245

ZEZNANIA, “PIKUŚ” I CO DALEJ? Komentarz wstawiony na blogu przez Jowramj Około dwa miesiące temu Polsko-Polonijna Gazeta Internetowa “Kworum” zamieściła artykuł Rafała Klimuszki “Komu bije dzwon” – znany i czytelnikom “Kuriera Codziennego”. Ponieważ tekst miał i swoją stronę kontrowersyjną, którą czytelnicy nazwali “obroną Putina” – wywołał dość znaczącą dyskusję. Przypomnijmy, że wspomniany tekst dotyczył “ katastrofy” na lotnisku w Smoleńsku. Autor wprost wyśmiał ataki na polskich pilotów, uzasadniał (prawidłowo) tezę o zamachu przy użyciu bomby izowolumetrycznej (zwanej też termobaryczną) i akcentował kwestię o konieczności dogadania się z Rosją w sprawach energetycznych. Jak również, że polityka polska nie może być prowadzona przez jawnych zdrajców polskich interesów i tych ostatnich, czyli Partię Oszustów (w skrócie PO) – trzeba po prostu odrzucić w wyborach… Wszystko bardzo słusznie. We wspomnianej dyskusji – komentarzach dopisanych przez internautów do artykułu – wyróżnił się jeden głos. Z powodu ważności sprawy, przytoczmy ten wpis w całości: Relacja zamieszczona przez dziennikarza “ Faktu” “ – Cały czas jestem jeszcze w szoku i nie mogę dojść do siebie – relacjonuje nam osoba z załogi polskiego Jaka-40, który lądował w Smoleńsku tuż przed maszyną z prezydencką delegacją. Nasz rozmówca był już przesłuchany przez polską prokuraturę. Opowiedział śledczym, co widział i słyszał na lotnisku w Smoleńsku. Prawo zakazuje mu ujawniania swoich zeznań, bo śledztwo trwa, ale zdecydował się opowiedzieć o tym “ Faktowi” , bo nie może pogodzić się ze zrzucaniem winy na załogę Tupolewa. - Ludzie muszą dowiedzieć się, jak to tam wyglądało. Bo te raz tylko wciąż słyszę, że winni są tylko polscy piloci. A tu, na lotnisku, z obsługą tego lotu, też działy się dziwne rzeczy, które trzeba wyjaśnić – tłumaczy nasz rozmówca. - Po wylądowaniu część z nas stanęła przy pasie lotniska i czekała na Tu-polewa – opowiada świadek. – Piloci wrócili do samolotu i przez radio rozmawiali z załogą prezydenckiej maszyny. Oni wiedzieli od nas, że jest mgła i bardzo złe warunki, ale nie byli spanikowani – wspomina. - Po kilkunastu minutach usłyszeliśmy dźwięk nadlatującego Tu-154. Początkowo był całkowicie normalny, silnik pracował spokojnie. W pewnej chwili dobiegł nas jednak huk silnika, taki jak przy starcie, więc wiedzieliśmy od razu, że dzieje się coś złego. Po chwili usłyszeliśmy odgłos dwóch eksplozji, po nich jakieś głuche trzaski. I zapadła cisza. Byliśmy przerażeni, bo zdaliśmy sobie sprawę, że doszło do katastrofy. - Członkowie załogi Jaka ruszyli do stojących przy płycie Rosjan z obsługi lotniska. Krzyczeliśmy do nich, że jest katastrofa, machaliśmy rękami, pokazywaliśmy, by tam natychmiast jechali, że samolot się rozbił! Żeby nas zabrali, bo może trzeba ratować rannych, pomóc w ewakuacji – opowiada świadek. - Rosjanie jakby niczego nie rozumieli. Dopiero gdy na nich nakrzyczeliśmy, wsiedli do samochodów i ruszyli w stronę, gdzie rozbił się samolot. Ale po chwili zawracali, bo było tam coś zagrodzone. Musieli jechać inną stroną. Gdy nas mijali, pytaliśmy, czy coś wiedzą, co z Tupolewem? Jeden z nich przez otwarte drzwi auta rzucił nam: “ Odlecieli” . Nic z tego nie rozumieliśmy. Gdy auta rosyjskiej obsługi w końcu odjechały, z wieży wybiegł kontroler, głośno przeklinając. Krzyczał, że będzie miał straszne kłopoty, wielkie problemy. Łapał się za głowę, zakrywał rękami twarz, biegał w kółko i powtarzał, co z nim będzie, że takie straszne kłopoty będzie miał – opowiada nam członek załogi Jaka. Kontrolera dobrze zapamiętał, bo wyglądał na bardzo starego człowieka.”

Inni świadkowie Wiemy, że prokuratura wojskowa w Polsce oficjalnie prowadząca śledztwo w sprawie “ katastrofy” w dniu 10 kwie tnia 2010 roku, przesłuchała wszystkich Polaków obecnych owego feralnego ranka na płycie lotniska Smoleńsk-Siewiernyj. Po czym wszyscy musieli podpisywać, że zostali poinformowani, iż pod groźbą odpowiedzialności karnej, nie wolno im ujawniać – co zeznawali. I panowie prokuratorzy kładli na to wielki nacisk… A to ciekawa sprawa – nieprawdaż? Jednakże powolutku to i owo wycie ka z tych “ tajemnic” . I nawet pozwala na rekonstrukcję wydarzeń, przynajmniej częściową. Co wie my “na teraz”? O tóż Jak40 przy wiózł do Smoleńska grupę dziennikarzy, którzy pierwotnie mieli lecieć razem z prezydentem i kilka innych osób. Łącznie 36 osób (moi informatorzy-świadkowie zastrzegają, że mogli się w rachunku o osobę czy dwie pomylić.) Czekały na nich dwa busiki. Część wsiadła do jednego z nich i odjechała – reszta czekała na przylot prezydenckiej “ tutki” . Wśród osób oczekujących prezydenta było też dwóch agentów BOR-u. Jeden z nich był kierowcą prezydenckiej limuzyny, oczekującej na Lecha Kaczyńskiego. Drugi pomocniczym mechanikiem i wartownikiem. Już ten fakt wywołał pewne zdziwienie dziennikarzy zaznajomionych z procedurami BOR-u. Powinno być ich bo wiem trzech. Przed każdym “wsiąściem” Prezydenta do Jego limo, auto głowy państwa sprawdza bo wiem trzech agentów: kierowca, mechanik (który zagląda m.in. pod podwozie i sprawdza ustalone podzespoły, czy nic nie jest uszkodzone) oraz pirotechnik.
Ten pirotechnik, mający opinię znakomitego fachowca, Krzysztof P, zwany “ Pikusiem” też tam był, ale wsiadł do wspomninego busika i odjechał do Katynia. Wywołało to konsternację dwójki pozostałych agentów, zauważoną przez dziennikarzy. Dalszy przebieg wydarzeń jest zgodny z przedstawionym powyżej. Powyższe zeznanie jest tym cenniejsze, że zostało oficjalnie opublikowane. Wszyscy świadkowie zgodnie podają, że słyszeli dwa wybuchy, w bardzo krótkim czasie jeden po drugim – po czym jakiś potworny trzask, serię cichszych trzasków – i zapadła zaskakująca cisza… Eksplozje były jakby “ przytłumione” , druga głośniejsza – ale słyszalne wyraźnie i z całą pewnością były to dwa wybuchy. To też świadkowie podkreślają, że w porównaniu z wybuchami znanymi z filmów, te wybuchy były jak by “ cichsze” , “ nie zbyt głośne dwa wybuchy” (cytaty dosłowne z zeznań świadków). Bo dokładnie tak wybucha bomba izowolumetryczna, w charakterystycznym “ dwutakcie” (czyli dwa wybuchy) – dźwięk jest autentycznie cichszy niż przy wybuchu bomby konwencjonalnej, tyle że zniszczenia większe! Słyszalne trzaski to najpierw rozrywany w strzępy kadłub samolotu, a potem (następne cichsze trzaski) – gałęzie drzew i krzaków łamane przez odłamki kadłuba i części samolotu… Wszyscy świadkowie podkreślają też człowieka w podeszłym wieku, który wybiegł z “wieży kontrolnej” (typowej wieży kontroli lotów na tym lotnisku w ogóle nie ma) i z objawami rozpaczy zakrywał sobie twarz i uderzał się ręka mi po głowie. Mówił też, że napewno zaraz zostanie aresztowany.

Czego świadek z załogi Jaka-40 nie wspomina Dwóch agentów BOR-u obecnych na płycie lotniska szybko wymieniło miedzy sobą jakieś uwagi – i obaj szybko (bardzo szybko) pobiegli w stronę nadlatującego Tu-154M, gdzie zapadła głucha cisza… Stojący w pobliżu zdążyli tylko usłyszeć, że mówili: “ …Prezydent!… W klapie marynarki ma identyfikator GPS… Masz czytnik? Mam. Biegiem na – przód!” Rzeczywiście, Lech Kaczyński miał zamieszczony w swojej marynarce “naprowadzacz” sygnału satelitarnego GPS (na wypadek gdyby został porwany). Ci agenci, o wyglądzie młodych, wysportowanych mężczyzn, byli też prawdopodobnie pierwszymi osobami, które dotarły na miejsce katastrofy. Rosjanie rzeczywiście po dłuższej chwili – ładnych kilka, jeśli nie kilkanaście minut – wsiedli do swoich samochodów. Ale po kolejnych kilku minutach wrócili, bo okazało się, że w kierunku wschodnim nie ma wyjazdu z lotniska. I musieli jechać “ na około” ! Widząc co się dzieje, w stronę katastrofy pobiegł też przynajmniej jeden dziennikarz z dużym aparatem fotograficznym. Rzeczywiście – podają wszyscy świadkowie – wszyscy obecni na płycie lotniska, w tym piloci Jaka, prosili Rosjan, że by ich zabrali ze sobą – bo chcieli pomóc w akcji ratowniczej. Świadkowie zgodnie podkreślają też, że Rosjanie z obsługi lotniska byli kompletnie zaskoczeni powstałą sytuacją. “Sprawiali wrażenie, jakby kompletnie zdurnieli” …

Na miejscu katastrofy Szczątki samolotu były rozrzucone na ogromnej powierzchni. Również szczątki kabiny i ogona samolotu były w nienaturalnie dużej odległości od siebie. Były to dwa jedyne większe fragmenty, jakie ocalały, prócz odepchniętych i siłą wybuchu odwróconych do góry nogami skrzydeł. Kadłub dosłownie “wyparował” . Koła samolotu były zabrudzone błotem – ale tylko w jednym miejscu. Co znaczyło, że bomba eksplodowała w momencie uderzenia podwozia w ziemię (zapalnik wstrząsowy), a symetryczny charakter “ubłocenia” kół wskazywał, że pilot mjr Arkadiusz Protasiuk zdołał jednak “ posadzić” maszynę… To charakterystyczne ubłocenie kół, podobnie jak i wypchnięte ciśnieniem wybuchu nity skrzydeł – widać wyraźnie na zdjęciach z miejsca katastrofy! Siła wybuchu oderwała też stateczniki (małe skrzydełka) z ogona samolotu. Oczywiście – jezeli ktoś lubi bajki, może sobie wierzyć w “opowieści TVN” , jak to uderzenie w drzewko oderwało skrzydło samolotu i “ pilot stracił sterowność” (a samolot odwrócił się na grzbiet). I to oderwało skrzydło samolotu o tak mocnej konstrukcji jak Tu-154M! (Pozostaje tu jeszcze pytanie, co z drugim skrzydłem – samo się oderwało? Bo mu było smutno?) Tylko ciekawe, czemu na tych “ odczytanych” taśmach z czarnej skrzynki nie ma nic o oderwanym skrzydle, ani że samolot odwrócił się do góry nogami? (Niestety, to odwrócenie “do góry nogami” szczątków samolotu nastąpiło dopiero wskutek ogromnej siły wybuchu tego typu bomby. Ale widać, Rosjanie fałszujący czarne skrzynki, nie wiedzieli, co wcześniej “ogłosiły” ubeckie telewizornie w Polsce. A fe! Taki brak koordynacji!? A może polscy piloci, w ramach swoich błędów, nie zauważyli, że lecą bez skrzydła? I że wcześniej ścięli drzewko? I że lecą do góry nogami? I dlatego w ogóle tego nie skomentowali??? Na tych odczytanych z trzymiesięcznym opóźnieniem taśmach? Ha, ha, ha… – jak pisze red.dr. R. Klimuszko). Problem polega na tym, że ogromna powierzchnia rozrzuconych szczątków samolotu sama w sobie stanowi mocny dowód na wybuch bomby izowolumetrycznej (termobarycznej – jak kto woli nazywać). Jak i wspominany wcześniej kompletny brak kadłuba rozerwanego na drobne strzępy – tylko ten typ bomby jest w stanie to spowodować… Ale w dniu 10 kwietnia roku pamiętnego, wracając do naszych dwóch agentów BOR-u. Nadbiegając od strony lotniska minęli szczątki samolotu “od dzioba”. Salonik Prezydenta RP znajdował się w tylnej, “ogonowej” części samolotu. Dobiegając przez cały obszar porozrzucanych szczątków, ciało Preydenta RP, po wspomnianym identyfikatorze emitującym sygnał GPS znaleźli bez trudu. W tle mignął jakiś zbliżający się Rosjanin kręcący filmik swoim telefonem komórkowym – nadciągał od strony “ogona” samolotu, czyli od wschodu (BOR-owcy nadbiegli od zachodu), i jakiś starszy pan spacerowicz. Agenci BOR, odnalazłszy prezydenta, zakryli jego doczesne szczątki swoimi marynarkami. I stanęli po obu stronach w pozycji warty honorowej. Rosjanie, którzy wkrótce nadciągnęli, zaczęli szydzić z głowy państwa polskiego, i chcięli koniecznie obejrzeć zwłoki Lecha Kaczyńskiego. Wówczas agenci BOR-u zaczęli do nich krzyczeć, aby się nie zbliżali (“Paszli won!” ) i w końcu byli zmuszeni oddać strzały ostrzegawcze w powietrze. Na filmie nakręconym przez Rosjanina widać wyraźnie m.in. spoza szczątek ogona samolotu rękę w białęj koszuli oddającą strzały z pistoletu. Ekipa Rosjan z lotniska została wkrótce odwołana (“mamy nowe rozkazy” ) z bezpośredniego miejsca katastrofy. Te nowe rozkazy obejmowały prawdopodobnie zabezpieczenie “wejść na teren” i również konfiskatę wszystkich aparatów fotograficznych i kamer dziennikarzy, którzy zdążyli na miejsce dotrzeć. Dwaj agenci BOR-u opuścili swoje posterunki warty honorowej przy zwłokach Prezydenta RP dopiero na rozkaz drogą radiową, i to chyba samego dowódcy BOR, gen. bryg. Mariana Janickiego. (Wcześniej innych rozkazów nie chcieli prawdopodobnie słuchać. W każdym razie tkwili tam, przy zwłokach Lecha Kaczyńskiego bardzo długo – co znowu zgodnie potwierdzają świadkowie.)

Co wydarzyło się potem Wieść gminna niesie, że wspomniani dwaj agenci BOR za raz po powrocie do Warszawy zostali zawieszeni w obowiązkach za “nieautoryzowane użycie broni służbowej” !!! Tyle wiadomo. Do dziś już są pewno obaj “ przeniesieni gdzieś daleko” albo wyrzuceni ze służby… O ile przypadkiem nie zeszli z te go świata, w sposób nieco przyśpieszony. A obu tych żołnierzy należałoby z miejsca awansować i odznaczyć!!! Czy kiedykolwiek poznamy ich imiona i nazwiska? Natomiast w pierwszych dniach maja 2010 roku wspomniany czołowy pirotechnik BOR-u Krzysztof P. (zwany “ Pikuś” ), został obsypany nagrodami. Przyznano mu tytuł “ Pirotechnika roku” , awansowano na wyższy stopień wojskowy i przyznano bardzo wysoką nagrodę pieniężną! Jedno było tylko nie jasne – za co nagle te wszystkie nagrody? Jedno jednakże nie wymaga komentarza. Tylko pirotechnik, który wiedział, co wybuchnie w kadłubie prezydenckiego samolotu (bo sam tę bombę skonstruował i tam umieścił), mógł się bać oczekiwać na płycie lotniska Smoleńsk-Siewiernyj. Bo gdyby jednak piloci Tu-154M jakimś cudem “ dociągnęli” do pasa startowego i ta bomba wybuchła by w momencie uderzenia kół o beton tegoż pasa – z oczekujących osób, podobnie jak i z Jaka, też nic by nie zo stało… czy to w końcu nie było bezpieczniej i pewniej odjechać do Katynia?

Parada Oszustów “Polska” prokuratura prowadząca śledztwo nie usta je w wysiłkach. Odnotujmy fakty. Prokuraci jak dotąd nie zainteresowali się faktami w rodzaju:
1. Dlaczego portal internetowy Wyb-gazety podał informację o katastrofie i o tym, że wszyscy zginęli na dwie minuty przed katastrofą, kiedy prezydencki Tupolew jeszcze leciał?
2. Dlaczego wszelkie działania w Warszawie – np. natychmiastowe włamania do biur, sejfów, prywatnych mieszkań, poległych ministrów z Kancelarii Prezydenta RP, miały w oczywisty sposób charakter wcześniej przygotowany i zaplanowany?
3. Dlaczego Rosjanie badali szczątki samolotu na obecność tradycyjnych materiałów wybuchowych, a nie bomby, jak ją nazywają Rosjanie, termobarycznej? A analiza spektrofotometryczna (metoda z wyboru do analizy śladowych szczątków substancji, które taką bombę tworzą, i które zawsze pozostają na szczątkach rozerwanej powierzchni – w tym wypadku wewnętrznej powierzchni kadłuba samolotu) - z pewnością przyniosłaby tutaj rozstrzygający dowód. A przecież tradycyjna bomba nigdy nie rozerwie kadłuba w taki sposób, to mógł zrobić tylko ten jeden typ bomby!
4. Dlaczego wszyscy świadkowie słyszeli wyraźne dwa wybuchy, których rzekomo wg Rosjan nie było?
5. No i najważniejsze – dlaczego “polska” prokuratura nie wystąpi do władz USA o zdjęcia satelitarne z momentu “ katastrofy” ?
Ale gdyby kto myślał, że “polska” prokuratura sabotuje śledztwo – jest w “błędzie” ! Bo wniosek o pomoc do władz USA będzie! A mianowicie, żeby Amerykanie pomogli ustalić, czy mgła pod Smoleńskiem była naturalna, czy sztuczna! (Ha, ha, ha…) Swoją drogą, wystarczy spojrzeć na radar satelitarny z dnia 10 kwietnia – by było oczywiste, że to było zjawisko naturalne! Pokazuje to dobitnie nawet Weather Channel – w dniu 10 kwietnia nad wschodnią i centralną Białorusią tworzył się rozległy, mglisty niż! Można też zapytać, dlaczego prokuratura w Polsce nie przesłucha choćby szefa BOR-u, wspomnianego generała brygady Mariana Janickiego? Bo przeciążna “wieży kontrolnej” lotniska Smoleńsk-Siewiernyj powinien być jako asysta dla Rosjan również polski kontroler lotów! Tak stanowi prawo międzynarodowe, a konkretnie konwencja lotów samolotów o statucie HEAD (od “ głowa państwa” ). I zawsze uprzednio, tak że dwa dni wcześ niej, gdy lądował premier Tusk – taki polski asystent we wspomnianej “ wieży” był! I jeżeli kogoś, to właśnie gen. Janickiego trzeba by z miejsca zawiesić w obowiązkach za niezgodne z prawem zabezpieczenie lotu Prezydenta RP, a nie agentów BOR-u obecnych wówczas na lotnisku! Jeszcze dziwniejszy jest lot samolotu Ił-76, który podchodził do lądowania o godzinie 8.35 czasu polskiego i zawrócił. Ten Ił-76 – podstawowy typ rosyjskiego wojskowego transportowca, wiózł z Moskwy agentów rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa do zabezpieczenia wizyty Lecha Kaczyńskiego. Tyle, że polski Tu-154M miał planowo lądować o godzinie 8.15! (Samolot Prezydenta RP wystartował w Warszawie z półgodzinnym opóźnieniem.) Czyżby Rosjanie, w ramach okazywania lekceważenia, zaplanowali spóźnienie swoich “ochroniarzy” ? A może wcale się nie spieszyli, bo i tak wiedzieli, że polski samolot wcale do celu nie doleci? Jest jeszcze ciekawsza, niestety dość fragmentaryczna, informacja od świadków obecnych wówczas na płycie lotniska, którzy próbowali rozmawiać z owym kontrolerem lotów, który z objawami rozpaczy biegał tam i z powrotem. Otóż ten starszy człowiek był przekonany, że rozbił się rosyjski samolot, a polski prezydent kilka minut wcześniej odleciał! Zupełnie tak, jakby to załoga Ił-76 symulowała, że jest prezydenckim samolotem! A to już naprawdę bardzo dziwne! Nieprawdaż?!

Jedno jest pewne Jeżeli ktoś przyczyni się do wyjaśnienia tej “ katastrofy” to chyba tylko zespół parlamentarny powołany przez
PiS. My, Polonia, powinniśmy okazać temu zespołowi wszelkie wsparcie. Świadomie mówię “ My, Polonia” – bo na organizacje Polonii typu ZNP, czy KPA, dawno doszczętnie opanowane przez uboli i razwiedkę – nie ma co liczyć. Ale to nie zmienia faktu, że bestialstwo (równe tylko bezsensowi) tego nowego katyńskiego mordu – stanowi wyzwanie dla każdego z nas. I też proszę Państwa Czytelników o jedno: Gdy ktoś wam wmawia, że pilot wojskowy, major, żali się : “ Jak nie wyląduję, to mnie zabije” – w takie bzdury to nie wierzcie! Bo oficer to oficer, a nie histeryzująca panienka. Ryzyko wczesnej śmierci, tak jak i podejmowanie decyzji i odpowiedzialność za nie – stanowią wyznaczniki psychologiczne tego zawodu. Kiedy w końcu te obłąkane kanalie przestaną znieważać poległych polskich oficerów? A i Lech Kaczyński był sympatycznym, ciepłym emocjonalnie człowiekiem – i postępowanie po świńsku wobec kogokolwiek, a tym bardziej wobec własnego pilota – to na pewno nie On! krolowapokoju

Obsesje Jędrzeja Giertycha Jędrzej Giertych, dziadek Romana, wziął udział jako ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej, a po ukończeniu studiów prawniczych na UW rozpoczął pracę w MSZ, skąd został usunięty w 1932 roku przez nowego ministra płk. Józefa Becka. W tym samym roku został sekretarzem generalnym Obozu Wielkiej Polski, blisko współpracując z Romanem Dmowskim. W połowie lat 30. wszedł w skład najwyższych władz Stronnictwa Narodowego. Jednocześnie stał się czołowym publicystą obozu narodowego, publikując w „Kurierze Warszawskim”, „Gazecie Warszawskiej” i „Myśli Narodowej”. W trakcie wojny 1939 roku dostał się do niewoli, w której przebywał do 1945 roku.  Po wojnie zamieszkał w Anglii, biorąc czynny udział w emigracyjnym życiu politycznym w Stronnictwie Narodowym, a po usunięciu go – za propagowanie porozumienia z Kremlem - ze stronnictwa w 1961 roku, skoncentrował się na pisarstwie – w sumie oblikował 30 książek. Jak podaje Maciej Giertych w biogramie swojego ojca „jednym z głównych tematów działalności pisarskiej Giertycha, była walka o prawdę historyczną”. Jędrzej Giertych nie zgadzał się z opinią historyków o wybitnej roli zarówno Piłsudskiego jak i Dmowskiego w odzyskaniu niepodległości przez Polskę. Był przekonany, iż odbudowa państwa polskiego była wynikiem jedynie polityki prowadzonej przez Dmowskiego. Jego zdaniem Piłsudski nie miał w tym dziele żadnego udziału, a jego polityka była podporządkowana siłom wrogim Polsce – Niemcom, Anglii, a przede wszystkim masonerii. Swoją działalnością rzekomo sterowaną przez obce wpływy o mało nie doprowadził – zdaniem Giertycha – do unicestwienia odradzającej się Polski. Przejawem tym działań miało być - jego zdaniem – próba wywołania antyrosyjskiego powstania w 1914 roku, wyłączenie Rosji z wojny na wiosnę 1917 roku oraz rzekomy pakt Kessler-Piłsudski z listopada 1918 roku, mający nadać odbudowującej się Polsce status sojusznika pokonanych Niemiec. Giertych uważał, że należy gromadzić i ogłaszać materiały historyczne, które rzucają pełne światło na rolę dziejową Dmowskiego i Piłsudskiego. Temat ten podjął już w „Tragizmie losów Polski”, a rozwinął w monografiach powojennych, takich jak: „Rola dziejowa Dmowskiego” (1968), „Józef  Piłsudski 1914-1919 (t. 1-3, 1979-1990), „Pół wieku polityki polskiej: uwagi o polityce Dmowskiego i polityce polskiej lat 1919-1939 (1947), „O Piłsudskim” (1987). Szczególnie wymowna jest ostatnia praca, w której autor zatytułował poszczególne rozdziały – „Wykonawca planów niemieckich”, „Niszczyciel wojska polskiego”, „Istotny sprawca zabójstwa prezydenta Narutowicza”, „Niszczyciel systemu wersalskiego”, „Sprawca katastrofy wrześniowej”, „Burzyciel życia polskiego”, „Głosiciel kłamstwa”. Najwięcej miejsca poświęcił Giertych ujawnieniu związków Piłsudskiego i jego obozu z masonerią. Jak napisał w biografii Marszałka: „rządy Piłsudskiego w Polsce i także rządy jego następców, to były rządy masońskie. Bez dania sobie sprawy z tego faktu, cała polityka Piłsudskiego i cała jego rolą nie da się zrozumieć. Akcja polityczna Piłsudskiego w latach pierwszej wojny światowej, której istotą była próba ponownego związania losów Polski z Prusami względnie z Rzeszą Niemiecką, a także z Anglią, a następnie było objęcie przez niego w odbudowanej Polsce władzy dyktatorskiej – to był wyraz dążenia obozu masońskiego w świecie do zapanowania nad Polską i do pokierowania jej losami w sposób zgodny z celami tego obozu”. Wedle autora istniała uderzająca analogia między wpływem masonerii na dzieje Polski w XVIII i XX wieku. Tak jak w XVIII wieku masoneria związała politykę Polski z Prusami, czego rezultatem były rozbiory, tak w wieku XX Piłsudski próbował oprzeć swą politykę o Rzeszę Niemiecką. Następnie taki sam błąd został popełniony przez obóz sanacyjny, czego rezultatem było osamotnienie Polski w czasie wojny 1939 roku. Te wszystkie błędne posunięcia były wedle Giertycha wynikiem działania masonerii. Świadczy o tym obecność prominentnych polityków obozu belwederskiego (Narutowicza, Bartla, Świtalskiego, Sławka) w lożach masońskich. Zdaniem Giertycha Piłsudskiemu zależało na powstaniu i rozszerzeniu wpływów masonerii w Polsce, gdyż sam był masonem lub należał do jej zwolenników. Miała o tym świadczyć relacja pamiętnikarska komisarza spraw zagranicznych ZSRS Maksyma Litwinowa, w której mowa o raporcie szefa NKWD Henryka Jagody, stwierdzający przynależność Piłsudskiego do 30 stopnia Rycerzy Kadosz. Niezwykle wiarygodne to źródło! Obóz belwederski, szczególnie po 1930 roku, z dużą podejrzliwością traktował masonerię, która nie aprobowała autorytarnych metod rządzenia krajem. Aleksandra Piłsudska przytacza słowa męża: „Zakładajcie sobie towarzystwa wzajemnej adoracji i popierania siebie wzajemnie. Ale nie należcie do międzynarodowych i takich, byście potem nie osłaniali złodziejów, dlatego tylko, że dostali się do waszego towarzystwa”. Piłsudski doprowadził także do wydania rozkazu zakazującego oficerom przynależności do lóż. Giertych wiedział jednak lepiej i uważał, iż cała działalność Marszałka była wynikiem wpływu lóż i przejawem masońskich spisków przeciw Polsce. Na kształtowanie się obozu belwederskiego wywarły wpływ prądy słowianofilskie i ukrainofilskie, których wyrazem była Loża Słowian Zjednoczonych w Kijowie. Jego program federacyjny miał się narodzić się w tym odłamie wolnomularstwa i uniemożliwić powstanie silnej i niezależnej Polski. Jego strategia odzyskania niepodległości była wedle Giertycha rezultatem obcej inspiracji, tak jak wyprawa do Japonii i działalność w latach 1905-1907. Powołując się na pamiętniki hrabiego Harry’ego Kesslera, Giertych uważał, iż masoneria wywarła zakulisowy wpływ na rzekome porozumienie Kessler-Piłsudski, na mocy którego w zamian za uwolnienie Komendanta z wiezienia w Magdeburgu i obdarzenia go władzą w Polsce, Piłsudski miał zrzec się ziem zaboru pruskiego na korzyć Berlina. W rzeczywistości Kessler wspomina, iż przywiózł Piłsudskiemu propozycję „zredagowaną przez gen. Hoffmana (szefa sztabu naczelnego dowództwa frontu wschodniego) zwolnienia Piłsudskiego z więzienia o ile pisemnie zadeklaruje i przyrzecze pod słowem honoru, że nic nie przedsięweźmie przeciwko Niemcom”. Gdy Kessler poruszył temat granic, uznając że pozostanie Gdańska i Śląska jest niezbędne dla Niemiec, Komendant powiedział „non possumus: trzymacie mnie w więzieniu, nie możecie mi stawiać żadnych warunków. Co do granic Polska przyjmie na pewno wszystkie <Geschanke> (dary). Na tym rozmowa się skończyła”. Wedle innej relacji Piłsudski oświadczył również, że w „ciągu kilku miesięcy może stworzyć armię zdolną doi zdławienia niebezpieczeństwa rewolucji. Odmówił natomiast złożenia deklaracji pisemnej”. Tak więc przytoczone powyżej relacje zaprzeczają tezie Giertycha o proniemieckiej i promasońskiej polityce Piłsudskiego w pierwszych miesiącach rządów w Polsce. Giertych obarczał również Marszałka winą za śmierć prezydenta Gabriela Narutowicza, gdyż piłsudczycy rzekomo przygotowywali zamach mający na celu obalenie nowo wybranego sejmu „co miało być połączone z fizycznym wymordowaniem kierowniczej elity niemiłego mu politycznego obozu, a czego podstawowym elementem i koniecznym pretekstem było zamordowanie prezydenta Narutowicza przez <endeka>, zarazem byłego urzędnika oddziału II Sztabu, działającego, jak się to zdają się wskazywać liczne poszlaki, z potajemnego poduszczenia bynajmniej nie <endeków>, lecz Piłsudskiego, a w każdym razie piłsudczyków”. Zabójstwo Narutowicza było więc wedle absurdalnej tezy Giertycha „wynikiem perfidnej prowokacji, zwróconej przeciwko obozowi narodowemu, która była dziełem obozu piłsudczykowskiego, a zapewne i osobiście samego Piłsudskiego”. Po zabójstwie prezydenta miało dojść do kilkudniowego chaosu i anarchii, a w celu przywrócenia porządku Marszałek ogłosiłby się dyktatorem. Dodatkowo Giertych powołując się na Ludwika Hassa twierdzi, że Niewiadomski był masonem – tak więc morderstwo prezydenta było wynikiem spisku masońsko-piłsudczykowskiego. Gdyby jednak teza „historyka” Giertycha była prawdziwa, agentami Piłsudskiego byliby również wszyscy endeccy dziennikarze ze Stanisławem Strońskim zajadle atakujący Narutowicza w grudniu 1922 roku.   Oczywiście wedle Giertycha zamach majowy został zrealizowany na rozkaz angielskich masonów, którzy zamierzali unicestwić Polskę. Zdaniem autora autorytarny system rządów sanacji dawał masonerii antypolskie argumenty. Niestabilne państwo polskie z niedemokratycznym rządem mogłoby sprawić, że demokratyczny świat zacząłby wątpić w celowość istnienia takiego państwa. Piłsudski był więc wedle tej absurdalnej tezy zwykłym narzędziem w rękach masonów, dążących do podporządkowania Polski światowej masońskiej polityce. Giertych uważał Piłsudskiego za winnego katastrofy wrześniowej. W 1987 roku w pracy „O Piłsudskim” utrzymywał: „ Siły wrogie Polsce wcale nie zrezygnowały z całkowitego unicestwienia Polski i z poddania jej nowemu rozbiorowi. (…) Piłsudski był jako człowiek i jest dziś jako hasło narzędziem do zniszczenia Polski i do urzeczywistnienia programu wrogów Polski”. Niezależnie od wyznawanych poglądów, duży wpływ na tę antypiłsudczykowską obsesję Giertycha miała wspomniana utrata w 1932 roku etatu urzędniczego w MSZ, ostentacyjna antyniemieckość oraz deklarowana skrajna prorosyjskość. Niezależnie od pisania rozpraw historycznych Jędrzej Giertych, szczególnie w latach 70. i 80.  poświęcił się także publicystyce politycznej. W czerwcu 1976 roku Giertych napisał „List otwarty do społeczeństwa polskiego w kraju”, który wysłał m.in. do Edwarda Gierka i innych dygnitarzy komunistycznych w PRL. Wierny spiskowej teorii dziejów pisał: „Strzeżcie się prowokacji. Nie dajcie się wciągnąć w działania, których ostatecznym celem nie będzie dobro Polski, lecz przeciwnie, będzie poświęcenie dobra Polski na ołtarzu interesów <możnych tego świata>, będących wrogami Polski, lub co najwyżej takich, którym Polska jest obojętna”. W tonie żarliwego patriotyzmu ostrzegał rodaków przed groźbą antysowieckiego powstania, demaskował knowania światowego żydostwa, odsłaniał „prawdziwe” oblicze trockistów i piłsudczyków. Potępiał kult powstań 1830, 1863 i 1944 roku „niepotrzebnie wszczętych i przegranych”. Z niepokojem pisał o rodzącym się w kraju ruchu opozycyjnym, którego program ograniczał się – wedle niego – do „ustawiania Polski w światowym obozie antysowieckich sił marksistowskich”, co „nic dobrego Polsce nie wróży”. Wyczulony na kwestie żydowskie alarmował: w środowiskach opozycyjnych ogromny wpływ ma „żywioł żydowski lub blisko z Żydami związany na ogół wyznający poglądy zbliżone do tzw. <trockistów>, a więc marksistowskie, jawnie, lub w sposób utajony wrogie duchowi chrześcijańskiemu Polski i tradycjom jej tysiącletniej, chrześcijańskiej historii”. Za samobójcze z polskiego punktu widzenia uważał lekceważenie zagrożenia niemieckiego oraz uznanie samodzielności narodów ukraińskiego i białoruskiego. Giertych od dawna twierdził, że w polityce międzynarodowej „naturalnym i koniecznym sojusznikiem” Polski jest Rosja. Snując plany polsko-sowieckiej współpracy, twierdził, iż prędzej czy później wschodni sąsiad „będzie musiał i będzie gotów zrozumieć, że za tę naszą przyjaźń, po to, by była szczera i chętna, trzeba coś ze swej strony ofiarować”. Optymistycznie uważał, iż czynnikiem wzmacniającym współprace obu słowiańskich narodów w przyszłości będzie rechrystianizacja Rosji, dokonana przy znaczącym udziale Polaków. Cechą charakterystyczną pisarstwa politycznego Giertycha było nadawanie skrajnej wymowy nawet rozsądnym i trafnym wnioskom i analizom. Jego list spotkał się z niemal powszechnym potępieniem polskiej emigracji, na łamach „Kultury” katolicka pisarka Maria Winowska zarzuciła mu, iż „przemawia jak prorok, obarczony misją…niestety samozwańczą”. Jego zaś rady były świadectwem „najcięższej choroby emigracyjnej, jaką jest wyobcowanie z rzeczywistości w Kraju”, a antysemickie tezy „zgadzają się znakomicie z poglądami Moczara i jego milicji”. W odpowiedzi Giertych pochwalał „usunięcie tysięcy komunistów Żydów z aparatu państwowego, politycznego i środków masowego przekazu”. W jego opinii jeśli w Polsce mają rządzić komuniści, to „lepiej jest by byli to komuniści-Polacy, których matka spoczywa na katolickim cmentarzu i którzy może sami w głębi duszy zachowali jakieś szczątki wiary i na łożu śmierci się może nawrócą, niż by byli to synowie obcego nam i nieprzyjaznego narodu oraz spadkobiercy obcej nam tradycji religijnej”. Formułowana przez Giertycha krytyka wychodźstwa orz krajowej opozycji, wezwanie do przyjaźni z Moskwą nie mogło zostać niezauważone przez warszawskie MSW, które podjęło próbę pozyskania publicysty, któremu nadano kryptonim „Jegier”,  za pośrednictwem jego syna doc. Macieja Giertycha, który spotkał się z ojcem w Londynie na wiosnę 1977 roku. Jędrzej Giertych wyraził chęć spotkania z przedstawicielami MSW w Wiedniu, domagając się wydania w PRL jego książki „Kulisy powstania styczniowego”. Nie zgodził się jednak – chcąc zachować status emigranta politycznego - na przyjazd do Polski. W czerwcu 1978 roku opublikował na łamach „Opoki” obszerną krytykę pracy Michnika „Kościół, lewica, dialog”, wspominając w zakończeniu o bracie Adama, stalinowskim krwawym sędzim – Stefanie. Opierając się częściowo na dostarczonych przez komunistyczną bezpiekę materiałach, określił KOR jako „środowisko sanacyjno-żydowskie powiązane z <Wolną Europą>, <Kulturą> i ośrodkiem londyńskim”. W latach 1978-1987 opublikował kolejne otwarte, podkreślając niebezpieczeństwo niemieckie i żydowskie grożące Polsce i nawołując do porozumienia z Rosją, bez której „bylibyśmy w obliczu tych niebezpieczeństw zbyt osamotnieni”. W liście z 1982 roku „Co robić” zdecydowanie skrytykował przywódców „Solidarności”, za antysowieckość oraz uleganie wpływom trockistów z KOR. „Solidarność” – wyjaśniał – podjęła walkę w zasadniczym zrębie słuszną. To tylko mafia trockistowska, która się do kierownictwa <Solidarności> wcisnęła, sprowadziła walkę na manowce”. Ta mafia „nie troszczyła się o trwałą poprawę położenia Polski i polskiego narodu, ani o poprawę bytu polskich robotników, ale pracowała nad wywołaniem w Polsce rewolucji”. Giertych uważał, iż rewolucja ta miała antychrześcijańskie i antynarodowe ideowe oblicze i niosła olbrzymie niebezpieczeństwo – „perspektywę interwencji zbrojnej sowieckiej”. Na szczęście ten czarny scenariusz nie spełnił się i „radować się z tego musimy i Panu Bogu za to dziękować, że to nieszczęście zostało od nas odwrócone”. Publicysta jednoznacznie stwierdzał, że „dobrze się stało, iż omawiany tu przewrót w dniu 13 grudnia nastąpił”, a „grupa wojskowa polska uznała za potrzebne położyć tamę rozwijającej się anarchii i szykującej się rewolucji i dokonała przewrotu siłami polskimi i w interesie polskim”. Giertych wzorem komunistycznej propagandy kreował Jaruzelskiego na bohatera, wzór patrioty, opatrznościowego męża stanu. „Nie sposób nie uznać, – dowodził – że reprezentuje on politykę prawidłową i że wszyscy Polacy kochający ojczyznę i życzący jej dobra, powinni mu w jego dzisiejszej roli sternika polskiej nawy państwowej udzielić poparcia”. Podkreślając katolickie wychowanie autora stanu wojennego, sugerował wręcz że może być utajonym lub nawet jawnym katolikiem (sic!). Przedstawianie działaczy KOR „zdrowemu”, robotniczemu nurtowi „Solidarności” , wychwalanie Jaruzelskiego oraz  podkreślanie niebezpieczeństwa grożącego w 1981 roku Polsce do złudzenia przypominało zabiegi komunistycznej propagandy. Nic więc dziwnego, że na jesieni 1982 roku wybrane fragmenty jego listu  ukazały się w ośmiu odcinkach na łamach komunistycznego „Żołnierza Wolności”. Cykl miał wspólny tytuł: „Przedstawiciel emigracji polskiej w Londynie o ekstremistach <Solidarności>”. Giertych nigdy nie zdystansował się o tej publikacji, wręcz przeciwnie. W liście do czytelników „Opoki” z nieukrywaną  satysfakcją napisał: „Tak więc myśli moje zostały powtórzone w sposób niekompletny i jednostronny, a więc zostały częściowo zniekształcone. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że część moich poglądów została w wydawnictwie urzędowym w Polsce wydrukowana”. List Giertycha spotkał się z powszechną krytyką polskiej emigracji. Stanisław Żochowski, b. żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych i emigracyjny publicysta w liście do „Kultury napisał:„Giertych służy Sowietom z przekonania, lub bez, ale jest nieobliczalnym szkodnikiem”. Żochowski wskazywał na potrzebę dogadania się z Moskwą „ale nie przez pośrednika w mundurze niby-polskim”. Potępił również pochwały „wyśpiewywane” przez Giertycha „nowemu Murawiewowi, Nowosilcowowi i Apuchtinowi!”. Niezrażony tym Giertych w 1987 roku ogłosił kolejny list otwarty „Co mamy robić?”, w którym ostrej krytyce poddał „pospolitych zdrajców”, którzy za dolary „sprzedali się Ameryce” oraz rozmaitych „cwaniaków” wyjeżdżających z Polski na Zachód. Jak mantrę powtarzał swą tezę o niemieckim niebezpieczeństwie, dowodząc, że Polska musi złączyć swoje siły z „możliwym sojusznikiem”. „A ten sojusznik jest tylko jeden – dopowiadał: Jest nim Rosja”. W latach 80. w bezpiece odżył projekt ściągnięcia Jędrzeja Giertycha do kraju. W końcu lipca 1988 roku Giertych publicznie poinformował, iż „jeszcze w tym roku” zamierza przyjechać do Polski na około dwa miesiące. Otrzymał nawet peerelowski paszport. Planował liczne odczyty w kraju. Mimo tych zapowiedzi ostatecznie do Polski nie przyjechał. Zmarł w Londynie w październiku 1992 roku.

Wybrana literatura:

J. Giertych – List otwarty do społeczeństwa polskiego w Kraju

J. Giertych – O Piłsudskim

J. Giertych – Tysiąc lat historii polskiego narodu

J. Giertych – J. Piłsudski 1914-1919

K. Tarka – Mackiewicz i inni. Wywiad PRL wobec emigrantów

P. Piesiewicz – Myśl ideowo-polityczna Jędrzeja Giertycha Godziemba

Fakty i mity odnośnie do Giordano Bruno Rząd włoski zezwolił w 1889 roku na wzniesienie na jednym z placów stolicy katolicyzmu pomnika ku czci Giordano Bruno. Jak należy rozumieć, najważniejszym powodem wydania takiego zezwolenia była artystyczna wartość figury przedstawiającej myśliciela z Nolano, gdyż jak na razie nie istnieje żaden poważny dowód świadczący o tym, że Bruno rzeczywiście został spalony przez Inkwizycję. W celu wywarcia większego wrażenia na turystach pod pomnikiem umieszczono wzmiankę wyrytą na kamiennej tablicy, gdzie wspomina się także o innych „męczennikach za prawdę” takich jak Hus, Arnold z Brescii i Campanella. Nie wiemy jednak z całą pewnością, że Bruno został skazany na śmierć, i że wymierzona została mu ta kara. Wiemy jedynie, że w 1592 roku został aresztowany przez Świętą Inkwizycję w Wenecji wskutek oskarżeń o herezję. Nie chodziło o żadne oskarżenia odnoszące się w jakimkolwiek stopniu do badań naukowych, a już najmniej odnoszących się do rzekomej obrony przez Bruno teorii Kopernika, która w tym czasie nie znajdowała się na Indeksie. Giordano Bruno, a właściwie Pilippo Bruno, gdyż Giordano jest imieniem zakonnym, które przyjął wstępując do Zakonu Dominikanów, od imiena drugiego generała zakonu błogosławionego Jordana z Saksonii, sądzony był, według obowiązującego wówczas prawa jako teolog, za głoszenie herezji, choć tak naprawdę istnieją podejrzenia, że głównym powodem aresztowania i usiłowania usunięcia Bruno z życia publicznego było propagowanie przez niego niebezpiecznych idei politycznych. Chciał on między innymi stanąć na czele nowej religii, co w XVI wiecznej Europie skąpanej już w krwi wojen katolicko-protestanckich, pamiętającej o wyczynach Husa i hrabiego de Rais we Francji (satanisty, który w swoim zamku dla potrzeb kultu wymordował kilkaset osób, od którego wzięła się legenda o Sinobrodym, którym straszy się do dzisiaj dzieci we Francji) stanowiło wystarczający powód do obaw przed nową krwawą łaźnią, bo dawni Europejczycy, wbrew poglądom marksistów-leninistów nie palili się wcale do rzezi, i też pragnęli życia w pokoju. Wiemy też, że 6 lat później, sprawę przejęła Święta Inkwizycja w Rzymie, kontynuująca dochodzenie podczas którego Bruno traktowany był ze wszelkimi honorami, mieszkał wygodnie, otrzymywał wykwintne posiłki, dodatkowo wykwintniejsze podczas świąt. Najprawdopodobniej (bo nie istnieją ślady w dokumentach źródłowych) został skazany na śmierć, lecz nie wiemy czy kara została wykonana dosłownie, czy też spalono, jak to było już wtedy w zwyczaju, jego kukłę. Skąd więc wzięła się legenda o spaleniu Giordano Bruno? Miał on umrzeć na stosie 17 lutego 1600 roku – tymczasem pierwsza, publiczna wzmianka o tym fakcie medialnym pojawiła się dopiero w drugiej połowie XVII stulecia. W roku 1600 nikt, ale to dosłownie nikt w całej Europie o tej śmierci nie donosił. Watykańskie dokumenty wspominają o dochodzeniu w sprawach teologicznych przeciwko Bruno, ale nie ma w nich śladu o wyroku, ani też o egzekucji, chociaż w podobnych przypadkach dokumenty takie opisują szczegółowo sentencję wyroku jak i przebieg wymierzenia kary. Nie ma najmniejszego śladu o tym wydarzenia także w dokumentach zagranicznych ambasad przy Watykanie, które zwykły na bieżąco relacjonować wszystkie ważne i nieważne wydarzenia, nie ma takiego śladu w dokumentacji ambasadora Wenecji, który w szczególny sposób był zainteresowany sprawą, która dwa lata wcześniej przeszła spod jurysdykcji Wenecji pod jurysdykcję Rzymu. Wydarzenia, które nastąpiły wiele lat później świadczą na niekorzyść legendy. Pierwszą osobą, która wspomniała o tym wydarzeniu był, według dokumentacji Bruckera (Brucker, Hist. de la philos., 5e vol., p. 27. E. Saisset, Revue des Deux Mondes) luterański pastor Johan Henrich Ursin, który we wstępie do swego dziełka Komenatrze do Zaratustry opublikowanym w drugiej połowie XVII wieku cytuje znaleziony w wydanej w Niemczech w 1621 roku książce (sygnowanej przez nieistniejącego autora, z fałszywym miejscem i datą druku) Machiavellizatio, list przypisywany niejakiemu Gasparowi Schoppowi, pisany do jego przyjaciela Rittershausena. Jednak ani Brucker, ani Ursin nie widzieli oryginału listu, cytując go tylko z książki, której wspomniany wyżej sposób wydania nie przemawia za jej wiarygodnością. Kim był autor owego rzekomego listu? Gaspar Schopp (Scioppus) to znany filolog z Neumarktu w Palatynacie, i barwna postać przełomu XVI i XVII stulecia. Podróżował po Włoszech, Hiszpanii, i Niemczech, wyrzekł się protestantyzmu, w którym został wychowany i osiedlił się w Rzymie gdzie został przyjęty z honorami przez papieża Klemensa VIII. Znany z częstych zmian upodobań, zmiennych humorów i poglądów, niestałości i wielkiej pychy, po wielu zawirowaniach schronił się w Padwie, gdzie zmarł w 1649 roku znienawidzony przez wszystkich: tak katolików jak i protestantów. Jego życie było nieustannym odwoływaniem poprzednio wyznawanych fanatycznie poglądów. Wielbiciel dzieł Józefa Scaligera, potem żywo z nim polemizował, nawrócony na katolicyzm dzięki pracom teologicznym Jezuitów, później zaciekle zwalczał ich poglądy. To jemu dziełko Machiavellizatio przypisuje autorstwo listu, który jak na świeżo nawróconego katolika, Niemca brzmi co najmniej dziwnie. Otóż pisząc do Rittershausena, w tydzień po egzekucji Bruno, Schopp zaczyna od wspominania, że według powszechnej opinii Rzym skazał Giordano Bruno za… luteranizm. Zupełnie jakby ten niedawno nawrócony na katolicyzm naukowiec chciał w luteranach wzbudzić jeszcze większą niechęć do katolików, co już wydaje się nieprawdopodobne. Raczej starałby się usprawiedliwiać papiestwo. Wszystkie inne, znane pisma Schoppa z tego okresu świadczą o jego wielkiej gorliwości typowej dla nowo nawróconego. Tymczasem list pisany do przyjaciela protestanta, według zapewnień, dla zdjęcia z dworu papieskiego zarzutów o okrucieństwo, w gruncie rzeczy dorzuca okoliczności obciążające i wzmagające nienawiść protestantów do katolicyzmu. Mało tego, w pierwszej części listu Schopp zabawia się w opis życia Giordana szczególny nacisk kładąc na przypominanie o wydarzeniach związanych z jego pobytem w Niemczech, zupełnie jakby adresat listu, też Niemiec o tym w ogóle nie wiedział, co jest samo w sobie nieprawdopodobne i świadczy raczej o chęci napisana dziełka propagandowego. W zakończeniu listu natomiast znajduje się wzmianka, że dzięki swej karze „Bruno będzie mógł w innych światach, w których istnienie tak wierzył, opowiadać jak to Rzymianie zazwyczaj traktują bezbożnych i bluźnierców”. Takiego sformułowania nie użyłby na pewno przyjaciel Rzymu, starający się raczej bronić Kościół przed fałszywymi zarzutami. Z chwilą więc publikacji rzekomego listu Schoppa, który jest w ogóle jedynym dokumentem opisującym wyrok i egzekucję Giordana Bruno legenda ruszyła. Około 1680 roku jeden z erudytów, znany jako Nikodemus starał się zweryfikować autentyczność listu Schoppa i nie potrafił jej potwierdzić, co wzbudziło niechęć przyszłych historyków. Legenda, o której w ogóle mało kto wiedział zaczęła coraz bardziej się rozpowszechniać, lecz nie dzięki znalezieniu nowych dokumentów, ale dzięki umieszczaniu jej w coraz to większej liczbie publikacji. W 1701 roku, a więc 101 lat po nieudowodnionym wydarzeniu Struvius upowszechnił list przypisywany Schoppowi w Actes littéraires. Od tej pory opowiadane przypisywane Schoppowi nie zyskało dowodów na swoją autentyczność, ale zyskało większą ilość chętnych czytelników a w konsekwencji większą ilość tych, którzy opowiadaniu temu uwierzyli. Historycy tacy jak, Toland, w Anglii, Mathurin Veyssière de la Croze (mnich apostata zbiegły do Niemiec) i Nicéron we Francji uznali jak Struvius autentyczność listu. Jedynie historycy w Italii, najbardziej predysponowani do weryfikowania takich informacji wydawali się nieprzekonani; w 1726 roku jeden z bibliofilów włoskich, Haymius, podawał zupełnie inną wersję wydarzeń odnoszących się do Giordano Bruno i głosił, że filozofa tego spalono jedynie symbolicznie poprzez umieszczenie na stosie figury, który go przedstawiała. Milczenie wszystkich współczesnych, absolutne milczenie, ponieważ list Schoppa nie wytrzymuje poważnej krytyki historycznej, jest czymś naprawdę niewytłumaczalnym, jeśli Bruno faktycznie został spalony w Rzymie. Czy taka egzekucja, w środku Rzymu, tego Rzymu, gdzie w przeciwieństwie do Hiszpanii czy Francji stos nie był codziennością, mogła przejść niezauważona ? A przecież skazany nie był kimś nieznanym, zwykłym bezbożnikiem, ale słynną osobistością. Jednak nic z tego! To jeden z najsłynniejszych filozofów Europy, najzacieklejszy wróg Rzymu i chrześcijaństwa. Zostaje spalony i nikt na to nie zwraca uwagi! Przynajmniej nikt nie pisze na ten temat w żadnym wydawnictwie epoki. A kiedy w 1619 roku inny filozof, bezbożnik Vanini zostaje stracony w Tuluzie, wszyscy o tym piszą. Niezależnie od relacji Grammonda, mamy świadectwo Mersenne’a, mamy opis wydarzenia w Mercure de France. W przypadku Giordano Bruno żaden współczesny autor nie poświęcił temu tragicznemu wydarzeniu ani słowa. W czasach zaciekłych sporów religijnych ani jeden protestancki pisarz nie wspomina o tym wydarzeniu choćby po to, by skierować nienawiść współwyznawców na Rzym, nie pisze o tym żaden katolik starając się o uzasadnienie tego wydarzenia. Dlaczego? Najprawdopodobniej ani katolicy ani protestanci o takim wydarzeniu w ogóle wtedy nie słyszeli. Można byłoby w zamian postawić pytanie o to, co stało sie z Bruno po jego uwięzieniu w Rzymie w 1598 roku jeśli egzekucja nie miała miejsca. Nie wiadomo. Brak jakichkolwiek danych. Jednak milczenie współczesnych o losach Bruno jest jeszcze bardziej dziwne gdyby hipoteza o jego spaleniu była prawdziwa. Wydaje się, że pozostał w Rzymie, być może uwięziony do końca życia w jednym z klasztorów swego zakonu. Wiemy bowiem, że przez cały czas trwania procesu zjawiali się u niego dominikanie, jego współbracia, usiłując namówić brata, za jakiego w dalszym ciągu go uważali do wycofania się z herezji i powrotu na łono Zakonu. Oczywiście, taka hipoteza, równie prawdopodobna, co hipoteza o spaleniu Bruna przy całkowitym milczeniu i ciszy w mediach epoki nie jest dziś wygodna i stoi w sprzeczności z naszymi dążeniami do fantazjowania. Z reguły dziś dla większości obraz Giordana Bruno to obraz człowieka, naukowca, umierającego za prawdę, rzucającego wyzwanie swym sędziom i umierającego ze stoickim spokojem osoby pewnej sprawiedliwego osądu przyszłych pokoleń. Tak trudno wyobrazić go sobie umierającego ze starości w habicie dominikańskim. Jednak o wiele trudniej jest wyobrazić sobie kaźń publiczną słynnej osobistości, o której nikt nie wiedział, ani się nią nie wzruszył.

Za: http://www.kosciol.pl/article.php/20090516175940343

Admin doda od siebie, gwoli przypomnienia, że:
- Giordano Bruno, jeszcze jako ksiądz katolicki w Anglii, denuncjował katolików władzy, skazując ich tym samym na śmierć.
- Giordano Bruno dokonał w swym życiu morderstwa.
Marucha

Czym jest dystrybutyzm Począwszy od połowy XIX wieku, dzieje Zachodu w znacznej mierze znaczone są przebiegiem starć pomiędzy rywalizującymi systemami ekonomicznymi. Od 1848 r., kiedy to w Manifeście Komunistycznym padło stwierdzenie, iż „widmo krąży nad Europą”, rzeczywiście nawiedza ono nie tylko Europę ale i cały świat. Nie jest to jednak wyłącznie widmo komunizmu lecz wielu rozbieżnych systemów ekonomiczno-społecznych, zmagania których wielokrotnie wstrząsały ludzkością. Według powszechnej opinii, historia ta już się zakończyła – socjalizm i komunizm pokonane zostały przez kapitalizm, tryumfalnie panujący dziś na całym świecie. Bynajmniej nie jest to prawdą. Jak słusznie zauważył Jan Paweł II w encyklice Annus Centesimus, wybór ludzkości nie może ograniczać się do kapitalizmu i zdyskredytowanego już socjalizmu. Z tego też względu, katolicy winni zainteresować się dystrybutyzmem – systemem ekonomicznym, którego orędownikami były najtęższe umysły Kościoła pierwszej połowy XX wieku – G. K. Chesterton’a, Hilaire Belloc’a, ojca Vincent McNabb’a i wielu innych. Lecz czym właściwie jest dystrybutyzm i dlaczego miałby on bardziej przystawać do katolickiego spojrzenia na świat niż kapitalizm? Pragnąc odpowiedzieć na to pytanie, określić należy wpierw pojęcie kapitalizmu. Myśląc o nim, ludzie mają wiele skojarzeń – dobrych lub złych – w zależności od własnych przekonań, nigdy jednak wyraźnie go nie definiują. Aby to uczynić, warto zacząć od wskazania czym kapitalizm nie jest. Kapitalizm nie oznacza własności prywatnej, nawet prywatnej własności środków produkcji – ponieważ taki system wielokrotnie występował w ekonomicznych dziejach ludzkości, kapitalizm zaś nastał w Europie pod koniec Średniowiecza. Udaną definicję pozytywną, odpowiadającą realiom historycznym, przedstawił Pius XI w encyklice Quadragesimo Anno, charakteryzując kapitalizm jako „system ekonomiczny w którym niezbędne do realizacji produkcji kapitał i praca dostarczane są osobno przez różnych ludzi.” Inaczej mówiąc, w kapitalizmie ludzie pracują zazwyczaj dla kogoś innego – kapitalisty, który opłaca pracę robotników, koszt materiałów i ich przetworzenia, zatrzymując w zamian wszelkie profity z prowadzonej działalności. Oczywiście, samo posiadanie fabryki lub farmy i zatrudnianie w nich osób w zamian za płacę umożliwiającą im egzystencję nie jest niczym niesprawiedliwym. Niemniej, skutki kapitalizmu pozostają nad wyraz ujemne i dlatego właśnie Kościół dąży do pobudzenia przemian, które wyeliminowałyby kapitalizm lub przynajmniej ograniczyły zakres jego oddziaływania. Dla wyjaśnienia tej postawy, rozważyć należy cel aktywności ekonomicznej – czemu Bóg dał człowiekowi możność i potrzebę produkowania i używania dóbr? Z punktu widzenia Kościoła, odpowiedź na to pytanie jest prosta – potrzebujemy dóbr, by wieść w pełni ludzkie życie. Z tego też względu, aktywność gospodarcza służyć winna zaspakajaniu potrzeb ludzkości a wszystkie kwestie ekonomiczne podporządkowane być muszą sprawiedliwej realizacji tego celu. W chwili obecnej, gdy własność i praca pozostają rozdzielone, istnieje klasa ludzi – kapitalistów, którzy nie uczestniczą osobiście w procesie produkcji. Np. akcjonariusze – nie interesują się w ogóle posiadanymi przedsiębiorstwami dopóty rośnie wartość ich akcji i wypłacana jest satysfakcjonująca dywidenda. Na giełdach papierów wartościowych, akcje wciąż zmieniają właścicieli – tak, że rozmaite osoby i podmioty pozostają właścicielami przedsiębiorstw zaledwie przez dni, godzin czy nawet minut, odsprzedając akcje dalej a samemu nabywając inne. W ten sposób kapitaliści uważają gospodarkę za mechanizm dzięki któremu spekulując pieniędzmi, akcjami, obligacjami, kontraktami i innymi surogatami rzeczywistej wartości, pragną osiągnąć bogactwo zamiast służyć społeczeństwu poprzez produkcję niezbędnych dóbr i usług. W rezultacie, kapitaliści zbijają fortuny przez wrogie przejęcia, fuzje, zamykanie fabryk itd., innymi słowy przez nadużywanie posiadanej własności, nie zaś przez zaangażowanie w aktywność gospodarczą – aby tylko wzbogacić bez względu na skutek dla konsumentów i robotników. Popierając prawo prywatnej własności, Kościół kierował się zupełnie inną logiką, niż ta przyświecająca kapitalizmowi. Przykładowo, spójrzmy na cytat z encykliki Leona XIII, Novarum Rerum (1891): „Rośnie bowiem w człowieku ochota do pracy i pilności, jeśli wie, że na swoim pracuje; wnet przywiązuje się człowiek serdecznie do ziemi, którą pracą rąk własnych uprawia, spodziewając się od niej nie tylko środków do utrzymania życia potrzebnych, ale jeszcze pewnego dostatku dla siebie i dla swoich.” W kapitalizmie zaś, papiery wartościowe przynoszą właścicielom łatwy zysk z pracy cudzych rąk. Dlatego też, poczynione przez Kościół usprawiedliwienie własności prywatnej rozumieć należy wąsko – do własności związanej z pracą. Jak twierdził Leon XIII „prawo przede wszystkim powinno faworyzować własność i jego stosowanie powinno prowadzić do uwłaszczenia jak najszerszej rzeszy ludzi” (Rerum Novarum) a nauczanie to zostało powtórzone przez Piusa XI w Quadragesimo Anno, przez Jana XXII w Mater et Magistra i Jana Pawła II w Laborem Exercens – jeżeli „tak wielu ludzi jak tylko to możliwe zostanie właścicielami”, to fatalny rozdział pracy od własności zostanie jeżeli nie usunięta, to przynajmniej ograniczony w zasięgu i wpływie. Nie będzie to już dłużej znamię systemu ekonomicznego, nawet jeżeli utrzyma się w jakimś stopniu. W ten sposób dochodzimy do dystrybutyzmu – ponieważ dystrybutyzm nie jest niczym innym, jak systemem ekonomicznym w którym własność prywatna jest należycie rozpowszechniona, w którym „tak wielu ludzi, jak tylko to możliwe” pozostaje faktycznymi właścicielami. Najszczersza wykładania dystrybutyzmu zawarta została w pracy Hilaire Belloc’a, Przywrócenie Własności (1936). Dystrybutyści utrzymują, że w kapitalizmie, własność, a w szczególności własność środków produkcji pozostaje zastrzeżona wyłącznie dla bogatych, co daje im wpływy i władzę wykraczającą poza to, co im się winno należeć. W kapitalizmie istnieje wprawdzie teoretyczne prawo do posiadania własności przez każdego, lecz w rzeczywistości pozostaje ona wyłączną domeną bogatych. W dalszej konsekwencji tego spostrzeżenia, dystrybutyzm wprowadza limity kumulowania majątku. Jakkolwiek może brzmieć to jak postulat wyjęty z myśli socjalistycznej, przypomnieć należy spostrzeżenie G.K. Chestertona (What’s wrong with the world) – „Instytucja własności prywatnej nie oznacza prawa do posiadania nieograniczonego majątku, tak jak instytucja małżeństwa nie daje prawo do nieograniczonej liczby żon.”W średniowieczu instytucje stanowiące kwintesencję myśli katolickiej – cechy, często ograniczały rozmiar własności jaką posiadać mógł każdy rzemieślnik, w celu uniemożliwienia mu nadmiernego poszerzenia prowadzonej działalności i wyrugowania konkurencji. Jeżeli bowiem własność prywatna ma przeznaczenie i cel, jak utrzymywali Arystoteles i św. Tomasz, należy przyzwalać ludziom na zarabianie przez służenie działalnością społeczeństwu – tak by mogli zapewnić przyzwoite życie rodzinie. Ale zarobki te winny wystarczać na utrzymanie jednej rodziny, nie dwóch lub trzech. Skoro zaś działalność gospodarcza służyć ma zaspokojeniu potrzeb rodziny, to jakim prawem niektórzy dążą do poszerzenia jej w sposób utrudniający prowadzenie działalności innym osobom, również utrzymującym z niej swoje rodziny? W średniowieczu, rzemieślnicy nie postrzegali się nawzajem jako konkurencja, lecz jako bracia zaangażowani wspólnie w pracę na rzecz dostarczania społeczeństwu dóbr i usług. Jako bracia, łączyli się oni w cechy, wspólnie opłacające księży w razie śmierci któregoś z nich, wspierające wdowy i sieroty oraz troszczące się o słabszych. Czy ktokolwiek ma wątpliwości, iż koncepcja ta bliższa jest zasadom wiary katolickiej niż kapitalistyczny wilczy rynek? Tomas Storck
Za: http://distributistreview.com/mag/2010/06/czym-jest-dystrybutyzm/

Gościowi gajówki podpisującemu się Wszechnica Narodowa Kraków dziękuję za zwrócenie mi uwagi na ww treści. Oczywiście liberalno-talmudyczne tumaństwo podniesie wrzask, że to „socjalizm”. To jest ich jedyny argument. Tak „argumentuje” nawet ich guru, J. Korwin-Mikke. – admin Marucha

Korwin-Mikke chce być prezydentem Warszawy Lider partii Wolność i Praworządność Janusz Korwin-Mikke ogłosił dzisiaj, że będzie startował w wyborach na prezydenta Warszawy. Obiecuje, że gdy zostanie prezydentem, to m.in. usunie tramwaje tam, gdzie kolidują one z ruchem ulicznym. Korwin-Mikke powiedział na konferencji prasowej, że w swojej kampanii samorządowej skupi się na problemie związanym z komunikacją miejską w Warszawie. - Będę prezydentem ludzi, którzy mają samochody i którzy są bezlitośnie tępieni przez panią (Hannę) Gronkiewicz-Waltz - powiedział. Zapowiedział, że pierwszą rzeczą, którą zrobi, gdy zostanie prezydentem, będzie wyrzucenie z pracy osoby, która odpowiada za stan komunikacji w stolicy. Liderowi Wolność i Praworządność nie podobają się m.in. wprowadzone specjalne pasy dla autobusów, tzw. buspasy. - Mamy do czynienia w Warszawie z tępieniem ludzi na rozmaite sposoby, którzy mają samochody, i trzeba temu położyć kres - uważa Korwin-Mikke. Jego zdaniem, obecna prezydent "forsuje" tramwaje, których torowiska w niektórych miejscach w Warszawie blokują przejazdy dla samochodów. Powiedział, że opowiada się za likwidacją tramwajów tam, gdzie są one przeszkodą. Rolę tramwajów, które w jego przekonaniu są zabytkami z XIX wieku, mogłyby przejąć autobusy. - Warszawa musi być stolicą XXI wieku. Nie dla tramwajów czy innych zabytków (...). Tam gdzie one kolidują z ruchem, powinny być usunięte bezwzględne - mówił Korwin-Mikke. Obiecał również, że gdy zostanie wybrany na prezydenta, zmniejszy liczbę urzędników w urzędzie miasta oraz obniży dwukrotnie opłaty gruntowe.

JKM na prezydenta Warszawy!!! Poprawka godziny! Oświadczenie JKM! Zgłosiłem tę kandydaturę nie dlatego, ze mnie namawiano – lecz dlatego, że sam się do tego przekonałem. Przede wszystkim: jeśli start naszej Partii czy Ruchu (przypominam: nie wiemy jeszcze nie tylko, czym będzie formacja, w ramach której startujemy – ale nawet jak się będzie nazywała!) ma opierać się o moje nazwisko i pozycję w wyborach prezydenckich – to byłoby nonsensem tego nie zrobić. A po drugie: już raz to zrobiłem – a sytuacja w Warszawie rozwija się w odwrotnym kierunku, niż byśmy chcieli.
1) P. Hanna Gronkiewicz-Waltzowa podniosła kilkudziesięciokrotnie opłaty za użytkowanie wieczyste gruntów. To potężne uderzenie finansowe. P.HGW skorzystała z tego, że ustawa pozwala podnieść te opłaty do 1% (!!) wartości gruntu (czyli w ciągu 100 lat Miasto chce zabrać całą wartość nieruchomości!) - i podniosła do wysokości maksymalnej. Obiecuję obniżyć to o połowę – na większą obniżkę musiałbym mieć zgodę Rady Miasta W-wy...
2) Przy okazji zafundowała nam 1500 dodatkowych posad urzędniczych w Warszawie!!!

3) W dalszym ciągu nie są oddawane nieruchomości bezprawnie odebrane ludziom tzw. Dekretem Bieruta. Co zabawne: Miasto dopłaca do tych nieruchomości – ale pozwala to na utrzymanie aparatu urzędniczego nimi administrującego. Będę chciał pozbyć się tego balastu jak najszybciej.
4) Nienawiść do kierowców bije wszelkie rekordy. Obiecuje, że pierwszą rzeczą, jaką zrobię jako prezydent m.st.Warszawy będzie wywalenie z roboty faceta od organizacji ruchu miejskiej – i skierowanie jego sprawy do prokuratury – za jawny sabotaż. A nawet za sprowadzanie niebezpieczeństwa utraty życia przez kierowców – przez likwidowanie rozbiegówek przy wjeździe na trasy szybkiego ruchu.
5) Natychmiast sprywatyzuję – z licytacji – ZTM i MPT! Oraz podobne firmy. Miasto nie będzie prowadzić działalności gospodarczej.
6) Będę – podobnie jak w tym miasteczku w Kalifornii, Maywood - starał się zastąpić urzędników miejskich firmami zewnętrznymi. Nie wszystko się da – przepisy ogólnokrajowe narzucają pewne rozwiązania.
7) Warszawa musi stać się miastem nowoczesnym. Tramwaje-zawalidrogi muszą zniknąć z ulic miasta – z wyjątkiem tras, gdzie ich torowiska nie tamują ruchu. W USA tramwaje są tylko w San Francisco (zabytek na sznurku), Nowym Orleanie i Atlancie.... Autobus ma tę przewagę nad tramwajem, że po jego „torowisku” mogą jeździć inne pojazdy, że w każdej chwili może ominąć zator, zjechać do zajezdni nie blokując trasy itd. To tyle obietnic na początek... Nie oczekuję specjalnie groźnej konkurencji ze strony PT Kandydatów PiS czy SLD – jaki program mogą ONI przedstawić? Liczę, że głosami głównie kierowców i ich rodzin, z wynikiem ok.15% przejdę do II rundy... a potem się zobaczy, czy ONI zawsze muszą wygrywać!?!! JKM

Wzrost podatku VAT uderza w emerytów i rodziny wielodzietne Rząd zamierza podnieść podstawową stawkę podatku VAT o 1 proc. Czyni tak wbrew wcześniejszym własnym wielokrotnym zapewnieniom, również w trakcie świeżo zakończonej kampanii prezydenckiej. Ale tu chodzi o coś o wiele ważniejszego, niż wiarygodność polityków PO. Rośnie znak zapytania w sprawie prawdziwego stanu polskich finansów oraz tego, które grupy społeczne powinny ponieść największy ciężar ich naprawy.

Plany rządu Polska w niebezpiecznie szybkim tempie zadłuża się. Z roku na rok różne zobowiązania państwa są coraz wyższe. I mimo, że według oficjalnych statystyk nasza gospodarka nawet w najgorszych latach kryzysu światowego stale rosła, to w kasie państwa jest coraz gorzej. Rząd chce powstrzymać tę złą tendencję przez przyśpieszenie prywatyzacji i czasowy wzrost podatku VAT oraz zastosowanie reguły wydatkowej. To ma nas ustrzec przed losem Grecji. Podstawowa stawka VAT ma wzrosnąć z 22 do 23 proc. co najmniej na trzy lata. Podwyżka ma nie dotyczyć żywności, lekarstw i być może budownictwa. W praktyce oznacza to, że ceny wszystkich pozostałych dóbr materialnych i usług odpowiednio wzrosną. Trzeba będzie więcej zapłacić nie tylko za nowe samochody, sprzęt AGD i RTV, ale też za prąd, gaz, paliwo i usługi komunalne, jak wywóz śmieci czy odprowadzanie ścieków. Więcej trzeba będzie uregulować za wizytę u fryzjera, rozmowy telefoniczne czy przejazd autobusem lub koleją. Do końca nie wiadomo jaki wpływ zmiany w wysokości VAT wpłyną na ceny żywności. Minister finansów chce obniżyć z 7 proc. do 6 proc. VAT na żywność przetworzoną, ale podnieść z 3 proc. do 6 proc. VAT na żywność nieprzetworzoną. Oznacza to, że dla zwykłego konsumenta ceny wielu podstawowych produktów, takich jak świeże warzywa i owoce, surowe mięso i ryby wzrosną. I to znacznie bo o 3 proc. Fiskus ma nadzieję, że dzięki tym podwyżkom zgromadzi dodatkowo od 4 do 10 mld zł rocznie, w zależności od sytuacji na rynku. Ale nawet przy takim zastrzyku deficyt budżetu niewiele się obniży. Na ratunek ma więc przyjść Minister Skarbu, który w przyszłym roku ma sprzedać jeszcze więcej majątku niż w roku obecnym, który i tak jest rekordowy. Pod młotek pójdą prawdopodobnie duże pakiety państwowych akcji w PZU i PKO BP. Z tego źródła ma do budżetu wpłynąć ponad 25 mld zł.

Rządowy „grzech zaniechania” Donald Tusk i Platforma Obywatelska złamały składane wielokrotnie obietnice, że nie będzie podnosić podatków. Filozofia działania na jakiej się oficjalnie opierają głosi, że obniżanie (!), a nie zwiększanie podatków poprawia wzrost gospodarczy, co z kolei powoduje większe wpływy do budżetu. Wręcz sami nazywali się „partią niskich podatków”. Jak widzimy są to puste, nieprawdziwe słowa. Zresztą ta ekipa wprowadziła już jedną podwyżkę para podatku, czyli opłaty paliwowej na olej opałowy z końcem ubiegłego roku, o czym pisaliśmy swego czasu na łamach „Niedzieli”. Czy jednak w warunkach kryzysu światowego można było uniknąć podnoszenia podatków? Wchodzimy tu w spekulacje, ale wydaje się, że przy przyzwoitych wynikach gospodarki i z możliwością odpowiedniego wpływania na kursu własnej waluty (z czego np. Grecja będąc w strefie euro nie może skorzystać) takie możliwości istniały. Konieczne było jednak podjęcie niezbędnych reform. Najważniejszą spośród nich jest reforma systemu emerytalnego. W obecnie działającym mechanizmie znaczna część zbieranych składek jest odprowadzana do Otwartych Funduszy Emerytalnych i w ten sposób wypływa z sektora finansów publicznych. Dzieje się tak, mimo że to budżet państwa za pośrednictwem ZUS jest gwarantem wypłat emerytur. Propozycja reformy zgłoszona przez minister pracy Joannę Fedak z PSL, polegająca na zmniejszeniu części składki odprowadzanej do OFE, na rzecz zwiększenia tej która trafia do ZUS, jest konsekwentnie blokowana przez PO i zaufanego człowieka premiera Tuska, ministra Michała Boniego. Reforma ta przyniosłaby natychmiastową ulgę dla budżetu państwa, który co roku przeznacza ok. 80 mld zł na dopłaty do ZUS. Zmiana taka uderzyłaby w interesy wielkich, międzynarodowych korporacji finansowych, które kontrolują polskie OFE. Te interesy są na tyle silne, że zorganizowany przez nie lobbing skutecznie blokuje korzystne dla budżetu zmiany. Dlatego rząd nie robi nic, albo proponuje takie oszczędności jak likwidacja becikowego czy zmniejszenie budżetu armii. Również łatanie dziury przyśpieszeniem wyprzedaży własności państwowej ma krótkie nogi, bo wiadomo, że to za parę lat też nie będzie możliwe. A dochody jeszcze bardziej spadną, gdyż nie będzie wpływów z dywidendy.

Pętla wyższych podatków, czyli kto za to zapłaci? Tak prowadzona polityka nie daje innego wyjścia jak podnoszenie podatków. A to oznacza, że zmniejszanie deficytu finansów publicznych i powstrzymanie rosnącego zadłużenia odbędzie się kosztem obniżenia poziomu życia ogółu obywateli. Najbardziej odczują to najmniej zamożne grupy społeczne, w tym emeryci i rodziny wielodzietne. W tych grupach najwięcej wydaje się na bieżące utrzymanie. Nawet niewielki wzrost cen będzie tam najbardziej odczuwalny. Spadek konsumpcji w tych licznych warstwach odczuje zapewne też polska gospodarka. Powoli zaczyna ona przyspieszać i te decyzje mogą przyhamować jej rozwój. Ale jeśli już podnosić to wydaje się, że sprawiedliwsze i mniej niebezpieczne dla gospodarki byłoby zwiększenie podatku dochodowego. Zwłaszcza w wyższych stawkach. Obciążenie większymi kosztami grup najzamożniejszych, które najwięcej zyskały na przemianach ostatnich lat, byłoby bardziej racjonalne. Przede wszystkim dlatego, że osoby takie nie odczułyby w takim stopniu podwyżki podatku, jak osoby ubogie. A po wtóre nie byłoby to dla nich na tyle dokuczliwe, aby obniżały poziom życia z negatywnymi skutkami dla gospodarki. Platforma Obywatelska po wygranych wyborach prezydenckich ma pełnię władzy i pełnię odpowiedzialności. Ma też ciągle bardzo duży kredyt zaufania społecznego. Czy podnosząc podatek VAT robi z tego dobry użytek? Czy broniąc interesów wielkich ponadnarodowych korporacji finansowych, kosztem zwykłych obywateli, działa w interesie Polski?

Bogusław Kowalski

Rosyjscy śledczy: Istniała możliwość przeprowadzenia ekspertyz medycznych w Polsce. Prokuratorzy polscy nie skorzystali Komitet Śledczy przy Prokuraturze Federacji Rosyjskiej: Istniała możliwość przeprowadzenia ekspertyz medycznych w Polsce

Niemal pięć miesięcy po katastrofie rządowego tupolewa na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj okazuje się, że badania sekcyjne ciała prezydenta można było przeprowadzić w Polsce. Zwłoki prezydenta Lecha Kaczyńskiego zostały “niezwłocznie” przekazane do Polski, więc można było przeprowadzić stosowne ekspertyzy sądowo-lekarskie w Polsce – stwierdza jednoznacznie rosyjska prokuratura w odpowiedzi na pytania “Naszego Dziennika”. Co na to polscy prokuratorzy? Przyznają, że owszem, “była taka możliwość, ale nie było żadnych wątpliwości co do wiarygodności czynności sekcyjnych przeprowadzonych w Smoleńsku”. - Oczywiście, że istniała możliwość powtórzenia sekcji, nie było tutaj żadnej przeszkody prawnej – przyznaje płk Jerzy Artymiak z wojskowej prokuratury prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy w Smoleńsku. – Gdybyśmy mieli jakiekolwiek wątpliwości co do jakości czy rzetelności tej sekcji, to wówczas prokurator nakazałby, żeby zwłoki prezydenta przewieźć do prosektorium i przeprowadzić ponowną sekcję tym razem przez polskich lekarzy – podkreśla p.o. rzecznik płk Artymiak. Podkreśla on, że takich wątpliwości po prostu nie było, a w sekcji uczestniczył szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej Krzysztof Parulski. – Takiej sytuacji nie ma co rozważać; przeprowadzenie tej sekcji na terenie Rosji, w obecności polskiego prokuratora, miało stworzyć gwarancje jej rzetelności – stwierdza rzecznik. – Trudno mieć pretensje do Rosjan, że robią coś według własnej procedury, ale należało nie oglądać się na Rosjan i przeprowadzić swoje własne czynności – ocenia mecenas Piotr Pszczółkowski. Adwokat stwierdza, że można było przeprowadzić badania identyfikacyjne ofiar w okresie przed pogrzebem. – Było bardzo dużo czasu, bo zwłoki leżały na Torwarze, i można było w tym czasie wpuścić ekipy polskich biegłych, którzy mieli zabezpieczony w Polsce materiał genetyczny, i te badania zdublować – mówi. Pszczółkowski ocenia, że te zaniedbania zaowocują lawiną wniosków o ekshumacje. – Niestety, te zaniedbania – bo one są ewidentne – spowodują, że pewnie będzie lawina wniosków ekshumacyjnych; co się okaże potem – daj Boże, żeby sensacji było jak najmniej – powiedział. – Strona polska w tym postępowaniu bardzo ufa stronie rosyjskiej i wychodzi na niepoważną – dodaje. Mając na względzie fakt, że Rosjanie wszczęli swoje śledztwo w sprawie katastrofy jeszcze 10 kwietnia, prokuratura wystosowała wniosek o pomoc prawną, w którym zwrócono się o przekazanie wszystkich materiałów z sekcji zwłok ofiar katastrofy. – Składając taki wniosek, prokuratura stworzyła podstawy do tego, żeby niezwłocznie te protokoły sekcji uzyskać, bo również nas interesują przyczyny zgonu – mówi prokurator. Pułkownik Jerzy Artymiak zwraca uwagę, że Rosjanie bez względu na dalsze czynności polskich prokuratorów i tak musieli przeprowadzić swoje sekcje, ponieważ obligowały ich do tego przepisy procedury karnej. – W sytuacji zgonu z podejrzeniem popełnienia przestępstwa, również po stronie rosyjskiej istnieje obowiązek przeprowadzenia sekcji zwłok, czyli zasadniczo bez protokołu sekcji nie wydano by nam zwłok żadnej z ofiar – podkreśla prokurator. Rosyjska prokuratura poinformowała, że ekspertyza sądowo-lekarska została przeprowadzona w odniesieniu do wszystkich ofiar, a także fragmentów ciał znalezionych na miejscu zdarzenia. Śledztwo po stronie rosyjskiej prowadzi zespół liczący ponad 40 prokuratorów, którym kieruje śledczy z 20-letnim doświadczeniem. Polski zespół to dziewięciu prokuratorów. W odpowiedzi na pytania “Naszego Dziennika” Rosjanie informują, że status osoby pokrzywdzonej uzyskali automatycznie wszyscy ci, którzy przybyli do Moskwy w celu identyfikacji zwłok. – W stosunku do pozostałych osób decyzja została podjęta po realizacji wniosku o pomoc prawną – zaznacza prokuratura. Rosyjska prokuratura twierdzi też, że “nie ma danych na ten temat, że z dyspozytorem lotów coś się stało. Na jego życzenie dziennikarze mogą skontaktować się z nim”. Według rosyjskiej prokuratury, wyposażenie lotniska, które było użyte 10 kwietnia 2010 r., nie różniło się od wyposażenia w inne dni, kiedy lądowały różne samoloty. “Nie ma informacji, że w celu przyjęcia statków powietrznych stosowano jakieś dodatkowe specjalne środki” – twierdzi prokuratura.

Zenon Baranowski

Komercjalizacja, czyli prywatyzacja pacjentów

1. Przyszły do mnie pielęgniarki i opowiedziały, jak wygląda wzorcowa, odtrąbiona jako sukces na cały kraj komercjalizacja szpitala. Otóż wzorcowa  komercjalizacja szpitala wygląda tak. Szpital zostaje przekształcony w spółkę. Spółka zleca leczenie chorych firmie zewnętrznej, którą założył ordynator. Firma zewnętrzna zatrudnia na umowę zlecenia lekarzy i pielęgniarki, ale nie jako pracowników, lecz jako jednoosobowe podmioty gospodarcze. Prezes spółki wzywa pielęgniarki i mówi - mam dla was propozycje nie do odrzucenia. Zwalniam was, zakładajcie własną działalność i będziecie pracować na zlecenie u ordynatora. A jak się nie podoba, to won.
Mają robić to samo i tak samo, ale już nie na umowie o pracę, tylko na zlecenie, bez urlopu, bez żadnych gwarancji pracowniczych.
To chyba kara za białe miasteczko pod drzwiami premiera Kaczyńskiego. Było źle, teraz jest lepiej.

2. Pielęgniarki, których prawa pracownicze są łamane, które szantażem utraty pracy s zmuszane do pracy kontraktowej zamiast umownej to jedno, ale jest tez problem drugi - pacjenci. - Mam dla pana złą wiadomość, ucięliśmy panu przez pomyłkę zdrową nogę, zamiast chorej - mówi chirurg do pacjenta wybudzonego z narkozy. - Ale mam i dobrą - chora noga da się wyleczyć. Do tej pory odszkodowanie za ucięcie zdrowej nogi odpowiadał szpital i zdarzało się, choć rzadko, że płacił za to odszkodowanie. Teraz skaczący na jednej nodze pacjent przyjdzie do szpitala, a tam usłyszy - ale to nie szpital, to firma "Ordynator". Pójdzie do "Ordynatora", a tam usłyszy - ale to jednoosobowy podmiot gospodarczy "Doktor G." pana operował. Tam z kolei usłyszy - ale to jednoosobowa firma pielęgniarska "Pani Basia" podwinęłą niewłaściwą nogawkę, ja tylko ciąłem. Firma pani Basi jest co prawda ubezpieczona, ale z kolei firma ubezpieczeniowa "Choruj z nami" postawi wyszczekanego papugę, który udowodni, że błąd pani Basi był taki, że umowa ubezpieczeniowa go nie ogarnia. Ostatecznie sąd zasądzi od pani Basi milion złotych odszkodowania, które będą jej potrącane po 200 złotych miesięcznie z renty, z których 100 komornik zabierze na koszty.

3. Komercjalizacja to taki świetny sposób, żeby więcej zarobić na leczeniu zdrowych pacjentów i nic nie stracić na błędach w leczeniu chorych. Dlaczego Lech Kaczyński ją wetował? Janusz Wojciechowski

Co wolno prezydentowi Żyjemy w czasach zamętu. W sytuacji gdy – jak nigdy dotąd w historii ludzkości – kwestionowane jest podstawowe prawo człowieka do życia od poczęcia do naturalnej śmierci, wydawałoby się, że ludzie dobrej woli powinni kierować się jasnymi kryteriami. Tymczasem rzeczywistość wygląda często inaczej. Gdy Rada ds. Rodziny Episkopatu Polski wydała komunikat, w którym napisano: “Należy pamiętać, że ci, którzy je zabijają, i ci, którzy czynnie uczestniczą w zabijaniu bądź ustanawiają prawa przeciwko życiu poczętemu, a takim jest życie dziecka w stanie embrionalnym, w ogromnym procencie niszczone w procedurze in vitro, stają w jawnej sprzeczności z nauczaniem Kościoła katolickiego i nie mogą przystępować do Komunii Świętej, dopóki nie zmienią swojej postawy” – uruchomiono “dyżurnych” duchownych i katolików świeckich, by zrelatywizować naukę Kościoła w sprawach życia. Co mają myśleć liczni tzw. zwykli katolicy, gdy widzą, jak politycy deklarujący poparcie dla metody in vitro są pokazywani w telewizji, gdy przyjmują Eucharystię i nie spotyka się to z żadną reakcją pasterzy? [Marucha pisał o tym już dawno. - admin] W wywiadzie dla “Rzeczpospolitej” opublikowanym 19 sierpnia Bronisław Komorowski – już jako urzędujący prezydent – zapowiedział, że podpisze ustawę refundującą z budżetu państwa zabiegi in vitro. Innymi słowy, prezydent deklarujący się jako katolik nie tylko zapowiada poparcie dla działań sprzecznych z nauczaniem Kościoła, ale również chce doprowadzić do sytuacji, by z podatków płaconych w znacznej części przez katolików były finansowane eugeniczne procedury medyczne polegające na selekcjonowaniu i zabijaniu “nieprzydatnych” istot ludzkich. Tym sposobem państwo polskie systemowo łamałoby obywatelskie sumienia i na skalę przemysłową uczestniczyło w procederze unicestwiania życia ludzkiego. Wobec takich zagrożeń ważne jest, aby znalazły się osoby mające do tego odpowiedni tytuł, które napomną głowę państwa, jak bardzo odbiega od nauki Kościoła i jakie to rodzi konsekwencje. Czy zwycięży pokusa dobrych relacji z władzą świecką, czy bycie “znakiem sprzeciwu” i troska o sprawy fundamentalne? Może też jest potrzebne przypomnienie wiernym nauczania katechizmowego, że katolik jest nawet zobowiązany w sumieniu do nieprzestrzegania zarządzeń władz cywilnych, gdy przepisy te są sprzeczne z wymaganiami ładu moralnego, z podstawowymi prawami osób i ze wskazaniami Ewangelii. Przekaz dobrej doktryny jest szczególnie ważny. Trwająca od wielu miesięcy debata na temat in vitro pokazuje, że wielu wiernych jest zagubionych i nie rozumie istoty problemu, a niektórzy ludzie, przedstawiani publicznie jako katolicy albo sami się powołujący na bycie katolikiem, prezentują poglądy sprzeczne z Magisterium Kościoła. W ten sposób powstaje dezorientacja i zamieszanie. Potrzebne jest jasne nauczanie pasterzy. Bo nawet wśród ludzi wierzących pojawia się refleksja oparta na lansowanej w środowiskach laickich tezie naruszającej godność i prawo do życia każdego, że “Kościół, mówiąc ‘nie’ in vitro, stoi na drodze szczęścia par, które inaczej nie mogą cieszyć się potomstwem”. Warto się odwołać do przykładu amerykańskiego. W bardzo spluralizowanym społeczeństwie amerykańskim, po negatywnym doświadczeniu różnego rodzaju “kompromisów”, które prowadziły do rozmycia postaw moralnych, coraz silniejsze jest odwołanie do zdrowej nauki. Niewątpliwie społecznej odwagi wymaga odmawianie udzielania Komunii Świętej osobom, które publicznie kwestionują prawo do życia lub działają przeciwko życiu. Przewodniczący Konferencji Biskupów USA ks. kard. Francis George skrytykował – idąc pod prąd politycznej poprawności – nadanie przez katolicki uniwersytet Notre Dame doktoratu honoris causa Barackowi Obamie – powszechnie znanemu zwolennikowi aborcji. Często mówi się, że Polska to kraj katolicki, ale ile osób publicznie podkreślających swoją katolickość i działających w przestrzeni publicznej swoimi wypowiedziami i czynami przyczynia się do zła i zgorszenia? Jan Maria Jackowski

Lech Wałęsa donosił nie tylko do SB? Były esbek w trakcie procesu Wałęsa kontra Wyszkowski potwierdził, że były prezydent współpracował z SB. Z jego zeznań wynika, że Wałęsa był również źródłem informacji dla milicji i wojskowych służb. Choć wyrok w procesie, jaki Lech Wałęsa wytoczył Krzysztofowi Wyszkowskiemu zapadł już 17 sierpnia, sąd uznał, że lepiej ogłosić go w rocznicę wydarzeń z sierpnia ‘80. Były prezydent pozwał działacza Wolnych Związków Zawodowych za wypowiedź, w której Wyszkowski podtrzymał swoją opinię, że Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Bolek”. Zdaniem mecenas Jolanty Strzeleckiej, która reprezentuje Krzysztofa Wyszkowskiego, sąd powinien oddalić pozew Wałęsy. – Na niekorzyść Wałęsy świadczą zeznania trzech świadków – zaznacza. Są to doktor Sławomir Cenckiewicz i doktor Henryk Kula oraz były funkcjonariusz SB, Janusz Stachowiak.

Ten ostatni przyznał, że prowadził dokumentację TW „Bolka” i, że był to Lech Wałęsa. Stwierdził, że SB uznało, że był on wartościowym informatorem. Lech Wałęsa był źródłem informacji nie tylko dla SB, ale także dla Milicji Obywatelskiej i Wojskowych Służb Wewnętrznych Stachowiak ujawnił również, że Lech Wałęsa był źródłem informacji nie tylko dla SB, ale także dla Milicji Obywatelskiej i Wojskowych Służb Wewnętrznych. Esbek zeznał, że otrzymał takie informacje podczas opracowywania kandydatury Wałęsy na współpracownika SB.- Jedynym dowodem, jaki Wałęsa przedstawił, był wyrok sądu lustracyjnego. Ale nasza wiedza o współpracy Wałęsy z SB od tego czasu znacząco się powiększyła – mówi Krzysztof Wyszkowski, który liczy na oddalenie procesu. Zdaniem mec. Ewy Wolańskiej – pełnomocniczki Wałęsy – żaden ze świadków nie zeznał, by miał „w rękach jakikolwiek dokument, oświadczenie lub zobowiązanie podpisane przez Wałęsę”. Adwokat byłego prezydenta mija się jednak z prawdą, ponieważ Stachowiak zeznał, że widział zobowiązanie Wałęsy podpisane „Lech Wałęsa – Bolek” oraz odręczną notatkę podpisaną tym pseudonimem. Ogłoszenie wyroku zaplanowano na 31 sierpnia o godzinie 15:00. Odbędzie się to już po zakończeniu uroczystości upamiętniających wydarzenia z 1980 roku. żar/Rp.pl

Aborcyjna propaganda w Sejmie w maryjne święto Stowarzyszenie Contra in vitro skrytykowało zorganizowanie w Sejmie jutro, 26 sierpnia, w uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej, tzw. wysłuchania obywatelskiego na temat turystyki aborcyjnej. Spotkanie z udziałem parlamentarzystów SLD anonsowały organizacje feministyczne, które zamierzają je wykorzystać do propagowania turystyki aborcyjnej. Bo to zjawisko, wbrew propagandzie feministek, jest w Polsce marginalne. Udział w spotkaniu w sali konferencyjnej Nowego Domu Poselskiego zapowiedzieli liderzy światowych i europejskich federacji i organizacji na rzecz aborcji i antykoncepcji. Ich celem jest propagowanie aborcji pod pozorem troski o los “biednych Polek”, które w ocenie zwolenników zabijania poczętych dzieci w swoim kraju pozbawione są tego rodzaju “usług zdrowotnych” jak aborcja na życzenie. W związku z tym muszą wyjeżdżać za granicę, aby zabijać swoje dzieci, bo Kościół w Polsce im na to “dobrodziejstwo” nie zezwala. Ich celem jest propagowanie aborcji pod pozorem troski o los 'biednych Polek'a Tymczasem jak podkreśla Jacek Kotula, prezes Stowarzyszenia Contra in vitro, takie stawianie sprawy to wierutne kłamstwo, bo problem jest wymyślony. – Nie ma żadnej turystyki aborcyjnej Polek. Zdemaskował to ostatnio minister zdrowia Wielkiej Brytanii, który powiedział, że w 2009 r. 20 Polek dokonało aborcji w Wielkiej Brytanii, a nie 10 tysięcy, jak wmawia Polakom Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Polki mają inne problemy, jak np. co włożyć do garnka, a nie zajmowanie się problemami wymyślanymi przez organizacje feministyczne, którym zależy na odświeżaniu tematu aborcji. Dlatego stowarzyszenie skierowało pismo do prokuratora generalnego i rzecznika praw dziecka – powiedział “Naszemu Dziennikowi” prezes Kotula. W piśmie czytamy m.in., że ochrona życia dzieci nienarodzonych jest zagadnieniem szczególnie ważnym. Rozstrzygnie ono o tym, jak Polska rozwiąże dylemat, który Ojciec Święty Jan Paweł II zdefiniował jako alternatywa między “cywilizacją życia” a “cywilizacją śmierci”. W ocenie Kotuli, polskie prawo problematykę tę reguluje nie tylko w sposób niekompletny, ale również wyjątkowo nieprecyzyjny. To z kolei stwarza dla zwolenników aborcji okazję do żonglowania prawem tak, aby bez zmian ustawowych – w drodze ewoluowania orzecznictwa lub dokonywania odpowiedniej wykładni prawa – doprowadzić do sytuacji, gdy zabijanie dzieci poczętych będzie bezkarne. “Proceder tzw. turystyki aborcyjnej pozostaje bezkarnym na gruncie polskiego prawa, chociażby w związku z brzmieniem art. 111 paragraf 1 kodeksu karnego. Prosilibyśmy jednak o zajęcie stanowiska, czy zdaniem Prokuratury propagowanie w Polsce tego procederu nie stanowi czynu opisanego w art. 255 kk. Wydaje się, że dla popełnienia czynów opisanych w tych przepisach znaczenie ma, czy dany czyn jest zabroniony przez polską ustawę karną – a nie to, gdzie dany czyn miałby być popełniony. Inna wykładnia prowadziłaby do skrajnej relatywizacji i takiego rozumienia prawa, dla którego nie mają żadnego znaczenia zasady moralne, jakie za nim stoją” – czytamy w liście do prokuratora generalnego. W tej sytuacji zwolennicy obrony życia poprosili prokuratora generalnego o zainteresowanie się tym spotkaniem organizowanym przez posła Marka Balickiego (Lewica i Demokraci) oraz Wandę Nowicką, przewodniczącą Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, ale odpowiedzi nie otrzymali. – Znając poglądy organizatorów na problematykę ochrony życia, można się spodziewać, że jednym z przekazów, jaki będzie płynął z tego wydarzenia, będzie właśnie pochwała i propagowanie możliwości zabijania dzieci nienarodzonych poza granicami Polski – oburza się Jacek Kotula. MaK

Książka pokładowa została w Moskwie W moskiewskiej siedzibie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego zaprezentowano wczoraj materiały, które zostaną przekazane stronie polskiej. W liczącym ponad 10 tys. stron pakiecie znajduje się 251 dokumentów. To głównie znaleziona na pokładzie Tu-154M dokumentacja techniczno-eksploatacyjna, z wyjątkiem książki pokładowej pozostawionej do dalszych badań. Materiały te przetrwały w różnym stanie, ale w większości są czytelne. Wyraźnie czuć było od nich woń paliwa lotniczego. Jak poinformował zastępca przewodniczącej Komitetu Oleg Jermołow, zaprezentowane materiały jeszcze dziś otrzyma polski przedstawiciel akredytowany przy MAK Edmund Klich, zaś kolejne dokumenty są w przygotowaniu i trafią do kraju pocztą dyplomatyczną za pośrednictwem ambasady RP w Moskwie. To, co wczoraj pokazano w Moskwie, to materiały o których udostępnienie jeszcze w lipcu wystąpił Edmund Klich, przedstawiciel Polski akredytowany przy MAK. Rosjanie przekazali dziewięć kartonów, w których znajduje się 251 dokumentów liczących 10 tys. stron. Dziennikarzom zgromadzonym w siedzibie MAK nie pozwolono jednak obejrzeć tych materiałów. Poinformowano tylko, że Polacy otrzymali m.in.: instrukcje techniczne samolotu, dokumenty nawigacyjne, schematy, tablice i wykazy. Istotne są dokumenty ze zbioru AIP (Aeronautical Information Publication) – to informacje aeronawigacyjne, kopie wyników analizy paliw i smarów. Chodzi tutaj m.in. o dane dotyczące lotnisk, dróg lotniczych, procedur w ruchu powietrznym. Ale nie ma w tym wykazie danych o lotnisku w Smoleńsku, bo jest to obiekt wojskowy i przekazanie danych na jego temat odbyć się może na podstawie odrębnych ustaleń z wojskiem. Tuż po konferencji kartony z dokumentami zostały odebrane przez pracowników polskiej ambasady w Moskwie i przewiezione do budynku przedstawicielstwa. Stamtąd pocztą dyplomatyczną zostaną przewiezione do Warszawy. Oleg Jermołow obiecał też, że MAK wkrótce przekaże kolejne dokumenty, o które prosiła strona polska.

Trzeba jednak pamiętać, że współpraca Polski z MAK idzie dość opornie. Komitet ma trochę niejasny status. Jest jednocześnie organizacją międzynarodową, posiadającą uprawnienia w zakresie nadzoru nad lotnictwem na terenie Rosji i krajów Wspólnoty Niepodległych Państw. Z drugiej strony, MAK jest zarejestrowanym w Federacji Rosyjskiej komercyjnym przedsiębiorstwem, które zarabia na swoich usługach. Jednocześnie MAK bada przyczyny wypadków lotniczych, a od jego decyzji praktycznie nie ma odwołania. Trudno wskazać instytucję o lepszej pozycji. Dysponujący immunitetem dyplomatycznym szefowie Komitetu są sędziami we własnej sprawie. Nic dziwnego, że najczęściej wynikiem dochodzenia jest orzeczenie o winie ludzi: załóg, kontrolerów lotów. W przeciwnym wypadku musieliby przyznać, że zawiódł sprzęt, który sami dopuścili do użytku. Nie wszyscy byli i są zadowoleni z takiego stanu rzeczy. Wśród krajów, które kwestionowały ustalenia MAK, były Armenia, a nawet Rosja – w 2006 roku Duma w specjalnej uchwale skrytykowała MAK, gdy zakazał on eksploatacji wszystkich samolotów Ił-86. Komunikaty wydawane przez Komitet są nadzwyczaj lakoniczne, zawierają z reguły wiele pozornie szczegółowych informacji, ale trudno uzyskać z nich dane najbardziej zasadnicze i istotne. Zupełnie inny standard mają analogiczne zachodnie instytucje. Dla przykładu francuskie Biuro Badań i Analiz Bezpieczeństwa Lotnictwa Cywilnego (BEA) po ubiegłorocznej katastrofie Airbusa A-330 linii Air France nad Atlantykiem opublikowało już dwa wstępne raporty prezentujące w sposób zarówno fachowy (dla obserwujących sprawę specjalistów), jak i poglądowy (dla szerokiej opinii) stan i wyniki prowadzonych prac, przeprowadzane symulacje, stawiane hipotezy itp. Dzieje się tak, mimo że wypadek lecącego z Rio de Janeiro do Paryża samolotu jest dość tajemniczy, śledztwo nie zakończyło się i nie odnaleziono nawet czarnych skrzynek. Od początku istnieją również poważne wątpliwości co do podstaw prawnych badania przyczyn katastrofy Tu-154M pod Smoleńskiem. Zastosowanie konwencji chicagowskiej z 1944 roku nastąpiło wbrew postanowieniom tejże konwencji, a jedynie na zasadzie szybkiego porozumienia zawartego pomiędzy premierami Donaldem Tuskiem i Władimirem Putinem. Zdecydowano się na pozostawienie wiodącej roli instytucji rosyjskich. Tamtejszy Komitet Śledczy przy Prokuraturze Generalnej Federacji Rosyjskiej prowadzi śledztwo w oparciu o rosyjskie prawo karne, a MAK z generał Tatianą Anodiną na czele ma “fachowo i niezależnie zbadać zdarzenie i określić przyczyny katastrofy”.

Piotr Falkowski

Skazani na zapomnienie Czy likwidacja pamięci o ofiarach katastrofy smoleńskiej jest elementem spłaty długu, jaki Platforma Obywatelska zaciągnęła u swoich mocodawców? – zastanawia się Stanisław Żaryn. Do chwili katastrofy smoleńskiej podejście Platformy Obywatelskiej do kwestii odpowiedzialności politycznej oraz powinności władzy było klarowne. Wyznacznikiem dla partii rządzącej był wydźwięk propagandowy jej działań oraz oczekiwania opinii publicznej. Gdy społeczeństwo dało wyraz, że któryś z polityków rządu lub obozu rządowego przesadził i powinien ponieść odpowiedzialność, był dymisjonowany lub wyrzucany z partii. Taka była motywacja odejścia z rządu zarówno Zbigniewa Ćwiąkalskiego, jak również dymisji ministrów po wybuchu afery hazardowej. Ćwiąkalski poniósł odpowiedzialność za samobójstwo Roberta Pazika, który był ostatnią nadzieją na znalezienie mocodawców zabójstwa Krzysztofa Olewnika, zaś ministrowie zamieszani w aferę odeszli, żeby społeczeństwo wiedziało, że rząd chce wyjaśnić całą sprawę. Wszyscy zostali zdymisjonowani, mimo iż premier pracę każdego z nich oceniał dobrze. Jednak, jak zaznaczał Donald Tusk, zostali zdymisjonowani dla potrzeb PRowskich. Podobnie było z Tomaszem Misiakiem, którego firma zarobiła ogromne pieniądze na zwalnianych stoczniowcach dzięki ustawie tworzonej przez senatora PO. Oburzenie Polaków działaniami parlamentarzysty było na tyle duże, że premier sam postanowił wyrzucić Misiaka z partii. Korzyści z zaspokajania potrzeb Polaków są dla rządu ważniejsze niż wiarygodność i polityczne standardy. Dowodem na to jest istnienie w Platformie Obywatelskiej posła ze świńskim ryjem. Do jego wyrzucenia z partii i ograniczenia jego roli w polityce wzywali wielokrotnie nawet jego partyjni koledzy. Dziwnym trafem to oni mieli później problemy w partii, a nie wspomniany poseł. Wiele osób zastanawia się, dlaczego jest on tak silnie umocowany w Platformie Obywatelskiej. Jednym z powodów, choć oczywiście nie jedynym, jest fakt, że polskie społeczeństwo zostało sprowadzone do tak niskiego poziomu moralnego i umysłowego, że odpowiada mu retoryka gumowego penisa i małpki. To jest elektorat, który zdobyła Platforma Obywatelska dzięki happeningom posła z Lublina. PO nie wyrzuca go ze swoich szeregów, ponieważ za nim może pójść zbyt duża część zwolenników ugrupowania.Platforma Obywatelska zapowiadała kierowanie się nowymi standardami moralnymi w polityce. W praktyce okazało się, że te nowe standardy wypracuje nie partia Donalda Tuska tylko opinia publiczna. To ona decyduje, za co rządzący powinni rozliczyć polityków. Podobne podejście Platforma wykazywała w odniesieniu do własnych inicjatyw. Premier przy okazji wyrzucenia Tomasza Misiaka z partii, korzystając z oczekiwań opinii publicznej, zapowiedział pracę nad uzawodowieniem posłów, by nie mogli oni posiadać żadnych udziałów w firmach. Miało to uniemożliwić działanie podobne do tego, które zrobił Misiak. Do dziś jednak przepisy takie nie powstały. Podobnie było z innymi przepisami rzucanymi przez premiera ad hoc, dla potrzeby chwili. Warto przypomnieć choćby pomysł kastracji chemicznej dla pedofilów, czy karanie więzieniem za klapsa dawanego dzieciom. Ogłoszenie pierwszego pomysłu zbiegło się w czasie z informacjami o „polskim Fritzlu”, mężczyźnie, który przetrzymywał swoją nieletnią córkę i miał z nią kilkoro dzieci. Drugi projekt został sformułowany na fali częstych doniesień mediów, dotyczących skatowanych przez rodziców lub opiekunów dzieci. Oba nie zostały zrealizowane. Pokazują one jasno, że rząd korzystając z nastrojów społecznych jest w stanie wpisać się w oczekiwania opinii publicznej i obiecać Polakom to, czego chwilowo oczekują. Nawet jeśli wiadomo, że tych obietnic nie da się zrealizować.

PRowski odwrót Pomysłów Platformy wynikających tylko z oczekiwań opinii publicznej jest tak wiele, że nie sposób ich wymienić. Opinia ta oczekuje czegoś, więc ma… zapowiedź – tak działał rząd. Chęć ciągłego przypodobania się opinii publicznej była widoczna do 10 kwietnia 2010 roku. Wraz z katastrofą smoleńską zmieniło się podejście ekipy rządzącej do oczekiwań społeczeństwa. Nagle okazało się, że odpowiedzialność polityczna nie jest istotna, nawet jeśli oczekuje jej właśnie społeczeństwo. Ten sam premier, który pociągnął do odpowiedzialności ministra Ćwiąkalskiego, nie zdymisjonował ani szefa MON, który odpowiada za transport polskich VIPów, ani szefa Kancelarii Premiera, który do obsługi podróży wydelegował tylko jeden rządowy samolot. Polskie władze działały jakby nic się nie stało, ot taki sobie zwykły wypadek… Śmierć najważniejszych osób w państwie okazała się być dla polskich władz mniej istotna niż samobójcza śmierć mordercy Krzysztofa Olewnika. Wraz z katastrofą smoleńską okazało się również, że rządu nie interesuje to, co opinia publiczna myśli o wyjaśnianiu okoliczności katastrofy smoleńskiej, że oczekuje szybkiego i sprawnego śledztwa, suwerennego badania przyczyny śmierci polskiej elity politycznej. Wbrew oczekiwaniom społeczeństwa polskie władze nie starały się nawet o współprowadzenie śledztwa ws. katastrofy, nie zajęły twardego stanowiska żądając lepszej współpracy z Rosją. W sprawie reakcji na 10 kwietnia rząd wciąż idzie pod prąd oczekiwaniom i uznaje, że nie ma potrzeby upamiętniania ofiar tragedii smoleńskiej. W przypadku budowy pomnika w hołdzie 96 osobom, które zginęły w katastrofie, rząd uważa, iż nie trzeba kierować się zasadami, którym hołduje od chwili powołania. Skąd ta nagła zmiana? Dlaczego rząd, zamiast swoim zwyczajem zbijać korzyści na spełnianiu oczekiwań opinii publicznej, w tym wypadku tak konsekwentnie udaje, że nie widzi, czego Polacy oczekują w związku z katastrofą smoleńską, że nie chce uznać, iż stu ważnym dla Polski osobom należy się pomnik, że nie chce wyciągnąć odpowiedzialności za zaniedbania związane z zakupem samolotów, brakiem odpowiedniego zabezpieczenia wizyty polskiego prezydenta, chaosem panującym w wojskowym pułku wożącym VIPów? Taktyka Platformy jest niezrozumiała nie tylko ze względu na poprzedni sposób podejścia do kwestii odpowiedzialności i powinności władz, ale również dlatego, że wydaje się błędna dla partii Donalda Tuska. Prawdopodobnie, gdyby jasno opowiedziała się ona na samym początku za prowadzeniem śledztwa ws. katastrofy przez Polskę, gdyby zapowiedziała, że powstanie pomnik upamiętniający wydarzenia 10 kwietnia 2010 roku, zyskałaby na tym. Z jednej strony nie straciłaby tak dużo poparcia w sondażach, z drugiej doprowadziłaby do zmniejszenia poparcia dla Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Liczba osób zdenerwowanych atakami Platformy Obywatelskiej na Lecha Kaczyńskiego i hipokryzją mediów zmniejszyłaby się na pewno, gdyby PO przyznała należne ofiarom smoleńska miejsce w przestrzeni publicznej. Jednak Platforma nie zdecydowała się na taki krok. Obserwując działania władz, nie sposób uciec od stwierdzenia, że obrała ona zupełnie inną taktykę, taktykę wyciszania. Polskie władze zachowują się tak, by sprawy katastrofy smoleńskiej nie wyjaśnić, by ją wyciszyć, by zatrzeć w społeczeństwie pamięć o ofiarach, związanych głównie z wrogim obozem politycznym.

Służby wychodzą z cienia Zmiana podejścia do opinii publicznej oraz brak pomysłu PRowców Platformy, jak działać w sprawie upamiętnienia katastrofy smoleńskiej, każe się zastanowić, czy ekipa rządząca nie realizuje wytycznych od swoich mocodawców. Jej działanie, stojące w sprzeczności z dotychczasową praktyką, może wynikać nie z przekonania, tylko realizacji nie swoich zadań. W tym kontekście warto przyjrzeć się medialnym doniesieniom o środowisku byłych Wojskowych Służb Informacyjnych. Widać w nich bowiem trwałą współpracę na linii WSI-Platforma Obywatelska. Świadczy o tym np. zaangażowanie byłego żołnierza WSI w sprawę walki z krzyżem pod Pałacem Prezydenckim. Na Krakowskim Przedmieściu codziennie można było zobaczyć byłego oficera wojskowych służb, oskarżonego o szantażowanie senatora Krzysztofa Piesiewicza. On zdawał się być organizatorem przynajmniej części happeningów przeciwników krzyża. Wspierał w ten sposób środowisko Platformy Obywatelskiej, która również walczyła z ludźmi modlącymi się pod krzyżem. Rządowe stanowisko w sprawie Afganistanu starał się natomiast popierać ostatnio były szef WSI Marek Dukaczewski. Przy okazji publikacji przez WikiLeaks kolejnych materiałów dotyczących misji NATO w Afganistanie przyznał on, że to powinno przyspieszyć polskie wycofanie się z misji ISAF. Uwiarygodnił w ten sposób pochopnie wydawane opinie polskich władz, że nasze wojska powinny jak najszybciej wycofać się z azjatyckiej misji. W ostatnich wyborach środowisko WSI otwarcie poparło kandydata na prezydenta Bronisława Komorowskiego. Marek Dukaczewski zapowiedział, że otworzy szampana, gdy wygra on wybory. Pewnie otworzył, ponieważ postawienie na byłego marszałka Sejmu było opłacalne dla ludzi byłego WSI. Po wyborach Platforma rozpoczęła działania korzystne dla jej byłych żołnierzy.

Restauracja WSI Wraz z przejęciem pełni władzy w Polsce, ekipa rządząca rozpoczęła ostateczną restaurację pozycji WSI w państwie. Pałac Prezydencki zdecydował, że aneks do raportu z likwidacji Służb nie zostanie opublikowany i zapowiedział, że autorzy dokumentu mogą usłyszeć zarzuty związane z jego powstaniem. Władza przyjrzy się również pracy komisji weryfikacyjnej, odsłucha nagrania jej posiedzeń i sprawdzi, czy przesłuchania przebiegały zgodnie z prawem. Niewykluczone, że członkowie komisji staną się obiektem zainteresowania niezależnej prokuratury wojskowej. O dobre imię żołnierzy byłych wojskowych służb specjalnych postanowiła walczyć również nowa Rzecznik Praw Obywatelskich, wybrana głosami PO. Jedną z jej pierwszych inicjatyw jest upomnienie się o prawa byłych żołnierzy WSI. RPO wysłała do Ministerstwa Obrony Narodowej pismo z pytaniem, kiedy będą oni mogli w końcu realizować swoje prawo do zgłaszania polemiki z raportem z weryfikacji WSI oraz czy MON zmieni przepisy dotyczące weryfikacji żołnierzy byłych wojskowych służb, które są dyskryminujące przy przyjmowaniu do nowych instytucji. Krok RPO oraz wstępna deklaracja, że autorzy aneksu i członkowie komisji weryfikacyjnej mogą usłyszeć zarzuty, są jasnym sygnałem wysłanym do WSI, że polskie władze będą dążyły do odwrócenia decyzji o likwidacji wojskowych służb, będą walczyły o dobre imię jej żołnierzy i chcą ich powrotu do życia publicznego. Byli żołnierze WSI otrzymają zapewne od rządzących również wymierne prezenty. Biuro Bezpieczeństwa Narodowego – zgodnie z medialnymi doniesieniami – miało otrzymać zadanie opracowania zmian w strukturze m.in. wojskowych służb specjalnych. Chodzi o ponowne włączenie Służby Wywiadu Wojskowego i Służby Kontrwywiadu Wojskowego do Sił Zbrojnych. Przy tej okazji BBN zamierza także umożliwić ludziom dawnego WSI obejmowanie najwyższych stanowisk w nowych służbach. Zgodnie z doniesieniami medialnymi ludzie ci mogą również zyskać wpływ na Pałac Prezydencki po wygranej kandydata PO. Do Biura Bezpieczeństwa Narodowego ma trafić – jak donosiły media – były współpracownik Bronisława Komorowskiego, b. major Jerzy Smoliński, związany z wojskowymi służbami. W BBN niemile widziani są natomiast wszyscy, którzy mieli jakikolwiek udział w pracach komisji weryfikacyjnej. Jak pisały media, już podjęto decyzję o ich zwolnieniu. Pałac Prezydencki może stać się więc obiektem nieskrępowanego zainteresowania ludzi byłej WSI. Dla oficerów tych służb korzyści z dostępu do najważniejszych tajemnic państwowych oraz wpływ na wojsko i ośrodek prezydencki są nie do przecenienia. Podobnie jak święty spokój, który zapewnił im minister obrony narodowej Bogdan Klich. Szef MON nie odwołał się od decyzji prokuratury wojskowej, która umorzyła śledztwo związane z nielegalnym handlem bronią, który mieli prowadzić żołnierze WSI. Dzięki temu byli szefowie wojskowych służb – Konstanty Malejczyk i Kazimierz Głowacki – mogą spać spokojnie. Podobnie jak wielu ich byłych podwładnych, którymi śledczy też by się zainteresowali, gdyby zaczęli drążyć sprawę. A spokój był dla nich zapewne ważny, szczególnie że zamieszany w ten sam nielegalny handel bronią, Syryjczyk Monzer Al-Kassar, został w USA skazany na 30 lat więzienia.

Katastrofa przedmiotem handlu? Współpraca Wojskowych Służb Informacyjnych i Platformy Obywatelskiej nie jest niczym nowym. Od czasu przejęcia władzy w Polsce PO starała się odbudować wpływy byłych służb w polityce. Jednak dopiero w ostatnich miesiącach jej współpraca z ludźmi z tych służb przybrała otwarty charakter. WSI jawnie wspiera rządzących, wsparła otoczenie Platformy w czasie kampanii wyborczej. PO zaciągnęła w ten sposób dług u służb. Po wyborach zaczęła ten dług spłacać. Dlatego chce otworzyć im drogę do nowych służb, zbudować dobrą opinię społeczeństwa o byłych ludziach WSI i zakończyć odtwarzanie ich pozycji w Polsce. Na kontakty WSI i Platformy Obywatelskiej należy jednak patrzeć szerzej. Przecież służby wojskowe były współtworzone przez KGB i GRU, Rosjanie szkolili polskich oficerów, WSI utrzymywały kontakty z Moskwą, prowadziły z jej ludźmi nielegalne interesy pod przykrywką służby państwu. Obecnie rosyjscy mocodawcy polskich wojskowych oficerów służą w FSB, która jest kontynuacją sowieckiej bezpieki. To z niej wywodzi się także Władimir Putin. Niewykluczone więc, że w kontaktach z Platformą środowisko WSI reprezentuje tylko swoich dawnych kompanów. Ze służby nigdy się nie odchodzi, więc i uzależnienie ludzi WSI od Moskwy prawdopodobnie nadal trwa. Biorąc to pod uwagę kontakty ludzi rządzących Polską ze środowiskiem WSI napawają grozą. Być może bowiem za poparciem PO w wyborach prezydenckich, ostatnią pomocą rządowi w walce z krzyżem czy przygotowywaniem wyjścia z Afganistanu stoją właśnie moskiewscy mocodawcy byłych wojskowych służb. W tym wypadku Platforma Obywatelska dług zaciągnęła nie u polskich kolegów Marka Dukaczewskiego, tylko u jego moskiewskich mocodawców. To kazałoby na nowo spojrzeć na przyczyny katastrofy smoleńskiej i więcej wagi przyłożyć do sprawdzenia, czy w Smoleńsku nie doszło do zaplanowanej z zimną krwią egzekucji. Tłumaczyłoby to również, dlaczego Polska po przejęciu całej władzy przez Platformę Obywatelską wycofała się z wszelkich działań, na które nieprzychylnym okiem patrzy Moskwa: że oddała jej śledztwo ws. katastrofy, że odcięła się od Gruzji, że postanowiła czcić bolszewickich najeźdźców, że rozpoczęła dyskusję o współpracy wojskowej z Rosją, że na oficjalne spotkanie MSZ z polskimi ambasadorami zaprasza szefa rosyjskiej dyplomacji, że ostatecznie zdecydowała się wzmocnić uzależnienie Polski od rosyjskiej energetyki, że zachowuje się w stosunku do Rosji jak jedna z republik sowieckich w kontaktach z ZSRS. Niewykluczone, że są to również elementy spłaty długu za pomoc w przejęciu w Polsce pełni władzy. Walka z pamięcią o ofiarach katastrofy może więc być jednym ze sposobów podziękowania mocodawcom oraz zatarciem śladu zawartej „pożyczki”. Stanisław Żaryn

TVN 24 na straży interesów rządzących

1. Wczorajsza audycja „Fakty po faktach” na temat odbijania zakładników z autobusu porwanego przez uzbrojonego terrorystę( zresztą byłego policjanta) na Filipinach. Akcja zresztą skandalicznie źle przygotowana i wykonana. Rezultat 8 ofiar śmiertelnych spośród 15 pasażerów autobusu. Gośćmi dziennikarki Anity Werner generał Sławomir Petelicki twórca polskiej jednostki Grom i były komandos tej jednostki pułkownik Andrzej Kruczyński. Ocena obydwu uczestników debaty jednoznacznie negatywna dla tak nieudolnie przeprowadzonej akcji. W zasadzie więc nie ma o czym dyskutować, Petelicki nawet mówi, że to co pokazały chyba wszystkie telewizje świata, wręcz jest podręcznikowym instruktarzem jak akcji odbijania zakładników nie przeprowadzać.
2. Dlaczego zwracam na tę audycję uwagę. Bo generał Petelicki na różne sposoby ( w debatach telewizyjnych,artykułach w gazetach, listach pisanych do Premiera Tuska) stara się od paru miesięcy zwracać uwagę na stan naszego państwa, działanie jego instytucji w tym w szczególności stan naszej armii. Tak było i w tym przypadku. Już na początku debaty zauważył, że nie ma co pastwić się nad nieudolnością filipińskiej policji, a raczej zastanowić nad analogiami pomiędzy tym nieudanym szturmem, a tym jak zachowywały się struktury polskiego państwa w obliczu tragedii, które dotknęły w tym roku polskie państwo.

3. Pierwsza to tragedia smoleńska. Petelicki zwrócił uwagę, ze jak patrzy na obrazy telewizyjne pokazujące stan smoleńskiego lotniska, a w szczególności stan tzw. wieży kontrolnej (zwykłego parterowego rozwalającego się baraku z wystającą z dachu anteną), to nie może się nadziwić jak polskie służby mogły dopuścić do tego,że to wszystko przed przylotem samolotu z delegacją prezydencką nie zostało sprawdzone. Dlaczego na tym lotnisku było tylko 4 oficerów BOR (nikogo z Kontrwywiadu Wojskowego) i dlaczego dopuszczono do tego, ze żaden z nich nie był wewnątrz tej osławionej wieży kontrolnej. Dlaczego nie było lotniska zapasowego tak zabezpieczonego aby po ewentualnym wylądowaniu tam samolotu, można było szybko przetransportować gości do Katynia. Za taki stan odpowiadają przecież konkretni ludzie, ale jakoś rządzący nie chcą ani ich ujawniać, ani rozliczać. Ale dziennikarka na ten temat, absolutnie nie chciała dyskutować, parokrotnie mu przerwała i wręcz żądała wypowiedzi na temat akcji filipińskich policjantów. Wyglądało to tak jakby wręcz bała się poruszania na antenie tego tematu, choć niewątpliwie generał Petelicki do tej debaty jest przygotowany nie tylko teoretycznie ale także praktycznie ze względu na wieloletnie kierowanie elitarną jednostką specjalną wykorzystywaną w sytuacjach ekstremalnych w wielu rejonach świata.

4. Druga kwestia poruszana w tym programie to słabe przygotowanie filipińskich policjantów do przeprowadzenia akcji odbijania zakładników, ponieważ akcja trwała godzinę podczas gdy zdaniem obydwu gości w studio powinna trwać kilkanaście sekund. Petelicki znowu na zasadzie analogii radził aby raczej podyskutować o problematyce szkolenia w polskiej armii, jako że w tych dniach podał się do dymisji generał Wiesław Michnowicz odpowiedzialny właśnie za szkolenie żołnierzy ( miał powiedzieć, że nie da się wyszkolić żołnierza przy użyciu 1 naboju rocznie). Zresztą to już czwarta generalska dymisja w ostatnich paru tygodniach, będąca reakcją na to co się dzieje w polskiej armii. Jeżeli weźmie się jeszcze pod uwagę, że w katastrofie smoleńskiej zginęło aż 5 najwyższych dowódców polskiej armii , a we wcześniejszej katastrofie samolotu transportowego CASA zginęło prawie całe dowództwo Sił Powietrznych, to wydaje się, że jest o czym dyskutować . Niestety i ta sprawa nie znalazła zrozumienia u prowadzącej wywiad dziennikarki. Znowu nie chciała dyskusji na ten drażliwy temat, choć  mogłaby być ona bardzo interesująca, szczególnie o odpowiedzialności szefa MON Bohdana Klicha za ten rozkład polskiej armii.

5. Tak niestety wygląda sytuacja we wszystkich mediach prywatnych. Jeżeli krytyka to tylko działań opozycji, rząd jest absolutnie pod ochroną. Szokujące wyznanie Andrzeja Wajdy z z prezydenckiej kampanii wyborczej „o przyjaciołach Platformy w TVN i w tej drugiej telewizji” sprawdza się więc co do joty. Po przejęciu przez Platformę mediów publicznych, co jak donoszą media może się stać nawet w tym tygodniu, polski rząd będzie można krytykować tylko w ciągle jeszcze wolnym internecie albo w zagranicznych mediach. Do standardów białoruskich pod tym względem zbliżamy się więc bardzo szybkimi krokami. Zbigniew Kuźmiuk

Zlecenie dla spółki związanej z żoną ministra Firma dostała bez przetargu kontrakt na projekt autostrady za 7,5 mln zł. GDDKiA nie przeprowadziła przetargu. Firmy dostały zlecenie w trybie z wolnej ręki. Główna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad na początku 2010 r. zleciła opracowanie projektu budowy autostrady A1 konsorcjum z udziałem tarnowskiej spółki MGGP i spółki Complex Projekt. Z tą pierwszą firmą związana jest żona ministra skarbu Aleksandra Grada. Zlecenie opiewało na 7,5 mln zł. Jednak GDDKiA nie przeprowadziła przetargu. Firmy dostały zlecenie w trybie z wolnej ręki. Dlaczego? – To było jedyne możliwe rozwiązanie – przekonuje w rozmowie z „Rz” Marcin Hadaj, rzecznik GDDKiA. Tłumaczy, że GDDKiA zerwała umowę z wykonawcą – firmą Alpine Bau, która się z niej nie wywiązywała. W związku z tym trzeba było jeszcze raz opracować projekt: sprawdzić, co już zostało zrobione i co jeszcze pozostało do wykonania. A prawa autorskie do projektu miało tylko konsorcjum MGGP i Complex Projekt, które opracowało go na podstawie umowy z GDDKiA w 2004 r. – Wykorzystanie dokumentacji przez inne biuro projektowe skutkowałoby roszczeniami w stosunku do GDDKiA – tłumaczy Hadaj.

Dziwna umowa pana R. Inne firmy po wykonaniu zleceń przenosiły prawa autorskie na GDDKiA. Konsorcjum MGGP i Complex Projekt tego nie zrobiło. Dlaczego? Rzecznik Generalnej Dyrekcji nie potrafi na to pytanie odpowiedzieć. – Ówczesne kierownictwo GDDKiA uznało, że przeniesienie praw autorskich do projektu nie jest konieczne – mówi tylko Hadaj. Zaznacza, że w nowej umowie między Generalną Dyrekcją a konsorcjum zapisano już punkt o przeniesieniu praw autorskich. W 2004 r. umowę bez przeniesienia praw do projektu podpisał ówczesny dyrektor katowickiego oddziału GDDKiA Krzysztof R. W sierpniu tego roku został zatrzymany przez ABW. Jest podejrzany o przyjęcie 900 tys. zł łapówek w związku z budową autostrad.

Żona w spółkach Ze spółką MGGP związana jest Małgorzata Grad – żona ministra skarbu Aleksandra Grada. Jest ona wspólnikiem w firmie Franciszek Gryboś spółka komandytowa. Małgorzata Grad w spółce jest komandytariuszem – nie jest upoważniona do reprezentowania firmy ani prowadzenia jej spraw. Spółkę reprezentuje Franciszek Gryboś, kolega ministra ze studiów. Spółka ta powstała kilka miesięcy po objęciu przez Grada teki ministra skarbu. Właśnie wtedy do tej firmy żona ministra wniosła akcje MGGP SA i udziały w spółce MGGP Aero. Firma Franciszek Gryboś spółka komandytowa jest więc dziś akcjonariuszem spółki MGGP SA oraz udziałowcem spółki MGGP Aero (50 proc. udziałów ma tam oprócz spółki komandytowej właśnie MGGP SA). Wcześniej we władzach MGGP SA (zarządzie i radzie nadzorczej) zasiadała cała rodzina Gradów: Małgorzata, Aleksander i ich syn Paweł. Obecnie na czele firmy stoi Franciszek Gryboś. Próbowaliśmy skontaktować się z przedstawicielami MGGP i Małgorzatą Grad, ale nie otrzymaliśmy odpowiedzi na e-maile. Jak ustaliliśmy, w połowie 2010 r. MGGP wraz z Grybosiem i Małgorzatą Grad powołali kolejną firmę – Franciszek Gryboś i Wspólnicy Spółka Jawna. Mieści się pod tym samym tarnowskim adresem co MGGP. Z Krajowego Rejestru Sądowego wynika, że m.in. zarządza ona nieruchomościami, robi badania i analizy techniczne. O zleceniach z państwowych instytucji dla spółki MGGP „Rz” pisała już w kwietniu 2009 r. Ujawniliśmy, że tarnowska spółka wygrała ponad 30 przetargów na usługi dla podmiotów państwowych. Kilkanaście z nich już po nominacji Grada na ministra skarbu. Na stronie resortu skarbu pojawiło się wtedy oświadczenie ministra. Wynikało z niego, że w ramach przejrzystości i jawności MGGP m.in. „nie bierze udziału w postępowaniach udzielania zamówień z wolnej ręki”. Dlaczego więc w styczniu spółka otrzymała od GDDKiA takie zlecenie? Minister Grad nie chciał odpowiedzieć na pytania „Rz”. Stwierdził, że już wielokrotnie wyjaśniał kontrowersje wokół MGGP. Grad zlecił już wcześniej sprawdzenie działalności spółki ABW i CBA. – Sprawę analizowaliśmy przez mniej więcej rok i nie znaleźliśmy podstaw do przeprowadzenia kontroli – mówi Jacek Dobrzyński, rzecznik CBA. MGGP w 2003 r. miało przychody sięgające 15 mln zł, w latach 2007 i 2008 przekroczyły one 50 mln zł. Zatrudnia ponad 300 osób. Piotr Nisztor

Weterani maski rowki Za parę dni minie 27 rocznica zestrzelenia przez Rosjan pasażerskiego samolotu linii koreańskich nad Morzem Japońskim. W nocy z 31 sierpnia na 1 września 1983 r. boeing 747 uznany przez sowietów za „samolot szpiegowski”, znajdując się już kilka kilometrów (po przelocie niewłaściwym kursem) poza sowiecką przestrzenią powietrzną, został trafiony w ogon jednym z pocisków wystrzelonych przez G. Osipowicza z myśliwca Mig-23. Osipowicz, który po latach przyznał, że przed zestrzeleniem dokładnie widział dwa rzędy okien, stwierdził zarazem, że i tak nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ nawet samolot pasażerski może być zamaskowaną szpiegowską maszyną. R. Reagan nazwał wtedy to wydarzenie masakrą (zabito 269 osób). W swym przemówieniu (link poniżej) zawarł nie tylko słowa potępienia dla barbarzyńskiego działania Rosjan („nie było żadnego prawnego ani moralnego uzasadnienia dla tego, co sowieci zrobili”), ale przypomniał też, że ani rosyjskie, ani kubańskie samoloty pasażerskie nie były zestrzeliwane przez USA, nawet jeśli wkraczały w amerykańską przestrzeń powietrzną. Co więcej, mówił, Stany Zjednoczone, tak jak inne kraje cywilizowane, wierne są tradycji pomagania tym, którzy na morzu czy w powietrzu gubią szlak. Podkreślił też, że sowieckie władze zrazu zdecydowanie zaprzeczały temu, co zrobiono (tj., że zestrzelono cywilny samolot), a nawet ukrywały wiadomość o zestrzeleniu przed samymi Rosjanami, następnie jednak zaczęły twierdzić, że to był samolot szpiegowski i wprawdzie wkroczył w sowiecką przestrzeń powietrzną, ale potem nagle znikł z radarów i nie oddano żadnego strzału w jego kierunku; a później twierdziły, że ów samolot pełnił dla USA misję szpiegowską i mimo ostrzeżeń ze strony sowieckich myśliwców, nie wycofał się znad ZSSR, więc został strącony. W odpowiedzi na te wszystkie sowieckie wersje wydarzeń zaprezentowany został w trakcie przemówienia amer. prezydenta fragment podsłuchanej rozmowy pilota myśliwca z drugim pilotem i z dowództwem, w trakcie której mowa jest wprost o odpaleniu pocisku i „zniszczeniu celu”, mimo że pilot widział światła nawigacyjne jumbo jeta. Pasażerski samolot został zaatakowany z tyłu. Nie nawiązano wcześniej z boeingiem żadnej łączności radiowej. Wbrew międzynarodowym przepisom nakazującym (w tego rodzaju sytuacjach, czyli gdy powietrzny statek cywilny zboczy z kursu i naruszy przestrzeń powietrzną obcego państwa) pokazanie się załodze, nawiązanie wzrokowego kontaktu, sowiecki myśliwiec (jak relacjonował po latach Osipowicz) oddał jedynie ostrzegawcze strzały. Do badań zdarzenia ICAO (http://www.icao.int/) w ramach neutralnego dochodzenia zebrała specjalistów z USA, Japonii i Korei. Wysłano okręty i śmigłowce w celu odnalezienia szczątków samolotu oraz wydobycia czarnych skrzynek. Patrolowano wody i szukano przez 10 tygodni, po czym akcję przerwano. Rosjanie odmówili udziału w śledztwie, zasłaniając się tradycyjnym sowieckim świętym oburzeniem, że można podejrzewać armię czerwoną o jakieś niestworzone zbrodnie. Nie przeszkodziło to sowietom jednak wcale w wysłaniu (już 1 września 1983 r.) własnych jednostek poszukiwawczych (m.in. łodzi podwodnych) i wydobyciu szczątków oraz rejestratorów. O tym rzecz jasna, międzynarodowej opinii publicznej sowieci nie poinformowali ani wtedy, ani przez następne lata. Jak pisze badający sprawę J. Oberg (link poniżej) nawet w czasie największej „głasnosti” M. Gorbaczow zaprzeczał jakoby ZSSR był w posiadaniu czarnych skrzynek KAL-007. Rosjanie, w przeciwieństwie do jednostek amerykańsko-koreańsko-japońskich, wiedzieli dokładnie, gdzie boeing został zestrzelony, a zatem, w którym miejscu należało szukać jego szczątków. Zapisów czarnych skrzynek (trzymanych w sejfie jednego z generałów KGB) przez blisko 10 lat nie upubliczniano i nie zamierzano upubliczniać z prostego względu – przeczyły one sowieckiej tezie o szpiegowskiej misji pasażerskiego odrzutowca. Dopiero w 1992 r. za czasów B. Jelcyna (i generalnej zawieruchy w Rosji) czarne skrzynki oficjalnie w Seulu przekazano przedstawicielom ICAO (w grudniu 1983 w swym pierwszym raporcie uznała z braku dowodów, że doszło do wypadku w sowieckiej przestrzeni powietrznej w wyniku błędu pilotów, którzy niewłaściwie ustawili przyrządy nawigacyjne). W Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. nie było mowy o pomyłce. Nie mogło też być podejrzenia o jakąś „misję szpiegowską” tupolewa.
 http://video.google.com/videoplay?docid=-4136846576945143477# jeden z filmów o KAL 007

http://video.google.com/videoplay?docid=-4136846576945143477#docid=2129793061915930837 materiał z fragmentem przemówienia Reagana i podsłuchanej (od 1'16'') rozmowy sowieckiego pilota z dowództwem

http://video.google.com/videoplay?docid=-4136846576945143477#docid=-7214790644390578276 przemówienie R. Reagana

http://cptransitive.com/All_Transcript_Combined_Timeline_of_Attack_and_Rescue_Mission (tu m.in. rozmowy dowództwa sowieckiego poprzedzające zestrzelenie boeinga)

http://www.jamesoberg.com/russian/kal007.html tekst Jamesa Oberga, który zajmował się badaniem katastrofy; autor publikuje także listę amer. użytecznych idiotów twórczo rozwijających propagandę i dezinformację sowiecką. Myślę, że w Polsce też już taka lista powinna zostać sporządzona a propos użytecznych idiotów obecnie pracujących dla Moskwy. Naukowców, dziennikarzy i innych „ekspertów”.

http://cptransitive.com/KAL_007_and_the_Soviet_Top_Secret_Memos (treść sowieckich tajnych notatek, których odkrycie poprzedziło przekazanie czarnych skrzynek organizacji ICAO; jest w nich mowa m.in. o możliwej „antysowieckiej histerii”, gdyby ujawniono zawartość zapisów, ponieważ nie potwierdzałyby one wersji ze „szpiegowską misją” boeinga)

http://smolensk2010.cba.pl/dziwna_katastrofa/drzewa_na_parkingu/index.html

http://www.rupor.info/analitika/2010/05/01/v-ubijstve-kachinskogo-viden-pocherk-putina/

http://www.vectorsite.net/avil76.html

http://smolensk2010.cba.pl/dziwne_sledztwo/wydobywanie_cial/index.html

http://www.newstube.ru/media/mesto-katastrofy-tu-154-foto-s-vozduxa

http://www.airliners.net/aircraft-data/stats.main?id=251

http://www.airforce-technology.com/projects/il76/

http://www.youtube.com/watch?v=haLYH4EoRtg&feature=related LK w Gruzji

http://www.youtube.com/watch?v=gaqckUE1-M0&feature=related upadek tureckiego samolotu

http://www.youtube.com/watch?v=98ag0rXU63I&feature=related awaryjne lądowanie na Heathrow

http://www.youtube.com/watch?v=n0IntHE3Yuc remont tupolewa

http://farm5.static.flickr.com/4019/4517970528_046b48b3eb_o.jpg zdjęcie satelitarne

http://awiacja.republika.pl/zsrr.htm (strona Pawła Szczepańca poświęcona historii lotnictwa, m.in. sowieckiego)

http://samoloty.najlepsze.net/

http://www.aviationcorner.pl/news.php

http://aeroweb.lucia.it/~agretch/RAP.html (Russian Aviation Page)

http://www.stosunkimiedzynarodowe.info/artykul,624,Rosja_w_miedzynarodowym_handlu_bronia

http://www.rian.ru/analytics/20100407/219162833.html (komentarz po 7 kwietnia)

http://premier.gov.ru/events/news/10128/ (oficjalna ros. relacja z konferencji prasowej Putina i Tuska z 7 kwietnia)

http://dr3lo.livejournal.com/2124.html (blog proputinowski, ciekawe komentarze pod wpisem dotyczące 10 kwietnia)

http://delostalina.ru/

http://www.caa.co.uk/docs/33/CAP637.PDF (oświetlenie i sygnalizacja na lotniskach)

FYM

26 sierpnia 2010 Bogatynia wróciła do Macierzy.. Ktoś rozsiewa dowcipy, a o Putinie, najprędzej  robią to działacze Prawa o Sprawiedliwości., bo oni głównie kierują się w polityce nienawiścią do Rosji.. Co by  Pupin nie zrobił- zrobił źle! Nawet gdyby dodał dwa do dwóch- to na pewno nie będzie cztery.. I na pewno Putin kazał zrzucić samolot z naszą delegacją do Smoleńska. To z pewnością nie ulega wątpliwości.. Dowcip brzmi następująco: Zdenerwowany Putin postanowił ujednolicić czas, bo bardzo go wkurza różnica czasów. W tym celu udał się do Dumy, żeby to załatwić... Dzwoni na przykład do Chin i chce złożyć  życzenia w związku z urodzinami przywódczy chińskiego, a tu rocznica już minęła.. Dzwoni do Polski, żeby złożyć kondolencje z w związku z Katastrofą Smoleńską, a delegacja….. jeszcze nie wyleciała (???). Zwróćcie państwo uwagę.. Przyjacielskie Chiny i Polska, której Putin wyjątkowo nienawidzi... I nie widzą rozsiewacze  dowcipów, że punkt ciężkości, jeśli chodzi o ważności spraw tego świata , wyraźnie przesuwa się w kierunku: Chiny, Rosja, Indie.. A Europa? Czy sprawy tego” przylądka” w ogóle w przyszłości mogą być interesujące? – jak mówił przewodniczący Mao?? Jeszcze Europa funkcjonuje, jeszcze udaje, że decyduje, ale coraz bardziej  grzęźnie w socjalizmie dotacyjnym, zadłużeniowym, biurokratycznym.. I przewracaniem cywilizacji łacińskiej do góry nogami w imię fałszywego zabobonu praw człowieka i demokracji.. Ani prawa człowieka ,ani demokracja nie są elementami cywilizacji chrześcijańsko- łacińskiej.. To są elementy antycywilizacyjne! Elementami  naszej cywilizacji  są: monarchia i Prawa Boże.. Tak jak radary poustawiane na ulicach i drogach naszych miast, w liczbie ponad 1200( 125 jest czynnych!- jak to mówił swojego czasu pan Jarosław Kaczyński-„ wszyscy szatani są tam czynni”) nie są elementem cywilizacji łacińsko- chrześcijańskiej. Bo w naszej cywilizacji, najpierw wolność, a potem bezpieczeństwo, jeśli oczywiście w przypadku radarów w ogóle można mówić o poprawie bezpieczeństwa.. Lepsze drogi- to byłyby krok w kierunku poprawy bezpieczeństwa.. Socjaliści poświęcają naszą wolność w imię urojonego bezpieczeństwa.. budując ustrój totalitarnej kontroli.. Właśnie w Pszczynie zawiązał się Społeczny Komitet  Obrony  Przed Radarami - zwróćcie państwo uwagę - nie ma w nim słowa „Obywatelski”. Czyżby „Obywatele” nie byli już obywatelscy? Chodzi o to,  że tamtejsi „ obywatele” odkryli, że tamtejsze radary nie są po to, żeby poprawiać bezpieczeństwo” obywateli”, ale po to, żeby napełniać kieszenie’ obywateli”, którzy żyją z wywoływanych zdjęć, które radar robi twarzowo kierowcom.. Prywatna firma, która zainwestowała w radar 200 000 złotych, obsługuje  go i od każdego wywołanego zdjęcia pobiera 80 złotych(???) „Obywatele „ skarżą się, że radary poustawiane są tam gdzie jest najruchliwiej, a nie tam, gdzie- ich zdaniem powinno być bezpieczniej- na przykład obok szkół. Rozumiem, że „ obywatele” chcą odepchnąć problem radarowy i przenieść go pod szkoły.. Na przykład u nas w Radomiu, na ulicy (dokładnie na ulicy!) Wyścigowej, gdzie znajduje się duża szkoła, na długości 800 metrów jest położonych w poprzek ulicy dziewięć tzw. policjantów, czy tzw. leniuchów - hamujących przejazd samochodem..(????) To jest - jak to się mówi - „ fakt autentyczny” sam mierzyłem i sam liczyłem… No, mogłem się pomylić o  jednego leżącego” policjanta”.. Tą ulicą zupełnie nie da się jechać? Można się tylko toczyć z ograniczoną prędkością.. Czy ktoś zupełnie zwariował? Zniszczyć przejazd ulicą, tylko po to, żeby zbudować iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa.? Już nie wspomnę o zawieszeniu.. Nie lubię tamtędy jeździć, choć czasem jestem zmuszony.. Chociaż  w takiej  Pszczynie walczą z radarami..  a  w Radomiu biernie przyjmują wszelkie  głupoty.. Bo będzie bezpieczniej. Niedawno policja gdzieś w Polsce ukarała młodego chłopaka tylko za to, że skakał do wody z wysokości dziesięciu metrów(????)  A co on takiego zrobił komukolwiek, żeby go karać? Socjalizm karze wszystkich, niezależnie czy komuś coś zrobili, czy też nie.. Nie musi być poszkodowanego, wystarczy,  że postępuje zgodnie z zasadą „chcącemu nie dzieje się krzywda”.. Tylko patrzeć jak będą karać za nie zgłaszanie, że ktoś skacze z wysokości dziesięciu metrów do wody.. W tym czasie gdy mieszkańcy Polski zajęci są głupstwami mniejszej wagi,  Rada Ministrów pracuje nad głupstwami , większej wagi, a mianowicie  podniesieniem kolejny raz podatku akcyzowego na wyroby tytoniowe , w myśl  wymagań socjalistycznej Unii Europejskiej.. Tak jesteśmy niezależni, że musimy słuchać.. A” niewola to wolność” – tak przynajmniej twierdził G. Orwell. No i jesteśmy  w niewoli. Podniesienie podatku akcyzowego spowoduje- jak zawsze- wzrost cen wyrobów tytoniowych, wzrost przemytu zza wschodnie granicy Unii Europejskiej i zachwianie działalnością niektórych branż gospodarczych, na pierwszy rzut  oka- zjawiska niewidocznego. Bo ten  kto bardzo lubi palić, co nie podoba się socjalistycznemu rządowi.., zapłaci więcej za kupione papierosy, i pozostanie mu mniej pieniędzy na inne rzeczy, na przykład na owoce.. Kupi tym samym mniej owoców, czym zmartwi producentów owoców, ci z kolei kupią mniej jajek, czym zmartwią hodowców kur, ci znowu zakupią mniej papieru toaletowego, czym zmartwią wyrąbujących lasy.. I kółko się zamyka! I dalej papier toaletowy będzie się jedynie rozwijał i tak nadal będzie do d…y.. Za to powstaną nowe służby państwowe służące do ścigania tych wszystkich, którzy stanowią naturalne ogniwa w handlu papierosami zza wschodniej granicy Unii Europejskiej, i żeby uprzykrzyć życie tym wszystkim , którzy na bazarach i sklepach mają papierosy bez akcyzy.. Te bez akcyzy mają jedną  , niezaprzeczalną zaletę.. Są zdecydowanie tańsze, co nie jest bez znaczenia dla kurczących się- pod uderzeniami toporem podatków- zasobów finansowych palaczy. Rozkręci się zabawa w „policjantów i złodziei”.. Policjanci  spod nowo utworzonej służby-  Centralne  Biuro Antynikotynowe- będą ścigać biednych palaczy,. Którym nie smakują drogie papierosy z polską akcyzą, a smakują tańsze białoruskie- z  umiarkowaną akcyzą,  której wysokość nie jest ustanawiana przez czerwonych komisarzy unijnych.

Przecież chcącym nadal  nie dzieje się krzywda, wolą umrzeć na raka, zniszczyć sobie płuca, zapaść na setki chorób związanych z paleniem- tak przynajmniej twierdzą ideologiczni lekarze- niż ugiąć się przed. odebraniem im wolności wyboru.. Wolą te zza wschodniej graniczy, a rządzący tam Łukaszenka jest im obojętny.. I celnicy obu stron nadal będą brali łapówki od tych większych przemytników, likwidując tych mniejszych, żeby tym większym nie robili konkurencji.. W końcu dana łapówka musi się zwrócić! Jest wpisana w działalność przemytniczą.. a przecież  ślepych celników nie przyjmują na służbę.. Najwyżej takich co przymykają oko.. Ale jest jedna wiadomość radosna: Bogatynia wróciła do Macierzy.. W ciągu ośmiu dni- pracując dzień i noc- przywrócono zdolność użytkową  ważnej drogi łączącej Bogatynię ze Zgorzelcem.. Jak się chce - to się da! Chwała budowniczym.. WJR

JAK FAJNIE JEST NAPLUĆ NA GRÓB Katolik modli się pod krzyżem, Żyd odmawia kadisz za zmarłych, a ateista stoi w zadumie, myśląc o bliskich, którzy odeszli. Każdy, kto wyśmiewa albo parodiuje taką modlitwę lub zadumę, jest bydlakiem, budzącym obrzydzenie u wszystkich porządnych ludzi. Do wczoraj ta zasada łączyła Polaków ponad podziałami. Ten tekst nie jest o tym, że Polacy mają różne zdania na temat tego, czy krzyż powinien stać pod Pałacem Prezydenckim. Nie jest też o tym, iż spierają się w sprawie obecności symboli religijnych w miejscach publicznych. Zostawiam te sprawy dzisiaj na boku. Happening nonkonformistów, rechot bydlaków. Piszę te słowa jako osoba o bardziej „wolnościowych” poglądach od niektórych moich redakcyjnych kolegów. Sam zajmuję się happeningiem, zdarzało mi się robić to wspólnie z ludźmi o lewicowych czy anarchistycznych przekonaniach. Jestem przeciwny zakazowi picia piwa na ulicy. Nie lubię ideologii gejowskiej, ale gdy parę lat temu w moim Poznaniu prezydent bliski PO i wojewoda z SLD (tak!) zakazali marszu równości, nie byłem entuzjastą tej decyzji. Zakazałbym natomiast marszów kolejnych, bo zaczynały się – co było czymś obrzydliwym – pod Poznańskimi Krzyżami. Happening jest piękną bronią, jeśli broni słabych przed silnymi i niegodziwymi, wykpiwa obłudę wpływowych, posługując się ironią i sarkazmem. Silnych i niegodziwych nie brak w wielu obozach politycznych, choć z pewnością nie rozkłada się to po równo. Natomiast prymitywny rechot ze słabszych, nierozumianych, niemedialnych ku uciesze tych, którzy są wpływowi, medialni i trendy, jest czymś obrzydliwym. Krzyż, pod którym modlą się ludzie za osoby im bliskie, które zginęły w straszliwej tragedii, jest miejscem, gdzie żadnemu porządnemu człowiekowi, niezależnie od wyznawanej ideologii, nie wolno robić ŻADNYCH happeningów. Po prostu, demonstrowanie wesołości jest w tym miejscu dowodem zbydlęcenia, draństwa, utraty cech człowieczeństwa. I wyznanie nie ma tu nic do rzeczy. Każdy, kto przyszedłby do Żydów odmawiających kadisz za zmarłych, by szydzić z nich, grając między nimi w siatkówkę plażową, przebierając się za Elvisa Presleya albo wznosząc okrzyk „Jest Gwiazda Dawida – jest impreza”, byłby dla mnie takim samym bydlakiem, jak ohydny babsztyl odbijający piłkę pod Pałacem Prezydenckim. Byłby nim także katolik, który przyszedłby do smutnych po śmierci bliskiej osoby ateistów, by ich wyśmiewać i zapewniać, że poszła ona do piekła. I nie miałoby dla mnie najmniejszego znaczenie, czy owe żarty z katolików, Żydów bądź ateistów piętnowałyby przy okazji ich prawdziwe winy lub słabości. Wydawałoby się, że moja opisana wyżej postawa jest bliska zdecydowanej większości Polaków. Do wczoraj. Nikt, poza jakimiś kompletnie nieznaczącymi skrajnościami oraz anonimowymi internautami nie szydził ze śmierci Jacka Kuronia czy Bronisława Geremka, mimo negatywnej oceny ich politycznych działań. Nikt nie grał w piłkę plażową, by wyszydzić tych, którzy ich kochali. Dziennikarze „Gazety Wyborczej”, jednego z najbardziej wpływowych polskich dzienników, zmienili te standardy. Redakcja napisanie tekstu na temat krzyża powierzyła Robertowi Sankowskiemu, byłemu redaktorowi naczelnemu pisma „Bravo”, który zatytułował go Pop-kultura gra z krzyżem na wesoło, zauważając np., że „w najciekawszej formie krzyż spod Pałacu Prezydenckiego objawił się w polskich produkcjach muzycznych”. Parę cytatów z innego jej autora, Adama Leszczyńskiego: „Nic dziwnego, że protest przybrał formę radosnego happeningu. Wyzwolenie poznawcze to radosne przeżycie”, „Moment wyzwolenia jest bardzo często radosny i pełen euforii – i nic dziwnego, bo wtedy zwykli ludzie zdają sobie sprawę, że to oni mają władzę. Napisałem kiedyś książkę o strajkach lat 1980–81...”, „Tylko gdzie bije serce narodu? Przed krzyżem? A może już w barze Przekąski-Zakąski po drugiej stronie ulicy?”. Z kolei Grzegorz Lisicki w tekście Rakieta zamiast krzyża napisał o takich, co zamiast krzyża postawili rakietę z napisem „Ta rakieta to apel studentek i studentów o zbudowanie tutaj polskiego centrum badań kosmicznych...” i postanowił bawić się wspólnie z nimi: „Badania kosmiczne to dobry trop – w marcu podczas kongresu PiS jego członkowie dyskutowali m.in. o badaniach kosmicznych”. Marek Beylin napisał o krzyżu: „Już dziś jego znaczenie jest podobne do siły konkurencyjnego krzyża z puszek po piwie Lech, który także przed Pałacem postawiła grupa młodych ludzi. Oba krzyże są zadymiarskie, żaden nie niesie sacrum”. Dyżurny komentator „GW” Radosław Markowski stwierdził zaś: „Telewizyjne obrazy były wymowne: chroniona przez policję grupka nielicznych dziwnych ludzi pod krzyżem w oceanie protestu, który na dodatek był wesoły i autoironiczny”. By było jasne: za bydlaków uważam nie tylko tych, którzy okazywali agresję wobec modlących się, ale wszystkich, którzy przychodzili pod krzyż, by radośnie i pokojowo się bawić. I tych, którzy dziennikarsko współuczestniczyli w tej zabawie. Nie ma tu żadnej istotnej różnicy.

Radykalna lewica zbojkotowała „Gazetę Wyborczą” Obrzydliwa postawa „Gazety Wyborczej” najbardziej jaskrawie widoczna jest, gdy zauważymy, że na czele przeciwników krzyża nie stanęła polska radykalna lewica. Więcej: żadne choć trochę znane nazwisko z owej radykalnej lewicy, niezwiązanej z postkomunistycznym establishmentem, nie autoryzowało swoim aktywnym udziałem szyderstw z modlących się pod krzyżem. Chociaż zapewne jej zdecydowana większość chciała usunięcia krzyża. Piotr Ikonowicz napisał kompletnie niezauważony tekst krytyczny w równym stopniu wobec obrońców krzyża, jak i jego przeciwników. „Wykrzywione w grymasie pogardy i szyderstwa twarze zwolenników rozwiązania siłowego” – tak określił tych drugich. Przeciwniczka krzyży w szkołach czy Sejmie prof. Maria Szyszkowska stwierdziła w „Rz”: „Ten krzyż jest szczególny. Ktoś postawił go, aby być bliżej zmarłego prezydenta. Ulica jest wprawdzie wspólna, ale uważam, że nikomu, naprawdę nikomu, nie powinna przeszkadzać grupa modlących się ludzi. A poza tym mamy krzyże upamiętniające zmarłych zarówno przy polnych drogach, szosach, jak i na ulicach miast”. Skrytykowała też Stefana Niesiołowskiego: „W jego wypowiedziach była wielka pogarda dla modlących się pod krzyżem! Byłam tym przykro zaskoczona. Nie bierze się pod uwagę woli mniejszości, która żąda, aby krzyż pozostał przed pałacem. A przecież tyle mówi się o tym, że demokracja to ustrój, który szanuje oczekiwania rozmaitych mniejszości”. Młodzi socjaliści zamiast medialnych występów pod krzyżem wybrali niemedialne domaganie się świeckiej szkoły i walkę z grodzonymi osiedlami w Warszawie. Jeszcze przed zaostrzeniem sporu o krzyż manifestowali przeciwko niemu anarchiści, ale nie pod szyldem znanej Federacji Anarchistycznej, a nieznanego prawie nikomu stowarzyszenia. Potem także zniknęli z medialnego pola widzenia. Na czele manifestacji pod krzyżem nie stanęło nawet środowisko lewicy kawiarnianej z „Krytyki Politycznej”, ograniczając się do krytykującej jego obrońców publicystyki.

Kopnij staruszka, wyśmiej niepełnosprawnego Liderzy antyklerykalnej lewicy wyczuli, że szydzenie z modlących się pod krzyżem wykraczałoby poza antyklerykalizm. „Gazecie Wyborczej”, Radiu TOK FM i naśladującej ich reszcie establishmentowych mediów w dziele wyszydzania obrońców krzyża pozostała anonimowa hołota zebrana przez Internet. Właśnie hołota, bo przecież nie żadna radykalna lewica, tylko osobnicy, którzy bynajmniej nie słyszeli o Noamie Chomskim, a brzmienie nazwiska Hugo Cháveza skojarzy jej się najwyżej z brazylijskimi telenowelami. „GW” neutralnie informując o spontanicznych akcjach na facebooku, pod krzyż sprowadziła hołotę, dla której niezwykle zabawnie jest napluć w twarz starej babie, kopnąć mohera, rozdeptać znicze i zdjęcia ofiar Smoleńska. Tak, to dokładnie działo się pod krzyżem, gdy nie było tam tłumów. Motłoch zachowywał się tak, bo z natury tchórzliwy wyczuł, że w tym przypadku może liczyć na poparcie mediów i wyrozumiałość policji. Czy „GW” tego chciała? Zakładam, że nie. Być może liczyła, że pod krzyżem zgromadzi się ów motłoch, ale za niego mówić będą bliscy ideologii Agory liderzy. Tyle że liderzy okazali się mieć reakcyjne zahamowania. Jedynymi, którzy się objawili, okazał się gwałciciel i sprawca napadów oraz bełkoczący kucharz. Mimo to „GW” i inne wielkie media nie wycofały się. Wpisały się w estetykę sprowadzonej przez siebie hołoty. Filmy wykorzystujące niepełnosprawność jednego z protestujących i podeszły wiek kilku innych skierowane były właśnie do upodobań hołoty. Skoro tak pięknie zaowocowała nam inwestycja w marketingowy target, to trzeba na niego dalej stawiać. Piotr Lisiewicz

Wakacyjna odsłona politycznego matriksa "Strategia" naszego rządu jest zamknięta w zawołaniu: dobrze wypaść medialnie, uciekać od realnej władzy i realnej decyzyjności Aż dziw bierze, jak mało miejsca w polskich dyskusjach politycznych zajmuje najnowszy projekt ekonomiczny Platformy Obywatelskiej dotyczący podwyższenia podatków. W gruzach legły wszystkie zapewnienia o tanim państwie, o obniżce obciążeń obywateli. Mało kto jednak nie sprzeciwia się tym projektom. Wydaje się, że marketingowcy PO bezwzględnie wykorzystują konflikt wokół krzyża, by odwrócić uwagę opinii publicznej od swoich klęsk i porażek. Najpewniej można do nich zaliczyć totalne wyeliminowanie Polaków z dyplomacji unijnej. "Wielki sukces", jakim miał być rzekomo traktat lizboński, spycha nasz kraj na margines życia międzynarodowego. Za pośrednictwem tworzącej się dyplomacji unijnej mieliśmy zwiększyć skalę naszego oddziaływania na całą Unię, a zarazem zwiększyć możliwości obrony polskiego interesu narodowego. O tym, jak bardzo UE liczy się z naszym interesem, świadczą decyzje o obsadzie stanowisk dyplomatycznych. Oczywiście można w jakiejś mierze mówić o błędach polskiego MSZ, które nie podjęło agresywnej walki o posady dyplomatyczne dla Polaków. W o wiele jednak większym stopniu zostały obnażone kłamstwa, jakie towarzyszyły kampanii zorganizowanej wokół ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Za unijne dotacje rezygnujemy z całej serii atrybutów własnej suwerenności, zajmując w samej Unii marginalną pozycję. Oczywiście niewiele tu znaczy fakt, że Polak jest przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Tam, gdzie zapadają strategiczne decyzje, jesteśmy raczej spychani na margines, na osłodę otrzymując funkcje reprezentacyjne. Wszystko to świadczy o "strategii" naszego rządu zamkniętej w zawołaniu: dobrze wypaść medialnie, uciekać od realnej władzy i realnej decyzyjności.

Spór na pokaz Na tle takiej polityki naszego rządu w łonie koalicji rządowej pojawił się rzekomy spór o podatki. O owym sporze miał poinformować w wywiadzie wicepremier Waldemar Pawlak. Owo medialne hamletyzowanie mówiące o sprzeciwie PSL wobec planów podnoszenia podatków najwyraźniej obliczone jest na efekt medialny. Wszystko wskazuje na to, że Donald Tusk zgodził się na teatralne (dodajmy nieprzekładające się na rzeczywistość) protesty PSL, pozwalające "odbić" się od dna ludowcom w nadchodzących wyborach samorządowych po sromotnej klęsce Waldemara Pawlaka w kampanii prezydenckiej. Ludowcy muszą pokazać, że walczą o interesy biednej ludności, pytanie tylko, czy wyborcy rozliczą ich za czyny, czy właśnie za teatralne gesty, którymi dzisiaj łudzą wyborców. Im bliżej jesieni, tym takich "sprzeciwów" PSL może być więcej. Jesienne wybory samorządowe są wszak dla partii Pawlaka rozstrzygające, na zasadzie być albo nie być.

Partia Palikota Równie teatralnie przedstawiają się zapowiedzi Janusza Palikota w kwestii tworzenia nowej lewicowej partii. Testuje on opinię publiczną, czy stworzenie takiej partii przyniosłoby mu sukces wyborczy i ile głosów odebrałby SLD. Dla Platformy postkomuniści są sporym ciężarem, gdyż to oni pojawiają się jako najbardziej realny koalicjant po przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Palikot (być może w zupełnym porozumieniu z liderami PO) testuje możliwość stworzenia kontrolowanej przez Platformę lewicowej alternatywy. Szanse powodzenia takiej akcji są raczej nikłe, co nie znaczy, że manewry medialne w tej materii skończą się prędko. Palikot będzie potęgował medialne skandale adresowane do lewicowego elektoratu, sondażownie zaś na bieżąco będą badać, czy stworzenie partii przez Palikota da efekt. Od tego może być uzależniona decyzja wyjścia (czy też wyrzucenia) lubelskiego posła z PO.
Sezon na tematy zastępcze Widzimy więc, że polska debata polityczna skupia się na całej serii tematów zastępczych, bardzo wygodnych dla rządu, który w sposób ekspresowy zadłużył kraj i niepomiernie obciąża obywateli ciężarami fiskalnymi. Rząd przegrywa dziś kolejne kwestie dotyczące naszych relacji z Unią Europejską, która marginalizuje Europę Środkową. Polska jakby całkowicie zarzuciła pomysł walki o interes całej środkowej Europy. Walki, która dawałaby szansę na kreowanie zaczątków szerokiej wspólnoty interesów w tej części kontynentu. Ważne tematy znikają z polskiej przestrzeni publicznej, zajęci jesteśmy przyglądaniem się drugorzędnym gierkom politycznym. Ich prymat nad realną polityką jest w Polsce tym bardziej bolesny, im bliższy jest upadek naszego państwa.
Nie dajmy się zaczarować W takiej sytuacji konieczne wręcz wydaje się nawoływanie do realnej debaty, choćby na poziomie wyborów samorządowych. Nigdzie więcej tak jak na poziomie zarządzania w samorządach możemy mówić o bliskości podejmowanych decyzji z kondycją życia konkretnego obywatela. Nigdzie więcej tak jak na tym poziomie potrzebna jest obywatelska aktywność. Partie zrobią wszystko, aby i tę sferę zawłaszczyć i zmonopolizować. Od aktywności Polaków zależeć będzie, do jakiego stopnia uda się obronić samorządność w naszym kraju. Należy żywić nadzieję, że warszawskie polityczne pajacowanie nie zaczaruje do takiego stopnia obywateli, aby ci również swoje decyzje na poziomie lokalnym całkowicie uzależnili od politycznego matriksa.

Prof. Mieczysław Ryba

Potrzeba nowych elit O ile można zrozumieć dobre samopoczucie władzy, która ze swej natury nie lubi przyznawać się do błędów - tym bardziej gdy zbliżają się wybory samorządowe i parlamentarne - o tyle znacznie trudniej pojąć bezwolną akceptację, a raczej kompletny brak reakcji znacznej części naszego społeczeństwa na katastrofalną politykę rządu. Tego rządu, jak i zresztą poprzednich - poza krótkimi okresami sprawowania władzy przez ekipy nielewicowe i nieliberalne. Nie widać żadnej głębszej refleksji na temat kondycji naszego państwa z miesiąca na miesiąc redukującego swoje konstytucyjne zobowiązania wobec społeczeństwa. Nie niepokoi fakt, że w poszukiwaniu ratunku dla rosnącej jak na drożdżach dziury budżetowej rząd gotów jest zrobić wszystko, by oddalić własną katastrofę. Przykładem jest choćby pomysł sprzedaży miliona hektarów polskiej ziemi, która trafi w obce ręce, a nie do polskiego rolnika pozbawionego gotówki i kredytów na jej zakup. Jak zwykle u nas zarobią zagraniczni spekulanci, którzy po wprowadzeniu przez UE w 2016 r. zasady wolnego obrotu ziemi zakupione polskie hektary będą mogli z zyskiem odsprzedać. Odsprzedać komu tylko zechcą, i to bez jakichkolwiek ograniczeń. Rząd nie podejmuje żadnej merytorycznej dyskusji na temat gospodarczych czy finansowych zagrożeń, a wszelką krytykę odbija jako "polityczny", nieuzasadniony atak. Opozycja, głównie PiS, za sprawą nieprzychylnej, a nawet wrogiej postawy większości mediów, które wraz z władzą tworzą wspólną linię frontu, nie jest w stanie wypełniać swojej demokratycznej funkcji w państwie, czyli obserwatora i krytyka poczynań rządu. Można odnieść wrażenie graniczące z pewnością, że prawdziwej opozycji, a już szczególnie PiS, ma nie być w ogóle. W ten sam sposób traktowany jest prezes Jarosław Kaczyński. Takie jest pragnienie władzy, mediów, oligarchów, rodzimych i obcych służb oraz wielu zaczadzonych propagandą obywateli. Tworzy się przedziwny, niedemokratyczny model państwa, na wzór Rosji i Białorusi, w którym opozycja pozbawiona jakiegokolwiek wpływu na politykę rządu traktowana jest jako największe zagrożenie. Bezrefleksyjność znacznej części społeczeństwa bierze się z braku wiary w możliwość wpływu na własne państwo. Przypomina to tę bezradność z lat komuny. Ale nie brakuje igrzysk. Huczne obchody 30-lecia "Solidarności", która walczyła o wolność, dziś sprowadzają się do akademii, koncertów i do remontu historycznej sali BHP, gdzie w końcu sierpnia 1980 r. stoczniowcy podpisali porozumienie z komunistycznym rządem. Stoczniowcy, zwykli robotnicy pamiętający tamte dni, mają rzeczywiście prawo do dumy ze swojej patriotycznej postawy, ale nie mają już swoich stoczni, zakładów pracy, silnych związków zawodowych. "Solidarnościowe" elity pogodziły się z decyzjami Unii Europejskiej. W podziale pracy dla nowych członków UE Polska ma być krajem ludzi żyjących z handlu, usług i lokalnej administracji. Produkcja jest zastrzeżona dla krajów bogatszych i wpływowych. Każdego roku zagraniczne sieci hipermarketów wyprowadzają z Polski ok. 40 mld zł zysku. Robią to bardzo umiejętnie. Z jednej strony kupują po zawyżonych cenach towary ze swoich krajów (wysoki koszt pomniejsza dochód, od którego liczone są podatki, o ile w ogóle są płacone), z drugiej zaś strony narzucają niskie ceny polskim dostawcom towarów, decydując o poziomie cen na rynku wewnętrznym. Dostawcom płacą, gdy towar zostanie sprzedany, często w ratach oraz po potrąceniu obowiązkowej opłaty za reklamę i inne wymyślone usługi własne. W tym czasie "polskie" media mogą przekazać z nieukrywaną radością, w ramach tzw. michałków gospodarczych, że najbogatszym Francuzem został w tym roku Gérard Mulliez, twórca sieci handlowej Auchan. Tylko ten jeden Francuz, któremu państwo polskie pomogło stworzyć warunki do biznesu, posiada osobisty majątek wartości 15 mld euro. Tuż za tym biznesmenem od międzynarodowego handlu, handlu, który nie tworzy żadnego potencjału gospodarczego, technologicznego ani żadnego know-how, uplasowali się: właściciel sieci handlowej - także wyraźnie obecnej w Polsce - Bernard Arnault, kontrolujący sieć sklepów Carrefour, i Liliane Bettencourt, największa akcjonariuszka sieci L'Oréal. Nie wiadomo, jaki majątek ma Portugalczyk, właściciel sieci Biedronka, który konsekwentnie buduje swoje - wcale nie takie małe - sklepy-pawilony w powiatowych i gminnych miasteczkach Polski, wypierając ostatnie parterowe sklepiki, które były jedynym miejscem zatrudnienia dla właścicieli i ich rodzin. Turyści omijają już te sklepy, zaopatrując się w Biedronce. Interesem dla bogatych krajów UE jest nie tylko polski rynek - 38 mln konsumentów, ale i to, że Polacy mogą świadczyć pracę poza swoimi granicami. Rozwijają gospodarkę, powiększają konsumpcję, płacą podatki i w olbrzymiej większości pozostaną w kraju zarobkowania na zawsze. Z 2 mln 200 tys. Polaków w Wielkiej Brytanii powróciło do kraju tylko 60 tys., mimo kryzysu w Anglii i zapewnień polskiego rządu o wspaniałym rozwoju naszej gospodarki. Dziś już w propagandowe hasła nie wierzą. Mają kontakt z Polską i nie chcą zasilić armii 1 mln 800 tys. bezrobotnych. Do zniesienia ograniczeń pracy dla Polaków gotowi są już Niemcy. Wkrótce ruszy za Odrę pół miliona Polaków, informatyków, matematyków, inżynierów i innych specjalistów. Dla ludzi wykształconych na polskich uczelniach praca będzie w pierwszej kolejności. Bo naszą specjalnością w Unii, oprócz bycia zbiorowym konsumentem produktów obcego handlu i usług, jest dostarczanie na europejski rynek pracy młodych, wykształconych i porządnych w zasadzie ludzi. Wychowanych w katolickich rodzinach, w tradycyjnej jeszcze kulturze, z gruntu uczciwych i pracowitych, ale także głęboko nieszczęśliwych, bo pozbawionych własnych politycznych elit, które zadbałyby o ich przyszłość w ojczystym kraju. Wojciech Reszczyński

Gospodarska narada jak u Putina

1. Tytuł „zgrabnie” nawiązuje do gospodarskich wizyt rządzących u rządzonych, polegających na pochylaniu się z troską nad różnymi ich problemami. Wizyty te miały także na celu wskazanie winnych różnego rodzaju zaniedbań i przykładne ich ukaranie najlepiej na oczach zgromadzonej publiczności. Takie wizyty to chleb powszedni w Polsce lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych poprzedniego stulecia, a obecnie ważna część składowa rządzenia na Białorusi czy w Rosji. Na własne oczy widziałem zupełnie niedawno w którejś z telewizji informacyjnych jak Premier Putin wizytował jakiś supermarket w Moskwie, który miał wyjątkowo wysokie ceny na mięso i wędliny. Po kilku kontrolnych pytaniach do kierownika tego sklepu, Premier Putin, zażądał obniżenia tych cen i przerażony kierownik natychmiast to zrobił. Taki właśnie charakter miała wczorajsza narada premiera Tuska z prezesami Otwartych Funduszy Emerytalnych. Premier zaprosił szefów OFE ( prywatnych firm, w dużej części zagranicznych) do swojej Kancelarii, a następnie zwyczajnie ich zrugał. Szkoda, ze na naradzie nie było Jerzego Buzka, Premiera który tą reformę wprowadzał, bo i jemu należały cierpkie słowa. W jakiś sposób Premier Tusk powinien i siebie ukarać bo będąc wtedy w AWS-ie także tą reformę uchwalał. Wyglądało to tak jakby doświadczony belfer wymyślał kompletnie nieprzygotowanym uczniom, choć Premier to z wykształcenia historyk, a prezesi funduszy to wytrawni ekonomiści, zarządzający nimi już 11 lat. Do złudzenia przypominało to narady prowadzone przez Łukaszenkę albo Putina.

2. Żeby było jasne sam nie jestem fanem OFE, 11 lat temu zdecydowałem, że zostaję tylko w systemie ZUS-owskim (na szczęście miałem taki wybór), ale nie uważam, że to właśnie te fundusze są przyczyną wszelkiego zła i to one odpowiadają za to, że przyszłe emerytury z tzw. II filaru będą bardzo niskie. Premier jak to ma w zwyczaju szczególnie wtedy gdy pokazuje to telewizja zatroszczył się o wysokość przyszłych emerytur i wręcz zażądał od funduszy ich zwiększenia. Zagroził, że jeżeli takich deklaracji ze strony funduszy nie będzie, to przecież można zmienić system emerytalny tak jak chcą tego jego ministrowie Rostowski i Fedak, a to oznacza praktycznie jego rozmontowanie, a w przyszłości likwidację. Premier zresztą sam przez wiele miesięcy utrzymywał niepewność wokół dwufilarowego systemu emerytalnego pozwalając na przygotowanie przez ministerstwo pracy wspierane zresztą przez ministerstwo finansów zmian w tym systemie z których główna polegała na wyraźnym zmniejszeniu wielkości składki przekazywanej do OFE z 7,2% do 3 % a więc o ponad 4 punkty procentowe czyli w obecnych warunkach około 14 mld zł rocznie. Ta zmiana poprawiała stan finansów publicznych bo zmniejszała jego deficyt o przynajmniej o 1% PKB ale w oczywisty sposób powiększała i tak już ogromne zobowiązania Skarbu Państwa wobec przyszłych emerytów, które sięgają 200% naszego PKB.

3. Wczoraj wprawdzie Premier Tusk ten chocholi taniec rządu wokół systemu emerytalnego przerwał (sugerując ,że projekt minister Fedak odeśle jednak do lamusa), ale pod warunkiem, że fundusze zapewnią większą efektywność zarządzania powierzonymi im pieniędzmi. Miał też kilka uwag, które wyraźnie pokazywały, że na rynku kapitałowym kompletnie się nie zna. Miał bowiem pretensje, że OFE nie wykorzystują w pełni 40% limitu inwestowania w akcje, podczas gdyby fundusze ten limit w ciągu ostatnich 2 lat wykorzystały to ich straty były by za ostanie dwa lata jeszcze większe ze względu na załamanie rynku akcji. Nie dostrzegał także dużej roli funduszy w finansowanie długu publicznego (gdyby nie one to być może nasz dług finansowały by w większym zakresie fundusze zagraniczne ale wyraźnie drożej niż do tej pory), ani udziału funduszy w prywatyzacjach prowadzonych za pośrednictwem giełdy gdzie OFE często występują jako główni nabywcy akcji.

4. Nie wiem czym ten teatr w sprawie przyszłości systemu emerytalnego się ostatecznie zakończy, ale jeżeli Premier Tusk potrafi się zachowywać w taki sposób wobec ludzi, którzy zarządzają już blisko 200 mld zł naszych pieniędzy i mówi, że można od tak sobie za karę, zlikwidować system za który ubezpieczeni w II filarze zapłacili OFE już około 20 mld zł, to przestaje to być śmieszne. Niestety rządzenie Tuska, ma coraz bardziej teatralny charakter, klakierów coraz więcej, w tej klace uczestniczy także duża część mediów, a spektakle coraz słabsze i śmiać się już nie chce. Bo z czego się tu śmiać, skoro już zaczynamy za ten teatr słono płacić (zapowiedziane podwyżki podatków), a to niestety dopiero początek ponoszenia kosztów tego nieodpowiedzialnego rządzenia.

Zbigniew Kuźmiuk

Kto wie i kto wiedział? Zdaje się, że wiedza o prawdziwym filmie z amerykańskiego satelity szpiegowskiego, na którym wprost widać, jak potężny wybuch wprost rozrywa kadłub polskiego Tu-154M na strzępy (jest to seria zdjęć, a nie pojedyncza klatka), jak i o tym, że film ten jest już w Warszawie – zatacza coraz szersze kręgi… Gene Poteat Czy wiedzą Państwo Czytelnicy, kto to jest Gene Poteat? Gene, zwany Dżinem lub Ziemniakiem – to był i jest nie byle kto. I nadal pełni nie byle jaką funkcję – jest prezesem Zrzeszenia Byłych Oficerów Wywiadu. Oczywiście, amerykańskiego wywiadu – wywiadu USA. Nadto jest Dyrektorem Grupy Badań Strategicznych Zrzeszenia Wojny Elektronicznej. A to ważna organizacja… A kim był? Naprawdę nie byle kim. Był wieloletnim wysokim oficerem CIA. Doszedł do funkcji zastępcy dyrektora CIA do spraw nowych technologii. Był Dyrektorem wykonawczym Rady ds. Badania i Rozwoju Wywiadu, zarządzał globalną siecią tzw. czytników rozpoznawczych CIA. Z jego nazwiskiem wiąże się też prace konstrukcyjne i wprowadzenie do służby ultranowoczesnych bezzałogowych samolotów szpiegowskich typu U-2 i SR-71. I tak dalej…

Jednym słowem – Gene Poteat to prawdziwa “szycha” wywiadu USA – i w dodatku top-klasy ekspert techniczny. I jak to bywa w tym zawodzie, oficjalnie na emeryturze. A faktycznie nadal należy do osób zdolnych wywierać znaczący wpływ na wiele spraw. Gene Poteat należy też do najwyższej klasy ekspertów światowych, którzy oficjalnie wypowiedzieli się na temat „katastrofy” Tu- 154M Prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego. To zacne i wybitne grono. Z tegoż grona ekspertów wspomnijmy choćby profesora Marka Strasenburg-Kleciaka, profesora Uniwersytetu Bundeswehry w Monachium, czy doktora Hansa Kogel’a. Ci ostatni, obaj niemieccy supereksperci od nawigacji satelitarnej – jednoznacznie stwierdzili, że samolot Lecha Kaczyńskiego podchodził do lądowania sterowany przez pilota automatycznego, który jednakże działał w oparciu o sfałszowane dane z satelity nawigacyjnego, sfałszowane przy pomocy urządzenia zwanego MEACON (Mekon – w polskim skrócie). Jak stwierdzili ci eksperci – nauka nie zna innego wytłumaczenia, dlaczego samolot leci torem prawidłowego tunelu powietrznego dochodzenia do pasa startowego – tylko 30 metrów niżej niż powinien… Oczywiście – każdy człowiek zapoznany z faktami i poprawnie myślący, może zadawać zadziwiająco wiele jak najbardziej poprawnych pytań związanych z “katastrofą” w dniu 10 kwietnia 2010 roku. Na przykład – co to za dwa wybuchy słyszeli świadkowie na płycie lotniska? Czy przejeżdżający w pobliżu montażysta TVP? A może to silniki wybuchły? Ale w takim wypadku – dlaczego obudowa jednego z silników widocznych na zdjęciach z miejsca katastrofy jest cała? Akurat ta jedna jest doskonale widoczna, a i druga niewiele uszkodzona? To co w takim razie wybuchło – bo po eksplozji silnika odrzutowego pozostają po nim strzępy? Albo – dlaczego wszystko leży „do góry nogami” ? Czy – dlaczego nie ma ani jednego, choćby średnich rozmiarów, szczątka kadłuba samolotu – cały kadłub jest “rozwalony” w przysłowiowy drobny mak? Albo – dlaczego wypowiedzi top-klasy światowych ekspertów ignoruje i udaje, że ich nie ma – tzw. “polska” prokuratura? Która nawet nie chce rozpatrywać hipotezy, że miał miejsce zamach z użyciem urządzenia typu Mekon? Itp, itd… I wcale nie są to wymądrzałki dyletantów, tylko jak najbardziej poprawne i zasadne pytania… Nawet udany zamach na głowę państwa w postaci wypadku lotniczego przy pomocy Mekonu już miał miejsce. Oficjalnie przyznali to byli oficerowie spec-służb RPA, że właśnie w taki sposób “załatwili” w 1983 roku komunistycznego prezydenta Mozambiku, gdy jego samolot podchodził do lądowania w Pretorii. A potem, oficjalnie, rząd RPA “zwalał winę” na błąd pilota… I tylko władze ZSRR wówczas dosłownie “szalały”, że miał miejsce zamach, sprowokowanie katastrofy przy pomocy sfałszowanych danych z satelity nawigacyjnego przy pomocy urządzenia zwanego Mekonem… Już sama ta analogia z historii wskazuje, że taką ewentualność “polska” prokuratura powinna rozpatrywać – ale właśnie odnośnie takiej hipotezy jest ona jak małpka, która zakrywa sobie oczka i zatyka uszy – i woła: nie widzę, nie słyszę, nie ma mnie!

Wypowiedź dla “Charleston Mercury” Ale Gene Poteat zrobił coś wyjątkowego. Na temat “katastrofy” w dniu 10 kwietnia napisał oficjalny artykuł, opublikowany przez “Charleston Mercury” w dniu 16 czerwca br. Nie tylko wyraził w nim swoją opinię, ale także poddał miażdżącej krytyce obecną politykę USA wobec Polski. Ten tekst ma tak duże znaczenie, że warto po prostu przytoczyć go w obszernych fragmentach. A oto one: “(…) O tym, co się stało, wie każdy zdrowo myślący człowiek. „Mając w pamięci masakrę w Lesie Katyńskim, zachowanie innych państw odpowiedzialnych za podobne ludobójstwa, historię KGB pełną zabójstw, eksterminacji, morderstw i zamachów na jej przeciwników, krytyków i ludzi niewygodnych Kremlowi, nie możemy się dziwić, że Polacy – i nie tylko oni – dostrzegają w katastrofie robotę Rosjan. Pamiętamy ludobójstwo w latach 30., gdy Sowieci zagłodzili prawie 20 mln Ukraińców, oraz wymordowanie milionów obywateli ZSRR przez sowiecką władzę. Co znaczy kolejna setka w katastrofie, która umożliwiła pozbycie się tych nieznośnych Polaków, mających czelność domagać się w Smoleńsku prawdy o masakrze z czasów II wojny światowej? To była także zapłata za wstąpienie Polski do NATO. Wielu z nas, ludzi wywiadu, dobrze pamięta sowiecką praktykę manipulowania sygnałami nawigacyjnymi, aby zwabić na terytorium ZSRR i zestrzelić tam – za „pogwałcenie świętej sowieckiej przestrzeni powietrznej” – amerykańskie samoloty wojskowe. Sowietom nie zadrżała ręka, gdy zniszczyli w ten sposób koreańskiego Boeinga 747, mimo iż wiedzieli, że na pokładzie znajduje się kilkuset pasażerów. (…) ” W „katastrofie” polskiego samolotu zginęła elita polityków i urzędników, którzy dążyli do ujawnienia akt dawnej służby bezpieczeństwa oraz dokumentów dotyczących byłych i obecnych współpracowników polskich i sowieckich/rosyjskich spec służb. Teraz, gdy elity tej zabrakło, w najwyższych władzach RP nie ma nikogo, kto mógłby kontynuować ten wysiłek. Tego właśnie chciał Putin. Premier Tusk jest słabym, łatwym do manipulacji człowiekiem, który nienawidził zabitego prezydenta. Rosjanie mają teraz na miejscu swoją marionetkę, której nie będzie już przeszkadzał silny antykomunistyczny prezydent. Doskonale zorientowany politycznie Kreml dostrzegł, że USA postanowiły się przed nim płaszczyć (tzw. reset, wycofanie się z obiecanej Czechom i Polakom budowy tarczy antyrakietowej, nasze przyzwolenie na działania Rosji w Gruzji i na Ukrainie, nasze błagania, by nie pomagali Iranowi, itd.) – i odebrał to jako zgodę na to, co zrobili Rosjanie przy „katastrofie” polskiego samolotu. Doszli do wniosku, że nie powiemy ani słowa – i faktycznie nie powiedzieliśmy. (…) “To znaczy, że nasze oburzenie i zaniepokojenie w związku z polskim „wypadkiem” będzie musiało być równie puste i bezzębne jak rosyjskie śledztwo” mające wyjaśnić przyczyny katastrofy. Polacy postrzegają to jako drugą Jałtę, jako kolejny przypadek sprzedaży Polski Rosjanom; obamiści mogą myśleć, że to wszystko ucichnie – ale Polska i inne kraje Europy Środkowej wiedzą lepiej. Dla nich to niewyobrażalna zdrada.” Z powyższego tekstu pominąłem pewne fragmenty – jak np. cytowane przez Gene’go Poteat’ a wypowiedzi eksperta mającego dostęp do rosyjskiego „śledztwa”. Natomiast jest faktem, że Gene zawsze pisze słowa „wypadek” i rosyjskie „śledztwo” – właśnie tak – w cudzysłowie! Tyle wypowiedzi top-klasy fachowca wywiadu USA. Dobitna – nieprawdaż?

Kto wiedział – i w co kto gra? Oczywiście – i persona klasy Gene Poteat’a wie, że nie może powiedzieć wszystkiego. Na przykład – o znacznie bardziej “globalistycznym” zakresie odpowiedzialności. We wspomnianym zestrzeleniu koreańskiego Boeinga zginąć amerykański kongresmen, akurat nieustępliwy szef komisji śledczej badającej nadmierne wydatki konsorcjum banków FED na tzw. koszty własne. A kto mógł bardzo nie lubić Lecha Kaczyńskiego, i w jakiej sprawie nigdy nie zmienił On swoich poglądów, o tym „Kurier Codzienny” pisał uprzednio… Również Rosjanie mogli być nie tyle głównymi „zleceniodawcami” zamachu, lecz jedynie „wspólnikami” w zbrodni – to też możliwa hipoteza… Co się ty czy Rosji i Putina – to przebieg śledztwa” (piszmy to słowo w nawiasach – tak jak imć pan Poteat) jest niesłychanie dziwny. Poprawna analiza nie zna tu innego określenia, jak „gra na czas”. Jest zupełnie tak, jakby Putin nie był do końca pewien, czy rozwój wypadków przyniesie przewagę „Tuskowi i Komorowskiemu” (chociaż ci ostatni to też tylko chłopcy na posyłki byłej „polskiej” komunistycznej razwiedki, czyli osławionej Informacji Wojskowej PRL-u) – czy też może jednak Jarosławowi Kaczyńskiemu? Nawet w tej chwili Rosjanie mogą po prostu ogłosić, że znaleźli dowody na fakt, że „wypadek” (znowu właściwym jest pisać w cudzysłowie, jak elementarnie słusznie robi to cytowany amerykański ekspert) – był w rzeczywistości zamachem… I pogrążając „liderów PO” (czytaj: męty z IW), zrobią „buzi-buzi” z PiS-em… Twarze Tuska i Komorowskiego jakby w ostatnich dniach bardzo poszarzały… Zdaje się, że wiedza o prawdziwym filmie z amerykańskiego satelity szpiegowskiego, na którym wprost widać, jak potężny wybuch wprost rozrywa kadłub polskiego Tu-154M na strzępy (jest to seria zdjęć, a nie pojedyncza klatka), jak i o tym, że film ten jest już w Warszawie – zatacza coraz szersze kręgi. Być może dlatego Tusk, jakby czując niebezpieczeństwo, zaczyna twardszy kurs wobec Rosjan… Tak często bywa wśród wspólników zbrodni – gdy już wiadomo, że dokonano zbrodni, jeden szykuje się do zwalenia winy na drugiego. I vice-versa. Ale jedno nie ulega wątpliwości. Bombę izowolumetryczną jak i urządzenie blokujące stery samolotu i po otwarciu klap podwozia uniemożliwiające mu wzbicie się do góry – można było zainstalować tylko w Warszawie! W tym aspekcie wydaje się, że nasz (tfu!) prezydent-elekt jest znacznie ważniejszą postacią niż myślimy. W każdym razie, musi się on cieszyć bardzo dużym zaufaniem elit dawnej Informacji Wojskowej. I być dopuszczonym do bardzo „elitarnych” tajemnic. Ponieważ internet odegrał ogromną rolę w zdemaskowaniu tego zamachu, przypomnijmy znamienny fakt. W roku 2009 wiosną Bronisław Komorowski udzielał wywiadu dziennikarzowi RFM. Nagranego i sfilmowanego w studio tej rozgłośni. Wywiad imć pana Marszałka Sejmu dotyczył, najogólniej, jego komentarzy na temat współpracy rządu Tuska z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Konkretnie rozmawiano o zablokowanej przez Tuska nominacji Anny Fotygi na ambasadora przy ONZ oraz o odmowie powołania przez Lecha Kaczyńskiego szeregu ambasadorów nominowanych przez Radusia Sikorskiego (nie mylić z generałem Sikorskim – myląca zbieżność nazwisk!). Na koniec, gdy dziennikarz pytał o dalsze perspektywy takiej „współpracy” z prezydentem, marszałka Komorowskiego zebrało na szczerość, bo rzekł do słownie tak: „No nie, nie pretenduję do roli wieszcza, czy roli proroka, ale wie pan… Przyjdą wybory prezydenckie, albo prezydent będzie gdzieś leciał – i to się wszystko zmieni…” I wyraźnie nie mówił o mianowaniu jakiegoś pojedynczego ambasadora, tylko o tym, że „wszystko się zmieni”. Albo po wyborach już nie będzie Lecha Kaczyńskiego jako prezydenta, albo i ta „całościowa zmiana” nastąpi po jakimś locie prezydenckim samolotem! Aby odsłuchać czy obejrzeć ten wywiad, wystarczy wprowadzić na przeglądarce internetowej hasło: „Czyżby Komorowski coś wiedział”.

Pierwsze kuszenie węża W rajskim ogrodzie, w pierwszym kuszeniu w dziejach świata, wąż starodawny namawiał prarodziców rodzaju ludzkiego, by sięgnęli ręką po owoce z drzewa samostanowienia o dobru i złu. „Będziecie jako bogowie” – obiecywał szatan. W kolejności wyliczając: Ewa, potem Adam, dali się nabrać. I poznali, że są „nadzy”, czy li nędzni i nic nie warci. Dzisiaj zbrodniarze często uważają, że są wszechmocni. Że posiedli władzę nad mediami i umysłami. I że mogą sobie robić, co chcą. A to bardzo duży błąd – bo Wszechmogący jest tylko Pan Bóg. A jak bywa z obiecankami złotych gór w wykonaniu nijakiego Lucyfera, Adam i Ewa dobitnie się przekonali. Dzisiaj hańbą nieporównywalną z niczym okrywają się organizacje Polonii opanowane przez mętów z komunistycznej razwiedki i ubecji. Petycję o powołanie komisji Kongresu USA ds „wypadku” w dniu 10 kwietnia 2010 roku składa kongresman King z Nowego Yorku, petycję wspiera 50 tysięcy podpisów – też z Nowego Yorku. W Chicago ani śladu akcji w tym temacie – za to mamy wystawę starych samochodów. Czyli to, czym się obecnie przywódca Polonii zajmuje… Dokładnie ta sama osoba, która wystąpiła do władz USA z oficjalną inicjatywą zawarcia „nowej umowy emerytalnej”… Cóż, zdaje się KPA i PNA, wobec zbrodni zabójstwa Prezydenta Polski i ultralojalnego sojusznika USA, dokładnie tak jak „polska” prokuratura, udaje małpkę, która zakrywa sobie oczy i zatyka uszy – krzycząc „Nie widzę, nie słyszę, nie ma mnie” . W tej sytuacji pozwolę sobie na trzy cytaty biblijne: Pierwszy z Księgi Mądrości: „Wszystko, co szeptane w ukryciu, będzie ogłaszane z murów miasta.” Drugi – z księgi proroka Daniela: “ Mene, tekel, fares – pisała niewidzialna ręka na ścianie sali balowej pałacu babilońskiego króla.” (Dojdźcie sami, płatni zdrajcy i zbrodniczo obojętni, co słowa te znaczą.) I trzeci, z wypowiedzi Pana Jezusa na temat Sądu Ostatecznego:” Idźcie precz w ogień wieczny, zgotowany diabłu i jego aniołom. Zaprawdę powiadam wam – nie znam was, którzy dopuszczaliście się nieprawości. Bo nie każdy, kto mi mówi „Panie, Panie” – wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Lecz tylko ten, kto czyni wolę Ojca mego, Który Jest w Niebie. I ostatni cytat, z katechizmu. Grzechy wołające o pomstę do Nieba: 1. Umyślne zabójstwo… 2. Okradanie ubogich, wdów i sierot… 3. Zatrzymywanie zapłaty pracownikom… 4. Grzechy nieczyste przeciwko naturze… 5. Używanie lub rozpowszechnianie narkotyków. (Ta ostatnia pozycja dodana do listy przez Benedykta XVI.) Na miejscu pierwszym jest jednak: UMYŚLNE ZABÓJSTWO.

Filip Z. Konopiński

Antypolonizm żydowski, antychrześcijanizm, auto-anty-semityzm Żydzi nie z Polakami Antysemityzm jak i antypolonizm krzewiony był tylko przez pewne, głośne kręgi Żydostwa. W historii większość Żydów uznawała polską rację stanu, asymilowała się nie zaprzeczając jednak swoim przynależnością narodowym. Opisywane wystąpienia antypolskie były dysydencką działalnością grup rabinów, sekt żydowskich i kół walczących o separację, próbujących przejąć dominację w samych kołach żydowskich. Antypolskie postawy forowane przez niektóre koła często nie były potępiane lecz tylko nieliczni Żydzi wzgardzali polską kulturą i przyjaźnią. Nie rzadkie były postawy takie jak Jankiela w „Panu Tadeuszu” lub rzemieślnika M. Land’ego który w powstaniu styczniowym zginął od kuli rosyjskiego żołnierza trzymając w ręce krzyż wypuszczony przez zabitego wcześniej Polaka. (Encyklopedia Białych Plam PWE) [Jankiel to postać czysto fikcyjna, przejaw wyjątkowego w skali europejskiej filosemityzmu polskiej literatury - i nie może służyć za dowód. - admin]

Kto zabijał Żydów Za przejście na katolicyzm karano Żydów okrutną śmiercią (np. przez gotowanie, lub zachłostanie). Ostatni poświadczony wyrok miał miejsce jeszcze w 30-tych latach XIX wieku kiedy to ugotowano jednego „heretyka” za przejście na katolicyzm. Mordowanie Żydów na rozkaz rabinów w Polsce przed 1795 było dziecinie proste. (Encyklopedia Białych Plam PWE)

Niemieccy historycy o praktykach żydowskich G. Froster pisał o Polsce „Żydzi rujnują chłopów, sprzedają im wódkę na kredyt … Nędznym niewypieczonym chlebem zwabiają dzieci wiejskie do swych szynków i dają im do picia wódkę aby ich do niej od młodości przyzwyczaić” (Encyklopedia Białych Plam PWE)

Żydzi twórcy gett Żydzi w Polsce uzyskiwali przywileje nietolerowania chrześcijan pozwalające wyrzucać mieszkańców nie żydowskich z obszarów przez nich zamieszkiwanych. Gdy w czasie Księstwa Warszawskiego sytuacja pozwalała przenosić się Żydom do dzielnic chrześcijańskich rabini ogłosili klątwę dla odszczepieńców, gdyż spowodowało by to obniżenie czynszów w ich kamienicach. Jeszcze w XX wieku rabini kategorycznie zabraniali małżeństw z nie-Żydami, czytania pism które nie są o treści religijnej, zabraniali nastawiania samowara przez nie-Żydów. W okresie międzywojennym polscy Żydzi posyłali dzieci do żydowskich szkół, często bez języka polskiego. W USA, czy Kanadzie nic takiego nie miało miejsca. (Encyklopedia Białych Plam PWE)

Szpiedzy Historyk i rabin J. Stejberg: „W Królestwie byli najbardziej skutecznymi szpiegami carskimi” (za Andrzej Leszek Szcześniak „Judeopolonia”)

Współpraca w tłumieniu powstania 1863 Carat po powstaniu zajął 4254 majątki polskie. 7000 rodzin wywieziono na Sybir. W 1862 Żydzi otrzymali od Wielkopolskiego prawo nabywania polskiej ziemi. Carat większość majątków sprzedawał. W efekcie w 1885 2966 Żydów było właścicielami dużych majątków ziemskich. Żydzi dobrze wiedzieli że będą mieli do tego okazję dlatego współpracowali w upadku powstania. W efekcie 250.000 osób poległo, lub wysłano na katorgę. Niemal 8% narodu, niemal 14% Polaków. Żydzi wykupywali też własność miejską i budowali tanie czynszówki o znikomym standardzie dla robotników w ich fabrykach.(za Andrzej Leszek Szcześniak „Judeopolonia”)

Przejmowanie własności W 2 poł XIX w. nastąpiły akcje przejmowania własności polskiej. Żydzi stanowili 15% społeczności a posiadali 41% nieruchomości miejskich. Nastąpił gwałtowny wzrost liczby Żydów w miastach:

1781 1856 1897
Warszawa 4,5 % 24.3 % 33,9%
Łódź 0 % 12,2 % 40,7%
Pińsk, Łuck - - ponad 80%

Przełom XIX/XX w W tym czasie grupy antypolskich Żydów stały się szczególnie liczne i agresywne na całym świecie. Wielu Żydów pragnęło nie dopuścić do utworzenia wolnej Polski. Dążono też do stworzenia z części Polski osobnego państwa żydowskiego, lub państwa dwunarodowościowego pod protektoratem niemieckim. Okres ten to jedne z większych nagonek na Polaków. Wzięła w niej udział przeważająca część Żydów. Żydzi są odpowiedzialni za wiele cierpień. Skutki trwają do dziś a niektóre idee są wciąż żywe. Okres ten mocno zaważył na dzisiejszym stosunku do Żydów (przeczytaj więcej).

Dwie koncepcje państwa żydowskiego na terenach polskich

Koncepcja I - Państwo żydowskie Koncepcję wykrojenia dla Żydów części Polski wysunął już Jakub Franck w XVIIIw. Poważnie program ten potraktowano dopiero pod koniec XIXw. Niemieckie plany Żydzi popierali Niemców gdyż oni zgodzili się na palny żydowskie stworzenia osobnego państwa. "...utworzenie samodzielnego państwa żydowskiego, przewyższającego obszarem Francję. Rząd Niemiecki zobowiązuje się stworzyć niezależne państwo żydowskie i gwarantuje mu swój protektorat wojskowy. To zobowiązanie podpisał przyjaciel cesarza Wilhelma II, Żyd Ballin, kierownik niemieckich linii transoceanicznych. Ambasador nimiecki w Waszyngtonie zapewniał Żydów amerykańskich, że to co przygotowują Niemcy w nadwiślańskiej "Judeo-Polonii" prześciga wszystkie dotychczasowe konstytucje dla Żydów" (F. Koneczny "Cywilizacja Żydowska, Warszawa 1997) Żydowska pomoc Niemcom Działania na rzecz swojego państwa skupiały się przede wszystkim na uniemożliwieniu Polsce wojny. Dokument opracowany przez rabinów amsterdamskich wylicza cały szereg takich sposobów, jak odmawianie kredytów nieprzyjaciołom Niemiec, przeszkadzanie w dostawach broni, zapasów itp.

Koncepcja II - Judeopolonia Koncepcja ta wiązała się z utworzeniem Państwa dwunarodowościowego z pełnymi prawami i obowiązkami wynikającymi z tego. W 1905 domagano się równouprawnienia z Polskim zarówno Hebrajskiego jak i jidysz (żargon niemiecko-hebrajski). Generalnie dążenia te wyrażały się poprzez:

budowanie państwa żydowskiego na ziemiach polskich

narzucenie języka pozostałym społecznościom (do 90%)

sprzeciw odbudowie państwa Polskiego

sprzeciw wobec asymilacji

Obszar i narodowość W 1914 r. Bodenheimer i Oppenheimer przedłożyli plany nowego państwa. Judeopolonia wg tych planów miała być buforowym państwem pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym ze społecznością:

Żydzi - 6 mln

Polacy - 8 mln

Ukraińcy - 5-6 mln

Białorusini - 4 mln

Litwini, Łotysze - 3,5 mln

Niemcy - 1,8 mln

Judeopolonia miały być praktycznie rządzona przez Żydów, z niemieckimi księciem, armią, językiem i kulturą, odmawiając praw już nie tylko Polakom, ale wszystkim innym narodowościom. W 1915 Niemcy po wkroczeniu do Warszawy wydali mapę na której widnieje obszar Królestwa Polskiego z adnotacją "Polacy silnie przemieszani z Żydami"
Dwa języki Wprowadzenie na ziemiach polskich języka jidysz jako urzędowego oznaczało w praktyce m.in. następujące fakty:

Marszałek sejmu miałby otwierać Izbę w dwóch językach

Posłowie mogą przemawiać w jidysz

Dziennik Ustaw musiałby być drukowany w dwóch językach

Polscy urzędnicy musieli by umieć mówić również w jidysz (na początku mogli by być to jedynie Żydzi bo tylko oni to potrafili

Urzędnik zdawał by egzamin z jidysz przed odpowiednią komisją

Na uniwersytetach wykłady miały by być dwujęzyczne

Profesorowie nie władający jidysz nie mogli by mieć wykładów

Teatry subwencjonowane musiały by mieć dwie trupy aktorskie

Repertuar teatrów musiałby być po połowie w Polskim i w Jidysz

Państwo w Państwie W 1918 domagano się osobnej konstytucji żydowskiej, miał być powołany Sektretariat Stanu do Żydowskich Spraw Narodowych, oraz Tymczasowa Żydowska Rada Narodowa. Prezes tej rady miał być Sekretarzem Stanu do Żydowskich Spraw Narodowych (na podst. L. Halpern "Polityka żydowska w Sejmie i Senacie RP") "Starajcie się po trochu usunąć Polaków ze wszystkich ważniejszych stanowisk i skupić w naszych rękach wszystkie nici władzy społecznej. Wszystko co do chrześcijan należy powinno stać się naszą własnością, związek izraelski dostarczy wam potrzebnych do tego środków" (Okólnik do kierowników politycznych kół żydowskich XI 1898 str. 173)

Argumenty przeciwko Polsce Żydzi twórcy Polski Wymyślono argument że to Żydzi stworzyli Polskę a Piast zdetronizował żydowskiego króla. Argument ten podawany jest do dzisiaj. W 1987 prof. Uniwersytetu Paryskiego Rachela Erthel stwierdziła Żydzi na skutek prześladowań w XII wieku przyszli na teren Polski i nadali jej nazwę "po-lin" co znaczy Ziemia Obiecana. Stwierdzenie to zawiera trzy kłamstwa. Żydzi zostali wygnani z Hiszpanii w 1492; nazwa Polska funkcjonowała już wcześnie i wywodzi się od Polan; "po-lin" znaczy "tu odpoczniesz w oczekiwaniu na Mesjasza" Po-lin = Polska W Jewish Museum w Nowym Jorku istnieje informacja że Żydzi wypędzeni z Hiszpanii zatrzymali się w miejscu w którym chcieli odpocząć "Po-lin" i stąd pochodzi nazwa Polska.

Oskarżenia o mordy Dyskredytowanie Polski polegało też na sugerowaniu skrajnej nietolerancji. Wmawiano np. że Kiszyniów gdzie w 1903 dokonała się rzeź Żydów był miastem polskim. Zdjęcia z tego okresu używano potem co najmniej 3 razy za każdym razem sugerując że pogrom odbył się w nowym miejscu. Użyto ich także podczas oskarżeń o pogrom we Lwowie 22 i 23 XI 1918 kiedy to menty i dezerterzy zaczęli rabować dzielnice żydowskie i polskie. Zginęło wtedy kilkadziesiąt osób, głównie Żydów. Kres zajściom położyło Wojsko Polskie i polscy robotnicy a winowajców ukarano. W prasie światowej wołano jednak "My Żydzi wzywamy wszystkich chrześcijan bez względu na dogmat i wyznanie, aby pomogli do powstrzymania mordowania Żydów" obok przedstawiono bandytę z napisem "Poland" z nożem obok klęczącej Żydówki przy zwłokach zamordowanego dziecka. Nad Polakiem stał Chrystus wskazując Polakowi płaczącą matkę. (Trenton Evening Times - 31-5-1919)
Nie mamy żadnych praw! "Nie pojmujemy bynajmniej dlaczego Polacy mieliby mieć więcej praw, aby żądać spolszczenia mas żydowskich, aniżeli my możemy zażydzenia mniejszości polskich w miastach żydowskich" (Nathan Birnbau IX 1915 w Judische Zeitung) - a jaka była prawda ? Żaden kraj nigdy nie dał Żydom tyle swobody i autonomii. Żaden by się na taką nie zgodził. Żydzi m.in mieli przewidziane prawa następujące:

Własne szkoły z odrębnym systemem edukacyjnym

dowolna organizacja systemu podatkowego

powoływanie dowolnych korporacji do ochrony własnych interesów

tworzyć własne gminne rady administracyjne i najwyższą Żydowską Radę

brać udział w rządzie

nie mieli by obowiązku (lecz możliwość) służby w wojsku

NIE - dla niepodległości Polski "Nie możemy wyobrazić sobie większego nieszczęścia dla Żydów i całej Europy nad niekontolowaną gospodarkę Polaków gdziekolwiek w najbliższym czasie. Uznajemy zasadę samodzielności narodów, wszelako niepodległość Polski byłaby najbardziej jaskrawym przejawem naruszenia tej idei" (Jewejskaja Żiźń 22.XI.1915)
Tylko nie Polska "Gdyby była mowa o zmianie granic, to moglibyśmy się zgodzić na każde rozwiązanie, byle by nie polskie" (żydowska gazeta wileńska Lecte Najer o przynależności narodowej Litwy, Wilno VI 1918)
Antypolska fobia "A do was panujących wszystkich państw całej ziemi, zwracamy się z żądaniem (...) strzeżcie Izraela, nie dopuście do największego nieszczęścia, jakie w dwudziestym wieku nasz naród mogło dosięgnąć: nie dopuście do wolnej Polski, kosztem zniszczonego żydostwa"" (żydowska gazeta holenderska Joodsche Wacher - 28.IV.1918)
Upór i nienawiść "Jest to wypowiedzenie wojny żydowskiemu ruchowi narodowemu". Ciekawe jakie stanowisko zostało potraktowane tak ostro? Otóż wypowiedź Ignacego Paderewskiego z 18.II.1919 że rząd stoi "...na gruncie całkowitego uprawnienia Żydów w Polsce na wzór angielski lub amerykański"

Żydzi w obronie Polski Wstyd i ból "Bólem i wstydem przejmuje nas Polaków pochodzenia żydowskiego, sama świadomość tego pochodzenia wobec niesłychanej w dziejach ludzkości zdrady przez żydostwo tak gościnnej zawsze ojczyzny naszej w wyjątkowo krytycznej chwili dziejów" (Julian Unszlicht, brat Józefa - bolszewika, członka Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski, r. 1920)
Krytyka syjonizmu "kryminalna lekkomyślność, nieodpowiedzialne polityczne dyletanctwo" które wzmacnia negatywny stosunek Polaków do Żydów (Julius Berger - sekretarz Organizacji Syjonistycznej o działalności KfdO - żydowskiego Komitetu do spraw Wschodu - który forsował plany Judeopolonii) Martin Buber żydowski filozof, teolog, profesor kilku uniwersytetów i badacz chasydyzmu wycofał się ze współpracy z KfdO, i w swojej gazecie "Der Jude" pisał że przyszłość Żydów nie może być oparta na konfliktach z innymi narodowościami ale na współpracy z nimi. W obronie Polski W 1919 na Zjezdzie Zjednoczeniowym Polaków Wyznania Mojżeszowego zdecydowanie opowiedziano się w obronie polskiej racji stanu a przeciwko planom Judeopolonii. O nagonce "Nagonka pogromowa została urządzona (...) o zdobycie koncesji narodowościowych w Polsce i politycznych (...) Polska religijnych wyznań nigdy nie krępowała. Żydzi usiłują sformułować własną partię narodową (...) a nawet chcieliby własny parlament, czy pragnęli by utworzyć "państwo w Państwie" (prof. W. Mettuermilch w Asociated Press) Żydzi w legionach W latach 1914-1916 w I i II Brygadzie Legionów Polskich było 3-4% Żydów - polskich patriotów. Komisja oddala zarzuty W 1919 do Polski przybyła komisja pod przew. senatora, Żyda Merghethaua która miała zbadać zarzuty o pogromach. Komisja stwierdziła że owszem były pojedyncze ekscesy "lecz jedynie na tle wojennych burzliwych stosunków wydarzone". Opinie o traktacie mniejszościowym w Wersalu "Żywimy do mężów Kongresu Wersalskiego głęboki i gorzki żal za upokarzające dla narodu polskiego narzucenie mu w warunkach pokojowych klauzuli dotyczących mniejszości narodowych i wyznaniowych. (...) Pod wpływem nikczemnych oszczerstw jednej strony wygłosiliście (...) wyrok potępienia strony drugiej i względem wyroku tego wyrażamy, my Polacy wyznania mojżeszowego, najbardziej stanowczy protest. (...) zahamowaliście sprawę postępu i dźwigania z trudno wyobrażalnej ciemnoty i przedśredniowiecznego zastoju paromilionowej rzeszy zamieszkałych w Polsce Żydów bo zahamowaliście doszczętnie wpływ uspołecznionych i poczuciem obywatelskim przeniknionych wyznawców starego zakonu na ciemne rzesze współwyznawców (..) językowi niemieckiemu jakim tylko dzięki fanatyzmowi religijnemu posługują się masy żydowskie (...) nadaliście na ziemi Słowiańskiej przywilej rozwoju i umocniliście grunt pod rozwój kultury niemieckiej w Polsce (...) ograniczyć chcecie w sercu Europy i w XX wieku życie społeczne narodu chrześcijańskiego klauzulami talmudycznymi wyznawców mojżeszowych. My postępowi wyznawcy religii mojżeszowej i my obywatele miłujący ojczyznę naszą najuroczyściej przeciw temu protestujemy! (...) albowiem nadzieje nasze na poprawę stosunków, po upadku zbrodniczego państwa carów - rozwialiście doszczętnie! Protestujemy uroczyście przeciw obdarowaniu nas rzekomomymi przywilejami, dla ojczyzny naszej - dla nas zgubnymi." (Henryk Nusbaum i Henryk Cylkow List otwarty 19.7.1919)

Podsumowanie Na przełomie wieków XIX i XX wyjątkowo nasiliła się działalność części Żydów przeciw Polsce. Głosy asymilacyjne i propolskie były w większości ignorowane. Efekty tych działań zaowocowały wieloma ofiarami i skutkami widocznymi do dziś. Dotyczy to tak kształtu Państwa jak i postaw Polaków do Żydów i świata do Polski. Na takiej podstawie należy ocenić że Żydzi na przełomie wieków działali przeciw Polsce razem z wrogami Polski. Niezważając na to otrzymali od Polski na przestrzeni dziejów spowodowali sami sobie ksenofobię i niechęć do asymilacji, która przyczyniła się również do zagłady Żydów w czasie II wojny światowej. Również całkowicie uzasadnione wydaje się stanowisko niektórych Polaków niechęci do Żydów po I wojnie światowej. Pomimo tego wszystkiego Polacy wykazali się najwyższym człowieczeństwem w czasie holocaustu. Jednak efekt negatywnego, bezpodstawnego stosunku do Polski owocuje do dziś antypolonizmem i próbami zrzucenia na Polaków win za zagładę Żydów w II wojnie światowej. Niektóre efekty antypolskiej działalności Żydów w XIX/XX w.

Ułatwiony upadek powstania styczniowego

Przejęcie wielu majątków polskich

Przejęcie 41% własności w miastach

Upadek tzw. "małej rewolucji" w latach 1905-1907

Utrudniona walka w czasie I wojny światowej

Niechęć do Polski na arenie międzynarodowej

Traktat wersalski o mniejszościach narodowych

Plebiscyt na Górnym Śląsku zamiast przyłączenia

Trwałe odłączenie Lwowa od Polski

Wpływ na kształt wschodniej granicy Polski

Nie wszyscy Żydzi Należy podkreślić że nie można czynić odpowiedzialnością za owe fakty wszystkich Żydów. Wina spada na ksenofobiczne koła takie jak syjonizm, Komitet do spraw Wschodu itp. Wina nie wiąże się ani z narodowością ani z wyznawaną religią. Jest to jedynie kwestia polityki niektórych kół i organizacji - która niestety zaważyła dość silnie na sytuacji dziejowej.

Wykorzystane materiały
*** dr Andrzej Leszek Szcześniak "Judeopolonia"
*** PWE Encyklopedia Białych Plam

Plebiscyt na Śląsku przez Żydów Górny Śląsk mógł być przyznany POlsce lecz to Żydzi postarali się o plebiscyt. Niemcy zawdzięczają to rabinom żydowskim którzy podejmowali działania poprzez lóż masońskich i tak wpływali na prezydenta USA i premiera Wielkiej Brytanii (R. Yegel „Prasa niemiecka w kampanii plebiscytowej na Górnym Śląsku)

Sfałszowana Linia Curzona – aneksja Lwowa 10.7.1920 premier Grabski w Spa musiał zgodzić się na tzw Linię Curzona wyznaczającą granicę Polski i Rosji w zamian za brytyjskie pośrednictwo w rokowaniach. Lwów znajdował się po stronie Polskiej. Wbrew ustalenion brytyjczycy wysłali telegram, w którym Lwów znajdował się po stronie rosyjskiej. Spowodowało to pewność Rosji, że zachód nie pomoże Polsce. Owa decyzja w sprawie Lwowa nie była jak uważano błędem, lecz wywołana została memorandum doradcy sir Lewisa Namiera Bernsteina, który opisywał rzekomy „oczywisty podział etnograficzny między Galicją Wschodnią a Zachodnią” . Ta zmodyfikowana linia stała się podstawą wyznaczenia przez Stalina do dziś obowiązującej granicy Polski

Kto był w Polsce antysemitą Bezlitosną walkę że Żydami prowadzili zawsze koloniści niemieccy dla których Żydzi stanowili konkurencję w handlu i lichwie (dzisiaj banki). Również sekta frankistów – żydów którzy zerwali związek z judaizmem zaczęła rozsiewać plotki o używaniu przez talmudystów krwi chrześcijańskiej do obrzędów [Frankiści tylko pozornie zerwali z judaizmem, w rzeczywistości pozostając Żydami - admin]. Wizja Polski niepodległej po I wojnie światowej przerażała Żydów jako odłączenie 3 mln polskich Żydów od 3 mln Żydów rosyjskich. Przeciwdziałali oni temu ogromną kampanią o rzekomych okrutnych pogromach Żydów. W 1905 zdjęcia rosyjskiego mordu w Kiszyniowie przedstawiono jako polską eksterminację. Doprowadziło to do narzucenia nam wysoce niekorzystnego traktatu o mniejszościach narodowych. Rabin Reich pisał o popieraniu niepodległej Ukrainy: „Ukraińcy mając mało inteligencji będą nas potrzebować do handlu, bankowości, urzędów. W Polsce Żydzi mogą ulec asymilacji, gdyż kultura polska jest bądź co bądź silna„. (Encyklopedia Białych Plam PWE)

Oświęcim dla Polaków! Obóz w Oświęcimiu początkowo był obozem jenieckim dla Polaków. dopiero w 1942 stał się miejscem masowej zagłady Żydów. Polacy pierwsi przekazali informację o masowych mordach. Polscy dyplomaci w 1942 błagali Aliantów o zbombardowanie linii kolejowych do obozu w Auschwitz. (Encyklopedia Białych Plam PWE). Zakłamanie historii sięga nawet tego że nikt nie zna prawidłowej nazwy obozu w Brzezińce a było to „Kriegsgefangenenlager” – „Obóz Jeniecki”. Nazwa ta jednak kłóci się z historią „obozu dla Żydów” – którą się promuje (zapis spotkania z dr Andrzejem Leszkiem Szcześniakiem)

Gdzie służyli Żydzi Rosenthal wydał w ręce Rosjan Konarskiego, Goldman wydał na śmierć Traugutta, Butlef spowodował uwięzienie Waryńskiego. Żydzi stanowili dominującą część szpiclów carskich. Rusyfikator Wileńszczyzny pisał „Gdy przybyliśmy do kraju zachodniego ze sztandarem rusyfikacji nie mieliśmy… żarliwszych pomocników, niż oświeceni Żydzi”. Żydzi przyczynili się też to załamania bojkotu szkół w Królestwie Polskim. W 1937 roku w organizacji komunistycznej w Warszawie było 65% Żydów. W pierwszych latach powojennych większość pracowników UB było Żydami. Przyczyniali się oni do postaw antysemickich aby udowodnić światu potrzebę dzierżenia Polaków stalową ręką komunizmu. W latach 80-tych wychwalali dyktaturę Jaruzelskiego (Urban, Toeplitz, Schaff, Sandauer, Passent). Obecnie atakują Kościół, wyszydzają patriotyzm, szkalują papieża, wykupują przemysł, media i bankowość. (Encyklopedia Białych Plam PWE)

Cytaty z książek i programów żydowskich: „Polacy wymordowali więcej Żydów niż hitlerowcy”, „AK na rozkaz polskiego rządu emigracyjnego w Londynie, systematycznie mordowała Żydów” (1995), „AK prowadziła zdradziecką wojnę przeciwko Żydom, zabijając więcej Żydów niż Niemcy” (1996), „Kościół, obermorderca i podżegacz do żydobójstwa, stale karmił motłoch nienawiścią wobec Żydów, zaś pomna tych nauk Armia Krajowa mordowała Żydów masowo” (1996), „Polacy eksterminowali 3 miliony Żydów” (1998), „Getta i niemieckie obozy pracy były jedyną enklawą, która dawała Żydom schronienie przed Polakami”(1998) „Polska – kraj, który wymyślił Auschwitz” (22.03.2000). (W. Łysiak „Stulecie Kłamców”)

http://www.okiem.pl/ojczyzna/antysemityzm.htm

Marucha

Śmierć dr Ratajczaka była planowana? Amerykański dziennikarz JP Bellinger nie wyklucza udziału izraelskich służb specjalnych w tajemniczej śmierci doktora Dariusza Ratajczaka, znanego z niepoprawnych politycznie przekonań i prac dotyczących Holokaustu – donosi irańska stacja PressTV. Bellinger wskazuje na sprzeczności w raportach dotyczących sekcji zwłok Ratajczaka. Z jednej strony świat obiegły informacje, że jego ciało przebywało w samochodzie przez długi czas, nawet przez 2 tygodnie. Z drugiej zaś strony były liczne sugestie, że ciało historyka zostało wrzucone później do samochodu.- Jednakże, wielu przesłuchiwanych świadków mówiło, że samochód, w którym znajdowało się ciało, został zaparkowany niedawno przed ich odnalezieniem – zaznaczył w swym artykule Bellinger. Amerykański autor wyraźnie nie jest zwolennikiem oficjalnej wersji wydarzeń.

- Śmierć doktora Ratajczaka została uznana za samobójstwo, lecz sceptyczni ludzie, może mający w świadomości niedawne aresztowanie zabójcy Mossadu operującego w Polsce pytają, jak osoba w zaawansowanym stanie dekompozycji była w stanie wjechać na publiczny parking i zaparkować samochód? – dodaje Bellinger. Wspomnianym agentem Mossadu miał być Uri Brodsky, oskarżony o współudział w spreparowaniu niemieckiego paszportu na rzecz grupy zamachowej, która dokonała morderstwa na zasłużonym działaczu Hamasu. Ofiarą był Mahmoud al-Mabhouh, zabity w dubajskim hotelu w styczniu tego roku. JP Bellinger podkreślił, że śp. dr Ratajczak walczył z propagandą establishmentu i chciał wolności słowa, zwłaszcza w kwestiach historycznych. Dodał też, że śmierć historyka “zszokowała niektóre tradycjonalistyczne i patriotyczne środowiska w Polsce”. Przypomnijmy: śp. dr Dariusz Ratajczak  był wykładowcą na Uniwersytecie Opolskim. W 1999r. opublikował pamflet popularnonaukowy zatytułowany “Tematy Niebezpieczne”, w której to pracy omówił szczegółowo poglądy prezentowane przez rewizjonistów Holokaustu. Wkrótce potem wywołało to medialno-polityczny wstrząs i histerię, głównie za sprawą “Gazety Wyborczej”. Ówczesny rzecznik ambasady Izraela w Polsce, Michael Sobelman oskarżył Ratajczaka osobiście o “antysemityzm” i wyraził “zdumienie”, że “taki człowiek pracuje na polskim uniwersytecie”. Zaważyło to o losie dra Ratajczaka na uczelni, z której został natychmiastowo wydalony bez możliwości powrotu. Bibuła

Po kontroli: cień na władzach Mokotowa. Matactwo? - To rzuca cień na władze tej dzielnicy - mówią w PO. SLD idzie dalej. Mówi, że wyniki kontroli w urzędzie Mokotowa dowodzą matactwa urzędników. Rozliczenia po wakacjach. Dotarliśmy do wyników kontroli w urzędzie Mokotowa, którą prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz (PO) zleciła w reakcji na nasze publikacje odsłaniające kulisy eksmisji apteki z ul. Puławskiej 10. - Protokół z kontroli rzuca złe światło na władze i urząd tej dzielnicy - mówi Tomasz Andryszczyk, rzecznik prezydent Warszawy. - Jej urzędnicy nie traktowali podmiotów gospodarczych sprawiedliwie i nie wiedzieli dokładnie, co tak naprawdę dzieje się z należącymi do miasta lokalami.
Urzędnicy wyjątkowo wyrozumiali Z wyników kontroli wynika, że mokotowscy urzędnicy poszli na rękę jednemu z przedsiębiorców, jubilerowi Andrzejowi Zgirskiemu, który wynajmował należący do miasta lokal przy zbiegu Puławskiej 10. Podnajmował go nielegalnie Karolowi El Kashifowi, który od ośmiu lat prowadził w nim aptekę. Jubiler zarabiał na pośrednictwie - płacił miastu nieco ponad 5 tys. zł miesięcznie, od aptekarza brał za podnajem za miesiąc 25 tys. zł. Na tego typu umowach miasto traci, dlatego podnajem jest zabroniony, a z najemcami-pośrednikami miasto rozwiązuje umowy. W przypadku Puławskiej 10 tak się nie stało. Gdy pośrednictwo wyszło na jaw, urzędnicy pozwolili jubilerowi pozostać w lokalu. Sugerowali, by jak najszybciej usunął podnajemcę. Jubiler posłuchał i wyrzucił natychmiast siłą aptekarza. Z dokumentów wynika, że urzędnicy zachowali się wyjątkowo - w czterech innych przypadkach po stwierdzeniu podnajmu rozwiązano umowę z oficjalnymi najemcami. Dlaczego potraktowali jubilera ulgowo? Usunięty aptekarz nie ma wątpliwości. - Jubiler miał układy w urzędzie - mówi Karol El Kashif. Jako dowód przedstawia nagrania rozmów z jubilerem i jego pomocnikiem Pawłem Dulskim, wiceszefem PO na Mokotowie. Ten ostatni prezentował się Zgirskiemu i El Kashifowi jako osoba wpływowa, znająca procedury, radnych i urzędników. Z wyjaśnień Waldemara Albińskiego, szefa mokotowskiego Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami (ZGN), wynika, że za korzystnym dla jubilera rozwiązaniem optował Grzegorz Okoński (PO), wiceburmistrz Mokotowa. - Pan Grzegorz Okoński przyjechał do mnie i zasugerował, że wcale nie musimy rozwiązywać umowy [najmu z jubilerem] - wyznał kontrolerowi Albiński.

Obiecują wyciągnąć konsekwencje Grzegorz Okoński w rozmowie z "Gazetą" krytykuje z kolei jedną z pracownic ZGN Mariannę Bogucką, która rzekomo nie wiedziała, że lokal przy Puławskiej 10 jest podnajmowany. Mimo że prowadziła tę sprawę od początku, tj. od 2002 r., po sześciu latach oświadczyła swojej przełożonej, że nie tam żadnego podnajmu. To otwierało jubilerowi drogę do wykupu Puławskiej 10 na preferencyjnych zasadach. Dopiero w ub.r., gdy konflikt jubilera z aptekarzem stał się głośny, ta sama Marianna Bogucka, na polecenie szefów, dokonała kontroli. "Udała się do przedmiotowego lokalu [przy Puławskiej 10], blisko mokotowskiego urzędu, w którym kupiła lek w celu uzyskania paragonu. Na tej podstawie stwierdziła, że lokal prowadzi inny podmiot niż najemca." - czytamy w protokole z kontroli. - Szkoda tylko, że w dokumentach nie ma po tym wyczynie śladu - mówi Adam Ciesielski (SLD), radny Mokotowa. - Urzędnicy w tej sprawie składają sprzeczne oświadczenia, wręcz mataczą. W Sojuszu szykujemy wniosek o odwołanie burmistrza Okońskiego i zawiadomienie prokuratury, bo doszło do niegospodarności i złamania procedur. - Wobec winnych w tej sprawie wyciągniemy konsekwencje - zapowiada Tomasz Andryszczyk. - Należy się spodziewać dymisji Okońskiego lub Albińskiego. Zmienimy radykalnie skład władz mokotowskiej PO - mówią warszawscy działacze partii Tuska. Jan Fusiecki

Polska zagrożona unijnymi karami – bezczyność rządzących może kosztować podatników miliard złotych W związku z brakiem realizacji unijnych dyrektyw, Polsce grożą wysokie kary i grzywny. Od 1 lipca 2011 r., zgodnie z prawem, system elektronicznego poboru opłat dla ciężarówek o ładowności powyżej 3,5 tony na drogach ekspresowych i autostradach w naszym kraju powinien zastąpić system winietowy. Niestety, do dziś dnia nie dokonano rozstrzygnięcia trwającego przetargu. Rodzi to poważne obawy, czy wdrożenie systemu nastąpi w przewidzianym terminie. Opóźnienia mogą skutkować ewentualną karą dla Polski, nałożoną przez Komisję Europejską, a także stratami dla budżetu państwa – co ma niebagatelne znaczenie w okresie poszukiwania przez rząd nowych dochodów, m.in. poprzez podwyższanie podatków. Szacuje się, że wartość dóbr, usług oraz robót publicznych nabywanych przez państwa i inne instytucje publiczne, a objętych ustawami o zamówieniach publicznych, wynosi w UE średnio 16 proc. produktu krajowego brutto, przy czym wartość ta mieści się w przedziale od 12 (unijne minimum) do 20 (unijne maksimum) PKB poszczególnych krajów. Współczesne rządy są więc olbrzymią machiną do wydawania pieniędzy .

Grożą nam kary i grzywny Dodatkowym, niestety, niewystarczająco często dostrzeganym skutkiem członkostwa Polski w Unii Europejskiej jest to, że regulacje i dyrektywy Unii Europejskiej nakładają na nasz kraj obowiązek wprowadzania zmian ustawowych czy tworzenia rozwiązań w różnych obszarach życia gospodarczego, których niespełnienie wiąże się z koniecznością płacenia grzywien. Kary i grzywny są niekiedy pochodną uchybień w funkcjonowaniu urzędów publicznych czy sądów (np. niedotrzymywania terminów rozstrzygnięć czy przedłużania okresu aresztu tymczasowego). Innym razem są nakładane z powodu niewypełniania zobowiązań dotyczących tempa poprawy stanu środowiska (przykładowo od 16 lipca Komisja Europejska nalicza Polsce grzywnę sięgającą 40 tys. euro dziennie, gdyż nasz kraj nie wywiązał się terminowo z obowiązku usprawnienia gospodarki odpadami). Zobowiązania wynikające z członkostwa w Unii Europejskiej są szczególnie istotne jeśli dotyczą działań dotyczących budowania i funkcjonowania jednolitego rynku. Jest zrozumiałe, że działania (i zaniechania) dotyczącego jednolitego rynku (rynków dóbr i usług, kapitałowego czy pracy) są szczególnie przez Komisję Europejską monitorowane, a naruszenia podjętych zobowiązań karane.

Czy system powstanie w zakładanym terminie Wypełniając Dyrektywę 2004/52/KE z 29 kwietnia 2004 r. o harmonizacji (interoperacyjności) elektronicznego systemu poboru opłat dla ciężarówek powyżej 3,5 t na drogach ekspresowych i autostradach rząd Polski zobowiązał się wprowadzić elektroniczny system poboru, który od 1 lipca 2011 r. powinien zastąpić system winietowy. Ustawa, która likwiduje system winietowy, została uchwalona już w 2008 r. Ponieważ stworzenie i wdrożenie takiego systemu wymaga zlecenia wykonania tej pracy zewnętrznym podmiotom, ogłoszono przetarg, który miał zostać rozstrzygnięty tak, aby w lipcu 2010 r. mogło nastąpić podpisanie umowy z jego zwycięzcą. Niestety, do 25 sierpnia 2010 r., opinia publiczna nie została poinformowana o rozstrzygnięciu tego przetargu. Rodzi to uzasadnione obawy o to, czy:
a) system powstanie w zakładanym terminie (należy zauważyć, że strona techniczna przedsięwzięcia rodzi ryzyko i w przypadku wyboru niektórych technologii rejestracji przejazdów grozi, jak w przypadku Niemiec, opóźnieniem implementacji);
b) czy Komisja Europejska zrozumie „obiektywne” powody opóźnienia i nie nałoży kary na Polskę (warto zauważyć, że zharmonizowany elektroniczny system poboru opłat przyczynia się do stworzenia jednolitego europejskiego rynku przewozów, jest więc elementem konstytutywnym integracji europejskiej);
c) czy rząd polski „stać”, w okresie dramatycznego poszukiwania nowych dochodów na opóźnianie wprowadzania systemu elektronicznego poboru opłat, który zwiększa, w stosunku do systemu winiet, wielkość wpływów budżetowych.

Według różnych opinii, brak terminowego wprowadzenia systemu, może oznaczać dla budżetu państwa straty nawet w wysokości 1 mld zł. Niewykluczone, że za pokrycie tej straty zapłacą wszyscy podatnicy. Regulacje systemu zamówień publicznych nie powinny stawać się alibi dla bezczynności rządzących. Brak rozstrzygnięć jest też wprawdzie rozstrzygnięciem, ale rozstrzygnięciem kosztownym dla Polski i jej obywateli. Prof. Aleksander Surdej

“Katoliczka” i zwolenniczka antykoncepcji. Dwójmyślenie Joanny Muchy Czy można być jednocześnie pracownikiem naukowym katolickiej uczelni i rozważać ułatwienie zabijania nienarodzonych dzieci, a także rozszerzenie dostępu do antykoncepcji? Posłanka Joanna Mucha (PO) wydaje się myśleć, że tak. Swoje podejście zaprezentowała po wysłuchaniu publicznym w Sejmie na temat tzw. turystyki aborcyjnej. Organizatorem spotkania była Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny i poseł niezrzeszony Marek Balicki, którzy przekonywali o konieczności rozszerzenia w Polsce możliwości zabijania nienarodzonych. W ten sposób chcieliby przeciwdziałać coraz powszechniejszemu procederowi turystyki aborcyjnej. Nieco inne propozycje w tej sprawie przedstawiła posłanka Platformy Obywatelskiej Joanna Mucha, która również uczestniczyła w wysłuchaniu.- Możemy oczywiście mówić o tym, że żeby rozwiązać ten problem, należy zmienić ustawę aborcyjną, ale możemy także mówić, że należy lepiej edukować seksualnie (…). Że należy w większym stopniu udostępniać środki antykoncepcyjne tym osobom, które nie są w stanie tych środków same nabyć – powiedziała w rozmowie z Polskim Radiem Joanna Mucha, posłanka PO, a zarazem pracownik naukowy Wydziału Nauk Społecznych Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Czy można pogodzić takie poglądy z pracą naukową na uczelni katolickiej? – Na naszej katolickiej uczelni pracują i studiują również osoby niewierzące. Regulamin pracy zabrania dyskryminacji ze względu na stosunek do religii. Ten warunek nie obowiązuje jedynie na Wydziale Teologii, gdzie pracować mogą wyłącznie osoby uznające nauczanie moralne i społeczne Kościoła – wyjaśnia w rozmowie z portalem Fronda.pl ks. dr Wojciech Rzepa, teolog moralista z KUL. Dodaje także, że z poglądami lubelskiej posłanki się nie zgadza. – Politycy powinni mieć sumienie, ale jak weźmie się pierwszy z brzegu podręcznik do politologii, to okaże się, że w każdym z nich sumienie przegrywa z pragmatyzmem. Myślę, że nie chodziło też o zgorszenie publiczne. O wiele ważniejsze były punkty poparcia. Próbowałbym spojrzeć na to przez pryzmat partii, do której ta pani należy, i poglądów tej partii – dodaje. O komentarz poprosiliśmy także rzecznik Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. – Nauka Kościoła w sprawie antykoncepcji jest jednoznaczna, natomiast nie będę dyskutowała z poglądami pani Joanny Muchy, bo poglądy każdego człowieka są jego indywidualną sprawą. Pani Joanna Mucha jest u nas zatrudniona. Występując publicznie, prezentuje własne poglądy – nie są to poglądy uniwersytetu, władz ani rzecznika. Nie mamy prawa nikogo pozbawić pracy w związku z jego poglądami. U nas nigdy nie było „polowania na czarownice” – powiedziała portalowi Fronda.pl Beata Górka. Warto także pamiętać, że propozycja rozwiązania problemu zabijania dzieci nienarodzonych za granicą jest kompletnie chybiona. Ks. Rzepa wyjaśnia, na czym polega błąd w rozumowaniu posłanki PO. – Czy antykoncepcja może być sposobem na aborcję? Warto zauważyć, że Jan Paweł II w Evangelium Vitae podkreśla, że jest to nieprawdziwe, dlatego że antykoncepcja i aborcja mają ten sam mechanizm. Różnią się tylko momentem – mówi teolog. I dodaje, że “antykoncepcja jest to niechęć do życia przed jego zaistnieniem, a aborcja jest to niechęć do życia po jego zaistnieniu. Tak naprawdę próba udowodnienia, że podkreślając niechęć do życia przed poczęciem ocalimy je, to jest nieprawda”. – To się nie sprawdza, jeśli chodzi o zmniejszenie liczby aborcji. Ich liczba maleje tylko tam, gdzie promuje się wartość ludzkiego życia i wizję osobowej relacji na poziomie seksualnym, a nie tylko użycia seksualności dla przyjemności – komentuje ks. Rzepa. Michał Jasiński

PRZETARGI SPECJALNEGO ZNACZENIA Kilka dni po tragedii smoleńskiej pojawiła się informacja, że Służba Kontrwywiadu Wojskowego najprawdopodobniej już w momencie katastrofy posiadała nagrania rozmów pilotów samolotu z wieżą kontroli lotów. Informacje, które wpływały do SKW, miały być zbliżone do tych przesyłanych przez zwykłe urządzenia GPS. Były to dane m.in. o położeniu maszyny, jej wysokości i prędkości. Monitorowanie przebiegu i parametrów lotu miało wynikać z faktu, że Tu 154 M był maszyną wojskową, a służby  korzystały z tajnej stacji nasłuchowej. SKW, podobnie jak  Naczelna Prokuratura Wojskowa odmówiły wówczas skomentowania sprawy i do dziś nie pojawiło się żadne wyjaśnienie - czy i jaki dane uzyskano w dniu 10 kwietnia.  Nie trzeba przekonywać, że materiały zgromadzone przez SKW miałyby ogromne znaczenie dla oceny przebiegu tragicznego lotu i pomogły w weryfikacji informacji przekazywanych przez Rosjan, w tym zawartości czarnych skrzynek.

Przełom dla służb rosyjskich. Tymczasem, sama SKW ma niewiele do powiedzenia na temat katastrofy, a wystąpienia przedstawicieli tej służby dotyczą wyłącznie zapewnień, iż żaden z dowódców wojskowych, którzy zginęli w Smoleńsku, nie miał przy sobie urządzeń umożliwiających gromadzenie lub przetwarzanie informacji niejawnych. Na pokładzie samolotu miało również nie być wojskowych materiałów kryptograficznych. W tym kontekście znamienna była natychmiastowa reakcja szefostwa SKW na publikację dziennika "Washington Times", z 13 maja br., gdy pojawił się tam artykuł Billa Gertza, w którym autor powołując się na źródła w wywiadzie NATO twierdził, że "Rosjanie prawdopodobnie uzyskali ultratajne kody używane przez armie NATO do komunikacji satelitarnej". Zdaniem Gertza „jeśli rosyjskie służby specjalne były w stanie odzyskać karty kodowe telefonów satelitarnych, będą w stanie rozkodować teraz całą natowską komunikację sprzed katastrofy. To przełom dla rosyjskich służb" - informował dziennikarz, dodając, że "niemal na pewno po katastrofie wydano wojskom państw NATO nowe kody”. Płk. Krzysztof Dusza, dyrektor gabinetu szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego natychmiast oświadczył, że „na pokładzie Tu-154M, który rozbił się pod Smoleńskiem, był zwykły telefon satelitarny; nie było tam "tajnych kodów", urządzeń ani materiałów kryptograficznych”. Bez szansy na uzyskanie odpowiedzi, można byłoby zapytać  - dlaczego zatem do tej pory Rosjanie nie zwrócili tego „zwykłego telefonu satelitarnego”, którym podczas lotu posługiwał się Prezydent Kaczyński , a służby specjalne wykazują zainteresowanie nie kodowanym aparatem? Czy tego rodzaju informacje mogą świadczyć o nieprawidłowościach w działaniu wojskowych służb? Jaka powinna być ich rola w zakresie osłony kontrwywiadowczej przed i po katastrofie?  Czy przed 10 kwietnia wypełniały swoje ustawowe zadania, w tym - związane z zabezpieczeniem tragicznego lotu, a obecnie działają na rzecz wyjaśnienia przyczyn i okoliczności zdarzenia? To zasadne pytania, jeśli pamiętać, że we wrześniu 2009 roku fachowiec z WSI gen. Marek Dukaczewski głośno wyrażał obawy, iż służby wojskowe „nie kontynuują przedsięwzięć, które zostały zapoczątkowane przez nas i które w naszym odczuciu były istotne dla obronności naszego kraju”  i stwierdził, że „źle dzieje się z osłoną wywiadowczą i kontrwywiadowczą wojsk.  Podobnie z rozpoznaniem wojskowym, którego częścią jest wywiad wojskowy”, -  powołując się przy tym na wypowiedzi gen. Waldemara Skrzypczaka – byłego dowódcy Wojsk Lądowych. Oceny pracy służb wojskowych dokonywane przez generała z WSI, wydają się mocno niesprawiedliwe. Warto bowiem dostrzec, że szefostwo Służby Kontrwywiadu Wojskowego co najmniej od połowy 2009 roku stara się kontynuować linię poprzedników, szczególnie w zakresie zaopatrzenia w sprzęt specjalistyczny. Dowodzi tego choćby fakt, że od wielu miesięcy trwa współpraca SKW z firmą, którą generał Dukaczewski powinien znać doskonale. Współpraca o tyle  istotna, że dotyczy obszaru kryptografii i bezpieczeństwa przesyłu tajnych informacji.

Ze szkodą dla wojska. Firma, o której mowa ma tradycje sięgające roku 1982 i według Raportu z Weryfikacji WSI powstała prawdopodobnie jako tzw. firma przykrycia Zarządu II Sztabu Generalnego LWP – czyli wywiadu wojskowego PRL. Przez wiele lat działała na rynku dostaw sprzętu komputerowego i komunikacyjnego dla wojska, wygrywając wszystkie większe przetargi. Dbała przy tym o zapewnienie sobie politycznego wsparcia, o czym może świadczyć fakt, iż w roku 2000 była jednym z największych sponsorów kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego. Wydawało się, że kres działalności firmy w obszarze wojskowości przyniesie Raport z Weryfikacji WSI, w którym opisano funkcjonowanie w strukturach Wojska Polskiego przestępczego mechanizmu pozwalającego na wygrywanie przez tę firmę intratnych przetargów. Mowa jest tam m.in. o podpisanym w maju 2005 r. przez ministra ON Jerzego Szmajdzińskiego, szefa WSI gen. Marka Dukaczewskiego oraz Szefa Generalnego Zarządu Dowodzenia i Łączności gen. Stanisława Krysińskiego „Aneksu do Koncepcji rozwoju systemów ochrony kryptograficznej w resorcie Obrony Narodowej”. Dokument ten pozwalał na ominięcie  obowiązujących w tym czasie przepisów w procedurze akredytacji urządzeń kryptograficznych oferowanych przez firmę i wygranie przez nią ważnego przetargu na budowę systemu teleinformatycznego. Ze szkodą dla wojska stosowano procedurę zakupów „z wolnej ręki” i dzielono przetargi celem obejścia przepisów. Zazwyczaj nie publikowano ogłoszeń w „Biuletynie Zamówień Publicznych”, a ograniczano się do wysyłania zaproszeń przetargowych do kilku zaprzyjaźnionych firm. Na stronie 147 Raportu można przeczytać: „W tym kontekście istotna jest przekazana Komisji Weryfikacyjnej informacja, dotycząca nieformalnej grupy wewnątrz WSI, powiązanej z gen. Dukaczewskim. [...] Powstało nie podlegające żadnej kontroli „grono” osób wspierających i osłaniających swoje działania.” W sprawie działań związanych z przetargami oraz działaniami nielegalnego lobby na rzecz owej spółki złożono kilka zawiadomień o popełnieniu przestępstwa. Postanowieniem Prokuratora Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie – ppłk Janusza Wójcika z dn. 4.06.2009 roku syg.akt PO.Śl. 84/05 wszystkie postępowania „w sprawie przekroczenia uprawnień lub niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariuszy publicznych [...] w związku z zakupem urządzeń oraz sprzętu spółki...”  zostały umorzone z uwagi, iż „czyn nie zawiera znamion czynu zabronionego”, zaś śledztwo „w sprawie działającej w okresie od 01.01.2000 r. do 12.02.2007 r. w Warszawie zorganizowanej grupy przestępczej, składającej się z oficerów pełniących służbę w Sztabie Generalnym WP oraz strukturach Ministerstwa Obrony Narodowej RP oraz współdziałających z nimi osób cywilnych, którzy to mieli na celu popełnianie przestępstw w związku z nabywaniem sprzętu na potrzeby Sil Zbrojnych RP od spółki...” umorzono, ponieważ zdaniem Prokuratury „brak jest danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie zaistnienia przestępstwa”.

„Firmy specjalnego znaczenia” Dziś we władzach spółki „SILTEC” – bo o niej mowa - na stanowisku wice prezesa znajdziemy płk Janusza Zwolińskiego – do 2001 roku dyrektora Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych MON, któremu bezpośrednio podlegała kontrola nad przetargami. Niektóre z osób działających dziś w SILTEC, jeszcze do niedawna można było znaleźć w firmie Halex Holding S.A. Ta nazwa mówi dziś niewiele, jednak przed kilkoma laty właściciel spółki Roman Niemyjski zasłynął siedmioma wyrokami sądowymi, w tym za oszustwa i spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym, a sama spółka miała niezwykle ciekawe koneksje. Śledztwo dziennikarskie, prowadzone wówczas przez „Rzeczpospolitą” wykazało zadziwiającą drogę kariery właściciela holdingu. W latach 80. Niemyjski pracował jako górnik w kopalni, doszedł tam do stanowiska nadsztygara. Po 1989 r. zajął się handlem. Jako pierwszy woził do Polski syberyjski węgiel. W połowie lat 90. kontrolował prawie cały import węgla do Polski. Zbankrutował, gdy Ministerstwo Gospodarki w 1999 r. wprowadziło ograniczenia importu węgla. Kiedy Niemyjski przeniósł interesy do Warszawy, związał się z Instytutem Problemów Strategicznych, w którym przed wyborami 2001 r. przygotowywano plan czystek w UOP. Wśród jego założycieli byli ludzie z pierwszego szeregu SLD: Zbigniew Siemiątkowski, Jerzy Jaskiernia, Andrzej Kapkowski, Zbigniew Sobótka. Niemyjski prowadził również interesy z byłym skarbnikiem lewicy Wiesławem Huszczą, a jego dobrym znajomym miał być Ludwik Michalak, pseudonim „Ludwik”, rezydent gangu pruszkowskiego na Wybrzeżu, ścigany listem gończym za zbieranie haraczy z automatów do gry. W 2003 r. przez holding Niemyjskiego przewinęli się m.in: płk Piotr Zaskórski (b. szef Departamentu Polityki Zbrojeniowej MON), płk Janusz Zwoliński (b. szef Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych), gen. Waldemar Skrzypczak (wówczas jeszcze dowódca XI Dywizji Kawalerii Pancernej w Żaganiu), ppłk Włodzimierz Rybak (pracownik Wojskowej Agencji Mieszkaniowej). Jak informowały media – płk Zwoliński zaprzeczał, że był w spółce, podobnie gen. Skrzypczak. Żaden z nich nie miał bowiem zgody przełożonych na działalność w Halex Holding. Ich nazwiska figurują jednak w Krajowym Rejestrze Sądowym. W spółce często widywano emerytowanego generała Zenona Poznańskiego, absolwenta moskiewskiej Akademii Obrony im. Woroszyłowa, doradcę Samoobrony, współzałożyciela (z gen. Dukaczewskim) stowarzyszenia PROMILITO. Jednym z założycieli holdingu był płk Tadeusz Pańczyk z Departamentu Kadr MON. Innym – Bolesław Borysiuk, w czasach PRL-u członek władz Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, doradca spółki ART. B  od spraw ZSRR, kandydat Samoobrony na ministra spraw wewnętrznych. W radzie nadzorczej Halex Holding S.A zasiadali  m.in. Jolanta Kłosińska (żona płk. Krzysztofa Kłosińskiego, szefa Zarządu III WSI), Marianna Kapkowska (żona Andrzeja Kapkowskiego, b. szefa UOP), Shik Kima (doradca ambasadora Korei w Polsce) oraz dwóch białoruskich dyplomatów, podejrzewanych o bliskie związki z KGB. Fakt, że w tego rodzaju spółkach przewijają się oficerowie LWP oraz ludzie Wojskowych Służb Informacyjnych nakazuje dostrzegać w nich „firmy specjalnego znaczenia”, działające według kryteriów niedostępnych dla innych podmiotów gospodarczych. Raport w Weryfikacji WSI, wśród wysokich rangą dowódców wojska, zaangażowanych w działalność nielegalnego lobby na rzecz SILTEC, wymienia gen. Henryka Tacika, absolwenta Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie – ówczesnego przedstawiciela Polski przy Komitecie Wojskowym NATO. Dziś Henryk Tacik jest wiceprzewodniczącym Rady Nadzorczej MAW Telecom Intl S.A – spółki, która w kwietniu 2009 roku, w konsorcjum z  firmą Polit-Elektronik,  reprezentującą przemysł rosyjski wygrała przetarg MON na ostatni remont samolotu TU-154M. Po wyeliminowaniu firm Metalexport-S oraz Bumar  komisja MON przyjęła jako jedyną ofertę MAW Telecom Intl. i Polit-Elektron. Wbrew wcześniejszym praktykom, remont samolotu powierzono spółce „Aviakor” z Samary, której prezesem jest zięć byłego prezydenta Rosji. Firma MAV w 2007 roku wyposażyła BOR w radiotelefony z funkcją szyfrowania, a w 2008 zawarła kontrakt na dostawę Mobilnego Zestawu Rozpoznania Radioelektronicznego - SIGINT , systemu VCS dla Sił Powietrznych oraz systemu TACAN dla Marynarki Wojennej. W 2009 roku, prócz kontraktu na remont rządowych Tupolewów firma otrzymała m.in. kontrakt na dostawę mobilnego systemu łączności radiowej dla Żandarmerii Wojskowej oraz na dostawę dwóch mobilnych systemów nawigacyjnych TACAN dla Sił Powietrznych.

SILTEC bierze wszystko W przypadku spółki SILTEC mamy do czynienia z innym, szczególnym zakresem działalności, jakim jest budowa urządzeń i systemów specjalnych przeznaczonych dla wojska, w tym certyfikowanych urządzeń kryptograficznej ochrony informacji niejawnych. Specjalnością SILTEC są urządzenia klasy  Tempest, czyli budowane zgodnie z technologią pozwalającą na stworzenie tzw. bezpiecznych stanowisk, zabezpieczonych przed podsłuchem elektronicznym. Chodzi głównie o urządzenia informatyczne (jak komputery), w których przepływ danych generuje promieniowanie elektromagnetyczne o określonej częstotliwości. Emisja promieniowania odbywa się poprzez monitor, ale również przez kable, gniazda, porty, drukarki czy skanery. Sygnał jest także emitowany do sieci energetycznej, z której komputer jest zasilany. Każdy z tych sygnałów niesie ze sobą informację, które można przechwycić i odczytać, nawet z odległości kilkuset metrów. Zabezpieczenia przed tego rodzaju wyciekiem danych, budowane według amerykańskiej normy Tempest stosowane są przez służby na całym świecie. Oczywiście, tylko służby specjalne wydają odpowiednie certyfikaty na budowę i eksploatacje urządzeń ochrony elektromagnetycznej, zatem tylko „firmy specjalnego znaczenia” mają szansę uzyskać intratne zamówienia od wojska. SILTEC produkuje urządzenia klasy Tempest, a od 4 czerwca 2009 roku posiada certyfikat Służby Kontrwywiadu Wojskowego na „wykonywanie badań w zakresie bezpieczeństwa emisji urządzeń przetwarzających informacje niejawne, w procesach certyfikacji tych urządzeń, prowadzonych przez Jednostkę Certyfikującą BBTI SKW”. Oznacza to, że w laboratoriach SILTEC badane mogą być urządzenia służące przetwarzaniu tajnych informacji. Od tego czasu, (a przypomnę, że również 4 czerwca 2009 roku Prokuratura Wojskowa umorzyła postępowania w sprawie SILTEC) firma ta wygrywa wszystkie przetargi na sprzęt klasy Tempest organizowane przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego. Dostawy komputerów, laptopów, skanerów, drukarek i terminali dla SKW są wyłączną domeną spółki SILTEC. Od 21 lipca 2009 roku SILTEC wygrała łącznie 7 przetargów organizowanych przez kontrwywiad wojskowy. Ale, nie tylko w SKW i nie tylko w zakresie urządzeń komputerowych. Już w sierpniu 2009 firma wygrała przetarg na zakup i dostawę „urządzeń teleinformatycznych w wykonaniu specjalnym” dla Służby Wywiadu Wojskowego, a 25 września podpisała umowę na zakup i dostawę hełmów balistycznych dla SWW w trybie postępowania negocjacji z kilkoma wykonawcami.

Kilka dni później, 29 września  firma w trybie negocjacji z jednym wykonawcą otrzymała od MON zamówienie na dostawę urządzeń kryptograficznych TCE 621, a w listopadzie wygrała przetarg ogłoszony przez Ministra Obrony Narodowej na dostawę zestawów lornetkowych, dalmierza laserowego, wskaźników laserowych światła widzialnego oraz wskaźników laserowych/podświetlaczy celów, o ogromnej wartości  3.396.432, – zł., w którym była jedynym oferentem. W grudniu 2009 roku SILTEC, występując również jako jedyny oferent wygrała przetarg na zakup drukarek i skanerów klasy Tempest organizowany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a kilka dni później  została  dostawcą zestawu urządzeń do ochrony informacji niejawnych i  zestawu urządzeń do prezentacji multimedialnych dla Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Nietrudno dostrzec, że dobra passa spółki w zakresie przetargów dla wojska i urzędów centralnych  ma związek z  umorzeniem prokuratorskich śledztw. Zapewne, na zasadzie zbiegu okoliczności w tym samym okresie, bo we wrześniu 2009 roku opublikowany został „List byłych szefów Wojskowych Służb Informacyjnych”, w którym oficerowie WSI „kierowani troską o bezpieczeństwo Sił Zbrojnych i obronność RP” zwrócili się z apelem „do właściwych władz RP o jak najszybsze uporządkowanie spraw, związanych z działalnością wojskowych służb specjalnych”, przypominając, że przestępczej działalności WSI „do dziś nie potwierdzono w zarzutach prokuratorskich, aktach oskarżenia, czy wyrokach sądów”. Zawarta w „Liście” krytyczna ocena działalność obecnych służb wojskowych, sprowokowała natychmiastową reakcję  Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego płk Janusza Noska, który „w nawiązaniu do oświadczenia byłych Szefów zniesionych w dniu 30 września 2006 roku Wojskowych Służb Informacyjnych” zapewnił o prawidłowym funkcjonowaniu nowych formacji wojskowych.

Rozpalona inwencja oficerów WSI W publikacjach zatytułowanych „Nasze zdanie o Raporcie z likwidacji WSI” zamieszczanych na stronie internetowej stowarzyszenia „SOWA”, fakt umorzenia śledztw w sprawie SILTEC przywołuje się jako koronny argument przeciwko tezom Raportu z Weryfikacji. Ta sprawa szczególnie rozpala inwencje oficerów byłych WSI, gdy w związku z zarzutami o istnienie grupy przestępczej lobującej na rzecz SILTEC twierdzą, iż „autor „Raportu” przekroczył uprawnienia nadane mu w art. 70a cytowanej już ustawy z dnia 9 czerwca 2006 r. oraz nie dopełnił obowiązków należytej staranności przez co naraził na szkodę interes obronności państwa i bezpieczeństwa Sił Zbrojnych RP oraz interes zatrudnionych w nich oficerów”. Wszystko dlatego, że  „długotrwałe śledztwo prokuratury nie potwierdziło podejrzeń autora Raportu”. Dziś nikt już nie postawi tezy, iż wygrane przetargi spółki SILTEC mogą mieć związek z odzyskiwaniem wpływów środowiska byłych WSI lub są wynikiem działań lobby wojskowego. Wbrew obawom prezesa SILTEC Andrzeja Bartnika, wyrażonych w piśmie z 20 marca 2007 roku do ówczesnego Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej Szefa SKW Antoniego Macierewicza, wydaje się, iż umieszczenie nazwy spółki w Raporcie nie spowodowało „obniżenia reputacji firmy i nie przyniosło jej wymiernych strat”. Zaufanie, jakim Służba Kontrwywiadu Wojskowego darzy dziś SILTEC sprawia, iż staje się ona wiodącym dostawcą specjalistycznych urządzeń dla wojska i urzędów centralnych. Podobnym zaufaniem ministerstwa ON cieszą się inne „spółki specjalnego znaczenia”, w których spotykamy grono zawsze tych samych oficerów. Faktem jest, że okres poprzedzający tragiczne zdarzenia z 10 kwietnia upłynął na zacieśnianiu współpracy wojskowych służb z firmami rekomendowanymi w przeszłości przez WSI lub takim, w których władzach zasiadają wojskowi rodem z LWP. W sprawach przetargów organizowanych przez MON, można byłoby postawić wiele pytań, jak choćby o to - jakie kryteria zdecydowały o wyborze firm MAW Telecom International i Polit-Elektronik w przetargu na remont Tu 154, lub – co sprawiło, że w początkach 2010 roku SKW wyraziła szczególne zainteresowanie sprzętem klasy Tempest ? W kontekście troski, jaką wobec działalności służb wojskowych wyrażali byli szefowie WSI, warto też pytać o wypełnienie przez  SKW zadań związanych z zabezpieczeniu prezydenckiej wizyty w Katyniu oraz rolę tej służby w procesie wyjaśniania przyczyn smoleńskiej tragedii. Ścios

Chcieliście ostrego pióra, no to macie! Ornitolog to uczony, będzie pieścił jaja WRON-y" - ten wierszyk o znawcach ptactwa skojarzył mi się z imć Migalskim, który za fruwającego ornitologa się uważa. No więc tamten ornitolog był reżimowcem wyznaczonym na rektora UW w stanie wojennym, no i stąd to pieszczenie jaj wronich oraz pogarda studentów (ciekawe, co Nałęcz wtedy robił, przysiady?). Z Migalskim będzie podobnie, gdyż nawet jeśli to ptaszek zdolny, to raczej nielot, frontman wystawiony przez cwaniaków, którzy najpierw popatrzą, kto wygra, by przyłączyć się do większości. Zatem chłopaku: w konia cię zrobili, a teraz to nawet do Platfusów nie przyjmą i nie zasilisz frakcji zwanej przeze mnie Bydło i Mężydło. Do szkoły wrócisz i tego ci nawet zazdroszczę, studentek! Aha, żeby nie było tak, że wstawiam się za Kaczką - nudzi mnie on już bardzo, a dla rozbawienia przypominam sobie zawsze najbardziej hardcore'owy dowcip, jaki opowiedziałem w TV, gdy prowadziłem taki niekulturalny program o kulturze. Żart był taki: Co robi pewien znany pan, kiedy ma ochotę na seks? Odwraca kota ogonem! No, ale od razu przypomniał mi się i żart drugi, na który każdy da się złapać, byleby to był facet. Brzmi tak: Czy wiesz, że prezerwatywy mają numery seryjne? Nie wiedziałeś? Bo nie rozwijasz do końca! No dobra, wakacje to okres zabawy, więc postrzelałem sobie i w "Bitwie o Krzyż", i mam na koncie już parę tysięcy zestrzeleń. Najbardziej morda mi się cieszy, gdy padają pokotem (jak to pod Krzyżem!) tłuściutcy biskupi, i wcale nie żal mi strażników miejskich (ostatnio 398 zeta za odholowanie, 200 mandat, kurs taryfą za 100 do Ursusa po własne auto, razem 698 plus dzień stracony, cóż, jeszcze jedną serią was potraktuję, antychrysty!). Szkoda mi trochę harcerzy, bo i zawsze, jak widzę jakiegoś brodatego harcmistrza z dziećmi, to zastanawiam się, czy nie wezwać policji. Aha, kiedyś magnesem do harcerstwa była finka. Zapewne był to zatem jakiś fiński wynalazek, a dziś... mają Nokię. Taki skok wykonał naród, któremu przypisywano wyłącznie alkoholizowanie się - a jak widać Finlandia sprzyja też praktycznym całkiem wynalazkom (bo stąd komórki - tak daleko bowiem z chałupy do chałupy, że nie opłacało się ciągnąć kabla, proste!). No, na razie o polityce dosyć, bo&#8230; czas do szkoły. Uwielbiałem 1 września (poza samym początkiem - nie miałem tornistra, z biedy oczywiście, tylko sznurkową siatkę na zeszyty, no i byłem od wszystkich rok młodszy, a i chcieli mnie dać od razu do trzeciej klasy - żebym się nie męczył z przygłupami z pierdaka). No więc zacierają się te wspomnienia, ale kilku na pewno nie zapomnę. Jak w podstawówce wyrzucono mnie ze szkoły, bo właśnie we wrześniu zaatakowałem konsulat algierski. Nie kierowała mną niechęć do islamu, tylko chęć na orzechy. Milicja mnie złapała, oskarżyła o napaść na eksterytorialną placówkę, no a szkoła wywaliła na pysk. Oczywiście w domu nic nie powiedziałem, wychodziłem jak gdyby nigdy nic i wałęsałem się po ogródkach działkowych w dalszym poszukiwaniu jadła... No i któregoś dnia telefon: "Niech już Pawełek wraca do szkoły!". No więc wróciłem, a tam... konsul był! Dowiedział się, że szabrowałem i bardzo był zdziwiony, czemu nie kupiłem sobie tych orzechów na targu. No więc kupił mi sam, kilka worków od razu, wiezie do szkoły, a tam z dumą meldują, że dzieciak już wywalony! Zadumał się pan konsul i wytłumaczył, że jak dzieci są głodne, to&#8230; trzeba nakarmić! Tak, tak, to już wtedy byliśmy za Algierią. Aha, a te orzechy rozdałem kolegom, no a pani dyrektor też się ustawiła w kolejce. Chodziliście kiedyś do szkoły? Bo ja rzadko. Właściwie nieustanne wagary, strzelanie z procy, hacli, rurek, petard. Odrabianie lekcji na przerwie na kolanie, czytanie wypracowań z pustej kartki, palenie papierosów w ubikacji. Gubienie dzienników i dzienniczków, podrabianie podpisów i pieczątek (z kartofla jeszcze), zapychanie zamków w drzwiach przed klasówką, wsypywanie grafitu do oczu i nabijanie temperatury. Z termometrów brało się rtęć na kapsle, to w maju, na Wyścig Pokoju, a zimą pływanie na krach (tylko dwa razy się topiłem), bitwy na kule śnieżne... Wywiadówki, po których był cykliczny łomot (u mnie kijem, sznurem od żelazka albo "z otwartej", ale i tak wolałem to od gadania). I tak się człowiek bujał, co nie przeszkodziło mieć samych piątek i na maturze (z matmy nawet), i na studiach (poza dwóją z wojska, dumny jestem - aha, jest teraz jakiś dym, że nauczycielka w Australii uczyła dzieci, jak zaplanować zamach z największą liczbą ofiar - ludzie, pogięło was, przecież dokładnie tego samego uczą w tysiącach uczelni wojskowych i ja też wykonywałem uderzenia taktyczne bronią jądrową w kolumnę czołgów na przykład, że o wrogich miastach nawet nie wspomnę). Wrzesień to kasztany, ale i początek nauki ściągania. Ja spotkałem raz mistrza tej dziedziny, a było to na koniec uniwerka na egzaminie z anglika. Siedzę z grupą równie nieutalentowanych lingwistycznie leni (bo katowano nas 15 lat rosyjskim - "dwa, tri, czietyrie malczika" i tym podobne bzdury) i mamy test. Na 130 punktów wystarczy 30, żeby zdać. Kolega z grupy Czarzasty (taki ówczesny Migalski) ulokował bodaj w kiblu jakiegoś kolegę z Australii, który miał test rozwiązać za nas - wystarczyło go wynieść. No więc ktoś wychodzi na siku z trzydziestostronicowym testem pod swetrem. Ale czujna anglistka: "Stop, wszystkie testy zostają na pulpitach! I nawet jak kogoś podpytacie w ubikacji, wszystkiego nie spamiętacie!". No i ten Czarzasty, kanclerska głowa, rzuca po cichu hasło: "Każdy przepisuje trzy kartki!". No i po kwadransie mamy gotową kopię ekstra, a po następnym komplet odpowiedzi. Mija tydzień: "Proszę państwa, nie mogę uznać tych wyników" - ogłasza anglistka. "Pan Zarzeczny: 130 punktów na 130! Pan Czarzasty: 130 na 130! Cała grupa też! To niemożliwe, bo wy nic nie umiecie!". A na to Włodek: "Ale braliśmy przed egzaminem korepetycje!". Na starość mamy zaskakująco pozytywne wspomnienia, nawet chwil strasznych... Nie tak dawno w szpitalu, tuż obok mojego łóżka umiera starszy pan i wzdycha: "Panie, ja najlepiej to miałem za okupacji. Gdzie? A na robotach w Niemczech!". Mocno zdziwiony dopytuję: "A gdzie w tych Niemczech?" On: "A w Poznaniu. Panie, jaki porządek tam był. Dwa dni w roku wolne. Na Boże Narodzenie i na urodziny Hitlera. A jak szedłem do sklepu, to wydali zawsze resztę co do feniga!". Taaa, ludziom na starość zwykle kiełbasi się w głowach. Jak i mnie, skoro z sentymentem wspominam swoją budę i nawet profesora Szafarkiewicza od WF-u. Lał nas równo skakanką, a na spóźnialskich wrzeszczał tak: "I ty, idioto, śmiałeś się spóźnić? A ja jechałem dziś do pracy płonącym tramwajem! I krzyczałem: Szybciej, bo tam dzieci na mnie czekają!". Szkoła się zmienia. Pamiętacie klątwę "obyś cudze dzieci uczył"? Otóż dziś można zbić na tym sporą kasę (sąsiad kurator otworzył szkołę wyższą i dziś ma nie tylko jaguara, lecz także kort tenisowy, nieźle). Bo dziś dzieciaki - odwrotnie jak za moich czasów - do nauki się pchają. To i dobrze. Bo, sami wiecie, do roboty przecież i tak się nie nadają. A najwięcej jest, hm, jakby to powiedzieć, migalskich. Paweł Zarzeczny

Krasnodębski o konieczności prawnego osłabienia TVN Wyborczej Krasnodębski „Oczywiście te trzy drobne przedsięwzięcia nie uzdrowiłyby Rzeczypospolitej. Do tego trzeba byłoby zasadniczych reform strukturalnych. Na przykład w dziedzinie mediów, i to przede wszystkim prywatnych. Rynek medialny, w tym prasowy, powinien być odpowiednio uregulowany, także po względem właścicielskim, by zapewnić różnorodność stanowisk i idei.Natomiast o pamięć Lecha Kaczyńskiego, rzekomo obecnie niszczoną przez tych, którzy jej bronią, proszę się nie martwić. W sprawie Smoleńska i prezydentury Lecha Kaczyńskiego historia już wydała wyrok. Wystarczy posłuchać takich pieśni jak ta śpiewana przez Marię Gabler pt. "Prezydent idzie na Wawel" (że nie wspomnę o wspaniałym wierszu Jarosława Marka Rymkiewicza, o wierszu Marcina Wolskiego i wielu innych). Idę o zakład, że nikt nigdy nie zaśpiewa patriotycznych pieśni ani o Jaruzelskim, ani o Wałęsie, ani o Kwaśniewskim, ani o Komorowskim, ani o Tusku. I wszyscy wiemy dlaczego. Wszyscy wiemy. (O czym marzą Polacy Powinno się pociągnąć do politycznej odpowiedzialności (a gdzie jest to możliwe, także odpowiedzialności karnej) tych, którzy obrzucali poprzedniego prezydenta obelgami – apeluje filozof społeczny. Podobno obywatele RP marzą o normalności, o zwykłej codziennej polityce, w której debata toczy się wokół podatków, gospodarki, spraw socjalnych itp., politycy są rzeczowi i traktują się nawzajem z szacunkiem. Co jednak zrobić z zasadniczym sporem Polaków o Polskę? Cisza na górze nie znaczy końca sporu na dole, a może nawet doprowadzić do jego zaostrzenia. W demokracji rządzi, jak wiadomo, większość, a mniejszość musi akceptować wyniki wyborów i podejmowane zgodnie z regułami prawa decyzje większości. Przegrani muszą uznać mandat do rządzenia tych, którzy uzyskali większość głosów. Ale też prawa mniejszości powinny być respektowane, podział władz zachowany, prawa podstawowe przestrzegane. Mniejszość musi mieć formalną szansę stać się większością. W Polsce od dawna słychać jednak głosy, że powinno się dążyć do zniszczenia największej partii opozycyjnej, że nigdy nie powinna ona dojść ponownie do władzy, bo jest ona "antysystemowa". Na szczęście nikt jeszcze nie odważył się prawnie wcielić w życie tych haseł i zdelegalizować PiS. Jest to jednak retoryka zimnej wojny domowej. I ta zimna wojna – gorąca w słowach – trwa w mediach i w sferze publicznej. Lęki przed gwizdaniem i buczeniem Teraz z kolei pojawiła się mniej lub bardziej skrywana obawa, że znaczna część Polaków może odrzucić, bojkotować prezydenturę Bronisława Komorowskiego. Na szczęście także w tym wypadku zachowane są granice. Bronisław Komorowski na pewno nie będzie prezydentem wszystkich Polaków. Ale minimum zostanie utrzymane. Nikt nie kwestionuje legalności wyboru, a do legitymizacji władzy nie potrzeba entuzjazmu czy sympatii – wystarczy pogodzenie się z faktami oraz akceptacja formalnych reguł i procedur. Rzecz jednak w tym, że obóz rządzący chciałby czegoś więcej – zaufania i szacunku dla prezydenta, a na dokładkę co najmniej 500 dni spokoju dla rządu, a więc dużo więcej niż kiedyś – w stanie jeszcze większego konfliktu – chciał generał Jaruzelski, znowu zajmujący należne mu miejsce w establishmencie. Te pragnienia są zrozumiałe. Premier chciałby wygrać kolejne wybory i nadal nam miłościwie rządzić, a według zwolenników Bronisława Komorowskiego Polacy mają wreszcie właściwego prezydenta, który nie jest obciachem: wykształconego, poliglotę, krasomówcę, a nawet – do niedawna – poetę i myśliwego. Wszystko jest jak najlepiej. Państwo zdało egzamin i tylko jakiś szaleniec, fanatyk i talib mógłby to kwestionować – jak ci pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Zbratane, a nawet zblatowane elity rozpływają się w samozadowoleniu, rezygnując z myślenia. Mogą liczyć na wsparcie "młodych, wykształconych, z wielkich miast", których typem idealnym był ów kucharz z ASP. Gorzej jest z ludem i częścią nadmiernie refleksyjnej inteligencji nienadążającej za postępem i modernizacją w wydaniu platformerskim. Lęk przed ulicą psuje dobry nastrój. Co będzie, jak będą gwizdać, buczeć, krzyczeć lub po prostu nie przyjdą jak 15 sierpnia? Dlatego zewsząd rozlegają się głosy, że trzeba szanować urząd prezydenta, że to dyshonor, że go nie zaproszono do Jastrzębia itd. Przypomina się także, że wybrała go większość uczestniczących w wyborach Polaków, że reprezentuje on Rzeczpospolitą. Nie dziwi mnie to wcale, choć jeszcze niedawno opowiadano nam, że to tylko żyrandol i należałoby zmienić konstytucję, by ów nieważny urząd, i tak podległy panu Tomaszowi Arabskiemu, jeszcze umniejszyć. "Komoruski" zamiast "Kaczora" I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że w ostatnich latach ukształtowały się prawo i obyczaj polityczny, które trudno będzie tak od razu zmienić. Sądy Rzeczypospolitej orzekały przecież, że obrzucanie wyzwiskami prezydenta RP jest jak najbardziej zgodne z prawem obowiązującym w naszym kraju. Prokuratura konsekwentnie umarzała postępowania. Stwierdzono i potwierdzono, że nie stanowi obrazy publiczne nazywanie prezydenta durniem (nawet przez mędrca europejskiego), pijakiem, chamem itd., że można robić to w mediach – dzień w dzień, wieczór w wieczór. O Lechu Kaczyńskim każdy mógł powiedzieć, co mu ślina na język przyniosła – bezdomny Hubert i Lech Wałęsa, wicemarszałek Sejmu i "dobrze umocowany" poseł z Biłgoraja, dziennikarze i showmani w stanie medialnego upojenia. I trudno było nawet się połapać, kto akurat mówi, czy to jeszcze pan Hubert, czy już jakiś prominentny polityk obozu rządzącego. A nasze autorytety, nawet te bardzo nobliwie katolickie, w najlepszym razie dyskretnie milczały. Nikt nie przypominał, że Lech Kaczyński jest demokratycznie wybrany, że obrażanie go jest naruszaniem godności Rzeczypospolitej. Za ogólnym przyzwoleniem premier i rządząca partia, ukrywając swoją kompletną ideową pustkę i indolencję, prowadziły brudną wojnę aż do tragicznego końca w Smoleńsku. Trudno będzie się więc dziwić, jeśli Polacy będą korzystać z wywalczonych swobód i nadal stosować się do obyczaju publicznego obrzucania wyzwiskami, wyśmiewania i poniżania prezydenta. Tylko że zamiast "Kaczora" będziemy teraz słyszeć o "Komoruskim", "sołtysie" i "gajowym z kaszalotem", choć zapewne już nie w TVN 24 czy TOK FM. Jak można to zmienić? Można oczywiście zastosować teraz represje i karać za obrazę, ale znając przekorę Polaków, nie sądzę, by było to skuteczne. Nie sądzę również, by pomogły apele autorytetów, poprzednio tak powściągliwych. Aby dojść do względnej zgody, do odbudowania powagi urzędu prezydenta RP, a tym samym państwa, trzeba zacząć od czegoś innego. A zależy to od obozu rządzącego, na czele z obecnym prezydentem i premierem. Otóż powinno się pociągnąć do politycznej odpowiedzialności (a gdzie jest to możliwe – także odpowiedzialności karnej) tych, którzy obrzucali poprzedniego prezydenta obelgami. Wszyscy znamy ich nazwiska. Nie trzeba ich przytaczać. To jest warunek niezbędny rekoncyliacji polsko-polskiej. 500 dni życzliwości dla PiS Marzenie o normalności to także marzenie o dobrej opozycji. Sen o opozycji, w której układni, mili, medialni, umiarkowani politycy wyznaczą zwycięską linię, szybko się rozwiał. Kolejna próba "wychowania" Jarosława Kaczyńskiego spełzła na niczym. Nie sądzę jednak, żeby te daremne próby pomagały naprawiać Rzeczpospolitą. Potrzeba czegoś zgoła przeciwnego. Chodzi o moratorium, ale bynajmniej nie o 500 dni spokoju dla rządu, gdyż przeczyło by to powołaniu mediów. Mają one patrzeć władzy na ręce, a nie dbać o jej dobre samopoczucie. W dodatku premier Tusk i rząd mieli już trzy lata spokoju. Teraz mają pełnię władzy, pełnię odpowiedzialności. Im trzeba raczej niepokoju i bardzo silnych bodźców do działania – kopa i szpili, jak by powiedział lud – a nie spokoju. Należy raczej pomyśleć o paru miesiącach spokoju dla opozycji i 500 dniach życzliwości dla Jarosława Kaczyńskiego. I niech to będzie tylko połowa tej życzliwości, jaką media głównonurtowe okazują Donaldowi Tuskowi. Wystarczy tyle, nie więcej, a niezużytą krytyczną energię można by przecież spożytkować na projektowanie alternatywnej polityki. Bo skoro PiS jej nie proponuje (jak twierdzą media), to cóż przeszkadza dziennikarzom, publicystom, ekspertom, ekspolitykom i politykom in spe, by podjęli się tego zadania? Przegnać PR-owców Trzeci warunek powrotu do normalności jest zapewne najtrudniejszy. Należy przerwać rozkładającą Polskę grę pozorów, zwaną do niedawna postpolityką. Platon uznawał, że z państwa należy wygnać poetów. My na pewno powinniśmy wygnać specjalistów od PR, wizerunku i marketingu politycznego. Wygnać – to znaczy solidarnie zrezygnować z ich usług w polityce, niech raczej zajmują się sprzedawaniem pasty do zębów lub piwa. Przecież raz jeszcze okazało się, że kampania wyborcza nie ma nic wspólnego z działaniami podejmowanymi po wyborach. Jarosławowi Kaczyńskiemu można zasadnie zarzucić to, że w swej kampanii nie powiedział dostatecznie jasno, że zamierza z całą stanowczością wrócić do katastrofy smoleńskiej. Powinien także jaśniej prezentować swoją opinię na temat kontrkandydata i stanu RP. Natomiast od Bronisława Komorowskiego mieliśmy prawo usłyszeć, od czego planuje zacząć swoją prezydenturę, kim zamierza się otoczyć itp. Powinien był powiedzieć swoim wyborcom, że jednym z jego pierwszych posunięć będzie dążenie do przeniesienia krzyża sprzed Pałacu Namiestnikowskiego i że zamierza pogłębiać przyjaźń z Rosją wzniesieniem dla czerwonoarmiejców pomnika w postaci krzyża (z "bagnecikami"). Polacy byliby wtedy bardziej świadomi, kogo i co wybierają. Być może chętniej chodziliby do wyborów, gdyby traktowano ich poważnie. Nikt nie zaśpiewa o Tusku Oczywiście te trzy drobne przedsięwzięcia nie uzdrowiłyby Rzeczypospolitej. Do tego trzeba byłoby zasadniczych reform strukturalnych. Na przykład w dziedzinie mediów, i to przede wszystkim prywatnych. Rynek medialny, w tym prasowy, powinien być odpowiednio uregulowany, także po względem właścicielskim, by zapewnić różnorodność stanowisk i idei. Natomiast o pamięć Lecha Kaczyńskiego, rzekomo obecnie niszczoną przez tych, którzy jej bronią, proszę się nie martwić. W sprawie Smoleńska i prezydentury Lecha Kaczyńskiego historia już wydała wyrok. Wystarczy posłuchać takich pieśni jak ta śpiewana przez Marię Gabler pt. "Prezydent idzie na Wawel" (że nie wspomnę o wspaniałym wierszu Jarosława Marka Rymkiewicza, o wierszu Marcina Wolskiego i wielu innych). Idę o zakład, że nikt nigdy nie zaśpiewa patriotycznych pieśni ani o Jaruzelskim, ani o Wałęsie, ani o Kwaśniewskim, ani o Komorowskim, ani o Tusku. I wszyscy wiemy dlaczego. Wszyscy wiemy.

Zdzisław Krasnodębski). Mój komentarz Jest pierwszy głos należący do celebryty intelektualnego , lidera opinii , którzy dostrzegł problem, a właściwie zagrożenie dla państw jakim są monopolistyczne media  , w tym głownie prywatne. Krasnodębski uważa ,że struktura własnościowa mediów  prywatnych nie służy właściwie społeczeństwu , kontrolując i zubożając dyskurs publiczny, blokując pluralizm światopoglądowy, zagrażając przestrzeniu publicznej poprzez zubożenie w niej świata idei. Tabu chroniące patologiczna sytuacje rynku mediów zostało złamane . Krasnodebski domaga się ustawowego uporządkowania , czyli osłabienia stanu posiadania , kontroli tego rynku przez różnego typu właścicieli . Należy podjąć publiczną dyskusje nad pomysłem, czy raczej projektem Krasnodębskiego . Co istotniejsze zainteresowana ta dyskusją powinna być nie tylko opozycje , ale również koalicja rządząca, w tym głownie PSL. Sztab Obamy obliczył ,że istnienie FOX News kosztował go kilka procent poparcia .Mówimy tutaj o USA, gdzie rynek  mediów jest restrykcyjnie kontrolowany i ograniczany prze państwo. Tak aby nie dopuścić do dyskryminacji żadnych opcji politycznych . W USA  TVN , Polsat, czy Wyborcza już dawno zmuszone byłyby do podziału z zakazem jakichkolwiek powiązań kapitałowych. Ile w takim razie zawdzięcza Komorowski procent głosów wyborczych  kontrolowanemu przez oligarchie medialną rynkowi mediów . Jak to jest możliwe  w państwie demokratycznych ,że kilka osób kontrolujących ,posiadających media jest demiurgiem polskiej sceny politycznej . Jest to możliwe w państwie chorym , wymagającym uzdrowienia. Nie bez przyczyny Krasnodębski uważa za  pilną interwencję państwa w rynek mediów, w uporządkowanie ich struktury własnościowej. To byłby sprawdzian siły demokratycznego państwa, którego jednym z obowiązków jest stać na straży wolności słowa, dostępu do niereglamentowanej prze monopol medialny informacji , oraz niedopuszczenie  do monopolistycznej kontroli nad przestrzenią dyskursu społecznego. Media zdobyły pozycję w której od ich wsparcia zależy skład Sejmu , rządu , osoba premiera, a nawet prezydenta . Stały się państwem w państwie. I najwyższy czas aby publicznie podnieś postulat Krasnodębskiego. Wystarczy prężcież skopiować uregulowania  dotyczące własności kapitału, powiązań kapitałowych  oraz udziału w rynku medialnym  jakie obowiązują w stolicy demokracji , w USA. Sytuacją groteskową jest istnienie urzędu antymonopolowego, który bada  czy nie doszło do zmowy cenowej w sprawi cementu w sytuacji gdy istnieje  podejrzenie że przedsiębiorstwa medialne zawarły zmowę dotyczącą na przykład obsady urzędu… premiera. Marek Mojsiewicz

O rafinerii w Możejkach juz pisałem; sprawa toczy się dalej - po równi pochyłej O czym napisałem w "Dzienniku Polskim" tak: Zapewnienia Pana Prezydenta Jak doniosły media (p/t: „Grybauskaitė: Komorowski zapewniał, że nie ma mowy o sprzedaży Możejek”) JE Dalia Grybauskaitė uzyskała od JE Bronisława Komorowskiego zapewnienie, że „O sprzedaży na razie nie ma mowy”. Otóż:

1) ORLEN jest formalnie spółką prywatną. Jak „prywatną” - widać.

2) nawet zakładając, że jest to de facto firma państwowa, Prezydent odpowiada za wojsko, służby specjalne, po części policję; dlaczego składa obietnice w/s gospodarczych???

3) Gdyby coś takiego uczynił był śp. Lech Kaczyński – to wszystkie media ryczałyby z oburzenia, że Prezydent wtrąca się w sprawy zastrzeżone dla „Rządu”.

4) Po części wyjaśnieniem jest to, że Wielkie Firmy są w Polsce de facto własnością spec-służb – a za nie odpowiada właśnie Prezydent...

I cytat: "PKN Orlen nie komentuje rozmów prezydentów Polski i Litwy". I mój komentarz: ORLEN włożył w „Możejki” ok.12 mld – być może uda się sprzedać je za 5 mld. Podwyżka VAT jest więc konieczna... A dzisiejsza demonstracja, pomimo lekkiego deszczyku, udała się - nie powiem. Pokazali coś w telewizorniach?

Komunikacja w Warszawie - i w Krakowie Ku mojemu zdumieniu komentarze Państwa dotyczyły głównie komunikacji w Krakowie. Oczywiście: każde miasto ma swoje problemy - ale w większości są one podobne.  Najważniejsza uwaga: proszę sobie jeszcze raz przeczytać słynny esej śp. Fryderyka Bastiata p/t: "Co widać i czego nie widać". Otóż Państwo widzicie tramwaj, który jeździ – a nie widzicie tego, co by powstało, gdyby pieniędzy na ten tramwaj nie wyłożono – i gdyby pas ruchu zajęty przez ten tramwaj służył innym celom. Gdybyście jeździli autobusami, i ktoś chciał Wam je zlikwidować, by zbudować tory tramwajowe - bronilibyście autobusów! I stukalibyście się w głowy: "Co za idiota"! Proszę sobie wyobrazić, że zamiast torowiska tego tramwaju jest wydzielony pas na autobusy przegubowe - o tej samej pojemności i szybkości, jak tramwaj. Sytuacja się nie zmienia. A teraz wprowadzamy przepis, że między dwoma takimi autobusami ma prawo jechać jedna taksówka. (w przypadku tramwaju jest to niemożliwe - bo torowisko);  komunikacja sie poprawiła - nieprawdaż? Niewiele - ale jednak... I teraz proszę to rozumowanie powtarzać rekurencyjnie. Tak długo, aż na "buspasie" będzie równie ciasno, jak na pasach pozostałych. Na koniec - krótko pisząc: z Warszawy do Józefowa jeździło się Wałem Miedzeszyńskim: szosa dwukierunkowa. Dramat – półtorej godziny na 20 kilometrów. Dobudowano w obie strony po jednym pasie: mamy dwupasmówkę w każdą stronę; jest w godzinach szczytu lekki tłok – ale daje się jechać. Proszę teraz powiedzieć kierowcom, że jeden z pasów w każdą stronę zabiera się na „bus pas”!!! ZABIJĄ! JKM

Cała Polska dziś się wstydziHa, będą ze wstydu się wiły dziewki fabryczne, brzuchate kobyły, krzywych pędraków sromne nosicielki!” – prorokował poeta. I wyprorokował, chociaż jak wiadomo, proroctwa bywają mało precyzyjne. Toteż ze wstydu wiją się nie żadne tam „dziewki fabryczne, brzuchate kobyły”, tylko albo „młodzi, wykształceni, z wielkich miast”, albo starsi kombatanci, członkowie ZBoWiD-u”. Skąd to wiemy? A skądże by, jeśli nie z najlepszego źródła? Oto JE abp Józef Życiński, „bez swojej wiedzy i zgody” TW „Filozof”, podczas rozmowy w TVN-24, nie kryjąc wzruszenia poinformował o liście, jaki przysłał mu pewien „młody wykształcony”, grożąc, że jeśli nikt nie usunie krzyża sprzed Pałacu Namiestnikowskiego, to on przestanie chodzić do kościoła. Najwyraźniej wstydzi się nie tylko takiego Kościoła, ale nawet, a może przede wszystkim – takiego Pana Boga. Od razu widać, że Pan Bóg, który dopuszcza takie bezeceństwa, to gość nie na poziomie, a w każdym razie – nie na poziomie, do jakiego przywykli „młodzi, wykształceni”. Ekscelencję oczywiście taki obrót sprawy szalenie zmartwił i gwoli ratowania zbłąkanej owieczki zamierza z „młodym, wykształconym” nawiązać korespondencję, bo wiadomo – bez „młodego, wykształconego” w Niebiesiech na pewno zrobi się dziura. Oczywiście dziura budżetowa. Sama korespondencja, ma się rozumieć, nic nie da, bo warunkiem brzegowym powrotu na łono Kościoła, reprezentowanego przez Jego Ekscelencję, jaki „młody, wykształcony” postawił, jest usunięcie krzyża. Jakby tego było mało, to na gościnnych łamach „Głosu Cadyka” odezwał się stary kombatant, podpisujący się jako Tadeusz Wojciechowski, co to przed wojną był w ZHP, a w czasie okupacji walczył w formacji wprawdzie bliżej nieokreślonej, ale wystarczającej na przyjęcie do ZboWiD-u, gdzie pan Wojciechowski należy do dnia dzisiejszego. Orderów ma całe pudełko, ale co z tego, kiedy zamiast pęcznieć z dumy, on też wije się ze wstydu nie tylko za „obrońców krzyża” – bo to w końcu nic oryginalnego – ale również – za harcerzy, że nie przenieśli „swojej własności” w jakieś „godne miejsce”, a także – „za swoje państwo”. Wstyd zaś osiągnął „apogeum”, kiedy okazało się że zaplanowana z takim przytupem uroczystość pojednania z Rosją nad pomnikiem-mogiłą bolszewickich żołnierzy pod Ossowem spaliła na panewce. Nawiasem mówiąc, korespondujący ze mną polski ksiądz prawosławny, uznał umieszczenie prawosławnego krzyża na tamtej mogile za skandal, a w każdym razie – za nieporozumienie, jako że prawosławni Rosjanie walczyli w armii generała Denikina, zaś żołnierze bolszewiccy prawosławiem, podobnie jak każdą inną religią ostentacyjnie pogardzali, a ich wyznawców, zwłaszcza duchownych – okrutnie prześladowali. Zatem jeśli nawet któryś z poległych zachował prawosławną wiarę, to musiał ją głęboko ukrywać, gdyż w przeciwnym razie na pewno zakończyłby życie pod jakąś przygodną ścianką i nie doszedłby z komandarmem Tuchaczewskim aż pod Warszawę. Taka opinia w ustach prawosławnego księdza nabiera dodatkowego ciężaru gatunkowego, więc myślę, że warto ją upowszechnić – podobnie, jak wyznanie „Tadeusza Wojciechowskiego” o „apogeum wstydu”. Po tym można nawet na końcu świata rozpoznać, co z niego za czyżyk. Tedy „Głos Cadyka”, wierny leninowskim przykazaniom („Odchodząc od nas nakazał nam towarzysz Lenin rozwijać i umacniać organizatorską funkcję prasy. Przysięgamy ci towarzyszu Leninie, że wiernie wypełnimy również i to twoje przykazanie.” Pytanie za 5 punktów: kto mógł to powiedzieć i w jakich okolicznościach przyrody?), w ramach rozwijania i umacniania organizatorskiej funkcji prasy, apeluje do zawstydzonych: „czekamy na wasze listy”. Na pewno nadejdą; wystarczy, że oficerowie prowadzący postawią swoim podopiecznym odpowiednie zadania: zawstydzić się i napisać o tym do „Głosu Cadyka”. A gdyby któryś się lenił, to w czynie społecznym pod pseudonimem zawstydzą się redaktorzy. Czy, dajmy na to, pan red. Mikołaj Lizut nie zawstydzi się na wezwanie Partii? Czyż nie inaczej było za Stalina, kiedy to w objazdowym cyrku Ojca Narodów ubogich peonów i bohaterskich Malajów przedstawiali żydowscy absolwenci komunizmu z ulicy Smoczej i Gęsiej? SM

Tragedia i farsa Władza PO chce zamknąć Pamięć Smoleńską na Powązkach, czyli tam, gdzie władza komunistyczna, aż do dnia swojego upadku, zamykała Pamięć Katyńską.
1. Historia lubi się powtarzać - pierwszy raz jako tragedia, drugi jako farsa. Komunistyczna władza nie pozwalała stawiać pomników katyńskich. Tolerowała jedynie skromną kwaterę katyńską na Powązkach. Pomniki katyńskie, w Warszawie i gdzie indziej, mogły stanąć dopiero po upadku komunizmu.
2. Pani prezydent Gronkiewicz-Waltz toleruje łaskawie pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej, ale na Powązkach. Na Krakowskim Przedmieściu w żadnym razie. No cóż, trzeba się cieszyć, że Platforma nie obniża standardów z czasów komunizmu i póki co nie zabrania stawiania pomników na cmentarzu. Wygląda na to, że Pomnik Smoleński stanie w Warszawie dopiero po upadku platformizmu. PS. Pani prezydent Gronkiewicz-Waltz proponuje łaskawie referendum, czy Warszawa chce Pomnika Smoleńskiego. Powinna przy okazji zaproponowac referendum, czy Warszawa chce być nadal stolicą Polski. Wszak stołeczność, to nie tylko honory, ale i obowiązki, w tym obowiązek zgody na ogólnonarodowe pomniki. Janusz Wojciechowski

ATAKOWANI JAK ZA KOMUNY Wojciecha Reszczyńskiego, prowadzącego audycję w Programie III, wezwano w środę przed Komisję Etyki Polskiego Radia, z żądaniem wyjaśnień w związku ze skargą na rzekome niedochowanie standardów dziennikarskich. Dzień wcześniej Komisja na podstawie tego samego pisma podobnie postąpiła z Tomaszem Sakiewiczem, również prowadzącym program w Trójce. Pismo z żądaniem stawienia się na obrady komisji przesłane obu dziennikarzom miało lakoniczny charakter, tak że nie wiedzieli oni w czym mieliby uchybić rzemiosłu dziennikarskiemu. Skład obecnej Komisji Etyki w Polskim Radiu, której przewodniczy z ramienia SLD Marek Cajzner, wyznaczył zarząd spółki. – Nie jest ona  ciałem pluralistycznym, reprezentującym pracowników, dziennikarzy, stowarzyszenia  dziennikarskie, tylko zarząd – powiedział portalowi Niezależna.pl Wojciech Reszczyński. Komisje Etyki w radiu, jak stwierdził, powinny być wyłaniane w bardziej demokratyczny sposób i skupiać osoby, które zdobyły sobie zaufanie w zawodzie, a nie takie, które nominuje zarząd. Skargę do KRRiT podpisało kierownictwo Związku Zawodowego Pracowników i Współpracowników Programów II i III Polskiego Radia z przewodniczącym Jerzym Sosnowskim na czele. KRRiT po zapoznaniu się z treścią pisma skierowała je do zarządu Polskiego Radia. Zarząd przekazał tę sprawę Komisji Etyki. Sosnowski, dawny współpracownik "Gazety Wyborczej", postawił zarzut, że w programie Reszczyńskiego, znaleźli się Joanna Lichocka, Bronisław Wildstein i Rafał Ziemkiewicz. Komisja zaniepokojona pismem przewodniczącego zastrzegła, że na antenie może występować każdy. – Zapytałem, czy ks. Stanisław Małkowski też ma takie prawo. Odpowiedziano, że tak, ale powinienem zaprosić do audycji kogoś, kto prezentowałby inne poglądy– mówił Niezależnej.pl Reszczyński. Dziennikarz odpierał stawiany mu zarzut. – Być może zaproszę takie osoby, następnym razem, bo nie lubię pyskówek, audycji w których ludzie rzucają się sobie do gardeł. Poza tym nie uważam, że goście mojego programu, to skrajna prawica, jak określa ich skrajna lewica. W mojej ocenie, goście programu to osoby wiarygodne i uczciwe, o czym świadczy ich życiowy dorobek. W tym momencie nie naruszyłem standardów dziennikarskich. Nie muszę zapraszać do studia nieznanego człowieka z jakiejś Krytyki Politycznej, która nie wiadomo kogo reprezentuje, skąd jest i po co powstała. Wytworzył się właśnie taki standard, że w momencie, gdy w programie jest uczciwy, niezależny, wolny człowiek, to z drugiej strony musi być ktoś z Krytyki Politycznej. Tak się bowiem składa, że ci uczciwi, niezależni, wolni ludzie określani są jako prawica, albo zwolennicy  PiS-u – stwierdził Reszczyński.  Prowadzący audycję „Trójka na Poważnie” zwrócił uwagę, że takie określenie wobec gości jego programu jest nieprawdziwe. – Krytykują PiS i PO, zachowując absolutną niezależność – mówił o nich Reszczyński. Wskazał, że wystarczy przeczytać choćby książkę „Czas wrzeszczących  staruszków" Rafała Ziemkiewicza, żeby się o tym przekonać. – Podobnie  Wildstein – zwolniony przez PiS z funkcji prezesa TVP, czy Lichocka, która odeszła ujmując się honorem „Rzeczpospolitej" uważanej za gazetę pisowską. Ludzie ci udowodnili, że cenią przede wszystkim wolność swoich poglądów. Poczynienie mi zarzutu, że zapraszam ich, a nie towarzyszy im ktoś, kto byłby w ocenie lewicy odbierany za drugą stronę, jest po prostu absurdem – przekonywał Reszczyński. –  Nie można na podstawie jednej audycji stwierdzać, że ktoś złamał standardy. Trudno nam przewidzieć, co powiedzą zapraszani rozmówcy – mówił  Reszczyński w odniesieniu do zarzutu kierowanego w skardze do niego i Tomasza Sakiewicza. – Wyciąganie wniosków na podstawie nazwisk jest błędne. Wygląda to tak, jakbym miał wiedzieć, co powiedzą goście audycji. Oczywiście nie wiedziałem co oni powiedzą, i nigdy nie wiem, jeśli są wolni i niezależni – podkreślał Reszczyński. Komisja wysłuchała jego wyjaśnień, ale redaktor twierdzi, że większość jej członków ma i tak wyrobione zdanie, że naruszył standardy i wysunie pewnie takie konkluzje.– W momencie, kiedy w mediach publicznie występują ludzie, których odbieram jako zaangażowanych po lewej stronie albo po stronie rządowej, nie słychać żadnych protestów – dodał dziennikarz. Reszczyński uważa, że protestowanie wobec pojawiania się na antenie dziennikarzy takich jak Ziemkiewicz, Wildstein, Semka, Hejke czy Sakiewicz, którzy nie byli dopuszczani do udziału w programach przez 15 lat III RP to przejaw obaw lewicowego dziennikarstwa, które króluje w mediach. Pojawianie się tych dziennikarzy w radiu czy telewizji, co pierwszy raz miało miejsce dopiero w 2005 r., wywołuje ataki ze strony medialnej lewicy. Reszczyński opisuje krytyków: – Są to ludzie ksenofobiczni, nietolerancyjni, wręcz rasistowscy. Natomiast usta mają wypchane frazesami o pluralizmie i demokratyzmie. To oni nie są demokratyczni. Boją się każdej opinii, która nie byłaby zbieżna z ich poglądami. Bo tylko oni mają monopol na demokrację, tolerancję itd. Znamy z czasów komuny tę tendencję do monopolizowania i terroryzowania opinii publicznej, narzucania swoich poglądów – mówił Reszczyński. Przypomniał  zachowanie Jacka Żakowskiego w jednym z programów do którego zaproszono Piotra Semkę. Żakowski zaczął od pytania, jak to się stało, że Semka znalazł się w programie. Reszczyński przytoczył też inny przykład uzmysławiający absurdalność zarzutów stawianych w skardze. Do swojego kolejnego programu poświęconego Jednomandatowym Okręgom Wyborczym Reszczyński zaprosił profesorów: Mirosława Dakowskiego, Andrzeja Czachora i Jerzego Przystawę, którzy od 20 lat prowadzą społeczną akcję na rzecz JOW i żaden z nich nie został nigdy zaproszony do publicznego radia czy telewizji. – Jeśli podążyć za tokiem rozumowania Komisji Etyki, to ktoś mógłby mi zarzucić, że zabrakło w tej audycji zwolenników ordynacji proporcjonalnej, która jest obecnie. To jakiś absurd – zakończył Reszczyński. Maciej Marosz

SOBIESIAK GOŚCIŁ POLICJANTÓW? „Polska The Times” ujawniła „sensację”. O kontaktach bohatera afery hazardowej Ryszarda Sobiesiaka z wrocławskimi policjantami. Rewelacje powtarzają wszystkie media. Tymczasem „Gazeta Polska” już wiele tygodni temu informowała, że z podsłuchów rozmów jednoznacznie można się dowiedzieć o dobrych relacjach Sobiesiaka nie tylko z policjantami, ale również wrocławskimi prokuratorami. Według „Polski The Times” Ryszard Sobiesiak gościł w swoim ośrodku w Zieleńcu m.in. wiceszefa komendy wojewódzkiej Marka Szmigla. Ten ostatni zaprzecza. - To kłamstwo. Nigdy nie byłem w żadnym ośrodku Sobiesiaka - zapewnia komendant Szmigiel, ale jego słowom zaprzeczają anonimowi informatorzy gazety. Śledczy i agenci CBA sprawdzali, czy budowa ośrodka w Zieleńcu nie była wspierana przez nieuczciwych urzędników, którzy w ekspresowym tempie wydawali korzystne dla biznesmena decyzje. ”Polska The Times” twierdzi, że znajomości Sobiesiaka z policjantami były powodem odebrania sprawy dolnośląskim prokuratorom i przekazania jej do Poznania. gb, „Polska The Times”

Dwie komisje. Pojednanie na rosyjskich warunkach 25 maja odbyło się w naszym Sejmie wspólne posiedzenie komisji spraw zagranicznych polskiego Sejmu oraz delegacji komitetu do spraw międzynarodowych rosyjskiej Dumy Państwowej. Posiedzeniu przewodniczyli obydwaj szefowie komisji Andrzej Halicki z PO oraz komitetu Konstantin Kosaciow z rządzącej w Rosji partii "Jedinaja Rossija". Był to widomy znak wyraźnej poprawy stosunków pomiędzy Rosją a Polską, a raczej pomiędzy Platformą Obywatelską a tzw. jedinorosami. Punktem przełomu stała się - jak wskazywali deputowani rosyjscy - katastrofa smoleńska 10 kwietnia. Posiedzenie trwało cały dzień i podzielone zostało na pięć sesji tematycznych, obejmujące przeróżne kwestie, m.in. problemy gospodarcze, umacnianie bezpieczeństwa w Europie, zwalczanie piractwa i terroryzmu morskiego, handlu ludźmi oraz narkotykami.

Konstantin Kosaciow koryguje historię Polski Na początku omawiano sporne problemy historyczne wpływające na pogorszenie dobrosąsiedzkich relacji naszych krajów. W ramach tej dyskusji głos zabrał prof. Adam Daniel Rotfeld - polski współprzewodniczący grupy do spraw trudnych oraz dr Andrzej K. Kunert - nowy sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa (zastępujący tragicznie zmarłego w Smoleńsku Andrzeja Przewoźnika). Ich trud nie na wiele się zdał, gdyż rosyjski współprzewodniczący obrad Konstantin Kosaciow w swym podsumowaniu dyskusji wypowiedział kilka bulwersujących dla Polaków tez. Zarzucił on Polakom, że koncentrują się na polskich krzywdach, jakie nasz kraj zaznał z ręki Rosjan, natomiast zapominają o rosyjskich krzywdach z rąk Polaków. Wszak było tak, że gdy Polska była silniejsza od Rosji, to Polacy krzywdzili Rosjan, a gdy układ sił w ostatnich stuleciach się zmienił na korzyść Rosji, to konsekwencje tego ponosili Polacy. Wynikałoby z tego, że bilans krzywd jest wyrównany i nie ma o co toczyć spory. Pan Konstantin Kosaciow zapewne słuchał swoich rosyjskich ekspertów historycznych i nie słyszał z ich ust o takich rosyjskich ekscesach, jak rzeź Pragi przez rosyjskiego bohatera narodowego Aleksandra Suworowa - przedstawianego w Rosji jako wzór cnót (w Rosji są wciąż szkoły kadetów noszące nazwę suworowskich), nagminne mordowanie rannych powstańców podczas tłumienia Powstania Styczniowego 1863 roku, przymusowa rusyfikacja szkolnictwa i kultury w Priwislińskim Kraju itp. O znajomości historii najnowszej przez pana K. Kosaciowa świadczy fakt, że dla zrównoważenia polskich oskarżeń o haniebny pakt Stalina z Hitlerem w sierpniu 1939 roku zarzuca on Polsce udział w równie haniebnym pakcie monachijskim w 1938 roku. Co więcej, Polska wykorzystała - jego zdaniem - słabość Rosji bolszewickiej, by podczas konferencji pokojowej w Brześciu wymusić ustępstwa korzystne dla siebie. Pan Kosaciow zapomniał, że Polska była wtedy okupowana przez państwa centralne i Rosja bolszewicka jedynie zrezygnowała na ich rzecz ze swych praw do dawnego zaboru rosyjskiego. Wszak Polska stała się podmiotem prawa międzynarodowego, odzyskując niepodległość 11 listopada 1918 roku, zaś pokój brzeski zawarto w marcu 1918 roku. Co się tyczy konferencji monachijskiej, to jak powszechnie wiadomo - Polska nie była jej uczestnikiem i za jej wyniki nie ponosi odpowiedzialności. Nikt z obecnych na posiedzeniu historyków polskich, ani z lepiej w polskiej historii wyedukowanych posłów nie zabrał głosu, by skorygować wypowiedź rosyjskiego polityka.

Marszałek S. Niesiołowski chyli czoła przed demokracja rosyjską Dla równowagi zaznaczę równie kompromitującą wpadkę wicemarszałka Sejmu prof. Stefana Niesiołowskiego z PO. W swym przemówieniu podkreślił on, że jest niezmiernie szczęśliwy, mogąc powitać w Warszawie przedstawicieli demokratycznie wybranej Dumy Państwowej. By popisać się swoją znajomością najnowszej historii Rosji, wicemarszałek powiedział, że dotychczas Duma kojarzyła mu się z postacią marynarza Żelezniakowa, który na polecenie bolszewików ową Dumę rozpędził. Pan wicemarszałek jest profesorem biologii i zna się znakomicie na insektach, natomiast ze znajomością historii Rosji jest już gorzej. Duma carska, wybierana w wyniku zdobyczy rewolucji demokratycznej 1905 roku, nie była nigdy pełnoprawnym parlamentem i minister carski zabierając w niej głos, tak się zgodnie z prawdą wyraził: "U nas w Rosji, chwała Bogu, nie ma parlamentu". Epizod wspomniany przez pana wicemarszałka dotyczył Konstytuanty (po rosyjsku Ućrieditielnoje Sobranije) wybranej w głosowaniu demokratycznym już po zdobyciu władzy przez bolszewików w końcu 1917 roku. Ponieważ wybory wygrały wrogie wobec bolszewików demokratyczne stronnictwa socjalistyczne, Lenin i Trocki postanowili Konstytuantę rozpędzić. Zadanie to wykonał dowódca straży Pałacu Taurydzkiego, w którym odbywało się pierwsze i jedyne posiedzenie Konstytuanty, marynarz Anatolij Żelezniakow - zwolennik ruchu anarchistów. Porównywanie dzisiejszej rosyjskiej Dumy Państwowej do demokratycznie wybranej Konstytuanty jest jawnym nadużyciem, gdyż w putinowskiej Rosji nie ma wolnych i nieskrępowanych wyborów do parlamentu. Stwierdził to zresztą nasz kolega Michał Orzechowski na konferencji prasowej Kosaciowa i Halickiego, porównując deputowanych Dumy do odgórnych mianowańców oraz rady bojarskiej przy carze. Zapytał on przy sposobności posła A. Halickiego, dlaczego Rosja nie wpuszcza do siebie obserwatorów z OBWE dla obserwowania uczciwości wyborów? Widocznie ma coś do ukrycia w tej materii.
K. Kosaciow, zapytany na tej konferencji prasowej przez polskich dziennikarzy o list 5 Rosjan do polskich gazet, odparł, iż nie mają oni kompetencji do zabierania głosu, gdyż nie znają wyników śledztwa w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Tymczasem sygnatariusze listu protestowali przeciwko przemilczaniu w rosyjskich mediach treści orędzia Jarosława Kaczyńskiego do Rosjan i uprzedzali Polaków, że interesy władz rosyjskich oraz narodów sąsiadujących z Rosją nie są zbieżne. Na inne pytania K. Kosaciow odpowiadał z podobną precyzją.

W Polsce panuje bezbrzeżna rusofobia Na zakończenie konferencji prasowej wystąpił rosyjski dziennikarz, który po rosyjsku zarzucił polskim dziennikarzom rusofobię, zaś dla zilustrowania dramatycznych skutków antyrosyjskiej kampanii w polskich mediach już po polsku opowiedział historię, jak Rosjance mieszkającej w Polsce jej dzieci powiedziały: "Mamo, wracaj do Moskwy, bo Rosjanie zabili nam naszego prezydenta". Chciałem zapytać go o więcej szczegółów tej historii, jak również o proponowane przez niego środki zaradcze, ale on po zakończeniu konferencji prasowej wybiegł gdzieś w ślad za wychodzącym K. Kosaciowem i ulotnił się. W odróżnieniu od polskich posłów, którzy w swych wypowiedziach demonstrowali panujący w polskim Sejmie pluralizm, polemizując niejednokrotnie ze sobą, rosyjscy deputowani wobec Polaków demonstrowali jednolitą postawę. Z ich wypowiedzi nie sposób było wywnioskować, czy do Polski wysłano delegację złożoną z przedstawicieli jednej frakcji parlamentarnej - "jedinorosów", czy też również z innych. Biuro prasowe Sejmu niestety nie podało składu partyjnego delegacji Dumy. Dopiero z internetu dowiedziałem się, że pierwszy wiceprzewodniczący komitetu Leonid Kałasznikow jest członkiem KPRF, czyli komunistą. Na charakter wypowiedzi nie miało to wpływu. Wszyscy deputowani zajmowali wobec Polaków jedno, z góry uzgodnione stanowisko (takie przynajmniej odniosłem wrażenie, słuchając ich wypowiedzi). Stanowisko Rosji w każdym punkcie jest ich zdaniem słuszne. Polscy partnerzy jeśli polemizowali z nimi, to bardzo łagodnie, aby nie urazić drażliwych gości. Mówiąc o ostatnim konflikcie rosyjsko-gruzińskim o Południową Osetię, prof. Adam D. Rotfeld przekonywał Rosjan, że gdyby Gruzja była (wbrew opozycji Rosji) członkiem NATO, prezydent Micheil Saakaszwili nie mógłby podejmować swych decyzji o zastosowaniu sił zbrojnych samodzielnie, gdyż musiałby je skonsultować z innymi krajami NATO. Wyobrażam, co by się stało, gdyby ktoś powiedział Rosjanom, że zachowanie Gruzji broniącej przemocą integralności swego terytorium z punktu widzenia międzynarodowego prawa niczym się nie różniło od stanowiska Rosji siłą łamiącej prawo Czeczenii do niepodległości. Taka wypowiedź byłaby - ich zdaniem - skrajnym przypadkiem rusofobii.

Antoni Zambrowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NAPĘD POMPY WTRYSKOWEJ Z CIĘGŁEM „STOP”W SILNIKACH D 243, D 245 I ICH (2)
245 Manuskrypt przetrwania
245
102456 Og lny zarys Makroekonomii
245
konspekt laborki cwicz 6 id 245 Nieznany
konserwy bad organ 2011 id 245 Nieznany
244 245
Dz.U. 1974 Nr 245 poz. 141 - Kodeks Pracy Dział X, BHP, Ustawy i rozporządzenia
DTR Silnik prądu stałego LDs 05 LDs 245 LDs327
245 278
245
245
245 a
245 254
Konspekt laborki cwicz 4 id 245 Nieznany
245

więcej podobnych podstron