Smith Wilbur Saga Rodu簂lantyne'ow 2 Twardzi Ludzie


WILBUR SMITH

TWARDZI LUDZIE

Przek艂ad

PIOTR SZAROTA JAROS艁AW BIELAS

AMBER

Tytu艂 orygina艂u MEN OF MEN

Ilustracja na ok艂adce STEVE CRISP

Redakcja merytoryczna

EL呕BIETA MICHALSKA-NOVAK

ANDRZEJ CI膭呕ELA

Redakcja techniczna LIWIA DE

Po raz pierwszy wydana w 1981 roku

pod tytu艂em „Men of Men" przez William Heineman House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB

Copyright 漏 1981 by Wilbur Smith Ali rights reserved

For the Polish edition Copyright 漏 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7169-292-7

WYDAWMICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62

Warszawa 1997. Wydanie I

Druk: Zak艂ady Graficzne w Gda艅sku

Ponowna oprawa: Zak艂ad Poligraficzno-Wydawniczy Pozkal w Inowroc艂awiu

Ksi膮偶k臋 dedykuj臋 偶onie, Danielle, razem z ca艂膮 moj膮 mi艂o艣ci膮 na wieczno艣膰.

Akc.

'•* 娄>

N,

ie wystawiony na 艣wiat艂o dzienne, odk膮d, przed dwustu milionami lat, uzyska艂 sw膮 obecn膮 form臋, wydawa艂 si臋 uwi臋zionym promieniem s艂onecznym.

Zrodzi艂o go ciep艂o tak wielkie jak 偶ar s艂onecznej tarczy, powsta艂 w czelu艣ciach Ziemi, w tryskaj膮cej z samego jej j膮dra p艂ynnej magmie.

Piekielne temperatury wypali艂y w nim wszelkie zanieczyszczenia, pozostawiaj膮c jedynie atomy czystego w臋gla st艂oczone pod ci艣nieniem, kt贸re mog艂oby rozsadzi膰 g贸ry.

Zag臋szczony jak 偶adna inna substancja na Ziemi, ma艂y p臋cherzyk ciek艂ego w臋gla unosi艂 si臋 w powolnym nurcie podziemnego strumienia lawy, kt贸ry przeciska艂 si臋 poprzez drobne p臋kni臋cie w skorupie ziemskiej, a偶 os艂ab艂 nagle i zatrzyma艂 pod sam膮 jej powierzchni膮.

Lawa zastyg艂a w贸wczas na nast臋pne tysi膮clecie; zmieniwszy stan skupienia sta艂a si臋 c臋tkowan膮 niebieskaw膮 ska艂膮 z艂o偶on膮 z lu藕no zwi膮zanych 偶wirowatych element贸w. Nie po艂膮czy艂a si臋 jednak z otaczaj膮c膮 j膮 rodzim膮 ska艂膮, lecz wype艂ni艂a g艂臋boki okr膮g艂y otw贸r, kt贸rego wylot mia艂 kszta艂t leja o 艣rednicy prawie p贸艂tora kilometra, a dno znajdowa艂o si臋 znacznie ni偶ej, gdzie艣 w niedosi臋偶nych g艂臋biach Ziemi.

Podczas gdy lawa powoli styg艂a, oczyszczony p臋cherzyk w臋gla przechodzi艂 jeszcze bardziej niezwyk艂膮 transformacj臋. Zaczaj si臋 on zestala膰 w o艣miofasetowy kryszta艂 o doskona艂ej symetrii, tak du偶y jak 艣wie偶y owoc figi i tak dok艂adnie oczyszczony w diabelskim palenisku j膮dra Ziemi, 偶e sta艂 si臋 przezroczysty niczym promie艅 s艂o艅ca. Dzi臋ki temu, 偶e poddany by艂 dzia艂aniu pot臋偶nych ci艣nie艅,

nie p臋ka艂, zachowuj膮c idealn膮 struktur臋, a jednocze艣nie r贸wno- l miernie styg艂. By艂 doskona艂y. P艂omyk ch艂odnego ognia, tak bia艂ego, 偶e w odpowiednim 艣wietle sprawia艂by wra偶enie b艂臋kitu indygo, ognia jak dot膮d nie zbudzonego, gdy偶 przez tysi膮clecia wi臋ziony by艂 w absolutnej ciemno艣ci, nie roz艣wietlonej nigdy promieniem s艂o艅ca. Jednak przez miliony lat 艣wiat艂o nie znajdowa艂o si臋 wcale daleko, odleg艂o艣膰 wynosi膰 mog艂a najwy偶ej sze艣膰dziesi膮t metr贸w, co by艂o niczym w por贸wnaniu z g艂臋bi膮, gdzie rozpocz臋艂a si臋 w臋dr贸wka.

Teraz jednak warstwa tak przemienionej lawy by艂a nieustannie rozdzierana i obciosywana, a spustoszenia dokonywa艂a kolonia stworze艅 zorganizowanych na podobie艅stwo mr贸wek. Ich przodk贸w nie by艂o jeszcze na Ziemi, gdy czysty kryszta艂 osi膮gn膮艂 sw膮 doskona艂膮 struktur臋.

Z ka偶dym dniem powierzchniowa warstwa stawa艂a si臋 coraz cie艅sza — n膮jmerw sze艣膰dziesi膮t metr贸w, p贸藕niej trzydzie艣ci, pi臋tna艣cie, wreszlie pi臋膰. Wkr贸tce ju偶 tylko centymetry odziela艂y kryszta艂 od 艣wiec膮cego s艂o艅ca, kt贸re mia艂o wkr贸tce roznieci膰 jego u艣pione p艂omienie.

Major Morris Zouga Ballantyne sta艂 na kraw臋dzi wisz膮cego mostu wysoko nad g艂臋bok膮 przepa艣ci膮. W dole rozci膮ga艂 si臋 ponury, p艂aski krajobraz z jednym zaledwie pag贸rkiem.

Nawet w czasie najgorszego upa艂u nosi艂 na szyi jedwabn膮 chust臋, a jej koniec wsuwa艂 pod ko艂nierz flanelowej koszuli, kt贸ra, cho膰 艣wie偶o uprana i wyprasowana, zd膮偶y艂a ju偶 nabra膰 niemo偶liwego do wywabienia czerwonawego koloru ochry, barwy afryka艅skiej ziemi, kt贸ra w miejscach, gdzie rozcina艂y j膮 okute 偶elazem ko艂a woz贸w albo 艂opaty poszukiwaczy, by艂a niemal tak czerwona jak surowe mi臋so; poruszona ciep艂ym, suchym wiatrem, zamienia艂a si臋 w chmury g臋stego czerwonego kurzu, pod strugami deszczu za艣 w kleisty czerwony mu艂.

Czerwie艅 by艂a tak偶e kolorem kopalni. Rdzawym py艂em osiada艂a na sier艣ci ps贸w i zwierz膮t poci膮gowych, na ubraniach ludzi, ich brodach i ramionach, brezentowych namiotach, na zbudowanych z blachy falistej barakach.

Przepa艣膰 ziej膮ca pod stopami Zougi by艂a natomiast ciemno偶贸艂ta. Mia艂a 艣rednic臋 ponad p贸艂tora kilometra, kraw臋d藕 niemal doskonale okr膮g艂膮, g艂臋boko艣膰 za艣 ponad sze艣膰 kilometr贸w. Ludzie pracuj膮cy

8

na dole niczym paj膮ki utkali przepastn膮 sie膰, kt贸ra po艂yskiwa艂a jak srebrzysta chmura ponad wykopami.

Zouga zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 i uni贸s艂 spiczasty kapelusz z szerokim rondem, pobrudzony u g贸ry czerwonym py艂em. Delikatnie wytar艂 kropelki potu z bladej, g艂adkiej sk贸ry poni偶ej linii w艂os贸w, a kiedy dotkn膮艂 wilgotnej czerwonej plamy na jedwabnej wst膮偶ce, skrzywi艂 si臋 z niesmakiem.

Kapelusz chroni艂 jego g臋ste kr臋cone w艂osy przed niezno艣nym afryka艅skim s艂o艅cem i dzi臋ki temu zachowa艂y one jeszcze sw贸j ciemnomiodowy kolor. Broda jednak zmieni艂a barw臋 na jasno偶贸艂t膮, a wiek przyda艂 jej dodatkowo srebrzystych pasm.

Na ciemnej, wypieczonej jak sk贸rka 艣wie偶ego chleba twarzy bia艂膮 smug膮 odcina艂a si臋 blizna. Przed wielu laty, w czasie polowania na s艂onie, strzelba wybuch艂a mu w r臋ku, rani膮c go dotkliwie.

Pod oczami drobn膮 sieci膮 rysowa艂y si臋 zmarszczki — cz臋sto przecie偶 mru偶y艂 oczy od s艂o艅ca, badaj膮c odleg艂y horyzont — policzki za艣, pocz膮wszy od brzegu nosa a偶 do brody, przecina艂y g艂臋bokie bruzdy. Kiedy Zouga spojrza艂 w d贸艂, w przepa艣膰, jego zielone oczy przes艂oni艂 smutek. Przypomnia艂 sobie, co go tu sprowadzi艂o, swoje wielkie nadzieje i oczekiwania. Min臋艂o dziesi臋膰 lat, a wydawa艂o si臋, 偶e to ca艂a wieczno艣膰.

Wzg贸rze Colesberg — t臋 nazw臋 us艂ysza艂 po raz pierwszy, wysiadaj膮c ze statku dowo偶膮cego prowiant w zatoce u podn贸偶a wielkiego kwadratowego monolitu G贸ry Sto艂owej, i na sam jej d藕wi臋k w艂osy zje偶y艂y mu si臋 na karku, a po sk贸rze przesz艂o mrowienie: „Na Wzg贸rzu Colesberg znale藕膰 mo偶na diamenty wielkie jak kartacze i tak grube, 偶e zedr膮 ci podeszwy, gdy b臋dziesz po nich chodzi膰!"

Wtedy dozna艂 proroczej wizji i poj膮艂, 偶e tam w艂a艣nie, do Wzg贸rza Colesberg, zaprowadzi go przeznaczenie. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e ostatnie dwa lata, kt贸re sp臋dzi艂 w Anglii, by艂y jedynie wyczekiwaniem na t臋 w艂a艣nie chwil臋.

Droga na p贸艂noc rozpoczyna艂a si臋 w diamentowych pok艂adach Wzg贸rza Colesberg. By艂 tego pewien, gdy tylko us艂ysza艂 t臋 nazw臋.

Zosta艂 mu zaledwie jeden w贸z i wyczerpany jazd膮 zaprz臋g poci膮gowych wo艂贸w. Czterdzie艣ci osiem godzin brn臋li w g艂臋bokim piasku, kt贸ry pokrywa艂 szlak ci膮gn膮cy si臋 prawie tysi膮c kilometr贸w przez niziny', a偶 do wzg贸rza, poni偶ej rzeki Yaal.

W wozie znajdowa艂 si臋 ca艂y jego dobytek, w tym zaledwie kilka naprawd臋 cennych przedmiot贸w. Niemal ca艂y maj膮tek strawi艂y przygotowania do realizacji wielkiego marzenia trwaj膮ce dwana艣cie lat. Wysokie honorarium za ksi膮偶k臋 napisan膮 po powrocie z wyprawy na dziewicze tereny w dole Zambezi, z艂oto i ko艣膰 s艂oniowa, kt贸re przywi贸z艂 wtedy ze sob膮, jak r贸wnie偶 ko艣膰 s艂oniowa z czterech kolejnych wypraw 艂owieckich — wszystko to przepad艂o. Tysi膮ce funt贸w, dwana艣cie lat udr臋ki i ci膮g艂ych zawod贸w — by w ko艅cu wielkie marzenie przys艂oni艂y zniech臋cenie i gorycz. Jedyne, co pozosta艂o, to wystrz臋piony kawa艂ek pergaminu — „Koncesja Ballantyne'a" — na kt贸rym atrament zacz膮艂 ju偶 偶贸艂kn膮膰, a miejsca zagi臋膰 przetar艂y si臋 prawie na wylot, tak 偶e trzeba go by艂o podklei膰.

Koncesja by艂a wystawiona na tysi膮c lat i upowa偶nia艂a do korzystania ze wszystkich bogactw mineralnych na olbrzymim obszarze afryka艅skiej g艂uszy, obszarzf wielko艣ci Francji, kt贸ry Ballantyne wy艂udzi艂 od dzikiego czarnego w艂adcy. Tam w艂a艣nie Zouga odkry艂 z艂oto.

By艂a to bogata kraina i wszystko tu nale偶a艂o teraz do niego, potrzebowa艂 jednak kapita艂u, olbrzymich zasob贸w finansowych, aby m贸g艂 wzi膮膰 j膮 w posiadanie i zdoby膰 skarby le偶膮ce pod powierzchni膮.

Po艂ow臋 swego doros艂ego 偶ycia sp臋dzi艂 walcz膮c o zdobycie tych zasob贸w — walcz膮c bezowocnie, nie uda艂o mu si臋 bowiem jak dot膮d znale藕膰 cho膰by jednego cz艂owieka, z kt贸rym m贸g艂by urzeczywistni膰 sw膮 wizj臋 i marzenia. Zdesperowany zdecydowa艂 si臋 w ko艅cu zaapelowa膰 do brytyjskiego spo艂ecze艅stwa. Raz jeszcze wyjecha艂 do Londynu, aby zainteresowa膰 inwestor贸w ide膮 za艂o偶enia G贸rniczego Towarzystwa Kraj贸w 艢rodkowoafryka艅skich, kt贸re eksploatowa艂oby tereny obj臋te jego koncesj膮.

Zaprojektowa艂 i wyda艂 efektown膮 broszur臋 wychwalaj膮c膮 bogactwa kraju, kt贸ry nazwa艂 Zambezj膮. Ozdobi艂 j膮 w艂asnor臋cznymi rysunkami bujnych las贸w i r贸wnin pokrytych traw膮, pe艂nych s艂oni i rozmaitej zwierzyny 艂ownej. Do艂膮czy艂 te偶 kopi臋 orygina艂u koncesji z wielk膮 piecz臋ci膮 Mzilikazi, kr贸la kraju Matabele. Broszura ta rozes艂ana zosta艂a do najdalszych nawet zak膮tk贸w Wysp Brytyjskich.

Ballantyne tymczasem podr贸偶owa艂 od Edynburga do Bristolu, organizuj膮c wyk艂ady i publiczne wyst膮pienia, a kampanii tej towarzyszy艂y ca艂ostronicowe og艂oszenia w „Timesie" i innych powa偶nych gazetach.

10

Te same gazety, kt贸re przyj臋艂y pieni膮dze za og艂oszenia, o艣miesza艂y jednak jego projekt, uwaga za艣 potencjalnych inwestor贸w skupiona by艂a na powstaj膮cych w艂a艣nie po艂udniowoameryka艅skich towarzystwach kolejowych, kt贸rych promocja zbieg艂a si臋 nieszcz臋艣liwie z kampani膮 Zougi. Kiedy zap艂aci艂 za druk i dystrybucj臋 broszury, uregulowa艂 rachunki za og艂oszenia i pokry艂 koszty podr贸偶y, z ca艂ego bogactwa pozosta艂o mu zaledwie kilkaset suwe-ren贸w... i zobowi膮zania.

Zouga obejrza艂 si臋 do ty艂u i popatrzy艂 na 偶on臋.

Aletta siedzia艂a na wozie. Jej w艂osy wydawa艂y si臋 jasno偶贸艂te i jedwabiste w blasku s艂o艅ca, spojrzenie by艂o jednak surowe, usta za艣 straci艂y dawn膮 s艂odycz i mi臋kko艣膰, tak jakby nastawi艂a si臋 ju偶 na trudy i niewygody, kt贸re mia艂y j膮 jeszcze spotka膰.

Patrz膮c na ni膮, nie chcia艂o si臋 wierzy膰, 偶e by艂a kiedy艣 艂adn膮, beztrosk膮, delikatn膮 jak motyl dziewczyn膮, rozpieszczon膮 ulubienic膮 bogatego ojca, nie my艣l膮c膮 o niczym innym tylko o nowych strojach, kt贸re w艂a艣nie nadesz艂y z Londynu, i przygotowaniach do kolejnego balu w kr臋gu snobistycznej po艂udniowoafryka艅skiej socjety.

Zafascynowa艂a j膮 otaczaj膮ca m艂odego majora Zoug臋 Ballantyne^ aura tajemniczo艣ci i niezwyk艂o艣ci — by艂 podr贸偶nikiem i poszukiwaczem przyg贸d w najodleglejszych miejscach Afryki — legenda wspania艂ego 艂owcy s艂oni i splendor ksi膮偶ki, kt贸r膮 w艂a艣nie opublikowa艂 w Londynie. 艢mietanka towarzyska Kapsztadu oczekiwa艂a go z niecierpliwo艣ci膮 i zazdro艣ci艂a Aletcie, 偶e ni膮 wja艣nie si臋 zainteresowa艂.

By艂o to jednak dawno temu i legenda zd膮偶y艂a si臋 ju偶 rozwia膰. Wychowanie, jakie odebra艂a Aletta, i dostatnie, pozbawione trosk 偶ycie, kt贸re prowadzi艂a w rodzinnym domu, nie przygotowa艂y jej do trudnej egzystencji w dzikim afryka艅skim interiorze. Szybko uleg艂a tropikalnej gor膮czce i epidemiom, kt贸re os艂abi艂y j膮 do tego stopnia, 偶e kolejne ci膮偶e ko艅czy艂y si臋 poronieniami.

Przez ca艂e dotychczasowe 偶ycie ma艂偶e艅skie le偶a艂a albo w po艂ogu, b膮d藕 nieprzytomna w malarycznej gor膮czce, wci膮偶 wyczekuj膮c ub贸stwianego m臋偶czyzny powracaj膮cego zza oceanu lub z kolejnej wyprawy w g艂膮b czarnego l膮du, w kt贸rej nie mog艂a mu ju偶 towarzyszy膰.

11

Tak偶e teraz rozpoczynaj膮c swoj膮 wypraw臋 do diamentowych z艂贸偶, Zouga by艂 pewien, 偶e Aletta zostanie w Kapsztadzie w domu ojca, aby podreperowa膰 zdrowie i opiekowa膰 si臋 dwoma synami, jedynymi dzie膰mi, kt贸re uda艂o jej si臋 szcz臋艣liwie urodzi膰. Wbrew oczekiwaniom wykaza艂a jednak niezwyk艂膮 determinaq臋, nie uleg艂a namowom i nie pozosta艂a w mie艣cie. Niewykluczone, 偶e ju偶 wtedy przeczuwa艂a to, co mia艂o wkr贸tce nast膮pi膰. „Zbyt d艂ugo by艂am sama", odpowiada艂a 艂agodnie, ale stanowczo.

Ralph, starszy z ch艂opc贸w, by艂 wystarczaj膮co doros艂y, aby jecha膰 wraz z ojcem na przedzie zaprz臋gu i 艣ciga膰 si臋 ze stadami gazeli, kt贸re pierzcha艂y jak jasnobr膮zowa smuga po pokrytej zaro艣lami kotlinie Karru. Jak ma艂y huzar potrafi艂 te偶 dosi膮艣膰 swego narowistego kucyka Basuto.

M艂odszy, Jordan, niekiedy pomaga艂 przy powo偶eniu zaprz臋giem, a niekiedy oddala艂 si臋 na chwil臋, aby zerwa膰 dziko rosn膮cy kwiat lub goni膰 motyle. Wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dzarjednak na wozie, s艂uchaj膮c z przyjemno艣ci膮 matki, kt贸ra czyta艂a mu wiersze z ma艂ego oprawnego w sk贸r臋 zbiorku poezji romantycznej. Cho膰 nie m贸g艂 ich jeszcze zrozumie膰, jego zielone oczy b艂yszcza艂y z podniecenia.

Niemal tysi膮c kilometr贸w dzieli艂o ich ju偶 od Przyl膮dka Dobrej Nadziei. Podr贸偶 zabra艂a osiem tygodni. Ka偶dej nocy obozowali w odkrytym stepie, pod nocnym niebem, zimnym i l艣ni膮cym od gwiazd 艣wiec膮cych jak diamenty, kt贸re spodziewali si臋 znale藕膰 u kresu podr贸偶y.

Siedz膮c wraz z synami przy obozowym ognisku, Zouga swym magnetycznym, urzekaj膮cym g艂osem potrafi艂 sprawi膰, 偶e obaj wprost nieruchomieli zas艂uchani. Opowiada艂 im o polowaniach na s艂onie i o ruinach staro偶ytnych miast pami臋taj膮cych czasy dawnych b贸stw. Kre艣li艂 obrazy p贸艂nocnej krainy czerwonego z艂ota, krainy, do kt贸rej obieca艂 ich kiedy艣 zabra膰.

Aletta, otulona szalem chroni膮cym od nocnego ch艂odu, siedzia艂a z drugiej strony ogniska, przys艂uchuj膮c si臋 opowie艣ciom m臋偶a. Tak jak kiedy艣, przed laty, oczarowana by艂a ich romantyzmem. Po raz kolejny zastanawia艂a si臋 nad swym 偶yciem, a tak偶e nad niezwyk艂ym urokiem, jaki roztacza艂 ten m臋偶czyzna, kt贸ry, b臋d膮c jej m臋偶em od tak dawna, wydawa艂 si臋 czasem zupe艂nie obcym cz艂owiekiem.

S艂ucha艂a, jak obiecuje ch艂opcom, 偶e wype艂ni ich czapki l艣ni膮cymi,

12

okr膮g艂ymi diamentami, a p贸藕niej wyrusz膮 razem na pomoc. Uwierzy艂a we wszystko, co m贸wi艂, cho膰 w przesz艂o艣ci nieraz j膮 ju偶 rozczarowa艂. By艂 tak przekonywaj膮cy, tak pewny swoich racji, 偶e wszelkie pope艂nione kiedy艣 pomy艂ki, wszelkie zawiedzione nadzieje wydawa艂y si臋 bez znaczenia, niczym kolejne przystanki na drodze, kt贸r膮 wytyczy艂 przed nimi los.

Dni mija艂y odmierzane obrotem k贸艂 zaprz臋gu i zamienia艂y si臋 w tygodnie, kiedy to przemierzali wielkie spalone s艂o艅cem i poprzecinane korytami wyschni臋tych strumieni r贸wniny. Ros艂y na nich ciemnozielone drzewa o ga艂臋ziach uginaj膮cych si臋 pod ci臋偶arem tysi臋cy olbrzymich gniazd tkaczy, ptak贸w zamieszkuj膮cych te wyschni臋te tereny. Gniazda wielko艣ci stog贸w siana rozrasta艂y si臋 dop贸ty, dop贸ki ga艂臋zie drzew mog艂y je utrzyma膰.

Monotonn膮 lini臋 horyzontu czasami tylko urozmaica艂y wzg贸rza — afryka艅skie kopje. Ku jednemu z nich w艂a艣nie si臋 kierowali. Wzg贸rze Colesberg. Zaledwie kilka tygodni po przybyciu w tamte strony Zouga us艂ysza艂 histori臋 odkrycia tego diamentowego z艂o偶a.

Kilka kilometr贸w na pomoc od Wzg贸rza Colesberg r贸wnin臋 przecina艂o koryto p艂ytkiej, szerokiej rzeki. Wzd艂u偶 jej brzeg贸w drzewa by艂y wy偶sze i bardziej zielone. Burowie nazywaj膮 j膮 Vaal, co w ich j臋zyku znaczy „szara rzeka", gdy偶 taki w艂a艣nie ma kolor. Niewielka kolonia poszukiwaczy diament贸w przez wiele lat znajdowa艂a swe b艂yszcz膮ce skarby w jej korycie oraz w naniesionym przez jej nurt 偶wirze.

By艂a to ponura, mozolna praca i z pierwszej fali poszukiwaczy pozostali wkr贸tce tylko najsilniejsi. Drobne diamenty po艣ledniejszego gatunku znajdowano od lat nawet pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w na po艂udnie od rzeki. Pewien s臋dziwy Bur nazwiskiem De Beer, posiadaj膮cy tam swoje grunty, sprzedawa艂 koncesje na ich wykorzystanie. Ch臋tniej jednak udziela艂 tych koncesji poszukiwaczom z w艂asnego kraju, czuj膮c niech臋膰 do Anglik贸w.

Z tych w艂a艣nie powod贸w, a tak偶e z uwagi na lepsze warunki, jakie znale藕li nad rzek膮, poszukiwacze nie byli speqalnie zainteresowani suchymi terenami na po艂udniu.

Pewnego dnia s艂u偶膮cy jednego z poszukiwaczy, tubylec, Hoten-t贸t, upi艂 si臋 do nieprzytomno艣ci mocn膮 kapsztadzk膮 brandy zwan膮 Cape.Smoke i podpali艂 niechc膮cy namiot swego pana.

13

Kiedy wytrze藕wia艂, pan wych艂osta艂 go dotkliwie biczem ze sk贸ry nosoro偶ca, tak 偶e tamten nie m贸g艂 usta膰 na nogach, i okrytego nies艂aw膮 wys艂a艂 do Suchej Krainy, gdzie mia艂 kopa膰 tak d艂ugo, a偶 natrafi na diamentowe z艂o偶e.

Ukarany s艂uga wzi膮艂 艂opat臋, spakowa艂 tobo艂ek i odszed艂 kulej膮c. Po dw贸ch tygodniach powr贸ci艂 jednak niespodziewanie, przynosz膮c p贸艂 tuzina drogocennych kamieni, z kt贸rych najwi臋kszy by艂 wielko艣ci laskowego orzecha. „Gdzie?", spyta艂 Fleetwood Raws-torne. By艂o to jedyne s艂owo, jakie zdo艂a艂 wydusi膰 przez 艣ci艣ni臋te gard艂o.

Kilka minut p贸藕niej Fleetwood pogna艂 galopem z obozu, zostawiaj膮c nietkni臋t膮 fur臋 wype艂nion膮 偶wirem i piaskiem z koryta rzeki oraz sito z cz臋艣ciowo przesian膮 zawarto艣ci膮. Daniel, jego s艂uga, uczepiony strzemienia, dotyka艂 bosymi nogami ziemi, wzniecaj膮c chmury kurzu.

Widok ten wywo艂a艂 gwa艂towne poruszenie w oboziAywalizuj膮-cych ze sob膮 na ka偶dym kroku poszukiwaczy diament贸w. Nie min臋艂a godzina, a uformowa艂a si臋 d艂uga kolumna. W tumanach czerwonego py艂u prowadzili j膮 galopuj膮cy je藕d藕cy, za nimi z turkotem pod膮偶a艂y wozy, na ko艅cu za艣 potykaj膮c si臋 i grz臋zn膮c w g艂臋bokim piasku biegli ci, kt贸rzy mogli liczy膰 tylko na w艂asne nogi. Mieli do pokonania 艂adnych kilka kilometr贸w, dziel膮cych koryto rzeki od po艂o偶onej na po艂udniu ma艂ej, nieurodzajnej i trudnej do odnalezienia farmy starego De Beera. Na niej to w艂a艣nie wznosi艂o si臋 pewne kamieniste wzg贸rze, podobne do tysi臋cy innych w okolicy.

Dzia艂o si臋 to ponur膮, such膮 zim膮 1871 roku; jeszcze tego samego dnia diamentowe wzg贸rze nazwane zosta艂o Wzg贸rzem Colesberg, Colesberg bowiem by艂 miejscem narodzin Fleetwooda Rawstorne'a. Wkr贸tce z odleg艂ych, pokrytych py艂em i spalonych przez s艂o艅ce okolic mia艂 przyby膰 tam t艂um poszukiwaczy, za艂o偶ycieli osady New Rush.

艢ciemnia艂o si臋 ju偶, gdy Fleetwood dotar艂 do wzg贸rza, nieznacznie tylko wyprzedzaj膮c pod膮偶aj膮c膮 za nim kolumn臋. Jego ko艅 by艂 kra艅cowo wyczerpany, s艂u偶膮cy za艣 trzyma艂 si臋 strzemienia.

Obaj m臋偶czy藕ni pobiegli szybko w kierunku wzg贸rza. Ich szkar艂atne czapki wystaj膮ce ponad ciernistymi zaro艣lami mo偶na by艂o dostrzec z du偶ej odleg艂o艣ci.

14

Na szczycie s艂u偶膮cy wbi艂 drewniany ko艂ek, kt贸ry wszed艂 w ziemi臋 na g艂臋boko艣膰 trzech metr贸w. W szale艅czym po艣piechu, spogl膮daj膮c z przera偶eniem w kierunku nadje偶d偶aj膮cej hordy, Fleetwood poprowadzi艂 艣rednic臋 wytyczonej przez siebie dzia艂ki przez p艂ytkie wy偶艂obienie terenu wok贸艂 ko艂ka.

Wkr贸tce zapad艂a noc i na wzg贸rzu rozgorza艂a walka. Poszukiwacze przeklinaj膮c si臋 nawzajem i ok艂adaj膮c pi臋艣ciami starali si臋 wytyczy膰 jak najkorzystniejsze dzia艂ki. Kiedy nast臋pnego dnia w po艂udnie stary De Beer przyjecha艂 wypisywa膰 swe koncesje (bri臋fies w j臋zyku holenderskich osadnik贸w), ca艂e wzg贸rze by艂o ju偶 podzielone. Nawet p艂aski teren po艂o偶ony prawie p贸艂 kilometra od zbocza naje偶ony by艂 palikami.

Ka偶da z dzia艂ek mia艂a powierzchni臋 dziewi臋ciu metr贸w kwadratowych, a jej 艣rodek i naro偶niki oznaczone by艂y zaostrzonymi drewnianymi palikami. Po uregulowaniu rocznej op艂aty w wysoko艣ci dziesi臋ciu szyling贸w poszukiwacze otrzymywali od De Beera wypisany przez niego briejie, uprawniaj膮cy do wiecznej dzier偶awy i eksploatacji dzia艂ki.

Przed zapadni臋ciem zmierzchu szcz臋艣liwcy, kt贸rzy za艂o偶y膰 mieli niebawem osad臋 New Rush, zarysowawszy zaledwie kamienist膮 ziemi臋 znale藕li ponad czterdzie艣ci kamieni czystej wody. Grupa je藕d藕c贸w wyruszy艂a wtedy na po艂udnie, aby oznajmi膰 ca艂emu 艣wiatu, 偶e Colesberg jest wzg贸rzem diament贸w.

Kiedy skrzypi膮cy w贸z Zougi Ballantyne'a pokonywa艂 ostatnie kilometry porytego czerwonymi koleinami szlaku wiod膮cego do Wzg贸rza Colesberg, by艂o ono ju偶 w po艂owie rozkopane i roi艂o si臋 na nim od ludzi — wygl膮dem przypomina艂o ser nadjedzony przez robaki.

U st贸p wzg贸rza, na pokrytej kurzem r贸wninie rozbi艂o swoje obozowisko prawie dziesi臋膰 tysi臋cy ludzkich istot: czarnych, br膮zowych i bia艂ych. Dym, jaki unosi艂 si臋 z ich kuchennych palenisk, zasnuwa艂 brudn膮 szaro艣ci膮 wspania艂y szafir afryka艅skiego nieba. Poszukiwacze zd膮偶yli ju偶 niemal ca艂kowicie ogo艂oci膰 z drzew przestrze艅 w promieniu kilku kilometr贸w od wzg贸rza, potrzebowali bowiem chrustu na opa艂.

Mieszkali przewa偶nie w brudnych, zniszczonych namiotach, cho膰 z wielkim trudem sprowadzili te偶 z wybrze偶a, widoczne teraz wsz臋dzie, arkusze blachy falistej, z kt贸rej budowali podobne do

15

iii'

i .娄

puszek domostwa. Cz臋艣膰 z nich ustawili, r贸wno i porz膮dnie, w jednej linii, powsta艂y w ten spos贸b pierwsze, prowizorycze jeszcze, ulice.

Budynki te nale偶a艂y do w臋drownych niegdy艣 kupc贸w, kt贸rzy handluj膮c diamentami uznali, 偶e za艂o偶enie sta艂ego interesu u podn贸偶a Wzg贸rza Colesberg b臋dzie dla nich bardziej op艂acalne. Zgodnie z najnowszymi przepisami licengonowani kupcy zobowi膮zani zostali do umieszczania swojego nazwiska w widocznym miejscu. Czynili to wieszaj膮c nad swymi metalowymi, rozgrzanymi od s艂o艅ca sklepikami wypisane grubymi literami szyldy, a czasem r贸wnie偶 wielkie i krzykliwe sztandary, kt贸re wprowadza艂y do osady karnawa艂owy nastr贸j.

Zouga Ballantyne stan膮艂 obok prowadz膮cej zaprz臋g pary wo艂贸w i skierowa艂 w贸z na w膮sk膮, poryt膮 koleinami drog臋, biegn膮c膮 przez ca艂膮 osad臋. Niekiedy musia艂 z niej zbacza膰, aby omin膮膰' odpadki albo rozmok艂膮 ziemi臋 w miejscu, gdzie wyp艂ukiwano-i sortowano diamenty.

Zoug臋 zaszokowa艂 przede wszystkim dok panuj膮?y w osadzie. By艂 cz艂owiekiem piaszczystych r贸wnin i lesistej sawanny, przyzwyczajonym do dalekich, rozleg艂ych horyzont贸w i to, co ujrza艂, stanowi艂o dla niego nie lada wstrz膮s. Poszukiwacze mieszkali st艂oczeni jeden obok drugiego, ka偶dy bowiem chcia艂 znale藕膰 si臋 jak najbli偶ej swojej dzia艂ki, aby nie transportowa膰 偶wiru na du偶膮 odleg艂o艣膰.

Zouga mia艂 nadziej臋, 偶e uda mu si臋 znale藕膰 woln膮 przestrze艅, gdzie mo偶na b臋dzie roz艂adowa膰 w贸z i postawi膰 wielki namiot, ale w promieniu p贸艂 kilometra od wzg贸rza nie by艂o ju偶 dla niego miejsca.

Spojrza艂 na jad膮c膮 na wozie Alett臋. Siedzia艂a bez ruchu, poruszaj膮c si臋 tylko wtedy, gdy w贸z podskakiwa艂 na nier贸wnej drodze, i patrzy艂a przed siebie, nie dostrzegaj膮c jakby pracuj膮cych przy drodze p贸艂nagich m臋偶czyzn, ubranych jedynie w przepaski zawi膮zane na biodrach.

Panuj膮cy wsz臋dzie brud przerazi艂 nawet Zoug臋, znaj膮cego przecie偶 艣wietnie afryka艅skie wioski na pomocy kraju, kt贸rych mieszka艅cy od urodzenia nie za偶ywali k膮pieli. Cywilizowany cz艂owiek produkuje jednak szczeg贸lnie odra偶aj膮ce odpadki — ka偶dy skrawek piaszczystej czerwonej ziemi wok贸艂 namiot贸w i zabudowa艅

16

gospodarczych pokrywa艂y przerdzewia艂e szcz膮tki puszek po wo艂owinie, b艂yszcz膮ce w s艂o艅cu szk艂o z pot艂uczonych butelek, kawa艂ki porcelany, strz臋py papier贸w, rozk艂adaj膮ce si臋 szcz膮tki dzikich kot贸w i bezdomnych ps贸w, resztki z kuchni i ekskrementy tych, kt贸rzy byli zbyt leniwi, aby w twardej ziemi wykopa膰 latryn臋. Zouga pochwyci艂 spojrzenie Aletty i u艣miechn膮艂 si臋 do niej uspokajaj膮co, lecz ona nie odwzajemni艂a u艣miechu. Cho膰 dzielnie zaciska艂a usta, po jej policzkach wolno sp艂ywa艂y 艂zy.

Przecisn臋li si臋 obok kupca, kt贸ry sprowadzi艂 z odleg艂ego niemal o tysi膮c kilometr贸w wybrze偶a w贸z wype艂niony towarem. Ty艂 wozu zamieniony zosta艂 w sklep, sta艂a tam tablica z cenami:

艣wiece: paczka — 1 funt whisky: skrzynka — 12 funt贸w myd艂o: sztuka — 5 szyling贸w

Zouga ba艂 si臋 spojrze膰 na Alett臋 — ceny by艂y dwudziestokrotnie wy偶sze ni偶 na wybrze偶u, Wzg贸rze Colesberg sta艂o si臋 prawdopodobnie najdro偶szym miejscem na ziemi.

Do po艂udnia uda艂o im si臋 znale藕膰 w ko艅cu miejsce na peryferiach osiedla, gdzie mo偶na by艂o roz艂adowa膰 w贸z. Podczas gdy Jan Cheroot, Hotentot, s艂u偶膮cy Zougi, zaj膮艂 si臋 zwierz臋tami, szukaj膮c wody i pastwiska, Zouga zacz膮艂 wznosi膰 w po艣piechu ci臋偶ki namiot. Aletta i ch艂opcy pomagali mu przytrzymuj膮c sznury, on tymczasem . umocowywa艂 艣ledzie.

Aletta kucn臋艂a przy tl膮cym si臋 palenisku, mieszaj膮c resztki gulaszu z gazeli, kt贸r膮 Ralph ustrzeli艂 trzy dni wcze艣niej. Mi臋so dusi艂o si臋 w 偶eliwnym kotle.

— Musisz co艣 zje艣膰 — wyszepta艂a, nie patrz膮c na m臋偶a. Zouga podszed艂 do Aletty i przytuli艂 j膮 do siebie. Jej cia艂o by艂o

sztywne i bezw艂adne jak cia艂o starej kobiety. D艂uga podr贸偶 kompletnie j膮 wycie艅czy艂a.

— Wszystko si臋 u艂o偶y — powiedzia艂, lecz ona wci膮偶 patrzy艂a w ziemi臋. Uj膮艂 wi臋c jej brod臋, zwracaj膮c twarz do siebie, wtedy z oczu Aletty nagle trysn臋艂y 艂zy. Zouga rozz艂o艣ci艂 sie, odebra艂 bowiem nies艂usznie ten p艂acz jako nieme oskar偶enie. Opu艣ci艂 r臋ce

ya艂townie. — Wr贸c臋, nim zapadnie zmrok — rzek艂 cacaj膮c si臋 od niej ruszy艂 w stron臋 Wzg贸rza Colesberg,

17

I 娄

?! i

kt贸re rysowa艂o si臋 wyra藕nie mimo wisz膮cych nad obozem cuchn膮cych opar贸w dymu i kurzu.

Zouga m贸g艂by by膰 r贸wnie dobrze duchem, ludzie w og贸le go nie zauwa偶ali. Jedni wyprzedzali go w po艣piechu na w膮skiej 艣cie偶ce, inni, pochyleni nad swoimi p艂uczkami, nie raczyli nawet skin膮膰 g艂ow膮 czy spojrze膰 w jego stron臋. Ca艂a spo艂eczno艣膰 偶y艂a poch艂oni臋ta wsp贸ln膮 obsesj膮.

Do艣wiadczenie podpowiada艂o Zoudze, 偶e istnieje tylko jedno miejsce, w kt贸rym b臋dzie m贸g艂 nawi膮za膰 z tymi lud藕mi kontakt i zebra膰 niezb臋dne informacje. Zacz膮艂 wi臋c szuka膰 baru.

U samego podn贸偶a — rzecz niespotykana w zat艂oczonym obozie — rozci膮ga艂a si臋 wolna przestrze艅. Mia艂a kszta艂t kwadratu i otocza艂y j膮 zabudowania z p艂贸tna i metalu; sta艂y tam wozy w臋drownych handlarzy.

Zouga wybra艂 jedno z tych zabudowa艅, kt贸re nosi艂o dumne miano „Hotel Londyn", na szyldzie widnia艂y te偶 ceny trunk贸w:

whisky: 7,5 szylinga

najlepsze angielskie piwo: kufel — 5 szyling贸w

Kiedy z trudem torowa艂 sobie drog臋 przez za艣miecony i pokryty koleinami plac, od strony wzg贸rza doszed艂 go wrzaskliwy 艣piew i okrzyki rado艣ci: nadchodzi艂a grupa poszukiwaczy, nios膮c kogo艣 na r臋kach. Ich twarze by艂y czerwone od kurzu i podniecenia. 艢piewaj膮c i krzycz膮c na ca艂e gard艂o odepchn臋li Zoug臋 i skierowali si臋 do „hotelu". Z woz贸w i pozosta艂ych bar贸w wybiegali tymczasem ludzie.

— Co si臋 sta艂o? — wykrzykiwali, zaciekawieni przyczyn膮 wrzawy.

— Czarny Thomas znalaz艂 „ma艂pk臋" — odkrzykn膮艂 kto艣 w odpowiedzi.

Niebawem Zouga mia艂 nauczy膰 si臋 slangu poszukiwaczy diament贸w: „ma艂pk膮" nazywano diamenty pi臋膰dziesi臋ciokaratowe i wi臋ksze, „kucyk" by艂 niedo艣cignionym marzeniem ka偶dego i oznacza艂 kamie艅 stukaratowy.

— Czarny Thomas znalaz艂 „ma艂pk臋" — odpowied藕 zosta艂a przechwycona i powtarzana z ust do ust obieg艂a wkr贸tce plac i ca艂e osiedle. Nied艂ugo potem t艂um wype艂ni艂 szczelnie ca艂y bar, tak 偶e ociekaj膮ce pian膮 kufle trzeba by艂o podawa膰 ponad g艂owami ludzi.

18

Czarnego Thomasa, tego, do kt贸rego u艣miechn臋艂o si臋 szcz臋艣cie, zas艂ania艂 Zoudze rozpychaj膮cy si臋 dum. Wszyscy chcieli podej艣膰 blisko, tak jakby szcz臋艣cie tego cz艂owieka mog艂o sp艂yn膮膰 tak偶e na nich.

Kupcy s艂ysz膮c panuj膮cy w obozie gwar opu艣cili flagi i zlecieli si臋 w po艣piechu przy barze, niczym s臋py wok贸艂 konaj膮cego lwa. Pierwszy, kt贸ry do艂膮czy艂 do 艣wi臋tuj膮cego t艂umu, zacz膮艂 podskakiwa膰 w nadziei, 偶e uchwyci spojrzenie Thomasa.

— Powiedzcie Czarnemu Thomasowi, 偶e Werner Lwie Serce daje otwart膮 ofert臋, przeka偶cie dalej.

— Hej, Czarniawy, Lwia Dupa si臋 otwiera.

Oferta zmieni艂a brzmienie, kiedy wykrzykiwano j膮 z ust do ust przez zat艂oczone wej艣cie. „Otwarta oferta" dawa艂a poszukiwaczowi ca艂kowit膮 pewno艣膰, 偶e sprzeda diament, a przy tym mo偶liwo艣膰 znalezienia lepszego kupca. Je偶eli nie uda艂oby mu si臋 uzyska膰 wy偶szej stawki za diament, by艂 zobowi膮zany wr贸ci膰 i sfinalizowa膰 transakcj臋.

Raz jeszcze Czarny Thomas zosta艂 podniesiony przez swych kompan贸w tak wysoko, aby m贸g艂 rozejrze膰 si臋 ponad ich g艂owami. By艂 niskim Walijczykiem o cyga艅skiej urodzie. Na w膮sach mia艂 pian臋 od piwa, a kiedy krzykn膮艂, w jego g艂osie pobrzmiewa艂 艣piewny walijski akcent:

— Pos艂uchaj wi臋c, Lwia Dupo, paskarzu, pr臋dzej... — to, co obieca艂 zrobi膰 ze swoim diamentem, zadziwi艂o nawet jego krewkich kompan贸w, kt贸rzy a偶 zamrugali oczami, po czym parskn臋li rubasznym 艣miechem — ni偶 pozwol臋, 偶eby艣 po艂o偶y艂 na nim swe z艂odziejskie 艂apska.

W jego g艂osie pobrzmiewa艂o echo licznych upokorze艅, wspomnienie nieuczciwych transakcji, kt贸re na nim wymuszono. Tego dnia Czarny Thomas ze swoj膮 ma艂pk膮 by艂 kr贸lem diament贸w i cho膰 jego panowanie mog艂o okaza膰 si臋 kr贸tkie, zamierza艂 wykorzysta膰 wszystkie p艂yn膮ce z niego przywileje.

Zouga nigdy nie ujrza艂 tego kamienia, nie spotka艂 te偶 ju偶 p贸藕niej Czarnego Thomasa. Nast臋pnego dnia ma艂y Walijczyk sprzeda艂 diament oraz prawa do swej dzia艂ki i wyruszy艂 w drog臋 na po艂udnie, w stron臋 rodzinnego domu.

Zouga sta艂 艣ci艣ni臋ty w cuchn膮cym potem t艂umie. W miar臋 jak m臋偶czy藕ni opr贸偶niali kolejne kufle, ich g艂osy stawa艂y si臋 dono艣niej-sze, a 偶arty bardziej prostackie.

19

!!娄

,!io!

•Ni!

娄Hiii

D艂ugo szuka艂 odpowiedniego partnera do rozmowy, w ko艅cu wybra艂 popijaj膮cego whisky m臋偶czyzn臋, kt贸rego d偶entelme艅skie maniery i mowa wskazywa艂y na dobre brytyjskie pochodzenie. Kiedy opr贸偶ni艂 szklank臋, Zouga podszed艂 bli偶ej i zam贸wi艂 dla niego kolejnego drinka.

— Bardzo to poczciwie z twojej strony, staruszku — podzi臋kowa艂 m臋偶czyzna. Mia艂 ze dwadzie艣cia par臋 lat i by艂o mu do twarzy z jasn膮 cer膮 i pi臋knymi bokobrodami. — Nazywam si臋 Pickering, Neville Pickering — doda艂 po chwili.

— Ballantyne, Zouga Ballantyne — odpar艂 Zouga i u艣cisn膮艂 wyci膮gni臋t膮 r臋k臋. M臋偶czyzna nagle zmieni艂 si臋 na twarzy.

— O Bo偶e, to pan jest tym 艂owc膮 s艂oni! — wykrzykn膮艂. — S艂uchajcie, to jest Zouga Ballantyne, ten, kt贸ry napisa艂 Odysej臋 my艣liwego.

Zouga w膮tpi艂, czy przynajmniej po艂owa z tych ludzi potrafi czyta膰, ale sam fakt, 偶e napisa艂 ksi膮偶k臋, sprawi艂, 偶e sta艂 si臋 obiektem podziwu.

By艂o ju偶 ciemno, kiedy ruszy艂 z powrotem do swego wozu. Wyda艂 wprawdzie kilka suweren贸w na alkohol, wiele jednak dowiedzia艂 si臋 przy okazji o poszukiwaniu diament贸w. Pozna艂 obawy i nadzieje poszukiwaczy, bie偶膮ce ceny dzia艂ek, polityk cenow膮 i specyfik臋 handlu diamentami, sk艂ad geologiczny z艂o偶a i dziesi膮tki innych nie mniej istotnych spraw. Zawar艂 tak偶e znajomo艣膰, kt贸ra odmieni膰 mia艂a jego 偶ycie.

Cho膰 Aletta spa艂a ju偶 wraz z dzie膰mi w namiocie, s艂u偶膮cy Jan wci膮偶 czeka艂 na Zoug臋. Skulony przy ognisku, wygl膮da艂 niczym gnom.

— Nie mo偶na tu dosta膰 wody za darmo — powiedzia艂 ponuro. — Rzeka znajduje si臋 o ca艂y dzie艅 jazdy st膮d, a z艂odziej Bur, do kt贸rego nale偶膮 studnie, sprzedaje wod臋 po cenie, za jak膮 mo偶na kupi膰 brandy.

Je艣li chodzi o ceny alkoholu, na Janie mo偶na by艂o polega膰, zna艂 je ju偶 w dziesi臋膰 minut po przyje藕dzie do nowego miejsca.

Zouga wszed艂 ostro偶nie do rozpostartego na wozie namiotu, nie chcia艂 zbudzi膰 ch艂opc贸w. Aletta le偶a艂a nieruchomo na w膮skim prowizorycznym pos艂aniu. Zouga rozebra艂 si臋 i po艂o偶y艂 obok. Przez kilka minut milczeli oboje, w ko艅cu ona odezwa艂a si臋 pierwsza.

20

— Zdecydowa艂e艣 si臋 zosta膰 w tym — jej g艂os za艂ama艂 si臋 nagle — w tym okropnym miejscu — doda艂a gwa艂townie.

Nie odpowiedzia艂, z oddzielonego od nich zas艂on膮 dziecinnego 艂贸偶ka dobieg艂o tymczasem ciche kwilenie Jordana. Zouga poczeka艂, a偶 ma艂y u艂o偶y si臋 wygodnie i znowu zapanuje cisza.

— Dzisiaj pewien Walijczyk zwany Czarnym Thomasem znalaz艂 diament. M贸wi膮, 偶e jeden z kupc贸w zaoferowa艂 mu za niego dwana艣cie tysi臋cy funt贸w.

— Kiedy odszed艂e艣, jaka艣 kobieta chcia艂a sprzeda膰 mi koziego mleka — Aletta zdawa艂a si臋 w og贸le go nie s艂ucha膰. — M贸wi艂a, 偶e panuje tu epidemia. Niedawno umar艂a jedna osoba doros艂a i dwoje dzieci, wielu choruje.

— Za tysi膮c funt贸w mo偶na kupi膰 dobr膮 dzia艂k臋 na wzg贸rzu.

— Boj臋 si臋 o ch艂opc贸w — wyszepta艂a Aletta. — Pozw贸l nam wr贸ci膰. Mogliby艣my wreszcie porzuci膰 to cyga艅skie 偶ycie. Tatu艣 zawsze chcia艂, 偶eby艣 zaj膮艂 si臋 biznesem.

Ojciec Aletty by艂 bogatym kapsztadzkim kupcem, ale Zoug臋 przechodzi艂y ciarki na sam膮 my艣l o urz臋dniczej pracy w obskurnym biurze rachunkowo艣ci firmy Cartwright and Company.

— Czas ju偶, 偶eby poszli do dobrej szko艂y, w przeciwnym razie wyrosn膮 na dzikus贸w. Prosz臋, pozw贸l nam teraz wr贸ci膰.

— Jeszcze tydzie艅 — odpar艂 Zouga. — Daj mi jeszcze tydzie艅. Zaszli艣my ju偶 tak daleko.

— Nie wiem, czy zdo艂am wytrzyma膰 ten okropny brud i robactwo — westchn臋艂a i odwr贸ci艂a si臋 plecami, staraj膮c si臋 go przy tym nie dotkn膮膰.

Lekarz rodzinny w Kapsztadzie, kt贸ry czuwa艂 przy narodzinach Aletty, jej dw贸ch syn贸w i przy wszystkich jej poronieniach, ostrzeg艂 j膮 powa偶nie: „Nast臋pna ci膮偶a mo偶e by膰 ostatni膮, Aletto. Nie mog臋 bra膰 odpowiedzialno艣ci za to, co mo偶e si臋 wydarzy膰." Od tego czasu up艂yn臋艂y ju偶 trzy lata, ale za ka偶dym razem, kiedy przysz艂o im dzieli膰 艂o偶e, Aletta odwraca艂a si臋 od m臋偶a plecami.

Przed samym 艣witem, gdy Aletta i ch艂opcy jeszcze spali, Zouga wymkn膮艂 si臋 z namiotu. Roznieci艂 tl膮cy si臋 jeszcze w mroku ogie艅 i kucaj膮c przy nim wypi艂 fili偶ank臋 kawy. Potem w r贸偶owym blasku pierwszych promieni wstaj膮cego s艂o艅ca przy艂膮czy艂 si臋 do strumienia woz贸w i ludzi, kt贸rzy po raz kolejny szturmowali wzg贸rze.

21

i i! i i iii

Robi艂o si臋 coraz ja艣niej i cieplej: w tumanach wiruj膮cego kurzu Zouga w臋drowa艂 od dzia艂ki do dzia艂ki, taksuj膮c ka偶d膮 wzrokiem. Niegdy艣 trudni艂 si臋 amatorsko geologi膮. Czyta艂 na ten temat wszystko, co tylko wpad艂o mu w r臋k臋, czasem zdarza艂o si臋, 偶e przy blasku 艣wiecy studiowa艂 fachowe ksi膮偶ki nawet podczas 艂owieckich wypraw na stepie. Odwiedzaj膮c Londyn sp臋dza艂 ca艂e dnie w Muzeum Historii Naturalnej, najwi臋cej czasu po艣wi臋caj膮c tematyce geologicznej.

W艂a艣ciciele dzia艂ek na propozycje Zougi przewa偶nie odpowiadali wzruszeniem ramion i odwracali si臋 plecami, tylko jeden czy dw贸ch poszukiwaczy rozpozna艂o w nim „艂owc臋 s艂oni", „pana pisarza" i wykorzysta艂o jego wizyt臋 jako okazj臋 do odpoczynku oraz kilkuminutowej pogaw臋dki.

— Mam dwie dzia艂ki — powiedzia艂 Zoudze m臋偶czyzna, kt贸ry przedstawi艂 si臋 jako Jock Danby — lecz mawiam o nich Posiad艂o艣膰 Diab艂a. Te r臋ce — podni贸s艂 swe wielkie, poznaczone zgrubieniami d艂onie o zdartych i czarnych od brudu paznokciach — przenios艂y ju偶 tony 偶wiru, a najwi臋kszy kamie艅, kt贸ry znalaz艂em, ma zaledwie dwa karaty. Tam — wskaza艂 na s膮siedni膮 dzia艂k臋 — by艂a ziemia Czarnego Thomasa. Wczoraj znalaz艂 ma艂pk臋, cholern膮 grub膮 ma艂pk臋, zaledwie p贸艂 metra od naszej linii granicznej. Jezu! Od czego艣 takiego mo偶na zwariowa膰.

— Postawi臋 panu piwo — Zouga skin膮艂 g艂ow膮 w kierunku najbli偶szego baru. M臋偶czyzna obliza艂 wargi, zaraz jednak potrz膮sn膮艂 przecz膮co g艂ow膮.

— Moje dziecko g艂oduje, wida膰 mu ju偶 偶ebra, a ja musz臋 jeszcze do jutrzejszego po艂udnia zrobi膰 wyp艂at臋. Te 艣winie kosztuj膮 mnie maj膮tek — wyja艣ni艂, wskazuj膮c na sze艣ciu p贸艂nagich Murzyn贸w z wiadrami i oskardami, kt贸rzy pracowali na dnie kwadratowego wykopu.

Jock Danby splun膮艂 w pobru偶d偶one d艂onie i uj膮艂 艂opat臋, ale Zouga zr臋cznie podtrzyma艂 rozmow臋.

— M贸wi si臋, 偶e z艂o偶e zaniknie na poziomie ziemi — w tamtym czasie wysoko艣膰 wzg贸rza zmniejszy艂a si臋 ju偶 do jakich艣 sze艣ciu metr贸w — a pan co o tym my艣li?

— Panie, nie wolno nawet tak m贸wi膰, to przynosi nieszcz臋艣cie — Jock zamachn膮艂 si臋 艂opat膮 i rzuci艂 Zoudze srogie spojrzenie, w jego oczach kry艂 si臋 jednak niepok贸j.

22

— Nigdy nie my艣la艂 pan, 偶eby si臋 wyprzeda膰? — spyta艂 Zouga; niepok贸j na twarzy Jocka ust膮pi艂 teraz miejsca przebieg艂o艣ci.

— A czemu pan pyta? Czy z my艣l膮 o kupnie? — Jock wyprostowa艂 si臋 nagle. — Pozwoli pan, 偶e udziel臋 darmo ma艂ej porady. Nie nale偶y nawet my艣le膰 o kupnie, je偶eli nie ma si臋 przynajmniej sze艣ciu tysi臋cy funt贸w, kt贸re mog艂yby przem贸wi膰 same za siebie.

Spojrza艂 teraz na Zoug臋 z nadziej膮, lecz ten popatrzy艂 tylko martwym wzrokiem.

— Dzi臋kuj臋 za czas, kt贸ry mi pan po艣wi臋ci艂, i mam nadziej臋, 偶e b臋dzie m贸g艂 si臋 pan jeszcze d艂ugo cieszy膰 tym z艂o偶em — Zouga dotkn膮艂 kraw臋dzi kapelusza i oddali艂 si臋 powoli.

Jock Danby odprowadzi艂 go wzrokiem, potem splun膮艂 na 偶贸艂t膮 ziemi臋 i zamachn膮艂 si臋 oskardem z tak膮 si艂膮, jakby zabi膰 chcia艂 najwi臋kszego wroga.

Odchodz膮c Zouga by艂 dziwnie podniecony. Niejednokrotnie jego 偶yciem rz膮dzi艂 艣lepy traf, teraz odezwa艂 si臋 w nim ponownie instynkt hazardzisty. Wiedzia艂, 偶e z艂o偶e nie wyczerpie si臋 szybko, 偶e si臋ga ono g艂臋boko, r贸wnie bogate i czyste jak na powierzchni. Wiedzia艂 to z niezachwian膮 pewno艣ci膮, a pewny by艂 r贸wnie偶 czego艣 jeszcze.

— Droga na p贸艂noc tutaj si臋 zaczyna — powiedzia艂 g艂o艣no i poczu艂, jak krew zawrza艂a w jego 偶y艂ach. — To jest w艂a艣nie to miejsce. ^

Powinien uczyni膰 swoiste wyznanie wiary, z艂o偶y膰 deklaracj臋 ca艂kowitego podporz膮dkowania, wiedzia艂 te偶, jak膮 powinna przyj膮膰 form臋. Ceny 偶ywego inwentarza by艂y w osadzie mocno wy艣rubowane, a pojenie wo艂贸w kosztowa艂o go gwine臋 dziennie. Zrozumia艂, jak najpro艣ciej odci膮膰 sobie drog臋 powrotu.

Tego samego dnia uda艂o mu si臋 sprzeda膰 wo艂y: sto funt贸w od sztuki, a w贸z za pi臋膰set funt贸w. Ko艣ci zosta艂y rzucone — kiedy wp艂aca艂 uzyskane pieni膮dze na konto w prowizorycznie skleconym oddziale Standard Banku, przez jego cia艂o przeszed艂 dreszcz podniecenia.

Droga powrotu zosta艂a odci臋ta. Postawi艂 wszystko na jedn膮 kart臋.

— Zouga, przecie偶 mi obieca艂e艣 — wyszepta艂a Aletta, kiedy po wo艂y zg艂osi艂 si臋 nabywca. — Obieca艂e艣, 偶e w ci膮gu tygodnia... — Spojrza艂a na m臋偶a i zamilk艂a. Zna艂a ju偶 ten jego wyraz twarzy. Przyprowadzi艂a dzieci i mocno przytuli艂a do siebie.

23

鈩*M1^

iii

tl i '

mlii1!1

ii,.

Jan Cheroot podchodzi艂 kolejno do wszystkich zwierz膮t i 偶egna艂 si臋 z nimi czule jak kochanek, a kiedy odprowadzano zaprz臋g, wpatrywa艂 si臋 w Zoug臋 z wyrzutem.

M臋偶czy藕ni patrzyli na siebie bez s艂owa, w ko艅cu Cheroot spu艣ci艂 wzrok i odszed艂 — ma艂y bosy gnom o krzywych nogach.

Zouga zda艂 sobie nagle spraw臋, 偶e go utraci艂, i poczu艂 gwa艂towny przyp艂yw smutku. Ten niski cz艂owiek by艂 przecie偶 jego przyjacielem, nauczycielem i towarzyszem przez dwana艣cie lat. To w艂a艣nie Jan Cheroot wytropi艂 jego pierwszego s艂onia i sta艂 obok Zougi, gdy ten poci膮ga艂 za spust. Wsp贸lnie zje藕dzili i schodzili wzd艂u偶 i wszerz ten dziki kontynent. Tysi膮ce razy pili z jednej butelki i jedli z tego samego garnka przy obozowych paleniskach. A teraz nie potrafi艂 si臋 przem贸c, aby go zawo艂a膰: Jan Cheroot powinien sam podj膮膰 decyzj臋.

Niepotrzebnie si臋 martwi艂. Kiedy nadesz艂a pora „pojenia", Jan Cheroot by艂 ju偶 z powrotem i nadstawi艂 sw贸j wyszczerbiony emaliowany kubek. Zouga u艣miechn膮艂 si臋 i nie zwracaj膮c uwagi na lini臋, kt贸ra wyznacza艂a dzienn膮 racj臋 brandy, nala艂 mu po sam brzeg.

— Musia艂em tak post膮pi膰, stary druhu — powiedzia艂 i Jan Cheroot ze smutkiem skin膮) g艂ow膮. — To by艂y naprawd臋 dobre sztuki, ale tyle istot odesz艂o ju偶 z mego 偶ycia. Po pewnym czasie i paru kieliszkach przestaje to mie膰 ju偶 znaczenie — doda艂, poci膮gaj膮c 艂yk czystego spirytusu.

Aletta nie odezwa艂a si臋, dop贸ki ch艂opcy nie zasn臋li w namiocie.

— Sprzeda偶 wo艂贸w i wozu to twoja odpowied藕.

— P艂aci艂em gwine臋 dziennie, 偶eby je napoi膰, poza tym w obr臋bie kilku kilometr贸w nie by艂o dla nich 偶adnego pastwiska.

— Dzisiaj zmar艂y kolejne trzy osoby, naliczy艂am te偶 trzydzie艣ci woz贸w, kt贸re opu艣ci艂y ob贸z. Osiedle dotkni臋te jest zaraz膮.

— To prawda — przyzna艂 Zouga. — Niekt贸rzy z w艂a艣cicieli dzia艂ek zaczynaj膮 wpada膰 w panik臋. Dzia艂k臋, kt贸r膮 wczoraj jeszcze oferowano mi za tysi膮c sto funt贸w, sprzedano dzi艣 za dziewi臋膰set.

— Zouga, to nie jest uczciwe w stosunku do mnie i dzieci — zacz臋艂a, lecz przerwa艂 jej w 艣rodku zdania.

— Mog臋 za艂atwi膰 przejazd dla ciebie i ch艂opc贸w. Jeden z kupc贸w sprzeda艂 ca艂y towar i wraca w ci膮gu najbli偶szych kilku dni. Zabierze was do Kapsztadu.

Rozebrali si臋 w ciemno艣ci i w milczeniu u艂o偶yli na w膮skim

24

i niewygodnym pos艂aniu. Le偶eli w zupe艂nej ciszy i Zoudze wydawa艂o si臋, 偶e Aletta zasn臋艂a. Nagle jednak poczu艂 na policzku dotyk jej delikatnej d艂oni.

— Przepraszam, kochanie —jej g艂os by艂 tak mi臋kki jak dotyk. Zouga poczu艂 ciep艂y oddech na brodzie. — By艂am taka smutna i zm臋czona.

Uj膮艂 jej d艂o艅 i przybli偶y艂 ko艅ce palc贸w do swoich ust.

— 呕adna ze mnie 偶ona, zbyt chora i zbyt s艂aba, podczas gdy ty potrzebujesz kogo艣 silnego — doda艂a i nie艣mia艂o przysun臋艂a si臋 do niego. — Nawet teraz, gdy powinnam dodawa膰 ci otuchy, sta膰 mnie tylko na biadolenie.

— To nieprawda — odpar艂, cho膰 w przesz艂o艣ci cz臋sto wypomina艂 Aletcie jej s艂abo艣膰, a b臋d膮c z ni膮, niejednokrotnie czu艂 si臋 jak cz艂owiek, kt贸ry pr贸buje biec z kajdanami na nogach.

— Wci膮偶 ci臋 kocham, Zouga. Pokocha艂am ci臋 tego samego dnia, kiedy ci臋 po raz pierwszy ujrza艂am, i nigdy nie przesta艂am.

— Ja te偶 ci臋 kocham, Aletto — zapewni艂 j膮, lecz powiedzia艂 to machinalnie, bez uczucia. Aby zatuszowa膰 ten brak spontaniczno艣ci, obj膮艂 j膮 ramieniem, a ona przysun臋艂a si臋 jeszcze bli偶ej i przytuli艂a policzek do jego piersi.

— Nie znosz臋 si臋 za to, 偶e jestem taka s艂aba i chorowita — zawaha艂a si臋 przez moment — i za to, 偶e nie mog臋 by膰 dla ciebie prawdziw膮 偶on膮.

— Ciii, nie powinna艣 si臋 oskar偶a膰.

— Teraz b臋d臋 ju偶 silna, przekonasz si臋.

— Zawsze by艂a艣 silna, silna wewn臋trznie.

— Nieprawda, dopiero teraz taka si臋 stan臋. Razem znajdziemy worek diament贸w, a potem pojedziemy na p贸艂noc.

Zouga nic na to nie odpowiedzia艂.

— Chc臋, 偶eby艣 si臋 ze mn膮 kocha艂. Teraz — przem贸wi艂a po chwili milczenia.

— Wiesz, 偶e to mo偶e by膰 niebezpieczne.

— Teraz — powt贸rzy艂a — teraz, prosz臋.

I poprowadzi艂a jego d艂o艅 w d贸艂 po nocnej koszuli, a偶 poczu艂 jedwabist膮 i ciep艂膮 sk贸r臋 wn臋trza jej uda. Nigdy wcze艣niej nie zachowywa艂a si臋 w ten spos贸b, Zouga by艂 zgorszony, ale jednocze艣nie w szczeg贸lny spos贸b podniecony. Poczu艂 nagle g艂臋bok膮 tkliwo艣膰 i wsp贸艂czucie, kt贸rych nie wzbudza艂a ju偶 w nim od wielu lat.

25

\\r

i\ ii;: I.

Kiedy jej oddech znowu sta艂 si臋 regularny, delikatnie odsun臋艂a jego d艂o艅 i wsta艂a z pos艂ania.

Opieraj膮c si臋 na 艂okciu, Zouga obserwowa艂, jak Aletta zapala 艣wiec臋 i kl臋ka przed kufrem, kt贸ry umocowany by艂 w nogach 艂贸偶ka. Zaplot艂a w艂osy i zwi膮za艂a wst膮偶k膮. Jej cia艂o by艂o szczup艂e, jak u m艂odej dziewczyny, 艣wiat艂o 艣wiecy wyg艂adzi艂o poznaczon膮 chorob膮 i zmartwieniami twarz.

Podnios艂a wieko kufra, wyj臋艂a co艣 ze 艣rodka i poda艂a Zoudze. By艂a to ma艂a szkatu艂ka z ozdobnym mosi臋偶nym zamkiem, w kt贸rym tkwi艂 klucz.

— Otw贸rz j膮 — rzek艂a.

W 艣wietle 艣wiecy dostrzeg艂, 偶e szkatu艂ka zawiera dwa grube rulony pi臋ciofuntowych banknot贸w, ka偶dy zwi膮zany kawa艂kiem wst膮偶ki, oraz zasznurowan膮 sakiewk臋 z ciemnozielonego aksamitu. Zouga zwa偶y艂 sakiewk臋 w r臋ce — musia艂a by膰 wype艂niona z艂otymi monetami.

— Przechowywa艂am j膮 — wyszepta艂a Aletta — na czarn膮 godzin臋. Jest tam prawie tysi膮c funt贸w.

— Sk膮d to masz?

— Od ojca, to jego prezent 艣lubny. We藕 te pieni膮dze, Zouga, i kup dzia艂k臋. Tym razem nam si臋 uda. Tym razem wszystko b臋dzie dobrze.

Nad ranem przyszed艂 nabywca wozu. Czeka艂 niecierpliwie, a偶 przenios膮 sw贸j skromny dobytek do namiotu.

Kiedy Zouga wyni贸s艂 pos艂ania z cz臋艣ci wozu os艂oni臋tej namiotem, mo偶na by艂o podnie艣膰 deski przykrywaj膮ce w膮ski schowek nad tylnymi ko艂ami. Tutaj przechowywane by艂y ci臋偶sze rzeczy, tak aby 艣rodek ci臋偶ko艣ci pojazdu znajdowa艂 si臋 jak najni偶ej: zapasowy 艂a艅cuch do przywi膮zywania zaprz臋gu, o艂贸w u偶ywany do wytapiania kul, ostrza siekiery, ma艂e kowad艂o oraz b贸stwo domowego ogniska, kt贸re Zouga i Cheroot z trudem wydobyli z wymoszczonego legowiska i po艂o偶yli na ziemi obok wozu. P贸藕niej zanie艣li je wsp贸lnie do namiotu i postawili pionowo w g艂臋bi przy samej 艣cianie.

— Taszczy艂em ten z艂om z kraju Matabele do Kapsztadu i z powrotem — utyskiwa艂 Jan Cheroot odwr贸cony od ustawionego na kamiennym cokole bo偶ka.

26

Zouga za艣mia艂 si臋 pob艂a偶liwie. Hotentot nie znosi艂 tego pos膮gu od samego pocz膮tku, kiedy odkryli go w pozarastanych ruinach staro偶ytnego miasta, do kt贸rego trafili podczas polowania na s艂onie w dzikiej krainie na p贸艂nocy.

— To maskotka, kt贸ra przynosi szcz臋艣cie — rzek艂 Zouga z u艣miechem.

— Szcz臋艣cie? — spyta艂 pos臋pnie Jan Cheroot. — Czy to jest szcz臋艣cie, 偶e trzeba by艂o sprzeda膰 wo艂y? Czy to szcz臋艣cie mieszka膰 w namiocie pe艂nym much, po艣r贸d plemienia bia艂ych dzikus贸w?

Wci膮偶 mamrocz膮c i mrucz膮c pod nosem Cheroot wyszed艂 z namiotu, z艂apa艂 za uzd臋 dwa konie, kt贸re im pozosta艂y, i poprowadzi艂 je do wodopoju.

Zouga zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 przed pos膮偶kiem. Sta艂 niemal na wysoko艣ci jego g艂owy, na smuk艂ej kolumnie z zielonego steatytu. Przedstawia艂 stylizowan膮 figur臋 ptaka, kt贸ry wzbija si臋 do lotu. Zoug臋 zafascynowa艂 drapie偶ny, zakrzywiony jak u soko艂a dzi贸b i delikatnie pog艂adzi艂 wyszlifowany kamie艅. Odpowiedzia艂o mu niezg艂臋bione spojrzenie pustych oczu.

Kiedy otwiera艂 usta, aby szeptem przem贸wi膰 do ptaka, w tr贸jk膮tnym wej艣ciu do namiotu stan臋艂a Aletta.

Jakby przy艂apany na gor膮cym uczynku, z poczuciem winy Zouga szybko opu艣ci艂 r臋k臋 i odwr贸ci艂 si臋 do 偶ony. Wiedzia艂, 偶e nienawidzi ona tego pos膮gu bardziej jeszcze ni偶 Jan Cheroot. Sta艂a nieruchomo, bez s艂owa, trzymaj膮c w r臋kach stos porz膮dnie posk艂adanej bielizny i ubra艅, ale jej oczy wyra偶a艂y dezaprobat臋.

— Zouga, czy musimy trzyma膰 to tutaj?

— Nie zajmuje wiele miejsca — odrzek艂 艂agodnie i podszed艂, aby wzi膮膰 od niej rzeczy. Potem odwr贸ci艂 si臋 i otoczy艂 j膮 ramionami.

— Nigdy nie zapomn臋 ostatniej nocy — powiedzia艂 i poczu艂, jak opada z niej napi臋cie: przytuli艂a si臋 i zwr贸ci艂a ku niemu twarz. Choroby i zmartwienia wy偶艂obi艂y wok贸艂 jej ust i oczu sie膰 zmarszczek, a sk贸r臋 powlek艂a szara patyna zm臋czenia.

Pochyli艂 g艂ow臋, aby uca艂owa膰 jej usta, ale gestowi temu towarzyszy艂o skr臋powanie, gdy偶 nie nawyk艂 do tak demonstracyjnego okazywania uczu膰. W tym samym momencie do namiotu wpadli ch艂opcy. Ochrypli od 艣miechu i okrzyk贸w podniecenia; ci膮gn臋li na sznurku szczeni臋. Aletta wyrwa艂a si臋 pospiesznie z u艣cisku Zougi,

27

娄I

mi.

poprawi艂a ubranie i zarumieniona ze wstydu zacz臋艂a ucisza膰 pociechy.

— Zabierzcie go, jest ca艂y zapchlony.

— Mamo, prosimy!

— Ju偶 was tu nie ma, powiedzia艂am!

Aletta patrzy艂a, jak Zouga oddala si臋 w kierunku zabudowa艅 osady. Szed艂 wyprostowany, lekkim m艂odzie艅czym krokiem. W ko艅cu odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 domostwa, kt贸re wznie艣li na ponurej, wypalonej przez okrutne afryka艅skie s艂o艅ce r贸wninie, i ci臋偶ko westchn臋艂a. Zm臋czenie ogarnia艂o j膮 falami.

W rodzinnym domu mia艂a wok贸艂 siebie s艂u偶膮cych, kt贸rzy zajmowali si臋 sprz膮taniem i gotowaniem. Teraz nie by艂a w stanie poradzi膰 sobie z wysokimi p艂omieniami obozowego ogniska i pokrywaj膮cym wszystko czerwonym kurzem, kt贸ry osiada艂 nawet na powierzchni pozostawionego w glinianym dzbanku koziego mleka. Wzi臋艂a si臋 jednak w gar艣膰 i energicznie wesz艂a do namiotu.

Ralph poszed艂 za Janem Cherootem do wodopoju, aby pom贸c mu przy koniach. Wiedzia艂a, 偶e obaj powr贸c膮 dopiero w porze nast臋pnego posi艂ku. Tworzyli dziwaczn膮 par臋: niski, dojrza艂y m臋偶czyzna oraz przystojny, lekkomy艣lny ch艂opiec, kt贸ry przewy偶sza艂 ju偶 swego nieod艂膮cznego opiekuna i nauczyciela zar贸wno wzrostem, jak si艂膮.

Jordan pozosta艂 przy matce. Mia艂 niespe艂na dziesi臋膰 lat, ale*bez jego towarzystwa trudno by艂oby jej chyba znie艣膰 t臋 okropn膮 podr贸偶 po wyboistych drogach, upalne dni w g臋stym kurzu i mro藕ne noce w przenikliwym ch艂odzie.

Ch艂opiec potrafi艂 ju偶 gotowa膰 proste potrawy, a prza艣ny chleb jego wypieku i pszenne placuszki by艂y ulubionymi przysmakami ca艂ej rodziny. Aletta nauczy艂a go czyta膰 i pisa膰 i przekaza艂a mu swoje uwielbienie dla poezji i pi臋knych przedmiot贸w. Umia艂 te偶 zacerowa膰 rozdart膮 koszul臋 i pos艂ugiwa膰 si臋 ci臋偶kim, wype艂nionym w臋glem 偶elazkiem. Jego s艂odki g艂os i anielska uroda by艂y dla Aletty niewyczerpanym 藕r贸d艂em wielkiej rado艣ci. Chcia艂a, 偶eby jego z艂ote kr臋cone w艂osy sp艂ywa艂y mu na ramiona, i nie pozwala艂a Zoudze ostrzyc go krotko jak Ralpha.

Jordan pomaga艂 matce umocowa膰 w namiocie przepierzenie, kt贸re oddziela膰 mia艂o cz臋艣膰 mieszkaln膮 od sypialni. Sta艂a wysoko

28

na jednym z pos艂a艅 i nagle ogarn臋艂o j膮 przemo偶ne pragnienie, by pochyli膰 si臋 i musn膮膰 delikatne, mi臋kkie loki syna.

Czuj膮c dotyk u艣miechn膮艂 si臋 do niej weso艂o. W tej samej chwili Aletcie zakr臋ci艂o si臋 w g艂owie; mimo rozpaczliwych wysi艂k贸w, by zachowa膰 r贸wnowag臋, zachwia艂a si臋 na prymitywnym pos艂aniu. Jordan pr贸bowa艂 podeprze膰 j膮 i podtrzyma膰, nie mia艂 jednak do艣膰 si艂y i przygnieciony jej ci臋偶arem run膮艂 na pod艂og臋.

By艂 przera偶ony. Pom贸g艂 matce doczo艂ga膰 si臋 do 艂贸偶ka i z wysi艂kiem j膮 na nim u艂o偶y艂.

Alett臋 zala艂a fala gor膮ca, dosta艂a zawrot贸w g艂owy i nudno艣ci.

Zouga by艂 pierwszym klientem Standard Banku, wszed艂 tam w momencie, kiedy urz臋dnik dopiero otwiera艂 drzwi. Gdy w zielonkawym pancernym sejfie znalaz艂a si臋 ca艂a zawarto艣膰 szkatu艂ki Aletty, konto Zougi powi臋kszy艂o si臋 do sumy 2 500 funt贸w. Fakt ten podni贸s艂 go na duchu. Wracaj膮c z banku, poczu艂 si臋 wielki i pot臋偶ny.

Drogi dojazdowe mia艂y po dwa metry szeroko艣ci. Pe艂nomocnik rz膮dowy odwiedzaj膮cy po kolei wszystkie kopalnie diament贸w w okolicy zarz膮dzi艂, aby umo偶liwia艂y one dost臋p do dzia艂ek w samym centrum wykop贸w. Teren kopalniany by艂 mozaik膮 kwadrat贸w o jednakowej powierzchni. Niekt贸rzy poszukiwacze, dysponuj膮cy wi臋kszym kapita艂em i lepiej zorganizowani, eksploatowali swoje dobra szybciej ni偶 inni. Dr膮偶yli ju偶 kwadratowe szyby, podczas gdy najpowolniejsi tkwili samotnie na wie偶ach usypanych z 偶贸艂toz艂otej ziemi, kt贸re wystawa艂y wysoko ponad s膮siednie dzia艂ki.

Przej艣cie z dzia艂ki na dzia艂k臋 by艂o teraz wymagaj膮c膮 wiele wysi艂ku i naprawd臋 niebezpieczn膮 wypraw膮. Najpierw nale偶a艂o przej艣膰 po obsypuj膮cych si臋 chodnikach prowadz膮cych wzd艂u偶 ziej膮cych przepa艣ci g艂臋bokich szyb贸w, p贸藕niej by艂a wspinaczka po chwiej膮cych si臋 sznurowych drabinkach, a wreszcie podr贸偶 w d贸艂 po drabinie zbitej z drewnianych desek, kt贸rej stopnie pod ci臋偶arem cz艂owieka wygina艂y si臋 i skrzypia艂y.

Stoj膮c na obsypuj膮cej si臋 drodze biegn膮cej ponad rozkopanym terenem, Zouga zastanawia艂 si臋, jaki los czeka poszukiwaczy, je艣li z艂o偶e si臋ga znacznej g艂臋boko艣ci, przecie偶 ju偶 teraz praca w g艂臋bokich

29

! Ml1 娄娄娄 娄'I I [

i ! 娄

I 娄娄•ii't

szybach wymaga艂a sporej odwagi i zachowania zimnej krwi. Zouga zamy艣li艂 si臋 nad determinacj膮 tych ludzi, kt贸rzy sk艂onni byli gromadzi膰 swoje bogactwa mimo wszelkich przeciwie艅stw, w obliczu najwi臋kszego nawet niebezpiecze艅stwa.

W艂a艣nie z jednego z wykop贸w zacz臋to wyci膮ga膰 sk贸rzany worek, wype艂niony po brzegi rozdrobnionymi bry艂kami 偶贸艂tego 偶wiru. Worek hu艣ta] si臋 na ko艅cu d艂ugiej liny, podczas gdy dw贸ch spoconych czarnosk贸rych m臋偶czyzn mocowa艂o si臋 przy wyci膮gu. Ostre s艂o艅ce l艣ni艂o na ich kurcz膮cych si臋 i rozlu藕niaj膮cych na przemian mi臋艣niach.

Kiedy worek dotar艂 w ko艅cu do kraw臋dzi urwiska, m臋偶czy藕ni podnie艣li go, rzucili na dwuk贸艂k臋 ci膮gnion膮 przez par臋 cierpliwych mu艂贸w i wysypali tam jego zawarto艣膰. P贸藕niej jeden z m臋偶czyzn rzuci艂 pusty worek stoj膮cemu pi臋tna艣cie metr贸w ni偶ej. Operacja ta zosta艂a nast臋pnie powt贸rzona w stu innych miejscach wzd艂u偶 czternastu dr贸g dojazdowych: za艂adowane worki nieustannie w臋drowa艂y na rozhu艣tanych linach do g贸ry, a nast臋pnie spada艂y opr贸偶nione.

Ten monotonny rytm przerywa艂o czasami p臋kni臋cie kt贸rego艣 ze szw贸w worka i stoj膮cy na dole ludzie zasypywani byli od艂amkami ska艂 i 偶wirem. Niekiedy p臋ka艂a te偶 lina, wtedy w艣r贸d ostrzegawczych okrzyk贸w robotnicy rozbiegali si臋 przed spadaj膮cym z g贸ry 艂adunkiem.

Na ca艂ym terenie poszukiwa艅 panowa艂o ha艂a艣liwe podniecenie. S艂ycha膰 by艂o, jak pracuj膮cy.w szybie i na drodze niecierpliwie wykrzykuj膮 co chwila polecenia, skrzypia艂y liny na wyci膮gach,' g艂ucho uderza艂y oskardy i 艂opaty, a czarni robotnicy z plemienia Basuto, niscy i krzepcy m臋偶czy藕ni, kt贸rzy przybyli tutaj z g贸rskich okolic Dragon Rang臋, ch贸rem przy艣piewywali sobie do rytmu.

Biali poszukiwacze energicznymi okrzykami pop臋dzali robotnik贸w. Obserwowali ich uwa偶nie, balansuj膮c na wisz膮cych drabinach lub stoj膮c na dnie szyb贸w. Chcieli uprzedzi膰 ka偶d膮 pr贸b臋 „wzbogacenia si臋", mog艂o si臋 bowiem zdarzy膰, 偶e drogocenny diament ods艂oni臋ty zostanie nagle przez 艂opat臋, b艂yskawicznie podniesiony i ukryty na przyk艂ad w ustach kt贸rego艣 z robotnik贸w.

Nielegalny obr贸t diamentami sta艂 si臋 ju偶 prawdziw膮 plag膮 poszukiwaczy. W ich oczach ka偶dy Murzyn stawa艂 si臋 podejrzanym.' Prawo do posiadania i eksploatacji dzia艂ek mia艂y jedynie osoby,

30

w kt贸rych 偶y艂ach p艂yn臋艂a mniej ni偶 jedna czwarta krwi murzy艅skiej. To samo prawo umo偶liwia艂o poci膮gni臋cie do odpowiedzialno艣ci ka偶dego Murzyna, u kt贸rego znaleziono diamenty. Nie obejmowa艂o jednak wyrzutk贸w bia艂ej rasy, kt贸rzy bezkarnie w艂贸czyli si臋 w rejonie kopalni. Byli to rzekomi kupcy, w臋drowni aktorzy i w艂a艣ciciele okrytych nies艂aw膮 bar贸w, w rzeczywisto艣ci jednak wszyscy stanowili kategori臋 N.H.D., czyli Nielegalnych Handlarzy Diament贸w. Poszukiwacze nienawidzili ich tak bardzo, 偶e nocami dochodzi艂o nieraz do awantur, b贸jek, a nawet podpale艅. Palono w贸wczas na r贸wni dobytek oszust贸w i uczciwych kupc贸w, a t艂um ta艅czy艂 wok贸艂 p艂on膮cych zabudowa艅 skanduj膮c: N.H.D.!, N.H.D.!

Zouga posuwa艂 si臋 ostro偶nie wzd艂u偶 kraw臋dzi drogi, spychany czasami na sam brzeg przez przeje偶d偶aj膮ce obok wozy wype艂nione diamentono艣nym 偶wirem.

W ko艅cu dotar艂 do miejsca, z kt贸rego poprzedniego dnia przemawia艂 do Jocka Danby.

Obie dzia艂ki by艂y opustosza艂e, a na ziemi le偶a艂y porzucone sk贸rzane worki i zwoje sznura.

W s膮siedztwie pracowa艂 wysoki brodaty m臋偶czyzna, kt贸ry spogl膮da艂 gniewnie na Zoug臋.

— Czego chcesz?

— Szukam Jocka Danby.

— A wi臋c szukasz w niew艂a艣ciwym miejscu.

M臋偶czyzna odwr贸ci艂 si臋 plecami i wymierzy艂 kopniaka najbli偶ej stoj膮cemu robotnikowi.

— Sebenza, ty czarna ma艂po!

— Gdzie mog臋 go znale藕膰? — nie zra偶a艂 si臋 Zouga.

— Po drugiej stronie rynku, na ty艂ach „Lorda Nelsona" — odpar艂 bez zastanowienia m臋偶czyzna, nawet si臋 nie odwracaj膮c.

Pokryty kurzem plac by艂 tak za艣miecony jak reszta osady. T艂oczyli si臋 tam w臋drowni kupcy z wozami i okoliczni farmerzy, kt贸rzy przyjechali na furach z mlekiem i warzywami. Stali tam te偶 sprzedawcy wody, kt贸rzy odmierzali sw贸j drogocenny p艂yn kub艂ami.

„Lord Nelson" by艂 to bar o drewnianej konstrukcji, na kt贸r膮 naci膮gni臋ty zosta艂 poplamiony czerwonym py艂em brezent. Trzech spo艣r贸d uczestnik贸w odbywaj膮cej si臋 tutaj poprzedniej nocy pijatyki wyniesiono na zewn膮trz i u艂o偶ono niczym zabalsamowane zw艂oki w w膮skim przej艣ciu za barem.

31

i H

I:.....

II J :!l

娄ii

Jaki艣 kundel wyczuwszy alkohol w oddechu jednego z nieprzytomnych pijak贸w cofn膮艂 si臋 przera偶ony i uciek艂 chy艂kiem w stron臋 stoj膮cego na ty艂ach budynku kot艂a z odpadkami.

Zouga przeszed艂 ponad rozci膮gni臋tymi na ziemi cia艂ami i ostro 偶nie utorowa艂 sobie drog臋 przez cuchn膮cy zau艂ek. Zanim odnalaz艂 w ko艅cu dom Jocka Danby, kilkakrotnie dopytywa艂 si臋 o drog臋, Poszukiwacze diament贸w tak bardzo zaabsorbowani byli sw膮 prac膮, a ich spo艂eczno艣膰 tak cz臋sto si臋 wymienia艂a, 偶e znane tutaj jedynie nazwiska najbli偶szych s膮siad贸w. W osadzie obcych sobie ludzi ka偶dy dba艂 wy艂膮cznie o siebie i nie interesowa go zupe艂nie los pozosta艂ych, chyba 偶e mogliby mu oni prze szkodzi膰 lub pom贸c w upartych poszukiwaniach b艂yszcz膮cych kamieni.

Domostwo Jocka Danby trudno by艂o odr贸偶ni膰 od tysi膮ca innych, kt贸re je otacza艂y. Sk艂ada艂o si臋 z dw贸ch pomieszcze艅 z niewypalanej ceg艂y, pokrytych s艂omian膮 strzech膮 i podartym brezentem, oraz z przybud贸wki z dymi膮cym paleniskiem — sta艂 m nim czarny od sadzy kocio艂 na trzech nogach.

Na za艣mieconym, pokrytym grub膮 warstw膮 czerwonego pyh podw贸rzu sta艂 oczywi艣cie st贸艂 do sortowania diament贸w. By艂a te niska konstrukcja z blaszanym blatem, wsparta na mocnyct drewnianych nogach. Na blacie, wyszlifowanym do po艂ysku przes 偶贸艂ty 偶wir i kamienie, le偶a艂y drewniane skrobaczki, na samyn 艣rodku za艣 b艂yszcz膮ca piramida przesianego i przemytego 偶wiru.

Przed g艂贸wnym wej艣ciem sta艂a dwuk贸艂ka zaprz臋gni臋ta w par} sennych os艂贸w, kt贸re strzyg膮c uszami ogania艂y si臋 przed czarm chmar膮 much. W贸z wype艂nia艂a 偶贸艂ta ziemia, na podw贸rzu nie by艂e jednak nikogo, kto by go roz艂adowa艂. Po obu stronach ros艂e dorodne purpurowe geranium, kt贸re nie pasowa艂o zupe艂nie do teg< obej艣cia. Posadzono je w ocynkowanych wysokich puszkach. Zougi dostrzeg艂 te偶 wisz膮ce w oknie delikatne, 艣wie偶o wyprane koronkowi firanki.

Wida膰 by艂o wyra藕nie kobiec膮 r臋k臋 i jakby na potwierdzeni) swoich domys艂贸w, Zouga us艂ysza艂 ze 艣rodka s艂aby, ale przejmuj膮c; szloch. Przystan膮艂 wi臋c niezdecydowany na podw贸rzu i wted] w drzwiach pojawi艂a si臋 br膮zowa posta膰, kt贸ra zacz臋艂a mu si przygl膮da膰, mru偶膮c oczy i ocieniaj膮c je brudn膮, guzowat膮 d艂oni膮.

— Co艣 za jeden? — spyta艂 Danby grubia艅sko.

32

— Rozmawiali艣my wczoraj — wyja艣ni艂 Zouga — na g贸rze, przy wykopach.

— Czego chcesz? — M臋偶czyzna najwyra藕niej go nie poznawa艂, jego rysy 艣ci膮gn臋艂y si臋, wyra偶aj膮c agresj臋 i co艣, czego Zouga nie m贸g艂 pocz膮tkowo rozpozna膰.

— Wspomina艂e艣 o ewentualnej sprzeda偶y swoich dzia艂ek — przypomnia艂 mu Zouga.

Twarz Jocka Danby jakby napuch艂a i szpetnie pociemnia艂a od nap艂ywaj膮cej krwi, a kiedy wyci膮gn膮艂 g艂ow臋 w kierunku Zougi, na jego grubej szyi wyst膮pi艂y 偶y艂y.

— Ty przekl臋ty, parszywy s臋pie! — wykrztusi艂 wreszcie i z gwa艂town膮, niepohamowan膮 furi膮 postrzelonego bawo艂u wypad艂 na o艣wietlone s艂o艅cem podw贸rze.

By艂 o g艂ow臋 wy偶szy od Zougi, z dziesi臋膰 lat m艂odszy i ci臋偶szy chyba o jakie艣 dwadzie艣cia kilo. Zouga by艂 tak zaskoczony, 偶e nie zd膮偶y艂 uskoczy膰 ani uchyli膰 si臋 przed ciosem. Pi臋艣膰 z moc膮 kuli armatniej uderzy艂a go w rami臋, ze艣lizn臋艂a si臋 wprawdzie, ale cios by艂 tak silny, 偶e Zouga zachwia艂 si臋 i run膮艂 plecami na st贸艂 do sortowania, rozrzucaj膮c diamentowy 偶wir po zakurzonym podw贸rzu.

Danby zaatakowa艂 ponownie. Jego nabrzmia艂膮 twarz wykrzywia艂 grymas w艣ciek艂o艣ci i szale艅stwa, a brudne, zgrubia艂e palce niemal ju偶 zaciska艂y si臋 na gardle Zougi. Widz膮c to Zouga podci膮gn膮艂 nogi pod sam膮 brod臋, napi膮艂 cia艂o jak 偶mija, gdy gotuje si臋 do ataku, i uderzy艂 obcasami w pier艣 napastnika.

Z ust Jocka wydosta艂o si臋 艣wiszcz膮ce westchnienie, znieruchomia艂 nagle z wyci膮gni臋t膮 do przodu g艂ow膮 i sztywnymi ramionami, jakby trafiony pot臋偶nym 艂adunkiem grubego 艣rutu. Potem zupe艂nie bezw艂adnie potoczy艂 si臋 do ty艂u, uderzy艂 o ceglan膮 艣cian臋 domu i zacz膮艂 powoli osuwa膰 si臋 na kolana.

Zouga zeskoczy艂 ze sto艂u. Rami臋 zdr臋twia艂o mu a偶 po ko艅ce palc贸w, czu艂 si臋 jednak dziwnie lekko, a gwa艂towny przyp艂yw gniewu doda艂 mu jeszcze si艂 i energii. Dopad艂 Danby'ego dwoma szybkimi susami i uderzy艂 pi臋艣ci膮 w g艂ow臋, tu偶 nad uchem. Uderzenie by艂o tak silne, 偶e ten run膮艂 bezw艂adnie na pokryt膮 czerwonym py艂em ziemi臋.

By艂 og艂uszony, oczy mia艂 szkliste i nieprzytomne, Zouga jednak podni贸s艂 go z ziemi i opar艂 o brzeg wozu, starannie ustawiaj膮c do

3 — Twarda ludzie

33

娄 I..I

i i'!;i,r

nast臋pnego ciosu. W艣ciek艂o艣膰 i poczucie zniewagi pcha艂y go dc zemsty za nie sprowokowany, niczym nie uzasadniony atak Podtrzymuj膮c Jocka lew膮 r臋k膮, praw膮 zamierzy艂 si臋 gro藕nie., i znieruchomia艂. Nie wierzy艂 w艂asnym oczom: ci臋偶kim, umi臋艣nionyn cia艂em Jocka Danby wstrz膮sa膰 zacz臋艂y spazmy p艂aczu. Danbj szlocha艂 jak ma艂e dziecko, a 艂zy sp艂ywa艂y z jego opalonych policzk贸w na pokryt膮 py艂em brod臋.

Widok m臋偶czyzny pokroju Danby'ego, kt贸ry zalewa si^ 艂zami, by艂 dla Zougi tak zaskakuj膮cy i 偶enuj膮cy zarazem 偶e jego gniew szybko wyparowa艂. Opu艣ci艂 pi臋艣膰 i rozprostowa palce.

— Chryste! — wyszepta艂 Danby zd艂awionym g艂osem. — Co z ciebie za cz艂owiek, je艣li chcesz czerpa膰 korzy艣ci z cudzego cierpienia?

Zouga wpatrywa艂 si臋 w niego, niezdolny do odparcia oskar偶enia.

— Musia艂e艣 je wyczu膰 na odleg艂o艣膰, jak hiena. Jak jaki艣 cholerny na偶arty s臋p.

— Przyszed艂em z艂o偶y膰 ci uczciw膮 ofert臋, to wszystko — sztywno odpar艂 Zouga i wyci膮gn膮艂 z kieszeni chustk臋. — Obetrzyj sobie twarz.

Jock wytar艂 艂zy i spojrza艂 na zabrudzon膮 chustk臋.

— A wi臋c nic nie wiesz? — wyszepta艂. — Nic nie wiesz o moim ch艂opcu?

Jock spojrza艂 w g贸r臋, staraj膮c si臋 wyczyta膰 odpowied藕 z twarzy Zougi. W ko艅cu odda艂 chustk臋 i pr贸buj膮c uspokoi膰 wzburzone my艣li potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 jak pies, gdy otrzepuje si臋 z wody.

— Przepraszam — mrukn膮艂. — S膮dzi艂em, 偶e dowiedzia艂e艣 si臋 sk膮d艣 o ch艂opcu i przyszed艂e艣, 偶eby mnie wykupi膰.

— Nie rozumiem — odrzek艂 Zouga.

W odpowiedzi Jock wsta艂 i ruszy艂 w kierunku drzwi domostwa.

— Chod藕 — powiedzia艂 kr贸tko i wprowadzi艂 Zoug臋 do grzanego i dusznego pomieszczenia.

Pokryte ciemnozielonym aksamitem krzes艂a wydawa艂y si臋 zby艂 du偶e do tej izby. Na ustawionym po艣rodku stole dostrzeg艂 Zouga rodzinne skarby: Bibli臋, wyblak艂e fotografie przodk贸w, tanie i porcelanowy p贸艂misek upami臋tniaj膮cy 艣lub kr贸lowej i ksi臋ck Alberta.

Przechodz膮c dalej Zouga przystan膮艂, czuj膮c gwa艂towny skurcs

34

o艂膮dka. Przy 艂贸偶ku kl臋cza艂a kobieta. G艂ow臋 i plecy zakrywa艂 jej zal, a d艂onie, splecione na wysoko艣ci twarzy, zniszczone by艂y j臋偶k膮 prac膮 przy sortowaniu diament贸w.

Kobieta podnios艂a wolno g艂ow臋 i spojrza艂a na Zoug臋. Musia艂a ty膰 kiedy艣 艂adn膮 dziewczyn膮, lecz jej rysy dawno ju偶 zgrubia艂y od 艂o艅ca i znoju. Zouga dostrzeg艂 spuchni臋te, zaczerwienione od >艂aczu oczy i wystaj膮ce spod szala kosmyki t艂ustych, przedwcze艣nie (osiwia艂ych w艂os贸w.

Ujrzawszy Zoug臋 znowu opu艣ci艂a g艂ow臋, a jej usta zacz臋艂y ypowiada膰 bezg艂o艣nie s艂owa modlitwy.

Na 艂贸偶ku z r臋kami splecionymi na piersi le偶a艂o dziecko, ch艂opiec v wieku Jordana, ubrany w czyst膮 nocn膮 koszul臋. Jego oczy by艂y amkni臋te, a twarz blada jak wosk i nadzwyczaj spokojna.

Zouga nie od razu zda艂 sobie spraw臋, 偶e ch艂opiec nie 偶yje.

— To febra — wyszepta艂 Jock i zamilk艂; jego pot臋偶na sylwetka irzypomina艂a wo艂u czekaj膮cego na n贸偶 rze藕nika.

Zouga wzi膮艂 w贸z Danby'ego i pojecha艂 na rynek. Kupi艂 tuzin de heblowanych desek, nie targuj膮c si臋 nawet o cen臋, po czym vr贸ci艂, zdj膮艂 marynark臋 i zacz膮艂 heblowa膰 surowe drewno, Jock ymczasem pi艂owa艂 je i przycina艂.

Do po艂udnia trumna by艂a gotowa, lecz kiedy Jock uk艂ada艂 v niej syna, Zouga poczu艂 ju偶 wo艅 rozk艂adaj膮cego si臋 cia艂a.

afryka艅skim upale proces ten przebiega艂 b艂yskawicznie.

呕ona Jocka jecha艂a wraz z trumn膮 na skrzypi膮cym wozie, obok ami臋 przy ramieniu kroczyli Zouga i Danby.

Febra sia艂a spustoszenie w ca艂ym osiedlu. Na terenie cmentarza, rt贸ry znajdowa艂 si臋 przy g艂贸wnej drodze dojazdowej, nieca艂e dwa rilometry od ostatnich namiot贸w, sta艂y ju偶 dwa inne wozy, ka偶dy na- toczony wianuszkiem 偶a艂obnik贸w. Zouga ujrza艂 艣wie偶o wykopane ;roby i domagaj膮cego si臋 zap艂aty grabarza.

W drodze powrotnej zatrzyma艂 w贸z przy jednym z otaczaj膮cych ynek bar贸w i za znalezion膮 w kieszeni reszt臋 pieni臋dzy kupi艂 trzy sztu膰cef^utelki kapsztadzkiej brandy.

Po przyje藕dzie do domu obaj m臋偶czy藕ni usiedli naprzeciw siebie •v wielkich aksamitnych fotelach, przedzieleni sto艂em. Sta艂a na nim ttwarta butelka i dwa kubki ze z艂otym napisem:

35

-:':i

!!娄!::

j; " i ;娄 ' ' 娄 i ! ;

li '

c,

1 : %.

1 j ':娄

Bo偶e, pob艂ogos艂aw Kr贸low膮.

Zouga wype艂ni艂 je do po艂owy i popchn膮艂 jeden w stron臋 Jocka.

Trzymaj膮c kubek na wysoko艣ci kolan w swoich pot臋偶nyc d艂oniach, Jock Danby zgarbi艂 si臋 i opu艣ci艂 g艂ow臋, jakby chcia zbada膰 jego zawarto艣膰.

— To sta艂o si臋 tak szybko — mrukn膮艂. — Jeszcze wczorajszeg wieczoru wybieg艂 mi na spotkanie. Zanios艂em go do domu n plecach — Jock poci膮gn膮艂 艂yk ciemnego p艂ynu i zamilk艂. — By艂 tak lekki, tylko sk贸ra i drobne kostki — doko艅czy艂 ochryp艂ym g艂osem

Teraz obaj napili si臋 r贸wnocze艣nie.

— Od chwili kiedy wbi艂em w t臋 cholern膮 ziemi臋 pierwszy palik ci膮偶y na mnie jakie艣 przekle艅stwo. — Jock potrz膮sn膮艂 wielk zaro艣ni臋t膮 g艂ow膮. — Powinienem by艂 zosta膰 tam nad rzek膮, tak ja! radzi艂a mi Alice.

Za zas艂oni臋tym koronkow膮 firank膮 oknem zachodzi艂o ju偶 s艂o艅ce wida膰 by艂o jego ponur膮 czerwon膮 tarcz臋 prze艣wiecaj膮c膮 spoz chmur py艂u. Kiedy w pokoju zapanowa艂 mrok, Alice Danb postawi艂a na stole kopc膮c膮 latarni臋 sztormow膮 i dwie misk wodnistego baraniego gulaszu z dodatkiem kaszy. Po czym zn贸w znikn臋艂a w s膮siedniej izbie i czasem tylko Zouga us艂ysze膰 m贸j dochodz膮ce przez 艣cian臋 ciche 艂kanie.

艢wit zasta艂 Jocka Danby rozpartego w zielonym aksamitnyr fotelu z rozpi臋t膮 a偶 do p臋pka koszul膮, spod kt贸rej wystawi ow艂osiony brzuch. Trzecia butelka by艂a ju偶 do po艂owy opr贸偶niona

— Jeste艣 d偶entelmenem — wybe艂kota艂. — Nie 偶adn膮 grub ryb膮 czy jakim艣 elegancikiem, ale w艂a艣nie cholernym prawdziwy! d偶entelmenem. Taki w艂a艣nie jeste艣.

Zouga siedzia艂 prosto, powa偶ny i skupiony; poza niewielkii zaczerwienieniem oczu nic nie wskazywa艂o, 偶e pi艂 ca艂膮 noc.

— Nie chcia艂bym, 偶eby Posiad艂o艣膰 Diab艂a przesz艂a w rec takiego d偶entelmena.

— Je偶eli chcesz wyjecha膰, musisz j膮 komu艣 sprzeda膰 — odpa cicho Zouga.

— Na tych dw贸ch dzia艂kach ci膮偶y kl膮twa — wymamroti Jock. — Zabi艂y ju偶 pi臋ciu ludzi, a mnie zrujnowa艂y. Sp臋dzi艂em t najgorszy rok swego 偶ycia. Po obu stronach mojej ziemi ludz znajdowali wspania艂e diamenty. Widzia艂em, jak si臋 bogac膮, podczs

36

gdy ja... — pijackim gestem wskaza艂 ubogie wn臋trze swego ma艂ego domostwa. — Sp贸jrz tylko na mnie.

Gdy to m贸wi艂, odsun臋艂a si臋 p艂贸cienna zas艂ona wisz膮ca przy wej艣ciu do drugiego pomieszczenia i Alice Danby stan臋艂a nagle obok swego m臋偶a. Ona r贸wnie偶 nie spa艂a tej nocy, 艣wiadczy艂a o tym jej poszarza艂a twarz i 艣ci膮gni臋te rysy.

— Sprzedaj dzia艂ki — powiedzia艂a. — Nie chc臋 tu zosta膰 ani dnia d艂u偶ej. Sprzedaj je. Sprzedaj wszystko. Wyjed藕my st膮d, Jock. Wyjed藕my z tego okropnego miejsca. Nie ka偶 sp臋dza膰 mi tu jeszcze jednej nocy.

Pe艂nomocnik rz膮dowy do spraw kopalnictwa diament贸w by艂 niskim i osch艂ym urz臋dnikiem mianowanym przez prezydenta nowo powsta艂ego Wolnego Pa艅stwa Bur贸w, kt贸ry ro艣ci艂 sobie prawa do bogactw tej ziemi.

Prezydent Brand nie by艂 wyj膮tkiem. Stary Waterboer, przyw贸dca ugrupowania Gri膮ua Bastaards, wysun膮艂 identyczne pretensje do ja艂owych teren贸w, na kt贸rych jego ludzie pracowali ju偶 od pi臋膰dziesi臋ciu z g贸r膮 lat. W samym Londynie lord Kimberley, sekretarz stanu do spraw kolonii, r贸wnie偶 dostrzeg艂 potencja艂, jaki kryj膮 w sobie kopalnie diament贸w, i po raz pierwszy s艂ucha艂 uwa偶nie przem贸wie艅 popieraj膮cych Nicholaasa Waterboera i 偶膮daj膮cych w艂膮czenia jego pa艅stewka w stref臋 wp艂yw贸w brytyjskich.

W tym samym czasie pe艂nomocnik rz膮dowy Wolnego Pa艅stwa stara艂 si臋, z ograniczonym sukcesem, zaprowadzi膰 艂ad i porz膮dek po艣r贸d niezdyscyplinowanych poszukiwaczy diament贸w. Jego przyjazd w rejon Wzg贸rza Colesberg zbieg艂 si臋 ze spadkiem presti偶u stanowiska, kt贸re zajmowa艂.

Zouga i Jock Danby zastali pe艂nomocnika lamentuj膮cego nad swym losem przy suto zakrapianym 艣niadaniu w „Hotelu Londyn". Podtrzymuj膮c go z obu stron za 艂okcie, uda艂o im si臋 doprowadzi膰 go do biura.

Tego samego przedpo艂udnia pe艂nomocnik spisa艂 warunki umowy, na kt贸rej mocy pan J. A. Danby przekazywa艂 prawa wieczystej dzier偶awy dzia艂ek nr 141 i nr 142 majorowi Zoudze Ballantyne'owi

艂膮czn膮 sum臋 2 000 funt贸w p艂atn膮 czekiem Standard Banku.

O pierwszej po po艂udniu Zouga odprowadza艂 wzrokiem w贸z

37

禄!!

I!

ii

;

za艂adowany po brzegi zielonymi fotelami i mosi臋偶nym 艂o偶em. Joci

y p p臋g jg

wyprostowana przy meblach. 呕adne z nich nie spojrza艂o na niego Kiedy w贸z znika艂 ju偶 w labiryncie w膮skich przej艣膰 mi臋dzy domami!0

1

Prawie natychmiast wszyscy powr贸cili do przerwanych zaj臋膰,

Danby prowadzi艂 zaprz臋g, a jego wychudzona 偶ona siedzia艂i aby dalej 艣ciga膰 si臋 przy wci膮ganiu wype艂nionych 偶wirem work贸w

呕 Dzi臋kuj臋 krzykn膮艂 Zouga do stoj膮cego na drodze m臋偶

~ Dzi臋kuj臋 — krzykn膮艂 Zouga do stoj膮cego na drodze m臋偶-

Zouga odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 w kierunku wzg贸rza.

ami!

1 ~ Ca艂a Przyjemno艣膰 po mojej stronie - odpar艂 Pickering

ga odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 w kierunku wzg贸rza. 1 Ca艂a Przyjemno艣膰 po mojej stronie odpar艂 Pickering

Mimo nieprzespanej nocy nie czu艂 zm臋czenia. Lekkim, m艂odzie艅 z czaruj膮cym u艣miechem, po czym dotkn膮艂 d艂oni膮 brzegu kapelusza

%.\,.

czym krokiem pod膮偶y艂 w膮sk膮 drog膮 przecinaj膮c膮 tereny kopami.

Posiad艂o艣膰 Diab艂a 艣wieci艂a pustkami — dwa wzg贸rki 偶贸艂te ziemi i troch臋 porzuconego sprz臋tu. Czarni robotnicy odeszli Kiedy Jock nie zebra艂 ich o 艣wicie, po prostu wynaj臋li si臋 do pracj u kogo艣 innego. Zapotrzebowanie na si艂臋 robocz膮 by艂o tu ogromne.

Pozostawione na dzia艂kach narz臋dzia w wi臋kszo艣ci wygl膮d; na mocno zu偶yte. Worki lada chwila mog艂y si臋 rozsypa膰, a po strz臋pione liny przypomina艂y grube 偶贸艂te g膮sienice. Nie ud藕wign臋艂y' by nawet cz艂owieka.

Zouga zszed艂 na d贸艂 po rozko艂ysanej drabinie. Jego ostro偶ni ruchy wzbudzi艂y podejrzliwo艣膰 poszukiwaczy na s膮siednich dzi kach — 艣wiadczy艂y, 偶e jest intruzem.

— Cz艂owieku, te dzia艂ki nale偶膮 do Jocka Danby! — krzy] jeden z nich. — 艁amiesz nasze prawo. To prywatna ziemia, lepii zrobisz, jak si臋 stamt膮d zmyjesz! I to w podskokach!

— Wykupi艂em Jocka — odkrzykn膮艂 Zouga. — Godzin臋 tenr wyjecha艂 z miasta.

— Niby dlaczego mam ci wierzy膰?

— Czemu nie p贸jdziesz do biura pe艂nomocnika? — spyt Zouga, otrzymuj膮c w odpowiedzi wrogie i nieufne spojrzenij stoj膮cego kilka metr贸w ni偶ej m臋偶czyzny.

Pracuj膮cy na s膮siednich dzia艂kach ludzie przerwali prac臋 i na kraw臋dzi wykopu, przypatruj膮c si臋 ponuro ca艂ej scenie. Napii przerwa艂 dopiero m艂ody m臋偶czyzna m贸wi膮cy z intonacj膮 angiel kiego d偶entelmena.

— Major Ballantyne, je艣li si臋 nie myl臋?

Spogl膮daj膮c w g贸r臋 na drog臋 dojazdow膮, Zouga rozpozn Neville'a Pickeringa, swojego kompana z „Hotelu Londyn".

— We w艂asnej osobie, panie Pickering.

— W porz膮dku, ludzie, r臋cz臋 za majora Ballantyne'a. Zn chyba tak s艂awnego 艂owc臋 s艂oni.

oddali艂 si臋 powolnym krokiem — szczup艂a, elegancka posta膰 w tfumie brodatych, ubrudzonych py艂em m臋偶czyzn.

Zoug臋 pozostawiono w spokoju. By艂 sam na sam ze swoimi ny艣lami, skupiony jak nigdy dot膮d. Wyda艂 w艂a艣nie ostatnie ieni膮dze, 偶eby kupi膰 te par臋 metr贸w 偶贸艂tej ziemi na dnie agrzanego wykopu. Nie mia艂 艂udzi, kt贸rzy mogliby mu pom贸c, e mia艂 te偶 do艣wiadczenia ani kapita艂u. W膮tpi艂 nawet, czy ozpozna艂by nie oczyszczony diament, gdyby nagle wpad艂 mu o r臋ki.

Podniecenie hazardzisty przewiduj膮cego wielk膮 wygran膮 opu艣ci艂o o r贸wnie szybko, jak przysz艂o. Przygniot艂a go w艂asna pycha pewno艣膰 siebie oraz ogrom ryzyka, jakie wzi膮艂 na swoje barki.

Postawi艂 wszystko na ziemi臋, kt贸ra nie da艂a jak dot膮d cho膰by iednego du偶ego kamienia, a przecie偶 ceny diament贸w spada艂y. Za a艂e p贸艂karatowe kamyki, kt贸re odsiewano najcz臋艣ciej, p艂acono raz zaledwie pi臋tna艣cie szyling贸w.

Zouga zda艂 sobie spraw臋, 偶e mo偶e liczy膰 tylko na 艂ut szcz臋艣cia, jego 偶o艂膮dek skurczy艂 si臋 bole艣nie na sam膮 my艣l o konsekwencjach ora偶ki.

S艂o艅ce sta艂o ju偶 wysoko na niebie i do wn臋trza wykopu la艂 si臋

. Powietrze wok贸艂 Zougi dr偶a艂o od gor膮ca, czu艂, jak przenika zez jego sk贸rzane buty a偶 po podeszwy i parzy mu stopy. Mia艂 ra偶enie, 偶e zaczyna si臋 dusi膰 — nie wytrzyma ani chwili d艂u偶ej, usi jak najszybciej uciec z tego ohydnego wykopu, zaczerpn膮膰 ie偶ego, ch艂odnego powietrza.

Tak chyba wygl膮da strach, pomy艣la艂. Nie nawyk艂 do tego czucia; jemu, kt贸ry prze偶y艂 ju偶 natarcie rannego s艂onia, walk臋 na agnety w Indiach i kilka wojen granicznych w Afryce, by艂o ono 芦nal zupe艂nie obce.

C贸偶 z tego, je艣li niewiele poradzi膰 m贸g艂 teraz na narastaj膮c膮 anik臋. Ow艂adn臋艂a nim wizja zbli偶aj膮cej si臋 katastrofy. Zdawa艂o u si臋, 偶e wyczuwa pod stopami ca艂kowit膮 ja艂owo艣膰 wypalonej

38

39

ii "iii

li] I

ziemi, ziemia ta mog艂a go zrujnowa膰 i zniweczy膰 na zawsze marzeni na kt贸rym opar艂 swe 偶ycie.

Czy wszystko znale藕膰 ma sw贸j kres w艂a艣nie tutaj, w tyi rozgrzanym, piekielnym wykopie?

Zouga wstrzyma艂 oddech, walcz膮c z ogarniaj膮cym serce 1 kiem. Uda艂o mu si臋 w ko艅cu odp臋dzi膰 z艂e my艣li, ale z wewn臋trzn walki wyszed艂 os艂abiony i roztrz臋siony, jak po ataku gor膮czl malarycznej.

Ukl臋kn膮艂 na jedno kolano, wzi膮艂 do r臋ki gar艣膰 偶贸艂tawej zien i przesia艂 j膮 przez palce. W d艂oni pozosta艂o mu kilka bezwarto ciowych matowych kamyk贸w. Wyrzuci艂 je i wytar艂 r臋k臋 o spodni<

Raz jeszcze zdusi艂 w sobie powracaj膮ce uczucie gwa艂towneg strachu, ale nie m贸g艂 poradzi膰 sobie z wszechogarniaj膮cym okn pnym przygn臋bieniem i zm臋czeniem. Z trudno艣ci膮 wdrapa艂 si臋 p zwisaj膮cej drabinie, a kiedy dosta艂 si臋 wreszcie na drog臋, ci臋偶k pow艂贸czy艂 nogami, wzbijaj膮c przy tym chmury czerwonego py艂u.

Nagle przez zgie艂k obozowego 偶ycia przedar艂 si臋 g艂os dziecka Zouga podni贸s艂 g艂ow臋 i poczu艂, jak z艂y nastr贸j znika. Rozpozm s艂odki niczym szczebiot g艂os syna.

— Tato! Tato!

Jordan bieg艂 w jego kierunku, wida膰 by艂o, 偶e bardzo si臋 spiesz W biegu pomaga艂 sobie r臋kami, jego stopy zdawa艂y si臋 uno艣 ponad drog膮, a twarz przes艂ania艂y jedwabiste loki.

— Tatusiu, wsz臋dzie ci臋 szukali艣my, ca艂膮 noc i ca艂y dzie艅!

— Co si臋 sta艂o, Jordan? — przera偶enie dziecka zaniepokoi: Zoug臋. I

Jordan dopad艂 ojca, obj膮艂 go w pasie r臋kami i dygocz膮c ja przestraszone zwierz膮tko, przycisn膮艂 twarz do jego marynarki.

— Co艣 sta艂o si臋 z mam膮! Co艣 strasznego! — krzykn膮艂 zduszc nym g艂osem.

Tyfus — Aletta majaczy艂a, a umys艂 jej, przes艂aniaj膮c rzeczywii to艣膰, wype艂nia艂y fantastyczne wizje i senne widziad艂a. Kiedy w ko艅cu rozwia艂y, by艂a zbyt s艂aba, 偶eby siedzie膰 o w艂asnych si艂ai a zmys艂y mia艂a tak wyczulone, 偶e z trudem znie艣膰 mog艂a dotyl zimnej, wilgotnej chustki, kt贸r膮 po艂o偶ono jej na rozgrzanym czo! a rzeczy, kt贸rymi zosta艂a przykryta, niezno艣nie jej ci膮偶y艂y,

40

Wyostrzony nadmiernie wzrok sprawia艂, 偶e wszystko, na co patrzy艂a, wydawa艂o si臋 wi臋ksze ni偶 w rzeczywisto艣ci, tak jakby widzia艂a 艣wiat przez szk艂o powi臋kszaj膮ce. Przypatrywa艂a si臋 wi臋c d艂ugim i wywini臋tym rz臋som Jordana, kt贸re tworzy艂y grub膮 obw贸dk臋 wok贸艂 jego pi臋knych zielonych oczu. Widzia艂a ka偶dy por w jedwabistej sk贸rze policzk贸w, mog艂a rozkoszowa膰 si臋 doskona艂ym zarysem ust, kt贸re dr偶a艂y teraz ze strachu i wzruszenia.

Gdy le偶a艂a tak przepe艂niona zachwytem nad urod膮 syna, jej uszy wype艂ni艂 znowu gwa艂towny, rozdzieraj膮cy 艂oskot i ukochana twarz zacz臋艂a si臋 oddala膰, a偶 wreszcie ujrza艂a j膮 na ko艅cu d艂ugiego, ciemnego tunelu.

Rozpaczliwie wpatrywa艂a si臋 w ten obraz: zacz膮艂 nagle wirowa膰, z pocz膮tku powoli, jak ko艂o wozu, p贸藕niej coraz szybciej, a偶 w ko艅cu twarz Jordana rozmaza艂a si臋 ca艂kowicie i zacz臋艂a pogr膮偶a膰 w wilgotnym mroku, jak li艣膰 rzucony w szalej膮c膮 wichur臋.

Po chwili ciemno艣膰 rozst膮pi艂a si臋 ponownie, jakby kto艣 uni贸s艂 czarodziejsk膮 kurtyn臋. Aletta z rado艣ci膮 szuka艂a teraz twarzy ch艂opca, lecz zamiast niej ujrza艂a rozpostarte nad sob膮 skrzyd艂a soko艂a. Kamienny pos膮g poga艅skiego bo偶ka sta艂 si臋 cz臋艣ci膮 jej 偶ycia, od chwili gdy zacz臋艂a dzieli膰 je z Zoug膮. Towarzyszy艂 im w ka偶dej chacie, namiocie czy izbie, wsz臋dzie tam, gdzie znajdowa艂 si臋 akurat ich dom. Milcz膮cy i nieprzejednany, obci膮偶ony z艂owrogim staro偶ytnym dziedzictwem. Od pocz膮tku go nienawidzi艂a, doskonale wyczuwaj膮c jego niepokoj膮c膮 aur臋, lecz teraz skoncentrowa艂a na nim ca艂y sw贸j strach i nienawi艣膰.

Przeklina艂a go s艂abym, cichym szeptem le偶膮c na plecach na w膮skim pos艂aniu, w sukni przyklejaj膮cej si臋 do mokrego od potu cia艂a. Przeklina艂a ten kamienny pos膮g, kt贸ry g贸rowa艂 teraz nad ni膮, stoj膮c na wypolerowanej kolumnie z zielonego steatytu. Wzrok skoncentrowa艂a na g艂owie ptaka.

I oto zdarzy艂 si臋 cud: kamienne puste oczodo艂y wype艂ni艂o niesamowite z艂ote 艣wiat艂o. Oczy ptaka zacz臋艂y obraca膰 si臋 powoli, a偶 w ko艅cu spojrza艂y w d贸艂 na Alett臋. 殴renice by艂y czarne, l艣ni膮ce i pe艂ne 偶ycia, a jednocze艣nie tak okrutne, tak przera偶aj膮co z艂e, 偶e Aletta wzdrygn臋艂a si臋 z przera偶enia.

Z niedowierzaniem patrzy艂a na rozwieraj膮cy si臋 kamienny dzi贸b,

41

H 娄"娄l

w kt贸rym pokaza艂 si臋 ostry niczym grot strza艂y j臋zyk. Na jego ko艅cu zawis艂a kropla rubinowej krwi. Aletta wiedzia艂a, 偶e jest to krew ofiarna. Ciemno艣ci wok贸艂 ptaka wype艂ni艂y nagle ruchome cienie, duchy z艂o偶onych niegdy艣 ofiar i zmar艂ych przed tysi膮cem lat kap艂an贸w, kt贸re zebra艂y si臋 teraz ponownie, aby spot臋gowa膰 moc kamiennego b贸stwa.

Aletta krzykn臋艂a rozdzieraj膮co. Pe艂en trwogi krzyk odbi艂 si臋 przera藕liwym echem i powr贸ci艂, wdzieraj膮c si臋 gwa艂town膮 fal膮 w jej uszy. Chwil臋 potem poczu艂a, jak ujmuj膮 j膮 czule delikatne i silne r臋ce. Wyczerpana z trudem 艂apa艂a oddech, ale jej wzrok cz臋艣ciowo odzyska艂 ju偶 dawn膮 ostro艣膰. Wszystko wydawa艂o si臋 ciemne i troch臋 rozmyte, zmru偶y艂a wi臋c oczy.

— Czy to ty, Ralph?

Rysy, kt贸re ujrza艂a, by艂y rysami m艂odego m臋偶czyzny, o cerze ju偶 nie tak delikatnej i g艂adkiej jak na anielskiej twarzyczce Jordana.

— Ju偶 dobrze, nie ma si臋 czego ba膰, mamo.

— Dlaczego tu jest tak ciemno? — wymamrota艂a.

— Jest teraz noc.

— Gdzie Jordie?

— 艢pi, mamo. By艂 wyczerpany czuwaniem, wi臋c pos艂a艂em go do 艂贸偶ka.

— Zawo艂aj tat臋 — powiedzia艂a szeptem.

— Szuka go Jan Cheroot. Wkr贸tce powinien wr贸ci膰.

— Zimno mi.

Aletta dr偶a艂a na ca艂ym ciele, lecz zanim ogarn臋艂a j膮 ciemno艣膰, poczu艂a jeszcze, jak Ralph podci膮ga jej pod brod臋 gruby koc.

W ciemno艣ci ujrza艂a sylwetki biegn膮cych ludzi. Przeciskali si臋 obok niej, po艣piesznie pchani do przodu 偶膮dz膮 walki. Ujrza艂a ta艅cz膮ce cienie wzniesionych ku g贸rze ramion i b艂ysk bia艂ego metalu, kt贸rym ludzie zadaj膮 sobie 艣mier膰. S艂ysza艂a szcz臋k karabinowych zamk贸w i odg艂os wysuwanych z pochew bagnet贸w, a w艣r贸d sk艂臋bionego t艂umu zacz臋艂a rozr贸偶nia膰 teraz poszczeg贸lne twarze: nigdy ich przedtem nie widzia艂a, rozpozna艂a je jednak w przeb艂ysku jasnowidzenia. Ujrza艂a ros艂ego, silnego m臋偶czyzn臋 z brod膮, to by艂 jej syn wyruszaj膮cy na wojn臋, a obok niego wielu innych, wszyscy posuwali si臋 naprz贸d w zwartym, przera偶aj膮cym t艂umie. Opanowa艂o j膮 rozdzieraj膮ce uczucie 偶alu i smutku, lecz nie by艂a w stanie

42

zap艂aka膰, podnios艂a tylko oczy ku g贸rze. Wysoko na niebie unosi艂 si臋 sok贸艂. O艣wietla艂 go promie艅 s艂oneczny, kt贸ry przedar艂 si臋 przez zakrywaj膮ce ca艂y horyzont z艂owieszcze i pos臋pne chmury. Chmury zwiastuj膮ce wojn臋.

Sok贸艂 szybowa艂 na szeroko rozpostartych skrzyd艂ach. Jego niepokoj膮co pi臋kna g艂owa zwr贸cona by艂a ku ziemi, jakby czego艣 uwa偶nie wypatrywa艂. Nagle zwin膮艂 skrzyd艂a i run膮艂 w d贸艂 niczym b艂yskawica z wyci膮gni臋tymi przed siebie szponami. Aletta ujrza艂a, jak szpony te wbijaj膮 si臋 w ludzkie cia艂o. Przerazi艂 j膮 grymas b贸lu na twarzy, kt贸rej wprawdzie nigdy nie widzia艂a, a jednak zna艂a j膮 r贸wnie dobrze jak swoj膮.

Zacz臋艂a krzycze膰. Obj臋艂y j膮 silne ramiona. Znajome, ukochane ramiona, na kt贸re musia艂a czeka膰 tak d艂ugo. Spojrza艂a w g贸r臋 i zobaczy艂a szmaragdowe oczy i z艂otaw膮 brod臋.

— Zouga — westchn臋艂a.

— Jestem przy tobie, najdro偶sza.

Zjawy zacz臋艂y si臋 rozp艂ywa膰, znikn膮艂 艣wiat nocnego koszmaru. Znowu by艂a w namiocie, wok贸艂 kt贸rego ci膮gn臋艂a si臋 pokryta py艂em r贸wnina z samotnym, do po艂owy rozkopanym wzg贸rzem. Przez otwarte wej艣cie wpada艂o do 艣rodka ostre afryka艅skie s艂o艅ce, tworz膮c na czerwonej od py艂u pod艂odze bia艂y pas 艣wiat艂a. Alett臋 oszo艂omi艂o nag艂e przej艣cie z sennego koszmaru do rzeczywisto艣ci, ze 艣rodka nocy do jasnego dnia. Poczu艂a fal臋 gwa艂townego pragnienia.

— Chc臋 mi si臋 pi膰 — wyszepta艂a ochryp艂ym g艂osem. Przytkn臋艂a dzbanek do sp臋kanych ust. Ch艂贸d i s艂odycz p艂ynu

przepe艂ni艂y j膮 b艂ogo艣ci膮.

Ale ju偶 po chwili wr贸ci艂o wspomnienie nocnego koszmaru i przera偶onym wzrokiem spojrza艂a w stron臋 kamiennej figury. Wydawa艂a si臋 teraz zupe艂nie niegro藕na, pozbawiona magicznej si艂y, mimo to Aletcie trudno by艂o zapomnie膰 prze偶yt膮 niedawno trwog臋.

— Strze偶 si臋 soko艂a — wyszepta艂a spogl膮daj膮c Zoudze w oczy i natychmiast zrozumia艂a, 偶e wzi膮艂 jej s艂owa za majaczenie. Chcia艂a go przekona膰, poczu艂a jednak ogromne, pora偶aj膮ce zm臋czenie i zamkn膮wszy oczy zasn臋艂a w jego ramionach.

Gdy obudzi艂a si臋, promienie s艂o艅ca ju偶 przybra艂y wspania艂y pomara艅czowy odcie艅 i nie by艂y tak pal膮ce. 艁agodne 艣wiat艂o z艂oci艂o teraz ca艂y namiot i ozdabia艂o brod臋 Zougi rudawymi

43

refleksami. Alett臋 wype艂nia艂o g艂臋bokie uczucie spokoju — ramiona Zougi by艂y przecie偶 tak silne, tak pewnie i mocno j膮 obejmowa艂y.

— Opiekuj si臋 dzie膰mi — rzek艂a cicho, lecz bardzo wyra藕nie.

Chwil臋 p贸藕niej nie 偶y艂a.

Gr贸b Aletty by艂 jeszcze jednym kopczykiem w d艂ugim szeregu 艣wie偶ych, usypanych z czerwonej ziemi mogi艂.

Po pogrzebie Zouga odes艂a艂 dzieci i Jana Cheroota do namiotu. Jordan p艂aka艂 bez przerwy i nikt nie by艂 w stanie go pocieszy膰. Jecha艂 wraz z bratem na wychudzonym gniadym koniu, siedzia艂 z przodu. Ralph, spokojny i opanowany, r臋kami otacza艂 go w pasie, ale w jego sztywnych ruchach zna膰 by艂o z trudem kontrolowane napi臋cie. Rozpacz kry艂a si臋 tak偶e w szmaragdowych oczach, kt贸re odziedziczy艂 po ojcu.

Konia prowadzi艂 Jan Cheroot; obaj ch艂opcy wydawali si臋 tak w膮tli i smutni jak jask贸艂ki, kt贸re, opuszczone przez wsp贸艂towarzy-szki, oczekuj膮 samotnie nadchodz膮cej zimy.

Zouga pozosta艂 przy grobie. Trzyma艂 si臋 prosto, po wojskowemu, podobnie jak syn skrywa艂 emocje, lecz pod zimn膮 mask膮 opanowania czai艂 si臋 wielki smutek i przyt艂aczaj膮ce poczucie winy.

Chcia艂 przem贸wi膰, powiedzie膰 Aletcie, jak bardzo mu przykro, wyzna膰, 偶e czuje si臋 odpowiedzialny za jej 艣mier膰 z dala od kochaj膮cej rodziny i pi臋knych, pokrytych lasami g贸r Przyl膮dka Dobrej Nadziei. Chcia艂 prosi膰 j膮, aby mu przebaczy艂a, przebaczy艂a, 偶e po艣wi臋ci艂 j膮 dla szalonego marzenia, kt贸re nie mog艂o si臋 spe艂ni膰. Wiedzia艂 jednak, 偶e s艂owa s膮 daremne, 偶e poch艂onie je czerwona ziemia.

Schyli艂 si臋 i przyklepa艂 d艂oni膮 mogi艂臋, kt贸ra zacz臋艂a obsypywa膰 si臋 z jednej strony. Czerwona ziemia dosta艂a si臋 pod jego paznokcie, • tworz膮c krwawe p贸艂ksi臋偶yce.

„Za pierwszy sprzedany diament kupi臋 jej nagrobek", obieca艂 sobie w duchu.

Z niezwyk艂ym trudem przezwyci臋偶y艂 uczucie beznadziei i zdusi艂 przyt艂aczaj膮c膮 艣wiadomo艣膰, 偶e m贸wienie do zmar艂ych nie ma sensu.

— B臋d臋 si臋 opiekowa艂 dzie膰mi, kochanie — powiedzia艂 — obiecuj臋 ci to.

44

— Jordie nie chce je艣膰 — rzek艂 Ralph, witaj膮c ojca przy wej艣ciu do namiotu.

Zouga poczu艂, 偶e strach miesza si臋 w nim z poczuciem winy. B艂yskawicznie podbieg艂 do pos艂ania, na kt贸rym le偶a艂 m艂odszy syn z podci膮gni臋tymi pod brod臋 kolanami.

Sk贸ra Jordana by艂a rozpalona jak kamienie na zewn膮trz namiotu, a na jego delikatne, mokre od 艂ez policzki wyst膮pi艂y chorobliwe wypieki.

Nast臋pnego ranka rozchorowa艂 si臋 Ralph. Obaj ch艂opcy przewracali si臋 na 艂贸偶kach i mamrotali w gor膮czce, ich cia艂a by艂y rozgrzane, koce przesi膮kni臋te potem, a ca艂y namiot wype艂nia艂 ohydny fetor.

— Sp贸jrz tylko na niego — rzek艂 z dum膮 Jan Cheroot, obmywaj膮c g膮bk膮 silne i dobrze zbudowane cia艂o Ralpha. — Traktuje chorob臋 jak swojego wroga i stara si臋 z ni膮 walczy膰.

Pomagaj膮c mu, Zouga ukl膮k艂 po drugiej stronie 艂贸偶ka. Popatrzy艂 na Ralpha i poczu艂 gwa艂towny przyp艂yw dumy. Pod jego pachami dostrzeg艂 niewielkie k臋pki w艂os贸w, a na podbrzuszu ros艂o ich jeszcze wi臋cej. Cz艂onek przesta艂 by膰 robakowatym przydatkiem z pomarszczonej lu藕nej sk贸ry. Ramiona ch艂opca stawa艂y si臋 umi臋艣nione, nogi za艣 by艂y proste i mocne.

— Wydobrzeje na pewno — powt贸rzy艂 Jan Cheroot.

Ralph zwin膮艂 si臋 gwa艂townie w kolejnym ataku gor膮czki; jego 艣ci膮gni臋te gro藕nie rysy wyra偶a艂y up贸r i determinacj臋. M臋偶czy藕ni przykryli go starannie kocem i podeszli do drugiego 艂贸偶ka.

Jordan j臋cza艂 cicho i 偶a艂o艣nie, a jego d艂ugie rz臋sy trzepota艂y jak skrzyd艂a motyla. Nie opiera艂 si臋, gdy go rozebrali i zacz臋li obmywa膰. Jego m艂ode cia艂o by艂o r贸wnie pi臋kne jak twarz. Wprawdzie po艣ladki mia艂 okr膮g艂e niczym jab艂ka i pulchne jak u ma艂ej dziewczynki, jednak jego nogi i r臋ce by艂y smuk艂e, a ruchy pe艂ne wdzi臋ku.

— Mamusiu — zakwili艂. — Chc臋 do mamusi.

Obaj m臋偶czy藕ni piel臋gnowali ch艂opc贸w, czuwaj膮c na zmian臋 przy ich pos艂aniach w dzie艅 i w nocy. Wszystkie inne sprawy zosta艂y zarzucone b膮d藕 zapomniane. Godzin臋 dziennie po艣wi臋cali na pojenie i karmienie koni, czasem biegli do obozu po lekarstwo albo 艣wie偶e warzywa. Nikt nie wspomina艂 nawet o diamentach.

45

i

W ci膮gu czterdziestu o艣miu godzin Ralph odzyska艂 艣wiadomo艣膰, po trzech dniach siada艂 ju偶 bez niczyjej pomocy i z apetytem pa艂aszowa艂 jedzenie, po sze艣ciu wsta艂 z 艂贸偶ka.

Jordan oprzytomnia艂 na drugi dzie艅 i zacz膮艂 gwa艂townie przywo艂ywa膰 matk臋, p贸藕niej, gdy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e odesz艂a, wybuchn膮艂 p艂aczem i znowu popad艂 w omdlenie. Jego 偶ycie sta艂o si臋 nieustann膮 hu艣tawk膮, raz po raz odzyskiwa艂 i traci艂 艣wiadomo艣膰, lecz za ka偶dym nawrotem gor膮czki, blisko艣膰 艣mierci stawa艂a si臋 wyra藕niejsza. Wreszcie jej g臋sty od贸r sta艂 si臋 silniejszy od fetoru :horoby.

Cia艂o Jordana nik艂o, wypalane stopniowo przez gor膮czk臋, jego sk贸ra sta艂a si臋 niemal przezroczysta i nabra艂a per艂owego po艂ysku. D zmierzchu i o 艣wicie mo偶na by艂o zobaczy膰 rysuj膮ce si臋 pod ni膮 wyra藕nie delikatne ko艣ci.

Cheroot i Zouga piel臋gnowali ch艂opca na zmian臋, gdy jeden czuwa艂, drugi szed艂 spa膰. Zdarza艂o si臋 jednak, 偶e 偶aden z nich nie m贸g艂 zasn膮膰, wtedy siedzieli razem, dodaj膮c sobie otuchy i pocieszaj膮c si臋 nawzajem. W obliczu czyhaj膮cej 艣mierci pr贸bowali zapomnie膰 o bezradno艣ci.

— Jest m艂ody i silny — upewniali jeden drugiego — on tak偶e wyzdrowieje.

Jordan jednak gas艂 coraz bardziej. Policzki zapad艂y mu si臋 g艂臋boko, a oczy wyziera艂y teraz z g艂臋bokich i sinych oczodo艂贸w.

Zouga opuszcza艂 namiot ka偶dego dnia tu偶 przed 艣witem. By艂 udr臋czony poczuciem winy, smutkiem i bezsilno艣ci膮. Chcia艂 pojawi膰 si臋 na targu pierwszy, mog艂o si臋 bowiem zdarzy膰, 偶e przyjecha艂 w艂a艣nie kupiec z nowymi lekarstwami. Czasem udawa艂o mu si臋 tak偶e zdoby膰 kilka zielonkawych i pomarszczonych pomidor贸w, kt贸rych p贸艂 godziny p贸藕niej ju偶 by zabrak艂o.

Kiedy dziesi膮tego poranka Zouga wraca艂 w po艣piechu do namiotu, zatrzyma艂 si臋 przy samym wej艣ciu z w艣ciek艂ym wyrazem twarzy. Pos膮g soko艂a zosta艂 wyniesiony na zewn膮trz, a na kolumnie wida膰 by艂o d艂ug膮 rys臋. Oparto go niedbale o pie艅 drzewa rzucaj膮cego niewielki cie艅 obok namiotu. Ga艂臋zie przybrane by艂y czarnymi paskami wysuszonej sk贸ry gazeli, z kt贸rej wyrabiano rzemienie, pos膮g wydawa艂 si臋 wi臋c cz臋艣ci膮 tego osobliwego 艣mietniska. W pewnej chwili na g艂owie soko艂a usadowi艂a si臋 jedna z obozowych kur i zanieczy艣ci艂a figur臋 swoimi ekskrementami.

46

Kiedy Zouga wpad艂 do namiotu, Jan Cheroot siedzia艂 przykucni臋ty obok pos艂ania Ralpha. Obaj poch艂oni臋ci byli ca艂kowicie gr膮 w pi臋膰 kamieni, do kt贸rej u偶ywali wypolerowanego kwarcu i agat贸w.

Jordan le偶a艂 blady i tak nieruchomy, 偶e Zouga poczu艂 nagle uk艂ucie przera偶enia. Dopiero gdy pochyli艂 si臋 nad 艂贸偶kiem, us艂ysza艂 s艂abiutki oddech i ujrza艂, jak pier艣 dziecka podnosi si臋 i opada.

— To ty wynios艂e艣 kamiennego soko艂a?

— Przeszkadza艂 Jordie'emu. Obudzi艂 si臋 z p艂aczem, co艣 do niego krzycza艂 — mrukn膮艂 Jan Cheroot, nie podnosz膮c g艂owy znad b艂yszcz膮cych kamyk贸w.

Zouga m贸g艂 ci膮gn膮膰 jeszcze dyskusj臋, ale zdecydowa艂, 偶e nie warto. By艂 kompletnie wycie艅czony i zniech臋cony. Postanowi艂 przynie艣膰 pos膮g troch臋 p贸藕niej.

— Kupi艂em tylko kilka s艂odkich ziemniak贸w, nie mieli nic innego — wymamrota艂 obejmuj膮c wart臋 przy 艂贸偶ku Jordana.

Jan Cheroot ugotowa艂 gulasz z baraniny i suszonej fasoli i wkroi艂 do niego ziemniaki. Powsta艂a z tego nieapetyczna breja, ale tego wieczoru Jordan po raz pierwszy nie odwr贸ci艂 g艂owy od 艂y偶ki, kt贸r膮 go karmiono. Jedzenie przyspieszy艂o u niego prawdopodobnie proces zdrowienia.

Raz jeszcze spyta艂 o Alett臋. By艂 wtedy sam z ojcem w namiocie.

— Czy mama posz艂a do nieba?

— Tak — odrzek艂 Zouga i pewno艣膰, z jak膮 wypowiedzia艂 te s艂owa, przekona艂a chyba ch艂opca.

— Czy jest teraz anio艂em?

— Tak, Jordie, i zawsze b臋dzie nad tob膮 czuwa膰.

Ch艂opiec pomy艣la艂 chwil臋 i zadowolony pokiwa艂 g艂ow膮. Nast臋pnego dnia by艂 ju偶 na tyle silny, 偶e Zouga zdecydowa艂 si臋 zostawi膰 go w namiocie pod opiek膮 Ralpha, podczas gdy Jan Cheroot mia艂 towarzyszy膰 mu w wyprawie do Posiad艂o艣ci Diab艂a.

Ca艂y sprz臋t zosta艂 ukradziony. Znikn臋艂y szpadle, oskardy, worki i sznury, nawet drabiny. Ich odkupienie kosztowa膰 mog艂o nawet sto gwinei.

— B臋dziemy potrzebowa膰 ludzi — rzek艂 Zouga.

— A co zrobisz, kiedy ich ju偶 znajdziesz? — spyta艂 Cheroot.

— Wydob臋d臋 ca艂膮 ziemi臋.

47

— A potem? — dopytywa艂 si臋 ze z艂o艣liwym b艂yskiem w oku. — Co zrobisz potem? — zmarszczy艂 twarz oczekuj膮c odpowiedzi.

— Jeszcze si臋 zastanowi臋 — odpar艂 ponuro Zouga. — Stracili艣my ju偶 tutaj dostatecznie du偶o czasu.

— Ale偶 m贸j drogi — rzek艂 Neville Pickering z czaruj膮cym u艣miechem. — Jestem rad, 偶e si臋 z tym do mnie zwr贸ci艂e艣. W przeciwnym razie sam zaoferowa艂bym ci swoje us艂ugi. Nowicjuszom z regu艂y trudno jest od razu stan膮膰 na nogi — zawaha艂 si臋 przez chwil臋 i doko艅czy艂 z szacunkiem. — Nie znaczy to, rzecz jasna, 偶ebym uwa偶a艂 ci臋 za nowicjusza w jakimkolwiek sensie tego s艂owa.

Nowicjuszami okre艣lano zazwyczaj pe艂nych nadziei i entuzjazmu 艣wie偶ych przybysz贸w z „domu". „Domem" by艂a Anglia, nazywana iv ten spos贸b nawet przez tych, kt贸rzy urodzili si臋 w koloniach.

— Stawiam dziesi臋膰 do jednego, 偶e znasz ten kraj lepiej ni偶 ivi臋kszo艣膰 z nas.

— Urodzi艂em si臋 tutaj — przyzna艂 Zouga — na p贸艂noc st膮d, nad rzek膮 Zouga, od kt贸rej nadano mi imi臋.

— Wielki Bo偶e, naprawd臋 nie mia艂em o tym poj臋cia!

— Tylko nie wykorzystaj tego przeciwko mnie — odpar艂 Zouga i lekkim u艣miechem, wiedzia艂 przecie偶, 偶e dla wielu stanowi膰 to no偶e istotn膮 r贸偶nic臋.

Ludzie urodzeni w Anglii mieli znacznie lepsz膮 pozycj臋 od tych, ct贸rzy przyszli na 艣wiat w zamorskich koloniach. Z tego w艂a艣nie powodu Zouga sk艂ania艂 Alett臋, kiedy by艂a w zaawansowanej ci膮偶y, io d艂ugich morskich wypraw. Jordan i Ralph urodzili si臋 w tym samym domu w po艂udniowym Londynie i obaj przywiezieni zostali lo Kapsztadu jeszcze jako niemowl臋ta.

Pickering taktownie przemilcza艂 t臋 uwag臋. W jego przypadku ieklarowanie miejsca urodzenia nie mia艂oby sensu. By艂 stuprocentowym angielskim d偶entelmenem i nie spos贸b by艂o tego nie zauwa偶y膰.

— Zafascynowa艂o mnie wiele fragment贸w twojej ksi膮偶ki. Je艣li jdpowiesz na moje pytania, opowiem ci wszystko, co wiem ) brylantach. Zgoda?

Kilka nast臋pnych dni sp臋dzili bombarduj膮c si臋 nawzajem pyta-liami. Zouga wypytywa艂 o ka偶dy szczeg贸艂 zwi膮zany z wydobyciem

18

i sortowaniem 偶贸艂tego 偶wiru, tymczasem Pickeringa interesowa艂 kraj Matabele: zamieszkuj膮ce go plemiona, z艂o偶a z艂ota, rzeki, 艂a艅cuchy g贸rskie i zwierz臋ta. Wszystko to, co Zouga tak wiernie opisa艂 w Odysei my艣liwego.

Ka偶dego ranka, godzin臋 przed 艣witem spotykali si臋 na skraju drogi prowadz膮cej ponad wykopami. Na kocio艂ku wrza艂a woda, a oni popijali kaw臋, tak mocn膮, 偶e pozostawia艂a 艣lady na z臋bach. P贸藕niej nadchodzili czarni robotnicy, sztywni z niewyspania i od ch艂odu poranka.

Grupkami zbierali si臋 wok贸艂 innych rozpocz臋tych wykop贸w. Wszyscy czekali na brzask. Kiedy tylko na wschodnim horyzoncie pojawia艂y si臋 pierwsze promienie s艂o艅ca, ludzie schodzili w d贸艂, do pracy. Gdy szli tak wzd艂u偶 kraw臋dzi wykop贸w i opuszczali si臋 g臋siego po wisz膮cych drabinach, wygl膮dali jak kolumny mr贸wek. Nagle ca艂y teren o偶ywa艂, s艂ycha膰 by艂o melodyjne zawodzenia Murzyn贸w, gniewne okrzyki nadzorc贸w, skrzypienie sznur贸w i wreszcie grzechot 偶贸艂tego 偶wiru, wysypywanego z work贸w wprost do czekaj膮cych na drodze woz贸w.

Pickering eksploatowa艂 cztery dzia艂ki, kt贸rych by艂 wsp贸艂w艂a艣cicielem.

— M贸j wsp贸lnik jest teraz w Kapsztadzie. B贸g jeden wie, kiedy wr贸ci — Pickering wzruszy艂 ramionami. — Je艣li go kiedy艣 poznasz, b臋dzie to dla ciebie pami臋tne, ale niekoniecznie najmilsze spotkanie.

Zouga nie m贸g艂 wyj艣膰 z podziwu, jak Pickeringowi udawa艂o si臋 zachowa膰 nienagann膮 elegancj臋: jego buty zawsze l艣ni艂y czysto艣ci膮, koszula nigdy nie by艂a mokra od potu, nawet je艣li odby艂 m臋cz膮c膮 wspinaczk臋 po drabinie, a po ostrej wymianie cios贸w z przyb艂臋d膮, kt贸ry wtargn膮艂 na jego dzia艂k臋, nadal mia艂 idealnie wyprasowan膮 sportow膮 marynark臋.

Cztery dzia艂ki, kt贸re eksploatowa艂, nie znajdowa艂y si臋 obok siebie, lecz oddzielone by艂y jedna od drugiej co najmniej dziesi臋cioma innymi. Pickering musia艂 bez przerwy kr膮偶y膰 mi臋dzy nimi, koordynuj膮c wydobycie i anga偶uj膮c dodatkowych robotnik贸w tam, gdzie praca posuwa艂a si臋 najwolniej.

Na przyk艂ad sta艂 na drodze i dozorowa艂 艂adowanie woz贸w, chwil臋 p贸藕niej by艂 ju偶 na ogrodzonej parceli mieszcz膮cej si臋 za rynkiem, gdzie inna grupa czarnych robotnik贸w pracowa艂a przy odsiewaniu 偶wiru.

P艂uczki do diament贸w wygl膮da艂y jak powi臋kszone modele

4 — Twardzi ludzie

49

staromodnych ko艂ysek. Stoj膮cy po obu ich stronach na umocowanych w poprzek, wygi臋tych jak w fotelu na biegunach podp贸rkach m臋偶czy藕ni wprawiali je w ruch. Trzeci dorzuca艂 艂opat膮 kolejne porcje 艣wie偶o wy艂adowanego z wozu 偶wiru. 呕wir sypany by艂 bezpo艣rednio na grube metalowe sito z otworami o 艣rednicy oko艂o czterech centymetr贸w.

Dzi臋ki rytmicznym ruchom, jakim poddawana by艂a p艂uczka, drobniejszy 偶wir przechodzi艂 stopniowo przez otwory i spada艂 na umieszczone pod spodem drugie sito. Na wierzchu zostawa艂y przewa偶nie du偶e kamienie i wi臋ksze odpadki, m臋偶czy藕ni uwa偶nie jednak obserwowali, czy nie znalaz艂 si臋 tam przypadkiem jaki艣 wyj膮tkowo okaza艂y diament.

Diament o 艣rednicy wi臋kszej ni偶 cztery centymetry przyni贸s艂by znalazcy fortun臋, sta艂by si臋 paszportem do wielkiego bogactwa. By艂by to w艂a艣nie „kucyk", kamie艅 wa偶膮cy wi臋cej ni偶 sto karat贸w: nieziszczalne marzenie ka偶dego poszukiwacza.

W drugim sicie otwory by艂y ju偶 znacznie mniejsze, 艣rednicy oko艂o jednego centymetra, tak wi臋c 偶贸艂ty py艂 przesypywa艂 si臋 przez nie b艂yskawicznie. Otwory w trzecim sicie by艂y jeszcze mniejsze, przechodzi艂y przez nie tylko bezwarto艣ciowe grudki piasku czy 偶wiru, mniejsze od kryszta艂k贸w rafinowanego cukru.

Wszystko to, co pozosta艂o na trzecim sicie, przep艂ukiwane by艂o z najwi臋ksz膮 staranno艣ci膮 pod strumieniem drogocennej wody, kt贸r膮 transportowano tutaj z odleg艂ej niemal o pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w rzeki Vaal.

Robotnik wk艂ada艂 sito pod wod臋 i wci膮偶 nim potrz膮sa艂. W ko艅cu wyp艂ukana zawarto艣膰 trzeciego sita wysypywana by艂a na metalow膮 powierzchni臋 sto艂u do sortowania. Teraz sortownik zaczyna艂 sp艂aszczonym drewnianym ostrzem skrobaczki przebiera膰 w 偶wirze.

Najlepiej sprawdza艂y si臋 w tej pracy kobiety. By艂y cierpliwe, zr臋czne i spostrzegawcze. 呕onaci poszukiwacze wykorzystywali do sortowania swoje 偶ony i c贸rki. Sp臋dza艂y one przy tej pracy ca艂e dnie, od 艣witu a偶 do zmierzchu.

Pickering by艂 w gorszej sytuacji, nie zatrudnia艂 przy sortowaniu kobiet, pracuj膮cy dla niego Murzyni byli wprawdzie starannie wyszkoleni, lecz nikt im nie ufa艂.

— Nigdy by艣 nie odgad艂, co potrafi膮 wymy艣li膰, aby ukra艣膰 cenny kamie艅. Czasem zastanawiam si臋 — kontynuowa艂 z u艣miechem —

50

co pomy艣la艂aby sobie jaka艣 ksi臋偶na, gdyby wiedzia艂a, 偶e brylant, kt贸ry nosi na szyi, znajdowa艂 si臋 kiedy艣 w odbycie Murzyna z plemienia Basuto. A teraz chod藕, poka偶臋 ci, czego nale偶y tu szuka膰. Niski, lecz mocno zbudowany Murzyn siedz膮cy przy stole do sortowania demonstrowa艂 sw贸j wy偶szy status, nosz膮c si臋 z europejska. Ubrany by艂 w haftowan膮 kamizelk臋 i melonik, tylko stopy mia艂 bose, jak wszyscy czarni robotnicy. Na widok Pickeringa wsta艂 i z u艣miechem ust膮pi艂 mu miejsca; ten za艣 wzi膮艂 skrobaczk臋 i zacz膮艂 przebiera膰 ni膮 w 偶贸艂tym 偶wirze.

— Tam jest! — wykrzykn膮艂 nagle. — Tw贸j pierwszy diament, staruszku! Przyjrzyj mu si臋 uwa偶nie, miejmy nadziej臋, 偶e nie b臋dzie to zarazem tw贸j ostatni.

Zouga by艂 zaskoczony. Spodziewa艂 si臋 zobaczy膰 co艣 innego, a jego zdziwienie szybko ust膮pi艂o rozczarowaniu. By艂 to br膮zowawy od艂amek kamienia, nie dor贸wnuj膮cy wielko艣ci膮 nawet uprzykrzaj膮cym 偶ycie w obozie tropikalnym pch艂om.

Nie by艂o w nim ani ognia, ani blasku, jak spodziewa艂 si臋 Zouga. Kamyk mia艂 matowo偶贸艂ty kolor, kt贸ry od biedy nazwa膰 by mo偶na kolorem szampana, brakowa艂o mu jednak b膮belk贸w.

— Jeste艣 pewien? — spyta艂 Zouga. — Moim zdaniem nie wygl膮da na diament. Jak mog艂e艣 go odr贸偶ni膰?

— To jest od艂amek, prawdopodobnie kawa艂ek wi臋kszego kamienia. Mo偶e ma z dziesi臋膰 punkt贸w, czyli jedn膮 dziesi膮t膮 karata. B臋dziemy mieli sporo szcz臋艣cia, je艣li dadz膮 nam za niego pi臋膰 szyling贸w. Ale takim kamieniem mo偶na op艂aci膰 tygodniow膮 pensj臋 jednego robotnika.

— W jakim stopniu umiesz wychwyci膰 r贸偶nic臋 mi臋dzy tym a tamtym? — Zouga wskaza艂 kupk臋 mokrego 偶wiru na 艣rodku sto艂u, kt贸ra rozb艂yskiwa艂a tysi膮cem odcieni czerwieni, z艂ota i czerni.

— Sprawia to podobie艅stwo do myd艂a — obja艣ni艂 Pickering — podobie艅stwo powierzchni. Wkr贸tce b臋dziesz to w stanie bez trudu rozpozna膰. Nie zwracaj uwagi na kolor, szukaj myd艂a — podni贸s艂 kamie艅 szczypcami i ustawi艂 pod s艂o艅ce. — Diamentu nie mo偶na zmoczy膰, nie wch艂ania wody, st膮d wi臋c 艂atwo go rozpozna膰 w mokrym 偶wirze. Wyr贸偶nia si臋 tym „mydlanym" wygl膮dem. We藕 ten kamie艅 jako podarek ode mnie. To jest tw贸j pierwszy diament.

51

Polowali ju偶 od dziesi臋ciu dni, stopniowo oddalaj膮c si臋 na p贸艂noc.

Dwukrotnie zauwa偶yli ma艂e stada zwierzyny, ale pierzch艂y, gdy tylko pr贸bowali si臋 zbli偶y膰.

Zouga zacz膮艂 traci膰 nadziej臋. Jego dzia艂ki pozostawa艂y przez ca艂y ten czas opuszczone, natomiast poziom wykop贸w na s膮siednich parcelach obni偶a艂 si臋 ka偶dego dnia, utrudniaj膮c eksploatacj臋 jego ziemi i zwi臋kszaj膮c niebezpiecze艅stwo obsuni臋cia si臋 gruntu, przed czym lojalnie ostrzeg艂 go Jock Danby. W ten spos贸b na jego posiad艂o艣ci zgin臋艂o ju偶 pi臋ciu ludzi.

Zouga le偶a艂 na brzuchu na niewielkim kamiennym wzniesieniu, osiemdziesi膮t kilometr贸w na p贸艂noc od rzeki Vaal i sto trzydzie艣ci kilometr贸w od osady New Rush. Wci膮偶 nie by艂 pewien, kiedy zako艅czy polowanie i powr贸ci znowu na po艂udnie.

Jan Cheroot sta艂 wraz z dw贸jk膮 ch艂opc贸w i ko艅mi u st贸p wzniesienia, w niewielkim, pokrytym zaro艣lami w膮wozie. Zouga m贸g艂 us艂ysze膰 ze swojego miejsca wdzi臋czne nawo艂ywania Jordana, zlewaj膮ce si臋 ze 艣wiergotem kr膮偶膮cych wok贸艂 ptak贸w. W pewnej chwili opu艣ci艂 lornetk臋, by da膰 wypocz膮膰 oczom i ws艂ucha膰 si臋 lepiej w g艂os syna.

Mia艂 powa偶ne obawy przed zabraniem Jordana na t臋 wyczerpuj膮c膮 wypraw臋, zw艂aszcza po niedawno przebytej chorobie, ale nie by艂o wyboru, nie znalaz艂 偶adnego bezpiecznego miejsca, w kt贸rym m贸g艂by ch艂opca zostawi膰. Jordan udowodni艂 jednak, 偶e cho膰 z wygl膮du delikatny, jest twardy i wytrzyma艂y. Stopniowo te偶 nabiera艂 cia艂a, a jego cera straci艂a w ko艅cu chorobliw膮 blado艣膰, nabieraj膮c brzoskwiniowego odcienia.

My艣l o Jordanie przywo艂a艂a nieuchronnie wspomnienie Aletty, wspomnienie tak smutne i wype艂nione poczuciem winy, 偶e Zouga nie by艂 w stanie tego znie艣膰. Podni贸s艂 wi臋c do oczu lornetk臋 i zacz膮艂 przeszukiwa膰 wzrokiem r贸wnin臋, aby uwolni膰 si臋 od dr臋cz膮cych my艣li.

W oddali dostrzeg艂 niezwyk艂e poruszenie. Przez szk艂a lornetki wida膰 by艂o wielkie stado antylop gnu, zwanych w okolicy dzik膮 trzod膮 Bur贸w. Te niezgrabne zwierz臋ta, obdarzone przez natur臋 wydatnymi nosami i postrz臋pionymi brodami, by艂y niczym klowny step贸w. Z pyskiem przy ziemi biega艂y w k贸艂ko jedno za drugim, mocno przy tym wierzgaj膮c kopytami, nagle przerywa艂y t臋 zwario-

52

wan膮 gonitw臋, unosi艂y g艂owy i przygl膮da艂y si臋 sobie os艂upia艂ymi oczami, g艂o艣no parskaj膮c.

Za stadem gnu dostrzeg艂 Zouga zarys czego艣, co przes艂oni臋te by艂o dotychczas kurzem wzniesionym przez kopyta antylop. Zacz膮艂 ostro偶nie regulowa膰 ostro艣膰 lornetki, a偶 rozmyty obraz skonkretyzowa艂 si臋 ukazuj膮c dziwaczne ptaki, kt贸re zatacza艂y kr臋gi w mieni膮cym si臋 jak to艅 jeziora powietrzu.

„S臋py!", pomy艣la艂 z obrzydzeniem. Ptaki wydawa艂y si臋 unosi膰 swobodnie i bez wysi艂ku w rozgrzanym powietrzu nad r贸wnin膮. Zouga stara艂 si臋 je policzy膰, lecz one jakby nieustannie zmienia艂y kszta艂t, a czasem zbija艂y si臋 w jedn膮 ciemn膮 mas臋, w kt贸rej nie spos贸b by艂o je odr贸偶ni膰.

Nagle usiad艂, opu艣ci艂 lornetk臋, przetar艂 szk艂a brzegiem jedwabnej apaszki i znowu podni贸s艂 j膮 do oczu. Czarne kszta艂ty rozproszy艂y si臋 i nabra艂y w艂a艣ciwych proporcji.

„To ludzie!", westchn膮艂 Zouga i zacz膮艂 ich skrupulatnie liczy膰. Doszed艂 do jedenastu, dop贸ki kolejny podmuch rozgrzanego powietrza nie zamieni艂 ludzkich kszta艂t贸w w ta艅cz膮ce po niebie bezkszta艂tne widma.

Zouga zarzuci艂 lornetk臋 na plecy i zacz膮艂 schodzi膰 ze wzg贸rza, wywo艂uj膮c lawiny drobnych kamyk贸w. Jan Cheroot i obaj ch艂opcy le偶eli na kocach, a za podg艂贸wki s艂u偶y艂y im zdj臋te z koni siod艂a.

Szybko zsun膮艂 si臋 po zboczu i stan膮艂 mi臋dzy synami, zanim jeszcze zd膮偶yli opu艣ci膰 bajkow膮 krain臋, kt贸r膮 wyczarowa艂 dla nich Jan Cheroot.

— Spora grupa — powiedzia艂 i schyli艂 si臋, aby wyj膮膰 karabin ze sk贸rzanego pokrowca, przywi膮zanego do siod艂a Ralpha. Odci膮gn膮艂 zamek i sprawdzi艂, czy bro艅 jest za艂adowana.

— Nie przyjechali艣my tu po antylopy. Nie 艂aduj, dop贸ki Jan albo ja nie damy ci znaku — rozkaza艂 surowym g艂osem.

Jordan by艂 wci膮偶 za ma艂y, by pos艂ugiwa膰 si臋 ci臋偶kim karabinem, ale je藕dzi艂 konno wystarczaj膮co dobrze, aby zatoczy膰 w odpowiednim momencie okr膮偶aj膮cy 艂uk i zamkn膮膰 drog臋 ucieczki.

— Pami臋taj, Jordie, aby艣 zawsze jecha艂 tak blisko Jana Cheroota, 偶eby s艂ysze膰 jego komendy — poleci艂 Zouga, wpatruj膮c si臋 w s艂o艅ce.

By艂o ju偶 dobrze po po艂udniu, musieli wi臋c wyruszy膰 jak najszybciej. Je艣li nie uda艂oby im si臋 od razu okr膮偶y膰 tej grupy i wzi膮膰 ludzi z zaskoczenia, trzeba by p贸藕niej tropi膰 ka偶dego

53

z osobna, co zabra艂oby mn贸stwo czasu. Wszystkie ich dotychczasowe pr贸by przerywa艂o nag艂e zapadni臋cie zmierzchu.

— Siod艂a膰 konie! — rozkaza艂 Zouga.

Sam dosiad艂 swego gniadego wa艂acha i spojrza艂 surowo na Ralpha.

— Od tej chwili masz wype艂nia膰 nasze rozkazy, w przeciwnym razie natr臋 ci solidnie uszu — rzek艂 ostro i skierowa艂 konia ku wylotowi w膮wozu.

Znalaz艂szy si臋 za jego plecami, Ralph u艣miechn膮艂 si臋 porozumiewawczo do Cheroota — wida膰 by艂o, jak bardzo jest podniecony. Hotentot mrugn膮艂 w odpowiedzi jednym okiem, ale jego p艂aska, poznaczona zmarszczkami twarz pozosta艂a nieprzenikniona.

Zouga bardzo uwa偶nie wybra艂 wzg贸rze, przy kt贸rym si臋 zatrzymali. Rozpoczynaj膮cy si臋 tam w膮w贸z bieg艂 przez r贸wnin臋 w dw贸ch kierunkach. Zouga pod膮偶a艂 teraz jego korytem, pochylaj膮c si臋 w siodle, aby g艂owa nie wystawa艂a ponad ziemnym nasypem, i prowadz膮c konia st臋pa, by nie wzbija膰 niepotrzebnie kurzu.

Po przejechaniu nieca艂ego kilometra zdj膮艂 kapelusz i stan膮wszy w strzemionach wyprostowa艂 si臋 ostro偶nie, a偶 jego oczy znalaz艂y si臋 ponad poziomem nasypu. B艂yskawicznie spojrza艂 na p贸艂noc i z powrotem opad艂 na siod艂o.

— Sta艅 tutaj! — rozkaza艂 Ralphowi. — I nie ruszaj si臋, dop贸ki ci nie powiem.

Nast臋pnie ustawi艂 Jana Cheroota i Jordana tam, gdzie ziemia znacznie obsun臋艂a si臋 z nasypu, tworz膮c dogodne miejsce do wyprowadzenia na g贸r臋 koni.

— Uwa偶aj na Jordie'ego i nie pozw贸l mu si臋 oddala膰 — przestrzeg艂 Cheroota i tak gwa艂townie zawr贸ci艂 swojego konia, 偶e us艂yszeli skrzypienie popr臋gu. Zouga z trudem panowa艂 nad zniecierpliwieniem i rzuca艂 co chwila niespokojne spojrzenia w stron臋 obni偶aj膮cego si臋 coraz bardziej s艂o艅ca.

Podobna okazja mog艂a ju偶 si臋 nie nadarzy膰 przez nast臋pne kilka dni, a wszystkim zale偶a艂o przecie偶, 偶eby jak najszybciej powr贸ci膰 do pozostawionych bez dozoru dzia艂ek. Zouga wyci膮gn膮艂 strzelb臋 i po艂o偶y艂 j膮 sobie na kolanach, si臋gaj膮c jednocze艣nie do pasa po naboje. Za艂adowa艂 j膮 i wsun膮艂 ze spuszczonym kurkiem do sk贸rza-

54

nego pokrowca. Zrobi艂 to dla ostro偶no艣ci, nie mia艂 poj臋cia, z jakimi / lud藕mi przyjdzie mu si臋 zmierzy膰.

Nawet je艣li byli nastawieni pokojowo, mogli posiada膰 bro艅 ' i obawia膰 si臋 spotkania z obcymi. Zamiast ucz臋szczanej drogi

wybrali przecie偶 dzik膮 r贸wnin臋. Podr贸偶owali w grupie, aby 艂atwiej obroni膰 si臋 przed niespodziewanym atakiem. Z pewno艣ci膮 nieraz byli ju偶 n臋kani, i to zar贸wno przez bia艂ych, jak i czarnych. Murzyni pr贸bowali pewnie ograbi膰 ich z niewielkiego maj膮tku, biali natomiast z czego艣 niesko艅czenie bardziej warto艣ciowego.

Tego samego dnia, kiedy Zouga podzi臋kowa艂 Pickeringowi za rady i zacz膮艂 przygotowywa膰 si臋 do eksploatacji Posiad艂o艣ci Diab艂a, okaza艂o si臋, 偶e musi rozwi膮za膰 jeszcze jeden problem, problem, kt贸ry trapi艂 wszystkich poszukiwaczy diament贸w.

Jedynie czarnosk贸rzy robotnicy byli w stanie znie艣膰 tak ci臋偶kie warunki pracy i tylko oni mogli zgodzi膰 si臋 na zap艂at臋, kt贸ra zapewnia艂aby bia艂ym godziwy zysk z wydobycia. Zap艂ata ta, jakkolwiek 艣miesznie niska, by艂a i tak kilkakro膰 wy偶sza od zarobk贸w, jakie proponowali Burowie za prac臋 na swych farmach.

Ca艂a si艂a robocza w promieniu o艣miuset kilometr贸w 艣ci膮gn臋艂a do kopalni diament贸w, nic wi臋c dziwnego, 偶e Burowie poczuli g艂臋bok膮 uraz臋 do poszukiwaczy przyg贸d i wszelkich awanturnik贸w, kt贸rzy czerpali z kopalni profit.

Za艂ama艂 si臋 te偶 tradycyjny styl 偶ycia, kt贸ry reprezentowali Burowie. Poszukiwacze nie tylko rozbili rynek taniej si艂y roboczej, dzi臋ki kt贸rej oszcz臋dny i pracowity farmer m贸g艂 zwi膮za膰 jako艣 koniec z ko艅cem i zapewni膰 byt swojej rodzinie, zrobili co艣 znacznie gorszego. Co艣, co dla Bur贸w by艂o zupe艂nie niewybaczalne, co godzi艂o nie tylko w gospodark臋, ale wr臋cz w ich egzystencj臋.

Poszukiwacze diament贸w dawali robotnikom w zap艂acie bro艅 paln膮, niewiele ich obchodzi艂o, 偶e Burowie prowadz膮 walki z murzy艅skimi plemionami.

Do najci臋偶szych star膰 dosz艂o w rejonie Blood River i Mosega. Burowie barykadowali si臋 w utworzonych z woz贸w fortecach, niespokojnie wypatruj膮c 艣witu, kt贸ry dla Murzyn贸w by艂 ulubion膮 por膮 natarcia. Widzieli, jak p艂on膮 ich domostwa i zbiory. Tworzyli zbrojne oddzia艂y i wyruszali na poszukiwania uprowadzonej przez Murzyn贸w trzody. Grzebali cia艂a dzieci zak艂utych ostrzami w艂贸czni.

Daj膮c bro艅 Murzynom poszukiwacze diament贸w dezorganizowali 偶ycie Bur贸w, 艂amali ich prawa i obyczaje, zniewa偶ali pami臋膰 poleg艂ych bohater贸w. W odwecie oddzia艂y Bur贸w patrolowa艂y wi臋c wszystkie prowadz膮ce z p贸艂nocy drogi, uniemo偶liwiaj膮c Murzynom dotarcie do kopalni i zmuszaj膮c ich do pracy na

farmach.

Pi臋膰 szyling贸w tygodniowo i muszkiet na zako艅czenie trzyletniego kontraktu stanowi艂y wystarczaj膮c膮 przyn臋t臋 dla czarnych robotnik贸w, musieli oni jednak najpierw przeby膰 na piechot臋 setki kilometr贸w, stawiaj膮c czo艂o oddzia艂om Bur贸w i innym niebezpiecze艅stwom.

Przybywali setkami, ale wci膮偶 by艂o ich za ma艂o jak na potrzeby kopalni. Zouga i Jan Cheroot na pr贸偶no przemierzali osad臋 w poszukiwaniu r膮k do pracy, wszyscy mieli ju偶 podpisane kontrakty i byli zazdro艣nie strze偶eni przez swych pracodawc贸w.

— Zaproponujemy siedem szyling贸w i sze艣膰 pens贸w tygodniowo — zadecydowa艂 w ko艅cu Zouga.

Jeszcze tego samego dnia podpisali pi臋膰 kontrakt贸w, a nast臋pnego ranka zg艂osi艂o si臋 do nich nast臋pnych dwunastu „dezerter贸w", gotowych do podj臋cia pracy za wy偶sz膮 stawk臋.

Zanim jednak Zouga zd膮偶y艂 ich zatrudni膰, pojawi艂 si臋 Neville

Pickering.

— Oficjalna wizyta, staruszku — wymamrota艂 przepraszaj膮cym tonem. — Jako cz艂onek szacownego Komitetu Poszukiwaczy Diament贸w mam obowi膮zek ci臋 poinformowa膰, 偶e stawka za prac臋 wynosi pi臋膰 szyling贸w, nie siedem i sze艣膰 pens贸w.

Kiedy Zouga pr贸bowa艂 protestowa膰, Pickering u艣miechn膮艂 si臋 艂agodnie i podni贸s艂 r臋k臋.

— Przykro mi, majorze. Pi臋膰 szyling贸w i ani pensa wi臋cej. Zouga pozna艂 ju偶 nieograniczone mo偶liwo艣ci Komitetu: jego

uchwa艂y przybiera艂y najpierw form臋 ostrze偶enia, p贸藕niej mo偶na by艂o zosta膰 pobitym, na koniec za艣 cz艂owiek nara偶a艂 si臋 na niepohamowan膮 agresj臋 ca艂ej spo艂eczno艣ci, co mog艂o zako艅czy膰 si臋 podpaleniem, a nawet linczem.

— Co mam wi臋c zrobi膰, 偶eby zebra膰 ludzi? — spyta艂 Zouga.

— Zrobisz to, co my wszyscy. Wyjedziesz z obozu i znajdziesz swoich robotnik贸w, zanim natknie si臋 na nich oddzia艂 Bur贸w albo inny poszukiwacz.

56

— Niewykluczone, 偶e b臋d臋 musia艂 dotrze膰 a偶 do rzeki Shashi — odpar艂 Zouga sarkastycznie.

— Tak, to ca艂kiem mo偶liwe — kiwn膮艂 g艂ow膮 Pickering.

Zouga u艣miechn膮艂 si臋 kwa艣no na wspomnienie swojej pierwszej lekcji panuj膮cych w艣r贸d poszukiwaczy uk艂ad贸w, w艂o偶y艂 kapelusz i 艣ci膮gn膮艂 wodze.

— Do dzie艂a — mrukn膮艂 spinaj膮c konia i kieruj膮c go przez nasyp w stron臋 otwartej przestrzeni. — Zacznijmy wi臋c werbunek.

Murzyni znajdowali si臋 teraz nieca艂e pi臋膰set metr贸w od niego: naliczy艂 szesnastu. Je偶eli zdoby艂by ich wszystkich, m贸g艂by ju偶 jutro o 艣wicie ruszy膰 w drog臋 powrotn膮. Szesnastu ludzi wystarczy艂oby w zupe艂no艣ci do eksploatacji obu dzia艂ek. Mieli oni dla niego t臋 sam膮 warto艣膰 co pi臋膰dziesi臋ciokaratowy diament. Trzymali si臋 w jednej grupie i poruszali charakterystycznym dla wojownik贸w truchtem. Nie dostrzeg艂 w艣r贸d nich kobiet ani dzieci.

— W porz膮dku — Zouga wstrzyma艂 konia i zerkn膮艂 za siebie. Jan Cheroot p臋dzi艂 ju偶 przez r贸wnin臋, a jakie艣 pi臋膰dziesi膮t

krok贸w za nim w ob艂okach py艂u posuwa艂 si臋 Jordan. Z tej odleg艂o艣ci ch艂opiec nie wygl膮da艂 na dziecko, obaj mogli spokojnie uchodzi膰 za par臋 uzbrojonych je藕d藕c贸w. Jan Cheroot zacz膮艂 zatacza膰 szeroki 艂uk, staraj膮c si臋 okr膮偶y膰 Murzyn贸w, zanim spr贸buj膮 ucieczki.

Zouga spojrza艂 w lewo i zmarszczy艂 brwi, widz膮c Ralpha w pe艂nym galopie, pochylonego nisko nad ko艅sk膮 szyj膮 i wymachuj膮cego karabinem. Mia艂 nadziej臋, 偶e bro艅 jest wci膮偶 nie nabita, i 偶a艂owa艂, i偶 nie przestrzeg艂 ch艂opca, aby pod 偶adnym pozorem jej nie pokazywa艂. By艂 w艣ciek艂y na syna, ale widz膮c, jak wspaniale trzyma si臋 w siodle, poczu艂 jednocze艣nie uk艂ucie ojcowskiej dumy.

Zouga 艣ci膮gn膮艂 wodze i zmusi艂 konia do powolnego k艂usu, daj膮c swoim towarzyszom czas na zatoczenie pe艂nego ko艂a. Wiedzia艂, 偶e Murzyni mog膮 ich wzi膮膰 za oddzia艂 wojowniczych Bur贸w, chcia艂 z艂agodzi膰 takie wra偶enie, zdejmuj膮c kapelusz i wymachuj膮c nim nad g艂ow膮.

Nagle Jan Cheroot zacz膮艂 艣ci膮ga膰 cugle i da艂 znak Jordanowi,

57

偶eby zrobi艂 to samo. Stan臋li z ty艂u za grup膮 czarnych wojownik贸w, a z przeciwnej strony nadjecha艂 Ralph i spi膮艂 sw膮 klacz tak ostro, 偶e stan臋艂a na tylnych nogach, prychaj膮c i potrz膮saj膮c teatralnie grzyw膮.

Okr膮偶eni Murzyni zareagowali szybko, jak przysta艂o na do艣wiadczonych wojownik贸w.

Porzucili sprz臋t kuchenny, zwini臋te maty do spania i sk贸rzane worki, kt贸re nie艣li na g艂owach, i utworzyli zwarte ko艂o obronne. Stali rami臋 przy ramieniu, ka偶dy z uniesion膮 tarcz膮, a ponad nimi, po艂yskuj膮c w s艂o艅cu, wznosi艂y si臋 ostrza dzid.

Nie mieli na sobie pe艂nego stroju wojennego, przepasek z ma艂pich ogon贸w, futrzanych p艂aszczy z pustynnego lisa ani pi贸ropuszy z s臋p贸w i tkaczy. Byli tylko uzbrojeni, lecz b艂yszcz膮ce tarcze, kt贸re prezentowali, powiedzia艂y Zoudze wszystko. To one w艂a艣nie da艂y plemieniu jego nazw臋, Matabele — ludzie z d艂ugimi tarczami.

T臋 niewielk膮 grupk臋 ludzi, kt贸rzy stali niewzruszeni w s艂o艅cu i obserwowali nadje偶d偶aj膮cego Zoug臋, tworzyli najlepsi wojownicy, jakich kiedykolwiek wyda艂a Afryka. Na ich niekorzy艣膰 dzia艂a艂o jednak to, 偶e znajdowali si臋 kilkaset kilometr贸w na po艂udnie od granic kraju Matabele.

„Wyruszy艂em po stadko kuropatw, a schwyta艂em prawdziwe or艂y", pomy艣la艂 Zouga z u艣miechem.

艢ci膮gn膮艂 cugle jakie艣 sto metr贸w od utworzonego przez tarcze ko艂a. Ko艅 zareagowa艂 nerwowo.

Tarcze by艂y bia艂o-czarne, z c臋tkowanej sk贸ry wo艂u — ka偶dy z oddzia艂贸w mia艂 sw贸j charakterystyczny wz贸r. Zouga wiedzia艂, 偶e czarna tarcza z bia艂ymi c臋tkami jest znakiem Inyati: regimentu Bawo艂贸w, i poczu艂 nagle uk艂ucie nostalgii.

Kiedy艣 przyja藕ni艂 si臋 z przyw贸dc膮 Inyati, podr贸偶owali razem przez poro艣ni臋te krzewami mimozy r贸wniny kraju. Matabele, razem polowali i grzali si臋 przy tych samych obozowych ogniskach. Wszystko to wydarzy艂o si臋 wiele lat temu, podczas jego pierwszej wyprawy w dorzecze Zambezi, jednak wspomnienia pozosta艂y nadal 偶ywe.

W powszechnie znanym ge艣cie dobrej woli podni贸s艂 do g贸ry praw膮 d艂o艅 z rozchylonymi palcami.

— Wojownicy Matabele, pozdrawiam was — krzykn膮艂 w ich 58

j臋zyku z tak膮 p艂ynno艣ci膮, jakby by艂 jednym z nich. Bez trudu przypomnia艂 sobie s艂owa, kt贸rych si臋 niegdy艣 nauczy艂.

Zauwa偶y艂 niewielkie poruszenie za wojennymi tarczami — wojownicy powitali jego s艂owa kiwaj膮c g艂owami.

— Jordan! — krzykn膮艂 Zouga.

Ch艂opiec zatoczy艂 艂uk, podjecha艂 bli偶ej i zatrzyma艂 si臋 nie opodal ojca. Teraz r贸偶nica mi臋dzy m臋偶czyzn膮 i wyrostkiem sta艂a si臋 zauwa偶alna.

— Sp贸jrzcie, wojownicy kr贸la Lobenguli, m贸j syn przyjecha艂 tu razem ze mn膮.

Nikt nie zabiera swoich dzieci na wojn臋, tarcze wojownik贸w obni偶y艂y si臋 wi臋c o kilka centymetr贸w. Zouga m贸g艂 ju偶 dostrzec kryj膮ce si臋 za nimi czujne oczy. Kiedy jednak podjecha艂 kilka krok贸w bli偶ej, tarcze unios艂y si臋 znowu w obronnym ge艣cie.

— Czy macie jakie艣 wie艣ci o Gandangu, wodzu regimentu Inyati, Gandangu, kt贸ry jest moim bratem? — spyta艂 Zouga.

Gdy pad艂o to imi臋, jeden z wojownik贸w, nie mog膮c ju偶 d艂u偶ej si臋 powstrzyma膰, wyst膮pi艂 z ciasnego kr臋gu.

— Kim jeste艣, 偶e nazywasz Gandanga bratem? — spyta艂 czystym g艂osem, kt贸ry, cho膰 m艂odzie艅czy, mia艂 modulacj臋 charakterystyczn膮 dla ludzi obdarzonych autorytetem.

— Jestem Bakela, Pi臋艣膰 — Zouga poda艂 imi臋, jakie nadano mu w kraju Matabele i nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e m臋偶czyzna, kt贸ry przed nim stoi, jest m艂odzie艅cem niewiele starszym od Ralpha. By艂 szczup艂y, w膮ski w biodrach i szeroki w ramionach. Mimo m艂odego wieku sprawia艂 wra偶enie zaprawionego w walce.

W odpowiedzi m艂ody wojownik zbli偶y艂 si臋 do Zougi. Pod jego kr贸tk膮 sk贸rzan膮 sp贸dniczk膮 rysowa艂y si臋 smuk艂e, doskonale ukszta艂towane nogi.

— Bakela — powiedzia艂 i zatrzyma艂 si臋 kilka krok贸w od g艂owy konia. — Bakela — powt贸rzy艂 raz jeszcze i u艣miechn膮艂 si臋 promiennie, ods艂aniaj膮c per艂owe z臋by. — To imi臋, kt贸re zapad艂o we mnie wraz z pierwszym 艂ykiem matczynego mleka. Jestem Bazo, Top贸r, syn tego samego Gandanga, kt贸rego zwiesz bratem. Gandanga, kt贸ry wspomina艂 ci臋 jako starego, godnego zaufania przyjaciela. Mog臋 ci臋 rozpozna膰 dzi臋ki bli藕nie na policzku i z艂ocistej brodzie. Pozdrawiam ci臋, Bakela.

Zouga zeskoczy艂 z konia, pozostawiaj膮c pod siod艂em strzelb臋

59

i obj膮艂 m艂odzie艅ca w serdecznym ge艣cie pozdrowienia. Potem odwr贸ci艂 si臋 z u艣miechem do Ralpha.

— Spr贸buj ustrzeli膰 gazel臋 albo nawet gnu, b臋dziemy potrzebowali du偶o jedzenia na wiecz贸r.

Ralph wyda艂 okrzyk rado艣ci, spi膮艂 m艂odziutk膮 klacz, tak 偶e znowu stan臋艂a d臋ba, i ruszy艂 przed siebie galopem. Jan Cheroot pop臋dzi艂 za nim, zmuszaj膮c swoj膮 ko艣cist膮 koby艂臋 do cwa艂u.

Powr贸cili o zmierzchu. Polowanie si臋 uda艂o, znale藕li bowiem rzadk膮 zwierzyn臋, samca antylopy po艂udniowoafryka艅skiej, tak starego, 偶e jego grzbiet i boki stary si臋 niebieskawe, a podgardle zwisa艂o niemal do samej ziemi.

Zwierz臋 by艂o ogromne i wa偶y艂o chyba z ton臋. Na jego widok wojownicy Matabele zacz臋li krzycze膰 z rado艣ci i b臋bni膰 drzewcami dzid o tarcze.

Na odg艂os wrzawy zwierz臋 parskn臋艂o i pr贸buj膮c umkn膮膰, rzuci艂o si臋 do ci臋偶kiego galopu. Ralph przeci膮艂 mu drog臋. Widz膮c go samiec gwa艂townie zwolni艂 i pozwoli艂 si臋 zepchn膮膰 w kierunku czekaj膮cej z ty艂u grupy wojownik贸w.

Ralph wyszarpn膮艂 nogi ze strzemion i zeskoczy艂 na ziemi臋, zd膮偶ywszy jeszcze wydoby膰 spod siod艂a karabin. W tej samej niemal chwili wystrzeli艂.

Zwierz臋 poderwa艂o g艂ow臋, a wielkie b艂yszcz膮ce oczy zamruga艂y konwulsyjnie, gdy kula przeszywa艂a czaszk臋. Antylopa osun臋艂a si臋 z g艂uchym 艂oskotem, od kt贸rego zadr偶a艂a ziemia.

Wojownicy Matabele rzucili si臋 na ni膮 jak sfora ps贸w, rozrywali martwe cia艂o ostrzami dzid, szukaj膮c najwi臋kszych przysmak贸w: w膮troby, serca i s艂odkiego bia艂ego t艂uszczu.

T艂uste mi臋so, nabite na obrane z kory ga艂臋zie mimozy, Murzyni zacz臋li przypieka膰 nad ogniskiem. S艂ycha膰 by艂o tylko skwierczenie i bulgotanie t艂uszczu.

— Nie uda艂o nam si臋 nic upolowa膰, odk膮d wyszli艣my z las贸w — powiedzia艂 Bazo, t艂umacz膮c przyczyn臋 niezwyk艂ego apetytu swych ludzi. Rzeczywi艣cie pustynne tereny, na kt贸rych spotka膰 mo偶na by艂o co najwy偶ej stada gazeli, nie stanowi艂y dogodnego terytorium 艂owieckiego dla my艣liwych uzbrojonych jedynie we w艂贸cznie i zda-

60

nych na szybko艣膰 w艂asnych n贸g. — Bez mi臋sa brzuch przypomina b臋ben wojenny wype艂niony tylko g艂uchymi d藕wi臋kami i wiatrem.

— Jeste艣cie daleko od kraju Matabele. Nikt z waszych ludzi nie zapuszcza艂 si臋 na po艂udnie, odk膮d stary kr贸l przeprowadzi艂 plemi臋 przez Limpopo i powi贸d艂 na p贸艂noc. A by艂o to w czasach, kiedy Gandang, tw贸j ojciec, by艂 jeszcze dzieckiem.

— My pierwsi udali艣my si臋 w t臋 podr贸偶 — przyzna艂 z dum膮 Bazo — Jeste艣my grotem wielkiej w艂贸czni.

Zebrani wok贸艂 ognia wojownicy podnie艣li g艂owy i spojrzeli na Zoug臋 z tym samym wyrazem dumy, jaki malowa艂 si臋 na twarzy Bazo. Wszyscy byli bardzo m艂odzi, najstarszy zaledwie par臋 lat starszy od Bazo. 呕aden chyba nie mia艂 wi臋cej ni偶 dziewi臋tna艣cie lat.

— Dok膮d zaprowadzi膰 ma was ta podr贸偶? — spyta艂 Zouga.

— Do cudownego miejsca na po艂udniu, sk膮d powraca si臋 z wielkimi skarbami.

— Co to za skarby? — indagowa艂 Zouga.

— Takie oto — rzek艂 Bazo, po czym si臋gn膮艂 r臋k膮 w kierunku, gdzie siedzia艂 Ralph oparty na siodle jak na poduszce, i dotkn膮艂 b艂yszcz膮cej drewnianej kolby wystaj膮cego ze sk贸rzanego pokrowca karabinu.

— Isibamu, strzelby! — wyja艣ni艂 Bazo.

— Strzelby? — zdziwi艂 si臋 Zouga. — Czy to nie w艂贸cznia jest broni膮 prawdziwego wojownika? — doda艂 z lekk膮 ironi膮.

Bazo spojrza艂 na niego zbity z tropu, lecz szybko odzyska艂 zimn膮 krew.

— Stare sposoby nie zawsze s膮 dobre — powiedzia艂. — To starcy m贸wi膮, 偶e s膮 one najlepsze, a m艂odzi uznaj膮 zazwyczaj ich m膮dro艣膰. — Zebrani w kr臋gu wojownicy pokiwali g艂owami z aprobat膮.

Bazo, chocia偶 najm艂odszy z nich, wygl膮da艂 na przyw贸dc臋. Jako syn Gandanga by艂 zarazem bratankiem kr贸la Lobenguli i wnukiem starego kr贸la Mzilikazi. Tak szlachetne urodzenie zapewnia艂o mu pierwsze艅stwo w grupie, wyr贸偶nia艂 si臋 jednak r贸wnie偶 inteligencj膮 i przenikliwo艣ci膮.

— Aby zdoby膰 strzelby, kt贸rych pragniecie, trzeba ci臋偶ko pracowa膰 w g艂臋bokich wykopach — powiedzia艂 Zouga. — Codziennie przez trzy lata wypaca膰 z siebie strumienie wody.

61

ca n

Il

l-IB-13

;, odwo艂ywano si臋 do niego we wszystkich w膮tpliwych przypad-ch. W ci膮gu tygodnia sta艂 si臋 naczelnym sortownikiem przy osiad艂o艣ci Diab艂a.

Siada艂 naprzeciw Jana Cheroota przy niskim metalowym stole,

wielkim s艂omianym sombrerze na g艂owie, by chroni膰 delikatn膮

rzoskwiniow膮 sk贸r臋 przed piek膮cym s艂o艅cem. Sortowa艂 偶wir,

kby to by艂a zabawa, przy kt贸rej nie mo偶na si臋 zm臋czy膰,

rywalizowa艂 zaciekle z Cherootem. Ka偶de znalezisko obwieszcza艂

woim wysokim dziecinnym g艂osem, a jego ma艂e d艂onie przemyka艂y

艣r贸d 偶wiru i kamyk贸w jak palce pianisty po klawiaturze for-

grzebie, 藕uraw/e, 膭" 艁^f1^ 1*4*. tygodnia cz艂onkowie zespo艂u kt贸rv Z ' 掳f kOniec ka偶dfiB w pracy, mogli w艂o偶y膰 we w艂osy Sa^ D膮JIepsze . -\Otrz^ Podw贸jniporcje mi臋TaTuWdT80 PtaSiC8掳 Patr掳n

wojowniczymi plemtnaT *LL?LL**? z ^ mniej i maas, czyli kwa艣ne mleko. % jad艂ospisu by艂a wo艂owina

rzyni musieli zadowoli膰 si臋 t^s^barS^H^ ^ Rush x Mu" danowi^ Ralphowi. By艂alon膮 lutera艅skiegopastora. Mia艂a'du偶e, obrzydzeniem. Po pracy apetyt im iedn \^ ?r膮.Jedh z wyra藕nym pe艂ne piersi, dobrotliw膮 twarz i stalowosiwe w艂osy, kt贸re spina艂a przyzwyczaili si臋 do nowej diety i przestali C8?*8*' z czasem z ty艂u w pot臋偶ny kok. Pani Gander by艂a jedyn膮 nauczycielk膮 . ^S" tych kilku pierwszych dni narzeka膰> w promieniu tysi膮ca kilometr贸w. Ka偶dego ranka prowadzi艂a kilku-

swoich obowi膮zk贸w i nie potrzebowali wyTa-^ Tnauczyli sie Juz godzinne zaj臋cia z grup膮 dzieci poszukiwaczy diament贸w. Lekqe zrobi艂 teraz z niego nadzorc臋 JrL ^t^T' Cheroota- j odbywa艂y si臋 w zbudowanym z blachy cynkowej ko艣ciele na ty艂ach

•娄"**'* sortowania,

By艂 to codzienny rytua艂, do kt贸rego ojciec zmusza艂 Ralpha gro藕bami. Jordan natomiast polubi艂 nauk臋 r贸wnie gor膮co jak sortowanie diament贸w, a dzi臋ki anielskiemu wygl膮dowi i zami艂owaniu do s艂owa pisanego, jakie wpoi艂a mu Aletta, sta艂 si臋 od razu ulubie艅cem pani Gander.

Pastorowa nie stara艂a si臋 nawet ukrywa膰 swojej sympatii. Nazywa艂a go swoim drogim Jordie i uhonorowa艂a wycieraniem tablicy, przywilejem, kt贸rego dwana艣cioro pozosta艂ych dzieci za-

Zouga znalaz艂 kobiet臋, kt贸ra zgodzi艂a si臋 udziela膰 lekcji Jor-

chcia艂

mie膰 tam

powa偶nego konkure

^ cho膰 Z

^.regu艂y kobiety, maIyJ„rd„ 鈩 mniejszy 芦, ^ ^

niezale偶nie od jego koloru i

偶wira- ? ? y i bardziej

?Ort<Jwa!"u ok^waly ^ "?"md 禄*芦 芦*Cdzie k"idy dlamM'.

64

py

zdro艣ci艂o mu tak bardzo, 偶e gotowe by艂y wydrapa膰 jego otoczone g臋stymi rz臋sami ocz臋ta.

W klasie pani Gander uczy艂a si臋 tak偶e para bli藕niak贸w, dw贸ch hardych syn贸w twardego Australijczyka, kt贸remu si臋 nie poszcz臋艣ci艂o: trafi艂 na najbardziej ja艂owy kawa艂ek ziemi w New Rush. Dla ochrony przed wszami ch艂opcy mieli ogolone do go艂ej sk贸ry g艂owy, nie nosili te偶 but贸w. Henry i Douglas Stewartowie tworzyli wspania艂膮, doskonale zgran膮 par臋 gagatk贸w, a psoty i wybryki sprytnie ukrywali przed pani膮 Gander.

5 — Twarda ludzie

65

f

S^

o pomoc do starszego brata*"*" M ** dUmny' 偶eby ^r^^^-G^er, 偶e boli

z b贸lu i przera偶enia.

instruowa艂 brata w domu.

mnie brzuch __

Jordan.

Kiiometr贸w od obozu. Chda艂ah鈩? tT^ ^S0^ <芦ie

- RaJphpozw贸i Jt艣

UWielbia艂-

RaJphpozw贸i

— Jeste艣 jeszcze za T *? S掳b膮' Prosze de禄 Ralph!

— Mam orawiV JS - dle> '

— Masztylko^dzi en-aSCleIat-

偶e na nic nie zda sie J2掳 ~poprawi艂 go Ralph i Jordan 鈩h • To, o c^ P7oSa LfkUSJa-

szczerym wyrazem powod贸w do wawcze spojrzenia Na ty艂ach ko艣cio艂a z blachy

rozbrajaj膮cym tonem ' Gande i !

bli藕niacy.

Stan臋li obaj na kostki, zwiesili go g„ rozpaczliwie zapiera艂 g艂ow臋 jeszcze ni偶ej, d — Sta艅 mu na

W

L"**. *禄*"*. ciemniej nie na 偶arty.

66

— A masz, ty lalusiu — sykn膮艂 bia艂e palce Jordana. Ch艂opiec

;z膮艂 si臋 wyrywa膰 i wierzga膰 nogami. - - — ^^c orzuch — 禄 J Nanicnie zda艂y si臋 jednak jego wysi艂ki. Paznokcie pozostawia艂y

1 x tata Powiedzia艂, 偶e powinien 艂desce bia艂e rySy.'leCZ g艂掳wa obmza艂a sie coraz ni偶ej. Nagle smr贸d

em zostljrazjj go ca艂kowicie. Obrzydzenie by艂o tak silne, 偶e gard艂o mu si臋 isn臋艂o, a krzyk zamar艂 w krtani.

W chwili gdy poczu艂, jak zimne i mokre nieczysto艣ci zaczynaj膮 i膮ka膰 w jego w艂osy, drzwi otworzy艂y si臋 nagle i stan臋艂a w nich ii Gander.

Przez chwil臋 patrzy艂a z niedowierzaniem, potem twarz na-zmia艂a jej z gniewu. Praw膮 r臋k膮 wymierzy艂a bli藕niakom siarczysty os, tak 偶e polecieli w r贸g latryny, nast臋pnie wyci膮gn臋艂a Jordana krzywi膮c si臋 od smrodu, jaki wydziela艂y jego w艂osy, wypad艂a latryny. Pobieg艂a prosto do ko艣cio艂a, krzycz膮c do m臋偶a, 偶eby trzyni贸s艂 jej 艣wi臋conej wody i kostk臋 myd艂a.

P贸艂 godziny p贸藕niej Jordan przesi膮kni臋ty by艂 zapachem kar-^ _ lu owego myd艂a, a jego wymyte, puszyste w艂osy 艣wieci艂y w s艂o艅cu

u, ze pani Gander nie' mia艂"^ h* ^ifrk z艂ota aureola- Tymczasem spoza zamkni臋tych drzwi zakrystii Bli藕niacy natomiast wymienili do nyP艂ochodzi艂y wybuchy p艂aczu — to wielebny Gander na polecenie

P rozumie*ony ok艂ada艂 winowajc贸w solidn膮 lask膮.

budka wartow-i

rQZ^^v^ roz" Wok贸艂 pozosta艂o艣ci Wzg贸rza Colesberg wyr贸s艂 z czasem kr膮g Podczas przerwy zaci膮gn臋li jh fic niewielkicn Pag贸rk贸w, gdzie wysypywano przesortowany i wyp艂uka-

ordana Qy 偶wir i piasek. Niekt贸re z nich wznosi艂y si臋 ju偶 na wysoko艣膰 ponad

------* 艂"*yirzymuj膮c Jord fe艣ciu metr贸w. Nie ros艂y tam drzewa, pr贸偶no szuka膰 by te偶 cho膰by

tu nad cuchn膮cym otworem J**^ ^ 藕dzb艂a trawy> a ca*y teren poprzecinany by艂 labiryntem w膮skich ' av —*' a bracia staraJi si臋 wt艂ocz ^ 艣ciezek' wyznaczaj膮cych codzienn膮 tras臋 setek czarnych robotnik贸w. 娄?!?. -l metaJ掳wego kub艂a. Jeg0 Tamt臋dy prowadzi艂a tak偶e najkr贸tsza droga mi臋dzy ko艣cio艂em

lutera艅skim a obozowiskiem Zougi, w po艂udnie zazwyczaj opustosza艂a. S艂o艅ce sta艂o w zenicie i rzuca艂o tylko odrobin臋 cienia. Panowa艂 nie do zniesienia upa艂, Jordan stara艂 si臋 wi臋c pokona膰 t臋 drog臋 jak najszybciej. Jego oczy zaczerwienione by艂y jeszcze od 艂ez i szczypa艂y po zetkni臋ciu z karbolowym myd艂em.

— Cze艣膰 Jordie-lala! —Jordan od razu rozpozna艂 ten g艂os. Przystan膮艂 i wpatrzy艂 si臋 zmru偶onym oczami w posta膰 na

szczycie jednego z pag贸rk贸w.

Henfy

Douel

wT

艣miech

z trudem wyrwa艂 kciuk B贸l rozsierdzi艂 to wprawdzie* rozz艂o艣cili si臋

67

By艂 to jeden z bli藕niak贸w, sta艂 na tle bladoniebieskiego z zaci艣ni臋tymi na szelkach palcami i z艂o艣liwym wyrazem twa_.

— Wsypa艂e艣 nas, Jordie-lala! — powiedzia艂 matowym g艂oi

— Nigdy nie skar偶臋 — zaprzeczy艂 Jordan piskliwie.

— Krzycza艂e艣, to tak samo jakby艣 wygada艂. A teraz zn贸w s pokrzyczysz, lecz nikt ci臋 ju偶 nie us艂vszv.

twarzy

dziesi臋ciu metr贸w ku niemu drugi z ramiona w gScie u艣miech.

Osuwaj膮cego si臋 偶wiru

_ roz艂c. twarzy pojawi艂 si臋 z艂o艣lh

swojego pag贸rka.

S

pag贸rkami, ze艣lizguj膮c si臋

w panice.

cofajaC

mie膰

TX膮Tii sk艂adany n贸偶 z ko艣ciana - Chcemy

loczk贸w, tylk芦 si臋gn膮艂 do kieszeni, wyj膮 otworzy艂 go z臋bami.

raczej maczug臋 ni偶

__,__xju*u4 iiooiia u膮ska-Gander. Pi臋tna艣cie raz贸w dla ka偶dego. Razem trro^^~ j芦-

Jordan utkwi艂 w grubsza od kciuka

lask臋, a kolce mia艂y ..r^j uu. centymetr d艂ugo艣ci. Kiedy Hec wymierzy艂 pr贸bny cios w powietrzu, ga艂膮藕 艣wisn臋艂a przera藕liwie.

Jordan niczym smagni臋ty biczem rzuci艂 si臋 do ucieczki w kierun ku najbli偶szego pag贸rka i pocz膮艂 wdrapywa膰 si臋 na艅 rozpaczliwie, pomagaj膮c sobie r臋kami.

Bli藕niacy zawyli z podniecenia i rzucili ~.r *.禄 mm jajc psy my艣liwskie.

68

Ci臋偶si od Jordana, zapadali si臋 g艂臋boko w piaszczyste zbocze z臋sto si臋 obsuwali, ci膮gn膮c za sob膮 lawin臋 drobnych kamieni, rdan tymczasem uskrzydlony strachem wspi膮艂 si臋 do艣膰 szybko na

yt pag贸rka i zacz膮艂 zbiega膰 w stron臋 otwartej r贸wniny.

Widz膮c to Henry podni贸s艂 kamie艅 wielko艣ci pi臋艣ci i cisn膮艂 nim |ca艂ej si艂y. Kamie艅 przelecia艂 ze 艣wistem zaledwie par臋 centymetr贸w

ucha Jordana, kt贸ry chc膮c si臋 uchyli膰, straci艂 nagle r贸wnowag臋, ad艂 i zacz膮艂 stacza膰 si臋 po stoku.

— Zatrzymaj go! — wrzasn膮艂 Douglas, docieraj膮c wreszcie do ;ytu pag贸rka.

Na samym dole Jordan powoli podnosi艂 si臋 z ziemi. Ca艂y kryty by艂 py艂em, a zlepione potem w艂osy przes艂oni艂y mu oczy. zez chwil臋 os艂upia艂y rozgl膮da艂 si臋 wok贸艂, trac膮c przy tym cenne :kundy, wreszcie rzuci艂 si臋 p臋dem przed siebie.

— 艁ap go! Nie pozw贸l mu uciec! — bracia wo艂ali jeden do ugiego, dysz膮c ze zm臋czenia. Na p艂askim terenie d艂u偶sze nogi wa艂y im przewag臋 nad Jordanem i dziel膮cy ich dystans b艂ys-

awicznie mala艂.

Jordan s艂ysza艂 za sob膮 zbli偶aj膮cy si臋 coraz bardziej odg艂os osych st贸p na twardej ziemi i odwr贸ci艂 g艂ow臋, by oceni膰 sytuacj臋, iemal nic nie widzia艂 — pot sp艂ywa艂 mu po czole, a przed oczami a艅czy艂y str膮ki mokrych w艂os贸w. Jego twarz by艂a kredowobia艂a, oddech szybki i urywany.

Henry zamachn膮艂 si臋 i cisn膮艂 w kierunku Jordana kolczast膮 ga艂膮藕. Zatoczy艂a lekki 艂uk tu偶 nad ziemi膮 i trafi艂a go w nogi, rozdzieraj膮c delikatn膮 sk贸r臋 pod kolanami i pozostawiaj膮c na niej g艂臋bokie, r贸wnoleg艂e zadrapania podobne do 艣lad贸w kocich pazur贸w.

B贸l by艂 tak dotkliwy, 偶e nogi ugi臋艂y si臋 pod Jordanem; run膮艂 ci臋偶ko na tward膮, spieczon膮 przez s艂o艅ce drog臋, a zanim zd膮偶y艂 si臋 podnie艣膰, na plecach siedzia艂 mu ju偶 Douglas i przygniata艂 jego twarz do ziemi. Henry tymczasem podni贸s艂 swoj膮 ga艂膮藕 i zacz膮艂 wykonywa膰 wok贸艂 nich sw贸j wojenny taniec.

— Najpierw w艂osy — wysapa艂 Douglas dusz膮c si臋 ze 艣miechu i podniecenia. — Przytrzymaj mu g艂ow臋.

Henry rzuci艂 ga艂膮藕 i pochyli艂 si臋 nad Jordanem, chwytaj膮c do r臋ki spory pukiel. Naci膮gn膮艂 w艂osy niczym struny skrzypiec, a Douglas zacz膮艂 ucina膰 je przy samej sk贸rze.

69

Henry krzycza艂 z rado艣ci, podrzucaj膮c loki wysoko w g贸r臋 patrz膮c, jak spadaj膮 mieni膮c si臋 w s艂o艅cu. Wygl膮da艂y jak pierze yskubane ze 艣wie偶o zabitej kury.

— Teraz b臋dziesz ch艂opcem!

Jordan przesta艂 si臋 ju偶 opiera膰. Le偶a艂 bez ruchu przyci艣ni臋ty do rardej ziemi, wstrz膮sany tylko spazmami p艂aczu.

— Tnij bli偶ej sk贸ry — poleci艂 bratu Henry, chwytaj膮c do ki kolejn膮 gar艣膰 w艂os贸w, nagle jednak krzykn膮艂 z b贸lu i prze-i偶enia.

Gruby koniec ci臋偶kiego bata ze sk贸ry nosoro偶ca smagn膮艂 espodziewanie miejsce, gdzie sinia艂y dotkliwe 艣lady po lasce ielebnego Gandera. Henry poderwa艂 si臋 gwa艂townie i z艂apa艂 )iema r臋kami za po艣ladki.

W tej samej chwili zosta艂 podniesiony za ko艂nierz do g贸ry. Isz膮c kilka centymetr贸w nad ziemi膮, rozpaczliwie wierzga艂 nogami, ce jednak trzyma艂 wci膮偶 na po艣ladkach, kt贸re pali艂y go tak )tkliwie, jakby kto艣 wrzuci艂 mu za spodnie rozpalone w臋gle.

Douglas siedz膮cy na plecach Jordana spojrza艂 oniemia艂y w g贸r臋. ' gor膮czkowym podnieceniu 偶aden z ch艂opc贸w nie us艂ysza艂 ani nie uwa偶y艂 zbli偶aj膮cego si臋 je藕d藕ca. M臋偶czyzna od razu rozpozna艂 i藕niak贸w, ich wyczyny znane by艂y w ca艂ym obozie, nie potrzebowa艂 i wiele czasu, 偶eby odgadn膮膰, kto jest ofiar膮, a kto napastnikiem.

Douglas szybko zorientowa艂 si臋 w sytuacji, skoczy艂 na r贸wne •gi i rzuci艂 do ucieczki. Je藕dziec jednak pogna艂 w jego kierunku liczym gracz w polo zamachn膮艂 si臋 swoim biczem raz jeszcze, auglas zatrzyma艂 si臋 nagle, sparali偶owany piek膮cym b贸lem.

Zanim zd膮偶y艂 och艂on膮膰, je藕dziec bez wysi艂ku uni贸s艂 go w g贸r臋. i藕niacy wisieli teraz po obu stronach konia. Obaj wierzgali gami i zawodzili p艂aczliwie.

— Znam was dobrze — rzek艂 cicho je藕dziec — braciszkowie jwart. To wy wyko艅czyli艣cie mu艂a starego Jacoba.

— 艁askawy panie, prosz臋 — j臋cza艂 Douglas.

— B膮d藕 lepiej cicho — g艂os je藕d藕ca sta艂 si臋 twardy i stanow-f. — To wy przeci臋li艣cie wszystkie rzemienie na wozie De Kocka. )sztowa艂o to troch臋 waszego tatusia i Komitet ch臋tnie by si臋 wiedzia艂, kto pod艂o偶y艂 potem ogie艅 pod namiot Carla.

— To nie my, prosz臋 pana — wyj膮ka艂 Henry. Wida膰 by艂o, 偶e aj znaj膮 dobrze swojego pogromc臋 i naprawd臋 si臋 go boj膮.

Jordan podni贸s艂 si臋 na kolana i spojrza艂 na wybawc臋. „Musi by膰 kim艣 bardzo wa偶nym, mo偶e nawet cz艂onkiem Komitetu,

0 kt贸rym wspomina艂", pomy艣la艂 podekscytowany. Ralph wyt艂umaczy艂 mu kiedy艣, 偶e cz艂onek Komitetu to kto艣 pomi臋dzy ksi臋ciem a gro藕nym olbrzymem rodem z czytanych przez matk臋 bajek.

Teraz ta niezwyk艂a posta膰 pochyla艂a si臋 nad nim, kiedy tak kl臋cza艂 na drodze w podartej koszuli, z brudn膮, mokr膮 od 艂ez twarz膮 i pokrwawionymi nogami.

— Ten malec jest od was o po艂ow臋 mniejszy — rzuci艂 ostro m臋偶czyzna. Oczy mia艂 niebieskie, w niepokoj膮cym odcieniu indygo, mog艂y by膰 oczami poety albo gro藕nego fanatyka.

— Tak si臋 tylko bawili艣my, prosz臋 pana — wyb膮ka艂 Henry.

— Nie chcieli艣my zrobi膰 nic z艂ego.

— A wi臋c to by艂a zabawa? — Je藕dziec zn贸w spojrza艂 na braci. — W porz膮dku, ale nast臋pnym razem, kiedy przy艂api臋 was na takiej zabawie, b臋dziecie musieli z艂o偶y膰 wraz z ojcem wyja艣nienie przed Komitetem. S艂yszycie, co do was m贸wi臋?! — krzykn膮艂

1 potrz膮sn膮艂 nimi gwa艂townie. — Czy jasno si臋 wyra偶am?

— Tak, prosz臋 pana.

— A wi臋c lubicie si臋 bawi膰? Mam zatem dla was now膮 gr臋. B臋dziemy si臋 w ni膮 bawi膰 zawsze, kiedy spr贸bujecie tkn膮膰 mniejsze od was dziecko.

Po tych s艂owach upu艣ci艂 ich bez ostrze偶enia na ziemi臋 i zanim jeszcze zdo艂ali z艂apa膰 r贸wnowag臋, wymierzy艂 kolejne razy swoim grubym biczem. Nast臋pnie zmusiwszy ich do ucieczki jecha艂 za nimi jakie艣 sto metr贸w smagaj膮c przy tym po 艂ydkach. W ko艅cu zostawi艂 ich w spokoju i zawr贸ci艂 w kierunku Jordana.

— Je偶eli chcesz walczy膰, to spr贸buj raczej jeden na jednego. To najlepsza taktyka, m艂ody cz艂owieku — powiedzia艂 je藕dziec zsiadaj膮c z konia. — A teraz powiedz, gdzie najbardziej boli? — spyta艂 kucaj膮c naprzeciw ch艂opca.

Jordan z trudem powstrzymywa艂 艂zy. Chcia艂 za wszelk膮 cen臋 zachowa膰 si臋, jak przystoi prawdziwemu m臋偶czy藕nie, i je藕dziec chyba to zrozumia艂.

— Zuch ch艂opak. Ma charakter — szepn膮艂 z podziwem i wyci膮gn膮艂 z kieszeni chustk臋, aby obetrze膰 Jordanowi policzki. — Jak si臋 nazywasz?

71

— Jordie... Jordan — poprawi艂 si臋 ch艂opiec poci膮gaj膮c nosem.

— Ile masz lat, Jordan?

— Prawie jedena艣cie, prosz臋 pana — odrzek艂.

Stopniowo bolesna 艣wiadomo艣膰 doznanych upokorze艅 i cierpie艅 zacz臋艂a ust臋powa膰 gor膮cemu uczuciu wdzi臋czno艣ci dla cz艂owieka, kt贸ry go uratowa艂.

— Napluj tutaj — nakaza艂 m臋偶czyzna, podtykaj膮c Jordanowi chusteczk臋.

I zacz膮艂 przemywa膰 Jordanowi rany na nogach. Zabieg ten by艂 do艣膰 prymitywny, a ruchy nieznajomego zdecydowane i pozbawione czu艂o艣ci, jednak uwaga i troska, jak膮 otoczy艂 go ten obcy cz艂owiek, przywo艂a艂y przed oczy Jordana obraz matki. Wspomnienie to by艂o tak bolesne, 偶e ch艂opiec z trudem powstrzyma艂 wybuch p艂aczu.

M臋偶czyzna podni贸s艂 na niego oczy. Jego twarz by艂a jasna i starannie ogolona. Usta mia艂 pe艂ne i zmys艂owe, nos dosy膰 du偶y, ale proporcjonalny w stosunku do szerokiej twarzy, delikatny w膮sik i jasnobr膮zowe w艂osy.

By艂 m艂ody, mo偶e z dziesi臋膰 lat starszy od Jordana, ale dzi臋ki swojej wspania艂ej prezencji i powadze m贸g艂by uchodzi膰 za jego ojca.

Co艣 wszak偶e zdawa艂o si臋 przeczy膰 pierwszemu wra偶eniu. Rumie艅ce na jego policzkach nie 艣wiadczy艂y o zdrowym trybie 偶ycia na 艣wie偶ym powietrzu. Jego twarz trawi艂y gor膮czka i cierpienie. Za twardym i niewzruszonym spojrzeniem kry艂 si臋 tragiczny smutek, kt贸ry dostrzec mog艂o tylko oko dziecka.

Przez chwil臋 patrzyli sobie w oczy. Jordan poczu艂 nagle, 偶e ogarniaj膮 go najr贸偶niejsze uczucia: wdzi臋czno艣膰, szczeni臋ca mi艂o艣膰, podziw, wsp贸艂czucie i co艣 jeszcze, na co nie potrafi艂 znale藕膰 s艂贸w.

W ko艅cu m臋偶czyzna si臋 podni贸s艂. By艂 wysoki i dobrze zbudowany, w swoich butach do konnej jazdy mia艂 z pewno艣ci膮 ponad metr osiemdziesi膮t wzrostu i Jordan nie si臋ga艂 mu nawet do piersi.

— Jordan, jak si臋 nazywa tw贸j ojciec? — Ch艂opiec by艂 wdzi臋czny, 偶e nieznajomy nie u偶y艂 zdrobnienia.

— Tak — s艂ysz膮c odpowied藕 pokiwa艂 g艂ow膮 — S艂ysza艂em o nim. 艁owca s艂oni. W takim razie najlepiej b臋dzie, jak odwioz臋 ci臋 teraz do domu.

Dosiad艂 konia i podni贸s艂 Jordana za ramiona, sadzaj膮c go 72

w siodle tu偶 za sob膮. Gdy ruszyli, Jordan obj膮艂 go w pasie obiema r臋kami.

Kiedy przybyli do obozowiska Zougi, powita艂 ich Jan Cheroot, kt贸ry podbieg艂 do konia i pom贸g艂 zsi膮艣膰 Jordanowi.

— Bra艂 udzia艂 w b贸jce — wyja艣ni艂 je藕dziec. — Trzeba posmarowa膰 rany jodyn膮 i wszystko si臋 zagoi. Ch艂opak ma charakter.

Jan Cheroot zachowywa艂 si臋 w spos贸b nadzwyczaj uni偶ony, niemal s艂u偶alczy, nie ujawniaj膮c charakterystycznej dla siebie zgryzliwosci i cynizmu. Twarde spojrzenie je藕d藕ca sprawi艂o, 偶e nie by艂 w stanie wykrztusi膰 s艂owa, zdj膮艂 tylko czapk臋 i ka偶de polecenie przyjmowa艂 z szacunkiem powa偶nym skinieniem g艂owy.

W pewnej chwili je藕dziec spojrza艂 na Jordana i po raz pierwszy si臋 u艣miechn膮艂.

— Nast臋pnym razem, Jordan, wybierz sobie kogo艣 r贸wnego wzrostu — rzek艂 cicho i odjecha艂 nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie.

— Czy wiesz, kto to by艂, Jordie? — spyta艂 Cheroot z艂owrogim tonem patrz膮c za odje偶d偶aj膮cym m臋偶czyzn膮. — To wielki szef Komitetu, najwa偶niejszy cz艂owiek w New Rush — wyja艣ni艂 nie czekaj膮c na odpowied藕 ch艂opca i teatralnie zawiesi艂 g艂os. — To by艂 pan Rhodes, Jordie.

„Pan Rhodes — powt贸rzy艂 w my艣lach Jordan — pan Rhodes", nazwisko to mia艂o dla niego jakie艣 heroiczne brzmienie, jak imiona niekt贸rych bohater贸w z poemat贸w, kt贸re czyta艂a mu matka. Wiedzia艂, 偶e w jego 偶yciu wydarzy艂o si臋 w艂a艣nie co艣 wa偶nego.

Ka偶dy cz艂onek brygady Zougi szybko znalaz艂 swoje miejsce pracy: Jan Cheroot i Jordan przy stole do sortowania, a Ralph wraz z czarnymi wojownikami w wykopach.

Wkr贸tce znajdowa膰 zacz臋li diamenty. Wydobywany z szyb贸w 偶wir transportowany by艂 na g贸r臋, 艂adowany na w贸z i zawo偶ony do obozowiska, gdzie przy sortowniczym stole czekali ju偶 Jordan i Jan Cheroot.

Wieczorem przed namiotem Zougi zbiera艂o si臋 zwykle trzech albo czterech czarnych robotnik贸w.

— Pozw贸lcie mi je obejrze膰 — m贸wi艂 zwykle Zouga, a oni powoli i z namaszczeniem rozwijali swoje zawini膮tka, w kt贸rych skrywali b艂yszcz膮ce kamyki.

73

Znajdowali je zazwyczaj na ziemi, podczas przesypywania 偶wiru, a zap艂ata, kt贸r膮 mogli za nie uzyska膰, stanowi艂a dodatkow膮 nagrod臋 za wydajn膮 prac臋.

W wi臋kszo艣ci jednak nie by艂y to diamenty, Murzyni podnosili bowiem wszystko, co zwraca艂o uwag臋 niezwyk艂ym kolorem, kszta艂tem b膮d藕 po艂yskiem. Czasem by艂 to agat, innym razem kwarc, skale艅, jaspis albo cyrkon. Niekiedy zdarza艂y si臋 jednak r贸wnie偶 prawdziwe diamenty. Za ka偶dy diament, du偶y czy ma艂y, czysty czy przebarwiony, robotnicy dostawali z艂otego suwerena.

W sobotnie poranki Jan Cheroot i ch艂opcy zbierali si臋 wok贸艂 Zougi przy stole, a on wysypywa艂 ze sk贸rzanej torebki plon ca艂ego tygodnia pracy. Diamenty by艂y starannie liczone i ogl膮dane. Patrz膮c na te niewielkie, odbarwione i porysowane kamyki, kt贸re z takim oporem oddawa艂a im ziemia, Zouga stara艂 si臋 ukry膰 rozczarowanie i trawi膮cy go niepok贸j.

Po tej skromnej ceremonii Zouga wsuwa艂 sk贸rzany woreczek do kieszeni, wk艂ada艂 艣wie偶o wypastowane przez Ralpha buty oraz czyst膮 koszul臋 i wsiada艂 na b艂yszcz膮cego, starannie wyczesanego konia. Wje偶d偶a艂 na rynek z hard膮 min膮 i cygarem w ustach, staraj膮c si臋 na wszystkich zrobi膰 wra偶enie, 偶e nie zale偶y mu na pieni膮dzach.

Pierwszym kupcem, kt贸rego odwiedzi艂, by艂 Holender; mina Zougi go nie zmyli艂a.

— Posiad艂o艣膰 Diab艂a — powt贸rzy艂, jakby si臋 upewniaj膮c. — To miejsce zabi艂o ju偶 pi臋ciu ludzi, a trzech innych zrujnowa艂o. Jocky Danby mia艂 szcz臋艣cie, pozbywaj膮c si臋 jej za tak膮 cen臋.

— Jaka jest pa艅ska oferta? — spyta艂 cicho Zouga, a kupiec zacz膮艂 przesypywa膰 drobne kamyki.

— Chce pan zobaczy膰 prawdziwy diament? — zapyta艂 i nie czekaj膮c nawet na odpowied藕 otworzy艂 sejf.

Ostro偶nie rozwin膮艂 kawa艂ek bia艂ego papieru i wyj膮艂 pi臋kny, b艂yszcz膮cy kryszta艂 o wielko艣ci dojrza艂ego 偶o艂臋dzia.

— Pi臋膰dziesi膮t osiem karat贸w — wyszepta艂, a Zouga oniemia艂 z zazdro艣ci. — Kupi艂em go wczoraj.

— Za ile? — spyta艂 Zouga, w my艣lach przeklinaj膮c okazan膮 s艂abo艣膰.

— Sze艣膰 tysi臋cy funt贸w! — odpar艂 kupiec i delikatnie zawin膮艂 kamie艅, po czym od艂o偶y艂 go z powrotem do sejfu, starannie zamykaj膮c metalowe drzwiczki.

74

— Czterdzie艣ci funt贸w — odezwa艂 si臋 po chwili przygl膮daj膮c si臋 raz jeszcze kamieniom Zougi.

— Za ca艂o艣膰? — spyta艂 ten ostro偶nie. Mia艂 szesnastu ludzi do op艂acenia i wy偶ywienia, potrzebowa艂 te偶 nowej liny, a za ni膮 przyjdzie mu pewnie zap艂aci膰 z艂odziejsk膮 cen臋, kt贸r膮 dyktowali handlarze.

— Ceny takich okruch贸w spadaj膮 — kupiec wzruszy艂 ramionami.

Zouga zebra艂 swoje kamienie i wsypa艂 do sk贸rzanego woreczka.

— Da艂em bardzo korzystn膮 ofert臋 — ostrzeg艂 kupiec. — Je艣li wr贸ci pan p贸藕niej, dostanie ju偶 pan tylko trzydzie艣ci.

— Podejm臋 to ryzyko — Zouga dotkn膮艂 ronda kapelusza i wyszed艂 na s艂o艅ce.

Drugi kupiec wysypa艂 diamenty do postawionej na wadze miseczki, a na drugiej szali zacz膮艂 ustawia膰 odwa偶niki. W ko艅cu waga znalaz艂a si臋 w r贸wnowadze.

— Powinien pan nadal polowa膰 na s艂onie — rzek艂 i zacz膮艂 obliczenia w oprawnym w sk贸r臋 notesie. — Rynek diament贸w jest nasycony. Liczba dam, kt贸re chc膮 wiesza膰 sobie na szyjach b艂yskotki, jest dosy膰 ograniczona, a w rejonie rzeki Vaal wydobyto ostatnio wi臋cej diament贸w ni偶 w ci膮gu minionych sze艣ciu tysi臋cy lat.

— U偶ywa si臋 ich tak偶e w produkcji zegar贸w i jako narz臋dzi do ci臋cia szk艂a i metalu — zauwa偶y艂 Zouga.

— To tylko babskie fanaberie — kupiec zamacha艂 r臋kami. — Z diamentami koniec. Dam panu pi臋膰dziesi膮t pi臋膰 funt贸w za to wszystko, a to naprawd臋 hojna zap艂ata.

Pewnego ranka Zouga zasta艂 Ralpha pracuj膮cego rami臋 przy ramieniu z Bazo na dnie szybu i 艣piewaj膮cego razem z innymi robotnikami jedn膮 z murzy艅skich pie艣ni. Przystan膮艂 i obserwowa艂 syna przez kilka minut. Zauwa偶y艂 rysuj膮ce si臋 na ch艂opi臋cych ramionach musku艂y, szerokie barki i p艂aski brzuch.

— Ralph! — zawo艂a艂 w ko艅cu.

— Tak, tato — jego g艂os by艂 ochryp艂y ze zm臋czenia, a po ciele sp艂ywa艂y stru偶ki potu.

— W艂贸偶 koszul臋 — rozkaza艂 Zouga.

— Po co? — zdziwi艂 si臋 m艂odzieniec.

75

— Poniewa偶 z 艂aski Boga jeste艣 Anglikiem, a przy mojej pomocy masz sta膰 si臋 r贸wnie偶 d偶entelmenem.

Od tego czasu Ralph pracowa艂 w butach i zapi臋tej pod szyj臋 koszuli. Z pocz膮tku zyska艂 respekt, p贸藕niej za艣 przyja藕艅 robotnik贸w.

Ju偶 pierwszego dnia, kiedy spotkali si臋 w otwartym stepie, wojownicy mogli oceni膰 jego konn膮 jazd臋 i kunszt strzelecki. W New Rush zacz臋li go akceptowa膰 jako kompana, pocz膮tkowo jak starsi bracia, p贸藕niej jako r贸wnorz臋dni partnerzy. Ralph rywalizowa艂 z nimi we wszystkim, co robili, w pracy i sportowych rozgrywkach. Ust臋powa艂 im jeszcze wzrostem i si艂膮, st膮d rzadko okazywa艂 si臋 lepszy, ale za ka偶dym razem, kiedy przegrywa艂 lub zostawa艂 pokonany, zas臋pia艂 si臋 ponuro, a jego twarz ciemnia艂a z gniewu i goryczy.

— Dobry sportowiec umie przegrywa膰 z klas膮 — pouczy艂 go kiedy艣 Zouga.

— Nie chc臋 by膰 sportowcem. Nie chc臋 si臋 uczy膰, jak przegrywa膰 — odpowiedzia艂 Ralph. — Chc臋 si臋 nauczy膰, jak odnosi膰 zwyci臋stwa — doda艂 po chwili i rzuca艂 si臋 do pracy z jeszcze wi臋ksz膮 determinacj膮.

Wydawa艂o si臋, 偶e ka偶dego dnia przybywa mu si艂. Zmienia艂a si臋 jego ch艂opi臋ca sylwetka, stawa艂 si臋 coraz bardziej muskularny. W ko艅cu nauczy艂 si臋 tak偶e, jak zwyci臋偶a膰.

Zacz膮艂 wygrywa膰 z Bazo w szybko艣ci wydobywania 偶wiru. Wype艂nia艂 jeden worek po drugim z tak膮 energi膮, 偶e unosi艂y si臋 nad nim chmury 偶贸艂tego py艂u. Wygra艂 te偶 jeden z niebezpiecznych, karko艂omnych wy艣cig贸w po sznurowych drabinach na dno szybu. Nawet Bazo pokiwa艂 wtedy z uznaniem g艂ow膮 i pogratulowa艂 Ralphowi zwyci臋stwa.

P贸藕niej uczy艂 si臋 walki na maczugi — by艂 to sport, kt贸ry wojownicy Matabele uprawiali od dziecka. Zanim opanowa艂 t臋 trudn膮 sztuk臋, musia艂, z konieczno艣ci, nauczy膰 si臋, jak tamowa膰 krew p艂yn膮c膮 z rozci臋tej maczug膮 g艂owy. W tym celu, nie przerywaj膮c walki, nale偶a艂o przy艂o偶y膰 sobie do rany gar艣膰 podniesionego z ziemi piasku.

Na tydzie艅 przed swoimi szesnastymi urodzinami Ralph po raz pierwszy pokona艂 Bazo. Walka toczy艂a si臋 nie opodal pokrytego s艂om膮 domostwa, kt贸re wznie艣li Murzyni na otwartej r贸wninie na ty艂ach obozowiska Zougi.

76

Zacz臋艂o si臋 bardzo niewinnie. Bazo, jak na dobrego instruktora przysta艂o, odkrywa艂 przed Ralphem tajniki walki. Trzymaj膮c w ka偶dej d艂oni maczug臋, porusza艂 si臋 z gracj膮 pantery, gotowy do odparcia ka偶dego ataku.

Ralph stan膮艂 z nim twarz膮 w twarz i obaj zacz臋li porusza膰 si臋 wko艂o jak do艣wiadczeni tancerze. Kiedy Bazo pr贸bowa艂 drwi膰 z niego, Ralph mia艂 ju偶 przygotowan膮 ci臋t膮 odpowied藕 w mowie przeciwnika. By艂 rozebrany do po艂owy, a jego tors, nie wystawiany zgodnie z ojcowskim zaleceniem na s艂o艅ce, odcina艂 si臋 mleczn膮 blado艣ci膮 od opalonej na br膮zowo szyi i ramion.

— Mia艂em kiedy艣 pawiana maskotk臋 — zacz膮艂 Bazo. — To by艂 pawian albinos, bia艂y jak ksi臋偶yc i tak g艂upi, 偶e nie m贸g艂 si臋 nauczy膰 nawet najprostszej sztuczki. Ten pawian kogo艣 mi przypomina, nie wiem tylko kogo.

— Jestem naprawd臋 zdziwiony, jak Matabele m贸g艂 s膮dzi膰, 偶e uda mu si臋 nauczy膰 czego艣 pawiana — Ralph u艣miechn膮艂 si臋 krzywo, a Bazo odskoczy艂 do ty艂u i rozpocz膮艂 sw贸j taniec wojenny.

— Przekonajmy si臋, czy twoje maczugi s膮 tak szybkie jak tw贸j j臋zyk — krzykn膮艂 wywijaj膮c broni膮.

I nagle rzuci艂 si臋 do ataku, z furi膮 pruj膮c maczugami powietrze. Ralph odparowywa艂 skutecznie wszystkie ciosy. Z minuty na minut臋 walka stawa艂a si臋 coraz bardziej za偶arta, a tempo szybsze. Maczugi raz po raz uderza艂y o siebie, a kr膮g zebranych wok贸艂 Murzyn贸w dopingowa艂 walcz膮cych okrzykami.

Pierwszy os艂ab艂 Bazo i odskoczy艂 do ty艂u, ci臋偶ko dysz膮c. Jego zroszona potem sk贸ra po艂yskiwa艂a jak czarny aksamit.

Teraz powinna nast膮pi膰 przerwa, podczas kt贸rej walcz膮cy znowu kr膮偶yliby wok贸艂 siebie, podrwiwaj膮c i obrzucaj膮c si臋 obelgami, osuszyliby piachem spocone r臋ce i mogliby wreszcie z艂apa膰 oddech. Bazo wszak偶e przyst膮pi艂 do kolejnego ataku.

Na twarzy Ralpha znikn膮艂 ju偶 nawet cie艅 u艣miechu. Jego szcz臋ka by艂a mocno zaci艣ni臋ta, a spojrzenie zawzi臋te i nieust臋pliwe. Bazo opu艣ci艂 na chwil臋 prawe rami臋 i spojrza艂 na publiczno艣膰.

Jej krzyk ostrzeg艂 go przed niespodziewanym atakiem. W ostatniej chwili podni贸s艂 maczug臋 i odwr贸ci艂 si臋, aby odparowa膰 cios, kt贸ry w przeciwnym razie zgruchota艂by mu nog臋, kolejny jednak dosi臋gn膮! jego ramienia. Zabawa przemieni艂a si臋 nagle w prawdziw膮 walk臋.

77

Pot臋偶ne uderzenie sparali偶owa艂o na moment r臋k臋 Bazo a偶 po koniuszki palc贸w. Kiedy odpiera艂 nast臋pne, maczuga zadr偶a艂a i przekr臋ci艂a si臋 w jego zesztywnia艂ych palcach. Si艂a uderzenia przeniesiona zosta艂a na obola艂y mi臋sie艅 i Ralph us艂ysza艂, jak Bazo cicho j臋kn膮艂 z b贸lu.

Opalona na ciemny br膮z twarz Ralpha z zimnymi zielonkawymi oczami st臋偶a艂a w furii, a d艂ugie czarne w艂osy przy ka偶dym jego ciosie rozpryskiwa艂y wok贸艂 ma艂e kropelki potu.

Murzyni nigdy nie widzieli Ralpha w takim stanie, ale bez trudu poj臋li, 偶e opanowa艂a go ju偶 gor膮czka zabijania. Ka偶dy z nich zna艂 dobrze to uczucie, ka偶dy uczestniczy艂 ju偶 bowiem w jakiej艣 bitwie i musia艂 zabija膰. Okrzykami zacz臋li dodawa膰 mu animuszu i zagrzewa膰 do ataku.

Bazo odskoczy艂 do ty艂u, uchylaj膮c si臋 przed kolejnym ciosem. Mia艂 szeroko otwarte usta i z trudem chwyta艂 powietrze. Z otwartej rany za uchem l艣ni膮cym strumieniem p艂yn臋艂a krew; sp艂ywa艂a dalej po szyi, a偶 do ramienia. Inny cios uszkodzi艂 czo艂o tu偶 nad okiem. Rana nie by艂a otwarta, ale utworzy艂 si臋 czarny, wypuk艂y siniec wielko艣ci w艂oskiego orzecha, wygl膮daj膮cy jak przyczepiona do czo艂a pijawka. Ralph jednak nie ustawa艂, a jego ataki stawa艂y si臋 coraz szybsze i bardziej zaciek艂e. S艂ycha膰 by艂o tylko odg艂os uderzaj膮cych o siebie z trzaskiem maczug.

Nagle Murzyna dosi臋gn膮! kolejny cios —jego usta zala艂 strumie艅 krwi, kt贸ra wytrysn臋艂a z rozbitego nosa. Nast臋pne uderzenie wymierzone zosta艂o w udo i niemal zwali艂o go z n贸g. Bazo wyra藕nie os艂ab艂 i chc膮c uj艣膰 kolejnym ciosom zmuszony by艂 wykonywa膰 niezgrabne obroty i wycofywa膰 si臋; lekko przy tym kula艂. Ralph zdo艂a艂 wszak偶e zmyli膰 jego czujno艣膰. Tym razem wbi艂 maczug臋 niczym szpad臋 w brzuch przeciwnika. Bazo zachwia艂 si臋 i bro艅 wypad艂a mu z r臋ki. Przez moment stara艂 si臋 jeszcze z艂apa膰 r贸wnowag臋, po czym pad艂 na kolana i g艂owa opad艂a mu bez艂adnie.

Ralph utkwi艂 wzrok w nie os艂oni臋tym karku. Jego oczy mia艂y ten sam mydlany po艂ysk, co mokre diamenty, jego ruchy by艂y za艣 szybkie i automatyczne. Podni贸s艂 wysoko maczug臋 i umiej臋tnie przenosz膮c ci臋偶ar cia艂a, wymierzy艂 pot臋偶ny cios — cios 艣miertelny. Zebrani wok贸艂 Murzyni krzyczeli jak w transie i t艂oczyli si臋, aby ujrze膰 艣mier膰 z bliska.

Ralph zastyg艂 jednak z praw膮 r臋k膮 wzniesion膮 do g贸ry. W ko艅cu 78

napi臋cie zacz臋艂o opuszcza膰 jego cia艂o i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 odegna膰 senny koszmar. Rozejrza艂 si臋 wok贸艂, ze zdumieniem mrugaj膮c oczami- Nagle jego nogi zacz臋艂y si臋 trz膮艣膰 i nie by艂 ju偶 w stanie utrzyma膰 r贸wnowagi. Opad艂 na kolana na wprost kl臋cz膮cego Bazo i obj膮艂 go ramionami.

— Bo偶e —wyszepta艂 zbli偶aj膮c policzek do twarzy Murzyna — omal ci臋 nie zabi艂em.

Ich krew i pot zmiesza艂y si臋 teraz ze sob膮. Siedzieli obj臋ci, z trudem chwytaj膮c powietrze.

— Pawiana albinosa nie nale偶y uczy膰 偶adnych sztuczek — wykrztusi艂 w ko艅cu Bazo, jego g艂os by艂 zachrypni臋ty i zdyszany — mo偶e si臋 ich wyuczy膰 zbyt dobrze.

Obaj wybuchn臋li 艣miechem i powlekli si臋 razem do pokrytej s艂om膮 chaty.

Ralph napi艂 si臋 pierwszy z wype艂nionego afryka艅skim piwem dzbanka, potem poda艂 naczynie Bazo.

Murzyn wyp艂uka艂 usta z krwi i splun膮艂 na ziemi臋. Potem z odchylon膮 do ty艂u g艂ow膮 poci膮gn膮艂 z dziesi臋膰 g艂臋bokich 艂yk贸w, ca艂kowicie opr贸偶niaj膮c naczynie i spojrza艂 na Ralpha.

Przez moment panowa艂a niepokoj膮ca cisza, jego czarne oczy wpatrywa艂y sie z napi臋ciem w bia艂ego ch艂opca, a偶 nagle obaj wybuchn臋li g艂o艣nym, niekontrolowanym 艣miechem: po chwili zawt贸rowali im siedz膮cy wok贸艂 Murzyni.

艢miej膮c si臋 Bazo uj膮艂 Ralpha za praw膮 r臋k臋.

— Od dzi艣 masz we mnie druha — rzek艂 powa偶nie.

Kiedy Zouga zszed艂 po drabinie na najni偶szy poziom Posiad艂o艣ci Diab艂a, upa艂 by艂 tak dotkliwy, 偶e na jego plecach pojawi艂a si臋 wilgotna plama potu. Zouga zdj膮艂 kapelusz, strz膮sn膮艂 wisz膮ce na ko艅cach w艂os贸w kropelki i zmarszczy艂 brwi.

— Ralph! — rzuci艂 ostro; syn zatopi艂 oskard w 偶贸艂tym 偶wirze i wyprostowa艂 si臋 z r臋kami opartymi na biodrach. — Co ty wyprawiasz? — spyta艂 ojciec.

— W艂a艣nie wymy艣li艂em nowy spos贸b: najpierw brygada Bazo rozbija ska艂臋, p贸藕niej przychodzi Wengi...

— Wiesz dobrze, o czym m贸wi臋 — Zouga przerwa艂 mu niecierpliwie. — Jest poniedzia艂ek i powiniene艣 by膰 teraz w szkole.

79

— Mam ju偶 szesna艣cie lat — odpar艂 Ralph. — A poza tym potrafi臋 czyta膰 i pisa膰.

— Nie s膮dzisz, 偶e powiniene艣 jednak uprzedzi膰 mnie o swojej decyzji? — spyta艂 Zouga ze zwodnicz膮 艂agodno艣ci膮.

— By艂e艣 bardzo zaj臋ty, tato. Nie chcia艂em zawraca膰 ci g艂owy g艂upstwami. I bez tego masz wystarczaj膮co du偶o zmartwie艅.

Zouga nie od razu odpowiedzia艂. Czy by艂a to tylko b艂yskotliwa riposta, czy Ralph rzeczywi艣cie zdawa艂 sobie spraw臋, w jak ci臋偶kim znajduj膮 si臋 po艂o偶eniu? Ch艂opak wyczu艂 od razu wahanie ojca.

— Potrzebujemy teraz ka偶dej pary r膮k, a te d艂onie s膮 przecie偶 zdolne do pracy — rzek艂 i wyci膮gn膮艂 r臋ce przed siebie. Zouga po raz pierwszy dostrzeg艂, 偶e s膮 one silne, szerokie i zgrubia艂e od spodu, jak r臋ce prawdziwego m臋偶czyzny.

— Opowiedz wi臋c o tym swoim nowym pomy艣le. — Zouga z艂agodnia艂, a Ralph u艣miechn膮艂 si臋 pod nosem na my艣l, 偶e przesta艂 by膰 wreszcie uczniem, i zacz膮艂 obja艣nia膰 ojcu sw贸j plan.

— W porz膮dku — rzek艂 w ko艅cu Zouga. — Brzmi to ca艂kiem sensownie, zobaczymy, czy si臋 sprawdzi.

Odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂, a Ralph splun膮艂 w d艂onie, przygotowuj膮c si臋 do pracy.

— No, jazda! — krzykn膮艂 do robotnik贸w — nie jeste艣cie starymi kobietami wykopuj膮cymi bulwy. Rozbijajcie ziemi臋!

Amerykanin Calvin Hine wzbogaci艂 si臋 na dzia艂ce nr 183. W jednym worku wyci膮gn膮艂 a偶 dwie艣cie szesna艣cie diament贸w, z kt贸rych najwi臋kszy mia艂 ponad dwadzie艣cia karat贸w — w ten spos贸b w mgnieniu oka z obdartego i brodatego 偶ebraka przeistoczy艂 si臋 w bogacza.

Calvin by艂 w barze tego wieczoru, gdy Diamentowa Lii, ubrana w b艂yszcz膮cy, wyszywany cekinami gorset i boa ze strusich pi贸r, wspi臋艂a si臋 na kontuar.

— Czy jaki艣 uczciwy kawaler m贸g艂by zaproponowa膰 mi cen臋 za te drogocenne klejnoty? — krzykn臋艂a w cockneyu i 艣cisn臋艂a swe bujne, kr膮g艂e piersi tak mocno, 偶e nabrzmia艂e sutki wychyn臋艂y z purpurowego stanika, niczym dwie bli藕niacze tarcze wschodz膮cego s艂o艅ca. — No dalej, moi drodzy! Jedna noc w raju, jeden u艣miech niebios!

80

— Daj臋 dziesi膮taka — krzykn膮艂 poszukiwacz z ty艂u baru.

W odpowiedzi Lii odwr贸ci艂a si臋 do niego plecami, zadzieraj膮c do g贸ry sw膮 szeleszcz膮c膮 sp贸dnic臋.

— Wstydzi艂by艣 si臋, niegodziwcze — zbeszta艂a go patrz膮c na niego z ukosa, a oczom zebranych ukaza艂y si臋 na u艂amek sekundy seksownie rozci臋te koronkowe majteczki kryj膮ce jej najdro偶szy klejnot.

— Lii, moja pi臋kna — krzykn膮艂 Calvin, wspinaj膮c si臋 na drewnian膮 skrzynk臋, kt贸ra zast臋powa艂a w barze stolik. By艂 niemal kompletnie zamroczony, pi艂 bowiem nieprzerwanie od samego po艂udnia, kiedy to sprzeda艂 kupcowi wszystkie swe diamenty. — Lily, moje s艂o艅ce — zawodzi艂 be艂kotliwie — od ponad roku noc w noc czeka艂em na t臋 upragnion膮 chwil臋.

Potem wyci膮gn膮艂 z kieszeni gar艣膰 zgniecionych banknot贸w pi臋ciofuntowych.

— Nie wiem, ile tego jest — wymamrota艂 — ale wszystko nale偶y teraz do ciebie.

Lily 艣ci膮gn臋艂a swoje wyskubane i umalowane brwi, dokonuj膮c szybkiej kalkulacji zysku, po czym u艣miechn臋艂a si臋 szeroko, ukazuj膮c po艂yskuj膮c膮 w przednim z臋bie diamentow膮 koronk臋.

— M贸j pi臋kny ch艂opcze — zagrucha艂a. — Dzi艣 w nocy b臋d臋 twoj膮 pann膮 m艂od膮. We藕 mnie w ramiona, najdro偶szy!

Nast臋pnego dnia znaleziono trzydziestokaratowy kamie艅 na jednej ze wschodnich dzia艂ek — pi臋kny bia艂y diament czystej wody. Kolejnego dnia poszcz臋艣ci艂o si臋 z kolei Neville'owi Pickeringowi, kt贸ry natrafi艂 na wielki diament w kolorze szampana.

— Pewnie b臋dziesz chcia艂 teraz odjecha膰? — z trudem maskuj膮c zazdro艣膰 zagadn膮艂 go Zouga, kiedy spotkali si臋 na drodze przechodz膮cej nad Posiad艂o艣ci膮 Diab艂a.

— Nie — Pickering potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Zawsze stawiam na dobrego konia. M贸j wsp贸lnik i ja zostajemy — doda艂 z promiennym u艣miechem.

Zdawa艂o si臋, 偶e diamentowe b贸stwa zaplanowa艂y nagle obsypa膰 tereny Wzg贸rza Colesberg deszczem szczodrych dar贸w. W艣r贸d poszukiwaczy panowa艂o wielkie podniecenie i gor膮czka oczekiwania. Trzy wielkie znaleziska w ci膮gu trzech dni, tego nikt jeszcze tutaj nie widzia艂.

W nocy wok贸艂 obozowych palenisk, w kantynach i barach

6 — Twardzi ludzie

81

poszukiwacze zamroczeni alkoholem i na nowo rozbudzon膮 nadziej膮 wyg艂aszali swoje przedziwne teorie.

— Dotarli艣my do szczeg贸lnie bogatej warstwy, kt贸ra ci膮gnie si臋 wzd艂u偶 ca艂ego obszaru — zawyrokowa艂 jeden. — Zapami臋tajcie moje s艂owa, nie up艂ynie tydzie艅, a kto艣 znajdzie „kucyka".

— Gadanie! — krzykn膮艂 drugi. — Diamenty le偶膮 w rozpadlinach. Jaki艣 cholerny szcz臋艣ciarz, jak Calvin 216 czy Pickering, wkr贸tce zn贸w co艣 znajdzie.

W czwartkow膮 noc tego wyj膮tkowego tygodnia zacz臋艂o pada膰. Tutaj, na skraju pustyni Kalahari, roczny opad wynosi艂 nieca艂e pi臋膰dziesi膮t centymetr贸w. Prawie po艂owa spad艂a tamtej nocy.

Kurtyn臋 deszczu jakby utkan膮 ze srebrnych nici czasem tylko przerywa艂o ostrze b艂yskawicy. Chmury napiera艂y jedna na drug膮 niczym walcz膮ce byki, a od pot臋偶nych grzmot贸w ziemia dr偶a艂a w posadach.

O 艣wicie ci膮gle jeszcze pada艂o. Poszukiwacze zostaliby pewnie jak zazwyczaj w swoich domostwach, czekaj膮c, a偶 ziemia troch臋 wyschnie, gdyby nie nasta艂 jednak czas gor膮czkowego podniecenia, ka偶dy wi臋c chcia艂 by膰 w pobli偶u wykop贸w.

Ziemia w wykopach pokryta by艂a 偶贸艂tym mu艂em. Najni偶ej po艂o偶one dzia艂ki wype艂nia艂 on a偶 na wysoko艣膰 kolan, przylepiaj膮c si臋 do bosych n贸g robotnik贸w i oklejaj膮c wysokie buty nadzorc贸w.

Drogi z kolei pokrywa艂o utrudniaj膮ce przejazd wozom czerwonawe i g臋ste b艂oto. Trzeba je by艂o usuwa膰 z k贸艂 metalowymi pr臋tami.

Brud i utrudnienie w pracy by艂y niczym w por贸wnaniu z powa偶niejszymi skutkami ulewy, z kt贸rych nikt na razie nie zdawa艂 sobie sprawy.

Rw膮ce strumienie wody znalaz艂y szczelin臋 w nawierzchni drogi dojazdowej nr 6 i zacz臋艂y j膮 zalewa膰 przedostaj膮c si臋 coraz g艂臋biej. G艂臋bokie p臋kni臋cia powierzchni maskowa艂o tymczasem b艂oto.

Z samego rana na drodze znajdowa艂o si臋 szesna艣cie wype艂nionych po brzegi dwuk贸艂ek. Wo藕nice przeklinali si臋 nawzajem i z furi膮 trzaskali batami, powstawa艂y bowiem zatory.

W dole na Posiad艂o艣ci Diab艂a praca posuwa艂a si臋 wolniej ni偶 zwykle. Lodowaty deszcz sp艂ywa艂 po plecach i ramionach czarnych robotnik贸w, nogi 艣lizga艂y si臋 i zapada艂y w lepkim b艂ocie. Ich

82

艣piewne zawodzenia brzmia艂y tego dnia jak pie艣艅 偶a艂obna. Panowa艂 okropny nastr贸j.

Wy偶ej nieco, na drodze, przepe艂niona dwuk贸艂ka przechyli艂a si臋, a stoj膮cy u dyszla mu艂 nie mog膮c d艂u偶ej utrzyma膰 ci臋偶aru pad艂 na przednie nogi. Zewn臋trzne ko艂o wisia艂o teraz nad przepa艣ci膮, w贸z za艣 ko艂ysa艂 si臋 niepewnie, jakby za chwil臋 mia艂 si臋 ze艣lizn膮膰. 艁adunek zacz膮艂 przesypywa膰 si臋 na jedn膮 stron臋 i zewn臋trzna o艣 w ko艅cu p臋k艂a. W贸z Zougi znajdowa艂 si臋 z ty艂u i pod膮偶a艂 w tym samym kierunku. Siedz膮cy na miejscu wo藕nicy Ralph poderwa艂 si臋.

— Ty cholerny g艂upcze! — krzykn膮艂 z w艣ciek艂o艣ci膮. — Zatarasowa艂e艣 nam drog臋.

— Ty bezczelny szczeniaku! — odkrzykn膮艂 wo藕nica unieruchomionego wozu. — Nale偶y ci si臋 solidne lanie.

Do sporu przy艂膮czy艂o si臋 po chwili jeszcze sze艣ciu poszukiwaczy, ka偶dy popiera艂 jedn膮 b膮d藕 drug膮 stron臋. S艂ycha膰 by艂o rady i obelgi.

— Przetnij uprz膮偶 i pu艣膰 wolno te cholerne zwierz臋ta.

— Wyrzu膰 偶wir, jeste艣 prze艂adowany.

— Nie dotykaj mojego zaprz臋gu — krzykn膮艂 wo藕nica widz膮c, jak Ralph wyjmuje n贸偶 i zeskakuje z wozu.

— 艢wietny pomys艂, Ralph!

— Trzeba da膰 nauczk臋 temu ma艂emu nicponiowi!

Widz膮c, co si臋 艣wi臋ci, Zouga odchyli艂 g艂ow臋 i krzykn膮艂 do Ralpha przez zwini臋te w tub臋 d艂onie. Wyczu艂, 偶e ludziom na drodze grozi 艣miertelne niebezpiecze艅stwo, 偶e w ka偶dej chwili straci膰 mog膮 kontrol臋 nad zwierz臋tami. Jednak jego g艂os zagubi艂 si臋 w og贸lnym zgie艂ku i je艣li nawet Ralph go us艂ysza艂, nie zdradzi艂 si臋 ani przez chwil臋. Zoudze pozosta艂a rola bezradnego obserwatora. Zbyt du偶o czasu zaj臋艂oby mu dostanie si臋 na drog臋 poprzez skomplikowan膮 sie膰 drabinek i labirynt chodnik贸w. Nie by艂 w stanie zapobiec wisz膮cej w powietrzu tragedii.

Rozw艣cieczony wo藕nica sta艂 na wozie strzelaj膮c z bata i miotaj膮c przekle艅stwa. Nie by艂 wysoki, dobrych kilka centymetr贸w ni偶szy od Ralpha, za to szeroki w barach i mocno zbudowany.

— Zaraz si臋 z tob膮 policz臋! — krzykn膮艂 i zn贸w zamachn膮艂 si臋 d艂ugim batem.

Ralph, stoj膮cy teraz w pobli偶u os艂abionego mu艂a, uchyli艂 si臋 w ostatniej chwili, ostry rzemie艅 dosi臋gn膮艂 jednak jego koszuli, rozrywaj膮c materia艂 i niczym brzytwa przecinaj膮c sk贸r臋.

83

Ralph wyprostowa艂 si臋 i przy艂o偶y艂 r臋k臋 do k艂臋bu zwierz臋cia, a nast臋pnie wykorzystuj膮c si艂臋 w艂asnego ramienia, odbi艂 si臋 i przelecia艂 na drug膮 stron臋. By艂a to sztuczka, kt贸rej nauczy艂 go Jan Cheroot. W ten spos贸b dobry wo藕nica m贸g艂 naj艂atwiej przedosta膰 si臋 z jednej strony zaprz臋gu na drug膮. Potem wykona艂 jeszcze kilka skok贸w i stan膮艂 wreszcie na w艂asnym wozie wyci膮gaj膮c bat.

Bicz mia艂 niemal sze艣膰 metr贸w d艂ugo艣ci. Wy膰wiczony wo藕nica by艂 w stanie zabi膰 nim much臋 siedz膮c膮 na uchu zaprz臋偶onego na samym przedzie mu艂a. Jan Cheroot dobrze wy膰wiczy艂 Ralpha w tym rzemio艣le i ch艂opak pos艂ugiwa艂 si臋 batem naprawd臋 dobrze.

Usta Ralpha zacisn臋艂y si臋 tworz膮c cienk膮 kredowobia艂膮 kresk臋, a jego zielonkawe oczy p艂on臋艂y gniewem. B贸l wywo艂a艂 w nim mordercz膮, 艣lep膮 furi臋.

— Ralph! — krzykn膮艂 przera偶ony Zouga. — Ralph! Ju偶 do艣膰!

Ralph stan膮艂 wyprostowany na swoim siedzeniu i zamachn膮艂 si臋 biczem, jak wytrawny w臋dkarz zarzucaj膮cy przyn臋t臋, a potem prostuj膮c ramiona wyprowadzi艂 wspania艂y cios, kt贸ry dosi臋gn膮艂 wo藕nic臋 z przera藕liwym 艣wistem.

Bicz niczym szabla przeci膮艂 mu tors a偶 do klamry spodni i tylko nieprzemakalne ubranie uchroni艂o go przed powa偶nymi obra偶eniami. Materia艂 jednak rozerwa艂 si臋, a p艂ytk膮 ran臋 zalewa膰 zacz膮艂 deszcz.

Mu艂y Ralpha poderwa艂y si臋 sp艂oszone 艣wistem bata i przednie ko艂o jego wozu zaczepi艂o o ko艂o tarasuj膮cego drog臋 zaprz臋gu, unieruchamiaj膮c oba pojazdy w g臋stym b艂ocie.

Ralph znalaz艂 si臋 teraz zbyt blisko drugiego wo藕nicy, aby u偶y膰 bata, pos艂u偶y艂 si臋 wi臋c d艂ugim trzonkiem jak maczug膮, uderzaj膮c m臋偶czyzn臋 w g艂ow臋.

Poni偶ej drogi w wykopie czarni robotnicy zagrzewali swego faworyta bojowymi okrzykami. Doda艂o mu to animuszu. By艂 szybszy ni偶 drugi wo藕nica. Uchyla艂 si臋 w por臋 przed jego ciosami, zadaj膮c przy okazji uderzenia drewnianym trzonkiem, kt贸rego u偶ywa艂 z r贸wn膮 zr臋czno艣ci膮, co maczugi w czasie pojedynku z Bazo.

Mu艂y, sp艂oszone narastaj膮c膮 wrzaw膮: 艣wistem bicz贸w, okrzykami Murzyn贸w, nawo艂ywaniami podnieconych widz贸w, pr贸bowa艂y uwolni膰 si臋 z uprz臋偶y, wierzgaj膮c nogami i rycz膮c rozpaczliwie.

84

Nagle, powolutku niczym cz艂owiek budz膮cy si臋 z g艂臋bokiego snu, grunt drgn膮艂 pod ko艂ami woz贸w, po czym dr偶enie przenios艂o si臋 dalej w kierunku kraw臋dzi drogi i 偶贸艂ta ziemia rozwar艂a si臋 jak za dotkni臋ciem czarodziejskiej r贸偶d偶ki, przecinaj膮c drog臋 g艂臋bok膮 przepa艣ci膮. Towarzyszy艂 temu dziwaczny odg艂os, kt贸ry przypomina艂 mlaskanie niemowl臋cia ss膮cego pier艣 matki. Widzowie zamarli z przera偶enia.

I oto jedynymi rozpoznawalnymi d藕wi臋kami sta艂y si臋 porykiwania mu艂贸w i odg艂os ulewy. Ralph zastyg艂 na wozie, jak staro偶ytna statua atlety. Jego oczy poja艣nia艂y nagle, gniew powoli przemienia艂 si臋 w os艂upienie.

— Ralph! — Tym razem g艂os ojca dotar艂 do niego wyra藕nie i ch艂opak spojrza艂 w d贸艂 na przera偶one twarze.

— Ralph! Uciekaj! — krzykn膮艂 Zouga, a napi臋cie w jego g艂osie zmobilizowa艂o Ralpha.

Odrzuci艂 bat i zeskoczy艂 z wozu. W jego r臋ce znowu pojawi艂 si臋 n贸偶.

Uprz膮偶, kt贸r膮 mia艂 na sobie Bishop, wielki szary mu艂, by艂a zaci艣ni臋ta mocno niczym 偶elazna obr臋cz, ust膮pi艂a jednak 艂atwo pod ci臋ciem ostrza i zwierz臋 uwolni艂o si臋 z potrzasku.

Ziemia dr偶a艂a pod nogami Ralpha, gdy uwalnia艂 kolejne trzy mu艂y, a kiedy by艂y ju偶 wyswobodzone, pogna艂 je przed sob膮, zmuszaj膮c do galopu. Tymczasem ziemia rozst臋powa艂a si臋 coraz bardziej i ca艂a droga zacz臋艂a si臋 powoli zapada膰.

— Uciekaj, ty g艂upcze — wysapa艂 Ralph patrz膮c na m臋偶czyzn臋, z kt贸rym przed chwil膮 walczy艂, ten wszak偶e w podartym ubraniu sta艂 nadal bez ruchu.

Po kolei zacz臋艂y rozpada膰 si臋 ustawione wzd艂u偶 drogi 偶urawie. Na niekt贸rych wisia艂y jeszcze wy艂adowane 偶wirem worki. Drewno 艂ama艂o si臋 z trzaskiem, liny pl膮ta艂y si臋 i rwa艂y.

Trzy uwolnione przez Ralpha mu艂y dotar艂y ju偶 szcz臋艣liwie do bezpiecznego miejsca, lecz nadal gna艂y przed siebie, wierzgaj膮c kopytami.

Ziemia pod nogami Ralpha obsuwa艂a si臋 tymczasem coraz bardziej, tak 偶e wydawa艂o mu si臋, jakby wspina艂 si臋 po pochy艂ym zboczu. M臋偶czyzna tymczasem zachwia艂 si臋 nagle, upad艂 na kolana i z rozpostartymi ramionami zacz膮艂 zsuwa膰 si臋 w przepa艣膰.

— Wstawaj! — krzykn膮艂 Ralph, podbiegaj膮c do niego.

85

Ziemia pod nimi pomrukiwa艂a jak zg艂odnia艂a bestia. Na zapadaj膮cej si臋 drodze pozosta艂o jeszcze czterna艣cie woz贸w. Sze艣ciu m臋偶czyzn opu艣ci艂o ju偶 swoje zaprz臋gi i ucieka艂o z miejsca katastrofy. Rzucili si臋 jednak do ucieczki zbyt p贸藕no, kilku upad艂o i ca艂ym cia艂em przywar艂o do dr偶膮cej ziemi.

Kto艣 zachwia艂 si臋 i run膮艂 w otch艂a艅 jednego z szyb贸w — spad艂 w g艂臋bokie b艂oto, z kt贸rego wyci膮gn臋li go trzej robotnicy, po czym podnie艣li i odprowadzili, pow艂贸cz膮cego z艂aman膮 nog膮, w bezpieczne miejsce.

Jeden z woz贸w, zaprz臋偶ony w cztery mu艂y, zsun膮艂 si臋 ze skarpy i roztrzaska艂. Czarny kud艂aty mu艂 nabity zosta艂 na d艂ug膮 偶erd藕. J臋cza艂 przera藕liwie niczym konaj膮cy cz艂owiek i wierzga艂 nogami, podczas gdy z jego ogromnej rany wyp艂ywa艂y powoli wn臋trzno艣ci.

Ralph ukucn膮艂 i pom贸g艂 wsta膰 m臋偶czy藕nie, ten wszak偶e z trudem m贸g艂 utrzyma膰 si臋 na nogach, sparali偶owany strachem i zapl膮tany w swoje podarte ubranie.

Nagle zapad艂 si臋 艣rodek drogi i trzydzie艣ci metr贸w ziemi wraz ze stoj膮cymi na niej wozami i zwierz臋tami run臋艂o z 艂oskotem w d贸艂.

— Szybciej! — krzykn膮艂 przera偶ony Ralph. Ziemia pod jego stopami drgn臋艂a i ponios艂a obu m臋偶czyzn w kierunku kraw臋dzi urwiska.

W po艣piechu rzucili si臋 do ucieczki. M臋偶czyzna wspiera艂 si臋 na ramieniu Ralpha. Od bezpiecznego miejsca dzieli艂o ich teraz zaledwie kilkana艣cie krok贸w. Woleli nie ogl膮da膰 si臋 za siebie, widok rozst臋puj膮cej si臋 ziemi by艂 parali偶uj膮cy.

— Szybciej! — krzycza艂 Ralph. — Uda si臋! Ju偶 tylko par臋 krok贸w.

I w tej w艂a艣nie chwili z odg艂osem przypominaj膮cym nami臋tny poca艂unek ziemia rozwar艂a si臋 przed nimi jakby pod uderzeniem gigantycznego topora. Powsta艂a szczelina by艂a g艂臋boka na jakie艣 dwadzie艣cia pi臋膰 metr贸w i szeroka na dwa, szybko zacz臋艂a si臋 jednak powi臋ksza膰.

— Skacz! — krzykn膮艂 Ralph. — Cz艂owieku, skacz! — i popchn膮艂 m臋偶czyzn臋 w stron臋 kraw臋dzi. Ten zachwia艂 si臋 i z trudem 艂api膮c r贸wnowag臋 skoczy艂 ci臋偶ko i niezgrabnie. Upad艂 piersi膮 na przeciwleg艂e zbocze i usi艂owa艂 podci膮gn膮膰 si臋 na r臋kach. Nie mia艂 jednak 偶adnego punktu oparcia i wierzgaj膮c nogami zacz膮艂 zsuwa膰 si臋 w d贸艂.

86

Ralph zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e nie mo偶e wykona膰 rozbiegu. Musia艂 pokona膰 przepa艣膰 skacz膮c z miejsca, a wyrwa powi臋ksza艂a si臋 z ka偶d膮 sekund膮, osi膮gaj膮c ju偶 ponad trzy metry szeroko艣ci.

Przykl臋kn膮艂 nagle na jednym kolanie, a potem, opieraj膮c si臋 pi臋艣ci膮 o ziemi臋, wyprostowa艂 energicznie nogi i ca艂e cia艂o i wyskoczy艂 wysoko jak stalowa spr臋偶yna.

Nawet jego zdziwi艂a si艂a skoku — poszybowa艂 ponad szamocz膮cym si臋 na kraw臋dzi stoku m臋偶czyzn膮 i wyl膮dowa艂 daleko za nim na bezpiecznym twardym gruncie.

Tymczasem nieszcz臋艣nik j臋cz膮c osun膮艂 si臋 kolejnych kilka centymetr贸w. Ralph podbieg艂 do kraw臋dzi zbocza i po艂o偶ywszy si臋 na brzuchu, chwyci艂 go za nadgarstek — 艣liski od b艂ota, wymyka艂 si臋 z r臋ki jak 艣wie偶o z艂owiony pstr膮g. Ralph zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e d艂ugo go nie utrzyma.

W dole zobaczy艂, jak rozpadaj膮 si臋 pozosta艂o艣ci drogi dojazdowej nr 6, widzia艂 lawin臋 ziemi, b艂ota i 偶wiru oraz niesionych przez ni膮 ludzi i zwierz臋ta.

Postacie stoj膮ce na dnie szybu wydawa艂y si臋 drobne i kruche, a ich krz膮tanina bezsensowna.

Nagle Ralph rozpozna艂 ojca. On jeden sta艂 bez ruchu z odchylon膮 do ty艂u g艂ow膮 i nawet z tej odleg艂o艣ci ch艂opak odczu艂 si艂臋 jego spojrzenia.

— Trzymaj si臋, ch艂opcze! — g艂os Zougi przebi艂 si臋 z trudem przez panuj膮cy na dole zgie艂k. — Pomoc ju偶 nadchodzi!

Tymczasem pod brzuchem Ralpha ziemia znowu zadr偶a艂a, a m臋偶czyzna poci膮gn膮艂 go kolejne kilka centymetr贸w w stron臋 przepa艣ci.

— Trzymaj si臋, Ralph! — Zouga krzykn膮艂 raz jeszcze z wyci膮gni臋tymi przed siebie ramionami. Gest ten wyra偶a艂 cierpienie i mi艂o艣膰, by艂 wymowniejszy ni偶 wszystkie s艂owa.

Nagle Ralph poczu艂 z ty艂u, na kostkach, uchwyt silnych d艂oni, us艂ysza艂 krzyki m臋偶czyzn. Obok jego policzka opuszcza艂a si臋 w d贸艂 lina spleciona z w艂贸kien konopi. M臋偶czyzna zdo艂a艂 uchwyci膰 si臋 woln膮 r臋k膮 zawi膮zanej na jej ko艅cu p臋tli i lina napr臋偶y艂a si臋, poci膮gaj膮c go za sob膮.

Ralph m贸g艂 wreszcie pu艣ci膰 艣liski nadgarstek i wyczo艂ga膰 si臋 na skarp臋. Spojrza艂 w d贸艂 na ojca. Odleg艂o艣膰 by艂a zbyt du偶a, by mogli dostrzec wyraz swoich twarzy.

... 87

Przez chwil臋 Zouga wpatrywa艂 si臋 bez ruchu w syna, potem odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie i wymachuj膮c energicznie r臋kami nakaza艂 robotnikom rozpocz膮膰 akcj臋 ratunkow膮.

Trwa艂a do ko艅ca dnia. a wszystkich poszukiwaczy zjednoczy艂 nagle wsp贸lny cel.

Komitet zamkn膮艂 kopalnie i wezwa艂 ludzi do opuszczenia teren贸w nie dotkni臋tych kl臋sk膮. Wstrzymano te偶 wszelki ruch na pozosta艂ych pi臋ciu drogach dojazdowych.

W rejonie drogi nr 6 nie by艂o 偶adnego cz艂onka Komitetu i Zouga Ballantyne szybko zosta艂 wybrany przyw贸dc膮. Stara艂 si臋 okre艣li膰 po艂o偶enie poszczeg贸lnych woz贸w w momencie zawalenia si臋 drogi i wysy艂a艂 brygady ratunkowe w rejony, gdzie spodziewa艂 si臋 natrafi膰 na cia艂a ludzi.

Ekipy ratunkowe przekopywa艂y ziemi臋 z trwog膮 zmieszan膮 z nienawi艣ci膮. W ci膮gu pierwszej godziny uda艂o im si臋 oswobodzi膰 kilku ludzi, kt贸rzy cudem uratowali 偶ycie. Ocalenie swoje zawdzi臋czali cia艂om zwierz膮t, kt贸re z艂agodzi艂y ich upadek, albo wozom: os艂oni艂y ich przed lawin膮.

Trzy mu艂y prze偶y艂y upadek, w艣r贸d nich stary Bishop Zougi, wszystkie pozosta艂e by艂y straszliwie pokiereszowane przez rozbite wozy. Kto艣 przyni贸s艂 pistolet oraz paczk臋 naboi i Zouga chodzi艂 od jednej grupy ratunkowej do drugiej, dobijaj膮c konaj膮ce w m臋kach zwierz臋ta.

Praca trwa艂a tak偶e na wy偶szym poziomie. Przygotowywano tam sznury i wyci膮gi, by podnosi膰 rannych i zabitych. Do po艂udnia wszystko by艂o ju偶 gotowe i ranni zostali sprawnie przetransportowani.

P贸藕niej rozpocz臋to poszukiwania zabitych.

Ostatni, kt贸rego znaleziono, zwini臋ty by艂 w b艂ocie jak embrion. Zouga i Bazo pochylili si臋 nad nim i ci膮gn膮c za nadgarstki uwolnili z lepkiej ziemi. Wygl膮da艂o to jak moment narodzin, lecz cz艂onki zastyg艂e ju偶 by艂y w po艣miertnym st臋偶eniu, a oczodo艂y zalepione glin膮. Zouga wyprostowa艂 si臋 i westchn膮艂 ci臋偶ko. Zimno i zm臋czenie zacz臋艂y dawa膰 mu si臋 we znaki.

— Jeszcze nie sko艅czyli艣my — powiedzia艂, a jego m艂ody pomocnik skin膮艂 g艂ow膮.

— Co pozosta艂o? — spyta艂 mi臋kko i Zouga poczu艂 przyp艂yw wdzi臋czno艣ci i sympatii. Po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Bazo i przez chwil臋 obaj z powag膮 patrzyli sobie w oczy. — Co jeszcze trzeba zrobi膰? — powt贸rzy艂 Bazo.

— Nie ma ju偶 drogi. Przez pewien czas ustanie zupe艂nie praca na tych dzia艂kach — wyja艣ni艂 powoli Zouga, cofaj膮c r臋k臋. — Je偶eli pozostawimy tu sprz臋t albo jakie艣 narz臋dzia, wi臋cej ich nie zobaczymy. Musimy je ocali膰 przed s臋pami.

Stracili ju偶 w贸z, 偶uraw z metalowymi bloczkami i drogocennym olinowaniem, a tak偶e wszystkie worki.

Zm臋czenie ogarn臋艂o cia艂o Zougi, westchn膮艂 ci臋偶ko. Wiedzia艂, 偶e nie ma pieni臋dzy na zakup potrzebnych rzeczy.

Bazo zwo艂a艂 swych ludzi i razem zacz臋li przeszukiwa膰 ziemi臋 chc膮c odnale藕膰 porzucone narz臋dzia i kawa艂ki liny.

Osuwaj膮ca si臋 ziemia przysypa艂a wschodni膮 cz臋艣膰 dzia艂ki 142, pozosta艂e by艂y nietkni臋te, cz臋艣膰 sprz臋tu wpad艂a jednak w powsta艂膮 w poprzek dna szybu rozpadlin臋 i ton臋艂a w b艂ocie.

W promieniach nikn膮cego ju偶 za horyzontem s艂o艅ca Bazo odnalaz艂 ostatni oskard i poda艂 go stoj膮cym wy偶ej towarzyszom. By艂 tak zm臋czony, 偶e w膮tpi艂, czy uda mu si臋 wdrapa膰 z powrotem na g贸r臋. Opar艂 si臋 o 艣cian臋 rozpadliny. Nogi zdr臋twia艂y mu z zimna, a cia艂o pokry艂o si臋 g臋si膮 sk贸rk膮. Czu艂, 偶e je艣li zamknie oczy, za艣nie na stoj膮co.

Walcz膮c ze zm臋czeniem wpatrywa艂 si臋 w ziemi臋. Po kraw臋dzi sp艂ywa艂 cienki strumie艅 wody, 偶艂obi膮c niewielkie koryto — woda by艂a prawie czysta, nieznacznie tylko zm膮cona. Na kraw臋dzi rozpadliny strumie艅 napotka艂 przeszkod臋 i tworzy艂 miniaturow膮 kaskad臋. Bazo poczu艂 silne pragnienie. Nachyli艂 si臋 i podstawi艂 g艂ow臋 tak, by strumie艅 sp艂yn膮艂 po jego wargach i j臋zyku, a woda wype艂ni艂a usta.

Ostatnie promienie s艂o艅ca odbi艂y si臋 dziwnym bia艂ym 艣wiat艂em tu偶 przy jego twarzy.

Przypatrywa艂 mu si臋 z niedowierzaniem, a偶 wreszcie zrozumia艂, 偶e 藕r贸d艂em jasno艣ci jest co艣, co tkwi w b艂otnistej ziemi i zdaje si臋 zmienia膰 kszta艂t i barw臋 pod dzia艂aniem sp艂ywaj膮cej wody.

Dotkn膮艂 palcem tajemniczego przedmiotu i woda pop艂yn臋艂a wzd艂u偶 r臋ki i po 艂okciu. Stara艂 si臋 go poruszy膰, ale tkwi艂 mocno

89

w ziemi i 艣lizga艂 si臋 w palcach, jak myd艂o. Nie spos贸b by艂o go uchwyci膰.

Zdj膮艂 wi臋c z szyi r贸g i w ko艅cu podwa偶y艂 nim ten pi臋knie b艂yszcz膮cy przedmiot, tak 偶e spad艂 ci臋偶ko wprost na jego d艂o艅, wype艂niaj膮c j膮 niemal ca艂kowicie.

By艂 to kamie艅, ale kamie艅, jakiego nigdy dot膮d nie widzia艂. W艂o偶y艂 go pod strumie艅 wody i przeciera艂 kciukiem, a偶 sta艂 si臋 zupe艂nie czysty. Potem podni贸s艂 go do oczu, obracaj膮c powoli w gasn膮cym 艣wietle s艂o艅ca.

Do momentu przyjazdu do New Rush Bazo nie my艣la艂 nigdy, 偶e ska艂y i kamienie mog膮 r贸偶ni膰 si臋 od siebie bardziej ni偶 dwie krople wody czy dwie chmury na niebie. W j臋zyku Matabel贸w kawa艂ek granitu i diament okre艣la si臋 tym samym s艂owem: imitshe. Dopiero widz膮c, jak wielka obsesja opanowa艂a bia艂ych ludzi, zacz膮艂 my艣le膰 o tych sprawach inaczej.

Podczas tych kilku miesi臋cy, kt贸re sp臋dzi艂 wybieraj膮c 偶wir z kopalni, zobaczy艂 wiele dziwacznych rzeczy i dowiedzia艂 si臋 sporo o bia艂ych ludziach. Z pocz膮tku nie m贸g艂 poj膮膰, 偶e przypisuj膮 oni tak wielk膮 warto艣膰 zupe艂nie zwyczajnym rzeczom. Nie mie艣ci艂o mu si臋 w g艂owie, 偶e jeden kamyk mo偶e zosta膰 wymieniony na sze艣膰set sztuk najlepszej trzody. W ko艅cu jednak przekona艂 si臋 o tym na w艂asne oczy, a wtedy zar贸wno on sam, jak i jego wsp贸艂plemie艅cy stali si臋 fanatycznymi zbieraczami kamyk贸w. Podnosili z ziemi wszystko, co tylko si臋 艣wieci艂o i by艂o kolorowe, i z dum膮 zanosili do Bakeli, aby da艂 im nagrod臋.

Pocz膮tkowy entuzjazm szybko wygas艂, poniewa偶 nie mogli dopatrzy膰 si臋 偶adnej logiki czy konsekwencji w post臋powaniu Zougi. Naj艂adniejsze kamienie o wspania艂ych kolorach by艂y z pogard膮 odrzucane, podczas gdy ma艂e matowe od艂amki nagradzano z艂ot膮 monet膮.

Z pocz膮tku zap艂ata w z艂ocie niezbyt podoba艂a si臋 Murzynom, ale nauczyli si臋 szybko, 偶e te metalowe kr膮偶ki mog膮 zosta膰 wymienione na wszystko, czego dusza zapragnie. Je偶eli ma si臋 ich wystarczaj膮co du偶o, mo偶na kupi膰 strzelb臋, konia, kobiet臋 albo wo艂u.

Bakela stara艂 si臋 wyt艂umaczy膰 swym robotnikom, jak rozpoznawa膰 kamienie, za kt贸re p艂aci膰 b臋dzie z艂otem. Po pierwsze powinny by膰 niewielkie.

90

Bazo spojrza艂 raz jeszcze na kamie艅. By艂 wielki, z trudno艣ci膮 m贸g艂 zamkn膮膰 go w d艂oni. Kamienie, kt贸re interesowa艂y Bakel臋, mia艂y te偶 zwykle charakterystyczny regularny kszta艂t: by艂y to o艣mio艣ciany. Wielki kamie艅 wygl膮da艂 inaczej, mia艂 jedn膮 艣cian臋 艣ci臋t膮 ostro, jakby no偶em, a reszta by艂a zaokr膮glona i wypolerowana na dziwny mydlany po艂ysk.

Bazo w艂o偶y艂 kamie艅 ponownie pod strumie艅 wody, a kiedy go wyj膮艂, na powierzchni pojawi艂y si臋 niewielkie kropelki, kt贸re sp艂yn臋艂y szybko, pozostawiaj膮c such膮 i b艂yszcz膮c膮 powierzchni臋. Mia艂 te偶 nieodpowiedni kolor. Bakela wyja艣nia艂, 偶e powinien by膰 bladocyt-rynowy, po艂yskliwie szary albo nawet br膮zowawy. Ten za艣 by艂 czysty jak g贸rskie jezioro. Patrz膮c przez kamie艅 Bazo widzia艂 kszta艂t swojej r臋ki, a kiedy go obraca艂, w 艣rodku zapala艂y si臋 male艅kie iskierki. Jest zbyt du偶y i zbyt pi臋kny, 偶eby posiada膰 jak膮艣 warto艣膰, zdecydowa艂 w ko艅cu.

— Bazo! — us艂ysza艂 nagle nawo艂ywanie Bakeli. — Chod藕 ju偶! Wracamy co艣 zje艣膰 i odpocz膮膰.

Bazo wrzuci艂 kamie艅 do sk贸rzanego woreczka przyczepionego u pasa i wdrapa艂 si臋 po kraw臋dzi rozpadliny. Dru偶yna robotnik贸w pod przewodnictwem Bakeli oddala艂a si臋 powoli, objuczona oskardami, 艂opatami i zwojami umazanych b艂otem sznur贸w.

— On ma na sumieniu 偶ycie sze艣ciu ludzi. By艂em tam, widzia艂em, co si臋 sta艂o. Najecha艂 wozem na zaprz臋g Marka Sandersona — krzykn膮艂 wysoki d艂ugow艂osy m臋偶czyzna o pot臋偶nym brzuchu.

Na platformie jednego z wielkich woz贸w towarowych, ustawionego na 艣rodku rynku, odbywa艂o si臋 publiczne posiedzenie Komitetu Kopalni. Przed dziesi臋cioma minutami utworzona zosta艂a Komisja Dochodzeniowa w sprawie wypadku na drodze dojazdowej nr 6.

Wok贸艂 zebra艂 si臋 t艂um poszukiwaczy, kt贸rzy wr贸cili w艂a艣nie z pogrzebu sze艣ciu swoich zmar艂ych tragicznie towarzyszy. P贸藕niej zamierzali uczci膰 ich pami臋膰 w barze i niekt贸rzy trzymali ju偶 w r臋kach zakorkowane zielone butelki.

Wraz z poszukiwaczami zebrali si臋 na rynku pozostali cz艂onkowie miejscowej spo艂eczno艣ci. Nawet handlarze diament贸w zamkn臋li swoje biura na czas obrad Komitetu. Tragedia na drodze nr 6 poruszy艂a chyba wszystkich.

91

— Przyjrzyjmy si臋 temu ma艂emu nicponiowi — krzykn膮艂 kto艣 z ty艂u i przez t艂um przebieg艂 g艂o艣ny pomruk aprobaty.

— Racja, przyjrzyjmy si臋!

Zouga sta艂 z ty艂u wozu, obok Ralpha. Spojrza艂 na niego przeci膮gle — nie musia艂 ju偶 si臋 pochyla膰, 偶eby zajrze膰 synowi w oczy.

— P贸jd臋 tam i stawi臋 im czo艂o — wyszepta艂 Ralph ochryp艂ym g艂osem. Jego oczy by艂y ciemnoniebieskie i pe艂ne niepokoju. Wiedzia艂 r贸wnie dobrze jak Zouga, w jak trudnej znalaz艂 si臋 sytuacji. Mia艂 przeciwstawi膰 si臋 roz艣wieczonemu i pa艂aj膮cemu 偶膮dz膮 zemsty t艂umowi.

Z powodu zawalenia si臋 drogi drastycznie spad艂a warto艣膰 wielu dzia艂ek. Nie mo偶na ich by艂o teraz eksploatowa膰, zosta艂y kompletnie odci臋te. Kogo艣 nale偶a艂o za to ukara膰 i zemsta mog艂a by膰 bardzo sroga.

Ralph opar艂 jedn膮 r臋k臋 na osi ko艂a, got贸w wspi膮膰 si臋 po nim na w贸z, gdzie czeka艂o ju偶 na niego dwunastu cz艂onk贸w Komitetu.

— Ralph! — powstrzyma艂, go ojciec, k艂ad膮c mu r臋k臋 na ramieniu. — Zaczekasz tutaj.

— Tato... — zaprotestowa艂 cicho, a oczy pociemnia艂y mu ze strachu.

— Zosta艅 — powt贸rzy艂 mi臋kko Zouga i wspi膮艂 si臋 zwinnie na w贸z.

Najpierw skin膮艂 g艂ow膮 w kierunku cz艂onk贸w Komitetu, potem odwr贸ci艂 si臋 twarz膮 do t艂umu. By艂 bez kapelusza, a jego bujna broda b艂yszcza艂a w s艂o艅cu. Zaci艣ni臋te w pi臋艣ci d艂onie opar艂 na biodrach i stan膮艂 w rozkroku.

— Panowie — zacz膮艂, a jego g艂os s艂ycha膰 by艂o wyra藕nie nawet w ostatnich rz臋dach. — M贸j syn ma dopiero szesna艣cie lat. Jestem tutaj, aby przem贸wi膰 w jego imieniu.

— By艂 wystarczaj膮co doros艂y, by zabi膰 sze艣ciu ludzi, a wi臋c powinien teraz odpowiedzie膰 osobi艣cie za swoje czyny.

— Nikogo nie zabi艂 — odpar艂 zimno Zouga. — Je偶eli szukasz winnego, zwal win臋 na deszcz. Mo偶esz p贸j艣膰 teraz do kopalni i zobaczy膰, w kt贸rym miejscu ulewa uszkodzi艂a nasyp.

— Ale on wszcz膮艂 b贸jk臋 — wrzasn膮艂 d艂ugow艂osy m臋偶czyzna. — Widzia艂em, jak u偶y艂 bata na Marka Sandersona.

— Ka偶dego dnia, o ka偶dej godzinie na drogach dochodzi do podobnych utarczek — krzykn膮艂 Zouga. — Ciebie te偶 nieraz widzia艂em wymachuj膮cego pi臋艣ciami i obrywaj膮cego po ty艂ku.

92

Jego s艂owa powita艂 wybuch 艣miechu, kt贸ry roz艂adowa艂 troch臋 ci臋偶k膮 atmosfer臋, i Zouga to skwapliwie wykorzysta艂.

— Panowie, zak艂adam si臋 o wszystko, co dla mnie 艣wi臋te, 偶e nie ma w艣r贸d was cz艂owieka, kt贸ry nie stan膮艂by w obronie swoich praw i interes贸w, tak jak m贸j syn, a on wyst膮pi艂 przecie偶 przeciwko m臋偶czy藕nie starszemu i silniejszemu od siebie. Je偶eli jest winny, tak膮 sam膮 win膮 obci膮偶ony jest ka偶dy z was.

Ci twardzi ludzie lubili, gdy kto艣 zwraca艂 si臋 do nich w ten w艂a艣nie spos贸b, lubili s艂ucha膰, jak bardzo s膮 hardzi i niezale偶ni. Byli dumni, 偶e sta膰 ich na m臋skie 偶ycie pe艂ne trud贸w i wyrzecze艅.

— Cz艂owieku, czy chcesz mnie przekona膰, 偶e ten ch艂opak trzaskaj膮c batem spowodowa艂 zawalenie si臋 ca艂ej drogi? Je偶eli tak by艂o w istocie, jestem dumny, 偶e mam takiego syna.

T艂um raz jeszcze wybuchn膮艂 艣miechem, a wysoki, niechlujnie ubrany m臋偶czyzna o stalowym spojrzeniu szepn膮艂 do stoj膮cego obok cz艂onka Komisji:

— Ma facet g艂ow臋, Pickling — tak przezywano Neville'a Pickeringa. — M贸wi r贸wnie dobrze, jak pisze, a to rzeczywi艣cie robi wra偶enie.

— Nie, panowie! — Zouga zmieni艂 teraz ton. — T臋 drog臋 czeka艂 taki w艂a艣nie los, zanim jeszcze spad艂y na ni膮 pierwsze krople deszczu. Katastrofa nie by艂a niczyj膮 win膮. Po prostu kopali艣my za g艂臋boko i spad艂o zbyt du偶o deszczu.

Ludzie kiwali teraz g艂owami ze zrozumieniem, a ich twarze nagle spowa偶nia艂y.

— Kopiemy ju偶 bardzo g艂臋boko i je偶eli nie wynajdziemy innego sposobu eksploatacji naszych dzia艂ek, czekaj膮 nas wkr贸tce nast臋pne pogrzeby.

Zouga spojrza艂 w d贸艂 i dostrzeg艂 m臋偶czyzn臋, kt贸ry utorowa艂 sobie drog臋 przez t艂um i wdrapa艂 si臋 na dyszel wozu.

— A teraz cisza, zgrajo brudnych 艂ajdak贸w — krzykn膮艂 pot臋偶nym g艂osem.

— S膮d oddaje g艂os panu Sandersonowi — mrukn膮艂 sarkastycznie Pickering.

— Dzi臋ki, panie — poszukiwacz uni贸s艂 wymi臋ty kapelusz, kt贸ry w艂o偶y艂 specjalnie na t臋 okazj臋, a nast臋pnie odwr贸ci艂 si臋 zn贸w w stron臋 t艂umu.

— Ten nicpo艅 Zougi Ballantyne'a to go艣膰, z kt贸rym nie nale偶y

93

zadziera膰, lecz kiedy b臋dziecie w potrzebie, warto, 偶eby艣cie mieli go po swojej stronie — rzek艂 i spojrza艂 gro藕nie w kierunku Ralpha. — Chod藕 tutaj, Ballantyne.

Ralph, blady i wystraszony, sta艂 jak sparali偶owany, ale silne r臋ce popchn臋艂y go naprz贸d i wci膮gn臋艂y na g贸r臋.

Poszukiwacz musia艂 stan膮膰 na palcach, aby obj膮膰 m艂odzie艅ca.

— Ten ch艂opak m贸g艂 spokojnie pozwoli膰, abym rozkwasi艂 si臋 o dno szybu jak zgni艂y pomidor — m贸wi膮c to wyda艂 ustami d藕wi臋k na艣laduj膮cy jego niedosz艂y upadek. — M贸g艂 uciec i zostawi膰 mnie na 艂asce losu. Nie zrobi艂 tego jednak!

— To dlatego, 偶e jest m艂ody i g艂upi — krzykn膮艂 kto艣 z t艂umu. — Je偶eli mia艂by cho膰 krztyn臋 rozumu, da艂by ci jeszcze kopniaka na po偶egnanie, ty n臋dzny przyb艂臋do!

S艂owa te zn贸w powita艂 wybuch weso艂o艣ci.

— Postawi臋 temu ch艂opakowi drinka — oznajmi艂 uroczy艣cie Sanderson.

— To b臋dzie swoisty rekord. Nigdy jeszcze nie postawi艂e艣 nikomu drinka.

Sanderson zignorowa艂 te s艂owa.

— Niech tylko sko艅czy osiemna艣cie lat.

Zebranie wyra藕nie dobiega艂o ko艅ca. Ludzie 艣miej膮c si臋 i 偶artuj膮c zacz臋li si臋 rozchodzi膰. Wszyscy ruszyli w stron臋 bar贸w.

Nawet dla najbardziej zajad艂ych sta艂o si臋 jasne, 偶e nie dojdzie do linczu, i ma艂o kogo interesowa艂 w og贸le werdykt Komisji. Wa偶niejsz膮 rzecz膮 by艂o zaj臋cie dobrego miejsca w barze.

— Nie oznacza to jednak, 偶e aprobujemy twoje zachowanie, m艂ody cz艂owieku — rzek艂 powa偶nie Pickering. — Tutaj w New Rush staramy si臋 dawa膰 przyk艂ad innym kopalniom. W przysz艂o艣ci staraj si臋 zachowywa膰 jak d偶entelmen. Pi臋艣ci, to tak, ale bat... — Pickering podni贸s艂 brew z wyrazem dezaprobaty, po czym zwr贸ci艂 si臋 do Zougi: — Majorze Ballantyne, je偶eli ma pan pomys艂, jak eksploatowa膰 dalej dzia艂ki w obszarze drogi nr 6, ch臋tnie si臋 z nim zapoznamy.

Hendrick Naaiman m贸g艂by mieni膰 si臋 Bastaardem i u偶ywa艂by tego okre艣lenia z dum膮. By艂o to jednak niezgodne ze 艣cis艂ymi regu艂ami, kt贸rych trzymali si臋 brytyjscy urz臋dnicy, podw贸jne „a"

94

w tym s艂owie zdawa艂o si臋 ur膮ga膰 brytyjskiej racji stanu. Narodowo艣膰 jego okre艣lano wi臋c mianem „Griqua", a terytorium, w sk艂ad kt贸rego wchodzi艂a osada New Rush, nazwane zosta艂o Gri膮ualand West. W ten spos贸b 艂atwiej by艂o rz膮dowi brytyjskiemu uzna膰 pretensje, jakie ro艣ci艂 sobie do tych ziem kapitan Nicholaas Waterboer, przyw贸dca Bastaard贸w, i popiera膰 go w sporze z prezydentem pa艅stwa Bur贸w.

Znamienne, 偶e przed odkryciem z艂贸偶 diament贸w nikt, a zw艂aszcza Wielka Brytania, nie wykazywa艂 najmniejszego zainteresowania tymi pustynnymi terenami, niezale偶nie od tego, jak膮 nosi艂y one akurat nazw臋.

W 偶y艂ach Hendricka Naaimana miesza艂a si臋 krew r贸偶nych ras i narod贸w, zw艂aszcza za艣 Hotentot贸w, ludzi silnych i zdecydowanych, o z艂ocistej sk贸rze i ciemnych oczach, kt贸rzy jako pierwsi powitali portugalskich odkrywc贸w Przyl膮dka Dobrej Nadziei.

Krew Hotentot贸w zmiesza艂a si臋 wkr贸tce z krwi膮 偶贸艂tosk贸rych Buszmenek — kobiet o tr贸jk膮tnych twarzach, orientalnych rysach i sko艣nych oczach. Dla m臋偶czyzn, kt贸rzy kochaj膮 pi臋kno dorodnego cia艂a, wystaj膮ce, zaokr膮glone po艣ladki Buszmenek stanowi艂y pokus臋 nie do odparcia.

Nieco p贸藕niej przemieszali si臋 oni z plemionami Fingo i Pondo oraz malajskimi uciekinierami z holenderskiej niewoli, kt贸rzy dotarli w te strony po przebyciu g贸rskiego 艂a艅cucha, kt贸ry otacza Przyl膮dek Dobrej Nadziei niczym mury twierdzy.

Mieszank臋 t臋 wzbogaci艂a wreszcie krew angielska — krew dziewczynek, ofiar katastrof morskich, wyrzuconych szcz臋艣liwie na brzegi Afryki i po艣lubionych wkr贸tce przez swoich wybawc贸w, jak r贸wnie偶 krew angielskich 偶o艂nierzy z Kr贸lewskiej Marynarki, kt贸rzy w czasie wojen napoleo艅skich woleli zamieni膰 ci臋偶k膮 s艂u偶b臋 na 偶ycie dezertera w dzikiej afryka艅skiej g艂uszy. Trafiali tu te偶 uciekinierzy ze statk贸w wioz膮cych przest臋pc贸w do karnych kolonii.

呕ydowscy kupcy w臋drowni i szkoccy misjonarze, co bardzo wzi臋li sobie do serca Boskie przykazanie: „B膮d藕 p艂odny", i stosowali je na co dzie艅, te偶 mieli sw贸j udzia艂 w tym przemieszaniu. Zdarzali si臋 r贸wnie偶 艂owcy niewolnik贸w i my艣liwi, kt贸rzy zb艂膮dzili w te strony w pogoni za stadem s艂oni.

Wszystko to byli przodkowie Hendricka Naaimana.

Mia艂 d艂ugie, kr臋cone jak u Cygana w艂osy i mocne r贸wne z臋by,

95

oczy czarne jak smo艂a i sk贸r臋 koloru kawy z mlekiem, usian膮 g臋sto ma艂ymi bliznami po ospie. Przodkowie bowiem, opr贸cz takich dobrodziejstw cywilizacji jak proch i alkohol, przywlekli do Afryki szereg zaka藕nych chor贸b.

Pomimo tych blizn Hendrick by艂 przystojnym m臋偶czyzn膮. Wysoki i barczysty, mia艂 zniewalaj膮ce spojrzenie i pogodny u艣miech. Przykucn膮艂 w艂a艣nie obok Bazo przy palenisku, w kapeluszu z szerokim rondem i strusimi pi贸rami, 艣miej膮c si臋 i gestykuluj膮c energicznie.

— Tylko mr贸wkojad grzebie w ziemi, zadowalaj膮c si臋 nagrod膮 w postaci garstki owad贸w — rzek艂 Naaiman w j臋zyku Zulus贸w, kt贸ry by艂 na tyle zbli偶ony do j臋zyka Matabel贸w, 偶e mogli obej艣膰 si臋 bez t艂umacza. — Czy biali ludzi posiadaj膮 na w艂asno艣膰 ca艂膮 ziemi臋 i wszystko, co si臋 pod ni膮 znajduje? Czy maj膮 jak膮艣 magiczn膮 moc, jak膮艣 bosk膮 si艂臋, by wmawia膰 wam, 偶e nale偶y do nich ka偶dy kamie艅 na ziemi i ka偶da kropla w... — urwa艂 nagle, chcia艂 powiedzie膰: w oceanie, ale zda艂 sobie spraw臋, 偶e nikt ze s艂uchaczy nie widzia艂 nigdy morza — ka偶da kropla wody w rzekach i jeziorach — dorzuci艂 po chwili, gwa艂townie potrz膮saj膮c g艂ow膮. — Powiem wam wi臋c, 偶e gdy s艂o艅ce wypala ich sk贸r臋, mi臋so pod spodem staje si臋 tak samo czerwone jak wasze i moje. Je偶eli uwa偶acie ich za bog贸w, pow膮chajcie ich oddech nad ranem, przypatrzcie si臋, jak kucaj膮 w latrynie. S膮 takimi samymi lud藕mi jak my.

Zebrany wok贸艂 ognia kr膮g Matabel贸w przys艂uchiwa艂 si臋 w niemym zdumieniu. Nigdy jeszcze nikt nie wyra偶a艂 przy nich podobnych opinii.

— Oni maj膮 strzelby — zauwa偶y艂 Bazo, a Hendrick za艣mia艂 si臋 szyderczo.

— Strzelby—powt贸rzy艂 i wyci膮gn膮艂 swojego enfielda. —Ja te偶 mam rewolwer, a wy dostaniecie strzelby, jak sko艅czycie prac臋. W takim razie my tak偶e jeste艣my bogami i wszystkie kamienie i rzeki nale偶膮 r贸wnie偶 do nas.

Hendrick celowo u偶ywa艂 zwrot贸w: „my" i „nasze" zamiast, ja" i „moje", by艂o to z jego strony bardzo sprytne posuni臋cie. W g艂臋bi duszy pogardza艂 tymi czarnymi dzikusami nie mniej ni偶 angielscy poszukiwacze.

Bazo podni贸s艂 wzrok i zacz膮艂 przygl膮da膰 si臋 uwa偶nie temu dziwnemu cz艂owiekowi: podziwia艂 jego bryczesy, wyszywan膮 ozdob-

96

n膮 nici膮 aksamitn膮 kamizelk臋, pas z mosi臋偶n膮 klamr膮 i jedwabn膮 apaszk臋 na szyi.

By艂 to bez w膮tpienia kto艣 wa偶ny, sprawia艂 jednak wra偶enie oszusta. Bazo mu nie ufa艂. Wyczu艂 jego przebieg艂o艣膰, zw臋szy艂 podst臋p.

— Dlaczego tak pot臋偶ny i bogaty pan jak ty przychodzi opowiada膰 nam takie rzeczy?

— Bazo, synu Gandanga — zaczaj uroczy艣cie Hendrick, a jego g艂os by艂 g艂臋boki i powa偶ny — ostatniej nocy mia艂em sen, 艣ni艂o mi si臋, 偶e pod pod艂og膮 twej chaty le偶膮 kamienie o niezwyk艂ym blasku.

Oczy wszystkich Murzyn贸w ze艣lizn臋艂y si臋 szybko z twarzy Hendricka na glinian膮 pod艂og臋 trzcinowej chaty.

Skarby zawsze chowa艂o si臋 pod pod艂og膮. Mo偶na by艂o przecie偶 po艂o偶y膰 na niej mat臋 do spania i strzec skarbu nawet noc膮. Dla Hendricka nie stanowi艂o wi臋c problemu ustalenie, gdzie mog艂y by膰 ukryte diamenty, pozostawa艂o jednak pytanie, czy Matabelowie nauczyli si臋 ju偶 ceni膰 kamienie i gromadzi膰 je, jak robi艂y to wszystkie inne brygady robotnik贸w. Ukradkowe, speszone spojrzenia, jakie zacz臋li wymienia膰 miedzy sob膮 Murzyni, by艂y znakiem, na kt贸ry czeka艂, nie da艂 jednak tego po sobie pozna膰.

— W moim 艣nie zobaczy艂em, 偶e jeste艣cie oszukiwani. Kiedy przynosicie kamienie bia艂emu cz艂owiekowi, Bakeli, on p艂aci wam za nie pojedyncz膮 monet膮. Przyjaciele, przyszed艂em was ostrzec — Hendrick przybra艂 zatroskany wyraz twarzy. — Przyszed艂em, aby uchroni膰 was przed kolejnymi oszustwami, powiedzie膰, 偶e jest kto艣, kto got贸w da膰 prawdziw膮 zap艂at臋 za wasze kamienie. Je偶eli zapragniecie, mo偶ecie dosta膰 strzelb臋, konia z siod艂em albo worek z艂otych monet, wszystko, czego tylko zapragniecie, mo偶e sta膰 si臋 wasze.

— Kim jest ten cz艂owiek? — spyta艂 Bazo z zaciekawieniem, a Hendrick roz艂o偶y艂 ramiona i po raz pierwszy si臋 u艣miechn膮艂.

— To ja, Hendrick Naaiman, tw贸j przyjaciel.

— Ile mo偶esz da膰? Ile z艂otych monet za nasze kamienie?

— Musz臋 je wpierw zobaczy膰 — Hendrick wzruszy艂 ramionami. — Ale obiecuj臋, 偶e b臋dzie to wiele, wiele razy wi臋cej ni偶 pojedyncza moneta, kt贸r膮 dostaniecie od Bakeli.

Bazo zastanawia艂 si臋.

7 — Twarda ludzie

97

— Mam kamie艅 — przyzna艂 w ko艅cu. — Nie jestem tylko pewien, czy ma on w sobie t臋 magiczn膮 iskr臋, kt贸rej szukasz. 80 jest to dziwny kamie艅, niepodobny do 偶adnego z tych, kt贸re znale藕li艣my.

— Pozw贸l, 偶ebym go obejrza艂, m贸j przyjacielu — szepn膮艂 Hendrick zach臋caj膮co. — A wtedy dam ci rad臋, kt贸r膮 da艂by ojciec swojemu najdro偶szemu synowi.

Bazo wzi膮艂 do r臋ki r贸g z tabak膮 i zacz膮艂 obraca膰 go mi臋dzy palcami, mi臋艣nie na jego barkach i ramionach napina艂y si臋 co chwila, a mi臋kkie rysy st臋偶a艂y.

— Odejd藕 — powiedzia艂 w ko艅cu. — Wr贸膰, kiedy ksi臋偶yc b臋dzie na niebie. Przyjd藕 sam, bez strzelby i bez no偶a. I wiedz, 偶e za twoimi plecami sta膰 b臋dzie zawsze jeden z moich braci, got贸w przebi膰 ci臋 ostrzem dzidy, kiedy tylko przemknie przez tw膮 g艂ow臋 zdradziecka my艣l.

Kiedy Hendrick Naaiman wczo艂ga艂 si臋 przez w膮skie wej艣cie do murzy艅skiej chaty, by艂o ju偶 po p贸艂nocy, a w palenisku 偶arzy艂 si臋 ju偶 tylko czerwonawy popi贸艂. W r臋ku trzyma艂 lamp臋 — w jej nik艂ym 艣wietle ta艅czy艂y cienie wymierzonych w niego w艂贸czni.

Hendrick czu艂 zapach potu, kt贸ry oblewa艂 zastyg艂ych w napi臋ciu Murzyn贸w. Mia艂 si臋 na baczno艣ci, wiedzia艂 bowiem, jak niebezpieczny mo偶e by膰 wystraszony cz艂owiek. Wprawdzie na co dzie艅 niemal ociera艂 si臋 o 艣mier膰 (ryzyko zwi膮zane z jego zawodem), nigdy jednak nie m贸g艂 si臋 do tego przyzwyczai膰. Kiedy pozdrowi艂 Bazo, wyczu艂 dr偶enie we w艂asnym g艂osie.

M艂ody Matabele siedzia艂 w tym samym miejscu co przed kilkoma godzinami, oparty plecami o grub膮 glinian膮 艣cian臋, z le偶膮c膮 u st贸p w艂贸czni膮.

— Usi膮d藕—poleci艂 kr贸tko i Hendrick ukucn膮艂 naprzeciw niego.

Bazo kiwn膮艂 g艂ow膮 w stron臋 dw贸ch swoich ludzi, a oni wymkn臋li si臋 bezszelestnie z chaty, aby czuwa膰 na zewn膮trz. Dwaj inni ukl臋kli za plecami Hendricka z wymierzonymi we艅 dzidami.

Bazo podni贸s艂 do g贸ry niewielkie zawini膮tko, szybko je rozwin膮艂 i wr臋czy艂 Hendrickowi zawarto艣膰.

Gri膮ua zastyg艂 jak sparali偶owany z kamieniem w otwartych

98

d艂oniach. Na jego twarzy pojawi艂 si臋 wyraz niedowierzania, a r臋ce zacz臋艂y dr偶e膰. Szybko po艂o偶y艂 kamie艅 na glinianej pod艂odze, jakby nie chcia艂 sobie poparzy膰 palc贸w, nie m贸g艂 jednak oderwa膰 od niego wzroku. Jego czarne oczy zdawa艂y si臋 wychodzi膰 z orbit.

Przez prawie minut臋 nikt si臋 nie odezwa艂, wreszcie Hendrick powoli oprzytomnia艂, jak gdyby budzi艂 si臋 z g艂臋bokiego snu.

— Jest zbyt du偶y. To nieprawdopodobne — wyszepta艂 po angielsku.

Nagle znowu si臋 o偶ywi艂. Zanurzy艂 kamie艅 w dzbanie z pitn膮 wod膮, kt贸ry sta艂 przy palenisku, potem wyci膮gn膮艂 go i w 艣wietle lampy obserwowa艂, jak sp艂ywa po nim woda. Wydawa艂 si臋 nasycony t艂uszczem, niczym pi贸ro dzikiej g臋si.

— Wielki Bo偶e! — wyszepta艂 znowu, a jego podniecenie udzieli艂o si臋 zebranym w chacie Murzynom.

Hendrick gwa艂townym ruchem si臋gn膮艂 do wewn臋trznej kieszeni kurtki i natychmiast poczu艂 przy uchu uk艂ucie ostrza dzidy.

— Spokojnie — zasycza艂 Hendrick i Bazo da艂 znak g艂ow膮.

W tej samej chwili ostrza cofn臋艂y si臋 i Hendrick wyj膮艂 kawa艂ek zielonej butelki po szampanie, kt贸ry znalaz艂 przy jednym z bar贸w. Po艂o偶y艂 go ostro偶nie na pod艂odze, tak aby ostra kraw臋d藕 dotyka艂a gliny, nast臋pnie podni贸s艂 kamie艅 i przyjrza艂 mu si臋 dok艂adnie.

Jedna z powierzchni mia艂a ostry brzeg — Hendrick przy艂o偶y艂 j膮 do 艣cianki butelki, potem przycisn膮艂 z ca艂ej si艂y i zacz膮艂 przeci膮ga膰 kamieniem po zielonkawym szkle. Kamie艅 pozostawi艂 g艂臋bok膮 bia艂膮 rys臋, przeci膮艂 szk艂o, jakby by艂 to kawa艂ek sera.

Gri膮ua ostro偶nie, nieomal ze czci膮, u艂o偶y艂 kamie艅 przed sob膮 na pod艂odze. W jego wn臋trzu ta艅czy艂y purpurowe i zielonkawe iskry, Hendrickowi wydawa艂o si臋 przez moment, 偶e kamie艅 zaczyna si臋 porusza膰.

Zasch艂o mu w gardle, g艂os zamar艂 w ustach, ale oczy b艂yszcza艂y jak u g艂odnego wilka.

Hendrick Naaiman zna艂 si臋 na diamentach jak dobry d偶okej na koniach, diamenty by艂y dla niego sol膮 i chlebem powszednim, powietrzem, kt贸rym oddycha艂, zdawa艂 wi臋c sobie spraw臋, 偶e kamie艅, kt贸ry le偶y teraz na klepisku tej trzcinowej chaty, zostanie pewnego dnia ozdob膮 kr贸lewskiego skarbca. W艂a艣ciwie ju偶 w tej chwili

99

stawa艂 si臋 legend膮: tylko kr贸l m贸g艂by go kupi膰. Gdyby przeliczy膰 jego warto艣膰 na jak膮kolwiek walut臋, kwota ta oszo艂omi艂aby niejednego bogacza.

— Czy ten kamie艅 posiada iskr臋, kt贸rej szukasz? — spyta艂 cicho Bazo, a Hendrick musia艂 prze艂kn膮膰 艣lin臋, zanim odpowiedzia艂.

— Dam ci za niego pi臋膰set z艂otych monet — odpar艂, a jego g艂os by艂 ochryp艂y i urywany jak g艂os chorego.

W chacie zapanowa艂o nerwowe poruszenie.

— Pi臋膰set — powt贸rzy艂 Hendrick Naaiman. — Mo偶esz za to kupi膰 pi臋膰dziesi膮t strzelb albo stado najlepszego byd艂a. A

— Oddaj kamie艅 — powiedzia艂 Bazo.

Hendrick zwleka艂, ale kiedy dotkn臋艂y go ostrza dzid, kamie艅 znalaz艂 si臋 b艂yskawicznie w r臋kach Bazo.

— To trudna sprawa — rzek艂 Murzyn po chwili. — Musz臋 si臋 dobrze zastanowi膰. Teraz odejdziesz i wr贸cisz jutro o tej samej porze. Wtedy b臋d臋 mia艂 gotow膮 odpowied藕.

Po wyj艣ciu Hendricka w namiocie zapanowa艂o d艂ugie milczenie. Dopiero Kamuza je przerwa艂.

— Pi臋膰 setek z艂otych kr膮偶k贸w — powiedzia艂. — T臋skni臋 ju偶 za Wzg贸rzami Matopos. T臋skni臋 za s艂odkim mlekiem kr贸w mego ojca. Maj膮c pi臋膰set sztuk z艂ota, b臋dziemy mogli opu艣ci膰 wreszcie to miejsce.

— Czy wiecie, co biali robi膮 z lud藕mi, kt贸rzy kradn膮 te kamienie? — spyta艂 spokojnie Bazo.

— W tym przypadku jest inaczej. Ten Bastaard obieca艂 nam przecie偶...

— Niewa偶ne, co powiedzia艂 wam 偶贸艂ty Bastaard, je偶eli z艂api膮 was biali ludzie, b臋dziecie martwymi Matabelami.

— Jednego spalili w jego chacie. M贸wi膮, 偶e pachnia艂 jak pieczony wieprzek — wtr膮ci艂 kto艣.

— Innego przywi膮zali za pi臋ty i ci膮gn臋li za galopuj膮cym koniem a偶 do samej rzeki. Gdy wr贸cili, w og贸le nie przypomina艂 cz艂owieka.

Przez chwil臋 zastanawiali si臋 nad tymi okropno艣ciami, nie byli jednak wstrz膮艣ni臋ci. Nieraz widzieli ju偶 spalonych 偶ywcem ludzi. Oddzia艂 Matabel贸w pod艂o偶y艂 kiedy艣 ogie艅 pod wej艣cie do podziemnego tunelu, w kt贸rym schronili si臋 cz艂onkowie wrogiego plemienia Maszona, a potem obserwowa艂 wybiegaj膮ce ze 艣rodka 偶ywe pochodnie.

100

— 艢mier膰 w p艂omieniach to straszna 艣mier膰 — rzek艂 w ko艅cu Kamuza i otworzy艂 sw贸j r贸g z tabak膮.

— Ale pi臋膰set sztuk z艂ota to bardzo du偶o — zauwa偶y艂 jeden z jego przyjaci贸艂 siedz膮cy po przeciwnej stronie paleniska.

— Czy syn kradnie byd艂o ze stada swego ojca? — spyta艂 Bazo i wszyscy stropili si臋 nagle. Dla Matabel贸w stada byd艂a by艂y wsp贸lnym, powszechnie szanowanym dobrem. Specjalne kary i zakazy regulowa艂y prawa w艂asno艣ci.

— 艢miertelnym przewinieniem jest nawet picie mleka cudzej krowy — rzek艂 Bazo i ka偶dy przypomnia艂 sobie, jak przynajmniej raz w 偶yciu, czuj膮c si臋 bezpiecznie w buszu, odwa偶y艂 si臋 na ten czyn. Wspominali sp艂ywaj膮ce po brodzie ciep艂e mleko, kt贸re pili wprost z wymienia. Ryzykowali w艂asne 偶ycie, aby zyska膰 respekt przyjaci贸艂.

— To nie jest byd艂o — odpar艂 Kamuza —jedynie ma艂y kamyk.

— Gandang, m贸j ojciec, traktuje Bakel臋 jak brata. Je偶eli zabieram co艣 Bakeli, to tak jakbym krad艂 to w艂asnemu ojcu.

— Je偶eli zaniesiesz kamie艅 Bakeli, da ci za niego jedn膮 monet臋. Je偶eli zaniesiesz go Bastaardowi, dostaniesz pi臋膰set.

— To trudna sprawa — zgodzi艂 si臋 Bazo. — Pomy艣l臋 nad tym jeszcze.

Wkr贸tce wszyscy po艂o偶yli si臋 na matach i zasn臋li okryci futrami, tylko Bazo pozosta艂 przy dopalaj膮cym si臋 palenisku z wielkim diamentem p艂on膮cym w prawej r臋ce.

W poniedzia艂kowy poranek Zoug臋 odwiedzi艂o trzech m臋偶czyzn. Grupie przewodzi艂 Neville Pickering.

— Mam nadziej臋, 偶e nie przeszkadzamy, majorze — rzek艂 zsiadaj膮c z konia. — Chcia艂bym przedstawi膰 panu moich przyjaci贸艂.

— Znam ju偶 pana Hayesa — Zouga potrz膮sn膮艂 r臋k膮 ko艣cistego in偶yniera, a potem zwr贸ci艂 si臋 do trzeciego z m臋偶czyzn. — Znam te偶 oczywi艣cie pana Rhodesa: z widzenia i dzi臋ki reputacji, jak膮 si臋 tutaj cieszy.

D艂o艅 Rhodesa, ch艂odna, sucha i ko艣cista, robi艂a wra偶enie silnej, cho膰 u艣cisk by艂 szybki i delikatny. Ten m臋偶czyzna by艂 wysoki, wzrostu Zougi, bardzo m艂ody jak na pozycj臋, kt贸r膮 uzyska艂, mia艂 bowiem niewiele ponad dwadzie艣cia lat.

101

Pan Rhodes — nikt, nawet Pickering, nie zna艂 jego imienia. M贸wi艂o si臋, 偶e r贸wnie偶 na listach do matki podpisuje si臋: „Tw贸j ukochany syn — C. J. Rhodes".

— Majorze Ballantyne — Zoug臋 zdziwi艂 wysoki, urywany g艂os Rhodesa —jestem rad, 偶e mog臋 w ko艅cu pana pozna膰. Czyta艂em, rzecz jasna, pa艅sk膮 ksi膮偶k臋 i mam sporo pyta艅, kt贸re chcia艂bym panu zada膰.

— Jordan, zabierz konie — krzykn膮艂 Zouga i powi贸d艂 go艣ci w stron臋 cienia, jaki dawa艂o rosn膮ce przy namiocie drzewo, lecz Rhodes zatrzyma艂 si臋 na widok wychodz膮cego z namiotu Jordana.

— Dzie艅 dobry, Jordan — powiedzia艂. Ch艂opiec zatrzyma艂 si臋 raptownie i spojrza艂 w jego stron臋, nie mog膮c wydoby膰 g艂osu. Zarumieni艂 si臋; — przepoi艂o go uczucie dumy, 偶e podziwiany bohater nie tylko go rozpozna艂, ale tak偶e zapami臋ta艂 jego imi臋. — Widz臋, 偶e chwilowo zajmujesz si臋 lektur膮, a nie walk膮 na pi臋艣ci.

Jordan wybiegaj膮c w po艣piechu wzi膮艂 ze sob膮 ksi膮偶k臋. Rhodes pochyli艂 si臋 i si臋gn膮艂 po ni膮. -

— M贸j Bo偶e! — wykrzykn膮艂. — Plutarch! Czy to aby troch臋 nie za wcze艣nie, m艂ody cz艂owieku?

— To fascynuj膮ca lektura, prosz臋 pana.

— W rzeczy samej, to jedna z moich ulubionych ksi膮偶ek. A Gibbona te偶 czyta艂e艣?

— Nie, prosz臋 pana — wyszepta艂 Jordan nie艣mia艂o, rumieniec zgas艂 ju偶 na jego twarzy, pozostawiaj膮c j膮 lekko zar贸偶owion膮. — Nie wiem, gdzie m贸g艂bym go znale藕膰.

— Po偶ycz臋 ci, kiedy t臋 przeczytasz — obieca艂 Rhodes wr臋czaj膮c ch艂opcu 呕ywoty Plutarcha z pozaginanymi rogami. — Czy wiesz, gdzie znajduje si臋 moje obozowisko?

— O tak, panie Rhodes.

Jordan przechodzi艂 tamt臋dy ka偶dego dnia, wracaj膮c z lekcji. Dwukrotnie zdarzy艂o mu si臋 nawet zobaczy膰 z daleka swojego idola.

— W porz膮dku. Wpadnij wi臋c, kiedy si臋 ju偶 z tym uporasz— przez moment jeszcze przygl膮da艂 si臋 anielskiej twarzyczce Jordana, potem do艂膮czy艂 do czekaj膮cych pod drzewem m臋偶czyzn. Le偶a艂y tam skrzynie i k艂ody drewna, na kt贸rych mo偶na by艂o usi膮艣膰, i czterej m臋偶czy藕ni ustawili je obok siebie w prowizorycznym kr臋gu. Zouga by艂 szcz臋艣liwy, 偶e jest zbyt wcze艣nie, aby proponowa膰 go艣ciom alkohol. Ledwo starcza艂o mu pieni臋dzy na jedzenie dla rodziny.

102

M臋偶czy藕ni popijali wi臋c kaw臋 i wymieniali nowiny z obozowego 偶ycia, w ko艅cu jednak Pickering poruszy艂 kwesti臋, kt贸ra ich do Zougi sprowadzi艂a.

— Zdecydowali艣my, 偶e s膮 tylko dwa sposoby rozwi膮zania problemu dalszej eksploatacji teren贸w w obszarze drogi nr 6. Pierwszy to rampa...

— Jestem przeciw — przerwa艂 Rhodes porywczo. — W ci膮gu kilku miesi臋cy staniemy w obliczu kolejnego problemu. Jest tam po prostu za g艂臋boko.

— Zgodzi艂bym si臋 z panem Rhodesem — rzek艂 in偶ynier Hayes. — Co najwy偶ej mog艂oby to by膰 czasowe rozwi膮zanie. P贸藕niej rampa zacz臋艂aby si臋 rozpada膰.

— Pomys艂 majora Ballantyne'a jest jedynym wartym rozwa偶enia — przerwa艂 znowu Rhodes. — Jedynie budowa rusztowania na obrze偶ach szyb贸w rozwi膮zuje problemy zwi膮zane z g艂臋boko艣ci膮. Hayes sporz膮dzi艂 ju偶 kilka szkic贸w.

In偶ynier rozwin膮艂 przyniesione przez siebie plany i roz艂o偶y艂 je na pokrytej py艂em ziemi; na rogach po艂o偶y艂 kamienie.

— Rozwa偶a艂em projekt z zastosowaniem belek wspornikowych — Hayes zacz膮艂 obja艣nia膰 rysunek, pos艂uguj膮c si臋 fachow膮 terminologi膮 i wszyscy pochylili si臋 nad planami. — Na pocz膮tku b臋dziemy musieli u偶y膰 r臋cznych ko艂owrot贸w albo kierat贸w wyci膮gowych i koni, potem mo偶liwe b臋dzie zamontowanie maszyny parowej.

M臋偶czy藕ni dyskutowali gruntownie ka偶dy szczeg贸艂, zadaj膮c dog艂臋bne pytania, a kiedy jaka艣 odpowied藕 ich nie satysfakcjonowa艂a, tak d艂ugo dr膮偶yli temat, a偶 znale藕li prawid艂owe rozwi膮zanie. Bez zb臋dnych s艂贸w i kr臋cenia si臋 w k贸艂ko praca posuwa艂a si臋 sprawnie. Wysokie rusztowania mia艂y zosta膰 wzniesione na brzegu wykop贸w i po艂膮czone z systemem ko艂owrot贸w.

— B臋dziemy musieli u偶ywa膰 stalowych lin, konopny sznur nie wytrzyma — zauwa偶y艂 Hayes. — Dla ka偶dej dzia艂ki powinien by膰 osobny wyci膮g, b臋dziemy wi臋c potrzebowa膰 mn贸stwo lin.

— Ile czasu zajmie sprowadzenie tego wszystkiego?

— Oko艂o dw贸ch miesi臋cy.

— A jaki b臋dzie koszt tej inwestycji? — Zouga zada艂 wreszcie Pytanie, kt贸re nie dawa艂o mu spokoju przez ca艂y poranek.

— Na pewno wi臋kszy ni偶 mo偶liwo艣ci finansowe kogokolwiek

103

z nas — odpar艂 z u艣miechem Pickering. W tamtym czasie w New Rush za bogacza uwa偶any by艂 ka偶dy, kto mia艂 w portfelu wi臋cej ni偶 tysi膮c gwinei.

— To, na co naprawd臋 nas nie sta膰, to zarzucenie tego pomys艂u — wtr膮ci艂 Rhodes bez 艣ladu u艣miechu.

— A co z tymi poszukiwaczami, kt贸rzy nie b臋d膮 w stanie zap艂aci膰 za swoj膮 cz臋艣膰 rusztowania? — nie ust臋powa艂 Zouga.

— Albo znajd膮 pieni膮dze, albo nie b臋d膮 mieli dost臋pu do rusztowania — rzek艂 Rhodes wzruszaj膮c ramionami. — Odt膮d eksploatacja z艂o偶a wymaga膰 b臋dzie niez艂ego kapita艂u.

— Ci, kt贸rych nie b臋dzie sta膰, b臋d膮 musieli si臋 wyprzeda膰. To proste.

— Ceny dzia艂ek przy drodze nr 6 spad艂y po katastrofie do stu funt贸w — odpar艂 Zouga. — Ka偶dy, kto si臋 teraz wyprzeda, bardzo na tym straci.

— A ka偶dy, kto zdecyduje si臋 na kupno, zbije wkr贸tce fortun臋 — rzek艂 Rhodes i przeni贸s艂 wzrok z plan贸w Hayesa na twarz Zougi.

Zouga wiedzia艂, 偶e Rhodes udziela mu rady, by艂 jednak zaskoczony si艂膮 i determinacj膮 czaj膮cymi si臋 w jego oczach. Przesta艂 si臋 ju偶 dziwi膰, 偶e kto艣 tak m艂ody zdoby膰 m贸g艂 sobie w osadzie tak wielki respekt.

— Czy wszyscy s膮 za? — spyta艂 Rhodes.

Zouga si臋 zawaha艂. Pozosta艂o mu tylko dwadzie艣cia funt贸w, a jego dzia艂ki wci臋te by艂y w ziemi臋 na g艂臋boko艣膰 dwudziestu pi臋ciu metr贸w i przysypane.

— Majorze Ballantyne — wszystkie spojrzenia skierowane by艂y teraz na niego. — Czy przy艂膮czy si臋 pan do nas?

— Tak — rzek艂 w ko艅cu. Mo偶e jednak uda mu si臋 zebra膰 te pieni膮dze.

Wszyscy odetchn臋li z ulg膮.

— Czasem trudno jest stawia膰 wszystko na jedn膮 kart臋—powiedzia艂 z u艣miechem Pickering, kt贸ry dobrze rozumia艂 rozterk臋 Zougi.

— Pickling, zdawa艂o mi si臋, 偶e s艂ysza艂em jakie艣 brz臋kni臋cie, gdy zeskakiwa艂e艣 z siod艂a — Rhodes nagle zmieni艂 temat.

Pickering wsta艂 z u艣miechem i poszed艂 po butelk臋.

— To Cordon Argent—wyja艣ni艂, wyci膮gaj膮c korek. — Koniak, w艂a艣ciwy nap贸j na t臋 okazj臋, panowie.

104

M臋偶czy藕ni wyrzucili z kubk贸w fusy po kawie i wyci膮gn臋li naczynia.

— Za rusztowania. Aby szybko uros艂y i d艂ugo nam s艂u偶y艂y! — Rhodes wzni贸s艂 toast i wszyscy podnie艣li kubki.

Hayes wytar艂 w膮sy wierzchem d艂oni i wsta艂.

— Mam jeszcze dzisiaj sporo roboty — usprawiedliwi艂 si臋 i dosiad艂 szybko konia.

Ludzie pracuj膮cy dla Rhodesa 偶yli w nieustannnym po艣piechu. Ani Rhodes, ani Pickering nie zamierzali jednak p贸j艣膰 w jego 艣lady. Przeciwnie, Rhodes wyci膮gn膮艂 przed siebie nogi, skrzy偶owa艂 je w kostkach i wr臋czy艂 Pickeringowi sw贸j pusty kubek.

— Niech mnie diabli, je偶eli nie mamy dzi艣 jeszcze jednego powodu do 艣wi臋towania — powiedzia艂 g艂o艣no, a Pickering dola艂 wszystkim koniaku.

— Chodzi o Imperium? — domy艣li艂 si臋 Pickering.

— W艂a艣nie — przytakn膮艂 Rhodes i u艣miechn膮艂 si臋 pogodnie. — Nawet przekl臋ty Gladstone nie powstrzyma teraz naszego marszu na pomoc Afryki. Ministerstwo zaj臋艂o wreszcie stanowisko. Od dzi艣 Bastaardowie uznawani b臋d膮 za obywateli brytyjskich, Korona poprze te偶 roszczenia Waterboera. Gri膮ualand West stanie si臋 cz臋艣ci膮 Kolonii Kapsztadzkiej i cz臋艣ci膮 Imperium. Mamy na to zapewnienie lorda Kimberleya.

— To wspania艂a nowina — przerwa艂 mu Zouga.

— Tak pan s膮dzi? — stalowe spojrzenie przygwo藕dzi艂o Ballan-

— Wiem, 偶e tak jest — odpar艂 Zouga. — Jedynie pod brytyjsk膮 flag膮 mo偶na zaprowadzi膰 w Afryce pok贸j i rozwin膮膰 cywilizacj臋.

Napi臋cie, jakie panowa艂o mi臋dzy trzema m臋偶czyznami, nagle gdzie艣 si臋 ulotni艂o, zawarty uk艂ad jakby si臋 scementowa艂.

— Jeste艣my najbardziej post臋powym narodem na 艣wiecie — ci膮gn膮艂 Zouga — znie艣li艣my ju偶 handel niewolnikami na tym kontynencie, a by艂 to tylko pocz膮tek naszej misji. Je偶eli spojrzy si臋 na to, co nadal isnieje: bestialstwo i barbarzy艅stwo, kt贸re spotka膰 mo偶na na p贸艂nocy, wida膰, jak wiele pozosta艂o jeszcze do zrobienia.

— Niech pan opowie nam o p贸艂nocnej krainie — poprosi艂 Rhodes swoim cienkim, niemal piskliwym g艂osem, kt贸ry tak bardzo kontrastowa艂 z jego wspania艂膮 sylwetk膮.

I Zouga rozpocz膮艂 sw膮 opowie艣膰. Rhodes s艂ucha艂 go z napi臋t膮

105

uwag膮 i religijnym wr臋cz uniesieniem. Co kilka minut przerywa艂, aby zada膰 jakie艣 nurtuj膮ce go pytanie.

Zouga opisywa艂 dzikie, niezbadane zak膮tki, m贸wi艂 o stepach, kt贸re tak licznie odwiedza zwierzyna, g臋stych zielonych lasach, gdzie znale藕膰 mo偶na ch艂贸d i wytchnienie, strumieniach zimnej, krystalicznie czystej wody, kt贸r膮 wykorzysta膰 mo偶na w gospodarstwie.

Opowiada艂 o upad艂ych imperiach dawnych w艂adc贸w tych ziem, o zbudowanych z szarego kamienia miastach, kt贸rych ruiny zarasta艂y teraz dzikie pn膮cza, i o porzuconych wykopach, gdzie na dnie wida膰 by艂o z艂otodajne pok艂ady.

M贸wi艂 o dawnych mieszka艅cach tego regionu, zwanego niegdy艣 Monomotapa, i o plemieniu Matabele, kt贸re przysz艂o z po艂udnia i podbi艂o ich ziemie. Odt膮d dawni panowie tej krainy, nazwani pogardliwie „Maszona", czyli „Zjadacze brudu", mieli wie艣膰 偶ywot niewolnik贸w, zabijanych dla sportu lub zachcianki kr贸la.

Opisywa艂 bogactwa Matabel贸w, niezliczone, stada byd艂a, wspania艂e byki o szeroko rozstawionych rogach i rodowodzie si臋gaj膮cym czas贸w staro偶ytnego Egiptu.

Wspomnia艂 te偶 o ukrytych w g贸rach g艂臋bokich grotach, w kt贸rych kap艂ani dawnych kr贸l贸w wci膮偶 oddaj膮 si臋 szama艅skim mod艂om i odprawiaj膮 magiczne rytua艂y.

A potem, kiedy s艂o艅ce zacz臋艂o ju偶 chyli膰 si臋 ku zachodowi, opowiedzia艂 im o wojennej machinie Matabel贸w, najbardziej okrutnej i bezwzgl臋dnej sile, jak膮 wyda艂a Afryka.

— Jak wi臋c uda si臋 panu ich pokona膰, Ballantyne? — wypali艂 znienacka Rhodes i Zouga zamilk艂 na chwil臋.

Patrzyli na siebie twardo przez dobrych par臋 sekund, a 偶ywoty tysi臋cy ludzi, bia艂ych i czarnych, zdawa艂y si臋 r贸wnowa偶y膰 na wielkiej szali Przeznaczenia. Nagle jedno z ramion przewa偶y艂o i los kontynentu zosta艂 przes膮dzony jak bieg planety uwi臋zionej na orbicie S艂o艅ca.

— Wepchn臋 n贸偶 w samo serce — rzek艂 Zouga z kamiennym wzrokiem. — Niewielki, sprawny oddzia艂 je藕d藕c贸w...

— Ilu ma ich by膰?

I nagle zacz臋li rozprawia膰 o wojnie. Jan Cheroot rozpali艂 tymczasem ogie艅; siedzieli teraz przy jego czerwonawym, drgaj膮cym

106

艣wietle. M贸wili o z艂ocie, wojnie i diamentach, m贸wili o Imperium, a ich s艂owa przywr贸ci艂y do 偶ycia kolumny zbrojnych je藕d藕c贸w, kt贸rych czarne widma galopowa艂y w przysz艂o艣膰.

Nagle Zouga urwa艂 w 艣rodku zdania i wyraz jego twarzy zmieni艂 si臋 gwa艂townie — tak jakby pod drzewem w艂a艣nie zobaczy艂 ducha albo rozpozna艂 zaciek艂ego wroga.

— O co chodzi, Ballantyne? — spyta艂 zaintrygowany Rhodes, odwracaj膮c si臋 w stron臋, w jak膮 skierowany by艂 wzrok Zougi.

Oparty o pie艅 drzewa sta艂 tam zielony pos膮g ptaka. Do tej pory by艂 zupe艂nie niezauwa偶alny, zakryty le偶膮cym pod drzewem sprz臋tem i zwojami uprz臋偶y — teraz o艣wietli艂 go nagle blask p艂on膮cego jasno polana.

Znajdowa艂 si臋 wy偶ej ni偶 siedz膮cy przy ogniu m臋偶czy藕ni i wydawa艂 si臋 przewodniczy膰 zebraniu, s艂uchaj膮c uwa偶nie i podsuwaj膮c tematy. Sok贸艂 spogl膮da艂 na Zoug臋 swymi 艣lepymi, a jednak wszystko widz膮cymi oczami, a jego zakrzywiony okrutnie dzi贸b wygl膮da艂 tak, jakby zaraz mia艂 si臋 otworzy膰 i wyda膰 z艂owieszczy krzyk. Zouga poczu艂, 偶e w ciemno艣ci o偶ywaj膮 czary rzucone niegdy艣 przez kap艂an贸w z Monomotapy, i przypomnia艂 sobie s艂owa starej przepowiedni: Kamienne soko艂y odlec膮 daleko... I nie b臋dzie odt膮d pokoju w Kr贸lestwach Mambo i Monomotapa. Bia艂y orze艂 walczy膰 b臋dzie z czarnym bykiem, dop贸ki soko艂y nie wr贸c膮 do gniazd.

Zouga s艂ysza艂 te s艂owa wymawiane delikatnym jak jedwab g艂osem, a ich echo wci膮偶 powraca艂o.

— Co si臋 sta艂o? — spyta艂 ponownie Rhodes.

— Nic — odpar艂 Zouga ochryple. — Co艣 mi si臋 zdawa艂o — wyja艣ni艂, nie spuszczaj膮c jednak wzroku ze statuy.

— Na Boga! — wykrzykn膮艂 Rhodes, zrywaj膮c si臋 na r贸wne nogi. — Czy nie jest to ten sam ptak, o kt贸rym pisa艂 pan w ksi膮偶ce? — spyta艂 i podszed艂 bli偶ej, aby przyjrze膰 si臋 pos膮偶kowi. Ogl膮da艂 go z namaszczeniem, jak kap艂an odprawiaj膮cy rytua艂 przed swoim b贸stwem.

Zouga poczu艂 mrowienie na sk贸rze i wstrz膮sn膮艂 si臋 nerwowo. Aby z艂agodzi膰 ponury nastr贸j, kaza艂 Cherootowi przynie艣膰 lamp臋.

W 艣wietle latarni m臋偶czy藕ni przyjrzeli si臋 dok艂adnie zielonemu kamieniowi; Rhodes przeci膮gn膮艂 po nim swoj膮 ko艣cist膮 d艂oni膮, by艂 tak zafascynowany, 偶e wydawa艂 si臋 nieobecny.

107

Pozosta艂 przy nim jeszcze d艂ugo po tym, jak Zouga i Pickering powr贸cili do ognia. W ko艅cu jednak przy艂膮czy艂 si臋 do nich.

— To skarb, Ballantyne. Niewybaczalne jest trzyma膰 go tutaj, na dworze — powiedzia艂 oskar偶ycielskim tonem.

— Znajdowa艂 si臋 ju偶 w niepor贸wnywalnie gorszych warunkach przez ostatnie kilkaset, mo偶e nawet tysi膮c lat — odpar艂 Zouga sucho.

— Racja — westchn膮艂 Rhodes i znowu spojrza艂 na ptaka. — Nale偶y do pana, mo偶e z nim pan robi膰, co si臋 panu podoba. Chcia艂bym go od pana odkupi膰 — rzuci艂 gwa艂townie. — Prosz臋 poda膰 cen臋.

— Nie jest na sprzeda偶 — odrzek艂 Zouga.

— Pi臋膰set funt贸w — zaproponowa艂 Rhodes.

Cho膰 suma oszo艂omi艂a Zoug臋, odpowiedzia艂 b艂yskawicznie.

— Nie.

— Tysi膮c.

— Zastan贸w si臋 — wtr膮ci艂 Pickering — za t臋 sum臋 m贸g艂by艣 kupi膰 dziesi臋膰 dzia艂ek w okolicy drogi numer 6.

— To prawda. I pokry膰 koszt rusztowa艅.

Tysi膮c funt贸w to naprawd臋 pokusa. Tysi膮c funt贸w powinno przem贸wi膰 mu wreszcie do rozs膮dku.

— Nie — rzek艂 w ko艅cu, potrz膮saj膮c g艂ow膮. — Przykro mi. Ten pos膮g sta艂 si臋 moim domowym b贸stwem, symbolem szcz臋艣cia — wyja艣ni艂 po chwili.

— Szcz臋艣cia?! — parskn膮艂 Jan Cheroot i wszystkie spojrzenia zwr贸ci艂y si臋 nagle w jego stron臋. Nikt go dotychczas nie zauwa偶y艂, siedzia艂 bowiem na kraw臋dzi cienia. — Szcz臋艣cia — powt贸rzy艂 sarkastycznie. — Odk膮d znale藕li艣my tego przekl臋tego ptaka, nie zaznali艣my szcz臋艣cia nawet przez jeden dzie艅 — splun膮艂 w ogie艅. — Przez niego mieli艣my pokryte p臋cherzami nogi i obtarte plecy. Po艂ama艂 osie naszych woz贸w i wyczerpa艂 nasze konie. Przyni贸s艂 nam febr臋 i 艣mier膰. Pani Aletta umar艂a patrz膮c na niego, a Jordie odszed艂by tak偶e, gdybym nie wyrzuci艂 tego diabelstwa z namiotu.

— Bzdury! — przerwa艂 gwa艂townie Zouga. — Przes膮dy hoten-tockiej babci.

— Czy偶by? — odpar艂 ostro Cheroot. — Czy to hotentocki przes膮d, 偶e siedzimy w tej zakurzonej dziurze, 艂apiemy muchy i b臋bnimy po pustych brzuchach? Czy to przes膮d, 偶e wszyscy wok贸艂

108

znajduj膮 wielkie kamienie, tylko my musimy zadowoli膰 si臋 okruchami? Czy to przes膮d, 偶e ziemia zawali艂a si臋 akurat nad naszymi dzia艂kami i 偶e nieomal poch艂on臋艂a Ralpha? Czy to jest w艂a艣nie szcz臋艣cie, kt贸re przynosi ci ten ptak, m贸j panie? Je偶eli tak, to pos艂uchaj starego Jana Cheroota i przyjmij pieni膮dze, kt贸re oferuje ci pan Rhodes. Oddaj mu ptaka i podzi臋kuj, 偶e pozwoli艂 ci pozby膰 si臋 tego, tego... — Janowi Cherootowi zabrak艂o nagle s艂贸w i z niem膮 nienawi艣ci膮 utkwi艂 wzrok w pos膮gu.

— Niech mnie licho! — u艣miechn膮艂 si臋 Pickering. — Zrz臋dzisz niczym stara megiera.

Nikogo nie zdziwi艂a poufa艂o艣膰 s艂ugi. W Afryce s艂uga cz臋sto uwa偶a艂 si臋 za cz艂onka rodziny, z prawem zabierania g艂osu w istotnych sprawach, i by艂o to zazwyczaj akceptowane.

— Jan Cheroot znienawidzi艂 ten pos膮g tego samego dnia, kiedy go znale藕li艣my.

— Opowiedz mi o tamtym dniu, Janie — poprosi艂 Rhodes, a Cheroot nadaj si臋 ca艂y z dumy i zadowolenia.

Rzadko co sprawia艂o mu tak膮 przyjemno艣膰, jak by膰 s艂uchanym przez uwa偶n膮 i dostojn膮 publiczno艣膰, kt贸rej m贸g艂 opowiedzie膰 swoj膮 histori臋. Gdy nabija艂 piankow膮 fajk臋, ch艂opcy wybiegli z namiotu, by przy艂膮czy膰 si臋 do doros艂ych. Popatrzyli najpierw na Zoug臋, a kiedy nie uczyni艂 偶adnego gestu, aby ich odes艂a膰, pozostali przy ognisku.

Jordie usiad艂 obok Cheroota i opar艂 g艂ow臋 na jego ramieniu, Ralph tymczasem podszed艂 nie艣mia艂o d贸 siedz膮cych po przeciwnej stronie m臋偶czyzn.

— Przez ca艂y rok b艂膮kali艣my si臋 po buszu — zacz膮艂 opowie艣膰 Cheroot. — Ca艂y rok nie widzieli艣my cywilizowanego cz艂owieka, ca艂y rok tropili艣my zwierzyn臋 i polowali艣my. — Ch艂opcy siedzieli zafascynowani, s艂yszeli t臋 histori臋 ju偶 setki razy, ale za ka偶dym bardziej im si臋 podoba艂a. — Zabili艣my dwie艣cie wielkich s艂oni, odk膮d oddalili艣my si臋 od rzeki Zambezi, walczyli艣my ze z艂ymi lud藕mi i z dzikusami. Wi臋kszo艣膰 naszych tragarzy zbieg艂a, a tych, kt贸rzy pozostali, zdziesi膮tkowa艂y choroby i dzikie zwierz臋ta. Nasze zapasy dawno si臋 sko艅czy艂y, nie mieli艣my ju偶 soli, herbaty, lekarstw, a i zapas prochu powoli si臋 wyczerpywa艂. Ubrania zamieni艂y si臋 w strz臋py, a buty rozpad艂y. To by艂a mordercza wyprawa, przez g贸ry bez prze艂臋czy i rzeki bez nazw; zwyczajny cz艂owiek dawno ju偶

109

pad艂by bez 偶ycia, a ptaki skaka艂yby po jego bia艂ych ko艣ciach. Nawet my byli艣my wycie艅czeni, schorowani i zagubieni. Wok贸艂 rozpo艣ciera艂y si臋 tylko dzikie poro艣ni臋te buszem przestrzenie.

— I potrzebowali艣cie miodu dla wzmocnienia. Inaczej mogliby艣cie umrze膰 w tym buszu — wybuchn膮艂 nagle Jordie. Zna艂 na pami臋膰 ka偶de s艂owo i nie m贸g艂 si臋 ju偶 opanowa膰.

— I potrzebowali艣my miodu dla wzmocnienia, inaczej mogliby艣my umrze膰 w buszu—powt贸rzy艂 uroczy艣cie Cheroot. — I wtedy przyfrun膮艂 do nas ma艂y br膮zowy ptaszek. Pod膮偶ali艣my za nim przez wiele dni, a kiedy m贸j pan chcia艂 zawr贸ci膰, ja pozosta艂em nieugi臋ty. Musimy i艣膰 dalej, powiedzia艂em mu wtedy, poniewa偶 wiedzia艂em, 偶e nie jest to zwyczajny ptak, lecz opieku艅czy duch w ptasim przebraniu.

Zouga u艣miechn膮艂 si臋 艂agodnie. Troch臋 inaczej zapami臋ta艂 to zdarzenie. Pod膮偶ali za ptakiem przez kilka godzin i to w艂a艣nie Jan Cheroot chcia艂 zrezygnowa膰 z dalszego po艣cigu. Zouga musia艂 go zach臋ca膰 i namawia膰.

— Nagle... — Jan Cheroot urwa艂 i teatralnym gestem wyrzuci艂 w g贸r臋 obie r臋ce — przed naszymi oczami wyr贸s艂 mur z szarego kamienia. Mur tak wysoki, 偶e wygl膮da艂 jak g贸ra. Toporkiem uda艂o mi si臋 usun膮膰 z niego pn膮cza i znalaz艂em ogromne wrota strze偶one przez wojownicze duchy...

— Duchy? — zdziwi艂 si臋 Zouga.

— By艂y niewidzialne dla zwyk艂ego 艣miertelnika — wyja艣ni艂 Cheroot. — Pos艂a艂em je precz za pomoc膮 magicznej formu艂y.

Zouga mrugn膮艂 do Pickeringa, ale Jan Cheroot zignorowa艂 ich porozumiewawcze u艣miechy.

— Za bram膮 znajdowa艂 si臋 dziedziniec 艣wi膮tyni, a na nim porzucone pos膮gi soko艂贸w, niekt贸re uszkodzone, ale wszystkie pokryte z艂otem, g贸rami z艂ota.

— By艂o tego mo偶e ze dwadzie艣cia kilo — westchn膮艂 Zouga. — Drobniutkie kawa艂ki, kt贸re musieli艣my przesiewa膰 wraz z ziemi膮. 呕a艂uj臋, 偶e nie znale藕li艣my wtedy prawdziwej g贸ry z艂ota.

— Zebrali艣my z ziemi ca艂e z艂oto i wzi臋li艣my statu臋 ptaka; d藕wigali艣my j膮 na plecach przez sze艣膰set kilometr贸w...

— Nieustannie narzekaj膮c — doda艂 Zouga.

— A偶 wreszcie powr贸cili艣my do Kapsztadu.

By艂o dobrze po p贸艂nocy, kiedy Cheroot przyprowadzi艂 osiod艂ane

110

konie. Rhodes trzymaj膮c ju偶 w r臋ku wodze zawaha艂 si臋 i zwr贸ci艂 do Zougi.

— Niech pan mi powie, majorze, co sprawia, 偶e nie jest pan teraz tam na p贸艂nocy, w krainie, kt贸r膮 nazywa pan Zambezj膮? Co trzyma pana tutaj?

— Potrzebuj臋 pieni臋dzy — odpar艂 Zouga szczerze. — I wydaje mi si臋, 偶e droga na p贸艂noc w艂a艣nie tutaj si臋 zaczyna. Pieni膮dze potrzebne do zagospodarowania Zambezji pochodzi膰 b臋d膮 z kopalni w New Rush.

— Lubi臋 ludzi, kt贸rzy my艣l膮 na wielk膮 skal臋, ludzi, kt贸rzy rachuj膮 nie pojedyncze tysi膮ce, ale dziesi膮tki tysi臋cy — Rhodes z aprobat膮 pokiwa艂 g艂ow膮.

— W tej chwili m贸j maj膮tek policzy膰 mog臋 jednak na palcach.

— Mo偶na to 艂atwo zmieni膰 — rzek艂 Rhodes i spojrza艂 znacz膮co w stron臋 pos膮gu, Zouga jednak chrz膮kn膮艂 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Przyjmuj臋 t臋 pierwsz膮 odmow臋.

— Je偶eli kiedykolwiek go sprzedam, to tylko panu — zapewni艂 Zouga.

Rhodes spi膮艂 swego konia i wolno si臋 oddali艂. Pickering podjecha艂 do Ballantyne'a.

— Wcze艣niej czy p贸藕niej dostanie go od ciebie — rzek艂 powa偶nie, wychylaj膮c si臋 z siod艂a.

— Nie s膮dz臋 — zaprzeczy艂 Zouga potrz膮saj膮c g艂ow膮.

— On zawsze dostaje to, na co przyjdzie mu ochota. Zawsze — u艣miechn膮艂 si臋 Pickering i ruszy艂 za Rhodesem.

— Daj kamie艅 偶贸艂temu cz艂owiekowi — rzek艂 cicho Kamuza. — Pi臋膰set z艂otych monet i b臋dziemy mogli powr贸ci膰 do naszych braci ze skarbami. Tw贸j ojciec, przyw贸dca Inyati, b臋dzie szcz臋艣liwy, nawet kr贸l zechce si臋 pewnie z nami widzie膰. Staniemy si臋 szanowanymi lud藕mi.

— Nie ufam Bastaardowi.

— Jemu mo偶esz nie wierzy膰. Wa偶ne, aby艣 uwierzy艂 w 偶贸艂te monety, kt贸re ze sob膮 przyniesie.

— Nie podobaj膮 mi si臋 jego oczy. S膮 zimne, a gdy m贸wi, syczy jak 偶贸艂ta kobra.

111

Umilkli. W wype艂nionej dymem chacie kr膮g postaci otacza艂 le偶膮cy na pod艂odze diament, w kt贸rym odbija艂y si臋 j臋zyki ognia.

Dyskusja trwa艂a, odk膮d Murzyni wr贸cili z pracy. Rozmawiali jedz膮c t艂ust膮 baranin臋 i g臋st膮 kukurydzian膮 papk臋. K艂贸cili si臋 za偶ywaj膮c tabaki i popijaj膮c piwo, a偶 zrobi艂o si臋 p贸藕no i w ka偶dej chwili spodziewa膰 si臋 mogli Bastaarda.

— Ten kamie艅 nie jest nasz膮 w艂asno艣ci膮, wi臋c nie wolno go sprzeda膰. Nale偶y do Bakeli. Czy syn sprzedaje krowy ze stada swego ojca?

— To oczywi艣cie wbrew prawu i przyj臋tym zwyczajom — mrukn膮艂 zniecierpliwiony Kamuza — ale Bakela nie nale偶y do naszego plemienia. On jest bunt bia艂y cz艂owiek. Nie ma wi臋c nic z艂ego w tym, 偶e mu co艣 zabierzemy. Podobnie jak nie robi nic z艂ego ten, kto przeszywa w艂贸czni膮 serce Maszony albo dosiada dla zabawy jego 偶on臋. Te rzeczy s膮 zupe艂nie naturalne i zgodne z prawem.

— Bakela jest jakby moim ojcem, a kamie艅 jest jak jedna z jego kr贸w oddanych mi pod opiek臋.

— Da ci w zamian jedn膮 monet臋 — lamentowa艂 Kamuza, lecz Bazo zdawa艂 si臋 go nie s艂ysze膰.

Raz jeszcze podni贸s艂 diament i obr贸ci艂 go w d艂oni.

— To du偶y kamie艅 — my艣la艂 g艂o艣no — bardzo du偶y. Je偶eli przyni贸s艂bym ojcu nowo narodzone jagni臋, by艂by szcz臋艣liwy i da艂by mi nagrod臋. Je偶eli przyni贸s艂bym mu sto jagni膮t, o ile偶 wi臋ksza by艂aby jego rado艣膰, a i nagroda sto razy taka jak poprzednio.

Bazo wyda艂 rozkazy i po chwili jego ludzie powr贸cili z potrzebnymi narz臋dziami; potem w milczeniu przygl膮dali si臋 temu, co robi.

A on rozpostar艂 na pod艂odze srebrne futra szakali i na samym 艣rodku postawi艂 ma艂e kowad艂o, na kt贸rym Zouga wyklepywa艂 koniom podkowy.

Na tym w艂a艣nie kowadle po艂o偶y艂 Bazo diament, zrzuci艂 z siebie swoje okrycie i zupe艂nie nagi stan膮艂 w blasku p艂on膮cego ognia. Wysoki i szczup艂y, z szerokimi ramionami i wci膮gni臋tym, dobrze umi臋艣nionym brzuchem stan膮艂 nad kowad艂em, wzi膮艂 do r臋ki oskard, zmru偶y艂 oczy i zamierzy艂 si臋 tak, 偶e koniec oskarda niemal dotkn膮艂 s艂omianego dachu.

Ostrze trafi艂o w sam 艣rodek kamienia, kt贸ry natychmiast rozprysn膮艂 si臋 niczym wype艂nione wod膮 naczynie. B艂yszcz膮ce krople zdawa艂y si臋 wype艂nia膰 ca艂膮 chat臋.

112

— Synu Wielkiego W臋偶a! — wykrzykn膮艂 rado艣nie Kamuza. — Jeste艣my teraz bogaci. — I Murzyni przyst膮pili ze 艣miechem do zbierania drogocennych okruch贸w.

Wybierali je z popio艂贸w, wymiatali z pokrytego kurzem klepiska, wytrz膮sali z le偶膮cego na ziemi srebrnego futra. Potem sztuka po sztuce sk艂adali kamyki w otwarte d艂onie Bazo, dop贸ki nie wype艂ni艂y si臋 one a偶 po brzegi. Mimo 偶e robili to bardzo skrupulatnie, kilka odprysk贸w zosta艂o nie zauwa偶onych — by艂y bezpowrotnie stracone.

— Jeste艣 m膮drym cz艂owiekiem — rzek艂 Kamuza i popatrzy艂 z podziwem na Bazo. — Bakela b臋dzie mia艂 teraz swoje kamienie, a my dostaniemy za nie wi臋cej monet, ni偶 da艂by nam 偶贸艂ty Bastaard.

Na obszarze drogi nr 6 nie by艂o teraz nic do roboty i wstawanie o 艣wicie mija艂o si臋 z celem. S艂o艅ce dawno ju偶 wzesz艂o, gdy Zouga opu艣ci艂 wreszcie namiot i podszed艂 do czekaj膮cych pod drzewem syn贸w i Jana Cheroota.

Za st贸艂 s艂u偶y艂a im wielka skrzynia, kt贸rej wierzch pobrudzony by艂 woskiem ze 艣wiec i rozlan膮 kaw膮. Na 艣niadanie jedli owsiank臋 w wyszczerbionych miskach, nie pocukrzon膮, cena cukru podskoczy艂a bowiem ostatnio do dw贸ch funt贸w za kilogramowy worek.

Zaczerwienione oczy Zougi 艣wiadczy艂y o tym, 偶e niewiele spa艂 ostatniej nocy. Rozmy艣la艂 wci膮偶 o nowych rusztowaniach i jedna my艣l powraca艂a szczeg贸lnie natr臋tnie: kwestia pieni臋dzy, ogromny koszt ca艂ej inwestycji.

Ch艂opcy przyjrzeli si臋 twarzy ojca — zorientowali si臋, w jakim jest nastroju, zamilkli nagle i w skupieniu zacz臋li poch艂ania膰 szar膮, nieapetyczn膮 brej臋.

W pewnej chwili na siedz膮cych przy stole pad艂 cie艅; Zouga podni贸s艂 oczy, mru偶膮c je od s艂o艅ca.

— O co chodzi, Bazo? — spyta艂 zirytowany.

— Kamyki, Bakela.

— Poka偶 — westchn膮艂 Zouga, ale nie mia艂 ochoty niczego ogl膮da膰, z pewno艣ci膮 by艂y to nic niewarte od艂amki kwarcu.

Bazo po艂o偶y艂 przy jego misce brudne zawini膮tko i powoli je rozpakowa艂.

i — Twarda ludzie

113

„Szk艂o! — pomy艣la艂 z niesmakiem Zouga. — Ca艂a gar艣膰 drobnych, pokruszonych kawa艂k贸w."

— Szk艂o! — powiedzia艂 i machn膮艂 r臋k膮, jakby chcia艂 zmie艣膰 te ma艂e okruchy ze sto艂u. Lecz nagle jego r臋ka zastyg艂a w powietrzu — s艂o艅ce, kt贸re pad艂o w艂a艣nie na st贸艂, wydoby艂o z okru-ch贸w niezwyk艂y blask i wszystkie naraz pocz臋艂y mieni膰 si臋 kolorowo.

Powoli, z niedowierzaniem, Zouga si臋gn膮艂 w stron臋 kamieni, ubieg艂 go jednak Jordan.

— Tato, to diamenty! — krzykn膮艂, przebieraj膮c palcami w b艂yszcz膮cym stosie. — To diamenty, prawdziwe diamenty!

— Czy jeste艣 pewien, Jordie? — spyta艂 Zouga, nie mog膮c uwierzy膰 w tak wielkie szcz臋艣cie.

Na stole le偶a艂o kilkaset drogocennych kamieni, niewielkich wprawdzie, ale przepi臋knego koloru, bia艂ych jak l贸d i przezroczystych.

Zouga z wahaniem podni贸s艂 do g贸ry jeden z najwi臋kszych kawa艂k贸w.

— Czy jeste艣 pewien, Jordie? — powt贸rzy艂.

— To naprawd臋 diamenty, tato! Wszystkie, co do jednego! Zouga polega艂 na opinii syna, co艣 go jednak niepokoi艂o.

— Bazo — rzek艂 wreszcie — sk膮d masz ich tak du偶o? — I nagle szybko po艂o偶y艂 obok siebie dwadzie艣cia najwi臋kszych kamieni. — Ten sam kolor, wszystkie s膮 dok艂adnie tego samego koloru!

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 z niedowierzaniem, ca艂kowicie zdezorientowany i nagle jego oczy znowu rozb艂ys艂y.

— M贸j Bo偶e! — wyszepta艂 i krew odp艂yn臋艂a mu z twarzy; wygl膮da艂 teraz jak cz艂owiek umieraj膮cy na febr臋. — Wszystkie s膮 jednakowe, kraw臋dzie ostre i czyste... Bazo, jak du偶y... —jego g艂os by艂 s艂aby, zduszony i Zouga musia艂 odchrz膮kn膮膰, nim doko艅czy艂 zdanie. — Jak du偶y by艂 ten kamie艅, zanim... zanim go rozbi艂e艣?

— Tak wielki — Bazo wyci膮gn膮艂 zaci艣ni臋t膮 pi臋艣膰. — Rozbi艂em go dla ciebie oskardem, Bakela, wiem, 偶e lubisz mie膰 jak najwi臋cej kamieni.

— Zabij臋 — wychrypia艂 Zouga po angielsku — zabij臋 ci臋 za to! Podni贸s艂 si臋 nagle z poszarza艂膮 od gniewu twarz膮 i dr偶膮cymi

ustami.

114

— Zabij臋 ci臋! — wrzasn膮艂 na ca艂e gard艂o.

Jordan przerazi艂 si臋, nigdy jeszcze nie widzia艂 ojca w takim stanie. Teraz ujrza艂 nagle jego nowe, nieznane oblicze.

— To by艂 kamie艅, na kt贸ry czeka艂em, ty psie, ty czarny psie. To by艂 klucz, kt贸ry mia艂 mi otworzy膰 drog臋 na pomoc.

Zouga si臋gn膮艂 za siebie i chwyci艂 opart膮 o drzewo strzelb臋. Metal zal艣ni艂 w s艂o艅cu, gdy pospiesznie 艂adowa艂 naboje do komory.

— Zastrzel臋 ci臋 — rykn膮艂 i nagle znieruchomia艂. Naprzeciw ojca, tak blisko, 偶e lufa nabitej i odbezpieczonej

strzelby dotyka艂a mosi臋偶nej klamry jego paska, sta艂 Ralph.

— Najpierw, tato, b臋dziesz musia艂 mnie zabi膰. — Ralph by艂 blady jak Zouga, a jego zielone oczy pociemnia艂y tak jak ojcu.

— Zejd藕 mi z drogi — g艂os Zougi przeszed艂 w ochryp艂y szept. Ralph potrz膮sn膮艂 jednak g艂ow膮 i z determinacj膮 zacisn膮艂 z臋by.

— Ostrzegam ci臋! Zejd藕 mi z drogi— powt贸rzy艂 Zouga zduszonym g艂osem.

Stali naprzeciw siebie, trz臋s膮c si臋 z gniewu i napi臋cia. Wreszcie lufa zacz臋艂a si臋 obni偶a膰, a偶 dotkn臋艂a pokrytej py艂em ziemi u st贸p Ralpha. Cisza trwa艂a jeszcze 艂adnych par臋 sekund, w ko艅cu Zouga wzi膮艂 g艂臋boki oddech i jego pier艣 wypr臋偶y艂a si臋 pod wyp艂owia艂膮 koszul膮. Z rezygnacj膮 cisn膮艂 strzelb臋 w stron臋 drzewa i usiad艂, chowaj膮c twarz w d艂oniach.

— Id藕cie st膮d — ca艂y gniew wyparowa艂 ju偶 z jego g艂osu, by艂 teraz cichy i pe艂en udr臋ki. — Id藕cie st膮d, wszyscy.

Zouga siedzia艂 samotnie pod kolczastym drzewem. Czu艂 si臋 wypalony z wszelkich emocji, spustoszony od 艣rodka; by艂 jak step, kt贸ry strawi艂 ogie艅.

Kiedy wreszcie podni贸s艂 g艂ow臋, pierwsz膮 rzecz膮, jak膮 ujrza艂, by艂 sok贸艂 siedz膮cy obok niego na zielonkawej kolumnie. Wydawa艂 si臋 u艣miecha膰, przekrzywiwszy z艂o艣liwie haczykowaty dzi贸b. Gdy jednak Zouga przyjrza艂 mu si臋 dok艂adniej, zobaczy艂, 偶e jest to tylko gra cieni rzucanych przez ga艂臋zie.

Kupiec, do kt贸rego trafi艂 Zouga, by艂 tak niski, 偶e gdy siedzia艂 za biurkiem na sto艂ku od pianina, jego wyglansowane buty nie dotyka艂y pod艂ogi.

Biurko zajmowa艂o prawie ca艂e pomieszczenie. Panowa艂 tam

115

upa艂 nie do zniesienia, falista blacha, z kt贸rej zrobiony by艂 barak, nagrzewa艂a si臋 bowiem od s艂o艅ca. Na wierzchu le偶a艂y rekwizyty ka偶dego kupca diament贸w: butelka whisky i kieliszki, aby zach臋ci膰 klienta do transakcji, arkusze bia艂ego papieru, 偶eby okre艣li膰 precyzyjnie kolor kamienia, drewniane szczypczyki, lupa, waga i ksi膮偶eczka czekowa wielko艣ci Biblii — ka偶dy czek mia艂 z艂ot膮 obw贸dk臋 i ozdobiony by艂 kolorowymi ornamentami — kt贸ra robi艂a niew膮tpliwie najwi臋ksze wra偶enie spo艣r贸d wszystkich rekwizyt贸w, z wyj膮tkiem mo偶e jedwabnego krawata i wytwornych but贸w z 偶贸艂tymi sztylpami wystaj膮cych spod biurka.

— Ile, panie Werner? — spyta艂 Zouga.

Werner szybko przesortowa艂 diamenty i pouk艂ada艂 je w oddzielne kupki, kieruj膮c si臋 tylko kryterium wielko艣ci, gdy偶 wszystkie kamienie by艂y tego samego koloru.

Najmniejsze liczy艂y po trzy punkty, czyli trzy setne karata, i by艂y niewiele wi臋ksze od ziaren piasku, natomiast najwi臋ksze wa偶y艂y niemal po karacie.

Werner od艂o偶y艂 szczypczyki i w zamy艣leniu przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po ciemnych w艂osach.

— Mo偶e jeszcze kieliszeczek whisky? — mrukn膮艂. — Musz臋 si臋 teraz napi膰 — doda艂, gdy Zouga odm贸wi艂. Po czym nape艂ni艂 oba kieliszki i popchn膮艂 jeden w stron臋 Zougi, nie zwa偶aj膮c na jego odmow臋.

— Ile? — nie dawa艂 za wygran膮 Zouga.

— Chodzi panu o wag臋? — spyta艂 Werner popijaj膮c whisky i oblizuj膮c usta j臋zykiem. — Dziewi臋膰dziesi膮t sze艣膰 karat贸w. Co to musia艂 by膰 za diament! Pewnie nigdy ju偶 podobnego nie zobaczymy...

— Ile w got贸wce?

— Majorze, gdyby to by艂 pojedynczy kamie艅, zaproponowa艂bym panu pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy funt贸w.

Zouga j臋kn膮艂 i zmru偶y艂 oczy, jakby kto艣 uderzy艂 go w twarz otwart膮 d艂oni膮.

Pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy wystarczy艂oby na zagospodarowanie Zam-bezji, na op艂acenie uzbrojonych ludzi, kupno woz贸w i koni, narz臋dzi rolniczych, a tak偶e maszyn do kopalni z艂ota.

— Niech to diabli — westchn膮艂 Zouga otwieraj膮c oczy. — Nie interesuje mnie, co mog艂oby by膰, chc臋 wiedzie膰, ile daje pan za to.

116

— Dwa tysi膮ce funt贸w, to moja najwy偶sza cena, i nie jest to otwarta oferta.

Kamie艅 rozprysn膮艂 si臋 na niemal dwie艣cie ma艂ych kawa艂k贸w. I za nie Zouga powinien zap艂aci膰 Bazo, zwyczajowo w suwerenach. Wzdraga艂 si臋 przed dokonaniem tej wyp艂aty, ale wiedzia艂, 偶e winien jest te pieni膮dze swoim robotnikom. Z tego, co pozostanie po wyp艂acie, przynajmniej tysi膮c powinien w艂o偶y膰 w nowe rusztowania, wtedy zostanie mu jeszcze osiemset. Eksploataga dzia艂ek kosztowa艂a go sto funt贸w tygodniowo, wygra艂 wi臋c w ten spos贸b dwa miesi膮ce. Sze艣膰dziesi膮t dni zamiast ca艂ego kraju. Sze艣膰dziesi膮t dni zamiast dwustu tysi臋cy kilometr贸w kwadratowych obfituj膮cej w bogactwa ziemi.

— Jeszcze b臋dzie moja— mrukn膮艂 cicho i opr贸偶ni艂 szybko stoj膮cy przed nim kieliszek. Whisky z艂agodzi艂a troch臋 smak goryczy."

Ptak przyniesiony przez Ralpha okaza艂 si臋 samic膮 raroga, dumnego przedstawiciela rodziny Falco. Mia艂 d艂ugie skrzyd艂a i doskonale nadawa艂 si臋 do polowa艅 na otwartych terenach Gri膮ualandu.

By艂o to w艂a艣ciwie sokole, tak bowiem okre艣laj膮 sokolnicy m艂odego ptaka, kt贸rego wyj臋to z gniazda, gdy by艂 ju偶 niemal ca艂kowicie upierzemy. Gniazdo znajdowa艂o si臋 na szczycie wielkiej akacji, Ralph wspi膮艂 si臋 na drzewo i zni贸s艂 ptaka zawin膮wszy go w koszul臋. Zosta艂 przy tym bole艣nie zadrapany wzd艂u偶 brzucha.

Bazo pom贸g艂 mu uszy膰 dla soko艂a specjalny kaptur i przygotowa膰 sk贸rzane postronki, dla skr臋powania n贸g, ale p贸藕niej zajmowa艂 si臋 nim ju偶 tylko Ralph. Godzinami spacerowa艂 trzymaj膮c go na r臋ce, skubi膮c pi贸ra i muskaj膮c delikatnie. M贸wi艂 do samiczki „kochanie" i „moja pi臋kna", dop贸ki nie zacz臋艂a je艣膰 mu z r臋ki i pozdrawia膰 go radosnym k艂iit!, k艂iit! P贸藕niej pokaza艂 jej przyn臋t臋 zrobion膮 z pi贸r go艂臋bia i obraca艂 ni膮 wko艂o na d艂ugim sznurze, a偶 ptak nauczy艂 si臋 j膮 atakowa膰.

Na koniec, dope艂niaj膮c tradycyjnego rytua艂u sokolnik贸w, przy s艂abym blasku 艣wiecy czuwa艂 z ni膮 na r臋ku przez ca艂膮 noc. By艂 to sprawdzian si艂y woli, kt贸ry ugruntowa膰 mia艂 jego dominacj臋 nad ptakiem. Przez kilka godzin Ralph wpatrywa艂 si臋 w 偶贸艂te oczy

117

soko艂a, a偶 wreszcie ten zamkn膮艂 powieki i zasn膮艂 przycupni臋ty na jego pi臋艣ci. Ralph wygra艂 i m贸g艂 zacz膮膰 wreszcie polowa膰.

Jordan uwielbia艂 ptaka za jego urod臋. Czasami Ralph pozwala艂 mu nie艣膰 go na r臋ce i muska膰 l艣ni膮ce pi贸ra. To w艂a艣nie Jordan znalaz艂 dla niego imi臋: Scipio. Wzi膮艂 je z 呕ywot贸w Plutarcha, kt贸re w艂a艣nie powt贸rnie czyta艂. Jordan nigdy nie uczestniczy艂 jednak w polowaniach. Raz tylko Ralph mu na to pozwoli艂, ale Jordan o艣mieszy艂 si臋, wybuchaj膮c p艂aczem, w momencie gdy ptak u艣mierca艂 sw膮 ofiar臋. Ralph nigdy wi臋cej nie zaprosi艂 brata na polowanie.

Ten sam deszcz, kt贸ry spowodowa艂 obsuni臋cie si臋 drogi nr 6, zala艂 wszystkie zag艂臋bienia i rozpadliny w promieniu niemal dwustu kilometr贸w wok贸艂 osady New Rush. Wi臋kszo艣膰 z tak powsta艂ych jezior wysch艂a wraz z upa艂ami, kt贸re nadesz艂y po deszczu, cz臋艣膰 jednak pozosta艂a — i tak woda utrzymywa艂a si臋 wci膮偶 na r贸wninie rozci膮gaj膮cej si臋 na po艂udniu w pobli偶u g艂贸wnej drogi do Kapsztadu. By艂o to miejsce odleg艂e o jakie艣 dziesi臋膰 kilometr贸w od obozu. Wok贸艂 rozlewiska wyros艂a ju偶 trzcina i osiedli艂y si臋 tam ptaki. W艂a艣nie w艣r贸d tych trzcin Ralph i Bazo znale藕li sobie kryj贸wk臋.

Ralph wzi膮艂 do r臋ki troch臋 czarnego mu艂u i roztar艂 go na policzkach. Wiedzia艂, 偶e jego bia艂a twarz zwr贸cona ku g贸rze b艂yszcza艂aby jak lustro i mog艂yby j膮 dostrzec nawet wysoko lec膮ce ptaki.

— Powiniene艣 urodzi膰 si臋 Matabele, wtedy nie potrzebowa艂by艣 mu艂u — za艣mia艂 si臋 Bazo na jego widok, a Ralph odwdzi臋czy艂 mu si臋 obra藕liwym gestem. Potem obaj usiedli obserwuj膮c niebo.

Fascynowa艂o ich, 偶e Scipio, pomimo 偶e mia艂a na g艂owie kaptur, potrafi艂a rozpozna膰 odg艂os skrzyde艂 nadlatuj膮cego ptaka na d艂ugo przedtem, nim zauwa偶yli go ludzie. Komunikowa艂a to poprzez zmian臋 u艂o偶enia g艂owy i skrobanie pazurami.

— Jeszcze nie teraz, kochanie — szepta艂 Ralph. —Ju偶 nied艂ugo, male艅ka.

Nagle Bazo gwizdn膮艂 przeci膮gle i wskaza艂 brod膮 w g贸r臋. Ralph zobaczy艂 trzy ptaki lec膮ce wysoko po pustym niebie. Czarne d艂ugie skrzyd艂a uderza艂y raz po raz, niespiesznie, jakby z rozwag膮.

— Ju偶 nadlatuj膮, kochanie — Ralph mrukn膮艂 do Scipio i dotkn膮艂 ustami jej nakrapianej piersi, czuj膮c 艂omocz膮ce pod pi贸rami

118

serce. — Bo偶e, ale偶 one wielkie! — szepn膮艂 po chwili patrz膮c na ptaki, a Scipio siedz膮ca na jego wyci膮gni臋tej r臋ce wyda艂a mu si臋 nagle lekka jak pi贸rko. Nigdy dot膮d nie polowa艂 z ni膮 na g臋si i mia艂 w膮tpliwo艣ci, czy sprosta ona temu wyzwaniu.

G臋si zatoczy艂y 艂uk i lecia艂y teraz prosto w stron臋 s艂o艅ca. Ralph ucieszy艂 si臋 — ju偶 si臋 nie martwi艂: Scipio b臋dzie mia艂a za sob膮 s艂o艅ce, gdy zacznie si臋 wznosi膰.

Delikatnie zdj膮艂 z jej g艂owy mi臋kki sk贸rzany kapturek i 偶贸艂te oczy rozwar艂y si臋 niczym dwa ksi臋偶yce w pe艂ni. Scipio strzepn臋艂a pi贸ra i wyd臋艂a pier艣. Patrzy艂a w stron臋 nadlatuj膮cych g臋si.

Ralph wyci膮gn膮艂 pi臋艣膰 tak, aby ustawi膰 Scipio zgodnie z kierunkiem ich lotu. Nawet przez grub膮 r臋kawic臋 czu艂 teraz si艂臋 jej szpon贸w. Ptak by艂 napi臋ty jak struna skrzypiec dotkni臋ta nagle smyczkiem i zdawa艂 si臋 leciutko dr偶e膰.

Woln膮 r臋k膮 odwi膮za艂 w臋ze艂, kt贸ry 艂膮czy艂 p臋ta u n贸g Scipio.

— Poluj! — krzykn膮艂 unosz膮c j膮 na r臋ku i wyrzucaj膮c wysoko ponad trzemy. Lecia艂a prosto jak oszczep, wznosz膮c si臋 b艂yskawicznie ku s艂o艅cu.

G臋si w ko艅cu j膮 zobaczy艂y. Ich szyk rozbi艂 si臋 nagle, dwie, pruj膮c powietrze wielkim skrzyd艂ami, usi艂owa艂y wzbi膰 si臋 jak najwy偶ej, trzecia pofrun臋艂a w stron臋 rzeki, obni偶aj膮c lot i staraj膮c si臋 nabra膰 z powrotem szybko艣ci, kt贸r膮 utraci艂a wpad艂szy w panik臋.

Scipio tymczasem wci膮偶 si臋 wznosi艂a. Jej taktyka by艂a prosta. Potrzebowa艂a ka偶dego centymetra wysoko艣ci, kt贸ry b臋dzie mog艂a zamieni膰 na szybko艣膰 lotu nurkowego i impet uderzenia. Mia艂o to teraz szczeg贸lne znaczenie ze wzgl臋du na dysproporcj臋 mi臋dzy rozmiarami soko艂a i dzikiej g臋si.

Nagle, jakby uzna艂a, 偶e jest ju偶 wystarczaj膮co wysoko, zwolni艂a i zawis艂a nieruchomo w powietrzu. Wygl膮da艂a tak, jakby zrezygnowa艂a z polowania, zniech臋cona wielko艣ci膮 zwierzyny, kt贸r膮 mia艂a upolowa膰.

— Poluj, kochanie! — krzykn膮艂 Ralph i zdawa艂o si臋, 偶e Scipio go s艂yszy. Wyda艂a przera藕liwy krzyk 艂owi膮cego soko艂a: wysoki, przenikliwy i gro藕ny, a potem z艂o偶y艂a skrzyd艂a i run臋艂a na swoj膮 ofiar臋.

— Wybra艂a nisko lec膮cego ptaka, nie zamierza rezygnowa膰 — krzykn膮艂 tryumfalnie Ralph.

119

— W tym ma艂ym ciele bije serce lwa — g艂os Bazo by艂 pe艂en najwy偶szego podziwu.

Ci臋偶ka i masywna g臋艣 z wysi艂kiem trzepota艂a skrzyd艂ami, wyci膮gaj膮c do przodu szyj臋. Wida膰 by艂o, 偶e ogarnia j膮 coraz wi臋ksza panika.

Nagle nadesz艂a chwila, do kt贸rej Ralph i Scipio przygotowywali si臋 od tygodni — moment zabijania. Z ust Ralpha wyrwa艂 si臋 j臋k: Scipio dosi臋g艂a g臋si. Uderzenie by艂o jak odg艂os wojennego b臋bna. G臋艣 rozpostar艂a skrzyd艂a i powietrze wype艂ni艂 nagle ob艂ok ciemnoszarego pierza. Wygl膮da艂o to jak wystrza艂 z ci臋偶kiego dzia艂a. Potem g臋艣 zacz臋艂a spada膰 z odchylon膮 w agonii szyj膮, a wraz z ni膮 Scipio z pazurami wbitymi w jej pulsuj膮ce serce.

Ralph krzycz膮c z rado艣ci pu艣ci艂 si臋 p臋dem; za nim pod膮偶a艂 roze艣miany Bazo, kt贸ry z odrzucon膮 do ty艂u g艂ow膮 obserwowa艂 spadaj膮ce niczym kometa ptaki.

Jastrz膮b wypuszcza ofiar臋, dopiero kiedy spadnie ona na ziemi臋, sok贸艂 post臋puje inaczej. Scipio powinna si臋 by艂a oderwa膰 i pozwoli膰, aby g臋艣 spad艂a sama. Nie zrobi艂a tego i Ralph zacz膮艂 si臋 niepokoi膰. Mo偶e co艣 sobie z艂ama艂a albo zrani艂a si臋 podczas gwa艂townego ataku?

— Kochanie! — zawo艂a艂 do niej. — Odle膰! — Mog艂a zosta膰 przygnieciona cia艂em g臋si, mog艂a rozbi膰 si臋 o ziemi臋. Nie powinna pozostawa膰 tak d艂ugo z艂膮czona. — Odle膰! — krzykn膮艂 ponownie i ujrza艂 jej pi贸ra furkocz膮ce w powietrzu i ostre kraw臋dzie skrzyde艂. By艂a og艂uszona, a ziemia zbli偶a艂a si臋 w szalonym tempie.

I nagle, odrywaj膮c szpony od ofiary, rzuci艂a si臋 gwa艂townie do przodu; pozwoli艂a jej spa艣膰 na kamienist膮 ziemi臋 obok moczar贸w. Ralph odetchn膮艂 z ulg膮, by艂 dumny, 偶e jest taka odwa偶na i pi臋kna.

— K艂iit! — zawo艂a艂a Scipio, ujrzawszy swego pana. — Khit! — krzykn臋艂a raz jeszcze i usiad艂a lekko na jego r臋ce.

Pochyli艂 si臋 nad ni膮, rozpierany dum膮, i poca艂owa艂 delikatnie pi臋kn膮 g艂贸wk臋.

— Nigdy ju偶 nie b臋dziesz musia艂a tego robi膰 — wyszepta艂. — Chcia艂em si臋 tylko przekona膰, czy sta膰 ci臋 na to. To by艂 pierwszy i ostatni raz.

120

Ralph po艂o偶y艂 przed Scipio g艂ow臋 g臋si, a ona rozerwa艂a j膮 na strz臋py, spogl膮daj膮c na Ralpha po ka偶dym uderzeniu ostrego dzioba.

— Ten ptak ci臋 uwielbia — Bazo spogl膮da艂 na nich ponad j臋zykami ognia, w kt贸rym piek艂y si臋 kawa艂ki g臋si. Kapi膮cy t艂uszcz sycza艂 spadaj膮c na rozgrzane w臋gle.

— Ja te偶 go uwielbiam — u艣miechn膮艂 si臋 Ralph i poca艂owa艂 zakrwawiony dzi贸b.

— Ty i ten ptak macie tego samego ducha. Cz臋sto rozmawiali艣my o tym z Kamuz膮.

— Nikt nie jest tak dzielny jak moja Scipio — rzek艂 Ralph, ale Bazo potrz膮sn膮艂 przecz膮co g艂ow膮.

— Pami臋tasz dzie艅, w kt贸rym Bakela chcia艂 mnie zabi膰? W momencie kiedy wyci膮gn膮艂 strzelb臋, by艂 oszala艂y z gniewu, tak bardzo za艣lepiony, 偶e m贸g艂 zabi膰.

Ralph zmieni艂 si臋 nagle na twarzy. Up艂yn臋艂o ju偶 wiele miesi臋cy, odk膮d uratowa艂 m艂odego Murzyna.

— Nigdy o tym nie m贸wi艂em — Bazo pochwyci艂 jego spojrzenie. — To nie jest sprawa, o kt贸rej m臋偶czyzna m贸g艂by lekko rozprawia膰. Pewnie nigdy ju偶 do tego nie wr贸cimy, ani ja, ani ty, wiedz jednak, 偶e nie zostanie ci to zapomniane... — urwa艂, a potem doko艅czy艂 uroczy艣cie. — B臋d臋 to zawsze pami臋ta艂, Henshaw.

Henshaw to sok贸艂 w j臋zyku Matabel贸w. Murzyni nadali mu ten przynosz膮cy chlub臋 przydomek, co by艂o dowodem wielkiego szacunku. Jego ojca zwali Bakela, Pi臋艣膰, a teraz on, Ralph, zosta艂 Soko艂em.

— B臋d臋 ci to pami臋ta艂, Henshaw, m贸j bracie — powt贸rzy艂 Bazo, Top贸r. — Zawsze b臋d臋 pami臋ta艂.

Zouga nie wiedzia艂, dlaczego przyj膮艂 w ko艅cu propozycj臋 tego spotkania. Na pewno nie dlatego, 偶e namawia艂 go do niego Jan Cheroot. Powodem nie by艂o tak偶e szybkie wyczerpanie si臋 pieni臋dzy uzyskanych za okruchy „wielkiego diamentu Ballantyne'a". Trzeba bowiem wiedzie膰, 偶e cena rusztowa艅 bez przerwy ros艂a, a udzia艂 Zougi w tych wydatkach zbli偶a艂 si臋 powoli do zawrotnej sumy dw贸ch tysi臋cy funt贸w. Ballantyne czasami mia艂 wra偶enie, 偶e sytuacja ta odpowiada Pickeringowi i Rhodesowi: pomniejsi poszukiwacze

121

eliminowani byli w ten spos贸b z kopalni, a ich dzia艂ki kupowali za bezcen zamo偶ni cz艂onkowie Komitetu.

Niewykluczone, 偶e Zouga poszed艂 na to spotkanie, by oderwa膰 si臋 na chwil臋 od trudnej codzienno艣ci, a mo偶e zaintrygowa艂a go atmosfera tajemniczo艣ci, kt贸ra je otacza艂a. Poza tym ca艂a historia przynie艣膰 mog艂a zysk, a Zouga znajdowa艂 si臋 ju偶 na kraw臋dzi zw膮tpienia i bliski by艂 decyzji o sprzedaniu dzia艂ek. Poniewa偶 jednak sprzeda偶 ta r贸wna艂aby si臋 przekre艣leniu marze艅, got贸w by艂 wypr贸bowa膰 wszystkie dost臋pne drogi, nawet te najbardziej ryzykowne.

— Kto艣 chce z tob膮 m贸wi膰 — rzek艂 pewnego dnia Jan Cheroot, a w jego tonie by艂o co艣, co zaintrygowa艂o Zoug臋. Byli ze sob膮 ju偶 tak d艂ugo, 偶e potrafili bezb艂臋dnie wyczuwa膰 swoje nastroje.

— W czym problem? — spyta艂. — Przy艣lij go do namiotu.

— Chcia艂by rozmawia膰 w sekretnym miejscu, ukryty przed niepowo艂anymi oczami.

— Tak zachowuje si臋 tylko oszust — mrukn膮艂 Zouga. — Jak si臋 nazywa ten cz艂owiek?

— Nie znam jego nazwiska — przyzna艂 Cheroot, a kiedy zobaczy艂 reakcj臋 na twarzy Zougi, doda艂: — Przys艂a艂 wiadomo艣膰 przez ch艂opca.

— W takim razie ode艣lij ch艂opca z tak膮 wiadomo艣ci膮: mo偶e mnie tutaj znale藕膰 ka偶dego wieczora i porozmawia膰 ze mn膮 o tym, na co ma ochot臋. B臋dzie mi przyjemnie wys艂ucha膰 go pod os艂on膮 mojego namiotu.

— Jak sobie 偶yczysz — mrukn膮艂 Jan Cheroot. — A wi臋c nadal b臋dziemy je艣膰 brej臋 z kukurydzy.

Tak zako艅czy艂a si臋 ta rozmowa i do tematu nie wracano przez kilka tygodni. Sprawa jednak jak robak dr膮偶y艂a Zoug臋, a偶 w ko艅cu pewnego dnia sam zagadn膮艂 Cheroota.

— Co s艂ycha膰 u twego bezimiennego przyjaciela, jaka by艂a jego odpowied藕?

— Przes艂a艂 wiadomo艣膰, 偶e nie mo偶na pomaga膰 cz艂owiekowi, kt贸ry sam nie chce sobie pom贸c — rzek艂 cierpko Jan Cheroot. — A przecie偶 powszechnie wiadomo, 偶e my nie potrzebujemy pomocy. Sp贸jrz na swoje eleganckie ubranie. To szczyt obecnej mody, aby po艣ladki wygl膮da艂y ze spodni.

122

Zouga u艣miechn膮艂 si臋 na te s艂owa, gdy偶 jego spodnie by艂y porz膮dnie za艂atane przez Jordana.

— A ja — ci膮gn膮艂 Cheroot — czy ja mam jakie艣 powody do narzeka艅? Dosta艂em przecie偶 zap艂at臋 nie dalej jak rok temu.

— P贸艂 roku temu — sprostowa艂 Zouga.

— Zd膮偶y艂em ju偶 zapomnie膰 — parskn膮艂 s艂uga. — Tak samo zapomnia艂em ju偶, jak smakuje wo艂owina.

— Kiedy rusztowania b臋d膮 gotowe... — zacz膮艂 Zouga, lecz Cheroot przerwa艂 mu niecierpliwie.

— Pr臋dzej spadn膮 nam na g艂owy. Wtedy przynajmniej nie b臋dziemy musieli si臋 martwi膰, 偶e jeste艣my g艂odni.

Rzeczywi艣cie rusztowania zaprojektowane zosta艂y wadliwie. Nie by艂y w stanie wytrzyma膰 nacisku stalowej liny. Ju偶 pierwszego dnia zawali艂o si臋 rusztowanie w p贸艂nocnej cz臋艣ci obj臋tego pracami obszaru i tereny dawnej drogi nr 6 znowu zamkni臋to. Obecnie trwa艂y prace maj膮ce na celu wzmocnienie konstrukcji.

Zoudze pozosta艂a jeszcze jedna butelka kapsztadzkiej brandy, kt贸r膮 chowa艂 na czarn膮 godzin臋. Przyni贸s艂 j膮 teraz, odkorkowa艂 i nape艂ni艂 dwa kubki.

Pili w milczeniu.

— Powiedz swojemu przyjacielowi, 偶e si臋 z nim spotkam — mrukn膮艂 w ko艅cu Zouga.

Na otwartej r贸wninie nie by艂o 偶ywej duszy. Zamglony horyzont rysowa艂 si臋 nierealnie, a wszystko dr偶a艂o zasnute unoszonym przez wiatr py艂em. Nawet niebo jakby opustosza艂o.

Po艣r贸d tego pustkowia sta艂y opuszczone zabudowania. Wida膰 by艂o dziurawe dachy i wal膮ce si臋 艣ciany, z kt贸rych odpada艂 tynk.

Zouga zebra艂 wodze, pow艣ci膮gaj膮c konia. Jecha艂 teraz wolno, sprawiaj膮c wra偶enie cz艂owieka znudzonego d艂ug膮 podr贸偶膮, ale ukryte pod rondem kapelusza oczy niespokojnie bada艂y ka偶dy szczeg贸艂 krajobrazu.

Czu艂 si臋 niepewnie z pust膮 kabur膮 przy siodle, ale nakaz by艂 wyra藕ny. Mia艂 przyjecha膰 nie uzbrojony, w dodatku kto艣 mia艂 go przez ca艂y czas obserwowa膰.

Ten kto艣 wybra艂 idealne miejsce na spotkanie — nie mo偶na si臋 tu dosta膰 inaczej ni偶 przez r贸wnin臋, a na niej nie spos贸b znale藕膰

123

jak膮kolwiek kryj贸wk臋 czy os艂on臋. Zouga niecierpliwie poruszy艂 si臋 w siodle i ukryty pod p艂aszczem rewolwer uk艂u艂 go bole艣nie. Bro艅 taka dawa艂a mu tylko iluzoryczne poczucie bezpiecze艅stwa, wiedzia艂, 偶e cz艂owiek ze strzelb膮 zawsze b臋dzie mia艂 nad nim przewag臋.

Cz臋艣膰 zabudowa艅 stanowi艂a zagroda dla owiec. W pobli偶u budynku mieszkalnego znajdowa艂a si臋 studnia i rozpadaj膮cy si臋 w贸z, kt贸remu brakowa艂o trzech k贸艂 i dyszla. Farba zd膮偶y艂a ju偶 zej艣膰 z niego ca艂kowicie, a ze 艣rodka wyrasta艂y chwasty.

Zouga dotkn膮艂 szyi konia i przystan膮艂 obok wozu. Zsiad艂 szybko u偶ywaj膮c wierzchowca jako tarczy; udaj膮c, 偶e rozlu藕nia popr臋g, przyjrza艂 si臋 uwa偶nie pustemu budynkowi.

Okna zia艂y czarnymi otworami. Kto艣 m贸g艂 ukrywa膰 si臋 w 艣rodku. Drzwi wej艣ciowe by艂y ca艂kowicie rozeschni臋te i co chwila uderza艂y o futryn臋. Wewn膮trz hula艂 wiatr.

Wci膮偶 zas艂oni臋ty koniem, Zouga schowa艂 rewolwer za pasek od spodni, przywi膮za艂 wierzchowca do wozu za pomoc膮 specjalnego w臋z艂a — wystarczy艂o lekko poci膮gn膮膰, by go rozwi膮za膰, po czym wzi膮艂 g艂臋boki oddech, wypi膮艂 pier艣 i pewnym krokiem wyszed艂 na otwart膮 przestrze艅.

Skierowa艂 si臋 wprost do frontowych drzwi. Praw膮 r臋k臋 trzyma艂 ukryt膮 pod kurtk膮; oparta na biodrze, niemal dotyka艂a kolby rewolweru.

Podszed艂 do domu i przywar艂 plecami do 艣ciany. Ze zdziwieniem spostrzeg艂, 偶e oddycha z wysi艂kiem, jakby ca艂膮 drog臋 pokona艂 biegiem. Jeszcze bardziej zaskoczy艂o go, 偶e dobrze mu z w艂asnym strachem: sk贸ra sta艂a si臋 jakby wra偶liwsza, a zmys艂y uleg艂y wyostrzeniu. Krew w 偶y艂ach kr膮偶y艂a szybciej, czu艂 te偶 nerwowe napi臋cie w mi臋艣niach. Dawno ju偶 nie by艂 tak pobudzony.

Wspar艂 si臋 r臋k膮 na parapecie okna i przeskoczy艂 lekko na drug膮 stron臋. Wyl膮dowa艂 na pokrytej kurzem pod艂odze, zerwa艂 si臋 szybko, obrzucaj膮c spojrzeniem pomieszczenie — by艂o niewielkie i puste, upstrzone tylko odchodami jaszczurek.

Zouga zacz膮艂 posuwa膰 si臋 wzd艂u偶 艣ciany i trafi艂 do drugiego pomieszczenia. Zobaczy艂 czarne od sadzy palenisko pe艂ne starego, cuchn膮cego popio艂u, kt贸ry natychmiast poczu艂 w gardle. Otwarte drzwi wychodzi艂y na zalan膮 s艂o艅cem zagrod臋. W jej naro偶niku sta艂 przywi膮zany ko艅. Kabura przy siodle by艂a pusta. Zouga poczu艂 gwa艂towny przyp艂yw adrenaliny.

Wolno wyszed艂 na s艂o艅ce, trzymaj膮c d艂o艅 na rewolwerze.

— Trzymaj r臋ce z dala od broni! — odezwa艂 si臋 kto艣 za jego plecami. G艂os dochodzi艂 z pierwszego pokoju, przez kt贸ry Zouga dopiero co przeszed艂. — Zosta艅 tam, gdzie stoisz!

G艂os by艂 cichy i opanowany, dochodzi艂 z bardzo bliska. Zouga zatrzyma艂 si臋 pos艂usznie. Sta艂 nieporuszony z r臋k膮 zaci艣ni臋t膮 na rewolwerze. Facet nie藕le to zaplanowa艂, przemkn臋艂o mu przez my艣l. Czai艂 si臋 na zewn膮trz, pozwoli艂 mu przej艣膰 przez dom, a nast臋pnie wszed艂 za nim.

— A teraz bardzo powoli wyjmij bro艅 i po艂贸偶 j膮 mi臋dzy stopami. Powoli, bardzo powoli, majorze Ballantyne. Nie chc臋 pana zabi膰, ale gdy us艂ysz臋 odg艂os odci膮ganego kurka, nie zawaham si臋 strzeli膰.

Zouga wyci膮gn膮艂 ostro偶nie ci臋偶ki rewolwer, pochyli艂 si臋 i po艂o偶y艂 go na brudnej pod艂odze. Zerkn膮wszy do ty艂u pomi臋dzy nogami, dostrzeg艂 sk贸rzane buty ze sztylpami. M臋偶czyzna mia艂 du偶e stopy i mocne nogi, musia艂 wi臋c by膰 pot臋偶nie zbudowany.

— Nie powinien pan zabiera膰 ze sob膮 broni, majorze. To nieuzasadniony brak zaufania z pana strony, kt贸ry m贸g艂 okaza膰 si臋 zgubny dla nas obu — w g艂osie m臋偶czyzny brzmia艂a jednak ulga. G艂os 贸w wyda艂 si臋 Zoudze znajomy; nerwowo zacz膮艂 szuka膰 w pami臋ci: ten dziwny akcent, ju偶 go kiedy艣 s艂ysza艂.

— A teraz powoli, bardzo powoli, mo偶e si臋 pan odwr贸ci膰, majorze.

M臋偶czyzna sta艂 w cieniu pod okopcon膮 艣cian膮, ale strumie艅 艣wiat艂a wpadaj膮cego przez okno o艣wietla艂 jego r臋ce i strzelb臋, dubelt贸wk臋. Oba kurki by艂y odci膮gni臋te, a palce m臋偶czyzny dotyka艂y cyngli. /

— To ty! — wykrzykn膮艂 Zouga.

— Tak, majorze, we w艂asnej osobie! —u艣miechn膮艂 si臋 ospowaty Bastaard, szczerz膮c bia艂e z臋by. — Hendrick Naaiman, raz jeszcze do twych us艂ug.

— Je偶eli chcesz kupi膰 wo艂u, to troch臋 dziwne miejsce na ubicie interesu.

To w艂a艣nie Naaiman naby艂 od Zougi w贸z wraz z zaprz臋giem; za uzyskane pieni膮dze Ballantyne kupi艂 Posiad艂o艣膰 Diab艂a.

— Nie, majorze, tym razem to ja sprzedaj臋. Prosz臋 si臋 nie rusza膰 i trzyma膰 r臋ce tak, aby by艂y widoczne. Strzelb膮 jest nabita

124

125

jak na polowanie, z tej odleg艂o艣ci kule podziurawi膮 pana niczym sito — rzuci艂 ostro.

Zouga opu艣ci艂 r臋ce lu藕no wai艂u偶 cia艂a.

— Co pan sprzedaje?

— Skarb, majorze, odmian臋 偶ycia dla pana i dla mnie.

— Jestem ci naprawd臋 wdzi臋czny za 偶yczliwo艣膰, Naaiman — Zouga u艣miechn膮艂 si臋 sarkastycznie.

— Prosz臋 m贸wi膰 mi Hend-iick, majorze, je偶eli mamy zosta膰 wsp贸lnikami.

— Ach tak? — Zouga rzucilmu ponure spojrzenie. — Czuj臋 si臋 zaszczycony.

— Chodzi o to, 偶e pan posada co艣, czego ja potrzebuj臋, a ja mam co艣, czego pan nie ma.

— Do rzeczy!

— Jest pan w艂a艣cicielem dw贸ch wspania艂ych dzia艂ek, naprawd臋 niezwyk艂ych, z tym tylko, 偶e nie ma tam 偶adnych diament贸w — Zouga poczu艂, jak zaczjna go pali膰 blizna na policzku, ale stara艂 si臋 niczego nie da膰 po s芦bie pozna膰. — Zapewne wie pan, 偶e w zwi膮zku z moim pochodzeniem, kt贸re przynosi mi ujm臋, m贸wi膮c ogl臋dnie, a nazywaj膮c rzecz po imieniu: w zwi膮zku z faktem, 偶e p艂ynie we mnie srew Kafr贸w, nie mog臋 posiada膰 w艂asnej dzia艂ki.

Zapad艂a cisza. M臋偶czy藕ni w milczeniu mierzyli si臋 wzrokiem, ale Zouga zrezygnowa艂 ju偶 z ponys艂u rzucenia si臋 na wycelowan膮 w siebie dubelt贸wk臋. Zaintrygowa艂y go s艂owa Bastaarda.

— Przecie偶 z tego w艂a艣nie powodu nie mog臋 sprzeda膰 ci moich dzia艂ek, nawet gdy grozisz mi broni膮 — rzek艂 cicho.

— Nic pan nie rozumie. Paa ma dzia艂ki, a nie ma diament贸w, podczas gdy ja nie mam dzia艂ek ale... — Hendrick wyj膮艂 z kieszeni sakiewk臋 i zawiesi艂 j膮 sobie ca palcu — ale mam diamenty — doko艅czy艂 i rzuci艂 woreczek Zcudze.

Ten instynktownie wyci膮ga膮艂 r臋k臋, aby go z艂apa膰. Sakiewka zachrz臋艣ci艂a w jego d艂oni.

— Prosz臋 j膮 otworzy膰, maj trze.

Zouga otworzy艂 woreczek powoli i spojrza艂 do 艣rodka. Mimo s艂abego 艣wiat艂a co艣 b艂ysn臋艂o niczym zwoje 艣pi膮cego w臋偶a. Zouga poczu艂 podniecenie, kt贸re ogarnia艂o go zawsze na widok l艣ni膮cego diamentu.

Wysypa艂 zawarto艣膰 na d艂o艅 i szybko policzy艂 kamienie. By艂o ich Osiem: pierwszy, kanarkowo偶贸艂ty, m贸g艂 mie膰 jakie艣 dwadzie艣cia karat贸w. Wart by艂 ze dwa tysi膮ce funt贸w, jak szybko wyliczy艂 Zouga.

— To tylko pr贸bka mojego towaru, majorze, plon jednego tygodnia.

Drugi by艂 doskona艂ym o艣miofasetowym kryszta艂em w kolorze srebrnoszarym. Troch臋 wi臋kszy od 偶贸艂tego, wart by艂 chyba trzy tysi膮ce.

Trzeci diament okaza艂 si臋 ostros艂upem prawid艂owym. By艂 srebrny i ca艂kiem przejrzysty. Zouga podni贸s艂 go w g贸r臋, do 艣wiat艂a.

— Kradzione? — spyta艂.

— Brzydkie s艂owo, majorze, obra偶a moje delikatne uszy. Darujmy sobie dyskusj臋 o pochodzeniu tych kamieni. Jednego mo偶e pan by膰 pewien: ka偶dego dnia pojawia膰 si臋 b臋d膮 nowe, tak 偶e co tydzie艅 b臋dziemy mie膰 worek kamieni czystej wody.

— Co tydzie艅? — spyta艂 Zouga, s艂ysz膮c chciwo艣膰 we w艂asnym g艂osie.

— Co tydzie艅 — przytakn膮艂 Hendrick, obserwuj膮c twarz Ballantyne'a. Czu艂, 偶e ryba po艂kn臋艂a haczyk. — Co tydzie艅 b臋dzie pan dostawa膰 taki woreczek i wsypywa膰 jego zawarto艣膰 do swojej p艂uczki — doda艂 z promiennym u艣miechem.

Zouga przyjrza艂 si臋 nast臋pnemu diamentowi. Z pocz膮tku my艣la艂, 偶e jest to czarny diament przemys艂owy niewiele wart, ale jego serce zabi艂o 偶ywiej, gdy pad艂o na niego s艂o艅ce, wydobywaj膮c ze 艣rodka kryszta艂u szmaragdowy blask. Dr偶膮cymi palcami podni贸s艂 kamie艅 do g贸ry.

— Tak, majorze — Hendrick Naaiman pokiwa艂 z uznaniem g艂ow膮. — Ma pan dobre oko, to jest „zielony smok".

Dziwaczny kamie艅, zielony diament przez handlarzy zwany zamaskowanym. W przyrodzie wyst臋puj膮 zamaskowane diamenty wygl膮daj膮ce jak szafiry, rubiny czy topazy. Niewykluczone, 偶e tego „zielonego smoka" uda艂oby si臋 sprzeda膰 za dziesi臋膰 tysi臋cy funt贸w, mo偶e sta艂by si臋 on nawet klejnotem koronnym jakiego艣 monarchy.

— Powiedzia艂e艣, wsp贸lnikami? — spyta艂 mi臋kko Zouga.

— Tak, mogliby艣my zosta膰 wsp贸lnikami — kiwn膮艂 g艂ow膮 Hendrick. — Ja b臋d臋 dostarcza艂 diamenty. Podam przyk艂ad. Za

126

127

„zielonego smoka" zap艂aci艂em jednemu z mych ludzi trzysta funt贸w. Pan po艂o偶y go na swojej sortownicy i zarejestruje na Posiad艂o艣膰 Diab艂a...

Zouga z napi臋ciem wpatrywa艂 si臋 w Naaimana; Hendrick wolno

zbli偶y艂 si臋 do niego.

— Za taki kamie艅 powinien pan dosta膰 co najmniej cztery tysi膮ce, co daje trzy tysi膮ce siedemset zysku. Podzielimy si臋 po po艂owie. Nie jestem chciwy. B臋dziemy na r贸wnych prawach, majorze: tysi膮c osiemset pi臋膰dziesi膮t dla pana i tysi膮c osiemset pi臋膰dziesi膮t dla mnie.

Zouga przesypa艂 b艂yszcz膮ce kamienie na lew膮 d艂o艅, nie spuszczaj膮c jednak wzroku z ust Bastaarda.

— Co pan na to, majorze? R贸wnoprawni wsp贸lnicy — Hendrick prze艂o偶y艂 dubelt贸wk臋 do lewej r臋ki i wyci膮gn膮艂 praw膮. — R贸wnoprawni wsp贸lnicy — powt贸rzy艂. — U艣ci艣nijmy sobie d艂onie.

Zouga powoli wyci膮gn膮艂 praw膮 r臋k臋 i nagle, kiedy ich palce ju偶 si臋 zetkn臋艂y, lew膮 r臋k膮 cisn膮艂 diamenty prosto w twarz Hendricka, z si艂膮, kt贸ra wyra偶a艂a oburzenie i gniew, 偶e kto艣 o艣miela si臋 kusi膰 go tak bezczelnie i drwi膰 z jego godno艣ci.

Diamenty pokaleczy艂y Hendricka, jeden rozci膮艂 mu czo艂o tu偶 nad okiem, inny przeci膮艂 warg臋.

Naaiman bezwiednie podni贸s艂 do g贸ry obie r臋ce, jakby zas艂ania艂 si臋 przed ciosem. Wylot lufy znalaz艂 si臋 nagle wysoko. Dubelt贸wka by艂a wci膮偶 odbezpieczona, a Hendrick, och艂on膮wszy nieco, zacz膮艂 j膮 opuszcza膰, celuj膮c w brzuch Zougi.

Ballantyne chwyci艂 strzelb臋 jakie艣 dziesi臋膰 centymetr贸w od wylotu lufy i podni贸s艂 j膮 do g贸ry, drug膮 d艂o艅 zacisn膮艂 na prawym nadgarstku Hendricka. Bastard odskoczy艂, Zouga jednak gwa艂townie pchn膮艂 kolb臋 uderzaj膮c go prosto w twarz. Hendrick j臋kn膮艂 z b贸lu i zatoczy艂 si臋. Zouga zaatakowa艂 ponownie, przygwa偶d偶aj膮c Bastaarda do okopconej 艣ciany. Przez chwil臋 si臋 szamotali. Bro艅 wycelowana by艂a w sufit i Zoudze uda艂o si臋 w ko艅cu nacisn膮膰 oba cyngle.

Obie lufy wypali艂y jednocze艣nie.

Odg艂os wystrza艂u w tak niewielkim pomieszczeniu by艂 og艂uszaj膮cy. Pociski wybi艂y w przegni艂ym dachu pot臋偶ne otwory, przez kt贸re wpada艂o teraz s艂o艅ce. Wystrza艂 spowodowa艂 te偶 gwa艂towny

odrzut broni, kt贸ra ugodzi艂a Hendricka w 偶o艂膮dek tak mocno, 偶e j臋cz膮c z b贸lu zgi膮艂 si臋, wypuszczaj膮c dubelt贸wk臋. By艂a teraz nie nabita i niegro藕na, mog艂a sobie le偶e膰 na ziemi. Zouga chcia艂 natomiast podnie艣膰 sw贸j rewolwer. Kiedy ju偶 go dotyka艂, us艂ysza艂 za sob膮 odg艂os krok贸w i nie podnosz膮c g艂owy, zrobi艂 gwa艂towny unik. Nad nim sta艂 Hendrick, trzymaj膮c strzelb臋 niczym katowski top贸r gotowy do ciosu. Bro艅 spad艂a w d贸艂 艂agodnym 艂ukiem. Zouga us艂ysza艂 w powietrzu cichy 艣wist, uchyli艂 si臋 jeszcze odrobin臋, lecz mimo to kolba dosi臋g艂a go w rejonie barku; cios by艂 na tyle silny, 偶e spowodowa艂 chwilow膮 utrat臋 czucia w prawej r臋ce, kt贸ra zdr臋twia艂a a偶 do czubk贸w palc贸w. Rewolwer wypad艂 Zoudze z d艂oni.

Hendrick rzuci艂 si臋 b艂yskawicznie ku pistoletowi, Zouga jednak zdo艂a艂 kopn膮膰 go z rozmachem poni偶ej kolana. Naaiman zachwia艂 si臋 i run膮艂 na 艣cian臋. Przez chwil臋 nie m贸g艂 si臋 ruszy膰, Zouga tymczasem wyprostowa艂 si臋, przyskoczy艂 do 艣ciany i lew膮 sprawn膮 r臋k膮 wymierzy艂 cios prosto w szcz臋k臋 Hendricka. Drugie, mocniejsze jeszcze uderzenie dosi臋g艂o nosa. Z obu nozdrzy trysn臋艂a krew. W Zoug臋 wst膮pi艂 diabe艂. Zamierza艂 zrobi膰 z tego cz艂owieka krwawy befsztyk.

— Zaczekaj! — krzykn膮艂 Hendrick. — Prosz臋, nie bij mnie wi臋cej!

Pro艣ba ta by艂a tak gor膮ca, a przera偶enie na twarzy Bastaarda tak wielkie, 偶e Zouga poczu艂 lito艣膰 i gniew ostyg艂 w nim nagle. Nie zada艂 ju偶 kolejnego ciosu i odsun膮艂 si臋 do ty艂u, opuszczaj膮c r臋ce.

Bastaard tylko na to czeka艂. Zamachn膮艂 si臋 raz jeszcze nie nabit膮 strzelb膮, uderzaj膮c przeciwnika kolb膮 w twarz. Cios kompletnie zaskoczy艂 Zoug臋, zala艂a go przy tym w艣ciek艂o艣膰, 偶e da艂 zrobi膰 z siebie g艂upca. Mia艂 wra偶enie, jakby 艣wiat zawirowa艂. Obraz nagle si臋 zamaza艂. Zouga rzuci艂 si臋 desperacko po rewolwer. Ju偶 chwyta艂 r臋koje艣膰, gdy Hendrick ca艂ym ci臋偶arem cia艂a opad艂 mu na plecy, przygwa偶d偶aj膮c go do ziemi. Zouga nie wypu艣ci艂 jednak rewolweru — zacz膮艂 uderza膰 nim na o艣lep jak maczug膮. Niekt贸re ciosy zamiera艂y w powietrzu, inne trafia艂y w pod艂og臋, by艂y jednak i takie, kt贸re dosi臋ga艂y celu.

Krew zalewa艂a mu oczy, dysza艂 i j臋cza艂 z b贸lu. Up艂yn臋艂o troch臋 czasu, zanim si臋 zorientowa艂, 偶e Hendrick ju偶 go nie trzyma.

128

9 — Twarda ludne

129

Zouga odczo艂ga艂 si臋 kawa艂ek i opar艂 o 艣cian臋. Gdy otar艂 z oczu krew, ujrza艂 rozci膮gni臋tego na ziemi Hendricka. Le偶膮c na wznak z rozrzuconymi na boki ramionami, wygl膮da艂 jak krucyfiks. Krew wci膮偶 s膮czy艂a si臋 z jego nosa. Nie porusza艂 si臋, a jedyn膮 oznak膮 偶ycia by艂 ci臋偶ki oddech.

Zouga opu艣ci艂 rewolwer i wsta艂 opieraj膮c si臋 o 艣cian臋. Chwia艂 si臋 na nogach i z trudem utrzymywa艂 r贸wnowag臋 — nagle ogarn臋艂a go taka s艂abo艣膰, 偶e z trudem m贸g艂 utrzyma膰 rewolwer.

— Zouga, m贸j panie! — krzykn膮艂 Jan Cheroot wbiegaj膮c na podw贸rze. Dysza艂 z wysi艂ku, trzymaj膮c przed sob膮 wyci膮gni臋t膮 strzelb臋. Gdy ujrza艂 skrwawione oblicze swego pana, jego spocon膮 twarz wykrzywi艂 grymas przera偶enia.

— Nie spieszy艂e艣 si臋! — wychrypia艂 Zouga, opieraj膮c si臋 o futryn臋. Jad膮c na spotkanie z tajemniczym nieznajomym kaza艂 Cherootowi czeka膰 w ukryciu jakie艣 osiemset metr贸w od farmy.

— Zacz膮艂em biec, gdy tylko us艂ysza艂em strza艂y.

Zouga zrozumia艂, 偶e walka trwa艂a nie wi臋cej ni偶 kilka minut, dok艂adnie tyle, ile potrzebuje cz艂owiek, aby przebiec odcinek o艣miuset metr贸w. Cheroot odpi膮艂 od pasa buk艂ak z wod膮 i stara艂 si臋 przemy膰 twarz Zougi.

— Zostaw mnie — Zouga cofn膮艂 si臋 gwa艂townie. — Zobacz lepiej, czy jest jaki艣 sznur przy siodle Bastaarda, co艣, czym mo偶na by skr臋powa膰 cz艂owieka.

Cheroot znalaz艂 zw贸j plecionej liny i nios膮c go Zoudze zatrzyma艂 si臋 nagle w drzwiach chaty.

— Ja go znam — spojrza艂 na zakrwawion膮 twarz Hendricka. — Przynajmniej tak mi si臋 wydaje, zrobi艂e艣 z niego tak膮 miazg臋...

— Zwi膮偶 go — wyszepta艂 Zouga, poci膮gaj膮c 艂yk z buk艂aka, po czym zdj膮艂 z szyi chust臋 i nas膮czywszy j膮 wod膮, dok艂adnie przemy艂 swoje rany i zadrapania.

Najpowa偶niejsz膮 ran臋 mia艂 na g艂owie, tam gdzie dosi臋g艂a go kolba strzelby Hendricka. By艂a tak g艂臋boka, 偶e prawdopodobnie wymaga艂a zszycia.

Jan Cheroot wi膮za艂 Hendricka, mamrocz膮c przy tym przekle艅stwa pod jego adresem.

— Ty 偶贸艂ta 偶mijo, wydaje ci si臋, 偶e jeste艣 d偶entelmenem, bo masz buty na nogach i portki na czarnym ty艂ku.

130

Odci膮gn膮艂 mu ramiona za g艂ow臋 i skr臋powa艂 je umiej臋tnie w nadgarstkach i w 艂okciach.

— Przy tobie s臋p to szlachetne zwierz臋 — mrukn膮艂, okr臋caj膮c sznur wok贸艂 kostek i zaciskaj膮c mocno p臋tl臋. — Nawet hieny nie chcia艂yby je艣膰 padliny razem z tob膮.

Zouga zakr臋ci艂 buk艂ak i schyli艂 si臋, by pozbiera膰 diamenty. Le偶a艂y porozrzucane po ca艂ej kuchni. Znalaz艂 wszystkie, na samym ko艅cu „zielonego smoka", kt贸ry le偶a艂 w ciemnym k膮cie, matowy i niepozorny.

Zouga rzuci艂 sakiewk臋 Cherootowi, a ten a偶 gwizdn膮艂 przegl膮daj膮c jej zawarto艣膰.

— Kradzione — mrukn膮艂 i jego twarz zmarszczy艂a si臋 nagle. — Ta 偶贸艂ta 偶mija nielegalnie handluje diamentami.

— Chcia艂, 偶eby艣my zarejestrowali te kamienie na nasz膮 dzia艂k臋.

— A jaki udzia艂 w zyskach? — spyta艂 Cheroot.

— Po艂owa.

— Nie lada gratka. Staliby艣my si臋 bogaczami w ci膮gu sze艣ciu miesi臋cy, mogliby艣my wreszcie wynie艣膰 si臋 z tego parszywego miejsca.

Zouga wyrwa艂 sakiewk臋 z r膮k Cheroota, czuj膮c znowu siln膮 pokus臋.

— Przyprowad藕 jego konia! — rozkaza艂 ze z艂o艣ci膮. Podnie艣li bezw艂adne cia艂o Hendricka i przerzucili je przez

siod艂o. Gdy Cheroot przywi膮za艂 go do konia, Hendrick wierzgn膮艂 nogami i nieznacznie odchyli艂 g艂ow臋.

— Majorze — st臋kn膮艂, wpatruj膮c si臋 w Zoug臋 p贸艂przytomnie. — Niech mi pan pozwoli wyt艂umaczy膰. Nic pan nie rozumie.

— Zamknij si臋 — warkn膮艂 Zouga.

— Majorze, nie jestem z艂odziejem, wszystko wyt艂umacz臋.

— Powiedzia艂em: zamknij si臋! — wbijaj膮c kciuki w blade policzki Hendricka, Zouga rozwar艂 mu usta i wepchn膮艂 w nie woreczek z diamentami.

— Zssij swoje cholerne diamenty, ty z艂odzieju, ty oszu艣cie — sykn膮艂 przewi膮zuj膮c usta Hendricka swoj膮 chust膮, Bastaard tymczasem rozpaczliwie rzuca艂 g艂ow膮 i przewraca艂 oczami; jego krzyki t艂umi艂 jednak jedwabny knebel.

— To powinno ci臋 uciszy膰 do momentu, gdy znajdziemy si臋 przed biurem Komitetu.

131

Jan Cheroot wskoczy艂 na siod艂o. Trzymaj膮c przed sob膮 cia艂o Hendricka, pod膮偶y艂 za Zoug膮 w stron臋 obozu.

— Co za strata —j臋kn膮艂 wystarczaj膮co g艂o艣no, by Zouga m贸g艂 go us艂ysze膰. — Ta sakiewka mog艂a za艂atwi膰 nam podr贸偶 na p贸艂noc.

Patrzy艂 na Zoug臋 oczekuj膮c odpowiedzi, ten jednak zignorowa艂 go zupe艂nie.

— Komitet i tak wy艣le go na stryczek. Ju偶 teraz jest trupem... Hendrick rzuci艂 si臋 na siodle i poci膮gn膮艂 nosem.

— Mo偶emy po prostu wykona膰 za nich robot臋 — ci膮gn膮艂 Cheroot. — Kula w 艂eb i zostawiamy go w podarunku dla jego braci i si贸str: szakali i hien. Nikt nigdy si臋 nie dowie.

Raz jeszcze spojrza艂 z nadziej膮 na Zoug臋.

— To, co znajduje si臋 w tej sakiewce, zaprowadzi nas znowu na p贸艂noc, tak daleko, jak tylko zechcemy.

Zouga zmusi艂 swojego konia do cwa艂u i oddali艂 si臋, pozostawiaj膮c za sob膮 chmur臋 g臋stego py艂u. Jan Cheroot westchn膮艂 ci臋偶ko.

Na ty艂ach rynku, gdzie ros艂y dwie roz艂o偶yste akacje, kt贸re dawa艂y troch臋 cienia, Pickering i Rhodes posilali si臋 w towarzystwie kilku nie偶onatych poszukiwaczy.

Ka偶dy z zebranych przy stole ludzi posiada艂 dobre dzia艂ki i czerpa艂 z diament贸w niez艂e dochody, inaczej nie by艂oby go sta膰 na p艂acenie rachunk贸w za szampana i dobry koniak, kt贸re stanowi艂y podstaw臋 menu tej grupy. Nale偶a艂 do niej m艂odszy syn nowo pasowanego lorda oraz utytu艂owany baronet, wywodz膮cy si臋 z irlandzkiej arystokracji. Prawie wszyscy byli cz艂onkami Komitetu, ze wzgl臋du na wystawny tryb 偶ycia zwano ich „Grubymi Rybami".

Kiedy nadjecha艂 Zouga, sze艣ciu m臋偶czyzn ucztowa艂o w艂a艣nie przy butelce Veuve Cli膮uot i robi艂o zak艂ady, ile much usi膮dzie na le偶膮cych na stole kostkach cukru.

Pickering podni贸s艂 g艂ow臋, a gdy ujrza艂 Ballantyne'a, na jego twarzy pojawi艂 si臋 po raz pierwszy wyraz szczerego zaskoczenia.

— Panowie — rzuci艂 ostro Zouga. — Mam tu co艣 dla was. Wychyli艂 si臋 w siodle i przeci膮艂 sznury, kt贸re przytrzymywa艂y

Hendricka na drugim koniu, a potem 艣ci膮gn膮艂 go na ziemi臋, g艂ow膮 w piach, tu偶 przed cz艂onkami Komitetu.

— To N. H. D. — wyja艣ni艂 Zouga, gdy wszyscy spojrzeli na艅 wyczekuj膮co.

132

Pickering zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi.

— Gdzie diamenty, majorze? — spyta艂.

— W jego ustach-

Pickering ukl膮k艂 na jednym kolanie przy Hendricku i odwi膮za艂 chust臋. Wyj膮艂 z jego ust mokry od 艣liny woreczek i wysypa艂 zawarto艣膰 na st贸艂, pomi臋dzy kostki cukru i butelki szampana.

— Osiem — przeliczy艂 szybko Rhodes i spojrza艂 z ulg膮 na Pickeringa. — S膮 wszystkie.

— M贸wi艂em, 偶eby艣 si臋 nie martwi艂. Postawi艂em pi臋膰dziesi膮t gwinei, 偶e odzyskamy wszystkie. Nie zapominaj o tym!

Pickering u艣miechn膮艂 si臋 do Rhodesa, po czym odwr贸ciwszy si臋 znowu w stron臋 le偶膮cego na ziemi Hendricka, pochyli艂 si臋 nad nim troskliwie i pom贸g艂 wsta膰.

— M贸j drogi, czy wszystko w porz膮dku?

— Omal mnie nie zabi艂 — wyszepta艂 Bastaard. — To szaleniec!

— M贸wi艂em, 偶eby艣 by艂 ostro偶ny, to nie jest cz艂owiek, z kt贸rym mo偶na by igra膰 — poklepa艂 Hendricka po plecach. — Dobra robota, Hendrick, wspaniale si臋 spisa艂e艣.

— Jeste艣my winni panu ma艂e wyja艣nienie, majorze — Pickering zwr贸ci艂 si臋 teraz do Zougi i u艣miechn膮艂 ujmuj膮co.

Zouga wpatrywa艂 si臋 w niego, nie mog膮c wykrztusi膰 s艂owa. By艂 tak blady, 偶e wszystkie zadrapania i rany sta艂y si臋 jeszcze bardziej widoczne.

— Pu艂apka! — wyszepta艂 wreszcie. — Zastawili艣cie na mnie pu艂apk臋.

— Musieli艣my by膰 pana pewni — wyt艂umaczy艂 spokojnie Rhodes.

— Musieli艣my wiedzie膰, jakim naprawd臋 jest pan cz艂owiekiem, zanim przyjmiemy pana do Komitetu.

— Ty 艣winio! — wrzasn膮艂 Zouga. — Ty arogancka 艣winio!

— Wyszed艂 pan z tego z podniesion膮 przy艂bic膮 — doda艂 ch艂odno Rhodes. Nie przywyk艂, 偶eby kto艣 zwraca艂 si臋 do niego w ten spos贸b.

— A gdybym wpad艂 w wasz膮 pu艂apk臋, co by艣cie mi zrobili?

— Nie rozwa偶ali艣my nawet takiej mo偶liwo艣ci — wzruszy艂 ramionami Rhodes. — Zachowa艂 si臋 pan, jak przystoi prawdziwemu angielskiemu d偶entelmenowi.

133

— Nie macie poj臋cia, jak by艂em bliski... — rzek艂 Zouga.

— Owszem, mamy. Wi臋kszo艣膰 z nas zosta艂a sprawdzona w ten sam spos贸b.

— Co by mnie czeka艂o? — Zouga zwr贸ci艂 si臋 teraz do Pi-ckeringa. — Pokazowy lincz?

— O nie, m贸j drogi, z pewno艣ci膮 nic tak teatralnego. M贸g艂by艣 po prostu po艣lizn膮膰 si臋 na drodze i spa艣膰 niechc膮cy do wykopu albo mie膰 pecha i sta膰 pod wyci膮giem, gdy p臋k艂aby niespodziewanie lina. — Pickering wybuchn膮艂 艣miechem, a ludzie za sto艂em zawt贸rowali mu rado艣nie.

— Potrzebuje pan teraz kieliszka szampana, majorze, albo nawet czego艣 mocniejszego.

— Prosz臋 si臋 do nas przy艂膮czy膰! — krzykn膮艂 kto艣 inny zza sto艂u robi膮c dla niego miejsce. — B臋dzie nam mi艂o napi膰 si臋 z prawdziwym d偶entelmenem.

— Chod藕, majorze—rzek艂 Pickering. — Po艣l臋 po lekarza, 偶eby zobaczy艂 t臋 ran臋 na g艂owie. — I w tej samej chwili wyraz jego twarzy uleg艂 gwa艂townej zmianie.

Zouga wyrzuci艂 nogi ze strzemion, zeskoczy艂 na ziemi臋 i stan膮艂 naprzeciw niego. Obaj m臋偶czy藕ni zacz臋li mierzy膰 si臋 wzrokiem. Byli tego samego wzrostu, pot臋偶ni i dobrze zbudowani. Siedz膮ce przy stole towarzystwo przygl膮da艂o si臋 ca艂ej scenie z wyrazem zainteresowania. By艂o to znacznie ciekawsze ni偶 liczenie much na kostkach cukru.

— No, no, chyba rozwali Picklingowi g艂ow臋.

— Albo Pickling jemu.

— Dziesi臋膰 gwinei, 偶e wygra 艂owca s艂oni.

— Nie popieram bijatyk — mrukn膮艂 Rhodes — ale postawi臋 dziesi膮tk臋 na Picklinga.

— Tamten ko艅 ma ju偶 za sob膮 ci臋偶k膮 gonitw臋, nie s膮dz臋, 偶eby艣cie mieli jakie艣 szans臋.

U艣miech Pickeringa zamieni艂 si臋 w z艂o艣liwy grymas. Pickling sta艂 z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami, napi臋ty i czujny.

Zouga opu艣ci艂 nagle pi臋艣ci i zwr贸ci艂 si臋 z pogard膮 do siedz膮cego pod akacj膮 towarzystwa.

— Dostarczy艂em ju偶 pa艅stwu wystarczaj膮co du偶o rozrywki jak na jeden dzie艅 — rzek艂 ch艂odno. — Mam gdzie艣 wasze cholerne diamenty i przekl臋ty Komitet...

134

Wybuch Zougi zag艂uszy艂y ironiczne brawa i salwy 艣miechu. Wskoczy艂 na konia i pop臋dzi艂 galopem do swego obozowiska.

— Mam nadziej臋, 偶e go nie utracimy — rzek艂 powa偶nie Pickering, odprowadzaj膮c Zoug臋 wzrokiem. — B贸g 艣wiadkiem, jak bardzo potrzeba nam uczciwych ludzi.

— Och, nie ma si臋 czym przejmowa膰 — odpar艂 Rhodes. — Trzeba da膰 mu troch臋 czasu, 偶eby och艂on膮艂, potem b臋dzie nasz.

— Henshaw, ona nie jest jeszcze gotowa do kolejnej walki — rzek艂 Bazo. Na kolanach trzyma艂 pleciony koszyk z trzciny.

Ralph siedzia艂 wraz z Murzynami wok贸艂 paleniska. Czu艂 si臋 tu lepiej ni偶 w namiocie ojca: by艂 z przyjaci贸艂mi, najbli偶szymi przyjaci贸艂mi, jakich uda艂o mu si臋 spotka膰 w czasie cyga艅skiego 偶ycia. Tutaj nie dosi臋ga艂o go tak偶e surowe i krytyczne spojrzenie ojca.

— Je偶eli to ty mia艂by艣 decydowa膰, ona nigdy by ju偶 nie walczy艂a — odpar艂 Ralph posilaj膮c si臋 potrawk膮 z baraniny.

— Jej nowa noga nie jest jeszcze wystarczaj膮co mocna — potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 Bazo.

— Przeciwnie, jest mocna i sprawna — odrzek艂 Ralph prze偶uwaj膮c mi臋so.

Bazo wyd膮艂 policzki i zas臋pi艂 si臋 jeszcze bardziej, a siedz膮ca nad nim na 偶erdzi Scipio otrzepa艂a pi贸ra i wyda艂a cichy krzyk, tak jakby chcia艂a go poprze膰.

Bazo podejmowa艂 decyzj臋 bior膮c pod uwag臋 zdanie wszystkich, jednak rozstrzygaj膮cy g艂os zawsze nale偶a艂 do niego, gdy偶 w艂a艣nie on schwyta艂 stworzenie, o kt贸rym tak zawzi臋cie rozprawiali.

— Za ka偶dym razem, kiedy ona nie walczy, my, twoi bracia, stajemy si臋 biedniejsi — w艂膮czy艂 si臋 Kamuza. — Henshaw ma racj臋, ona ma w sobie zajad艂o艣膰 lwicy i gotowa ju偶 jest zdoby膰 dla nas wi臋cej z艂otych kr膮偶k贸w.

— M贸wisz i my艣lisz jak bia艂y cz艂owiek — oskar偶y艂 go Bazo. — My艣l o 偶贸艂tych monetach wype艂nia tw膮 g艂ow臋 w dzie艅 i w nocy.

— A jaki inny z tego po偶ytek? — odparowa艂 Kamuza, wskazuj膮c na koszyk. — Je偶eli ci臋 uk膮si, w艂贸cznia twej m臋sko艣ci skurczy si臋 niczym zgni艂y owoc do rozmiar贸w dzieci臋cego palca.

135

— Nie macie poj臋cia, jak by艂em bliski... — rzek艂 Zouga.

— Owszem, mamy. Wi臋kszo艣膰 z nas zosta艂a sprawdzona w ten sam spos贸b.

— Co by mnie czeka艂o? — Zouga zwr贸ci艂 si臋 teraz do Pi-ckeringa. — Pokazowy lincz?

— O nie, m贸j drogi, z pewno艣ci膮 nic tak teatralnego. M贸g艂by艣 po prostu po艣lizn膮膰 si臋 na drodze i spa艣膰 niechc膮cy do wykopu albo mie膰 pecha i sta膰 pod wyci膮giem, gdy p臋k艂aby niespodziewanie lina. — Pickering wybuchn膮艂 艣miechem, a ludzie za sto艂em zawt贸rowali mu rado艣nie.

— Potrzebuje pan teraz kieliszka szampana, majorze, albo nawet czego艣 mocniejszego.

— Prosz臋 si臋 do nas przy艂膮czy膰! — krzykn膮艂 kto艣 inny zza sto艂u robi膮c dla niego miejsce. — B臋dzie nam mi艂o napi膰 si臋 z prawdziwym d偶entelmenem.

— Chod藕, majorze — rzek艂 Pickering. — Po艣l臋 po lekarza, 偶eby zobaczy艂 t臋 ran臋 na g艂owie. — I w tej samej chwili wyraz jego twarzy uleg艂 gwa艂townej zmianie.

Zouga wyrzuci艂 nogi ze strzemion, zeskoczy艂 na ziemi臋 i stan膮艂 naprzeciw niego. Obaj m臋偶czy藕ni zacz臋li mierzy膰 si臋 wzrokiem. Byli tego samego wzrostu, pot臋偶ni i dobrze zbudowani. Siedz膮ce przy stole towarzystwo przygl膮da艂o si臋 ca艂ej scenie z wyrazem zainteresowania. By艂o to znacznie ciekawsze ni偶 liczenie much na kostkach cukru.

— No, no, chyba rozwali Picklingowi g艂ow臋.

— Albo Pickling jemu.

— Dziesi臋膰 gwinei, 偶e wygra 艂owca s艂oni.

— Nie popieram bijatyk — mrukn膮艂 Rhodes — ale postawi臋 dziesi膮tk臋 na Picklinga.

— Tamten ko艅 ma ju偶 za sob膮 ci臋偶k膮 gonitw臋, nie s膮dz臋, 偶eby艣cie mieli jakie艣 szans臋.

U艣miech Pickeringa zamieni艂 si臋 w z艂o艣liwy grymas. Pickling sta艂 z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami, napi臋ty i czujny.

Zouga opu艣ci艂 nagle pi臋艣ci i zwr贸ci艂 si臋 z pogard膮 do siedz膮cego pod akacj膮 towarzystwa.

— Dostarczy艂em ju偶 pa艅stwu wystarczaj膮co du偶o rozrywki jak na jeden dzie艅 — rzek艂 ch艂odno. — Mam gdzie艣 wasze cholerne diamenty i przekl臋ty Komitet...

134

Wybuch Zougi zag艂uszy艂y ironiczne brawa i salwy 艣miechu. Wskoczy艂 na konia i pop臋dzi艂 galopem do swego obozowiska.

— Mam nadziej臋, 偶e go nie utracimy — rzek艂 powa偶nie Pickering, odprowadzaj膮c Zoug臋 wzrokiem. — B贸g 艣wiadkiem, jak bardzo potrzeba nam uczciwych ludzi.

— Och, nie ma si臋 czym przejmowa膰 — odpar艂 Rhodes. — Trzeba da膰 mu troch臋 czasu, 偶eby och艂on膮艂, potem b臋dzie nasz.

— Henshaw, ona nie jest jeszcze gotowa do kolejnej walki — rzek艂 Bazo. Na kolanach trzyma艂 pleciony koszyk z trzciny.

Ralph siedzia艂 wraz z Murzynami wok贸艂 paleniska. Czu艂 si臋 tu lepiej ni偶 w namiocie ojca: by艂 z przyjaci贸艂mi, najbli偶szymi przyjaci贸艂mi, jakich uda艂o mu si臋 spotka膰 w czasie cyga艅skiego 偶ycia. Tutaj nie dosi臋ga艂o go tak偶e surowe i krytyczne spojrzenie ojca.

— Je偶eli to ty mia艂by艣 decydowa膰, ona nigdy by ju偶 nie walczy艂a — odpar艂 Ralph posilaj膮c si臋 potrawk膮 z baraniny.

— Jej nowa noga nie jest jeszcze wystarczaj膮co mocna — potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 Bazo.

— Przeciwnie, jest mocna i sprawna — odrzek艂 Ralph prze偶uwaj膮c mi臋so.

Bazo wyd膮艂 policzki i zas臋pi艂 si臋 jeszcze bardziej, a siedz膮ca nad nim na 偶erdzi Scipio otrzepa艂a pi贸ra i wyda艂a cichy krzyk, tak jakby chcia艂a go poprze膰.

Bazo podejmowa艂 decyzj臋 bior膮c pod uwag臋 zdanie wszystkich, jednak rozstrzygaj膮cy g艂os zawsze nale偶a艂 do niego, gdy偶 w艂a艣nie on schwyta艂 stworzenie, o kt贸rym tak zawzi臋cie rozprawiali.

— Za ka偶dym razem, kiedy ona nie walczy, my, twoi bracia, stajemy si臋 biedniejsi — w艂膮czy艂 si臋 Kamuza. — Henshaw ma racj臋, ona ma w sobie zajad艂o艣膰 lwicy i gotowa ju偶 jest zdoby膰 dla nas wi臋cej z艂otych kr膮偶k贸w.

— M贸wisz i my艣lisz jak bia艂y cz艂owiek — oskar偶y艂 go Bazo. — My艣l o 偶贸艂tych monetach wype艂nia tw膮 g艂ow臋 w dzie艅 i w nocy.

— A jaki inny z tego po偶ytek? — odparowa艂 Kamuza, wskazuj膮c na koszyk. — Je偶eli ci臋 uk膮si, w艂贸cznia twej m臋sko艣ci skurczy si臋 niczym zgni艂y owoc do rozmiar贸w dzieci臋cego palca.

135

— C贸偶 to by艂by za widok! — zarechota艂 Ralph. — Hipopotam zamieniony w poln膮 myszk臋.

Bazo u艣miechn膮艂 si臋 i uczyni艂 gest, jakby chcia艂 po艂o偶y膰 koszyk na kolanach Kamuzy.

— We藕 j膮 i nakarm troch臋, aby mia艂a wi臋cej si艂y do walki — zaproponowa艂 i wszyscy wybuchn臋li 艣miechem na widok przera偶enia protestuj膮cego rozpaczliwie Kamuzy.

艢miech ten maskowa艂 ich w艂asny strach, wszyscy bowiem pr贸cz Bazo obawiali si臋 zbli偶y膰 do koszyka. Gdy Bazo podni贸s艂 wreszcie wieko, w chacie zapanowa艂a cisza. Potem nad koszykiem pojawi艂y si臋 zafascynowane twarze. Na dnie czai艂o si臋 co艣 ciemnego i kosmatego, du偶ego jak szczur.

— Witaj, moja Inkosikazi! — rzek艂 Bazo, a stworzenie unios艂o si臋 na swoich licznych nogach, dwie wyci膮gaj膮c do g贸ry. Bazo podni贸s艂 praw膮 r臋k臋, aby odwzajemni膰 pozdrowienie.

Pewnego razu gdy Ralph i Bazo wy艂adowywali drewniane belki na wschodnim kra艅cu nowych rusztowa艅, spo艣r贸d desek wybieg艂 nagle wielki paj膮k. Z rozprostowanymi odn贸偶ami mia艂 wielko艣膰 du偶ego talerza. By艂 to „paj膮k-pawian", nazw臋 sw膮 zawdzi臋czaj膮cy pokrywaj膮cemu go g臋stemu ow艂osieniu i wyj膮tkowej skoczno艣ci.

Odk膮d terytorium Gri膮ualand West i obszar Wzg贸rza Coles-berg wraz z osad膮 New Rush sta艂y si臋 cz臋艣ci膮 Imperium Brytyjskiego, wiele si臋 tam zmieni艂o. Osada New Rush zosta艂a przemianowana na Kimberley, od nazwiska lorda Kimberleya, sekretarza do spraw kolonii w Londynie. Cywilizacja brytyjska przynios艂a ze sob膮 mi臋dzy innymi zakaz walki kogut贸w, skrupulatnie przestrzegany przez miejscow膮 administracj臋. Spragnieni mocnych wra偶e艅 poszukiwacze znale藕li sobie szybko zast臋pczy sport: walk臋 paj膮k贸w.

— Nie pozw贸l mu uciec! — krzykn膮艂 z wozu Ralph, zrzucaj膮c z siebie koszul臋.

Bazo by艂 jednak szybszy, odwin膮艂 z bioder przepask臋 i niczym matador dra偶ni膮cy byka rozwin膮艂 j膮 przed paj膮kiem. Ten przysiad艂 nagle, wyci膮gaj膮c w obronie przednie odn贸偶a, Bazo tymczasem zarzuci艂 na niego przepask臋 i owin膮wszy ni膮 paj膮ka, tryumfalnie podni贸s艂 go do g贸ry.

Paj膮k okaza艂 si臋 samic膮 i Bazo nazwa艂 j膮 Inkosikazi, Kr贸low膮,

136

by艂a bowiem, jak wyja艣ni艂 Ralphowi, prawdziwie kr贸lewska w swym gniewie i tak samo 偶膮dna krwi jak kr贸lowa Matabel贸w.

Teraz, gdy siedz膮c z koszykiem na kolanach zacz膮艂 powoli przybli偶a膰 do niej r臋k臋, wszyscy wstrzymali oddech i zamarli obserwuj膮c w napi臋ciu, jak d艂o艅 Bazo centymetr po centymetrze zbli偶a si臋 do paj膮ka.

Wreszcie dotkn膮艂 jej opuszkami palc贸w i delikatnie pog艂adzi艂 g臋ste futerko. Paj膮k powoli opu艣ci艂 wyci膮gni臋te do ataku odn贸偶a i z ust zebranych wok贸艂 ludzi wyrwa艂o si臋 westchnienie ulgi.

Inkosikazi walczy艂a dot膮d pi臋膰 razy i pi臋膰 razy zabija艂a przeciwnika, w ostatniej jednak walce utraci艂a kawa艂ek nogi. By艂o to przed trzema miesi膮cami i uszkodzona ko艅czyna zdo艂a艂a ju偶 si臋 zregenerowa膰. Nowe odn贸偶e by艂o ja艣niejsze od pozosta艂ych, niczym m艂ody p臋d na krzaku r贸偶y.

Bazo odwr贸ci艂 d艂o艅 i paj膮k skoczy艂 na ni膮, moszcz膮c si臋 wygodnie z podkurczonymi nogami.

— Kr贸lowa — rzek艂 Bazo. — Prawdziwa kr贸lowa. — A potem doda艂 marszcz膮c brwi: — Henshaw chcia艂by widzie膰, jak znowu walczysz. Id藕 teraz do niego i powiedz mu, czy b臋dziesz walczy膰, czy nie —doko艅czy艂 i wyci膮gn膮艂 w stron臋 Ralpha rozpostart膮 d艂o艅 z paj膮kiem.

Ralph poczu艂 na plecach mrowienie i z niemym przera偶eniem wpatrywa艂 si臋 w paj膮ka, kt贸ry niczym w艂ochata ropucha gotowa艂 si臋 do skoku.

— No dalej, Henshaw — 艣mia艂 si臋 Bazo. — Porozmawiaj z ni膮. By艂o to wyzwanie. Widzowie znowu zastygli w oczekiwaniu.

Ralph wiedzia艂, 偶e je艣li go nie podejmie, wydrwi膮 go bezlito艣nie. Chcia艂 si臋 poruszy膰, zrobi艂o mu si臋 jednak niedobrze i siedzia艂 jak sparali偶owany, a na czole l艣ni艂y mu kropelki potu.

Bazo wci膮偶 si臋 u艣miecha艂, ale w jego oczach zacz膮艂 pojawia膰 si臋 odcie艅 wynios艂ej pogardy. Wreszcie z nadludzkim wysi艂kiem Ralph zmusi艂 si臋 do podniesienia r臋ki. Ten ruch sp艂oszy艂 paj膮ka, kt贸ry uni贸s艂 si臋 nagle, a jego mi臋kki i wyd臋ty odw艂ok zacz膮艂 pulsowa膰. Jak dot膮d tylko jedna osoba dotyka艂a Inkosikazi, wi臋c jej reakga na obcy dotyk trudna by艂a do przewidzenia, Ralph zdecydowa艂 si臋 jednak zaryzykowa膰. Jego palce powoli zbli偶a艂y si臋 do paj膮ka. By艂y dziesi臋膰, p贸藕niej pi臋膰 centymetr贸w od w艂ochatego korpusu, gdy niespodziewanie paj膮k skoczy艂 i zataczaj膮c w powietrzu ostr膮 parabol臋, wyl膮dowa艂 prosto na ramieniu Ralpha.

137

Kr膮g widz贸w rozst膮pi艂 si臋 z histerycznym krzykiem; Murzyni zacz臋li przepycha膰 si臋 nerwowo w stron臋 w膮skiego wyj艣cia. Tylko Bazo i Ralph pozostali nieporuszeni. Ralph siedzia艂 nadal z wyci膮gni臋t膮 przed siebie r臋k膮 i paj膮kiem na ramieniu. W pewnej chwili przekrzywi艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na Inkosikazi. W tym samym momencie paj膮k poruszy艂 si臋 i zacz膮艂 ostro偶nie przemieszcza膰 w stron臋 jego szyi, podnosz膮c wysoko swoje d艂ugie i w艂ochate odn贸偶a. W ko艅cu Ralph nie m贸g艂 go ju偶 dojrze膰, poczu艂 za to jego pazurki na delikatnej sk贸rze w okolicy jab艂ka Adama.

Krzyk uwi膮z艂 mu w gardle. Powstrzyma艂 go ostatkiem woli. Paj膮k wdrapa艂 si臋 na brod臋 i zawis艂 na niej, grzbietem do do艂u, jak nietoperz.

Ralph trwa艂 nieporuszony. Uchwyci艂 spojrzenie Bazo, w kt贸rym nie by艂o ju偶 nawet 艣ladu rozbawienia, z ty艂u dostrzeg艂 innych widz贸w — zdj臋ci groz膮, przygl膮dali si臋 fascynuj膮cemu widowisku. Mo偶e przez minut臋 wszyscy tkwili w bezruchu, w ko艅cu jednak Ralph podni贸s艂 r臋k臋. Jego ruch by艂 tak ostro偶ny i 艣ci艣le kontrolowany, 偶e paj膮k tylko troch臋 si臋 zaniepokoi艂 i bez protestu zeskoczy艂 na wyci膮gni臋t膮 ku niemu d艂o艅. Ralph delikatnie w艂o偶y艂 go z powrotem do koszyka.

W tej samej chwili chcia艂 zerwa膰 si臋 z miejsca, wybiec z chaty i zwymiotowa膰, ale raz jeszcze si臋 powstrzyma艂 i bez s艂owa popatrzy艂 na Bazo.

— B臋dzie walczy膰 — rzek艂 Murzyn spuszczaj膮c oczy. — Tak, jak sobie 偶yczy艂e艣, Henshaw. Jutro zn贸w stanie do walki — doda艂 i zamkn膮艂 wieko koszyka.

Inkosikazi nie walczy艂a od blisko trzech miesi臋cy i gracze dawno ju偶 o niej zapomnieli. W tym czasie zd膮偶y艂y ju偶 si臋 pojawi膰 nowe mistrzynie.

Zawody odbywa艂y si臋 ka偶dego wieczora w 艣wietle latarni, w zachodnim naro偶niku rynku, za barem Diamentowej Lii. Najwa偶niejsza walka mia艂a miejsce w niedzielne popo艂udnie.

Aren臋 stanowi艂a drewniana skrzynia o wymiarach dwa metry na dwa i wysoko艣ci jednego metra, nakryta przezroczyst膮 szyb膮. By艂a to najwi臋ksza szklana powierzchnia w ca艂ym Griqualandzie. Po-

138

cz膮tkowo mia艂a stanowi膰 okno wystawowe na ulicy G艂贸wnej. Cudem przetrwa艂a podr贸偶 z Kapsztadu i sta艂a si臋 jednym z najbardziej piel臋gnowanych i chronionych przedmiot贸w w Kimberley. Bez niej walki paj膮k贸w umar艂yby 艣mierci膮 naturaln膮, a niedzielne popo艂udnia sta艂yby si臋 naprawd臋 nie do wytrzymania.

W艂a艣cicielem szyby i drewnianej areny by艂 dawny handlarz diament贸w, kt贸ry zorientowa艂 si臋 nagle, 偶e walka paj膮k贸w mo偶e okaza膰 si臋 jeszcze lepszym interesem. Fakt, 偶e by艂 w艂a艣cicielem szyby, dawa艂 mu monopol na gr臋, umo偶liwia艂 pobieranie s艂onych op艂at za bilety wst臋pu, jak r贸wnie偶 czerpanie lwiej cz臋艣ci z wygranych zak艂ad贸w.

Wok贸艂 areny ustawiono sze艣膰 woz贸w, by widzowie mogli dobrze obserwowa膰 widowisko, a mieszcz膮ce si臋 w s膮siedztwie bary dostarcza艂y nieprzerwanie trunk贸w, kt贸re ugasi膰 mia艂y silne pragnienie wyczerpanych prac膮 m臋偶czyzn.

Od czasu gdy Kimberley sta艂o si臋 cz臋艣ci膮 Imperium, liczba kobiet zdo艂a艂a ju偶 powi臋kszy膰 si臋 czterokrotnie. Nie przepuszcza艂y one 偶adnej okazji, aby pokaza膰 si臋 w nowym kapeluszu albo zaprezentowa膰 pi臋kn膮 sukni臋, a w czasie walki paj膮k贸w wydawa艂y piskliwe okrzyki przera偶enia, kt贸re podnosi艂y jeszcze temperatur臋 w艣r贸d widowni.

Na jednej z biegn膮cych do rynku uliczek Ralph dyskutowa艂 z grup膮 Murzyn贸w.

— Nie wiem, co oznacza to imi臋 — zaprotestowa艂 Bazo.

— To imi臋 niebezpiecznej kobiety, kt贸ra tak przepi臋knie ta艅czy艂a, 偶e kr贸l zgodzi艂 si臋 obci膮膰 dla niej g艂ow臋 pewnego m臋偶czyzny i poda膰 jej na tacy.

Murzyni popatrzyli na niego z wyra藕nym zainteresowaniem, historia taka mog艂a podoba膰 si臋 Matabelom.

— Wi臋c jak si臋 ona nazywa艂a? — spyta艂 powa偶nie Bazo.

— Salome.

— Ale dlaczego nie mo偶emy jej pozwoli膰 walczy膰 pod prawdziwym imieniem? — dopytywa艂 si臋 Bazo, spogl膮daj膮c na zamkni臋ty koszyk. — Dlaczego musimy zmienia膰 imi臋 Inkosikazi na t臋 jedn膮 walk臋? To z艂y omen.

— Je偶eli zostawimy to samo imi臋, wszyscy b臋d膮 wiedzie膰, 偶e to ta sama Inkosikazi, kt贸ra zabi艂a ju偶 pi臋ciokrotnie. Je偶eli nazwiemy j膮 Salome, nikt jej nie rozpozna. Uwierz膮 wi臋c, 偶e nigdy jeszcze nie

139

walczy艂a, i tym sposobem wygramy wi臋cej pieni臋dzy — t艂umaczy艂 Ralph, powoli trac膮c cierpliwo艣膰.

— Sprytnie pomy艣lane — wtr膮ci艂 Kamuza.

— Kto wynalaz艂 to imi臋? — dr膮偶y艂 Bazo, nie zwracaj膮c na niego uwagi.

— Jordie. Znalaz艂 je w wielkiej ksi臋dze.

To przewa偶y艂o. Bazo 偶ywi艂 wielki respekt dla z艂otow艂osego ch艂opca i jego znajomo艣ci tajemnych ksi膮g.

— Salome — powt贸rzy艂 Bazo. — Zgoda, ale tylko na ten jeden wiecz贸r.

— Dobrze — Ralph potar艂 szybko d艂onie. — A teraz co z pieni臋dzmi?

Wszystkie spojrzenia zwr贸ci艂y si臋 w stron臋 Kamuzy. Pe艂ni艂 on rol臋 skarbnika. Matabelowie zgromadzili ju偶 do tej pory poka藕n膮 ilo艣膰 z艂otych i srebrnych monet. Opr贸cz wyp艂at by艂y tam pieni膮dze uzyskane za znalezione diamenty, a tak偶e wygrane z pi臋ciu walk Inkosikazi.

Skarb ukryty by艂 pod pod艂og膮 wsp贸lnej chaty, ale jego cz臋艣膰 wydobyta zosta艂a poprzedniego wieczoru i Kamuza wr臋czy膰 m贸g艂 teraz Ralphowi kilkana艣cie z艂otych monet. 呕aden bia艂y bukmacher nie przyj膮艂by zak艂adu od Murzyna, Ralph pe艂ni艂 wiec rol臋 reprezentanta ca艂ej grupy.

— Wypisz pokwitowanie — nakaza艂 Kamuza i Ralph wystawi艂 mu rachunek na szesna艣cie suweren贸w.

Kamuza obejrza艂 uwa偶nie papier. Nie umia艂 czyta膰, ale widzia艂 nieraz, jak biali ludzie podaj膮 sobie skrawki papieru w zamian za powierzone pieni膮dze, i przej膮艂 od nich ten dziwaczny zwyczaj.

— W porz膮dku — powiedzia艂 chowaj膮c papier.

— Mam cztery w艂asne monety — Ralph pokaza艂 Murzynom oszcz臋dno艣ci ca艂ego 偶ycia. — Zap艂ac臋 za bilet, a reszt臋 do艂o偶臋 do zak艂adu.

— Mo偶e bogowie b臋d膮 sprzyja膰 nam wszystkim, Henshaw — rzek艂 Bazo i wr臋czy艂 Ralphowi drogocenny koszyk

Ralph wcisn膮艂 na g艂ow臋 czapk臋, tak aby zas艂ania艂a przynajmniej cz臋艣ciowo jego twarz. By艂o ma艂o prawdopodobne, aby w艣r贸d t艂umu znalaz艂 si臋 jego ojciec, a je艣li ju偶 by si臋 tam znalaz艂, czapka w niczym nie pomog艂aby Ralphowi. Gest ten by艂 wi臋c raczej instynktownym wyrazem l臋ku przed gniewem ojca.

140

— B臋d臋 tu czeka艂 na pieni膮dze — powiedzia艂 Kamuza.

— Je偶eli wygra — odpar艂 Ralph.

— Wygra na pewno — wtr膮ci艂 ponuro Bazo.

Ralph oddali艂 si臋 szybko w stron臋 rynku i zmiesza艂 z t艂umem. Przepchn膮艂 si臋 szybko do grupy trzymaj膮cych w r臋kach wiklinowe koszyki m臋偶czyzn, kt贸rzy czekali na rejestracj臋.

— O, m艂ody Ballantyne! — Chaim Cohen spojrza艂 na Ralpha znad swojego rejestru. Mia艂 druciane okulary na ko艅cu nosa i poci艂 si臋 niemi艂osiernie. — Dawno ci臋 nie widzia艂em.

— Musia艂em z艂apa膰 nowego paj膮ka — Ralph sk艂ama艂 g艂adko.

— A co sta艂o si臋 z?... Jak偶e偶 ona si臋 nazywa艂a?

— Zdech艂a. Straci艂a nog臋 i zdech艂a po ostatniej walce.

— Jak si臋 nazywa twoja nowa dama?

— Salome, prosz臋 pana.

— Aha, Salome. P艂acisz dwa funty, m艂ody panie Ballantyne. Ralph znalaz艂 miejsce na ko艅cu jednego z woz贸w. Cz臋艣ciowo

ukryty, m贸g艂 obserwowa膰 stamt膮d kobiety. Niekt贸re z nich by艂y m艂ode i pi臋kne, a przy tym 艣wietnie zdawa艂y sobie z tego spraw臋. Przechodzi艂y wystarczaj膮co blisko, aby s艂ysze膰 m贸g艂 szelest ich usztywnionych halek i czu膰 podkre艣lony przez francuskie perfumy zapach kobieco艣ci.

Wo艅 perfum przebi艂 nagle zapach koniaku i ostry g艂os przerwa艂

erotyczne fantazje Ralpha.

— Podobno wystawiasz dzi艣 now膮 sztuk臋, Ballantyne?

— Tak, prosz臋 pana. Zgadza si臋.

Barry Lennox by艂 postawnym m臋偶czyzn膮, awanturnikiem s艂yn膮cym z celnych cios贸w pi臋艣ci膮 i ciesz膮cym si臋 og贸lnym respektem. By艂 te偶 hazardzist膮, kt贸ry postawi艂 raz tysi膮c gwinei na koguta i wygra艂. Dzia艂o si臋 to za czas贸w, kiedy cywilizacja nie dotar艂a jeszcze w rejon kopalni, ale teraz stawia艂 on podobne sumy w walkach paj膮k贸w. Jak na stosunki panuj膮ce w Kimberley, uchodzi艂 za bogacza, posiada艂 bowiem osiemna艣cie dochodowych dzia艂ek. Mia艂 czerwone policzki i ochryp艂y g艂os alkoholika, Ralpha jednak najbardziej intrygowa艂 fakt, 偶e cz艂owiek ten zatrudnia艂 a偶 trzy m艂ode kobiety do prowadzenia domu. Jedna by艂a urocz膮, 偶贸艂t膮 'jak 偶onkil Bastaardk膮, druga Mulatk膮 z Mozambiku, trzecia za艣 czarn膮 jak smo艂a Murzynk膮, dorodn膮 niczym klacz. Za ka偶dym razem, gdy Ralph my艣la艂 o tym wspania艂ym kolorowym trio,

141

a zdarza艂o mu si臋 to dosy膰 cz臋sto, jego wyobra藕ni臋 rozpala艂y ekscytuj膮ce wizje.

Rzecz jasna, ani ojciec Ralpha, ani 偶aden inny cz艂onek Komitetu nie zauwa偶a艂 nawet Lennoxa i nie k艂ania艂 mu si臋 na ulicy. Podanie Lennoxa o przyj臋cie do Kimberley Club skupiaj膮cego miejscowe wy偶sze sfery spotka艂o si臋 z druzgoc膮c膮 odmow膮. Pi臋膰dziesi膮t sze艣膰 czarnych kul, jakie wtedy otrzyma艂, pozostawa艂o nadal rekordem nie do pobicia. Ralph jednak bez wahania zdj膮艂 przed nim czapk臋.

— Co sta艂o si臋 z Inkosikazi? Zbi艂em na niej niez艂膮 fors臋.

— Zdech艂a, panie Lennox. Ze staro艣ci, jak s膮dz臋.

— Te paj膮ki mog膮 偶y膰 ponad dwadzie艣cia lat — mrukn膮艂 Lennox. — Przyjrzyjmy si臋 twojej nowej damie.

— Nie chcia艂bym jej niepokoi膰, prosz臋 pana, przynajmniej nie teraz, przed sam膮 walk膮.

— Czy tw贸j ojciec wie, gdzie sp臋dzasz niedzielne popo艂udnia?

— W porz膮dku, prosz臋 pana — Ralph skapitulowa艂 pospiesznie i podni贸s艂 wieko koszyka. Lennox zbada艂 jego wn臋trze swoimi przekrwionymi, niemniej nader spostrzegawczymi oczami.

— Wygl膮da na to, 偶e przednia lewa noga jest 艣wie偶o odro艣ni臋ta.

— Nie, prosz臋 pana. To znaczy jest to mo偶liwe, dopiero co j膮 z艂apa艂em. Przecie偶 nie wiem o niej wszystkiego.

— Ch艂opcze, nie wystawia艂by艣 chyba sobowt贸ra. No gadaj, co to za paj膮k! — Lennox spojrza艂 badawczo na Ralpha, a ten speszony spu艣ci艂 oczy.

— Nie chcesz chyba stan膮膰 przed Komitetem, ma艂y? To by艂by prawdziwy wstyd dla twojego taty, m贸g艂by艣 mu z艂ama膰 serce.

Prawdopodobnie nie z艂ama艂oby to Zoudze serca, ale z pewno艣ci膮 Ralph nie藕le by od niego oberwa艂.

— Ju偶 dobrze, panie Lennox — Ralph potrz膮sn膮艂 nerwowo g艂ow膮. — To jest Inkosikazi, wyros艂a jej nowa noga. My艣la艂em, 偶e zbior臋 lepsze stawki, ale teraz wycofam j膮 oczywi艣cie. Id臋 powiedzie膰 panu Cohenowi, 偶e sk艂ama艂em.

Lennox podszed艂 nagle tak blisko, 偶e jego usta dotkn臋艂y ucha Ralpha, a koniak zapachnia艂 intensywnie.

— To by艂aby naprawd臋 g艂upota, m贸j drogi. Wypu艣cisz swoj膮 damulk臋, a je艣li wygra, mo偶esz spodziewa膰 si臋 nagrody. S艂owo. A teraz musz臋 ci臋 niestety opu艣ci膰 — zako艅czy艂 gwa艂townie Lennox i znikn膮艂, toruj膮c sobie drog臋 pot臋偶nym brzuchem.

142

Chaim Cohen wdrapa艂 si臋 na dyszel stoj膮cego najbli偶ej areny wozu i zaczaj zapisywa膰 zak艂ady na trzymanej w r臋ku tablicy.

Za ka偶dym razem, kiedy pomijane by艂o nowe imi臋 Inkosikazi, nerwy Ralpha napina艂y si臋 mocniej. By艂o tylko dziesi臋膰 walk, a pan Cohen ko艅czy艂 w艂a艣nie zapisywa膰 dziewi膮t膮.

— Walka numer 10 — krzykn膮艂 wreszcie Cohen. — Panie i panowie, to jest biblijna walka, prosto ze Starego Testamentu. Jedyna i niepowtarzalna, gro藕na i nieujarzmiona: Goliat! — zawt贸rowa艂 mu wybuch oklask贸w. Goliat by艂a absolutn膮 mistrzyni膮, mia艂a ju偶 bowiem na koncie dwana艣cie zwyci臋stw. — Naprzeciw waszej ulubienicy stanie pi臋kna ma艂a nowicjuszka, Salome!

Salonie nie zosta艂a oklaskana, wszyscy bowiem stawiali na championa. Ralph, cho膰 ow艂adni臋ty strachem i dr臋czony obawami, postanowi艂 nie rezygnowa膰 jednak z zak艂adu. Kiedy odchodzi艂 od bukmachera, drog臋 zast膮pi艂 mu Lennox.

— Czy sam postawi艂e艣 na ni膮?

— Wszystko, co posiadam, prosz臋 pana.

— To w艂a艣nie chcia艂em wiedzie膰, m贸j ch艂opcze — rzek艂 na po偶egnanie Lennox i zaczaj przepycha膰 si臋 do najbli偶szego bukmachera.

Pot臋偶na Goliat wysz艂a powoli na aren臋. 艢wie偶o wylinia艂a, co zdradza艂 jej po艂yskliwie miedziany kolor. Przesz艂a naoko艂o areny, pozostawiaj膮c na piasku podw贸jn膮 obr臋cz 艣lad贸w, a t艂um pozdrawia艂 j膮 okrzykami. Po pierwszych popo艂udniowych walkach ludzie bardzo si臋 rozlu藕nili, wi臋kszo艣膰 by艂a ju偶 pijana, a g艂osy pe艂ne • agresji i okrucie艅stwa.

— Zabij j膮! — krzykn臋艂a pi臋kna blondynka w przybranym kwiatami kapeluszu. — Rozerwij j膮 na strz臋py! — Jej twarz by艂a czerwona z podniecenia, a oczy b艂yszcza艂y gor膮czkowo.

— W porz膮dku, panie Ballantyne. Prosz臋 w艂o偶y膰 ju偶 sw膮 dam臋 — zakomenderowa艂 Chaim Cohen, podnosz膮c g艂os, aby przekrzycze膰 narastaj膮cy tumult.

Ralph poczeka艂 jednak jeszcze chwil臋, a偶 Goliat doko艅czy okr膮偶enie i usunie si臋 na swoj膮 cz臋艣膰 areny. Wtedy uchyli艂 drzwiczki i delikatnie potrz膮sn膮艂 koszykiem, daj膮c sygna艂 Inkosikazi.

143

Wysz艂a ostro偶nie i zacz臋艂a posuwa膰 si臋 wolno na wyprostowanych odn贸偶ach. Nagle zobaczy艂a swoj膮 przeciwniczk臋 i zamar艂a w bezruchu. Jej oczy b艂yszcza艂y jak okruchy czarnego diamentu.

Goliat wyczu艂a jej obecno艣膰, wyskoczy艂a w g贸r臋 i obr贸ciwszy si臋 w powietrzu opad艂a na wprost Inkosikazi. Obie zamar艂y i przygl膮da艂y si臋 sobie; dopiero teraz wida膰 by艂o jak na d艂oni r贸偶nic臋 rozmiar贸w. Goliat by艂a pot臋偶nym paj膮kiem, ale teraz, gdy jej cia艂o gotowa艂o si臋 do walki, a w艂osy podnios艂y si臋 jak u je偶ozwierza, wygl膮da艂a na prawdziwego giganta.

Paj膮ki rozpocz臋艂y taniec wojenny. Podnosi艂y i opuszcza艂y korpusy, porusza艂y delikatnie nogami, unosz膮c za ka偶dym razem jedn膮 par臋, niczym hinduski b贸g Sziwa rozprostowuj膮cy po kolei swoje ramiona.

Na widowni zaleg艂a zupe艂na cisza. Wszyscy przygl膮dali si臋 w napi臋ciu temu stylizowanemu ta艅cowi 艣mierci, a偶 nagle rozleg艂 si臋 pot臋偶ny krzyk. Goliat zaatakowa艂a.

W u艂amku sekundy, z wyci膮gni臋tymi odn贸偶ami znalaz艂a si臋 tu偶 przy Inkosikazi. Niezwyk艂a zwinno艣膰 tych paj膮k贸w by艂a jednym z powod贸w tak wielkiego zainteresowania widz贸w. Paj膮ki w 偶aden spos贸b nie sygnalizowa艂y swoich skok贸w. Odrywa艂y si臋 od ziemi jak 偶ywe pociski i z furi膮 atakowa艂y przeciwnika, a w przerwach mi臋dzy atakami wraca艂y do swego spokojnego ta艅ca.

Inkosikazi walczy艂a instynktownie, walka by艂a naturaln膮 i automatyczn膮 reakcj膮 na obecno艣膰 innej samicy, 艣mierteln膮 rywalizacj膮 o pod艂o偶u seksualnym.

Zaatakowa艂a dwukrotnie i dwa razy Goliat musia艂a si臋 wycofa膰, lecz trzeci skok by艂 za wysoki i Inkosikazi dotkn臋艂a szklanego dachu areny. Uderzenie popsu艂o precyzj臋 jej skoku. Inkosikazi wyl膮dowa艂a, z trudem 艂api膮c r贸wnowag臋, a Goliat od razu rzuci艂a si臋 do ataku.

Widownia zawy艂a raz jeszcze, przeczuwaj膮c rych艂e rozstrzygni臋cie walki. Dwa ow艂osione stworzenia z艂膮czy艂y si臋 ze sob膮 w 艣miertelnym u艣cisku.

Impet, z jakim wyskoczy艂a Goliat, by艂 tak wielki, 偶e oba paj膮ki przetoczy艂y si臋 przez ca艂膮 aren臋. Ich zakrzywione jadowite ostrza pr贸bowa艂y przebi膰 si臋 przez chitynowe os艂ony na grzbietach, pozostawiaj膮c na nich przezroczyste i g臋ste jak mi贸d kropelki trucizny. Paj膮ki si艂owa艂y si臋 d艂ugo, w ko艅cu Goliat zacz臋艂a stop-

144

niowo uzyskiwa膰 przewag臋. Jej waga okaza艂a si臋 teraz prawdziwym

atutem.

Z g艂o艣nym trzaskiem, niczym zgniatany orzech, jedna z n贸g Inkosikazi zosta艂a oderwana nagle od tu艂owia. Kr贸lowa rzuci艂a si臋 w bok, a jej mi臋kki odw艂ok skurczy艂 si臋 spazmatycznie.

— Zabij j膮! Rozerwij na strz臋py! — krzykn臋艂a pi臋kna blondynka, rw膮c sw膮 wyperfumowan膮 chusteczk臋.

Goliat pr贸bowa艂a teraz znale藕膰 dogodne miejsce na wbicie swego czerwonego kolca, a Inkosikazi wyt臋偶y艂a wszystkie si艂y, aby wyrwa膰 si臋 wreszcie ze 艣miertelnych kleszczy. Raz jeszcze widzowie us艂yszeli suchy trzask i Inkosikazi straci艂a kolejn膮 nog臋. Zdo艂a艂a jednak uwolni膰 si臋 z u艣cisku i odskoczy膰 w bezpieczne miejsce. Tymczasem Goliat pozosta艂a na miejscu — trzyma艂a w szcz臋kach oderwane odn贸偶a i zabawia艂a si臋 nimi okrutnie. Wydawa艂a si臋 ca艂kowicie poch艂oni臋ta t膮 czynno艣ci膮; Inkosikazi wykorzysta艂a ten moment i zaatakowa艂a.

Wyl膮dowa艂a lekko na grzbiecie przeciwniczki i przechylaj膮c si臋 b艂yskawicznie, wbi艂a ostrze w jej mi臋kki odw艂ok.

Przez cia艂o Goliat przeszed艂 skurcz, a odn贸偶a wyprostowa艂y si臋

nagle, t臋偶ej膮c w agonii. Inkosikazi siedzia艂a przyklejona do jej cia艂a

* wstrzykiwa艂a nadal 艣miertelny jad, a偶 cia艂o przeciwniczki zastyg艂o

bez ruchu.

Po widowni przetoczy艂 si臋 ryk rozczarowania. Bazo przedar艂 si臋 nagle przez t艂um i rzuci艂 w stron臋 Ralpha z okrzykiem

tryumfu.

— Wyjmij j膮 ze 艣rodka — zakomenderowa艂 Ralph. — Ja id臋

odebra膰 pieni膮dze.

Z podniesionym do g贸ry koszykiem Bazo przepchn膮艂 si臋 do stoj膮cych z boku towarzyszy, po czym oddalili si臋 wszyscy, wymachuj膮c w艂贸czniami i pokrzykuj膮c rado艣nie.

Ralph chcia艂 przy艂膮czy膰 si臋 do tego tryumfalnego pochodu, ale zdawa艂 sobie spraw臋, jak zareagowa艂by na to jego ojciec. Szed艂 wi臋c z ty艂u przypatruj膮c si臋 tylko, jak przysta艂o m艂odemu angielskiemu d偶entelmenowi, obie r臋ce trzyma艂 jednak w kieszeniach obracaj膮c w palcach z艂ote monety.

— Panie Ballantyne! — zawo艂a艂 do niego Barry Lennox spod baru Diamentowej Lii. — Panie Ballantyne, czy b臋dzie pan 艂askaw wypi膰 ze mn膮 szklaneczk臋?

10 — Twardzi ludzie

145

— Z przyjemno艣ci膮, prosz臋 wielmo偶nego pana — Ralph czu艂 si臋 na tyle pewny siebie, 偶e i on za偶artowa艂.

Lennox parskn膮艂 艣miechem i obejmuj膮c ch艂opca ramieniem, wprowadzi艂 go do baru.

Ralph rozejrza艂 si臋 uwa偶nie. Po raz pierwszy trafi艂 w podobne miejsce i spodziewa艂 si臋 ujrze膰 nagie kobiety ta艅cz膮ce na sto艂ach oraz eleganckich szuler贸w pochylonych nad stosami z艂otych monet.

Niestety jedyn膮 cz臋艣ciowo rozebran膮 istot膮 by艂 Charlie, w艂a艣ciciel zak艂adu pogrzebowego: le偶a艂 na pod艂odze w rozpi臋tej koszuli i chrapa艂 dono艣nie. Twarze siedz膮cych przy sto艂ach ludzi wyda艂y si臋 Ralphowi a偶 nadto znajome. Spotyka艂 ich ka偶dego dnia przy wykopach i rusztowaniach i nawet teraz mieli oni na sobie zniszczone i brudne robocze ubrania. Karty, kt贸re trzymali w d艂oniach, by艂y wymi臋te i zat艂uszczone, a na stole zamiast z艂ota le偶a艂y miedziaki.

— Ralph! — krzykn膮艂 jeden z m臋偶czyzn podnosz膮c oczy. — Czy tw贸j tata wie, gdzie jeste艣?

— A tw贸j? — odparowa艂 bezczelnie Ralph. — Je艣li w og贸le mia艂e艣 okazj臋 go pozna膰.

Ca艂e bractwo zarechota艂o, a m臋偶czyzna, do kt贸rego skierowane by艂y te s艂owa, u艣miechn膮艂 si臋 艂agodnie.

— Niech mnie diabli, ten ch艂opak ma naprawd臋 ci臋ty j臋zyk.

— Piwo dla mojego przyjaciela — krzykn膮艂 Lennox w stron臋 barmana.

— A ile lat ma pa艅ski przyjaciel? — spyta艂 barman przypatruj膮c si臋 Ralphowi.

— Pewnego dnia sko艅czy czterdzie艣ci... A tak po prawdzie, uwa偶am to pytanie za jawn膮 obraz臋 mojego przyjaciela. 艁ama艂em ju偶 szcz臋ki ludziom znacznie mniej impertynenckim.

— Dwa piwa dla pana Lennoxa! — zakrzykn膮艂 barman. Barry i Ralph tr膮cili si臋 kuflami i Lennox wzni贸s艂 toast.

— Za dam臋, kt贸r膮 oboje znamy, za jej b艂yszcz膮ce oczy i 艣liczne n贸偶ki.

Piwo by艂o ciep艂e i mia艂o smak myd艂a zmieszanego z chinin膮, mimo to Ralph poci膮gn膮艂 spory 艂yk i obliza艂 usta. Ch臋tnie zamieni艂by jednak sw贸j kufel na zimn膮 butelk臋 piwa imbirowego.

— Zapalisz? — Lennox otworzy艂 srebrn膮 cygarniczk臋.

146

Ralph zawaha艂 si臋 przez moment, potem wybra艂 jedno z grubych hawa艅skich cygar i odgryz艂 jego czubek, rozpaczliwie na艣laduj膮c ojca. Raz tylko si臋 zaci膮gn膮艂, potem ju偶 u偶ywa艂 cygara wy艂膮cznie dla podkre艣lenia w艂asnej gestykulacji, niczym dyrygent pos艂uguj膮cy si臋 batut膮.

Rozmowa zesz艂a na temat zbrojnego konfliktu z Zulusami i niedawnej pora偶ki lorda Chelmsforda w bitwie pod Isandhlwana — Wzg贸rzem Ma艂ej R臋ki. Ralph wyg艂asza艂 pogl膮dy swojego ojca. M臋偶czy藕ni u艣miechali si臋 i mrugali do siebie porozumiewawczo, s艂uchali jednak z zainteresowaniem.

Niespodziewanie m艂odzieniec urwa艂 i zgubi艂 w膮tek, a jego twarz sp艂on臋艂a rumie艅cem. Lennox pod膮偶y艂 za wzrokiem ch艂opca i nagle u艣miechn膮艂 si臋, szczerze ubawiony.

Do baru tylnym wej艣ciem w艣lizn臋艂a si臋 w艂a艣nie Diamentowa Lii. By艂a sz贸sta wiecz贸r, nie min臋艂a wi臋c jeszcze godzina, odk膮d, przeci膮gaj膮c si臋 i ziewaj膮c jak zaspany lampart, podnios艂a si臋 wreszcie ze swego mosi臋偶nego 艂o偶a.

S艂u偶膮cy wype艂ni艂 jej niewielk膮 wann臋 gor膮c膮 wod膮, a Lii wla艂a jeszcze do niej flakon perfum i zanurzywszy si臋 w pachn膮cej k膮pieli, przywo艂a艂a zarz膮dc臋 swego baru.

Wys艂ucha艂a w skupieniu jego sprawozdania o uzyskanych poprzedniego dnia obrotach, podczas gdy m臋偶czyzna stara艂 si臋 nie patrze膰 na jej kr膮g艂e piersi rysuj膮ce si臋 pod mydlinami, po czym odprawi艂a go gestem r臋ki i wysz艂a z wanny, naga i zar贸偶owiona od gor膮cej wody. Zachcia艂o jej si臋 pi膰, nala艂a wi臋c sobie troch臋

d偶inu.

Lii mia艂a dwadzie艣cia trzy lata, ale zd膮偶y艂a przeby膰 ju偶 dalek膮 drog臋, odk膮d Madame Hortense za sum臋 stu gwinei sprzeda艂a jej cnot臋 pewnemu podstarza艂emu ministrowi. Sta艂o si臋 to w Anglii, przed dziesi臋cioma zaledwie laty, ale dla Lii by艂a to zamierzch艂a

przesz艂o艣膰.

Dom Madame Hortense w Mayfair by艂 jedynym prawdziwym domem, jaki Lii kiedykolwiek pozna艂a, i cz臋sto z nostalgi膮 powraca艂a w my艣lach do tamtych lat. Madame Hortense traktowa艂a j膮 prawie jak c贸rk臋, na urodziny dawa艂a jej zawsze 艂adny kapelusz b膮d藕 sukienk臋, a w okresie 艣wi膮t przyznawa艂a specjalne przywileje. Lii by艂a jej tak偶e wdzi臋czna za wszystkie rady odno艣nie do m臋偶czyzn, pieni臋dzy i w艂adzy.

147

Pewnego niedzielnego popo艂udnia dom Madame Hortense odwiedzi艂o sze艣ciu m艂odych oficer贸w ze s艂ynnego regimentu kawalerii, kt贸rzy 艣wi臋towali sw贸j wyjazd na zagraniczn膮 misj臋.

By艂 w艣r贸d nich m艂ody kapitan: dziarski, bogaty i przystojny. Dostrzeg艂 Lii, gdy tylko wszed艂 do salonu, mimo 偶e sta艂a w najdalszym k膮cie. Dziesi臋膰 dni p贸藕niej 偶eglowa艂a ju偶 wraz ze swoim kapitanem do Indii. Nie min臋艂y nast臋pne dwa miesi膮ce, a zosta艂a sama.

Przez otwarte okno hotelu „Mount Nelson" w Kapsztadzie obserwowa艂a, jak jej kapitan odp艂ywa bez po偶egnania do Kalkuty. Smutek Lii 艂agodzi艂o tylko luksusowe otoczenie, w jakim j膮 zostawi艂. W ko艅cu otrz膮sn臋艂a si臋 jako艣 z przygn臋bienia, wypi艂a szklaneczk臋 d偶inu i umalowawszy si臋 szybko, pos艂a艂a po w艂a艣ciciela hotelu. — „Nie mam pieni臋dzy na zap艂acenie rachunku — oznajmi艂a po prostu i bez zb臋dnych wyja艣nie艅 wzi臋艂a go za r臋k臋 i poprowadzi艂a do swojej sypialni. — Madame, czy mog臋 udzieli膰 pani pewnej rady? — spyta艂 chwil臋 p贸藕niej, zawi膮zuj膮c krawat. — Dobrych rad nigdy za wiele, prosz臋 pana. — Jest takie miejsce jakie艣 osiemset kilometr贸w od Kapsztadu, nazywa si臋 New Rush. Znajdzie tam pani t艂um poszukiwaczy diament贸w, a ka偶dy z nich b臋dzie mia艂 kieszenie wypchane z艂otem."

Jedn膮 z rzeczy, kt贸rej nauczy艂a j膮 Madame Hortense, by艂o przychodzenie do pracy, kiedy nikt jeszcze si臋 jej nie spodziewa艂. Mia艂o to wprawia膰 klient贸w w dobry humor, a pracownik贸w zmusza膰 do uczciwo艣ci.

Lii przebieg艂a wzrokiem po twarzach siedz膮cych w barze m臋偶czyzn — typowa dla tej pory zbieranina, ale wkr贸tce powinni nadej艣膰 lepsi klienci. Lii schyli艂a si臋 i obejrza艂a stoj膮ce pod kontuarem butelki, upewniaj膮c si臋, czy piecz臋cie nie zosta艂y sfa艂szowane. „Nigdy nie b膮d藕 zach艂anna, kochanie — ostrzega艂a j膮 Madame Hortense. — Mo偶esz chrzci膰 piwo, s膮 do tego przyzwyczajeni, ale whisky powinna by膰 zawsze dobra". Potem zerkn臋艂a w wisz膮ce nad barem lustro. Jej spojrzenie by艂o ostre jak brzytwa, ale sk贸ra wok贸艂 oczu pozosta艂a g艂adka i delikatna, bez 艣ladu zmarszczek. „B臋dziesz si臋 dobrze trzyma膰, moja droga — mawia艂a czasem Madame Hortense — je偶eli b臋dziesz korzysta膰 z d偶inu, uwa偶aj jednak, aby on nie wykorzysta艂 ciebie."

148

Stara Hortense mia艂a racj臋 — uzna艂a Lii przygl膮daj膮c si臋 swojemu odbiciu. Wci膮偶 wygl膮da艂a tak jak wtedy, gdy by艂a szesnastoletni膮 dziewczyn膮.

Wreszcie oderwa艂a wzrok od swego odbicia i raz jeszcze rozejrza艂a si臋 po sali. Jedyne, co zwr贸ci艂o jej uwag臋, to rumieniec na twarzy wpatruj膮cego si臋 w ni膮 ch艂opca. M艂odzikowi brakowa艂o jeszcze troch臋 do osiemnastki, a ona i tak mia艂a ju偶 k艂opoty z Komitetem. Za m艂ody i na pewno bez grosza. Musia艂a pozby膰 si臋 go jak najszybciej. Odwr贸ci艂a si臋 zwinnie z r臋kami na biodrach.

— Dobry wiecz贸r, panno Lii — w艂asna zuchwa艂o艣膰 zaskoczy艂a Ralpha. — Mia艂em w艂a艣nie zamiar postawi膰 moim znajomym kolejk臋. Byliby艣my zaszczyceni, gdyby zechcia艂a pani wypi膰 z nami szklaneczk臋. — Ralph rzuci艂 na kontuar z艂otego suwerena, a Lii zdj臋艂a z biodra jedn膮 r臋k臋 i poprawi艂a w艂osy.

— Lubi臋 hojnych d偶entelmen贸w — u艣miechn臋艂a si臋 szeroko i kiwn臋艂a g艂ow膮 w stron臋 barmana. Wiedzia艂, 偶e ma jej nala膰 ze specjalnej butelki po d偶inie, wype艂nionej w ca艂o艣ci deszcz贸wk膮.

Lii przyjrza艂a si臋 uwa偶nie Ralphowi. By艂 szczup艂y, mia艂 mocn膮 szcz臋k臋, zdrowe bia艂e z臋by i bystre szmaragdowe oczy. Teraz, gdy z twarzy zszed艂 mu ju偶 rumieniec, jego cera wydawa艂a si臋 delikatna i czysta jak jej w艂asna, a 艣wie偶o艣膰 i m艂odzie艅cza werwa kontrastowa艂y z wygl膮dem i zachowaniem jej zwyk艂ych klient贸w.

— Lii, moja droga — zawo艂a艂 Barry Lennox, przechylaj膮c si臋 nad sto艂em, a ona nie cofn臋艂a si臋, mimo 偶e zalatywa艂o od niego alkoholem. — Poka偶 mi swoje per艂owe uszko.

Lii z u艣miechem zbli偶y艂a swoje ucho do ust Lennoxa i zas艂oni艂a je d艂oni膮, 偶eby inni nie s艂yszeli.

— Czy pracujesz dzi艣, Lii?

— Zawsze jestem gotowa na szybki numerek z tob膮, kochanie艅ki. Chcesz p贸j艣膰 ze mn膮 ju偶 teraz, czy najpierw doko艅czysz drinka?

— Nie, kochanie, nie chodzi o mnie. Czy nie chcia艂aby艣 jako pierwsza osiod艂a膰 m艂odego 藕rebaka?

Spojrza艂a znowu na Ralpha, a jej twardy u艣miech profesjonalistki nagle z艂agodnia艂. To by艂 naprawd臋 s艂odki ch艂opak i po raz pierwszy, odk膮d opu艣ci艂 j膮 kawalerzysta, poczu艂a w swym 艂onie charakterystyczne uk艂ucie i co艣 艣cisn臋艂o j膮 za gard艂o, tak 偶e si臋 zaniepokoi艂a.

149

— Jest jeszcze wcze艣nie i nie masz du偶ego ruchu w interesie, moja droga — chichota艂 przymilnie Lennox. — To 艂adny ch艂opiec, dlatego mog艂aby艣 policzy膰 mi wed艂ug ulgowej taryfy.

Lii odzyska艂a nagle g艂os i rozmarzenie znikn臋艂o z jej twarzy. Odpowied藕 by艂a szorstka.

— Nie policz臋 wed艂ug uczniowskiej stawki, Lennox, zap艂acisz zwyczajowe dziesi臋膰 gwinei.

— Twarda z ciebie sztuka, Lii — potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Przy艣l臋 go do ciebie, kochanie. Ale pami臋taj, zr贸b to naprawd臋 dobrze, tak aby zapami臋ta艂 to na zawsze, nawet je艣li przyjdzie mu 偶y膰 sto lat.

— Lennox, ja ciebie nie pouczam, jak wydobywa膰 diamenty — rzuci艂a na odchodnym i znikn臋艂a im z oczu; us艂yszeli tylko, jak zatrzaskuje drzwi do swego pokoju na zapleczu.

Ralph patrzy艂 za ni膮 ze smutkiem, Lennox obj膮艂 go jednak ramieniem i zacz膮艂 mu co艣 t艂umaczy膰, wybuchaj膮c co chwila 艣miechem. Twarz Ralpha zrobi艂a si臋 kredowobia艂a.

— Prosz臋! — jej g艂os skojarzy艂 mu si臋 z gruchaniem dzikich go艂臋bi, kt贸re siadywa艂y noc膮 na drzewie przy namiocie Zougi.

Trzymaj膮c d艂o艅 na mosi臋偶nej klamce, Ralph podnosi艂 raz jedn膮, raz drug膮 nog臋 i wyciera艂 czubki but贸w o spodnie. Jego w艂osy by艂y zupe艂nie mokre, a zimne krople sp艂ywa艂y mu za ko艂nierz. Przed chwil膮 zanurzy艂 g艂ow臋 w zbiorniku z deszcz贸wk膮 i zaczesa艂 w艂osy do ty艂u.

Spojrza艂 na swoj膮 d艂o艅 zaci艣ni臋t膮 na klamce; zobaczywszy czarne obw贸dki wok贸艂 paznokci, w艂o偶y艂 j膮 szybko do ust, staraj膮c si臋 rozpaczliwie usun膮膰 brud z臋bami.

— Prosz臋! — us艂ysza艂 znowu, tym razem nie by艂o to ju偶 jednak gruchanie, ale ostry, w艂adczy rozkaz i przera偶ony ch艂opak nacisn膮艂 energicznie klamk臋.

Drzwi ust膮pi艂y i Ralph wpad艂 do buduaru z impetem szar偶uj膮cego byka, po czym potkn膮wszy si臋 o brzeg tandetnego dywanu run膮艂 jak d艂ugi na mosi臋偶ne 艂贸偶ko.

Znad chi艅skiego parawanu w rogu krzykliwie urz膮dzonego pokoiku wystawa艂a starannie utrefiona fryzura Lii.

— Och! — s艂odko zawo艂a艂a rozbawiona dziewczyna, a jej

150

przymru偶one oczy otworzy艂y si臋 nagle szeroko. — Czy chcia艂by艣 zacz膮膰 beze mnie, m贸j drogi?

Ralph pozbiera艂 si臋 niezdarnie jak wyro艣ni臋te szczeni臋 i stan膮艂 na 艣rodku pokoju, przyciskaj膮c do piersi czapk臋.

Zza parawanu dobiega艂y najbardziej podniecaj膮ce d藕wi臋ki, jakie dotychczas w 偶yciu s艂ysza艂: szelest koronek i materia艂u, dzwonienie porcelany i plusk nalewanej z dzbanka wody. Parawan zdobi艂o orientalne malowid艂o, przedstawiaj膮ce k膮pi膮ce si臋 przy wodospadzie kobiety. By艂y zupe艂nie nagie i artysta nie 偶a艂owa艂 czasu, aby nale偶ycie uwypukli膰 ich wdzi臋ki. Ralph poczu艂, jak jego uszy i szyja znowu zaczynaj膮 p艂on膮膰, i rozz艂o艣ci艂 si臋 na siebie.

呕a艂owa艂, 偶e nie ma cygara, kt贸re by艂oby dowodem jego m臋sko艣ci, i czystej koszuli, ale potem nie by艂o ju偶 czasu, aby czegokolwiek 偶a艂owa膰.

Lii wysz艂a zza parawanu, bez but贸w, a jej palce by艂y r贸偶owiutkie jak u ma艂ej dziewczynki.

— Widzia艂am pana na ulicy, Ballantyne — powiedzia艂a cicho. — Podziwia艂am pa艅sk膮 m臋sk膮 postaw臋 i wygl膮d. Tak si臋 ciesz臋, wreszcie si臋 spotkali艣my.

S艂owa Lii sprawi艂y cud. Ralph poczu艂, jak ro艣nie, a jego nogi przestaj膮 wreszcie dr偶e膰.

— Podoba si臋 panu moja suknia? — Lii rozpostar艂a przed nim fa艂dy b艂yszcz膮cego materia艂u.

Pokiwa艂 g艂ow膮 w milczeniu — by艂 wci膮偶 zbyt spi臋ty, by przem贸wi膰.

Podesz艂a do niego, bez obcas贸w si臋ga艂a mu zaledwie do ramienia.

— Chod藕, usi膮dziemy na sofie — powiedzia艂a 艂agodnie i wzi臋艂a go za r臋k臋. — Czy podobam si臋 panu, panie Ballantyne?

— Ale偶 tak, naturalnie — Ralph odzyska艂 w ko艅cu mow臋.

— Czy mog臋 m贸wi膰 panu po imieniu? Mam wra偶enie, jakby艣my znali si臋 od bardzo dawna.

Pewnego styczniowego poranka, przed wieloma laty, posz艂a do opustosza艂ego jeszcze parku. Wsz臋dzie le偶a艂 艣nieg, bia艂y, mi臋kki i nie tkni臋ty stop膮 cz艂owieka. Zesz艂a ze 艣cie偶ki i 艣nieg skrzypia艂 pod jej nogami jak cukier. Kiedy obejrza艂a si臋 za siebie, zobaczy艂a na 艣niegu tylko odciski swoich ma艂ych st贸p. Jak gdyby by艂a jedyn膮 kobiet膮 na 艣wiecie. Poczu艂a si臋 nagle kim艣 bardzo, bardzo wa偶nym.

151

Teraz, gdy le偶a艂a na 艂贸偶ku obok tego ch艂opca, ogarn臋艂o j膮 to samo uczucie.

Tak naprawd臋 Ralph nie by艂 ju偶 ch艂opcem, a jednak tak w艂a艣ciwie o nim my艣la艂a. Cho膰 wydawa艂 si臋 doros艂ym m臋偶czyzn膮, jego niewinno艣膰 sprawia艂a, 偶e by艂 delikatny i wra偶liwy jak noworodek, a jego cia艂o jak 艣nieg, kt贸rego nie dotkn臋艂a jeszcze ludzka stopa.

Ralph nosi艂 rozpi臋te koszule, od jego szyi a偶 po tors bieg艂 wi臋c pas opalenizny. Poni偶ej sk贸ra by艂a zupe艂nie bia艂a, bia艂a jak 艣nieg albo marmur. Lii dotkn臋艂a jej ustami i zacz臋艂a ca艂owa膰, dop贸ki nie poczu艂a, jak mu brodawki twardniej膮. Potem uj臋艂a jego d艂onie: by艂y szorstkie i zniszczone prac膮, o paznokciach po艂amanych i brudnych. By艂 to jednak szlachetny brud, a d艂onie kszta艂tne i smuk艂e. Potrafi艂a s膮dzi膰 ludzi po kszta艂cie ich d艂oni; podnios艂a do ust r臋ce Ralpha i lekko poca艂owa艂a, patrz膮c mu prosto w oczy.

P贸藕niej opu艣ci艂a je, po艂o偶y艂a sobie na piersiach i delikatnie zacisn臋艂a. Poczu艂a dotyk jego szorstkiej sk贸ry na brodawkach, wiedzia艂a, 偶e zaczynaj膮 one powoli nabrzmiewa膰 jak r贸偶ane p膮czki.

— Podoba ci si臋 to, Ralph?

Zada艂a to pytanie pi臋ciokrotnie, ostatni raz, gdy w pokoju panowa艂 ju偶 mrok. Le偶a艂 opleciony jej ramionami i smuk艂ymi udami. Oddech mia艂 chrapliwy i urywany, cia艂o dr偶a艂o delikatnie.

— Podoba ci si臋?

— O tak, panno Lii — odpowiedzia艂 zd艂awionym g艂osem. Nagle zrobi艂o jej si臋 przykro. 艢nieg przesta艂 by膰 ju偶 bia艂y

i nieskalany, czar prys艂.

Nie p艂aka艂a przez ostatnich dziesi臋膰 lat, ani razu od czasu tego pierwszego wieczora w Mayfair, a teraz ze zdziwieniem rozpozna艂a ten charakterystyczny ucisk w gardle i sw臋dzenie oczu.

„Sk膮d nagle ta ch臋膰 do p艂aczu? — zastanawia艂a si臋 w my艣lach. — Czy nie jest ju偶 za p贸藕no na 艂zy?"

Odwr贸ci艂a Ralpha na plecy i przyjrza艂a mu si臋 z nienawi艣ci膮. Poruszy艂 w niej jak膮艣 czu艂膮 strun臋, dotkn膮艂 miejsca, kt贸re bola艂o teraz niezno艣nie. Po chwili z nienawi艣ci pozosta艂 ju偶 tylko smutek. Poca艂owa艂o go raz jeszcze, czule i przepraszaj膮co.

— Musisz i艣膰, Ralph.

Zatrzyma艂 si臋 przy drzwiach, z przerzucon膮 przez rami臋 marynark膮 i czapk膮 w d艂oni.

152

— Jeszcze si臋 nieraz spotkamy, Lilly.

Lii malowa艂a usta, obserwuj膮c Ralpha w lusterku. Jak偶e si臋 zmieni艂. Sta艂 prosto z dumnie uniesion膮 g艂ow膮. Przepad艂a gdzie艣 jego wzruszaj膮ca nie艣mia艂o艣膰. Godzin臋 wcze艣niej powiedzia艂by pewnie: „Prosz臋, pozw贸l mi przyj艣膰 tu raz jeszcze, panno Lii."

U艣miechn臋艂a si臋 do niego w lusterku.

— Mo偶esz przyj艣膰 do mnie, kiedy tylko zapragniesz, m贸j s艂odki — i doda艂a ironicznie: — za ka偶dym razem, gdy uzbierasz dziesi臋膰 gwinei.

Zadziwiaj膮ce, 偶e informacja o wizycie Ralpha w ogrodzie Wenus trafi艂a do Zougi tak p贸藕no. Barry Lennox opowiada艂 t臋 histori臋 ka偶demu, kto tylko chcia艂 s艂ucha膰, a bar Diamentowej Lii trz膮s艂 si臋 wtedy w posadach od rubasznego 艣miechu.

— Panowie, m贸wicie o starszym synu jednego z g艂贸wnych cz艂onk贸w Kimberley Clubu — strofowa艂a ich Lii. — Pami臋tajcie, 偶e major Ballantyne jest w Komitecie bardzo powa偶any. — Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e kt贸ry艣 z nich wcze艣niej czy p贸藕niej nie oprze si臋 pokusie opowiedzenia tej historii Zoudze Ballantyne'owi.

— Dziwki i dziwkarze! — krzykn膮艂 Zouga.

Sta艂 z odkryt膮 g艂ow膮 na ocienionej s艂omianym dachem werandzie zbudowanej w miejscu ich dawnego namiotu, a jego bujne z艂ociste w艂osy po艂yskiwa艂y jak he艂m wojownika.

Ralph wpatrywa艂 si臋 w ojca przymru偶onymi oczami.

— Zapewne nie masz szacunku dla swojej rodziny i nazwiska Ballantyne, ale powiniene艣 mie膰 go cho膰 odrobin臋 dla samego siebie. — Zouga trzyma艂 w r臋ku pot臋偶ny bat z wyprawionej sk贸ry hipopotama, kt贸rego koniec dotyka艂 ziemi. — Czy mo偶esz mi odpowiedzie膰? — g艂os majora by艂 lodowaty.

Czerwony py艂 oblepia艂 spocon膮 twarz i w艂osy Ralpha; chc膮c zyska膰 na czasie ch艂opak zacz膮艂 wyciera膰 si臋 r臋kawem koszuli.

— Odpowiedz! — g艂os Zougi pozosta艂 niezmieniony. — Wyt艂umacz si臋, przekonaj mnie, 偶ebym nie wyrzuci艂 ci臋 na zawsze z domu!

* Jordan nie m贸g艂 tego ju偶 d艂u偶ej znie艣膰. Perspektywa rozstania z bratem przera偶a艂a go bardziej ni偶 gniew ojca. Wybieg艂 na werand臋 i chwyci艂 Zoug臋 za r臋k臋.

153

— Prosz臋 ci臋, tato, nie wyrzucaj go!

Nie spojrzawszy nawet na m艂odszego syna Zouga zamachn膮艂 si臋 batem. Smagn膮艂 Jordana przez pier艣 z tak膮 si艂膮, 偶e ch艂opiec polecia艂 na 艣cian臋 werandy.

— Jordie nic nie zrobi艂 — powiedzia艂 Ralph r贸wnie lodowatym tonem, jak ojciec.

— No prosz臋, a wi臋c masz jednak j臋zyk.

— Odejd藕 st膮d, Jordie — rozkaza艂 Ralph. — To nie twoja sprawa.

— Zosta艅 tam, gdzie stoisz, Jordan — rzek艂 Zouga nie odrywaj膮c oczu od twarzy Ralpha. — Zosta艅, a dowiesz si臋 czego艣

0 dziwkach i m臋偶czyznach, kt贸rzy si臋 za nimi uganiaj膮.

Jordan by艂 wstrz膮艣ni臋ty, jego twarz poszarza艂a jak popi贸艂 paleniska, usta by艂y wyschni臋te i kredowobia艂e. Wiedzia艂, o czym rozmawiaj膮, pods艂ucha艂 bowiem ostatnio rozmow臋 Ralpha i Bazo, a potem wypytywa艂 jeszcze Jana Cheroota. To, co us艂ysza艂, wystraszy艂o go i wprawi艂o w obrzydzenie. „Nie, to niemo偶liwe, aby robili to jak zwierz臋ta, powiedz mi prawd臋, Janie, czy robi膮 to jak psy i koz艂y?"

Zabra艂o mu kilka dni, zanim jako艣 prze艂kn膮艂 to, co wtedy us艂ysza艂. A wi臋c robi膮 to wszyscy m臋偶czy藕ni i kobiety, tak偶e jego ojciec, kt贸rego tak podziwia艂, ten prawy, szlachetny cz艂owiek,

1 jego matka, ta delikatna, subtelna istota, b臋d膮ca ju偶 tylko zamglonym wspomnieniem. Nie, to nie mog艂a by膰 prawda, oni tacy nie byli.

P贸藕niej si臋 rozchorowa艂, dosta艂 torsji i skurcz贸w 偶o艂膮dka, a Zouga musia艂 zdobywa膰 dla niego lekarstwa.

I teraz zn贸w o tym rozmawiali. Ten temat by艂 tak okropny, 偶e Jordan chcia艂by wymaza膰 go z pami臋ci, a dwaj najbli偶si mu ludzie nie wahali si臋 m贸wi膰 o tym otwarcie, u偶ywaj膮c s艂贸w, kt贸re on widzia艂 tylko w druku.

— Tarza艂e艣 si臋 jak 艣winia, tam gdzie przed tob膮 tarza艂o si臋 tysi膮c innych wieprzy, w ohydnej kloace pomi臋dzy r贸偶owymi udami tej dziwki.

Jordan cofn膮艂 si臋 pod sam膮 艣cian臋 w najdalszy r贸g werandy, dalej nie m贸g艂 ju偶 uciec.

— Je偶eli nie by艂o ci wstyd za艣wini膰 si臋 w tym gnoju, czy nie pomy艣la艂e艣 o tym, co m^ty zostawi膰 fzo. dla ciebie inne knury?

S艂owa ojca wywo艂a艂y przed oczami Jordana przera偶aj膮ce wizje. Ch艂opak poczu艂, jak 偶o艂膮dek podchodzi mu do gard艂a, i zakry艂 usta r臋k膮.

— Choroba, kt贸r膮 przenosi ladacznica, to kl膮twa Boga za rozwi膮z艂o艣膰. Szkoda, 偶e ich tam nie widzia艂e艣, w Greenwich, w szpitalu dla syfilityk贸w. Szale艅cy z m贸zgami do po艂owy wyjedzonymi przez chorob臋, be艂kocz膮cy bezz臋bnymi ustami, z czarnymi otworami zamiast nos贸w...

Jordan zgi膮艂 si臋 wp贸艂 i zwymiotowa艂 na swoje buty.

— Do艣膰 ju偶 — przerwa艂 Ralph. — Przez twoje opowie艣ci Jordie'emu zrobi艂o si臋 niedobrze.

— A wi臋c to moja wina, 偶e Jordie'emu jest niedobrze?! Nie, m贸j drogi, to ty doprowadzasz nas wszystkich do md艂o艣ci.

Zouga wyszed艂 na podw贸rze, uderzaj膮c o ziemi臋 batem, Ralph nie poruszy艂 si臋 jednak.

— Je偶eli u偶yjesz tego bata, tato, b臋d臋 zmuszony si臋 broni膰.

— Rzucasz mi wyzwanie?

— Ten bat przeznaczony jest dla zwierz膮t.

— Tak — kiwn膮艂 g艂ow膮 Zouga. — I w艂a艣nie dlatego u偶yj臋 go przeciwko tobie.

— Tato, ostrzegam ci臋.

Zouga przechyli艂 g艂ow臋 i zmarszczywszy brwi spojrza艂 surowo na syna.

— W porz膮dku. Je偶eli naprawd臋 jeste艣 cz艂owiekiem, musisz to udowodni膰 — Zouga odrzuci艂 bat i odwr贸ci艂 si臋 do Ralpha plecami.

Ralph by艂 got贸w do walki, sta艂 na rozstawionych szeroko nogach z zaci艣ni臋tymi w pi臋艣ci r臋kami.

Nic nie zauwa偶y艂. Przez moment wydawa艂o mu si臋, 偶e kto艣 inny uderzy艂 go maczug膮. Potoczy艂 si臋 do ty艂u z rozbitym nosem, krew sp艂ywa艂a na jego g贸rn膮 warg臋. Mia艂a s艂ony smak. Ralph otar艂 usta grzbietem d艂oni.

Gniew spad艂 na niego jak rozjuszona bestia, w uszach s艂ysza艂 jej ryk i nie rozpoznawa艂 ju偶 w艂asnego g艂osu. Ruszy艂 do ataku. Przed sob膮 widzia艂 twarz ojca, zimn膮 i ponur膮. Wycelowa艂 pi臋艣ci膮 w sam jej 艣rodek, wk艂adaj膮c w ten cios ca艂膮 si艂臋. Chcia艂 us艂ysze膰 chrz臋st 艂amanych ko艣ci, ujrze膰 wypadaj膮ce z ust z臋by.

R臋ka przeci臋艂a powietrze i nie napotkawszy niczego przed sob膮,

154

155

zamar艂a. Tymczasem g艂owy Ralpha dosi臋gn膮艂 kolejny cios ojca. Ch艂opak run膮艂 do ty艂u, a 艣wiat rozpad艂 si臋 nagle przed jego oczami na tysi膮c b艂yszcz膮cych kawa艂k贸w.

Dotychczas jedynymi uczuciami, jakie Ralph 偶ywi艂 do ojca, by艂y szacunek, strach i ogromna mi艂o艣膰, teraz poczu艂 wzbieraj膮c膮 na dnie serca nienawi艣膰.

Nienawidzi艂 go za setki drobnych upokorze艅 i kar, kt贸re musia艂 znosi膰, nienawidzi艂 za szacunek i cze艣膰, jak膮 oddawali mu inni ludzie, za to wszystko, co mu zawdzi臋cza艂, za po艣wi臋cenie i oddanie, za kt贸re nigdy nie zdo艂a mu si臋 odp艂aci膰, nienawidzi艂 za to, 偶e dzieli艂 z nim mi艂o艣膰 matki, i za to, 偶e ojciec nie uchroni艂 jej od 艣mierci.

Ale przede wszystkim znienawidzi艂 go, bo zabra艂 mu co艣, co wydawa艂o si臋 darem niebios i co splugawi艂 na zawsze, ukrad艂 mu t臋 czarodziejsk膮 chwil臋 i kaza艂 si臋 jej wstydzi膰 jak wstr臋tnego i haniebnego uczynku.

Ruszy艂 wi臋c naprz贸d, m艂贸c膮c na o艣lep pi臋艣ciami i wystawiaj膮c si臋 na kolejne og艂uszaj膮ce ciosy.

Zouga uchyla艂 si臋 zr臋cznie, cofaj膮c g艂ow臋 b膮d藕 przechylaj膮c j膮 na boki, czasem zatrzymywa艂 uderzenie r臋k膮 i wci膮偶 kontratakowa艂. U偶ywa艂 jednak tylko lewej pi臋艣ci, ale lekko艣膰 jego cios贸w by艂a zwodnicza, za ka偶dym razem bowiem g艂owa Ralpha odskakiwa艂a gwa艂townie, krew bucha艂a z nosa i rozci臋tych ust, a twarz zamieni艂a si臋 w och艂ap surowego mi臋sa.

— Prosz臋, przesta艅cie wreszcie! — Jordan przesuwa艂 si臋 wzd艂u偶 艣ciany werandy w koszuli poplamionej wymiocinami.

Chcia艂 zakry膰 twarz d艂o艅mi, aby nie widzie膰 krwi i pe艂nej nienawi艣ci przemocy, ale nie potrafi艂 oprze膰 si臋 temu fascynuj膮cemu spektaklowi. Widzia艂 ka偶dy zadany przez ojca cios i ka偶d膮 kropl臋 krwi spadaj膮c膮 z pokiereszowanej twarzy brata.

Jak wycie艅czony walk膮 byk Ralph stan膮艂 w rozkroku na chwiejnych nogach, zbyt s艂aby, aby podnie艣膰 pi臋艣ci. Ledwo chwyta艂 oddech i bezskutecznie stara艂 si臋 otrze膰 krew z twarzy. Nie by艂 nawet w stanie zorientowa膰 si臋, gdzie stoi prze艣ladowca.

— Tutaj — szepn膮艂 Zouga.

Ralph odwr贸ci艂 si臋 w stron臋, sk膮d dochodzi艂 g艂os, a Zouga po raz pierwszy u偶y艂 prawej pi臋艣ci.

Uderzy艂 precyzyjnie tu偶 pod uchem, zadaj膮c szybki i kr贸tki cios. Ralph zwali艂 si臋 twarz膮 na pokryt膮 py艂em ziemi臋.

156

Jordan zbieg艂 po schodach i pad艂 na kolana przy bracie. Odwr贸ci艂 na bok jego g艂ow臋, aby u艂atwi膰 mu oddychanie, i nieporadnie stara艂 si臋 oczy艣ci膰 go z krwi.

— Cheroot! — zawo艂a艂 Zouga. Oddycha艂 powoli i g艂臋boko, na policzkach mia艂 rumie艅ce, a na czole kilka kropli potu, kt贸re szybko otar艂 chust膮. — Cheroot! — krzykn膮艂 znowu, tym razem z irytacj膮.

Stary Hotentot pojawi艂 si臋 wreszcie na schodach werandy.

— Przynie艣 kube艂 wody — rozkaza艂 mu Zouga.

Jan Cheroot wyla艂 zawarto艣膰 wiadra na twarz Ralpha, zmywaj膮c z niej krwaw膮 mask臋. Ralph prychn膮艂 g艂o艣no i spr贸bowa艂 podnie艣膰 si臋 na kolana.

Cheroot odstawi艂 kube艂 i chwyci艂 Ralpha za r臋k臋, Jordan pom贸g艂 mu chwytaj膮c brata z drugiej strony i razem uda艂o im si臋 podnie艣膰 ch艂opca na nogi. Obaj byli znacznie ni偶si od Ralpha, zawis艂 wi臋c mi臋dzy nimi niczym brudny koc na sznurze do suszenia bielizny, a z mokrej, poplamionej na czerwono koszuli kapa艂a na ziemi臋 krew i woda.

Zouga zapali艂 cygaro i podszed艂 do starszego syna. Kciukiem odchyli艂 mu powieki i przyjrza艂 si臋 藕renicom. Obejrza艂 te偶 rozci臋cie 艂uku brwiowego i dotkn膮艂 nosa, badaj膮c, czy nie jest z艂amany. Na koniec przyjrza艂 si臋 jeszcze uwa偶nie z臋bom i cofn膮艂 si臋.

— Teraz, Cheroot, zabierzesz go do doktora Jamesona i powiesz, 偶eby zszy艂 mu 艂uk brwiowy i da艂 troch臋 ma艣ci rt臋ciowej przeciw kile. Wracaj膮c, zapiszesz go do gimnazjum na lekcje boksu. Musi nauczy膰 si臋 troch臋 lepiej walczy膰, bo rozwal膮 mu 艂eb, zanim jeszcze syfilis go wyko艅czy — rzuci艂 na odchodnym.

Wracaj膮c z g艂贸wnego rynku Jan Cheroot i Ralph rozmawiali powa偶nie.

— A jak ci si臋 zdaje, dlaczego nazywaj膮 go Bakela, czyli Pi臋艣膰? — spyta艂 Hotentot.

* Ralph skrzywi艂 si臋 z b贸lu. Jego twarz by艂a obola艂a, a krew zacz臋艂a powoli krzepn膮膰, tworz膮c na niej 艣liwkowe i szarogra-natowe si艅ce. Z 艂uku brwiowego i wargi wystawa艂y ko艅ce grubej

157

nici, a zadrapania pokryte zosta艂y ma艣ci膮 przypominaj膮c膮 d偶em 偶urawinowy.

Jan Cheroot spojrza艂 na niego ze wsp贸艂czuciem, a potem zada艂 pytanie, kt贸re cisn臋艂o mu si臋 na usta, odk膮d pozna艂 przyczyn臋 gniewu Zougi.

— A wi臋c jak ci si臋 podoba艂 smak r贸偶owego cukru?

Ralph przystan膮艂 nagle, zastanawiaj膮c si臋, czy Cheroot pyta serio, potem odpowiedzia艂 nie poruszaj膮c ustami:

— To by艂o przecudowne. Cheroot zachichota艂 uradowany.

— Pos艂uchaj wi臋c, m贸j ch艂opcze — rzek艂 po chwili. — Pos艂uchaj mnie uwa偶nie. Kocham twojego ojca, jeste艣my ze sob膮 tak d艂ugo, 偶e trudno ju偶 zliczy膰 te lata. I kiedy on ci co艣 m贸wi, to prawie zawsze mo偶esz mu ufa膰. Ale powiem ci, 偶e ja nigdy nie przepu艣ci艂em okazji, aby cho膰 troch臋 tego uszczkn膮膰. Niewa偶ne, czy kobieta by艂a m艂oda, czy stara, brzydka jak ma艂pa, czy tak pi臋kna, 偶e mog艂a z艂ama膰 ci serce, Jan Cheroot nigdy nie zmarnowa艂 okazji.

— I nigdy ci臋 to nie zabi艂o — podsumowa艂 Ralph.

— My艣l臋, 偶e umar艂bym bez tego. Ralph ruszy艂 przed siebie.

— Mam nadziej臋, 偶e Bazo zn贸w po艣l臋 swoj膮 dam臋 do walki. Wkr贸tce b臋d臋 potrzebowa艂 dziesi臋ciu gwinei.

Ksi臋偶yc roz艣wietla艂 ca艂y horyzont tak mocno, 偶e blak艂y przy nim gwiazdy. Zosta艂o jeszcze kilka dni do pe艂ni, ale na werandzie przed domkiem Zougi by艂o wystarczaj膮co jasno, aby m贸c przeczyta膰 nag艂贸wki w wymi臋tym „Diamond Fields Advertiser", kt贸ry le偶a艂 obok fotela.

W nocnej ciszy s艂ycha膰 by艂o tylko wyj膮ce do ksi臋偶yca psy i cichy trzepot skrzyde艂 nietoperzy, kt贸re nurkowa艂y poluj膮c na 膰my. Orze藕wiaj膮ce powietrze nap艂ywa艂o do 艣rodka przez otwarte na o艣cie偶 frontowe drzwi. Jordan min膮艂 je i wyszed艂 nie艣mia艂o na werand臋.

By艂 bosy i ubrany w star膮 flanelow膮 koszul臋 ojca, w kt贸rej sypia艂. Si臋ga艂a mu prawie do kolan. Podszed艂 do stoj膮cej na ko艅cu werandy figury ptaka. Ksi臋偶yc o艣wietla艂 j膮 tylko z jednej strony, tak 偶e po艂owa rze藕by ton臋艂a w tajemniczym mroku.

Jordan stan膮艂 na wprost zielonego postumentu i rozejrza艂 si臋

158

ukradkiem. Gliniasta pod艂oga by艂a zimna, ale ch艂opiec trz膮s艂 si臋 nie tylko z ch艂odu.

Zbli偶a艂 si臋 艣wit; obozowisko Zougi pogr膮偶one by艂o jeszcze

w g艂臋bokim 艣nie.

Jordan wyj膮艂 z gazety zawini膮tko, kt贸re jeszcze niedawno ukrywa艂 pod poduszk膮. W 艣rodku znajdowa艂o si臋 troch臋 ry偶u i gruby plaster pieczeni jagni臋cej. Po艂o偶y艂 je u st贸p pos膮gu i cofn膮艂 si臋 kilka krok贸w.

Raz jeszcze rozejrza艂 si臋 wok贸艂 — chcia艂 mie膰 pewno艣膰, 偶e nikt go nie obserwuje, potem trzymaj膮c przy piersiach ksi膮偶k臋, przysiad艂 na kolanach i pochyli艂 g艂ow臋.

Ksi膮偶ka oprawiona by艂a w niebieskaw膮 sk贸r臋; na grzbiecie widnia艂 wyt艂oczony 偶贸艂tymi literami tytu艂: Zwyczaje religijne ameryka艅skich Indian.

— Pozdrawiam ci臋, Panes — wyszepta艂 Jordan zaciskaj膮c

powieki.

Indianie kalifornijscy z plemienia Acagchemem czcz膮 wielkiego myszo艂owa zwanego Panes.

Ksi膮偶k膮, kt贸r膮 Jordan przyciska艂 do piersi, by艂a najcenniejszym z jego skarb贸w, lecz wola艂by raczej zapomnie膰, w jaki spos贸b do niego trafi艂a: przecie偶 po raz pierwszy w 偶yciu co艣 ukrad艂, modli艂 si臋 jednak do swej bogini tak d艂ugo, a偶 grzech zosta艂 mu odpuszczony.

Panes by艂a kobiet膮, m艂od膮 i pi臋kn膮 kobiet膮, kt贸ra uciek艂a w g贸ry i b贸g Chinigchinich przemieni艂 j膮 w ptaka.

Jordan wiedzia艂 ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰, kogo dotyczy ten opis. Jego matka by艂a m艂oda i pi臋kna i pewnego dnia uciek艂a na G贸r臋 艢mierci, zostawiaj膮c go samego.

Ch艂opiec otworzy艂 ksi膮偶k臋 i pochyli艂 nad ni膮 g艂ow臋. Nie by艂o na tyle widno, aby m贸g艂 przeczyta膰 drobno zadrukowan膮 stron臋, ale zna艂 ju偶 na pami臋膰 inwokacj臋.

— Dlaczego uciek艂a艣? — wyszepta艂. — By艂oby ci lepiej, gdyby艣 zosta艂a z nami. Czy ci臋 nie kochali艣my? Powinna艣 zosta膰, bo teraz sta艂a艣 si臋 Panes. Je偶eli z艂o偶ymy ci ofiar臋 z ry偶u i mi臋sa, czy powr贸cisz do nas? Oto ofiara, kt贸r膮 przed tob膮 sk艂adamy, pot臋偶na Panes.

Powia艂 lekki wiatr i ga艂臋zie drzewa poruszy艂y si臋 nieznacznie. Powiew by艂 ciep艂y i delikatny.

Jordan mocno zacisn膮艂 powieki; po ciele przesz艂y mu ciarki. Bogini objawia艂a si臋 ludziom na r贸偶ne sposoby. Teraz zjawi艂a si臋 po raz pierwszy pod postaci膮 wiatru.

159

— O pot臋偶na Panes, nie chc臋 tarza膰 si臋 w b艂ocie jak Ralph. Nie chc臋 je艣膰 z koryta, w kt贸rym ry艂o ju偶 tysi膮c 艣wi艅. Nie chc臋 oszale膰, nie chc臋 mie膰 gnij膮cych ust ani wypadaj膮cych z臋b贸w — Jordan przemawia艂 cicho i 偶arliwie, ale nagle spod jego zaci艣ni臋tych powiek pop艂yn臋艂y 艂zy. — Prosz臋, uchro艅 mnie od z艂ego, pot臋偶na Panes! Oni bili si臋 z tak膮 nienawi艣ci膮 i ta krew, krew... — wyrzuci艂 z siebie ca艂膮 trwog臋 i obrzydzenie.

W ko艅cu zamilk艂 i z pochylon膮 g艂ow膮, dr偶膮c na ca艂ym ciele, wsta艂. Badawczo przyjrza艂 si臋 pos膮gowi.

Ptak spojrza艂 na niego lodowatym wzrokiem; Jordan nachyli艂 g艂ow臋, jakby si臋 przys艂uchiwa艂. Ksi臋偶yc o艣wietli艂 jego twarz srebrzystym blaskiem. Po chwili ch艂opiec odwr贸ci艂 si臋 i z ksi膮偶k膮 pod pach膮 podszed艂 do drzwi werandy. Kiedy znikn膮艂 w g艂臋bi domu, pod艂oga zaroi艂a si臋 nagle od szczur贸w, kt贸re z piskiem zacz臋艂y wydziera膰 sobie z艂o偶on膮 przez niego ofiar臋.

Jordan wszed艂 do kuchni, gdzie pachnia艂o dymem, curry i myd艂em karbolowym. Rozpali艂 w piecu, a potem zapali艂 艣wiec臋 tkwi膮c膮 w szyjce butelki po szampanie.

Czas jaki艣 sta艂 niezdecydowany, w ko艅cu wysoko podwin膮艂 pocerowan膮 koszul臋 i przyjrza艂 si臋 swojemu cia艂u.

Nie by艂 ju偶 tak pulchny jak kiedy艣, mia艂 p艂aski brzuch, kszta艂tne nogi i twarde, zgrabne po艣ladki. Jego sk贸ra by艂a g艂adka, zupe艂nie nie ow艂osiona z wyj膮tkiem kilku z艂otych kosmyk贸w na podbrzuszu, zupe艂nie prostych i delikatnych jak jedwabna prz臋dza. Ze 艣rodka tej niewielkiej k臋pki zwisa艂 cz艂onek, kt贸ry bardzo ur贸s艂 w ci膮gu ostatnich kilku miesi臋cy. Jordan wyobra偶a艂 ju偶 sobie z przera偶eniem, 偶e pewnego dnia stanie si臋 on tak gruby i ci臋偶ki jak jego r臋ka. Wielki i haniebny ci臋偶ar, kt贸ry nie艣膰 b臋dzie musia艂 przez 偶ycie. Teraz wygl膮da艂 niewinnie, ale gdy Jordan budzi艂 si臋 rano, cz艂onek by艂 zwykle sztywny i pulsuj膮c, dostarcza艂 ch艂opcu grzesznej przyjemno艣ci.

Co gorsza, ostatnio zacz臋艂o si臋 to zdarza膰 tak偶e w dzie艅 i to w jak najmniej spodziewanych momentach: na grzbiecie konia, kiedy czu艂 pod sob膮 nap贸r siod艂a, w klasie, gdy pochyla艂a si臋 nad nim nowa nauczycielka, a nawet przy stole do sortowania, kiedy siedzia艂 obok Jana Cheroota. Za ka偶dym razem ta przekl臋ta rzecz twardnia艂a nagle i zaczyna艂a ociera膰 si臋 o jego spodnie.

Gdy po艂o偶y艂 go teraz na swojej d艂oni, cz艂onek sprawia艂 wra偶enie bezradnego, w艂a艣nie narodzonego kotka, ale Jordan nie da艂 si臋

160

oszuka膰. Zacz膮艂 pociera膰 go zamkni臋t膮 d艂o艅, a偶 poczu艂, 偶e zaczyna zmienia膰 kszta艂t. Wtedy go pu艣ci艂.

Na stole, nakryte metalow膮 siatk膮 dla ochrony przed muchami le偶a艂y resztki baraniej pieczeni pozosta艂e po obiedzie, a obok nich n贸偶 ojca. Ostrze mia艂o dwadzie艣cia centymetr贸w d艂ugo艣ci; zastyg艂y na nim bia艂e grudki t艂uszczu.

Jordan podni贸s艂 n贸偶 praw膮 r臋k膮.

Poprzedniego dnia przygl膮da艂 si臋, jak ojciec go ostrzy艂. Zrobi艂 to naprawd臋 dobrze, bo n贸偶 wchodzi艂 w mi臋so jak w mas艂o. By艂 straszliwie ostry.

Jordan podwin膮艂 koszul臋 jeszcze wy偶ej i przytrzyma艂 j膮 brod膮, aby obie r臋ce mie膰 wolne. Zacisn膮艂 palce na cz艂onku i rozp艂aszczy艂 go niczym szyj臋 z艂oczy艅cy na katowskim pniu. Drug膮 r臋k膮 opu艣ci艂 n贸偶 i przytkn膮艂 do podbrzusza.

Ostrze by艂o tak zimne, 偶e Jordanowi a偶 dech zapar艂o, a na jego brzuchu pozosta艂 lepki t艂uszcz. Ch艂opiec wzi膮艂 g艂臋boki oddech i raz jeszcze przytkn膮艂 n贸偶. Chcia艂 pozby膰 si臋 na zawsze tej ohydnej naro艣li.

— Jordie, co ty tam robisz? — ch艂opak tak si臋 wystraszy艂, 偶e krzykn膮艂 i odrzuci艂 n贸偶. — Jordie!

Jordan odwr贸ci艂 si臋, poprawiaj膮c koszul臋 i dysz膮c ci臋偶ko — w drzwiach kuchni sta艂 Ralph. Mia艂 na sobie tylko kr贸tkie spodnie, cia艂o pokrywa艂a mu g臋sia sk贸rka.

— Co robi艂e艣? — powt贸rzy艂.

— Nic. Zupe艂nie nic — Jordan potrz膮sn膮艂 energicznie g艂ow膮.

— Trzepa艂e艣 sobie kapucyna, co, Jordie? — u艣miechn膮艂 si臋 Ralph. — Ma艂y plugawy 艣wintuch.

Jordan zani贸s艂 si臋 p艂aczem i wybieg艂 przez uchylone drzwi, a Ralph potrz膮sn膮艂 z u艣miechem g艂ow膮 i ukroi艂 sobie kawa艂ek mi臋sa.

W nast臋pn膮 niedziel臋 Inkosikazi zgin臋艂a na piaszczystej arenie w 艣miertelnym u艣cisku mniejszego i zwinniejszego od siebie paj膮ka.

Bazo rozpacza艂, jakby straci艂 kochank臋. Kamuza przy艂膮czy艂 si臋 do jego 偶a艂obnej pie艣ni, grupa straci艂a bowiem przy okazji dwadzie艣cia suweren贸w.

* Powr贸t z g艂贸wnego rynku przypomina艂 odwr贸t Napoleona spod Moskwy; orszak otwierali Bazo i Ralph, kt贸rzy trzymali koszyk z 偶a艂osnymi szcz膮tkami Inkosikazi.

11 — Twardzi ludzie

161

Kiedy dotarli w ko艅cu do chaty, Kamuza wr臋czy艂 Ralphowi gliniany dzbanek z piwem, kt贸re wyrabiali z prosa.

— Ile straci艂e艣, Henshaw?

— Wszystko — odpar艂 Ralph ponuro. — Nawet ochot臋 do 偶ycia — doda艂 poci膮gaj膮c 艂yk g臋stego p艂ynu.

— To niedobrze. Tylko g艂upiec trzyma wszystkie swoje krowy w jednej zagrodzie.

— Kamuza, twoje s艂owa s膮 zawsze wielk膮 pociech膮 — rzek艂 Ralph z gorzk膮 ironi膮 w g艂osie. — Nie jestem godzien tej m膮dro艣ci. Zatrzymaj te skarby dla siebie.

Kamuza u艣miechn膮艂 si臋 zadowolony.

— Teraz ju偶 wiesz, dlaczego nie chcia艂em da膰 wam dzisiaj pi臋膰dziesi臋ciu z艂otych monet, cho膰 tak mnie do tego namawia艂e艣 — Kamuza zwr贸ci艂 si臋 teraz do Bazo. Ten spojrza艂 na Ralpha i mrugn膮艂 porozumiewawczo.

Ralph obj膮艂 Kamuz臋 ramieniem, w ge艣cie, kt贸ry wygl膮da艂 na braterskie pojednanie, w rzeczywisto艣ci by艂 jednak stalowym uchwytem. Drug膮 r臋k膮 rozlu藕ni艂 jego opask臋 biodrow膮. Teraz pochyli艂 si臋 ku nim Bazo ze swoim wiklinowym koszykiem i kosmate zw艂oki paj膮ka spad艂y nagle na podbrzusze Kamuzy.

Ralph zwolni艂 uchwyt — Kamuza podskoczy艂 z przera藕liwym krzykiem, jak nie uje偶d偶ony ogier, kt贸remu zarzucono w艂a艣nie siod艂o, i wypad艂 z chaty.

Bazo pok艂ada艂 si臋 ze 艣miechu i gdyby Ralph go nie przytrzyma艂, wpad艂by prosto w 偶arz膮ce si臋 palenisko.

Kamuzy nie by艂o z nimi ju偶 trzy lata.

Kiedy Bazo i pozostali cz艂onkowie grupy podpisywali sw贸j trzeci kontrakt z Zoug膮 na kolejne trzy lata pracy, Kamuza poprosi艂 o zap艂at臋 i odszed艂 na p贸艂noc w stron臋 kraju Matabele.

Bazo t臋skni艂 za nim bardzo. Brakowa艂o mu ostrego j臋zyka Kamuzy, jego trafnych, cho膰 nieraz zgry藕liwych uwag. Brakowa艂o mu te偶 jego intuiq'i, dzi臋ki kt贸rej rozumia艂 bia艂ych ludzi jak 偶aden inny Matabele.

Henshaw by艂 jego przyjacielem, pracowali rami臋 przy ramieniu przez wszystkie te d艂ugie lata, razem polowali i jedli z tej samej miski. Pos艂ugiwa艂 si臋 te偶 ich j臋zykiem tak p艂ynnie i precyzyjnie, 偶e

162

gdy rozmawiali w mroku, nie spos贸b by艂o rozpozna膰, kt贸ry z nich jest Anglikiem. A jednak Henshaw w przeciwie艅stwie do Kamuzy i Bazo nie by艂 Matabele i nie m贸g艂 nim zosta膰. Nie dzieli艂 z Bazo rytua艂贸w inicjacji, nigdy jak Kamuza nie walczy艂 u jego boku i nie powali艂 dzid膮 偶adnego wroga.

Dlatego w艂a艣nie Bazo tak si臋 ucieszy艂, gdy us艂ysza艂 o powrocie Kamuzy.

— Kamuza wraca jako wys艂annik kr贸la — szeptali Murzyni przy ognisku, a w ich g艂osach brzmia艂 szacunek i strach. —Kamuza nosi teraz diadem na g艂owie.

W ci膮gu ostatnich kilku lat do Kimberley 艣ci膮gn臋艂o wielu nowych Matabel贸w. Przyje偶d偶ali, aby pracowa膰 w Umgodi Kakulu: Wielkiej Dziurze. Przybywali w ma艂ych dziesi臋cio- albo dwudziestoosobowych grupach, czasem parami albo w tr贸jk臋, zdarzali si臋 te偶 samotni w臋drowcy.

Nawet z dala od ojczyzny Murzyni starali si臋 zachowa膰 stare zwi膮zki plemienne. Ka偶dy nowy przybysz przywozi艂 艣wie偶e wie艣ci z kraju, a tak偶e wiadomo艣ci od ojc贸w i wodz贸w, kt贸re powtarza艂 p贸藕niej, s艂owo w s艂owo, nie pomijaj膮c 偶adnych szczeg贸艂贸w. Wiadomo艣ci zabierali ze sob膮 tak偶e ci, kt贸rzy powracali do kraju Matabele po odbyciu trzyletniego kontraktu. Ci nie znaj膮cy pisma ludzie rozwin臋li w sobie naprawd臋 niezwyk艂膮 pami臋膰.

Bazo wypatrywa艂 Kamuzy ka偶dego dnia, czeka艂 przez wiele dni i wiele nocy, a偶 w ko艅cu ujrza艂 go wchodz膮cego do chaty.

— Pozdrawiam ci臋, Bazo, synu Gandanga.

— Pozdrawiam ci臋, Kamuza — odrzek艂 spokojnie Bazo pow艣ci膮gaj膮c rado艣膰.

Zrobili dla niego miejsce przy ogniu, du偶o miejsca, gdy偶 Kamuza na kr贸tko ostrzy偶onej g艂owie mia艂 czarny diadem, odznak臋 kr贸lewskiego doradcy.

Kiedy tylko Kamuza od艣wie偶y艂 si臋 troch臋 po d艂ugiej podr贸偶y, Bazo zacz膮艂 zadawa膰 mu pytania, wypytywa膰 o wie艣ci z kraju. Stara艂 si臋 przy tym ukry膰 wielk膮 ciekawo艣膰 pos艂uguj膮c si臋 spokojn膮 i pe艂n膮 godno艣ci mow膮.

Kamuza nie by艂 ju偶 ch艂opcem, r贸wnie偶 jego towarzysze dawno wydoro艣leli. Czas p艂yn膮艂 nieub艂aganie i wszyscy byli w kwiecie wieku. Kamuza mia艂 rysy ostrzejsze ni偶 Matabelowie pochodz膮cy z kraju Zulus贸w. W jego 偶y艂ach p艂yn臋艂a krew plemienia Tswana,

163

mniej wojowniczego ni偶 Matabele, s艂yn膮cego natomiast z przebieg艂o艣ci i sprytu. Jego babka porwana zosta艂a jako dziewczynka przez 偶o艂nierzy kr贸la Mzilikazi i po艣lubiona jednemu z dow贸dc贸w. To po niej w艂a艣nie odziedziczy艂 Kamuza sw膮 czarn膮 niczym owoc morwy sk贸r臋, lekko sko艣ne egipskie oczy i w膮skie nozdrza.

Niewielu pozosta艂o Matabel贸w, kt贸rzy wywodziliby si臋 w prostej linii od Chaki i Dingaana z plemienia Zulu, Syn贸w Nieba. Bazo nale偶a艂 do tych nielicznych, jednak to nie on, lecz Kamuza nosi艂 teraz na g艂owie diadem kr贸lewskiego dostojnika.

W czasach Mzilikazi by艂oby to niemo偶liwe, teraz wszystko si臋 zmieni艂o. Syn Mzilikazi, Lobengula, nie by艂 ju偶 tak wojowniczy jak jego ojciec. Si艂臋 Lobenguli stanowi艂a przebieg艂o艣膰, chcia艂, aby otaczali go bystrzy i sprytni ludzie. Mzilikazi by艂 wojownikiem, Lobengula pogardza艂 prostot膮 my艣li i bezpo艣rednio艣ci膮, cechami, kt贸re charakteryzowa艂y wojownika.

Lobengula nie mia艂 cierpliwo艣ci do starc贸w, brodatych m臋drc贸w, a nimi w艂a艣nie otacza艂 si臋 jego ojciec. Zast膮pi艂 ich m艂odymi lud藕mi

0 艣wie偶ym i bystrym spojrzeniu, m臋偶czyznami, kt贸rzy podobnie jak on dostrzegliby czarne chmury zbieraj膮ce si臋 nad po艂udniowymi granicami kraju.

Lobengula, pot臋偶ny Czarny S艂o艅 — jego krok wstrz膮sa艂 posadami ziemi, a g艂os potrafi艂 rozedrze膰 niebiosa — wybiera艂 m艂odych m臋偶czyzn, kt贸rych oczy umia艂yby widzie膰, a uszy s艂ysze膰.

Ci臋偶ar nowin, jakie przyni贸s艂 ze sob膮 Kamuza, by艂 tak olbrzymi, 偶e zacz膮艂 on sw膮 przemow臋 od przypomnienia historii plemienia. Ka偶dy z zebranych przy ogniu m臋偶czyzn zna艂 j膮 na pami臋膰, niemniej ch艂on臋li opowie艣膰 z tak膮 sam膮 ciekawo艣ci膮, co kiedy艣 w dzieci艅stwie.

Historia rozpoczyna艂a si臋 od Mzilikazi, dow贸dcy jednego z regiment贸w kr贸la Chaki, zarazem osobistego przyjaciela w艂adcy. Opowiada艂a o straszliwej chorobie kr贸la Chaki, oszala艂ego z b贸lu po 艣mierci matki, o rocznej 偶a艂obie, jak膮 na艂o偶y艂 na swoich poddanych, zabraniaj膮c jednocze艣nie, pod kar膮 艣mierci, sia膰 ziarno

1 obcowa膰 z kobietami.

Zrozpaczony Chaka zamkn膮艂 si臋 w wielkiej chacie i wydawa艂 wyroki na swoich ludzi, pos膮dzaj膮c o zdrad臋 nawet najbardziej oddanych i umi艂owanych.

Pewnego razu wys艂annicy kr贸lewscy przyszli do Mzilikazi. Znale藕li go w polu w艣r贸d jego 偶o艂nierzy. By艂o tam pi臋膰 tysi臋cy

164

najlepszych wojownik贸w z plemienia Zulu, podnieconych jeszcze ostatni膮 bitw膮 i poganiaj膮cych przed sob膮 byd艂o i m艂ode dziewcz臋ta,

wojenny 艂up.

„Kr贸l oskar偶a wodza Mzilikazi—rozpocz膮艂 pierwszy wys艂annik, a Mzilikazi, widz膮c jego pos臋pn膮 twarz, wiedzia艂 ju偶, 偶e spogl膮da w oczy 艣mierci. — Kr贸l oskar偶a wodza Mzilikazi o kradzie偶 nale偶nej kr贸lowi cz臋艣ci 艂up贸w wojennych."

Potem przem贸wi艂 drugi pos艂aniec, a jego s艂owa by艂y tylko echem wielkiego szale艅stwa kr贸la Chaki.

Je偶eli wyrok 艣mierci wydany by zosta艂 tylko na niego, Mzilikazi podda艂by mu si臋 pewnie z godno艣ci膮, ale oskar偶enie dotyczy艂o tak偶e jego ludzi, a Mzilikazi traktowa艂 ich jak w艂asnych syn贸w.

Tak wi臋c wyst膮pi艂 on przeciw wys艂annikom i wymierzy艂 w nich sw膮 dzid臋. Przez moment zdawa艂o si臋, 偶e ziemia zadr偶a艂a w posadach, bo ten, kto wyst臋puje przeciwko wys艂annikom kr贸lewskim, wyst臋puje przeciw samemu kr贸lowi. Mzilikazi nie cofn膮艂 si臋 jednak, lecz ostrzem dzidy zrzuci艂 ich wspania艂e, ozdobione pi贸rami diademy i cisn膮艂 im je w twarz: „Oto moja odpowied藕 dla Chaki, kt贸ry odt膮d nie jest ju偶 moim kr贸lem."

Tak rozpocz膮艂 si臋 wielki exodus na p贸艂noc, a Kamuza stara艂 si臋 nie pomin膮膰 w swej opowie艣ci 偶adnych jego szczeg贸艂贸w.

Opowiada艂, jak Chaka wys艂a艂 za uchodz膮cym oddzia艂em Mzilikazi tysi膮ce swoich najlepszych wojownik贸w i jak dosz艂o do s艂ynnej bitwy pod Nguni, gdzie Mzilikazi zastosowa艂 po raz pierwszy taktyk臋 „rog贸w byka", okr膮偶aj膮c i rozbijaj膮c doszcz臋tnie wroga.

Potem do Mzilikazi do艂膮czy艂y niedobitki rozgromionego oddzia艂u Chaki, przysi臋gaj膮c mu wierno艣膰 i pos艂usze艅stwo. I Mzilikazi nie by艂 ju偶 renegatem, lecz samodzielnym w艂adc膮.

Kamuza opowiada艂, jak Mzilikazi pokonywa艂 w艂adc贸w niewielkich afryka艅skich pa艅stewek, a偶 w ko艅cu zosta艂 wielkim i pot臋偶nym kr贸lem, jak bracia zamordowali Chak臋 i koron臋 Zulu przej膮艂 Dingaan; on to odst膮pi艂 w ko艅cu od 艣cigania Mzilikazi. Mzilikazi tymczasem za艂o偶y艂 pa艅stwo, kt贸re swym ogromem i pot臋g膮 przewy偶szy艂o nawet imperium Zulus贸w, a jego wojownicy po艣lubili kobiety przywiezione z wypraw wojennych, daj膮c pocz膮tek plemieniu Matabele. * Dalej m贸wi艂 o bia艂ych, buni, kt贸rzy wkroczyli na ziemi臋 Mzilikazi i rozbili obozowisko nad rzek膮 Gariep. Mzilikazi zebra艂 swoich ludzi i uderzy艂 na buni tu偶 przed 艣witem. Pierwsz膮 lini臋 nacieraj膮cych

165

przywita艂y wystrza艂y z d艂ugich strzelb, ale nie uczyni艂y im one wi臋kszej szkody ni偶 gar艣膰 kamyk贸w.

Wojownicy run臋li na ob贸z i powalili brodatych m臋偶czyzn uwijaj膮cych si臋 przy prochu i wyciorach, powalili te偶 kobiety biegn膮ce do swych m臋偶贸w z zapasowymi strzelbami, a potem wyci膮gn臋li z ko艂ysek ich dzieci i o stalowe ko艂a woz贸w roztrzaskali im g艂owy.

Mzilikazi s膮dzi艂, 偶e to ju偶 koniec buni, ale wnet si臋 okaza艂o, 偶e to dopiero pocz膮tek. Wkr贸tce Matabelowie mieli si臋 przekona膰

0 wyj膮tkowym uporze i odwadze tych dziwnych bladych ludzi.

Nast臋pna ich fala nadesz艂a tak偶e z po艂udnia, a kiedy na brzegu rzeki odnale藕li szcz膮tki woz贸w i objedzone przez szakale ko艣ci, wpadli w tak wielk膮 furi臋, 偶e zadziwi艂a ona nawet wojownik贸w kr贸la Mzilikazi.

Buni starli si臋 z wojskiem Matabel贸w na otwartej r贸wninie, nie dali si臋 wci膮gn膮膰 w rozpadliny i kolczaste zaro艣la. Nadjechali w ma艂ych oddzia艂ach, na kucykach, zsiedli i zacz臋li wypuszcza膰 ogniste salwy. Potem dosiedli swych koni i uciekli przed zbli偶aj膮cymi si臋 tarczami wojownik贸w. Wkr贸tce jednak powr贸cili z powt贸rnie nabitymi strzelbami i znowu strzelali.

Buni zbudowali na 艣rodku r贸wniny fortec臋 z woz贸w i pozwolili wojownikom podej艣膰 bardzo blisko, a potem powalili ich, pluj膮c ogniem. A gdy ju偶 raz wystrzelili, ich kobiety czeka艂y tylko, aby poda膰 im nowe strzelby gotowe do kolejnego wystrza艂u.

Kiedy wojownicy zacz臋li si臋 wycofywa膰, forteca nagle si臋 rozpad艂a, a je藕d藕cy ruszyli na roz艂膮czonych wozach w po艣cig

1 zap臋dzili rozbite oddzia艂y Matabel贸w a偶 do samej osady.

Mzilikazi policzy艂 z b贸lem swych zabitych i stwierdzi艂, 偶e cena, jak膮 przysz艂o mu zap艂aci膰, jest ju偶 zbyt wielka. Zwo艂a艂 wi臋c ca艂e plemi臋 i nakaza艂 przygotowa膰 si臋 do wymarszu. W zagrodach pod艂o偶ony zosta艂 ogie艅. Matabelowie ruszyli na p贸艂noc, p臋dz膮c przed sob膮 swoje zwierz臋ta, a偶 przekroczyli wielk膮 rzek臋 i za艂o偶yli nowe pa艅stwo.

— A teraz bia艂e ptaki znowu si臋 gromadz膮 — powiedzia艂 Kamuza. — Ka偶dego dnia podchodz膮 pod Thabas Indunas, Wzg贸rza W艂adc贸w, i przynosz膮 swoje niewiele warte podarki i zielone butelki wype艂nione szale艅stwem. Ich s艂owa s艂odkie s膮 niczym mi贸d, ale tym, kt贸rzy pr贸buj膮 je prze艂kn膮膰, staj膮 w gardle jak zielona 偶贸艂膰 krokodyla.

166

— Czego chc膮 od kr贸la? — spyta艂 Bazo w imieniu wszystkich s艂uchaczy, a Kamuza wzruszy艂 ramionami.

— Jeden chce polowa膰 na s艂onie i zabiera膰 ich k艂y, drugi prosi, aby przys艂a膰 do jego namiotu m艂ode dziewcz臋ta, inny pragnie opowiada膰 wszystkim o dziwnym bia艂ym bogu o trzech obliczach, nast臋pny ma zamiar kopa膰 w ziemi wielkie dziury i szuka膰 偶贸艂tego metalu, jeszcze inny chcia艂by kupi膰 byd艂o. Ka偶dy m贸wi, 偶e chce tylko jednego, ale chc膮 zabra膰 nam wszystko. Tych ludzi trawi g艂贸d, kt贸rego nie spos贸b zaspokoi膰, pali pragnienie, kt贸rego nic nie jest w stanie ugasi膰. Pragn膮 wszystkiego, co tylko ujrz膮, a nawet i to im nie wystarcza. Zabieraj膮 ziemi臋, lecz nie do艣膰 im tego, wi臋c kroj膮 j膮 niczym m臋偶czyzna rozcinaj膮cy brzuch ci臋偶arnej kobiety, aby wydoby膰 niemowl臋. Zabieraj膮 rzeki, ale to im nie wystarcza, wi臋c buduj膮 wok贸艂 nich mury i zamieniaj膮 rzeki w jeziora. 艢cigaj膮 stada s艂oni i zabijaj膮 je, ale nie jedn膮 czy dwie sztuki, lecz wszystkie naraz, r贸wnie偶 ci臋偶arne samice i m艂ode, o k艂ach nie wi臋kszych od waszego

palca.

— Lobengula musi si臋 z nimi rozprawi膰 — rzek艂 Bazo. — Musi si臋 ich pozby膰, tak jak zrobi艂by to jego ojciec Mzilikazi.

— Och! — u艣miechn膮艂 si臋 ironicznie Kamuza. — C贸偶 za m膮dro艣膰 p艂ynie z ust mojego brata. Przypomina, jak Mzilikazi pokona艂 bia艂ych ludzi na brzegach rzeki Gariep, i zapomina, 偶e utraci艂 potem ziemi臋. Doradza kr贸lowi Lobenguli, aby rzuci艂 do walki swe zbrojne oddzia艂y, tak jak uczyni艂 to Cetewayo, kr贸l Zulus贸w, na Wzg贸rzu Ma艂ej R臋ki. Ilu Anglik贸w powali艂 wtedy Cetewayo? Nie spos贸b policzy膰, bo ich czerwone mundury wygl膮da艂y jak 艣nieg na Smoczych G贸rach, gdy o艣wietla go krwawe s艂o艅ce zachodu. To by艂a wspania艂a walka, cudowna rze藕, ale p贸藕niej Cetewayo zap艂aci艂 za to najwy偶sz膮 cen臋, utraci艂 swoje kr贸lestwo. Wojska Zulus贸w rozbite zosta艂y na proch pod Ulundi, a Cetewayo zakuto w 艂a艅cuchy i uwi臋ziono, podobnie jak kr贸lewskich dostojnik贸w i wodz贸w zdziesi膮tkowanej armii. A teraz Bazo, ten m臋drzec, chce wam powiedzie膰, 偶e Cetewayo wybra艂 dobr膮 drog臋, i doradza艂by Lobenguli, aby post膮pi艂 w ten sam spos贸b.

Kiedy Kamuza drwi艂 tak bezlito艣nie, spojrzenie Bazo pozosta艂o niewzruszone, a oblicze pe艂ne godno艣ci; ze smutkiem spogl膮da艂 w ciemny k膮t chaty, gdzie w mroku sta艂y porzucone dzidy i wojenne tarcze.

167

— Nikt z nas tutaj nie o艣mieli艂by si臋 doradza膰 kr贸lowi — rzek艂, gdy Kamuza sko艅czy艂. — Jeste艣my tylko jego psami. Nikt z nas nie w膮tpi tak偶e w si艂臋 i stanowczo艣膰 bia艂ych ludzi, 偶yjemy przecie偶 obok nich i spotykamy codziennie. Chcieliby艣my jedynie us艂ysze膰, jaka jest decyzja kr贸la. Znaj膮c j膮, b臋dziemy musieli jej si臋 podporz膮dkowa膰.

— Opowiem wi臋c, co zdecydowa艂 kr贸l — skin膮艂 g艂ow膮 Kamuza. — Ot贸偶 zebra艂 on swoich najstarszych dostojnik贸w, Babiaana, Somabul臋 i Gandanga, i uda艂 si臋 na Wzg贸rza Matopos, do miejsca, gdzie przebywa Umlimo.

Imi臋 kobiety — wielkiego czarownika wywo艂a艂o u s艂uchaczy dreszcz niepokoju i podniecenia.

— Umlimo przekaza艂a im swoje proroctwo — Kamuza zawiesi艂 g艂os, aby zwi臋kszy膰 jeszcze napi臋cie, s艂uchano go bowiem z zapartym tchem. — Pierwszego dnia powt贸rzy艂a s艂owa staro偶ytnej wyroczni, s艂owa, kt贸re po raz pierwszy wypowiedziano jeszcze w czasach Monomotapy: Kamienne soko艂y odlec膮 daleko... I nie b臋dzie odt膮d pokoju w Kr贸lestwach Mambo i Monomotapa. Bia艂y orze艂 walczy膰 b臋dzie z czarnym bykiem, dop贸ki soko艂y nie wr贸c膮 do gniazd.

Wszyscy niejednokrotnie s艂yszeli ju偶 t臋 przepowiedni臋, ale teraz nabra艂a dla nich nowego znaczenia.

— Kr贸l zamy艣li艂 si臋 nad staro偶ytnym proroctwem i powiedzia艂: Bia艂e or艂y ju偶 nadlecia艂y. Or艂y i s臋py zak艂adaj膮 gniazda na dachach mojej osady.

— Co to s膮 kamienne soko艂y? — spyta艂 jeden ze s艂uchaczy.

— Kamienne soko艂y to bogowie pozostawieni przez staro偶ytnych w miejscu, gdzie chowano dawnych w艂adc贸w, miejscu zwanym Zimbabwe.

— W jaki spos贸b kamienne soko艂y mog膮 wzbi膰 si臋 w powietrze?

— Jeden z nich ju偶 odfrun膮艂 — wtr膮ci艂 Bazo. — Jeden z kamiennych soko艂贸w stoi teraz niedaleko nas, pod dachem Bakeli. To on w艂a艣nie zabra艂 kamiennego soko艂a.

— Je偶eli inne soko艂y tak偶e odlec膮, wojna ogarnie ca艂e kr贸lestwo Matabel贸w. Ale teraz pos艂uchajcie przepowiedni Umlimo. Na drugi dzie艅 Umlimo wyrzek艂a te oto s艂owa: Kiedy nocne niebo rozb艂y艣nie nagle wielkim 艣wiat艂em, a gwiazdy l艣ni膰 b臋d膮 na szczytach wzg贸rz, wtedy pi臋艣膰 przytknie ostrze do gard艂a czarnego byka. Tak brzmia艂o proroctwo wypowiedziane przez Umlimo drugiego dnia.

168

Nasta艂a cisza, wszyscy d艂ugo zastanawiali si臋 nad tajemniczymi s艂owami, ale w ko艅cu zmuszeni byli poprosi膰 o pomoc Kamuz臋.

— Tylko Lobengula, Czarny S艂o艅, rozumie znaczenie proroctwa drugiego dnia. Czy偶 nie jest on bowiem wy膰wiczony w rozumieniu tajemnic czarownik贸w? Czy偶 nie sp臋dzi艂 dzieci艅stwa w ich grotach i sekretnych miejscach obrz臋d贸w? A oto co powiedzia艂 kr贸l: Nie nadszed艂 jeszcze czas, aby obja艣ni膰 s艂owa Umlimo moim dzieciom, s膮 to s艂owa tak donios艂e, 偶e nar贸d potrzebowa膰 b臋dzie czasu, aby je zrozumie膰.

Bazo skin膮艂 g艂ow膮 i poda艂 Kamuzie sw贸j r贸g z tabak膮. Nie odwa偶y艂 si臋 wypowiedzie膰 g艂o艣no swego podejrzenia, 偶e Lobengula, ich gromow艂adny w艂adca, prawdopodobnie tak samo niewiele rozumia艂 z proroctwa, jak jego siedz膮cy przy ognisku poddani.

— Czy nie by艂o ju偶 wi臋cej proroctw? — spyta艂 Bazo, a Kamuza pokr臋ci艂 g艂ow膮.

— Trzeciego dnia Umlimo wypowiedzia艂a si臋 po raz ostatni. Oto jej s艂owa: Pora藕 mamb臋 jej w艂asnym jadem, powal lwa jego w艂asnymi 艂apami, a chytrego pawiana oszukaj za pomoc膮 jego w艂asnych sztuczek. Takie by艂o proroctwo trzeciego i ostatniego dnia.

— Czy kr贸l uwa偶a, 偶e my, jego pokorne stado, powinni艣my odgadn膮膰 sami znaczenie tego proroctwa?

— Oto co rzecze Lobengula: My, plemi臋 Matabele, nie zwyci臋偶ymy nigdy, dop贸ki nie uzbroimy si臋 tak jak nasi wrogowie. Musimy uzbroi膰 si臋 w si艂臋 zakl臋t膮 w 偶贸艂tych monetach i b艂yszcz膮cych kamieniach, gdy偶 one to w艂a艣nie czyni膮 bia艂ego cz艂owieka tak pot臋偶nym.

Nikt nie odwa偶y艂 si臋 przerwa膰 ciszy, kt贸ra zapad艂a po tych s艂owach, wszyscy wiedzieli bowiem, 偶e Kamuza jeszcze nie sko艅czy艂.

— Tak wi臋c kr贸l wezwa艂 mnie do siebie i rozkaza艂 nie艣膰 swoje s艂owo do wszystkich Matabel贸w 偶yj膮cych poza obszarem jego panowania. I powiedzia艂 kr贸l: Przynie艣 mi strzelby, abym m贸g艂 odpowiedzie膰 na dym unosz膮cy si臋 ze strzelb bia艂ych ludzi, przynie艣 mi diamenty i 偶贸艂te monety, a stan臋 si臋 tak pot臋偶ny jak bia艂a kr贸lowa, kt贸ra mieszka za wielkim morzem. Wtedy jej 偶o艂nierze nie odwa偶膮 si臋 wyst膮pi膰 przeciwko mnie.

— Powiedz Lobenguli — przem贸wi艂 Bazo, w imieniu wszystkich — 偶e dostanie to, czego od nas potrzebuje. B臋dzie mia艂

169

gdy

w膮t]

nich

jest

kow

za. -Sort gdzi ] dres

g艂os. tche s艂贸w Moi pokt b臋di

nabi

Bial moje

nycr Zim

z k: Bak*

Mat drug rozb wzgt brzn

168

strzelby, poniewa偶 tak zosta艂o uzgodnione w naszym kontrakcie z bia艂ym cz艂owiekiem.

— To ju偶 wiadomo.

— Lobengula b臋dzie mia艂 偶贸艂te monety, poniewa偶 p艂ac膮 nam z艂otem, a wszystko, co przywieziemy do domu, do Thabas Indunas, nale偶e膰 b臋dzie do kr贸la.

— To szlachetne i uczciwe z waszej strony.

— Ale co z diamentami? — spyta艂 Bazo. — Diamenty nale偶膮 do bia艂ych ludzi. Walcz膮 o nie zaciekle, jak lwica o swoje m艂ode. W jaki spos贸b mamy zdoby膰 diamenty dla naszego kr贸la?

— Pos艂uchajcie — szepn膮艂 Kamuza. — Odt膮d nie b臋dziecie ju偶 oddawa膰 znalezionych diament贸w. Je偶eli kt贸ry艣 z was zobaczy na ziemi b艂yszcz膮cy kamie艅, b臋dzie to kamie艅 Lobenguli.

— To jest przeciw prawu.

— Jedynie przeciw prawu bia艂ego cz艂owieka, nie przeciw prawu Lobenguli, twojego w艂adcy.

— S艂owo kr贸la jest rozkazem — mrukn膮艂 Bazo, ale w tej samej chwili pomy艣la艂 o Bakeli, kt贸ry by艂 jego ojcem, i Henshawie, swoim bracie, i zda艂 sobie spraw臋, 偶e nie chce okrada膰 ich z kamieni, pracowali przecie偶 r贸wnie ci臋偶ko jak on.

— I to nie tylko kamie艅 w wykopie — ci膮gn膮艂 Kamuza. — Ka偶dy z was szuka膰 b臋dzie sposobno艣ci, aby zabra膰 diamenty ze sto艂贸w do sortowania. Ty, Donsela...— wskaza艂 m艂odego m臋偶czyzn臋 o wysokim inteligentnym czole — zaczynasz w艂a艣nie prac臋 w nowej

sortowni.

— Sto艂y s膮 strze偶one, poza tym chroni膮 je stalowe siatki. Wszyscy s艂yszeli ju偶 o nowej sortowni. Do Kimberley niedawno

doprowadzony zosta艂 wodoci膮g nios膮cy wod臋 z rzeki Vaal i wody by艂o wreszcie wystarczaj膮co du偶o, aby diamenty p艂uka膰 mechanicznie zamiast mozolnie je odcedza膰.

— Na sto艂ach jest stalowa siatka — powt贸rzy艂 Donsela. Kamuza u艣miechn膮艂 si臋 tylko i poda艂 mu grub膮 trzcin臋 zako艅czon膮 bry艂k膮 pszczelego wosku.

— Ta trzcina 艂atwo przejdzie przez siatk臋, a diament b臋dzie si臋 mocno trzyma艂 wosku.

— W zesz艂ym tygodniu przy m臋偶czy藕nie z plemienia Basuto znaleziono diament — rzek艂 Donsela przygl膮daj膮c si臋 uwa偶nie trzcinie. — Tego samego dnia po艣lizn膮艂 si臋 i spad艂 na dno wykopu.

170

Ludziom, kt贸rzy kradn膮 kamienie, przytrafiaj膮 si臋 wypadki. I zawsze ko艅cz膮 si臋 艣mierci膮.

— Powinno艣ci膮 wojownika jest umrze膰 dla swego kr贸la — odpar艂 oschle Kamuza. — Nie dopu艣膰, aby z艂apa艂 ci臋 nadzorca, i wybieraj tylko najwi臋ksze i najja艣niejsze kamienie.

W ci膮gu trzech lat, kt贸re up艂yn臋艂y mi臋dzy odej艣ciem Kamuzy z Kimberley a jego niespodziewanym powrotem, Ralph bardzo wyr贸s艂. Na miesi膮c przed swymi dwudziestymi pierwszymi urodzinami by艂 ju偶 r贸wnie wysoki jak Zouga, ale w odr贸偶nieniu od ojca nie nosi艂 brody, lecz ciemne w膮sy.

Wci膮偶 udawa艂o mu si臋 raz na jaki艣 czas zebra膰 dziesi臋膰 gwinei potrzebnych do podtrzymania potajemnej przyja藕ni z Diamentow膮 Lii, nagle przesta艂o mu to jednak wystarcza膰. Ralph si臋 niespodziewanie zakocha艂.

Sta艂o si臋 to na ulicy przed wej艣ciem do siedziby pewnej szacownej organizacji os艂awionej w ca艂ej po艂udniowej Afryce. Przynale偶no艣膰 do niej gwarantowa艂a niezwyk艂y presti偶 i znalezienie si臋 w艣r贸d elity w艂adaj膮cej bogactwami p贸l diamentowych.

Siedzib膮 Kimberlsy Clubu by艂 skromny budynek przypominaj膮cy tysi膮ce innych wzniesionych w tym mie艣cie. Posiada艂 wprawdzie sal臋 bilardow膮, ozdobne ogrodzenie z lanego 偶elaza i witra偶owe drzwi wej艣ciowe, usytuowany by艂 jednak przy najg艂o艣niejszej ulicy w rejonie rynku.

Pewnego przedpo艂udnia Ralph wraca艂 w艂a艣nie od kowala, kt贸ry wymienia艂 metalowe obr臋cze na ko艂ach wozu. Nagle dostrzeg艂 ruch na ulicy, z bar贸w wybiegali ludzie, a do rynku zbli偶a艂 si臋 wspania艂y pojazd zaprz臋偶ony w par臋 niezwykle pi臋knych koni o d艂ugich platynowych grzywach.

Konie bieg艂y r贸wno z wyci膮gni臋tymi przed siebie szyjami i rozwianymi grzywami, podnosz膮c kopyta w majestatycznym k艂usie.

Ralph przystan膮艂 pora偶ony tak wielkim uczuciem zazdro艣ci, 偶e poczu艂 wr臋cz fizyczny b贸l. Nigdy wcze艣niej nie zdarzy艂o mu si臋 widzie膰 czego艣 r贸wnie pi臋knego jak ta para zwierz膮t o l艣ni膮cej sier艣ci i pojazd, kt贸ry ci膮gn臋艂y. Podni贸s艂 wzrok na wo藕nic臋 — by艂a to kobieta.

Na g艂owie mia艂a granatowy przekrzywiony na bakier kapelusz,

171

1

gdy

wal nic

jes ko

Z!

S

i

ilillii!

gro藕b膮 syfilisu. Przez moment Ralph zastanawia艂 si臋, czy doktor wyjawi ten sekret siedz膮cej w powozie boskiej istocie, i na sam膮 my艣l o tym zamar艂o mu serce.

Po drugiej stronie szed艂 pan Rhodes w niechlujnym, znoszonym ubraniu i 藕le zawi膮zanym krawacie, lecz mimo to jak zwykle pewny siebie, powa偶ny i wynios艂y.

Za nimi niczym uczniak pod膮偶a艂 Alfred Beit, bezbarwny cie艅 Rhodesa.

Czterej m臋偶czy藕ni zatrzymali si臋 przy powozie, a wysoki nieznajomy uj膮艂 r臋k臋 kobiety i podni贸s艂 j膮 do ust.

— Panowie, mam zaszczyt przedstawi膰 wam moj膮 偶on臋, pani膮 St. John — m贸wi艂 z tak charakterystycznym akcentem, 偶e nawet Ralph domy艣li艂 si臋, i偶 m臋偶czyzna pochodzi z po艂udniowych stan贸w Ameryki.

Jednak to nie akcent uderzy艂 Ralpha, lecz s艂owa, kt贸re m臋偶czyzna wypowiedzia艂: „Pani St. John, moja 偶ona, pani St. John..."

M艂odzieniec sta艂 wstrz膮艣ni臋ty i obezw艂adniony mi艂o艣ci膮 od pierwszego wejrzenia, o kt贸rej wiedzia艂 ju偶, 偶e pozosta膰 musi nie spe艂niona, a m臋偶czy藕ni, nie zwracaj膮c na niego najmniejszej uwagi, rozpocz臋li ceremoni臋 powitania.

— Louise, moja droga, to jest pan Rhodes, o kt贸rym tak wiele s艂ysza艂a艣...

Potem wszed艂 do powozu i usiad艂 obok 偶ony. Ralph musia艂 przyzna膰, 偶e porusza艂 si臋 bardzo zgrabnie jak na tak pot臋偶nego, wiekowego cz艂owieka, i znienawidzi艂 go jeszcze bardziej. St. John wzi膮艂 wodze z r膮k Louise i uchylaj膮c na po偶egnanie kapelusza, zaci膮艂 konie. W贸z ruszy艂 gwa艂townie i Ralph musia艂 uskoczy膰. Louise w艂a艣nie opowiada艂a co艣 m臋偶owi i 偶adne z nich nie spojrza艂o nawet w jego stron臋.

Pow贸z znikn膮艂 szybko w jednej z w膮skich uliczek, a Ralph d艂ugo jeszcze patrzy艂 za nim ze smutkiem.

Jordan ozdabia艂 kart臋 menu sielankowymi scenkami z 偶ycia poszukiwaczy diament贸w. Na samej g贸rze umie艣ci艂 rysunek wyci膮gni臋tych d艂oni, kt贸re wype艂nione by艂y po brzegi nie szlifowanymi kamieniami, i pomalowa艂 ca艂o艣膰 akwarelami.

— C贸偶 to takiego Yelout膰 de la Nouvelle Rueel — spyta艂 Ralph.

168

173

gdy

w膮'

nic

jes

kc

z;

S

i: u

— Zupa New Rush — odpar艂 Jordie nie odrywaj膮c oczu od rysunku.

— A co jest w 艣rodku?

— Ko艣膰 szpikowa i per艂owa kasza.

— A Quartier de Chevreuil Diamant Bleul

— Udziec antylopy w cie艣cie z niebieskich diament贸w.

— Nie wiem, dlaczego nie mo偶emy nazwa膰 tego po angielsku — skrzywi艂 si臋 Ralph — a poza tym, c贸偶 to takiego: ciasto z niebieskich diament贸w?

— Najpierw trzeba naszpikowa膰 udziec s艂onin膮, p贸藕niej zamarynowa膰 w oliwie i koniaku i natrze膰 czosnkiem, a na ko艅cu zapiec w cie艣cie.

Ralph prze艂kn膮艂 艣lin臋. Umiej臋tno艣ci kulinarne Jordana wprawia艂y go zawsze w prawdziwe uniesienie.

— W porz膮dku, mog臋 to zje艣膰.

Jordan poliza艂 p臋dzel, zostawiaj膮c na j臋zyku plam臋 pruskiego b艂臋kitu i podni贸s艂 oczy na brata.

— Masz to podawa膰, a nie je艣膰 — rzek艂, z艂owieszczo zawieszaj膮c g艂os. — Pan Rhodes przychodzi dzi艣 na lunch.

— Je偶eli nie jestem godzien siedzie膰 przy jednym stole z twoim s艂ynnym panem Rhodesem, nie mam zamiaru zgrywa膰 przed nim kelnera. Mo偶esz zaanga偶owa膰 Donsel臋. Za jednego szylinga Donsela got贸w jest rozla膰 zup臋 na pana Rhodesa, rozla艂by j膮 nawet na samego kr贸la Lobengul臋. Id臋 go przekupi膰.

W ko艅cu jednak zwyci臋偶y艂a ciekawo艣膰 wzmocniona obietnic膮 otrzymania pozostawionych przez go艣ci przysmak贸w — Ralph, ubrany w 艣mieszn膮, uszyt膮 przez Jordana marynark臋, zani贸s艂 na werand臋 tac臋 z zup膮 Nouvelle Ruee i niewiele brakowa艂o, 偶eby upu艣ci艂 j膮 przy samym stole.

— Madame, przypomina mi pani bohaterk臋 poematu pana Longfellowa — rzek艂 Neville Pickering, a Louise St. John podzi臋kowa艂a mu za komplement uroczym u艣miechem.

Mia艂a na sobie 偶akiet z kremowej sk贸ry koz艂a; 艣mia艂e geometryczne wzory zdobi艂y gorset wyszywany kolorowymi paciorkami. W艂osy Louise zwi膮zane by艂y niebieskimi wst膮偶kami w dwa grube warkocze, kt贸re opada艂y na jej dekolt.

By艂a jedyn膮 kobiet膮 w艣r贸d znajduj膮cych si臋 na werandzie go艣ci. Siedzia艂a na centralnym miejscu, maj膮c po obu stronach najbardziej

174

wp艂ywowe osobisto艣ci Kimberley — ludzi bezwzgl臋dnych i bezlitosnych, trawionych 偶膮dz膮 w艂adzy i bogactwa; ka偶dy z nich posiada艂 w艂asne szalone marzenie, kt贸rego realizacji po艣wi臋ci艂 偶ycie.

Ballantyne, Beit, Jameson, Rhodes, Robinson — nazwiska okryte mroczn膮 cz臋sto s艂aw膮, lecz teraz przys艂uchiwali si臋 oni dyskusji o damskiej modzie z tak wielk膮 uwag膮, jakby rozmowa dotyczy艂a kwestii 偶ycia i 艣mierci.

Jedynie Zouga Ballantyne si臋 nie u艣miecha艂. Ta kobieta obra偶a艂a jego uczucia. Jej uroda by艂a zbyt krzykliwa, rumie艅ce zbyt wyraziste. Wola艂 z艂ote blondynki o jasnej kremowej karnacji: angielski idea艂 kobiecego pi臋kna.

Uwa偶a艂, 偶e Louise St. John ubrana jest w spos贸b skandaliczny i wyzywaj膮cy, jej fryzur臋 uzna艂 za pretensjonaln膮, spojrzenie wyda艂o mu si臋 zbyt natarczywe, oczy zbyt niebieskie, a spos贸b zwracania si臋 do innych zbyt nonszalancki. Amerykanki mia艂y wprawdzie opini臋 bardzo poci膮gaj膮cych, ale Zouga 偶a艂owa艂, 偶e Louise nie pozostawi艂a swoich manier po drugiej stronie Atlantyku.

Wystarczy艂o mu, 偶e przygalopowa艂a do jego obozowiska przed swoim m臋偶em i zeskoczywszy z konia niczym m臋偶czyzna, przywita艂a go poufale, nie czekaj膮c, a偶 zostanie mu przedstawiona.

— Pan musi by膰 Zoug膮 Ballantyne'em. Wsz臋dzie bym pana rozpozna艂a, tak dok艂adnie opisa艂 mi pana Mungo.

Jej d艂o艅 by艂a w膮ska, a sk贸ra ciep艂a, ale silny i zdecydowany u艣cisk nie mia艂 w sobie nic kobiecego.

Niedzielne obiady na werandzie by艂y jedyn膮 ekstrawagancj膮 Zougi. S艂yn臋艂y ze znakomitych potraw, dobrych trunk贸w i inteligentnych go艣ci, kt贸rych si臋 tam spotyka艂o; szybko te偶 sta艂y si臋 atrakcj膮 towarzysk膮 Kimberley.

Kobiety by艂y rzadko zapraszane i Louise St. John r贸wnie偶 by si臋 tam nie znalaz艂a, gdyby Zoudze uda艂o si臋 艣ci膮gn膮膰 na przyj臋cie tylko jej m臋偶a. Jednak odpowied藕 Mungo St. Johna na list Zougi nie pozostawia艂a 偶adnych w膮tpliwo艣ci: „Genera艂 i Pani St. John maj膮 przyjemno艣膰 przyj膮膰 zaproszenie."

Przyja藕艅 Zougi z St. Johnem trwa艂a od lat. Genera艂 by艂 jednym z nielicznych ludzi, kt贸rych Zouga podziwia艂. Twardy i zdecydowany, mia艂 swoje zasady i nie uznawa艂 偶adnych kompromis贸w. Nie spodziewa艂 si臋 od nikogo pomocy czy 偶yczliwo艣ci. Swoje sukcesy

175

zawdzi臋cza艂 wy艂膮cznie w艂asnej pracy, a pora偶ki potrafi艂 przyjmowa膰 z otwartym czo艂em.

Pod koniec lat pi臋膰dziesi膮tych St. John sta艂 si臋 tw贸rc膮 imperium handlowego, w sk艂ad kt贸rego wchodzi艂a flotylla statk贸w, przywo偶膮ca z Afryki czarnych niewolnik贸w. Podobno przewi贸z艂szy przez Atlantyk trzy transporty ludzi zarobi艂 w ci膮gu roku prawie dwa miliony dolar贸w, a za te pieni膮dze naby艂 rozleg艂膮 posiad艂o艣膰 ziemsk膮 w Luizjanie.

W艂a艣nie w owym czasie Zouga spotka艂 go po raz pierwszy. Ballantyne podr贸偶owa艂 na „Huronie", wspania艂ym 偶aglowcu St. Johna, kt贸ry odbywa艂 rejs pasa偶erski z Bristolu w po艂udniowej Anglii na Przyl膮dek Dobrej Nadziei. Ironia losu polega艂a na tym, 偶e Zouga nie zdawa艂 sobie wtedy sprawy z prowadzonej przez St. Johna dzia艂alno艣ci handlowej i wybra艂 si臋 w podr贸偶 ze swoj膮 jedyn膮 siostr膮 Robyn Ballantyne, kt贸ra jako 偶yciowy cel postawi艂a sobie zniesienie handlu wymiennego z Afryk膮.

Kiedy Robyn Ballantyne zorientowa艂a si臋 w ko艅cu, 偶e St. John nie jedzie do Afryki, aby wymieni膰 paciorki i strusie pi贸ra na ko艣膰 s艂oniow膮 i z艂oto, ale szuka znacznie cenniejszego 偶ywego towaru, znienawidzi艂a go i ogarn膮艂 j膮 wstyd, 偶e musi podr贸偶owa膰 w towarzystwie takiego niegodziwca.

To w艂a艣nie Robyn Ballantyne zainteresowa艂a St. Johnem Marynark臋 Kr贸lewsk膮 i doprowadzi艂a do zatrzymania jego wspania艂ego 偶aglowca z 艂adunkiem pi臋ciu tysi臋cy niewolnik贸w pod pok艂adem przez okr臋ty brytyjskiej eskadry antyniewolniczej.

St. John zacz膮艂 stawia膰 op贸r i wywi膮za艂a si臋 regularna bitwa, podczas kt贸rej zgin臋艂a albo odnios艂a rany po艂owa jego za艂ogi, a statek dozna艂 tak powa偶nych uszkodze艅, 偶e Anglicy zdecydowali si臋 zatopi膰 go w Zatoce Table.

St. John zosta艂 uwi臋ziony w Kapsztadzie, ale gubernator brytyjski zwolni艂 go po nied艂ugim czasie i pozwoli艂 odp艂yn膮膰 do Ameryki. Oczywi艣cie uwolniono tak偶e przewo偶onych przez niego Murzyn贸w, a statki St. Johna po wieczne czasy otrzyma艂y zakaz zawijania do brzeg贸w Afryki.

Wtedy te偶 Zouga utraci艂 z St. Johnem kontakt, kt贸ry odnowi艂 si臋 dopiero po wydaniu Odysei my艣liwego. St. John otrzyma艂 adres Zougi od jego londy艅skiego wydawcy, pana Rowlanda Warda, i od tego momentu stale, cho膰 do艣膰 nieregularnie, z nim korespondowa艂.

176

To w艂a艣nie opis p贸l diamentowych, jaki zamie艣ci艂 Zouga w jednym ze swoich list贸w, sk艂oni艂 St. Johna do ponownego odwiedzenia Afryki.

Dzi臋ki wymianie list贸w Zouga m贸g艂 艣ledzi膰 kolejne etapy kariery St. Johna. Dowiedzia艂 si臋, 偶e po wyj艣ciu z wi臋zienia w Kapsztadzie powr贸ci艂 on do swoich bawe艂nianych i cukrowych plantacji w Fair-fields niedaleko Baton Rouge zaledwie na kilka tygodni przed wybuchem wojny secesyjnej.

Luizjana g艂osowa艂a za oddzieleniem od Unii; a kiedy wybuch艂a wojna, Mungo utworzy艂 w艂asny oddzia艂 kawalerii, kt贸ry dokona艂 serii udanych atak贸w zaczepnych na si艂y federalne. Ataki te by艂y do tego stopnia gro藕ne, 偶e St. John ochrzczony zosta艂 mianem „Morderczego Mungo", a za jego g艂ow臋 wyznaczono nagrod臋 w wysoko艣ci pi臋膰dziesi臋ciu tysi臋cy dolar贸w. Konfederaci szybko awansowali Munga do rangi genera艂a-majora, jednak jego kariera wojskowa zosta艂a niespodziewanie przerwana — od艂amek szrapnela trafi艂 go w oko. Kiedy zwolniono go wreszcie ze szpitala, wojna ju偶 wygasa艂a i St. John zdecydowa艂 si臋 wr贸ci膰 do swojej posiad艂o艣ci w Fairfields.

Fetor fermentuj膮cego soku z trzciny cukrowej zmieszany ze smrodem palonego mi臋sa by艂 daleko bardziej odra偶aj膮cy ni偶 zapach p贸l bitewnych, a ze wspania艂ego domu zosta艂a tylko kolumnada.

Up艂yn臋艂o kilka lat i St. John powr贸ci艂 do Afryki. Je藕dzi艂 zaprz臋giem wspania艂ych koni o platynowych grzywach, pali艂 grube hawa艅skie cygara i by艂 m臋偶em irytuj膮cej Zoug臋 kobiety.

Pierwsz膮 rzecz膮, kt贸r膮 zrobi艂 przybywaj膮c do Kimberley, by艂o pobranie pieni臋dzy z banku. Okaza艂 tam akredytyw臋 upowa偶niaj膮c膮 go do dysponowania sum膮 p贸艂 miliona funt贸w szterling贸w.

St. John podj膮艂 jednak tylko skromne sto funt贸w i zaj膮艂 dwa pokoje w hotelu „Craven", najbardziej ekskluzywnym miejscu w Kimberley.

Kiedy bankier och艂on膮艂 troch臋 po szoku, w jaki wprawi艂 go niecodzienny klient, zaczaj opowiada膰 wszystkim o swej przygodzie. Wkr贸tce wiadomo ju偶 by艂o powszechnie, 偶e Kimberley odwiedzi艂 ameryka艅ski genera艂, kt贸ry dysponuje sum膮 p贸艂 miliona funt贸w.

W po艂udnie nast臋pnego dnia St. John przyj膮艂 zaproszenie na lunch do Kimberley Clubu i u艣miecha艂 si臋 pob艂a偶liwie, gdy C. J. Rhodes zg艂osi艂 jego kandydatur臋 na cz艂onka klubu, a wniosek ten popar艂 natychmiast doktor Leander Starr Jameson. By艂o to znamien-

12 — Twardzi ludzie

177

ne, poniewa偶 wielu bogatych i wp艂ywowych ludzi stara艂o si臋 bezskutecznie o cz艂onkostwo klubu od dnia jego za艂o偶enia.

St. John u艣miecha艂 si臋 z tak膮 sam膮 pob艂a偶liwo艣ci膮, gdy rozparty w fotelu na werandzie Zougi obserwowa艂, jak inni go艣cie nadskakuj膮 jego 偶onie.

Nawet pan Rhodes, kt贸ry s艂yn膮艂 ze swojej odporno艣ci na kobiece wdzi臋ki i z regu艂y ostro przerywa艂 ka偶d膮 frywoln膮 wypowied藕, ch臋tnie odpowiada艂 na bezpo艣rednie pytania Louise i 艣mia艂 si臋 z jej dowcipnych uwag.

Zouga z wysi艂kiem odwr贸ci艂 w ko艅cu spojrzenie od Louise i zwracaj膮c si臋 z pytaniem do Munga, zmieni艂 gwa艂townie temat dyskusji. Nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej znie艣膰 rozmowy o nowej, specjalnie skrojonej sp贸dnicy Louise, kt贸ra pozwala艂a jej dosiada膰 konia tak, jak robi膮 to m臋偶czy藕ni.

Louise domy艣li艂a si臋, dlaczego Zouga jej przerwa艂, i pos艂a艂a mu ostre spojrzenie, zaraz potem u艣miechn臋艂a si臋 jednak czaruj膮co i z pokor膮 zamilk艂a pozwalaj膮c, aby m臋偶czy藕ni zaj臋li si臋 wreszcie sprawami wi臋kszej wagi.

St. John opowiada艂 o swoich podr贸偶ach do Kanady i Australii i by艂o oczywiste, 偶e przynios艂y mu one du偶e zyski. M贸wi艂 o pszenicy i opalach, o we艂nie i z艂ocie, a wszyscy przys艂uchiwali si臋 temu z wielkim zainteresowaniem, prze艣cigaj膮c si臋 w zadawaniu dociekliwych pyta艅. Wreszcie zako艅czy艂:

— A偶 w ko艅cu us艂ysza艂em od mojego drogiego przyjaciela Zougi o tym, co dzieje si臋 tutaj w Kimberley, i pomy艣la艂em, 偶e najwy偶szy czas przyjecha膰 i zobaczy膰 to na w艂asne oczy.

W tym w艂a艣nie momencie na werand臋 wszed艂 Ralph, wnosz膮c dziczyzn臋 w przyrumienionym apetycznie cie艣cie. Go艣cie powitali potraw臋 okrzykami podziwu i zachwytu.

Jan Cheroot ubrany w sw贸j stary wojskowy mundur i szkar艂atn膮 czapk臋 przyni贸s艂 kilka butelek szampana, kt贸re ch艂odzi艂y si臋 w wype艂nionych lodem kube艂kach.

— L贸d! — krzykn臋艂a Louise i zachwycona klasn臋艂a w d艂onie. — Nie spodziewa艂am si臋 tutaj a偶 takich luksus贸w!

— Och, nie brakuje nam tu prawie niczego — zapewni艂 j膮 Rhodes. — Ponad rok temu otworzy艂em wytw贸rni臋 lodu, a za rok b臋dziemy ju偶 mieli lini臋 kolejow膮 i Kimberley stanie si臋 wreszcie miastem. Prawdziwym miastem.

178

— I wszystko to zbudowano na kobiecej pr贸偶no艣ci! — wykrzykn臋艂a Louise z udanym przera偶eniem. — Babskich b艂yskotkach!

Mimo szczerych wysi艂k贸w Zougi Louise znowu sta艂a si臋 o艣rodkiem zainteresowania ca艂ego sto艂u. Wszyscy poch艂aniali j膮 wzrokiem, a spojrzenia by艂y lekko nieprzytomne, jak zwykle, gdy m臋偶czyzna patrzy na pi臋kn膮 kobiet臋.

Po raz pierwszy Zouga zda艂 sobie spraw臋, 偶e Louise jest w istocie bardzo pi臋kna, ale 艣wiadomo艣膰 tego pog艂臋bi艂a tylko jego niech臋膰.

— Czy wie pan, panie Rhodes — Louise nachyli艂a si臋 nad sto艂em i 艣ciszy艂a g艂os, jakby zdradza艂a jaki艣 sekret — 偶e cho膰 jestem ju偶 tutaj od pi臋ciu dni i bardzo uwa偶nie patrz臋 pod nogi, nie widzia艂am jeszcze ani jednego diamentu? A przecie偶 wszyscy mi m贸wili, 偶e ulice Kimberley s膮 nimi wybrukowane.

Wszyscy wybuchn臋li 艣miechem, odrobin臋 zbyt dono艣nym jak na klas臋 dowcipu, a Rhodes, nim ponownie zwr贸ci艂 si臋 do Louise, szepn膮艂 kilka s艂贸w Pickeringowi.

— Postaramy si臋 jako艣 temu zaradzi膰, pani St. John — rzek艂 w ko艅cu, podczas gdy Pickering zd膮偶y艂 ju偶 napisa膰 kartk臋 i poda膰 jednemu z kolorowych s艂u偶膮cych.

— Majorze, czy mog臋 po偶yczy膰 od pana kube艂ek do szampana? — spyta艂 Pickering, a zyskawszy przyzwolenie, wr臋czy艂 puste wiaderko s艂u偶膮cemu.

S艂u偶膮cy wr贸ci艂 w chwili, gdy Zouga kroi艂 w艂a艣nie ostatnie kawa艂ki pieczeni. Pod膮偶a艂 za nim nieznany m臋偶czyzna na koniu.

S艂u偶膮cy wszed艂 na werand臋; ni贸s艂 przed sob膮 kube艂ek z tak膮 ostro偶no艣ci膮, jakby w 艣rodku znajdowa艂 si臋 najnowszy wybuchowy wynalazek pana Alfreda Nobla, i nie艣mia艂o postawi艂 go przed Rhodesem.

— Gdzie jest Jordan? — spyta艂 Rhodes. — Ten ch艂opak uwielbia diamenty, nie mniej ni偶 ka偶dy z nas.

Jordan wyszed艂 z kuchni w fartuchu, zarumieniony od panuj膮cego tam gor膮ca, i nie艣mia艂o przywita艂 si臋 z Rhodesem.

— Panie i panowie, pan Jordan Ballantyne jest nie tylko najlepszym szefem kuchni w Kimberley, ale tak偶e jednym z n膮j-艣wietniejszych sortowaczy diament贸w — rzek艂 Rhodes z rzadk膮 u niego wylewno艣ci膮. — Chod藕 i sta艅 przy mnie, Jordan, tak aby艣 wszystko dobrze widzia艂.

179

Kiedy Jordan stan膮艂 za jego krzes艂em, Rhodes powoli wysypa艂 na st贸艂 zawarto艣膰 wiaderka. Nawet Zouga westchn膮艂 zaskoczony, a Louise, nie mog膮c si臋 pohamowa膰, g艂o艣no zakrzykn臋艂a.

Kube艂ek wype艂niony by艂 po brzegi diamentami: wysypa艂y si臋 one z chrz臋stem na bia艂y obrus tworz膮c na nim migotliw膮 piramid臋.

— A teraz, Jordan, opowiedz nam co艣 o tych kamieniach.

Jordan pochyli艂 si臋 nad obrusem i zacz膮艂 delikatnie przebiera膰 palcami w stosie, rozdzielaj膮c diamenty na ma艂e kupki. Czyni膮c to opowiada艂 o diamentach swoim pi臋knym, melodyjnym g艂osem. M贸wi艂 o ich kszta艂tach, za艂amaniach, ogl膮da艂 je pod s艂o艅ce, por贸wnywa艂 kolory.

Zouga by艂 zaintrygowany i zbity z tropu. To wszystko by艂o zbyt teatralne, zupe艂nie nie w stylu Rhodesa. On nigdy nie posun膮艂by si臋 tak daleko, aby zaimponowa膰 kobiecie, nawet je偶eli by艂aby bardzo pi臋kna. Mieszaj膮c ze sob膮 te wszystkie kamienie, da艂 swoim ludziom kilka dodatkowych godzin pracy przy ponownym sortowaniu.

— Oto kamie艅 doskona艂y — Jordan podni贸s艂 wysoko diament wielko艣ci groszku. — Prosz臋 spojrze膰 na kolor, jest niebieski jak b艂yskawica i pe艂no w nim ognia.

Rhodes wzi膮艂 kamie艅 z r臋ki ch艂opca, przez chwil臋 mu si臋 przygl膮da艂, trzymaj膮c mi臋dzy kciukiem a palcem wskazuj膮cym, w ko艅cu nachyli艂 si臋 nad sto艂em i po艂o偶y艂 przed Louise.

— Madame, to b臋dzie pani pierwszy diament i mam nadziej臋, 偶e nie ostatni.

— Panie Rhodes, nie mog臋 przyj膮膰 tak hojnego podarunku — rzek艂a Louise z rozszerzonymi z zachwytu oczami i zwr贸ci艂a si臋 do m臋偶a. — Jak s膮dzisz?

— Je偶eli zgodz臋 si臋 z tob膮, nigdy mi tego nie wybaczysz—mrukn膮艂 Mungo St. John i Louise ponownie zwr贸ci艂a si臋 do Rhodesa.

— Panie Rhodes, m贸j m膮偶 nalega, a ja nie mog臋 znale藕膰 s艂贸w, kt贸re mog艂yby wyrazi膰 moj膮 wdzi臋czno艣膰.

Zouga obserwowa艂 ca艂膮 scen臋 z olbrzymi膮 uwag膮: by艂a bardzo znamienna, kry艂o si臋 w niej tak du偶o subtelnych niuans贸w i znacze艅.

Po pierwsze by艂a to demonstracja efektu, jaki wywo艂uj膮 diamenty na kobiecie. W tym kry艂a si臋 prawdziwa warto艣膰 tych b艂yszcz膮cych kamieni, by膰 mo偶e jedyna. Kiedy Zouga spojrza艂 na twarz Louise, zrozumia艂, 偶e nie rozja艣nia jej chciwo艣膰, ale jakie艣 mistyczne wr臋cz uczucie, bliskie mi艂o艣ci — mi艂o艣ci, jak膮 obdarzaj膮 ludzie zazwyczaj

180

tylko 偶ywe istoty. Patrz膮c teraz na Louise, dozna艂 po raz pierwszy prawdziwej przyjemno艣ci.

I nagle zacz膮艂 偶a艂owa膰, 偶e to nie on jest sprawc膮 jej ogromnej rado艣ci, 偶e to nie on, ale Rhodes wr臋czy艂 Louise podarunek, kt贸ry tak wspaniale j膮 odmieni艂. Min臋艂o dobrych kilka sekund, zanim zdo艂a艂 uwolni膰 si臋 od tej my艣li, i niewiele brakowa艂o, a przegapi艂by spojrzenie, kt贸re Rhodes pos艂a艂 St. Johnowi.

Nagle wszystko sta艂o si臋 jasne. Rhodes nie umizgiwa艂 si臋 do kobiety, on polowa艂 na jej m臋偶a. Pokaz bogactwa by艂 przedstawieniem dla Mungo St. Johna, cz艂owieka, kt贸ry dysponowa艂 kwot膮 p贸艂 miliona funt贸w.

Rhodes potrzebowa艂 kapita艂u. Kiedy kto艣 decyduje si臋 wykupi膰 wszystkie dzia艂ki w kopalniach Kimberley i chce zrobi膰 to jak najszybciej, musi wci膮偶 rozgl膮da膰 si臋 za pieni臋dzmi. Ambicje Rhodesa nie by艂y dla nikogo tajemnic膮, z艂o偶y艂 on bowiem w tej sprawie rodzaj oficjalnej deklaracji w Kimberley Clubie., Jest tylko jeden spos贸b, by ustabilizowa膰 ceny naszych d贸br — „dobra" to by艂 eufemizm, kt贸rego u偶ywa艂 Rhodes w odniesieniu do diament贸w — scentralizowany system rynkowy. I tylko jeden spos贸b, by ograniczy膰 ich kradzie偶: silny, dobrze zorganizowany aparat policyjny. Jedynym za艣 sposobem osi膮gni臋cia obydwu tych cel贸w jest wykupienie wszystkich dzia艂ek przez jedno towarzystwo g贸rnicze. Ka偶dy, kto s艂ucha艂 wtedy Rhodesa, dobrze wiedzia艂, kto mia艂by zosta膰 prezesem takiego towarzystwa.

Rozmowa ta odby艂a si臋 przed rokiem, a ten kube艂ek diament贸w by艂 dowodem, jak daleko posun膮艂 si臋 ju偶 Rhodes w swoich planach. Bardzo wiele ju偶 zrealizowa艂, ale zmuszony by艂 do wzi臋cia wsp贸lnik贸w i nadal cierpia艂 na powa偶ny brak funduszy.

Najpowa偶niejsz膮 przeszkod膮 w zaw艂adni臋ciu Kimberley by艂o konkurencyjne towarzystwo za艂o偶one przez Barneya Barnato. Rhodes potrzebowa艂 milion贸w, dos艂ownie milion贸w funt贸w, aby zrealizowa膰 sw贸j plan.

Tymczasem zacz膮艂 wsypywa膰 kamienie z powrotem do kube艂ka, rozmawiaj膮c przy tym z Jordanem.

— Czy nadal studiujesz podr臋cznik stenotypii Pitmana, kt贸ry przes艂a艂em ci ostatnio?

— Tak, panie Rhodes.

— To dobrze, pewnego dnia bardzo ci si臋 przyda.

181

Ch艂opiec zrozumia艂, 偶e zosta艂 w ten spos贸b odprawiony, i wycofa艂 si臋 do kuchni, Rhodes natomiast wr臋czy艂 kube艂ek swojemu pracownikowi, kt贸ry zd膮偶y艂 ju偶 zsi膮艣膰 z konia i czeka艂 obok werandy.

— Na eksploatowanych przez nas terenach — Rhodes zwr贸ci艂 si臋 teraz bezpo艣rednio do genera艂a — wydobywamy 艣rednio diamenty o 艂膮cznej wadze dziesi臋ciu karat贸w na ka偶d膮 ton臋 przetworzonego 偶wiru. Przynajmniej dwa karaty kradn膮 robotnicy gdzie艣 pomi臋dzy miejscem wydobycia a sto艂em do sortowania. Gdy usprawnimy nasz system kontroli i zaostrzymy jeszcze regulacj臋 prawn膮 handlu diamentami, b臋dziemy mogli prawdopodobnie wyeliminowa膰 to zjawisko.

Rhodes przemawia艂 wysokim, nie pasuj膮cym do pot臋偶nej sylwetki g艂osem, gestykuluj膮c przy tym r臋kami; by艂 nadzwyczaj elokwen-tny i przekonuj膮cy. Przedstawiaj膮c sumy koniecznych nak艂ad贸w oraz wysoko艣膰 przewidywanych zysk贸w, dzi臋ki kt贸rym poniesione wydatki zwr贸ci艂yby si臋 szybko, m贸wi艂 tylko do jednego cz艂owieka przy stole. Robi艂 to jednak z takim talentem, 偶e wszyscy, nawet Louise St. John, 艣ledzili z napi臋ciem tok jego wywodu.

Zouga spojrza艂 na Louise i dostrzeg艂, 偶e bacznie przys艂uchuje si臋 przedstawianym przez Rhodesa faktom i uwa偶nie analizuje ka偶de jego s艂owo. Szybko zreszt膮 da艂a tego dow贸d.

— Panie Rhodes, powiedzia艂 pan wcze艣niej, 偶e koszty wydobycia w Rejonie Dziewi膮tym wynosz膮 dziesi臋膰 szyling贸w i sze艣膰 pens贸w, podczas gdy teraz pos艂uguje si臋 pan w swoich rachunkach kwot膮 dwunastu szyling贸w — zaatakowa艂a nagle, a Rhodes, nim odpowiedzia艂, kiwn膮艂 z uznaniem g艂ow膮.

— Na g艂臋bszym poziomie koszty wydobycia rosn膮. Dziesi臋膰 szyling贸w i sze艣膰 pens贸w to nasze koszty bie偶膮ce, dwana艣cie to koszty przewidywane w perspektywie rocznej — w jego g艂osie pojawi艂 si臋 teraz szacunek. — Schlebia mi bardzo, 偶e przys艂uchiwa艂a si臋 pani tak dok艂adnie moim wywodom. Sam pan teraz widzi, generale — Rhodes zwr贸ci艂 si臋 do St. Johna — 偶e otrzyma pan tutaj najkorzystniejszy zwrot inwestycji, gwarantujemy co najmniej dziesi臋膰 procent, ale mo偶liwe jest nawet pi臋tna艣cie.

St. John trzyma艂 w艂a艣nie mi臋dzy z臋bami nie zapalone cygaro: wyj膮艂 je z ust i spojrza艂 na Rhodesa swoim jedynym okiem.

— Jak dot膮d, panie Rhodes, nie wspomnia艂 pan jeszcze o „niebieskiej skale" — rzek艂 ostro.

182

„Niebieska ska艂a" — te dwa s艂owa zmrozi艂y wszystkich, i wywo艂a艂y taki efekt, jakby St. John powiedzia艂 co艣 wielce nieprzyzwoitego i wulgarnego — go艣cie zamilkli nagle i przy stole zapad艂a pe艂na napi臋cia cisza.

Z powodu „niebieskiej ska艂y" banki wezwa艂y wszystkich poszukiwaczy, kt贸rzy zaci膮gn臋li po偶yczki powy偶ej warto艣ci swoich dzia艂ek, i zmusi艂y ich do zmniejszenia zad艂u偶enia o pi臋膰dziesi膮t procent.

Zouga by艂 jednym z nielicznych, kt贸rzy oparli si臋 pokusie odsprzedania Rhodesowi ziemi. Rhodes zaoferowa艂 mu pi臋膰 tysi臋cy funt贸w za Posiad艂o艣膰 Diab艂a, ale Zouga z b贸lem serca odm贸wi艂. Oferta ta zosta艂a mu przedstawiona na sze艣膰 miesi臋cy przed tym, nim te dwa okropne s艂owa „niebieska ska艂a" po raz pierwszy wyszeptano w sanktuarium Kimberley Clubu.

Teraz nikt ju偶 nie zaproponowa艂by Zoudze takiej sumy. Tydzie艅 po us艂yszeniu informacji o „niebieskiej skale" dyrektor Standard Banku przes艂a艂 mu wezwanie.

— Majorze Ballantyne, w 艣wietle ostatnich przemian, jakie dokona艂y si臋 na terenie kopalni, jeste艣my zmuszeni zweryfikowa膰 wysoko艣膰 finansowego zabezpieczenia ka偶dego z naszych klient贸w. Skalkulowali艣my warto艣膰 pa艅skich dw贸ch dzia艂ek po obowi膮zuj膮cych obecnie cenach rynkowych na 艂膮czn膮 kwot臋 tysi膮ca funt贸w.

— To niedorzeczne, prosz臋 pana.

— Majorze, na dzia艂kach Towarzystwa Orphen pokaza艂a si臋 ju偶 „niebieska ska艂a" — dyrektor nie musia艂 nawet rozwija膰 tego w膮tku. Rejon eksploatowany przez Orphen Company znajdowa艂 si臋 w odleg艂o艣ci zaledwie dwunastu dzia艂ek od jego w艂asnej ziemi. — Naprawd臋 mi przykro, ale musz臋 pana poprosi膰 o zredukowanie kwoty pa艅skiej po偶yczki do tysi膮ca funt贸w.

Z powodu „niebieskiej ska艂y" kupcy zacz臋li wyprzedawa膰 towar, przygotowuj膮c si臋 do wyjazdu, a Kimberley zacz臋艂o omija膰 wiele woz贸w zaopatrzeniowych, kt贸re kierowa艂y si臋 teraz w stron臋 nowo odkrytych p贸l diamentowych w Pilgrims' Rest.

— Co to jest „niebieska ska艂a"? — spyta艂a w ko艅cu Louise St. John, a kiedy nikt nie kwapi艂 si臋 z odpowiedzi膮, musia艂 udzieli膰 jej gospodarz.

— „Niebiesk膮 ska艂膮" nazywaj膮 poszukiwacze pewn膮 formacj臋 wulkaniczn膮 o ciemnoniebieskim zabarwieniu i du偶ej twardo艣ci. Ska艂a

183

ta jest na tyle twarda, 偶e nie mo偶e by膰 艂atwo eksploatowana — Zouga podni贸s艂 do ust kieliszek szampana i upiwszy odrobin臋 zacz膮艂 przygl膮da膰 si臋 z uwag膮 w臋druj膮cym ku g贸rze p臋cherzykom gazu.

— To wszystko? — spyta艂a cicho Louise.

— Ska艂a ta zawiera w sobie kryszta艂y cyrkonu wielko艣ci ziaren cukru, ale na cyrkon nie ma tu kupc贸w — kontynuowa艂 niech臋tnie Zouga. v

— Dlaczego „niebieska ska艂a" ma takie znaczenie? — Louise nie dawa艂a za wygran膮.

Zouga zawaha艂 si臋, jakby szuka艂 najbardziej odpowiednich s艂贸w

— Diamenty wyst臋puj膮 tylko w mia艂kiej 偶wirowatej ziemi o 偶贸艂tawym zabarwieniu. Mia艂k膮 ziemi臋 艂atwo jest rozkruszy膰.

— Dzi臋kuj臋 — Louise u艣miechn臋艂a si臋 艂agodnie. — Wiem co znaczy s艂owo „mia艂ka". '

— Tak wi臋c na niekt贸rych g艂臋bszych dzia艂kach w P贸艂nocnym Rejonie wyczerpa艂 si臋 w艂a艣nie 偶贸艂ty 偶wir i dokopali艣my si臋 do tej skalistej niebieskiej warstwy, twardej jak marmur i podobnie iak on ja艂owej. J

— To nie zosta艂o jeszcze udowodnione — w艂膮czy艂 si臋 ostro Rhodes, a Zouga popar艂 go kiwaj膮c g艂ow膮.

— To prawda, dowody nie istniej膮, ale w艂a艣nie potwierdzenia najbardziej wszyscy si臋 obawiamy. Obawiamy si臋, 偶e doszli艣my ju偶 do ko艅ca, 偶e z艂o偶e si臋 wyczerpa艂o.

Towarzystwo nagle zamilk艂o, rozwa偶aj膮c t臋 przera偶aj膮c膮 ewentualno艣膰.

— Kiedy b臋dziemy wiedzie膰 na pewno? — spyta艂 po chwili Mungo St. John. — Kiedy b臋dzie ju偶 wiadomo, 偶e „niebieska ska艂a" pokrywa ca艂e z艂o偶e i 偶e nie ma tam ju偶 wi臋cej diament贸w?

— Zanim p艂ytsze dzia艂ki zostan膮 rozkopane na g艂臋boko艣膰 tych na kt贸rych dotarto ju偶 do „niebieskiej ska艂y", mo偶e up艂yn膮膰 jeszcze wiele miesi臋cy — odpar艂 Rhodes. — P贸藕niej, je艣li okaza艂oby si臋 偶e ska艂a ta pokrywa ca艂y teren, trzeba b臋dzie przewierci膰 j膮 w kilku miejscach, aby stwierdzi膰, czy nie jest to tylko cienka warstwa pod kt贸r膮 znajduje si臋 kolejny pok艂ad 偶贸艂tego 偶wiru.

— Rozumiem — pokiwa艂 g艂ow膮 St. John. — Wygl膮da na to, 偶e mia艂em szcz臋艣cie, odk艂adaj膮c moj膮 wizyt臋 w Kimberley do czasu, kiedy odkryto ju偶 t臋 niebiesk膮 warstw臋. Inaczej m贸g艂bym by膰 teraz

184

w艂a艣cicielem g贸ry niebieskiego marmuru, w kt贸rej nie natrafi艂bym nigdy nawet na 艣lad diamentu.

— Zawsze mia艂e艣 szcz臋艣cie, Mungo — u艣miechn臋艂a si臋 Louise, a on odrzek艂 powa偶nie:

— To ty, kochanie, jeste艣 moim najcenniejszym skarbem.

W ten spos贸b temat „niebieskiej ska艂y" zosta艂 wreszcie porzucony i go艣cie z ulg膮 zaj臋li si臋 sprawami mniejszej wagi.

Tylko Rhodes siedzia艂 milcz膮cy i zadumany.

Zouga, cho膰 u艣miecha艂 si臋 czasami do go艣ci, w istocie zaj臋ty by艂 w艂asnymi my艣lami i Louise musia艂a powt贸rzy膰 jego nazwisko, 偶eby spojrza艂 wreszcie w jej stron臋.

— Czy to mo偶liwe, majorze Ballantyne?

— Prosz臋 mi wybaczy膰, pani St. John — odpar艂 w ko艅cu. — Czy mog艂aby pani powt贸rzy膰 pytanie?

Louise nie by艂a przyzwyczajona, aby m臋偶czy藕ni nie zwracali uwagi, kiedy do nich m贸wi. Ten zimny, opanowany Anglik zaczyna艂 j膮 ju偶 naprawd臋 z艂o艣ci膰 i chcia艂a wywo艂a膰 u niego wreszcie jak膮艣 naturaln膮, spontaniczn膮 reakcj臋. My艣la艂a nawet, aby wple艣膰 w rozmow臋 jedno z tych mocnych s艂贸w, kt贸rych nauczy艂a si臋 od Munga, ale intuicja podpowiada艂a jej, 偶e taki teatralny popis braku og艂ady nie wywo艂a艂by po偶膮danej reakcji. Zastanawia艂a si臋 tak偶e, czy nie powinna zacz膮膰 ignorowa膰 Ballantyne'a, ale mia艂a przeczucie, 偶e Zouga by艂by zachwycony takim obrotem sprawy. Najlepsz膮 drog膮 wydawa艂 si臋 wi臋c otwarty atak, zadawanie trudnych, osobistych pyta艅, kt贸re powinny wyprowadzi膰 go w ko艅cu z r贸wnowagi.

— Je偶eli dobrze zrozumia艂am, zosta艂 pan mianowany prezesem Kimberley Sporting Club?

— Istotnie, przypad艂 mi ten honor.

— S艂ysza艂am tak偶e, 偶e pa艅ski steeplechase czy konny bieg prze艂ajowy, nie jestem pewna w艂a艣ciwej brytyjskiej nazwy, nale偶y do najpopularniejszych rozrywek w Kimberley.

— Ja sam nie jestem pewny terminu — Zouga u艣miechn膮艂 si臋 potrz膮saj膮c g艂ow膮. — Nie jest to na pewno steeplechase, ale trudno nazwa膰 to te偶 biegiem prze艂ajowym, bo wprowadzili艣my do niego troch臋 wojskowych element贸w. Nazywamy wi臋c go po prostu tward膮 gonitw膮 i s膮dz臋, 偶e to do艣膰 dobre okre艣lenie.

— Chcia艂abym zg艂osi膰 do tej gonitwy jednego ze swoich koni.

185

— B臋dziemy zaszczyceni pani udzia艂em. Przygotuj臋 list臋 naszych najlepszych je藕d藕c贸w, b臋dzie pani mog艂a sobie kogo艣 wybra膰.

— Wol臋 pojecha膰 sama — Louise potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

— Przykro mi, lecz to niemo偶liwe, pani St. John.

— A to dlaczego?

— Poniewa偶 jest pani kobiet膮.

Louise tak zmieni艂a si臋 na twarzy, 偶e Zouga prze偶y艂 chwil臋 prawdziwej satysfakcji, po raz pierwszy poczu艂 si臋 dobrze w jej obecno艣ci. Sk贸ra Louise sta艂a si臋 woskowoblada, tak 偶e wida膰 by艂o wszystkie piegi, a niebieskie oczy rozja艣ni艂 gniew.

Zouga czeka艂 na jej ripost臋, ale Louise wyczu艂a, 偶e sprawi艂aby mu ni膮 wi臋cej satysfakcji ni偶 przykro艣ci, i z trudem si臋 powstrzyma艂a. Zwr贸ci艂a si臋 do m臋偶a:

— Jest ju偶 po trzeciej. To by艂 bardzo przyjemny lunch, ale teraz chcia艂abym ju偶 wr贸ci膰 do hotelu — podnios艂a si臋 szybko, a Mungo St. John wzruszy艂 z rezygnacj膮 ramionami i stan膮艂 przy niej.

— Prosz臋, nie nak艂aniaj nas jeszcze do zako艅czenia tego przemi艂ego spotkania — ton, z jakim wypowiedzia艂 Mungo te s艂owa, i jego 艂agodny u艣miech w stron臋 siedz膮cych przy stole m臋偶czyzn by艂y pro艣b膮 o wyrozumia艂o艣膰 dla jej foch贸w.

S艂u偶膮cy przyprowadzi艂 konia. Louise pog艂adzi艂a pieszczotliwie jego jedwabisty 艂eb, wzi臋艂a do r臋ki wodze i rzucaj膮c Zoudze ostatnie spojrzenie, odwr贸ci艂a si臋 plecami do werandy. Potem b艂yskawicznie dosiad艂a konia.

Zouga by艂 pod wra偶eniem, nigdy nie widzia艂 damy, kt贸ra dosiada艂aby konia w ten spos贸b. Zwykle kobiety potrzebowa艂y do tego a偶 dw贸ch s艂u偶膮cych —jednego, kt贸ry przytrzymywa艂by g艂ow臋 konia, i drugiego, kt贸ry zrobi艂by z r膮k siode艂ko i pom贸g艂 usi膮艣膰 na grzbiecie wierzchowca.

Louise St. John pogalopowa艂a tak szybko i lekko, 偶e zdawa艂a si臋 unosi膰 nad ziemi膮. Ko艅 ci膮艂 powietrze przednimi kopytami, a偶 znalaz艂 si臋 na wprost wysokiego na p贸艂tora metra ogrodzenia z drutu kolczastego, kt贸re oddziela艂o obozowisko Zougi od drogi publicznej.

Louise zaci臋艂a konia i zmusi艂a go do szalonego cwa艂u wprost na ogrodzenie.

Obserwuj膮cy j膮 m臋偶czy藕ni krzykn臋li z przera偶enia: ko艅 mia艂 jedynie jakie艣 dwadzie艣cia krok贸w na rozbieg i przygotowanie si臋 do skoku, a mimo to z rozd臋tymi chrapami pewnie naje偶d偶a艂 na przeszkod臋. 186

P臋dzi艂 tak szybko, 偶e ci臋偶kie warkocze Louise powiewa艂y za jej g艂ow膮 niczym cieniutkie wst膮偶ki. W ko艅cu przed samym niemal ogrodzeniem 艣cisn臋艂a go nogami i zmusi艂a do skoku.

Przez jedn膮 kr贸tk膮 chwil臋 wierzchowiec i siedz膮ca na nim drobna posta膰 wydali si臋 zawieszeni na jasnym b艂臋kicie nieba — ko艅 z podniesionymi wy偶ej ni偶 g艂owa kopytami i stoj膮ca w strzemionach kobieta, kt贸ra przygotowywa艂a si臋 ju偶 na silny wstrz膮s przy l膮dowaniu. Ogier opad艂 jednak lekko, a amazonka zdo艂a艂a bezb艂臋dnie utrzyma膰 r贸wnowag臋.

Z piersi obserwuj膮cych to zdarzenie m臋偶czyzn wydar艂o si臋 westchnienie. Zouga poczu艂 ogromn膮 ulg臋, mia艂 ju偶 bowiem przed oczami obraz zakrwawionego cia艂a szamocz膮cego si臋 w zwojach kolczastego drutu, niczym zwierz臋 z艂apane we wnyki.

Zouga sta艂 na szczycie 艣rodkowej cz臋艣ci rusztowa艅. Z tego miejsca mia艂 widok na ca艂膮 r贸wnin臋 a偶 do koryta rzeki Vaal. Ciemnozielone plamy krzaczastych zaro艣li i trawy wygl膮da艂y jak cienie przesuwaj膮cych si臋 po niebie chmur. Ale niebo by艂o zupe艂nie czyste i tylko rusztowania rzuca艂y troch臋 cienia.

Teren kopalni robi艂 wra偶enie leja wy偶艂obionego przez gigantyczny meteor. W najg艂臋bszych miejscach wykopy dochodzi艂y ju偶 niemal do sze艣膰dziesi臋ciu metr贸w. By艂 to jakby pomnik wystawiony ludzkiemu uporowi.

Zouga wytar艂 ubrudzone smarem r臋ce w kawa艂ek bawe艂nianej szmaty i kiwn膮艂 na Murzyna zawiaduj膮cego d藕wigiem.

Raz jeszcze wstrz膮sn膮艂 nim og艂uszaj膮cy 艂omot i szcz臋k stalowej konstrukcji. D藕wig i maszyna parowa kosztowa艂y Zoug臋 ponad tysi膮c funt贸w. Przeznaczy艂 na nie ca艂y zysk z wyj膮tkowo udanego tygodnia, podczas kt贸rego Jordan znalaz艂 na swoim stole jedena艣cie sporych diament贸w. Uzyskany wtedy doch贸d by艂 jedn膮 z fa艂szywych obietnic, jakie Posiad艂o艣膰 Diab艂a, niczym podst臋pna i niewierna ma艂偶onka, czasami dawa艂a.

Aby uchroni膰 si臋 przed potwornym ha艂asem Zouga przeszed艂 na front rusztowa艅 i stan膮艂 na niebezpiecznie zawieszonym drewnianym balkoniku.

Mia艂 dziesi臋膰 minut na odpoczynek, tyle bowiem czasu zabiera艂o wyci膮gni臋cie metalowego skipu z dna wykopu na powierzchni臋.

187

Widzia艂, jak powoli zaczyna on wznosi膰 si臋 do g贸ry, niczym wielki paj膮k po jedwabistej nici. Skip znajdowa艂 si臋 jednak wci膮偶 zbyt nisko, by mo偶na by艂o rozpozna膰 stoj膮c膮 w 艣rodku posta膰.

Zouga zapali艂 cygaro, lecz czu膰 je by艂o smarem z jego palc贸w. Raz jeszcze spojrza艂 w d贸艂 i stwierdzi艂, 偶e kopalnia nie przypomina mrowiska, jak mu si臋 kiedy艣 wydawa艂o, lecz raczej wielki ul. Nawet na du偶ej g艂臋boko艣ci ka偶da dzia艂ka zachowywa艂a sw贸j kszta艂t, co na rozleg艂ej powierzchni dawa艂o obraz plastra miodu.

„Gdybym m贸g艂 tylko czerpa膰 z tego ula troch臋 wi臋cej miodu", pomy艣la艂 Zouga z gorycz膮.

Skip tymczasem podjecha艂 ju偶 wystarczaj膮co wysoko, aby rozpozna膰 mo偶na by艂o wysok膮 posta膰 stoj膮c膮 teraz na samej jego kraw臋dzi i pewnie na niej balansuj膮c膮.

Dla m艂odych poszukiwaczy popisywanie si臋 zr臋czno艣ci膮 podczas jazdy skipem by艂o rodzajem sportu, robiono to albo niedbale i nonszalancko, albo niezwykle widowiskowo. Zouga zabroni艂 Ralphowi ta艅czenia na skipi臋, kt贸re sta艂o si臋 modne, odk膮d po raz pierwszy zademonstrowa艂 je pewien m艂ody Szkot przygrywaj膮cy sobie jeszcze na kobzie.

Ralph zbli偶a艂 si臋 stopniowo, wy艂aniaj膮c si臋 powoli z g臋stwiny metalowych lin, kt贸re wisia艂y ponad wykopem jak wielka srebrna chmura, by艂o ich dziesi膮tki metr贸w na ka偶dej dzia艂ce, b艂yszcza艂y w s艂o艅cu i przes艂ania艂y zmasakrowan膮 przez ludzi ziemi臋.

Podczas gdy Zouga patrzy艂 tak w otch艂a艅 szybu, przypomnia艂 sobie sw贸j pierwszy dzie艅 w kopalni. Dzie艅, w kt贸rym przyjecha艂 tu z Alett膮. Pami臋ta艂, jak siedz膮c obok siebie na wozie przygl膮dali si臋 rozkopanym pozosta艂o艣ciom wzg贸rza.

Od tego czasu wybrano ju偶 tony ziemi i wielu ludzi straci艂o 偶ycie w g艂臋bokiej przepa艣ci, kt贸ra kiedy艣 by艂a wzniesieniem. Rozwia艂o si臋 te偶 niejedno ludzkie marzenie.

Zouga uni贸s艂 kapelusz i powoli otar艂 zbieraj膮ce si臋 na czole krople potu. P贸藕niej spojrza艂 na swoj膮 jedwabn膮 chust臋 i skrzywi艂 si臋 z niesmakiem — pojawi艂a si臋 na niej czerwona plama wygl膮daj膮ca jak krew. Zawi膮za艂 chust臋 pod szyj膮 i wci膮偶 spogl膮daj膮c w d贸艂 wspomnia艂 wielkie nadzieje i dalekosi臋偶ne plany, kt贸re przywiod艂y go w to miejsce. Przymkn膮艂 oczy. Czy naprawd臋 min臋艂o tylko dziesi臋膰 lat? Wydawa艂o mu si臋, 偶e ca艂a wieczno艣膰.

I nagle zacz膮艂 przypomina膰 sobie drobne zdarzenia z minionego

188

okresu, a wszelkie smutki i rado艣ci wyolbrzymione zosta艂y przez wyobra藕ni臋 i up艂yw czasu.

Otrz膮sn膮艂 si臋 z marze艅 — wspomnienia s膮 na艂ogiem staro艣ci. Przesz艂o艣ci nie ma sensu rozpami臋tywa膰, liczy si臋 tylko tera藕niejszo艣膰. Wyprostowa艂 si臋 i spojrza艂 w d贸艂 na zbli偶aj膮cy si臋 skip. I nagle co艣 go tkn臋艂o, jakby kolejne z艂e przeczucie, o kt贸rym wola艂by natychmiast zapomnie膰.

Skip porusza艂 si臋 inaczej ni偶 zwykle, jak gdyby nie mia艂 odpowiedniego obci膮偶enia. By艂o to naprawd臋 zastanawiaj膮ce, bo Ralph, nie zwa偶aj膮c na ostrze偶enia ojca, zawsze wype艂nia艂 go po same brzegi.

Tym razem wielki kube艂 by艂 pusty, a w 艣rodku siedzia艂 tylko Ralph, bez pomocnik贸w, kt贸rzy pomogliby mu wy艂adowa膰 偶wir na czekaj膮cy w贸z.

Zouga zwin膮艂 obie d艂onie i przy艂o偶y艂 je do ust; chcia艂 krzykn膮膰, spyta膰, co si臋 sta艂o, lecz s艂owa uwi臋z艂y mu w gardle.

Ralph by艂 ju偶 dostatecznie blisko, by mo偶na by艂o zobaczy膰 wyraz jego twarzy. By艂 tragiczny, przepojony b贸lem i gorycz膮.

Zouga opu艣ci艂 r臋ce i czeka艂 na syna z narastaj膮cym niepokojem. W ko艅cu skip wyhamowa艂 z przera藕liwym szcz臋kiem metalu i Ralph wyskoczy艂 lekko na platform臋, wpatruj膮c si臋 ponuro w ojca.

— Co si臋 sta艂o, ch艂opcze? — spyta艂 cicho Zouga z obaw膮 w g艂osie. W odpowiedzi Ralph odwr贸ci艂 si臋, wskazuj膮c wn臋trze skipu.

Zouga podszed艂 do syna i pod膮偶y艂 za jego wzrokiem: skip nie by艂 zupe艂nie pusty, jak mu si臋 wcze艣niej wydawa艂o.

— Wydobycie tego ze wschodniej cz臋艣ci zabra艂o nam ca艂y poranek — rzek艂 Ralph.

Zawarto艣膰 skipu wygl膮da艂a jak p艂yta nagrobna, na kt贸rej nie umieszczono jeszcze liter. Kamienny blok by艂 szeroki jak r臋ka m臋偶czyzny, a na powierzchni widnia艂y 艣wie偶e 艣lady po stalowych klinach i uderzeniach oskard贸w.

— Z艂amali艣my przy nim trzy oskardy — ci膮gn膮艂 Ralph — i uda艂o nam si臋 go wydoby膰 jedynie dzi臋ki naturalnemu p臋kni臋ciu, kt贸re mogli艣my poszerzy膰 klinami.

Zouga wpatrywa艂 si臋 z przera偶eniem w brzydki kamienny blok, staraj膮c si臋 odegna膰 uporczywe my艣li i z艂agodzi膰 wra偶enie, jakie wywo艂a艂y s艂owa syna.

— Pod spodem jest to samo, pok艂ad solidny i twardy jak serce

189

dziwki, 偶adnych rys, 偶adnych p臋kni臋膰. Pracowa艂o nas przy tym szesnastu i zaj臋艂o nam to ca艂y ranek — doda艂, wyci膮gaj膮c przed siebie d艂onie.

Pokrywa艂y je poodciskane 偶贸艂te p臋cherze, a gdzieniegdzie wida膰 by艂o 偶ywe mi臋so zabrudzone py艂em i ziemi膮.

— Kilka godzin 艂amali艣my na nim swoje oskardy, a nie wa偶y nawet p贸艂 tony.

Zouga pochyli艂 si臋 powoli nad skalnym blokiem i dotkn膮艂 jego kraw臋dzi. By艂 r贸wnie zimny jak jego zlodowacia艂e serce, kolor za艣 mia艂 ciemnoniebieski.

— „Niebieska ska艂a" — potwierdzi艂 cicho Ralph. — Natrafili艣my na „niebiesk膮 ska艂臋".

— Potrzebujemy dynamitu albo nitrogliceryny — powiedzia艂 Ralph. — Inaczej nigdy si臋 tego nie pozb臋dziemy.

Sta艂 rozebrany do pasa i b艂yszcza艂 od potu, kt贸ry zebra艂 si臋 nawet na g臋stych w艂osach pokrywaj膮cych jego piersi.

U jego st贸p le偶a艂 nagrobek z niebieskiego marmuru. Ralph wspiera艂 si臋 na m艂ocie parowym, kt贸ry w艂a艣nie wy艂膮czy艂. Pracuj膮cy m艂ot wznieca艂 tylko snopy iskier i ob艂oki drobnego, kr臋c膮cego w nosie py艂u, nie zdo艂a艂 jednak skruszy膰 ska艂y.

— Nie mog臋 detonowa膰 艂adunk贸w wewn膮trz wykopu — odpar艂 Zouga zm臋czonym g艂osem. — Czy mo偶esz sobie wyobrazi膰 dwustu poszukiwaczy odpalaj膮cych dynamit, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota? — potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Ale nie ma innego wyj艣cia — rzek艂 Ralph. — Innego sposobu na wydobycie tej ska艂y.

— A je艣li j膮 w ko艅cu wydobedziesz? — spyta艂 Jordan z werandy, sk膮d od godziny przygl膮da艂 im si臋 bez s艂owa.

— O co ci chodzi? — spyta艂 Zouga.

Us艂ysza艂 olbrzymie napi臋cie w swoim g艂osie i zda艂 sobie spraw臋, 偶e nie potrafi ju偶 opanowa膰 gniewu i frustracji.

— Co b臋dziesz z tym robi艂, kiedy to wreszcie wydobedziesz? — Jordan nie dawa艂 za wygran膮 i wszyscy trzej raz jeszcze przyjrzeli si臋 okropnej niebieskiej bryle. — W tej skale nie ma diament贸w — Jordan wypowiedzia艂 w ko艅cu prawd臋, kt贸rej obawiali si臋 wszyscy.

190

— Sk膮d mo偶esz to wiedzie膰? — Ralph natar艂 na niego ostrym chrapliwym g艂osem, w kt贸rym brzmia艂o takie samo napi臋cie, jak w g艂osie Zougi.

— Po prostu wiem — odpar艂 Jordan matowym tonem. — Czuj臋 to, wystarczy tylko spojrze膰. Ta ska艂a jest twarda, zimna i ja艂owa.

Nikt mu nie odpowiedzia艂, a Jordan potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 ich przeprosi膰 za swoje s艂owa.

— A nawet gdyby by艂y w niej diamenty, jak by艣 do nich dotar艂, jak by艣 je stamt膮d wydosta艂? Nie mo偶esz tego zrobi膰 za pomoc膮 m艂ota parowego, bo w najlepszym wypadku otrzymasz diamentowy py艂.

— Ralph — Zouga odwr贸ci艂 si臋 nagle od Jordana. — Ta ska艂a, ta „niebieska ska艂a" jest tylko na wschodniej stronie, tak?

— Na razie tak — potwierdzi艂 Ralph. — Ale...

— Chc臋, 偶eby艣 zas艂oni艂 to miejsce — wypali艂 Zouga bez ogr贸dek. — Masz rozsypa膰 偶wir na ods艂oni臋tej skale. Nikt nie powinien jej zobaczy膰. Nikt obcy nie powinien o tym wiedzie膰.

Ralph skin膮艂 g艂ow膮, ale Zouga jeszcze nie sko艅czy艂.

— B臋dziemy nadal wydobywa膰 偶贸艂ty 偶wir w innych cz臋艣ciach, tak jakby nic si臋 nie wydarzy艂o, i nikt, nikt z was, nie mo偶e pisn膮膰 nawet s艂owa, 偶e natrafili艣my na „niebiesk膮 ska艂臋" — Zouga patrzy艂 teraz tylko na Jordana. — Rozumiesz? Nikomu ani s艂owa.

Zouga je藕dzi艂 na koniu z tak膮 swobod膮 i wdzi臋kiem, jakby urodzi艂 si臋 w siodle.

Wiedzia艂, 偶e Rhodes niebawem wyjedzie, aby zd膮偶y膰 do Oksfordu na rozpocz臋cie semestru. Niewykluczone, 偶e ten niedaleki wyjazd wp艂ynie jako艣 na jego decyzj臋. Mo偶e oka偶e si臋 ona pochopna i nierozwa偶na. Zouga mia艂 przynajmniej tak膮 nadziej臋.

Dotkn膮艂 kolanem swojego starego wierzchowca i skierowa艂 go poprzez rozst臋p w 偶ywop艂ocie w stron臋 obozowiska Rhodesa.

Rhodes siedzia艂 oparty plecami o glinian膮 艣cian臋 domu i z kubkiem w d艂oni przys艂uchiwa艂 si臋 Pickeringowi, kiwaj膮c od czasu do czasu wielk膮 zaro艣ni臋t膮 g艂ow膮.

Po Kimberley kr膮偶y艂a plotka, 偶e jest on ju偶 multimilionerem, przynajmniej na papierze, a Zouga widzia艂 na w艂asne oczy rozsypany na jego stole kube艂ek diament贸w. W tej chwili jednak Rhodes

191

siedzia艂 na drewnianej skrzynce w wytartym, przyciasnym ubraniu i pi艂 z tandetnego emaliowanego kubka.

Zouga pu艣ci艂 wodze i ko艅 zatrzyma艂 si臋 pos艂usznie. Zsiad艂 z niego, ale go nie przywi膮za艂. Wiedzia艂, 偶e b臋dzie sta艂 spokojnie i si臋 nie oddali.

Przeci膮艂 podw贸rze i skierowa艂 si臋 w stron臋 grupki m臋偶czyzn rozmawiaj膮cych przed domem. Podchodz膮c bli偶ej, Zouga u艣miechn膮艂 si臋 pod nosem. Kubek Rhodesa by艂 w istocie tandetny, ale zawiera艂 najlepszy dwudziestoletni koniak. Rhodes rzeczywi艣cie siedzia艂 na drewnianej skrzynce, ale w taki spos贸b, jakby by艂 to tron, a m臋偶czy藕ni zebrani wok贸艂 niego niczym dworzanie mieli w艂adz臋 i byli bogaci. Przy tej skromnej chacie spotyka艂a si臋 nowa arystokracja diamentowa.

Jeden z m臋偶czyzn wsta艂 i 艣miej膮c si臋 wyszed艂 na spotkanie Zougi. W r臋ku ni贸s艂 zwini臋t膮 gazet臋.

— No, no, o wilku mowa — rzek艂 i klepn膮艂 Zoug臋 po plecach. — Mam nadziej臋, 偶e pan, majorze, we藕mie t臋 obraz臋 m臋skiej dumy r贸wnie g艂臋boko do serca, jak my wszyscy.

— Nie rozumiem — odpowied藕 Zougi zgin臋艂a w wybuchu 艣miechu. Wszyscy stan臋li wok贸艂. Tylko Rhodes pozosta艂 na swym miejscu przy 艣cianie, ale nawet on si臋 u艣miecha艂.

— Pozw贸l, aby sam to przeczyta艂, Pickling — zaproponowa艂 艂agodnie Rhodes i Pickering uroczy艣cie wr臋czy艂 Zoudze gazet臋.

By艂 to „Diamond Fields Advertiser" — tak 艣wie偶y, 偶e druk odbija艂 si臋 na palcach.

— Pierwsza strona — rzek艂 weso艂o Pickering.

R臉KAWICA ZOSTA艁A RZUCONA ZNIEWA呕ONA DAMA 呕膭DA SATYSFAKCJI

Dzi艣 rano redakcj臋 naszej gazety odwiedzi艂a pi臋kna i dystyngowana dama, kt贸ra go艣ci od niedawna w Kimberley. Pani Louise St. John jest 偶on膮 bohatera ameryka艅skiej wojny domowej i znakomit膮 amazonk膮.

Spadaj膮ca Gwiazda, jej ogier, jest wspania艂ym egzemplarzem nowej ameryka艅skiej rasy koni wy艣cigowych zwanej Palamino. By艂 on championem Luizjany, a teraz mamy

192

mo偶liwo艣膰 podziwia膰 go w Kimberley, gdzie dawno nie widziano tak wspania艂ego zwierz臋cia.

Pani St. John pr贸bowa艂a zg艂osi膰 swego wierzchowca do organizowanej przez Kimberley Sporting Club gonitwy, ale Prezes klubu, major Ballantyne, o艣wiadczy艂, 偶e nie ma ona prawa je藕dzi膰 konno...

Zouga szybko prze艣lizn膮艂 si臋 wzrokiem po kilku nast臋pnych linijkach:

Tylko dlatego 偶e jestem kobiet膮... Jest to trudna do zniesienia m臋ska arogancja.

Zouga u艣miechn膮艂 si臋 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Wyzywam 艂askawego majora do zmierzenia si臋 ze mn膮 w konnej gonitwie na warunkach, kt贸re uzna on za stosowne.

Zouga wybuchn膮艂 serdecznym 艣miechem i odda艂 gazet臋 Pic-keringowi.

— Po偶ycz臋 panu mojego Kr贸la Chak臋 — obieca艂 Beit.

Kr贸l Chaka by艂 to pot臋偶ny ogier p贸艂krwi arabskiej z jednej z najs艂awniejszych stadnin po艂udniowoafryka艅skich. Beit da艂 za niego trzysta gwinei.

Zouga potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i popatrzy艂 rozmarzonym wzrokiem na swego w艂asnego konia.

— Dzi臋kuj臋, ale nie skorzystam. Nie zamierzam si臋 艣ciga膰. M臋偶czy藕ni zaprotestowali gwa艂townie.

— Na Boga, Ballantyne, nie r贸b nam tego!

— Ch艂opie, ta j臋dza b臋dzie wszystkim rozpowiada膰, 偶e stch贸rzy艂e艣.

— Moja 偶ona b臋dzie przez tydzie艅 piszcze膰 z uciechy, zrujnujesz moje ma艂偶e艅stwo.

Zouga podni贸s艂 obie r臋ce, jakby chcia艂 uci膮膰 dyskusj臋.

— Przykro mi, panowie. Nie mog臋 bra膰 powa偶nie kobiecych fanaberii. Gdyby was kto艣 pyta艂, mo偶ecie to powt贸rzy膰.

— A wi臋c nie b臋dziesz si臋 艣ciga艂?

— Na pewno nie — powiedzia艂 Zouga z u艣miechem, ale jego

13 —Twird贸 ludzie

193

g艂os troch臋 si臋 za艂amywa艂. — Musz臋 zaj膮膰 si臋 powa偶niejszymi sprawami.

— Z pewno艣ci膮 masz racj臋 — piskliwy g艂os Rhodesa uciszy艂 nagle wszystkich. — Ten jasny ogier to istny czart, a nasza dama je藕dzi na nim jak czarownica.

Blizna na policzku Zougi zrobi艂a si臋 nagle jasnor贸偶owa, a w oczach pojawi艂 si臋 z艂owrogi b艂ysk, u艣miech jednak nie znikn膮艂 z jego twarzy.

— Przyznaj臋, 偶e ten pi臋kny ogier dobrze sobie radzi na p艂askim terenie, ale w naszej gonitwie nie mia艂by wi臋kszych szans na zwyci臋stwo.

— A wi臋c pojedziesz? — wykrzykn臋li naraz wszyscy.

— Nie, panowie, i jest to moja ostateczna decyzja.

Wkr贸tce wi臋kszo艣膰 m臋偶czyzn rozesz艂a si臋 do swoich dom贸w. Pozosta艂o jedynie trzech: Pickering, Rhodes i Zouga. S艂o艅ce dawno ju偶 zasz艂o, a ich twarze roz艣wietla艂y tylko p艂omienie ognia. Pierwsza butelka koniaku zosta艂a opr贸偶niona i Pickering otworzy艂 w艂a艣nie kolejn膮.

— A wi臋c, majorze, w ko艅cu zdecydowa艂 si臋 pan na sprzeda偶, a ja wci膮偶 zadaj臋 sobie w duchu jedno proste pytanie: dlaczego? — rzek艂 Rhodes nie odrywaj膮c oczu od swego kubka.

Zouga nie odpowiedzia艂, wi臋c Rhodes po chwili milczenia podni贸s艂 oczy i powt贸rzy艂 pytanie.

— Dlaczego, majorze, sk膮d nagle ten po艣piech?

Zouga zrozumia艂, 偶e k艂amstwo, kt贸re przygotowa艂 sobie na t臋 okazj臋, nie przejdzie mu przez gard艂o. Milcza艂, ale uda艂o mu si臋 wytrzyma膰 nieruchome spojrzenie jasnych oczu Rhodesa.

— Niewielu ludziom w 偶yciu zaufa艂em — zacz膮艂 Rhodes, a jego wzrok bezwiednie pow臋drowa艂 w stron臋 Pickeringa, aby potem znowu pa艣膰 na Zoug臋 — a pan jest jednym z nich.

Rhodes podni贸s艂 butelk臋 koniaku i nala艂 Zoudze odrobin臋 ciemnomiodowego p艂ynu.

— Raz proponowano ci ju偶 sto tysi臋cy funt贸w w kradzionych diamentach i sumienie nie pozwoli艂o ci przyj膮膰 tej oferty — Rhodes m贸wi艂 tak cicho, 偶e Zouga musia艂 nachyli膰 si臋 ku niemu. — Wczoraj tw贸j syn wydoby艂 pierwsz膮 bry艂臋 „niebieskiej ska艂y", a ty wci膮偶 nie jeste艣 w stanie zmusi膰 si臋 do k艂amstwa.

194

— A wi臋c pan wie! — wyszepta艂 Zouga, a Rhodes skin膮艂 g艂ow膮 i ci臋偶ko westchn膮艂.

— Na Boga, 偶a艂uj臋, 偶e nie wiem tego wszystkiego, co pan — Rhodes potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, a jego g艂os sta艂 si臋 szorstki i oficjalny. — Kiedy艣 zaproponowa艂em panu za te dzia艂ki pi臋膰 tysi臋cy funt贸w. W porz膮dku, dzisiaj ponawiam t臋 ofert臋... — podni贸s艂 r臋k臋, aby uciszy膰 Zoug臋. — Niech pan zaczeka, majorze. Prosz臋 wys艂ucha膰 do ko艅ca, zanim zacznie mi pan dzi臋kowa膰. Chc臋 bowiem, aby razem z ziemi膮 przekaza艂 mi pan ptaka.

— Co? — Zouga nie zrozumia艂.

— Kamienny ptak, pos膮g. Chcia艂bym w艂膮czy膰 go do tej transakcji.

— A niech to wszyscy diabli! — krzykn膮艂 Zouga, podnosz膮c si臋 z k艂ody.

— Niech pan zaczeka — Rhodes znowu go powstrzyma艂. — Prosz臋 mnie wys艂ucha膰, zanim pan odm贸wi — Ballantyne zn贸w usiad艂. — B臋dzie si臋 pan o to 艣ciga艂.

Zouga potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, kompletnie zaskoczony.

— B臋dzie si臋 pan 艣ciga膰 z t膮 kobiet膮, St. John, na jej warunkach, a je偶eli pan wygra, dzia艂ki i pos膮g pozostan膮 przy panu, a ja wyp艂ac臋 jeszcze pi臋膰 tysi臋cy nagrody.

Zapad艂a pe艂na napi臋cia cisza, a kiedy Zouga odezwa艂 si臋 wreszcie, jego g艂os by艂 ostry i chrapliwy.

— A je艣li przegram?

— Sam pan powiedzia艂, 偶e jest to ma艂o prawdopodobne—przypomnia艂 Rhodes.

— Ale je艣li si臋 tak stanie? — nie ust臋powa艂 Zouga.

— Wtedy opu艣ci pan Kimberley, tak jak pan tu przyby艂, bez grosza.

Zouga spojrza艂 na swego konia, kt贸ry sta艂 w pobli偶u 偶ywop艂otu. Nazwa艂 go Tom, na pami膮tk臋 starego przyjaciela, kt贸ry jako pierwszy opowiedzia艂 mu o krainie na p贸艂nocy i o tym, jak do niej dotrze膰. Zwa艂 si臋 Tom Harkness i nie 偶y艂 ju偶 od wielu lat.

Ten ko艅 by艂 cz膮stk膮 wielkiego marzenia Zougi, marzenia o Pomocy, wierzchowcem, kt贸ry zawie艣膰 go mia艂 do Zambezji. Zouga wybiera艂 go z nie mniejsz膮 rozwag膮 ni偶 w艂asn膮 偶on臋, ale w tym wypadku najmniej obchodzi艂a go uroda.

195

Tom by艂 miesza艅cem rozmaitych ras. Mia艂 szerokie chrapy i pot臋偶n膮 pier艣 rasowego araba, mocne nogi Basuto oraz bystre oczy dzikiego mustanga, serce i si艂臋 odziedziczy艂 jednak po angielskich przodkach. By艂 ciemnobr膮zowy, a gruba, d艂uga sier艣膰 chroni艂a go przed nocnym ch艂odem i skwarem po艂udnia, kamieniami rozpryskiwanymi przez kopyta, a tak偶e ostrymi cierniami.

Tom nieraz ju偶 udowodni艂, 偶e inteligentny b艂ysk w jego oczach nie jest tylko z艂udzeniem. Uczy艂 si臋 szybko, by艂 bardzo poj臋tny. Potrafi艂 sta膰 i czeka膰 spokojnie, gdy wodze zosta艂y rzucone na jego szyj臋 — dzi臋ki czemu je藕dziec m贸g艂 pos艂ugiwa膰 si臋 przy strzelaniu obiema r臋kami — i pozostawa艂 nieruchomy w czasie wystrza艂u, strzyg膮c tylko nerwowo uszami.

Kiedy wyje偶d偶ali na otwart膮 r贸wnin臋, Tom porusza艂 si臋 zwinnie po kamienistych zboczach niewielkich wzniesie艅 i umia艂 przedziera膰 si臋 przez cierniste zaro艣la. Zouga nauczy艂 go te偶 polowa膰. Tom instynktownie wyczuwa艂, jak nale偶y podkrada膰 si臋 do zwierzyny, jaki dystans zachowa膰, pod jakim k膮tem podchodzi膰. Mo偶na te偶 by艂o po艂o偶y膰 na nim upolowan膮 zdobycz, bez obawy 偶e przestraszy si臋 krwi.

Tom by艂 brzydki, mia艂 odrobin臋 za d艂ugie uszy, troch臋 za kr贸tkie nogi i biega艂 lekko zgarbiony, charakterystycznym niezdarnym krokiem.

By艂 te偶 niepoprawnym z艂odziejaszkiem. Jordan musia艂 ogrodzi膰 przed nim sw贸j ogr贸d warzywny, lecz Tom i tak pozostawia艂 skrawki sier艣ci na kolczastym drucie. Kwadratowymi z臋bami potrafi艂 delikatnie wyci膮gn膮膰 marchewk臋, a potem uderzaj膮c o przednie nogi, otrz膮sn膮膰 j膮 z ziemi.

Nauczy艂 si臋 te偶 otwiera膰 kuchenne okno i podkrada膰 bochny chleba, kt贸re styg艂y na marmurowym parapecie, a kiedy Jan Cheroot zostawi艂 kiedy艣 uchylone drzwi do spi偶arni, Tom wkrad艂 si臋 do 艣rodka i po偶ar艂 p贸艂 torby cukru, sprzedawanego w Kimberley po czterdzie艣ci szyling贸w za kilogram.

Pod膮偶a艂 jednak za cz艂owiekiem jak wierny pies, a w razie konieczno艣ci godzinami czeka艂 na jego powr贸t, i Zouga, kt贸ry nie by艂 nigdy zbyt sentymentalny w stosunku do zwierz膮t, bardzo si臋 do niego przywi膮za艂.

Przeni贸s艂 teraz wzrok z konia na siedz膮cego przy palenisku m艂odego m臋偶czyzn臋.

196

— Zgoda — powiedzia艂 spokojnie. — Czy potrzebni b臋d膮 艣wiadkowie?

— Nie s膮dz臋, majorze — rzek艂 Rhodes. — A pan?

— Na odg艂os wystrza艂u zawodnicy wyrusz膮 w stron臋 pierwszej flagi — Neville Pickering by艂 g艂贸wnym zarz膮dzaj膮cym wy艣cig贸w i jego g艂os wzmocniony przez tub臋 dociera艂 nawet do najdalej stoj膮cych widz贸w, skupionych w wielkim t艂umie pod wzg贸rzami Magersfontein. — Przy pierwszej czerwonej fladze b臋d膮 strzela膰 do ustawionych w pobli偶u cel贸w. Je偶eli uda im si臋 zniszczy膰 wszystkie cztery, s臋dziowie pozwol膮 im jecha膰 w stron臋 偶贸艂tej flagi, a stamt膮d wprost do mety — Pickering wskaza艂 dwa paliki udekorowane kolorowymi flagami. — Ten, kto pierwszy przejedzie pomi臋dzy tymi palikami, og艂oszony zostanie zwyci臋zc膮.

Pickering urwa艂 i wzi膮艂 g艂臋boki oddech.

— S膮 jakie艣 pytania?

— Czy m贸g艂by pan wymieni膰 obowi膮zuj膮ce regu艂y, panie Pickering? — krzykn臋艂a Louise St. John.

Wygl膮da艂a jak dziecko na wielkim, b艂yszcz膮cym grzbiecie swojego ogiera. Zatacza艂a na koniu ma艂e k贸艂ka, staraj膮c si臋 odwraca膰 jego g艂ow臋 od t艂umu, gdy偶 widok tak wielu ludzi wprawia艂 go w niepok贸j.

— Nie ma 偶adnych regu艂, prosz臋 pani — odpar艂 Pickering wystarczaj膮co g艂o艣no, aby us艂yszeli go wszyscy.

— 呕adnych regu艂? Wszystko dozwolone?

— Wszystko jest dozwolone, prosz臋 pani — odrzek艂 Pickering.

— Je偶eli kt贸ry艣 z zawodnik贸w umy艣lnie postrzeli swojego rywala, b臋dzie musia艂 stan膮膰 przed s膮dem, jednak nawet wtedy nie zostanie zdyskwalifikowany.

Louise odwr贸ci艂a g艂ow臋 w stron臋 postaci siedz膮cej kilkana艣cie metr贸w dalej w powoziku. Jej twarz by艂a blada, a piegi doskonale widoczne.

Mungo St. John u艣miechn膮艂 si臋 do niej i wzruszy艂 lekko ramionami. Louise odwr贸ci艂a si臋 znowu do Pickeringa.

— Rozumiem. Ale co ze stawk膮? Jeszcze jej przecie偶 nie uzgodnili艣my.

197

— Majorze Ballantyne — Pickering zwr贸ci艂 si臋 w stron臋 Zougi siedz膮cego na grzbiecie Toma. — Wytyczy艂 pan ju偶 tras臋 wy艣cigu, czy teraz by艂by pan 艂askaw zaproponowa膰 stawk臋?

Wtedy sta艂o si臋 co艣 dziwnego. Po raz pierwszy odk膮d Zouga j膮 pozna艂, Louise St. John straci艂a pewno艣膰 siebie. Prawdopodobnie nikt pr贸cz Zougi nie zauwa偶y艂 tej zmiany, lecz on sta艂 si臋 wyj膮tkowo wra偶liwy na wszelkie niuanse w jej zachowaniu. Co艣 ciemnego pojawi艂o si臋 w jej niebieskich oczach, niczym cie艅 rekina pod powierzchni膮 wody; Louise przygryz艂a doln膮 warg臋 i spojrza艂a ukradkiem w stron臋 m臋偶a.

Najwyra藕niej wyobra藕nia nie ponios艂a Zougi, Mungo St. John nie odwzajemni艂 bowiem spojrzenia 偶ony ze zwyczajn膮 dla siebie czu艂膮 pob艂a偶liwo艣ci膮, lecz utkwi艂 wzrok w Zoudze, a pod udawanym spokojem wyra藕nie dostrzec mo偶na by艂o napi臋cie.

— Po pierwsze — rzek艂 Zouga podnosz膮c g艂os — ten, kto przegra, b臋dzie musia艂 opublikowa膰 na sw贸j koszt sprostowanie albo przyznanie si臋 do b艂臋du. Tekst ten powinien zosta膰 zamieszczony na pierwszej strony lokalnej gazety.

— To mi si臋 podoba — rzek艂a Louise szybko odzyskuj膮c kontenans. — A co poza tym, majorze?

— Pokonany je藕dziec zobowi膮zany b臋dzie tak偶e do wp艂acenia na wybrany przez zwyci臋zc臋 cel dobroczynny... — Zouga urwa艂, a Louise i Mungo wpatrywali si臋 w niego z napi臋ciem — sumy w wysoko艣ci jednego szylinga.

— Zgoda!

W 艣miechu Louise zabrzmia艂 jaki艣 fa艂szywy ton, by膰 mo偶e ulgi, jakiej w艂a艣nie dozna艂a, twarz Munga natomiast si臋 nie zmieni艂a, rozlu藕ni艂y si臋 jednak mi臋艣nie ramion.

— Pani St. John, prosz臋 przygotowa膰 si臋 do startu — zawo艂a艂 Pickering przez tub臋. — Prosz臋, 偶eby przywo艂a艂a pani do porz膮dku swojego wierzchowca.

— Panuj臋 nad nim ca艂kowicie — odkrzykn臋艂a Louise, a Spadaj膮ca Gwiazda opu艣ci艂 nagle g艂ow臋 i wierzgn膮艂 tylnymi kopytami w stron臋 t艂umu.

— Je偶eli on znajduje si臋 pod kontrol膮, paniusiu, to samo mo偶na powiedzie膰 o mojej te艣ciowej — krzykn膮艂 jaki艣 偶artowni艣 i widzowie parskn臋li 艣miechem.

198

— A wi臋c ruszacie na trzy — oznajmi艂 Pickering uroczystym, g艂臋bokim g艂osem. — Raz...

Spadaj膮ca Gwiazda cofn膮艂 si臋 w stron臋 t艂umu i ludzie rozbiegli si臋 nerwowo.

— Dwa...

Ogier zacz膮艂 obraca膰 si臋 w ko艂o, niemal dotykaj膮c chrapami buta Louise, zaczepionego w eleganckim srebrnym strzemieniu.

— Trzy!

Louise podnios艂a lew膮 r臋k臋, a ogier skierowa艂 si臋 prosto na lini臋 startu, krocz膮c ku niej majestatycznie, i dopiero s艂ysz膮c wystrza艂 pu艣ci艂 si臋 galopem. Oddalaj膮ca si臋 na jego grzbiecie posta膰 wydawa艂a si臋 wszystkim krucha, dzieci臋ca.

Nie by艂o w okolicy konia, kt贸ry m贸g艂by dor贸wna膰 Spadaj膮cej Gwie藕dzie przy starcie, i dystans mi臋dzy dwoma ko艅mi sta艂 si臋 od razu widoczny, jednak nie by艂 a偶 tak wielki, jak spodziewali si臋 widzowie. Tom, mimo 偶e galopowa艂 niezdarnie, zaskakuj膮co szybko si臋 rozp臋dzi艂, nie bieg艂 te偶 za ogierem Louise, lecz troch臋 inn膮 drog膮.

— Pojechali d艂u偶sz膮 tras膮, Thomas — szepn膮艂 Zouga, a Tom odchyli艂 uszy do ty艂u, jakby przys艂uchiwa艂 mu si臋 uwa偶nie. — Nie b臋d膮 jecha膰 przez rzek臋. Prawd臋 m贸wi膮c, nie spodziewali艣my si臋, 偶e mog膮 si臋 na to odwa偶y膰.

Wprost przed Zoug膮 rzeka uk艂ada艂a si臋 w symetryczne zakola, jak zdychaj膮cy pyton.

Major umie艣ci艂 czerwon膮 flag臋 w takim miejscu, aby najkr贸tsza droga dwukrotnie przecina艂a koryto rzeki, kt贸rej brzegi by艂y strome i wysokie 艣rednio na trzy metry. Ka偶de przej艣cie stanowi艂o pu艂apk臋, w kt贸rej ko艅 m贸g艂 z艂ama膰 nog臋, a je藕dziec kark.

Mo偶na te偶 by艂o objecha膰 wij膮c膮 si臋 rzek臋, ale dystans do czerwonej flagi zwi臋ksza艂 si臋 wtedy dwukrotnie.

Spadaj膮ca Gwiazda sta艂 si臋 wkr贸tce odleg艂ym kszta艂tem uciekaj膮cym szybko po prawej stronie, a jego tras臋 sygnalizowa艂 ob艂ok unosz膮cego si臋 za nim py艂u.

Kiedy Zouga zbli偶a艂 si臋 ju偶 do czerwonej flagi, Louise okr膮偶a艂a w艂a艣nie ostatni zakr臋t rzeki. Jecha艂a nisko pochylona, wyciskaj膮c z konia wszystkie si艂y.

— Je偶eli tak je藕dzi za szylinga... — Zouga urwa艂 i skupi艂 si臋 na swoim wierzchowcu. P贸艂torakilometrowa przewaga, jak膮 zdo艂ali

199

osi膮gn膮膰, by艂a minimalna, a stawka, o kt贸r膮 walczyli, by艂a przecie偶 ogromna: maj膮tek Zougi, jego marzenia, a mo偶e ca艂e 偶ycie.

— Dalej, Thomas, dalej! — szepta艂 Zouga.

Nie odwraca艂 si臋 ju偶 za siebie, wiedzia艂 bowiem, 偶e Louise zbli偶a si臋 do nich z szale艅cz膮 szybko艣ci膮. Wola艂 przez chwil臋 o niej nie my艣le膰 i si臋gn膮艂 po bro艅, sprawdzaj膮c szybko 艂adunek.

Celami by艂y porcelanowe talerze do zupy, a odleg艂o艣膰 wynosi艂a dwie艣cie metr贸w, olbrzymi dystans po tak wyczerpuj膮cym galopie. S臋dziowie machali kapeluszami, aby naprowadzi膰 Zoug臋 na stanowisko strzeleckie.

— T臋dy, majorze!

Zouga rzuci艂 wodze i stan膮艂 przy k臋pie kolczastych krzew贸w, sk膮d mia艂 odda膰 strza艂y. Zr臋cznie podrzuci艂 karabinek i wystrzeli艂 w momencie, kiedy kolba dotkn臋艂a jego ramienia. Jeden z odleg艂ych bia艂ych kszta艂t贸w rozprysn膮艂 si臋 nagle i znikn膮艂. Zouga za艂adowa艂 ponownie i obejrza艂 si臋 przez rami臋. Ogier by艂 jeszcze osiemset metr贸w z ty艂u, ale pot臋偶ne dudnienie kopyt zapowiada艂o ju偶 jego rych艂e przybycie.

Zouga wystrzeli艂 ponownie, lecz Tom zako艂ysa艂 si臋 pod nim, dysz膮c ci臋偶ko po morderczym galopie.

— Psiakrew!

Po艣piech m贸g艂 okaza膰 si臋 zgubny, lecz Zouga zd膮偶y艂 nabi膰 bro艅 raz jeszcze, odczeka膰 chwil臋, a偶 ruchy konia stan膮 si臋 zupe艂nie opanowane, i wystrzeli膰 z zachowaniem wszelkiej ostro偶no艣ci.

— Dwa str膮cone, majorze! — krzykn膮艂 jeden z s臋dzi贸w, a chwil臋 potem Zouga znowu wystrzeli艂.

— Trzy str膮cone, pozosta艂 jeden — potwierdzi艂 szybko s臋dzia. W tym w艂a艣nie momencie za plecami Zougi pojawi艂 si臋 z艂ocisty

ogier wytracaj膮c gwa艂townie szybko艣膰 przed lini膮 strza艂u. Louise przechyli艂a si臋 na koniu i przez chwil臋 nad jej d艂ugim butem zobaczy膰 mo偶na by艂o kawa艂ek nagiego jedwabistego cia艂a wy艂aniaj膮cego si臋 spod sk贸rzanej sp贸dnicy. Widok ten by艂 tak poci膮gaj膮cy, 偶e Zouga na moment si臋 zapomnia艂 i chybi艂 celu, g艂o艣no przeklinaj膮c. Louise wyj臋ta najnowszy, powtarzalny model legendarnego winchestera '73; oryginalny polerowany mosi膮dz zast膮piony w nim zosta艂 szlachetn膮 stal膮. Zouga zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e bro艅 ta umo偶liwia oddanie niezwykle silnego i precyzyjnego strza艂u.

200

Louise zarzuci艂a wodze na lewe rami臋 i stan臋艂a w strzemionach, pochylaj膮c si臋 lekko do przodu, aby zamortyzowa膰 odrzut broni.

Strzela艂a po ameryka艅sku: podrzucaj膮c strzelb臋 na rami臋, naciska艂a jednocze艣nie cyngiel. Nie trzyma艂a lufy na wprost celu, ale nie pozwala艂a jej te偶 ta艅czy膰. By艂 to popis dobrego strzelania.

— Jeden str膮cony dla pani St. John — krzykn膮艂 s臋dzia, lecz huk wystrza艂u tak wystraszy艂 konia, 偶e r偶膮c dziko stan膮艂 d臋ba.

Karabin wypali艂 po raz drugi, posy艂aj膮c pocisk prosto w niebo, a Louise straci艂a nagle r贸wnowag臋 i spadaj膮c do ty艂u uderzy艂a plecami o ziemi臋. Nie wypu艣ci艂a jednak wodzy i ko艅 zacz膮艂 wlec j膮 za sob膮.

W ko艅cu opad艂 na przednie nogi. Jedno z kopyt, ostre jak brzytwa, musn臋艂o kark Louise w miejscu, gdzie ko艅czy艂y si臋 splecione w艂osy — pozostawi艂o ciemnor贸偶owy 艣lad, nie 艂ami膮c jednak ko艣ci.

Zouga poczu艂, jak oblewa go lodowaty pot, strach tak mocno 艣cisn膮艂 mu gard艂o, 偶e nie by艂 w stanie prze艂yka膰.

Przez kilka straszliwych sekund cia艂o Louise zakrywa艂 ob艂ok kurzu, w kt贸rym wida膰 by艂o tylko wierzgaj膮ce kopyta. Zouga chcia艂 krzykn膮膰, aby pu艣ci艂a wodze, lecz g艂os zamar艂 mu w krtani, tymczasem Louise uda艂o si臋 podnie艣膰 na kolana.

Kl臋cza艂a naprzeciw Spadaj膮cej Gwiazdy, obie r臋ce zaciskaj膮c kurczowo na wodzach. Kiedy zar偶a艂 ponownie i szarpn膮艂, uczepiona wodzy podnios艂a si臋 na r贸wne nogi.

— Spok贸j! — zawo艂a艂a g艂osem ostrym jak t艂uczone szk艂o. — M贸wi臋, spok贸j!

Sta艂a tak pokryta py艂em, a potargane w艂osy opada艂y jej na twarz. Teraz nic jej ju偶 nie grozi艂o, ale rozsadza艂a j膮 w艣ciek艂o艣膰. Zouga poczu艂 natychmiastow膮 ulg臋 i obr贸ci艂 swego konia w stron臋 ostatniego celu, wcze艣niej pozwoli艂 sobie jednak na odrobin臋 z艂o艣liwo艣ci.

— A m贸wi艂em, 偶eby dobrze wytrenowa艂a pani to zwierz臋 przed wy艣cigiem.

— Id藕 pan do diab艂a, majorze Ballantyne! — odpar艂a tym samym tonem, jakim wcze艣niej uspokaja艂a swego ogiera. Zamiast jednak zgorszy膰 Zoug臋, przekle艅stwo w jej ustach dziwnie go podnieci艂o.

201

Da艂 Tomowi kilka sekund na uregulowanie oddechu, po czym podni贸s艂 znowu karabin, wymierzy艂 dok艂adnie i odda艂 ostatni strza艂.

— Cztery trafienia! Mo偶e pan jecha膰, majorze — krzykn膮艂 s臋dzia.

Louise przywi膮za艂a konia do dzikiej 艣liwy o mocnych, roz艂o偶ystych ga艂臋ziach i powr贸ci艂a biegiem na lini臋 strza艂u, podwijaj膮c wysoko sp贸dnic臋. S臋dziowie nie spuszczali oczu z jej ods艂oni臋tych 艂ydek.

Zouga widzia艂 na jej czole kropelki potu, widzia艂, jak dr偶y, podnosz膮c karabin, a bro艅 faluje niespokojnie nie mog膮c zatrzyma膰 si臋 na celu. Widzia艂, jak wiele kosztowa艂 j膮 ten upadek.

W ko艅cu opu艣ci艂a strzelb臋 i wzi臋艂a dwa g艂臋bokie oddechy, aby po chwili podnie艣膰 j膮 raz jeszcze pewn膮 r臋k膮 i wystrzeli膰.

— Trafione! — krzykn膮艂 s臋dzia.

Dolna warga Louise dr偶a艂a lekko, wi臋c przygryz艂a j膮 przed nast臋pnym strza艂em.

Zouga schowa艂 karabin i dotykaj膮c r膮bka kapelusza krzykn膮艂:

— Udanego strzelania, madame!

Potem podjecha艂 pod dzik膮 艣liw臋 i przechyli艂 si臋 w siodle. Louise Przywi膮za艂a konia marynarskim w臋z艂em, kt贸ry rozwi膮zywa艂 si臋 sam >rzy mocniejszym szarpni臋ciu.

Zouga poci膮gn膮艂 za wolny koniec i klepn膮艂 ogiera otwart膮 d艂oni膮.

—^ Uciekaj! — wychrypia艂. — No, dalej, ju偶 ci臋 tu nie ma!

Ogier potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i czuj膮c, 偶e jest wolny, wierzgn膮艂 kopytami.

Zouga odwr贸ci艂 si臋, dopiero gdy znalaz艂 si臋 na kolejnym wzniesieniu.

Ogier skuba艂 traw臋, ale nawet z tej odleg艂o艣ci by艂o wida膰, 偶e nie puszcza z oka biegn膮cej w jego stron臋 postaci. Kiedy Louise nalaz艂a si臋 metr od wodzy, ko艅 podni贸s艂 g艂ow臋 i pobieg艂 szybko v kierunku nast臋pnej k臋py trawy.

— Dalej, Tom — krzykn膮艂 Zouga odwracaj膮c si臋 i sk艂aniaj膮c o do galopu.

Stara艂 si臋 nie my艣le膰 o tym, co zrobi艂, ale sumienie nie awa艂o mu spokoju. Nie by艂o 偶adnych regu艂, ka偶dy podst臋p y艂 dozwolony, Zouga czu艂 si臋 jednak paskudnie. Ul偶y艂o mu, opiero gdy przypomnia艂 sobie o stawce: jeden szyling przeciwko a艂etnu maj膮tkowi.

Odwr贸ci艂 si臋 znowu, gdy przebyli p贸艂tora kilometra, w sam膮 por臋, aby ujrze膰 galopuj膮c膮 Louise. Wydawa艂a si臋 unosi膰 ponad k艂臋bami wzniecanego przez ko艅skie kopyta py艂u.

— Biegnij, Tom! Biegnij! — krzykn膮艂 Zouga i uderzy艂 konia kapeluszem po szyi, dopinguj膮c do jeszcze wi臋kszego wysi艂ku.

Nie przebiegli jeszcze kolejnego kilometra, gdy grzbiet Toma sta艂 si臋 rozgrzany i mokry od potu, a 艣lina z pyska opryska艂a buty Zougi. Bia艂a flaga by艂a ju偶 jednak widoczna.

— Ju偶 niedaleko! — krzykn膮艂 Zouga z niepokojem. —Musimy by膰 tam przed nimi.

Kiedy znowu si臋 odwr贸ci艂, nie m贸g艂 uwierzy膰, 偶e Louise jest tak blisko.

G艂owa ogiera przy ka偶dym kroku wyskakiwa艂a do przodu niczym ogromny m艂ot, a jego kark i grzbiet by艂y czarne od potu. Louise trzyma艂a mocno wodze i rytmicznymi ruchami cia艂a zmusza艂a konia do morderczego galopu.

Kiedy zr贸wna艂a si臋 w ko艅cu z Zoug膮, wyprostowa艂a si臋 jednak, podnios艂a wysoko brod臋 i popatrzy艂a na niego ch艂odno i wynio艣le. By艂o to spojrzenie, jakie rzuca kr贸lowa biegn膮cemu obok jej wozu parobkowi.

Zouga podni贸s艂 praw膮 r臋k臋 na znak podziwu dla jej umiej臋tno艣ci. Aby go dogoni膰, musia艂a dokona膰 nie lada wyczynu. Skr臋ci艂 ostro偶nie w stron臋 Louise, wpatruj膮c si臋 w jej zimne oblicze.

Zouga nie zauwa偶y艂, kiedy Louise da艂a komend臋 swemu koniowi, prawdopodobnie wbi艂a czubek buta w jego pier艣. Ballantyne nie spodziewa艂 si臋, 偶e ten wspania艂y wierzchowiec zna tanie sztuczki kucyk贸w u偶ywanych do gry w polo. Spadaj膮ca Gwiazda natar艂 na Toma ca艂膮 si艂膮 swego pot臋偶nego cia艂a. Tom wypu艣ci艂 powietrze z g艂uchym pomrukiem i zachwia艂 si臋, rozpaczliwie pr贸buj膮c zachowa膰 r贸wnowag臋. W ko艅cu jednak opad艂 na przednie nogi, dotykaj膮c chrapami ziemi, zbyt wycie艅czony, by stawi膰 op贸r tak pot臋偶nemu uderzeniu.

Zouga zgubi艂 jedno ze strzemion, przylgn膮艂 wi臋c do karku zwierz臋cia, trzymaj膮c si臋 desperacko jego szyi. Kiedy jednak Tom spr贸bowa艂 si臋 podnie艣膰, Zouga straci艂 r贸wnowag臋 i spad艂 ci臋偶ko na ziemi臋.

Uderzy艂 chyba ty艂em g艂owy w ska艂臋 — przez chwil臋 zrobi艂o mu si臋 ciemno przed oczami. Kiedy odzyska艂 jasno艣膰 widzenia, podni贸s艂

203

i i chwiejnym krokiem podszed艂 d> le偶膮cego konia. W oddali da膰 jeszcze by艂o ogiera Louise, kt贸禄' zbli偶a艂 si臋 w艂a艣nie do bia艂ej

Lgi-

Zouga pom贸g艂 Tomowi i kiedy ko艅 ju偶 sta艂, b艂yskawicznie rawdzi艂, czy nie odni贸s艂 obra偶e艅. PJtem wskoczy艂 na siod艂o.

— Wci膮偶 mo偶emy wygra膰 — szem膮艂. — Przed nami jeszcze arnie.

Tymczasem ogier okr膮偶a艂 w艂a艣nie: bia艂膮 flag臋. Stamt膮d Louise og艂a ju偶 jecha膰 prosto do mety, wy艂ieraj膮c jedn膮 z dw贸ch tras.

Tomowi brakowa艂o tchu, 艂yka艂 jowietrze wielkimi haustami lysza艂 ci臋偶ko. Dojecha艂 do flagi niercwnym k艂usem i zatrzyma艂 si臋 zed zielon膮 barier膮 kolczastych zaao艣li. By艂a to ostatnia prze-Icoda, za ni膮 znajdowa艂a si臋 ju偶 pro-ita droga do mety.

Je藕d藕cy mieli do wyboru albo przedziera膰 si臋 przez ciernie, albo ;ha膰 drog膮 okr臋偶n膮.

— Kt贸r膮 drog臋 wybra艂a? — krzytn膮艂 Zouga do stoj膮cych nie >odal s臋dzi贸w.

— Otwart膮 r贸wnin臋 — odkrzyki膮艂 jeden z nich, a Zouga •strzeg艂 w oddali przesuwaj膮cy si臋 nad ziemi膮 niewielki ob艂ok 艂u. Louise wyprzedza艂a go ju偶 nierniil o dwa kilometry.

Pas kolczastych zaro艣li ko艅czy艂 i臋 dopiero na kamienistych ikach wzg贸rz Magersfontein, g膰feie znajdowa艂o si臋 w膮skie zej艣cie.

Zouga skierowa艂 konia wprost mi cierniste krzewy. Ta trasa la o trzy kilometry kr贸tsza, ale jradziec musia艂 przedziera膰 si臋 zez ni膮 metr po metrze. Przed samyni krzakami Zouga zatrzyma艂 ima i pozwoli艂 mu przez chwil臋 cietchn膮膰, podczas gdy sam lwi膮za艂 przytroczony do siod艂a ci臋偶S p艂aszcz. W艂o偶y艂 go i zapi膮艂 艂soko pod szyj膮, czuj膮c, jak pot wya;臋puje mu na czo艂o, a potem ci膮gn膮艂 jeszcze sk贸rzane r臋kawice.

— Ruszajmy — szepn膮艂 i po艂贸偶 艂 si臋 p艂asko na szyi konia, ikrzywione, czerwono zako艅czone kolce ociera艂y si臋 o jego gruby cowy kapelusz, zahacza艂y o ramion, i i po艂y p艂aszcza.

Krzaki si臋ga艂y na wysoko艣膰 g艂cwy je藕d藕ca, a pniaki by艂y •statecznie od siebie oddalone, by z-艅erz臋 mog艂o przej艣膰. By艂a to Inak m臋cz膮ca i bolesna przeprawa, tom porusza艂 si臋 chwiejnym okiem, przechylaj膮c si臋 raz na jeden^taz na drugi bok, wykonywa艂 tiki, pochyla艂 g艂ow臋, parska艂 za la偶dym razem, kiedy cier艅

14

przeszywa艂 jego pokryte grub膮 sier艣ci膮 cia艂o. Po艂o偶y艂 uszy i przymkn膮艂 oczy, czujnie jednak obserwowa艂 drog臋.

Sk贸ra ogiera, pod kt贸r膮 rysowa艂y si臋 偶y艂y i drobniejsze naczynia krwiono艣ne, by艂a zbyt cienka i delikatna na t臋 tras臋. Ciernie rozerwa艂yby j膮 na krwawe strz臋py.

Zouga, czuj膮c jak kolec rozrywa mu ucho, a krew z rany zaczyna sp艂ywa膰 po karku, jeszcze mocniej przylgn膮艂 do konia, chroni膮c si臋 za jego szyj膮 i pozwalaj膮c, aby sam wybiera艂 drog臋.

— Biedny Tom, dzielny, dobry Tom — zach臋ca艂 go pieszczotliwie.

Tom, nie zwa偶aj膮c na b贸l, jaki zadawa艂y mu ostre kolce, nie zatrzymywa艂 si臋 ani na chwil臋. Jego oddech sta艂 si臋 spokojniejszy, a pot na sk贸rze zamienia艂 si臋 w bia艂e kryszta艂ki — ko艅 odpoczywa艂 teraz po forsownym galopie.

Nagle wyjechali na otwart膮 przestrze艅. Zouga 艣ci膮gn膮艂 sk贸rzane r臋kawice i rzuci艂 je na ziemi臋, potem rozpi膮艂 p艂aszcz, kt贸ry opad艂 jak wielki kruk z rozpostartymi skrzyd艂ami. Teraz os艂aniaj膮c oczy m贸g艂 rozejrze膰 si臋 spokojnie po r贸wninie. By艂a pusta a偶 po lini臋 horyzontu. W oddali dostrzeg艂 wyznaczaj膮ce lini臋 mety s艂upki i kolorowe ubrania kobiet, odetchn膮艂 z ulg膮, a Tom zerwa艂 si臋 do niezdarnego galopu.

Stoj膮c w strzemionach Zouga odwr贸ci艂 si臋 raz jeszcze w kierunku linii wzg贸rz i wreszcie ich dostrzeg艂.

Ogier okr膮偶y艂 w艂a艣nie odleg艂y kraniec kolczastych zaro艣li i zaczyna艂 zbiega膰 w d贸艂 po pochy艂ym, kamienistym wzniesieniu.

Niewielka sylwetka z trudem utrzymywa艂a si臋 na jego grzbiecie. Rzuca艂o j膮 raz do przodu, raz do ty艂u, zawsze jednak udawa艂o jej si臋 pozosta膰 w siodle.

— Teraz ju偶 si臋 nie damy, Tom. Widzisz, tam jest meta, tu偶 przed twoim nosem — Zouga nakierowa艂 jego g艂ow臋. — Nie zdo艂aj膮 nas dogoni膰. Dalej, staruszku, naprz贸d!

Kopyta Toma dudni艂y o tward膮 ziemi臋, jak radosne uderzenia werbla. Przej艣cie przez ciernie kosztowa艂o go wiele b贸lu, ale m贸g艂 przynajmniej odpocz膮膰 i teraz zn贸w dawa艂 z siebie wszystko.

— Uwa偶aj, dziura! — krzykn膮艂 Zouga.

Tom nastawi艂 uszy, ale wcze艣niej zauwa偶y艂 jam臋 i zr臋cznie j膮 omin膮艂. Kiedy przeje偶d偶ali obok, ma艂e wiewi贸rki ziemne wystawi艂y 艂ebki.

Ziemia wok贸艂 by艂a dos艂ownie zryta przez te niewielkie zwierz膮tka

205

om musia艂 nieco zwolni膰, aby skutecznie omija膰 艣wie偶e kopce zeskakiwa膰 przez jamki.

Wiewi贸rki ziemne s膮 nadzwyczaj podobne do swoich p贸艂nocnych ynek, odr贸偶nia je tylko pas na grzbiecie i naziemny tryb 偶ycia, y Tom galopowa艂 obok ich norek, wychodzi艂y na zewn膮trz, wa艂y s艂upka z przyklejonymi do grzbiet贸w d艂ugimi, kosmatymi mami i przygl膮da艂y mu si臋 z wyrazem komicznego zdumienia. Zouga znowu obejrza艂 si臋 przez rami臋. Spadaj膮ca Gwiazda by艂 na zielonej r贸wninie i pru艂 przed siebie, zu偶ywaj膮c ostatnie irwy energii. Louise pogania艂a go r臋kami, wygl膮da艂a przy tym praczka pracuj膮ca ci臋偶ko przy wielkiej tarze. By艂a jednak zbyt eko, by Zouga m贸g艂 zobaczy膰 wyraz jej twarzy. Zosta艂a z ty艂u, jaki艣 kilometr za Zoug膮, a meta znajdowa艂a si臋 ieca艂e p贸艂tora kilometra.

Zouga widzia艂 ju偶 dok艂adnie ludzi zgromadzonych po obu mach wytyczonego przez s艂upy wjazdu na met臋. Wygl膮dali jak czo艂y t艂ocz膮ce si臋 przy wej艣ciu do ula.

S艂ysza艂 odleg艂e wystrza艂y i widzia艂 unosz膮ce si臋 nad t艂umem ropusze dymu. To jego zwolennicy zaczynali 艣wi臋towa膰 zwyci臋stwo. Wkr贸tce zacz臋艂y dochodzi膰 do niego g艂osy i 艣miechy, s艂ysza艂 je vet poprzez t臋tent ko艅skich kopyt.

Zwyci臋偶y艂. Wygra艂 swoje dzia艂ki, drog膮 mu statu臋 soko艂a i pi臋膰 i臋cy funt贸w, dzi臋ki kt贸rym wreszcie opu艣ci to miejsce i rozpocznie odzin膮 nowe 偶ycie. Postawi艂 wszystko na jedn膮 kart臋, ale tym em los mu sprzyja艂.

呕a艂owa艂 tylko jednego, 偶e odwaga i wysi艂ek galopuj膮cych za i, je藕d藕ca i konia, okaza艂y si臋 daremne i bezcelowe. Powoli raz rcze odwr贸ci艂 si臋 za siebie.

Louise nie pogodzi艂a si臋 z przegran膮. Wk艂ada艂a w jazd臋 serce a艂膮 swoj膮 energi臋 i tego samego wymaga艂a od wierzchowca, stans zmniejsza艂 si臋 tak szybko, 偶e Zouga spojrza艂 z niepokojem zbli偶aj膮c膮 si臋 lini臋 mety, jakby upewnia艂 si臋, 偶e jest wystarczaj膮co iko. Nie, Spadaj膮ca Gwiazda nie m贸g艂 ich dogoni膰, nawet przy : fenomenalnej szybko艣ci.

Zouga s艂ysza艂 ju偶 dok艂adnie g艂osy ludzi, potrafi艂 odr贸偶ni膰 te偶 szczeg贸lne twarze; rozpozna艂 siedz膮cego na wozie Pickeringa, ibok niego bujn膮 i potargan膮 czupryn臋 Rhodesa. Jego obecno艣膰 winna przyda膰 jeszcze blasku tryumfowi Zougi.

6

Major ponownie spojrza艂 za siebie i w tym w艂a艣nie momencie ogier run膮艂 na ziemi臋- Galopowa艂 zbyt szybko, Louise w pe艂ni nad nim nie panowa艂a, a do tego wszystkiego jeszcze te nory wiewi贸rek i zostawione przez nie kopce 艣wie偶ej ziemi. Ko艅 podwin膮艂 pod siebie przednie nogi i run膮艂 na ziemi臋, wykr臋caj膮c nienaturalnie g艂ow臋, jak czyni膮 to umieraj膮ce flamingi. Ponad le偶膮cym na ziemi wierzchowcem i je藕d藕cem unosi艂a si臋 chmura py艂u i powoli przykrywa艂a ich brudnym ca艂unem. Ponad ni膮 wida膰 by艂o tylko drgaj膮ce konwulsyjnie kopyta, kt贸re w ko艅cu opad艂y ci臋偶ko na ziemi臋.

Kiedy be偶owa chmura py艂u rozwia艂a si臋 troch臋, oczom Zougi ukaza艂 si臋 ponury widok le偶膮cych nieruchomo cia艂. Gdy zawr贸ci艂 Toma w tamt膮 stron臋, ogier resztkami si艂 zdo艂a艂 podnie艣膰 艂eb, zaraz jednak opu艣ci艂 go z powrotem na ziemi臋.

Louise le偶a艂a zwini臋ta niczym dziecko 艣pi膮ce na nagiej ziemi, bardzo ma艂e, zastyg艂e w bezruchu.

__Ha! Tom, ba! — krzycza艂 Zouga zmuszaj膮c swego konia do

szybszego galopu. Przepe艂nia艂o go uczucie bezgranicznego 偶alu. W bezruchu i ca艂kowitym spokoju, w jakim le偶a艂o drobne zgniecione cia艂o, by艂o co艣 okropnie przygn臋biaj膮cego, nieodwo艂alnie tragicznego, ostatecznego.

__Bo偶e! — wydusi艂 z siebie Zouga przez 艣ci艣ni臋te strachem

i pragnieniem gard艂o. — Nie pozw贸l, aby to si臋 sta艂o.

Wyobra偶a艂 sobie jej delikatn膮 szyj臋 wykr臋con膮 pod nieprawdopodobnym k膮tem, rozbit膮 czaszk臋 i gasn膮ce powoli olbrzymie

niebieskie oczy.

W pe艂nym galopie Zouga uwolni艂 nogi ze strzemion i zeskoczy艂 z konia. Zachwia艂 si臋 l膮duj膮c na ziemi i odzyskawszy r贸wnowag臋 pobieg艂 szybko w stron臋 le偶膮cej kobiety.

Wtedy Louise wyprostowa艂a si臋 i zwinnie podnios艂a.

— No dalej, kochanie! Wstawaj! — krzykn臋艂a do ogiera i pobieg艂a w jego stron臋.

Ko艅 gwa艂townie rzuci艂 tu艂owiem, wyginaj膮c lekko cia艂o i energicznie podni贸s艂 si臋 na nogi.

— M膮dry ko艅! — za艣mia艂a si臋 Louise, jej g艂os by艂 ochryp艂y z podniecenia i olbrzymiego wysi艂ku.

Nie mia艂a ju偶 si艂y, aby na niego wskoczy膰 i przez chwil臋 zawis艂a zjedna nog膮 w strzemieniu, drug膮 tymczasem pr贸bowa艂a bezskutecznie prze艂o偶y膰 przez siod艂o. Zouga wptrywa艂 si臋 w ni膮 z otwartymi ustami.

207

— Udawanie nie偶ywego to stara india艅ska sztuczka, majorze — kn臋艂a Louise siedz膮c ju偶 w siodle. —Teraz mamy r贸wne szans臋 >aczymy, kto przybiegnie pierwszy do mety — nakierowa艂a 艂eb ra na dwa ozdobione flagami paliki i zaci臋艂a go do galopu. >rzez chwil臋 Zouga sta艂 kompletnie oszo艂omiony, nie mog膮c irzy膰, 偶e kto艣 mo偶e nauczy膰 konia upada膰 w tak przekonuj膮cy 贸b, a potem le偶e膰 bez ruchu. Nagle .iego niepok贸j o bezpiecze艅-i Louise, przera偶enie, 偶e mog艂a si臋 zabi膰 lub okaleczy膰, przemie-si臋 w gniew i furi臋.

— Jest pani zwyk艂膮 oszustk膮. Niech pani B贸g wybaczy! — krzy-: za ni膮, podbiegaj膮c do Toma.

— A pan jest naiwny, ale ja wybaczam to panu! — odkrzykn臋艂a niechem i pomacha艂a mu weso艂o r臋k膮.

'. Spadaj膮ca Gwiazda poni贸s艂 j膮 w stron臋 mety z szybko艣ci膮, ej Tom nigdy nie by艂by w stanie os膮gn膮膰.

Zouga Ballantyne by艂 pijany. W ci膮gu dwudziestu dw贸ch l偶onych wsp贸lnie lat Jan Cheroot nLe widzia艂 go jeszcze w takim ie.

Siedzia艂 sztywno na krze艣le z nieruch.omym woskowym obliczem. ) oczy mia艂y mydlany po艂ysk nie szlifowanych diament贸w. Na okrytym zielonym materia艂em stole sta艂a trzecia butelka Cape ndy. Zouga przytkn膮艂 j膮 do warg;, przechyli艂, szybko jednak |艂 z ust, jakby si臋 rozmy艣li艂. Alkohol wyla艂 si臋 i zamoczy艂 serwet臋. 艂an Cheroot chwyci艂 szybko butelk4 i postawi艂 j膮 na stole.

— Cz艂owieku, je艣li chcia艂e艣 straci* Posiad艂o艣膰 Diab艂a, twoja iwa, ale rozlewanie brandy to co innego — powiedzia艂 z obu-liem.

Cheroot m贸wi艂 powoli i nieco si臋 j膮ka艂, obaj zacz臋li pi膰 na zin臋 przed zachodem s艂o艅ca.

— Co ja powiem ch艂opcom? — wymamrota艂 Zouga.

— Powiedz im, 偶e maj膮 wreszcie v禄akacje, po raz pierwszy od ;si臋ciu lat. Wszyscy mamy teraz waiacje.

Jan Cheroot nala艂 brandy do kub艂a Zougi i postawi艂 go przy ) d艂oni. Potem nala艂 sobie spor膮 porcj臋 i zastanowiwszy si臋 przez tnent, dola艂 drugie tyle.

— Wszystko straci艂em, staruszku.

— Zgadza si臋 — rzek艂 weso艂o s艂uga — ale, prawd臋 m贸wi膮c, nie by艂o tego za wiele.

— Straci艂em obie dzia艂ki.

— To dobrze -— skin膮艂 g艂ow膮 Cheroot. — Przez dziesi臋膰 lat te dwakro膰 przekl臋te kawa艂ki ziemi wy偶ar艂y niemal nasze dusze.

— Straci艂em ptaka.

— Jeszcze lepiej! — Jan Cheroot poci膮gn膮艂 艂yk brandy i delektuj膮c si臋 obliza艂 usta. — Pozw贸lmy, aby wszystkie nieszcz臋艣cia spad艂y teraz na pana Rhodesa. Ten ptak szybko go wyko艅czy. Prze艣lij mu go jak najszybciej i dzi臋kuj Bogu, 偶e uda艂o ci si臋 go pozby膰.

Zouga schyli艂 g艂ow臋 i schowa艂 twarz w d艂oniach: jego g艂os by艂 teraz bardzo st艂umiony.

— To ju偶 koniec, Janie. Wszystko przepad艂o. Droga na p贸艂noc jest dla mnie zamkni臋ta. Marzenie si臋 rozwia艂o. Ca艂y wysi艂ek na nic.

Z twarzy Cheroota znikn膮艂 powoli pijacki u艣mieszek i zast膮pi艂 go wyraz g艂臋bokiego wsp贸艂czucia.

— Nie wszystko stracone. Wci膮偶 jeste艣 m艂ody i silny i masz dw贸ch silnych syn贸w.

— Wkr贸tce ich te偶 stracimy. Odejd膮 szybko, bardzo szybko.

— B臋dziesz mia艂 wi臋c mnie, starego przyjaciela, kt贸ry nigdy ci臋 nie opu艣ci.

Zouga podni贸s艂 oczy i wbi艂 wzrok w Hotentota.

— Co teraz zrobimy, Janie?

— Najpierw sko艅czymy t臋 butelk臋 brandy, a potem otworzymy nast臋pn膮 — odpar艂 twardo Cheroot.

Nad ranem za艂adowali pos膮g na wymoszczony s艂om膮 w贸z i nakryli go zniszczonym i pobrudzonym brezentem. Jordan pomaga艂 ojcu przywi膮za膰 pakunek do wozu.

Pracowali w milczeniu, Jordan odezwa艂 si臋, dopiero gdy sko艅czyli, ale tak cicho, 偶e Zouga z trudem rozr贸偶ni艂 s艂owa.

— Nie mo偶esz na to pozwoli膰, tato.

Zouga odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 uwa偶nie na m艂odszego syna, jakby zobaczy艂 go po raz pierwszy od wielu lat.

Ze zdziwieniem spostrzeg艂, 偶e Jordan jest ju偶 m臋偶czyzn膮. Prawdopodobnie na艣laduj膮c Ralpha zapu艣ci艂 w膮sy; by艂y miedziano-z艂ote i podkre艣la艂y szlachetny wykr贸j jego ust. Twarz sta艂a si臋 teraz

14 — Twardzi ludzie

209

zcze pi臋kniejsza ni偶 oblicze ch艂opca, kt贸rym by艂 przecie偶 tak sdawno.

— Czy nie ma 偶adnego sposobu, aby to zatrzyma膰? — dopyty-i si臋 Jordan z nut膮 determinacji w g艂osie.

Zouga wci膮偶 mu si臋 przygl膮da艂. Ile m贸g艂 mie膰 teraz lat? Ppnad iewi臋tna艣cie, a jeszcze wczoraj by艂 przecie偶 dzieckiem — ma艂ym rdie'em. Czas tak szybko mija艂.

Zouga odwr贸ci艂 si臋 wreszcie od ch艂opca i po艂o偶y艂 r臋k臋 na mini臋tym w brezent pakunku.

— Nie, Jordan, nic si臋 nie da zrobi膰. To by艂 zak艂ad, sprawa ooru.

— Ale mama... — zacz膮艂 Jordan i urwa艂 natychmiast, widz膮c re spojrzenie Zougi.

— Co ma do tego Aletta? — spyta艂, a Jordan odwr贸ci艂 wzrok j艂on膮艂 rumie艅cem.

— Nic — odpar艂 szybko i podszed艂 do zaprz臋偶onych do wozu i艂贸w. — Zawioz臋 tego ptaka panu Rhodesowi — zaproponowa艂, k)uga przysta艂 na to natychmiast, szcz臋艣liwy, 偶e cho膰 troch臋 b贸lu itanie mu oszcz臋dzone.

— Spytaj go przy okazji, kiedy b臋dzie m贸g艂 podpisa膰 dokumenty i膮zane z przekazaniem dzia艂ek.

Zouga raz jeszcze po艂o偶y艂 r臋k臋 na owini臋tym brezentem pos膮gu, by si臋 z nim 偶egna艂 na zawsze, a potem wszed艂 na werand臋 likn膮艂 we wn臋trzu domu, nawet si臋 nie ogl膮daj膮c. Jordan wyprowadzi艂 mu艂y na drog臋 i skierowa艂 je w stron臋 jzowiska Rhodesa. Sam postanowi艂 i艣膰 obok wozu. Smuk艂y ysoki, porusza艂 si臋 ze szczeg贸lnym wdzi臋kiem. Szed艂 bez kapelu-, z podniesion膮 g艂ow膮 i wzrokiem utkwionym w daleki horyzont, o膰 by艂o to spojrzenie poety, nic nie zdo艂a艂o uj艣膰 jego uwagi. Mieszka艅cy osady, a zw艂aszcza kobiety, odwracali si臋 za nim, :h twarze stawa艂y si臋 pogodniejsze. Jordan nie przystawa艂 ani na ki艂臋, szed艂 nikogo nie zauwa偶aj膮c, jakby ludzie wok贸艂 nie istnieli. Cho膰 jego usta si臋 nie porusza艂y, w my艣lach odmawia艂 modlitw臋 bogini Panes: „Dlaczego uciekasz? By艂oby ci lepiej, gdyby艣 ta艂a z nami..." Tak wiele razy powtarza艂 ju偶 te s艂owa, 偶e sta艂y si臋 stk膮 jego 偶ycia. „Czy ju偶 do nas fligdy nie powr贸cisz, wielka tes?"

Bogini odchodzi艂a, a Jordan wiedzia艂, 偶e nie mo偶e si臋 temu

przeciwstawi膰. Pos4g by艂 jego ostatnim 艂膮cznikiem z matk膮. Nie m贸g艂 przesta膰 o tyin my艣le膰.

Czu艂 si臋 bardzo samotny, wype艂nia艂 go bezbrze偶ny smutek, jak po utracie ukochanej osoby, a kiedy zobaczy艂 przed sob膮 偶ywop艂ot okalaj膮cy obozowisko Rhodesa, przystan膮艂 na chwil臋 i ow艂adn臋艂y nim nagle szalone fantazje. Chcia艂 porwa膰 pos膮g i uciec z nim na pustkowie; tam m贸g艂by ukry膰 go w jakiej艣 jaskini. Jego serce podskoczy艂o nagle z podniecenia. Nie, lepiej zanie艣膰 go do staro偶ytnego miasta, z kt贸rego pochodzi, na miejsce, sk膮d wykrad艂 go ojciec. Tam powinien by膰 bezpieczny.

Potem zda艂 sobie ze smutkiem spraw臋, 偶e wszystko to s膮 dzieci臋ce rojenia, a on nie jest ju偶 przecie偶 dzieckiem.

Kiedy wprowadza艂 w贸z do obozowiska, Rhodes sta艂 w艂a艣nie w drzwiach swego domu. Nie mia艂 kapelusza ani marynarki, rozmawia艂 cicho z m臋偶czyzn膮, kt贸rego Jordan rozpozna艂 jako jednego z nadzorc贸w zatrudnianych przez Centralne Towarzystwo Diamentowe.

Kiedy tylko Rhodes dostrzeg艂 Jordana, mrukn膮艂 co艣 do nadzorcy i odprawi艂 go skinieniem g艂owy.

— Jordan! — powita艂 go powa偶nie, domy艣laj膮c si臋, w jakim nastroju jest ch艂opiec. — Przywioz艂e艣 to?

Kiedy Jordan potwierdzi艂, Rhodes zwr贸ci艂 si臋 znowu do nadzorcy.

— Przy艣lij tu czterech swoich najlepszych ludzi — rozkaza艂. — Chc臋, 偶eby roz艂adowali ten w贸z. Tylko ostro偶nie, jest tam cenne dzie艂o sztuki.

Rhodes przygl膮da艂 si臋 uwa偶nie, jak ludzie rozpl膮tuj膮 sznury zawi膮zane wok贸艂 brezentowego p艂贸tna.

— Je偶eli musieli艣my utraci膰 pos膮g, to ciesz臋 si臋, 偶e trafi艂 w艂a艣nie do pana, panie Rhodes — rzek艂 cicho Jordan, a Rhodes spojrza艂 na

niego badawczo.

— Czy ten ptak znaczy艂 co艣 tak偶e dla ciebie, Jordan?

— Wszystko — odpar艂 szczerze ch艂opiec i urwa艂; zrozumia艂, 偶e musia艂o to zabrzmie膰 niem膮drze. Pan Rhodes got贸w wzi膮膰 go za pomyle艅ca. — Chodzi mi o to, 偶e ten pos膮g by艂 ju偶 w mojej rodzinie, nim si臋 urodzi艂em. Naprawd臋 nie wiem, co b臋dzie teraz. Nie chc臋 nawet my艣le膰, 偶e utraci艂em go na zawsze.

— Nie musisz go traci膰, Jordan.

M艂odzieniec spojrza艂 zaskoczony na Rhodesa. Po prostu oniemia艂.

— Mo偶esz p贸j艣膰 za tym kamiennym b贸stwem.

211

— Prosz臋, niech mnie pan nie zwodzi, panie Rhodes.

— Jeste艣 bystry i ambitny. Nauczy艂e艣 si臋 stenotypii z ksi膮偶ki tmana i masz doskona艂e pi贸ro — powiedzia艂 Rhodes. — A ja >trzebuj臋 sekretarza, kogo艣, kto zna艂by si臋 na diamentach i kocha艂 tak jak ja. Kogo艣, z kim czu艂bym si臋 swobodnie. Kogo艣, kogo tam i lubi臋. Kogo艣, komu m贸g艂bym zaufa膰.

Jordan poczu艂 nagle gwa艂towny przyp艂yw rado艣ci. Nigdy jeszcze e zazna艂 tak dojmuj膮cego, g艂臋bokiego uczucia. Nie by艂 w stanie (wiedzie膰 s艂owa. Sta艂 nieruchomy, wpatruj膮c si臋 w pi臋kne jasno-ebieskie oczy cz艂owieka, kt贸rego od tak dawna podziwia艂.

— A wi臋c, Jordan, chcia艂bym zaproponowa膰 ci posad臋. Czy zyjmujesz moj膮 ofert臋?

— Tak — rzek艂 mi臋kko Jordan. — Z najwi臋ksz膮 rado艣ci膮, mie Rhodes.

— W porz膮dku, a twoim pierwszym zadaniem b臋dzie znalezienie Ipowiedniego miejsca dla pos膮gu.

Bia艂y nadzorca odrzuci艂 na bok brezent ods艂aniaj膮c pos膮g; brzeg 贸tna zwisa艂 teraz z wozu a偶 do samej ziemi.

— Ostro偶nie! — krzykn膮艂 na czarnosk贸rych robotnik贸w. — •zywi膮偶cie do niego lin臋 i 偶eby艣cie go nie upu艣cili! Uwa偶aj na >niec sznura, durniu!

Robotnicy uwijali si臋 wok贸艂 pos膮gu, by艂o ich jednak zbyt wielu, >y dobrze wykona膰 t臋 prac臋, i wci膮偶 wchodzili sobie w drog臋, irdan nie spuszcza艂 z nich oczu. Rado艣膰 z propozycji Rhodesa st膮pi艂a troska, by pos膮g nie zosta艂 uszkodzony.

W ko艅cu zdecydowa艂 si臋 podej艣膰 do wozu i sam za艂o偶y膰 ocuj膮ce sznury, w tym samym jednak momencie na podw贸rze jecha艂 Neville Pickering na swojej wspania艂ej gniadej klaczy.

Pickering zebra艂 wodze i przeszed艂 do st臋pa, rzucaj膮c kr贸tkie ujrzenie Jordanowi. Przez jego twarz przemkn膮艂 jaki艣 cie艅, oznaka ptacji lub z艂o艣ci. Intuicja podpowiada艂a Jordanowi, 偶e powinien k najszybciej zej艣膰 Pickeringowi z oczu. Ten jednak b艂yskawicznie id sob膮 zapanowa艂 i u艣miechn膮艂 si臋 czaruj膮co.

— Co my tu mamy? — spyta艂, spogl膮daj膮c na le偶膮cy na wozie )s膮g.

G艂os mia艂 weso艂y, ruchy swobodne i opanowane. Jak zwykle >rany by艂 elegancko. W膮sk膮 tali臋 podkre艣la艂 szeroki pas z wybawionej sk贸ry, a wyglansowane p贸艂buty — kszta艂t i d艂ugo艣膰 n贸g.

12

Kapelusz z szerokim rondem nasuni臋ty by艂 bokiem na czo艂o i zas艂ania艂 jedno oko.

— A, to ten ptak — Pickering spojrza艂 z u艣miechem na stoj膮cego przy ganku Rhodesa. — A wi臋c dosta艂e艣 go w ko艅cu, powinienem ci chyba pogratulowa膰.

Dzie艅 by艂 parny i upalny; pogoda mia艂a si臋 wkr贸tce zmieni膰, zapowiadany wiatr z po艂udnia przyni贸s艂by zapewne och艂odzenie, tymczasem jednak powietrze wydawa艂o si臋 prawie nieruchome, je艣li nie bra膰 pod uwag臋 nag艂ych kr贸tkotrwa艂ych podmuch贸w, kt贸re wznieca艂y niespodziewanie k艂臋by g臋stego kurzu, unosi艂y li艣cie i such膮 traw臋 nawet na wysoko艣膰 trzydziestu metr贸w. Zamiera艂y z regu艂y tak szybko, jak si臋 pojawia艂y.

Jeden z nich przeszed艂 w艂a艣nie przez obozowisko Rhodesa. Nad ziemi膮 unios艂a si臋 nagle czerwona chmura py艂u, kt贸ry pokrywa艂 powierzchni臋 drogi. Serce Jordana zamar艂o w przeczuciu nadci膮gaj膮cego nieszcz臋艣cia.

— Panes! To wielka Panes!

Zrozumia艂, czym jest ten wiatr. Wyczu艂 obecno艣膰 bogini, kt贸ra przyby艂a, wys艂uchawszy jego modlitwy. Ca艂e podw贸rze wype艂ni艂y wiruj膮ce drobiny py艂u, wiatr miota艂 nimi na wszystkie strony. Jordan musia艂 zamkn膮膰 oczy. Wiatr targa艂 jego w艂osy i rozwiewa艂 koszul臋.

Szeroki kapelusz sfrun膮艂 nagle z g艂owy Pickeringa, a jego p艂aszcz wyd膮艂 si臋 do ty艂u. Pickering wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i pr贸bowa艂 os艂oni膰 twarz przed ziarenkami piasku i ostrymi kawa艂kami ga艂臋zi.

Wiatr dosta艂 si臋 pod stare brezentowe p艂贸tno i wype艂ni艂 je niczym olbrzymi 偶agiel, kt贸ry zacz膮艂 艂opota膰 przera藕liwie.

Jeden z ostrych brzeg贸w p艂贸tna uderzy艂 w g艂ow臋 klaczy Pickeringa, kt贸ra stan臋艂a d臋ba r偶膮c z przera偶enia. Tak wysoko wyrzuci艂a przednie nogi, 偶e Jordan s膮dzi艂, i偶 zwali si臋 niechybnie do ty艂u; poprzez czerwon膮 zas艂on臋 zacz膮艂 przedziera膰 si臋 w jej kierunku, chc膮c przytrzyma膰 jej g艂ow臋. Sp贸藕ni艂 si臋 zaledwie sekund臋. Pickering trzyma艂 jedn膮 r臋k臋 przy twarzy; nag艂y wyskok klaczy pozbawi艂 go r贸wnowagi. Spad艂 do ty艂u, uderzaj膮c o ziemi臋 karkiem i plecami.

Wycie szalej膮cej wichury i g艂uchy d藕wi臋k gwa艂townego upadku zag艂uszy艂y delikatny odg艂os 艂ami膮cej si臋 gdzie艣 wewn膮trz jego cia艂a ko艣ci.

Kiedy klacz uko艅czy艂a wreszcie sw贸j szalony taniec i opad艂a z powrotem na przednie nogi, natychmiast rzuci艂a si臋 galopem w kierunku w膮skiego przej艣cia w 偶ywop艂ocie, ci膮gn膮c za sob膮

213

:keringa, kt贸rego kostka uwi臋ziona zosta艂a w strzemieniu. Jego i艂o 艣lizga艂o si臋 i podskakiwa艂o bezw艂adnie na ziemi.

Gdy ko艅 skr臋ci艂 nagle, aby przebiec przez przerw臋 w 偶ywop艂ocie, zkering zosta艂 rzucony na kolczaste krzaki, a bia艂e, d艂ugie na lec ciernie wbi艂y si臋 jak ig艂y w jego cia艂o. Oszala艂e zwierz臋 wlok艂o go na otwart膮 przestrze艅 — bezw艂adne cia艂o podskakiwa艂o

kamieniach i prze艣lizgiwa艂o po k臋pach ostrych zaro艣li, kt贸re icz zwinnie przeskakiwa艂a.

W pewnym momencie g艂owa Pickeringa obr贸ci艂a si臋 twarz膮 do ardej szorstkiej ziemi, a po chwili odwr贸ci艂a si臋 te偶 uwi臋ziona

strzemieniu noga. W kilka sekund sk贸ra pokrywaj膮ca jego iliczki i czo艂o zosta艂a zdarta.

Jordan bieg艂 za klacz膮, z trudem 艂api膮c oddech i krzycza艂, chc膮c pokoi膰 sp艂oszone zwierz臋.

— Spok贸j, male艅ka! Spok贸j!

Klacz by艂a jednak kompletnie oszala艂a z przera偶enia. Najpierw ^straszy艂 j膮 wiatr, p贸藕niej uderzenie brezentowego p艂贸tna, a teraz iwny ci臋偶ar, kt贸ry ci膮gn臋艂a. Skr臋ci艂a znowu, znalaz艂szy si臋 na Dku jednej z ha艂d, gdzie wysypywano pozosta艂o艣ci 偶wiru z sortow-szych sto艂贸w, i wtedy pasek od strzemienia wreszcie p臋k艂. wolniona od ci臋偶aru, pogalopowa艂a lekko mi臋dzy ha艂dami.

Jordan upad艂 na kolana przy bezw艂adnym i pokiereszowanym ;le. Pickering le偶a艂 twarz膮 do ziemi, jego elegancki p艂aszcz by艂 •rwany i pobrudzony ziemi膮, buty kompletnie zdarte.

Ostro偶nie, przytrzymuj膮c g艂ow臋 obiema r臋kami, Jordan prze-臋ci艂 Pickeringa na plecy, w tej pozycji ranny m贸g艂 lepiej oddycha膰. varz by艂a krwaw膮 mask膮 pokryt膮 py艂em i ziemi膮, ale oczy mia艂 eroko otwarte.

Pickering by艂 w pe艂ni przytomny. Jego oczy zwr贸ci艂y si臋 w stron臋 irdana, a usta zacz臋艂y si臋 porusza膰.

— Jordie — szepn膮艂. — Nic nie czuj臋, zupe艂nie nic. Moje r臋ce, opy, ca艂e cia艂o jest bez czucia.

Pickeringa po艂o偶ono na kocu, zaniesiono do obozowiska i u艂o->no ostro偶nie na 偶elaznym 艂贸偶ku w sypialni obok pokoju Rhodesa.

Doktor Jameson zjawi艂 si臋 w ci膮gu godziny i kiwn膮艂 z podziwem ow膮, widz膮c, jak Jordan przemy艂 i opatrzy艂 rany.

14

— Doskonale. K-to ci臋 tego nauczy艂? — Nie czeka艂 jednak na odpowied藕. — Chod藕 tu, potrzebuj臋 twojej pomocy — zawo艂a艂 i wr臋czy艂 Jordanowi torb臋, sam za艣 zdj膮艂 marynark臋 i podwin膮艂 r臋kawy.

—- Prosz臋 wyj艣膰 — rzek艂 do Rhodesa. — B臋dzie pan tylko zawadza艂.

Wystarczy艂o zaledwie par臋 minut, by lekarz stwierdzi艂, 偶e parali偶 cz臋艣ci kr臋gos艂upa poni偶ej karku jest ca艂kowity. Doktor Jameson podni贸s艂 g艂ow臋 i upewniwszy si臋, 偶e znajduje si臋 poza zasi臋giem czujnego i rozgor膮czkowanego wzroku Pickeringa, spojrza艂 na Jordana i potrz膮sn膮艂 szybko g艂ow膮.

— Za chwil臋 wracam — rzuci艂. — Musz臋 porozmawia膰 z panem Rhodesem.

— Jordie — szepn膮艂 Pickering zbola艂ym g艂osem, w chwili kiedy Jameson opuszcza艂 pok贸j, i Jordan natychmiast pochyli艂 si臋 nad nim.

— To m贸j kark. Jest z艂amany.

— Nie.

— B膮d藕 cicho i s艂uchaj — Pickering skrzywi艂 si臋. — Wydaje mi si臋, 偶e zawsze przeczuwa艂em, 偶e b臋dziesz to w艂a艣nie ty...

Urwa艂 nagle, a na czole pojawi艂y mu si臋 kropelki potu, zrobi艂 jednak jeszcze jeden pot臋偶ny wysi艂ek i rzek艂:

— My艣la艂em, 偶e ci臋 nienawidz臋. Ale to przesz艂o, teraz nie czuj臋 ju偶 nic. Nie ma czasu na nienawi艣膰.

Nie powiedzia艂 nic wi臋cej, ani tamtego wieczora, ani nast臋pnego dnia. Gdy zapad艂 zmierzch i panuj膮cy w pokoju upa艂 troch臋 zel偶a艂, otworzy艂 jednak oczy i spojrza艂 na Rhodesa. Przera偶aj膮ce by艂o, jak bardzo si臋 zmieni艂. Ko艣ci prze艣witywa艂y przez jego przezroczyst膮 sk贸r臋, a oczy zapadni臋te w sinych oczodo艂ach b艂yszcza艂y.

Rhodes pochyli艂 nad nim g艂ow臋, a偶 jego ucho dotkn臋艂o suchych i bia艂ych ust Pickeringa—szept by艂 tak cichy jak szelest suchego li艣cia na dachu. Jordan nie s艂ysza艂 ani s艂owa, widzia艂 tylko, jak Rhodes zaciska kurczowo powieki, jakby to on zmaga艂 si臋 ze 艣mierci膮.

— Tak — odpowiedzia艂, niemal r贸wnie cicho jak umieraj膮cy. — Tak, wiem o tym, Pickling.

Kiedy Rhodes ponownie otworzy艂 oczy, by艂y pe艂ne 艂ez i zaczerwienione.

— On nie 偶yje, Jordan — powiedzia艂 urywanym g艂osem; po艂o偶y艂 r臋k臋 na piersi i mocno j膮 przycisn膮艂, jakby chcia艂 uspokoi膰 swoje serce.

215

Potem bardzo wolno, jakby z rozwag膮, schyli艂 si臋 raz jeszcze, >y uca艂owa膰 pop臋kane i poranione usta le偶膮cego na 偶elaznym 艂o偶u 臋偶czyzny.

Zouga s膮dzi艂, 偶e g艂os ten jest cz臋艣ci膮 jego snu — by艂 adki i cichy, a przy tym dr偶膮cy i jakby przepojony rozpacz膮, iedy si臋 jednak obudzi艂, g艂os nadal brzmia艂 w jego uszach. >ojrza艂 wi臋c w okno i dojrza艂 smug臋 艣wiat艂a powy偶ej swego ezg艂owia.

— Ju偶 id臋 — rzek艂 cicho.

Nie musia艂 nawet pyta膰 kto to.

Ubra艂 si臋 szybko w zupe艂nej ciemno艣ci i wyszed艂 na werand臋, zymaj膮c w r臋kach buty.

Z po艂o偶enia ksi臋偶yca wywnioskowa艂, 偶e musi by膰 ju偶 po p贸艂nocy; fpjrza艂 w niebo tylko przelotnie i zwr贸ci艂 si臋 do stoj膮cej pod 艣cian膮 >staci.

— Czy jest pani sama? — spyta艂 mi臋kko. W jej ruchach by艂o co艣, co go zaniepokoi艂o.

— Tak — odpar艂a, a w g艂osie jej wyczu膰 mo偶na by艂o b贸l aerpienie.

— Nie powinna by艂a pani tu przychodzi膰, pani St. John, ka偶dym razie nie sama.

— Nie mia艂am si臋 do kogo zwr贸ci膰.

— Gdzie jest Mungo? Gdzie pani m膮偶?

— Wpad艂 w tarapaty, ma olbrzymie k艂opoty.

— A gdzie jest teraz?

— Zostawi艂am go przy drodze do Kapsztadu, ko艂o wielkiego :rzy偶owania.

Przez moment g艂os zamar艂 jej w gardle, aby wybuchn膮膰 ze Iwojon膮 si艂膮.

— Jest ranny, ci臋偶ko ranny!

M贸wi艂a coraz g艂o艣niej, tak 偶e mog艂a obudzi膰 Jana Cheroota ch艂opc贸w. Zouga uj膮艂 Louise za rami臋, aby j膮 uciszy膰 i troch臋 ipokoi膰, a ona natychmiast przytuli艂a si臋 do niego. Zouga zmiesza艂 g nieco, ale nie by艂 w stanie si臋 odsun膮膰.

— Boj臋 si臋, Zouga. Boj臋 si臋, 偶e on umrze — Louise po raz erwszy zwr贸ci艂a si臋 do niego po imieniu.

16

— Powiedz, co si臋 sta艂o.

— O Bo偶e! — wybuchn臋艂a p艂aczem i jeszcze mocniej do niego przylgn臋艂a.

Zouga obj膮艂 j膮 w pasie i wprowadzi艂 do domu.

Weszli do kuchni; Louise usiad艂a na jednym z twardych krzese艂, a Zouga szybko zapali艂 艣wiec臋. Przestraszy艂 si臋, gdy ujrza艂 jej chorobliwie blad膮 twarz. M艂oda kobieta by艂a roztrz臋siona, mia艂a potargane w艂osy i nabieg艂e krwi膮 oczy w czerwonych obw贸dkach. Na policzku dostrzeg艂 roztart膮 smug臋 brudu.

Nala艂 jej kawy ze stoj膮cego na piecu emaliowanego garnka i doda艂 do 艣rodka odrobin臋 brandy. Kawa by艂a g臋sta jak melasa.

— Wypij to.

Louise wzdrygn臋艂a si臋 z obrzydzenia pij膮c t臋 g臋st膮 czarn膮 brej臋,

ale troch臋 si臋 uspokoi艂a.

— Nie chcia艂am, 偶eby tam jecha艂. Pr贸bowa艂am go zatrzyma膰. Mam ju偶 do艣膰, mdli mnie od tego. Powiedzia艂am mu, 偶e d艂u偶ej nie wytrzymam... ci膮g艂ych k艂amstw, oszustw i kr臋tactwa. Wstydu

i ucieczek...

— To wszystko nie ma sensu — przerwa艂 jej ostro Zouga, a ona wzi臋艂a g艂臋boki oddech i zacz臋艂a opowiada膰 od pocz膮tku.

— Mungo pojecha艂 spotka膰 si臋 z kim艣 wieczorem. Ten cz艂owiek mia艂 przywie藕膰 mu sakiewk臋 diament贸w. Sakiewk臋 diament贸w wart膮 sto tysi臋cy funt贸w. A Mungo mia艂 kupi膰 je za dwa tysi膮ce.

Zouga skrzywi艂 si臋 i usiad艂 naprzeciw Louise, wpatruj膮c si臋 w ni膮 uwa偶nie. Wyraz jego twarzy onie艣mieli艂 j膮 nagle.

— O Bo偶e, Zouga. Wiem, wiem. Ja te偶 tego nie cierpi臋, tak d艂ugo z tym 偶y艂am. Obieca艂 mi jednak, 偶e to b臋dzie ostatni raz.

— M贸w dalej — poprosi艂.

— On nie mia艂 nawet tych dw贸ch tysi臋cy, Zouga. Jeste艣my prawie bez grosza, zosta艂o nam zaledwie par臋 funt贸w.

Tym razem Zouga nie m贸g艂 si臋 ju偶 powstrzyma膰 i przerwa艂 jej

gwa艂townie.

— A co z wasz膮 akredytyw膮, gdzie podzia艂o si臋 p贸艂 miliona

funt贸w?

— By艂a sfa艂szowana — odpar艂a cicho Louise.

— M贸w dalej.

— Nie mia艂 pieni臋dzy, 偶eby zap艂aci膰 za te diamenty, i domy艣la艂am si臋, co zamierza zrobi膰. Pr贸bowa艂am go powstrzyma膰, przysi臋gam.

217

— Wierz臋 ci.

— Um贸wi艂 si臋 z tym cz艂owiekiem wieczorem na drodze do apsztadu.

— Czy wiesz, jak si臋 nazywa艂 ten m臋偶czyzna?

— Nie jestem pewna. Niech si臋 zastanowi臋 — przesun臋艂a d艂oni膮 ) oczach. — To jaki艣 kolorowy, Gri膮ua, Henry, nie, Hendrick ki艣tam...

— Hendrick Naaiman?

— Tak, Naaiman, zgadza si臋.

— To pu艂apka.

— Policja?

— Tak, policja.

— O m贸j Bo偶e, to jeszcze gorzej, ni偶 s膮dzi艂am.

— Co si臋 tam wydarzy艂o?

— Mungo prosi艂, abym zaczeka艂a na skrzy偶owaniu, i poszed艂 i spotkanie. Powiedzia艂, 偶e musi dba膰 o swoje bezpiecze艅stwo, iec zabra艂 ze sob膮 pistolet. Pojecha艂 na moim koniu, na Spadaj膮cej wie藕dzie, a potem us艂ysza艂am wystrza艂.

Louise wypi艂a kolejny 艂yk kawy i odchrz膮kn臋艂a.

— Wkr贸tce wr贸ci艂. Jest ranny, kule porani艂y tak偶e mojego pera. Nie mog膮 i艣膰 dalej o w艂asnych si艂ach. Rany s膮 naprawd臋 ?偶kie. Ukry艂am ich przy drodze i posz艂am po ciebie.

— Czy Mungo go zabi艂? — spyta艂 ostro Zouga.

— Nie wiem. Mungo powiedzia艂, 偶e tamten strzeli艂 pierwszy, on pr贸bowa艂 si臋 tylko broni膰.

— Mungo pr贸bowa艂 go pojma膰, zabra膰 diamenty i nie za-aci膰 — domy艣li艂 si臋 Zouga. — A Naaiman to niebezpieczny 艂owiek.

— W pistolecie Munga brakowa艂o czterech naboj贸w, ale nie iem, co si臋 sta艂o z tym policjantem. Wiem tylko, 偶e Mungo uciek艂 est ci臋偶ko ranny.

— Dobrze, a teraz nie m贸w nic przez chwil臋 i pozw贸l mi my艣le膰 — Zouga wsta艂 z krzes艂a i bezszelestnie zacz膮艂 przechadza膰 } po kuchni.

Louise St. John obserwowa艂a go z niepokojem, nawet ze rachem, a偶 w ko艅cu stan膮艂 i zwr贸ci艂 si臋 do niej.

— Oboje wiemy, co powinienem teraz zrobi膰. Tw贸j m膮偶 jest odziejem, a niewykluczone, 偶e i morderc膮.

18

— Jest tak偶e twoim przyjacielem — rzek艂a cicho Louise. — I potrzebuje pomocy-

Zouga zn贸w zacz膮艂 spacerowa膰, ale tym razem mamrota艂 co艣 pod nosem, Louise tymczasem przebiera艂a nerwowo palcami.

— A wi臋c dobrze — rzek艂 w ko艅cu. — Pomog臋 ci go st膮d wywie藕膰.

— Och, majorze Ballantyne... Zouga... Uciszy艂 j膮 machni臋ciem r臋ki.

— Nie tra膰my czasu na zb臋dne s艂owa. Potrzebujemy banda偶y, 艣rodk贸w przeciwb贸lowych i jedzenia — wylicza艂 po kolei na palcach. — Poza tym nie mo偶esz pojecha膰 tak ubrana, b臋d膮 szuka膰 kobiety. Rzeczy Jordana powinny na ciebie pasowa膰, w艂贸偶 bryczesy, czapk臋 i p艂aszcz...

W贸z za艂adowany by艂 wi膮zkami s艂omy. Louise usiad艂a po艣rodku, gotowa przykry膰 si臋 s艂om膮, w razie gdyby zostali zatrzymani.

Obite metalem ko艂a skrzypia艂y na piasku, a zawieszona z boku wozu latarnia podskakiwa艂a i ko艂ysa艂a si臋 na boki.

Min臋li w艂a艣nie ostatnie zabudowania przy drodze do Kapsztadu i zbli偶ali si臋 do terenu cmentarza, kiedy z ty艂u doszed艂 ich nagle t臋tent ko艅skich kopyt. Louise ledwo zd膮偶y艂a ukry膰 si臋 w s艂omie, gdy otoczy艂a ich grupa je藕d藕c贸w.

Kiedy galopowali obok latarni, Zouga dostrzeg艂, 偶e wszyscy s膮 uzbrojeni. Pochyli艂 si臋 nieco, zas艂oni艂 twarz ko艂nierzem p艂aszcza, a we艂nian膮 czapk臋 naci膮gn膮艂 g艂臋boko na oczy. Jeden z je藕d藕c贸w wstrzyma艂 konia i krzykn膮艂 w kierunku Zougi:

— Hej, czy widzia艂e艣 kogo艣 na drodze?

— Niemand nie\ Nikogo! — odpar艂 Zouga w taalu, a d藕wi臋k tego gard艂owo brzmi膮cego dialektu uspokoi艂 chyba m臋偶czyzn臋, zaci膮艂 bowiem konia i pogalopowa艂 za swymi kompanami.

Kiedy odg艂os kopyt wreszcie ucich艂, Zouga przem贸wi艂 cicho:

— To znaczy, 偶e Naaiman zdo艂a艂 przekaza膰 wiadomo艣膰. Je偶eli nie umar艂 od razu, nie jest to morderstwo.

— Daj Bo偶e!

— Oznacza to tak偶e, 偶e nie mo偶ecie pojecha膰 drog膮 do Kapsztadu ani do Transvaalu. Obie b臋d膮 strze偶one.

— A wi臋c kt贸r臋dy?

— Na waszym miejscu pojecha艂bym na p贸艂noc, drog膮 do Kurumanu. Znajduje si臋 tam misja prowadzona przez mojego dziadka, doktora Moffata. On udzieli wam schronienia. Mungo

219

<n

b臋dzie potrzebowa艂 lekarza. P贸藕niej, kiedy poczuje si臋 lepiej, mo偶ecie spr贸bowa膰 dotrze膰 na niemieckie albo portugalskie terytoria i wyjecha膰 przez Zatok臋 Luederitz albo Lourenco Mar膮ues. Zapad艂a d艂uga cisza, kt贸r膮 Louise w ko艅cu przerwa艂a.

— Jestem ju偶 taka zm臋czona ci膮g艂ym uciekaniem. Uciekali艣my z Ameryki, Kanady i Australii i nie mo偶emy si臋 wi臋cej pokaza膰 w 偶adnym z tych miejsc.

— Ale mo偶esz wr贸ci膰 do Francji, do swoich syn贸w.

— Dlaczego to m贸wisz? — Louise drgn臋艂a.

— Kiedy po raz pierwszy spotka艂em Munga, opowiada艂 mi, 偶e pochodzisz ze szlacheckiej francuskiej rodziny. Powiedzia艂, 偶e macie trzech syn贸w.

Louise pochyli艂a si臋 nisko, a czapka Jordana zakry艂a jej oczy.

— Nie mam dzieci — powiedzia艂a cicho — ale modl臋 si臋, bym pewnego dnia je mia艂a. Rzeczywi艣cie, ze szlacheckiej rodziny, ale nie z Francji. Moja babka by艂a c贸rk膮 Lekko Lec膮cego Jastrz臋bia, wodza Indian Czarnych St贸p.

— Nic z tego nie rozumiem, Mungo m贸wi艂...

— Opowiada艂 o kobiecie, kt贸ra jest jego 偶on膮, o Solange de Montijo St. John.

Louise zamilk艂a, a Zouga, nie mog膮c si臋 powstrzyma膰, zapyta艂:

— Czy ona umar艂a?

— Ich ma艂偶e艅stwo by艂o nieszcz臋艣liwe. Nie, ona nie umar艂a. Powr贸ci艂a wraz z synami do Francji na samym pocz膮tku wojny domowej. Od tego czasu Mungo jej ju偶 nie widzia艂.

— A wi臋c ona i Mungo s膮... — Zouga zawaha艂 si臋 przed u偶yciem tego przykrego s艂owa — s膮 rozwiedzeni?

— Ona jest katoliczk膮 — odpar艂a Louise i zn贸w zapad艂a d艂uga, niezr臋czna cisza. — Tak — przerwa艂a j膮 w ko艅cu Louise. — To, o czym teraz my艣lisz, jest prawd膮. Mungo i ja nie jeste艣my ma艂偶e艅stwem. Nie mo偶emy si臋 pobra膰.

— To nie moja sprawa — mrukn膮艂 Zouga. S艂owa Louise wcale go nie zgorszy艂y, poczu艂 natomiast dziwn膮 rado艣膰 i podniecenie.

— To wielka ulga, 偶e mo偶emy wreszcie rozmawia膰 ze sob膮 otwarcie — wyzna艂a Louise. — Nikomu jeszcze o tym nie m贸wi艂am.

— Czy ty go kochasz? — g艂os Zougi za艂amywa艂 si臋 lekko.

— Kiedy艣 wprost go uwielbia艂am, by艂a to szalona, bezgraniczna mi艂o艣膰.

220

— A teraz?

— Nie jestem pewna. Po wszystkich tych k艂amstwach i ucieczkach, po ca艂ym wstydzie, kt贸ry musia艂am znosi膰.

— Dlaczego wi臋c wci膮偶 jeste艣 z nim, Louise?

— Poniewa偶 teraz mnie potrzebuje.

— Potrafi臋 to zrozumie膰 — rzek艂 mi臋kko Zouga. Rozumia艂 to doskonale. — Obowi膮zek zmusza nas do wielkich po艣wi臋ce艅, ale masz przecie偶 zobowi膮zania tak偶e wobec siebie.

Mu艂y sz艂y w ciemno艣ci, a rozhu艣tana latarnia nie o艣wietla艂a twarzy Louise. Zouga us艂ysza艂 westchnienie, kt贸re go poruszy艂o.

— Louise — odezwa艂 si臋 w ko艅cu — nie robi臋 tego wszystkiego dla Munga, nawet przyja藕艅 nie usprawiedliwia rabunku ani usi艂owania morderstwa.

Nie odpowiedzia艂a.

— Nieraz widzia艂a艣, jak na ciebie patrz臋. B贸g 艣wiadkiem, 偶e nic nie mog臋 na to poradzi膰 — doda艂, lecz ona wci膮偶 milcza艂a. — Wiedzia艂a艣 — powiedzia艂 z naciskiem. — Jako kobieta musia艂a艣 si臋 domy艣la膰, co czuj臋.

— Tak — odpar艂a w ko艅cu.

— Kiedy s膮dzi艂em, 偶e jeste艣 偶on膮 mojego przyjaciela, sprawa wydawa艂a si臋 beznadziejna, lecz teraz mog臋 wreszcie otworzy膰 przed tob膮 serce.

— Nie, Zouga, prosz臋, nie r贸b tego.

— Zrobi艂bym dla ciebie wszystko, o co by艣 mnie poprosi艂a, os艂ania艂bym nawet morderc臋.

— Zouga...

— Nie zna艂em nigdy nikogo r贸wnie pi臋knego, m膮drego i dzielnego...

— Nie posiadam 偶adnej z tych zalet...

— M贸g艂bym wys艂a膰 was oboje do Kurumanu, a potem wr贸ci膰 do Kimberley i powiedzie膰 policji, gdzie ma was szuka膰. Pojmaliby Munga i wtedy by艂aby艣 wolna.

— M贸g艂by艣 — zgodzi艂a si臋 Louise — ale nie zrobisz tego. Oboje zwi膮zani jeste艣my naszymi dziwacznymi powinno艣ciami, skr臋powani poczuciem honoru.

— Louise...

— Dojechali艣my wreszcie — rzek艂a z wyra藕n膮 ulg膮 w g艂osie. — Oto skrzy偶owanie, zjed藕 teraz z drogi.

221

Louise kierowa艂a nim siedz膮c ca 艂aweczce. W贸z zacz膮艂 przedziera膰 si臋 przez g臋ste zaro艣la, podskakiwa艂 na kamieniach i twardej ziemi. Nieca艂e p贸艂 kilometra od drogi sta艂o wysokie drzewo o艣wietlone srebrn膮 po艣wiat膮, na dole, pod jego g臋stymi ga艂臋ziami, panowa艂 jednak nieprzenikniony mf ok.

Z tej w艂a艣nie ciemno艣ci dobieg艂 ich ostry g艂os.

— Sta膰! Nie zbli偶a膰 si臋!

— Mungo, to ja! Jest ze mn膮 Zouga.

Louise wyskoczy艂a z wozu i z latarni膮 w r臋ku posz艂a w stron臋 drzewa. Zouga przywi膮za艂 mu艂y i pod膮偶y艂 za ni膮. Mungo le偶a艂 na kocu oparty o pi臋kne meksyka艅skie siod艂o ze srebrnymi ornamentami. Louise ukl臋k艂a przy nim.

— Dzi臋kuj臋, 偶e przyjecha艂e艣 — powita艂 Zoug臋 g艂osem wyra偶aj膮cym ogromne cierpienie.

— Porz膮dnie oberwa艂e艣?

— Wystarczaj膮co porz膮dnie, jak dla mnie. Masz mo偶e cygaro? Zouga zapali艂 cygaro od latarni i wr臋czy艂 genera艂owi. Louise

tymczasem odwija艂a z jego piersi podarte paski koszuli.

— Strzelba? — spyta艂 kr贸tko Zouga.

— Nie, dzi臋ki Boga — odpar艂 Mungo. — Pistolet,

— Masz szcz臋艣cie — kiwn膮艂 g艂ow膮 Zouga. — Naaiman pos艂uguje si臋 zazwyczaj spi艂owan膮 strzelb膮. Rozerwa艂by ci臋 na p贸艂.

— Znasz go, tego Naaimana?

— To policjant, zastawia pu艂apki.

— Policjant — szepn膮艂 Mungo. — O Bo偶e!

— Tak — potwierdzi艂 Zouga. — Znalaz艂e艣 si臋 w tarapatach.

— Nie wiedzia艂em...

— A co to dla ciebie za r贸偶nica?! Planowa艂e艣 nielegaln膮 transakcj臋 i wiedzia艂e艣, 偶e pewnie b臋dziesz musia艂 kogo艣 zabi膰.

— Nie praw mi teraz kaza艅!

— W porz膮dku.

Zouga ukucn膮艂 obok Louise i przyjrza艂 si臋 ods艂oni臋tej ranie.

— Wygl膮da na to, 偶e kula przesz艂a obok naczy艅 krwiono艣nych— rzek艂 i uni贸s艂 Munga do pozycji siedz膮cej. — I nie naruszy艂a chyba p艂uca — doda艂, przypatruj膮c si臋 wylotowi rany na plecach. — Nie wiesz nawet, Mungo, jakim jeste艣 szcz臋艣ciarzem.

— Jedna kula utkwi艂a w ciele — westchn膮艂 Mungo i wskaza艂 na nog臋.

222

Bryczesy mia艂 rozci臋te. Rozchyli艂 je teraz, ukazuj膮c bia艂e udo, po艣rodku kt贸rego znajdowa艂 si臋 niewielki otw贸r. S膮czy艂 si臋 z niego p艂yn podobny do soku z czarnej porzeczki.

— Kula jest nadal w ciele — powt贸rzy艂 Mungo.

— Ko艣膰? — spyta艂 Zouga.

— Nie — st. John potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Nie s膮dz臋. Mog艂em przecie偶 chodzi膰.

— Nie ma teraz mowy o wyj臋ciu kuli. To wykluczone. Louise wie, gdzie znale藕膰 lekarza. Wszystko jej wyja艣ni艂em.

— Louise? — spyta艂 sarkastycznie Mungo.

Louise nie podnios艂a g艂owy, zaj臋ta w艂a艣nie jodynowaniem rany. Mungo wpatrywa艂 si臋 w Zoug臋 swoim jedynym b艂yszcz膮cym okiem.

— Nie s膮dzisz chyba, 偶e robi臋 to wszystko dla ciebie — rzek艂 ostro Zouga, czuj膮c sw臋dzenie blizny na policzku. — Tak jak wszyscy poszukiwacze z Kimberley nienawidz臋 ludzi zajmuj膮cych si臋 nielegalnym handlem diamentami. Trudno mi te偶 patrze膰 przez palce na zaplanowany z premedytacj膮 rabunek i usi艂owanie zab贸jstwa — doko艅czy艂 i podni贸s艂 le偶膮cy na kocu rewolwer Munga.

Nast臋pnie sprawdzi艂, czy jest za艂adowany, i poszed艂 w kierunku stoj膮cego pod drzewem ogiera. Ko艅 podni贸s艂 g艂ow臋, wypu艣ci艂 g艂o艣no powietrze i poruszy艂 si臋, pr贸buj膮c roz艂o偶y膰 ci臋偶ar cia艂a na trzy zdrowe nogi.

— Ju偶 dobrze. Nie denerwuj si臋 — rzek艂 cicho Zouga, przesuwaj膮c d艂oni膮 po pachwinie zwierz臋cia. Sk贸ra by艂a lepka od krwi, a ko艅 zar偶a艂 przera藕liwie, kiedy Zouga dotkn膮艂 rany.

Otw贸r po kuli znajdowa艂 si臋 tu偶 za 偶ebrami. Zouga pow膮cha艂 go ostro偶nie i stwierdzi艂, 偶e kula musia艂a przebi膰 jelita. Potem ukl臋kn膮艂 i ostro偶nie zbada艂 nog臋, kt贸r膮 ko艅 oszcz臋dza艂. Znalaz艂 drug膮 ran臋 i zorientowa艂 si臋, 偶e kula uszkodzi艂a ko艣膰. Zaskakuj膮ce by艂o, 偶e ko艅 w tym stanie przeby艂 艂adnych kilka kilometr贸w, w dodatku z tak ci臋偶kim je藕d藕cem na grzbiecie. Musia艂 straszliwie cierpie膰, wytrzyma艂 tylko dlatego, 偶e serce mia艂 silne.

Zouga zrzuci艂 p艂aszcz i owin膮艂 nim pistolet, kt贸ry trzyma艂 w prawej r臋ce. Strza艂 m贸g艂 zaalarmowa膰 kt贸r膮艣 z grup po艣cigowych.

— Spokojnie, m贸j ma艂y — szepn膮艂, przyciskaj膮c wylot lufy do ko艅skiego czo艂a, po艣rodku, mi臋dzy oczami.

223

Materia艂 st艂umi艂 odg艂os strza艂u. Rozleg艂o si臋 tylko g艂uche uderzenie i ogier zwali艂 si臋 na bok, flie wierzgaj膮c nawet kopytami.

Louise wci膮偶 jeszcze pochyla艂a si臋 nad Mungiem, zawi膮zuj膮c ko艅ce banda偶a. Zouga spostrzeg艂, 偶e jej oczy pe艂ne s膮 艂ez.

— Dzi臋kuj臋 — szepn臋艂a. —Ja flie umia艂abym tego zrobi膰... Zouga pom贸g艂 jej przenie艣膰 Munga do wozu. Genera艂 oddycha艂

ci臋偶ko, a jego koszula przesi膮kni臋ta by艂a potem i cuchn臋艂a okropnie. Po艂o偶yli go na pos艂aniu ze s艂omy i dok艂adnie przykryli. Zouga wyprowadzi艂 zaprz臋g na drog臋, kt贸ra ci膮gn臋艂a si臋 wzd艂u偶 rzeki Vaal a偶 do pustyni Kalahari.

— Podr贸偶ujcie noc膮, a w dzie艅 pozw贸lcie mu艂om, aby si臋 troch臋 popas艂y — Zouga zwr贸ci艂 si臋 do Louise. — Jedzenia starczy wam na pewno, ale kaw臋 i cukier powinni艣cie oszcz臋dza膰.

— Nie wiem, jak ci dzi臋kowa膰 — szepn臋艂a.

— Trzymajcie si臋 biegu rzeki.

— Mam przeczucie, 偶e nie rozstajemy si臋 na zawsze — Louise zdawa艂a si臋 nie s艂ysze膰, co powiedzia艂. — A kiedy si臋 znowu spotkamy... — urwa艂a nagle.

— M贸w dalej — poprosi艂, lecz ona tylko potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i wzi臋艂a wodze z jego r臋ki.

Wydawa艂o si臋, 偶e w贸z rozp艂ywa si臋 stopniowo w mroku, nawet ko艂a nie wydawa艂y 偶adnego d藕wi臋ku. Zouga d艂ugo odprowadza艂 ich wzrokiem, a偶 w贸z znikn膮艂 mu z oczu. Po chwili jednak Louise wr贸ci艂a.

Zjawi艂a si臋 cicho jak duch, przybieg艂a z rozwianymi w艂osami, kt贸re wymkn臋艂y si臋 spod czapki. Jej blada twarz ja艣nia艂a w 艣wietle ksi臋偶yca.

U艣cisk jej ramion na szyi Zougi by艂 mocny, niemal bolesny, a usta nadzwyczaj gor膮ce i wilgotne. Ich smak zapami臋ta膰 mia艂 na zawsze.

Trwa艂o to tylko par臋 chwil, gdy stali tak przywieraj膮c do siebie cia艂ami — Louise wyswobodzi艂a si臋 nagle z ramion Zougi i nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie bez s艂owa odesz艂a w mrok.

Dziesi臋膰 dni po pogrzebie Pickeringa Zouga podpisa艂 w ko艅cu dokumenty zwi膮zane z przekazaniem Posiad艂o艣ci Diab艂a Towarzystwu Diamentowemu i wyszed艂 z biura na pokryt膮 topniej膮cym 艣niegiem ulic臋.

224

艢nieg pada艂 w Kimberley po raz pierwszy. Du偶e, mi臋kkie p艂atki spada艂y powoli, ko艂ysz膮c si臋 jak pi贸ra trafionej 艣rutem czapli.

P艂atki rozpuszcza艂y si臋, w momencie gdy dotkn臋艂y ziemi, a przecie偶 na dworze panowa艂 dotkliwy ch艂贸d. Z ust Zougi wydobywa艂a si臋 pafa i osiada艂a na brodzie. Po raz ostatni nadzorowa膰 mia艂 zako艅czenie pracy na Posiad艂o艣ci Diab艂a. Wci膮偶 nie wiedzia艂, jak zdo艂a wyja艣ni膰 Ralphowi to, co si臋 sta艂o.

Wszyscy zmie艣cili si臋 w wielkim metalowym wiadrze, kt贸re wolno podje偶d偶a艂o do g贸ry. Zouga bez trudu rozpozna艂 syna, tylko on bowiem mia艂 na sobie p艂aszcz. Pozostali byli niemal kompletnie

nadzy.

Zouga wci膮偶 zadawa艂 sobie pytanie, dlaczego ludzie nie zbuntowali si臋 jeszcze przeciwko nowym drastycznym przepisom wprowadzonym niedawno przez pu艂kownika Johna Fry'a, kt贸re wymierzone by艂y w nielegalnych handlarzy diament贸w. Czarni robotnicy przebywali w otoczonych kolczastym drutem obozowiskach, a planowano jeszcze wprowadzenie godziny policyjnej. Robotnik贸w mia艂 obowi膮zywa膰 zakaz opuszczania miejsca zamieszkania po zapadni臋ciu zmroku, a specjalne oddzia艂y policji penetrowa膰 mia艂y ulice w dzie艅 i w nocy. Ka偶da zmiana wracaj膮ca z szybu poddawana by艂a te偶 rewizji.

Nawet poszukiwacze, przynajmniej kilkunastu z nich, protestowali przeciw najbardziej drako艅skiemu przepisowi Johna Fry'a, nakazuj膮cemu czarnym robotnikom zje偶d偶a膰 do wykopu zupe艂nie nago, aby uniemo偶liwi膰 ukrycie kamieni.

John Fry by艂 zaskoczony, kiedy Zouga i dwunastu innych poszukiwaczy poprosili go o spotkanie.

— Na mi艂o艣膰 bosk膮, Ballantyne, przecie偶 to banda nagich dzikus贸w! Nie mo偶e tu by膰 mowy o wstydzie.

W ko艅cu przy poparciu Rhodesa uda艂o im si臋 jednak zmusi膰 go do kompromisu. Fry zgodzi艂 si臋 niech臋tnie, by robotnicy nosili w膮skie przepaski biodrowe.

Takie w艂a艣nie przepaski mieli na sobie jad膮cy wraz z Ralphem Murzyni. Mro藕ny wiatr ch艂osta艂 ich bezlito艣nie. Bazo trz膮s艂 si臋 z zimna, ca艂e jego cia艂o pokrywa艂a g臋sia sk贸rka.

Nad nim sta艂 Ralph Ballantyne balansuj膮c zwinnie na kraw臋dzi skipu — nic sobie nie robi艂 z wiatru i otwieraj膮cej si臋 pod nim

przepa艣ci.

Ralph spojrza艂 na przytulonego do 艣ciany skipu Bazo i pod

15 —Twirdzi ludzie

225

wp艂ywem nag艂ego impulsu zdj膮艂 z ramion poplamiony p艂aszcz, okrywaj膮c nim przyjaciela. Pod spodem mia艂 jeszcze star膮 tweedow膮 marynark臋 i brudny sweter.

— To wbrew prawu bia艂ego cz艂owieka — mrukn膮艂 Bazo i zrobi艂 ruch, jakby chcia艂 zrzuci膰 okrycie z ramion.

— Przy naszym wykopie nie ma policji — zapewni艂 go Ralph. Bazo zawaha艂 si臋 przez chwil臋, lecz w ko艅cu os艂oni艂 p艂aszczem

g艂ow臋 i ramiona.

Ralph wyj膮艂 z kieszeni niedopa艂ek cygara i wytrz膮sn膮艂 z niego resztki popio艂u, kt贸re wiatr poni贸s艂 w g艂膮b szybu. Potem zapali艂 je, zaci膮gaj膮c si臋 g艂臋boko dwa razy i poda艂 Bazo.

— Nie do艣膰, 偶e jest ci zimno, to jeszcze si臋 zamartwiasz — odezwa艂 si臋. Bazo nic nie odpowiedzia艂. Trzyma艂 w d艂oni 偶arz膮ce si臋 cygaro i zaci膮ga艂 si臋 艂apczywie. — Czy to z powodu Donseli? Zna przecie偶 prawo, wiedzia艂, co grozi tym, kt贸rzy kradn膮 diamenty.

— Ale to by艂 bardzo ma艂y kamie艅 — mrukn膮艂 Bazo, wypuszczaj膮c z ust niebieski dym. —A pi臋tna艣cie lat to bardzo du偶o czasu.

— Tak, lecz Donsela 偶yje — rzek艂 Ralph wyjmuj膮c cygaro z r臋ki Bazo. — Gdyby to zdarzy艂o si臋 w czasach poprzedzaj膮cych nowe prawo, na pewno by ju偶 nie 偶y艂.

— I mo偶e tak by艂oby lepiej — szepn膮艂 z gorycz膮 Bazo. — M贸wi si臋, 偶e wywo偶膮 ludzi do Kapsztadu i ka偶膮 pracowa膰 w porcie przy falochronie. Skuwaj膮 im nogi jak ma艂pom.

Ralph raz jeszcze zaci膮gn膮艂 si臋 cygarem, a jego czubek roz偶arzy艂 si臋 parz膮c mu palce. Zgasi艂 je wi臋c na pokrytej odciskami d艂oni, a wiatr rozwia艂 popi贸艂.

— A ty, Henshaw, czy ty jeste艣 zadowolony? — spyta艂 cicho Bazo. Ralph wzruszy艂 ramionami.

— Zadowolony? Czy mo偶na w og贸le m贸wi膰 o zadowoleniu?

— Czy ten ca艂y szyb — Bazo wskaza艂 przepa艣膰, nad kt贸r膮 si臋 znajdowali — nie jest dla ciebie takim samym wi臋zieniem jak falochron w Kapsztadzie dla Donseli?

Byli ju偶 na poziomie wy偶szych rusztowa艅 i Bazo zdj膮艂 szybko okrycie, by nie zobaczy艂 go kt贸ry艣 z patroluj膮cych teren policjant贸w.

— M贸wisz, 偶e si臋 zamartwiam — Bazo podni贸s艂 si臋 nie patrz膮c na Ralpha. — My艣la艂em w艂a艣nie o kraju, gdzie 偶yje ksi膮偶臋cy r贸d Kuma艂o, m贸j r贸d. Ciel臋ta, kt贸rych dogl膮da艂em b臋d膮c ch艂opcem, ju偶 dawno sta艂y si臋 bykami i maj膮 ju偶 w艂asne potomstwo. Kiedy艣

226

zna艂em ka偶de zwierze w stadzie nale偶膮cym do mego ojca, by艂o tego pi臋tna艣cie tysi臋cy sztuk, wszystkie je rozpoznawa艂em, zna艂em ich wiek, barw臋 sier艣ci, kszta艂t rog贸w.

Bazo westchn膮艂 i wdrapa艂 si臋 na kraw臋d藕 skipu. Stan膮艂 obok Ralpha. Byli tego samego wzrostu, wysocy, dobrze zbudowani i przystojni, cho膰 ka偶dy w swoim rodzaju.

— Ju偶 dziesi臋膰 razy nie ta艅czy艂em wraz z moim oddzia艂em podczas 艢wi臋ta 艢wie偶ych Owoc贸w i dziesi臋膰 razy nie widzia艂em mego kr贸la, jak rzuca wojenn膮 w艂贸czni膮, wysy艂aj膮c nas na czerwon膮 drog臋.

Bazo posmutnia艂 jeszcze bardziej i 艣ciszy艂 g艂os.

— Od czasu kiedy odszed艂em, ch艂opcy zd膮偶yli ju偶 sta膰 si臋 m臋偶czyznami, a niekt贸rzy z nich nosz膮 nawet przewi膮zane na ramionach i nogach krowie ogony, oznak臋 szczeg贸lnych zas艂ug — Bazo spojrza艂 ze smutkiem na swoje nagie cia艂o, przys艂oni臋te tylko na biodrach brudn膮 przepask膮. — Dziewczynki wyros艂y na kobiety, a ich brzuchy dojrza艂y do rodzenia dzieci. My艣l臋 o swoim ojcu i zastanawiam si臋, czy wiek zaznaczy艂 si臋 ju偶 艣niegiem na jego skroniach. Ka偶dy, kto przychodzi z mego kraju, przynosi mi wie艣ci od Juby, Go艂臋bicy, mojej matki. Ma ona dwunastu syn贸w-, ale ja jestem pierworodny, najstarszy.

— Dlaczego wi臋c pozostawa艂e艣 tu tak d艂ugo? — spyta艂 ostro

Ralph.

— A dlaczego ty by艂e艣 tu tak d艂ugo, Henshaw? — odgryz艂 si臋 Bazo, a m艂ody Ballantyne nie wiedzia艂, co odpowiedzie膰. — Czy uda艂o ci si臋 znale藕膰 w tej dziurze s艂aw臋 i bogactwo? — Obaj przyjaciele spojrzeli jednocze艣nie w d贸艂 szybu. Ludzie, kt贸rzy tam jeszcze pozostali, wygl膮dali z tej wysoko艣ci jak zast臋py mr贸wek. — Czy znalaz艂e艣 tu kobiet臋 z w艂osami tak d艂ugimi i jasnymi jak zimowa trawa, kobiet臋, kt贸ra umia艂aby zaopiekowa膰 si臋 tob膮 w nocy? Czy w twoim domu rozbrzmiewa 艣miech twoich syn贸w, Henshaw? Co ci臋 tu trzyma?

Ralph podni贸s艂 oczy i spojrza艂 na Bazo, ale zanim odpowiedzia艂, skip dojecha艂 do poziomu pierwszej rampy. Wstrz膮s przywo艂a艂 Ralpha do rzeczywisto艣ci, popatrzy艂 w g贸r臋 i pomacha艂 ojcu stoj膮cemu nieco wy偶ej.

Os艂ab艂 nagle przera藕liwy 艂oskot parowego d藕wigu i skip zacz膮艂 powoli hamowa膰. Bazo poprowadzi艂 robotnik贸w na drewnian膮

227

platform臋. Ralph patrzy艂 za nimi, po czym i on opu艣ci艂 skip. Poczu艂, jak drewniana konstrukcja chwieje si臋 pod ci臋偶arem dwudziestu silnych m臋偶czyzn. Spojrza艂 w g贸r臋 szukaj膮c ojca. Pogratulowa艂by mu pewnie dobrego urobku. Nie by艂o go jednak na rusztowaniach, odszed艂 nie czekaj膮c na syna.

Zouga spakowa艂 ju偶 kufer, kt贸ry nale偶a艂 kiedy艣 do Aletty i przeby艂 z ni膮 ca艂膮 drog臋 z Kapsztadu. Teraz mia艂 z nim wr贸ci膰 i opr贸cz niego niewiele pozosta艂o Zoudze do wzi臋cia.

Na dnie kufra po艂o偶y艂 Bibli臋 Aletty, jej dziennik i ozdobn膮 szkatu艂k臋 z pozosta艂o艣ciami bi偶uterii. Cenniejsze kosztowno艣ci dawno ju偶 zosta艂y sprzedane, aby podtrzyma膰 gasn膮ce marzenia Zougi.

Obok tych kilku pami膮tek zapakowa艂 w艂asne dzienniki, mapy i ksi膮偶ki. Zawaha艂 si臋, gdy w r臋ce wpad艂 mu zwini臋ty w rulon manuskrypt.

— By膰 mo偶e uda mi si臋 znale藕膰 teraz troch臋 czasu i go wreszcie uko艅czy膰 — mrukn膮艂 Zouga i w艂o偶y艂 papier do kufra.

Kufer by艂 tylko do po艂owy zape艂niony i Zouga bez wysi艂ku zni贸s艂 go po schodach i postawi艂 na ganku. Postanowi艂 nic wi臋cej nie zabiera膰. Skromne umeblowanie domu uda艂o mu si臋 sprzeda膰 na licytacji. Uzyska艂 za nie dziesi臋膰 funt贸w. Zgodnie z przewidywaniami Rhodesa Zouga odchodzi艂 st膮d, tak jak przyszed艂.

— Gdzie jest Ralph? — spyta艂 Jana Cheroota, kt贸ry przymocowywa艂 w艂a艣nie do wozu czarny stalowy kocio艂ek.

— Pewnie wpad艂 do Diamentowej Lii. Ma prawo si臋 troch臋 rozerwa膰 po ca艂odniowej har贸wce.

Zouga zignorowa艂 zaczepk臋 i zacz膮艂 przygl膮da膰 si臋 uwa偶nie wozowi. By艂 to najnowszy i najmocniejszy z trzech pojazd贸w, jakimi dysponowa艂. Jeden odjecha艂 ju偶 wraz z Louise St. John, ale ten, kt贸remu si臋 teraz przygl膮da艂, powinien dowie藕膰 ich bez k艂opotu do Kapsztadu, nawet przy znacznie wi臋kszym obci膮偶eniu.

Jan Cheroot nachyli艂 si臋 w stron臋 Zougi, aby wzi膮膰 do niego kufer i za艂adowa膰 go ju偶 na w贸z.

— Poczekaj, najpierw to — rzek艂 wtedy Zouga, wskazuj膮c le偶膮c膮 pod drzewem niebiesko c臋tkowan膮 p艂yt臋.

— O matko... — j臋kn膮艂 Cheroot. — Nie, nie mog臋 w to

228

uwierzy膰. Przez dwadzie艣cia dwa lata widzia艂em ju偶, jak robi艂e艣 r贸偶ne g艂upie i szalone rzeczy, ale to...

Zouga podszed艂 do niebieskiego bloku, kt贸ry Ralph wydoby艂 kiedy艣 z dna Posiad艂o艣ci Diab艂a, i postawi艂 na nim nog臋.

— Podniesiemy go za pomoc膮 bloczka i liny — spojrza艂 w g贸r臋, gdzie na grubej ga艂臋zi zamontowany by艂 ju偶 bloczek z przewi膮zanym wok贸艂 konopnym sznurem. — A potem cofniemy pod niego w贸z.

— Znakomicie! — Cheroot usiad艂 na kufrze i skrzy偶owa艂 r臋ce na piersi. — Nic z tego. Kiedy艣 nadstawia艂em dla ciebie karku, ale by艂em wtedy m艂ody i g艂upi.

— Daj spok贸j, Cheroot. Marnujemy tylko czas.

— Co chcesz zrobi膰 z tym ohydnym kawa艂kiem ska艂y?

— Straci艂em ptaka, potrzebuj臋 teraz nowego b贸stwa.

— S艂ysza艂em o ludziach, kt贸rzy wznosz膮 pomniki komu艣 wyj膮tkowo dzielnemu lub na pami膮tk臋 wielkiej bitwy, ale 偶eby wznosi膰 pomnik g艂upocie... — lamentowa艂 Cheroot.

— Cofnij w贸z.

— Nie i jeszcze raz nie. Nie zrobi臋 tego. Za 偶adn膮 cen臋, za 偶adne pieni膮dze.

— Kiedy to za艂adujemy, dostaniesz ode mnie butelk臋 brandy i b臋dziesz m贸g艂 sam przy niej 艣wi臋towa膰.

— Tylko pod tym warunkiem — westchn膮艂 Jan Cheroot i zszed艂 z wozu. — Ale nie spodziewaj si臋, 偶e mi si臋 to spodoba — doda艂, podchodz膮c do Zougi i wpatruj膮c si臋 nienawistnie w niebiesk膮 p艂yt臋.

Zouga za艣mia艂 si臋 po raz pierwszy od d艂u偶szego czasu i obj膮艂 Cheroota ramieniem.

— Teraz mo偶esz znowu czego艣 nienawidzi膰 i pomy艣l tylko, jak b臋dziesz przez to szcz臋艣liwy — rzek艂 z u艣miechem.

— Pi艂e艣 — natar艂 na niego Zouga, a Ralph rzuci艂 kapelusz w r贸g pokoju i kiwn膮艂 g艂ow膮.

— Tak, wypi艂em ze dwa piwa — podszed艂 do kuchennego pieca, by ogrza膰 r臋ce. — Wypi艂bym wi臋cej, gdybym tylko mia艂 pieni膮dze.

— Czeka艂em na ciebie — ci膮gn膮艂 Zouga z wyrzutem w g艂osie. Ralph odwr贸ci艂 si臋 do niego plecami.

— Oddaj臋 ci ka偶d膮 godzin臋 mojego dnia, tato — odpar艂

229

z t艂umion膮 w艣ciek艂o艣ci膮. — Pozw贸l, abym chocia偶 wieczorem mia艂 chwil臋 dla siebie.

— Mam ci co艣 bardzo wa偶nego do powiedzenia — rzek艂 Zouga i skin膮艂 g艂ow膮 w kierunku pustego krzes艂a. — Usi膮d藕, Ralph.

Zouga przetar艂 twarz d艂oni膮, staraj膮c si臋 zebra膰 my艣li. Tak cz臋sto w ci膮gu ostatnich kilku dni stara艂 si臋 znale藕膰 odpowiednie s艂owa, aby powiedzie膰 Ralphowi, 偶e stali si臋 nagle n臋dzarzami, a ca艂y ich wieloletni trud i zn贸j poszed艂 na marne. Nie by艂o to jednak 艂atwe.

Wreszcie opu艣ci艂 r臋k臋 i spojrzawszy synowi w oczy zacz膮艂 opowiada膰 mu wszystko po kolei, a kiedy sko艅czy艂, czeka艂 z niepokojem na jego reakcj臋. Ralph nie poruszy艂 si臋 podczas przemowy ojca, a teraz patrzy艂 na niego kamiennym wzrokiem. Zouga odezwa艂 si臋 znowu:

— Wyruszamy nad ranem. Wraz z Janem Cherootem za艂adowa艂em ju偶 w贸z. Zaprz臋gniemy do niego wszystkie mu艂y, na tak d艂ug膮 tras臋 b臋d臋 potrzebowa艂 podw贸jnego zaprz臋gu.

Zouga znowu zamilk艂, ale i tym razem nie doczeka艂 si臋 reakcji.

— Pewnie si臋 zastanawiasz, dok膮d pojedziemy i co b臋dziemy robi膰. Powiem ci wi臋c, 偶e gospodarstwo Harknessa wci膮偶 na nas czeka.

— Za艂o偶y艂e艣 si臋 o to wszystko — Ralph odezwa艂 si臋 w ko艅cu — nie m贸wi膮c mi nawet s艂owa. Ty, kt贸ry zawsze prawi艂e艣 mi kazania o hazardzie i uczciwo艣ci.

— Ralph!

— To nie by艂a tylko twoja w艂asno艣膰, nale偶a艂a do nas wszystkich.

— Jeste艣 pijany.

— Przez wszystkie te lata s艂ucha艂em twoich obietnic. Pojedziemy na p贸艂noc, Ralph — Ralph parodiowa艂 spos贸b m贸wienia Zougi. — Pomoc jest dla nas, Ralph, podzielimy si臋 ni膮. Ten kraj czeka na nas, Ralph.

— Nie wszystko jeszcze stracone, ci膮gle mam koncesj臋. Kiedy powr贸cimy do Kapsztadu...

— Ty powr贸cisz, nie ja — w g艂osie Ralpha wyczu膰 mo偶na by艂o gniew. — Powr贸cisz do Kapsztadu i b臋dziesz roi艂 swoje starcze marzenia. Mnie robi si臋 ju偶 od nich niedobrze.

— Jak 艣miesz tak do mnie m贸wi膰!

— Jak widzisz, wcale si臋 nie boj臋. I B贸g mi 艣wiadkiem, odwa偶臋

230

si臋 na co艣 znacznie zuchwalszego. Odwa偶臋 si臋 na to, na co tobie odwagi ju偶 nie starczy艂o...

— Ty bezczelny i g艂upi szczeniaku!

— Ty okrutny, bezz臋bny starcze!

Zouga przechyli艂 si臋 nad sto艂em, wyrzucaj膮c do przodu jedno rami臋. Uderzy艂 Ralpha w twarz otwart膮 d艂oni膮; cios by艂 mocny i nieoczekiwany, niczym wystrza艂 z pistoletu. G艂owa ch艂opca odskoczy艂a nagle do ty艂u.

— To ostatni raz, kiedy mnie uderzy艂e艣, nie dotkniesz mnie nigdy wi臋cej — Ralph wsta艂 i skierowa艂 si臋 prosto do drzwi; gdy dotyka艂 ju偶 klamki, odwr贸ci艂 si臋. — Jed藕 do Kapsztadu 艣ni膰 swoje sny o pot臋dze, ja zajm臋 si臋 teraz tym, 偶eby moje marzenia o偶y艂y.

— A wi臋c id藕 — mrukn膮艂 Zouga, a blizna na jego twarzy sta艂a si臋 bia艂a jak l贸d. — Id藕 i niech ci臋 wszyscy diabli!

— Pami臋taj, tato, odchodz臋 niczego st膮d nie zabieraj膮c, nawet twojego b艂ogos艂awie艅stwa.

Bazo obudzi艂 si臋 natychmiast, czuj膮c dotyk r臋ki na swoim policzku i instynktownie si臋gn膮艂 po dzid臋. R臋ka przytrzyma艂a jednak jego d艂o艅.

— Ksi膮偶臋 Kuma艂o, czy pami臋tasz jeszcze drog臋 do kraju

Matabele?

Min臋艂a chwila, nim Bazo otrz膮sn膮艂 si臋 ze snu i zebra艂 my艣li.

— Pami臋tam ka偶dy br贸d, ka偶de zielone wzg贸rze i ka偶dy wodop贸j przy drodze — wyszepta艂 po chwili. — Pami臋tam je tak dobrze, jak g艂os mego ojca i 艣miech mojej matki.

— Zwi艅 wi臋c sw膮 mat臋 i wska偶 mi drog臋, Bazo, Toporze! — rzek艂 Ralph.

Diamentowa Lii nie u艣miecha艂a si臋 ju偶 tak cz臋sto jak kiedy艣. Przed kilku miesi膮cami jej przedni z膮b, na kt贸rym dumnie nosi艂a diamentow膮 koronk臋, zacz膮艂 j膮 bole膰, powoli przy tym czerniej膮c. Kiedy b贸l sta艂 si臋 nie do zniesienia, Lii pos艂a艂a po dentyst臋, kt贸ry wyrwa艂 z膮b i odkazi艂 ran臋.

Ulga by艂a niemal natychmiastowa, jednak mi臋dzy przednimi z臋bami pozosta艂a czarna szczelina.

Lii wyra藕nie te偶 przyty艂a. By艂 to wynik dobrego jedzenia,

231

kt贸rego nigdy sobie nie odmawia艂a, i tych kilku s膮czonych codziennie kropel d偶inu. Jej piersi, zawsze obfite, straci艂y teraz kszta艂t i j臋drno艣膰 i zacz臋艂y wprost wylewa膰 si臋 ze stanika.

D艂o艅, kt贸ra trzyma艂a porcelanow膮 fili偶ank臋, by艂a t艂usta, a pier艣cionki z diamentami, rubinami i szmaragdami wbija艂y si臋 g艂臋boko w jej pulchne, poznaczone do艂eczkami palce—wok贸艂 Lii roztacza艂a si臋 aura kr贸lewskiego bogactwa i przepychu.

Jej w艂osy nadal po艂yskiwa艂y z艂otem, a sk贸ra by艂a g艂adka i 艣wie偶a, jedynie wok贸艂 oczu pojawi艂a si臋 ju偶 siateczka zmarszczek.

Lii siedzia艂a w rogu tarasu, na pierwszym pi臋trze swego domu. W Kimberley by艂o ju偶 kilka dwupoziomowych budynk贸w, 偶aden z nich, nawet biura Towarzystwa Diamentowego, nie by艂 jednak tak bogato zdobiony — dach domu Lii wydawa艂 si臋 wsparty na przepysznej bia艂ej koronce.

Fotel Lii, z r臋cznie rze藕bionego mahoniowego drewna, inkrustowany by艂 macic膮 per艂ow膮 i ko艣ci膮 s艂oniow膮. Lii sprowadzi艂a go z Indii za po艣rednictwem Holenderskiego Towarzystwa Wschodnio-indyjskiego. Kosztowa艂 j膮 dwie艣cie funt贸w, jednak siedz膮c na nim na tarasie mog艂a dostrzec najmniejszy ruch na szerokiej ulicy prowadz膮cej do g艂贸wnego rynku. Ze swego tronu obserwowa艂a wej艣cia do trzech znajduj膮cych si臋 przy rynku bar贸w, kt贸re teraz by艂y jej w艂asno艣ci膮, i szacowa艂a zamo偶no艣膰 swojej klienteli.

Mog艂a te偶 patrze膰 w drug膮 stron臋, tam gdzie przy ulicy De Beera znajdowa艂 si臋 zbudowany z czerwonej ceg艂y domek z bia艂ym ogrodzeniem i dyskretnym szyldem: „Francuska moda. Haute couture. Krawcowe prosto z Kontynentu. Profesjonalistki w ka偶dym calu."

W tym miejscu od po艂udnia a偶 do p贸藕nej nocy panowa艂 nieustanny ruch. Dziewcz臋ta, kt贸re zatrudnia艂a Lii, rzadko kiedy zostawa艂y w Kimberley d艂u偶ej ni偶 p贸艂 roku. Wraca艂y st膮d na po艂udnie, wyczerpane wprawdzie, ale niew膮tpliwie znacznie zamo偶niejsze.

Lii ju偶 tylko sporadycznie wykonywa艂a sw贸j stary zaw贸d. Decydowa艂a si臋 na to raz, czasem dwa razy w tygodniu i tylko dla swoich starych, wiernych klient贸w. M贸wi艂a, 偶e robi to dla zdrowia, krew zaczyna艂a kr膮偶y膰 w niej wtedy szybciej, a sen stawa艂 si臋 l偶ejszy.

Lii trzyma艂a w艂a艣nie w swojej pulchnej r臋ce srebrny rokokowy dzbanek i nalewa艂a herbat臋 do dw贸ch r臋cznie malowanych porcelanowych fili偶anek.

232

— Ile cukru? — spyta艂a.

Ralph siedzia艂 naprzeciw niej na twardym krze艣le. Pachnia艂 myd艂em do golenia i tani膮 wod膮 kolo艅sk膮. Jego g艂adko wygolona twarz zdawa艂a si臋 po艂yskiwa膰 w s艂o艅cu, a koszula by艂a tak mpcno wykrochmalona, 偶e szele艣ci艂a przy ka偶dym ruchu.

Lii przygl膮da艂a mu si臋 uwa偶nie znad fili偶anki.

— Czy nasz zacny major wie o twoich planach? — spyta艂a cicho. Ralph potrz膮sn膮) g艂ow膮. Lii zastanowi艂a si臋 przez chwil臋

i odczu艂a nagle zadowolenie, 偶e go艣ci syna jednego z za艂o偶ycieli Kimberley Clubu, d偶entelmena, kt贸ry nie pozdrowi艂 jej nigdy na ulicy, odes艂a艂 datki przes艂ane na budow臋 nowego szpitala i nie odpowiada艂 nawet na jej zaproszenia. Lista upokorze艅 by艂a taka d艂uga...

— Dlaczego nie zwr贸cisz si臋 z tym do swego ojca? — spyta艂a w ko艅cu.

— M贸j ojciec nie jest zbyt bogaty. — Ralph nie chcia艂 zdradzi膰 nic wi臋cej, by艂 zbyt lojalny, aby ujawni膰, 偶e Zouga jest bankrutem i wkr贸tce opu艣ci Kimberley bez grosza przy duszy. Nie chcia艂 te偶, aby Lii wiedzia艂a, 偶e zerwa艂 z nim wszelkie wi臋zi.

Lii raz jeszcze przyjrza艂a si臋 uwa偶nie Ralphowi i wzi臋艂a do r臋ki le偶膮c膮 na stoliku kartk臋, studiuj膮c uwa偶nie zestawion膮 tam list臋 i poszczeg贸lne ceny.

— Dziewi臋膰set funt贸w za wo艂y?

— To pe艂ny zaprz臋g najlepszych i najsilniejszych zwierz膮t, jakie uda艂o mi si臋 znale藕膰 — wyja艣ni艂 Ralph. — Droga do rzeki Shashi jest piaszczysta i trudno przejezdna. Musz臋 mie膰 te zwierz臋ta, aby przeci膮gn膮膰 tamt臋dy m贸j czterotonowy 艂adunek.

— Dobra handlowe: pi臋tna艣cie tysi臋cy funt贸w — Lii raz jeszcze spojrza艂a na Ralpha.

— Strzelby, proch, brandy, wisiorki i tkaniny.

— Jakie to strzelby?

— Stare muszkiety, po pi臋膰 funt贸w i dziesi臋膰 szyling贸w.

— Ralph, oni znaj膮 ju偶 bro艅 odtylcow膮 — Lii potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. — Twoje muszkiety nie b臋d膮 tam mia艂y dobrego zbytu.

— Nie sta膰 mnie na nowoczesn膮 bro艅 i nie wiem nawet, gdzie szuka膰 amunicji.

— Ralph, kochanie, ja te偶 mog艂abym zatrudni膰 w swoim francuskim zak艂adzie band臋 brudnych wied藕m i nie wysz艂oby to

233

wcale drogo. Ale nie zrobi艂am tego. Zatrudni艂am 艣wie偶e i pi臋kne dziewcz臋ta. Je偶eli planujesz na ma艂膮 skal臋, b臋dziesz mia艂 ma艂e zyski. Nie b膮d藕 sk膮py! Nigdy nie oszcz臋dzaj pieni臋dzy — Lii nala艂a troch臋 d偶inu do pustej fili偶anki. — Mog臋 za艂atwi膰 ci dostaw臋 najlepszych strzelb Martini-Henry, b臋dzie to jednak kosztowa膰 dodatkowo tysi膮c pi臋膰set funt贸w — Lii si臋gn臋艂a r臋k膮 po pi贸ro i dokona艂a na kartce odpowiednich poprawek.

— Brandy?

— Kapsztadzka w dwudziestu beczu艂kach, po jednym galonie ka偶da.

— S艂ysza艂am, 偶e Lobengula preferuje raczej koniak Courvoisier, a jego siostra Ningi pija tylko szampana marki Piper-Heidsieck.

— To b臋dzie nast臋pne pi臋膰set funt贸w, je艣li nie wi臋cej — st臋kn膮艂 Ralph.

— Trzysta — Lii znowu poprawi艂a zapis. — Mog臋 dosta膰 alkohol po cenach hurtowych. A teraz amunicja. Dziesi臋膰 tysi臋cy naboi wystarczy?

— B臋d臋 potrzebowa艂 tysi膮ca na w艂asne potrzeby, reszt臋 musz臋 sprzeda膰 wraz z broni膮.

— Je艣li Lobengula pozwoli ci polowa膰 na s艂onie — wtr膮ci艂a Lii.

— M贸j dziadek jest jednym z jego najdawniejszych przyjaci贸艂, a moja ciotka Robyn przez prawie dwadzie艣cia lat mieszka艂a wraz z m臋偶em w misji nad rzek膮 Khami.

— Tak, wiem, 偶e masz przyjaci贸艂 na kr贸lewskim dworze — Lii 艣ci膮gn臋艂a z aprobat膮 usta. — S艂ysza艂am jednak, 偶e s艂onie zosta艂y ju偶 wybite w ca艂ym kraju Matabele.

— Schroni艂y si臋 w g贸rze rzeki Zambezi.

— Nie dostaniesz si臋 tam konno, a polowanie na stoj膮co nie przystoi bia艂emu.

— M贸j ojciec polowa艂 w ten spos贸b, poza tym nie sta膰 mnie na konia.

— W porz膮dku — zgodzi艂a si臋 w ko艅cu Lii i oznaczy艂a kolejn膮 pozycj臋 na kartce.

Pracowali jeszcze przez godzin臋, raz po raz przegl膮daj膮c ca艂膮 list臋 i zatrzymuj膮c si臋 przy ka偶dej pozycji. Lii wci膮偶 co艣 kre艣li艂a i dopisywa艂a nowe cyfry. W ko艅cu od艂o偶y艂a pi贸ro na tac臋 i nala艂a sobie do fili偶anki podw贸jn膮 porcj臋 d偶inu.

— W porz膮dku — o艣wiadczy艂a z satysfakcj膮.

234

— Czy oznacza to, 偶e po偶yczysz mi pieni膮dze?

— Tak.

— Nie wiem, co powiedzie膰 — Ralph pochyli艂 si臋 nad sto艂em, rozpromieniony i szcz臋艣liwy. — Lii, nie potrafi臋...

— Lepiej nic nie m贸w, dop贸ki nie us艂yszysz moich warunk贸w — Lii u艣miechn臋艂a si臋 cierpko. — To po偶yczka, dwadzie艣cia procent

rocznie.

— Dwadzie艣cia procent! — j臋kn膮艂 Ralph. — Na mi艂o艣膰 bosk膮,

to straszna lichwa!

— W rzeczy samej — odpar艂a Lii spokojnie. — Ale pozw贸l mi sko艅czy膰. Dwadzie艣cia procent wk艂ad贸w i pi臋膰dziesi膮t procent zysk贸w.

— I po艂owa zysk贸w! Nie, Lii, to ju偶 nie jest lichwa, to zwyk艂y rozb贸j!

— Zgadza si臋 — przytakn臋艂a Lii. — Dobrze, 偶e jeste艣 wystarczaj膮co bystry, 偶eby to oceni膰.

— Czy nie mo偶emy po prostu... — zacz膮艂 nie艣mia艂o Ralph.

— Nie, nie mo偶emy. Takie s膮 moje warunki — rzek艂a Lii, a Ralph przypomnia艂 sobie swego soko艂a Scipio o przera藕liwie zimnych oczach.

— Zgoda — rzek艂 w ko艅cu, a spojrzenie Lii od razu zrobi艂o si臋 艂agodne i weso艂e.

— A wi臋c jeste艣my wsp贸lnikami — powiedzia艂a k艂ad膮c d艂o艅 na jego przedramieniu i pocieraj膮c je delikatnie. — Pozostaje tylko przypiecz臋towa膰 umow臋 — dorzuci艂a weso艂o. — Chod藕!

Przez szklane drzwi wprowadzi艂a go do swojej sypialni, gdzie zaci膮gn臋艂a od razu zas艂ony. W pokoju zrobi艂o si臋 ch艂odno i ciemno. Lii odwr贸ci艂a si臋 do Ralpha i zacz臋艂a rozpina膰 mu koszul臋.

— Ralph —jej g艂os by艂 s艂odki jak dawniej. — Chc臋, 偶eby艣 co艣 dla mnie zrobi艂.

— Co mianowicie? — spyta艂 Ralph.

Lii stan臋艂a na palcach i szepn臋艂a mu co艣 na ucho.

— Jeste艣my wspornikami, czy nie? — spyta艂a czuj膮c, jak zaczyna si臋 od niej odsuwa膰. Ralph zawaha艂 si臋 przez chwil臋, a potem pochyli艂 si臋 i uj膮wszy Lii pod kolana zani贸s艂 j膮 na 艂贸偶ko.

— To nie s膮 wo艂y — rzek艂 z dum膮 Bazo. — Ka偶dy z nich to syn w臋偶a skrzy偶owany z duchem Maszony.

Wo艂y, kt贸re wybra艂 Bazo, by艂y dorodne i pot臋偶ne, o szerokich

235

prostych rogach. Bazo, jak prawdziwy Matabele, od najm艂odszych lat opiekowa艂 si臋 zwierz臋tami, a przy tym uwielbia艂 je i zna艂 si臋 na nich znakomicie.

Nie by艂 jednak wo藕nic膮. Nigdy jeszcze nie powozi艂 wi臋kszym zaprz臋giem. Nie wiedzia艂 nawet, jak zaprz膮c do wozu dwadzie艣cia cztery wo艂y.

W kraju Matabele by艂y tylko dwa pojazdy ko艂owe i oba nale偶a艂y do kr贸la Lobenguli. Dla Bazo byd艂o stanowi艂o 藕r贸d艂o bogactwa, mi臋sa i mleka, zwierz臋ta nie byty nigdy u偶ywane jako si艂a poci膮gowa. Dotychczas mia艂 do czynienia jedynie z dwuko艂owymi wozami, kt贸rymi transportowano 偶wir z kopalni.

Ralph za艂o偶y艂, 偶e wo艂y s膮 nastawione przyja藕nie i dobrze wyszkolone, zmontowanie zaprz臋gu nie powinno stanowi膰 wi臋c problemu. Zwierz臋ta jednak od razu wyczu艂y u obu m臋偶czyzn brak do艣wiadczenia, sta艂y si臋 dzikie i rozjuszone jak 艣wie偶o schwytane bawo艂y.

Przez dwie godziny uganiali si臋 za wo艂ami po trawiastej r贸wninie za miastem, pr贸buj膮c zebra膰 je wreszcie wszystkie razem i unieruchomi膰 w jarzmie.

Wkr贸tce wok贸艂 nich zgromadzi艂 si臋 t艂um pr贸偶niak贸w, kt贸rzy kibicowali z butelkami w d艂oniach, 艣miej膮c si臋 i wykrzykuj膮c szydercze uwagi.

— Wkr贸tce Bakela dowie si臋 o tym wszystkim, przyjdzie tu i wtedy najemy si臋 prawdziwego wstydu—westchn膮艂 Bazo ocieraj膮c pot z czo艂a.

Ralph nie widzia艂 ojca od czasu pami臋tnej nocy, ale odwiedzi艂 niedawno Jordana w biurze Towarzystwa Diamentowego przy ulicy De Beera. Zouga Ballantyne by膰 mo偶e nie och艂on膮艂 jeszcze po szoku, jaki prze偶y艂, gdy opu艣cili go nagle obaj synowie, lecz Jordan zapewni艂, 偶e nie wyjecha艂 jeszcze do Kapsztadu.

Na sam膮 my艣l, 偶e ojciec sta膰 si臋 mo偶e 艣wiadkiem jego upokorzenia, krew uderzy艂a Ralphowi do g艂owy. W przyp艂ywie desperacji trzasn膮艂 ze swojego kilkumetrowego bata.

— Nkosanal — us艂ysza艂 nagle za sob膮 uw艂aczaj膮ce pozdrowienie. Nkosi oznacza w j臋zyku zulu wodza, natomiast nkosana jest

lekcewa偶膮cym zdrobnieniem, kt贸rego u偶ywa si臋 zazwyczaj w stosunku do bia艂ych ch艂opc贸w.

— Tylko jedno zwierz臋 na dziesi臋膰 mo偶e i艣膰 na pocz膮tku, a ten

236

w艂a艣nie jest przewodnikiem — ci膮gn膮艂 m臋偶czyzna protekcjonalnym tonem, wskazuj膮c palcem pot臋偶nego wo艂u. — Ka偶dy, kto cho膰 troch臋 zna si臋 na wo艂ach, odgadnie to nawet z zamkni臋tymi oczami.

By艂 ma艂ym czarnym gnomem i nie si臋ga艂 Ralphowi nawet do ramienia. Jego pomarszczona i pokryta bruzdami twarz przypomina艂a twarz starca, ale zar贸wno we艂niste w艂osy, jak i g臋sta broda by艂y kruczoczarne. Mia艂 te偶 r贸wne, bia艂e z臋by.

Ubrany w wojskow膮 kurtk臋 z oberwanymi insygniami, na czole nosi艂 wypolerowany czarny diadem. J臋zyk, jakim si臋 pos艂ugiwa艂, przypomina艂 j臋zyk Matabel贸w, ale intonacja i gramatyka charakterystyczne by艂y dla mowy Zulus贸w.

Tak wi臋c, gdy Ralph spyta艂 go, czy jest Zulusem, m臋偶czyzna popatrzy艂 na niego z pogard膮.

— Tak, jestem prawdziwym Zulusem, nie za艣 cz艂onkiem nies艂awnego rodu Kuma艂o, z kt贸rego wywodzi艂 si臋 zdrajca Mzilikazi, rodu, kt贸rego krew wymiesza艂a si臋 ju偶 ca艂kowicie z krwi膮 plemion Venda, Tswana i Maszona.

— Hej ty! — przerwa艂 mu ostro Bazo. — Zdawa艂o mi si臋, 偶e s艂ysz臋 ujadanie napuszonego pawiana.

Zulus spojrza艂 ponuro na Bazo, wzi膮艂 z r臋ki Ralpha bat i odszed艂 szybko w stron臋 zwierz膮t.

Tylko dziesi臋膰 minut zaj臋艂o mu przygotowanie zaprz臋gu, a kiedy praca zosta艂a wykonana, strzeli艂 z bata i zwierz臋ta pos艂usznie ruszy艂y z miejsca, ci膮gn膮c za sob膮 wy艂adowany towarem w贸z.

— Yapfl Dok膮d? Kt贸r膮 drog膮? — krzykn膮艂 Zulus mru偶膮c oczy.

— Yakatol Na p贸艂noc! — zawo艂a艂 uradowany Ralph, a Bazo porwa艂 swoj膮 tarcz臋 i dzid臋 i pokrzykuj膮c zacz膮艂 wykonywa膰 dziki wojenny taniec.

Droga do rzeki Vaal stanowi艂a pierwszy etap podr贸偶y. Ziemia by艂a mi臋kka i pobru偶d偶ona g艂臋bokimi koleinami, tak 偶e w贸z zapada艂 si臋 po same osie, a widoczno艣膰 ogranicza艂a chmura py艂u wzniesiona przez inne zaprz臋gi. Wkr贸tce droga zw臋zi艂a si臋, ruch znacznie os艂ab艂, a powietrze sta艂o si臋 wreszcie przezroczyste. Ralph odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 w tyle zarysy rusztowa艅, kt贸re wygl膮da艂y z tej odleg艂o艣ci jak ogo艂ocone z li艣ci drzewa.

Zulus zawo艂a艂 co艣 do swego pomocnika, czarnego ch艂opca, kt贸ry szed艂 na przedzie zaprz臋gu, i ten nagle zawr贸ci艂 zwierz臋ta z drogi. W贸z skrzypn膮艂, a ko艂a wydosta艂y si臋 z g艂臋bokich kolein

237

i potoczy艂y po trawie w stron臋 roz艂o偶ystej niczym wielki parasol akacji, kt贸ra mia艂a da膰 ludziom opa艂 i schronienie na noc.

Ralph przypatrywa艂 si臋 uwa偶nie swoim dw贸m niespodziewanym towarzyszom podr贸偶y. Ch艂opiec wy艂oni艂 si臋 nagle z chmury czerwonego py艂u, niemal ca艂kowicie nagi, ze zwini臋t膮 mat膮 na plecach i ma艂ym kocio艂kiem na g艂owie. Ca艂y ten dobytek z艂o偶y艂 na wozie, a nast臋pnie za przyzwoleniem Zulusa wzi膮艂 z jego r臋ki lon偶臋 i pobieg艂 szybko na pocz膮tek zaprz臋gu.

Ralph zastanawia艂 si臋, ile lat mo偶e mie膰 ten smyk, i pomy艣la艂, 偶e chyba nie wi臋cej ni偶 dziesi臋膰.

— Jak on si臋 nazywa? — spyta艂 Zulusa.

— Chodzi ci o imi臋? — Murzyn tylko wzruszy艂 ramionami. — A jakie to ma znaczenie? Nazywaj go Umfaan, Ch艂opiec.

— A jak tobie na imi臋? — brn膮艂 dalej Ralph. Zulus u艣miechn膮艂 si臋 pod w膮sem.

— Imi臋 mo偶e by膰 zagro偶eniem, mo偶e wznie艣膰 si臋 nad cz艂owiekiem, jak s臋p i naznaczy膰 go a偶 do 艣mierci. Zanim na dw贸r kr贸lewski w Ulundi wkroczyli obcy 偶o艂nierze, ja tak偶e nosi艂em pewne imi臋...

Na wspomnienie bitwy, kt贸ra zako艅czy艂a wojn臋 zulusk膮, Ralph poczu艂 si臋 nieswojo. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e porwana kurtka, kt贸r膮 mia艂 na sobie Murzyn, mog艂a zosta膰 艣ci膮gni臋ta z zabitego Anglika. Lord Chelmsford zes艂a艂 kr贸la Zulus贸w i wi臋kszo艣膰 jego dow贸dc贸w wojskowych na Wysp臋 艢w. Heleny, gdzie wcze艣niej zmar艂 ju偶 w niewoli inny wielki w艂adca. Ci, kt贸rym uda艂o si臋 zbiec i unikn膮膰 zes艂ania, b艂膮kali si臋 teraz bezdomni po ca艂ym kontynencie. Jednym z nich musia艂 by膰 w艂a艣nie jego wo藕nica, kt贸ry wci膮偶 nosi艂 na czole diadem zuluskiego wodza.

— By艂o to imi臋 — ci膮gn膮艂 Murzyn — kt贸re wymieniano kiedy艣 z szacunkiem, ale nie s艂ysza艂em go ju偶 tak dawno, 偶e zapomnia艂em nawet, jak brzmia艂o.

— A wi臋c zapomnia艂e艣, jak si臋 nazywasz? — spyta艂 Ralph.

— Teraz nazywam si臋 Isazi, M臋drzec, z powod贸w, kt贸re powinny by膰 jasne nawet dla cz艂onka plemienia Matabele.

Z drugiej strony paleniska dobieg艂o pogardliwe parskni臋cie Bazo; wsta艂 nagle i odszed艂 od ognia w stron臋, z kt贸rej dochodzi艂o wycie szakala.

238

— Ja nazywam si臋 Henshaw — rzek艂 Ralph. — Czy zostaniesz ze mn膮 i doprowadzisz m贸j w贸z do celu?

— Czemu nie, Ma艂y Sokole?

— Nie spytasz nawet, dok膮d chc臋 jecha膰?

— Potrzebuj臋 po prostu drogi — wzruszy艂 ramionami Isazi. — Ta, kt贸ra prowadzi na pomoc, nie jest ani d艂u偶sza, ani trudniejsza od tej na po艂udnie.

Szakal zawy艂 raz jeszcze, tym razem znacznie bli偶ej. Bazo znieruchomia艂, 艣ciskaj膮c w r臋ce dzid臋 i zbli偶y艂 do ust obie d艂onie. Odg艂os, kt贸ry wyda艂, przypomina艂 do z艂udzenia wycie szakala.

— Bazo — imi臋 wypowiedziane zosta艂o szeptem delikatnym jak powiew wiatru i zza wzg贸rza wy艂oni艂 si臋 cie艅 postaci.

— Kamuza, m贸j bracie — Bazo przycisn膮艂 przyjaciela, k艂ad膮c d艂onie na jego ramionach. — Nosz臋 w 偶o艂膮dku kamie艅 ci臋偶ki jak gorycz naszego rozstania.

— Kiedy艣 znowu p贸jdziemy wsp贸ln膮 drog膮, pewnego dnia b臋dziemy znowu pi膰 piwo z jednego dzbana i walczy膰 rami臋 przy ramieniu...— odrzek艂 cicho Kamuza. — Lecz teraz obaj jeste艣my na us艂ugach kr贸la.

Kamuza odwi膮za艂 rzemyki przytrzymuj膮ce opask臋; materia艂 opad艂 ci臋偶ko — Murzyn by艂 zupe艂nie nagi.

— Pospiesz si臋. Musz臋 powr贸ci膰 przed dzwonem obwieszczaj膮cym godzin臋 policyjn膮.

— Nikt ci臋 nie widzia艂? — dopytywa艂 si臋 Bazo, zdejmuj膮c w艂asn膮 przepask臋 i wymieniaj膮c si臋 z Kamuza.

— Policja jest ju偶 prawie wsz臋dzie — przyzna艂 Kamuza — ale nikt mnie dzi艣 nie 艣ledzi艂.

Bazo zwa偶y艂 w r臋kach futrzan膮 przepask臋, podczas gdy Kamuza wk艂ada艂 szybko swoje nowe „ubranie".

— Poka偶 je — rzek艂 po chwili.

Kamuza wzi膮艂 przepask臋 z jego r膮k i roz艂o偶y艂 j膮 na jednym z o艣wietlonych przez ksi臋偶yc kamieni. W 艣rodku znajdowa艂a si臋 sk贸rzana skrytka zamaskowana 艂a艅cuszkiem koralik贸w. Podzielona by艂a na kilkana艣cie przegr贸dek, w ka偶dej znajdowa艂 si臋 kamie艅.

— Policz je — poleci艂 Kamuza. — Liczba musi si臋 zgadza膰

239

i oby Lobengula znalaz艂 ich tyle samo, gdy wr臋czysz mu t臋 sakw臋 w GuBulawayo, Miejscu Zabijania.

Bazo dotyka艂 ka偶dego kamienia koniuszkami palc贸w, a jego usta porusza艂y si臋 bezd藕wi臋cznie.

— Amashumi amatatul — rzek艂 wreszcie.

— Trzydzie艣ci — powt贸rzy艂 Kamuza. — Zgoda. Wszystkie kamienie by艂y czyste i du偶e, najmniejszy wielko艣ci

fasoli.

— Powiedz Lobenguli, Wielkiemu S艂oniowi, 偶e jestem jego wiernym psem i padam nisko do jego st贸p. Powiedz mu, 偶e b臋dzie mia艂 jeszcze wi臋cej 偶贸艂tych monet i b艂yszcz膮cych kamieni. Powiedz mu, 偶e jego dzieci pracuj膮 dla niego codziennie w wielkim wykopie. Ka偶dy, kto powr贸ci na p贸艂noc, przyniesie bogactwa — Kamuza zbli偶y艂 si臋 do Bazo i po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu.

— Id藕 w pokoju, Bazo, Toporze.

— Pozosta艅 w pokoju, m贸j bracie, a dni rozstania niech rozp艂yn膮 si臋 niczym krople deszczu na piasku pustyni, a偶 znowu b臋dziemy mogli si臋 spotka膰.

Pierwsz膮 prawdziw膮 pr贸b膮 wytrzyma艂o艣ci zaprz臋gu by艂a przeprawa przez rzek臋 Vaal.

Nurt by艂 powolny, ale wystarczaj膮co g艂臋boki, aby zakry膰 piasty k贸艂. W贸z z trudem toczy艂 si臋 po nier贸wnym kamienistym dnie, chwiej膮c si臋 niebezpiecznie i hamuj膮c co chwila, tak 偶e Isazi znowu musia艂 wykaza膰 si臋 do艣wiadczeniem.

Kiedy wreszcie znale藕li si臋 na drugim brzegu, Ralph zarz膮dzi艂 post贸j wcze艣niej ni偶 zazwyczaj. Przy brzegu by艂o du偶o soczystej trawy i pod dostatkiem pitnej wody. Nast臋pny odcinek drogi prowadzi膰 mia艂 prosto do misji doktora Moffata odleg艂ej jeszcze o jakie艣 dwie艣cie kilometr贸w. Droga ta mia艂a by膰 szczeg贸lnie wyczerpuj膮ca.

— Od jutra zaczynamy podr贸偶owa膰 noc膮 — zarz膮dzi艂 Ralph, a Isazi spojrza艂 na niego uwa偶nie.

— Ju偶 o tym my艣la艂em — powiedzia艂 z powag膮. — Ale sk膮d ty, Ma艂y Sokole, mo偶esz wiedzie膰 o podr贸偶owaniu noc膮? Tak膮 wiedz臋 posiedli tylko m臋drcy.

— Musisz wi臋c mnie do nich zaliczy膰, Isazi — odpar艂 Ralph

240

i poszed艂 poszuka膰 miejsca, z kt贸rego mia艂by najlepszy widok na zachodz膮ce s艂o艅ce.

By艂 to pierwszy dzie艅 w 偶yciu Ralpha, kiedy poczu艂 si臋 zupe艂nie niezale偶nym i wolnym cz艂owiekiem. Id膮c za swoim wozem, snu艂 wspania艂e plany na przysz艂o艣膰. Wyobra偶a艂 sobie dziesi膮tki woz贸w przemierzaj膮cych kontynent z jego towarem. Widzia艂, jak zmierzaj膮 na po艂udnie wy艂adowane ko艣ci膮 s艂oniow膮 i sztabkami z艂ota.

P贸藕niej jednak spojrza艂 na poryte brzegi rzeki, porzucone wykopy i pryzmy piaszczystej ziemi, kt贸ra mia艂a przynie艣膰 ludziom bogactwa, a sta艂a si臋 tylko cmentarzyskiem nie ziszczonych marze艅. Nagle poczu艂 si臋 bardzo ma艂y i samotny, poczu艂 strach. Pomy艣la艂

0 ojcu i przypomnia艂 sobie jego ostatnie s艂owa: „A wi臋c id藕! Id藕

1 niech ci臋 wszyscy diabli!"

Nie chcia艂, 偶eby tak to si臋 sko艅czy艂o. Zouga Ballantyne by艂 jedynym wzorem w 偶yciu Ralpha. Bohaterem, kt贸ry k艂ad艂 si臋 cieniem na wszystkich jego my艣lach i poczynaniach.

Do tej chwili nie zastanawia艂 si臋 nad utrat膮 ojca, stara艂 si臋 odepchn膮膰 od siebie wspomnienie ich burzliwego rozstania. Teraz zrozumia艂, 偶e rzeka, kt贸r膮 widzi przed sob膮, wyznacza granic臋 mi臋dzy nowym a starym 偶yciem. Nie by艂o ju偶 powrotu — ani teraz, ani w przysz艂o艣ci. Utraci艂 ojca, brata i Jana Cheroota. Zrozumia艂, 偶e jest samotny, opuszczony przez wszystkich, i 艂zy nap艂yn臋艂y mu do oczu.

Nagle wyda艂o mu si臋, 偶e zamglony wzrok go myli: na drugim brzegu rzeki zobaczy艂 je藕d藕ca. Siedzia艂 na koniu z jedn膮 r臋k膮 na biodrze, dumny i wyprostowany.

Ralph podni贸s艂 si臋 wolno, wpatruj膮c si臋 z niedowierzaniem w odleg艂膮 sylwetk臋, i nagle pogna艂 przed siebie, zeskoczy艂 ze skarpy i da艂 nura w si臋gaj膮c膮 mu do pasa wod臋.

Zouga zeskoczy艂 szybko z grzbietu Toma i pobieg艂 synowi na spotkanie.

Stan臋li naprzeciw siebie, mierz膮c si臋 wzrokiem. Nie obejmowali si臋 od czasu pogrzebu Aletty i ci臋偶ko im by艂o uczyni膰 to teraz, cho膰 obaj bardzo tego pragn臋li.

— Nie mog臋 pozwoli膰, aby艣my rozstali si臋 w ten spos贸b — zacz膮艂 Zouga. Ralph nie by艂 w stanie powiedzie膰 s艂owa, gard艂o 艣ci艣ni臋te mia艂 wzruszeniem. — Czas ju偶, 偶eby艣 rozpocz膮艂 samodzielne 偶ycie — Zouga pokiwa艂 g艂ow膮. — Czas najwy偶szy. Jeste艣 jak m艂ody

16 — Twardzi ludzie

241

orze艂, kt贸remu za ma艂o miejsca w gnie藕dzie. Zda艂em sobie z tego spraw臋 wcze艣niej ni偶 ty, Ralph, ale nie chcia艂em ci臋 utraci膰. W艂a艣nie dlatego moje s艂owa by艂y tak okrutne. Mam dla ciebie dwa po偶egnalne podarunki — Zouga poda艂 Ralphowi wodze i poklepa艂 Toma po aksamitnym pysku. — Oto pierwszy z nich — rzek艂 spokojnie, ale jego oczy zdradza艂y, jak drogo kosztowa艂 go ten gest. — Drugi znajdziesz w torbie, przy siodle. Jest to zeszyt z moimi notatkami. Przeczytaj je, kiedy b臋dziesz mia艂 troch臋 wolnego czasu. Mo偶e wydadz膮 ci si臋 interesuj膮ce, a nawet cenne.

Ralph nadal milcza艂. Sta艂 zak艂opotany 艣ciskaj膮c wodze i usi艂uj膮c powstrzyma膰 zbieraj膮ce si臋 pod powiekami 艂zy.

— I jeszcze jeden ma艂y podarunek, ale nie ma on 偶adnej wymiernej warto艣ci. To moje b艂ogos艂awie艅stwo.

— Tylko tego potrzebowa艂em naprawd臋 — wyszepta艂 Ralph.

Pozosta艂o jeszcze oko艂o tysi膮ca kilometr贸w do granicy kraju Matabele.

Isazi dawa艂 sygna艂 do wymarszu ka偶dego wieczora o zmierzchu. W czasie jednej nocy pokonywali niekiedy i trzydzie艣ci kilometr贸w, gdy jednak droga by艂a z艂a i piaszczysta, zdarza艂o im si臋 nie przeby膰 nawet dziesi臋ciu.

W dzie艅, kiedy wo艂y pas艂y si臋 spokojnie, Ralph wyje偶d偶a艂 z Bazo na polowania.

Po pi臋膰dziesi臋ciu dniach od wyjazdu z Kimberley dotarli do rzeki Shashi, a gdy si臋 przez ni膮 przeprawili, Bazo postawi艂 w ko艅cu nog臋 na ojczystej ziemi. Zarzuci艂 na plecy sw膮 wojenn膮 tarcz臋 i zaprowadzi艂 Ralpha na najbli偶sze wzg贸rze, sk膮d rozci膮ga艂 si臋 widok na krain臋 Matabele.

— Sp贸jrz, jak l艣ni膮 te wzg贸rza — szepn膮艂 Bazo z religijn膮 niemal egzaltacj膮.

By艂a to prawda: w blasku wschodz膮cego s艂o艅ca granitowe szczyty b艂yszcza艂y niczym kosztowne klejnoty. Nieco dalej g贸ry ko艅czy艂y si臋, a zaczyna艂 wielki p艂askowy偶, kt贸rego doliny poro艣ni臋te by艂y dziewiczym lasem.

— Takich drzew nie widzia艂e艣 na r贸wninach wok贸艂 Kimberley — wykrzykn膮艂 Bazo. Ralph skin膮艂 g艂ow膮. — Popatrz na te stada bawo艂贸w!

242

W oddali wida膰 by艂o mn贸stwo zwierzyny. Ralph dostrzeg艂 stada antylop kudu i impala, a tak偶e najszlachetniejsze ze wszystkich czarne antylopy o d艂ugich, ostro zako艅czonych rogach.

— Czy to nie pi臋kne, Henshaw? — spyta艂 Bazo.

— To jest naprawd臋 pi臋kne, Bazo.

Ralph zrozumia艂 nagle obsesj臋 swego ojca, jego fascynacj臋, tym dalekim krajem, kt贸ry nazywa艂 „swoj膮 P贸艂noc膮", i my艣l膮c o ojcu zada艂 pytanie, kt贸re dr臋czy艂o go ju偶 od kilku minut.

— S艂onie, Indhlovu\ Nie ma tu w og贸le s艂oni, Bazo. Gdzie podzia艂y si臋 ich stada?

— Spytaj lepiej Bakeli, swojego w艂asnego ojca — mrukn膮艂 Bazo. — On pierwszy przyszed艂 po nie ze strzelb膮, ale wielu posz艂o w jego 艣lady. Bardzo wielu.

Pod koniec dnia, kiedy Bazo, Isazi i Umfaan spali jeszcze, nabieraj膮c si艂 przed nocnym marszem, Ralph wyj膮艂 oprawny w sk贸r臋 notatnik swego ojca i zacz膮艂 go uwa偶nie przegl膮da膰.

Na wewn臋trznej stronie ok艂adki widnia艂a dedykacja:

Dla mojego syna Ralpha. Niech te notatki pokieruj膮 ci臋 na p贸艂noc i niech ci pomog膮 dokona膰 tego, czego mnie dokona膰 si臋 nie uda艂o

Zouga Ballantyne

Pierwsze dwadzie艣cia stron pokrytych by艂o r臋cznie rysowanymi mapami przedstawiaj膮cymi tereny ograniczone rzekami Zambezi, Limpopo i Shashi. Podr贸偶owa艂 po nich Zouga, a przed nim jeszcze Tom Harkness. Mapy opatrywane by艂y cz臋sto adnotacj膮: „Kopia mapy sporz膮dzonej przez Toma Harknessa w 1851 r."

Ralph doceni艂, jak wa偶ny jest to dokument, na stronie dwudziestej pierwszej znalaz艂 jednak co艣 wi臋cej — notatk臋 sporz膮dzon膮 zwi臋z艂ym i precyzyjnym stylem Zougi:

W zimie 1860 r. podr贸偶uj膮c od Tete nad rzek膮 Zambezi do miasta kr贸la Mzilikazi, w Thabas Indunas zastrzeli艂em 216 s艂oni. Nie maj膮c woz贸w ani tragarzy zmuszony by艂em ukry膰 ko艣膰 s艂oniow膮 w kryj贸wkach wzd艂u偶 trasy. Podczas moich p贸藕niejszych wypraw do Zambezji zdo艂a艂em odnale藕膰 wi臋kszo艣膰 tych kryj贸wek i zabra膰 艂upy. Pozostaje

243

jednak nadal pi臋tna艣cie kryj贸wek, do kt贸rych z r贸偶nych powod贸w nie uda艂o mi si臋 dotrze膰. Zawieraj膮 osiemdziesi膮t cztery kly.

Przedstawi臋 teraz list臋 tych kryj贸wek z dok艂adnymi wskaz贸wkami, jak je odnale藕膰.

Lista zaczyna艂a si臋 na stronie dwudziestej drugiej:

Kryj贸wka zrobiona 16 wrze艣nia 1860 r.

Pozycja: 30掳55' W. i 1745' P艂d.

Granitowe wzg贸rze, kt贸re nazwa艂em Mount Hampden. Najwy偶sze w promieniu wielu kilometr贸w. Wyra藕ny wierzcho艂ek z trzema szczytami. Na p贸艂nocnym zboczu pomi臋dzy dwoma drzewami znajduje si臋 szczelina. W 艣rodku ukry艂em osiemna艣cie du偶ych k艂贸w o 艂膮cznej wadze 192 kilogram贸w i zamaskowa艂em kamieniami.

Aktualna cena ko艣ci s艂oniowej wynosi艂a czterdzie艣ci szyling贸w za kilogram. Ralph obliczy艂 szybko warto艣膰 wszystkich ukrytych przez Zoug臋 k艂贸w — suma przekroczy艂a trzy tysi膮ce funt贸w. Ta wielka fortuna czeka艂a tylko, aby j膮 odkry膰.

Ralph znalaz艂 w notatce co艣 jeszcze — ostatni fragment brzmia艂:

W mojej ksi膮偶ce Odyseja my艣liwego opisa艂em odkrycie staro偶ytnego miasta, kt贸re okoliczne plemiona nazywaj膮: ZIMBABWE, czyli Cmentarzysko Kr贸l贸w.

Opowiedzia艂em te偶, jak uda艂o mi si臋 pozbiera膰 okruchy z艂ota z wewn臋trznego dziedzi艅ca i jak znalaz艂em staro偶ytne pos膮gi ptak贸w, z kt贸rych jeden zabra艂em ze sob膮.

Prawdopodobnie znajduje si臋 tam wi臋cej z艂ota, pozosta艂o te偶 jeszcze sze艣膰 cennych pos膮g贸w. W Odysei my艣liwego celowo unikam podania szczeg贸艂owego po艂o偶enia staro偶ytnych ruin. O ile mi wiadomo, od czasu mojej wyprawy nie trafi艂 tam 偶aden bia艂y cz艂owiek, Murzyni natomiast maj膮 tradycyjny zakaz wst臋pu na te tereny. Mo偶na wi臋c mniema膰, 偶e pos膮gi pozostaj膮 nadal w miejscu, w kt贸rym widzia艂em je po raz ostatni.

Bior膮c pod uwag臋 fakt, 偶e m贸j nie sprawdzany od miesi臋cy kompas m贸g艂 by膰 troch臋 niedok艂adny, podam teraz orientacyjne po艂o偶enie miasta, tak jak je wtedy wyliczy艂em.

244

I

Ruiny znajduj膮 si臋 na tej samej d艂ugo艣ci geograficznej co wzg贸rze, kt贸re nazwa艂em Mount Hampden (30掳55' W.), ale a偶 280 kilometr贸w na po艂udnie od tego miejsca: 20' P艂d.

I zaczyna艂 si臋 szczeg贸艂owy opis trasy, jak膮 przemierzy艂 Zouga, nim dotar艂 do Zimbabwe. Fragment ten ko艅czy艂 si臋 zdaniem:.

Pan Bhodes zaproponowa艂 mi kwot臋 1000 funt贸w w zamian za pos膮g, odm贸wi艂em jednak.

Nast臋pnego dnia Ralph spr贸bowa艂 okre艣li膰 swoj膮 obecn膮 pozycj臋 przy pomocy sekstansu. Naby艂 go na licytacji za dziesi臋膰 szyling贸w, a ojciec nauczy艂 go, jak si臋 nim pos艂ugiwa膰. Brakowa艂o mu jednak chronometru, za kt贸rego pomoc膮 m贸g艂by okre艣li膰 dok艂adnie d艂ugo艣膰 geograficzn膮. Oszacowa艂 j膮 na podstawie odleg艂o艣ci, jaka dzieli艂a go jeszcze od rzek Shashi i Macloutsi.

— Kto o艣mieli艂 si臋 wjecha膰 na kr贸lewsk膮 drog臋! Komu niestraszny jest gniew Lobenguli?!

Podniesiony g艂os zbudzi艂 Ralpha. Zaczyna艂o zmierzcha膰 i na dworze zrobi艂o si臋 ju偶 ch艂odno. Ralph wyczo艂ga艂 si臋 spod wozu i zacz膮艂 rozgl膮da膰 nerwowo na wszystkie strony. Instynkt ostrzeg艂 go jednak, by nie si臋ga艂 po opart膮 o ko艂o nabit膮 strzelb臋. Pod drzewami zobaczy艂 ruchome cienie.

— Podejd藕 bli偶ej, bia艂y cz艂owieku — rozkaza艂 g艂os. — Powiedz, w jakiej przychodzisz sprawie, bo ostrza w艂贸czni Lobenguli zabarwi膮 si臋 na czerwono.

Nieznajomy wyszed艂 z lasu i podszed艂 do obozowiska, kt贸re zosta艂o tymczasem otoczone przez zwarty kr膮g wojownik贸w. Ka偶dy z nich os艂oni臋ty by艂 d艂ug膮 tarcz膮 i trzyma艂 w d艂oni wycelowan膮 przed siebie dzid臋. Znad tarcz wystawa艂y tylko pi贸ropusze ze strusich pi贸r, kt贸re porusza艂y si臋 delikatnie na wietrze.

M臋偶czyzna, kt贸ry wyst膮pi艂 z szeregu, by艂 chyba najbardziej imponuj膮c膮 postaci膮, jak膮 Ralph kiedykolwiek w 偶yciu spotka艂. Wysoka korona ze strusich pi贸r sprawia艂a, 偶e wydawa艂 si臋 olbrzymem. U ramion i kolan przywi膮zane mia艂 p臋ki krowich

245

i

ogon贸w: ka偶dy by艂 nagrod膮 za m臋stwo przyznan膮 przez samego kr贸la. Na jego inteligentnej twarzy o pi臋knych rysach zaznaczy艂 si臋 ju偶 up艂yw czasu, ale cia艂o by艂o gi臋tkie i muskularne jak cia艂o

m艂odzie艅ca.

— Przychodz臋 w pokoju! — krzykn膮艂 Ralph, s艂ysz膮c napi臋cie

we w艂asnym g艂osie.

— Pok贸j to s艂owo, kt贸re siada na j臋zyku tak lekko jak motyl

i r贸wnie szybko ulatuje.

W tym momencie za plecami Ralpha pojawi艂 si臋 Bazo: zbudzony

rozmow膮, wyszed艂 spod wozu.

— Ojcze! — krzykn膮艂 nagle klasn膮wszy w d艂onie na wysoko艣ci twarzy. — Przez tyle lat chmury przes艂ania艂y s艂o艅ce, a teraz znowu

za艣wieci艂o pe艂nym blaskiem!

Wysoki wojownik post膮pi艂 krok naprz贸d, a jego m臋sk膮 hebanow膮 twarz rozja艣ni艂 nagle szeroki u艣miech. Trwa艂o to tylko chwil臋, szybko spowa偶nia艂 i tylko iskry w oczach zdradza艂y, jak bardzo jest uradowany. Bazo wci膮偶 klaszcz膮c w d艂onie podszed艂 jeszcze bli偶ej, pochyli艂 si臋 przed ojcem z szacunkiem, a nast臋pnie przykl臋kn膮艂 na

jedno kolano.

— Gandangu, synuMzilikazi, tw贸j najstarszy syn, Bazo, Top贸r,

przynosi ci pozdrowienia i wyrazy ho艂du.

Gandang spojrza艂 z czu艂o艣ci膮 na syna i w tej jednej chwili 艣wiat

przesta艂 dla niego istnie膰.

— Ojcze, prosz臋, aby艣 mnie pob艂ogos艂awi艂.

Gandang po艂o偶y艂 otwart膮 d艂o艅 na kr贸tko ostrzy偶onej g艂owie

syna.

— Masz moje b艂ogos艂awie艅stwo — rzek艂 cicho, a jego r臋ka

pozosta艂a nadal na g艂owie Bazo i znak rytua艂u przemieni艂 si臋 w gest

czu艂o艣ci. — Wsta艅, m贸j synu.

Bazo by艂 tego samego wzrostu co ojciec i przez kr贸tk膮 chwil臋 obaj m臋偶czy藕ni patrzyli sobie uwa偶nie w oczy. Potem Gandang odwr贸ci艂 si臋 i pomacha艂 tarcz膮, a otaczaj膮cy ich kr膮g wojownik贸w rozbi艂 si臋 nagle na ma艂e grupki, kt贸re znikn臋艂y

w lesie.

W ci膮gu kilku sekund zrobi艂o si臋 zupe艂nie pusto, a na

艣rodku obozowiska pozosta艂 tylko Gandang z synem. Ale i oni pod膮偶yli wkr贸tce w stron臋 lasu, a ich cienie zla艂y si臋 z cieniami

drzew. 246

Isazi wyszed艂 spod wozu os艂oni臋ty tylko w膮sk膮 przepask膮 i splun膮艂 melancholijnie.

— Chaka by艂 zbyt 艂agodny. Powinien 艣ciga膰 dalej Mzilikazi i nauczy膰 go dobrych manier. Matabelowie to n臋dzni parweniusze.

i B臋karty bez wychowania.

— Czy w贸dz Zulus贸w zachowa艂by si臋 inaczej? — spyta艂 Ralph si臋gaj膮c po koszul臋.

— Nie — przyzna艂 Isazi. — Z pewno艣ci膮 wszystkich by nas pozabija艂, ale uczyni艂by to z godno艣ci膮 i uszanowaniem.

— Co teraz zrobimy?

— Musimy czeka膰 — rzek艂 Isazi. — Czeka膰, a偶 ten wystrojony b艂azen, kt贸ry powinien nosi膰 diadem nie na g艂owie, lecz jak pies na szyi, zadecyduje w ko艅cu, co z nami zrobi膰 — Isazi splun膮艂 ponownie, tym razem z pogard膮. — Prawdopodobnie przyjdzie nam czeka膰 do艣膰 d艂ugo. My艣l Matabele jest r贸wnie szybka jak bieg kameleona — doko艅czy艂 pos臋pnie i wsun膮艂 si臋 z powrotem na swoje pos艂anie pod wozem.

Bazo powr贸ci艂 o 艣wicie, przyszed艂 r贸wnie bezszelestnie, jak znikn膮艂.

— M贸j ojciec Gandang, w贸dz Regimentu Inyati, wzywa ci臋 do swej indaby, Henshaw.

Ralph zawaha艂 si臋 przez chwil臋. Zdawa艂o mu si臋, 偶e s艂yszy g艂os ojca: „Pami臋taj zawsze, 偶e jeste艣 Anglikiem, m贸j ch艂opcze, a b臋d膮c nim, reprezentujesz w tym kraju Nasz膮 Kr贸low膮."

Odpowied藕 sama cisn臋艂a mu si臋 na usta: „Je艣li chce si臋 ze mn膮 spotka膰, niech sam mnie odwiedzi." Zdo艂a艂 jednak powstrzyma膰 si臋 przed wypowiedzeniem tych s艂贸w.

Gandang by艂 wodzem dw贸ch tysi臋cy wojownik贸w, odpowiednikiem genera艂a. By艂 te偶 synem poprzedniego w艂adcy i przyrodnim bratem obecnego kr贸la, a wi臋c odpowiednikiem angielskiego ksi臋cia. Poza tym ziemia ta nale偶a艂a do Matabel贸w i Ralph by艂 tu intruzem.

— Powiedz swemu ojcu, 偶e zaraz si臋 u niego zjawi臋 — odrzek艂 spokojnie i poszed艂 w艂o偶y膰 czyst膮 koszul臋 i zapasowe buty, kt贸re wyglansowa艂 mu Umfaan.

— A wi臋c ty jeste艣 Henshaw, syn Bakeli — rzek艂 Gandang siadaj膮c na niskim siedzeniu wyrze藕bionym z jednego kawa艂ka

* ko艣ci s艂oniowej.

247

ogoi kr贸l ju偶 m艂o

we

rc

Ralphowi nie zaproponowano 偶adnego siedzenia, ukucn膮艂 wi臋c na wprost Gandanga.

— Tshedi jest twoim pradziadem i w imieniu kr贸la pozwoli艂 ci wjecha膰 na drog臋 do GuBulawayo. Tchedi mia艂 prawo tak post膮pi膰, jest bowiem przyjacielem Lobenguli, a przedtem przyja藕ni艂 si臋 z Mzilikazi.

Ralph milcza艂. Zrozumia艂, 偶e opowie艣膰 o jego pradziadku doktorze Moffat, kt贸remu w kraju Matabele nadano imi臋 Tshedi, przeznaczona by艂a nie dla niego, lecz dla zebranych wok贸艂 Gandanga wojownik贸w. Gandang wyja艣nia艂 im powody swojej decyzji.

— Ale w jakim celu wjecha艂e艣 na kr贸lewsk膮 drog臋?

— Przyjecha艂em zobaczy膰 ten wspania艂y kraj, o kt贸rym tak wiele opowiada艂 mi ojciec.

— Czy to wszystko? — spyta艂 Gandang.

— Nie, przyjecha艂em tutaj z towarem, a je艣li kr贸l wyrazi zgod臋, chcia艂bym r贸wnie偶 zapolowa膰 na s艂onie.

— Nie mnie pyta膰, czego pragniesz bardziej: widoku ze wzg贸rza czy wozu wype艂nionego ko艣ci膮 s艂oniow膮 — rzek艂 Gandang ze z艂o艣liwym b艂yskiem w oku.

Ralph powstrzyma艂 u艣miech i uchyli艂 si臋 od odpowiedzi.

— Powiedz mi, synu Bakeli, jakie towary przywioz艂e艣?

— Mam dwadzie艣cia bel najlepszego materia艂u i najpi臋kniejsze paciorki.

— Kobiece fata艂aszki! — Gandang machn膮艂 pogardliwie r臋k膮.

— Mam te偶 pi臋膰dziesi膮t skrzynek alkoholu, jaki najbardziej lubi kr贸l Lobengula i jego siostra Ningi.

Tym razem Gandang zacisn膮艂 usta, a jego oblicze sta艂o si臋 nagle surowe.

— Gdyby to zale偶a艂o ode mnie, wla艂bym t臋 ca艂膮 trucizn臋 w twoje gard艂o — powiedzia艂 to niemal szeptem, potem jednak ci膮gn膮艂 ju偶 normalnym g艂osem. — Lecz Lobengul臋, Wielkiego S艂onia, zapewne to ucieszy.

Gandang zamilk艂, czu艂o si臋 jednak, 偶e na co艣 czeka, i Ralph zrozumia艂, 偶e Bazo zd膮偶y艂 opowiedzie膰 ju偶 szczeg贸艂owo o zawarto艣ci jego wozu.

— Mam strzelby — rzek艂 spokojnie.

Oczy Gandanga zw臋zi艂y si臋 nagle, usta natomiast lekko rozchyli艂y.

248

— Pora藕 mamb臋 jej -w艂asnym jadem — szepn膮艂.

— Nie rozumiem — powiedzia艂 Ralph.

— Niewa偶ne — machn膮艂 r臋k膮 Gandang. — Powiedz mi, Henshaw, czy strzelby, kt贸re przywozisz, nale偶膮 do tych, kt贸re po艂ykaj膮 kul臋 przodem i zagra偶aj膮 bardziej 偶yciu strzelca ni偶 jego przeciwnika?

Ralph u艣miechn膮艂 si臋 pod w膮sem. Muszkiety trafi艂y do Afryki po kampanii hiszpa艅skiej Wellingtona, a niekt贸rych egzemplarzy u偶yto tak偶e w wojnie secesyjnej i rzeczywi艣cie raczej nie nadawa艂y si臋 do u偶ytku.

— Moje strzelby s膮 najlepsze — odpar艂 spokojnie.

— Przynie艣 mi jedn膮 z nich — rozkaza艂 Gandang.

— Ka偶da jest w cenie jednego du偶ego k艂a — doda艂 Ralph, a Gandang wbi艂 w niego przenikliwe spojrzenie. P贸藕niej jednak u艣miechn膮艂 si臋 po raz pierwszy, ale u艣miech ten by艂 z艂owieszczy jak grot jego w艂贸czni.

— Teraz naprawd臋 uwierzy艂em, 偶e przyjecha艂e艣 do kraju Matabele, aby przekona膰 si臋, jak wysokie rosn膮 tu drzewa.

— Nadesz艂a chwila po偶egnania, Henshaw — rzek艂 Bazo, nie podnosz膮c oczu znad grubego 偶贸艂tego k艂a, kt贸ry przyni贸s艂 od ojca jako zap艂at臋 za strzelb臋.

— Wiedzieli艣my, 偶e kiedy艣 b臋dziemy musieli si臋 rozsta膰 — odpar艂 Ralph.

— Wi臋藕 mi臋dzy nami pozostanie na zawsze. Teraz jednak musz臋 odej艣膰 i do艂膮czy膰 do mojego oddzia艂u. Ojciec przydzieli ci eskort臋 z dziesi臋ciu ludzi, kt贸rzy b臋d膮 ci towarzyszy膰 a偶 do GuBulawayo, gdzie czeka na ciebie kr贸l.

— A wi臋c Lobengula nie mieszka ju偶 w Thabas Indunas? — spyta艂 Ralph.

— Miejsce si臋 nie zmieni艂o, ale Lobengula zmieni艂 nazw臋 na GuBulawayo, czyli Miejsce Zabijania.

— Rozumiem — Ralph skin膮艂 g艂ow膮 i czeka艂, co Bazo ma mu jeszcze do powiedzenia.

— Henshaw, nie powinienem ci tego m贸wi膰, ale ludzie, kt贸rzy p贸jd膮 z tob膮 do kr贸la, s膮 ci przydzieleni nie tylko dla ochrony. Nie przygl膮daj si臋 zbyt uwa偶nie ska艂om i kamieniom przy drodze, nie

249

246

ogc kr膰 ju偶 xn艂

w<

kop w ziemi, nawet gdy b臋dziesz chcia艂 zakopa膰 w艂asne ekskrementy. Inaczej Lobengula dowie si臋 o tym na pewno i pomy艣li, 偶e szukasz 艣wiec膮cych kamieni i 偶贸艂tego metalu, a to oznacza 艣mier膰.

— Rozumiem.

— Henshaw, musisz porzuci膰 tutaj sw贸j zwyczaj podr贸偶owania noc膮. Tylko czarnoksi臋偶nicy i szamani poruszaj膮 si臋 noc膮 na grzbietach hien. Kr贸l dowie si臋 o tym i wtedy czeka ci臋 艣mier膰.

— Jasne.

— Nie poluj te偶 na hipopotamy. To zwierz臋ta kr贸la. Za zabicie hipopotama grozi 艣mier膰.

— Zrozumia艂em.

— Kiedy znajdziesz si臋 w obecno艣ci kr贸la, pami臋taj, aby twoja g艂owa znajdowa艂a si臋 zawsze ni偶ej ni偶 g艂owa Wielkiego S艂onia, nawet je艣li b臋dziesz musia艂 pe艂za膰 na brzuchu.

— Ju偶 kiedy艣 mi o tym wspomina艂e艣.

— A wi臋c teraz ci to powtarzam — rzek艂 Bazo. — I m贸wi臋 te偶 raz jeszcze, 偶e dziewcz臋ta z kraju Matabele s膮 najpi臋kniejsze na 艣wiecie. Potrafi膮 rozpali膰 m臋偶czyzn臋 rozszala艂ym ogniem nami臋tno艣ci, ale wzi臋cie kt贸rej艣 z nich bez pozwolenia kr贸la oznacza 艣mier膰 zar贸wno dla m臋偶czyzny, jak i dla dziewczyny.

Przez godzin臋 siedzieli naprzeciwko siebie, co jaki艣 czas za偶ywaj膮c tabaki lub wymieniaj膮c si臋 jednym z tanich czarnych cygar Ralpha, by艂o s艂ycha膰 tylko g艂os Bazo.

M贸wi艂 cicho, niestrudzenie wymienia艂 imiona najpot臋偶niejszych indun贸w, dow贸dc贸w wojskowych poszczeg贸lnych prowincji kraju Matabel贸w, kt贸rzy maj膮 pos艂uch u kr贸la i powinni by膰 traktowani ze szczeg贸lnymi wzgl臋dami. T艂umaczy艂, jak zachowywa膰 si臋, aby nikogo nie zniewa偶y膰, wyja艣nia艂, jak du偶ego haraczu ka偶dy z nich za偶膮da i jaki ostatecznie przyjmie, pr贸bowa艂 przekaza膰 to wszystko Ralphowi w ci膮gu tych kilku ostatnich minut, kt贸re im jeszcze pozosta艂y, a p贸藕niej spojrza艂 na niebo.

— Ju偶 czas. — Wsta艂. — Id藕 w pokoju, Henshaw — i opu艣ci艂 ob贸z ani razu nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie.

250

Kiedy w贸z Ralpha, pod eskort膮 wojownik贸w, opuszcza艂 r贸wninne stepy, upa艂 powoli s艂ab艂. Powietrze stawa艂o si臋 艣wie偶e i czyste, m艂odzieniecowi wydawa艂o si臋, 偶e krew w jego 偶y艂ach zaczyna pulsowa膰 i szumie膰.

Isazi czu艂 podobne podniecenie. Uk艂ada艂 pis艣ni do swoich wo艂贸w wychwalaj膮c ich si艂臋 i pi臋kno, czasami wplataj膮c w nie wzmianki o „pierzastych pawianach" lub inne metaforyczne okre艣lenia znienawidzonych wrog贸w, a jednocze艣nie bacznie obserwowa艂 wojownik贸w Matabele, kt贸rzy ich wyprzedzali.

W miar臋 jak jechali pod g贸r臋, lasy stawa艂y si臋 coraz rzadsze i przechodzi艂y w skupiska kszta艂tnych drzewek mimozy, kt贸rych cieniutka kora odpada艂a ukazuj膮c czyst膮, g艂adk膮 warstw臋 korka, a ga艂臋zie obwieszone by艂y delikatnymi 偶贸艂tymi kwiatkami.

Pofa艂dowana ziemia by艂a okryta grubym p艂aszczem trawy, tote偶 wo艂y zm臋czone skwarem nizin wkracza艂y na ni膮 o偶ywione nowymi zasobami energii.

To by艂a kraina wypasu byd艂a, serce kraju Lobenguli, i coraz cz臋艣ciej napotykali stada — olbrzymie skupiska zwierz膮t, r贸偶nej ma艣ci, czerwonych, bia艂ych, czarnych i pokrytych r贸偶nymi kombinacjami tych kolor贸w. By艂y one mniejsze ni偶 wo艂y w Kapsztadzie, ale silne i zwinne jak le艣na zwierzyna, a samce zachowa艂y ci臋偶kie podgardle swoich egipskich przodk贸w.

Isazi patrzy艂 na nie po偶膮dliwie, a nast臋pnie wr贸ci艂 do wozu i powiedzia艂 do Ralpha:

— Tak wygl膮da艂y stada kraju Zulus贸w, zanim przyszli 偶o艂nierze.

— S膮 ich chyba setki tysi臋cy i musz膮 by膰 warte ze dwadzie艣cia funt贸w sztuka.

— Niczego si臋 nigdy nie nauczysz, Ma艂y Sokole. — Isazi ci膮gle wraca艂 do tej zdrobnia艂ej formy, kiedy irytowa艂y go powierzchowne wyobra偶enia Ralpha o 偶yciu. — Cz艂owiek nie mo偶e mierzy膰 warto艣ci dobrej krowy lub pi臋knej kobiety ma艂ymi okr膮g艂ymi monetami.

— Jednak Zulusi musz膮 p艂aci膰 za 偶ony.

— Tak, Ma艂y Sokole. — Isazi znu偶onym g艂osem zbija艂 jego bezsensowne argumenty. — Zulus p艂aci za 偶on臋, ale p艂aci byd艂em, a nie monetami, w艂a艣nie to stara艂em si臋 ci powiedzie膰. — Zako艅czy艂 rozmow臋 g艂o艣nym wystrza艂em z bykowca.

- Ma艂e rodzinne kraale rozsiane by艂y po ca艂ej sawannie, ka偶dy zbudowany by艂 wok贸艂 zagrody dla byd艂a i zabezpieczony przed

251

drapie偶nymi zwierz臋tami lub 艂upie偶cami. Kiedy zbli偶ali si臋 do tych

podobnych do uli domk贸w, nadzy ch艂opcy dogl膮daj膮cy stad szybko 掳^ biegli do osady, aby ostrzec jej mieszka艅c贸w. P贸藕niej wychodzi艂y

bose kobiety, z ods艂oni臋tymi piersiami, nios膮ce na g艂owach gliniane Ju garnki i wydr膮偶one tykwy, co by艂o sztuk膮, kt贸rej 膰wiczenie nadawa艂o

m ich ruchom dostoje艅stwo i dum臋.

Wojownicy z regimentu Gandanga eskortuj膮cy Ralpha za-v trzymali si臋, aby posili膰 si臋 plackami—podp艂omykami i spienionym

piwem z prosa lub pysznym kwa艣nym mlekiem, g臋stym jak jogurt. 1 M艂ode kobiety rzuca艂y na Ralpha zuchwa艂e i ciekawe spojrzenia.

Omawia艂y swoje wra偶enia zupe艂nie nie艣wiadome, 偶e zna j臋zyk,

' w kt贸rym one tak zmys艂owo go obgadywa艂y. W ko艅cu powiedzia艂:

— 艁atwo jest m贸wi膰 o lwie, kwestionowa膰 jego wielko艣膰 i si艂臋,

kiedy jest ukryty w wysokiej trawie, ale czy b臋dziecie tak samo

odwa偶ne, kiedy podejdzie i stanie przed wami patrz膮c wam prosto

w oczy?

Zaskoczone tym niewiarygodnym faktem, dziewcz臋ta zamilk艂y, ale tylko na moment. Zakry艂y d艂o艅mi usta i wybuchn臋艂y radosnym 艣miechem. Po chwili najodwa偶niejsze z nich zacz臋艂y podchodzi膰, przymilaj膮c si臋 kokieteryjnie w nadziei na prezent w postaci kawa艂ka wst膮偶ki lub gar艣ci koralik贸w.

W miar臋 jak zbli偶ali si臋 do stolicy Lobenguli, mijali wielkie wojskowe obozy warowne. By艂y one rozmieszczone co pi臋膰dziesi膮t, siedemdziesi膮t kilometr贸w — ca艂y dzie艅 marszu impi wojownik贸w w tempie, kt贸re potrafili utrzymywa膰 przez d艂ugie godziny.

Tutaj nie by艂o miejsca na powitania czy 偶arty. Wojownicy nadchodzili z kraalujak roj膮ce si臋, zaniepokojone pszczo艂y i stawali po obu stronach drogi w bezruchu i zupe艂nej ciszy, obserwuj膮c przeje偶d偶aj膮cy w贸z Ralpha. Ich spojrzenia nie wyra偶a艂y absolutnie 偶adnych emocji. Takim w艂a艣nie nieprzeniknionym wzrokiem lew obserwuje swoj膮 ofiar臋, zanim zacznie j膮 podchodzi膰.

Ralph wolno i dostojnie przeje偶d偶a艂 mi臋dzy zgromadzonymi szeregami, sztywny i wyprostowany na grzbiecie Toma, nie rozgl膮daj膮c si臋 ani w lewo, ani w prawo; lecz kiedy wyje偶d偶ali z powrotem na otwarty step, z trudem 艂apa艂 powietrze i czu艂, 偶e jego koszula jest mokra od zimnego potu pod pachami i mi臋dzy 艂opatkami, a w do艂ku odczuwa艂 dziwny ucisk.

252

Khami by艂a jedn膮 z ostatnich szerokich rzek, przez jakie musieli si臋 przeprawi膰, aby dotrze膰 do kraalu kr贸la w GuBulawayo.

Gdy tylko Ralph zauwa偶y艂 g臋stsze i bardziej zielone krzaki mimozy, kt贸re wyznacza艂y bieg rzeki, zarzuci艂 siod艂o na grzbiet Toma i pok艂usowa艂 do przodu, aby zbada膰 stan brodu.

Zjazd by艂 bardzo stromy, dlatego te偶 po obu jego stronach znajdowa艂y si臋 k艂adki pozwalaj膮ce wozom 艂agodnie wjecha膰 do rzeki, a piaszczysty brzeg pomi臋dzy dwoma spokojnymi, pokrytymi rz臋s膮 sadzawkami by艂 wy艂o偶ony starannie dobranymi i r贸wno przyci臋tymi palami, tak aby w膮skie, obite 偶elazem ko艂a pojazd贸w nie zapada艂y si臋 w piachu.

Ktokolwiek przeprawia艂 si臋 t臋dy przed nim, zaoszcz臋dzi艂 mu wielu k艂opot贸w. Ralph zostawi艂 Toma na wysepce soczystej, zielonej trawy, a sam zszed艂 do rzeki, aby zbada膰 przej艣cie. Niew膮tpliwie min臋艂o ju偶 wiele miesi臋cy, odk膮d przeje偶d偶a艂 t臋dy ostatni w贸z; Ralph posuwa艂 si臋 bardzo wolno naprawiaj膮c zniszczenia, jakie poczyni艂 czas. Umieszcza艂 wyschni臋te belki na dawnym miejscu i zasypywa艂 wg艂臋bienia wydr膮偶one przez wod臋 i wiatr.

W korycie rzeki by艂o gor膮co jak w rozpalonym piecu, a bia艂y piasek odbija艂 promienie s艂o艅ca prosto na niego, tak 偶e zanim dotar艂 do przeciwleg艂ego brzegu, by艂 ju偶 ca艂y spocony. Po艂o偶y艂 si臋 w cieniu jednego z drzew i wytar艂 twarz i r臋ce chust膮 namoczon膮 w rzece.

Nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e kto艣 go obserwuje, zerwa艂 si臋 wi臋c szybko na r贸wne nogi. Ponad sob膮 zobaczy艂 jak膮艣 posta膰 stoj膮c膮 na brzegu rzeki, w miejscu, w kt贸rym zaczyna艂a si臋 droga.

Prawie nie mog膮c w to uwierzy膰 spostrzeg艂, 偶e to dziewczyna — bia艂a i na dodatek ca艂a ubrana na bia艂o: w lu藕n膮 bawe艂nian膮 sukienk臋 si臋gaj膮c膮 do kostek, tu偶 ponad bose stopy. W talii przepasa艂a si臋 niebiesk膮 wst膮偶k膮. Ralph mia艂 wra偶enie, 偶e jest tak szczup艂a, i偶 m贸g艂by j膮 podnie艣膰 jedn膮 r臋k膮.

Sukienka by艂a zapi臋ta pod sam膮 szyj臋 guzikami z masy per艂owej, a r臋kawy si臋ga艂y dziewczynie do 艂okci. Bawe艂niana tkanina, z kt贸rej uszyty zosta艂 str贸j, tak cz臋sto prana, prasowana i wybielana, sprawia艂a wra偶enie cie艅szej ni偶 paj臋czyna. Poniewa偶 s艂o艅ce znajdowa艂o si臋 za plecami dziewczyny, Ralph dok艂adnie widzia艂 zarys jej n贸g pod sp贸dnic膮. By艂 tak zdumiony, 偶e prawie nie m贸g艂 z艂apa膰 oddechu. Jej nogi by艂y d艂ugie i delikatne, i tylko dzi臋ki silnej woli

253

oj

ki

zdo艂a艂 oderwa膰 od nich wzrok. Serce zabi艂o mu jeszcze mocni kiedy spojrza艂 na jej twarz.

Cer臋 mia艂a jasn膮 jak chi艅ska porcelana, a sk贸r臋 prawie prze 藕roczyst膮, tak 偶e wydawa艂o mu si臋, i偶 mo偶e dostrzec pod delikatne ko艣ci, unosz膮ce subtelne cia艂o.

Kaskada jasnych, po艂yskuj膮cych jak srebro w艂os贸w sp艂ywa艂a na jej ramiona migocz膮c i dr偶膮c przy ka偶dym oddechu unosz膮cym ma艂e dziewcz臋ce piersi.

xr- -芦 • • -

Na g艂owie mia艂a splecione kwiatv 芦^芦k 娄 i *

iona, a jeszcze jedna - rot贸o du^ ^ f ***** jej

ramiona, kt贸ry

r贸偶e. Zar贸wno one, jak i

j

. na ogrodzie ni偶 tutaj na

Zesz艂a na d贸艂; st膮pa艂a tak cicho, i偶 mia艂 wra偶enie, 偶e jej bose stopy jedynie muskaj膮 piaszczysty grunt. Mia艂a du偶e, wyra藕nie zarysowane, niebieskie oczy i u艣miech na twarzy. To by艂 najs艂odszy u艣miech, jaki kiedykolwiek widzia艂, a przy tym ani nie艣mia艂y, ani wymuszony jak zwykle w takich sytuacjach.

Kiedy Ralph sta艂 jeszcze, oniemia艂y i zak艂opotany, dziewczyna unios艂a szczup艂e i g艂adkie ramiona, stan臋艂a na palcach i poca艂owa艂a go prosto w usta. Jej wargi by艂y ch艂odne, mi臋kkie i delikatne jak p艂atki r贸偶 zdobi膮cych jej g艂ow臋.

— Och, Ralph, tak si臋 cieszymy, 偶e wreszcie przyjecha艂e艣. Nikt nie m贸wi艂 o niczym innym, od kiedy tylko dowiedzieli艣my si臋, 偶e wyruszy艂e艣 w t臋 podr贸偶.

— Kto... kim jeste艣? — powiedzia艂 gburowato, natychmiast zdradzaj膮c swoje zaskoczenie i zmieszanie, ale ona jakby tego zupe艂nie nie zauwa偶y艂a.

— Salina — odpowiedzia艂a i w艂o偶y艂a r臋k臋 pod jego rami臋, aby zaprowadzi膰 go na g贸r臋. — Salina Codrington.

— Nie rozumiem — szarpn膮艂 jej r臋k臋 tak, 偶e musia艂a si臋 zatrzyma膰 i zn贸w spojrze膰 na niego.

— Salina — powt贸rzy艂a 艣miej膮c si臋, a jej 艣miech by艂 r贸wnie ciep艂y i s艂odki jak jej u艣miech. — Jestem Salina Codrington. — A p贸藕niej, kiedy spostrzeg艂a, 偶e jej imi臋 nic mu nie m贸wi, powiedzia艂a: — Jestem twoj膮 kuzynk膮, Ralph. Moja matka, Robyn

254

Codrington, jest siostr膮 twojego ojca. Wcze艣niej nazywa艂a si臋 Robyn Ballantyne.

— Dobry Bo偶e —- przyjrza艂 jej si臋. — Nie wiedzia艂em, 偶e ciotka Robyn ma c贸rk臋.

— To zrozumia艂e. Wujek Zouga nigdy nie lubi艂 pisa膰 list贸w. — Z jej twarzy znik艂 u艣miech, a Ralphowi przypomnia艂o si臋, 偶e nigdy nie zada艂 sobie trudu podj臋cia pr贸by rozwi膮zania zagmatwanego splotu rodzinnych historii. Wiedzia艂 tylko, 偶e miedzy jego ojcem

' )tk膮 Robyn by艂y jakie艣 wzajemne pretensje. Nagle przypomnia艂 ie, 偶e kiedy艣 s艂ysza艂 pe艂ne goryczy opowiadanie Zougi o tym, jak siostra wykorzysta艂a go wydaj膮c swoj膮 w艂asn膮 wersj臋 relacji z ich wsp贸lnej wyprawy nad Zambezi wiele miesi臋cy przed ukazaniem si臋 jego Odysei my艣liwego, i w ten spos贸b pozbawi艂a go nale偶nej cz臋艣ci uznania krytyki i honorari贸w za ksi膮偶k臋.

Wygl膮da艂o na to, 偶e na wspomnienie rodzinnych nieporozumie艅 Salinie popsu艂 si臋 nastr贸j, ale trwa艂o to tylko chwil臋. Zaraz wzi臋艂a go za r臋k臋 i kiedy wychodzili na drugi brzeg, znowu si臋 u艣miecha艂a.

— Na dodatek — podj臋艂a rozmow臋 — wcale nie jestem jedyn膮 c贸rk膮 twojej ciotki. Nie p贸jdzie ci z nami tak 艂atwo. Jest nas tu ca艂e plemi臋, cztery dziewczyny. — Stan臋艂a, podnios艂a s艂omkowy kapelusz, aby os艂oni膰 oczy, i spojrza艂a w d贸艂 drogi wij膮cej si臋 przez trawiast膮 sawann臋.

— Ale mia艂am szcz臋艣cie! — wykrzykn臋艂a. — Wybieg艂am wcze艣niej, 偶eby ci臋 ostrzec, i przyby艂am w sam膮 por臋.

Po 艣cie偶ce w ich kierunku bieg艂y trzy ma艂e postacie, popychaj膮c si臋 nawzajem, aby wywalczy膰 pierwsze艅stwo, ich niewyra藕ne piski szybko stawa艂y si臋 coraz donio艣niejsze, d艂ugie w艂osy rozwiewa艂 wiatr, swoje wyblak艂e i po艂atane sp贸dnice podnios艂y wysoko ponad kolana, pokazuj膮c go艂e nogi. Piegowate i rumiane twarze by艂y wykrzywione od wysi艂ku i podniecenia, a g艂osy pe艂ne pretensji do starszej siostry.

— Salina! Obieca艂a艣 zaczeka膰!

Dopad艂y miejsca, w kt贸rym sta艂 Ralph ze 艣liczn膮 blondynk膮 trzymaj膮c膮 go za r臋k臋.

— Dobry Bo偶e! — wyszepta艂, a Salina 艣cisn臋艂a go za 艂okie膰.

— Ju偶 drugi raz u偶y艂e艣 imienia Pana, kuzynie. Prosz臋, nie r贸b tego. — Ze zdziwieniem skonstatowa艂, 偶e w艂a艣nie to, a nie sprawy rodzinne, by艂o przyczyn膮 jej wcze艣niejszego niezadowolenia.

255

— Bardzo ci臋 przepraszam. — Za p贸藕no przypomnia艂 sobie, 偶e rodzicami Saliny byli pobo偶ni misjonarze. — Nie chcia艂em... — Zn贸w nie wiedzia艂, co powiedzie膰, bo w艂a艣nie zda艂 sobie spraw臋, 偶e na jej dobrej opinii o nim zacz臋艂o mu nagle bardzo zale偶e膰. — Nie zrobi臋 tego wi臋cej. Obiecuj臋.

— Dzi臋kuj臋 — odpowiedzia艂a cicho, i zanim kt贸re艣 z nich mog艂o cokolwiek powiedzie膰, byli ju偶 otoczeni czym艣, co przypomina艂o ocean: ma艂e kobietki, wszystkie 偶wawo podskakuj膮c, wsp贸艂zawodniczy艂y rozemocjonowanymi g艂osami o uwag臋 Ralpha, a jednocze艣nie obsypywa艂y swoj膮 najstarsz膮 siostr臋 oskar偶eniami.

— Oszuka艂a艣 nas, Salina. Powiedzia艂a艣...

— Ralph, kuzynie, jestem Victoria, starsza bli藕niaczka!

— Kuzynie, prosi艂y艣my Boga, 偶eby jak najszybciej ci臋 do nas przyprowadzi艂!

Salina klasn臋艂a w d艂onie, nast膮pi艂o ledwie zauwa偶alne zmniejszenie nat臋偶enia ha艂asu.

— Po kolei, od najstarszej do najm艂odszej.

— Zawsze tak m贸wisz, bo ty jeste艣 najstarsza.

Salina pu艣ci艂a ich g艂o艣ne protesty mimo uszu i wybra艂a ciemnow艂os膮 dziewczynk臋 trzymaj膮c膮 r臋k臋 na jej ramieniu.

— To jest Catherine. — Poci膮gn臋艂a j膮 do przodu, aby Ralph m贸g艂 si臋 jej przyjrze膰. — Cathy ma czterna艣cie lat.

— I p贸艂, prawie pi臋tna艣cie — powiedzia艂a Cathy i r贸wnocze艣nie z tym o艣wiadczeniem jej zachowanie zmieni艂o si臋 na nieco bardziej wytworne i opanowane.

By艂a chuda i p艂aska jak ch艂opiec, ale jej m艂ode cia艂o sprawia艂o wra偶enie silnego i spr臋偶ystego. Nos i policzki mia艂a obsypane piegami, usta by艂y pe艂ne, a oczy — zielone oczy Ballantyne'贸w, takie same, jakie mia艂 Ralph — osadzone pod grubymi, ciemnymi brwiami. Jej podbr贸dek, podobnie jak i nos by艂y odrobin臋 za du偶e, ale ich uk艂ad sygnalizowa艂 zdecydowanie i si艂臋. W艂osy by艂y splecione w warkocz i spi臋te na szczycie g艂owy, ods艂aniaj膮c ma艂e, spiczaste, p艂asko przylegaj膮ce do g艂owy uszy.

— Witaj w Khami — powiedzia艂a i dygn臋艂a unosz膮c przy tym nieco sp贸dniczk臋, tak jak j膮 zapewne uczono; Ralph zda艂 sobie spraw臋, 偶e jej sukienka zrobiona by艂a ze starych work贸w po m膮ce, zszytych i ufarbowanych na zgni艂ozielony kolor. Gdzieniegdzie ci膮gle jeszcze prze艣witywa艂 napis: M艂yny Zbo偶owe w Kapsztadzie.

256

Cathy stan臋艂a na palcach i poca艂owa艂a go po艣piesznie, zostawiaj膮c ma艂膮 mokr膮 plamk臋 na jego ustach. Ca艂owanie by艂o najwyra藕niej og贸lnie przyj臋tym sposobem witania w ich rodzinie i Ralph patrzy艂 teraz z pewnym przera偶eniem na brudne twarze bli藕niaczek.

— Jestem Victoria, starsza bli藕niaczka.

— A ja Elizabeth, m艂odsza, ale je艣li b臋dziesz m贸wi艂 na mnie „dziecina", to ci臋 znienawidz臋, kuzynie.

— Nikogo nie znienawidzisz — powiedzia艂a Salina, a Elizabeth rzuci艂a si臋 Ralphowi na szyj臋, uczepi艂a si臋 go i wisia艂a przykleiwszy swoje usta do jego warg.

— Ja tylko 偶artowa艂am, Ralph. B臋d臋 ci臋 kocha膰 — szepta艂a 偶arliwie. — Zawsze! Zawsze!

— A ja! — j臋kn臋艂a oburzona Victoria. — Jestem starsza od Lizzie. Ja pierwsza.

Salina sz艂a w艂a艣ciwym sobie p艂ynnym krokiem, nie poruszaj膮c ramionami, a jej jasnoz艂ote w艂osy lekko falowa艂y. Od czasu do czasu odwraca艂a si臋 i u艣miecha艂a do Ralpha, a jemu zdawa艂o si臋, 偶e nigdy wcze艣niej nie widzia艂 czego艣 r贸wnie pi臋knego.

Bli藕niaczki trzyma艂y go za r臋ce, ka偶da ze swojej strony, trajkota艂y o tym, co ju偶 od tygodni zamierza艂y mu opowiedzie膰, i podskakiwa艂y, 偶eby dotrzyma膰 mu kroku. Cathy sz艂a za nimi prowadz膮c Toma.

— On jest taki 艣liczny — powiedzia艂a i poca艂owa艂a aksamitny pysk konia.

— My nie mamy koni — wyja艣ni艂a Victoria. — Tatu艣 jest s艂ug膮 bo偶ym, a s艂udzy bo偶y s膮 za biedni, 偶eby mie膰 konie.

Ich ma艂a grupka w艂a艣nie pokona艂a pierwsze niskie wzniesienie za rzek膮, Salina zatrzyma艂a si臋 i wskaza艂a p艂ytkie zag艂臋bienie w dole.

— Oto Khami! — powiedzia艂a i wszystkie spojrza艂y na Ralpha oczekuj膮c jego akceptacji.

Rozci膮gaj膮ce si臋 przed nimi pasmo granitowych wzg贸rz rozdziela艂a prze艂臋cz, stanowi膮ca naturalny zbiornik w贸d podziemnych, pozwalaj膮cy bujnie rosn膮膰 trawie wy艣cie艂aj膮cej dno doliny.

U podn贸偶a tych wzniesie艅 przycupn臋艂y zabudowania wygl膮daj膮ce jak piskl臋ta siedz膮ce przy kwoce. By艂y 艂adnie zaprojektowane,

17 — Twardzi ludzie

257

ki

pokryte 偶贸艂t膮 strzech膮 i pobia艂kowane tak, 偶e a偶 razi艂o w oczy. Najwi臋kszy z budynk贸w posiada艂 krzy偶 dumnie przymocowany do kraw臋dzi dachu.

— Mamusia i tatu艣 wybudowali ten ko艣ci贸艂 w艂asnymi r臋kami. Kr贸l „Zielony Kamyk" nie pozwala艂 swoim ludziom im pomaga膰 — wyja艣ni艂a Victoria.

— „Zielony Kamyk"? — zapyta艂 zaintrygowany Ralph.

— Kr贸l Mzilikazi — przet艂umaczy艂a Salina. — Vicky, wiesz, 偶e mama nie lubi, kiedy przezywasz kr贸l贸w — zbeszta艂a j膮 艂agodnie, ale Victoria ju偶 z przej臋ciem szarpa艂a r臋k臋 Ralpha i wskazywa艂a odleg艂膮 posta膰 w dolinie.

— Tatu艣! — wrzasn臋艂y bli藕niaczki zgodnie. — To tatu艣!

Ich ojciec pracowa艂 w ogr贸dku ko艂o ko艣cio艂a. Ko艣cisty m臋偶czyzna, kt贸rego ramiona pozostawa艂y opuszczone, nawet gdy sta艂 wyprostowany patrz膮c na nich, czy w chwil臋 p贸藕niej, gdy wbiwszy 艂opat臋 w ziemi臋, ruszy艂 w ich kierunku.

— Ralph! — 艢ci膮gn膮艂 zapocony kapelusz. By艂 艂ysy, jak mnich, z wianuszkiem jedwabistych w艂os贸w na wysoko艣ci uszu, tworz膮cych aureol臋 wok贸艂 jego g艂owy. Ralph nie mia艂 ju偶 w膮tpliwo艣ci, po kim Salina odziedziczy艂a swoje jasnoz艂ote loki. — Ralph — powt贸rzy艂, wytar艂 r臋k臋 o spodnie i wyci膮gn膮艂 j膮 w jego kierunku. Mimo zgarbionych plec贸w by艂 wysoki jak bratanek 偶ony. Mia艂 opalon膮 twarz, oczy koloru niebieskiego letniego nieba, u艣miech dok艂adnie taki, jak Salina — spokojny i 艂agodny. Jego 艂ysina 艣wieci艂a si臋, jakby j膮 pokryto warstw膮 wosku i wypolerowano. Kiedy Ralph 艣ciska艂 mu r臋k臋, zda艂 sobie spraw臋, 偶e jest to najbardziej zadowolony i najszcz臋艣liwszy cz艂owiek, jakiego spotka艂.

— Jestem Clinton Codrington — powiedzia艂. — Chyba musisz mnie traktowa膰 jak swojego wujka, chocia偶 wcale nie czuj臋 si臋 taki stary.

— W pewnym sensie ja ju偶 pana pozna艂em, sir — powiedzia艂 Ralph.

— Naprawd臋?

— Czyta艂em ksi膮偶ki ciotki Robyn i zawsze podziwia艂em czyny pana jako oficera Marynarki Kr贸lewskiej.

— A ja mia艂em nadziej臋, 偶e to wszystko nale偶y ju偶 do odleg艂ej przesz艂o艣ci. — Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 z udawanym zdziwieniem.

— By艂 pan jednym z najs艂awniejszych i najodwa偶niejszych

258

oficer贸w afryka艅skiej eskadry anty niewolniczej, sir. — Oczy Ralpha by艂y pe艂ne podziwu, jakim mali ch艂opcy darz膮 swoich bohater贸w.

— Obawiam si臋, 偶e relacje twojej ciotki s膮 nieco przesadzone.

— Tatu艣 jest najodwa偶niejszym cz艂owiekiem na 艣wiecie — o艣wiadczy艂a Victoria zdecydowanie, pu艣ci艂a r臋k臋 stryjecznego brata i pobieg艂a do ojca.

Codrington wzi膮艂 j膮 na r臋ce i przytuli艂.

— A twoja opinia, panienko, jest chyba najbardziej obiektywna w ca艂ym Matabele — za艣mia艂 si臋, a Ralph nagle u艣wiadomi艂 sobie, 偶e budzi si臋 w nim zazdro艣膰 o g艂臋bok膮 mi艂o艣膰 艂膮cz膮c膮 t臋 male艅k膮 spo艂eczno艣膰, z kt贸rej poczu艂 si臋 wy艂膮czony. To by艂o co艣, czego nigdy nie do艣wiadczy艂 — czego nigdy mu nie brakowa艂o — a偶 do tej chwili. W jaki艣 spos贸b Salina wyczu艂a jego smutek i uj臋艂a r臋k臋, kt贸r膮 w艂a艣nie pu艣ci艂a Victoria.

— Chod藕my — powiedzia艂a. — Mama czeka. A pierwsz膮 rzecz膮, kt贸rej powiniene艣 nauczy膰 si臋 o tej rodzinie jest to, 偶e mama nie mo偶e czeka膰.

Zeszli na d贸艂, w kierunku ko艣cio艂a, przechodz膮c obok grz膮dek z warzywami.

— Przywioz艂e艣 jakie艣 nasiona? — zapyta艂 Clinton, a Ralph potrz膮sn膮艂 przecz膮co g艂ow膮 — No tak, sk膮d mia艂by艣 wiedzie膰? — Potem z dum膮 pokazywa艂 efekty swojej pracy. — Kukurydza, ziemniaki, fasola i pomidory rosn膮 tu szczeg贸lnie dobrze.

— Plony natomiast dzielimy tak — powiedzia艂a Cathy, 偶artuj膮c sobie z ojca — jedna cz臋艣膰 dla robak贸w, dwie dla pawian贸w, trzy dla antylop... i jedna dla taty.

— Trzeba by膰 dobrym dla boskich stworze艅. — Clinton wyci膮gn膮艂 r臋k臋, aby zmierzwi膰 jej ciemne w艂osy. Ralph zda艂 sobie spraw臋, 偶e ci szlachetni ludzie zawsze si臋 dotykali i ca艂owali. On sam nigdy niczego takiego nie do艣wiadczy艂.

Pod ocienion膮 艣cian膮 ko艣cio艂a siedzia艂o cierpliwie oko艂o dwudziestu Matabel贸w w r贸偶nym wieku i r贸偶nej p艂ci — od chudego starca z k臋pk膮 siwych w艂os贸w przykrywaj膮cych zwieszon膮 g艂ow臋, o oczach zmienionych przez tropikaln膮 oftahni臋 w niewidz膮ce kulki bia艂ej, galaretowatej masy, do noworodka przyci艣ni臋tego do wype艂nionych mlekiem piersi swojej matki, kt贸rego czarn膮 twarzyczk臋 zniekszta艂ca艂 grymas wywo艂any przez kolk臋.

259

Catherine przywi膮za艂a Toma obok drzwi ko艣cio艂a i wszyscy weszli do ch艂odnego wn臋trza odizolowanego strzech膮 i grubymi 艣cianami z niewypalonych cegie艂 od panuj膮cego na zewn膮trz gor膮ca. Ko艣ci贸艂 pachnia艂 myd艂em w艂asnej roboty i jodyn膮. 艁awki z grubo ciosanego drewna by艂y poodsuwane na boki, aby zrobi膰 miejsce na st贸艂 operacyjny wykonany z podobnego materia艂u.

Przy stole pracowa艂a jaka艣 dziewczyna i kiedy wchodzili, w艂a艣nie zawi膮zywa艂a ostatni supe艂 na banda偶u. Poklepa艂a swojego p贸艂nagiego czarnego pacjenta i pozwoli艂a mu odej艣膰. Nast臋pnie wytar艂a r臋ce w czysty, ale poprzecierany ju偶 r臋cznik i podesz艂a do nich.

Ralph pomy艣la艂, 偶e to bli藕niaczka Cathy. Mimo 偶e troch臋 wy偶sza, by艂a tak samo szczup艂a i p艂aska; jej w艂osy mia艂y podobn膮 ciemnobr膮zow膮 barw臋, cho膰 posiada艂y lekko rdzawy odcie艅, sk贸ra identyczn膮 艣wie偶o艣膰, a wydatny nos i broda tak膮 sam膮 si艂臋 i zdecydowanie.

Kiedy podesz艂a bli偶ej, zda艂 sobie spraw臋, 偶e si臋 myli艂 — by艂a starsza od Cathy, mo偶e nawet od Saliny, ale na pewno niedu偶o.

— Witaj — powiedzia艂a. — Jestem Robyn, twoja ciotka. Ralph poczu艂, 偶e jakie艣 przekle艅stwo samo ci艣nie mu si臋 na

usta, ale 艣wiadom obecno艣ci Saliny powiedzia艂 tylko:

— Jest pani taka m艂oda.

— Niech ci臋 B贸g za to pob艂ogos艂awi — za艣mia艂a si臋. — Prawisz lepsze komplementy ni偶 tw贸j ojciec. — Jedynie ona nawet nie pr贸bowa艂a go poca艂owa膰, zamiast tego zwr贸ci艂a si臋 do bli藕niaczek.

— No dobrze! — powiedzia艂a. — Przed wieczornym nabo偶e艅stwem macie wykaligrafowa膰 dziesi臋膰 stron, i niech tylko zobacz臋 cho膰by jeden kleks.

— Ale偶 mamo, Ralph...

— Ralph by艂 dla was wym贸wk膮 przez dwa tygodnie. Id藕cie ju偶, bo inaczej dostaniecie dzisiaj kolacj臋 w kuchni. — P贸藕niej do Cathy: — Sko艅czy艂a艣 ju偶 prasowanie, m艂oda damo?

— Jeszcze nie, mamo. — I Cathy pod膮偶y艂a z bli藕niaczkami.

— Salina, wracaj do pieczenia.

— Tak, mamo.

Zosta艂o ich troje, Robyn dok艂adnie przygl膮da艂a si臋 swojemu bratankowi.

— No, Zouga wychowa艂 sobie ca艂kiem obiecuj膮cego ch艂opca — wyda艂a opini臋. — W艂a艣ciwie to niczego innego si臋 nie spodziewa艂am.

260

— Sk膮d wiedzieli艣cie, 偶e przyjad臋? — Ralph w ko艅cu wyrazi艂 swoje zdziwienie.

— Dziadek Moffat pos艂a艂 go艅ca, kiedy opu艣ci艂e艣 Kuruman, poza tym dwa tygodnie temu przechodzi艂 t臋dy Gandang id膮c do Kr贸la Lobenguli. By艂 z nim jego najstarszy syn, a matka Bazo jest moj膮 dobr膮 znajom膮.

— Rozumiem.

—* Je艣li tylko kto艣 podr贸偶uje po kraju Matabele, wie o tym natychmiast ca艂a spo艂eczno艣膰 — wyja艣ni艂 Clinton.

— Jak miewa si臋 tw贸j ojciec? Wiadomo艣膰 o 艣mierci Aletty by艂a dla mnie strasznym szokiem. By艂a cudown膮 osob膮, dobr膮 i szlachetn膮. Napisa艂am do Zougi, ale nie odpisa艂.

Robyn wydawa艂a si臋 zdecydowana, aby w ci膮gu pierwszych dziesi臋ciu minut pozna膰 wszystkie informacje z ostatniego dziesi臋ciolecia, jej pytania by艂y szybkie i rzadko pozwala艂a Ralphowi doko艅czy膰 odpowied藕. Clinton natomiast wr贸ci艂 do swojego ogr贸dka zostawiaj膮c ich samych w ma艂ym ko艣ci贸艂ku.

Ralph odpowiada艂 drobiazgowo na wszystkie pytania, jednocze艣nie koryguj膮c swoje pierwsze wra偶enia. Mimo 偶e wygl膮da艂a m艂odo, nie by艂a dziecinna. Dopiero teraz m贸g艂 zrozumie膰 niezwyk艂e osi膮gni臋cia tej kobiety. Przecie偶 to ona, przebieraj膮c si臋 za m臋偶czyzn臋, dosta艂a si臋 do s艂ynnej londy艅skiej szko艂y medycznej, kt贸ra nie przyjmowa艂a kobiet. Ubrana w spodnie, spe艂ni艂a wszystkie warunki i w wieku dwudziestu jeden lat otrzyma艂a dyplom. Skandal, jaki wybuch艂 po odkryciu faktu, 偶e kobieta wtargn臋艂a do „艣cis艂ego rezerwatu m臋sko艣ci", rozszed艂 si臋 szerokim echem po ca艂ej Anglii.

P贸藕niej, jako r贸wny partner, towarzyszy艂a Zoudze w wyprawie do Afryki — postanowili odnale藕膰 ojca, Fullera Ballantyne'a, kt贸ry zaginaj osiem lat wcze艣niej w tajemniczym jeszcze wn臋trzu kontynentu. Kiedy wraz z Zoug膮 zgubili si臋 i zostali opuszczeni przez wi臋kszo艣膰 tragarzy, ona sz艂a dalej — bia艂a kobieta, kt贸rej towarzyszy艂a tylko grupka prymitywnych czarnych tubylc贸w — i dotar艂a sama do celu wyprawy.

Jej ksi膮偶ka opisuj膮ca t臋 podr贸偶, zatytu艂owana Afryka w mojej krwi, by艂a wydawniczym fenomenem, sprzedano prawie 膰wier膰 miliona egzemplarzy — trzy razy wi臋cej ni偶 Odysei my艣liwego Zougi Ballantyne'a wydanej sze艣膰 miesi臋cy p贸藕niej.

261

Przekaza艂a ca艂e swoje honorarium na rzecz Londy艅skiego Towarzystwa Misyjnego. To dostojne cia艂o by艂o tak zachwycone jej datkiem, 偶e postanowi艂o powo艂a膰 j膮 na stanowisko wy偶szego inspektora, na asystenta przyda艂o jej w艂asnego m臋偶a i zaakceptowa艂o projekt wys艂ania misji do Matabele.

Jej dwie kolejne publikacje nie cieszy艂y si臋 tak du偶ym powodze- j niem jak pierwsza. Chory Afryka艅czyk, praktyczne studium chor贸b, j tropikalnych, by艂 pe艂en niedorzecznych teorii, kt贸re wystawi艂y j膮 na j po艣miewisko 艣wiata medycznego — mia艂a nawet czelno艣膰 utrzymy- J wa膰, 偶e malaria nie jest wywo艂ywana wdychaniem niezdrowego, nocnego powietrza tropikalnych mokrade艂, kt贸ry to fakt by艂 znany ju偶 od czas贸w Hipokratesa.

Nast臋pna ksi膮偶ka o 偶yciu lekarki-misjonarki, 艢lepa wiara, by艂a napisana zbyt prostym j臋zykiem i zbytnio idealizowa艂a tubylcze plemiona. Robyn powt贸rzy艂a w niej wiele pogl膮d贸w Jana Jakuba Rousseau, uzupe艂niaj膮c je swoimi w艂asnymi przemy艣leniami. Pot臋pianie osadnik贸w, my艣liwych, poszukiwaczy i handlarzy oraz sposobu, w jaki traktowali „szlachetnych dzikus贸w"— okaza艂o si臋 niezbyt strawne dla europejskiego czytelnika.

W rzeczy samej, skandale i kontrowersje towarzyszy艂y Robyn Codnngton, jak s臋py i szakale towarzysz膮 lwom. Przy ka偶dej nowej prowokacji przypominano jej wszystkie poprzednie przygody:

Kt贸ra z przyzwoitych misjonarek doprowadzi艂aby m臋偶czyzn do krwawego pojedynku? — Robyn Ballantyne.

Kt贸ra z bogobojnych kobiet pop艂yn臋艂aby sama, na jednym statku ze zgraj膮 handlarzy niewolnik贸w? — Robyn Ballantyne.

Kt贸ra z dam wzi臋艂aby za m臋偶a zdegradowanego oficera, cz艂owieka odpowiadaj膮cego przed s膮dem wojskowym, skaza艅ca odsiaduj膮cego w wi臋zieniu wyrok za zaniedbanie obowi膮zk贸w s艂u偶bowych i piractwo? — Robyn Codrington.

Kt贸ra z wiernych poddanych kr贸lowej odwa偶y艂aby si臋 nazwa膰 kl臋sk臋 oddzia艂贸w brytyjskich pod Isandhlawana, gdzie setki angielskich 偶o艂nierzy ponios艂y 艣mier膰 z r膮k Zulus贸w, zas艂u偶on膮 kar膮 bosk膮? — Robyn Codrington w li艣cie do „Evening Standard".

Kto, je艣li nie Robyn Codrington, napisa艂 do lorda Kimberleya domagaj膮c si臋, 偶eby po艂owa dochod贸w z kopal艅 diament贸w, kt贸re nosz膮 jego imi臋, by艂a oddawana kapitanowi Nicholaasowi Water-boerowi, przyw贸dcy Bastaard贸w?

262

Tylko Robyn Codrington potrafi艂a za偶膮da膰 od Paulusa Krugera, nowo wybranego prezydenta Republiki Transvalskiej, aby zwr贸ci艂 Lobenguli, kr贸lowi Matabele, ziemie po艂o偶one poni偶ej g贸r Cashan, sk膮d Burowie wyp臋dzili jego ojca Mzilikazi.

Nie oszcz臋dza艂a nikogo. Nic nie by艂o dla niej 艣wi臋te z wyj膮tkiem Boga, kt贸rego te偶 zreszt膮 traktowa艂a jak bardziej do艣wiadczonego partnera w sprawowaniu opieki nad Afryk膮.

Jej.wrogowie, a mia艂a ich ca艂膮 armi臋, nienawidzili jej z ca艂ych si艂, a przyjaciele kochali j膮 z nie mniejsz膮 moc膮. Nikt nie m贸g艂 pozosta膰 oboj臋tny, i Ralph by艂 pe艂en podziwu dla kobiety, kt贸ra siedzia艂a obok niego na ko艣cielnej 艂awie i wypytywa艂a o ka偶dy szczeg贸艂 偶ycia jego i jego rodziny.

— Masz brata — wydawa艂a si臋 wiedzie膰 o wszystkim. — Jordan? Tak mu na imi臋, prawda? Opowiedz mi o nim. — Brzmia艂o to jak polecenie.

— Ach, Jordie jest powszechnie lubiany. Wszyscy go kochaj膮. Ralph nigdy nie spotka艂 nikogo takiego jak ona. W膮tpi艂, czy

kiedykolwiek uda mu si臋 j膮 polubi膰, by艂a za bardzo niedost臋pna. To by艂o najw艂a艣ciwsze okre艣lenie. Nie w膮tpi艂 za to w jej si艂臋 i zdecydowanie.

Clinton Codrington wr贸ci艂 do ko艣cio艂a, dopiero gdy pozycja s艂o艅ca wskazywa艂a na p贸藕ne popo艂udnie.

— Moja droga, naprawd臋 powinna艣 pozwoli膰 temu biednemu ch艂opcu chocia偶 na chwil臋 odej艣膰. W艂a艣nie nadjecha艂 tw贸j w贸z — zwr贸ci艂 si臋 do Ralpha. — Pokaza艂em wo藕nicy, gdzie mo偶e wyprz臋ga膰 wo艂y. Musz臋 przyzna膰, 偶e wygl膮da na cz艂owieka godnego zaufania.

— B臋dziesz spa艂 w domku go艣cinnym — o艣wiadczy艂a Robyn wstaj膮c z 艂awki.

— Cathy wzi臋艂a twoje brudne ubrania z wozu, wypra艂a je i wyprasowa艂a — ci膮gn膮艂 Clinton.

— Powiniene艣 w艂o偶y膰 艣wie偶膮 koszul臋 przed wieczornym nabo偶e艅stwem —powiedzia艂a Robyn.—Nie zaczniemy, dop贸ki nie wr贸cisz.

S艂uchaj膮c tych wszystkich dyspozycji pomy艣la艂, 偶e bardziej podoba艂o mu si臋 偶ycie na trasie, gdy sam decydowa艂, kiedy ma si臋 modli膰, w co si臋 ubra膰 i jak sp臋dzi膰 wiecz贸r — ale poszed艂 zmieni膰 koszul臋, jak mu kazano.

263

呕e艅ska cz臋艣膰 rodziny Codrington贸w zasiad艂a w pierwszej 艂awie. Clinton sta艂 naprzeciwko nich, na ambonie. Ralph znajdowa艂 si臋 mi臋dzy bli藕niaczkami — wcze艣niej mia艂a miejsce kr贸tka, acz ostra rywalizacja pomi臋dzy Victori膮 i Elizabeth maj膮ca przes膮dzi膰, kto usi膮dzie najbli偶ej niego.

Poza nimi nie by艂o w ko艣ciele nikogo, Victoria zauwa偶y艂a pytaj膮ce spojrzenie Ralpha i dono艣nym szeptem wyja艣ni艂a: — Kr贸l Ben nie pozwala swoim ludziom przychodzi膰 do naszego ko艣cio艂a.

— Kr贸l Lobengula — Salina poprawi艂a j膮 s艂odko — a nie Kr贸l Ben.

Mimo pe艂nej frekwencji Clinton zwleka艂 z rozpocz臋ciem mszy, co najmniej sze艣膰 razy znajduj膮c, to zn贸w gubi膮c odpowiedni fragment w le偶膮cym przed nim anglika艅skim mszale — i wielokrotnie spogl膮daj膮c w kierunku wej艣cia.

Niespodziewanie zacz臋艂y nadchodzi膰 stamt膮d jakie艣 odg艂osy. Na zewn膮trz ko艣cio艂a przystan臋艂a grupka czarnosk贸rych kobiet. Wygl膮da艂y na s艂u偶膮ce, niewolnice i damy do towarzystwa wyj膮tkowo postawnej kobiety, kt贸ra znajdowa艂a si臋 mi臋dzy nimi. Odprawi艂a je kr贸lewskim gestem, a sama wesz艂a do 艣rodka. Wszyscy Codring-tonowie odwr贸cili g艂owy, a na ich twarzach pojawi艂 si臋 promyk rado艣ci.

Majestatyczny krok, jakim przyby艂a przemierza艂a g艂贸wn膮 naw臋 ko艣cio艂a, nie pozostawia艂 偶adnych w膮tpliwo艣ci co do jej dobrego urodzenia i wysokiej pozycji w arystokracji kr贸lestwa Matabele. Mia艂a na sobie miedziane, kute bransoletki i sznury drogocennych koralik贸w „sam-sam", na kt贸re mog艂a sobie pozwoli膰 偶ona zamo偶nego wodza. Jej p艂aszcz by艂 wykonany z pi臋knie wygarbowanej sk贸ry, ozdobiony niebieskimi pi贸rami s贸jki i pokryty wzorami z ponaszywanych okruch贸w strusich jaj. Olbrzymie piersi l艣ni膮ce od mazid艂a z t艂uszczu i czerwonej gliny szpetnie wy艂azi艂y spod p艂aszcza i ci臋偶ko zwisa艂y a偶 do p臋pka. Ramiona mia艂a grube jak uda postawnego m臋偶czyzny, a uda posiada艂y obw贸d jego bioder. Brzuch by艂 r贸wnomiernie pokryty grubymi wa艂kami t艂uszczu, a twarz wygl膮da艂a jak czarny ksi臋偶yc w pe艂ni. Ca艂e olbrzymie cia艂o by艂o obci膮gni臋te napr臋偶on膮, l艣ni膮c膮 sk贸r膮. Weso艂e oczy b艂yszcza艂y pomi臋dzy fa艂dami t艂uszczu, a kiedy si臋 u艣miecha艂a, jej z臋by po艂yskiwa艂y jak o艣wietlona s艂o艅cem tafla jeziora. Ogromna tusza, 264

odpowiadaj膮ca wyobra偶eniom Malabel贸w o pi臋knie kobiecego cia艂a, mia艂a r贸wnie偶 艣wiadczy膰 przed ca艂ym 艣wiatem o pozycji spo艂ecznej i p艂odno艣ci. By艂a te偶 bezsprzecznym dowodem wielkiego szacunku, jakim darzy艂 j膮 m膮偶, jego zamo偶no艣ci i znaczenia w radzie kr贸lewskiej.

— Witam ci臋, Nomusa, C贸rko Mi艂osierdzia — powiedzia艂a u艣miechaj膮c si臋 do Robyn.

— Witam ci臋, Juba, Go艂臋bico — odpowiedzia艂a Robyn.

— Nie jestem chrze艣cijank膮 — wyrecytowa艂a 艣piewnie Juba. — Niech nikt nie wa偶y si臋 zanie艣膰 fa艂szywej wiadomo艣ci Lobenguli, Czarnemu i Pot臋偶nemu S艂oniowi.

— Dobrze, je艣li sobie tego nie 偶yczysz— odpowiedzia艂a Robyn i Juba obj臋艂a j膮 swoimi ogromnymi ramionami, jednocze艣nie wo艂aj膮c w stron臋 ambony, gdzie sta艂 Clinton.

— Ciebie r贸wnie偶 witam, Hlopi. Witam ci臋, Bia艂a G艂owo! Niech jednak nie zmyli ci臋 moja wizyta, nie jestem chrze艣cijank膮. — Wzi臋艂a g艂臋boki oddech i doko艅czy艂a: — Przysz艂am tylko po to, 偶eby zobaczy膰 si臋 ze starymi przyjaci贸艂mi, a nie 艣piewa膰 hymny albo czci膰 waszego Boga. Ostrzegam ci臋 r贸wnie偶, Hlopi, 偶e b臋d臋 bardzo niezadowolona, je艣li przeczytasz dzi艣 opowiadanie o cz艂owieku zwanym Ska艂膮, kt贸ry wypar艂 si臋 swojego Boga trzy razy, zanim jeszcze kur zapia艂.

— Nie przeczytam tego opowiadania — odpar艂 — bo znasz je ju偶 na pami臋膰.

— Bardzo dobrze, Hlopi, zacznijmy wi臋c 艣piewa膰. — I prowadzona przez Jub臋, 艣piewaj膮c膮 zadziwiaj膮co czystym i pi臋knym sopranem, ca艂a rodzina Codrington贸w od艣piewa艂a pierwsz膮 zwrotk臋 pie艣ni „Naprz贸d 偶o艂nierze Chrystusa", kt贸r膮 Robyn przet艂umaczy艂a na j臋zyk Matabel贸w.

Po mszy Juba zwr贸ci艂a si臋 do Ralpha.

— Czy ty jeste艣 Henshaw? — zapyta艂a.

— Tak, Nkosikazi! — zgodzi艂 si臋, a Juba skin臋艂a g艂ow膮 aprobuj膮c spos贸b, w jaki zwr贸ci艂 si臋 do niej i kt贸ry wyra偶a艂 szacunek nale偶ny najstarszej 偶onie wielkiego wodza.

— Jeste艣 wi臋c tym, kt贸rego Bazo, m贸j pierworodny syn, nazywa bratem — powiedzia艂a. — Jeste艣 bardzo ko艣cisty i bardzo bia艂y, Ma艂y Sokole, ale skoro jeste艣 bratem Bazo, jeste艣 r贸wnie偶 moim synem.

265

— Jest to dla mnie wielki zaszczyt, Uname! — powiedzia艂 Ralph, a Juba przytuli艂a go do siebie swoimi pot臋偶nymi ramionami.

Pachnia艂a oczyszczonym t艂uszczem i dymem z ogniska, jej obj臋cie by艂o jednak dziwnie przyjemne i przypomnia艂o mu uczucia, jakich kiedy艣 doznawa艂 w ramionach matki.

Bli藕niaczki kl臋cza艂y obok siebie przy niskim 艂贸偶ku dziecinnym, obie ubrane w d艂ugie koszule nocne, r臋ce mia艂y z艂o偶one w modlitewnym ge艣cie na wysoko艣ci oczu, kt贸re by艂y tak mocno zaci艣ni臋te, jakby obie dziewczynki co艣 bardzo bola艂o.

Salina, r贸wnie偶 ubrana w nocn膮 koszul臋, sta艂a nad nimi kontroluj膮c ostatni膮 modlitw臋 dnia.

— Panie Jezu dobry...

Cathy, ze zwi膮zanymi na noc w艂osami, le偶a艂a ju偶 w 艂贸偶ku i uzupe艂nia艂a sw贸j pami臋tnik przy 艣wietle kapi膮cej 艣wieczki zrobionej z bawolego t艂uszczu i wyposa偶onej w knot z ro艣linnego w艂贸kna.

— B膮d藕 wola Twoja — bli藕niaczki odklepywa艂y pacierz z tak膮 szybko艣ci膮, 偶e zabrzmia艂o to jak: B臋c wola Twoja!

Osi膮gn膮wszy „Amen" dok艂adnie w tym samym czasie, wskoczy艂y do wsp贸lnego 艂贸偶ka, naci膮gn臋艂y koc pod same szyje i zafascynowane patrzy艂y, jak Salina rozczesuje swoje w艂osy; wykona艂a jakie艣 sto ruch贸w i jedn膮, i drug膮 r臋k膮. W blasku 艣wiecy wydawa艂y si臋 one p艂on膮膰 jasnym ogniem. Potem podesz艂a, by poca艂owa膰 siostry, i zdmuchn臋艂a 艣wiec臋. P贸藕niej by艂o s艂ucha膰 tylko skrzypienie 艂贸偶ka, kiedy si臋 do niego k艂ad艂a.

— Lina? — szepn臋艂a Victoria.

— Vicky, id藕 ju偶 spa膰.

— Prosz臋, tylko jedno pytanie.

— No dobrze, ale tylko jedno.

— Czy B贸g pozwala na to, 偶eby dziewczyna wysz艂a za m膮偶 za swojego kuzyna?

Cisza, kt贸ra nast膮pi艂a, wydawa艂a si臋 wibrowa膰 jak drgaj膮cy miedziany drut telegrafu.

Przerwa艂a j膮 Cathy.

— Tak, Vicky — odpowiedzia艂a cicho — B贸g pozwala na to. Zajrzyj do „Tabeli pokrewie艅stwa" na ostatniej stronie modlitewnika.

266

Zn贸w zapad艂a cisza wyra偶aj膮ca og贸lne, g艂臋bokie zamy艣lenie.

— Lina?

— Lizzie, 艣pij ju偶.

— Vicky pozwoli艂a艣 zada膰 jedno pytanie.

— Dobrze, ale tylko jedno.

— Czy B贸g gniewa si臋, je艣li modl臋 si臋 o co艣 tylko dla siebie — nie dla taty, mamy czy si贸str, ale dla samej siebie?

— Wydaje mi si臋, 偶e nie. — Po g艂osie mo偶na by艂o pozna膰, 偶e by艂a bardzo senna. — Mo偶e nie spe艂ni膰 twojej pro艣by, ale na pewno nie b臋dzie si臋 gniewa艂. Teraz ju偶 艣pijcie.

Cathy le偶a艂a nieruchomo, r臋ce mia艂a opuszczone wzd艂u偶 cia艂a, a d艂onie zaci艣ni臋te, wpatrywa艂a si臋 w miejsce, w kt贸rym ksi臋偶yc zarysowywa艂 kontury okna — pod艂u偶ny prostok膮t na przeciwleg艂ej 艣cianie.

— Panie Bo偶e — prosi艂a. — Tak bardzo bym chcia艂a, 偶eby on spojrza艂 na mnie tak, jak patrzy na Salin臋, chocia偶 raz. Prosz臋.

— Co s膮dzisz o ch艂opaku Zougi? — Robyn wzi臋艂a Clintona pod r臋k臋, kiedy stali na zaciemnionej werandzie patrz膮c na rozgwie偶d偶on膮, aksamitn膮 zas艂on臋 afryka艅skiej nocy.

— Jest bardzo silny i nie mam tu na my艣li tylko mi臋艣ni. — Clinton wyj膮艂 fajk臋 z ust i zajrza艂 do nape艂nionej tytoniem g艂贸wki. — Jego w贸z jest pe艂en skrzy艅, d艂ugich drewnianych skrzy艅 z oznaczeniami wypalonymi gor膮cym 偶elazem.

— Strzelby? — spyta艂a Robyn.

— Tak mi si臋 wydaje.

— 呕adne prawo nie zabrania handlowania broni膮 na p贸艂noc od Limpopo — przypomnia艂a mu. — A Lobengula chce si臋 uzbroi膰, wi臋c kupi ka偶d膮 strzelb臋, jak膮 mu zaproponuj膮.

— Ci膮gle bro艅! To naprawd臋 nie mo偶e trwa膰 tak d艂u偶ej. — Clinton ssa艂 fajk臋, a ka偶dy nast臋pny ob艂oczek, jaki wypuszcza艂, by艂 g臋stszy i ciemniejszy. Oboje milczeli przez chwil臋.

— Jest twardy i bezlitosny jak jego ojciec — zawyrokowa艂a w ko艅cu Robyn.

— Tylko tacy mog膮 tu przetrwa膰.

Robyn zadr偶a艂a nagle i skrzy偶owa艂a ramiona na piersiach.

— Zimno ci? — Clinton natychmiast sta艂 si臋 bardzo troskliwy.

267

— Nie.

— Chod藕my spa膰.

— Za chwilk臋, Clinton. Noc jest taka pi臋kna. Po艂o偶y艂 r臋k臋 na jej ramieniu.

— Czasami czuj臋 si臋 tak szcz臋艣liwy, 偶e a偶 mnie to przera偶a — powiedzia艂. — Takie szcz臋艣cie nie mo偶e trwa膰 wiecznie.

Jego s艂owa wydawa艂y si臋 urzeczywistnia膰 strach, kt贸ry ca艂y dzie艅 wisia艂 nad ni膮 jak g臋sty i bezkszta艂tny ob艂ok dymu nad zimowym ogniskiem. Nape艂ni艂 j膮 przeczuciem, 偶e co艣 zmieni艂o si臋 w ich 偶yciu.

— Niech B贸g ma nas w swojej opiece — szepn臋艂a.

— Amen — odpowiedzia艂 cicho Clinton i wprowadzi艂 j膮 do 艣rodka.

Wn臋trze sali przykrytej kopu艂膮 s艂omianego dachu by艂o tak ciemne, 偶e wz贸r kraty z ga艂臋zi powi膮zanych lin膮 z 艂yka, stanowi膮cej konstrukcj臋 no艣n膮, zanika艂 w mroku nad ich g艂owami jak 艂uki 艣redniowiecznej katedry.

Jedynym 藕r贸d艂em 艣wiat艂a by艂o ma艂e ognisko tl膮ce si臋 na glinianym palenisku na 艣rodku pod艂ogi. Jedna z 偶on kr贸la wrzuci艂a do ognia kolejn膮 gar艣膰 suszonych zi贸艂 i g臋ste w膮sy dymu poszybowa艂y do g贸ry w kierunku niewidocznego sklepienia.

Po drugiej stronie ogniska, na niskim glinianym pode艣cie przykrytym futrami srebrnego szakala, ma艂py, lisa i nakrapianej cywety, siedzia艂 kr贸l, pot臋偶ny i zupe艂nie nagi. Jego sk贸r臋 nat艂uszczono tak, 偶e wygl膮da艂 jak olbrzymi pos膮g Buddy wyrze藕biony z jednego bloku l艣ni膮cego antracytu. Jego g艂owa by艂a okr膮g艂a jak kula armatnia. Ogromne umi臋艣nione ramiona pokrywa艂a warstwa t艂uszczu, ale d艂onie, kt贸re opiera艂 na kolanach, by艂y dziwnie delikatne — w膮skie z d艂ugimi palcami.

Mia艂 atletyczny tors i zwisaj膮ce pot臋偶ne piersi. Dba艂 o ca艂e to swoje cia艂o bardzo troskliwie. W zasi臋gu jego r臋ki sta艂y nape艂nione piwem naczynia i p贸艂miski z wo艂owin膮. G臋ste piwo z prosa pieni艂o si臋 delikatnie, a ka偶dy z kawa艂贸w wo艂owiny otacza艂 gruby wianuszek 偶贸艂tego t艂uszczu. Co kilka minut kt贸ra艣 z 偶on reagowa艂a na skiniecie g艂ow膮 lub prawie niezauwa偶alny ruch jednej ze zgrabnych d艂oni, podaj膮c mu p贸艂misek. Tusza by艂a symbolem kr贸la. Nie 268

przypadkiem nazywano go Wielkim Czarnym S艂oniem kraju Ma-tabele.

Porusza艂 si臋 bardzo wolno, w pe艂ni manifestuj膮c majestat w艂a艣ciwy jego pozycji i pot臋偶nej wadze. Jego g艂臋boko inteligentne oczy ujawnia艂y zadum臋, a twarz, mimo 偶e zniekszta艂cona warstw膮 t艂uszczu, by艂a raczej subtelna i pozbawiona widocznych znamion okrucie艅stwa, kt贸re by艂o naturalnym elementem 偶ycia ka偶dego kr贸la Matabel贸w. Wspomina艂 ojca.

— Moi ludzie oczekuj膮, 偶e b臋d臋 silny i bezwzgl臋dny. Zawsze jednak znajd膮 si臋 tacy, kt贸rzy b臋d膮 szuka膰 we mnie 艣lad贸w s艂abo艣ci, tak jak m艂ode lwy, kt贸re obserwuj膮 przyw贸dc臋 w艂asnego stada — wyja艣nia艂 synowi Mzilikazi. — Sp贸jrz, jak pod膮偶aj膮 za mn膮 moje ptaki i czekaj膮, 偶eby je nakarmi膰. — Wskaza艂 kr贸lewsk膮 dzid膮 ko艂o utworzone z ma艂ych punkcik贸w, kr膮偶膮ce wysoko nad wzg贸rzami Thabas Indunas. — Kiedy opuszcz膮 mnie moje s臋py, b臋d臋 jak py艂.

Lobengula dobrze to wszystko zapami臋ta艂, ale nauki te zrobi艂y jednak z niego tyrana. Na jego twarzy mo偶na by艂o nawet dostrzec 艣lad braku wiary w swoje si艂y, a w blasku inteligentnych oczu rysowa艂 si臋 cie艅 niezdecydowania. W istocie rzeczy czu艂 si臋 zagubiony w g膮szczu obowi膮zk贸w, jak cz艂owiek, kt贸rym targa zbyt wiele sprzecznych si艂 i wiatr贸w — cz艂owiek schwytany w szpony przeznaczenia, kt贸ry nie wie, jak wyrwa膰 si臋 z tej bezlitosnej matni.

Lobengula nigdy nie spodziewa艂 si臋, 偶e przejmie w艂adz臋 po ojcu. Nigdy nie by艂 traktowany jak prawowity nast臋pca tronu, mia艂 starszych braci pochodz膮cych od matek szlachetniejszej krwi i postawionych wy偶ej w hierarchii 偶on.

Teraz patrzy艂 na cz艂owieka skulonego po drugiej stronie ogniska. By艂 to wspania艂y wojownik. Jego cia艂o, dzi臋ki d艂ugim marszom i zaciek艂ym walkom, by艂o zahartowane jak czarna stal, a na twarzy malowa艂y si臋 wyrozumia艂o艣膰 i wsp贸艂czucie rozwini臋te przez bliskie i serdeczne kontakty z prostymi lud藕mi. Tysi膮ce razy da艂 ju偶 wyraz swojej odwadze i oddaniu, nikt nie m贸g艂 mie膰 co do niego 偶adnych w膮tpliwo艣ci, nawet on sam podczas nocnego czuwania, kt贸re jest czasem zw膮tpienia. Lobengula czasami pragn膮艂 pozby膰 si臋 ci臋偶aru w艂adzy i w takich chwilach chcia艂 w艂o偶y膰 go na ramiona tego w艂a艣nie cz艂owieka. Niekiedy pragn膮艂 r贸wnie偶 znale藕膰 si臋 w cichej

269

i nikomu nie znanej jaskini na Wzg贸rzach Matopos, gdzie zazna艂 jedynych szcz臋艣liwych dni swojego 偶ycia.

M臋偶czyzna siedz膮cy naprzeciwko niego by艂 jego przyrodnim bratem; pochodzi艂, podobnie jak sam kr贸l, w prostej linii od Zanzi z plemienia Zulus贸w. Nale偶a艂 do ksi膮偶臋cego rodu Kuma艂o; m膮dry, odwa偶ny i nie dr臋czony w膮tpliwo艣ciami. — „Kto艣 taki powinien by膰 w艂adc膮", pomy艣la艂 Lobengula. Przyp艂yw serdecznych uczu膰 do przyrodniego brata 艣cisn膮艂 mu gard艂o, tak 偶e a偶 musia艂 odkaszln膮膰. Poruszy艂 ma艂ym palcem, jedna z 偶on podnios艂a naczynie z piwem do jego ust, wypi艂 jeden 艂yk i gestem pokaza艂, aby je odstawi艂a.

— Witam ci臋, Gandangu.

Jego g艂os by艂 gard艂owy i niski, ci膮gle jeszcze s艂ycha膰 by艂o w nim smutek, poniewa偶 kr贸l wiedzia艂, 偶e nie mo偶e od tego wszystkiego uciec. Czu艂 si臋 jak cz艂owiek samotnie podr贸偶uj膮cy przez las, w kt贸rym poluj膮 lwy. Jego powitanie uwolni艂o siedz膮cego przed nim m臋偶czyzn臋 od obowi膮zku zachowywania pe艂nego szacunku milczenia. Induna klasn膮艂 w d艂onie i zacz膮艂 recytowa膰 przed swoim przyrodnim bratem zwyczajowe formu艂y pochwalne, gdy tymczasem my艣li Lobenguli w臋drowa艂y w przesz艂o艣膰.

Jego najwcze艣niejszym wspomnieniem by艂a droga, bita droga prowadz膮ca na pomoc, i ubrani na br膮zowo m臋偶czy藕ni na koniach. Pami臋ta艂 odg艂osy strza艂贸w — d藕wi臋k, kt贸rego p贸藕niej nauczy艂 si臋 ba膰, oraz ostry i kwa艣ny zapach spalonego prochu, przyniesiony przez wiatr do miejsca, w kt贸rym siedzia艂 kurczowo trzymaj膮c si臋 matki. Bami臋ta艂 r贸wnie偶 lament kobiet, kiedy op艂akiwa艂y zabitych.

Przypomnia艂 sobie upa艂, kurz i to, 偶e drepta艂 jak szczeniak przy nogach matki. Wydawa艂a mu si臋 ona wtedy bardzo wysoka, mi臋艣nie na jej plecach l艣ni艂y od potu; Ningi, jego siostra, przypi臋ta do jej torsu pasem, przyciska艂a do nabrzmia艂ych piersi buzi臋 i male艅kie, ale stanowcze pi膮stki.

Znowu stan臋艂a mu przed oczami mozolna wspinaczka na kamieniste wzg贸rza za wolno jad膮cym i ko艂ysz膮cym si臋 jedynym wozem ojca. Jecha艂a na nim najstarsza kr贸lewska 偶ona i jej syn, Nkulumane, trzy lata starszy od Lobenguli prawowity nast臋pca tronu kr贸lestwa Matabele. Tylko oni nie pokonywali tej drogi na w艂asnych nogach.

Pami臋ta艂, jak pi臋kna, l艣ni膮ca sk贸ra matki marszczy艂a si臋 i wi臋d艂a, a 偶ebra zaczyna艂y si臋 odznacza膰 na ciele, kiedy g艂贸d niszczy艂 jej

270

I

organizm, i p艂acz膮c膮 Ningi, kiedy wysch艂o ju偶 bogate 藕r贸d艂o pokarmu.

W艂a艣nie w tym miejscu w jego wspomnieniach pojawia艂a si臋 Saala; najwcze艣niejsze jej obrazy pojawia艂y si臋 w jego wyobra藕ni wymieszane z okrzykami i pie艣niami grupy wojownik贸w Matabele powracaj膮cych do uciekaj膮cej kolumny. Po raz pierwszy zobaczy艂 j膮 w blasku ogniska, kiedy wojownicy zabijali z艂apane byd艂o. Lobengula niemal czu艂 jeszcze dzisiaj gor膮cy t艂uszcz i krwisty sok z wo艂owiny sp艂ywaj膮cy mu po brodzie i kapi膮cy na nagie, wychud艂e dzieci臋ce cia艂o, gdy posilali si臋 po d艂ugich dniach i miesi膮cach g艂odowania, jedz膮c krowy zabrane burd — bia艂emu cz艂owiekowi.

Kiedy ju偶 jego 偶o艂膮dek by艂 dok艂adnie wype艂niony mi臋sem, do艂膮czy艂 do grupki ciekawskich ksi膮偶膮tek i ksi臋偶niczek otaczaj膮cych je艅c贸w, chocia偶 nie bra艂 udzia艂u w dokuczaniu, wygwizdywaniu i szturchaniu ich.

Saala by艂a starsz膮 z dwu ma艂ych dziewczynek. Dopiero du偶o p贸藕niej dowiedzia艂 si臋, 偶e mia艂a na imi臋 Sara, ale nawet teraz nie potrafi艂 wym贸wi膰 tego poprawnie. Grupa matabelskich wojownik贸w zaskoczy艂a ma艂膮 karawan臋 Bur贸w i zabi艂a wszystkich z wyj膮tkiem tych bia艂ych dzieci.

Bia艂o艣膰 jej sk贸ry by艂a pierwsz膮 rzecz膮, jaka go uderzy艂a. Jej twarz by艂a tak bia艂a w 艣wietle ogniska, jak skrzyd艂o czapli, poza tym dziewczynka nie p艂aka艂a, tak jak p艂aka艂a jego siostra.

P贸藕niejsze wspomnienia by艂y coraz wyra藕niejsze. Saala id膮ca przed nimi w kolumnie przedzieraj膮cej si臋 przez g臋sty, ciernisty las. Saala bior膮ca na r臋ce ma艂膮 Ningi, kiedy jego os艂abiona matka po艣lizgn臋艂a si臋 i wpad艂a do czarnego b艂ota na mokrad艂ach, i tworz膮ca si臋 nad nimi ciemna, brz臋cz膮ca chmura komar贸w.

Nie m贸g艂 sobie dok艂adnie przypomnie膰, gdzie umar艂a jej m艂odsza siostra. Mo偶e na mokrad艂ach. Zostawili jej ma艂e, nagie, bia艂e cia艂o nie pogrzebane i poszli dalej.

W ko艅cu jego w艂asna matka upad艂a i nie mog艂a si臋 ju偶 podnie艣膰, ostatkiem si艂 poda艂a Saali ma艂膮 Ningi; potem zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek i cicho umar艂a. Wszyscy s艂abi umierali w ten sam spos贸b, ich dzieci umiera艂y razem z nimi, poniewa偶 偶adna kobieta maj膮ca swoje w艂asne dzieci nie chcia艂a opiekowa膰 si臋 sierotami.

Jednak Saala przypasa艂a ma艂膮 Ningi do swoich w膮skich bia艂ych

271

plec贸w, tak jak nosz膮 swoje dzieci kobiety Matabel贸w, wzi臋艂a Lobengul臋 za r臋k臋 i uparcie pood膮偶a艂a z nimi za uciekaj膮cym plemieniem.

Ju偶 dawno zdj臋艂a ubranie ze swojego szczup艂ego bia艂ego cia艂a i, podobnie jak wszystkie inne dziewczynki, sz艂a zupe艂nie naga. Prawie zapomnia艂a mow臋 bia艂ych i m贸wi艂a tylko j臋zykiem jego ludu. S艂o艅ce przyciemni艂o jej sk贸r臋, na podeszwach bosych st贸p wy- tworzy艂a si臋 gruba warstwa, twarda jak sk贸ra nosoro偶ca, mog艂a wi臋c ju偶 st膮pa膰 po kolcach i ostrych jak brzytwa kamieniach.

Lobengula pokocha艂 Saal臋, przeni贸s艂 na ni膮 wszystko to, co kiedy艣 czu艂 do swojej matki, ona krad艂a dla niego jedzenie i chroni艂a przed okrucie艅stwem jego starszych braci — przed Nkulumane i jego matk膮 pragn膮c膮 zniszczy膰 wszystkich, kt贸rzy pewnego dnia mogliby przeszkodzi膰 jej synowi w obj臋ciu w艂adzy.

P贸藕niej Matabelowie przekroczyli Limpopo, Rzek臋 Krokodyli;

ziemia, jak膮 tam znale藕li, by艂a pe艂na zwierzyny i s艂odkich rzek.

W臋druj膮ce plemi臋 pod膮偶y艂o za Mzilikazim a偶 do magicznych Wzg贸rz

Matopos. Tam, na samotnym szczycie, kr贸l spotka艂 si臋 z Umlimo.

Mzilikazi widzia艂, jak ogie艅 zapala si臋 na 偶yczenie kap艂anki,

s艂ysza艂 m贸wi膮ce o nim g艂osy duch贸w dochodz膮ce z powietrza, setki

r贸偶nych g艂os贸w — g艂os dziecka i starca, cz艂owieka i zwierz臋cia,

krzyk or艂a i warczenie lamparta — od tego dnia Umlimo cieszy艂a

si臋 czci膮, ale i budzi艂a przes膮dn膮 trwog臋 kr贸la i wszystkich jego ludzi.

Bogowie ustami kap艂anki zn贸w wskazali drog臋 na p贸艂noc. Gdy

Matabelowie opu艣cili Wzg贸rza Matopos, zobaczyli rozci膮gaj膮c膮 si臋

przed nimi pi臋kn膮 krain臋 poro艣ni臋t膮 traw膮 i wysokimi drzewami.

— To jest moja ziemia — powiedzia艂 Mzilikazi i zbudowa艂 swoj膮 wiosk臋 pod Wzg贸rzem Indun贸w.

Jednak Matabelowie stracili prawie ca艂e byd艂o, a wiele kobiet i dzieci umar艂o w czasie tej bezlitosnej podr贸偶y na p贸艂noc.

Mzilikazi zostawi艂 swoj膮 najstarsz膮 偶on臋 w Thabas Indunas i powierzy艂 jej rol臋 regentki, a sam zabra艂 pi臋膰 tysi臋cy swoich najlepszych wojownik贸w i wyruszy艂, by zdoby膰 kobiety i byd艂o od innych plemion.

Uda艂 si臋 na zach贸d, do kraju, w kt贸rym panowa艂 wielki Khama, i wszelki s艂uch o nim zagin膮}. Pory roku zmienia艂y si臋, deszcze nast臋powa艂y po d艂ugich okresach suszy, upa艂 nast臋powa艂 po mrozie, a wiadomo艣ci o kr贸lu i losach wyprawy nie nap艂ywa艂y.

Powoli, z braku spajaj膮cego autorytetu, za艂amywa艂 si臋 sztywny porz膮dek spo艂eczny Matabel贸w. Kr贸lowa regentka, najstarsza 偶ona Mzilikaziego, nie trzymana w ryzach, parzy艂a si臋 bezwstydnie ze swoimi kochankami, niekt贸re z jego mniej znacz膮cych 偶on posz艂y jej 艣ladem. Inni cz艂onkowie plemienia te偶 zacz臋li korzysta膰 z wolno艣ci seksualnej, m艂odzie艅cy nie posiadaj膮cy kr贸lewskiej zgody, aby „p贸j艣膰^ miedzy kobiety", czatowali na m艂ode dziewczyny id膮ce do 藕r贸d艂a, a potem ci膮gn臋li je chichocz膮ce w krzaki.

Kiedy przesta艂 obowi膮zywa膰 ju偶 jakikolwiek kodeks moralny, pojawi艂y si臋 inne wykroczenia. Zabito resztki byd艂a stanowi膮ce stado rozp艂odowe, a p贸藕niej 艣wi臋towano przez d艂ugie miesi膮ce. Rozwi膮z艂o艣膰 i pija艅stwo szerzy艂y si臋 w艣r贸d ludu jak zaraza. W艂a艣nie w tym czasie jeden z patroli Matabel贸w wzi膮艂 do niewoli ma艂ego, 偶贸艂tego Buszme-na, kt贸ry w臋drowa艂 z zachodu i ni贸s艂 stamt膮d niezwyk艂e wie艣ci.

— Mzilikazi nie 偶yje — powiedzia艂 tym, kt贸rzy go schwytali. — Wsadzi艂em swoje w艂asne palce do k艂utej rany w jego sercu i widzia艂em, jak hieny 偶ar艂ocznie pa艂aszowa艂y jego cia艂o i 艂ama艂y ko艣ci.

Najstarsza 偶ona kaza艂a stra偶om zagotowa膰 wod臋 w glinianych naczyniach, a p贸藕niej polewa膰 ni膮 Buszmena, dop贸ki jego cia艂o nie zacz臋艂o odpada膰 od ko艣ci, co jest w艂a艣ciwym sposobem traktowania cz艂owieka, kt贸ry przynosi wie艣ci o 艣mierci kr贸la. Potem zwo艂a艂a rad臋 indun贸w i zacz臋艂a starania o powo艂anie Nkulumane na kr贸la, w miejsce jego zmar艂ego ojca. -呕aden z nich nie by艂 jednak g艂upcem. Szeptali mi臋dzy sob膮:

— Taki pies nie by艂by w stanie pokona膰 i zabi膰 kr贸la Mzilikazi. Podczas gdy oni rozmawiali i zwlekali z podj臋ciem ostatecznej

decyzji, regentka stawa艂a si臋 coraz bardziej niecierpliwa, a偶 w ko艅cu pos艂a艂a po kr贸lewskich oprawc贸w — Czarnych, zdecydowana raz na zawsze pozby膰 si臋 rywali swojego syna. Saala bawi艂a si臋 obok jej chaty lepi膮c z gliny figurki wo艂贸w i ludzi dla Ningi. Przez s艂omiane 艣ciany s艂ysza艂a, jak kr贸lowa wydawa艂a rozkazy. Boj膮c si臋 o bezpiecze艅stwo Lobenguli, Saala pobieg艂a do innych kr贸lewskich matek.

— Czarni id膮 po kr贸lewskich syn贸w. Musicie ich ukry膰. Zostawi艂a ma艂膮 Ningi, ju偶 odchowan膮 i siln膮, u jednej z 偶on

kr贸la, kt贸ra nie mia艂a w艂asnych dzieci.

— Opiekuj si臋 ni膮 — szepn臋艂a i uciek艂a w step. Lobengula mia艂 teraz dziesi臋膰 lat i opiekowa艂 si臋 tym, co

pozosta艂o z kr贸lewskich stad; by艂 to obowi膮zek ka偶dego matabels-

18— Twtrda ludzie

kiego ch艂opca, s艂u偶ba, dzi臋ki kt贸rej poznawa艂 pastwiska i zachowanie byd艂a — najwi臋kszego skarbu jego narodu.

Saala spotka艂a go, gdy prowadzi艂 stado do wodopoju. Opr贸cz ma艂ego kawa艂ka sk贸ry zawi膮zanego wok贸艂 l臋d藕wi by艂 zupe艂nie nagi i uzbrojony w dwie kr贸tkie dzidy, kt贸rymi mia艂 odgania膰 drapie偶niki i broni膰 swojego miejsca w艣r贸d innych wypasaj膮cych byd艂o ch艂opc贸w.

Zn贸w trzymaj膮c si臋 za r臋ce, matabelskie ksi膮偶膮tko i bia艂a dziewczynka uciekali instynktownie kieruj膮c si臋 na wsch贸d, z powrotem do miejsca, z kt贸rego przyszli.

呕ywili si臋 jagodami, jajami dzikich ptak贸w i mi臋sem iguan.

Rywalizowali z szakalami i s臋pami o resztki zdobyczy pozostawionej

przez lwy — czasami szli g艂odni, ale w ko艅cu dotarli do labiryntu

Wzg贸rz Matopos, gdzie, jak wiedzieli, Czarni nie b臋d膮 ich szuka膰.

Spali pod jedynym kaross, kt贸ry Saala zabra艂a ze sob膮. Noce by艂y

tak mro藕ne, 偶e aby si臋 ogrza膰, musieli mocno si臋 do siebie przytula膰.

Pewnego ranka znalaz艂 ich, 艣pi膮cych w ten spos贸b, jaki艣 starszy

cz艂owiek. By艂 chudy i wygl膮da艂 na ob艂膮kanego, na szyi mia艂 dziwne

amulety oraz magiczne przedmioty. Dzieci by艂y przera偶one. Saala

schowa艂a Lobengul臋 za siebie i z udawan膮 odwag膮 stan臋艂a przed

czarownikiem.

— To jest Lobengula. Ulubiony syn Mzilikaziego — o艣wiadczy艂a zdecydowanie. — Ktokolwiek skrzywdzi jego, skrzywdzi kr贸la.

Starzec przewraca艂 oczami i 艣lini艂 si臋 okropnie, kiedy szczerzy艂 do nich bezz臋bne dzi膮s艂a. Nagle powietrze wype艂ni艂o si臋 g艂osami duch贸w — Saala krzykn臋艂a, a Lobengula rozp艂aka艂 si臋 z przera偶enia; 偶a艂o艣nie przylgn臋li do siebie.

Czarownik poprowadzi艂 trz臋s膮ce si臋 i pop艂akuj膮ce, ale ju偶 bardziej spokojne dzieci przez sekretne przej艣cia mi臋dzy urwistymi zboczami, coraz g艂臋biej pomi臋dzy wzg贸rza, a偶 w ko艅cu dotarli do jaski艅 wy偶艂obionych w skale.

Tutaj starzec rozpocz膮艂 nauczanie ch艂opca, kt贸ry pewnego dnia mia艂 zosta膰 kr贸lem. Przekaza艂 mu wiele niezwyk艂ych umiej臋tno艣ci, ale nie powiedzia艂, jak panowa膰 nad g艂osami duch贸w, jak strzela膰 ogniem z palc贸w czy jak zobaczy膰 przysz艂o艣膰 w kalebasie nape艂nionej g贸rsk膮 wod膮.

Tutaj, w jaskiniach Matopos, Lobengula pozna艂 pot臋g臋 czarownik贸w. Dowiedzia艂 si臋 o tym, 偶e mniej znacz膮cy czarnoksi臋偶nicy 274

—- szamani, zostali rozes艂ani po ca艂ej krainie, aby odprawiali drobne rytua艂y, wywo艂ywali deszcz, rozdawali talizmany zapewniaj膮ce p艂odno艣膰 i u艂atwiaj膮ce por贸d, wykrywali czyni膮cych z艂o i sk艂adali sprawozdania w jaskiniach Matopos.

Tutaj wielcy czarownicy, do kt贸rych nale偶a艂 starzec, zajmowali si臋 prawdziw膮 magi膮, przywo艂ywali duchy swoich przodk贸w i zagl膮dali w mroki przesz艂o艣ci, aby dowiedzie膰 si臋, co przyniesie przysz艂o艣膰. Ponad nimi wszystkimi znajdowa艂a si臋 Umlimo. Dla Lobenguli pozostawa艂a ona tylko imieniem — Umlimo; nawet po pi臋ciu latach pobytu w jaskini ci膮gle odczuwa艂 dreszcz na d藕wi臋k tego imienia.

P贸藕niej, kiedy mia艂 szesna艣cie lat, ob艂膮kany stary czarownik zabra艂 go do jaskini Umlimo. Najwi臋kszy z czarownik贸w okaza艂 si臋 pi臋kn膮 kobiet膮.

Lobengula nigdy z nikim, nawet z Saal膮, nie rozmawia艂 o tym, co widzia艂 w grocie, ale kiedy wraca艂 z jaskini, oczy mia艂 pe艂ne smutku, a ci臋偶ar wiedzy zdawa艂 si臋 przygniata膰 jego m艂ode ramiona.

Pierwszej nocy po powrocie Lobenguli rozszala艂a si臋 wielka burza, b艂yskawice uderza艂y w kowad艂o wzg贸rz z przera藕liwym ha艂asem, kt贸ry torturowa艂 ich uszy, a oni le偶eli przykryci wsp贸ln膮 derk膮. W艂a艣nie wtedy osierocona bia艂a dziewczyna uczyni艂a z ch艂opca m臋偶czyzn臋, a z ksi臋cia kr贸la; kiedy ci膮偶a dobieg艂a ko艅ca, na 偶贸艂tej, zimowej trawie da艂a mu syna koloru porannego s艂o艅ca, a Lobengula zazna艂 jedyny raz w swoim 偶yciu prawdziwego szcz臋艣cia.

Ogarni臋ci rado艣ci膮, prawie nie zwracali uwagi na wie艣ci, jakie przynosi艂 do ich jaskini stary czarownik.

M贸wi艂 im, 偶e Mzilikazi, wzbogacony po wielu zwyci臋skich napadach, niespodziewanie wr贸ci艂 do Thabas Indunas, krew na dzidach jego wojownik贸w ledwie zd膮偶y艂a obeschn膮膰, a w jego sercu ci膮gle go艣ci艂 gniew.

Na jego polecenie Czarni zebrali wszystkich tych, kt贸rzy post臋powali tak, jakby kr贸l nie 偶y艂. Kilku zrzucili ze ska艂y, wielu zepchn臋li na piaszczyste brzegi rzeki, gdzie wygrzewa艂y si臋 w s艂o艅cu krokodyle, a w innych powbijali bambusowe ostrza.

Kiedy doprowadzono przed oblicze kr贸la matk臋 Nkulumane, ta zalewa艂a si臋 艂zami i dar艂a paznokciami w艂asne cia艂o, jednocze艣nie wzywaj膮c wszystkie duchy zmar艂ych, aby za艣wiadczy艂y, jak wiern膮 偶on膮 by艂a podczas jego nieobecno艣ci, jak sta艂a by艂a jej wiara w jego

275

'•ii:,

szcz臋艣liwy powr贸t, jak chroni艂a wszystkich kr贸lewskich syn贸w przed Czarnymi, i o tym, 偶e aby uratowa膰 Lobengul臋, pos艂a艂a go na odludzie. Mzilikazi, kt贸ry w gruncie rzeczy by艂 tylko cz艂owiekiem, uwierzy艂 jej. Co prawda zgin臋艂y w tym czasie setki ludzi, ofiary kr贸lewskiego gniewu, ale nar贸d cieszy艂 si臋 z powrotu kr贸la wiedz膮c, 偶e wr贸ci艂y z nim stare, dobre czasy.

Lobengula, Saala i ich ma艂y 偶贸艂ty synek pozostawali w jaskini w Matopos ciesz膮c si臋 swoim szcz臋艣ciem, kt贸re niestety nie mia艂o trwa膰 d艂ugo.

Daleko na po艂udniu, poni偶ej linii rzeki Limpopo, hofentocki 艂owca s艂oni zatrzyma艂 si臋, aby napoi膰 konia wod膮 ze studni nale偶膮cej do domostwa Bur贸w. By艂o to niedaleko miejsca, w kt贸rym wiele lat temu Burowie po raz pierwszy pokonali Mzilikaziego i ostatecznie przep臋dzili z tamtych ziem.

— Widzia艂em bardzo dziwn膮 rzecz — powiedzia艂 Hotentot swojemu wysokiemu, zaro艣ni臋temu, powa偶nemu gospodarzowi. — Na po艂udniowych wzg贸rzach krainy Matabele widzia艂em bia艂膮 kobiet臋, doros艂膮 i zupe艂nie nag膮. By艂a p艂ochliwa jak dziki jele艅 i uciek艂a pomi臋dzy ska艂y, gdzie nie potrafi艂em jej znale藕膰.

Dwa miesi膮ce p贸藕niej, kiedy farmer zabra艂 swoj膮 rodzin臋 na 艣wi臋to zwane Nachtmaal do nowego ko艣cio艂a w Rustenbergu, powt贸rzy艂 dziwn膮 histori臋, kt贸r膮 przywi贸z艂 z p贸艂nocy hotentocki my艣liwy. Kto艣 przypomnia艂 sobie o masakrze rodziny Van Heer-den贸w i dw贸ch dziewczynkach, Sarze i Hannie, porwanych przez dzikus贸w.

Nast臋pnie Hendrik Potgieter, dzielny podr贸偶nik i pogromca Kafr贸w, stan膮艂 na ambonie i zagrzmia艂:

— Ci poganie trzymaj膮 w niewoli chrze艣cijank臋! — Jego s艂owa dotyka艂y warto艣ci, kt贸re ci ludzie uwa偶ali za naj艣wi臋tsze: Boga i kobiety. — „Kommando"! — rycza艂 Hendrik Potgieter. — Powo艂uj臋 „Kommando"!

Kobiety nabi艂y prochem my艣liwskie rogi, odla艂y o艂owiane kule, a m臋偶czy藕ni wybrali najlepsze konie i Potgietera na swojego dow贸dc臋.

Nie robili tego tylko dla Boga i kobiet; ludzie szeptali mi臋dzy sob膮:

— Nawet je艣li nie ma tam 偶adnej bia艂ej kobiety, to i tak podobno Matabelowie przyprowadzili jakie艣 nowe stada. 276

Pewnego dnia stary czarownik przyszed艂 do jaskini Lobengu艂i, wywr贸ci艂 oczy i powiedzia艂:

— Buni przekroczyli Rzek臋 Krokodyli, jad膮 na grzbietach dziwnych zwierz膮t. Wielu ludzi, wielu ludzi!

Instynktownie Lobengula wiedzia艂, czego ci Burowie chcieli, wiedzia艂 r贸wnie偶, co musi zrobi膰.

— Zostaniesz tutaj z dzieckiem — poleci艂 Saali. — Ja pojad臋 do kraalu mojego ojca i przyprowadz臋 stamt膮d wojownik贸w.

Ale Saala by艂a kobiet膮, i jak ka偶da kobieta by艂a bardzo ciekawa, poza tym co艣 ci膮gn臋艂o j膮 do swoich. Jakby przez mg艂臋 pami臋ta艂a, 偶e jest spokrewniona z tymi dziwnymi, bia艂ymi lud藕mi.

Kiedy Lobengula ruszy艂 na pomoc do Thabas Indunas, wzi臋艂a dziecko na plecy i wysz艂a z jaskini. Na pocz膮tku prowadzi艂y j膮 odleg艂e odg艂osy strza艂贸w, jako 偶e Burowie 偶ywili si臋 po drodze upolowan膮 dzik膮 zwierzyn膮. P贸藕niej s艂ysza艂a ludzkie krzyki i r偶enie koni, d藕wi臋ki, kt贸re rozbudzi艂y w jej piersiach ogromn膮 t臋sknot臋.

Podchodzi艂a ukradkiem jak dzikie zwierz臋, coraz bli偶ej i bli偶ej, teraz mog艂a dostrzec wysokich, opalonych m臋偶czyzn, ubranych w br膮zowe, r臋cznie tkane ubrania zapi臋te pod sam膮 szyj臋, na ich g艂owach widzia艂a filcowe kapelusze o bia艂ych rondach — u艂ysza艂a w ko艅cu g艂osy wznosz膮ce hymny do Boga, kiedy m臋偶czy藕ni 艣piewali siedz膮c przy obozowym ognisku.

Rozpoznawa艂a s艂owa, obudzi艂y si臋 w niej wspomnienia. Nie by艂a ju偶 Saal膮, ale Sar膮. Podnios艂a si臋, aby do nich podej艣膰. Spojrza艂a na swoje cia艂o — by艂o zupe艂nie nagie. P贸藕niej spojrza艂a na dziecko siedz膮ce na jej r臋kach — by艂o 偶贸艂te, a jego rysy nie przypomina艂y ani jej, ani jego matabelskiego ojca.

Tak jak wcze艣niej i w innym Raju Ewa, u艣wiadomi艂a sobie sw贸j grzech i nagle poczu艂a wstyd.

Odesz艂a. O 艣wicie stan臋艂a na skraju jednej z wielu stromych przepa艣ci rozdzieraj膮cych Wzg贸rza Matopos.

Poca艂owa艂a dziecko, a p贸藕niej, przyciskaj膮c male艅stwo do piersi, rzuci艂a si臋 z urwiska.

Lobengula odnalaz艂 ich u st贸p ska艂y. Trafi艂 tam, zanim zrobi艂y to s臋py. Le偶eli razem, Sara ci膮gle obejmowa艂a dziecko, jej u艣cisk nie os艂ab艂 podczas d艂ugiego lotu ze szczytu przepa艣ci.

Zar贸wno ona, jak i dziecko wygl膮dali cicho i spokojnie, jakby byli pogr膮偶eni w g艂臋bokim 艣nie.

277

Kr贸l westchn膮艂 i zwr贸ci艂 spojrzenie w kierunku swojego przyrodniego brata, Gandanga, kt贸ry w dalszym ci膮gu siedzia艂 przed nim, po drugiej stronie ogniska.

Gdyby tylko m贸g艂 unikn膮膰 skutk贸w przepowiedni Umlimo — ona ju偶 dawno przewidzia艂a jego przysz艂o艣膰:

Masz na imi臋 Lobengula, ten, kt贸ry p臋dzi jak wiatr. Jednak to wiatr zaniesie Lobengul臋 wysoko jak or艂a. Lobengula przejmie dzid臋 Mzilikaziego. Lecz p贸藕niej wiatr poniesie Lobengul臋 w d贸艂, bardzo, bardzo nisko, a razem z Lobengula ca艂y nar贸d.

Takie by艂y s艂owa dziwnej i pi臋knej kobiety z jaskini, a pierwsza cz臋艣膰 przepowiedni ju偶 si臋 spe艂ni艂a.

Mzilikazi, pot臋偶ny wojownik, umar艂 jak stara kobieta w swojej kr贸lewskiej chacie, zabity przez artretyzm, podagr臋 i alkohol.

Wdowy po w艂adcy owin臋艂y jego cia艂o w sk贸r臋 艣wie偶o zabitego byka i op艂akiwa艂y go przez dwana艣cie dni. W czasie 偶a艂oby jego szcz膮tki gnij膮ce w letnim s艂o艅cu sta艂y si臋 niemal p艂ynne.

Potem oddzia艂 wojownik贸w zani贸s艂 zw艂oki na Wzg贸rza Mato-pos, na 艢wi臋te Wzg贸rza, i u艂o偶ono je w pozycji siedz膮cej, w specjalnie wybranej grocie. Obok nich po艂o偶yli nale偶膮ce do niego przedmioty: jego dzidy, strzelby, ko艣膰 s艂oniow膮; nawet jego w贸z zosta艂 zdemontowany, a cz臋艣ci powk艂adane w szczeliny groty. Wej艣cie do jaskini zamkni臋to blokami granitu. Po uczcie i rytualnych ta艅cach indunowie kraju Matabele zebrali si臋, aby zdecydowa膰, kto b臋dzie nast臋pc膮 Mzilikaziego.

Rozmowy trwa艂y wiele tygodni, w ko艅cu indunowie, kt贸rym przewodniczyli ksi膮偶臋ta Kuma艂o, wr贸cili do Matopos nios膮c kosztowne podarunki dla Umlimo.

— Daj nam kr贸la! — b艂agali.

— Ten, kt贸ry p臋dzi jak wiatr! — odpar艂a Umlimo, ale Lobengula zbieg艂, chc膮c za wszelk膮 cen臋 unikn膮膰 skutk贸w przepowiedni.

Z艂apa艂y go graniczne impi i odprowadzi艂y, jak przest臋pc臋, do Thabas Indunas. Tam odby艂a si臋 koronacja, indunowie podchodzili do niego pojedynczo, sk艂adali ho艂d i przysi臋gali wierno艣膰 a偶 do 艣mierci.

— Czarny Byk Matabel贸w! Gromow艂adny! Wielki S艂o艅! Ten, od kt贸rego krok贸w dr偶y ziemia!

Nkulumane by艂 pierwszym z braci, kt贸rzy przyszli p艂aszczy膰 si臋 278

przed nim, jego matka — najstarsza 偶ona Mzilikaziego, sz艂a na kolanach za synem.

Lobengula zwr贸ci艂 si臋 do kr贸lewskich oprawc贸w, kt贸rzy stali za nim oczekuj膮c rozkaz贸w, jak psy na polecenie pana.

— Nie chc臋 ju偶 nigdy ogl膮da膰 tych twarzy.

To by艂o pierwsze zarz膮dzenie Lobenguli, wypowiedziane prawdziwie kr贸lewskim tonem. Czarni zaprowadzili matk臋 i syna do zagrody dla byd艂a i skr臋cili im karki, wykonuj膮c zadanie szybko i mi艂osiernie.

— B臋dzie wielkim kr贸lem — m贸wili mi臋dzy sob膮 zadowoleni ludzie. — Tak jak jego ojciec.

Potem Lobengula nie zazna艂 ju偶 szcz臋艣cia. Otrz膮sn膮艂 si臋 ze wspomnie艅 i zrzuci艂 potworny ci臋偶ar przesz艂o艣ci. Przem贸wi艂 g艂臋bokim, d藕wi臋cznym basem.

— Powsta艅, Gandangu, m贸j bracie. Widok twojego oblicza ogrzewa mnie jak ognisko w mro藕n膮 noc.

Rozmawiali p贸藕niej, z 艂atwo艣ci膮 i szczerze, jak ufaj膮cy sobie przyjaciele. Nast臋pnie induna poda艂 kr贸lowi strzelb臋 marki Mar-tini-Henry, Lobengula po艂o偶y艂 j膮 sobie na kolanach, pog艂adzi艂 palcem niebieskawy metal, a potem podni贸s艂 palec do nosa, aby pow膮cha膰 艣wie偶y smar.

— Pora藕 mamb臋 jej w艂asnym jadem — zamrucza艂. — To jest w艂a艣nie jej z膮b jadowy.

— Ten ch艂opak, Henshaw, syn Bakeli, ma tego ca艂y w贸z.

— Jest wi臋c mile widziany — Lobengula skin膮艂 g艂ow膮. — Teraz jednak chc臋 us艂ysze膰 wszystko z ust twojego syna. Przyprowad藕 go do mnie.

Bazo le偶a艂 na twardej, glinianej pod艂odze w chacie kr贸la, ze 艣ci艣ni臋tym gard艂em od艣piewywa艂 przed nim rytualn膮 pie艣艅 pochwaln膮. Mimo swojej wielkiej odwagi, poci艂 si臋 ze strachu w obecno艣ci w艂adcy.

— Powsta艅, Bazo, Toporze — Lobengula przerwa艂 mu niecierpliwie. — Podejd藕 tu bli偶ej.

Bazo szed艂 na czworakach, niemal pe艂za艂 w jego kierunku. Poda艂 mu wype艂niony diamentami pas. Lobengula wysypa艂 kamienie na jeden niewielki stos i zmiesza艂 je palcem.

— Mo偶na znale藕膰 艂adniejsze kamienie w ka偶dej z rzek mojego pa艅stwa — powiedzia艂. — Te s膮 brzydkie.

279

— AJe buni szalej膮 na ich punkcie. 呕adne inne ich nie zadowa-

'' laj膮, g艂贸d na takie w艂a艣nie kamienie jest w艣r贸d nich tak du偶y, 偶e

gotowi s膮 zabi膰 ka偶dego, kto stanie na ich drodze.

/ — Powal lwa jego w艂asnymi 艂apami — Lobengula powtarza艂

i przepowiedni臋 Umlimo, a potem doda艂: — Czy te brzydkie kamyki

i s膮 艂apami lwa? Je艣li tak, to chc臋, 偶eby wszyscy zobaczyli, 偶e

I Lobengula jest ju偶 uzbrojony w jego 艂apy.

i|; Klasn膮艂 w d艂onie, aby podesz艂y do niego 偶ony.

I Kr贸lewska chata by艂a teraz zat艂oczona, siedz膮cy w rz臋dach, po

娄 turecku, m臋偶czy藕ni patrzyli na niski podest, na kt贸rym le偶a艂

,; Lobengula. Wszyscy, z wyj膮tkiem Bazo, mieli na g艂owach opaski

||i indun贸w, imi臋 ka偶dego z nich by艂o cz臋艣ci膮 chwa艂y narodu Matabele.

|'::! By艂 tam Somabula, wojownik o sercu lwa, obok niego Babiaan,

I] ksi膮偶臋 Kuma艂o i wszyscy inni. Siedzieli w ciszy i skupieniu, ich

|ii| powa偶ne twarze by艂y o艣wietlone blaskiem znacznie teraz wy偶szego

;| ogniska, kt贸rego p艂omienie si臋ga艂y niemal wysokiego sklepienia

娄 kr贸lewskiej chaty.

(! Obserwowali kr贸la.

Jf, f Lobengula le偶a艂 na plecach na specjalnie w tym celu wzniesionym

!f| ; pode艣cie znajduj膮cym si臋 powy偶ej poziomu ogniska. Pod jego

iii karkiem znajdowa艂 si臋 niski, rze藕biony podg艂贸wek. Tylko jego

•i cz艂onek by艂 przykryty wysuszon膮 i wydr膮偶on膮 tykw膮, poza tym by艂

zupe艂nie nagi. Jego olbrzymi brzuch przypomina艂 g贸r臋, a nogi i r臋ce

v' pnie drzew.

'[i Cztery 偶ony siedzia艂y w k贸艂ku wok贸艂 niego, ka偶da mia艂a naczynie

1 wype艂nione bia艂ym t艂uszczem wo艂owym. Grub膮 warstw膮 namasz-

cza艂y kr贸la, pokrywaj膮c cia艂o od szyi a偶 po kostki st贸p. Kiedy to zrobi艂y, podnios艂y si臋 cicho i z nabo偶nie opuszczonymi g艂owami skierowa艂y si臋 do wyj艣cia znajduj膮cego si臋 w tylnej 艣cianie domu i wiod膮cego do ich chat.

艢piewaj膮c cicho, pow艂贸cz膮c nogami i ko艂ysz膮c si臋 zgodnie z melodi膮 piosenki, do chaty wkroczy艂 nast臋pny sznur m艂odszych kobiet; na g艂owach nios艂y naczynia z wypalonej gliny zwykle s艂u偶膮ce do przechowywania piwa, tym razem jednak nie by艂y one nape艂nione pieni膮c膮 si臋 ciecz膮.

Ukl臋kn臋艂y po obu stronach kr贸la i, na polecenie najstarszej 偶ony, zanurzy艂y w naczyniach r臋ce, po czym ka偶da wyj臋艂a du偶y, nie oszlifowany diament. Zacz臋艂y uk艂ada膰 kamienie na jego sk贸rze, 280

gruba warstwa t艂uszczu utrzymywa艂a diamenty w pozycji, jak膮 zaplanowa艂y, aby ozdobi膰 b艂yszcz膮ce cia艂o. Robi艂y to ju偶 wcze艣niej, wi臋c teraz sz艂o im to bardzo szybko i sprawnie. Pod ich palcami Lobengula przeistacza艂 si臋 w jak膮艣 mitologiczn膮 posta膰. Stawa艂 si臋 p贸艂 cz艂owiekiem i p贸艂 ryb膮 o l艣ni膮cych 艂uskach.

Diamenty chwyta艂y blask ognia i, w postaci pojedynczych, wiruj膮cych promieni, rzuca艂y go w kierunku s艂omianych 艣cian i wysokiego sklepienia. Jak lataj膮ce iskry z艂otego 艣wiat艂a, refleksy b艂yszcza艂y o艣lepiaj膮co w oczach mrucz膮cych z podziwem obserwator贸w, kt贸rych g艂osy wznosi艂y si臋 jak 艣piew ch贸ru wykonuj膮cego pie艣艅 pochwaln膮 na cze艣膰 swojego kr贸la.

Gdy 偶ony sko艅czy艂y ju偶 prac臋, wysz艂y i zostawi艂y Lobengule le偶膮cego na warstwie mi臋kkich futer, pokrytego, od szyi po nadgarstki i kostki n贸g, srebrzyst膮 kolczug膮, kt贸rej ka偶de oczko by艂o bezcennym diamentem; kiedy tors i brzuch kr贸la podnosi艂y si臋 i opada艂y w rytm jego oddechu, ten ca艂y ogromny skarb wydawa艂 si臋 p艂on膮膰.

— Indunowie Matabel贸w, ksi膮偶臋ta Kuma艂o, pozdr贸wcie swojego kr贸la.

— Bayetel Bayetel — S艂owa powitania wystrzeli艂y z ich garde艂 — Bayetel

Potem nast膮pi艂a ca艂kowita i pe艂na oczekiwania cisza, sta艂o si臋 to ju偶 bowiem zwyczajem, 偶e po prezentacji zawarto艣ci skarbca kr贸l przyznawa艂 odznaczenia i nagrody.

— Bazo — powiedzia艂 dono艣nie. — Wyst膮p. M艂odzieniec powsta艂 ze swojego miejsca w jednym z ostatnich

rz臋d贸w.

— Bayete, Nkosi.

— Bazo, jestem z ciebie zadowolony. Chc臋 spe艂ni膰 twoj膮 pro艣b臋. Czego pragniesz? Powiedz!

— Pragn臋 tylko tego, aby m贸j kr贸l wiedzia艂, jak g艂臋bokie jest moje poczucie obowi膮zku i jak gor膮ca moja mi艂o艣膰 do niego. Daj mi zadanie, kr贸lu, je艣li b臋dzie ono niebezpieczne, trudne i krwawe, moje serce i usta b臋d膮 艣piewa膰 ci pochwalne pie艣ni do ko艅ca mych dni.

— Na kr贸lewski zadek Chaki, ten tw贸j szczeniak jest spragniony chwa艂y. — Lobengula spojrza艂 na Gandanga siedz膮cego w pierwszym rz臋dzie indun贸w. — Zawstydza tych, kt贸rzy prosz膮 o b艂yskotki, byd艂o i kobiety.

281

r___vunuc i zani贸s艂 si臋 zduszonym 艣miechem.

— W kierunku wschodz膮cego s艂o艅ca, dwa dni marszu za lasami Somabuli, na wysokim wzg贸rzu mieszka pewien Maszona. Ten pies uwa偶a si臋 za tak wielkiego czarownika, i偶 my艣li, 偶e nie dosi臋gnie go rami臋 kr贸la. Na imi臋 mu Pemba. — Siedz膮cym na ziemi starszym oddech zamar艂 w piersiach. Ju偶 trzy razy w tym roku kr贸l wysy艂a艂 wojownik贸w na wzg贸rze Pemby i trzy razy wracali z pustymi r臋kami. Czarownik kpi艂 sobie z nich wszystkich. — We藕 pi臋膰dziesi臋ciu ludzi ze swojego starego regimentu, Ma艂y Toporze, i przynie艣 mi g艂ow臋 Pemby, abym m贸g艂 zobaczy膰 jego zuchwa艂y u艣miech na w艂asne oczy.

— Bayetel — Rozradowany Bazo jednym susem przeskoczy艂 nad siwymi g艂owami indun贸w. Wyl膮dowa艂 lekko przed ogniskiem

i zacz膮艂 wykonywa膰 giya, taniec wyzywaj膮cy przeciwnika do walki.

Tak zad藕gam zdradzieckiego psa, a tak rozpruj臋 brzuchy jego syn贸w.

Indunowie przytakiwali i u艣miechali si臋 pob艂a偶liwie, chocia偶 ich u艣miechy by艂y zabarwione 偶alem, 偶e m艂odzie艅cza zaciek艂o艣膰 i pasja ju偶 dawno ostyg艂y im w piersiach.

Lobengula siedzia艂 na 艂awie swojego czteroko艂owego wozu, przystosowanego do sze艣ciokonnego zaprz臋gu. Zbudowany w Kapsztadzie z dobrego angielskiego d臋bu, wci膮偶 jednak nosi艂 艣lady d艂ugiej drogi z po艂udnia.

Wozu nie ruszano z miejsca przez wiele lat, trawa zacz臋艂a ju偶 wrasta膰 w drewniane szprychy i osie k贸艂. P艂贸tno budy by艂o wyp艂owia艂e i pokryte zaschni臋tymi odchodami kur, kt贸re siadywa艂y na kab艂膮kach tworz膮cych jej szkielet. Gruba tkanina chroni艂a Lobengul臋 przed s艂o艅cem, a miejsce na ko藕le wynosi艂o w艂adc臋 ponad zgromadzonych na otoczonym palisad膮 placyku dworzan, stra偶nik贸w, dzieci, 偶ony i osoby, kt贸re przysz艂y go o co艣 prosi膰.

W贸z by艂 tronem Lobenguli, a teren otoczony palisad膮 jego komnat膮 audiencyjn膮. Spodziewaj膮c si臋 obecno艣ci bia艂ych, kr贸l w艂o偶y艂 na t臋 okazj臋 swoje europejskie szaty — d艂ugi p艂aszcz, 282

ozdobiony z艂otymi galonami, kt贸ry nale偶a艂 kiedy艣 do portugalskiego dyplomaty, metalowe nitki galon贸w straci艂y ju偶 dawny blask; brakowa艂o te偶 jednego z epolet贸w. Okrycie by艂o zbyt w膮skie i nie dopina艂o si臋 na szlachetnym kr贸lewskim brzuchu, a mankiety si臋ga艂y zaledwie do po艂owy przedramion.

W prawej r臋ce trzyma艂 miniaturow膮 dzid臋, symbol w艂adzy kr贸lewskiej. Jej r臋koje艣膰 by艂a wykonana z czerwonego mahoniu, a ostrze z najja艣niejszej odmiany srebra. W艂a艣nie skin膮艂 ni膮, aby przywo艂a膰 z t艂umu ma艂ego ch艂opca.

Dziecko trz臋s艂o si臋 ze strachu i m贸wi艂o tak cichym i dr偶膮cym g艂osem, 偶e Lobengula musia艂 si臋 pochyli膰, aby je us艂ysze膰.

— Czeka艂em, a偶 lampart wejdzie do obory; potem podkrad艂em si臋, zamkn膮艂em drzwi i zabarykadowa艂em je kamieniami.

— Jak zabi艂e艣 zwierza? — zapyta艂 Lobengula.

— Przebi艂em go dzid膮 mojego taty przez szpary w 艣cianie. Ch艂opiec podczo艂ga艂 si臋 do przodu i po艂o偶y艂 po艂yskuj膮c膮, z艂ot膮

sk贸r臋 z czarnymi c臋tkami u st贸p Lobenguli.

— Mo偶esz wybra膰 sobie trzy krowy z moich stad, ma艂y, zabierz je do zagrody twojego ojca i powiedz mu, 偶e kr贸l nada艂 ci imi臋. Od dzisiaj b臋dziesz nazywa艂 si臋 „Ten, kt贸ry patrzy w oczy lamparta".

Ch艂opiec przechodzi艂 w艂a艣nie mutacj臋 i, wycofuj膮c si臋, mamrota艂 zwyczajowe pochwa艂y swoim piskliwym g艂osem.

Nast臋pny by艂 Holender, postawny, arogancki m臋偶czyzna m贸wi膮cy p艂aczliwym tonem.

— Czekam na decyzj臋 Jego Wysoko艣ci ju偶 od trzech tygodni. Przet艂umaczono to Lobenguli, kt贸ry namy艣la艂 si臋 g艂o艣no.

— Popatrzcie, jaka czerwona staje si臋 twarz tego cz艂owieka, kiedy jest z艂y, zupe艂nie jak korale na g艂owie czarnego s臋pa. Powiedz mu, 偶e kr贸l nie liczy dni, mo偶e b臋dzie musia艂 poczeka膰 drugie tyle, kto wie? — I odprawi艂 go nerwowym ruchem swojej miniaturowej dzidy.

Lobengula poci膮gn膮艂 du偶y 艂yk ze stoj膮cej obok niego butelki szampana. Musuj膮cy p艂yn rozla艂 mu si臋 na ozdobiony z艂otym sutaszem prz贸d p艂aszcza. Jego twarz rozb艂ys艂a nagle radosnym u艣miechem, ale ton g艂osu pozosta艂 zrz臋dz膮cy i uszczypliwy.

— Pos艂a艂em po ciebie wczoraj, Nomusa, C贸rko Mi艂osierdzia. Jestem bardzo cierpi膮cy; dlaczego nie przysz艂a艣 wcze艣niej?

— Orze艂 potrafi lata膰, gepard biega膰, aleja musz臋 si臋 dostosowa膰

283

o_ ^Uiu mufow, kr贸lu — m贸wi艂a Robyn Codrington id膮c w kierunku kr贸lewskiego wozu, pomi臋dzy walaj膮cymi si臋 wsz臋dzie odpadkami, i toruj膮c sobie drog臋 przez zgromadzony t艂um szpicrut膮, kt贸r膮 zada艂a bolesny cios nawet jednemu z ubranych w czarne peleryny oprawc贸w.

— Z drogi, ludo偶erco — powiedzia艂a odwa偶nie. — Odsu艅 si臋. — M臋偶czyzna uskoczy艂 zwinnie i obrzuci艂 j膮 gro藕nym spojrzeniem.

— Co si臋 sta艂o, Lobengulo? — spyta艂a, gdy dotar艂a ju偶 do wozu. — Co ci tym razem dolega?

— Moje stopy wype艂nione s膮 roz偶arzonymi w臋glami.

— Podagra —powiedzia艂a Robyn dotykaj膮c groteskowo napu-chni臋tych paluch贸w. — Pijesz za du偶o piwa, kr贸lu, za du偶o brandy i szampana.

— Wola艂aby艣, 偶ebym umar艂 z pragnienia. 殴le ci臋 nazwa艂em, Nomusa; w twoim sercu nie ma lito艣ci.

— Ani w twoim — odwarkn臋艂a Robyn. — S艂ysza艂am, 偶e wys艂a艂e艣 nast臋pne impi z rozkazem wymordowania ludzi Pemby.

— To tylko Maszona — Lobengula zani贸s艂 si臋 zduszonym 艣miechem. — Lepiej obdarz wsp贸艂czuciem kr贸la, kt贸rego 偶o艂膮dek wydaje si臋 wype艂niony ostrymi kamieniami.

— Niestrawno艣膰 — zawyrokowa艂a gderliwie. — Ob偶arstwo zabi艂o twojego ojca, a teraz zabija ciebie.

— Wiec chcesz mnie r贸wnie偶 zamorzy膰. Chcia艂aby艣, 偶ebym by艂 ko艣cistym, ma艂ym cz艂owieczkiem, z kt贸rym nikt si臋 nie liczy.

— Chudym 偶ywym albo grubym martwym — odpar艂a. — Otw贸rz usta.

Lobengula zakrztusi艂 si臋 i wywr贸ci艂 teatralnie oczy.

— Ju偶 wol臋 znosi膰 sw贸j b贸l, ni偶 艂yka膰 twoje lekarstwa.

— Zostawi臋 ci pi臋膰 tabletek. Za偶yj jedn膮, kiedy napuchn膮 ci stopy i b贸l stanie si臋 ostry.

— Dwadzie艣cia — powiedzia艂 Lobengula. — Ca艂e pude艂ko. Ja, Lobengula, kr贸l Matabele, 偶膮dam tego. Zostaw mi ca艂e pude艂ko tych ma艂ych bia艂ych pigu艂ek.

— Pi臋膰 — odpar艂a stanowczo. — Inaczej zjesz je wszystkie naraz, tak jak kiedy艣.

Kr贸l roze艣mia艂 si臋 szczerze, prawie spadaj膮c ze swojego tronu na wozie.

284

— My艣l臋, 偶e b臋d臋 musia艂 za偶膮da膰, aby艣 opu艣ci艂a te twoje ma艂e bia艂e domki w Khami i zamieszka艂a bli偶ej mnie.

— Nie pos艂ucha艂abym.

— Dlatego tego nie 偶膮dam — Lobengula zgodzi艂 si臋, zn贸w wybuchaj膮c 艣miechem.

— Ten kraal to prawdziwy wstyd, ten brud, muchy...

— Kilka starych ko艣ci i troch臋 psich odchod贸w nigdy nie zabi艂y 偶adnego Matabele — odpowiedzia艂 kr贸l, potem sta艂 si臋 powa偶niejszy, poprosi艂, 偶eby podesz艂a, i m贸wi艂 tak cicho, 偶eby tylko ona s艂ysza艂a.

— Wiesz, 偶e ten Holender z czerwon膮 twarz膮 chce za艂o偶y膰 faktori臋 niedaleko brodu na rzece Hunyani.

— Ten cz艂owiek to wydrwigrosz. Przywozi sam膮 tandet臋 i chce tylko oszuka膰 twoich ludzi.

— Pos艂aniec przyni贸s艂 t臋 ksi臋g臋. — Poda艂 Robyn z艂o偶ony i zapiecz臋towany arkusz papieru. — Przeczytaj mi to.

— To od Sir Francisa Gooda. Chcia艂by...

Przez prawie godzin臋, szepcz膮c ochryple, tak aby nikt nie m贸g艂 ich us艂ysze膰, Lobengula zasi臋ga艂 jej rady w wielu r贸偶nych sprawach, pocz膮wszy od listu pe艂nomocnika rz膮du brytyjskiego po menst-ruacyjne problemy jego najm艂odszej 偶ony. Nast臋pnie powiedzia艂:

— Twoja wizyta jest jak pierwszy, koj膮cy deszcz po d艂ugiej suszy. Czy mog臋 w jaki艣 spos贸b sprawi膰 ci rado艣膰?

— M贸g艂by艣 pozwoli膰 swoim ludziom modli膰 si臋 w moim ko艣ciele. Tym razem jego 艣miech wydawa艂 si臋 smutny.

— Nomusa, jeste艣 uparta jak termity, kt贸re po偶eraj膮 pale mojej chaty. — Jaka艣 my艣l zmarszczy艂a mu czo艂o, ale zaraz potem zn贸w si臋 u艣miecha艂. — Dobrze. Pozwol臋 ci zabra膰 jednego z moich poddanych, pod warunkiem 偶e b臋dzie to kobieta, 偶ona induny kr贸lewskiej krwi i matka dwunastu syn贸w. Je艣li znajdziesz osob臋 spe艂niaj膮c膮 wszystkie moje warunki, mo偶esz j膮 sobie wzi膮膰, pochlapa膰 wod膮 i zrobi膰 jej na czole ten wasz znak; a ona, je艣li sobie tego 偶yczy, niech 艣piewa pie艣ni do twoich trzech bia艂ych bog贸w.

Teraz Robyn musia艂a odpowiedzie膰 na jego szelmowski, figlarny u艣miech.

— Jeste艣 okrutnym cz艂owiekiem, Lobengulo, za du偶o jesz i pijesz. Ale ja i tak ci臋 kocham.

— A ja kocham ciebie, Nomusa.

— W takim razie jeszcze ci臋 o co艣 poprosz臋.

285

— Pro艣 — przyzwoli艂.

— Przyjecha艂 pewien ch艂opiec, syn mojego brata.

— Henshaw.

— Kr贸l wie wszystko.

— I co z tym ch艂opcem...

— Czy kr贸l zgodzi si臋 go wys艂ucha膰?

— Przy艣lij go do mnie.

Nawet z miejsca, w kt贸rym sta艂, Bazo widzia艂 kosze po brzegi wype艂nione ziarnami kukurydzy, kt贸rej kolby zosta艂y wcze艣niej wysuszone na s艂o艅cu. Wystarczy艂oby tego, 偶eby wykarmi膰 ca艂膮 armi臋, pomy艣la艂. Nie by艂o nawet mowy o tym, 偶eby pr贸bowa膰 ich zag艂odzi膰. Kosze mia艂y cylindryczny kszta艂t, ich 艣ciany by艂y zbudowane z plecionych m艂odych ga艂膮zek, uszczelnione glin膮 i krowimi odchodami. By艂y ustawione na palach, aby u艂atwi膰 cyrkulacj臋 powietrza i chroni膰 ziarno przed szczurami i robactwem. Umieszczono je na samej kraw臋dzi przepa艣ci. — Ten pies sprowadzi艂 obfite deszcze na swoje pola—mrukn膮艂 Zama, porucznik Bazo. — Zebrali tyle kukurydzy. Mo偶e on rzeczywi艣cie jest czarownikiem.

„Woda", rozmy艣la艂 Bazo patrz膮c w g贸r臋, na pionow膮 艣cian臋 ska艂y. Za rz臋dem koszy dostrzega艂 pokryte strzech膮 dachy chat.

— Czy mo偶na w jaki艣 spos贸b odci膮膰 ich od wody? — spyta艂, Zama by艂 bowiem cz艂onkiem jednej z wcze艣niejszych, nieudanych wypraw na twierdz臋.

— Ci trzej indunowie, kt贸rzy byli tu przed tob膮, pr贸bowali ju偶 tego — zauwa偶y艂 Zama. — Ale p贸藕niej z艂apali jednego z tych Maszona i dowiedzieli si臋, 偶e jest tam 藕r贸d艂o, z kt贸rego mog膮 czerpa膰 tyle wody, ile tylko chc膮.

S艂once znajdowa艂o si臋 powy偶ej szczytu wzg贸rza, wi臋c Bazo mru偶y艂 oczy, aby m贸c si臋 przyjrze膰. — Tam jest najbardziej zielono — wskaza艂 w膮ski 偶leb, zape艂niony zielonymi krzewami, kt贸ry rozcina艂 szczyt ska艂y jak uderzenie siekiery. — To musi by膰 tam.

Jakby potwierdzaj膮c jego s艂owa, z zielonego w膮wozu nagle wysz艂a drobna posta膰. By艂a to dziewczyna. Z powodu du偶ej wysoko艣ci nie widzieli jej dok艂adnie, nie mogli r贸wnie偶 dostrzec 艣cie偶ki, po kt贸rej przysz艂a.

286

Na g艂owie nios艂a kalebasow膮 bani臋 zatkan膮 zielonymi li艣膰mi, aby woda nie wychlapywa艂a si臋 po drodze. Znikn臋艂a za szczytem ska艂y.

— Wi臋c — mrukn膮艂 Bazo — b臋dziemy musieli si臋 do nich wspi膮膰.

— 艁atwiej by艂oby polecie膰 — odpar艂 Zama. — Ta ska艂a poskromi艂aby nawet pawiana, albo kozic臋.

艢ciana by艂a jasnoszara jak per艂a i g艂adka jak marmur. Oplata艂y j膮 偶y艂ki porost贸w, kt贸re wygl膮da艂y jak pasemka zaschni臋tej farby na palecie malarza.

— Chod藕my — rozkaza艂 Bazo i wolnym krokiem zacz臋li obchodzi膰 wzg贸rze. Ze szczytu ka偶dy ich ruch obserowali uzbrojeni stra偶nicy, i je艣li za blisko podchodzili do 艣ciany, spuszczali na nich grad kamieni; ci臋偶kie bry艂y osuwaj膮c si臋 ze stoku, spadaj膮c im obok g艂贸w, zmusza艂y do po艣piesznego szukania schronienia.

— Tak w艂a艣nie walcz膮 Maszona — mrukn膮艂 Zama. — Kamienie zamiast dzid.

Miejscami ska艂a by艂a porozdzierana pionowymi p臋kni臋ciami, jednak ani jedno z nich nie bieg艂o od podstawy a偶 do grzebienia, 偶adne nie tworzy艂o mo偶liwej do przej艣cia drogi na szczyt. Bazo szuka艂 miejsc wypolerowanych 艂apami pawian贸w lub poznaczonych kopytami kozic, kt贸re mog艂yby wskaza膰 szlak na g贸r臋, nic takiego jednak nie znalaz艂. Urwisko otacza艂o ca艂e wzg贸rze czyni膮c z niego niezdobyt膮 twierdz臋.

— O tam! — Zama wskazywa艂 niewielk膮 nieregularno艣膰 na g艂adkiej 艣cianie. — W艂a艣nie w tym miejscu dwaj wojownicy z impi p艂ywak贸w pr贸bowali wspi膮膰 si臋 na szczyt. Dotarli do tego ma艂ego krzaczka. — Wskazywany krzew r贸s艂 w szczelinie, jakie艣 trzydzie艣ci metr贸w od podstawy urwiska. — Tam droga si臋 zw臋偶a i urywa. Nie mogli ani wspina膰 si臋 dalej, ani zawr贸ci膰. Wisieli tam dwa dni i trzy noce, wtedy opu艣ci艂y ich si艂y i spadli, jeden za drugim, rozbili si臋 o ska艂臋 jak robaki, dok艂adnie tu, gdzie teraz stoimy.

Szli dalej. Gdy s艂o艅ce zachodzi艂o, zbli偶yli si臋 do miejsca, z kt贸rego wyruszyli — obozowiska poni偶ej wej艣cia na wzg贸rze. Ludzie Pemby zbudowali drabin臋 z d艂ugich, prostych pali powi膮zanych lin膮 z 艂yka. Drabina zaczyna艂a si臋 w najni偶szym punkcie urwiska — miejscu, do kt贸rego dochodzi艂a g艂臋boka dolina wiod膮ca ze szczytu — a ko艅czy艂a jakie艣 pi臋tna艣cie metr贸w ponad otaczaj膮c膮

287

r贸wnin膮. Jak most zwodzony, drabina by艂a przebiegle obci膮偶ona okr膮g艂ymi g艂azami, wystarczy艂o wi臋c podci膮gn膮膰 j膮 na linach — tak jak by艂o to zrobione teraz — i twierdza by艂a nie do zdobycia.

Gdy s艂o艅ce ju偶 zasz艂o, Bazo wci膮偶 sta艂 oparty o swoj膮 d艂ug膮 tarcz臋 i patrzy艂 na strom膮 ska艂臋; wydawa艂 si臋 nie s艂ysze膰 obra藕-liwych okrzyk贸w Maszon贸w, dochodz膮cych do niego w wieczornej ciszy.

— Pryszcze na grubej dupie Lobenguli.

— Szczeniaki w艣ciek艂ego psa, Lobenguli.

— Suche 艂ajno kulawego, matabelskiego s艂onia.

Dopiero kiedy by艂o ju偶 zbyt ciemno, aby dostrzec szczyt wzg贸rza, Bazo odszed艂 stamt膮d, ale tylko po to, aby usi膮艣膰 przy ognisku, a po艂o偶y艂 si臋 dopiero wtedy, gdy nad szczytem kopje pojawi艂a si臋 du偶a bia艂a gwiazda.

Spa艂 bardzo niespokojnie. 艢ni艂 o wodzie, o strumieniach, jeziorach i wodospadach.

Obudzi艂 si臋 przed 艣witem, sprawdzi艂, czy wartownicy nie 艣pi膮, wy艣lizgn膮艂 si臋 z obozu i, pod os艂on膮 nocy, przeczo艂ga艂 si臋 do podstawy urwiska — do miejsca znajduj膮cego si臋 dok艂adnie poni偶ej zamaskowanego krzewami 偶lebu, tam gdzie dzie艅 wcze艣niej widzia艂 nios膮c膮 wod臋 dziewczyn臋.

Bazo us艂ysza艂 szept wody, natychmiast opu艣ci艂o go przygn臋bienie. Szed艂 w ciemno艣ci, po omacku, prowadzony tylko d藕wi臋kiem; u st贸p wzg贸rza znalaz艂 藕r贸de艂ko. Nape艂nia艂o ma艂y naturalny zbiornik utworzony w szarej skale, woda przelewa艂a si臋 i zn贸w znika艂a w suchej ziemi r贸wniny. Bazo nabra艂 troch臋 wody na r臋k臋 — by艂a lodowata, spr贸bowa艂 — mia艂a s艂odki smak. 殴r贸de艂ko tryska艂o kaskad膮 z ciemnej szczeliny w skale. Przyjrza艂 si臋 jej pobie偶nie, poniewa偶 do 艣witu pozosta艂o bardzo ma艂o czasu, i szybko odszed艂, inaczej mogliby go zauwa偶y膰 wartownicy stoj膮cy na wzg贸rzu.

— Wstawa膰 — krzykn膮艂 Bazo wkroczywszy do obozowiska. — Wszyscy wstawa膰! — Jego ludzie zerwali si臋 ze swoich mat z szybko艣ci膮 lamparta i natychmiast podeszli do niego trzymaj膮c w r臋kach dzidy.

— Co si臋 dzieje? — sykn膮艂 Zama.

— B臋dziemy ta艅czy膰 — powiedzia艂 Bazo, a oni popatrzyli na siebie ze zdumieniem w oczach.

288

Ta艅czyli po p贸艂nocnej stronie kopje, daleko od 藕r贸d艂a w skale i drabiny. Wszyscy ludzie Pemby ustawili si臋 rz臋dem wzd艂u偶 kraw臋dzi wzg贸rza, aby ich obserwowa膰, pocz膮tkowo z zainteresowaniem i w ciszy, p贸藕niej zacz臋li rycze膰 obra藕liwym 艣miechem, ur膮ga膰 im i rzuca膰 kamieniami.

— Na moje oko jest ich ze czterystu, nie licz膮c dzieci. — Zama dysza艂, skacz膮c, m艂贸c膮c i przebijaj膮c dzid膮 powietrze.

— Wystarczy ich dla nas wszystkich — zgodzi艂 si臋 Bazo i zakr臋ci艂 si臋 dooko艂a w艂asnej osi z tarcz膮 uniesion膮 wysoko nad g艂ow膮.

Ta艅czyli, dop贸ki s艂o艅ce nie znalaz艂o si臋 wysoko nad horyzontem, potem Bazo zaprowadzi艂 ich z powrotem do obozu i, kiedy wyci膮gn膮艂 si臋 na macie, natychmiast zasn膮艂. Zirytowani wojownicy patrzyli na Zam臋, ale on m贸g艂 tylko wzruszy膰 ramionami i popatrze膰 na niebo.

Godzin臋 przed zachodem s艂o艅ca Bazo obudzi艂 si臋. Zjad艂 troch臋 placka kukurydzianego i napi艂 si臋 zsiad艂ego mleka, potem wezwa艂 Zam臋 i rozmawia艂 z nim do zmroku.

Zama s艂ucha艂 i przytakiwa艂, a jego oczy b艂yszcza艂y. Bazo m贸wi膮c ostrzy艂 srebrzyste ostrze dzidy, a偶 resztki dziennego 艣wiat艂a rozb艂ys艂y wzd艂u偶 jego kraw臋dzi jak male艅kie gwiazdki.

Kiedy by艂o ju偶 ciemno, wsta艂, poda艂 Zatnie swoj膮 d艂ug膮, c臋tkowan膮 tarcz臋 wojenn膮 i, uzbrojony tylko w assegai, wyszed艂 z obozu. Przy 藕r贸de艂ku, u podstawy ska艂y, zrzuci艂 z siebie peleryn臋, sp贸dniczk臋 i opask臋 z g艂owy. Zwin膮艂 wszystko w ma艂y tobo艂ek i ukry艂 w szczelinie skalnej. P贸藕niej, zupe艂nie nagi, z dzid膮 przywi膮zan膮 do plec贸w za pomoc膮 rzemienia, przeprawi艂 si臋 przez rozlewisko. Odbicia gwiazd w lustrze sadzawki rozpryskiwa艂y si臋 na drobne okruchy 艣wiat艂a.

Woda spada艂a na niego kaskad膮, trz膮s艂 si臋 z zimna i z trudem chwyta艂 powietrze. Dotar艂 do ciemnego otworu w skale, znalaz艂 oparcie dla palc贸w, wzi膮艂 g艂臋boki oddech i znikn膮艂 w szczelinie.

Na jego g艂ow臋 spada艂 czarny strumie艅 wody, ale wstrzymywa艂 oddech i wciska艂 si臋 zapami臋tale w otw贸r w 艣cianie ska艂y. Musia艂 u偶y膰 ca艂ej swej si艂y, aby wspina膰 si臋 dalej i przeciwstawia膰 naporowi strumienia. Walczy艂 o ka偶dy centymetr, jego p艂uca rozpaczliwie domaga艂y si臋 powietrza — i kiedy my艣la艂, 偶e b臋dzie musia艂 si臋 podda膰 i pozwoli膰 wodzie zepchn膮膰 si臋 z powrotem do

19 —Twardzi ludzie

289

zbiornika, jego g艂owa wydosta艂a si臋 na zewn膮t贸Z.— zn贸w m贸g艂 oddycha膰.

Rozpaczliwie wci膮ga艂 powietrze w p艂uca; aby nie podda膰 si臋 sile strumienia, wisia艂 przyciskaj膮c ramiona i kolana do g艂adkiej, wypolerowanej bezustannie p艂yn膮c膮 wod膮 ska艂y. By艂o zupe艂nie ciemno, bez najs艂abszego nawet blasku gwiazd, ciemno艣膰 wydawa艂a si臋 posiada膰 fizyczny ci臋偶ar, kt贸ry potrafi艂by go zmia偶d偶y膰.

Si臋gn膮艂 najwy偶ej jak tylko m贸g艂, znalaz艂 nast臋pne oparcie dla palc贸w, wykorzystuj膮c ca艂膮 si艂臋 swoich ramion zyska艂 kolejne kilka metr贸w, odpocz膮艂 przez moment i zn贸w podci膮gn膮艂 si臋 wy偶ej. Ska艂a przypomina艂a szk艂o, miejscami pokryta by艂a grub膮 warstw膮 glon贸w, 艣liskich jak sk贸ra w臋gorza. Przejmuj膮ce zimno atakowa艂o jego cia艂o tak z艂o艣liwie, jakby posiada艂o w艂asn膮 艣wiadomo艣膰. Bola艂y go ko艣ci, palce mia艂 tak zdr臋twia艂e, 偶e prawie nie by艂 w stanie ju偶 si臋 na nich utrzymywa膰.

Woda szarpa艂a jego ca艂ym cia艂em, spada艂a na ramiona, wpycha艂a si臋 do nosa, ust i uszu, 艂oskotem wype艂nia艂a jego g艂ow臋, jak ryk rozw艣cieczonego zwierz臋cia. Mimo to porusza艂 si臋 w g贸r臋 nieregularnego, wij膮cego si臋 tunelu; czasami by艂 on poziomy, wtedy czo艂ga艂 si臋 na brzuchu, a sklepienie mia偶d偶y艂o mu czaszk臋, je艣li zbyt gwa艂townie podnosi艂 g艂ow臋, aby schwyta膰 bezcenne powietrze. Kiedy indziej tunel bieg艂 prawie pionowo w g贸r臋. Bazo rozpycha艂 si臋 wtedy kolanami i 艂okciami, aby przeciwstawi膰 si臋 napieraj膮cej kaskadzie. Ska艂a z 艂atwo艣ci膮 dar艂a jego zmi臋kczon膮 wod膮 sk贸r臋; centymetry stawa艂y si臋 metrami, minuty godzinami, a on szed艂 dalej.

Nagle przej艣cie zw臋zi艂o si臋, by艂 w pu艂apce — zimna, 艣liska ska艂a 艣ciska艂a mu ramiona, a twardy wyst臋p wbija艂 si臋 mi臋dzy 艂opatki. Nie m贸g艂 ani i艣膰 do przodu, ani zawr贸ci膰. Utkn膮艂 w skalistym 偶o艂膮dku g贸ry. Krzykn膮艂 z przera偶enia, woda wla艂a mu si臋 do gard艂a, a jej grzmot zag艂uszy艂 jego krzyk.

Jak topielec walczy艂 rozpaczliwie resztkami si艂, gdy nagle odepchn膮艂 si臋 mocno nogami i znalaz艂 si臋 w w膮skiej pieczarze, gdzie zn贸w m贸g艂 oddycha膰 i gdzie spadaj膮ca woda rozbija艂a si臋 na wiele drobnych wiruj膮cych strumyk贸w, pozwalaj膮c mu odpocz膮膰 przez chwil臋.

Kiedy kaszla艂 i krztusi艂 si臋 z powodu zalanych wod膮 p艂uc, zda艂

290

i

sobie spraw臋, 偶e zgubi艂 assegai. Po omacku odnalaz艂 rzemie艅, do kt贸rego by艂a przywi膮zana, na jego ko艅cu ci膮gle co艣 by艂o. Bardzo wolno ci膮gn膮艂 go do siebie, w ko艅cu jego palce dotkn臋艂y znajomego przedmiotu, poczu艂 tak wielk膮 ulg臋, 偶e a偶 za艂ka艂 ze szcz臋艣cia i przycisn膮艂 ukochany kawa艂ek stali od ust.

Up艂yn臋艂o sporo czasu, zanim zauwa偶y艂, 偶e powietrze w jaskini ma s艂odki smak, wydawa艂o mu si臋, 偶e g艂adzi ono jego sk贸r臋 jak palce kochanki, ciep艂e i mi臋kkie — to w艂a艣nie ciep艂o sprawi艂o, 偶e jego serce zn贸w nape艂ni艂a nadzieja. To ciep艂o pochodzi艂o z zewn膮trz, ze 艣wiata znajduj膮cego si臋 ponad tym rycz膮cym, wodnym grobowcem. Wiedzia艂, 偶e powietrze musia艂o dochodzi膰 przez jaki艣 otw贸r, ostatkiem si艂 spr贸bowa艂 go odnale藕膰. Wspina艂 si臋 bardzo wolno, nagle spostrzeg艂 nad g艂ow膮 bia艂e 艣wiate艂ko, zm膮cone przez spadaj膮c膮 czarn膮 wod臋.

Wyci膮gn膮艂 g艂ow臋 do przodu, nocny wiatr owia艂 jego policzki, czu艂 zapach dymu z ogniska, trawy i ziemi pachn膮cej d艂ugo utrzymuj膮cym si臋 ciep艂em s艂o艅ca, a wysoko nad jego g艂ow膮 wisia艂a wielka jasna gwiazda. Przej艣cie 艂膮czy艂o uj艣cie strumienia u podstawy wzg贸rza z tym, kt贸re znajdowa艂o si臋 na g贸rze.

Nie mia艂 si艂y, aby odej艣膰 od tryskaj膮cego 藕r贸d艂a dalej ni偶 na dwa, trzy metry, tam pod krzakiem, na mi臋kkim 艂贸偶ku z but-wiej膮cych li艣ci, po艂o偶y艂 si臋 i dysza艂 jak pies.

Zm臋czony i zzi臋bni臋ty, niespodziewanie zapad艂 w p艂ytki sen. Obudzi艂 si臋 przera偶ony. Zacz臋艂o ju偶 艣wita膰. Widzia艂 nad g艂ow膮 ga艂臋zie krzewu zarysowuj膮ce si臋 na tle bladego nieba. Wsta艂, poczu艂, 偶e bol膮 go wszystkie ko艣ci i mi臋艣nie, pozdzierane kolana i 艂okcie pali艂y, nawet gdy dotyka艂 ich tylko poranny wiatr.

Odnalaz艂 w膮sk膮 艣cie偶k臋, dobrze wydeptan膮 przez wiele n贸g, prowadz膮c膮 od strumienia na szczyt urwiska. Wszed艂 na ni膮, spojrza艂 w d贸艂 i zobaczy艂 o艣wietlony blaskiem ksi臋偶yca las i drobne iskierki, kt贸re by艂y ogniskami p艂on膮cymi w jego obozowisku. Im d艂u偶ej szed艂, tym b贸l mi臋艣ni stawa艂 si臋 mniej dokuczliwy, a krew szybciej kr膮偶y艂a w jego ko艅czynach.

Mimo 偶e spodziewa艂 si臋 wartownik贸w, na ko艅cu 艣cie偶ki nie spotka艂 nikogo; stoj膮c za kamiennym portalem w膮wozu, rozejrza艂 si臋 ostro偶nie po spokojnej wiosce.

' „Na z臋by Chaki, 艣pi膮 jak grube, leniwe psy", pomy艣la艂 ponuro. Wszystkie drzwi by艂y szczelnie zamkni臋te, dym wydostawa艂 si臋

291

przez szpary w 艣cianach. Podusiliby si臋, 偶eby tylko odgoni膰 komary. W najbli偶szej chacie kaszla艂 chrapliwie jaki艣 cz艂owiek.

Ju偶 mia艂 wy艣lizn膮膰 si臋 zza swojego skalistego parawanu, kiedy ledwie zauwa偶alny ruch zmusi艂 go do pozostania w ukryciu. Ciemna posta膰 zd膮偶a艂a dok艂adnie w jego kierunku. Przesun膮艂 r臋k膮 po drzewcu assegai, ale zaledwie kilka krok贸w od niego posta膰 zatrzyma艂a si臋.

By艂a owini臋ta w peleryn臋, aby ochroni膰 si臋 przed porannym ch艂odem, i zgarbiona jak stara kobieta. P贸藕niej wyprostowa艂a si臋 i zrzuci艂a p艂aszcz. Bazo poczu艂, 偶e oddech 艣wiszcz臋 mu w gardle, i zacisn膮艂 usta, aby nie pozwoli膰 mu wydosta膰 si臋 na zewn膮trz.

Naga dziewczyna znajdowa艂a si臋 w tym pi臋knym okresie, kiedy przesta艂a ju偶 by膰 dzieckiem i zaczyna艂a zakwita膰 pe艂ni膮 kobieco艣ci. O tym, 偶e ledwie przesta艂a by膰 dzieckiem, 艣wiadczy艂y jej pulchne po艣ladki i to, 偶e kiedy sta艂a, palce jej st贸p by艂y niezgrabnie zwr贸cone do siebie. By艂a naga, a poranne 艣wiat艂o okrywa艂o jej czarn膮 sk贸r臋 cytrynowym blaskiem. Odwr贸ci艂a g艂ow臋.

Mia艂a d艂ug膮, w膮sk膮 szyj臋 z umieszczon膮 na niej ma艂膮 g艂ow膮. Sklepienie czaszki by艂o pokryte skomplikowanymi wzorkami utworzonymi ze 艣ci艣le pozaplatanych warkoczyk贸w. Mia艂a wysokie, g艂adkie czo艂o, wystaj膮ce ko艣ci policzkowe i cudownie wyrze藕bione usta, symetryczne niczym skrzyd艂a pi臋knego motyla, 艣wiat艂o rozb艂ys艂o przez chwil臋 w jej wielkich, lekko sko艣nych oczach, kiedy rozgl膮da艂a si臋 wok贸艂 siebie.

Potem ukucn臋艂a lekko, a wyp艂ywaj膮cy z niej strumyczek zacz膮艂 dzwoni膰 o ziemi臋. D藕wi臋k ten nape艂ni艂 piersi Bazo wielk膮 czu艂o艣ci膮, to, co robi艂a, by艂o tak niewinne i tak naturalne.

Podnios艂a si臋 i zanim przykry艂a g艂ow臋 peleryn膮, zdo艂a艂 spojrze膰 jeszcze raz na jej twarz. Wiedzia艂, 偶e nigdy dot膮d nie spotka艂 nikogo tak pi臋knego — patrzy艂 na ni膮, kiedy powoli znika艂a pomi臋dzy chatami, i czu艂 przedziwny g艂贸d po偶eraj膮cy go od wewn膮trz.

Up艂yn臋艂o wiele minut, zanim wyrwa艂 si臋 z zamy艣lenia; kiedy ju偶 wyszed艂 z kryj贸wki, zauwa偶y艂, 偶e mimo wielkiego wysi艂ku nie by艂 w stanie wymaza膰 z pami臋ci obrazu dziewczyny.

Nie mo偶na by艂o nie rozpozna膰 drogi wiod膮cej z wioski do drabiny. By艂a szeroka i r贸wno udeptana. Po obu stronach wznosi艂y si臋 艣ciany zbudowane z obrobionego kamienia, zza kt贸rych obro艅cy mogli odeprze膰 ka偶dy atak. Wzd艂u偶 nich znajdowa艂y si臋 pouk艂adane

292

stosy kamieni gotowych do zrzucenia na kogokolwiek, kto pr贸bowa艂by wchodzi膰 na drabin臋 lub i艣膰 w g贸r臋 艣cie偶ki.

Dr贸偶ka wpada艂a stromo do w膮wozu i ko艅czy艂a si臋 szerokim i p艂askim kamiennym tarasem. 艢wiat艂o ju偶 by艂o silniejsze i widzia艂, 偶e jednak by艂y tu stra偶e; dw贸ch wartownik贸w sta艂o na kraw臋dzi tarasu, obserwuj膮c r贸wnin臋 znajduj膮c膮 si臋 pi臋tna艣cie metr贸w ni偶ej i strzeg膮c olbrzymiej drabiny. Troch臋 dalej czterech stra偶nik贸w siedzia艂o przy ma艂ym kopc膮cym ognisku, 艣lina nap艂yn臋艂a mu do ust, gdy poczu艂 zapach piek膮cych si臋 plack贸w kukurydzianych. M臋偶czy藕ni siedzieli odwr贸ceni ty艂em do w膮wozu, poniewa偶 nigdy nie spodziewaliby si臋, 偶e wr贸g mo偶e nadej艣膰 w艂a艣nie stamt膮d, i rozmawiali zaspanymi g艂osami.

Bazo podszed艂 bli偶ej. Na skraju tarasu znajdowa艂 si臋 jeszcze jeden stos kamieni, kt贸re wartownicy mogli w ka偶dej chwili zrzuci膰 w d贸艂. Ukry艂 si臋 w艂a艣nie w jego cieniu.

Nie musia艂 d艂ugo czeka膰. Poranny wiatr przyni贸s艂 bardzo s艂abe odg艂osy 艣piewanej pie艣ni. Zama rozpocz膮艂 zgodnie z umow膮 rytualny taniec u st贸p ska艂y. 艢piewali wojenny hymn oddzia艂u i krew burzy艂a si臋 w jego 偶y艂ach. Czu艂 ogarniaj膮ce go boskie szale艅stwo. By艂o to uczucie, kt贸rego inni, gorsi ludzie doznaj膮 tylko pal膮c haszysz.

Czu艂, jak pot go oblewa, 偶o艂膮dek i serce mia艂 艣ci艣ni臋te — czu艂, 偶e krew nabrzmiewa w jego gardle, a oczy pal膮 i puchn膮.

Stra偶nicy wstali od ogniska i podeszli do kraw臋dzi przepa艣ci, patrzyli w d贸艂, 艣miej膮c si臋 i wytykaj膮c palcami ta艅cz膮cych wojownik贸w.

— Pos艂uchajcie, jak skowycz膮 szczeniaki Lobenguli!

— Patrzcie, ta艅cz膮 jak dziewice podczas 艢wi臋ta Pierwszych Owoc贸w!

Sygna艂em, jaki Bazo uzgodni艂 z Zam膮, mia艂 by膰 koniec pie艣ni, ale nie m贸g艂 ju偶 wytrzyma膰 bezczynnego czekania.

Wsta艂, jego mi臋艣nie dr偶a艂y. Jak ob艂膮kaniec, nerwowo przekrzywia艂 g艂ow臋, w porannym 艣wietle jego oczy b艂yszcza艂y. W艂a艣nie w tym momencie pie艣艅 dobieg艂a ko艅ca.

Jego krzyk zmrozi艂 stoj膮cych na skraju przepa艣ci m臋偶czyzn, by艂 to ryk ugodzonego w serce byka, wrzask rzucaj膮cego si臋 na swoj膮 ofiar臋 or艂a.

Dopad艂 ich, kiedy stali jeszcze sparali偶owani, nie pr贸buj膮c .nawet si臋 odwr贸ci膰. Bieg艂 z rozpostartymi ramionami i zepchn膮艂

293

czterech z nich w przepa艣膰. Spadaj膮c wili si臋 w powietrzu i krzyczeli, a ich krzyk stopniowo s艂ab艂, a w ko艅cu urwa艂 si臋.

Bazo zaatakowa艂 z takim impetem, 偶e z trudem zatrzyma艂 si臋 na brzegu urwiska, aby nie do艂膮czy膰 do swoich ofiar; przez chwil臋 chwia艂 si臋 na kraw臋dzi, ale natychmiast odzyska艂 r贸wnowag臋 i rzuci艂 assegai w jednego z ocala艂ych wartownik贸w. Ostrze wesz艂o w brzuch m臋偶czyzny i wysz艂o z drugiej strony, rozcinaj膮c jelita i nerki i mia偶d偶膮c kilka kr臋g贸w; kiedy Bazo wyci膮gn膮艂 stal z rany, gor膮ca, 偶ywa jeszcze krew trysn臋艂a na jego przedrami臋 i tors. Ostatni z wartownik贸w ucieka艂 chy艂kiem w kierunku 艣cie偶ki, ale Bazo m贸g艂 mu na to pozwoli膰.

Szybko pobieg艂 wzd艂u偶 kraw臋dzi urwiska do miejsca, w kt贸rym by艂a przywi膮zana drabina. Podtrzymuj膮ce j膮 liny by艂y zrobione z plecionego 艂yka, wzmocnionego lianami i rzemieniami. By艂y grube jak jego ramiona; chwyci艂 dzid臋 i zacz膮艂 ni膮 je r膮ba膰 jak toporem.

Przy ka偶dym uderzeniu liny strzela艂y i skrzypia艂y, a on st臋ka艂 i mru偶y艂 oczy, aby ochroni膰 je przed spadaj膮cymi wi贸rami i kawa艂kami kory.

Us艂ysza艂 za sob膮 zbli偶aj膮ce si臋 g艂osy. To zbieg艂y wartownik zaalarmowa艂 innych mieszka艅c贸w — Bazo jednak nie odwr贸ci艂 si臋, dop贸ki nie sko艅czy艂 pracy. Jedna lina pu艣ci艂a, a ogromna, ci臋偶ka drabina opad艂a nieznacznie i lekko si臋 przekrzywi艂a. Uderzy艂 jeszcze raz, zmieniwszy spos贸b trzymania dzidy — wtedy pu艣ci艂y r贸wnie偶 pozosta艂e liny.

Drabina zako艂ysa艂a si臋 w d贸艂 i na boki, nabiera艂a pr臋dko艣ci, drewno trzeszcza艂o i skrzypia艂o t艂umi膮c g艂osy nadchodz膮cych z ty艂u m臋偶czyzn. Wreszcie jej koniec zary艂 z pot臋偶nym hukiem w osypisko u st贸p ska艂y. Pod wp艂ywem uderzenia drabina uleg艂a powa偶nemu uszkodzeniu, jej g贸rny, zabezpieczony koniec znajdowa艂 si臋 u jego st贸p, a ca艂a popl膮tana reszta wisia艂a jak takielunek rozbitego okr臋tu.

Bazo do艣膰 d艂ugo obserwowa艂, jak Zama prowadzi ludzi po wisz膮cej pl膮taninie lin i drewna. Potem odwr贸ci艂 si臋.

Nadchodzili 艣cie偶k膮, zwarta falanga czarnych cia艂 i pob艂yskuj膮cej broni; szli na tyle wolno i niepewnie, 偶e zd膮偶y艂 jeszcze pobiec w ich kierunku i przed nimi dopa艣膰 w膮skiej przerwy w 艣cianie. Chroniony przez lit膮 ska艂臋, rykn膮艂 艣miechem. Ten d藕wi臋k porazi艂 ich i zatrzyma艂, szyk si臋 zmiesza艂, stoj膮cy z przodu chcieli ukry膰 si臋 z ty艂u, ci, kt贸rzy stali z ty艂u, rwali si臋 do przodu.

294

Jeden z nadchodz膮cych rzuci艂 dzid膮, kt贸ra od艂upa艂a par臋 okruch贸w ze 艣ciany na wysoko艣ci g艂owy Bazo. Wtedy rzuci艂 si臋 do przodu i przeszy艂 assegai kilka st艂oczonych cia艂, uwi臋zionych w w膮skim przej艣ciu mi臋dzy 艣cianami. Krzyki i j臋ki podnieci艂y go tylko bardziej, a krew tryskaj膮ca z ran obmywa艂a jego twarz i wlewa艂a si臋 do gard艂a — upiorny nap贸j, kt贸ry dodatkowo zwi臋kszy艂 jego bojowy sza艂. Rozbiegli si臋 i uciekli, zostawiaj膮c na 艣cie偶ce wij膮cych si臋 z b贸lu, umieraj膮cych ludzi.

Bazo obejrza艂 si臋 za siebie. Jeszcze 偶aden z Matabel贸w nie wspi膮艂 si臋 na szczyt drabiny. Zn贸w spojrza艂 na 艣cie偶k臋, tym razem biegli ni膮 prawdziwi wojownicy.

Byli to dok艂adnie wyselekcjonowani, sami najlepsi oszczepnicy — dobrze zdawa艂 sobie spraw臋 z ich wy偶szo艣ci nad mot艂ochem, kt贸ry dopiero co rozgromi艂; byli wy偶si i pot臋偶niejsi fizycznie, wyraz ich twarzy by艂 ponury i zdecydowany, a szyk, w jakim si臋 poruszali, bardziej uporz膮dkowany i kontrolowany.

Nadchodzili w zwartych szeregach, ich tarcze by艂y uniesione, a dzidy jakby zawieszone w powietrzu. Na czele pochodu ta艅czy艂 wychud艂y, pomarszczony starzec z twarz膮 zniszczon膮 jak膮艣 straszn膮 chorob膮, jego nos i uszy gni艂y, a czo艂o by艂o pokryte srebrnobia艂ymi plamami. Na szyi i u pasa powiesi艂 sobie ca艂y ekwipunek, jaki powinien mie膰 czarownik, i wrzeszcza艂, i mamrota艂 jak rozw艣cieczona ma艂pa.

— Zabi膰 matabelskiego psa.

Bazo by艂 nagi, nie mia艂 tarczy, ale podni贸s艂 assegai i sta艂 czekaj膮c na spotkanie z nimi i ich straszliwym przyw贸dc膮. Zn贸w roze艣mia艂 si臋 dzikim, radosnym 艣miechem cz艂owieka, kt贸ry prze偶ywa najpi臋kniejsze chwile swojego 偶ycia kilka sekund przed 艣mierci膮.

— Bazo! — us艂ysza艂 wo艂anie i mimo 偶e by艂 jak w transie, odwr贸ci艂 si臋.

Zama w艂a艣nie wdrapywa艂 si臋 na kamienny taras. Dysza艂 po d艂ugiej wspinaczce po hu艣taj膮cej si臋 i poskr臋canej drabinie. Przysiad艂 na kolanach i rzuci艂 wielk膮 nakrapian膮 tarcz臋 w jego kierunku. Jak wracaj膮cy sok贸艂, usiad艂a na jego ramieniu. Bazo za艣mia艂 si臋 i rzuci艂 do przodu.

Wbi艂 dzid臋 w gnij膮ce cia艂o czarownika, jakby by艂o mi臋kkim, rozgotowanym ziemniakiem — Pemba wyda艂 z siebie ostatni okrzyk.

— Bazo, zaczekaj! Zostaw troch臋 dla nas! — Us艂ysza艂 za sob膮

295

g艂osy swoich pi臋膰dziesi臋ciu wojownik贸w, kiedy wdrapywali si臋 na taras. Chwil臋 potem umi臋艣nione rami臋 Zamy styka艂o si臋 z jego ramieniem, kiedy p臋dzili wzd艂u偶 艣cie偶ki, tak jak strumie艅 zalewaj膮cy koryto wyschni臋tej rzeki.

To by艂a pi臋kna rze藕, chwa艂a, o jakiej ludzie b臋d膮 艣piewa膰 pie艣ni. Ostrza ich assegai by艂y ci膮gle tak samo ostre, bez wzgl臋du na to, ile razy zatapia艂y si臋 w ludzkich cia艂ach, a drzewce wydawa艂y si臋 mocne. Szeregi Matabel贸w przetacza艂y si臋 po wzg贸rzu z jednego ko艅ca na drugi, rycz膮c w艣ciekle, gdy ostatni z ludzi Pemby pozostawili swoje dzidy i rzucali si臋 w d贸艂 urwiska. Patrzyli zazdro艣nie na ich 艂atw膮 艣mier膰, poniewa偶 ich w艂贸cznie by艂y wci膮偶 spragnione krwi, a oni sami op臋tani jeszcze szale艅stwem.

Ten 艣wi臋ty sza艂 nie opuszcza艂 ich, nawet gdy wracaj膮c maszerowali przez wiosk臋. Pl膮drowali chaty, podrzucali ma艂e dzieci i chwytali je na ostrza swoich assegai lub posy艂ali w艂贸cznie prosto mi臋dzy obwis艂e wymiona jakiej艣 uciekaj膮cej pomarszczonej staruchy.

U偶ywaj膮c tylko si艂y swojego ramienia Bazo zrobi艂 dziur臋 w kruchej 艣cianie kolejnej chaty, Zama znalaz艂 si臋 natychmiast u jego boku, ich cia艂a, od szyi po kolana, by艂y umazane ociekaj膮c膮 karmazynow膮 ciecz膮, a wykrzywione twarze wygl膮da艂y jak upiorne, nas膮czone krwi膮 maski. Kto艣 pr贸bowa艂 uciec z ciemnego wn臋trza.

— Jest moja! — rykn膮艂 Zama i cisn膮艂 swoj膮 d艂ug膮 w艂贸czni臋.

Przez otwarte drzwi wpad艂 do 艣rodka promie艅 wczesnego s艂o艅ca, o艣wietli艂 lec膮c膮 dzid臋 i w tej samej chwili pad艂 na du偶e, sko艣ne, przera偶one oczy i wystaj膮ce, egipskie ko艣ci policzkowe dziewczyny, w kt贸r膮 mia艂a ugodzi膰.

Dzida zderzy艂a si臋 w powietrzu z tarcz膮 Bazo, co lekko odchyli艂o kierunek jej lotu. Przelecia艂a zaledwie kilka centymetr贸w od policzka dziewczyny i jakby zastyg艂a w powietrzu. Zanim Zama zd膮偶y艂 zada膰 nast臋pny cios, Bazo ju偶 sta艂 przy dziewczynie os艂aniaj膮c j膮 tarcz膮, tak jak czapla zas艂ania skrzyd艂em swoje piskl臋, i warcza艂 na przyjaciela jak lampart, kt贸rego m艂ode jest zagro偶one.

Po pierwszym m臋cz膮cym dniu drogi powrotnej, kiedy powi膮zani w d艂ugi sznur je艅cy siadali zm臋czeni w cieniu drzew, Bazo przeszed艂 wzd艂u偶 szeregu i stan膮艂 obok dziewczyny.

296

— Ty! — powiedzia艂 i niedbale przeci膮艂 ostrzem dzidy rzemienn膮 obro偶臋. — Zr贸b mi je艣膰!

Kiedy gotowa艂a, Bazo 偶artowa艂 g艂o艣no z Zatn膮 i innymi wojownikami. Widzia艂, 偶e stara艂a si臋 nie spuszcza膰 oczu z ich twarzy. Zjad艂 to, co ugotowa艂a, nie okazuj膮c ani zadowolenia, ani niesmaku, ona za艣 kl臋cza艂a w pewnej odleg艂o艣ci i z powag膮 obserwowa艂a spo偶ywanie ka偶dego k臋sa.

Kiedy sko艅czy艂, podesz艂a do niego niepokoj膮co cichym, pe艂nym wdzi臋ku, p艂ynnym krokiem i wyci膮gn臋艂a zwi臋d艂e li艣cie z obrzmia艂ej i zasychaj膮cej rany w jego boku. Ten gest by艂 dla niego obelg膮, podni贸s艂 r臋k臋, aby j膮 uderzy膰 — ale zaraz pozwoli艂 swojej d艂oni powoli opa艣膰. Dziewczyna nie cofn臋艂a si臋, zacz臋艂a opatrywa膰 ran臋 bardzo pewnie i fachowo. Oczy艣ci艂a j膮 zr臋cznymi palcami, p贸藕niej odkorkowa艂a dwa z ma艂ych pojemniczkow, jakie nosi艂a przypi臋te do pasa, i zrobi艂a ok艂ad z proszku, kt贸ry by艂 w 艣rodku. Na pocz膮tku pali艂o jak ogie艅, ale p贸藕niej przynios艂o znaczn膮 ulg臋.

Bazo nie okazywa艂 jej 偶adnej wdzi臋czno艣ci, ale gdy jeden z jego 偶o艂nierzy przyszed艂, aby zwi膮za膰 dziewczyn臋 jak reszt臋 je艅c贸w, zmarszczy艂 gro藕nie czo艂o i tamten pozostawi艂 j膮 woln膮.

Kiedy po艂o偶y艂 si臋 spa膰, ona zwin臋艂a si臋 jak szczeniak u jego st贸p. By艂 gotowy pozwoli膰 jej uciec, kiedy ca艂y ob贸z uda si臋 na spoczynek, ale po p贸艂nocy ona nadal nie porusza艂a si臋, a on zasn膮艂.

Wsta艂 przed 艣witem, aby sprawdzi膰 wartownik贸w; traw臋 pokrywa艂 szron, us艂ysza艂, jak dziewczyna szcz臋ka z臋bami. Przechodz膮c rzuci艂 na ni膮 swoj膮 wojskow膮 peleryn臋 z futer, a ona wtuli艂a si臋 w ni膮 szybko.

Kiedy zarz膮dzi艂 wymarsz z obozu, ona zjawi艂a si臋 nios膮c na g艂owie jego mat臋 do spania i garnek. Podczas marszu tuzin razy chodzi艂 na koniec wij膮cej si臋 kolumny i zawsze kiedy zbli偶a艂 si臋 do dziewczyny, jego kroki stawa艂y si臋 wolniejsze, przygl膮da艂 si臋 grze mi臋艣ni na jej plecach, ruchom pulchnych po艣ladk贸w i ko艂ysaniu si臋 jej g艂adkich czarnych piersi. Kiedy odwraca艂a g艂ow臋 i nie艣mia艂o u艣miecha艂a si臋 do niego, stawa艂 si臋 lodowato wynios艂y, a nast臋pnie wraca艂 na czo艂o pochodu.

Wieczorem spr贸bowawszy pierwszego k臋sa ugotowanego przez ni膮 posi艂ku, pozwoli艂 sobie na wyra偶aj膮ce pochwa艂臋 skinienie g艂ow膮, *a kiedy opatrzy艂a mu ran臋 powiedzia艂:

— Ju偶 mnie nie piecze.

297

Nie podnios艂a oczu.

— Kto ci臋 tego nauczy艂? — nalega艂.

— Czarownik Pemba — szepn臋艂a.

— Dlaczego?

— By艂am jego uczennic膮.

— Dlaczego ty?

— Ja mam dar.

— Wi臋c, ma艂a wied藕mo, przepowiedz moj膮 przysz艂o艣膰. — Za艣mia艂 si臋, ona podnios艂a g艂ow臋 i pokaza艂a swoje niepokoj膮ce, sko艣ne, czarne jak smo艂a oczy.

— Nie powiniene艣 drwi膰, panie.

Powiedzia艂a na niego nkosi — panie. Bazo przesta艂 si臋 艣mia膰 i wydawa艂o mu si臋, 偶e duchy g艂aszcz膮 delikatne w艂oski u podstawy jego czaszki. Tej nocy, kiedy poczu艂, 偶e dziewczyna trz臋sie si臋 z zimna, odchyli艂 po艂臋 swojego kaross i pozwoli艂 jej si臋 przykry膰.

Udawa艂, 偶e 艣pi, jego cia艂o by艂o jednak sztywne, a on czu艂 ka偶dy najdrobniejszy ruch dziewczyny, kiedy uk艂ada艂a si臋 do snu. By艂oby tak 艂atwo po艂o偶y膰 r臋k臋 na jej piersiach i wepchn膮膰 kolana miedzy jej uda. Pod wp艂ywem tej my艣li a偶 zadr偶a艂 i chrz膮kn膮艂.

— Panie? — szepn臋艂a. — Czy co艣 ci臋 trapi?

— Jak masz na imi臋? — zapyta艂.

— Tanase.

— Tanase — powt贸rzy艂, aby przekona膰 si臋, jak brzmi to w jego ustach. Podoba艂o mu si臋, mimo 偶e by艂o to imi臋 Rozwi, jednego z plemion Maszona, i 偶e nie wiedzia艂, co oznacza.

— Ja znam twoje imi臋, wszyscy wymawiaj膮 je z szacunkiem — powiedzia艂a. — Bazo, Top贸r.

— Zabi艂em Pemb臋, twojego pana. Zmia偶d偶y艂em go moj膮 w艂asn膮 r臋k膮. — Sam nie wiedzia艂, co sprawi艂o, 偶e wym贸wi艂 te s艂owa.

— Wiem — szepn臋艂a.

— Czy mnie za to nienawidzisz, ma艂a czarownico?

— Jestem ci za to wdzi臋czna! —Jej cichy g艂os zadr偶a艂 gwa艂townie, a biodro dotkn臋艂o jego cia艂a.

— Wdzi臋czna? Czy nie kocha艂a艣 Pemby, jak pies kocha swojego pana?

— Nienawidzi艂am go i kiedy ujrza艂am jego 艣mier膰 w magicznej kalebasie, nape艂ni艂a mnie rado艣膰.

— Widzia艂a艣 jego 艣mier膰?

298

— Widzia艂am, tak wyra藕nie jak teraz widz臋 twoj膮 twarz, na d艂ugo przedtem, zanim po mnie przyszed艂e艣.

Bazo zadr偶a艂 mimowolnie. Natychmiast to zauwa偶y艂a.

— Chyba jest ci zimno, panie. — Przytuli艂a si臋 do niego mocniej. Jej sk贸ra by艂a gor膮ca i mi臋kka; poczu艂, 偶e jego cia艂o reaguje na jej dotyk.

— Dlaczego nienawidzisz Pemby?

— By艂 tak z艂y, 偶e nie mo偶na tego opisa膰. Nigdy nie zapomn臋 tego, do czego mnie zmusza艂.

— Wykorzystywa艂 twoje cia艂o? — Pytanie Bazo zabrzmia艂o szorstko i bole艣nie.

— Nawet Pemba nie odwa偶y艂by si臋 dotkn膮膰 kogo艣, kto posiada dar, poniewa偶 pozbawienie dziewictwa oznacza utrat臋 daru.

— Daru?

— Daru przewidywania przysz艂o艣ci, kt贸ry Pemba i jemu podobni ceni膮 tak wysoko.

— Do czego wi臋c ci臋 zmusza艂?

— Do r贸偶nych ciemnych praktyk; tortur, nie cia艂a, ale ducha. Teraz ona zadr偶a艂a, odwr贸ci艂a si臋 do niego i przywar艂a do jego

szerokiej klatki piersiowej chowaj膮c w niej twarz, jej g艂os sta艂 si臋 tak przyt艂umiony, 偶e ledwie m贸g艂 zrozumie膰 jej nast臋pne s艂owa.

— Nie chc臋 tego daru, boj臋 si臋 tego, co mnie czeka, je艣li b臋d臋 dalej sz艂a t膮 drog膮.

— Pemba nie 偶yje.

— Nie rozumiesz. Pemba by艂 tylko ma艂ym czarownikiem i nauczy艂 mnie prawie wszystkiego, co sam potrafi艂. P贸藕niej wezwie mnie ten, kt贸rego imienia nie 艣miem wypowiedzie膰 g艂o艣no. To wezwanie nadejdzie... a ja nie b臋d臋 mog艂a mu si臋 oprze膰.

— Ja ci臋 obroni臋.

— Jest tylko jeden spos贸b, w jaki mo偶esz mnie obroni膰, Bazo, m贸j panie.

— Jaki?

— Uczy艅 mnie dla nich bezwarto艣ciow膮. Zniszcz dar, kt贸ry jest dla mnie takim ci臋偶arem.

— Jak?

— Tak jak zniszczy艂e艣 Pemb臋 ugodziwszy go stalow膮 dzid膮, tak samo mo偶esz zniszczy膰 dar przeszywaj膮c mnie wielk膮 dzid膮 swojego

. cia艂a. Zedrzyj ze mnie welon dziewictwa i spraw, 偶eby to co艣 ulecia艂o.

* 299

Dotyka艂a go nami臋tnie, przyciska艂a si臋 do jego cia艂a, kt贸re wydawa艂o si臋 topnie膰 staj膮c si臋 mi臋kkie i ust臋pliwe.

— Ach, panie. Chc臋 by膰 jak inne kobiety, chc臋 w nocy czu膰 tw贸j szlachetny brzuch na swoim, chc臋 czu膰 jak tw贸j syn porusza si臋 w mojej macicy i ci膮gnie moje piersi, kiedy b臋d臋 go karmi艂a.

— Dam ci to wszystko, Tanase. — Jego g艂os by艂 zachryp艂y z pragnienia. — Kiedy tylko dotrzemy do GuBulawayo, kr贸l mnie nagrodzi, pozwoli mi p贸j艣膰 mi臋dzy kobiety i wzi膮膰 偶on臋.

— Panie, czekanie jest niebezpieczne.

— Nie chc臋 si臋 z tob膮 parzy膰 jak z niewolnic膮. Zostaniesz pierwsz膮 i najwa偶niejsz膮 z moich 偶on.

— Panie...

— Dosy膰, Tanase, nie ku艣 mnie d艂u偶ej. To, czego dotykasz, mimo 偶e twarde, nie jest kamieniem, lecz tylko cia艂em.

— Nkosi, nie znasz mocy czarownik贸w. Ocal mnie przed nimi.

— Znam prawa i zwyczaje Matabel贸w, to wszystko, co cz艂owiek powinien zna膰 i respektowa膰.

Zwiadowca przybieg艂 co tchu, pot la艂 mu si臋 po plecach i torsie, zacz膮艂 wykrzykiwa膰 sw贸j meldunek, jak tylko dopad艂 czo艂a kolumny.

Bazo odwr贸ci艂 si臋 i wyda艂 trzy kr贸tkie rozkazy. Natychmiast przerwano marsz, zmuszono je艅c贸w, aby usiedli, i postawiono przy nich dwunastu stra偶nik贸w. Reszta Matabel贸w ustawi艂a si臋 w r贸wne szeregi i Bazo poprowadzi艂 ich we wskazan膮 przez zwiadowc臋 stron臋. Poruszali si臋 tym charakterystycznym dla nich krokiem, pomi臋dzy truchtem i biegiem, kt贸ry wzbija艂 tumany kurzu wok贸艂 ich n贸g.

Nieomylnym okiem Bazo wybra艂 miejsce na zasadzk臋. Z powodu g臋stych zaro艣li mo偶na by艂o przejecha膰 tamt臋dy tylko jedn膮 drog膮, w艂a艣nie tam skierowa艂 si臋 jad膮cy samotnie cz艂owiek. Nagle zosta艂 otoczony wysokim p艂otem tarcz, jego kasztanowaty ko艅 sp艂oszy艂 si臋 i zar偶a艂.

W sk贸rzanym pokrowcu przy kolanie je藕d藕ca znajdowa艂a si臋 strzelba, wyci膮gn膮艂 j膮 do po艂owy, gdy powstrzyma艂 go g艂os Bazo.

— Za p贸藕no. Jeste艣 ju偶 martwy, a szakale maj膮 wspania艂膮 uczt臋. Jeste艣 bardzo nierozwa偶ny, a przecie偶 tylu rzeczy ci臋 uczy艂em, Henshaw.

300

Ralph pozwoli艂 strzelbie wsun膮膰 si臋 z powrotem do futera艂u, podni贸s艂 r臋ce, a na jego twarzy walczy艂y ze sob膮 dwa uczucia: rado艣膰 i smutek.

— Wystarczy potrz膮sn膮膰 jakimkolwiek drzewem, a zawsze spadnie z niego jaki艣 Matabele. — Stara艂 si臋, 偶eby zabrzmia艂o to ponuro. Nast臋pnie zeskoczy艂 z twardego grzbietu Toma i podszed艂, aby przywita膰 si臋 z Bazo.

— Mia艂em nadziej臋 zobaczy膰 ju偶 na twojej g艂owie opask臋 induny, pogromco ludu Maszona — 艣mia艂 si臋 obejmuj膮c przyjaciela.

— Ju偶 nied艂ugo, Ma艂y Sokole, bardzo nied艂ugo. A ty? My艣la艂em, 偶e tw贸j w贸z b臋dzie pe艂en ko艣ci s艂oniowej.

— I rzeczywi艣cie jest, Ma艂y Toporze. — Ralph cofn膮艂 si臋 i spojrza艂 na niego.

Przez tych kilka miesi臋cy, kiedy si臋 nie widzieli, obaj bardzo si臋 zmienili. Bazo przesta艂 ju偶 by膰 m艂odym robotnikiem odpracowuj膮cym swoje godziny i zjadaj膮cym racje pokarmowe ustalone przez Zoug臋 Ballantyne'a. Teraz by艂 ksi臋ciem, wysokim, przystojnym i dumnym.

Ralph przesta艂 by膰 偶贸艂todziobem wykonuj膮cym tylko polecenia ojca. Sta艂 si臋 doros艂ym m臋偶czyzn膮 o ujmuj膮cym wygl膮dzie. Mimo 偶e jego ubrania by艂y podniszczone d艂ug膮 podr贸偶膮, ci膮gle widoczne by艂o wychowanie Zougi, poniewa偶 wszystko by艂o 艣wie偶o uprane, a policzki g艂adko ogolone. Przygl膮dali si臋 sobie, ale szacunek nie pozwala艂 im okaza膰, jak g艂臋bokie przywi膮zanie do siebie czuj膮.

— Nieca艂e dwie godziny temu zastrzeli艂em m艂odego bawo艂u.

— Wiem — przytakn膮艂 Bazo. — To w艂a艣nie ten strza艂 nas tu sprowadzi艂.

— W takim razie dobrze, 偶e tak si臋 sta艂o. Jego mi臋so jest t艂uste i jest go tyle, 偶e starczy nawet dla g艂odnego Matabele.

Bazo popatrzy艂 na s艂o艅ce.

— Mimo 偶e bardzo mi si臋 艣pieszy, moi je艅cy i ja potrzebujemy odpoczynku. Pomo偶emy ci zje艣膰 bawo艂u, Hehshaw, ale o 艣wicie musimy i艣膰 dalej.

— Mamy sobie zatem du偶o do powiedzenia i bardzo ma艂o czasu. Us艂yszeli strza艂 z bykowca — Bazo spojrza艂 ponad ramieniem

Ralpha na id膮ce mi臋dzy drzewami wo艂y i chwiejnie wlok膮cy si臋 za

nimi woz.

301

— Ci膮gle w tym samym, z艂ym towarzystwie — zbeszta艂 go pogodnie Bazo, kiedy na czele zaprz臋gu rozpozna艂 Umfaan i Isa-ziego, ma艂ego Zulusa id膮cego z boku — ale nie mam nic przeciwko twojemu 艂adunkowi.

Na pace wozu le偶a艂o cia艂o niedawno zabitego zwierz臋cia.

— Nie jedli艣my 艣wie偶ego mi臋sa, odk膮d opu艣cili艣my kr贸lewski kraal.

Ralph i Bazo siedzieli przy osobnym ognisku, z daleka od swoich ludzi, tam gdzie mogli spokojnie porozmawia膰.

— Kr贸l zgodzi艂 si臋 zakupi膰 strzelby i butelki, jakie przywioz艂em z Kimberley — powiedzia艂 Ralph — i zap艂aci艂 mi hojnie.

Nie powiedzia艂 jednak, w jaki spos贸b mu zap艂acono. Nie opisa艂 swojego zaskoczenia, gdy Lobengula zaoferowa艂 mu nie oszlifowany diament — pi臋kny, du偶y, b艂yszcz膮cy kamie艅.

Nawet wtedy nie pozwoli艂 ponie艣膰 si臋 emocjom nad zdziwieniem szybko zapanowa艂 rozs膮dek; Ralph nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, sk膮d pochodzi ten kamie艅,postanowi艂 jednak kusi膰 los dalej. Podbi艂 cen臋 do sze艣ciu kamieni, kt贸re wybra艂 wytrenowanymi wieloletni膮 prac膮 w kopalni oczyma. Wiedzia艂, 偶e kiedy zwr贸ci je cywilizowanemu 艣wiatu, b臋d膮 warte dziesi臋膰 tysi臋cy funt贸w.

W ten spos贸b, za jednym zamachem zdoby艂 pieni膮dze, za kt贸re m贸g艂 sp艂aci膰 w贸z i zaprz臋g, odda膰 d艂ug Diamentowej Lii, 艂膮cznie z odsetkami, i jeszcze osi膮gn膮膰 kilka tysi臋cy funt贸w zysku.

— Potem poprosi艂em Lobengul臋, 偶eby pozwoli艂 mi polowa膰 na s艂onie. Roze艣mia艂 si臋 i powiedzia艂, 偶e jestem za m艂ody i 偶e to pr臋dzej s艂onie zabij膮 mnie. A p贸藕niej musia艂em czeka膰 przez dziesi臋膰 dni na zewn膮trz kraalu.

— Je艣li trzyma艂 ci臋 tak kr贸tko, to musia艂e艣 mu si臋 spodoba膰 — przerwa艂 Bazo. — Inni biali czekali od pocz膮tku suszy do po艂owy pory deszczowej tylko na zgod臋 na opuszczenie kraju Matabele.

— Dziesi臋膰 dni to wystarczaj膮co d艂ugo jak dla mnie — mrukn膮艂 Ralph. — Kiedy spyta艂em go, w kt贸rej cz臋艣ci kraju mog臋 polowa膰, on zn贸w si臋 roze艣mia艂 i powiedzia艂:, Jeste艣 dla s艂oni tak niewielkim zagro偶eniem, Ma艂y Sokole, 偶e mo偶esz i艣膰, gdzie ci si臋 podoba

302

i zabi膰 wszystkie, kt贸re b臋d膮 na tyle g艂upie lub s艂abe, 偶eby ci na to pozwoli膰."

Bazo zachichota艂 z zachwytu.

— No wi臋c ile g艂upich lub s艂abych s艂oni znalaz艂e艣, Henshaw?

— Na wozie mam ju偶 pi臋膰dziesi膮t ca艂kiem niez艂ych k艂贸w.

— Pi臋膰dziesi膮t! — Bazo nagle spowa偶nia艂, popatrzy艂 na Ralpha z niedowierzaniem, wsta艂 i podszed艂 do wozu. Odwi膮za艂 jeden z pas贸w i uni贸s艂 brezentow膮 plandek臋, aby obejrze膰 艂adunek. Zaj臋ty gotowaniem Isazi podni贸s艂 g艂ow臋, zmarszczy艂 czo艂o i krzykn膮艂 do Ralpha:

— Pradziadek tego cz艂owieka, Mashobane, by艂 z艂odziejem, jego dziadek, Mzilikazi, zdrajc膮! Mo偶esz wi臋c zupe艂nie spokojnie pokazywa膰 mu swoj膮 ko艣膰 s艂oniow膮, Henshaw.

Bazo nawet nie spojrza艂 na niego, popatrzy艂 na drzewa.

— Ma艂py wydaj膮 tu przera藕liwe okrzyki — mrukn膮艂 i wr贸ci艂 do Ralpha. — Pi臋kne k艂y! — przyzna艂. — Podobne do tych, jakie wywozili my艣liwi, kiedy by艂em dzieckiem.

Ralph nie powiedzia艂 mu, 偶e wi臋kszo艣膰 z tych k艂贸w pochodzi艂a z jeszcze wcze艣niejszego okresu. Uda艂o mu si臋 odnale藕膰 wszystkie z wyj膮tkiem dw贸ch kryj贸wek, jakie zostawi艂 dla niego ojciec.

Ko艣膰 ju偶 wysch艂a — straci艂a niemal jedn膮 czwart膮 swojej masy, ale wi臋kszo艣膰 k艂贸w by艂a w dobrym stanie i Ralph wiedzia艂, 偶e na pewno przynios膮 du偶y zysk, gdy tylko dowiezie je do pierwszej stacji kolejowej.

Mimo 偶e sam r贸wnie偶 polowa艂, szukaj膮c jednocze艣nie dawnych kryj贸wek Zougi, nie mia艂 zbyt du偶o szcz臋艣cia. Zabi艂 pi臋膰 s艂oni, z czego tylko jeden by艂 samcem, kt贸rego k艂y wa偶y艂y ponad sze艣膰dziesi膮t funt贸w. Reszta to by艂y m艂ode samice z k艂ami tak kr贸tkimi, 偶e prawie nie op艂aca艂o si臋 ich bra膰.

Wielkie stada, kt贸re Zouga opisa艂 w Odysei my艣liwego, ju偶 nie istnia艂y. Od tego czasu pojawi艂o si臋 wielu my艣liwych, wielu z nich zach臋conych w艂a艣nie t膮 ksi膮偶k膮. Burowie, Brytyjczycy, Hotentoci, Niemcy — wszyscy polowali, dziesi膮tkowali stada tych wielkich szarych zwierz膮t i sk艂adali ich bia艂e ko艣ci na coraz wy偶sze kopce.

— Tak, to rzeczywi艣cie pi臋kne k艂y—przytakn膮艂 Ralph. — I za艂adowa艂em ju偶 nimi ca艂y w贸z. Teraz w艂a艣nie wracam do kraalu kr贸la, aby poprosi膰 go o pozwolenie na opuszczenie kraju Matabele

* i powr贸t do Kimberley.

303

— A kiedy ju偶 odjedziesz, nigdy wi臋cej ci臋 nie zobaczymy — powiedzia艂 Bazo cicho. — Tak jak innych bia艂ych, kt贸rzy przyje偶d偶aj膮 do Matabele. Zabierzesz, co chcesz, i nigdy nie wr贸cisz.

Ralph za艣mia艂 si臋.

— Nie, przyjacielu, ja wr贸c臋. Jeszcze nie wzi膮艂em wszystkiego, co chc臋. Wr贸c臋 z wi臋ksz膮 ilo艣ci膮 woz贸w, mo偶e z sze艣cioma, i wszystkie b臋d膮 za艂adowane r贸偶nymi towarami. Za艂o偶臋 faktorie mi臋dzy rzekami Shashi i Zambezi.

— B臋dziesz bogatym cz艂owiekiem, Henshaw. Jestem tego pewien — zgodzi艂 si臋 Bazo. — Ale bogaci nie zawsze s膮 szcz臋艣liwi. Zauwa偶y艂em to ju偶 wiele razy. Czy w kraju Metabele nie ma przypadkiem dla ciebie niczego poza ko艣ci膮 s艂oniow膮, z艂otem i diamentami?

Ralph zmieni艂 si臋 na twarzy. — Sk膮d o tym wiesz? — zapyta艂.

— Nie wiem, pyta艂em tylko — odpowiedzia艂 Bazo, ci膮gle u艣miechaj膮c si臋. — Nie musz臋 rzuca膰 ko艣ci ani patrze膰 w magiczn膮 kalebas臋, aby zauwa偶y膰, 偶e chodzi tu o kobiet臋. Wygl膮dasz jak pies, kt贸ry czuje suk臋. Powiedz mi, Henshaw, kto to jest i kiedy we藕miesz j膮 za 偶on臋? — Za艣mia艂 si臋 znowu. — Nie pyta艂e艣 jeszcze jej ojca? A mo偶e pyta艂e艣, ale on odm贸wi艂?

— Nie powiniene艣 si臋 z tego 艣mia膰 — powiedzia艂 szorstko Ralph, a Bazo z trudem pow艣ci膮gn膮艂 wyraz rubasznej weso艂o艣ci na swojej twarzy, ci膮gle jednak b艂yszcza艂a ona w jego oczach.

— Wybacz temu, kt贸ry kocha ci臋 jak brata, nie wiedzia艂em, 偶e znaczy ona dla ciebie tak wiele.

W ko艅cu, kiedy czeka艂 na odpowied藕 Ralphaf uda艂o mu si臋 dostosowa膰 sw贸j nastr贸j do jego z艂owrogiej miny.

— Kiedy艣, dawno temu, kiedy razem jechali艣my na skipi臋, m贸wi艂e艣 o kobiecie z w艂osami tak jasnymi i mi臋kkimi jak zimowa trawa — powiedzia艂 w ko艅cu Ralph, a Bazo przytakn膮艂. — To ona, znalaz艂em j膮.

— Czy ona pragnie ciebie tak bardzo jak ty jej? — zapyta艂 Bazo szorstko. — Je艣li nie, to jest tak g艂upia, 偶e na ciebie nie zas艂uguje.

— Jeszcze jej o to nie pyta艂em — przyzna艂 Ralph.

— Nie pytaj, po prostu jej to powiedz, a p贸藕niej spytaj jej ojca. Poka偶 mu twoj膮 ko艣膰 s艂oniow膮; to powinno za艂atwi膰 spraw臋.

— Masz racj臋, Bazo — Ralph nie wygl膮da艂 na przekonanego. —

304

To przecie偶 takie proste. — A p贸藕niej cicho, po angielsku, tak 偶eby Bazo go nie zrozumia艂, doda艂: — B贸g jeden wie, co zrobi臋, je艣li oka偶e si臋, 偶e mnie nie chce. Chyba nie m贸g艂bym bez niej 偶y膰.

Nawet je偶eli Matabele nie zrozumia艂 jego s艂贸w, doskonale wyczu艂 ich sens i nastr贸j. Westchn膮艂, a jego oczy b艂膮dzi艂y w poszukiwaniu Tanase zaj臋tej gotowaniem przy ognisku.

— S膮 takie 艂agodne i s艂abe, ale potrafi膮 rani膰 bardziej ni偶 najostrzejsza stal.

Oczy Ralpha pod膮偶y艂y w tym samym kierunku, nagle twarz mu si臋 rozja艣ni艂a i teraz on parskn膮艂 rubasznym 艣miechem. Poklepa艂 przyjaciela po ramieniu i powiedzia艂:

— Teraz ju偶 wiem, co mia艂e艣 na my艣li m贸wi膮c o psie, kt贸ry czuje w nozdrzach zapach suki.

— Nie powiniene艣 si臋 z tego 艣mia膰 — powiedzia艂 Bazo wynio艣le.

D艂ugo po tym jak ostatnia obgryziona ko艣膰 zosta艂a rzucona do ogniska i opr贸偶niony ostatni dzban piwa; d艂ugo po tym jak matabelscy wojownicy zm臋czyli si臋 艣piewaniem pie艣ni o pokonaniu i 艣mierci Pemby, ody do ich w艂asnej waleczno艣ci i odwagi, jak膮 wykazali na wzg贸rzu czarownika, i po艂o偶yli si臋 spa膰; d艂ugo po tym jak ich je艅cy przestali lamentowa膰, Bazo i Ralph siedzieli przy swoim ognisku. Ich ciche, monotonne g艂osy i mlaskanie wo艂贸w prze偶uwaj膮cych pokarm by艂y jedynymi d藕wi臋kami s艂yszalnymi w obozie.

Wygl膮da艂o to tak, jakby ka偶da chwila mia艂a dla nich obu ogromn膮 warto艣膰; obaj czuli, 偶e kiedy zn贸w si臋 spotkaj膮, b臋d膮 zupe艂nie innymi lud藕mi, a 艣wiat zmieni si臋 prawdopodobnie razem z nimi.

Prze偶ywali na nowo swoj膮 m艂odo艣膰, wspominali Scipio — soko艂a i Inkosikazi — wielkiego paj膮ka; u艣miechali si臋 przypominaj膮c sobie zaciek艂膮 walk臋 na maczugi i gniew Bakeli, kiedy Bazo przyni贸s艂 mu roztrzaskany diament; przywo艂ywali w rozmowie Jordana, Jana Cheroota, Kamuz臋 i innych przyjaci贸艂 z okresu pracy w kopalni. W ko艅cu Bazo podni贸s艂 si臋 niech臋tnie.

— Wyrusz臋 przed wschodem s艂o艅ca, Henshaw — powiedzia艂.

— Id藕 w pokoju, Bazo, i dobrze wykorzystaj czas, jaki czeka ciebie i kobiet臋, kt贸r膮 zdoby艂e艣.

20 — Twardzi ludzie

305

Kiedy Bazo doszed艂 do swojej maty, dziewczyna le偶a艂a zawini臋ta w jego kaross.

Gdy tylko po艂o偶y艂 si臋 ko艂o niej, wyci膮gn臋艂a do niego r臋k臋. By艂a gor膮ca, jakby dziewczyna mia艂a wysok膮 gor膮czk臋 — jej cia艂o p艂on臋艂o, a sk贸ra by艂a sucha. Chlipa艂a cicho i mocno 艣ciska艂a jego d艂o艅.

— Co si臋 sta艂o, Tanase? — by艂 przej臋ty i zaniepokojony.

— Mia艂am wizj臋. Okropn膮 wizj臋.

— Sen. — Poczu艂 ulg臋. — To by艂 tylko sen.

— To by艂a wizja — zaprzeczy艂a. — Bazo, czy nie pomo偶esz mi pozby膰 si臋 tego potwornego daru, zanim zniszczy nas oboje?

Przytuli艂 j膮 do siebie i nic nie odpowiedzia艂; jej b贸l poruszy艂 go bardzo, ale w 偶aden spos贸b nie m贸g艂 jej pom贸c.

Po chwili uspokoi艂a si臋; pomy艣la艂, 偶e zasn臋艂a, ale nagle szepn臋艂a:

— To by艂a okropna wizja, Bazo, m贸j panie... i wiem, 偶e b臋dzie mnie prze艣ladowa膰 a偶 do samego grobu.

Nic nie odpowiedzia艂, ale gdzie艣 w 艣rodku poczu艂 zimny dreszcz.

— Widzia艂am ci臋 wisz膮cego wysoko na drzewie — urwa艂a, zn贸w za艂ka艂a kr贸tko, a szloch wykrzywi艂 jej twarz jak mocny cios. —Ten bia艂y cz艂owiek, ten, kt贸rego nazywasz Henshaw, Sok贸艂; nie ufaj mu.

— To m贸j brat i jak brata go kocham.

— Wi臋c dlaczego nie p艂aka艂, Bazo, dlaczego nie p艂aka艂, kiedy patrzy艂 na ciebie tam na drzewie?

Salina Codrington wa艂kowa艂a ciasto d艂ugimi, mistrzowskimi poci膮gni臋ciami wa艂ka. R臋kawy jej bluzki by艂y wysoko podwini臋te, a jej r臋ce do 艂okci ubrudzone m膮k膮. Niewielkie kawa艂eczki ciasta poprzykleja艂y si臋 jej do sk贸ry d艂oni i palc贸w.

Strzecha, kt贸ra stanowi艂a sufit kuchni w misji Khami, by艂a pokryta sadz膮 z otwartego 偶eliwnego pieca, ca艂e wn臋trze pachnia艂o ciastem i dro偶d偶ami.

Pojedynczy kosmyk jasnoz艂otych w艂os贸w umkn膮艂 spod wst膮偶ki i teraz 艂askota艂 jej nos i brod臋. Salina dmuchn臋艂a, aby uwolni膰 si臋 od jego dra偶ni膮cego dotyku; w艂osy podfrun臋艂y jak delikatny jedwab, potem zn贸w opad艂y na twarz, a ona nawet na chwil臋 nie zmieni艂a rytmu pracy.

Ralphowi wydawa艂o si臋, 偶e by艂 to najbardziej wzruszaj膮cy gest,

306

jaki kiedykolwiek widzia艂, cho膰 tak w艂a艣ciwie fascynowa艂o go w niej dok艂adnie wszystko — nawet spos贸b, w jaki podnios艂a g艂ow臋 i u艣miechn臋艂a si臋 do niego, kiedy opar艂 si臋 niedbale o futryn臋 kuchennych drzwi.

Jej u艣miech by艂 tak 艂agodny, tak naturalny, 偶e zn贸w 艣cisn臋艂o mu si臋 serce, i z trudem zdo艂a艂 wydoby膰 z siebie:

— Wyje偶d偶am jutro.

— Tak — przytakn臋艂a Salina. — B臋dziemy za tob膮 strasznie t臋skni膰.

— To jest pierwszy raz, kiedy mamy okazj臋 porozmawia膰, sami, bez tych potwor贸w.

— Och, Ralph, to bardzo nieuprzejme, nawet je艣li najbardziej odpowiednie, okre艣lenie moich drogich siostrzyczek. — Jej 艣miech mia艂 zaskakuj膮co g艂臋bok膮 barw臋. — Je艣li chcia艂e艣 ze mn膮 porozmawia膰, mog艂e艣 poprosi膰.

— Teraz prosz臋.

— I jeste艣my sami.

— Mog艂aby艣 przesta膰 cho膰 na chwil臋?

— Wtedy ciasto si臋 nie uda, ale mog臋 ci臋 s艂ucha膰 pracuj膮c. Ralph zaszura艂 nogami i zgarbi艂 niepewnie plecy. Nie wygl膮da艂o

to tak, jak zaplanowa艂. B臋dzie musia艂 wykaza膰 si臋 doskona艂ym wyczuciem czasu i zr臋czno艣ci膮, aby porwa膰 j膮 w ramiona, ca艂膮 ubrudzon膮 m膮k膮 i ciastem i trzymaj膮c膮 w r臋kach ci臋偶ki wa艂ek.

— Salino, jeste艣 najpi臋kniejsz膮 dziewczyn膮 ... to znaczy kobiet膮, dam膮, jak膮 kiedykolwiek widzia艂em.

— To bardzo uprzejme, ale nieprawdziwe, Ralph. Ja te偶 mam lustro, wiesz?

— To prawda, przysi臋gam.

— Prosz臋, nie przysi臋gaj. W ka偶dym razie, istniej膮 rzeczy wa偶niejsze ni偶 fizyczna uroda, na przyk艂ad: 偶yczliwo艣膰, dobro膰, wyrozumia艂o艣膰.

— Tak, i ty masz wszystkie te cechy.

Nagle Salina przerwa艂a prac臋 i spojrza艂a na niego z rysuj膮c膮 si臋 na twarzy konsternacj膮.

— Ralph — szepn臋艂a. — Kuzynie...

— Mo偶e i jestem twoim kuzynem —j膮ka艂 si臋 lekko z po艣piechu, aby w ko艅cu to wszystko powiedzie膰 — ale kocham ci臋, Salino. Kocham ci臋 od pierwszej chwili, kiedy zobaczy艂em ci臋 nad rzek膮.

307

— Och, Ralph, m贸j biedny drogi Ralph. — Teraz konsternacja miesza艂a si臋 ze wsp贸艂czuciem.

— Wcze艣niej nie o艣mieli艂bym si臋 ci tego powiedzie膰, ale teraz, po powrocie z wyprawy, mam ju偶 pewne 艣rodki. Mog臋 ju偶 sp艂aci膰 d艂ugi, a kiedy wr贸c臋, b臋d臋 mia艂 w艂asne wozy. Nie jestem jeszcze bogaty, ale na pewno b臋d臋.

— Gdybym tylko o tym wiedzia艂a, je艣libym si臋 tego domy艣la艂a, mo偶e mog艂abym...

Ale on dalej recytowa艂 swoje.

— Kocham ci臋, Salino, tak bardzo ci臋 kocham, i chc臋, 偶eby艣 za mnie wysz艂a.

Podesz艂a do niego, w jej oczach by艂y 艂zy.

— Najdro偶szy, tak mi przykro. Odda艂abym wszystko, aby oszcz臋dzi膰 ci cierpienia. Gdybym tylko wiedzia艂a, jak to zrobi膰...

Nagle przerwa艂 jej, zaskoczony.

— Czy nie, czy to znaczy, 偶e za mnie nie wyjdziesz? — Zaskoczenie min臋艂o, zacisn膮艂 szcz臋ki. — Ale dlaczego, oddam ci wszystko, co mam, b臋d臋 si臋 tob膮 opiekowa艂 i...

— Ralph. — Dotkn臋艂a jego ust zostawiaj膮c na nich odrobin臋 m膮ki. — Pst, uspok贸j si臋 ju偶, prosz臋.

— Ale, Salino, ja ci臋 kocham! Nie rozumiesz?

— Rozumiem. Ale ja, m贸j drogi, nie kocham ciebie.

Cathy i bli藕niaczki odprowadza艂y Ralpha a偶 do rzeki. Vicky i Lizzie jecha艂y na grzbiecie Toma. Siedzia艂y okrakiem ze sp贸dniczkami podci膮gni臋tymi wysoko na uda i co kilka sekund piszcza艂y z rado艣ci. Ralph wyprzedzi艂 kuzynki. Mia艂 zachmurzon膮 min臋 i nie reagowa艂 na pytania i uwagi Cathy, kt贸ra podskakiwa艂a pr贸buj膮c dotrzyma膰 mu kroku. W ko艅cu i ona zm臋czywszy si臋 zamilk艂a.

Mieli rozsta膰 si臋 na brzegu rzeki Khami. Wszyscy to wiedzieli, mimo 偶e nikt o tym nawet nie wspomina艂. Kiedy tam dotarli, Isazi ju偶 przeprowadzi艂 w贸z przez br贸d. Obite 偶elazem ko艂a zostawi艂y g艂臋bokie koleiny na przeciwleg艂ym brzegu. Wyjecha艂 jak膮艣 godzin臋 wcze艣niej. Zatrzymali si臋 na brzegu, teraz nawet bli藕niaczki milcza艂y. Ralph uni贸s艂 kapelusz i zas艂oni艂 oczy jego szerokim rondem, aby popatrze膰 do ty艂u na drog臋, kt贸r膮 przyszli.

308

— Salina nie przyjdzie? — rzek艂 apatycznie.

— Boli j膮 brzuch — wyja艣ni艂a Vicky. — Tak mi powiedzia艂a.

— Mnie to wygl膮da bardziej na „kl膮tw臋 Ewy" — powiedzia艂a Lizzie impertynencko.

— To bardzo niegrzeczne — zbeszta艂a j膮 Cathy — tylko ma艂e, niem膮dre dziewczynki rozmawiaj膮 o rzeczach, kt贸rych nie rozumiej膮.

Lizzie wygl膮da艂a, jakby si臋 naprawd臋 tymi s艂owami przej臋艂a, Vicky natomiast przybra艂a cnotliw膮 min臋.

— Teraz obie po偶egnajcie si臋 z kuzynem.

— Kocham ci臋, kuzynie — powiedzia艂a Vicky, po czym trzeba j膮 by艂o oderwa膰 od niego jak pijawk臋.

— Kocham ci臋, kuzynie.

Lizzie dok艂adnie policzy艂a poca艂unki, jakimi obdarowa艂a go Vicky, a teraz sama zamierza艂a pobi膰 rekord 艣wiata — pr贸ba niew膮tpliwie szlachetna, ale niestety udaremniona przez Cathy.

— Zmykajcie ju偶 —powiedzia艂a.

— A Cathy si臋 ma偶e — powiedzia艂a Lizzie i bli藕niaczki natychmiast wpad艂y w radosny sza艂.

— Wcale nie — odpowiedzia艂a w艣ciek艂a Cathy.

— A w艂a艣nie 偶e tak — odpar艂a Vicky.

— Co艣 wpad艂o mi do oka.

— Do obu naraz? — spyta艂a Lizzie sceptycznie.

— Ostrzegam was — sykn臋艂a Cathy.

Zna艂y ten wyraz twarzy od dawna i z oci膮ganiem da艂y za wygran膮. Cathy odwr贸ci艂a' si臋 do nich plecami, wi臋c us艂ysza艂y zaledwie po艂ow臋 tego, co m贸wi艂a

— One maj膮 racj臋. — Jej szept by艂 tak samo niewyra藕ny jak jej oczy. — P艂acz臋, bo nie chc臋, 偶eby艣 odje偶d偶a艂.

Ralph nigdy tak naprawd臋 si臋 jej nie przygl膮da艂, jego oczy patrzy艂y tylko na Salin臋, ale teraz jqj szczere wyznanie wzruszy艂o go i spojrza艂 na ni膮 inaczej.

Uwa偶a艂 j膮 za dziecko, ale nagle zda艂 sobie spraw臋, jak bardzo si臋 myli艂. Grube, ciemne brwi i do艣膰 du偶y podbr贸dek dodawa艂y jej twarzy si艂y i mia艂 wra偶enie, 偶e ona nigdy nie p艂acze z b艂ahego powodu. Oczywi艣cie nie by艂a tak wysoka, kiedy widzia艂 j膮 po raz pierwszy, prawie rok temu. Teraz czubkiem g艂owy si臋ga艂a mu do brody.

Dzi臋ki piegom nadal wygl膮da艂a dosy膰 dziecinnie, ale kszta艂t jej

309

nosa by艂 ju偶 bardzo dojrza艂y, a spojrzenie zielonych oczu, mimo 偶e teraz zalanych 艂zami, zbyt m膮dre i zdecydowane jak na dziecko.

Ci膮gle nosi艂a t臋 sam膮 zgni艂ozielon膮 sukienk臋 uszyt膮 z work贸w po m膮ce, kt贸ra obecnie jednak uk艂ada艂a si臋 na niej zupe艂nie inaczej. Teraz by艂a nieco za lu藕na w pasie, a zbyt ciasna w biu艣cie. Nie mog艂a ju偶 powstrzyma膰 naporu jej m艂odych, j臋drnych piersi, podobnie jak p臋kaj膮ce szwy na rozkwitaj膮cych biodrach.

— Prawda, 偶e wr贸cisz, Ralph? Nie pozwol臋 ci odej艣膰, dop贸ki tego nie obiecasz.

— Obiecuj臋 — powiedzia艂 i nagle b贸l, kt贸ry czu艂 po odrzuceniu jego o艣wiadczyn przez Salin臋, z pocz膮tku tak silny, i偶 wydawa艂o mu si臋, 偶e go nie prze偶yje, sta艂 si臋 ca艂kiem zno艣ny.

— B臋d臋 si臋 za ciebie codziennie modli艂a, a偶 do dnia twojego powrotu — powiedzia艂a Cathy i podesz艂a, by go poca艂owa膰.

Jej cia艂o nie by艂o ju偶 tak ko艣ciste i niezgrabne, Ralph nagle zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e w miejscu, w kt贸rym przylega艂o do jego klatki piersiowej — i ni偶ej — by艂o bardzo mi臋kkie. Jej usta mia艂y smak m艂odego p臋du wiosennej trawy. Utworzy艂y mi臋kk膮 poduszeczk臋, w kt贸r膮 wtuli艂 swoje wargi. Nie mia艂 najmniejszej ochoty, aby przerwa膰 t臋 chwil臋, Cathy r贸wnie偶 by艂a zadowolona z jej trwania. B贸l nieodwzajemnionej mi艂o艣ci, jak odp艂yw cofn膮艂 si臋 jeszcze bardziej i zast膮pi艂o go ciep艂e, podnosz膮ce na duchu uczucie, bardzo przyjemne a偶 do momentu, w kt贸rym zda艂 sobie spraw臋 z dw贸ch rzeczy.

Po pierwsze, bli藕niaczki, jak 偶膮dna wra偶e艅 publiczno艣膰, przygl膮da艂y im si臋 z wytrzeszczonymi oczyma i zuchwa艂ymi u艣mieszkami na twarzach. Po drugie, przyjemno艣膰, jak膮 odczuwa艂, mia艂a swoje 藕r贸d艂o znacznie poni偶ej jego z艂amanego serca i towarzyszy艂y jej bardziej namacalne zmiany; te z kolei wkr贸tce stan膮 si臋 oczywiste dla niewinnej istoty, kt贸r膮 trzyma艂 w ramionach.

Prawie odepchn膮艂 j膮 od siebie i w po艣piechu wskoczy艂 na grzbiet Toma. Ale kiedy zn贸w spojrza艂 na Cathy, zobaczy艂, 偶e jej zielone oczy nie zdradza艂y ju偶 smutku, ale zadowolenie. Jej znajomo艣膰 rzeczy dowodzi艂a ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 tego, z czego on w艂a艣nie zda艂 sobie spraw臋 — 偶e Cathy przesta艂a ju偶 by膰 dzieckiem.

— Kiedy? — spyta艂a.

— Na pewno nie przed ko艅cem pory deszczowej — odpowie-

310

dzia艂. — Za jakie艣 sze艣膰, siedem miesi臋cy. — I nagle wyda艂o mu si臋 to strasznie odleg艂ym terminem.

— W ka偶dym razie, mam twoj膮 obietnic臋 — powiedzia艂a.

B臋d膮c na przeciwleg艂ym brzegu spojrza艂 za siebie. Bli藕niaczki pobieg艂y ju偶 do domu. 艢ciga艂y si臋, ich sukienki i warkocze pod-fruwa艂y do g贸ry, a Cathy wci膮偶 sta艂a i patrzy艂a za nim. Podnios艂a r臋k臋 i pomacha艂a mu. Macha艂a, dop贸ki ko艅 i je藕dziec nie znikn臋li

mi臋dzy drzewami.

P贸藕niej usiad艂a na k艂odzie le偶膮cej przy drodze. S艂o艅ce stan臋艂o w zenicie, potem zni偶y艂o si臋, uton臋艂o w rozmazuj膮cym lini臋 horyzontu dymie ognisk, a w ko艅cu zmieni艂o si臋 w czerwon膮 tarcz臋, na kt贸r膮 mog艂a patrze膰 nie nara偶aj膮c oczu na b贸l.

W mroku us艂ysza艂a chrapliwe warczenie lamparta dochodz膮ce z pobliskiego, g臋stego lasu. Zadr偶a艂a i podnios艂a si臋. Rzuci艂a jeszcze jedno t臋skne spojrzenie na szerokie koryto rzeki i posz艂a do domu.

Bazo nie m贸g艂 spa膰; ju偶 kilka godzin temu wsta艂 z pos艂ania i usiad艂 przy ognisku pal膮cym si臋 po艣rodku chaty. Inni nawet si臋 nie poruszyli; Zama, Kamuza, Mondane to w艂a艣nie ci, kt贸rzy b臋d膮 mu jutro towarzyszy膰.

Ozdobne stroje le偶a艂y obok ich 艣pi膮cych postaci. Peleryny z futer, pi贸r i koralik贸w, opaski na g艂ow臋 i sp贸dniczki — szaty przeznaczone tylko na najbardziej powa偶ne i donios艂e okazje, jak na przyk艂ad 艢wi臋to Pierwszych Owoc贸w, osobiste sk艂adanie sprawozdania przed kr贸lem lub ceremonia, na kt贸r膮 wszyscy czekali i kt贸ra zacznie si臋 jutro o 艣wicie.

Bazo popatrzy艂 na nich, czu艂, 偶e jego piersi s膮 przepe艂nione rado艣ci膮, rado艣ci膮 tak wielk膮, 偶e sama 艣piewa艂a w jego uszach i burzy艂a mu krew w 偶y艂ach. Jego szcz臋艣cie by艂o tym wi臋ksze, i偶 wiedzia艂, 偶e jego towarzysze, ci, z kt贸rymi sp臋dzi艂 dzieci艅stwo, m艂odo艣膰, a teraz wkracza艂 w dojrza艂y wiek, b臋d膮 z nim podczas jednego z najwa偶niejszych dni jego 偶ycia.

Teraz Bazo siedzia艂 sam przy ognisku, jego przyjaciele chrapali

i mamrotali co艣 we 艣nie, on wspomina艂 wszystkie szcz臋艣liwe chwile

swojego 偶ycia i, jak sknera przeliczaj膮cy pieni膮dze, pie艣ci艂 je,

ogl膮da艂 ze wszystkich stron i nie m贸g艂 nasyci膰 si臋 ich widokiem.

Prze偶ywa艂 na nowo sw贸j wielki triumf — moment, kiedy

311

pokazywa艂 Lobenguli kobiety, kt贸re przyprowadzili ze sob膮 z wyprawy, i z艂o偶one przed jego tronem 艂upy: spirale i sztaby odlane z miedzi, ostrza topor贸w, nape艂nione sol膮 sk贸rzane worki, gliniane naczynia pe艂ne ozdobnych koralik贸w; Pemba by艂 przecie偶 znanym czarownikiem, a boj膮cy si臋 go liczni klienci sk艂adali mu bogate dary.

Lobengula u艣miechn膮艂 si臋, gdy zobaczy艂 ca艂e to bogactwo, w艂a艣nie ono stanowi艂o g艂贸wn膮 przyczyn臋 nienawi艣ci do Pemby. Kr贸l by艂 bowiem tak samo zazdrosny jak wszyscy ludzie. Kiedy Lobengula si臋 u艣miechn膮艂, u艣miechn臋li si臋 r贸wnie偶 wszyscy jego indunowie, cmokaj膮c z aprobat膮.

Bazo wspomina艂, jak kr贸l kaza艂 mu podej艣膰, po czym zn贸w obdarzy艂 go u艣miechem, gdy opr贸偶ni艂 niesion膮 na ramieniu torb臋, i g艂owa czarownika, b臋d膮ca ju偶 w zaawansowanym stadium rozk艂adu, potoczy艂a si臋 pod przednie ko艂o kr贸lewskiego wozu szczerz膮c poplamione od haszyszu z臋by.

Wataha wychudzonych, parszywych, bezpa艅skich ps贸w czaj膮cych si臋 poza kraalem podesz艂a powarkuj膮c i k艂贸c膮c si臋 o smaczny k膮sek. Jeden z ubranych w czarn膮 peleryn臋 kr贸lewskich oprawc贸w mia艂 w艂a艣nie rozp臋dzi膰 je pa艂k膮, kiedy Lobengula powstrzyma艂 go.

— Te biedne zwierzaki s膮 g艂odne, pozw贸l im. — Potem zwr贸ci艂 si臋 do Bazo. — Powiedz mi, jak tego dokona艂e艣.

Bazo odtwarza艂 w my艣lach wszystkie s艂owa, jakimi opisywa艂 kr贸lowi wypraw臋, a opowiadaj膮c wykonywa艂 giya, taniec po艂膮czony z od艣piewaniem pie艣ni o zabiciu Pemby, kt贸r膮 sam skomponowa艂:

Jak kret ryj膮cy w ziemi

Bazo odnalaz艂 tajemne przej艣cie...

艢piewa艂, a w pierwszym rz臋dzie najstarszych indun贸w, Gandang, jego ojciec, siedzia艂 powa偶ny i dumny.

Jak 艣lepe, drapie偶ne z臋bacze mieszkaj膮ce w jaskiniach Sinoia Bazo p艂yn膮艂 w ciemno艣ciach...

P贸藕niej, kiedy sami stali si臋 bohaterami opowie艣ci, Zama i jego wojownicy zerwali si臋 z miejsc i zacz臋li ta艅czy膰 u jego boku.

312

Jak czarny w膮偶 mamba spod kamienia Zama karmi艂 艣mier膰 srebrzystym z臋bem...

Kiedy triumfalny taniec dobieg艂 ko艅ca, rzucili si臋 na ziemi臋

przed wozem kr贸la.

— Bazo, synu Gandanga, mo偶esz wybra膰 dwie艣cie sztuk byd艂a z kr贸lewskich stad — powiedzia艂 Lobengula.

— Bayetel — krzykn膮艂 Bazo, ci膮gle jeszcze dysz膮c po szale艅czym

ta艅cu.

— Bazo, synu Gandanga, ty, kt贸ry艣 tak umiej臋tnie poprowadzi艂 pi臋膰dziesi臋ciu wojownik贸w, dostaniesz teraz tysi膮c pod swoje dow贸dztwo.

— iVfco.nl Panie!

— B臋dziesz dowodzi艂 oddzia艂em m艂odych wojownik贸w stacjonuj膮cych w kraalu nad rzek膮 Shangani. Nadam ci teraz insygnia dla twojego nowego impi. Wasze tarcze b臋d膮 czerwone, b臋dziecie nosi膰 sp贸dniczki z futra 偶enety i ich ogony, pi贸ropusze z pi贸r marabuta, a na g艂owach opaski ze sk贸r kret贸w — zaintonowa艂 Lobengula, urwa艂 i znowu zaczaj. — Tw贸j regiment b臋dzie nazywa艂 si臋 Izimvukuzane Ezembintaba — „Krety ryj膮ce pod wzg贸rzem".

— Nkosi kakhula! Wielki kr贸lu! — rykn膮艂 Bazo.

— Teraz, Bazo, mo偶esz wsta膰, i艣膰 mi臋dzy kobiety i wybra膰 sobie 偶on臋. Upewnij si臋, 偶eby by艂a cnotliwa i p艂odna, i niech jej pierwszym zadaniem b臋dzie udekorowanie twojej g艂owy opask膮 induny.

— Indhlovu\ Ngiya bongal Wielki S艂oniu, b臋d臋 ci臋 zawsze s艂awi膰! Siedz膮c samotnie przy ognisku, Bazo wspomina艂 ka偶de s艂owo,

ka偶d膮 zmian臋 tonu, emfaz臋, z jak膮 m贸wi艂 kr贸l obsypuj膮c go zaszczytami. Westchn膮艂 z zadowoleniem i w艂o偶y艂 do ognia kolejn膮 k艂od臋, bardzo ostro偶nie, tak aby nie zbudzi膰 towarzyszy. Iskierki poszybowa艂y wysoko, a偶 do otworu w najwy偶szym punkcie kopulastego dachu.

Jaki艣 odleg艂y d藕wi臋k przerwa艂 jego zadum臋; by艂 to pojedynczy okrzyk hieny, nie by艂o w nim nic niezwyk艂ego poza tym, 偶e s艂ysza艂 go po raz pierwszy od zmroku. Zazwyczaj wrzaski tych ohydnych stworze艅 wype艂nia艂y noc od momentu, w kt贸rym hieny wychodzi艂y ze swoich kryj贸wek, a偶 do 艣witu.

Hieny cz臋sto podchodzi艂y do ma艂ego zagajnika w pobli偶u . zagrody dla byd艂a, kt贸ry przez mieszka艅c贸w kraalu Gandanga by艂

313

wykorzystywany jako publiczna latryna pod go艂ym niebem. W nocy czy艣ci艂y ca艂y teren z ekskrement贸w. Tylko dlatego ludzie tolerowali obecno艣膰 zwierz膮t, wobec kt贸rych czuli odraz臋 i przesadny strach.

Pojedynczy krzyk o p贸艂nocy zwr贸ci艂 wi臋c jego uwag臋 na cisz臋, jaka go poprzedza艂a. Bazo nas艂uchiwa艂 jeszcze przez kilka sekund, a potem pozwoli艂 swoim my艣lom pow臋drowa膰 w niedalek膮 przysz艂o艣膰.

Po kr贸lu Gandang by艂 jedn膮 z trzech najwa偶niejszych postaci w艣r贸d Matabel贸w — tylko Somabula i Babiaan byli mu r贸wni, tak wi臋c 艣lub w jego kraalu by艂by donios艂ym wydarzeniem, nawet gdyby to nie jego najstarszy syn — nowo mianowany induna tysi膮ca wojownik贸w, mia艂 by膰 g艂贸wnym obiektem ceremonii.

Juba, najstarsza 偶ona Gandanga i matka pana m艂odego, nadzorowa艂a proces warzenia piwa: fachowym okiem dogl膮da艂a kolonii dro偶d偶y rozwijaj膮cych si臋 na kie艂kuj膮cych nasionach sorgo, swoim w艂asnym pulchnym palcem sprawdza艂a temperatur臋 m膮cznej papki, kiedy zaprawiano j膮 s艂odem, kontrolowa艂a dodawanie dro偶d偶y, a potem przygl膮da艂a si臋 kobietom, kt贸re przecedza艂y zacier przez bambusowe sita do wielkich, czarnych, glinianych naczy艅. Teraz by艂o ju偶 gotowych tysi膮c p贸艂galonowych naczy艅 jej s艂awnego piwa, czekaj膮cych na go艣ci, kt贸rzy mieli przyby膰 do kraalu Gandanga; a tych zaproszono oko艂o tysi膮ca.

Lobengula i jego orszak byli ju偶 w drodze, t臋 noc sp臋dzali w raa/uregimentu Intemba, a nast臋pnego dnia przed po艂udniem mieli ju偶 przyby膰 na miejsce.

Somabula towarzyszy艂 kr贸lowi, Babiaan i setka wojownik贸w jako stra偶 przyboczna nadchodzili z jego kraalu na wschodzie, Nomusa i Hlopi, jako honorowi go艣cie Juby, mieli przyby膰 z misji Kitami i przyprowadzi膰 wszystkie swoje c贸rki.

Gandang wybra艂 pi臋膰dziesi膮t t艂ustych byk贸w ze swoich stad, a pan m艂ody i jego towarzysze z samego rana mieli zacz膮膰 je zabija膰 i oprawia膰. Niezam臋偶ne dziewcz臋ta za艣 mia艂y zabra膰 pann臋 m艂od膮 nad rzek臋, wyk膮pa膰 j膮, nama艣ci膰 t艂uszczem i glin膮, a potem ustroi膰 dzikimi kwiatami.

Hiena zn贸w zawy艂a, tym razem bli偶ej, jakby zaraz za ogrodzeniem dla byd艂a, i nagle sta艂o si臋 co艣 dziwnego. Temu pojedynczemu krzykowi odpowiedzia艂 ca艂y ch贸r innych, tak jakby kraal Gandanga by艂 ca艂y otoczony przez te du偶e, w艂ochate, nakrapiane, podobne do ps贸w zwierz臋ta.

314

Bazo zaskoczony zerwa艂 si臋 od ogniska. Nigdy nie s艂ysza艂 czego艣 podobnego — musi by膰 tam co najmniej sto tych pokracznych ssak贸w. Wyobrazi艂 je sobie, ich wysokie karki i niskie, chude zady, p艂askie g艂owy, zawsze opuszczone, jakby ci臋偶ar szcz臋k i 偶贸艂tych z臋b贸w by艂 zbyt wielki dla ich szyj.

Prawie czu艂, jak oddychaj膮, otwieraj膮c te swoje 偶elazne szcz臋ki, kt贸rymi mog膮 zmia偶d偶y膰 ko艣膰 udow膮 bawo艂u. Czu艂 fetor rozk艂adaj膮cej si臋 padliny i ekskrement贸w, ale to g艂贸wnie ich g艂osy zmrozi艂y mu krew w 偶y艂ach.

Mia艂 wra偶enie, 偶e wszystkie dusze zmar艂ych powsta艂y z grob贸w i przysz艂y lamentowa膰 pod zagrod臋 Gandanga. Krzycza艂y i wy艂y, zaczyna艂y od niskiego w tonacji j臋ku, kt贸ry bardzo ostro zmienia艂 si臋 w wysoki pisk.

— Ooou — lii!

Krzycza艂y jak duch Maszony, kt贸ry zn贸w czuje, jak stal przeszywa jego pier艣, ich wrzaski zbudzi艂y r贸wnie偶 echo 艣pi膮ce mi臋dzy wzg贸rzami nad rzek膮.

Prawie jak ludzie 艣mia艂y si臋 — g艂upkowatym, pozbawionym rado艣ci 艣miechem. Salwy ich z艂owrogiego chichotu miesza艂y si臋 z bolesnymi wrzaskami, po nich nast膮pi艂y okrzyki wartownik贸w, piski budz膮cych si臋 kobiet, krzyk m臋偶czyzn, jeszcze zaspanych, ale ju偶 chwytaj膮cych za bro艅.

— Nie wychod藕 — wrzasn膮艂 Kamuza, kiedy Bazo, z tarcz膮 na ramieniu i dzid膮 w r臋ce, rzuci艂 si臋 do drzwi. — Nie wychod藕, to czary. To nie s膮 prawdziwe zwierz臋ta.

Jego s艂owa zatrzyma艂y Bazo na progu. M贸g艂 zmierzy膰 si臋 ze wszystkim, co sk艂ada艂o si臋 z krwi i ko艣ci, ale to...

Zatrwa偶aj膮ca pie艣艅 osi膮gn臋艂a sw贸j punkt kulminacyjny i raptownie si臋 urwa艂a. Nast臋puj膮ca po niej cisza by艂a jeszcze bardziej przejmuj膮ca i Bazo odsun膮艂 si臋 od drzwi. Jego towarzysze kucn臋li na pos艂aniach, ka偶dy trzyma艂 w r臋ku bro艅 i mia艂 szeroko otwarte oczy, ale 偶aden nie odwa偶y艂 si臋 podej艣膰 do drzwi.

Wszyscy mieszka艅cy kraalu Gandanga ju偶 si臋 obudzili i wyczekiwali, kobiety pochowa艂y si臋 w najg艂臋bszych zakamarkach chat i ponakrywa艂y g艂owy ko偶uchami, m臋偶czyzn zmrozi艂 paniczny strach.

Cisza trwa艂a tyle czasu, ile potrzebowa艂by cz艂owiek na przebieg-

. ni臋cie dooko艂a palisady, p贸藕niej przerwa艂 j膮 krzyk jednej hieny, taki

sam jak wcze艣niej — najpierw niski i stopniowo przechodz膮cy

315

w wysoki. Wszyscy wojownicy w chacie Bazo podnie艣li g艂owy i spojrzeli na sufit i widoczne przez ma艂y otw贸r gwie藕dziste niebo — w艂a艣nie stamt膮d wydobywa艂 si臋 krzyk, z nieba nad krad艂em Gandanga.

— Czary.

G艂os Kamuzy dr偶a艂. Bazo czu艂, 偶e zbieraj膮cy si臋 w jego piersiach j臋k nie mo偶e przedosta膰 si臋 przez 艣ci艣ni臋te gard艂o. Kiedy zamar艂y ju偶 wrzaski zwierz膮t, s艂ycha膰 by艂o tylko jeden d藕wi臋k. Zrozpaczony g艂os m艂odej dziewczyny.

— Bazo! Pom贸偶 mi, Bazo!

By艂a to jedyna rzecz, jaka mog艂a go o偶ywi膰. Otrz膮sn膮艂 si臋 jak pies wychodz膮cy z wody, zrzucaj膮c z siebie parali偶uj膮cy go strach.

— Nie wychod藕! — krzykn膮艂 za nim Kamuza. — To nie ona, to g艂os czarownicy.

Bazo jednak zdj膮艂 blokuj膮c膮 belk臋 i otworzy艂 drzwi.

Zauwa偶y艂 j膮 natychmiast. Tanase bieg艂a w jego kierunku z chaty Juby, w kt贸rej sp臋dza艂a ostatni膮 noc przed 艣lubem.

Jej ciemne, nagie cia艂o by艂o jakby prze藕roczyste, wygl膮da艂a jak cie艅. Bazo podbieg艂 do niej, spotkali si臋 naprzeciwko g艂贸wnego wej艣cia do kraalu, Tanase rzuci艂a mu si臋 w ramiona.

Nikt inny nie wyszed艂 z chaty; wioska wygl膮da艂a na opustosza艂膮, przygniata艂a ich przera偶aj膮ca cisza. Bazo podni贸s艂 tarcz臋, aby os艂oni膰 zar贸wno siebie, jak i dziewczyn臋 — instynktownie spojrza艂 w kierunku wej艣cia. Wtedy w艂a艣nie zauwa偶y艂, 偶e brama jest otwarta.

Pr贸bowa艂 wycofa膰 si臋 do chaty i zabra膰 Tanase ze sob膮, ale wydawa艂a mu si臋 sztywna jak korzenie dzikiego drzewa mahoniowego, wro艣ni臋ta w ziemi臋. On r贸wnie偶, ze strachu, straci艂 wszelkie si艂y.

— Bazo — szepn臋艂a Tanase. — To oni, przyszli po mnie. Kiedy to m贸wi艂a, ognisko obok bramy, kt贸re ju偶 dawno si臋

wypali艂o, nagle zap艂on臋艂o wysokim, 偶ywym ogniem. P艂omienie si臋ga艂y g艂owy doros艂ego cz艂owieka, rycza艂y jak wodospad, a palisada i brama by艂y jasno o艣wietlone 偶贸艂tym ta艅cz膮cy blaskiem. Za otwart膮 bram膮, ju偶 prawie poza zasi臋giem 艣wiat艂a, sta艂a ludzka posta膰. Wygl膮da艂a jak bardzo stary cz艂owiek z patykowatymi ko艅czynami i zgarbionymi plecami; jego g艂owa przykryta by艂a bia艂ymi jak s贸l w艂osami, a sk贸ra przypr贸szona py艂em prze偶ytych lat. Bia艂ka jego oczu 艣wieci艂y upiornie, a b艂yszcz膮ce strumyki 艣liny sp艂ywa艂y z jego

bezz臋bnych ust na klatk臋 piersiow膮, zwil偶aj膮c przypominaj膮c膮 pergamin sk贸r臋, przez kt贸r膮 dok艂adnie wida膰 by艂o ka偶de 偶ebro. Rozleg艂 si臋 starczy, dr偶膮cy, piskliwy g艂os.

— Tanase! — zawo艂a艂. — Tanase, c贸rko duch贸w. Wydawa艂o si臋, 偶e resztki 偶ycia opu艣ci艂y oczy dziewczyny, jej

wzrok sta艂 si臋 zupe艂nie pusty.

— Nie zwracaj na niego uwagi — wykrztusi艂 Bazo, ale ga艂ki jej oczu pokry艂a ju偶 niebieskawa, b艂yszcz膮ca pow艂oka, wygl膮da艂a jak b艂ona* na oku rekina lub jak wywo艂ana oftalmi膮 katarakta. Dziewczyna odwr贸ci艂a g艂ow臋 w stron臋 bramy i niewidz膮cymi oczyma spojrza艂a na stoj膮c膮 tam upiorn膮 posta膰.

— Tanase, wzywa ci臋 twoje przeznaczenie!

Wyrwa艂a si臋 z ramion Bazo. Zrobi艂a to bez najmniejszego wysi艂ku. Nie by艂 w stanie jej utrzyma膰. Posiada艂a nadludzk膮 si艂臋.

Ruszy艂a w kierunku bramy, Bazo pr贸bowa艂 i艣膰 za ni膮, ale nie m贸g艂 oderwa膰 st贸p od pod艂o偶a. Upu艣ci艂 tarcz臋, kt贸ra z 艂oskotem spad艂a na tward膮 ziemi臋, ale Tanase nie obejrza艂a si臋. Sz艂a p艂ynnym krokiem w stron臋 przygarbionej postaci, lekko jak unosz膮ca si臋 nad rzek膮 mgie艂ka.

— Tanase! — krzycza艂 zrozpaczony i rzuci艂 si臋 na kolana op艂akuj膮c jej strat臋.

Starzec wyci膮gn膮艂 r臋k臋, Tanase chwyci艂a j膮 i dok艂adnie w tym samym momencie ognisko zgas艂o r贸wnie gwa艂townie, jak wcze艣niej zap艂on臋艂o. Zapanowa艂a nieprzenikniona ciemno艣膰.

— Tanase! — szepta艂 Bazo i rozpostar艂 ramiona — w oddali, nad rzek膮, po raz ostatni zawy艂a hiena.

Bli藕niaczki wpad艂y zdyszane do ko艣cio艂a, przepycha艂y si臋, ka偶da bowiem chcia艂a powiedzie膰 pierwsza.

— Mamo! Mamo!

— Vicky, ja pierwsza zobaczy艂am, ja chc臋...

Robyn Codrington spojrza艂a na nie znad czarnego cia艂a rozci膮gni臋tego na stole i och艂odzi艂a ich rozgor膮czkowanie srog膮 min膮.

— Panienki, nie przepychajcie si臋.

Uda艂o im si臋 w艂o偶y膰 na twarze udaj膮ce powag臋 maski, ale nadal obie podskakiwa艂y niecierpliwie.

— No, teraz lepiej. Wi臋c o co chodzi, Vicky?

316

317

Zacz臋艂y razem i Robyn zn贸w im przerwa艂a.

— Powiedzia艂am Vicky.

Victoria a偶 nad臋艂a si臋, tak poczu艂a si臋 wa偶na.

— Kto艣 jedzie.

— Z Thabas Indunas? — zapyta艂a Robyn.

— Nie, mamo, z po艂udnia.

— To pewnie pos艂aniec kr贸la.

— Nie, mamo, to bia艂y cz艂owiek na koniu.

Robyn o偶ywi艂a si臋; nigdy nie przyzna艂aby si臋, nawet przed sam膮 sob膮, jak bardzo zbrzyd艂a ju偶 jej ta samotno艣膰. Bia艂y podr贸偶nik oznacza艂 jakie艣 wie艣ci, mo偶e listy, towary i, najcenniejsze ze wszystkich, ksi膮偶ki. Nawet bez tych skarb贸w nieznajoma twarz wprowadzi艂aby troch臋 偶ycia, da艂a mo偶liwo艣膰 rozmowy i wymiany wra偶e艅.

Kusi艂o j膮, 偶eby zostawi膰 pacjenta na stole, i tak nie by艂o to powa偶ne poparzenie, ale powstrzyma艂a si臋.

— Powiedzcie tacie, 偶e zaraz przyjd臋 — powiedzia艂a, a bli藕nia-czki natychmiast pop臋dzi艂y co si艂 w nogach.

Zanim Robyn sko艅czy艂a opatrywanie rany, po偶egna艂a pacjenta, umy艂a r臋ce i wybieg艂a na werand臋 ko艣cio艂a, nieznajomy wje偶d偶a艂 na wzg贸rze.

Clinton prowadzi艂 mu艂a, na kt贸rym siedzia艂 je藕dziec. By艂o to du偶e, silne, szare zwierz臋, wi臋c jad膮cy na nim cz艂owiek wydawa艂 si臋 ma艂y i szczup艂y. Ubrany by艂 w star膮 tweedow膮 marynark臋 i p艂贸cienn膮 czapk臋. Bli藕niaczki ta艅czy艂y po obu stronach mu艂a, a id膮cy na przedzie Clinton, ogl膮daj膮c si臋 przez rami臋 s艂ucha艂, o czym m贸wi艂 nieznajomy.

— Kto to, mamo? — Salina wysz艂a z kuchni i wo艂a艂a przez podw贸rko.

— Zaraz si臋 dowiemy.

Clinton przyprowadzi艂 mu艂a pod werand臋, i g艂owa je藕d藕ca znalaz艂a si臋 na wysoko艣ci g艂owy Robyn.

— Pani doktor Ballantyne, pani dziadek, doktor Moffat, przys艂a艂 mnie do pani, przywioz艂am r贸wnie偶 listy i podarunki.

Ze zdziwieniem Robyn spostrzeg艂a, 偶e pod po艂atan膮 tweedow膮 marynark膮 i p艂贸cienn膮 czapk膮 ukrywa艂a si臋 kobieta. Nie by艂a jednak tak zaskoczona, aby nie zauwa偶y膰, 偶e by艂a to nadzwyczaj pi臋kna kobieta ze spokojnymi, ciemnymi oczyma i wystaj膮cymi ko艣膰mi policzkowymi. M艂odsza od niej, nie mia艂a du偶o wi臋cej jak trzydzie艣ci lat.

Zeskoczy艂a z mu艂a ze zwinno艣ci膮 wytrawnego je藕d藕ca i wesz艂a po schodach na werand臋, aby poda膰 r臋k臋 Robyn. Jej u艣cisk by艂 silny, prawie jak m臋偶czyzny, a wyraz twarzy niezwykle powa偶ny.

— M贸j m膮偶 jest chory, bardzo cierpi. Doktor Moffat m贸wi, 偶e tylko pani mo偶e mu pom贸c. Czy zrobi to pani? B艂agam.

— Jestem lekarzem. — Robyn delikatnie wydoby艂a palce z jej bolesnego u艣cisku, ale nie to najbardziej j膮 niepokoi艂o; by艂o w tej kobiecie co艣 zbyt ognistego, zbyt nami臋tnego. — Jestem lekarzem i nie mog臋 odm贸wi膰 pomocy cierpi膮cemu cz艂owiekowi. Oczywi艣cie, 偶e zrobi臋 wszystko, co w mojej mocy.

— Obiecuje pani? — nalega艂a kobieta.

— Powiedzia艂am, 偶e pomog臋, i nie widz臋 potrzeby, aby obiecywa膰.

— Dzi臋kuj臋 pani. — Kobieta u艣miechn臋艂a si臋 z ulg膮.

— Gdzie jest pani m膮偶?

— Niedaleko, w drodze do misji. Przyjecha艂am pierwsza, 偶eby pani膮 uprzedzi膰 ... i upewni膰 si臋, 偶e nam pani pomo偶e.

— Na co cierpi pani m膮偶?

— Doktor Moffat wyja艣ni艂 wszystko w li艣cie. Przesy艂a r贸wni v dla pani podarunki. —Kobieta stara艂a si臋 za wszelk膮 cen臋 umkn膮膰 badawczemu spojrzeniu Robyn i szybko wr贸ci艂a do swojego mu艂a.

Z toreb umieszczonych po obu stronach siod艂a wyci膮gn臋艂a dwie paczki zawini臋te w cerat臋, aby zabezpieczy膰 je przed upa艂em i wilgoci膮, i obwi膮zane rzemieniem. By艂y tak du偶e i ci臋偶kie, 偶e Clinton zaraz odebra艂 je od niej i zani贸s艂 do ko艣cio艂a.

— Na pewno jest pani zm臋czona — powiedzia艂a Robyn. — Bardzo mi przykro, ale nie mog臋 pocz臋stowa膰 pani kaw膮, sko艅czy艂a nam si臋 miesi膮c temu, ale mo偶e szklank臋 lemoniady?

— Nie — kobieta potrz膮sn臋艂a zdecydowanie g艂ow膮. — Musz臋 natychmiast wraca膰 do mojego m臋偶a, powinni艣my przyjecha膰 przed zapadni臋ciem zmroku.

Podbieg艂a do mu艂a i lekko wskoczy艂a na jego grzbiet. 呕adne z nich nie widzia艂o jeszcze kobiety, kt贸ra by to potrafi艂a.

— Dzi臋kuj臋 — powt贸rzy艂a i pok艂usowa艂a przez podw贸rko, a potem w d贸艂, ze wzg贸rza.

Clinton wyszed艂 z ko艣cio艂a i po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Robyn.

— Co za pi臋kna i niezwyk艂a kobieta — powiedzia艂, a Robyn przytakn臋艂a skinieniem g艂owy. By艂a to jedna z rzeczy, kt贸re j膮

' niepokoi艂y. Robyn nie ufa艂a pi臋knym kobietom.

318

319

— Jak jej na imi臋? — spyta艂a.

— Nie mia艂em okazji zapyta膰.

— Mo偶e by艂e艣 zbyt zaj臋ty patrzeniem — zasugerowa艂a, wywin臋艂a si臋 spod jego ramienia i wesz艂a do ko艣cio艂a, a Clinton patrzy艂 na ni膮 ze smutn膮 min膮.

Po chwili wykona艂 ruch, jakby chcia艂 p贸j艣膰 za ni膮 — ale zaraz potem westchn膮艂 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Wiedzia艂, 偶e lepiej b臋dzie zostawi膰 j膮 teraz sam膮, przymilanie si臋 z艂o艣ci艂o j膮 jeszcze bardziej.

W ciszy ko艣cio艂a Robyn rozwi膮za艂a pierwsz膮 paczk臋 i wypako-wa艂a jej zawarto艣膰 na st贸艂.

By艂o w niej pi臋膰 ci臋偶kich butelek ze szklanymi korkami, podnosi艂a je po kolei i czyta艂a etykiety.

— Kwas karbolowy.

— A艂un.

— Rt臋膰.

— Jodyna.

Na pi膮tej butelce by艂o napisane:

— Tr贸jchlorometan.

— Niech ci臋 B贸g b艂ogos艂awi, dziadku. — U艣miechn臋艂a si臋 z zadowoleniem, otworzy艂a ostatni膮 butelk臋 i ostro偶nie pow膮cha艂a.

Ten gryz膮cy, s艂odki zapach nie m贸g艂 jej zmyli膰. Chloroform by艂 dla niej cenniejszy ni偶 jej w艂asna krew; z najwi臋ksz膮 rado艣ci膮 zamieni艂aby obie ciecze — kropla na kropl臋.

Jej w艂asne zapasy sko艅czy艂y si臋 dobrych kilka miesi臋cy temu, a dostawy Londy艅skiego Towarzystwa Misyjnego by艂y tak samo sk膮pe jak zawsze. Nieraz 偶a艂owa艂a, 偶e nie zatrzyma艂a cz臋艣ci olbrzymiego honorarium za ksi膮偶k臋, teraz mog艂aby sama kupowa膰 lekarstwa zamiast prosi膰 o nie korespondencyjnie sekretarza rezyduj膮cego w Londynie — zwa偶ywszy 偶e listy cz臋sto sz艂y dwana艣cie miesi臋cy w jedn膮 stron臋.

Czasami, w jawnie niechrze艣cija艅ski spos贸b pragn臋艂a mie膰 tego bladego, kr贸tkowzrocznego, ma艂ego cz艂owieczka obok siebie, kiedy usuwa艂a uszkodzone pa艂k膮 oko zwisaj膮ce z oczodo艂u na siny policzek, lub kiedy, bez 偶adnych 艣rodk贸w znieczulaj膮cych, robi艂a cesarskie ci臋cie.

I

Przez chwil臋 tuli艂a butelk臋 do piersi.

— Kochany dziadek — powt贸rzy艂a i z nabo偶e艅stwem od艂o偶y艂a butelk臋 drogocennego p艂ynu na bok, jakby to by艂 brylant Koh-i--noor, i otworzy艂a drug膮 paczk臋.

Gazety zwini臋te w rulon — „The Cape Times" i „The Diamond Fields Advertiser". W ci膮gu nadchodz膮cych miesi臋cy b臋d膮 wielokrotnie czyta膰 ka偶d膮 kolumn臋, 艂膮cznie z zawiadomieniami o aukcjach i wyprzeda偶ach czy og艂oszeniami prawniczymi, p贸藕niej sam papier b臋dzie u偶yty do wielu prac domowych. Pod gazetami — ksi膮偶ki, wspania艂e, grube, oprawione w sk贸r臋 ksi膮偶ki.

— Niech ci臋 B贸g b艂ogos艂awi, Robercie Moffat.

Wyj臋艂a t艂umaczenie Wroga ludu Ibsena. Podziwia艂a tego Norwega za wnikliwe badanie ludzkiego umys艂u i wyciszon膮 poezj臋 jego prozy. Virginibus Pueris膮ue Roberta Louisa Stevensona; tytu艂 zaniepokoi艂 j膮 troch臋. Mia艂a w domu cztery dziewice i zamierza艂a utrzyma膰 ten szcz臋艣liwy stan, a tak wywrotowa literatura mog艂aby tylko jej w tym przeszkodzi膰. Przekartkowa艂a ksi膮偶k臋. Mimo wieloznacznego tytu艂u okaza艂a si臋 tylko zbiorem esej贸w, a sam pisarz dobrym szkockim kalwinist膮. Chyba mog艂a pozwoli膰 dziewczynkom przeczyta膰 j膮, ale zdecydowa艂a, 偶e ona przejrzy j膮 pierwsza.

P贸藕niej wyci膮gn臋艂a Tomka Sawyera Marka Twaina. Tutaj nie mia艂a ju偶 偶adnych z艂udze艅. S艂ysza艂a o frywolnym i nieodpowiedzialnym stosunku tego Amerykanina do dojrzewania, pracowito艣ci i obowi膮zk贸w dzieci wobec rodzic贸w. Najpierw ona dok艂adnie j膮 przeczyta, zanim pozwoli, aby dosta艂a si臋 w r臋ce Saliny lub Catherine. Niech臋tnie pozostawi艂a reszt臋 ksi膮偶ek na p贸藕niej, a teraz zabra艂a si臋 do czytania listu dziadka.

Sk艂ada艂 si臋 z wielu stron pokrytych zostawiaj膮cym kleksy atramentem w艂asnej roboty, pismo by艂o chwiejne, jakby niepewne. Szybko przelecia艂a wzrokiem pozdrowienia i drobne nowinki, a偶 dotar艂a do 艣rodka drugiej strony:

„Robyn, m贸wi si臋, 偶e lekarze grzebi膮 swoje pomy艂ki — wierutna bzdura. Ja wysy艂am swoje do ciebie. Pacjent, kt贸ry przynosi ten list, ju偶 dawno powinien poszuka膰 pomocy w nowoczesnym szpitalu, jak ten w Kimberley. * Kategoryczne jednak tego odm贸wi艂. Ma swoje powody, a ja go

320

21 — Twardzi ludzie

321

o nie nie wypytywa艂em. Jakiekolwiek by one jednak by艂y, fakt, 偶e od ponad roku ma w ciele kul臋, mo偶e wskazywa膰 na jego motywy.

Ju偶 dwa razy ci膮艂em, aby j膮 wydosta膰, ale w wieku osiemdziesi臋ciu siedmiu lat moje oczy nie s膮 ju偶 tak jasne, a g艂owa — tak niezawodna jak twoja. Ka偶da pr贸ba ko艅czy艂a si臋 niepowodzeniem i obawiam si臋, 偶e zrobi艂em wi臋cej z艂ego ni偶 dobrego.

Wiem, 偶e interesuj膮 ci臋 podobne przypadki i 偶e masz zdolno艣ci do leczenia tego typu obra偶e艅; poza tym m艂odzi wojownicy Lobenguli zadbali o to, by艣 mia艂a nie ko艅cz膮ce si臋 okazje do doskonalenia umiej臋tno艣ci. Z podziwem wspominam zapa艂, z jakim po dwu tysi膮cach lat zapomnienia ponownie wprowadza艂a艣 艂y偶k臋 Dioklesa, kt贸r膮 sama odtworzy艂a艣 na podstawie opisu wsp贸艂czesnego mu Celsusa — i twoje sukcesy w usuwaniu haczykowato zako艅czonych strza艂.

Dlatego te偶 podsy艂am ci jeszcze jednego pacjenta, na kt贸rym b臋dziesz mog艂a pokaza膰 sw贸j kunszt — a wraz z nim, moj膮 ostatni膮 butelk臋 chloroformu; ten biedny cz艂owiek —jakiekolwiek by艂yby jego grzechy — dosy膰 wycierpia艂 si臋 ju偶 pod moim no偶em."

Przeczytawszy list mia艂a wra偶enie, 偶e stanie si臋 co艣 z艂ego — to samo odczuwa艂a, gdy zobaczy艂a kobiet臋, kt贸ra go przynios艂a. Z艂o偶y艂a papier i wsun臋艂a go do kieszeni sp贸dnicy, potem wysz艂a z ko艣cio艂a i szybkim krokiem przesz艂a przez podw贸rko.

— Cathy — zawo艂a艂a. — Gdzie jest ta dziewczyna? Musi doprowadzi膰 do porz膮dku domek go艣cinny.

— Ju偶 tam posz艂a, mamo. — Salina spojrza艂a na ni膮, kiedy ta wpad艂a jak burza do kuchni.

— Wi臋c gdzie jest tw贸j ojciec?

W ci膮gu godziny misja by艂a przygotowana na przyj臋cie go艣ci. Dopiero p贸藕nym popo艂udniem na wzg贸rzu pojawi艂 si臋 dwuko艂owy w贸z o wyj膮tkowo wysokiej i ci臋偶kiej konstrukcji. Ci膮gn臋艂a go para mu艂贸w.

Ca艂a rodzina zebra艂a si臋 na werandzie g艂贸wnego budynku, wszyscy zd膮偶yli si臋 ju偶 przebra膰, dziewczynki dodatkowo uczesa艂y w艂osy i ozdobi艂y je wst膮偶kami. Tuzin razy trzeba by艂o poucza膰 bli藕niaczki, czego nie wolno im m贸wi膰 i jak nie powinny si臋 zachowywa膰, w ko艅cu dwuk贸艂ka wtoczy艂a si臋 na podw贸rko.

Kobieta w艂膮czy艂a swojego mu艂a do zaprz臋gu i teraz sz艂a o w艂asnych si艂ach obok ko艂a wozu, kt贸re si臋ga艂o jej prawie do g艂owy. Towarzyszy艂 jej kolorowy s艂u偶膮cy w obdartych ubraniach,

.

kt贸ry prowadzi艂 mu艂y; w贸z wyposa偶ony by艂 w prowizoryczny daszek chroni膮cy przed s艂o艅cem, zrobiony z cienkich ga艂臋zi i brudnego p艂贸tna.

Pojazd zatrzyma艂 si臋 przed werand膮, a Codringtonowie wychylili si臋 do przodu, aby zobaczy膰 cz艂owieka, kt贸rego g艂owa i g贸rna cz臋艣膰 cia艂a wystawa艂y z wozu. Le偶a艂 na s艂omianym materacu, a teraz pr贸bowa艂 podnie艣膰 si臋 na jednym 艂okciu.

By艂a to wychudzona i zniszczona posta膰; odnosi艂o si臋 wra偶enie, 偶e jego cia艂o roztopi艂o si臋 i sp艂yn臋艂o z masywnych ko艣ci ramion. Mia艂 zapadni臋te policzki, kt贸re nabra艂y 偶贸艂tob艂otnistego koloru, r臋ka trzymaj膮ca si臋 kraw臋dzi wozu by艂a ko艣cista, a spl膮tane pod sk贸r膮 偶y艂y wygl膮da艂y jak niebieskie w臋偶e. Jego g艂ow臋 pokrywa艂a bez艂adna czupryna czarnych, sztywnych w艂os贸w z bia艂ymi pasemkami siwizny. Mia艂 kilkudniowy zarost przypr贸szony, podobnie jak w艂osy, bia艂ymi plamkami. Jedno oko, zapadni臋te w siny oczod贸艂, posiada艂o ten charakterystyczny blask, kt贸ry by艂 Robyn tak dobrze znany. Tak w艂a艣nie objawia si臋 艣miertelna choroba.

Drugie oko by艂o zas艂oni臋te czarn膮 pirack膮 przepask膮. Wydawa艂o jej si臋, 偶e sk膮d艣 zna ten du偶y, orli nos i szerokie usta, ale dopiero wtedy, gdy na jego twarzy ukaza艂 si臋 ten stary, drwi膮cy, ale jednocze艣nie czu艂y u艣miech, kt贸ry ju偶 zd膮偶y艂a zapomnie膰 — Robyn zachwia艂a si臋 do ty艂u, a jej r臋ka wyl膮dowa艂a na ustach, jednak za p贸藕no, 偶eby zdusi膰 niekontrolowany krzyk.

Sapa艂a si臋 jednego z filar贸w podtrzymuj膮cych dach.

— Mamo, dobrze si臋 czujesz? — Robyn odepchn臋艂a r臋ce Saliny i dalej patrzy艂a na cz艂owieka le偶膮cego na wozie.

Zaw艂adn臋艂o ni膮 tylko jedno pot臋偶ne wspomnienie — zala艂o jak ogromna fala na wzburzonym morzu. Zn贸w zobaczy艂a t臋 sam膮 czupryn臋 k臋dzierzawych w艂os贸w, tym razem jednak pozbawion膮 srebrnych pasemek, pochylon膮 nad jej nagim 艂onem. Widzia艂a nad sob膮 wzmocniony belkami sufit kabiny znajduj膮cej si臋 na rufie klipra „Huron" s艂u偶膮cego do przewozu niewolnik贸w, i przypomnia艂 jej si臋, tak jak ju偶 tysi膮c razy w ci膮gu tych dwudziestu lat, jakie min臋艂y od tego czasu — ten b贸l. Dotkliwe, przeszywaj膮ce wtargni臋cie, kt贸re wstrz膮sn臋艂o ca艂ym jej cia艂em. Nawet cztery porody, przez jakie przesz艂a, nie wymaza艂y z jej pami臋ci tego wspomnienia, .b贸lu stawania si臋 z dziewicy kobiet膮.

Rozszala艂y si臋 w niej zmys艂y, w uszach czu艂a przyspieszone

322

323

t臋tno, my艣la艂a, 偶e zaraz si臋 przewr贸ci, ale nagle g艂os Clintona przywr贸ci艂 jej r贸wnowag臋. Tak dzikiego i gro藕nego tonu nie s艂ysza艂a z jego ust ju偶 od lat. — To ty! — powiedzia艂.

Kiedy si臋 wyprostowa艂, mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e nagle sta艂 si臋 wiele lat m艂odszy. Zn贸w by艂 wysoki i gibki, rozpiera艂 go gniew, tak jak wtedy gdy jako m艂ody oficer Marynarki Kr贸lewskiej wszed艂 na pok艂ad statku z pistoletami i no偶em u boku i sta艂 twarz膮 w twarz z tym samym cz艂owiekiem.

Ci膮gle trzymaj膮c si臋 filaru, Robyn przypomnia艂a sobie jego s艂owa, wypowiedziane tak samo dzikim tonem: — „Kapitanie Mungo St. John, wszyscy ju偶 wiedz膮 o pa艅skich zas艂ugach. Jest pan pierwszym handlarzem, kt贸ry przetransportowa艂 ponad trzy tysi膮ce dusz na drug膮 stron臋 oceanu w ci膮gu zaledwie dwunastu miesi臋cy. Odda艂bym swoje pi臋cioletnie wynagrodzenie, 偶eby m贸c pootwiera膰 pa艅skie 艂adownie".

Zrealizowanie tego marzenia zabra艂o mu dok艂adnie rok. Niedaleko Przyl膮dka Dobrej Nadziei zn贸w wszed艂 na pok艂ad „Hurona", w dymie dzia艂, wraz z innymi marynarzami dosta艂 si臋 na jego ruf臋, a ca艂a akcja kosztowa艂a go wi臋cej ni偶 tylko pi臋cioletnie wynagrodzenie. Postawiono go przed s膮dem wojskowym, zdegradowano i wsadzono do wi臋zienia.

— Jak 艣miesz si臋 tu pokazywa膰! — Clinton by艂 blady z w艣ciek艂o艣ci; jego niebieskie oczy, zawsze tak czu艂e, teraz by艂y zimne i pe艂ne nienawi艣ci. — Ty, ty okrutny, cholerny handlarzu niewolnik贸w, jak 艣miesz si臋 tu pokazywa膰?

Mungo St. John wci膮偶 si臋 u艣miecha艂 i jakby naigrawa艂 z niego tym u艣miechem i blaskiem w jedynym oku, jego g艂os natomiast, zmieniony cierpieniem, by艂 niski i chropowaty.

— A ty, ty 艣wi臋tobliwy chrze艣cijaninie o dobrym sercu, jak 艣miesz mnie st膮d wyp臋dza膰?

Clinton zachwia艂 si臋, jakby dosta艂 w twarz, cofn膮艂 si臋. Po chwili w jego postawie nie by艂o ju偶 艣ladu po niedawno odzyskanej gibko艣ci i m艂odo艣ci, plecy zgarbi艂y si臋, a ramiona opad艂y. Potrz膮sn膮艂 niepewnie 艂ys膮 g艂ow膮 i instynktownie spojrza艂 na Robyn.

Z olbrzymim wysi艂kiem uda艂o jej si臋 wzi膮膰 w gar艣膰 i pu艣ci膰 podtrzymuj膮cy j膮 filar. Mimo straszliwej burzy uczu膰 szalej膮cej w jej g艂owie zdo艂a艂a utrzyma膰 na twarzy neutralny wyraz. 324

— Pani doktor Ballantyne. — Louise St. John podesz艂a do stopni werandy. Zdj臋艂a z g艂owy czapk臋, wypad艂 spod niej gruby, czarny warkocz. — Nigdy nie potrafi艂am b艂aga膰 — powiedzia艂a— ale teraz w艂a艣nie to robi臋.

— Nie jest to konieczne. Da艂am pani swoje s艂owo. — Robyn odwr贸ci艂a si臋. — Clinton, m贸g艂by艣 pom贸c pani St. John po艂o偶y膰 pacjenta do 艂贸偶ka w domku go艣cinnym?

— Tak, kochanie.

— 'Zaraz tam przyjd臋 i zbadam go.

— Dzi臋kuj臋, pani doktor, bardzo dzi臋kuj臋. — Robyn nie zwraca艂a uwagi na Louise, ale gdy ta pod膮偶y艂a za wozem do wskazanej chaty, odezwa艂a si臋 do c贸rek:

— 呕adnej z was, nawet Salinie, nie wolno podchodzi膰 do domku go艣cinnego, kiedy jest tam ten cz艂owiek. Nie wolno wam rozmawia膰 ani z nim, ani z t膮 kobiet膮; nie wolno wam r贸wnie偶 odpowiada膰 na ich pytania. Macie unika膰 ich za wszelk膮 cen臋, a je艣li przypadkiem znajdziecie si臋 w ich obecno艣ci, macie natychmiast wyj艣膰.

Bli藕niaczki trz臋s艂y si臋 z podniecenia, ich oczy b艂yszcza艂y, zar贸偶owione uszy stercza艂y jak s艂uchy dw贸ch ma艂ych kr贸liczk贸w. Nie przypomina艂y sobie r贸wnie emocjonuj膮cego dnia w ca艂ym ich

偶yciu.

— Dlaczego? — wysapa艂a Vicky.

W tym ca艂ym pa艣mie niewiarygodnych zdarze艅 tak si臋 zapomnia艂a, 偶e zakwestionowa艂a wyra藕ne polecenie matki. Przez moment wydawa艂o si臋, 偶e b臋dzie musia艂a zap艂aci膰 za swoj膮 impertynencj臋 wytarganiem jednego ze swoich r贸偶owych uszu, ale nagle r臋ka Robyn opad艂a z powrotem na biodro.

— Dlatego — powiedzia艂a cicho — 偶e to jest diabe艂, sam diabe艂.

Kiedy Robyn wesz艂a do domku go艣cinnego, Mungo St. John le偶a艂 podparty na 偶elaznym 艂贸偶ku, z du偶膮 poduszk膮 umieszczon膮 za plecami, a Louise natychmiast wsta艂a ze stoj膮cego obok 艂贸偶ka.

— Zechce pani zaczeka膰 na zewn膮trz — zadecydowa艂a bezceremonialnie i, nie raczywszy nawet zaczeka膰, a偶 Louise zastosuje

__ si臋 do jej polecenia, postawi艂a przyniesion膮 torb臋 na krze艣le. Us艂ysza艂a za sob膮 zatrzaskuj膮ce si臋 drzwi.

325

ostrzec, 偶e je艣li nawet operacja si臋 powiedzie, pani m膮偶 nigdy nie odzyska pe艂nej sprawno艣ci. Zawsze b臋dzie wyra藕nie kula艂.

— A je艣li si臋 nie powiedzie?

— Degeneracja b臋dzie post臋powa膰 coraz szybciej, martwica i gangrena ...

— Jest pani bardzo szczera — szepn臋艂a Louise.

— Tak — zgodzi艂a si臋 Robyn. — Nigdy nie staram si臋 niczego ukrywa膰.

Robyn nie mog艂a spa膰, zawsze by艂a niespokojna przed operacj膮 przeprowadzan膮 pod narkoz膮. Chloroform jest tak niepewnym 艣rodkiem, margines bezpiecze艅stwa by艂 w tym przypadku przera偶aj膮co w膮ski — przedawkowanie, zbyt du偶e st臋偶enie 艣rodka lub niewystarczaj膮ce natlenienie organizmu mog膮 spowodowa膰 zapa艣膰 i nieodwracalne w skutkach uszkodzenia serca, p艂uc, w膮troby i nerek.

Le偶a艂a w ciemno艣ci obok Clintona, w my艣lach uk艂ada艂a list臋 przygotowa艅, jakie b臋dzie musia艂a poczyni膰, i analizowa艂a spos贸b post臋powania w czasie jutrzejszego zabiegu. Najpierw trzeba b臋dzie ponownie otworzy膰 ran臋 i znale藕膰 藕r贸d艂o post臋puj膮cej martwicy. Poruszy艂a si臋, Clinton drgn膮艂 i zamrucza艂 przez sen. Zamar艂a i poczeka艂a, a偶 si臋 uspokoi.

Niespodziewana reakcja m臋偶a zmieni艂a kierunek jej my艣li — spostrzeg艂a, 偶e jej g艂ow臋 zaprz膮ta Mungo nie jako pacjent, ale jako m臋偶czyzna. Przez chwil臋 pr贸bowa艂a temu zapobiec, ale zaraz podda艂a si臋.

Widzia艂a go stoj膮cego na rufie statku, w rozpi臋tej koszuli, a w艂osy pokrywaj膮ce jego tors wystawa艂y z powsta艂ego w ten spos贸b g艂臋bokiego V; kiedy wo艂a艂 do majtka stoj膮cego na bocianim gnie藕dzie, jego g艂owa by艂a odrzucona do ty艂u, a w艂osy falowa艂y na wietrze.

Nagle przypomnia艂 jej si臋 ranek, kiedy wy艣lizgn臋艂a si臋 z kabiny i wysz艂a na pok艂ad „Hurona". Sta艂 pod pomp膮 pok艂adow膮, przy kt贸rej uwijali si臋 dwaj marynarze, by艂 nagi, na jego g艂ow臋 la艂 si臋 sycz膮cy strumie艅 czystej morskiej wody. Pami臋ta艂a jego cia艂o, spos贸b, w jaki si臋 do niej u艣miechn膮艂, i to, 偶e nawet nie pr贸bowa艂 ukrywa膰 si臋 przed jej wzrokiem. Niespodziewanie przypomnia艂a

328

sobie jego oczy — te c臋tkowane, 偶贸艂te oczy, kt贸re widzia艂a w mroku kabiny — dok艂adnie takie jak oczy lamparta.

Zn贸w si臋 poruszy艂a, tym razem Clinton prawie si臋 obudzi艂. Wym贸wi艂 jej imi臋 i po艂o偶y艂 r臋k臋 na wysoko艣ci jej bioder. Przez chwil臋 le偶a艂a nieruchomo pod ci臋偶arem jego ramienia, potem si臋gn臋艂a na d贸艂 i podci膮gn臋艂a brzeg koszuli nocnej. Wzi臋艂a Clintona za nadgarstek i poprowadzi艂a jego r臋k臋 w tamtym kierunku. Wiedzia艂a, 偶e jest ju偶 w pe艂ni przytomny, s艂ysza艂a, jak zmienia si臋 jego oddech, a r臋ka posuwa艂a si臋 ju偶 bez jej pomocy.

Dawno temu nauczy艂a si臋, i to w bardzo bolesny dla siebie spos贸b, 偶e ma tylko ograniczon膮 kontrol臋 nad sw膮 nieokie艂znan膮 zmys艂owo艣ci膮. Wi臋c teraz zamkn臋艂a oczy, rozlu藕ni艂a cia艂o i pozwoli艂a ponie艣膰 si臋 wyobra藕ni.

t

Wypi艂a tylko fili偶ank臋 zast臋pczej kawy, kt贸r膮 przygotowa艂a z pra偶onych ziaren sorgo i dzikiego miodu — pij膮c i przegl膮daj膮c w艂asne notatki pr贸bowa艂a u艂o偶y膰 my艣li.

Zawsze znajdowa艂a pocieszenie w zaleceniach Celsusa, w jaki艣 spos贸b sam fakt, 偶e zosta艂y spisane mniej wi臋cej w czasach, kiedy 偶y艂 Jezus, sprawia艂, 偶e by艂y tym bardziej wzruszaj膮ce.

Chirurg powinien by膰 m艂ody, o jasnym i ostrym spojrzeniu i nieustraszonym duchu, a ju偶 na pewno nie mo偶e by膰 w wieku podesz艂ym, musi mie膰 siln膮 i pewn膮 r臋k臋, r臋ka lewa powinna by膰 r贸wnie sprawna jak prawa.

P贸藕niej pojawi艂 si臋 Galen, lekarz gladiator贸w, Rzymianin, kt贸ry zgromadzi艂 ca艂e swe do艣wiadczenie w dwudziestu dw贸ch tomach napisanych klasyczn膮 grek膮. Robyn czyta艂a go w oryginale wydobywaj膮c pere艂ki jego geniuszu, a p贸藕niej wykorzystywa艂a to do艣wiadczenie lecz膮c rany wojownik贸w Lobenguli. Jego zalecenia by艂y skuteczne w walce przeciwko zapaleniom i martwicy, mimo 偶e zamiast 艣rodk贸w do peklowania mi臋sa u偶ywa艂a a艂unu, zamiast go艂臋biego 艂ajna — jodyny, a sadze i olej zast臋powa艂a kwasem karbolowym. Opisywane przez Galena obra偶enia by艂y bardzo podobne do obra偶e艅, jakich dozna艂 Mungo, cho膰 te zosta艂y zadane zupe艂nie innym narz臋dziem.

Chrapliwy, zduszony oddech Mungo St. Johna by艂 jedynym * d藕wi臋kiem s艂yszalnym w cichym ko艣ciele. Robyn sprawdzi艂a, jak

329

娄jif;

I • -i

iri

lir

g艂臋boki by艂 jego sen k艂uj膮c go w palec, nast臋pnie szybko zdj臋艂a z jego twarzy plecion膮 bambusow膮 mask臋 pokryt膮 p艂贸tnem opatrunkowym.

Potem s艂ucha艂a, jak uspokaja si臋 jego oddech, ogl膮da艂a twarz w spos贸b, na jaki nie zdoby艂aby si臋, kiedy by艂 przytomny. Ci膮gle by艂 przystojnym m臋偶czyzn膮 pomimo braku jednego oka i 艣lad贸w zostawionych przez cierpienie i up艂ywaj膮cy czas. Dzie艅 wcze艣niej Louise po偶yczy艂a od Clintona brzytw臋. Teraz Mungo by艂 g艂adko ogolony. Robyn spostrzeg艂a, 偶e zmarszczki i srebrzyste w艂osy nad skro艅mi podkre艣la艂y wra偶enie si艂y, kt贸ra emanowa艂a z tego cz艂owieka, natomiast rozlu藕niona w tej chwili twarz sprawia艂a wra偶enie dzieci臋co niewinnej; ten widok podzia艂a艂 na ni膮 tak mocno, 偶e na chwil臋 oddech zatrzyma艂 si臋 jej w piersiach.

Clinton spojrza艂 na ni膮, jednak zd膮偶y艂a odwr贸ci膰 g艂ow臋, zanim zobaczy艂 wyraz jej twarzy.

— Czy jest pani gotowa? — Robyn stara艂a si臋, 偶eby jej g艂os zabrzmia艂 ch艂odno i rzeczowo. Louise przytakn臋艂a skinieniem g艂owy. By艂a bardzo blada, delikatne piegi by艂y teraz wyra藕nie widoczne na policzkach i grzbiecie nosa.

Robyn wci膮偶 si臋 waha艂a. Wiedzia艂a, 偶e marnuje chwile, podczas kt贸rych chloroform wywiera艂 ju偶 sw贸j cudowny wp艂yw, ale czu艂a jakie艣 zniewalaj膮ce przera偶enie. Po raz pierwszy w 偶yciu ba艂a si臋 u偶y膰 skalpela, sparali偶owana w艂asnymi my艣lami: „Czy je艣li si臋 kiedy艣 kogo艣 kocha艂o, to mo偶na raz na zawsze przesta膰?"

Nie odwa偶y艂a si臋 zn贸w spojrze膰 na jego 艣pi膮c膮 twarz, wydawa艂o jej si臋, 偶e musi jak najszybciej odwr贸ci膰 si臋 i uciec z ko艣cio艂a.

— 殴le si臋 pani czuje? — zaniepokojenie Louise przywr贸ci艂o jej r贸wnowag臋. Nie mog艂a pozwoli膰, by ta kobieta dostrzeg艂a u niej oznaki s艂abo艣ci.

Noga by艂a pomalowana jodyn膮 na 偶贸艂tobr膮zowy kolor. Wygl膮da艂a jak zgni艂y banan. Robyn zdj臋艂a szwy dziadka, rana sama si臋 otworzy艂a. Zobaczy艂a, jak g艂臋boko si臋ga owrzodzenie; z w艂asnego do艣wiadczenia wiedzia艂a, 偶e taka rana nie mo偶e si臋 zagoi膰. Jej g艂贸wnym zadaniem by艂o nie odnalezienie kuli, lecz naprawienie wyrz膮dzonych szk贸d.

Naci臋艂a jeszcze g艂臋biej, zaraz obok pulsuj膮cej t臋tnicy udowej, dotar艂a do ko艣ci, zn贸w poczu艂a strach. Ko艣膰 by艂a zdeformowana i 偶贸艂ta, podobna do sera.

330

Domy艣li艂a si臋, 偶e w to miejsce uderzy艂a kula, kt贸ra na skutek tego musia艂a zmieni膰 kierunek i ugrz臋z艂a gdzie艣 indziej. W wyniku uderzenia odprysn膮艂 do艣膰 d艂ugi fragment ko艣ci; za pomoc膮 szczypiec uda艂o jej si臋 wydoby膰 co艣 z martwej, cuchn膮cej tkanki. Podnios艂a to do padaj膮cego z okna 艣wiat艂a.

By艂 to p艂atek czarnego o艂owiu. Wrzuci艂a go do stoj膮cego pod sto艂em wiadra i zn贸w pochyli艂a si臋 nad otwart膮 ran膮 w ciele Munga. Prawie wcale nie by艂o tam krwi, zaledwie kilka kropli wyciek艂o przy zdejmowaniu szw贸w, wszystko by艂o pokryte 偶贸艂t膮, kleist膮 mas膮 o zapachu gnij膮cego mi臋sa.

Zdawa艂a sobie spraw臋, jakie ryzyko poci膮ga za sob膮 pr贸ba chirurgicznego usuni臋cia rozk艂adaj膮cej si臋 tkanki; ju偶 tego kiedy艣 pr贸bowa艂a i w rezultacie zabi艂a pacjenta. Jest to nadzwyczaj drastyczna metoda, kt贸r膮 mo偶e prze偶y膰 tylko bardzo silny cz艂owiek, jednak gdyby teraz zamkn臋艂a ran臋, gangrena by艂aby nieunikniona.

Wzi臋艂a raspator i zacz臋艂a skroba膰 ods艂oni臋t膮 ko艣膰. Nawet stamt膮d wytrysn臋艂a cuchn膮ca ropa. Osteomalacja, obumieranie tkanki kostnej. Robyn pracowa艂a zawzi臋cie, a skrobanie by艂o jedynym d藕wi臋kiem s艂yszalnym w ca艂ym budynku. Nagle Louise zrobi艂o si臋 niedobrze.

— Je艣li ma pani zamiar zwymiotowa膰, prosz臋 wyj艣膰 — powiedzia艂a Robyn nawet na ni膮 nie patrz膮c.

— Przejdzie mi — szepn臋艂a Louise.

— Wi臋c niech pani pomo偶e mi z tymi tamponami, tak jak pokazywa艂am — warkn臋艂a Robyn.

Gnij膮ca ko艣膰 odchodzi艂a w postaci 偶贸艂tych stru偶yn powstaj膮cych na ostrzu, podobnych do drewnianych wi贸r贸w wydostaj膮cych si臋 spod hebla; Robyn dotar艂a do istoty g膮bczastej — nareszcie trysn臋艂a z niej jasna krew, jak wino wyci艣ni臋te z nas膮czonej nim g膮bki, a ko艣膰 dooko艂a wydr膮偶enia by艂a twarda i bia艂膮 jak porcelana.

Westchn臋艂a z ulg膮, w tym samym momencie Mungo zamrucza艂 i gdyby nie to, 偶e Clinton trzyma艂 go za kostk臋, m贸g艂by poruszy膰 operowan膮 nog膮. Szybko przykryto mu usta i nos ma艂ym bambusowym koszyczkiem, kt贸rego p艂贸cienne pokrycie nas膮czono kilkoma kroplami chloroformu.

Wyci臋艂a owrzodzone miejsca, ostrze skalpela znajdowa艂o si臋

. niebezpiecznie blisko t臋tnicy udowej i bia艂ych w艂贸kien nerwowych.

Znalaz艂a kolejne ogniska zapalne w okolicy szw贸w, kt贸rymi jej

331

:娄 i

ii ;ii

n

dziadek zamkn膮艂 naczynia krwiono艣ne. Oczy艣ci艂a je dok艂adnie

i ostro偶nie wyci臋艂a martw膮 tkank臋.

Teraz wyp艂ywa艂y z rany du偶e ilo艣ci czystej i jasnej krwi. Dotar艂a

do najwa偶niejszego etapu pierwszej cz臋艣ci zabiegu. Wiedzia艂a, 偶e

zdrowe tkanki nie s膮 jeszcze ca艂kowicie wolne od zaka偶enia i 偶e

gdyby zamkn臋艂a ran臋, zn贸w wda艂aby si臋 gangrena.

Wczorajszej nocy przygotowa艂a 艣rodek antyseptyczny — jedna cz臋艣膰 kwasu karbolowego na sto cz臋艣ci deszcz贸wki. Tym p艂ynem zala艂a otwart膮 ran臋 w nodze Mungo. Dzi臋ki 艣ci膮gaj膮cemu dzia艂aniu preparat osuszy艂 krew s膮cz膮c膮 si臋 z drobnych naczy艅, zbyt cienkich,

aby wi膮za膰 ich ko艅ce.

Teraz mog艂a ju偶 zamkn膮膰 ran臋 i zaszy膰. Wcze艣niej te偶 zdarza艂o si臋 jej pozostawia膰 obce cia艂a w organizmie. Z czasem wytwarza艂o si臋 chroni膮ce otorbienie, kt贸re powodowa艂o tylko niewielk膮 niewygod臋 dla pacjenta, jednak instynkt podpowiada艂 jej, 偶e tym razem

nie mo偶e tak post膮pi膰.

Zerkn臋艂a na du偶y srebrny zegarek my艣liwski, kt贸ry Clinton po艂o偶y艂 obok narz臋dzi chirurgicznych, tak aby mog艂a ci膮gle kontrolowa膰 czas. Zabieg trwa艂 ju偶 dwadzie艣cia pi臋膰 minut, a do艣wiadczenie nauczy艂o j膮, 偶e im d艂u偶ej pozostawia艂a ran臋 otwart膮, tym wi臋ksze by艂o zagro偶enie zapa艣ci膮.

Spojrza艂a na Louise St. John. By艂a jeszcze bardzo blada, ale znik艂y ju偶 jej z czo艂a kropelki potu wywo艂anego md艂o艣ciami. Ta kobieta ma charakter, Robyn musia艂a to z 偶alem przyzna膰, by艂a to jedyna rzecz, jak膮 w niej podziwia艂a — du偶o bardziej ni偶 jej

egzotyczn膮 urod臋.

— B臋d臋 teraz pr贸bowa艂a dosta膰 si臋 do kuli — powiedzia艂a. —

Mam czas tylko na jedn膮 pr贸b臋.

Wiedzia艂a z pism Listera i swoich w艂asnych obserwacji, jak niebezpieczne jest penetrowanie rany go艂ymi r臋kami — jednak wola艂a podj膮膰 takie ryzyko, ni偶 wprowadza膰 ostre narz臋dzia w pl膮tanin臋 偶y艂, t臋tnic i nerw贸w znajduj膮cych si臋 w pachwinie.

Oceni艂a mo偶liwe po艂o偶enie kuli na podstawie ograniczenia mo偶liwo艣ci ruch贸w ko艣ci udowej w stawie biodrowym i miejsca wyst臋powania szczeg贸lnie intensywnego b贸lti, kt贸re okre艣li艂a ucis-kaj膮c okolice rany jeszcze przed podaniem narkozy. Sondowa艂a palcem wskazuj膮cym tkank臋 powy偶ej oczyszczonej ko艣ci. Kula musia艂a utkn膮膰 w艂a艣nie w tej okolicy.

332

Napotka艂a op贸r, ponowi艂a pr贸b臋, i jeszcze raz. Nagle jej palec w艣lizn膮艂 si臋 w w膮ski kana艂 wydr膮偶ony w gor膮cym mi臋sie, znik艂 ju偶 prawie ca艂y i niespodziewanie dotkn膮艂 czego艣 twardego. To mog艂a by膰 nasada ko艣ci udowej lub kraw臋d藕 ko艣ci kulszowej — jednak si臋gn臋艂a drug膮 r臋k膮 po skalpel.

Delikatny strumyczek krwi z przerwanego naczynia opryska艂 jej ^policzek i czo艂o, natychmiast zatamowa艂a krwawienie. Us艂ysza艂a, 偶e Louise zn贸w ma md艂o艣ci, jednak szybko dosz艂a do siebie, a jej r臋ce tylko nieznacznie drga艂y, kiedy osusza艂a ran臋 tamponem, aby Robyn mog艂a wykona膰 kolejne ci臋cie — nast膮pi艂 gwa艂towny wyp艂yw g臋stej, 偶贸艂tej cieczy, jakby wezbrana rzeka przedar艂a si臋 przez tam臋. W wyciekaj膮cej ropie zauwa偶y艂a metalowe okruchy i gnij膮ce we艂niane nici.

— Bogu niech b臋d膮 dzi臋ki! — szepn臋艂a Robyn i wyci膮gn臋艂a ociekaj膮ce 偶贸艂t膮 substancj膮 r臋ce. Mi臋dzy kciukiem i palcem wskazuj膮cym mocno trzyma艂a bezkszta艂tn膮 grudk臋 niebieskawego o艂owiu.

Bli藕niaczki ju偶 dawno znalaz艂y skarb, jaki Robyn ukry艂a w zamykanym na klucz kredensie stoj膮cym w jej sypialni. Oczywi艣cie mog艂y tam chodzi膰, tylko kiedy ich rodzice i starsze siostry by艂y zaj臋te gdzie艣 indziej — na przyk艂ad wtedy, gdy Kr贸l Ben wezwa艂 ich do GuBulawayo, Salina gotowa艂a, a Cathy malowa艂a lub czyta艂a.

Wtedy korzysta艂y z okazji i zakrada艂y si臋 do sypialni, przysuwa艂y krzes艂o do 艣ciany, aby Vicky stoj膮c na ramionach Lizzie mog艂a si臋gn膮膰 po klucz.

W kredensie by艂o ponad pi臋膰dziesi膮t ksi膮偶ek. Niestety wi臋kszo艣膰 nie mia艂a 偶adnych obrazk贸w i nie przedstawia艂a dla nich zbyt du偶ej warto艣ci. Wszelkie pr贸by odszyfrowania tekstu ko艅czy艂y si臋 niepowodzeniem z powodu zbyt wielu trudnych s艂贸w. Bywa艂o r贸wnie偶 tak, 偶e kiedy tekst stawa艂 si臋 nadzwyczaj interesuj膮cy, nagle napotyka艂y du偶y fragment napisany w obcym j臋zyku, kt贸ry, podejrzewa艂y, by艂 艂acin膮 lub grek膮.

Bli藕niaczki nie interesowa艂y si臋 zawarto艣ci膮 tych tom贸w, ale te

z obrazkami by艂y zakazan膮 przyjemno艣ci膮, dodatkowo wzbogacon膮

strachem i poczuciem winy. Jedna z ksi膮偶ek mia艂a nawet rysunki

wn臋trza kobiety bez p艂odu i z p艂odem znajduj膮cym si臋 in situ, z kolei

' w innej pokazano, w jaki spos贸b dziecko wydostaje si臋 na zewn膮trz.

333

1

iii

Jednak ich zdecydowanie ulubion膮 ksi膮偶k膮 by艂a ta, kt贸r膮 nazywa艂y „Ksi臋g膮 diab艂a" — na co drugiej stronie znajdowa艂y si臋 w niej realistyczne i wyra藕ne obrazki ukazuj膮ce m臋czone dusze i diab艂y, kt贸re je pilnowa艂y. Artysta, kt贸ry ilustrowa艂 to wydanie Piek艂a Dantego, po艣wi臋ci艂 wiele wysi艂ku na jak najwierniejsze oddanie wszystkich szczeg贸艂贸w zwi膮zanych ze 艣cinaniem g艂贸w i wypruwaniem wn臋trzno艣ci, dok艂adnie zaznacza艂 wszelkie rozgrzane do czerwono艣ci 艂a艅cuchy i haki, jak r贸wnie偶 wywalone j臋zyki i wyba艂uszone oczy. Nawet je艣li bli藕niaczki tylko szybko i ukradkiem przegl膮da艂y to dzie艂o, mo偶na by艂o mie膰 pewno艣膰, 偶e sp臋dz膮 wi臋kszo艣膰 najbli偶szej nocy mocno do siebie przytulone,

trz臋s膮c si臋 ze strachu.

Tym razem wyprawa do zakazanego kredensu odby艂a si臋 dla dobra nauki, w innym wypadku nigdy nie podj臋艂yby takiego ryzyka, kiedy Robyn Ballantyne by艂a w misji Khami.

Wybra艂y ranek, wtedy mama na pewno b臋dzie zaj臋ta pacjentami w ko艣ciele, Salina i Cathy swoimi obowi膮zkami, a tatu艣 b臋dzie

obrz膮dza艂 艣winie.

Akcja odby艂a si臋 z precyzj膮, jak膮 mo偶na osi膮gn膮膰 dopiero po wielokrotnym powtarzaniu. Zostawi艂y otwarte elementarze na stole w pokoju jadalnym. Przej艣cie przez werand臋 i zdobycie klucza zaj臋艂o im tyle czasu, ile potrzeba na zrobienie g艂臋bokiego oddechu. Lizzie sta艂a na czatach przy oknie, sk膮d widzia艂a kuchni臋, ko艣ci贸艂 i chlewy, podczas gdy Vicky otworzy艂a kredens, wyci膮gn臋艂a ksi膮偶k臋 i znalaz艂a w艂a艣ciw膮 stron臋.

— Widzisz! — szepn臋艂a. — M贸wi艂am ci.

Ilustracja przedstawia艂a jego — Szatana, Lucyfera, Kr贸la

Podziemi — i Vicky mia艂a racj臋. On nie mia艂 rog贸w. Wszystkie

mniej znacz膮ce diab艂y mia艂y rogi, ale nie on. On mia艂 za to ogon,

wspania艂y ogon zako艅czony czym艣, co przypomina艂o ostrze assegai

matabelskiego wojownika.

— Ale na tym obrazku on ma brod臋 — zauwa偶y艂a Lizzie

broni膮c swojego zdania.

— M贸g艂 j膮 przecie偶 zgoli膰, 偶eby nas zmyli膰 — powiedzia艂a

Vicky. — A teraz popatrz! — Wyj臋艂a z w艂os贸w szpilk臋 i jej

zaokr膮glonym ko艅cem zakry艂a jedno oko Lucyfera. Podobie艅stwo

by艂o niezaprzeczalne — czarne, kr臋cone w艂osy, szerokie czo艂o,

zakrzywiony nos, oko o 艣widruj膮cym spojrzeniu umieszczone pod

334

艂ukowato wygi臋t膮 brwi膮 i ten u艣miech, ten sam szata艅sko kpi膮cy u艣miech.

Lizzie a偶 zadr偶a艂a z rozkoszy. Vicky mia艂a racj臋, to jest na pewno on.

— Kici, kici! — Vicky da艂a ostrzegawczy znak. Salina w艂a艣nie wychodzi艂a z kuchni. Zd膮偶y艂y od艂o偶y膰 ksi膮偶k臋 z powrotem na p贸艂k臋, zamkn膮膰 kredens, powiesi膰 klucz, dobiec do jadalni, usi膮艣膰 przy stole i zag艂臋bi膰 si臋 w elementarzach, zanim Salina przesz艂a przez podw贸rko i zajrza艂a do nich.

— Bardzo dobrze. — U艣miechn臋艂a si臋 do nich czule, by艂y takimi s艂odkimi anio艂kami... czasami. — Grzeczne dziewczynki — powiedzia艂a i wr贸ci艂a do kuchni.

— Gdzie on to chowa? — Lizzie zapyta艂a cicho, nawet nie podnosz膮c g艂owy znad elementarza.

— Co?

— Ogon.

— Patrz! — zarz膮dzi艂a Vicky. — Poka偶臋 ci.

Napoleon — stary, 偶贸艂ty kundel, spa艂 wygrzewaj膮c si臋 w s艂o艅cu na werandzie. Mia艂 pr臋g臋 na grzbiecie i siwe w艂osy dooko艂a pyska. Co kilka minut 艣ni膮cy mu si臋 kr贸lik lub perliczka zmusza艂 jego tylne 艂apy do spazmatycznego biegu, po czym pies wzdycha艂 z podniecenia.

— Z艂y pies! — krzykn臋艂a g艂o艣no Vicky. — Napoleon, jeste艣 z艂ym psem, z艂y pies!

Napoleon zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi przera偶ony tak niesprawiedliwym oskar偶eniem, praktycznie ca艂e jego cia艂o wi艂o si臋 przymilnie, podni贸s艂 g贸rn膮 warg臋 i na jego pysku pojawi艂 si臋 sztuczny, pochlebczy u艣miech. Jednocze艣nie jego d艂ugi, gi臋tki ogon znik艂 mu mi臋dzy 艂apami i zwin膮艂 si臋 pod brzuchem.

— W艂a艣nie tak chowa sw贸j ogon. Dok艂adnie tak jak Napoleon — oznajmi艂a Vicky.

— Sk膮d wiesz?

— Je艣li si臋 lepiej przyjrzysz, to zobaczysz, 偶e ma wybrzuszenie mi臋dzy nogami, tam gdzie powinien ko艅czy膰 si臋 ogon.

Stara艂y si臋 pracowa膰 przez kilka sekund, w ko艅cu Lizzie nie wytrzyma艂a.

— Mo偶na by ten ogon jako艣 zobaczy膰?

— Jak?

335

li! l

N ! '

iii! •{

Ti!

i -r

— Mo偶e by艣my... — wyjawi艂a sw贸j plan, ale nagle zawaha艂a si臋. Zda艂a sobie spraw臋, 偶e nie mo偶na uszkodzi膰 latryny wierc膮c dziur臋 w jej tylnej 艣cianie i nie zosta膰 przy艂apanym, poza tym nie potrafi艂yby przekonuj膮co wyja艣ni膰 swoich motyw贸w, a ju偶 na pewno nie uwierzy艂aby w nie mama.

— Tak czy owak, diab艂y s膮 pewnie takie jak wr贸偶ki, one w og贸le tam nie chodz膮 — odrzuci艂a projekt Vicky.

Zn贸w zapad艂a cisza. Napoleon, z ulg膮, 偶e oskar偶enie nie przynios艂o 偶adnych nieprzyjemnych skutk贸w, zn贸w u艂o偶y艂 si臋 do snu. Wydawa艂o si臋, 偶e dziewczynki zrezygnowa艂y ju偶 ze swojego planu, kiedy Vicky podnios艂a g艂ow臋, a w jej oczach pojawi艂 si臋 wyra偶aj膮cy zdecydowanie b艂ysk.

— Zapytamy go.

— Ale — zaj膮kn臋艂a si臋 Lizzie — ale mama nie pozwoli艂a nam rozmawia膰 z nim. — Wiedzia艂a, 偶e jej sprzeciw jest bezcelowy; ten b艂ysk w oczach Yicky by艂 jej dobrze znany.

Dziesi臋膰 dni po wyj臋ciu pocisku Robyn przysz艂a do domku go艣cinnego z drewnian膮 kul膮.

— Zrobi艂 to dla ciebie m贸j m膮偶 — powiedzia艂a do wci膮偶 pozostaj膮cego tam Munga. — B臋dziesz u偶ywa艂 jej zawsze, pocz膮wszy od dzisiejszego dnia.

Pierwszego dnia uda艂o mu si臋 zrobi膰 jedno pe艂ne okr膮偶enie podw贸rka, pod koniec wyczynu by艂 blady i spocony. Robyn zbada艂a nog臋, wszystkie szwy wytrzyma艂y, ale mi臋艣nie uda zwiotcza艂y i 艣ci膮gn臋艂y si臋, co spowodowa艂o, 偶e ca艂a noga by艂a o kilka centymetr贸w kr贸tsza od drugiej. Nast臋pnego ranka przysz艂a popatrze膰, jak 膰wiczy. Porusza艂 si臋 ju偶 sprawniej.

Po pi臋tnastu dniach zdj臋艂a ostatnie katgutowe szwy i chocia偶 rana by艂a jeszcze sinoczerwona i napuchni臋ta, nie by艂o 偶adnych oznak martwicy. Wygl膮da艂o na to, 偶e rana nie藕le si臋 goi艂a, a drastyczne u偶ycie silnego 艣rodka antyseptycznego okaza艂o si臋 usprawiedliwione.

Po pi臋ciu tygodniach Mungo zast膮pi艂 kul臋 grub膮 lask膮 i postanowi艂 spacerowa膰 po 艣cie偶ce otaczaj膮cej wzg贸rze za misj膮 Kharni.

Ka偶dego dnia dociera艂 dalej i pozostawa艂 d艂u偶ej poza domem. To, 偶e m贸g艂 uciec daleko od gorzkich k艂贸tni z Louise, kt贸re tylko podkre艣la艂y jej ozi臋b艂o艣膰, sprawia艂o mu wielk膮 ulg臋.

336

Znalaz艂 punkt widokowy za ostrym, pomocnym grzbietem wzg贸rza — naturalny taras z 艂aw膮 utworzon膮 z litej ska艂y i os艂oni臋t膮 ga艂臋ziami starego roz艂o偶ystego drzewa. M贸g艂 na niej usi膮艣膰 i spokojnie rozmy艣la膰, podziwiaj膮c delikatnie faluj膮c膮 traw臋 porastaj膮c膮 step, kt贸ry rozci膮ga艂 si臋 a偶 do odleg艂ych wzg贸rz wyznaczaj膮cych kraal Lobenguli.

Instynkt podpowiada艂 mu, 偶e tam powinien poszuka膰 szcz臋艣cia. Wiedzia艂 .to jak kr膮偶膮cy rekin, kt贸ry dzi臋ki przeczuciu jest w stanie wykry膰 ofiar臋, nawet je艣li ta pozostaje poza zasi臋giem zmys艂贸w. Intuicja rzadko go zawodzi艂a, kiedy艣 potrafi艂 wykorzysta膰 ka偶d膮 okazj臋 i zaanga偶owa膰 w ni膮 wszystkie swoje umiej臋tno艣ci i si艂y.

Siedz膮c pod drzewem, z d艂o艅mi z艂o偶onymi na g艂贸wce laski i z opart膮 o nie brod膮 rozmy艣la艂 o swoich dawnych sukcesach:

0 wielkich statkach, kt贸re zdoby艂 i kt贸rymi p贸藕niej przemierza艂 oceany przywo偶膮c herbat臋, kaw臋, przyprawy lub 艂adownie pe艂ne czarnych niewolnik贸w. Wspomina艂 urodzajne ziemie, kt贸re kiedy艣 do niego nale偶a艂y, i s艂odki zapach trzciny cukrowej podczas 偶niw. My艣la艂 o stosach z艂otych monet, powozach, pi臋knych koniach —

1 kobietach.

Mia艂 ich tak wiele, by膰 mo偶e zbyt wiele, poniewa偶 to one sta艂y si臋 g艂贸wnym powodem jego obecnego op艂akanego stanu.

W ko艅cu pozwoli艂 sobie r贸wnie偶 pomy艣le膰 o Louise. To ona by艂a ogniem w jego krwi p艂on膮cym tym intensywniej, im bardziej pr贸bowa艂 go ugasi膰, ten ogie艅 os艂abia艂 go, przeszkadza艂 mu i odwraca艂 jego uwag臋 od wytyczonego celu.

By艂a c贸rk膮 jednego z zarz膮dc贸w w Fairfields —jego olbrzymiej posiad艂o艣ci w Luizjanie. Kiedy mia艂a szesna艣cie lat, pozwoli艂 jej trenowa膰 konie swojej 偶ony, kiedy mia艂a siedemna艣cie, da艂 jej prac臋 pokoj贸wki i damy do towarzystwa swojej 偶ony, a kiedy mia艂a osiemna艣cie — zgwa艂ci艂 j膮.

Jego 偶ona by艂a wtedy w s膮siedniej sypialni. Cierpia艂a na migren臋. Ow艂adni臋ty szale艅stwem, o mocy, jakiej nigdy wcze艣niej nie zazna艂, zdar艂 z Louise jej ubrania. Walczy艂a z zaciek艂o艣ci膮 swoich przodk贸w — Indian z plemienia Czarnych St贸p, ale w jaki艣 perwersyjny spos贸b jej op贸r podnieca艂 go r贸wnie mocno jak widok jej pr臋偶nego,

m艂odego cia艂a.

- Paznokciami rysowa艂a mu czerwone szramy na klatce piersiowej i gryz艂a a偶 do krwi; nie wyda艂a z siebie jednak ani jednego d藕wi臋ku,

22—Twarda ludzie

337

iiti

mimo i偶 doskonale wiedzia艂a, 偶e wystarczy tylko krzykn膮膰, aby sprowadzi膰 pani膮 lub s艂u偶膮cych.

W ko艅cu zani贸s艂 j膮 na grub膮 bia艂膮 sk贸r臋 nied藕wiedzia polarnego le偶膮c膮 na 艣rodku pokoju, mia艂a na sobie tylko szcz膮tki sp贸dnicy opadaj膮ce na jej d艂ugie nogi, brutalnie roz艂o偶y艂 jej uda

i wszed艂 w ni膮.

Dopiero wtedy wydoby艂a z siebie cichy d藕wi臋k, przywar艂a do niego z t膮 sam膮 atawistyczn膮 dziko艣ci膮, jej nogi i r臋ce oplata艂y go, a ona szepta艂a ochryp艂ym g艂osem: „Kocham ci臋, zawsze ci臋 kocha艂am i zawsze ci臋 b臋d臋 kocha膰."

Kiedy maszerowa艂y na nich wojska P贸艂nocy, a jego 偶ona uciek艂a wraz z dzie膰mi do Francji, Louise zosta艂a przy nim. Je艣li mog艂a, towarzyszy艂a mu na polu bitwy, a je艣li nie mog艂a — czeka艂a na niego opiekuj膮c si臋 rannymi w szpitalu konfederat贸w w Galveston, tam r贸wnie偶 opiekowa艂a si臋 nim, kiedy przywieziono go po bitwie ci臋偶ko rannego i niewidz膮cego na jedno oko.

By艂a z nim, kiedy wr贸ci艂 do Fairfields, razem z nim cierpia艂a widz膮c spalone pola i zniszczone budynki. Od tego czasu by艂a zawsze u jego boku. Mo偶e gdyby tak si臋 nie sta艂o, sprawy potoczy艂yby si臋 inaczej, to przecie偶 ona odbiera艂a mu si艂臋; to ona st臋pi艂a ostrze jego stanowczo艣ci.

Wiele razy w臋szy艂 okazj臋 — szans臋 na odzyskanie tego wszystkiego, co straci艂, ale za ka偶dym razem, z jej winy, waha艂 si臋.

— Je偶eli to zrobisz — powiedzia艂a kiedy艣 — strac臋 do ciebie wszelki szacunek. Nigdy nie przypuszcza艂abym, 偶e jeste艣 do tego zdolny, Mungo. To nie jest w porz膮dku, moralnie nie w porz膮dku. Ich zwi膮zek stopniowo zmienia艂 si臋, po kolejnej nieudanej pr贸bie odzyskania maj膮tku spojrza艂a na niego zimnym wzrokiem, zawieraj膮cym co艣 w rodzaju lodowatej pogardy.

— Dlaczego ode mnie nie odejdziesz? — prowokowa艂 j膮.

— Poniewa偶 ci臋 kocham — odpowiedzia艂a — cho膰 czasami

tego gorzko 偶a艂uj臋.

W Perth, kiedy zmusi艂 j膮, aby zwabi艂a jakiego艣 cz艂owieka do zastawionej przez niego pu艂apki — po raz pierwszy sprzeciwi艂a si臋. Sama pojecha艂a ostrzec upatrzon膮 ofiar臋, w wyniku czego zn贸w musieli ucieka膰 — p艂yn臋li na ma艂ym szkunerze handlowym, mniej wi臋cej godzin臋 drogi przed policjantami maj膮cymi nakaz jego aresztowania.

338

Nigdy potem ju偶 jej nie zaufa艂, ale nie m贸g艂 si臋 r贸wnie偶 zdecydowa膰, 偶eby j膮 opu艣ci膰. Wiedzia艂, 偶e ci膮gle jej potrzebuje. Dopiero w Kapsztadzie dotar艂 do niego list ko艅cz膮cy jego k艂opoty. By艂a to jedna z pi臋ciu kopii rozes艂anych przez jego szwagra — diuka de Montijo — pod ka偶dy z adres贸w, jaki zajmowa艂 od wyjazdu 偶ony. Solange —jego 偶ona, przezi臋bi艂a si臋 podczas jazdy konnej i pi臋膰 dni p贸藕niej zmar艂a na zapalenie p艂uc. Jej dzie膰mi opiekowa艂 si臋 diuk. Zapewni艂 im wykszta艂cenie i sugerowa艂 w li艣cie, 偶e jest got贸w sprzeciwi膰 si臋 ka偶dej pr贸bie przej臋cia przez Munga opieki nad nimi.

M贸g艂 nareszcie spe艂ni膰 obietnic臋 dan膮 Louise, uroczyst膮 obietnic臋, kt贸r膮 z艂o偶yli sobie kl臋cz膮c przed o艂tarzem w londy艅skim ko艣ciele St. Martin-in-the-Fields. Przysi膮g艂 przed obliczem Boga, 偶e tak szybko jak tylko b臋dzie m贸g艂, o偶eni si臋 z ni膮.

Mungo przeczyta艂 list od szwagra trzykrotnie, potem spali艂 go w p艂omieniu 艣wiecy. Rozgni贸t艂 popi贸艂 na py艂 i nigdy nie powiedzia艂 Louise o nim ani o nowinach, kt贸re zawiera艂. Ci膮gle wierzy艂a, 偶e jest 偶onaty, a ich zwi膮zek ku艣tyka艂 dalej, chory i zm臋czony.

Jednak mia艂a na niego olbrzymi wp艂yw, r贸wnie偶 wtedy, gdy nie by艂a fizycznie obecna. Stoj膮c w ciemno艣ci, na skrzy偶owaniu dr贸g, na wsch贸d od Kimberley, nawet zobaczywszy ju偶 blask diament贸w w r臋kach Hendricka Naaimana, nie by艂 w stanie wyrzuci膰 z pami臋ci obrazu Louise: Louise z pogard膮 w oczach i zimnym oskar偶eniem na pi臋knych ustach.

By艂 doskona艂ym strzelcem, ale cie艅 Louise zas艂oni艂 mu cel. Strzeli艂 odrobin臋 za p贸藕no i troszeczk臋 za daleko. Nie zabi艂 Bastaarda, gdyby jednak to zrobi艂, jej reakcja nie by艂aby mo偶e zbyt surowa.

Kiedy wr贸ci艂 do miejsca, w kt贸rym czeka艂a, na wlok膮cym si臋, rannym ogierze, chwiej膮c si臋 na siodle, zobaczy艂 jej twarz w 艣wietle ksi臋偶yca. Mimo 偶e z艂apa艂a go, kiedy spada艂 z konia, sprowadzi艂a pomoc i opatrywa艂a jego rany, Mungo zda艂 sobie spraw臋, i偶 w艂a艣nie wtedy przekroczyli granic臋, zza kt贸rej nie by艂o powrotu.

Jakby na potwierdzenie tego zobaczy艂 jak Zouga Ballantyne przygl膮da si臋 jej w 艣wietle latarni, i to nie mog艂o go zmyli膰. Wielu m臋偶czyzn patrzy艂o na ni膮 w ten spos贸b, ale tym razem ona po raz pierwszy otwarcie odwzajemni艂a to badawcze spojrzenie.

Podczas d艂ugiej podr贸偶y na p贸艂noc sz艂a obok wozu, na kt贸rym jecha艂, wtedy zn贸w pr贸bowa艂 j膮 sprowokowa膰.

339

!(娄

— ... Przynajmniej Zouga Ballantyne jest cz艂owiekiem honoru.

— Wi臋c dlaczego mnie nie zostawisz?

— Wiesz, 偶e nie mog臋 ci臋 teraz zostawi膰, nie w takim stanie. Nie rozmawiali ju偶 o tym p贸藕niej, ale w jej lodowatym milczeniu

wyczuwa艂 obecno艣膰 tego drugiego m臋偶czyzny; wiedzia艂 r贸wnie偶, 偶e

bez wzgl臋du na to, jak kobieta jest nieszcz臋艣liwa, nie zrezygnuje ona

ze starego zwi膮zku nie maj膮c pewno艣ci, 偶e znajdzie co艣 lepszego

w zamian. Teraz mia艂a ju偶 tak膮 pewno艣膰 i oboje byli tego 艣wiadomi.

Zastanawia艂 si臋, czy pozwoli艂by jej odej艣膰, gdyby si臋 na to

zdecydowa艂a. Jeszcze do niedawna my艣la艂, 偶e raczej by j膮 zabi艂, ale

odk膮d przyjechali do Khami, wszystko zacz臋艂o zmienia膰 si臋 jeszcze

szybciej. P臋dzili ku jakiemu艣 punktowi zwrotnemu.

Przez lata roz艂膮ki Mungo zd膮偶y艂 zapomnie膰 o magnetyzmie Robyn Ballantyne, ale teraz przypomnia艂a mu o nim dojrza艂a kobieta — Robyn Codrington. Uwa偶a艂, 偶e obecnie jest jeszcze bardziej atrakcyjna ni偶 kiedy艣 jako dziewczyna. Czu艂, 偶e jej si艂a i pewno艣膰 siebie mog膮 zapewni膰 bezpieczn膮 przysta艅 zm臋czonemu

偶yciem m臋偶czy藕nie.

Wiedzia艂, 偶e Robyn jest zaufan膮 powiernic膮 kr贸la Matabel贸w i 偶e je艣li szcz臋艣cie czeka na niego tu, na p贸艂nocy, a tak mu si臋 wydawa艂o, jej wstawiennictwo b臋dzie nieocenione.

By艂o r贸wnie偶 co艣 innego, jaka艣 ciemniejsza potrzeba wewn臋trzna. Mungo St. John nigdy nie wybacza艂 ani nie zapomina艂 zadanych mu ran. Clinton Codrington by艂 kapitanem statku Marynarki Kr贸lewskiej, kt贸ry niedaleko Przyl膮dka Dobrej Nadziei zdoby艂 „Hurona". To wydarzenie, jego zdaniem, zapocz膮tkowa艂o jego upadek, sta艂o si臋 zwiastunem z艂ego losu. Teraz Codrington by艂 bezbronny. Dzi臋ki jego kobiecie Mungo m贸g艂 si臋 na nim zem艣ci膰 — dziwnie kusz膮ca

perspektywa.

Westchn膮艂, potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i wsta艂 opieraj膮c si臋 na lasce. Naprzeciwko niego sta艂y dwie ma艂e os贸bki. Mungo St. John lubi艂 wszystkie kobiety, bez wzgl臋du na wiek, a poza tym, mimo 偶e nie widzia艂 swoich dzieci ju偶 od lat, mia艂 wra偶enie, 偶e najm艂odsze powinno by膰 w艂a艣nie w ich wieku.

By艂y naprawd臋 urocze. Chocia偶 do tej pory widywa艂 je tylko przelotnie lub z du偶ej odleg艂o艣ci, czu艂, 偶e budzi si臋 w nim instynkt ojcowski. Teraz ich obecno艣膰 dawa艂a mu wytchnienie od czarnych my艣li i samotno艣ci, kt贸re trapi艂y go ju偶 od tygodni.

340

— Dzie艅 dobry, panienki. — U艣miechn膮艂 si臋 i uk艂oni艂 tak nisko, jak pozwala艂a mu na to chora noga. Nie mog艂y oprze膰 si臋 jego uroczemu u艣miechowi i dwie m艂ode istotki powoli rozlu藕nia艂y si臋, chocia偶 ich buzie pozostawa艂y blade i czujne, a zaciekawione oczy patrzy艂y prosto na rozporek jego bryczes贸w. Po kilku sekundach ciszy poczu艂 si臋 skr臋powany i zmieni艂 pozycj臋. — Czym mog臋 wam s艂u偶y膰? — zapyta艂

— .Chcia艂yby艣my zobaczy膰 pa艅ski ogon, sir.

— Ach! — Mungo wiedzia艂, 偶e nie wolno okaza膰 kobietom, bez wzgl臋du na ich wiek, 偶e jest si臋 zak艂opotanym. — Nikt nie mia艂 wam nic o tym m贸wi膰 — powiedzia艂. — Wiecie ju偶 o tym?

Ich g艂贸wki przytakn臋艂y zgodnie, ale zafascynowane oczka nadal wpatrywa艂y si臋 w miejsce poni偶ej jego paska. Vicky mia艂a racj臋, tam naprawd臋 co艣 by艂o.

— Kto wam o tym powiedzia艂? — Mungo zn贸w usiad艂 zni偶aj膮c si臋 do poziomu ich oczu, ich rozczarowanie by艂o oczywiste.

— Mama powiedzia艂a, 偶e jest pan diab艂em, a obie wiemy, 偶e diab艂y maj膮 ogony.

— Rozumiem. — Skin膮艂 przytakuj膮co g艂ow膮. Wielkim wysi艂kiem woli powstrzymywa艂 si臋 od 艣miechu, zachowywa艂 powa偶ny wyraz twarzy i konspiracyjny ton g艂osu. — Jeste艣cie jedynymi, kt贸re o tym wiedz膮 — wyja艣ni艂. — Ale nikomu o tym nie powiecie, prawda? — Nagle zda艂 sobie spraw臋 z wielkiej warto艣ci posiadania sojusznik贸w w Khami: dwie pary bystrych oczu, kt贸re wszystko widz膮, i d艂ugich uszu, kt贸re wszystko s艂ysz膮.

— Nikomu nie powiemy — obiecywa艂a Vicky —je艣li nam pan poka偶e.

— Nie mog臋 tego zrobi膰 — powiedzia艂, a dziewczynki wyda艂y z siebie j臋k rozczarowania.

— Dlaczego nie?

— Czy mama nie uczy艂a was, 偶e to grzech pokazywa膰 innym, co ma si臋 pod ubraniem?

Spojrza艂y na siebie i Vicky niech臋tnie przyzna艂a.

— Tak, mama nawet nie pozwala nam patrze膰 na to, co same tam mamy. Lizzie dosta艂a za to t臋gie lanie.

* — A widzicie — Mungo przytakn膮艂. — Ale wiecie co? Mam pomys艂. Opowiem wam, dlaczego wyr贸s艂 mi ogon.

341

w

V:!:f

I* i

— Opowiadanie! — Vicky klasn臋艂a w d艂onie, dziewczynki roz艂o偶y艂y sp贸dniczki i usiad艂y po turecku u jego st贸p. Jedyn膮 rzecz膮 lepsz膮 od tajemnicy jest opowiadanie, a Mungo St. John zna艂 wiele opowiada艅 — wspania艂ych, strasznych, krwawych opowie艣ci, kt贸re gwarantowa艂y nocne koszmary.

Ka偶dego popo艂udnia, kiedy zasiada艂 na swojej skalnej 艂awie pod drzewem, one ju偶 tam czeka艂y — niewolnice jego silnego charakteru, uzale偶nione od zadziwiaj膮cych opowiada艅 o duchach i smokach, o z艂ych czarownicach i pi臋knych ksi臋偶niczkach, kt贸re zawsze mia艂y w艂osy Vicky lub oczy Lizzie.

Po ka偶dym opowiadaniu Mungo zaczyna艂 rozmow臋 o tym, co dzieje si臋 w Khami. Zwykle dowiadywa艂 si臋 na przyk艂ad, 偶e Cathy zacz臋艂a malowa膰 z pami臋ci portret kuzyna Ralpha i 偶e, co by艂o przemy艣lanym wnioskiem obu bli藕niaczek, ich siostra nie tylko podkochuje si臋 w nim, ale znacznie gorzej — zupe艂nie straci艂a dla

niego g艂ow臋.

Dowiedzia艂 si臋, 偶e Kr贸l Ben zaprosi艂 ca艂膮 rodzin臋 na 艢wi臋to Chowa艂a odbywaj膮ce si臋 podczas nowiu i 偶e bli藕niaczki nie mog艂y si臋 doczeka膰, kiedy wreszcie zobacz膮 sk艂adanie ofiary z czarnego byka.

— Oni to robi膮 go艂ymi r臋kami — powiedzia艂a zafascynowana Vicky. — A w tym roku pozwol膮 nam to zobaczy膰, bo sko艅czy艂y艣my

jedena艣cie lat.

Powiedzia艂y mu, 偶e tata zapyta艂 mam臋, jak d艂ugo ten niegodziwy pirat zostanie jeszcze w Khami, a Mungo musia艂 wyt艂umaczy膰 im, 偶e niegodziwy znaczy tyle co wybitny, niedo艣cigniony.

P贸藕niej, podczas jednego z popo艂udniowych spotka艅, Mungo dowiedzia艂 si臋, 偶e Kr贸l Ben zn贸w odby艂 khombisi艂e ze swoimi indunami. Gandang — jeden z braci kr贸la, powiedzia艂 o tym Jubie — swojej 偶onie, a Juba powiedzia艂a mamie.

— Khombisilel — zapyta艂. — Co to znaczy?

— To znaczy, 偶e im pokaza艂.

— Pokaza艂 im co?

— Skarb — wtr膮ci艂a si臋 Vicky, za co zosta艂a zbesztana przez

Lizzie.

— Chyba ja m贸wi臋!

— Dobrze, Lizzie. — Mungo nachyli艂 si臋, zainteresowanie wyra藕nie odbi艂o si臋 na jego twarzy. — Ty mi opowiedz.

— To tajemnica. Mama m贸wi, 偶e gdyby inni ludzie, 藕li ludzie,

342

dowiedzieli si臋 o tym, co艣 okropnego mog艂oby si臋 sta膰 Kr贸lowi Benowi. Mogliby przyj艣膰 z艂odzieje.

— Wiec niech to b臋dzie tajemnica — zgodzi艂 si臋 Mungo.

— Najpierw musi pan przysi膮c.

Lizzie zacz臋艂a opowiada膰, zanim nawet po艂o偶y艂 r臋k臋 na sercu, najwyra藕niej nie chc膮c, aby tym razem uprzedzi艂a j膮 Vicky.

— On im pokazuje diamenty. Jego 偶ony smaruj膮 go t艂uszczem, a potem uk艂adaj膮 je na nim.

— Sk膮d Kr贸l Ben wzi膮艂 te diamenty? — Sceptycyzm nie pozwala艂 mu uwierzy膰.

— Jego ludzie przywo偶膮 je z Kimberley. Juba m贸wi, 偶e to wcale nie jest kradzie偶. A Kr贸l Ben — 偶e to tylko danina, jak膮 kr贸lowi nale偶y zap艂aci膰.

— Czy Juba powiedzia艂a, ile jest tych diament贸w?

— Wiele pe艂nych garnk贸w.

Mungo St. John odwr贸ci艂 swoje jedyne oko od jej rumianej twarzy i spojrza艂 przez z艂ocist膮, trawiast膮 r贸wnin臋 w kierunku Wzg贸rz Indun贸w, a w jego oku pojawi艂y si臋 偶贸艂te c臋tki, takie jak w oczach drapie偶nych kot贸w Afryki.

Jordan bardzo lubi艂 wczesne ranki. Do jego obowi膮zk贸w nale偶a艂o codzienne sprawdzanie w kalendarzu 偶eglarskim czasu wschodu s艂o艅ca i budzenie pana Rhodesa godzin臋 wcze艣niej.

Rhodes uwielbia艂 ogl膮da膰 wschody s艂o艅ca zar贸wno z platformy prywatnego wspania艂ego wagonu kolejowego, jak popijaj膮c kaw臋 na piaszczystym podw贸rzu przed swoj膮 star膮 chat膮 z falistej blachy stoj膮c膮 za targowiskiem w Kimberley, czy z g贸rnego pok艂adu statku wyp艂ywaj膮cego na ocean, czy te偶 z grzbietu konia, kiedy je藕dzili po 艣cie偶kach jego posiad艂o艣ci na stokach G贸ry Sto艂owej.

Wtedy Jordan by艂 sam ze swoim idolem, wtedy w艂a艣nie pomys艂y, kt贸re pan Rhodes nazywa艂 my艣lami, rodzi艂y si臋 w jego g艂owie. Niewiarygodne pomys艂y, wszechogarniaj膮ce i wielkie lub dzikie i fantazyjne, ale wszystkie fascynuj膮ce.

Jordan m贸g艂 odczu膰, 偶e jest s艂ug膮 olbrzymiego geniuszu tego cz艂owieka, kiedy stenografowa艂 przem贸wienia pana Rhodesa w swoim zeszycie; przem贸wienia przygotowywane na sesje w Parlamencie

343

f I

w Kapsztadzie, gdzie zosta艂 wybrany z okr臋g贸w kiedy艣 tworz膮cych Gri膮ualand, lub przy stole Rady Dyrektor贸w „De Beers", kt贸rej by艂 przewodnicz膮cym. „De Beers" by艂o olbrzymim przedsi臋biorstwem zajmuj膮cym si臋 diamentami, utworzonym przez pana Rhodesa z po艂膮czenia konkuruj膮cych drobnych przedsi臋biorstw i wszystkich dzia艂ek poszukiwaczy diament贸w. Jak jaki艣 mitologiczny boa dusiciel po艂kn膮艂 je wszystkie — nawet Barneya Barnato, 贸wczesnego olbrzyma p贸l diamentowych. Pan Rhodes posiada艂 teraz wszystko. Czasami je藕dzili w milczeniu, do momentu gdy Rhodes podnosi艂 g艂ow臋 i przygl膮da艂 si臋 Jordanowi swoimi ciemnoniebieskimi oczyma. Zawsze oznacza艂o to, 偶e ma mu do powiedzenia co艣 zaskakuj膮cego. Kiedy艣 powiedzia艂: — Powiniene艣 dzi臋kowa膰 Bogu, 偶e urodzi艂e艣 si臋

Anglikiem.

Innym razem: — W moim 偶yciu jest tylko jeden cel, Jordanie. Nie jest nim gromadzenie bogactwa. Mia艂em szcz臋艣cie, 偶e zda艂em sobie z tego spraw臋 tak wcze艣nie. Prawdziwym celem jest oddanie ca艂ego cywilizowanego 艣wiata pod panowanie brytyjskie, odzyskanie Ameryki P贸艂nocnej i utworzenie jednego wielkiego anglosaskiego

imperium.

Bycie cz臋艣ci膮 tego wszystkiego podnieca艂o i upaja艂o, zw艂aszcza gdy ros艂y, krzepki m臋偶czyzna zatrzymywa艂 swojego konia, odwraca艂 g艂ow臋 i spogl膮da艂 na p贸艂noc, w kierunku ziemi, kt贸rej ani on, ani Jordan nigdy nie widzieli, ale kt贸ra, w ci膮gu tych lat, kiedy Jordan by艂 z nim, sta艂a si臋 cz臋艣ci膮 偶ycia ich obu.

— Moja my艣l — mawia艂. — Moja P贸艂noc, moja idea. W艂a艣nie tam wszystko si臋 zacznie, Jordanie. Gdy nadejdzie czas, wy艣l臋 ci臋 tam. Cz艂owieka, kt贸remu mog臋 zaufa膰 bardziej ni偶 komukolwiek

innemu.

Nigdy nie wydawa艂o si臋 to Jordanowi dziwne, 偶e te niebieskie oczy patrzy艂y w tamtym kierunku, 偶e te rozleg艂e ziemie na p贸艂nocy budzi艂y tak du偶y niepok贸j w wyobra藕ni pana Rhodesa, a偶 sta艂y si臋 dla niego celem 艣wi臋tego pos艂annictwa.

Jordan m贸g艂 poda膰 dzie艅, w kt贸rym to wszystko si臋 zacz臋艂o, nie tylko dzie艅, ale nawet godzin臋. Przez kilka tygodni po pogrzebie Pickeringa Jordan obserwowa艂 偶al pana Rhodesa. P贸藕niej, pewnego popo艂udnia wyszed艂 z biura wcze艣niej. Wr贸ci艂 do obozu. Odnalaz艂 miejsce, w kt贸rym porzucono pos膮g ptaka i, z pomoc膮 trzech czarnych robotnik贸w, przeni贸s艂 go do chaty. Pok贸j dzienny by艂 za

344

ma艂y, by go w nim umie艣ci膰 — ptak uniemo偶liwia艂 dost臋p do sto艂u i frontowych drzwi.

W ma艂ej chacie by艂a tylko jedna pusta 艣ciana — w sypialni pana Rhodesa, u wezg艂owia jego w膮skiego 艂贸偶ka. Statua doskonale mie艣ci艂a si臋 pod oknem. Nast臋pnego ranka, gdy Jordan przyszed艂 go obudzi膰, pan Rhodes wsta艂 ju偶 z 艂贸偶ka i, ubrany w szlafrok, sta艂 przed statu膮.

W 艣wie偶ym, lekko r贸偶owym 艣wietle wschodz膮cego s艂o艅ca, w czasie jazdy do biura „De Beers", pan Rhodes powiedzia艂 nagle:

— Mam my艣l, Jordanie, i chcia艂bym si臋 ni膮 z tob膮 podzieli膰. Kiedy przygl膮da艂em si臋 pos膮gowi, dotar艂o do mnie, 偶e P贸艂noc jest bram膮, 偶e P贸艂noc jest zapleczem tego naszego kontynentu.

W艂a艣nie tak to si臋 zacz臋艂o, w cieniu ptaka.

Kiedy architekt Herbert Baker uzgadnia艂 z panem Rhodesem wystr贸j i umeblowanie rezydencji, kt贸r膮 budowano w jego posiad艂o艣ci w Kapsztadzie — Groote Schuur, Wielkiej Stodo艂y, jak j膮 nazywano — Jordan siedzia艂 obok nich. Jak zawsze w obecno艣ci innych by艂 dyskretny i stara艂 si臋 nie rzuca膰 w oczy, spisywa艂 to, co dyktowa艂 mu pan Rhodes, czasami podaj膮c jak膮艣 cyfr臋 lub fakt, je艣li go o to poproszono. Wtedy jego g艂os pozostawa艂 cichy, a naturalny rytm i barwa g艂osu by艂y przyt艂umione.

Pan Rhodes zerwa艂 si臋 nagle z miejsca na skrzyni stoj膮cej pod 艣cian膮 i zacz膮艂 spacerowa膰 po pokoju, by艂 podniecony i m贸wi艂 ze swad膮.

— Mam my艣l, Baker. Chc臋, 偶eby to miejsce mia艂o sw贸j nastr贸j, co艣, co by oddawa艂o moj膮 osobowo艣膰, co艣 co pozostanie jako m贸j znak d艂ugo po tym, jak ja ju偶 odejd臋, co艣 takiego, 偶eby ludzie zobaczywszy to nawet za tysi膮c lat natychmiast wspomnieli moje imi臋: Cecil John Rhodes.

— Mo偶e diament? — zaryzykowa艂 Baker rysuj膮c w swoim bloczku stylizowany kamie艅.

— Nie, nie, Baker. B膮d藕偶e oryginalny, cz艂owieku. Po pierwsze musz臋 ci powiedzie膰, 偶e jeste艣 skner膮, bo chcia艂e艣 wybudowa膰 mi n臋dzn膮, ma艂膮 nor臋, a teraz kiedy nam贸wi艂em ci臋 na barbarzy艅sko wielki dom, chcesz go popsu膰.

— Ptak — powiedzia艂 Jordan zupe艂nie mimowolnie, a obaj m臋偶czy藕ni spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

345

— Co powiedzia艂e艣, Jordan?

— Ptak, panie Rhodes. Kamienny ptak. My艣l臋, 偶e on powinien by膰 pa艅skim emblematem.

Rhodes przygl膮da艂 mu si臋 przez chwil臋, a potem uderzy艂 pi臋艣ci膮 w swoj膮 roz艂o偶on膮 lew膮 d艂o艅.

— To jest to, Baker. Ptak, naszkicuj go dla mnie, natychmiast. Tak oto ptak sta艂 si臋 uciele艣nieniem ducha Groote Schuur.

Ka偶dy z olbrzymich pokoi mia艂 przedstawiaj膮ce go fryzy lub drzwi ozdobione podobnymi motywami, nawet 艂azienka —jedena艣cie ton rze藕bionego i polerowanego granitu, mia艂a w swoich czterech rogach pos膮gi soko艂a.

Oryginalna statua zosta艂a sprowadzona z Kimberley i umieszczona w specjalnie przygotowanej niszy, wysoko w wielkopa艅skim hallu wej艣ciowym, sk膮d patrzy艂a pustymi oczyma na ka偶dego, kto wchodzi艂 przez olbrzymie tekowe drzwi rezydencji.

Tego ranka wyjechali nawet wcze艣niej ni偶 zwykle, poniewa偶 pan Rhodes nie spa艂 najlepiej.

By艂o zimno. Z g贸r Hotentockiej Holandii wia艂 m艣ciwy wiatr. Kiedy wjechali na biegn膮c膮 pod g贸r臋 艣cie偶k臋 wiod膮c膮 do prywatnego zoo, Jordan spojrza艂 za siebie. Ponad szerok膮 r贸wnin膮 Kapsztadu zobaczy艂 艣nieg na odleg艂ych szczytach, kt贸ry w 艣wietle wczesnego s艂o艅ca stawa艂 si臋 r贸偶owy i z艂oty.

Pan Rhodes by艂 w pos臋pnym nastroju, ci臋偶ko siedzia艂 na siodle i milcza艂, jego naci膮gni臋ty na oczy kapelusz prawie styka艂 si臋 z postawionym ko艂nierzem. Jordan wyr贸wna艂 krok swojego konia z wierzchowcem swego chlebodawcy i ukradkiem przygl膮da艂 si臋 jego twarzy.

Rhodes nie mia艂 jeszcze czterdziestu lat, jednak tego ranka wygl膮da艂 wyj膮tkowo staro. Nawet nie zwr贸ci艂 uwagi na kwitn膮ce o tak niezwyk艂ej porze kwiaty. Nie zatrzyma艂 si臋 przy zoo, aby zobaczy膰 karmienie lw贸w, ale skr臋ci艂 do lasu. Zsiedli z koni na 艣cie偶ce prowadz膮cej do stromych stok贸w masywu.

Z tej odleg艂o艣膰 kryty strzech膮 dach Groote Schuur wygl膮da艂 jak domek dla lalek — ale Rhodes patrzy艂 na co艣 poza nim.

— Czuj臋 si臋 jak ko艅 wy艣cigowy — powiedzia艂 nagle. — Jak pe艂nej krwi arab, kt贸ry ma serce, wol臋 i potrzeb臋 biegania, ale na jego grzbiecie siedzi z艂y je藕dziec, kt贸ry p臋ta mu nogi lub wbija w brzuch okrutne ostrogi. — Potar艂 zamkni臋te oczy kciukiem

346

i palcem wskazuj膮cym, potem rozmasowa艂 sobie policzki jakby po to, 偶eby przywr贸ci膰 w nich kr膮偶enie krwi. — By艂 ze mn膮 wczorajszej nocy, Jordanie. Kiedy dawno temu przyjecha艂em tutaj z Anglii, wydawa艂o mi si臋, 偶e uda艂o mi si臋 mu umkn膮膰, ale on zn贸w siedzi w swoim siodle. Nazywa si臋 艢mier膰, Jordanie, i daje mi bardzo ma艂o czasu. — Przycisn膮艂 r臋k臋 do klatki piersiowej, jego palce by艂y roz艂o偶one, jakby chcia艂 uspokoi膰 swoje przeci膮偶one serce. — Mam tak niewiele czasu. Musz臋 si臋 po艣pieszy膰. — Odwr贸ci艂 si臋, zdj膮艂 r臋k臋 z piersi i po艂o偶y艂 j膮 Jordanowi na ramieniu. Na jego twarzy malowa艂a si臋 czu艂o艣膰, ledwie uchwytny, smutny u艣miech zamajaczy艂 na jego bia艂ych ustach. — Jak ja ci zazdroszcz臋, m贸j ch艂opcze, bo ty to wszystko zobaczysz, a ja nie.

Jordan czu艂, 偶e jego serce zaraz p臋knie, a widz膮c wyraz jego twarzy, Rhodes podni贸s艂 r臋k臋 i dotkn膮艂 jego policzka.

— Wszystko trwa za kr贸tko, Jordanie, 偶ycie i chwa艂a, nawet mi艂o艣膰 ... wszystko trwa za kr贸tko. —Wr贸ci艂 do swojego konia. — Chod藕, czeka nas wiele pracy.

Kiedy wyje偶d偶ali z lasu, nastr贸j Rhodesa zn贸w si臋 zmieni艂. Zapomnia艂 ju偶 o 艣mierci i nagle powiedzia艂:

— B臋dziemy musieli doj艣膰 z nim do porozumienia, Jordanie. Wiem, 偶e to tw贸j ojciec; b臋dziemy musieli doj艣膰 z nim do porozumienia. Pomy艣l o tym, ale pami臋taj, 偶e mamy coraz mniej czasu, a bez niego nic nie mo偶emy zrobi膰.

Droga wiod膮ca przez dolin臋 pomi臋dzy g艂贸wnym masywem G贸ry Sto艂owej i Wzg贸rzem Signal by艂a cz臋sto ucz臋szczana, dlatego te偶 Jordan min膮艂 jakie艣 dwadzie艣cia woz贸w, zanim dotar艂 na szczyt; mia艂 jeszcze przed sob膮 dwie godziny jazdy, szlak powoli stawa艂 si臋 coraz mniej ruchliwy, a偶 w ko艅cu przypomina艂 opuszczony szlak, wiod膮cy do jednego z g贸rskich jar贸w.

Tej zimy krzaki na stokach powy偶ej starego, pokrytego strzech膮 budynku by艂y br膮zowe, a kwiaty zwi臋d艂y ju偶 na ga艂臋ziach. Wodospad, kt贸ry os艂ania艂 wzg贸rze g臋st膮 mg艂膮, polerowa艂 czarn膮 i zimn膮 ska艂臋, a z drzew otaczaj膮cych rozlewisko skapywa艂y kropelki wody.

Chata wygl膮da艂a jednak na dobrze utrzyman膮. Niedawno wymieniono strzech臋. Ci膮gle jeszcze by艂a jasnoz艂ota, a 艣ciany

347

budynku by艂y pobia艂kowane. Z ulg膮 zobaczy艂 dym wij膮cy si臋 nad kominem. Jego ojciec by艂 w domu.

Gospodarstwo nale偶a艂o kiedy艣 do s艂awnego my艣liwego i odkrywcy — Toma Harknessa, p贸藕niej jego ojciec kupi艂 je za sto pi臋膰dziesi膮t funt贸w b臋d膮cych cz臋艣ci膮 honorarium za Odysej臋 my艣liwego. Mo偶e troch臋 sentymentalny gest, jako 偶e to w艂a艣nie stary Tom zach臋ca艂 Zoug臋 i s艂u偶y艂 mu rad膮 przed wypraw膮 do Zambezji.

Jordan zsiad艂 z du偶ego, pi臋knego konia pochodz膮cego ze stajen Groote Schuur, przywi膮za艂 go do belki biegn膮cej pod werand膮 i podszed艂 do schod贸w.

Spojrza艂 na s艂up z niebieskiej ska艂y stoj膮cy jak wartownik na szczycie schod贸w. Przypomnia艂 mu si臋 ten feralny dzie艅, kiedy Ralph wykopa艂 go na Posiad艂o艣ci Diab艂a i przywi贸z艂 na powierzchni臋.

Ten kamie艅 by艂 jedyn膮 rzecz膮, jaka zosta艂a im po latach ci臋偶kiej pracy. Dziwi艂o go nie tylko to, 偶e ojciec przywi贸z艂 go tak daleko i z tak du偶ym wysi艂kiem, ale g艂贸wnie to, 偶e umie艣ci艂 go w widocznym miejscu, jakby sam chcia艂, aby przypomina艂 mu o jego b艂臋dach.

Po艂o偶y艂 r臋k臋 na kamieniu pozostawiaj膮c na nim niezauwa偶alny 艣lad, tak jak wiele innych r膮k pozostawi艂o w tym miejscu podobne 艣lady, niczym r臋ce wiernych na 艣wi臋tej relikwii. Mo偶e Zouga r贸wnie偶 go dotyka艂 za ka偶dym razem, kiedy t臋dy przechodzi艂. Jordan opu艣ci艂 r臋k臋 i zawo艂a艂 w kierunku zamkni臋tego domu.

— Jest tam kto?

Us艂ysza艂 jaki艣 ha艂as dobiegaj膮cy z wewn膮trz i nagle otworzy艂y si臋 drzwi.

— Jordan, m贸j Jordie! — zawo艂a艂 Jan Cheroot i zbieg艂 ze schod贸w. Resztki jego w艂os贸w by艂y ju偶 zupe艂nie bia艂e, ale oczy pozosta艂y bystre, a otaczaj膮ca je siateczka zmarszczek nie pog艂臋bi艂a si臋 wcale.

Obj膮艂 Jordana swoimi silnymi, br膮zowymi ramionami, ale nawet stoj膮c na pierwszym stopniu schod贸w, nie si臋ga艂 jego podbr贸dka.

— Jeste艣 taki wysoki, Jordie — za艣mia艂 si臋. — Kto przypuszcza艂by, 偶e b臋dziesz taki wysoki. M贸j ma艂y Jordie!— Odskoczy艂 do ty艂u i przyjrza艂 si臋 twarzy Jordana. — Patrzcie tylko. Postawi臋 gwine臋 przeciwko g贸wnu pawiana, 偶e z艂ama艂e艣 ju偶 kilka serduszek.

348

— Nie tyle co ty. — Jordan przyci膮gn膮艂 go do siebie i znowu u艣cisn膮艂.

— Pocz膮tek mia艂em niez艂y — zgodzi艂 si臋, a potem wyszczerzy艂 z臋by w figlarnym u艣miechu. — Ale znalaz艂bym jeszcze si艂臋 na par臋 numerk贸w.

— Ba艂em si臋, 偶e mogli艣cie jeszcze nie wr贸ci膰 z ojcem.

— Przyjechali艣my trzy dni temu.

— Gdzie jest ojciec?

— Jordan!

Znajomy, ukochany g艂os wyrwa艂 go z obj臋膰 Jana Cheroota; spojrza艂 na Zoug臋 stoj膮cego w drzwiach chaty.

Nigdy nie widzia艂 swojego ojca w tak doskona艂ej formie. Nie chodzi艂o tylko o to, 偶e by艂 szczup艂y i opalony. Wydawa艂o si臋, 偶e jest wy偶szy, sta艂 prosto z rozlu藕nionymi ramionami, jak偶e by艂 inny od cz艂owieka, kt贸ry, przegrany, opuszcza艂 diamentowe pola.

— Jordan! — powt贸rzy艂. Podeszli do siebie i u艣cisn臋li sobie d艂onie, teraz Jordan obserwowa艂 twarz ojca z mniejszej odleg艂o艣ci.

Duma i stanowczo艣膰, unicestwione w kopalni diament贸w, wr贸ci艂y na jego oblicze, ale ich odcie艅 sta艂 si臋 nieco inny. Teraz wygl膮da艂 na cz艂owieka, kt贸ry wypracowa艂 sobie warunki, w jakich chcia艂 偶y膰. W jego niebieskich oczach majaczy艂 cie艅 zamy艣lenia, a we wzroku mo偶na by艂o dostrzec wyrozumia艂o艣膰 i wsp贸艂czucie. Dojrza艂 wewn臋trznie, sprawdzi艂 swoje mo偶liwo艣ci niemal doprowadzaj膮c si臋 do zniszczenia, zbada艂 najdalsze zakamarki swojej duszy i ob艂askawia艂 je.

— Jordan — powt贸rzy艂 cicho po raz trzeci, a potem zrobi艂 co艣, co ukaza艂o, jak wielkie zmiany w nim zasz艂y. Pochyli艂 si臋 i na kr贸tk膮 chwil臋 przycisn膮艂 z艂ociste w艂osy swojej brody do policzk贸w syna.

— Cz臋sto o tobie my艣la艂em. Dzi臋kuj臋, 偶e przyjecha艂e艣. — Po艂o偶ywszy r臋k臋 na jego ramionach, wprowadzi艂 go do domu.

Jordan zawsze bardzo lubi艂 izb臋, do kt贸rej weszli; podszed艂 do p艂on膮cej w palenisku du偶ej k艂ody, wyci膮gn膮艂 r臋ce w kierunku p艂omienia i rozgl膮da艂 si臋 po pomieszczeniu. To by艂 typowy pok贸j m臋偶czyzny — p贸艂ki wype艂nione m臋skimi ksi膮偶kami, encyklopediami, almanachami i grubymi, oprawionymi w sk贸r臋 wydaniami relacji podr贸偶niczych i wypraw badawczych.

JSTa 艣cianach wisia艂a bro艅, 艂uki i ko艂czany pe艂ne zatrutych

349

strza艂 Buszmen贸w, tarcze i dzidy Matabel贸w i Zulus贸w, i oczywi艣cie przedmiot handlu, do kt贸rego Zouga w艂a艣nie wr贸ci艂 — bro艅 palna: strzelby sportowe du偶ego kalibru, najlepszych rusznikarzy — Gib-bsa, Hollanda i Hollanda, Wesleya Richardsa. Wisia艂y na 艣cianie naprzeciwko kominka;niebieskawa stal i pi臋knie rze藕bione drewno. Obok nich znajdowa艂y si臋 pami膮tki i trofea Zougi, rogi antylop i bawo艂贸w, poskr臋cane, zakrzywione lub proste jak lanca, sk贸ra zebry z zygzakowatymi paskami, br膮zowoz艂ota, nastroszona grzywa lwa z Kalahari i ko艣膰 s艂oniowa, wielkie 偶贸艂te 艂uki si臋gaj膮ce powy偶ej ludzkiej g艂owy, 偶贸艂te jak 艣wie偶e mas艂o i b艂yszcz膮ce jak wosk w 艣wietle zimowego s艂o艅ca dochodz膮cym zza otwartych drzwi.

— Uda艂a si臋 wyprawa? — zapyta艂 Jordan, a Zouga wzruszy艂 ramionami.

— Z ka偶dym rokiem coraz trudniej znale藕膰 odpowiednie okazy dla moich klient贸w.

Jego klientami byli bogaci arystokraci przyje偶d偶aj膮cy do Afryki na polowania.

— W ko艅cu r贸wnie偶 Amerykanie odkryli Afryk臋. Mam ju偶 wspania艂e zaj臋cie na przysz艂y sezon ... m艂ody facet o nazwisku Roosevelt, Sekretarz Marynarki Wojennej. — Urwa艂. — Jako艣 udaje nam si臋 wi膮za膰 koniec z ko艅cem, mnie i staremu Janowi, a o ciebie chyba nie musz臋 pyta膰.

Spojrza艂 na drogi angielski garnitur Jordana, jego buty do jazdy konnej, kt贸re by艂y zrobione z mi臋kkiej sk贸ry fa艂duj膮cej si臋 jak miech koncertyny na wysoko艣ci kostek, srebrne ostrogi i z艂oty 艂a艅cuszek od zegarka zwisaj膮cy z kieszeni — potem jego oko zatrzyma艂o si臋 na diamentowej szpilce do krawata.

— Dokona艂e艣 dobrego wyboru zostaj膮c z Rhodesem. M贸j Bo偶e, z ka偶dym dniem gwiazda tego cz艂owieka 艣wieci coraz ja艣niej.

— To wielki cz艂owiek, ojcze.

— Albo wielki oszust. — Zouga u艣miechn膮艂 si臋 przepraszaj膮co. — Wybacz mi, wiem jak wysokie mniemanie masz o nim. Napijmy si臋 po szklaneczce sherry, Jordan, a Jan Cheroot zrobi dla nas w tym czasie lunch. — Zn贸w si臋 u艣miechn膮艂. — Brakuje nam twojego gotowania, a Janowi talentu kulinarnego. Dlatego te偶 mo偶e ci to nie smakowa膰.

Nalewaj膮c s艂odk膮 kapsztadzk膮 sherry do d艂ugich kieliszk贸w, pyta艂 przez rami臋:

— A Ralph, co si臋 z nim teraz dzieje?

350

— Spotykamy si臋 cz臋sto w Kimberley. Zawsze pyta o ciebie.

— Jak on si臋 miewa?

— B臋dzie wielkim cz艂owiekiem, ojcze. Ju偶 teraz jego wozy docieraj膮 do Pilgrims' Rest i tych nowych p贸l diamentowych w Witwatersrand. Ma w艂asne faktorie w Tati i na rzece Shashi.

Usiedli przed kominkiem; jedli razowy chleb z serem i pieczon膮 baranin臋 na zimno i popijali winem. Jan Cheroot sta艂 nad Jordanem, czule chwali艂 jego dobry apetyt i nape艂nia艂 kieliszek, gdy tamten zdo艂a艂 wypi膰 zaledwie 膰wiartk臋.

Sko艅czyli i wyci膮gn臋li nogi do ognia, a Jan Cheroot przyni贸s艂 ogie艅 do zapalenia cygar, kt贸re Jordan wyj膮艂 ze z艂otej papiero艣nicy.

Rozmawiali pogr膮偶eni w k艂臋bach aromatycznego dymu.

— Ojcze, ta koncesja...

Po raz pierwszy Zouga zmarszczy艂 brwi.

— Mia艂em nadziej臋, 偶e przyjecha艂e艣 si臋 z nami zobaczy膰 — powiedzia艂 ch艂odno. — Ci膮gle zapominam, 偶e jeste艣 przede wszystkim cz艂owiekiem Rhodesa, a dopiero p贸藕niej moim synem.

— Jestem jednym i drugim w takim samym stopniu — zaprotestowa艂 Jordan. — Tylko dlatego mog臋 z tob膮 tak rozmawia膰.

— Jak膮偶 to wiadomo艣膰 ma dla mnie s艂awny pan Rhodes tym razem? — zapyta艂 Zouga.

— Maund i Selous przyj臋li jego ofert臋. Sprzedali mu swoje koncesje i obaj s膮 o dziesi臋膰 tysi臋cy funt贸w bogatsi.

Maund by艂 偶o艂nierzem i awanturnikiem. Fred Selous, podobnie jak Zouga, my艣liwym i poszukiwaczem. R贸wnie偶, jak Zouga, napisa艂 dobrze przyj臋t膮 ksi膮偶k臋 o polowaniu w Afryce — 艢cie偶ki my艣liwego w Afryce. Obaj m臋偶czy藕ni, w r贸偶nym czasie, nak艂onili Lobengul臋 do przyznania im koncesji na ko艣膰 s艂oniow膮 i minera艂y w jego wschodnich dominiach.

— Pan Rhodes prosi艂, abym zaznaczy艂, 偶e koncesje Maunda i Selousa dotyczy艂y tego samego terenu, co koncesja, kt贸r膮 przyzna艂 ci Mzilikazi. Teraz on jest w posiadaniu obu, ich moc prawna jest jednak niejasna.

— Koncesja Ballantyne'a by艂a przyznana pierwsza, przez Mzi-likaziego. Te, kt贸re nadano p贸藕niej, nie maj膮 偶adnego znaczenia — warkn膮艂 Zouga.

— Prawnicy pana Rhodesa m贸wi膮...

娄— Niech szlag trafi pana Rhodesa i jego prawnik贸w.

351

Jordan spu艣ci艂 oczy i zamilk艂, po d艂ugiej chwili Zouga westchn膮艂 i wsta艂. Podszed艂 do 偶贸艂tego drewnianego kredensu i wyci膮gn膮艂 z niego brudny i pogi臋ty dokument, tak zniszczony, 偶e podklejono pod niego papier, aby si臋 nie rozpad艂.

Atrament by艂 wyblak艂y, ale pismo wyra藕ne i zamaszyste, pisane r臋k膮 aroganckiego i zarozumia艂ego m艂odego m臋偶czyzny.

Dokument by艂 zatytu艂owany:

WY艁膭CZNA KONCESJA NA WYDOBYCIE Z艁OTA I POZYSKIWANIE KO艢CI S艁ONIOWEJ

NA SUWERENNYM TERYTORIUM MATABELE

Na dole znajdowa艂a si臋 niezdarna woskowa piecz臋膰 z podobizn膮 s艂onia i s艂owami:

NKOSI NKHULU — WIELKI KR脫L

Poni偶ej pokraczny krzy偶yk napisany tym samym atramentem:

MZILIKAZI —jego znak

Zouga po艂o偶y艂 dokument na stole, obaj wpatrywali si臋 przez chwil臋 w ten kawa艂ek papieru.

— No dobrze — podda艂 si臋. — Co wi臋c m贸wi膮 prawnicy pana Rhodesa?

— 呕e t臋 koncesj臋 mo偶na uniewa偶ni膰 na podstawie pi臋ciu r贸偶nych artyku艂贸w.

— Nie pozwol臋 mu na to.

— Ojcze, on jest bardzo stanowczy. Ma niewiarygodne wp艂ywy. Na nast臋pnej sesji Parlamentu Kapsztadzkiego zostanie wybrany premierem, prawie nie ma co do tego w膮tpliwo艣ci. — Jordan dotkn膮艂 piecz臋ci z czerwonego wosku. — Ma olbrzymie pieni膮dze, jakie艣 dziesi臋膰 milion贸w funt贸w.

— Mimo wszystko nie pozwol臋 mu na to — powiedzia艂 Zouga i powstrzyma艂 dalszy wyw贸d syna k艂ad膮c r臋k臋 na jego ramieniu. — Jordan, nie rozumiesz? Ka偶dy cz艂owiek potrzebuje czego艣, jakiego艣 marzenia, 艣wiate艂ka, za kt贸rym b臋dzie szed艂 w ciemno艣ci. Nie mog臋 tego sprzeda膰, wydaje mi si臋, jakby to zawsze do mnie nale偶a艂o. Bez tego nie b臋d臋 mia艂 ju偶 nic.

— Ojcze...

— Wiem, co chcesz powiedzie膰, 偶e nigdy nie b臋d臋 m贸g艂 tego urzeczywistni膰. Nie mam tyle pieni臋dzy. M贸g艂by艣 nawet powiedzie膰, 偶e straci艂em si艂臋 charakteru. Ale dop贸ki mam ten kawa艂ek papieru, mog臋 mie膰 r贸wnie偶 nadziej臋, swoje marzenie. Nie mog臋 go sprzeda膰.

352

— Powiedzia艂em mu o tym i on doskonale to rozumie. Chce, 偶eby艣 by艂 cz臋艣ci膮 tego wszystkiego.

Zouga podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na syna.

— Zaproponowa艂 ci miejsce w radzie nadzorczej sp贸艂ki, kt贸rej statut zostanie przyznany panu Rhodesowi przez Jej Wysoko艣膰. Potem dostaniesz ziemi臋 uprawn膮, dzia艂ki na z艂otono艣nych terenach i czynn膮 w艂adz臋 nad ca艂ym terenem. Nie rozumiesz, ojcze, on nie odbiera ci twojego marzenia, on pomaga ci je zrealizowa膰.

Cisza przed艂u偶a艂a si臋, p艂on膮ca k艂oda trzaska艂a cicho w palenisku, iskierki wystrzeliwa艂y do g贸ry, a ogie艅 o艣wietla艂 twarz Zougi.

— Kiedy chce si臋 ze mn膮 spotka膰? — zapyta艂.

— Mo偶emy by膰 w Groote Schuur w ci膮gu czterech godzin.

— B臋dzie ju偶 wtedy p贸藕no.

— Tam jest pi臋tna艣cie sypialni do twojej dyspozycji. — Jordan u艣miechn膮艂 si臋, a Zouga roze艣mia艂 jak cz艂owiek, kt贸remu w艂a艣nie zwr贸cono m艂odzie艅cz膮 gorliwo艣膰 i zapa艂.

— No wi臋c co my tu jeszcze robimy? — zapyta艂. — Janie Cheroot, przynie艣 m贸j ciep艂y p艂aszcz.

Zouga wyszed艂 na werand臋, zatrzyma艂 si臋 na najwy偶szym stopniu schod贸w i wyci膮gn膮艂 praw膮 r臋k臋 do s艂upa niebieskiego kamienia. Dotkn膮艂 go z dziwnie uroczyst膮 czu艂o艣ci膮, a nast臋pnie przy艂o偶y艂 d艂o艅 do swoich ust i czo艂a — takim gestem Arabowie pozdrawiaj膮 swoich starych przyjaci贸艂. Spojrza艂 na syna i u艣miechn膮艂 si臋.

— Przes膮d — wyja艣ni艂. — To na szcz臋艣cie.

— Na szcz臋艣cie? — parskn膮艂 Jan Cheroot stoj膮cy pod werand膮. — Cholerny kamie艅, tylko tu zawadza. — Mamrota艂 do siebie, kiedy Zouga wsiada艂 ju偶 na konia.

— Ten stary zrz臋da usech艂by, gdyby nie mia艂 na co narzeka膰 — Zouga pu艣ci艂 oko do Jordana i obaj pok艂usowali w kierunku drogi.

— Cz臋sto wracam my艣lami do dnia, w kt贸rym dokopali艣my si臋 do „niebieskiej ska艂y" — powiedzia艂 Jordan. — Gdyby艣my wtedy wiedzieli...

— Sk膮d mogli艣my wiedzie膰?

— I to ja, w艂a艣nie ja przekona艂em ci臋, 偶e „niebieska ska艂a" jest ja艂owa.

— Jordan, by艂e艣 jeszcze wtedy ma艂ym ch艂opcem.

23 — Twardzi ludzie

353

— Ale podobno by艂em obdarzony jakim艣 szczeg贸lnym zmys艂em; gdybym nie by艂 pewny, 偶e ta ziemia jest bezwarto艣ciowa, nie sprzeda艂by艣 Posiad艂o艣ci Diab艂a.

— Nigdy jej nie sprzeda艂em. Przegra艂em j膮.

— Tylko dlatego, 偶e my艣la艂e艣, 偶e jest nic niewarta. Nigdy nie przyj膮艂by艣 zak艂adu pana Rhodesa, gdyby艣 wiedzia艂, 偶e „niebieska ska艂a" nie oznacza ko艅ca, ale pocz膮tek.

— Nikt tego nie wiedzia艂, nie wtedy.

— Pan Rhodes to wyczuwa艂. On nigdy nie straci艂 wiary, wiedzia艂, czym jest „niebieska ska艂a". Podpowiada艂 mu to instynkt, jakiego nie ma nikt inny.

— Nigdy potem nie by艂em w Kimberley, Jordie. — Zouga usiad艂 wygodnie w siodle, jak Burowie, je藕dzi艂 z d艂ugimi strzemionami. — Nigdy nie chcia艂em tam wraca膰, ale oczywi艣cie wie艣ci szybko rozchodz膮 si臋 wzd艂u偶 tor贸w kolejowych. S艂ysza艂em, 偶e kiedy Rhodes i Barnato dobili targu, Posiad艂o艣膰 Diab艂a wyceniono na p贸艂 miliona funt贸w.

— Te dzia艂ki okaza艂y si臋 kluczem do g艂贸wnego pok艂adu, znajdowa艂y si臋 dok艂adnie po艣rodku. Nikt by na to wcze艣niej nie wpad艂.

— Dziwne, 偶e jednym ludziom instynkt podpowiada dobrze, a innym 藕le — my艣la艂 Zouga na g艂os. — Zawsze wiedzia艂em, albo wydawa艂omi si臋, 偶e wiem, 偶e moja droga na p贸艂noc zaczyna si臋 w tym szybie, w tym potwornym szybie.

— Mo偶e nadal tak jest. Pieni膮dze, kt贸re otworz膮 nam drog臋 na p贸艂noc, b臋d膮 pochodzi艂y w艂a艣nie stamt膮d. To miliony pana Rhodesa.

— Opowiedz mi o „niebieskiej skale". By艂e艣 z Rhodesem podczas tego wszystkiego. Opowiedz mi o tym.

— Ona si臋 zmienia, po prostu zmienia si臋. Zouga potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Brzmi to troch臋 jak cud.

— Tak — zgodzi艂 si臋 Jordan. — Diamenty to takie ma艂e cuda natury. Nigdy nie zapomn臋 swojego w艂asnego zdziwienia, kiedy pokaza艂 mi to pan Rhodes. Ta „niebieska ska艂a", podobnie jak granit, jest zbyt twarda, aby z niej co艣 wydoby膰, jednak kiedy zostawi j膮 si臋 na rok czy dwa na powierzchni, zaczyna si臋 kruszy膰, prawdopodobnie pod wp艂ywem s艂o艅ca. Kruszy si臋 jak bochenek czerstwego chleba ... a diamenty, ojcze, codziennie wydobywa si臋

354

jedena艣cie tysi臋cy karat贸w. „Niebieska ska艂a" jest matk膮 diament贸w, ich sercem. — Przerwa艂 zak艂opotany. — Czasami mog臋 si臋 zagalopowa膰 — przyzna艂, a Zouga u艣miechn膮艂 si臋 do niego. Kto m贸g艂by si臋 oprze膰 temu pi臋knemu m艂odzie艅cowi, w艂a艣nie tak — nie przystojnemu, ale pi臋knemu, kt贸rego delikatno艣膰 i dobro膰 wydawa艂y si臋 tworzy膰 aureol臋 nad g艂ow膮.

— Ojcze — Jordan opanowa艂 si臋. — Och, ojcze, nawet nie wiesz, jaki jestem szcz臋艣liwy, 偶e b臋dziesz cz臋艣ci膮 tego wszystkiego. Ty i pan Rhodes.

— Pan Rhodes —m贸wi艂 Zouga pob艂a偶liwym tonem. — Zawsze tylko pan Rhodes. Jednak to dobrze, kiedy m艂ody cz艂owiek ma swojego bohatera. Biedny b臋dzie ten 艣wiat, kiedy odejdzie ostatni bohater.

„Czy mo偶na oceni膰 cz艂owieka na podstawie jego ksi膮偶ek?", pomy艣la艂 Zouga.

Biblioteka by艂a wype艂niona nimi po brzegi. Ca艂a jedna 艣ciana pe艂na materia艂贸w 藕r贸d艂owych, z jakich korzysta艂 Gibbon pisz膮c Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego. Rhodes by艂 tak zafascynowany tym dzie艂em, 偶e zam贸wi艂 u londy艅skiego wydawcy Hatharda komplet ksi膮偶ek umieszczonych na li艣cie bibliografii, kt贸re mia艂y by膰, w razie potrzeby, specjalnie dla niego przet艂umaczone i wydrukowane. Jordan powiedzia艂, 偶e kosztowa艂o go to ju偶 osiem tysi臋cy funt贸w i nie by艂 to jeszcze koniec.

Obok tych powa偶nie wygl膮daj膮cych tom贸w sta艂y wszystkie wydane dot膮d biografie Aleksandra Wielkiego, Juliusza Cezara i Napoleona. Jakie偶 marzenia o imperium musz膮 one inspirowa膰. Zouga u艣miecha艂 si臋 do siebie, kiedy s艂ucha艂 wysokiego, hipnotycznego g艂osu krzepkiego cz艂owieka z rumian膮, napuchni臋t膮 twarz膮, kt贸ry siedzia艂 po drugiej stronie olbrzymiego biurka ozdobionego stylizowanymi p艂askorze藕bami ptaka — soko艂a Zimbabwe.

— Jest pan Anglikiem, Ballantyne, cz艂owiekiem honoru, kt贸ry potrafi by膰 oddanym sprawie; zawsze mi si臋 to w panu podoba艂o. — Nie mo偶na mu si臋 by艂o oprze膰, potrafi艂 wyczarowa膰 w rozm贸wcy ca艂膮 gam臋 uczu膰 za pomoc膮 zaledwie kilku s艂贸w. Zouga zn贸w si臋 do siebie u艣miechn膮艂. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e sam mo偶e zacz膮膰 czci膰 bohatera swojego syna.

— Potrzebuj臋 pana nawet bardziej ni偶 pa艅skiej koncesji. Pan

355

rozumie, wie pan, czego szukamy, tu nie chodzi tylko o bogactwo i wy偶szy status. Nie, nie, jest co艣 ponad tym wszystkim, co艣 艣wi臋tego. Szybko przeszed艂 do sedna sprawy.

— No wi臋c — powiedzia艂 — wie pan, czego potrzebuj臋: pana i pa艅skiej koncesji. Co chce pan w zamian?

— Jakie b臋dzie w tym moje zadanie? — zapyta艂 Zouga.

— Dobrze. — Rhodes kiwn膮艂 swoj膮 lwi膮 g艂ow膮. — Najpierw chwa艂a, potem z艂oto. Podoba mi si臋 pan, Ballantyne — ale wracaj膮c do interes贸w: My艣la艂em o tym, 偶eby poprowadzi艂 pan pierwsz膮 wypraw臋 przez teren, kt贸ry zna pan tak dobrze —jednak inni te偶 mog膮 zrobi膰 co艣 r贸wnie prostego. Zrobi to Selous. Dla pana mam co艣 znacznie wa偶niejszego. Zostanie pan moim alter ego w kraalu matabelskiego kr贸la. Te dzikusy znaj膮 i szanuj膮 pana, pan m贸wi ich j臋zykiem i zna ich zwyczaje, jest pan 偶o艂nierzem, czyta艂em pa艅sk膮 prac臋 o taktykach wojennych plemienia Motabele, a, nie oszukujmy si臋, tu mo偶e doj艣膰 do rozwi膮za艅 militarnych. Bardzo niewiele os贸b posiada wszystkie te cechy.

Patrzyli na siebie, obaj po przeciwnych stronach biurka, lekko pochyleni; po chwili zn贸w odezwa艂 si臋 Rhodes.

— Nie jestem sk膮py, Ballantyne. Niech pan wykona robot臋 i sam poda cen臋. Pieni膮dze, dziesi臋膰 tysi臋cy funt贸w ... ziemia, ka偶da parcela b臋dzie mia艂a cztery tysi膮ce akr贸w ... dzia艂ki pod wydobycie z艂ota, ka偶da pi臋膰 metr贸w kwadratowych ... dziesi臋膰 tysi臋cy funt贸w got贸wk膮, dwadzie艣cia tysi臋cy akr贸w najlepszej ziemi, kt贸r膮 sobie sam pan wybierze, pi臋膰 dzia艂ek na najbogatszym terenie z艂otono艣nym, tam gdzie zastrzeli艂 pan wielkiego s艂onia opisanego w Odysei my艣liwego. Co pan na to, Ballantyne?

— Po dziesi臋膰 wszystkiego — powiedzia艂 Zouga. — Dziesi臋膰 tysi臋cy funt贸w, dziesi臋膰 parcel i dziesi臋膰 dzia艂ek.

— Za艂atwione! — Rhodes uderzy艂 otwart膮 d艂oni膮 w blat biurka. — Zapisz to, Jordan, zapisz to. A co z pa艅skim wynagrodzeniem za prac臋 w kraalu Lobenguli? Dwa tysi膮ce, cztery tysi膮ce rocznie? Nie jestem sk膮py, Ballantyne.

— A ja nie jestem chciwy

— Niech b臋dzie cztery tysi膮ce. Wszystko ustalone? To mo偶emy i艣膰 na lunch.

356

Zouga przebywa艂 w Groote Schuur pi臋膰 dni — dni pe艂nych rozm贸w, planowania i s艂uchania.

Bawi艂o go obserwowanie, jak rozwiewa si臋 legenda pana Rhodesa — rozmy艣laj膮cego pustelnika, ukrytego na jakim艣 swoim Olimpie, do kt贸rego nikt inny nie ma dost臋pu. To wszystko okaza艂o si臋 mitem.

Rhodes otacza艂 si臋 wieloma osobami; prawie nie zdarza艂y si臋 posi艂ki, podczas kt贸rych za jego hojnym sto艂em siedzia艂oby mniej ni偶 pi臋tnastu go艣ci. Jacy to byli ludzie? Inteligentni lub bogaci, albo jedno i drugie razem. Hrabiowie lub zajmuj膮cy si臋 rolnictwem Burowie, politycy i finansi艣ci, s臋dziowie i 偶o艂nierze. Je艣li nie byli bogaci, musieli mie膰 w艂adz臋, by膰 u偶yteczni lub, po prostu, zabawni. Na jednym z obiad贸w by艂 nawet poeta, ma艂y cz艂owieczek w okularach, wracaj膮cy w艂a艣nie z Indii do Anglii. Jordan czyta艂 jego Gaw臋dy spod Himalaj贸w i postara艂 si臋 o zaproszenie dla niego. Mimo jego wygl膮du wszyscy byli nim oczarowani. Rhodes chcia艂 nawet, 偶eby wr贸ci艂 i pisa艂 o Afryce: „Przysz艂o艣膰 nale偶y do nas, panie Kipling, i b臋dzie nam potrzebny poeta, kt贸ry o tym wszystkim za艣piewa."

Dom Rhodesa zawsze by艂 pe艂en m臋偶czyzn, za to w og贸le nie by艂o tam kobiet, nawet jako s艂u偶膮cych, a na 艣cianach nie wisia艂 ani jeden portret kobiety.

Tej milcz膮cej, pogr膮偶onej rzekomo w rozmy艣laniach postaci nigdy nie zamyka艂y si臋 usta. M贸wi艂 siedz膮c na grzbiecie konia, kiedy jechali przez jego posiad艂o艣膰, chodz膮c po trawnikach swoim ci臋偶kim krokiem, siedz膮c za tekowym biurkiem czy przy d艂ugim, suto zastawionym stole. Liczby, fakty i obliczenia nieustannie p艂yn臋艂y z jego ust, nigdy nie korzysta艂 z notatek, czasami tylko rzuca艂 pytaj膮ce spojrzenie w kierunku Jordana oczekuj膮c potwierdzenia. Potem m贸wi艂 o swoich pomys艂ach, proroczych, niedorzecznych, fascynuj膮cych lub fantastycznych — ale nigdy nie ko艅cz膮cych si臋.

Rozmawiaj膮c z pos艂em do brytyjskiego parlamentu powiedzia艂: „Musimy pog艂臋bi膰 wi臋zy miedzy nami i nasz膮 star膮 ojczyzn膮, poniewa偶 nast臋pne pokolenia przyjd膮 na 艣wiat poza jej granicami, przy czym musi to przynosi膰 korzy艣ci dla obu stron, inaczej nasze drogi si臋 rozejd膮."

•Do ameryka艅skiego senatora: „Mogliby艣my zwo艂ywa膰 par-

娄357

oo

o a

g. I i i

OJ

o przyziemnych w膮tpliwo艣ciach, jak hazardzista, kt贸ry ma pewno艣膰, 偶e tym razem b臋dzie mia艂 wi臋ksze szcz臋艣cie, a ko艣ci b臋d膮 mu pos艂uszne.

Kotara deszczu zas艂ania艂a Zoudze jego chat臋 a偶 do momentu, w kt贸rym wyjecha艂 z lasu. Wtedy podmuch wiatru rozsun膮艂 srebrne zas艂ony — jego dobry nastr贸j p臋k艂 jak ba艅ka mydlana.

Zobaczy艂 teraz, jak bardzo si臋 myli艂, jego los nie zmieni艂 si臋, wszystko sprowadza艂o si臋 do s艂贸w i z艂udze艅, w贸z pe艂en jego niepowodze艅 toczy艂 si臋 dalej i nic nie mog艂o go powstrzyma膰 — jego dom by艂 cz臋艣ciowo zniszczony.

Jedno ze starych drzew, zm臋czone opieraniem si臋 wiatrom setek zim, podda艂o si臋 wreszcie i przewr贸ci艂o burz膮c frontow膮 艣cian臋 domu. Wskutek uderzenia zawali艂 si臋 r贸wnie偶 pokryty strzech膮 dach. Podpory werandy le偶a艂y roztrzaskane, a pl膮tanina zwalonych krokwi i ga艂臋zi blokowa艂a wej艣cie. Pok贸j dzienny na pewno b臋dzie zalany wod膮 — jego ksi膮偶ki, dokumenty.

Przera偶ony spustoszeniem zsiad艂 z konia i stan膮艂 przed domem, jego przygn臋bienie pog艂臋bia艂o si臋. Z trudem oddycha艂, a w 偶o艂膮dku strach wi艂 si臋 jak budz膮cy si臋 w膮偶. By艂a to trwoga cz艂owieka, kt贸ry obrazi艂 bog贸w.

S艂up z „niebieskiej ska艂y", kt贸ry dot膮d pilnowa艂 jego progu, r贸wnie偶 le偶a艂 w gruzach, po艂owa przykryta by艂a sk艂臋bion膮 s艂om膮, obok niego znajdowa艂a si臋 roztrzaskana podpora werandy. Kiedy艣 by艂 twardy i g艂adki jak granit, ale zmi臋k艂 pod wp艂ywem s艂o艅ca i powietrza, a si艂a upadku skruszy艂a go jak kred臋.

Zouga ukl臋kn膮艂 i dotkn膮艂 szorstkiego, nieregularnego kawa艂ka ska艂y. Zniszczenie domu by艂o niczym. To natomiast by艂o jedyn膮 rzecz膮, jakiej nic innego nie mog艂o zast膮pi膰.

Jego przera偶eniu zawt贸rowa艂a w艂a艣nie kolejna nawa艂nica przewalaj膮ca si臋 przez dolin臋, tratuj膮ca drzewa i rozwiewaj膮ca porozrzucan膮 s艂om臋. Deszcz uderza艂 w chropowat膮 powierzchni臋 ska艂y, kt贸r膮 trzyma艂 Zouga. Pod opuszkami jego palc贸w pojawia艂o si臋 co艣 b艂yszcz膮cego — tak o艣lepiaj膮cego, jakby 偶arz膮cego si臋, 偶e mia艂o si臋 wra偶enie, i偶 mo偶e poparzy膰 mu palce. Ale by艂o zimne, zimne jak kryszta艂 arktycznego lodu.

Nie wystawione na 艣wiat艂o dzienne, odk膮d przed dwustu milionami lat uzyska艂o sw膮 obecn膮 form臋, wydawa艂o si臋 kropl膮 przedestylowanego s艂o艅ca.

Zouga nigdy nie widzia艂 niczego r贸wnie pi臋knego ani nie

360

dotyka艂 niczego tak zmys艂owego — to by艂o jego 艣wiat艂o przewodnie i kamie艅 w臋gielny pod nowe 偶ycie. Ten kamie艅 pozwoli艂 mu odzyska膰 wiar臋 w znaczenie wysi艂ku i walki, usprawiedliwia艂 wszystkie te lata, kt贸re Zouga uwa偶a艂 za zmarnotrawione, dzi臋ki niemu rozwia艂o si臋 jeszcze do niedawna tak silne przekonanie, 偶e droga na p贸艂noc zacznie si臋 dla niego w g艂臋bokiej przepa艣ci kopal艅 towarzystwa „De Beers".

Dr偶膮cymi r臋koma otworzy艂 scyzoryk i delikatnie uwolni艂 male艅k膮 t臋cz臋 z jej jaskini w okruchu „niebieskiej ska艂y".

— Diament Ballantyne'a — szepn膮艂 i wpatruj膮c si臋 w jego prze藕roczyste, p艂ynne wn臋trze, jak czarownik w swoj膮 kryszta艂ow膮 kul臋, zobaczy艂 艣wiate艂ka i cienie migaj膮ce i zmieniaj膮ce si臋, a oczami wyobra藕ni ujrza艂 pastwiska poro艣ni臋te 艣wie偶膮 traw膮, widzia艂 wolno poruszaj膮ce si臋 stada byd艂a i wie偶e szybowe kopal艅 z艂ota z ko艂ami obracaj膮cymi si臋 na tle nieba.

Nie oczekiwano go. Przyjecha艂 tak szybko, 偶e nie wys艂a艂 nawet pos艂a艅ca z wiadomo艣ci膮. Zostawi艂 Rudda i ca艂膮 reszt臋 nad rzek膮 Shashi, a sam wyruszy艂 zabieraj膮c ze sob膮 dwa zapasowe konie, tak by m贸g艂 dosi膮艣膰 nowego, gdy poprzedni si臋 zm臋czy. Podr贸偶 od granicy kraju Matabele do misji Khami zaj臋艂a mu pi臋膰 dni.

— Jestem Jordan Ballantyne — o艣wiadczy艂 i popatrzy艂 na rodzin臋, kt贸ra w po艣piechu zebra艂a si臋 na werandzie. Obl臋偶enie zako艅czy艂o si臋 bez jednego strza艂u; wkroczy艂 ze swoimi l艣ni膮cymi lokami i ciep艂ym, niemal nie艣mia艂ym u艣miechem na ustach, podbijaj膮c serca ich wszystkich w mgnieniu oka.

Prezenty, kt贸re przywi贸z艂, zosta艂y wybrane z wielk膮 trosk膮 i 艣wiadczy艂y o tym, jak dobrze zna艂 ich i ich indywidualne potrzeby. Dla Clintona mia艂 dwa tuziny paczek nasion — niezwyk艂e warzywa i rzadkie zio艂a — 偶ywokost i okr臋, chrzan i kurkum臋, szalotk臋 i su-su. Dla Robyn lekarstwa, w艣r贸d kt贸rych znajdowa艂a si臋 butelka chloroformu, oraz futera艂 b艂yszcz膮cych i ostrych instrument贸w chirurgicznych.

Najnowszy tomik poezji Tennysona dla Saliny, dla bli藕niaczek — dwa prze艣liczne porcelanowe pieski, kt贸re potrafi艂y otwiera膰 i zamyka膰 oczka, a dla Cathy zestaw farb olejnych, komplet p臋dzli i list od Rafpha.

361

W pierwszym tygodniu, ci膮gle czekaj膮c, a偶 Rudd i inni przyjad膮 znad Shashi, Jordan znalaz艂 ciek wodny za pomoc膮 zielonej ga艂膮zki i pom贸g艂 Clintonowi wykopa膰 now膮 studni臋. Dotarli do czystej, s艂odkiej wody ju偶 na g艂臋boko艣ci trzech metr贸w. Opowiedzia艂 Cathy histori臋 偶ycia Ralpha od dnia i godziny jego narodzin. Biografia by艂a tak szczeg贸艂owa, 偶e potrzebowali kilku sesji, aby j膮 doko艅czy膰, a Cathy s艂ucha艂a z niezmiennym zainteresowaniem.

Podwin膮艂 r臋kawy i wydoby艂 z czarnego, opalanego drewnem pieca prawdziwy potok dzie艂 kulinarnych — pulpety i suflety, chrupi膮ce ciasteczka i bezy, r贸偶ne sosy — a kiedy Salina kr臋ci艂a si臋 ko艂o niego ch臋tna, aby si臋 czego艣 nauczy膰, powiedzia艂 jej z pami臋ci ca艂e In Memoriam Alfreda Tennysona:

Wi臋c nie trap si臋 jak dziewcz臋 pr贸偶ne, 呕e 偶ycie grzechem splamione jest. Wszak bogactwo wi臋ksze masz, Gdy od muszli perl臋 oddziela Czas.

By艂a oczarowana jego urokiem.

Pokaza艂 bli藕niaczkom, jak wycina膰 i sk艂ada膰 fantastyczne ptaszki i zwierz膮tka z kawa艂ka gazety, i opowiedzia艂 im najlepsze historyjki, jakie s艂ysza艂y od wyjazdu Mungo St. Johna z Khami.

Dla Robyn mia艂 naj艣wie偶sze wiadomo艣ci z Kapsztadu. Potrafi艂 scharakteryzowa膰 wszystkie wschodz膮ce gwiazdy na politycznym horyzoncie i wymieni膰 wszystkie ich s艂abe i mocne strony. Zna艂 ostatnie oceny wydarze艅 politycznych w Anglii. Pos艂owie do Parlamentu Brytyjskiego i Kapsztadzkiego byli sta艂ymi go艣膰mi w Groote Schuur, wi臋c m贸g艂 teraz powt贸rzy膰 plotki o tym „dzikim i niepoj臋tym starym cz艂owieku", jak kr贸lowa nazywa艂a Gladstone'a. Wyja艣ni艂 jej, na czym polega Home Rule, i powiedzia艂y jakie s膮 szans臋 Partii Pracy w nadchodz膮cych wyborach, nawet po pora偶ce Gladstone'a i spadku jego popularno艣ci.

— Podczas obchod贸w urodzin kr贸lowej pro艣ci ludzie stoj膮cy na chodniku pozdrawiali go, a arystokraci wygwizdywali ze swoich balkon贸w — powiedzia艂.

To by艂 nektar dla kobiety od dwudziestu lat mieszkaj膮cej w dzikiej g艂uszy.

362

Kolacje w Khami zwykle ko艅czy艂y si臋 o zmierzchu, a rodzina k艂ad艂a si臋 do 艂贸偶ek godzin臋 p贸藕niej, jednak po przyje藕dzie Jordana weso艂e rozmowy cz臋sto cich艂y dopiero po p贸艂nocy.

— Jordanie, nie ma w膮tpliwo艣ci, 偶e je艣li chcemy zdoby膰 kraj Maszona, b臋dziemy musieli za艂atwi膰 to jako艣 z twoj膮 ciotk膮. S艂ysza艂em, 偶e Lobengula nie podejmuje wa偶nych decyzji bez doktor Codrington. Chc臋, 偶eby艣 pojecha艂 przed Ruddem i innymi. Jed藕 do Khami i porozmawiaj ze swoj膮 ciotk膮. — Tak brzmia艂o po偶egnalne polecenie pana Rhodesa, a Jordan nie widzia艂 偶adnej niezgodno艣ci mi臋dzy swoim zadaniem a obowi膮zkami rodzinnymi.

Niejednokrotnie w ci膮gu tego tygodnia Jordan wychwala艂 pana Rhodesa przed Robyn, m贸wi艂 o jego prawo艣ci i uczciwo艣ci, o jego pokojowej wizji 艣wiata zjednoczonego pod panowaniem jednego monarchy.

Instynkt podpowiada艂 mu, kt贸re elementy charakteru Rhodesa nale偶y podkre艣li膰: patriotyzm, dobroczynno艣膰 i wsp贸艂czucie dla czarnych robotnik贸w, m贸wi艂 o jego sprzeciwie wobec ustawy, kt贸ra pozwala艂aby pracodawcom ch艂osta膰 czarnych s艂u偶膮cych, i gdy by艂 ju偶 przekonany, 偶e maj膮 podobne pogl膮dy, wspomnia艂 o koncesji. Jednak, mimo ca艂ego wysi艂ku, jej sprzeciw by艂 natychmiastowy i zdecydowany.

— Nie pozwol臋 na to, by nast臋pne plemi臋 obrabowano z jego w艂asnej ziemi — krzycza艂a.

— My nie chcemy niczego zabiera膰, ciociu. Pan Rhodes zagwarantuje Lobenguli suwerenno艣膰 i zapewni mu ochron臋. Czyta艂em tw贸j list do „The Cape Times", w kt贸rym wyra偶a艂a艣 swoje zaniepokojenie atakami Matabele na ziemie Maszona. Kiedy brytyjska flaga za艂opocze nad plemionami Szona, b臋d膮 chronione przez nasz wymiar sprawiedliwo艣ci. Niemcy, Portugalczycy i Belgowie zbieraj膮 si臋 jak s臋py — doskonale wiesz, ciociu, 偶e tylko jednemu narodowi mo偶na powierzy膰 t臋 misj臋.

Argumenty Jordana by艂y wywa偶one i przekonuj膮ce, w jego sposobie m贸wienia nie czu艂o si臋 przebieg艂o艣ci, a jego zaufanie dla Cecila Johna Rhodesa by艂o wzruszaj膮ce i zara藕liwe, cz臋sto wraca艂 do S艂贸w, kt贸re najbardziej chwyta艂y ze serce.

363

— Ciociu, widywa艂a艣 matabelskich wojownik贸w wracaj膮cych z kraju Maszona i pozwi膮zywane dziewcz臋ta, kt贸re ze sobprowadzili. Pomy艣l o spustoszeniu, jakie za sob膮 zostawili, o p艂on膮cych wioskach, o zamordowanych dzieciach i starcach, o zabitych wojownikach Szony. Nie mo偶esz odm贸wi膰 tym ludziom ochrony, kt贸r膮 my chcemy zapewni膰.

Tej nocy rozmawia艂a z Clintonem, le偶膮c ko艂o niego w ciemno艣ci na w膮skim 艂贸偶ku, na twardym wype艂nionym s艂om膮 materacu; jego odpowied藕 by艂a kr贸tka i prosta:

— Moja droga, zawsze by艂o to dla mnie jasne jak afryka艅skie s艂o艅ce, 偶e B贸g chcia艂, 偶eby temu kontynentowi zapewni艂 ochron臋 nar贸d, kt贸ry jako jedyny na 艣wiecie pragnie szcz臋艣cia dla jego tubylczych plemion.

— Clinton, pan Rhodes nie jest narodem brytyjskim.

— Ale jest Anglikiem.

— Ten pirat Edward Teach, alias „Czarna Broda", r贸wnie偶. Przez kilka d艂ugich minut le偶eli w milczeniu, po czym Robyn

powiedzia艂a:

— Clinton, czy zauwa偶y艂e艣, 偶e co艣 dziwnego dzieje si臋 z Salin膮? Jego zainteresowanie by艂o natychmiastowe.

— Czy jest chora?

— Obawiam si臋, 偶e tak i to nieuleczalnie. Chyba si臋 zakocha艂a.

— Bo偶e mi艂osierny. — Usiad艂 na 艂贸偶ku. — W kim ona mo偶e by膰 zakochana?

— A ilu m艂odych ch艂opc贸w jest obecnie w Khami?

Rano, po drodze do przychodni w ko艣ciele, Robyn wesz艂a do kuchni. Minionego wieczora Clinton ubi艂 艣wini臋, a teraz Salin膮 i Jordan robili kie艂bas臋. On kr臋ci艂 korb膮 maszynki do mielenia mi臋sa, a ona wciska艂a kawa艂ki wieprzowiny do jej otworu. Byli tak zaj臋ci i rozmawiali tak weso艂o, 偶e nie zauwa偶yli jej obecno艣ci.

Byli urocz膮 par膮, naprawd臋 pi臋kn膮, Robyn patrz膮c na nich mia艂a uczucie nierzeczywisto艣ci, po kt贸rym zaraz zjawi艂 si臋 niepok贸j — nic w 偶yciu nie jest tak idealne.

Salin膮 zobaczy艂a j膮 i zadr偶a艂a zaskoczona—potem, nie wiadomo dlaczego, zaczerwieni艂a si臋, a jej choch艂ikowate, spiczaste uszy p艂on臋艂y.

— Och mamo, przestraszy艂a艣 mnie.

Robyn zazdro艣ci艂a swojej c贸rce jej niewinnego uczucia i nagle w jej wyobra藕ni pojawi艂 si臋 jak偶e inny obraz — zobaczy艂a Mungo

364

St. Johna, szczup艂ego, z cia艂em pokrytym bliznami, pozbawionego skrupu艂贸w — przestraszy艂a si臋, a jej g艂os zabrzmia艂 szorstko.

— Jordan, zastanowi艂am si臋. Kiedy przyjedzie pan Rudd, p贸jd臋 z wami do kraalu Lobenguli i przedstawi臋 mu wasz膮 propozycj臋.

Po d艂ugiej i nieop艂acalnej wyprawie handlowej nad Zambezi Mungo i Louise wr贸cili do kraalu w GuBulawayo, gdzie kazano im czeka膰 przez siedem miesi臋cy. Zwlekanie Lobenguli by艂o jednak korzystne dla Mungo St. Johna.

Robyn Codrington nie chcia艂a wstawi膰 si臋 za nim u kr贸la, w wyniku czego sta艂 si臋 jedn膮 z wielu os贸b prosz膮cych o koncesje i mieszkaj膮cych w okolicy kr贸lewskiego kraalu.

Kr贸l nie pozwoli艂by mu odjecha膰, nawet gdyby tamten tego chcia艂. Wydawa艂o si臋, 偶e Lobengula lubi z nim rozmawia膰 i z zainteresowaniem s艂ucha jego relacji z wojny secesyjnej i morskich podr贸偶y. Mniej wi臋cej co tydzie艅 wzywa艂 go do siebie na trwaj膮c膮 kilka godzin audiencj臋 i, przez t艂umacza, zadawa艂 mu setki pyta艅. Fascynowa艂a go niszcz膮ca si艂a armat i domaga艂 si臋 szczeg贸艂owych opis贸w zburzonych dom贸w i porozrywanych ludzkich cia艂. Morze by艂o kolejnym 藕r贸d艂em jego wielkiego zainteresowania. Pr贸bowa艂 poj膮膰 ogrom jego w贸d, si艂臋 wiatru i szalej膮cego sztormu. Jednak kiedy Mungo delikatnie wspomina艂 o koncesji gruntowej czy handlowej, Lobengula u艣miecha艂 si臋 i odsy艂a艂 go.

— Wezw臋 ci臋 p贸藕niej, Jedno Bystre Oko, kiedy przemy艣l臋 lepiej twoj膮 spraw臋. Je艣li natomiast brakuje ci czego艣 do jedzenia lub picia, zaraz moje kobiety przynios膮 to do twojego obozu.

Kiedy艣 zezwoli艂 mu na polowanie, pod warunkiem 偶e nie przekroczy rzeki Shangani i nie zabije s艂onia ani nosoro偶ca. Podczas tej wyprawy Mungo zastrzeli艂 olbrzymiego strusia, po czym wysuszy艂 jego sk贸r臋 zachowuj膮c nienaruszone upierzenie.

Trzy razy kr贸l pozwoli艂 mu wr贸ci膰 do misji Khami, kiedy Mungo narzeka艂 na b贸l w nodze. Drapie偶ny instynkt podszeptywa艂 mu, 偶e powinien niepokoi膰 i ekscytowa膰 Robyn. Za ka偶dym razem udawa艂o mu si臋 przeci膮ga膰 wizyt臋 do kilku dni i stopniowo umacnia膰 swoj膮 pozycj臋, tak 偶e kiedy zn贸w poprosi艂 j膮, 偶eby wstawi艂a si臋 za nim u Lobenguli, my艣la艂a o tym ca艂y dzie艅, zanim, po raz kolejny, odm贸wi艂a.

365

— Nie mog臋 napu艣ci膰 kota na myszy, generale St. John.

— Droga pani, ju偶 wiele lat temu uwolni艂em swoich niewolnik贸w.

— Bo pana zmuszono — zgodzi艂a si臋. — Ale kto b臋dzie pana kontrolowa艂 tutaj, w kraju Matabele?

— Pani Robyn, i z wielk膮 rado艣ci膮 poddam si臋 tej kontroli. Zaczerwieni艂a si臋 i odwr贸ci艂a g艂ow臋, aby ukry膰 rumie艅ce.

— Jest pan arogancki, sir.

I zostawi艂a go, by m贸g艂 odnowi膰 znajomo艣膰 i regularne spotkania z bli藕niaczkami. Jego nieobecno艣膰 nie os艂abi艂a ich fascynacji. Sta艂y si臋 jego bezcennymi sojusznikami. Nikt inny nie by艂by w stanie wyci膮gn膮膰 od Juby informacji, kt贸rych potrzebowa艂. Mungo wyrazi艂 swoje niedowierzanie co do istnienia diament贸w. O艣wiadczy艂 dziewcz臋tom, 偶e przekonaj膮 go, tylko je艣li powiedz膮, gdzie Loben-gula trzyma sw贸j skarb.

Juba nie spodziewa艂a si臋 zagro偶enia ze strony tak niewinnie wygl膮daj膮cej parki, a p贸藕nym popo艂udniem, wypiwszy galon swojego s艂awnego piwa, zawsze stawa艂a si臋 weso艂a i gadatliwa.

— Ningi trzyma diamenty pod swoim pos艂aniem — poinformowa艂a go Vicky nast臋pnego dnia.

— Kto to jest Ningi?

— Siostra kr贸la, jest prawie tak gruba jak Kr贸l Ben.

Ningi by艂a najbardziej zaufan膮 osob膮 ze wszystkich ludzi Lobenguli — a jej chata w centrum zakazanej strefy kobiet by艂a najbezpieczniejszym miejscem w ca艂ym kraju Matabele.

— Teraz wam wierz臋. Jeste艣cie bardzo m膮drymi dziewczynkami — powiedzia艂 Mungo, a one nie posiada艂y si臋 z dumy. Nie by艂o niczego, o co nie m贸g艂by ich poprosi膰.

— Vicky, potrzebuj臋 troch臋 farby. To tajemnica. Opowiem wam o tym p贸藕niej, je艣li dla mnie zdob臋dziecie farb臋.

— Jaki kolor? — Lizzie wpad艂a mu w s艂owo. — Ja j膮 zdob臋d臋.

— Czerwon膮, bia艂膮 i 偶贸艂t膮.

Ostatecznie, Lizzie sta艂a na czatach, kiedy Vicky szturmowa艂a pude艂ko z farbami nale偶膮ce do Cathy. Potem dostarczy艂y mu sw贸j 艂up i zn贸w mog艂y p艂awi膰 si臋 w pochwa艂ach.

W jego planie wa偶niejszy od samego zdobycia diament贸w by艂 spos贸b unikni臋cia konsekwencji. Nikt nie m贸g艂 nawet mie膰 nadziei na dotarcie do granicy bez zgody kr贸la; do pokonania by艂y setki kilometr贸w przez zupe艂ne odludzie patrolowane przez graniczne

366

impi. Nie m贸g艂 po prostu zabra膰 艂upu i zbiec. Musia艂 u偶y膰 podst臋pu, a mo偶e nawet uciec si臋 do magii i wykorzysta膰 strach Matabel贸w przed ciemno艣ci膮.

Planowa艂 wi臋c wszystko bardzo drobiazgowo i czeka艂 na odpowiedni moment z cierpliwo艣ci膮 skradaj膮cego si臋 lamparta, wiedzia艂 bowiem, 偶e jest to jego ostatnia pr贸ba. Je艣liby mu si臋 nie uda艂o, jego bia艂a sk贸ra ani nawet status kr贸lewskiego go艣cia nie mog艂yby go tym razem uratowa膰.

Je艣liby mu si臋 nie uda艂o, Czarni roztrzaskaliby mu czaszk臋, a potem zrzucili jego cia艂o z urwiska na po偶arcie s臋pom, lub do wezbranej rzeki, gdzie krokodyle rozdar艂yby je na kawa艂ki swoimi 偶贸艂tymi z臋bami. Louise czeka艂by podobny los. Zdawa艂 sobie z tego spraw臋, ale chcia艂 podj膮膰 to ryzyko.

By艂 na tyle ostro偶ny, aby ukry膰 przed ni膮 swoje przygotowania — by艂o to o tyle 艂atwiejsze, 偶e od pewnego czasu ona praktycznie z nim nie rozmawia艂a. Mimo 偶e mieszkali w tej samej chacie wybudowanej specjalnie dla nich w lesie niedaleko kraa艂u i mimo 偶e jedli te same posi艂ki — wo艂owin臋, zsiad艂e mleko i placki kukurydziane, kt贸re kr贸l posy艂a艂 im ka偶dego wieczora — Louise sp臋dza艂a dni samotnie, wyje偶d偶aj膮c rano na jednym z mu艂贸w i wracaj膮c dopiero po zmroku. Odgrodzi艂a sw贸j s艂omiany materac zas艂on膮 zrobion膮 z postrz臋pionego brezentu z ich wozu, Mungo tylko raz pr贸bowa艂 przej艣膰 na drug膮 stron臋.

— Nigdy wi臋cej — sykn臋艂a. — Nigdy wi臋cej! — I pokaza艂a mu n贸偶, kt贸ry trzyma艂a pod sp贸dnic膮.

Dzi臋ki temu nikt nie przeszkadza艂 mu w ci膮gu dnia, a wieczorem chowa艂 ca艂y ekwipunek pod sw贸j materac. Z wydr膮偶onego kawa艂ka pnia drzewa zrobi艂 sobie mask臋 — odra偶aj膮c膮, wykrzywion膮, z wytrzeszczonymi oczami i bia艂ymi z臋bami w otwartych ustach, a potem pomalowa艂 j膮 farbami Cathy.

Ze sk贸ry upolowanego przez siebie strusia uszy艂 peleryn臋 si臋gaj膮c膮 mu od szyi do kostek, a na nogi i r臋ce zrobi艂 sobie groteskowe r臋kawice z czarnej ko藕lej sk贸ry. Ca艂y ten kostium m贸g艂 przerazi膰 nawet najodwa偶niejszego wojownika. Ubrany w niego Mungo by艂 uciele艣nieniem Tokoloshe z mitologii Matabel贸w.

.Robyn wielokrotnie podawa艂a mu laudanum, 偶eby u艣mierzy膰 niezno艣ny b贸l w nodze, ale on zachowa艂 wszystkie dawki. Wybra艂 jedno ze 艣wi膮t i odczeka艂 trzy pierwsze noce obchod贸w, aby mie膰

367

pewno艣膰, 偶e wszyscy mieszka艅cy kraalu, zm臋czeni trzema dniami i nocami picia piwa i dzikich ta艅c贸w, usn臋li tam, gdzie si臋 przewr贸cili.

Wieczorem do zsiad艂ego mleka Louise wla艂 laudanum, kwa艣ny nap贸j dobrze zamaskowa艂 smak narkotyku. Godzin臋 po zapadni臋ciu nocy podszed艂 do jej 艂贸偶ka, odsun膮艂 zas艂on臋 i przez chwil臋 ws艂uchiwa艂 si臋 w jej r贸wny oddech, potem pochyli艂 si臋 i poklepa艂 j膮 lekko po policzkach. Nie poruszy艂a si臋, rytm jej oddechu r贸wnie偶 si臋 nie zmieni艂.

Szybko ubra艂 si臋 w swoj膮 pierzast膮 peleryn臋, nie w艂o偶y艂 jeszcze maski ani r臋kawic, ale poczerni艂 twarz i ko艅czyny smarowid艂em z pokruszonego w臋gla drzewnego i t艂uszczu. Potem, trzymaj膮c mask臋 i d艂ugi kawa艂ek liny pod pach膮 i ci臋偶k膮 assegai w drugiej r臋ce, wyszed艂 z chaty.

W lesie nie by艂o nikogo — 偶aden Matabele nie przyszed艂by do miejsca pe艂nego, o tej porze, duch贸w — wi臋c szybko znalaz艂 si臋 przy pierwszej linii drzew, sk膮d obserwowa艂 otaczaj膮c膮 kraal palisad臋.

艢wiec膮cy ksi臋偶yc pozwoli艂 mu wybra膰 odpowiedni膮 drog臋, ale jego 艣wiat艂o nie by艂o na tyle silne, aby zdradzi膰 go nawet przed czujnymi oczami. Tej nocy b臋dzie bardzo ma艂o otwartych oczu. Mimo to jednak skuli艂 si臋, kiedy przechodzi艂 przez nieos艂oni臋ty teren; dzi臋ki swojej pelerynie wygl膮da艂 jak hiena, wi臋c nie wzbudzi艂by wielkiego zainteresowania.

Zatrzyma艂 si臋 przy zewn臋trznej palisadzie, aby si臋 rozejrze膰, a p贸藕niej zarzuci艂 konopn膮 lin臋 przez 艣cian臋 z pali o zaostrzonych ko艅cach.

Wspi膮艂 si臋 ostro偶nie, oszcz臋dzaj膮c chor膮 nog臋 i spojrza艂 na kraal.

By艂o zupe艂nie pusto, ale niewielkie ognisko p艂on臋艂o przed zamkni臋t膮 bram膮.

Mungo zjecha艂 po linie i szybko ukry艂 si臋 w cieniu najbli偶szej chaty, tam wci膮gn膮艂 r臋kawice i na艂o偶y艂 na g艂ow臋 ci臋偶k膮 mask臋, a potem podczo艂ga艂 si臋 do wewn臋trznej palisady otaczaj膮cej chaty kobiet.

Ju偶 wcze艣niej, ze szczytu najbli偶szego wzg贸rza, dok艂adnie obejrza艂 przez teleskop uk艂ad enklawy kr贸lewskich 偶on.

Domy tworzy艂y tam dwa ko艂a, jak wsp贸艂艣rodkowe okr臋gi na tarczy strzelniczej — w 艣rodku znajdowa艂a si臋 najwi臋ksza chata.

368

Skomplikowane wzory na 艣cianach 艣wiadczy艂y o jej specjalnym znaczeniu. Jego przypuszczenie, 偶e jest to rezydencja siostry kr贸la, potwierdzi艂o si臋, kiedy zobaczy艂 przez teleskop wielkie, b艂yszcz膮ce cielsko Ningi, gdy z towarzysz膮cym jej tuzinem s艂u偶膮cych wy艂ania艂a si臋 wczesnym rankiem przez niskie drzwi.

Dotar艂 do bramy w wewn臋trznej palisadzie i obserwowa艂 j膮 zza 艣ciany najbli偶szej chaty. Znowu mia艂 szcz臋艣cie. By艂 przygotowany na u偶ycie assegai, ale obaj wartownicy spali wyci膮gni臋ci i przykryci futrami, 偶aden z nich nie poruszy艂 si臋, kiedy Mungo przechodzi艂 nad ich le偶膮cymi cia艂ami.

Ze 艣rodka jednej z chat dobiega艂o miarowe chrapanie kt贸rej艣 z kr贸lewskich 偶on, w innej jaka艣 kobieta kaszla艂a i mrucza艂a przez sen; ba艂 si臋, ale szed艂 dalej.

Drzwi chaty Ningi by艂y zamkni臋te. Ostrzem dzidy, jak pi艂膮, przeci膮艂 lin臋, kt贸ra stanowi艂a jedyne zamkni臋cie. Zgrzyt i szelest, jaki powstawa艂, w jego uszach brzmia艂 jak grzmoty podczas burzy; czekaj膮c na jaki艣 odg艂os z wewn膮trz poczu艂 mrowienie na ca艂ej sk贸rze — by艂o cicho. Kiedy cofn膮艂 si臋, aby wyj膮膰 spod peleryny p臋cherze nape艂nione kozi膮 krwi膮, poczu艂, jak bardzo jest spocony. Naci膮艂 p臋cherze i pola艂 drzwi cuchn膮c膮 i krzepn膮c膮 ciecz膮. Dowiedzia艂 si臋 od bli藕niaczek, kt贸re by艂y alf膮 i omeg膮 w dziedzinie si艂 nadprzyrodzonych, 偶e Tokoloshe zawsze spryskuje drzwi, przez kt贸re przechodzi. By艂a to jedna z bardziej pozytywnych cech tego stworzenia. Teraz, 艣ciskaj膮c dzid臋 w prawej d艂oni, Mungo zajrza艂 do chaty, kucn膮艂 w drzwiach i czeka艂, a偶 jego oczy przyzwyczaj膮 si臋 do panuj膮cej tam ciemno艣ci.

Ognisko po艣rodku chaty prawie si臋 ju偶 wypali艂o. Jego s艂abe 艣wiat艂o pozwala艂o odr贸偶ni膰 tylko dwie postacie, zwini臋te jak psy i 艣pi膮ce na swoich pos艂aniach oraz olbrzymie cielsko ksi臋偶niczki przykrytej futrami.

Ws艂uchuj膮c si臋 w ca艂膮 gam臋 d藕wi臋k贸w, jakie wydawa艂a z siebie chrapi膮ca ksi臋偶niczka, Mungo podszed艂 do pierwszej ze s艂u偶膮cych.

Zanim zd膮偶y艂a si臋 poruszy膰, w艂o偶y艂 jej do ust knebel z ko藕lej sk贸ry i zwi膮za艂 jej nogi i r臋ce rzemieniem. Nie walczy艂a nawet, patrzy艂a wielkimi, wytrzeszczonymi oczyma tylko na jego przera偶aj膮c膮 mask臋. Zwi膮za艂 i zakneblowa艂 r贸wnie偶 drug膮 kobiet臋, a potem podszed艂 do pos艂ania Ningi znajduj膮cego si臋 na specjalnym podwy偶szeniu.

24 — Twarda ludzie

369

Chrapa艂a i pomrukiwa艂a, kiedy wi膮za艂 jej nogi i r臋ce. Dopiero gdy w艂o偶y艂 jej do ust knebel, zacz臋艂a sapa膰, j臋cze膰, i ockn臋艂a si臋 z pijackiego snu.

Uda艂o mu si臋 zrzuci膰 j膮 z podwy偶szenia, a ona z hukiem spad艂a na glinian膮 pod艂og臋. Zaci膮gn膮艂 j膮 do miejsca, w kt贸rym le偶a艂y jej zwi膮zane s艂u偶膮ce. By艂o to ci臋偶kie zadanie, poniewa偶 ksi臋偶niczka wa偶y艂a co najmniej sto pi臋膰dziesi膮t kilogram贸w.

Dorzuci艂 drewna do ogniska i kiedy zap艂on臋艂o ja艣niej, zacz膮艂 skaka膰 i ta艅czy膰 dooko艂a swoich je艅c贸w i straszy膰 ich pokazuj膮c im odra偶aj膮c膮 mask臋. W blasku ogniska wida膰 by艂o pot sp艂ywaj膮cy strumykami po ich kul膮cych si臋 ze strachu cia艂ach.

Nagle rozleg艂 si臋 zduszony huk — przepe艂niona strachem Ningi nie wytrzyma艂a i opr贸偶ni艂a jelita. Smr贸d gor膮cego ka艂u wype艂ni艂 chat臋. Mungo zarzuci艂 kaross z futer na kobiety i natychmiast zamar艂y w bezruchu, ich pomruki i st艂umione j臋ki nagle usta艂y.

Dzia艂a艂 szybko. Wr贸ci艂 do 艂贸偶ka Ningi, zrzuci艂 z niego wszystkie sk贸ry, a pod nimi zobaczy艂 ma艂e bambusowe drzwiczki. Otworzy艂 je i w p艂ytkim zag艂臋bieniu znalaz艂 tuzin glinianych naczynek.

Kiedy si臋ga艂 po pierwsze i wyci膮ga艂 je na powierzchni臋, zacz臋艂y trz膮艣膰 mu si臋 r臋ce. Pot sp艂ywa艂 mu na oczy i zamazywa艂 obraz, ale Mungo od razu spostrzeg艂 charakterystyczny mydlany blask.

Nie m贸g艂 zabra膰 wszystkiego. By艂o tego za du偶o, 偶eby wszystko wynie艣膰, a potem ukry膰. Poza tym instynkt ostrzega艂 go, 偶e im wi臋cej we藕mie, tym bardziej bezlitosne b臋dzie poszukiwanie i po艣cig.

Wysypa艂 zawarto艣膰 wszystkich dwunastu naczy艅 na jedn膮 b艂yszcz膮c膮 kupk臋 obok ogniska, w kt贸rego niepewnym 艣wietle stara艂 si臋 wybra膰 najwi臋ksze i najja艣niejsze diamenty z setek tych, kt贸re kusi艂y go migotliwymi u艣miechami. Trzydzie艣ci z nich nape艂ni艂o woreczek, kt贸ry przyni贸s艂 ze sob膮. Przywi膮za艂 go z powrotem do pasa, z艂apa艂 dzid臋 i wybieg艂 z chaty.

Stra偶nicy przy wewn臋trznej palisadzie ci膮gle spali, wi臋c przemkn膮艂 si臋 ko艂o nich cicho. Dochodz膮c do zewn臋trznej palisady zdj膮艂 peleryn臋, r臋kawice i mask臋, i wrzuci艂 wszystko do opuszczonego ogniska. Potem przykry艂 ga艂臋ziami — rano zostanie tylko popi贸艂.

Wspi膮艂 si臋 szybko po linie, a potem wci膮gn膮艂 j膮 za sob膮. 370

Schodz膮c z drugiej strony palisady zostawia艂 za sob膮 kr贸lewski kraa艂 — cichy i odr臋twia艂y.

Wyk膮pa艂 si臋 w sadzawce niedaleko obozu, sp艂ukuj膮c z siebie w臋giel i t艂uszcz, potem odnalaz艂 koszul臋 i spodnie, kt贸re zostawi艂 w wydr膮偶onym drzewie.

Gdy dotar艂 do w艂asnej chaty, ukl臋kn膮艂 przy Louise i po艂o偶y艂 r臋k臋, wci膮偶 zimn膮 od wody, na jej policzku. Westchn臋艂a i odwr贸ci艂a si臋 na drugi bok. Chcia艂o mu si臋 艣mia膰, chcia艂 wykrzycze膰 ca艂y sw贸j triumf. Zamiast tego ukry艂 woreczek drogocennych kamieni pod materacem i wsun膮艂 si臋 pod koc. Nie spa艂 ju偶 przez reszt臋 nocy, a o 艣wicie us艂ysza艂 gwar dochodz膮cy z kraalu, wrzaski kobiet i krzyki m臋偶czyzn, za pomoc膮 kt贸rych pr贸bowali ukry膰 strach przed duchami i demonami.

— To jest bardzo okrutne — powiedzia艂a Robyn gorzko.

— Nomusa, jeste艣 m膮dr膮 kobiet膮, najm膮drzejsz膮, jak膮 znam, ale ty nie rozumiesz duch贸w i demon贸w Matabele — odpowiedzia艂 Lobengula.

— Wiem tylko, 偶e na 艣wiecie jest bardzo du偶o z艂ych ludzi, ale bardzo ma艂o z艂ych duch贸w.

— To, co przysz艂o do chaty mojej siostry, zjawi艂o si臋 z powietrza. Moi ludzie czujnie strzegli wszystkich bram do kraalu; przysi臋gli, 偶e byli na swoich stanowiskach od zmroku a偶 do 艣witu, w r臋kach trzymali dzidy w pogotowiu, a ich oczy by艂y szeroko otwarte. Nic ko艂o nich nie przechodzi艂o.

— Nawet twoi najlepsi ludzie mog膮 si臋 zdrzemn膮膰, a potem k艂ama膰, 偶eby si臋 chroni膰.

— Nikt nie wa偶y艂by si臋 k艂ama膰 przed kr贸lem. To przysz艂o z powietrza i opryska艂o drzwi chaty Ningi zgni艂膮, cuchn膮c膮 krwi膮. — Lobengula a偶 wzdrygn膮艂 si臋 na sam膮 my艣l o tym. — Na ko艣cisty ty艂ek Chaki, to sztuczka Tokoloshe. Cz艂owiek nie mo偶e tego zrobi膰.

— Chyba 偶e przyniesie sobie krew w garnku, a potem rzuci nim o drzwi.

— Nomusa — Lobengula potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 z ubolewaniem. — Moja siostra i jej s艂u偶膮ce widzia艂y tego w艂ochatego potwora, czarnego jak noc i 艣mierdz膮cego grobem, kt贸rego sk贸ra ocieka艂a nie. potem, ale krwi膮. Jego oczy wygl膮da艂y jak ksi臋偶yc w pe艂ni,

371

a g艂os brzmia艂 jak ryk lwa i krzyk or艂a; nie mia艂 r膮k ani n贸g, tylko w艂ochate poduszki — Lobengula zn贸w zadr偶a艂.

— I ukrad艂 diamenty — powiedzia艂a Robyn. — Na co mo偶e demon potrzebowa膰 diament贸w?

— Kto mo偶e wiedzie膰, czego potrzebuje demon do swoich czar贸w albo 偶eby zadowoli膰 swojego pana?

— Ludzie pragn膮 diament贸w.

— Nomusa, dla czarnego cz艂owieka diamenty nie maj膮 偶adnej warto艣ci, wi臋c nie m贸g艂 to by膰 czarny cz艂owiek. Z drugiej strony, gdyby to bia艂y cz艂owiek wszed艂 do chaty mojej siostry, nie zadowoli艂by si臋 kilkoma kamieniami. Bia艂y cz艂owiek zabra艂by wszystkie. Tak wi臋c nie m贸g艂 to by膰 ani bia艂y cz艂owiek, ani czarny — to m贸g艂 by膰 tylko demon.

— Lobengulo, Wielki Kr贸lu, nie mo偶esz dopu艣ci膰 do rozlewu krwi niewinnych.

— Nomusa, kr贸lewski kraal znajduje si臋 pod dzia艂aniem si艂 nadprzyrodzonych. Jaki艣 z艂y cz艂owiek lub wielu z艂ych ludzi sprowadzi艂o czarnego demona, a ja nie by艂bym kr贸lem, gdybym pozwoli艂 im dalej 偶y膰. Musimy pozby膰 si臋 tego brudu, a moje ptaki b臋d膮 mia艂y uczt臋.

— Lobengulo...

— Nie m贸w nic wi臋cej, C贸rko Mi艂osierdzia, s艂owa nie mog膮 zmieni膰 mojego postanowienia, a ty, twoja rodzina i wszyscy go艣cie maj膮 przyj艣膰 i zobaczy膰, jak wymierza si臋 sprawiedliwo艣膰.

Matabelowie schodzili si臋 do GuBulawayo przez dziesi臋膰 dni; przychodzili du偶ymi grupami, wojownicy i dziewcz臋ta, indunowie i p艂odne matrony, ma艂e dzieci i 艣lini膮cy si臋, bezz臋bni starcy — nadci膮gali ca艂ymi tysi膮cami i dziesi膮tkami tysi臋cy. W dniu wyznaczonym przez Lobengul臋 ca艂y nar贸d zebra艂 si臋 w jednym miejscu — nie ko艅cz膮ce si臋 rz臋dy, morze czarnych cia艂, kt贸re wylewa艂o si臋 poza wielk膮 zagrod臋 dla byd艂a.

Ca艂a ta wielka masa ludzi by艂a dziwnie nieruchoma i cicha, tylko pi贸ropusze lekko porusza艂 s艂aby, niespokojny wiatr. Wisia艂a nad nimi gruba warstwa strachu, tak wyczuwalna, i偶 wydawa艂o si臋, 偶e poch艂ania ciep艂o s艂o艅ca i przyciemnia jego promienie.

Panuj膮ca cisza przygniata艂a ich i nie pozwala艂a oddycha膰. Dopiero gdy czarna wrona przelecia艂a nisko nad zwartymi rz臋dami

372

i zaskrzecza艂a swoim ochryp艂ym g艂osem, podnie艣li g艂owy, a z ich p艂uc wydoby艂o si臋 ciche westchnienie.

Przed bramami kraalu, przodem do oczekuj膮cego t艂umu zasiedli najstarsi indunowie Matabel贸w: Somabula, Babiaan i Gandang oraz inni ksi膮偶臋ta Kuma艂o; za nimi, opieraj膮c si臋 plecami o palisad臋, siedzieli biali go艣cie Lobenguli, by艂o ich niemal stu: Niemcy i Francuzi, Holendrzy i Anglicy* my艣liwi i naukowcy, biznesmeni, awanturnicy, misjonarze i kupcy. Ubrani w najlepszej jako艣ci ubrania lub w od艣wi臋tne mundury, czekali w milczeniu.

By艂y tam tylko dwie bia艂e kobiety, poniewa偶 Robyn zdecydowanie sprzeciwi艂a si臋 przyprowadzeniu c贸rek z Khami na „ceremoni臋 wyw臋szania", a Lobengula zrobi艂 dla niej wyj膮tek.

Kr贸l pozwoli艂 obu kobietom usi膮艣膰. Robyn zaj臋艂a miejsce obok wej艣cia do kraalu, Clinton sta艂 nad ni膮, a po jej bokach zasiedli wys艂annicy pana Rhodesa. Pan Rudd, z czerwon膮 twarz膮 i kapeluszem na g艂owie, siedzia艂 po jednej stronie, a Jordan Ballantyne po drugiej. Troch臋 dalej, na sto艂ku powi膮zanym rzemieniami siedzia艂a Louise St. John. Jej grube czarne warkocze si臋ga艂y do pasa prostej bia艂ej sukienki, a oczy siedz膮cych obok niej m臋偶czyzn ukradkiem studiowa艂y jej egzotyczn膮 urod臋. Za jej plecami sta艂 Mungo St. John, opiera艂 si臋 lekko na lasce i u艣miecha艂 do siebie, widz膮c zazdrosne spojrzenia innych m臋偶czyzn.

T艂um zako艂ysa艂 si臋 jak czarne u艣pione morze pod wp艂ywem silnego podmuchu wiatru, a pi贸ropusze zata艅czy艂y jak piana na jego falach. Wszyscy podnie艣li wysoko prawe nogi i tupn臋li nimi o tward膮 ziemi臋 — rozleg艂 si臋 kr贸tki, urwany huk brzmi膮cy jak salwa z wielu dzia艂. Potem ich gard艂a rykn臋艂y kr贸lewskie powitanie.

Wielki Czarny S艂o艅 Matabele wchodzi艂 przez bram臋, a za nim sz艂y jego 偶ony prowadzone przez Ningi ko艂ysz膮c si臋, szuraj膮c nogami i 艣piewaj膮c pie艣艅 pochwaln膮.

Trzymaj膮c w d艂oni kr贸lewsk膮 dzid臋, Lobengula kroczy艂 w kierunku glinianego podium, gdzie umieszczono krzese艂ko k膮pielowe, kt贸re by艂o tronem jego ojca. Gandang i Babiaan, jego bracia, podeszli, aby pom贸c mu wej艣膰 na schody.

Z tego miejsca Lobengula spojrza艂 na sw贸j nar贸d, a siedz膮cy najbli偶ej mogli zobaczy膰 ogromny smutek w jego oczach. — Zaczynajmy — powiedzia艂 i opad艂 na krzes艂o.

373

Zza palisady da艂o si臋 s艂ysze膰 zawodzenie po艂膮czone z dzikimi wrzaskami i maniakalnym 艣miechem; nagle przez bram臋 wesz艂a procesja starych kobiet, podryguj膮cych czarownic i chichocz膮cych nekromantek.

Na ich szyjach i u pasa wisia艂y oznaki ich czarnej profesji: czaszki pawian贸w i ma艂ych dzieci, sk贸ry pyton贸w i iguan, skorupy 偶贸艂wi, zakorkowane rogi, grzechocz膮ce str膮ki fasoli, ko艣ci i inne szcz膮tki ludzi, zwierz膮t i ptak贸w.

J臋cz膮c i pohukuj膮c zebra艂y si臋 przed tronem Lobenguli.

— Siostry ciemno艣ci, czy czujecie z艂e duchy?

— Czujemy ich oddechy ... s膮 tutaj! S膮 tutaj!

Jedna z czarownic rzuci艂a si臋 na wysuszon膮 ziemi臋, u jej bezz臋bnych dzi膮se艂 zbiera艂a si臋 piana, przewraca艂a oczami, a jej cz艂onki drga艂y spazmatycznie. Jedna z si贸str sypn臋艂a jej w twarz czerwonym proszkiem z rogu wisz膮cego u pasa, tamta wrzasn臋艂a i podskoczy艂a wysoko.

— Siostry ciemno艣ci, czy znajdziecie tych, kt贸rzy czyni膮 z艂o? — zapyta艂 Lobengula.

— Znajdziemy ich, Wielki Byku Kuma艂o. Znajdziemy i oddamy w twoje r臋ce, synu Mzilikaziego.

— Zaczynajcie! — rozkaza艂 Lobengula. — Czy艅cie swoj膮 powinno艣膰!

Kilka z nich zacz臋艂o skaka膰 i wirowa膰 wymachuj膮c swoimi r贸偶d偶kami. Jedna wywija艂a ogonem 偶yrafy, inna nadmuchanym p臋cherzem szakala na kiju, jeszcze inna wyci膮gni臋tym i wysuszonym na s艂o艅cu cz艂onkiem lwa. W艂a艣nie za pomoc膮 tych r贸偶d偶ek mia艂y wskaza膰 tych, kt贸rzy przyci膮gali z艂e duchy.

Kilka z nich chy艂kiem odsun臋艂o si臋 na bok, inne na czworakach rozchodzi艂y si臋 mi臋dzy rz臋dami ludzi, obw膮chuj膮c ziemi臋 jak psy szukaj膮ce zapachu zwierzyny.

Jedna z czarownic sz艂a wzd艂u偶 rz臋du bia艂ych go艣ci, podskakuj膮c jak podstarza艂y pawian, jej wysuszone piersi obija艂y si臋 o obwis艂y brzuch, na jej sk贸rze utworzy艂a si臋 szara skorupa z brudu, a amulety grzechota艂y i pobrz臋kiwa艂y. Zatrzyma艂a si臋 przed Mungo St. Johnem, podnios艂a wysoko nos, pow膮cha艂a powietrze i nagle zawy艂a jak suka podczas rui.

Mungo wyj膮艂 z ust r臋cznie zwijane cygaro z tutejszego tytoniu i dok艂adnie ogl膮da艂 zbieraj膮cy si臋 na ko艅cu popi贸艂. Starucha

374

podesz艂a bli偶ej i przyjrza艂a si臋 jego twarzy, on w艂o偶y艂 cygaro z powrotem do ust i spojrza艂 na ni膮 bez wi臋kszego zainteresowania.

Podskoczy艂a i przysun臋艂a g艂ow臋 na kilka centymetr贸w ku jego twarzy, aby pow膮cha膰 oddech, potem ta艅cz膮c odsun臋艂a si臋 — po chwili zn贸w do niego wr贸ci艂a, podnios艂a d艂ugi ogon 偶yrafy wysoko nad g艂ow臋, wrzasn臋艂a jak rzucaj膮ca si臋 na zdobycz sowa i ruszy艂a na niego pr贸buj膮c uderzy膰 go nim w twarz.

Nagle zamar艂a. Mungo wyj膮艂 cygaro z ust i zrobi艂 doskona艂e k贸艂ko z dymu, kt贸re rozbi艂o si臋 o twarz wied藕my i rozp艂yn臋艂o w postaci drobnych wst膮偶eczek.

Zachichota艂a dziko i ruszy艂a dalej; zatrzyma艂a si臋 przy Robyn Codrington.

— 艢mierdzisz jak hiena, kt贸ra ci臋 sp艂odzi艂a — powiedzia艂a jej Robyn w j臋zyku Matabele, a czarownica zn贸w zawirowa艂a i podbieg艂a do Juby stoj膮cej w pierwszym rz臋dzie szlachetnych matron. Zamierzy艂a si臋 swoj膮 witk膮 i spojrza艂a prowokuj膮co na Robyn.

Robyn zblad艂a i rzuci艂a si臋 na kolana.

— Nie — szepn臋艂a. — Prosz臋, oszcz臋d藕 j膮.

Wied藕ma opu艣ci艂a r臋k臋 i wr贸ci艂a do Robyn krocz膮c dumnie, potem zn贸w wrzasn臋艂a, zawirowa艂a i podbieg艂a do Juby, tym razem uderzy艂a, a ogon 艣wisn膮艂 i smagn膮艂 czarne cia艂o — w ostatniej chwili czarownica zmieni艂a cel i uderzenie spad艂o na wystraszon膮 twarz m艂odej kobiety stoj膮cej obok Juby.

— Czuj臋 z艂o — wrzasn臋艂a czarownica, a kobieta upad艂a na kolana. — Czuj臋 krew.

Wied藕ma bi艂a nieos艂oni臋t膮 twarz kobiety, dop贸ki 艂zy nie zacz臋艂y sp艂ywa膰 po jej policzkach.

Oprawcy podeszli do wybranej ofiary i rzucili j膮 na ziemi臋. Jej nogi by艂y zdr臋twia艂e, wi臋c kobieta nie protestowa艂a, kiedy wlekli j膮 przed oblicze Lobenguli, ten spojrza艂 na ni膮, smutnym i wyra偶aj膮cym bezradne wsp贸艂czucie wzrokiem, a potem podni贸s艂 palec wskazuj膮cy prawej r臋ki.

Jeden z kat贸w zamachn膮艂 si臋 maczug膮 i uderzy艂 kobiet臋 w ty艂 g艂owy. Ko艣膰 czaszki chrupn臋艂a, a oczy pod wp艂ywem uderzenia wypad艂y z niej jak przejrza艂e winogrona. Kiedy osun臋艂a si臋 na ziemi臋, w jej g艂owie wida膰 by艂o nie krwawi膮ce zag艂臋bienie wielko艣ci pi臋艣oi. Czarownica posz艂a polowa膰 dalej, a Juba spojrza艂a na

375

Ul

O

ET r- o* o. 3 B-禄 a.

"-5 "S.

U)

1

lu

s

*

g

^r* e-

n

1

S 艁

I

a

I

g-J艁 S

I

p*

U

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

— Przychodzi mi do g艂owy tylko jedna my艣l, mog艂a pojecha膰 do Khami, chyba zaczyna艂a si臋 przyja藕ni膰 z pani najstarsz膮 c贸rk膮.

— Wy艣l臋 kogo艣 do misji.

— Mo偶e pani poprosi膰 kr贸la, 偶eby pozwoli艂 mi r贸wnie偶 pojecha膰.

— Kr贸l jest teraz ze swoimi 偶onami; nikt, nawet ja, nie wa偶y si臋 mu tam przeszkadza膰.

— Jak d艂ugo to potrwa?

— Dzie艅, tydzie艅, nikt tego nie wie. Dam panu zna膰, je艣li sama b臋d臋 co艣 wiedzia艂a.

Tej nocy Mungo znowu czeka艂, a nad ranem, kiedy siedzia艂 przy ognisku zm臋czony i z podkr膮偶onymi oczyma, przys艂uchuj膮c si臋 ciszy i pr贸buj膮c odnale藕膰 w niej t臋tent konia lub g艂os Louise — do g艂owy przysz艂a mu my艣l, kt贸ra zmrozi艂a mu krew i 艣cisn臋艂a 偶o艂膮dek.

Wsta艂 od ogniska, wbieg艂 do chaty i wsun膮艂 r臋ce pod materac. Poczu艂 wielk膮 ulg臋, kiedy jego palce zacisn臋艂y si臋 na woreczku, wyci膮gn膮艂 go i otworzy艂. Wysypa艂 b艂yszcz膮ce kamienie na otwart膮 d艂o艅. By艂y wszystkie, ale razem z nimi znalaz艂 co艣, czego nie by艂o tam wcze艣niej. By艂 to z艂o偶ony kawa艂ek papieru — zani贸s艂 go do ogniska, aby w jego blasku odczyta膰 tre艣膰 listu.

„Zanim odnajdziesz t臋 wiadomo艣膰, ju偶 b臋dziesz wiedzia艂, 偶e odesz艂am. Nawet teraz, gdy to pisz臋, my艣l o tych biednych ludziach, kt贸rzy zgin臋li, aby zap艂aci膰 za twoj膮 chciwo艣膰, nie daje mi spokoju. Razem z nimi umar艂y resztki mojej mi艂o艣ci do ciebie.

Zostawiam ci te zbrukane krwi膮 kamienie maj膮c pewno艣膰, 偶e s膮 przekl臋te.

Nie szukaj mnie. Nikogo za mn膮 nie wysy艂aj. Nie my艣l ju偶 o mnie." Nie podpisa艂a.

Ludzie Rudda byli w艂a艣nie przy 艣niadaniu, kt贸re spo偶ywali w nie maj膮cym bocznych 艣cian namiocie jadalnym.

By艂 艣wie偶y i ch艂odny poranek. Przy stole prowadzono uczon膮, intelektualn膮 rozmow臋, jednocze艣nie 偶yw膮 i dowcipn膮. Dla Robyn by艂a to wielka rozkosz.

378

Siedzia艂a na honorowym miejscu, kt贸re odda艂 jej Rudd. Najwyra藕niej od pierwszego spotkania bardzo przypad艂a mu do gustu, poniewa偶 wszystkie uwagi kierowa艂 w艂a艣nie do niej.

To obfite, typowo angielskie 艣niadanie zosta艂o przygotowane pod fachowym okiem Jordana — 艣wie偶e jajka i szynka, solone 艣ledzie i wieprzowe kie艂baski z puszki, krewetki i pasta z pikling贸w, ze 艣wie偶o zrobionym, 偶贸艂tym mas艂em i gor膮cymi bu艂eczkami.

Rudd podda艂 si臋 spontanicznemu nastrojowi i poprosi艂 o podanie butelki szampana, kt贸ry ca艂膮 noc wisia艂 w mokrym worku, aby si臋 och艂odzi艂.

Podni贸s艂 kieliszek i patrz膮c na Robyn powiedzia艂:

— Jestem pewien, 偶e uda nam si臋 prze偶y膰 w tych niego艣cinnych

warunkach i na skromnym wikcie, dop贸ki dobry kr贸l nie podejmie

jakiej艣 decyzji.

Mimo wstawiennictwa Robyn, Lobengula nie ratyfikowa艂 jeszcze ich koncesji. Jego najstarsi mdunowie udali si臋 na tajn膮 narad臋 kilka tygodni temu, ale jak dot膮d nie doszli do 偶adnego porozumienia — sam Lobengula natomiast unika艂 nagabywa艅 Rudda chodz膮c do swoich 偶on, gdzie nikt nie 艣mia艂 mu przeszkadza膰.

— To mo偶e potrwa膰 jeszcze kilka miesi臋cy. — Robyn podnios艂a sw贸j kieliszek. — Nie wydaje mi si臋, 偶eby Lobengula podj膮艂 decyzj臋 w tak wa偶nej sprawie nie radz膮c si臋 wyroczni Umlimo ze Wzg贸rz Matopos.

Nagle Clinton spojrza艂 w kierunku rzeki, zmarszczy艂 brwi i szepn膮艂 do Robyn.

— To ten 艂ajdak St. John, czego on tutaj szuka?

Mungo St. John zsiad艂 z mu艂a na skraju obozu, ale nie podszed艂 do siedz膮cych pod namiotem ludzi. Robyn podnios艂a si臋 szybko.

— Prosz臋 mi wybaczy膰, panowie. 呕ona genera艂a St. Johna zagin臋艂a, a on oczywi艣cie bardzo si臋 o ni膮 martwi.

— Dzi臋kuj臋, 偶e pani przysz艂a — powiedzia艂 Mungo, kiedy podesz艂a do niego. — Nie mam nikogo, do kogo m贸g艂bym si臋 zwr贸ci膰, poza pani膮, Robyn.

Stara艂a si臋 nie zwraca膰 uwagi na bardzo osobisty spos贸b, w jaki si臋 do niej zwr贸ci艂, ani na niewielkie podniecenie, jakie czu艂a zawsze, gdy on wymawia艂 jej imi臋.

— Ma pan jakie艣 wiadomo艣ci? — zapyta艂a.

379

— Znalaz艂em list, kt贸ry Louise dla mnie zostawi艂a.

— Prosz臋 mi go pokaza膰. — Robyn wyci膮gn臋艂a r臋k臋.

— Bardzo mi przykro, ale dotyczy on bardzo osobistych i, obawiam si臋, kr臋puj膮cych spraw — odpowiedzia艂. — Wa偶ne w nim jest to, 偶e Louise zamierza opu艣ci膰 kraj Matabele drog膮 na po艂udnie.

— To szale艅stwo — szepn臋艂a Robyn. — Bez zgody kr贸la, bez eskorty. Ta droga jest bardzo niewyra藕na, prowadzi przez dzikie tereny, na kt贸rych a偶 roi si臋 od lw贸w, poza tym nie uda jej si臋 omin膮膰 granicznych impi... oni maj膮 rozkaz zabija膰 ka偶dego, kto nie ma pozwolenia od Lobenguli.

— Ona doskonale o tym wie — powiedzia艂 Mungo.

— Wi臋c co w ni膮 wst膮pi艂o?

— Pok艂贸cili艣my si臋. Posz艂o o uczucie, kt贸re ja ci膮gle mam ... dla ciebie.

Robyn cofn臋艂a si臋, jej policzki zblad艂y, a oddech uwi膮z艂 w gardle.

— Generale St. John, zabraniam panu m贸wi膰 tak do mnie.

— Sama mnie o to pyta艂a艣, Robyn, a kiedy艣, dawno temu, powiedzia艂em ci, 偶e nigdy nie zapomn臋 tej nocy na „Huronie".

— Prosz臋 przesta膰! Prosz臋 natychmiast przesta膰! Jak mo偶e pan tak m贸wi膰, kiedy 偶ycie pa艅skiej 偶ony jest zagro偶one.

— Louise nigdy nie by艂a moj膮 偶on膮 — powiedzia艂 cicho patrz膮c prosto w jej zielone oczy tym swoim przenikliwym wzrokiem. — By艂a moj膮 towarzyszk膮 podr贸偶y, ale nie 偶on膮.

Robyn zakr臋ci艂o si臋 w g艂owie, rumieniec wr贸ci艂 na jej policzki, a wraz z nim dziwna, niezrozumia艂a, poga艅ska rado艣膰.

— Powiedzia艂e艣 mi ... kiedy艣, 偶e by艂e艣 偶onaty.

— By艂em, Robyn, ale nie z Louise. Ta kobieta umar艂a wiele lat temu w Nawarze we Francji.

Robyn nie panowa艂a ju偶 nad swoimi uczuciami. By艂a 偶on膮 odwa偶nego, dobrego cz艂owieka — w pewien spos贸b 艣wi臋tego — a przed ni膮 sta艂 m臋偶czyzna b臋d膮cy uciele艣nieniem z艂a, prawdziwy w膮偶 z Rajskiego Ogrodu, kt贸rego podziwia艂a za to, 偶e jest wolny — jednak nie wiedzia艂a od czego, a nawet ba艂a si臋 o tym pomy艣le膰.

— P贸jd臋 do kr贸la — powiedzia艂a dr偶膮cym g艂osem. — Poprosz臋 go, 偶eby wys艂a艂 ludzi za pa艅sk膮 ... za t膮 kobiet膮. Poprosz臋 go r贸wnie偶 o „drog臋" dla pana, generale, a najlepszym podzi臋kowaniem dla mnie b臋dzie, je艣li niezw艂ocznie skorzysta pan z jego pozwolenia i ju偶 nigdy nie powr贸ci do kraju Matabele.

380

— Nie mo偶na zaprzeczy膰 temu, co jest mi臋dzy nami, Robyn, to uczucie nigdy nie umrze.

— Nie 偶ycz臋 sobie wi臋cej pana widywa膰. — Wysi艂kiem ca艂ej swojej woli uda艂o jej si臋 uspokoi膰 g艂os i spojrze膰 w jego jedyne oko.

— Robyn...

— Wy艣l臋 do pana pos艂a艅ca z odpowiedzi膮 kr贸la.

— Robyn...

— Prosz臋. — Jej g艂os zn贸w si臋 za艂amywa艂. — W imi臋 Boga, prosz臋 mnie zostawi膰 w spokoju.

Dopiero dwa dni p贸藕niej Robyn pos艂a艂a Jordana Ballantyne'a do obozu Munga.

— Pani doktor Codrington prosi, abym przekaza艂 panu, 偶e kr贸l wys艂a艂 ju偶 za pa艅sk膮 偶on膮 jednego ze swoich zaufanych indun贸w wraz z dru偶yn膮 wojownik贸w. Maj膮 rozkaz chroni膰 j膮 przed oddzia艂ami granicznymi i odeskortowa膰 do rzeki Shashi.

— Dzi臋kuj臋, m艂ody cz艂owieku.

— Ponadto prosi艂a, 偶ebym panu powiedzia艂, 偶e kr贸l da艂 panu „drog臋". Mo偶e pan natychmiast wyruszy膰 za swoj膮 偶on膮.

— Jeszcze raz dzi臋kuj臋.

— Generale St. John, nie pami臋ta mnie pan?

— Obawiam si臋, 偶e nie. — Mungo zmarszczy艂 brwi patrz膮c na Jordana siedz膮cego na grzbiecie niespokojnej klaczy krwi arabskiej.

— Jordan, syn Zougi Ballantyne'a. Spotkali艣my si臋 dwa lata temu w Kimberley.

— Ach! Oczywi艣cie, prosz臋 mi wybaczy膰. Zmieni艂 si臋 pan.

— Generale, wiem, 偶e nic mi do tego, ale wiem r贸wnie偶, 偶e jest pan zaufanym przyjacielem mojego ojca, i dlatego moim obowi膮zkiem jest powiadomi膰 pana, 偶e pojawi艂y si臋 bardzo nieprzyjemne plotki po pa艅skim wyje藕dzie z Kimberley.

— Nie wiedzia艂em o tym — powiedzia艂 Mungo oboj臋tnie. — W gruncie rzeczy, najbardziej gorzk膮 prawd膮 偶yciow膮 jest to, 偶e im wy偶ej cz艂owiek wybija si臋 ponad t艂um, tym bardziej zaciekle mali, podli ludzie pr贸buj膮 go zniszczy膰.

— Wiem o tym, generale. Sam jestem zwi膮zany z wielkim cz艂owiekiem. Wracaj膮c do tematu, pewien policjant, Bastaard, nazwiskiem Naaiman, Hendrick Naaiman, twierdzi, 偶e bra艂 pan

381

udzia艂 w spotkaniu N.H.D. i 偶e, kiedy zda艂 pan sobie spraw臋, 偶e to pu艂apka, pr贸bowa艂 pan go zastrzeli膰. Mungo wykona艂 niecierpliwy ruch.

— Dlaczego kto艣 posiadaj膮cy moje dobre imi臋 i m贸j maj膮tek mia艂by ryzykowa膰 to wszystko wpl膮tuj膮c si臋 w N.H.D?

— Dok艂adnie to samo m贸wi pan Rhodes, sir. Ju偶 niejednokrotnie dawa艂 wyraz wiary w pa艅sk膮 niewinno艣膰.

— Jak tylko odnajd臋 moj膮 偶on臋, natychmiast udam si臋 do Kimberley i porozmawiam z tym ca艂ym Naaimanem.

— Generale St. John, to nie b臋dzie ani konieczne, ani mo偶liwe. Naaiman zosta艂 zabity kilka miesi臋cy temu podczas pijackiej b贸jki w knajpie. Nie mo偶e teraz 艣wiadczy膰 przeciwko panu. A bez 艣wiadka lub oskar偶yciela pa艅ska niewinno艣膰 jest niekwestionowana.

— A niech to... — Mungo zmarszczy艂 brwi, aby ukry膰 olbrzymi膮 ulg臋. — Z rado艣ci膮 wykorzysta艂bym szans臋, aby wepchn膮膰 mu te s艂owa z powrotem do gard艂a, teraz ju偶 na zawsze w g艂owach niekt贸rych ludzi pozostan膮 w膮tpliwo艣ci.

— Tylko w g艂owach ma艂ych i pod艂ych ludzi. — Jordan musn膮艂 r臋k膮 rondo kapelusza. — Nie b臋d臋 pana d艂u偶ej zatrzymywa膰, na pewno chce pan jak najszybciej wyruszy膰 i odszuka膰 偶on臋. 呕ycz臋 powodzenia i niech B贸g pana prowadzi. Jestem pewien, 偶e si臋 jeszcze spotkamy, generale.

Mungo St. John patrzy艂 za odje偶d偶aj膮cym Jordanem. Mia艂 niewiarygodne szcz臋艣cie — w ko艅cu znikn臋艂a gdzie艣 bezlitosna, prze艣laduj膮ca go sprawiedliwo艣膰; mia艂 pozwolenie na opuszczenie kraju Matabele i ogromne bogactwo, kt贸re m贸g艂 ze sob膮 zabra膰.

Godzin臋 p贸藕niej odwiedzi艂 handlarza, u kt贸rego wymieni艂 w贸z i drobiazgi, kt贸rych nie b臋dzie ju偶 potrzebowa艂, na dobr膮 strzelb臋 i sto naboi, zasiad艂 wygodnie na szerokim grzbiecie mu艂a i skierowa艂 si臋 na po艂udnie, jad膮c skrajem granitowych Wzg贸rz Indun贸w.

Mungo nie rozgl膮da艂 si臋 ani w lewo, ani w prawo: jego oko patrzy艂o prosto przed siebie — na po艂udnie, dlatego te偶 nie widzia艂 szczup艂ej sylwetki stoj膮cej wysoko nad nim na stoku. Robyn os艂ania艂a oczy i patrzy艂a za nim, dop贸ki ob艂oczek kurzu wzniecony przez kopyta jego mu艂a nie znikn膮艂 w mimozowym lesie.

382

Louise St. John jecha艂a naprz贸d; co艣 podpowiada艂o jej, 偶e musi omija膰 kraale po艂o偶one wzd艂u偶 drogi. My艣li kot艂owa艂y jej si臋 w g艂owie. Dop贸ki nie min臋艂a ostatniego wielkiego kraalu i nie zostawi艂a za plecami go艣cinnego, poro艣ni臋tego traw膮 p艂askowy偶u, nie mia艂a nawet okazji, 偶eby 偶a艂owa膰 pospiesznego dzia艂ania ani 偶eby zda膰 sobie spraw臋 ze swojej samotno艣ci.

Teren stawa艂 si臋 coraz bardziej dziki, g臋sto poro艣ni臋ty lasem; wiedzia艂a, 偶e a偶 roi si臋 tu od drapie偶nych zwierz膮t i bezlitosnych granicznych impi.

Rozpaczliwie pragn臋艂a uwolni膰 si臋 od Mungo St. Johna i wszystkiego, co dla niej znaczy艂. Ani razu nie przysz艂a jej do g艂owy my艣l, 偶eby wr贸ci膰 — mimo i偶 wiedzia艂a, 偶e zawsze znajdzie schronienie w misji Khami, wiedzia艂a, 偶e Robyn Codrington zwr贸ci艂aby si臋 w jej imieniu do kr贸la i poprosi艂aby go o eskort臋 do granicy.

Nie mog艂a wr贸ci膰, nie mog艂a znie艣膰 my艣li o tym, 偶eby zn贸w by膰 blisko Munga. Mi艂o艣膰, kt贸r膮 niegdy艣 go darzy艂a, przekszta艂ci艂a si臋 w obrzydzenie. 呕adne ryzyko nie by艂o za wysokie, 偶eby powstrzyma膰 j膮 od ucieczki. Musia艂a to zrobi膰. Nie by艂o ju偶 dla niej powrotu.

Ostatni膮 noc sp臋dzi艂a le偶膮c w pobli偶u drogi zrytej koleinami woz贸w, te bruzdy by艂y jedyn膮 rzecz膮, jaka 艂膮czy艂a j膮 z cywilizacj膮 i z samym 偶yciem, by艂y jej nici膮 w labiryncie matabelskiego Minotaura. Kiedy pr贸bowa艂a odtworzy膰 w pami臋ci map臋 znajduj膮c膮 si臋 na frontyspisie Odysei my艣liwego Zougi Ballantyne'a, ws艂uchiwa艂a si臋 w odg艂os mu艂a skubi膮cego traw臋 i odleg艂y ryk poluj膮cego lwa. Relacja z wypraw Zougi fascynowa艂a j膮, zanim jeszcze spotka艂a jej autora, szczeg贸艂owo studiowa艂a zamieszczon膮 przez niego map臋.

Ocenia艂a, 偶e od miejsca, w kt贸rym si臋 znajdowa艂a, rzeka Tati powinna by膰 nie dalej jak sto pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w na zach贸d. Nikt nie b臋dzie podejrzewa艂 jej o udanie si臋 w艂a艣nie w tym kierunku. 呕adne impi nie strzeg膮 tego omijanego przez podr贸偶nik贸w, odludnego terenu, a poza tym rzeka Tati by艂a granic膮 mi臋dzy Matabele i krajem Khamy. Wszystko 艣wiadczy艂o o tym, 偶e kr贸l Khama jest szlachetnym i prawym cz艂owiekiem, jego kraj znajdowa艂 si臋 pod zwierzchnictwem Korony Brytyjskiej, a nad respektowaniem prawa czuwa艂 Sidney Shippard stale mieszkaj膮cy w kraalu Khamy.

G*dyby uda艂o jej si臋 dotrze膰 do Tati, a p贸藕niej i艣膰 wzd艂u偶 jej

383

biegu na po艂udnie, spotka艂aby ludzi Khamy, kt贸rzy zabraliby j膮 do , Sir Sidneya, a on pom贸g艂by jej dosta膰 si臋 do Kimberley.

My艣l o tym mie艣cie pozwoli艂a jej zda膰 sobie spraw臋 z prawdziwej przyczyny jej po艣piechu. Po raz pierwszy u艣wiadomi艂a sobie pal膮ce pragnienie, aby by膰 z cz艂owiekiem, kt贸remu mog艂a zaufa膰, kt贸rego m臋stwo mog艂o j膮 os艂oni膰 i uczyni膰 znowu siln膮, aby by膰 z m臋偶czyzn膮 godnym mi艂o艣ci, do kt贸rej Mungo St. John ju偶 dawno straci艂 prawo. Musi dotrze膰 do Zougi i to jak najszybciej — tylko tego by艂a pewna w ca艂ym swoim wewn臋trznym chaosie i rozpaczy, jednak aby tego dokona膰, musia艂a pokona膰 sto pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w zupe艂nej g艂uszy.

Wsta艂a o 艣wicie, przysypa艂a ognisko piaskiem, osiod艂a艂a mu艂a, wsun臋艂a strzelb臋 do pokrowca, przypi臋艂a butl臋 z wod膮 i koc do 艂臋ku i usiad艂a na siodle. Maj膮c za plecami nieziemsko czerwone wschodz膮ce s艂o艅ce, jecha艂a prosto przed siebie, ale kiedy po pi臋膰dziesi臋ciu krokach obejrza艂a si臋, nie potrafi艂a dostrzec 偶adnych, ju偶 wcze艣niej niewyra藕nych, 艣lad贸w woz贸w na drodze.

Jecha艂a przez krain臋 odznaczaj膮c膮 si臋 surowym, ponurym dostoje艅stwem. Linia horyzontu nigdy si臋 nie zamyka艂a, niebo wydawa艂o si臋 wy偶sze i mia艂o mlecznoniebieski kolor. S艂o艅ce pra偶y艂o nielito艣ciwie. Teren by艂 zupe艂nie pozbawiony 偶ycia, nie widzia艂a tam 偶adnych zwierz膮t. Noc膮 niebo pokrywa艂y punkciki zimnego, jasnego 艣wiat艂a gwiazd, a ona kurczy艂a si臋 przygniatana samotno艣ci膮 i ogromem tego wszystkiego.

Trzeciego wieczora zda艂a sobie spraw臋, 偶e si臋 zgubi艂a. Straci艂a orientacj臋, nie wiedzia艂a, gdzie si臋 znajduje, by艂a jedynie pewna kierunk贸w geograficznych wyznaczonych przez zachodz膮ce s艂o艅ce, a mentalny szkic mapy, kt贸ry wcze艣niej wydawa艂 jej si臋 tak klarowny i jasny, nagle sta艂 si臋 rozmazany i mglisty.

Pi臋ciolitrowa butla na wod臋 by艂a pusta. Jeszcze przed po艂udniem wypi艂a ostatnie, gor膮ce jak krew krople. Nie widzia艂a 偶adnych zwierz膮t, kt贸re mog艂aby upolowa膰, a ostatni czerstwy kukurydziany placek zjad艂a wczorajszego wieczora. Jej mu艂 by艂 zbyt zm臋czony i spragniony, 偶eby je艣膰. Sta艂 pod dzikim figowcem, kt贸ry wybra艂a na miejsce nocnego postoju; sp臋ta艂a go, ale wiedzia艂a, 偶e nigdzie nie odejdzie. Ostry kamie艅 zrani艂 mu strza艂k臋 lewej przedniej nogi. Kula艂 bardzo wyra藕nie, a ona nie mia艂a poj臋cia, jak daleko jest jeszcze do Tati, ani nawet w jakim kierunku powinna i艣膰.

384

W艂o偶y艂a sobie pod j臋zyk okr膮g艂y, bia艂y kamyk, aby napi膰 si臋 w艂asnej 艣liny, i po艂o偶y艂a si臋 przy ognisku. Sen nadszed艂 jak nag艂a 艣mier膰 — zerwa艂a si臋 gwa艂townie, jakby musia艂a si臋 wydosta膰 z g艂臋bin samego piek艂a.

Obudzi艂o j膮 niespokojne parskanie mu艂a i tupanie kopytami w kamienist膮 ziemi臋. Ksi臋偶yc by艂 ju偶 wysoko — okr膮g艂y i 偶贸艂ty. Podnios艂a si臋 chwytaj膮c si臋 pnia figowca i rozejrza艂a dooko艂a. Co艣 poruszy艂o si臋 prawie poza zasi臋giem jej wzroku, co艣 du偶ego i upiornie bladego. Kiedy si臋 temu przygl膮da艂a, poczu艂a cierpki, amoniakalny zapach drapie偶nego kota. Przera偶ony mu艂 zar偶a艂 i zacz膮艂 galopowa膰, p臋ta na przednich nogach utrudnia艂y mu to i spowalnia艂y go, a wielkie blade zwierz臋 podesz艂o do niego lekko, unios艂o si臋 jak bia艂y nietoperz na tle o艣wietlonego ksi臋偶ycem nieba i opad艂o na jego grzbiet.

Mu艂 wyda艂 z siebie tylko jeden ryk, potem lwica z艂apa艂a go z臋bami za szyj臋 — zatopi艂a pazury w jego ciele, po czym odci膮gn臋艂a mu g艂ow臋 do ty艂u, a Louise us艂ysza艂a wyra藕ny odg艂os 艂amanego karku.

Mu艂 run膮艂 na tward膮 ziemi臋, a lwica natychmiast po艂o偶y艂a si臋 na dr偶膮cym jeszcze i spazmatycznie wierzgaj膮cym nogami ciele i zacz臋艂a rozrywa膰 mi臋kk膮 sk贸r臋 w pobli偶u odbytu, dostaj膮c si臋 w ten spos贸b do otrzewnej i dalej do nerek, 艣ledziony, w膮troby i jelit.

Za ni膮 Louise dostrzeg艂a inne koty wychodz膮ce z ciemno艣ci, zachowa艂a tylko tyle przytomno艣ci umys艂u, aby z艂apa膰 strzelb臋 i wdrapa膰 si臋 na drzewo.

Przywar艂a do ga艂臋zi i s艂ucha艂a odg艂os贸w uczty odbywaj膮cej si臋 na dole, pomrukiwa艅 i warczenia tuzina lw贸w oprawiaj膮cych cia艂o zabitego mu艂a, ich ch艂eptania, kiedy zlizywa艂y mi臋so z jego ko艣ci ostrymi jak heble j臋zykami, gard艂owego mruczenia i siorbania.

W miar臋 jak stawa艂o si臋 coraz widniej, cich艂y upiorne odg艂osy. Wielkie koty najad艂y si臋 do syta i ukry艂y w krzakach. Louise spojrza艂a w d贸艂 i zobaczy艂a par臋 nieprzejednanych 偶贸艂tych oczu.

Pod drzewem sta艂 dumny lew z pot臋偶n膮 grzyw膮. Wydawa艂 si臋 wielki jak ko艅 zaprz臋gowy, w s艂abym 艣wietle kolor jego sier艣ci by艂 niebieskawoszary. Spogl膮da艂 na ni膮, a ona patrzy艂a na niego. Jego czarna grzywa zje偶y艂a si臋 z podniecenia, tak 偶e lew zdawa艂 si臋 wype艂nia膰 ca艂e pole jej widzenia.

25 — Twardzi ludzie

385

Nagle stan膮艂 na tylnych 艂apach i pr贸bowa艂 jej dosi臋gn膮膰, d艂ugie, zakrzywione, 偶贸艂te pazury wysun臋艂y si臋 z wielkich poduszek jego 艂ap i wydrapa艂y r贸wnoleg艂e bruzdy w korze figowca, z kt贸rych zacz膮艂 s膮czy膰 si臋 sok w postaci bia艂ych, mlecznych kropelek.

Lew otworzy艂 paszcz臋, a ona zajrza艂a do g艂臋bokiej, r贸偶owej jamy jego gard艂a. D艂ugi, aksamitny j臋zyk zwija艂 si臋 jak mi臋sisty p艂atek jakiej艣 .dziwacznej orchidei, ka偶dy z bia艂ych i ostrych jak ostrze dzidy z臋b贸w mia艂 d艂ugo艣膰 palca wskazuj膮cego doros艂ego m臋偶czyzny.

Lew zarycza艂. Pot臋偶ny d藕wi臋k uderzy艂 j膮 jak pi臋艣膰. Wdar艂 si臋 do jej uszu i zmrozi艂 ka偶dy mi臋sie艅 jej cia艂a. Nast臋pnie zwierz zacz膮艂 wspina膰 si臋 po pniu drzewa. Posuwa艂 si臋; r贸wnymi susami, 偶贸艂te pazury zdziera艂y p艂aty mokrej kory z pnia, z jego gard艂a ci膮gle wydobywa艂y si臋 bolesne d藕wi臋ki, a jego 偶贸艂te oczy nadal wpatrywa艂y si臋 w ni膮 zimno i bezlito艣nie.

Zacz臋艂a krzycze膰, drzewo zatrz臋s艂o si臋, ga艂臋zie ko艂ysa艂y si臋 i p臋ka艂y, kiedy wielkie br膮zowe cielsko przeciska艂o si臋 przez nie z szybko艣ci膮 i si艂膮, w jak膮 nigdy wcze艣niej by nie uwierzy艂a. Skierowa艂a w d贸艂 d艂ug膮 luf臋 strzelby, nie celuj膮c poci膮gn臋艂a za cyngiel i nic si臋 nie sta艂o, poza tym, 偶e lew by艂 coraz bli偶ej.

Ze strachu zapomnia艂a odbezpieczy膰 bro艅. By艂o ju偶 prawie za p贸藕no; lew wyci膮gn膮艂 olbrzymi膮 艂ap臋 i uderzy艂 ni膮 luf臋. Z trudem uda艂o jej si臋 utrzyma膰 strzelb臋, kciukiem przesun臋艂a bezpiecznik, wetkn臋艂a luf臋 zwierz臋ciu do pyska i zn贸w poci膮gn臋艂a za cyngiel — ryk prawie zag艂uszy艂 odg艂os strza艂u.

Pod wp艂ywem szarpni臋cia pu艣ci艂a strzelb臋, kt贸ra obijaj膮c si臋 o ga艂臋zie spad艂a na ziemi臋, i pozbawi艂a si臋 jakiejkolwiek mo偶liwo艣ci obrony. Lew ci膮gle jeszcze trzyma艂 si臋 pnia, ale jego w艂ochata g艂owa wisia艂a bezwiednie na grubej szyi, fontanna jasnej krwi tryska艂a z jego otwartego pyska, a oblewane ni膮 b艂yszcz膮ce k艂y zmieni艂y kolor na czerwony.

Wolno rozlu藕nia艂 si臋 kurczowy chwyt jego 艂ap i zwierz臋 spad艂o — wi艂o si臋 spazmatycznie w powietrzu i uderzy艂o w ziemi臋 u st贸p drzewa. Le偶膮c na boku, wyci膮gn臋艂o 艂apy i wygi臋艂o si臋 w 艂uk. Wyda艂o z siebie ostatni oddech i udusi艂o si臋 w艂asn膮 krwi膮, kt贸ra zabulgota艂a mu w gardle — rozlu藕ni艂o si臋 i wtedy jakby zapad艂o w spokojny sen.

386

Louise ostro偶nie zesz艂a z drzewa i, trzymaj膮c si臋 jak najdalej od lwiego 艣cierwa, podnios艂a strzelb臋. Kolba by艂a p臋kni臋ta przez ca艂膮 d艂ugo艣膰, a zamek zaci膮艂 si臋 na dobre. Kilka minut walczy艂a z nim bezskuteczne, a potem rzuci艂a bro艅 na ziemi臋.

Z przera偶enia nie mog艂a oddycha膰, czu艂a parcie na p臋cherz, ale nie zatrzyma艂a si臋, aby go opr贸偶ni膰. W po艣piechu z艂apa艂a ma艂膮 p艂贸cienn膮 torb臋 z krzesiwem, sk艂adanym no偶em i kilkoma osobistymi drobiazgami. Chc膮c jak najszybciej opu艣ci膰 to miejsce, zostawi艂a w nim bandolier z amunicj膮, koc i pust膮 butl臋 po wodzie. Odesz艂a chwiejnym krokiem.

Obejrza艂a si臋 tylko raz. Nad martwym lwem sta艂y ju偶 dwa szakale. Na niebie pojawi艂 si臋 pierwszy s臋p lec膮cy dostojnie w kierunku drzewa, potem zasiad艂, ze zgarbion膮 szyj膮, na najwy偶szej ga艂臋zi i ko艂ysa艂 g艂ow膮 w oczekiwaniu na swoj膮 kolej.

Louise zacz臋艂a biec, niepewnie stawiaj膮c stopy na pop臋kanej ziemi. By艂a przera偶ona, uciekaj膮c co jaki艣 czas rzuca艂a ponad ramieniem rozpaczliwe spojrzenie, kolce krzak贸w dar艂y jej sk贸r臋. Szale艅cza ucieczka wyczerpa艂a j膮 doszcz臋tnie, upad艂a twarz膮 do ziemi, jej cia艂o dygota艂o szarpane spazmatycznym szlochem, na jej policzkach 艂zy strachu i rozpaczy miesza艂y si臋 z potem.

Dopiero ko艂o po艂udnia uda艂o jej si臋 odzyska膰 si艂y i zapanowa膰 nad strachem.

Ruszy艂a dalej.

Po po艂udniu z艂ama艂 jej si臋 obcas i bole艣nie skr臋ci艂a nog臋. Ku艣tyka艂a dalej, ale wraz z zapadni臋ciem ciemno艣ci zn贸w opanowa艂 j膮 strach.

Wspi臋艂a si臋 na drzewo. Niewygodna pozycja na twardej ga艂臋zi, zimno i przera偶enie nie pozwala艂y jej spa膰. O 艣wicie zesz艂a na d贸艂. Skr臋cona kostka spuch艂a i przybra艂a g艂臋boki czerwonosiny kolor. Wiedzia艂a, 偶e je艣li teraz zdejmie but, to ju偶 go z powrotem nie w艂o偶y. 艢cisn臋艂a nog臋 paskami cholewy? a potem uci臋艂a ga艂膮藕, kt贸r膮 mog艂aby si臋 podpiera膰.

Po艂udnie by艂o niezno艣nie gor膮ce i bezwietrzne. B艂ona 艣luzowa w jej nosie wysch艂a i nabrzmia艂a, wi臋c Louise musia艂a oddycha膰 przez usta. Jej wargi pop臋ka艂y i zaczyna艂y krwawi膰. S艂ony smak krwi dra偶ni艂 j臋zyk. Kula z surowej, nieobrobionej ga艂臋zi zdziera艂a jej sk贸r臋 spod ramienia i boku. J臋zyk spuch艂 i sprawia艂 wra偶enie paku艂owego knebla wci艣ni臋tego do jej ust.

387

Tej nocy nie mia艂a nawet si艂y, 偶eby wdrapa膰 si臋 na drzewo. Siedzia艂a u jego podstawy, a kiedy zasn臋艂a z wyczerpania, zacz臋艂y j膮 m臋czy膰 sny o rw膮cych g贸rskich potokach — obudzi艂a si臋 be艂kocz膮c i kaszl膮c.

O 艣wicie zn贸w jako艣 uda艂o jej si臋 podnie艣膰. Ka偶dy krok wymaga艂 od niej ogromnego wysi艂ku. Podpieraj膮c si臋 na kiju, wpatrywa艂a si臋 nabieg艂ymi krwi膮 oczami w miejsce, w kt贸rym chcia艂a postawi膰 stop臋, potem wyrzuca艂a nog臋 do przodu i pr贸bowa艂a odzyska膰 r贸wnowag臋, a nast臋pnie przyci膮ga艂a rann膮 ko艅czyn臋.

— Pi臋膰set cztery. — Liczy艂a ka偶dy krok, a potem przygotowywa艂a si臋 do nast臋pnego. Po ka偶dym tysi膮cu zatrzymywa艂a si臋 i rozgl膮da艂a dooko艂a.

Po po艂udniu, podczas odpoczynku zobaczy艂a grup臋 ludzkich postaci. Jej rado艣膰 by艂a tak wielka, 偶e przez chwil臋 zas艂ania艂a jej obraz, kt贸ry 艣ciemnia艂 i sta艂 si臋 niewyra藕ny. Pr贸bowa艂a krzycze膰, ale z jej suchego, pop臋kanego i spuchni臋tego gard艂a nie wydosta艂 si臋 偶aden d藕wi臋k.

Podnios艂a kul臋 i macha艂a ni膮 do nadchodz膮cych postaci — teraz dopiero zda艂a sobie spraw臋, 偶e to mira偶 i jej w艂asne halucynacje zrobi艂y jej t臋 sztuczk臋. Postacie zmieni艂y si臋 w stado dzikich strusi, kt贸re szybko rozbieg艂y si臋 po r贸wninie.

Nie potrafi艂a wyrazi膰 swojego rozczarowania —jej 艂zy wysch艂y ju偶 dawno temu. O zmierzchu upad艂a twarz膮 do ziemi, jej ostatni膮 艣wiadom膮 my艣l膮 by艂o: „To koniec. Ju偶 nie mog臋."

Poranny ch艂贸d zbudzi艂 j膮 jednak, z b贸lem podnios艂a g艂ow臋 i zobaczy艂a przed sob膮 藕d藕b艂o trawy wygi臋te pod ci臋偶arem kropel rosy, dr偶膮cych niepewnie i b艂yszcz膮cych jak drogocenne kamienie. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i dotkn臋艂a ich — male艅kie kropelki natychmiast spad艂y na such膮 ziemi臋, nie pozostawiaj膮c po sobie 偶adnego 艣ladu.

Doczo艂ga艂a si臋 do nast臋pnej ro艣linki, i tym razem p艂ynne diamenciki nie zmarnowa艂y si臋 i wpad艂y do jej czarnych, spuchni臋tych ust. Przyjemno艣膰 by艂a tak wielka, 偶e a偶 graniczy艂a z b贸lem. S艂o艅ce szybko osuszy艂o ros臋, ale Louise zdo艂a艂a odzyska膰 si艂y na tyle, aby podnie艣膰 si臋 i i艣膰 dalej.

Tej nocy wia艂 s艂aby, ciep艂y wiatr, kt贸ry nie pozwala艂 jej spa膰 i nie zostawi艂 rosy na li艣ciach — wiedzia艂a ju偶, 偶e nie prze偶yje nast臋pnego dnia. Naj艂atwiej by艂oby umrze膰 tam, gdzie le偶a艂a, zamkn臋艂a wi臋c oczy — potem zn贸w je otworzy艂a i z du偶ym trudem usiad艂a.

388

Wydawa艂o jej si臋, 偶e przej艣cie tysi膮ca krok贸w zajmuje jej ca艂膮 wieczno艣膰, zn贸w mia艂a halucynacje. Przez chwil臋 szed艂 z ni膮 jej dziadek. Mia艂 na sobie wojenny pi贸ropusz z lotek or艂a oraz zdobione paciorkami i chwastami sk贸rzane spodnie. Kiedy pr贸bowa艂a z nim rozmawia膰, u艣miechn膮艂 si臋 smutno i znikn膮艂.

Innym razem przejecha艂 ko艂o niej Mungo St. John na Spadaj膮cej Gwie藕dzie. Nie patrzy艂 w jej stron臋, a kopyta wielkiego z艂otego ogiera bezg艂o艣nie uderza艂y o ziemi臋. Oddalili si臋 szybko i znikn臋li w ob艂okach kurzu. Nagle ziemia otworzy艂a si臋 pod jej stopami i Louise upad艂a, lekko jak pi贸rko g臋si, jak p艂atek 艣niegu, wiruj膮c, coraz ni偶ej i ni偶ej, a偶 bolesne uderzenie przywr贸ci艂o j膮 do rzeczywisto艣ci.

Le偶a艂a twarz膮 do ziemi na podobnym do cukru bia艂ym piasku. Przez chwil臋 wydawa艂o jej si臋, 偶e to woda, nabra艂a pe艂n膮 gar艣膰 i podnios艂a j膮 do ust — suche, ostre ziarenka smakowa艂y jak s贸l. Rozejrza艂a si臋 dooko艂a i z poczuciem gorzkiego triumfu stwierdzi艂a, 偶e w ko艅cu dotar艂a do rzeki Tati, i le偶a艂a teraz w jej wysuszonym korycie. Piasek, bia艂y jak s贸l, si臋ga艂 od brzegu do brzegu, a Louise umiera艂a z pragnienia le偶膮c w korycie rzeki.

„Sadzawka — pomy艣la艂a. — Musia艂a si臋 tu zachowa膰 jaka艣 sadzawka." Sz艂a na czworakach po piasku w kierunku najbli偶szego zakr臋tu w biegu rzeki.

Stamt膮d rozci膮ga艂 si臋 nast臋pny widok na wysokie brzegi i nieliczne drzewa — a bia艂y, b艂yszcz膮cy piasek tylko szydzi艂 z niej. Wiedzia艂a, 偶e nie starczy jej si艂, aby dotrze膰 do kolejnego zakr臋tu. Wzrok zn贸w odmawia艂 jej pos艂usze艅stwa; zmarszczy艂a brwi, aby lepiej przyjrze膰 si臋 stertom br膮zowych kul le偶膮cych po艣rodku koryta rzeki. Z trudem uprzytomni艂a sobie, 偶e by艂y to odchody s艂oni, a obok nich znajdowa艂y si臋 kopce z piasku przypominaj膮ce budowane na pla偶y zamki.

Nagle przypomnia艂 jej si臋 opis robionych przez s艂onie wykop贸w zamieszczony w ksi膮偶ce Zougi Ballantyne'a — poczu艂a nowy przyp艂yw energii, kt贸ra pozwoli艂a jej doj艣膰 do najbli偶szego z piaskowych zamk贸w. S艂onie rozgarn臋艂y piasek na boki robi膮c si臋gaj膮ce do pasa zag艂臋bienie. W艣lizgn臋艂a si臋 do niego i zacz臋艂a szale艅czo pog艂臋bia膰 go艂ymi r臋koma. W ci膮gu kilku minut po艂ama艂a paznokcie, opuszki jej palc贸w zacz臋艂y krwawi膰, piasek uparcie zasypywa艂 otw贸r, ale ona niestrudzenie kopa艂a dalej.

389

Bia艂y piasek nagle zmieni艂 kolor, sta艂 si臋 wilgotny i twardy, w ko艅cu na dnie co艣 zacz臋艂o b艂yszcze膰. Oderwa艂a kawa艂ek materia艂u ze swojej zniszczonej sp贸dnicy i wcisn臋艂a go w zag艂臋bienie, po chwili podnios艂a go do ust i zakrwawionymi palcami wycisn臋艂a kropl臋 wody na pop臋kany j臋zyk.

Oczami wyobra藕ni Zouga niejednokrotnie widzia艂 ju偶 t臋 scen臋.

Przekroczy艂 rzek臋 Shashi godzin臋 przed po艂udniem, gor膮cego, bezwietrznego dnia. Nad horyzontem widzia艂 okr膮g艂e, srebrne chmurki, a pod nimi obfituj膮ce w zwierzyn臋 lasy i stepy kraju Matabele.

Siedzia艂 na dorodnym siwym koniu, po jego prawej stronie jecha艂 jego najstarszy syn, doros艂y m臋偶czyzna, wysoki i silny, taki, kt贸ry sprawia rado艣膰 ojcowskiemu sercu.

— Tam jest, ojcze. — Ralph zerwa艂 z g艂owy kapelusz i uk艂oni艂 si臋 nisko. — Oto twoja p贸艂noc. Teraz j膮 zdob臋dziemy.

Zouga roze艣mia艂 si臋 razem z nim pokazuj膮c bia艂e i r贸wne z臋by, a jego z艂ota broda l艣ni艂a w s艂o艅cu.

— Jeszcze nie teraz, m贸j ch艂opcze. Teraz przyjechali艣my si臋 tylko o艣wiadczy膰, nast臋pnym razem we藕miemy j膮 jak pann臋 m艂od膮.

Trzy miesi膮ce wcze艣niej Zouga przyjecha艂 do Kimberley, gdzie, zgodnie z poleceniem Rhodesa, mia艂 zaj膮膰 si臋 planowaniem wyprawy.

Planowa艂 utworzenie dw贸ch formacji, po dwustu ludzi w ka偶dej, kt贸rych zadaniem by艂oby zdobycie i utrzymanie kraju Maszona, strze偶enie granic farm i wyznaczenie dzia艂ek pod wydobycie z艂ota. Mia艂 je wspiera膰 oddzia艂 policji Sir Sidneya Shipparda z kraalu Khamy i oddzia艂 policji Rhodesa, kt贸ry zamierza艂 stworzy膰. Zouga sporz膮dzi艂 szczeg贸艂ow膮 list臋 broni i potrzebnego wyposa偶enia — sto szesna艣cie stron spis贸w i plan贸w — kt贸r膮 Rhodes zatwierdzi艂 zamaszystym podpisem i kr贸tkim nakazem: — Wykona膰!

Cztery dni p贸藕niej do Kimberley przyjecha艂 Ralph z dwoma tuzinami woz贸w. Zouga przesiedzia艂 z nim ca艂膮 noc w swoim apartamencie w nowym hotelu nale偶膮cym do Diamentowej Lii.

Ralph a偶 zagwizda艂 z podniecenia.

— To wielkie przedsi臋wzi臋cie, tylu ludzi, tyle sprz臋tu.

— Potrafisz to zrobi膰, Ralph?

— Chcesz, 偶ebym zebra艂 ludzi, kupi艂 sprz臋t i przywi贸z艂 do

390

Kimberley, za艂atwi艂 wozy i wo艂y do transportu tego wszystkiego, konie dla ludzi, bro艅 i amunicj臋, maszyn臋 parow膮 do zasilania lamp; potem mam wybudowa膰 drog臋, 偶eby to wszystko przewie藕膰 do jakiego艣 miejsca zaznaczonego na mapie, kt贸re nazywasz G贸r膮 Hampden, gdzie艣 w zupe艂nej g艂uszy, i chcesz, 偶eby wszystko by艂o gotowe w ci膮gu dziewi臋ciu miesi臋cy?

— Zrozumia艂e艣 mnie doskonale — Zouga u艣miechn膮艂 si臋. — Potrafisz to zrobi膰?

— Daj mi tydzie艅 — powiedzia艂 Ralph, a pi臋膰 dni p贸藕niej by艂 ju偶 z powrotem.

— Obawiam si臋, 偶e mnie to przerasta, ojcze — powiedzia艂, a widz膮c rozczarowane spojrzenie Zougi, u艣miechn膮艂 si臋 艂obuzersko. — Potrzebny mi partner, Frank Johnson.

Johnson by艂 jeszcze jednym operatywnym m艂odym cz艂owiekiem i, podobnie jak Ralph, znanym z tego, 偶e wszystkiego potrafi dokona膰.

— Czy zastanowili艣cie si臋 ju偶 nad cen膮?

— Zrobimy to za osiemdziesi膮t osiem tysi臋cy dwie艣cie osiemdziesi膮t pi臋膰 funt贸w i dziesi臋膰 szyling贸w. — Ralph poda艂 mu umow臋. Zouga przeczyta艂 j膮 uwa偶nie, a potem spojrza艂 na syna i zapyta艂:

— Powiedz mi, Ralph, po co jeszcze te dziesi臋膰 szyling贸w?

— Jak to, ojcze? — Spojrzenie Ralpha by艂o rozbrajaj膮ce. — Tyle powinien wynosi膰 nasz zysk z kontraktu.

Zouga zatelegrafowa艂 do Rhodesa rezyduj膮cego w hotelu „Cla-ridge" w Londynie i poinformowa艂 go o cenie, a ju偶 nast臋pnego dnia Rhodes odtelegrafowa艂 i wyrazi艂 zgod臋.

Teraz musieli tylko nam贸wi膰 Lobengul臋 do ratyfikacji koncesji — Zouga, z polecenia Rhodesa, jecha艂 w艂a艣nie do GuBulawayo, aby dowiedzie膰 si臋 od Rudda, jakie s膮 przyczyny zw艂oki.

Ralph od razu zdecydowa艂 si臋 pojecha膰 z ojcem.

— Je艣li pan Rhodes pozwala nam jecha膰, trzeba korzysta膰. Mam pewien nie sfinalizowany interes w kraju Matabele, w misji Khami. — W jego oczach pojawi艂o si臋 dziwne u niego rozmarzone spojrzenie. — Musz臋 to zrobi膰 w艂a艣nie teraz. P贸ki mam jeszcze okazj臋.

Tak wi臋c, rami臋 przy ramieniu Zouga i Ralph pop臋dzali swoje konie wspinaj膮ce si臋 na brzeg rzeki Shashi i wje偶d偶ali do kraju Matabele.

391

— Zatrzymamy si臋 tu na kilka dni, ojcze — powiedzia艂 Ralph. Zouga wci膮偶 nie m贸g艂 pogodzi膰 si臋 z tym, 偶e Ralph podejmowa艂 decyzje bez pytania go o zgod臋. — Trawa jest tu dobra, pozwolimy wypocz膮膰 wo艂om, a sami p贸jdziemy na polowanie, tu w okolicach dop艂ywu Tati jest jeszcze du偶o zwierzyny.

Od pocz膮tku ich d艂ugiej, wsp贸lnej wyprawy, Zoug臋 bardzo niepokoi艂a potrzeba wsp贸艂zawodnictwa, kt贸r膮 przejawia艂 jego syn i kt贸ra zmienia艂a najbardziej przyziemne zadanie w walk臋. Przez ten czas kiedy nie mieszkali razem, zd膮偶y艂 ju偶 zapomnie膰 cechy osobowo艣ci swojego syna i teraz ta sk艂onno艣膰 do rywalizacji wydawa艂a mu si臋 szczeg贸lnie uci膮偶liwa.

Jego niewyczerpana energia m臋czy艂a Zoug臋, w czasie tej wyprawy —z braku innego przeciwnika—on sam sta艂 si臋 rywalem dla syna.

Strzelali do ptak贸w — perliczek i kuropatw, Ralph przelicza艂 upolowane zwierz臋ta i wznosi艂 okrzyki rado艣ci, kiedy uda艂o mu si臋 zabi膰 ich wi臋cej ni偶 ojcu. Wieczorami grali w ko艣ci lub siedzieli nad zat艂uszczonymi, pogi臋tymi kartami, a Ralph promienia艂, gdy wygra艂 szylinga, lub zrz臋dzi艂, kiedy przegra艂.

Wi臋c teraz, kiedy powiedzia艂: — Wybierzemy si臋 jutro razem na polowanie, ojcze — Zouga dobrze wiedzia艂, 偶e czeka go wczesna pobudka i d艂ugi, ci臋偶ki dzie艅.

Wyruszyli godzin臋 przed wschodem s艂o艅ca.

— Tom robi si臋 malada, starzeje si臋, ale mam w kieszeni suwerena, kt贸ry twierdzi, 偶e zdo艂a艂by jeszcze przegoni膰 tego twojego nowego ogierka — powiedzia艂 Ralph.

— Nie mog臋 pozwoli膰 sobie na wyrzucenie tylu pieni臋dzy — odpowiedzia艂 Zouga.

Dzi臋ki zawodowym wyprawom 艂owieckim by艂 w dobrej kondycji, ale obawia艂 si臋 tempa narzuconego przez syna. Niepokoi艂o go co艣 jeszcze. Kiedy Ralphowi zale偶a艂o na ilo艣ci zabitej zwierzyny, potrafi艂 by膰 bezwzgl臋dny.

Zouga by艂 my艣liwym przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 swojego 偶ycia. Polowa艂 na s艂onie, poniewa偶 zawsze fascynowa艂y go te pi臋kne i szlachetne zwierz臋ta. By艂a to swego rodzaju mi艂o艣膰, kt贸ra powoduje, 偶e cz艂owiek pragnie pozna膰, zrozumie膰, a w ko艅cu ca艂kowicie zaw艂adn膮膰 jej obiektem.

392

Przez kilka ostatnich sezon贸w z konieczno艣ci polowa艂 z wieloma lud藕mi, ale nigdy nie spotka艂 cz艂owieka poluj膮cego jak jego syn. Wydawa艂o si臋, 偶e zwierz臋ta s膮 pionkami w jednej z gier Ralpha i 偶e dla niego liczy si臋 jedynie wynik. „Nie chc臋 by膰 sportowcem, ojcze. Zostawiam to tobie. Ja chc臋 tylko wygrywa膰."

— Nie mog臋 pozwoli膰 sobie na wyrzucenie tylu pieni臋dzy — powt贸rzy艂 Zouga pr贸buj膮c ostudzi膰 zapa艂 Ralpha.

— Nie sta膰 ci臋 na postawienie suwerena? — Ralph odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i za艣mia艂 si臋 rozbawiony. — Tato, przecie偶 w艂a艣nie sprzeda艂e艣 sw贸j wielki diament za trzydzie艣ci tysi臋cy funt贸w.

— Ralph, odpocznijmy sobie dzisiaj. Wystarczy nam jedna 偶yrafa lub baw贸艂.

— Starzejesz si臋, tato. Tylko jeden suweren. Je艣li nie mo偶esz zap艂aci膰 od razu, zaci膮gniesz u mnie kredyt.

P贸藕nym rankiem znale藕li 艣lady stada 偶yraf id膮cych wolno na wsch贸d wzd艂u偶 brzegu rzeki.

— Naliczy艂em szesna艣cie. — Ralph pochyli艂 si臋, aby lepiej przyjrze膰 si臋 wielkim 艣ladom w piaszczystej ziemi. — S膮 co najwy偶ej godzin臋 drogi przed nami —powiedzia艂 i wbi艂 obcasy w boki Toma.

G臋sty las by艂 poprzecinany polanami, na kt贸rych wi艂y si臋 drobne strumyki sp艂ywaj膮ce ze wzg贸rza do rzeki Shashi. O tej porze roku by艂y wysuszone, ale nie to by艂o g艂贸wn膮 przyczyn膮 braku zwierzyny.

Kiedy Zouga po raz pierwszy jecha艂 t膮 drog膮, kieruj膮c si臋 na po艂udnie od kraalu starego kr贸la Mzilikaziego, stada zwierz膮t pas艂y si臋 na ka偶dej z tych polan. W ci膮gu jednego dnia naliczy艂 ponad sto olbrzymich szarych hipopotam贸w, a zebry i antylopy gnu by艂y tak liczne, 偶e nikt nie potrafi艂by ich zliczy膰.

W tamtych czasach po ka偶dym strzale nad galopuj膮cym stadem pojawia艂 si臋 ob艂ok kurzu oznaczaj膮cy upadaj膮ce zwierz臋, a dzisiaj nie zobaczyli jeszcze ani jednego zwierz臋cia, mimo 偶e szukali ju偶 od rana. Zouga rozmy艣la艂 o tym jad膮c obok syna. Oczywi艣cie, ten teren przecina艂a bezpo艣rednia droga do kraalu Lobenguli, kt贸r膮 podr贸偶owa艂o coraz wi臋cej ludzi i przeje偶d偶a艂o coraz wi臋cej woz贸w. Istnia艂y nadal miejsca, gdzie stada by艂y tak g臋ste jak trawa, na kt贸rej si臋 pas艂y. Sam jednak nie wiedzia艂, co z nich zostanie, kiedy droga zostanie przed艂u偶ona i si臋gnie a偶 do Maszony, a za ni膮 wkroczy kolej 偶elazna.

393

Mo偶e jego wnuki b臋d膮 musia艂y 偶y膰 w kraju, kt贸rego ka偶dy zak膮tek b臋dzie ja艂owy jak ta ziemia — nie zazdro艣ci艂 im tego. Zaduma nie przeszkodzi艂a oczom zawodowego my艣liwego dostrzec male艅kiej plamki daleko powy偶ej linii lasu.

Przez chwil臋 waha艂 si臋, czy powinien m贸wi膰 o tym Ralphowi. To by艂a g艂owa 偶yrafy, podniesiona ciekawsko wysoko ponad drzewko mimozy, kt贸re oskubywa艂a.

Po raz pierwszy poczu艂, 偶e robi mu si臋 niedobrze na my艣l o krwawej rzezi, jaka powinna teraz nast膮pi膰. Zdecydowa艂, 偶e spr贸buje odwr贸ci膰 uwag臋 syna od stada wielkich nakrapianych zwierz膮t pas膮cych si臋 w mimozowym lesie. Ale w tym samym momencie Ralph zawo艂a艂 weso艂o:

— Tutaj s膮! A niech mnie szlag! S膮 ostro偶ne jak dziewice, ju偶 zaczynaj膮 ucieka膰.

Kiedy艣 Zouga potrafi艂 podjecha膰 do stada na odleg艂o艣膰 stu osiemdziesi臋ciu metr贸w i nie zosta膰 przez nie zauwa偶onym. Teraz znajdowali si臋 p贸艂tora kilometra od stada, a zwierz臋ta zaczyna艂y ju偶 ucieka膰.

— Chod藕, tato, dopadniemy je, gdy b臋d膮 przechodzi艂y przez Shashi.

Je藕d藕cy wdarli si臋 mi臋dzy kwitn膮ce drzewka mimozy.

— Jazda! — krzykn膮艂 Ralph. Kapelusz zsun膮艂 mu si臋 z g艂owy i wisz膮c na rzemieniu obija艂 si臋 o plecy, a jego d艂ugie, ciemne w艂osy rozwiewa艂y si臋 na wywo艂anym p臋dem wietrze. — Na Boga, tatko, b臋dziesz si臋 musia艂 nie藕le napracowa膰, 偶eby zdoby膰 tego suwerena — ostrzega艂 艣miej膮c si臋.

Wypadli z lasu na kolejn膮 r贸wn膮 polan臋. Przed sob膮 widzieli ca艂e stado wielkich, bezbronnych zwierz膮t, ale nie to zwr贸ci艂o uwag臋 Zougi. Zatrzyma艂 konia i wykr臋ci艂 mu g艂ow臋.

— Ralph — krzykn膮艂 — zostaw je!

Ralph spojrza艂 na niego przez g臋ste k艂臋by kurzu, jego twarz by艂a rozpalona.

— Wojownicy — krzykn膮艂 Zouga. — Dru偶yna wojownik贸w, Ralph. Wracaj!

Przez chwil臋 wydawa艂o si臋, 偶e nie pos艂ucha, ale zdrowy rozs膮dek zwyci臋偶y艂. Szale艅stwem by艂oby rozdzielenie si臋, kiedy zbli偶a艂 si臋 do nich oddzia艂 wojownik贸w. Ralph wr贸ci艂 do Zougi, pozwalaj膮c przera偶onym 偶yrafom uciec w kierunku rzeki.

394

— Co o nich s膮dzisz? — zapyta艂 zas艂aniaj膮c oczy przed s艂o艅cem i patrz膮c przez drgaj膮ce powietrze na przypominaj膮c膮 艂awic臋 kijanek w strumieniu, wij膮c膮 si臋 czarn膮 lini臋, kt贸ra przesuwa艂a si臋 w ich kierunku. — Ludzie Khamy? Wojownicy Bamangweto? Jeste艣my zaledwie kilkana艣cie kilometr贸w od granicy.

— Lepiej nic nie robi膰, dop贸ki si臋 nie upewnimy — powiedzia艂 Zouga ponuro. — Pozw贸lmy koniom odetchn膮膰. Mo偶e b臋dziemy musieli wia膰.

Ralph przerwa艂 mu nagle.

•— D艂ugie, czerwone tarcze! To Krety, 偶o艂nierze Bazo — Ralph pop臋dza艂 konia w kierunku nadchodz膮cego impi. — I dam g艂ow臋, 偶e on sam idzie na ich czele.

Zanim Zouga przyjecha艂, Ralph zd膮偶y艂 zsi膮艣膰 z konia i podbiec, by u艣ciska膰 starego przyjaciela, a teraz wy艣miewa艂 si臋 z niego z艂o艣liwie.

— Patrzcie tylko, krety ryj膮ce pod wzg贸rzem wracaj膮 z wyprawy bez kobiet ani byd艂a. Czy ludzie Khamy po偶egnali was 偶elazem?

Radosny u艣miech sp艂yn膮艂 z twarzy Bazo, kt贸ry poczu艂 si臋 ura偶ony i potrz膮sn膮艂 srogo swoim pi贸ropuszem.

— Nigdy, nawet w 偶artach, Henshaw, nie wolno ci chichota膰 jak dziewczyna. Gdyby kr贸l wys艂a艂 nas do Khamy — m贸wi膮c to przebi艂 powietrze swoj膮 assegai — jego kraal ocieka艂by teraz krwi膮. — Przerwa艂 rozpozna wszy Zoug臋.

— Baba). — powiedzia艂. — Bakela, pozdrawiam ci臋, a moje oczy ja艣niej膮 z rado艣ci.

— D艂ugo si臋 nie widzieli艣my, Bazo; teraz masz na g艂owie przepask臋 induny, a u boku swoje w艂asne impi. Upolujemy co艣 i urz膮dzimy dzisiejszego wieczoru uczt臋.

— Ach, Bakela, bardzo 偶a艂uj臋, ale musz臋 wykona膰 kr贸lewski rozkaz. W艂a艣nie wracam do GuBulawayo, aby poinformowa膰 kr贸la o 艣mierci tej kobiety.

— Jakiej kobiety? — zapyta艂 Zouga bez wi臋kszego zainteresowania.

— Bia艂ej kobiety. Opu艣ci艂a GuBulawayo bez kr贸lewskiego pozwolenia, i kr贸l kaza艂 j膮 odszuka膰. — Nagle wykrzykn膮艂: —Hau! Przecie偶 ty znasz t臋 kobiet臋, Bakela.

— To chyba nie moja siostra, Nomusa? — Zapyta艂 z o偶ywieniem. — Ani 偶adna z jej c贸rek?

.— Nie, 偶adna z nich.

395

— W kraju Matabele nie ma 偶adnej innej bia艂ej kobiety.

— To kobieta Jednego Bystrego Oka. Ta sama, kt贸ra 艣ciga艂a si臋 z tob膮 na koniu w Kimberley, i wygra艂a. A teraz nie 偶yje.

— Nie 偶yje? — Krew odp艂yn臋艂a z twarzy Zougi, kt贸ra nagle zrobi艂a si臋 ziemista i 偶贸艂ta. — Nie 偶yje? — szepn膮艂, przechyli艂 si臋 na siodle i, gdyby nie chwyci艂 si臋 艂臋ku, spad艂by na ziemi臋. — Louise ... nie 偶yje.

Zouga odnalaz艂 opisane przez Bazo drzewo figowe id膮c po 艣ladach impi.

Zostawili bardzo wyra藕ne 艣lady i Zouga dotar艂 do drzewa ju偶 wczesnym popo艂udniem.

Sam nie wiedzia艂, po co zadaje sobie ten b贸l. Nie by艂o przecie偶 偶adnych w膮tpliwo艣ci, 偶e ona nie 偶yje. Bazo pokaza艂 mu 偶a艂osne szcz膮tki, jakie po niej zosta艂y. Uszkodzon膮 strzelb臋 i bandolier, pust膮 butl臋 na wod臋 i strz臋py ubra艅 poszarpanych przez hieny.

Na ziemi pod drzewem nie potrafi艂 odnale藕膰 偶adnych 艣lad贸w Louise — piach by艂 tak dok艂adnie udeptany 艂apami szakali oraz hien i zamieciony skrzyd艂ami i szponami setek s臋p贸w. 艢mierdzia艂o tam jak w kurniku, wszystko by艂o pokryte odchodami s臋p贸w, a drobne pi贸rka szybowa艂y bez celu niesione podmuchami s艂abego wiatru.

Z wyj膮tkiem kilku ko艣ci i k臋pek w艂os贸w cia艂o w ca艂o艣ci zosta艂o po偶arte. Hieny zjad艂yby nawet jej sk贸rzane buty i pas, a pozostawione przez nie strz臋py koca i ubra艅 by艂y poplamione krwi膮.

Nie by艂o trudno zgadn膮膰, co si臋 sta艂o. Louise zosta艂a napadni臋ta przez stado lw贸w. Zanim zosta艂a 艣ci膮gni臋ta z mu艂a, uda艂o jej si臋 wykona膰 jeden strza艂—w komorze nabojowej uszkodzonej strzelby znajdowa艂a si臋 pusta 艂uska — i zabi膰 jednego z wielkich kot贸w.

Zouga widzia艂 w wyobra藕ni ka偶d膮 chwil臋 jej cierpienia, prawie s艂ysza艂 jej krzyk, kiedy olbrzymie szcz臋ki mia偶d偶y艂y jej ko艣ci, a 偶贸艂te pazury rozdrapywa艂y cia艂o. Zrobi艂o mu si臋 niedobrze i s艂abo. Chcia艂 pomodli膰 si臋 tam, gdzie umar艂a, ale nie starczy艂o mu si艂 nawet na tak niewielki wysi艂ek. Wydawa艂o mu si臋, 偶e opu艣ci艂a go ch臋膰 偶ycia. Nigdy wcze艣niej nie zdawa艂 sobie sprawy, ile ona dla niego znaczy, jak bardzo pomaga艂a mu pewno艣膰, 偶e s膮 ze sob膮 z艂膮czeni, nawet gdy nie byli razem, a wiara w ostateczne po艂膮czenie wyznacza艂a

396

jego 偶yciu cel i kierunek. Louise sta艂a si臋 cz臋艣ci膮 jego marzenia, kt贸re prysn臋艂o na ma艂ym kawa艂ku zakrwawionej ziemi.

Dwa razy ju偶 podchodzi艂 do konia, aby na niego wsi膮艣膰 i odjecha膰, ale za ka偶dym razem waha艂 si臋, wraca艂 i przesypywa艂 palcami cuchn膮cy piach w poszukiwaniu jakich艣 艣lad贸w.

W ko艅cu spojrza艂 na s艂o艅ce. Nie by艂by w stanie dotrze膰 do kolumny woz贸w przed zapadni臋ciem zmroku. Wcze艣niej jednak um贸wi艂 si臋 z Ralphem, 偶e Jan Cheroot z zapasowymi ko艅mi b臋dzie na'niego czeka艂 przy p艂yci藕nie na Shashi, wi臋c nie musia艂 si臋 spieszy膰. Nic go nie goni艂o. Bez Louise jego 偶ycie straci艂o smak. Nic ju偶 si臋 nie liczy艂o. Podszed艂 do konia, przytrzyma艂 si臋 popr臋gu i usiad艂 na siodle. Rzuci艂 jeszcze jedno t臋skne spojrzenie na stratowan膮 ziemi臋 i odwr贸ci艂 g艂ow臋 konia w kierunku Shashi i woz贸w. Nie przejecha艂 nawet czterdziestu metr贸w, kiedy zauwa偶y艂, 偶e zamiast jecha膰 do celu — kr膮偶y艂. Nie by艂a to jednak 艣wiadoma decyzja, 偶eby szuka膰 艣lad贸w wychodz膮cych poza najbli偶sze otoczenie drzewa. Wiedzia艂, 偶e nie ma to najmniejszego sensu, ale jego dzia艂aniem kierowa艂a irracjonalna niech臋膰 do opuszczenia tego miejsca.

Kr膮偶y艂 wok贸艂 drzewa pochylaj膮c si臋 na siodle i dok艂adnie badaj膮c kamienist膮 ziemi臋, potem odje偶d偶a艂 troch臋 dalej i zn贸w je okr膮偶a艂, za ka偶dym razem powi臋kszaj膮c promie艅 zakre艣lanego okr臋gu. Nagle serce zabi艂o mu- mocniej, a nadzieja o偶ywi艂a jego dusz臋. Musia艂 uspokoi膰 nerwy, zanim pochyli艂 si臋 jeszcze bardziej, aby si臋 temu lepiej przyjrze膰.

Jego uwag臋 przyci膮gn臋艂a nad艂amana ciernista ga艂膮zka wisz膮ca na krzaku mniej wi臋cej na wysoko艣ci jego pasa. Mi臋kkie, zielone listki przywi臋d艂y lekko, wi臋c ga艂膮zka musia艂a zosta膰 z艂amana jakie艣 dwa, trzy dni temu.

Na jednym z wygi臋tych kolc贸w wisia艂a cieniutka bawe艂niana nitka. Zouga dotkn膮艂 jej z nabo偶nym szacunkiem i podni贸s艂 j膮 do ust jak 艣wi臋t膮 relikwi臋.

By艂 teraz na zach贸d od dzikiego figowca — ledwie dostrzega艂 jego najwy偶sze ga艂臋zie ponad otaczaj膮cymi go krzewami — to znaczy艂o, 偶e Louise zgubi艂a t臋 nitk臋 podczas ucieczki spod drzewa. Wysoko艣膰, na jakiej znalaz艂 skrawek materia艂u, 艣wiadczy艂a o tym, 偶e porusza艂a si臋 pieszo, a z艂amana ga艂膮藕 i wisz膮ca na niej nitka by艂y dowodem po艣piechu.

397

Uciek艂a spod figowca i uparcie bieg艂a w tym samym kierunku — na zach贸d, do rzeki Tati i kraju Khamy.

Zouga wbi艂 ostrogi w boki konia i pogalopowa艂 w tym samym kierunku. Nie mia艂o sensu szukanie pozostawionych trzy dni temu 艣lad贸w na kamienistej ziemi, poniewa偶 przez ca艂y ten czas wia艂 silny wiatr.

M贸g艂 polega膰 tylko na w艂asnym szcz臋艣ciu i szybko艣ci. Widzia艂 pust膮 butl臋 na wod臋 i dobrze zdawa艂 sobie spraw臋, jakie s膮 szans臋 Louise na przetrwanie. Dok艂adnie przeszukiwa艂 tras臋 jej ucieczki — nie pozwalaj膮c sobie na zw膮tpienie i staraj膮c si臋 skoncentrowa膰 na szukaniu kolejnego znaku. Znalaz艂 go dos艂ownie kilka minut przed zapadni臋ciem nocy. By艂 to obcas oderwany od podeszwy br膮zowego buta do jazdy konnej. Jego uwag臋 przyci膮gn膮艂 s艂aby blask stalowych gwo藕dzi. Wyci膮gn膮艂 strzelb臋 i odda艂 trzy pojedyncze strza艂y.

Wiedzia艂, 偶e nie mia艂a broni i nie mog艂a odpowiedzie膰 — ale jego sygna艂, je艣liby go us艂ysza艂a, m贸g艂 podtrzyma膰 w niej nadziej臋 i doda膰 jej si艂. Siedzia艂 przy ma艂ym ognisku czekaj膮c, a偶 wzejdzie ksi臋偶yc — a potem kontynuowa艂 poszukiwania w jego 艣wietle, co godzin臋 zatrzymywa艂 si臋, strzela艂 w wielk膮, gwia藕dzist膮 cisz臋 i nas艂uchiwa艂 uwa偶nie, ale s艂ysza艂 tylko krzyki poluj膮cych s贸w lub wycie szakali.

Nad ranem dojecha艂 do szerokiego koryta rzeki Tati. By艂a zupe艂nie wyschni臋ta i bardziej przypomina艂a wydmy na pustyni Kalahari ni偶 rzek臋. Nadzieja, kt贸r膮 karmi艂 si臋 ca艂膮 noc, zacz臋艂a s艂abn膮膰.

Przygl膮da艂 si臋 porannemu niebu szukaj膮c szybuj膮cych wysoko s臋p贸w, kt贸re wskaza艂yby cia艂o, ale zamiast nich widzia艂 tylko par臋 step贸wek szybko trzepocz膮cych skrzyd艂ami. Ich obecno艣膰 dowodzi艂a istnienia w贸d powierzchniowych — gdzie艣 w pobli偶u. Mo偶e Louise znalaz艂a taki zbiornik — to by艂a jej jedyna szansa. Je艣li nie znalaz艂a wody, ju偶 na pewno nie 偶y艂a. Napi艂 si臋 ostro偶nie wody z bidonu, a ko艅 zar偶a艂 niespokojnie, kiedy poczu艂 bezcenny p艂yn. Wkr贸tce i on zacznie odczuwa膰 pragnienie.

Zouga za艂o偶y艂, 偶e Louise dotar艂a do rzeki i sz艂a w d贸艂 jej biegu. By艂a cz臋艣ciowo Indiank膮 i na pewno potrafi艂a odczytywa膰 kierunki geograficzne na podstawie ruchu s艂o艅ca, a poza tym wiedzia艂a, 偶e szans臋 na przetrwanie ma tylko id膮c na po艂udnie, w kierunku miejsca, w kt贸rym Tati 艂膮czy si臋 z Shashi. Sam r贸wnie偶 pojecha艂 w tym kierunku, trzymaj膮c si臋 wysokiego brzegu, z kt贸rego obserwowa艂 koryto rzeki, przeciwleg艂y brzeg i niebo.

398

.

S艂onie zostawi艂y w korycie g艂臋bokie do艂y, kt贸re zd膮偶y艂y ju偶 jednak wyschn膮膰. Jad膮c wzd艂u偶 kraw臋dzi brzegu wyp艂oszy艂 z zaro艣li stado antylop. Ten gatunek potrafi艂 prze偶y膰 bez wody kilka miesi臋cy, wi臋c ich obecno艣膰 nie obudzi艂a w nim nowej nadziei. Obserwuj膮c je, skierowa艂 oczy ku czemu艣 znacznie odleglejszemu.

Daleko na r贸wninie rozci膮gaj膮cej si臋 po obu stronach rzeki zobaczy艂 pawiana. Jego cz艂ekopodobny kszta艂t by艂 bardzo wyra藕ny. Pr贸bowa艂 odszuka膰 reszt臋 stada — mo偶e ma艂py by艂y na drzewach. Zouga zas艂oni艂 oczy, aby lepiej przyjrze膰 si臋 czarnej, poruszaj膮cej si臋 plamce. Zwierz臋 wydawa艂o si臋 posila膰 zielonymi owocami dzikich pustynnych melon贸w, ale przy takiej odleg艂o艣ci Zouga nie m贸g艂 by膰 pewien.

Nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e nigdy wcze艣niej nie widzia艂 pawian贸w tak daleko na zachodzie, a poza tym nie widzia艂 reszty stada. S膮 to bez w膮tpienia zwierz臋ta stadne i nigdy nie chodz膮ce samotnie. W tej samej chwili zauwa偶y艂, 偶e to, na co patrzy, jest za du偶e jak na pawiana, a ruchy nie przypominaj膮 sposobu poruszania si臋 ma艂p.

Rado艣膰 rozpiera艂a mu serce, jecha艂 pe艂nym galopem, ko艅skie kopyta wystukiwa艂y niespokojny rytm o tward膮 jak 偶elazo ziemi臋, ale kiedy zatrzyma艂 konia i zeskoczy艂 z siod艂a, jego rado艣膰 znik艂a. Louise sz艂a na pokrwawionych kolanach. Jej ubrania by艂y doszcz臋tnie podarte, a przez dziury wygl膮da艂o delikatne cia艂o. S艂o艅ce poparzy艂o jej ramiona i r臋ce, na kt贸rych porobi艂y si臋 bolesne p臋cherzyki. Stopy mia艂a owini臋te kawa艂kami sp贸dnicy, ale krew przes膮czy艂a si臋 ju偶 przez brudne szmaty.

Jej w艂osy by艂y wysuszone, spl膮tane i przypr贸szone kurzem. Wargi by艂y wielkimi czarnymi strupami, wypalonymi i pop臋kanymi do 偶ywego mi臋sa. Powieki sta艂y si臋 napuchni臋te, jakby pogryzione przez pszczo艂y, a ona patrzy艂a na niego jak 艣lepa starucha, przez w膮skie szparki zalepione 偶贸艂tym, zaschni臋tym 艣luzem. Jej ko艣ci i twarz pokryte skrzep艂膮 krwi膮 i brudem wygl膮da艂y jak obrane z cia艂a. D艂onie przypomina艂y szpony, a paznokcie by艂y zdarte a偶 do krwi. Chodzi艂a na czworakach po p艂askich li艣ciach ro艣liny i wpycha艂a do ust mi膮sz rozbitego melona. Sok sp艂ywa艂 jej po brodzie jak strumyk szukaj膮cy uj艣cia w skorupie zaschni臋tego kurzu.

.— Louise. — Ukl臋kn膮艂 naprzeciwko niej. — Louise. — G艂os uwi膮z艂 mu w gardle.

399

o o

娄SJ-9

LL8 g

1fi

iii

5. p oo

P ^. O

•s -

li

I-1

p

e. f- ?•

V

1*

o>

a

O

3

S 3 "a. "•

8-

w

wzrus przys]

nabiej rzony

Ni

Zacz臋 a w k

W

k i pi

偶emr

w艣lizj

nikof

w膮tp] gasi膰

noczi 偶e w

usia膰

oczy

takt

wido

Cho<

si臋, i

i prz

2

jej 1

400

— Cathy, ja nie chcia艂em, 偶eby to si臋 sta艂o. — Pr贸bowa艂 j膮 odpycha膰 kieruj膮c si臋 ostatnimi przeb艂yskami 艣wiadomo艣ci.

— Ale ja chcia艂am — powiedzia艂a przyciskaj膮c si臋 do niego kurczowo. — W艂a艣nie dlatego tutaj przysz艂am.

— Cathy.

— Kocham ci臋, Ralph. Kocham ci臋, odk膮d po raz pierwszy ci臋 zobaczy艂am.

— Kocham ci臋, Cathy. — Zdziwi艂o go, 偶e to, co powiedzia艂, by艂o najszczersz膮 prawd膮. — Bardzo, bardzo ci臋 kocham — powt贸rzy艂, a potem, znacznie p贸藕niej, doko艅czy艂: — Nie wiedzia艂em nawet jak bardzo, a偶 do tej chwili.

— Nie wiedzia艂am, 偶e to b臋dzie tak — szepta艂a. — Cz臋sto o tym my艣la艂am, w艂a艣ciwie codziennie od dnia, w kt贸rym przyjecha艂e艣 do Khami. Czyta艂am nawet o tym w Biblii, tam jest napisane, 偶e Dawid zazna艂 jej. Czy my te偶 siebie zaznawali艣my, Ralph?

— Chcia艂bym zaznawa膰 ci臋 cz臋艣ciej — u艣miechn膮艂 si臋 do niej, jego zmierzwione w艂osy wci膮偶 by艂y mokre od potu.

— Wydawa艂o mi si臋, jakbym wlecia艂a przez jak膮艣 ciemn膮 bram臋 w mojej duszy do innego, pi臋kniejszego 艣wiata, z kt贸rego wcale nie chcia艂o mi si臋 wraca膰. — Cathy m贸wi艂a zal臋knionym i pe艂nym zdumienia g艂osem, jak gdyby by艂a pierwsz膮 z niesko艅czonej liczby tych, kt贸rzy maj膮 do艣wiadczy膰 tego samego. — Czy ty te偶 to czu艂e艣, Ralph?

Le偶eli przytuleni do siebie pod we艂nianym kocem, rozmawiali cicho przygl膮daj膮c si臋 swoim twarzom w 偶贸艂tym 艣wietle lampy, co jaki艣 czas przerywali rozmow臋 i zasypywali si臋 poca艂unkami.

W ko艅cu Cathy powiedzia艂a:

— Nie chc臋 wiedzie膰, kt贸ra jest godzina, ale pos艂uchaj 艣piewu ptak贸w, zaraz b臋dzie 艣wita膰. — A potem po艣piesznie doda艂a: — Och, Ralph, nie chc臋, 偶eby艣 odje偶d偶a艂.

— To nie potrwa d艂ugo, obiecuj臋.

— We藕 mnie ze sob膮.

— Wiesz, 偶e nie mog臋

— Dlaczego nie, bo to niebezpieczne, prawda?

Chcia艂 unikn膮膰 pytania, pr贸buj膮c j膮 poca艂owa膰. Po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego ustach.

— Kiedy ci臋 tu nie b臋dzie, ja b臋d臋 powoli obumiera艂a, ale b臋d臋 402

si臋 za ciebie modli艂a. B臋d臋 si臋 modli艂a, 偶eby nie znale藕li ci臋 偶o艂nierze Lobenguli.

— Nie martw si臋 o mnie — za艣mia艂 si臋 czule. — Ju偶 nied艂ugo znowu przejdziemy przez ciemn膮 bram臋 twojej duszy.

— Obiecaj — szepn臋艂a i odgarn臋艂a mu ustami wilgotne w艂osy z czo艂a. — Obiecaj mi, 偶e wr贸cisz.

tc,-.. - rwirauui jc uaiej na

po艂udnie drog膮 do rzeki Shashi. Pierwszego ranka jecha艂 na czele kolumny prawie pustych woz贸w. W po艂udnie kaza艂 odprz臋gn膮膰. On i Isazi przespali gor膮ce popo艂udnie, a wo艂y i konie pas艂y si臋 i odpoczywa艂y.

.*puw,Lywaiy.

O zmierzchu wyci膮gn臋li ze stada pi臋膰 wcze艣niej wybranych wo艂贸w i przywi膮zali je do k贸艂 woz贸w sk贸rzanymi lejcami, a potem zabrali si臋 do przygotowywania samych woz贸w. Ralph i Isazi wybrali te zwierz臋ta ze wzgl臋du na ich si艂臋 i gotowo艣膰 do ci臋偶kiej pracy. Ca艂膮 drog臋 z Kimberley przyzwyczajali je do pos艂usznego ci膮gni臋cia wyj膮tkowo ci臋偶kich 艂adunk贸w.

Jordan poda艂 Ralphowi dok艂adne rozmiary i ci臋偶ar figury ptaka zdobi膮cej teraz wej艣cie do nowej rezydencji pana Rhodesa — Groote Schuur. Ralph wykorzysta艂 te dane projektuj膮c kosze do przewiezienia rze藕b. Zbudowa艂 je w艂asnor臋cznie, nie zdradzaj膮c przed nikim swoich tajemniczych plan贸w.

Ka偶dy z wo艂贸w mia艂 przewie藕膰 dwa pos膮gi takie jak ten w Gcoote Shuur. Figury mia艂y wisie膰 w sieciach uplecionych z grubej, mocnej liny po obu stronach ka偶dego z wo艂贸w. Zaprojektowa艂 to wszystko bardzo skrupulatnie, staraj膮c si臋, aby siod艂a pasowa艂y idealnie — nie obciera艂y grzbiet贸w zwierz膮t i nie pozwala艂y 艂adunkowi przesuwa膰 si臋 nawet na najbardziej nier贸wnym gruncie i stromych zboczach.

Isazi wyprowadzi艂 ju偶 trzy potulne wo艂y z obozu i znikn膮艂 w ciemniej膮cym lesie. Ralph zosta艂 tylko po to, 偶eby powt贸rzy膰 swoje rozkazy pozosta艂ym wo藕nicom.

— Pojedziecie w kierunku Shashi. Je艣li zatrzymaj膮 was graniczne impi i zapytaj膮 o mnie, powiecie, 偶e poluj臋 na wschodzie z pozwoleniem kr贸la i 偶e oczekujecie mojego powrotu w ka偶dej chwili. Rozumiecie?

403

W;

wzrus: przys)

nabiej rzony

Ni

Zacz臋 a w k

W j膮 i pi

偶e mi

w艣lizj

nikoj

w膮tp gasi膰

nocz 偶e w

usia膰 oczy taki widc Cho si臋, i i pn

4

jej

400 \

— Rozumiem, Nkosi — powiedzia艂 Umfaan, teraz ju偶 awansowany z pomocnika na wo藕nic臋.

— Po przekroczeniu Shashi pojedziecie a偶 do studni Busz-men贸w, pi臋膰 dni drogi po przekroczeniu granicy. Impi Lobenguli nie p贸jd膮 za wami tak daleko. Tam na mnie zaczekacie, rozumiesz, Umfaan?

— Rozumiem, Nkosi.

— No to powt贸rz to wszystko.

W ko艅cu, zadowolony, dosiad艂 Toma i spojrza艂 na nich z jego grzbietu.

— Pospieszcie si臋 — powiedzia艂.

— Jed藕 w pokoju, Nkosi.

Pok艂usowa艂 za wo艂ami prowadzonymi przez Isaziego ci膮gn膮c za sob膮 p臋k ga艂臋zi, aby zatrze膰 pozostawione 艣lady. Nast臋pnego dnia po po艂udniu byli ju偶 daleko od drogi i znale藕li si臋 w obr臋bie przesi膮kni臋tych mistyczn膮 atmosfer膮 Wzg贸rz Matopos. Kiedy wo艂y pas艂y si臋 i odpoczywa艂y, Ralph pojecha艂 oznaczy膰 szlak mi臋dzy wysokimi granitowymi wzg贸rzami, wiod膮cy przez ponure, g艂臋bokie doliny. Po zmroku przesiod艂ali wo艂y i za艂o偶yli im kosze.

Nast臋pnego dnia w po艂udnie Ralph zmierzy艂 wysoko艣膰 s艂o艅ca starym, mosi臋偶nym sekstansem. Nauczony do艣wiadczeniem wzi膮艂 pod uwag臋 b艂膮d swojego chronometru i okre艣li艂 pozycj臋 z dok艂adno艣ci膮 do pi臋tnastu kilometr贸w. Z do艣wiadczenia r贸wnie偶 wiedzia艂, 偶e pomiary wykonywane przez ojca by艂y r贸wnie dok艂adne. Bez nich nie znalaz艂by kryj贸wek z ko艣ci膮 s艂oniow膮, kt贸re da艂y pocz膮tek jego rosn膮cej fortunie.

Por贸wnawszy obliczenia swoje i ojca stwierdzi艂, 偶e znajduje si臋 dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w na zach贸d od dawnego miasta Matabel贸w zwanego Zimbabwe — Cmentarzysko Kr贸l贸w.

Po zmroku wyruszyli w dalsz膮 drog臋, wyj膮艂 z torby plik papier贸w, kt贸re da艂 mu Zouga, jako pami膮tk臋 na po偶egnanie, kiedy wyje偶d偶a艂 z Kimberley. Przeczyta艂 opis szlaku do Zimbabwe i samego miasta co najmniej setny raz.

— Jak d艂ugo jeszcze b臋dziemy szli przez te g贸ry? — Isazi przerwa艂 jego zamy艣lenie. W艂a艣nie piek艂 placki kukurydziane na ma艂ym, nie dymi膮cym ognisku z suchego drewna. — Zwierz臋ta m臋cz膮 si臋 na tych ska艂ach i stromych stokach — zrz臋dzi艂. — Powinni艣my pojecha膰 dalej na po艂udnie i omin膮膰 g贸ry po r贸wninie.

404

— A tam wojownicy Lobenguli tylko czekaj膮, 偶eby wbi膰 w ma艂ego, ko艣cistego Zulusa swoje assegai—Ralph u艣miechn膮艂 si臋.

— Tutaj grozi nam to samo niebezpiecze艅stwo.

— Nie — Ralph potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — 呕aden Matabele nie odwa偶y si臋 przyj艣膰 tutaj bez wa偶nego powodu. To s膮 dla nich 艣wi臋te g贸ry. Nie spotkamy tu 偶adnych impi, a poza tym ominiemy wszystkie wi臋ksze kraale.

— A w tym miejscu, do kt贸rego zmierzamy? Tam te偶 nie b臋dzie 偶adnych impf艂

— Lobengula zabrania nawet zagl膮da膰 do doliny, w kt贸rej stoj膮 pos膮gi. To miejsce wybra艂a sobie 艣mier膰, a Lobengula i jego kap艂ani rzucili na nie kl膮tw臋.

Isazi poruszy艂 si臋 niespokojnie i z艂apa艂 si臋 za przypi臋ty do pasa amulet, kt贸ry chroni艂 go przed z艂ymi duchami, straszyd艂ami i innymi ciemnymi mocami.

Mimo wszelkich zapewnie艅, jakimi karmi艂 Isaziego, Ralph przemierza艂 labirynt Matopos z najwy偶sz膮 ostro偶no艣ci膮. Za dnia wo艂y sta艂y ukryte w jakiej艣 g臋stej k臋pie krzak贸w na kamienistej polanie, a on rusza艂 naprz贸d, aby zbada膰 dalszy szlak i oznaczy膰 go dla Isaziego naci臋ciem na pniu drzewa lub z艂aman膮 zielon膮 ga艂膮zk膮 na ka偶dym zakr臋cie i w ka偶dym innym trudnym miejscu.

Dzi臋ki takim 艣rodkom ostro偶no艣ci unikn膮艂 katastrofy. Trzeciego dnia znalaz艂 dla Toma dobr膮 kryj贸wk臋, a sam poszed艂 pieszo na szczyt wzg贸rza, sk膮d m贸g艂 przyjrze膰 si臋 nast臋pnej dolinie.

Nagle us艂ysza艂 dziwny ha艂as, uskoczy艂 ze 艣cie偶ki i przeczo艂ga艂 si臋 pod roz艂o偶yste ga艂臋zie jakiego艣 krzewu — dok艂adnie w tej samej chwili po 艣cie偶ce przebieg艂 pierwszy rz膮d wojownik贸w.

Z miejsca, w kt贸rym le偶a艂, widzia艂 tylko ich nogi. Wojownicy poruszali si臋 szybkim, zdecydowanym krokiem, kt贸ry Matabelowie nazywaj膮 minza hlabathi — chciwie po偶eraj膮cy ziemi臋.

Policzy艂 ich. Przesz艂o obok niego dwustu ludzi, ich kroki ucich艂y ju偶, ale Ralph pozostawa艂 nieruchomy w swojej kryj贸wce, ba艂 si臋 nawet wczo艂ga膰 g艂臋biej pod ga艂臋zie krzewu. Kilka minut p贸藕niej us艂ysza艂 cichy 艣piew tragarzy nadchodz膮cych z doliny i kieruj膮cych si臋 na 艣cie偶k臋, przy kt贸rej le偶a艂. Ich g艂臋bokie g艂osy 艣piewa艂y pie艣艅 pochwaln膮 dla kr贸la.

Bior膮c pod uwag臋 ich s艂oniowaty krok i g臋ste rozstawienie, domy艣li艂 si臋, 偶e nios膮 bardzo ci臋偶k膮 lektyk臋.

405

Wj

wzrusz przysy

nabieg rzonyi

Ni

Zacz臋j a w ki

W j膮 i pi

偶erne

w艣lizf

nikoj

w膮tp gasi膰

nocz zew

usia膰

oczy

taki

widc

Cho

si臋,

i pn

jej 400

Pierwsza grupa okaza艂a si臋 wi臋c tylko stra偶膮 przedni膮, a to by艂a g艂贸wna cz臋艣膰 pochodu, osob膮 za艣 niesion膮 w lektyce by艂 bez w膮tpienia sam Lobengula. Za nim pod膮偶a艂 jego orszak, wysocy indunowie i inne wa偶ne osobisto艣ci. Z kolei za nimi szli nast臋pni tragarze nios膮cy maty do spania, futrzane kaross, naczynia z piwem, sk贸rzane torby z m膮k膮 kukurydzian膮 i inne ci臋偶ary. Przeszli i znikn臋li z jego pola widzenia, ale Ralph ci膮gle nie wychodzi艂 z kryj贸wki.

Nasta艂a d艂uga cisza, a po niej pojawi艂a si臋, niemal bezszelestnie, stra偶 tylna — nast臋pnych dwustu wojownik贸w przebiegaj膮cych obok jego kryj贸wki. Po pi臋ciu minutach Ralph stwierdzi艂, 偶e jest ju偶 na tyle bezpiecznie, 偶e mo偶e wyj艣膰 na 艣cie偶k臋 i otrzepa膰 wilgotne li艣cie, kt贸re przylgn臋艂y do jego kolan i 艂okci.

Ze szczytu obserwowa艂 ca艂y orszak Lobenguli zastanawiaj膮c si臋, gdzie oni wszyscy zmierzali i po co. Wiedzia艂 od Cathy, 偶e Rudd i jego ludzie byli wci膮偶 w GuBulawayo i razem z Clintonem i Robyn pr贸bowali przekona膰 kr贸la do ratyfikowania koncesji dla Rhodesa.

Czego Lobengula szuka艂 w tych 艣wi臋tych i opuszczonych g贸rach i dlaczego zostawi艂 tak wa偶nych go艣ci w swoim kraalu艂

Nie potrafi艂 znale藕膰 odpowiedzi na to pytanie, musia艂 zadowoli膰 si臋 tym, 偶e nikt go nie zauwa偶y艂, i przygotowa膰 do cz臋stszych spotka艅 z du偶ymi grupami wojownik贸w.

Porusza艂 si臋 teraz z jeszcze wi臋ksz膮 ostro偶no艣ci膮 ni偶 poprzednio. Podr贸偶 mi臋dzy granitowymi urwiskami zaj臋艂a im trzy noce. Potem zobaczyli rozleg艂e lasy wysokich drzew ko艂ysz膮cych si臋 pod nimi, w 艣wietle ksi臋偶yca wydawa艂y si臋 srebrnoczarne.

O 艣wicie Ralph wspi膮艂 si臋 na szczyt ostatniego ze Wzg贸rz w 艂a艅cuchu Matopos i po wschodniej stronie horyzontu — prawie dok艂adnie tam, gdzie si臋 tego spodziewa艂 — zobaczy艂 zarys samotnego wzniesienia nad poro艣ni臋t膮 lasem r贸wnin膮. Dzieli艂o go od niego jeszcze pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w, ale kszta艂t skradaj膮cego si臋 lwa pasowa艂 idealnie do opisu Zougi:

Wzg贸rze, kt贸re nazwa艂em G艂ow膮 Lwa, g贸ruje nad otaczaj膮cym je terenem i prowadzi podr贸偶nika nieomylnie do wielkiego Zimbabwe.

406

Mo偶na by艂o przej艣膰 w cieniu tych ogromnych kamiennych 艣cian i w og贸le ich nie zauwa偶y膰 — tak g臋sto pokrywa艂a je ziele艅. To by艂a d偶ungla lian i kwitn膮cych pn膮czy, ze 艣ciany wyrasta艂y wij膮ce si臋 korzenie figowc贸w, kt贸re kruszy艂y nie艣miertelny mur i tworzy艂y osypisko u jego st贸p.

Ponad poziomem wysokich 艣cian g贸rowa艂y szczyty drzew — prawdziwych gigant贸w, kt贸re ros艂y spokojnie, odk膮d ostatni mieszka艅cy opu艣cili to miejsce lub pomarli w jego korytarzach i dziedzi艅cach. Kiedy, jeszcze przed narodzeniem Ralpha, Zouga odkry艂 ten kamienny kr膮g, dwa dni zaj臋艂o mu szukanie wej艣cia do niego pod olbrzymi膮 mas膮 spl膮tanej ro艣linno艣ci, ale teraz sporz膮dzony przez niego szczeg贸艂owy opis poprowadzi艂 jego syna prosto do w膮skiego przej艣cia.

Ralph sta艂 przed monumentalnym wej艣ciem, patrzy艂 na bloki czarnej ska艂y dekoruj膮ce wierzcho艂ek 艣ciany ponad jego g艂ow膮 i czu艂, 偶e rodzi si臋 w nim strach przed kl膮tw膮.

Mimo 偶e zachowa艂y si臋 jeszcze 艣lady po toporze Zougi, a po obu stronach otworu znajdowa艂y si臋 odr膮bane grube ga艂臋zie, zas艂ona spl膮tanych ro艣lin szczelnie wype艂ni艂a ju偶 wej艣cie — dow贸d na to, 偶e 偶aden cz艂owiek nie przeszed艂 t臋dy od ponad dwudziestu pi臋ciu lat, kiedy by艂 tu jego ojciec.

Stopy dawnych mieszka艅c贸w tego miejsca przez stulecia g艂adzi艂y schody prowadz膮ce do wej艣cia i nada艂y im lekko wkl臋s艂y kszta艂t. Ralph wzi膮艂 g艂臋boki oddech, przypominaj膮c sobie po cichu, 偶e jest chrze艣cijaninem pochodz膮cym z cywilizowanego 艣wiata. Jednak kiedy wchodzi艂 po schodach, przeciska艂 si臋 miedzy 艂odygami pn膮czy i przechodzi艂 przez bram臋, wci膮偶 czu艂 ten sam zabobonny strach.

Znalaz艂 si臋 w w膮skiej, wij膮cej si臋 kamienistej gardzieli mi臋dzy wysokimi skalnymi 艣cianami. Szed艂 wzd艂u偶 korytarza wspinaj膮c si臋 na le偶膮ce kamienne bloki i przeciskaj膮c mi臋dzy tarasuj膮cymi przej艣cie krzakami, w ko艅cu otworzy艂 si臋 przed nim szeroki dziedziniec, na kt贸rym sta艂a pokryta porostami, ogromna cylindryczna wie偶a z szarego granitu.

Wszystko zgadza艂o si臋 z tym, co opisa艂 ojciec — 艂膮cznie z uszkodzonym murem wie偶y w miejscu, w kt贸rym Zouga wdar艂 si臋 do 艣rodka, aby sprawdzi膰, czy nie ma tam jakiego艣 skarbu. Wiedzia艂, 偶e ojciec przetrz膮sn膮艂 ruiny w jego poszukiwaniu i przesia艂 nawet

407

Wt

wzrusi przysy

nabiej rzonyi

Ni

Zacz臋i awt

W j膮 i pi

偶emn

w艣lizj

nikog

w膮tp] gasi膰

nocz< 偶e w

usia膰

oczy

takt

wido

Cho<

si臋, i

iprz

400

piasek szukaj膮c z艂ota. Wydoby艂 niemal tysi膮c uncji 偶贸艂tego metalu ma艂e paciorki, listki, druciki i sztabki wielko艣ci palca niemowl臋cia, dla niego zosta艂y wi臋c tylko figury z zielonego steatytu.

Przemkn臋艂a mu przez g艂ow臋 my艣l, 偶e kto艣 m贸g艂 go ubiec. Wed艂ug opisu Zougi kamienne soko艂y powinny znajdowa膰 si臋 na1 tym dziedzi贸cu. Zabobonny strach znikn膮艂 w obliczu jeszcze wi臋kszej) obawy, 偶e pozbawiono go 艂upu.

Zacz膮艂 przeszukiwa膰 zaro艣la id膮c w kierunku wie偶y — potkn膮] si臋 o pierwszy z pos膮g贸w i niemal si臋 przewr贸ci艂. Kucn膮艂 nad nim, rozerwa艂 ukrywaj膮c膮 go pl膮tanin臋 艂odyg i li艣ci i spojrza艂 w 艣lepe, okrutne oczy ponad zakrzywionym dziobem, kt贸re tak dobrze; pami臋ta艂 z dzieci艅stwa. To by艂a dok艂adna kopia figury, kt贸ra sta艂aj na werandzie chaty Zougi w Kimberley. Nie mia艂 co do tego w膮tpliwo艣ci, mimo 偶e sok贸艂 le偶a艂 przykryty warstw膮 korzeni i 艂odyg. Pog艂adzi艂 r臋kami at艂asowy steatyt, potem jednym palcem odnalaz艂 dobrze znany, przypominaj膮cy z臋by rekina, wz贸r biegn膮cy dooko艂a coko艂u.

— W ko艅cu po ciebie dotar艂em — powiedzia艂 g艂o艣no, a potem rozejrza艂 si臋 szybko. Echo nios艂o jego g艂os i odbija艂o o otaczaj膮ce; 艣ciany. Ralph zadr偶a艂, mimo 偶e s艂o艅ce by艂o jeszcze wysoko. P贸藕niej wsta艂 i szuka艂 dalej.

Znalaz艂 sze艣膰 pos膮g贸w, tyle ile naliczy艂 Zouga. Jeden by艂 zupe艂nie roztrzaskany, jakby uderzeniem ci臋偶kiego m艂ota. Trzy inne by艂y r贸wnie偶 uszkodzone, ale w du偶o mniejszym stopniu, za to pozosta艂e dwa przetrwa艂y w idealnym stanie.

— To miejsce jest pe艂ne z艂ych mocy — odezwa艂 si臋 niespodziewanie grobowy g艂os. Ralph odwr贸ci艂 si臋.

W odleg艂o艣ci kilku krok贸w od niego sta艂 Isazi, kt贸ry wola艂 groz臋 przedzierania si臋 przez w膮skie korytarze, od samotnego czekania przy bramie opuszczonego miasta.

— Kiedy st膮d pojedziemy, Nkosi? — rzuca艂 niespokojne spojrzenia w zakamarki kr臋tych korytarzy. — To nie jest miejsce, w kt贸rym cz艂owiek powinien d艂ugo przebywa膰.

— Ile czasu ci potrzeba, 偶eby za艂adowa膰 to na wo艂y? — Ralph kucn膮艂 i poklepa艂 jeden z przewr贸conych pos膮g贸w. — Zd膮偶ymy przed zapadni臋ciem nocy?

— Yebho, Nkosi — Isazi zapewnia艂 go 偶arliwie. — Zanim zapadnie noc, b臋dziemy ju偶 daleko st膮d. Masz moje s艂owo, Nkosi. 408

Kr贸l znowu powierzy艂 Bazo specjaln膮 misj臋. Tym razem m艂ody wojownik mia艂 poprowadzi膰 stra偶 przedni膮 swojego impi drog膮 wiod膮c膮 do 艣pi膮cych Wzg贸rz Matopos.

Droga by艂a dobrze ubita i wystarczaj膮co szeroka, aby mog艂o ni膮 przebiec w jednym rz臋dzie dw贸ch wojownik贸w nios膮cych tarcze, by艂a u偶ywana od czasu, kiedy Mzilikazi, stary kr贸l, przyprowadzi艂 tu z po艂udnia sw贸j nar贸d.

Sam Mzilikazi wyznaczy艂 szlak do sekretnej jaskini Umlimo — w czasie suszy lub zarazy stary kr贸l szed艂 wys艂ucha膰 s艂贸w wyroczni. Co*roku przychodzi艂 po rad臋 dotycz膮c膮 stad i plon贸w lub zapyta膰, gdzie powinien wys艂a膰 swoje impi, aby zwyci臋偶y膰 i zdoby膰 najwi臋ksze 艂upy.

Lobengula, sam b臋d膮c uczniem czarownik贸w, po raz pierwszy wszed艂 do jaskini Umlimo jeszcze jako m艂odzieniec przyprowadzony przez szalonego starca, kt贸ry by艂 jego mentorem i nauczycielem. To w艂a艣nie s艂owa Umlimo umie艣ci艂y w jego d艂oni kr贸lewsk膮 dzid臋, kiedy wypad艂a z r膮k Mzilikaziego. Wyrocznia wybra艂a na kr贸la w艂a艣nie jego, a nie Nkulumane czy kt贸regokolwiek z jego lepiej urodzonych braci. R贸wnie偶 ona wyjedna艂a dla niego 偶yczliwo艣膰 duch贸w przodk贸w i pomog艂a mu przetrwa膰 wszystkie czarne chwile jego panowania.

Teraz kr贸l, zasypywany natr臋tnymi 偶膮daniami emisariuszy bia艂ego cz艂owieka, kt贸rego nigdy nie widzia艂, skonfundowany kawa艂kami papieru ze znakami, kt贸rych nie potrafi艂 odczyta膰, m臋czony w膮tpliwo艣ciami i dr臋czony sprzecznymi radami swoich najstarszych indun贸w — zn贸w wraca艂 do tajemniczej jaskini.

Le偶膮c w lektyce na materacu z mi臋kkich sk贸r lamparta, ko艂ysany w rytmie krok贸w tragarzy, tak 偶e wypuk艂o艣ci jego czarnego cielska trz臋s艂y si臋 i falowa艂y, patrzy艂 przed siebie niespokojnymi oczyma.

Lodzi — to imi臋 by艂o na ustach ka偶dego bia艂ego cz艂owieka. Gdziekolwiek si臋 odwr贸ci艂, s艂ysza艂 imi臋 Lodzi.

— Czy ten Lodzi te偶 jest kr贸lem, tak jak ja? — spyta艂 pewnego razu bia艂ego cz艂owieka z czerwon膮 twarz膮; Lobengula, jak wszyscy Matabele, nie potrafi艂 wym贸wi膰 poprawnie tego imienia.

— Pan Rhodes nie jest kr贸lem, jest kim艣 bardziej wa偶nym od kr贸la — odpowiedzia艂 mu Rudd.

— Dlaczego Lodzi sam do mnie nie przyjdzie?

— Pan Rhodes jest za wielkim morzem i wys艂a艂 nas, gorszych od siebie, aby艣my zaj臋li si臋 jego sprawami.

409

wzrusj przysy

nabiej

rzonyi

Ni

Zacz臋i

awt W

j膮 i pi i

偶emn

w艣lizf

nikoj

w膮tp gasi膰

noc: 偶e m

usia

ocz1

tak'

wid

Ch<

si臋,

ip:

jej

— Je艣li m贸g艂bym spojrze膰 na jego twarz, wiedzia艂bym, czyjego serce te偶 jest wielkie.

Ale Rbodes nie zamierza艂 przyje偶d偶a膰. Lobengula, dzie艅 po dniu, wys艂uchiwa艂 ponagle艅 jego s艂ugus贸w, a nocami jego indunowie dawali mu rady, zadawali pytania i k艂贸cili si臋 mi臋dzy sob膮.

— Je艣li da膰 bia艂emu cz艂owiekowi palec, ten b臋dzie chcia艂 d艂o艅 — powiedzia艂 Gandang — a maj膮c ju偶 d艂o艅, zapragnie ca艂ej r臋ki, potem si臋gnie po tors i serce, a w ko艅cu po g艂ow臋.

— Och, kr贸lu, Lodzi jest cz艂owiekiem dumnym i honorowym. Jego s艂owo znaczy tyle, co twoje s艂owo. To dobry cz艂owiek — m贸wi艂a Nomusa, kt贸rej ufa艂 jak niewielu innym.

— Daj ka偶demu z bia艂ych ludzi tylko troch臋 i daj im po r贸wno — radzi艂 Kamuza, jeden z jego najm艂odszych, ale najbardziej przebieg艂ych indun贸w, kt贸ry d艂ugo mieszka艂 w艣r贸d bia艂ych ludzi i zd膮偶y艂 ich pozna膰. — W ten spos贸b ka偶dy z nich stanie si臋 wrogiem pozosta艂ych. Poszczuj jednego psa drugim, wtedy nie zaatakuje ci臋 ca艂a zgraja.

— Wybierz najsilniejszego z nich i zr贸b z niego swojego sprzymierze艅ca — m贸wi艂 Somabula. — Ten Lodzi jest przewodnikiem ich stada. Wybierz jego.

Lobengula s艂ucha艂 ka偶dego z nich po kolei i stawa艂 si臋 coraz bardziej zrozpaczony i skonfundowany wobec tej rozbie偶no艣ci zda艅. Pozosta艂o mu tylko jedno wyj艣cie — wyprawa do Matopos.

Za jego lektyk膮 pod膮偶ali tragarze nios膮cy podarunki dla wyroczni: zwoje miedzianego drutu, sk贸rzane worki z sol膮, naczynia z paciorkami, sze艣膰 wielkich 偶贸艂tych s艂oniowych k艂贸w, p艂贸tno o jaskrawych barwach, no偶e oprawne w r贸g nosoro偶ca — skarb, kt贸ry chcia艂 ofiarowa膰 za s艂owa, kt贸re przynios艂yby mu ulg臋.

W膮ska 艣cie偶ka wi艂a si臋 jak okaleczony w膮偶 mi臋dzy wzg贸rzami, s艂o艅ce znik艂o zupe艂nie, a niebo sta艂o si臋 tylko paskiem widocznym ponad wierzcho艂kami wysokich skalnych 艣cian.

Wybuja艂e, ciernista w-*-"------L

_____„uwili wysoKlCJ___芦u;xu suan.

Wybuja艂e, cierniste krzewy ros艂y po obu stronach 艣cie偶ki i 艂膮czy艂y

nad e艂n-a/a t鈩>--------- y tunel. Ponurego nastroju dope艂nia艂a

ycha膰 艣piewu ptak贸w ani ti*鈩"—-1

. v—, ww moic isjrzewy i ______owiwzju i l膮czyfy

si臋 nad g艂ow膮 tworz膮c pos臋pny tunel. Ponurego nastroju dope艂nia艂a kompletna cisza — nie by艂o s艂ycha膰 艣piewu ptak贸w ani popiskiwa艅 zwierz膮t kryj膮cych si臋 w g膮szczu.

Bazo prowadzi艂 swoich wojownik贸w r贸wnym tempem, jego g艂owa obraca艂a si臋 z jednej strony na drug膮 wypatruj膮c niebezpiecze艅stw lub zagro偶e艅, mocno trzyma艂 drzewce swojej assegai, mi臋艣nie mia艂 napi臋te jak spr臋偶yny pu艂apki, w ka偶dej chwili gotowe wyrzuci膰 jego cia艂o do walki z wrogiem.

Przez 艣cie偶k臋 przep艂ywa艂 strumyk wy艂o偶ony g艂azami, poro艣ni臋tymi zielonymi glonami. Bazo przeskoczy艂 go bez trudu. Pi臋膰dziesi膮t krok贸w dalej zaro艣la nagle rozrzedzi艂y si臋, a ska艂y utworzy艂y naturalne przej艣cie wiod膮ce do rozpadliny.

Przyjrza艂 si臋 jej szybko, a potem podni贸s艂 wzrok i spojrza艂 na wyst臋p w skale, na kt贸rym sta艂a ma艂a stra偶nica.

Opar艂 o ziemi臋 swoj膮 d艂ug膮 czerwon膮 tarcz臋 i zawo艂a艂:

— Ja, Bazo, induna tysi膮ca wojownik贸w, 偶膮dam pozwolenia na przej艣cie. — Jego g艂os uderzy艂 w kamienne 艣ciany i rozbi艂 si臋 na setki drobnych kawa艂k贸w, kt贸re odbi艂y si臋 od ska艂 w postaci echa.

— W czyim imieniu przychodzisz niepokoi膰 duchy powietrza i ziemi? — odpowiedzia艂 mu gderliwy g艂os starca, a na skalnym wyst臋pie pojawi艂a si臋 chuda jak patyk posta膰, miniaturowa na tle wysokiej 艣ciany.

— Przychodz臋 w imieniu kr贸la Lobenguli, Czarnego Byka Matabele. — Bazo, nie czekaj膮c na pozwolenie, zarzuci艂 tarcz臋 na plecy i wszed艂 przez z艂owieszczo wygl膮daj膮ce, monumentalne wej艣cie.

艢cie偶ka sta艂a si臋 tak w膮ska, 偶e jego wojownicy musieli i艣膰 pojedynczo; w szarym piasku, skrzypi膮cym pod ich bosymi nogami, b艂yszcza艂y blaszkowate kryszta艂ki miki. Dr贸偶ka wi艂a si臋, a potem niespodziewanie urwa艂a ponad ukryt膮 dolin膮.

Dolina by艂a otoczona 艣cianami skalnymi, a 艣cie偶ka, po kt贸rej szli, prowadzi艂a do jedynego wej艣cia. Dno kotliny by艂o poro艣ni臋te bujn膮 traw膮 nawadnian膮 przez 藕r贸d艂o tryskaj膮ce ze ska艂y w pobli偶u wej艣cia.

Po艣rodku doliny, tysi膮c krok贸w dalej, znajdowa艂a si臋 male艅ka wioska — jakie艣 dwadzie艣cia chat ustawionych w regularny okr膮g. Bazo sprowadzi艂 swoich wojownik贸w na d贸艂, a potem ruchem dzidy ustawi艂 ich w dwa rz臋dy — po obu stronach drogi wiod膮cej do wioski.

Czekali nieruchomo i w milczeniu, odleg艂e g艂osy tragarzy stawa艂y si臋 coraz g艂o艣niejsze, a w ko艅cu do doliny wkroczy艂 kr贸lewski orszak.

410

411

Wj

wzrusj. przysy

nabiej rzonyi

Ni Zaczei

awki W

j膮 i p^

偶e mu

w艣lizj

niko

w膮t] gasi

noc 偶e \

usii

ocz

tak

wic

Cb

si臋

ip

jej;

i

Kr贸l i osoby mu towarzysz膮ce dwa dni obozowali w pobli偶u strumyka czekaj膮c na audiencj臋 u Umlimo.

Ka偶dego dnia jej s艂u偶膮cy przychodzili do Lobenguli, aby zabra膰 prezenty dla wyroczni. By艂a to dziwna, przera偶aj膮ca grupa r贸偶nych pomniejszych czarownik贸w i czarownic. Niekt贸rzy z nich, op臋tani przez duchy, kt贸rym s艂u偶yli, mieli dzikie, ob艂膮kane oczy. By艂y mi臋dzy nimi r贸wnie偶 m艂ode dziewczyny, ich cia艂a by艂y pomalowane, a oczy puste i pozbawione wyrazu, jak wzrok palaczy haszyszu. Dzieci o m膮drym, doros艂ym spojrzeniu, kt贸re nie 艣mia艂y si臋 ani nie bawi艂y ze sob膮 jak ich r贸wie艣nicy. Zasuszeni starcy patrz膮cy przebieg艂ymi oczami, rozmawiaj膮cy z kr贸lem niskimi, przymilnymi g艂osami, zabierali podarunki i obiecywali:

— Mo偶e jutro; kto wie, kiedy zst膮pi na Umlimo moc dokonania przepowiedni.

Rankiem trzeciego dnia Lobengula pos艂a艂 po Bazo, a kiedy ten przyszed艂 do ogniska w kr贸lewskim obozie, jego ojciec Gandang ju偶 tam by艂, ubrany w pe艂ny str贸j wojenny: pi贸ropusz, futro i ogony zwierz膮t wisz膮ce powy偶ej 艂okci i kolan, b臋d膮ce odznakami za m臋stwo. Wraz z nim siedzia艂o tam sze艣ciu innych indun贸w.

— Bazo, m贸j Toporze o twardym ostrzu, chc臋, 偶eby艣 mi towarzyszy艂, kiedy stan臋 przed obliczem Umlimo, 偶eby艣 chroni艂 mnie przed zdrad膮 — rozkaza艂 Lobengula, a m艂ody induna, us艂yszawszy, jak wielkim zaufaniem darzy go kr贸l, poczu艂, 偶e duma rozpiera mu piersi.

Przez wiosk臋 i dalej, pod g贸r臋 z drugiej strony doliny prowadzi艂a ich ta艅cz膮ca ca艂膮 drog臋 i be艂kocz膮ca czarownica. D藕wigaj膮cy z trudem swoje ogromne cielsko Lobengula cz臋sto zatrzymywa艂 si臋 po drodze, oddech 艣wiszcza艂 mu w gardle, a on odpoczywa艂 oparty na ramieniu Gandanga, zanim m贸g艂 i艣膰 dalej. W ko艅cu dotarli do podstawy wysokiej skalnej 艣ciany. Znajdowa艂a si臋 tu jaskinia. Wej艣cie do niej mia艂o sto krok贸w szeroko艣ci, by艂o natomiast tak niskie, 偶e z 艂atwo艣ci膮 dotyka艂o si臋 jego sklepienia. Dawniej by艂o ono zamkni臋te sze艣ciennymi kamiennymi blokami, ale 艣ciana zawali艂a si臋 pozostawiaj膮c ciemne wyrwy wygl膮daj膮ce jak brakuj膮ce z臋by w szcz臋ce starca.

Na znak ojca Bazo postawi艂 na ziemi, przodem do wej艣cia jaskini, rze藕bione kr贸lewskie krzes艂o, na kt贸rym Lobengula usadzi艂 swoje czarne po艣ladki. Nast臋pnie stan膮艂 za plecami kr贸la, trzymaj膮c w r臋ce swoje assegai wymierzon膮 prosto w mroczne wej艣cie do jaskini. 412

Nagle z wn臋trza pieczary dobieg艂 ryk rozw艣cieczonego lamparta, d藕wi臋k by艂 tak g艂o艣ny, bliski i prawdziwy, 偶e grupa odwa偶nych, starych wojownik贸w zerwa艂a si臋 do ucieczki. Stara czarownica zachichota艂a, a po brodzie pop艂yn臋艂a jej 艣lina.

Zn贸w zapad艂a cisza, tym razem jednak pe艂na obaw przed czym艣, co obserwowa艂o ich z mrocznej g艂臋bi jaskini.

Potem us艂yszeli g艂os, g艂os dziecka, s艂odki i czysty. Nie dobiega艂 on z jaskini, ale rozbrzmiewa艂 nad g艂ow膮 kr贸la. Wszyscy podnie艣li oczy, jednak niczego nie zobaczyli.

— Gwiazdy b臋d膮 艣wieci膰 na wzg贸rzach, a Czarny Byk nie ugasi ich blasku.

Indunowie zbli偶yli si臋 do siebie, jakby dodaj膮c sobie w ten spos贸b otuchy i zn贸w zapad艂a cisza. Bazo poczu艂, 偶e dygocze, pot sp艂ywa艂 mu mi臋dzy 艂opatkami 艂askocz膮c go jak w臋druj膮cy po sk贸rze owad. Us艂yszawszy kolejny g艂os gwa艂townie poruszy艂 g艂ow膮. Tym razem d藕wi臋k dochodzi艂 spod ziemi u st贸p Lobenguli i brzmia艂 jak g艂os pi臋knej, uwodzicielskiej kobiety.

— S艂o艅ce b臋dzie 艣wieci膰 o p贸艂nocy, a Wielki S艂o艅 nie za膰mi go. Zn贸w zapad艂a wymowna cisza, a potem co艣 zaskrzecza艂o na

skale wysoko ponad nimi, by艂 to chrapliwy g艂os przypominaj膮cy krakanie wrony.

— Rozwa偶 m膮dro艣膰 lisicy przed m膮dro艣ci膮 lisa, Lobengulo, kr贸lu...

— G艂os urwa艂 nagle, a z wn臋trza pieczary dobieg艂y odg艂osy szamotaniny. Starucha, kt贸ra do tej pory tylko przytakiwa艂a i szczerzy艂a z臋by le偶膮c u st贸p Lobenguli, podnios艂a si臋 i krzykn臋艂a co艣 w nie znanym nikomu j臋zyku.

W grocie co艣 si臋 poruszy艂o wywo艂uj膮c konsternacj臋 u Lobenguli i jego indun贸w, poniewa偶 mimo 偶e odwiedzali jaskini臋 ponad sto razy, nigdy nie widzieli Umlimo, nigdy nawet nie otrzymali cho膰by najmniejszego znaku 艣wiadcz膮cego o jej obecno艣ci.

To wykracza艂o poza rytua艂 i zwyczaj. Starucha rzuci艂a si臋 do przodu z wrzaskiem. Teraz dopiero mogli si臋 przekona膰, co dzia艂o si臋 w mroku jaskini. Wygl膮da艂o to tak, jakby dwoje s艂u偶膮cych Umlimo pr贸bowa艂o powstrzyma膰 mniejsz膮 i bardziej zwinn膮 posta膰. Nie uda艂o im si臋 i odepchn臋艂a ich przypominaj膮ce szpony r臋ce, i podbieg艂a do kraw臋dzi jaskini, gdzie 艣wiat艂o porannego s艂o艅ca w ko艅cu ukaza艂o Umlimo.

By艂a tak pi臋kna, 偶e wszyscy, nawet kr贸l, westchn臋li i patrzyli

413

zauroczeni. Jej sk贸ra by艂a nat艂uszczona i wygl膮da艂a jak czarny bursztyn.

Ko艅czyny mia艂a d艂ugie i delikatne jak szyja czapli, stopy i r臋ce o pi臋knym kszta艂cie. Dziewczyna by艂a w najlepszym okresie swojej m艂odo艣ci, jej cia艂o nie by艂o jeszcze zniszczone rodzeniem dzieci, brzuch by艂 zaokr膮glony jak dojrzewaj膮cy owoc, a biodra w膮skie, jak u ch艂opca. Mia艂a na sobie tylko pojedynczy sznur karmazyno-wych paciork贸w otaczaj膮cy jej tali臋 i zwi膮zany na wysoko艣ci g艂臋bokiego p臋pka. Jej biodra tworzy艂y szerok膮 mis臋 mieszcz膮c膮 w sobie znami臋 jej kobieco艣ci, kt贸re gnie藕dzi艂o si臋 tam jak ma艂e, w艂ochate zwierz膮tko obdarzone w艂asnym 偶yciem. G艂owa spoczywa艂a na d艂ugiej szyi, w艂osy obrysowywa艂y doskona艂y kszta艂t jej czaszki i ods艂ania艂y ma艂e uszy. Mia艂a orientalne rysy twarzy, jej du偶e oczy by艂y lekko sko艣ne, ko艣ci policzkowe wysokie, a nos delikatny i prosty — jej usta by艂y wykrzywione udr臋k膮, a oczy, patrz膮ce na m艂odego indun臋 stoj膮cego za kr贸lem, zalane 艂zami.

Powoli podnios艂a r臋k臋 i wyci膮gn臋艂a j膮 w jego kierunku; wn臋trze jej d艂ugiej, delikatnej d艂oni by艂o r贸偶owe i mi臋kkie, a sam gest niesko艅czenie smutny.

— Tanase! — szepn膮艂 Bazo, wpatruj膮c si臋 w ni膮. Trz臋s艂y mu si臋 r臋ce, a ostrze dzidy grzechota艂o o brzeg tarczy.

To by艂a kobieta, kt贸r膮 wybra艂 i kt贸r膮 mu tak okrutnie odebrano. Odk膮d odesz艂a, Bazo nie szuka艂 innej na jej miejsce; cho膰 kr贸l 艂aja艂 go za to, a ludzie szeptali, 偶e zachowuje si臋 dziwnie, on 偶y艂 wspomnieniami po tej przemi艂ej, pi臋knej dziewczynie. Chcia艂 do niej podbiec, chwyci膰 j膮, zarzuci膰 na rami臋 i uciec z ni膮 daleko, zamiast tego sta艂 jak sparali偶owany, a w jego oczach odbija艂 si臋 jej b贸l.

Mimo 偶e sta艂a przed nim, wydawa艂a si臋 daleka. By艂a dzieckiem duch贸w, strze偶onym przez straszliwych s艂u偶膮cych i pozostaj膮cym poza zasi臋giem jego kochaj膮cych r膮k i sta艂ego w uczuciach serca. Teraz pojawili si臋 za ni膮 jej s艂u偶膮cy — utyskuj膮c i skaml膮c. Tanase powoli opu艣ci艂a r臋k臋, cho膰 jeszcze przez chwil臋 jej ca艂e cia艂o pragn臋艂o znale藕膰 si臋 w obj臋ciach Bazo, potem jej 艣liczna g艂owa opad艂a jak wi臋dn膮cy kwiat na d艂ugiej, pe艂nej wdzi臋ku 艂odydze szyi i pozwoli艂a im wzi膮膰 si臋 za r臋ce.

— Tanase! — Bazo wym贸wi艂 jej imi臋 po raz ostatni, a jej ramiona zadr偶a艂y na d藕wi臋k jego g艂osu.

Nagle sta艂o si臋 co艣 strasznego. Wstrz膮sn臋艂y ni膮 spazmatyczne 414

konwulsje, nerwy i mi臋艣nie po obu stronach kr臋gos艂upa na przemian kurczy艂y si臋 i rozci膮ga艂y, a nast臋pnie jej plecy wygi臋艂y si臋 do ty艂u jak 艂uk my艣liwego.

— Op臋ta艂 j膮 duch — wrzasn臋艂a stara wied藕ma. — Niech j膮 we藕mie!

Pu艣cili jej r臋ce i odsun臋li si臋 od niej.

Wszystkie mi臋艣nie jej cia艂a by艂y napi臋te i odznacza艂y si臋 wyra藕nie na powierzchni b艂yszcz膮cej sk贸ry, kr臋gos艂up by艂 tak wygi臋ty, 偶e podstawa czaszki prawie dotyka艂a n贸g.

Jej twarz by艂a wykrzywiona potwornym b贸lem, by艂o wida膰 tylko bia艂ka oczu. Wargi by艂y rozci膮gni臋te, ods艂aniaj膮c r贸wne, bia艂e z臋by, a w k膮cikach ust zbiera艂a si臋 g臋sta piana.

Mimo 偶e usta pozosta艂y nieruchome, z jej gard艂a wydoby艂 si臋 g艂os. By艂 to g艂臋boki, m臋ski bas — dono艣ny g艂os wojownika, w kt贸rym nie by艂o nawet 艣ladu m臋ki dziewczyny, kt贸rej usta wypowiada艂y przera偶aj膮ce s艂owa:

— Soko艂y! Kamienne gniazdo zosta艂o otwarte. Soko艂y odlatuj膮. Zatrzymaj je!

G艂os nagle zmieni艂 si臋 w dziki wrzask, a Tanase upad艂a na ziemi臋 wij膮c si臋 jak rozgnieciony robak.

— 呕aden czarny, ani Matabele, ani Rozwi, ani Karanga nie odwa偶y艂by si臋 zbezcze艣ci膰 gniazda soko艂贸w — powiedzia艂 Loben-gula, a siedz膮cy przed nim w kole indunowie przytakn臋li. — Tylko bia艂y cz艂owiek mo偶e by膰 na tyle bezczelny, 偶eby z艂ama膰 kr贸lewskie prawo i sprowadzi膰 na siebie gniew duch贸w.

Przerwa艂 i za偶y艂 tabaki — drobny rytua艂, kt贸ry pozwoli艂 oddali膰 chwil臋 podj臋cia decyzji.

— Je艣li wy艣l臋 impi do Zimbabwe, a ono z艂apie bia艂ego cz艂owieka pl膮druj膮cego 艣wi臋te miejsce na gor膮cym uczynku, to czy powinienem przeszy膰 偶elazem jego serce? — Lobengula odwr贸ci艂 si臋 do Somabuli, kt贸ry podni贸s艂 siw膮 g艂ow臋 i spojrza艂 smutnym wzrokiem na swojego kr贸la.

— Je艣li zabijesz jednego, przyjd膮 inni roj膮c si臋 jak mr贸wki — powiedzia艂. — Robi膮c uczt臋 s臋pom, 艣ci膮gniesz na siebie stado lw贸w.

Kr贸l westchn膮艂 i spojrza艂 na Gandanga:

— M贸w, synu mojego ojca.

415 ,

.A

— Somabula jest m膮dry, a jego s艂owa wa偶膮 tyle co wielkie g艂azy. Jednak s艂owa kr贸la s膮 jeszcze ci臋偶sze, a te zosta艂y ju偶 wypowiedziane; ci, kt贸rzy sprofanowali 艣wi臋te miejsce, musz膮 umrze膰. Takie jest prawo Lobenguli. Kr贸l wolno pochyli艂 g艂ow臋.

— Bazo! — powiedzia艂 cicho, a m艂ody induna ukl臋kn膮艂 na jedno kolano przed krzes艂em kr贸la.

— Niech jeden z czarownik贸w zaprowadzi twoje impi do gniazda soko艂贸w. Je偶eli kamiennych ptak贸w ju偶 tam nie b臋dzie, wytrop je. Znajd藕 tego, kt贸ry je wykrad艂. Je艣li zrobi艂 to bia艂y, zabierz go tam, gdzie nie zobacz膮 ci臋 偶adne inne oczy, nawet oczy najbardziej zaufanych z twoich wojownik贸w. Zabij go i pogrzeb w nikomu nie znanym miejscu. Nie m贸w o tym nikomu poza twoim kr贸lem. Czy s艂yszysz s艂owa Lobenguli?

— S艂ysz臋, Wielki Kr贸lu, a us艂ysze膰 znaczy wykona膰.

Tylko Holender, w贸艂 o najw臋ziej rozstawionych rogach, pozwoli艂 przeprowadzi膰 si臋 przez w膮skie skalne korytarze do wn臋trza ruin 艣wi膮ty艅. Na jego silnym, nakrapianym grzbiecie wywie藕li wszystkie pos膮gi, nawet te uszkodzone, a potem przepakowali je na grzbiety pozosta艂ych, czekaj膮cych na zewn膮trz.

Dzi臋ki niezwyk艂ej sprawno艣ci Isaziego uda艂o im si臋 sko艅czy膰 prac臋 ju偶 wczesnym popo艂udniem i z nie ukrywan膮 ulg膮 Zulus poprowadzi艂 wo艂y przez Jas na po艂udnie.

Ralph r贸wnie偶 poczu艂 wielk膮 ulg臋. Od przypadkowego spotkania z impi Matabel贸w by艂 bardzo niespokojny. Pozwoli艂 Isaziemu poprowadzi膰 zwierz臋ta, a sam cofn膮艂 si臋 w kierunku ruin miasta, dok艂adnie badaj膮c ziemi臋 i szukaj膮c jakichkolwiek znak贸w 艣wiadcz膮cych o tym, 偶e kto艣 za nimi idzie, lub zdradzaj膮cych obecno艣膰 innych istot ludzkich na tym terenie. Nie musia艂a to koniecznie by膰 dru偶yna wojownik贸w — zbieracze miodu czy my艣liwi te偶 mogli zanie艣膰 wiadomo艣膰 do kraalu Lobenguli i zaalarmowa膰 graniczne impi.

Wiedzia艂, co b臋dzie musia艂 zrobi膰, je艣li spotka w臋drowca lub samotnego my艣liwego, wi臋c ju偶 teraz rozpi膮艂 futera艂, w kt贸rym znajdowa艂a si臋 strzelba. Te lasy obfitowa艂y w zwierzyn臋. Widzia艂 stada paskowanych kudu o du偶ych uszach i 艣rubowatych rogach, czarnych antylop z bia艂ymi brzuchami i rogami zakrzywionymi jak 416

szable, widzia艂 r贸wnie偶 wielkie, czarne bawo艂y i zebry z czujnie nastawionymi uszami i nastroszonymi, czarnymi grzywami — nic nie zdradza艂o obecno艣ci cz艂owieka.

Zawr贸ci艂 i odnalaz艂 艣lady zaprz臋gu wo艂贸w po drugiej stronie ruin dopiero w odleg艂o艣ci o艣miu kilometr贸w od nich. Uspokoi艂o go to tylko w niewielkim stopniu, kiedy jecha艂 wzd艂u偶 wyra藕nych 艣lad贸w, z艂e przeczucia powr贸ci艂y. Zbyt 艂atwo by艂o ich znale藕膰.

O zmierzchu do艂膮czy艂 do Isaziego i zaprz臋gu. Pom贸g艂 mu zdj膮膰 ci臋偶ki 艂adunek z grzbiet贸w zwierz膮t, a potem sprawdzi艂, czy nie porobi艂y im si臋 odparzenia lub otarcia, nast臋pnie sp臋ta艂 je i pozwoli艂 im si臋 pa艣膰. W nocy budzi艂 si臋 cz臋sto i nas艂uchiwa艂 ludzkich g艂os贸w — ale s艂ysza艂 tylko wycie szakali.

Rankiem wjechali na szerok膮, trawiast膮 r贸wnin臋, na kt贸rej pas艂y si臋 wielkie stada zebr, a odleg艂e drzewa odznacza艂y si臋 ciemniejsz膮 lini膮 na horyzoncie. Dzikie zwierz臋ta podnios艂y g艂owy, aby przyjrze膰 si臋 przechodz膮cej karawanie, i da艂y wyraz swojemu zainteresowaniu ostrymi, niemal psimi szcz臋kni臋ciami.

W po艂owie drogi przez r贸wnin臋, Ralph skr臋ci艂 nagle na wsch贸d, a mniej wi臋cej w po艂udnie weszli do lasu id膮c ca艂y czas w tym samym kierunku. Kiedy zapad艂 zmrok rozbili ob贸z.

Isazi zrz臋dzi艂 i narzeka艂 na zmarnowany dzie艅 oraz zboczenie z trasy wiod膮cej nad rzek臋 Limpopo, gdzie mia艂 na nich czeka膰 Umfaan.

— Po co to zrobili艣my?

— 呕eby utrudni膰 tropienie tym, kt贸rzy id膮 za nami.

— I tak mog膮 p贸j艣膰 po 艣ladach, kt贸re zostawili艣my — zaprotestowa艂 Isazi.

— Zajm臋 si臋 tym jutro rano — zapewni艂 go Ralph, a o 艣wicie pozwoli艂 mu zn贸w ruszy膰 na po艂udnie.

— Je艣li do ciebie nie do艂膮cz臋, nie czekaj na mnie. Jed藕 sam do woz贸w i tam na mnie zaczekaj... daleko za granic膮 kraju Matabe-le — rozkaza艂 i ruszy艂 wzd艂u偶 zostawionych wczoraj 艣lad贸w.

Dojecha艂 do miejsca, w kt贸rym poprzedniego ranka tak nagle zmienili kierunek. Zn贸w zainteresowa艂y si臋 nim zebry. Z tej odleg艂o艣ci nie potrafi艂 rozr贸偶ni膰 ich pas贸w. Stada wygl膮da艂y jak srebrnoszare masy poruszaj膮ce si臋 po 偶贸艂tej r贸wninie.

— B臋dzie ci si臋 to podoba艂o, Tom. — Ralph poklepa艂 konia po szyi i pok艂usowa艂 w kierunku najbli偶szego stada zebr. By艂o w nim

27 — Twurdzi ludzie

417

ponad sto zwierz膮t, kt贸re pozwoli艂y je藕d藕cy i jego koniowi zbli偶y膰 si臋 na odleg艂o艣膰 kilkuset krok贸w, zanim zacz臋艂y ucieka膰.

— Za nimi, Tom! — zawo艂a艂 Ralph i ko艅 pogalopowa艂 w kierunku wrzeszcz膮cej chmury py艂u, szybko zyskuj膮c przewag臋 nad szeregami puco艂owatych pasiastych prze偶uwaczy. Ralph tak nimi manewrowa艂, 偶e wkr贸tce uda艂o mu si臋 w艂膮czy膰 nast臋pne stado do uciekaj膮cej przed nim grupy — a potem jeszcze jedno, tak 偶e w ko艅cu mia艂 przed sob膮 tabun dw贸ch lub trzech tysi臋cy biegn膮cych w pop艂ochu zwierz膮t.

Zajecha艂 je z jednej strony i pogna艂 ca艂e stado tam, kt贸r臋dy

wczoraj przechodzi艂 jego zaprz臋g. Tysi膮ce szerokich kopyt tratowa艂o

ziemi臋 i wznieca艂o tumany kurzu. Kiedy zbli偶ali si臋 do przeciwleg艂ego

kra艅ca r贸wniny, Ralph zmusi艂 Toma do wyprzedzenia stada, zajecha艂

mu drog臋 krzycz膮c i wywijaj膮c nad g艂ow膮 kapeluszem. G臋sta masa

cia艂 zawirowa艂a jak kipi膮cy odm臋t, a w niebo wzbi艂y si臋 k艂臋by py艂u.

Zwierz臋ta zawr贸ci艂y i zn贸w, ku uciesze Toma, bieg艂y przez step.

Ralph gna艂 je na p贸艂noc, a偶 do linii lasu. Tam skr臋ci艂y gwa艂townie

i galopuj膮c wzd艂u偶 tej linii, zry艂y pas ziemi o szeroko艣ci czterystu

metr贸w.

Ralph p臋dzi艂 je to w jedn膮, to w drug膮 stron臋, celowo zmuszaj膮c do przecinania pozostawionych poprzedniego dnia 艣lad贸w. Wkr贸tce jednak krok Toma sta艂 si臋 kr贸tszy, a po bokach zacz膮艂 sp艂ywa膰 mu pot.

Ralph rozsiod艂a艂 konia w cieniu drzew, zaraz na brzegu lasu. Widzia艂 stamt膮d galopuj膮ce jeszcze bezcelowo zebry, parskaj膮ce i tratuj膮ce pokaleczon膮 ziemi臋, najwyra藕niej oburzone tak niegodziwym traktowaniem.

— Ka偶dy, nawet Buszmen, zgubi tutaj 艣lad — powiedzia艂 do Toma podnosz膮c po kolei ka偶de z jego kopyt.

Scyzorykiem podwa偶y艂 i zdj膮艂 mu podkowy, po czym wrzuci艂 je do torby przy siodle.

Bez podk贸w 艣lady zostawiane przez Toma by艂y niemal identyczne z tropami zebry. M贸g艂 okule膰, zanim dotr膮 do studni Buszmen贸w, ale teraz, maj膮c pewno艣膰, 偶e nie b臋d膮 艣cigani, nie musieli si臋 spieszy膰. Jak tylko dotr膮 do woz贸w, zn贸w go podkuje i Tom nie dozna 偶adnych trwa艂ych okalecze艅.

Ralph wytar艂 konia kocem i pozwoli艂 mu odpoczywa膰 jeszcze przez godzin臋. Osiod艂a艂 go i przejecha艂 miedzy stadami zebr, 偶eby 418

wmiesza膰 i ukry膰 tam jego 艣lady, potem ruszy艂 na zach贸d — w kierunku przeciwnym do tego, kt贸ry obra艂 Isazi. Zostawi艂 fa艂szywy 艣lad prowadz膮cy do lasu, a potem zawr贸ci艂 du偶ym ko艂em i pojecha艂 na po艂udnie, by dogoni膰 swojego zuluskiego wo藕nic臋.

Ralph zbudzi艂 si臋 o 艣wicie, wreszcie czu艂 si臋 bezpieczny. Nie m贸g艂 si臋 oprze膰 pokusie wypicia fili偶anki kawy, zaryzykowa艂 wi臋c rozpalenie ma艂ego ogniska i rozkoszowa艂 si臋 mocnym, gor膮cym naparem.

Kiedy wyruszy艂, s艂o艅ce by艂o ju偶 wysoko nad lasem. Pozwoli艂 Tomowi k艂usowa膰 w jego w艂asnym tempie, aby oszcz臋dza膰 jego nie podkute kopyta, zsun膮艂 kapelusz na ty艂 g艂owy i pogwizdywa艂 sobie, powtarzaj膮c bezustannie pocz膮tek ameryka艅skiego hymnu.

Ranek by艂 艣wie偶y i ch艂odny. Ralph dumny z tego, co zrobi艂, ju偶 teraz planowa艂 sprzeda偶 pos膮g贸w. Wy艣le listy do Muzeum Brytyjskiego i do Instytutu Smithsona w Waszyngtonie.

Gdzie艣 po jego prawej stronie odezwa艂a si臋 kuku艂ka, kt贸ra jakby witaj膮c kogo艣 zawo艂a艂a: „Pete-m贸j-stary!"

Tom poruszy艂 uszami, a Ralph pogwizdywa艂 dalej weso艂o siedz膮c niedbale na siodle.

Stary J.B. Robinson, milioner z Kimberley, kt贸ry zrobi艂 maj膮tek na z艂otodajnych polach Witwatersrand, na pewno kupi przynajmniej jednego ptaka tylko dlatego, 偶e Rhodes ma ju偶 takiego. Nie zni贸s艂by...

Na trawiastej polanie przed Ralphem rozleg艂o si臋 chrapliwe wo艂anie kuropatwy — „Kwali! Kwali!" — tylko dwa razy. Zabrzmia艂o to w jego uchu jak fa艂szywa nuta. Te ptaki zwykle powtarzaj膮 wo艂anie pi臋膰 lub sze艣膰 razy, nigdy dwa.

Ralph zatrzyma艂 Toma i stan膮艂 na strzemionach. Dok艂adnie bada艂 ka偶dy skrawek pasa wysokiej trawy. Nagle wystartowa艂o z niej ca艂e stado ptak贸w i ha艂a艣liwie wzbi艂o si臋 w powietrze.

Ralph u艣miechn膮艂 si臋 i opad艂 na siod艂o. Tom wszed艂 na 艂at臋 wysokiej, faluj膮cej trawy, kt贸ra nagle wype艂ni艂a si臋 czarnymi postaciami, ta艅cz膮cymi pi贸ropuszami i czerwonymi tarczami. Byli otoczeni ca艂ym rojem b艂yszcz膮cych w s艂o艅cu ostrzy dzid.

— Ruszaj, Tom! — krzykn膮艂 Ralph i wbi艂 ostrogi w boki konia. W tym samym czasie wyj膮艂 strzelb臋 i przycisn膮艂 j膮 do boku.

Tom gwa艂townie skoczy艂 do przodu. Jeden z wojownik贸w rzuci艂

419

si臋 w ich kierunku, aby z艂apa膰 konia za uzd臋. RaJph strzeli艂 do niego. Ci臋偶ka o艂owiana kula trafi艂a Matabele w szcz臋k臋 i wyrwa艂a mu ca艂膮 偶uchw臋; przez chwil臋 z臋by i bia艂a ko艣膰 ja艣nia艂y w roztrzaskanej twarzy, a potem obla艂a je jasnoczerwona krew.

Tom ruszy艂 w kierunku pozostawionej przez zabitego wo-j jownika przerwy w otaczaj膮cym ich t艂umie, ale kiedy przez ni膮 i przechodzi艂, jeden z wojownik贸w rzuci艂 si臋 na niego i rycz膮c jak lew, zada艂 mu cios.

Z przera偶eniem Ralph zobaczy艂, jak stalowe ostrze przeszywa

bok Toma, zaledwie kilka centymetr贸w od czubka jego buta.

Chcia艂 uderzy膰 Matabele nie na艂adowan膮 strzelb膮, ale ten pochyli艂

si臋 i unikn膮艂 ciosu. Kiedy Ralph miota艂 si臋 na siodle, zaatakowa艂

nast臋pny wojownik, kt贸ry wbi艂 ostrze dzidy w szyj臋 konia.

Uda艂o im si臋 przedrze膰 przez lini臋 Matabel贸w, ale pozycja wystaj膮cego z szyi Toma drzewca dzidy sugerowa艂a, 偶e ostrze utkwi艂o w jego p艂ucach. Jednak stary, dzielny ko艅 zani贸s艂 jeszcze swojego pana przez ca艂膮 polan臋 a偶 do pierwszych drzew lasu.

Tutaj z ko艅skiego nosa wystrzeli艂 podw贸jny strumie艅 pienistej krwi, kt贸ra ochlapa艂a buty je藕d藕ca. Tom umar艂 w pe艂nym galopie. Zary艂 nosem w ziemi臋 i przekozio艂kowa艂 wyrzucaj膮c Ralpha daleko do przodu.

Ralph upad艂 ci臋偶ko, mia艂 wra偶enie, 偶e pop臋ka艂y mu 偶ebra i wypad艂y wszystkie z臋by. Zdo艂a艂 jednak doczo艂ga膰 si臋 do le偶膮cego obok karabinu i za艂adowa膰 go.

Kiedy podni贸s艂 g艂ow臋, ju偶 prawie przy nim byli — zwarta linia biegn膮cych, czerwonych tarcz, a pod nimi tupi膮ce bose stopy; uwi膮zane na kostkach grzechotki wojenne w po艂膮czeniu z okrzykami wojownik贸w brzmia艂y jak ujadanie ps贸w go艅czych.

Jeden z wysokich indoda podni贸s艂 tarcz臋, aby przygotowa膰 si臋 do zadania ciosu, ostrze assegai zab艂ys艂o nad jego g艂ow膮, a po chwili zacz臋艂o opada膰 w kierunku celu — i w tej pozycji zastyg艂o.

— Henshaw! — Imi臋 wyrwa艂o si臋 z jego zaci艣ni臋tego gard艂a. Bazo w ostatniej chwili przekr臋ci艂 nadgarstek i uderzy艂 Ralpha bokiem ci臋偶kiego ostrza w g艂ow臋, powy偶ej skroni. Ralph zary艂 twarz膮 w piaszczyst膮 ziemi臋 i le偶a艂 nieruchomo, jak martwy.

420

— Zdj膮艂e艣 koniowi podkowy. — Bazo skin膮艂 g艂ow膮 z podziwem. — To by艂a niez艂a sztuczka. Gdyby艣 dzisiaj spa艂 kr贸cej, pewnie wcale by艣my ci臋 nie dogonili.

— Tom nie 偶yje — odpar艂 na to Ralph.

Siedzia艂 oparty o pie艅 drzewa. Po upadku z konia mia艂 obtarty i zaczerwieniony policzek, w艂osy powy偶ej skroni by艂y sklejone zakrzep艂膮, czarn膮 krwi膮, a jego r臋ce i nogi by艂y zwi膮zane grubym rzemieniem. Z powodu zbyt mocnego ucisku mia艂 nabrzmia艂e i sine d艂onie.

— Tak! — zgodzi艂 si臋 Bazo, zn贸w skin膮艂 g艂ow膮 i spojrza艂 na martwego konia le偶膮cego pi臋膰dziesi膮t krok贸w dalej. — To by艂 dobry ko艅, a teraz nie 偶yje. — Zn贸w spojrza艂 na Ralpha. — Indoda, kt贸rego dzisiaj pogrzebiemy, te偶 by艂 dobrym cz艂owiekiem, a teraz nie 偶yje.

Dooko艂a nich znajdowa艂y si臋 rz臋dy wojownik贸w, wszyscy ludzie Bazo siedzieli na swoich tarczach i uwa偶nie s艂uchali ka偶dego s艂owa.

— Twoi ludzie rzucili si臋 na mnie bez ostrze偶enia, jakbym by艂 z艂odziejem albo morderc膮. Broni艂em si臋, jak ka偶dy cz艂owiek w podobnej sytuacji.

— Nie jeste艣 wi臋c z艂odziejem, Henshaw? — przerwa艂 mu Bazo.

— O co ci chodzi? — zapyta艂 Ralph.

— O ptaki, Henshaw. O kamienne pos膮gi.

— Nie wiem, o czym m贸wisz — sprzeciwi艂 si臋 zdecydowanie, odepchn膮艂 si臋 od drzewa i patrzy艂 arogancko na Bazo.

— Wiesz, Henshaw. Doskonale wiesz o ptakach, rozmawiali艣my o nich wielokrotnie. Wiesz r贸wnie偶 o poleceniu kr贸la, kt贸re nakazuje zabi膰 ka偶dego, kto bezcze艣ci 艣wi臋te miejsca ... sam ci o tym m贸wi艂em.

Ralph nadal si臋 buntowa艂.

— Twoje 艣lady prowadz膮 prosto do Cmentarzyska Kr贸l贸w, ptaki znikn臋艂y. Gdzie one s膮, Henshaw?

Ralph jeszcze przez chwil臋 prowadzi艂 swoje przedstawienie, potem wzruszy艂 ramionami, u艣miechn膮艂 si臋 i opar艂 o drzewo.

— Odfrun臋艂y, Bazo, daleko. Tam ju偶 nie mo偶ecie za nimi p贸j艣膰. Tak brzmia艂a przepowiednia Umlimo i 偶aden 艣miertelnik nie m贸g艂 jej zapobiec.

Us艂yszawszy imi臋 wyroczni Bazo posmutnia艂 nagle.

421

— Tak, to by艂a cz臋艣膰 przepowiedni — zgodzi艂 si臋. — A teraz nadszed艂 czas, aby wykona膰 polecenie kr贸la. — Wsta艂 i zwr贸ci艂 si臋 do siedz膮cych wojownik贸w.

— Wszyscy s艂yszeli艣cie s艂owa kr贸la — powiedzia艂. — To, co trzeba zrobi膰, trzeba zrobi膰 potajemnie. Sam musz臋 tego dokona膰 i nikt nie mo偶e tego widzie膰. Nikomu nie wolno o tym m贸wi膰 ani nawet szepta膰. S艂yszeli艣cie s艂owa kr贸la.

— S艂yszeli艣my s艂owa kr贸la — odpowiedzia艂 mu ch贸r g艂臋bokich, dono艣nych g艂os贸w.

— Id藕cie! — rozkaza艂. — Zaczekajcie na mnie przy wielkim Zimbabwe i zetrzyjcie z oczu to, co dzisiaj widzieli艣cie.

Wojownicy zerwali si臋 i oddali mu cze艣膰. Podnie艣li cia艂o martwego wsp贸艂plemie艅ca i po艂o偶yli je na lektyce zrobionej z tarcz. Po chwili podw贸jna kolumna wojownik贸w przebiega艂a ju偶 polan臋 kieruj膮c si臋 w stron臋 lasu.

Bazo obserwowa艂 ich opieraj膮c si臋 o tarcz臋, potem odwr贸ci艂 si臋 do Ralpha, wolno i niech臋tnie.

— Jestem poddanym mojego kr贸la i musz臋 wykona膰 jego rozkaz — powiedzia艂 cicho. — To, co dzisiaj zrobi臋, zostawi krwawi膮c膮 ran臋 w moim sercu, kt贸ra nigdy si臋 nie zagoi. Pami臋膰 o tym nie pozwoli mi spokojnie zasn膮膰, a ka偶dy posi艂ek b臋dzie dla mnie ci臋偶ki i gorzki. — Powoli podszed艂 do Ralpha i stan膮艂 nad nim. — Nigdy nie zapomn臋 tego wydarzenia, Henshaw, mimo 偶e nie b臋d臋 m贸g艂 o nim rozmawia膰, ani z ojcem, ani z ulubion膮 偶on膮. Musz臋 zamkn膮膰 je w najciemniejszym zakamarku mojej duszy.

— Je艣li wi臋c musisz to zrobi膰, zr贸b to szybko — prowokowa艂 go Ralph, staraj膮c si臋 nie okazywa膰 strachu i pr贸buj膮c patrze膰 na niego ch艂odnym, spokojnym wzrokiem.

— Tak — Bazo skin膮艂 g艂ow膮 i podni贸s艂 dzid臋. — Wstaw si臋 za mn膮 u twojego Boga, Henshaw — powiedzia艂 i wbi艂 stalowe ostrze.

Ralph krzykn膮艂 czuj膮c piek膮cy b贸l, z rany trysn臋艂a mu krew i rozla艂a si臋 na wysuszon膮 ziemi臋.

Bazo ukl臋kn膮艂 ko艂o niego, nadstawi艂 z艂o偶one r臋ce i nape艂ni艂 je krwi膮. Potem ochlapa艂 ni膮 ramiona i tors. Posmarowa艂 drzewce i ostrze assegai.

Nast臋pnie wsta艂, oderwa艂 z drzewa pasek kory, zerwa艂 kilka zielonych li艣ci i wr贸ci艂 do Ralpha. Przycisn膮艂 do siebie brzegi 422

g艂臋bokiej rany w jego przedramieniu, po艂o偶y艂 na niej li艣cie, a potem zwi膮za艂 wszystko paskiem kory.

Krwawienie by艂o coraz s艂absze, a w ko艅cu usta艂o zupe艂nie. Bazo rozci膮艂 rzemienie p臋taj膮ce nogi i r臋ce Ralpha i odsun膮艂 si臋.

Potem wskaza艂 poplamione krwi膮 ramiona i bro艅.

— Komu przyjdzie teraz do g艂owy, 偶e mog艂em zdradzi膰 mojego kr贸la? — zapyta艂 cicho. — Jednak mi艂o艣膰 do brata jest silniejsza ni偶 lojalno艣膰 wobec kr贸la.

Ralph wyprostowa艂 si臋 i opar艂 o drzewo, przycisn膮艂 zranion膮 r臋k臋 do piersi i patrzy艂 na m艂odego indun臋.

— Id藕 w pokoju, Henshaw — szepn膮艂 Bazo. — Ale m贸dl si臋 za mnie do twojego Boga, poniewa偶 zdradzi艂em mojego kr贸la i zbru-ka艂em swoje dobre imi臋.

Wsta艂 i pobieg艂 przez poro艣ni臋t膮 偶贸艂t膮 traw膮 polan臋. Nie zatrzyma艂 si臋 po drugiej stronie, nie obejrza艂 si臋 nawet, tylko wskoczy艂 mi臋dzy drzewa, jakby chcia艂 uciec od tego, co zrobi艂.

Dziesi臋膰 dni p贸藕niej, w butach z przetartymi cholewami, w postrz臋pionych przez wysok膮 traw臋 i ciernie spodniach, z rozpalonym ramieniem przywi膮zanym do piersi paskiem kory i wycie艅czon膮 z g艂odu twarz膮, Ralph dotar艂 do woz贸w czekaj膮cych na niego przy studniach Buszmen贸w. Isazi zawo艂a艂 po Umfaana, a potem wybieg艂 naprzeciw swojemu panu.

— Isazi — zapyta艂 chrapliwym g艂osem —ptaki, kamienne ptaki?

— S膮 bezpieczne, Nkosi.

Ralph u艣miechn膮艂 si臋 chytrze, a na jego wysuszonych ustach pojawi艂y si臋 kropelki krwi.

— Sam dobrze wiesz, Isazi, 偶e jeste艣 m膮drym cz艂owiekiem. Teraz musz臋 ci r贸wnie偶 powiedzie膰, 偶e jeste艣 pi臋kny, pi臋kny jak sok贸艂 w locie—powiedzia艂, zachwia艂 si臋 i, aby odzyska膰 r贸wnowag臋, wspar艂 si臋 na ramionach ma艂ego Zulusa.

Lobengula siedzia艂 po turecku, sam w swojej wielkiej chacie. Jego oczy by艂y wpatrzone w stoj膮ce przed nim du偶e naczynie z czyst膮, 藕r贸dlan膮 wod膮.

Dawno temu, kiedy mieszka艂 z Saal膮 w jaskini w Matopos, stary

423

czarownik uczy艂 go, jak zobaczy膰 przysz艂o艣膰 w naczyniu z tykwy. Bardzo rzadko, po wielu godzinach wpatrywania si臋 w kryszta艂ow膮 wod臋, udawa艂o mu si臋 zobaczy膰 jakie艣 strz臋pki przysz艂ych wydarze艅, kt贸re i tak by艂y zawsze niewyra藕ne i niejasne. Kiedy opu艣ci艂 Matopos, jego niewielki dar znikn膮艂 zupe艂nie, cho膰 czasami, r贸wnie偶 teraz, kiedy by艂 zdesperowany, kr贸l pr贸bowa艂 znale藕膰 odpowied藕 w tykwie — ale, podobnie jak tej nocy, nic si臋 nie rusza艂o pod powierzchni膮 kryszta艂owej wody. Ci膮gle go co艣 rozprasza艂o, tej nocy by艂y to s艂owa Umlimo.

S艂owa wyroczni zawsze by艂y niejasne, a jej rady zagadkowe. Cz臋sto si臋 powtarza艂y — ju偶 co najmniej pi臋膰 razy prorokini m贸wi艂a o „gwiazdach 艣wiec膮cych nad wzg贸rzami" i „s艂o艅cu p艂on膮cym o p贸艂nocy". Bez wzgl臋du na to jak wytrwale 艁obengula i jego najstarsi indunowie roztrz膮sali jej s艂owa i pr贸bowali wydoby膰 uwi臋ziony w nich sens, zawsze byli bezradni.

Odstawi艂 tykw臋 i po艂o偶y艂 si臋 na derce, aby spokojnie przemy艣le膰 trzeci膮 przepowiedni臋 — t臋, kt贸r膮 wypowiedzia艂 chrapliwy g艂os ze ska艂y nad jaskini膮.

— Rozwa偶 m膮dro艣膰 lisicy przed m膮dro艣ci膮 lisa.

Bada艂 dok艂adnie ka偶de s艂owo, potem zastanawia艂 si臋 nad ca艂o艣ci膮, rozwa偶a艂 j膮 z r贸偶nych punkt贸w widzenia.

Wniosek by艂 jeden — wszystko wskazywa艂o na to, 偶e tym razem wyrocznia da艂a jednoznaczn膮 rad臋. Teraz musia艂 sam zdecydowa膰, kt贸ra z kobiet jest t膮 lisic膮.

Najpierw wzi膮艂 pod uwag臋 wszystkie 偶ony — nie by艂o w艣r贸d nich takich, kt贸re interesowa艂y si臋 czymkolwiek innym z wyj膮tkiem rodzenia i karmienia dzieci oraz 艣wiecide艂kami i wst膮偶kami, kt贸re kupcy przywozili do GuBulawayo.

Ningi, jego siostra — kocha艂 j膮 ci膮gle jako kogo艣, kto 艂膮czy艂 go z matk膮, kt贸r膮 ledwie pami臋ta艂. Ale Ningi, gdy nie pi艂a, by艂a oci臋偶a艂a, t臋pa, z艂a i okrutna. Kiedy za艣 wypi艂a, by艂a po pierwsze gadatliwa i g艂upia, a po drugie nie potrafi艂a powstrzyma膰 moczu i cz臋sto zapada艂a w 艣pi膮czk臋. Rozmawia艂 z ni膮 przez ponad godzin臋 poprzedniego dnia. Niewiele z tego, co powiedzia艂a, mia艂o jakikolwiek sens, a jeszcze mniej dotyczy艂o sprawy emisariuszy pana Lodzi. W ko艅cu wr贸ci艂 do tego, co ju偶 od dawna uwa偶a艂 za klucz do rozwi膮zania zagadki Umlimo.

— Stra偶e! — krzykn膮艂 nagle i w tej samej chwili us艂ysza艂 424

szybkie kroki. Jeden z jego wartownik贸w schyli艂 si臋 przechodz膮c przez niskie wej艣cie i zaraz potem wyprostowa艂.

— Id藕 do Nomusy, C贸rki Mi艂osierdzia, niech zaraz do mnie przyjdzie — powiedzia艂.

Zwa偶ywszy 偶e od dawna s艂ysz臋 g艂osy os贸b, kt贸re pragn膮 otrzyma膰 koncesje gruntowe i prawo do pozyskiwania z艂ota na moim terytorium, ustanawiam:

Punkt Pierwszy — zap艂at臋 w wysoko艣ci stu funt贸w miesi臋cznie na rzecz obdarowuj膮cego, dokonywan膮 przez nowego w艂a艣ciciela po wieczne czasy.

Punkt Drugi — dostarczenie obdarowuj膮cemu tysi膮ca strzelb marki Martini-Henry, 艂膮cznie z dziesi臋cioma tysi膮cami sztuk amunicji tej samej marki.

Punkt Trzeci — dostarczenie obdarowuj膮cemu uzbrojonej 艂odzi parowej do patrolowania 偶eglownych odcink贸w rzeki Zambezi.

Ja, 艁obengula, Kr贸l Matabele, W贸dz Maszony, Monarcha wszystkich terytori贸w na po艂udnie od rzeki Zambezi i na p贸艂noc od rzek Shashi i Limpopo, przyznaj臋:

Zupe艂ne i wy艂膮czne prawo do wszelkich z艂贸偶 naturalnych w moim kr贸lestwie, moich ksi臋stwach i dominiach, 艂膮cznie z prawem dokonania koniecznych przedsi臋wzi臋膰, aby zapewni膰 sobie zysk z pozyskiwania wspomnianych metali i minera艂贸w.

Dokument, podyktowany przez Rudda, zosta艂 spisany przez Jordana Ballantyne'a.

Robyn Codrington odczyta艂a tekst Lobenguli, wyt艂umaczy艂a mu wszystko, a potem pomog艂a przystawi膰 piecz臋膰 Wielkiego S艂onia. W ko艅cu po艣wiadczy艂a znak, kt贸ry kr贸l nakre艣li艂 obok piecz臋ci.

— Do licha, Jordan, nikt nie potrafi tak je藕dzi膰 konno jak ty. — Kiedy zostali sami, Rudd nie pr贸bowa艂 nawet ukrywa膰 rado艣ci z triumfu. — Teraz liczy si臋 szybko艣膰. Je艣li zaraz wyjedziesz, mo偶esz dojecha膰 do Khami przed zapadni臋ciem nocy. We藕 trzy najlepsze konie z tych, kt贸re nam zosta艂y, i p臋d藕 jak wiatr, m贸j ch艂opcze. Zawie藕 koncesj臋 do pana Rhodesa i powiedz mu, 偶e ju偶 jestem w drodze.

425

j

Bli藕niaczki zbieg艂y ze schod贸w misji Khami i kiedy zeskoczy艂 i z konia, by艂y ju偶 ko艂o niego. I

Na szczycie schod贸w sta艂a Cathy wysoko trzymaj膮c lamp臋, a obok niej Salina z r臋kami z艂o偶onymi na piersiach i oczami b艂yszcz膮cymi z rado艣ci. '

— Witaj, Jordanie — zawo艂a艂a. — Tak bardzo wszyscy za tob膮 t臋sknili艣my.

Jordan wszed艂 na schody.

— Mog臋 zosta膰 tylko na jedn膮 noc — powiedzia艂 — jutro o 艣wicie musz臋 wyruszy膰 na po艂udnie.

By艂 taki pi臋kny — wysoki, wyprostowany i szlachetny; mimo 偶e ramiona mia艂 szerokie, a r臋ce i nogi dobrze umi臋艣nione, by艂 szczup艂y i lekki jak tancerz; kiedy patrzy艂 na Salin臋, jego twarz stawa艂a si臋 delikatna jak twarz poety.

— Tylko jedn膮 noc — szepn臋艂a. — Wobec tego b臋dziemy musieli j膮 dobrze wykorzysta膰.

Na kolacj臋 zjedli w臋dzon膮 szynk臋 i pieczone s艂odkie ziemniaki, potem siedzieli na werandzie, Salina 艣piewa艂a dla nich, a Jordan pali艂 cygaro i s艂ucha艂 z widoczn膮 przyjemno艣ci膮, czasami w艂膮czaj膮c si臋 do ch贸ru domownik贸w.

Jak tylko sko艅czy艂a, Vicky zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi.

— Moja kolej — obwie艣ci艂a. — Lizzie i ja napisa艂y艣my wiersz.

— Nie dzisiaj — powiedzia艂a Cathy.

— Cathy —j臋kn臋艂y bli藕niaczki zgodnie. —Przecie偶 to ostatnia noc Jordana.

— W艂a艣nie dlatego — Cathy podnios艂a si臋. — Chod藕cie. Pr贸bowa艂y przymila膰 si臋 jeszcze, 偶eby odwlec nieprzyjemn膮

chwil臋, a偶 w ko艅cu Cathy sykn臋艂a na nie tak, 偶e obie natychmiast wsta艂y, po艣piesznie uca艂owa艂y kuzyna i szybko znikne艂y z werandy, razem z Cathy, kt贸ra pood膮偶y艂a zaraz za nimi.

Jordan za艣mia艂 si臋 czule i wyrzuci艂 niedopa艂ek cygara przez balustrad臋 otaczaj膮c膮 werand臋.

— Cathy ma oczywi艣cie racj臋 — powiedzia艂. — Jutro sp臋dz臋 dwana艣cie godzin w siodle, czas do 艂贸偶ka.

Salina nie odpowiedzia艂a, posz艂a na koniec werandy, opar艂a si臋 o barierk臋 i patrzy艂a na o艣wietlon膮 gwiazdami dolin臋.

Po chwili Jordan podszed艂 do niej i zapyta艂 cicho:

— Urazi艂em ci臋 czym艣?

— Nie — odpowiedzia艂a szybko. — Jest mi tylko troch臋 smutno. Kiedy tu jeste艣, wszyscy tak dobrze si臋 bawimy.

Nic nie odpowiedzia艂, a po chwili Salina zapyta艂a:

— Co teraz b臋dziesz robi艂, Jordanie?

— Dowiem si臋, jak dotr臋 do Kimberley. Je艣li pan Rhodes jest ju偶 w Groote Schuur, pojad臋 tam, ale je艣li jest jeszcze w Londynie, pewnie b臋dzie chcia艂, 偶ebym si臋 tam z nim spotka艂.

— Jak d艂ugo to potrwa?

— Z Kimberley do Londynu i z powrotem? Cztery miesi膮ce, jak dobrze p贸jdzie.

— Opowiedz mi o Londynie. Czyta艂am o tym mie艣cie i marzy艂am o nim.

M贸wi艂 cicho, ale wyra藕nie i p艂ynnie, Salina 艣mia艂a si臋 i komentowa艂a jego opisy i anegdoty, a minuty zamienia艂y si臋 w godziny, w ko艅cu Jordan przerwa艂:

— Ja tak sobie gadam, a to ju偶 prawie p贸艂noc. Salina pr贸bowa艂a jeszcze go zatrzyma膰.

— Obieca艂e艣, 偶e opowiesz mi o domu pana Rhodesa w Groote Schuur.

— To b臋dzie musia艂o zaczeka膰 do nast臋pnego razu, Salino.

— A b臋dzie nast臋pny raz? — zapyta艂a.

— Ale偶 na pewno — odpar艂 w do艣膰 lekcewa偶膮cy spos贸b.

— Pojedziesz do Anglii i do Kapsztadu, up艂ynie wiele czasu, zanim wr贸cisz do Khami.

— Czas nie przy膰mi naszej przyja藕ni, Salino. Popatrzy艂a na niego, jakby j膮 uderzy艂.

— Czy tylko tyle, Jordan, czy jeste艣my tylko przyjaci贸艂mi? Wzi膮艂 j膮 za r臋ce.

— Najserdeczniejszymi, najlepszymi przyjaci贸艂mi — potwierdzi艂. By艂a blada, a u艣cisk jej d艂oni tak mocny, jak u艣cisk ton膮cego.

Zdo艂a艂a wydusi膰 z siebie w ko艅cu jakie艣 s艂owa, ale m贸wi艂a z tak 艣ci艣ni臋tym gard艂em, 偶e nie mia艂a pewno艣ci, czy j膮 rozumie.

— Zabierz mnie ze sob膮, Jordanie.

— Salino, nie wiem, o czym m贸wisz.

— Nie chc臋 ci臋 straci膰, zabierz mnie. Prosz臋, we藕 mnie ze sob膮.

— Ale... — nie wiedzia艂, co odpowiedzie膰 — ale co ty b臋dziesz robi艂a?

427

>i

— Cokolwiek mi ka偶esz. B臋d臋 twoj膮 niewolnic膮, kochaj膮c膮 ci臋 niewolnic膮 ... na zawsze.

Delikatnie wyswobodzi艂 d艂onie z jej u艣cisku.

— Nie mo偶esz tak po prostu odej艣膰 i zostawi膰 mnie tu, Jordanie. Kiedy przyjecha艂e艣 do Khami, wydawa艂o mi si臋, 偶e s艂o艅ce wzesz艂o specjalnie dla mnie, a je艣li teraz odjedziesz, zabierzesz ze sob膮 jego blask. Kocham ci臋, Jordanie, s艂odki Jezu, wybacz mi, ale kocham ci臋 bardziej ni偶 偶ycie.

— Salino, przesta艅! Prosz臋, przesta艅. — B艂aga艂 j膮, a ona zn贸w kurczowo z艂apa艂a go za r臋ce. — Nie mog臋 pozwoli膰 ci odej艣膰 i nie powiedzie膰 ci tego: kocham ci臋, Jordanie, i zawsze b臋d臋 ci臋 kocha膰.

— Salino — powiedzia艂 niepewnym g艂osem — ja kocham kogo艣 innego.

— To nieprawda—szepn臋艂a. — Prosz臋, powiedz, 偶e to nieprawda.

— Przykro mi, naprawd臋 bardzo mi przykro.

— Nikt nie mo偶e kocha膰 ci臋 tak mocno jak ja, nikt nie po艣wi臋ci艂by tyle co ja.

— Prosz臋, przesta艅. Nie chc臋, 偶eby艣 si臋 poni偶a艂a.

— Poni偶a艂a? Jordanie, to by艂aby tak niska cena ... ty nic nie rozumiesz.

— Salino, prosz臋.

— Pozw贸l mi udowodni膰, Jordanie, pozw贸l mi udowodni膰, z jak wielk膮 rado艣ci膮 po艣wi臋ci艂abym ci wszystko. — Kiedy pr贸bowa艂 jej przerwa膰, po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na ustach. — Nie musimy czeka膰 na 艣lub. Mog臋 ci si臋 odda膰 nawet tej nocy.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, a ona przycisn臋艂a d艂o艅 do jego ust nie chc膮c us艂ysze膰 s艂贸w odmowy.

Wi臋c nie trap si臋 jak dziewcz臋 pr贸偶ne, 呕e 偶ycie grzechem splamione jest.

Powt贸rzy艂a cytat dr偶膮cym g艂osem.

— Daj mi szans臋, prosz臋, daj mi szans臋 udowodni膰, 偶e potrafi臋 ci臋 kocha膰 bardziej ni偶 jakakolwiek inna kobieta. Sam zobaczysz, 偶e jej uczucie oka偶e si臋 male艅k膮 iskierk膮 w por贸wnaniu z blaskiem mojej mi艂o艣ci.

Wzi膮艂 j膮 za nadgarstki i oderwa艂 jej d艂onie od swoich ust, potem pochyli艂 g艂ow臋 w ge艣cie, kt贸ry wyra偶a艂 ogromny 偶al. 428

— Salino — powiedzia艂 — tu nie chodzi o kobiet臋. Spojrza艂a na niego. Oboje wydawali si臋 przera偶eni jego s艂owami,

ich znaczenie powoli dotar艂o do Saliny, zmrozi艂o jej serce i pokry艂o szronem.

— Nie o kobiet臋? — spyta艂a w ko艅cu, a kiedy potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, doda艂a: — Wi臋c nie mog臋 mie膰 nawet nadziei?

Nie odpowiedzia艂. Po chwili otrz膮sn臋艂a si臋, jakby budz膮c si臋 z g艂臋bokiego snu. . — Poca艂ujesz mnie na po偶egnanie, Jordan, ostatni raz?

— To wcale nie musi by膰 ostatni... — Salina zmia偶d偶y艂a reszt臋 s艂贸w w jego ustach tak 偶ar艂ocznie, 偶e jej z臋by zostawi艂y delikatny smak krwi na jego j臋zyku.

— 呕egnaj, Jordanie — powiedzia艂a, odwr贸ci艂a si臋 od niego i przesz艂a przez werand臋; jej krok by艂 tak s艂aby i niedo艂臋偶ny, jakby po raz pierwszy wsta艂a z 艂贸偶ka po d艂ugiej chorobie. Zatrzyma艂a si臋 przy drzwiach do sypialni i spojrza艂a na niego.

Jej usta porusza艂y si臋, ale nie wydoby艂 si臋 z nich 偶aden d藕wi臋k.

— 呕egnaj, Jordanie. 呕egnaj, moja mi艂o艣ci.

Ralph Ballantyne wi贸z艂 strzelby, ca艂y tysi膮c, nowiusie艅kie, jeszcze pokryte 偶贸艂tym smarem, po pi臋膰 w ka偶dej skrzyni i po dwadzie艣cia skrzy艅 na wozie. Opr贸cz tego mia艂 dziesi臋膰 woz贸w amunicji — wszystko na rachunek kopal艅 diament贸w „De Beers" — trzy wozy alkoholu — na w艂asny rachunek — i jeden w贸z mebli do domu, kt贸ry budowa艂 sobie Zouga w GuBulawayo.

Kiedy przekroczy艂 rzek臋 Shashi, jego zysk wynosi艂 tysi膮c funt贸w bezpiecznie zdeponowanych w Standard Banku w Kimberley. Gn臋bi艂a go tylko jedna my艣l.

Nie m贸g艂 mie膰 pewno艣ci, 偶e Bazo nie powiedzia艂 Lobenguli, kto ukrad艂 kamienne soko艂y, lub 偶e nie rozpozna艂 go kt贸ry艣 z wojownik贸w i, mimo zakazu kr贸la, nie powiedzia艂 o tym swojej 偶onie, kt贸ra powt贸rzy艂a matce, a ta z kolei swojemu m臋偶owi. , Je艣li tylko kto艣 podr贸偶uje po kraju Matabele, wie o tym natychmiast ca艂a spo艂eczno艣膰", ostrzega艂 go kiedy艣 Clinton Codrington. Jednak zysk z wyprawy i perspektywa odwiedzenia misji Khami skusi艂y go do podj臋cia ryzyka.

Ju偶 pierwszego dnia po przekroczeniu Shashi przekona艂 si臋, 偶e jego obawy by艂y bezpodstawne. Sam Bazo na czele swoich czer-

429

wonych tarcz zagrodzi艂 drog臋 jego wozom i powita艂 go tradycyjnym pytaniem.

— Kto rzuca wyzwanie „drodze"? Kto nara偶a si臋 na gniew Lobenguli? — A kiedy ju偶 sprawdzi艂 艂adunek na wozach i siedzieli razem przy ognisku, Ralph zapyta艂 go cicho:

— S艂ysza艂em, 偶e gdzie艣 miedzy wielkim Zimbabwe i Limpopo zgin膮艂 bia艂y cz艂owiek. Kto to by艂?

— Nikt nie wie o tej sprawie z wyj膮tkiem Lobenguli i jednego z indun贸w — odpowiedzia艂 Bazo nie podnosz膮c wpatrzonych w p艂omienie oczu. — A nawet kr贸l nie zna jego imienia, nie wie, sk膮d przyby艂 ani gdzie znajduje si臋 jego gr贸b. — Bazo westchn膮艂 i po chwili doda艂: — My r贸wnie偶 nie b臋dziemy ju偶 o tym m贸wi膰.

Podni贸s艂 w ko艅cu oczy; Ralph dostrzeg艂 w nich co艣, czego tam wcze艣niej nie by艂o, spojrzenie cz艂owieka, kt贸ry ju偶 nigdy nie zaufa swojemu bratu.

Bazo odszed艂 jeszcze przed 艣witem, a Ralph skierowa艂 si臋 na pomoc — wszystkie w膮tpliwo艣ci zosta艂y rozwiane i czu艂 si臋, jakby rozpoczyna艂 nowe 偶ycie. Przy brodzie na rzece Khami czeka艂 na niego Zouga.

— Niez艂y czas, m贸j ch艂opcze.

— Nikt nigdy nie pokona艂 szybciej takiej drogi — zgodzi艂 si臋 Ralph i podkr臋ci艂 czarne, grube w膮sy — i nie pokona, dop贸ki pan Rhodes nie poprowadzi t臋dy tor贸w.

— Czy pan Rhodes przes艂a艂 pieni膮dze?

— W z艂otych suwerenach — odpowiedzia艂 Ralph. — Mam je przy sobie.

— Teraz musimy tylko nak艂oni膰 Lobengul臋, 偶eby to przyj膮艂.

— To zostawiam ju偶 tobie, tato. Jeste艣 przedstawicielem pana Rhodesa.

Jednak trzy tygodnie p贸藕niej wozy wci膮偶 sta艂y na zewn膮trz kraalu Lobenguli, a Zouga codziennie od wczesnego ranka do zmroku czeka艂 przed kr贸lewsk膮 chat膮.

— Kr贸l jest chory.

— Kr贸l jest u 偶on.

— Mo偶e kr贸l przyjdzie jutro.

— Kto wie, kiedy kr贸l zm臋czy si臋 偶onami — m贸wiono, a w ko艅cu nawet Zouga, kt贸ry dobrze zna艂 zwyczaje afryka艅skich plemion, mia艂 ju偶 dosy膰.

430

— Powiedz kr贸lowi, 偶e Bakela, Pi臋艣膰, jedzie w艂a艣nie do pana Lodzi, aby poinformowa膰 go, 偶e kr贸l odrzuca jego podarunki — zakomunikowa艂 Gandangowi, kt贸ry zn贸w przyszed艂 usprawiedliwia膰 Lobengul臋, po czym kaza艂 Janowi Cherootowi osiod艂a膰 konie.

— Kr贸l nie da艂 ci „drogi" — Gandang by艂 przera偶ony.

— Wi臋c powiedz Lobenguli, 偶e jego impi mog膮 zabi膰 emisariuszy pana Lodzi, ale on bardzo szybko si臋 o tym dowie. A musicie wiedzie膰, 偶e Lodzi jest teraz w kraalu kr贸lowej za wielk膮 wod膮 wygrzewa si臋 w blasku jej 艂aski.

Kr贸lewscy pos艂a艅cy dogonili Zoug臋, zanim dotar艂 do misji Khami — celowo jecha艂 bardzo wolno.

— Kr贸l nakazuje Bakeli, 偶eby natychmiast wr贸ci艂, b臋dzie z nim niezw艂ocznie rozmawia艂.

— Powiedz Lobenguli, 偶e Bakela 艣pi dzisiaj w misji Khami, a mo偶e r贸wnie偶 i jutro, i kto wie, kiedy b臋dzie gotowy do rozmowy z kr贸lem.

Zanim dotarli do wzg贸rz Khami, Zouga dostrzeg艂 szczup艂膮 posta膰 z d艂ugimi, ciemnymi warkoczami jad膮c膮 im na spotkanie pe艂nym galopem.

Kiedy si臋 spotkali, zeskoczy艂 z siod艂a, a potem pom贸g艂 jej zsi膮艣膰 z konia.

— Louise — szepn膮艂. — Nawet nie masz poj臋cia, jak wolno p艂yn膮 dni, kiedy jestem daleko od ciebie.

— Sam wrzuci艂e艣 ten krzy偶 nam obojgu na ramiona — powiedzia艂a. — Jestem ju偶 zupe艂nie zdrowa, dzi臋ki Robyn, a ty ci膮gle chcesz, 偶ebym wi臋d艂a z t臋sknoty siedz膮c w Khami. Pozw贸l mi jecha膰 z tob膮 do GuBulawayo.

— Jak tylko po艂o偶ymy dach na naszym nowym domu, a ty b臋dziesz mia艂a na palcu obr膮czk臋.

— Jeste艣 okropnie „obyczajny" — zrobi艂a do niego min臋. — Kto by si臋 spodziewa艂?

— Ja — powiedzia艂 i poca艂owa艂 j膮, a potem podni贸s艂 i pom贸g艂 wsi膮艣膰 na gniad膮 klacz krwi arabskiej, kt贸r膮 da艂 jej jako prezent zar臋czynowy.

Jechali trzymaj膮c si臋 za r臋ce, a Jan Cheroot dyskretnie pod膮偶a艂 za nimi.

— Jeszcze tylko kilka dni — zapewnia艂 j膮. — Pop臋dzi艂em troch臋 Lobengul臋. Ta sprawa ze strzelbami nied艂ugo b臋dzie zako艅-

431

czona, a potem zdecydujesz, gdzie uczynisz mnie najszcz臋艣liwszym cz艂owiekiem na ziemi. Mo偶e w katedrze w Kapsztadzie?

— Najdro偶szy, twoja rodzina w Khami by艂a dla mnie taka dobra. Dziewcz臋ta sta艂y si臋 dla mnie bliskie jak siostry, a Robyn z takim oddaniem si臋 mn膮 opiekowa艂a, kiedy by艂am chora.

— Czemu nie? — zgodzi艂 si臋. — Jestem pewien, 偶e Clinton z rado艣ci膮 udzieli nam sakramentu.

— Ju偶 si臋 zgodzi艂, ale jest jeszcze co艣: to b臋dzie podw贸jny 艣lub.

— Podw贸jny 艣lub? Kim s膮 narzeczem?

— Nigdy nie zgadniesz.

Kiedy stali przed rze藕bionym o艂tarzem ma艂ego ko艣ci贸艂ka w Khami, wygl膮dali bardziej jak bracia ni偶 ojciec i syn.

Zouga by艂 ubrany w pe艂ny mundur ze szkar艂atn膮 marynark膮, uszyty dwadzie艣cia lat wcze艣niej — ci膮gle le偶a艂 na nim idealnie. Z艂ote galony, specjalnie wyczyszczone, aby zrobi膰 wra偶enie na Lobenguli i zaproszonych indunach, b艂yszcza艂y nawet w mrocznym ko艣ciele.

Ralph mia艂 na sobie garnitur z najlepszego i najdro偶szego materia艂u z wysokim i sztywnym ko艂nierzem; zawi膮za艂 te偶 krawat, kt贸ry w tak duszny czerwcowy dzie艅 przyprawia艂 go o m臋ki: drobne kropelki l艣ni艂y na czole pana m艂odego. Wypomadowane w艂osy b艂yszza艂y, a podkr臋cone za pomoc膮 wosku pszczelego w膮sy stercza艂y do g贸ry.

Obaj byli oficjalni, zm臋czeni oczekiwaniem i wpatrzeni w 艣wiece na o艂tarzu, kt贸re Clinton zachowa艂 na spegaln膮 okazj臋 i zapali艂 zaledwie kilka minut temu. W ko艅cu Ralph u艣miechn膮艂 si臋 zuchwale i szepn膮艂 do ojca:

— No, staruszku, idziemy. Na艂o偶y膰 bagnety i przygotowa膰 si臋 na przyj臋cie kawalerii.

Odwr贸cili si臋, precyzyjnie jak na paradzie wojskowej, w stron臋 drzwi ko艣cio艂a, dok艂adnie w chwili kiedy przechodzi艂y przez nie panny m艂ode.

Cathy mia艂a na sobie zam贸wion膮 listownie sukienk臋, kt贸r膮

Ralph przywi贸z艂 z Kimberley. Robyn natomiast wyj臋艂a swoj膮

w艂asn膮 sukni臋 艣lubn膮 z obitego sk贸r膮 kufra i zw臋zi艂a j膮 w talii, 偶eby

pasowa艂a na Louise. Delikatne koronki mia艂y teraz kolor starej

432

ko艣ci s艂oniowej, a ubrana w nie panna m艂oda nios艂a bukiet 偶贸艂tych r贸偶 z ogrodu Clintona.

Po zako艅czeniu uroczysto艣ci wszyscy przeszli przez podw贸rze. Panny m艂ode drepta艂y na wysokich obcasach, dhigie suknie pl膮ta艂y im si臋 pod nogami, a one kurczowo trzyma艂y si臋 ramion nowo po艣lubionych m臋偶贸w. Bli藕niaczki obsypa艂y ich gar艣ciami ry偶u, po czym pobieg艂y na werand臋, gdzie znajdowa艂 si臋 d艂ugi st贸艂 z ustawionymi na nim g贸rami jedzenia i rz臋dami butelek najlepszego szampana przywiezionego przez Ralpha.

• Stoj膮c przy stole i wyg艂aszaj膮c przem贸wienie, Ralph obejmowa艂 Cathy jednym ramieniem, a w drugiej r臋ce trzyma艂 kieliszek z szampanem.

— 呕ono... — zwr贸ci艂 si臋 do niej, a wszyscy go艣cie wybuchn臋li radosnym 艣miechem i zacz臋li klaska膰 w d艂onie. Cathy przylgn臋艂a do niego i popatrzy艂a na jego twarz z uwielbieniem w oczach.

Kiedy wszyscy wyg艂osili ju偶 swoje przem贸wienia, Clinton spojrza艂 na najstarsz膮 c贸rk臋. Jego 艂ysa g艂owa b艂yszcza艂a od gor膮ca, podniecenia i szampana.

— Za艣piewasz nam co艣, Salino? — zapyta艂. — Co艣 艂adnego i weso艂ego.

Salina skin臋艂a g艂ow膮, u艣miechn臋艂a si臋 i za艣piewa艂a delikatnym g艂osem:

Gdziekolwiek p贸jdziesz, mi艂o艣ci ma, Za tob膮 p贸jd臋 tam.

Przez najwy偶szy g贸rski szczyt, mi艂o艣ci ma, Przez oceanu bezkresne wody.

Louise odwr贸ci艂a si臋 do Zougi i u艣miechn臋艂a do niego, jej usta rozchyli艂y si臋 lekko, a sko艣ne oczy zw臋zi艂y si臋. Nie odrywaj膮c wzroku od twarzy c贸rki, Clinton wzi膮艂 Robyn za r臋k臋.

Nawet Ralph spowa偶nia艂 i s艂ucha艂 z zainteresowaniem, a Cathy po艂o偶y艂a policzek na jego ramieniu.

Niestraszna mi arktyczna noc, mi艂o艣ci ma, Ni tropikalny skwar. Gdy偶 nie odst膮pi臋 ci臋, mi艂o艣ci ma, Nim 艣mier膰 zabierze mnie.

28 — Twardzi ludzie

433

Salina siedzia艂a na drewnianej 艂awce trzymaj膮c r臋ce na kolanach. 艢piewaj膮c u艣miecha艂a si臋 — najs艂odszym, pogodnym u艣miechem — a po jej policzku, bole艣nie wolno, sp艂ywa艂a pojedyncza 艂za.

Piosenka sko艅czy艂a si臋, przez d艂u偶sz膮 chwil臋 nikt si臋 nie odzywa艂. Cisz臋 przerwa艂 Ralph uderzaj膮c d艂oni膮 w blat sto艂u. — Brawo, Salina, to by艂o cudowne.

Potem wszyscy zacz臋li klaska膰, Salina u艣miechn臋艂a si臋, a 艂za oderwa艂a si臋 od jej policzka i spad艂a jej na piersi zostawiaj膮c tam b艂yszcz膮c膮 gwiazdk臋.

— Przepraszam — powiedzia艂a. — Prosz臋 mi wybaczy膰.

Wsta艂a i ci膮gle u艣miechaj膮c si臋 zesz艂a z werandy. Cathy zerwa艂a si臋 natychmiast, na jej twarzy by艂o wida膰 zaniepokojenie, ale zanim pobieg艂a za siostr膮, Robyn z艂apa艂a j膮 za nadgarstek.

— Zostaw j膮 — szepn臋艂a. — To biedne dziecko potrzebuje chwili samotno艣ci. Tylko pogorszysz sytuacj臋. — Cathy opad艂a z powrotem na krzes艂o obok Ralpha.

— Powinna艣 si臋 wstydzi膰, Louise — zawo艂a艂 Clinton z wymuszon膮 weso艂o艣ci膮 w g艂osie. — Tw贸j m膮偶 ma pusty kieliszek, tak wcze艣nie go zaniedbujesz?

Godzin臋 p贸藕niej Ralph m贸wi艂 coraz g艂o艣niej i coraz bardziej pewnym siebie g艂osem.

— Teraz kiedy pan Rhodes dosta艂 koncesj臋, mo偶emy zacz膮膰 montowa膰 kolumn臋. Cathy i ja wyruszymy jutro z pustymi wozami. B贸g jeden wie, 偶e b臋dzie nam potrzebna ka偶da para k贸艂, a ju偶 my艣la艂em, 偶e stary Kr贸l Ben nigdy nie we藕mie ode mnie tych strzelb. Cathy po raz pierwszy chyba nie upaja艂a si臋 jego s艂owami, tylko patrzy艂a na schody, potem szepn臋艂a co艣 do Robyn, kt贸ra zmarszczy艂a brwi i pokr臋ci艂a g艂ow膮.

— M贸wisz, jakby to wszystko dzia艂o si臋 dla twoich osobistych korzy艣ci, Ralph — Robyn prowokowa艂a swojego nowego zi臋cia.

— Mylisz si臋, cioteczko — Ralph za艣mia艂 si臋 i pu艣ci艂 oko do ojca. — Robimy to dla chwa艂y Boga i Imperium Brytyjskiego.

Cathy poczeka艂a, a偶 wywi膮偶e si臋 mi臋dzy nimi przyjacielska sprzeczka, i wymkn臋艂a si臋 tak cicho, 偶e Robyn zauwa偶y艂a to, gdy c贸rka by艂a ju偶 przy schodach. Przez chwil臋 wydawa艂o si臋, 偶e zaraz ka偶e jej wr贸ci膰, ale zrobi艂a tylko niezadowolon膮 min臋 i zagadn臋艂a Zoug臋.

— Jak d艂ugo zostaniecie z Louise w GuBulawayo?

— Dop贸ki kolumna nie dotrze do G贸ry Hampden. Pan Rhodes 4

nie chce 偶adnych nieporozumie艅 mi臋dzy naszymi ochotnikami i wojownikami Lobenguli.

— Jak d艂ugo b臋dziecie w kraalu, tak d艂ugo b臋d臋 wam posy艂a艂 艣wie偶e warzywa i kwiaty dla ciebie, Louise — zaoferowa艂 Clinton.

— Zawsze by艂e艣 dla mnie taki dobry — odpowiedzia艂a i nagle urwa艂a, a na jej twarzy pojawi艂 si臋 wyraz g艂臋bokiego zaniepokojenia.

Wszystkie oczy skierowa艂y si臋 tam, gdzie pada艂o jej spojrzenie. Cathy wchodzi艂a w艂a艣nie po schodach na werand臋. Opar艂a si臋

0 jedn膮 z bia艂ych kolumn. Jej twarz by艂a ziemisto偶贸艂ta, czo艂o

1 podbr贸dek zroszone kropelkami potu, a usta wykrzywione rozpacz膮 i groz膮.

— W ko艣ciele — powiedzia艂a. — Ona jest w ko艣ciele.

Nagle Cathy pochyli艂a si臋 wydaj膮c z siebie charcz膮cy d藕wi臋k, kt贸ry wydosta艂 si臋 z jej gard艂a razem z g臋st膮, 偶贸艂t膮 ciecz膮 plami膮c膮 jej dziewiczo bia艂膮 艣lubn膮 sukni臋.

Robyn pierwsza dobieg艂a do drzwi ko艣cio艂a. Zajrza艂a do 艣rodka i natychmiast ukry艂a twarz w ramionach Clintona.

— Zabierz j膮 st膮d —powiedzia艂 Zouga szorstko, potem zwr贸ci艂 si臋 do Ralpha. — Pom贸偶 mi!

Wianek z czerwonych r贸偶 spad艂 z g艂owy Saliny i le偶a艂 pod jej stopami, na pod艂odze w g艂贸wnej nawie. Przerzuci艂a lin臋 przez jedn膮 z belek podtrzymuj膮cych dach, a potem prawdopodobnie wesz艂a na st贸艂, u偶ywany przez Robyn do przeprowadzania zabieg贸w.

Mia艂a otwarte d艂onie. Palce jej st贸p by艂y zwr贸cone do siebie we wzruszaj膮co niewinny spos贸b, jak buciki ma艂ej dziewczynki staj膮cej na paluszkach, z tym 偶e zwisa艂y one metr nad kamienn膮 pod艂og膮.

Lina obejmowa艂a jej szyj臋 i przechodzi艂a z jednej strony pod uchem, wykrzywiaj膮c jej g艂ow臋 pod nieprawdopodobnym k膮tem. Zouga spojrza艂 na jej twarz. By艂a napuchni臋ta i pokryta c臋tkami koloru owoc贸w morwy.

S艂aby podmuch lito艣ciwego wiatru wpad艂 przez drzwi i odwr贸ci艂 cia艂o do o艂tarza. Zouga widzia艂 teraz tylko b艂yszcz膮ce, z艂ote w艂osy, kt贸re opada艂y na plecy. Jedynie one pozosta艂y jeszcze pi臋kne.

Miesi膮ce sp臋dzone w obozie Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego by艂y najszcz臋艣liwszym okresem w 偶yciu Cathy Ballantyne.

435

By艂a jedyn膮 kobiet膮 w艣r贸d niemal siedmiuset m臋偶czyzn i oczywi艣cie sta艂a si臋 ulubienic膮 wszystkich. Zwracali si臋 do niej „Psze pani" i zabiegali ojej obecno艣膰 podczas wszelkich uroczysto艣ci i zabaw, kt贸re urz膮dzali sobie oficerowie i ochotnicy w czasie d艂ugiego oczekiwania. Surowe warunki w obozie mog艂yby zniech臋ci膰 ka偶d膮 m艂od膮 m臋偶atk臋, ale Cathy nie zna艂a innego 偶ycia i dlatego uda艂o jej si臋 zmieni膰 glinian膮 chat臋 ze s艂omianym dachem w przytulny k膮cik z perkalowymi zas艂onami w nie oszklonych oknach i matami utkanymi z wysokiej trawy le偶膮cymi na klepisku. Przy drzwiach posadzi艂a petunie, a wszyscy kawalerzy艣ci wsp贸艂zawodniczyli o zaszczyt podlewania ich. Gotowa艂a nad p艂omieniem ogniska, a wydawane przez ni膮 obiady cieszy艂y si臋 ogromnym powodzeniem w艣r贸d m臋偶czyzn skazanych na jedzenie wo艂owiny z puszki i plack贸w z w艂asnor臋cznie rozcieranej m膮ki kukurydzianej.

Cathy promienia艂a ze szcz臋艣cia, tak 偶e z dosy膰 艂adnej dziewczyny przemieni艂a si臋 w pi臋kn膮 kobiet臋 i tym bardziej by艂a uwielbiana przez wszystkich m臋偶czyzn. Poza tym mia艂a Ralpha i czasami, kiedy nie mog艂a usn膮膰 i le偶a艂a obok niego ws艂uchuj膮c si臋 w rytm jego oddechu, zastanawia艂a si臋, jak mog艂a kiedykolwiek bez niego 偶y膰.

Ralph zosta艂 majorem. Kiedy艣 mrugn膮艂 do niej i powiedzia艂 lekko lekcewa偶膮cym tonem:

— Wszyscy tu jeste艣my pu艂kownikami lub majorami. Czasami zastanawiam si臋, czy nie mianowa膰 starego Isaziego na kapitana.

By艂 taki przystojny w mundurze z naszywkami, w kapeluszu i z pasem typu Sam Browne, i偶 偶a艂owa艂a, 偶e nie nosi ich cz臋艣ciej.

Z ka偶dym dniem Ralph wydawa艂 jej si臋 wy偶szy, jego cia艂o mocniejsze, a energia niespo偶yta. Nawet gdy by艂 zaj臋ty przy wozach, zak艂ada艂 heliografy lub przebywa艂 w Kimberley na zebraniu z innymi dyrektorami Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego, nie czu艂a si臋 samotna —jego nieobecno艣膰 pozwala艂a jej cieszy膰 si臋 my艣l膮 o jego powrocie.

Zawsze wraca艂 do obozu w pe艂nym galopie, porywa艂 j膮 w ramiona i podrzuca艂 jak ma艂膮 dziewczynk臋, a potem ca艂owa艂 nami臋tnie w usta.

— Nie przy ludziach — szepta艂a czerwieni膮c si臋. — Wszyscy wko艂o patrz膮.

— I zieleniej膮 z zazdro艣ci — ko艅czy艂 za ni膮 i zanosi艂 j膮 do chaty. Kiedy by艂 w domu, wsz臋dzie go by艂o pe艂no. Chodzi艂 swoim

zamaszystym krokiem rozsiewaj膮c zara藕liwy 艣miech, rzucaj膮c robot-

436 娄娄;-.**娄 *

nikom s艂owa zach臋ty lub 偶artuj膮c z nimi, a czasami w艣ciekaj膮c si臋 na ich g艂upot臋 i lenistwo.

Jego nag艂e napady z艂o艣ci nape艂nia艂y j膮 strachem, cho膰 nigdy nie by艂y skierowane przeciw niej. Obserwowa艂a go przera偶ona i jednocze艣nie zafascynowana — twarz puch艂a mu i ciemnia艂a ze z艂o艣ci, a g艂os nabiera艂 mocy wrzasku rannego byka. Potem jego pi臋艣ci lub buty wirowa艂y w powietrzu, a wtedy kto艣 pada艂 na ziemi臋 i wi艂 si臋 w kurzu.

Cathy czu艂a si臋 w takich chwilach zupe艂nie bezbronna, bieg艂a do domu i zas艂ania艂a okna. Kiedy przychodzi艂, mia艂 jeszcze w oczach to dzikie spojrzenie, a ona z trudem powstrzymywa艂a si臋, 偶eby do niego nie podbiec — czeka艂a, a偶 sam do niej podejdzie.

— Na Boga, Cathy, moja ma艂a — powiedzia艂 jej kiedy艣 pochylaj膮c si臋 nad ni膮, oparty na 艂okciach, gdy kropelki potu b艂yszcza艂y jeszcze na jego nagim torsie, a oddech mia艂 przyspieszony jak po wyczerpuj膮cym biegu — mo偶e wygl膮dasz jak anio艂ek, ale potrafi艂aby艣 nauczy膰 samego diab艂a jeszcze kilku sztuczek.

Mimo 偶e modli艂a si臋 p贸藕niej o si艂臋, aby poskromi膰 swoje lubie偶ne, cielesne pragnienia, robi艂a to bez wi臋kszego przekonania i rozkoszne 偶膮dze zupe艂nie nie chcia艂y jej opu艣ci膰.

By艂o jej dobrze z Ralphem, za dnia i noc膮, kiedy byli sami i w towarzystwie. Lubi艂a obserwowa膰, z jakim szacunkiem traktowali go inni m臋偶czy藕ni — bardziej znani, bogatsi i starsi, jak na przyk艂ad pu艂kownik Pennefather czy doktor Leander Starr Jameson, kt贸rzy prowadzili ca艂膮 wypraw臋. Ale p贸藕niej m贸wi艂a sobie: „Przecie偶 powinni." Ralph by艂 ju偶 jednym z dyrektor贸w Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego pana Rhodesa, a na zebraniach w pokoju konferencyjnym przedsi臋biorstwa „De Beers" zasiada艂 przy jednym stole z lordami, genera艂ami i samym panem Rhodesem. Kiedy艣 powiedzia艂 jej z szerokim u艣miechem na twarzy:

— To wielcy ludzie, Cathy, ale im wszystkim tak samo 艣mierdz膮 nogi jak i mnie.

— Jeste艣 okropny — skarci艂a go czule.

Kiedy艣 gdy pods艂ucha艂a dw贸ch rozmawiaj膮cych o nim kawale-rzyst贸w, a jeden z nich powiedzia艂: „Ralph Ballantyne to porz膮dny facet", czu艂a si臋 dumna jak paw.

W nocy kochali si臋 gwa艂townie, nie czuj膮c wstydu ani uprzedze艅, a potem rozmawiali d艂ugo, czasami prawie do 艣witu, jego marzenia

437

i plany by艂y tym bardziej urzekaj膮ce, i偶 wiedzia艂a, 偶e mo偶e jJ urzeczywistni膰.

Przywiezione przez Ralpha cztery karabiny maszynowe typu

Maxim zosta艂y rozpakowane i wyczyszczone, a potem, pewnego

pami臋tnego dnia, pojawi艂 si臋 silnik parowy z doczepionym do niego

generatorem pr膮du i olbrzymi reflektor, taki jak te u偶ywane przez

marynark臋 wojenn膮 — wszystko na wypadek ataku Matabel贸w.

Tamtej nocy, le偶膮c w jego ramionach, Cathy zada艂a Ralphowi pytanie, kt贸re zadawali sobie wszyscy.

— Co zrobi Lobengula?

— A co on mo偶e zrobi膰? — Zmierzwi艂 jej w艂osy, tak jakby j pie艣ci艂 ulubionego psa. — Podpisa艂 koncesj臋, wzi膮艂 z艂oto i bron, a poza tym obieca艂 ojcu „drog臋" do Maszony.

— M贸wi si臋, 偶e na jego rozkaz czeka osiemna艣cie tysi臋cy ludzi po drugiej stronie Shashi.

— Wi臋c niech tu przyjd膮, Cathy, moja najdro偶sza. Nie ma chyba w艣r贸d nas takich, kt贸rzy nie byliby zadowoleni, mog膮c da膰 im gorzk膮 lekcj臋.

— M贸wisz okropne rzeczy — powiedzia艂a bez przekonania.

— Ale to prawda, na Boga.

Nie strofowa艂a go ju偶, gdy blu藕ni艂 — lata sp臋dzone w misji Khami i tamtejsze zwyczaje by艂y jak zacieraj膮cy si臋 w pami臋ci sen.

Pewnego dnia, na pocz膮tku lipca 1890 roku, rozb艂ys艂o lustro heliografu, nios膮c przez piaszczyst膮, zalan膮 s艂o艅cem ziemi臋 wiadomo艣膰, na kt贸r膮 wszyscy czekali d艂ugie miesi膮ce. Brytyjski minister spraw zagranicznych w ko艅cu zaakceptowa艂 okupacj臋 kraju Maszony przez przedstawicieli Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego.

D艂uga, niezgrabna kolumna rozwin臋艂a si臋 jak w膮偶. Na jej czele jecha艂 pu艂kownik Pennefather ubrany w mundur towarzystwa, po jego prawej stronie — przewodnik Frederick Selous, kt贸rego zadaniem by艂o przeprowadzenie kolumny jak najdalej od osad Matabel贸w, przej艣cie przez nisko po艂o偶one, malaryczne tereny przed pocz膮tkiem pory deszczowej i wprowadzenie jej na wy偶yn臋. Flaga brytyjska powiewa艂a im nad g艂owami, a tr臋bacz og艂asza艂 rozpocz臋cie wyprawy.

— Bohaterowie, wszyscy oni to bohaterowie — Ralph u艣miechn膮艂 si臋 do Cathy. — Ale tylko tacy jak ja potrafi膮 to dostrzec.

R臋kawy koszuli mia艂 wysoko podwini臋te na muskularnych ramionach, a kapelusz zawadiacko naci膮gni臋ty na jedno oko.

— Kiedy wr贸c臋, b臋dziemy bogatsi o osiemdziesi膮t tysi臋cy funt贸w — powiedzia艂, obj膮艂 j膮 i podni贸s艂 wysoko nad ziemi臋.

— Och, Ralph, tak bardzo chcia艂abym z tob膮 pojecha膰.

— Wiesz, 偶e pan Rhodes zabroni艂 kobietom przekracza膰 granic臋. B臋dziesz o wiele bezpieczniejsza w hotelu Lily w Kimberley i maj膮c Jordana, kt贸ry si臋 o ciebie zatroszczy.

— B膮d藕 ostro偶ny, kochanie — przestrzega艂a go.

— Nie ma si臋 o co martwi膰, Cathy. Diabe艂 czuwa nad swoim potomstwem.

— Ci ludzie nie jad膮 tu kopa膰 dziur — Gandang wyst膮pi艂 przed siedz膮cych w kole indun贸w. — S膮 ubrani jak 偶o艂nierze i maj膮 ze sob膮 strzelby, kt贸re mog膮 swoim dymem rozkruszyc granitow膮 ska艂臋.

— Co kr贸l obieca艂 Lodzi? — zapyta艂 Babiaan. — 呕e mog膮 przyjecha膰 w pokoju i szuka膰 z艂ota. Dlaczego wi臋c maszeruj膮 przeciw nam jak armia?

Bazo wyst膮pi艂 w imieniu m艂odych m臋偶czyzn.

— Kr贸lu, nasze assegai s膮 ostre, a oczy p艂on膮ce gniewem. Jest nas pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy. Czy wrogowie kr贸la odwa偶膮 si臋 stan膮膰 przeciw nam?

Lobengula spojrza艂 na jego 艂adn膮, pe艂n膮 entuzjazmu, m艂od膮 twarz.

— Czasami najgorszym wrogiem jest niecierpliwe serce — powiedzia艂 cicho.

— A czasami, S艂oniu rodu Kuma艂o, opiesza艂a r臋ka.

Na twarzy kr贸la pojawi艂 si臋 cie艅 irytacji, ale zaraz potem Lobengula westchn膮艂.

— Kto wie? — zgodzi艂 si臋. — Kto wie, gdzie znajduje si臋 prawdziwy wr贸g?

— Wr贸g znajduje si臋 przed tob膮, wielki kr贸lu, w艂a艣nie przekroczy艂 rzek臋 Shashi, a teraz chce odebra膰 ci twoj膮 ziemi臋 — powiedzia艂 Somabula.

Zn贸w wsta艂 Gandang.

— Niech rusz膮 dzidy, Lobengulo, synu Mzilikaziego, niech

439

tt

8'

J

i ojcie

Wo艂y zosta艂y zagnane do prowizorycznej zagrody zbudowa z ustawionych w ko艂o woz贸w. Widzieli pozycje karabin贸w maszyi wych Maxim i skrzynie z amunicj膮. Przy ka偶dym stanowis siedzieli ludzie obs艂uguj膮cy bro艅, jednak ca艂a scena wydawa艂a raczej spokojna i sielska.

— Mogliby艣my ich dopa艣膰 po ciemku, zaraz przed 艣witem, zd膮偶yliby wtedy za艂adowa膰 swoich strzelb — mrukn膮艂 Bazo. Mogliby艣my to zrobi膰 szybko i bez trudu.

— Zaczekamy na rozkaz Lobenguli — odpowiedzia艂 mu ( a potem zerwa艂 si臋 z miejsca.

Bazo krzykn膮艂:

— Co si臋 sta艂o, m贸j ojcze?

Gandang podni贸s艂 ossegai i wskaza艂 po艂udniow膮 cz臋艣膰 hory zontu — niewyra藕n膮 lini臋 wzg贸rz o bajkowym kszta艂cie, dalek< ponad rzek膮 Shashi.

Na tych odleg艂ych wzg贸rzach co艣 mieni艂o si臋 i b艂yszcza艂o male艅ka plamka jasnego, bia艂ego 艣wiat艂a — jak walcz膮cy 艣wietli'3 albo jak migotanie gwiazdy porannej.

— Gwiazdy — szepn膮艂 Gandang z zabobonn膮 trwog膮 —gwiazd 艣wiec膮 na wzg贸rzach.

Ma艂a grupka oficer贸w sta艂a za statywem instrumentu. lei teleskopy by艂y wycelowane w odleg艂e, migocz膮ce 艣wiate艂ko.

Operator heliografu odczytywa艂 g艂o艣no wiadomo艣膰, jednocze艣nie zapisuj膮c j膮 na kartce. .Jowisz radzi zachowa膰 pozycj臋, intencje Lobenguli jeszcze nie wyja艣nione." Jowisz by艂 pseudonimem pana Rhodesa.

— W porz膮dku. — Pennefather zamkn膮艂 teleskop z g艂o艣nym trzaskiem. — Potwierdzi膰, 偶e wiadomo艣膰 zosta艂a odebrana i odczytana.' Operator pochyli艂 si臋 nad pryzmatem instrumentu, dokona艂 niewielkiej zmiany ogniskowej, przekr臋ci艂 jedno zwierciad艂o, aby z艂apa膰 promienie s艂o艅ca, i drugie, aby odbi膰 je w kierunku odleg艂ych wzg贸rz. Potem z艂apa艂 za d藕wigni臋 i podobna do 偶aluzji zas艂ona zacz臋艂a klekota膰 przesy艂aj膮c kropki i kreski alfabetu Morse'a poprzez osiemdziesi膮t kilometr贸w zupe艂nej g艂uszy.

Pennefather odwr贸ci艂 si臋 i podszed艂 do maszyny parowej stoj膮cej na ogromnych 偶elaznych ko艂ach. Spojrza艂 na Ralpha. 442

— Mo偶emy odpala膰, Ballantyne?

Ralph wyj膮艂 z ust czarne, d艂ugie cygaro i zasalutowa艂 jak 偶o艂nierz.

— Mamy trzydzie艣ci atmosfer ci艣nienia w kotle. Jeszcze z p贸艂 I godziny i b臋dzie gwizda艂.

— W porz膮dku — Pennefather nie rozumia艂, ani nie podziwia艂 tych demonicznych urz膮dze艅 —je偶eli b臋dziemy mieli 艣wiat艂o przed zapadni臋ciem nocy.

' Gandang siedzia艂 na swojej tarczy, na ramiona zarzuci艂 kaross ze sk贸r ma艂p. Zimowe wieczory by艂y zimne, nawet tutaj — na nizinach. Nie mogli rozpali膰 ogniska, z trudem rozr贸偶nia艂 twarze m艂odszych dow贸dc贸w siedz膮cych naprzeciwko niego.

— To by艂o co艣, co wszyscy widzieli艣my, a czego nie widzieli艣my nigdy wcze艣niej.

S艂uchacze pomruczeli zgodnie.

— To by艂a gwiazda, kt贸ra spad艂a z nieba na wzg贸rza. Wszyscy j膮 widzieli艣my. Rano wy艣l臋 dw贸ch najszybszych biegaczy z wiadomo艣ci膮 dla kr贸la. Trzeba go powiadomi膰 o czarach. — Wsta艂 pozwalaj膮c kaross opa艣膰 na ziemi臋. — Teraz... — Nie doko艅czy艂 zdania.

Zamiast tego skuli艂 si臋 i nakry艂 g艂ow臋 tarcz膮, a stoj膮cy wok贸艂 niego wojownicy zacz臋li j臋cze膰 i lamentowa膰 jak przestraszone dzieci.

Wieczorne gwiazdy zgas艂y ust膮piwszy miejsca wielkiej smudze bia艂ego 艣wiat艂a, kt贸ra si臋ga艂a z ziemi a偶 do nieba.

— S艂o艅ce wr贸ci艂o — powiedzia艂 Gandang przera偶onym g艂osem. — Spe艂ni艂a si臋 przepowiednia, ca艂a przepowiednia. Kamienne soko艂y odlecia艂y, gwiazdy 艣wieci艂y na wzg贸rzach, a teraz s艂o艅ce 艣wieci o p贸艂nocy.

Fort Salisbury 20 wrze艣nia 1890

Moja najdro偶sza Cathy

Min臋艂y dwa miesi膮ce, odk膮d poca艂owa艂em ci臋 po raz ostatni — poza tym brakuje mi twojego gotowania!

Po adresie poznasz, 偶e dojechali艣my do celu. Po drodze stracili艣my

443

1:

czterech ludzi — jeden si臋 utopii, drugi zapi艂, trzeciego uk膮si艂y mamba, a czwartego po偶ar艂 lew — Matabelowie nawet nas nie tkn臋i Lobengula dotrzyma艂 wi臋c s艂owa — ku zdziwieniu nas wszystkie! Po jedynej wymianie obelg ze starym Gandangiem stoj膮cym na czet o艣miu tysi臋cy rzezimieszk贸w pozwolili nam przej艣膰; reszta podr贸偶, by艂a pracowita i m臋cz膮ca — tylko pot i odciski!

„Wielki Selous" o ma艂o nas nie zgubi艂. Potem sam musia艂em m\ pokaza膰 przej艣cie, kt贸re Isazi i ja znale藕li艣my podczas naszegt ma艂ego najazdu na Wielkie Zimbabwe. Selous nazwa艂 je Przej艣ciem Opatrzno艣ciowym (to chyba opatrzno艣膰 sprawi艂a, 偶e tam z nim by艂em), a potem wzi膮艂 na siebie ca艂膮 chwal臋 (czego mu wcale nie broni臋). Pewnie napisze nast臋pn膮 ksi膮偶k臋 o swoim bohaterskim, wyczynie!

Dojechali艣my do G贸ry Hampden sz贸stego bie偶膮cego miesi膮ca. Fantastycznie by艂o pomy艣le膰, 偶e ojciec bylpierwszym bia艂ym cz艂owie-i kiem, kt贸ry dotar艂 do tego miejsca.

Jednak Pennefather, w ca艂ej swojej nieograniczonej m膮dro艣ci膮 zdecydowa艂, 偶e jest tu za ma艂o wody i musieli艣my si臋 przenie艣膰^ osiemna艣cie kilometr贸w dalej. Oczywi艣cie ten cz艂owiek jest tu nowy, 艣wie偶utki nabytek, prosto z Anglii, wi臋c niby sk膮d ma wiedzie膰, 偶e z pierwszym deszczem to miejsce zamieni si臋 w bagno. (Zanim to nast膮pi, ja b臋d臋 ju偶 daleko!)

W czasie swoich podr贸偶y widzia艂em wiele zapomnianych przez Boga miejsc, ale drugiego takiego jak to chyba nie ma. Tu jest pe艂no lw贸w —po偶ar艂y mi ju偶 pi臋tna艣cie wo艂贸w. Pastwiska s膮 sk膮pe i ro艣nie na nich kwa艣na trawa. Przypominaj膮 mi si臋 pastwiska kraju Ma tabele, ci ludzie wiedzieli, gdzie za艂o偶y膰 swoje pa艅stwo. Wcale nie b臋d臋 zdziwiony, je艣li inni r贸wnie偶 zaczn膮 my艣le膰 o pastwiskach i stadach Lobenguli. 呕eby tylko ten stary, przebieg艂y grubas rzuci艂 wojenn膮 dzid臋 i da艂 nam pretekst, nasz sztandar powiewa艂by teraz nad GuBulawayo — a nie nad tym koszmarnym miejscem.

No, ale przynajmniej tylko ja mam tu whisky — pe艂ne dwa wozy — i robi臋 doskona艂y biznes bior膮c po dziesi臋膰 funt贸w za butelk臋. Kiedy wr贸c臋, b臋dziesz mia艂a najpi臋kniejszy kapelusz w ca艂ym Kimberley, moje serduszko.

Jak tylko Pennefather wci膮gn膮艂 flag臋, ch艂opcy mogli zabra膰 si臋 do roboty — co to byl za rejwach! Wszyscy rwali si臋 do wyznaczania dzia艂ek na z艂otono艣nym terenie, o kt贸rym wszyscy tyle s艂yszeli艣my. 444

Niekt贸rzy ju偶 wracaj膮 z podwini臋tymi ogonami. To nie jest Eldorado, je艣li tu w og贸le jest z艂oto, trzeba na nie zapracowa膰, a potem — oczywi艣cie — pan Rhodes i jego Brytyjskie Towarzystwo Po艂udniowoafryka艅skie zabierze im po艂ow臋. Nie przeszkadza艂o im to, kiedy podpisywali umowy, ale teraz zaczynaj膮 plu膰 sobie w brod臋.

Dostali艣my dzisiaj wiadomo艣膰, 偶e w Londynie akcje Towarzystwa sprzedaj膮 po trzy funty i pi臋tna艣cie szyling贸w i 偶e w ci膮gu pierwszego tygodnia zdobyli艣my pi臋膰 tysi臋cy nowych udzia艂owc贸w. Wiem tylko jedno — ktokolwiek p艂aci tak膮 cen臋, nigdy nie widzia艂 Fortu Salisbury!

„M艂ody Ballantynie — m贸wi do mnie Leander Stan Jameson — mia艂e艣 cholernego nosa bior膮c po艂ow臋 swojego wynagrodzenia w akcjach B.T.P. po funcie za jedn膮. — Jameson — ja mu na to — strasznie to dziwne, 偶e im ci臋偶ej pracuj臋 i wi臋cej g艂贸wkuj臋, tym mam wi臋ksze szcz臋艣cie."

A wi臋c mam czterdzie艣ci tysi臋cy akcji B.T.P., moja najdro偶sza. Za艂膮czam list do Aarona Fagana, mojego prawnika w Kimberley, polecaj膮cy mu sprzedanie wszystkich akcji — co do jednej. Zanie艣 mu go prosz臋, jak grzeczna dziewczynka. Pozb臋dziemy si臋 ich z zyskiem dw贸ch funt贸w i pi臋tnastu szyling贸w za jedn膮, a jak wr贸c臋, kupi臋 ci mo偶e dwa kapelusze.

Gdyby艣my tylko mieli kraj Matabele — nic dziwnego, 偶e Lobengula zostawi艂 Maszon臋 Maszonom! Cho膰 ta nazwa jest ju偶 w艂a艣ciwie nieaktualna, teraz w modzie jest inna — Rodezja!

Co za okropna nazwa, nie mam jednak w膮tpliwo艣ci, 偶e spodoba si臋 panu Rhodesowi, a Jordan b臋dzie ni膮 zachwycony. Mam nadziej臋, 偶e b臋d膮 chcieli odkupi膰 moje rodezyjskie akcje — nie zapomnij tylko dostarczy膰 listu Faganowi!

Mimo wszystko, mo偶na zarobi膰 tu jeszcze par臋 groszy. Znalaz艂em sobie wsp贸lnika, razem budujemy i poprowadzimy sklep i bar. Wygl膮da na przyzwoitego faceta, jest pracowity, wi臋c da艂em mu pi臋膰 funt贸w miesi臋cznie i dziesi臋膰 procent zysku — nie ma go co psu膰! Jak tylko postawimy budynek i zape艂nimy p贸艂ki, zostawi臋 mu wszystko i przyjad臋 do ciebie.

Pan Rhodes zaproponowa艂 mi poci膮gni臋cie linii telegrafu z Kimberley do Fortu Salisbury za dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy funt贸w. Co艣 mi m贸wi, 偶e mo偶na na tym zarobi膰 jakie艣 dziesi臋膰 tysi臋cy na czysto. B臋dziesz mia艂a trzy kapelusze. Przyrzekam!

445

J

Musz臋 wyjecha膰 przed dziesi膮tym przysz艂ego miesi膮ca, je艣li cht zd膮偶y膰 przed deszczem. Jak zacznie pada膰, Fortem Salisburyzaw艂adn komary, a wszystkie rzeki mi臋dzy tym miejscem a Shashi wylej膮 tak 偶e nawet Noe by sobie z nimi nie poradzi艂.

Jak wszystko p贸jdzie po mojej my艣li, b臋d臋 w Kimberley prze, ko艅cem pa藕dziernika, wi臋c napatrz si臋 teraz dobrze na pod艂og臋, moji najdro偶sza Cathy, bo jak przyjad臋, b臋dziesz patrzy艂a tylko na sufit obiecuj臋 ci to!

Tw贸j kochaj膮cy; Ralph Ballant (eks-major policji B. j

— Musimy zdoby膰 kraj Matabele i kropka — powied; Zouga Ballantyne, a Jordan spojrza艂 na niego znad zeszytu u. stenotypowania. i

Ojciec siedzia艂 na jednym z obitych sk贸r膮 krzese艂 stoj膮cyclj przed biurkiem pana Rhodesa. Za jego plecami zielone aksamitny zas艂ony by艂y rozchylone i podwi膮zane paskami 偶贸艂tego jedwabiu Z ostatniego pi臋tra budynku przedsi臋biorstwa „De Beers" rozci膮g si臋 widok na Gri膮ualand i na znajduj膮c膮 si臋 znacznie bli偶e ha艂d臋 niebieskiej ziemi z kopal艅 Kimberley, kt贸r膮 z艂o偶ono tan czekaj膮c, a偶 s艂o艅ce wydob臋dzie z niej plon w postaci drogocennych diament贸w.

Jordan jednak nie zwraca艂 uwagi na widok za oknem; s艂owa jego ojca przerazi艂y go. Pan Rhodes natomiast tylko zas艂oni艂 oczy i usiad艂 ci臋偶ko przy biurku, prosz膮c Zoug臋, aby kontynuowa艂.

— Akcje Towarzystwa spad艂y do sze艣ciu szyling贸w w por贸wnaniu z trzema funtami i pi臋tnastoma szylingami w dniu, w kt贸rym nad Fortem Salisbury za艂opota艂a flaga, trzy lata temu.

— Wiem, wiem — Rhodes pokiwa艂 g艂ow膮. \

— Rozmawia艂em z lud藕mi, kt贸rzy tam zostali; sp臋dzi艂em j ostatnie trzy miesi膮ce podr贸偶uj膮c, zgodnie z pa艅skim poleceniem, miedzy Fortem Victoria i Salisbury. Oni tam d艂u偶ej nie zostan膮, nie ! zostan膮, je艣li nie pozwoli im pan wzi膮膰 tego w swoje r臋ce. '

— Matabele — Rhodes podni贸s艂 swoj膮 siw膮 g艂ow臋, a Jordan pomy艣la艂, jak bardzo ten cz艂owiek si臋 postarza艂 w ci膮gu tych trzech lat. — Matabele — powt贸rzy艂 cicho.

446

— Maj膮 ju偶 dosy膰 ci膮g艂ego zagro偶enia ze strony wojownik贸w Lobenguli; ubzdurali sobie, 偶e z艂oto, kt贸rego nie znale藕li w Maszo-nie, le偶y na ziemiach Lobenguli; poza tym widzieli stada jego dorodnego byd艂a i por贸wnali je ze swoimi chuderlawymi zwierzakami g艂oduj膮cymi na sk膮pych pastwiskach, do kt贸rych ograniczony jest ich wypas.

— Prosz臋 dalej — Rhodes kiwn膮艂 g艂ow膮.

— Wiedz膮, 偶e telegraf i linia kolejowa dotrze do nich, tylko je艣li przetnie terytorium Matabel贸w. Nie mog膮 ju偶 znie艣膰 ci膮g艂ego zagro偶enia malari膮 lub atakami tubylc贸w. Panie Rhodes, je艣li chce pan utrzyma膰 Rodezj臋, musi pan zniszczy膰 Matabele.

— Zawsze o tym wiedzia艂em. My艣l臋, 偶e wszyscy to przeczuwali艣my. Ale musimy zachowa膰 ostro偶no艣膰. Musimy liczy膰 si臋 z polityk膮 liberalnego rz膮du Gladstone'a. — Rhodes wsta艂 i zacz膮艂 chodzi膰 wzd艂u偶 p贸艂ek z oprawionymi w sk贸r臋 ksi膮偶kami.

— Musimy si臋 przygotowa膰. Niech pan pami臋ta, Ballantyne, 偶e mamy prawo tylko do poszukiwania z艂ota. Je偶eli Lobengula nie b臋dzie nam tego utrudnia艂, nie mo偶emy wypowiedzie膰 mu wojny.

— A je艣li Lobengula wyst膮pi przeciwko naszym ludziom i ich prawom?

— Wtedy to co innego. — Rhodes zatrzyma艂 si臋 przed krzes艂em, na kt贸rym siedzia艂 Zouga. — Wtedy musieliby艣my doko艅czy膰 za niego t臋 gr臋.

— A tymczasem akcje towarzystwa spad艂y do sze艣ciu szyling贸w — przypomnia艂 mu Zouga.

— Musimy poczeka膰 na jaki艣 pretekst — powiedzia艂 Rhodes — a teraz rozpocz膮膰 przygotowania. Nie mog臋 przes艂a膰 tej wiadomo艣ci przez telegraf, chcia艂bym, 偶eby pojecha艂 pan niezw艂ocznie do Fortu Victoria i pom贸wi艂 z Jamesonem. — Rhodes odwr贸ci艂 g艂ow臋 w kierunku Jordana. — Nie zapisuj tego — poleci艂, a Jordan pos艂usznie od艂o偶y艂 pi贸ro. — Niech pan powie Jamesonowi, 偶eby wys艂a艂 do mnie kilka telegram贸w, w kt贸rych opowie si臋 przeciwko jakimkolwiek zbrojnym interwencjom. Kiedy to wszystko si臋 sko艅czy, b臋dziemy mieli co pokaza膰 ludziom i brytyjskiemu rz膮dowi. A tymczasem niech rozpocznie przygotowania do wojny. — Rhodes zn贸w odwr贸ci艂 si臋 do Jordana. — Zapisz moje polecenie. Sprzeda膰 pi臋tna艣cie tysi臋cy akcji B.T.P. za mo偶liwie najwy偶sz膮 cen臋. Jameson

447

b臋dzie potrzebowa艂 艣rodk贸w na wykonanie zadania. Niech pan mj to powt贸rzy, Ballantyne. Popr臋 go w ka偶dej sytuacji, ale potrzebni jest nam pretekst. '

Ralph Ballantyne wjecha艂 na koniu na wysok膮 skarp臋, kt贸n 艂agodnie opada艂a przekszta艂caj膮c si臋 w pl膮tanin臋 las贸w i skalistyc艂 wzg贸rz. Powietrze by艂o tak czyste i rze艣kie, 偶e widzia艂 lini臋 telegrafii si臋gaj膮c膮 a偶 po horyzont.

Druty wygl膮da艂y jak jedwabna ni膰 mieni膮ca si臋 czerwony! z艂otem w blasku s艂o艅ca, tak delikatna i cienka, 偶e wydawa艂o si niemo偶liwe, aby bieg艂a, prosto jak strza艂a, tysi膮c kilometr贸w do stacji kolejowej w Kimberley. ;

T臋 lini臋 poprowadzili ludzie Ralpha. Najpierw wytyczyli tras臋J potem przeszli ni膮 drwale i wyci臋li drzewa, za nimi przetoczy艂y sif wozy pe艂ne wysokich s艂up贸w, a na samym ko艅cu ogromne szpulf b艂yszcz膮cego druty miedzianego.

Ralph wynaj膮艂 dobrych robotnik贸w, dobrze im zap艂aci艂 i nadzorowa艂 rzadziej ni偶 raz w miesi膮cu. By艂 dumny widz膮c te pob艂ys-kuj膮ce druty i my艣la艂 o znaczeniu swojego osi膮gni臋cia. I

Obok niego nadzorca zakl膮艂 nagle. I

— Znowu to samo! Z艂odziejskie sukinsyny! I wskaza艂 miejsce, gdzie linia s艂up贸w wspina艂a si臋 po stoku poro艣ni臋tego lasem wzg贸rza. Przez chwil臋 Ralphowi wydawa艂o si臋, 偶e to cie艅 chmury przy膰mi艂 blask miedzianego drutu, ale teraz gdy poprawi艂 ostro艣膰 lornetki, zauwa偶y艂, 偶e s艂upy by艂y zupe艂nie nagie. — Jed藕my — powiedzia艂 ponuro.

Kiedy dotarli do podn贸偶a wzniesienia, zobaczyli, 偶e jeden ze i s艂up贸w zosta艂 艣ci臋ty zaraz przy podstawie i zwali艂 si臋 jak drzewo. Potem kto艣 艣ci膮gn膮艂 druty i zwin膮艂 je w k艂臋bki, o czym 艣wiadczy艂y nie zatarte jeszcze przez wiatr 艣lady w postaci drobnych rowk贸w. Powoli wjechali na wzg贸rze, Ralph nie musia艂 nawet zsiada膰 z konia, 偶eby zobaczy膰 艣lady bosych st贸p.

— By艂o ich ze dwudziestu — powiedzia艂. — R贸wnie偶 kobiety i dzieci... wycieczka z ca艂膮 rodzink膮, psiakrew!

— To kobiety ich do tego namawiaj膮 — zgodzi艂 si臋 nadzorca. — Robi膮 sobie z drutu bransoletki. Te czarnule przepadaj膮 za nimi.

Na szczycie wzg贸rza znale藕li jeszcze jeden obdarty z drut贸w s艂up. 448

— Ukradli jakie艣 czterysta metr贸w drutu — j臋kn膮艂 Ralph. — ast臋pnym razem to r贸wnie dobrze mo偶e by膰 pi臋膰 tysi臋cy. Wiesz,

:to to robi?

Nadzorca wzruszy艂 ramionami.

— Tutejszy w贸dz Maszona nazywa si臋 Matanka. Ich wioska znajduje si臋 zaraz po drugiej stroni doliny. Nawet st膮d wida膰 dym z ognisk.

Ralph wyci膮gn膮艂 karabin z pokrowca. By艂 to wspania艂y wielo-strza艂owy winchester model 1890 z wygrawerowanym nazwiskiem w艂a艣ciciela i poz艂acanymi elementami metalowymi. Ralph za艂adowa艂 pe艂ny magazynek.

— No wi臋c jed藕my do brata Matanki.

' Naczelnik wioski by艂 starym cz艂owiekiem z nogami chudymi jak czapla i k臋pk膮 bielutkich w艂os贸w na g艂owie. Dr偶a艂 ze strachu i pad艂 na kolana przed rozw艣cieczonym m艂odym bia艂ym cz艂owiekiem trzymaj膮cym w r臋ce strzelb臋.

— Pi臋膰dziesi膮t sztuk — za偶膮da艂 Ralph. — A nast臋pnym razem b臋dzie sto.

Ralph i jego nadzorca wybrali najthistsze krowy ze stad Matanki i poprowadzili je przed sob膮 na wzg贸rze, a potem prosto do Fortu Victoria, kt贸ry znajdowa艂 si臋 w po艂owie drogi mi臋dzy Shashi i Fortem Salisbury.

— No dobra, mo偶esz je sam st膮d zabra膰 — powiedzia艂 Ralph do nadzorcy. — Sprzedaj je na aukcji. Powinni艣my dosta膰 po dziesi臋膰 funt贸w za sztuk臋.

— To pokryje koszt wymiany drut贸w pi臋膰dziesi臋ciokrotnie — tamten u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

— Nie mam zamiaru ponosi膰 strat, kiedy nie musz臋 — roze艣mia艂 si臋 Ralph. — Jed藕 ju偶, ja musz臋 co艣 za艂atwi膰 z do-ktorkiem.

Biuro doktora Jamesona, zarz膮dcy ziem Brytyjskiego Towarzystwa Po艂udniowoafryka艅skiego, mie艣ci艂o si臋 w chacie z drewna i 偶elaza, z niechlujnie po艂o偶on膮 strzech膮, i znajdowa艂o si臋 naprzeciwko jedynego baru w Forcie Victoria.

— A! M艂ody Ballantyne — Jameson powita艂 Ralpha rozkoszuj膮c si臋 obserwowaniem rozdra偶nienia na jego twarzy. Nale偶a艂 do nielicznej grupy os贸b, kt贸re nie mia艂y najlepszej opinii o tym m艂odzie艅cu. Ralph by艂 zbyt zarozumia艂y, odni贸s艂 za du偶y sukces,

29 — Twardzi ludzie

449

h <v

- 'vi

a fizycznie by艂 dok艂adnie tym, czym nie by艂 Jameson: wysoj o szerokich ramionach i ujmuj膮cej powierzchowno艣ci.

Dowcipnisie m贸wili, 偶e pewnego dnia Ralph zostanie jedynj w艂a艣cicielem tej po艂owy teren贸w Towarzystwa, na kt贸rej Rho膰 nie po艂o偶y艂 jeszcze swojej 艂apy. Nawet Jameson musia艂 przyzna膰, je艣li potrzebowa艂 kogo艣 do wykonania jakiego艣 zadania — niewa偶c jak trudnego — szybko, rzetelnie i mia艂 du偶e pieni膮dze, Rai]: Ballantyne by艂 w艂a艣ciwym cz艂owiekiem.

— Jameson — Ralph odp艂aci艂 mu za zniewag臋 opuszczaj) przy powitaniu tytu艂 ma艂ego doktorka i zwracaj膮c si臋 natychmir do drugiego m臋偶czyzny obecnego w pokoju. — Genera艂 St. John. Twarz Ralpha rozp艂yn臋艂a si臋 w u艣miechu. — Jak mi艂o pi spotka膰, sir! Kiedy przyjecha艂 pan do Fortu?

Mungo St. John poku艣tyka艂 przez pok贸j, aby u艣cisn膮膰 Ralphc r臋k臋.

— Dzisiaj, z samego rana.

— Gratuluj臋 nowej posady, sir.艂 Potrzebny jest nam dobj 偶o艂nierz. Wszystko si臋 tutaj sypie. — Jego komplement by艂 jedni cze艣nie kpin膮 wymierzon膮 w wojskowe aspiracje doktora Jameson Rhodes mianowa艂 w艂a艣nie St. Johna na stanowisko dow贸dcy sztabi B臋dzie oczywi艣cie podlega艂 Jamesonowi, a zakres jego bezpo艣redni* odpowiedzialno艣ci obejmie policj臋 i sprawy wojskowe w Rodezji.

— Czy pa艅scy ludzie odnale藕li przyczyn臋 braku 艂膮czno艣ci? -przerwa艂 im Jameson.

— Bransoletki — przytakn膮艂 Ralph. — W艂a艣nie taka jesi przyczyna braku 艂膮czno艣ci. Ale mam nadziej臋, 偶e nauczy艂em juf tutejszego wodza dobrych manier. Skonfiskowa艂em pi臋膰dziesi膮i sztuk byd艂a. i

Jameson zmarszczy艂 czo艂o.

— Lobengula uwa偶a Matank臋 za swojego lennika. Do niego] nale偶y byd艂o. Ci Maszona wypasaj膮 je tylko. Ralph wzruszy艂 ramionami.

— W takim razie Matanka b臋dzie si臋 musia艂 nie藕le napoci膰, a prawd臋 m贸wi膮c wol臋, 偶eby to by艂 on, a nie ja.

— Lobengula nie pu艣ci tego p艂azem... — Jameson urwa艂 nagle i grynmas znik艂 z jego twarzy. Zacz膮艂 chodzi膰 w t臋 i z powrotem za biurkiem, podskakuj膮c 艣miesznie jak podekscytowany ptak. —

A mo偶e — poci膮gn膮艂 si臋 za swoje ma艂e i kr贸tkie w膮sy — a mo偶e

450

ia艣nie na to czekali艣my. Lobengula nam tego nie przepu艣ci, ale r贸wnie偶 nie damy sobie w kasz臋 dmucha膰. — Stan膮艂 i spojrza艂 Ralpha. — Jak d艂ugo potrwa naprawa?

— Jutro w po艂udnie wszystko b臋dzie gotowe — odpowiedzia艂 Ralph.

— Dobrze, bardzo dobrze. Musimy wys艂a膰 wiadomo艣膰 do GuBulawayo, do twojego ojca. Je艣li Zouga poskar偶y si臋 kr贸lowi, 偶e jego lennicy rozkradaj膮 w艂asno艣膰 przedsi臋biorstwa, i poinformuje go, 偶e ukarali艣my Matank臋 konfiskuj膮c byd艂o, to co wtedy zrobi Lobengula?

— Wy艣le impi, 偶eby ukara膰 Matank臋.

— Ukara膰?

— 艢ci膮膰 mu g艂ow臋, zabi膰 jego ludzi, zgwa艂ci膰 kobiety i spali膰 wiosk臋.

— Dok艂adnie. — Jameson uderzy艂 pi臋艣ci膮 w swoj膮 otwart膮 d艂o艅. — A wioska Matanki znajduje si臋 na terenie Towarzystwa i pod ochron膮 brytyjskiego, prawodawstwa. Naszym obowi膮zkiem b臋dzie wi臋c przegnanie wojownik贸w Lobenguli.

— Wojna! — powiedzia艂 Ralph.

— Wojna — zgodzi艂 si臋 cicho St. John. — Dobra robota, m艂ody cz艂owieku. W艂a艣nie na to czekali艣my.

— Ballantyne, czy mo偶e pan przygotowa膰 wozy i dostarczy膰 reszt臋 potrzebnych rzeczy dla korpusu ekspedycyjnego, powiedzmy, pi臋ciuset ludzi? na wypraw臋 do GuBulawayo b臋dziemy potrzebowali dwadzie艣cia pi臋膰 woz贸w i sze艣膰set koni.

— Na kiedy planuje pan wymarsz?

— Przed pocz膮tkiem pory deszczowej. — Jameson wydawa艂 si臋 zdecydowany. — Wtedy b臋dziemy musieli wszystko zako艅czy膰, zanim zacznie pada膰.

— Dostarcz臋 panu oficjaln膮 umow臋, jeszcze przed uruchomieniem telegrafu.

rzuci艂 cugle stajennemu, kt贸ry

Ralph zeskoczy艂 z konia natychmiast do niego wybieg艂.

Mimo 偶e traktowa艂 ten dom jedynie jako siedzib臋 tymczasow膮 1 korzysta艂 z niego, tylko kiedy przyje偶d偶a艂 nadzorowa膰 prowadzone roboty lub kontrolowa膰 swoje faktorie, by艂 to najbardziej okaza艂y

451

fS!\,::

budynek w ca艂ym Forcie Victoria — mia艂 nawet oszklone oL i siatki przeciw insektom.

Jego ostrogi brz臋cza艂y na schodach, gdy wchodzi艂 na werand Us艂ysza艂a go Cathy i wybieg艂a mu na spotkanie trzymaj膮c dzieci na r臋ku.

— Tak szybko wr贸ci艂e艣 — zawo艂a艂a uszcz臋艣liwiona dopinaj膮 jeszcze bluzk臋 po karmieniu.

— Za bardzo t臋skni艂em za wami. — Za艣mia艂 si臋, poca艂owa艂 _ w usta, a potem wzi膮艂 od niej dziecko i podrzuci艂 je do g贸ry.

— Uwa偶aj. — Cathy podbieg艂a, aby zabra膰 mu synka, a] Jonathan tylko 艣mia艂 si臋 rado艣nie i przebiera艂 n贸偶kami z pod niecenia, a po brodzie sp艂yn臋艂a mu kropelka mleka.

— Ty ma艂y wstr臋ciuchu. — Ralph podni贸s艂 go wysoko, a pote odda艂 Cathy i po艂o偶y艂 r臋ce na jej biodrach. — Jedziemy GuBulawayo — powiedzia艂. .

— Kto? — Spojrza艂a na niego ze zdziwieniem. i

— St. John, doktorek i ja, a kiedy ju偶 tam dotrzemy, akcji B.T.P. podskocz膮 do pi臋ciu funt贸w. Ostatnia cena, o jakiej s艂yszaf 艂em, to pi臋膰 szyling贸w. Jak tylko naprawi膮 telegraf, wy艣l臋 wiadomo艣j do Fagana: niech mi kupi pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy akcji B.T.P.

Wojownicy Bazo wy艂onili si臋 z lasu po zachodniej stronie poruszali si臋 cicho jak cienie, byli 偶膮dni krwi jak g艂odne psy.

Zabi膰 Matank臋 — brzmia艂 rozkaz kr贸la. — Zabi膰 go i wszysikici jego ludzi. '

Bazo zaatakowa艂 ich o 艣wicie, kiedy pierwszy z nich wyszed przed chat臋 ziewaj膮c i przecieraj膮c oczy, potem wy艂apali m艂odi dziewcz臋ta i zwi膮zali je lin膮.

Niekt贸rzy wsp贸艂plemie艅cy Matanki pracowali dla bia艂ego cz艂o wieka w Kopalni Ksi膮偶臋cej, jednej z niewielu kopal艅 z艂ota, kt贸n przynosi艂y jakikolwiek doch贸d w Maszonie. Ich praca polega艂a na kruszeniu i przenoszeniu ska艂y.

— Nie wtr膮cajcie si臋—zwr贸ci艂 si臋 Bazo do nadzorcy kopalni. —

To sprawa kr贸la. 呕adnemu bia艂emu cz艂owiekowi nic si臋 nie stanie.

Potem Matabelowie sprowadzili wszystkich Maszon贸w do

miejsca, w kt贸rym kruszy艂o si臋 ska艂臋, a gdy ci, przera偶eni, pochowali

si臋 pod sto艂y do sortowania, przeszyli ich dzidami.

452

Wojownicy Bazo przebiegli wzd艂u偶 linii telegrafu. Maszoni | rozwijali ogromne szpule i zak艂adali b艂yszcz膮ce nici.

— 呕adnemu bia艂emu cz艂owiekowi nic si臋 nie stanie — krzykn膮艂 Bazo. — Sta艅cie z boku, biali ludzie. — Wygl膮da艂 jak szaleniec op臋tany 偶膮dz膮 zabijania. — Nie o was nam chodzi, biali ludzie.

' Jeszcze nie, ale wasz dzie艅 r贸wnie偶 nadejdzie.

艢ci膮gn臋li Maszon贸w ze s艂up贸w telegraficznych, ujadaj膮c jak psy rozszarpuj膮ce lisa, a ci b艂agali swoich bia艂ych pan贸w o pomoc.

Sprowadzi膰 byd艂o, ca艂e stado Matanki — rozkaza艂 kr贸l, wi臋c ludzie Bazo zebrali porozrzucane po wielu pastwiskach 艂aciate stada Maszon贸w i pognali je z powrotem na zach贸d. Razem z nimi zabrali kilka sztuk byd艂a nale偶膮cego do bia艂ych, kt贸re wymiesza艂y si臋 ze stadami Matanki — wszystkie zwierz臋ta wygl膮da艂y tak samo, a znaki wypalone na zadach nic nie znaczy艂y dla matabelskich wojownik贸w.

Zrobili to wszystko tak szybko, 偶e Jameson i grupa po艣piesznie zebranych ochotnik贸w ledwie dogonili ich, zanim przekroczyli granic臋 Rodezji. ,,.-_-

Bazo mia艂 ze sob膮 trzydziestu o艣miu ludzi. Kiedy zobaczy艂 je藕d藕c贸w, odwr贸ci艂 si臋, aby pozdrowi膰 Jamesona, a za jego plecami ustawi艂 si臋 zwarty rz膮d wojownik贸w.

— Sakubona, Daketela! Witam ci臋, doktorze! Nie obawiaj si臋, z rozkazu kr贸la bia艂ym ludziom nic si臋 nie stanie.

Rozleg艂 si臋 szcz臋k zamk贸w — jednak ochotnicy 艂adowali swoje karabiny. Trzydziestu o艣miu przeciw pi臋ciuset...

Doktor wyst膮pi艂 do przodu. Ralph szepn膮艂 do St. Johna:

— Na Boga, ten facet to niez艂y kogucik, zaraz nas wszystkich w to wpl膮cze.

Jameson jednak zachowa艂 spok贸j, kiedy stan膮艂 w strzemionach i zawo艂a艂:

— Wojownicy Matabele, dlaczego przekroczyli艣cie granic臋?

— Hau, Daketela! — Bazo odpowiedzia艂 z udawanym zdziwieniem. — O jakiej granicy m贸wisz? Ca艂a ta ziemia nale偶y przecie偶 do Lobenguli. Nie ma tu 偶adnych granic.

— Ludzie, kt贸rych zabili艣cie, znajdowali si臋 pod moj膮 ochron膮.

— Ci ludzie byli Maszona — odpowiedzia艂 pogardliwie Bazo. — A Maszona to psy Lobenguli, mo偶e ich zabi膰 lub trzyma膰, jak mu si臋 podoba.

— Byd艂o, kt贸re ukrad艂e艣, nale偶y do moich ludzi.

453

— Ca艂e byd艂o Maszona nale偶y do kr贸la. Nagle St. John krzykn膮艂:

— Jameson, uwa偶aj na tych z lewej.

Kilku ludzi Bazo przecisn臋艂o si臋 do przodu, 偶eby lepiej s艂ysze膰 i widzie膰. Niekt贸rzy byli uzbrojeni w stare strzelby typu Martini-Henry, prawdopodobnie te same, kt贸rymi Rhodes zap艂aci艂 za koncesj臋.

Jameson odwr贸ci艂 si臋 w ich stron臋.

— Cofn膮膰 si臋! — krzycza艂. — Cofn膮膰 si臋, m贸wi臋.

Podni贸s艂 karabin, aby wzmocni膰 swoje s艂owa, a jeden z Mata-bel贸w instynktownie wykona艂 taki sam gest, niemal wywo艂uj膮c panik臋 w grupie bia艂ych ludzi.

Mungo St. John chwyci艂 za bro艅 i gdy tylko kolba dotkn臋艂a jego ramienia, poci膮gn膮艂 za spust. Strza艂 zagrzmia艂 w dusznym, rozgrzanym powietrzu, a ci臋偶ka kula ugodzi艂a Matabele w nagi tors. Jego strzelba z 艂oskotem upad艂a na ziemi臋, a z piersi wytrysn膮艂 ma艂y strumyk jasnej krwi. Wojownik odwr贸ci艂 si臋 powoli, niemal z wdzi臋kiem, pokazuj膮c ogromn膮 dziur臋 mi臋dzy 艂opatkami, przez kt贸r膮 wysz艂a kula. Potem upad艂 wierzgaj膮c jeszcze konwulsyjnie nogami.

— Nie wolno wam tkn膮膰 bia艂ego cz艂owieka!

Krzyk Bazo przerwa艂 cisz臋, ale nie wi臋cej ni偶 p贸艂 tuzina je藕d藕c贸w zna艂o jego j臋zyk. Dla wszystkich innych brzmia艂o to jak rozkaz do ataku. Odg艂osy strza艂贸w wymiesza艂y si臋 ze stukiem kopyt i r偶eniem przera偶onych koni, a niebieski dym z unosz膮cym si臋 jasnym kurzem i faluj膮cymi pi贸ropuszami uciekaj膮cego impi.

Wojownicy Bazo wbiegli do lasu, huk wystrza艂贸w milk艂, a w ko艅cu zanik艂 zupe艂nie, konie r贸wnie偶 si臋 uspokoi艂y. Ma艂a grupka przera偶onych wojownik贸w siedzia艂a patrz膮c na martwych towarzyszy le偶膮cych przed nimi na polanie. Wygl膮dali jak zabawki porzucone przez rozdra偶nione dziecko.

Ralph nie wyci膮gn膮艂 nawet swojego poz艂acanego winchestera, a w ustach spokojnie trzyma艂 d艂ugie, nie zapalone cygaro. M贸wi艂 trzymaj膮c je w z臋bach i u艣miechaj膮c si臋 ironicznie.

— Naliczy艂em trzydziestu trzech, doktorze — powiedzia艂 g艂o艣no. — Nawet nie najgorsze polowanie, jak na tak p艂ochliw膮 zwierzyn臋. — Potar艂 zapa艂k臋 o wysokie cholewy swoich but贸w i zapali艂 ni膮 cygaro; potem zebra艂 cugle i odwr贸ci艂 g艂ow臋 konia w kierunku fortu.

454

Na 艣rodku zagrody dla k贸z Lobengula obraca艂 w swojej w膮skiej, delikatnej d艂oni ma艂y p艂贸cienny woreczek pe艂en suweren贸w. By艂o z nim tylko trzech Matabel贸w: Gandang, Somabula i Babiaan. Wszystkim innym kaza艂 odej艣膰.

Przed nim sta艂a ma艂a grupka bia艂ych. Zouga przyprowadzi艂 na spotkanie Louise. Nie odwa偶y艂by si臋 zostawi膰 jej samej w chacie po drugiej stronie palisady kr贸lewskiego kraalu, zbyt dobrze zdawa艂 sobie spraw臋 z nastroju w艣r贸d Matabel贸w po masakrze ko艂o Fortu Victoria.

R贸wnie偶 przed kr贸lem, ale nieco dalej, stali Robyn i Clinton Codringtonowie.

Ci膮gle bawi膮c si臋 woreczkiem z艂ota, Lobengula zwr贸ci艂 si臋 do Robyn.

— Widzisz, Nomusa, to s膮 z艂ote monety, kt贸re poradzi艂a艣 mi przyj膮膰 od Lodzi.

— Wstyd mi za to, kr贸lu — szepn臋艂a Robyn.

— Powiedz mi szczerze, czy podpisuj膮c ten dokument straci艂em swoj膮 ziemi臋? . s,rt^,„,

— Nie, kr贸lu, odda艂e艣 w ten spos贸b tylko z艂oto, kt贸re si臋 pod ni膮 znajduje.

— Ale jak mo偶na szuka膰 z艂ota nie maj膮c ziemi, kt贸r膮 jest przysypane? — zapyta艂 Lobengula, a Robyn milcza艂a zak艂opotana. — Nomusa, powiedzia艂a艣, 偶e Lodzi to cz艂owiek honoru. Dlaczego wi臋c mi to robi? Jego ludzie panosz膮 si臋 w moim kraju i nazywaj膮 go swoim. Strzelaj膮 do moich wojownik贸w, a teraz zbieraj膮 przeciw mnie wielk膮 armi臋, z wozami, strzelbami i tysi膮cami 偶o艂nierzy. Jak Lodzi mo偶e mi to robi膰, Nomusa?

— Nie potrafi臋 ci odpowiedzie膰, kr贸lu. Oszuka艂am ci臋, bo sama zosta艂am oszukana.

Lobengula westchn膮艂.

— Wierz臋 ci, Nomusa. Nadal jeste艣my przyjaci贸艂mi. Przyprowad藕 swoj膮 rodzin臋 do kraalu, zaopiekuj臋 si臋 wami podczas czekaj膮cej nas burzy.

— Nie zas艂uguj臋 na to, kr贸lu. — S艂owa uwi膮z艂y jej w gardle.

— Nic ci tu nie grozi, Nomusa. Masz s艂owo Lobenguli. — Powoli odwr贸ci艂 si臋 do Zougi.

— To z艂oto, Bakela. Czy to zap艂ata, jak膮 dosta艂em za krew 'moich ludzi? — Rzuci艂 woreczek Zoudze pod nogi. — We藕 swoje

z艂oto i oddaj je Lodzi.

455

— Lobengulo, jestem twoim przyjacielem i m贸wi臋 ci to jako przyjaciel. Je艣li nie przyjmiesz zap艂aty miesi臋cznej, Lodzi potraktuje to jak zerwanie umowy.

— Czy zabicie moich ludzi nie by艂o zerwaniem umowy, Bake-la? — Zapyta艂 Lobengula smutnym g艂osem. — Je艣li nie, to musz臋 powiedzie膰, 偶e moi ludzie tak to widz膮. Moje regimenty zbieraj膮 si臋 ju偶 na Wzg贸rzach Indun贸w; wojownicy maj膮 na sobie wojenne pi贸ropusze, nios膮 assegai i strzelby, a ich oczy pa艂aj膮 gniewem. Krew Matabele zosta艂a przelana, Bakela, a wrogowie kr贸la zbieraj膮 si臋 przeciw niemu.

— Wys艂uchaj mnie, kr贸lu, przemy艣l to, zanim wy艣lesz swoich ludzi do walki. Jakie oni maj膮 poj臋cie o walce z Anglikami? — Zouga by艂 z艂y, a blizna na jego policzku sta艂a si臋 czerwona jak pr臋ga od uderzenia batem.

— Moi ludzie ich po偶r膮 — powiedzia艂 Lobengula — tak jak po偶arli Zulus贸w na Wzg贸rzu Ma艂ej R臋ki.

— Po Ma艂ej R臋ce by艂o Ulundi — przypomnia艂 mu Zouga. — Ziemia by艂a czarna od zuluskich trup贸w, a potem Anglicy za艂o偶yli 艂a艅cuchy na nogi zuluskiego kr贸la i wys艂ali go na wysp臋 za morzem.

— Bakela, ju偶 za p贸藕no. Nie mog臋 powstrzyma膰 moich ludzi. I tak zbyt d艂ugo trzyma艂em ich na uwi臋zi.

— Twoi ludzie s膮 odwa偶ni, kiedy id膮 zabija膰 kobiety lub dzieci, ale nigdy jeszcze nie zmierzyli si臋 z prawdziwymi m臋偶czyznami.

Gandang stoj膮cy za kr贸lem a偶 sykn膮艂 ze z艂o艣ci, ale Zouga brn膮艂 odwa偶nie dalej.

— Wy艣lij ich do domu, niech figluj膮 z 偶onami i stroj膮 si臋 w pi贸rka, bo je艣li ka偶esz im walczy膰, b臋dziesz mia艂 du偶o szcz臋艣cia, je艣li do偶yjesz momentu, w kt贸rym zap艂onie tw贸j kraal, a twoje stada znajd膮 si臋 w r臋kach bia艂ego cz艂owieka.

Tym razem wszyscy trzej indunowie sykn臋li, a Gandang niemal rzuci艂 si臋 na Zoug臋, ale Lobengula wyci膮gn膮艂 r臋k臋, aby go powstrzyma膰.

— Bakela jest go艣ciem kr贸la — powiedzia艂. — Dop贸ki przebywa w moim kraalu, ka偶dy w艂os na jego g艂owie jest 艣wi臋ty. Id藕, Bakela, odejd藕 ju偶 dzisiaj i we藕 ze sob膮 twoj膮 kobiet臋. Id藕 do Daketeli i powiedz mu, 偶e moje impi s膮 ju偶 gotowe. Je艣li on przekroczy rzek臋 Gwelo, ka偶臋 moim ludziom ruszy膰 do walki.

— Lobengula, je艣li odejd臋, zostanie zerwana ostatnia ni膰 艂膮cz膮ca

456

czarnego i bia艂ego cz艂owieka. Nie b臋dzie ju偶 wi臋cej rozm贸w. B臋dzie wojna.

— Niech wi臋c tak si臋 stanie, Bakela.

To nie by艂a 艂atwa podr贸偶. Wybrali drog臋 przetart膮 przez wozy Ralpha kursuj膮ce mi臋dzy Fortem Victoria i GuBulawayo. Zostawili wszystkie meble i reszt臋 dobytku w chacie na zewn膮trz palisady kr贸lewskiego kraalu — mieli ze sob膮 tylko zrolowane koce przyczepione do 艂臋k贸w siode艂 i torb臋 z jedzeniem na jednym z zapasowych koni, kt贸re ci膮gn膮艂 za sob膮 Jan Cheroot.

Louise jecha艂a jak m臋偶czyzna — siedzia艂a na oklep i nie narzeka艂a. Pi膮tego dnia, nieoczekiwanie, natkn臋li si臋 na kolumn臋 Jamesona stacjonuj膮c膮 w pobli偶u wie偶y szybu kopalni 偶elaza, gdzie zbierali si臋 ochotnicy z Salisbury i Fortu Victoria.

— Zouga, czy Jameson ma zamiar tym pokona膰 impi Lo-benguli?

Ma艂y ob贸z wygl膮da艂 wr臋cz 偶a艂o艣nie. By艂y w nim dwa tuziny woz贸w, na brezentowych plandekach wi臋kszo艣ci z nich wida膰 by艂o znak firmy transportowej Ralpha. Uwag臋 Zougi przyku艂o jednak to, co by艂o rozmieszczone w r贸wnych odst臋pach na obrze偶ach obozowiska.

— Karabiny maszynowe — powiedzia艂. — Sze艣膰, a ka偶dy wart pi臋ciuset ludzi. Maj膮 te偶 karabiny polowe, sp贸jrz na ich rozmieszczenie.

— Musisz z nimi i艣膰?

— Wiesz, 偶e musz臋.

Wjechali do obozu. Kiedy przeje偶d偶ali obok jednego ze stanowisk strzelniczych, us艂yszeli g艂o艣ne powitanie, kt贸re a偶 zaniepokoi艂o wartownik贸w.

— Ojcze! — Ralph zeskoczy艂 z najbli偶szego wozuC

— M贸j ch艂opiec! — Zouga zsiad艂 z konia if u艣ciska艂 syna serdecznie. — Powinienem si臋 spodziewa膰, 偶e b臋dziesz tam, gdzie si臋 co艣 dzieje. \

Louise pochyli艂a si臋 nie zsiadaj膮c z konia, a Ralph musn膮艂 jej policzek swoim okaza艂ym w膮sem.

— Ci膮gle nie mog臋 uwierzy膰, 偶e mam tak m艂od膮 i pi臋kn膮 •macoch臋.

457

— Jeste艣 moim najukocha艅szym synem — za艣mia艂a si臋 — ale kocha艂abym ci臋 jeszcze bardziej, gdyby艣 przygotowa艂 mi gor膮c膮 k膮piel.

Zza brezentowego parawanu Louise domaga艂a si臋 ci膮gle nast臋pnych wiader gor膮cej wody, kt贸re Zouga musia艂 przynosi膰, dope艂niaj膮c metalow膮 bali臋. Grube warkocze Louise by艂y spi臋te na czubku g艂owy, a jej sk贸ra r贸偶owa od niemal wrz膮cej wody, nic nie przeszkadza艂o jej jednak bra膰 pe艂nego udzia艂u w rozmowie prowadzonej po drugiej stronie parawanu.

Ralph i Zouga siedzieli przy stole, mi臋dzy nimi znajdowa艂 si臋 niebieski emaliowany dzbanek z kaw膮 i butelka whisky.

— Mamy wszystkiego sze艣ciuset osiemdziesi臋ciu o艣miu ludzi.

— Uprzedza艂em Rhodesa, 偶e b臋dzie potrzebowa艂 tysi膮c pi臋ciuset. — Zouga zmarszczy艂 brwi.

— Major Goold-Adams dowodzi grup膮 pi臋ciuset ochotnik贸w gotowych do wymarszu z Macloutsi.

— Nie uda im si臋 dotrze膰 tutaj na czas, 偶eby wzi膮膰 udzia艂 w walce. — Zouga potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — A co z posi艂kami i awaryjnymi dostawami broni i amunicji? Co si臋 stanie, je艣li wpadniemy w jak膮艣 zasadzk臋? Jak膮 mamy szans臋 na pomoc?

Ralph u艣miechn膮艂 si臋 szata艅sko.

— Ja tu jestem ca艂ym zaopatrzeniem, chyba nie s膮dzisz, 偶e podzieli艂bym si臋 z kim艣 zyskami.

— Dostawy? Posi艂ki?

Ralph roz艂o偶y艂 r臋ce w ge艣cie wyra偶aj膮cym przeczenie.

— Doktor twierdzi, 偶e nie s膮 nam potrzebne. B贸g i pan Rhodes s膮 po naszej stronie.

— Je艣li cokolwiek potoczy si臋 nie po naszej my艣li, nikt nie pozostanie 偶ywy po tej stronie Shashi, m臋偶czy藕ni, kobiety czy dzieci. Impi Lobenguli s膮 偶膮dne krwi. Ani kr贸l, ani indunowie nie b臋d膮 w stanie ich kontrolowa膰, kiedy rozpocznie si臋 wojna.

— I ja o tym my艣la艂em—przyzna艂 Ralph. — Cathy i Jonathan s膮 w Forcie Victoria, spakowani i gotowi do drogi, jest z nimi stary Isazi i jeden z moich ludzi. Mam zapasowe zaprz臋gi mu艂贸w rozlokowane na ca艂ej trasie z Fortu do Shashi. Jak tylko Jameson da rozkaz do wymarszu, moja rodzina b臋dzie w drodze na po艂udnie.

— Ralph, zabior臋 Louise do Fortu. Mog艂aby zatrzyma膰 si臋 u Cathy i wyjecha膰 z ni膮?

— Nikt nie pyta mnie o zadanie? — Louise zawo艂a艂a zza

458

parawanu i ze z艂o艣ci plusn臋艂a wod膮. — Przysi臋g艂am by膰 z tob膮, dop贸ki 艣mier膰 nas nie roz艂膮czy, Zougo Ballantyne.

— Przysi臋ga艂a艣 r贸wnie偶 szanowa膰 mnie, kocha膰 i by膰 mi pos艂uszn膮 — przypomnia艂 jej Zouga i pu艣ci艂 oko do Ralpha. — Mam nadziej臋, 偶e nie m臋czysz si臋 tak ze swoj膮 偶on膮.

— Trzeba je regularnie bi膰 i robi膰 du偶o dzieci — poradzi艂 mu Ralph. — Oczywi艣cie, 偶e Louise mo偶e zabra膰 si臋 z Cathy, ale lepiej, 偶eby艣 ju偶 teraz zabra艂 j膮 do Fortu. Lobengula strasznie zalaz艂 doktorowi za sk贸r臋. — Urwa艂 i wskaza艂 zbli偶aj膮cego si臋 kawalerzy-st臋. — Wygl膮da na to, 偶e w ko艅cu dowiedzia艂 si臋 o twoim przybyciu.

Dysz膮cy kawalerzysta zasalutowa艂 i zapyta艂:

— Czy pan major Zouga Ballantyne? Doktor Jameson prosi pana do swojego namiotu, jak tylko znajdzie pan woln膮 chwil臋.

Doktor Jameson wsta艂 po艣piesznie zza biurka i wybieg艂 przed namiot, aby przywita膰 si臋 z Zoug膮.

— Ballantyne, martwi艂em si臋 o pana. Czy przyjecha艂 pan prosto od Lobenguli? Jakie s膮 szans臋? Jakimi si艂ami on dysponuje? — Urwa艂 i sam siebie skarci艂. — O czym to ja my艣l臋? Ma pan ochot臋 na drinka? — Wprowadzi艂 Zoug臋 do namiotu. — Zna pan oczywi艣cie genera艂a St. Johna... — Zouga zesztywnia艂, a jego twarz sta艂a si臋 bez wyrazu.

— Zouga. — Mungo St. John siedzia艂 nonszalancko na sk艂adanym, p艂贸ciennym krze艣le i nie zada艂 sobie trudu, aby podej艣膰 czy wyci膮gn膮膰 r臋k臋. — Czas leci, a ty ci膮gle wygl膮dasz doskonale. Najwyra藕niej ma艂偶e艅stwo ci odpowiada, nie mia艂em wcze艣niej okazji, 偶eby wam pogratulowa膰.

— Dzi臋kuj臋 — Zouga kiwn膮艂 g艂ow膮.

Oczywi艣cie wiedzia艂, 偶e Mungo by艂 dow贸dc膮 sztabu, ale nie by艂 przygotowany na z艂o艣膰 i gorycz wyp艂ywaj膮ce z tego spotkania. Louise by艂a kochank膮 tego cz艂owieka, on pie艣ci艂 jej drogocenne, delikatne cia艂o. Zouga stara艂 si臋 wyrzuci膰 t臋 my艣l z pami臋ci, ale natychmiast na jej miejsce wkrad艂a si臋 inna — widzia艂 Louise na 娄pustyni, jej sk贸r臋 wypalon膮 przez s艂o艅ce... To Mungo St. John pozwoli艂 jej odej艣膰, a potem nawet nie pr贸bowa艂 jej odnale藕膰.

— S艂ysza艂em, 偶e przywioz艂e艣 ze sob膮 偶on臋 — jego jedyne oko

459

b艂ysn臋艂o z艂o艣liwie. — Musicie zje艣膰 dzi艣 ze mn膮 obiad; przyjemnie b臋dzie porozmawia膰 o dawnych czasach.

— Moja 偶ona ma za sob膮 d艂ug膮, m臋cz膮c膮 podr贸偶. — Zouga utrzymywa艂 g艂os na jednym poziomie; nie chcia艂 da膰 mu satysfakcji i pokaza膰 swoich prawdziwych uczu膰. — A zaraz o 艣wicie zabieram j膮 do Fortu Victoria.

— 艢wietnie! — przerwa艂 im Jameson. — To si臋 dobrze sk艂ada, potrzebny mi kto艣 godny zaufania, kto m贸g艂by wys艂a膰 stamt膮d wiadomo艣膰 dla pana Rhodesa. Ale wr贸膰my do tematu, Ballantyne, co si臋 dzieje w GuBulawayo i jak ocenia pan nasze szans臋?

— Lobengula czeka na pana, doktorze, jego ludzie ju偶 rw膮 si臋 do walki, a pa艅skie si艂y nie prezentuj膮 si臋 imponuj膮co. W innych okoliczno艣ciach powiedzia艂bym, 偶e walka z Matabelami bez posi艂k贸w i mo偶liwo艣ci odsieczy to samob贸jstwo. Jakkolwiek...

— Jakkolwiek — pop臋dza艂 go zniecierpliwiony Jameson.

— Cztery regimenty Lobenguli, te, kt贸re wys艂a艂 przeciw Lewa-nice, kr贸lowi Barotse, s膮 nad Zambezi i nie b臋dzie m贸g艂 ich u偶y膰.

— Dlaczego nie?

— Ospa — odpowiedzia艂 Zouga. — Lobengula nie odwa偶y si臋 ich wezwa膰 na po艂udnie.

— W takim razie mamy z g艂owy po艂ow臋 matabelskiej armii — wykrzykn膮艂 Jameson. — To znak niebios, co pan na to, St. John?

— Ryzyko na pewno jest wielkie, ale prosz臋 pomy艣le膰 o stawce. Mo偶emy podbi膰 ca艂y kraj 艂膮cznie ze stadami byd艂a i z艂otem. Moim zdaniem, je艣li w og贸le mamy wyruszy膰, powinni艣my zrobi膰 to teraz.

— Ballantyne, pa艅ska siostra, ta misjonarka, jak ona si臋 nazywa? Codrington, czy ona i jej rodzina s膮 ci膮gle w Khami?

Zouga przytakn膮艂 skinieniem g艂owy, nieco zdziwiony, a Jameson wyci膮gn膮艂 o艂贸wek i napisa艂 nim co艣 na kartce. Potem poda艂 j膮 Mungo St. Johnowi. Ten przeczyta艂 wiadomo艣膰 i u艣miechn膮艂 si臋. Wygl膮da艂 jak drapie偶ny ptak z tym swoim zakrzywionym nosem.

— Tak — powiedzia艂. — Doskonale. — Nast臋pnie poda艂 papier Zoudze. Jameson napisa艂 na nim drukowanymi literami nast臋puj膮c膮 wiadomo艣膰.

PILNE DLA JOWISZA REGIMENTY MATABEL脫W GOTOWE DO ATAKU STOP KOBIETY I DZIECI W R臉KACH MATABELSKIEGO TYRANA STOP ROZKAZ NATYCHMIA-

460

STOWEGO WYMARSZU NA RATUNEK STOP PROSIMY

0 NIEZW艁OCZN膭 ODPOWIED殴.

— Nawet Labouchere nie m贸g艂by nam nic teraz zarzuci膰 — zauwa偶y艂 Zouga z grymasem na twarzy. Labouchere by艂 wydawc膮 pisma „Truth", ulubie艅cem wszystkich uci艣nionych i jednym z elokwentnych i zaciek艂ych przeciwnik贸w Rhodesa. Zouga poda艂 kartk臋 Jamesonowi, ale on odm贸wi艂 jej przyj臋cia.

— Prosz臋 to wzi膮膰 i wys艂a膰. Domy艣lam si臋, 偶e dzisiaj pan nie wyruszy.

— Za godzin臋 b臋dzie ju偶 ciemno, a moja 偶ona jest bardzo ' zm臋czona.

— Doskonale — zgodzi艂 si臋 Jameson. — Ale wr贸ci pan szybko z odpowiedzi膮 pana Rhodesa?

— Oczywi艣cie.

— Chcia艂bym pana jeszcze o co艣 poprosi膰.

— O co?

— Wyja艣ni to panu genera艂 St. John. — Zouga odwr贸ci艂 si臋

1 spojrza艂 na niego podejrzliwie.

Zachowanie Munga nagle sta艂o si臋 bardzo ugodowe.

— Zouga, nie ma w艣r贸d nas takiego, kt贸ry nie czyta艂 twojej Odysei my艣liwego. Powiedzia艂bym nawet, 偶e to Biblia tych, kt贸rzy chc膮 dowiedzie膰 si臋 czego艣 o tym kraju i jego ludziach.

— Dzi臋kuj臋. — Zouga pozostawa艂 nieugi臋ty.

— Uwa偶am, 偶e jednym z najbardziej interesuj膮cych fragment贸w jest ten opisuj膮cy twoj膮 wypraw臋 do wyroczni Umlimo, na te wzg贸rza na po艂udnie od GuBulawayo.

— Matopos — podpowiedzia艂 mu Zouga.

— Tak, oczywi艣cie, Matopos. Potrafi艂by艣 odnale藕膰 drog臋 do jaskini tej czarownicy? W ko艅cu min臋艂o ju偶 dwadzie艣cia pi臋膰 lat.

— M贸g艂bym j膮 odnale藕膰 — odpowiedzia艂 Zouga bez wahania.

— Doskonale — przerwa艂 im Jameson. — St. John, prosz臋 powiedzie膰 dlaczego.

Ale Mungo wydawa艂 si臋 odchodzi膰 od tematu.

— Znasz tego starego Zulusa, kt贸ry pracuje u twojego syna...

— Isaziego, wo藕nic臋 Ralpha? — zapyta艂.

— W艂a艣nie jego. Wi臋c tak, z艂apali艣my czterech Matabel贸w i zamkn臋li艣my go razem z nimi. Uznali go za swojego i rozmawiali przy nim niczego nie podejrzewaj膮c. Dowiedzieli艣my si臋 miedzy

461

innymi, 偶e Umlimo wezwa艂a wszystkich szaman贸w na jakie艣 艣wi臋to, na wzg贸rza.

— Tak — zgodzi艂 si臋 Zouga. — S艂ysza艂em o tym przed opuszczeniem GuBulawayo. Umlimo przepowiedzia艂a wojn臋 i obieca艂a matabelskim impi amulety, kt贸re maj膮 zamieni膰 nasze kule w wod臋.

— A wi臋c to prawda. — Mungo pochyli艂 g艂ow臋, a potem w g艂臋bokim zamy艣leniu doda艂: — Jak wielki wp艂yw ma ta prorokini?

— Umlimo to jakby p贸艂bogini, to dziedziczny tytu艂 wywodz膮cy si臋 z czas贸w przed przybyciem Matabel贸w na te ziemie, mo偶e tysi膮c albo nawet wi臋cej lat wcze艣niej. Najpierw Mzilikazi, a teraz Lobengula jest w jej mocy. S艂ysza艂em nawet, 偶e Lobengula uczy艂 si臋 u niej magii.

— W taki razie musi mie膰 du偶y wp艂yw na Matabel贸w.

— Niewiarygodnie du偶y. Lobengula nie podejmie bez niej 偶adnej wa偶nej decyzji. 呕adne impi nie przyst膮pi do walki bez jej amulet贸w.

— A gdyby tak zgin臋艂a w dniu naszego najazdu na Matabele?

— Wywo艂a艂oby to konsternacj臋 u kr贸la i w艣r贸d jego wojownik贸w. Musieliby dzia艂a膰 na o艣lep. Jej amulety straci艂yby swoj膮 moc, a rady mog艂yby odwr贸ci膰 si臋 przeciwko nim. Wybranie nast臋pnej prorokini zabra艂oby co najmniej trzy miesi膮ce, a w tym czasie Matabelowie byliby zupe艂nie bezbronni.

— Zouga, chcia艂bym, 偶eby艣 wybra艂 sobie najbardziej wytrzyma艂ych i najlepszych je藕d藕c贸w, jakich mamy, pojecha艂 z nimi do jaskini tej czarownicy i zniszczy艂 j膮 oraz wszystkich jej czarownik贸w.

Will Daniel, sier偶ant Zougi, by艂 Kanadyjczykiem, kt贸ry sp臋dzi艂 w Afryce dwadzie艣cia lat nie trac膮c charakterystycznego akcentu. Walczy艂 z murzy艅skimi plemionami nad Rzek膮 Rybi膮 i w Zululan-dzie. Chwali艂 si臋, 偶e pod Ulundi zabi艂 jednym strza艂em trzech Ceteway贸w i zrobi艂 sobie torebk臋 na tyto艅 ze skalpu jednego z nich. Bra艂 udzia艂 w t艂umieniu rebelii w Gazalandzie i walczy艂 na Go艂臋bim Wzg贸rzu przeciw wolnym obywatelom Republiki Transvaalskiej. Will Daniel wykuwa艂 swoj膮 reputacj臋 tam, gdzie la艂a si臋 krew. By艂 postawnym m臋偶czyzn膮, przedwcze艣nie wy艂ysia艂ym, z du偶ymi uszami odstaj膮cymi od jego b艂yszcz膮cej g艂owy jak uszy dzikiego psa

462

i pot臋偶nym brzuchem. Na jego twarzy widnia艂 szeroki u艣miech, kt贸ry jednak zupe艂nie nie zmienia艂 wygl膮du zimnych, ma艂ych oczu.

— Nie musisz go ani lubi膰, ani mu ufa膰 — poradzi艂 Zoudze Mungo. — Ale to robota w艂a艣nie dla niego.

Z Willem Danielem jecha艂 Jim Thorn, po艂ow臋 od niego mniejszy, ale r贸wnie nieciekawy osobnik. Ma艂y, chuderlawy londy艅czyk z rysami twarzy typowego mieszczucha tak mocno wyrytymi na jego wymizerowanej, smutnej fizjonomii, 偶e pi臋膰set afryka艅skich s艂o艅c nie zdo艂a艂oby ich wypali膰. Doktor Jameson wypu艣ci艂 go z wi臋zienia w Forcie Victoria, gdzie oczekiwa艂 na proces za zach艂ostanie na 艣mier膰 Maszony pejczem ze sk贸ry nosoro偶ca. Jego u艂askawienie zale偶a艂o od zas艂ug podczas tej kampanii.

— Mo偶esz na nim polega膰, zrobi wszystko, co mu ka偶esz — poleci艂 go Mungo St. John.

Pozosta艂ych trzynastu kawalerzyst贸w by艂o lud藕mi podobnego pokroju. Wszyscy zg艂osili si臋 na ochotnika i podpisali umow臋, kt贸rej tre艣膰 nigdy nie mia艂a wyj艣膰 na jaw. 呕adna z jej kopii nie zosta艂a wys艂ana do pe艂nomocnika rz膮dowego w Kapsztadzie ani do rz膮du Gladstone'a w Londynie. Przyczyn膮 by艂 fakt, 偶e na jej mocy ka偶dy z ochotnik贸w mia艂 dosta膰 cz臋艣膰 ziemi Lobenguli, jego stad i skarbu; w tek艣cie celowo u偶yto s艂owa „艂up".

Pierwszej nocy po wyruszeniu z obozu Will Daniel podszed艂 cicho do 艣pi膮cego nieco dalej od innych Zougi. Kiedy pochyli艂 si臋 nad nim, 偶ylasta r臋ka nagle -zacisn臋艂a si臋 na jego szyi, a mi臋dzy 偶ebrami poczu艂 luf臋 rewolweru wepchni臋t膮 z tak膮 si艂膮, 偶e p艂uca skurczy艂y mu si臋 jak przebity balon.

— Jeszcze raz si臋 do mnie podkradniesz, to ci臋 zabij臋 — Zouga sykn膮艂 mu w twarz; Will u艣miechn膮艂 si臋 z podziwem, a jego z臋by b艂ysn臋艂y w 艣wietle ksi臋偶yca.

— M贸wili mi, 偶e jeste艣 ostry.

— Czego chcesz?

— Ja i ch艂opaki chcemy sprzeda膰 nasze koncesje, trzy tysi膮ce morg贸w ka偶dy, to jest dziewi臋膰dziesi膮t tysi臋cy akr贸w. Mo偶esz je dosta膰 po setce.

— Jeszcze ich nie macie.

— B臋dziesz musia艂 zaryzykowa膰, kapitanie.

— My艣la艂em, 偶e jest pan na warcie, sier偶ancie.

— Zrobi艂em sobie ma艂膮 przerw臋, sir.

463

•ii

— Je艣li jeszcze raz zejdziesz z posterunku, sam ci臋 zabij臋, nie zawracaj膮c sobie g艂owy s膮dem wojskowym.

Daniel popatrzy艂 mu przez chwil臋 w oczy.

— Tak jest — powiedzia艂 i u艣miechn膮艂 si臋 ponuro.

Zouga prowadzi艂 sw贸j patrol na po艂udniowy zach贸d przez lasy, w kt贸rych przed laty polowa艂 na w臋druj膮ce stada s艂oni. Te olbrzymy ju偶 dawno st膮d znikn臋艂y, a stada mniejszych ro艣lino偶erc贸w zosta艂y przerzedzone przez nowych osadnik贸w i gdy tylko zwierz臋ta dostrzega艂y ma艂膮 grupk臋 je藕d藕c贸w, rozbiega艂y si臋 we wszystkich kierunkach.

Zouga unika艂 dr贸g 艂膮cz膮cych wojskowe osady Matabel贸w, a kiedy musieli przejecha膰 obok jakiej艣 wioski — robili to w nocy. Wiedzia艂, 偶e wszystkie impi odpowiedzia艂y na rozkaz kr贸la i stawi艂y si臋 w Thabas Indunas, jednak poczu艂 ogromn膮 ulg臋 na widok granitowych kopu艂 Wzg贸rz Matopos g贸ruj膮cych nad szczytami drzew. Po chwili znale藕li si臋 ju偶 w labiryncie w膮woz贸w o wysokich, stromych 艣cianach.

P贸藕nym wieczorem podesz艂o do niego czterech ludzi, na czele z Willem Danielem i Jimem Thornem.

— Przeprowadzili艣my g艂osowanie w艣r贸d ch艂opak贸w. We藕miemy setk臋 za wszystko. — Will u艣miechn膮艂 si臋 przymilnie. — Nie sta膰 nas nawet na to, 偶eby si臋 upi膰, kiedy wr贸cimy do domu, a pan ma pas pe艂en pieni臋dzy. Pewnie jest cholernie ci臋偶ki, a do tego nie zda si臋 na wiele, je艣li jaki艣 matabelski snajper wsadzi panu w plecy kulk臋.

Na jego twarzy ci膮gle go艣ci艂 u艣miech, ale po oczach by艂o wida膰, 偶e nie 偶artuje. Je艣li Zouga nie kupi ich koncesji, mo偶e to przyp艂aci膰 偶yciem, a oni i tak podziel膮 si臋 p贸藕niej zawarto艣ci膮 jego pasa.

Zouga rozwa偶y艂 mo偶liwo艣膰 przeciwstawienia si臋 Willowi, ale opr贸cz niego by艂o ich jeszcze czternastu. Z艂oto w jego pasie mog艂o sta膰 si臋 dla niego wyrokiem 艣mierci. Matabelowie stanowili wystarczaj膮co du偶e zagro偶enie.

— Mam siedemdziesi膮t pi臋膰 suweren贸w — powiedzia艂 powa偶nie.

— W porz膮dku — zgodzi艂 si臋 Will. — Zrobi艂 pan dobry interes, majorze.

Zouga sporz膮dzi艂 umow臋 sprzeda偶y koncesji, podpisa艂o si臋 pod

464

ni膮 dwunastu kawalerzyst贸w, a Will Daniel i dw贸ch innych analfabet贸w postawi艂o krzy偶yki, a potem wszyscy zasiedli do dzielenia zawarto艣ci pasa. Zouga poczu艂 ulg臋 maj膮c ich z g艂owy, potem- schowa艂 umow臋 do torby przy siodle i dopiero teraz zda艂 sobie spraw臋, 偶e Will Daniel mia艂 racj臋. Je艣li oka偶e si臋, 偶e ich koncesje maj膮 pokrycie, zrobi艂 naprawd臋 dobry interes. Postanowi艂, 偶e gdy do艂膮czy do kolumny Jamesona, kupi koncesje od wszystkich innych poszukiwaczy przyg贸d, kt贸rzy b臋d膮 chcieli si臋 ich pozby膰 za cen臋 butelki whisky.

Zouga zapomnia艂 ju偶, jakie dziwne wra偶enie wywiera cisza na Wzg贸rzach Matopos: cisza jest tam czym艣 materialnym. 呕aden ptak nie 艣piewa艂 ani nie ta艅czy艂 na ga艂膮zkach g臋stego poszycia otaczaj膮cego w膮sk膮 艣cie偶k臋, nie czu艂o si臋 nawet najs艂abszego podmuchu wiatru, kt贸ry nie m贸g艂 dosi臋gn膮膰 dna granitowej doliny.

Cisza i upa艂 wp艂yn臋艂y nawet na twardych, niewra偶liwych m臋偶czyzn pod膮偶aj膮cych za Zoug膮. Jechali trzymaj膮c na udach karabiny, ze zmru偶onymi oczami od blasku kryszta艂k贸w miki uwi臋zionych w granitowej skale, byli ostro偶ni i czujni — g臋ste, ciemnozielone krzaki rosn膮ce wok贸艂 nape艂nia艂y ich strachem.

Czasami w膮skie 艣cie偶ki, wzd艂u偶 kt贸rych jechali, urywa艂y si臋 nagle — wtedy musieli wraca膰 t膮 sam膮 drog膮 i szuka膰 innego przej艣cia, ale zawsze wiod膮cego na po艂udniowy zach贸d. Trzeciego dnia doczekali si臋 nagrody.

Zouga znalaz艂 szerok膮, bit膮 drog臋 wiod膮c膮 z GuBulawayo do sekretnej jaskini Umlimo. By艂a na tyle szeroka i r贸wna, 偶e m贸g艂 pozwoli膰 koniowi na kr贸tki cwa艂. Na jego rozkaz kawalerzy艣ci pozak艂adali koniom na kopyta sk贸rzane os艂ony, dzi臋ki temu by艂o s艂ycha膰 jedynie skrzypienie siode艂 i, od czasu do czasu, szelest 艂amanej ga艂臋zi. Pochylili si臋 w siod艂ach wyrywaj膮c si臋 do przodu, jak trzymane na smyczy psy go艅cze, kt贸re poczu艂y trop. Jameson obieca艂 im premi臋 w wysoko艣ci dwudziestu gwinei dla ka偶dego i ca艂y 艂up, jaki zdo艂aj膮 wywie藕膰 z jaskini Umlimo.

Zouga zacz膮艂 wreszcie rozpoznawa膰 charakterystyczne punkty — niemal idealnie kuliste kamienie, jeden wielko艣ci kopu艂y katedry

30 — Twardzi ludzie

465

艢w. Paw艂a i dwa mniejsze. Ocenia艂, 偶e oko艂o po艂udnia dotr膮 do wej艣cia do jaskini. Zatrzyma艂 patrol i pozwoli艂 zje艣膰 szybki posi艂ek, sam przeszed艂 si臋 wzd艂u偶 linii 偶o艂nierzy sprawdzaj膮c sprz臋t i przydzielaj膮c ka偶demu oddzielne zadanie.

— Sier偶ancie, pan i kawalerzysta Thorn macie trzyma膰 si臋 blisko mnie. Pojedziemy pierwsi; w dolinie, mi臋dzy chatami mog膮 by膰 jacy艣 Matabelowie. Nie zatrzymujcie si臋, nawet jak b臋d膮 w艣r贸d nich wojownicy, zostawcie ich dla innych. Jed藕cie prosto do jaskini na ko艅cu doliny; musimy dopa艣膰 t臋 czarownic臋, zanim

!' zd膮偶y uciec.

— A jak ona wygl膮da, kapitanie?

— Nie jestem pewien, mo偶e by膰 ca艂kiem m艂oda, pewnie naga.

— Zostaw j膮 mi, stary. — Jim Thorn u艣miechn膮艂 si臋 lubie偶nie i tr膮ci艂 Willa 艂okciem, Zouga pu艣ci艂 jego uwag臋 mimo uszu.

— Ka偶da kobieta, jak膮 znajdziecie w jaskini, b臋dzie czarownic膮. Nie zwracajcie uwagi na odg艂osy dzikich zwierz膮t albo dziwne d藕wi臋ki, pami臋tajcie, 偶e ona jest utalentowanym brzuch om owc膮. — Poda艂 im wszelkie znane sobie szczeg贸艂y i zako艅czy艂 powa偶nie: — To wszystko brzmi okrutnie, ale mo偶e w ten spos贸b oszcz臋dzimy 偶ycie wielu naszych ludzi.

Zn贸w wsiedli na konie. Droga zacz臋艂a zw臋偶a膰 si臋, a rosn膮ce na jej brzegach krzaki drapa艂y je藕d藕c贸w po 艂ydkach. Ko艅 Zougi, niezgrabnie st膮paj膮cy w sk贸rzanych butach naci膮gni臋tych na kopyta, przecisn膮艂 si臋 przez w膮ski przesmyk. Kiedy ju偶 prze艅 przeszed艂, Zouga spojrza艂 w g贸r臋 badaj膮c granitow膮 ska艂臋 zamykaj膮c膮 im drog臋. Wej艣ciem do korytarza by艂a ciemna, pionowa szczelina, powy偶ej kt贸rej, w niszy, by艂a umieszczona stra偶nica.

Patrz膮c na ni膮, Zouga zauwa偶y艂 jaki艣 ruch.

— Uwa偶a膰, tam na g贸rze! — Gdy tylko krzykn膮艂, na szczycie skalnej 艣ciany pojawi艂o si臋 dwunastu czarnych m臋偶czyzn, ka偶dy z nich zrzuci艂 co艣, co wygl膮da艂o jak p臋k tyczek. Spadaj膮c, wi膮zki rozpad艂y si臋, b艂ysn臋艂y stalowe ostrza, kt贸re lecia艂y prosto na nich. W powietrzu s艂ycha膰 by艂o 艣wist, cichy jak uderzenia skrzyde艂 jask贸艂ki, potem grzechotanie stali obijaj膮cej si臋 o ska艂臋, a w ko艅cu g艂uchy odg艂os ostrzy wbijaj膮cych si臋 w mi臋kk膮 ziemi臋.

Jeden z oszczep贸w wbi艂 si臋 kt贸remu艣 z 偶o艂nierzy w szyj臋, przeszed艂 ko艂o obojczyka i przeszy艂 p艂uco, a kiedy ranny pr贸bowa艂 krzykn膮膰, krew zabulgota艂a mu w gardle i sp艂yn臋艂a po brodzie. Jego

466

ko艅 cofn膮艂 si臋, zar偶a艂 dziko i wyrzuci艂 go z siod艂a; nagle w w膮skim przej艣ciu powsta艂a panika — krzyki i zamieszanie.

W ca艂ym tym chaosie Zoudze uda艂o si臋 zachowa膰 zimn膮 krew i bacznie obserwowa膰 kraw臋d藕 urwiska — zn贸w pojawili si臋 na niej obro艅cy, ka偶dy z nowym p臋kiem oszczep贸w na ramieniu. Zouga pu艣ci艂 wodze i trzymaj膮c strzelb臋 obiema r臋kami wycelowa艂 j膮 pionowo do g贸ry.

Strzela艂 szybko, jak m贸g艂, i 艂adowa艂 nast臋pne naboje. Nie m贸g艂 dobrze wycelowa膰, poniewa偶 ko艅 ta艅czy艂 pod nim jak oszala艂y, jednak po chwili jeden z ludzi na g贸rze zgi膮艂 si臋 do ty艂u, zamacha艂 ramionami, a nast臋pnie spad艂 w przepa艣膰, krzycz膮c i wiruj膮c w powietrzu. Uderzy艂 w ska艂臋 naprzeciwko konia Zougi, jego krzyki gwa艂townie ucich艂y.

Pozostali obro艅cy rozbiegli si臋, Zouga zarzuci艂 na rami臋 nie na艂adowan膮 strzelb臋.

— Naprz贸d! — krzykn膮艂. — Za mn膮! — I znikn膮艂 w szczelinie dziel膮cej ska艂臋 od podn贸偶a, a偶 po sam szczyt.

Przej艣cie by艂o tak w膮skie, 偶e strzemiona ociera艂y si臋 o kamienne 艣ciany, obejrza艂 si臋 za siebie i zobaczy艂 Willa Daniela przeciskaj膮cego si臋 przez korytarz zaraz za nim. Zgubi艂 kapelusz, po jego 艂ysej g艂owie sp艂ywa艂y strumienie potu. Kiedy 艂adowa艂 karabin nabojami z przewieszonego przez rami臋 bandolieru, u艣miecha艂 si臋 jak g艂odna hiena.

Korytarz skr臋ci艂 nagle, bia艂y piasek rozpryskiwa艂 si臋 pod kopytami koni, a kryszta艂ki miki b艂yszcza艂y nawet w panuj膮cym tam mroku. Zouga zauwa偶y艂 male艅kie 藕r贸de艂ko tryskaj膮ce ze ska艂y, jego ko艅 podkurczy艂 przednie nogi i bez trudu przeskoczy艂 w膮ski strumyczek; nagle wydostali si臋 z ciemnego przej艣cia na otwart膮 przestrze艅.

Dolina Umlimo le偶a艂a pod nimi, w jej centrum znajdowa艂a si臋 ma艂a wioska; za ni膮, jakie艣 p贸艂tora kilometra dalej, u podstawy skalnej 艣ciany Zouga dostrzeg艂 wej艣cie do jaskini, ciemne jak oczod贸艂 w wysuszonej czaszce. Wszystko by艂o dok艂adnie tak, jak pami臋ta艂.

— Oddzia艂, ustawi膰 si臋 w szeregu! — krzykn膮艂.

Z w膮skiej szczeliny wyskakiwali kolejno je藕d藕cy i ustawiali si臋 w rz臋dzie przodem do doliny; z odbezpieczonymi karabinami, niecierpliwi i agresywni, zobaczyli w ko艅cu nagrod臋, dla kt贸rej tyle ju偶 przeszli.

467

— Amadodal — krzykn膮艂 Will Daniel wskazuj膮c grup臋 wojownik贸w jad膮cych w ich kierunku.

— Dwudziestu — Zouga policzy艂 ich szybko. — Nie b臋dzie z nimi problemu. — Stan膮艂 na strzemionach i powiedzia艂: — Powoli naprz贸d!

\ \ Konie ruszy艂y st臋pa w d贸艂 trzymaj膮c si臋 r贸wnej linii — wojow-

nicy podnie艣li tarcze i rzucili si臋 do ataku.

— Oddzia艂 sta膰! — Zouga wyda艂 rozkaz, kiedy Matabelowie znale藕li si臋 sto krok贸w od nich. — Obra膰 cel!

Pierwsza salwa, oddana przez do艣wiadczonych 偶o艂nierzy, 艣ci臋艂a lini臋 nacieraj膮cych wojownik贸w, jak kosa 偶niwiarza; przewracali si臋 potykaj膮c o w艂asne tarcze, z g艂贸w spada艂y im pi贸ropusze, assegai wbija艂y si臋 w ziemi臋, tylko garstce wojownik贸w uda艂o si臋 unikn膮膰 ku] — biegli dalej nie zatrzymuj膮c si臋 nawet.

— Strzela膰, gdy b臋dziecie gotowi! — krzykn膮艂 Zouga, potem spojrza艂 nad celownikiem na biegn膮cego Matabele; opanowany niech臋ci膮 zabicia tak odwa偶nego wojownika, obserwowa艂, jak z ka偶dym krokiem przeciwnik staje si臋 wi臋kszy.

— Jee\ Jee\ — krzykn膮艂 Matabele prowokuj膮co i podni贸s艂 tarcz臋 ods艂aniaj膮c rami臋 przygotowane do rzucenia dzidy. Kula trafi艂a go w rami臋, wojownik odwr贸ci艂 si臋 ci臋偶ko i upad艂 na bok, a jego cia艂o przyturla艂o si臋 pod nogi konia Zougi.

P贸艂 tuzina Matabel贸w, przera偶onych si艂膮 ataku bia艂ych, ucieka艂o w kierunku wioski. Pozostali le偶eli porozrzucani przed lini膮 je藕d藕c贸w.

— Za nimi! — powiedzia艂 Zouga cicho, jakby z kim艣 rozmawia艂. — Naprz贸d! Do ataku!

— Sier偶ancie Daniel, kawalerzysto Thorn, do jaskini!

Pu艣ci艂 si臋 galopem. Przekr臋ci艂 g艂ow臋 konia, aby omin膮膰 grup臋 cia艂. Na jego trasie znalaz艂o si臋 cia艂o jednego z Matabel贸w, zn贸w zmieni艂 kierunek biegu konia, dzi臋ki czemu Thorn i Daniel znacznie go wyprzedzili.

Nagle Matabele podni贸s艂 si臋 zwinnie i wyr贸s艂 prosto przed p臋dz膮cym koniem Zougi. Udawanie martwych by艂o star膮 sztuczk膮 Zulus贸w i Zouga powinien by膰 na ni膮 przygotowany. Jednak karabin trzyma艂 w lewej r臋ce — chcia艂 prze艂o偶y膰 go do prawej, jednocze艣nie pr贸buj膮c omin膮膰 wojownika.

468

Matabele wyci膮gn膮艂 uzbrojone w dzid臋 rami臋 i pozwoli艂 rozp臋dzonemu koniowi nadzia膰 si臋 na szerokie srebrzyste ostrze. Wbi艂o mu si臋 g艂臋boko w klatk臋 piersiow膮 mi臋dzy przednimi nogami, ko艅 zachwia艂 si臋 i zwali艂 na bok.

Zouga z trudem zd膮偶y艂 uwolni膰 stopy ze strzemion i zeskoczy膰, zanim zwierz臋 run臋艂o ci臋偶ko na ziemi臋 wierzgaj膮c przez chwil臋 nogami.

Zouga upad艂 bardzo niefortunnie, ale uda艂o mu si臋 podnie艣膰 i uderzeniem karabinu odepchn膮膰 wymierzone w jego brzuch, ociekaj膮ce krwi膮 assegai. Ostrze brz臋kn臋艂o o luf臋 strzelby, a potem obaj m臋偶czy藕ni rzucili si臋 na siebie, przywarli torsami i si艂owali zawzi臋cie.

Matabele pachnia艂 dymem i t艂uszczem, jego cia艂o by艂o twarde jak hebanowa rze藕ba i 艣liskie jak 艣wie偶o z艂owiona ryba. Zouga zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e nie utrzyma go d艂u偶ej ni偶 kilka sekund — wbi艂 mu w gard艂o luf臋 karabinu, a k贸艂kiem ostrogi kopn膮艂 w kostk臋.

Wojownik przewr贸ci艂 si臋 do ty艂u, Zouga upad艂 na niego 艂ami膮c mu kark luf膮 karabinu. Powieki Matabele zamkn臋艂y si臋 zakrywaj膮c nabieg艂e krwi膮 oczy, a jego cia艂o sta艂o si臋 nagle wiotkie i bezsilne.

Zouga podni贸s艂 si臋 i rozejrza艂 szybko. Jego ludzie byli ju偶 w wiosce, rozlega艂y si臋 pojedyncze strza艂y. Kawalerzy艣ci dobijali w艂a艣nie resztki odwa偶nego, acz bezbronnego plemienia. Widzia艂, jak jeden z jego ludzi goni nag膮, pomarszczon膮 staruch臋, kt贸rej wyschni臋te piersi podskakiwa艂y, a chude nogi ugina艂y si臋 ze strachu. Je藕dziec przejecha艂 po niej, a potem cofn膮艂 konia, aby j膮 stratowa艂 — krzycza艂 i kl膮艂 w podnieceniu, a p贸藕niej strzeli艂 w le偶膮ce na ziemi zmia偶d偶one, ko艣ciste cia艂o.

Powy偶ej wioski Zouga zobaczy艂 dwu je藕d藕c贸w jad膮cych w pe艂nym galopie w kierunku skalnej 艣ciany. Dotarli tam, zeskoczyli z koni i znikn臋li w jaskini.

Dzieli艂 go od nich kilometr. Biegn膮c za艂adowa艂 karabin. Stoczona walka bardzo go os艂abi艂a, a wysokie buty kr臋powa艂y ka偶dy krok. Wdrapanie si臋 na stok, do miejsca, w kt贸rym Daniel i Thorn zostawili konie, zabra艂o mu wiele d艂ugich minut.

Brakowa艂o mu powietrza, opar艂 si臋 o ska艂臋 zagl膮daj膮c do czarnego, przera偶aj膮cego wn臋trza jaskini, pr贸bowa艂 uregulowa膰 oddech. Z groty dochodzi艂o wiele r贸偶nych d藕wi臋k贸w, krzyki

469

m臋偶czyzn, ryki i ujadanie dzikich zwierz膮t, wrzaski cierpi膮cej kobiety i strza艂 z broni palnej.

Zouga wszed艂 do 艣rodka, niemal natychmiast potkn膮艂 si臋 o martwe cia艂o. By艂 to stary cz艂owiek, jego w艂osy by艂y bia艂e jak m膮ka, a sk贸ra pomarszczona jak suszona 艣liwka. Zouga przest膮pi艂 go i wszed艂 w ka艂u偶臋 ciemnej, zastygaj膮cej krwi.

Jego oczy powoli przyzwyczaja艂y si臋 do ciemno艣ci, patrzy艂 na zmumifikowane cia艂a u艂o偶one pod 艣cianami jaskini. Gdzieniegdzie spod wysuszonej i cienkiej jak pergamin sk贸ry wystawa艂y bia艂e ko艣ci, a niekt贸re ramiona wzniesione by艂y w powitalnym lub b艂agalnym ge艣cie.

Zouga przeszed艂 przez stos starych zw艂ok i zobaczy艂 przed sob膮 藕r贸d艂o rozproszonego 艣wiat艂a. Przyspieszy艂 kroku, kiedy jego uszu dobieg艂a nast臋pna fala wrzask贸w, tym razem po艂膮czona z nieludzkim 艣miechem dochodz膮cym ze skalnego sufitu i 艣cian.

Obszed艂 wyst臋p skalny i spojrza艂 w d贸艂 na naturalny amfiteatr na dnie jaskini. By艂 o艣wietlony p艂omieniami migocz膮cego pomara艅czowego 艣wiat艂a, a od g贸ry pojedyncz膮 wi膮zk膮 艣wiat艂a s艂onecznego wpadaj膮c膮 przez w膮sk膮 szczelin臋 w sklepieniu. Nad ogniskiem unosi艂 si臋 dym, kt贸ry zabarwia艂 s艂oneczn膮 smug臋 na niebiesko — jak reflektor w teatrze, dodawa艂a ona dramatyzmu walcz膮cym ze sob膮 na scenie amfiteatru postaciom.

Zouga zbieg艂 po schodach i dopiero na dole zorientowa艂 si臋, co si臋 dzieje.

Mi臋dzy Danielem i Thornem znajdowa艂o si臋 cia艂o m艂odej czarnej dziewczyny rozci膮gni臋te na skalnej pod艂odze. By艂a naga, le偶a艂a na plecach, r臋ce i nogi mia艂a szeroko rozpostarte. Jej nat艂uszczona sk贸ra b艂yszcza艂a jak sier艣膰 pantery, nogi by艂y d艂ugie i zgrabne. Walczy艂a z desperacj膮 dzikiego zwierz臋cia w pu艂apce. G艂ow臋 mia艂a owini臋t膮 futrzan膮 peleryn膮, kt贸ra t艂umi艂a krzyk, Jim Thorn kl臋cza艂 na jej ramionach i wykr臋ca艂 do ty艂u r臋ce rycz膮c okrutnym 艣miechem, o wiele za g艂o艣nym i nie pasuj膮cym do jego chuderlawego cia艂a.

Will Daniel le偶a艂 na dziewczynie, jego twarz by艂a spuchni臋ta i czarna od zaschni臋tej krwi. Jego bryczesy by艂y 艣ci膮gni臋te do kolan. Chrz膮ka艂 i sapa艂 jak knur przy 偶艂obie. Jego bia艂e po艣ladki by艂y pokryte rzadkimi, czarnymi, kr臋c膮conymi w艂oskami. Ociera艂 si臋 o dziewczyn臋 brzuchem jak praczka tr膮ca bielizn臋 na tarze.

470

Zanim Zouga zdo艂a艂 do niego dobiec, cia艂o Willa Daniela znieruchomia艂o, a potem szarpn臋艂o si臋 spazmatycznie kilka razy, po czym m臋偶czyzna zsun膮艂 si臋 z delikatnego cia艂a dziewczyny, zakrwawiony od kolan a偶 do p臋pka obwis艂ego, ow艂osionego brzuszyska.

— Na Boga, Jim — sapn膮艂 do swojego niskiego przyjaciela — tak dobrze sobie jeszcze nigdy nie u偶y艂em. W艂a藕 na t臋 suk臋, twoja kolej. — Zobaczy艂 Zoug臋 wy艂aniaj膮cego si臋 z mroku, u艣miechn膮艂 si臋 do niego szeroko. — Kto p贸藕no przychodzi sam sobie szkodzi, majorze.

Zouga podbieg艂 do niego i kopn膮艂 go obcasem w u艣miechni臋t膮

' twarz. Jego dolna warga p臋k艂a jak otwieraj膮cy si臋 p膮k r贸偶y,

upad艂 na kolana wypluwaj膮c bia艂e okruchy z臋b贸w i naci膮gaj膮c

spodnie.

— Zabij臋 ci臋 za to! — Will szarpa艂 za n贸偶 wisz膮cy u nie zapi臋tego pasa, ale Zouga wbi艂 mu w brzuch luf臋 karabinu i Daniel zgi膮艂 si臋 wp贸艂, po czym Zouga uderzy艂 kolb膮 w skro艅 Jima Thorna, kiedy ten si臋ga艂 po sw贸j porzucony karabin.

— Wstawaj — Zouga spojrza艂 zimnym wzrokiem; Jim Thorn podni贸s艂 si臋 na chwiejnych nogach masuj膮c opuchlizn臋 nad uchem.

— Jeszcze ci臋 dostan臋 — sykn膮艂 Will Daniel trzymaj膮c si臋 za obola艂y brzuch, a Zouga skierowa艂 w jego stron臋 luf臋 karabinu.

— Wynosi膰 si臋 — powiedzia艂 cicho. — Wynosi膰 si臋 st膮d. Weszli ci臋偶ko po stopniach amfiteatru, a wychodz膮c z jaskini,

Will Daniel krzykn膮艂 jeszcze:

— Nie zapomn臋 tego, majorze Ballantyne. Jeszcze si臋 spotkamy. Zouga odwr贸ci艂 si臋 do dziewczyny. 艢ci膮gn臋艂a ju偶 z g艂owy kaross

i kucn臋艂a na kamiennej pod艂odze. Pr贸bowa艂a zatamowa膰 r臋kami krwotok powsta艂y na skutek przerwania b艂ony dziewiczej. Spojrza艂a na Zoug臋 wzrokiem lamparta, kt贸ry nie mo偶e uwolni膰 si臋 ze szcz臋k pu艂apki.

Zouga poczu艂 wszechogarniaj膮ce wsp贸艂czucie, wiedzia艂 jednak, 偶e w 偶aden spos贸b nie mo偶e jej pom贸c.

— Ty, kt贸ra by艂a艣 Umlimo, ju偶 ni膮 nie jeste艣 — powiedzia艂 w ko艅cu, a ona odchyli艂a g艂ow臋 do ty艂u i splun臋艂a na niego. Spieniona 艣lina opryska艂a mu buty, ale by艂 to dla niej tak du偶y wysi艂ek, 偶e dziewczyna j臋kn臋艂a cicho i chwyci艂a si臋 za podbrzusze. Po jej udzie sp艂yn膮艂 nowy strumyczek jasnej, t臋tniczej krwi. —

471

Przybyli艣my tu, aby zniszczy膰 Umlimo. — Dar duch贸w zosta艂 ci odebrany. Mo偶esz odej艣膰, dziecko. Odejd藕 w pokoju.

Jak ranne zwierz臋, wesz艂a na czworakach do labiryntu ciemnych tuneli, zostawiaj膮c na kamiennej pod艂odze kilka kropel krwi.

Odchodz膮c odwr贸ci艂a si臋 do niego.

— W pokoju, m贸wisz, bia艂y cz艂owieku. Tu ju偶 nigdy nie b臋dzie pokoju.

A potem znikn臋艂a w ciemno艣ciach.

Pora deszczowa nie nadesz艂a jeszcze, ale jej heroldowie szybowali ju偶 wysoko po niebie — rz臋dy cumulus贸w podobnych do kapeluszy monstrualnie wielkich grzyb贸w. Srebrne, niebieskie i purpurowe, unosi艂y si臋 nad Wzg贸rzami Indun贸w. Upa艂 zawis艂 mi臋dzy niebem a ziemi膮.

Na stokach znajdowali si臋 wojownicy, st艂oczeni na podobie艅stwo mr贸wek na powierzchni mrowiska; siedzieli na tarczach, w g臋stych rz臋dach, a przed nimi, na kamienistej ziemi le偶a艂y assegai i karabiny — tysi膮ce ludzi, wszyscy czekali i spogl膮dali w kierunku le偶膮cego u st贸p wzg贸rza kr贸lewskiego kraalu.

Odezwa艂 si臋 pojedynczy b臋ben, a ogromna czarna masa wojownik贸w poruszy艂a si臋 jak wy艂aniaj膮cy si臋 z g艂臋bin potw贸r morski.

— Wielki S艂o艅 nadchodzi! Ju偶 idzie! — szeptali wszyscy. Przez bram臋 w palisadzie wysz艂a ma艂a procesja, dwudziestu

m臋偶czyzn ubranych w od艣wi臋tne stroje, dwudziestu m臋偶czyzn id膮cych z dumnie podniesionymi g艂owami, ksi膮偶臋ta rodu Kuma艂o, a na ich czele — ogromna, ci臋偶ka posta膰 kr贸la.

Lobengula odrzuci艂 wszystkie europejskie ozdoby — mosi臋偶ne guziki, lusterka, wyszywany z艂ot膮 nitk膮 p艂aszcz — i w艂o偶y艂 tradycyjne szaty kr贸la Matabele.

Na g艂owie mia艂 opask臋, we w艂osach pi贸ra czapli. Jego peleryna by艂a zrobiona z lamparcich sk贸r — z艂ota z czarnymi plamkami. U jego opuchni臋tych kostek, zniekszta艂conych przez podagr臋, wisia艂y grzechotki wojenne. Kr贸l przezwyci臋偶y艂 straszliwy b贸l i szed艂 d艂ugimi, dostojnymi krokami, a oczekuj膮ce na niego t艂umy a偶 westchn臋艂y z zachwytu nad 艣wietno艣ci膮 jego postaci.

— Powitajcie Wielkiego Byka, kt贸rego kroki wstrz膮saj膮 ziemi膮. W prawej r臋ce ni贸s艂 ma艂膮 dzid臋 z sekwoi — symbol w艂adzy

472

kr贸lewskiej. Podni贸s艂 j膮 wysoko, a wszyscy wojownicy zerwali si臋 na r贸wne nogi, ich d艂ugie tarcze zakwit艂y na stokach wzg贸rza pokrywaj膮c je jak egzotyczne, zab贸jcze kwiaty.

— Bayetel — Rozleg艂o si臋 powitanie, jak ryk morskiej fali rozbijaj膮cej si臋 o skalisty brzeg.

— Bayetel Lobengulo, synu Mzilikaziego.

Potem nast膮pi艂a cisza, Lobengula szed艂 wolno wzd艂u偶 szereg贸w swoich wojownik贸w, w jego oczach wida膰 by艂o smutek ojca, kt贸ry wysy艂a syn贸w na wojn臋 wiedz膮c, 偶e musz膮 zgin膮膰. W艂a艣nie tej .chwili najbardziej si臋 obawia艂 ju偶 od momentu, w kt贸rym obj膮艂 w艂adz臋. To by艂o przeznaczenie, kt贸rego stara艂 si臋 unikn膮膰, ale ono okaza艂o si臋 od niego silniejsze.

Zn贸w podni贸s艂 dzid臋 i wskaza艂 ni膮 na wsch贸d.

— Wr贸g, kt贸ry nadchodzi, jest jak — dzida zadr偶a艂a w jego r臋ce — jak lampart w zagrodzie dla k贸z, jak bia艂e termity w s艂upie podtrzymuj膮cym dach chaty. Nie odejdzie, dop贸ki nie zostanie zniszczony.

Regimenty Matabel贸w rykn臋艂y, jak trzymane na smyczy psy, rw膮c si臋 do ataku. Lobengula zatrzyma艂 si臋 na 艣rodku i zrzuci艂 peleryn臋 z prawego ramienia.

Odwr贸ci艂 si臋 wolno na wsch贸d, gdzie, daleko za horyzontem, zbiera艂a si臋 armia Jamesona, i zn贸w wyci膮gn膮艂 uzbrojone w dzid臋 rami臋. Przybra艂 pozycj臋 oszczepnika i sta艂 tak nieruchomo, a dziesi臋膰 tysi臋cy piersi wci膮gn臋艂o powietrze i powstrzyma艂o oddech w p艂ucach.

Potem, z parali偶uj膮cym krzykiem, krzykiem cz艂owieka mia偶d偶onego 偶elaznym ko艂em swojego przeznaczenia, Lobengula cisn膮艂 dzid膮 na wsch贸d, a dziesi臋膰 tysi臋cy garde艂 wzmocni艂o jego okrzyk.

— Jee\ Jee\ — wo艂ali, wbijaj膮c w powietrze szerokie ostrza i przeszywaj膮c nimi niewidzialnego wroga.

Potem impi ustawi艂y si臋 w jedn膮 kolumn臋. Prowadzone przez swoich indun贸w, defilowa艂y przed kr贸lem, kt贸ry je pozdrawia艂: Imbezu i Inyati, Ingubu i Izimvukuzane, Krety ryj膮ce pod wzg贸rzem z wysoko podniesionymi czerwonymi tarczami. Na ich czele maszerowa艂 Bazo, Top贸r. Kolumna wojownik贸w odesz艂a na wsch贸d, a Lobengula s艂ysza艂 jeszcze ich 艣piew d艂ugo po tym, jak znikn臋li mu z oczu.

Z kr贸lem zosta艂a tylko garstka indun贸w i stra偶nik贸w, kt贸rzy .czekali na niego przy bramie kraalu.

Lobengula sta艂 sam na opuszczonym wzg贸rzu. W jego postawie

473

nie zosta艂 nawet 艣lad dostoje艅stwa i dumy. Jego ogromne cielsko sta艂o si臋 nagle obwis艂e, a oczy wilgotne od 艂ez, kt贸rych nie potrafi艂 uroni膰. Sta艂 patrz膮c na wsch贸d i s艂ucha艂 wojennej pie艣ni.

Westchn膮艂 w ko艅cu i poku艣tyka艂 do przodu na chorych, zniekszta艂conych nogach.

Pochyli艂 si臋, aby podnie艣膰 swoj膮 dzid臋 z sekwojowego drewna, ale zanim jego palce dotkn臋艂y jej, znieruchomia艂 na chwil臋.

Ostrze kr贸lewskiej w艂贸czni p臋k艂o na p贸艂. Podni贸s艂 oba kawa艂ki, zamkn膮艂 je w d艂oniach, odwr贸ci艂 si臋 i zszed艂 powoli ze Wzg贸rza Indun贸w.

Flaga Towarzystwa by艂a zawieszona wysoko nad obozowiskiem na lekko wygi臋tym maszcie.

Wisia艂a bez ruchu w ot臋piaj膮cym upale przez ca艂y ranek, ale teraz, kiedy nad brzegiem rzeki pojawi艂 si臋 patrol, flaga zacz臋艂a powiewa膰 unoszona nieregularnymi podmuchami s艂abego wiatru, jakby chc膮c przyci膮gn膮膰 czyj膮艣 uwag臋, potem przez chwil臋 pokaza艂a si臋 w pe艂nej krasie i zn贸w opad艂a, zm臋czona.

Na czele patrolu znajdowa艂 si臋 Ralph Ballantyne, kt贸ry odwr贸ci艂 si臋 do jad膮cego obok ojca.

— Ten sztandar m贸wi sam za siebie — powiedzia艂.

Na tle z krzy偶y 艣w. Jerzego, 艣w. Andrzeja i 艣w. Patryka, kt贸re tworz膮 flag臋 brytyjsk膮, zosta艂 umieszczony znak Towarzystwa: lew trzymaj膮cy w pazurach kie艂 s艂onia, a poni偶ej litery B.T.P. — Brytyjskie Towarzystwo Po艂udniowoafryka艅skie.

— Najpierw s艂ugusy Rhodesa, a dopiero p贸藕niej poddani kr贸lowej.

— Jeste艣 cynicznym 艂otrem, Ralph. — Zouga z trudem powstrzymywa艂 si臋 od 艣miechu. — Czy偶by艣 sugerowa艂, 偶e w naszym Towarzystwie mo偶na znale藕膰 cho膰by jednego, kt贸ry jest tu dla korzy艣ci osobistych, a nie chwa艂y Imperium?

— Ale偶 sk膮d. — Tym razem Ralph chichota艂 cicho. — A propos, tato, ile koncesji ju偶 podkupi艂e艣? Gubi臋 si臋 w rachunkach, trzydzie艣ci czy trzydzie艣ci pi臋膰?

— To jest marzenie, dla kt贸rego po艣wi臋ci艂em ca艂e 偶ycie, Ralph. Ono spe艂nia si臋 teraz, na naszych oczach, a kiedy ju偶 si臋 zi艣ci, dostan臋 tylko sprawiedliw膮 nagrod臋, i nic wi臋cej.

474

Nier贸wny kwadrat obozowiska znajdowa艂 si臋 dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t metr贸w od stromego brzegu rzeki Shangani, w samym 艣rodku pokrytej wyschni臋t膮 glin膮 r贸wniny. Jej powierzchnia by艂a p艂aska i ja艂owa jak kort tenisowy. Glina pop臋ka艂a tworz膮c brykiety o pozawijanych kraw臋dziach. Po takiej powierzchni Zouga prowadzi艂 patrol do obozu.

Sp臋dzili dwa dni patroluj膮c drog臋 w g贸r臋 rzeki. Zouga z zadowoleniem zauwa偶y艂, 偶e podczas jego nieobecno艣ci St. John skorzysta艂 z jego rady i kaza艂 wyci膮膰 krzaki rosn膮ce wok贸艂 . obozu. Teraz atakuj膮cy wojownicy b臋d膮 musieli przeby膰 dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t metr贸w ja艂owej gliny pod czujnym, cyklopowym okiem maxim贸w.

Cwa艂owali w kierunku obozu, a tam grupa ludzi odpi臋艂a 艂a艅cuchy przymocowane do k贸艂 jednego z woz贸w i odsun臋艂a je na bok, aby wpu艣ci膰 ich do 艣rodka. Jaki艣 sier偶ant w mundurze Towarzystwa zasalutowa艂 i zwr贸ci艂 si臋 do Zougi:

— Pozdrowienia od genera艂a St. Johna, sir. Czy m贸g艂by si臋 pan natychmiast u niego stawi膰?

— Za艂o偶臋 si臋, 偶e chcia艂by艣 si臋 czego艣 napi膰. — Mungo St. John spojrza艂 na kurz oblepiaj膮cy, jak m膮ka, brod臋 Zougi i na ciemne plamy od potu na jego koszuli. Zouga kiwn膮艂 g艂ow膮 i nala艂 sobie drinka z butelki, kt贸ra sta艂a na jednym z rog贸w rozwini臋tej mapy.

— Matabelskie impi ju偶 s膮 w drodze — powiedzia艂 i pozwoli艂 whisky zmy膰 wy艣cie艂aj膮cy mu gard艂o py艂. — Uda艂o mi si臋 rozpozna膰 wi臋kszo艣膰 z nich: Inyati Gandanga, Insukamini Manondy... — Wymienia艂 nazwiska indun贸w i nazwy ich impi spogl膮daj膮c w notatki. — Mieli艣my potyczk臋 z Kretami i trzeba by艂o zrobi膰 troch臋 ha艂asu, ale dotarli艣my a偶 nad Bembesi.

— Gdzie s膮 te impi, Ballantyne? Do cholery, cz艂owieku, przeszli艣my ju偶 sto dwadzie艣cia kilometr贸w od Wzg贸rza Iron Min臋 i nie widzieli艣my nawet 艣ladu po tych ludziach — Jameson by艂 wyra藕nie rozdra偶niony.

— S膮 wsz臋dzie dooko艂a, doktorze. Tysi膮c lub wi臋cej na drzewach po drugiej stronie rzeki. Przeci膮艂em w艂asne 艣lady i mog臋 powiedzie膰, 偶e kr膮偶y艂y za nami co najmniej dwa inne impi. Prawdopodobnie s膮 teraz na Wzg贸rzach Longiwe i obserwuj膮 ka偶dy nasz ruch.

— Musimy zmusi膰 ich do walki — powiedzia艂 Jameson ziryto-

475

wanym g艂osem. — Ka偶dy dzie艅 tej kampanii kosztuje akcjonariuszy grube pieni膮dze.

— Nie zaatakuj膮 nas tutaj, nie na otwartym terenie.

— Wiec gdzie?

— Zaatakuj膮 na spos贸b Zulus贸w, z zaskoczenia. Zaznaczy艂em na mapie cztery miejsca, w kt贸rych b臋d膮 mogli podej艣膰 nas z obu stron lub zastawi膰 pu艂apk臋.

— Chcesz, 偶eby艣my weszli im prosto w 艂apska, zamiast wyci膮gn膮膰 ich z tych krzak贸w? — zapyta艂 Mungo.

— Nie wyci膮gniemy ich. My艣l臋, 偶e tutaj dowodzi nimi Gandang, przyrodni brat kr贸la. Jest zbyt przebieg艂y, 偶eby wyj艣膰 do nas na otwartym terenie. Je艣li chcemy walczy膰, musimy zaakceptowa膰 ich warunki.

— Kiedy w膮偶 pozostaje zwini臋ty, z g艂ow膮 odchylon膮 do ty艂u i szeroko otwartym pyskiem, pokazuj膮c jad wisz膮cy na d艂ugich z臋bach jak kropelki rosy — m膮dry cz艂owiek nie wyci膮gnie do niego r臋ki. — Gandang m贸wi艂 cicho, a inni indunowie podnie艣li g艂owy przys艂uchuj膮c si臋 jego s艂owom. — M膮dry cz艂owiek zaczeka, a偶 w膮偶 rozwinie si臋 i zacznie odchodzi膰, wtedy on nadepnie mu na g艂ow臋 i zmia偶d偶y j膮. Musimy poczeka膰. Musimy poczeka膰, a偶 wejd膮 do lasu. Kiedy wozy b臋d膮 jecha膰 pojedynczo, w rozwini臋tym szyku, a wo藕nice nie b臋d膮 si臋 widzie膰, rzucimy si臋 na nich i potniemy ca艂膮 kolumn臋 na kilka kawa艂k贸w, a potem po艂kniemy je wszystkie.

— Moi ludzie maj膮 ju偶 dosy膰 czekania — odezwa艂 si臋 Manonda siedz膮cy po drugiej stronie ogniska, naprzeciwko Gandanga. Manonda by艂 dow贸dc膮 elitarnego impi Insukamini i mimo 偶e g艂ow臋 przypr贸szy艂o mu ju偶 srebro, w jego sercu wci膮偶 p艂on膮艂 ogie艅. By艂 znany z odwagi cz臋sto granicz膮cej z szale艅stwem, nigdy nie zwleka艂 z przyj臋ciem wyzwania. — Ci biali barbarzy艅cy przemierzaj膮 nasze ziemie, a my kr臋cimy si臋 ko艂o nich jak chichocz膮ce, wstydliwe panienki, kt贸re chroni膮 swoje dziewictwo. Moi ludzie s膮 zm臋czeni czekaniem, Gandang, i ja r贸wnie偶.

— Jest czas na ostro偶no艣膰, Manonda, m贸j kuzynie, i jest czas na odwag臋.

— Czas na odwag臋 jest wtedy, kiedy wr贸g cynicznie 艣mieje ci si臋 w oczy. Jest ich sze艣ciuset, sam liczy艂e艣, Gandang, nas jest sze艣膰

476

tysi臋cy. — Manonda, z kpi膮cym u艣miechem na ustach, powi贸d艂 oczami po twarzach s艂uchaj膮cych m臋偶czyzn. Wszyscy mieli na g艂owach opaski oznaczaj膮ce sprawowane, wysokie stanowisko. — Ci, kt贸rzy si臋 wahaj膮, powinni si臋 wstydzi膰. Tak m贸wi odwa偶ny Manonda. Wstyd藕 si臋, Bazo. Wstyd藕 si臋, Ntabene. Wstyd藕 si臋, Gambo. — W jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o pogard臋, a kiedy wymienia艂 ich imiona, wojownicy syczeli ze z艂o艣ci.

Nagle rozleg艂 si臋 d藕wi臋k spoza ko艂a siedz膮cych indun贸w, d藕wi臋k, kt贸ry zmrozi艂 im krew w 偶y艂ach. Us艂yszeli dziwne j臋ki, jakby . op艂akiwanie zmar艂ego. P艂acz stawa艂 si臋 coraz g艂o艣niejszy, spostrzegli, 偶e towarzyszy mu wiele innych g艂os贸w.

Gandag zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i zapyta艂 g艂o艣no.

— Kto idzie?

Z ciemno艣ci wy艂oni艂o si臋 tuzin wartownik贸w na p贸艂 ci膮gn膮cych, i na p贸艂 nios膮cych star膮 kobiet臋. Mia艂a na sobie tylko sp贸dnic臋 z niewyprawionej sk贸ry hieny, a wok贸艂 szyi amulety i inne magiczne przedmioty. W blasku ogniska ja艣nia艂y bia艂ka jej oczu, a na obwis艂ych ustach zbiera艂a si臋 spieniona 艣lina. Z jej gard艂a wydoby艂 si臋 nast臋pny j臋k.

— Co si臋 sta艂o, czarownico? — zapyta艂 Gandang. Zabobonny strach wykrzywia艂 mu twarz i 艣ciemnia艂 oczy. — Jakie wie艣ci przynosisz?

— Biali zbezcze艣cili 艣wi臋te miejsce. Unicestwili wybrank臋 duch贸w. Zabili kap艂an贸w. Weszli do jaskini Umlimo na 艣wi臋tych wzg贸rzach. Krew wyroczni spryska艂a pradawne ska艂y. Biada nam. Biada tym, kt贸rzy nie szukaj膮 zemsty. Zabi膰 bia艂ych ludzi. Zabi膰 ich wszystkich!

Czarownica odepchn臋艂a trzymaj膮ce j膮 r臋ce stra偶nik贸w i z przera藕liwym wrzaskiem rzuci艂a si臋 w p艂omienie ogniska.

Jej sp贸dnica buchn臋艂a ogniem, w艂osy zap艂on臋艂y jak pochodnia. Wszyscy odsun臋li si臋 przera偶eni.

— Zabi膰 bia艂ych ludzi — czarownica krzycza艂a jeszcze, a oni patrzyli, jak jej sk贸ra staje si臋 czarna, a cia艂o odpada od ko艣ci. Upad艂a, a nad ognisko uni贸s艂 si臋 snop iskier i poszybowa艂 w kierunku zwisaj膮cych ga艂臋zi. Potem by艂o ju偶 tylko s艂ycha膰 spokojne trzaskanie ognia.

Bazo sta艂 milcz膮c, czu艂, jak gdzie艣 na dnie jego duszy rodzi si臋 w艣ciek艂o艣膰. Patrz膮c w p艂omienie, na czarne, powykr臋cane szcz膮tki

477

czarownicy, czu艂, 偶e jemu jest r贸wnie偶 potrzebne podobne po艣wi臋cenie — tylko w taki spos贸b m贸g艂by zmy膰 z siebie gniew i 偶al. W 偶贸艂tych p艂omieniach ogniska zobaczy艂 obraz ukochanej twarzy Tanase i poczu艂, 偶e co艣 rozdziera mu si臋 w piersiach.

— Jeel — okrzyk wojenny da艂 wyraz jego gniewu. — Jeel — Podni贸s艂 assegai kieruj膮c ostrze w kierunku rzeki i obozu bia艂ych ludzi, kt贸ry znajdowa艂 si臋 nie dalej ni偶 dwa kilometry od nich. — Jeel — 艁zy na jego policzkach byty zimne jak topniej膮cy 艣nieg.

— Jeel — Manonda zawt贸rowa艂 mu i podni贸s艂 dzid臋 przeciwko wrogowi. Zst膮pi艂o na nich boskie szale艅stwo, tylko Gandang zachowa艂 zdrowy rozs膮dek i obaw臋 przed konsekwencjami.

— Zaczekajcie! — krzykn膮艂. — Zaczekajcie, moje dzieci i bracia. — Ale wszyscy odeszli ju偶, aby zbudzi膰 swoich wojownik贸w.

Zouga Ballantyne nie m贸g艂 usn膮膰, mimo 偶e zm臋czone nogi i plecy domaga艂y si臋 snu, a ziemia pod kocem nie by艂a twardsza od tej, na kt贸rej sp臋dzi艂 tysi膮c innych nocy. Le偶a艂 i s艂ucha艂 chrapania i be艂kotania 艣pi膮cych obok niego m臋偶czyzn, jednak niewyra藕ne z艂e przeczucia i czarne my艣li sp臋dza艂y mu sen z powiek.

Zn贸w powr贸ci艂y do niego wspomnienia tragedii w jaskini Umlimo. Zastanawia艂 si臋, ile czasu up艂ynie, zanim Lobengula i indunowie dowiedz膮 si臋 o tym, co tam zasz艂o. Pierwsi 艣wiadkowie zbrodni mog膮 dotrze膰 do kr贸la nawet i za kilka tygodni, ale potem b臋dzie musia艂a nast膮pi膰 jaka艣 zmiana taktyki matabelskich impi.

Po przeciwnej stronie obozu wystrzelona raca poszybowa艂a z sykiem wysoko w niebo, a tam rozprysn臋艂a si臋 na tysi膮c male艅kich, czerwonych gwiazd. Wartownicy co godzin臋 wystrzeliwali jedn膮 rakiet臋, aby u艂atwi膰 zagubionemu patrolowi dotarcie do obozu.

Zouga wsun膮艂 r臋k臋 pod siod艂o, kt贸re by艂o jego poduszk膮, i wyci膮gn膮艂 z艂oty zegarek my艣liwski. W 艣wietle rakiety uda艂o mu si臋 odczyta膰 godzin臋. By艂a trzecia nad ranem. Zrzuci艂 z siebie koc i si臋gn膮艂 po buty. Kiedy je wk艂ada艂, przeczucie czyhaj膮cego niebezpiecze艅stwa sta艂o si臋 jeszcze silniejsze.

Za艂o偶y艂 na siebie bandolier i sprawdzi艂 rewolwer. Potem przeszed艂 ponad 艣pi膮cymi i zawini臋tymi w koce postaciami do rz臋du koni. Gniady wa艂ach rozpozna艂 go i zar偶a艂 budz膮c Jana Cheroota.

— Wszystko w porz膮dku — Zouga powiedzia艂 cicho, a Hotentot

478

/i

ziewn膮艂, narzuci艂 na ramiona koc i podszed艂, aby rozgrzeba膰 popi贸艂 ma艂ego ogniska. Na w臋gielkach postawi艂 niebieski emaliowany dzbanek z kaw膮. Czekaj膮c na gor膮cy nap贸j usiedli obok siebie i rozmawiali cicho jak starzy przyjaciele, kt贸rymi przecie偶 byli.

— Do GuBulawayo zosta艂o mniej ni偶 sto kilometr贸w — mrukn膮艂 Jan Cheroot. — Zaj臋艂o nam to ponad trzydzie艣ci lat, ale teraz mam wra偶enie, 偶e w ko艅cu wracamy do domu.

— Kupi艂em prawie czterdzie艣ci koncesji — zgodzi艂 si臋 Zouga. — To niemal 膰wier膰 miliona akr贸w. Tak, Janie, nareszcie wracamy do

娄 domu. Na Boga, to by艂a d艂uga i ci臋偶ka podr贸偶, chocia偶 z wyrobiska kopalni w Kimberley do Zambezi... — Zouga urwa艂 i nas艂uchiwa艂. Rozleg艂 si臋 odleg艂y krzyk, jakby wo艂anie nocnego ptaka.

— Maszona — warkn膮艂 Jan Cheroot. — Genera艂 powinien pozwoli膰 im ukry膰 si臋 w obozie.

Podczas przeprawy ze wzg贸rza Iron Min臋 podchodzi艂o do nich wiele ma艂ych grupek Maszon贸w prosz膮c o ochron臋 przed Matabe-lami. Wiedzieli z gorzkiego do艣wiadczenia, czego oczekiwa膰, kiedy impi maszerowa艂y w szyku bitewnym.

— Genera艂 nie m贸g艂 podj膮膰 takiego ryzyka — Zouga potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Mog膮 by膰 mi臋dzy nimi szpiedzy Matabel贸w.

Mungo St. John kaza艂 uchod藕com trzyma膰 si臋 z dala od obozu, wi臋c teraz trzystu lub czterystu, g艂贸wnie kobiety i dzieci, koczowa艂o mi臋dzy ciernistymi drzewami na brzegu rzeki, czterysta metr贸w od najbli偶szego wozu.

Zouga zdj膮艂 dzbanek znad ogniska i nala艂 sobie do kubka gor膮cego, czarnego naparu, potem zn贸w podni贸s艂 g艂ow臋 i nas艂uchiwa艂. Znad rzeki dobiega艂y niewyra藕ne krzyki. Z kubkiem w r臋ce, Zouga podszed艂 do najbli偶szego wozu i stan膮艂 na dyszlu. Spojrza艂 w kierunku rzeki.

W blasku gwiazd, pokryta glin膮 r贸wnina wydawa艂a si臋 upiornie jasna, linia drzew natomiast by艂a nieprzeniknion膮 czerni膮. Nic si臋 nie dzia艂o poza tym, 偶e — mrugn膮艂 oczami z niedowierzaniem — nic, poza tym, 偶e linia drzew zdawa艂a si臋 zbli偶a膰 — czer艅 rozprzestrzenia艂a si臋 po bia艂ej glinie w kierunku obozu, jak rozlana ropa lub plama krwi.

S艂ycha膰 by艂o dziwny, jednostajny d藕wi臋k, jakby szelest skrzyde艂 * nadlatuj膮cej szara艅czy, a czarna plama zbli偶a艂a si臋 z przera偶aj膮c膮 szybko艣ci膮.

479

W tej samej chwili wzbi艂a si臋 w niebo nast臋pna raca, a kiedy wybuch艂a, zala艂a r贸wnin臋 s艂abym, r贸偶owym 艣wiat艂em — Zouga wypu艣ci艂 z r膮k kubek gor膮cej kawy.

Ca艂a r贸wnina by艂a czarna od zalewaj膮cych j膮 impi Matabel贸w — nie ko艅cz膮ce si臋 rz臋dy owalnych tarcz i b艂yszcz膮cych w 艣wietle rakiety ostrzy dzid.

Zouga wyci膮gn膮艂 rewolwer z kabury i strzeli艂 w kierunku czarnej 艣ciany szar偶uj膮cych tarcz.

— Do broni — rykn膮艂, 艣ciskaj膮c w pi臋艣ci ci臋偶ki pistolet. — Matabelowie nadchodz膮! Do broni! — a czarna, zalewaj膮ca ich fala brz臋cza艂a coraz g艂o艣niej, jak roj膮ce si臋 pszczo艂y.

Iglica jego rewolweru uderzy艂a w pusty magazynek, Zouga zeskoczy艂 z dyszla i pobieg艂 wzd艂u偶 linii woz贸w do najbli偶szego maxima.

W ca艂ym obozie wybuch艂o zamieszanie, s艂ycha膰 by艂o krzyki ludzi biegn膮cych na swoje stanowiska. Kiedy Zouga dobieg艂 do stanowiska strzelniczego, jeden z ludzi obs艂uguj膮cych maxima w艂a艣nie wy艂azi艂 spod wozu, gdzie spa艂. By艂 upiornie blady, w艂osy wchodzi艂y mu do oczu. W po艣piechu wci膮gn膮艂 bryczesy i usadowi艂 si臋 na ma艂ym siedzeniu przymocowanym do tylnej nogi statywu maxima.

Jego kompan wci膮偶 nie nadchodzi艂, mo偶e przepad艂 w wirze rozespanych cia艂. Zouga wetkn膮艂 rewolwer za pas i kl臋kn膮艂 obok pokracznie wygl膮daj膮cego karabinu. Zdj膮艂 pokryw臋 z pud艂a z amunicj膮 i wyj膮艂 pierwszy p艂贸cienny pas.

— Nie藕le ci idzie, stary! — wyj膮ka艂 偶o艂nierz, kiedy Zouga otworzy艂 zamek i przeci膮gn膮艂 mosi臋偶n膮 ko艅c贸wk臋 pasa przez komor臋 nabojow膮.

— 艁adunek pierwszy gotowy! — warkn膮艂, a kanonier natychmiast opu艣ci艂 d藕wigni臋 zamka.

Dzidy spada艂y na sk贸rzane tarcze z g艂uchym dudnieniem, kt贸remu towarzyszy艂 ch贸r g艂臋bokich g艂os贸w biegn膮cych wojownik贸w. Byli nie dalej jak kilka metr贸w od barykady z woz贸w. Zouga nawet na nich nie spojrza艂 — skupi艂 ca艂膮 uwag臋 na trudnym zadaniu 艂adowania maxima.

— 艁aduj drugi! — Kanonier zn贸w opu艣ci艂 d藕wigni臋.

— Got贸w! —powiedzia艂 Zouga i poklepa艂 偶o艂nierza po ramieniu. Teraz obaj podnie艣li g艂owy. Pierwsza linia tarcz i wojennych

pi贸ropuszy zdawa艂a si臋 zalewa膰 ich jak rozbijaj膮ca si臋 o brzeg fala.

480

Nadesz艂a chwila „zaciskania", kt贸r膮 amadoda kochali i dla kt贸rej 偶yli; wzniesione tarcze ods艂oni艂y uzbrojone w dzidy r臋ce, zgrzytn臋艂y gotowe do ataku ostrza.

Zagrzmia艂y radosne d藕wi臋ki „pie艣ni zabijania", wojownicy wdzierali si臋 ju偶 do obozu. Celowniczy siedzia艂 sztywno, kolanami dotyka艂 karabinu, a r臋ce mia艂 oparte o poprzeczne uchwyty. W艂o偶y艂 palce w k贸艂ka bezpiecznik贸w, podni贸s艂 je i przycisn膮艂 kciukami d藕wigni臋 spustu.

Lufa niemal dotyka艂a brzucha wysokiego wojownika, kt贸ry przeciska艂 si臋 mi臋dzy wozami. Nagle wydosta艂 si臋 z niej snop b艂yskaj膮cego 艣wiat艂a i og艂uszaj膮cy warkot. Brzmia艂o to, jakby olbrzym pociera艂 stalowym pr臋tem o arkusz blachy falistej. W tej samej chwili wojownik zosta艂 dos艂ownie zmieciony pot臋偶n膮 si艂膮

wystrza艂u.

Strzelec wodzi艂 luf膮 karabinu na prawo i lewo jak skrupulatna gospodyni zamiataj膮ca zakurzon膮 pod艂og臋, a ci膮g艂e b艂yski o艣wietla艂y r贸wnin臋 nieziemskim 艣wiat艂em.

Czarna fala nie zbli偶a艂a si臋 ju偶 — zatrzyma艂a si臋, mimo 偶e jej czo艂o pieni艂o si臋 nadal od ta艅cz膮cych pi贸ropuszy, a tarcze podnosi艂y si臋 i opada艂y z 艂oskotem. Fala sta艂a, jakby zakl臋ta smug膮 b艂yskaj膮cego 艣wiat艂a z lufy karabinu. Jak woda z ga艣nicy zapobiega rozprzestrzenianiu si臋 ognia, tak strumie艅 kul k艂ad艂 ka偶dego z nadbiegaj膮cych wojownik贸w tam, gdzie zgin膮艂 jego poprzednik, a za nim ukazywa艂 si臋 ju偶 nast臋pny. Wkr贸tce i on gin膮艂 — tarcza upada艂a z 艂oskotem na wypalon膮 glin臋 r贸wniny, a assegai wypuszczona z bezw艂adnej r臋ki wirowa艂a w powietrzu.

Wszystkie ustawione na obrze偶ach obozu maximy rycza艂y w艣ciekle, sze艣膰set karabin贸w jednostrza艂owych wzmacnia艂o jeszcze piekieln膮 pie艣艅. Powietrze by艂o niebieskie od dymu, a opary kordytu wdziera艂y si臋 do garde艂 i oczu wywo艂uj膮c 艂zawienie, tak 偶e mia艂o si臋 wra偶enie, i偶 kawalerzy艣ci p艂acz膮 z powodu potwornej jatki, w jak膮

zostali wepchni臋ci.

Matabelowie nieznacznie posuwali si臋 do przodu, ale teraz musieli wspina膰 si臋 na bezkszta艂tn膮 barykad臋 z cia艂 swoich wsp贸艂-plemie艅c贸w. 呕o艂nierz obok Zougi zdj膮艂 kciuki z d藕wigni spustu i zakr臋ci艂 korbk膮 podno艣nika ustawiaj膮c luf臋 kilka centymetr贸w .wy偶ej, aby utrzyma膰 ogie艅 na wysoko艣ci brzucha nacieraj膮cych wojownik贸w.

31 — Twardzi ludzie

481

Karabin zn贸w zarycza艂, a b艂yszcz膮ce czarne cia艂a przeszywane strumieniem kul pada艂y ci臋偶ko na ziemi臋.

— Na Boga, oni nigdy nie przestan膮! — krzykn膮艂 kanonier. Lufa karabinu by艂a ju偶 rozgrzana do czerwono艣ci, jak 艣wie偶o

wykuta podkowa, a woda w ch艂odnicy wrza艂a gwa艂townie. Mosi臋偶ne 艂uski wyskakiwa艂y z komory nabojowej dzwoni膮c o 偶elazne ko艂o wozu i tworz膮c obok niego pob艂yskuj膮cy sto偶ek.

— Pusty! — krzykn膮艂 Zouga, kiedy koniec pasa schowa艂 si臋 w komorze nabojowej. Strzelali kr贸cej ni偶 sze艣膰dziesi膮t sekund, a pierwsza skrzynia amunicji ju偶 by艂a pusta.

Zouga kopn膮艂 j膮 na bok i przyci膮gn膮艂 nast臋pn膮, Matabelowie w tym czasie zbli偶ali si臋 do milcz膮cego karabinu.

— 艁adunek pierwszy gotowy! — krzykn膮艂 Zouga.

— 艁aduj drugi!

Matabelowie wdzierali si臋 w przerw臋 mi臋dzy wozami.

— Gotowe!

I zn贸w rozleg艂 si臋 huk przypominaj膮cy trzepotanie skrzyde艂 czarnego anio艂a, a lufa przesuwa艂a si臋 w prawo, w lewo, w prawo, w lewo spychaj膮c atakuj膮cych wojownik贸w w ciemno艣膰.

— Uciekaj膮 — krzycza艂 偶o艂nierz. — Patrz, uciekaj膮!

Le偶a艂y przed nimi sterty trup贸w. Gdzieniegdzie jaki艣 umieraj膮cy cz艂owiek si臋ga艂 po upuszczon膮 assegai lub dr偶膮cymi r臋kami pr贸bowa艂 zatka膰 kt贸r膮艣 z okropnych dziur w swoim ciele.

Za lini膮 martwych cia艂 by艂o wida膰 rannych, kt贸rzy starali si臋 dotrze膰 do linii lasu zostawiaj膮c na glinie czarne, mokre plamy. Jeden z nich oddala艂 si臋 powoli, obiema r臋kami przytrzymuj膮c wn臋trzno艣ci — maxim wypatroszy艂 go jak ryb臋.

Nad pobojowiskiem budzi艂 si臋 ranek daj膮c niebu cudowny, r贸偶owy odcie艅.

— Te czarne sukinkoty maj膮 ju偶 dosy膰. — Strzelec zachichota艂 nerwowo chc膮c ukry膰 przera偶enie widokiem, kt贸ry rozci膮ga艂 si臋 przed jego oczami.

— Jeszcze tu wr贸c膮 — powiedzia艂 Zouga cicho, przyci膮gn膮艂 nast臋pne pud艂o z amunicj膮 i zdj膮艂 pokryw臋.

— Ca艂kiem nie藕le ci to sz艂o — strzelec zachichota艂 znowu patrz膮c szeroko otwartymi oczyma na sterty trup贸w.

— Prosz臋 wymieni膰 wod臋 w ch艂odnicy, 偶o艂nierzu — rozkaza艂 mu Zouga. — Karabin si臋 przegrzewa; zatka si臋, je艣li znowu uderz膮.

482

— Sir! — Kanonier zda艂 sobie w ko艅cu spraw臋, z kim rozmawia. — Przepraszam, sir.

— A, idzie tw贸j kompan.

W ich kierunku zd膮偶a艂 jaki艣 偶o艂nierz. By艂 jeszcze bardzo m艂ody, mia艂 kr臋cone w艂osy i r贸偶owe policzki. Wygl膮da艂 bardziej na ch艂opca z ko艣cielnego ch贸ru ni偶 na operatora karabinu maszynowego.

— Gdzie byli艣cie, kawalerzysto? — zapyta艂 Zouga.

— Sprawdza艂em konie, sir. To wszystko sta艂o si臋 tak szybko.

— S艂uchajcie! — powiedzia艂, kiedy ch艂opiec zaj膮艂 miejsce przy karabinie.

Spomi臋dzy drzew po drugiej stronie zalanej krwi膮 r贸wniny dociera艂y do nich d藕wi臋ki pie艣ni — g艂臋bokie i dono艣ne. To by艂a pie艣艅 impi Kret贸w.

— Sta艅cie do broni, kawalerzysto — powiedzia艂 Zouga. — To jeszcze nie koniec.

— Odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 d艂ugimi krokami wzd艂u偶 linii woz贸w, 艂aduj膮c jednocze艣nie rewolwer.

艢piewaj膮c, Bazo szed艂 wzd艂u偶 rz臋d贸w swojego impi, wojownicy 艣piewali razem z nim.

Zaraz za kraw臋dzi膮 lasu siedzia艂a dru偶yna Bazo zbieraj膮c odwag臋 do nast臋pnego uderzenia. Zostali przegrupowani i wymieszani ze szcz膮tkami impi Manondy. Jego wojownicy tworzyli pierwsz膮 fal臋 ataku i prze偶y艂o ich bardzo niewielu.

Nagle ponad drzewami rozleg艂 si臋 ha艂as przypominaj膮cy poryw pierwszej, letniej burzy. Chwil臋 p贸藕niej mi臋dzy rz臋dami siedz膮cych wojownik贸w wzbi艂a si臋 w powietrze wysoka kolumna dymu, py艂u i ognia porywaj膮c ze sob膮 ludzkie cia艂a.

Kto艣 krzykn膮艂:

— Zabi膰 demona!

Wybuch艂 nast臋pny pocisk i jeszcze jeden — fontanny ognia i dymu. Zdezorientowani wojownicy strzelali do demon贸w ze swoich starych strzelb marki Martini-Henry zabijaj膮c i rani膮c swoich towarzyszy stoj膮cych po drugiej stronie rozrywaj膮cych si臋 pocisk贸w.

— To nie s膮 demony — krzycza艂 Bazo, ale jego g艂os gin膮艂 *w huku artyleryjskiego ognia i w艣r贸d chaosu, jaki zapanowa艂

483

w szeregach wojownik贸w pr贸buj膮cych obroni膰 si臋 przed czym艣, czego nie rozumieli.

— Chod藕cie! — zawo艂a艂. By艂 tylko jeden spos贸b, 偶eby nad nimi zapanowa膰. Wracamy! Za mn膮! Naprz贸d!

Wszyscy ci, kt贸rzy byli na tyle blisko, 偶eby go us艂ysze膰, poszli za nim; inni, widz膮c, 偶e tamci odchodz膮, szybko do艂膮czyli do reszty. Wyszli spomi臋dzy drzew, inne impi, s艂ysz膮c pie艣艅 wojenn膮, r贸wnie偶 wr贸ci艂y na otwart膮 r贸wnin臋 bia艂ej gliny — i natychmiast rozleg艂 si臋 zgie艂k przypominaj膮cy 艣miech szale艅c贸w, a powietrze wype艂ni艂o si臋 艣wistem i trzaskaniem tysi膮ca bat贸w.

— Znowu nadchodz膮 — Zouga powiedzia艂 cicho, jakby do siebie. — Ju偶 pi膮ty raz.

— To szale艅stwo — zamrucza艂 Mungo St. John, widz膮c oddzia艂y wojownik贸w w bia艂ych pi贸ropuszach wybiegaj膮ce z lasu, wylewaj膮ce si臋 z koryta rzeki jak kipi膮ce mleko i podchodz膮ce do czekaj膮cych na nich karabin贸w.

Lufy armatek by艂y maksymalnie opuszczone, aby uzyska膰 najkr贸tszy zasi臋g, lonty r贸wnie偶 zosta艂y skr贸cone. Wczesny ranek sprawia艂, 偶e pluj膮c ogniem przedstawia艂y dziwnie pi臋kny widok — p臋ka艂y jak p膮ki nowej odmiany bawe艂ny zabarwionej czerwonym ogniem.

Burza drobnych pocisk贸w przypomina艂a deszcz monsunowy stukaj膮cy w 偶elazny dach. Impi zbli偶a艂y si臋 do dryfuj膮cego dymu trac膮c si艂臋 i pr臋dko艣膰, jak morska fala atakuj膮ca pla偶臋.

Fala za艂ama艂a si臋 znowu, potem, bardzo blisko woz贸w, zatrzyma艂a si臋, waha艂a przez chwil臋 i zacz臋艂a cofa膰. Burza ognia trwa艂a jeszcze d艂ugo po tym, jak ostatni wojownicy znikn臋li za drzewami. Pociski maxim贸w ze z艂o艣ci膮 zdziera艂y z drzew p艂aty mokrej, bia艂ej kory, a p贸藕niej karabiny, jeden po drugim, milk艂y.

Stoj膮cy obok Zougi doktor Jameson zaciera艂 r臋ce z rado艣ci.

— To ju偶 koniec. Ich impi s膮 zniszczone, roztrzaskane, zmia偶d偶one. Wszystko wysz艂o lepiej, ni偶 nam si臋 marzy艂o. Niech mi pan powie, St. John, jako 偶o艂nierz, jak pan ocenia straty?

Mungo rozwa偶a艂 pytanie bardzo dok艂adnie, wszed艂 nawet na jeden z woz贸w, 偶eby lepiej rozejrze膰 si臋 po polu walki. Nie zwraca艂 uwagi na wci膮偶 grzmi膮ce strza艂y docieraj膮ce zza drzew, gdzie kilku

484

czarnych snajper贸w przekonanych, 偶e celowanie w g贸r臋 doda ich kulom si艂y, mierzy艂o prosto w niebo.

Stoj膮c na wozie, Mungo zapali艂 cygaro. W ko艅cu powiedzia艂 powa偶nie:

— Nie mniej ni偶 dwa tysi膮ce ofiar, mo偶e nawet trzy.

— Mo偶e wy艣lemy ludzi, 偶eby przeliczyli upolowane sztuki, doktorze — zaproponowa艂 Zouga, a Jameson nawet nie zauwa偶y艂 sarkazmu.

— Nie mo偶emy pozwoli膰 sobie na zw艂ok臋. Powinni艣my przeby膰 dzienn膮 norm臋; to by dobrze wygl膮da艂o w raporcie. — Wyci膮gn膮艂 z kieszeni z艂oty zegarek i paznokciem kciuka otworzy艂 wieczko. — 贸sma — zdumia艂 si臋. — Jest dopiero 贸sma rano. Czy zdajecie sobie panowie spraw臋 z tego, 偶e wygrali艣my decyduj膮c膮 bitw臋 przed 艣niadaniem i 偶e ju偶 przed dziesi膮t膮 mo偶emy wyruszy膰 do kraalu Lobenguli? My艣l臋, 偶e nasi akcjonariusze b臋d膮 z nas dumni.

— A ja my艣l臋 — przerwa艂 mu Zouga — 偶e czeka nas jeszcze troch臋 pracy. Oni znowu wratiaj膮.

— Niemo偶liwe — Mungo St.John by艂 zdumiony.

Bazo kroczy艂 wolno wzd艂u偶 nielicznych szereg贸w swoich wojownik贸w. To ju偶 nie by艂o impi, ale 偶a艂osna grupa ocalonych. Wi臋kszo艣膰 z nich opatrzy艂a rany gar艣ciami zielonych li艣ci, ich spojrzenia by艂y puste, jakby przed chwil膮 wejrzeli do wieczno艣ci. Nie 艣piewali ju偶, siedzieli w milczeniu — aie ich twarze by艂y wci膮偶 zwr贸cone w kierunku obozu bia艂ych ludzi.

Bazo doszed艂 do ko艅ca kr贸tkiego szeregu i zatrzyma艂 si臋 pod roz艂o偶ystymi ga艂臋ziami dzikiego drzewa tekowego. Spojrza艂 w g贸r臋.

Manonda, dow贸dca niegdy艣 wspania艂ego impi Insukamini, wisia艂 na jednej z g艂贸wnych ga艂臋zi. Jego szyj臋 opasywa艂 gruby rzemie艅, wojownik mia艂 otwarte oczy zwr贸cone wyzywaj膮co w kierunku obozu wrog贸w. Jego prawa noga, roztrzaskana powy偶ej kolana, by艂a dziwnie wykr臋cona i d艂u偶sza od lewej.

Bazo podni贸s艂 assegai, aby odda膰 cze艣膰 martwemu indunie.

— Pozdrawiam ci臋, Manonda, kt贸ry wola艂e艣 艣mier膰 od gorzkiego smaku kl臋ski — zawo艂a艂.

Impi Insukamini ju偶 nie istnia艂o. Jego wojownicy le偶eli wraz ' z innymi kilka metr贸w od obozu bia艂ych.

485

— Wys艂awiam ci臋, Manonda, kt贸ry wola艂e艣 umrze膰, ni偶 偶y膰 jako kaleka lub niewolnik. Odejd藕 w pokoju, Manonda, i wstaw si臋 za nami, gdy staniesz przed obliczem duch贸w.

Bazo odwr贸ci艂 si臋 i stan膮艂 przed milcz膮cymi, czekaj膮cymi wojownikami. Promienie porannego s艂o艅ca, ukazuj膮cego si臋 nad wierzcho艂kami drzew, rzuca艂y d艂ugie, czarne cienie.

— Czy wasze oczy nadal p艂on膮 z gniewu, moje dzieci? — Bazo za艣piewa艂 wysokim, czystym g艂osem.

— Tak, nadal p艂on膮, Baba\ — odpowiedzieli mu ch贸rem.

— Doko艅czmy wi臋c czekaj膮ce na nas zadanie.

Tam gdzie dziesi臋ciu amadoda uczestniczy艂o w pierwszym ataku, teraz tylko dwaj biegli przez przesi膮kni臋t膮 krwi膮 r贸wnin臋. Tylko jeden z 偶a艂osnej garstki dotar艂 dalej ni偶 do po艂owy. Reszta wr贸ci艂a i zostawi艂a Bazo samego. Bieg艂 i p艂aka艂, mia艂 otwarte usta, pot sp艂ywa艂 mu po nagim torsie. Nawet nie ezu艂, kiedy uderzy艂a go pierwsza kula. To by艂o jak nag艂e odr臋twienie, jakby zabrak艂o kt贸rej艣 cz臋艣ci jego cia艂a. Bieg艂 dalej przeskakuj膮c poskr臋cane cia艂a, huk wystrza艂贸w wydawa艂 si臋 przyt艂umiony i odleg艂y, w jego uszach d藕wi臋cza艂 inny, pot臋偶niejszy ha艂as przypominaj膮cy ryk ogromnego wodospadu.

Poczu艂 kolejne ostre szarpni臋cie, jakby wbi艂 mu si臋 w cia艂o zakrzywiony cier艅, nie czu艂 jednak b贸lu. Ryk w jego g艂owie stawa艂 si臋 coraz g艂o艣niejszy, pole widzenia zw臋偶a艂o mu si臋, mia艂 wra偶enie, 偶e biegnie wewn膮trz d艂ugiego, ciemnego tunelu.

Zn贸w targn臋艂o nim dra偶ni膮ce, ale bezbolesne szarpni臋cie i nagle poczu艂 si臋 zm臋czony. Chcia艂 si臋 po艂o偶y膰 i odpocz膮膰, ale co艣 gna艂o go w kierunku bia艂ych brezentowych plandek. Kolejne szarpni臋cie, jakby kto艣 trzyma艂 go na smyczy. Ugi臋艂y si臋 pod nim nogi, przewr贸ci艂 si臋 i upad艂 twarz膮 do wypalonej s艂o艅cem gliny.

Huk wystrza艂贸w ucich艂 w ko艅cu, ale jego miejsce natychmiast zaj膮艂 inny — za 艣cian膮 woz贸w rozleg艂y si臋 okrzyki rado艣ci, biali ludzie cieszyli si臋.

Bazo by艂 zm臋czony, 艣miertelnie zm臋czony. Zamkn膮艂 oczy i czeka艂, a偶 ogarnie go ciemno艣膰.

Wia艂 gwa艂towny, zachodni wiatr nad wzg贸rzami wisia艂a zimna, przejmuj膮co wilgotna mg艂a — guti, kt贸ra skrapla艂a si臋 na li艣ciach drzew i kapa艂a z nich pos臋pnie. Tanase mozolnie wspina艂a si臋 po w膮skiej 艣cie偶ce prowadz膮cej na prze艂臋cz mi臋dzy dwoma per艂owo-szarymi szczytami. By艂a przemarzni臋ta, mia艂a na sobie tylko sk贸rzan膮 peleryn臋, a na g艂owie nios艂a tobo艂ek z rzeczami, jakie uda艂o jej si臋 uratowa膰 i zabra膰 z jaskini Umlimo.

Dotar艂a do prze艂臋czy i spojrza艂a w d贸艂, w kierunku nast臋pnej doliny wys艂anej g臋stym, zielonym poszyciem. Przygl膮da艂a si臋 jej bardzo uwa偶nie, ale powoli traci艂a nadziej臋. Podobnie jak wszystkie poprzednie, ta r贸wnie偶 nie by艂a zamieszkana przez ludzkie istoty.

Odk膮d opu艣ci艂a dolin臋 Umlimo, ksi臋偶yc osi膮gn膮艂 pe艂ni臋, p贸藕niej znikn膮艂 zupe艂nie i zn贸w zamieni艂 si臋 w 偶贸艂ty rogalik zawieszony na nocnym niebie. Przez ca艂y ten czas pr贸bowa艂a odnale藕膰 kobiety i dzieci z plemienia Matabele. Wiedzia艂a, 偶e ukrywaj膮 si臋 gdzie艣 tutaj, w Matopos — Matabelowie zawsze tak robili, gdy grozi艂o im niebezpiecze艅stwo. By艂 ttf jednak tak ogromny obszar, pe艂en w膮woz贸w, dolin i jaski艅 przypominaj膮cych labirynty, 偶e Tanase traci艂a ju偶 nadziej臋, 偶e kiedykolwiek ich odnajdzie.

Powoli schodzi艂a w d贸艂. Jej nogi by艂y ci臋偶kie jak o艂贸w, mia艂a md艂o艣ci, chcia艂o jej si臋 wymiotowa膰, ale prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i sz艂a dalej. Dotar艂a na dno doliny i ci臋偶ko usiad艂a na poro艣ni臋tym mchem kamieniu w pobli偶u strumyka.

Dobrze zna艂a przyczyn臋 swoich dolegliwo艣ci; mimo 偶e jej miesi膮czka sp贸藕nia艂a si臋 tylko o kilka dni, wiedzia艂a, 偶e ohydne nasienie, kt贸re zostawi艂 w niej bia艂y, ow艂osiony, gruby jak balon gwa艂ciciel, zadomowi艂o si臋 w niej na dobre, wiedzia艂a r贸wnie偶, co musi zrobi膰.

Po艂o偶y艂a na ziemi tobo艂ek i wzi臋艂a si臋 do szukania suchych ga艂臋zi i mchu na ognisko. Z tego, co znalaz艂a, u艂o偶y艂a ma艂y stos w miejscu os艂oni臋tym od wiatru i kucn臋艂a nad nim.

Przez wiele d艂ugich minut pr贸bowa艂a zapali膰 go si艂膮 woli. W ko艅cu westchn臋艂a, jej ramiona opad艂y ci臋偶ko. Nie potrafi艂a wykonywa膰 nawet tych najprostszych zada艅. Bia艂y cz艂owiek ze z艂ot膮 brod膮 mia艂 racj臋 m贸wi膮c, 偶e ona nie jest ju偶 Umlimo. Jest m艂od膮 kobiet膮 bez 偶adnych tajemnych dar贸w czy obowi膮zk贸w — jest wolna. Duchy nie b臋d膮 niczego wi臋cej od niej chcie膰, teraz mog艂a odszuka膰 tego, kt贸rego kocha艂a.

Kiedy przygotowywa艂a si臋 do rozpalenia ognia — obracaj膮c

486

V

487

such膮 ga艂膮zk臋 za pomoc膮 ci臋ciwy ma艂ego 艂uku — dwa uczucia dodawa艂y jej si艂 do przej艣cia czekaj膮cej j膮 pr贸by: mi艂o艣膰 i r贸wnie 偶arliwa nienawi艣膰.

Kiedy zawrza艂a zawarto艣膰 glinianego naczy艅ka, Tanase wrzuci艂a do niego gar艣膰 suszonej kory. Natychmiast s艂odki zapach truj膮cych opar贸w podra偶ni艂 jej gard艂o.

D艂ugi, ostry r贸g antylopy z obci臋tym ko艅cem s艂u偶y艂 do odci膮gania krwi lub wprowadzania p艂yn贸w do wn臋trza cia艂a.

Tanase roz艂o偶y艂a sk贸rzan膮 peleryn臋 pod daj膮c膮 os艂on臋 ska艂膮 i po艂o偶y艂a si臋 na niej, p艂asko na plecach, ze stopami opartymi wysoko

0 granitow膮 艣cian臋. Nasmarowa艂a r贸g t艂uszczem, wzi臋艂a g艂臋boki oddech, zacisn臋艂a z臋by i wbi艂a r贸g w swoje cia艂o. Kiedy napotka艂 op贸r, porusza艂a nim ostro偶nie, ale zdecydowanie, a偶 w ko艅cu ostrze znalaz艂o otw贸r i wesz艂o g艂臋biej, a zatrzymany oddech wyrwa艂 si臋 jej z p艂uc.

Ten potworny b贸l by艂 dla niej r贸wnie偶 藕r贸d艂em dziwnej, diabelskiej rozkoszy, tak jakby zadawa艂a go tej znienawidzonej istocie, kt贸ra si臋 w niej zakorzeni艂a. Podnios艂a si臋 na 艂okciach i sprawdzi艂a temperatur臋 cieczy w glinianym naczyniu. Z trudem mog艂a utrzyma膰 w niej palec.

Podnios艂a naczynie i wla艂a jego zawarto艣膰 do czarnego otworu. J臋kn臋艂a z b贸lu i wygi臋艂a si臋 w 艂uk, ale wla艂a wszystko. W ustach czu艂a s艂ony smak krwi, dopiero teraz zorientowa艂a si臋, 偶e przygryz艂a sobie warg臋. Si臋gn臋艂a po r贸g i wyrwa艂a go z siebie, potem zwin臋艂a si臋 na sk贸rzanej pelerynie, przycisn臋艂a kolana do brzucha i j臋cza艂a trawiona ogniem p艂on膮cym w jej macicy.

W nocy chwyci艂y j膮 potworne b贸le, czu艂a, 偶e jej brzuch staje si臋 twardy jak kula armatnia.

Chcia艂a znale藕膰 w sobie jak膮艣 kopi臋 tego bia艂ego 艂ajdaka, kt贸ry j膮 zgwa艂ci艂, aby m贸c zem艣ci膰 si臋 na niej. Mo偶liwo艣膰 okaleczenia

1 spalenia tej istoty sprawi艂aby jej ogromn膮 rado艣膰, ale nie by艂o w niej nic, na co mog艂aby przela膰 swoj膮 nienawi艣膰. Tak wi臋c mimo oczyszczenia cia艂a ci膮gle by艂a w niej dzika, niepohamowana nienawi艣膰, kt贸r膮 ponios艂a dalej w g艂膮b Matopos.

Prowadzi艂y j膮 radosne krzyki i 艣miech bawi膮cych si臋 dzieci. Tanase skrada艂a si臋 wzd艂u偶 brzegu rzeki zas艂oni臋ta 艣cian膮 g臋stych trzcin. Dostrzeg艂a dziewcz臋ta pos艂ane po wod臋. Du偶e, czarne, gliniane naczynia sta艂y w rz臋dzie na piaszczystym brzegu, by艂y

488

zatkane zielonymi li艣膰mi, aby woda nie wylewa艂a si臋, gdy dziewcz臋ta b臋d膮 je nios艂y na g艂owach.

Nape艂niwszy naczynia, nie potrafi艂y oprze膰 si臋 pokusie ch艂odnej, 艣wie偶ej wody, 艣ci膮gn臋艂y sp贸dnice i bawi艂y si臋 rado艣nie w rzece. Najstarsze przemienia艂y si臋 ju偶 w kobiety; nagle jedna z nich zauwa偶y艂a kogo艣 w zaro艣lach i krzykn臋艂a, aby ostrzec inne.

Tanase uda艂o si臋 dogoni膰 najm艂odsze i poruszaj膮ce si臋 najwolniej dziecko, przyciska艂a teraz wierzgaj膮ce, czarne i mokre cia艂ko do swojego 艂ona, uspokaja艂a i czeka艂a, a偶 dziewczynka przestanie wyrywa膰 si臋 i p艂aka膰.

— Nie b贸j si臋, male艅ka — szepta艂a. — Nale偶臋 do waszego plemienia.

P贸艂 godziny p贸藕niej dziewczynka szczebiota艂a weso艂o i prowadzi艂a Tanase trzymaj膮c j膮 za r臋k臋.

Matki wysz艂y z jaski艅, aby powita膰 go艣cia, i rzuci艂y si臋 na ni膮 jak r贸j pszcz贸艂.

— Czy to prawda, 偶e odby艂y si臋 ju偶 dwie wielkie bitwy? — pyta艂y j膮.

— S艂ysza艂y艣my, 偶e impi zosta艂y rozbite nad Shangani, a to co zosta艂o, biali wyr偶n臋li jak byd艂o na brzegach Bembesi.

— Prosimy, powiedz, 偶e nasi synowie i m臋偶owie 偶yj膮 — b艂aga艂y j膮.

— M贸wi膮, 偶e kr贸l zbieg艂 ze swojego kraalu i 偶e jeste艣my dzie膰mi bez ojca. Czy to prawda?

— Nic nie wiem — powiedzia艂a im Tanase. — To ja przysz艂am si臋 czego艣 dowiedzie膰. Czy kto艣 mo偶e mi powiedzie膰, gdzie jest Juba, najstarsza 偶ona Gandanga, brata kr贸la?

Wskaza艂y jakie艣 miejsce na wzg贸rzach, Tanase posz艂a dalej i znalaz艂a nast臋pn膮 grup臋 ukrywaj膮cych si臋 kobiet. Ich dzieci nie 艣mia艂y si臋 ani nie bawi艂y, mia艂y patykowate ko艅czyny i spuchni臋te brzuszki.

— Nie mamy co je艣膰 — 偶ali艂y si臋 przed ni膮 kobiety. — Nied艂ugo pomrzemy z g艂odu.

I wys艂a艂y j膮 dalej na p贸艂noc, zagubion膮, pr贸buj膮c膮 nie dostrzega膰 m臋ki zwyci臋偶onego plemienia. Pewnego dnia wesz艂a do mrocznego, zadymionego wn臋trza jaskini, a jaka艣 znajoma posta膰 wsta艂a, by j膮 powita膰.

— Tanase, moje dziecko, moja c贸reczko.

Dopiero teraz Tanase rozpozna艂a Jub臋, poniewa偶 jej kiedy艣 tak * ogromne cia艂o by艂o wychudzone, a piersi zwisa艂y jak puste worki.

489

— Juba, matko — zawo艂a艂a Tanase i rzuci艂a si臋 jej w obj臋cia. D艂ugo jeszcze p艂acz nie pozwala艂 jej wydoby膰 z siebie g艂osu.

— Matko, czy masz jakie艣 wie艣ci od Bazo?

Juba odsun臋艂a j膮 lekko od siebie i spojrza艂a na jej twarz. Kiedy Tanase zobaczy艂a pustosz膮cy smutek w oczach Juby, krzykn臋艂a z przera偶enia.

— Przecie偶 on 偶yje!

— Chod藕, c贸rko — szepn臋艂a Juba i poprowadzi艂a j膮 w g艂膮b jaskini, wzd艂u偶 naturalnego korytarza. W zimnym powietrzu czu艂o si臋 zapach cmentarza i fetor rozk艂adaj膮cych si臋 cia艂.

Dotar艂y do nast臋pnej cz臋艣ci jaskini o艣wietlonej tylko 艣wiate艂kiem p艂on膮cego knota p艂ywaj膮cego w misce oleju. Pod przeciwleg艂膮 艣cian膮 znajdowa艂y si臋 nosze. Na nich le偶a艂o wyniszczone cia艂o, a ca艂e pomieszczenie wype艂nione by艂o zapachem 艣mierci.

Tanase ukl臋k艂a przy noszach i zdj臋艂a li艣cie, kt贸rymi opatrzona by艂a jedna z cuchn膮cych ran.

— On 偶yje — powiedzia艂a. — Bazo 偶yje.

— Jeszcze 偶yje — zgodzi艂a si臋 Juba. — Jego ojciec i ci z jego ludzi, kt贸rzy unikn臋li kul bia艂ego cz艂owieka, przynie艣li mojego syna na tarczy. Prosili, 偶ebym go uratowa艂a, ale wszyscy s膮 bezsilni.

— On nie umrze — powiedzia艂a stanowczo Tanase. — Nie pozwol臋 mu umrze膰. — Pochyli艂a si臋 nad wyniszczonym cia艂em i przycisn臋艂a usta do gor膮cej sk贸ry. — Nie pozwol臋 ci umrze膰 — szepn臋艂a.

Wzg贸rza Indun贸w by艂y opuszczone; nie pas艂y si臋 na nich 偶adne zwierz臋ta, poniewa偶 stada ju偶 dawno zosta艂y stamt膮d wyprowadzone, aby uchroni膰 je przed naje藕d藕cami. Nad wzg贸rzami nie kr膮偶y艂y s臋py ani wrony, poniewa偶 maximy urz膮dzi艂y im wspania艂膮 uczt臋 zaledwie czterdzie艣ci kilometr贸w na wsch贸d od brodu na Bembesi.

Kr贸lewski kraal w GuBulawayo prawie opustosza艂. Chaty kobiet by艂y puste. Nie s艂ysza艂o si臋 p艂aczu dzieci ani 艣piewu dziewcz膮t czy zrz臋dzenia starc贸w. Wszyscy ukryli si臋 w magicznych Wzg贸rzach Matopos.

Baraki wojownik贸w by艂y opuszczone. Dwa tysi膮ce poleg艂o nad Shangani, trzy tysi膮ce nad Bembesi — a nikt nie zliczy tych, kt贸rzy uciekli, by umrze膰 jak zwierz臋ta w jaskiniach czy zaro艣lach.

Ci, kt贸rzy prze偶yli, rozproszyli si臋. Jedni do艂膮czyli do kobiet na wzg贸rzach, inni przystali do renegat贸w, kt贸rzy zaoferowali im schronienie.

Ze wszystkich impi Matabel贸w tylko jedno pozosta艂o nienaruszone — regiment Inyati induny Gandanga, przyrodniego brata kr贸la. Tylko Gandangowi uda艂o si臋 oprze膰 szale艅stwu i nie wepchn膮膰 swoich ludzi pod lufy maxim贸w, a teraz czeka艂 ze swoim impi zebranym na wzg贸rzach na pomoc od kraalu na rozkazy kr贸la.

W ca艂ym GuBulawayo zosta艂a tylko garstka ludzi. W tej grupie by艂o dwudziestu sze艣ciu bia艂ych, g艂贸wnie kupc贸w i poszukiwaczy z艂ota prosz膮cych o koncesje, kt贸rzy znale藕li si臋 w kraalu, kiedy Jameson wyruszy艂 ze Wzg贸rza Iron Min臋. Razem z nimi byli Codringtonowie — Clinton, Robyn i bli藕niaczki. Lobengula obieca艂 udzieli膰 im schronienia na czas wojny, a teraz poprosi艂 ich na ostatni膮 audiencj臋.

Pomi臋dzy dwoma nowo wybudowanymi, murowanymi domami, kt贸re zast膮pi艂y chat臋 Lobenguli, znajdowa艂y si臋 cztery zaprz臋偶one kr贸lewskie wozy.

Ko艂o nich sta艂 niewielki orszak: dwie najstarsze 偶ony Lobenguli, czterech indun贸w i mniej wi臋cej tuzin niewolnik贸w i s艂u偶膮cych.

Sam kr贸l siedzia艂 na ko藕le pierwszego wozu, na kt贸rym znajdowa艂y si臋 wszystkie skarby Lobenguli: sto wielkich k艂贸w s艂oniowych, zapiecz臋towane naczynia z diamentami, p艂贸cienny worek oznaczony napisem „The Standard Bank Ltd" zawieraj膮cy suwereny zap艂acone w ci膮gu czterech lat przez Brytyjskie Towarzystwo Po艂udniowoafryka艅skie, od kiedy uzyska艂o koncesj臋 — cztery tysi膮ce suweren贸w, mniej ni偶 jeden za ka偶dego zabitego wojownika.

W pobli偶u woz贸w zebrali si臋 biali, Lobengula patrzy艂 na nich z g贸ry. Kr贸l bardzo si臋 zestarza艂 w ci膮gu tych kilku tygodni, od kiedy rzuci艂 dzid膮 wojenn膮 na Wzg贸rzach Indun贸w. Wok贸艂 jego ust i oczu powsta艂y g艂臋bokie zmarszczki. Mia艂 przekrwione oczy i pusty wzrok, jego w艂osy by艂y zupe艂nie siwe, cia艂o zniekszta艂cone grub膮 i nier贸wnomiern膮 warstw膮 t艂uszczu, oddech ci臋偶ki i nieregularny, jak oddech konaj膮cego zwierz臋cia.

— Powiedzcie swojej kr贸lowej, biali ludzie, 偶e Lobengula

dotrzyma艂 s艂owa. 呕adnemu z was nie sta艂a si臋 krzywda — powiedzia艂

^ chrapliwym g艂osem. — Daketela i jego 偶o艂nierze b臋d膮 tutaj jutro.

Je艣li wyjdziecie im naprzeciw, mo偶ecie ich spotka膰 jeszcze przed

490

491

zapadni臋ciem zmroku. — Lobengula przerwa艂, aby z艂apa膰 oddech, i doda艂. — Id藕cie ju偶. Nie mam wam nic wi臋cej do powiedzenia.

Odchodz膮c, wszyscy milczeli i czuli si臋 upokorzeni. Zosta艂a tylko Robyn i jej rodzina.

Bli藕niaczki sta艂y po jej obu stronach. Maj膮c po dwadzie艣cia jeden lat, dor贸wnywa艂y jej wzrostem. Mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e wszystkie trzy s膮 siostrami — z ich bystrym spojrzeniem i b艂yszcz膮cymi, zdrowymi w艂osami.

Za nimi sta艂 Clinton, przygarbiony i 艂ysy, ubrany w star膮, poprzecieran膮 na 艂okciach i mankietach marynark臋, wygl膮da艂 na ojca zar贸wno Robyn, jak i bli藕niaczek.

Kr贸l spojrza艂 na nich z 偶alem w oczach.

— To ju偶 ostatni raz, kiedy czynisz mnie szcz臋艣liwym, Nomu-sa — powiedzia艂.

— Och, kr贸lu, moje serce p艂onie, kiedy my艣l臋 o tym, co si臋 sta艂o i jakich rad ci udzieli艂am.

Lobengula podni贸s艂 r臋k臋, aby zamkn膮膰 jej usta.

— Nie obwiniaj si臋, Nomusa. By艂a艣 mi wiernym przyjacielem przez wiele lat, a to, co zrobi艂a艣, zrobi艂a艣 w dobrej wierze. Ani ty, ani ja nie mogli艣my nic zrobi膰. To wszystko ju偶 dawno zosta艂o przepowiedziane.

Robyn podbieg艂a do wozu, a Lobengula pochyli艂 si臋, aby wzi膮膰 j膮 za r臋k臋.

— M贸dl si臋 do swoich trzech bog贸w, kt贸rzy wydaj膮 mi si臋 jednym, Nomusa.

— Sam mo偶esz si臋 pomodli膰, on ci臋 wys艂ucha, jeste艣 dobrym cz艂owiekiem.

— Nikt nie jest tylko dobry albo tylko z艂y — westchn膮艂 kr贸l. — Nomusa, wkr贸tce nadejdzie tu Daketela i jego 偶o艂nierze. Powt贸rz mu, co powiedzia艂 Lobengula: „Jestem pokonany, biali ludzie, moje impi s膮 po偶arte. Pozw贸lcie mi odej艣膰, nie 艣cigajcie mnie, bo jestem ju偶 stary i chory. Chc臋 tylko znale藕膰 miejsce, gdzie b臋d臋 m贸g艂 op艂akiwa膰 moich ludzi — i umrze膰 w pokoju."

— Powiem im to, Lobengulo.

— A oni ci臋 wys艂uchaj膮?

Nie potrafi艂a spojrze膰 mu w oczy, opu艣ci艂a g艂ow臋:

— Wiesz, 偶e nie wys艂uchaj膮.

— Moi biedni ludzie — szepn膮艂 Lobengula. — Zaopiekujesz si臋 nimi, kiedy odjad臋, Nomusa?

492

— Przyrzekam ci to, kr贸lu — powiedzia艂a Robyn 偶arliwie. — Zostan臋 w misji Khami a偶 do 艣mierci i po艣wi臋c臋 swoje 偶ycie twojemu ludowi.

Lobengula u艣miechn膮艂 si臋, a w jego oczach zn贸w pojawi艂 si臋 ten, tak niegdy艣 cz臋sty, figlarny b艂ysk.

— Udzielam ci mojego pozwolenia, kt贸rego odmawia艂em przez te wszystkie lata. Je艣li kt贸ry艣 z moich ludzi — m臋偶czyzna, kobieta czy dziecko — poprosi ci臋 o polanie jego g艂owy wod膮 i wykonanie nad nim znaku krzy偶a twoich trzech bog贸w, mo偶esz to uczyni膰.

Robyn nic mu nie odpowiedzia艂a.

— Zosta艅 w pokoju, Nomusa — powiedzia艂 Lobengula, a jego w贸z wytoczy艂 si臋 wolno przez bram臋 w palisadzie.

Ginton Codrington zatrzyma艂 mu艂a na szczycie wzniesienia g贸ruj膮cego nad kraalem i wzi膮艂 Robyn za r臋k臋. Siedzieli w milczeniu na ko藕le wozu i patrzyli na wolno opadaj膮cy kurz za ko艂ami kr贸lewskich woz贸w.

— Nigdy nie dadz膮 mu spokoju — powiedzia艂a cicho Robyn.

— Tutaj stawk膮 jest sam Lobengula — zgodzi艂 si臋 Clinton. — Bez niego zwyci臋stwo nie b臋dzie pe艂ne.

— Co oni z nim zrobi膮? — zapyta艂a Robyn smutno. — Je艣li go z艂api膮.

— Wygnanie, zapewne — powiedzia艂 Clinton. — Mo偶e 艢wi臋ta Helena, tam zes艂ali Ceteway贸.

— Biedny, tragiczny cz艂owiek — szepn臋艂a Robyn. — Uwi臋ziony mi臋dzy dwiema epokami, na p贸艂 dziki, na p贸艂 cywilizowany, na p贸艂 okrutny despota, na p贸艂 wra偶liwy marzyciel. Biedny Lobengula.

— Ojcze, sp贸jrz! — krzykn臋艂a nagle Vicky wskazuj膮c drog臋 wiod膮c膮 na wsch贸d. Wznosi艂a si臋 nad ni膮 g臋sta chmura kurzu, z kt贸rej wy艂oni艂a si臋 grupa je藕d藕c贸w z medalami i karabinami po艂yskuj膮cymi w s艂o艅cu.

— 呕o艂nierze — szepn臋艂a Lizzie.

— 呕o艂nierze — powt贸rzy艂a Vicky rado艣nie. — Setki 偶o艂nierzy. — Bli藕niaczki wymieni艂y znacz膮ce spojrzenia.

Clinton podni贸s艂 lejce, ale Robyn powstrzyma艂a go mocniejszym u艣ciskiem d艂oni.

— Poczekaj — powiedzia艂a. — Chc臋 to zobaczy膰. W pewien

493

spos贸b b臋dzie to dla mnie koniec jakiej艣 epoki ... okrutnej, ale niewinnej.

Lobengula pozostawi艂 jednego ze swoich zaufanych fndun贸w w kraalu z poleceniem podpalenia go, jak tylko ostatni w贸z zniknie za horyzontem. W murowanym budynku za now膮 rezydencj膮 kr贸lewsk膮 znajdowa艂y si臋 resztki amunicji martini-henry, za kt贸r膮 sprzeda艂 swoj膮 ziemi臋 i ludzi. By艂o tam r贸wnie偶 dwadzie艣cia beczek czarnego prochu.

— Patrzcie! — powiedzia艂a Robyn, kiedy s艂up dymu i ognia wzbi艂 si臋 w powietrze.

Dopiero wiele sekund p贸藕niej us艂yszeli huk, a wiruj膮cy s艂up dymu rozwin膮艂 si臋 jak kwiat i przykry艂 swoim baldachimem zniszczony kraal.

Dom Lobenguli, kt贸ry by艂 dla niego 藕r贸d艂em rado艣ci i dumy, teraz zamieni艂 si臋 w ruin臋, bez dachu i z zapadni臋tymi 艣cianami.

P艂on臋艂y chaty w strefie kobiet, widzieli, jak p艂omienie przeskakuj膮 palisad臋 i rzucaj膮 si臋 na dachy stoj膮cych za ni膮 dom贸w. W ci膮gu kilku minut ca艂e GuBulawayo obj臋艂y buchaj膮ce p艂omienie.

— Teraz mo偶emy jecha膰—powiedzia艂a cicho Robyn, a Clinton szarpn膮艂 lejce.

Grupa zwiadowc贸w sk艂ada艂a si臋 z trzydziestu je藕d藕c贸w; w miar臋 jak zbli偶ali si臋, stawa艂o si臋 oczywiste, kim jest wysoki, wyprostowany m臋偶czyzna na czele.

— Dzi臋ki Bogu nic wam si臋 nie sta艂o! — zawo艂a艂 Zouga. By艂o mu bardzo dobrze w mundurze z mosi臋偶nymi naszywkami b艂yszcz膮cymi w s艂o艅cu.

— Nigdy nic nam nie grozi艂o — odpowiedzia艂a mu Robyn. — I ty doskonale o tym wiedzia艂e艣.

— Gdzie jest Lobengula? — Zouga pu艣ci艂 jej szyderstwo mimo uszu. Robyn pokr臋ci艂a g艂ow膮.

— Ju偶 raz zdradzi艂am Lobengul臋...

— Jeste艣 Angielk膮 — przypomnia艂 jej Zouga. — Powinna艣 by膰 wierna kr贸lowej.

— Tak, jestem Angielk膮 — zgodzi艂a si臋 ch艂odno — i wstydz臋 si臋 tego dzisiaj. Nie powiem ci, gdzie jest kr贸l.

— Jak sobie 偶yczysz. — Zouga spojrza艂 na Clintona. — Zdajesz sobie spraw臋, 偶e nie b臋dzie pokoju, dop贸ki nie dostaniemy Lobenguli.

Clinton pochyli艂 g艂ow臋.

— Kr贸l uda艂 si臋 na p贸艂noc z 偶onami i regimentem Inyati.

— Dzi臋kuj臋. — Po chwili doda艂 — Dam wam eskort臋. Pojedziecie z ni膮 do g艂贸wnej kolumny. Sier偶ancie!

Z szeregu wyst膮pi艂 m艂ody kawalerzysta z potr贸jnym szewronem na r臋kawie. By艂 bardzo przystojny, mia艂 lekko zar贸偶owione policzki i szerokie ramiona.

— Sier偶ancie Acutt. Prosz臋 wzi膮膰 sze艣ciu ludzi z ko艅ca kolumny i zaopiekowa膰 si臋 tymi osobami.

Zouga po偶egna艂 si臋 szorstko z siostr膮 i szwagrem, a potem rzuci艂 rozkaz:

— Oddzia艂, galopem naprz贸d!

Pierwsze dwa tuziny kawalerzyst贸w pojecha艂y w kierunku GuBulawayo, a sier偶ant i jego sze艣ciu ludzi, rozstawionych po obu stronach wozu Codrington贸w, ruszyli w drog臋 powrotn膮 do g艂贸wnej kolumny.

Vicky odwr贸ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a m艂odemu sier偶antowi prosto w oczy. Wolno wzi臋艂a g艂臋boki oddech wypychaj膮c do przodu piersi okryte wyblak艂膮 bawe艂n膮 jej sukienki. Sier偶ant przygl膮da艂 jej si臋 uwa偶nie, a na jego twarzy pojawi艂 si臋 ciemnoczerwony rumieniec.

Vicky zwil偶y艂a usta koniuszkiem r贸偶owego j臋zyka i zmru偶y艂a oczy. Jej spojrzenie ugodzi艂o go z odleg艂o艣ci pi臋ciu metr贸w, a sier偶ant Acutt o ma艂o nie spad艂 z siod艂a.

— Victoria! — warkn臋艂a Robyn nawet nie patrz膮c na c贸rk臋.

— Tak, mamo. — Victoria pospiesznie opu艣ci艂a ramiona, aby zmieni膰 zuchwa艂膮 pozycj臋, i przybra艂a powa偶ny wyraz twarzy.

TRE艢膯 TELEGRAMU ODEBRANEGO W FORCIE VIC-TORIA 10 LISTOPADA 1893 I PRZES艁ANEGO HELIOGRA-FEM DO GUBULAWAYO:

DO JAMESONA STOP RZ膭D JEJ KR脫LEWSKIEJ MO艢CI ODMAWIA UZNANIA MATABELE ZA KOLONI臉 LUB W艁膭CZENIA GO POD JURYSDYKCJ臉 PE艁NOMOCNIKA RZ膭-

494

495

Iff

DOWEGO STOP SEKRETARZ SPRAW ZAGRANICZNYCH JEJ KR脫LEWSKIEJ MO艢CI UWA呕A 呕E TOWARZYSTWO POWINNO SPRAWOWA膯 RZ膭DY NA NOWYM TERYTORIUM STOP MASZONA I MATABELE WCHODZ膭 WI臉C W SK艁AD ZIEM TOWARZYSTWA STOP OSTATNIE NOTOWANIA AKCJI 8 FUNT脫W STOP GRATULACJE DLA PANA PA艃SKICH OFICER脫W I 呕O艁NIERZY OD JOWISZA

DLA JAMESONA PILNE I TAJNE ZNISZCZY膯 WSZYSTKIE KOPIE STOP MUSIMY MIE膯 LOBENGUL臉 STOP NIE ISTNIEJE ZBYT DU呕E RYZYKO LUB ZBYT WYSOKA CENA STOP JOWISZ

— Wielebny ojcze Codrington, zamierzam pos艂a膰 znacz膮ce si艂y w celu sprowadzenia Lobenguli. — Jameson sta艂 przy wej艣ciu do swojego namiotu i spogl膮da艂 na ruiny kr贸lewskiego kraalu. — Ju偶 wys艂a艂em do niego t臋 wiadomo艣膰. — Jameson wr贸ci艂 do biurka i przeczyta艂:

Aby po艂o偶y膰 kres bezsensownemu rozlewowi krwi, musi pan natychmiast wr贸ci膰 do GuBulawayo. Gwarantuj臋 pe艂ne bezpiecze艅stwo i dobre traktowanie.

— Czy kr贸l przys艂a艂 ju偶 wiadomo艣膰? —zapyta艂 Clinton. Odm贸wi艂 zaj臋cia miejsca i sta艂 sztywno przed sk艂adanym stolikiem, kt贸ry s艂u偶y艂 J膮mesonowi za biurko.

— Prosz臋. — Doktor poda艂 mu brudny, pogi臋ty kawa艂ek papieru. Clinton szybko przeczyta艂 tre艣膰 wiadomo艣ci.

Mam zaszczyt poinformowa膰 pana, 偶e dosta艂em pa艅ski list i zapozna艂em si臋 z tym, co pan pisze. Przyb臋d臋...

— Napisa艂 to ten hukaj Jacobs — mrucza艂 Clinton wodz膮c oczyma po prawie nieczytelnym, pe艂nym b艂臋d贸w li艣cie. — Znam ten charakter pisma.

496

. 芦

— Czy s膮dzi pan, 偶e to prawda? — zapyta艂 Mungo^t. John. Czy s膮dzi pan, 偶e Lobengula wr贸ci? "~

Clinton nie odwr贸ci艂 g艂owy w kierunku bujaj膮cego si臋 na p艂贸ciennym krze艣le Munga.

— Doktorze Jameson, nie wybaczam panu pa艅skich czyn贸w ani czyn贸w pa艅skiego haniebnego Towarzystwa. Przyjecha艂em tu na pa艅sk膮 pro艣b臋 i zrobi臋 wszystko, aby naprawi膰 szkody wyrz膮dzone Matabelom. Jednak偶e kategorycznie odmawiam rozmawiania z tym pa艅skim pacho艂kiem.

Jameson zmarszczy艂 brwi.

— Wielebny ojcze, chcia艂bym, 偶eby pami臋ta艂 pan, i偶 mianowa艂em genera艂a St. John na stanowisko Administratora i Najwy偶szego S臋dziego w Matabele...

Clinton przerwa艂 mu obcesowo.

— Jest pan oczywi艣cie 艣wiadom faktu, 偶e pa艅ski Najwy偶szy S臋dzia by艂 kiedy艣 handlarzem niewolnik贸w, traktuj膮cym jak towar ludzi, nad kt贸rymi daje mu pan teraz nieograniczon膮 w艂adz臋?

— Tak, dzi臋kuj臋, ojcze, wiem, 偶e genera艂 St. John prowadzi艂 kiedy艣 legalny handel niewolnikami, wiem r贸wnie偶, 偶e b臋d膮c oficerem Marynarki Wojennej jej kr贸lewskiej wysoko艣ci zaatakowa艂 pan jego statek, za co zosta艂 pan postawiony przed s膮dem wojskowym, wtr膮cony do wi臋zienia i usuni臋ty ze s艂u偶by. Prosz臋 wi臋c nam nie utrudnia膰. Je艣li nie 偶yczy sobie pan rozmawia膰 z genera艂em St. John, mo偶e si臋 pan zwraca膰 do mnie.

Siedz膮cy na krze艣le Mungo skrzy偶owa艂 swoje pedantycznie wyglansowane buty do jazdy konnej i u艣miechn膮艂 si臋 leniwie, a jego oko b艂ysn臋艂o jak obna偶one ostrze.

— Doktorze Jameson, zechce pan zapyta膰 艣wi臋tobliwego ojca, czy uwa偶a, 偶e Lobengula si臋 podda?

— A pan by si臋 podda艂? — spyta艂 Clinton nawet nie patrz膮c w stron臋 St. Johna.

— Nie — odpowiedzia艂 Mungo i znacz膮co skin膮艂 g艂ow膮 w kierunku Jamesona.

— Wielebny ojcze, genera艂 St. John poprowadzi 偶o艂nierzy z rozkazem sprowadzenia Lobenguli. Chcia艂bym, 偶eby pan mu towarzyszy艂 — powiedzia艂 Jameson.

— Dlaczego ja, doktorze?

— M贸wi pan biegle ich j臋zykiem.

32 — Twardzi ludzie

497

— Innfc/f贸wnie偶, na przyk艂ad Zouga Ballantyne. Te偶 jest

— Pa艅ski szwagier ma inne wa偶ne sprawy na g艂owie.

— Ma pan na my艣li rozkradanie kr贸lewskich stad — zn贸w przerwa艂 mu Clinton.

Wszystkim by艂o ju偶 wiadomo, 偶e Zouga Ballantyne otrzyma艂 zadanie zebrania wszystkich ogromnych stad Matabel贸w i sprowadzenia ich do GuBulawayo, gdzie mia艂y zosta膰 rozdzielone w艣r贸d ludzi Jamesona. Ten jednak, jakby nie dos艂ysza艂 uwagi, m贸wi艂 dalej.

— Poza tym, wielebny ojcze, pan i pa艅ska 偶ona byli艣cie przez wiele lat zaufanymi przyjaci贸艂mi Lobenguli; lubi was. A skoro major Ballantyne przekaza艂 mu nasze ultimatum, Lobengula uwa偶a go za wroga.

— Nie bez przyczyny — Clinton mrukn膮艂 sucho. — Mimo wszystko, doktorze, nie zostan臋 waszym Judaszem.

— Pa艅ska obecno艣膰 mog艂aby zapobiec-kolejnemu krwawemu konfliktowi, w kt贸rego wyniku zgin臋艂yby setki, je艣li nie tysi膮ce Matabel贸w. Wydaje mi si臋, 偶e niedopuszczenie do tego jest chrze艣cija艅skim obowi膮zkiem ksi臋dza.

Clinton waha艂 si臋, a Mungo zwr贸ci艂 si臋 do Jamesona:

— Prosz臋 zaznaczy膰, doktorze, 偶e kiedy Lobengula si臋 podda, wielebny Codrington b臋dzie m贸g艂 go ochrania膰 i upewni膰 si臋, 偶e kr贸l jest dobrze traktowany. Daj臋 mu moje s艂owo.

— Dobrze — Clinton zako艅czy艂 smutno. — Udam si臋 z pa艅sk膮 kolumn膮 pod warunkiem, 偶e pojad臋 tam jako doradca kr贸la.

— Jad膮 — powiedzia艂 Gandang cicho. — Wci膮偶 za nami jad膮. — Lobengula podni贸s艂 oczy i spojrza艂 na niebo. Krople deszczu, ci臋偶kie i twarde jak nowo wybite, srebrne szylingi, rozbija艂y si臋 o jego policzki i czo艂o.

— Deszcz — powiedzia艂 Lobengula. — Kto powiedzia艂, 偶e zostawi膮 nas, kiedy zacznie pada膰?

— Ja, m贸j kr贸lu, myli艂em si臋 — przyzna艂 Gandang. — Kiedy wyruszyli z GuBulawayo, Jedno Bystre Oko mia艂 czterystu ludzi, cztery strzelby na trzech n贸偶kach, kt贸re trajkocz膮 jak stare baby. Mia艂 te偶 wozy i jedn膮 du偶膮 armat臋.

— Wiem o tym — powiedzia艂 kr贸l.

498

— Kiedy nadesz艂y deszcze, my艣la艂em, 偶e zawr贸cili, ale zwiadowcy przywie藕li z艂e wie艣ci. Jedno Bystre Oko odes艂a艂 po艂ow臋 swoich ludzi, wozy i dwie z tych ma艂ych, tr贸jno偶nych strzelb. Zmusi艂o go do tego grz膮skie b艂oto, ale ... Gandang zamilk艂.

— Nie oszcz臋dzaj mi niczego, bracie, m贸w wszystko.

— Jedzie dalej z po艂ow膮 swoich ludzi i dwoma karabinami ci膮gni臋tymi przez konie. Poruszaj膮 si臋 bardzo szybko, nawet w b艂ocie.

— Jak szybko? — kr贸l zapyta艂 cicho.

— S膮 dzie艅 marszu za nami, jutro wieczorem b臋d膮 obozowa膰 dok艂adnie w tym miejscu.

Kr贸l naci膮gn膮艂 na ramiona stary, podarty p艂aszcz. By艂o bardzo zimno, a Lobengula nie mia艂 si艂y, aby schroni膰 si臋 pod p艂贸tnem plandeki swojego wozu. Patrzy艂 na rzek臋. Rozbili ob贸z nad Shangani, prawie dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t kilometr贸w od miejsca, w kt贸rym mia艂a miejsce pierwsza bitwa tej wojny.

Ukryli si臋 w g臋stym lesie, tak g臋stym, 偶e trzeba by艂o wyci膮膰 kilka drzew, aby m贸g艂 tam wjecha膰 w贸z Lobenguli. Teren by艂 p艂aski, urozmaicony tylko glinianymi kopcami termit贸w — jedne by艂y wielkie jak domy, inne ma艂e jak beczki piwa, jednak wystarczaj膮co wysokie, aby zniszczy膰 osie k贸艂.

Niebo, szare i ci臋偶kie jak brzuch ci臋偶arnej maciory, wisia艂o nad szczytami drzew. Wkr贸tce zn贸w b臋dzie pada膰, te wielkie krople by艂y tylko zapowiedzi膮 tego, co ma nast膮pi膰. Strumyk b艂otnistej wody, koloru 偶贸艂ci pijaka, p艂yn膮cy 艣rodkiem wyschni臋tego koryta, za kilka minut zamieni si臋 w rycz膮c膮 rzek臋.

— Stu pi臋膰dziesi臋ciu ludzi—westchn膮艂 kr贸l. — A ilu my mamy?

— Dwa tysi膮ce — odpowiedzia艂 Gandag. — Jutro albo pojutrze do艂膮czy do nas Gambo z jeszcze jednym tysi膮cem.

— Dlaczego nie mo偶emy z nimi walczy膰?

— Z lud藕mi poradziliby艣my sobie bez problemu. To te strzelby na trzech nogach, kr贸lu ... nie pokona ich nawet dziesi臋膰 tysi臋cy wojownik贸w, nawet gdyby ka偶dy mia艂 w膮trob臋 lwa. Ale je艣li kr贸l rozka偶e, p贸jdziemy.

— Nie! Im chodzi o z艂oto — powiedzia艂 nagle Lobengula. — Biali ludzie nie dadz膮 mi spokoju, dop贸ki nie dostan膮 mojego z艂ota. Po艣l臋 je im. Mo偶e wtedy pozwol膮 mi odej艣膰' Gdzie jest Kamuza? On m贸wi j臋zykiem bia艂ych. Wy艣l臋 go do nich.

499

Kamuza natychmiast stawi艂 si臋 na rozkaz. Sta艂 cierpliwie w rz臋sistym deszczu obok przedniego ko艂a kr贸lewskiego wozu.

— Zanie艣 bia艂ym ludziom te woreczki ze z艂otem, Kamuza, m贸j zaufany induno, i powiedz im tak: „Po偶arli艣cie moje regimenty i zabili艣cie moich ludzi, spalili艣cie moje kraale i wygonili艣cie kobiety i dzieci na wzg贸rza, gdzie 偶ywi膮 si臋 korzeniami jak dzikie zwierz臋ta, schwytali艣cie moje stada, a teraz oddaj臋 wam moje z艂oto. Biali ludzie, macie ju偶 wszystko, czy pozwolicie mi teraz op艂akiwa膰 w spokoju m贸j nieszcz臋sny nar贸d?"

Dziesi臋膰 work贸w z bia艂ego p艂贸tna pe艂nych z艂ota by艂o ci臋偶kim 艂adunkiem dla jednego cz艂owieka. Kamuza ukl臋kn膮艂 i w艂o偶y艂 je do sk贸rzanego worka na ziarno.

— Wedle rozkazu, Wielki S艂oniu.

— Po艣piesz si臋, Kamuza, s膮 ju偶 niedaleko.

Will Daniel wsiad艂 na konia i naci膮gn膮艂 na oczy kapelusz, aby os艂oni膰 g艂贸wk臋 fajki przed deszczem. Mia艂 na sobie gumowy p艂aszcz, w kt贸rym wygl膮da艂 jak opas艂y potw贸r.

Na wodzach trzyma艂 dwa konie, jeden z nich by艂 zwierz臋ciem poci膮gowym i ci膮gn膮艂 艂adunek przykryty bia艂ym p艂贸tnem. Daniel nie by艂 ju偶 sier偶antem. Po jego wyczynie w dolinie Umlimo Zouga dopilnowa艂, 偶eby zdegradowano go do rangi kawalerzysty, a jako dodatkowe upokorzenie dano mu funkcj臋 ordynansa jednego z oficer贸w. Ob艂adowany ko艅 mia艂 na grzbiecie rzeczy kapitana Covenry.

Drugi ko艅 nale偶a艂 do starego towarzysza broni Willa — Jima Thorna. Ten zacny cz艂owiek kuca艂 w艂a艣nie za rosn膮cym nie opodal ciernistym krzakiem i kl膮艂 monotonnie.

— Cholerna, 艣mierdz膮ca woda, pieprzony deszcz, co za cholerny kraj...

— Hej, Jimmo, zaraz ci si臋 ty艂ek zapali. To ju偶 dzisiaj dwunasty raz.

— Za piknij swoj膮 oble艣n膮 g臋b臋, Daniel — krzykn膮艂 Jim, a potem zn贸w wpad艂 w sw贸j monotonny trans.—A niech to wszystko szlag...

— Pospiesz si臋, Jim, przyjacielu. — Will podni贸s艂 rondo kapelusza, aby si臋 rozejrze膰. — Nie mo偶emy zostawa膰 z ty艂u, spod ka偶dego krzaka mo偶e wype艂zn膮膰 chmara tych czarnych dzikus贸w.

Jim Thorn wyszed艂 zza krzak贸w zapinaj膮c pasek i ju偶 krzywi膮c

500

si臋 z powodu kolejnego ataku b贸lu brzucha. Wskoczy艂 na siod艂o i trzy konie ruszy艂y grz臋zn膮c w g艂臋bokich, 偶贸艂tych koleinach wy偶艂obionych przez ko艂a woz贸w, na kt贸rych znajdowa艂y si臋 dwa karabiny maszynowe typu Maxim.

Stracili ju偶 z oczu ty艂 wij膮cej si臋 mi臋dzy ociekaj膮cymi drzewami kolumny. Korzystali z okazji i unikali wzroku oficer贸w, kt贸rzy mogliby kaza膰 im pomaga膰 przy wyci膮ganiu zapadaj膮cych si臋

w b艂oto k贸艂 wozu.

— Uwa偶aj, Will! — zawo艂a艂 nagle Jim Thorn. Pr贸bowa艂 wyci膮gn膮膰 karabin, a jego przeciwdeszczowa peleryna zatrzepota艂a jak skrzyd艂a sp艂oszonego koguta. — Uwa偶aj, dzikusy!

Spomi臋dzy g臋stych krzak贸w rosn膮cych wzd艂u偶 艣lad贸w k贸艂 wyszed艂 matabelski wojownik i sta艂 teraz dok艂adnie przed nimi. Podni贸s艂 r臋ce, aby pokaza膰, 偶e nie jest uzbrojony.

— Czekaj, Jimmo! — zawo艂a艂 Will Daniel. — Zobaczmy, czego

chce ten b臋kart.

— Co艣 mi si臋 tu nie podoba. M贸wi臋 ci, to pu艂apka. — Jim bada艂 nerwowo zaro艣la. — Zabijmy tego czarnego dupka i zmywajmy si臋.

— Przychodz臋 w pokoju — zawo艂a艂 Matabele po angielsku. By艂 ubrany tylko w futrzan膮 sp贸dniczk臋, krople deszczu b艂yszcza艂y na jego umi臋艣nionym torsie. Na g艂owie mia艂 opask臋 induny.

Obaj m臋偶czy藕ni wyci膮gn臋li ju偶 bro艅 i mierzyli do niego z karabin贸w opartych na biodrach.

— Mam wiadomo艣膰 od kr贸la.

— No to m贸w — warkn膮艂 Will.

— Lobengula powiedzia艂: „Bierzcie moje z艂oto i wracajcie do

GuBulawayo".

— Z艂oto? — zapyta艂 Jim Thorn. — Jakie z艂oto?

Kamuza wszed艂 w krzaki, wyci膮gn膮艂 sk贸rzany worek i przyni贸s艂

偶o艂nierzom.

Will Daniel 艣mia艂 si臋 z podniecenia, kiedy wyci膮gn膮艂 ma艂e

p艂贸cienne woreczki. Zabrz臋cza艂y cicho w jego d艂oniach.

— Na Boga, to najs艂odsza muzyka, jak膮 s艂ysza艂em!

— Czy to wam wystarczy, biali ludzie? — zapyta艂 Kamuza. — Oddacie z艂oto waszemu wodzowi?

— Nie przejmuj si臋, przyjacielu. — Will Daniel poklepa艂 go czule po ramieniu. — Wasze z艂oto trafi do w艂a艣ciwej osoby, masz s艂owo Williama Daniela.

501

M Ba. Mi

Mi

Jim Thorn otworzy艂 torby przy siodle i wk艂ada艂 do nich p艂贸cienne worki.

— Bo偶e Narodzenie i imieniny naraz — mrugn膮艂 do Willa.

— Biali ludzie, czy teraz wr贸cicie do GuBulawayo? — zapyta艂 Kamuza niespokojnym g艂osem.

— Nie martw si臋 ju偶 o to — zapewni艂 go Will i wyci膮gn膮艂 z torby bochenek czerstwego chleba. — Mam dla ciebie prezent, bonsela, prezent, rozumiesz?—A potem do Jima:—Jed藕my ju偶, panie Thorn. Teraz tak b臋d臋 si臋 do pana zwraca艂, jest pan przecie偶 taki bogaty.

— Niech pan prowadzi, panie Daniel — Jim u艣miechn膮艂 si臋 szeroko i obaj odjechali zostawiaj膮c Kamuz臋 na b艂otnistej 艣cie偶ce z bochenkiem starego chleba w r臋kach.

Ginton Codrington szed艂 艣lizgaj膮c si臋 i grz臋zn膮c w b艂ocie na brzegu Shangani. Niskie chmury przynios艂y przedwczesny mrok, a lasy na przeciwleg艂ym brzegu by艂y przejmuj膮co wilgotne i ciemne.

Rozleg艂 si臋 ponury grzmot, jakby ogromne g艂azy toczy艂y si臋 po dachu nieba. Przez kilka sekund pada艂 ulewny deszcz, kt贸ry potem zn贸w zamieni艂 si臋 w m偶awk臋. Clinton zadr偶a艂, postawi艂 ko艂nierz p艂aszcza i poszed艂 w kierunku woz贸w z karabinami stoj膮cych na przedzie kolumny.

Pomi臋dzy wozami rozci膮gni臋to brezentow膮 p艂acht臋, pod kt贸r膮 schroni艂a si臋 ma艂a grupka oficer贸w. Mungo St. John spostrzeg艂 zbli偶aj膮cego si臋 Clintona.

— Aaa, pastor! — powita艂 go. Mungo dowiedzia艂 si臋, 偶e taki spos贸b zwracania si臋 do niego ogromnie go irytowa艂. — Nie spieszy艂 si臋 pan.

Ginton nic nie odpowiedzia艂; sta艂 zgarbiony na deszczu, a 偶aden z oficer贸w nie poruszy艂 si臋, aby zrobi膰 dla niego miejsce.

— Major Wilson z dwunastoma lud藕mi idzie na zwiady na drug膮 stron臋 rzeki. Chcia艂bym, 偶eby pan z nimi poszed艂. B臋dzie im potrzebny t艂umacz, je艣li spotkaj膮 wrog贸w.

— Za mniej ni偶 dwie godziny b臋dzie ju偶 ciemno — zauwa偶y艂 spokojnie Ginton.

— Wi臋c b臋dziecie musieli si臋 pospieszy膰.

— Zaraz przejdzie kolejna ulewa — upiera艂 si臋 Ginton. — To mo偶e rozbi膰 pa艅skie si艂y.

502

— Pastorze, niech pan si臋 martwi o zbawienie i pozwoli nam zaj膮膰 si臋 wojn膮. — Mungo odwr贸ci艂 si臋 do oficer贸w. — Czy jest pan gotowy, Wilson?

Allan Wilson by艂 prostodusznym Szkotem z d艂ugimi, czarnymi w膮sami i akcentem przywodz膮cym na my艣l wrzosowiska i zielone

wzg贸rza.

— Czy otrzymam od pana szczeg贸艂owe rozkazy, sir? — spyta艂 szorstko. Jak tylko wyruszyli z GuBulawayo, m贸wi艂o si臋 o ch艂odnych stosunkach mi臋dzy nim i St. Johnem.

— Niech pan wykorzysta zdrowy rozs膮dek, cz艂owieku — warkn膮艂 St. John. — Je艣li pan z艂apie Lobengul臋, niech pan go wsadzi na konia i wraca tutaj. Je艣li was zaatakuj膮, niech si臋 pan wycofa. Je艣li pozwolicie im odci膮膰 sobie drog臋, przed 艣witem nie b臋d臋 m贸g艂 przekroczy膰 rzeki i pom贸c wam. Wszystko zrozumiane?

— Tak jest, generale. — Wilson dotkn膮艂 ronda kapelusza. — Prosz臋 za mn膮, wielebny ojcze — powiedzia艂 do Clintona. — Nie mamy du偶o czasu.

Burnham i Ingram, dwaj Amerykanie, prowadzili patrol wzd艂u偶 stromych brzeg贸w Shangani; Wilson i Ginton szli zaraz za nimi.

Ko艣cista, przygarbiona posta膰 Clintona w starym p艂aszczu nieprzemakalnym i zniszczonym, bezkszta艂tnym kapeluszu naci膮gni臋tym na uszy nie pasowa艂a do grupy umundurowanych i uzbrojonych m臋偶czyzn. Kiedy zbli偶y艂 si臋 do Mungo St. Johna stoj膮cego na brzegu ze z艂o偶onymi z ty艂u r臋kami, Clinton pochyli艂 si臋 na siodle po偶yczonego konia i powiedzia艂 tak cicho, 偶eby tylko Mungo m贸g艂 go us艂ysze膰:

— Niech pan przeczyta pi臋tnasty wiersz z jedenastego rozdzia艂u Drugiej Ksi臋gi Samuela.

— Potem wyprostowa艂 si臋 i zebra艂 cugle starego wa艂acha, kt贸rego otrzyma艂 od Towarzystwa.

W tym miejscu Shangani mia艂a sto osiemdziesi膮t metr贸w szeroko艣ci, kiedy przeprawiali si臋 przez ni膮, b艂otnista woda si臋ga艂a im do strzemion. Wdrapali si臋 na przeciwleg艂y brzeg i wjechali do g臋stego lasu niemal natychmiast znikaj膮c z oczu. .

Przez wiele d艂ugich minut Mungo St. John sta艂 i patrzy艂 na

brzeg, nic sobie nie robi膮c z dokuczliwej m偶awki. Zastanawia艂 si臋

* nad sob膮, zastanawia艂 si臋, dlaczego wys艂a艂 na drug膮 stron臋 t臋

503

bezbronn膮 grupk臋. Pastor oczywi艣cie mia艂 racj臋, zaraz znowu zacznie pada膰. Niebo by艂o ci臋偶kie od chmur. Matabelowie mieli nad nimi przewag臋. Pastor widzia艂, jak impi Inyati pod wodz膮 swojego do艣wiadczonego i przebieg艂ego wodza — Gandanga, eskortowa艂o wozy z GuBulawayo.

Je艣li chcia艂 zbada膰 teren po drugiej stronie, powinien by艂 wykorzysta膰 resztki dziennego 艣wiat艂a i przeprawi膰 przez rzek臋 ca艂y oddzia艂. Taki powinien by膰 w艂a艣ciwy taktycznie rozkaz. W ten spos贸b patrol m贸g艂by w ka偶dej chwili schroni膰 si臋 pod skrzyd艂ami maxim贸w albo on m贸g艂by wyruszy膰, aby pom贸c im, je艣li wpadn膮 w tarapaty.

Zaw艂adn膮艂 nim jaki艣 demon, kiedy wydawa艂 dyspozycje. Mo偶e Wilson w ko艅cu przekroczy艂 granice jego cierpliwo艣ci. Ten cz艂owiek polemizowa艂 z nim przy ka偶dej okazji i robi艂 wszystko, aby zniszczy膰 jego autorytet w艣r贸d oficer贸w, kt贸rym i tak nie podoba艂o si臋 to, 偶e ich dow贸dc膮 jest Amerykanin. To g艂贸wnie przez Wilsona wyprawa by艂a tak nieliczna, a jej cz艂onkowie podzieleni. St. John cieszy艂 si臋, 偶e pozby艂 si臋 w ko艅cu tego aroganckiego, t臋pego Szkota. Mo偶e noc sp臋dzona w towarzystwie regimentu Inyati zmi臋kczy go troch臋; w przysz艂o艣ci b臋dzie bardziej uleg艂y — je艣li ma jeszcze przed sob膮 jak膮艣 przysz艂o艣膰. Mungo odwr贸ci艂 si臋 w kierunku daj膮cego schronienie brezentu rozpi臋tego mi臋dzy dwoma wozami.

Nagle co艣 przysz艂o mu do g艂owy i zawo艂a艂:

— Kapitanie Borrow.

— Tak?

— Ma pan Bibli臋, prawda? Mo偶e mi j膮 pan po偶yczy膰? Ordynans St. Johna parzy艂 w艂a艣nie kaw臋, wzi膮艂 od Munga jego

mokry p艂aszcz i po艂o偶y艂 mu na ramionach szary we艂niany koc. Mungo usiad艂 przy ma艂ym ognisku, na kt贸rym parzy艂a si臋 kawa i wolno przegl膮da艂 ma艂膮, oprawion膮 w sk贸r臋 ksi臋g臋. Odnalaz艂 cytat i odczyta艂 go w skupieniu:

W li艣cie napisa艂: postawcie Unosz膮 tam, gdzie walka b臋dzie najbardziej za偶arta, potem odst膮picie go, aby zosta艂 ugodzony i zgin膮艂.

Mungo potrafi艂 zadziwi膰 jeszcze siebie samego. W jego duszy wci膮偶 jeszcze by艂y nieodkryte miejsca.

504

Wyj膮艂 z ogniska p艂on膮c膮 szczap臋 i zapali艂 ni膮 cygaro, potem zanurzy艂 jej tl膮cy si臋 koniec w czarnej kawie, aby poprawi膰 smak

naparu.

— No, no, pastorze! — zamrucza艂 g艂o艣no. — Ma pan lepszy

instynkt, ni偶 my艣la艂em.

Potem pomy艣la艂 o Robyn Codrington, staraj膮c si臋 zachowa膰

obiektywizm i nie da膰 si臋 ponie艣膰 emocjom.

„Czy ja j膮 kocham? — zapyta艂 sam siebie i natychmiast odpowiedzia艂. — Nigdy nie kocha艂em 偶adnej kobiety i, na mi艂o艣膰 bosk膮, nigdy nie pokocham. Czy wi臋c jej pragn臋? — Tym razem 'znowu si臋 nie waha艂. — Tak, pragn臋 jej tak bardzo, 偶e wys艂a艂bym na 艣mier膰 ka偶dego, kto stanie na mojej drodze. — Dlaczego jej pragn臋? — zastanawia艂 si臋. — Je艣li nigdy nie kocha艂em kobiety, dlaczego pragn臋 jej. Nie jest ju偶 m艂oda, a B贸g wie, 偶e mia艂em ju偶 setki lepszych. Dlaczego jej pragn臋? — u艣miechn膮艂 si臋 do siebie. — Pragn臋 jej, poniewa偶 jest jedyn膮, kt贸rej dot膮d nie uda艂o mi si臋 zdoby膰 i kt贸rej nigdy nie b臋d臋 mia艂."

Zamkn膮艂 Bibli臋 z g艂o艣nym trzaskiem i spojrza艂 w kierunku cichego lasu po drugiej stronie rzeki.

— Dobra robota, pastorze. Zauwa偶y艂 pan to ju偶 przede mn膮.

艢lady woz贸w Lobenguli by艂y wyra藕ne i dobrze widoczne nawet przy s艂abn膮cym 艣wietle, wi臋c Wilson narzuci艂 szybsze tempo.

Stary siwek Clintona by艂 ju偶 zm臋czony dwutygodniowym, wyczerpuj膮cym marszem. Zwalnia艂 coraz bardziej, a po o艣miu kilometrach zr贸wna艂 si臋 z zamykaj膮cym kolumn臋 koniem kapitana Napiera. Twarz Clintona by艂a pochlapana kropelkami b艂ota wyrzuconego przez kopyta jad膮cych przed nim koni i wygl膮da艂a, jakby cierpia艂 na jak膮艣 tajemnicz膮 chorob臋.

Nagle drzewa przerzedzi艂y si臋, a po obu stronach wyros艂y niskie,

nagie wzg贸rza.

— Prosz臋 popatrze膰, ojcze — zawo艂a艂 Wilson wskazuj膮c wzg贸rza. — S膮 ich tu setki.

— Kobiety i starcy — mrukn膮艂 Clinton. Na stokach wzg贸rz sta艂y milcz膮ce i bacznie przygl膮daj膮ce si臋 im postacie. — Wojownicy

. towarzysz膮 kr贸lowi.

Dwunastu je藕d藕c贸w jecha艂o dalej nawet si臋 nie zatrzymuj膮c.

505

Nagle og艂uszaj膮cy grzmot wstrz膮sn膮艂 niebem ponad niskimi, sk艂臋bionymi chmurami.

Wilson podni贸s艂 praw膮 r臋k臋.

— Oddzia艂, sta膰!

Siwek Clintona zatrzyma艂 si臋, jego g艂owa wisia艂a ci臋偶ko, a 偶ebra wznosi艂y si臋 i opada艂y. Clinton by艂 r贸wnie wdzi臋czny jak jego ko艅. Nigdy nie by艂 dobrym je藕d藕cem i nie by艂 przyzwyczajony do tak wyczerpuj膮cych podr贸偶y.

— Wielebny ojcze, prosz臋 do przodu! — 呕o艂nierze podali rozkaz do ty艂u, po czym Clinton wolno ruszy艂 w kierunku WUsona.

W tej samej chwili lun膮艂 deszcz, a Clintonowi zdawa艂o si臋, 偶e kto艣 rzuci艂 mu w twarz gar艣膰 偶wiru. Przetar艂 oczy praw膮 d艂oni膮.

— Tutaj s膮! — powiedzia艂 Wilson kr贸tko.

Clinton dostrzeg艂 teraz brudne i zniszczone p艂贸tno wozu wystaj膮ce zza krzak贸w dwie艣cie krok贸w przed nimi.

— Wie pan, co powiedzie膰, ojcze. — Szkocki akcent Wilsona wydawa艂 si臋 jeszcze silniejszy i zupe艂nie nie pasowa艂 ani do okoliczno艣ci, ani do miejsca.

Clinton podjecha艂 jeszcze kilka krok贸w i wzi膮艂 g艂臋boki oddech.

— Lobengulo, kr贸lu Matabele, to ja, Hlopi. Ci ludzie chc膮, aby艣 wr贸ci艂 do GuBulawayo na pertraktacje z Dakatel膮 i Lodzim. S艂yszysz mnie, kr贸lu?

Cisz臋 zak艂贸ca艂 tylko szelest poruszanej wiatrem ga艂臋zi i stukanie deszczu w rondo starego kapelusza Clintona.

Potem us艂ysza艂 bardzo wyra藕ny trzask przypominaj膮cy 艂adowanie karabinu, a g艂os m艂odego m臋偶czyzny dochodz膮cy z krzak贸w w pobli偶u wozu zapyta艂 cicho:

— Mamy strzela膰, Baba, Ojcze?

Bardziej zdecydowany i g艂臋bszy g艂os odpowiedzia艂:

— Jeszcze nie. Niech podejd膮 bli偶ej, nie mo偶emy sobie pozwoli膰 na 偶aden b艂膮d.

Ich g艂osy zag艂uszy艂 kolejny pomruk burzy, a Clinton w tym czasie zawr贸ci艂 swojego siwka.

— To pu艂apka, majorze. W pobli偶u woz贸w s膮 uzbrojeni Matabelowie. S艂ysza艂em, jak rozmawiaj膮.

— Czy s膮dzi pan, 偶e jest z nimi kr贸l?

— Nie wydaje mi si臋, jestem za to pewien, 偶e zachodz膮 nas w艂a艣nie od ty艂u.

506

— Dlaczego pan tak my艣li?

— Tak walcz膮 Zulusi, zachodz膮 od ty艂u, a potem zaciskaj膮 p臋tl臋.

— Co pan radzi, ojcze?

Clinton wzruszy艂 ramionami i u艣miechn膮艂 si臋.

— Ja ju偶 udzieli艂em swoich rad na brzegu rzeki... — Przerwa艂o mu wo艂anie z ko艅ca kolumny.

— Mamy za plecami wojownik贸w — krzykn膮艂 jeden z Amerykan贸w; jego akcent nie zmyli艂by nikogo.

— Ilu? — zawo艂a艂 Wilson.

— Mn贸stwo, wida膰 ich pi贸ropusze.

— Oddzia艂, w ty艂 zwrot! — rozkaza艂 Wilson. — Galopem naprz贸d! Kiedy konie ruszy艂y z powrotem po grz膮skiej 艣cie偶ce, deszcz,

kt贸ry ju偶 od dawna zapowiada艂 swoje nadej艣cie, lun膮艂 na nie jak lodowata, srebrna kaskada. Smaga艂 twarze 偶o艂nierzy, dostawa艂 si臋 im do oczu i b臋bni艂 w ich p艂aszcze.

— To nam umo偶liwi odwr贸t — mrukn膮艂 Wilson, a Clinton ch艂osta艂 szyj臋 swojego starego siwka wolnym ko艅cem cugli, poniewa偶 ko艅 zn贸w zacz膮艂 zwalnia膰.

Przez g臋ste, srebrne lance deszczu dostrzeg艂 nad krzewami pi贸ropusze wojenne, Matabelowie biegli, aby odci膮膰 im drog臋. W tym momencie ko艅 Gintona potkn膮艂 si臋 i zrzuci艂 pastora z siod艂a.

— Jee\ — us艂ysza艂 wojenny okrzyk i chwyci艂 konia kurczowo za szyj臋, kiedy ten pochyli艂 si臋, aby odzyska膰 r贸wnowag臋.

— Szybciej, ojcze! — krzykn膮艂 kt贸ry艣 z kawalerzyst贸w przeje偶d偶aj膮cych obok niego w deszczu i b艂ocie.

Po chwili jego ko艅 zn贸w galopowa艂. Clinton zgubi艂 strzemi臋 i podskakiwa艂 bole艣nie na mokrym siodle trzymaj膮c si臋 tylko 艂臋ku — ale uda艂o si臋. W krzakach nie by艂o ju偶 tarcz ani pi贸ropuszy, otacza艂y ich tylko wiruj膮ce serpentyny deszczu i mrok zapowiadaj膮cy rych艂e nadej艣cie nocy.

— Czy chce mi pan powiedzie膰, kapitanie Napier, 偶e major

Wilson rozmy艣lnie nakaza艂 sp臋dzi膰 noc na drugim brzegu, mimo

mojego jasnego rozkazu, aby wr贸ci膰 przed zapadni臋ciem nocy? —

zapyta艂 Mungo St. John. Deszcz zgasi艂 wszystkie ogniska i jedynym

• 艣wiat艂em by艂 blask lampy naftowej.

Szarpany wiatrem brezent nad g艂owami obu oficer贸w 艂opota艂

507

i spryskiwa艂 ich pojedynczymi kroplami deszczu. P艂omie艅 lampy pali艂 si臋 niepewnie w szklanym kloszu o艣wietlaj膮c od do艂u twarz kapitana Napiera i nadaj膮c jej niesamowity wygl膮d.

— Byli艣my ju偶 tak blisko Lobenguli, generale, s艂yszeli艣my g艂osy dochodz膮ce z jego obozu. Major Wilson uwa偶a艂, 偶e odwr贸t by艂by nie uzasadniony. Poza tym, sir, w krzakach roi si臋 od Matabel贸w. Patrol b臋dzie mia艂 wi臋ksze szans臋 przetrwania czekaj膮c na 艣wit w g臋stych zaro艣lach.

— Wi臋c to wszystko pomys艂 Wilsona, tak? — upewnia艂 si臋 Mungo w艂o偶ywszy na twarz powa偶n膮 mask臋. W g艂臋bi duszy jednak by艂 zadowolony, 偶e tak dobrze oceni艂 charakter porywczego Szkota.

— Musi pan wzmocni膰 patrol, sir. Trzeba wys艂a膰 przynajmniej jednego maxima — teraz, natychmiast.

— Niech pan uwa偶nie pos艂ucha, kapitanie — powiedzia艂 Mungo. — Czy s艂yszy pan co艣?

Nawet ulewny deszcz i silny wiatr nie mog艂y zag艂uszy膰 wyra藕nego szmeru podobnego do szumu zamkni臋tego w morskiej muszli.

— To rzeka, kapitanie — wyja艣ni艂 mu Mungo. — Podnosi si臋 poziom wody.

— Przed chwil膮 przeprawi艂em si臋 przez ni膮. Je艣li wyda pan rozkaz teraz, b臋dzie mo偶na jeszcze przedosta膰 si臋 na drug膮 stron臋. Nie wolno nam czeka膰. Do rana rzeka mo偶e ju偶 wyla膰.

— Dzi臋kuj臋 za rad臋, kapitanie Napier, ale nie zamierzam straci膰 maxim贸w.

— Generale, mo偶na by chocia偶 zdj膮膰 ze statywu jeden z karabin贸w i przenie艣膰 go na drug膮 stron臋 w kocu.

— Dzi臋kuj臋, kapitanie. Wy艣l臋 Borrowa, dwudziestu ludzi i oba maximy, ale dopiero o 艣wicie, kiedy b臋dzie wystarczaj膮co widno, 偶eby zobaczy膰 br贸d i bezpiecznie przeprawi膰 si臋 na drug膮 stron臋.

— Generale St. John, wyda艂 pan w艂a艣nie wyrok 艣mierci na tych ludzi.

— Kapitanie Napier, jest pan przem臋czony. Oczekuj臋 od pana przeprosin, kiedy pan wypocznie.

Clinton siedzia艂 oparty plecami o drzewo. Trzyma艂 r臋k臋 pod p艂aszczem chroni膮c Bibli臋 przed padaj膮cym deszczem. Pragn膮艂 ponad wszystko wystarczaj膮co silnego 艣wiat艂a, aby m贸c czyta膰.

508

Wok贸艂 niego na b艂otnistej ziemi le偶eli, zawini臋ci w p艂aszcze i gumowe materace, pozostali cz艂onkowie male艅kiego patrolu. Clinton by艂 przekonany, 偶e — podobnie jak on — nikt nie zmru偶y oka tej nocy.

Przyciskaj膮c Bibli臋 do serca, Clinton poczu艂 blisko艣膰 艣mierci; ze zdumieniem spostrzeg艂 r贸wnie偶, 偶e wcale si臋 jej nie boi. Kiedy艣, dawno temu, kiedy jeszcze nie wiedzia艂, jak 艂atwo znale藕膰 pocieszenie w Bogu, ba艂 si臋 jej, a teraz wolno艣膰 od l臋ku by艂a dla niego b艂ogos艂awionym darem.

Siedz膮c w ciemno艣ci, my艣la艂 o mi艂o艣ci — o mi艂o艣ci Boga, swojej 偶ony i c贸rek — to by艂a jedyna rzecz, jakiej mog艂o mu brakowa膰.

My艣la艂 o Robyn takiej, jak膮 po raz pierwszy zobaczy艂 na pok艂adzie „Hurona", z rozwianymi w艂osami i b艂yszcz膮cymi zielonymi oczami.

Pami臋ta艂 j膮 le偶膮c膮 w przesi膮kni臋tej potem i zmi臋tej po艣cieli, kiedy rodzi艂a mu pierwsz膮 c贸rk臋. Pami臋ta艂 r贸wnie偶 gor膮ce cia艂o c贸rki, kiedy ta wy艣lizn臋艂a si臋 z brzucha Robyn prosto w jego oczekuj膮ce r臋ce.

Pami臋ta艂 pierwszy krzyk dziecka i to, jak pi臋kna by艂a Robyn, kiedy u艣miechn臋艂a si臋 do niego — wyczerpana, zm臋czona i dumna.

My艣la艂 r贸wnie偶 o innych rzeczach — o tym, 偶e nigdy nie zobaczy swojego wnuka, i o tym, 偶e Robyn nigdy nie kocha艂a go tak bardzo jak on j膮. Nagle usiad艂 prosto, pochyli艂 g艂ow臋 przys艂uchuj膮c si臋 czemu艣 i patrzy艂 w zupe艂n膮 czer艅 w kierunku miejsca, z kt贸rego nadchodzi艂 d藕wi臋k.

Nie, to nawet nie by艂 d藕wi臋k —jedynym prawdziwym d藕wi臋kiem by艂 szelest deszczu. To by艂o jak drganie powietrza. Ostro偶nie wsun膮艂 swoj膮 drogocenn膮 ksi臋g臋 do wewn臋trznej kieszeni p艂aszcza, potem z艂o偶y艂 r臋ce w tr膮bk臋 i przytkn膮艂 j膮 do wilgotnej ziemi, s艂uchaj膮c uwa偶nie z uchem przyklejonym do powsta艂ego w ten spos贸b wzmacniacza.

Drganie przypomina艂o wibracje wywo艂ane przez biegn膮ce stopy — zrogowacia艂e, bose stopy — tysi膮ce st贸p biegn膮cych w rytmie charakterystycznym dla impi. Brzmia艂o jak puls ziemi.

Clinton wsta艂 i szed艂 na czworakach po omacku do miejsca, w kt贸rym przed zapadni臋ciem nocy widzia艂, jak major Wilson k艂adzie si臋 spa膰 pod we艂nianym pledem. Kiedy jego palce dotkn臋艂y szorstkiego koca, Clinton zapyta艂 cicho:

509

fcfc

— Czy to pan, majorze?

— Co si臋 sta艂o, ojcze?

— Oni s膮 tutaj, wsz臋dzie dooko艂a.

艢wit zacz膮艂 leniwie wdziera膰 si臋 pod niski dach chmur ponad ich g艂owami. Czekali w pe艂nej gotowo艣ci; osiod艂ane konie by艂y jedynie zgarbionymi sylwetkami lekko ciemniejszymi od otaczaj膮cej ich nocy. By艂y ustawione w kole, 偶o艂nierze stali po jego wewn臋trznej stronie z opartymi na siod艂ach karabinami i oczami utkwionymi w g臋stych zaro艣lach, a szare 艣wiat艂o opada艂o delikatnie i roz艣wietla艂o ich ciemne, mokre otoczenie.

Clinton kl臋cza艂 w b艂ocie po艣rodku ko艂a. Jedn膮 r臋k膮 trzyma艂 cugle swojego siwka, a drug膮 przyciska艂 Bibli臋 do piersi. Jego spokojny g艂os s艂yszeli wszyscy czekaj膮cy w zakl臋tym kole.

Ojcze nasz, kt贸ry艣 jest w niebie, 艣wi臋膰 si臋 Imi臋 Twoje.

艢wiat艂o by艂o coraz mocniejsze; widzieli ju偶 kszta艂ty najbli偶szych krzew贸w. Jeden z koni, mo偶e pod wp艂ywem napi臋cia panuj膮cego w艣r贸d oczekuj膮cych m臋偶czyzn, zar偶a艂 i strzyg艂 uszami.

B膮d藕 wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi.

Teraz wszyscy us艂yszeli to, co zaniepokoi艂o konia. Ciche i niewyra藕ne jeszcze b臋bnienie zbli偶aj膮ce si臋 od strony rzeki.

Bo Twoje jest Kr贸lestwo, Pot臋ga i Chwa艂a.

Rozleg艂 si臋 metaliczny trzask zamk贸w, a potem p贸艂 tuzina niskich g艂os贸w powt贸rzy艂o za Clintonem ciche Amen. Nagle kto艣 krzykn膮艂:

— Konie! Tam s膮 konie!

Potem, kiedy rozpoznali kszta艂t kapeluszy na tle szarego nieba, wyrwa艂 im si臋 z garde艂 niepewny okrzyk rado艣ci.

— Kto idzie? — zapyta艂 Wilson.

— Borrow, sir, kapitan Borrow.

— Na mi艂o艣膰 bosk膮, jeste艣cie tu mile widziani. — Wilson

za艣mia艂 si臋, kiedy kolumna 偶o艂nierzy wyjecha艂a spomi臋dzy drzew. — Gdzie jest genera艂 St. John; gdzie s膮 maximy?

Kiedy Borrow zsiad艂 z konia, oficerowie u艣cisn臋li sobie r臋ce, ale u艣miech Wilsona pozosta艂 nie odwzajemniony.

— Genera艂 jest wci膮偶 na po艂udniowym brzegu.

Wilson spojrza艂 na niego z niedowierzaniem, a u艣miech zgas艂 na jego twarzy.

— Mam dwudziestu ludzi i strzelby, 偶adnych maxim贸w — kontynuowa艂 Borrow.

— Kiedy przeprawi si臋 reszta?

— Nasze konie musia艂y p艂yn膮膰. Rzeka ma ju偶 dziewi臋膰 metr贸w g艂臋boko艣ci — Borrow zni偶y艂 g艂os, aby nie niepokoi膰 偶o艂nierzy. — Nikt wi臋cej nie przyjdzie.

— Widzieli艣cie wroga? — zapyta艂 Wilson.

— S艂yszeli艣my ich, wsz臋dzie wko艂o. M贸wili do siebie, kiedy przeje偶d偶ali艣my. Ca艂y czas dotrzymywali nam kroku.

— A wi臋c s膮 mi臋dzy nami i rzek膮, i nawet je艣li uda nam si臋 przedrze膰 do rzeki, nie zdo艂amy si臋 przez ni膮 przeprawi膰. Czy mam racj臋?

— Obawiam si臋, 偶e tak, sir.

Wilson zdj膮艂 z g艂owy kapelusz i uderzy艂 nim w udo, aby str膮ci膰 krople deszczu. Potem, z namaszczeniem, w艂o偶y艂 go z powrotem.

— Wygl膮da wi臋c na to, 偶e mamy tylko jedno wyj艣cie, i to takie, o jakie Matabelowie nigdy by nas nie podejrzewali. — Odwr贸ci艂 si臋 do Borrowa. — Otrzymali艣my rozkaz schwytania kr贸la, a teraz zale偶y od tego nasze 偶ycie. Musimy mie膰 Lobengul臋 jako zak艂adnika. Musimy i艣膰 do przodu, natychmiast. — Podni贸s艂 g艂os. — Oddzia艂, na ko艅! K艂usem naprz贸d!

Jechali blisko siebie, w napi臋ciu i ciszy. Siwek Clintona wypocz膮艂 przez noc i szed艂 r贸wno w trzecim rz臋dzie.

Po prawej stronie Clintona jecha艂 m艂ody kawalerzysta.

— Jak ci na imi臋, synu? — zapyta艂 go cicho.

— Dillon, prosz臋 pana — to znaczy — prosz臋 ojca. — Mia艂 g艂adkie policzki i rze艣kie spojrzenie.

— Ile masz lat, Dillon?

— Osiemna艣cie, prosz臋 ojca.

Oni s膮 wszyscy tacy m艂odzi, pomy艣la艂 Clinton. Nawet major

510

511

Allan Wilson mia艂 zaledwie trzydzie艣ci lat. Gdyby tylko pomy艣la艂, gdyby tylko...

— Ojcze!

Clinton szybko podni贸s艂 wzrok, by艂 g艂臋boko zamy艣lony. Ju偶 dawno wyjechali spomi臋dzy g臋stych zaro艣li i zbli偶ali si臋 do miejsca, z kt贸rego wycofali si臋 wczorajszego wieczoru.

Opuszczone wozy sta艂y w pobli偶u szlaku, ich plandeki wygl膮da艂y jak prostok膮ty z jasnego p艂贸tna wetkni臋te mi臋dzy mokre krzaki.

Wilson zn贸w zatrzyma艂 patrol i poprosi艂 do siebie Clintona.

— Prosz臋 im powiedzie膰, 偶e nie chcemy walczy膰 — wyda艂 polecenie.

— Przecie偶 tam nikogo nie ma.

— Prosz臋, mimo wszystko, sprawdzi膰—nalega艂 Wilson. — Je艣li wozy s膮 rzeczywi艣cie opuszczone, pojedziemy dalej, a偶 dogonimy kr贸la.

Clinton ruszy艂 do przodu wo艂aj膮c:

— Lobengulo, nie obawiaj si臋. To ja, Hlopi. Odpowiedzia艂o mu tylko trzepotanie podartego p艂贸tna.

— Wojownicy kraju Matabele, dzieci Mashobane, nie chcemy walczy膰 — zawo艂a艂 znowu Clinton; tym razem odpowiedzia艂 mu ludzki g艂os — wynios艂y, z艂y i dumny. Dochodzi艂 z mroku i deszczu i wydawa艂o si臋, 偶e jest nim przesi膮kni臋te ca艂e powietrze, poniewa偶 nie by艂o nikogo wida膰.

— Hau, biali ludzie! Nie chcecie walczy膰, ale my chcemy, bo nasze oczy p艂on膮 gniewem, a stalowe ostrza spragnione s膮 krwi.

Ostatnie s艂owo zgin臋艂o w og艂uszaj膮cym ryku, nad krzakami pojawi艂a si臋 niebieska mgie艂ka dymu, a powietrze rozerwa艂 huk wystrza艂贸w.

Min臋艂o ju偶 ponad dwadzie艣cia pi臋膰 lat, odk膮d znalaz艂 si臋 w podobnej sytuacji, jednak potrafi艂 jeszcze odr贸偶ni膰 strza艂 oddany ze wsp贸艂czesnej broni od gwizdu kuli wyrzuconej z karabinu 艂adowanego przez luf臋.

— Do ty艂u! Wycofujemy si臋! — krzycza艂 Wilson, a konie stan臋艂y d臋ba i wierzga艂y nogami. Wi臋kszo艣膰 kul przelatywa艂a kawalerzystom nad g艂owami. Jak zawsze, Matabelowie podnie艣li lufy do g贸ry, ale poniewa偶 by艂o ich ponad stu, pojedyncze zab艂膮kane kule zbiera艂y plon.

Jedna trafi艂a kogo艣 w twarz i oderwa艂a mu cz臋艣膰 nosa. 呕o艂nierz chwia艂 si臋 na siodle przyciskaj膮c r臋ce do twarzy, a spomi臋dzy

palc贸w tryska艂a mu krew. Jego towarzysz z艂apa艂 go, zanim tamten upad艂, i podtrzymywa艂 go r臋k膮.

Ko艅 m艂odego Dillona zosta艂 trafiony w szyj臋 i zrzuci艂 je藕d藕ca w b艂oto. Ch艂opak podni贸s艂 si臋 szybko trzymaj膮c w r臋kach karabin, Clinton galopowa艂 po niego krzycz膮c:

— Odetnij torby z amunicj膮. Przyda si臋 ka偶da kula.

Ju偶 prawie by艂 przy nim, kiedy Wilson zajecha艂 mu drog臋, jakby grali w polo.

— Pa艅ski wa艂ach ju偶 ledwie zipie, ojcze. Nie we藕mie dw贸ch. Niech pan ucieka.

. Pr贸bowali schroni膰 si臋 w krzakach, w kt贸rych sp臋dzili noc, ale Matabelowie podeszli na tyle blisko, 偶e uda艂o si臋 im zabi膰 cztery konie. Zwierz臋ta upad艂y wierzgaj膮c nogami i ods艂oni艂y w ten spos贸b stoj膮cych za nimi m臋偶czyzn, z kt贸rych trzech zosta艂o trafionych. Jeden z nich, m艂ody ch艂opak z Kapsztadu, mia艂 roztrzaskan膮 ko艣膰 powy偶ej 艂okcia. Jego r臋ka wisia艂a na postrz臋pionym pasku mi臋sa, Clinton zrobi艂 dla niego temblak z r臋kawa w艂asnej koszuli.

— No, ojcze, teraz nas dopadli. — Kawalerzysta u艣miechn膮艂 si臋, jego pochlapana krwi膮 twarz wygl膮da艂a jak jajo drozda.

— Nie mo偶emy tu zosta膰 — zawo艂a艂 Wilson. — Dw贸ch rannych na konia. P贸jd膮 w 艣rodku razem z tymi, kt贸rzy stracili swoje w艂asne konie. Reszta pojedzie w zwartym kole, aby ich os艂oni膰.

Clinton pom贸g艂 ch艂opakowi z Kapsztadu wsi膮艣膰 na siwka, za nim posadzono jednego z ochotnik贸w Borrowa. Ostre od艂amki ko艣ci goleniowej wystawa艂y z jego nogi.

Ruszyli, bardzo wolno, niemal spacerowym krokiem, towarzyszy艂 im huk wystrza艂贸w i dym unosz膮cy si臋 nad zaro艣lami. Clinton prowadzi艂 swojego siwka podtrzymuj膮c zdrow膮 nog臋 偶o艂nierza, aby ten nie zsun膮艂 si臋 z siod艂a. Na jego ramieniu wisia艂y karabiny obu m臋偶czyzn.

— Ojcze! — Clinton spojrza艂 do g贸ry i zobaczy艂 nad sob膮 twarz Wilsona. — Mamy trzy konie, na tyle wypocz臋te, 偶e mo偶na spr贸bowa膰 uciec do rzeki. Kaza艂em Burnhamowi i Ingramowi wr贸ci膰 do obozu i poinformowa膰 St. Johna o naszym po艂o偶eniu. Mo偶e pan jecha膰 z nimi.

— Dzi臋kuj臋, majorze — odpowiedzia艂 bez wahania. — Jestem marynarzem i pastorem, a nie je藕d藕cem. Poza tym wydaje mi si臋,

' 偶e mam tu co艣 do zrobienia. Niech pojedzie kto艣 inny.

512

33 — Twardzi ludzie

513

Wilson skin膮艂 g艂ow膮.

— Wiedzia艂em, 偶e pan tak powie.

Wr贸ci艂 na czo艂o pos臋pnego pochodu. Kilka minut p贸藕niej Clinton us艂ysza艂 t臋tent galopuj膮cych koni, podni贸s艂 oczy i zobaczy艂 trzech je藕d藕c贸w zanurzaj膮cych si臋 w rosn膮cych wok贸艂 krzakach.

Rozleg艂 si臋 ryk rozw艣cieczonych g艂os贸w — Jee\ — kiedy Matabelowie pr贸bowali ich zaatakowa膰, ale po chwili Clinton zobaczy艂 ich kapelusze podskakuj膮ce nad zaro艣lami. Zawo艂a艂 za nimi:

— Niech was B贸g prowadzi, ch艂opcy!

P贸藕niej, kiedy szed艂 mozolnie po b艂ocie, kt贸re oblepia艂o mu buty, zacz膮艂 si臋 cicho modli膰.

Po zewn臋trznej stronie kolumny pad艂 nast臋pny ko艅 zrzucaj膮c swojego je藕d藕ca, poderwa艂 si臋 szybko i sta艂 na trzech nogach, dr偶膮c 偶a艂o艣nie na deszczu, jego przednia noga wisia艂a bezw艂adnie jak skarpetka na sznurku. Kawalerzysta wr贸ci艂 do niego, wyci膮gn膮艂 rewolwer z kabury i strzeli艂 zwierz臋ciu mi臋dzy oczy.

— To zmarnowana kula — zawo艂a艂 Wilson. — Nie wolno nam tego robi膰.

Wolno jechali dalej, po chwili Clinton zauwa偶y艂, 偶e nie poruszali si臋 ju偶 wzd艂u偶 艣lad贸w pozostawionych przez wozy. Wydawa艂o mu si臋, 偶e Wilson prowadzi ich coraz bardziej na wsch贸d, nie by艂 jednak tego pewien, poniewa偶 s艂o艅ce by艂o ukryte pod grub膮 warstw膮 niskich, szarych chmur.

Po chwili kolumna zatrzyma艂a si臋 gwa艂townie i w tej samej chwili zamilk艂a natarczywa kanonada muszkiet贸w dochodz膮ca z zaro艣li.

Wilson wprowadzi艂 ich do pi臋knego przypominaj膮cego park zagajnika z zielon膮 traw膮 rosn膮c膮 mi臋dzy dostojnymi drzewami. Niekt贸re z nich mia艂y pi臋膰dziesi膮t metr贸w wysoko艣ci, a ich grube pnie by艂y pomarszczone i powyginane, jakby wykonane r臋kami garncarza.

Lu藕no rosn膮ce drzewa pozwala艂y zajrze膰 g艂臋boko w las. Tam, rozci膮gni臋ta dok艂adnie naprzeciwko patrolu, sta艂a armia Lobenguli. Jak liczna? — trudno powiedzie膰, poniewa偶 ostatnie szeregi by艂y ukryte w lesie. Ma艂a grupka bia艂ych ludzi przypatrywa艂a si臋 im bezradnie, a wojownicy rozpocz臋li jikela — okr膮偶anie, zuluski manewr, kt贸ry wykorzystywali ju偶 od czas贸w Chaki.

Rozpo艣cierali „rogi" —m艂odzi i najszybsi wojownicy zachodzili patrol z obu stron, jak czarny ogie艅 trawi膮cy las, jak sie膰 zamykaj膮ca

si臋 wok贸艂 艂awicy sardynek; biegli dop贸ki ko艅ce „rog贸w" nie spotka艂y si臋 za grup膮 bia艂ych ludzi — potem wszelki ruch zamiera艂. Naprzeciwko patrolu znalaz艂a si臋 teraz „pier艣 byka"—najstarsi i najbardziej zaprawieni w boju wojownicy; kiedy „rogi" zaciskaj膮 si臋, „pier艣" odcina przeciwnikowi drog臋 ucieczki i mia偶d偶y go, jednak w tej chwili wojownicy czekali w milczeniu. Mieli czarno-bia艂e tarcze, pi贸ropusze ze strusich pi贸r i sp贸dniczki z ogon贸w cywet. W panuj膮cej ciszy Wilson nie musia艂 nawet podnosi膰 g艂osu, 偶eby us艂yszeli go wszyscy 偶o艂nierze.

— No, panowie. Nie pojedziemy dalej, przynajmniej na razie. Prosz臋 teraz zsi膮艣膰 z koni i utworzy膰 ko艂o.

Po cichu ustawiono zwierz臋ta w okr膮g, tak 偶e ka偶de dotyka艂o zadu konia stoj膮cego przed nim. Za ka偶dym koniem sta艂 kawalerzysta z opartym na siodle karabinem i celowa艂 w 艣cian臋 czarno-bia艂ych tarcz.

— Ojcze! — zawo艂a艂 Wilson cicho, a Clinton zostawi艂 po艣rodku ko艂a rannych, kt贸rymi si臋 opiekowa艂, i podszed艂 do niego.

— Chcia艂bym, 偶eby pan t艂umaczy艂, je艣li zechc膮 pertraktowa膰.

— Oni ju偶 nie b臋d膮 rozmawia膰 — zapewni艂 go Clinton i w tej chwili rozst膮pi艂y si臋 szeregi „piersi" ukazuj膮c wysokiego indun臋. Wygl膮da艂 imponuj膮co nawet z odleg艂o艣ci dwustu krok贸w.

— Gandang — powiedzia艂 cicho Clinton. — Przyrodni brat kr贸la.

Przez kilka d艂ugich sekund Gandang przypatrywa艂 si臋 koniom stoj膮cym w strugach deszczu i ponurym bia艂ym twarzom widocznym ponad siod艂ami. Potem podni贸s艂 assegai w ge艣cie przywodz膮cym na my艣l powitanie gladiatora i trzyma艂 j膮 w g贸rze, a serce Clintona zabi艂o w tym czasie tuzin razy.

— Zaczynajmy! — Induina wyda艂 rozkaz i opu艣ci艂 rami臋. Natychmiast „rogi" zacz臋艂y si臋 zaciska膰 jak dusiciel na szyi ofiary.

— Zachowa膰 spok贸j! — zawo艂a艂 Wilson — Wstrzyma膰 ogie艅! Nie wolno nam zmarnowa膰 ani jednej kuli, panowie!

Wojownicy podnie艣li ostrza dzid, rozleg艂 si臋 g艂臋boki i d藕wi臋czny okrzyk wojenny.

— Jee\ Jeel

— Teraz srebrzyste ostrza b臋bni艂y w sztywn膮 sk贸r臋 ich tarcz, a wystraszone konie 偶o艂nierzy tupa艂y nogami i podrzuca艂y g艂owy.

— Zaczekajcie, panowie!

514

515

Pierwszy szereg by艂 ju偶 czterdzie艣ci metr贸w od nich, wy艂ania艂 si臋 z delikatnej szarej mgie艂ki.

— Wybra膰 cel! Wybra膰 cel!

— Pi臋tna艣cie metr贸w, wojownicy 艣piewali i b臋bnili zgodnie z rytmem swoich tupi膮cych, bosych st贸p.

— Ognia!

Rozleg艂 si臋 huk, odst臋py mi臋dzy oddanymi strza艂ami 艣wiadczy艂y o tym, 偶e ka偶dy z nich by艂 dok艂adnie wycelowany. Pierwszy rz膮d atakuj膮cych wojownik贸w run膮艂 na mokr膮 ziemi臋.

Szcz臋ka艂y zamki karabin贸w. Ogie艅 nie ustawa艂, a echo przynosi艂o g艂uchy d藕wi臋k kul wbijaj膮cych si臋 w nagie czarne cia艂a.

W dw贸ch miejscach wojownikom uda艂o si臋 wedrze膰 do 艣rodka ko艂a. Przez kilka sekund by艂o s艂ycha膰 strza艂y rewolwer贸w przytkni臋tych bezpo艣rednio do piersi lub brzuch贸w Matabel贸w. Potem czarna fala straci艂a si艂臋, zawaha艂a si臋, a w ko艅cu wycofa艂a. Wojownicy uciekli do lasu zostawiaj膮c swoich martwych przyjaci贸艂 porozrzucanych na wilgotnej trawie.

— Uda艂o si臋, rozgonili艣my ich! — kto艣 krzykn膮艂 i natychmiast do艂膮czy艂y si臋 do niego inne rozradowane g艂osy.

— Troch臋 za wcze艣nie na 艣wi臋towanie — mrukn膮艂 Clinton oschle.

— Niech sobie pokrzycz膮 — Wilson 艂adowa艂 pistolet. — To im pomo偶e nie straci膰 ducha. — Spojrza艂 na Clintona. — Nie przy艂膮czy si臋 pan do nas? By艂 pan przecie偶 kiedy艣 偶o艂nierzem.

Clinton pokr臋ci艂 g艂ow膮.

— Po raz ostatni zabi艂em cz艂owieka ponad dwadzie艣cia pi臋膰 lat temu, ale ch臋tnie zajm臋 si臋 rannymi i zrobi臋 wszystko, co mi pan ka偶e.

— Prosz臋 podej艣膰 do ka偶dego i zebra膰 resztki amunicji. Nape艂ni pan ni膮 bandoliery i rozdzieli w razie potrzeby.

Clinton wr贸ci艂 do 艣rodka ko艂a, by艂y tam trzy ofiary: jeden martwy kawalerzysta — dosta艂 w g艂ow臋, drugi ze z艂amanym biodrem i trzeci z ostrzem dzidy wbitym w klatk臋 piersiow膮.

— Wyjmijcie mi to! — krzycza艂 bezskutecznie szarpi膮c za drzewce. — Wyjmijcie mi to! Ju偶 nie mog臋!

Clinton ukl臋kn膮艂 obok niego i zbada艂 pozycj臋 ostrza. Czubek musi znajdowa膰 si臋 w pobli偶u serca.

— Lepiej to zostawi膰 — poradzi艂.

— Nie! Nie! — krzycza艂 ranny, pozostali 偶o艂nierze odwr贸cili

516

g艂owy i spojrzeli na niego, ich twarze by艂y pora偶one jego histerycznym wrzaskiem. — Wyjmijcie mi to!

Mo偶e to by艂o lepsze rozwi膮zanie — lepsze ni偶 powolna 艣mier膰 odbieraj膮ca odwag臋 innym.

— Przytrzymajcie mu ramiona — powiedzia艂 cicho Clinton, a jeden z kawalerzyst贸w ukl臋kn膮艂 za umieraj膮cym. Clinton chwyci艂 wystaj膮ce drzewce. To by艂a wspania艂a bro艅, ozdobiona wzorami, owini臋ta w艂osiem z ogona s艂onia i miedzianym drutem.

Poci膮gn膮艂, szerokie ostrze wysz艂o z g艂o艣nym cmokni臋ciem, jakie wydaj膮 buty w grz膮skim b艂ocie. Kawalerzysta krzykn膮艂 jeszcze tylko raz, a za wyci膮gni臋tym ostrzem trysn膮艂 z jego serca strumie艅 jasnej krwi.

Fale wojownik贸w wr贸ci艂y czterokrotnie jeszcze przed po艂udniem. Za ka偶dym razem wydawa艂o si臋, 偶e Matabelowie zmia偶d偶膮 ko艂o czekaj膮cych m臋偶czyzn, jednak rozbijali si臋 o nie, jak fala o ska艂臋, i wycofywali do lasu.

Po ka偶dym ataku ko艂o zacie艣nia艂o si臋 troch臋, aby zamkn膮膰 przerwy zostawione przez zabitych lub rannych 偶o艂nierzy i konie, kt贸re pad艂y. Wtedy zn贸w do akcji wkraczali matabelscy strzelcy, szybko i cicho jak cienie przeskakiwali od drzewa do drzewa. Ich wystaj膮ce zza pni drzew ramiona, ma艂e chmurki dymu nad 艂atami zielonej trawy lub czarne g艂owy pojawiaj膮ce si臋 nad gniazdami tennit贸w, kiedy wojownicy podnosili si臋, aby odda膰 strza艂, nie by艂y 艂atwym celem.

Wilson obszed艂 ko艂o rozmawiaj膮c spokojnie z ka偶dym 偶o艂nierzem i poklepuj膮c pyski zaniepokojonych koni, po czym wr贸ci艂 do 艣rodka.

— Radzi pan sobie, pastorze?

— Tak, dzi臋kuj臋.

Zabici le偶eli przykryci kocami wyj臋tymi spod siode艂. By艂o ju偶 ich dwunastu, a zaledwie min臋艂o po艂udnie i czeka艂o ich jeszcze siedem godzin dnia.

呕o艂nierz, kt贸ry dosta艂 w twarz podczas pierwszego ataku, by艂 nieprzytomny, m贸wi艂 co艣 do siebie niewyra藕nie i trudno by艂o doszuka膰 si臋 w tym sensu. Clinton owin膮艂 mu g艂ow臋 czystym bia艂ym banda偶em, kt贸ry natychmiast przesi膮k艂 krwi膮 i b艂otem.

517

Dw贸ch innych le偶a艂o nieruchomo, jeden charcza艂 g艂o艣no przez dziur臋 w gardle, w kt贸rej pieni艂a si臋 krwista 艣lina, drugi by艂 blady i cichy, kaszla艂 tylko sucho od czasu do czasu. Kula trafi艂a go w doln膮 cz臋艣膰 kr臋gos艂upa, jego nogi by艂y bezw艂adne i bez czucia. Pozostali, zbyt ci臋偶ko ranni, 偶eby sta膰 w kole, rozpakowywali pude艂ka z amunicj膮 i nape艂niali ni膮 bandoliery.

Wilson usiad艂 obok Clintona.

— Amunicja? — zapyta艂 cicho.

— Czterysta naboi — odpowiedzia艂 Clinton.

— Mniej ni偶 po trzydzie艣ci dla ka偶dego — Wilson obliczy艂 szybko. — Wy艂膮czaj膮c rannych, oczywi艣cie.

— Niech pan na to spojrzy w ten spos贸b, majorze, przynajmniej ju偶 nie pada.

— Wie pan co, pastorze? Nawet nie zauwa偶y艂em. — Wilson u艣miechn膮艂 si臋 blado i spojrza艂 na niebo. Ogromny brzuch chmur podni贸s艂 si臋 troch臋 ukazuj膮c niewyra藕ny zarys s艂o艅ca, kt贸re nie dawa艂o ciep艂a i by艂o tak s艂abe, 偶e mogli na nie patrze膰 nie nara偶aj膮c oczu na b贸l.

— Jest pan ranny, majorze — Clinton wykrzykn膮艂 nagle. A偶 do tej chwili nie zdawa艂 sobie z tego sprawy. — Prosz臋 mi pozwoli膰 to obejrze膰.

— Ju偶 prawie nie krwawi. Prosz臋 to zostawi膰. — Wilson potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. — Banda偶e przydadz膮 si臋 dla innych.

Przerwa艂 mu krzyk jakiego艣 kawalerzysty dochodz膮cy z zewn臋trznego ko艂a.

— Znowu tu jest! — Nast膮pi艂 strza艂, a potem ten sam g艂os zakl膮艂 z pasj膮.

— Skurwysyn, ten pieprzony skurwysyn...

— Co si臋 sta艂o, 偶o艂nierzu?

— Ten induna. Znowu si臋 ruszy艂. Ma diabelskie szcz臋艣cie, w艂a艣nie wywali艂em na niego ca艂y magazynek.

Kiedy to m贸wi艂, stary siwek Clintona, trafiony w szyj臋, rzuci艂 g艂ow膮 i upad艂 na kolana. Spr贸bowa艂 jeszcze raz si臋 podnie艣膰, po czym przewr贸ci艂 si臋 na bok.

— Biedak! — zamrucza艂 Clinton i natychmiast kolejny ko艅 stan膮艂 d臋ba wierzgaj膮c szale艅czo przednimi kopytami, a potem run膮艂 na grzbiet.

— Coraz lepiej strzelaj膮 — powiedzia艂 cicho Wilson.

— Przypuszczam, 偶e to robota Gandanga — zgodzi艂 si臋 Clin-

ton. — Chodzi od jednego do drugiego strzelca i pokazuje, jak nale偶y celowa膰.

— Trzeba zn贸w zmniejszy膰 ko艂o.

Zosta艂o im ju偶 tylko dziesi臋膰 koni. Pozosta艂e le偶a艂y tam, gdzie zosta艂y zabite, a ich je藕d藕cy wyci膮gni臋ci le偶eli na brzuchu, czekali cierpliwie na pewny strza艂 do jednej z setek postaci ukrywaj膮cych si臋 za drzewami.

— Zamykamy ko艂o. — Wilson wsta艂 i m贸wi艂 gestykuluj膮c. — Wszyscy cofn膮膰 si臋 do 艣rodka...

Urwa艂 gwa艂townie, zrobi艂 p贸艂 obrotu i z艂apa艂 si臋 za rami臋, ci膮gle jednak utrzymuj膮c si臋 na nogach.

— Znowu pana trafili! — Clinton rzuci艂 si臋, aby mu pom贸c, i w tej samej chwili run膮艂 na b艂otnist膮 ziemi臋.

Spojrza艂 na swoje roztrzaskane kolana. To musia艂a by膰 jedna z tych starodawnych strzelb na s艂onie, kt贸rych Matabelowie wci膮偶 u偶ywali. Z tej broni strzela艂o si臋 膰wier膰funtowymi kulami z mi臋kkiego o艂owiu. Taka w艂a艣nie kula przeszy艂a mu oba kolana.

Mia艂 urwane nogi; jedna znalaz艂a si臋 pod jego po艣ladkami, tak 偶e siedzia艂 na swoim w艂asnym ub艂oconym bucie. Druga by艂a zupe艂nie odwr贸cona — czubek jego buta wbi艂 si臋 w b艂oto, a srebrzysta ostroga stercza艂a zwr贸cona w kierunku ogromnego brzucha sk艂臋bionych chmur.

Gandang ukl臋kn膮艂 i wyrwa艂 karabin z r膮k m艂odego indody.

— Nawet pawian pami臋ta to, czego si臋 go uczy. — Induna uni贸s艂 si臋 gniewem. — Jak cz臋sto mam ci powtarza膰, 偶eby tego nie robi膰?

Skarcony przez Gandanga, m艂ody wojownik opar艂 strzelb臋 o rozwidlon膮 u g贸ry ga艂膮藕 i strzeli艂.

Karabin szarpn膮艂 gwa艂townie, a wojownik krzykn膮艂 rado艣nie. Du偶y ko艅 z siod艂owato wygi臋tym grzbietem upad艂 na kolana, przez chwil臋 pr贸bowa艂 jeszcze wsta膰, a potem przewr贸ci艂 si臋 na bok.

— Widzieli艣cie, moi bracia — zawy艂 wojownik. — Widzieli艣cie, jak zabi艂em tego wielkiego konia?

R臋ce Vamby trz臋s艂y si臋, kiedy 艂adowa艂 karabin, nast臋pnie zn贸w opar艂 go o drzewo.

Strzeli艂, tym razem trafiaj膮c gniadego wa艂acha, kt贸ry stan膮艂 d臋ba, po czym run膮艂 na grzbiet.

518

519

__Jee\ — zawo艂a艂 艣piewnie Vamba wywijaj膮c nad g艂ow膮

dymi膮cym jeszcze karabinem. Jego okrzyk wojenny podj臋li inni pochowani w zaro艣lach strzelcy i wzmocnili go og艂uszaj膮c膮 salw膮.

„Prawie koniec — pomy艣la艂 Gandang widz膮c jak upada kolejny kawalerzysta. — Zosta艂a ich tylko garstka. Wkr贸tce nadejdzie pora na okr膮偶anie. Dzisiejszej nocy odniesiemy zwyci臋stwo w imieniu mojego brata — kr贸la. Jedno ma艂e zwyci臋stwo w艣r贸d tak wielu kl臋sk, i z takim trudem wywalczone".

Gandang wyskoczy艂 z kryj贸wki za pniem drzewa, aby podbiec do nast臋pnego snajpera, kt贸ry strzela艂 na o艣lep tak szybko, jak szybko 艂adowa艂. W po艂owie drogi poczu艂 nag艂y, rw膮cy b贸l w ramieniu, natychmiast rzuci艂 si臋 na ziemi臋 i doczo艂ga艂 do drzewa, aby schroni膰 si臋 za jego pniem i obejrze膰 ran臋. Kula wesz艂a z boku, a wysz艂a z ty艂u ramienia. Z 艂okcia kapa艂a mu krew, jak g臋sty, czarny syrop. Indusza nabra艂 gar艣膰 b艂ota i zalepi艂 rany, aby zatamowa膰 krwawienie.

Potem powiedzia艂 pogardliwie do kl臋cz膮cego obok niego wojownika:

— Strzelasz jak baba 艂uskaj膮ca kukurydz臋 — i wyrwa艂 mu z r膮k karabin.

Clinton podci膮gn膮艂 si臋 na 艂okciach do ty艂u, jego nogi wlok艂y si臋 za nim po b艂ocie. Ze sk贸rzanych pask贸w zrobi艂 opaski zaciskaj膮ce i rany prawie ju偶 nie krwawi艂y. Ci膮gle by艂 w szoku, wi臋c b贸l wydawa艂 mu si臋 ca艂kiem zno艣ny. Jednak kiedy si臋 porusza艂, chrz臋st pokruszonych i ocieraj膮cych si臋 o siebie ko艣ci wywo艂ywa艂 u niego md艂o艣ci.

Dotar艂 do niewidz膮cego ch艂opca z pokiereszowan膮 twarz膮, zatrzyma艂 si臋, aby uspokoi膰 oddech, i powiedzia艂:

— Inni pisz膮 listy, kto艣 mo偶e je p贸藕niej odnajdzie. Masz kogo艣 bliskiego? M贸g艂bym napisa膰 za ciebie.

Ch艂opiec milcza艂, wydawa艂o si臋, 偶e nic nie s艂yszy. Godzin臋 wcze艣niej Clinton kaza艂 mu po艂kn膮膰 jedn膮 z drogocennych tabletek laudanum z apteczki, kt贸r膮 da艂a mu Robyn, zanim wyruszy艂 z GuBulawayo.

— S艂yszysz mnie?

— Tak, ojcze. Zastanawia艂em si臋. Jest taka dziewczyna. Clinton otworzy艂 notatnik i po艣lini艂 koniuszek o艂贸wka. Ch艂opiec

znowu si臋 zamy艣li艂 i wybe艂kota艂 nie艣mia艂o:

No wi臋c, Mary. Pewnie dowiesz si臋 z gazet, 偶e mieli艣my tu dzisiaj niez艂膮 pukanin臋. Ju偶 prawie koniec, a mnie w艂a艣nie przypomnia艂 si臋 ten dzie艅 nad rzek膮...

Clinton pisa艂 szybko, 偶eby nad膮偶y膰 za potokiem s艂贸w.

Musz臋 si臋 ju偶 po偶egna膰, Mary. Trzymamy si臋 dzielnie. Chcemy po prostu dobrze zrobi膰 swoje, a kiedy przyjdzie pora...

Niespodziewanie Clinton spostrzeg艂, 偶e litery rozmazuj膮 mu si臋 przed oczami. Spojrza艂 na blad膮 twarz ch艂opca. Jego oczy by艂y zas艂oni臋te przesi膮kni臋tymi krwi膮 banda偶ami, usta dr偶a艂y, a kiedy sko艅czy艂, prze艂kn膮艂 g艂o艣no 艣lin臋.

— Jak ona si臋 nazywa, ch艂opcze? Musz臋 to zaadresowa膰.

— Mary Swayne. „Czerwony Dzik" w Falmouth.

By艂a wi臋c kelnerk膮, pomy艣la艂 Clinton wk艂adaj膮c z艂o偶on膮 kartk臋 do kieszeni ch艂opca. Pewnie b臋dzie si臋 艣mia艂a, je艣li dostanie ten list, i b臋dzie go pokazywa膰 wszystkim sta艂ym klientom.

— Ojcze, ja sk艂ama艂em — szepn膮艂 ch艂opiec. — Boj臋 si臋.

— Wszyscy si臋 boimy. — Clinton u艣cisn膮艂 mu d艂o艅. — Powiem ci co艣. Je艣li chcesz, m贸g艂by艣 艂adowa膰 dla Dillona. On widzi i mo偶e strzela膰, ale ma tylko jedn膮 r臋k臋, ty masz obie.

— 艢wietny pomys艂, ojcze. — Dillon u艣miechn膮艂 si臋. — Dlacze-go艣my o tym wcze艣niej nie pomy艣leli!

Clinton po艂o偶y艂 bandolier na nogach ociemnia艂ego ch艂opca. By艂o w nim tylko pi臋tna艣cie naboi. W tej samej chwili us艂yszeli dochodz膮ce spomi臋dzy drzew 艣piewanie.

To by艂a pie艣艅 Inyati, bardzo pi臋kna, a echo nios艂o j膮 po ca艂ym lesie. Clinton odwr贸ci艂 g艂ow臋 i wolno powi贸d艂 oczami wok贸艂 ko艂a.

Wszystkie konie by艂y martwe; le偶a艂y mi臋dzy zniszczonym ekwipunkiem, pustymi mosi臋偶nymi 艂uskami, porzuconymi karabinami i pomi臋tymi kawa艂kami papieru, w kt贸re by艂a zapakowana amunicja. W tym ca艂ym zamieszaniu tylko rz膮d trup贸w wydawa艂 si臋 spokojny. „Jak d艂ugi jest ten rz膮d, pomy艣la艂 Clinton, o Bo偶e, c贸偶 za okrutne szafowanie ludzkim 偶yciem."

Podni贸s艂 oczy, chmury zacz臋艂y si臋 w ko艅cu przerzedza膰. Mi臋dzy rz臋dami monumentalnych cumulus贸w pojawi艂y si臋 doliny pi臋knego b艂臋kitnego nieba. Zachodz膮ce s艂o艅ce ozdobi艂o chmury r贸偶owymi

520

521

cieniami, ale w g艂臋bi sk艂臋bione masy mia艂y kolor palonego anty-monitu i za艣niedzia艂ego srebra.

Ju偶 ca艂y dzie艅 walczyli na tym skrawku b艂otnistej ziemi. Za godzin臋 b臋dzie ciemno. Na wieczornym niebie pojawi艂y si臋 ruchome, czarne plamki, kt贸re kr膮偶y艂y wolno jak leniwy wir na rzece — s臋py by艂y jeszcze wysoko, czeka艂y i obserwowa艂y z niesko艅czon膮, afryka艅sk膮 cierpliwo艣ci膮.

Clinton spu艣ci艂 wzrok, Wilson obserwowa艂 go z drugiej strony ko艂a.

Siedzia艂 oparty o jednego z martwych koni. Jego prawa r臋ka zwisa艂a bezw艂adnie, opatrunek na ranie w brzuchu by艂 karmazynowy od przes膮czaj膮cej si臋 krwi, ale na nogach majora wci膮偶 le偶a艂 rewolwer.

M臋偶czy藕ni patrzyli na siebie, a pie艣艅 szybowa艂a w g贸r臋, opada艂a i zn贸w si臋 wznosi艂a.

— Zaraz zn贸w zaatakuj膮, po raz ostatni — powiedzia艂 Wilson.

Clinton przytan膮艂, potem podni贸s艂 g艂ow臋 i r贸wnie偶 zacz膮艂 艣piewa膰:

Bli偶ej, m贸j Bo偶e, do Ciebie Bli偶ej do Ciebie.

Jego g艂os by艂 zadziwiaj膮co czysty i szczery, Wilson 艣piewa艂 z nim przyciskaj膮c opatrunek do rany w brzuchu.

Ciemno艣膰 zabiera mnie, Mym odpoczynkiem — gr贸b.

G艂os ociemnia艂ego ch艂opca za艂amywa艂 si臋 i dr偶a艂. Dillon by艂 obok niego; mimo 偶e jego 艂okie膰 i kolano by艂y przestrzelone, le偶a艂 na ziemi z karabinem opartym na skrzy偶owanych nogach, gotowy do oddania strza艂u. 艢piewa艂 matowym i niemelodyjnym g艂osem, ale patrzy艂 na Clintona i u艣miecha艂 si臋.

Anio艂owie zapraszaj膮 mnie.

O艣miu 偶o艂nierzy, wszyscy, kt贸rzy prze偶yli, ka偶dy trafiony wi臋cej ni偶 raz, 艣piewa艂o w samym 艣rodku ogromnego lasu, s艂abymi,

522

metalicznymi g艂osami, zag艂uszanymi przez mia偶d偶膮ce d藕wi臋ki pie艣ni regimentu Inyati.

Powietrze rozerwa艂 pot臋偶ny grzmot — b臋bnienie dw贸ch tysi臋cy dzid w czarno-bia艂e tarcze. Huk narasta艂 i przesuwa艂 si臋 w kierunku

ich ma艂ego ko艂a.

Allan Wilson podni贸s艂 si臋, ale z powodu rany w brzuchu nie m贸g艂 sta膰 prosto, a jego r臋ka wisia艂a bezw艂adnie.

Dillon wci膮偶 艣piewa艂 — chwyta艂 za艂adowane karabiny, strzela艂 i 艣piewa艂. Ociemnia艂y ch艂opiec za艂adowa艂 nab贸j i poda艂 Dillonowi gor膮cy karabin. Chcia艂 za艂adowa膰 nast臋pny, jego palce rozpaczliwie przeszukiwa艂y bandolier i wtedy zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e jest pusty.

—r Sko艅czy艂y si臋 — krzykn膮艂. — Nie ma wi臋cej!

Dillon wsta艂 i rzuci艂 si臋 w kierunku fali tarcz i pi贸ropuszy skacz膮c na zdrowej nodze i wymachuj膮c kolb膮 karabinu, jednak jego ciosom brakowa艂o impetu. Nagle karabin wypad艂 mu z r膮k, a mi臋dzy jego 艂opatkami pojawi艂o si臋 d艂ugie, szerokie ostrze.

— Nie chc臋 umiera膰 — krzycza艂 ociemnia艂y ch艂opiec. — Ojcze, prosz臋, trzymaj mnie.

Clinton obj膮艂 go i 艣cisn膮艂 z ca艂ej si艂y.

— B臋dzie dobrze, ch艂opcze — powiedzia艂. — Wszystko b臋dzie dobrze.

Ich cia艂a by艂y rozebrane do naga. Sk贸ra, kt贸rej nigdy nie dotyka艂o s艂o艅ce, by艂a 艣nie偶nobia艂a i dziwnie g艂adka, jak delikatne p艂atki lilii. T臋 nieskaziteln膮 biel kala艂y rany o barwie rozmia偶d偶onych

owoc贸w morwy.

Na polu bitwy zebra艂 si臋 t艂um wojownik贸w, niekt贸rzy mieli ju偶 na sobie cz臋艣ci zagrabionego umundurowania, wszyscy dyszeli jeszcze po ostatnim, dzikim ataku.

Spomi臋dzy zwartych szereg贸w wyst膮pi艂 stary wojownik, w r臋ce mia艂 assegai, kt贸r膮 trzyma艂 jak rze藕nik n贸偶. Pochyli艂 si臋 nad nagim cia艂em Clintona Codringtona. Nadesz艂a pora, aby uwolni膰 duchy bia艂ych ludzi, wypu艣ci膰 je z martwych cia艂 i pozwoli膰 odlecie膰, aby nie zosta艂y na ziemi i nie dr臋czy艂y 偶ywych. Nadesz艂a pora na rytualne usuni臋cie wn臋trzno艣ci. Wojownik przy艂o偶y艂 ostrze dzidy do brzucha Clintona, troch臋 powy偶ej 偶a艂o艣nie skurczonych genitali贸w, i koncentrowa艂 si臋 przed wykonaniem g艂臋bokiego ci臋cia.

523

— St贸j! — Powstrzyma艂 go dono艣ny g艂os. Wojownik odsun膮艂 si臋 i z szacunkiem odda艂 cze艣膰 nadchodz膮cemu Gandangowi. Induna zatrzyma艂 si臋 po艣rodku pola bitwy i spojrza艂 na nagie cia艂a wrog贸w. Mia艂 kamienn膮 twarz, ale oczy zdradza艂y ogromn膮 rozpacz. — Zostawcie ich — powiedzia艂 cicho. — To byli bohaterowie, prawdziwi twardzi ludzie.

Potem odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂 tam, sk膮d przyszed艂, a jego wojownicy ustawili si臋 za nim i pomaszerowali na p贸艂noc.

Lobengula doszed艂 ju偶 do granicy swoich ziem. Przed nim rozci膮ga艂a si臋 g艂臋boka dolina rzeki Zambezi — piekielne miejsce pe艂ne zwietrza艂ych ska艂, g臋stych zaro艣li, dzikich zwierz膮t i pal膮cego s艂o艅ca.

W oddali dostrzeg艂 wij膮c膮 si臋 jak serpentyna lini臋 nadrzecznych krzak贸w, kt贸re wyznacza艂y bieg matki wszystkich rzek. Na zachodzie, nad horyzontem wisia艂a olbrzymia chmura — w miejscu, w kt贸rym Zambezi osuwa艂a si臋 z kraw臋dzi skalnej i spada艂a z hukiem do w膮skiego jaru, sto metr贸w ni偶ej.

Lobengula siedzia艂 na ko藕le i przygl膮da艂 si臋 temu dzikiemu, majestatycznemu widokowi oboj臋tnymi oczyma. W贸z ci膮gn臋艂o dwustu wojownik贸w. Wszystkie wo艂y ju偶 pad艂y — teren by艂 zbyt nier贸wny i kamienisty.

Wcze艣niej uciekinierzy zostali zaatakowani przez muchy tse-tse, kt贸re rzuci艂y si臋 na c臋tkowane cia艂a pozosta艂ych wo艂贸w i n臋ka艂y cz艂onk贸w orszaku Lobenguli. W ci膮gu kilku tygodni zdech艂o ostatnie z zaatakowanych przez owady zwierz膮t, a ludzie, bardziej odporni na uk膮szenia muchy, zaj臋li miejsca w zaprz臋gu i ci膮gn臋li swojego kr贸la, wiernie towarzysz膮c mu w bezcelowej, skazanej na niepowodzenie ucieczce.

Teraz odpoczywali oparci na jarzmach i, zniech臋ceni rozci膮gaj膮cym si臋 widokiem, spogl膮dali na Lobengul臋.

— Zostaniemy tu na noc — powiedzia艂 kr贸l i natychmiast wyczerpany i g艂odny t艂um pod膮偶aj膮cy za wozem zabra艂 si臋 do rozbijania obozu: m艂ode dziewcz臋ta do przynoszenia wody w glinianych naczyniach, m臋偶czy藕ni do budowania prowizorycznych sza艂as贸w i r膮bania drewna na ogniska, a kobiety do przyrz膮dzania jedzenia z resztek ziarna i ostatnich skrawk贸w suszonego mi臋sa.

524

Muchy zabi艂y r贸wnie偶 ca艂e byd艂o rze藕ne, kt贸re ze sob膮 prowadzili, a dzikie zwierz臋ta by艂y tu nieliczne i p艂ochliwe.

Gandang podszed艂 do wozu i pozdrowi艂 swojego przyrodniego

brata.

— Twoje 艂o偶e b臋dzie wkr贸tce gotowe, Nkosi Nkulu.

Ale Lobengula patrzy艂 rozmarzonymi oczyma na wysokie, skaliste kopje g贸ruj膮ce nad obozowiskiem. Korzenie ogromnych drzew rozsadzi艂y czarne g艂azy, a ich powykr臋cane ga艂臋zie, obwieszone w艂ochatymi p膮kami, wznosi艂y si臋 w kierunku oboj臋tnego nieba, jak r臋ce kaleki.

— Czy tam na g贸rze jest jaskinia, m贸j bracie? — spyta艂 Lobengula cicho. W skale, na wierzcho艂ku wzg贸rza znajdowa艂a si臋 ciemna szczelina. — Chcia艂bym tam p贸j艣膰.

Dwudziestu m臋偶czyzn nios艂o Lobengul臋 w lektyce z grubych pali obci膮gni臋tych sk贸rami. Kr贸l krzywi艂 si臋 i post臋kiwa艂, gdy za bardzo potrz膮sali jego opuchni臋tym od artretyzmu cia艂em, ale jego oczy nawet na chwil臋 nie oderwa艂y si臋 od szczytu wzg贸rza.

Kiedy zbli偶ali si臋 ju偶 do wierzcho艂ka, Gandang zatrzyma艂 tragarzy i kaza艂 im postawi膰 lektyk臋 na kamienistym zboczu. Potem zarzuci艂 tarcz臋 na rami臋, wzi膮艂 do r臋ki dzid臋 i ruszy艂 dalej sam.

Jaskinia by艂a w膮ska, ale g艂臋boka i ciemna. Wej艣cie do niej by艂o za艣miecone szcz膮tkami i prze偶utymi ko艣膰mi zwierz膮t — pawian贸w, gazeli i kozic. Wewn膮trz jaskini cuchn臋艂o jak w klatce drapie偶nego zwierz臋cia. Kiedy kucn膮艂 u wej艣cia i zajrza艂 do 艣rodka, us艂ysza艂 zjadliwe warczenie lamparta i zobaczy艂 blask jego dzikich, z艂ocistych oczu. Wszed艂 wolno do 艣rodka, zatrzyma艂 si臋, aby przyzwyczai膰 oczy do panuj膮cego w jaskini mroku. Lampart zn贸w go ostrzeg艂 przera偶aj膮cym, pe艂nym z艂o艣ci rykiem. Zwierz臋 podesz艂o bli偶ej i po艂o偶y艂o si臋 p艂asko na p贸艂ce skalnej na wysoko艣ci jego g艂owy. Widzia艂 kszta艂t jego szerokiego, podobnego do g艂owy 偶mii 艂ba i przymru偶one ze z艂o艣ci oczy.

Induna ukucn膮艂 ostro偶nie, nie chcia艂 bowiem prowokowa膰 zwierz臋cia, dop贸ki nie by艂 przygotowany do odparcia jego ataku. Podni贸s艂 assegai i ustawi艂 jej ostrze dok艂adnie naprzeciw gardzieli rozw艣cieczonego lamparta, potem potrz膮sn膮艂 tarcz膮 i zawo艂a艂:

— Chod藕 tu, ty diabelskie nasienie! — W kolejnym napadzie sza艂u lampart rzuci艂 si臋 na c臋tkowan膮, obci膮gni臋t膮 sk贸r膮 tarcz臋. W tej samej chwili Gandang podni贸s艂 dzid臋 i pozwoli艂 ogromnemu

525

cielsku nadzia膰 si臋 na stalowe ostrze; potem nakry艂 si臋 tarcz膮, a okrutne, zakrzywione pazury ze艣lizn臋艂y si臋 bezradnie po twardej jak 偶elazo sk贸rze.

Ostrze wci膮偶 tkwi艂o w piersi lamparta. Zwierz臋 kaszln臋艂o krztusz膮c si臋 w艂asn膮 krwi膮, a potem zerwa艂o si臋 na r贸wne nogi i wybieg艂o z jaskini. Kiedy Gandang ostro偶nie wyszed艂 za nim, lampart le偶a艂 na kraw臋dzi ska艂y w ka艂u偶y w艂asnej krwi. To by艂 wspania艂y, stary samiec, a jego sk贸ra prawie nienaruszona. Czarne rozety na jego grzbiecie nie by艂y du偶o ciemniejsze od bursztynowego t艂a, kt贸re stopniowo ja艣nia艂o i na podbrzuszu przechodzi艂o w kolor jasnokremowy. To by艂o szlachetne zwierz臋, a jego futro mo偶e nosi膰 tylko kr贸l.

— Droga jest ju偶 bezpieczna, kr贸lu — zawo艂a艂 Gandang, a tragarze wnie艣li lektyk臋 na g贸r臋 i postawili j膮 delikatnie na p贸艂ce skalnej.

Kr贸l pozwoli艂 tragarzom odej艣膰. Zostali sami, on i jego przyrodni brat, na wzg贸rzu, wysoko ponad okrutn膮, barbarzy艅sk膮 ziemi膮. Lobengula spojrza艂 na martwego lamparta, a potem na wej艣cie do jaskini.

— To b臋dzie odpowiedni grobowiec dla kr贸la — powiedzia艂 zamy艣lony. Potem obaj milczeli przez d艂ug膮 chwil臋.

— Ja ju偶 umar艂em — powiedzia艂 w ko艅cu Lobengula i podni贸s艂 r臋k臋, aby zamkn膮膰 usta Gandangowi, kt贸ry chcia艂 temu zaprzeczy膰. — Chodz臋 i m贸wi臋, ale moje serce jest martwe.

Induna milcza艂, nie potrafi艂 spojrze膰 kr贸lowi w oczy.

— Gandangu, m贸j bracie. Pragn臋 tylko spokoju. Czy podarujesz mi go? Czy, kiedy ci rozka偶臋, podniesiesz dzid臋 i, wbijaj膮c j膮 w me martwe serce, pozwolisz mojemu duchowi odnale藕膰 ten spok贸j?

— M贸j kr贸lu, m贸j bracie, nigdy nie odm贸wi艂em wykonania twojego rozkazu. Twoje s艂owo zawsze by艂o centrum mojego istnienia. Mo偶esz mnie poprosi膰 o wszystko, wszystko z wyj膮tkiem tego. Nigdy nie podnios臋 r臋ki przeciwko tobie, synu Mzilikaziego, mojego ojca, wnuku Mashobane — mojego dziadka.

Lobengula westchn膮艂.

— Och, Gandangu, jestem ju偶 taki zm臋czony. Je艣li nie chcesz uwolni膰 mnie od smutku, przynajmniej po艣lij po mojego szamana.

Czarownik przyszed艂 i z powa偶nym wyrazem twarzy wys艂ucha艂 polecenia kr贸la; potem wsta艂 i podszed艂 do martwego lamparta.

526

Obci膮艂 jego d艂ugie, bia艂e i sztywne w膮sy, a p贸藕niej spali艂 je na proszek nad ogniskiem w male艅kim glinianym naczy艅ku. Nast臋pnie wla艂 do niego i dok艂adnie rozmiesza艂 zielony p艂yn, kt贸ry nosi艂 u pasa w zakorkowanym rogu.

Na kolanach, z twarz膮 przy ziemi, pe艂za艂 w kierunku kr贸la jak s艂u偶alczy kundel. Postawi艂 przed nim naczynie, a kiedy jego pomarszczone, podobne do szpon贸w palce pu艣ci艂y 艣mierteln膮 czar臋, Gandang podni贸s艂 si臋 cicho i wbi艂 assegai mi臋dzy ko艣ciste 艂opatki szamana, a srebrzyste ostrze wysz艂o z jego go艂臋biej klatki piersiowej.

Potem podni贸s艂 ko艣ciste cia艂o czarownika i zani贸s艂 je w g艂膮b jaskini. Kiedy wr贸ci艂, zn贸w ukl臋kn膮艂 przed Lobengula.

—r Mia艂e艣 racj臋 — Lobengula skin膮艂 g艂ow膮. — Nikt z wyj膮tkiem ciebie nie powinien zna膰 powodu mojej 艣mierci.

Podni贸s艂 naczynie i przez chwil臋 trzyma艂 je w swoich delikatnych d艂oniach.

— Teraz ty b臋dziesz ojcem mojego biednego ludu. Zosta艅 w pokoju, m贸j bracie — powiedzia艂, podni贸s艂 naczynie do ust i opr贸偶ni艂 je jednym haustem.

Potem po艂o偶y艂 si臋 w swojej lektyce i naci膮gn膮艂 na g艂ow臋 kaross ze sk贸r.

— Odejd藕 w pokoju, ukochany bracie — powiedzia艂 Gandag. Jego twarz pozostawa艂a niewzruszona jak twardy granit, ale ci臋偶kie 艂zy sp艂ywa艂y mu po policzkach i kapa艂y na umi臋艣niony, pokryty bliznami tors.

Cia艂o Lobenguli, zawini臋te w wilgotn膮 sk贸r臋 lamparta, umieszczono, w pozycji siedz膮cej, na pod艂odze jaskini. Potem roz艂o偶ono na cz臋艣ci jego wozy, zaniesiono wszystkie elementy na g贸r臋 i pouk艂adano za jego plecami.

Po bokach kr贸la u艂o偶ono stosy k艂贸w s艂oniowych, a u jego st贸p Gandang po艂o偶y艂 kr贸lewsk膮 dzid臋, dzbanki na piwo, talerze, no偶e, lusterka, r贸g z tabak膮, jego paciorki i ozdoby, dwa worki — jeden z sol膮, a drugi z ziarnem na drog臋 — i zapiecz臋towane naczynia z diamentami, kt贸rymi kr贸l zap艂aci za wej艣cie do krainy duch贸w.

Pod nadzorem Gandanga zamkni臋to wej艣cie do jaskini ci臋偶kimi g艂azami, a potem wszyscy zeszli na d贸艂 艣piewaj膮c smutno pie艣艅 pochwaln膮 dla Lobenguli.

527

Nie mieli byd艂a na styp臋 ani ziarna do przyrz膮dzenia piwa. Gandang zwo艂a艂 do siebie wszystkich wodz贸w pogr膮偶onego w smutku narodu.

— G贸ra si臋 zawali艂a — powiedzia艂 kr贸tko. — Sko艅czy艂a si臋 ca艂a epoka. Zostawi艂em 偶on臋, syna i ziemi臋, kt贸r膮 kocham. Bez tego jestem nikim. Chc臋 wr贸ci膰. Nikt nie musi za mn膮 i艣膰. Ka偶dy powinien wybra膰 swoj膮 w艂asn膮 drog臋, moja prowadzi na po艂udnie, do GuBulawayo i magicznych Wzg贸rz Matopos; b臋d臋 rozmawia膰 z tym cz艂owiekiem — Lodzi.

Rano, kiedy Gandang wyrusza艂 na po艂udnie, spojrza艂 na wlok膮ce si臋 za nim resztki narodu Matabel贸w. To nie by艂o ju偶 plemi臋 wielkich wojownik贸w, ale zdezorientowany i rozbity 偶a艂osny ludek.

Robyn Codrington sta艂a na zacienionej werandzie misji Khami. Pada艂o tego ranka, wi臋c powietrze by艂o rze艣kie i czyste, a wilgotna, ogrzewana promieniami s艂o艅ca ziemia pachnia艂a jak 艣wie偶o upieczony chleb.

Na r臋kawach mia艂a naszyte 偶a艂obne opaski.

— Po co tu przyjecha艂e艣? — spyta艂a cichym, smutnym g艂osem, kiedy m臋偶czyzna wchodzi艂 na schody werandy.

— Nie mia艂em wyboru — odpowiedzia艂 Mungo St. John. Stan膮艂 na najwy偶szym stopniu i przygl膮da艂 si臋 Robyn bez 艣ladu

kpiny na twarzy.

Jej cera by艂a czysta i 艣wie偶a, nie by艂o na niej r贸偶u ani pudru. Pod zielonymi oczami nie porobi艂y si臋 jeszcze worki, jej wydatny podbr贸dek rysowa艂 si臋 wci膮偶 wyra藕nie, a zaczesane do ty艂u i ozdobione srebrem w艂osy wygl膮da艂y bardzo niewinnie. Mia艂a ma艂e piersi i w膮skie biodra, jej cia艂o pozosta艂o subtelne i delikatne; kiedy zda艂a sobie spraw臋 z kierunku jego spojrzenia, zacisn臋艂a mocno usta.

— By艂abym wdzi臋czna, sir, gdyby zechcia艂 pan powiedzie膰, czego pan chce, i jak najszybciej odszed艂.

— Robyn, bardzo mi przykro z powodu twojego m臋偶a, ale mo偶e lepiej, 偶e wszystkie niejasno艣ci zosta艂y rozwiane.

W ci膮gu czterech miesi臋cy od powrotu wyprawy znad Shangani pojawi艂y si臋 tuziny plotek.

Tamtego pami臋tnego ranka 偶o艂nierze z kolumny Mungo St. Johna, odci臋tej przez wyst臋puj膮c膮 z brzeg贸w rzek臋, us艂yszeli

528

odg艂osy strza艂贸w dochodz膮ce z przeciwleg艂ego brzegu. Niemal w tej samej chwili zostali zaatakowani przez Matabel贸w i zmuszeni do wycofania si臋. Po kilku tygodniach nieprzerwanej walki w ulewnym deszczu, po stracie po艂owy koni i porzuceniu karabin贸w maszynowych, n臋kaj膮ce ich impi pozwoli艂y im w ko艅cu odej艣膰.

Nikt nie wiedzia艂, co sta艂o si臋 z patrolem Allana Wilsona, potem dotar艂a do GuBulawayo wiadomo艣膰, 偶e uda艂o im si臋 przerwa膰 lini臋 Matabel贸w, dotrze膰 do Zambezi i na tratwach przeprawi膰 si臋 do portugalskiej osady Tete, prawie pi臋膰set kilometr贸w w d贸艂 rzeki. Zaprzeczyli temu Portugalczycy, a wszelkie nadzieje rozwia艂y si臋. Zn贸w zap艂on臋艂y, kiedy do GuBulawayo dotar艂 pewien induna chc膮cy si臋 podda膰, zasugerowa艂 on, 偶e biali ludzie dostali si臋 do niewoli regimentu Inyati — plotka, dementi, jeszcze jedna plotka, tak przez cztery niespokojne miesi膮ce, a teraz Mungo St. John we w艂asnej osobie sta艂 przed Robyn.

— To pewne — powiedzia艂. — Nie chcia艂em, 偶eby艣 dowiedzia艂a si臋 o tym od byle kogo.

— Nie 偶yj膮 — rzek艂a bezbarwnym tonem.

— Wszyscy. Dawson odnalaz艂 miejsce i zw艂oki.

— Przecie偶 nie m贸g艂by ich rozpozna膰 ani nawet policzy膰 cia艂. Nie po tylu miesi膮cach, nie po hienach i s臋pach...

— Robyn, prosz臋. — Mungo wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋, ale ona cofn臋艂a si臋 gwa艂townie.

— Nigdy w to nie uwierz臋, Clinton m贸g艂 uciec.

— Tam w buszu Dawson spotka艂 najstarszego indun臋 Matabel贸w. Wraca z ca艂ym plemieniem do GuBulawayo, 偶eby si臋 podda膰. To on przedstawi艂 Dawsonowi przebieg ca艂ej bitwy i powiedzia艂, w jaki spos贸b zgin臋li.

— Clinton m贸g艂 przecie偶... — By艂a blada, nieust臋pliwie kr臋ci艂a g艂ow膮.

— Robyn, to by艂 Gandang. On doskonale zna艂 twojego m臋偶a. Nazywa艂 go Hlopi: cz艂owiek o siwej g艂owie. Widzia艂 go mi臋dzy innymi cia艂ami. To jest pewne. Musisz przesta膰 karmi膰 si臋 t膮 nadziej膮.

— Mo偶esz ju偶 odej艣膰 — powiedzia艂a i nagle zacz臋艂a p艂aka膰. Sta艂a wyprostowana gryz膮c doln膮 warg臋, aby powstrzyma膰 艂zy, jednak jej twarz mimowolnie wykrzywia艂a si臋, a obrze偶a powiek zar贸偶owi艂y z rozpaczy.

34 — Twardzi ludzie

529

— Nie mog臋 ci臋 tak zostawi膰—powiedzia艂 i wszed艂 na werand臋.

— Nie zbli偶aj si臋 do mnie — sykn臋艂a przez 艂zy i cofn臋艂a si臋 przed nim. — Prosz臋, nie dotykaj mnie.

Szed艂 za ni膮, szczup艂y i smuk艂y jak lampart; jednak na jego okrutnej, 艣niadej twarzy pojawi艂 si臋 wyraz, jakiego nigdy przedtem nie widzia艂a, a jego jedyne zdrowe oko wyra偶a艂o g艂臋bok膮 i czu艂膮 trosk臋.

— Nie, prosz臋, nie... — Podnios艂a obie r臋ce, jakby chcia艂a si臋 przed nim zas艂oni膰, i odwr贸ci艂a g艂ow臋. Robyn dotar艂a ju偶 do ko艅ca werandy, sta艂a oparta plecami o drzwi sypialni, w kt贸rej niegdy艣 sypia艂y Cathy i Salina. Zacz臋艂a si臋 modli膰, ale 艂zy t艂umi艂y jej s艂owa.

— Och, Panie Jezu, dodaj mi si艂...

Jego r臋ce opad艂y na jej ramiona; by艂y twarde jak ko艣膰, a przez cienk膮 bawe艂nian膮 bluzk臋 poczu艂a, 偶e s膮 r贸wnie偶 zimne. Zadr偶a艂a i westchn臋艂a ci臋偶ko.

— Miej lito艣膰. B艂agam ci臋. Zostaw mnie.

Uj膮艂 j膮 za podbr贸dek i odwr贸ci艂 jej g艂ow臋, tak by spojrza艂a mu w oczy.

— Czy ju偶 nigdy nie dasz mi spokoju? — wybe艂kota艂a. Potem jego wargi przylgn臋艂y do jej ust i nie pozwoli艂y nic wi臋cej

powiedzie膰. Wolno cia艂o Robyn rozlu藕nia艂o si臋 coraz bardziej, a w ko艅cu przywar艂o do niego. Za艂ka艂a jeszcze raz i w ko艅cu znalaz艂a ukojenie w jego twardych, umi臋艣nionych ramionach. Chwyci艂 j膮 jedn膮 r臋k膮 pod kolanami, a drug膮 pod pachami, potem podni贸s艂 jak 艣pi膮ce dziecko i przycisn膮艂 do piersi.

Otworzy艂 kopni臋ciem drzwi do sypialni, wni贸s艂 j膮 do 艣rodka i obcasem zamkn膮艂 je za sob膮.

Na 艂贸偶ku by艂o tylko chroni膮ce przed kurzem prze艣cierad艂o, 偶adnych poduszek ani ko艂der. Po艂o偶y艂 j膮 i ukl臋kn膮艂 przy niej.

— On by艂 艣wi臋ty — za艂ka艂a — a ty pos艂a艂e艣 go na 艣mier膰. Jeste艣 diab艂em.

Potem dr偶膮cymi, rozszala艂ymi palcami, zach艂annymi jak palce ton膮cego cz艂owieka, rozpi臋艂a mu koszul臋.

Jego tors by艂 twardy i g艂adki, a oliwkowa sk贸ra pokryta ciemnymi, kr臋c膮cymi si臋 w艂oskami. Przycisn臋艂a do niej rozchylone usta i g艂臋boko wdycha艂a jego m臋ski zapach.

— Przebacz mi — powiedzia艂a 艂kaj膮c. — O Bo偶e, przebacz mi.

530

Ze swojego k膮cika obok spi偶arni Jordan Ballantyne widzia艂 ca艂膮 ogromn膮 kuchni臋 Groote Schuur.

Trzech kucharzy pracowa艂o przy opalanych antracytem, roz偶arzonych piecach, jeden z nich bieg艂 w艂a艣nie do Jordana nios膮c emaliowany garnek i srebrn膮 艂y偶k臋. Jordan spr贸bowa艂 ni膮 sos barnaise, kt贸rym mia艂 by膰 polany galioen. Jest to ryba zamieszkuj膮ca niespokojne wody opodal Przyl膮dka Dobrej Nadziei; jej dziwaczny kszta艂t mo偶na by przyr贸wna膰 do hiszpa艅skiego galeonu, a jej lekko zielonkawe mi臋so by艂o jednym z wielkich afryka艅skich specja艂贸w.

— Doskona艂y — Jordan skin膮艂 g艂ow膮 z aprobat膮. — Parfait, Monsieur Galliard, comme toujours. — Niewysoki Francuz promieniej膮c z rado艣ci wr贸ci艂 do pracy, a Jordan podszed艂 do ci臋偶kich tekowych drzwi wiod膮cych do znajduj膮cych si臋 pod kuchni膮 piwnic z winem.

Tamtego popo艂udnia Jordan osobi艣cie przela艂 portwajn do butelek — dziesi臋膰 flaszek czterdziestoletniego Vilanova de Gaia, rocznik 1853 o pi臋knym kolorze dzikiego miodu. A teraz malajski kelner, w d艂ugiej, bia艂ej sukni z karmazynow膮 szarf膮 i w czerwonym fezie na g艂owie, wszed艂 na kamienne schody nios膮c na srebrnej tacy pierwsz膮 karafk臋 Waterforda.

Jordan nala艂 odrobin臋 wina do srebrnego taste-vin, kt贸ry nosi艂 na szyi na 艂a艅cuszku, wypi艂 i rozprowadzi艂 p艂yn po j臋zyku, a potem gwa艂townie wci膮gn膮艂 powietrze przez lekko rozchylone usta.

— Mia艂em racj臋 — zamrucza艂. — Co za szcz臋艣liwy zakup.

Jordan otworzy艂 ci臋偶ki, oprawiony w sk贸r臋 rejestr win i z rado艣ci膮 spostrzeg艂, 偶e po dzisiejszym dniu zostanie jeszcze dwana艣cie tuzin贸w butelek Vilanova de Gaia. W kolumnie na uwagi napisa艂: ,Jfiezwyk艂e. Zachowa膰 na najwa偶niejsze okazje", a potem zwr贸ci艂 si臋 do kelnera.

— No wi臋c, Ramallah, do zupy podamy Sherry Finos Palma lub Mader臋 — do wyboru, a do ryby Chablis lub Kruga rocznik 1889. — Jordan szybko przejrza艂 jeszcze menu i powiedzia艂: — Zaraz zaczn膮 schodzi膰 si臋 go艣cie, m贸g艂by艣 dopilnowa膰, 偶eby wszyscy usiedli na swoich miejscach.

W sali jadalnej sta艂o dwunastu kelner贸w. Odwr贸ceni plecami do pokrytych d臋bow膮 boazeri膮 艣cian, ze z艂o偶onymi z przodu r臋kami

531

w nieskazitelnie bia艂ych r臋kawiczkach, stali nieruchomo jak stra偶nicy. Jordan przechodz膮c rzuca艂 ka偶demu krytyczne spojrzenie szukaj膮ce plam na 艣nie偶nobia艂ych szatach lub niechlujnie zawi膮zanych szarf.

Zatrzyma艂 si臋 u szczytu d艂ugiego sto艂u. Spojrza艂 na posrebrzan膮 zastaw臋, kt贸r膮 pan Rhodes otrzyma艂 od dyrektor贸w Towarzystwa, i na kieliszki o brzegach z dwudziestodwukaratowego z艂ota stoj膮ce na d艂ugich n贸偶kach. Tego wieczora na stole by艂y dwadzie艣cia dwa nakrycia. D艂ugo zastanawia艂 si臋, w jakiej kolejno艣ci posadzi膰 go艣ci, w ko艅cu zdecydowa艂, 偶e doktor Jameson usi膮dzie naprzeciwko pana Rhodesa, a sir Henry Loach — pe艂nomocnik rz膮dowy, po prawej stronie gospodarza. Z zadowoleniem pokiwa艂 g艂ow膮 i wyj膮艂 hawa艅skie cygaro ze srebrnej szkatu艂ki. Sprawdzi艂 jego jako艣膰 w膮chaj膮c i obracaj膮c w palcach przy uchu — ono r贸wnie偶 by艂o doskona艂e; od艂o偶y艂 je i rozejrza艂. si臋 jeszcze raz po jadalni.

On sam u艂o偶y艂 kwiaty — ogromne nar臋cza pochodz膮ce ze stok贸w G贸ry Sto艂owej — a na 艣rodku sto艂u postawi艂 wazon z 偶贸艂tymi angielskim r贸偶ami z ogrod贸w Groote Schuur.

Za podw贸jnymi drzwiami rozleg艂o si臋 st膮panie wielu n贸g po marmurowej pod艂odze korytarza i wysoki, niemal k艂贸tliwy g艂os, kt贸ry Jordan tak dobrze zna艂.

— B臋dziemy musieli jako艣 za艂atwi膰 to z tym facetem. —Jordan u艣miechn膮艂 si臋 s艂ysz膮c te s艂owa, „facetem" by艂 na pewno Kruger, prezydent Republiki Burskiej, a „za艂atwi膰" nadal by艂o jednym z centralnych s艂贸w w s艂owniku pana Rhodesa. Zanim drzwi otworzy艂y si臋, aby wpu艣ci膰 znamienitych i s艂awnych m臋偶czyzn ubranych w ciemne smokingi, Jordan wy艣lizgn膮艂 si臋 z jadalni i wr贸ci艂 do swojego k膮cika, podni贸s艂 jednak odrobin臋 zas艂on臋 obok biurka, aby lepiej s艂ysze膰 prowadzon膮 przy stole rozmow臋.

By艂 tak blisko centrum tego wszystkiego, 偶e czu艂, jak bije serce historii, a 艣wiadomo艣膰 tego, 偶e mo偶e potajemnie i w bardzo subtelny spos贸b zmieni膰 jej kierunek, pozwala艂a mu zda膰 sobie spraw臋, jak wielka jest jego w艂adza. Tu s艂贸wko, tam drobna uwaga, nawet co艣 tak trywialnego jak posadzenie obok siebie dw贸ch pot臋偶nych ludzi. Czasami, kiedy byli sami, pan Rhodes pyta艂: „Co o tym s膮dzisz, Jordanie?" — a potem przys艂uchiwa艂 si臋 uwa偶nie jego odpowiedzi.

532

To podniecaj膮ce 偶ycie sta艂o si臋 dla Jordana narkotykiem, prawie nie by艂o dnia, 偶eby nie wypi艂 ogromnego pucharu uderzaj膮cego do g艂owy napoju. By艂y chwile, kt贸re ceni艂 szczeg贸lnie, i wspomnienia, kt贸re pieczo艂owicie przechowywa艂. Po posi艂ku go艣cie pili portwajn i palili cygara, a Jordan m贸g艂 w samotno艣ci rozkoszowa膰 si臋 swoimi skarbami.

Wspomina艂 chwil臋, kiedy wypisywa艂 za pana Rhodesa legendarny ju偶 czek. Opiewa艂 on na sum臋 5 338 650 funt贸w — najwi臋ksza suma w historii, na jak膮 kiedykolwiek wystawiono czek. Za te pieni膮dze kupili Centralne Towarzystwo Kimberley.

Wspomina艂 galeri臋 w parlamencie, na kt贸rej siedzia艂 patrz膮c, jak pan Rhodes wstaje, aby wyg艂osi膰 swoje exposi zostawszy premierem Kraju Przyl膮dkowego, jak spogl膮da na niego i u艣miecha si臋, a dopiero potem zaczyna przemawia膰.

Wspomina艂 r贸wnie偶 szalon膮 podr贸偶 z Matabele, kiedy wi贸z艂 dla pana Rhodesa koncesj臋 opatrzon膮 piecz臋ci膮 Lobenguli, i chwil臋, w kt贸rej jego bohater u艣cisn膮艂 go mocno, a swoimi b艂臋kitnymi oczyma powiedzia艂 wi臋cej ni偶 tysi膮c starannie wybranych s艂贸w.

Wspomina艂, jak jecha艂 obok powozu pana Rhodesa do Pa艂acu Buckingham, obiad u kr贸lowej i to, 偶e z ich powodu statek pocztowy „Union Castle" wyp艂yn膮艂 z dwudziestoczterogodzinnym op贸藕nieniem.

Dzisiejszy ranek r贸wnie偶 znajdzie si臋 mi臋dzy jego drogocennymi wspomnieniami. Dzi艣 w艂a艣nie odczyta艂 g艂o艣no telegram od kr贸lowej Wiktorii do „Naszego drogiego Cecila Johna Rhodesa", w kt贸rym monarchini informowa艂a go, i偶 zosta艂 mianowany jednym z jej osobistych doradc贸w.

By艂o ju偶 po pomocy, a w jadalni pan Rhodes wyprasza艂 go艣ci w charakterystyczny dla niego spos贸b.

— No, panowie, 偶ycz臋 wszystkim dobrej nocy.

Jordan szybko wsta艂 od biurka i w艣lizgn膮艂 si臋 do przej艣cia dla s艂u偶by.

Otworzy艂 drzwi na ko艅cu korytarza i z niepokojem obserwowa艂, jak t臋ga, wzruszaj膮co niezgrabna posta膰 wspina si臋 po schodach. Mimo 偶e go艣ciom bardzo odpowiada艂y wybrane przez Jordana trunki, krok pana Rhodesa by艂 dosy膰 pewny. Zachwia艂 si臋 co prawda na szczycie marmurowych schod贸w, ale szybko odzyska艂 r贸wnowag臋, a Jordan z ulg膮 pokr臋ci艂 g艂ow膮.

533

Kiedy wyszed艂 ostatni s艂u偶膮cy, Jordan zamkn膮艂 piwnic臋 na wino i spi偶arni臋. Na jego biurku le偶a艂a srebrna taca, a na niej kieliszek Vilanova de Gaia i dwa herbatniki grubo posmarowane kawiorem. Jordan ni贸s艂 tac臋 przez korytarze u艣pionej rezydencji. W wysokim hallu wej艣ciowym pali艂a si臋 tylko jedna 艣wieca. Sta艂a na masywnym, rze藕bionym tekowym stole.

Jordan szed艂 wolno po czarno-bia艂ej szachownicy pokrywaj膮cej pod艂og臋, jak kap艂an zbli偶aj膮cy si臋 do o艂tarza, a potem nabo偶nie postawi艂 tac臋 na stole. Spojrza艂 w g贸r臋, na rze藕biony pos膮g umieszczony w niszy, wysoko nad jego g艂ow膮. Dr偶膮cymi ustami cicho wypowiada艂 s艂owa modlitwy do bogini Panes.

Kiedy sko艅czy艂, sta艂 jeszcze przez chwil臋 w niepewnym blasku 艣wiecy i przygl膮da艂 si臋 pos膮gowi, kt贸rego g艂owa zwr贸cona by艂a na p贸艂noc, ku ziemi zwanej teraz Rodezj膮.

Jordan patrzy艂 na figur臋 ptaka, jak wyznawca wpatruj膮cy si臋 w swego boga. Nagle us艂ysza艂 — dochodz膮ce z ogrodu, w kt贸rym ros艂y posadzone przez gubernatora van der Stela niemal dwie艣cie lat temu ogromne d臋by — smutne, pe艂ne grozy pohukiwanie sowy. Jordan ockn膮艂 si臋 z zadumy i odszed艂 od sto艂u zostawiaj膮c na nim przyniesione dary. Potem odwr贸ci艂 si臋 i wszed艂 na g贸r臋 po marmurowych schodach.

W swoim ma艂ym pokoiku Jordan szybko zdj膮艂 z siebie przesi膮kni臋te zapachami kuchni ubrania. Obmy艂 cia艂o zimn膮 wod膮 podziwiaj膮c swoj膮 gibko艣膰 w ogromnym lustrze wisz膮cym na przeciwleg艂ej 艣cianie. Wytar艂 si臋 dok艂adnie szorstkim r臋cznikiem, a p贸藕niej natar艂 d艂onie wod膮 kolo艅sk膮.

Wyszczotkowa艂 w艂osy, tak 偶e jego loki l艣ni艂y jak zwoje szczeroz艂otego drutu, nast臋pnie wsun膮艂 ramiona w r臋kawy niebieskiego aksamitnego szlafroka, zawi膮za艂 pasek, wzi膮艂 lamp臋 i wyszed艂 na korytarz.

Cicho zamkn膮艂 drzwi swojej sypialni i nas艂uchiwa艂 przez kilka sekund. W domu by艂o cicho, wszyscy go艣cie ju偶 spali. Jordan st膮pa艂 bosymi stopami po grubym dywanie, na ko艅cu korytarza zapuka艂 cicho do podw贸jnych drzwi — dwa razy, potem zn贸w dwa razy. Odpowiedzia艂 mu g艂os.

— Wejd藕!

534

stad. —

pasterskim. Nie mo偶ecie odebra膰 im ich

. ' .Jobbyn Ballantyne m贸wi艂a zdecydowanym, spokojnym g艂osem••娄^„.t ,•„• zielone ^zy zdradza艂y ogromn膮 z艂o艣膰.

- Nie usi膮dziesz, Robyn? r^Mungo St. John wskaza艂 jej krzes艂o z surowego drewna, jeden z niewielu mebli w ma艂ej chacie zbudowanej z suszonych na s艂o艅cu cegie艂, kt贸ra by艂a rezydencj膮 Administratora Matabele. — B臋dzie ci wygodniej, a ja b臋d臋 czu艂 si臋 mniej skr臋powany.

„Ju偶 chyba nie mo偶e by膰 bardziej nieskr臋powany" — pomy艣la艂a Robyn. Mungo buja艂 si臋 na krze艣le trzymaj膮c skrzy偶owane nogi na biurku. By艂 w samej koszuli, bez krawata i w rozpi臋tej kamizelce.

— Dzi臋kuj臋, generale. Nie usi膮d臋, dop贸ki nie otrzymam odpowiedzi.

— Towarzystwo ponios艂o wszelkie koszty zwi膮zane z prowadzeniem wojny. Nawet ty musisz zrozumie膰, 偶e nale偶y nam si臋 odszkodowanie.

— Zabrali艣cie ju偶 wszystko. Zouga przyprowadzi艂 wam ponad sto dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy sztuk byd艂a Matabel贸w.

— Wojna kosztowa艂a nas sto tysi臋cy funt贸w.

— Dobrze. — Robyn skin臋艂a g艂ow膮. — Je艣li nie chcesz s艂ucha膰 humanitarnego g艂osu, to mo偶e przekona ci臋 inna kalkulacja koszt贸w. Matabelowie s膮 rozproszeni i zdezorientowani, zniszczyli艣cie struktur臋 plemienia; szerzy si臋 w艣r贸d nich ospa...

— Podbite narody zawsze cierpia艂y n臋dz臋, Robyn. Usi膮d藕 wreszcie, ju偶 mnie boli kark.

— Je艣li nie zwr贸cisz im cz臋艣ci byd艂a, przynajmniej tyle, 偶eby wystarczy艂o im mleka i mi臋sa, wkr贸tce b臋dziesz musia艂 zwalcza膰 g艂贸d, a to b臋dzie kosztowa艂o ci臋 du偶o wi臋cej ni偶 ta twoja zgrabna wojenka.

U艣miech znikn膮艂 z twarzy Mungo St. Johna, genera艂 pochyli艂 g艂ow臋 i z uwag膮 przygl膮da艂 si臋 popio艂owi na czubku cygara.

— Prosz臋 o tym pomy艣le膰. Kiedy rz膮d dowie si臋 o rozmiarach g艂odu, zmusi wasze s艂awne Towarzystwo do 偶ywienia Matabel贸w. Ile kosztuje transport zbo偶a z Kapsztadu? Sto funt贸w za jeden 艂adunek? Czy mo偶e ju偶 wi臋cej? Je艣li zaczn膮 masowo umiera膰 ludzie, ja sama dopilnuj臋, 偶eby wszystkie organizacje humanitarne zmusi艂y Rz膮d Jej Kr贸lewskiej Wysoko艣ci do odebrania wam praw do Matabele i utworzenia na tych ziemiach kolonii nale偶膮cej do Korony.

535

Mungo wzi膮艂 z biurka butelk臋 i usiad艂 prostoll J^26^

— Kto mianowa艂 ci臋 or臋downiczk膮 tych dzikus贸w?^" ale ona pomin臋艂a jego uwag臋 milczeniem.

— Proponowa艂abym, generale, 偶eby podzieli艂 si臋 pan „ymi przemy艣leniami z panem Rhodesem, zanim zapanuje g艂贸d.

By艂a z siebie dumna widz膮c, z jakim trudem Mungo odzyskuje panowanie nad swoimi nerwami.

— Mo偶liwe, 偶e masz racj臋, Robyn. — Na jego twarzy zn贸w pojawi艂 si臋 kpi膮cy u艣miech. — Opowiem o tym dyrektorom Towarzystwa.

— Natychmiast — nalega艂a.

— Natychmiast — podda艂 si臋 i roz艂o偶y艂 r臋ce w ge艣cie wyra偶aj膮cym udawan膮 bezradno艣膰. — 呕yczysz sobie jeszcze czego艣 ode mnie?

— Tak — odpowiedzia艂a. — Chc臋, 偶eby艣 si臋 ze mn膮 o偶eni艂. Podni贸s艂 si臋 powoli i spojrza艂 na ni膮.

— Mo偶e w to nie uwierzysz, moja droga, ale nic nie sprawi艂oby mi wi臋kszej przyjemno艣ci. Mimo to, jestem troch臋 zdezorientowany. Prosi艂em ci臋 o r臋k臋 tamtego dnia, w Khami. Dlaczego zmieni艂a艣 zdanie?

— Potrzebny mi ojciec dla tego b臋karta, kt贸rego mi zrobi艂e艣. Zosta艂 pocz臋ty cztery miesi膮ce po 艣mierci Clintona.

— Syn — powiedzia艂. — To b臋dzie syn. — Okr膮偶y艂 biurko i podszed艂 do niej.

— Pewnie wiesz, 偶e ci臋 nienawidz臋 — powiedzia艂a. U艣miechn膮艂 si臋 do niej mru偶膮c oko.

— Wiem, i chyba dlatego tak ci臋 kocham.

— Nigdy wi臋cej tego nie m贸w — sykn臋艂a.

— Ale偶 to prawda. Sam nie zdawa艂em sobie z tego sprawy. Zawsze wydawa艂o mi si臋, 偶e jestem odporny na tak przyziemne uczucie jak mi艂o艣膰. Oszukiwa艂em si臋. Teraz ty i ja musimy odwa偶nie spojrze膰 prawdzie w oczy. Kocham ci臋.

— Nie chc臋 od ciebie niczego poza nazwiskiem, a ode mnie nie dostaniesz niczego poza nienawi艣ci膮 i pogard膮.

— Najpierw za mnie wyjd藕, moja mi艂o艣ci, a p贸藕niej zastanowimy si臋, kto dostanie co i od kogo.

— Nie dotykaj mnie — powiedzia艂a, a Mungo poca艂owa艂 j膮 nami臋tnie w usta.

536

Objechanie ^ys^ich ziem> ^t贸re Zouga dosta艂 za zakupione wcze艣niej kgg^^ zabra艂o ^ dziesi臋膰 dni. . . e^,掳 posiad艂o艣膰 rozci膮ga艂a si臋 na wsch贸d od rzeki Khami 1 ^f^S艂a niemal do Bembesi, do GuBulawayo. By艂o to terytorium . ^ ilo艣ci hrabstwa Surrey, z ogromnymi 艂膮kami, pi臋knymi lasami i niskimi wzg贸rzami. P艂yn臋艂o przez nie tuzin ma艂ych rzek i strumyk贸w zapewniaj膮c wod臋 stadom byd艂a, kt贸re ju偶 si臋 tam pas艂y.

Pan Rhodes mianowa艂 Zoug臋 kuratorem wszelkich d贸br wroga z prawem do zaj臋cia kr贸lewskich stad Lobenguli. Stu kawale-rzyst贸w, kt贸rzy zg艂osili si臋 do wykonania tego zadania, przyprowadzi艂o ju偶 prawie sto trzydzie艣ci tysi臋cy sztuk najlepszego byd艂a.

Po艂owa sta艂a si臋 w艂asno艣ci膮 Towarzystwa, co oznacza艂o, 偶e sze艣膰dziesi膮t pi臋膰 tysi臋cy zostanie rozdzielonych w艣r贸d ludzi, kt贸rzy wraz z Jamesonem i St. Johnem podbili GuBulawayo. Jednak w ostatniej chwili pan Rhodes zmieni艂 zdanie i zatelegrafowa艂 do St. Johna wydaj膮c rozporz膮dzenie, aby zwr贸ci膰 czterdzie艣ci tysi臋cy sztuk plemieniu Matabel贸w.

Ochotnicy byli w艣ciekli straciwszy wi臋cej ni偶 jedn膮 trzeci膮 prawnie nale偶膮cego im si臋 艂upu. Wkr贸tce po prowizorycznych barach zacz臋艂y kr膮偶y膰 plotki, 偶e Towarzystwo zwr贸ci艂o byd艂o Matabelom pod wp艂ywem gr贸藕b lekarki z misji Khami. Plotk臋 uwiarygodni艂 fakt, 偶e ten sam telegram zawiera艂 polecenie przyznania misji sze艣ciu tysi臋cy akr贸w ziemi. W taki w艂a艣nie spos贸b pan Rhodes „za艂atwia艂" pobo偶nisi贸w, a ochotnicy nie mieli najmniejszego zamiaru si臋 z tym godzi膰.

Pi臋膰dziesi臋ciu kawalerzyst贸w, wszyscy pijani, pojecha艂o spali膰 misj臋 i powiesi膰 wied藕m臋 odpowiedzialn膮 za ich strat臋. Zouga Ballantyne i Mungo St. John spotkali ich u st贸p wzg贸rza. Rozbawili ich kilkoma pikantnymi dowcipami, a potem pojechali z nimi z powrotem do miasta i postawili ka偶demu tuzin kolejek whisky.

Mimo konieczno艣ci zwrotu cz臋艣ci stad Matabelom rynek by艂 przesycony byd艂em i cena spad艂a do dw贸ch funt贸w za sztuk臋. Wykorzystuj膮c po艂ow臋 dochod贸w za s艂awny diament Ballantyne'a, Zouga kupi艂 dziesi臋膰 tysi臋cy sztuk i umie艣ci艂 je na swojej nowej posiad艂o艣ci.

Teraz Zouga i Louise jechali razem, a za nimi na wozie pod膮偶a艂

537

ma艂e stada

Jan Cheroot z namiotem i sprz臋tem obozowym.' wypasane przez Matabel贸w, kt贸rych Zouga sam

Z racji stanowiska m贸g艂 wybra膰 sobie najlepsze J* potem rozdzieli艂 je na stada umieszczaj膮c w ka偶dym byd艂o '*.-娄 samej ma艣ci.

Ralph podpisa艂 z nim kontrakt na przywiezienie z wszystkich materia艂贸w potrzebnych do budowy nowego domu i gospodarstwa. Z t膮 sam膮 dostaw膮 przyb臋dzie dwadzie艣cia byk贸w czystej krwi rasy Hareford, kt贸rymi Zouga chcia艂 pokry膰 swoje krowy.

— To jest miejsce, o jakim zawsze marzy艂am — zawo艂a艂a Louise z wyra藕nym zachwytem w g艂osie.

— Sk膮d ta pewno艣膰? Tak wcze艣nie? — za艣mia艂 si臋 Zouga.

— Ale偶 kochanie, tu jest pi臋knie. Mog臋 sp臋dzi膰 reszt臋 偶ycia patrz膮c na ten widok.

Pod nimi ziemia gwa艂townie opada艂a w kierunku g艂臋bokiego, ozdobionego bogat膮 ro艣linno艣ci膮 rozlewiska rzeki.

— Przynajmniej nie zabraknie nam wody, a na nisko po艂o偶onych terenach b臋d膮 doskonale ros艂y warzywa.

— Ale偶 jeste艣 prozaiczny — strofowa艂a go. — Sp贸jrz na te drzewa.

Wznosi艂y si臋 nad ich g艂owami jak sklepienie gotyckiej katedry, by艂y przepe艂nione brz臋czeniem pszcz贸艂 i weso艂ym 艣piewem ptak贸w, a jesienne li艣cie mieni艂y si臋 tysi膮cami odcieni z艂ota i czerwieni.

— Podczas upa艂贸w dadz膮 du偶o cienia — zgodzi艂 si臋 Zouga.

— Wstyd藕 si臋 — zachichota艂a. — Je艣li nie widzisz ich pi臋kna, sp贸jrz na Thabas Indunas.

Wzg贸rza Indun贸w by艂y przykryte grub膮 warstw膮 srebrzystych chmur. Pomi臋dzy wzniesieniami znajdowa艂y si臋 rozleg艂e, zielone 艂膮ki, na kt贸rych pas艂y si臋 stada Zougi i dzikie zwierz臋ta — zebry i antylopy gnu.

— S膮 wystarczaj膮co blisko — Zouga skin膮艂 g艂ow膮. — Kiedy Ralph doci膮gnie wreszcie lini臋 kolejow膮 do GuBulawayo, tylko kilka godzin b臋dzie nas dzieli艂o od stacji kolejowej i wszystkich udogodnie艅 cywilizacji.

— Wi臋c wybudujesz w tym miejscu nasz dom?

— Nie, dop贸ki nie dasz mu nazwy.

538

— Jak chcia艂by艣 go nazwa膰, drogi m臋偶u? -

— Mo偶e King's Lynn; tam sp臋dzi艂em dzieci艅stwo.

— Doskonale.

~ Kin&'s Lyon- — Zouga smakowa艂 nazw臋 nowego domu. — Tak, podoba mi si臋. Teraz bijesz mia艂a dom, kt贸rego zawsze pragn臋艂a艣.

Louise

go za r臋k臋 i poszli razem pod drzewami w kierunku

S M臋偶czyzna i kobieta szli wzd艂u偶 kr臋tej 艣cie偶ki wiod膮cej przez DJadrzeczne zaro艣la.

/ M臋偶czyzna ni贸s艂 na ramieniu tarcz臋 i assegai o szerokim Cfostrzu przymocowanym do niej za pomoc膮 rzemieni. Jego prawa r臋ka by艂a kr贸tsza i zdeformowana, jakby ko艣膰 藕le zros艂a si臋 po /艂amaniu.

Na jego masywnych ko艣ciach nie by艂o zb臋dnego cia艂a, a sk贸rze brakowa艂o zdrowego po艂ysku. Mia艂a matowy, pozbawiony 偶ycia kolor sadzy, tak jakby m臋偶czyzna dopiero co wsta艂 z 艂贸偶ka po d艂ugiej chorobie. Na jego torsie i plecach b艂yszcza艂y satynowe rozety 艣wie偶o zagojonych ran postrza艂owych, wygl膮daj膮ce jak nowo wybite monety z czystego kobaltu.

Id膮ca za nim kobieta by艂a jeszcze bardzo m艂oda. Mia艂a lekko sko艣ne oczy i rysy egipskiej ksi臋偶niczki. Du偶e piersi nabrzmia艂y od nadmiaru pokarmu. Jej ma艂y synek by艂 mocno przypi臋ty ta艣m膮 do plec贸w — na tyle mocno, 偶eby d艂ugie, zamaszyste kroki matki nie wstrz膮sa艂y jego drobnym cia艂kiem.

Bazo podszed艂 do brzegu rzeki i zwr贸ci艂 si臋 do 偶ony.

— Odpoczniemy tutaj, Tanase.

Kobieta rozwi膮za艂a w臋ze艂 i po艂o偶y艂a dziecko na kolanach. Wzi臋艂a jeden z nabrzmia艂ych sutk贸w mi臋dzy kciuk i palec wskazuj膮cy i masowa艂a go, dop贸ki z brodawki nie trysn臋艂o mleko. Potem przy艂o偶y艂a do piersi usta dziecka, a ch艂opczyk natychmiast zaczaj ssa膰, sapi膮c i pochrz膮kuj膮c cicho.

— Kiedy dotrzemy do najbli偶szej wioski? — zapyta艂a.

— Kiedy s艂o艅ce znajdzie si臋 tam — Bazo wskaza艂 palcem punkt na niebie. — Nie jeste艣 jeszcze zm臋czona? Idziemy ju偶 tak d艂ugo.

539

— Nigdy si臋 uk zm臋cz臋, b臋d臋 sz艂a, dop贸ki ka偶dy m臋偶czyzna, ka偶da kobieta i ka偶de.dziecko w Matabele nie poznaj膮 s艂owa przepowiedni — odpowiedzia艂a i zacz臋艂a ko艂ysa膰 dziecko nuc膮c mu:

„Nazywasz si臋 Tungata, "poniewa偶 b臋dziesz szuka艂. Nazywasz si臋 Zebiwe, poniewa偶 to, czego b臋d^esz mk*1* zosta艂o skradzione tobie i twoim ludziom. Pij moje s艂owa, JjgJJj** Zebiwe' tak Jak pijesz moje mleko. Pami臋taj o nkh przez caic,^6' Tun8ata' i powt贸rz je swoim dzieciom. Pami臋taj rany w piersi ^^f 掳 ojca i w sercu twojej matki — i naucz swoje dzieci nienawidzi膰. *

Przystawi艂a dziecko do drugiej piersi i zn贸w zacz臋艂a 艣pit v" Kiedy dziecko najad艂o si臋 i sennie opu艣ci艂o g艂贸wk臋, przypiek je v^掳 plec贸w. Potem przeprawili si臋 przez rzek臋 i ruszyli dalej. <

Dotarli do wioski godzin臋 przed zachodem s艂o艅ca. W ma艂ych1' porozrzucanych chatkach mieszka艂o mniej ni偶 stu ludzi. Z daleka zauwa偶yli zbli偶aj膮c膮 si臋 par臋, wi臋c kilku mieszka艅c贸w wysz艂o, aby powita膰 j膮 z szacunkiem i wprowadzi膰 do osady.

Kobiety przynios艂y im pieczone placki kukurydziane i g臋ste kwa艣ne mleko w naczyniach z tykwy. Dzieci podchodzi艂y do nich i szepta艂y mi臋dzy sob膮:

— To s膮 w臋drowcy, to s膮 ludzie ze Wzg贸rz Matopos. Kiedy si臋 najedli, a s艂o艅ce zasz艂o, wie艣niacy rozpalili ognisko.

Tanase sta艂a w blasku ognia, a wszyscy siedzieli wok贸艂 niej — milcz膮cy i skupieni.

— Nazywaj膮 mnie Tanase — powiedzia艂a. — Kiedy艣 by艂am Umlimo.

S艂uchacze wydali z siebie pe艂ne trwogi i szacunku westchnienie.

— By艂am Umlimo — powt贸rzy艂a Tanase — ale odebrano mi moce duch贸w.

Zn贸w westchn臋li i poruszyli si臋 jak martwe li艣cie pod wp艂ywem podmuchu s艂abego wiatru.

— Teraz kto艣 inny zosta艂 Umlimo i mieszka na wzg贸rzach, bo Umlimo nigdy nie umiera.

Odpowiedzia艂o jej wyra偶aj膮ce zgod臋 mruczenie.

— Teraz jestem tylko g艂osem Umlimo. Jestem pos艂anniczk膮 przynosz膮c膮 jej s艂owo. S艂uchajcie uwa偶nie, moje dzieci, oto przepowiednia Umlimo.

Zamilk艂a na chwil臋, nasta艂a pe艂na religijnej trwogi cisza.

540

Kiedy w po艂udnie s艂o艅ce zas艂oni膮 skrzyd艂a, a drzewa na wiosn臋 b臋d膮 nagie, wojownicy Matabele b臋d膮 ostrzy膰 stal swoich dzid.

Tanase zn贸w zamilk艂a i przez chwil臋 obserwowa艂a p艂omyki odbite w patrz膮cych na ni膮 oczach.

Kiedy byd艂o legnie z wykr臋conymi g艂owami i nie b臋dzie mog艂o si臋 podnie艣膰, nadejdzie czas, 偶eby zada膰 cios.

Rozpostar艂a ramiona i krzykn臋艂a:

— Oto przepowiednia. S艂uchajcie jej, dzieci Mashobane, s艂uchaj-* de g艂osu Umlimo, albowiem Matabelowie raz jeszcze b臋d膮 wielkim narodem.

O 艣wicie w臋drowcy z dzieckiem, kt贸re nazwali „Szukaj膮cy tego, co zosta艂o skradzione", wyruszyli w kierunku nast臋pnej wioski.

Wiosn膮 1896 roku, na brzegach jeziora znajduj膮cego si臋 w pobli偶u ^po艂udniowego ko艅ca Wielkiego Ryftu — pot臋偶nego uskoku geologicznego, kt贸ry rozci膮艂 tarcz臋 kontynentu afryka艅skiego jak uderzenie topora, mia艂o miejsce dziwne zjawisko.

Z jaj schistocera gregaria — pustynnej szara艅czy, zagrzebanych w ziemi wok贸艂 jeziora, wyl臋g艂y si臋 ogromne ilo艣ci bezskrzyd艂ych poczwarek. Samice sk艂adaj膮 jaja w samotniczym okresie cyklu 偶ycia szara艅czy, jednak tym razem ich potomstwo by艂o tak liczne, 偶e larwy chodzi艂y po sobie, mimo i偶 zajmowa艂y obszar prawie osiemdziesi臋ciu kilometr贸w kwadratowych.

Trwaj膮ce ci膮gle pobudzenie spowodowane przez nieustanny kontakt z innymi poczwarkami wywo艂a艂o dziwne zmiany u tej ogromnej masy insekt贸w. Ich kolor zmieni艂 si臋 z szarobr膮zowego na pomara艅czowo-czarny. Nast膮pi艂o przyspieszenie poziomu metabolizmu, wskutek czego larwy sta艂y si臋 hiperaktywne i bardzo nerwowe. Ich odn贸偶a stawa艂y si臋 coraz d艂u偶sze i silniejsze, a stadny instynkt coraz pot臋偶niejszy. Przemieszcza艂y si臋 w zwartej masie wygl膮daj膮cej jak jeden monstrualnie wielki organizm. Znalaz艂y si臋 ju偶 w stadnym okresie cyklu rozwojowego i, kiedy w ko艅cu po raz ostatni* wylinia艂y, a ich skrzyd艂a wysch艂y, ca艂y r贸j spontanicznie wzbi艂 si臋 w powietrze.

541

Podczas pierwszego lotu wykorzysta艂y wysok膮 temperatur臋 swych cia艂, bardzo te偶 pracowa艂y skrzyd艂ami. Zatrzyma艂 je dopiero wieczorny ch艂贸d, owady obsiad艂y ga艂臋zie drzew 艂ami膮c swoim ci臋偶arem niekt贸re z nich. Przez ca艂膮 noc posila艂y si臋 偶ar艂ocznie, a rano upa艂 kaza艂 im lecie膰 dalej.

Ogromna, g臋sta chmura szara艅czy wydawa艂a z siebie d藕wi臋k podobny do ryku huraganu. Drzewa, kt贸re zostawia艂a za sob膮,by艂y zupe艂nie ogo艂ocone z delikatnych, wiosennych li艣ci. Kiedy owady przelatywa艂y, ich skrzyd艂a przys艂ania艂y s艂o艅ce i przykrywa艂y ziemi臋 czarnym cieniem.

Lecia艂y na po艂udnie, w kierunku rzeki Zambezi.

Od Suddu, gdzie dzieci膮tko Nil wije si臋 mi臋dzy otch艂annymi trz臋sawiskami, na po艂udnie przez rozleg艂e sawanny wschodniej i 艣rodkowej Afryki, a偶 do Zambezi i dalej, w臋drowa艂y ogromne

stada bawo艂贸w.

Prymitywne plemiona nigdy nie stanowi艂y dla nich zagro偶enia, tubylcy woleli polowa膰 na 艂atwiejsz膮 zwierzyn臋; tylko kilku Europejczyk贸w uzbrojonych w wyrafinowan膮 bro艅 odwa偶y艂o si臋 wybra膰 na te odleg艂e tereny, a pod膮偶aj膮ce za bawo艂ami lwy nie potrafi艂y zahamowa膰 naturalnego przyrostu stad.

Trawiaste sawanny by艂y czarne od ogromnych, ci臋偶kich cia艂 tych zwierz膮t. Dwudziesto-, trzydziestotysi臋czne stada by艂y tak g臋ste, 偶e znajduj膮ce si臋 na ko艅cu zwierz臋ta dos艂ownie przymiera艂y g艂odem, poniewa偶 pastwiska by艂y ogo艂ocone, zanim one zd膮偶y艂y tam dotrze膰. Os艂abione i g艂odne, by艂y doskona艂ym celem dla nadchodz膮cej z p贸艂nocy zarazy.

By艂a taka sama epidemia jak ta, kt贸r膮 B贸g Moj偶esza zes艂a艂 na egipskiego faraona — zaraza bydl臋ca, peste bovine, choroba zaka藕na atakuj膮ca prze偶uwacze. Zainfekowane zwierz臋ta by艂y o艣lepione g臋stym 艣luzem wyciekaj膮cym im z oczu. Sp艂ywaj膮ca z ich pysk贸w i nozdrzy wydzielina skazi艂a pastwiska i szybko zara偶a艂a inne zwierz臋ta.

Ich cia艂a wyniszcza艂a biegunka, a kiedy pad艂y, konwulsje wykr臋ca艂y im g艂owy, tak bardzo 偶e pyskami dotyka艂y swoich grzbiet贸w — i nie mog艂y ju偶 si臋 podnie艣膰.

Choroba potrafi艂a u艣mierci膰 stado dziesi臋ciu tysi臋cy czarnych rogatych zwierz膮t mi臋dzy 艣witem i zmrokiem. Zwierz臋ta pada艂y

542

masowo, a le偶膮ce 艣cierwa 艣ci艣le przylega艂y do siebie. Charakterystyczny zapach choroby miesza艂 si臋 z fetorem rozk艂adaj膮cych si臋 cia艂, a s臋py nie by艂y w stanie po偶re膰 nawet tysi臋cznej cz臋艣ci tego potwornego 偶niwa 艣mierci.

Roznoszona przez s臋py i rycz膮ce z b贸lu stada, choroba rozprzestrzenia艂a si臋 szybko na po艂udnie i dociera艂a ju偶 do rzeki Zambezi.

Na brzegu tej pot臋偶nej rzeki, przy ognisku sta艂a Tanase i po raz kolejny powtarza艂a przepowiedni臋 Umlimo:

Kiedy w po艂udnie s艂o艅ce zas艂oni膮 skrzyd艂a, a drzewa na wiosn臋 b臋d膮 nagie...

Kiedy byd艂o legnie z wykr臋conymi g艂owami i nie b臋dzie mog艂o si臋 podnie艣膰...

Wykrzykiwa艂a te s艂owa, a Matabelowie s艂uchali z now膮 nadziej膮 w sercach i spogl膮dali na ostrza swoich dzid.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 1 Lot Sokola
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 3 Placz Aniola
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 4 Lampart Poluje W Ciemnosci
Smith Wilbur Saga rodu?llantyne贸w 3 P艂acz anio艂a
Smith Wilbur Saga rodu Courteneyow Odglos Gromu
Smith Wilbur ?llantyne贸w 2 Twardzi ludzie
Wilbur Smith Cykl Saga rodu Courteney贸w (11) B艂臋kitny horyzont
Wilbur Smith Cykl Saga rodu Courteney贸w (09) Drapie偶ne ptaki
Smith Wilbur Ptak slonca
Smith Wilbur Szlak Or艂a
Smith Wilbur Katanga
Smith Wilbur Odglos Gromu
Smith Wilbur Katanga (2)
Smith Wilbur Odglos Gromu
Smith Wilbur ?llantyne贸w 1 Lot soko艂a
Smith Wilbur Glodny jak morze
Smith Wilbur Ciemno艣膰 w S艂o艅cu innaczej Katanga
Smith Wilbur Szlak orla
Smith Wilbur Katanga

wi臋cej podobnych podstron