ostatnim bia艂ym, kt贸ry przechodzi艂 t臋dy, by艂 Miecz Bo偶y, we w艂asnej osobie, przybywaj膮cy, by obci膮膰 g艂ow臋 wyroczni, pomy艣la艂 Zouga gorzko. Nie m贸g艂 spodziewa膰 si臋 kr贸lewskiego powitania.

Zarzuci艂 strzelb臋 na rami臋 i przeszed艂 przez granitow膮 bram臋, gdy偶 instynkt m贸wi艂 mu, 偶e 艣mia艂e dzia艂anie b臋dzie najw艂a艣ciwsze. Dno w膮skiego przej艣cia pokrywa艂 chrz臋szcz膮cy piasek, pe艂en od艂amk贸w miki, b艂yszcz膮cych jak diamenty

295

nawet w przyt艂umionym 艣wietle. Dr贸偶ka zakr臋ca艂a 艂agodnie, tak 偶e wkr贸tce nie widzia艂 ju偶 ani wej艣cia, ani ko艅ca drogi. Chcia艂 pobiec, gdy偶 czu艂 si臋 jak schwytany w pu艂apk臋, lecz opanowa艂 si臋 i nie okaza艂 strachu, szed艂 r贸wnym, zdecydowanym krokiem.

Za zakr臋tem 艣cie偶ka rozszerza艂a si臋, a z jednej ze 艣cian ma艂y strumyk 艣cieka艂 po granitowym urwisku. Z cichutkim bulgotem nape艂nia艂 zag艂臋bienie w skale, a potem przelewa艂 si臋 i sp艂ywa艂 ku ukrytej poni偶ej dolinie. Zouga wyszed艂 na otwart膮 przestrze艅 i stan膮艂, 偶eby rozejrze膰 si臋 woko艂o. Dolina by艂a pi臋kna, d艂uga na jak膮艣 mil臋 i bardzo szeroka. Strumyk nawadnia艂 j膮 i trawa mia艂a soczysty zielony kolor.

Po艣rodku doliny sta艂a grupka krytych strzech膮 chat, wok贸艂 kt贸rych kr臋ci艂o si臋 par臋 chudych kur. Zouga ruszy艂 w tamt膮 stron臋. Domostwa by艂y puste, chocia偶 wsz臋dzie znajdowa艂y si臋 艣lady bardzo niedawnej obecno艣ci ludzi, 艂膮cznie z jeszcze ciep艂膮 owsiank膮 w garnku.

Trzy najwi臋ksze chaty zape艂nia艂y takie skarby jak: sk贸rzane torby soli, narz臋dzia oraz bro艅 z 偶elaza, czerwone sztaby wytapianej miedzi i stos niewielkich k艂贸w s艂oni. Zouga odgad艂, 偶e musz膮 to by膰 daniny i podarki przysy艂ane wyroczni przez petent贸w. Op艂aty za wstawiennictwo u bog贸w deszczu, za kl膮tw臋 rzucon膮 na wroga lub zmi臋kczenie serca ukochanej osoby.

Fakt, 偶e skarby te pozostawiono bez opieki, by艂 dowodem pot臋gi Umlimo i jej w艂asnej wiary w swoj膮 moc. Jednak, je艣li dziennik Fullera Ballantyne'a m贸wi艂 prawd臋, to ta „przekl臋ta nocna wied藕ma", jak j膮 nazywa艂, od dawna nie 偶y艂a, a jej odci臋ta czaszka biela艂a gdzie艣 w gor膮cym afryka艅skim s艂o艅cu.

Zouga przecisn膮艂 si臋 przez niskie wej艣cie ostatniej chaty, wyszed艂 na zewn膮trz i ponownie znalaz艂 si臋 na s艂o艅cu. Zawo艂a艂 raz jeszcze, ale i tym razem nikt mu nie odpowiedzia艂. Gdzie艣 w pobli偶u kryli si臋 ludzie, lecz nawi膮zanie z nimi kontaktu i poznanie lokalizacji „cmentarzyska kr贸l贸w" mia艂o by膰 du偶o trudniejsze, ni偶 si臋 spodziewa艂.

Opieraj膮c si臋 o d艂ug膮 strzelb臋 zacz膮艂 przygl膮da膰 si臋 stromej 艣cianie doliny. Raz jeszcze 艣cie偶ka przyku艂a jego wzrok i poprowadzi艂a go do wej艣cia do jaskini. Dr贸偶ka bowiem przecina艂a wiosk臋, biegn膮c 艣rodkiem doliny, a nast臋pnie wspina艂a si臋 na przeciwleg艂e zbocze i ko艅czy艂a nagle u st贸p granitowego urwiska. Otw贸r jaskini by艂 niski i szeroki, a w膮ska, pozioma szczelina w podstawie urwiska rozdziawia艂a si臋 niczym g臋ba ropuchy.

Zouga wspi膮艂 si臋 po 艂agodnym zboczu do wej艣cia do groty. Manierk臋 oraz torb臋 z jedzeniem zostawi艂 w wiosce i spr臋偶ystym krokiem ruszy艂 pod g贸r臋, wysoki i zwinny, z brod膮 po艂yskuj膮c膮 w s艂o艅cu z艂otymi nitkami, tak 偶e 偶aden ukryty obserwator nie m贸g艂 mie膰 w膮tpliwo艣ci, i偶 nadchodzi w贸dz i wojownik, kt贸rego nale偶y traktowa膰 z szacunkiem.

Dotar艂 do otworu jaskini i zatrzyma艂 si臋, nie ze zm臋czenia, gdy偶 wspinaczka nie by艂a trudna, lecz jedynie po to, by si臋 rozejrze膰. Wej艣cie do groty mia艂o sto krok贸w szeroko艣ci, a sklepienie znajdowa艂o si臋 tak nisko, 偶e m贸g艂 wyci膮gn膮膰 r臋k臋 i dotkn膮膰 szorstkiej ska艂y.

296

By zamkn膮膰 wej艣cie, zbudowano mur z wyg艂adzonych granitowych blok贸w, dopasowanych tak 艣ci艣le, 偶e nie da艂oby si臋 wcisn膮膰 mi臋dzy nie no偶a. Musia艂a to by膰 robota wyszkolonych kamieniarzy, lecz w kilku miejscach broni膮ca wst臋pu budowla zawali艂a si臋 ju偶 ze staro艣ci, a bloki granitu le偶a艂y w nie艂adzie jedne na drugich.

艢cie偶ka prowadzi艂a w jedn膮 z tych luk, a nast臋pnie znika艂a w p贸艂mroku. By艂o to wyj膮tkowo ma艂o zach臋caj膮ce wej艣cie. Przybysz mia艂by 艣wiat艂o za plecami i min臋艂aby d艂u偶sza chwila, zanim jego oczy przyzwyczai艂yby si臋 do ciemno艣ci, a w ka偶dym za艂omie skalnej 艣ciany m贸g艂 czai膰 si臋 wojownik z w艂贸czni膮 lub toporem. Zouga poczu艂, jak s艂abnie jego pierwotny zapa艂. Zajrza艂 w to gro藕nie wygl膮daj膮ce wej艣cie i zawo艂a艂 w matabele:

— Przychodz臋 w pokoju!

Niemal natychmiast odpowiedzia艂 mu piskliwy, dzieci臋cy g艂osik, m贸wi膮cy w tym samym j臋zyku, gdzie艣 blisko za jego plecami, tak blisko, 偶e serce w nim zamar艂o. Odwr贸ci艂 si臋 b艂yskawicznie.

— Biel to kolor 偶a艂oby i 艣mierci — zapiszcza艂 g艂osik i Zouga rozejrza艂 si臋 gwa艂townie doko艂a. W pobli偶u nie by艂o 偶adnego dziecka, cz艂owieka ani zwierz臋cia, dolina za plecami by艂a zupe艂nie pusta. G艂os dochodzi艂 prosto z powietrza.

Zouga poczu艂, jak zasycha mu w gardle, a po sk贸rze na ramionach i karku zacz臋艂y biega膰 mr贸wki strachu. Inny g艂os zaskrzecza艂 z urwiska w g贸rze.

— Biel to kolor wojny.

By艂 to g艂os starej kobiety, bardzo starej kobiety, 艂ami膮cy si臋 i cienki. Serce Zougi podskoczy艂o, a potem zacz臋艂o bi膰 jak oszala艂e. Spojrza艂 w g贸r臋. Skalna 艣ciana by艂a naga i g艂adka. Serce wali艂o o 偶ebra jak ptak uwi臋ziony w klatce, a oddech wi膮z艂 w gardle.

— Biel to kolor niewolnictwa — za艣piewa艂 m艂ody, dziewcz臋cy g艂os, s艂odki i lekki jak szmer p艂yn膮cej wody.

„M贸wi艂a g艂osem Beliala i Belzebuba, okrutnymi g艂osami Azazela i Beliara, wszystkich niezliczonych wciele艅 Szatana", napisa艂 ojciec. Zouga poczu艂, jak zabobonne przera偶enie o艂owianym ci臋偶arem przykuwa jego nogi.

Kolejny g艂os, niczym ryk byka, zagrzmia艂 z wej艣cia do jaskini.

— Bia艂y orze艂 zrzuci艂 kamienne soko艂y.

Zouga nabra艂 powoli powietrza, by opanowa膰 niepos艂uszne cia艂o, i z roz-mys艂em pozwoli艂 pami臋ci wr贸ci膰 do wspomnienia z dzieci艅stwa. Przysta艅 w Brighton w sierpniowe 艣wi臋to, ma艂y ch艂opiec 艣ciskaj膮cy d艂o艅 wuja Williama i patrz膮cy z zachwytem na magika na scenie, kt贸ry sprawia, 偶e szmaciana lalka o偶ywa i zaczyna m贸wi膰 cienkim, piskliwym g艂osem, odpowiadaj膮c na g艂os z pude艂ka zbyt ma艂ego, by mog艂o zawiera膰 nawet kr贸lika. Zouga za艣mia艂 si臋. By艂 to d藕wi臋czny, pewny 艣miech, zaskakuj膮cy nawet dla niego samego.

— Zachowaj swoje sztuczki dla dzieci, Umlimo. Przychodz臋 w pokoju, 偶eby porozmawia膰 jak m臋偶czyzna.

297

Nie by艂o odpowiedzi, chocia偶 mia艂 wra偶enie, 偶e s艂yszy jedwabny szelest bosych st贸p na kamiennej pod艂odze, dobiegaj膮cy z ciemno艣ci za zniszczon膮 granitow膮 艣cian膮.

— Patrz, Umlimo! Odk艂adam moj膮 bro艅.

Odwi膮za艂 woreczek z prochem i rzuci艂 go na ziemi臋, po艂o偶y艂 na nim strzelb臋 na s艂onie i wyci膮gaj膮c przed siebie puste d艂onie ruszy艂 powoli do wn臋trza jaskini.

Gdy dotar艂 do skalnego stopnia, us艂ysza艂 gro藕ne warkni臋cie w艣ciek艂ego lamparta w ciemno艣ciach prosto przed sob膮. By艂 to przera偶aj膮cy d藕wi臋k, lecz Zouga panowa艂 nad sob膮. Nie zwalniaj膮c kroku przecisn膮艂 si臋 przez luk臋 w murze i wyprostowa艂 po przeciwleg艂ej stronie.

Czeka艂 przez minut臋, a偶 oczy przyzwyczaj膮 mu si臋 do ciemno艣ci, rozr贸偶niaj膮c powoli kszta艂ty i p艂aszczyzny w p贸艂mroku. Nie rozleg艂y si臋 ju偶 偶adne ludzkie ani zwierz臋ce g艂osy. Gdzie艣 z przodu, w g艂臋bi jaskini znajdowa艂o si臋 藕r贸d艂o s艂abego 艣wiat艂a. Zouga zauwa偶y艂 przej艣cie mi臋dzy zwa艂ami piachu i pokruszonej ska艂y, zawalaj膮cymi wn臋trze jaskini w niekt贸rych miejscach a偶 po sam strop.

Zaczaj ostro偶nie posuwa膰 si臋 do przodu. Robi艂o si臋 coraz ja艣niej i Zouga zrozumia艂, 偶e to promie艅 s艂o艅ca prze艣wieca przez w膮sk膮 szczelin臋 w sklepieniu.

Z dreszczem przera偶enia zda艂 sobie nagle spraw臋, 偶e to, co wzi膮艂 za piach i pokruszon膮 ska艂臋, jest stert膮 wysuszonych ludzkich cia艂, zatykaj膮c膮 przej艣cia i najg艂臋bsze zakamarki jaskini. Tu i tam le偶a艂o jakie艣 cia艂o, skulone lub rozci膮gni臋te samotnie, a ko艣ci b艂yszcza艂y przez dziury w okrywaj膮cej je czarnej sk贸rze.

„Ta cuchn膮ca trupiarnia", napisa艂 Fuller Ballantyne.

Zouga instynktownie wytar艂 r臋k臋, kt贸r膮 dotkn膮艂 od dawna martwego szkieletu, i ruszy艂 dalej w kierunku 艣wiat艂a. Czu艂 teraz wo艅 dymu i zapach cz艂owieka, i jeszcze s艂odki, mysi od贸r, kt贸rego nie potrafi艂 z niczym skojarzy膰. Pod艂oga jaskini by艂a pochylona i po chwili Zouga, min膮wszy skalny wyst臋p, spojrza艂 w d贸艂 na ma艂y naturalny amfiteatr z g艂adk膮 granitow膮 powierzchni膮..

Po艣rodku polana jakiego艣 wonnego drewna pali艂y si臋 niskim ogniem, dym wype艂nia艂 powietrze swoim aromatem i unosi艂 si臋 powoln膮 spiral膮 ku p臋kni臋ciu w sklepieniu, zabarwiaj膮c promie艅 s艂o艅ca na mlecznob艂ekitn膮 barw臋. Nast臋pne odnogi jaskini zdawa艂y si臋 prowadzi膰 w g艂膮b wzg贸rza, jak kopalniane korytarze, lecz Zouga skupi艂 ca艂膮 uwag臋 na postaci siedz膮cej przy ognisku.

Zszed艂 na d贸艂 i stan膮艂 na granitowej tafli pod艂ogi amfiteatru, nie spuszczaj膮c wzroku z nieruchomej postaci.

„Ta przekl臋ta nocna wied藕ma", napisa艂 o niej Fuller, lecz to nie wied藕ma siedzia艂a przed Zoug膮. By艂a m艂oda, w pe艂nym fizycznym rozkwicie i gdy ukl臋kn臋艂a twarz膮 do niego, zda艂 sobie spraw臋, 偶e niewiele razy w 偶yciu mia艂 szcz臋艣cie widzie膰 r贸wnie pi臋kn膮 kobiet臋, z pewno艣ci膮 nie w Indiach czy Afryce i bardzo rzadko w pomocnych krajach.

Mia艂a d艂ug膮 kr贸lewsk膮 szyj臋, na kt贸rej jej g艂owa balansowa艂a jak czarna lilia na 艂odydze. Mia艂a egipskie rysy twarzy, prosty nos i ogromne ciemne

298

oczy b艂yszcz膮ce nad wysoko wymodelowanymi ko艣膰mi policzkowymi. Z臋by by艂y ma艂e i idealnie r贸wne, a usta wyrze藕bione jak zwoje r贸偶owej muszli.

Kl臋cza艂a naga, jej cia艂o by艂o szczup艂e, ko艅czyny d艂ugie i zgrabne, d艂onie oraz stopy niedu偶e, delikatnie ukszta艂towane z w膮skimi palcami i blador贸偶owym wn臋trzem. Mia艂a ma艂e piersi, wysoko zawieszone i idealnie okr膮g艂e, oraz w膮sk膮 tali臋, przechodz膮c膮 w szczup艂e twarde po艣ladki i biodra na podobie艅stwo wygi臋cia weneckiej wazy. Jej p艂e膰 by艂a szerokim tr贸jk膮tem, g艂臋boko rozdzielonym, z wewn臋trznymi wargami wy艂aniaj膮cymi si臋 bez wstydu, niczym skrzyd艂a ciemnego egzotyczego motyla wykluwaj膮cego si臋 z pokrytej meszkiem poczwarki.

Obserwowa艂a przybysza tymi ciemnymi, ogromnymi oczami, a kiedy Zouga stan膮艂 przy ognisku, uczyni艂a wolny, pe艂en gracji gest swymi d艂ugimi, delikatnymi palcami. Zouga pos艂usznie usiad艂 naprzeciw niej i czeka艂.

Kobieta wzi臋艂a jedn膮 z le偶膮cych przed sob膮 tykw w obie d艂onie i przela艂a jej zawarto艣膰 do p艂ytkiej glinianej miski. By艂o to mleko. Od艂o偶y艂a tykw臋 na bok i Zouga oczekiwa艂, 偶e kobieta poda mu misk臋, lecz nie zrobi艂a tego. Obserwowa艂a go dalej nieprzeniknionym wzrokiem.

— Przychodz臋 z p贸艂nocy — rzek艂 w ko艅cu Zouga. — Ludzie nazywaj膮 mnie Bakela.

— Tw贸j ojciec zabi艂 t臋, kt贸ra by艂a przede mn膮 — powiedzia艂a kobieta. Jej g艂os mia艂 zniewalaj膮c膮 si艂臋, chocia偶 ledwie poruszy艂a wargami. Zouga wyczu艂 w nim brzmienie i moc g艂osu do艣wiadczonego brzuchom贸wcy. Jego d藕wi臋k zdawa艂 si臋 wibrowa膰 w powietrzu d艂ugo po tym, jak zamilk艂a, i teraz Zouga wiedzia艂 ju偶 na pewno, kto m贸wi艂 g艂osami dziecka i starej kobiety, wojownika oraz dzikiego zwierza.

— To chory cz艂owiek — odpar艂 Zouga, nie pytaj膮c o 藕r贸d艂o jej wiedzy. Nie dociekaj膮c, sk膮d wie, 偶e jest synem Fullera Ballantyne'a.

Jej s艂owa wyja艣ni艂y Zoudze du偶膮 cz臋艣膰 w膮tpliwo艣ci, wydawa艂o si臋 logiczne, 偶e Umlimo to dziedziczna funkcja, urz膮d najwy偶szej kap艂anki, przekazywany z pokolenia na pokolenie przez lata. Ta wspania艂a kobieta by艂a ostatni膮 dziedziczk膮 tytu艂u.

— M贸j ojciec oszala艂 z powodu choroby, kt贸ra zagnie藕dzi艂a si臋 w jego krwi. Nie zdawa艂 sobie sprawy z tego, co robi — wyja艣ni艂 Zouga.

— To by艂a cz臋艣膰 przepowiedni. — S艂owa Umlimo odbi艂y si臋 od 艣cian jaskini, a kobieta nie drgn臋艂a ani razu, gdy cisza zdawa艂a ci膮gn膮膰 si臋 w niesko艅czono艣膰.

— Ci tutaj — przem贸wi艂 wreszcie Zouga, wskazuj膮c na pokryte py艂em, rozsypuj膮ce si臋 stosy trup贸w — kim oni byli, jak zgin臋li?

— To ludzie plemienia Rozwi — odpar艂a kobieta. — Umarli od ognia i dymu.

— Kto pod艂o偶y艂 ogie艅? — nalega艂 Zouga. "— Czarny byk z po艂udnia. Angoni.

Zouga zamilk艂 znowu, wyobra偶aj膮c sobie plemi臋 uciekaj膮ce tutaj, do swego 艣wi臋tego miejsca, do bezpiecznej kryj贸wki, kobiety nios膮ce dzieci, biegn膮ce jak stado zwierzyny uciekaj膮ce przed 艂owcami, ogl膮daj膮ce si臋 za siebie, szukaj膮ce

299

wzrokiem faluj膮cych kit na koronach wojennych tarcz i upierzonych nakry膰 g艂owy amadoda Angoni.

Wyobrazi艂 sobie tych ludzi, le偶膮cych tutaj w mroku, s艂uchaj膮cych odg艂os贸w siekier i krzyk贸w oblegaj膮cych ich wojownik贸w, tn膮cych drewno i uk艂adaj膮cych je przy wej艣ciu do jaskini. Potem zapewne s艂yszeli trzask p艂omieni, gdy Angoni pod艂o偶yli ju偶 ogie艅 i pierwsze chmury dusz膮cego, gryz膮cego dymu zacz臋艂y nap艂ywa膰 do jaskini.

S艂ysza艂 w swej wyobra藕ni p艂acz i krzyki dusz膮cych si臋, umieraj膮cych ofiar oraz wrzaski i 艣miech m臋偶czyzn po drugiej stronie strzelaj膮cej p艂omieniami drewnianej barykady.

, — To tak偶e by艂o cz臋艣ci膮 przepowiedni — rzek艂a Umlimo i zamilk艂a

! ponownie.

W ciszy rozleg艂 si臋 mi臋kki, szeleszcz膮cy d藕wi臋k, jakby li艣cia rzuconego na dach przez podmuch nocnego wiatru. Zouga skierowa艂 wzrok w stron臋, z kt贸rej ! dochodzi艂.

C , Co艣 ciemnego wyp艂yn臋艂o z mroku w g艂臋bi jaskini, jak strumyczek

i; - krwi, odbijaj膮c blask ognia w 艣wietlnych refleksach. Zaszele艣ci艂o cicho

I].!1 po kamiennej pod艂odze i Zoudze w艂osy stan臋艂y d臋ba, a nozdrza zadr偶a艂y

| j j na s艂odkawy, mysi od贸r, kt贸ry poczu艂 ju偶 wcze艣niej, lecz rozpozna艂 dopiero

!j jj \ teraz.

>'娄'娄 By艂 to zapach w臋偶a.

jj Zouga patrzy艂 na gada zafascynowany i przera偶ony, gdy偶 w膮偶 by艂 grubszy

li i od m臋skiego ramienia, a jego ogon znika艂 w zakamarkach jaskini. G艂owa

w艣lizn臋艂a si臋 w kr膮g pomara艅czowego 艣wiat艂a. 艁uski l艣ni艂y marmurowym j| blaskiem, nieruchome spojrzenie pozbawionych powiek oczu wbi艂o si臋 w Zoug臋,

! a w u艣miechaj膮cej si臋 lekko, bezwargiej paszczy ta艅czy艂 jedwabisty czarny

! j臋zyk, jakby gad pr贸bowa艂 przepe艂niaj膮cego powietrze aromatu.

— S艂odki Jezu! — wyszepta艂 Zouga chrapliwie i zacisn膮艂 palce na r臋koje艣ci .' my艣liwskiego no偶a, kt贸ry mia艂 zawieszony u pasa, Umlimo jednak nie

ji poruszy艂a si臋.

W膮偶 uni贸s艂 g艂ow臋 z kamiennej posadzki i zanurzy艂 j膮 w misce z mlekiem. Zacz膮艂 pi膰.

By艂a to mamba, czarna mamba, najbardziej jadowity ze wszystkich gad贸w, 艣mier膰, kt贸r膮 zadawa艂a, by艂a szybka, lecz m臋czarnie agonii trudne do opisania. Zouga nie s膮dzi艂, 偶e mamba mo偶e dorasta膰 do takich rozmiar贸w, gdy偶 gdy w膮偶 pi艂 mleko, w ciemno艣ciach jaskini nikn臋艂a jeszcze po艂owa jego cia艂a.

Po minucie monstrualny gad uni贸s艂 g艂ow臋 znad miski i obr贸ci艂 si臋 ku Umlimo, po czym zaczai pe艂zn膮膰 w jej kierunku, a mi臋艣nie pod l艣ni膮cymi 艂uskami napina艂y si臋 w ma艂ych konwulsyjnych falach, przep艂ywaj膮cych przez ca艂e jego cia艂o a偶 po szerok膮, p艂ask膮 g艂ow臋.

W膮偶 dotkn膮艂 nagiego kolana kobiety wibruj膮cym czarnym j臋zykiem, zdaj膮c si臋 u偶ywa膰 go tak, jak 艣lepiec u偶ywa laski, 偶eby znale藕膰 drog臋 wzd艂u偶 jej uda, obliza艂 prze艂omie wargi jej pe艂nego seksu, a potem wspi膮艂 si臋 na brzuch Umlimo i poprzez piersi, nadal li偶膮c g艂adk膮 naoliwion膮 sk贸r臋, wpe艂z艂 na szyj臋 i po chwili

300

ze艣lizn膮艂 si臋 po drugim ramieniu, 偶eby zawisn膮膰 wreszcie na karku kobiety, z g艂ow膮 wysuni臋t膮 do przodu na wysoko艣ci jej piersi; faluj膮c lekko, wbi艂 w Zoug臋 swoje zimne, gadzie spojrzenie.

Zouga obliza艂 wargi i rozlu藕ni艂 u艣cisk na r臋koje艣ci no偶a.

— Przyszed艂em szuka膰 m膮dro艣ci — rzek艂 chrapliwie.

— Wiem, czego szukasz — odpar艂a Umlimo. — Ale znajdziesz wi臋cej, ni偶 si臋 spodziewasz.

— Kto mnie poprowadzi?

— Id藕 za ma艂ym poszukiwaczem s艂odko艣ci, kt贸ry ta艅czy na ga艂臋ziach drzew.

— Nie rozumiem. — Zouga zmarszczy艂 brwi, wci膮偶 patrz膮c na olbrzymiego w臋偶a.

Umlimo nie odpowiedzia艂a. Jej milczenie by艂o wyra藕nie zach臋t膮 do rozwa偶enia odpowiedzi i Zouga zrobi艂 to w ciszy, lecz nie znalaz艂 wyja艣nienia. Zapami臋ta艂 s艂owa i by艂by zada艂 nast臋pne pytanie, lecz co艣 poruszy艂o si臋 jedwabi艣cie w ciemno艣ci obok niego. Niemal poderwa艂 si臋 na nogi, widz膮c pe艂zn膮cego obok drugiego w臋偶a.

By艂a to jeszcze jedna mamba, lecz du偶o mniejsza, niewiele grubsza od kciuka Zougi, dwa razy d艂u偶sza ni偶 jego rozpostarte ramiona. Po艂owa jej cia艂a by艂a wysoko uniesiona. Mamba podpe艂z艂a na ogonie do kl臋cz膮cej kobiety z jej makabrycznym 偶ywym naszyjnikiem.

Kobieta nie poruszy艂a si臋, a mniejszy w膮偶 stan膮艂 przed ni膮 i ko艂ysz膮c si臋 lekko, zacz膮艂 obni偶a膰 si臋 stopniowo, a偶 jego j臋zyk zetkn膮艂 si臋 z czarnym j臋zykiem grubego gada wisz膮cego na szyi kap艂anki.

Potem podpe艂z艂 do przodu i zaczaj owija膰 si臋 wok贸艂 cia艂a drugiego w臋偶a, k艂ad膮c zw贸j za zwojem jak marynarz mocuj膮cy szot wok贸艂 masztu i za ka偶dym razem, gdy si臋 obraca艂, ukazywa艂 bia艂e pulsuj膮ce podbrzusze z w膮skimi 艂uskami rozci膮gaj膮cymi si臋 od boku do boku.

Ani kobieta, ani wi臋ksza mamba nie porusza艂y si臋, nie spuszczaj膮c r贸wnie偶 nieruchomego wzroku z bladej, zafascynowanej twarzy Zougi. Cie艅szy, jaskrawiej ubarwiony w膮偶 zacz膮艂 powolny, rytmiczny, zmys艂owy taniec, rozci膮gaj膮c si臋 i kurcz膮c wok贸艂 grubszego, ciemniejszego cia艂a drugiego gada i TjougdL poj膮艂, 偶e ma przed sob膮 kopuluj膮c膮 par臋.

W dw贸ch trzecich d艂ugo艣ci cia艂a samca znajdowa艂y si臋 wyd艂u偶one 艂uski strzeg膮ce worka genitalnego. Gdy podniecenie w臋偶a wzros艂o, 艂uski rozchyli艂y si臋 i penis zacz膮艂 wy艂ania膰 si臋 na zewn膮trz. Kolorem i kszta艂tem przypomina艂 p膮k kwitn膮cego w nocy kaktusa, bladoliliowy i l艣ni膮cy jak wilgotny at艂as.

Samiec uporczywie pie艣ci艂 ciemne, grube cia艂o i stopniowo jego wysi艂ki zosta艂y nagrodzone. Samica zwin臋艂a cz臋艣膰 swego ogona, ukazuj膮c wibruj膮cy lekko bia艂y brzuch i ods艂aniaj膮c 艂uskowat膮 torebk臋 genitaln膮.

Z przeci膮g艂ym dr偶eniem samiec u艂o偶y艂 swoje cia艂o na ciele partnerki, bia艂y brzuch przyci艣ni臋ty do brzucha, a nabrzmia艂y liliowy kwiat otworzy艂 seksualny organ samicy, rozpychaj膮c jego wargi. Samica rozwar艂a szeroko paszcz臋. Jej gard艂o mia艂o 艣liczny, jasno偶贸艂ty kolor, ma艂e ko艣ciste ig艂y k艂贸w sta艂y wypros-

301

!"''娄 iii!:

towane, ka偶dy z kropl膮 jadu na czubku. Wyda艂a niski, sycz膮cy odg艂os ekstazy lub b贸lu, gdy samiec umie艣ci艂 swojego penisa g艂臋boko w jej ciele.

Zouga stwierdzi艂, 偶e si臋 poci. Kropla sp艂yn臋艂a mu ze skroni na brod臋. Niezwyk艂e zaloty i kopulacja trwa艂y tylko kilka minut, podczas kt贸rych ani on, ani Umlimo nie odzywali si臋, lecz teraz kobieta przem贸wi艂a.

— Bia艂y orze艂 napad艂 na kamienne soko艂y i zrzuci艂 je na ziemi臋. — Urwa艂a na chwil臋. — Teraz orze艂 podniesie je z powrotem i soko艂y odlec膮 w dal.

Zouga pochyli艂 si臋, s艂uchaj膮c w napi臋ciu.

— Nie b臋dzie pokoju w kr贸lestwie Mambo czy Monomatapa, dop贸ki soko艂y nie powr贸c膮. Bia艂y orze艂 b臋dzie bowiem toczy艂 wojn臋 z czarnym bykiem, a偶 soko艂y powr贸c膮 do gniazda.

Kiedy m贸wi艂a, powolna konwulsyjna kopulacja z艂膮czonych cia艂 trwa艂a dalej, daj膮c jej s艂owom obsceniczn膮, z艂owrog膮 moc.

— Generacja b臋dzie walczy膰 z generacj膮, orle piskl臋ta przeciwko ciel臋tom byka — bia艂y przeciw czarnemu i czarny przeciw czarnemu, a偶 powr贸c膮 soko艂y. A偶 powr贸c膮 soko艂y.

Umlimo unios艂a w g贸r臋 w膮skie d艂onie o r贸偶owych wn臋trzach i zdj臋艂a girland臋 splecionych gad贸w ze swojej szyi. Po艂o偶y艂a je delikatnie na kamiennej pod艂odze jaskini, podnios艂a si臋 jednym p艂ynnym ruchem. Blask ognia zal艣ni艂 na jej g艂adkim, at艂asowym ciele.

— Kiedy soko艂y powr贸c膮 — rozpostar艂a r臋ce, a jej okr膮g艂e piersi zmieni艂y kszta艂t pod wp艂ywem tego ruchu — kiedy soko艂y powr贸c膮, wtedy raz jeszcze Mambo z krwi Rozwi i Karanga z krwi Monomatapa b臋d膮 rz膮dzi膰 swoim krajem. — Opu艣ci艂a r臋ce i jej piersi opad艂y ci臋偶ko. — Oto przepowiednia. Oto ca艂a przepowiednia — powiedzia艂a i odwr贸ci艂a si臋 od ognia, po czym posuwistym krokiem ruszy艂a po nier贸wnej kamiennej pod艂odze, z prostymi plecami i nagimi po艣ladkami ko艂ysz膮cymi si臋 w dostojnym rytmie.

Znikn臋艂a w ciemno艣ciach spowijaj膮cych odnogi jaskini za amfiteatrem.

— Zaczekaj! — zawo艂a艂 Zouga, zrywaj膮c si臋 i ruszaj膮c za kap艂ank膮. Olbrzymia mamba samica sykn臋艂a ostro, niczym czajnik z gotuj膮c膮 si臋 wod膮

i podnios艂a si臋 na wysoko艣膰 g艂owy Zougi. 呕贸艂ta paszcza rozwar艂a si臋, a rz膮d b艂yszcz膮cych ciemno 艂usek nastroszy艂 gniewnie na jej grzbiecie.

Zouga zamar艂, a w膮偶 zasycza艂 ponownie, unosz膮c si臋 nieco wy偶ej i wyginaj膮c cia艂o w 艂agodne „s". Zouga post膮pi艂 do ty艂u, jeden krok, potem jeszcze jeden. Rz膮d 艂usek opad艂 odrobin臋. Zrobi艂 nast臋pny krok do ty艂u i napi臋te cia艂o mamby rozlu藕ni艂o si臋, a g艂owa obni偶y艂a o kilka centymetr贸w. Poruszaj膮c si臋 ca艂y czas ty艂em, doszed艂 do wyj艣cia z jaskini i zanim skalny wyst臋p zas艂oni艂 amfiteatr, ujrza艂 olbrzymi膮 mamb臋 zwini臋t膮 w wysoki do kolan stos 艂usek, nadal splecion膮 w mi艂osnym u艣cisku ze swym 艣mierciono艣nym towarzyszem.

Przepowiednia Umlimo, niezrozumia艂a i nie wyja艣niona, towarzyszy艂a Zoudze podczas d艂ugiego powrotnego marszu do miejsca, gdzie Jan Cheroot czeka艂 z tragarzami.

Tej nocy, przy 艣wietle ogniska, Zouga zapisa艂 s艂owa wyroczni w swoim

302 '

dzienniku, a potem s艂odki zapach w臋偶贸w prze艣ladowa艂 go w sennych koszmarach — i nie opuszcza艂 jego nozdrzy jeszcze przez wiele dni.

Wiatr zmienia艂 si臋 co chwila, czasem nieruchomia艂 zupe艂nie w dra偶ni膮cym upale po艂udnia, kiedy indziej ta艅czy艂 wysokim k艂臋bi膮cym si臋 wirem „kurzowych diab艂贸w" po r贸wninie, unosz膮c li艣cie i wyschni臋te 藕d藕b艂a traw dziesi膮tki metr贸w w g贸r臋 w 偶贸艂tych kolumnach py艂u, a zaraz potem nadci膮ga艂 po kolei z ka偶dej strony, w jednej minucie idealnie z p贸艂nocy, w nast臋pnej r贸wnie idealnie z po艂udnia.

Nie mo偶na by艂o podej艣膰 s艂onia, gdy wiatr p艂ata艂 takie figle. Cz臋sto, kiedy trop by艂 ciep艂y i obiecuj膮cy, i gdy od艂o偶yli ju偶 na bok ci臋偶kie baga偶e, rozbieraj膮c si臋 do biegu, Zouga czu艂 ch艂odny dotyk bryzy na spoconym karku i niemal zaraz potem s艂ysza艂 alarmuj膮cy krzyk s艂onia w lesie przed nimi. Po tym pierwszym ostrze偶eniu nie da艂o si臋 ju偶 zbli偶y膰 do stada, gdy偶 s艂onie przechodzi艂y w sw贸j d艂ugi, posuwisty galop, kt贸rym mog艂y porusza膰 si臋 mila za mil膮, godzina po godzinie, dzie艅 po dniu. Takie tempo zabi艂oby cz艂owieka pr贸buj膮cego dotrzyma膰 im kroku przez wi臋cej ni偶 par臋 mil.

Tak wi臋c nie ustrzelili ani jednego s艂onia w ci膮gu dziesi臋ciu dni, jakie min臋艂y od powrotu Zougi od Umlimo, a raz, gdy natrafili na dobry trop, kt贸ry zaprowadzi艂by ich z powrotem na pomoc, z dala od kierunku, w kt贸rym, jak s膮dzi艂 Zouga, le偶a艂 cel jego podr贸偶y, sam Zouga odwo艂a艂 polowanie. Jan Cheroot mamrota艂 gorzko pod nosem przez reszt臋 tego dnia i przez ca艂y dzie艅 nast臋pny, gdy maszerowali pozornie bez celu na wsch贸d, a potem ponownie na zach贸d, przez nie oznaczone na mapie dzikie tereny.

Ka偶dego dnia upa艂 stawa艂 si臋 coraz wi臋kszy, gdy偶 zab贸jczy miesi膮c rozpoczynaj膮cy por臋 deszcz贸w by艂 ju偶 blisko. Nawet Zouga nie m贸g艂 maszerowa膰 w godzinach po艂udniowych. Znajdowali cie艅 i k艂adli si臋 pod jego os艂on膮, poc膮c si臋 potwornie, pr贸buj膮c zasn膮膰, kiedy pozwala艂y im na to gzy. Rozmowa oznacza艂a ci臋偶ki wysi艂ek, tak jak otarcie potu oblewaj膮cego cia艂o, zasychaj膮cego bia艂ymi kryszta艂kami na sk贸rze i ubraniach. S贸l prze偶ar艂a koszul臋 i bryczesy Zougi, tak 偶e dar艂y si臋 jak papier przy pierwszym zaczepieniu o ga艂膮藕 czy ska艂臋 i ubranie wygl膮da艂o teraz jak cerowane i 艂atane 艂achmany 偶ebraka.

Do but贸w wi臋cej ni偶 raz przytwierdzano podeszwy z surowej sk贸ry zerwanej z wewn臋trznej cz臋艣ci ucha s艂onia, a pas i rzemie艅 strzelby wzmacniano nie wyprawion膮 sk贸r膮 bawo艂u.

Cia艂o Zougi wydawa艂o si臋 sk艂ada膰 jedynie ze sk贸ry i mi臋艣ni, na kt贸rych nie by艂o ani odrobiny zb臋dnego t艂uszczu. Szczup艂a sylwetka i szerokie ko艣ciste ramiona kontrastuj膮ce z w膮sk膮 tali膮 podkre艣la艂y jeszcze wysoki wzrost Zougi. S艂o艅ce spali艂o jego sk贸r臋 na ciemny br膮z, a d艂ugie w艂osy, kt贸re zawi膮zywa艂 sk贸rzanym rzemieniem, pobieli艂o na jasnoz艂oty kolor. Brod臋 i w膮sy przycina艂 starannie, u偶ywaj膮c no偶yczek ostrzonych rozgrzan膮 kling膮 my艣liwskiego no偶a.

Dobre samopoczucie wywo艂ane doskona艂膮 kondycj膮 fizyczn膮, po艂膮czone z pe艂nym podniecenia oczekiwaniem na udane zako艅czenie poszukiwa艅, pcha艂o

303

娄i i1;!'

Zoug臋 w prz贸d, tak 偶e dni wydawa艂y si臋 dla niego za kr贸tkie, a jednak gdy nadchodzi艂a noc, pada艂 na tward膮 ziemi臋 i spa艂 od艣wie偶aj膮cym, pozbawionym sn贸w snem dziecka, by obudzi膰 si臋 na d艂ugo przed pierwszym blaskiem 艣witu, z niecierpliwo艣ci膮 czekaj膮c na to, co przyniesie nowy dzie艅.

Czas jednak mija艂. Po ka偶dym polowaniu worki z prochem stawa艂y si臋 l偶ejsze i chocia偶 Zouga wyd艂ubywa艂 kule z cia艂 zabitych zwierz膮t i przetapia艂 je ponownie, by艂o ich coraz mniej.

Cenny zapas chininy stopnia艂 w szybkim tempie, a zbli偶a艂a si臋 pora deszcz贸w, kt贸rej 偶aden bia艂y cz艂owiek nie by艂by w stanie przetrwa膰 bez amunicji i lekarstw. Zouga wiedzia艂, 偶e wkr贸tce b臋dzie musia艂 przerwa膰 poszukiwania zrujnowanego miasta i jego pokrytych z艂otem bo偶k贸w. 呕eby umkn膮膰 deszczom, b臋dzie musia艂 maszerowa膰 na po艂udnie i zach贸d, pi臋膰set mil lub nawet wi臋cej, je艣li jego obserwacje by艂y nadal 艣cis艂e, by przeci膮膰 drog臋 dziadka i dotrze膰 ni膮 do stacji misyjnej w Kurumanie, najbli偶szego przycz贸艂ka europejskiej cywilizacji.

Im p贸藕niej wyruszy, tym d艂u偶ej b臋dzie trwa艂 marsz, niezmordowany i szybki, bez jakichkolwiek przystank贸w, ani dla z艂ota, ani dla s艂oni, dop贸ki nie znajd膮 si臋 w suchszej, bezpieczniejszej krainie na pomocy.

My艣l o wyruszeniu wprawi艂a go w przygn臋bienie, gdy偶 jaki艣 g艂臋boki wewn臋trzny instynkt podpowiada艂 Zoudze, 偶e jest bardzo blisko celu i dra偶ni艂o go niewymownie, i偶 nadchodz膮ce deszcze zniwecz膮 jego plany. Lecz potem pocieszy艂 si臋, 偶e nadejdzie przecie偶 nast臋pna pora sucha i powr贸ci w to samo miejsce. By艂o co艣 w tej ziemi...

Natarczywy, irytuj膮cy d藕wi臋k przerwa艂 jego rozmy艣lania. Zouga 艣ci膮gn膮艂 czapk臋 z oczu i spojrza艂 w g贸r臋 na ga艂臋zie drzewa manila, pod kt贸rym le偶a艂. Przenikliwy okrzyk powt贸rzy艂 si臋, a ma艂y br膮zowawy ptaszek, kt贸ry go wyda艂, skaka艂 z przej臋ciem z ga艂臋zi na ga艂膮藕, machaj膮c skrzyde艂kami i ogonem z g艂o艣nym furkotem. Wielko艣ci膮 przypomina艂 szpaka, mia艂 matowobr膮zowy grzbiet i ciemno偶贸艂te piersi oraz brzuszek.

Zouga przekr臋ci艂 g艂ow臋 i spostrzeg艂, 偶e Jan Cheroot te偶 si臋 obudzi艂.

— Co o tym s膮dzisz? — spyta艂.

— Nie jad艂em miodu od czasu, gdy opu艣cili艣my Mount Hampden — odpar艂 Jan Cheroot. — Ale jest gor膮co, ptak mo偶e k艂ama膰, pewnie zaprowadzi nas do w臋偶a albo lwa.

— Do w臋偶a zaprowadzi ci臋 tylko w wypadku, kiedy ju偶 raz go oszuka艂e艣.

— Tak m贸wi膮. — Jan Cheroot skin膮艂 g艂ow膮 i obaj zamilkli, rozwa偶aj膮c wysi艂ek, z jakim wi膮za艂o si臋 p贸j艣cie za ptakiem, i ewentualne korzy艣ci, jakie mog艂y z tego wynikn膮膰. Ptak cz臋sto prowadzi艂 borsuka albo cz艂owieka do gniazda le艣nych pszcz贸艂, a potem czeka艂 na swoj膮 cz臋艣膰 wosku, miodu i pszczelich larw. Legenda m贸wi艂a, 偶e je艣li mu si臋 nie zap艂aci艂o, nast臋pnym razem prowadzi艂 cz艂owieka, kt贸ry go oszuka艂, do jadowitego w臋偶a albo krwio偶erczego lwa.

艁akomstwo Jana Cheroota wzi臋艂o g贸r臋. Sier偶ant usiad艂 i krzyki ptaka sta艂y si臋 natychmiast ostrzejsze i bardziej ha艂a艣liwe. Przelecia艂 nad polank膮 na nast臋pne drzewo, g艂o艣no furkocz膮c skrzyde艂kami i ogonem, niecierpliwie

304

wzywaj膮c dw贸ch m臋偶czyzn, a kiedy nie ruszyli za nim, ptaszek wr贸ci艂 na ga艂臋zie nad ich g艂owami i wznowi艂 sw贸j koncert.

— A wi臋c dobrze, stary przyjacielu — zgodzi艂 si臋 Zouga z rezygnacj膮, wstaj膮c oci臋偶ale. Jan Cheroot wzi膮艂 od Mateusza siekierk臋 i gliniany prymus w u艂atwiaj膮cej transport siatce z plecionej kory.

— Rozbijcie tu ob贸z — powiedzia艂 Cheroot tragarzom. — Przyniesiemy mi贸d na obiad.

S贸l, mi贸d i mi臋so, trzy najwi臋ksze przysmaki afryka艅skiego buszu. Zouga mia艂 lekkie poczucie winy, 偶e traci cenny czas na t臋 frywoln膮 przygod臋, lecz jego ludzie pracowali ci臋偶ko, maszerowali z uporem i mi贸d z pewno艣ci膮 pom贸g艂by im odzyska膰 humor.

Ma艂y br膮zowo-偶贸艂ty ptaszek ta艅czy艂 w przodzie, trajkocz膮c jak naj臋ty, skacz膮c z krzaka na krzak i odwracaj膮c si臋 co chwila, 偶eby upewni膰 si臋, 偶e ludzie id膮 jego 艣ladem.

Przez prawie godzin臋 prowadzi艂 ich wzd艂u偶 wyschni臋tego koryta rzeki, 'a potem skr臋ci艂 i przeci膮艂 skaliste wzniesienie. Gdy znale藕li si臋 na jego szczycie, ujrzeli g臋sto zalesion膮 dolin臋, poznaczon膮 znajomymi skalistymi kopje i niewielkimi pag贸rkami.

— Ptak nas zwodzi — mrukn膮艂 Jan Cheroot. — Jak d艂ugo jeszcze ka偶e nam tak ta艅czy膰?

Zouga prze艂o偶y艂 ci臋偶k膮 strzelb臋 na drugie rami臋.

— My艣l臋, 偶e masz racj臋 — zgodzi艂 si臋, gdy偶 dolina nie wygl膮da艂a zach臋caj膮co, jej ca艂e dno poro艣ni臋te by艂o wysok膮, ostr膮 jak brzytwa traw膮. Na dole musia艂 panowa膰 jeszcze wi臋kszy upa艂, a wysuszone nasiona trawy mia艂y ma艂e haczyki, kt贸re wbija艂y si臋 w sk贸r臋, tworz膮c niewielkie, trudno goj膮ce si臋 ranki.

— Zdaje si臋, 偶e przeceni艂em sw贸j apetyt na mi贸d. — Jan Cheroot przekrzywi艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na Zoug臋.

— Wracamy — rzek艂 Zouga. — Niech ptak znajdzie sobie innego naiwnego. Poszukamy t艂ustej samicy kudu w .drodze powrotnej, b臋dzie mi臋so zamiast miodu.

Odwr贸cili si臋 i ruszyli w d贸艂 po zboczu, a ptak natychmiast zawr贸ci艂 i ponowi艂 swoje 艣wiergotliwe namowy nad ich g艂owami.

— Id藕 i poszukaj swojego przyjaciela rattela, borsuka! — krzykn膮艂 Jan Cheroot.

Ptak zacz膮艂 膰wierka膰 jak oszala艂y. Zni偶a艂 si臋 coraz bardziej, a偶 znalaz艂 si臋 w ga艂臋ziach p贸艂 metra nad ich g艂owami. Jego krzyki by艂y irytuj膮ce i nie pozwala艂y si臋 skupi膰.

— Woetsaki — wrzasn膮艂 Jan Cheroot. G艂o艣ny 艣wiergot ptaka m贸g艂 zawiadomi膰 ca艂膮 zwierzyn臋 w promieniu wielu mil o obecno艣ci cz艂owieka i uniemo偶liwi膰 zdobycie mi臋sa na wieczorny posi艂ek. — Woetsaki — Sier偶ant Cheroot nachyli艂 si臋 i chwyci艂 kamie艅, 偶eby odstraszy膰 ptaka. — Id藕 i zostaw nas, ty ma艂a s艂odka g臋bo.

Te s艂owa sprawi艂y, 偶e Zouga stan膮艂 jak wryty. Jan Cheroot powiedzia艂 „klein suiker bekkie" w surowym holenderskim, a teraz odchyli艂 rami臋 i zamierzy艂 si臋 na ptaka.

20 — Lot sokola

305

1 II

i

i艂*

i ! 3

! iri 娄 ' '

liii:..

i

Zouga chwyci艂 go za przegub.

— Ma艂a s艂odka g臋bo — powt贸rzy艂 i g艂os Umlimo zad藕wi臋cza艂 mu w uszach, ten dziwny melodyjny ton, kt贸rego nauczy艂 si臋 na pami臋膰, „ma艂y poszukiwacz s艂odko艣ci ta艅cz膮cy na ga艂臋ziach drzew".

— Poczekaj — powiedzia艂. — Nie rzucaj.

To by艂o 艣mieszne, oczywi艣cie, 偶e 艣mieszne. Nie mia艂 zamiaru robi膰 z siebie idioty powtarzaj膮c Janowi Cherootowi s艂owa wyroczni. Zawaha艂 si臋.

— Zaszli艣my ju偶 tak daleko — powiedzia艂 przekonywaj膮cym tonem — a ptak jest tak podniecony, 偶e mi贸d nie mo偶e by膰 daleko.

— Najwy偶ej kolejne dwie godziny drogi st膮d — warkn膮艂 Hotentot, lecz opu艣ci艂 r臋k臋 z kamieniem. — To ju偶 razem sze艣膰 godzin marszu.

— Nie chcesz chyba sta膰 si臋 t艂usty i leniwy — rzek艂 Zouga. Jan Cheroot by艂 szczup艂y jak chart, kt贸ry przez ca艂y rok gania艂 za zaj膮cami i w ci膮gu ostatnich dw贸ch dni przeszed艂 i przebieg艂 prawie sto mil. Oskar偶enie najwyra藕niej zabola艂o go, lecz Zouga ci膮gn膮艂 bezlito艣nie dalej, potrz膮saj膮c g艂ow膮 w wyrazie szyderczego wsp贸艂czucia. — Tak, kiedy m臋偶czyzna si臋 starzeje, nie mo偶e ju偶 maszerowa膰 tak szybko i idzie mu te偶 gorzej z kobietami...

Jan Cheroot upu艣ci艂 kamie艅 na ziemi臋 i wr贸ci艂 na szczyt wzniesienia w艣ciekle szybkim krokiem, a ptak ta艅czy艂 i skrzecza艂 w podnieceniu kilka metr贸w z przodu.

Zouga poszed艂 za nim, 艣miej膮c si臋 w duchu z ma艂ego Hotentota i z siebie samego, g艂upiego na tyle, 偶eby uwierzy膰 w s艂owa tej nagiej czarownicy. Mimo to mi贸d si臋 przyda, pocieszy艂 si臋.

Godzin臋 p贸藕niej Zouga nabra艂 przekonania, 偶e Jan Cheroot mia艂 jednak racj臋. Ptak k艂ama艂, a oni tracili tylko czas, lecz ma艂y Hotentot nie zawr贸ci艂by ju偶 teraz, zbyt urazi艂y go przytyki 呕ougi.

Min臋li dolin臋, przedzieraj膮c si臋 przez k臋py wysokiej trawy, gdy偶 ptak nie wybra艂 偶adnej ze zwierz臋cych 艣cie偶ek. Zamiast tego porusza艂 si臋 w linii prostej, a gdy m臋偶czy藕ni szli za nim, nasiona traw sypa艂y si臋 z g贸ry jak ziarenka piasku, wciskaj膮c si臋 pod koszule, gdzie pot ich cia艂 o偶ywia艂 je, tak jak zrobi艂yby to pierwsze deszcze, i nasiona zaczyna艂y wi膰 si臋 jak 偶ywe stworzenia, pr贸buj膮c przebi膰 si臋 przez sk贸r臋.

Widok w przodzie zas艂ania艂y wysokie k臋py traw i nagle okaza艂o si臋, 偶e dotarli do kra艅ca doliny. Przed nimi pojawi艂a si臋 g艂adka skalna 艣ciana, zas艂oni臋ta niemal ca艂kowicie listowiem wysokich drzew oraz pokryw膮 lian i pn膮cych si臋 ro艣lin. Nie by艂a bardzo wysoka, mog艂a mie膰 najwy偶ej pi臋tna艣cie metr贸w, lecz by艂a zupe艂nie g艂adka. Zatrzymali si臋 i spojrzeli w g贸r臋.

Gniazdo pszcz贸艂 znajdowa艂o si臋 na samym szczycie urwiska. Br膮zowawy ptaszek kr膮偶y艂 nad nim tryumfalnie, przekrzywiaj膮c g艂贸wk臋, by spojrze膰 na dw贸ch m臋偶czyzn b艂yszcz膮cym paciorkiem oka.

Ska艂a poni偶ej wej艣cia do ula pokryta by艂a ciemnymi zaciekami starego, stopionego wosku, lecz maskowa艂a j膮 niemal ca艂kowicie przepi臋kna, rozro艣ni臋ta ro艣lina. Jej pie艅 pi膮艂 si臋 w g贸r臋 po skale, rozga艂臋ziaj膮c si臋 i zakr臋caj膮c, li艣cie

306

by艂y soczy艣cie zielone, a kwiaty mia艂y prze艣liczn膮, szafirow膮 barw臋, przywodz膮c膮 na my艣l p艂atki chabr贸w.

Pszczo艂y wylatuj膮ce z ula i wracaj膮ce do niego b艂yszcza艂y w s艂o艅cu jak drobiny z艂otego py艂u, lecz ich lot by艂 szybki i pewny w nieruchomym powietrzu.

— C贸偶, sier偶ancie, oto pa艅ski ul — rzek艂 Zouga. — Ptak nie k艂ama艂. Czu艂 g艂臋bokie rozczarowanie. Chocia偶 kaza艂 sobie nie przywi膮zywa膰 偶adnej

wagi do s艂贸w Umlimo, w g艂臋bi ducha oczekiwa艂 jednak na co艣 wi臋cej. P艂onna nadzieja walczy艂a ze zdrowym rozs膮dkiem, a teraz kiedy to drugie uczucie zwyci臋偶y艂o, Zoug臋 ogarn膮艂 偶al.

Opar艂 strzelb臋 o pie艅 drzewa i po艂o偶y艂 si臋 na ziemi, by obserwowa膰, jak Jan Cheroot przygotowuje si臋 do okradzenia ula. Ma艂y Hotentot wyci膮艂 kwadratowy kawa艂ek kory z drzewa mukusi i zwin膮艂 go w rulon, kt贸ry nast臋pnie nape艂ni艂 skrawkami pr贸chna i drewna zeskrobanymi z pnia usch艂ego drzewa.

Potem zawiesi艂 gliniany prymus na lince z kory i dmucha艂 we艅 tak d艂ugo, a偶

tl膮ce si臋 pr贸chno i kawa艂ki drewna rozb艂ys艂y jasnym p艂omieniem. Odsun膮艂 rulon

• z kory od ognia i kiedy zacz膮艂 dymi膰 nieznacznie, zawiesi艂 sobie siekier臋 na

ramieniu i zacz膮艂 wspina膰 si臋 po skalnej 艣cianie, czepiaj膮c si臋 spl膮tanych

konar贸w pn膮cej ro艣liny.

Pierwsza z pszcz贸艂 zabrz臋cza艂a mu nad g艂ow膮, kiedy by艂 p贸艂tora metra od wej艣cia do gniazda. Zatrzyma艂 si臋, podni贸s艂 rulon z kory do ust i 艂agodnie wydmuchn膮艂 k艂膮b siwego dymu w kierunku napastniczki. Dym odgoni艂 pszczo艂臋 i sier偶ant podj膮艂 wspinaczk臋.

Le偶膮c pod drzewem mukusi, op臋dzaj膮c si臋 leniwie od bawolich gz贸w, wybieraj膮c k艂uj膮ce nasiona spod koszuli i pr贸buj膮c zapomnie膰 o swoim rozczarowaniu, Zouga patrzy艂 na to, co robi Hotentot.

Jan Cheroot dotar艂 do ula i wydmuchn膮艂 kolejny k艂膮b dymu w skalny otw贸r, osza艂amiaj膮c pszczo艂y, kt贸re utworzy艂y teraz wiruj膮cy, obronny ob艂ok wok贸艂 jego g艂owy. Jedna z napastniczek przebi艂a si臋 przez grub膮 warstw臋 dymu i u偶膮dli艂a Hotentota w kark. Jan Cheroot zakl膮艂 paskudnie, lecz nie pope艂ni艂 b艂臋du i jiie pr贸bowa艂 zabi膰 pszczo艂y uderzeniem r臋ki lub wyci膮ga膰 haczykowato zako艅czonego 偶膮d艂a wbitego w sk贸r臋. Pracowa艂 spokojnie, bez po艣piechu, pos艂uguj膮c si臋 rulonem z kory.

Par臋 minut p贸藕niej pszczo艂y by艂y ju偶 na tyle og艂upione przez dym, 偶e Cheroot m贸g艂 zacz膮膰 wycina膰 zielone ga艂臋zie zas艂aniaj膮ce wej艣cie do gniazda. Balansuj膮c na rozwidlonym konarze, uderza艂 obur膮cz siekier膮, przyklejony do skalnej 艣ciany jak ma艂a 偶贸艂ta ma艂pa, pi臋tna艣cie metr贸w nad g艂ow膮 呕ougi.

— Co do jasnej... — Przerwa艂 po tuzinie uderze艅 siekier膮 i wbi艂 wzrok w powierzchni臋 艣ciany, kt贸r膮 ods艂oni艂. — Majorze, to chyba robota samego diab艂a.

Ton jego g艂osu zaalarmowa艂 Zoug臋, kt贸ry poderwa艂 si臋 na nogi.

— O co chodzi?

Niecierpliwie podbieg艂 do ska艂y i zacz膮艂 wspina膰 si臋 po w臋偶owych splotach pnia pn膮cej ro艣liny, by jak najszybciej sprawdzi膰, co tak zdumia艂o ma艂ego sier偶anta.

Dotar艂 do miejsca, gdzie tkwi艂 Jan Cheroot.

307

1,

Pil '

'U

i?11

i

— Sp贸jrz! — wyrzuci艂 z siebie Hotentot. — Sp贸jrz na to! — I wskaza艂 fragment skalnej 艣ciany, kt贸ry ods艂oni艂 za pomoc膮 siekiery.

Min臋艂o kilka sekund, zanim Zouga zda艂 sobie spraw臋, 偶e wej艣cie do ula prowadzi przez idealnie r贸wn膮, rze藕bion膮 szczelin臋, a szeroki rz膮d identycznych otwor贸w otacza ca艂膮 skaln膮 艣cian臋, zdaj膮c si臋 ci膮gn膮膰 nieprzerwanie w obu kierunkach. Ten ozdobny pas sk艂ada艂 si臋 z rze藕bionych kamiennych blok贸w, nachodz膮cych na siebie tak r贸wno, 偶e ca艂a robota musia艂a by<5 dzie艂em doskonale wyszkolonego kamieniarza.

To odkrycie wstrz膮sn臋艂o Zoug膮 tak mocno, 偶e omal nie spad艂 ze ska艂y, a zaraz potem ujrza艂 co艣, co do tej pory skrywa艂o g臋ste listowie pn膮cej ro艣liny i gruba warstwa starego wosku wylewaj膮ca si臋 z gniazda.

Ca艂a skalna 艣ciana zbudowana zosta艂a z idealnie r贸wnych kamiennych blok贸w, dopasowanych tak 艣ci艣le, 偶e zdawa艂y si臋 tworzy膰 g艂adk膮 powierzchni臋. Zouga i Jan Cheroot wisieli na szczycie solidnego kamiennego muru, wysokiego na pi臋tna艣cie metr贸w, tak grubego i d艂ugiego, 偶e wygl膮da艂 jak granitowy pag贸rek.

By艂 to przyk艂ad monumentalnej roboty budowniczych, por贸wnywalnej z zewn臋trznym murem 艣wi膮tyni Salomona. Rozleg艂a fortyfikacja musia艂a stanowi膰 granic臋 zapomnianego miasta poro艣ni臋tego drzewami i pn膮czami, nie tkni臋tego od stuleci.

— Nee wat! — wyszepta艂 Jan Cheroot. — To siedziba diab艂a, to 艣wi膮tynia samego Szatana. Chod藕my, panie — prosi艂 Zoug臋. — Chod藕my bardzo szybko i bardzo daleko.

Obej艣cie muru dooko艂a zaj臋艂o Zoudze prawie godzin臋, gdy偶 ro艣linno艣膰 by艂a g臋stsza po pomocnej stronie kamiennego wa艂u. 艢ciana zdawa艂a si臋 tworzy膰 niemal idealny okr膮g i nie mie膰 偶adnych wej艣膰. W dw贸ch czy trzech miejscach, w kt贸rych mog艂a znajdowa膰 si臋 furtka lub brama, Zouga wyci膮艂 ro艣linno艣膰 i przeszuka艂 podn贸偶e muru. Niczego nie znalaz艂.

Z膮bkowany wz贸r nie pokrywa艂 ca艂ej fortyfikacji, ozdabia艂 tylko jego wschodni膮 cz臋艣膰. Zouga zastanawia艂 si臋 nad przyczyn膮 tego faktu. Najpro艣ciej by艂oby przyj膮膰, 偶e dekoracja wychodzi艂a na stron臋 wschodz膮cego s艂o艅ca. Wydawa艂o si臋 prawdopodobne, 偶e budowniczowie tego pot臋偶nego gmachu oddawali cze艣膰 s艂o艅cu.

Jan Cheroot drepta艂 niech臋tnie za Zoug膮, przepowiadaj膮c gniew diab艂贸w i goblin贸w strzeg膮cych tego z艂owrogiego miejsca, podczas gdy Zouga przedziera艂 si臋 przez g臋stwin臋 otaczaj膮c膮 mur, zupe艂nie nie s艂uchaj膮c lament贸w sier偶anta.

— Gdzie艣 musi by膰 brama — mrukn膮艂. — Jak inaczej by wchodzili i wychodzili st膮d?

— Diab艂y maj膮 skrzyd艂a — odpar艂 Jan Cheroot w zamy艣leniu. — Umiej膮 lata膰. Ja te偶 chcia艂bym mie膰 skrzyd艂a, m贸g艂bym wtedy odlecie膰 st膮d gdzie pieprz ro艣nie.

308

Ody dotarli ponownie do miejsca, gdzie odkryli pszczele gniazdo, by艂o ju偶 prawie ciemno, s艂o艅ce skry艂o si臋 za szczytami drzew.

— Poszukamy wej艣cia jutro rano — zadecydowa艂 Zouga.

— Chyba nie zamierzamy tutaj spa膰?! — zawo艂a艂 Jan Cheroot, potwornie przera偶ony.

Zouga pu艣ci艂 mimo uszu ten protest.

— Mi贸d na kolacj臋 — zasugerowa艂 艂agodnie i tym razem nie spa艂 g艂臋bokim snem my艣liwego, lecz le偶a艂 pod kocem, z umys艂em pe艂nym wyobra偶e艅 z艂otych bo偶k贸w i skarbc贸w zbudowanych z wielkich kamiennych blok贸w.

Kiedy zrobi艂o si臋 na tyle jasno, 偶e szczyt muru by艂 wyra藕nie widoczny na tle zamglonego, per艂owego nieba, Zouga na nowo podj膮艂 poszukiwania. Poprzedniego dnia by艂 tak o艣lepiony podnieceniem, 偶e przeoczy艂 fragment muru, zaledwie kilka metr贸w od miejsca, w kt贸rym spali, gdzie pn膮cza porastaj膮ce 艣cian臋 zosta艂y kiedy艣 wyci臋te, a nast臋pnie odros艂y ponownie, jeszcze g臋stsze ni偶 poprzednio. Teraz jednak ur偶ni臋ty konar wzywa艂 go jak zakrzywiony palec. R贸wne ci臋cie bez w膮tpienia wykonane by艂o siekier膮.

— Janie Cheroot! — zawo艂a艂 Zouga znad ogniska. — Oczy艣膰 ten ba艂agan. — Wskaza艂 sier偶antowi roz艂o偶yste pn膮cza, a Hotentot odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 po siekier臋.

Czekaj膮c na jego powr贸t, Zouga patrzy艂 na zagojone i zaro艣ni臋te rany na pniu pn膮cza i stwierdzi艂, 偶e na przestrzeni wielu lat tylko jeden cz艂owiek m贸g艂 tu by膰 przed nim. Raz jeszcze Fuller Ballantyne okaza艂 si臋 jego przewodnikiem, lecz tym razem nie wywo艂a艂o to u Zougi takiej w艣ciek艂o艣ci; do艣wiadczenie post臋powania krok w krok za ojcem nie by艂o ju偶 nowe, a podniecenie i oczekiwanie pozwala艂o zapomnie膰 o gniewie.

— Szybciej! — zawo艂a艂 do Jana Cheroota.

— Ten mur stoi tutaj od tysi膮ca lat. Nie rozpadnie si臋 teraz tak nagle — odpar艂 sier偶ant Cheroot z艂o艣liwie i splun膮艂 w d艂onie, chwytaj膮c siekier臋.

娄Ma艂y Hotentot czu艂 si臋 o wiele spokojniej tego ranka. Uda艂o mu si臋 prze偶y膰 noc pod murem, nie zaatakowa艂 go nawet jeden goblin, a Zouga wype艂ni艂 czas oczekiwania na sen opowie艣ciami o skarbach ukrytych bez w膮tpienia za kamienn膮 艣cian膮. Przera偶ony z pocz膮tku sier偶ant uspokoi艂 si臋 nieco i wkr贸tce pu艣ci艂 wodze fantazji, wyobra偶aj膮c sobie, jak siedzi z kieszeniami pe艂nymi z艂otych monet w swojej ulubionej tawernie w Cape otoczony tuzinem jasno偶贸艂tych hotentockich 艣licznotek t艂ocz膮cych si臋, 偶eby wys艂ucha膰 jego historii, a barman zrywa woskow膮 piecz臋膰 z kolejnej butelki „Cape Smoke". Teraz entuzjazm Cheroota dor贸wnywa艂 ju偶 zapa艂owi samego Zougi.

Pracowa艂 szybko i gdy Zouga pochyli艂 si臋 nad korytarzem, kt贸ry ma艂y sier偶ant wyci膮艂 w艣r贸d g臋stych pn膮czy, ujrza艂 zarysy 艂ukowatych portali bramy i-rze藕bione granitowe stopnie prowadz膮ce do w膮skiego przej艣cia.

Tysi膮ce st贸p wyg艂adzi艂y schody przez stulecia, wydeptuj膮c w nich wg艂臋bienia. Brama zosta艂a zablokowana kamieniami i od艂amkami ska艂, a nie za pomoc膮 regularnych blok贸w, z kt贸rych sporz膮dzono g艂贸wny mur, i Zouga domy艣li艂 si臋,

309

!'娄:;!芦娄

娄 riEit1

tli

娄i;

I lii. -娄..

偶e zapewne w obliczu nadci膮gaj膮cego wroga dokonano tej po艣piesznej pr贸by odci臋cia wej艣cia.

Kto艣, prawdopodobnie Fuller Ballantyne, odkopa艂 t臋 zapor臋 na tyle, 偶e mo偶na by艂o wej艣膰 do 艣rodka. Zouga ruszy艂 jego 艣ladem. St膮paj膮c po osypuj膮cych si臋 kamieniach przecisn膮艂 si臋 przez bram臋, kt贸ra, jak si臋 okaza艂o, skr臋ca艂a gwa艂townie w lewo, przechodz膮c w w膮ski, zaro艣ni臋ty korytarz pomi臋dzy wysokimi 艣cianami.

Zouga poczu艂 nag艂e rozczarowanie. S膮dzi艂, 偶e kiedy przejdzie przez bram臋, staro偶ytne miasto, jego dziwy i skarby stan膮 przed nim otworem. Zamiast tego czeka艂o go wiele godzin ci臋偶kiej, 偶mudnej pracy. Min臋艂y lata, przynajmniej cztery, od chwili gdy Fuller Ballantyne wszed艂 przez bram臋 w ten korytarz, i teraz nic nie wskazywa艂o na to, 偶e kiedykolwiek to zrobi艂.

Miejsca, gdzie 艣ciana si臋 zawali艂a, Zouga przeskakiwa艂 z animuszem, gdy偶 my艣l o w臋偶ach nie opuszcza艂a go od czasu wizyty w jaskini Umlimo. D艂ugi w膮ski korytarz, zbudowany najwyra藕niej z my艣l膮 o obronie przed intruzami, ci膮gn膮艂 si臋 艂ukiem wzd艂u偶 g艂贸wnego muru, by w ko艅cu wyj艣膰 nagle na otwart膮 przestrze艅, poro艣ni臋t膮 g臋sto kolczastymi krzewami, kt贸rej centralnym punktem by艂a cylindryczna wie偶a z pokrytych mchem granitowych blok贸w. Wie偶a by艂a olbrzymia. Podnieconemu Zoudze zdawa艂o si臋, 偶e si臋ga do samych chmur.

Ruszy艂 przez dziedziniec, niecierpliwie toruj膮c sobie drog臋 w艣r贸d krzak贸w i pn膮cz, i nagle spostrzeg艂 drug膮 wie偶臋, identyczn膮 jak ta, kt贸r膮 widzia艂 poprzednio. Serce wali艂o mu jak oszala艂e, nie ze zm臋czenia — lecz w intuicyjnym przeczuciu, 偶e dwie wie偶e tworz膮 centrum tego dziwnego, pradawnego miasta i w nich le偶y klucz do jego tajemnicy.

Potkn膮艂 si臋 w po艣piechu i upad艂 na kolana, robi膮c kolejn膮 d艂ug膮 dziur臋 w materiale bryczes贸w i zdzieraj膮c sobie sk贸r臋 z goleni. Zakl膮艂 z niecierpliwo艣ci i b贸lu. Siekiera wypad艂a mu z r膮k, lecz gdy zanurzy艂 d艂o艅 w pl膮taninie korzeni i wij膮cych si臋 ga艂臋zi, znalaz艂 j膮 niemal natychmiast, natrafiaj膮c w tym samym momencie na kamie艅, o kt贸ry si臋 potkn膮艂.

Nie by艂 to granit, z kt贸rego zbudowano mury i wie偶臋. To przyku艂o jego uwag臋 i ostrzem siekiery wyci膮艂 ro艣linno艣膰 wok贸艂 kamienia. Poczu艂 fal臋 podniecenia, kiedy zda艂 sobie spraw臋, 偶e patrzy na rze藕b臋.

Jan Cheroot wy艂oni艂 si臋 zza jego plec贸w i przykl臋kn膮艂 obok, wyrywaj膮c ro艣liny go艂ymi r臋kami — a potem obaj przykucn臋li na pi臋tach i zacz臋li przygl膮da膰 si臋 statuetce. Nie by艂a du偶a, wa偶y艂a pewnie nie wi臋cej ni偶 pi臋膰dziesi膮t kilogram贸w. Wyryto j膮 w at艂asowym, zielonkawym steatycie i osadzono na znajomym ozdobnym cokole z prostym tr贸jk膮tnym wzorem.

G艂owa rze藕by by艂a od艂upana za pomoc膮 m艂otka lub, co bardziej prawdopodobne, od艂amka ska艂y. Korpus statuetki wyobra偶aj膮cej drapie偶nika ze z艂o偶onymi skrzyd艂ami, przykucni臋tego, gotowego do wzbicia si臋 w powietrze, by艂 nienaruszony.

Zouga wsun膮艂 d艂o艅 za koszul臋 i wyci膮gn膮艂 ma艂y amulet z ko艣ci s艂oniowej wisz膮cy na sk贸rzanym rzemieniu, ten, kt贸ry zdj膮艂 z szyi wodza Mashona, zabitego na prze艂臋czy drogi s艂oni.

310

JJ艂o偶y艂 wisiorek na otwartej d艂oni, por贸wnuj膮c go ze statuetk膮. Za jego plecami Jan Cheroot wymamrota艂 cicho:

— To ten sam ptak!

— Tak — potwierdzi艂 Zouga cicho. — Ale co to oznacza?

— Ma ju偶 wiele setek lat. — Hotentot wzruszy艂 ramionami. — Nigdy si臋 nie dowiemy ile. — Chcia艂 ju偶 wsta膰, lecz co艣 przyku艂o jego bystry wzrok i ma艂y sier偶ant skoczy艂 do przodu, grzebi膮c d艂oni膮 w mi臋kkiej ziemi ko艂o statuetki jak chciwa kwoka, a potem z艂apa艂 co艣 kciukiem i palcem wskazuj膮cym, podnosz膮c wysoko w stron臋 uko艣nych promieni porannego 艣wiat艂a.

By艂 to idealnie g艂adki paciorek, przek艂uty, by przewlec przeze艅 ni膰 naszyjnika, male艅ki koralik niewiele wi臋kszy od kamienia zapalniczki, o lekko nieregularnym kszta艂cie, jakby wyklepano go m艂otem w prymitywnej ku藕ni, lecz barw臋 mia艂 czerwono偶贸艂t膮, a jego powierzchni nie pokrywa艂a 艣nied藕 ani rdza; jest tylko jeden metal o tym szczeg贸lnym po艂ysku i blasku.

Zouga wyci膮gn膮艂 r臋k臋, jakby dotyka艂 czego艣 niemal 艣wi臋tego. Paciorek by艂 ci臋偶ki i ciep艂y, zdawa艂 si臋 偶y膰 w艂asnym 偶yciem.

— Z艂oto! — rzek艂 Zouga, a Jan Cheroot zachichota艂 podniecony jak panna m艂oda przy swym pierwszym poca艂unku.

— Z艂oto — zgodzi艂 si臋. — Dobre 偶贸艂te z艂oto.

Zouga nie zapomina艂 o tym, 偶e zosta艂o mu bardzo ma艂o czasu. Mniej wi臋cej co godzin臋 przerywa艂 prac臋 i podnosi艂 g艂ow臋 ku niebu, zlany potem 艣ciekaj膮cym mu po twarzy i szyi, sprawiaj膮cym, 偶e twarde mi臋艣nie nagiego torsu l艣ni艂y jak nasmarowane oliw膮. Ciemne chmury wznosi艂y si臋 coraz wy偶ej, upa艂 stawa艂 si臋 bardziej przyt艂aczaj膮cy, a wiatr j臋cza艂 pos臋pnie, jak pokonane plemi臋 na kraw臋dzi buntu.

W nocy Zouga obudzi艂 si臋 nagle, wybijaj膮c si臋 ze zm臋czonego, niespokojnego snu, by s艂ucha膰 grzmotu rycz膮cego jak potw贸r ludob贸jca na odleg艂ym horyzoncie.

Ka偶dego dnia o 艣wicie zrywa艂 swoich ludzi i dr偶膮c z niecierpliwo艣ci zagania艂 ich do pracy, a kiedy Mateusz, jego osobisty tragarz, odm贸wi艂 powstania po kr贸tkim odpoczynku, na jaki dow贸dca zezwoli艂 w najbardziej upalnej porze dnia, podni贸s艂 go za kark na nogi i powali艂 jednym kr贸tkim, perfekcyjnie wymierzonym ciosem. Tragarz wygramoli艂 si臋 z dziury, z krwi膮 ciekn膮c膮 po brodzie, chwyci艂 prymitywny przetak z plecionych w艂贸kien bambusa i ponownie wzi膮艂 si臋 do roboty nad zwa艂ami ziemi i skalnych od艂amk贸w.

Zouga by艂 jeszcze twardszy dla siebie ni偶 dla swojego ma艂ego oddzia艂u 艂upie偶c贸w 艣wi膮ty艅. Pracowa艂 z nimi rami臋 w rami臋, gdy wycinali ca艂膮 ro艣linno艣膰 2 dziedzi艅ca pod bli藕niaczymi wie偶ami, ods艂aniaj膮c pokruszony bruk i stosy skalnych od艂amk贸w, pod kt贸rymi le偶a艂y zrzucone pos膮gi.

Zouga znalaz艂 jeszcze sze艣膰 statuetek z soko艂ami. Nie licz膮c drobnych otar膰 i odprysk贸w, zachowa艂y si臋 w stanie praktycznie nienaruszonym. Odkopa艂 te偶

311

I

szcz膮tki kilku pos膮偶k贸w, kt贸re musia艂y by膰 roztrzaskane z gwa艂town膮 w艣ciek艂o艣ci膮, Zouga nie mia艂 wi臋c pewno艣ci, ile statuetek by艂o pierwotnie. Nie traci艂 czasu na zastanawianie si臋 nad tym. Mimo 偶e ziemia by艂a mi臋kka, bardzo doskwiera艂 im brak narz臋dzi. Zouga zap艂aci艂by sto gwinei za dobry zestaw kilof贸w, 艂opat i wiader. Musieli dawa膰 sobie rad臋 za pomoc膮 zaostrzonych drewnianych ko艂k贸w z czubkami utwardzonymi w ogniu, kt贸rymi wzruszali ziemi臋, podczas gdy Jan Cheroot pl贸t艂 koszyki z w艂贸kien bambusa, takie jak te, kt贸rych u偶ywaj膮 afryka艅skie kobiety do przesiewania kukurydzianej m膮ki. Kopacze nabierali nimi ziemi臋 i oddzielali delikatniejsze warstwy.

By艂a to 偶mudna, wyczerpuj膮ca praca, upa艂 stawa艂 si臋 coraz bardziej morderczy, lecz zbierali bogate 偶niwo. Z艂oto znajdowali najcz臋艣ciej w postaci ma艂ych paciork贸w z naszyjnika, kt贸rego nici ju偶 dawno przegni艂y, lecz by艂y te偶 skrawki i p艂atki cienko ubitej folii, u偶ywanej zapewne do dekorowania wotywnych rze藕b z drewna, by艂y zwoje delikatnego z艂otego drutu, a tak偶e, nieco rzadziej, ma艂e sztabki, wielko艣ci i grubo艣ci dzieci臋cego palca.

Kiedy艣 zielone kamienne ptaki musia艂y sta膰 w kr臋gu, twarzami do siebie jak granitowe kolumny Stonehenge, a blask z艂ota sprawia艂 zapewne, 偶e sk艂adane daniny i ofiary by艂y bardziej hojne. Ktokolwiek zrzuci艂 pos膮gi, zniszczy艂 te偶 ofiarowane dary, a czas pokry艂 rdz膮 wszystko opr贸cz tego cudownego, 偶贸艂tego, niezniszczalnego metalu.

Po dziesi臋ciu dniach zrywania poszycia zarastaj膮cego wewn臋trzny dziedziniec, podw贸rzec 艣wi膮tynny, jak nazywa艂 go Zouga, znale藕li ponad dwadzie艣cia pi臋膰 kilogram贸w z艂ota. Wn臋trze kamiennego dziedzi艅ca zosta艂o wypatroszone, a ziemia zryta i wzruszona, jakby przesz艂o t臋dy stado dzik贸w.

Potem Zouga skoncentrowa艂 si臋 na bli藕niaczych wie偶ach. Zmierzy艂 ich obw贸d u podstawy i sprawdzi艂 ka偶de spojenie kamieni, szukaj膮c tajnego wej艣cia. Nie znalaz艂 偶adnego, wi臋c zbudowa艂 chwiejn膮 drabin臋 z surowego drewna oraz sznura plecionego z kory i ryzykuj膮c 偶ycie wspi膮艂 si臋 na szczyt wy偶szej wie偶y. Z tego punktu obserwacyjnego m贸g艂 przyjrze膰 si臋 bezdachym korytarzom i dziedzi艅com miasta. By艂 to niemal ca艂kowicie zaro艣ni臋ty labirynt, lecz 偶adna z jego cz臋艣ci nie wygl膮da艂a r贸wnie obiecuj膮co jak podw贸rzec 艣wi膮tyni z pos膮gami ptak贸w.

Ponownie zaj膮艂 si臋 ogl臋dzinami wie偶y. I tutaj nie by艂o 艣ladu tajnego wej艣cia, chocia偶 szuka艂 go bardzo uwa偶nie. Zoug臋 zastanowi艂o, 偶e staro偶ytny architekt zbudowa艂 tak masywn膮 struktur臋 bez wyra藕nego celu lub motywu i przysz艂o mu do g艂owy, 偶e stoi by膰 mo偶e na ukrytym skarbcu, zbudowanym wok贸艂 wewn臋trznej komnaty.

Pr贸ba spenetrowania olbrzymiej budowli przera偶a艂a nawet Zoug臋, a sier偶ant Cheroot uzna艂 ten pomys艂 za szale艅stwo.

Narzekaj膮c gorzko, ma艂y oddzia艂 prowadzony przez Mateusza wspi膮艂 si臋 po chwiejnej drabinie i pod komend膮 Zougi zacz膮艂 odbija膰 kamienne bloki ze szczytu wie偶y. Umiej臋tno艣ci i determinacja staro偶ytnych budowniczych by艂y jednak tak wielkie, 偶e rozbi贸rka post臋powa艂a bole艣nie wolno, a pomi臋dzy

312

trza艣ni臋ciami o ziemi臋 kolejnych blok贸w nast臋powa艂y d艂ugie przerwy. Po trzech dniach mozolnej pracy uda艂o im si臋 wreszcie wybi膰 nieregularny otw贸r w pierwszej warstwie granitowych blok贸w, by odkry膰, 偶e wn臋trze wie偶y wype艂nione jest jedynie tym samym kamieniem.

Stoj膮c obok Zougi na szczycie strzelistej budowy, Jan Cheroot by艂 tego samego zdania co jego dow贸dca.

— Tracimy czas. To kamie艅 i tylko kamie艅. — Splun膮艂 poza kraw臋d藕 wie偶y i patrzy艂, jak pecyna 艣liny spada na ca艂kowicie zryty dziedziniec. — Powinni艣my poszuka膰 miejsca, w kt贸rym znaleziono tyle z艂ota.

Zouga by艂 tak poch艂oni臋ty pl膮drowaniem zrujnowanego miasta, 偶e nie pomy艣la艂 o kopalniach, kt贸re musia艂y znajdowa膰 si臋 gdzie艣 za murami. Teraz skin膮艂 z namys艂em g艂ow膮.

— Nic dziwnego, 偶e twoja matka ci臋 kocha艂a — powiedzia艂. — Nie do艣膰, 偶e jeste艣 pi臋kny, to masz te偶 g艂ow臋 na karku.

— Tak — rzek艂 Jan Cheroot z zadowoleniem — wszyscy mi to m贸wi膮. 'W tym momencie t艂usta, ci臋偶ka kropla deszczu spad艂a na czo艂o Zougi

i sp艂yn臋艂a mu do lewego oka. Kropla by艂a ciep艂a jak krew cz艂owieka zaatakowanego malaryczn膮 gor膮czk膮.

Za wysokimi murami znale藕li inne ruiny, stanowi膮ce jakby peryferie wewn臋trznego miasta. By艂y tak zniszczone, zaro艣ni臋te i zasypane, 偶e szczeg贸艂owe zbadanie ich by艂o niewykonalne w czasie, jaki im jeszcze pozosta艂.

Kopje wok贸艂 miasta zosta艂y ufortyfikowane, lecz teraz sta艂y zupe艂nie opuszczone. Jaskinie by艂y tak puste jak oczodo艂y w czaszce starego trupa, cuchn臋艂y lampartami i skalnymi kr贸likami, ich ostatnimi mieszka艅cami, lecz Zouga skoncentrowa艂 si臋 na poszukiwaniu pradawnych kopalni, kt贸re, jak s膮dzi艂, tworzy艂y kr臋gos艂up tej dawnej cywilizacji. Wyobra偶a艂 sobie g艂臋bokie szyby wywiercone we wzg贸rzach i zwa艂y od艂amk贸w skalnych jak w staro偶ytnych kornwalijskich kopalniach rudy. Przeszukiwa艂 kolejne mile g臋sto zalesionego terenu we wszystkich kierunkach, gorliwie sprawdzaj膮c ka偶d膮 nier贸wno艣膰 terenu, ka偶de wzniesienie mog膮ce by膰 ha艂d膮 po dawnej kopalni.

Zostawi艂 Jana Cheroota, by pilnowa艂 wydrapywania i wymiatania ostatnich drobinek z艂ota ze 艣wi膮tynnego dziedzi艅ca. Ludzie poczuli si臋 lepiej pod tym nowym, mniej wymagaj膮cym kierownictwem. Mieli te same pogl膮dy co Jan Cheroot na temat roli najemnej pracy w 偶yciu wojownika i my艣liwego.

Pierwsze krople deszczu by艂y tylko zwiastunem nadchodz膮cej ulewy i ledwie zmoczy艂y koszul臋 Zougi, lecz by艂o to ostrze偶enie, kt贸rego nie nale偶a艂o ignorowa膰, Zouga dobrze o tym wiedzia艂. Jednak nadzieja znalezienia pradawnych kopalni z grubymi z艂otymi 偶y艂ami cennego kruszcu nie dawa艂a mu spokoju i ca艂e dnie traci艂 na poszukiwania. W ko艅cu nawet Jan Cheroot zaczaj si臋 martwi膰.

— Je艣li rzeki rusz膮, b臋dziemy tu uwi臋zieni — narzeka艂 przy obozowym ognisku. — Poza tym zabrali艣my ju偶 ca艂e z艂oto. Pozw贸l nam teraz je roztrwoni膰.

313

I.*

! i;

j.1:;:1;

vi1'1 !

— Jeszcze jeden dzie艅 — przyrzek艂 Zouga okrywaj膮c si臋 kocem i uk艂adaj膮c do snu. — Za po艂udniowym grzbietem znalaz艂em dolin臋, przeszukanie jej zajmie mi jeszcze jeden dzie艅 — wi臋c pojutrze... — obiecywa艂 艣pi膮cym g艂osem.

Zouga poczu艂 najpierw zapach w臋偶a, s艂odki mdl膮cy od贸r wype艂ni艂 jego nozdrza, utrudniaj膮c oddychanie. Nie m贸g艂 odkaszln膮膰, gdy偶 zwr贸ci艂oby to uwag臋 gada. Nie m贸g艂 si臋 poruszy膰, by艂 przygnieciony pot臋偶nym ciemnym cielskiem, kt贸re chcia艂o zmia偶d偶y膰 mu 偶ebra. Zapach w臋偶a d艂awi艂 go w gardle.

Ledwie m贸g艂 obejrze膰 si臋 w stron臋, z kt贸rej mia艂 wype艂zn膮膰 gad, i w膮偶 pojawi艂 si臋, wij膮c si臋 p艂ynnie, zw贸j za grubym faluj膮cym zwojem. G艂ow臋 trzyma艂 uniesion膮, nieruchome oczy patrzy艂y zimnym, 艣mierciono艣nym spojrzeniem, a wst膮偶ka j臋zyka migota艂a czerni膮 w lodowatym u艣miechu cienkich, wygi臋tych warg. 艁uski szura艂y mi臋kko o ziemi臋 i l艣ni艂y metalicznym blaskiem, podobnym barw膮 do wyg艂adzonej z艂otej folii, kt贸r膮 Zouga wydoby艂 z dziedzi艅ca spod wie偶y.

Nie m贸g艂 si臋 poruszy膰 ani krzykn膮膰, j臋zyk nabrzmia艂 mu z przera偶enia, dusz膮c go i d艂awi膮c, lecz w膮偶 prze艣lizn膮艂 si臋 obok, na tyle blisko, 偶e Zouga m贸g艂by go dotkn膮膰, gdyby by艂 w stanie wyci膮gn膮膰 r臋k臋. Wpe艂z艂 w kr膮g migotliwego 艣wiat艂a, a cienie cofn臋艂y si臋, tak 偶e ptaki wy艂oni艂y si臋 z ciemno艣ci, ka偶dy na swoim kamiennym postumencie.

Ich oczy by艂y z艂ote i patrzy艂y przenikliwie, dumne wygi臋cie nakrapianych rdzawo piersi podkre艣la艂o z艂owrog膮 krzywizn臋 偶贸艂tych dziob贸w, a d艂ugie skrzyd艂a spoczywa艂y z艂o偶one na grzbietach jak skrzy偶owane miecze.

Chocia偶 Zouga wiedzia艂, 偶e w膮偶 poluje na soko艂y, te ptaki by艂y wielko艣ci z艂otych or艂贸w. Ozdabia艂y je girlandy kwiat贸w, karmazynowe wykwity ognia kr贸la Chaki i 艣nie偶na, dziewicza biel wodnych lilii. Na ich aroganckich szyjach wisia艂y 艂a艅cuchy z najczystszego z艂ota, a gdy w膮偶 wpe艂z艂 w kr膮g 艣wiat艂a, ptaki poruszy艂y si臋 na kamiennych grz臋dach.

Potem, gdy gad uni贸s艂 swoj膮 b艂yszcz膮c膮 g艂ow臋, a rz膮d 艂usek zje偶y艂 mu si臋 na grzbiecie, ptaki poderwa艂y si臋 do lotu i szum ich skrzyde艂 oraz 偶a艂osny lament dzikich okrzyk贸w wype艂ni艂y ciemno艣ci.

Zouga zas艂oni艂 twarz d艂o艅mi. Skrzyd艂a za艂opota艂y wok贸艂 niego, gdy soko艂y wzlecia艂y w powietrze. Obecno艣膰 w臋偶a przesta艂a by膰 istotna — liczy艂a si臋 tylko ucieczka ptak贸w. Zouga dozna艂 uczucia przyt艂aczaj膮cego smutku, g艂臋bokiej osobistej straty i otworzy艂 usta, ponownie zdolny wyda膰 d藕wi臋k. Krzykn膮艂 na ptaki, wzywaj膮c je do powrotu do gniazda.

Wo艂a艂 w ciemno艣膰, za hucz膮cym, podnios艂ym 艂opotem skrzyde艂, a偶 jego w艂asny wrzask i okrzyki s艂u偶膮cych wyrwa艂y go z u艣cisku sennego koszmaru.

Obudzi艂 si臋, by stwierdzi膰, 偶e noc wype艂niona jest rykiem wichru i burzy. Ga艂臋zie drzew gi臋艂y si臋 i szarpa艂y, zrzucaj膮c na ludzi ulew臋 li艣ci i ma艂ych ga艂膮zek, a podmuchy powietrza by艂y lodowato zimne. Wiatr zerwa艂 s艂omiane dachy z prowizorycznych sza艂as贸w i rozrzuci艂 woko艂o popi贸艂 oraz w臋gle z ognisk. W臋gle, rozpalone na nowo, stanowi艂y jedyne 藕r贸d艂o 艣wiat艂a, gdy偶 grube, k艂臋bi膮ce si臋 zwa艂y chmur zas艂ania艂y gwiazdy i ca艂e niebo.

314

Przekrzykuj膮c si臋 na wietrze, biegali zbieraj膮c porozrzucane 艂adunki.

— Pilnujcie, 偶eby worki z prochem nie zamok艂y! — krzykn膮艂 Zouga si臋gaj膮c po buty. By艂 boso i mia艂 na sobie jedynie podarte bryczesy. — Sier偶ancie Cheroot, gdzie pan jest?

Odpowied藕 Hotentota zag艂uszy艂a kanonada grzmotu, kt贸ry ich og艂uszy艂, a sekund臋 p贸藕niej o艣lepi艂a b艂yskawica. Zouga ujrza艂 Jana Cheroota ta艅cz膮cego nago na jednej nodze, z gor膮cym w臋glem z rozrzuconego ogniska przyklejonym do podeszwy drugiej i dzikimi przekle艅stwami na ustach, zag艂uszonymi przez huk grzmotu. Jego wykrzywiona twarz przypomina艂a kamienn膮 maszkar臋 na gzymsie katedry Notre Dam臋. Potem znowu zapad艂a ciemno艣膰, z kt贸rej nagle wy艂oni艂 si臋 deszcz.

Siek艂 poziomymi falami, tak grubymi, 偶e wype艂ni艂 powietrze wod膮, a偶 wszyscy zacz臋li d艂awi膰 si臋 i kas艂a膰, jakby si臋 topili, wali艂 z tak w艣ciek艂膮 si艂膮, 偶e sk贸ra zacz臋艂a pali膰 jak poparzona prochem wystrza艂u, a lodowate zimno przenikn臋艂o ich do szpiku ko艣ci. Zbili si臋 w przestraszon膮 gromadk臋, t艂ocz膮c "si臋 w poszukiwaniu ciep艂a i poczucia bezpiecze艅stwa, trzymaj膮c przemoczone zwierz臋ce sk贸ry nad g艂owami i cuchn膮c jak stado mokrych ps贸w.

Zimny, mroczny poranek zasta艂 ich wci膮偶 st艂oczonych w ochronie przed srebrnymi strugami deszczu, pod nabrzmia艂ym niebem ci膮偶膮cym ku ziemi jak brzuch spasionej maciory. Porozrzucany, przemoczony sprz臋t p艂ywa艂 lub le偶a艂 na wp贸艂 zatopiony w si臋gaj膮cej do kostek wodzie. Sza艂asy zosta艂y zupe艂nie zniszczone, ogniska zamieni艂y si臋 w b艂otniste ka艂u偶e czarnego popio艂u, nie by艂o szansy na ich ponowne rozpalenie, co oznacza艂o brak jedzenia i niemo偶no艣膰 ogrzania sztywnych, zzi臋bni臋tych cia艂.

Zouga owin膮艂 worki z prochem skrawkami brezentu i wraz z Janem Cherootem przez ca艂膮 noc tuli艂 je w r臋kach jak p艂acz膮ce niemowl臋ta. Nie m贸g艂 jednak otworzy膰 work贸w i sprawdzi膰, czy zawarto艣膰 zwilgotnia艂a, gdy偶 deszcz nada艂 ciek艂 z niskiego szarego nieba d艂ugimi, cienkimi lancami srebrnej wody.

Potykaj膮c si臋 i 艣lizgaj膮c po b艂otnistym pod艂o偶u, Zouga dogl膮da艂 ludzi zabezpieczaj膮cych 艂adunki przed marszem i czyni艂 ostatnie przygotowania. Jaki艣 czas p贸藕niej zjedli po艣piesznie wielce skromne 艣niadanie z艂o偶one z zimnych plack贸w z prosa i ostatnich kawa艂k贸w suszonego bawolego mi臋sa. Potem Zouga wsta艂, w p艂aszczu z na wp贸艂 wyprawionej sk贸ry kudu zarzuconym na g艂ow臋 i ramiona, a deszcz 艣cieka艂 mu po brodzie i przykleja艂 po艂atane ubranie do cia艂a.

— Safari! — krzykn膮艂. — Maszerujemy!

— Najwy偶szy czas — mrukn膮艂 pod nosem Jan Cheroot, odwracaj膮c muszkiet kolb膮 do g贸ry, 偶eby woda nie mog艂a dosta膰 si臋 do lufy.

Wtedy w艂a艣nie tragarze odkryli dodatkowy 艂adunek, kt贸ry przygotowa艂 dla nich Zouga. By艂 przywi膮zany do kij贸w z ga艂臋zi mopani i okryty p艂acht膮 z plecionej szerokolistnej trawy.

-*- Nie zgodz膮 si臋 tego nie艣膰 — powiedzia艂 Jan Cheroot, ocieraj膮c kciukiem wod臋 z brwi. — M贸wi臋 ci, 偶e odm贸wi膮.

— Nie odm贸wi膮. — Oczy Zougi by艂y zimne i zielone jak szlifowane szmaragdy, a twarz napi臋ta. — Albo b臋d膮 to nie艣li — albo zostan膮 tutaj, martwi!

315

Starannie wybra艂 najlepiej zachowany okaz rze藕bionego kamiennego ptaka, ten, kt贸ry by艂 ca艂kowicie nienaruszony i wykonany z najwi臋kszym kunsztem. Sam go zapakowa艂 i przygotowa艂 do transportu.

Dla Zougi kamienny ptak by艂 dowodem istnienia ruin pradawnego miasta, 艣wiadectwem, kt贸rego nie m贸g艂by zignorowa膰 nawet najbardziej cyniczny krytyk czytaj膮cy relacj臋 z wyprawy w odleg艂ym Londynie. Zouga nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e faktyczna warto艣膰 tego reliktu przekracza jego ci臋偶ar w czystym z艂ocie, jednak nie ch臋膰 zysku powodowa艂a, 偶e m艂ody Ballantyne chcia艂 dowie藕膰 artefakt do cywilizacji. Dla Zougi kamienne ptaki mia艂y specjalne, magiczne znaczenie. Zacz臋艂y symbolizowa膰 sukces jego stara艅, a zabieraj膮c jeden z pos膮偶k贸w, Zouga mia艂 wra偶enie, 偶e bierze r贸wnie偶 w posiadanie ca艂膮 t臋 pi臋kn膮 i dzik膮 krain臋. Wiedzia艂, 偶e wr贸ci po nast臋pne kamienne ptaki, lecz tego musia艂 mie膰 ju偶 teraz. By艂 to jego talizman.

— Ty i ty. — Wybra艂 dw贸ch najsilniejszych i najbardziej pracowitych tragarzy, a kiedy wci膮偶 si臋 wahali, zdj膮艂 z ramienia ci臋偶k膮 strzelb臋 na s艂onie. Ujrzeli wyraz jego twarzy i poj臋li, 偶e intencje Zougi nale偶y traktowa膰 powa偶nie, 艣miertelnie powa偶nie. Z艂orzecz膮c pod nosem, zacz臋li zdejmowa膰 swoje 艂adunki i rozdziela膰 je w艣r贸d towarzyszy.

— Przynajmniej pozb膮d藕my si臋 tego drugiego zb臋dnego pakunku. — Deszcz oraz zimno da艂y Janowi Cherootowi w sk贸r臋 r贸wnie mocno jak pozosta艂ym i teraz sier偶ant z nienawi艣ci膮 i pogard膮 wskaza艂 na blaszane pude艂ko zawieraj膮ce galowy mundur dow贸dcy. Zouga nie odpowiedzia艂, da艂 tylko znak Mateuszowi, by wzi膮艂 je ze sob膮.

Nasta艂o po艂udnie, zanim przemoczona kolumna przedar艂a si臋 przez wysok膮, wilgotn膮 traw臋 na dnie doliny i zacz臋艂a wspina膰 si臋 po przeciwleg艂ym zboczu, kln膮c i 艣lizgaj膮c si臋 w b艂ocie.

Pada艂o przez pi臋膰 dni i pi臋膰 nocy. Czasem by艂y to pot臋偶ne strumienie wody, kt贸re zdawa艂y si臋 sp艂ywa膰 z nieba jak olbrzymie wodospady, kiedy indziej zimna, mglista m偶awka, wiruj膮ca 艂agodnie wok贸艂 nich, gdy gramolili si臋 w rozmi臋k艂ym, zdradzieckim pod艂o偶u. Ta delikatna, srebrna mg艂a t艂umi艂a wszystkie d藕wi臋ki poza kapaniem kropli z drzew i cichymi westchnieniami wiatru pomi臋dzy g贸rnymi ga艂臋ziami.

Malaryczne wapory zdawa艂y si臋 bi膰 prosto z ziemi, nabierali je do p艂uc z ka偶dym oddechem, a rankami, w lodowato zimnym powietrzu, skr臋cali si臋 i wili z b贸lu jak widma cierpi膮cych dusz w g艂臋bokich dolinach. Symptomy choroby wyst膮pi艂y najpierw u tragarzy, gdy偶 gor膮czka ju偶 od dawna trawi艂a ich cia艂a, a teraz trz臋艣li si臋 w niekontrolowanych spazmach, tak g艂o艣no szczekaj膮c z臋bami, 偶e wydawa艂o si臋, i偶 pop臋kaj膮 im jak krucha porcelana. Byli jednak cz臋艣ciowo uodpornieni na chorob臋 i wci膮偶 mogli maszerowa膰.

P贸艂nadzy m臋偶czy藕ni, zataczaj膮cy si臋 od kipi膮cej w ich 偶y艂ach gor膮czki,

316

wci膮gali na skaliste grzbiety pot臋偶n膮 statu臋 owini臋t膮 traw膮 i kor膮, a potem znosili j膮 w d贸艂. Kiedy dotarli do brzegu kolejnego strumienia, rzucili kamiennego ptaka z ulg膮 na ziemi臋 i padli bez si艂y w b艂oto, nie zadaj膮c sobie nawet trudu, by okry膰 si臋 przed bezlitosnym deszczem.

Tam gdzie kiedy艣 by艂y wyschni臋te koryta rzek, z 艂achami bia艂ego piasku l艣ni膮cymi jak 艣nie偶ne zbocza w blasku s艂o艅ca, z cichymi jeziorkami nieruchomej zielonej wody i wysokimi, stromymi brzegami, gdzie jaskrawo upierzone zimorodki i ma艂e kolorowe pszczo艂ojady szuka艂y miejsc na gniazda, teraz br膮zowa woda przewala艂a si臋 z oszala艂ym rykiem, wylewaj膮c si臋 ponad brzegi, wymywaj膮c korzenie wysokich drzew i zabieraj膮c je w dal, jakby by艂y tylko lekkimi ga艂膮zkami.

Nie by艂o sposobu na przeprawienie si臋 przez te p臋dz膮ce, spienione wodospady. Gdy Zouga sta艂 przygn臋biony na brzegu, wiedz膮c, 偶e wyruszyli za p贸藕no, ujrza艂 cia艂o utopionego bawo艂a z nap臋cznia艂ym r贸偶owym brzuchem i nogami stercz膮cymi sztywno ku niebu, kt贸re p艂yn臋艂o w d贸艂 rzeki z pr臋dko艣ci膮 galopuj膮cego konia. Byli uwi臋zieni przez wezbrane wody.

— Musimy i艣膰 wzd艂u偶 rzeki — mrukn膮艂, ocieraj膮c twarz r臋kawem przemoczonej my艣liwskiej kurtki.

— To znaczy na zach贸d — zauwa偶y艂 Jan Cheroot z okrutn膮 satysfakcj膮 i nie musia艂 dodawa膰 ani s艂owa wi臋cej.

Na zach贸d le偶a艂o kr贸lestwo Mzilikaziego, kr贸la Matabele, ju偶 teraz musieli by膰 blisko tych tren贸w, kt贸re stary Tom Harkness niezbyt dok艂adnie zaznaczy艂 na swojej mapie.

„Spalona Ziemia — tutaj impi Mzilikaziego zabijaj膮 wszystkich podr贸偶nik贸w".

— A co innego sugerujesz, m贸j promieniu z艂otego hotentockiego s艂o艅ca? — zapyta艂 Zouga gorzko. — Czy masz skrzyd艂a, 偶eby nad tym przelecie膰? — Wyci膮gn膮艂 d艂o艅 w kierunku szeroko rozlanej, niespokojnej wody, gdzie wybrzuszone fale sta艂y tak nieruchomo jak kamienne rze藕by, wskazuj膮c pozycje podwodnych ska艂 i zatopionych pni. — Lub co powiesz na skrzela i p艂etwy? — ci膮gn膮艂 Zouga. — Poka偶 mi, jak p艂ywasz, a je艣li nie posiadasz p艂etw ani skrzeli, to z pewno艣ci膮 masz dla mnie przynajmniej dobr膮 rad臋?

— Tak — odpar艂 Jan Cheroot r贸wnie gorzko. — Moja rada brzmi: s艂uchaj rad, kiedy s膮 ci dawane, a druga: wyrzu膰 to do rzeki. — Wskaza艂 owini臋t膮 kamienn膮 rze藕b臋 i pud艂o z mundurem.

Zouga nie czeka艂 na dalsze s艂owa, odwr贸ci艂 si臋 i wrzasn膮艂:

— Safari! Wszyscy wstawa膰! Maszerujemy!

Gramolili si臋 powoli, zbaczaj膮c nieco na po艂udnie, lecz mimo 偶e szlak wyznacza艂a sie膰 rzek i zalanych dolin, Zouga mia艂 wra偶enie, i偶 kieruj膮 si臋 za bardzo na zach贸d.

Sz贸stego dnia deszcz usta艂, a chmury rozst膮pi艂y si臋, ukazuj膮c akwamaryno-woniebieskie niebo i pra偶膮ce, napuchni臋te s艂o艅ce, kt贸re uspokoi艂o dr偶enie tragarzy i sprawi艂o, 偶e wilgotne ubrania zacz臋艂y parowa膰.

Pomimo w膮tpliwo艣ci dotycz膮cych dok艂adno艣ci swojego chronometru Zouga

317

m

i &

ifl

%娄

dokona艂 pomiaru wysoko艣ci s艂o艅ca i okre艣li艂 szeroko艣膰 geograficzn膮, na kt贸rej si臋 znajdowali. Nie by艂 tak daleko na po艂udnie, jak s膮dzi艂, wi臋c pewnie zaw臋drowali jeszcze bardziej na zach贸d, ni偶 sugerowa艂y to jego niezbyt pewne pomiary.

— Kraina Mzilikaziego b臋dzie suchsza — pociesza艂 si臋, zawijaj膮c instrumenty nawigacyjne w nieprzemakaln膮 tkanin臋 — a ja jestem Anglikiem, wnukiem Tshediego. Nawet Matabele dadz膮 mi woln膮 drog臋, pomimo tego, co pisze stary Tom. — A poza tym Zoug臋 chroni艂 jego talizman — wielki kamienny sok贸艂.

艢mia艂o poprowadzi艂 swoj膮 karawan臋 na zach贸d. By艂o jednak jeszcze co艣, co powi臋ksza艂o ich cierpienia. Od kiedy opu艣cili kamienne miasto, nie mieli ani kawa艂ka mi臋sa.

Gdy lun臋艂y deszcze, wielkie stada zwierzyny, skupione dot膮d przy nielicznych jeziorach i zbiornikach wodnych, rozproszy艂y si臋 po wielkiej, rozleg艂ej krainie, gdzie ka偶dy r贸w i zag艂臋bienie terenu by艂y wreszcie pe艂ne 艣wie偶ej s艂odkiej wody, a na spalonych, osmalonych s艂o艅cem r贸wninach zieleni艂y si臋 ju偶 pierwsze, nie艣mia艂e zal膮偶ki nowej ro艣linno艣ci.

Przez pi臋膰 dni marszu w deszczu Zouga widzia艂 tylko jedno ma艂e stado kozic wodnych, najmniej smacznej zwierzyny w Afryce, kt贸rej mi臋so przesi膮kni臋te jest ostrym, terpentynowym zapachem. Mocno zbudowany samiec, w swoim w艂ochatym br膮zowoczerwonym futrze, szale艅czym galopem prowadzi艂 przed czo艂em kolumny ma艂膮 grupk臋 bezrogich samic, z zadartymi wysoko w g贸r臋 rogami w kszta艂cie liry i idealnym bia艂ym ko艂em wok贸艂 po艣ladk贸w b艂yskaj膮cym przy ka偶dym skoku. W zacinaj膮cym deszczu przedziera艂 si臋 przez g臋ste zaro艣la nie dalej ni偶 dwadzie艣cia krok贸w od Zougi, kt贸ry poderwa艂 ci臋偶k膮 strzelb臋 i przycisn膮艂 j膮 do ramienia.

Z ty艂u g艂odni, wyczerpani tragarze skamlali w oczekiwaniu jak horda my艣liwskich ps贸w, a Zouga odrobin臋 d艂u偶ej ni偶 zwykle celowa艂 w zwierzyn臋, po czym nacisn膮艂 spust.

Kapturek eksplodowa艂 z ostrym trzaskiem pod uderzeniem kurka, lecz z lufy nie wytrysn膮艂 j臋zor ognia i nie rozleg艂 si臋 huk wystrza艂u oraz g艂uche pla艣ni臋cie o艂owianej kuji w cia艂o zwierz臋cia. Strzelba nie wypali艂a. Pi臋kny samiec poprowadzi艂 sw贸j harem antylop pe艂nym galopem, znikaj膮c niemal natychmiast w mokrych zaro艣lach, a zamieraj膮cy stukot jego kopyt szydzi艂 ze zdziwienia my艣liwego. Zouga zakl膮艂 szpetnie, wyci膮gn膮艂 kul臋 oraz 艂adunek korkoci膮giem przymocowanym do czubka wyciora i stwierdzi艂, 偶e podst臋pny deszcz dosta艂 si臋 jednak do wn臋trza lufy, zapewne przez iglic臋, i proch jest mokry, jakby zanurzono go w rycz膮cej dooko艂a br膮zowej wodzie.

Te kilka godzin ostrego s艂o艅ca w sz贸stym dniu podr贸偶y pozwoli艂o Zoudze i Janowi Cherootowi otworzy膰 worki z prochem i wysuszy膰 na p艂askiej skale ich szorstk膮, szar膮 zawarto艣膰, by zmniejszy膰 szans臋 ponownego katastrofalnego niewypa艂u. W tym samym czasie tragarze zrzucili z kark贸w 艂adunki i rozle藕li si臋 w poszukiwaniu skrawka suchej ziemi, by rozprostowa膰 obola艂e ko艣ci.

318

Potem ciemne chmury ponownie zakry艂y s艂o艅ce i dwaj m臋偶czy藕ni po艣piesznie wsypali proch z powrotem do work贸w, a gdy pierwsze t艂uste krople deszczu zacz臋艂y rozpryskiwa膰 si臋 wok贸艂 nich, owin臋li worki znoszonymi pasami z naoliwionego p艂贸tna, ukryli je pod kapturami z grubej sk贸ry i ponownie podj臋li 偶mudny marsz na zach贸d. Szli z pochylonymi nisko g艂owami, milcz膮cy, g艂odni, zzi臋bni臋ci i przygn臋bieni, a brz臋czenie w uszach Zougi by艂o pierwsz膮 wyra藕n膮 oznak膮 efekt贸w ubocznych wywo艂anych du偶ymi dawkami chininy przyjmowanymi przez d艂u偶szy czas. To chininowe brz臋czenie mo偶e doprowadzi膰 w ko艅cu do nieodwracalnej g艂uchoty.

Pomimo ko艅skich dawek gorzkiego proszku nadszed艂 jednak ranek, gdy Zouga obudzi艂 si臋 z przenikliwym b贸lem w ko艣ciach i t臋pym ci臋偶arem le偶膮cym za oczami jak wielki kamie艅. W po艂udnie trz膮s艂 si臋 i dr偶a艂, ogarniany na przemian w艣ciek艂ym gor膮cem i 艣miertelnie lodowatym zimnem.

7- Febra zaprawiaj膮ca — rzek艂 Jan Cheroot filozoficznym tonem. — Zabija ci臋 albo uodparnia.

„Niekt贸rzy osobnicy zdaj膮 si臋 mie膰 wrodzon膮 odporno艣膰 na skutki tej choroby", napisa艂 Fuller Ballantyne w swojej rozprawie „Malaryczne gor膮czki tropikalnej Afryki: ich przyczyny, objawy i leczenie", dodaj膮c: „a pewne fakty dowodz膮, i偶 odporno艣膰 ta mo偶e by膰 dziedziczna".

— Zobaczymy, czy stary diabe艂 mia艂 racj臋 — mrukn膮艂 Zouga przez szcz臋kaj膮ce z臋by, owijaj膮c si臋 szczelniej wilgotnym, 艣mierdz膮cym sk贸rzanym p艂aszczem. Ani razu nie przysz艂o mu do g艂owy, by zatrzyma膰 si臋 z powodu choroby — nie wy艣wiadczy艂 tej grzeczno艣ci swoim ludziom i sam te偶 jej nie oczekiwa艂.

Ponuro maszerowa艂 naprz贸d, z kolanami uginaj膮cymi si臋 chwiejnie przy ka偶dym kroku, z widokiem zamazuj膮cym si臋 i przechodz膮cym w tysi膮ce 艣wietlnych igie艂ek, a potem powracaj膮cym ponownie, chocia偶 chmary nie istniej膮cych muszek i komar贸w nadal ta艅czy艂y mu przed oczami. Co jaki艣 czas maszeruj膮cy za Zoug膮 ma艂y Hotentot dotyka艂 jego ramienia, nakierowuj膮c b艂膮dz膮c膮 stop臋 dow贸dcy z powrotem na 艣cie偶k臋, z kt贸rej si臋 ze艣lizn臋艂a.

Rozpalony gor膮czk膮 umys艂 wype艂nia艂 noce ohydnymi koszmarami, og艂uszaj膮cym topotem ciemnych skrzyde艂 i mdl膮cym odorem w臋偶y, a偶 zlany potem Zouga budzi艂 si臋 z krzykiem, cz臋sto znajduj膮c obok siebie Jana Cheroota przytrzymuj膮cego koj膮cym gestem jego dr偶膮ce ramiona.

Ust膮pienie tego pierwszego ataku zaprawiaj膮cej febry zbieg艂o si臋 w czasie z kolejnym kr贸tkotrwa艂ym ustaniem deszcz贸w. Zdawa艂o si臋, 偶e ostre promienie jasnego s艂o艅ca, wzmocnione przez wilgo膰 unosz膮c膮 si臋 w powietrzu, wypali艂y opary w umy艣le Zougi i truj膮ce miazmaty w jego 偶y艂ach, zostawiaj膮c go z lekk膮 g艂ow膮 i dobrym samopoczuciem. Zouga czu艂 si臋 jednak bardzo os艂abiony, a pod 偶ebrami z prawej strony cia艂a pulsowa艂 t臋py b贸l. Jego w膮troba by艂a nadal nabrzmia艂a i twarda jak kamie艅, co zawsze towarzyszy艂o malarycz-nej gor膮czce.

— Wszystko b臋dzie dobrze — przepowiedzia艂 Jan Cheroot. — Poradzi艂e艣

319

sobie z ni膮 szybciej ni偶 wszyscy inni ludzie, kt贸rych widzia艂em. Ha! Jeste艣 cz艂owiekiem Afryki — malaria pozwoli ci prze偶y膰, m贸j przyjacielu.

W艂a艣nie wtedy, kiedy chodzi艂 jeszcze na dr偶膮cych nogach, lekko oszo艂omiony, tak i偶 wydawa艂o mu si臋, 偶e nie dotyka stopami b艂otnistej ziemi, lecz ta艅czy kilka centymetr贸w na ni膮, natkn臋li si臋 na trop.

Ci臋偶ar wielkiego samca wgni贸t艂 odcisk jego stopy na trzydzie艣ci centymetr贸w w kleiste czerwone b艂oto, a 艣lad wygl膮da艂 jak wdeptane w ziemi臋 paciorki naszyjnika. Dok艂adny wz贸r olbrzymich st贸p zosta艂 odci艣ni臋ty w b艂ocie jak w cemencie, ka偶de p臋kni臋cie i rysa w sk贸rze podeszwy, ka偶da nieregularno艣膰, nawet zarys t臋pych paznokci wida膰 by艂o w najmniejszych szczeg贸艂ach, a w jednym miejscu, gdzie mi臋kka ziemia nie zdo艂a艂a utrzyma膰 ci臋偶aru zwierz臋cia, s艂o艅 zapad艂 si臋 niemal po pas, zostawiaj膮c odciski d艂ugich k艂贸w, za pomoc膮 kt贸rych pomaga艂 sobie wsta膰.

— To on! — wyszepta艂 Jan Cheroot, przygl膮daj膮c si臋 wielkim tropom. — Pozna艂bym jego 艣lad nawet na ko艅cu 艣wiata. — Nie musia艂 dodawa膰 nic wi臋cej, obaj wiedzieli, 偶e m贸wi o wielkim starym samcu, kt贸rego spotkali tak wiele miesi臋cy wcze艣niej na wysokim zboczu drogi s艂oni w dolinie Zambezi.

— Wyprzedza nas najwy偶ej o godzin臋 — ci膮gn膮艂 dalej monotonnym szeptem, jak cz艂owiek skupiony na modlitwie.

— A wiatr wieje w nasz膮 stron臋. — Zouga zorientowa艂 si臋, 偶e r贸wnie偶 m贸wi szeptem. Pami臋ta艂 przeczucie, 偶e raz jeszcze napotka tego s艂onia na swojej drodze. Niemal z przestrachem spojrza艂 w g贸r臋 na niebo. K艂臋by burzowych chmur nadci膮ga艂y w ich stron臋 od wschodu, kr贸tka przerwa w opadach prawie si臋 sko艅czy艂a. Nast臋pna ulewa zapowiada艂a si臋 na r贸wnie gwa艂town膮 co poprzednia i nawet te g艂臋bokie, wyra藕ne 艣lady mia艂y rozp艂yn膮膰 si臋 wkr贸tce w grz膮skim b艂ocie i znikn膮膰 zupe艂nie.

— Id膮 pod wiatr — rzek艂 Zouga, pr贸buj膮c zapomnie膰 o nadci膮gaj膮cym deszczu i wyt臋偶aj膮c sw贸j os艂abiony chorob膮 umys艂, by skoncentrowa膰 si臋 na problemie polowania.

Stary samiec i jego towarzysz szukali po偶ywienia id膮c pod wiatr. W ten spos贸b unikali natkni臋cia si臋 na ewentualne niebezpiecze艅stwo. Jednak ci dwaj weterani, nauczeni do艣wiadczeniem wielu dziesi膮tk贸w lat, nie szliby zbyt d艂ugo pod wiatr, skr臋caliby co jaki艣 czas, by wyczu膰 zapach my艣liwego, kt贸ry m贸g艂by ich tropi膰.

Ka偶da minuta by艂a szalenie istotna, je艣li polowanie mia艂o si臋 powie艣膰 — gdy偶 pomimo s艂abo艣ci w nogach i lekkiego przyt臋pienia zmys艂贸w Zouga nawet przez chwil臋 nie dopuszcza艂 mo偶liwo艣ci zignorowania tropu. Zaw臋drowali ju偶 dobre sto mil w g艂膮b imperium Mzilikaziego, z impi stra偶y granicznej zbli偶aj膮cymi si臋 w szybkim tempie, i grozi艂o im 艣miertelne niebezpiecze艅stwo, lecz ani Zouga, ani Jan Cheroot nie zawahali si臋 nawet przez moment. Zacz臋li pozbywa膰 si臋 element贸w wyposa偶enia, nie potrzebowali manierek, gdy偶 woda p艂yn臋艂a wsz臋dzie doko艂a, worki z jedzeniem i tak 艣wieci艂y pustkami, a koce by艂y przemoczone.

— Id藕cie jak najszybciej naszym 艣ladem! — krzykn膮艂 Zouga do objuczonych

320

tragarzy, rzucaj膮c wyposa偶enie na ziemi臋. — Je艣li si臋 po艣pieszycie, czeka was du偶o mi臋sa i t艂uszczu na kolacj臋.

Musieli wyt臋偶y膰 wszystkie si艂y, p臋dz膮c ile tchu, by uciec przed deszczem i dogoni膰 s艂onie, zanim skr臋ci艂yby i wyczu艂y ich zapach. Pobiegli po ich 艣ladach ostrym tempem, wiedz膮c, 偶e nawet zdrowy m臋偶czyzna nie wytrzyma艂by wi臋cej ni偶 godzin臋 czy dwie takiego wysi艂ku, gdy偶 potem p臋k艂oby mu serce.

Po przebiegni臋ciu pierwszej mili Zouga widzia艂 wszystko rozmazane i nieostre, pot 艣cieka艂 po jego smuk艂ym ciele. M艂ody Ballantyne zatacza艂 si臋 jak pijany, gdy偶 nogi ugina艂y si臋 pod nim co chwila.

— Biegnij — poradzi艂 mu Jan Cheroot ponuro.

Zrobi艂 to, wyt臋偶aj膮c wszystkie si艂y, wycie艅czony organizm nie czu艂 ju偶 b贸lu. Nagle wyostrzy艂 mu si臋 wzrok i chocia偶 nogi mia艂 jak z waty, bieg艂 r贸wno, odnosz膮c wra偶enie, 偶e p艂ynie ponad ziemi膮.

Jan Cheroot rozpozna艂 moment, gdy Zouga pokona艂 swoj膮 s艂abo艣膰. Nie powiedzia艂 nic, lecz rzuci艂 dow贸dcy kr贸tkie, pe艂ne podziwu spojrzenie, po czym skin膮艂 g艂ow膮. Zouga nie widzia艂 tego gestu, gdy偶 patrzy艂 przed siebie rozmarzonym wzrokiem.

Biegli, a偶 s艂o艅ce stan臋艂o w zenicie, Jan Cheroot nie 艣mia艂 zmieni膰 rytmu, gdy偶 wiedzia艂, 偶e Zouga pad艂by jak cz艂owiek trafiony kul膮 w serce, gdyby zatrzymali si臋, by odpocz膮膰. Biegli, gdy s艂o艅ce zawis艂o nisko nad horyzontem, 艣cigane przez gro偶膮ce mu oci臋偶a艂e kohorty chmur, a ich w艂asne cienie ta艅czy艂y nad g艂臋bokimi 艣ladami s艂oni. Zbici w ciasn膮 gromadk臋 czterej tragarze biegli za Zoug膮 krok w krok, gotowi poda膰 mu bro艅, gdyby tylko jej potrzebowa艂.

Instynkt my艣liwego ostrzeg艂 Jana Cheroota. Co kilka minut Hotentot odwraca艂 g艂ow臋, by spojrze膰 na drog臋. W艂a艣nie dzi臋ki temu je zauwa偶y艂.

Dwie szare sylwetki, niewiele r贸偶ni膮ce si臋 od czarnych cieni ociekaj膮cych wod膮 drzew akacjowych, zmierza艂y do celu, zawracaj膮c, by ponownie wej艣膰 na w艂asny trop i omin膮膰 prze艣ladowc贸w, chwytaj膮c w nozdrza ich zapach.

Oddalone o p贸艂 mili porusza艂y si臋 ko艂ysz膮cym, zdradziecko leniwym krokiem, by w ci膮gu kilku minut dotrze膰 do ciep艂ego jeszcze 艣ladu, kt贸ry my艣liwi zostawili na ich w艂asnych olbrzymich tropach, 艣ladu cuchn膮cego unosz膮cym si臋 w powietrzu przenikliwym odorem cz艂owieka.

Jan Cheroot dotkn膮艂 ramienia Zou|i, daj膮c znak, by zawracali, nie zatrzymuj膮c go ani nie zmieniaj膮c rytmu marszu.

— Musimy je dogoni膰, zanim trafi膮 na nasz 艣lad — wyszepta艂.

Oczy Zougi ponownie zab艂ys艂y, a na jego bladych policzkach wykwit艂y rumie艅ce. Odwr贸ci艂 si臋 i po raz pierwszy spostrzeg艂 dwie ogromne sylwetki biegn膮ce spokojnie przez rzadki las pod wysokimi parasolami drzew akacjowych. S艂onie z dostojn膮 rozwag膮 zbli偶y艂y si臋 do cuchn膮cych cz艂owiekiem 艣lad贸w odci艣ni臋tych w czerwonym b艂ocie.

•Wielki samiec bieg艂 z przodu, jego wychud艂y szkielet by艂 zbyt obszerny i ko艣cisty dla starego cia艂a, wok贸艂 kt贸rego zwiesza艂a si臋 workowate szara sk贸ra. Olbrzymie 偶贸艂te k艂y by艂y zbyt d艂ugie i za ci臋偶kie dla s臋dziwej g艂owy, a o pomarszczone policzki obija艂y si臋 porozdzierane, postrz臋pione uszy. Samiec

21 — Lot sokola

321

!娄;芦.娄 li-!

W: rfsr i;.

I ;/娄

zd膮偶y艂 wytarza膰 si臋 w b艂otnistym jeziorku i jego cia艂o pokrywa艂a g艂adka, l艣ni膮ca warstwa czerwonego szlamu.

Bieg艂 na swoich d艂ugich, ko艣cistych nogach, na kt贸rych niczym para 藕le skrojonych bryczes贸w, wisia艂y fa艂dy lu藕nej sk贸ry, a zaraz za nim p臋dzi艂 jego askari, du偶y samiec z pot臋偶nymi k艂ami, wygl膮daj膮cy jednak przy swoim przewodniku jak karze艂.

Zouga i Jan Cheroot biegli razem, krok w krok, dysz膮c ci臋偶ko i wyt臋偶aj膮c wszystkie si艂y, by zbli偶y膰 si臋 na odleg艂o艣膰 strza艂u, zanim s艂onie wyczuj膮 ich zapach.

Nie starali si臋 kry膰 ani maskowa膰, p臋dzili co tchu, pok艂adaj膮c ca艂膮 nadziej臋 w s艂abym wzroku starych s艂oni. Tym razem kapry艣na natura by艂a po ich stronie, bo gdy pobiegli, burza rozszala艂a si臋 ponownie.

Grube bicze bladoszarego deszczu ch艂osta艂y las jak sznurowe pejcze. Ciemne zwa艂y chmur pozwoli艂y im przebiec ostatnie kilkaset metr贸w niepostrze偶enie, a wycie wiatru w ga艂臋ziach akacji zag艂uszy艂o tupot krok贸w.

Sto pi臋膰dziesi膮t metr贸w przed Zoug膮 stary samiec dotar艂 do ludzkiego 艣ladu i stan膮艂 gwa艂townie, jakby trafi艂 na niewidzialn膮 szklan膮 艣cian臋. Przysiad艂 na zadzie, z wygi臋tym grzbietem i wysoko uniesion膮 g艂ow膮. Poszarpane bandery jego uszu wyd臋艂y si臋 jak 偶agle statku i trzaska艂y dono艣nie, gdy s艂o艅 uderza艂 nimi

0 ramiona.

Zamar艂 tak na chwil臋, dotykaj膮c cuchn膮cej ziemi czubkiem tr膮by, kt贸r膮 uni贸s艂 potem do otworu g臋bowego i spryska艂 zapachem r贸偶owe p膮czki swojego organu w臋chowego. Nienawistny od贸r uderzy艂 go z fizyczn膮 niemal si艂膮. S艂o艅 zrobi艂 jeszcze jeden krok do ty艂u, potem obr贸ci艂 si臋; towarzysz膮cy mu smuk艂y askari wykona艂 ten sam manewr i jak para wytrenowanych koni zaprz臋gowych oba s艂onie, rami臋 w rami臋, bok w bok, pu艣ci艂y si臋 biegiem — a Zouga by艂 wci膮偶 dobre sto metr贸w za nimi.

Jan Cheroot przykl臋kn膮艂 w b艂ocie na jedno kolano i zerwa艂 muszkiet z ramienia. W tym samym momencie askari zwolni艂 nieco i skr臋ci艂 w lewo, mijaj膮c zad swojego przewodnika. By膰 mo偶e zrobi艂 to bezwiednie, lecz Zouga

1 Jan Cheroot byli pewni, 偶e zrobi艂 to celowo. Wiedzieli, 偶e m艂odszy s艂o艅 艣ci膮ga na siebie ogie艅, os艂aniaj膮c starego samca w艂asnym cia艂em.

— Chcesz tego? A wi臋c we藕 to, ma艂y! — wrzasn膮艂 Jan Cheroot gniewnie, wiedz膮c, 偶e zatrzymuj膮c si臋 straci艂 i tak zbyt wiele czasu.

Mierz膮c w m艂odszego samca Jan Cheroot strzeli艂 w biodro. Ranny askari potkn膮艂 si臋 i kawa艂ki czerwonego b艂ota odpad艂y z miejsca na sk贸rze, gdzie uderzy艂a kula. S艂o艅 zwolni艂 i zmieni艂 tor biegu, obracaj膮c si臋 bokiem do my艣liwych, podczas gdy stary samiec bieg艂 dalej sam.

Zouga m贸g艂 zabi膰 rannego s艂onia strza艂em w serce, gdy偶 zwierz臋 bieg艂o teraz chwiejnym truchtem, a dystans wynosi艂 najwy偶ej trzydzie艣ci krok贸w, lecz Zouga min膮艂 go p臋dem, nie zwalniaj膮c nawet na moment, nie patrz膮c prawie na samca, wiedz膮c, 偶e mo偶e zostawi膰 Jana Cheroota, by za艂atwi艂 spraw臋. Pobieg艂 za starym s艂oniem, lecz pomimo najwi臋kszego wysi艂ku, dystans mi臋dzy nimi systematycznie si臋 powi臋ksza艂.

322

W przodzie teren obni偶a艂 si臋 i przechodzi艂 w p艂ytk膮 otwart膮 nieck臋, a potem wznosi艂 si臋 ponownie ku kolejnemu grzbietowi, na kt贸rym jak stra偶nicy w szarym deszczu sta艂y drzewa tekowe. S艂o艅 p臋dem zbieg艂 w d贸艂 do niecki, wyci膮gaj膮c nogi, tak 偶e tupot jego krok贸w brzmia艂 jak regularny rytm b臋bna — a偶 dotar艂 do dna wg艂臋bienia.

Ci臋偶ar jego cia艂a spowodowa艂, 偶e bagnisty grunt rozst膮pi艂 si臋 i s艂o艅 zapad艂 si臋 prawie po ramiona, zmuszony mozoli膰 si臋 krok po kroku, z lepk膮 mazi膮 cmokaj膮c膮 i chlupocz膮c膮 obrzydliwie przy ka偶dym jego szale艅czym ruchu.

Zouga zbli偶a艂 si臋 w szybkim tempie, czuj膮c, jak wraca mu nadzieja, w uniesieniu zapominaj膮c o zm臋czeniu i s艂abo艣ci. Ogarn臋艂a go 偶膮dza walki. Dotar艂 do bagniska i zacz膮艂 przeskakiwa膰 z jednej k臋py trawy na drug膮, podczas gdy wielki samiec gramoli艂 si臋 z przodu.

Zouga zbli偶a艂 si臋 coraz bardziej i kiedy od s艂onia dzieli艂o go zaledwie dwadzie艣cia metr贸w, zatrzyma艂 si臋 wreszcie, balansuj膮c na trawiastej wysepce.

Zwierz dotar艂 do kra艅ca bagna i gramoli艂 si臋 na twardy grunt u podn贸偶a zbocza. Jego tylne nogi zapada艂y si臋 jeszcze w lepkiej mazi. Zouga widzia艂 dok艂adnie wygi臋ty grzbiet, wyrostki masywnego kr臋gos艂upa wystaj膮ce spod umazanej b艂otem sk贸ry, 艂ukowate 偶ebra wygl膮daj膮ce jak wr臋gi 艂odzi wiking贸w. Mia艂 wra偶enie, 偶e widzi nawet jego bij膮ce wielkie serce.

By艂 pewien, 偶e tym razem nie pope艂ni b艂臋du. Podczas miesi臋cy, kt贸re min臋艂y od ich pierwszego spotkania, sta艂 si臋 do艣wiadczonym my艣liwym, potrafi膮cym odnale藕膰 czu艂e miejsca w olbrzymim cielsku s艂onia. Z tej odleg艂o艣ci i przy tym k膮cie strza艂u kula zmia偶d偶y艂aby kr臋gos艂up pomi臋dzy 艂opatkami nie trac膮c w og贸le pr臋dko艣ci i dotar艂aby g艂臋boko, do samego serca, rozrywaj膮c grube serpentyny arterii karmi膮cych p艂uca.

Musn膮艂 cyngiel, a strzelba pukn臋艂a jak dziecinna zabawka i nie wypali艂a. Wielka szara bestia wydosta艂a si臋 z bagna i wspina艂a po zboczu, przechodz膮c wreszcie w sw贸j ko艂ysz膮cy krok marato艅czyka, kt贸rym pokona艂aby pi臋膰dziesi膮t mil przed nadej艣ciem zmroku.

Zouga dotar艂 do twardego gruntu i rzuci艂 na ziemi臋 bezu偶yteczn膮 bro艅, dr偶膮c z niecierpliwo艣ci i wrzeszcz膮c na tragarzy, by przynie艣li mu drug膮 strzelb臋.

Mateusz by艂 pi臋膰dziesi膮t krok贸w od niego, 艣lizgaj膮c si臋 i potykaj膮c na grz膮skim gruncie. Marek, 艁ukasz i Jan biegli zaraz za nim.

— Chod藕cie! Chod藕cie! — wrzasn膮艂 Zouga, chwytaj膮c drug膮 strzelb臋 i puszczaj膮c si臋 p臋dem w g贸r臋 zbocza. Musia艂 dogoni膰 zwierz臋 przed grzbietem, gdy偶 po drugiej stronie z pewno艣ci膮 by mu umkn臋艂o.

P臋dzi艂 jak szalony, wk艂adaj膮c w bieg ca艂膮 swoj膮 wol臋 i resztki si艂, a za jego plecami Mateusz zatrzyma艂 si臋, podni贸s艂 z ziemi rzucon膮 przez Zoug臋 strzelb臋 i dzia艂aj膮c instynktownie w gor膮czce i podnieceniu gonitwy, nabi艂 j膮 ponownie. Nasypa艂 kolejn膮 gar艣膰 czarnego prochu na 艂adunek i kul臋 znajduj膮c膮 si臋 ju偶 w lufie i wcisn膮艂 na szczyt tego wszystkiego jeszcze jedn膮 膰wier膰funtow膮 kul臋 o艂owiu. Robi膮c to zamieni艂 gro藕n膮 bro艅 w 艣mierciono艣n膮 pu艂apk臋, zdoln膮

323

!:f:

tir

1 I1

powa偶nie zrani膰 lub nawet zabi膰 cz艂owieka, kt贸ry by z niej wystrzeli艂. Mateusz wcisn膮艂 nast臋pny kapturek na iglic臋 i pobieg艂 po zboczu za Zoug膮.

S艂o艅 zbli偶a艂 si臋 do grzbietu wzniesienia, a Zouga dogania艂 go, lecz bardzo powoli, gdy偶 biegli niemal w tym samym tempie. Si艂y opuszcza艂y go w ko艅cu, m贸g艂 p臋dzi膰 tak jeszcze przez kilka minut, a potem wiedzia艂, 偶e padnie ze zm臋czenia i wyczerpania.

Wszystko wirowa艂o i rozmazywa艂o mu si臋 przed oczami, jego stopy 艣lizga艂y si臋 na mokrych, pokrytych mchem ska艂ach, a deszcz siek艂 po twarzy, o艣lepiaj膮c niemal zupe艂nie. Sze艣膰dziesi膮t metr贸w w przodzie s艂o艅 dotar艂 do grzbietu, a potem zrobi艂 co艣, czego Zouga nie widzia艂 nigdy w 偶yciu — odwr贸ci艂 si臋 bokiem, by spojrze膰 na swoich prze艣ladowc贸w.

By膰 mo偶e 艣cigano go zbyt zaciekle, polowano na niego zbyt cz臋sto i nienawi艣膰 nagromadzi艂a si臋 w nim jak szlam pod lini膮 wodn膮 starego statku, mo偶e by艂o to jego ostatnie wyzwanie.

Przez moment sta艂 w deszczu wysoki i l艣ni膮cy czerni膮 b艂ota, wyra藕nie widoczny na tle niskiego szarego nieba. Zouga trafi艂 go w rami臋. Strzelba zad藕wi臋cza艂a jak br膮zowy katedralny dzwon, a d艂ugi j臋zor czerwonego ognia wytrysn膮艂 na chwil臋 z lufy.

I cz艂owiek, i bestia zachwiali si臋, Zouga pchni臋ty przez odrzut broni, s艂o艅 pod naporem utwardzanej o艂owianej kuli przebijaj膮cej si臋 przez 偶ebra i docieraj膮cej do bioder, a jego stare za艂zawione oczy zacisn臋艂y si臋 mocno pod wp艂ywem b贸lu.

Utrzyma艂 si臋 na nogach, lecz strza艂 by艂 celny i uchylaj膮c powieki s艂o艅 ujrza艂 cz艂owieka, to znienawidzone, ohydnie cuchn膮ce stworzenie, kt贸re prze艣ladowa艂o go bezlito艣nie od tylu lat.

Ruszy艂 z powrotem w d贸艂 po zboczu jak lawina ciemnoszarego granitu, jego gro藕ne ryki odbija艂y si臋 od niskiego nieba. Zouga odwr贸ci艂 si臋 i pop臋dzi艂 umykaj膮c przed szar偶uj膮c膮 besti膮. Ziemia trz臋s艂a si臋 dooko艂a pod ci臋偶arem nacieraj膮cego rannego s艂onia.

Mateusz nie ul膮k艂 si臋, nawet w tak straszliwym momencie. Zouga kocha艂 go za to. Spe艂ni艂 obowi膮zek, czekaj膮c, by poda膰 drug膮 strzelb臋 swojemu panu.

Zouga dobieg艂 do niego, na moment przed rozw艣cieczonym s艂oniem, rzuci艂 swoj膮 dymi膮c膮 bro艅 i chwyci艂 drug膮 strzelb臋, nawet przez moment nie podejrzewaj膮c, 偶e zosta艂a podw贸jnie nabita. Odwracaj膮c si臋 odci膮gn膮艂 kurek i podrzuci艂 d艂ug膮, grub膮 luf臋.

S艂o艅 sta艂 tu偶 nad nim, zaciemniaj膮c zalane deszczem niebo. D艂ugie 偶贸艂te k艂y uniesione by艂y jak belki dachu nad jego g艂ow膮, a tu艂贸w wyci膮gn膮艂 si臋 ju偶, by si臋gn膮膰 w d贸艂 i chwyci膰 ofiar臋.

Zouga nacisn膮艂 spust i tym razem strzelba wypali艂a. Lufa wybuch艂a z og艂uszaj膮cym hukiem, jej czubek rozdar艂 si臋 na kszta艂t p艂atk贸w kwiatu, a p艂on膮cy proch omi贸t艂 twarz my艣liwego, osmalaj膮c mu brod臋 i parz膮c sk贸r臋. Kurek oderwa艂 si臋 od lufy i trafi艂 Zouge w policzek, zaraz pod prawym okiem, rani膮c niemal do samej ko艣ci. Strzelba uderzy艂a w rami臋 z tak膮 si艂膮, 偶e Zouga

324

poczu艂, jak rozrywaj膮 mu si臋 wi膮zad艂a i 艣ci臋gna. Zatoczy艂 si臋 do ty艂u pchni臋ty si艂膮 odrzutu, a kie艂 szar偶uj膮cego s艂onia min膮艂 go dos艂ownie o centymetr.

Zouga upad艂 ci臋偶ko na stos skalnych od艂amk贸w. S艂o艅 zwolni艂 na moment, przysiadaj膮c na tylnych nogach, by unikn膮膰 jaskrawego ognia i dymu eksplozji — a potem ujrza艂 stoj膮cego w pobli偶u tragarza.

Mateusz pogna艂 w d贸艂 po zboczu, biedny, lojalny, dzielny Mateusz, lecz s艂o艅 dogoni艂 go, zanim zd膮偶y艂 przebiec dziesi臋膰 krok贸w. Z艂apa艂 tragarza tr膮b膮 i wyrzuci艂 w powietrze jak dziecinn膮 lalk臋. Mateusz polecia艂 pi臋tna艣cie metr贸w w g贸r臋, m艂贸c膮c r臋kami i nogami, a jego przera偶ony wrzask zag艂usza艂 ryk s艂onia. Rozleg艂o si臋 co艣 w rodzaju gwizdu szalonej lokomotywy. Mateusz zdawa艂 si臋 wznosi膰 bardzo wolno w powietrze, potem zawis艂 na d艂ug膮 chwil臋 i zacz膮艂 r贸wnie powoli opada膰 na ziemi臋.

S艂o艅 z艂apa艂 go w powietrzu i ponownie wyrzuci艂 w g贸r臋, tym razem jeszcze wy偶ej.

. Zouga usiad艂 z trudem. Jego prawe rami臋 wisia艂o bezw艂adnie na poszarpanych mi臋艣niach i 艣ci臋gnach, krew ciek艂a po rozerwanym policzku, a jego b臋benki uszne by艂y tak og艂uszone przez eksplozj臋, 偶e ryki s艂onia zdawa艂y si臋 odleg艂e i przyt艂umione. Z trudem spojrza艂 w g贸r臋 i zobaczy艂 Mateusza wysoko w powietrzu, ujrza艂, jak spada na ziemi臋, a s艂o艅 zaczyna go zabija膰.

Zouga ukl臋kn膮艂 i zaczaj pe艂zn膮膰 po skalnych od艂amkach w stron臋 pustej strzelby, tej, z kt贸rej wypali艂 najpierw, i kt贸r膮 rzuci艂, gdy z艂apa艂 podw贸jnie nabit膮 bro艅 od Mateusza. Strzelba le偶a艂a pi臋膰 krok贸w od Zougi, pi臋膰 krok贸w, kt贸re zdawa艂y si臋 dystansem nie do przebycia dla jego poranionego cia艂a.

S艂o艅 postawi艂 nog臋 na piersi Mateusza i. 偶ebra trzasn臋艂y jak suche ga艂膮zki. Chwyci艂 tr膮b膮 jego g艂ow臋 i oderwa艂 od cia艂a, ze sprawno艣ci膮 zabijaj膮cego kur臋 farmera.

Rzuci艂 g艂ow臋 w bok i gdy potoczy艂a si臋 po zboczu, siedz膮cy obok Zouga ujrza艂, 偶e powieki Mateusza mrugaj膮 gwa艂townie nad wytrzeszczonymi ga艂kami ocznymi, a nerwy drgaj膮 pod sk贸r膮 policzk贸w.

Odrywaj膮c wzrok od tego potwornego widoku, Zouga po艂o偶y艂 sobie strzelb臋 na kolanach i zaczaj j膮 艂adowa膰. Nie mia艂 zupe艂nie czucia w prawej r臋ce, kt贸ra wisia艂a bezw艂adnie wzd艂u偶 boku. •

Dwadzie艣cia krok贸w dalej s艂o艅 ukl臋kn膮艂 nad bezg艂owym cia艂em Mateusza i wbi艂 d艂ugi 偶贸艂ty kie艂 w jego brzuch.

Zouga z wysi艂kiem wsypa艂 proch do strzelby, pr贸buj膮c skoncentrowa膰 si臋 na tej czynno艣ci.

Mateusz wisia艂 nabity na zakrwawiony kie艂 jak mokra koszula na sznurze, tr膮ba s艂onia unios艂a si臋 i owin臋艂a niczym pyton wok贸艂 martwego cia艂a.

Zouga wrzuci艂 kul臋 do lufy i popchn膮艂 j膮 wyciorem.

S艂o艅 oderwa艂 rami臋 od cia艂a, a zw艂oki Mateusza ze艣lizn臋艂y si臋 z k艂a i spad艂y ponownie na ziemi臋.

J臋cz膮c cicho z b贸lu Zouga na艂o偶y艂 kapturek na iglic臋 i odwi贸d艂 kurek pokonuj膮c op贸r spr臋偶yny.

325

t1

li 1

S艂o艅 kl臋cza艂 obiema przednimi nogami na tym, co pozosta艂o z Mateusza, rozgniataj膮c jego cia艂o na czerwon膮 miazg臋.

Ci膮gn膮c bro艅 za sob膮 Zouga podczo艂ga艂 si臋 do kupy od艂amk贸w skalnych. Pos艂uguj膮c si臋 lew膮 r臋k膮 opar艂 kolb臋 strzelby o szczyt g贸rki.

S艂o艅 nadal mia偶d偶y艂 cia艂o Mateusza, rycz膮c w niepowstrzymanej furii.

K艂ad膮c si臋 p艂asko na brzuchu Zouga wycelowa艂, lecz jedn膮 r臋k膮 niemal nie da艂o si臋 utrzyma膰 ci臋偶kiej strzelby, a do tego wszystko falowa艂o mu przed oczami.

Na u艂amek sekundy muszka znalaz艂a si臋 w jednej linii z prymitywn膮 szczerbink膮 i Zouga pozwoli艂 strzelbie wypali膰, w ogniu i k艂臋bach p艂on膮cego prochu.

Ryki urwa艂y si臋 gwa艂townie. Gdy dym rozwia艂 si臋, Zouga ujrza艂, 偶e s艂o艅 wyprostowa艂 si臋 z wysi艂kiem i ko艂ysze powoli z boku na bok. Masywna g艂owa opad艂a pod ci臋偶arem zakrwawionych k艂贸w, a tr膮ba zwisa艂a w d贸艂, bezw艂adnie jak rami臋 Zougi.

S艂o艅 wydawa艂 dziwny 偶a艂obny j臋k, z drugiej rany pod ko艣cistym ramieniem w rytm bicia serca tryska艂y mu fontanny krwi, sp艂ywaj膮c po ciele g臋stym strumieniem.

Odwr贸ci艂 si臋 ku Zoudze i pow艂贸cz膮c nogami jak stary i bardzo zm臋czony cz艂owiek, ruszy艂 w jego stron臋, z tr膮b膮 poruszaj膮c膮 si臋 w ostatnich drgawkach wojennego instynktu.

Zouga pr贸bowa艂 si臋 odczo艂ga膰, lecz s艂o艅 by艂 od niego szybszy. Tr膮ba wysun臋艂a si臋 do przodu, ogromne cielsko zakry艂o niebo i cho膰 Zouga kopa艂 szale艅czo, czubek tr膮by zacisn膮艂 si臋 na jego kostce wywo艂uj膮c potworny b贸l. Zouga wiedzia艂, 偶e s艂o艅 za chwil臋 wyrwie mu nog臋 z biodra.

Potem zwierz j臋kn膮艂, gwa艂townie wypuszczaj膮c powietrze z poszarpanych p艂uc. U艣cisk na kostce Zougi rozlu藕ni艂 si臋 i s艂o艅 run膮艂 w d贸艂.

Upad艂 z tak膮 si艂膮, 偶e ziemia zadr偶a艂a doko艂a z hukiem, kt贸ry Jan Cheroot przechodz膮cy przez bagno us艂ysza艂 wyra藕nie z odleg艂o艣ci mili.

Zouga opu艣ci艂 g艂ow臋 i zamkn膮艂 oczy, a ciemno艣膰 zapad艂a jak nieprzenikniona kurtyna.

Jan Cheroot nie pr贸bowa艂 przenosi膰 cia艂a nieprzytomnego Zougi le偶膮cego obok trupa starego s艂onia. Zbudowa艂 wok贸艂 niego prowizoryczny sza艂as z ga艂臋zi oraz trawy, rozpali艂 ognisko ko艂o g艂owy dow贸dcy i drugie na wysoko艣ci st贸p. To by艂o wszystko, co m贸g艂 zrobi膰 przed przybyciem reszty tragarzy z kocami.

Potem pom贸g艂 Zoudze usi膮艣膰 i unieruchomili jego strzaskane rami臋.

— Bo偶e Wszechmog膮cy — j臋kn膮艂 Zouga, przygotowuj膮c nici i ig艂臋 — odda艂bym oba jego k艂y za 艂yk dobrej whisky.

Jan Cheroot trzyma艂 ma艂e lusterko i Zouga przyszy艂 z powrotem kawa艂ek oderwanej sk贸ry na policzku, a kiedy zacisn膮艂 ostatni szew i odci膮艂 ko艅c贸wk臋 nici, opad艂 ponownie na sw贸j przemoczony, cuchn膮cy futrzany koc.

— Umr臋 raczej, ni偶 p贸jd臋 dalej — wyszepta艂.

— Taki w艂a艣nie masz wyb贸r — zgodzi艂 si臋 Jan Cheroot, nie podnosz膮c

326

wzroku znad kawa艂k贸w w膮troby i serca s艂onia, kt贸re zaczaj owija膰 w 偶贸艂ty t艂uszcz przed nabiciem na zielone ga艂膮zki. — Mo偶esz maszerowa膰 albo umrze膰 w tym b艂ocie.

Na zewn膮trz tragarze 艣piewali 偶a艂obne pie艣ni dla Mateusza. Zebrali pozosta艂o艣ci jego okrutnie okaleczonego cia艂a i zapakowali je w koc, zwi膮zuj膮c sznurem z kory.

Poch贸wek mia艂 odby膰 si臋 nast臋pnego ranka, do tego czasu jednak mieli dalej 艣piewa膰 swoje 偶a艂obne pie艣ni.

Jan Cheroot wybra艂 w臋gle z ogniska i zaczaj piec na nich szasz艂yk z w膮troby, serca i t艂uszczu.

— Ci trzej nie przydadz膮 si臋 do niczego, dop贸ki go nie pochowaj膮, a my musimy jeszcze wyci膮膰 k艂y.

— Jestem winien Mateuszowi przynajmniej jedn膮 noc 偶a艂oby — szepn膮艂 Zouga. — Nie ul膮k艂 si臋 s艂onia. Gdyby uciek艂 z drug膮 strzelb膮... — Zouga urwa艂 i j臋kn膮艂, bo nowa fala b贸lu przeszy艂a jego rami臋. U偶ywaj膮c zdrowej lewej r臋ki si臋gn膮艂 pod sk贸rzany koc, na kt贸rym le偶a艂, i usun膮艂 gniot膮ce go kamienie.

— By艂 dobry, g艂upi, ale dobry — zgodzi艂 si臋 Jan Cheroot. — M膮drzejszy cz艂owiek by uciek艂. — Powoli przekr臋ci艂 szasz艂yk nad ogniem. — Ca艂y jutrzejszy dzie艅 zajmie nam pochowanie go i odci臋cie k艂贸w, ale nast臋pnego dnia musimy ruszy膰 dalej.

Jan Cheroot zabi艂 swojego s艂onia na r贸wninie, pod roz艂o偶ystymi ga艂臋ziami olbrzymiej akacji. Wygl膮daj膮c przez niski otw贸r sza艂asu Zouga widzia艂 cielsko w艂asnej zdobyczy le偶膮ce dziesi臋膰 metr贸w dalej. Nabrzmia艂o ju偶 od uwi臋zionych gaz贸w, a nogi stercza艂y sztywno ponad szarym balonem brzucha. K艂y by艂y nieprawdopodobnych rozmiar贸w. Nawet patrz膮c na nie, Zouga mia艂 wra偶enie, 偶e to tylko jego oszo艂omiony umys艂 p艂ata mu figle. By艂y grube jak dziewcz臋ca talia i od czubka do czubka mierzy艂y dobre cztery metry.

— De wa偶膮? — spyta艂 Jana Cheroota, a Hotentot spojrza艂 na nie i wzruszy艂 ramionami.

— Nigdy nie widzia艂em wi臋kszego s艂onia — przyzna艂. — Trzech ludzi b臋dzie musia艂o je nie艣膰.

— Sto kilogram贸w? — spyta艂 Zouga. Rozmowa pozwala艂a mu zapomnie膰 o b贸lu w ramieniu.

— Wi臋cej — uzna艂 Jan Cheroot. — Ju偶 nigdy wi臋cej nie zobaczysz takiego s艂onia.

— To prawda — zgodzi艂 si臋 Zouga. — Nigdy wi臋cej nie b臋dzie takiego jak ten. — G艂臋boki 偶al do艂膮czy艂 do b贸lu, czyni膮c go jeszcze bardziej intensywnym. 呕al nad wspania艂膮 besti膮 i nad dzielnym m臋偶czyzn膮, kt贸ry umar艂 wraz z ni膮.

. Uczucia te nie pozwoli艂y mu spa膰 tej nocy i o 艣wicie, kiedy tragarze zebrali si臋, 偶eby pochowa膰 Mateusza, Zouga umie艣ci艂 strzaskane rami臋 na temblaku z kory, po czym dwaj ludzie pomogli mu wsta膰, a on poszed艂 sztywno, podpieraj膮c si臋 kijem, na szczyt wzg贸rza, gdzie znajdowa艂 si臋 gr贸b.

327

1

i

m

艢piewaj膮c woln膮, pe艂n膮 smutku pie艣艅 zmar艂ych tragarze otoczyli gr贸b kamieniami, 偶eby hieny nie dobra艂y si臋 do cia艂a. Kiedy sko艅czyli, Zouga poczu艂 zm臋czenie i emocjonaln膮 pustk臋. Wr贸ci艂 chwiejnie do swojego sza艂asu i wczo艂ga艂 si臋 pod koc. Mia艂 tylko jeden dzie艅, 偶eby odzyska膰 si艂y przed marszem. Zamkn膮艂 oczy, lecz nie m贸g艂 spa膰, gdy偶 przeszkadza艂o mu 艂upanie siekier o ko艣ci rozlegaj膮ce si臋 nie opodal, gdzie Jan Cheroot nadzorowa艂 wycinanie k艂贸w z czaszki starego s艂onia.

Zouga przekr臋ci艂 si臋 na bok i ponownie kawa艂ek ska艂y wbi艂 mu si臋 w bol膮ce cia艂o. Wyci膮gn膮艂 go spod koca i ju偶 chcia艂 wyrzuci膰, gdy co艣 przyku艂o jego uwag臋.

Od艂amek by艂 bia艂y i krystaliczny jak kandyzowany cukier, kt贸ry Zouga tak lubi艂 b臋d膮c dzieckiem.

Nawet w p贸艂mroku sza艂asu cienki, nieregularny szew metalu wij膮cy si臋 niepewnie pomi臋dzy kryszta艂ami kwarcu b艂ysn膮艂 igie艂k膮 jasnego z艂ota. Zouga patrzy艂 na艅 jak ot臋pia艂y, obracaj膮c kawa艂kiem kwarcu. Chwila ta wyda艂a mu si臋 nierzeczywista, jak zawsze wtedy, kiedy spe艂niaj膮 si臋 najskrytsze marzenia.

Odzyska艂 w ko艅cu mow臋 i krzykn膮艂 chrapliwie przez opuchni臋te, poparzone wargi, a Jan Cheroot przybieg艂 niemal natychmiast.

— Gr贸b — wyszepta艂 Zouga z napi臋ciem. — Gr贸b Mateusza, wykopali go tak szybko w tak skalistym gruncie.

— Nie — pokr臋ci艂 g艂ow膮 Jan Cheroot. — Nie musieli go kopa膰. Na zboczu jest wi臋cej takich dziur.

Zouga patrzy艂 na Hotentota przez d艂ug膮 chwil臋. Jego twarz by艂a zniekszta艂cona przez prowizorycznie zaszyt膮 ran臋, oczy wygl膮da艂y jak w膮skie szparki w opuchni臋tej, poparzonej sk贸rze. O ma艂y w艂os zrobi艂by z siebie g艂upca. Mia艂 to w zasi臋gu r臋ki i niewiele brakowa艂o, a nic by nie spostrzeg艂. Zacz膮艂 gramoli膰 si臋 niezdarnie spod koca.

— Pom贸偶 mi! — nakaza艂. — Musz臋 je zobaczy膰. Poka偶 mi te dziury. Wsparty na barku Jana Cheroota, pochylaj膮c si臋, by z艂agodzi膰 b贸l w ramieniu,

wspi膮艂 si臋 na grzbiet zbocza, a kiedy by艂 wreszcie usatysfakcjonowany, poku艣tyka艂 z powrotem do sza艂asu i przy ostatnim s艂abn膮cym 艣wietle dnia zacz膮艂 notowa膰 w swoim dzienniku. Nachyli艂 si臋 nad kartkami, by uchroni膰 je przed kroplami deszczu wpadaj膮cymi do 艣rodka przez nieszczelny dach, pisz膮c lew膮 r臋k膮, tak 偶e notatki by艂y ledwo czytelne.

„Nazwa艂em j膮 Kopalni膮 Harknessa, gdy偶 musi by膰 bardzo podobna do tej, kt贸r膮 opisywa艂 stary Tom. Z艂o偶e tkwi w skale bia艂ego kwarcu, biegn膮cej wzd艂u偶 grzbietu wzg贸rza. Zdaje si臋 bardzo w膮ska, lecz bogata, gdy偶 w wielu pr贸bkach wida膰 wyra藕nie z艂oto. Moja rana uniemo偶liwia mi po艂upanie i zbadanie tych pr贸bek, lecz oceniam warto艣膰 z艂o偶a na dobrze ponad dwie uncje czystego z艂ota z tony kwarcu.

Staro偶ytni g贸rnicy wydr膮偶yli cztery szyby na zboczu wzg贸rza. Mo偶e by膰 ich wi臋cej, gdy偶 wszystkie s膮 mocno zaro艣ni臋te, a g贸rnicy pr贸bowali zasypa膰 je, prawdopodobnie w celu zamaskowania.

328

Szyby s膮 na tyle du偶e, 偶e niski cz艂owiek mo偶e wej艣膰 do 艣rodka na czworakach. Zapewne u偶ywali dzieci-niewolnik贸w do kopania, a warunki pracy w tych w膮skich korytarzach musia艂y by膰 potworne. W ka偶dym razie mogli dotrze膰 tylko do poziomu w贸d gruntowych, a potem, nie maj膮c maszyn do wypompowywania wody z zalanych szyb贸w, musieli opuszcza膰 kopalnie. Podobnie musia艂o by膰 r贸wnie偶 w Kopalni Harknessa i jestem przekonany, 偶e dawni u偶ytkownicy pozostawili wielk膮 ilo艣膰 z艂otono艣nej rudy, kt贸r膮 b臋dzie mo偶na wydoby膰 przy zastosowaniu nowoczesnych metod.

Skaliste wzg贸rze, na kt贸rym stoi m贸j prowizoryczny sza艂as, sk艂ada si臋 niemal wy艂膮cznie z tej rudy, oczekuj膮cej na wydobycie i oczyszczenie, a pradawni g贸rnicy uciekli zapewne pod naporem wrog贸w, zanim zdo艂ali doko艅czy膰 swe dzie艂o.

Le偶臋 na z艂otym materacu, jak kr贸l Midas otoczony bezcennym kruszcem. Jak i 贸w nieszcz臋sny kr贸l, nie widz臋 obecnie sposob贸w wykorzystania mego bogactwa..."

Zouga przerwa艂 i od艂o偶y艂 pi贸ro, ogrzewaj膮c zmarzni臋te d艂onie nad dymi膮cym ogniskiem. Powinien odczuwa膰 dzikie uniesienie. Ponownie chwyci艂 za pi贸ro. Westchn膮艂 i zacz膮艂 pisa膰 z wysi艂kiem.

„Mam ogromne zasoby ko艣ci s艂oniowej, lecz s膮 porozrzucane na wielkich obszarach, ukryte w ma艂ych jamach. Mam ponad pi臋膰dziesi膮t funt贸w z艂ota w sztabach oraz bry艂kach i znalaz艂em z艂o偶e nieopisanej warto艣ci, lecz nie mog臋 kupi膰 sobie gar艣ci prochu strzelniczego ani ma艣ci na moj膮 ran臋.

Jutro dopiero oka偶e si臋, czy mam do艣膰 si艂, by na nowo podj膮膰 marsz na po艂udnie, czy te偶 przeznaczeniem moim jest zosta膰 tutaj wraz z Mateuszem i wielkim s艂oniem jako moimi jedynymi towarzyszami".

Jan Cheroot potrz膮sa艂 Zoug膮, 偶eby go obudzi膰. Trwa艂o to do艣膰 d艂ugo. Zouga zdawa艂 si臋 wynurza膰 z g艂臋bokiej otch艂ani m臋tnej, zimnej wody, a kiedy wreszcie wydosta艂 si臋 na powierzchni臋, zrozumia艂 w jednej chwili, 偶e ponura przepowiednia zapisana w dzienniku poprzedniego wieczora zi艣ci艂a si臋 co do s艂owa. W og贸le nie mia艂 czucia w nogach ani w艂adzy nad nimi. Rami臋 i r臋ka by艂y twarde jak ska艂a od ponapinanyijilmie艣ni.

— Zostaw mnie^ttaj — powiedzia艂 do Jana Cheroota.

Hotentot pom贸g艂 lnu usi膮艣膰, pomrukuj膮c gniewnie, gdy Zouga krzycza艂 z b贸lu przy ka偶dym ruchu, a potem zmusi艂 go do wypicia gor膮cej zupy ugotowanej na szpiku kostnym s艂onia.

— Zostaw mi jedn膮 strzelb臋 — wyszepta艂 Zouga.

Jan Cheroot zignorowa艂 polecenie i zamiast tego poda艂 Zoudze 艂y偶k臋 gorzkiego bia艂ego proszku. Zouga zakrztusi艂 si臋 chinin膮. Dwaj tragarze musieli pom贸c mu wsta膰.

— Zostawiam ten kamie艅 — rzek艂 Jan Cheroot wskazuj膮c zapakowan膮 rze藕b臋 soko艂a. — Nie zdo艂amy nie艣膰 was obu.

329

;;;,i

vi

— Nie! — rzuci艂 Zouga gwa艂townie. — Je艣li ja id臋, to ptak musi i艣膰 razem ze mn膮.

— W jaki spos贸b?

Zouga strz膮sn膮艂 z siebie podtrzymuj膮ce go d艂onie tragarzy.

— B臋d臋 maszerowa艂 — powiedzia艂. — I ni贸s艂 ptaka.

Tego dnia przeszli mniej ni偶 pi臋膰 mil, lecz nast臋pnego s艂o艅ce wysz艂o zza chmur i poprawi艂y si臋 ich nastroje. Zouga m贸g艂 przy艣pieszy膰 kroku, gdy ciep艂o ogrza艂o jego obola艂e mi臋艣nie.

Kiedy rozbili ob贸z na rozleg艂ych 艂膮kach, odnotowa艂 w swoim dzienniku przej艣cie dziesi臋ciu mil. Rankiem zdo艂a艂 sam wyczo艂ga膰 si臋 spod koc贸w i stan膮膰 na nogi bez pomocy tragarzy. Wci膮偶 obola艂y, wyszed艂 za kolczasty scherm podpieraj膮c si臋 lask膮 i poku艣tyka艂 na kraniec obozu. Kiedy oddawa艂 mocz, ciecz mia艂a ciemnobursztynow膮 barw臋 od gor膮czki i chininy, lecz Zouga wiedzia艂 ju偶, 偶e b臋dzie w stanie i艣膰 dalej.

Spojrza艂 w g贸r臋 na niebo. Zanosi艂o si臋 na kolejny deszcz. Powinni wyrusza膰 jak najszybciej. Mia艂 si臋 ju偶 odwr贸ci膰 i wyda膰 rozkaz tragarzom, kiedy jaki艣 ruch w wysokiej trawie przyku艂 jego uwag臋.

Przez moment my艣la艂, 偶e ma przed sob膮 stado dzikich strusi贸w, a potem nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e ca艂a r贸wnina faluje, czubki traw szeleszcz膮 i ko艂ysz膮 si臋 pod naporem wielu cia艂, a z ukrycia wy艂aniaj膮 si臋 na u艂amek sekundy rozwichrzone pi贸ropusze. Ma艂y ob贸z by艂 otoczony z obu stron, a ludzie Zougi wci膮偶 jeszcze pogr膮偶eni byli we 艣nie.

Zouga gapi艂 si臋 przed siebie nic nie rozumiej膮cym wzrokiem, wsparty na lasce, senny, wci膮偶 lekko oszo艂omiony gor膮czk膮 i b贸lem. Sta艂 nieruchomo, a偶 ob贸z zosta艂 otoczony ze wszystkich stron i zapad艂a cisza. Przez chwil臋 Zoudze wydawa艂o si臋, i偶 mia艂 halucynacje. /

Potem rozleg艂 si臋 cichy, mi臋kki gwizd, niczym d藕wi臋k fletni Pana, s艂odki i hipnotyzuj膮co melodyjny. Natychmiast co艣 ponownie poruszy艂o si臋 trawie, skradaj膮c si臋 niczym r臋ka dusiciela si臋gaj膮ca gard艂a. Zouga ca艂kiem wyra藕nie ujrza艂 teraz strusie pi贸ra, 艣nie偶nobia艂e i 偶a艂obnie czarne, ko艂ysz膮ce si臋 i ta艅cz膮ce ponad czubkami traw, a zaraz potem spostrzeg艂 wojenne tarcze, d艂ugie owale z c臋tkowanej bia艂ej i czarnej bydl臋cej sk贸ry. D艂ugie tarcze — Matabele.

Wiedzia艂, 偶e gdyby okaza艂 strach, podpisa艂by na siebie wyrok 艣mierci, w艂a艣nie teraz, kiedy ponownie uwierzy艂 w 偶ycie.

Musi by膰 ich setka, obliczy艂 szybko, wiod膮c wzrokiem po otaczaj膮cym ob贸z pier艣cieniu wojownik贸w. Nie, wi臋cej, przynajmniej dwie setki amodada Matabele w pe艂nym wojennym rynsztunku, tylko oczy i pi贸ra widoczne ponad d艂ugimi nakrapianymi tarczami. Blade s艂o艅ce poranka l艣ni艂o na szerokich ostrzach w艂贸czni. Pier艣cie艅 by艂 szczelnie zwarty, tarcza zachodzi艂a na tarcz臋 — klasyczna taktyka Matabele, najlepszych i najbardziej bezlitosnych wojownik贸w, jakich kiedykolwiek wyda艂 afryka艅ski kontynent.

330

„Tutaj impi Mzilikaziego zabijaj膮 wszystkich podr贸偶nik贸w" — napisa艂 Tom Harkness.

Zouga zebra艂 si臋 w sobie i post膮pi艂 w prz贸d, podnosz膮c wysoko zdrow膮 r臋k臋, wn臋trzem d艂oni ku rz臋dowi tarcz.

— Jestem Anglikiem. Oficerem wielkiej bia艂ej kr贸lowej o imieniu Wiktoria. Nazywam si臋 Bakela, syn Manaliego, syna Tshediego i przychodz臋 w pokoju.

Z szeregu wyst膮pi艂 m臋偶czyzna. By艂 wy偶szy od Zougi, a zadarte wysoko strusie pi贸ra czyni艂y z niego giganta. Odsun膮艂 na bok tarcz臋, ukazuj膮c smuk艂e, muskularne cia艂o gladiatora. Na ramionach zawieszone mia艂 kitki z krowich ogon贸w, wszystkie odebra艂 osobi艣cie z r膮k kr贸la za czyny wielkiej odwagi. Kitek by艂o tak wiele, 偶e tworzy艂y grube p臋ki. Wojownik mia艂 na sobie kr贸tk膮 sp贸dniczk臋 z cetkowanych ogon贸w kaguara, a pod kolanami zwiesza艂y mu si臋 kolejne p臋ki krowich ogon贸w. Mia艂 przystojn膮, okr膮g艂膮, g艂adk膮 twarz prawdziwego Nguni, szeroki nos i pe艂ne wargi. Sta艂 godnie wyprostowany, z uniesion膮 dumnie g艂ow膮.

Przyjrza艂 si臋 Zoudze z wielk膮 uwag膮. Spojrza艂 na po艂atane strz臋py ubrania, na brudny temblak podtrzymuj膮cy chore rami臋 i lask臋, na kt贸rej Zouga wspiera艂 si臋 jak starzec.

Przygl膮da艂 si臋 osmalonej brodzie Zougi i poparzonym policzkom, p臋cherzom na wargach i obrzydliwym czarnym strupom pokrywaj膮cym nabrzmia艂y, blady policzek.

Potem za艣mia艂 si臋 g艂臋bokim, melodyjnym 艣miechem, a gdy sko艅czy艂, przem贸wi艂 w te s艂owa:

— A ja jestem Matabele. Indun膮 dw贸ch tysi臋cy ludzi. Nazywam si臋 Gandang, syn Mzilikaziego, syna wysokich niebios, syna Zulu, i przychodz臋 z jasn膮 w艂贸czni膮 i czerwonym sercem.

' W ci膮gu pierwszego dnia marszu Robyn Ballantyne zda艂a sobie spraw臋, 偶e podejmuj膮c decyzj臋 o wyruszeniu w kierunku wybrze偶a powa偶nie przeceni艂a si艂y i odporno艣膰 ojca. By膰 mo偶e Zouga instynktownie wyczu艂 to, co ona jako zawodowy lekarz powinna by艂a wiedzie膰 z g贸ry. Ta my艣l nape艂ni艂a j膮 gniewem na sam膮 siebie. Spostrzeg艂a, 偶e od czasu rozdzielenia si臋 z Zoug膮 jej wrogo艣膰 w stosunku do brata i poczucie rywalizacji wzros艂y niepomiernie. W艣cieka艂o j膮, 偶e Zouga m贸g艂 da膰 jej dobr膮 rad臋.

W po艂udnie owego pierwszego dnia Robyn musia艂a zatrzyma膰 karawan臋 i rozbi膰 ob贸z. Fuller Ballantyne by艂 bardzo s艂aby, s艂abszy ni偶 wtedy, kiedy go znalaz艂a. Jego gor膮ca, sucha sk贸ra niemal pali艂a przy dotyku. Ruch podskakuj膮cych i ko艂ysz膮cych si臋 noszy 藕le wp艂yn膮艂 na chor膮 nog臋. Ko艅czyna by艂o groteskowo spuchni臋ta i tak zaogniona, 偶e starzec wrzeszcza艂 i wyrywa艂 si臋 przy najmniejszym dotkni臋ciu.

Robyn kaza艂a jednemu z tragarzy zacz膮膰 sporz膮dza膰 ko艂ysk臋 z kory i ga艂膮zek, kt贸ra mia艂a ochrania膰 chor膮 nog臋 przed dotykiem szorstkiego koca, a sama

331

ii. :

V ,'娄:.:

'\\V 艂 娄 -i

lir:

f

usiad艂a przy ojcu i wilgotn膮, ch艂odn膮 szmatk膮 ociera艂a pot z jego czo艂a, rozmawiaj膮c z Jub膮 i kobiet膮 Mashona. Nie oczekiwa艂a i nie otrzymywa艂a 偶adnych rad, czerpa艂a jednak spok贸j i otuch臋 z kontaktu z nimi.

— Mo偶e powinni艣my byli zosta膰 w jaskini — gryz艂a si臋. — Tam przynajmniej nic by go nie niepokoi艂o, lecz z drugiej strony, jak d艂ugo mogliby艣my tam tkwi膰? — my艣la艂a na g艂os. — Wkr贸tce dopadn膮 nas deszcze i je艣li b臋dziemy maszerowa膰 tak wolno jak dotychczas, nie uda nam si臋 przed nimi uciec. Musimy po prostu zwi臋kszy膰 tempo — a przecie偶 on mo偶e tego nie prze偶y膰.

Jednak nast臋pnego dnia Fuller czu艂 si臋 lepiej, gor膮czka os艂ab艂a i maszerowali przez ca艂y dzie艅, lecz kiedy wieczorem rozbili ob贸z, jego stan znowu si臋 pogorszy艂.

Kiedy Robyn zdj臋艂a opatrunek z nogi, b贸l zdawa艂 si臋 mniejszy i Robyn poczu艂a ulg臋 — dop贸ki nie zobaczy艂a koloru sk贸ry wok贸艂 owrzodzenia. Pow膮cha艂a mokry opatrunek i poczu艂a powiew koszmarnego odoru, na kt贸ry profesor w szpitalu 艢wi臋tego Mateusza nieraz zwraca艂 jej uwag臋. Nie by艂 to zwyk艂y zapach ropy, lecz co艣 bardziej intensywnego — fetor rozk艂adaj膮cego si臋 trupa. Zaalarmowana, wyrzuci艂a opatrunek do ognia i z dreszczem przera偶enia podj臋艂a dalsze badanie. 娄

Z g艂臋bi pachwiny, wzd艂u偶 mi臋艣ni ud, ci膮gn臋艂y si臋 pod cienk膮 blad膮 sk贸r膮 wyra藕ne szkar艂atne linie, a poprzednia bolesno艣膰 zdawa艂a si臋 ust膮pi膰. Tak jakby Fuller kompletnie straci艂 ju偶 czucie w ko艅czynie.

Robyn uspokaja艂a sam膮 siebie, 偶e gnicie nogi nie ma nic wsp贸lnego z niesieniem ojca przez dwa dni w lektyce po trudnym terenie. Lecz jaki m贸g艂 by膰 inny pow贸d? Przed wyruszeniem w podr贸偶 owrzodzenie nie wygl膮da艂o tak gro藕nie, gdy偶 min臋艂o ju偶 prawie osiemna艣cie miesi臋cy od czasu, gdy kula z muszkietu strzaska艂a ko艣膰.

Ruch noszy musia艂 wywo艂a膰 jakie艣 powa偶ne zmiany w dawnej ranie.

Robyn poczu艂a si臋 winna. Nale偶a艂o pos艂ucha膰 Zougi. Zrobi艂a krzywd臋 w艂asnemu ojcu. Zgorzel gazowa. Mog艂a tylko 艂udzi膰 si臋, 偶e si臋 myli, lecz wiedzia艂a, i偶 to ma艂o prawdopodobne. Symptomy by艂y jednoznaczne. Teraz mog艂a ju偶 tylko kontynuowa膰 marsz w nadziei, 偶e dotr膮 do wybrze偶a i cywilizacji, zanim choroba dokona swego nieodwracalnego dzie艂a — lecz wiedzia艂a, 偶e nadzieja ta jest p艂onna.

呕a艂owa艂a, 偶e nie zdo艂a艂a wykszta艂ci膰 w sobie stoickiej akceptacji, jak膮 okazywa艂a wi臋kszo艣膰 ze znanych jej lekarzy w obliczu choroby, z ktfr膮 nie potrafi sobie poradzi膰. Robyn nigdy nie umia艂a wywo艂a膰 w sobie tego uczucia, zawsze pada艂a ofiar膮 bezsilnej frustracji, a teraz pacjentem by艂 jej ojciec.

Owin臋艂a nog臋 gor膮cym kompresem, maj膮c 艣wiadomo艣膰, 偶e to 偶a艂osny zabieg, r贸wnie dobrze mo偶na by艂o pr贸bowa膰 zatrzyma膰 pow贸d藕 za pomoc膮 dzieci臋cego sitka do piasku. Rano noga by艂a ch艂odniejsza i zdawa艂o si臋, 偶e cia艂o straci艂o elastyczno艣膰, tak 偶e palce Robyn zostawia艂y w nim wgniecenia jak w zwilgotnia艂ym chlebie. Zapach sta艂 si臋 jeszcze bardziej intensywny.

Maszerowali przez ca艂y dzie艅, a nieprzytomny Fuller le偶a艂 w lektyce,

332

obok kt贸rej sz艂a Robyn. Nie 艣piewa艂 ju偶 psalm贸w i nie wznosi艂 dzikich mod艂贸w do Wszechmog膮cego. Robyn dzi臋kowa艂a Bogu, 偶e przynajmniej b贸l ust膮pi艂.

P贸藕nym popo艂udniem dotarli do szerokiej 艣cie偶ki, dobrze wydeptanej i ci膮gn膮cej si臋 na wsch贸d oraz zach贸d, jak daleko si臋ga艂 wzrok. 艢cie偶ka dok艂adnie odpowiada艂a opisowi, kt贸ry Fuller Ballantyne zamie艣ci艂 w swoim dzienniku. Kiedy ma艂a Juba ujrza艂a drog臋, wybuchn臋艂a p艂aczem, a przera偶enie niemal j膮 sparali偶owa艂o.

Znale藕li kilka rozpadaj膮cych si臋, opuszczonych chat, kt贸re mog艂y by膰 u偶ywane przez handlarzy niewolnik贸w, i Robyn nakaza艂a zatrzyma膰 si臋 tam na noc. Zostawi艂a kobiet臋 Mashona i wci膮偶 trz臋s膮c膮 si臋, pochlipuj膮c膮 Jub臋 przy ojcu, a sama wzi臋艂a ze sob膮 tylko starego Karang臋. Starzec uzbroi艂 si臋 w d艂ug膮 w艂贸czni臋 i pomaszerowa艂 krokiem napuszonego pawia, dumny, 偶e zosta艂 tak uhonorowany. Po dw贸ch milach 艣cie偶ka zaczyna艂a pi膮膰 si臋 stromo w g贸r臋, wiod膮c ku prze艂臋czy w pa艣mie niskich wzg贸rz.

Robyn szuka艂a dowod贸w na to, 偶e jest to rzeczywi艣cie szlak niewolniczy, Droga Hien, jak ze 艂zami w oczach nazwa艂a go Juba.

Znalaz艂a dow贸d na prze艂臋czy, le偶膮cy w trawie kilka krok贸w od kraw臋dzi 艣cie偶ki. By艂o to podw贸jne jarzmo, sporz膮dzone z ociosanego siekier膮 rozwidlaj膮cego si臋 konaru drzewa.

Robyn uwa偶nie przestudiowa艂a rysunki w dziennikach ojca i natychmiast rozpozna艂a le偶膮cy przed ni膮 przedmiot. Kiedy handlarze nie mieli 艂a艅cuch贸w ani kajdan, zak艂adali niewolnikom na karki jarzma; dwaj nieszcz臋艣nicy zmuszeni byli robi膰 wszystko razem — maszerowa膰, je艣膰, spa膰 i za艂atwia膰 naturalne potrzeby — wszystko, opr贸cz ucieczki.

Teraz jedynym, co pozosta艂o po niewolnikach skr臋powanych niegdy艣 tym jarzmem, by艂y fragmenty ko艣ci, kt贸re usz艂y uwagi s臋p贸w i hien. Ten surowo ociosany kawa艂ek drewna mia艂 w sobie co艣 przera藕liwie smutnego i Robyn nie mog艂a zmusi膰 si臋, by go dotkn膮膰. Zm贸wi艂a kr贸tk膮 modlitw臋 za dusze tych, kt贸rzy umarli w tym miejscu, a potem, wiedz膮c ju偶, 偶e s膮 na drodze niewolnik贸w, odwr贸ci艂a si臋 i ruszy艂a z powrotem w kierunku obozu.

W nocy odby艂a narad臋 z hotentockim kapralem, starym Karang膮 i Jub膮.

— Ten ob贸z i droga nie by艂y u偶ywane przez tyle dni. — Karanga dwa razy wyci膮gn膮艂 przed siebie obie d艂onie. — Przez dwadzie艣cia dni.

— W kt贸r膮 stron臋 poszli? — spyta艂a Robyn. Nauczy艂a si臋 ufa膰 tropicielskim zdolno艣ciom starca.

— Poszli w kierunku wschodu s艂o艅ca i jeszcze nie wracali — odpar艂 Karanga.

— Jest tak, jak on m贸wi — zgodzi艂a si臋 Juba i przyznanie racji komu艣, dla kogo czu艂a tak膮 pogard臋, o kogo by艂a tak zazdrosna, musia艂o stanowi膰 dla niej nie lada wysi艂ek. — To b臋dzie ostatnia karawana przed por膮 deszczow膮. Rozlane rzeki uniemo偶liwi膮 handel, a Droga Hien zaro艣nie traw膮, a偶 znowu nadejdzie susza.

— A wi臋c przed nami pod膮偶a karawana niewolnik贸w — zamy艣li艂a si臋 Robyn. — Je艣li p贸jdziemy drog膮, mo偶emy ich dogoni膰.

333

n

禄 !娄 i:

W.:!::i\.

娄 t:.

B!'

Hotentocki kapral wtr膮ci艂 si臋 do rozmowy.

— To niemo偶liwe, madame. Maj膮 nad nami wiele tygodni przewagi.

— Zatem natkniemy si臋 na nich, kiedy b臋d膮 wracali po sprzedaniu swojego towaru.

Kapral skin膮艂 g艂ow膮, a Robyn zapyta艂a:

— Czy zdo艂acie nas obroni膰, gdyby handlarze postanowili zaatakowa膰 kolumn臋?

— Ja i moi ludzie — kapral wypr臋偶y艂 si臋 jak struna — jeste艣my w stanie pokona膰 ca艂膮 setk臋 tych parszywych handlarzy — umilk艂, a potem doda艂: — a do tego pani strzela jak m臋偶czyzna, madame!

Robyn u艣miechn臋艂a si臋.

— W porz膮dku — skin臋艂a g艂ow膮. — P贸jdziemy drog膮 w kierunku wybrze偶a. Kapral u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

— Mam do艣膰 tego kraju i jego dzikich mieszka艅c贸w — rzek艂. — Chcia艂bym ju偶 zobaczy膰 ob艂ok nad Table Mountain i zmy膰 wreszcie dobrym „Cape Smoke" smak kurzu z mego gard艂a.

By艂 to stary samiec hieny. Jego kud艂ata, gruba sier艣膰 linia艂a k臋pami, p艂ask膮 niemal jak u w臋偶a g艂ow臋 pokrywa艂y blizny, a uszy by艂y porozrywane przez ciernie i nosi艂y 艣lady setek w艣ciek艂ych walk nad rozk艂adaj膮cymi si臋 trupami ludzi oraz zwierz膮t. Wargi zosta艂y rozci臋te w jednej z takich potyczek a偶 do kraw臋dzi nosa i zros艂y si臋 krzywo, tak 偶e 偶贸艂te z臋by z jednej strony g贸rnej szcz臋ki szczerzy艂y si臋 w szkaradnym u艣miechu.

Jego z臋by star艂y si臋 z wiekiem i nie m贸g艂 ju偶 mia偶d偶y膰 ci臋偶kich ko艣ci stanowi膮cych podstawowe po偶ywienie hien. Niezdolny wsp贸艂zawodniczy膰, zosta艂 usuni臋ty ze stada przez m艂odszych rywali.

Poniewa偶 kolumna niewolnik贸w przesz艂a drog膮 przed wieloma tygodniami, na szlaku nie by艂o ju偶 偶adnych trup贸w, a zwierzyna pojawia艂a si臋 nader rzadko na tym suchym obszarze. Od czasu przej艣cia karawany jad艂 wszystko, co si臋 da艂o, 艣wie偶e odchody szakali i pawian贸w, m艂ode polnych myszy, dawno porzucone i zgni艂e strusie jajo, kt贸re eksplodowa艂o siarkowodorowym gejzerem gnij膮cej cieczy i gazu, kiedy roz艂upa艂 je pazurem. Pomimo 偶e g艂odowa艂, nadal mia艂 prawie metr wysoko艣ci w grzbiecie i wa偶y艂 osiemdziesi膮t kilogram贸w.

Brzuch pod zmatowia艂膮, pofa艂dowan膮 sk贸r膮 wygi膮艂 si臋 jak u charta. Kr臋gos艂up ci膮gn膮艂 si臋 ko艣cist膮 wypuk艂o艣ci膮 od wysokiego, niezgrabnego karku do wychud艂ego zadu.

G艂ow臋 trzyma艂 nisko, w臋sz膮c w poszukiwaniu odpadk贸w i resztek, lecz kiedy znajomy zapach dotar艂 do niego z wiatrem, zadar艂 g艂ow臋 wysoko, a zdeformowane nozdrza zadr偶a艂y mu gwa艂townie.

Czu艂 zapach dymu i ludzi, kt贸ry nauczy艂 si臋 rozpoznawa膰 jako 藕r贸d艂o po偶ywienia, lecz ostrzejsza, wyra藕niejsza ni偶 wszystkie inne by艂a wo艅, kt贸ra sprawi艂a, 偶e 艣lina pociek艂a mu d艂ugimi, srebrnymi nitkami po powykrzywianych, pokrytych bliznami szcz臋kach. Pobieg艂 ko艂ysz膮cym si臋, nier贸wnym truchtem,

334

wiedziony przez hipnotyzuj膮cy od贸r niesiony przez wiatr. Tym odorem by艂 mdl膮co s艂odki zapach zaatakowanej gangren膮 nogi.

Samiec hieny przyczai艂 si臋 na kraw臋dzi obozu. Le偶a艂 jak pies, z brod膮 na przednich 艂apach, z tylnymi nogami i kosmatym ogonem skulonymi pod brzuchem, p艂asko wyci膮gni臋ty za k臋p膮 wysokiej trawy. Obserwowa艂 to, co dzia艂o si臋 wok贸艂 dymi膮cych ognisk.

Tylko jego oczy b艂yska艂y bia艂kami, a poszarpane czubki uszu dr偶a艂y i sztywnia艂y, gdy dobiega艂 go ludzki g艂os lub niespodziewane d藕wi臋ki wiadra czy r膮bi膮cej drewno siekiery.

Co jaki艣 czas wiatr przynosi艂 podmuch woni, kt贸ra go tu zwabi艂a, a wtedy w臋szy艂 chciwie, z wysi艂kiem powstrzymuj膮c podniecone okrzyki, kt贸re ros艂y mu w gardle.

. Gdy wieczorny mrok zg臋stnia艂, ludzka posta膰, p贸艂naga czarna dziewczyna opu艣ci艂a ob贸z i zbli偶y艂a si臋 do kryj贸wki hieny. Samiec spr臋偶y艂 si臋, gotowy do ucieczki, lecz Juba go nie dostrzeg艂a. Pochyli艂a si臋 i przykucn臋艂a. Samiec przycisn膮艂 si臋 do ziemi i obserwowa艂 kobiet臋. Kiedy wsta艂a i ruszy艂a z powrotem do obozu, podczo艂ga艂 si臋 do przodu pod os艂on膮 ciemno艣ci i ze偶ar艂 to, co Juba zostawi艂a.

Jego apetyt wzr贸s艂, a gdy nadesz艂a noc, samiec nabra艂 tchu, zadar艂 do g贸ry puszysty ogon i wyda艂 sw贸j przeci膮g艂y, niepokoj膮cy okrzyk, wznosz膮cy si臋 ostro: „Ooooau! Ooooau!" — d藕wi臋k tak znajomy dla wszystkich ludzi w obozie, 偶e prawie nikt nie zwr贸ci艂 na niego uwagi.

Ruch wok贸艂 ognisk zamar艂 stopniowo, pomruk g艂os贸w sta艂 si臋 senny i przerywany, ogie艅 przygasa艂 i ciemno艣膰 wkrada艂a si臋 do obozu, a wraz z ni膮 skrada艂 si臋 stary samiec.

Dwukrotnie nag艂y d藕wi臋k ludzkiego g艂osu sprawi艂, 偶e rzuca艂 si臋 do panicznej ucieczki w zaro艣la, lecz zaraz potem cisza dodawa艂a mu odwagi i rusza艂 dalej. By艂o ju偶 dobrze po p贸艂nocy, kiedy znalaz艂 ma艂膮 luk臋 w ochronnym schermie z kolczastych ga艂臋zi otaczaj膮cym ob贸z i przecisn膮艂 si臋 przez ni膮 chy艂kiem.

Zapach zaprowadzi艂 go prosto do otwartego, przykrytego strzech膮 sza艂asu w 艣rodku obozowiska. Wielki, podobny do psa zwierz, z brzuchem przyci艣ni臋tym do ziemi, podczo艂giwa艂 si臋 boja藕liwie coraz bli偶ej i bli偶ej.

Robyn zasn臋艂a przy noszach ojca, w ubraniu i na siedz膮co; pozwoli艂a po prostu opa艣膰 g艂owie na skrzy偶owane ramiona i ogarni臋ta zm臋czeniem, niepokojem oraz poczuciem winy zapad艂a wreszcie w sen.

Obudzi艂y j膮 krzyki. Ca艂y ob贸z spowity by艂 w ca艂kowitych ciemno艣ciach i przez moment Robyn my艣la艂a, 偶e 艣ni jej si臋 jaki艣 koszmar. Poderwa艂a si臋 gwa艂townie na nogi, nie wiedz膮c do ko艅ca, gdzie si臋 znajduje. Rozpostartymi r臋kami dotkn臋艂a czego艣 wielkiego i w艂ochatego, cuchn膮cego 艣mierci膮 i ekskrementami, a od贸r ten tworzy艂 okropn膮 mieszank臋 z fetorem gnij膮cej nogi.

335

lii; l;;:f 1 I?

娄nr

Ih,

Krzykn臋艂a, a zwierze warkn臋艂o pz艣tz zaci艣ni臋te z臋by. Wrzaski Fullera i krzyki Robyn rozbudzi艂y ob贸z i ktoL rzuci艂 pochodni臋 z wysuszonej trawy w popi贸艂 ogniska. P艂omienie strzeli艂y w g贸r臋, a w kompletnych ciemno艣ciach pomara艅czowe 艣wiat艂o wydawa艂o si臋 tak jasne jak blask po艂udnia.

Wielki zgarbiony zwierz wyci膮gn膮艂 Fullera z jego noszy w pl膮taninie koc贸w i ubrania. Zacisn膮艂 z臋by na nogach starca i Robyn us艂ysza艂a ostry trzask ko艣ci p臋kaj膮cej pod naporemjStraszliwych szcz臋k. Ten d藕wi臋k doprowadzi艂 j膮 do sza艂u. Chwyci艂a siekier臋 le偶膮c膮 obok przy stosie drewna i uderzy艂a ni膮 w ciemne, wykrzywione cia艂o bestii. Poczu艂a, jak siekiera trafia w cel. Wielki samiec hieny zawy艂 z b贸lu.

Ciemno艣ci i g艂贸d doda艂y mu odwagi. Czu艂 ju偶 smak jedzenia w pysku, przes膮czaj膮cy si臋 przez koce pomi臋dzy jego zaci艣ni臋te szcz臋ki, i nie mia艂 zamiaru pu艣ci膰 teraz swojego 艂upu.

Odwr贸ci艂 si臋 i rozwar艂 szcz臋ki, jego wielkie okr膮g艂e oczy zab艂ys艂y 偶贸艂to w 艣wietle p艂omieni. Straszliwe po偶贸艂k艂e k艂y zacisn膮艂 z trzaskiem 偶elaznej pu艂apki na r臋koje艣ci siekiery centymetry od palc贸w Robyn i wyrwa艂 narz臋dzie z jej r臋ki. Potem wr贸ci艂 do swojej ofiary i raz jeszcze wgryz艂 si臋 w wiotkie cia艂o. Choroba sprawi艂a, 偶e Fuller by艂 lekki jak dziecko i zwierz odci膮gn膮艂 go szybko w kierunku dziury w kolczastym schermie.

Nadal wzywaj膮c pomocy Robyn pobieg艂a za hien膮 i chwyci艂a ojca za ramiona. Kobieta i zwierz臋 walczyli o starego m臋偶czyzn臋, a st臋pione 偶贸艂te k艂y rozrywa艂y brzuch Fullera, gdy bestia zapar艂a si臋 na tylnych 艂apach, wypr臋偶aj膮c szyj臋 w wysi艂ku.

Hotentocki kapral, ubrany tylko w nie zapi臋te bryczesy, lecz z muszkietem w d艂oni, pobieg艂 w ich stron臋.

— Pom贸偶 mi! — krzykn臋艂a Robyn.

Hiena by艂a ju偶 przy kolczastym ogrodzeniu, stopy Robyn 艣lizga艂y si臋 w mi臋kkim piasku, nie mog艂a utrzyma膰 Fullera.

— Nie strzelaj! — wrzasn臋艂a. — Nie strzelaj! — Muszkiet by艂 r贸wnie niebezpieczny jak wyg艂odzona hiena.

Kapral podbieg艂 odwracaj膮c muszkiet i uderzy艂 kolb膮 w 艂eb hieny. Rozleg艂 si臋 ostry trzask drewna o ko艣膰 i zwierz pu艣ci艂 swoj膮 ofiar臋. W ko艅cu jego wrodzone tch贸rzostwo przewa偶y艂o nad g艂odem. Odwr贸ci艂 si臋, przecisn膮艂 przez szpar臋 w schermie i znikn膮艂 w ciemno艣ciach nocy.

— O s艂odki lito艣ciwy Bo偶e — wyszepta艂a Robyn, gdy nie艣li Fullera z powrotem do sza艂asu — czy on nie wycierpia艂 ju偶 zbyt wiele?

Fuller Ballantyne prze偶y艂 t臋 noc, lecz godzin臋 po wschodzie s艂o艅ca ten twardy, nieust臋pliwy starzec rozsta艂 si臋 wreszcie z 偶yciem nie odzyskuj膮c przytomno艣ci. By艂o to tak, jakby umar艂a legenda, jakby sko艅czy艂a si臋 jaka艣 epoka. Robyn, ot臋pia艂a i wci膮偶 pe艂na niedowierzania, umy艂a i ubra艂a wiotkie, gnij膮ce cia艂o, przygotowuj膮c je do pogrzebu.

Pochowa艂a Fu艂lera pod wysokim drzewem mukusi i wyry艂a w korze nast臋puj膮ce s艂owa:

336

FULLER MORRC BALLANTYNE

3 listopada 1788 — 1" pa藕dziernika 1860

„W owe dni by艂y olbrzymy na ziemi"

Pragn臋艂a wyku膰 te s艂owa w marmurze. Chcia艂a zabalsamowa膰 cia艂o ojca i zawie藕膰 je tam, gdzie by艂o jego miejsce, w wielkiej Katedrze Westminsterskiej. 呕a艂owa艂a, 偶e Fuller nie rozpozna艂 jej przynajmniej raz przed 艣mierci膮, 偶a艂owa艂a, 偶e nie uda艂o jej si臋 zmniejszy膰 jego cierpienia i z偶era艂 j膮 b贸i oraz poczucie winy.

Przez trzy dni obozowali na skraju Drogi Hien. Robyn sp臋dzi艂a te dni siedz膮c bez ruchu przy kopczyku 艣wie偶ej ziemi pod pniem wysokiego drzewa mukusi. Odprawi艂a starego Karang臋 i nawet ma艂膮 Jub臋, gdy偶 chcia艂a by膰 sama.

Trzeciego dnia ukl臋k艂a przy grobie i rzek艂a g艂o艣no:

— Sk艂adam przysi臋g臋 na twoj膮 pami臋膰, drogi ojcze. Przysi臋gam po艣wi臋ci膰 ca艂e moje 偶ycie tej krainie i jej mieszka艅com, tak jak ty zrobi艂e艣 to przede mn膮.

' Potem podnios艂a si臋, a linia jej szcz臋k stwardnia艂a. Czas 偶a艂oby min膮艂. Wiedzia艂a, jakie czeka j膮 zadanie — dotrze膰 Drog膮 Hien do wybrze偶a, a potem z艂o偶y膰 przed ca艂ym 艣wiatem 艣wiadectwo przeciwko potworom, kt贸rzy jej u偶ywali.

Kiedy lwy poluj膮, ich potencjalne ofiary zdaj膮 si臋 to wyczuwa膰. Ogarnia je niepok贸j i pas膮 si臋 ledwie przez kilka sekund, by zaraz potem unie艣膰 g艂owy z kr臋conymi rogami i znieruchomie膰 w tym typowym dla antylop spokoju, poruszaj膮c tylko nieustannie tr膮bkowatymi uszami; potem, rozbiegaj膮c si臋 jak ci艣ni臋te na st贸艂 ko艣ci, rozpraszaj膮 si臋 po trawiastej r贸wninie, parskaj膮ce i zdenerwowane, 艣wiadome niebezpiecze艅stwa, lecz niepewne jego 藕r贸d艂a.

Stary Karanga mia艂 ten sam instynkt, gdy偶 pochodzi艂 z plemienia Mashona, zjadaczy brudu, i jako taki by艂 naturaln膮 ofiar膮. To on pierwszy wyczu艂, 偶e gdzie艣 w pobli偶u s膮 Matabele. Sta艂 si臋 milcz膮cy, nerwowy i uwa偶ny, a jego nastr贸j udzieli艂 si臋 pozosta艂ym tragarzom.

Robyn ujrza艂a, jak podnosi z艂amane pi贸ro strusia z trawy ko艂o 艣cie偶ki i przygl膮da mu si臋 ponuro, wydymaj膮c wargi i szepcz膮c co艣 cicho do siebie. Pi贸ro nie wypad艂o ze skrzyd艂a ptaka.

Tej nocy wyjawi艂 Robyn dr臋cz膮ce go obawy.

— Oni s膮 tutaj, ci zab贸jcy kobiet, porywacze dzieci... — Splun膮艂 w ogie艅 z udawan膮, 偶a艂osn膮 zuchwa艂o艣ci膮.

— Znajdujesz si臋 pod moj膮 ochron膮 — przypomnia艂a mu Robyn. — Ty i wszyscy cz艂onkowie karawany.

.Lecz Matabele nadeszli bez 偶adnego ostrze偶enia, wczesnym rankiem, kiedy to zawsze atakuj膮.

Nagle byli wsz臋dzie dooko艂a, otaczaj膮c ob贸z — pot臋偶na falanga nakrapianych tarcz i ko艂ysz膮cych si臋 pi贸ropuszy, szerokie ostrza w艂贸czni assegai b艂yszcz膮ce

22 — Lot sokola

337

T

i; ii;

Hi艁

I* W1 (!娄 "ii :

ii? fi|v

we wczesnym 艣wietle. Stary Karanga znikn膮艂 w nocy, a wraz z nim znikn臋li wszyscy tragarze. W obozie pozostali tylko Hotentoci.

Ostrze偶enia Katangi nie posz艂y jednak na marne i za kolczastym schermem czekali z bagnetami za艂o偶onymi na muszkiety.

Otaczaj膮cy ob贸z Matabele stali w milczeniu, nieruchomi jak pomniki wykute w czarnym marmurze. Wydawa艂o si臋, 偶e s膮 ich tysi膮ce — lecz zdrowy rozs膮dek powiedzia艂 Robyn, 偶e to tylko s艂abe 艣wiat艂o i zdenerwowanie igraj膮 z jej wyobra藕ni膮. Stu, najwy偶ej dwustu, uzna艂a.

Stoj膮ca obok Juba wyszepta艂a:

— Nic nam nie grozi, Nomusa. Znajdujemy si臋 poza obszarem Spalonej Ziemi, poza granicami mojego plemienia. Nie zabij膮 nas.

Robyn mia艂a nadziej臋, 偶e Juba wie, co m贸wi, i zadr偶a艂a lekko, nie tylko z powodu porannego ch艂odu.

— Sp贸jrz, Nomusa — ci膮gn臋艂a Juba. — Tragarze s膮 razem z nimi, a wielu z amodada ma przy sobie isibamu, bro艅 paln膮. Gdyby chcieli atakowa膰, nie obci膮偶aliby si臋 tak bardzo.

Robyn spostrzeg艂a, 偶e dziewczyna ma racj臋, niekt贸rzy z wojownik贸w mieli pordzewia艂e europejskie muszkiety zawieszone przez rami臋, a Robyn wiedzia艂a z opis贸w ojca, 偶e je艣li Matabele przygotowuj膮 si臋 do powa偶nej walki, oddaj膮 swoim tragarzom muszkiety, kt贸rym nie ufaj膮 i kt贸rych nie potrafi膮 skutecznie u偶ywa膰, opieraj膮c si臋 wy艂膮cznie na broni, kt贸r膮 ich przodkowie wykuli i udoskonalili — na assegai Zulusa Chaki.

— Tragarze nios膮 towary ila sprzeda偶, to wyprawa handlowa — wyszepta艂a Juba. '

Tragarzami byli m艂odzi ch艂opcy, kt贸rzy nie uzyskali jeszcze prawa do noszenia broni. Stali teraz w kolumnie za rz臋dami wojownik贸w. Gdy tylko Robyn ujrza艂a pud艂a i pakunki oparte na ich g艂owach, resztki jej obaw zamieni艂y si臋 w gniew.

Byli handlarzami, to pewne, wracaj膮cymi ze wschodu Drog膮 Hien. Nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, za co otrzymali swoje towary.

— Handlarze! — warkn臋艂a. — Na mi艂o艣膰 bosk膮, to handlarze niewolnik贸w, kt贸rych szukamy, wracaj膮cy po dokonaniu swojego parszywego interesu. Juba, schowaj si臋 natychmiast! — nakaza艂a.

Potem, z sharpsem wetkni臋tym pod rami臋, wysz艂a przez otw贸r w 艣cianie ciernistych ga艂臋zi, a najbli偶ej stoj膮cy wojownicy opu艣cili nieco tarcze i spojrzeli na ni膮 z zainteresowaniem. Ta reakcja potwierdza艂a przypuszczenia Juby — nie byli oddzia艂em wojennym.

— Gdzie jest wasz induna?! — zawo艂a艂a Robyn g艂osem ostrym z gniewu, a ich zaciekawienie ust膮pi艂o zdumieniu. Szeregi Matabele zafalowa艂y i zaszele艣ci艂y, a potem wyst膮pi艂 z nich m臋偶czyzna, jeden z najbardziej imponuj膮cych, jakich Robyn widzia艂a w ca艂ym swoim 偶yciu.

Jego postawa by艂a dostojna, pe艂na zarazem arogancji i dumy wojownika do艣wiadczonego w bojach i okrytego splendorem. Zatrzyma艂 si臋 przed Robyn i przem贸wi艂 niskim, spokojnym g艂osem. Nie musia艂 go podnosi膰, 偶eby wszyscy s艂uchali.

338

— Gdzie jest tw贸j m膮偶, bia艂a kobieto? — zapyta艂. — Albo tw贸j ojciec?

— M贸wi臋 za sam膮 siebie i za moich ludzi.

— Ale przecie偶 jeste艣 kobiet膮 — zaprotestowa艂 smuk艂y induna.

— A ty jeste艣 handlarzem niewolnik贸w — odci臋艂a si臋 Robyn — 艣ci膮gaj膮cym nieszcz臋艣cia na kobiety i dzieci.

Wojownik patrzy艂 na ni膮 przez chwil臋, a potem zadar艂 brod臋 i za艣mia艂 si臋 czystym, nelodyjnym 艣miechem.

— Nie do艣膰, 偶e kobieta — zawo艂a艂 — to jeszcze bezczelna!

Podni贸s艂 tarcz臋 do ramienia i przeszed艂 obok Robyn. By艂 tak wysoki, 偶e musia艂a zadrze膰 g艂ow臋, 偶eby na niego spojrze膰. Porusza艂 si臋 zgrabnie i pewnie. Mi臋艣nie na jego karku l艣ni艂y, jakby pokrywa艂 je czarny aksamit, wysoki pi贸ropusz ko艂ysa艂 si臋 miarowo, a wojenne grzechotki na kolanach szepta艂y cicho przy ka偶dym kroku.

Szybko przecisn膮艂 si臋 przez otw贸r w schermie, a hotentocki kapral na znak Robyn podni贸s艂 muszkiet bagnetem do g贸ry i odsun膮艂 si臋, 偶eby go przepu艣ci膰. . Induna obrzuci艂 ob贸z przeci膮g艂ym spojrzeniem i za艣mia艂 si臋 ponownie.

— Twoi tragarze uciekli — rzek艂. — Ci szakale Mashona potrafi膮 wyczu膰 wojownika z odleg艂o艣ci ca艂ego dnia drogi.

Robyn wesz艂a za nim na teren obozu i zawo艂a艂a teraz z niek艂amanym gniewem:

— Jakim prawem wchodzisz do mojego kraalu i straszysz moich ludzi?!

— Jestem cz艂owiekiem kr贸la — odpar艂 induna. — Wykonuj臋 jego rozkazy. — Jakby nie potrzebowa艂 udziela膰 偶adnych innych wyja艣nie艅.

Gandang, induna, by艂 synem Mzilikaziego, kr贸la i g艂贸wnego wodza Matabele i wszystkich podleg艂ych im plemion.

Jego matka pochodzi艂a z Zanzi, starego, szlachetnego rodu z po艂udnia, by艂a jednak jedn膮 z m艂odszych 偶on i w zwi膮zku z tym Gandang nie m贸g艂 ro艣ci膰 sobie 偶adnych praw do w艂adzy.

By艂 jednak jednym z ulubie艅c贸w swojego ojca. Mzilikazi nie ufa艂 prawie 偶adnemu ze swoich syn贸w i wi臋kszo艣ci z setek swoich 偶on. Ufa艂 jedynie Gandangowi, nie tylko dlatego, 偶e ten by艂 pi臋knym, bystrym i dzielnym wojownikiem, 偶yj膮cym w zgodzie z prawem i obyczajami swojego plemienia, jak r贸wnie偶 z powodu jego niekwestionowanej i nieraz dowiedzionej lojalno艣ci w stosunku do ojca i kr贸la.

Za t臋 lojalno艣膰 i za jego czyny kr贸l uhonorowa艂 go szczodrze, o czym 艣wiadczy艂y kitki bawolich ogon贸w na nogach i ramionach Gandanga. Jako m臋偶czyzna dwudziestoczteroletni by艂 najm艂odszym indoda w historii, kt贸ry otrzyma艂 opask臋 induny i miejsce w radzie plemiennej, gdzie jego g艂osu z najwy偶sz膮 uwag膮 s艂uchali nawet siwow艂osi starcy.

Starzej膮cy si臋 kr贸l, cierpi膮cy na podagr臋, coraz cz臋艣ciej zwraca艂 si臋 ku temu smuk艂emu, postawnemu m艂odzie艅cowi, kiedy na horyzoncie pojawia艂o si臋 wa偶ne zadanie albo trudna bitwa.

•Dlatego kiedy Mzilikazi dowiedzia艂 si臋 o zdradzie jednego ze swoich indun贸w, cz艂owieka, kt贸ry dowodzi艂 oddzia艂ami granicznymi na po艂udniowych i wschodnich kra艅cach Spalonej Ziemi, nie waha艂 si臋 ani chwili przed wezwaniem Gandanga, swojego zaufanego syna.

339

\w

娄II |

i

娄i

娄 wm

Ijtl

!•

— Bopa, syn Bakwega, jest zdrajc膮.

By艂a to oznaka wielkiej przychylno艣ci — kr贸l wyja艣nia艂 powody wydawanych rozkaz贸w.

— Z pocz膮tku, tak jak nakaza艂em, zabija艂 tych, kt贸rzy weszli na teren Spalonej Ziemi, lecz potem sta艂 si臋 chciwy. Zamiast mordowa膰, p臋dzi艂 ich jak byd艂o na po艂udnie i sprzedawa艂 Putukezi, Portugalczykom, i Sulumani, Arabom, zawiadamiaj膮c mnie jednocze艣nie, 偶e wykona艂 rozkazy. — Stary kr贸l zmieni艂 pozycj臋 swojego spuchni臋tego, obola艂ego cia艂a i ziewn膮艂, zanim odezwa艂 si臋 ponownie.

— Potem, poniewa偶 Bopa jest chciwy, a ludzie, z kt贸rymi robi interesy, s膮 r贸wnie pazerni, zacz膮艂 szuka膰 nowego byd艂a na sprzeda偶. Na w艂asn膮 r臋k臋, potajemnie, zacz膮艂 naje偶d偶a膰 plemiona mieszkaj膮ce za Spalon膮 Ziemi膮.

Gandang, kl臋cz膮cy przed ojcem, sykn膮艂 ze zdumienia. Bopa dzia艂a艂 wbrew prawu i zwyczajom, gdy偶 plemiona Mashona zamieszkuj膮ce tereny za Spalon膮 Ziemi膮 by艂y „byd艂em" kr贸la i tylko on m贸g艂 je naje偶d偶a膰. Przyw艂aszczenie sobie w艂adzy i 艂up贸w nale偶nych kr贸lowi oznacza艂o najgorszy rodzaj zdrady.

— Tak, m贸j synu — zgodzi艂 si臋 kr贸l z zaszokowanym Gandangiem. — Lecz jego chciwo艣膰 przekroczy艂a wszelkie granice. Po偶膮da艂 b艂yskotek i tandety, kt贸r膮 dawali mu Sulumani, i kiedy zacz臋艂o brakowa膰 mu „byd艂a" Mashona, zwr贸ci艂 si臋 ku w艂asnym ludziom.

Kr贸l umilk艂, a na jego twarzy pojawi艂 si臋 wyraz g艂臋bokiego smutku, gdy偶 pomimo i偶 by艂 despot膮 o niczym nie ograniczonej w艂adzy i wprowadza艂 wielce surowe prawa, to jednak sam zawsze ich przestrzega艂.

— Bopa wys艂a艂 do mnie pos艂a艅c贸w, oskar偶aj膮c naszych ludzi, wielu z nich szlachetnie urodzonych z krwi Zanzi, jednego o zdrad臋, innego o czary, jeszcze innego o okradanie kr贸lewskich stad — a ja odes艂a艂em kurier贸w nakazuj膮c mu zabi膰 przest臋pc贸w. Bopa jednak ich nie zabi艂. Zamiast tego powi贸d艂 na wsch贸d drog膮, kt贸r膮 przetar艂. Teraz ich cia艂a nie zostan膮 pochowane na naszej ziemi, a ich bezdomne dusze b臋d膮 b艂膮ka膰 si臋 po wsze czasy.

By艂 to straszliwy los i kr贸l opu艣ci艂 brod臋 na piersi, wpadaj膮c w zadum臋. Potem westchn膮艂 i podni贸s艂 g艂ow臋. By艂a to ma艂a, okr膮g艂a g艂owa, a kiedy si臋 odezwa艂, jego g艂os zabrzmia艂 cienko, jak g艂os kobiety, a nie pot臋偶nego zdobywcy i nieustraszonego wojownika.

— Zanie艣 swoj膮 w艂贸czni臋 do Bopy, m贸j synu, a kiedy go zabijesz, powr贸膰 do mnie.

Kiedy Gandang chcia艂 odczo艂ga膰 si臋 sprzed oblicza kr贸la, Mzilikazi zatrzyma艂 go wyprostowanym palcem.

— Gdy zabijesz Bop臋, ty i amodada, kt贸rzy dokonaj膮 tego wraz z tob膮, b臋dziecie mogli p贸j艣膰 do kobiet.

By艂o to pozwolenie, na kt贸re Gandang czeka艂 niecierpliwie od wielu lat, najwy偶szy przywilej, prawo udania si臋 do kobiet i wzi臋cia sobie 偶on.

Gandang wykrzycza艂 wyrazy poddania i mi艂o艣ci i odczo艂ga艂 si臋 ty艂em sprzed kr贸lewskiego oblicza.

340

Nast臋pnie Gandang, lojalny syn, zrobi艂 to, co nakaza艂 mu ojciec. Poni贸s艂 w艂贸czni臋 zemsty przez kraj Matabele, przez Spalon膮 Ziemi臋, wzd艂u偶 Drogi Hien, a偶 napotka艂 Bop臋 wracaj膮cego ze wschodu ob艂adowanego 艣wiecide艂kami, kt贸rych tak bardzo po偶膮da艂.

Spotkali si臋 ko艂o przej艣cia w linii granitowych wzg贸rz, nie dalej ni偶 dzie艅 drogi od miejsca, w kt贸rym Robyn Ballantyne rozbi艂a ob贸z.

Inyati impi Gandanga (bawo艂y) w ich strusich pi贸rach i sp贸dniczkach z ogon贸w kaguara, dzier偶膮cy c臋tkowane bia艂o-czarne tarcze z bawolej sk贸ry, otoczyli stra偶e uformowane z wybranych inhlambene impi Bopy (p艂ywak贸w). Stra偶nicy mieli na sobie bia艂e pi贸ra czapli oraz sp贸dniczki z ma艂pich ogon贸w i szli pod os艂on膮 tarcz z czekoladowoczerwonej bawolej sk贸ry — s艂uszno艣膰 by艂a jednak po stronie inyati i po szybkim jikela (okr膮偶eniu) wojownicy Gandanga pop臋dzili, by zmia偶d偶y膰 winnych i oszo艂omionych stra偶nik贸w podczas straszliwej,

kilkuminutowej bitwy.

Sam Gandang zaj膮艂 si臋 siwow艂osym, lecz pot臋偶nie zbudowanym Bop膮, kt贸ry by艂 przebieg艂ym wojownikiem o ciele pokrytym bliznami, weteranem tysi膮ca podobnych potyczek. Ich tarcze, jedna czarna z bia艂ymi c臋tkami, druga czerwona, zwar艂y si臋 z g艂o艣nym hukiem jak nacieraj膮ce byki i dwaj m臋偶czy藕ni naparli na siebie, a偶 wreszcie Gandang, m艂odszy i silniejszy, przesuwaj膮c odpowiednio stopy i balansuj膮c cia艂em, wepchn膮艂 czubek ostrza swojej w艂贸czni pod czerwon膮 tarcz臋 Bopy i odrzuci艂 j膮, ods艂aniaj膮c bok

przeciwnika.

— Ngidla, zjad艂em! — za艣piewa艂 wbijaj膮c szerokie ostrze mi臋dzy 偶ebra Bopy, a kiedy wyci膮gn膮艂 w艂贸czni臋 pokonuj膮c op贸r cia艂a, kt贸re cmokn臋艂o g艂o艣no, jak rozst臋puj膮ce si臋 b艂oto, krew trysn臋艂a z rany, zalewaj膮c tarcz臋 Gandanga, mocz膮c bawole kitki na jego ramionach i nogach.

Dlatego Gandang mia艂 pow贸d roze艣mie膰 si臋 g艂o艣no, kiedy Robyn nazwa艂a go „handlarzem niewolnik贸w".

— Wykonuj臋 rozkazy kr贸la — powt贸rzy艂. — Ale co ty robisz tutaj, bia艂a kobieto? — Gangang wiedzia艂 bardzo niewiele o tych dziwnych ludziach, gdy偶 by艂 jeszcze dzieckiem, kiedy impi Mzilikaziego walczyli z mmi na po艂udniu i zostali wyparci na p贸艂noc, na teren, kt贸ry sta艂 si臋 odt膮d krajem Matabele.

Spotka艂 tylko jednego czy dw贸ch z nich. Przybyli jako go艣cie do kraalu jego ojca w Thabas Indunas, misjonarze, handlarze, podr贸偶nicy, kt贸rym kr贸l „da艂 przej艣cie" i pozwoli艂 przekroczy膰 艣ci艣le strze偶one granice pa艅stwa.

Gandang podejrzliwie odnosi艂 si臋 do nich i ich jaskrawych, tandentnych towar贸w. Nie ufa艂 ich zwyczajowi od艂upywania kawa艂k贸w ska艂 po drodze i nie lubi艂 gadaniny o bia艂ym m臋偶czy藕nie mieszkaj膮cym w niebie, kt贸ry zdawa艂 si臋 stanowi膰 powa偶n膮 konkurencj臋 dla „Nkulu-kulu", wielkiego Boga Matabele.

Gdyby spotka艂 t臋 kobiet臋 i jej ludzi na Spalonej Ziemi, nie waha艂by si臋 przed wype艂nieniem rozkaz贸w i zabi艂by ich wszystkich.

Teraz jednak znajdowali si臋 o dziesi臋膰 dni drogi od granicy, a Gandang mia艂 co innego na g艂owie — chcia艂 jak najszybciej wr贸ci膰 do ojca i donie艣膰 mu o pomy艣lnym wype艂nieniu rozkazu. Nie mia艂 zamiaru traci膰 czasu.

341

11;

ii:

fi

U

— Co ci臋 tu sprowadza, kobieto?

— Przyby艂am powiedzie膰 wam, 偶e Wielka Kr贸lowa nie pozwoli wi臋cej na sprzedawanie ludzi jak byd艂a za kilka paciork贸w. Przyby艂am po艂o偶y膰 kres temu z艂owrogiemu procederowi.

— To m臋skie zadanie — u艣miechn膮艂 si臋 Gandang. — A poza tym, ju偶 zosta艂o wykonane.

Kobieta zdumiewa艂a go, w innych okoliczno艣ciach m贸g艂by sp臋dzi膰 z ni膮 kilka mi艂ych chwil.

Chcia艂 ju偶 odwr贸ci膰 si臋 i opu艣ci膰 teren obozu, kiedy jaki艣 ruch za cienk膮 艣cian膮 jednego z prowizorycznych sza艂as贸w przyku艂 jego uwag臋. Z szybko艣ci膮 niezwyk艂膮 dla tak pot臋偶nego m臋偶czyzny wpad艂 do 艣rodka i wyci膮gn膮艂 dziewczyn臋 za r臋k臋; potem trzymaj膮c j膮 przed sob膮 przyjrza艂 si臋 jej ponurym wzrokiem.

— Pochodzisz z plemienia, jeste艣 Matabele — stwierdzi艂 pozbawionym emocji g艂osem.

Juba zwiesi艂a g艂ow臋, a jej twarz sta艂a si臋 bladoszara z przera偶enia. Przez moment Robyn my艣la艂a, 偶e pod dziewczynk膮 ugn膮 si臋 nogi.

— M贸w! — nakaza艂 Gandang swoim niskim, lecz w艂adczym g艂osem __

Jeste艣 Matabele!

Juba podnios艂a wzrok, a jej szept by艂 tak cichy, 偶e Robyn ledwie go us艂ysza艂a.

— Matabele — zgodzi艂a si臋 — z krwi Zanzi.

Wojownik i dziewczyna przygl膮dali si臋 sobie uwa偶nie. Juba podnios艂a nieco brod臋, a szaro艣膰 znikn臋艂a z jej twarzy.

— Tw贸j ojciec? — spyta艂 wreszcie Gandang.

— Jestem Juba, c贸rka Tembu Tebe.

— On nie 偶yje, tak jak wszystkie jego dzieci, zosta艂 zabity z rozkazu kr贸la. Juba potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

— M贸j ojciec nie 偶yje, lecz jego 偶ony i dzieci s膮 w krainie Sulumani za morzem. Ja jedna zdo艂a艂am uciec.

— Bopa! — wyrzuci艂 z siebie Gandang, jakby by艂o to przekle艅stwo. Rozwa偶a艂 co艣 przez moment. — To mo偶liwe, 偶e tw贸j ojciec zosta艂 nies艂usznie skazany, gdy偶 Bopa oskar偶y艂 go fa艂szywie przed kr贸lem.

Juba nie odpowiedzia艂a, lecz Robyn ujrza艂a subteln膮 zmian臋 zachodz膮c膮 w zachowaniu dziewczyny, co艣 nowego pojawi艂o si臋 w sposobie, w jaki trzyma艂a g艂ow臋. Zaraz potem Juba przybra艂a nieco inn膮 pozycj臋, wysuwaj膮c do przodu jedno biodro, w ge艣cie ma艂o widocznym, lecz prowokuj膮cym.

Jej oczy, gdy patrzy艂a na smuk艂ego indun臋, stawa艂y si臋 coraz wi臋ksze i 艂agodniejsze, a wargi rozchyli艂y si臋 lekko i pojawi艂 si臋 mi臋dzy nimi r贸偶owy koniuszek j臋zyka.

— Kim jest dla ciebie ta bia艂a kobieta? — spyta艂 Gandang ochryp艂ym nieco g艂osem. Nadal trzyma艂 j膮 za przegub, a Juba nie pr贸bowa艂a si臋 oswobodzi膰.

— Jest dla mnie jak matka — odpar艂a.

Induna powi贸d艂 wzrokiem po jej s艂odkim m艂odym ciele, strusie pi贸ra

342

i

zafalowa艂y mu lekko nad g艂ow膮 i Juba wypr臋偶y艂a si臋 nieco, wystawiaj膮c kr膮g艂e piersi na jego spojrzenie.

— Jeste艣 z ni膮 z w艂asnej woli? — nalega艂 induna, a Juba skin臋艂a g艂ow膮.

— A zatem dobrze. — Zdawa艂o si臋, 偶e m艂ody wojownik ma pewne trudno艣ci z oderwaniem wzroku od dziewczyny, lecz zaraz potem pu艣ci艂 jej d艂o艅 i odwr贸ci艂 si臋 ku Robyn. Szyderczy u艣miech ponownie wykwit艂 na jego wargach. — Handlarze, kt贸rych szukasz, s膮 niezbyt daleko st膮d, bia艂a kobieto. Znajdziesz ich na nast臋pnej prze艂臋czy.

Odszed艂 r贸wnie szybko i bezszelestnie, jak przyby艂, a jego wojownicy pomaszerowali za nim zwart膮 czarn膮 kolumn膮. W ci膮gu kilku minut ostatni z nich znikn臋li za zakr臋tem prowadz膮cej na zach贸d w膮skiej 艣cie偶ki.

Stary Karanga jako pierwszy powr贸ci艂 do obozu. Przelaz艂 przez dziur臋 w kolczastym sckermie jak bocian na swoich cienkich nogach.

— Gdzie by艂e艣, kiedy ci臋 potrzebowa艂am? — zapyta艂a ostro Robyn.

— Nomusa, nie wiedzia艂em, czy zdo艂am powstrzyma膰 sw贸j gniew na widok tych ps贸w Matabele — odpar艂 skrzekliwym g艂osem, lecz nie chcia艂 spojrze膰 jej w oczy.

W ci膮gu godziny pozostali tragarze zeszli z okolicznych wzg贸rz i wy艂onili si臋 z lasu, wszyscy pe艂ni zdumiewaj膮cego entuzjazmu, by kontynuowa膰 marsz w przeciwn膮 stron臋, ni偶 ta, w kt贸r膮 poszli inyati impi.

Robyn znalaz艂a handlarzy niewolnik贸w w miejscu wskazanym jej przez Gandanga. Le偶eli porozrzucani po prze艂臋czy jak li艣cie po pierwszej jesiennej burzy. Niemal wszyscy mieli 艣miertelne rany na piersiach lub gard艂ach, znak, 偶e walczyli jak Matabele.

Zwyci臋zcy otworzyli im brzuchy, 偶eby pozwoli膰 duszom ulecie膰 wolno — ostatnia przys艂uga dla m臋偶czyzn, kt贸rzy dzielnie walczyli, lecz skorzysta艂y na tym s臋py, dostaj膮c si臋 do wn臋trzno艣ci zabitych.

Ptaki skaka艂y, macha艂y skrzyd艂ami i sprzecza艂y si臋 ha艂a艣liwie o prawo do trup贸w, szarpi膮c je i ci膮gn膮c, tak 偶e martwe ko艅czyny podrygiwa艂y, jakby by艂y wci膮偶 偶ywe, a doko艂a unosi艂 si臋 kurz i wirowa艂y pi贸ra. Skrzeczenie i wrzask ptak贸w powodowa艂y niezno艣ny harmider.

Na drzewach i ska艂ach wok贸艂 prze艂臋czy s臋py, kt贸re ju偶 si臋 po偶ywi艂y, siedzia艂y sennie skulone, nadymaj膮c si臋 i opieraj膮c 艂yse, pokryte 艂uskami g艂owy i szyje o skrzyd艂a, trawi膮c zawarto艣膰 wypchanych brzuch贸w przed powrotem do uczty.

Ma艂a karawana przesuwa艂a si臋 wolno, przera偶ona i zafascynowana obrazem rzezi, bezg艂o艣na w og艂uszaj膮cym ch贸rze trupojad贸w, przest臋puj膮c ostro偶nie nad poszarpanymi, zakurzonymi ludzkimi szcz膮tkami, zamy艣lona nad w艂asn膮 艣miertelno艣ci膮.

Kiedy min臋li prze艂臋cz, ruszyli po艣piesznie na d贸艂, ogl膮daj膮c si臋 boja藕liwie za siebie. U podn贸偶a wzniesienia p艂yn膮艂 strumyk, male艅ka wst膮偶ka wody wytryskuj膮ca ze zbocza i wij膮ca si臋 od jednego zacienionego jeziorka do

343

i

II::

J '; "i"

nast臋pnego. Robyn rozbi艂a ob贸z nad jego brzegiem i natychmiast kaza艂a Jubie i艣膰 ze sob膮.

Musia艂a si臋 wyk膮pa膰, mia艂a uczucie, jakby 艣mier膰 dotkn臋艂a jej swoimi zgni艂ymi szponami, potrzebowa艂a zmy膰 z siebie trupi od贸r. Usiad艂a pod strug膮 czystej wody, zanurzona do pasa w ma艂ym jeziorku pod wodospadem i pozwoli艂a wodzie 艣cieka膰 jej na g艂ow臋, z zamkni臋tymi oczami pr贸buj膮c zapomnie膰 potworny widok pobojowiska. Juba nie by艂a a偶 tak wstrz膮艣ni臋ta, zna艂a 艣mier膰 w jej najbardziej okrutnych odmianach i teraz pluska艂a si臋 i bawi艂a w zielonej wodzie, ca艂kowicie zaabsorbowana p艂yn膮c膮 z tego rado艣ci膮.

W ko艅cu Robyn podesz艂a do brzegu i naci膮gn臋艂a koszul臋 oraz bryczesy na mokre jeszcze cia艂o. W upale ubranie wysycha艂o w ci膮gu kilku minut. Zwi膮zuj膮c mokre w艂osy w gruby w臋ze艂 na czubku g艂owy krzykn臋艂a do Juby, 偶eby wysz艂a ju偶 z wody.

Dziewczyna, opanowana radosnym, buntowniczym nastrojem, zignorowa艂a wo艂anie opiekunki, kontynuuj膮c zabaw臋, z cichym 艣piewem zrywaj膮c dzikie kwiaty z pn膮cza zwieszaj膮cego si臋 nad jeziorkiem i splataj膮c je w naszyjnik, kt贸ry zarzuci艂a sobie na ramiona. Robyn odwr贸ci艂a si臋, zacz臋艂a wspina膰 po zboczu z powrotem do obozu i po pierwszym zakr臋cie znikn臋艂a Jubie z oczu.

Dziewczyna rozejrza艂a si臋 i zawaha艂a. Sama nie wiedzia艂a, dlaczego nie pos艂ucha艂a Robyn, i poczu艂a ma艂y dreszcz niepokoju zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e zosta艂a sama. Nie by艂a jeszcze przyzwyczajona do swojego nowego nastroju, tego dziwnego, nieokre艣lonego podniecenia, tego napi臋tego oczekiwania sama nie wiedzia艂a na co. Drgn臋艂a lekko i wr贸ci艂a do 艣piewu i zabawy.

Wy偶ej na zboczu, zas艂oni臋ty przez wij膮ce si臋 pn膮cza i c臋tkowany jak lampart przez uko艣nie padaj膮ce promienie s艂o艅ca przedzieraj膮ce si臋 przez li艣cie, wysoki m臋偶czyzna sta艂 opieraj膮c si臋 o pie艅 dzikiego figowca i przygl膮da艂 si臋 dziewczynie.

Sta艂 tam, niewidoczny i nieruchomy, od czasu gdy plusk wody i 艣piew sprowadzi艂 go nad jeziorko. Patrzy艂 na dwie kobiety, por贸wnuj膮c ich nago艣膰 — pozbawion膮 krwi biel i l艣ni膮c膮 czarn膮 sk贸r臋, chud膮, ko艣cist膮 sylwetk臋 i s艂odkie, pe艂ne cia艂o, ma艂e spiczaste piersi z obscenicznymi r贸偶owymi koniuszkami surowego mi臋sa i pe艂ne, idealne kr膮g艂o艣ci z uniesionymi sutkami, ciemne i b艂yszcz膮ce jak 艣wie偶o wymyty w臋giel, w膮skie ch艂opi臋ce biodra i dumn膮, szerok膮 miednic臋, kt贸ra mia艂a uko艂ysa膰 wspania艂ych syn贸w, brzydkie ma艂e po艣ladki i b艂yszcz膮c膮 pe艂ni臋, kt贸ra by艂a w ka偶dym calu kobieca.

Gandang zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e zawracaj膮c nad jeziorko po raz pierwszy w 偶yciu zaniedbywa艂 obowi膮zki. Powinien by膰 teraz o wiele godzin drogi od tego miejsca, maszeruj膮c na zach贸d ze swoimi impi, lecz w jego krwi zagnie藕dzi艂o si臋 dziwne szale艅stwo, kt贸remu nie potrafi艂 si臋 oprze膰. Zatrzyma艂 wi臋c swoich ludzi i samotnie ruszy艂 z powrotem Drog膮 Hien.

— Kradn臋 czas kr贸la, tak samo jak Bopa krad艂 jego byd艂o — powiedzia艂 sobie. — Lecz to tylko ma艂a cz臋艣膰 jednego dnia, a po tych wszystkich latach, przez kt贸re wiernie s艂u偶y艂em mojemu ojcu, nie odm贸wi艂by mi tego. — Mimo to

Gandang wiedzia艂, 偶e Mzilikazi stosuje tylko jeden rodzaj kary za niepos艂usze艅stwo, bez wzgl臋du na to, czy chodzi o ulubionego syna czy nie.

Ryzykowa艂 偶ycie, 偶eby ponownie zobaczy膰 t臋 dziewczyn臋, nara偶a艂 si臋 na 艣mier膰 zdrajcy, 偶eby zamieni膰 kilka s艂贸w z nieznajom膮, c贸rk膮 kogo艣, kto sam zgin膮艂 jako zdrajca.

— Hu偶 to m臋偶czyzn wykopa艂o sobie gr贸b swoim w艂asnym umthondo — zamy艣li艂 si臋, czekaj膮c, a偶 bia艂a kobieta wyjdzie z wody, a kiedy ju偶 to zrobi艂a i okry艂a swoje ko艣ciste, ch艂opi臋ce cia艂o tymi sztywnymi, brzydkimi szatami, ka偶膮c 艣licznemu dziecku i艣膰 za sob膮, Gandang pr贸bowa艂 ca艂膮 si艂膮 woli sprawi膰, 偶eby Juba zosta艂a.

Bia艂a kobieta, najwyra藕niej dotkni臋ta niepos艂usze艅stwem, odwr贸ci艂a si臋 i znikn臋艂a pomi臋dzy drzewami. Gandang rozlu藕ni艂 si臋 nieco, raz jeszcze oddaj膮c si臋 przyjemno艣ci ogl膮dania dziewczyny w wodzie. Dzikie kwiaty odcina艂y si臋 jasn膮 偶贸艂ci膮 od jej sk贸ry, a krople wody wisia艂y na piersiach i/amionach jak gwiazdy na nocnym niebie. Juba 艣piewa艂a jedn膮 z dziecinnych piosenek, kt贸r膮 Gandang zna艂 dobrze i spostrzeg艂 nagle, 偶e sam nuci j膮 cicho pod nosem.

W dole dziewczyna podesz艂a do brzegu i stoj膮c na bia艂ym jak cukier piasku zacz臋艂a ociera膰 wod臋 z cia艂a; wci膮偶 艣piewaj膮c pochyli艂a si臋, 偶eby wytrze膰 nogi, otaczaj膮c je d艂ugimi, smuk艂ymi palcami o r贸偶owych paznokciach i wiod膮c d艂o艅mi od ud do kostek. Sta艂a plecami do Gandanga i kiedy si臋 pochyli艂a, m艂odzieniec krzykn膮艂 g艂o艣no na widok tego, co ujrza艂, a dziewczyna natychmiast wyprostowa艂a si臋 i odwr贸ci艂a. Dr偶a艂a jak sp艂oszona antylopa, jej oczy rozszerzy艂y si臋 i pociemnia艂y ze strachu.

— Widz臋 ci臋, Jubo, c贸rko Tembu Tebe — rzek艂 Gandang lekko ochryp艂ym g艂osem, a potem ruszy艂 w d贸艂 po zboczu.

Wyraz jej oczu zmieni艂 si臋, zal艣ni艂y teraz z艂otym 艣wiat艂em jak s艂o艅ce w garncu miodu.

— Jestem wys艂annikiem kr贸la i 偶膮dam prawa przej艣cia — rzek艂 k艂ad膮c d艂o艅 na'ramieniu Juby. Zadr偶a艂a pod jego dotykiem. Spostrzeg艂, jak dostaje g臋siej sk贸rki.

„Prawo przej艣cia" by艂o zwyczajem pochodz膮cym z po艂udnia, ze starego kraju le偶膮cego nad morzem. Wype艂nienia tego prawa Senzangakhona za偶膮da艂 od Nandi, „s艂odkiej", lecz Senzangakhona z艂ama艂 prawo i uni贸s艂 zakazan膮 zas艂on臋. Z tego grzechu narodzi艂 si臋 b臋kart Chaka, „robak w brzuchu", kt贸ry sta艂 si臋 p贸藕niej kr贸lem i udr臋k膮 kraju Zulu, ten sam Chaka, przed kt贸rego tyrani膮 Mzilikazi uszed艂 ze swoim plemieniem na p贸艂noc.

— Jestem lojaln膮 s艂u偶k膮 kr贸la — odpar艂a Juba nie艣mia艂o — i nie mog臋 odm贸wi膰 spe艂nienia 偶膮da艅 tego, kto wykonuje kr贸lewskie rozkazy. — Potem u艣miechn臋艂a si臋 do niego. Nie bezczelnie czy prowokuj膮co, lecz u艣miechem tak s艂odkim i pe艂nym uczucia, 偶e Gandang poczu艂, jak jego serce przy艣piesza ponownie.

By艂 z ni膮 delikatny, bardzo delikatny, spokojny i niespieszny, tak 偶e Juba coraz niecierpliwiej czeka艂a, by m贸c wype艂ni膰 jego pro艣b臋, po偶膮daj膮c tego

344

345

ii

*i

i;

i 娄

f|!

pf:i:;!'

r贸wnie mocno jak on. Kiedy pokaza艂 jej, jak ma zrobi膰 dla niego ko艂ysk臋 pomi臋dzy swoimi skrzy偶owanymi udami, zareagowa艂a natychmiast na jego s艂owa i dotyk. Co艣 z艂ego sta艂o si臋 z gard艂em i oddechem Juby, gdy偶 nie by艂a w stanie wydoby膰 z siebie g艂osu.

Kiedy trzyma艂a go w tej ko艂ysce, poczu艂a, jak jej cia艂o i serce ogarnia dziwne uniesienie. Pr贸bowa艂a zmieni膰 pozycj臋, odblokowa膰 ciasno skrzy偶owane uda i roz艂o偶y膰 je dla niego, chcia艂a otoczy膰 nimi m臋偶czyzn臋, gdy偶 nie mog艂a znie艣膰 ju偶 d艂u偶ej tego suchego, podniecaj膮cego tarcia o wn臋trze jej ud. Lecz stanowczo艣膰 Gandanga, jego szacunek dla prawa i obyczaj贸w, by艂y r贸wnie pot臋偶ne jak to muskularne cia艂o, kt贸re porusza艂o si臋 nad ni膮 rytmicznie. Trzyma艂 Jub臋 mocno, a偶 do chwili gdy poczu艂a, jak jego u艣cisk rozlu藕nia si臋, a nasienie wytryskuje z moc膮, by zgin膮膰 bezpowrotnie na bia艂ym piasku w dole. W tym momencie dozna艂a uczucia takiej straty, 偶e by艂a gotowa si臋 rozp艂aka膰.

Trzyma艂 j膮 nadal, jego pier艣 falowa艂a rytmicznie, a pot 艣cieka艂 ma艂ymi b艂yszcz膮cymi stru偶kami po g艂adkich ciemnych plecach i umi臋艣nionym karku. Juba przytuli艂a si臋 do niego, otaczaj膮c mocno ramionami, z twarz膮 wci艣ni臋t膮 pomi臋dzy jego rami臋 a szyj臋 i przez d艂ugi czas oboje milczeli.

— Jeste艣 tak delikatna i pi臋kna jak pierwsza noc nowego ksi臋偶yca — wyszepta艂 Gandang w ko艅cu.

— A ty jeste艣 tak czarny i silny jak byk 艣wi臋ta Chowa艂a — instyktownie wybra艂a metafor臋 najbardziej przemawiaj膮c膮 do Matabele, byk jako symbol bogactwa i p艂odno艣ci, a byk Chowa艂a jako najdoskonalszy okaz ze stad kr贸la.

— B臋dziesz tylko jedn膮 z wielu 偶on! — Robyn by艂a przera偶ona t膮 my艣l膮.

— Tak — zgodzi艂a si臋 Juba. — Pierwsz膮 ze wszystkich, a inne b臋d膮 mnie szanowa膰.

— Chcia艂am zabra膰 ci臋 ze sob膮, 偶eby nauczy膰 ci臋 wielu rzeczy i pokaza膰 wielkie cuda.

— Widzia艂am ju偶 najwi臋kszy cud.

— Przez ca艂y czas b臋dziesz tylko rodzi膰 dzieci. Juba pokiwa艂a rado艣nie g艂ow膮.

— Je艣li b臋d臋 mia艂a szcz臋艣cie, urodz臋 mu stu syn贸w.

— B臋d臋 za tob膮 t臋skni膰.

— Nigdy bym ci臋 nie opu艣ci艂a, Nomusa, moja matko, dla 偶adnego cz艂owieka na 艣wiecie — opr贸cz tego jednego.

— On chce mi da膰 byd艂o.

— Od czasu 艣mierci mojej rodziny ty mi j膮 zast臋pujesz — wyja艣ni艂a Juba — a taka jest 艣lubna zap艂ata.

— Nie mog臋 przyj膮膰 zap艂aty, to tak jakby艣 by艂a niewolnic膮.

— A zatem poni偶asz mnie. Pochodz臋 z krwi Zanzi, a Gandang m贸wi, 偶e jestem najpi臋kniejsz膮 kobiet膮 w pa艅stwie Matabele. Powinna艣 wyznaczy膰 lobola na sto sztuk byd艂a.

346

Robyn zawo艂a艂a do siebie m艂odego indun臋.

— Zap艂ata 艣lubna wynosi sto sztuk byd艂a — powiedzia艂a surowo.

— S艂abo si臋 targujesz — odpar艂 Gandang wynio艣le. — Ona jest warta znacznie wi臋cej.

— Zatrzymasz byd艂o w swoim kraalu, do czasu mojego przybycia. B臋dziesz dogl膮da艂 go starannie i dopilnujesz, 偶eby si臋 mno偶y艂o.

— B臋dzie, jak m贸wisz, amekazi, moja matko.

Tym razem Robyn odwzajemni艂a jego u艣miech, gdy偶 nie by艂o w nim ju偶 szyderstwa. Z臋by Gandanga l艣ni艂y biel膮, a on sam by艂 tak pi臋kny, jak m贸wi艂a Juba.

— Opiekuj si臋 ni膮 dobrze, Gandang.

Robyn obj臋艂a m艂od膮 kobiet臋, a ich 艂zy po艂膮czy艂y si臋, zalewaj膮c im policzki. Jednak odchodz膮c Juba nie obejrza艂a si臋 ani razu, lecz drepta艂a za wysok膮, wyprostowan膮 postaci膮 Gandanga, nios膮c na g艂owie swoj膮 zwini臋t膮 mat臋 do spania, a jej po艣ladki ko艂ysa艂y si臋 rado艣nie pod kr贸tk膮, wyszywan膮 paciorkami sp贸dniczk膮.

M臋偶czyzna i kobieta dotarli do prze艂臋czy i znikn臋li szybko w oddali.

Droga Hien zaprowadzi艂a Robyn i jej ma艂膮 karawan臋 w spowite mg艂膮 g贸ry i dziwne, opustosza艂e doliny pe艂ne wrzos贸w i fantastycznie ukszta艂towanych formacji z szarego kamienia. Zawiod艂a j膮 do obozu niewolnik贸w, kt贸ry opisywa艂a Juba, miejsca spotka艅, gdzie biali handlowali z czarnymi ludzkim towarem, gdzie niewolnicy zamieniali ociosane jarzma na 艂a艅cuchy i kajdany. Lecz teraz ob贸z sta艂 opustosza艂y, strzechy zapad艂y si臋 i odpada艂y nier贸wnymi p艂atami, tylko kwa艣ny zapach wi臋zienia i roje much mno偶膮cych si臋 w sza艂asach unosi艂y si臋 w powietrzu. Robyn z furi膮 podpali艂a zabudowania.

Z zamglonych g贸r droga prowadzi艂a dalej, przez ciemne w膮wozy, docieraj膮c, w ko艅cu do niskiego pasa przybrze偶nego, gdzie upa艂 la艂 si臋 na nich z niskiego, zachmurzonego nieba, a groteskowe baobaby wyci膮ga艂y swoje artretycznie powyginane konary, jak kalecy wyznawcy przed uzdrawiaj膮cym miejscem kultu.

Deszcze dopad艂y ich na tej nadbrze偶nej r贸wninie. Pow贸d藕 zabra艂a trzech ludzi przy przeprawie przez br贸d, czterech nast臋pnych, w tym jeden z Hoten-tot贸w, umar艂o z gor膮czki, a Robyn r贸wnie偶 zauwa偶y艂a u siebie pierwsze symptomy choroby. Dr偶膮c, na wp贸艂 oszo艂omiona przez malaryczne zwidy, gramoli艂a si臋 po b艂yskawicznie zarastaj膮cym szlaku, 艣lizgaj膮c si臋 i potykaj膮c w b艂ocie, przeklinaj膮c chorobliwe wyziewy, kt贸re unosi艂y si臋 znad grz膮skich bagien i wisia艂y jak srebrzyste widma pomi臋dzy obrzydliwie zielonymi li艣膰mi malarycznych drzew.

Gor膮czka i trudy tej ostatniej fazy podr贸偶y zm臋czy艂y i os艂abi艂y wszystkich. Wiedzieli, 偶e s膮 ju偶 prawie na miejscu, najwy偶ej o kilka dni drogi od wybrze偶a, daleko w g艂臋bi portugalskiego terytorium, a zatem pod ochron膮 chrze艣cija艅skiego kr贸la i cywilizowanych w艂adz. Dlatego te偶 hotentoccy wartownicy spali przy

347

I :

dymi膮cych ogniskach i tam w艂a艣nie umarli. Gard艂a im poder偶ni臋to no偶ami tak ostrymi, 偶e ucina艂y najmniejszy okrzyk.

|| j: Robyn obudzi艂a si臋, czuj膮c, jak brutalne d艂onie chwytaj膮 j膮 mocno, wykr臋caj膮c

ramiona do ty艂u, jak ko艣ciste kolano wbija si臋 jej w plecy, a stalowe kajdany zaciskaj膮 si臋 ze szcz臋kiem na przegubach r膮k. Potem zosta艂a poderwana na nogi gwa艂townym szarpni臋ciem i wyci膮gni臋ta z przeciekaj膮cego sza艂asu stoj膮cego na kraw臋dzi Drogi Hien.

Poprzedniego wieczora by艂a zbyt zm臋czona i ogarni臋ta gor膮czk膮, 偶eby si臋 rozebra膰, wi臋c wci膮偶 mia艂a na sobie pogniecion膮, brudn膮 flanelow膮 koszul臋 i po艂atane sk贸rzane bryczesy. Na jej g艂owie nadal tkwi艂a czapka zakrywaj膮ca w艂osy i ludzie, kt贸rzy j膮 schwytali, nie spostrzegli, 偶e jest kobiet膮.

Zwi膮zano Robyn razem z tragarzami i Hotentotami i zmuszono do niesienia lekkich marszowych 艂a艅cuch贸w, b臋d膮cych dowodem, czym zajmuj膮 si臋 ci, kt贸rzy j膮 schwytali. Kiedy nadszed艂 艣wit, spostrzeg艂a, 偶e to miesza艅cy i czarni, wszyscy odziani w podarte europejskie ubrania, lecz uzbrojeni w nowoczesne karabiny.

Przemierzy艂a p贸l kontynentu, 偶eby spotka膰 tych ludzi, lecz teraz ukry艂a si臋 pod 艂achmanami, stanowi膮cymi jej jedyn膮 os艂on臋. Zadr偶a艂a na my艣l o tym, co by si臋 sta艂o, gdyby odkryli jej p艂e膰, i skarci艂a si臋 w my艣li za swoj膮 艣lep膮 wiar臋 w to, 偶e bia艂a sk贸ra i angielska narodowo艣膰 zapewni膮 jej i karawanie bezpiecze艅stwo. Ci drapie偶nicy polowali na ludzkie cia艂o, bez wzgl臋du na jego kolor, a tylko tym teraz by艂a, ludzkim cia艂em na haku, postaci膮 w 艂a艅cuchach, wart膮 zaledwie kilka || f dolar贸w na niewolniczej aukcji. Robyn wiedzia艂a, 偶e jej prze艣ladowcy nie

zawahaj膮 si臋 wykorzysta膰 jej w najbardziej okrutny spos贸b lub porzuci膰 na skraju drogi z kul膮 w karku, gdyby zrobi艂a cokolwiek, 偶eby ich sprowokowa膰. Milcza艂a i bezzw艂ocznie wykonywa艂a wszystkie polecenia. 艢lizgaj膮cych si臋 i ton膮cych w b艂ocie je艅c贸w poprowadzono na wsch贸d, zmuszaj膮c do d藕wigania 艂adunk贸w i wyposa偶enia, kt贸re teraz sta艂o si臋 艂upem handlarzy.

Znajdowali si臋 bli偶ej wybrze偶a, ni偶 Robyn przypuszcza艂a, czuli zapach soli i jodu ci膮gn膮cy od morza, wo艅 dymu ognisk i niemo偶liwy do pomylenia z jakimkolwiek innym od贸r ludzkiej niewoli. A偶 wreszcie ujrzeli 艣wiat艂a ognisk b艂yszcz膮ce w ciemno艣ci i okrutne zarysy barak贸w.

Ich oprawcy maszerowali pomi臋dzy ciemnymi budynkami z pali i otynkowanego b艂ota, z kt贸rych dobiega艂 przejmuj膮cy dreszczem lament pozbawionych nadziei ludzi 艣piewaj膮cych o ziemi, kt贸rej mieli ju偶 nigdy nie zobaczy膰.

Weszli wreszcie na centralny plac, wok贸艂 kt贸rego postawiono baraki. Tu, na klepisku z ubitego b艂ota, ustawiono wysok膮 platform臋 zbudowan膮 z surowo ociosanych desek. Cel, do kt贸rego s艂u偶y艂a, by艂 oczywisty, gdy偶 pierwszego z tragarzy Robyn wci膮gni臋to na g贸r臋 po schodach i postawiono na platformie, podczas gdy do ognisk na placu do艂o偶ono suchego drewna, 偶eby o艣wietli膰 ca艂膮 scen臋. Platforma by艂a stanowiskiem licytacyjnym i wydawa艂o si臋, 偶e aukcja rozpocznie si臋 lada chwila.

Licytator by艂 Portugalczykiem, ma艂ym cz艂owieczkiem o pomarszczonej, spalonej przez s艂o艅ce twarzy z艂o艣liwego gnoma. Mia艂 szyderczy u艣miech

348

i nieruchome oczy w臋偶a. Ubrany by艂 w elegancko skrojon膮 marynark臋 i bryczesy oraz w pas i buty z najlepszej iberyjskiej sk贸ry, bogato zdobione, z solidnymi srebrnymi sprz膮czkami. U pasa nosi艂 dwa kosztowne pistolety, a na ma艂ej pomarszczonej g艂owie mia艂 otoczony szerokim rondem p艂aski kapelusz portugalskiego d偶entelmena.

Przed wspi臋ciem si臋 na platform臋 lekkim kopniakiem pos艂a艂 jednego ze swoich osobistych niewolnik贸w do rze藕bionego drewnianego b臋bna stoj膮cego na skraju placu. Niewolnik zaczaj b臋bni膰, zwo艂uj膮c kupc贸w. Pracowa艂 gorliwie, pot i krople deszczu l艣ni艂y na jego nagim torsie w blasku ognia.

W odpowiedzi na natarczywy, szybki rytm b臋bna ludzie zacz臋li wy艂ania膰 si臋 z cieni lasu i chat stoj膮cych pomi臋dzy barakami. Ci, kt贸rzy w艂a艣nie pili, wyszli obj臋ci z butelkami rumu w d艂oniach, 艣piewaj膮c w pijackim ch贸rze, inni nadeszli pojedynczo i w ciszy — lecz pojawiali si臋 ze wszystkich stron i zbierali kr臋giem wok贸艂 aukcyjnej platformy.

. Reprezentowali chyba wszystkie odcienie ludzkiej sk贸ry, od purpurowo-czarnego, przez barwy br膮zu i 偶贸艂ci, po biel brzucha martwego rekina, a rysy ich twarzy by艂y afryka艅skie, arabskie, azjatyckie i europejskie. Nawet ich ubrania szalenie r贸偶ni艂y si臋 od siebie, obok zwiewnych szat Arab贸w wida膰 by艂o sp艂owia艂e wyszywane marynarki i wysokie buty. Mieli tylko jedno wsp贸lne — przenikliwe, jastrz臋bie oczy i bezlitosny wygl膮d ludzi, kt贸rzy handluj膮 nieszcz臋艣ciem.

Tragarzy Robyn jednego po drugim wci膮gano na platform臋, zrywaj膮c z nich poniszczone ubrania, 偶eby pokaza膰 kupcom, jak zbudowane s膮 ich cia艂a. Ka偶dy m贸g艂 podej艣膰 i pomaca膰 mi臋艣nie lub otworzy膰 usta niewolnika i obejrze膰 jego z臋by, zupe艂nie jak Cygan handluj膮cy ko艅mi na wiejskim targu.

Potem, kiedy kupcy zbadali ju偶 jako艣膰 oferowanych towar贸w, ma艂y Portugal-czyk stawa艂 na przodzie platformy i rozpoczyna艂 licytacj臋.

M臋偶czy藕ni stoj膮cy w kr臋gu poni偶ej nazywali go Alphonse i chocia偶 przez ca艂y czas wymieniali z nim spro艣ne 偶arty, traktowali Portugalczyka z ostro偶nym szacunkiem, a nic nie 艣wiadczy艂o lepiej o jego reputacji ni偶 boja藕艅 i szacunek tych ludzi.

Sprzeda偶 post臋powa艂a szybko pod jego nadzorem. Hotentoci, mali, 偶yla艣ci ludzie, 偶贸艂ci jak mas艂o i z p艂askimi twarzami, nie wzbudzili wi臋kszego zainteresowania kupuj膮cych i zostali sprzedani za kilka srebrnych rupii od g艂owy, podczas gdy tragarze, wy偶si i dobrze umi臋艣nieni po wielu miesi膮cach ci臋偶kiego marszu i d藕wigania 艂adunk贸w, uzyskiwali lepsze ceny — a偶 przysz艂a kolej na starego Karang臋, pomarszczonego i bezz臋bnego, kt贸ry wspina艂 si臋 po schodkach na swoich patykowatych bocianich nogach, zdaj膮cych si臋 ledwie utrzymywa膰 ci臋偶ar 偶elaznych 艂a艅cuch贸w.

Plac zatrz膮s艂 si臋 od pogardliwego 艣miechu i po bezskutecznym oczekiwaniu na cho膰by jedn膮 ofert臋 ma艂y Portugalczyk z odraz膮 odprawi艂 starca. Dopiero kiedy 艣ci膮gni臋to go z platformy i odprowadzono w ciemno艣膰 za ogniskami, Robyn zda艂a sobie spraw臋, co ma si臋 z nim sta膰, i zapominaj膮c o postanowieniu, by nie zwraca膰 na siebie uwagi, krzykn臋艂a g艂o艣no:

349

i艂

Klif:

i

Ikl'

w

*- Nie, pozw贸lcie mu odej艣膰!

prawie nikt nie obejrza艂 si臋 w jej stron臋, a m臋偶czyzna trzymaj膮cy 艂a艅cuch uderzy艂 j膮 na odlew w twarz, o艣lepiaj膮c na moment. Dziewczyna opad艂a na kolai*a w b艂oto i poprzez brz臋czenie w uszach us艂ysza艂a strza艂 z pistoletu, kt贸ry rozleg艂 si臋 w ciemno艣ciach.

Zacz臋艂a 艂ka膰 cicho, lecz zaraz poderwano j膮 na nogi i poprowadzono w kr膮g 艣wiat艂a, wci膮gaj膮c na platform臋.

-— M艂ody chudzielec — rzek艂 Portugalczyk. — Ale wystarczaj膮co bia艂y, by sprawdzi艂 si臋 jako s艂u偶膮cy w haremach Omanu, kiedy obetnie mu si臋 j膮dra. Kto da dziesi臋膰 rupii?

.— Obejrzyjmy go! — krzykn膮艂 kto艣 z t艂umu i Portugalczyk odwr贸ci艂 si臋 ku Robyn> wsun膮} zakrzywiony palec za g贸rny guzik jej koszuli i rozerwa艂 j膮 do samego pasa.

Robyn skuli艂a si臋, pr贸buj膮c ukry膰 tu艂贸w, lecz stoj膮cy za ni膮 m臋偶czyzna poci膮gn膮艂 za 艂a艅cuch, zmuszaj膮c do wyprostowania si臋. Jej piersi wy艂oni艂y si臋 spod rozdartej koszuli, a kr膮g widz贸w zaszumia艂 i poruszy艂 si臋 niespokojnie.

Alphonse znacz膮cym gestem dotkn膮艂 kolby jednego ze swoich pistolet贸w i pomruk komentarzy umilk艂, a pier艣cie艅 m臋偶czyzn odsun膮艂 si臋 nieco.

^- Dziesi臋膰 rupii? — zapyta艂 Alphonse Pereira.

Z kr臋gu widz贸w wyst膮pi艂 pot臋偶nie zbudowany m臋偶czyzna. Robyn rozpozna艂a go natychmiast. Na g艂owie mia艂 wysoki cylinder ozdobiony pi贸rami, a spod ronda wysypywa艂y si臋 grube loki czarnych kr臋conych w艂os贸w. Jego z臋by, kiedy otworzy艂 usta, zal艣ni艂y w blasku p艂omieni, twarz by艂a zarumieniona z podniecenia, a g艂os brzmia艂 ochryple.

~~ Z艂oto! — krzykn膮艂. — Oferuj臋 z艂oto, z艂otego mohura Kompanii Wscho-duioindyjskiej i plag臋 na ka偶dego, kto da wi臋cej.

— Z艂oty mohur! — zawo艂a艂 Alphonse, licytator. — M贸j brat Camacho pereira daje z艂otego mohura, a ja 偶ycz臋 mu szcz臋艣cia — zachichota艂. — No prcsze. kto chce odm贸wi膰 mojemu bratu przygody z bia艂osk贸r膮 dziewk膮?

Jeden z jego ludzi klepn膮艂 Camacho w rami臋.

-— S艂odki Jezu, zawsze by艂e艣 gor膮cy! Za t臋 cen臋 ja sam zgodzi艂bym si臋 na wsZystko.

Camacho za艣mia艂 si臋 z rado艣ci膮 i podszed艂 do platformy, by spojrze膰 na Robyn, szepcz膮c cicho:

-- Musia艂em czeka膰 tak d艂ugo...

Robyn poczu艂a, jak wstrz膮sa ni膮 dreszcz nienawi艣ci. Odsun臋艂a si臋 na tyle, na ile pozwala艂 kr贸tki 艂a艅cuch.

— S艂ucham! — zawo艂a艂 Alphonse. — Kto da wi臋cej ni偶 z艂otego mohura za ten pi臋kny okaz...

—- Ona jest moja — powiedzia艂 Camacho do swojego brata. — Dobijmy

targu-

Alphonse Pereira uni贸s艂 r臋k臋, 偶eby uderzy膰 m艂otkiem, kiedy powstrzyma艂 go czyj艣 g艂os.

— Dwa or艂y, sir. Daj臋 dwadzie艣cia z艂otych ameryka艅skich dolar贸w. —

350

M臋偶czyzna nie przekrzykiwa艂 t艂umu, lecz wszyscy us艂yszeli go wyra藕nie, gdy偶 by艂 to g艂os, kt贸ry potrafi艂 dotrze膰 z g贸rnego pok艂adu do szczytu g艂贸wnego masztu przy o艣miostopniowym wietrze.

Robyn drgn臋艂a i odwr贸ci艂a si臋 z niedowierzaniem w tamt膮 stron臋; pozna艂aby ten leniwy, przeci膮g艂y g艂os, nawet gdyby nie s艂ysza艂a go przez ca艂膮 wieczno艣膰. M臋偶czyzna sta艂 na samym skraju ciemno艣ci, lecz kiedy wszystkie g艂owy obr贸ci艂y si臋 w jego stron臋, wyst膮pi艂 do przodu.

Alphonse zawaha艂 si臋, a u艣miech zamar艂 na jego ustach.

— Zako艅cz licytacj臋! — Zbli偶aj膮ca si臋 posta膰 w bia艂ej koszuli i ciemnych bryczesach zdawa艂a si臋 emanowa膰 si艂膮 i po chwili wahania Alphonse wykona艂 polecenie.

— Daj臋 dwa or艂y — rzek艂 m臋偶czyzna. — Kapitan Mungo St. John z klipera „Huron" daje dwie z艂ote dziesi臋ciodolar贸wki.

Robyn poczu艂a, jak nogi uginaj膮 si臋 pod ni膮 od uczucia ulgi, lecz trzymaj膮cy j膮 stra偶nik poci膮gn膮艂 mocno za 艂a艅cuch. Camacho Pereira odwr贸ci艂 si臋, by stan膮膰 twarz膮 w twarz z Amerykaninem i spojrze膰 na niego z w艣ciek艂o艣ci膮. Mungo St. John odpowiedzia艂 mu u艣miechem, pob艂a偶liwym i protekcjonalnym. Nigdy nie wydawa艂 si臋 Robyn bardziej przystojny i niebezpieczny. Jego ciemne w艂osy po艂yskiwa艂y w 艣wietle p艂omieni, a spojrzenie nakrapianych 偶贸艂ci膮 oczu by艂o pewne i nieruchome w obliczu furii Camacho.

— Tysi膮c rupii — rzek艂 cicho. — Czy mo偶esz to przebi膰?

Camacho zawaha艂 si臋, a potem zwr贸ci艂 do swojego brata. Jego g艂os by艂 niski i pe艂en napi臋cia.

— Pomo偶esz mi? — zapyta艂, a Alphonse za艣mia艂 si臋.

— Nigdy nie po偶yczam pieni臋dzy.

— Nawet bratu? — nie ust臋powa艂 Camacho.

— Bratu przede wszystkim — odpar艂 Alphonse. — Pozw贸l dziwce odej艣膰, kupisz sobie tuzin lepszych po pi臋膰dziesi膮t rupii za sztuk臋.

— Musz臋 j膮 mie膰. — Odwr贸ci艂 si臋 ponownie ku Mungo St. Johnowi. — Musz臋 j膮 mie膰. To kwestia honoru. Rozumiesz to? — Zdj膮艂 z g艂owy cylinder i cisn膮艂 go na bok. Jeden z jego ludzi z艂apa艂 cylinder, Camacho za艣 przeci膮gn膮艂 d艂o艅mi po swoich czarnych lokach, a potem opu艣ci艂 ramiona wzd艂u偶 bok贸w, wypr臋偶aj膮c palce, jak magik przygotowuj膮cy si臋 do zaprezentowania trudnej sztuczki.

— Sk艂adam ostatni膮 ofert臋 — rzek艂. — Daj臋 z艂otego mohura i pi臋tna艣cie centymetr贸w toleda艅skiej stali. — Nagle w jego d艂oni pojawi艂 si臋 n贸偶. Camacho podni贸s艂 jego czubek do poziomu sprz膮czki pasa Mungo St. Johna.

— Odejd藕, Jankesie, albo zabior臋 kobiet臋 razem z twoimi dwoma z艂otymi or艂ami.

Widzowie wydali z siebie niski, 偶膮dny krwi pomruk i szybko otoczyli kr臋giem dw贸ch m臋偶czyzn, przepychaj膮c si臋, by zaj膮膰 lepsze miejsca.

— Stawiam sto rupii, 偶e Machito poder偶nie gard艂o Jankesowi.

— Zak艂ad! — I rozgardiasz wzmaga艂 si臋, gdy przyjmowano kolejne zak艂ady.

351

Mungo St. John nie przestawa艂 si臋 u艣miecha膰, lecz teraz wyci膮gn膮艂 praw膮 r臋k臋, ani na moment nie spuszczaj膮c oczu z twarzy Portugalczyka.

Z szereg贸w gapi贸w wyst膮pi艂a pot臋偶na, podobna do ropuchy posta膰 z g艂ow膮 艂ys膮 i g艂adk膮 jak armatnia kula. Tippoo z gadzi膮 szybko艣ci膮 zbli偶y艂 si臋 do Mungo St. Johna. Umie艣ci艂 n贸偶 w jego wyci膮gni臋tej d艂oni, a potem zdj膮艂 wyszywan膮 szarf臋 z pasa i poda艂 swojemu kapitanowi. Mungo obwi膮za艂 szarf臋 wok贸艂 lewego przedramienia, wci膮偶 si臋 u艣miechaj膮c.

Nie spojrza艂 ani razu na Robyn, chocia偶 ona nie mog艂a nawet na chwil臋 oderwa膰 wzroku od jego twarzy.

Wydawa艂 jej si臋 teraz niemal boski, ca艂a jego posta膰, klasyczne rysy ciemnej twarzy, w膮ska talia 艣ci艣ni臋ta szerokim pasem z wypolerowanej sk贸ry, mocne, proste nogi w obcis艂ych bryczesach i butach z mi臋kkiej sk贸ry. Mungo St. John zdawa艂 si臋 przyby膰 prosto z Olimpu. Z rado艣ci膮 pad艂aby mu do st贸p i odda艂a 1 nale偶ny ho艂d.

ii I Stoj膮cy w pobli偶u Robyn Camacho zdj膮艂 marynark臋 i obwi膮za艂 j膮

sobie wok贸艂 obronnego ramienia. D艂ugim no偶em wykona艂 szybkie ci臋cie, w prz贸d, a potem w ty艂, tak 偶e srebrzysta stal zaszepta艂a cicho jak skrzyd艂o uciekaj膮cego motyla. Przy ka偶dym pchni臋ciu Camacho przekrzywia艂 lekko g艂ow臋 i zgina艂 kolana, rozlu藕niaj膮c i rozgrzewaj膮c mi臋艣nie jak atleta przed zawodami.

Potem ruszy艂 do przodu, st膮paj膮c lekko po zdradliwym b艂ocie, ko艂ysz膮c czubkiem no偶a, 偶eby zmyli膰 i onie艣mieli膰 przeciwnika.

U艣miech znikn膮艂 z warg Mungo St. Johna, a zast膮pi艂a go powa偶na, skupiona mina matematyka rozwa偶aj膮cego skomplikowany problem. Mungo trzyma艂 sw贸j n贸偶 nisko, wysuwaj膮c owini臋te rami臋 i ko艂ysz膮c si臋 lekko. Wyprostowa艂 si臋, by stan膮膰 twarz膮 w twarz z okr膮偶aj膮cym go Portugalczykiem. Przypomnia艂o to Robyn noc, kiedy patrzy艂a na niego, jak ta艅czy w sali balowej siedziby Admiralicji, tak smuk艂y i zgrabny, spokojny i kontroluj膮cy ka偶dy ruch.

Widzowie zamilkli wreszcie, czekaj膮c niecierpliwie na widok pierwszej krwi, lecz kiedy Camacho zaatakowa艂, wrzasn臋li jak t艂um rycz膮cy, kiedy byk wpada po raz pierwszy na aren臋. Mungo St. John ledwie si臋 poruszy艂, zmieniaj膮c pozycje, tak 偶e n贸偶 przelecia艂 obok niego.

Jeszcze dwukrotnie Portugalczyk atakowa艂 i dwukrotnie Mungo St. John bez wysi艂ku unika艂 ciosu, za ka偶dym razem cofaj膮c si臋 jednak nieco, a偶 zbli偶y艂 si臋 do pierwszego rz臋du gapi贸w, kt贸rzy zacz臋li odsuwa膰 si臋, 偶eby zrobi膰 miejsce. By艂 przyci艣ni臋ty do t艂umu niczym zawodowy bokser do lin na ringu. Camacho wyczu艂 okazj臋 i zaatakowa艂. W tym samym momencie, niemal tak jakby by艂o to z g贸ry ukartowane, czyja艣 obuta stopa podci臋艂a Amerykaninowi nogi. Nikt nie by艂 w艂a艣ciwie pewien, czyja to stopa, gdy偶 gapie stali 艣ci艣ni臋ci w s艂abo o艣wietlonym p贸艂mroku, lecz kopniak, kt贸ry trafi艂 Mungo St. Johna w ty艂 obcasa, niemal pos艂a艂 go w b艂oto. Amerykanin rzuci艂 si臋, 偶eby z艂apa膰 r贸wnowag臋, ale w tym samym czasie Camacho uderzy艂 go d艂ugim, szerokim ostrzem. Robyn wrzasn臋艂a, a Mungo St. John uskoczy艂 przed no偶em. Szkar艂atna plama na przodzie jego koszuli wygl膮da艂a jak burgundzkie wino rozlane na

352

p艂贸ciennym obrusie. N贸偶 wypad艂 z d艂oni Amerykanina i znikn膮艂 w czerwonym b艂ocie.

T艂um zarycza艂 g艂o艣no, a Camacho ruszy艂 do przodu, biegn膮c za zranionym m臋偶czyzn膮, jak my艣liwski pies 艣cigaj膮cy ba偶anta ze z艂amanym skrzyd艂em.

Mungo musia艂 si臋 cofa膰, odchylaj膮c si臋 nieco, przyciskaj膮c d艂o艅 do rany, uskakuj膮c i robi膮c uniki, przyjmuj膮c cios z boku na owini臋te rami臋. Pod rozci臋t膮 wyszywan膮 szarf膮 ukaza艂a si臋 naga sk贸ra.

Camacho umiej臋tnie spycha艂 go ku drewnianej platformie, a gdy Mungo poczu艂 deski wbijaj膮ce mu si臋 plecy, zamar艂 na moment, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e jest w pu艂apce. Camacho natar艂 na niego, celuj膮c w brzuch, rozchylone wargi Portugalczyka ods艂ania艂y idealnie bia艂e z臋by.

Mungo St. John odparowa艂 cios owini臋tym ramieniem i praw膮 r臋k膮 chwyci艂 d艂o艅 Pereiry w przegubie. Dwaj m臋偶czy藕ni stan臋li pier艣 w pier艣, ich ramiona splecione by艂y jak ga艂臋zie winoro艣li, gdy ko艂ysz膮c si臋 lekko, spi臋li si臋 w u艣cisku. Wysi艂ek sprawi艂, 偶e nowa fala jasnej krwi pop艂yn臋艂a z ran Mungo, lecz powoli Amerykanin odgina艂 r臋k臋 Camacho w g贸r臋, zginaj膮c j膮 w 艂okciu, a偶 czubek no偶a nie celowa艂 ju偶 w jego brzuch, lecz w nocne niebo nad ich g艂owami.

Mungo zmieni艂 ustawienie st贸p, zbieraj膮c si艂y, a potem jego twarz pociemnia艂a, szcz臋ki zacisn臋艂y si臋, oddech sta艂 si臋 ochryp艂y z wysi艂ku. Nadgarstek Camacho wygina艂 si臋 powoli, a jego oczy rozszerzy艂y si臋, gdy czubek no偶a obr贸ci艂 si臋 w jego stron臋.

Teraz r贸wnie偶 Portugalczyk by艂 przyci艣ni臋ty do 艣ciany platformy i nie m贸g艂 si臋 uwolni膰, a d艂ugie ostrze powoli, lecz nieub艂agalnie zbli偶a艂o si臋 do jego piersi. Obaj spleceni ramionami m臋偶czy藕ni patrzyli na n贸偶, wk艂adaj膮c ca艂膮 si艂臋, by przytrzyma膰 przeciwnika, lecz zaraz czubek no偶a dotkn膮艂 piersi Camacho i kropla krwi pojawi艂a si臋 na srebrnym metalu.

Stoj膮cy na platformie obok Robyn Alphonse Pereira wyci膮gn膮艂 pistolet zza pasa leniwym gestem — lecz zanim Robyn zd膮偶y艂a krzykn膮膰 ostrzegawczo, co艣 mign臋艂o obok niej i bosman Tippoo pochyli艂 si臋 nad Alphonse, przyciskaj膮c sw贸j olbrzymi, g艂adkolufy pistolet do jego czaszki. Ma艂y Portugalczyk zamruga艂 oczami, a potem po艣piesznie zatkn膮艂 sw贸j pistolet z powrotem za pas i Robyn mog艂a ponownie z pe艂nym fascynacji przera偶eniem obserwowa膰 tocz膮c膮 si臋 w dole walk臋.

Twarz Mungo St. Johna pokrywa艂a ciemna, zakrzep艂a krew, mi臋艣nie ramion napi臋艂y si臋 pod cienk膮 koszul膮, a ca艂a jego uwaga skoncentrowa艂a si臋 na ostrzu no偶a. Mungo przesun膮艂 lew膮 stop臋, a偶 opar艂a si臋 o platform臋, a potem u偶ywaj膮c jej jak d藕wigni napar艂 ca艂ym ci臋偶arem cia艂a na n贸偶, w ostatnim wysi艂ku, niczym matador nachylaj膮cy si臋 nad togami byka, 偶eby doko艅czy膰 dzie艂a.

Jeszcze przez chwil臋 Camacho stawia艂 op贸r, a potem ostrze zacz臋艂o powoli wchodzi膰 w jego pier艣, tak wolno jak gazela znikaj膮ca w paszczy pytona.

Camacho otworzy艂 usta w skrzeku rozpaczy, a potem nagle jego palce rozchyli艂y si臋 bezw艂adnie. Ostrze jego w艂asnego no偶a pchane ci臋偶arem Mungo St. Johna wbi艂o si臋 w pier艣 Portugalczyka z tak膮 si艂膮, 偶e poprzeczka r臋koje艣ci uderzy艂a o 偶ebra z g艂uchym dudnieniem.

23 —LottokoU

353

Mungo St. John rozlu藕ni艂 chwyt i pozwoli艂 zabitemu upa艣膰 twarz膮 w b艂oto, a sam opar艂 si臋 o 艣cian臋 platformy. Dopiero wtedy podni贸s艂 g艂ow臋, 偶eby spojrze膰 na Robyn.

— Pani s艂uga, madame — wyszepta艂, a Tippoo rzuci艂 si臋, 偶eby go podtrzyma膰.

Marynarze z „Hurona", wszyscy pod broni膮, uformowali kordon i Tippoo poprowadzi艂 Robyn i swego dow贸dc臋 trzymaj膮c w r臋ce latarni臋, kt贸ra roz艣wietla艂a drog臋 przed nimi.

Mungo St. John trzyma艂 si臋 na nogach, lecz szed艂 oparty o Nathaniela, swojego drugiego bosmana, a Robyn obanda偶owa艂a jego ran臋 kawa艂kiem p艂贸tna wyrwanym z koszuli jednego z marynarzy, z reszty materia艂u robi膮c temblak.

Min臋li zagajnik mangrowc贸w i dotarli do brzegu rzeki, nad kt贸r膮 zbudowano baraki. Po艣rodku nurtu, z nagimi masztami i rejami odcinaj膮cymi si臋 na tle rozgwie偶d偶onego nieba, sta艂 smuk艂y kliper.

W olinowaniu wisia艂y latarnie, a na pok艂adzie musia艂a czuwa膰 wachta, gdy偶 po pierwszym okrzyku bosmana Tippoo szalupa oderwa艂a si臋 od burty „Hurona" i przybi艂a szybko do brzegu.

Mungo wspi膮艂 si臋 na pok艂ad bez niczyjej pomocy, lecz zaraz potem z westchnieniem ulgi pad艂 na swoj膮 koj臋 w kabinie rufowej, na koj臋, kt贸r膮 Robyn pami臋ta艂a tak dobrze.

Pr贸bowa艂a wymaza膰 to wspomnienie z pami臋ci i zachowywa膰 si臋 szorstko, od razu przechodz膮c do rzeczy.

— Zabrali moje przyrz膮dy lekarskie — powiedzia艂a myj膮c d艂onie w porcelanowej misce stoj膮cej u wezg艂owia koi.

— Tippoo! — Mungo St. John spojrza艂 na swojego bosmana, a 艂ysa, pokryta szramami g艂owa skin臋艂a kr贸tko i Tippoo znikn膮艂 z kabiny. Mungo i Robyn zostali sami i Robyn pr贸bowa艂a zachowa膰 oboj臋tno艣膰 oraz zawodowe tylko zainteresowanie, gdy po raz pierwszy przy jasnym 艣wietle latarni przyjrza艂a si臋 ranie.

By艂a w膮ska, lecz bardzo g艂臋boka. Nie podoba艂 si臋 jej k膮t ci臋cia, zaraz poni偶ej obojczyka, lecz skierowany w stron臋 czubka ramienia.

— Czy mo偶esz porusza膰 palcami? — spyta艂a. Mungo podni贸s艂 d艂o艅 i dotkn膮艂 lekko policzka Robyn.

— Tak — odpar艂, g艂aszcz膮c j膮. — Bez trudno艣ci.

— Przesta艅 — powiedzia艂a s艂abo.

— Jeste艣 chora — rzek艂. — Taka wychudzona i blada.

— To nic wielkiego. Prosz臋, opu艣膰 r臋k臋.

By艂a przera藕liwie 艣wiadoma swoich potarganych w艂os贸w, brudnego, umaza-nego b艂otem ubrania, 偶贸艂tych plam febry na sk贸rze i ciemnych, wywo艂anych zm臋czeniem i strachem si艅c贸w pod oczami.

— Febra? — zapyta艂 cicho, a Robyn skin臋艂a g艂ow膮, dalej zajmuj膮c si臋 ran膮.

— Dziwne — wymamrota艂. — Wydajesz si臋 przez to taka m艂oda i krucha — przerwa艂 na chwil臋 — taka cudowna.

354

— Zabraniam ci m贸wi膰 w ten spos贸b. — By艂a podniecona, niepewna samej siebie.

— Powiedzia艂em, 偶e ci臋 nie zapomn臋 — zignorowa艂 jej polecenie — i dotrzyma艂em s艂owa.

— Je艣li nie przestaniesz, wyjd臋 natychmiast z tej kabiny.

— Kiedy ujrza艂em dzisiaj twoj膮 twarz w 艣wietle p艂omieni, nie mog艂em uwierzy膰, 偶e to naprawd臋 ty, lecz jednocze艣nie mia艂em wra偶enie, 偶e los wyznaczy艂 nam spotkanie w tamtym miejscu. Jakby tak chcia艂o przeznaczenie.

— Prosz臋 — wyszepta艂a — prosz臋, przesta艅.

— To ju偶 lepiej, pro艣by bardziej mi si臋 podobaj膮. Teraz zamilkn臋.

Lecz z uwag膮 obserwowa艂 Robyn, kiedy pracowa艂a. W okr臋towej apteczce, kt贸r膮 trzyma艂 w szafce pod koj膮, znalaz艂a wi臋kszo艣膰 potrzebnych przyrz膮d贸w lekarskich.

Mungo St. John nie drgn膮艂 nawet ani nie skrzywi艂 si臋, gdy zaszywa艂a ran臋, lecz ca艂y czas przygl膮da艂 si臋 dziewczynie z uwag膮.

— Musisz teraz odpocz膮膰 — powiedzia艂a Robyn, a on wyci膮gn膮艂 si臋 na koi. Wreszcie wygl膮da艂 na zm臋czonego i wyczerpanego. Robyn poczu艂a fal臋 wsp贸艂czucia, ulgi i tego innego uczucia, kt贸re my艣la艂a, 偶e ju偶 dawno w sobie st艂umi艂a.

— Ocali艂e艣 mnie. — Spu艣ci艂a wzrok, niezdolna patrze膰 na niego ani chwili d艂u偶ej i zabra艂a si臋 do pakowania apteczki. — Zawsze b臋d臋 ci za to wdzi臋czna, tak jak zawsze b臋d臋 ci臋 nienawidzi膰 za to, czym si臋 zajmujesz.

— A czym ja si臋 zajmuj臋? — spyta艂 lekko wyzywaj膮cym tonem.

— Kupujesz niewolnik贸w — rzek艂a oskar偶ycielsko. — Kupujesz ludzkie 偶ycia, tak jak kupi艂e艣 mnie na niewolniczym targu.

— J_芦cz za o wiele ni偶sz膮 cen臋 — przyzna艂 zamykaj膮c oczy. — Przy dwudziestu dolarach za sztuk臋 nie przynosi艂oby to wielkiego zysku, zapewniam ci臋.

Obudzi艂a si臋 w ma艂ej kabinie, tej samej, w kt贸rej prze偶eglowa艂a ca艂y Atlantyk, i na tej samej w膮skiej, niewygodnej koi.

By艂o to jak powr贸t do domu, a kiedy otworzy艂a oczy i jej wzrok przywyczai艂 si臋 do natarczywego blasku s艂o艅ca, ujrza艂a swoje pude艂ka z instrumentami medycznymi, reszt臋 lek贸w i kilka rzeczy osobistych.

Przypomnia艂a sobie niemy rozkaz, jaki Mungo da艂 bosmanowi poprzedniego wieczora. Tippoo musia艂 wr贸ci膰 w nocy na brzeg i Robyn zastanawia艂a si臋, jak膮 cen臋 zap艂aci艂 lub jakich u偶y艂 gr贸藕b, 偶eby odzyska膰 jej rzeczy.

Wsta艂a szybko z koi, zawstydzona swoim niechlujnym wygl膮dem; ktokolwiek zostawi艂 pud艂a, nape艂ni艂 te偶 emaliowany dzban czyst膮 wod膮. Z ulg膮 zmy艂a brud oraz b艂oto i uczesa艂a popl膮tane w艂osy, by po chwili znale藕膰 swoje znoszone, lecz czyste ubranie w jednym z pude艂. Potem po艣piesznie opu艣ci艂a kabin臋 i ruszy艂a ku kajucie dow贸dcy. Je艣li Tippoo zdo艂a艂 odzyska膰 jej rzeczy, mo偶e uda mu si臋

355

te偶 znale藕膰 i uwolni膰 jej ludzi, Hotentot贸w i tragarzy, kt贸rzy stan臋li na platformie licytacyjnej.

Koja Mungo by艂a pusta, p艂aszcz i poplamiona krwi膮 koszula le偶a艂y rzucone w k膮t kabiny, a nocne ubranie zosta艂o ci艣ni臋te niedbale na krzes艂o. Ruszy艂a szybko na pok艂ad i kiedy wysz艂a na s艂o艅ce, spostrzeg艂a, 偶e trwa tylko chwilowa przerwa w monsunie, gdy偶 burzowe chmury k艂臋bi艂y si臋 ju偶 na horyzoncie.

Rozejrza艂a si臋 szybko. „Huron" sta艂 po艣rodku szerokiego uj艣cia rzeki, z brzegami poro艣ni臋tymi mangrowcem, a otwartego morza nie by艂o wida膰, chocia偶 fala przyp艂ywu by艂a wysoka, bi艂a o kad艂ub okr臋tu i ods艂ania艂a b艂otniste 艂achy.

Na kotwicowisku sta艂y te偶 inne jednostki, g艂贸wnie du偶e p艂askie 艂odzie z tr贸jk膮tnym 偶aglem, typowe dla arabskich handlarzy z wybrze偶a. Tak偶e inny w pe艂ni o偶aglowany statek z powiewaj膮c膮 na maszcie brazylijsk膮 bander膮 kotwiczy艂 p贸艂 mili dalej w d贸艂 rzeki. Gdy Robyn zatrzyma艂a si臋, 偶eby na niego spojrze膰, rozleg艂 si臋 brz臋k kabestanu, a marynarze zacz臋li wspina膰 si臋 na maszty i rozchodzi膰 po rejach. Brazylijczyk przygotowywa艂 si臋 do wyj艣cia w morze. Chwil臋 p贸藕niej Robyn zda艂a sobie spraw臋, 偶e wsz臋dzie woko艂o panuje dziwne zamieszanie. Ma艂e 艂贸dki odbija艂y od brzegu w stron臋 zakotwiczonych arabskich 艂odzi i nawet na pok艂adzie „Hurona" grupka m臋偶czyzn zebra艂a si臋 na mostku.

Robyn odwr贸ci艂a si臋 i spostrzeg艂a w艣r贸d nich g贸ruj膮cego wzrostem Mungo St. Johna. Jego rami臋 wisia艂o na temblaku, Mungo wygl膮da艂 blado i s艂abo, lecz jego twarz by艂a spi臋ta, ciemne, wygi臋te brwi 艣ci膮gn臋艂y si臋 w zamy艣leniu, a wargi zamieni艂y w cienk膮 okrutn膮 kresk臋, gdy s艂ucha艂 uwa偶nie jednego ze swoich marynarzy. By艂 tak zaabsorbowany, 偶e zauwa偶y艂 Robyn dopiero wtedy, kiedy stan臋艂a kilka krok贸w od niego. Odwr贸ci艂 si臋 ku niej, lecz dziewczyna nie zada艂a 偶adnego z przygotowanych pyta艅, gdy偶 g艂os Mungo zabrzmia艂 bardzo surowo.

— Pani przybycie by艂o dzie艂em boskim, doktor Ballantyne — rzek艂.

— Dlaczego pan tak m贸wi?

— W barakach rozszala艂a si臋 zaraza. Wi臋kszo艣膰 kupc贸w chc膮c zmniejszy膰 swoje straty wyje偶d偶a. — Spojrza艂 w d贸艂 rzeki na brazylijski szkuner, kt贸ry z postawionym g艂贸wnym 偶aglem i jibem p艂yn膮艂 w kierunku otwartego morza, a na wi臋kszo艣ci pozosta艂ych 艂odzi r贸wnie偶 panowa艂 ruch. — Lecz ja mam tysi膮c pierwszej klasy czarnych tucz膮cych si臋 na brzegu i niech mnie diabli, je艣li teraz odp艂yn臋. Przynajmniej dop贸ki nie dowiem si臋, co to za choroba.

W g艂owie Robyn k艂臋bi艂y si臋 w膮tpliwo艣ci i obawy. S艂owa „zaraza" u偶ywali laicy okre艣laj膮c nim wszystkie choroby od czarnej 艣mierci po syfilis, wielk膮 osp臋, jak go nazywano.

— Zejd臋 natychmiast na l膮d — powiedzia艂a, a Mungo St. John skin膮艂 g艂ow膮.

— By艂em pewien, 偶e tak pani powie. Pop艂yn臋 z pani膮.

— Nie. — Jej ton wyklucza艂 dyskusj臋. — Podra偶ni pan tylko ran臋, a przy

356

takim os艂abieniu z 艂atwo艣ci膮 padnie pan ofiar膮 tej zarazy, czymkolwiek ona jest. — Spojrza艂a na Tippoo, kt贸rego twarz rozci膮gn臋艂a si臋 w szerokim ropuszym u艣miechu. 艁ysy gigant stan膮艂 obok niej.

— Na Boga, madame, mia艂em ju偶 wszystkie te choroby — rzek艂 Nathaniel, ma艂y, dziobaty bosman. — I 偶adna z nich mnie jeszcze nie zabi艂a. — Stan膮艂 u jej drugiego boku.

Robyn siedzia艂a na rufie, Tippoo i Nathaniel pracowali wios艂ami i gdy pokonuj膮c op贸r fali przyp艂ywu zbli偶ali si臋 do brzegu, Nathaniel wyja艣nia艂, co tam znajd膮.

— Ka偶dy z handlarzy zbudowa艂 w艂asne baraki i chroni je przy pomocy swoich ludzi — m贸wi艂. — Kupuj膮 towar od Portugalczyk贸w, gdy tylko ci dostarcz膮 czarne ptaki.

S艂uchaj膮c Nathaniela Robyn znalaz艂a odpowiedzi na pytania, kt贸re trapi艂y j膮 i Zoug臋. To dlatego Pereira tak desperacko pr贸bowa艂 odwie艣膰 ich od wyruszenia na po艂udnie od rzeki Zambezi i z tego powodu, kiedy wszystko inne zawiod艂o, zaatakowa艂 ich ze swoimi uzbrojonymi najemnikami, pr贸buj膮c zniszczy膰 ekspedycj臋. Chroni艂 po prostu szlaki handlowe brata i tereny pozyskiwania niewolnik贸w. Nie by艂a to chciwo艣膰 czy 偶膮dza, lecz logiczna pr贸ba ustrze偶enia przed odkryciem tak lukratywnego przedsi臋wzi臋cia.

S艂ucha艂a dalej, co m贸wi艂 Nathaniel.

— Ka偶dy handlarz tuczy swoich niewolnik贸w na brzegu, jak 艣winie przed zawiezieniem ich na targ. Dzi臋ki temu maj膮 wi臋cej si艂, by przetrzyma膰 d艂ug膮 podr贸偶, a handlarz upewnia si臋, 偶e s膮 zdrowi i nie przynios膮 choroby na pok艂ad statku. S膮 tu dwadzie艣cia trzy baraki, niekt贸re niewielkie, z dwudziestoma niewolnikami, nale偶膮ce do pomniejszych handlarzy, inne du偶e, takie jak nasz, z ponad tysi膮cem pierwszej klasy czarnych ptak贸w w klatce. U艂o偶yli艣my pok艂ady w 艂adowni „Hurona" i mieli艣my ju偶 zacz膮膰 je wype艂nia膰, lecz teraz...

Nathaniel wzruszy艂 ramionami, splun膮艂 po kolei w ka偶d膮 pokryt膮 odciskami d艂o艅 i ponownie chwyci艂 za wios艂a.

— Czy jeste艣 chrze艣cijaninem, Nathanielu? — spyta艂a Robyn mi臋kko.

— Oczywi艣cie, madame — pad艂a dumna odpowied藕. — Najlepszym, jaki kiedykolwiek wyp艂yn膮艂 z Martha's Vineyard.

— Czy my艣lisz, 偶e B贸g aprobuje to, co robicie tutaj z tymi biednymi istotami?

— S膮 ci, kt贸rzy r膮bi膮 drwa i ci膮gn膮 sieci, madame, tak jak m贸wi Biblia — odpar艂 do艣wiadczony 偶eglarz tak g艂adko, 偶e Robyn nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e kto艣 w艂o偶y艂 t臋 odpowied藕 w jego usta, domy艣la艂a si臋 zreszt膮 kto.

Kiedy dotarli na brzeg, Tippoo poprowadzi艂 ma艂膮 grupk臋 z Robyn w 艣rodku, a Nathaniel szed艂 z ty艂u nios膮c jej lekarsk膮 walizk臋.

Kapitan Mungo St. John wybra艂 najlepsze mo偶liwe po艂o偶enie dla swoich barak贸w, na wzniesieniu, w oddaleniu od rzeki. Budynki by艂y solidnie postawione,

357

z drewnianymi pod艂ogami uniesionymi na palach ponad b艂oto i mocnymi dachami przykrytymi strzechami z palmowych li艣ci.

Stra偶nicy z „Hurona" nie opu艣cili swoich posterunk贸w, co stanowi艂o dow贸d dyscypliny, jak膮 utrzymywa艂 Mungo St. John, a niewolnicy w barakach zostali najwyra藕niej starannie wyselekcjonowani. Wszyscy byli dobrze zbudowani, a miedziane sagany wype艂nia艂a gotuj膮ca si臋 farina, potrawa na bazie kaszy, tak 偶e brzuchy czarnych kobiet i m臋偶czyzn by艂y pe艂ne, a ich sk贸ra l艣ni艂a zdrowo.

Na polecenie Robyn ustawiono ich w rz臋dach i doktor Ballantyne przechodzi艂a szybko wzd艂u偶 szereg贸w. Wykry艂a lekkie dolegliwo艣ci, kt贸rymi mia艂a zaj膮膰 si臋 p贸藕niej, lecz nie zauwa偶y艂a ani jednego z symptom贸w, kt贸rych tak si臋 obawia艂a.

— Nie ma 偶adnej zarazy — oznajmi艂a. — Przynajmniej na razie.

— Chod藕! — rzek艂 Tippoo.

Poprowadzi艂 j膮 przez palmowe zagajniki. Nast臋pny barak zosta艂 ju偶 opuszczony przez handlarzy, kt贸rzy go zbudowali i zape艂nili ludzkim towarem. Pozostawieni niewolnicy byli g艂odni i skonsternowani swoim nag艂ym uwolnieniem.

— Mo偶ecie i艣膰 — powiedzia艂a im Robyn. — Wracajcie do swojego kraju. Nie by艂a pewna, czy j膮 zrozumieli. Kucali po kostki w b艂ocie i patrzyli na

ni膮 pustym wzrokiem. Tak jakby stracili zdolno艣膰 samodzielnego my艣lenia i dzia艂ania. Robyn zrozumia艂a, 偶e nigdy nie b臋d膮 w stanie powr贸ci膰 do dom贸w Drog膮 Hien, nawet je艣li prze偶yj膮 nadchodz膮c膮 epidemi臋.

Robyn z przera偶eniem zda艂a sobie spraw臋, 偶e bez handlarzy te biedne istoty skazane s膮 na 艣mier膰 z g艂odu i chor贸b. Ich w艂a艣ciciele opr贸偶nili spi偶arnie przed odej艣ciem, w 偶adnym z barak贸w, kt贸re zwiedzili tego ranka, nie by艂o nawet gar艣ci fariny ani kukurydzianej m膮ki.

— B臋dziemy musieli ich nakarmi膰 — powiedzia艂a Robyn.

— Jedzenia starczy tylko dla naszych niewolnik贸w — odpar艂 Tippoo bez emocji.

— To prawda, madame — potwierdzi艂 Nathaniel. — Nakarmimy ich, a potem nasze czarne ptaki b臋d膮 g艂odowa膰 — poza tym wi臋kszo艣膰 z nich to kiepskie okazy, niewarte nawet ceny kubka m膮ki.

Kiedy weszli do drugiego baraku, Robyn pomy艣la艂a, 偶e znalaz艂a wreszcie pierwsze ofiary zarazy, gdy偶 niskie pomieszczenia pe艂ne by艂y le偶膮cych w rz臋dach nagich postaci, j臋cz膮cych i skamlaj膮cych 偶a艂o艣nie, a w powietrzu unosi艂 si臋 ci臋偶ki od贸r zgnilizny.

Tippoo wyprowadzi艂 j膮 z b艂臋du.

— Chi艅skie ptaki — powiedzia艂 i przez moment Robyn nie zrozumia艂a, lecz potem nachyli艂a si臋 nad najbli偶szym cia艂em i zaraz wyprostowa艂a si臋 gwa艂townie. Pomimo zawodowego przygotowania, zimne krople potu wyst膮pi艂y jej na czole.

Zgodnie z cesarskim edyktem wydanym w Pekinie 偶aden czarny niewolnik z Afryki nie m贸g艂 wyl膮dowa膰 na chi艅skim brzegu, je艣li wcze艣niej nie pozbawiono go mo偶liwo艣ci rozmna偶ania si臋. Cesarz pragn膮艂 dopilnowa膰, 偶eby przysz艂ym pokoleniom nie szkodzi艂 rozrost 偶yj膮cej na chi艅skiej ziemi obcej populacji.

Handlarze woleli kastrowa膰 swoje nabytki ju偶 w barakach, tak 偶eby ewentualne straty ponosi膰 jeszcze przed d艂ug膮 i kosztown膮 podr贸偶膮.

Robiono to brutalnie, zaciskaj膮c opask臋 u podstawy pachwiny i usuwaj膮c ca艂y narz膮d jednym ci臋ciem no偶a, kauteryzuj膮c ran臋 gor膮cym 偶elazem albo rozgrzan膮 smo艂膮. Oko艂o czterdziestu procent nie prze偶ywa艂o tego bestialskiego zabiegu, lecz cena ka偶dej pozosta艂ej sztuki tak wzrasta艂a, 偶e handlarz m贸g艂 spokojnie pozwoli膰 sobie na takie straty.

Robyn nie mog艂a pom贸c tak wielu cierpi膮cym, czu艂a si臋 przyt艂oczona otaczaj膮cym j膮 b贸lem i potkn臋艂a si臋 na b艂otnistej 艣cie偶ce, o艣lepiona przez w艂asne 艂zy. W nast臋pnym baraku, po艂o偶onym najbli偶ej centralnego placu, znalaz艂a pierwsze ofiary zarazy.

I ten barak zosta艂 opuszczony przez handlarzy, a s艂abo o艣wietlone pomieszczenia wype艂nia艂y nagie postacie, niekt贸re przykucni臋te bez ruchu, inne le偶膮ce na wilgotnym glinianym klepisku, skulone, wstrz膮sane dreszczami gor膮czki, niezdolne podnie艣膰 si臋 i odsun膮膰 od w艂asnych odchod贸w. W powietrzu unosi艂 si臋 zapach choroby.

Pierwsz膮 ofiar膮, kt贸rej dotkn臋艂a Robyn, by艂a m艂oda dziewczyna, dziecko prawie, ca艂a rozpalona od gor膮czki. Rzuca艂a g艂ow膮 z boku na bok, be艂kocz膮c co艣 niezrozumiale. Robyn szybko pomaca艂a palcami jej nap臋cznia艂y nagi brzuch i natychmiast wyczu艂a male艅kie niczym drobiny 艣rutu stwardnienia pod gor膮c膮 sk贸r膮. Nie mog艂o by膰 偶adnych w膮tpliwo艣ci.

— Ospa — powiedzia艂a po prostu, a Tippoo odsun膮艂 si臋 z przestrachem. — Poczekaj na zewn膮trz — doda艂a.

Bosman wyszed艂 szybko i z widoczn膮 ulg膮. Odwr贸ci艂a si臋 do Nathaniela. Ju偶 wcze艣niej zauwa偶y艂a ma艂e, wg艂臋bione blizny w jego pofa艂dowanej, spalonej s艂o艅cem sk贸rze, a teraz na jego twarzy nie by艂o strachu.

— Kiedy? — spyta艂a.

— Kiedy by艂em dzieckiem — odpar艂. — Zabi艂a moj膮 matk臋 i braci.

— Mamy robot臋 do wykonania — rzek艂a.

W mrocznym, cuchn膮cym baraku martwi le偶eli razem z 偶ywymi, a w niekt贸rych z os艂abionych, rozpalonych cia艂 choroba rozkwit艂a ju偶 w ca艂ej pe艂ni. Znajdowali wszystkie jej stadia. Stwardnienia pod sk贸r膮 otwiera艂y si臋 w p臋cherze wype艂nione b膮belkami przejrzystego rzadkiego p艂ynu i zamienia艂y si臋 nast臋pnie w krosty, kt贸re p臋ka艂y wylewaj膮c g臋st膮 jak krem rop臋.

— Ci b臋d膮 偶yli — powiedzia艂a Robyn Nathanielowi. — Zaraza opuszcza ich krew. — Znalaz艂a cz艂owieka, kt贸rego krosty pokry艂y si臋 ju偶 strupami.

Kiedy Nathaniel podtrzymywa艂 m臋偶czyzn臋, Robyn zdrapa艂a strupy szpatu艂-k膮 i umie艣ci艂a je w szerokiej szklanej butelce, w kt贸rej kiedy艣 trzyma艂a chinin臋.

— Te zarazki choroby zosta艂y ju偶 os艂abione — wyja艣ni艂a Robyn niecierpliwie i po ra藕 pierwszy ujrza艂a strach w nakrapianych oczach Mungo St. Johna. — Turcy jako pierwsi u偶yli tej metody przed dwustu laty.

358

359

— Wola艂bym odp艂yn膮膰 st膮d jak najszybciej — rzek艂 Mungo St. John cicho, patrz膮c na zakorkowan膮 butelk臋 do po艂owy wype艂nion膮 wilgotn膮 偶贸艂t膮 materi膮 przetykan膮 ma艂ymi drobinkami krwi.

— To by si臋 na nic nie zda艂o. Epidemia jest ju偶 na pok艂adzie — stanowczo pokr臋ci艂a g艂ow膮 Robyn. — W ci膮gu niespe艂na tygodnia „Huron" zamieni艂by si臋 w cuchn膮cy zaraz膮 statek pe艂en umieraj膮cych ludzi.

Mungo odwr贸ci艂 si臋 i podszed艂 do relingu. Sta艂 tam z jedn膮 d艂oni膮 zwini臋t膮 w pi臋艣膰 za plecami, z drug膮 wci膮偶 na temblaku, patrz膮c na brzeg, gdzie kryte strzechami dachy barak贸w wystawa艂y ponad ga艂臋zie mangrowc贸w.

— Nie mo偶esz zostawi膰 tych biedak贸w — powiedzia艂a Robyn. — B臋d膮 g艂odowa膰. Sama nie znalaz艂bym tyle jedzenia, 偶eby wszystkich nakarmi膰. Jeste艣 za nich odpowiedzialny.

Nie odpowiada艂 przez chwil臋, a potem odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na ni膮 z ciekawo艣ci膮.

— Gdyby „Huron" odp艂yn膮艂, z pustymi 艂adowniami, czy zosta艂aby艣 na tym prze偶artym gor膮czk膮 i zaraz膮 wybrze偶u, 偶eby opiekowa膰 si臋 armi膮 skazanych na 艣mier膰 dzikus贸w? — spyta艂.

— Oczywi艣cie. — W jej g艂osie nadal brzmia艂o zniecierpliwienie, a Mungo przekrzywi艂 nieco g艂ow臋. W jego oczach nie by艂o ju偶 szyderstwa, raczej zdziwienie, mo偶e nawet szacunek.

— Je艣li nie chcesz zosta膰 dla dobra ludzko艣ci, to zosta艅 przynajmniej dla samego siebie. -1— Jej ton brzmia艂 pogardliwie. — Ludzkie byd艂o warte milion dolar贸w... uratuj臋 je dla ciebie.

— Uratujesz ich, 偶eby zostali sprzedani w niewol臋? — nie ust臋powa艂.

— Nawet niewola jest lepsza ni偶 艣mier膰 — odpar艂a.

Ponownie odwr贸ci艂 si臋 od Robyn, okr膮偶aj膮c powoli mostek, i ze zmarszczonymi w zamy艣leniu brwiami pali艂 d艂ugie czarne cygaro. K艂臋by tytoniowego dymu unosi艂y si臋 za nim, a Robyn i p贸艂 za艂ogi „Hurona" przygl膮da艂o si臋 dow贸dcy, niekt贸rzy z przestrachem, inni z rezygnacj膮.

— M贸wisz, 偶e sama przez to przesz艂a艣? — Jego oczy wpatrywa艂y si臋 z nienawistn膮 fascynacj膮 w ma艂膮 butelk臋 stoj膮c膮 na 艣rodku sto艂u z mapami.

W odpowiedzi Robyn podci膮gn臋艂a r臋kaw koszuli i pokaza艂a mu wyra藕n膮,

g艂臋bok膮 blizn臋 na przedramieniu.

Mungo waha艂 si臋 jeszcze przez moment, a ona m贸wi艂a przekonywaj膮co: __Zaaplikuj臋 ci zarazki choroby, kt贸re s膮 „pasywne", kt贸re zosta艂y os艂abione

i unieszkodliwione przechodz膮c przez cia艂o innego cz艂owieka, a nie zaka藕n膮

form臋 ospy, kt贸ra zabi艂aby wi臋kszo艣膰 z was.

— Nie ma 偶adnego ryzyka? Zawaha艂a si臋, a potem odpar艂a stanowczo:

— Zawsze istnieje jakie艣 ryzyko, ale jest sto, nie, tysi膮c razy mniejsze, ni偶 gdyby艣 zarazi艂 si臋 chorob膮 z powietrza.

Gwa艂townym ruchem Mungo St. John rozerwa艂 z臋bami lewy r臋kaw koszuli i wysun膮艂 przed siebie nagie rami臋.

— Zr贸b to — powiedzia艂. — Ale na Boga zr贸b to szybko, zanim opu艣ci mnie odwaga.

Przeci膮gn臋艂a ostrzem skalpela po g艂adkiej, mocno opalonej sk贸rze przedramienia. Pojawi艂y si臋 male艅kie krople szkar艂atnej krwi. Mungo nie drgn膮艂 nawet, dopiero kiedy Robyn zanurzy艂a skalpel w butelce i zebra艂a odrobink臋 cuchn膮cej 偶贸艂tej ropy, szarpn膮艂 si臋 i zrobi艂 gest, jakby chcia艂 wyrwa膰 rami臋, lecz zaraz potem opanowa艂 si臋 z widocznym wysi艂kiem. Robyn rozsmarowa艂a rop臋 po ma艂ym rozci臋ciu, a Mungo cofn膮艂 si臋 i odwr贸ci艂.

— Teraz wy wszyscy. — Jego g艂os by艂 ochryp艂y z przera偶enia i odrazy. — Ka偶dy z was bez wyj膮tku — powiedzia艂 do swoich struchla艂ych marynarzy.

Opr贸cz Nathaniela, bosmana, by艂o jeszcze trzech innych, kt贸rzy prze偶yli ju偶 chorob臋 i nosili na ciele ma艂e dziobate blizny, jej stygmat. • Czterech ludzi nie mog艂o wystarczy膰 do zaopiekowania si臋 tysi膮cem chorych i straty, jakie ponie艣li, okaza艂y si臋 du偶o wi臋ksze, ni偶 Robyn mog艂a przypuszcza膰. Mo偶e choroba by艂a bardziej zara藕liwa, a mo偶e czarni ludzie z wn臋trza kontynentu nie mieli tej odporno艣ci, jak膮 wykszta艂caj膮 w sobie Europejczycy od wiek贸w nara偶eni na dzia艂anie ospy.

Przyk艂ada艂a zestrupia艂膮 rop臋 do skalecze艅 na ich ko艅czynach, pracuj膮c w 艣wietle po艂udnia a偶 po mrok wieczoru, a potem przy blasku latarni, a oni poddawali si臋 zabiegowi z t臋p膮 rezygnacj膮 niewolnik贸w, kt贸ra wydawa艂a si臋 Robyn 偶a艂osna i odpychaj膮ca, lecz jednocze艣nie czyni艂a jej prac臋 o wiele 艂atwiejsz膮.

Reakcja nast膮pi艂a w ci膮gu kilku godzin, opuchlizna, gor膮czka oraz wymioty, i Robyn posz艂a do innych barak贸w, 偶eby zebra膰 wi臋cej wstr臋tnej ropy z cia艂 tych, kt贸rzy prze偶yli osp臋 i teraz umierali z g艂odu i wycie艅czenia. Musia艂a pogodzi膰 si臋 z faktem, 偶e ma tylko tyle si艂y i czasu, 偶eby zaj膮膰 si臋 niewolnikami z barak贸w „Hurona" i tefariny starczy jedynie dla nich. Stara艂a si臋 nie s艂ysze膰 krzyk贸w i b艂aga艅, nie widzie膰 martwych spojrze艅 na pomarszczonych twarzach pokrytych ropnymi krostami.

Nawet w baraku „Hurona" ona i jej czterej pomocnicy, pracuj膮cy niestrudzenie przez wiele godzin, dzie艅 i noc, zdo艂ali tylko pobie偶nie zaj膮膰 si臋 ka偶dym z niewolnik贸w, podaj膮c gar艣膰 zimnej farmy i kubek wody raz dziennie podczas najbardziej gwa艂townego okresu reakcji na szczepionk臋. Tych, kt贸rzy prze偶yli, zostawiano, 偶eby sami troszczyli si臋 o siebie, 偶eby podczo艂gali si臋 do wiadra z wod膮 lub oderwali kawa艂 fariny z bry艂y, kt贸r膮 Nathaniel k艂ad艂 co jaki艣 czas na drewnianej tacy pomi臋dzy rz臋dami le偶膮cych na wznak postaci.

Potem, kiedy byli ju偶 na tyle silni, 偶eby wsta膰, dano im prac臋 polegaj膮c膮 na uk艂adaniu gnij膮cych cia艂 ich mniej szcz臋艣liwych towarzyszy na armatniej lawecie i wywo偶eniu ich poza teren obozu. Nie istnia艂a najmniejsza szansa pochowania czy spalenia cia艂, by艂o ich zbyt wiele nawet dla s臋p贸w. Uk艂adali trupy w ha艂dy pomi臋dzy palmami kokosowymi z dala od obozu i wracali po kolejne.

360

361

Dwa razy dziennie Robyn sz艂a na brzeg rzeki i wo艂a艂a wacht臋 „Hurona", 偶eby zabra艂a j膮 szalup膮 na pok艂ad, po czym sp臋dza艂a godzin臋 w kabinie na rufie.

Mungo St. John bardzo ostro zareagowa艂 na szczepionk臋, by膰 mo偶e z powodu os艂abienia wywo艂anego ran膮 od no偶a. Jego r臋ka napuch艂a do olbrzymich rozmiar贸w, a skaleczenie, kt贸re Robyn potraktowa艂a rop膮, zamieni艂o si臋 w obrzydliwy wrz贸d pokryty grubym czarnym strupem. Wyst膮pi艂a wysoka gor膮czka, sk贸ra Mungo St. Johna parzy艂a niemal przy dotyku, a jego cia艂o zdawa艂o si臋 sp艂ywa膰 z pot臋偶nego szkieletu jak wosk spod p艂omienia 艣wiecy.

Tippoo, sam cierpi膮cy od gor膮czki, z napuchi臋tym groteskowo ramieniem, za nic nie chcia艂 odej艣膰 od koi swojego dow贸dcy.

Robyn czu艂a si臋 spokojniej wiedz膮c, 偶e Tippoo jest przy nim, dziwnie a delikatny i opiekuj膮cy si臋 Mungo St. Johnem prawie jak matka. Mog艂a teraz

|P pop艂yn膮膰 z powrotem na brzeg do cierpi膮cego t艂umu wype艂niaj膮cego baraki. 鈩 Kiedy dwunastego dnia wesz艂a na pok艂ad „Hurona", Tippoo powita艂 j膮 przy

schodach swoim szerokim, ropuszym u艣miechem, kt贸rego nie widzia艂a od dawna, a kiedy po艣pieszy艂a do kabiny na rufie, zrozumia艂a pow贸d tej rado艣ci.

Mungo le偶a艂 wsparty na poduszkach, blady i wychudzony, jego wargi by艂y suche, a ciemne, purpurowe smugi pod oczami wygl膮da艂y jak si艅ce, lecz by艂 przytomny, a gor膮czka ust膮pi艂a.

— Na Boga! — zawo艂a艂 s艂abo. — Wygl膮dasz okropnie! — A Robyn mia艂a ochot臋 rozp艂aka膰 si臋 z ulgi i zawstydzenia.

Kiedy umy艂a i zabanda偶owa艂a goj膮ce si臋 skaleczenie na jego przedramieniu i by艂a gotowa do wyj艣cia, Mungo chwyci艂 j膮 za r臋k臋.

— Zabijasz si臋 — wyszepta艂. — Kiedy ostatni raz spa艂a艣 i jak d艂ugo? Dopiero wtedy zda艂a sobie spraw臋 z w艂asnego wyczerpania — min臋艂y dwa

dni od czasu, gdy zdrzemn臋艂a si臋 cztery godziny, a teraz poczu艂a, jak pok艂ad „Hurona" ko艂ysze si臋 i przechyla pod jej stopami, jakby statek znajdowa艂 si臋 na pe艂nym morzu, a nie sta艂 spokojnie zakotwiczony po艣rodku 艂agodnego nurtu.

Mungo delikatnie poci膮gn膮艂 j膮 na koj臋 obok siebie. Nie mia艂a si艂y ani ochoty si臋 opiera膰. U艂o偶y艂 jej g艂ow臋 we wg艂臋bieniu swojego ramienia. Robyn zasn臋艂a niemal natychmiast, jej ostatnim wspomnieniem by艂 g艂adki dotyk palc贸w m臋偶czyzny odgarniaj膮cych czarne loki z jej skroni.

Obudzi艂a si臋 z nag艂ym poczuciem winy. Nie by艂a pewna, jak d艂ugo spa艂a, i nadal oszo艂omiona oswobodzi艂a si臋 z ramion Mungo St. Johna przecieraj膮c oczy d艂o艅mi i daremnie pr贸buj膮c wyprostowa膰 swoje pogniecione, wilgotne od potu ubranie.

— Musz臋 i艣膰 — wyrzuci艂a z siebie p贸艂przytomnie, nadal wyczerpana i nie do ko艅ca rozbudzona. Ilu umar艂o w czasie, kiedy spa艂am? — pomy艣la艂a. Zanim Mungo zd膮偶y艂 j膮 zatrzyma膰, wspina艂a si臋 ju偶 po schodach na pok艂ad, wo艂aj膮c Nathaniela, 偶eby przewi贸z艂 j膮 na l膮d.

Kilka godzin snu bardzo od艣wie偶y艂o Robyn, tak 偶e teraz z nowym, 偶ywym

zainteresowaniem rozejrza艂a si臋 po szerokiej delcie. Po raz pierwszy zauwa偶y艂a, 偶e jeszcze jeden statek kotwiczy w pobli偶u. By艂a to jedna z ma艂ych, p艂askich 艂odzi o tr贸jk膮tnym 偶aglu, podobna do tej, z kt贸rej uratowa艂a Jub臋. Pod wp艂ywem impulsu kaza艂a Nathanielowi podp艂yn膮膰 do burty statku i kiedy nikt nie odpowiada艂 na wo艂ania, wspi臋艂a si臋 na pok艂ad. 艁贸d藕 musia艂a zosta膰 zaatakowana przez chorob臋, zanim zdo艂a艂a umkn膮膰, by膰 mo偶e w艂a艣nie st膮d zaraza przedosta艂a si臋 na l膮d.

Na pok艂adzie Robyn znalaz艂a to samo, co wcze艣niej widzia艂a na l膮dzie, martwych, umieraj膮cych i tych, kt贸rym dane by艂o prze偶y膰. Chocia偶 mia艂a do czynienia z handlarzami niewolnik贸w, pami臋ta艂a, 偶e jest lekarzem i z艂o偶y艂a przysi臋g臋 Hipokratesa. Nie mog艂a wiele pom贸c, lecz zrobi艂a wszystko, co by艂o w jej mocy, a arabski kapitan, powalony przez chorob臋 i os艂abiony, podzi臋kowa艂 jej ze swojej maty na odkrytym pok艂adzie.

— Niech Allah zawsze kroczy przy tobie — wyszepta艂 — i niech da mi okazj臋 odwdzi臋czenia si臋 kt贸rego艣 dnia za twoj膮 dobro膰.

— A tobie niech uka偶e, jak bardzo b艂膮dzisz — odpar艂a Robyn cierpko. — Przy艣l臋 艣wie偶膮 wod臋 przed zmrokiem, ale na razie musz臋 wraca膰 do tych, kt贸rzy bardziej zas艂uguj膮 na pomoc.

W ci膮gu nast臋pnych dni choroba nieub艂aganie zbiera艂a swoje 偶niwo, s艂abowici umierali, niekt贸rzy opanowani straszliwym pragnieniem wyczo艂giwali si臋 z porzuconych barak贸w na b艂otniste 艂achy uj艣cia rzeki i nape艂niali brzuchy s艂on膮 wod膮. 呕r膮ca s贸l we krwi wygina艂a ich cia艂a w groteskowe formy, oszala艂e krzyki nios艂y si臋 jak wrzaski morskich ptak贸w ponad wod膮, a偶 w ko艅cu zag艂uszy艂a je fala przyp艂ywu. Pod powierzchni膮 wody widnia艂y cielska krokodyli i wielkich rekin贸w, kt贸re przyci膮gn臋艂y w g贸r臋 rzeki, 偶eby wzi膮膰 udzia艂 w okrutnej uczcie.

Inni doczo艂gali si臋 do lask贸w i zagajnik贸w; le偶eli pod ka偶dym krzakiem i jeszcze zanim umarli, pokry艂a ich czerwona opo艅cza jadowitych mr贸wek, kt贸re w ci膮gu nocy obgryz艂y ich cia艂a zostawiaj膮c tylko b艂yszcz膮ce biel膮 szkielety.

Nieliczni z tych, kt贸rzy prze偶yli, za namow膮 Robyn ruszyli s艂aniaj膮c si臋 na zach贸d. Mia艂a nadziej臋, 偶e przynajmniej kilku z nich zdo艂a przeby膰 d艂ug膮, niebezpieczn膮 drog臋 dziel膮c膮 ich od spl膮drowanych wiosek i zniszczonych p贸l, kt贸re kiedy艣 stanowi艂y ich dom.

Jednak wi臋kszo艣膰 z ozdrowie艅c贸w by艂a zbyt s艂aba, oszo艂omiona i przera偶ona, 偶eby wyruszy膰 w podr贸偶. Zostawali w n臋dznych, cuchn膮cych barakach, 偶a艂o艣nie zale偶ni od Robyn i ma艂ej grupki jej pomocnik贸w, czekaj膮c na 艂yk wody i gar艣膰 fariny, wodz膮c doko艂a t臋pym wzrokiem cierpi膮cych zwierz膮t.

Przez ca艂y czas zwa艂y trup贸w w palmowych zagajnikach ros艂y coraz wy偶szej i wy偶szej, a fetor stawa艂 si臋 bardziej przenikliwy. Robyn doskonale wiedzia艂a, czym to grozi.

— Zarazy p贸l bitewnych — wyja艣ni艂a Mungo St. Johnowi. — Zawsze pojawiaj膮 si臋, kiedy trupy zostaj膮 nie pochowane, a rzeki i 藕r贸d艂a pe艂ne s膮

362

363

martwych cia艂. Je艣li uderz膮 teraz„nikt nie prze偶yje. Wszyscy jeste艣my os艂abieni, nie zdo艂aliby艣my oprze膰 si臋 tyfusowi. Ju偶 czas wyp艂ywa膰, gdy偶 uratowali艣my wszystkich, kt贸rych da艂o sie uratowa膰. Musimy ucieka膰 przed now膮 zaraz膮, gdy偶 w odr贸偶nieniu od ospy, przed ni膮 nie ma 偶adnego ratunku.

— Wi臋kszo艣膰 mojej za艂ogi jest nadal s艂aba i chora.

— Wyzdrowiej膮 szybko na otwartym morzu. Mungo St. John odwr贸ci艂 si臋 do Nathaniela i zapyta艂:

— Du niewolnik贸w prze偶y艂o?

— Wi臋cej ni偶 o艣miuset, dzi臋ki naszej panience.

— Zaczniemy 艂adowa膰 ich na pok艂ad jutro o 艣wicie — zdecydowa艂 kapitan.

Tej nocy Robyn przysz艂a do jego kabiny po zapadni臋ciu zmroku. Musia艂a to zrobi膰, a Mungo St. John czeka艂 .na ni膮, widzia艂a to po jego minie i radosnym u艣miechu.

— Zaczyna艂em si臋 obawia膰, 偶e wolisz towarzystwo o艣miuset zara偶onych niewolnik贸w — przywita艂 j膮.

— Kapitanie St. John, pragn臋 poprosi膰 pana raz jeszcze. Jako chrze艣cijanin i d偶entelmen, czy mo偶e pan uwolni膰 te biedne istoty, nakarmi膰 je i odstawi膰 z powrotem do miejsca, z kt贸rego przyby艂y...

Przerwa艂 jej lekkim tonem, z u艣miechem b艂膮dz膮cym na wargach.

— A czy pani mo偶e m贸wi膰 do mnie Mungo, zamiast kapitanie St. John? Zignorowa艂a jego s艂owa i ci膮gn臋艂a dalej:

— Tyle wycierpieli, straszliwy marsz z wy偶yn, b贸l i upokorzenie niewoli, a teraz jeszcze atak zarazy. Gdyby zgodzi艂 si臋 pan ich uwolni膰, poprowadzi艂abym ich z powrotem do dom贸w.

Wsta艂 z p艂贸ciennego krzes艂a i podszed艂 do niej. Wychudzony i blady zdawa艂 si臋 jeszcze wy偶szy.

— Mungo! — rzek艂 z naciskiem.

— B贸g wybaczy艂by panu, jestem tego pewna, wybaczy艂by panu grzechy, kt贸re pope艂ni艂 pan przeciwko ludzko艣ci...

— Mungo! — wyszepta艂 i po艂o偶y艂 d艂onie na jej ramionach. Poczu艂a, 偶e zaczyna dr偶e膰 nieopanowanie.

Przycisn膮艂 j膮 do piersi. Dotkn臋艂a jego chudych 偶eber, a glos uwi膮z艂 jej w gardle, gdy pr贸bowa艂a kontynuowa膰 swoje pro艣by. Nachyli艂 si臋 nad ni膮 powoli, a Robyn zamkn臋艂a mocno oczy, ramiona wyci膮gn臋艂a sztywno wzd艂u偶 bok贸w i zacisn臋艂a d艂onie w pi臋艣ci.

— Powiedz Mungo — nakaza艂 艂agodnie i ch艂odnymi, mi臋kkimi wargami dotkn膮艂 jej warg.

Robyn trz臋s艂a si臋 ca艂a, nie mog膮c si臋 opanowa膰. Rozchyli艂a usta, obj臋艂a St. Johna.

— Mungo — zatka艂a. — Och, Mungo, Mungo...

364

Wbito jej do g艂owy, 偶e jej nagie cia艂o jest wstydliwe, lecz tej jednej lekcji nie nauczy艂a si臋 zbyt dobrze. Wiele z jej wstydu znik艂o, najpierw w salach wyk艂adowych i pokojach sekcyjnych w szpitalu 艢wi臋tego Mateusza, p贸藕niej w towarzystwie Juby, ma艂ej go艂臋bicy Matabele, kt贸rej niek艂amane zadowolenie z w艂asnej nago艣ci by艂o a偶 zara藕liwe. Owe wsp贸lne, dziecinne pluskanie si臋 w zielonych jeziorkach afryka艅skiej rzeki pomog艂o Robyn pokona膰 resztki wstydu.

Teraz rado艣膰 i podziw Mungo St. Johna wywo艂any widokiem jej nago艣ci sta艂y si臋 dla Robyn 藕r贸d艂em satysfakcji i dumy, kt贸rej dotychczas nie pozna艂a. Ich kochaniu si臋 nie towarzyszy艂 ju偶 b贸l, tym razem nie by艂o mi臋dzy nimi 偶adnych barier — tak 偶e po艂膮czeni mogli wsp贸lnie p艂yn膮膰 na falach mi艂o艣ci, od himalajskich wy偶yn, gdzie wia艂y mocne wichry, po s艂odkie, t臋skne doliny, gdzie zdawali si臋 ton膮膰 w miodzie. Ka偶dy ruch by艂 spowolniony, ka偶dy oddech wyd艂u偶ony, jakby mia艂 trwa膰 wiecznie. Ich wilgotne i gor膮ce cia艂a przyci艣ni臋te by艂y do siebie i pozbawione formy, jak glina w r臋kach dziecka.

Noc trwa艂a zbyt kr贸tko, zapomniany ognik latarni migota艂 i dymi艂. O 艣wicie mi艂o艣膰 zdawa艂a si臋 nape艂nia膰 ich now膮 si艂膮, wypiera膰 s艂abo艣膰 gor膮czki i wyczerpanie ostatniego tygodnia.

Dopiero odg艂os krok贸w wchodz膮cych na pok艂ad niewolnik贸w sprawi艂, 偶e Robyn ockn臋艂a si臋 i wr贸ci艂a z odleg艂ych krain do ma艂ej, ciasnej kabiny na niewolniczym statku zakotwiczonym po艣rodku zara偶onej rzeki na dzikim i brutalnym kontynencie.

Us艂ysza艂a szuranie bosych st贸p i brz臋k 艂a艅cuch贸w, d藕wi臋k podniesionych m臋skich g艂os贸w, poganiaj膮cych i niecierpliwych, dochodz膮cy z pok艂adu w g贸rze.

— Pop臋d藕cie ich, bo inaczej zajmie nam to ca艂y tydzie艅! — zawo艂a艂 Tippoo. Robyn wspar艂a si臋 na ramieniu i spojrza艂a na Mungo. Jego oczy by艂y

zamkni臋te, lecz wiedzia艂a, 偶e nie 艣pi.

• — Teraz — powiedzia艂a. — Teraz musisz ju偶 ich uwolni膰. Po ostatniej nocy wiem, 偶e co艣 si臋 w tobie zmieni艂o.

Poczu艂a dziwn膮 rado艣膰, uniesienie proroka spogl膮daj膮cego na nawr贸conego, kt贸rego dusza star艂a si臋 z diab艂em i zwyci臋偶y艂a.

— Zawo艂aj Tippoo — rzek艂a — i ka偶 mu oswobodzi膰 niewolnik贸w. Mungo otworzy艂 oczy. Nawet po d艂ugiej nocy, podczas kt贸rej 偶adne z nich

nie spa艂o, jego wzrok by艂 trze藕wy. Ko艣cist膮 lini臋 szcz臋k okrywa艂 cie艅 zarostu, g臋stego i ciemnego. St. John wygl膮da艂 wspaniale i Robyn wiedzia艂a, 偶e go kocha.

— Zawo艂aj Tippoo — powt贸rzy艂a, a on kr臋ci艂 g艂ow膮 z zak艂opotaniem.

— Wci膮偶 nie rozumiesz — odpar艂. — To jest moje 偶ycie. Nie mog臋 go zmieni膰, ani dla ciebie, ani dla nikogo innego.

芦— Osiemset istnie艅 ludzkich — powiedzia艂a b艂agalnie — a ich ocalenie jest w twoich r臋kach.

— Nie. — Ponownie kr臋ci艂 g艂ow膮. — Mylisz si臋, nie osiemset istnie艅 ludzkich, lecz osiemset tysi臋cy dolar贸w — to w艂a艣nie mam w swoich r臋kach.

365

— Mungo! — Wci膮偶 przychodzi艂o jej z trudem nazywanie go po imieniu. — Jezus powiedzia艂, 偶e 艂atwiej b臋dzie wielb艂膮dowi przej艣膰 przez ucho igielne, ni偶 bogaczowi dosta膰 si臋 do kr贸lestwa niebieskiego. Pozw贸l im odej艣膰, nie mo偶esz przelicza膰 ludzkiego 偶ycia na z艂oto.

Za艣mia艂 si臋 i usiad艂.

— Maj膮c osiemset tysi臋cy dolar贸w, b臋d臋 m贸g艂 kupi膰 sobie bilet do kr贸lestwa niebieskiego, je艣li b臋d臋 chcia艂, lecz mi臋dzy nami m贸wi膮c, zdaje mi si臋, 偶e to wyj膮tkowo nudne miejsce. Mam wra偶enie, 偶e wi臋cej wsp贸lnych temat贸w znalaz艂bym z diab艂em.

Szyderczy b艂ysk ponownie pojawi艂 si臋 w jego oczach. Mungo wsta艂 i nagi podszed艂 do 艣ciany, gdzie jego bryczesy wisia艂y na drewnianym ko艂ku.

— Wylegiwali艣my si臋 zbyt d艂ugo w 艂贸偶ku — rzek艂 energicznie. — Musz臋 dopilnowa膰 za艂adunku, a ty lepiej zacznij przygotowywa膰 si臋 ju偶 do podr贸偶y. — 艢cisn膮艂 bryczesy pasem i wetkn膮艂 w nie po艂y koszuli. — Za艂adunek zajmie nam trzy dni. By艂bym wdzi臋czny, gdyby艣 mog艂a zbada膰 bary艂ki z wod膮. — Podszed艂, usiad艂 na kraw臋dzi koi i zaczaj wci膮ga膰 buty, m贸wi膮c przez ca艂y czas spokojnym tonem, opisuj膮c przygotowania, jakie powinna poczyni膰, 偶eby zapewni膰 niewolnikom bezpieczn膮 podr贸偶 przez ocean. — Nie zape艂nimy 艂adowni do ko艅ca, wi臋c 艂atwiej b臋dzie wyprowadza膰 ich na pok艂ad i utrzymywa膰 czysto艣膰 w lukach. — Wsta艂 i spojrza艂 na Robyn.

Gwa艂townie, jak sp艂oszona sarna, zrzuci艂a okrywaj膮ce j膮 prze艣cierad艂o i kl臋kn臋艂a na kraw臋dzi koi, obejmuj膮c go w pasie obiema r臋kami.

— Mungo — wyszepta艂a z naciskiem — nie mo偶esz zadawa膰 nam takich cierpie艅. — Przycisn臋艂a policzek do jego piersi, czuj膮c sztywne zwoje w艂os贸w nawet przez materia艂 koszuli. — Nie mog臋 d艂u偶ej grzeszy膰 przeciwko mojemu Bogu i mojemu sumieniu. Je艣li nie uwolnisz tych biednych istot, nigdy nie wyjd臋 za ciebie za m膮偶.

Wyraz jego twarzy zmieni艂 si臋 nagle, sta艂 si臋 czu艂y i delikatny. Podni贸s艂 d艂o艅, by pog艂adzi膰 g臋ste, rdzawe loki jej w艂os贸w, wci膮偶 wilgotne i spl膮tane po mi艂osnej nocy.

— Moje biedne kochanie — jego wargi wyszepta艂y niemal bezg艂o艣nie, lecz Robyn nadal przyciska艂a twarz do jego piersi i nie mog艂a widzie膰 ust Mungo. Nabra艂 g艂臋boko powietrza i chocia偶 jego oczy by艂y wci膮偶 przepe艂nione 偶alem, a na twarzy malowa艂 si臋 pe艂en troski wyraz, g艂os St. Johna zabrzmia艂 lekko i spokojnie.

— A zatem dobrze si臋 sk艂ada, 偶e nie mam zamiaru uwalnia膰 cho膰by jednego z nich, bo co powiedzia艂aby na to moja 偶ona?

Min臋艂o wiele sekund, zanim sens tych s艂贸w dotar艂 do Robyn. Ca艂ym jej cia艂em targn膮艂 spazm, 艣cisn臋艂a kochanka mocniej w pasie, a potem rozlu藕ni艂a u艣cisk. Wreszcie opu艣ci艂a r臋ce. Usiad艂a powoli na pi臋tach, naga po艣rodku skot艂owanej po艣cieli i spojrza艂a na niego z wyrazem szoku i niedowierzania na bladej twarzy.

— Masz 偶on臋? — S艂owa te odbi艂y si臋 dziwnym echem w jej uszach, jakby dobiega艂y z ko艅ca d艂ugiego, pustego korytarza.

Mungo skin膮艂 g艂ow膮.

366

— Od dziesi臋ciu lat — odpar艂 spokojnie. — Francuzka, arystokratycznego pochodzenia, kuzynka Ludwika Napoleona. Dama wielkiej pi臋kno艣ci, kt贸ra wraz z trzema synami oczekuje na m贸j powr贸t w Bannerfleld. — Umilk艂 na moment, a potem ci膮gn膮艂 dalej z nieopisanym 偶alem. — Przykro mi, moja kochana. Nawet mi si臋 nie 艣ni艂o, 偶e o tym nie wiesz. — Chcia艂 dotkn膮膰 policzka Robyn, lecz ona odsun臋艂a si臋 po艣piesznie, jakby trzyma艂 w d艂oni jadowitego w臋偶a.

— Odejd藕, prosz臋 — wyszepta艂a.

— Robyn... — zacz膮艂, lecz ona pokr臋ci艂a gwa艂townie g艂ow膮.

— Nie — rzek艂a. — Prosz臋, nie m贸w nic wi臋cej. Odejd藕 tylko. Odejd藕! Prosz臋, odejd藕.

Zamkn臋艂a drzwi swojej kabiny i usiad艂a przy kufrze, kt贸rego u偶ywa艂a jako biurka. Nie p艂aka艂a. Jej oczy by艂y suche i piek艂y, jakby smaga艂 je pustynny wiatr. Robyn zosta艂o bardzo niewiele papieru i musia艂a wydziera膰 ko艅cowe kartki z dziennika. By艂y ju偶 nadple艣nia艂e, powykr臋cane od upa艂u oraz suszy panuj膮cej na wy偶ynach i od wilgoci sieczonego monsunem wybrze偶a.

Starannie wyg艂adzi艂a pierwsz膮 kartk臋 na pokrywce pude艂ka z przyborami do pisania, zanurzy艂a pi贸ro w resztce atramentu i zacz臋艂a pisa膰 spokojn膮, pewn膮 d艂oni膮.

16 listopada 1860

Na pok艂adzie statku niewolniczego „Huron"

M贸j drogi kapitanie Codrington,

moja ufno艣膰 w zawsze lito艣ciw膮 Opatrzno艣膰 oraz wiara w prawdziwego, jedynego Boga i Jego 艂agodnego Syna, a naszego Zbawiciela Jezusa, kata mi przypuszcza膰, 偶e otrzyma Pan ten list, kiedy nie b臋dzie jeszcze za p贸藕no na dzia艂anie.

W wyniku serii nieprawdopodobnych przyg贸d i nieszcz臋艣liwych wypadk贸w jestem pozbawiona wszelkich przyjaci贸艂 i protektor贸w. Znajduj臋 si臋 w r臋kach znanego handlarza niewolnik贸w, Amerykanina Mungo St. Johna. Wbrew mojej woli i sumieniu zmuszono mnie, bym pracowa艂a jako lekarz na tym nies艂awnym okr臋cie, kt贸ry w tej w艂a艣nie chwili przygotowuje si臋 do podr贸偶y wok贸艂 Przyl膮dka Dobrej Nadziei, przez Ocean Atlantycki, do portu w Po艂udniowych Stanach Ameryki.

Gdy pisz臋 te s艂owa, uszu mych dobiegaj膮 偶a艂osne d藕wi臋ki z pok艂adu nad g艂ow膮 i z 艂adowni w dole, gdzie biedne istoty, osiemset opuszczonych dusz, skutych 偶elaznymi 艂a艅cuchami, wci膮gane s膮 na okr臋t i przygotowywane do podr贸偶y, kt贸rej wielu z nich nie prze偶yje.

Stoimy na kotwicy w ukrytej delcie, zas艂anianej przez zakr臋t kana艂u i bagna

367

mangrowc贸w, niewidocznej z otwartego morza i stanowi膮cej przez to idealn膮 kryj贸wk膮 dla odbywaj膮cego si臋 tu diabelskiego procederu.

Uda艂o mi si臋 jednak przestudiowa膰 map臋 okr臋tow膮 i na podstawie notatek nawigatora ustali膰 nazw臋 delty i jej dok艂adn膮 pozycj臋. Rzeka nazywa si臋 Rio Save i le偶y na 20掳58' szeroko艣ci po艂udniowej i 35掳03' d艂ugo艣ci wschodniej.

Zrobi臋 wszystko co w mojej mocy, z臋by op贸藕ni膰 wyp艂yni臋cie tego statku, lecz w tej chwili nie mam zupe艂nie poj臋cia, jak tego dokona膰. Je艣li ten list dotrze do Pana na czas, oficer o Pa艅skiej odwadze i do艣wiadczeniu nie b臋dzie mia艂 trudno艣ci z zablokowaniem uj艣cia rzeki i schwytaniem tego niewolniczego okr臋tu, kiedy b臋dzie pr贸bowa艂 wyp艂yn膮膰 na pe艂ne morze.

Gdyby艣my wyruszyli przez Pana przybyciem, b艂agam, 偶eby pozeglowa艂 Pan tym samym kursem, kt贸ry kapitan „Hurona" musi obra膰, z臋by okr膮偶y膰 Przyl膮dek Dobrej Nadziei, i modl臋 si臋 z ca艂ych si艂 o pomy艣lne wiatry i pogod臋, kt贸ra pozwoli Panu dogoni膰 nas na morzu.

Pisa艂a dalej o tym, jak zosta艂a schwytana, o zarazie, kt贸ra zaatakowa艂a ob贸z,

0 swoim strachu i nienawi艣ci do handlarzy niewolnik贸w, przedstawia艂a szczeg贸艂owo ich barbarzy艅skie praktyki i okrucie艅stwa. Nagle zda艂a sobie spraw臋, 偶e zape艂ni艂a ju偶 wiele stron, wi臋c zacz臋艂a pisa膰 ostatni akapit.

By艂 Pan na tyle dobry, ie wyrazi艂 swoj膮 wiar臋 w to, ii nasze przeznaczenie powi膮zane jest w jaki艣 tajemniczy spos贸b. Wiem, ze tak jak ja nienawidzi Pan tego ohydnego handlu, i z tych powod贸w o艣mieli艂am si臋 prosi膰 Pana, ufna, ie us艂yszy Pan m贸j zbola艂y krzyk.

Przesta艂a pisa膰 i przeszuka艂a szybko pude艂ko, znajduj膮c drugi kolczyk, identyczny jak ten, kt贸ry da艂a Clintonowi Codringtonowi przed wieloma miesi膮cami.

Za艂膮czam do tego listu ma艂y dow贸d mojej przyja藕ni i zaufania, kt贸ry powinien Pan rozpozna膰. Ka偶dego dnia b臋d臋 wygl膮da膰 szczytowych 偶agli Pa艅skiego wspania艂ego okr臋tu 艣piesz膮cego na pomoc mi i tym nieszcz臋艣nikom, kt贸rzy s膮 moimi towarzyszami w tej przekl臋tej i niegodziwej podr贸偶y.

Z艂o偶y艂a sw贸j wyra藕ny, okr膮g艂y podpis, po czym zaszy艂a z艂o偶one kartki

1 ma艂y, tandetny kolczyk w kopercie z grubego p艂贸tna.

Zna艂a tylko jeden adres, z kt贸rego mog艂a skorzysta膰. Clinton powiedzia艂 jej, 偶e ma rozkaz zawin膮膰 na wysp臋 Zanzibar, a wiedzia艂a, i偶 konsul Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci na tej wyspie jest cz艂owiekiem uczciwym i prawym, zdeklarowanym przeciwnikiem handlu niewolnikami, jednym z niewielu ludzi, o kt贸rych Fuller Ballantyne pisa艂 z szacunkiem i uznaniem.

Nast臋pnie schowa艂a ma艂膮 p艂贸cienn膮 paczuszk臋 pod sukni膮 i wysz艂a na

368

pok艂ad. Mungo St. John sta艂 na g贸rnym pok艂adzie, mizerny, smuk艂y i blady. Gdy zobaczy艂 Robyn, zrobi艂 krok w jej stron臋, lecz dziewczyna odwr贸ci艂a si臋 natychmiast.

— Nathaniel! — zawo艂a艂a bosmana. — Pragn臋 z艂o偶y膰 wizyt臋 na statku Araba. — Wskaza艂a p艂ask膮 艂贸d藕, nadal stoj膮c膮 na kotwicy nieco w d贸艂 rzeki od „Hurona".

— Oni przygotowuj膮 si臋 do odp艂yni臋cia, madame. — Nathaniel zmarszczy艂 czo艂o. — Nie zd膮偶ymy...

— Nie zd膮偶ymy, je艣li nie przestaniesz gada膰 — odpar艂a Robyn energicznie. — Musz臋 zobaczy膰, czy jest co艣, co mog臋 zrobi膰 dla tych biednych diab艂贸w, zanim odp艂yn膮.

Nathaniel zerkn膮艂 na swojego kapitana i po chwilowym wahaniu Mungo przyzwalaj膮co skin膮艂 g艂ow膮, po czym odwr贸ci艂 si臋, 偶eby dalej obserwowa膰 kolumn臋 niewolnik贸w wchodz膮cych na pok艂ad.

Arabski kapitan, ozdrawia艂y na tyle, 偶eby m贸c wreszcie zasi膮艣膰 za sterem, powita艂 Robyn z szacunkiem i wys艂ucha艂 uwa偶nie jej s艂贸w.

Nathaniel czeka艂 w szalupie, niewidoczny z pok艂adu 艂odzi, a Robyn upewni艂a si臋, 偶e przypadkowy obserwator z „Hurona" nie m贸g艂by jej dostrzec, zanim poda艂a Arabowi p艂贸cienny pakunek, a wraz z nim z艂otego angielskiego suwerena.

— Dostaniesz nast臋pnego od cz艂owieka, kt贸remu to dostarczysz — powiedzia艂a, a Arab ugryz艂 monet臋 i u艣miechn膮艂 si臋 blado chowaj膮c pieni膮dz w zwoju turbana.

— A ja jestem Matabele. Induna dw贸ch tysi臋cy. Nazywam si臋 Gandang, syn Mzilikaziego, syna Zulu i przychodz臋 z jasn膮 w艂贸czni膮 i czerwonym sercem.

• Zouga mia艂 trudno艣ci ze zrozumieniem tych s艂贸w, gdy偶 Gandang m贸wi艂 szybko, akcentem brzmi膮cym obco w uszach Zougi, lecz jego intencje by艂y oczywiste. Ton g艂osu nie pozostawia艂 偶adnych w膮tpliwo艣ci, d藕wi臋cza艂a w nim mordercza determinacja, a kr膮g d艂ugich czarnych tarcz zacie艣ni艂 si臋 wok贸艂 niego nieporuszony i zwarty.

Zouga wyprostowa艂 si臋 instynktownie, rozci膮gaj膮c obola艂e mi臋艣nie i bez drgnienia wytrzyma艂 spojrzenie induny. Patrzyli na siebie i Zouga ca艂膮 si艂膮 woli pr贸bowa艂 zatrzyma膰 rami臋 Gandanga dzier偶膮ce w艂贸czni臋. Wiedzia艂, 偶e trzeba tylko, by jasne, szerokie ostrze opad艂o ku ziemi i dwustu amodada wpadnie do obozu. Wszystko dokona艂oby si臋 tak szybko, op贸r, jaki mogli stawia膰 Zouga i jego ma艂y oddzia艂, by艂by tak nik艂y, 偶e zwyci臋zcy nie oddaliby im nawet przys艂ugi rozp艂atania brzuch贸w.

.Wiedzia艂, 偶e tylko jego nieruchome spojrzenie i nieokazywanie l臋ku powstrzymuj膮 jeszcze w艂贸czni臋 Gandanga, lecz cisza przeci膮ga艂a si臋. W ka偶dej sekundzie mog艂o si臋 wszystko zmieni膰. Musia艂 zdecydowa膰 si臋 na nast臋pny ruch, od kt贸rego zale偶a艂o teraz jego 偶ycie.

24 — Lotnkob

369

Gandang z oboj臋tn膮 min膮 patrzy艂 na stoj膮cego przed nim dziwnego bladego frf芦 m臋偶czyzn臋, lecz by膰 mo偶e po raz pierwszy w ci膮gu d艂ugich lat, podczas kt贸rych

s艂u偶y艂 swojemu ojcu, czu艂 niepewno艣膰.

Cz艂owiek, kt贸ry nazywa艂 si臋 Bakela, wym贸wi艂 znajome imiona. Tshedi i* i Manali, jego ojciec darzy艂 ich szacunkiem, lecz samo w sobie nie

|jt wystarczy艂oby to, 偶eby zatrzyma膰 w艂贸czni臋 Gandanga, gdy偶 rozkazy kr贸la

m贸wi艂y jasno: wszyscy, kt贸rzy wkraczaj膮 na Spalon膮 Ziemi臋, musz膮 umrze膰. Chodzi艂o jednak o co艣 wi臋cej. Wiedzia艂, kim jest ten m臋偶czyzna. Dziewczyna, kt贸r膮 mia艂 wkr贸tce poj膮膰 za 偶on臋, m贸wi艂a mu o nim. Przed indun膮 sta艂 brat bia艂ej kobiety, kt贸ra uratowa艂a Jub臋 i kt贸r膮 Gandang nazwa艂 amekazi, swoj膮 matk膮.

Juba opowiada艂a o cz艂owieku imieniem Bakela le偶膮c u boku przysz艂ego m臋偶a na swojej macie do spania. M贸wi艂a o nim z podziwem i zachwytem, jako

0 nieustraszonym 艂owcy s艂oni, wojowniku nagradzanym przez pot臋偶n膮 kr贸low膮 偶yj膮c膮 daleko za wielk膮 wod膮. Juba nazywa艂a Bakel臋 swoim przyjacielem

1 obro艅c膮.

Wi臋c Gandang zawaha艂 si臋 przed wydaniem rozkazu: ,Jiulala! Zabijcie ich!"

Induna Matabele nigdy nie bierze pod uwag臋 s艂贸w i kaprys贸w swoich kobiet, nawet je艣li ma pi臋膰dziesi膮t 偶on. Ich g艂osy s膮 ciche jak plusk wody o ska艂y w p艂ytkich wodospadach rzeki Nyati, a m臋偶czyzna nie zwa偶a na nie, a raczej nie mo偶e nigdy okaza膰, 偶e bierze je pod uwag臋.

Juba odwiedzi艂a dziwne miejsca i m贸wi艂a o cudach i czarach, a Gandang, chocia偶 zdawa艂 si臋 nie s艂ucha膰, w rzeczywisto艣ci by艂 pod wra偶eniem jej opowie艣ci. Dziewczyna, nie do艣膰 偶e urodziwa i szlachetnie urodzona, mia艂a ukszta艂towan膮 osobowo艣膰 i bardzo r贸偶ni艂a si臋 od chichocz膮cych i mizdrz膮cych si臋 dziewcz膮t, kt贸re Gandang spotyka艂 do tej pory.

Uczy艂 si臋 wi臋c, 偶e induna Matabele nigdy nie zwa偶a na s艂owa i kaprysy kobiet, chyba 偶e s艂owa te wypowiadane s膮 w zaciszu maty do spania, przez g艂贸wn膮 偶on臋, kt贸rej m膮dro艣膰 zosta艂a dowiedziona.

Wtedy g艂upot膮 jest nie s艂ucha膰, gdy偶 g艂贸wna 偶ona mo偶e uczyni膰 偶ycie m臋偶czyzny niezno艣nym, nawet je艣li m臋偶czyzna ten jest indun膮 dw贸ch tysi臋cy, synem jednego z najpot臋偶niejszych monarch贸w Afryki.

Pod oboj臋tn膮, ciemn膮 mask膮 przystojnej twarzy Gandangi k艂臋bi艂y si臋 my艣li. Instynkt i s艂owa Juby ostrzega艂y go, 偶e by艂oby g艂upot膮 zabi膰 tego cz艂owieka, ale w g艂臋bi duszy wojownik pami臋ta艂 o rozkazach i wiedzia艂, 偶e gdyby ich nie wykona艂, by艂oby to poczytane za s艂abo艣膰, a o jego zdradzie natychmiast doniesiono by kr贸lowi.

Odziany w 艂achmany m臋偶czyzna zrobi艂 krok do przodu, ca艂膮 swoj膮 postaw膮 wyra偶aj膮c kompletn膮 arogancj臋 i Gandang nie m贸g艂 dostrzec nawet 艣ladu strachu w jego dziwnie zabarwionych oczach.

— Przybywam jako emisariusz do wielkiego kr贸la Mzilikaziego, w艂adcy ludu Matabele — i przynosz臋 pozdrowienie od bia艂ej kr贸lowej zza wielkiej wody.

S艂ysz膮c te s艂owa Gandang poczu艂 ma艂e, ciep艂e tchnienie ulgi. Fakt, 偶e m臋偶czyzna m贸wi艂 j臋zykiem plemienia, co prawda z dziwnym akcentem,

370

艣wiadczy艂, 偶e istotnie m贸g艂 przyby膰 jako emisariusz. By艂o r贸wnie偶 prawdopodobne, 偶e ta jego kr贸lowa chcia艂a uzyska膰 ochron臋 i 艂ask臋 tak pot臋偶nego w艂adcy jak ojciec Gandanga i 偶e ze wzgl臋du na swoj膮 ignorancj臋 przys艂a艂a emisariusza przez Spalon膮 Ziemi臋, zamiast otwart膮 drog膮 z po艂udnia. Zouga spostrzeg艂 zmian臋 w oczach induny, to kr贸tkie wahanie.

— Zaczekaj — powiedzia艂. — Musz臋 ci co艣 pokaza膰.

W pude艂ku z przyborami do pisania Zougi nadal spoczywa艂y imponuj膮ce, r臋cznie pisane listy, z woskowymi piecz臋ciami i czerwonymi wst膮偶kami, kt贸re zgodnie z przepisami dostarczy艂 mu podsekretarz w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

W imi臋 Jej Brytyjskiego Majestatu, W艂adczyni Wielkiej Brytanii i Irlandii, Obro艅czyni Wiary — do przedstawicieli wszystkich obcych pa艅stw i ka偶dego, kogo mo偶e to dotyczy膰.

Prosimy i 偶膮damy, by umo偶liwiono naszemu ukochanemu Zoudze Morrisowi Ballantyne'owi podr贸偶 bez op贸藕nie艅 i zw艂oki i by udzielono mu wszelkiej pomocy, jakiej mo偶e potrzebowa膰.

Zouga odwr贸ci艂 si臋 plecami do milcz膮cych gro藕nie rz臋d贸w czarnych w艂贸cznik贸w i przeszed艂 powoli przez otw贸r w schermie z kolczastych ga艂臋zi.

Jan Cheroot czeka艂 na niego z twarz膮 szar膮 jak popi贸艂 z ogniska. On i jego muszkieterzy kl臋czeli za ciernistym ogrodzeniem, wygl膮daj膮c przez szpary z takim przera偶eniem, 偶e Zouga poczu艂, jak wraca mu odwaga.

— Od艂贸偶cie bro艅 — warkn膮艂, gdy偶 wszystkie muszkiety i strzelby by艂y nabite, a kurki odwiedzione i drgni臋cie nerwowego palca mog艂o podpisa膰 na nich wszystkich wyrok 艣mierci.

Gandang stwierdzi艂 nagle, 偶e czuje si臋 niepewnie. Przed chwil膮 bezlitosny wykonawca rozkaz贸w kr贸la, teraz zamieni艂 si臋 nagle w petenta czekaj膮cego nie艣mia艂o przed 艣cian膮 kolczastych ga艂臋zi, a ka偶da sekunda wystawia艂a na szwank jego godno艣膰.

Za plecami us艂ysza艂 cichy szmer, lekkie stukni臋cie assegai o sk贸rzan膮 tarcz臋. Jego amodada zaczynali si臋 niecierpliwi膰, wyczuwaj膮c, jak wzrastaj膮 szans臋 ma艂ej grupki obszarpanych 偶ebrak贸w, kt贸rych otoczyli. Gandang odwr贸ci艂 si臋 powoli i potoczy艂 kamiennym spojrzeniem po szeregach. Wojownicy natychmiast zamarli i zapanowa艂a kompletna cisza.

— Gandangu, synu Mzilikaziego, induno dw贸ch tysi臋cy. Podejd藕. Wo艂anie, kt贸re rozleg艂o si臋 zza ciernistego ogrodzenia, by艂o nieoczekiwane

i zaskakuj膮co g艂o艣ne, lecz sekund臋 p贸藕niej Gandang straci艂by resztki cierpliwo艣ci i pchn膮艂 do ataku swoich wojownik贸w. Podszed艂 do schermu. Pi贸ropusz ko艂ysa艂 si臋 nad jego g艂ow膮, krok by艂 pe艂en godno艣ci, a postawa dumna, tak 偶e nikt nie m贸g艂by domy艣li膰 si臋 jego niepewno艣ci. Przy wej艣ciu zatrzyma艂 si臋 i chocia偶 ani jeden musku艂 nie drgn膮艂 na jego twarzy, a wzrok pozosta艂 nieruchomy, poczu艂 niewypowiedzian膮 ulg臋, 偶e jego w艂asna m膮dro艣膰 i s艂owa ma艂ej go艂臋bicy kaza艂y mu wstrzyma膰 w艂贸czni臋.

371

Przed nim sta艂a posta膰 niewiarygodnej wprost pi臋kno艣ci. Wiele sekund zaj臋艂o Gandangowi rozpoznanie w niej okrytego 艂achmanami osobnika sprzed kilku minut. Posta膰 mia艂a na sobie szat臋 o barwie tego samego odcienia czerwieni co pier艣 le艣nego gila, ja艣niejszej ni偶 艣wie偶o rozlana krew. Ju偶 sam ten kolor zapiera艂 dech w piersiach, lecz nie by艂o to wszystko. Jasne metalowe ozdoby na torsie i ramionach po艂yskiwa艂y w 艣wietle porannego s艂o艅ca. Sprz膮czk臋 pasa wykonano z tego samego metalu. Pas i sk贸rzane zapi臋cia by艂y o艣lepiaj膮co bia艂e jak skrzyd艂a czapli. Pi贸ra u he艂mu zwiesza艂y si臋 elegancko w d贸艂, a metalowa odznaka regimentu l艣ni艂a nad czo艂em m臋偶czyzny jak wschodz膮ce s艂o艅ce.

Gandang nie mia艂 ju偶 偶adnych w膮tpliwo艣ci, 偶e stoi przed nim kto艣 bardzo wa偶ny, s艂awny 偶o艂nierz, tak jak ostrzega艂a go Juba, i przyrzek艂 sobie w my艣lach, 偶e odt膮d b臋dzie jeszcze uwa偶niej s艂ucha艂 jej s艂贸w. Wstrz膮sn膮艂 nim lekki dreszcz na my艣l, 偶e powodowany swoim pierwszym instynktem m贸g艂 kaza膰 zabi膰 tego cz艂owieka, jakby chodzi艂o o bezwarto艣ciowego Mashon臋, zwyk艂ego zjadacza brudu.

Wspania艂a posta膰 post膮pi艂a jeden krok w jego stron臋 i przytkn臋艂a d艂o艅 do czubka swojego pi臋knego he艂mu w formalnym ge艣cie, na kt贸ry Gandang instynktownie odpowiedzia艂 szerokim potrz膮艣ni臋ciem w艂贸czni.

— Ja, Bakela, prosz臋, 偶eby m贸j podarek przekazano twojemu ojcu, s艂awnemu i zwyci臋skiemu Mzilikaziemu, i 偶eby poinformowano go, 偶e prosz臋 o prawo przej艣cia — powiedzia艂 m臋偶czyzna swoim okropnym sindebele, a Gandang przyj膮艂 podarek z jego r臋ki, ma艂膮 paczuszk臋 pokryt膮 dziwnymi znakami i symbolami, obwi膮zan膮 pasemkami kolorowego materia艂u, tak pi臋knego, 偶e nape艂ni艂by rozkosz膮 serce nawet najbardziej pr贸偶nej i rozpieszczonej kobiety.

— Tak si臋 stanie — odrzek艂.

W momencie konfrontacji z Gandangiem Zouga rozpaczliwie kalkulowa艂, jakie ma szans臋 prze偶ycia. Teraz kiedy napotkali granicznych impi, Zouga musia艂 porzuci膰 jak膮kolwiek my艣l o ucieczce na po艂udnie. Nie do艣膰, 偶e wie艂ekro膰 bardziej liczebni Matabele otaczali ich ze wszystkich stron, to Zouga wiedzia艂, 偶e 偶aden cz艂owiek nie zdo艂a艂by uciec tym wojownikom. Byli jak maszyny zbudowane do 艣cigania i unicestwienia wroga.

Zouga nie by艂 jednak ca艂kowicie zaskoczony tym spotkaniem. Wiele razy w ci膮gu minionych tygodni budzi艂 si臋 w 艣rodku nocy i le偶膮c na go艂ej ziemi z dr偶eniem oczekiwa艂 momentu takiego jak ten.

W my艣lach 膰wiczy艂 swoj膮 reakcj臋 — od ukrycia jakiegokolwiek strachu, gdy zyskiwa艂 czas, by przebra膰 si臋 w galowy mundur, po 偶膮danie, by zaprowadzono go do kraalu Mzilikaziego. Kiedy wszystko posz艂o, tak jak planowa艂, gdy wysoki induna powiedzia艂: „Tak si臋 stanie", Zouga ponownie musia艂 u偶y膰 ca艂ej si艂y woli, 偶eby nie okaza膰 ulgi. Sta艂 nieruchomy, oboj臋tny, gdy Gandang wybra艂 pi臋ciu swoich najszybszych biegaczy i wyrecytowa艂 d艂ug膮 wiadomo艣膰, kt贸r膮 mieli wbi膰 sobie w pami臋膰 i zanie艣膰* kr贸lowi.

372

Zaczyna艂a si臋 ona od d艂ugiej listy tytu艂贸w s艂awi膮cych kr贸la, z kt贸rych pierwszy brzmia艂: „Wielki s艂o艅, pod kt贸rego stopami dr偶y ziemia...", nast臋pnie Gandang opisywa艂 wszystko, czego dokona艂 od czasu opuszczenia wielkiego kraalu w Thabas Indunas, marsz na wsch贸d, bitw臋 na prze艂臋czy i zabicie Bopy, handlarza niewolnik贸w, a偶 po ostatnie spotkanie z bia艂ym m臋偶czyzn膮. Po kwiecistym opisie wspania艂ych szat tego cz艂owieka (Gandang wiedzia艂, 偶e zaintryguje to jego ojca) nast臋powa艂o powt贸rzenie pro艣by Bakeli o „prawo przej艣cia" do Thabas Indunas.

Wybrani pos艂a艅cy powt贸rzyli kolejno d艂ug膮 wiadomo艣膰 i chocia偶 Zouga nie okaza艂 po sobie zdumienia, nie m贸g艂 si臋 nadziwi膰, 偶e wszyscy pami臋taj膮 j膮 co do s艂owa. By艂 to imponuj膮cy popis zdolno艣ci, jak膮 rozwijaj膮 ludzie nie znaj膮cy pisma.

Gandang da艂 kurierom zaszyty pakunek zawieraj膮cy listy polecaj膮ce Zougi, a pos艂a艅cy powstali z kucek, zasalutowali indunie, ustawili si臋 g臋siego i pobiegli na zach贸d.

Gandang odwr贸ci艂 si臋 do Zougi.

— Zostaniecie w swoim obozie, dop贸ki kr贸l nie da odpowiedzi.

— Kiedy to nast膮pi? — spyta艂 Zouga, a Gandang odpowiedzia艂 sztywno:

— Kiedy tylko kr贸l uzna to za s艂uszne.

Ma艂y oddzia艂 Zougi pozostawiono w spokoju. Chocia偶 tuzin amodada zaj臋艂o pozycje wok贸艂 obozu, strzeg膮c go dzie艅 i noc, 偶aden z nich nie pr贸bowa艂 przej艣膰 przez otw贸r w kolczastym schermie. Do czasu nadej艣cia rozkaz贸w od kr贸la osoby i mienie wi臋藕ni贸w by艂y nietykalne.

G艂贸wny oddzia艂 impi rozbi艂 ob贸z p贸艂 kilometra dalej w d贸艂 strumienia. Ka偶dego wieczora wysoki induna odwiedza艂 Zoug臋 i dwaj m臋偶czy藕ni siedzieli przez godzin臋 lub wi臋cej przy ognisku naprzeciw siebie i rozmawiali powa偶nie, ze skupieniem.

Gdy dni oczekiwania zamieni艂y si臋 w tygodnie, dwaj m臋偶czy藕ni nabrali dla siebie g艂臋bokiego szacunku, by膰 mo偶e nawet nawi膮za艂a si臋 mi臋dzy nimi przyja藕艅. Obaj byli wojownikami i mieli wsp贸lne tematy, kiedy rozmawiali o dawnych kampaniach, o potyczkach i bitwach, w kt贸rych walczyli. Odnale藕li jeden w drugim si艂臋, podstawow膮 zalet臋 ludzi, kt贸rzy 偶yj膮 wed艂ug praw swojego spo艂ecze艅stwa, bez wzgl臋du na to, jak bardzo te prawa mog艂yby si臋 r贸偶ni膰.

„Uznaj臋 go za d偶entelmena" — napisa艂 Zouga w swoim dzienniku.

Gandang za艣, rozmawiaj膮c z Jub膮 na macie do spania, powiedzia艂:

— Bakela to m臋偶czyzna.

Gandang pozwoli艂 tragarzom Zougi wyj艣膰 poza teren obozu, naci膮膰 i przynie艣膰 drewna oraz trawy potrzebnych do wzmocnienia chat, Zouga m贸g艂 wi臋c wreszcie spa膰-w cieple, na suchym pos艂aniu, co w po艂膮czeniu z odpoczynkiem i wytchnieniem po nie ko艅cz膮cym si臋 marszu wp艂yn臋艂o na natychmiastowe polepszenie jego-stanu zdrowia. G艂臋boka rana na policzku zagoi艂a si臋 bez komplikacji, zostawiaj膮c b艂yszcz膮c膮, r贸偶ow膮 blizn臋. Rami臋 zros艂o si臋, siniak znikn膮艂 i Zouga nie potrzebowa艂 ju偶 laski ani temblaka. Po up艂ywie tygodnia wiedzia艂, 偶e znowu mo偶e strzela膰 z 膰wier膰funtowej strzelby.

373

Pewnego wieczora zaproponowa艂 Gandangowi wsp贸lne polowanie, a in-duna, kt贸ry te偶 mia艂 ju偶 do艣膰 czekania, zgodzi艂 si臋 z rado艣ci膮. Amodada Gandanga otoczyli stado bawo艂贸w i pop臋dzili je rycz膮c膮, galopuj膮c膮 czarn膮 mas膮 do miejsca, gdzie czekali my艣liwi. Zouga ujrza艂, jak wysoki induna wy艂ania si臋 z kryj贸wki, biegnie boso i bez tarczy na spotkanie stada i zabija doros艂ego byka jednym pchni臋ciem szerokiej assegai w 偶ebra. Zouga wiedzia艂, 偶e brakuje mu zar贸wno umiej臋tno艣ci, jak i odwagi, 偶eby dokona膰 podobnego wyczynu.

Gandang patrzy艂, jak bia艂y wojownik staje twarz膮 w twarz z rycz膮cym, rozw艣cieczonym s艂oniem, a kiedy bestia run臋艂a na ziemi臋, padaj膮c na kolana w chmurze py艂u, Gandang wymin膮艂 Zoug臋 i dotkn膮艂 ma艂ego czarnego otworu w grubej szarej sk贸rze s艂onia, dwa centymentry nad pierwsz膮 fa艂d膮 u nasady'tr膮by.

Induna przyjrza艂 si臋 smudze krwi na czubku swojego palca wskazuj膮cego i powiedzia艂 „Hau!", cicho, lecz z naciskiem, co jest wyrazem g艂臋bokiego zdumienia. Gandang bowiem te偶 posiada艂 muszkiet, marki Tower, wyprodukowany w Londynie w roku 1837. Kiedy naby艂 t臋 bro艅 i po raz pierwszy wystrzeli艂 z niej do bawo艂u, s艂onia i Mashony, to ka偶de z trzech stworze艅 uciek艂o, przera偶one, lecz bez jednego dra艣ni臋cia.

Gandang wiedzia艂, 偶e strzelaj膮c nale偶y zamkn膮膰 oczy i usta, wstrzyma膰 oddech, a w momencie eksplozji rzuci膰 kl膮tw臋 na diab艂a mieszkaj膮cego w prochu strzelniczym, gdy偶 inaczej szatan m贸g艂by wej艣膰 przez usta lub oczy i op臋ta膰 strzelca. 呕eby odrzuci膰 o艂owian膮 kul臋 na jak膮kolwiek odleg艂o艣膰, nale偶a艂o poci膮gn膮膰 za spust gwa艂townie i brutalnie, jakby ciska艂o si臋 w艂贸czni膮. Nast臋pnie, 偶eby zminimalizowa膰 odrzut broni, kolba nie powinna dotyka膰 ramienia strzelca, lecz by膰 wyci膮gni臋ta na d艂ugo艣膰 r臋ki. Pomimo tych wszystkich 艣rodk贸w ostro偶no艣ci Gandangowi nigdy nie uda艂o si臋 trafi膰 do celu, w kt贸ry mierzy艂, i dlatego ju偶 dawno odstawi艂 muszkiet, 偶eby zardzewia艂, podczas gdy jego assegai zawsze by艂a g艂adko wypolerowana.

Tak wi臋c Gandang w pe艂ni doceni艂 wielko艣膰 czynu, jakiego Zouga dokona艂 z tak膮 艂atwo艣ci膮. Ich wzajemny szacunek pog艂臋bia艂 si臋 z ka偶dym dniem, jaki sp臋dzali w swoim towarzystwie, i zamieni艂 si臋 niemal w przyja藕艅. Niema), ale nie do ko艅ca, gdy偶 by艂y mi臋dzy nimi kulturowe przepa艣cie, nad kt贸rymi nie udawa艂o si臋 przerzuci膰 most贸w, a obaj wiedzieli, 偶e ka偶dego dnia mo偶e przyby膰 zwinny biegacz z zachodu z rozkazem od kr贸la dla Gandanga: ,Jiulala umbuna! Zabij bia艂ego cz艂owieka!" I obaj zdawali sobie spraw臋, 偶e Gandang nie zawaha si臋 ani chwili.

Zouga wiele czasu sp臋dza艂 samotnie w obozie, planuj膮c swoj膮 audiencj臋 u kr贸la. Im d艂u偶ej my艣la艂, tym bardziej ambitne stawa艂y si臋 jego plany. Wspomnienie opuszczonych szyb贸w g贸rniczych prze艣ladowa艂o go podczas tych bezczynnych godzin i zrazu po to, by si臋 rozerwa膰, a potem z prawdziw膮 powag膮, Zouga zaczaj pisa膰 dokument, kt贸ry zatytu艂owa艂:

„Wy艂膮czna koncesja na wydobycie z艂ota i pozyskiwanie ko艣ci s艂oniowej na suwerennym terytorium pa艅stwa Matabele".

Pracowa艂 nad nim ka偶dego wieczora, wyg艂adzaj膮c i wype艂niaj膮c dokument

374

be艂kotem, kt贸ry ka偶dy laik uwa偶a za prawniczy 偶argon i s膮dzi, 偶e doda on powagi jego dzie艂u. „Podczas gdy ja, Mzilikazi, w艂adca Matabele, od tej pory okre艣lany jako przedstawiciel udzielaj膮cego..."

Zouga zako艅czy艂 pisanie dokumentu i by艂 szalenie usatysfakcjonowany, gdy nagle zda艂 sobie spraw臋 z fatalnej wady swojego planu. Mzilikazi nie umia艂 si臋 podpisa膰. Zouga zastanawia艂 si臋 nad tym przez ca艂y dzie艅, a potem wpad艂o mu do g艂owy pewne rozwi膮zanie. Mzilikazi zapewne otrzyma艂 ju偶 przesy艂k臋 z listem polecaj膮cym. Szkar艂atne piecz臋cie z wosku musia艂y zrobi膰 na nim wra偶enie, a w swoim pude艂ku z przyborami do pisania Zouga mia艂 dwie nienaruszone laski wosku.

Zaczaj wi臋c projektowa膰 piecz臋膰 dla kr贸la Mzilikaziego. Szkicowa艂 jej zarys na tylnej ok艂adce swojego dziennika, a inspiracji dostarczy艂 mu jeden z chwalebnych tytu艂贸w kr贸la: „Wielki Czarny S艂o艅, pod kt贸rym dr偶y ziemia".

W projekcie Zougi na 艣rodku obrazu znajdowa艂 si臋 samiec s艂onia, z uniesionymi d艂ugimi k艂ami i rozpostartymi uszami. U g贸ry widnia艂 napis: „Mzilikazi Nkosi Nkulu". Na dole znajdowa艂o si臋 t艂umaczenie: „Mzilikazi, kr贸l Matabele".

Zaczaj eksperymentowa膰 z r贸偶nymi materia艂ami, glin膮 i drewnem, ale rezultaty nie by艂y zadowalaj膮ce — wi臋c nast臋pnego dnia poprosi艂 Gandanga o pozwolenie na wys艂anie oddzia艂u tragarzy pod wodz膮 Jana Cheroota do pradawnych szyb贸w kopalni Harknessa w celu odzyskania ukrytej tam ko艣ci s艂oniowej.

Gandang zgodzi艂 si臋 po dw贸ch dniach namys艂u, a kiedy to zrobi艂, wys艂a艂 pi臋膰dziesi臋ciu swoich ludzi za karawan膮 z rozkazem zabicia wszystkich przy pierwszym podejrzeniu ucieczki lub zdrady. Jan Cheroot wr贸ci艂 z czterema olbrzymimi k艂ami dw贸ch samc贸w, a Zouga mia艂 teraz nie tylko materia艂 do wyrze藕bienia wielkiej kr贸lewskiej piecz臋ci, lecz tak偶e prezent odpowiadaj膮cy pot臋dze Mzilikaziego.

Matabele ju偶 dawno zrozumieli, jak wielk膮 warto艣膰 handlow膮 przedstawia ko艣膰 s艂oniowa. By艂 to jednak towar rzadki, gdy偶 nawet najodwa偶niejszy z wojownik贸w nie m贸g艂 zabi膰 pot臋偶nej bestii w艂贸czni膮. Musieli zadowala膰 si臋 pozosta艂o艣ciami po s艂oniach, kt贸re umar艂y naturaln膮 艣mierci膮 lub pad艂y ofiar膮 pu艂apek.

Zdumienie Gandanga, kiedy zobaczy艂 rozmiar i mas臋 czterech k艂贸w, przekona艂y Zoug臋 co do s艂uszno艣ci swego planu. Najwi臋kszy i najpi臋kniejszy kie艂 mia艂 by膰 prezentem dla Mzilikaziego, je艣li oczywi艣cie miano pozwoli膰 mu dotrze膰 偶ywemu do wielkiego kraalu w Thabas Indunas.

Nie do艣膰, 偶e wci膮偶 wisia艂a nad nim gro藕ba kr贸lewskiego gniewu, to jego zapas chininy zosta艂 zredukowany do kilku uncji. Wsz臋dzie wok贸艂 obozu parowa艂y bagna, karmione ka藕dfego dnia nie ko艅cz膮cymi si臋 deszczami, a w nocy da艂o* si臋 nawet wyczu膰 zapach z艂owrogich, nios膮cych gor膮czk臋 wyziew贸w, unosz膮cych si臋 znad stoj膮cej wody i zwisaj膮cych nad obozem. Mimo to Zouga musia艂 ograniczy膰 dzienn膮 dawk臋 gorzkiego proszku do 偶a艂o艣nie ma艂ych \\opk, 偶eby starczy艂o go na d艂u偶ej. /

'.禄' • 375

Brak zaj臋膰 i gro藕ba w艂贸czni, poprzedzona wizj膮 choroby, dzia艂a艂y mu na nerwy, do czasu gdy zaczai igra膰 z samob贸jczymi planami przechytrzenia strzeg膮cych go impi i ucieczki pieszo na wsch贸d. My艣la艂 o pochwyceniu Gandanga i wykorzystaniu go jako zak艂adnika lub o u偶yciu pozosta艂ych trzydziestu kilogram贸w czarnego prochu do wyprodukowania 艂adunku wybuchowego zdolnego zniszczy膰 ca艂y oddzia艂 Matabele za jednym zamachem. Niech臋tnie, jeden po drugim, uzna艂 te plany za g艂upot臋 i przesta艂 si臋 nimi zajmowa膰.

Impi Gandanga przyszli o 艣wicie. Zoug臋 obudzi艂 dono艣ny g艂os wo艂aj膮cy go zza schermu. Narzuci艂 futrzan膮 derk臋 na ramiona, wyszed艂 na szary, zacinaj膮cy deszcz i gramol膮c si臋 przez czerwone b艂oto do wej艣cia wiedzia艂 ju偶, 偶e kr贸l przys艂a艂 wreszcie odpowied藕. Rz臋dy milcz膮cych Matabele otacza艂y ob贸z, nieruchome jak pos膮gi wykute w czarnym hebanie.

Zouga pr贸bowa艂 oceni膰, ile czasu zajmie mu dotarcie do nabitej strzelby le偶膮cej przy 艂贸偶ku w jego ma艂ym sza艂asie, i pomy艣la艂, 偶e zostanie zapewne powalony, zanim zdo艂a odda膰 pierwszy strza艂, lecz wiedzia艂, 偶e i tak podejmie pr贸b臋.

— Widz臋 ci臋, Bakelo. — Gandang wyszed艂 z ciemnego, milcz膮cego rz臋du.

— Widz臋 ci臋, Gandangu.

— Pos艂aniec od kr贸la przyby艂... — Gandang umilk艂 na chwil臋, jego twarz by艂a powa偶na i surowa, a potem idealnie r贸wne i bia艂e z臋by induny zal艣ni艂y w szerokim u艣miechu. — Kr贸l udzieli艂 ci prawa przej艣cia i wzywa, by艣 spotka艂 si臋 z nim w Thabas Indunas.

Dwaj m臋偶czy藕ni u艣miechn臋li si臋 do siebie z ulg膮, gdy偶 dla obu z nich wiadomo艣膰 ta oznacza艂a 偶ycie. Kr贸l zdecydowa艂, 偶e Gandang wype艂ni艂 sw贸j obowi膮zek i w艂a艣ciwie zrozumia艂 jego rozkazy, podczas gdy Zoug臋 uznano za emisariusza, a nie za wroga.

— Wyruszymy natychmiast. — Gandang nadal si臋 u艣miecha艂. — Przed wschodem s艂o艅ca. — Wezwania kr贸la nie dopuszcza艂y waha艅 ani op贸藕nie艅.

— Safari! — Zouga poderwa艂 na nogi sw贸j ob贸z. — Wyruszamy natychmiast.

Wrodzony takt i delikatno艣膰 kaza艂y Gandangowi trzyma膰 ma艂膮 Jube poza zasi臋giem wzroku Zougi, nie wspomina艂 te偶 o dziewczynie, kiedy nad bia艂ym cz艂owiekiem wci膮偶 wisia艂a gro藕ba 艣mierci. Jednak pierwszej nocy, gdy rozbili ob贸z na drodze do Thabas Indunas, przyprowadzi艂 Jub臋 do sza艂asu Zougi, a ona kl臋kn臋艂a i powita艂a go jako ,3aba-ojca", a potem Gandang usiad艂 mi臋dzy nimi i s艂uchaj膮c uwa偶nie, pozwoli艂 im odby膰 kr贸tk膮 rozmow臋.

Zouga niecierpliwie czeka艂 na wiadomo艣ci o siostrze. W milczeniu wys艂ucha艂 opisu 艣mierci i pogrzebu Fullera Ballantyne'a. Tak by艂o lepiej i Zouga przygotowywa艂 ju偶 w my艣lach przesadne ho艂dy po艣wi臋cone pami臋ci ojca.

r

Chocia偶 z ulg膮 us艂ysza艂, 偶e Robyn jest bezpieczna, mniejszym entuzjazmem nape艂ni艂y go informacje o jej szybkim tempie marszu. Musia艂y min膮膰 ju偶 prawie trzy miesi膮ce, od kiedy Juba widzia艂a j膮 po raz ostatni, niemal w zasi臋gu wzroku od wschodniego pasma g贸r, a w tym czasie Robyn z pewno艣ci膮 dotar艂a ju偶 do wybrze偶a i mog艂a znajdowa膰 si臋 na pok艂adzie portugalskiego statku handlowego, w drodze do Przyl膮dka Dobrej Nadziei i Atlantyku.

Zouga nie wiedzia艂, jak d艂ugo zatrzyma go przy sobie kr贸l Matabele i ile potrwa podr贸偶 przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 Afryki. Manuskrypt Robyn m贸g艂 znale藕膰 si臋 w Londynie na rok lub nawet wi臋cej przed jego powrotem.

Do problem贸w Zougi dosz艂o nowe zmartwienie i nast臋pnego dnia pogania艂 tragarzy, by dotrzymywali kroku czarnym amodada, chocia偶 wiedzia艂, jak bardzo s膮 ob艂adowani. Nie zda艂o si臋 to na wiele i jego ludzie gramolili si臋 za truchtaj膮cymi impi, a偶 Zouga wym贸g艂 na Gandangu, 偶eby jego tragarze pomogli w niesieniu ko艣ci s艂oniowej i jeszcze ci臋偶szego 艂adunku z kory i plecionej trawy ukrywaj膮cego granitowego ptaka, kt贸rego Zouga wydoby艂 z grobowca kr贸l贸w.

Z ka偶dym dniem marszu na zach贸d ziemia stawa艂a si臋 coraz bardziej sucha, a lasy przerzedza艂y si臋 i ust臋powa艂y miejsca p艂askim 艂膮kom upstrzonym rzadko akacjami i pi臋knymi, przypominaj膮cymi kszta艂tem wielkie grzyby drzewami, z ga艂臋zi kt贸rych zwisa艂y du偶e, bogate w proteiny, podobne do fasoli str膮ki, tak lubiane zar贸wno przez dzik膮 zwierzyn臋, jak i zwierz臋ta domowe.

Ulga z opuszczenia terenu nie ko艅cz膮cych si臋 burz doda艂a im si艂 i poprawi艂a nastroje. Impi 艣piewali w marszu, wij膮c si臋 jak gruby czarny w膮偶 przez ba艣niow膮 krain臋 po艂o偶on膮 w艣r贸d nagich, zaokr膮glonych granitowych kopje.

" Wkr贸tce napotkali pierwsze stada kr贸la, ma艂e, garbate byd艂o, kt贸rego pochodzenie skrywa艂y mroki historii. By膰 mo偶e trwa艂o cztery tysi膮ce lat, zanim wraz ze swoimi pasterzami dotar艂o tutaj z doliny Nilu albo z 偶yznych r贸wnin ograniczonych bli藕niaczymi rzekami, Eufratem i Tygrysem.

Byd艂o mia艂o g艂adk膮, l艣ni膮c膮 sk贸r臋, gdy偶 trawa ros艂a tu g臋sta i s艂odka, nawet na tych suchszych terenach pada艂y pot臋偶ne deszcze. Spotykali zwierz臋ta wszystkich barw i ma艣ci, czekoladowoczerwone i czarne, bia艂e i 偶贸艂te, srokate oraz gniade, czarne jak w臋giel albo 艣nie偶nobia艂e. Patrzy艂y ci臋偶kimi pustym wzrokiem na przechodz膮c膮 obok kolumn臋, a m艂odzi pastuszkowie, ubrani jedynie w male艅kie fartuszki beshu, przybiegali, 偶eby gapi膰 si臋 szeroko otwartymi z podziwu oczami na wojownik贸w i ich zdobne pi贸ra oraz kitki, gdy偶 sami mieli by膰 wkr贸tce wcieleni do odpowiednich pu艂k贸w.

• Dotarli do pierwszego miasta Matabele. Le偶a艂o, na brzegach rzeki Inyati. Gandang wyja艣ni艂, 偶e jest to siedziba jego impi, impi Inyati i 偶e nie jest to najwi臋ksze z garnizonowych miast. Osada rozci膮ga艂a si臋 wok贸艂 centralnie po艂o偶onej zagrody dla byd艂a, tak wielkiej, 偶e mog艂aby pomie艣ci膰 dziesi臋膰 tysi臋cy

376

377

sztuk kr贸lewskiego byd艂a. Wszystkie budynki przypomina艂y kszta艂tem kryte strzechami ule. Ten rodzaj konstrukcji zachowa艂 si臋 od czas贸w opuszczenia przez koczuj膮cy szczep rodzinnego Zululandu. Zewn臋trzne ogrodzenie zbudowano z ociosanych pali z drzewa mopani, wbijaj膮c je g艂臋boko w ziemi臋 i tworz膮c mocn膮, obronn膮 palisad臋. Mieszka艅cy wysypali si臋 z domostw, 偶eby powita膰 nadchodz膮cych impi, ustawiaj膮c si臋 po obu stronach 艣cie偶ki — roz艣piewana, klaszcz膮c膮 i 艣miej膮ca si臋 ci偶ba, z艂o偶ona w wi臋kszo艣ci z kobiet i dzieci.

— Prawie wszyscy m臋偶czy藕ni i zdolne do o偶enku dziewcz臋ta wyruszy艂y ju偶 do Thabas Indunas. Gdy ksi臋偶yc stanie w pe艂ni, rozpocznie si臋 taniec Chowa艂a i ca艂y nar贸d zbierze si臋 w kr贸lewskim kraalu. Zostaniemy tu tylko przez jedn膮 noc, a potem ponownie wyruszymy w drog臋, 偶eby zd膮偶y膰 do Thabas Indunas przed pe艂ni膮.

Droga od Inyati na zach贸d sta艂a si臋 teraz zat艂oczon膮 autostrad膮, gdy偶 ca艂y nar贸d pod膮偶a艂 w stron臋 kr贸lewskiej stolicy, 偶eby wzi膮膰 udzia艂 w 艣wi臋cie pierwszych plon贸w. M臋偶czy藕ni maszerowali w swoich pu艂kach, z ich odmiennymi ubiorami i ornamentami, z kolorem tarcz pozwalaj膮cym zidentyfikowa膰 ich z daleka. Byli w艣r贸d nich siwi i pokryci bliznami weterani, kt贸rzy walczyli z Basuto, Griguas i Burami na po艂udniu, i zapalczywi m艂odzikowie czekaj膮cy jeszcze na swoj膮 pierwsz膮 ofiar臋, gorliwie pragn膮cy dowiedzie膰 si臋, w kt贸r膮 stron臋 kr贸l ci艣nie swoj膮 w艂贸czni臋 na zako艅czenie Chowa艂a — gdy偶 to tam mieli zab艂ysn膮膰 swoj膮 odwag膮 i m臋sko艣ci膮, a mo偶e znale藕膰 艣mier膰.

Grupy m艂odych, niezam臋偶nych kobiet sz艂y pomi臋dzy oddzia艂ami wojownik贸w, a gdy mijali si臋 na drodze, dziewcz臋ta mizdrzy艂y si臋 i chichota艂y, rzucaj膮c t臋skne spojrzenia na nie偶onatych m臋偶czyzn, ci za艣 kroczyli dumnie jak pawie i podskakiwali wysoko w pantomimicznym przedstawieniu bitwy zwanym Giya, pokazuj膮c, jak zanurz膮 swoje w艂贸cznie we krwi i uzyskaj膮 prawo „p贸j艣cia do kobiet" i wzi臋cia sobie 偶on.

Z ka偶dym dniem w臋dr贸wki, w stron臋 Thabas Indunas droga stawa艂a si臋 coraz bardziej zat艂oczona i tempo marszu zmala艂o drastycznie. Zdarza艂o im si臋 czeka膰 po艂ow臋 ranka na ich kolej w przeprawie przez rzek臋, gdy偶 pu艂ki wojownik贸w prowadzi艂y przed sob膮 byd艂o stanowi膮ce ich zapas 偶ywno艣ci, ci膮gn膮c z ty艂u tabory z baga偶ami. Ubi贸r ka偶dego wojownika, jego kitki, pi贸ra i pi贸ropusze, by艂 w trakcie przeprawy starannie pakowany i niesiony przez m艂odego giermka, jego osobistego tragarza.

W ko艅cu, w upalne po艂udnie 艣rodka lata, ma艂a grupka Zougi, wci膮偶 niesiona szerok膮 ludzk膮 rzek膮, min臋艂a niewielkie wyniesienie terenu i ujrza艂a le偶膮cy w dole ogromny kraal i stolic臋 Matabele.

Miasto rozci膮ga艂o si臋 na przestrzeni wielu kilometr贸w na rozleg艂ej r贸wninie poni偶ej nagich granitowych wzg贸rz, kt贸re da艂y mu nazw臋: „Wzg贸rza Wodz贸w". Najdalsze nosi艂o miano „Wzg贸rza 艢mierci", gdy偶 skazanych na 艣mier膰 zrzucano z niego w przepa艣膰.

Palisady tworzy艂y koncentryczne ko艂a, dziel膮c miasto na poszczeg贸lne cz臋艣ci. Olbrzymie, odkryte zagrody zawsze tworzy艂y centrum 偶ycia Matabele,

byd艂o stanowi艂o bowiem 藕r贸d艂o i skarbiec ich bogactwa, a teraz, gdy stada z innych miast przyprowadzono na 艣wi臋to, ka偶d膮 zagrod臋 wype艂nia艂a wielokolorowa masa t艂ustych zwierz膮t.

Stoj膮cy rami臋 w rami臋 z Zoug膮 Gandang za pomoc膮 ostrza w艂贸czni z dum膮 pokazywa艂 kolejne fragmenty miasta. By艂y tam wydzielone miejsca dla niezam臋偶nych dziewcz膮t i dla pu艂k贸w, kt贸re nie mia艂y jeszcze okazji wykaza膰 si臋 m臋stwem w walce, a tak偶e olbrzymi teren z siedzibami dla ma艂偶e艅stw; chaty mia艂y t臋 sam膮 wielko艣膰 i sta艂y w r贸wnych rz臋dach, a kryte strzechami dachy b艂yszcza艂y z艂ot膮 偶贸艂ci膮 w blasku s艂o艅ca. Ziemia pomi臋dzy chatami by艂a wymieciona do czysta i ubita po przej艣ciu tysi臋cy bosych st贸p.

— Oto chata kr贸la. — Gandang wskaza艂 na olbrzymi膮 sto偶kowat膮 budowl臋 stoj膮c膮 samotnie wewn膮trz oddzielnego ogrodzenia. — A to mieszkania 偶on kr贸la — kolejna setka chat otoczonych wysok膮 palisad膮 — a ka偶dy m臋偶czyzna, kt贸ry przejdzie przez t臋 bram臋, zostanie stracony.

Gandang zaprowadzi艂 Zoug臋 do ma艂ego akacjowego zagajnika rosn膮cego ko艂o g艂贸wnej palisady. Kilka metr贸w dalej p艂yn膮艂 niewielki strumie艅 i po raz pierwszy od wielu dni nie napiera艂a na nich wreszcie ludzka ci偶ba. Chocia偶 r贸wnin臋 wok贸艂 mur贸w miasta zape艂nia艂y prowizoryczne chaty przyby艂ych z zewn膮trz impi, teren wok贸艂 zagajnika by艂 pusty, tak jakby zwyk艂ym ludziom zabroniono tam wchodzi膰.

— Kiedy zobacz臋 kr贸la? — zapyta艂 Zouga.

— Dopiero po zako艅czeniu 艣wi臋ta — odpar艂 Gandang. — Kr贸l musi najpierw podda膰 si臋 rytua艂owi oczyszczenia, lecz przys艂a艂 ci dary, obdarza ci臋 wielk膮 艂ask膮. — I wskaza艂 na sznur m艂odych dziewcz膮t wychodz膮cych przez bram臋 w palisadzie. Ka偶da bez trudu nios艂a na g艂owie du偶y gliniany dzban, nie potrzebuj膮c pomaga膰 sobie r臋kami, 偶eby utrzyma膰 r贸wnowag臋.

Dziewcz臋ta porusza艂y si臋 ze szczeg贸ln膮 gracj膮, ich biodra ko艂ysa艂y si臋 w leniwym rytmie, a twarde, niedojrza艂e owoce ich piersi podskakiwa艂y przy ka偶dym kroku. Wesz艂y na teren ma艂ego obozu Zougi i kl臋kn臋艂y przed bia艂ym m臋偶czyzn膮, 偶eby wr臋czy膰 mu dary, kt贸re przynios艂y.

Niekt贸re dzbany zawiera艂y g臋ste piwo z prosa, gorzkie i musuj膮ce, inne zsiad艂e krowie mleko, imaas, stanowi膮ce by膰 mo偶e podstaw臋 diety Nguni, jeszcze inne du偶e kawa艂y t艂ustej wo艂owiny, upieczonej na roz偶arzonych w臋glach.

— Kr贸l naprawd臋 obdarza ci臋 wielk膮 艂ask膮 — powt贸rzy艂 Gandang, sam chyba zaskoczony szczodro艣ci膮 w艂adcy. — Lecz przecie偶 Tshedi, tw贸j dziadek, zawsze by艂 jego oddanym i zaufanym przyjacielem.

Kiedy rozbito ju偶 ob贸z, Zouga znowu popad艂 w nu偶膮c膮 bezczynno艣膰, maj膮c wiele pustych dni do zape艂nienia. Teraz m贸g艂 jednak zwiedza膰 miasto i jego okolice, z wyj膮tkiem zakazanych obszar贸w zamieszkanych przez kr贸la i jego 偶ony. Sporz膮dza艂 szkice przedstawiaj膮ce fascynuj膮ce przygotowania do 艣wi臋ta. W upalne dni brzegi rzek zape艂nia艂y si臋 grupami kobiet i m臋偶czyzn. Ich aksamitne czarne cia艂a l艣ni艂y od wody, gdy k膮pali si臋 i szorowali przed rozpocz臋ciem ta艅c贸w. Na ka偶dym drzewie w promieniu wielu kilometr贸w

378

379

wisia艂y sp贸dniczki i sk贸ry, pi贸ra oraz plecione ozdoby, kt贸re wietrzy艂y si臋, 偶eby fa艂dy i zgniecenia powsta艂e podczas pakowania i podr贸偶y mog艂y wyprostowa膰 si臋 na wietrze.

Zouga mija艂 grupy m艂odych dziewcz膮t splataj膮cych sobie nawzajem w艂osy, nacieraj膮cych cia艂a olejkami i barwion膮 glink膮, a one chichota艂y i macha艂y do Zougi, gdy przechodzi艂 obok.

Z pocz膮tku zastanawia艂o go, jak tak wielkie zbiorowisko ludzi rozwi膮zuje problem higieny, lecz potem odkry艂, 偶e poza murami miasta le偶y g臋sto zaro艣ni臋ty teren, gdzie m臋偶czy藕ni i kobiety chodz膮 o 艣wicie i o zmierzchu. Teren ten mia艂 swoj膮 w艂asn膮 populacj臋 wron i ka艅, szakali oraz hien, spe艂niaj膮cych rol臋 miejskich czy艣cicieli.

Zainteresowany organizacj膮 偶ycia w mie艣cie spostrzeg艂, 偶e wszelka k膮piel i pranie dozwolone s膮 tylko poni偶ej pewnych punkt贸w na rzekach, oddzielonych/ zazwyczaj du偶ym drzewem albo innym znakiem, a kobiety nape艂niaj膮 dzbany wod膮 do picia i gotowania tylko powy偶ej tych punkt贸w.

Nawet olbrzymie zagrody w samym centrum miasta pomaga艂y utrzyma膰 miasto w czysto艣ci. S艂u偶y艂y bowiem jako pu艂apka na muchy. Owady sk艂ada艂y jajeczka na 艣wie偶ych odchodach kr贸w, jednak zanim larwy zd膮偶y艂y si臋 wyklu膰, gin臋艂y zmia偶d偶one kopytami drepcz膮cego byd艂a. Jasne s艂o艅ce i lekki wiatr ko艅czy艂y ten proces oczyszczania, zostawiaj膮c nieco niemi艂e, lecz nie natr臋tne zapachy.

Zouga powinien by艂 cieszy膰 si臋, 偶e dotar艂 do tej bezpiecznej przystani, a nie pad艂 pod ciosem szerokiej w艂贸czni w dzikim buszu, gdzie jego cia艂o zosta艂oby porzucone na pastw臋 hien, lecz rado艣膰 przychodzi艂a mu z trudem.

呕eby wype艂ni膰 d艂ugie dni oczekiwania, wyznacza艂 sobie kolejne zadania. Rysowa艂 szkice i mapy miasta, zaznaczaj膮c s艂abe punkty w umocnieniach, gdzie atak mia艂by najlepsz膮 szans臋 przedarcia si臋 przez mury i dotarcia do prywatnych kwater kr贸la. Szkicowa艂 mundury poszczeg贸lnych pu艂k贸w. Notowa艂 kolory ich tarcz i inne sposoby rozpoznawania ich na polu bitwy. Zadaj膮c Gandangowi niewinnie brzmi膮ce pytania, poznawa艂 liczebno艣膰 poszczeg贸lnych oddzia艂贸w, wiek i do艣wiadczenie bojowe 偶o艂nierzy, imiona i osobiste charakterystyki indun贸w i po艂o偶enie miast garnizonowych.

Zauwa偶y艂, 偶e wiele zmieni艂o si臋 w pa艅stwie Matabele od czasu, gdy stary Tom Harkness rysowa艂 swoj膮 map臋, nanosi艂 wiec na ni膮 odpowiednie poprawki, wyci膮gaj膮c z nich ciekawe wnioski.

W kolejnym 膰wiczeniu maj膮cym wype艂ni膰 dni oczekiwania zaczaj przygotowywa膰 plan kampanii przeciwko staremu Mzilikaziemu. Ustali艂 wymagania dotycz膮ce ludzi i sprz臋tu, logistyk臋 linii zaopatrzenia, kierunki marszu i najlepsze sposoby wci膮gania impi do walki — Zouga by艂 bowiem 偶o艂nierzem, kt贸rego marzenia mog艂y spe艂ni膰 si臋 pewnego dnia tylko za spraw膮 dzia艂a艅 wojskowych.

Niczego nie podejrzewaj膮cy Gandang by艂 zachwycony zainteresowaniem Zougi i odpowiada艂 na wszystkie pytania, dumny z pot臋gi i osi膮gni臋膰 swojego narodu. Pomimo tych 膰wicze艅, jakim oddawa艂 si臋 Zouga, dni wlok艂y si臋 niemi艂osiernie.

— Kr贸l nie udzieli ci audiencji przed zako艅czeniem uroczysto艣ci — powtarza艂 Gandang, lecz myli艂 si臋.

Wieczorem ostatniego dnia przed rozpocz臋ciem 艣wi臋ta dwaj starsi in-dunowie, z pi贸rami niebieskiej czapli ko艂ysz膮cymi si臋 nad siwymi, we艂nistymi czapkami w艂os贸w, weszli na teren obozu w akacjowym zagajniku, a Gandang powita艂 ich z g艂臋bokim szacunkiem, wys艂ucha艂, co mieli do powiedzenia i poszed艂 do Zougi.

— Przybyli, 偶eby zaprowadzi膰 ci臋 do kr贸la — rzek艂 po prostu.

Trzy ma艂e ogniska pali艂y si臋 przed chat膮 w艂adcy, a nad 艣rodkowym pochyla艂a si臋 pomarszczona, podobna do ma艂py posta膰, zawodz膮ca j臋kliwie przez bezz臋bne wargi, ko艂ysz膮ca si臋 na ugi臋tych nogach i co jaki艣 czas dodaj膮ca szczypt臋 proszku lub gar艣膰 zi贸艂 do jednego z wielkich glinianych kot艂贸w bulgocz膮cych na ogniu.

Cia艂o czarownika ozdabia艂y ponure symbole jego profesji, wysuszone sk贸ry gad贸w, pazury or艂a i lamparta, nadmuchana nerka lwa, czaszka ma艂py oraz z臋by krokodyla, ma艂e zakorkowane tykwy kryj膮ce magiczne p艂yny i proszki, r贸g antylopy maj膮cy pos艂u偶y膰 jako naczynie na krew oraz inne niemo偶liwe do zidentyfikowania amulety.

Czarownik sprawowa艂 nadz贸r nad ca艂膮 uroczysto艣ci膮, najwa偶niejszym 艣wi臋tem w kalendarzu Matabele, w trakcie kt贸rego zbierano pierwsze plony, b艂ogos艂awiono kr贸lewskie trzody i wyznaczano kierunki wypraw wojennych, kt贸re mia艂y da膰 zaj臋cie amodada podczas nadchodz膮cej pory suchej. Dlatego zebrani indunowie obserwowali przygotowania czarownika z uwag膮 i podziwem.

Oko艂o trzydziestu m臋偶czyzn tworzy艂o siedz膮cy w kucki kr膮g starszyzny, najwa偶niejszych indun贸w narodu, g艂贸wn膮 rad臋 kr贸la. Ma艂y dziedziniec by艂 zat艂oczony. Wysoka, 艂ukowato wygi臋ta, kryta strzech膮 艣ciana kr贸lewskiej chaty wznosi艂a si臋 na dziesi臋膰 metr贸w nad dziedzi艅cem, a jej czubek gin膮艂 w ciemno艣ciach.

Strzecha by艂a umiej臋tnie wykonana, ze skomplikowanymi wzorami wplecionymi w traw臋, a przed niskim otworem wej艣ciowym sta艂 fotel, kt贸rego konstrukcja i wygl膮d 艣wiadczy艂y, 偶e pochodzi艂 z Europy. Zouga dozna艂 dziwnego uczucia dejh vu, kiedy zda艂 sobie spraw臋, 偶e musi to by膰 ten sam fotel, kt贸ry kr贸l dosta艂 od jego w艂asnego dziadka Moffata, Tshediego, prawie dwadzie艣cia lat wcze艣niej.

— Bayete! Mzilikazi, wielki s艂o艅 Matabele.

Gandang da艂 Zoudze kilka wskaz贸wek dotycz膮cych przepis贸w etykiety, oficjalnych ho艂d贸w i s艂贸w, kt贸rych b臋dzie oczekiwa艂 kr贸l.

Zouga ruszy艂 po ubitej ziemi dziedzi艅ca, intonuj膮c pozdrowienia s艂awi膮ce kr贸la, nie wykrzykuj膮c ich jednak i nie czo艂gaj膮c si臋 na kolanach, tak jak zrobi艂by to poddany, gdy偶 Zouga by艂 Anglikiem i oficerem kr贸lowej.

Mimo to, w odleg艂o艣ci trzech metr贸w od kr贸lewskiego tronu, pok艂oni艂 si臋 nisko i czeka艂.

Posta膰 siedz膮ca w fotelu by艂a du偶o mniejsza, ni偶 oczekiwa艂 tego po

380

381

wojowniku o tak przera偶aj膮cej reputacji, a kiedy jego wzrok przyzwyczai艂 si臋 do p贸艂mroku, Zouga spostrzeg艂, 偶e stopy i d艂onie kr贸la s膮 ma艂e i delikatnie ukszta艂towane, niemal kobiece, lecz 偶e kolana napuch艂y groteskowo, zniekszta艂cone przez atakuj膮c膮 je podagr臋 i artretyzm.

Kr贸l by艂 ju偶 starym cz艂owiekiem, nikt nie wiedzia艂 jak starym. Na prze艂omie stulecia musia艂 jednak wzbudza膰 strach swoj膮 waleczno艣ci膮. Teraz jego niegdy艣 wspania艂e mi臋艣nie zwiotcza艂y, brzuch wylewa艂 si臋 na kolana, a napi臋t膮 sk贸r臋 pokrywa艂y rozst臋py niczym u ci臋偶arnej kobiety.

Jego g艂owa wydawa艂a si臋 zbyt du偶a dla w膮skich ramion, szyja zbyt s艂aba, by utrzyma膰 jej ci臋偶ar, lecz oczy, uwa偶nie obserwuj膮ce Zoug臋 spomi臋dzy zmarszczek i fa艂d lu藕nej, workowatej sk贸ry, by艂y czarne, jasne i pe艂ne 偶ycia.

— Jak miewa si臋 m贸j stary przyjaciel Tshedi? — spyta艂 kr贸l piskliwym, cienkim g艂osem.

Zouga ostatni raz widzia艂 ojca swojej matki przed dwudziestu laty, pozosta艂o mu ju偶 tylko odleg艂e wspomnienie rozwianej bia艂ej brody.

— Ma si臋 dobrze i jest szcz臋艣liwy — odpar艂. — Przysy艂a ci pozdrowienia i wyrazy szacunku.

Stary m臋偶czyzna na fotelu z zadowoleniem skin膮艂 du偶膮, niezgrabn膮 g艂ow膮.

— Mo偶esz wr臋czy膰 teraz swoje prezenty — rzek艂 kr贸l i rozleg艂 si臋 szmer komentarza, gdy indunowie, a nawet czarownik spojrzeli na kie艂 s艂onia niesiony przez trzech wojownik贸w Gandanga, chwiej膮cych si臋 pod jego ci臋偶arem. Amodada zatrzymali si臋 przed kr贸lem i po艂o偶yli trofeum na ziemi.

Czarownikowi wyra藕nie nie podoba艂a si臋 ta przerwa w rytuale oczyszczenia i odwr贸cenie zainteresowania od niego samego i teraz wraz z dwoma pomocnikami, staraj膮c si臋, by zauwa偶yli go wszyscy obecni, zdj膮艂 jeden z paruj膮cych kod贸w z ognia i postawi艂 go mi臋dzy stopami kr贸la.

Potem wsp贸lnie z jednym z pomocnik贸w uni贸s艂 obszern膮 derk臋 z wyszywanej sk贸ry lamparta i rozpostar艂 j膮 nad kr贸lem i jego tronem, tak 偶e para z koda zosta艂a pod ni膮 uwi臋ziona. Po up艂ywie minuty spod derki zacz臋艂y dobiega膰 paroksyzmy kaszlu i krztuszenia si臋, a kiedy czarownik zabra艂 wreszcie lamparci膮 sk贸r臋, kr贸l ocieka艂 potem i 艂apczywie chwyta艂 powietrze, a jego oczy by艂y zaczerwienione i wype艂nione 艂zami. Wszystkie demony zosta艂y ju偶 wygnane wraz z kaszlem, a pot i 艂zy zmy艂y ka偶d膮 nieczysto艣膰.

Zebrani czekali w pe艂nej szacunku ciszy, gdy w艂adca odzyskiwa艂 oddech, a czarownik wycofa艂 si臋, by przygotowa膰 nast臋pny wywar. Kr贸l, z oddechem wci膮偶 艣wiszcz膮cym w gardle, si臋gn膮艂 do ma艂ej szafki stoj膮cej obok jego tronu i wyci膮gn膮艂 zapiecz臋towan膮 paczuszk臋, kt贸r膮 przys艂a艂 mu Zouga.

— Wypowiedz swoje s艂owa. — Poda艂 pakunek Zoudze, 偶膮daj膮c, 偶eby ten przeczyta艂 list.

Kr贸l, chocia偶 sam by艂 analfabet膮, doskonale pojmowa艂 zastosowania s艂owa pisanego. Przez dwadzie艣cia lat korespondowa艂 z dziadkiem Zougi, kt贸ry zawsze

przysy艂a艂 jednego z uczni贸w z misji, 偶eby dostarczy艂 list kr贸lowi, przeczyta艂 go, a nast臋pnie zapisa艂 odpowied藕 w艂adcy.

Zouga wyprostowa艂 si臋 i otworzy艂 paczuszk臋. Czyta艂 g艂o艣no, t艂umacz膮c na bie偶膮co z angielskiego i dodaj膮c po drodze kilka ma艂ych ozdobnik贸w.

Kiedy sko艅czy艂, starszyzna odpowiedzia艂a pe艂n膮 szacunku cisz膮 i nawet kr贸l spojrza艂 na wysok膮, wspaniale odzian膮 posta膰 przed sob膮 z nowym zainteresowaniem. Blask ognia ta艅czy艂 na wypolerowanych mosi臋偶nych odznakach i guzikach munduru Zougi, a szkar艂atne p艂贸tno kurtki zdawa艂o si臋 l艣ni膰 r贸wnie jasno jak same p艂omienie.

Czarownik chcia艂 ju偶 interweniowa膰 ponownie i poda膰 kr贸lowi tykw臋 z dymi膮cym eliksirem, lecz Mzilikazi odp臋dzi艂 go z irytacj膮.

Wiedz膮c, 偶e nadesz艂a chwila, kiedy zainteresowanie kr贸la si臋ga zenitu, Zouga spyta艂 g艂adko:

— Czy kr贸l widzi te znaki mojej kr贸lowej? To s膮 jej specjalne insygnia, ka偶dy w艂adca powinien mie膰 takie, 偶eby dowodzi艂y jego pot臋gi i dostoje艅stwa majestatu.

Zouga odwr贸ci艂 si臋 i da艂 znak tragarzowi kl臋cz膮cemu przy bramie, a przera偶ony m臋偶czyzna podczo艂ga艂 si臋 do jego st贸p, nie 艣miej膮c spojrze膰 na kr贸la, i poda艂 Zoudze ma艂e blaszane pude艂ko po herbacie zawieraj膮ce piecz臋膰 z ko艣ci s艂oniowej i laski wosku.

— Przygotowa艂em taki znak dla kr贸la, 偶eby jego dostoje艅stwo i pot臋ga by艂y znane wszystkim ludziom.

Mzilikazi nie potrafi艂 opanowa膰 ciekawo艣ci; pochyli艂 si臋 i gestem kaza艂 Zoudze podej艣膰 bli偶ej. Kl臋cz膮c przed nim Zouga przygotowa艂 wosk, rozpuszczaj膮c go na wieczku pude艂ka za pomoc膮 艣wiecy zapalonej w ognisku. Potem odbi艂 piecz臋膰, a kiedy wosk stwardnia艂, poda艂 pude艂ko kr贸lowi.

— To s艂o艅 — kr贸l rozpozna艂 zwierz臋, przygl膮daj膮c si臋 piecz臋ci z nie skrywanym podziwem.

" — Wielki czarny s艂o艅 plemienia Matabele — potwierdzi艂 Zouga.

— Wypowiedz s艂owa — kr贸l dotkn膮艂 napisu okalaj膮cego rysunek i kaza艂 Zoudze przet艂umaczy膰 go.

— Mzilikazi, Nkosi Nkulu!

Kr贸l klasn膮艂 w d艂onie z zachwytem i poda艂 piecz臋膰 swoim starszym indunom. Wkr贸tce wszyscy cmokali nad ni膮, pe艂ni podziwu, podaj膮c sobie blaszane pude艂ko z r膮k do r膮k. 禄

— Bakela — rzek艂 kr贸l do Zougi — musisz przyj艣膰 do mnie ponownie po zako艅czeniu ceremonii Chowa艂a. Ty i ja mamy wiele do przedyskutowania.

Potem gestem r臋ki odprawi艂 wspania艂ego bia艂ego emisariusza i cierpliwie, z rezygnacj膮, podda艂 si臋 zabiegom wierc膮cego si臋 niecierpliwie czarownika.

Ksi臋偶yc w pe艂ni wzeszed艂 dobrze po p贸艂nocy, a do ognisk dorzucono 艣wie偶e drwa, 偶eby go powita膰, i rozpocz臋艂o si臋 b臋bnienie oraz 艣piewy. Nikt z m臋偶czyzn i kobiet nie 艣mia艂 do tego momentu uszczkn膮膰 cho膰by jednego ziarnka kukurydzy

382

383

z zebranych plon贸w, gdy偶 wzej艣cie ksi臋偶yca zapowiada艂o Chowa艂a, taniec pierwszych zbior贸w i ca艂y nar贸d odda艂 si臋 radosnej zabawie.

Ceremonia rozpocz臋艂a si臋 w po艂owie poranka. Zgrupowane pu艂ki zebra艂y si臋 przed kr贸lem, wlewaj膮c si臋 kolumnami na rozleg艂膮 aren臋 zagrody dla byd艂a, a ziemia trz臋s艂a si臋 pod jednoczesnymi uderzeniami dwudziestu pi臋ciu tysi臋cy bosych st贸p, unoszonych na wysoko艣膰 ramienia, a potem opuszczanych z ca艂膮 si艂膮 muskularnych, twardych jak 偶elazo n贸g doskonale wytrenowanych wojownik贸w.

— Bayete! — powitali kr贸la nale偶nym mu pozdrowieniem.

— Bayete! — i ponownie rozleg艂 si臋 huk st贸p.

— Bayete! — krzykn臋li po raz trzeci, a potem zacz臋艂y si臋 ta艅ce.

Ka偶dy regiment ustawia艂 si臋 w faluj膮cych, roz艣piewanych szeregach, 偶eby wyst膮pi膰 przed tronem Mzilikaziego. Idealne zgranie i wykonanie skomplikowanych krok贸w sprawia艂o, 偶e pu艂ki zdawa艂y wi膰 si臋 jak 偶ywe stworzenia, tarcze styka艂y si臋, obraca艂y i wygina艂y niczym 艂uski jakiego艣 gigantycznego gada, kurz unosi艂 si臋 i k艂臋bi艂 pomi臋dzy szeregami jak dym, tak 偶e ludzie przypominali widma, a peleryny ze sk贸r oraz sp贸dniczki z ogon贸w ma艂p i kaguar贸w, z futer lis贸w i kot贸w, wirowa艂y wok贸艂 n贸g tancerzy. Zdawa艂o si臋, 偶e wojownicy oderwali si臋 od ziemi i unosz膮 ponad ni膮 na faluj膮cym ob艂oku kurzu i mi臋kkich sk贸r.

Z szereg贸w wy艂aniali si臋 wielcy i s艂awni bohaterowie, 偶eby wykona膰 dumne giya. Podskakiwali na wysoko艣膰 ludzkiej g艂owy i szyli w艣ciekle w艂贸czniami w powietrze, wykrzykuj膮c tryumfalne wyzwania, a pot zrasza艂 ich mi臋艣nie i 艣cieka艂 ma艂ymi kroplami b艂yszcz膮cymi w 艣wietle s艂o艅ca.

Mzilikaziego opanowa艂a wzrastaj膮ca fala podniecenia. Co chwila poci膮ga艂 艂yk z dzban贸w z piwem, kt贸re przynosi艂y mu m艂ode dziewcz臋ta, a偶 jego oczy zacz臋艂y obraca膰 si臋 藕renicami do g贸ry. Nie m贸g艂 powstrzyma膰 si臋 ani chwili d艂u偶ej. Wsta艂 z trudem ze swojego tronu i ruszy艂 do przodu na opuchni臋tych, zdeformowanych nogach, a wojownicy cofn臋li si臋, 偶eby zrobi膰 mu miejsce.

— M贸j ojciec jest najwspanialszym wojownikiem w kraju Matabele — rzek艂 kucaj膮cy obok Zougi Gandang.

Stary kr贸l pr贸bowa艂 podskoczy膰, lecz jego stopy nie chcia艂y oderwa膰 si臋 od ziemi. Szura艂 nimi w prz贸d i ty艂, wykonuj膮c anemiczne, urywane gesty i dzgaj膮c w powietrze swoj膮 dziecinn膮 w艂贸czni膮.

— Tak powali艂em Barenda z plemienia Gri膮ua, a tak umarli jego synowie! Nar贸d zarycza艂.

— Czarny s艂o艅 ta艅czy i trz臋sie si臋 ziemia! — I 艂omot dziesi臋ciu tysi臋cy par st贸p kaza艂 kr贸lowi zatoczy膰 taneczny kr膮g w bolesnej i 偶a艂osnej parodii dzikich wygibas贸w m艂odych bohater贸w.

— Tak odtr膮ci艂em z pogard膮 tyrana Chak臋, a tak odci膮艂em pi贸ropusze z g艂贸w jego wys艂annik贸w i odes艂a艂em ich z powrotem do niego! — piszcza艂 Mzilikazi.

— Bayete! — zagrzmia艂 nar贸d. — Oto ojciec ca艂ego 艣wiata!

Po kilku minutach wyczerpany starzec osun膮艂 si臋 w kurz, a Gandang

384

i dwaj inni synowie kr贸la wyskoczyli z p贸艂kr臋gu indun贸w i podbiegli do jego boku.

Podnie艣li go ostro偶nie i posadzili z powrotem na jego tronie, a Lobengula, najstarszy kr贸lewski syn, poda艂 ojcu dzban z piwem. G臋sty p艂yn pociek艂 po brodzie Mzilikaziego i sp艂yn膮艂 na jego faluj膮c膮 pier艣.

— Niech nar贸d ta艅czy — wysapa艂 kr贸l, a Gandang wr贸ci艂 do Zougi ukucn膮艂 przy nim.

— Taniec jest po wojnie drug膮 ulubion膮 rozrywk膮 mojego ojca — wyja艣ni艂. Nadesz艂y dziewice, rz膮d za cudownym rz臋dem, ich nagie cia艂a b艂yszcza艂y

w ja艣niej膮cym s艂o艅cu po艂udnia. Mia艂y na sobie tylko kr贸ciutkie, ozdabiane paciorkami fartuszki, ledwie zakrywaj膮ce ich ma艂膮, tr贸jk膮tn膮 p艂e膰. 艢piew dziewic by艂 s艂odki i dono艣ny.

Mzilikazi raz jeszcze podni贸s艂 si臋 ze swego tronu i poku艣tyka艂, by zata艅czy膰 z nimi, przesuwaj膮c si臋 wzd艂u偶 pierwszego rz臋du i dyryguj膮c 艣piewem dziewcz膮t za pomoc膮 swojej rytualnej w艂贸czni wycelowanej w niebo. Ta艅czy艂, a偶 upad艂 ponownie i raz jeszcze jego synowie zanie艣li go z powrotem na tron.

Gdy nadszed艂 zmierzch, Zouga by艂 wyczerpany. Wysoki ko艂nierz galowej kurtki munduru otar艂 mu kark, a pot przes膮cza艂 si臋 przez szkar艂atne p艂贸tno zostawiaj膮c ciemne plamy. Oczy Zougi by艂y zaczerwienione i podra偶nione od kurzu i blasku, g艂owa bola艂a go od kakofonii b臋bn贸w i ryku g艂os贸w Matabele, j臋zyk nabrzmia艂 i sta艂 si臋 szorstki od piwa z sorga, kt贸re kazano mu wypi膰, a plecy i nogi bola艂y od nienaturalnej kucznej pozycji, w jakiej musia艂 siedzie膰 przez ca艂y dzie艅 — kr贸l jednak wci膮偶 ta艅czy艂, chwiej膮c si臋, ku艣tykaj膮c i trz臋s膮c na swoich wykrzywionych, zdeformowanych nogach.

Nast臋pnego ranka Mzilikazi ponownie zasiad艂 na tronie, tak wypocz臋ty po szale艅stwach poprzedniego dnia, 偶e gdy byka Chowa艂a wpuszczono na aren臋, synowie kr贸la musieli powstrzymywa膰 go, 偶eby nie skoczy艂 zabi膰 zwierz臋cia go艂ymi r臋kami.

Wybrano najbardziej godnych wojownik贸w z ka偶dego pu艂ku i rozebrano ich, zostawiaj膮c tylko przepask臋 na biodrach. Czekali teraz kucaj膮c w rz臋dach po obu stronach fotela Mzilikaziego.

Byk wpad艂 szar偶uj膮c na ring, rogata g艂owa uniesiona by艂a wysoko, czerwony py艂 wzbija艂 si臋 spod jego kopyt, a oczy b艂yszcza艂y dziko. By艂 czystej krwi, nieskazitelnie czarny, z ogromnym wygi臋tym grzbietem i b艂yszcz膮c膮, wypolerowan膮 sk贸r膮.

Starannie wybrany z wszystkich trz贸d kr贸la by艂 najwspanialszym zwierz臋ciem w ca艂ym pa艅stwie Matabele i teraz arogancko okr膮偶y艂 aren臋, stawiaj膮c wysoko nogi, g艂o艣no wydmuchuj膮c powietrze i opuszczaj膮c g艂ow臋, by nadzia膰 na zakrzywione rogi wszystko, co stan臋艂oby mu na drodze.

Kr贸l, przytrzymywany przez syn贸w, lecz wyrywaj膮cy si臋 z ich u艣cisku, by艂 prawie nieprzytomny z podniecenia i teraz podni贸s艂 w艂贸czni臋, a jego ramiona zatrz臋s艂y si臋 gwa艂townie, gdy krzykn膮艂:

— Bulala inkunzi! Zabijcie byka!

25 — Lotwkob

385

Czekaj膮cy wojownicy skoczyli na nogi, zasalutowali kr贸lowi i pobiegli do przodu, rozsypuj膮c si臋 w wygi臋t膮 tyralier臋, instynktownie przyjmuj膮c jike艂a, szyk okr膮偶aj膮cy.

Czarny byk obr贸ci艂 si臋, by wyj艣膰 im na spotkanie, wspar艂 si臋 na mocno wbitych w ziemi臋 przednich nogach, ko艂ysz膮c g艂ow膮, gdy ocenia艂 sytuacj臋; potem jego tylne nogi wypr臋偶y艂y si臋 i ruszy艂 do przodu, wybieraj膮c m臋偶czyzn臋 w 艣rodku tyraliery i nacieraj膮c na niego ca艂ym p臋dem.

Zaatakowany nie cofn膮艂 si臋, rozpostar艂 ramiona w zach臋caj膮cym ge艣cie, a byk opu艣ci艂 艂eb i uderzy艂 go ze wszystkich si艂. Zouga us艂ysza艂 wyra藕ny trzask 艂amanych ko艣ci, gdy wojownik przyj膮艂 impet uderzenia na pier艣, a potem amodada otoczy艂 ramionami kark zwierz臋cia i przytrzyma艂 je mocno.

Byk pr贸bowa艂 zrzuci膰 wojownika, szarpi膮c i potrz膮saj膮c g艂ow膮, lecz cz艂owiek nie poddawa艂 si臋, brutalnie targany na wszystkie strony, a jego cia艂o zas艂oni艂o widok bykowi i zmusi艂o go do zatrzymania si臋. Nadbiegaj膮ca tyraliera zamkn臋艂a si臋 natychmiast wok贸艂 bestii i nagle wielkie garbate cielsko znikn臋艂o pod mas膮 nagich czarnych cia艂.

Przez d艂ugie sekundy byk walczy艂, by utrzyma膰 si臋 w pozycji stoj膮cej, lecz w ko艅cu wojownicy przycisn臋li go w d贸艂 i podci臋li nogi, tak 偶e pad艂 na zakurzon膮 ziemi臋 z ci臋偶kim 艂omotem, rycz膮c 偶a艂o艣nie. Tuzin m臋偶czyzn chwyci艂o za d艂ugie rogi i u偶ywaj膮c ich jak d藕wigni zacz臋艂o wygina膰 w przeciwn膮 stron臋. Powoli, poc膮c si臋 i wyt臋偶aj膮c wszystkie si艂y, wykr臋cili wielki 艂eb. Byk wierzga艂 kopytami w powietrzu, jego ryki by艂y coraz bardziej desperackie i zduszone.

Kr贸l podskakiwa艂 na swoim tronie, wrzeszcz膮c z podniecenia, a krzyk zgromadzonych widz贸w by艂 jak huk fali przyboju uderzaj膮cej o nadbrze偶ne ska艂y.

Centymetr po centymetrze, wielki rogaty 艂eb obraca艂 si臋 wok贸艂 w艂asnej osi, a偶 wreszcie op贸r usta艂. Zouga us艂ysza艂 trzask 艂amanego kr臋gos艂upa, przenikliwy jak wystrza艂 z muszkietu nawet w艣r贸d ryku zebranego narodu. Rogata g艂owa dr偶a艂a jeszcze przez p贸艂 obrotu, celuj膮ce w niebo nogi zesztywnia艂y na moment i wn臋trzno艣ci byka opr贸偶ni艂y si臋 zielonym strumieniem p艂ynu.

Ociekaj膮cy potem wojownicy unie艣li martwe cia艂o na wysoko艣膰 ramion i pomaszerowali przez aren臋, by z艂o偶y膰 je u st贸p Mzilikaziego.

Trzeciego, ostatniego dnia ceremonii Mzilikazi wyszed艂 na 艣rodek centralnej zagrody. Wygl膮da艂 jak male艅ka, skrzywiona figurka na tle rozleg艂ej, otwartej przestrzeni, a s艂o艅ce po艂udnia pali艂o niemal pionowo z g贸ry, prawie nie rzucaj膮c cienia pod jego nogami. Nar贸d by艂 spokojny, czterdzie艣ci tysi臋cy istot ludzkich obserwowa艂o starego kr贸la i nie rozlega艂 si臋 ani jeden szept, ani jeden szmer oddechu.

Po艣rodku zagrody Mzilikazi zatrzyma艂 si臋 i wzni贸s艂 w艂贸czni臋 ponad g艂ow臋. Rz臋dy widz贸w patrz膮cych zesztywnia艂y, gdy obr贸ci艂 si臋 powoli, a potem zatrzyma艂 twarz膮 na po艂udnie. Odwi贸d艂 do ty艂u rami臋 dzier偶膮ce w艂贸czni臋, nieruchomiej膮c na moment, gdy napi臋cie niemal namacalnie parowa艂o z czterdziestu tysi臋cy cia艂.

386

r

Nast臋pnie kr贸l wykona艂 ma艂y skok i zacz膮艂 ponownie obraca膰 si臋 powoli, a t艂um westchn膮艂, zafalowa艂 i zn贸w umilk艂, gdy w艂adca raz jeszcze znieruchomia艂 z w艂贸czni膮 wycelowan膮 na wsch贸d. Mzilikazi wykona艂 jeszcze jeden skok, bawi膮c si臋 z nimi rozmy艣lnie i przed艂u偶aj膮c chwil臋 decyzji z wrodzonym talentem aktora.

Potem nagle jego rami臋 wystrzeli艂o do przodu, a male艅ka, dziecinna w艂贸cznia wyfrun臋艂a z d艂oni l艣ni膮c膮 parabol膮, by zary膰 si臋 po chwili w rozpalonej ziemi.

— Na p贸艂noc! — zagrzmia艂 nar贸d. — Bayete! Wielki s艂o艅 wybra艂 p贸艂noc!

— Idziemy na p贸艂noc, 偶eby najecha膰 Makololo — powiedzia艂 Gandang Zoudze. — Wyruszam z moimi impi jutro o 艣wicie. — Umilk艂, a potem u艣miechn膮艂 si臋 przelotnie. — Spotkamy si臋 jeszcze, Bakela.

— Je艣li bogowie b臋d膮 艂askawi — zgodzi艂 si臋 Zouga. Gandang po艂o偶y艂 d艂o艅 na jego ramieniu, u艣cisn膮艂 lekko i odwr贸ci艂 si臋.

Powoli, nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie, odszed艂 w ciemno艣膰 nocy wype艂nion膮 艣piewem i biciem w b臋bny.

— Twoje strzelby stanowi艂yby straszliw膮 bro艅, gdyby nie trzeba by艂o ich ponownie 艂adowa膰 — rzek艂 Mzilikazi piskliwym, zrz臋dliwym g艂osem. — By walczy膰 nimi, nale偶a艂oby mie膰 t艂ustego konia, 偶eby cz艂owiek po wystrzeleniu mia艂 czas odjecha膰 i ponownie nabi膰 bro艅:

Zouga siedzia艂 w kucki przy tronie kr贸la w jego chacie, tak jak robi艂 to przez ostatnie trzydzie艣ci dni. Ka偶dego dnia Mzilikazi wzywa艂 go do siebie. Zouga musia艂 s艂ucha膰 m膮dro艣ci kr贸la i je艣膰 ogromne ilo艣ci na wp贸艂 surowego mi臋sa, popijane kolejnymi dzbanami piwa.

— Je艣li nie b臋d膮 mieli koni, moi wojownicy dobiegn膮 do nich, zanim ci zd膮偶膮 prze艂adowa膰, tak jak zrobili艣my to z Gri膮uas, zbieraj膮c potem ponad trzy setki ich cennych strzelb z pola bitwy.

Zouga skin膮艂 twierdz膮co g艂ow膮, u艣miechaj膮c si臋 w duchu na my艣l, jaki los spotka艂by amodada, gdyby zastosowali t臋 taktyk臋 w starciu z oddzia艂em brytyjskiej piechoty.

Mzilikazi przerwa艂, by podnie艣膰 do ust dzban z piwem, a kiedy go opuszcza艂, b艂ysk jednego z guzik贸w munduru Zougi zwr贸ci艂 jego uwag臋 i kr贸l nachyli艂 si臋, 偶eby szarpn膮膰 za艅 lekko. Zrezygnowany Zouga wyj膮艂 sk艂adany n贸偶 z kieszeni na piersi i starannie przeci膮艂 nitki przytrzymuj膮ce guzik. Poda艂 go kr贸lowi, a Mzilikazi u艣miechn膮艂 si臋 rado艣nie i wyci膮gn膮艂 go ku s艂o艅cu.

Zosta艂o ju偶 tylko pi臋膰, pomy艣la艂 Zouga ironicznie. Czu艂 si臋 jak bo偶onarodzeniowy indyk, kt贸rego oskubuje si臋 pi贸rko po pi贸rku. Jego dystynkcje i oficerskie epolety zosta艂y ju偶 dawno zabrane przez kr贸la, podobnie jak sprz膮czki od pasa i odznaka z he艂mu.

i— Dokument — zacz膮艂 Zouga, lecz kr贸l zamacha艂 gwa艂townie r臋kami, nie chc膮c nic s艂ysze膰 o koncesji.

M贸g艂 by膰 na kraw臋dzi starczego og艂upienia i z ca艂膮 pewno艣ci膮 by艂 alkoholikiem, pij膮cym wed艂ug oblicze艅 Zougi trzydzie艣ci litr贸w piwa dziennie,

387

lecz nadal posiada艂 chytry i przebieg艂y umys艂, doskonale rozpoznaj膮cy w艂asne mocne strony i s艂abo艣ci negocjacyjne. Wodzi艂 Zoug臋 za nos przez trzydzie艣ci dni, tak jak robi艂 to z ca艂ym narodem trzeciego dnia Chowa艂a, kiedy wszyscy czekali, a偶 ci艣nie wreszcie swoj膮 w艂贸czni臋.

Na wzmiank臋 o koncesji kr贸l odwr贸ci艂 si臋 od Zougi i skierowa艂 swoj膮 uwag臋 na m艂od膮 par臋 kl臋cz膮c膮 u jego st贸p. Zostali oskar偶eni i przyszli przyj膮膰 kr贸lewski wyrok.

Tego dnia, pomi臋dzy pogaw臋dkami z Zoug膮, Mzilikazi udzieli艂 audiencji emisariuszom nios膮cym ho艂dy od dw贸ch z jego wasali, nagrodzi艂 m艂odego pastucha za uratowanie stada przed poluj膮cym lwem, skaza艂 na 艣mier膰 innego, kt贸ry pi艂 mleko prosto z krowiego wymienia, wys艂ucha艂 raportu kuriera z p贸艂nocy, gdzie impi walczyli z Makololo, a teraz jego uwaga skupi艂a si臋 na oskar偶onej parze.

Dziewczyna by艂a prze艣licznym stworzeniem, z d艂ugimi, delikatnie ukszta艂towanymi ko艅czynami i s艂odk膮, zaokr膮glon膮 twarz膮. W jej pe艂nych wargach b艂yska艂y ma艂e, bardzo bia艂e z臋by. Zacisn臋艂a mocno oczy, 偶eby nie patrze膰 na gniew Mzilikaziego, a jej cia艂em wstrz膮sa艂y spazmy przera偶enia, gdy kl臋ka艂a przed kr贸lem. M臋偶czyzna by艂 muskularnym m艂odym wojownikiem, z jednego z dziewiczych jeszcze regiment贸w, kt贸re wci膮偶 musia艂y zdoby膰 w walce przywilej „p贸j艣cia do kobiet".

— Powsta艅, kobieto, by kr贸l m贸g艂 ujrze膰 tw贸j wstyd — rozleg艂 si臋 g艂os oskar偶yciela, a dziewczyna, boja藕liwie, z wahaniem, z wci膮偶 zamkni臋tymi oczami, podnios艂a czo艂o z zakurzonej ziemi i usiad艂a na pi臋tach.

Jej nagi brzuch, opi臋ty sk贸r膮 jak b臋ben i okr膮g艂y jak dojrzewaj膮cy owoc, wy艂ania艂 si臋 znad kr贸ciutkiego fartuszka.

Kr贸l siedzia艂 zgarbiony w swoim fotelu, rozmy艣laj膮c w milczeniu przez wiele minut, a potem zapyta艂 wojownika:

— Czy wypierasz si臋 tego?

— Nie wypieram si臋, Nkosi Nkulu.

— Czy kochasz t臋 dziewk臋?

— Tak jak w艂asne 偶ycie, kr贸lu. — G艂os m臋偶czyzny by艂 niski i ochryp艂y, lecz brzmia艂 pewnie i stanowczo.

Kr贸l my艣la艂 dalej.

Zouga siedzia艂 przy Mzilikazim, gdy ten og艂asza艂 swoje orzeczenie w stu najrozmaitszych sprawach. Czasem jego decyzja by艂a i艣cie salomonowa, kiedy indziej Zoug臋 zdumiewa艂o barbarzy艅stwo wyroku.

Teraz kr贸l spojrza艂 na m臋偶czyzn臋 przed sob膮 i bawi艂 si臋 swoj膮 dziecinn膮 w艂贸czni膮, marszcz膮c brwi i potrz膮saj膮c lekko g艂ow膮, a wreszcie podj膮艂 decyzj臋 i pochylaj膮c si臋 wr臋czy艂 miniaturow膮 w艂贸czni臋 kl臋cz膮cemu przed sob膮 m臋偶czy藕nie.

— Tym ostrzem otw贸rz 艂ono kobiety, kt贸r膮 kochasz, wyjmij z niego to, co wykracza przeciw prawu i zwyczajom — i z艂贸偶 to na moje r臋ce.

388

I

Zouga nie spa艂 tej nocy, a raz zrzuci艂 z siebie koc i pobieg艂 na skraj akacjowego zagajnika, by krztusi膰 si臋 i wymiotowa膰 na wspomnienie horroru, kt贸rego by艂 艣wiadkiem.

Rankiem wrzaski dziewczyny nadal d藕wiecza艂y mu w uszach, lecz kr贸l zachowywa艂 pogod臋 ducha, wmuszaj膮c dzban za dzbanem kwa艣nego piwa w buntuj膮cy si臋 偶o艂膮dek Zougi, odtwarzaj膮c epizody ze swego d艂ugiego i pe艂nego przyg贸d 偶ycia, szczeg贸艂owo opisuj膮c sceny z dzieci艅stwa i m艂odo艣ci w odleg艂ym Zululandzie z zadum膮 i nostalgi膮 w艂a艣ciw膮 starym ludziom.

Nagle, bez 偶adnego wst臋pu, nakaza艂 Zoudze:

— Wypowiedz s艂owa swojego papieru.

S艂ucha艂 w milczeniu, gdy Zouga t艂umaczy艂 warunki koncesji, o kt贸r膮 prosi艂, a na ko艅cu zaduma艂 si臋 na chwil臋.

— Polowa膰 na s艂onie i kopa膰 dziury — wymamrota艂 wreszcie. — Nie prosisz o zbyt wiele. Napisz, 偶e b臋dziesz to robi艂 tylko w krainie poni偶ej Zambezi, na wsch贸d od Inyati i powy偶ej Limpopo.

Nie ca艂kiem przekonany, 偶e kr贸l tym razem m贸wi powa偶nie, Zouga po艣piesznie dopisa艂 warunek na dole stworzonego przez siebie prawniczego dokumentu.

Potem pom贸g艂 dr偶膮cej d艂oni kr贸la postawi膰 pod spodem du偶y, niepewny krzy偶.

„Mzilikazi: jego znak".

Rado艣膰 kr贸la, gdy stawia艂 woskow膮 piecz臋膰 przy swoim znaku, by艂a dzieci臋ca i autentyczna. Gdy sko艅czy艂, poda艂 dokument swoim indunom, by mogli go podziwia膰, a sam pochyli艂 si臋 ku Zoudze.

— Teraz, gdy otrzyma艂e艣 ju偶 to, czego chcia艂e艣, odejdziesz. — W jego za艂zawionych oczach czai艂 si臋 偶al i Zoug臋 ogarn臋艂o nag艂e poczucie winy, lecz odpowiedzia艂 bez wahania.

— Nie mog臋 polowa膰 w porze deszcz贸w i mam wiele do zrobienia w moim w艂asnym kraju za wielk膮 wod膮. Musz臋 odej艣膰, ale wr贸c臋 na pewno, Nkosi Nkulu.

— Daj臋 ci prawo przej艣cia na po艂udnie, Bakelo, Ty, Kt贸ry Uderzasz Pi臋艣ci膮. Id藕 w pokoju i wr贸膰 do mnie szybko, gdy偶 twoja obecno艣膰 sprawia mi przyjemno艣膰, a twoje s艂owa s膮 m膮dre jak na kogo艣 tak m艂odego.

— Zosta艅 w pokoju, Wielki S艂oniu. — Zouga wsta艂 i opu艣ci艂 kr贸lewski dziedziniec, a jego krok by艂 r贸wnie lekki, jak radosny by艂 jego nastr贸j. Mia艂 •koncesj臋 w kieszeni na piersi, trzydzie艣ci kilogram贸w z艂ota w skrzyni oraz kamiennego ptaka z Zimbabwe i trzy wspania艂e k艂y s艂onia, kt贸re mia艂y pokry膰 koszty podr贸偶y. Droga na po艂udnie, do Przyl膮dka Dobrej Nadziei i do Anglii le偶a艂a przed nim otworem.

Wiatr, odleg艂e echo monsunu ci膮gn膮艂 od brzegu, lecz chmury wisia艂y nisko, a szare, wiruj膮ce nawa艂nice deszczu spada艂y z nich jak per艂owy py艂.

Gdy kanonierka zbli偶a艂a si臋 do l膮du, kadet Ferris, najm艂odszy oficer „Black Joke'a", dokonywa艂 obserwacji z burty i przekazywa艂 je cichym okrzykiem do

389

podoficera sygna艂owego, kt贸ry szybko oblicza艂 dystans dziel膮cy ich od brzegu i zaznacza艂 go na tablicy nawigacyjnej, tak by kapitan m贸g艂 w ka偶dej chwili zerkn膮膰 na ni膮 i potwierdzi膰 swoje w艂asne obliczenia.

Na dziobie sta艂 marynarz z o艂owianym drutem w d艂oni, 艣piewnym g艂osem wykrzykuj膮c g艂臋boko艣膰, gdy odczytywa艂 pomiar, a potem zwijaj膮c przew贸d i rzucaj膮c go przed tn膮cy fale dzi贸b, pozwalaj膮c mu uton膮膰 i ponownie odczytuj膮c wskazanie, gdy statek mija艂 o艂owiany drut.

— G艂臋boko艣膰 sze艣膰 s膮偶ni.

Clinton Codrington prowadzi艂 sw贸j okr臋t kieruj膮c si臋 za 艣piewem marynarza na dziobie i k膮tami, kt贸re Ferris oblicza艂 na podstawie zidentyfikowanych cech terenu, odcieniem wody, si艂膮 i kierunkiem fali na p艂yci藕nie i brzegach oraz marynarskim instynktem. Mapie, sporz膮dzonej trzydzie艣ci lat wcze艣niej przez nawigatora JKM, kapitana Owena, nie ufa艂 zupe艂nie.

— Wyostrzcie — rzuci艂 cicho sternikowi, a gdy statek obr贸ci艂 si臋 w stron臋 l膮du, poczuli ten szczeg贸lny zapach w powietrzu.

— Smr贸d niewolnik贸w! — rzek艂 gwa艂townie Denham, a w tym samym momencie obserwator z bocianiego gniazda zawo艂a艂 dono艣nie:

— Dym! Dym na prawym brzegu rzeki!

— Jak daleko w g艂膮b?

— Dwie mile lub wi臋cej, sir!

Po raz pierwszy od chwili wyp艂yni臋cia z portu w Zanzibarze Clinton pozwoli艂 sobie uwierzy膰, 偶e zd膮偶y艂 na czas, 偶e dotar艂 do Rio Save wystarczaj膮co wcze艣nie, by uratowa膰 kobiet臋, kt贸r膮 kocha.

— Przygotujemy si臋 do akcji, panie Denham, lecz nie wyci膮gajcie dzia艂. — M贸wi艂 g艂osem spokojnym i pozbawionym emocji, lecz jego porucznik u艣miechn膮艂 si臋.

— Uda艂o si臋, na Jowisza. Gratulacje, sir — a marynarze za艣miali si臋 i zacz臋li przekomarza膰 rado艣nie, staj膮c przed zbrojowni膮 w kolejce po swoje pistolety i szpady.

Gdy Black Joke" przeci膮艂 bia艂e wody progu delty, dotkn膮艂 na moment piaszczystego dna, a potem oderwa艂 si臋 od niego i ruszy艂 w prz贸d, w ciemnozielone, spokojne wody uj艣cia.

Clinton skin膮艂 na Denhama:

— Teraz mo偶e pan ju偶 wytacza膰 dzia艂a.

Zwleka艂 tak d艂ugo, 偶eby nie zmienia膰 obci膮偶enia okr臋tu podczas krytycznego momentu przekraczania progu uj艣cia. Teraz, z lawetami 艂oskocz膮cymi z艂owr贸偶bnie, Black Joke" ods艂oni艂 swoje k艂y i pod o偶aglowaniem bojowym, z br膮zow膮 艣rub膮 rado艣nie bij膮c膮 wod臋, z za艂og膮 uzbrojon膮 i gotow膮 do walki, wp艂yn膮艂 w labirynt Rio Save, jak fretka wchodz膮ca do kr贸likami.

Clinton przeprowadzi艂 sw贸j statek przez pierwszy zakr臋t, kieruj膮c si臋 wzd艂u偶 g艂臋bokiej zielonej wody kana艂u pomi臋dzy bladymi piaszczystymi brzegami. Odp艂yw sko艅czy艂 si臋 przed dwiema godzinami i fala przyboju napiera艂a mocno w g艂膮b uj艣cia. Marynarz na oku wykrzykiwa艂 kolejne odczyty g艂臋boko艣ci,

390

a Clinton pr贸bowa艂 ukry膰 zniecierpliwienie i entuzjazm za spokojnym, kontrolowanym tonem, kt贸rym wydawa艂 rozkazy sternikowi.

— Sp贸jrzcie tylko na to! — zawo艂a艂 Ferris i wskaza艂 za burt臋. Na wodzie przed nimi unosi艂o si臋 co艣, co wygl膮da艂o jak hebanowy pie艅. Dopiero kiedy min臋li go, a pie艅 zako艂ysa艂 si臋 w kilwaterze kanonierki, Clinton zda艂 sobie spraw臋, 偶e by艂o to ludzkie cia艂o, z nap臋c偶nia艂ym brzuchem, b艂yszcz膮ce i zaokr膮glone od gaz贸w, z ko艅czynami powyginanymi jak konary trafionego przez piorun drzewa. Clinton ponownie skupi艂 si臋 na prowadzeniu okr臋tu, z ma艂ym grymasem niesmaku na twarzy.

— Prawo na burt — powiedzia艂 do sternika, a potem, gdy min臋li szeroki zakr臋t pomi臋dzy lasami mangrowc贸w i delta otworzy艂a si臋 przed nimi w ca艂ej rozci膮g艂o艣ci, powiedzia艂: — Ster na wprost.

Jego g艂os by艂 spokojny, pozbawiony emocji, ani tryumfalny, ani przygn臋biony. Dym unosi艂 si臋 znad brzeg贸w rzeki i Clinton widzia艂 przez lunet臋 tl膮ce si臋 szcz膮tki niskich, d艂ugich budynk贸w ze spalonymi, zapadni臋tymi dachami. Wydawa艂o si臋, 偶e zosta艂y podpalone umy艣lnie.

W dymie kr膮偶y艂y i ko艂owa艂y stada ptak贸w — myszo艂owy, kanie, s臋py i padlino偶erne bociany marabu. Zdawa艂y si臋 wznosi膰 wraz z dymem ku brzuchom monsunowych chmur, przes艂aniaj膮c 艣wiat艂o dnia skrzyd艂ami. Przyt艂aczaj膮c膮 cisz臋 przerywa艂y tylko ich odleg艂e krzyki.

Clinton i jego oficerowie patrzyli w milczeniu na szerok膮, opustosza艂膮 r贸wnin臋 Rio Save, zielon膮 i g艂adk膮 od jednego poro艣ni臋tego mangrowcami brzegu po drugi. Nikt si臋 nie odzywa艂, gdy „Black Joke" par艂 do przodu, zbli偶aj膮c si臋 do zrujnowanych, poczernia艂ych barak贸w. Patrzyli na stosy trup贸w. Twarze marynarzy, zesztywnia艂e i wyprane z uczu膰, ukrywa艂y strach przed zaraz膮 kryj膮c膮 si臋 w palmowych zagajnikach, maskowa艂y r贸wnie偶 偶al i rozczarowanie wywo艂ane faktem, 偶e kotwicowisko jest puste i nie stoi na nim „Huron".

<— Zatrzyma膰 silnik. — Clinton przerwa艂 cisz臋. — Rzuci膰 kotwic臋.

Denham i Ferris odwr贸cili si臋, 偶eby spojrze膰 na kapitana, z dreszczem niedowierzania wykrzywiaj膮cym ich stoicko spokojne twarze — czy偶by Clinton mia艂 zamiar wys艂a膰 ludzi na l膮d? Marynarze wr贸ciliby na pok艂ad nios膮c ze sob膮 zaraz臋, wszyscy byliby skazani na 艣mier膰.

Kotwica dotkn臋艂a mulistego dna rzeki i Black Joke" szarpn膮艂 si臋 ostro. Fala przyp艂ywu obr贸ci艂a go w poprzek nurtu, a kotwica przytrzymywa艂a dzi贸b, a偶 kanonierka stan臋艂a przodem do otwartego morza. Clinton natychmiast wyda艂 rozkaz: — Wolno naprz贸d — a gdy statek uni贸s艂 si臋 na fali: — Kotwica w g贸r臋 — i silnik parowy zaklekota艂 rado艣nie. Oficerowie rozlu藕nili si臋 wyra藕nie, a Denham pozwoli艂 sobie nawet na pe艂en ulgi u艣miech. Kapitan u偶y艂 kotwicy tylko po to, by odwr贸ci膰 szybko okr臋t, bez wdawania si臋 w niebezpieczne manewry cofania na zdradliwych wodach w膮skiego kana艂u.

Gdy kotwica, z kleistym czarnym b艂otem oblepiaj膮cym jej z臋by, zosta艂a ponownie wci膮gni臋ta na pok艂ad, Clinton wyda艂 kolejn膮 seri臋 rozkaz贸w.

391

— P贸艂 mocy naprz贸d. — Nie 艣mia艂 p艂yn膮膰 szybciej ku otwartemu morzu.

— Wci膮gn膮膰 dzia艂a.

W pobli偶u nie by艂o 艣ladu nieprzyjaciela, a gdy ci臋偶kie, d艂ugolufe trzydzies-todwufuntowce schowa艂y si臋 w swoich niszach, „Black Joke" sta艂 si臋 bardziej sterowny.

— Panie Ferris, zdezynfekujemy okr臋t.

Dym z cebr贸w pal膮cej si臋 siarki mia艂 podra偶ni膰 im oczy i przez d艂ugie dni psu膰 smak wody oraz jedzenia, lecz strach Clintona przed osp膮 przewa偶y艂 nad tymi drobnymi uci膮偶liwo艣ciami, a poza tym, u艣miechn膮艂 si臋 krzywo, wszelka zmiana w smaku konserwowej wo艂owiny i twardego chleba mog艂a by膰 tylko mi艂膮 odmian膮.

U艣miech szybko znikn膮艂 z jego twarzy. Widok poczernia艂ych barak贸w przyprawia艂 o md艂o艣ci i budzi艂 bezsilny gniew.

— Panie Denham — rzek艂 cicho — prosz臋 wyznaczy膰 kurs na Przyl膮dek Dobrej Nadziei. Wejdziemy na艅, gdy tylko znajdziemy si臋 na otwartym morzu.

Podszed艂 do relingu. Zastanawia艂 si臋 nad kwesti膮 wyprowadzenia Black Joke'a" z tych cuchn膮cych, zielonych w贸d na pe艂ne morze, jednocze艣nie rozwa偶aj膮c problem dogonienia „Hurona".

Jak du偶a by艂a przewaga, kt贸r膮 smuk艂y kliper mia艂 nad jego kanonierk膮? List Robyn Ballantyne nosi艂 dat臋 szesnastego listopada, dzi艣 mieli dwudziestego si贸dmego. Jedena艣cie dni. Za du偶o. M贸g艂 mie膰 tylko nadziej臋, 偶e Robyn zdo艂a op贸藕ni膰 wyp艂yniecie „Hurona", tak jak obieca艂a.

Clinton spojrza艂 przez rami臋 na kolumn臋 siwego dymu unosz膮c膮 si臋 za nimi. Jak d艂ugo pali艂y si臋 te baraki? Nie wi臋cej ni偶 trzy czy cztery dni, stwierdzi艂, bardziej z nadziej膮 ni偶 z pewno艣ci膮. Lecz nawet to stanowi艂o zbyt wielk膮 przewag臋. Widzia艂 „Hurona" na wietrze, mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e jest szybki jak jask贸艂ka i lekki jak puch. Nawet z o艣miuset niewolnikami w 艂adowniach i nape艂nionymi wod膮 zbiornikami, „Huron" m贸g艂 gra膰 z „Black Jokiem" w kotka i myszk臋 przy ka偶dym wietrze mocniejszym ni偶 lekka bryza. Jedyn膮 przewag臋 kanonierki stanowi艂 dystans, jaki „Huron" musia艂 przeby膰, 偶eby wej艣膰 na obszar pasat贸w okr膮偶aj膮c kontynent, podczas gdy Black Joke" przeci膮艂by drugie rami臋 tr贸jk膮ta, p艂yn膮c wzd艂u偶 brzegu. By艂a to niewielka przewaga, najwy偶ej kilkaset mil, a o wszystkim i tak mia艂 w ostatecznym rozrachunku zadecydowa膰 wiatr.

Clinton zorientowa艂 si臋, 偶e bije zaci艣ni臋t膮 pi臋艣ci膮 o reling i patrzy przed siebie z tak膮 zaciek艂o艣ci膮, i偶 bezczynni marynarze na zawietrznych rejach przygl膮daj膮 mu si臋 ciekawie.

Z wysi艂kiem zmusi艂 si臋 do panowania nad sob膮 i spl贸t艂 d艂onie za plecami, na po艂ach kurtki munduru, lecz jego oczy l艣ni艂y bladym szafirowym b艂臋kitem, a wargi by艂y kredowobia艂e. Wydawa艂o si臋, 偶e cierpliwo艣膰 Clintona wyczerpie si臋, zanim b臋dzie m贸g艂 wprowadzi膰 wreszcie „Black Joke'a" na ostateczny kurs. Nachyli艂 si臋 nad rur膮 przenosz膮c膮 g艂os do maszynowni.

— Chc臋, 偶eby wycisn膮艂 pan z niego wszystko, co si臋 da — powiedzia艂 swojemu in偶ynierowi. — Zaraz za horyzontem jest statek wart dwadzie艣cia

392

tysi臋cy funt贸w nagrody, lecz zwiewa szybko jak lis, a ja potrzebuj臋 ka偶dego funta pary, kt贸ry mo偶e mi pan da膰.

Wyprostowa艂 si臋, wiatr zarzuci艂 mu kosmyki bladoz艂otych w艂os贸w na opalone policzki i czo艂o. Clinton popatrzy艂 na niebo i ujrza艂 k艂臋by burzowych chmur gnanych monsunem.

„Huron" mia艂 wiatr prosto z rufy, przy tym kad艂ubie i o偶aglowaniu by艂a to zapewne jego najlepsza pozycja 偶eglowna.

Clinton wiedzia艂, 偶e nie istnieje najmniejsza szansa znalezienia klipera na otwartym morzu, musieliby przeszuka膰 miliony mil kwadratowych oceanu — nawet bitewna flota z pe艂n膮 eskadr膮 idealnie rozmieszczonych fregat nie zdo艂a艂aby znale藕膰 statku na takim bezmiarze w贸d.

Clinton wiedzia艂, 偶e jego jedyn膮 szans膮 jest dotarcie do po艂udniowego kra艅ca kontynentu przed „Huronem" i zaj臋cie pozycji na w膮skim pasie 偶eglugi otaczaj膮cym Przyl膮dek Dobrej Nadziei. Gdyby jednak „Huron" okr膮偶y艂 przyl膮dek, ca艂y Atlantyk stan膮艂by przed nim otworem i szansa na z艂apanie statku by艂aby r贸wna zeru. Szcz臋ka Clintona zacisn臋艂a si臋 spazmatycznie na my艣l o Amerykaninie znikaj膮cym na tym gigantycznym, bezkresnym obszarze. Je艣li kliper rzeczywi艣cie mia艂 nad nim jedena艣cie dni przewagi, to przy utrzymuj膮cym si臋 obecnym wietrze m贸g艂 ju偶 dociera膰 do skalistych klif贸w Cape. Clinton stara艂 si臋 o tym nie my艣le膰 i skoncentrowa艂 si臋 nad sposobami przy艣pieszenia tempa swojej kanonierki.

Robyn na pr贸偶no szuka艂a sposobu op贸藕nienia wyp艂yni臋cia „Hurona" z Rio Save, mimo 偶e wiedzia艂a, i偶 gdyby jej si臋 to uda艂o, narazi艂aby 偶ycie wszystkich ludzi na pok艂adzie. Mungo St. John szybko jednak odzyska艂 si艂y i zdecydowanie, jego rana goi艂a si臋, a uboczne skutki szczepienia ust臋powa艂y. Pod wp艂ywem ostrze偶e艅 Robyn na temat niebezpiecze艅stwa wt贸rnej zarazy zwi臋kszy艂 tempo 艂adowania .niewolnik贸w na pok艂ad. Za艂oga pracowa艂a r贸wnie偶 w nocy, przy 艣wietle umaczanych w smole sznurowych pochodni, a wszyscy jej cz艂onkowie r贸wnie mocno jak kapitan pragn臋li opu艣ci膰 przekl臋t膮 rzek臋. Cztery dni po rozpocz臋ciu pracy niewolnicze pok艂ady „Hurona" by艂y pe艂ne, ca艂y towar za艂adowany i wieczorem przy wysokiej fali odp艂ywu, korzystaj膮c z resztek .艣wiat艂a oraz pierwszych podmuch贸w nocnej bryzy, „Huron" przekroczy艂 pr贸g uj艣cia, zrzuci艂 refy i przyj膮艂 kurs, kt贸ry w ci膮gu nocy mia艂 go wyprowadzi膰 na otwarte morze.

O 艣wicie z艂apali w 偶agle mocny nap贸r pasat贸w i Mungo skierowa艂 „Hurona" nieco bardziej na po艂udnie, wyostrzaj膮c do wiatru, by przeby膰 jak najwi臋kszy dystans przed dotarciem do wybrzuszenia Agulhas z wiatrem od burty.

S艂odkie, czyste powietrze otwartego morza, kt贸re podr贸偶owa艂o wiele tysi臋cy mil po ostatnim dotkni臋ciu sta艂ego l膮du, owiewa艂o statek, oczyszczaj膮c go z przejmuj膮cego dreszczem smrodu zara偶onych barak贸w, a ostre przepisy dotycz膮ce higieny stosowane przez Mungo pomaga艂y utrzymywa膰 艂adownie

393

w czysto艣ci i nawet Robyn, chocia偶 niech臋tnie, musia艂a przyzna膰, 偶e jego przezorno艣膰 i 艣rodki ostro偶no艣ci zrobi艂y na niej wra偶enie.

Po艣wi臋caj膮c jeden niewolniczy pok艂ad, zwi臋kszaj膮c przestrze艅 mi臋dzy pozosta艂ymi z tradycyjnych pi臋膰dziesi臋ciu do siedemdziesi臋ciu pi臋ciu centymetr贸w, Mungo nie tylko uzyska艂 wi臋ksz膮 wygod臋, ale i 艂atwiejszy dost臋p do 艂adowni. Przy 艂agodnym stanie morza i niewielkim wietrze niewolnik贸w ca艂ymi dniami poddawano 膰wiczeniom, a wi臋ksza przestrze艅 i szersze drabiny pozwala艂y wyprowadza膰 na pok艂ad w grupach po pi臋膰dziesi臋ciu nawet tych z samego do艂u. Na g艂贸wnym pok艂adzie kazano im ta艅czy膰 do rytmu plemiennego b臋bna obs艂ugiwanego przez wytatuowanego, nagiego tubylca, a brz臋k i stukanie 艂a艅cuch贸w tworzy艂y 偶a艂obn膮 muzyk臋 nak艂adaj膮c膮 si臋 na b臋bnienie i s艂odkie brzmienie 艣piewu niewolnik贸w.

— Ciekawa sprawa, te tatua偶e. — Nathaniel przystan膮艂, by pogaw臋dzi膰 z Robyn, kt贸ra obserwowa艂a te rozpaczliwe popisy. — Zacz臋li tatuowa膰 swoje dzieci, 偶eby zmniejszy膰 ich warto艣膰 dla nas, handlarzy, niekt贸rzy spi艂owuj膮 lub wybijaj膮 sobie z臋by — tak jak tamten tam. — Wskaza艂 na muskularnego m臋偶czyzn臋 po艣rodku kr臋gu ta艅cz膮cych niewolnik贸w, kt贸rego z臋by zosta艂y spi艂owane do ostrych tr贸jk膮t贸w przypominaj膮cych k艂y rekina. — Niekt贸rzy przebijaj膮 ko艣膰mi nosy swoich c贸rek, a inni rozci膮gaj膮 ich cycki — prosz臋 wybaczy膰 te pospolite s艂owa, madame — lub wsadzaj膮 miedziane kr臋gi na ich szyje, a偶 zaczynaj膮 wygl膮da膰 jak 偶yrafy, po to 偶eby handlarze zostawili je w spokoju. M贸wi si臋 teraz, 偶e ci poganie traktuj膮 to jako oznaki pi臋kno艣ci. Zupe艂nie nie bior膮 pod uwag臋 dobrego smaku, prawda, madame?

Robyn widzia艂a, jak dobrze dodatkowa przestrze艅 i regularne 膰wiczenia wp艂ywaj膮 na samopoczucie niewolnik贸w, a kiedy ci znajdowali si臋 na g艂贸wnym pok艂adzie, na 艣wie偶ym powietrzu, puste 艂adownie zmywano morsk膮 wod膮 z okr臋towych pomp i traktowano silnym roztworem 艂ugowym. Jednak nawet te 艣rodki nie by艂y wystarczaj膮ce i fetor niewoli powoli wkrada艂 si臋 na statek.

Co drugi dzie艅 ka偶dy niewolnik sp臋dza艂 dwie godziny na 艣wie偶ym powietrzu, a kiedy przebywali na pok艂adzie, Robyn otwiera艂a prowizoryczn膮 klinik臋 i bada艂a ka偶dego z nich, szukaj膮c 艣lad贸w chor贸b i innych dolegliwo艣ci. Przed ponownym zej艣ciem na d贸艂 zmuszano ich do wypicia wywaru z melasy i soku cytrynowego w celu uzupe艂nienia prostej diety sk艂adaj膮cej si臋 z gotowanej fariny i wody, jak r贸wnie偶 po to, by unikn膮膰 straszliwej plagi szkorbutu.

Niewolnicy doskonale reagowali na te 艣rodki i, cho膰 mog艂o wydawa膰 si臋 to nieprawdopodobne, zacz臋li przybiera膰 na wadze, odzyskuj膮c mas臋, kt贸r膮 spalili podczas stan贸w gor膮czkowych b臋d膮cych reakcj膮 na szczepienie przeciw ospie. Zachowywali si臋 spokojnie i biernie, cho膰 zdarza艂y si臋 pojedyncze incydenty. Pewnego ranka, gdy wyprowadzano na g贸r臋 偶ywy towar, jedna z niewolnic, dobrze wygl膮daj膮ca m艂oda kobieta, zdo艂a艂a wyzwoli膰 si臋 z kajdan i gdy tylko wysz艂a na pok艂ad, podbieg艂a do relingu i wyskoczy艂a za burt臋, w kremowo--b艂臋kitny kilwater p臋dz膮cego klipera.

Chocia偶 wci膮偶 mia艂a 偶elazne obr臋cze na przegubach, udawa艂o jej si臋

394

utrzymywa膰 na wodzie przez wiele minut; jej wysi艂ki by艂y jednak daremne, gdy偶 woda wci膮ga艂a j膮 powoli coraz g艂臋biej i g艂臋biej.

Robyn podbieg艂a do relingu, by obserwowa膰 jej walk臋, oczekuj膮c, 偶e Mungo zrobi zwrot i spu艣ci szalup臋, by uratowa膰 niewolnic臋, lecz on sta艂 nieporuszony i milcz膮cy na swoim mostku, ledwie raz spojrzawszy za ruf臋, zanim zaj膮艂 si臋 ponownie sterowaniem okr臋tem, podczas gdy „Huron" par艂 naprz贸d i wkr贸tce g艂owa kobiety zamieni艂a si臋 w male艅k膮 drobink臋 na b艂臋kitnej powierzchni wody, a potem zosta艂a 艣ci膮gni臋ta w d贸艂 bezlitosnym ci臋偶arem 偶elaznych kajdan.

Chocia偶 Robyn zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e zatrzymanie klipera i dotarcie do kobiety, zanim uton臋艂a, by艂oby niemo偶liwe, spojrza艂a jednak na Mungo St. Johna, stoj膮cego po drugiej stronie pok艂adu, 偶a艂uj膮c, 偶e nie istniej膮 s艂owa zdolne wyrazi膰 jej w艣ciek艂o艣膰 i oburzenie.

Tej nocy le偶a艂a w swojej male艅kiej kabinie, pobudzaj膮c wyobra藕ni臋 i pr贸buj膮c usilnie znale藕膰 podst臋p, kt贸ry op贸藕ni艂by ucieczk臋 klipera w stron臋 po艂udniowego przyl膮dka.

My艣la艂a o ukradkowym zabraniu jednej z szalup i wyp艂yni臋ciu w 艣rodku nocy na pe艂ne morze, co zmusi艂oby Mungo do zawr贸cenia i rozpocz臋cia poszukiwa艅. Wystarczy艂o jednak kilka minut refleksji, by zda艂a sobie spraw臋, 偶e potrzeba tuzina m臋偶czyzn do uwolnienia 艂odzi z mocowa艅 i spuszczenia jej d藕wigami na wod臋 — a nawet gdyby zdo艂a艂a tego dokona膰, nie mog艂a mie膰 pewno艣ci, 偶e Mungo dopu艣ci艂by cho膰by do minuty op贸藕nienia. Du偶o bardziej prawdopodobne by艂o, 偶e pop艂ynie dalej i zostawi j膮, tak jak zrobi艂 to w przypadku czarnej niewolnicy.

My艣la艂a o podpaleniu okr臋tu, przewr贸ceniu latarni w mesie i wywo艂aniu takich zniszcze艅, 偶eby „Huron" musia艂 zawin膮膰 do najbli偶szego portu, Lourenco Mar膮ues lub Port Natal, w celu dokonania napraw, daj膮c w ten spos贸b czas potrzebny kapitanowi „Black Joke'a". Lecz potem pomy艣la艂a o o艣miuset niewolnikach sma偶膮cych si臋 偶ywcem w 艂adowni, kiedy ogie艅 rozprzestrzeni艂by si臋, i zadr偶a艂a z przera偶enia. Podrzuci艂a ten pomys艂 i pr贸bowa艂a u艂o偶y膰 si臋 do snu, kt贸ry nie chcia艂 nadej艣膰.

W ko艅cu pomoc nadesz艂a z najbardziej nieoczekiwanej strony. Tippoo, olbrzymi bosman, mia艂 s艂abo艣膰, jedyn膮 s艂abo艣膰, jak膮 Robyn mog艂a zauwa偶y膰. .By艂 偶ar艂okiem i, w swoim w艂asnym mniemaniu, smakoszem. Po艂ow臋 spi偶arni zajmowa艂y zgromadzone przez Tippoo specja艂y, kt贸rymi z nikim si臋 nie dzieli艂. By艂y tam suszone i w臋dzone mi臋siwa, kie艂basy i sery, kt贸rych zapach sprawia艂, 偶e 艂zawi艂y jej oczy, drewniane skrzynie wype艂nione puszkami konserw oraz butelkami, chocia偶 jako pobo偶ny muzu艂manin, Tippoo nie pi艂 alkoholu.

Jego apetyt stanowi艂 temat do okr臋towych 偶art贸w i Robyn s艂ysza艂a, jak Mungo 艣mieje si臋 z niego przy stole w mesie.

.— Gdyby nie zapasy, jakie zgromadzi艂 pan na pok艂adzie, panie bosmanie, mieliby艣my miejsce na kolejn膮 setk臋 czarnych ptak贸w.

— Za艂o偶臋 si臋, 偶e utrzymanie pa艅skiego brzucha kosztuje wi臋cej ni偶 harem rozpieszczonych 偶on.

395

— S艂odkie nieba, panie Tippoo, ale偶 to, co pan je, powinno by膰 pochowane dobry miesi膮c temu.

Jednym z ulubionych przysmak贸w Tippoo by艂a szczeg贸lnie pikantna pasta z makreli, pakowana w 膰wier膰kilogramowe puszki. Instrukcja wydrukowana na wieczku g艂osi艂a: „Rozsmarowa膰 cienk膮 warstw膮 na bu艂ce lub to艣cie", Tippoo za艣 nabiera艂 past臋 艂y偶k膮 prosto z puszki, nawet na moment nie przerywaj膮c rytmicznego ruchu sztu膰ca, z na wp贸艂 przymkni臋tymi oczami i b艂ogim u艣miechem wyginaj膮cym szerok膮 lin臋 jego ropuszych warg.

Czwartego wieczora od opuszczenia Rio Save rozpocz膮艂 kolacj臋 od puszki swojej makrelowej pasty, lecz kiedy przek艂u艂 wieczko sk艂adanym no偶em, rozleg艂 si臋 ostry syk uchodz膮cego gazu, a Mungo St. John podni贸s艂 wzrok znad swojej groch贸wki.

— To jest zepsute, bosmanie Tippoo. Nie jad艂bym tego na pana miejscu.

— Zgadza si臋 — odpar艂 Tippoo. — Pan nie, ale ja tak.

Wezwali Robyn na kr贸tko przed p贸艂noc膮. Pot臋偶nym bosmanem wstrz膮sa艂y konwulsje, le偶a艂 zgi臋ty wpoi, jego brzuch by艂 nabrzmia艂y, twardy i 偶贸艂ty jak kamie艅 agatu. Wymiotowa艂 przez ca艂y czas, lecz teraz wypluwa艂 ju偶 tylko krwaw膮 偶贸艂膰.

— Zatrucie gnilne — powiedzia艂a Robyn do Mungo St. Johna. Rozmawia艂a z nim po raz pierwszy od tamtego ranka na Rio Save, a jej g艂os brzmia艂 ch艂odno i oficjalnie. — Nie mam lek贸w, by si臋 nim zaj膮膰. Musi pan zawin膮膰 do portu, gdzie udziel膮 mu pomocy. W Port Natal jest wojskowy szpital.

— Doktor Ballantyne — odpar艂 Mungo r贸wnie oficjalnie, lecz w g艂臋bi jego nakrapianych z艂otem oczu b艂膮ka艂 si臋 ten niezno艣ny u艣miech. — Matka pana Tippoo by艂a samic膮 strusia i jest on zdolny trawi膰 kamienie, paznokcie i od艂amki t艂uczonego szk艂a. Pani troska, chocia偶 wzruszaj膮ca, wydaje mi si臋 zupe艂nie niepotrzebna. Nasz bosman b臋dzie got贸w walczy膰, ch艂osta膰 lub po偶re膰 wo艂u jutro przed nadej艣ciem po艂udnia.

— A ja m贸wi臋 panu, 偶e bez w艂a艣ciwej opieki b臋dzie martwy przed up艂ywem tygodnia.

Prognoza Mungo okaza艂a si臋 jednak s艂uszna, gdy偶 nast臋pnego ranka wymioty usta艂y i zdawa艂o si臋, 偶e Tippoo oczy艣ci艂 wn臋trzno艣ci z zatrutej ryby. Robyn zosta艂a zmuszona do podj臋cia decyzji. Zrobi艂a to kl臋cz膮c w swojej kabinie.

— Przebacz mi, o Panie, lecz osiemset Twoich dzieci le偶y zakutych w kajdany pod pok艂adem tego plugawego okr臋tu, a ja go nie zabij臋 — w ka偶dym razie z Twoj膮 pomoc膮 nie zabij臋 go.

Potem wsta艂a z kl臋czek i zabra艂a si臋 do pracy. U偶y艂a roztworu mi臋towego p艂ynu, 偶eby ukry膰 gorzki smak, i wpu艣ci艂a do menzurki pi臋tna艣cie kropli esencji Cephaelis ipecacuanha, co stanowi艂o potr贸jn膮 zalecan膮 dawk臋 najsilniejszego - 艣rodka wymiotnego znanego medycynie.

— Wypij to — powiedzia艂a Tippoo. — Uspokoi to tw贸j 偶o艂膮dek i powstrzyma biegunk臋.

396

P贸藕niej tego samego popo艂udnia poda艂a bosmanowi kolejn膮 dawk臋, lecz steward z mesy musia艂 pom贸c jej unie艣膰 g艂ow臋 Tippoo z poduszki i wla膰 mikstur臋 w jego gard艂o. Rezultat przerazi艂 nawet j膮 sam膮.

Godzin臋 p贸藕niej pos艂a艂a po Mungo St. Johna, a steward wr贸ci艂 z nast臋puj膮c膮 wiadomo艣ci膮: „Kapitan m贸wi, 偶e bezpiecze艅stwo statku wymaga w tej chwili jego nieprzerwanej obecno艣ci i prosi pani膮 doktor o wybaczenie".

Kiedy Robyn wysz艂a na pok艂ad, Mungo sta艂 przy relingu, z sekstansem w d艂oni, czekaj膮c, a偶 s艂o艅ce wyjrzy zza chmur.

— Tippoo umiera — powiedzia艂a.

— A to b臋dzie moja pierwsza obserwacja w dniu dzisiejszym — odpar艂 Mungo nie odrywaj膮c sekstansu od oczu.

— Mog臋 wi臋c wreszcie stwierdzi膰, 偶e jest pan potworem pozbawionym ludzkich uczu膰 — wysycza艂a. W tej samej chwili b艂yszcz膮ce 艣wiat艂o zala艂o pok艂ad, gdy偶 s艂o艅ce pojawi艂o si臋 w poszarpanej dziurze mi臋dzy chmurami.

— Stan膮膰 przy chronometrze! — zawo艂a艂 Mungo do podoficera sygna艂owego, a potem: — Odczyt! — gdy sprowadzi艂 zielon膮, podskakuj膮c膮 lekko gumow膮 kul臋, kt贸ra pozosta艂a po s艂o艅cu w wizjerze sekstansu, na ciemn膮 lini臋 horyzontu.

— Doskonale! — wymamrota艂 z satysfakcj膮, po czym opu艣ci艂 sekstans i odczyta艂 wysoko艣膰 s艂o艅ca, powiadamiaj膮c o niej nast臋pnie sygnalist臋, kt贸ry odnotowa艂 j膮 na tablicy nawigacyjnej. Dopiero wtedy Mungo odwr贸ci艂 si臋 ku Robyn.

— Jestem pewny, 偶e przecenia pani gro偶膮ce mu niebezpiecze艅stwo.

— Prosz臋 sam si臋 przekona膰 — odpar艂a.

— To w艂a艣nie mam zamiar zrobi膰, pani doktor.

Mungo wszed艂 do kabiny Tippoo i zamar艂. Wyraz jego twarzy zmieni艂 si臋, lekki, szyderczy u艣mieszek znikn膮艂 nagle. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e Tippoo jest powa偶nie chory.

— Jak si臋 czujesz, stary przyjacielu? — spyta艂 Mungo cicho. Robyn po raz pierwszy s艂ysza艂a, by zwraca艂 si臋 w ten spos贸b do swojego bosmana. Uni贸s艂 r臋k臋 i po艂o偶y艂 d艂o艅 na okrytym potem czole Tippoo.

Tippoo obr贸ci艂 g艂adk膮, 偶贸艂t膮 kul臋 armatni膮 swojej g艂owy ku kapitanowi i pr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰. Uczyni艂 to z wyra藕nym wysi艂kiem i Robyn poczu艂a ostre uk艂ucie winy, widz膮c cierpienie, jakie zada艂a. By艂a 艣wiadkiem dziwnie osobistego i intymnego kontaktu pomi臋dzy tymi dwoma twardymi i niebezpiecznymi m臋偶czyznami.

Tippoo pr贸bowa艂 si臋 podnie艣膰, lecz wysi艂ek wyrwa艂 tylko z jego gard艂a d艂ugi, ochryp艂y j臋k i bosman 艣cisn膮艂 sw贸j brzuch obiema r臋kami, podkurczaj膮c z b贸lu kolana, a potem desperacko przekr臋ci艂 g艂ow臋, gdy nowa fala md艂o艣ci wstrz膮sn臋艂a jego cia艂em.

Mungo chwyci艂 wiadro stoj膮ce na pod艂odze i jedn膮 r臋k膮 podtrzymuj膮c ramiona bosmana, podstawi艂 mu je pod usta — lecz wszystkim, 膰o m贸g艂 wydoby膰 z siebie Tippoo, by艂a odrobina krwi i br膮zowawej 偶贸艂ci. Kiedy opad艂

397

z powrotem na koje, dysza! nier贸wno, zlany 艣wie偶ym potem, a jego oczy obr贸ci艂y si臋 do g贸ry, a偶 tylko ma艂e p贸艂ksi臋偶yce 藕renic wystawa艂y spod powiek.

Mungo sta艂 przy koi Tippoo przez dobre pi臋膰 minut, pochylony i pe艂en skupienia, ko艂ysz膮c si臋 lekko w takt ruch贸w okr臋tu, lecz poza tym nieruchomy i milcz膮cy. Jego czo艂o zmarszczy艂o si臋 od namys艂u, a wzrok by艂 nieobecny. Robyn wiedzia艂a, 偶e Mungo podejmuje brzemienn膮 w skutki decyzj臋 — rzut ko艣膰mi o 偶ycie, przyja藕艅 przeciw utracie okr臋tu i by膰 mo偶e w艂asnej wolno艣ci, gdy偶 wej艣cie do brytyjskiego portu z niewolnikami na pok艂adzie oznacza艂o straszliwe ryzyko.

Dziwne, teraz kiedy uwidacznia艂a si臋 艂agodniejsza strona jego natury, mi艂o艣膰 Robyn powr贸ci艂a ze wzmo偶on膮 si艂膮. Dziewczyna pomy艣la艂a, jak ma艂ostkowe i pod艂e jest granie na jego najg艂臋bszych uczuciach i zadawanie b贸lu wielkiemu 偶贸艂temu muzu艂maninowi le偶膮cemu na w膮skiej koi.

Mungo zakl膮艂 cicho, lecz zdecydowanie i wci膮偶 pochylony pod niskim sufitem wyszed艂 z kabiny.

Mi艂o艣膰 Robyn przesz艂a w odraz臋 i rozczarowanie. Odraz臋 dlatego, 偶e nawet 偶ycie starego i lojalnego przyjaciela nie znaczy艂o nic dla tego okrutnego i bezlitosnego cz艂owieka, kt贸rego los kaza艂 jej pokocha膰. G艂臋bokie rozczarowanie dlatego, 偶e jej podst臋p zawi贸d艂, a niebezpiecze艅stwo, na jakie narazi艂a Tippoo, by艂o niepotrzebnym ryzykiem.

Usiad艂a ze znu偶eniem i gorycz膮 przy jego koi, si臋gn臋艂a po p艂贸cienn膮 szmatk臋 zmoczon膮 w morskiej wodzie i zacz臋艂a ociera膰 zroszon膮 potem 偶贸艂t膮 g艂ow臋.

Podczas d艂ugiej podr贸偶y przez Atlantyk Robyn nauczy艂a si臋, nawet siedz膮c w kabinie, rozr贸偶nia膰 poszczeg贸lne manewry „Hurona". Ko艂ysanie pok艂adu pod stopami 艣wiadczy艂o o zmianie kursu, d藕wi臋ki wydawane przez kad艂ub statku o r贸偶nych stanach morza i wiatru, a teraz poczu艂a nagle, jak pok艂ad pod ni膮 szarpie si臋 gwa艂townie. Us艂ysza艂a tupot bosych st贸p nad g艂ow膮, gdy zmieniano ustawienie rei. Wkr贸tce odg艂osy kad艂uba i skrzypienie lin ucich艂o, a kliper przyj膮艂 wiatr z rury i pop艂yn膮艂 z wi臋ksz膮 lekko艣ci膮.

Zmieni艂 kurs na zachodni, pomy艣la艂a podnosz膮c g艂ow臋, by nadstawi膰 uszu. Uda艂o si臋. P艂ynie do Port Natal. Och, dzi臋ki ci Bo偶e, uda艂o si臋!

„Huron" rzuci艂 kotwic臋 z dala od brzegu, poza pi臋膰dziesi臋ciometrow膮 lini膮 p艂ycizny, tak 偶e nie m贸g艂 korzysta膰 z os艂ony przypominaj膮cego kszta艂tem wielorybi grzbiet urwiska otaczaj膮cego naturaln膮 przysta艅 w Port Natal. Nawet wyposa偶ony w pot臋偶n膮 lunet臋 obserwator z brzegu nie zdo艂a艂by ustali膰, jaki 艂adunek przewozi „Huron" lub jaki jest cel jego podr贸偶y. Statek zap艂aci艂 za to jednak nara偶eniem si臋 na kaprysy morza i wiatru. Trz膮s艂 si臋, rzuca艂 i szarpa艂 na kotwicznym 艂a艅cuchu.

Na czubku g艂贸wnego masztu zawis艂a ameryka艅ska bandera — a pod ni膮 偶贸艂ty „Quebec", flaga zarazy, ostrzegaj膮ca: „Trzymaj si臋 z dala ode mnie! Mam zaraz臋 na pok艂adzie!"

398

Mungo St. John umie艣ci艂 uzbrojonych stra偶nik贸w na obu burtach i kolejnych na rufie oraz dziobie. Pomimo protest贸w Robyn, zamkn膮艂 j膮 w kabinie, stawiaj膮c nast臋pnego stra偶nika pod jej drzwiami.

— Doskonale pani wie dlaczego, doktor Ballantyne — skwitowa艂 spokojnie jej protesty. — Nie chcia艂bym, 偶eby nawi膮za艂a pani jakikolwiek kontakt ze swoimi rodakami na l膮dzie.

Szalup臋, kt贸ra odbi艂a od burty „Hurona", zape艂niali wybrani osobi艣cie przez Mungo marynarze, kt贸rych poinstruowano, by zawiadomili kapitana portu, 偶e na pok艂adzie szaleje ospa, i poprosili, by 偶adnego statku nie dopuszczano w pobli偶e „Hurona".

— Mog臋 czeka膰 na ciebie przez trzy dni. — Mungo pochyli艂 si臋 nad noszami, na kt贸rych przetransportowano bosmana do szalupy. — Je艣li nie wydobrzejesz do tego czasu, b臋dziesz musia艂 czeka膰 tu na m贸j powr贸t. To z kolei nie potrwa d艂u偶ej ni偶 pi臋膰 miesi臋cy. — Wepchn膮艂 sk贸rzan膮 sakiewk臋 pod koc okrywaj膮cy Tippoo. — To pozwoli ci zap艂aci膰 za wszystko. Zdrowiej, panie Tippoo, potrzebuj臋 ci臋.

Robyn poda艂a mu kolejn膮 dawk臋 mi臋ty i ipecacuanha zaledwie kilka minut wcze艣niej i Tippoo m贸g艂 wydoby膰 z siebie tylko obola艂y szept.

— B臋d臋 czeka艂 na pana, kapitanie Mungo, jak d艂ugo b臋dzie to konieczne. St. John wyprostowa艂 si臋 i przem贸wi艂 do marynarzy trzymaj膮cych nosze.

— Nie艣cie go uwa偶nie, s艂yszycie?

Przez trzy dni Robyn poci艂a si臋 i denerwowa艂a w swojej ciasnej kabinie, pr贸buj膮c wype艂ni膰 sobie czas pisaniem dziennika, lecz dr偶a艂a na ka偶dy g艂o艣niejszy d藕wi臋k z g贸rnego pok艂adu. Serce jej wali艂o jak oszala艂e, gdy czeka艂a z nadziej膮 i strachem na przybycie brytyjskiej kanonierki lub 艂omot st贸p grupy aborda偶owej wdzieraj膮cej si臋 na pok艂ad „Hurona".

Trzeciego dnia Tippoo przewieziono z powrotem na statek, a on wspi膮艂 si臋 po drabince bez niczyjej pomocy. Tempo, w jakim powr贸ci艂 do zdrowia, kiedy zabrak艂o kolejnych dawek ipecacuanha, zdumia艂o wojskowych lekarzy na l膮dzie, lecz by艂 tak wychudzony, 偶e pofa艂dowana sk贸ra zwisa艂a mu z twarzy jak u buldoga, a brzuch si臋 zapad艂, Tippoo musia艂 przepasywa膰 si臋 lin膮, 偶eby bryczesy nie spada艂y z jego skurczonych po艣ladk贸w. By艂 tak s艂aby, 偶e musia艂 przystan膮膰 i odpocz膮膰, kiedy wspi膮艂 si臋 na pok艂ad.

娄 — Witamy na pok艂adzie, panie Tippoo! — zawo艂a艂 Mungo z mostka. — A je艣li sko艅czy艂 pan ju偶 swoje wakacje na l膮dzie, to z rado艣ci膮 podnios臋 kotwic臋 i pozwol臋 temu statkowi ruszy膰 w dalsz膮 podr贸偶.

Dwana艣cie dni p贸藕niej, po walce z niepewnymi i zmiennymi wiatrami, Mungo St. John skierowa艂 okular lunety na szerok膮, rozdziawion膮 gardziel False Bay. Z prawej strony wznosi艂 si臋 przedziwnie zakrzywiony szczyt Hangklip, wygl膮daj膮cy z tego k膮ta jak grzbietowa p艂etwa rekina, a bezpo艣rednio naprzeciw niego, po drugiej stronie wej艣cia do zatoki, znajdowa艂 si臋 najdalej na po艂udnie wysuni臋ty kraniec afryka艅skiego kontynentu, Cape Point, z jego latarni膮 morsk膮 usadowion膮 wysoko ponad stromymi, mokrymi klifami.

399

By艂 wspania艂y letni dzie艅, lekka, figlarna bryza tworzy艂a ciemne smugi na granatowej powierzchni ko艂ysz膮cej si臋 wody, zostawiaj膮c wsz臋dzie at艂asowy po艂ysk. Morskie ptaki kr膮偶y艂y dooko艂a, ich skrzyd艂a b艂yszcza艂y w powietrzu jak wiruj膮ce p艂atki 艣niegu, ca艂e stada rozci膮ga艂y si臋 nisko nad horyzontem.

Wlok膮c si臋 przy s艂abym wietrze, czasem stoj膮c d艂ugie minuty zupe艂nie nieruchomo, „Huron" przez p贸艂 dnia okr膮偶a艂 cypel, a偶 wreszcie wyszed艂 na zachodni p贸艂noco-zach贸d i skierowa艂 si臋 na p贸艂noc, kursem, kt贸ry mia艂 zaprowadzi膰 go na Atlantyk, w poprzek r贸wnika i w ko艅cu do Charleston Roads.

Kiedy znale藕li si臋 na nowym kursie, Mungo St. John m贸g艂 wreszcie odda膰 si臋 przyjemno艣ci obejrzenia innych p艂yn膮cych w pobli偶u jednostek. By艂o ich dziewi臋膰, nie, dziesi臋膰, gdy偶 jeszcze jeden statek zajmowa艂 pozycj臋 sporo dalej w kierunku pe艂nego morza i tylko jego szczytowe 偶agle wystawa艂y ponad horyzont. By艂y to ma艂e statki rybackie z Hout Bay i Table Bay, a ptaki kr膮偶y艂y chmarami w powietrzu wok贸艂 nich. Wi臋kszo艣膰 statk贸w znajdowa艂a si臋 pomi臋dzy „Huronem" a l膮dem i wszystkie mia艂y ca艂kowicie lub cz臋艣ciowo zrzucone 偶agle, gdy偶 ci膮gn臋艂y tra艂y i sieci. Tylko najbardziej oddalony mia艂 postawione g贸rne 偶agle i chocia偶 Mungo nie widzia艂 jego kad艂uba, mia艂 wra偶enie, 偶e statek jest wi臋kszy ni偶 reszta rybackiej floty.

— Oto okr臋t dla pana! — zawo艂a艂 Tippoo, dotykaj膮c ramienia kapitana, by zwr贸ci膰 jego uwag臋, a Mungo, obracaj膮c lunet臋 w stron臋 l膮du, wyda艂 pe艂en zadowolenia pomruk, gdy偶 偶aglowiec Kampanii Wschodnioindyjskiej wyszed艂 w艂a艣nie zza cypla strzeg膮cego wej艣cia do Table Bay.

Sprawia艂 r贸wnie imponuj膮ce wra偶enie jak sam „Huron". 呕agle pi臋trzy艂y si臋 ku niebu, farba kad艂uba l艣ni艂a 艣nie偶n膮 biel膮 i burgundzk膮 czerwieni膮. Dwa wspania艂e 偶aglowce p艂yn膮ce odwrotnymi kursami min臋艂y si臋 w odleg艂o艣ci czterystu metr贸w, a ich oficerowie, przygl膮daj膮cy si臋 sobie przez lunety z ciekawo艣ci膮 i aprobat膮, oddali sobie honory.

Robyn r贸wnie偶 sta艂a przy relingu „Hurona", spogl膮daj膮c w stron臋 l膮du. Blisko艣膰 pi臋knego 偶aglowca nie interesowa艂a jej zupe艂nie, to od i tej g贸ry z p艂askim wierzcho艂kiem ledwie mog艂a oderwa膰 wzrok. By艂a tak blisko, symbolizuj膮c jej jedyn膮 nadziej臋 na ratunek, jej przyjaci贸艂, brytyjskiego gubernatora i eskadr臋 Cape. Gdyby tylko wiedzieli, 偶e jest uwi臋ziona na tym niewolniczym statku!

Nagle co艣 przerwa艂o rozmy艣lania Robyn — dziwne, jak wra偶liwa si臋 sta艂a na najmniejsze poruszenie Mungo St. Johna i najdrobniejsze zmiany w wyrazie jego twarzy — a teraz k膮tem oka ujrza艂a, 偶e Mungo odwr贸ci艂 si臋 od 偶aglowca Kampanii oddalaj膮cego si臋 za ruf膮 i patrzy艂 z uwag膮 w lewo. Jego twarz by艂a 艣ci膮gni臋ta, ca艂e cia艂o na艂adowane ukryt膮 energi膮, a kostki palc贸w zaci艣ni臋tych na tubie lunety pobiela艂y z napi臋cia.

Szybko powiod艂a wzrokiem za jego spojrzeniem i po raz pierwszy spostrzeg艂a male艅ki skrawek bieli na horyzoncie, kt贸ry nie znikn膮艂 po chwili jak grzywy fal, lecz trwa艂 pewny i jasny w blasku s艂o艅ca, cho膰 gdy na niego patrzy艂a, zdawa艂

si臋 lekko zmienia膰 sw贸j kszta艂t. Czy to wyobra藕nia p艂ata艂a jej figle, czy te偶 cienka, ciemna, chwiejna kreska rzeczywi艣cie pojawi艂a si臋 z ty艂u za nim i zacz臋艂a rozci膮ga膰 si臋 na wietrze?

— Panie Tippoo, co pan s膮dzi o tamtym okr臋cie? — W g艂osie Mungo St. Johna zabrzmia艂a troska i serce Robyn zabi艂o gwa艂townie, z nadziej膮 oraz judaszowym l臋kiem.

Dla Clintona Codringtona by艂 to desperacki po艣cig wzd艂u偶 wschodniego wybrze偶a po艂udniowej Afryki, d艂ugie dni i nie przespane noce wype艂nione ci膮g艂ym stresem, gdy nadzieja i rozpacz bra艂y go na przemian w posiadanie. Ka偶da zmiana kierunku wiatru napawa艂a go niepokojem lub dodawa艂a odwagi, gdy偶 mia艂a wspom贸c albo utrudni膰 ucieczk臋 smuk艂ego klipera, kt贸rego 艣ciga艂. Okresy ciszy wprawia艂y go w stan uniesienia, a powroty przewa偶aj膮cych po艂udniowo-wschodnich wiatr贸w sprowadza艂y czarn膮 rozpacz.

W ostatnich dniach pojawi艂o si臋 jeszcze jedno zmartwienie. Jak marnotrawca pali艂 w臋giel podczas d艂ugiego, tysi膮cmilowego rejsu na po艂udnie, a pewnego dnia na pok艂adzie pojawi艂 si臋 jego in偶ynier, ma艂y, rudow艂osy Szkot ze sk贸r膮 tak prze偶art膮 w臋glem i smarem, 偶e zdawa艂o si臋, i偶 cierpi na jak膮艣 straszliw膮 i nieuleczaln膮 chorob臋.

— 艁opaty palaczy uderzaj膮 ju偶 o dno w臋glowni — powiedzia艂 Codringtonowi ze smutkiem. — Ostrzega艂em pana, sir, 偶e nie uda nam si臋, je艣li pan...

— Spalcie wszystkie meble, je艣li trzeba — warkn膮艂 Clinton w odpowiedzi. — Mo偶ecie zacz膮膰 od mojej koi, nie b臋d臋 jej ju偶 potrzebowa艂.

A kiedy in偶ynier otworzy艂 usta, 偶eby zaprotestowa膰, Clinton doda艂:

— Nie obchodzi mnie, jak pan to zrobi, panie MacDonald, lecz chc臋 pe艂nej pary z pa艅skiego kot艂a, dop贸ki nie osi膮gniemy Cape Point, a potem pe艂nej pary ponownie, gdy ruszymy do ataku.

Dotarli do latarni morskiej na Cape Point kilka minut przed p贸艂noc膮 nast臋pnego dnia. Clinton, ochryp艂y ze zm臋czenia, pochyli艂 si臋 nad tub膮 i przem贸wi艂 do swojego in偶yniera.

— Panie MacDonald, mo偶e pan zmniejszy膰 ogie艅, lecz utrzymujcie piece w gotowo艣ci. Kiedy poprosz臋 o par臋, b臋d臋 jej potrzebowa艂 natychmiast.

— Zawinie pan oczywi艣cie do Table Bay, 偶eby uzupe艂ni膰 zapasy w臋gla, sir?

— Dam panu odpowied藕 w odpowiednim czasie — obieca艂 Clinton i zatrzasn膮艂 wieczko tuby, po czym wyprostowa艂 si臋.

Baza morska Cape znajdowa艂a si臋 zaledwie kilka godzin drogi dalej. O 艣wicie m贸g艂by nape艂ni膰 „Black Joke'a" w臋glem, wod膮 i 艣wie偶ymi warzywami.

Wiedzia艂 jednak, 偶e wkr贸tce po rzuceniu kotwicy w Table Bay na pok艂adzie Black Joke'a" pojawi艂by si臋 admira艂 Kemp lub jeden z jego przedstawicieli i dni niezale偶nego dow贸dztwa Clintona dobieg艂yby ko艅ca. Jako bardzo m艂ody oficer musia艂by niezwykle szczeg贸艂owo wyt艂umaczy膰 si臋 ze swoich ostatnich dzia艂a艅.

Im bardziej zbli偶a艂 si臋 do siedziby Admiralicji, tym g艂o艣niej ostrze偶enia sir Johna Bannermana d藕wi臋cza艂y mu w uszach i tym trze藕wiej musia艂 ocenia膰 swoje

400

26 —LotnkoU

401

po艂o偶enie. Gor膮czka atakowania arabskich barak贸w i chwytania niewolniczych 艂odzi na rozleg艂ych morzach ostyg艂a ju偶 dawno i Clinton zda艂 sobie spraw臋, 偶e gdyby wp艂yn膮艂 do Table Bay, nie m贸g艂by jej opu艣ci膰 przez ca艂e tygodnie, mo偶e nawet miesi膮ce. Do unicestwienia jego plan贸w wystarczy艂oby nawet, 偶eby kto艣 zauwa偶y艂 go z l膮du, gdy偶 admira艂 Kemp natychmiast wys艂a艂by 艂贸d藕 z poleceniem zawini臋cia do portu, by postawi膰 go przed s膮dem i ukara膰.

Clinton w najmniejszym stopniu nie obawia艂 si臋 wyroku s膮du Marynarki, gro藕ba wisz膮ca nad jego karier膮 by艂a mu tak oboj臋tna, 偶e sam si臋 temu dziwi艂. Istnia艂 tylko jeden cel, jedno pragnienie, kt贸re usuwa艂o w cie艅 wszystkie inne. Musia艂 ustawi膰 sw贸j okr臋t tak, by zablokowa膰 drog臋 „Huronowi", gdy ten zacznie okr膮偶a膰 przyl膮dek, je艣li dotychczas jeszcze tego nie zrobi艂. Nikt i nic nie mog艂o przeszkodzi膰 mu w wykonaniu tego zadania. Potem by艂 got贸w ze stoickim spokojem stan膮膰 przed swoimi oskar偶ycielami. „Huron" i Robyn Ballantyne byli na pierwszym planie, wszystko inne stawa艂o si臋 b艂ahe i nieistotne.

— Panie Denham! — zawo艂a艂 swojego porucznika stoj膮cego po drugiej stronie ciemnego pok艂adu. — Zajmiemy nocn膮 pozycj臋 patrolow膮 dziesi臋膰 mil od Cape Point i prosz臋 wezwa膰 mnie natychmiast, je艣li zostan膮 zauwa偶one jakiekolwiek 艣wiat艂a.

Gdy rzuci艂 si臋, w ubraniu i butach, na swoj膮 koj臋, po raz pierwszy od czasu opuszczenia portu w Zanzibarze dozna艂 uczucia spokoju. Zrobi艂 wszystko, co by艂o w jego mocy, by dotrze膰 do Cape Point przed „Huronem", ca艂a reszta znajdowa艂a si臋 teraz w r臋kach Boga — a Clinton ufa艂 Bogu bezgranicznie.

Zasn膮艂 niemal natychmiast. Steward obudzi艂 go na godzin臋 przed 艣witem. Clinton zostawi艂 kubek stygn膮cej kawy na stoliku przy koi i wybieg艂 na pok艂ad, docieraj膮c tam na kilka sekund przed porucznikiem Denhamem.

— 呕adnych statk贸w w ci膮gu nocy, sir — zasalutowa艂 trzymaj膮cy wacht臋 Ferris.

— Bardzo dobrze, panie Ferris — odpar艂 Clinton. — Niezw艂ocznie zajmiemy teraz dzienn膮 pozycj臋 patrolow膮.

艢wiat艂o by艂 ju偶 na tyle jasne, 偶e kto艣 z brzegu m贸g艂by rozpozna膰 okr臋t i Black Joke" wycofa艂 si臋 taktownie poza horyzont. Teraz ju偶 nawet bardzo uwa偶ny obserwator mia艂by k艂opoty z dostrze偶eniem skrawk贸w bieli szczytowych 偶agli, nie m贸wi膮c ju偶 o rozpoznaniu kanonierki i doniesieniu admira艂owi Kempowi, 偶e jego marnotrawny syn w ko艅cu powr贸ci艂.

Dla majtka z bocianiego gniazda „Black Joke'a" l膮d stanowi艂 teraz tylko nisk膮, nieregularn膮 wypuk艂o艣膰 na horyzoncie, lecz statek okr膮偶aj膮cy Cape p艂yn膮艂by wiele mil od l膮du. G艂贸wny maszt „Hurona" mia艂 prawie pi臋膰dziesi膮t metr贸w wysoko艣ci, jego 偶agle b艂yszcza艂yby jak ja艣niej膮ca latarnia morska i Clinton by艂 pewny, 偶e je艣li mg艂a nie pokrzy偶uje mu szyk贸w, co wydawa艂o si臋 ma艂o prawdopodobne o tej porze roku, to „Huron" nie zdo艂a prze艣lizn膮膰 si臋 nie zauwa偶ony.

402

Jedynym, co nie dawa艂o mu spokoju, gdy przechadza艂 si臋 miarowym krokiem po pok艂adzie, a kanonierka okr膮偶a艂a kolejne odcinki swojego patrolu, by艂a my艣l, 偶e „Huron" ju偶 dawno umkn膮艂 na po艂udnie gnany wiatrem, kt贸ry ci膮gn膮艂 wreszcie z niemal sztormow膮 si艂膮 z po艂udniowego wschodu, i 偶e znikn膮艂 w bezkresie zielonych w贸d po艂udniowego Atlantyku, pozostawiaj膮c „Black Joke'owi" strze偶enie wej艣cia do pustej klatki.

Te rozmy艣lania nie trwa艂y d艂ugo, gdy偶 majtek z bocianiego gniazda zauwa偶y艂 pierwszy statek i nerwy Clintona napi臋艂y si臋 w oczekiwaniu.

— Co to za jednostka?! — zawo艂a艂 przez wzmacniaj膮c膮 tr膮bk臋.

— Ma艂y lugier — pad艂a odpowied藕.

Nadzieja kapitana zgas艂a. 艁贸d藕 rybacka z Table Bay, mia艂o by膰 ich jeszcze wiele, lecz za ka偶dym razem, gdy rozlega艂 si臋 g艂os majtka z g贸ry, Clinton nie m贸g艂 opanowa膰 podniecenia. Z nadej艣ciem wieczoru nerwy mia艂 zszarpane, a mi臋艣nie bola艂y go z wyczerpania, gdy wydawa艂 rozkaz, by „Black Joke" zaj膮艂 swoj膮 nocn膮 pozycj臋 patrolow膮 bli偶ej brzegu.

Nawet wtedy nie uda艂o mu si臋 odpocz膮膰, gdy偶 trzykrotnie w ci膮gu nocy wywo艂ywano go z koi, a on gramoli艂 si臋 na wp贸艂 przytomny na pok艂ad i „Black Joke" pod膮偶a艂 za 艣wiat艂ami 艣wiec膮cymi z ciemno艣ci rubinow膮 czerwieni膮 oraz szmaragdow膮 zieleni膮.

Za ka偶dym razem nap艂ywa艂a ta sama fala nadziei, uspokojenie nerw贸w przy wydawaniu rozkaz贸w i szybkim dzia艂aniu, a potem to samo rozczarowanie, gdy 艣wiat艂a okazywa艂y si臋 nale偶e膰 do ma艂ych 艂odzi handlowych i kanonierka musia艂a wycofywa膰 si臋 szybko, 偶eby nie zosta膰 rozpoznan膮 i aby meldunek o jej obecno艣ci nie dotar艂 do Table Bay.

O 艣wicie Clinton znowu stan膮艂 na pok艂adzie. Kanonierka oddala艂a si臋 od l膮du, by ponownie zaj膮膰 swoj膮 dzienn膮 pozycj臋 patrolow膮. Jego zdenerwowanie powi臋ksza艂y wo艂ania majtka z bocianiego gniazda zg艂aszaj膮cego pojawienie si臋 pierwszych 偶agli rybackiej floty wychodz膮cej na codzienny po艂贸w i ponury raport poczernia艂ego od w臋gla szkockiego in偶yniera.

— Nie przetrwamy dzisiejszego dnia, sir — powiedzia艂 MacDonald. — Chocia偶 pal臋 tylko tyle, 偶eby utrzymywa膰 ogie艅 pod kot艂ami, w臋gla zosta艂o nam ju偶 nie wi臋cej ni偶 jedno czy dwa wiadra.

— Panie MacDonald — przerwa艂 mu Clinton, pr贸buj膮c utrzyma膰 nerwy na wodzy i ukry膰 swoje wyczerpanie. — Ten statek pozostanie w akcji, dop贸ki ja nie wydam odpowiedniego rozkazu, nie obchodzi mnie, czym pan pali, lecz kiedy poprosz臋 o par臋, chc臋 j膮 dosta膰 — albo mo偶e si臋 pan po偶egna膰 z najwi臋ksz膮 nagrod膮, jak膮 kiedykolwiek b臋dzie pan mia艂 okazj臋 zdoby膰.

Pomimo tej odwa偶nej obietnicy, a zarazem gro藕by, nadzieje Clintona na sukces gas艂y coraz bardziej. Patrolowali okolice Cape Point od ponad trzydziestu sze艣ciu godzin — nie by艂 w stanie uwierzy膰, 偶e a偶 tak bardzo wyprzedzili ameryka艅ski kliper, je艣li jego rejs nie zosta艂 w jaki艣 cudowny spos贸b op贸藕niony, a ka偶da godzina zwi臋ksza艂a jego przekonanie, 偶e „Huron" wymkn膮艂 mu si臋, na zawsze zabieraj膮c sw贸j 艂adunek i kobiet臋, kt贸r膮 kocha艂.

Wiedzia艂, 偶e powinien zej艣膰 na d贸艂 i odpocz膮膰, lecz jego kabina by艂a duszna

403

i rozgrzana od upa艂u. Czu艂 si臋 w niej jak schwytane w pu艂apk臋 zwierze. Zosta艂 na pok艂adzie, niezdolny uspokoi膰 si臋 na d艂u偶ej ni偶 kilka sekund, nachylaj膮c si臋 nad sto艂em z mapami i bawi膮c przyrz膮dami nawigacyjnymi, by zaraz od艂o偶y膰 je z powrotem i na nowo zacz膮膰 nerwowy spacer, rzucaj膮c szybkie spojrzenia w stron臋 bocianiego gniazda. Szala艂 po okr臋cie z tak wyra藕n膮 ch臋ci膮 znalezienia jakiej艣 nieprawid艂owo艣ci lub skrytykowania sposobu prowadzenia statku, 偶e jego oficerowie wodzili za nim zatroskanym wzrokiem, podczas gdy pe艂ni膮cy wacht臋 marynarze stali milcz膮cy i przestraszeni, boj膮c si臋 podnie艣膰 wzrok, a偶 wreszcie g艂os Clintona podni贸s艂 si臋 lodowatym, pe艂nym furii krzykiem, kt贸ry zmrozi艂 wszystkich.

— Panie Denham — oficer niemal zerwa艂 si臋 do biegu — ten pok艂ad przypomina chlew! Kto jest odpowiedzialny za to plugastwo?!

Na bia艂ym, wypolerowanym pok艂adzie widnia艂a br膮zowa plama tytoniowego soku i Denham zerkn膮艂 na ni膮 przez u艂amek sekundy, a potem wykrzycza艂 seri臋 rozkaz贸w, kt贸re poderwa艂y na nogi tuzin marynarzy. Zamieszanie by艂o tak pot臋偶ne, atmosfera tak na艂adowana, gdy kapitan i porucznik stali nad czterema lud藕mi szoruj膮cymi na kolanach obra藕liw膮 plam臋, podczas gdy czterech innych przynosi艂o wiadra z morsk膮 wod膮, a jeszcze inni obs艂ugiwali pomp臋, 偶e wo艂anie z bocianiego gniazda przesz艂o niemal nie zauwa偶one.

Dopiero Ferris zwr贸ci艂 na nie uwag臋 i zapyta艂 przez wzmacniaj膮c膮 tr膮bk臋:

— Co to za jednostka?

— Nie wida膰 kad艂uba, ale to czteromasztowiec, prostok膮tne 偶agle...

Ruch na pok艂adzie zamar艂 natychmiast i ka偶da g艂owa zwr贸ci艂a si臋 w stron臋 bocianiego gniazda, gdy majtek wo艂a艂 dalej:

— Jest na kursie okr膮偶aj膮cym Cape, teraz robi zwrot, 偶eby skierowa膰 si臋 mniej wi臋cej na zachodni p贸艂noco-zach贸d.

Clinton Codrington ockn膮艂 si臋 pierwszy. Wyrwa艂 lunet臋 z r臋ki porucznika-Denhama i pobieg艂 do sznurowej drabinki. Z lunet膮 zatkni臋t膮 za pas zacz膮艂 wspina膰 si臋 do bocianego gniazda.

Porusza艂 si臋 miarowo, bez przystank贸w czy zachwia艅, nawet wtedy gdy dotar艂 do poziomej poprzeczki spinaj膮cej 偶elazne os艂upowanie masztu i zawis艂 g艂ow膮 w d贸艂 trzydzie艣ci metr贸w nad ko艂ysz膮cym si臋 pok艂adem, lecz gdy wszed艂 wreszcie do bocianiego gniazda na szczycie, oddech 艣wiszcza艂 mu sucho w p艂ucach, a krew t臋tni艂a w uszach. Nie wspina艂 si臋 tak od czasu, gdy by艂 m艂odym elewem.

Majtek skuli艂 si臋, jak tylko m贸g艂 najbardziej, gdy偶 znajdowali si臋 w ciasnym p艂贸ciennym worku, po czym pokaza艂 statek kapitanowi.

— Oto on, sir.

Ko艂ysanie Black Joke'a" by艂o na tej wysoko艣ci pot臋gowane przez wahad艂owy ruch masztu i horyzont chwia艂 si臋 gwa艂townie w okularze lunety, gdy Clinton pr贸bowa艂 nastawi膰 odpowiedni膮 ostro艣膰. Tej sztuki nigdy nie uda艂o mu si臋 opanowa膰 do ko艅ca, lecz teraz nie mia艂o to ju偶 偶adnego znaczenia, bo gdy ma艂e, regularne piramidy bia艂ych 偶agli po raz pierwszy pojawi艂y si臋 w polu widzenia

404

lunety, wszelkie w膮tpliwo艣ci znikn臋艂y, a Clinton poczu艂, jak serce t艂ucze mu si臋 gwa艂townie o 偶ebra.

Wychyli艂 si臋 i tryumfalnie krzykn膮艂 do male艅kich postaci stoj膮cych na bia艂ym, b艂yszcz膮cym pok艂adzie daleko w dole.

— Zwrot na wsch贸d, panie Denham. I rozka偶cie da膰 pe艂n膮 par臋 pod silnikiem...

Chocia偶 wci膮偶 z trudem 艂apa艂 oddech, wygramoli艂 si臋 z bocianiego gniazda i zszed艂 na d贸艂 jeszcze szybciej, ni偶 si臋 wspi膮艂. W po艣piechu ostatnie pi臋tna艣cie metr贸w zsun膮艂 si臋 po wancie, ledwie zauwa偶aj膮c, 偶e szorstka konopna lina rani mu d艂onie.

Kiedy dotkn膮艂 stopami pok艂adu, „Black Joke" ko艅czy艂 ustawianie si臋 na nowym kursie, a Denham, przewidziawszy nast臋pny rozkaz Clintona, wezwa艂 spod pok艂adu marynarzy, kt贸rzy wysypywali si臋 teraz hurmem na zewn膮trz.

— Prosz臋 przygotowa膰 okr臋t do walki, panie Denham — wysapa艂 Clinton. Twarz mu pociemnia艂a pod g艂臋bok膮 opalenizn膮, a szafirowe oczy zab艂ys艂y bitewnym zapa艂em.

Wszyscy oficerowie „Black Joke'a" przypi臋li szable do pasa, tylko Clinton wybra艂 marynarski kord, wola艂 t臋 mocniejsz膮, ci臋偶sz膮 bro艅 i nawet teraz, przemawiaj膮c cicho i powa偶nie do swoich oficer贸w, bawi艂 si臋 jej r臋koje艣ci膮.

— Panowie, mam niezbite dowody, 偶e na pok艂adzie statku przed nami znajduje si臋 艂adunek niewolnik贸w.

Denham kaszln膮艂 nerwowo, lecz Clinton nie da艂 mu doj艣膰 do s艂owa.

— Wiem r贸wnie偶, 偶e jest to jednostka ameryka艅ska i w normalnych okoliczno艣ciach nie mogliby艣my zrobi膰 nic, 偶eby j膮 zatrzyma膰. — Denham 7 ulg膮 skin膮艂 g艂ow膮, lecz Clinton bezlito艣nie ci膮gn膮艂 dalej. — Otrzyma艂em jednak pro艣b臋 o uwolnienie od poddanej Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci, doktor Robyn Ballantyne, kt贸r膮 wszyscy doskonale znacie i kt贸ra jest wbrew swojej woli przetrzymywana na pok艂adzie „Hurona". Nie mam w膮tpliwo艣ci, jaki nak艂ada to na mnie obowi膮zek. Zamierzam dokona膰 aborda偶u tego statku, a je艣li b臋dzie stawia艂 op贸r, walczy膰 z nim. — Umilk艂, a na twarzach marynarzy malowa艂a si臋 niepewno艣膰 i konsternacja. — Ci z pan贸w, kt贸rzy zg艂aszaj膮 obiekcje przeciwko takiej decyzji, powinni niezw艂ocznie umie艣ci膰 odpowiednie o艣wiadczenia w dzienniku okr臋towym, kt贸re ja podpisz臋.

Ich ulga i wdzi臋czno艣膰 by艂y wyra藕ne, niewielu innych kapitan贸w okaza艂oby tak膮 wyrozumia艂o艣膰.

Clinton z艂o偶y艂 podpis pod o艣wiadczeniem w dzienniku okr臋towym i od艂o偶y艂 pi贸ro.

— Teraz, kiedy dope艂nili艣my formalno艣ci, panowie, czy mo偶emy zaj膮膰 si臋 zarabianiem pieni臋dzy? — I Clinton u艣miechn膮艂 si臋 po raz pierwszy od czasu opuszczenia portu w Zanzibarze, wskazuj膮c bia艂e 偶agle doskonale widoczne przed dziobem „Black Joke'a", a gdy przem贸wi艂, z wysokiego komina kanonierki

405

wydoby艂 si臋 pi贸ropusz czarnego, smolistego dymu, zegar silnikowy za艣 zadzwoni艂 dono艣nie, gdy wskaz贸wka przesun臋艂a si臋 na pozycj臋 „Silnik w gotowo艣ci". „Black Joke" mia艂 par臋 w kot艂ach.

Clinton podszed艂 do zegara i przesun膮艂 wskaz贸wk臋 o ca艂e okr膮偶enie na pozycj臋 „Ca艂a naprz贸d", a pok艂ad zawibrowa艂 mu pod stopami, gdy wa艂 艣ruby zaczaj si臋 obraca膰 i kanonierka skoczy艂a rado艣nie do przodu, rozcinaj膮c fale w eksplozjach bia艂ej piany.

— Na Boga, jeste艣my przyci艣ni臋ci do brzegu... — wycedzi艂 Mungo nonszalanckim tonem, u艣miechaj膮c si臋 nawet lekko do Tippoo, gdy na chwil臋 oderwa艂 lunet臋 od oka i przetar艂 szk艂o r臋kawem koszuli. — B臋dziemy musieli p臋dzi膰 jak sam diabe艂, 偶eby go okr膮偶y膰 i wyj艣膰 na pe艂ne morze. Panie Tippoo, czy b臋dzie pan tak dobry i ka偶e zrzuci膰 wszystkie refy i rozpostrze膰 wszystkie 偶agle, 艂膮cznie ze szczytowymi? — Ponownie podni贸s艂 lunet臋 do oka, gdy Tippoo zaczaj wykrzykiwa膰 rozkazy. — To odrobin臋 zbyt wiele szcz臋艣cia naraz — mrukn膮艂. — Co za niemi艂y zbieg okoliczno艣ci, 偶e jedyny cz艂owiek, kt贸rego nie chcia艂em spotka膰, czeka na mnie w jedynym miejscu na wszystkich oceanach, kt贸re mi nie odpowiada. — Ponownie opu艣ci艂 lunet臋 i podszed艂 do poprzecznego relingu, 偶eby spojrze膰 na g艂贸wny pok艂ad.

Robyn Ballantyne sta艂a przy burcie, patrz膮c poprzez b艂臋kitne wody na 偶agle i czarn膮 smug臋 dymu, wci膮偶 jeszcze odleg艂膮, lecz przybli偶aj膮c膮 si臋 z ka偶d膮 chwil膮, kieruj膮c膮 si臋 na punkt przeci臋cia kurs贸w obu statk贸w. Wyczu艂a na sobie wzrok Mungo St. Johna i zdj臋艂a szal z g艂owy, a jej ciemne, rudawe w艂osy zacz臋艂y i ta艅czy膰 wok贸艂 policzk贸w. Wiatr szarpa艂 jej sukni臋, musia艂a wi臋c pochyli膰 si臋 lekko, 偶eby z艂apa膰 r贸wnowag臋.

Podnios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na Mungo wyzywaj膮co, przygl膮daj膮c mu si臋 uwa偶nie, gdy on starannie odgryz艂 czubek jednego ze swych d艂ugich czarnych cygar, otoczy艂 d艂o艅mi siarkowy p艂omie艅 i zapali艂 cygaro, ani na moment nie przestaj膮c patrze膰 na Robyn 艣widruj膮cym wzrokiem.

Potem zszed艂 lekkim krokiem po schodkach i stan膮艂 obok niej.

— Pani przyjaciel, doktor Ballantyne? — U艣miech igra艂 tylko na jego wargach. Oczy by艂y lodowate.

— Ka偶dej nocy modli艂am si臋 o jego przybycie. Przez ca艂y czas, od kiedy wys艂a艂am wzywaj膮cy go list.

— Nie wypiera si臋 pani zdrady?

— Jestem dumna, 偶e mog艂am wype艂ni膰 chrze艣cija艅ski obowi膮zek.

— Kto dostarczy艂 list?

— Nikt z cz艂onk贸w pana za艂ogi, sir. Pos艂a艂am go przez kapitana arabskiej 艂odzi z Rio Save.

— Rozumiem. — Jego g艂os by艂 niski, lecz ostry jak 偶膮d艂o osy. — A co z chorob膮 Tippoo, czy jest mo偶liwe, 偶eby lekarz posun膮艂 si臋 do otrucia pacjenta?

Spu艣ci艂a wzrok, nie potrafi膮c zaprzeczy膰 oskar偶eniu.

406

— Prosi艂bym teraz, 偶eby niezw艂ocznie wr贸ci艂a pani do swojej kabiny i pozosta艂a tam do czasu, a偶 wydam odpowiednie polecenie. Pod drzwiami b臋dzie sta艂 uzbrojony stra偶nik.

— Czy mam zosta膰 ukarana?

— 呕aden cz艂owiek nie wini艂by mnie, gdybym wyrzuci艂 pani膮 za burt臋 i zostawi艂 do wy艂owienia pani rodakom. Chodzi mi jednak o pani bezpiecze艅stwo. Ten pok艂ad ju偶 nied艂ugo mo偶e sta膰 si臋 bardzo gro藕nym miejscem, a ja b臋d臋 zbyt zaj臋ty, 偶eby troszczy膰 si臋 o pani膮.

Przesta艂 zwraca膰 na ni膮 uwag臋 i spojrza艂 przed siebie, a potem do ty艂u na czarny dym „Black Joke'a", oceniaj膮c sytuacj臋 marynarskim okiem. U艣miechn膮艂 si臋.

— Zanim pani p贸jdzie, chcia艂bym, 偶eby dowiedzia艂a si臋 pani, i偶 wszystkie jej wysi艂ki by艂y tak naprawd臋 strat膮 czasu — prosz臋 spojrze膰 tam! — Wskaza艂 d艂ug膮, g贸rzyst膮 lini臋 wybrze偶a, a ona wiod膮c spojrzeniem za jego r臋k膮 spostrzeg艂a po raz pierwszy, 偶e morze przed nimi jest czarne i poszarpane jak 艣wie偶o wydobyty w臋giel, pe艂ne l艣ni膮cych, skacz膮cych dziko fal okrytych bia艂ymi grzywami.

— Tam jest wiatr — rzek艂 Mungo. — Pojawia si臋 zza g贸r, a my dotrzemy do niego, zanim zd膮偶y pani znale藕膰 si臋 w swojej kabinie. — Zachichota艂 spokojnie, pewnie. — Przy takim wietrze niewiele 偶aglowc贸w na 艣wiecie zdo艂a艂oby cho膰by przez chwil臋 dotrzyma膰 kroku „Huronowi", a statku, kt贸ry da艂by rad臋 go prze艣cign膮膰, B贸g mi 艣wiadkiem, nie ma w og贸le. — Pok艂oni艂 si臋 przed ni膮 lekko, w szyderczej parodii eleganckich manier. — Prosz臋 dobrze przyjrze膰 si臋 tej ma艂ej brzydkiej barce na w臋giel, gdy偶 nie zobaczy jej pani ju偶 nigdy w 偶yciu. A teraz, je艣li mi pani wybaczy...

Odwr贸ci艂 si臋 i wbieg艂 lekko po schodkach.

Robyn, na wp贸艂 o艣lepiona przez 艂zy w艣ciek艂o艣ci, chwyci艂a kurczowo reling i spojrza艂a poprzez coraz bardziej kurcz膮cy si臋 skrawek wody na wyt臋偶aj膮c膮 si臋, sapi膮c膮 z wysi艂kiem ma艂膮 kanonierk臋, widzia艂a ju偶 jej kad艂ub, pomalowan膮 szachownic臋 otwor贸w armatnich. Zacz臋艂a mie膰 nadziej臋, 偶e przechwa艂ki Mungo St. Johna by艂y tylko pust膮 fanfaronad膮, gdy偶 „Black Joke" zdawa艂 si臋 dogania膰 smuk艂y kliper, a wiatr by艂 wci膮偶 daleko, daleko w przodzie.

Kto艣 dotkn膮艂 z szacunkiem jej ramienia. Odwr贸ci艂a si臋 i ujrza艂a Nathaniela.

— Rozkaz kapitana, madame. Mam odprowadzi膰 pani膮 do kabiny.

Clinton pochyli艂 si臋, jakby pr贸bowa艂 pop臋dzi艂 sw贸j okr臋t, tak jak je藕dziec pochyla si臋 przed skokiem przez przeszkod臋. Clinton r贸wnie偶 spostrzeg艂 tchnienie wiatru na powierzchni morza i zdawa艂 sobie spraw臋, co ono oznacza.

Smuk艂y kliper wygl膮da艂 teraz leniwie, jak ospa艂a modna dama w falbankach i kryzach, Black Joke" za艣 chrapa艂 i parska艂 z wysi艂kiem, zamykaj膮c kr贸tszy bok tr贸jk膮ta. Przy zachowaniu obecnego kursu i pr臋dko艣ci mieli spotka膰 si臋 za

407

oko艂o jedena艣cie mil. Clinton widzia艂 ju偶 to miejsce, zaraz za male艅kim cyplem oznaczonym na mapie jako Bakoven Point.

„Huron" musia艂 utrzymywa膰 kurs. Nie m贸g艂 wyostrzy膰, gdy偶 l膮d by艂 zaraz na prawo od jego nawietrznej, a mapy wskazywa艂y skaliste mielizny na sporej przestrzeni — kliper mija艂 w艂a艣nie jedn膮 z nich, ukazuj膮c膮 sw贸j okr膮g艂y, granitowy grzbiet blisko jego prawej burty. „Huron" znajdowa艂 si臋 w pu艂apce, uratowa膰 m贸g艂 go ju偶 tylko dodatkowy wiatr, kt贸ry pozwoli艂by statkowi wydosta膰 si臋 poza zasi臋g strza艂u armatniego — i wiatr by艂 tam, mniej ni偶 trzy mile dalej.

Nagle spod pok艂adu dobieg艂 g艂o艣ny ha艂as i Clinton spojrza艂 z irytacj膮 na Ferrisa.

— Sprawd藕, co tam si臋 dzieje — warkn膮艂 i ponownie skierowa艂 ca艂膮 uwag臋 na wysoki kliper. „Huron" mia艂 jeszcze trzy mile do przebycia, lecz naraz olbrzymi kwadrat jego g艂贸wnego 偶agla zadr偶a艂, a potem za艂opota艂. Kliper wp艂yn膮艂 w obszar flauty poni偶ej g贸r.

— Prosz臋, Bo偶e! — wyszepta艂 Clinton. Pr臋dko艣膰 klipera zmniejszy艂a si臋 wyra藕nie, wszystkie jego 偶agle nagle pomarszczy艂y si臋 i opad艂y. „Huron" zawaha艂 si臋, staj膮c d臋ba jak ranne zwierz臋.

— Wp艂yn膮艂 w dziur臋 powietrzn膮! — zawo艂a艂 porucznik Denham w podnieceniu. — Mamy go teraz, do diab艂a!

— By艂bym wdzi臋czny, gdyby m贸g艂 pan nie przeklina膰 na tym okr臋cie, poruczniku — rzek艂 Clinton ostro i Denham umilk艂 natychmiast z zak艂opotan膮 min膮.

— Przepraszam, sir — rzek艂 po chwili, a zaraz potem na pok艂adzie pojawi艂 si臋 zdyszany Ferris.

— To palacze, sir — wysapa艂. — R膮bi膮 meble w kabinach oficer贸w. Nie ma ju偶 pa艅skiej koi, sir, i pa艅skiego biurka r贸wnie偶.

Clinton ledwie spojrza艂 na niego, obserwuj膮c kliper, oceniaj膮c ka偶d膮 dziesi膮t膮 w臋z艂a w r贸偶nicy ich pr臋dko艣ci, wymierzaj膮c tak odwa偶nie, jak tylko 艣mia艂, k膮t swego podej艣cia.

Tak, zdecydowa艂, przy zmniejszeniu szybko艣ci „Hurona" mia艂 szans臋 wyostrzy膰 jeszcze odrobin臋.

— Ster o punkt na praw膮 burt臋 — powiedzia艂 sternikowi, a potem spojrza艂 na swoje w艂asne 偶agle, pomagaj膮ce br膮zowej 艣rubie pcha膰 „Black Joke'a" do przodu. — Panie Ferris, prosz臋 dopilnowa膰 wyostrzenia pa艅skiego jibu, je艣li mo偶na.

Ferris wykrzycza艂 rozkaz do wachty na przednim pok艂adzie i obserwowa艂 krytycznym wzrokiem naci膮gaj膮cych d艂ugi tr贸jk膮tny 偶agiel marynarzy.

Nagle wszystkie 偶agle „Hurona" za艂opota艂y, a potem wyd臋艂y si臋 ponownie, raz jeszcze przyjmuj膮c w艂a艣ciwy kszta艂t i kliper skoczy艂 do przodu ponad zwa艂ami l艣ni膮cej bia艂ej piany. Znajdowa艂 si臋 ju偶 o wiele bli偶ej obszaru ciemnej, smaganej wiatrem wody.

Wszystko przez niepotrzebne przekle艅stwo Denhama, Clinton' by艂 tego pewien i spogl膮daj膮c ci臋偶kim wzrokiem na porucznika, niech臋tnie wyda艂 rozkaz sternikowi:

408

— Prosz臋 odpa艣膰 o punkt.

„Huron" zn贸w uzyskiwa艂 przewag臋. Gdyby „Black Joke" utrzyma艂 poprzedni kurs, min膮艂by klipera za ruf膮. Zmiana kursu by艂a przyznaniem, 偶e los ponownie si臋 odwr贸ci艂.

Tuba g艂osowa z maszynowni zaskrzecza艂a i Clinton dozna艂 ulgi, 偶e mo偶e cho膰by na chwil臋 oderwa膰 wzrok od klipera.

— Maszynownia, tu kapitan — warkn膮艂 w tub臋.

— W臋giel sko艅czy艂 si臋 ju偶 dawno, sir. Ci艣nienie spad艂o do dziesi臋ciu funt贸w i spada dalej.

— Palcie wszystko, co si臋 da.

— Drewno p艂onie jak papier, sir. Jest za lekkie, a poza tym zatyka przew贸d kominowy. — MacDonald jakby czerpa艂 rado艣膰 z tych ponurych wiadomo艣ci i Clinton poczu艂, 偶e jego irytacja zamienia si臋 w gniew.

— Zr贸b, co mo偶esz, cz艂owieku, nikt nie prosi ci臋 o wi臋cej — powiedzia艂 i zatrzasn膮艂 tub臋.

Zastanawia艂 si臋, czy jest wystarczaj膮co blisko, 偶eby spr贸bowa膰 strza艂u z dzia艂a. D艂ugi szesnastofuntowiec mia艂 zasi臋g niemal dwa razy wi臋kszy od wielkich trzydziestodwufuntowc贸w stanowi膮cych g艂贸wne uzbrojenie kanonierki. Szcz臋艣liwy strza艂 m贸g艂by strzaska膰 drzewce „Hurona", mo偶e nawet zniszczy膰 rej臋 — i dok艂adnie w tym momencie Clinton poczu艂 wyra藕n膮 zmian臋 w wibracjach silnika pod pok艂adem „Black Joke'a". Statek zachwia艂 si臋 i ci艣nienie pary w kot艂ach spada艂o.

— Panie Ferris, prosz臋 wywiesi膰 flag臋.

Gdy bandera rozwin臋艂a si臋 na szczycie masztu, wydymaj膮c si臋 dumnie na tle b艂adoniebieskiego nieba, szkar艂atna i jedwabi艣cie bia艂a, wykrzykuj膮c wyzwanie w powietrze, Clinton poczu艂 ten ucisk w piersiach, ten ci臋偶ar dumy, kt贸ry nigdy go nie opuszcza艂.

— „Huron" odpowiada — mrukn膮艂 Denham i Clinton podni贸s艂 lunet臋, patrz膮c, jak ameryka艅ska flaga rozwija si臋 jak kwiat nad b艂yszcz膮cymi fa艂dami bia艂ych 偶agli.

— A id藕cie do diab艂a — odczyta艂 ten gest Denham. „Huron" szydzi艂 z ich wezwania.

— Panie Ferris, wypalimy z dzia艂a — zadecydowa艂 ponuro Clinton. — Spr贸bujcie trafi膰 w kad艂ub. — I Ferris pobieg艂 dopilnowa膰 za艂adowania i wycelowania armaty.

Strza艂 rozleg艂 si臋 cichym pukni臋ciem, zag艂uszony przez wiatr, a d艂ugi ob艂ok szarego dymu rozwia艂 si臋, zanim zd膮偶y艂 si臋 jeszcze dobrze uformowa膰. Chocia偶 wszyscy patrzyli uwa偶nie przez lunety, nikt nie by艂 w stanie ustali膰, gdzie upad艂 pocisk, a Denham odezwa艂 si臋 za nich wszystkich.

— Nie zmieniaj膮 kursu. Ignoruj膮 nas.

— A zatem dobrze — rzek艂 Clinton cicho. — Spr贸bujemy trafi膰 w o偶aglowanie.

Szesnastofuntowiec trzasn膮艂 ponownie, jak nie zamkni臋te drzwi na mocnym wietrze i tym razem obaj wykrzykn臋li unisono. Kropelka 艣wiat艂a pojawi艂a si臋 na

409

jednym z bocznych 偶agli „Hurona", przebitym przez kul臋; 偶agiel przez moment zachowywa艂 sw贸j kszta艂t, a potem rozerwa艂 si臋 jak papierowa torebka i rozdar艂 na strz臋py.

Clinton ujrza艂 marynarzy „Hurona" p臋dz膮cych po pok艂adzie i wspinaj膮cych si臋 na reje. Zanim „Black Joke" zdo艂a艂 ponownie za艂adowa膰 szesnastoruntowe dzia艂o, zniszczony 偶agiel zosta艂 艣ci膮gni臋ty i zast膮piony nowym prostok膮tem bia艂ego p艂贸tna. Szybko艣膰, z jak膮 dokonano zmiany 偶agla, zrobi艂a wra偶enie nawet na Clintonie.

— Diabe艂 jest dobrym 偶eglarzem, musz臋 mu to przyzna膰... — A potem urwa艂, gdy偶 „Huron" obraca艂 si臋 艣mia艂o, zdaj膮c si臋 celowa膰 bomem w burty kanonierki. Clinton zrozumia艂, co robi kapitan tamtego 偶aglowca. Przewidywa艂 nadej艣cie wiatru i rzeczywi艣cie, wiatr uderzy艂.

Nadszed艂 rycz膮c po pok艂adzie, wyj膮c przez 偶agle, jak stado poluj膮cych wilk贸w, a smuk艂y kliper przechyli艂 si臋, zdaj膮c si臋 kuli膰 pod jego naporem, zbieraj膮c si臋 w sobie jak ogier pe艂nej krwi czuj膮cy uderzenie szpicruty, a potem skoczy艂 do przodu i pomkn膮艂 jak strza艂a.

Ciemne, smagane wichrem morze otwiera艂o si臋 przed d艂ugim, ostrym jak n贸偶 kad艂ubem i „Huron" rado艣nie ci膮艂 burtami spienione bia艂e fale.

— Robi dwadzie艣cia w臋z艂贸w! — wykrzykn膮艂 Denham z niedowierzaniem, i zdawa艂o si臋, 偶e „Black Joke" stan膮艂 nieruchomo, martwy jak ko艂ysana falami belka w por贸wnaniu z szybkim, pi臋knym kliperem, kt贸ry przemkn膮艂 przed jego burtami, odrobin臋 poza zasi臋giem dzia艂, i wp艂yn膮艂 na szerokie wody Oceanu Atlantyckiego.

Przez oko lunety Clinton widzia艂, jak marynarze oblepiaj膮cy burty „Hurona" podskakuj膮 i machaj膮 czapkami, wiwatuj膮c i krzycz膮c, a potem skierowa艂 lunet臋 na g贸rny pok艂ad klipera.

Przy relingu sta艂a wysoka posta膰, ubrana w zwyczajn膮 granatow膮 kurtk臋. Z tej odleg艂o艣ci Clinton nie dostrzeg艂 rys贸w twarzy, lecz rozpozna艂 szerokie ramiona i arogancko uniesion膮 g艂ow臋, kt贸r膮 ostatni raz widzia艂 ponad muszk膮 pistoletu w czasie pojedynku.

Kwa艣na 偶贸艂膰 podesz艂a mu do gard艂a, gdy posta膰 podnios艂a d艂o艅 w lakonicznym salucie, szyderczym ge艣cie po偶egnania, a potem odwr贸ci艂a si臋 niespiesznie od relingu.

Clinton z艂o偶y艂 lunet臋.

— Po艣cig! — rozkaza艂. — P艂yniemy za nimi!

Nie 艣mia艂 spojrze膰 na twarze oficer贸w, boj膮c si臋, 偶e na kt贸rej艣 z nich mo偶e malowa膰 si臋 wyraz wsp贸艂czucia.

Le偶膮c na swojej koi, z r臋kami sztywno wyci膮gni臋tymi wzd艂u偶 bok贸w i d艂o艅mi zaci艣ni臋tymi kurczowo, Robyn us艂ysza艂a skrzypienie i j臋k dochodz膮cy z do艂u, oznaczaj膮cy, 偶e „Huron" zmienia kurs i 偶e grube na dwadzie艣cia centymetr贸w liny sterowe przesuwaj膮 si臋 w bloczkach, gdy sternik obraca ko艂em. By艂 to d藕wi臋k, do kt贸rego przyzwyczai艂a si臋 ju偶 dawno, i instynktownie

410

i

przytrzyma艂a si臋 koi, gdy liny przytwierdzone do osi steru poci膮gn臋艂y mocno i statek zmieni艂 kurs.

Sekundy p贸藕niej w g贸rze rozleg艂 si臋 potworny ha艂as, og艂uszaj膮cy ryk wichru uderzaj膮cego w 偶agle, trzask napinaj膮cych si臋 lin, huk wydymaj膮cego si臋 p艂贸tna, gdy moc 偶agli przesz艂a na kad艂ub. Robyn niemal spad艂a z koi, kiedy „Huron" skoczy艂 dziko do przodu.

Potem kabin臋 wype艂ni艂 d藕wi臋k wody tr膮cej o kad艂ub, jakby statek by艂 pud艂em skrzypiec, a kto艣 ci膮gn膮艂 smyczkiem po basowych strunach. „Huron" zadr偶a艂 nowym 偶yciem, podnosz膮c si臋 i opadaj膮c pchany pot臋偶nym wiatrem.

Uszu Robyn dobieg艂y ledwie s艂yszalne marynarskie wiwaty. Zeskoczy艂a z koi i przytrzymuj膮c si臋, by nie upa艣膰, podesz艂a do drzwi i zab臋bni艂a w nie pi臋艣ci膮.

— Nathaniel! — zawo艂a艂a. — Odpowiedz mi w tej chwili.

— Kapitan m贸wi艂, 偶e nie wolno mi z pani膮 rozmawia膰. — Jego g艂os by艂 st艂umiony.

— Nie mo偶esz mnie tak torturowa膰! — odkrzykn臋艂a Robyn. — Co si臋 dzieje? Przez d艂ug膮 chwil臋 Nathaniel zastanawia艂 si臋, czy rozkaz jest wa偶niejszy od

sympatii, jak膮 czu艂 dla tej szlachetnej m艂odej damy.

— Mamy wiatr, madame — powiedzia艂 w ko艅cu. — I p艂yniemy jak wszystkie diab艂y piek艂a z kapiszonami przyczepionymi do ogon贸w.

— A co robi „Black Joke"? — zapyta艂a b艂agalnym tonem. — Co robi brytyjska kanonierka?

— Teraz nic ju偶 nas nie dogoni. Nie ma mowy, madame, dymi膮cy d偶emojad zniknie nam z oczu jeszcze przed zapadni臋ciem nocy. St膮d wygl膮da to tak, jakby rzuci艂 kotwic臋.

Robyn pochyli艂a si臋 powoli, a偶 jej czo艂o dotkn臋艂o desek drzwi. Zacisn臋艂a oczy bardzo mocno, pr贸buj膮c zwalczy膰 ogarniaj膮c膮 j膮 czarn膮 rozpacz.

Sta艂a tak przez d艂ugi czas, a偶 rozleg艂 si臋 g艂os Nathaniela. By艂 ochryp艂y z zaniepokojenia.

— Wszystko w porz膮dku, panienko?

— Tak, dzi臋kuj臋 ci, Nathanielu. Nic mi nie jest — odpar艂a przez zaci艣ni臋te z臋by, nie otwieraj膮c oczu. — Prze艣pi臋 si臋 teraz troch臋. Nie pozw贸l, 偶eby ktokolwiek mi przeszkadza艂.

— B臋d臋 w pobli偶u, madame. Nie wpuszcz臋 nikogo — zapewni艂 j膮. Podesz艂a do koi, ukl臋k艂a przed ni膮 i zacz臋艂a si臋 modli膰 — lecz tym razem

nie mog艂a si臋 skoncentrowa膰. Popl膮tane obrazy przelatywa艂y jej przez g艂ow臋. By艂a tam twarz Clintona Codringtona, z tymi pi臋knymi jasnymi oczami na opalonej twarzy, kt贸ra podkre艣la艂a wybielon膮 przez s艂o艅ce platyn臋 w艂os贸w. T臋skni艂a za nim jak jeszcze nigdy dotychczas — sta艂 si臋 dla Robyn symbolem tego. co prawe, czyste i dobre.

Potem ten obraz znikn膮艂 i zamiast niego pojawi艂 si臋 kpi膮cy, szyderczy u艣miech oraz nakrapiane z艂otem oczy Mungo St. Johna, cz艂owieka, kt贸ry pogwa艂ci艂 jej uczucia i zdradzi艂 je, kt贸ry bawi艂 si臋 ni膮 i pozwoli艂 mie膰 nadziej臋,

411

wi臋cej, modli膰 si臋, 偶e b臋dzie mog艂a urodzi膰 mu dzieci i zosta膰 jego 偶on膮. Rozpacz Robyn przesz艂a ponownie w nienawi艣膰, a nienawi艣膰 doda艂a jej si艂.

— Przebacz mi, o Panie, pomodl臋 si臋 p贸藕niej. Teraz musz臋 co艣 zrobi膰! Podnios艂a si臋, lecz ciasna kabina by艂a jak klatka, duszna i nie do zniesienia.

Zab臋bni艂a pi臋艣ciami o drzwi, a Nathaniel odpowiedzia艂 natychmiast.

— Nathanielu, nie wytrzymam tu ju偶 ani chwili d艂u偶ej! — zawo艂a艂a. — Musisz mnie wypu艣ci膰.

Jego g艂os by艂 smutny, lecz stanowczy.

— Nie mog臋 tego zrobi膰, panienko. Tippoo i jego bicz dobraliby mi si臋 do sk贸ry!

Odskoczy艂a od drzwi, w艣ciek艂a, skonfundowana, setki my艣li k艂臋bi艂y si臋 w jej g艂owie.

„Nie mog臋 pozwoli膰 mu zawie藕膰 mnie do..." Urwa艂a, gdy偶 nie potrafi艂a wyobrazi膰 sobie, co czekaj膮 na ko艅cu tej potwornej podr贸偶y. Nagle stan膮艂 przed ni膮 obraz „Hurona" zawijaj膮cego do portu, z pi臋kn膮, wysok膮 francusk膮 arystokratk膮 czekaj膮c膮 na redzie w krynolinach, aksamitach i per艂ach, z trzema synami u jej boku machaj膮cymi do wysokiej, aroganckiej postaci na mostku

klipera.

Pr贸bowa艂a nie my艣le膰 o tym wi臋cej i w zamian skoncentrowa艂a si臋 na d藕wi臋kach wydawanych przez „Hurona" 艣lizgaj膮cego si臋 rado艣nie na falach, b臋bnieniu jego kad艂uba, trzeszczeniu wr臋g, j臋ku lin i 艂omocie bosych st贸p na pok艂adzie, gdy grupa marynarzy odchodzi艂a z fa艂em, naci膮gaj膮c jedn膮 z rei bardziej do wiatru. Gdy sternik dokona艂 niewielkiej korekty kursu i lina sterowa przesun臋艂a si臋 z protestem przez bloczki, spod st贸p Robyn dobieg艂 kolejny przyt艂umiony pisk, niczym szczura mia偶d偶onego szcz臋kami kota.

D藕wi臋k obudzi艂 pewne wspomnienie i Robyn zamar艂a, dr偶膮c ponownie, lecz tym razem z nadziej膮. Przypomnia艂a sobie Clintona Codringtona opisuj膮cego, jak jako m艂ody sier偶ant zosta艂 postawiony na czele patrolu wys艂anego do uj艣cia rzeki, kt贸re by艂o zat艂oczone ma艂ymi 艂odziami niewolniczymi.

„Nie mia艂em wystarczaj膮co du偶o ludzi, 偶eby zaj膮膰 je wszystkie, wi臋c przeskakiwali艣my z jednej na drug膮, przecinali艣my im liny sterowe i zostawiali艣my dryfuj膮ce bezsilnie, 偶eby m贸c wr贸ci膰 po nie p贸藕niej — w ka偶dym razie po te, kt贸re nie zaton臋艂y".

Robyn otrz膮sn臋艂a si臋 i pobieg艂a do rogu kabiny. Musia艂a zaprze膰 si臋 plecami o 艣cian臋 i pcha膰 obiema nogami, 偶eby przesun膮膰 ci臋偶k膮 drewnian膮 skrzyni臋 na 艣rodek kajuty. Potem opad艂a na kolana.

W pok艂adzie widnia艂a niewielka klapa, tak idealnie wpasowana, 偶e szpary by艂y cie艅sze od ostrza no偶a, lecz w drewno wpuszczony by艂 ma艂y 偶elazny pier艣cie艅. Kiedy艣 podczas d艂ugiej podr贸偶y przez Atlantyk do jej kabiny przyszed艂 serdecznie przepraszaj膮cy pomocnik cie艣li i Robyn patrzy艂a z zainteresowaniem, jak m臋偶czyzna odsuwa skrzyni臋, otwiera klap臋 i schodzi na d贸艂 z puszk膮 smaru.

Spr贸bowa艂a unie艣膰 klap臋, lecz by艂a tak 艣ci艣le dopasowana, 偶e nawet nie

412

drgn臋艂a. Wyj臋艂a we艂niany szal ze skrzyni i przeci膮gn臋艂a go przez 偶elazny pier艣cie艅. Teraz by艂o jej wygodniej ci膮gn膮膰. Raz jeszcze wyt臋偶y艂a si艂y i klapa unios艂a si臋 o centymetr, a potem odchyli艂a gwa艂townie, z trzaskiem, kt贸ry z pewno艣ci膮 zaalarmowa艂 Nathaniela. Robyn zamar艂a, nas艂uchuj膮c przez p贸艂 minuty, lecz za drzwiami kabiny panowa艂a cisza.

Opad艂a na kolana i zajrza艂a do otwartego luku. Z ciemnego kwadratowego otworu dochodzi艂 lekki podmuch powietrza i Robyn poczu艂a zapach t艂ustego smaru, smr贸d z臋z i niewolniczy fetor, kt贸rego 偶aden 艂ug i szorowanie nie by艂o w stanie usun膮膰 — poczu艂a, jak 偶o艂膮dek podchodzi jej do gard艂a. Gdy wzrok Robyn przyzwyczai艂 si臋 do ciemno艣ci, ujrza艂a d艂ugi, w膮ski tunel mieszcz膮cy mechanizmy steruj膮ce „Hurona". By艂 na tyle wysoki, 偶e cz艂owiek m贸g艂 czo艂ga膰 si臋 po nim, przemieszczaj膮c si臋 w prz贸d i ty艂 wzd艂u偶 kad艂uba.

Liny sterowe schodzi艂y z pok艂adu w g贸rze, bieg艂y przez ci臋偶kie 偶elazne bloki przytwierdzone do jednej z g艂贸wnych wr臋g „Hurona", a potem zmienia艂y kierunek i skr臋ca艂y w膮skim drewnianym tunelem bezpo艣rednio ku rufie. K贸艂ka blok贸w oblepione by艂y czarnym smarem, a liny sporz膮dzono z nowej, 偶贸艂tej konopi. Wydawa艂y si臋 grube jak m臋ska noga i Robyn widzia艂a, jakie wytrzymuj膮 napi臋cie, gdy偶 by艂y sztywne jak stalowe s艂upy.

Rozejrza艂a si臋 doko艂a szukaj膮c no偶a lub jednego ze swoich skalpeli, by przeci膮膰 nim liny sterowe, i niemal natychmiast zda艂a sobie spraw臋 z nieprzydatno艣ci czegokolwiek tak drobnego. Nawet silny m臋偶czyzna z dwustronn膮 siekier膮 mia艂by wielkie trudno艣ci z przer偶ni臋ciem tych lin, a w w膮skim tunelu i tak brakowa艂o miejsca, 偶eby zamachn膮膰 si臋 porz膮dnie. Nawet gdyby komu艣 uda艂o si臋 przeci膮膰 lin臋, zosta艂by natychmiast rozerwany na krwawe strz臋py przez jej trzaskaj膮c膮 ko艅c贸wk臋.

Istnia艂 tylko jeden spos贸b, tylko jeden pewny spos贸b i Robyn a偶 j臋kn臋艂a na my艣l o tym, co by si臋 sta艂o, gdyby nie kontrolowany ogie艅 rozprzestrzeni艂 si臋 po statku, a Black Joke" nie pod膮偶y艂 natychmiast na ratunek ze swoimi nap臋dzanymi par膮 pompami i ga艣nicami. Ju偶 raz porzuci艂a zamiar u偶ycia ognia, lecz teraz, z pomoc膮 tak blisko za ruf膮, by艂a gotowa zaakceptowa膰 ryzyko. Wiedzia艂a, 偶e to ostatnia jej szansa.

Zdj臋艂a z drewnianej p贸艂ki jeden ze swoich we艂nianych koc贸w, zwin臋艂a go w k艂膮b, po czym wsta艂a i si臋gn臋艂a po naftow膮 lamp臋 do uchwytu pod sufitem. Dr偶a艂a z podniecenia, gdy 艣ci膮ga艂a zakr臋tk臋 ze zbiorniczka z naft膮.

Skropi艂a ni膮 koc, a potem rozejrza艂a si臋 w poszukiwaniu czego艣 艂atwopalnego — jej dzienniki? Nie, one nie, ale wyj臋艂a ze skrzyni jeden ze swoich lekarskich podr臋cznik贸w i wyrwa艂a z niego kartki, zgniataj膮c je, 偶eby d艂u偶ej si臋 pali艂y, potem uformowa艂a koc na kszta艂t worka i wsadzi艂a papier do 艣rodka.

Wetkn臋艂a ca艂o艣膰 do luku, a zawini膮tko upad艂o na grube liny i uwi膮z艂o pomi臋dzy dwoma bloczkami.

Materac na koi wypchany by艂 w艂贸knem kokosowym, kt贸re pali艂o si臋 doskonale; 艣ci膮gn臋艂a go z pos艂ania i wepchn臋艂a do luku. Potem wyrwa艂a deski

413

z koi i podar艂a ksi膮偶ki nawigacyjne stoj膮ce na p贸艂ce przy drzwiach. Rozejrza艂a si臋 szybko doko艂a, lecz w kabinie nie by艂o ju偶 nic wi臋cej, co mog艂aby spali膰.

Pierwsza zapa艂ka, kt贸r膮 upu艣ci艂a do luku, zamigota艂a i zgas艂a. Wyrwa艂a ostatni膮 stron臋 ze swojego dziennika i zgniot艂a j膮 w kulk臋. Kiedy papier zap艂on膮艂 jasnym ogniem, wrzuci艂a go do ciemnego otworu w dole, a kulka opadaj膮c roz艣wietli艂a mroczne zakamarki z臋z „Hurona" i surowe deski jego podbrzusza.

P艂on膮cy papier wyl膮dowa艂 na zmoczonym naft膮 kocu i bladoniebieskie ogniki zata艅czy艂y nad nim, gdy zapali艂y si臋 paruj膮ce gazy, a potem we艂na zaj臋艂a si臋 i ma艂e pomara艅czowe p艂omienie strzeli艂y rado艣nie nad kocem i p艂贸ciennym materacem. Fala gor膮ca podnios艂a si臋 znad otworu, parz膮c policzki Robyn; 艂oskot p艂omieni by艂 g艂o艣niejszy ni偶 ryk morza za burt膮.

Wk艂adaj膮c w to wszystkie si艂y, Robyn przesun臋艂a klap臋 z powrotem na miejsce i pozwoli艂a jej opa艣膰 z trzaskiem, kt贸ry zaalarmowa艂 j膮 na nowo, lecz odg艂os p艂omieni ucich艂 natychmiast.

Sapi膮c z wysi艂ku i dzikiego podniecenia odsun臋艂a si臋 i opar艂a o 艣cian臋, 偶eby odpocz膮膰. Serce wali艂o jej tak mocno, 偶e 艂omot krwi w uszach niemal og艂usza艂 i nagle ogarn膮艂 j膮 strach.

A je艣li Black Joke" wycofa艂 si臋 z nier贸wnego wy艣cigu i nikt nie przyb臋dzie uratowa膰 o艣miuset nieszcz臋snych niewolnik贸w skutych 艂a艅cuchami pod pok艂adem „Hurona", zanim dosi臋gn膮 ich p艂omienie? <

Pierwszy dziki atak wiatru, kt贸ry natar艂 zza g贸r, przeszed艂 w solidny podmuch, nie tak w艣ciek艂y, lecz sta艂y.

W tym wietrze nie b臋dzie dziur ani flaut, pomy艣la艂 Mungo z satysfakcj膮, zatrzymuj膮c si臋, by spojrze膰 na ma艂e, porozdzierane przez wiatr skrawki chmur, kt贸re zdawa艂y si臋 ociera膰 o czubki maszt贸w, a potem odwracaj膮c si臋, by ogarn膮膰 wzrokiem granatowy Atlantyk rozci膮gaj膮cy si臋 po kra艅ce horyzontu, pociemnia艂y od naporu wiatru, popstrzony galopuj膮cymi bia艂ymi grzywami wie艅cz膮cymi ka偶d膮 fal臋.

Ta leniwa obserwacja zako艅czy艂a si臋 przy rufowym relingu „Hurona". L膮d znikn膮艂 z oczu tak szybko, 偶e wielka g贸ra o p艂askim wierzcho艂ku skry艂a si臋 ju偶 za horyzontem, podobnie jak kad艂ub „Black Joke'a". Tylko jego szczytowe maszty widnia艂y w oddali, lecz nie by艂o ani 艣ladu dymu z piec贸w.

Brak dymu zdziwi艂 Mungo i kapitan zmarszczy艂 brwi, zastanawiaj膮c si臋 nad przyczyn膮 takiego stanu rzeczy. Nie znajduj膮c odpowiedzi wzruszy艂 ramionami i na nowo podj膮艂 spacer. Przed zachodem s艂o艅ca „Black Joke" przesta艂 by膰 widoczny nawet z bocianiego gniazda „Hurona" i Mungo zacz膮艂 ju偶 planowa膰 manewry, jakie wykona, 偶eby zmyli膰 ewentualn膮 pogo艅, zanim ustawi si臋 na ostatecznym kursie, dotrze do pasa ciszy i przetnie r贸wnik.

— Pok艂ad, tu bocianie gniazdo!

Odleg艂e wo艂anie przerwa艂o jego rozmy艣lania. Mungo zatrzyma艂 si臋 ponownie,

414

przechyli艂 g艂ow臋 i z r臋kami na biodrach spojrza艂 na bocianie gniazdo ko艂ysz膮ce si臋 na tle nieba.

Tippoo odpowiedzia艂 na wezwanie dono艣nym rykiem, a g艂os majtka by艂 napi臋ty, jego zdenerwowanie wyra藕ne nawet z takiej odleg艂o艣ci.

— Dym!

— Gdzie? — G艂os Tippoo by艂 gniewny, odpowied藕 powinna zawiera膰 zar贸wno odleg艂o艣膰, jak i po艂o偶enie w stosunku do „Hurona" — wszyscy ludzie na pok艂adzie odwracali ju偶 g艂owy rozgl膮daj膮c si臋 po oceanie.

— Z ty艂u za ruf膮.

To kanonierka, pomy艣la艂 uspokojony Mungo. Znowu rozpali艂a pod kot艂ami — a i tak na nic si臋 jej to nie zda. Zdj膮艂 d艂onie z bioder i zrobi艂 jeszcze jeden krok, zanim g艂os majtka rozleg艂 si臋 ponownie.

— Dym zaraz za ruf膮, ci膮gniemy za sob膮 dym!

Mungo stan膮艂 jak wryty, a jego stopa zawis艂a centymetr nad pok艂adem. Poczu艂, jak lodowate tchnienie strachu mrozi mu wn臋trzno艣ci.

— Po偶ar! — rykn膮艂 Tippoo.

By艂o to jedno z najbardziej przera偶aj膮cych s艂贸w dla ludzi sp臋dzaj膮cych 偶ycie na pok艂adach drewnianych 偶aglowc贸w, z ich szwami uszczelnianymi smo艂膮 i dziegciem, z linami i 偶aglami pal膮cymi si臋 jak s艂oma. Mungo odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie, gdy zawieszona stopa dotkn臋艂a pok艂adu, a nast臋pny krok zaprowadzi艂 go do relingu „Hurona". Wychyli艂 si臋, spogl膮daj膮c w stron臋 rufy. Dym ci膮gn膮艂 si臋 blad膮 wst臋g膮, cienk膮 jak tasiemka, k艂ad膮c si臋 nisko nad ciemnoniebiesk膮 wod膮 i rozpraszaj膮c po chwili.

Suche d臋bowe deski pal膮 si臋 jasnym p艂omieniem, wydzielaj膮c niewiele dymu. Mungo wiedzia艂 o tym, wiedzia艂 r贸wnie偶, 偶e musi pozbawi膰 p艂omienie dost臋pu powietrza, zrobi膰 zwrot, zmniejszy膰 pr臋dko艣膰, by w tym czasie odnale藕膰 藕r贸d艂o ognia, by pompy mog艂y...

Odwr贸ci艂 si臋 ponownie, otwieraj膮c usta, by zacz膮膰 wykrzykiwa膰 rozkazy. Sternik i jego pomocnik stali na wprost przed nim, balansuj膮c bez trudu masywnym, mahoniowo-mosi臋偶nym ko艂em. Wi臋ksze ni偶 kierownica parowej lokomotywy, wymaga艂o dw贸ch ludzi, by utrzyma膰 „Hurona" na kursie przy takim wietrze, gdy偶 ogromnej powierzchni jego 偶agli przeciwstawia艂 si臋 pot臋偶ny, wykonany z d臋bu i miedzi ster pod ruf膮.

W g艂臋bi tunelu sterowego p艂omienie by艂y karmione mocn膮 bryz膮, kt贸r膮 p艂贸cienne wentylatory na przednim pok艂adzie „Hurona" kierowa艂y do 艂adowni, 偶eby zapewni膰 niewolnikom 艣wie偶e powietrze.

Podmuch przeciska艂 si臋 przez schodnie i drabiny, przez otwory oraz szpary w 艣cianach „Hurona", docieraj膮c w ko艅cu do d艂ugiego, w膮skiego korytarza kryj膮cego mechanizm sterowy.

Jasne, szeleszcz膮ce p艂omienie prawie nie wydziela艂y dymu, lecz by艂y niezwykle gor膮ce. Zw臋gli艂y w艂贸kna konopi na powierzchni grubych, w艂ochatych lin sterowych, a potem szybko osmali艂y z艂otobr膮zowe przewody i zacz臋艂y przegryza膰 si臋 przez nie, tak 偶e gdzieniegdzie skr臋t p臋ka艂 z trzaskiem gin膮cym w 艂oskocie pal膮cych si臋 desek i splot rozkr臋ca艂 si臋, zwijaj膮c si臋 i wybuchaj膮c now膮 male艅k膮 eksplozj膮 艣wiat艂a.

415

Dwaj sternicy stali trzy metry od Mungo St. Johna, kt贸ry przygotowywa艂 si臋 do wydania rozkaz贸w, kiedy nagle masywne ko艂o przesta艂o stawia膰 op贸r pod naciskiem krzepkich m臋偶czyzn.

G艂臋boko we wn臋trzu „Hurona", w d艂ugim drewnianym korytarzu, kt贸ry zamieni艂 si臋 w rozpalony piec, sterowe liny przepali艂y si臋 do ko艅ca i p臋kaj膮c trzaska艂y w艣ciekle, ch艂oszcz膮c p艂on膮ce deski kad艂uba, rozsypuj膮c p艂on膮ce 偶agwie w 艂adowni na dole i wpuszczaj膮c nowy podmuch 艣wie偶ego powietrza, kt贸ry jeszcze bardziej wzmacnia艂 p艂omienie.

Ko艂o zawirowa艂o l艣ni膮cym mosi膮dzem i sternik przelecia艂 wzd艂u偶 pok艂adu, uderzaj膮c o reling z tak膮 si艂膮, 偶e pad艂 na deski jak rozdeptany insekt. Pomocnik mia艂 mniej szcz臋艣cia. Jego prawe rami臋 zosta艂o zablokowane miedzy mahoniowymi szprychami ko艂a i wygi臋艂o si臋 jak kawa艂ek gumy, ko艣膰 przedramienia rozszczepi艂a si臋 w d艂ugie, ostre drzazgi, kt贸rych ko艅ce przebi艂y opalon膮 sk贸r臋, a nasada d艂ugiej ko艣ci ramieniowej zosta艂a wyrwana ze swego gniazda i ca艂e rami臋 wykr臋ci艂o si臋 pod nieprawdopodobnym k膮tem.

Gdy op贸r steru pod ruf膮 „Hurona" nie kontrolowa艂 ju偶 d艂u偶ej jego ruchu przez fale, pot臋偶ny nap贸r wiatru wzi膮艂 statek w posiadanie. Kliper zamieni艂 si臋 w gigantyczny wiatrowskaz. Obr贸ci艂 si臋 niemal wok贸艂 w艂asnej osi i wszyscy marynarze na pok艂adzie zostali obaleni na deski z ogromn膮 si艂膮.

Reje zacz臋艂y uderza膰 o siebie z trzaskiem, liny p臋ka艂y jak bawe艂niane nitki, jedna z g贸rnych rei oderwa艂a si臋 i spad艂a w paj臋czynie w艂asnego 偶agla oraz olinowania i „Huron" pop艂yn膮艂 wstecz. Regularne piramidy jego 偶agli rozpada艂y si臋 w 艂opocz膮ce, trzepocz膮ce p艂achty p艂贸tna, kt贸re owija艂y si臋 wok贸艂 bloczk贸w i fa艂贸w, ch艂oszcz膮c o w艂asne reje i maszty.

Przy wietrze uderzaj膮cym z ca艂ym impetem w prz贸d 偶agli, z dok艂adnie odwrotnego kierunku ni偶 ten, w kt贸rym powinni byli pod膮偶a膰, wysokie maszty wygi臋艂y si臋 niebezpiecznie, tylne wanty zwis艂y lu藕no, powi臋kszaj膮c pl膮tanin臋 偶agli i takielunku, podczas gdy przednie wanty j臋cza艂y napi臋te do granic wytrzyma艂o艣ci — i jedna z nich p臋k艂a z og艂uszaj膮cym trzaskiem, a przedni maszt pochylU si臋 o kilka stopni i znieruchomia艂.

Mungo St. John podni贸s艂 si臋 na nogi przytrzymuj膮c relingu. Wrzaski zranionego sternika d藕wi臋cza艂y mu w uszach, a niedowierzanie przesz艂o w gorzk膮 rozpacz, kiedy Mungo ujrza艂 sw贸j pi臋kny 偶aglowiec zmieniony w bez艂adne pobojowisko. Zataczaj膮c si臋 jak pijany, pchany wiatrem do ty艂u „Huron" zaczaj si臋 cofa膰, a fale przelewa艂y si臋 przez pok艂ad.

Przez d艂ugie sekundy Mungo rozgl膮da艂 si臋 dooko艂a w odr臋twieniu. Zniszczenia by艂y tak wielkie, a niebezpiecze艅stwo tak powa偶ne, 偶e nie wiedzia艂, od czego zacz膮膰, jakie rozkazy wyda膰 najpierw. Potem na horyzoncie za ko艂ysz膮cym si臋 dziobem „Hurona" pojawi艂 si臋 odleg艂y, lecz nagle przera偶aj膮co gro藕ny skrawek bieli, kt贸ry by艂 szczytowymi 偶aglami Black Joke'a". Mungo ockn膮艂 si臋.

— Panie Tippoo! — zawo艂a艂. — Zrefujemy g艂贸wne 偶agle i 艣ci膮gniemy wszystkie g贸rne.

Logiczna sekwencja rozkaz贸w zacz臋艂a uk艂ada膰 mu si臋 w g艂owie, odzyska艂 spok贸j.

T

— Panie O'Brien, prosz臋 zej艣膰 na d贸艂 i jak najszybciej z艂o偶y膰 mi raport na temat po偶aru.

— Bosmanie, obsad藕cie pompy na obu burtach i b膮d藕cie gotowi do gaszenia ognia.

— Panie Tippoo, prosz臋 wys艂a膰 ludzi, 偶eby uszczelnili wszystkie luki i zamkn臋li wentylatory. — Musieli odci膮膰 dop艂yw powietrza, Mungo uszczelnia艂 kad艂ub.

— Sterniku, zdejmijcie szalup臋 z mocowa艅 i spu艣膰cie j膮 na wod臋. — Mia艂 zamiar odci膮gn膮膰 ci臋偶k膮 艂贸d藕 na ruf臋, 偶eby dzia艂a艂a jak morska boja. Mungo nie mia艂 pewno艣ci, czy to poskutkuje, lecz chcia艂 obr贸ci膰 dzi贸b „Hurona" delikatnie operuj膮c przednimi 偶aglami — z szalup膮 utrzymuj膮c膮 ruf臋 nieruchomo mia艂by szans臋 znale藕膰 si臋 dziobem prosto z wiatrem. Nie stanowi艂oby to optymalnego kursu, a zadanie by艂oby trudne i niebezpieczne, zagro偶one 艣miertelnym ryzykiem wywr贸cenia statku, lecz przynajmniej da艂oby czas na naprawienie mechanizmu sterowego i odzyskanie kontroli nad „Hu-ronem".

Wzi膮艂 g艂臋boki oddech i ponownie spojrza艂 przed siebie. „Huron" posuwa艂 si臋 do ty艂u w szybkim tempie, wpadaj膮c chwiejnie na fale, tak 偶e piana i zwa艂y zielonej wody przelewa艂y si臋 przez pok艂ad, a brytyjska kanonierka znajdowa艂a si臋 coraz bli偶ej — tak blisko, 偶e Mungo m贸g艂 ju偶 dostrzec jej kad艂ub. Zdawa艂o si臋, 偶e porusza si臋 pewniej i bardziej zadziornie, niczym kogut podnosz膮cy grzebie艅 i strasz膮cy pi贸ra, gdy st膮pa przez piaszczyst膮 pod艂og臋 kurnika.

Nie mog膮c znie艣膰 towarzystwa swoich oficer贸w ani chwili d艂u偶ej, wype艂niony poczuciem bezsilno艣ci z powodu niemo偶no艣ci przeszkodzenia smuk艂emu ameryka艅skiemu kliperowi w ucieczce, desperacko pragn膮c zaj膮膰 si臋 czymkolwiek, 偶eby uspokoi膰 napi臋te do ostateczno艣ci nerwy, Clinton Codrington wzi膮艂 lunet臋 i przeszed艂 na dzi贸b Black Joke'a".

Nie zwa偶aj膮c na oblewaj膮c膮 go pian臋, mocz膮c膮 jego p艂贸cienn膮 koszul臋 i tak zimn膮, 偶e z臋by zacz臋艂y mu szcz臋ka膰 pomimo jasnego s艂o艅ca, Clinton chwyci艂 si臋 mocno wanty, balansuj膮c na w膮skim skrawku pok艂adu. Patrzy艂 przed siebie wzrokiem zamglonym nie tylko od wiatru i wody, lecz tak偶e od upokorzenie i gniewu.

Ledwie widoczna g贸ra 偶agli „Hurona" skrywa艂a si臋 w艂a艣nie za faluj膮c膮 lini膮 horyzontu, przez zachodem s艂o艅ca kliper mia艂 znikn膮膰 na dobre. Clinton wiedzia艂, 偶e zaprzepa艣ci艂 swoj膮 szans臋. Nie m贸g艂 ju偶 bardziej upa艣膰 na duchu.

Wzrok p艂ata艂 mu figle i odleg艂y zarys ameryka艅skiego statku rozmaza艂 si臋, zmieniaj膮c kszta艂t. A potem krzyk z bocianiego gniazda kaza艂 mu zapomnie膰 o rozpaczy.

— 艢cigany zmienia kurs! — Clinton nie m贸g艂 uwierzy膰 w to, co s艂yszy. — Robi zwrot! — Majtek by艂 niemal nieprzytomny z podniecenia i, napi臋cia.

Codrington przy艂o偶y艂 lunet臋 do oka i ponownie mia艂 wra偶enie, 偶e zawodzi

416

27 —Lotiokota

417

go wzrok. Maszty „Hurona" by艂y wcze艣niej ustawione niemal idealnie w jednej linii, lecz teraz si臋 rozdzieli艂y. Kliper robi艂 zwrot, sta艂 ju偶 prawie prostopadle do kursu „Black Joke'a" i Clinton s膮dzi艂, 偶e ma omamy. Jeszcze przez kilka chwil uporz膮dkowana masa 偶agli zachowywa艂a sw贸j idealny geometryczny kszta艂t, a nagle symetria zacz臋艂a si臋 艂ama膰. Gigantyczny brzuch g艂贸wnego 偶agla zatrz膮s艂 si臋 i zadr偶a艂, potem zacz膮艂 艂opota膰 jak proporzec na wietrze, straci艂 wiatr i zwis艂 jak p臋kni臋ta papierowa torebka, owijaj膮c si臋 wok贸艂 w艂asnego masztu.

„Huron" traci艂 sterowno艣膰. Clinton widzia艂 przez lunet臋 dr膮ce si臋 偶agle, spadaj膮ce reje, przedni maszt przechylaj膮cy si臋 gwa艂townie — kliper zacz膮艂 rozpada膰 si臋 na kawa艂ki, a Codrington wci膮偶 nie m贸g艂 uwierzy膰 w to, co widzi.

— Cofa si臋! — Us艂ysza艂 tryumfalny okrzyk Denhama, a potem rozleg艂y si臋 inne g艂osy.

— Jest zablokowany!

— Mamy go, na Boga, teraz go mamy!

Chocia偶 widzia艂 wszystko rozmazane, a oczy zalewa艂a mu nie tylko morska piana, Clinton uparcie patrzy艂 przez lunet臋.

— Wida膰 dym, maj膮 po偶ar na pok艂adzie! — krzykn膮艂 ponownie Denham. Clinton zauwa偶y艂 wydobywaj膮ce si臋 z rufy klipera pasemko jasnego dymu;

w tej samej chwili nowa fala uderzy艂a w dzi贸b „Black Joke'a", zalewaj膮c szk艂o lunety i kapitan oderwa艂 j膮 od oczu.

Wyj膮艂 jedwabn膮 chustk臋 z kieszeni na biodrze, przetar艂 twarz i oczy z piany oraz tej innej, r贸wnie偶 s艂onej wilgoci, potem wytar艂 ha艂a艣liwie nos, wepchn膮} chustk臋 do kieszeni, zeskoczy艂 na pok艂ad i ruszy艂 z powrotem na mostek.

— Panie Ferris — rzek艂 energicznie — prosz臋 przekaza膰 „Huronowi" flagami nast臋puj膮c膮 wiadomo艣膰: „Wysy艂am grup臋 aborda偶ow膮". — Jasne szafirowe oczy l艣ni艂y fanatycznym blaskiem. — „W razie oporu zaatakuj臋".

By艂a to d艂uga wiadomo艣膰 i podczas gdy Ferris wo艂a艂 o odpowiednie flagi, Clinton odwr贸ci艂 si臋 do Denhama. Jego g艂os dr偶a艂 z podniecenia.

— Prosz臋 przygotowa膰 okr臋t do walki, panie Denham. Wytoczymy r贸wnie偶 nasze dzia艂a.

Ponad rykiem wiatru Clinton us艂ysza艂 stuk otwieraj膮cych si臋 nisz armatnich i 艂oskot lawet, lecz ca艂a jego uwaga skoncentrowana by艂a na unieruchomionym statku niewolniczym.

Zrozumia艂 desperackie pr贸by, jakie czyni艂 kapitan „Hurona", 偶eby ustawi膰 go z wiatrem. Wiedzia艂, jak ogromnym wyczynem by艂o 艣ci膮gni臋cie masy spl膮tanych 偶agli i lin w tak kr贸tkim czasie, lecz mimo to nie czu艂 podziwu, tylko zimn膮, w艣ciek艂膮 furi臋.

,.Huron" mia艂 ju偶 na masztach jedynie sztormowy jib.

St. John pr贸bowa艂 wyrwa膰 si臋 z morderczego u艣cisku wiatru — by艂 bowiem „zablokowany" — z dziobem do wiatru, stara艂 si臋 zrobi膰 zwrot, lecz smuk艂y kliper, zwykle tak uleg艂y i pos艂uszny, teraz szarpa艂 si臋, stawiaj膮c op贸r. Z ka偶d膮 minut膮 „Black Joke" zmniejsza艂 dystans, podchodz膮c coraz bli偶ej i bli偶ej.

— Maj膮 jak膮艣 powa偶n膮 awari臋! — zawo艂a艂 z satysfakcj膮 Denham. — Zaryzykowa艂bym twierdzenie, 偶e stracili ster.

418

Clinton nie odpowiedzia艂, wychyli艂 si臋 za mostek, na wp贸艂 tryumfuj膮cy, na wp贸艂 przestraszony, 偶e wysi艂ki St. Johna powiod膮 si臋 w ko艅cu i b臋dzie musia艂 patrze膰 bezsilnie, jak „Huron" ponownie odwraca si臋 do niego ty艂em i znika z szybko艣ci膮, kt贸rej „Black Joke" nigdy nie m贸g艂by rozwin膮膰.

A potem, gdy przygl膮da艂 si臋 manewrom klipera, sta艂o si臋 to, co przewidywa艂. „Huron" obr贸ci艂 sw贸j d艂ugi, niski kad艂ub niemal prostopadle do kanonierki, z dziobem ponownie ustawionym z wiatrem, i trwa艂 tak przez ci膮gn膮ce si臋 w niesko艅czono艣膰 sekundy, a偶 wreszcie zadr偶a艂, strz膮saj膮c z siebie kurczowy uchwyt wiatru i wydosta艂 si臋 z pu艂apki. Skrawki 偶agli na przednim maszcie wyd臋艂y si臋 natychmiast, kliper zrobi艂 zwrot ukazuj膮c kanonierce ruf臋 i po偶eglowa艂 dalej.

Nawet w swojej gorzkiej rozpaczy Clinton poczu艂 w ko艅cu podziw dla ledwie mo偶liwego marynarskiego wyczynu St. Johna, lecz jego oficerowie stali doko艂a w odr臋twieniu, sparali偶owani rozczarowaniem, widz膮c, jak 艂up wymyka im si臋 raz jeszcze.

Kolejne 偶agle wykwit艂y na d艂ugich nagich masztach. Dystans mi臋dzy dwoma statkami nie zmniejsza艂 si臋 ju偶, lecz zacz膮艂 ponownie rosn膮膰; powoli, niezwykle powoli „Huron" oddala艂 si臋, a zmierzch zapada艂 nieub艂aganie.

— Ci膮gnie za sob膮 hol — rzek艂 Denham cicho.

— To ma艂a szalupa — sprostowa艂 Ferris. Znajdowali si臋 wci膮偶 na tyle blisko, 偶e mogli rozr贸偶ni膰 takie szczeg贸艂y, odleg艂o艣膰 wynosi艂a nie wi臋cej ni偶 trzy czy cztery mile, wi臋c ca艂y kad艂ub „Hurona" by艂 doskonale widoczny, nie uzbrojone oko mog艂o nawet dostrzec male艅kie ludzkie postacie na pok艂adach. —- Diabelsko sprytne, co? — ci膮gn膮艂 Ferris z zawodowym zainteresowaniem. — Kto by pomy艣la艂, 偶e mu si臋 uda. Przekl臋ty Jankes znowu nam si臋 wymkn膮艂.

Przygn臋bienie Clintona zmieni艂o si臋 w gniew, gdy us艂ysza艂 ten niepotrzebny komentarz.

' — Panie Ferris, zamiast papla膰 jak kucharka, czy m贸g艂by pan odczyta膰, jak膮 wiadomo艣膰 przekazuje nam „Huron"?

Flagi sygna艂owe klipera 艂opota艂y niemal idealnie na linii wzroku obserwator贸w na pok艂adzie „Black Joke'a", co czyni艂o je trudnymi do zauwa偶enia i odczytania, a Ferris, kt贸ry ca艂膮 uwag臋 skupi艂 na szalupie holowanej przez 偶aglowiec, drgn膮艂 teraz zak艂opotany, po czym pobieg艂 po ksi膮偶k臋 sygna艂ow膮 i zacz膮艂 gryzmoli膰 na swojej tabliczce.

— Huron m贸wi: „Trzymaj si臋 ode mnie z dala, albo wypal臋 do ciebie".

— Dobrze. — Clinton skin膮艂 g艂ow膮 i wysun膮艂 sw贸j kord na centymetr z pochwy, 偶eby upewni膰 si臋, 偶e tkwi lu藕no, po czym wepchn膮艂 go z powrotem. — Teraz wszyscy wiemy, na czym stoimy.

Lecz powoli, nieub艂aganie, „Huron", chocia偶 nie w pe艂ni sprawny i korzystaj膮cy tylko z 偶agli przedniego masztu, wyprzedza艂 ich, wci膮偶 b臋d膮c daleko poza zasi臋giem armatniego strza艂u.

419

— Ogie艅 wybuch艂 w korytarzu sterowym pod kabin膮 lekarki. — Trzeci mat wbieg艂 na pok艂ad, 偶eby z艂o偶y膰 raport o przebiegu po偶aru. — Wydosta艂em j膮 stamt膮d. — Wskaza艂 kciukiem Robyn, kt贸ra wysz艂a na pok艂ad d藕wigaj膮c czarn膮 sk贸rzan膮 walizk臋, do kt贸rej po艣piesznie wepchn臋艂a swoje dzienniki i inne cenne drobiazgi. — Przedar艂 si臋 do mesy i b臋dzie na rufie w ci膮gu minuty. — Po twarzy i ramionach mata 艣cieka艂 t艂usty pot, a jego sk贸ra by艂a czarna od sadzy jak u kominiarza.

— Przeci膮gnijcie w臋偶e przez schodni臋 mostka — rzek艂 Mungo spokojnie. — Zalejcie ca艂膮 przestrze艅 rufow膮 za g艂贸wn膮 艂adowni膮.

Mat odbieg艂 i po kilku sekundach rozleg艂o si臋 dzwonienie pomp, gdy tuzin ludzi napar艂o na uchwyty. W臋偶e nape艂ni艂y si臋 i zesztywnia艂y, wypluwaj膮c solidne strumienie wody w d贸艂 korytarza schodni, gdzie powietrze dr偶a艂o z gor膮c膮 jak pustynny mira偶. Niemal natychmiast sycz膮ce ob艂oki bia艂ej pary zacz臋艂y wydobywa膰 si臋 z luk贸w i otwor贸w rufowych.

Zadowolony Mungo odwr贸ci艂 si臋, zerkn膮艂 przelotnie za ruf臋, 偶eby upewni膰 si臋, 偶e kanonierka zostaje w tyle, a potem spojrza艂 na grub膮 cum臋 przytwierdzon膮 do wspornik贸w na rufie, biegn膮c膮 przez 偶elazny pier艣cie艅 do ko艂ysz膮cej si臋 szalupy, kt贸r膮 „Huron" ci膮gn膮艂 za sob膮 w odleg艂o艣ci stu metr贸w. Ca艂a ta skomplikowana r贸wnowaga wiatru, 偶agli i balastu by艂a delikatna i niepewna, najmniejsza zmiana mog艂a j膮 naruszy膰. Postanowi艂 nie ryzykowa膰 wci膮gania nawet centymetra kwadratowego dodatkowego 偶agla i nie wysy艂a膰 na d贸艂 grupy do ponownego zamontowania lin sterowych, dop贸ki po偶ar nie zostanie opanowany.

Zapali艂 cygaro, koncentruj膮c si臋 na tym prostym i znajomym zadaniu, wreszcie podni贸s艂 wzrok na Robyn po raz pierwszy od czasu, kiedy wesz艂a na pok艂ad.

Patrzyli na siebie przez sekund臋, a potem Robyn zerkn臋艂a za ruf臋 na ma艂膮, niezgrabn膮 kanonierk臋 wci膮偶 gramol膮c膮 si臋 w oddali za „Huronem".

— Ca艂y czas pope艂niam b艂膮d obdarzaj膮c ci臋 zaufaniem — rzek艂 Mungo.

— Ja pope艂ni艂am ten b艂膮d tylko raz — odpar艂a, a on pochyli艂 lekko g艂ow臋, przyjmuj膮c ripost臋.

— W jaki spos贸b dosta艂a艣 si臋 do kana艂u sterowego? — zapyta艂 i nie czekaj膮c na odpowied藕 pstrykn膮艂 z irytacj膮 palcami. — Oczywi艣cie, klapa w pod艂odze. C贸偶, pani pomys艂owo艣膰, doktor Ballantyne, i tym razem nie zda艂a si臋 na wiele. Pani przyjaciele nie dogoni膮 nas, a gdy tylko zrobi si臋 ciemno, naprawimy ster.

Obserwowa艂 jej twarz, zapominaj膮c o morzu, statku i wietrze. Nie zauwa偶y艂 nowego szkwa艂u nadci膮gaj膮cego w stron臋 „Hurona". Kiedy wiatr uderzy艂, przy sterze nie by艂o nikogo, by skontrolowa膰 ruch statku. Robyn ujrza艂a alarmuj膮cy b艂ysk w jego oczach, wyczucie niebezpiecze艅stwa. W jego g艂osie, gdy wykrzycza艂 rozkaz przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 pok艂adu, po raz pierwszy brzmia艂a nuta strachu.

— Zrzu膰cie 偶agle, panie Tippoo. Tak szybko, jak si臋 da!

Szkwa艂 naruszy艂 delikatn膮 r贸wnowag臋 偶agla i balastu. Statek skoczy艂

gwa艂townie do przodu, d艂uga cuma ci膮gn膮ca si臋 za ruf膮 unios艂a si臋 nad poszarpan膮 powierzchni臋 morza, wyprostowuj膮c si臋 i napinaj膮c z tak膮 si艂膮, 偶e woda zacz臋艂a tryska膰 z konopnych splot贸w male艅kimi pierzastymi strumieniami.

Ma艂a szalupa, w ochronie przed wod膮 wci膮偶 okryta brezentem, zderzy艂a si臋 w tej samej chwili z grzbietem stromej fali. Pot臋偶ny wstrz膮s przeniesiony przez napi臋t膮 cum臋 do dzioba szalupy poderwa艂 j膮 i uni贸s艂 ponad fal膮, tak 偶e na u艂amek sekundy zawis艂a w powietrzu jak skacz膮cy mor艣win, po czym spad艂a dziobem w d贸艂 i zosta艂a wci膮gni臋ta pod wod臋.

,.Huron" zachwia艂 si臋 na moment, gdy op贸r cumy zwi臋kszy艂 si臋 gwa艂townie, a potem szalupa rozpad艂a si臋 w kipieli bia艂ej spienionej wody. Po艂amane deski wyp艂yn臋艂y na powierzchni臋, cuma uwolniona od mecz膮cego ci臋偶aru polecia艂a wysoko w powietrze jak ogon w艣ciek艂ej lwicy. Pozbawiony balastu „Huron" zadr偶a艂 gwa艂townie, obracaj膮c si臋 raz jeszcze do wiatru, tym razem przygi臋ty niemal p艂asko, a jego d艂ugie nagie maszty ko艂ysa艂y si臋 prawie r贸wnolegle do powierzchni morza.

Zawietrzny reling zanurzy艂 si臋 g艂臋boko i woda wdar艂a si臋 na pok艂ad pot臋偶n膮 fal膮, niczym przy p臋kaj膮cej 艣cianie zapory.

Uderzenie wody pchn臋艂o Robyn na pier艣 St. Johna, gdyby nie on, znalaz艂aby si臋 za burt膮, lecz Mungo chwyci艂 j膮 i przytrzyma艂, gdy potoczyli si臋 po uniesionym stromo pok艂adzie. „Huron" ponownie obraca艂 si臋 w prawo, z wod膮 przelewaj膮c膮 si臋 przez pok艂ad w srebrzystych kaskadach.

Zatacza艂 si臋 bezsilnie, przyjmuj膮c ciosy gnanej wichrem wody na bom, jego desperackie ko艂ysanie powi臋ksza艂 jeszcze wahad艂owy ruch smuk艂ych nagich maszt贸w. W艣ciek艂a masa morskiej wody wla艂a si臋 do kad艂uba przez ka偶dy otw贸r i w mgnieniu oka ugasi艂a po偶ar.

Mungo St. John poci膮gn膮艂 Robyn za r臋k臋 przez zalany pok艂ad, 艣lizgaj膮c si臋 i potykaj膮c w si臋gaj膮cej do kolan wodzie, a lu藕ny takielunek p艂ywa艂 dooko艂a nich.

Przy za艂amaniu mostka Mungo zatrzyma艂 si臋. Oboje rozpaczliwie chwytali powietrze, ich ubranie i w艂osy ocieka艂y wod膮. Pok艂ad ko艂ysa艂 si臋 i szarpa艂 w艣ciekle pod ich stopami, tak 偶e musieli przytrzyma膰 si臋 relingu. St. John spojrza艂 na kanonierk臋.

Wy艣cig dobiega艂 ko艅ca. „Black Joke" zbli偶a艂 si臋 tryumfuj膮co, by艂 ju偶 tak blisko, 偶e Mungo widzia艂 armaty wystaj膮ce z otwartych nisz i g艂owy dzia艂onowych ponad os艂onami. Flagi wzywaj膮ce „Hurona" do zatrzymania si臋 wci膮偶 powiewa艂y na jego wantach, jaskrawe i radosne jak ozdoby na bo偶onarodzeniowej choince. W ci膮gu kilku minut kanonierka mog艂a podej艣膰 do chwiej膮cego si臋 klipera, a w tym czasie Mungo nie zd膮偶y艂by odzyska膰 kontroli nad swoim statkiem.

.St John strz膮sn膮艂 wod臋 z w艂os贸w jak spaniel wychodz膮cy na brzeg i nabra艂 powietrza w p艂uca.

— Panie 0'Brien, prosz臋 o par臋 kajdanek! — rykn膮艂, a Robyn, kt贸ra nigdy nie s艂ysza艂a, by podnosi艂 g艂os, zdumia艂a si臋 si艂膮 d藕wi臋ku wydobywaj膮cego si臋

420

421

z jego muskularnej piersi. Wci膮偶 by艂a oszo艂omiona i p贸艂przytomna, gdy poczu艂a zimny poca艂unek 偶elaza na nadgarstkach.

Mungo zatrzasn膮艂 obejm臋 na jej lewym przegubie, szybko owin膮艂 艂a艅cuch dwa razy wok贸艂 relingu „Hurona" i zamkn膮艂 drug膮 obejm臋 na jej prawej d艂oni.

— Nie mam w膮tpliwo艣ci, 偶e pani przyjaciele ujrz膮 pani膮 z rado艣ci膮, szczeg贸lnie w celowniku swoich armat — powiedzia艂.

Jego twarz wci膮偶 艣ci膮gni臋ta by艂a gniewem, a nozdrza bia艂e jak porcelana. Odwr贸ci艂 si臋, przeczesuj膮c palcami ciemne loki, odgarniaj膮c w艂osy znad czo艂a i oczu.

— Panie O'Brien, muszkiety i pistolety dla wszystkich marynarzy. Wytoczcie dzia艂a i za艂adujcie je kulami, przejdziemy na 艣rut, gdy zmniejszy si臋 odleg艂o艣膰.

Mat biegn膮c wykrzykiwa艂 rozkazy. Za艂oga przerwa艂a beznadziejne pr贸by odzyskania kontroli nad statkiem. Przewracali si臋 na zalanym wod膮 pok艂adzie, potykaj膮c si臋 o porwane liny, 艣piesz膮c, by si臋 uzbroi膰 i na艂adowa膰 dzia艂a.

— Panie Tippoo! — g艂os Mungo St. Johna przebi艂 si臋 przez kakofoni臋 wiatru.

— Kapitanie Mungo!

— Wyprowad藕cie pierwszy pok艂ad niewolnik贸w.

— Zatapiamy ich? — spyta艂 Tippoo, gdy偶 s艂u偶y艂 ju偶 wcze艣niej u innych handlarzy niewolnik贸w, kt贸rzy, kiedy schwytanie przez okr臋t Marynarki by艂o nieuniknione, zatapiali sw贸j 艂adunek czarnych ptak贸w, wyrzucaj膮c niewolnik贸w za burt臋, w 艂a艅cuchach i kajdanach, 偶eby pozby膰 si臋 najbardziej obci膮偶aj膮cego dowodu.

— Przykujemy ich do relingu, panie Tippoo, razem z kobiet膮. — Mungo nie u偶y艂 tytu艂u Robyn ani jej imienia.

Tippoo wybuchn膮艂 g艂o艣nym, rechotliwym 艣miechem i ruszy艂 na swoich grubych, krzywych nogach, by zdj膮膰 kratownic臋 z otworu g艂贸wnego luku.

— Sir! — G艂os Denhama by艂 zaszokowany, pe艂en niedowierzania. — Sir!

— Tak, panie Denham — odpowiedzia艂 Clinton cicho, nie opuszczaj膮c lunety. — Widzia艂em to i...

— Ale偶 sir, to jest doktor Ballantyne...

— I czarni niewolnicy. — Ferris nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰. — Przykuwaj膮 ich do relingu!

— C贸偶 za cz艂owiek z tego Jankesa! — wybuch艂 Denham ponownie.

— Diabelnie sprytny — odpar艂 Clinton spokojnie. Patrzy艂 na kobiet臋, kt贸r膮 przyby艂 uratowa膰. M贸g艂 ju偶 rozr贸偶ni膰 rysy jej twarzy. Oczy Robyn zdawa艂y si臋 zbyt wielkie na 艣miertelnie bladej twarzy, przemoczone, pogniecione ubranie przylgn臋艂o do jej cia艂a. Spod rozdartej sukni prze艣wieca艂a blada sk贸ra ramienia, l艣ni膮ca per艂owo w blasku s艂o艅ca.

— Panie Denham — ci膮gn膮艂 Clinton. — Prosz臋 ostrzec za艂og臋, 偶e za pi臋膰 minut znajdziemy si臋 pod ostrza艂em i nie b臋dziemy mogli odpowiedzie膰 ogniem.

Patrzy艂 na rz臋dy nagich czarnych niewolnik贸w wychodz膮cych na g艂贸wny pok艂ad klipera i zajmuj膮cych miejsce wzd艂u偶 relingu. Widzia艂 krz膮taj膮cych si臋 woko艂o i mocuj膮cych 艂a艅cuchy marynarzy.

422

— Na szcz臋艣cie mamy dobry wiatr, wi臋c b臋dziemy pod ostrza艂em przez kr贸tki czas, lecz prosz臋 uprzedzi膰 ludzi, 偶eby po艂o偶yli si臋 p艂asko na pok艂adzie i ukryli za falochronami.

Cienki pancerz „Black Joke'a" dawa艂 pewn膮 os艂on臋 przed kulami przy du偶ym dystansie, lecz po zbli偶eniu si臋 do „Hurona" nawet 艣rut m贸g艂 go przebi膰. Tutaj przynajmniej nie grozi艂y im jednak 艣mierciono艣ne fruwaj膮ce drzazgi, kt贸rych tak obawiali si臋 marynarze na drewnianych okr臋tach.

— Zamierzam ustawi膰 si臋 wzd艂u偶 rufy Jankesa — ci膮gn膮艂 Clinton. W ten spos贸b m贸g艂 unikn膮膰 zagro偶enia ze strony dzia艂 burtowych klipera, gdyby dwa statki zbli偶y艂y si臋 do siebie. — Lecz Jankes jest wy偶szy od nas. Chc臋, 偶eby pa艅scy najlepsi ludzie stan臋li w gotowo艣ci z hakami, panie Denham. — G艂贸wny pok艂ad „Hurona" znajdowa艂 si臋 dobre trzy metry nad pok艂adem kanonierki. Clinton wiedzia艂, 偶e jego marynarze b臋d膮 mieli niezwykle trudne zadanie, gdy zarzuc膮 haki i zaczn膮 wspina膰 si臋 na wystaj膮c膮 mocno do ty艂u ruf臋 „Hurona".

— Do diab艂a! Wytaczaj膮 dzia艂a. Chc膮 z nami walczy膰 — wtr膮ci艂 si臋 Denham, a potem doda艂 skruszony: — Prosz臋 o wybaczenie, sir. — Przeprasza艂 za przerwanie i za przekle艅stwo.

Clinton opu艣ci艂 lunet臋. Byli tak blisko, 偶e ju偶 jej nie potrzebowa艂.

Kliper mia艂 po sze艣膰 lekkich dzia艂 po obu stronach g艂贸wnego pok艂adu. Ich lufy by艂y niemal dwa razy d艂u偶sze od luf ci臋偶kich armat Black Joke'a". Mia艂y jednak mniejszy kaliber i Clinton spostrzeg艂, 偶e marynarze zacz臋li obraca膰 je po kolei w stron臋 kanonierki.

Nawet bez lunety widzia艂 wysok膮, smuk艂膮 posta膰 w granatowej kurtce przechodz膮c膮 zwodniczo leniwym krokiem od jednego dzia艂a do drugiego, 艂aduj膮c膮 je w艂asnor臋cznie, gestami nakazuj膮c膮 marynarzom naci膮gn膮膰 liny i nakierowa膰 lufy armat na cele.

Clinton ujrza艂, jak St. John podchodzi do dzia艂a na dziobie i dokonuje starannej poprawki, sp臋dzaj膮c przy armacie kilka sekund wi臋cej ni偶 przy pozosta艂ych, a potem skacze na ko艂ysz膮cy si臋 dziko bom i balansuje na nim ze zr臋czno艣ci膮 akrobaty.

Ten obraz wry艂 si臋 w pami臋膰 Clintona, wydawa艂 si臋 tak teatralny, przywodzi艂 na my艣l aktor贸w ustawiaj膮cych si臋 na scenie po zako艅czeniu przedstawienia, by przyj膮膰 aplauz widowni. Szpaler nagich czarnych cia艂, 艣ci艣ni臋tych rami臋 przy ramieniu, z r臋kami wyci膮gni臋tymi zgodnie przed siebie sta艂 z nadgarstkami przykutymi do relingu 偶elaznymi kajdanami. Potem pojawi艂a si臋 g艂贸wna posta膰, kobieta, szczup艂a, delikatna i krucha na tle masy nagich cia艂. G贸rna cz臋艣膰 jej sukni, jasno偶贸艂ta, by艂a weso艂膮 plam膮 koloru, nieodparcie przyci膮gaj膮c膮 wzrok.

Amerykanin zdawa艂 si臋 obserwowa膰 Clintona, zdawa艂 si臋 zauwa偶a膰 go w .grupie oficer贸w i nawet przy dziel膮cej ich wci膮偶 sporej odleg艂o艣ci Clinton czu艂 na sobie hipnotyzuj膮cy wzrok nakrapianych z艂otem oczu, oczu drapie偶nika, przyczajonego z gibk膮, cierpliw膮 gracj膮 na ga艂臋zi nad wodopojem, czekaj膮cego na moment pojawienia si臋 ofiary.

423

Na poziomie kolan Mungo St. Johna znajdowa艂y si臋 g艂owy marynarzy obs艂uguj膮cych dzia艂a, ma艂e plamki jasnych, napi臋tych twarzy, kontrastuj膮ce ostro z nieruchomymi rz臋dami czarnych niewolnik贸w. Stali pochyleni nisko nad armatami, a d艂ugie, smuk艂e lufy zamieni艂y si臋 w ma艂e czarne kr臋gi, gdy Clinton patrzy艂 prosto w ich otwory <

Ludzie znajdowali si臋 tak偶e nad pok艂adem „Hurona", usadowieni na rejach i masztach, a d艂ugie lufy ich muszkiet贸w odcina艂y si臋 wyra藕nie na tle smaganego wichrem nieba. Ci byli doborowymi strzelcami „Hurona", najlepszymi z najlepszych, a ich cel mia艂a stanowi膰 niewielka grupka oficer贸w na mostku Black Joke'a". Clinton ufa艂, 偶e dzikie ko艂ysanie klipera na wietrze uniemo偶liwi im oddanie celnego strza艂u.

— Panowie, radz臋 wam ukry膰 si臋 do chwili, gdy b臋dziemy mogli rozpocz膮膰 walk臋 — powiedzia艂 Denhamowi i Ferrisowi i poczu艂 lekkie uk艂ucie dumy, kiedy 偶aden z nich si臋 nie ruszy艂..Nale偶a艂o do tradycji Drak臋'a i Nelsona nie drgn膮膰 nawet w obliczu nadchodz膮cej fali ognia i Clinton sam sta艂 w swobodnej pozie, z r臋kami splecionymi z ty艂u, podaj膮c sternikowi niewielkie korekty kursu, gdy Black Joke" par艂 gorliwie do przodu, niczym terier skacz膮cy do nosa byka.

Ujrza艂, jak Amerykanin porusza g艂ow膮, dokonuj膮c ostatniej oceny dystansu, bior膮c pod uwag臋 ko艂ysanie klipera, a stoj膮cy obok Ferris wymamrota艂 odwieczne przekle艅stwo, przeciwko kt贸remu Clinton nie chcia艂 tym razem protestowa膰, gdy偶 tak偶e by艂o cz臋艣ci膮 odwiecznej tradycji.

— Za to, co mamy dosta膰... — powiedzia艂 Ferris.

Amerykanin, tak jakby us艂ysza艂 te s艂owa, wyci膮gn膮艂 szabl臋 z pochwy u pasa i uni贸s艂 j膮 nad g艂ow膮. Trzej oficerowie marynarki bezwiednie nabrali powietrza i wstrzymali oddech. ,.Huron" by艂 zanurzony, dzia艂a celowa艂y prosto w morze, potem zacz膮艂 si臋 wynurza膰, lufy unios艂y si臋, wyr贸wna艂y — i r臋ka z szabl膮 opad艂a.

Sze艣膰 armat wypali艂o jednocze艣nie, idealnie r贸wno, a zaskakuj膮co bia艂e pi贸ropusze dymu wystrzeli艂y na pi臋tna艣cie metr贸w z burt „Hurona", w kompletnej ciszy, gdy偶 d藕wi臋k nie dotar艂 jeszcze do kanonierki i przez u艂amek sekundy mog艂o si臋 zdawa膰, 偶e „Huron" nie na艂adowa艂 swoich dzia艂.

Potem w kanonierke uderzy艂 podmuch powietrza, og艂uszaj膮c ich, zdaj膮c si臋 przez moment wysysa膰 im ga艂ki oczne z oczodo艂贸w podci艣nieniem wywo艂anym przez przelatuj膮c膮 kul臋 i nagle, zaraz nad g艂ow膮 Clintona, wanta p臋k艂a z g艂o艣nym trzaskiem.

Ta jedna kula posz艂a g贸r膮, lecz pod stopami Clintona pok艂ad zatrz膮s艂 si臋 od wielokrotnych uderze艅 i kad艂ub rozdzwoni艂 si臋 jak gigantyczny br膮zowy gong.

Jedna z kul wbi艂a si臋 na wysoko艣ci pok艂adu. Snop iskier wytrysn膮艂 ze stalowego kad艂uba, niczym na pokazie sztucznych ogni w Crystal Pa艂ace, jaskrawopomara艅czowy nawet w jasnym 艣wietle s艂o艅ca, a dziur臋 wybit膮 w pancerzu otacza艂y postrz臋pione j臋zory nagiego metalu, przypominaj膮ce p艂atki srebrnego s艂onecznika.

Marynarz w koszulce w paski i workowatych p艂贸ciennych bryczesach, kt贸ry kl臋cza艂 za falochronem, dosta艂 kul臋 prosto w pier艣.

Jego poszarpane cz艂onki zosta艂y rozrzucone po idealnie czystym pok艂adzie

424

kanonierki, a kula polecia艂a dalej i uderzy艂a w podstaw臋 masztu, trz臋s膮c nim jak drzewem trafionym przez piorun i wyrywaj膮c d艂ug膮 bia艂膮 drzazg臋 z sezonowanej norweskiej sosny. Potem, trac膮c impet, kula przetoczy艂a si臋 przez ca艂y pok艂ad, dymi膮ca i 艣mierdz膮ca przypalonym metalem, a偶 wpad艂a w sp艂ywniki i zacz臋艂a turla膰 si臋 leniwie w t臋 i z powrotem. Dopiero wtedy, sekundy po oddaniu salwy, huk wystrza艂u dotar艂 do ich uszu ponad spienion膮 wod膮 oddzielaj膮c膮 oba statki.

— Niez艂e strzelanie jak na Jankesa! — zawo艂a艂 Ferris przekrzykuj膮c ha艂as, a Denham wyci膮gn膮艂 zegarek i mierzy艂, jak d艂ugo zajmie obs艂udze dzia艂 „Hurona" ponowne ich na艂adowanie.

— Czterdzie艣ci pi臋膰 sekund — zaintonowa艂 — i 偶adne dzia艂o jeszcze nie wystrzeli艂o. Banda druciarzy z targu zrobi艂aby to lepiej.

Clinton zaczai zastanawia膰 si臋, czy to zwyk艂a brawura, czy te偶 ca艂kowite lekcewa偶enie niebezpiecze艅stwa i gro藕by gwa艂townej 艣mierci pozwala tym dw贸m m艂odym oficerom gaw臋dzi膰 tak swobodnie, podczas gdy urwane r臋ce marynarza wci膮偶 le偶膮 na pok艂adzie, nie dalej ni偶 pi臋膰 metr贸w za nimi.

Clinton bowiem ba艂 si臋, ba艂 si臋 艣mierci, ba艂 si臋 niewype艂nienia swojego obowi膮zku, ba艂 si臋, 偶e kto艣 zauwa偶y jego strach, lecz z drugiej strony by艂 od nich starszy, gdy偶 Ferris wci膮偶 by艂 jeszcze ch艂opcem, a Denham mia艂 zaledwie dwadzie艣cia lat — wi臋c mo偶e nie chodzi艂o o odwag臋, lecz o ignorancj臋 i brak wyobra藕ni.

— Pi臋膰dziesi膮t pi臋膰 sekund! — zawo艂a艂 Denham pogardliwie, gdy nast臋pna poszarpana salwa trzasn臋艂a w 偶elazny kad艂ub „Black Joke'a" i kto艣 zacz膮艂 krzycze膰 pod pok艂adem w dole. By艂 to wysoki j臋k przypominaj膮cy gwizd pary wydostaj膮cej si臋 z czajnika.

— Wy艣lijcie kogo艣, 偶eby pom贸g艂 temu nieszcz臋艣nikowi — mrukn膮艂 Ferris i marynarz, kt贸ry przykucn膮} obok, odbieg艂 szybko. Po kilku sekundach wycie usta艂o.

— Dobra robota — rzek艂 Ferris, gdy marynarz ponownie zaj膮艂 miejsce za falochronem.

— Martwy, sir.

Ferris skin膮艂 g艂ow膮 nie zmieniaj膮c wyrazu twarzy, a potem podszed艂 do kapitana.

— Panie Denham — m贸wi艂 Clinton — mam zamiar wys艂a膰 grup臋 aborda偶ow膮. Pan ma by膰 got贸w do natychmiastowego odp艂yni臋cia, gdyby statkowi zagrozi艂o jakie艣 niebezpiecze艅stwo... — Rozleg艂 si臋 g艂o艣ny 艣wist, jakby jaki艣 gigantyczny owad przelecia艂 im nad g艂owami. Clinton podni贸s艂 wzrok z irytacj膮. Snajperzy na rejach „Hurona" otworzyli ogie艅, pukni臋cia, ich muszkiet贸w zdawa艂y si臋 st艂umione i niegro藕ne. Clinton zignorowa艂 je i kontynuowa艂 wydawanie rozkaz贸w, podnosz膮c g艂os, 偶eby przekrzycze膰 huk i trzask wystrza艂贸w oraz ich uderze艅 o kad艂ub kanonierki.

Gdy sko艅czy艂 m贸wi膰, Denham wyrzuci艂 z siebie gwa艂townie:

— To straszne nie m贸c odpowiedzie膰 ogniem. — Patrzy艂 na kliper, spowity jasnym dymem, kt贸rego nawet wiatr nie by艂 w stanie rozwia膰 dostatecznie

425

szybko. — To straszne dla za艂ogi — poprawi艂 si臋 szybko i Clinton mia艂 odpowied藕. Denham r贸wnie偶 si臋 ba艂, lecz ta wiedza nie uspokoi艂a Codringtona ani troch臋. Gdyby tylko mogli co艣 zrobi膰, cokolwiek, zamiast sta膰 tutaj na otwartym morzu i prowadzi膰 wystudiowane konwersacje, gdy „Black Joke" pokonywa艂 ostatnie kilkaset metr贸w spienionego morza dziel膮ce go od ameryka艅skiego klipera.

Trzask armatnich kul wbijaj膮cych si臋 w trzewia kanonierki by艂 ju偶 niemal nieprzerwany, gdy偶 najszybsi strzelcy na pok艂adzie „Hurona" 艣cigali si臋 z pozosta艂ymi. Dzia艂o na dziobie, dowodzone i 艂adowane przez St. Johna, oddawa艂o trzy strza艂y, gdy inni oddawali dwa. Clinton liczy艂 pi贸ropusze dymu wytryskuj膮ce z jego lufy, to mia艂a by膰 ju偶 sz贸sta kula, jak膮 pos艂ali w kierunku ma艂ej kanonierki od czasu, gdy Amerykanin da艂 rozkaz do ataku r贸wne sze艣膰 minut wcze艣niej.

Clinton patrzy艂, jak dym wykwita ponownie z paszczy dzia艂a i tym razem pok艂ad „Black Joke'a" zosta艂 zasypany jakby przez grad, lecz by艂 to grad o艂owianych ziaren wielko艣ci dojrza艂ych winogron, kt贸re przebija艂y cienkie stalowe falochrony i wyrywa艂y kawa艂ki drewna z g艂贸wnego pok艂adu, pokrytego teraz wij膮cymi si臋 szkar艂atnymi w臋偶ami krwi, kt贸rej ma艂e 艣liskie ka艂u偶e zbiera艂y si臋 pod nieruchomymi, skurczonymi cia艂ami, porozrzucanymi bez艂adnie wsz臋dzie tam, gdzie Clinton kierowa艂 wzrok.

„Black Joke" otrzymywa艂 bezlitosn膮 ch艂ost臋, by膰 mo偶e zbyt pot臋偶n膮 na jego wytrzyma艂o艣膰, lecz byli ju偶 teraz blisko, bardzo blisko, od ,.Hurona" dzieli艂y ich ju偶 tylko sekundy.

Clinton s艂ysza艂 wiwaty marynarzy klipera, przera偶one j臋ki niewolnik贸w st艂oczonych w 偶a艂osnych grupkach na pok艂adach „Hurona", wyra藕ny by艂 艂oskot szesnastofuntowych armat wyrywaj膮cych si臋 przytrzymuj膮cym je linom i komendy wykrzykiwane przez dow贸dc贸w dzia艂.

Kobieta przy relingu sta艂a sztywno wyprostowana, patrz膮c w jego stron臋 z pobiela艂膮 twarz膮. Clinton wiedzia艂, 偶e go zauwa偶y艂a i rozpozna艂a. Pr贸bowa艂a podnie艣膰 r臋k臋 i pozdrowi膰 go, lecz 偶elazna obejma na przegubie uniemo偶liwi艂a ten gest. Gdy post膮pi艂 do przodu, co艣 szarpn臋艂o gwa艂townie za r臋kaw jego kurtki, a z ty艂u Ferris st臋kn膮艂.

Clinton spojrza艂 w d贸艂 na swoje rami臋 — r臋kaw by艂 rozerwany, bia艂e p艂贸tno wisia艂o w strz臋pach — i dopiero wtedy, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e by艂a to kula z muszkietu wystrzelona z rei „Hurona", kt贸ra trafi艂aby go, gdyby si臋 nie poruszy艂, odwr贸ci艂 si臋 szybko do Ferrisa.

Ch艂opak przyciska艂 chusteczk臋 do piersi, stoj膮c sztywno wyprostowany.

— Jest pan ranny, panie Ferris — powiedzia艂 Clinton. — Mo偶e pan zej艣膰 na d贸艂.

— Dzi臋kuj臋, sir — wycharcza艂 Ferris. — Ale wola艂bym nie traci膰 takiej okazji. — Gdy to m贸wi艂, kropelka krwi pojawi艂a mu si臋 w k膮ciku ust i Clinton zda艂 sobie nagle spraw臋, 偶e ch艂opak jest zapewne 艣miertelnie ranny; krew w ustach oznacza艂a niemal na pewno postrza艂 w p艂uca.

— Prosz臋 zatem kontynuowa膰, panie Ferris — rzek艂 oficjalnym tonem

426

i odwr贸ci艂 si臋. Nie m贸g艂 pozwoli膰, by opanowa艂y go teraz w膮tpliwo艣ci, nie m贸g艂 zastanawia膰 si臋, czy jego decyzja o dokonaniu aborda偶u „Hurona" by艂a s艂uszna, czy przygotowanie do ataku zosta艂o przeprowadzone we w艂a艣ciwy spos贸b — lub czy jest odpowiedzialny za te porozrywane cia艂a, pokrywaj膮ce pok艂ad „Black Joke'a", albo za umieraj膮cego ch艂opaka, kt贸ry wci膮偶 sta艂 uparcie wyprostowany. Nie m贸g艂 pozwoli膰, by jego determinacja os艂ab艂a.

Zmru偶y艂 oczy przed zachodz膮cym s艂o艅cem, kt贸re rzuca艂o z艂ote aureole na nagie maszty „Hurona", i spojrza艂 na kliper z prawdziw膮 nienawi艣ci膮. Dopiero teraz zda艂 sobie spraw臋, 偶e dziobowe armaty „Hurona" nie s膮 ju偶 ich w stanie dosi臋gn膮膰, 偶e straszliwa ulewa 艣rutu s艂abnie, gdy偶 wp艂yn臋li wreszcie w rufowy kwadrant „Hurona".

— Wyostrzcie o dwa stopnie — warkn膮艂 i „Black Joke" zbli偶y艂 si臋 ostro do steru „Hurona". Kliper ur贸s艂 nagle wysoko nad nimi, a kanonada usta艂a zupe艂nie, gdy偶 wysoki kad艂ub „Hurona" zas艂ania艂 „Black Joke'a". Nag艂a cisza by艂a upiorna, denerwuj膮ca, jakby ogie艅 armatni uszkodzi艂 im b臋benki. Clinton mia艂 wra偶enie, 偶e og艂uch艂.

Otrz膮sn膮艂 si臋 z koszmarnego poczucia nierzeczywisto艣ci i przebieg艂 na dzi贸b przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 pok艂adu.

— Do ataku, Jokers! — zawo艂a艂, a jego za艂oga, kryj膮ca si臋 za cienkimi falochronami, zerwa艂a si臋 na nogi.

— Pokazali艣cie, 偶e umiecie bra膰, ch艂opcy, a teraz poka偶my tym przekl臋tym Jankesom, 偶e umiemy te偶 dawa膰!

— Prowad藕, Tongs! — zawo艂a艂 kto艣 i nagle wszyscy wiwatowali, t艂ocz膮c si臋 przy burcie okr臋tu, tak 偶e Clinton musia艂 przy艂o偶y膰 d艂onie do ust, 偶eby wyda膰 rozkaz.

— Ster lewo na burt, do ataku!

, „Black Joke" skoczy艂 ostro do rufy „Hurona", zabieraj膮c mu wiatr, podczas gdy marynarze na rejach 艣ci膮gali 偶agle.

Dwa statki uderzy艂y w siebie z przera藕liwym, og艂uszaj膮cym trzaskiem, rozleg艂 si臋 zgrzyt metalowego pancerza o drewno i brz臋k szk艂a 艣wiate艂 rufowych „Hurona".

Tuzin marynarzy „Black Joke'a" zarzuci艂o potr贸jne haki wysoko na okr臋偶nic臋 klipera, a potem naci膮gn臋艂o liny i przymocowa艂o je do uchwyt贸w na burcie kanonierki. Chmara marynarzy wyj膮c dziko zacz臋艂a wspina膰 si臋 na ruf臋 „Hurona", niczym banda ma艂p zap臋dzonych do lasu przez poluj膮cego lamparta.

— Prosz臋 przej膮膰 dow贸dztwo, panie Denham! — krzykn膮艂 Clinton.

— Tak jest, sir — usta Denhama poruszy艂y si臋 i porucznik zasalutowa艂, a Clinton wepchn膮艂 kord z powrotem do pochwy i ruszy艂 poprowadzi膰 now膮 gnfp臋 swoich ludzi, tych, kt贸rzy zostali uwolnieni przez zwini臋cie 偶agli.

Dwa kad艂uby ociera艂y si臋 o siebie gwa艂townie jak m艂y艅skie kamienie, mia偶d偶膮c si臋 i zderzaj膮c, gdy luka mi臋dzy nimi powi臋ksza艂a si臋 i zmniejsza艂a pod wp艂ywem wiatru i ruchu fal.

427

T

Tuzin marynarzy „Hurona" sta艂o na relingu i ci臋艂o siekierami liny spinaj膮ce oba statki, odg艂os ostrz uderzaj膮cych o drewno zlewa艂 si臋 z wystrza艂ami pistolet贸w i muszkiet贸w, gdy ludzie z „Hurona" oddawali salw臋 za salw膮 w stron臋 roju marynarzy wspinaj膮cych si臋 po kad艂ubie klipera.

Jeden z marynarzy z „Black Joke'a" wspina艂 si臋 szybko jak alpinista, odpychaj膮c si臋 nogami od unieruchomionego steru klipera, i dosi臋gn膮! ju偶 prawie relingu, gdy nagle ameryka艅ski marynarz pojawi艂 si臋 nad nim i zamachn膮艂 siekier膮, przecinaj膮c lin臋 jednym uderzeniem.

Marynarz spad艂 jak zerwany przez wiatr owoc w szczelin臋 pomi臋dzy dwoma kad艂ubami. Utrzymywa艂 si臋 przez moment na powierzchni kipi膮cej wody, a potem dwa statki zwarty si臋 ponownie, z trzaskiem p臋kaj膮cych desek, zgniataj膮c go jak para monstrualnych szcz臋k.

— Wi臋cej lin! — zawy艂 Clinton i nast臋pny hak przelecia艂 mu nad g艂ow膮, ci艣ni臋ty przez krzepkie rami臋, a lina owin臋艂a mu si臋 wok贸艂 plec贸w.

Chwyci艂 j膮, poprawi艂 hak i rzuci艂 na pok艂ad klipera, a jego buty zadudni艂y na sterze „Hurona". Widzia艂, jak marynarz spad艂 po przeci臋ciu liny, wi臋c wspina艂 si臋 szybko i zwinnie, gnany strachem i desperacj膮, i dopiero kiedy przerzuci艂 nog臋 nad relingiem „Hurona", ogarn膮艂 go bitewny sza艂. 艢wiat zmieni艂 barw臋, widziany przez czerwonaw膮 mg艂臋 nienawi艣ci i furii, nienawi艣ci do niewolniczego fetoru, i furii wywo艂anej 艣mierci膮 i zniszczeniem, jakie sta艂y si臋 udzia艂em jego statku i jego ludzi.

Kord Clintona wyskoczy艂 z pochwy z metalicznym zgrzytem i Codrington ujrza艂 nagle, 偶e jaki艣 m臋偶czyzna biegnie w jego stron臋, i to m臋偶czyzna nagi do pasa z wielkim w艂ochatym brzuchem i grubymi, pot臋偶nie umi臋艣nionymi ramionami. Nad g艂ow膮 trzyma艂 uniesion膮 siekier臋 o dw贸ch ostrzach. Clinton wygi膮艂 swoje szczup艂e cia艂o, jak 偶mija przygotowuj膮ca si臋 do ataku. Wbi艂 ostrze kordu w srebrzyst膮, rozwian膮 brod臋 m臋偶czyzny, a ten wypu艣ci艂 siekier臋 z r膮k i 艣lizgaj膮c si臋 pad艂 na pok艂ad.

Clinton postawi艂 stop臋 na piersi zabitego i wyrwa艂 mu ostrze kordu z gard艂a. Fontanna jasnej, t臋tniczej krwi wytrysn臋艂a z rany, oblewaj膮c but Clintona.

Kilku ludzi Codringtona dotar艂o na pok艂ad „Hurona" przed dow贸dc膮 i teraz, bez s艂owa rozkazu, strzeg艂o lin spinaj膮cych oba okr臋ty, odpychaj膮c marynarzy „Hurona" szablami i ogniem z pistolet贸w. Z ty艂u za nimi ludzie z „Black Joke'a" wspinali si臋 hurm膮 na pok艂ad, nie powstrzymywani, pr膮c do przodu, a ich krzyki przechodzi艂y w tryumfalny ch贸r.

— Na nich, Jokers!

— Wszyscy razem, ch艂opcy! — zawy艂 Clinton. Szale艅stwo opanowa艂o go ju偶 zupe艂nie. Nie istnia艂 strach, w膮tpliwo艣ci, czy nawet jakakolwiek 艣wiadoma my艣l. Szale艅stwo by艂o zara藕liwe i jego ludzie zawyli wraz z nim, jak poluj膮ce stado wilk贸w. Rozsypali si臋 po pok艂adzie „Hurona", by zewrze膰 si臋 z fal膮 ameryka艅skich marynarzy biegn膮cych od dziobu.

Dwie fale p臋dz膮cych, wrzeszcz膮cych m臋偶czyzn spotka艂y si臋 przy kraw臋dzi g贸rnego pok艂adu i zamieni艂y si臋 w walcz膮c膮 mas臋 spl膮tanych cia艂, krzyki

i przekle艅stwa miesza艂y si臋 ze zwierz臋cym wyciem przera偶onych niewolnik贸w. Wszystkie pistolety i muszkiety ju偶 wypali艂y, nikt nie mia艂 szansy, by ponownie na艂adowa膰 swoj膮 bro艅. Teraz ju偶 tylko stal 艣ciera艂a si臋 ze stal膮.

Za艂oga „Black Joke'a" by艂a zaprawiona w bojach, walczyli wsp贸lnie p贸艂 setki razy w ci膮gu ostatniego roku, szturmowali obozy i baraki, wytrzymuj膮c ogie艅 i stal. Stanowili oddzia艂 prawdziwych wojownik贸w i byli z tego dumni.

Przez minut臋 lub troch臋 mniej st艂oczona masa ludzi falowa艂a i kipia艂a jak dwa silne pr膮dy, kt贸re spotka艂y si臋 na oceanie, a potem marynarze Black Joke'a" zacz臋li przedziera膰 si臋 do przodu.

— Do ataku, Jokers! — Wyczuli swoj膮 przewag臋.

— Hammer i Tongs, ch艂opcy! Sprawcie im lanie!

Tylko w jednym miejscu atak brytyjskich marynarzy za艂amywa艂 si臋 — u podn贸偶a g艂贸wnego masztu „Hurona", gdzie dwaj m臋偶czy藕ni stali niemal rami臋 w rami臋.

Tippoo zdawa艂 si臋 sta膰 bez ruchu na swoich solidnych, masywnych, obna偶onych nogach. Jak Budda wyrze藕biony w twardej skale odpycha艂 napieraj膮cych ludzi, a ich szeregi rozrywa艂y si臋 i cofa艂y.

Na biodrach mia艂 zawi膮zan膮 przepask臋, a jego g艂adki i twardy jak lita ska艂a brzuch, z g艂臋bokim cyklopim okiem p臋pka po艣rodku, wylewa艂 si臋 znad skrawka materia艂u.

Z艂ota ni膰 haftowanego giletu b艂yszcza艂a w s艂o艅cu, a Tippoo trzyma艂 g艂ow臋 nisko pochylon膮, wymachuj膮c siekier膮 o dw贸ch ostrzach z tak膮 艂atwo艣ci膮, jakby by艂a to damska parasolka. Siekiera sycza艂a w艣ciekle przy ka偶dym zamachni臋ciu i marynarze Black Joke'a" cofali si臋.

Kula z pistoletu musn臋艂a pokryt膮 bliznami sk贸r臋 jego 艂ysej g艂owy i krew p艂yn臋艂a obficie z p艂ytkiej rany, zamieniaj膮c twarz Tippoo w b艂yszcz膮c膮, krwaw膮 mask臋.

Szeroka szpara ropuszych ust otwiera艂a si臋, gdy Arab 艣mia艂 si臋 i wrzeszcza艂 z pogard膮 na ludzi podskakuj膮cych wok贸艂 niego jak liliputy wok贸艂 olbrzyma.

Obok Tippoo walczy艂 Mungo St. John. 艢ci膮gn膮艂 kurtk臋, 偶eby mie膰 wi臋ksz膮 swobod臋 ruch贸w, a jego bia艂a p艂贸cienna koszula by艂a rozchylona do pasa, gdy偶 guziki wyrwa艂a r臋ka przeciwnika. Zawi膮za艂 sobie chustk臋 na czole, 偶eby pot nie sp艂ywa艂 mu do oczu, lecz ci臋偶kie krople mimo to ciek艂y mu po nagim torsie, barwi膮c ciemnymi plamami koszul臋. Mungo w prawej d艂oni trzyma艂 szabl臋 z prost膮 srebrn膮 r臋koje艣ci膮 i ci膮艂, parowa艂 i k艂u艂, ani na moment nie trac膮c rytmu.

Nie zosta艂 zraniony, kropelki krwi, kt贸re pokrywa艂y ca艂y r臋kaw jego bia艂ej koszuli i rozwodnione przez pot zmieni艂y barw臋 na br膮zow膮, nie by艂y jego krwi膮.

— St. John! ^— zawo艂a艂 Clinton. Obaj byli na tyle wysocy, 偶e mogli spojrze膰 ponad g艂owami walcz膮cych ludzi i przez moment patrzyli na siebie uwa偶nie.

Oczy Clintona przybra艂y kolor jasnego, fanatycznego b艂臋kitu, a jego wargi by艂y bia艂e z furii. Na twarzy Mungo malowa艂 si臋 wyraz powagi, zamy艣lenia

428

429

niemal, a jego spojrzenie by艂o ponure, prawie smutne, jakby wiedzia艂, 偶e straci艂 sw贸j okr臋t i 偶e nic nie uratuje jego i wi臋kszo艣ci jego ludzi.

— Walcz ze mn膮! — wyzwa艂 go Clinton, a jego g艂os by艂 ostry, tryumfuj膮cy.

— Ponownie! — zawo艂a艂 Mungo. U艣miech zata艅czy艂 przelotnie na jego wargach, lecz zaraz znikn膮艂.

Clinton zacz膮艂 przepycha膰 si臋 przez ci偶b臋 w艂asnych ludzi. Ostatnim razem by艂y to pistolety, bro艅 Mungo St. Johna, lecz teraz Clinton mia艂 w d艂oni znajomy ci臋偶ar marynarskiego kordelasa — jego broni, tej, kt贸r膮 po raz pierwszy wywija艂 jako czternastoletni elew, a mi臋艣nie jego d艂ugiego prawego ramienia by艂y przyzwyczajone do jej u偶ywania i do ka偶dej mo偶liwej ewolucji, ka偶da sztuczka i podst臋p zosta艂y wy膰wiczone, a偶 sta艂y si臋 instynktowne.

Gdy si臋 starli, Clinton zrobi艂 zw贸d i uderzy艂 z do艂u, nisko, celuj膮c w biodro, by unieruchomi膰 przeciwnika. Cios zosta艂 sparowany, Clinton przez sekund臋 czu艂 si艂臋 ramienia St. Johna, a potem wycofa艂 si臋 i p艂ynnie ponowi艂 atak, wyrzucaj膮c do przodu praw膮 nog臋 w pe艂nym uderzeniu, a i tym razem riposta by艂a mocna i pewna, cho膰 niewiele brakowa艂o, by ci臋偶sze, szersze ostrze Clintona prze艂ama艂o jej op贸r.

Te dwa kr贸tkie zwarcia pozwoli艂y Clintonowi oceni膰 przeciwnika i znale藕膰 jego s艂aby punkt — nadgarstek. Wyczu艂 to przez stal, tak jak do艣wiadczony w臋dkarz wyczuwa s艂abo艣膰 ryby przez kij i 偶y艂k臋. St. John nie mia艂 w d艂oni tej 偶elaznej elastyczno艣ci, kt贸ra przychodzi tylko po latach 膰wicze艅 i praktyki.

Ujrza艂 alarmuj膮cy b艂ysk w dziwnie nakrapianych oczach St. Johna. Amerykanin r贸wnie偶 spostrzeg艂 przewag臋 Clintona i wiedzia艂, 偶e nie mo偶e przeci膮ga膰 pojedynku. Musia艂 go szybko zako艅czy膰, zanim do艣wiadczenie Anglika pozwoli mu wygra膰.

Z instynktem szermierza Clinton odgad艂 znaczenie ma艂ego b艂ysku w z艂oto偶贸艂-tych oczach. Wiedzia艂, 偶e Mungo St. John zaatakuje i kiedy cios nadszed艂 u艂amek sekundy p贸藕niej, przyj膮艂 go na szerokie, zakrzywione ostrze kordu, po czym przesun膮艂 ci臋偶ar cia艂a do przodu i obrotem w艂asnego 偶elaznego nadgarstka uniemo偶liwi艂 rozwarcie, zmuszaj膮c St. Johna do przekr臋cenia w艂asnej d艂oni. Dwa ostrza star艂y si臋 ze sob膮, stal zazgrzyta艂a ostro, w艣ciekle, tak 偶e obu szermierzom 艣cierp艂a sk贸ra. Clinton wym贸g艂 dwa, potem trzy obroty, klasyczny przed艂u偶ony kontakt, kt贸rego Mungo St. John nie m贸g艂 przerwa膰 nie ryzykuj膮c b艂yskawicznej riposty, i Clinton poczu艂, jak nadgarstek przeciwnika zaczyna si臋 wygina膰. Napar艂 na艅 ca艂ym ci臋偶arem, przesun膮艂 poprzeczk臋 kordu wysoko wzd艂u偶 ostrza i wykorzystuj膮c rozp臋d dw贸ch ostrz, d藕wigni臋 w艂asnego nadgarstka i zakrzywion膮 poprzeczk臋 kordu, wyrwa艂 r臋koje艣膰 szabli z d艂oni Mungo St. Johna.

Szabla upad艂a z brz臋kiem na pok艂ad, a Amerykanin podni贸s艂 obie r臋ce, wci膮gn膮艂 brzuch i odskoczy艂 z powrotem pod g艂贸wny maszt, pr贸buj膮c unikn膮膰 nast臋pnego ciosu ci臋偶kiego kordu. Opanowany nienawistn膮 furi膮 Clinton nie pomy艣la艂 nawet o daniu parolu m臋偶czy藕nie, kt贸rego rozbroi艂.

430

Cios by艂 bezlitosny, wyprowadzony ca艂膮 si艂膮 nadgarstka, r臋ki i ramienia oraz ci臋偶aru cia艂a Clintona, cios 艣miertelny.

Uwaga Clintona skupi艂a si臋 na stoj膮cym przed nim m臋偶czy藕nie, lecz nagle k膮tem oka dostrzeg艂 zbli偶aj膮cego si臋 Tippoo, kt贸ry sko艅czy艂 zamachni臋cie siekier膮 i ujrza艂, 偶e jego kapitan zosta艂 rozbrojony. By艂 wytr膮cony z r贸wnowagi, odzyskanie jej, ponowne uniesienie siekiery zaj臋艂oby mu u艂amek sekundy, lecz ten u艂amek by艂by zbyt d艂ugi, gdy偶 Tippoo dostrzeg艂 b艂ysk kordu i przypartego do masztu Mungo St. Johna, z brzuchem nie os艂oni臋tym i pustymi r臋kami uniesionymi wysoko nad g艂ow膮.

Tippoo otworzy艂 swoje ogromne 艂apy i wyrzuci艂 siekier臋, kt贸ra polecia艂a wiruj膮c jak ko艂o u wozu, a potem si臋gn膮} po kord i chwyci艂 ostrze go艂膮 d艂oni膮.

Poczu艂 ch艂odny metal przesuwaj膮cy mu si臋 mi臋dzy palcami i straszne uk艂ucie ostrej jak brzytwa kraw臋dzi kroj膮cej cia艂o a偶 do ko艣ci, lecz mimo to napar艂 z ca艂ej si艂y, odci膮gaj膮c czubek kordu od bezbronnego cz艂owieka pod masztem i zmieniaj膮c kierunek ciosu. Napi臋te 艣ci臋gna w jego poranionych palcach p臋k艂y i ostrze pomkn臋艂o dalej, pchane ci臋偶arem ca艂ego cia艂a wysokiego, jasnow艂osego oficera Marynarki.

Tippoo us艂ysza艂, jak czubek kordu zgrzyta o jego 偶ebro, a potem odr臋twienie wype艂ni艂o mu pier艣 i poczu艂, jak stalowa poprzeczka r臋koje艣ci uderza go w klatk臋 piersiow膮, dudni膮c niczym top贸r rze藕nika na desce do r膮bania, i wreszcie ostrze kordu zako艅czy艂o swoj膮 podr贸偶.

Nawet w艣ciek艂a si艂a tego ciosu nie zdo艂a艂a powali膰 Tippoo, lecz 艂ysy olbrzym cofn膮艂 si臋 o krok. Sta艂 twardo. Jego oczy zamieni艂y si臋 w ma艂e szparki pomi臋dzy fa艂dami sk贸ry. Patrzy艂 na ostrze, kt贸re przebi艂o mu pier艣, a jego krwawi膮ce d艂onie nadal 艣ciska艂y poprzeczk臋 kordu.

Dopiero kiedy Clinton odchyli艂 si臋 i wyci膮gn膮艂 ostrze z jego cia艂a, Tippoo zacz膮艂 przekrzywia膰 si臋 powoli do przodu, a potem nogi ugi臋艂y si臋 pod nim i upad艂 bezw艂adnie.

Clinton uwolni艂 ostrze kordu, kt贸re by艂o pokryte cienk膮 warstw膮 krwi, tak 偶e zal艣ni艂o czerwieni膮, kiedy ci膮艂 z g贸ry, raz jeszcze mierz膮c w cz艂owieka, kt贸ry wci膮偶 tkwi艂 uwi臋ziony pod g艂贸wnym masztem.

Angielski kapitan nie zako艅czy艂 tego ciosu. Zatrzyma艂 go w powietrzu, gdy偶 Mungo St. John zosta艂 powalony na pok艂ad przez fal臋 walcz膮cych brytyjskich marynarzy.

Clinton odsun膮艂 si臋 i opar艂 kord o deski pok艂adu. Walka by艂a zako艅czona, wsz臋dzie doko艂a marynarze „Hurona" rzucali bro艅.

— Lito艣ci, na mi艂o艣膰 bosk膮, lito艣ci!

Czterech marynarzy przytrzymywa艂o Mungo St. Johna, po dw贸ch z ka偶dego boku. By艂 nie dra艣ni臋ty i nienawi艣膰 Clintona wzros艂a. Najwy偶szym wysi艂kiem woli opanowa艂 si臋 przed wepchni臋ciem ostrza kordu w brzuch Amerykanina. Mungo walczy艂, 偶eby strz膮sn膮膰 z siebie r臋ce trzymaj膮cych go marynarzy, napinaj膮c si臋, by pochyli膰 si臋 nad masywnym cia艂em p贸艂nagiego muzu艂manina, kt贸ry le偶a艂 u jego st贸p.

— Pu艣膰cie mnie! — krzykn膮艂. — Musz臋 pom贸c bosmanowi. — Lecz oni trzymali go bezlito艣nie i Mungo spojrza艂 na Clintona.

431

"T

— W imi臋 lito艣ci — rzek艂 b艂agalnie, a Codrington nigdy nie spodziewa艂 si臋 takich s艂贸w w jego ustach. Wzi膮艂 g艂臋boki oddech, szale艅stwo zaczyna艂o mija膰.

— Daj臋 panu moje s艂owo, sir. — Mungo by艂 przyt艂oczony, trudno by艂o nie dostrzec potwornego smutku na jego twarzy. Clinton zawaha艂 si臋. — Jestem pa艅skim wi臋藕niem — powiedzia艂 Mungo — lecz ten cz艂owiek jest przyjacielem...

Clinton powoli wypu艣ci艂 powietrze, wreszcie skin膮艂 na marynarzy trzymaj膮cych St. Johna.

— Da艂 s艂owo. — A potem do Mungo: — Ma pan pi臋膰 jninut. St. John opad艂 na kolana przy nieruchomej postaci.

— Stary przyjacielu — wyszepta艂, odwi膮zuj膮c chustk臋 z czo艂a i przyciskaj膮c j膮 do wstr臋tnego ma艂ego skaleczenia pomi臋dzy 偶ebrami Tippoo — stary przyjacielu.

Clinton odwr贸ci艂 si臋, wepchn膮艂 kord z powrotem do pochwy i pobieg艂 przez pok艂ad do relingu.

Robyn Ballantyne spostrzeg艂a go i wychyli艂a si臋 w stron臋 wybawcy, niezdolna podnie艣膰 r膮k, gdy偶 偶elazne kajdany wci膮偶 krepowa艂y jej d艂onie, lecz gdy Clinton j膮 obj膮艂, przycisn臋艂a twarz do jego piersi i za艂ka艂a.

— Och, dzi臋kuj臋 Bogu...

— Znajd藕cie klucze — rozkaza艂 Clinton szorstko. Gdy obejmy spad艂y z d艂oni Robyn, chwyci艂 kajdany i poda艂 jednemu ze swoich ludzi m贸wi膮c: — Za艂贸偶cie je kapitanowi tego statku.

Po tym ge艣cie szale艅stwo min臋艂o zupe艂nie.

— Prosz臋 mi wybaczy膰, doktor Ballantyne. Porozmawiamy p贸藕niej, lecz teraz mam jeszcze wiele do zrobienia. — Sk艂oni艂 si臋 lekko i po艣pieszy艂 wyda膰 rozkazy.

— Prosz臋, 偶eby pomocnik stolarza niezw艂ocznie zszed艂 na d贸艂, chc臋, 偶eby zniszczenia zosta艂y natychmiast naprawione. Bosmanie, rozbr贸jcie za艂og臋, zamknijcie ich na dole i postawcie stra偶nika przy schodach. Dw贸ch ludzi do steru. Wp艂yniemy do Table Bay o 艣wicie, ch艂opcy, a nagroda powinna was ucieszy膰.

Jego marynarze byli wci膮偶 pijani podnieceniem oraz bitewnym zapa艂em i wiwatuj膮c na jego cze艣膰 pobiegli wykona膰 rozkazy.

Rozcieraj膮c zdr臋twia艂e przeguby Robyn zacz臋艂a przepycha膰 si臋 po zas艂anym trupami pok艂adzie przez dum krz膮taj膮cych si臋 brytyjskich marynarzy, kt贸rzy sprowadzali na d贸艂 swoich nowych wi臋藕ni贸w i wci膮偶 zakutych w 艂a艅cuchy niewolnik贸w.

Niemal z boja藕ni膮 podesz艂a do dw贸ch m臋偶czyzn u podstawy g艂贸wnego masztu. Tippoo le偶a艂 na plecach, z brzuchem wyd臋tym jak u rodz膮cej kobiety. Oczy mia艂 szeroko otwarte, a dolna szcz臋ka opad艂a mu bezw艂adnie.

Mungo trzyma艂 wielk膮 g艂ow臋 przyjaciela na kolanach. Siedzia艂 z nogami wyci膮gni臋tymi przed siebie, oparty o podstaw臋 masztu. Zamkn膮艂 kciukiem oczy Tippoo. Ruchami delikatnymi, jakby zajmowa艂 si臋 niemowl臋ciem, podni贸s艂 skrwawion膮 chustk臋 i obwi膮za艂 ni膮 opadaj膮c膮 szcz臋k臋 olbrzyma.

Robyn przykl臋k艂a i wyci膮gn臋艂a r臋k臋 ku piersi Tippoo, 偶eby wyczu膰 bicie serca, lecz Mungo St. John podni贸s艂 g艂ow臋.

— Nie dotykaj go — powiedzia艂 cicho.

— Jestem lekarzem...

— On ju偶 nie potrzebuje lekarza — jego g艂os by艂 niski i wyra藕ny — szczeg贸lnie gdy tym lekarzem jest pani.

— Przykro mi.

— Doktor Ballantyne — powiedzia艂 — pani i ja nie mamy powodu, by si臋 przeprasza膰 ani te偶 kiedykolwiek wi臋cej rozmawia膰 ze sob膮.

Twarz mia艂 zimn膮 i nieruchom膮, w jego oczach nie czai艂a si臋 偶adna emocja. W tym momencie Robyn zrozumia艂a, 偶e straci艂a go, nieodwo艂alnie i na zawsze. My艣la艂a wcze艣niej, 偶e tego w艂a艣nie chce, lecz teraz ta wiedza wstrz膮sn臋艂a ni膮 do g艂臋bi, odebra艂a Robyn zdolno艣膰 oderwania od niego wzroku, powiedzenia czegokolwiek. St. John patrzy艂 na ni膮 odleg艂ym spojrzeniem, twardym i wrogim.

— Mungo — wyszepta艂a, odzyskuj膮c wreszcie mow臋. — Nie chcia艂am, 偶eby si臋 to sta艂o, B贸g mi 艣wiadkiem, nie chcia艂am.

Dw贸ch marynarzy postawi艂o Mungo na nogi, tak 偶e g艂owa Tippoo ze艣lizn臋艂a si臋 z jego kolan i z g艂uchym stukiem uderzy艂a o deski pok艂adu.

— Rozkaz kapitana, przyjacielu, masz poczu膰 smak w艂asnych 艂a艅cuch贸w.

Mungo St. John nie opiera艂 si臋, gdy zak艂adano mu kajdany na przeguby d艂oni i kostki. Sta艂 spokojnie, balansuj膮c na ko艂ysz膮cym si臋 w艣ciekle statku, patrz膮c doko艂a na poczernia艂ego od ognia „Hurona" z jego pok艂adami pokrytymi spl膮tanym olinowaniem, poplamionymi krwi膮 za艂ogi, i chocia偶 wyraz jego twarzy nie zmieni艂 si臋, w oczach pojawi艂 si臋 bezbrze偶ny smutek.

— Przykro mi — wyszepta艂a Robyn, wci膮偶 kl臋cz膮c obok niego. — Naprawd臋 mi przykro.

Mungo St. John spojrza艂 na ni膮.

— Tak — skin膮艂 g艂ow膮. — Mnie te偶.

Marynarz pchn膮艂 go brutalnie miedzy 艂opatki, popychaj膮c go w stron臋 dziobu. Mungo zachwia艂 si臋, jego 艂a艅cuchy zadzwoni艂y.

Po przej艣ciu dziesi臋ciu krok贸w odzyska艂 r贸wnowag臋 i strz膮sn膮艂 z siebie d艂onie stra偶nik贸w. Odszed艂 wyprostowany, ani razu nie ogl膮daj膮c si臋 na Robyn kl臋cz膮c膮 na zlanym krwi膮 pok艂adzie.

Mungo St. John zmru偶y艂 oczy przed jaskrawym blaskiem, gdy wyszed艂 za szkar艂atnym mundurem eskortuj膮cego go 偶o艂nierza na dziedziniec zaniku Cape Town.

Od pi臋ciu dni nie widzia艂 s艂o艅ca: cela, w kt贸rej zamkni臋to go po przetransportowaniu na l膮d, nie mia艂a okien. Nawet w 艣rodku lata ch艂贸d ostatniej zimy wci膮偶 b艂膮ka艂 si臋 mi臋dzy grubymi kamiennymi 艣cianami, a powietrze dostaj膮ce si臋 do 艣rodka przez okratowany otw贸r w d臋bowych drzwiach by艂o duszne i ska偶one wi臋ziennym odorem, zapachami wi臋藕ni贸w z innych cel.

432

28 —LotiokoU

433

Mungo nabra艂 powietrza w p艂uca i przystan膮艂, by spojrze膰 na mury zamku. Brytyjska flaga powiewa艂a dumnie nad redut膮 Katzenellenbogen, a dalej mewy kr膮偶y艂y i szybowa艂y na 艣wie偶ym po艂udniowo-wschodnim wietrze. Si艂a pi臋膰 stopni, kierunek pozwalaj膮cy statkowi opu艣ci膰 zatok臋 i wyj艣膰 na Atlantyk, zauwa偶y艂 Mungo instynktownie.

— T臋dy prosz臋. — M艂ody podporucznik dowodz膮cy stra偶膮 wi臋zienn膮 pogania艂 go, lecz Mungo oci膮ga艂 si臋 nieco. S艂ysza艂 艣piewny szept fal uderzaj膮cych

0 pla偶臋 zaraz pod zamkiem, a z mur贸w mia艂by dobry widok przez Table Bay na Bloubergstrand na odleg艂ym wygi臋ciu l膮du.

„Huron" sta艂 na kotwicy blisko brzegu, wci膮偶 z brytyjsk膮 za艂og膮 na pok艂adzie i Mungo tak bardzo pragn膮艂 cho膰by raz spojrze膰 na sw贸j 偶aglowiec, tak bardzo chcia艂 wiedzie膰, czy rufa by艂a nadal poczernia艂a od ognia

1 wypalona lub czy O'Brienowi pozwolono naprawi膰 kad艂ub i mechanizmy sterowe.

Gdyby tylko Tippoo... — zacz膮艂 my艣le膰 i zadr偶a艂 lekko w blasku s艂o艅ca, jakby nie dawa艂o ono ciep艂a. Wyprostowa艂 si臋, skin膮艂 na porucznika.

— Prosz臋 prowadzi膰 — rzek艂.

Podkute buty stra偶nika zadudni艂y na bruku, gdy min臋li dziedziniec, a potem zacz臋li wspina膰 si臋 po szerokich schodach prowadz膮cych do biur gubernatora.

— Wi臋zie艅 i eskorta, zatrzyma膰 si臋.

Przy portalu czeka艂 na nich m艂ody porucznik Marynarki w granatowo-z艂otym mundurze, bia艂ych bryczesach i tr贸jgraniastym kapeluszu.

— Pan St. John? — spyta艂. By艂 stary jak na swoj膮 rang臋, siwy i o zm臋czonej twarzy, wyraz oczu mia艂 zupe艂nie oboj臋tny. Mungo skin膮} pogardliwie g艂ow膮.

Porucznik zwr贸ci艂 si臋 oficera eskorty.

— Dzi臋kuj臋, sir, przejm臋 teraz wi臋藕nia — a potem do Mungo: — Prosz臋 za mn膮, panie St. John.

Do przedpokoju gubernatora wszed艂 przez wspania艂e drzwi z tekowego drewna, rze藕bione przez samego mistrza Anreitha. Wypolerowane pod艂ogi ze 艣wierkowego drewna l艣ni艂y jasnym blaskiem, ciosane krokwie wykonano z tego samego materia艂u, 艣ciany by艂y obwieszone skarbami Orientu tak wytrwale gromadzonymi przez wielkiego 艂upie偶c臋, Holendersk膮 Kompani臋 Wschodnioin-dyjsk膮, kt贸ry z kolei pad艂 ofiar膮 jeszcze pot臋偶niejszego drapie偶nika.

Porucznik skr臋ci艂 w prawo, mijaj膮c podw贸jne drzwi z mosi膮dzu i mahoniu prowadz膮ce do gabinetu gubernatora. To nie gubernator mia艂 jednak przyj膮膰 Mungo. Podeszli do mniej okaza艂ych drzwi w rogu przedpokoju, porucznik zapuka艂, a g艂os z wewn膮trz kaza艂 im wej艣膰 i znale藕li si臋 w ma艂ym biurze, najwyra藕niej nale偶膮cym do sekretarza gubernatora, kt贸rego Mungo spotka艂 ju偶 wcze艣niej.

Sekretarz siedzia艂 przy skromnym d臋bowym biurku twarz膮 do drzwi i nie wsta艂 ani nie u艣miechn膮艂 si臋, kiedy St. John wszed艂 do 艣rodka. W pokoju byli r贸wnie偶 dwaj inni m臋偶czy藕ni, obaj usadowieni w fotelach.

434

— Zna pan admira艂a Kempa — rzek艂 sekretarz.

— Dzie艅 dobry, admirale.

Guzdra艂a Kemp skin膮艂 g艂ow膮, lecz nie uczyni艂 偶adnego innego gestu powitania.

— A to jest sir Alfred Murray, s臋dzia przewodnicz膮cy S膮du Najwy偶szego Cape Colony.

— Do pa艅skich us艂ug, sir. — Mungo nie u艣miechn膮艂 si臋 ani nie uk艂oni艂, a s臋dzia pochyli艂 si臋 lekko w swoim fotelu, nie odrywaj膮c d艂oni od z艂oto--bursztynowej r膮czki swojej laski, i spojrza艂 na Mungo spod krzaczastych siwych brwi.

St. John by艂 zadowolony, 偶e godzin臋 wcze艣niej stra偶nik dostarczy艂 mu ciep艂膮 wod臋 i brzytw臋 i 偶e zezwoli艂 na rozmow臋 z malajsk膮 praczk膮, by艂膮 niewolnic膮, kt贸ra pra艂a ubrania zamkowych oficer贸w. Jego bryczesy by艂y teraz czyste, buty wyglansowane, a koszula wyprasowana i 艣nie偶nobia艂a.

Sekretarz si臋gn膮艂 po oficjalny dokument le偶膮cy przed nim na biurku.

— Jest pan kapitanem i w艂a艣cicielem klipera „Huron"?

— Tak.

— Statek zosta艂 zaj臋ty przez Kr贸lewsk膮 Marynark臋 zgodnie z artyku艂ami pi膮tym i jedenastym Traktatu Brukselskiego i znajduje si臋 teraz pod zast臋pcz膮 za艂og膮 na brytyjskich wodach terytorialnych.

To nie wymaga艂o odpowiedzi i Mungo St. John sta艂 w milczeniu.

— Sprawa zosta艂a zbadana przez komisj臋 mieszan膮 kolonii, w obecno艣ci s臋dziego przewodnicz膮cego. Po wys艂uchaniu o艣wiadcze艅 dow贸dcy eskadry Cape i innych oficer贸w s膮d orzek艂, 偶e poniewa偶 „Huron" zosta艂 zaj臋ty na otwartym morzu, nie podlega jurysdykcji kolonii Cape. S臋dzia przewodnicz膮cy zasugerowa艂 jego ekscelencji gubernatorowi kolonii Cape, 偶eby... hmm... — sekretarz zrobi艂 znacz膮c膮 przerw臋 — 艂adunek klipera „Huron" zosta艂 skonfiskowany przez w艂adze Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci, jednak by sam kliper zosta艂 zwr贸cony jego w艂a艣cicielowi i by w艂a艣ciciel ten podda艂 si臋 w jak najszybszym czasie jurysdykcji odpowiedniego ameryka艅skiego s膮du i tam odpowiedzia艂 na zarzuty, jakie prezydent Stan贸w Zjednoczonych uzna za stosowne mu postawi膰.

Mungo powoli odetchn膮艂 z ulg膮. Na Boga, d偶emojady wycofywa艂y si臋! Bali si臋 艣ci膮gn膮膰 na siebie gniew nowego ameryka艅skiego prezydenta-elekta. Zabierali mu niewolnik贸w, wartych osiemset tysi臋cy dolar贸w, lecz oddawali statek i puszczali go wolno.

Sekretarz czyta艂 dalej, nie podnosz膮c wzroku.

— Gubernator kolonii Cape przyj膮艂 sugestie s膮du i tak te偶 zarz膮dzi艂. Ma pan jak najszybciej przygotowa膰 sw贸j statek do drogi. W zwi膮zku z tym oficer dowodz膮cy eskadr膮 Cape zgodzi艂 si臋 udost臋pni膰 panu warsztaty naprawcze bazy Marynarki.

. — Dzi臋kuj臋 panu, admirale.

Guzdra艂 Kemp 艣ci膮gn膮艂 brwi, wykrzywi艂 twarz w艣ciekle, lecz gdy przem贸wi艂, g艂os mia艂 spokojny i stanowczy.

— Szesnastu moich ludzi nie 偶yje, r贸wnie wielu jest rannych w wyniku

435

pa艅skich dzia艂a艅, sir, a ka偶dego dnia smr贸d pa艅skiego parszywego statku bije w okna mojego gabinetu. — Admira艂 Kemp podni贸s艂 si臋 i wbi艂 wzrok w Mungo St. Johna. — Powiadam, do diab艂a z panem i pa艅skimi podzi臋kowaniami, panie St. John, gdybym mia艂 za艂atwi膰 t臋 spraw臋 po swojemu, nie bawiliby艣my si臋 w ciuciubabk臋 z panem Lincolnem, a pan zawis艂by na g艂贸wnej rei brytyjskiego kr膮偶ownika, zamiast wyp艂ywa膰 z Table Bay swoj膮 艣mierdz膮c膮 艂ajb膮.

Guzdra艂a Kemp odwr贸ci艂 si臋 i podszed艂 do okna, by spojrze膰 na zamkowy dziedziniec, gdzie czeka艂 jego pow贸z. Sekretarz zdawa艂 si臋 nie zauwa偶y膰 jego wybuchu i ci膮gn膮艂 g艂adko dalej.

— Przedstawiciel Kr贸lewskiej Marynarki odprowadzi pana na pa艅ski statek i pozostanie tam, a偶 stwierdzi, 偶e jest on gotowy do drogi.

Sekretarz si臋gn膮艂 r臋k膮 do ty艂u i poci膮gn膮艂 za sznurek dzwonka. Niemal natychmiast drzwi otworzy艂y si臋 i pojawi艂 si臋 w nich starszawy porucznik.

— Jeszcze jedna rzecz, panie St. John, gubernator uzna艂 pana za osob臋 niepo偶膮dan膮 i zostanie pan niezw艂ocznie aresztowany, je艣li kiedykolwiek postawi pan stop臋 na terytorium Cape Colony.

Wysoka posta膰 sz艂a energicznie 偶贸艂t膮 偶wirow膮 艣cie偶k膮 pomi臋dzy rz臋dami wysokich palm daktylowych. Aletta Cartwright zawo艂a艂a rado艣nie przez ogr贸d r贸偶any:

— Nadchodzi tw贸j ukochany, Robyn! Jest dzisiaj bardzo wcze艣nie.

Robyn wyprostowa艂a si臋, z koszem pe艂nym r贸偶anych p艂atk贸w w r臋ce, w szerokim s艂omkowym kapeluszu os艂aniaj膮cym jej twarz przed morderczym blaskiem po艂udniowego s艂o艅ca Cape. Patrzy艂a czule na zbli偶aj膮cego si臋 Clintona. Wydawa艂 si臋 taki szczup艂y, ch艂opi臋cy i subtelny, o wiele za m艂ody, 偶eby poprowadzi膰 w艣ciek艂y atak przez ruf臋 „Hurona".

Przyzwyczai艂a si臋 do niego w ci膮gu ostatnich tygodniu, gdy ponownie by艂a go艣ciem rodziny Cartwright贸w, a ka偶dego popo艂udnia Clinton wspina艂 si臋 na wzg贸rze ze swojej skromnej kwatery na Waterkant Street. Czeka艂a z niecierpliwo艣ci膮 na jego wizyty, na powa偶ne dyskusje tak kontrastuj膮ce z frywoln膮 paplanin膮 si贸str Cartwright. Robyn stwierdzi艂a, 偶e podziw i uwielbienie, jakie okazywa艂 jej Clinton, schlebiaj膮 jej i daj膮 poczucie g艂臋bokiego zadowolenia. Mia艂a wra偶enie, 偶e jest to co艣, co nigdy si臋 nie zmieni, co艣 sta艂ego, jak gwiazda przewodnia w艣r贸d chaosu, jakim by艂o dotychczas jej 偶ycie.

Nauczy艂a si臋 ceni膰 zdrowy rozs膮dek Clintona i jego opinie. Pozwoli艂a mu nawet przeczyta膰 manuskrypt, nad kt贸rym pracowa艂a teraz ca艂e dnie, a jego komentarze i krytyczne uwagi by艂y zawsze bardzo cenne.

Potem odkry艂a, 偶e Clinton wype艂ni艂 t臋 cz臋艣膰 jej 偶ycia, kt贸ra o wiele za d艂ugo pozostawa艂a pusta. Potrzebowa艂a kogo艣, kogo mog艂aby pie艣ci膰, ochrania膰 i pociesza膰, kogo艣, kto by jej potrzebowa艂, kogo艣, na kogo mog艂aby skierowa膰 ca艂y ogrom swojego wsp贸艂czucia.

436

— Nie wierz臋, 偶e mog艂em w og贸le 偶y膰 bez pani, moja droga doktor Ballantyne — powiedzia艂 jej.. — Nie wierz臋, 偶e m贸g艂bym przetrwa膰 ten okropny okres w moim 偶yciu bez pani pomocy.

Wiedzia艂a, 偶e jest to prawda, nie tylko przesada nieprzytomnego z mi艂o艣ci adoratora, a Robyn w 偶aden spos贸b nie potrafi艂a oprze膰 si臋 wezwaniu kogokolwiek tak cierpi膮cego, tak nieszcz臋艣liwego.

Min臋艂o wiele tygodni od dnia, gdy „Black Joke" wp艂yn膮艂 do Table Bay, z falochronami i pancerzem podziurawionym od kul, z bohatersko i malowniczo porwanym takielunkiem, ze swoim ogromnym 艂upem, poczernia艂ym od ognia „Huronem", pod zast臋pczym olinowaniem i zreperowanym napr臋dce mechanizmem sterowym wp艂ywaj膮cym pos艂usznie pod gro藕b膮 dzid kanonierki na kotwicowisko w Rogger Bay.

Mieszka艅cy miasteczka biegli hurm膮, 偶eby gapi膰 si臋 i wita膰 ich w podnieceniu, a reje i relingi innych statk贸w w zatoce zape艂ni艂y si臋 wiwatuj膮cymi na ich cze艣膰 marynarzami.

Robyn siedzia艂a obok Clintona, kiedy dwa oddzia艂y oficer贸w ze sztabu eskadry Cape ruszy艂y szalupami na „Black Joke'a". Jedn膮 z szalup prowadzi艂 komandor Marynarki, o kilka lat m艂odszy od Clintona.

— Kapitanie Codrington — zasalutowa艂. — Mam rozkazy niezw艂ocznie przej膮膰 od pana dow贸dztwo tego statku.

Clinton przyj膮艂 te s艂owa z nieruchomym wyrazem twarzy.

— Rozumiem, sir. Polec臋 znie艣膰 na l膮d moje rzeczy, a my w tym czasie dope艂nimy formalno艣ci, po czym zapoznam pana z pozosta艂ymi oficerami.

Kiedy Clinton u艣cisn膮艂 d艂onie swoim oficerom i jego skrzynia sta艂a ju偶 przy relingu, druga szalupa, kt贸ra ko艂ysa艂a si臋 na falach kilka metr贸w od burty „Black Joke'a", teraz zbli偶y艂a si臋 do statku i starszy rang膮 kapitan wszed艂 na pok艂ad. Ka偶dy marynarz Black Joke'a" wiedzia艂, co si臋 zaraz stanie, a Denham podszed艂 do Clintona i rzek艂 cicho:

— Niech szcz臋艣cie panu sprzyja, sir, wie pan, 偶e mo偶e pan na mnie liczy膰, kiedy przyjdzie czas.

Obaj wiedzieli, o czym m贸wi — o dniu, kiedy spotkaj膮 si臋 w sali posiedze艅 s膮du wojskowego.

— Dzi臋kuj臋, panie Denham — odpar艂 Cliton, a potem podszed艂 do czekaj膮cego kapitana.

— Kapitanie Codrington, mam obowi膮zek poinformowa膰 pana, 偶e zosta艂 pan wezwany przez dow贸dc臋 eskadry Cape do udzielenia odpowiedzi na pewne zarzuty dotycz膮ce pa艅skich dzia艂a艅. W zwi膮zku z tym mo偶e si臋 pan uwa偶a膰 za obj臋tego aresztem domowym i ma pan by膰 gotowy do udzielenia odpowiedzi na te zarzuty, kiedy tylko zbierze si臋 s膮d wojskowy.

— Rozumiem, sir.

Clinton zasalutowa艂 i zszed艂 po drabince do czekaj膮cej 艂odzi. W tym momencie kto艣 zawo艂a艂:

— Spraw im lanie, Tongs!

437

I nagle wszyscy wiwatowali, za艂oga „Black Joke'a" zebra艂a si臋 na burcie i zawis艂a na linach, a wszyscy wrzeszczeli tak g艂o艣no, jakby mia艂y im sie pozdziera膰 gard艂a.

— Hammer i Tongs! — Wyrzucili czapki wysoko nad g艂owy.

— Na nich, Jokers!

Gdy szalupa oderwa艂a si臋 od burty kanonierki i ruszy艂a w stron臋 pla偶y, Clinton sta艂 na rufie i patrzy艂 na swoich marynarzy z nieruchom膮 twarz膮, a jego go艂a g艂owa l艣ni艂a jak 艣wiat艂o latarni morskiej w blasku s艂o艅ca.

Wiele tygodni min臋艂o od tego czasu. Jednak zebranie wystarczaj膮cej liczby wy偶szych rang膮 oficer贸w w bazie tak ma艂ej jak Cape mog艂o trwa膰 ca艂e tygodnie lub nawet miesi膮ce.

Clinton przesypia艂 noce w taniej kwaterze na Waterkant Street. Poddany ostracyzmowi przez pozosta艂ych oficer贸w wi臋kszo艣膰 dni sp臋dza艂 na przystani, przygl膮daj膮c si臋 ma艂ej kanonierce naprawianej na kotwicowisku i pozbawionemu 偶agli kliperowi.

Obserwowa艂, jak niewolnik贸w wyprowadzano na l膮d z 艂adowni „Hurona" i jak kowal z zamku rozkuwa艂 ich 艂a艅cuchy. Widzia艂, jak przestraszeni Murzyni stawiaj膮 swoje znaki na umowach o prac臋, a potem odchodz膮 prowadzeni przez holenderskich i hugenockich farmer贸w, by nauczy膰 si臋 nowych obowi膮zk贸w, i rozmy艣la艂 nad tym nowym losem, jaki dzi臋ki niemu sta艂 si臋 ich udzia艂em.

Potem popo艂udniami wspina艂 si臋 na wzg贸rze do posiad艂o艣ci Cartwright贸w po艂o偶onej w艣r贸d zielonych, pi臋knych ogrod贸w, by zaleca膰 si臋 do Robyn Ballantyne.

Tego dnia przyby艂 wcze艣nie, armata na szczycie Signal *Hill wystrzeli艂a sw膮 po艂udniow膮 salw臋, gdy Clinton kroczy艂 po 艣cie偶ce, zrywaj膮c si臋 niemal do biegu, kiedy ujrza艂 Robyn w r贸偶anym ogrodzie. Zszed艂 ze 艣cie偶ki i przeci膮艂 zielony, aksamitny dywan trawnika.

— Robyn! Doktor Ballantyne! — W jego g艂osie brzmia艂 dziwny ton, a jasne oczy l艣ni艂o dziko.

— Co si臋 sta艂o? — Robyn poda艂a koszyk Aletcie i wybieg艂a mu przez trawnik na spotkanie. — Co si臋 sta艂o? — powt贸rzy艂a z trosk膮, a on obj膮艂 j膮 ramionami.

— Handlarz! — zacina艂 si臋 z emocji. — Amerykanin! „Huron"!

— Tak? — spyta艂a ostro. — Tak?

— Odp艂ywa... puszczaj膮 go wolno!

By艂 to krzyk rozpaczy i w艣ciek艂o艣ci, a Robyn zamar艂a z poblad艂膮 nagle twarz膮.

— Nie wierz臋 w to.

— Chod藕my! — zawo艂a艂 Clinton. — Pow贸z czeka przy bramie. Wo藕nica ostro pogania艂 konie batem, Clinton mimo to krzycza艂 na niego,

偶eby jechali jeszcze szybciej i konie dotar艂y na szczyt Signal Hill pokryte bia艂膮 pian膮.

Gdy tylko pow贸z stan膮艂, Clinton zeskoczy艂 na ziemi臋 i poprowadzi艂 Robyn ku kraw臋dzi drogi wychodz膮cej na strome zbocze ponad zatok膮. Smuk艂y

438

ameryka艅ski kliper 艣lizga艂 si臋 bezszelestnie i z gracj膮 po zielonej wodzie, pokrytej ta艅cz膮cymi bia艂ymi grzywami po艂udniowo-wschodniego wiatru.

Gdy min膮艂 niski, ciemny kszta艂t Robben Island, zmieni艂 odrobin臋 kurs i nowe 偶agle wykwit艂y na rejach, bia艂e jak pierwsze wiosenne kwiaty. W milczeniu kobieta i m臋偶czyzna patrzyli na pi臋kny okr臋t i 偶adne z nich si臋 nie odzywa艂o, gdy „Huron" zla艂 si臋 z mleczn膮 pian膮, sta艂 si臋 ledwie widzialn膮 sylwetk膮, a potem znikn膮艂 zupe艂nie.

Nadal milcz膮c Robyn i Clinton odwr贸cili si臋 i wsiedli do powozu. 呕adne z nich nie odzywa艂o si臋 do czasu, gdy dotarli do bram posiad艂o艣ci Cartwright贸w. Wtedy Clinton spojrza艂 na Robyn. Z jej twarzy odp艂yn臋艂a ca艂a krew, nawet wargi mia艂a bia艂e jak ko艣膰 s艂oniowa, dr偶膮ce od powstrzymywanego p艂aczu.

— Wiem, co czujesz. Po wszystkich naszych wysi艂kach patrze膰, jak ten potw贸r odp艂ywa. Podzielam twoje zdenerwowanie — rzek艂 cicho, lecz ona kr臋ci艂a tylko gwa艂townie g艂ow膮 i Clinton zamilk艂 ponownie.

— Mam te偶 inne wiadomo艣ci — powiedzia艂, kiedy uzna艂 wreszcie, 偶e si臋 uspokoi艂a, a jej policzki zarumieni艂y si臋 odrobin臋. — Na li艣cie pasa偶er贸w statku Kampanii Wschodnioindyjskiej, kt贸ry zawin膮艂 wczoraj do zatoki, znajduje si臋 kontradmira艂. Guzdra艂a Kemp poprosi艂 go o uzupe艂nienie sk艂adu s膮du wojskowego. Pierwsze posiedzenie jutro.

Odwr贸ci艂a si臋 natychmiast w jego stron臋, pe艂na troski.

— Och, b臋d臋 modli膰 si臋 za ciebie w ka偶dej sekundzie. — Wyci膮gn臋艂a d艂o艅 impulsywnym gestem, a on chwyci艂 j膮 i przycisn膮艂 do piersi.

Wreszcie w gor膮cych, suchych oczach Robyn wezbra艂y 艂zy.

— Och, moja kochana doktor Ballantyne — wyszepta艂 Clinton. — Prosz臋 nie denerwowa膰 si臋 z mojego powodu.

Lecz Robyn przez 艂zy nadal widzia艂a upiorny obraz smuk艂ego, pi臋knego statku znikaj膮cego za per艂ow膮 zas艂on膮 morskiej piany i wstrz膮sn膮艂 ni膮 pierwszy szloch.

Pod艂oga sali balowej siedziby Admiralicji wy艂o偶ona by艂a szachownic膮 kwadratowych kawa艂k贸w bia艂ego i czarnego marmuru, a ludzkie postacie tkwi艂y na niej jak figury, porozrzucane bez艂adnie, jakby dw贸ch szachist贸w zako艅czy艂o tu przed chwil膮 zaciek艂y pojedynek.

Robyn Ballantyne w kostiumie spokojnej zielonej barwy sta艂a przed sto艂em s臋dziowskim jak samotna kr贸lowa, podczas gdy wok贸艂 niej jak wie偶e tkwili prawnicy: dwaj oficerowie Marynarki w pe艂nym umundurowaniu pe艂ni膮cy role oskar偶yciela i obro艅cy. Zostali wybrani przez prze艂o偶onych i 偶aden z nich nie czu艂 si臋 dobrze w swojej roli.

Odizolowali si臋 od reszty zgromadzonych i obaj pilnie studiowali pliki dokument贸w, nie podnosz膮c wzroku na cz艂owieka, kt贸rego mieli skaza膰 lub ocali膰, w zale偶no艣ci od decyzji starszych rang膮 oficer贸w, kt贸rzy nawet teraz skrywali si臋 za wysokimi podw贸jnymi drzwiami na przeciwleg艂ym kra艅cu sali.

439

Pozostali 艣wiadkowie, Denham z „Black Joke'a" z dziennikiem pok艂adowym pod pach膮, MacDonald, in偶ynier pok艂adowy skrywaj膮cy za plecami uwalane w臋g艂em d艂onie, miejscowy agent i honorowy konsul szejka Omanu, bogaty arabski kupiec, stali rozsiani jak pionki na kraw臋dziach planszy.

Tylko walcz膮cy o swoje 偶ycie oficer by艂 niespokojny. Kapitan Clinton Codrington przechadza艂 si臋 po sali balowej, a jego obcasy stuka艂y o marmurowe p艂yty. Tr贸jgraniasty kapelusz zatkn膮艂 pod pach臋, jasnoniebieskimi oczami patrzy艂 martwo przed siebie. Spacerowa艂 po nieregularnych odcinkach, jak skoczek przemierzaj膮cy szachownic臋.

Napi臋cie zdawa艂o si臋 wype艂nia膰 ogromn膮 sal臋, wzrastaj膮c raczej ni偶 opadaj膮c z ka偶d膮 minut膮. Tylko dwaj marynarze w czerwonych mundurach strzeg膮cy podw贸jnych drzwi sprawiali wra偶enie zupe艂nie oboj臋tnych.

Stali nieruchomo, z kolbami muszkiet贸w przy wyglansowanych czubkach prawych but贸w. Ich twarze by艂y puste, a spojrzenia utkwione prosto przed siebie.

Raz Clinton zatrzyma艂 si臋 przed Robyn i wyci膮gn膮艂 zegarek.

— Pi臋膰dziesi膮t minut — powiedzia艂.

— To mo偶e trwa膰 jeszcze godzinami — odpar艂a cicho.

— Nigdy nie b臋d臋 ci si臋 w stanie odwdzi臋czy膰 za zeznania, kt贸re z艂o偶y艂a艣.

— M贸wi艂am tylko prawd臋.

— Tak — zgodzi艂 si臋. — Lecz bez niej... — Umilk艂 i na nowo podj膮艂 spacer. Oficer oskar偶aj膮cy, kt贸ry od dw贸ch dni stara艂 si臋 skaza膰 go i wys艂a膰 na

szubienic臋, po艣piesznie, niemal z zak艂opotaniem, wr贸ci艂 wzrokiem do dokument贸w. Tylko Robyn patrzy艂a otwarcie na Clintona, a jej oczy by艂y ciemne od troski i niepokoju, lecz kiedy Cadrington pochwyci艂 jej spojrzenie kilka minut p贸藕niej, u艣miechn臋艂a si臋 dzielnie, pr贸buj膮c ukry膰 swoje obawy.

Czterej starsi rang膮 oficerowie, przed kt贸rymi sk艂ada艂a zeznania, wys艂uchali jej uwa偶nie, lecz Robyn nie widzia艂a ciep艂a ani wsp贸艂czucia w ich oczach.

— Madame — zapyta艂 j膮 admira艂 Kemp na samym ko艅cu — czy to prawda, 偶e uzyska艂a pani dyplom lekarski udaj膮c m臋偶czyzn臋, a je艣li tak, to czy nie uwa偶a pani, 偶e mamy podstawy w膮tpi膰 w prawdziwo艣膰 pani zezna艅?

Robyn ujrza艂a, jak twarze starszych oficer贸w otaczaj膮cych Kempa t臋偶ej膮. Agent su艂tana by艂 jawnie nieprzychylny, gdy偶 oficer oskar偶aj膮cy odczyta艂 mu d艂ug膮 list臋 wrogich akt贸w, jakich dopu艣ci艂 si臋 Clinton wobec suwerennych terytori贸w jego pana i arabskich poddanych.

Denham i MacDonald mogli tylko przytoczy膰 fakty, a ich stosunek do rozkaz贸w kapitana zosta艂 jasno wyra偶ony w dzienniku pok艂adowym.

Robyn zaskoczy艂o to, 偶e s膮d namy艣la si臋 tak d艂ugo. Zadr偶a艂a bezwiednie, gdy z hukiem, kt贸ry odbi艂 si臋 echem od 艣cian pustej sali, otworzy艂y si臋 podw贸jne drzwi i dwaj wartownicy wypr臋偶yli si臋 na baczno艣膰.

Przez otwarte drzwi ujrza艂a oficer贸w Marynarki siedz膮cych przy d艂ugim stole jadalnym twarz膮 w kierunku sali. Ich szamerunki i epolety b艂yszcza艂y z艂otem. Chocia偶 post膮pi艂a krok do przodu i wychyli艂a si臋, by zerkn膮膰 na wypolerowany blat sto艂u przed ponurym rz臋dem s臋dzi贸w, nie mog艂a dojrze膰 dobrze r臋koje艣ci

440

i czubka broni le偶膮cej na stole, a potem widok zas艂oni艂y jej plecy trzech m臋偶czyzn, kt贸rzy ustawili si臋 przy drzwiach.

Clinton sta艂 po艣rodku mi臋dzy oskar偶ycielem i obro艅c膮. Na wydany st艂umionym g艂osem rozkaz wmaszerowali energicznie przez otwarte drzwi. Wrota zamkn臋艂y si臋 za nimi i Robyn wci膮偶 nie wiedzia艂a, w kt贸r膮 stron臋 wskazuje marynarski sztylet, czy znajduje si臋 w pochwie, czy te偶 ostrze jest obna偶one.

Clinton wyja艣ni艂 jej znaczenie tego sztyletu. K艂adziono go na stole, gdy s臋dziowie podj臋li ju偶 decyzj臋. Je艣li ostrze znajdowa艂o si臋 w pochwie, a r臋koje艣膰 by艂a skierowana w stron臋 wi臋藕nia, wtedy wyrok g艂osi艂: „niewinny". Je艣li za艣 sztylet le偶a艂 nagim ostrzem w stron臋 oskar偶onego, wtedy ten wiedzia艂, 偶e za chwil臋 spadnie na niego gniew s膮du — i 偶e b臋dzie musia艂 zap艂aci膰 za swoje przewiny na kracie do ch艂osty lub nawet na szubienicy.

Clinton wpatrywa艂 si臋 w punkt nad g艂ow膮 admira艂a Kempa. Drzwi zamkn臋艂y si臋 za nim z hukiem. Wraz z towarzysz膮cymi mu oficerami stan膮艂 na baczno艣膰 pi臋膰 krok贸w przed sto艂em, za kt贸rym siedzieli s臋dziowie.

Dopiero wtedy pozwoli艂 sobie spojrze膰 na sztylet le偶膮cy na stole. Nagie ostrze l艣ni艂o srebrzystob艂臋kitnie w 艣wietle popo艂udniowego s艂o艅ca przes膮czaj膮cego si臋 przez wysokie podw贸jne okna, z czubkiem wycelowanym w brzuch Clintona.

Ogarn臋艂a go rozpacz i poczu艂 b贸l, jakby sztylet zosta艂 wbity w jego cia艂o. Szok wywo艂any niesprawiedliwo艣ci膮 wyroku, niedowierzanie, 偶e ca艂e jego 偶ycie zosta艂o przekre艣lone w jednej chwili, wstyd i ha艅ba z powodu z艂amanej kariery i zszarganej reputacji, wszystko to wywo艂a艂o odr臋twienie i sprawi艂o, 偶e Clinton nie widzia艂 nic poza z艂owrogim ostrzem.

Us艂ysza艂 g艂os admira艂a Kempa.

— Winny skandalicznego lekcewa偶enia rozkaz贸w swojego prze艂o偶onego.

— Winny akt贸w piractwa na otwartym morzu.

— Winny zniszczenia w艂asno艣ci poddanych zaprzyja藕nionego mocarstwa.

— Winny z艂amania postanowie艅 traktatu zawartego pomi臋dzy rz膮dem Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci i su艂tanem Omanu.

艢mier膰, zda艂 sobie spraw臋 Clinton, werdykt by艂 zbyt szczeg贸艂owy, lista wykrocze艅 zbyt d艂uga, jego wina zbyt wielka. 艢mier膰 na szubienicy.

Oderwa艂 wzrok od oskar偶ycielskiego ostrza i spojrza艂 przez okno ponad g艂owami s臋dzi贸w. Gdy pr贸bowa艂 prze艂kn膮膰 艣lin臋, sztywny ko艂nierz munduru 艣ciska艂 jego szyj臋 ciasno jak p臋tla szubienicy.

Nigdy nie obawia艂em si臋 艣mierci, Panie, modli艂 si臋 w duchu. Tylko jednej rzeczy b臋d臋 偶a艂owa艂 — tego, 偶e musz臋 opu艣ci膰 kobiet臋, kt贸r膮 kocham.

- Straci膰 honor i 偶ycie by艂o wystarczaj膮c膮 kar膮, lecz utrata mi艂o艣ci to ju偶 okrutna niesprawiedliwo艣膰. •

— S膮d d艂ugo zastanawia艂 si臋 nad wyrokiem — admira艂 Kemp przerwa艂 i zerkn膮艂 w bok na szczup艂ego, opalonego, siwow艂osego kontradmira艂a, pasa偶era

441

偶aglowca Kampanii Wschodnioindyjskiej — i po wys艂uchaniu przekonywaj膮cych argument贸w admira艂a Reginalda Curry zmieni艂 zdanie.

Zamilk艂 ponownie i wydaj wargi, zaznaczaj膮c, 偶e sam nie zgadza si臋 z owymi przekonywaj膮cymi argumentami, po czym m贸wi艂 dalej.

— Wyrokiem tego s膮du wi臋zie艅 zostaje pozbawiony stopnia, przywilej贸w i 偶o艂du, rz膮d Jej Kr贸lewskiej Mo艣ci uniewa偶nia nadany mu patent i wi臋zie艅 zostaje karnie usuni臋ty z szereg贸w marynarki wojennej.

Clinton spi膮艂 si臋, pozbawienie stopnia i zwolnienie ze s艂u偶by by艂o tylko wst臋pem do g艂贸wnego wyroku.

— Poza tym... — Kemp urwa艂 i odchrz膮kn膮艂. — Poza tym wyrokiem tego s膮du wi臋zie艅 ma by膰 niezw艂ocznie odprowadzony do zamku, gdzie...

W zamku wykonywano egzekucje, szubienica stanie na placu paradnym przed g艂贸wn膮 bram膮.

— Gdzie zostanie uwi臋ziony na okres jednego roku.

S臋dziowie wstawali, wychodzili z sali. Gdy smuk艂y, siwow艂osy admira艂 mija艂 Clintona, na jego ustach pojawi艂 si臋 lekki konspiracyjny u艣miech i dopiero wtedy Clinton zrozumia艂, 偶e to jednak nie 艣mier膰.

— Rok — rzek艂 oficer oskar偶aj膮cy, gdy zamkn臋艂y si臋 drzwi — nie ch艂osta, nie szubienica... diabelnie 艂askawie, powiedzia艂bym.

— Gratulacje — obro艅ca Clintona u艣miecha艂 si臋 z niedowierzaniem. — To Curry, oczywi艣cie, dowodzi艂 przecie偶 eskadr膮 antyniewolnicz膮 na zachodnim wybrze偶u. C贸偶 za u艣miech losu, 偶e pojawi艂 si臋 tu akurat teraz.

Blady, oniemia艂y .Chwiej膮cy si臋 lekko na nogach Clinton wci膮偶 patrzy艂 nie widz膮cym wzrokiem przez otwarte okna.

— Daj spok贸j, ch艂opie, rok szybko minie — obro艅ca dotkn膮艂 lekko jego ramienia — a potem koniec z konserwami wo艂owymi i twardym chlebem — weL si臋 w gar艣膰.

Trzydzie艣ci kilometr贸w dziennie od czasu opuszczenia stacji misyjnej dziadka Moffata w Kurumanie Zouga twardo p臋dzi艂 swoje mu艂y i tragarzy, a teraz, gdy dotarli na grzbiet prze艂臋czy, 艣ci膮gn膮艂 lejce wysokiego, ko艂ysz膮cego si臋 mu艂a i spojrza艂 na rozci膮gaj膮c膮 si臋 w dole panoram臋 p贸艂wyspu Cape.

Bezpo艣rednio pod nim znajdowa艂o si臋 to dziwne wzg贸rze z jasnej ska艂y, Die Paarl, jak nazwali je holenderscy osadnicy, „Per艂a", l艣ni膮ce p贸艂prze藕roczystym niemal blaskiem w 艣wietle letniego s艂o艅ca.

Dalej pola zbo偶a i winnice pstrzy艂y r贸wnin臋, kt贸ra rozci膮ga艂a si臋 a偶 po Paarde Berg, G贸ry Ko艅skie, gdzie niegdy艣 biega艂y dzikie g贸rskie zebry, i Tyger Berg. Lampart by艂 dla Holendr贸w tygrysem, a zebra koniem.

— Ju偶 prawie w domu, sier偶ancie! — zawo艂a艂 Zouga do Jana Cheroota.

— Prosz臋 tylko na to spojrze膰... — Ma艂y Hotentot wskaza艂 na siwob艂臋kitn膮 g贸r臋 o p艂askim wierzcho艂ku, kt贸ra sta艂a wysoka i nieporuszona na po艂udniowym horyzoncie.

— B臋dziemy tam jutro przed zmrokiem.

442

Jan Cheroot wydaj wargi i pos艂a艂 ca艂usa w tamt膮 stron臋.

— Wyci膮gnijcie korek z butelki i powiedzcie damom z Cape, 偶e mama nie na darmo nazywa艂a mnie wielkim Janem!

Jego mu艂 zastrzyg艂 d艂ugimi, w艂ochatymi uszami i wierzgn膮艂1 lekko.

— Ty te偶 ju偶 to czujesz, stary diable! — zachichota艂 Jan Cheroot. — W drog臋 zatem — i klepn膮) mu艂a, kt贸ry ruszy艂 w d贸艂 po stromej, skalistej drodze.

Zouga zosta艂, 偶eby dopilnowa膰 poruszaj膮cego si臋 nieco wolniej ma艂ego dwuko艂owego w贸zka, wioz膮cego od tysi膮ca mil jego bezcenny 艂adunek ko艣ci s艂oniowej i rze藕b臋 z zielonego steatytu.

Dopiero po miesi膮cu pozwolono Robyn z艂o偶y膰 pierwsz膮 wizyt臋 w zamku. Stra偶nik przy bramie sprawdzi艂 jej przepustk臋, po czym zaprowadzono j膮 do ma艂ego pokoju z pobielonymi 艣cianami, gdzie jedynymi sprz臋tami by艂y trzy proste drewniane krzes艂a z wysokimi oparciami.

Sta艂a przez dziesi臋膰 minut, a potem otworzy艂y si臋 niskie drzwi w przeciwleg艂ej 艣cianie i Clinton wszed艂 do 艣rodka. Zatrzyma艂 si臋, patrz膮c na ni膮, a Robyn uderzy艂a wi臋zienna blado艣膰 jego sk贸ry. G艂臋boka opalenizna ust膮pi艂a miejsca 偶贸艂tej barwie, podobnej do tej, kt贸r膮 wywo艂uje nadmierne palenie tytoniu, a w艂osy, nie poddawane ju偶 dzia艂aniu soli i mocnego s艂o艅ca, pociemnia艂y.

Wygl膮da艂 na starszego, zm臋czonego i przygn臋binego.

— Ty jedna nie opu艣ci艂a艣 mnie — rzek艂 po prostu.

Stra偶nik usiad艂 na trzecim krze艣le i pr贸bowa艂 sprawia膰 wra偶enie, 偶e nie s艂ucha ich rozmowy. Robyn i Clinton usiedli sztywno naprzeciw siebie na niewygodnych krzes艂ach, a konwersacja z pocz膮tku kula艂a, gdy偶 dotyczy艂a jedynie staniu ich zdrowia.

Potem Robyn spyta艂a:

— Czy otrzyma艂e艣 gazety?

— Tak. Stra偶nik by艂 dla mnie dobry.

— A zatem czyta艂e艣, co nowy ameryka艅ski prezydent obieca艂 w swoim inauguracyjnym przem贸wieniu?

— Lincoln zawsze by艂 zagorza艂ym przeciwnikiem niewolnictwa — skin膮艂 g艂ow膮 Clinton.

— Da艂 wreszcie okr臋tom Kr贸lewskiej Marynarki prawo przeszukiwania ameryka艅skich statk贸w.

— A sze艣膰 po艂udniowych stan贸w ju偶 dokona艂o secesji — odpar艂 Clinton ponuro. — Poleje si臋 krew, je艣li b臋dzie chcia艂 wprowadzi膰 w 偶ycie swoje obietnice.

— To niesprawiedliwe! — zawo艂a艂a Robyn. — Tylko kilka kr贸tkich tygodni i by艂by艣 bohaterem, a nie... — urwa艂a, przyk艂adaj膮c d艂o艅 do ust. — Przepraszam, kapitanie Codrington.

— Ju偶 nie kapitanie.

— Czuj臋 si臋 taka winna — gdybym nie wys艂a艂a tamtego listu...

443

— Jeste艣 taka czu艂a, taka dobra... — a potem wyrzuci艂 z siebie gwa艂townie: — taka pi臋kna, 偶e ledwie mog臋 si臋 opanowa膰, gdy na ciebie patrz臋.

Robyn poczu艂a, 偶e si臋 rumieni. Stra偶nik przygl膮da艂 si臋 szorstkiemu gipsowemu

sufitowi celi.

— Czy wiesz, co pomy艣la艂em, kiedy wszed艂em do tamtej sali i zobaczy艂em wycelowany we mnie sztylet? — spyta艂 Clinton, a Robyn pokr臋ci艂a g艂ow膮. — My艣la艂em, 偶e ci臋 strac臋. 呕e mnie powiesz膮 i nigdy wi臋cej ci臋 nie zobacz臋. — Jego g艂os by艂 tak na艂adowany emocj膮, 偶e stra偶nik wsta艂 z krzes艂a.

— Doktor Ballantyne, opuszcz臋 ten pok贸j na pi臋膰* minut — rzek艂. — Czy mog臋 mie膰 pani s艂owo, 偶e nie b臋dzie pani pr贸bowa艂a wr臋czy膰 wi臋藕niowi broni lub ostrego narz臋dzia podczas mojej nieobecno艣ci?

Robyn skin臋艂a gwa艂townie g艂ow膮 i wyszepta艂a:

— Dzi臋kuj臋 panu.

Gdy tylko drzwi si臋 zamkn臋艂y, Clinton zerwa艂 si臋 z krzes艂a i pad艂 na kolana przed Robyn. Obj膮艂 j膮 w pasie obiema r臋kami i przycisn膮艂 policzek do

jej piersi.

— Ale teraz nie mam ci nic do zaoferowania, nie mog臋 podzieli膰 si臋 z tob膮

niczym poza moj膮 ha艅b膮.

Robyn g艂aska艂a go po g艂owie, jakby by艂 ma艂ym ch艂opcem.

— Nied艂ugo wr贸c臋 do tej pi臋knej krainy poni偶ej rzeki Zambezi. Wiem, 偶e takie jest moje przeznaczenie — odpar艂a cicho. — By troszczy膰 si臋 o cia艂a i dusze tych, kt贸rzy tam 偶yj膮.

Urwa艂a na moment i spojrza艂a czule na kosmyki jego g臋stych, jasnych w艂os贸w.

— M贸wisz, 偶e nie mo偶esz mi nic zaoferowa膰, 偶e nie masz nic, czym m贸g艂by艣 si臋 ze mn膮 podzieli膰, lecz ja mam co艣 do zaoferowania tobie i mog臋 si臋 tym z tob膮 podzieli膰.

Podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na ni膮 pytaj膮co, a nadzieja zacz臋艂a 艣wita膰 w jego

jasnych szafirowych oczach.

— Czy oddasz si臋 na s艂u偶b臋 Bogu jako misjonarz i pojedziesz ze mn膮 do tej

dzikiej krainy, do Zambezii?

— Dzieli膰 moje 偶ycie z tob膮 i z Bogiem. — Jego g艂os by艂 ochryp艂y i zduszony. — Nigdy nie 艣ni艂em o takim zaszczycie.

— Jest zarozumialcem — stwierdzi艂 Zouga stanowczo. — A w dodatku, niech mnie diabli, kryminalist膮. 呕adne z was nie zostanie zaakceptowane przez

towarzystwo.

— Ma szczer膮 i szlachetn膮 dusz臋, a teraz odnalaz艂 swoje prawdziwe powo艂anie w Bogu — odpowiedzia艂a Robyn gor膮co. — 呕adne z nas nie ma zamiaru sp臋dza膰 wiele czasu w towarzystwie, tego mo偶esz by膰 pewien.

Zouga wzruszy艂 ramionami i u艣miechn膮艂 si臋.

— Oczywi艣cie, to twoja sprawa. Zebra艂 przynajmniej niez艂膮 sumk臋 pieni臋dzy z nagr贸d, a tego nie mog膮 mu odebra膰.

— Zapewniam ci臋, 偶e pieni膮dze nie maj膮 nic wsp贸lnego z moj膮 decyzj膮.

444

— Wierz臋 w to. — U艣miech brata doprowadza艂 j膮 do sza艂u, lecz zanim zd膮偶y艂a wymy艣li膰 odpowiedni膮 ripost臋, Zouga odwr贸ci艂 si臋 i przeszed艂 na drugi koniec obro艣ni臋tej winoro艣l膮 d艂ugiej werandy, po czym stan膮艂 z r臋kami w kieszeniach, patrz膮c przez ogrody Cartwright贸w na odleg艂y b艂臋kit zatoki widoczny pomi臋dzy d臋bami i szeleszcz膮cymi palmami.

Gniew Robyn min膮艂 i zmieni艂 si臋 w 偶al. Wydawa艂o si臋, 偶e ju偶 zawsze b臋d膮 musieli si臋 k艂贸ci膰, ich pragnienia i motywacje by艂y zupe艂nie odmienne.

Z pocz膮tku rado艣膰 Robyn z ujrzenia go 偶ywego i bezpiecznego nie mia艂a granic. Ledwie rozpozna艂a brata, kiedy na ko艣cistym mule jecha艂 艣cie偶k膮 prowadz膮c膮 do posiad艂o艣ci Cartwright贸w. Dopiero kiedy zsiad艂 z mu艂a i zdj膮艂 z g艂owy stary poplamiony kapelusz, krzykn臋艂a z rado艣ci, zerwa艂a si臋 od sto艂u i pobieg艂a go u艣ciska膰.

Zouga by艂 tak szczup艂y, umi臋艣niony i opalony, tak w jaki艣 spos贸b wzmocniony now膮 si艂膮 i emanuj膮cy autorytetem, 偶e Robyn p臋cznia艂a z dumy, kiedy opisywa艂 swoje przygody, a ca艂e towarzystwo stara艂o si臋 nie uroni膰 ani s艂owa.

— Wygl膮da jak grecki b贸g! — wyszepta艂a do Robyn Aletta Cartwright, co nie by艂o wcale oryginalnym stwierdzeniem, lecz od Aletty nie mo偶na by艂o wymaga膰 czego艣 wi臋cej i Robyn zgodzi艂a si臋 z jej por贸wnaniem.

Uwa偶nie s艂ucha艂a jego opisu kraju Matabele i d艂ugiej podr贸偶y na po艂udnie, zadaj膮c tak szczeg贸艂owe pytania, 偶e w pewnym momencie Zouga zapyta艂 ostro:

— Mam nadziej臋, 偶e nie masz zamiaru wykorzysta膰 tego w swojej relacji, Sissy?

— Oczywi艣cie, 偶e nie — zapewni艂a go, lecz by艂 to pierwszy fa艂szywy ton i Zouga nie m贸wi艂 ju偶 wi臋cej o swoich przygodach, przekazuj膮c jej tylko pozdrowienia i wiadomo艣ci od ich dziadka, Roberta Moffata z Kurumanu.

— Nie uwierzy艂aby艣, 偶e ma ju偶 siedemdziesi膮t pi臋膰 lat. Jest tak silny i pe艂en 偶ycia, 偶e w艂a艣nie sko艅czy艂 t艂umaczy膰 Bibli臋 na j臋zyk seczuana. Udzieli艂 mi wszelkiej pomocy i to on za艂atwi艂 dla mnie mu艂y i w贸zek, co uczyni艂o reszt臋 podr贸偶y o wiele 艂atwiejsz膮. Pami臋ta ci臋 jako trzyletni膮 dziewczynk臋, dosta艂 twoje listy i da艂 mi to w odpowiedzi. — Wyci膮gn膮艂 grub膮 paczk臋. — Powiedzia艂 mi, 偶e pyta艂a艣 go o poprowadzenie wyprawy misyjnej do Zambezii lub Matabelenadu.

— To prawda.

— Sissy, nie wydaje mi si臋, 偶eby samotna kobieta... — zacz膮艂, lecz Robyn przerwa艂a mu.

— Nie b臋d臋 sama, kapitan Clinton Codrington postanowi艂 uzyska膰 艣wi臋cenia misjonarskie, a ja zgodzi艂am si臋 zosta膰 jego 偶on膮.

To wywo艂a艂o eksplozj臋, kt贸ra ponownie po艂o偶y艂a si臋 cieniem na ich stosunkach. Gdy gniew min膮艂, Robyn raz jeszcze przyrzek艂a sobie, 偶e nie dopu艣ci do nast臋pnej k艂贸tni.

.— Zouga — przesz艂a za nim na drugi koniec werandy i chwyci艂a jego r臋k臋. — By艂abym wdzi臋czna, gdyby艣 zgodzi艂 si臋 zosta膰 艣wiadkiem na moim 艣lubie.

Mi臋艣nie jego ramienia rozlu藕ni艂y si臋 nieco.

445

— Kiedy to b臋dzie, Sissy?

— Nie wcze艣niej ni偶 za siedem miesi臋cy. Tyle brakuje jeszcze Clintonowi do ko艅ca wyroku.

Zouga pokr臋ci艂 g艂ow膮.

— Nieb臋dzie mnie tutaj. Zarezerwowa艂em miejsce na parowcu P.&O., kt贸ry p艂ynie do domu na pocz膮tku nast臋pnego miesi膮ca. — Umilkli oboje, a potem Zouga doda艂: — Lecz 偶ycz臋 ci szcz臋艣cia i rado艣ci... i przepraszam za to, co powiedzia艂em o twoim przysz艂ym m臋偶u.

— Rozumiem. — 艢cisn臋艂a jego rami臋. — On jest innym cz艂owiekiem ni偶 ty. Zouga niemal odpowiedzia艂: „I Bogu dzi臋ki!", lecz w ostatniej chwili ugryz艂

si臋 w j臋zyk i ponownie zapanowa艂o milczenie.

Zouga rozwa偶a艂 problem, kt贸ry sp臋dza艂 mu sen z powiek od czasu powrotu do Cape Town — jak dowiedzie膰 si臋 od Robyn, co napisa艂a w swoim manuskrypcie, i jak, je艣li to mo偶liwe, sk艂oni膰 j膮 do ocenzurowania tych fragment贸w jej relacji, kt贸re mog艂yby naruszy膰 dobre imi臋 rodziny.

Teraz kiedy dowiedzia艂 si臋, 偶e Robyn nie wraca do Anglii, rozwi膮zanie nasunerasie same.

— Sissy, je艣li tw贸j manuskrypt jest gotowy, z przyjemno艣ci膮 wezm臋 go ze sob膮 i dopilnuj臋, 偶eby bezpiecznie dotar艂 do Olivera Wicksa.

Podr贸偶 do Anglii da艂aby Zoudze okazj臋 przejrzenia pracy Robyn, a gdyby jej dostarczenie przeci膮gn臋艂o si臋 o miesi膮c czy dwa, ksi膮偶ka Zougi skupi艂aby na sobie ca艂e zainteresowanie krytyk贸w i publiczno艣ci.

— Ach, czy偶bym ci nie powiedzia艂a? — Robyn unios艂a g艂ow臋, a jej u艣miech by艂 przyprawiony odrobin膮 z艂o艣liwej rado艣ci. — Wys艂a艂am m贸j manuskrypt parowcem pocztowym na miesi膮c przed twoim przybyciem. Jest ju偶 na pewno w Londynie i nie zdziwi艂abym si臋, gdyby si臋 okaza艂o, 偶e pan Wicks ju偶 go opublikowa艂. Domy艣lam si臋, 偶e prze艣le mi recenzje, powinny nadej艣膰 z najbli偶sz膮 poczt膮.

Zouga wyrwa艂 rami臋 z u艣cisku Robyn, jego oczy by艂y stalowo zimne.

— Naprawd臋 powinnam by艂a ci o tym powiedzie膰 — doda艂a s艂odko. Reakcja Zougi potwierdzi艂a jej podejrzenia, wiedzia艂a teraz, 偶e ostatnia szansa na pojednanie zgin臋艂a bezpowrotnie. Od tej chwili mieli by膰 wrogami i wiedzia艂a, 偶e w samym sercu ich wrogo艣ci b臋dzie zawsze ziemia i ludzie tego odleg艂ego kraju le偶膮cego pomi臋dzy dwiema wielkimi rzekami, kt贸ry Zouga nazwa艂 Zambezi膮.

Parowca S/S ,3ombay" p艂yn膮cego z Indii do Londynu. Trzy p臋kate przedmioty by艂y niemal kompletnie zas艂oni臋te przez stosy skrzy艅 i bel materia艂u, beczek oraz pak, si臋gaj膮cych niemal do sufitu.

Dwa olbrzymie, p贸艂okr膮g艂e k艂y tworzy艂y idealn膮 ram臋 d艂lf&zeciego przedmiotu. Wyrze藕biony w steatycie ptak nadal tkwi艂 w opakowaniu z plecionej trawy i sznur贸w z kory. Sta艂 pionowo na swojej ci臋偶kiej szerokiej podstawie i wy艂膮cznie za spraw膮 przypadku by艂 skierowany na p贸艂noc.

Os艂ona z trawy zosta艂a porwana u g贸ry w trakcie d艂ugich miesi臋cy podr贸偶y na plecach tragarzy i 艣wierkowych deskach pozbawionego resor贸w w贸zka.

Okrutna, dumna twarz ptaka wy艂ania艂a si臋 zza os艂ony. Kamienne 艣lepe oczy patrzy艂y przez lasy, g贸ry i pustynie, na oddalone o dwa i p贸艂 tysi膮ca kilometr贸w, otoczone murami, zrujnowane miasto, a s艂owa przepowiedni Umlimo zdawa艂y si臋 przelatywa膰 w powietrzu nad rze藕bion膮 g艂ow膮 ptaka niczym 偶ywe stworzenia.

,3ia艂y orze艂 napad艂 na kamienne soko艂y i zrzuci艂 je na ziemi臋. Teraz podniesie je z powrotem i soko艂y odlec膮 w dal. Nie b臋dzie pokoju w kr贸lestwach Mambo czy Monomatapa, dop贸ki soko艂y nie powr贸c膮 do gniazd. Bia艂y orze艂 b臋dzie bowiem toczy艂 wojn臋 z czarnym bykiem, dop贸ki soko艂y nie powr贸c膮 do gniazd".

\fsis

Na ko艅cu drogi do Wodstock, na brzegu rzeki Liesbeeck, niezbyt daleko od kopu艂y Kr贸lewskiego Obserwatorium Astronomicznego, stoi magazyn Cartwrigh-t贸w. Jest to obszerny, otynkowany na bia艂o budynek z niepalonej ceg艂y Kimberley z pofa艂dowanym 偶elaznym dachem.

Pod tyln膮 艣cian膮 g艂贸wnego pomieszczenia sta艂y trzy przedmioty zostawione tam na przechowanie w celu p贸藕niejszego odebrania przez majora Morrisa Zoug臋 Ballantyne'a, obecnie znajduj膮cego si臋 na pok艂adzie P贸艂wyspowego i Orientalnego

446

i

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62

Warszawa 1997. Wydanie II Druk: Zak艂ady Graficzne ATEXT w Gda艅sku

____L



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Wilbur ?llantyne贸w 2 Twardzi ludzie
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 1 Lot Sokola
Smith Wilbur Ptak slonca
Smith Wilbur Saga rodu?llantyne贸w 3 P艂acz anio艂a
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 2 Twardzi Ludzie
Smith Wilbur Szlak Or艂a
Smith Wilbur Katanga
Smith Guy Smiertelny lot
Smith Wilbur Saga rodu Courteneyow Odglos Gromu
Smith Wilbur Odglos Gromu
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 3 Placz Aniola
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 4 Lampart Poluje W Ciemnosci
Smith Wilbur Katanga (2)
Smith Wilbur Odglos Gromu
Smith Wilbur Glodny jak morze
Smith Wilbur Ciemno艣膰 w S艂o艅cu innaczej Katanga
Smith Guy N 艢miertelny lot
Smith Wilbur Szlak orla
Smith Guy N 艢miertelny lot

wi臋cej podobnych podstron