Wieczny Mrok 1 12

Prolog


Pamiętam te ostatnie dni... Cały ostatni tydzień mojego życia przeszyty był na wskroś niepokojem. To nieznośne uczucie towarzyszło mi wtedy zawsze – od chwili przebudzenia, po moment zasypiania i nawet zdawało się nie opuszczać moich snów.

Nie miałam żadnych konkretnych powodów ku temu. Powinnam wręcz odczuwać coś zgoła innego. W tych dniach znajdowałam się wraz z matką i jej świeżo poślubionym mężem w Las Vegas. Nie byłam zbyt zadowolona z pomysłu uczestniczenia w ich podróży poślubnej, ale nie mogłam ominąć ślubu Renee. Na pewno byłoby jej przykro, gdybym jej nie towarzyszyła.

Całe szczęście już dziś miał wieczorem przylecieć po mnie Charlie i jak co roku zabrać na wakacje. W tym roku postanowił zrobić mi niespodziankę i nie miałam zielonego pojęcia, w jakim kierunku jutro wyruszymy. Nie lubię niespodzianek... Ale starałam się cieszyć tym planem dla Charliego. Przecież miał dobre intencje.

Z zamyślenia wyrwało mnie czyjeś spojrzenie. Znowu ten mężczyzna... Widywałam go tu kilkakrotnie, gdy samotnie spacerowałam tuż po zmierzchu po kolorowych ulicach Vegas. Jak zwykle spotkanie, to napełniło mnie lękiem. Nie wiem doprawdy czemu, ale zawsze na widok tego mężczyzny czułam rosnącą gulę w gardle, z trudem przełykałam ślinę i dostawałam gęsiej skórki.

Ten człowiek zdecydowanie wyróżniał się z tłumu. Niesamowicie przystojny, wysoki, dobrze zbudowany z pięknymi, długimi i czarnymi włosami, które jednak nie pomniejszały jego męskości. Zdecydowanie zbyt nieskazitelny i doskonały, by przy każdym spotkaniu obdarzać mnie swą uwagą.

Tak, mnie... Wówczas kompletnie zwyczajnej, niczym nie wyróżniającej się licealistce. Chyba, że niezdarnością... Tak, byłam okropną niezdarą, co budziło w moich bliskich śmiech i pobłażliwość. Tym razem również zagapiwszy się na przystojnego nieznajomego potknęłam się o krawężnik i niemalże nie przewróciłam się na samochód, do którego wsiedli już Renee z Philem.

Wybieraliśmy się właśnie na lotnisko po Charliego. Obserwowałam mijanych ludzi. Byli tacy radośni i zatraceni w tym całym szaleństwie. Tak... Wybór Las Vegas doskonale odwzierciedlał charakter mojej matki.

Zabranie Charliego z lotniska nie zabrało nam wiele czasu. Chwile powitania sprawiły, że na moment mój niepokój gdzieś się ulotnił. Był z nami przecież Charlie.

- Cóż z nami się mogło stać złego w towarzystwie funkcjonariusza policji?

Uśmiechnęłam się w głębi na tę myśl. Jakże dokładnie pamiętam tę minutę. Właśnie wtedy z wielkim hukiem, siłą i impetem w nasz samochód wjechała rozpędzona ciężarówka. Ten hałas i nasze krzyki to jedne z ostatnich dźwięków, które pamiętam z mojego krótkiego, osiemnastoletniego życia.


***


Ocknęłam się, gdy poczułam, jak ktoś szarpie mym ciałem i wyciąga mnie z płonącego samochodu. Dłuższą chwilę męczyłam się z ciężkimi powiekami i w końcu udało mi się je otworzyć. Wtedy zobaczyłam wpatrujące się we mnie oczy tajemniczego nieznajomego. To On trzymał mnie właśnie na rękach. Byłam zdziwiona, rozglądając się dookoła... Na opustoszałej, bocznej uliczce nie zdążył się jeszcze zebrać ciekawski tłumek gapiów, a krajobrazy zaczęły mi się rozmazywać.

Zrozumiałam, że to przez Niego... Nieznajomy biegł z nieludzką szybkością. Obrazy, które migały mi przed oczami, doprowadziły mnie do utraty przytomności.


***


Z odrętwienia wyrwał mnie ogień, który zaczął trawić moje ciało. Ocknęłam się ponownie, otworzyłam szybko powieki i ku mojemu zdziwieniu nie znajdowałam się w płonącym samochodzie. Wokół mnie panowała ciemność.

- Ach tak... – pomyślałam – Przecież nieznajomy wyciągnął mnie z vana sekundę po tragicznym zderzeniu. Dlaczego zatem odczuwam, iż cała co raz bardziej zaczynam płonąć?!

Ból był niesamowity, ogromny i wypełniający każdy milimetr mego ciała. Krzyczałam do utraty tchu i wiłam się niespokojnie. Wtedy zobaczyłam Go znowu pochylającego się nade mną. Tęczówki jego oczu tym razem były szkarłatne.

Nic nie rozumiałam... Byłam zdezorientowana. Nie wiedziałam, czemu tajemniczy brunet nie zabrał mnie do szpitala.

- Kim był? – pomyślałam.

- Mam na imię Raphael. Spokojnie... Wiem, że Twoje ciało trawi teraz ogień, ale za kilka dni nie będziesz już niczego czuła. Wrócę wtedy po Ciebie... – odpowiedział aksamitnym głosem na moje niewypowiedziane pytanie i jak nagle się pojawił, tak samo zniknął.

Ciemność przesłoniła moje oczy. Czułam, że spalam się cała, że ten ogień mnie pochłania...


Rozdział I – Brzemię dziesięciolecia


Jak dobrze pamiętałam teraz ostatnie chwile z moją rodziną. W głowie wciąż słyszałam nasze krzyki, gdy nasz van przesuwał się pod naporem ciężarówki. Trzask łamanego metalu i odgłos tłuczonego szkła. Minęło dziesięć lat od tamtego dnia, a ja wciąż czułam na swych barkach to brzemię. Zwłaszcza teraz, gdy wracałam z wizyty na cmentarzu. Ból zwielokrotnił się, gdy patrzyłam na imiona moich rodziców wyrytych na kamiennej płycie.

Nikt nie przeżył... Ja też nie. Moje imię również znajdowało się na tym nagrobku. Ocalałam, ale już nie żyłam od tamtego momentu. Mój wybawca Raphael przemienił mnie w wampira. Chciał, bym została jego partnerką na wieki. Ten plan nie udał mu się do końca. Od tych dziesięciu lat musiał znosić moją niechęć.

Owszem... Przez ten okres polubiłam go na swój sposób. Raphael nauczył się ze mną obchodzić. Nie naciskał na mnie i starał się być wyrozumiały. Wręcz dziwiła mnie jego niekończąca się cierpliwość do mnie. On po prostu ciągle wierzył, że uda mu się poruszyć moje zlodowaciałe serce.

Ja z kolei nauczyłam się z Nim żyć. Długo godziłam się z moją nieśmiertelnością. Chciałam ze sobą skończyć na początku, ale on cały czas mnie pilnował. Nie jestem w stanie jednak zdobyć się na jakieś wznoślejsze uczucia do mojego stwórcy.

Mimo mijającego czasu odczuwam niezmiennie ten sam żal do Niego, że mnie ocalił, że nie pozwolił mi odejść w niebyt wraz z moimi bliskimi, że skazał mnie na wieki na los potwora...

Tuż po mojej przemianie Raphael chciał zabrać mnie na moje pierwsze polowanie. Na ludzi. Sprzeciwiłam mu się wtedy. Po długiej kłótni zmęczona niezaspokojonym pragnieniem, które odczuwałam jak żrący ból w moim gardle, zgodziłam się zabić jakieś zwierzę. Od tamtej pory Raphael nie tylko zaakceptował mój wybór, ale licząc na to, że spojrzę na niego przychylniejszym okiem, również przeszedł na moją dietę wraz z całą naszą rodziną.

Jak dla mnie jednak nic się nie zmieniło... Tak jak ja nie uległam żadnej zmianie przez te wszystkie lata. Od przemiany byłam jednak piękna – to stwierdzenie nie wynika z mojej nieskromności. Po prostu poprawa mojego wyglądu była dla mnie szokiem. Kolejnym powodem, by przestać czuć się sobą... Zatrzymałam się na zawsze w swoich osiemnastu wiosnach. Ale dla mnie nie było to nic radosnego! Cały czas czułam się tak samo pogrążona w mroku, jak podczas mojej przemiany.

Przerwałam smętne rozmyślania, zatrzymując się na peryferiach małego Twin Falls w Montanie pod naszą rezydencją. Cieszyłam się, że Raphael zgodził się, bym odbyła tę krótką podróż sama. Wracałam niechętnie, ale wiedziałam, że jeśli nie pojawię się tak, jak obiecałam, to On i tak wszędzie mnie znajdzie. Zaparkowałam mojego Land Rovera na podjeździe i ruszyłam w stronę domu.

Byłam naprawdę w podłym nastroju, który stał się jeszcze gorszy, gdy weszłam do środka i ujrzałam wszystkich zebranych. Widząc moją niechętną minę, Raphael wysunął się naprzód i uścikał mnie na powitanie:

- Witaj z powrotem, Kochanie... Wszystkiego najlepszego z okazji 10-tej rocznicy! – mówiąc to, cmoknął mnie w same usta.

Odchyliłam się, zaskoczona.

- Dlaczego mi to zrobił?! – pomyślałam – Przecież wiedział, że nie lubię niespodzianek, a przyjęć to już szczególnie.

- Bella! Wszystkiego dobrego! – z odrętwienia wyrwała mnie swym sztucznie przesłodzonym tonem sama Candence i uściskała mnie.

- No i jeszcze to... Co Ona tu robi do cholery?! – zdenerwowałam się – Candance, cóż za urocza niespodzianka! – wysiliłam się na krzywy uśmiech.

Reszta gości aż tak mnie nie raziła jak Ona. Candance była moją przybraną siostrą, ale szczerze jej nie cierpiałam. Z wzajemnością zresztą... Candence stworzona została na partnerkę dla Raphaela przez głowę naszej rodziny – Aydena. Raphael jednak jej nie pokochał i pięć lat później ocalił mnie. Nie muszę chyba więcej tłumaczyć, skąd te „ciepłe” uczucia Candence do mojej osoby. A ja oczywiście nie pozostaję jej dłużna.

Wśród gości wypatrzyłam zupełnie obcą mi parę. Oboje uśmiechali się do mnie serdecznie, gdy świdrowałam ich wzrokiem.

- Nie zachowuj się niegrzecznie, córeczko... – zaśmiała się Evelyn, obejmując mnie – Jak się czujesz po podróży?

- Z pewnością nie mam imprezowego nastroju – odparłam szczerze.

- Chodź, poznam Cię z naszymi gośćmi... – nakazała Evelyn – Carmen, Eleazar, to właśnie nasza Bella.

Po usłyszeniu ich imion szybko pokojarzyłam fakty. Byli to członkowie rodziny Denali z Alaski. Niezwykle sympatyczni. Szybko nawiązała się między nami nić porozumienia. Przegadałam z Carmen całą noc. Niestety nad ranem nasi goście, postanowili, że wrócą jeszcze tego samego dnia do domu.

Natychmiast zrozumiałam, że to właśnie moja szansa...


***


Niewiele myśląc poprosiłam Evelyn z Aydenem oraz Raphaela na rozmowę. Wyszliśmy w czwórkę do ogrodu. Usiedliśmy przy stoliku w drewnianej altance. Nie uznałam za stosowne zapraszać do tej pogawędki Candance, mimo iż mogła ona okazać sympatię dla mych planów. Przecież ktoś musiał zostać z naszymi gości...

- O czym chciałaś porozmawiać, Bello? – spytał mnie Ayden.

- Za miesiąc mamy się przeprowadzić do Seatlle. Za 2 miesiące zaczynam tam studia. Pomyślałam, że mała podróż dobrze mi zrobi. Chciałabym wyjechać z Carmen i Eleazarem na Alaskę, jeśli zgodzą się zabrać mnie ze sobą – wyrzuciłam z siebie – Za miesiąc spotkalibyśmy się w Seatlle.

- Pojadę z Tobą – odparł Raphael automatycznie.

- Nie! – zaprotestowałam, czując, że mój plan spali na panewce – Potrzebuję odpoczynku i... samotności.

- Nie zgadzam się – warknął na mnie Raphael.

- Raphael, opanuj się... – skarciła go Evelyn.

- Nie chcę puścić Jej samej – oponował dalej.

- Myślę, że Belli dobrze zrobi samotna podróż. Taka jest moja decyzja – oświadczył Ayden i wrócił do domu.

Patrzyłam na jego oddalającą się szybko sylwetkę z wdzięcznością. Ayden był szatynem o niezwykle ciepłym i wyrozumiałym spojrzeniu. Miał już na zawsze 35 lat. Starał się być dla nas niczym sprawiedliwy ojciec. Jego wybranka - drobniutka, efemeryczna blondynka o imieniu Evelyn uścinęła moją dłoń i podążyła niezwłocznie za swoim partnerem. Odchodząc, rzuciła jednak surowe spojrzenie Raphaelowi, jakby chciała go upomnieć.

Wiedziałam, że czeka mnie teraz najgorsza część rozmowy. Napięłam wszystkie mięśnie w oczekiwaniu na słowny cios ze strony mego towarzysza.

- Zraniłaś mnie tą prośbą... – szepnął.

- Pozwól mi odejść na jakiś czas – poprosiłam go.

- Dobrze Bello! Zrobisz, jak zechcesz... Wiesz, że zniosę wszystko, bo Cię kocham – powiedział i pobiegł w stronę lasu.

Naprawdę nienawidziłam tych łzawych pożegnań... Niemalże tak samo jak tych dwóch słów, które czasem zdarzało mi się od niego usłyszeć.



Rozdział II – Poszukując...


Nie chciałam lecieć samolotem, więc za środek lokomocji obraliśmy mojego Land Rovera. Wyjechaliśmy jeszcze tego samego dnia. Podróż z Carmen i Eleazarem nie była kłopotliwa. Przestrzeń mieliśmy dość ograniczoną, ale mimo tego nie narzucali mi się. Szybko orientowali się, kiedy traciłam ochotę na rozmowę. Starali się nie wypytywać przesadnie o nic. Byłam im za to niezmiernie wdzięczna.

Byłam trudną partnerką do wszelakich konwersacji. Często zamykałam się na otaczający mnie świat. Póki co tylko dwie osoby potrafiły sobie ze mną poradzić – Ayden i Evelyn. Nie mogę powiedzieć, że nie przysparzałam im kłopotów, ale dla nich miałam jeszcze jakiekolwiek chęci, żeby się starać.

Kierowaliśmy się drogą na Waszyngton, a następnie do Seattle. Gdy zrobiliśmy sobie postój, wpadłam na pewien pomysł. Nie byłam pewna, czy moim towarzyszom będzie się chciało nadkładać drogi, ale pomyślałam, że muszę przynajmniej spróbować.

- Mogę Wam coś zaproponować... – zaczęłam delikatnie, gdy wsiedliśmy znowu do samochodu i mieliśmy ruszać dalej.

- Śmiało! – zachęcił Eleazar.

- Czy moglibyśmy zjechać z drogi i odwiedzić Forks? Wiem, że to kompletnie nie w tym kierunku... – zaczęłam się od razu tłumaczyć.

- Nie ma sprawy Bello! – przerwała mi z radością Carmen – Mamy tam starych znajomych i chętnie ich odwiedzimy.

- Dziękuję... Tam mieszkał mój ojciec. Chciałabym... To jakby taka pielgrzymka... Jego dom... – zaczęłam dukać nie wiedząc w zasadzie, co powiedzieć – Jedna noc mi wystarczy.

- Bello, w porządku. Nie musisz nic więcej mówić – Carmen położyła mi rękę na ramieniu.

- Zatem do Forks! – zarządził Eleazar.


***


Gdy wjechaliśmy do Forks, zapadał zmierzch. Padało jak zazwyczaj w tym małym miasteczku. Wspomnienia uderzały we mnie, gdy mijałam znane mi z dzieciństwa obiekty. Uzgodniliśmy z Carmen i Eleazarem, że podrzucę ich do znajomych i odbiorę wczesnym rankiem.

Pomiędzy... To był czas dla mnie. Zaparkowałam samochód nieopodal lasu i zakradłam się pod dom Charliego pieszo. Był opustoszały. W międzyczasie nikt go nie zamieszkiwał. Przez te lata nieużywania, zaczął niszczeć. Gdybym tylko mogła się rozpłakać, z pewnością uroniłabym nie jedną łzę w tym miejscu.

Włamałam się do środka. Udało mi się odnaleźć kilka przedmiotów należących do Charliego, w tym pierścionek z szafirami mojej babci, który miałam zapewne otrzymać w którychś ze wzniosłych dni rozpoczynającej się dorosłości. Charlie nie zdążył mi go podarować. Włożyłam go sobie na serdeczny palec prawej dłoni – był taki piękny.

- Aż dziw, że nikt go stąd jeszcze nie ukradł... 10 lat. – pomyślałam – Ale któż miał to zrobić w tym maleńkim Forks? Chyba nikt nie odważył się włamać do domu byłego komendanta.

- Nikt poza mną... – westchnęłam na głos.

Moje słowa odbiły się echem od pustych ścian. W końcu byłam sama... Tak jak chciałam. Szybko popadłam w marazm.

Noce zazwyczaj mijały mi powoli, tak samo jak dni zresztą... Ta była inna. W tym niesamowicie bolesnym dla mnie miejscu minuty mijały prędzej.

Z letargu wyrwały mnie pierwsze promienie słońca. Budził się nowy dzień.

- Muszę iść... – pomyślałam – A przeszłość już na wieczność pozostawiam za sobą...


***

Była szósta nad ranem, gdy podjechałam pod dom Cullenów. Nie wiedziałam w zasadzie, jak mam się zachować. Wejść do środka, czy też poczekać w samochodzie... Nie zanosiło się na to, żeby moi towarzysze tak po prostu wyszli, więc ruszyłam w kierunku wejścia. Zadzwoniłam i w tej samej sekundzie drzwi się otworzyły.

- Witaj... Zapewne Bella jak mniemam – odpowiedziała piękna, delikatna kobieta. Miała w sobie coś z Evelyn.

- Ach, już wiem... – pomyślałam – Matczyne ciepło.

Na imię mi Esme. Wejdź proszę...

Chwilę później dowiedziałam się, że Cullenowie właśnie zaczęli swą przeprowadzkę do Waszyngtonu. Z tego powodu miałam zaszczyt poznać jedynie połowę rodziny. Poza Esme w domu byli jeszcze tylko Alice i Jasper – jej przybrane dzieci.

Jasper szybko zyskał moje uznanie, gdyż milczał cały czas i nie zadręczał mnie przesadnie. Wyrażał jedynie nieme zainteresowanie, przypatrując się mi z uwagą. Nie można było jednak tego samego powiedzieć o Alice. Ta świergotała non stop. Nie dawała mi sekundy wytchnienia. Mimo to poczułam do Niej swego rodzaju sympatię. Było w niej tyle energii... Właśnie jej mi brakowało, odkąd uszło ze mnie życie. Alice zdawała się mieć nadmiar sił witalnych.

Po paru godzinach wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wcześniej jednak Alice wymusiła na mnie obietnicę odwiedzin, gdy tylko zamieszkam już w Seattle. Wymieniłyśmy się numerami telefonów komórkowych.

Żegnając mnie, Alice piszczała radośnie:

- Wiem, że zostaniemy przyjaciółkami! Nie mogę się doczekać kolejnego spotkania!

- Co za zakręcona dziewczyna... – pomyślałam, sadowiąc się za kierownicą mojego samochodu. Jej żywotność była nieco uciążliwa. Jednakże to wtedy właśnie, odjeżdżając stamtąd, pierwszy raz od dawna szczerze się uśmiechałam.


***


Wszędzie musi być jakaś „Candence”. Na Alasce była nią Tanya. Kate i Irina dość szybko przypadły mi do gustu, ale głowę rodziny naprawdę było mi ciężko znieść. Jak dla mnie miała zdecydowanie zbyt męczącą osobowość. Cały czas paplała bez ładu i składu o mężczyznach, miłości, podrywaniu, o jakimś Edwardzie, którego najwyraźniej darzyła swym gorącym uczuciem. Najbardziej denerwowała mnie jednak, gdy zaczynała mnie przesłuchiwać. Wypytywała o Raphaela, Candance i naszą sytuację. Najwyraźniej musiała dowiedzieć się czegoś z rozmów z członkami swojej rodziny, bo ja nic Jej na ten temat nie mówiłam.

Nigdy też nie odpowiadałam na Jej pytania. Uciekałam od Niej, gdzie tylko mogłam. Cieszyłam się, że mogę odpocząć od nadopiekuńczego Raphaela, który próbował zgadywać każde moje życzenie, zanim jeszcze pojawiało się ono na końcu mojego języka. Pozostali nie narzucali mi się bowiem tak, jak Tanya. Było tu naprawdę spokojnie.

Miałam dużo czasu do przemyślenia moich spraw. Po raz pierwszy wybierałam się na studia. Zaliczanie po raz trzeci pod rząd liceum byłoby masochizmem w czystej postaci. Raphael z Aydenem mieli zacząć pracować w Seattle. Oboje jako prawnicy we wspólnej, niedużej kancelarii. Candence zaczynała zaś studiować razem ze mną.

- Fantastyczne towarzystwo... – pomyślałam z ironią.

Brakowało mi Evelyn. Ona doskonale wyczuwała moje smutki. Przychodziła wtedy i tuliła mnie do swej piersi jak najprawdziwsza matka, nie pytając przy tym o nic, dopóki sama nie zaczęłam się żalić. Wiem, że boli Ją sytuacją między mną a Raphaelem... Tak bardzo, by chciała, żebyśmy byli szczęśliwi. Ona zdaje sobie jednak sprawę, jak różnie postrzegamy kwestię naszej satysfakcji. Dlatego nie starała się zmuszać nas do niczego. Jednocześnie koiła zawsze drobne utarczki między nami.

Gdy tak rozmyślałam o Niej, na mą twarz wdarł się delikatny uśmiech. Z dystansu zdecydowanie lepiej patrzy się na pewne sprawy.

Rozmyślając, dotarłam z powrotem pod dom rodziny Denali. Zaskoczył mnie widok obcego, srebrnego Volvo na podjeździe. Zapewne jacyś goście złożyli nam niezapowiedzaną wizytę.

- Ciekawe kto to... – pomyślałam, otwierając drzwi wejściowe.


Rozdział III - Księżyc


Nawet nie zdążyłam dobrze przekroczyć próg, gdy małe tornado rzuciło się w moim kierunku. Tak, tylko po Alice mogłam się spodziewać takiej reakcji. Nawet się nie zdziwiłam specjalnie, że przyjechała tu za mną. Wręcz można by stwierdzić, że się z tego ucieszyłam.

Z uśmiechem na ustach wspominałam wspólnie spędzony z Cullenami wieczór. Esme przedstawiła mi swojego męża. Carlisle okazał się godnym szacunku, dostojnym mężczyzną. Imponował mi swą wiedzą, opanowaniem i bijącym od niego spokojem.

Teraz starałam się wyciszyć, wpatrując się w swą postać odbijającą się w tafli jeziora. Dookoła panował mrok. Usłyszałam za sobą radosne kroki. Nie musiałam się odwracać, żeby wiedzieć, że to Alice. Wkrótce jej sylwetka pojawiła się na wodzie obok mojej.

- Cóż za kontrast... – powiedziałam.

Wokół Niej można było niemalże zauważyć łunę radości. Na moim obliczu zaś jak zazwyczaj gościł smutek. Byłam niezwykle monotonna w doborze emocji.

- Bello, opowiesz mi o tym, co Cię trapi? – spytała Alice – Ja tyle mówię Ci o mojej rodzinie, a Ty ciągle milczysz jak zaklęta.

- Może jestem zaklęta w to marmurowe ciało? – zapytałam, przypatrując się iskierkom w jej oczach.

- Jak doszło do Twojej przemiany?

Nie chciałam z nikim rozmawiać na ten temat, ale dla Niej – jeszcze mi obcej, lecz jednocześnie jakoś irracjonalnie bliskiej postanowiłam uczynić wyjątek.

- Jechaliśmy samochodem. Ja, moja matka z jej nowym mężem i mój ojciec. Ciężarówka zmiażdżyła nasz van. Raphael wyciągnął mnie, zanim auto stanęło w ogniu. Oficjalnie uznano mnie za zmarłą, bo ciężko było rozpoznać ilość zwłok po prochach w spalonym wraku. Po części to prawda zresztą. Nie żyję przecież, ale niestety również nie umarłam. Widocznie nie można mieć wszystkiego... – opowiedziałam w skrócie.

- Ile to już lat minęło? – dopytywała się Alice.

- Okrągłe dziesięć – wyszeptałam boleśnie.

- Jesteście z Raphaelem razem? – dociekała.

- Nie! On marzy o tym. Dlatego też mnie przemienił. Moje serce jest jednak bryłą lodu – odrzekłam spokojnie.

- Czy kiedykolwiek kogoś kochałaś?

- Nie, Alice. Określenie lód naprawdę doskonale do mnie pasuje.

- Też miewałam takie nastroje... Jakieś sto lat temu. Dość szybko wówczas zaczęły mnie nawiedzać wizje dotyczące poznania mężczyzny – wampira. Długo to nie trwało i nasze drogi się przecięły. Dawne emocje zniknęły przegonione przez miłość!

Skrzywiłam się. Nadmiar słodyczy naprawdę źle na mnie wpływał... Czy wampiry mogą chorować na cukrzycę? Alice błyskawicznie zorientowała się, z czym wiąże się moja mina.

- Zobaczysz Bello... Kiedyś też to poczujesz i przestaniesz się brzydzić – zaśmiała się serdecznie.

- Wątpię... Samotność wydaje się być w moim wypadku chorobą całkowicie nieuleczalną.

- Jesteś podobna do mojego brata w swych przekonaniach – wyznała mi – Edward ma podobne przemyślenia.

- Ukochany Tanyi? – zaciekawiłam się.

- Że co proszę? Kto Ci nagadał takich głupot?! Ach, już wiem. Sama bohaterka pierwszego planu.

- Często głośno za Nim tęskni – przyznałam.

- Dla Edwarda ona zdecydowanie odgrywa rolę trzeciorządnej statystki.

- W zasadzie to nie moja sprawa – pokręciłam głową, nie chcąc dłużej ciągnąć tego tematu.

Wydaje się zatem, że Tanya dla słynnego Edwarda jest kimś, jak Raphael dla mnie.

- Pewnie szybko udałoby się nam porozumieć – zamyśliłam się, zatrzymując swój wzrok na niesamowicie pięknym księżycu.


***


Cieszyłem się, że chociaż Jasper z całej rodziny podziela moje emocje. Jemu również nie podobało się to przesadne zamieszanie wokół nowo poznanej wampirzycy. Rosalie również denerwowało to, że przestała być w centrum uwagi, ale z jej motywami ciężko było mi się zgodzić.

Osobiście, co prawda, nie spotkałem słynnej Belli, ale widziałem Jej twarz kilkukrotnie w ciągu każdego dnia w myślach mojej rodziny. Nie było w Niej nic specjalnego. Owszem ładna, ale jakoś piekielnie pochmurna. Na jej twarzy często gościł ból – czyżby stąd to zainteresowanie? Może moi bliscy po prostu jej współczuli?

Zdziwiłem się, że Alice udało się namówić Carlisle i Esme do odwiedzenia Belli na Alasce. Siostra upraszała mnie o to, żebym także im towarzyszył w tej podróży. Może i nawet zdecydowałbym się pojechać, gdyby nie udręka, która zapewne czekała mnie z rąk Tanyi.

- Tak... Ta na pewno by mi nie odpuściła, mylnie interpretując intencje mojego przyjazdu.

Zostałem zatem z resztą w Waszyngtonie i jak zwykle większość czasu spędzałem na samotnych rozmyślaniach. Całe szczęście, że mieszkaliśmy na dalekich przedmieściach. Nie lubiłem tych betonowych, wielkich miast.

Non stop moje myśli krążyły wokół tej dziewczyny. Nie dawało mi to spokoju. Aż sam byłem zły na siebie z tego powodu. Nie rozumiałem zupełnie motywów Alice. Widziałem w jej myślach wizję, jak są z tą dziewczyną przyjaciółkami, ale czy naprawdę było Jej mało przyjaciół wśród nas, że musi ganiać za tą Bellą?! Trochę mnie to irytowało. Tyle godzin spędzaliśmy z Alice pogrążeni w rozmowie. Byłem przekonany, że to wystarcza. Jednak ona musiała tam pojechać. Nie przeszkodziło Jej nawet to, że Jasper odmówił wyjazdu, a przecież nie cierpiała rozstawać się z nim dłużej niż na kilka godzin.

- Cóż... Nie każdy w tej rodzinie musi wywracać swoje przyzwyczajenia do góry nogami ze względu na jedną, zwyczajną nieznajomą! – pomyślałem, wpatrując się w księżyc.


***


Siedzieliśmy wszyscy przed domem. Większość prowadziła ożywione monologi. Ja wpatrywałam się dalej w zadziwiająco dziś piękny i wyraziście zarysowany księżyc. Zatrzymujące się z piskiem opon nieopodal nas Audi nie wróżyło nic dobrego.

Tak, jak zresztą przypuszczałam, ze znajomego samochodu wysiedli Evelyn z Raphaelem. Ten ostatni prawie, że rzucił się na mnie, ale całkiem zgrabnie wywinęłam się od jego otwartych ramion i podeszłam uściskać Evelyn.

- Nie możesz się nawet przywitać, jak przystało?! – warknął Raphael.

- Nie ma co – milutkie powitanie... – westchnęłam zrezygnowana.

- Z Tobą nigdy nie może być normalnie, po ludzku... – skrzywił się.

- Może dlatego, że nie jestem człowiekiem? – zapytałam ironicznie.

- Dlaczego znowu taka jesteś? Myślałem, że choć trochę Ci mnie brakowało przez ten czas – powiedział zawiedziony.

Otworzyłam usta, by wyrzucić z siebie potok słów, które wręcz kotłowały się w mojej głowie, ale szybciutko je zamknęłam. Nie chciałam robić afery tutaj przy Cullenach i Denalich. Raphaelowi zdawało się to nie przeszkadzać, bo kontynuował swoje oskarżenia:

- Może znalazłaś sobie kogoś innego?! – spojrzał z nienawiścią na Carlisle.

- Kogoś zamiast kogo? Przecież nie tworzę z nikim związku, więc na czyje zastępstwo miałabym w ogóle szukać? – dopytywałam się z przekąsem.

- Grrrrr... – warknął wściekły.

- Nie jestem twoją własnością, Raphael! Mimo, że mnie stworzyłeś, nie masz żadnych praw co do mojej osoby! – wykrzyczałam mu prosto w twarz.

- Właśnie, że mam! Zawsze będziesz przy mnie, tam gdzie Twoje miejsce! – warczał na mnie.

- Bo co? Zabijesz mnie, jak spróbuję odejść? Śmiało! Dla mnie to żadna różnica, a dla Ciebie nic nowego. Zrobiłbyś to samo, co 10 lat temu, odbierając mi życie.

- Jesteś nieznośna! – zaczął zaciskać pięści.

- To przestań mnie znosić! – wysyczałam.

- Dość tego przedstawienia! – Evelyn weszła między nas, przerywając kłótnie – Nasi towarzysze nie muszą być świadkami waszych scysji.

- Ale... – Raphael chciał coś powiedzieć.

- Idź ochłonąć! – powiedziała stanowczo i przytuliła mnie – Tęskniłam za Tobą, Skarbie... Dlaczego wy zawsze musicie mi to robić?

- Przepraszam Evelyn! Wiesz, że ja... – wydukałam.

- Wiem. Uspokój się już.

Zatęskniłam za głupimi, ludzkimi łzami. Może chociaż one by mi ulżyły? Carlisle i Esme byli zaniepokojeni, Alice posmutniała, a Denali skonsternowani weszli do środka domu. Zatem udało nam się wytrącić z równowagi wszystkich.

- Czy on kiedyś zostawi mnie w spokoju? – pomyślałam.


Rozdział IV - Decyzje


Gdy atmosfera nieco się uspokoiła, wybrałyśmy się z Evelyn na spacer. Wiedziałam, że musiałyśmy odbyć rozmowę – sama zresztą jej chciałam. Nie łatwo było jednak zacząć. Obie milczałyśmy, dopóki nie zatrzymałyśmy się nad jeziorem. Wtedy Evelyn spojrzała mi prosto w oczy i tak znieruchomiała. Wyglądała, jakby czegoś szukała w moim spojrzeniu, jednakże nie znalazłszy tego spuściła głowę.

- Och Bello... To wszystko jest takie trudne. A z biegiem czasu jeszcze bardziej się komplikuje... Nie łatwo mi znosić tą sytuację między wami.

- Evelyn, chyba nie chcesz, żebym się zmuszała...

- Nie, nie! To by było jeszcze gorsze! – przerwała mi.

- Nie wiem, co mam teraz zrobić... – wyznałam – Wolałabym umrzeć niż spędzić tak całą wieczność.

- Bello, ranisz me serce... Przecież cały świat nie kręci się wokół jednego Raphaela – powiedziała Evelyn i przytuliła mnie.

- Ale On robi wszystko, żebym nie mogła spokojnie egzystować...

- To nie tak Bello... Twój pobyt tutaj trwał znacznie dłużej, niż sama zaplanowałaś. Sami przeprowadziliśmy się do Seattle. To Raphael zdecydował, żeby dać Ci więcej czasu... Przyjechaliśmy, bo za 3 dni zaczynasz studia.

- Jakie to szlachetne z Jego strony! – prychnęłam.

- Bello, on wierzył, że sama wrócisz. On czekał i wciąż miał nadzieję, że przyjedziesz sama, że nie zapomniałaś o Nim...

- Evelyn, powiedz mi... Jakich słów mam użyć, żeby do Niego w końcu dotarło, że traktuje go jak przyjaciela, przybranego brata?! Minęło 10 lat! Czy to za mało, żeby udowodnić mu, że już się w Nim nie zakocham? Ile jeszcze czasu musimy się tak szarpać?

- Bello, Bello... – zaśmiała się lekko – Zadajesz bardzo rozsądne pytania. Mimo tego wiesz chyba, że serce to nie rozum i jest całkowicie irracjonalne.

Pokręciłam przecząco głową, złapałam najbliżej leżący kamień i cisnęłam nim o wodę.

- Nigdy się od tego nie uwolnię... – pomyślałam.

- Moja mała złośnica... – Evelyn zaśmiała się serdecznie.


***


W tym samym czasie Denali wybrali się na polowanie i Cullenowie zostali sami w domu. Alice, Esme i Carlisle rozmawiali o Belli. Wszyscy zdawali się być zaniepokojeni. Iskierki w oczach Alice zgasły. Była bardzo smutna. Esme obejmowała Ją ramieniem.

- Kochanie, nie martw się... Nie powinnaś się tak przejmować życiem Belli. Ona sama musi dojść z tym wszystkim do ładu – wyszeptała Esme.

- Wiem, ale przykro mi, że znalazła się w takiej sytuacji.

- To szlachetne z Twojej strony, Kotku... – Carlisle cmoknął ją w czoło – Każdy musi dźwigać swój bagaż. Możemy jedynie trzymać kciuki, żeby wszystko skończyło się dla Niej pomyślnie.

- Może zaproponujemy, że pomieszkała jakiś czas z nami? – spytała Alice.

- Nasz dom stoi otworem dla Belli, ale myślę, że póki co nie powinniśmy wychodzić z taką propozycją sami – odpowiedział Carlisle.

- Ale gdyby nie miała się gdzie podziać, to Ją przygarniemy – dodała Esme.

Nagle drzwi wejściowe otworzyły się z impetem i stanął w nich Raphael. Owionął wzrokiem salon i nie znalazłszy Belli, przymknął oczy. Jego twarz przepełnił ból. Cullenowie zaś stali i w napięciu przypatrywali mu się.

- Wszystko w porządku? – zatroszczyła się Esme.

- Tak... – odpowiedział zaskoczonym tonem Raphael – Mogę się do Państwa przyłączyć?

- Oczywiście – Carlisle zachęcił go zapraszającym gestem.

- Przepraszam, że wcześniej nie zachowywałem się odpowiednio. Przy Belli kompletnie się zapominam – wyznał – Domyślam się, jak to musi wyglądać z boku... Ale mnie naprawdę zależy tylko na tym, żeby Ona była szczęśliwa.

- Tylko prawdziwie kochając, można się poświęcić i dla dobra ukochanej pozwolić Jej odejść – powiedział spokojnie Carlisle.

Te słowa dotknęły Raphaela w najczulsze miejsce. Niewiele myśląc wybiegł z domu, wskoczył do samochodu i odjechał.

- I co teraz? – dopytywała się Alice.

- Nie wiem... – odrzekł dr Cullen, a na jego twarzy wymalowane było zatroskanie.


***


Chwilę później do domu wróciły Evelyn i Bella. Usłyszawszy, co się stało Evelyn złapała za telefon i próbowała namierzyć Raphaela. Nie odbierał komórki. To ją jeszcze bardziej zmartwiło. Bella z kolei usiadła na fotelu i znieruchomiała. Wyglądała tak, jakby myślami była zupełnie gdzie indziej. Z odrętwienia wyrwała ją jej matka.

- Kochanie, musimy pojechać go szukać... Proszę Cię. Nie wiem, co On sobie wymyślił. Musimy go odnaleźć. Proszę Cię, pojedźmy za Nim.

- Może my również będziemy mogli się do czegoś przydać? – zaoferował Carlisle.

- Nie. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale to są nasze rodzinne sprawy – Evelyn odmówiła mu i zwróciła się do Belli – Skarbie, wyjeżdżamy natychmiast. Zabierz swoje rzeczy.

Bella dalej pozostawała nieruchoma. Wzrok miała nieprzytomny. Evelyn szarpnęła Ją lekko za ramię, a Bella wyrwana z odrętwienia spojrzała na Nią z wyrzutem. Po chwili jakby ocknęła się, wstała i zaczęła się pakować.

Pożegnanie było bardzo chłodne. Bella dalej była zamyślona, a Evelyn nie potrafiła się skoncentrować na niczym. Alice przytuliła mocno swą przyjaciółkę.

- W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać... Możesz przyjechać w każdej chwili – w odpowiedzi Bella jedynie skinęła potakująco głową – Wszystko będzie dobrze...

- Wiem – wyszeptała Bella i wsiadła do samochodu.


***


Nad ranem Bella i Evelyn były już w ich nowym domu w Seattle. Raphaela tam jednak nie było. Ayden również się zamartwiał, a Candence co sekundę robiła siostrze wyrzuty. Uważała, że to wszystko było wyłącznie Jej winą.

Chwilę później wszyscy byli w szoku, gdy do domu wpadł rozwścieczony uciekinier. Rzucił zgromadzonym złowrogie spojrzenie i ukrył się w swoim pokoju. Bella poszła za Nim.

- Dlaczego tak zrobiłeś? Martwiliśmy się... – wyszeptała, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Zostaw mnie – warknął na Nią.

- Co z Tobą? – spytała zaskoczona.

- Spakuj swoje rzeczy i się wyprowadź – wykrzyczał i zbiegł z powrotem do salonu. Bella była oszołomiona.

- Jak to? Mam się tak po prostu wynieść? – pomyślała.

Raphael był już na dole i oznajmiał rodzinie swe postanowienie:

- Bella się wyprowadza.

- Kto tak zdecydował? – zapytał Ayden.

- Ja – odpowiedział.

- Raphaelu, nie możesz wyrzucić Belli z domu... – Evelyn oburzyła się.

- Nie wyganiam Jej... Ona od dawna marzy o tym. Daje Jej wolność. Chcę, by spróbowała znaleźć swe szczęście, gdzie indziej.

- Ale... – chciała zaprotestować Evelyn, ale Ayden jej przerwał:

- Podjąłeś bardzo odważną decyzję, synu. Jestem z Ciebie dumny.


***


Nigdy niewiadomo, jak zakończy się dzień. Decyzja Raphaela ciągle była dla Belli zadziwiająca. Tak w głębi to strasznie się z Niej ucieszyła, ale nie dawała tego po sobie poznać, żeby nie zranić uczuć Aydena i Evelyn. Pakowanie wszystkich rzeczy nie zajęło Jej zbyt wiele czasu. Najtrudniejsza do przejścia była jednak rozmowa pożegnalna. Nie mieli rozstać się na zawsze, ale z pewnością będą się teraz widywać rzadziej.

Bella nie miała żadnego planu. Nie przychodził Jej też jakoś do głowy pomysł na to, co ze sobą zrobić. Jechała samochodem tam, gdzie prowadziła ją droga. Wkrótce znalazła się przy rozjeździe. Zjazd w lewo prowadził do Portland, zjazd w prawo do Waszyngtonu.

- W którą stronę? – pomyślała – A niech to... Co mi szkodzi...

Skręciła w prawo i wybuchnęła głośnym śmiechem.



Rozdział V – Waszyngton


Przyjeżdżając do tego miasta nie miałam żadnych konkretnych planów. Byłam wolna. W końcu mogłam zrobić wszystko, na co tylko od zawsze miałam ochotę i właśnie w tym momencie w głowie miałam pustkę. Musiałam ułożyć sobie jakiś plan.

Na początku zatrzymałam się w hotelu nieopodal centrum miasta. Pomyślałam, że może mogłabym studiować tutaj... Szybko dotarło do mnie, że rok akademicki prawie się już zaczął, więc może to być zadanie niemożliwe do zrealizowania. Ale spróbować zawsze można.

- W razie czego to wybiorę się w podróż dookoła świata... – zaśmiałam się.


***


Pieniądze otwierają wiele drzwi. Okazało się, że nie ma problemu, żebym zaczęła studia jutro razem z innymi. Zdecydowałam się na psychologię. Zaraz potem zaczęłam się rozglądać za jakimś lokum. Łatwo udało mi się znaleźć maleńki domek w spokojnej, podmiejskiej dzielnicy. Był w sam raz dla mnie.

Dopełniłam wszelkich formalności związanych z wynajęciem domu i zaczęłam się wprowadzać. Domek położony był na uboczu, w znacznej odległości od pozostałych zabudowań. To zapewniało mi intymność, której potrzebowałam.

Wieczorem rozsiadłam się na kanapie w salonie i nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. I wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl. Chwyciłam za telefon komórkowy i wybrałam odpowiedni numer.

- Halo? – odezwał się głos w słuchawce.

- Evelyn, melduję się, że wszystko ze mną w porządku.

- Och Bello... Naprawdę nie musisz tego robić. Ufamy Ci... Wierzymy, że tak będzie dla Ciebie najlepiej w tym momencie.

- Wiem Evelyn, ale to nie znaczy, że w ogóle nie będę się odzywać...

- Rozumiem, Skarbie. Cieszę się, że Cię słyszę.

- Jestem w Waszyngtonie. Jutro zaczynam studia na Gallaudet University. Zdecydowałam się na psychologię.

- Miło słyszeć, że ułożyłaś sobie już plany. Potrzebujesz jakiejś pomocy?

- Nie. Wszystko jest ok. Radzę sobie.

- To dobrze, Skarbie.

- Wynajęłam maleńki domek na przedmieściach. Mam nadzieję, że kiedyś mnie odwiedzisz...

- Bello, uznałam, że póki co muszę dać Ci trochę czasu. Bardzo chciałabym Cię zobaczyć, ale jeszcze nie teraz.

- Rozumiem... Poczekam. A jak Raphael?

- On nie życzy sobie, żebyśmy o Nim rozmawiały.

- Dobrze... Więc chyba będę już kończyć?

- Chyba tak... – powiedziała Evelyn i rozłączyła się.


***


Pierwszy wykład. Po wejściu na salę zdziwiłam się. Wyczułam słodki zapach. Gdzieś tu był inny wampir. Niemalże natychmiast go zlokalizowałam. Siedział w ostatnim rzędzie. Był strasznie przystojny. Miał bursztynowe oczy (uff... „wegetarianin” jak ja...) i rudobrązowe, zmierzwione niedbale włosy. Patrzyliśmy na siebie. Poczułam, jak ktoś szturchnął mnie, próbując mnie ominąć. Odwróciłam się od nieznajomego wampira i zauważyłam, że wykładowca stał już przy pulpicie.

Wślizgnęłam się szybciutko do pierwszego rzędu. Spróbowałam skoncentrować się na wykładzie. Nie było to zbyt trudne, gdyż prowadzący bardzo ciekawie opowiadał i już wkrótce słuchałam go z zapartym tchem.

Gdy wykład się skończył, pospiesznie opuściłam salę. Jakoś nie miałam ochoty na konfrontację z nieznajomym. Przemykałam przez zatłoczone korytarze. Udałam się do biblioteki. Wypożyczyłam interesujące mnie książki.

Miałam jeszcze godzinę do kolejnych zajęć. Wyszłam przed budynek i usiadłam na położonej na uboczu ławce. Wyjęłam z torby gruby tom „Wstępu do psychologii” i pogrążyłam się w tych lekko zniszczonych stronicach.

Po chwili wyczułam, że ktoś się do mnie zbliża. Zlekceważyłam to, czytając dalej.

- Witaj Bello...

Jednak te słowa sprawiły, że szybko podniosłam oczy znad książki. Ujrzałam przed sobą nieznajomego wampira. Świdrowałam go wzrokiem. Nie zdekoncentrowało go to jednak. Odwzajemniał moje spojrzenie z lekkim uśmiechem na ustach.

- Witam... Yyy... Nie wiem, jak Ci na imię i skąd Ty znasz moje – wydukałam zdezorientowana.

- Edward... Edward Cullen – przedstawił mi się i wyciągnął dłoń w moim kierunku.

- Ach, brat Alice... Ale skąd wiedziałeś, że ja to ja? – dopytywałam się wyciągając swoją rękę ku niemu.

Zdziwiłam się, gdy zamiast uścisnąć moją dłoń, podniósł ją do swych ust i ucałował delikatnie.

- Chcesz się zdemaskować? Chyba nikt już się tak nie wita! – skomentowałam próbując ukryć moje zmieszanie, a on roześmiał się głośno – Całe szczęście, że odkąd jestem wampirem, to już się nie rumienię. Byłoby to doprawdy żenujące – pomyślałam.

- A jak powinienem się przywitać według Ciebie? – zapytał.

- Ach, to już nieistotne… Powiedz lepiej, jak mnie rozpoznałeś – poprosiłam.

- To nie było trudne. Widzisz, mam taki dar… Umiem czytać w myślach. Widziałem Cię wielokrotnie dzięki mojej rodzinie. Zwłaszcza przez Alice.

- Ach tak… Dobrze, że ja jestem na to odporna.

- Odporna? Wyjaśnisz mi to jakoś? Nigdy nie spotkałem się z tym, żebym nie mógł poznać czyichś myśli. To lekko frustrujące… - wyznał.

- Widocznie jestem wyjątkowa… - zaśmiałam się rozbawiona.

- W to nie wątpię, ale jak to robisz? – zapytał.

- Też mam dar. Potrafię bronić siebie i innych przed takimi mentalnymi sztuczkami.

- Nigdy się z czymś takim nie spotkałem – powiedział.

Oboje zamilkliśmy. Przyglądaliśmy się sobie dokładnie, chcąc zauważyć każdy najdrobniejszy szczegół.

- Nie dziwię się Tanyi… On jest naprawdę niesamowicie przystojny – stwierdziłam w swoich myślach, bezpiecznych mimo jego zdolności i uśmiechnęłam się.

- Jak ja wcześniej mogłem pomyśleć, że Ona jest zwyczajna… - zastanawiał się – Ma w sobie coś takiego, co sprawia, że ma się ochotę na nią patrzeć i nie odrywać wzroku choćby na sekundę. I te Jej falujące na wietrze, brązowe włosy... Miałem ochotę odgarnąć kosmyk, który opadał jej na czoło.

Edward wyciągnął do mnie rękę, ale nagle powstrzymał się, odebrał mi książkę i wpatrywał się w okładkę.

- Dziwne… Wydawało mi się, że chciał dotknąć mojej twarzy. A teraz udaje zainteresowanie moją książką.

- Jak Ci się podoba Waszyngton? – zapytał nagle.

- Nie za bardzo… Nie przepadam za takimi zatłoczonymi, hałaśliwymi i betonowymi miejscami. Całe szczęście, że udało mi się znaleźć niewielki domek na obrzeżach miasta.

- W jakiej dzielnicy?

- Bowie.

- Ooo… A nasz dom leży w sąsiedniej, w Upper Marlboro. Musisz nas koniecznie odwiedzić! – ucieszył się – Zresztą Alice i tak Ci nie daruje… Pewnie miała wizję, jak tylko zdecydowałem się do Ciebie podejść.

- Całkiem możliwe – zgodziłam się i zaczęłam lustrować dokładnie jego bursztynowe oczy – Był taki…

- To co? Idziemy na zajęcia, czy darujemy sobie i idziemy prosto do Alice? – przerwał moje rozmyślania.

Zaśmiałam się. W zasadzie to miałam wielką ochotę Ją zobaczyć. Tęskniłam za jej zaraźliwą radością, a poza tym chciałam opowiedzieć Jej, jak rozwiązała się moja sytuacja.

- Prowadź… - zdecydowałam i klepnęłam go w ramię.


Rozdział VI – Zaskoczenia


Wymusiłam na Edwardzie, żebyśmy pojechali moim samochodem. Gdy podeszliśmy do mojego jeepa o imponujących rozmiarach, obserwowanie jego miny było po prostu bezcenne. Zapewne po takiej drobnej kobietce jak ja spodziewał się jakiegoś słodkiego cabrioleta, bo jego twarz wyrażała pełne zaskoczenie, ale też i skrywany za nim respekt.

Oczywiście ja prowadziłam. Kazał mi jechać do ogromnego centrum handlowego. Zdziwiłam się, lecz wytłumaczyłam sobie to wszystko tym, iż być może Alice robiła teraz zakupy. Nawet mi to do niej pasowało.

Na początku oboje milczeliśmy. Sytuacja robiła się lekko niezręczna. Pierwszy raz od bardzo dawna odczuwałam zakłopotanie wynikające z bycia sam na sam z mężczyzną. On wcale mi nie ułatwiał tej krótkiej podróży, gdyż oparł swe plecy o drzwi i cały czas przypatrywał się, jak prowadzę samochód.

Od dziesięciu lat nie czułam się tak jak w tym momencie. Jak zakłopotana nastolatka. Nawet dla mnie chłodnej i zdystansowanej wobec wszystkiego i wszystkich zaczęło się to robić męczące. Postanowiłam przerwać to cholerne milczenie.

- I jak? Rozczarowany moją osobą? – spytałam, rzucając mu krótkie spojrzenie.

- Nie… Dlaczego miałbym być? – dopytywał się – O kurczę… Ja nie mogę czytać w jej myślach, ale czyżby ona była w stanie wyłapywać moje?

- Wspominałeś, że poznałeś mnie dzięki Twojej rodzinie, zanim jeszcze doszło do naszego spotkania. Podejrzewam, że wyrobiłeś sobie jakieś wyobrażenie o mnie – wyjaśniłam i zawahałam się przed ponowieniem pytania – Czy rzeczywistość Cię zawiodła?

- Nie… - odpowiedział lakonicznie, ale wyglądał tak jakby w głowie ułożoną miał o wiele dłuższą wypowiedź.

Znowu milczenie. Mój dobór tematu był całkowicie nietrafiony. Przy nim zachowywałam się jak jakaś ogłupiała małolata. Postanowiłam całą drogę się już nie odzywać, żeby nie pogłębiać złego wrażenia, które z pewnością na nim wywarłam.

- Jak podobało Ci się na Alasce? – zapytał.

- Bardzo… Cisza i spokój. Zdecydowanie lepiej niż tutaj wśród tych wszystkich drapaczy chmur.

- Wybór takiego miejsca jak Waszyngton niesie za sobą duże ograniczenia.

- Mogę Ci coś powiedzieć? – zmieniłam kierunek rozmowy.

- Oczywiście… - powiedział, ale w jego głosie wyczułam delikatne nutki niepewności.

- Myślę, że powinieneś porozmawiać z Tanyą. Zadzwoń do Niej może… - zaproponowałam.

Spojrzałam szybko na jego twarz i przeraziłam się. Był wściekły.

- Przepraszam. Ja nie chciałam się wtrącać, tylko… - próbowałam się wytłumaczyć.

- Co ona Ci nagadała?! – wysyczał.

- Nic takiego…

- Powiedz mi prawdę, całą prawdę! – zażądał.

- Edward, to nie tak… Tanya dużo o Tobie mówiła. Myślę, że odczuwa do Ciebie o wiele więcej niż tylko zwykłą sympatię.

- Ale ja tego nie odwzajemniam… - zaczął.

- Wiem – weszłam mu w słowo – Rozmawiałam o tym z Alice. Generalnie chodziło mi tylko o to, że może powinieneś Jej to dać wyraźniej do zrozumienia… - zsugerowałam.

- Ile lat i na ile sposobów próbowałaś przekonać Raphaela do swoich racji? – zapytał prosto z mostu.

- Ja… - nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć – Do cholery! To nie Twoja sprawa! – warknęłam na Niego.

- Świetnie! Zatem moje sprawy również nie powinny być w kręgu Twojego zainteresowania. Bardzo bym o to prosił… - ale Jego głos brzmiał raczej rozkazująco niż błagalnie.

- Przepraszam – burknęłam i skoncentrowałam się na drodze.

Więcej już nie odzywaliśmy się do siebie. Edward półsłówkami wskazywał mi kierunek, w którym miałam jechać.

- Kompletne dno! To nie powinno tak być… Nie powinniśmy poruszać kwestii osobistych, których dowiedzieliśmy się od innych. Najpierw powinniśmy się poznać – myślałam.

Piętnaście minut później parkowałam samochód na podziemnym parkingu. Bez słowa podążyłam za dalej milczącym Edwardem. Zaprowadził mnie do jednego z ekskluzywnych butików. Rozejrzałam się w jego wnętrzu i aż zamrugałam ze zdziwienia, gdy patrzyłam na Alice w stroju ekspedientki. Ta szybko podeszła do nas:

- Bella! Co Ty tu robisz? I jak poznałaś Edwarda? – piszczała zaskoczona.

Wpatrywałam się w nią. Wyglądała na naprawdę uszczęśliwioną moim widokiem. Uśmiechnęłam się i rozluźniłam, uwalniając się od napięcia, które przyniosłam ze sobą aż z samochodu. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, Edward się odezwał:

- Panie pozwolą, że zostawię Je same. Muszę coś załatwić, a Wy pewnie będzie chciały sobie spokojnie porozmawiać – pożegnał się uprzejmym skinieniem głowy i odszedł. Minę miał całkowicie obojętną.

- Kończę pracę za 10 minut, poczekasz na mnie? – spytała Alice.

- Oczywiście! Będę na zewnątrz – wyszłam z butiku i usiadłam na najbliższej ławce w hallu.

Moje myśli krążyły wokół scysji z Edwardem. Naprawdę nie wiem, co mnie podkusiło, żeby w ogóle zaczynać takie tematy, a już zwłaszcza ten drugi. Porozumienie, które mogliśmy zyskać między nami, kompletnie przepadło. Byłam zła na siebie.

- Chociaż tak w zasadzie… Czemu mnie to w ogóle obchodzi?


***

Wybrałyśmy się z Alice do pobliskiego parku. Usiadłyśmy na ławce nieopodal rzeki. Przegadałyśmy bite 4 godziny. Nie było tematu, którego nie poruszyłyśmy. Poza jednym... Lawirowałam, jak tylko potrafiłam, żeby nie musieć mówić o Jej bracie.

Alice nawet tego nie zauważyła. Skupiła się bardziej na moim „rozstaniu” z Raphaelem oraz na robieniu mi wyrzutów o to, że nie przyjechałam prosto do nich lub iż chociaż Jej nie poinformowałam od razu po przybyciu do Waszyngtonu.

Czas szybko mijał przy tej szalonej dziewczynie. Pewnie gadałybyśmy o wiele dłużej, gdyby nie telefon Jaspera. Alice musiała wracać do ukochanego. Pożegnałyśmy się, wymieniwszy się wcześniej adresami i każda skierowała się do swojego samochodu.

Podjeżdżając pod swój dom, nie czułam już irytacji związanej z sytuacją z Edwardem. Byłam radosna.

- To z pewnością wina Alice! – pomyślałam – Jej stan był zaraźliwy.

Wprowadziłam samochód do garażu i skierowałam się w stronę drzwi wejściowych. Szukałam kluczy w torebce. Gdy je znalazłam, spojrzałam w końcu na werandę. Wtedy stanęłam jak wryta.

- Co on tutaj robi do cholery?! – zdziwiłam się i spojrzałam prosto w oczy Raphaela.



Rozdział VII - Przeprosiny


Było mi strasznie głupio, że tak zachowałem się wobec Belli. Zwłaszcza teraz, gdy wracałem myślami do naszej rozmowy w samochodzie, wspomnienia moich słów wyjątkowo mnie raziły. Postanowiłem pojechać do Niej i przeprosić Ją. Nie musiałem nawet pytać Alice o adres, z łatwością znalazłem go w Jej głowie.

Pędziłem moim Volvo jak oszalały. Dotarłem pod dom Belli w jakieś piętnaście minut. Zaparkowałem tuż przed płotkiem otaczającym posesję obok jakiegoś Audi. Domek ukryty był pośród drzew w głębi parceli. Bezszelestnie poruszałem się w jego kierunku, ale sekundę po przekroczeniu granicy działki dostrzegłem Bellę stojącą przy werandzie z jakimś mężczyzną.

Szybko skojarzyłem sobie jego twarz z wspomnieniami Alice z Alaski. To był Raphael. Zawahałem się. Nie wiedziałem, czy mam powód, żeby się wtrącić. Przeskanowałem szybko jego myśli, mając cichą nadzieję, że będę mógł stanąć w Jej obronie.

Zawiodłem się jednak. Raphael nie miał złych zamiarów, a z jego przygnębienia wywnioskowałem, że Bella doskonale radziła sobie z nim sama.

Poczułem się niezręcznie, więc zawróciłem do samochodu i odjechałem. Ona nie zorientowała się nawet, że tam byłem. Tym razem to ja poczułem smutek.

- Czemu On nie zostawi Jej po prostu w spokoju?! To nie jest dziewczyna dla Niego…


***


Jeszcze bardziej niż samym widokiem Raphaela, zdziwiłam się jego postawą. Naprawdę mnie zaskoczył i nawet w maleńkim stopniu wzruszył. Jego słowa były szczere. Wiedziałam o tym. Nie przyjechał po to, żeby mnie przekonywać czy też robić na mnie dobre wrażenie.

Celem jego wizyty było przeproszenie mnie. Szukał wybaczenia za całe dziesięć lat narzucania mi się i za to w jaki sposób to wszystko zakończył.

- Ja naprawdę nie czuję do Ciebie żalu…

- Jesteś taka dobra, Bello! Czy możemy odtąd już być tylko przyjaciółmi? – zapytał, wpatrując się desperacko w moje oczy.

- Myślę, że tak… - odpowiedziałam z lekkim wahaniem.

- Będziesz się do mnie czasami odzywać? – dopytywał.

- Tak i obiecuję, że również spróbuję zadzwonić od czasu do czasu – odparłam.

- Dobrze, więc nie będę Cię już dłużej zadręczał. Muszę wracać do Seattle.

- Trzymaj się! - powiedziałam i cmoknęłam go w policzek.

Pożegnał się bez słów, przytulając się do mnie być może odrobinę za długo niż powinien. Odkleił się ode mnie i ruszył w kierunku swego samochodu.

Tak w głębi wątpiłam troszeczkę w szczere intencje jego wizyty. Możliwe, że było tak jednak dlatego, że zdawałam sobie sprawę z tego, iż z dnia na dzień nie był w stanie pozbyć się tak po prostu uczuć do mnie.

W pierwszej sekundzie, gdy go zobaczyłam, znieruchomiałam. Wystraszyłam się, że chciał wszystko odwołać, że mógłby żądać mojego powrotu, lecz nie zrobił tego. Należały mu się za to chociażby minimalne wyrazy szacunku.

Dzień był naprawdę długi i męczący. I do tego ta historia z Edwardem. Całkowicie wytrącił mnie z równowagi.

- Nadęty bubek! – pomyślałam – Skoro tak go irytuję, to nie będę narzucać mu się ze swoją osobą! – postanowiłam i udałam się na polowanie – Trochę relaksu mi się należy.


***


Nazajutrz na uczelni trzymałam się z daleka od Edwarda. Chyba szybko się zorientował, że go unikam i ułatwił mi zadanie, manewrując tak, by nigdzie się na mnie nie natchnąć.

- Dobrze. Skoro tak… - pomyślałam, jakbym to nie ja zaczęła tę grę – Naprawdę nie rozumiem, czemu przy Nim jestem taka nielogiczna.

Zajęcia szybko minęły i kierowałam się pospiesznie w stronę parkingu. Najwyraźniej miałam jakiś okres, w którym ciągle będę zadziwiana. Przy moim jeepie ktoś na mnie czekał.

- Witaj Bello! – przywitał się.

- Cześć Jasper! Co Cię sprowadza? – spytałam zaciekawiona.

- Alice kazała mi pod groźbą tortur przywieźć Cię do nas - zaśmiał się.

- Skoro moja odmowa wiązałaby się z Twoim cierpieniem, to jedźmy – przyłączyłam się do jego śmiechu – Jedziemy moim samochodem?

- Nie mam nic przeciwko – odpowiedział i już po chwili przebijaliśmy się przez typowe dla tej pory korki.

- Mieszkacie sami? – spytałam.

- I tak, i nie - odpowiedział – Na jednej parceli stoją trzy domki. Jeden jest nasz, drugi Rosalie i Emmeta, a w trzecim mieszkają Esme i Carlisle z Edwardem.

- Wszyscy będą u Was? – dopytywałam się, próbując ustalić czy On też tam będzie.

- Nie wiem… Możliwe, że tak.

- Poznam w końcu Rosalie i Emmeta – stwierdziłam spokojnie.

- Widziałaś się dzisiaj z Edwardem? – zapytał mnie nagle.

- Widziałam dzisiaj Edwarda – poprawiłam go – Nie rozmawialiśmy jednak ze sobą.

Nic już nie powiedział, tylko milczał i w odpowiednich momentach wskazywał mi drogę. W sumie jak na Niego, to i tak się rozgadał.

- Ciekawe tylko, czemu dopytywał się o Edwarda? – zastanawiałam się.


***


Alice z radością oprowadziła mnie po swoim domu. W zasadzie nie interesowało mnie to, jak on był dokładnie urządzony, ale nie chciałam Jej zrobić przykrości. Udawałam, że słucham z uwagą jej wywodów o urządzaniu ich miłosnego gniazdka. Obecnie przedstawiali się bowiem jako nowożeńcy. Jasper też pracował - w salonie samochodowym. Był kierownikiem czy managerem, czy kimś takim.

W zasadzie nie skupiałam się na Jej monologu. Zastanawiałam się, gdzie był Edward. Jeszcze go nie widziałam, odkąd zajechaliśmy tam z Jasperem.

Ucieszyłam się, gdy przyszła Esme. Zaprosiła nas do siebie. U nich byli już wszyscy. On również. Zdawał się być nie zainteresowany naszym pojawieniem się. Grał nieprzerwanie na fortepianie melancholijną melodię, której nie znałam.

Czas mijał, a on ciągle uderzał w klawisze w ogóle nie biorąc udziału w naszych rozmowach. Zasmuciło mnie to. Żałowałam swoich wczorajszych słów i miałam nawet ochotę go przeprosić.

- Och… On mnie kompletnie ogłupia! – stwierdziłam niechętnie.

Gdy nastał wieczór, Cullenowie postanowili wybrać się na polowanie. Zaproponowali mi, bym się do nich przyłączyła, ale odmówiłam i zdecydowałam się wrócić do siebie. Byłam zdziwiona, gdy Edward oznajmił, że zostanie ze mną i postara się, bym bezpiecznie dotarła do domu.

- Chciał ze mną zostać sam - uświadomiłam sobie i gdybym tylko była w stanie, to na moich policzkach już kwitłby wyraźny rumieniec.

W końcu zostaliśmy tylko we dwoje. Wtedy oderwał się od gry na fortepianie i przysiadł nieopodal mnie. Spojrzał mi w oczy i zaczął rozmowę.

- Przepraszam. Wstyd mi za wczoraj. Zachowałem się tak impulsywnie.

- Ja również przepraszam. Nie powinnam w ogóle zaczynać takich tematów. To przecież zupełnie nie moja sprawa.

- Nic się nie stało. Nie będziesz się już gniewać? – zapytał.

- Nie gniewałam się – odpowiedziałam i opuściłam wzrok.

Edward przybliżył się do mnie zupełnie nieoczekiwanie, chwycił mój podbródek i podniósł moją twarz, bym znowu spojrzała mu prosto w oczy. Byliśmy tak blisko siebie.

- Zdecydowanie dobrze, że nie mogę się już rumienić.

- Unikałaś mnie dzisiaj – stwierdził.

- Byłam przekonana, że wściekasz się na mnie za moje wścibstwo.

- Skądże! - powiedział i odsunął za ucho niesfornie opadający na me czoło kosmyk włosów.

Jego twarz była tak blisko… Zbyt blisko.

- Muszę jechać – powiedziałam i jednocześnie zerwałam się z kanapy w kierunku wyjścia.

Odwróciłam się w stronę drzwi i On już tam stał.

- Naprawdę mąci mi w głowie – pomyślałam.

- Widzimy się jutro na uczelni? – spytał z wspaniałym, śnieżnobiałym uśmiechem.

- Tak – przytaknęłam i wyszłam.

- Koniecznie muszę przestać tak na Niego reagować… - westchnęłam boleśnie, wsiadając do samochodu.


Rozdział VIII – Przyjaciel?


Zaraz po wyjściu Belli poszedłem do swojego pokoju. Nie mogłem pozbyć się z myśli widoku jej twarzy. A na dodatek jeszcze to spojrzenie, które rzuciła mi spod rzęs, gdy podniosłem lekko jej podbródek… Przystąpiłem od razu do pracy. Wyjąłem sztalugi i zabrałem się za malowanie portretu Belli. Odwzorowywanie jej szlachetnych rysów na płótnie nie sprawiało mi najmniejszego problemu, gdyż w głowie w dalszym ciągu miałem obraz zapierający dech w piersiach – oczywiście, gdybym tylko oddychał jak normalny człowiek.

W tle puściłem sobie melodię Claire de Lune Debussy’ego. Bella była tak samo delikatna jak te dźwięki.

Gdy pierwsze światła poranka zaczęły wpadać do pokoju, na płótnie można już było zobaczyć Jej drobną sylwetkę. Właśnie szkicowałem usta, gdy do pokoju wpadła jak burza Alice. Oczywiście nie zapukała i nie miałem już najmniejszych szans na schowanie mojego niedokończonego dzieła. Nie było możliwości, żeby je ukryć przed ciekawskimi spojrzeniami mojej wścibskiej siostrzyczki.

- Nie chowaj, nie chowaj! Miałam wizję, jak się za to zabierasz. Byłam ciekawa efektów… - powiedziała i zaczęła bacznie przypatrywać się surowemu szkicowi.

- I jak? Wystawisz mi pisemną ocenę? – spytałem ironicznie.

- Kiedy i czy w ogóle masz zamiar go jej podarować? – nie zwróciła uwagi na moje pytanie.

- A co? Na ten temat już nie miałaś wizji? – dalej byłem kąśliwy.

- O co Ci chodzi? Co Cię ugryzło, Edwardzie?

- Twoje myśli, kochana siostro… Zapomniałaś, że potrafię w nich czytać.

- Wiesz, że nie panuje nad moimi wizjami. Nie widzę tego, co chcę, żeby się stało, ale to co ma się stać… - zaczęła się usprawiedliwiać.

- To, co może się stać! – poprawiłem Ją.

- Och Edwardzie… Dlaczego się tak przed tym wzbraniasz?

- Wystarczy. Muszę się przygotować do zajęć – powiedziałem, wychodząc do łazienki.

- Głupiec! – przemknęło w jej myślach.

- Wiesz, że słyszałem – odpowiedziałem spokojnie za drzwi.

- O to mi chodziło – wyjaśniła chichocząc.


***


Pół roku minęło zupełnie niezauważalnie. W końcu jak ma się 6 krótkich miesięcy do wieczności? Przez wspólne studia spędzaliśmy z Edwardem dużo czasu ze sobą. Nie można powiedzieć, żeby ten okres minął gładko. Razem byliśmy jak mieszanka wybuchowa. Często dochodziło między nami do drobnych sprzeczek i raz po raz większych kłótni. Nie potrafiliśmy jednak żywić do siebie urazy zbyt długo. Zawsze bowiem na przeszkodzie stawało wtedy coś, co albo trzeba było sobie pokazać, albo coś o czym trzeba było sobie powiedzieć.

Edward okazał się wspaniałym przyjacielem. Zresztą tak jak cała jego rodzina. Życie w ich pobliżu było dla mnie radosnym doświadczeniem. Evelyn i Ayden podzielali moje szczęście. Cieszyli się, że w końcu nie tylko moje usta, ale i oczy się śmiały. Z Raphaelem rzadko miałam kontakt. Tak jak obiecywał – zwrócił mi wolność.

Moje życie kompletnie się zmieniło.

- Muszę chyba wysłać liścik z podziękowaniami do Carmen i Eleazara… - uśmiechnęłam się na tę myśl.


***


Dzisiaj mieliśmy ćwiczenia praktyczne w uniwersyteckim ośrodku terapeutycznym. Strasznie byłam podniecona z tego powodu. To nasze pierwsze praktyki. Byłam ciekawa, jak to będzie w końcu mieć kontakt z potencjalnym pacjentem. Nigdy wcześniej nie pracowałam.

Edward zdawał się kompletnie nie podzielać mojego zaaferowania całą tą sprawą. Stał sobie obok mnie zupełnie obojętny. Nie miałam pewności, ale wydawało się, jakby właśnie odpływał gdzieś myślami.

- No tak! To nie są jego pierwsze studia… - pomyślałam i dotknęłam jego ramienia.

- O czym myślisz?

- Ja nie mogę widzieć Twoich myśli, Ty moich – to chyba uczciwe, prawda? – odpowiedział wymijająco.

Rozmowę przerwał nam prowadzący zajęcia. Przydzielono mnie z Edwardem do tej samej pacjentki. Naszym zadaniem było Ją obserwować przez godzinę, a następnie spróbować postawić diagnozę na tej podstawie.

Oczywiście moja teza nie zgadzała się z tą, którą wysnuł Edward. Zupełnie nie zwracając uwagi na ludzi wokół nas, zaczęliśmy się ze sobą sprzeczać, kto ma rację. W efekcie zostaliśmy poproszeni o wcześniejsze oddanie wyników naszej pracy. Profesor dokładnie się im przyjrzał.

- Widzę, że nie potrafiliście Państwo pracować zespołowo – rzucił swoje spostrzeżenie – Zadziwiające jest jednak to, że rację macie oboje. Ta pacjentka to bardzo ciekawy i rzadki przypadek. Te dwa teoretycznie wykluczające się zespoły zaburzeń u niej nakładają się na siebie. Zajęcia zaliczam. Możecie iść się pokłócić gdzie indziej! – powiedział i odszedł od nas.

Wyszliśmy zatem. Byłam wściekła. Nie dość, że znowu się "poszarpaliśmy", to jeszcze nie mogłam mu zarzucić, że się wymądrzał i nie miał racji. To rozeźliło mnie kompletnie.

W milczeniu podeszliśmy do samochodu Edwarda, którym dziś akurat mnie podwiózł.

- Pięknie! Jeszcze jestem od niego uzależniona w tym momencie! – pomyślałam, wywracając oczami.

- Coś nie tak, Isabello? – zawsze się tak do mnie zwracał, gdy chciał dolać oliwy do ognia, ale tym razem postanowiłam się nie dać tak łatwo.

- Wszystko w porządku.

- Doprawdy? – skrzywił się w półuśmiechu.

- Tak. To co teraz zrobimy?

- Na co tylko masz ochotę, Piękna… - powiedział szarmancko i ucałował moją dłoń.

- Edwardzie, naprawdę musisz ewoluować! Mężczyźni się już tak nie zachowują – zażartowałam, by ukryć zmieszanie.

Po raz kolejny podziękowałam za możliwość nie rumienienia się. To by wiele komplikowało…

Edward bacznie mi się przyglądał, ciągle trzymając moją dłoń. Cofnęłam ją spokojnie i poprawiłam nią włosy.

- Może pojedziemy do mnie? – spytał.

- Dobrze. Z twoją rodziną na pewno będzie wesoło.

- Będziemy sami – rzucił obojętnie.

- Jak to? – głos mi lekko zadrżał.

- Alice, Jasper i Carlisle są w pracy – wyjaśniał niewinnym tonem – A Rosalie i Emmet wraz z Esme wybrali się w odwiedziny do Denalich.

- Sami… - pomyślałam niespokojnie.


Rozdział XIX - Upokorzenia


Wiedziałam, że to fatalny pomysł, żebyśmy zostali sami, tylko we dwoje i bez żadnych świadków. Idiotyzm! To wręcz nie miało szans, żeby skończyć się dobrze…

10 lat mojego wampirzego życia spędziłam w totalnym chłodzie. Aż do dzisiaj. To przez niego oczywiście. Na początku było spokojnie. Rozmawialiśmy. Edward zaczął grać na fortepianie. To mnie rozczuliło. Przysiadłam na ławce przed instrumentem bardzo blisko niego. Nie wiem, czemu tak niemądrze postąpiłam, ale zdecydowanie przeceniłam swoje możliwości. To było fatalne posunięcie ze strategicznego punktu widzenia!

Edward przestał grać. Obrócił się do mnie i wpatrywał się w moje oczy z niemym pytaniem malującym się na jego przystojnej twarzy. To było za dużo jak dla mnie…

Dystans między nami zniknął w sekundę. Nasze usta spotkały się i zatraciłam się zupełnie w tym pocałunku. To była taka pierwsza sytuacja w moim życiu! Chłopcy nigdy mnie nie interesowali, unikałam randek.

A teraz pozwalałam sobie na kompletną utratę rozumu przez to, że Edward pieścił moje marmurowe ciało swoimi dłońmi. Doprowadzał mnie tym do obłędu.

Jedynie resztki rozumu trzymały mnie przed rzuceniem się w otchłań, przy której stałam. Skoczyłam w nią jednak bez zastanowienia, gdy jego język wędrował po mojej szyi. Gdybym była człowiekiem, to zapewne miałabym w tym momencie poważne problemy z oddychaniem. Dzięki wampirzym możliwościom, mogłam jednak skupić się na czymś innym i poddać się całkowicie temu szaleńczemu uczuciu. Usiadłam Edwardowi na kolanach. Zaczęłam delikatnie wodzić językiem po jego szyi, potem delikatnie pieściłam jego uszy i dla odmiany przygryzałam je lekko. Nie protestował. Po mimice jego twarzy rozpoznałam, że doprowadzałam go tym do obłędu.

- To dobrze, że działam na niego tak samo, jak on na mnie… - uśmiechnęłam się do swoich myśli.

- Co cię tak rozbawiło, moja Piękna? – spytał, lekko unosząc brwi.

- Reakcja twojego organizmu – odpowiedziałam szybko i bez zawahania.

- Czyżbym reagował w jakiś niewłaściwy sposób? – dopytywał się skonsternowany.

- Ależ nie, wręcz przeciwnie! Zupełnie prawidłowo… - zaśmiałam się delikatnie, patrząc na twardą wypukłość jego spodni.

- Czy to oznacza, że tylko drażnisz się ze mną? Nie masz ochoty na… - zaczął, ale przerwałam mu przywierając łapczywie do jego warg.

- Oszalałam – to całkowicie pewne! – pomyślałam.

Edward był w podobnym stanie jak ja, a świadczyło o tym to, że rozerwał jednym ruchem dłoni moją bluzkę. Szast, prast i tak o to miałam na sobie u góry wyłącznie koronkowy stanik. Nie pozostawałam mu dłużna i zemściłam się na jego koszuli. Widok nagiego torsu oszołomił mnie bardziej, o ile to w ogóle jeszcze było możliwe.

Zaczęłam wodzić dłońmi po jego klacie. Wtedy to Edward nieoczekiwanie wstał, jednocześnie mnie podnosząc. Sekundę później leżałam na puszystym dywanie, a on pochylał się nade mną, całując moje piersi przez materiał biustonosza. Drażnił się ze mną, przedłużając chwilę, zanim pozbawi me ciało kolejnego zbędnego elementu zakrywającej je garderoby. Pragnęłam, by przestał się ze mną droczyć.

Tak jakby przez moment Edward był jednak w stanie czytać w moich myślach. Zaczął całować mnie coraz niżej i niżej, aż w końcu dotarł do paska moich spodni i rozebrał mnie. Miałam już na sobie wyłącznie skąpą i tak bieliznę. Cieszyłam się w głębi, że wybrałam dzisiaj właśnie tą. Jemu najwyraźniej też się podobała. Złapał brzeg koronkowych fig między śnieżnobiałe zęby i zaczął je ostrożnie ściągać, jednocześnie dłońmi pozbawiając mnie stanika. Byłam naga.

- Jak udało mu się tak na mnie wpłynąć? – pomyślałam – Ściągnij spodnie! W tej sytuacji nie możesz w nich już dłużej pozostać! – zachichotałam.

Wykonał posłusznie polecenie, nie tracąc przy tym kontaktu wzrokowego ze mną. Jego spojrzenie całkowicie pozbawiało mnie resztek przyzwoitości.

Bez zastanowienia rozszarpałam dłońmi jego bokserki. Roześmiał się i śmiało przywarł do moich piersi. Bez żadnego skrępowania oceniłam szybkim spojrzeniem jego penisa.

- Ciekawe, czy wszystkie wampiry płci męskiej były tak hojnie obdarzone przez naturę? – zastanowiłam się – Może przemiana ulepsza ich także pod tym względem?

Edward rozproszył jednak moje przemyślenia, schodząc swymi pocałunkami coraz niżej.

Już prawie dotarł do mego magicznego miejsca, gdy nagle drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem i do salonu wpadło jasnowłose tornado.

- Edward, gdzie jesteś? Widziałam Twój samochód na podjeździe! Nie ukrywaj się przede mną! – piszczała Tanya.

W tej samej sekundzie jej wzrok prześlizgnął się po naszych nagich ciałach. Stanęła jak wryta. My zamarliśmy, zaskoczeni kompletnie nieoczekiwanym przez nikogo gościem.

- No pięknie… O ile zakład, że za chwilę rozpęta się tu dzika awantura?! – nie zdążyłam nawet dobrze pomyśleć, gdy Tanya zaczęła na mnie krzyczeć:

- Ty żmijo! Wiedziałaś, że on jest mój! Ty dziwko! – nie żałowała mi niewybrednych epitetów.

Zerwaliśmy się na równe nogi. Chwilę potem Tanya doskoczyła do mnie i zanim zdążyłam zareagować szarpnęła mnie za włosy.

- Puść mnie natychmiast wariatko! – rozkazałam, zaciskając ręce na jej szyi i próbując ją od siebie odsunąć.

Nic nie robiła sobie jednak z moich słów, bo kopnęła mnie prosto w prawe kolano. Stało się… Staw kolanowy głośno chrupnął i upadłam na podłogę, uwalniając wściekłą wampirzycę z bezpiecznego uścisku. Nie było to zbyt sensowne posunięcie, ale widocznie rozsądek nie był dzisiaj moją najmocniejszą stroną. Nie zdążyłam nawet krzyknąć, gdy rzuciła mną o ścianę.

Wtedy w końcu wkroczył Edward i zablokował ją w silnym uchwycie. Wreszcie!

- Ciekawe, co robił do tej pory?! - pomyślałam z przekąsem.

Przyjrzałam się mu i zauważyłam, że miał już na sobie spodnie. Pozwolił mnie poturbować tylko po to, żeby zakryć swoją męskość.

- Przecież i tak zdążyła ją już obejrzeć! - wyrzucałam mu w myślach.

Egoista! Zachował się jak cnotliwe dziewczę. Aż dziw, że jeszcze chwilę temu nie wstydził się i tak zachłannie pieścił moje ciało.

- Przeklęty świętoszek! – wściekałam się.

W tej samej chwili wylądował na mnie koc rzucony przez Edwarda ciągle przytrzymującego Tanyę. Nie zdążyłam nawet się zdziwić, gdy do domu wpadli Alice z Jasperem. Nic nie mówili, tylko w milczeniu lustrowali zastaną sytuację.

- Wspaniale… Czy naprawdę jestem w stanie być jeszcze bardziej upokorzona?! – wściekałam się.

Poczułam, jak delikatnie ogarnia mnie spokój. To na pewno sprawka Jaspera.

- Nie próbuj nawet swoich sztuczek, Jasper! – syknęłam na Niego – Nie przestanę się wściekać aż do następnego stulecia!

- Czy ktoś mi wyjaśni, co tutaj zaszło? – spytał od progu Carlisle i przyglądał się nam wszystkim ze zdziwieniem.

- Chyba potrzebuję Twojej pomocy, Carlisle… - westchnęłam zażenowana.

Dr Cullen zachował się, jak na gentelmana przystało. Szkoda, że nie można tego samego powiedzieć o dzisiejszym postępowaniu Edwarda. Carlisle przyklęknął przy mnie, owinął mnie szczelnie kocem i zaniósł do swojego gabinetu. Wychodząc wydał tylko odpowiednie polecenia:

- Jasper uspokój Tanyę, a ty Alice przynieś Belli jakąś sukienkę. Muszę usztywnić jej nogę.

- Świetnie! – zamruczałam.


***


Kwadrans później moja noga była już usztywniona. Miałam na sobie z powrotem moją bieliznę i jakąś zdecydowanie zbyt frywolną, czerwoną i falbaniastą sukienkę Alice.

- Sama nigdy nie wybrałabym czegoś takiego do ubrania! Na pewno nie w takiej sytuacji... – pomyślałam, wchodząc do salonu. Pokracznie mi to wychodziło, gdyż musiałam wspierać się na kuli. Tanyi nigdzie nie było, Edwarda też nie.

Alice szła obok mnie. Była nienaturalnie cicha. O nic mnie jeszcze nie spytała. Ciekawe, ile wysiłku kosztowało ją to powstrzymywanie się przed zadaniem mi najbardziej krępujących na świecie pytań. Spojrzałam na nią podejrzliwie.

- Odwiozę cię do domu – powiedziała.

- Acha! Tutaj jest haczyk. Chce, żebyśmy zostały same, zanim zacznie mnie przesłuchiwać – zrozumiałam.

- Nie! Ja to zrobię – usłyszałam za sobą głos Edwarda.

- O nie! Co to, to nie! – pomyślałam – Myślę, że najlepiej będzie jak Carlisle mnie odwiezie – stwierdziłam i spojrzałam błagalnie na mojego lekarza.

- W porządku! Chodź Bello… - podparłam się na jego ramieniu i chwilę później jechaliśmy już jego Mercedesem.

- Wspaniały człowiek – pomyślałam – Nie zadawał żadnych zbędnych pytań.

Gdy zatrzymał się pod moim domem, spojrzał tylko na mnie z zatroskanym wzrokiem i z lekką niepewnością w głosie zapytał:

- Pomóc ci wejść do domu?

- Poradzę sobie.

- Bello, gdybyś chciała porozmawiać…

- Tak, wiem, że mogę na ciebie liczyć. Dziękuję za pomoc – przerwałam mu.

- Przykro mi, że to wszystko spotkało cię w moim domu – wyszeptał.


***


W końcu byłam sama. Co za paskudny dzień. Jeszcze teraz czułam gorzki smak upokorzenia. Byłam tak bliska… To byłby pierwszy raz!

- Żenujące doprawdy! – pomyślałam – Nie chcę stanąć twarzą w twarz z Edwardem! Być może dzisiaj odpuścił, ale jutro nie da mi spokoju…

Niewiele myśląc złapałam za telefon. Błyskawicznie wybrałam odpowiedni numer.

- Evelyn, możesz po mnie przyjechać? – spytałam bez żadnego powitania.

- Tak, coś się stało? – zaniepokoiła się.

- Nie mam czasu na tłumaczenie. Za ile będziesz u mnie? Ja nie mogę prowadzić.

- Bella, co się stało? – zdenerwowała się.

- Evelyn, muszę się pospieszyć. Bądź u mnie najszybciej, jak się da – zażądałam i skończyłam rozmowę.

Pół godziny później byłam już gotowa i czekałam na werandzie. Pod mój dom zajechało znane mi Audi. Oczywiście to nie była Evelyn, tylko Raphael. Wyszedł po mnie i ze zdziwieniem spojrzał na kulę, na której się wspierałam.

Nie pytał jednak o nic. Byłam mu za to naprawdę wdzięczna. Wziął mnie na ręce i zaniósł do samochodu.

Ruszyliśmy z piskiem opon. Milczał dalej. Gdy wyjechaliśmy już z Waszyngtonu na autostradę do Seattle, odważył się w końcu na mnie spojrzeć.

- Przepraszam, że to ja… Zmartwiliśmy się i wiedziałam, że będę na miejscu najszybciej – wytłumaczył się.

- W porządku – szepnęłam.

- Mocno ucierpiałaś poza tą nogą?

- Bardziej zranioną mam już tylko dumę.

Dalszą drogę milczeliśmy. Patrzyłam za okno. Byłam jednocześnie wściekła i ogłupiona. Miałam jednak wewnętrzne przekonanie o tym, że muszę na jakiś czas zniknąć.



Rozdział X – Pytania


Po przyjeździe do Seattle nie miałam nawet chwili, żeby spokojnie porozmawiać z Aydenem. Evelyn nakazała mi przesiąść się do jej samochodu i wyruszyłyśmy w tajemniczą podróż. Jej cel poznałam dopiero, gdy kierowałyśmy się autostradą w stronę Vancouver.

Evelyn wytłumaczyła, że domyśliła się, iż chciałam uciec przed jakąś niezręczną dla mnie sytuacją, więc zorganizowała dla nas wycieczkę. Tak naprawdę powód ku temu był jeszcze jeden... Prawdopodobnie ona była święcie przekonana o tym, że w pobliżu Raphaela nie będę skłonna do zwierzeń. Wszystko przez ten wampirzy słuch absolutny!

Kilka godzin później mogłyśmy odpocząć w maleńkim hoteliku na obrzeżach Vancouver. Evelyn bacznie mi się przyglądała. Zapewne miała wątpliwości o to, czy ma dać mi jeszcze trochę czasu, czy też rozpocząć rozmowę już teraz.

Nie zapytała jednak o nic. Usiadła obok mnie. Przyciągnęła moją głowę do swych piersi, po czym zaczęła tulić i głaskać moją twarz tak, jak pewnie każda matka zrobiłaby, gdyby jej dziecko miało smutny nastrój.

Powodem mojego cierpienia wcale nie był smutek, tylko rozczarowanie… Byłam zażenowana tym, w jakiej sytuacji się znalazłam, ale jednocześnie było mi niewyobrażalnie przykro, że się nam nie udało. Straciliśmy taką piękną chwilę, która odleciała błyskawicznie jak spłoszony motyl.

Podniosłam głowę i spojrzałam Evelyn prosto w spokojne oczy. Naprawdę miałam ochotę przyznać jej się do wszystkiego…

- Uciekłam.

- Wiem Kotku…

- Tego dnia byliśmy z Edwardem sami w jego domu. Poniosło nas. Zaczęliśmy się całować i zatraciliśmy się w tym kompletnie! – spojrzałam na nią z lekkim wahaniem – Wiesz do czego to prowadziło i oszczędzę Ci szczegóły.

- W porządku – szepnęła i potakująco kiwnęła głową.

- Byliśmy nadzy i pewnie za chwilę stało by się to, co byłoby naturalną konsekwencją naszego działania. Nasze poczynania przerwała Tanya, która bez pukania wpadła do domu Cullenów.

- Ale numer! – Evelyn zaczęła się serdecznie śmiać, ale widząc moją zrozpaczoną minę szybko zreflektowała się i uspokoiła – Przepraszam Cię, Skarbie! Patowa sytuacja. Pierwszy raz nie powinien tak wyglądać…

- Właśnie. Tanya zaczęła przeklinać i rzuciła się na mnie. Szarpała mnie za włosy, więc próbowałam ją unieruchomić zaciskając jej ręce na szyi. Wtedy ona kopnęła mnie w kolano, przez co właśnie mam złamaną nogę.

- Och Kochanie! – zmartwiła się i pogładziła mój policzek.

- To jeszcze nie wszystko… - oznajmiłam – Ja byłam dalej naga i dziwiłam się, czemu Edward nie spieszy mi na ratunek. Okazało się, że przeszkodziło mu w tym zakładanie spodni! Wstrętny cnotliwy chłopczyk! – oburzyłam się.

- No to niezbyt dobre posunięcie z jego strony – skomentowała.

- W końcu jednak ją unieruchomił i pospiesznie rzucił na mnie koc. Wtedy do domu wpadli Alice z Jasperem. Jak ja się wtedy poczułam… - westchnęłam i wywróciłam oczami.

- Upokorzona? – spytała.

- Jak diabli! – zgodziłam się – Ale to oczywiście jeszcze nic! Chwilę później do domu wszedł Carlisle wracający ze szpitala.

- Ojej! Dr Cullen? – zapytała tak, jakby rozumiała jakie zażenowanie musiałam czuć leżąc nago w salonie tego gentelmana.

- Tak, właśnie on. Zachował się oczywiście wobec mnie całkowicie bez zarzutu. Opatrzył nogę i na moją prośbę odwiózł mnie do domu, wybawiając mnie przed powrotem z Alice czy Edwardem.

- A dlaczego nie chciałaś wracać z nimi?

- To proste! Alice przeprowadziłaby dokładne przesłuchanie odnośnie całego zdarzenia, a naprawdę nie miałam wtedy na to ochoty. A Edward… On… Nie chciałam znaleźć się z nim sam na sam po tym wszystkim.

- Dlaczego? – zdziwiła się.

- Wiem, że to głupie. Ośmieliłam się prawie z nim kochać, a nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy i pogadać – skrytykowałam samą siebie – Ja po prostu nie wiem…

- Nie jesteś pewna co do niego czujesz?

- Och! Ja nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam! Cieszyłam się, że Edward pojawił się w moim życiu. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem ze względu na te studia i zaprzyjaźniliśmy się. Po zajęciach starałam się przedłużać do maksimum czas, który musiałam z nim spędzać. Nigdy nie było mi mało! Często przydarzały nam się nieporozumienia, ale kompletnie nie umiemy się na siebie gniewać. Wiesz, za bardzo brakuje nam tego, że coś nas wtedy omija… Nie możemy przecież czegoś sobie powiedzieć czy czegoś sobie pokazać, jak jesteśmy obrażeni. Przed tym feralnym dniem nie było jednak między nami takich jednoznacznych sytuacji.

- Bello, jaki jest ten cały Edward? – zapytała, przyglądając mi się uważnie.

- Szarmancki, stanowczy, potrafiący wytrwale bronić swojego zdania, sympatyczny i taki ciepły… - uśmiechnęłam się na samo wspomnienie.

- Cóż… - Evelyn pokiwała głową, chichocząc delikatnie – Myślę, że parę dni oddalenia przyda ci się, żeby spojrzeć na to wszystko z boku i przemyśleć dokładnie – zawyrokowała – Chyba, że już wiesz, co masz z tym wszystkim zrobić?

- Chyba nie… - zaprzeczyłam, a moją twarzą natychmiast zawładnęło zmartwienie.

- Spokojnie! Wkrótce będziesz potrafiła nazwać rzeczy po imieniu… - powiedziała i wyszła do drugiego pokoju.

Dalej nie wiedziałam, co myśleć o tym wszystkim. Nie miałam też pojęcia, o co jej chodziło. Za dużo pytań i wątpliwości, a za mało odpowiedzi. Straciłam równowagę.

Na dodatek dręczyła mnie wizja spotkania z Edwardem. Ciekawe, co on sobie o mnie pomyślał po tym wszystkim… Tak łatwo pozwoliłam mu się uwieść.

- Oddałabym miliony za możliwość poznania jego myśli…

Wiedziałam, że wkrótce będę musiała się zmierzyć z tym wszystkim. Stanąć twarzą w twarz z nim i zapanować nad całą sytuacją.

- Jeszcze nie teraz… - pomyślałam i przymknęłam oczy.


Rozdział XI – Niespodziewane


W Vancouver spędziłyśmy jeszcze tylko 3 dni i musiałyśmy wracać, gdyż Evelyn miała towarzyszyć Aydenowi na jakimś ważnym balu charytatywnym. Przez resztę pobytu kwestia Edwarda nie została już przez nas poruszona. Rozmawiałyśmy za to o wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatniego półrocza. Zrozumiałam, że strasznie zaniedbałam moją rodzinę, skupiając się wyłącznie na Cullenach.

- Muszę to koniecznie naprawić! – pomyślałam.

W międzyczasie moja komórka nie miała ani chwili odpoczynku. Alice z Edwardem prześcigali się w telefonowaniu do mnie. Wiedziałam, że jestem im winna chociaż krótkie wyjaśnienie odnośnie mojego zniknięcia. Zadzwoniłam zatem do Carlisle’a. Wyjaśniłam mu, że wyjechałam do mojej rodziny na jakiś czas. Zapewniłam go jednak, że niedługo wrócę i odpowiedziałam też na jego pytania odnośnie nogi. Po 3 dniach była już właściwie jak nowa i mogłam zrezygnować z usztywnienia.

Gdy wróciłyśmy do Seattle, w naszym domu zastałyśmy tylko wściekłego Raphaela. Ayden był w kancelarii. Modliłam się o to, żeby ten gniew nie był związany z moją osobą. Moje prośby zostały wysłuchane niemalże natychmiast.

- Może poproszę o coś jeszcze? – pomyślałam, uśmiechając się w duchu.

Okazało się, że Candence wystawiła go do wiatru. Miała pójść z nim na ten bal, ale nie przyleciała z Finlandii, w której akurat zabawiała, bo poznała jakiegoś przystojnego wampira.

- No tak! Potencjalny kandydat na partnera. Cała Candence! – pomyślałam – Może w takim razie nie pogardzisz moim skromnym towarzystwem? – spytałam go, delikatnie się uśmiechając.

- Och! Naprawdę? – spytał z niedowierzaniem.

- Tak – odpowiedziałam zdecydowanie.

- Kochana jesteś! – ucieszył się i rzucił mi na szyję.

Odsunęłam się delikatnie od niego tak, żeby go nie urazić. Spojrzałam mu spokojnie w oczy i odpowiedziałam:

- Czego się nie robi dla przyjaciół…


***


Tanyę udało mi się spławić jeszcze tego samego dnia. Nie było to trudne po tym, co zobaczyła i po tym, jak wykrzyczałem jej, że nawet milimetr mojego ciała nie chciałby, że to ona była na miejscu Belli! Dodałem też, że nie wybaczę jej, że ją skrzywdziła.

Jednak to nie wściekle różowa blondynka uparcie nie znikała z moich myśli. Tylko Bella…

- Dlaczego wyjechała? Dlaczego nie chciała ze mną rozmawiać? Dlaczego nie była w stanie choćby odebrać telefonu od mnie? – dręczyłem się pytaniami, na które nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi.

Nie mogłem wytrzymać sam ze sobą. Chodziłem bezsensownie w tę i w tamtą po domu, znikałem na długie godziny w lesie albo siadałem w byle jakim miejscu i popadałem w totalne odrętwienie.

Moja rodzina cierpiała razem ze mną. Esme, Rosalie i Emmet dowiedziawszy się o wszystkim, natychmiast wrócili z Alaski.

Prawda była jednak taka, że nawet obecność ich wszystkich nie zmieniała faktu, że całym sobą pragnąłem towarzystwa tylko jednej osoby. Tej, która odwróciła się ode mnie… Uciekła.

- A może ona nie chciała, żeby do tego doszło? Może pojawienie się Tanyi wbrew wszelkim pozorom było jej na rękę? Może nic nie czuła do mnie? Może żałowała, że tak się zagalopowaliśmy? – nawet nie zauważyłem, że te pytania wypowiedziałem już na głos.

- Mylisz się, Edwardzie! – powiedziała stanowczo Alice.

- Skąd ty to możesz wiedzieć? – zdenerwowałem się.

- Stąd, że obserwuję was od dawna? Te wasze podchody… - zaśmiała się i pokręciła przecząco głową – Od jakiegoś czasu czekam z niecierpliwością na spełnienie mojej wizji.

- Jakiej wizji? – zdziwiłem się.

- Takiej… - odpowiedziała i pokazała mi wszystko w mojej głowie – Nawet nie wiesz, ile wysiłku kosztowało mnie ukrycie jej przed Tobą. Chciałam, żebyś sam zdał sobie w końcu sprawę…

- Twoje wizje mogą się zmieniać, Alice! – przerwałem jej.

- Ta się jednak nie zmieniła.

- A dlaczego nie widzisz nic na temat teraźniejszej chwili? – spytałem z wyrzutem.

- Bo straszne z was głuptasy! Męczycie się, ale żadne z was nie podjęło stosownej decyzji.

- Mam nadzieję, że wróci… - szepnąłem.

- Wierzę w to! – powiedziała i przytuliła mnie.

- Kocham Ją! Pierwszy raz w ciągu swojej całej egzystencji czuję coś takiego… - przyznałem się.

- Wiem.

Milczałem. Pragnąłem cofnąć się do tamtej chwili i zmienić los. Siedzieć znów przy fortepianie i zamiast poddać się namiętności (nie żebym nie chciał), uciec z nią na koniec świata! Tak, żeby nikt nas nie rozdzielił... Zwłaszcza jakieś różowe blondynki!


***


To naprawdę było dla mnie niemałym poświęcaniem! Musiałam przecież z tego powodu kupić i założyć balową suknię. Wybrałam taką delikatną w pięknym złotym odcieniu, który świetnie współgrał z moimi brązowymi włosami i bursztynowymi oczami. Na mężczyznach robiłam ogromne wrażenie. Na Raphaelu też, ale o tym starałam się w ogóle nie myśleć.

Bardzo miło spędzałam z nim czas tej nocy.

On naprawdę się zmienił! Nie naciskał, nie był zbyt narzucający się i naprawdę nie poruszał tematów, które mogłyby sprawić, że poczułabym się niekomfortowo. Szczędził mi nawet jednego malutkiego komplementu, choć wiedziałam jaki wysiłek musiał włożyć w powstrzymywanie tych słów, które niemalże same cisnęły mu się na usta.

Tańczyliśmy właśnie jeden z wolniejszych tańców, gdy jego pytanie wyrwało mnie z zamyślenia:

- Gdzie jesteś?

- Tutaj… – szepnęłam.

- A myślami?

- W Waszyngtonie.

- Przy..?

- Przy… E… Cullenach.

- Przy jednym z nich szczególnie – to nie było pytanie, więc nic nie powiedziałam – Tęsknisz za nim? Jak mu na imię?

- Edward – odpowiedziałam bez zawahania się – Nie wiem, czy tęsknię… Myślę.

- Brakuje ci go?

- Tak. Jest moim przyjacielem. Dużo czasu spędzamy zwykle ze sobą, a przecież od tygodnia się nie widzieliśmy i nie rozmawialiśmy.

- Czemu? Czyżbyście zapomnieli, że wynaleziono coś takiego jak telefon? – dopytywał się spokojnie.

- Nie. Wyłączyłam komórkę. Musiałam się zastanowić…

- Nie umiesz rozeznać się w swych uczuciach? – odgadł bezbłędnie.

- Tak… - szepnęłam nieśmiało.

- Twoje oczy błyszczą się, jak o nim wspominasz. Podejrzewam, że gdyby twoje ciało było tylko w stanie, to właśnie rumieniłabyś się i serce biłoby szybciej…

- O czym ty mówisz? – zdziwiłam się.

- To naprawdę nie jest takie trudne do zrozumienia, Bello. Amorowi chyba w końcu udało się trafić w Twoje serce! – zaśmiał się radośnie – Bądź szczęśliwa!

Akurat zmieniła się piosenka. Na „When I fall in love” Nat King Cole’a. (http://www.youtube.com/watch?v=ROTScJB2lpg) Usłyszałam pierwsze jej słowa i świat się zatrzymał…


***


Nie wahałam się dłużej. Gdy tylko wróciliśmy z balu, przeprowadziłam z członkami mojej rodziny rozmowę pożegnalną. Nikt nie próbował mnie zatrzymywać. Wszyscy jednogłośnie życzyli mi szczęścia.

Cieszyłam się, że mogę wracać moim własnym samochodem – Raphael z Aydenem przyprowadzili go dla mnie do Seattle, gdy byłyśmy w Vancouver.

Całą podróż myślałam tylko o tym, co powiedzieć Edwardowi. Układałam w myślach przemowy i jednocześnie karciłam się w myślach za to, iż zachowuje się jak jakaś ogłupiała nastolatka.

Wjeżdżając do Waszyngtonu miałam już jednak pewność, że postawię na prostotę... Wystarczy „Kocham Cię”!


***


- Edwardzie! Bella wraca! Właśnie wyjechała z Seattle! – Alice krzyczała, wbiegając rano do mojego pokoju.

Nie zastanawiałem się już ani chwili dłużej. Błyskawicznie się przebrałem, zabrałem ze sobą skończony już dawno portret Belli i poprosiłem Alice, żeby mnie podrzuciła pod jej dom.

O dziwo moja siostra zrobiła to bez żadnego malutkiego pytania. Nie odezwała się do mnie ani słóweczkiem, tylko cały czas się uśmiechała.

Do domu Belli włamałem się bez najmniejszego problemu. Postawiłem portret na wprost drzwi wejściowych. Tak, żeby był pierwszą rzeczą, którą ujrzy po przekroczeniu progu.

Potem już tylko czekałem…



Rozdział XII - Miłość


Gdy zaparkowałam samochód na podjeździe własnego domu, ucieszyłam się. Nareszcie z powrotem w Waszyngtonie! Podchodząc pod drzwi poczułam to... Zapach Edwarda! Czyżby się tu gdzieś kręcił? Nie zastanawiałam się już dłużej. Weszłam do środka i stanęłam jak wryta.

Dokładnie na wprost drzwi, oparty o schody na piętro, postawiony był mój portret. Wyglądałam na nim tak pięknie i niewinnie. Byłam ubrana na biało, moje brązowe pukle rozwiewał wiatr, a na mej twarzy malowało się rozmarzenie. Usta z kolei rozchylały się delikatnie w jakimś niemym pytaniu.

- Cóż to znaczy? – pomyślałam i wtedy zobaczyłam podpis Edwarda w prawym dolnym rogu.

Podniosłam obraz i weszłam dalej do salonu. Sam autor siedział w moim bujanym fotelu i przyglądał mi się uważnie. Miał rozanielony wyraz twarzy. Był taki piękny, taki idealny! Szybko odwzajemniłam jego uśmiech. Odłożyłam portret na bok i zatrzymałam się w połowie drogi do niego. Edward spojrzał pytająco, po czym wstał i podszedł do mnie. Dzieliły nas tylko centymetry. Patrzyliśmy się sobie w oczy i milczeliśmy. Szukaliśmy czegoś w swoich spojrzeniach. Naprawdę nie wiem, ile to trwało, zanim oboje to odnaleźliśmy. Wtedy on pogłaskał mnie po policzku. Czułam słodycz aż na końcu języka!

Nie zwlekałam już ani chwili dłużej. Przywarłam do niego całym ciałem i wtuliłam twarz w jego klatkę piersiową. Natychmiast mnie objął, zanurzył twarz w moich włosach i roześmiał się radośnie. Chichotałam razem z nim. Czułam się taka lekka jak balonik falujący na wietrze. Odchyliłam się delikatnie w jego ramionach i ponownie spojrzałam w te cudowne bursztynowo – złote oczy.

Sekundę po tym nasze usta złączyły się w początkowo spokojnym, ale później już coraz bardziej szalonym pocałunku.

- A może ja naprawdę unoszę się w powietrzu? – pomyślałam.

Edward dotykał delikatnie moich ramion, gładził mnie po plecach i w dalszym ciągu nieziemsko całował. A ja poczułam, że to mi już nie wystarcza, że chcę więcej i jestem na to gotowa. Teraz, tutaj, natychmiast!

Mój kochany zaskoczył mnie, bo odgadł me oczekiwania bezbłędnie i jego usta przesuwały się już delikatnie i lekko opieszale od moich uszu przez szyję w kierunku obojczyków. To powolne tempo doprowadzało mnie do jeszcze większej pasji. Poczułam, jak palce Edwarda delikatnie rozpinają guziki mojej bluzki. W odpowiedzi na to ściągnęłam jego koszulę. Tym razem było tak samo jak poprzednio. Znowu oniemiałam na widok jego gołego, idealnie wyrzeźbionego torsu. Miałam straszną ochotę pocałować jego sutki, ale chwilowo się powstrzymałam. Złapałam go za dłoń i bez słowa zaprowadziłam na górę do sypialni. Nic nie mówił. Przyglądał się tylko z taką nieznaną mi wcześniej czułością.

Położyliśmy się na łóżku obok siebie i tylko patrzyliśmy sobie w oczy. Trwało to dłuższą chwilę, zanim Edward zaczął bawić się moimi włosami. Przymknęłam powieki i rozkoszowałam się tą chwilą ukojenia. Wtedy poczułam dotyk warg Edwarda na moich własnych. Jednocześnie jego dłonie powędrowały ku mym piersiom. Głaskał je przez chwilę, ale gdy walka naszych języków stawała się co raz to bardziej zdecydowana i namiętna, przestał i zajął się ściąganiem moich spodni.

Otworzyłam oczy i spróbowałam przekazać mu wiadomość bez użycia słów. Zrozumiał od razu i zdjął również swoje spodnie. Jego usta skierowały się ku moim nabrzmiałym już sutkom. Wpatrywałam się pożądliwie w to, co robił. Bawił się tak dłuższą chwilę, a jego spojrzenie wyrażało morze różnych emocji. Od czułości, przez miłość, oddanie, troskę aż po pożądanie i namiętność.

Jego usta pokonywały teraz znaną mu już drogę do mojego magicznego miejsca. Delikatnie ściągnął ze mnie białe koronkowe figi i pocałował mnie tam, gdzie poprzednim razem nie udało mu się dotrzeć. Westchnęłam z rokoszy. Czułam jak co raz bardziej popadam w nicość. Zobaczyłam miliony iskierek błyszczących mi przed oczami. Dokładnie w tym momencie przestał i pocałował mnie ponownie w usta.


***


Czułem się jak w niebie. Powoli przełamywałem wszelkie jej bariery. Ciało Belli poddawało się całkowicie moim pieszczotom. Wiedziałem, że z każdą sekundą ona staje się coraz bardziej moja. Od teraz należała już do mnie. Tak jak ja do niej. Na zawsze, na wieczność.

Przestałem całować jej najbardziej intymne miejsce i powróciłem do jej pełnych warg. Były tak spragnione mych pocałunków.

Patrząc na nią poczułem, że jest już gotowa… Chciałem tego tak samo, jak ona. Nie wahałem się dłużej. Ściągnąłem bokserki, nie odrywając się od jej warg. Chwilę później wtargnąłem w jej ciało.

- To naprawdę niebo… - pomyślałem.

Z każdym moim pchnięciem co raz bardziej dryfowaliśmy na obłokach uniesienia. Teoretycznie to niemożliwe, ale naprawdę odczuwałem jej ciepło. Zatracałem się w tym niezwykłym uczuciu. Sekunda po sekundzie widziałem, jak ona staje się bardziej niespokojna.

Myśląc o tej chwili wcześniej, wydawało mi się, że będzie mi ciężko powstrzymać się przed osiągnięciem spełnienia, gdy tylko będę już penetrował jej boskie ciało. Ale nie było tak źle. Starałem się skupić całym sobą na tym, by moja ukochana mogła wspiąć się na szczyt rozkoszy.

A gdy już go osiągnęła, jej twarz przybrała minę przyprawiającą mnie o drżenie całego ciała i natychmiast dołączyłem do niej. Naprawdę unosiliśmy się w obłokach.

Chwilę później opadliśmy z powrotem obok siebie na miękką pościel. Przytuliłem ją do siebie łapczywie.

- Dziękuję! – wyszeptała najseksowniejszym głosem na świecie.

- Za co? – zdziwiłem się.

- Pierwszy raz odczuwałam coś takiego… To było niesamowite! – jej twarz promieniała.

- Więc ty też nigdy wcześniej z nikim..? – spytałem.

- To był dosłownie mój pierwszy raz – powtórzyła.

- Ty również jesteś moją pierwszą i jedyną miłością – nie wahałem się ani chwili – Kocham Cię, Bello!

- Ja Ciebie też, Edwardzie!

Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że byłem wówczas najszczęśliwszym wampirem na świecie! Spojrzałem na nią i chciałem jeszcze tylko jednego:

- Już nigdy więcej nie uciekaj!

- Obiecuję!


Epilog


Gdy wracam do tamtych chwil, widzę, jak wiele spraw uległo zmianie. Zwłaszcza moje podejście, gdy patrzę na to z perspektywy minionych stu lat. Ciągle nie mogę uwierzyć, że tak się to wszystko skończyło.

Nie mam już ani odrobiny żalu do Raphaela za to, że skazał mnie na wieczność… Na wieczność z moją miłością.

Niczego nie żałuję… Ciągle fruwam sobie wśród obłoków mojego szczęścia. Najmilsza jest świadomość, że to się może nigdy nie skończyć. Ciągle będziemy zaczynać na nowo w każdym dniu wiecznego życia.

To wszystko, co mi się przydarzyło, sprawiło, że oto stoję teraz w białej sukni w otoczeniu wszystkich moich bliskich i po raz kolejny przysięgam niekończącą się miłość i wierność Edwardowi. W dodatku moje szczęście podsyca pewność, że będę tak mogła robić bez końca… Raz za razem. Przez wieki.


THE END (Dziękuję za uwagę :D )



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wieczny mrok
Wieczny mrok zupełnie inne losy Belli Swan
(1995) WIEDZA KTÓRA PROWADZI DO ŻYCIA WIECZNEGO (DOC), rozdział 12, Rozdział 1
Hebr 9 w 12 WIECZNOTRWAŁE WYZWOLENIE
Hebr. 9 w.12 WIECZNOTRWAŁE WYZWOLENIE, Wiersze Teokratyczne, Wiersze teokratyczne w . i w .odt
12 Podejście aksjomatyczne, procesualne i marksistowskie w XX wiecznej filozofii kultury
WIECZNOTRWAŁE WYZWOLENIE Hebr 9 w 12
wykład 12 pamięć
Figures for chapter 12
Mechanika techniczna(12)
Socjologia wyklad 12 Organizacja i zarzadzanie
CALC1 L 11 12 Differenial Equations
zaaw wyk ad5a 11 12
budzet ue 11 12