JAMES FOLLETT
LÓD
PROLOG
I.
Lód ruszył, Ruszył powoli. Jeden jard...
dwa jardy... dwadzie
ścia jardów...
Przez tydzie
ń, gdy dwadzieścia tysięcy mil kwadratowych
delty chyli
ło się ku morzu, rozlegał się przeciągły tęskny krzyk
bia
łej pustyni. W ciągu trzydziestu godzin obiegł dokoła Ziemię
rozdzierający ryk wolności. Zwierzęta pasące się w pierwotnych
lasach karbońskich po drugiej stronie planety uniosły głowy
wietrząc badawczo, zaniepokojone grzmotem dobiegającym
z południa i odbijającym się od ponurego nieba. Lód ruszył.
I znów się zatrzymał. To wielkie osuwanie się do oceanu
powstrzyma
ły góry
o podnóżach mocno tkwiących w uchwycie płaszcza Ziemi,
które wznosiły się ku pokrywie lodowej. Osłabionymi skałami
wstrząsały potężne deszcze, sondując ukryte doliny i pofałdo-
wania w poszukiwaniu słabości, lecz żadnej nie znalazły. Na
nieust
ępliwe góry natarła swoją nieubłaganą masą spękana
pokrywa lodowa, te jednak si
ę nie poddały. Były o wiele starsze
od życia kipiącego na planecie, powstały w wirze tworzenia
świata. Nie dały się ruszyć.
Pr
óbne natarcie trwało czas jakiś, po czym osłabło. Wstrzą-
sy, kt
óre niczym powtarzające się uderzenia młota waliły
w planet
ę, zanikały, ustępując miejsca spokojowi.
L
ód zamarł w ciszy.
Uwięzione góry. odchylone na skutek bezlitosnego natarcia,
podjęły swoje odwieczne zadanie — zagradzania lodowi drogi
do morza.
II.
L
ód był cierpliwy. Wierzchołki górskie, przebijające się przez
pokrywę lodową, pogrzebały w końcu nie ustające śnieżyce.
Po pięciu milionach lat lód był gotów rzucić wyzwanie górom.
CZ
ĘŚĆ PIERWSZA
ZIMNA WOJNA
Rozdział pierwszy
1
W pokoju co
ś było.
Julia Hammond zbudzi
ła się i leżała nieruchomo w ciemno-
ściach, ledwie śmiejąc oddychać. Dziwny odgłos oraz własna
wyobraźnia spowodowały, że lodowaty dreszcz strachu przele-
cia
ł jej po plecach.
Jej nerwy
źle znosiły złowieszcze pojękiwanie antarktycz-
nego wiatru za stalowymi
żaluzjami i grubym szkłem okna. Lecz
to nie wiatr — w pokoju coś było. Coś śpiewało: ledwo
uchwytne pobrzękiwanie, jakby odległy dźwięk kamertonu
w pustym grobowcu.
Wodzi
ła pełnymi lęku palcami po ścianie za łóżkiem, póki
szcz
ęśliwie nie odnalazły kontaktu. Nagła eksplozja jasności
odegna
ła koszmary.
W pokoju niczego nie by
ło.
Mia
ła ochotę się roześmiać, ale światło nie przegnało
dziwnego odg
łosu. Słyszała go nadal — cichy i niski dźwięk.
Postawi
ła stopy na podłodze, trzymając je z dala od łóżka,
i przekona
ła się. że dziwny odgłos dochodzi od strony szafki,
w której znajdowało się kilkaset preparatów z okazami plank-
tonu. Górna szuflada była wysunięta. Dwie szklane płytki
znalaz
ły się w tym samym rowku. Wibrowały dotykając się.
Przy
łożyła do nich palec i pobrzękiwanie ustało. Rozległo się
znowu, kiedy palec cofnęła. Ustawiła płytki na swoje miejsca,
wsunęła szufladę i nasłuchiwała. Cichy, melodyjny brzęk ucichł,
ale palce na wierzchu szafki rejestrowa
ły niemą wibrację
dochodz
ącą jakby spod podłogi.
Skarci
ła się za zbytnią fantazję i powróciła do łóżka.
Dozna
ła takiej ulgi, że nie przyszło jej już do głowy zba-
da
ć przyczynę delikatnej wibracji. Zgasiła światło i wkrótce
zasn
ęła.
Nie obudzi
ła się.
Mimo
że subtelny brzęk powrócił.
2
Okr
ęt podwodny nie zameldował się w wyznaczonym czasie.
Panowa
ła cisza.
Cisza, kt
órą odnotował komputer Honeywell. Przetrawiał tę
cisz
ę przez kwadrans zakładając ewentualność ludzkiej słabości,
po czym na ekranie przed oficerem pe
łniącym nocny dyżur
pojawi
ła się zwięzła informacja:
JEDNOSTKA 7 MELD WYZNACZONY 23 + 00 NIE
OTRZYMANO CZAS OBECNY 23 + 15 KONIEC +
Frank Knight nadal pogr
ążony był w lekturze książki
w broszurowej ok
ładce. Honeywell odczekał cierpliwie następne
dwie minuty, a potem w
łączył się w nim przyciszony brzęczyk
ostrzegawczy. Knight spojrza
ł na ekran umieszczony w środku
konsoli. Gdzie
ś na świecie jakiś łącznościowiec z którejś am-
basady sp
óźniał się z zameldowaniem. Częsty przypadek,
szczeg
ólnie w okresie Gwiazdki, kiedy to przypada szczyt
sezonu ambasadzkich recepcji. Knight powr
ócił do swojej
ksi
ążki.
Dwadzieścia po jedenastej brzęczyk rozległ się znowu.
Knight zaklął pod nosem — tego komputera niestety nie
zaprogramowano tak, by przyjmowa
ł tylko większe odchylenia.
Kawa mu wystyg
ła. Już miał ruszyć przez opustoszałe pomiesz-
czenie
łączności do automatu z gorącymi napojami, gdy zauwa-
żył, że informacja na ekranie przedłużyła się o trzy słowa:
REAKCJA STATUS PILNY
Knight zapomnia
ł o automacie do kawy. Usiadł i sięgnął po
niebiesk
ą księgę stałych zarządzeń służbowych. Przerzucał jej
strony, p
óki nie znalazł instrukcji dotyczących Jednostki Siód-
mej. Jednostki Siódmej?
Zasępił się. Nigdy nie słyszał o Jednostce Siódmej, choć
Honeywell podawa
ł o niej informacje. Zgodnie z księgą Jedno-
stka Si
ódma, cokolwiek to było, meldowała się raz na dwadzieś-
cia cztery godziny. Przynajmniej do tej pory.
Instrukcje by
ły całkiem proste: Knight miał tylko połączyć
si
ę za pośrednictwem linii naziemnej z londyńskim numerem
i zawiadomi
ć, że ich drogocenna Jednostka Siódma straciła
g
łos.
Podni
ósł słuchawkę i wykręcił dziewięciocyfrowy numer.
Telefon odebrano natychmiast.
— Tak?
Knight, czuj
ąc się dość głupio, powiedział: — Tu oficer
s
łużby nocnej z Dowództwa Łączności Rządowej w Chelten-
ham. Jednostka Si
ódma opóźniła się z meldowaniem o dwadzie-
ścia pięć minut.
—
Co za Jednostka Si
ódma? — zapytał głos z Londynu.
Knight poczu
ł się urażony. — Skąd mam wiedzieć? Mam tu
napisane,
żeby was zawiadomić.
Upewni
ł się, czy zadzwonił pod właściwy numer.
—
Dobrze
— odparł głos. — Sprawdzę u nas.
Po
łączenie zostało przerwane.
3
Organizacja pilnej akcji ratowania okrętu podwodnego i jego
załogi.
Porucznik James Abbott z brytyjskiej marynarki wojennej
wpatrywa
ł się w telefon, który właśnie odsunął.
Co za Jednostka Si
ódma? I dlaczego DŁR, któremu podlega
Dyplomatyczna S
łużba Radiowa, dzwoniło na numer admirała
Howe'a? Dlaczego s
ą w to wplątani, jeśli Jednostka Siódma to
sprawa marynarki?
Abbott przewraca
ł kartki księgi raportów służby. Pod
„
Si
ódemką" niczego nie znalazł. Przerzucił dział alfa. Pod „U"
te
ż nic. Wtem jego wzrok przyciągnął kawałek papieru. Była to
odr
ęczna notatka przypięta do jednej z powielanych stron.
Napisana przez admira
ła Howe'a.
„
Zawiadomi
ć mnie niezwłocznie po otrzymaniu jakiejkol-
wiek wiadomo
ści dotyczącej Jednostki Siódmej. Howe."
Big Ben wybi
ł pół do dwunastej.
„
Zawiadomi
ć mnie niezwłocznie..."
Abbott zdecydowa
ł, że lepiej osobiście obudzić starego
admira
ła, niż wyrwać go ze snu telefonując. Wkroczył na
korytarz i ruszy
ł na górę, na najwyższe piętro, do mieszkania
Howe'a. Budynek sprawia
ł wrażenie opustoszałego, ale w więk-
szo
ści biur na górnych piętrach w pobliżu telefonów tkwili na
s
łużbie oficerowie i zabijali nudę lekturą. W saloniku panował
ba
łagan — admirał był chyba jednym z najbardziej nieporząd-
nych ludzi, jakich Abbott zna
ł. Ową jedyną wadę starego
admirała należało przypisać temu, że nie miał żony, która by go
strofowała.
Abbott wszed
ł do sypialni i lekko potrząsnął jego chudym
ramieniem. Admira
ł obudził się natychmiast — była to umiejęt-
no
ść, którą zdobył podczas wojny jako dowódca konwoju.
—
O co-chodzi, James?
— Wiadomość z DŁR, sir. Jednostka Siódma nie zameldo-
wała się w wyznaczonym czasie. W księdze raportów służby jest
pa
ńska notatka, żeby bezzwłocznie pana zawiadomić.
Admira
ł Howe nie słuchał. Wsunął kościste stopy w pantofle
i wk
ładał już na siebie szlafrok.
—
Kiedy dzwonili?
Abbott pod
ążył za admirałem do saloniku, a potem na
korytarz. Starszy pan porusza
ł się zdumiewająco szybko.
—
Pi
ęć minut temu, sir.
Admira
ł Howe spojrzał z niepokojem na zegarek nie zwal-
niaj
ąc kroku. — Dlaczego zostawili ją na tak długo? — dopyty-
wa
ł się. — Czy nie podali przynajmniej jakiegoś wyjaśnienia?
Niepok
ój tego białowłosego wilka morskiego okazał się
zara
źliwy — Abbott miał niezwykle strapioną minę, kiedy
odpar
ł, że nie.
Nie, pomy
ślał admirał Howe, nie zrobiliby tego. Nikt. prócz
niego samego i tych członków kierownictwa Ministerstwa
Marynarki Wojennej, którzy ..muszą wiedzieć", nie wiedział
niczego o Jednostce Si
ódmej i jej misji. Sowieci oczywiście
wiedzieli. Tylko
że oni nie wiedzieli, że mieli wiedzieć.
Admirał Howe opadł na fotel i spoglądał na swego adiutanta.
Abbott wyczuł, że nie jest to właściwy moment na rozpoczę-
cie rozmowy. Zaskoczy
ła go doprawdy przemiana, jaka zaszła
w admirale. Porywaj
ąca żywotność widoczna u niego zawsze,
niezale
żnie od pory dnia czy nocy, zniknęła. Iskierki dobrego
humoru w oczach pogas
ły, ogorzała twarz wydawała się teraz
blada i napi
ęta.
Admira
ł Howe czuł u podstawy kręgosłupa ciarki, tak
dobrze mu kiedy
ś znane — ukłucie strachu ostrzegające o blis-
ko
ści niemieckiego okrętu podwodnego, jeszcze zanim wykrył
go operator hydrolokatora akustycznego. Nieprzyjaciel nie
powiewał już swastyką, ale uczucie było identyczne.
Zwr
ócił się ze znużeniem do Abbotta: — Proszę o dyrektywy
operacyjne subsmash.
Wtedy dopiero porucznik Abbott zacz
ął podejrzewać, czym
jest Jednostka Si
ódma.
SATSCAN
Operacja nastawiona specjalnie na nas
łuch sygnałów radio-
wych przekazywanych przez satelit
ę komunikacyjnego.
Na p
łaskowyżu San Augustin w pobliżu Socorro w Nowym
Meksyku stoi WU (Wielki Uk
ład) największego na świecie
nakierowywalnego radioteleskopu nale
żącego do Radioastro-
nomicznego Obserwatorium Stan
ów Zjednoczonych. Dwadzie-
ścia siedem anten reflektorowych, każda o powierzchni pięciu-
set jard
ów kwadratowych, może funkcjonować jak jedna antena
o
średnicy dwudziestu mil.
O godzinie dziewi
ątej lokalnego czasu po serii uzgodnień
mi
ędzy dyrektorem obserwatorium a Ministerstwem Obrony
(Marynarka Wojenna) w Londynie pot
ężny radioteleskop właś-
nie tak funkcjonowa
ł. Lecz zamiast słuchać elektronicznej
wrzawy z oddalonego o 50 000 lat świetlnych centrum galaktyki,
dwadzieścia siedem anten nakierowało się na brytyjskiego
wojskowego satelit
ę komunikacyjnego Skynet III, znajdującego
si
ę na geostacjonarnej orbicie na wysokości 22 000 mil nad
r
ównikiem.
Prócz pozycji satelity i kanału częstotliwości astronomom
nie podano żadnych informacji: gdyby usłyszeli sygnały, nie
b
ędą mogli ich rozszyfrować — oczekiwano od nich jedynie
s
łuchania. Dostroili więc swoją czułą aparaturę i słuchali.
Cisza.
Podobne sceny powtarza
ły się na całej południowej półkuli
—
Afryka Po
łudniowa, Australia i Nowa Zelandia bacznie
ws
łuchiwały się w nawet najsłabsze elektroniczne szumy z eteru,
lecz nic nie us
łyszały. Nawet skromne stacje odbiorcze ameryka-
ńskiej marynarki wojennej na odległych wyspach południowego
Pacyfiku poproszono o nas
łuch i meldowanie. Jak wszystkie
pozosta
łe, i one nie odebrały żadnych sygnałów.
Z Londynu pop
łynęły sygnały podziękowania.
Najwi
ększa z kiedykolwiek podjętych i otoczona największą
tajemnic
ą operacja satscan skończyła się kolosalnym niepowo-
dzeniem.
L
ód grubości ponad dwustu metrów bez lodowych świetlików,
a zatem uniemo
żliwiający okrętowi podwodnemu-nosicielowi
pocisk
ów rakietowych używanie systemu łączności czy uzbrojenia.
Up
łynęły dwadzieścia cztery godziny od czasu, gdy mie
zameldowa
ł się okręt podwodny „Asteria", znany też jako
Jednostka Si
ódma.
Poza nieudan
ą operacją satscan nic się nie wydarzyło.
Porucznik James Abbott by
ł zbity z tropu. Dlaczego nie
przedsi
ęwzięto poszukiwania i akcji ratunkowej? Dlaczego nie
zaalarmowano poszczególnych dowództw NATO? A nade
wszystko dlaczego admirał Howe automatycznie założył, że
sta
ło się najgorsze, gdy tylko okręt podwodny nie zameldował
si
ę o określonym czasie? Nie wybuchła przecież panika wtedy,
gdy z op
óźnieniem zameldował się ..Sovereign", wszyscy bo-
wiem s
łusznie przypuszczali, że nie udało mu się znaleźć
świetlika lodowego podczas pory wrogiego lodu na biegunie
p
ółnocnym. Wiadomość o minięciu czasu wyznaczonego na
meldunek ,,Sovereigna" udost
ępniono nawet prasie. W tym
przypadku admira
ł Howe przed udaniem się do Dowództwa
Łączności wydał porucznikowi Abbottowi ścisłe instrukcje,
żeby nie udzielał nikomu o „Asterii" żadnych informacji.
—
Nawet gdyby
żądał ich sam premier — tak dokładnie
brzmia
ły jego słowa.
Tak więc porucznik Abbott miał nieprzyjemny dzień — wy-
powiadał nie kończący się potok telefonicznych przeprosin
7. powodu nieobecno
ści swego szefa na rozmaitych posiedze-
niach. Jeden odwieczny podsekretarz spotkawszy si
ę ze strony
porucznika z upart
ą odmową potraktowania go z większą
szczero
ścią, groził nawet przekazaniem tej sprawy wyżej.
Admira
ł Howe wszedł do biura, kiedy Big Ben wybijał
p
ółnoc. Zmęczony rzucił na biurko Abbotta plik pękatych
teczek z szarego papieru i z ulg
ą zapadł głęboko w swój skórzany
fotel. Abbott przypatrywał mu się z uwagą; nigdy jeszcze nie
widział, żeby stary admirał wyglądał na tak wyczerpanego.
—
Czy m
ógłbym coś panu podać, sir?
Howe potrz
ąsnął wolno głową i przymknął oczy. — Za
chwil
ę przyjdę do siebie, James. To był po prostu męczący dzień.
—
Czy jad
ł pan coś?
— Dali mi lunch w kasynie oficerskim w Stanmore.
— Wydawało mi się, że pan mówił o udaniu się do
Dow
ództwa Łączności?
—
By
łem też w Stanmore.
Ton admira
ła nie zachęcał do dalszej konwersacji. Oczy
Abbotta pow
ędrowały do teczek rzuconych na biurko. Ta na
wierzchu opatrzona by
ła napisem: ,,Komandor-podporucznik
V.S. Sinclair-Holmes". Rejestr poprawek na ok
ładce wskazy-
wa
ł na to, że teczki nie zmieniano od roku.
—
To dow
ódca „Asterii".
Abbott podni
ósł szybko wzrok. Z głębi fotela obserwowały
go intensywnie niebieskie oczy.
— Przepraszam, sir — rzekł pospiesznie porucznik. — Myś-
la
łem, że pan chce, bym na nie spojrzał.
—
Oczywi
ście że chcę, byś na nie spojrzał — odparł admirał
Howe.
— W przeciwnym wypadku po cóż bym zwalił je tobie na
biurko?
Abbott milcza
ł.
—
Jest tam trzydzie
ści jeden teczek — mówił dalej admirał.
—
Po jednej dla ka
żdego członka załogi „Asterii".
Abbott zdumia
ł się. — Tylko trzydzieści jeden, sir? Ma pan
na my
śli oficerów oraz załogę?
Admira
ł Howe stłumił gniew. Abbott miał prawo być
zdumiony. Opar
ł brodę na rękach, utkwił niespokojne oczy
w poruczniku i powiedzia
ł cicho: — Trzydziestu jeden ludzi,
James. I chc
ę, żebyś na następnych pięćset dni we wszystkich
nich si
ę wcielił.
Abbott rozdziawi
ł usta. — Przepraszam, panie admirale, co
takiego?
Admira
ł Howe skinął głową w stronę teczek. — Znajdziesz
w ka
żdej teczce mikrokartę zawierającą całą korespondencję
z rodzin
ą i przyjaciółmi, a w niektórych wypadkach jeszcze
z paroma wrogami. Na przyk
ład, mechanik Fisher toczył przez
dwa lata batali
ę prawną z bratem o dom, który zostawiła mu
matka. Masz zosta
ć mechanikiem Fisherem i to ty będziesz
kontynuowa
ł tę batalię.
Howe nachyli
ł się nad biurkiem i brał do ręki kolejne teczki.
—
Staniesz si
ę komandorem-podporucznikiem Sinclairem-Ho-
lmesem, staniesz się drugim oficerem porucznikiem Bryanem
Finchem, mającym roczne dziecko, którego nigdy nie widział,
staniesz si
ę Era Wallem rozwodzącym się z żoną, którą ledwie
widzia
ł na oczy. Krótko mówiąc, zamienisz się w tych trzydzies-
tu jeden ludzi, reanimuj
ąc ich korespondencję z domem przez
najbli
ższych czternaście miesięcy. Do tej pory wszystkie listy do
nich przesy
łano na numer skrytki pocztowej Dowództwa Łącz-
no
ści. W przyszłości będą najpierw przychodziły do ciebie. Listy
od za
łogi „Asterii", listy, które ty teraz będziesz pisał, przekazy-
wano do kraju za po
średnictwem satelity Skynet, a następnie
teleksem w normalny spos
ób, nie będziesz więc miał problemów
z charakterem pisma. Tylko zadbaj o w
łaściwy styl. Postarałem
się o zainstalowanie tu rzutnika do przeglądu mikrokart, tak
więc będziesz mógł zapoznać się ze wszystkimi poprzednimi
listami.
Abbott prze
łknął ślinę. — Kiedy zaczynam, panie admirale?
—
Teraz.
—
Dlaczego ja, sir?
—
Gdy
ż wierzę, że będziesz trzymał język za zębami, James,
dlatego. Mam te
ż podstawy sądzić, że nie zaczniesz listu
mi
łosnego pisząc „Szanowny Panie" czy „Pani", co prawdopo-
dobnie by si
ę wydarzyło, gdybym musiał tę robotę powierzyć
urz
ędasowi z Centrali.
Admira
ł ruszył ku drzwiom.
—
Prosz
ę, obudź mnie o dziesiątej, James.
—
Dlaczego nie poinformowa
ć, że „Asteria" zaginęła,
panie admirale?
Admira
ł Howe jakby nie usłyszał pytania. — Obudź mnie
o dziesi
ątej — powtórzył.
—
Sir, je
śli chce pan, żebym to robił, musi mi pan powie-
dzieć, dlaczego „Asteria" nie została zgłoszona jako zaginiona
— rzekł Abbott stanowczym głosem.
Admira
ł Howe zastanawiał się przez chwilę. Może mądrze
by
łoby zapoznać adiutanta choć z częścią prawdy. Usiadł.
— „
Asteria" nie jest okr
ętem podwodnym przeznaczonym
do czynnej służby. Została zbudowana przez Vickersa dla
izraelskiej marynarki wojennej. Przed samym wodowaniem
wkroczy
ł rząd Jej Królewskiej Mości, zastopował zamówienie
i wyp
łacił Vickersowi pełne odszkodowanie. I w efekcie rząd stał
si
ę posiadaczem okrętu podwodnego, dla którego właściwie nie
ma zastosowania. Nast
ępnie ktoś, chwała Bogu nie ja, wpadł na
wspania
ły pomysł, żeby wykorzystać „Asterię" do prowadzenia
eksperymentu podwodnego patrolowania przez tysi
ąc dni.
Abbott otworzy
ł szeroko oczy ze zdumienia. — Tysiąc dni!
—
powt
órzył. — Sądziłem, że ogólnie uważa się taką rzecz za
niemo
żliwą. Po pięciuset dniach zazwyczaj dochodzi do psychi-
cznego za
łamania załogi.
—
W
łaśnie to wówczas mówiłem. Mówiłem, że patrolowa-
nie przez tysi
ąc dni to mrzonka stratega marynarki wojennej,
kt
óra zawsze pozostanie tylko mrzonką. Oni jednak oświad-
czyli: nie, mamy okr
ęt podwodny, to niech spróbuje. Dobrana
za
łoga o specjalnie dużej wytrzymałości fizycznej i emocjonal-
nej, i tego rodzaju rzeczy. Ostrzega
łem, że się to nie uda, ale nie
s
łuchano mnie. — Admirał Howe zrobił przerwę. —¦ Wygląda
na to,
że miałem rację.
Abbott pokiwa
ł głową. — Próbować nie zaszkodzi, jak
s
ądzę. Dlaczego jednak nie przyznać, że eksperyment skończył
si
ę niepowodzeniem?
—
Nie mo
żemy — odparł admirał Howe. — Specjalnie
przekazali
śmy drogą przecieku informację Sowietom, że patro-
lowanie przez tysi
ąc dni jest rzeczą możliwą i że obecna próba to
ju
ż drugi tego typu eksperyment... Dlatego właśnie przez
najbli
ższe czternaście miesięcy staniesz się duchem „Asterii".
Pod koniec tego okresu oznajmimy,
że „Asteria" się spóźnia.
Podamy po
łożenie na Atlantyku, tam, gdzie jest wyjątkowo
g
łęboko.
—
Jaka by
ła jej rzeczywista pozycja? — Czekając na
odpowied
ź Abbott zachowywał kamienny wyraz twarzy.
Up
łynęła dłuższa chwila, zanim admirał Howe powiedział
— Była schowana w naszej antarktycznej bazie, gdzie powinna
być bezpieczna.
—
W czym?
— Abbott był tak zaskoczony, że pominął
s
łowo „sir".
—
Od pocz
ątku ten pomysł mi się nie podobał — rzekł stary
wilk morski wpatruj
ąc się w podłogę. — Ale na wszystkie
obiekcje mieli gotowe argumenty. Znale
źli na brytyjskim lekto-
rium antarktycznym sta
ły szelf lodowy, który nie zrzuca z siebie
mas lodowych. Podziurawiony g
łębokimi pieczarami wyżłobio-
nymi przez wody z letniego topnienia, nadaj
ącymi się na
wygodną bazę dla okrętów podwodnych, z mnóstwem miejsca
na warsztaty naprawcze i obiekty rozrywkowe.
Porucznik Abbott spojrza
ł zaskoczony na admirała. — Ale
przecie
ż jest traktat... Antarktyki nie można wykorzystywać do
cel
ów wojskowych.
Admira
ł Howe roześmiał się z goryczą. — Dokładnie to samo
m
ówiłem. Bezpieczeństwo kraju wygrało jednak z niejasnym
traktatem. M
ówiłem też, że będą kłopoty z zaprowiantowaniem.
ale i na to by
ła gotowa odpowiedź: za parawan przedsięwzięcia
mia
ła służyć fałszywa baza naukowa w odległości paru mil od
brzeg
ów Arktyki, z prawdziwymi jednak naukowcami prowa-
dz
ącymi prawdziwe badania. Kierować nią miał personel wojs-
kowy, dobrane grono z Kr
ólewskiej Piechoty Morskiej.
—
Perfidny Albion
— mruknął Abbott. — Co więc stało się
z „Asterią", sir, jeśli lód jest bezpieczny?
— Myślano, że jest bezpieczny —- uściślił admirał. — Sądzi-
li, jak si
ę wydaje, że było coś takiego, co się nazywa blokadą
lodowcow
ą: ukryte góry tamujące ruch lodu.
—
I teraz l
ód ruszył?
Admirał Howe potwierdził skinieniem głowy. — Według
zdjęć satelitarnych w Stanmore, parę tysięcy mil sześciennych
lodu.
Wydawa
ło się, że porucznik Abbott nie dowierza. — Parę
tysi
ęcy m i 1 sześciennych, sir? — powtórzył.
—
Sam w to nie wierzy
łem, póki nie zobaczyłem zdjęć. Jest
tam teraz zatoka, kt
órej nie było podczas ostatniej inspekcji
satelitarnej.
—
Wobec tego nastawiamy si
ę na subsmash, sir?
D
ługo panowała cisza. Admirał Howe wolno potrząsnął
g
łową. — To nie takie proste, James: lód zniknął.
Abbott patrzy
ł na admirała szeroko otwartymi oczami.
— Co?
— Normalnie nie cierpię oklepanych frazesów, tym razem
jednak jeden z nich pasuje jak ula
ł: całych osiem tysięcy mil
sze
ściennych lodu ulotniło się. Ulotniło się jak duch.
6
Pr
óbka lodu pobrana z lodowca lub pokrywy lodowej.
—
My
ślę, że to szaleństwo — powiedział Glyn Sherwood,
kiedy na bia
ło ubrany steward nalewał im kawę.
Julia Hammond uchwyci
ła spojrzenie Oafa i powściągnęła
u
śmiech. Po trzech latach pracy w Zespole Rosenthala do
Badania Antarktyki zna
ła wystarczająco dobrze Sherwooda, by
wiedzie
ć, że nie znosi on zmian w ustalonym porządku dnia.
W miejscach takich jak Antarktyka, o nieprzerwanej ciemno
ści
albo sta
łym świetle dziennym i z walką o to, by pamiętać, czy
nast
ępny posiłek to śniadanie, czy kolacja, przestrzeganie
ustalonego porz
ądku dnia to podstawa, jeśli nie chce się
zupe
łnie zwariować. Teraz jednak na „Orionie", luksusowym
statku pasa
żerskim znajdującym się w odległości siedemdziesię-
ciu dwu godzin od Sydney i p
łynącym do Kapsztadu, powróciły
normalne okresy dnia i nocy.
Oaf wybuchn
ął gromkim śmiechem, co skłoniło pasażerów
siedz
ących przy sąsiednich stołach do popatrzenia na olbrzy-
miego Norwega z niech
ęcią zmieszaną z niepokojem. Poklepał
Sherwooda po plecach.
— Wciąż się martwimy o te cholerne
pr
óbki lodu, co, Sherwood?
Geolog potrz
ąsnął głową. — Nie. Śmiem twierdzić, że urządze-
nia ch
łodzące w tym pałacu-pułapce o napędzie atomowym
uporaj
ą się z tym zadaniem. Myślę tylko, że próby bicia rekordów
przez transoceaniczne statki pasa
żerskie nie mają dziś sensu.
Julia rozejrzała się po luksusowej restauracji. Przy stole
kapitańskim siedziała zaśmiewając się z jakiegoś dowcipu
ha
łaśliwa grupa bogatych przemysłowców i ich żon.
—
Mo
że i są bez sensu — zgodziła się Julia. — Ale to wciąż
dobry pomys
ł z punktu widzenia właściciela, jeśli jesteś opóź-
niony i masz na Heathrow zaczarterowan
ą całą flotę samolo-
t
ów, czekającą, by porozwozić wszystkich do domów.
Oaf wyci
ągnął groźnie wyglądający nóż wielorybniczy o dłu-
gim wygi
ętym ostrzu. Już miał podłubać jego czubkiem w zę-
bach, kiedy Julia powiedzia
ła do niego łagodnym tonem: — Ile
razy ci to m
ówiłam, Oaf? Nie jesteś teraz na jednym z tych
swoich n
ędznych statków do połowu wielorybów.
Olbrzymi Norweg wyra
źnie się speszył. Westchnął i schował
nóż z powrotem do pochwy. Wiedział, że Julia Hammond to
bardzo prostolinijna młoda kobieta i lepiej było jej się nie
nara
żać. Zauważył, że Sherwood uśmiecha się do niego i donoś-
nie chichocze.
—
Sherwoodowi nie spieszy si
ę, żeby wrócić do Southamp-
ton. Co, Sherwood?
Szeroki u
śmiech geologa zniknął. Julia spojrzała na niego
z zainteresowaniem.
— Tak? A dlaczego?
Patrzy
ła przez stół na sympatycznego, niedźwiedziowatego
Norwega.
—
Jeste
ś żonaty, Glyn? — ton Julii wskazywał na to, iż
denerwuje j
ą to, że wcześniej nie udało jej się zdobyć o Sherwoo-
dzie jakich
ś informacji. Nie lubiła tajemnic.
—
Jest
żonaty, okej — rzekł Oaf demonstrując w szerokim
u
śmiechu rząd wspaniałych zębów. — Raz mi mówić o tym ,
wszystko.
—
By
łem żonaty — poprawił go Sherwood. — Czy nie
mo
żemy zmienić tematu?
Julia przygl
ądała się Sherwoodowi. Geolog zmieszał się
widz
ąc, że utkwiła w nim swoje szare oczy.
—
Podpisa
łeś kontrakt na pracę z Rosenthalem w Antark-
tyce,
żeby zapomnieć? — spytała z sarkazmem.
Sherwood si
ę roześmiał. — Nie, do licha, zrobiłem to z tego
samego powodu co wszyscy, bo zaoferowano prac
ę, i to dobrze
p
łatną. No a teraz, kiedy już zdradziłem wszystkie swoje sekrety,
mo
że tak zmienimy temat, co?
— Szkoda, że nie odnowiono naszych kontraktów — zau-
ważyła Julia melancholijnie.
Sherwood spojrza
ł na nią zdziwiony. — A kto nieustannie
powtarza
ł, jak to przyjemnie będzie znowu wybrać się na
zakupy w Londynie?
Julia wzruszy
ła ramionami. — Nie ma tak wiele pracy dla
biolog
ów morskich.
—
Kupa szarlatan
ów — bąknął Oaf sondując grubym jak
kij wskazuj
ącym palcem jeden ze swoich okazowych zębów.
Julia utkwi
ła w olbrzymim Norwegu pytający wzrok.
—
Kto? I zostaw z
ęby w spokoju.
—
Rosenthal
— odparł Oaf. — Wielkie szarlatany.
Sherwood i Julia wymienili pe
łne zakłopotania spojrzenia.
—
Oaf
— odezwała się Julia — może byś tak przestał dłubać
w z
ębach i powiedział, o kim mówisz?
Oaf przesta
ł dłubać w zębach. — O technikach laboratorium
Rosenthala.
—
A niby dlaczego?
— Wszyscy więksi od Sherwooda. Bez okularów. Wszyscy
o dobrym wzroku.
Sherwood si
ę zachmurzył.
—
Nie b
ądź głupi — rzuciła z irytacją Julia. — Oczywiście,
że wszyscy mają dobry wzrok, muszą przejść przez badania
lekarskie.
—
Z powodu wzrostu?
— zagadnął Sherwood uprzejmie.
Julia si
ę zawahała. — No... przypuszczam...
—
Szarlatani
— powtórzył Oaf. — A Brill to największy
szarlatan z nich wszystkich.
Julia zawsze uwa
żała, że kierownik ekipy Rosenthala lo
cz
łowiek uprzejmy i dobrze wychowany. Była gotowa usilnie go
broni
ć.
Sherwood mrugn
ął do Oafa i rzekł przekomarzając się
z Juli
ą: — Taak. Wszyscy w bazie zauważyli, że się za nim
uganiasz.
Juli
ę opanowała złość. — Brill był jedynym dżentelmenem
w bazie po
śród bandy wygłodniałych seksualnie, nieokrzesa-
nych tak zwanych uczonych, w kt
órych pojęciu badania nauko-
we nie odbiega
ły zbytnio od prób stwierdzenia, co mam na sobie
noc
ą w łóżku.
—
Nie wi
ń mnie za swoją wrażliwość wobec flanelowych
pi
żam — zauważył złośliwie Sherwood.
—
Bo
że, daj mi cierpliwość!
—
Of i c e r i d
żentelmen — odezwał się nagle Oaf.
Przy stole zapanowa
ła nagła cisza.
—
To angielskie wyra
żenie, którego się kiedyś nauczyłem
—
wyja
śnił Oaf reagując na głupie miny Julii i Sherwooda.
—
Brill to oficer. Oficer marynarki wojennej
— Norweg postukał
si
ę w nos. — Ja ich wywęszę, tych oficerów. — Byłby splunął
z pogard
ą, ale wyczuł, że Julia by tego nie pochwaliła. — Powiem
wam co
ś jeszcze — ciągnął. — Widzieliście kiedykolwiek maga-
zyn? Nie. Wiecie dlaczego? Skrzynie mia
ły znaki. Dlatego
technicy z laboratorium nie pozwalaj
ą nigdy i nikomu tam wejść.
—
Jakiego rodzaju znaki?
— spytała Julia.
Oaf narysowa
ł na serwetce krótką, szeroką strzałkę zazwy-
czaj znajduj
ącą się na przedmiotach stanowiących własność
Rz
ądu Jej Królewskiej Mości. — Widziałem je raz, gdy zwiało
brezent
— wyjaśnił.
Sherwood wychyli
ł się do przodu. — To ciekawe. Pamięta-
cie, jak usuni
ęto etykietki ze wszystkich ubrań ochronnych,
kt
óre nam wydano?
—
I co z tego?
— spytała Julia. — Rosenthal kupił rządowe
nadwy
żki. Co w tym złego?
—
To dlaczego pr
óbowano ten fakt ukryć? — odparował
Sherwood.
Julia zwr
óciła się do Oafa. — Co więc próbujesz nam
powiedzie
ć? Że Rosenthal to baza wojskowa?
—
Nie
— rzekł Sherwood, zanim Norweg zdążył się,ode-
zwa
ć. — To byłoby naruszenie Traktatu Antarktycznego. Przy
wszystkich swoich wadach rz
ąd brytyjski nie łamie międzynaro-
dowych traktat
ów.
—
W
łaśnie — zgodziła się z nim Julia. — A gdyby nawet, to
jak
ąż wartość wojskową mogłaby mieć dla kogokolwiek Antar-
ktyka?
Oaf zachowa
ł milczenie.
Tej nocy Sherwood nie m
ógł spać. Przygnębiała go atmo-
sfera malutkiej kabiny znajduj
ącej się głęboko we wnętrznoś-
ciach statku.
Le
żał w ciemnościach, zastanawiając się, dlaczego wciąż
jeszcze w sprawach skutecznej klimatyzacji nie dosz
ło do
technicznego przełomu, nawet na tak nowoczesnym statku jak
„Orion".
Zapali
ł światło i próbował czytać książkę. Po pięciu stro-
nach stwierdzi
ł, że jego umysł nie przyswaja niczego z czytanej
opowie
ści. Słowa zlewały się w bezsensowną mazaninę. Rzucił
książkę na szafkę i strącił na podłogę broszurę z informacjami
o „Orionie". Sięgnął po nią. W środek wetknięto niedbale
wydrukowan
ą ulotkę ze szczegółami proponowanej próby bicia
rekordu. Po op
łynięciu Przylądka Horn „Orion" miał zwięk-
szy
ć prędkość prawie do czterdziestu węzłów i, jeśli pogoda
pozwoli, utrzymywa
ć ją przez siedem dni, tak że zawinie do
Southampton na czas.
Przeczyta
ł raz jeszcze to zdanie. Trzydzieści siedem węzłów
przez ca
ły tydzień! To niewiarygodna prędkość. Wrócił do
broszury i wertowa
ł dane „Oriona", które dołączono dla osób
o „zainteresowaniach technicznych". Cztery reaktory nuklear-
ne... Cztery turbiny... Maksymalna prędkość czterdzieści dwa
w
ęzły. Wątpił, czy statek testowano kiedykolwiek przy jego
maksymalnej pr
ędkości. Nie był inżynierem, ale wydawało mu
się, że już sama myśl o zmuszeniu nie sprawdzonego statku do
rozwijania maksymalnej prędkości to czyste szaleństwo.
Leniwie przerzucaj
ąc strony broszury trafił na schemat
pok
ładów. Nic dziwnego, że nie mógł spać — pokład G znajdo-
wał się dwadzieścia stóp poniżej linii wodnej i bezpośrednio nad
pomieszczeniami reaktora. Rzucił broszurę na podłogę, zgasił
światło i ponownie usiłował zasnąć.
Dwadzie
ścia stóp poniżej linii wodnej...
Mo
żna było być pewnym, że Rosenthal zamówi najtańsze
kabiny-
Dwadzie
ścia stóp poniżej linii wodnej...
Liczy
ł w pamięci i wyszło mu, że każda stopa kwadratowa
blachy kad
łuba statku koło jego głowy musi wytrzymać ciśnie-
nie jednej tony wody.
7
Siedem miesi
ęcy zajęło porucznikowi Jamesowi Abbottowi
pokonanie niech
ęci do konieczności występowania w roli męża
wobec dwudziestu trzech
żon, kochanka wobec sześciu kobiet
i ojca wobec trzydzie
ściorga i jednego dziecka.
Ca
ła ta sprawa zamieniła się teraz w gładko przebiegającą
operacj
ę, wspomaganą przez gigantycznych rozmiarów tabelę na
ścianie podającą daty urodzin, rocznice, imiona dzieci i ich wiek
oraz masę szczegółowych informacji o sympatiach i antypatiach.
Abbott zna
ł teraz prywatne życie każdego z członków załogi
„
Asterii" i m
ógł pisać listy bez posługiwania się tabelą i skorowi-
dzem kart, uwa
żał jednak za rzecz zasadniczej wagi, by za każdym
razem najpierw sprawdzi
ć wszelkie dane. Błąd taki jak wtedy, gdy
popl
ątał imiona dwu żon, mógłby okazać się fatalny w skutkach.
By
ł piętnasty dzień miesiąca. Piętnastego każdego miesiąca
mechanik Robetson pisa
ł list — zawsze o pięciuset słowach
i zawsze pe
łen składniowych niezręczności.
Porucznik Abbott westchn
ął i sięgnął po swój notatnik.
8
Genera
ł Nikołaj Zadkin z Zarządu Wywiadu położył płasko
swoje wielkie d
łonie na biurku admirała Turgieniewa i rzekł
niepokoj
ąco łagodnym tonem: — A więc gdzie jest teraz ten
brytyjski okr
ęt podwodny, admirale?
Admira
ł Turgieniew, naczelny dowódca sowieckiej Floty
Czarnomorskiej, nie ugi
ął się przed spojrzeniem zimnych sło-
wia
ńskich oczu. Nie bał się takich zbirów jak Zadkin. — Gene-
rale, nikt powa
żnie nie wierzy w to, żeby możliwe było
patrolowanie podwodne przez tysi
ąc dni. Albo wasz wydział się
pomyli
ł, albo dostaliście fałszywą informację.
—
Gdzie jest ten okr
ęt podwodny?
—
AGI zgubi
ł jego ślad na południowym Oceanie Indyjs-
kim. Użycie sonaru z powierzchni w takiej zimnej wodzie jest
faktycznie niemożliwe. Warstwy inwersyjne załamują wiązkę
fal. Jedyny spos
ób na skuteczne wykrycie okrętu podwodnego
bez aparatury do satelitarnego monitorowania termicznego
śladu torowego, jaką mają Amerykanie, to użycie innego okrętu
podwodnego.
—
Zlokalizowanie i monitorowanie tego okr
ętu podwodne-
go
— odparł lodowato generał Zadkin — to sprawa o pierwszo-
rz
ędnym znaczeniu. Niezwykle ważne jest dla nas stwierdzenie,
czy Brytyjczykom naprawd
ę udało się wysłać ludzi na trzyletni
patrol, czy te
ż załoga odpoczywa na okręcie-bazie na po-
łudniowym Atlantyku.
—
Prawie na pewno to w
łaśnie robią — powiedział z iryta-
cj
ą admirał.
—
Żądam dowodu! — zagrzmiał Zadkin uderzając pięścią
w biurko. — A nie opinii marynarzy zza biurka!
Ostatnie, obraźliwe słowa Zadkina zagłuszył przeraźliwy
ryk o
śmiu maszyn MiG-25 z pobliskiej bazy lotniczej Eupatoria.
Genera
ł Zadkin podszedł do okna i osłonił oczy przed
o
ślepiającym blaskiem słońca bijącym od Morza Czarnego.
My
śliwce przeleciały nisko nad sewastopolską stocznią maryna-
rki wojennej i szybko nabra
ły wysokości, kierując się przez
Morze Czarne na po
łudnie, w stronę Turcji. Szarpiące nerwy
wycie szesnastu silnik
ów Tumanskiego ze zdumiewającą pręd-
ko
ścią cichło aż do ledwo słyszalnego grzmotu, gdy odrzutowce
znikn
ęły w dalekiej mgiełce.
Genera
ł Zadkin obserwował z dumą malejące czarne punk-
ciki; Amerykanie nie mieli niczego, co mog
łoby dorównać
MiG-om 25 pod wzgl
ędem prędkości, czasu wznoszenia i puła-
pu operacyjnego. MiG zacz
ął bić światowe rekordy w roku 1970
i od tego czasu nieustannie je bi
ł.
Odwr
ócił się szybko w stronę Turgieniewa. — Jeśli najlepszym
sposobem upolowania okr
ętu podwodnego jest użycie w najgłęb-
szej tajemnicy innego okrętu podwodnego, to zrobimy to.
— Będziemy potrzebować co najmniej dwudziestu do prze-
szukania po
łudniowego Atlantyku — rzekł impulsywnie Tur-
gieniew.
— Nie możemy dać tak wielu okrętów.
Zadkin si
ę uśmiechnął. — A kto mówi o użyciu floty czy
atomowych okr
ętów podwodnych, admirale? Użyjemy prototy-
pu Delty II.
Turgieniew potrz
ąsnął głową. — To najbardziej szalony
pomys
ł, o jakim słyszałem, generale.
—
Pami
ętajcie, do kogo mówicie — zwrócił mu łagodnie
uwag
ę Zadkin.
Turgieniew si
ę żachnął. — Nie dbam o to. Szaleństwem jest
nawet rozwa
żenie ewentualności wysłania Delty II na południo-
wy Atlantyk. Znacie naturalnie ich wielko
ść? Osiemnaście
tysi
ęcy ton. Zaprojektowano je do osiągania z wód macierzys-
tych cel
ów w Ameryce Północnej.
—
Maj
ą najlepsze szumonamierniki w całej marynarce
wojennej, zgadza si
ę?
—
Tak, ale...
—
I wyposa
żone są w symulatory dźwiękowe SOSUS?
—
Tak
— przyznał z desperacją Turgieniew. — Ale jeśli
Delta II zostanie wykryta na po
łudniowym Atlantyku, Amery-
kanie uznaj
ą to za wielką prowokację.
— Delta II otrzyma surowy rozkaz pozostawania stale
w zanurzeniu i utrzymywania stałej gotowości maskowania
radiowego.
—
Zostanie wykryta przez satelitarne wykrywacze termicz-
nego toru wodnego
— rzucił z irytacją Turgieniew. — I druga
rzecz, inercyjne systemy Delty II nie nadaj
ą się do ustalania
pozycji na po
łudniowym Atlantyku.
—
U
żyjcie systemu Omega — odparł gładko Zadkin.
—
Wiem,
że marynarki wojenne, amerykańska i brytyjska,
u
żywają go bez skrupułów na swoich okrętach podwodnych,
chocia
ż to system cywilny. Sygnały o bardzo małej częstotliwo-
ści generowane przez nabrzeżne radiolatarnie Omegi przenikają
wod
ę na głębokość sześciu metrów, czyż nie? Mam nadzieję, że
wyposa
żenie Delty w trałową przewodową antenę, która po-
zwoli utrzyma
ć stałą pozycję aktualizowaną bez konieczności
wynurzania si
ę na powierzchnię, nie będzie przekraczało umie-
j
ętności waszych techników.
—
Generale, prosz
ę mnie posłuchać — rzekł kategorycz-
nym tonem admira
ł Turgieniew. — Zanim zaryzykujemy wysła-
nie okr
ętu podwodnego o wyporności osiemnastu tysięcy ton na
nieznane wody, powinni
śmy jednak przeprowadzić poważniej-
sze badania oceanograficzne. Gdyby Delta musia
ła nieoczeki-
wanie wej
ść w warstwę zimnej wody, to utraciłaby przegłębienie
i wystrzeli
ła na powierzchnię. Ponadto wiele...
—
Admirale Turgieniew
— przerwał mu Zadkin groźnym
tonem.
— Wyślecie Deltę II na południowy Atlantyk z nagra-
niami cech charakterystycznych
„Asterii". Rozkazuję od-
nale
źć ten okręt podwodny!
9
Julia w rozmarzeniu patrzy
ła przez kilka sekund na migocą-
cy szczyt G
óry Stołowej, po czym wręczyła lornetkę Sherwoo-
dowi.
—
Wstyd mi, cholera
— mruknęła. — Ale nie mogę się
doczeka
ć robienia zakupów w Kapsztadzie.
Sherwood opar
ł łokcie na wyłożonym mahoniem relingu
pok
ładu otwartego i nastawił lornetkę na odległy wierzchołek
g
órski. — Miałaś trzy godziny w Sydney — zauważył.
Julia za
śmiała się z sarkazmem. Już miała przystąpić do
wyg
łoszenia tyrady o tym, jak to od trzech lat nie miała
praktycznie szansy porz
ądnie nachodzić się po sklepach, gdy
zauważyła uśmiech na twarzy Sherwooda.
— Znowu kpisz sobie ze mnie?
Sherwood opu
ścił lornetkę. Oczy miał okrągłe i niewinne.
—
Ja, panno Hammond? Dlaczeg
óż miałbym chcieć coś takiego
robi
ć?
Ripost
ę Julii przerwał steward. Był bardzo uprzejmy.
—
Przykro mi,
że państwu przeszkadzam, ale właśnie zamyka-
my ten pok
ład.
Julia omiot
ła to miejsce wzrokiem. Z podobną prośbą
zwracano si
ę do innych pasażerów.
Sherwood wzi
ął ją za rękę. — Chodź. Zagram z tobą
w elektronicznego tenisa. Prawdopodobnie zamkn
ą wszystkie
pok
łady otwarte, gdy tylko przystąpią do tej szalonej próby
bicia rekordu.
—
Pok
ład rufowy pozostanie otwarty — poinformował
przepraszaj
ącym tonem steward. — Znajdzie się poza strumie-
niem
śruby. Będą dodatkowe filmy i oficer kulturalny organizu-
je specjalne rozrywki.
— Panie i panowie — ozwał się pobliski głośnik. — Wkrót-
ce zwi
ększamy naszą prędkość do trzydziestu siedmiu węzłów.
„
Orion" to statek o wysokiej stabilno
ści, doprawdy możecie się
pa
ństwo przekonać, że jest o wiele bardziej stabilny, kiedy
p
łynie z dużą prędkością...
Sherwood si
ę żachnął.
—
...Komunikat meteorologiczny jest pomy
ślny, wyglą-
da wi
ęc na to, że dokładnie za tydzień od dziś znajdziemy
si
ę u ujścia Southampton. Mamy nadzieję, że wszyscy pańs-
two cieszą się, że mogą uczestniczyć w tym epokowym wydarze-
niu.
G
łośnik umilkł.
—
Epokowe wydarzenie
— powtórzył kwaśno Sherwood.
—
To b
ędzie zabawa — orzekła Julia, gdy Sherwood
przeprowadzi
ł ją przez przesuwne drzwi wiodące do oszklonej
promenady.
—
To b
ędzie cholernie niebezpieczne.
— Kto tak mówi?
— Oaf. A on jest dobrym inżynierem. Twierdzi, że maszyn
nie powinno si
ę nigdy zmuszać do pracy przy całkowicie
otwartej przepustnicy, o ile to nie jest niezb
ędne.
Julia si
ę zatrzymała. — Widzę, że jesteś wystraszony,
Sherwood.
Rzeczywi
ście geolog wyglądał na zaniepokojonego. — Wca-
le nie jestem wystraszony.
K
łamał, przeraziło go tych dwadzieścia stóp poniżej wodnej
linii, na kt
órych znajdowała się jego kabina. Wiedział jednak, że
to irracjonalny strach i
że właściciele i kapitan „Oriona" nie
pozwoliliby na pr
óbę bicia rekordu, gdyby nie byli pewni, że jest
to bezpieczne.
Dotarli do przedniego pok
ładu spacerowego nad dziobem
„
Oriona" ko
łyszącym się w usianej białymi plamkami martwej
fali. Julia mia
ła właśnie pokazać Sherwoodowi stado kapsztadz-
kich go
łębi lecących ku lądowi, kiedy oboje usłyszeli, jak
nienatr
ętne dotąd pojękiwanie turbin „Oriona" zaostrza się do
tego stopnia,
że przebija się przez nieustanną muzykę. Pokład
drgn
ął im pod stopami.
—
Wydaje si
ę, że dali mu popęd — skomentowała wesoło
Julia.
„Orion" zanurzył dziób w martwej fali i na przedni pokład
opad
ły pióropusze rozpylonej przez wiatr wodnej chłosty.
Podekscytowani, szczebiocz
ący pasażerowie zgromadzili się
wzd
łuż relingu. Kolejna wzbierająca fala spowodowała jakby
zawahanie si
ę statku. Pasażerowie odskoczyli instynktownie,
gdy rozbryzg powierzchniowy uderzy
ł o szybę.
Julia pozwoli
ła zaprowadzić się na dół do centrum rozryw-
kowego, gdzie rozbrzmiewa
ł nieprzyjemny dla ucha klekot
automat
ów do gry. Zauważyła, że jej towarzyszowi lekko trzęsła
si
ę ręka, kiedy wrzucał monetę do automatu.
—
O co, do cholery, chodzi?
— spytała.
Sherwood przez kilka sekund obserwowa
ł poruszający się
świetlny punkcik na ekranie. — Na pokładzie G są drzwi
z napisem
„Tylko dla personelu". Zauważyłaś je?
—
Tak
— powiedziała Julia, zaintrygowana.
—
Drzwi prowadz
ą na schody, a te na pokład otwarty.
—
No i co?
—
Mog
ą się przydać w razie niebezpieczeństwa.
Nast
ępna silna fala przechyliła cały statek.
10
Delta II klasy SSBN*,
„Podorny", zachwiała się. Była to
lekka chwiejba, ale wystarczaj
ąca, by kapitan trzeciej rangi Igor
Liczinski da
ł nurka ze swojej koi i wypadł na zejściówkę
prowadz
ącą do centrali.
Okr
ęty podwodne płynące na głębokości trzystu metrów się
nie chwiej
ą.
— Co to, do cholery, było? — dopytywał się Liczinski.
wpadłszy do centrali.
Oficer dy
żurny był zakłopotany. — Nie wiem. kapitanie...
—
zacz
ął i „Podorny" kiwnął się znowu. Sternikowi w ostatniej
chwili uda
ło się jakoś nie spaść z krzesła. Z mesy oficerskiej
dolecia
ł brzęk tłuczonej porcelany. Liczinski już chciał wydać
* SSBN
— okręt podwodny o napędzie atomowym.
rozkaz kierownikowi maszyn,
żeby zmniejszyć prędkość, kiedy
w
żyłach ścięła mu się krew — podłoga centrali przechyliła się
i
„Podorny" zaczął tracić przegłębienie. Zanim kierownik
maszyn si
ęgnął do przełączników, które uruchamiały pompy
balastowe,
„Podorny" przechylił się gwałtownie i przewrócił na
bok. Liczinski usi
łował się ratować chwytając się oparcia krzesła
sonarzysty. Nie dopuszczaj
ąc do świadomości, że znajoma
centrala obraca si
ę o dziewięćdziesiąt stopni, doznał zawrotu
g
łowy. Wokół roztrzaskiwały się różne przedmioty. Krzyczeli
ludzie. Rozszed
ł się swąd spalenizny i zamigotało światło.
—
Światła awaryjne! — krzyknął Liczinski.
—
Siedzicie na tablicy kierowniczej!
— odkrzyknął ktoś.
Automatyczne prze
łączniki włączyły się z cichym trzaskiem
—
światła paliły się teraz równo, nie migocąc. Przez kilka
sekund panowa
ła cisza, turbiny nadal pracowały i „Podorny"
sun
ął na boku. Dla milczących, spotniałych ludzi sekundy te
wydawa
ły się wiecznością. Nie pozostało im nic innego, jak
tylko si
ę modlić. W przedziale załogi trzydziestu marynarzy
le
żało w kupie na grodzi, która była burtą okrętu, i modliło się
w
śród pozostałości roztrzaskanego projektora filmowego.
W kuchni pok
ładowej modliło się dwóch kuków ciężko popa-
rzonych na skutek upadku na palniki. Na ca
łym okręcie ludzie
si
ę modlili czekając, co będzie.
Dwa tysi
ące ton ołowiu wlanych do przestrzeni stępki
zewn
ętrznej „Podornego" zaczynało się upominać o swoje
prawa. Powoli pot
ężny okręt podwodny obrócił się wzdłuż osi.
Kiedy pod
łoga powróciła na swoje miejsce, ludzie zsunęli się
z burty. Wyszkolenie zrobi
ło swoje — za pośrednictwem
światłowodowego systemu łączności do centrali zaczęły napły-
wa
ć meldunki o szkodach.
— Rakietowe stanowisko dowodzenia. Wszystkie systemy
działają. Uszkodzenie jedynie trzeciego stopnia.
—
Przedzia
ł reaktora. Uszkodzenie trzeciego stopnia. Je-
den marynarz ma chyba z
łamaną rękę.
—
Maszynownia. Uszkodzenie drugiego stopnia: p
ękła
jedna rura wysokiego ci
śnienia, właśnie ją odcinamy.
Dziesi
ęć podobnych meldunków przekazano przez głośnik
w centrali. Liczinski odetchn
ął z ulgą. Nie było meldunków
o uszkodzeniu pierwszego stopnia
— nie ucierpiał żaden
z g
łównych systemów okrętu. Nie trzeba wydawać rozkazu
wynurzenia
„Podornego". Spojrzał na pobladłego szefa maszy-
nowni.
—
Co to, na mi
łość boską, mogło być, szefie?
Ten nie odpowiedzia
ł. Milcząc pokazał na głębokościomie-
rze. Liczinski popatrzy
ł za jego palcem. Głębokościomierze
wskazywa
ły zero, a wskazówki światłomierzy zewnętrznych
wysz
ły poza skalę, poza maksymalne odczyty.
„
Podorny" by
ł na powierzchni.
Liczinski zakl
ął i włączył kamerę telewizyjną na kiosku.
Daleki widnokr
ąg i niebieskie niebo wypełniły ekran. Widno-
kr
ąg lekko się przechylał. Ruch ten dawał się także wyczuć pod
stopami, bo
„Podorny" reagował na falę.
—
Zej
ść na sto metrów! — krzyknął Liczinski.
—
Nie da rady, kapitanie
— powiedział sonarzysta.
Liczinski odwr
ócił się do niego. — Dlaczego?
—
Ledwie pi
ęćdziesiąt metrów wody pod kilem.
Liczinski wlepi
ł wzrok w sonarzystę. — Jesteśmy na środku
po
łudniowego Atlantyku, idioto!
—
Prosz
ę spojrzeć, kapitanie.
Sonarzysta mia
ł rację — wszystkie trzy niezależnie działają-
ce echosondy
„Podornego" wskazywały tę samą głębokość,
pi
ęćdziesiąt metrów, chociaż powinny były wskazywać głębo-
ko
ść pięciu kilometrów.
Liczinski nie wierzy
ł własnym oczom.
—
Twarde echo te
ż — dodał sonarzysta. — Nie ma
przenikania poddennego, wygl
ąda więc na to, że jesteśmy nad
ska
łą.
Przez chwilę umysł Liczinskiego pracował gorączkowo.
— Maszyny stop! — rozkazał.
Okr
ęt podwodny stracił równowagę, zanim Liczinski wy-
szed
ł z windy na pomost manewrowy. Półkulisty, wielorybi
dzi
ób „Podornego", idealny przy płynięciu w zanurzeniu, dawał
mu złe właściwości manewrowe na powierzchni i teraz jego
cylindryczny kadłub, pozbawiony stabilizującego wpływu ste-
r
ów głębokości z powodu leżenia w zatrzymaniu, pochylił się
o trzydzie
ści stopni. Liczinski włożył słuchawki telefonu wewnę-
trznego i wetkn
ął wtyczkę w jedno z przeciwciśnieniowych
gniazdek. Us
łyszał głos sonarzysty.
—
G
łębokość czterdzieści metrów.
Liczinski omi
ótł widnokrąg lornetką. Ani śladu lądu. Słu-
cha
ł głosów z kabiny radiowej, kiedy pierwszy i drugi oficer
nawigacyjny przyst
ąpili do ustalania dokładnego położenia
z satelity i stacji nadbrze
żnych.
Usadowiwszy si
ę na smukłym kiosku wysoko nad powierz-
chni
ą Liczinski przepatrywał morze, jakby miał nadzieję, że
znajdzie jaki
ś klucz do wyjaśnienia tajemnicy tej płycizny.
—
Centrala do pomostu
— rozległ się w słuchawkach głos
szefa maszynowni.
— Nie wiem, czy to coś oznacza, ale
temperatura wody wynosi tylko plus dwa stopnie.
Liczinski si
ę zasępił. Jeśli pozycja „Podornego" była właści-
wa, to okr
ęt podwodny szedł na północ wzdłuż Prądu Benguels-
kiego pi
ęćset mil od zachodniego brzegu Republiki Południowej
Afryki. Pr
ąd Benguelski. odnoga Antarktycznego Prądu Za-
chodniego, to pr
ąd zimny. Lecz z pewnością nie tak zimny. Nie
na wysoko
ści trzydziestu stopni na południe od równika.
—
Z
łapaliśmy dwie stacje Radia Południowoafrykańskiego
—
- powiedzia
ł jakiś głos w słuchawkach Liczinskiego. — Wyglą-
da na to,
że współrzędne położenia są w porządku.
Liczinski da
ł rozkaz posuwania się z bezpieczną prędkością
trzech w
ęzłów.
—
G
łębokość stale czterdzieści osiem metrów — zameldo-
wa
ł sonarzysta.
Liczinski kaza
ł mu używać przedniego sonaru, tak by okręt
w por
ę został uprzedzony o zmianie głębokości.
—
Na odleg
łość trzech kilometrów jest stale czterdzieści
osiem metr
ów głębokości, towarzyszu kapitanie, a potem na tak
daleko, jak si
ęga sonar, schodzi do siedemdziesięciu metrów.
Boczne dane s
ą takie same.
Liczinski chrz
ąknął. Coś nie grało z tymi mapami po-
łudniowego Atlantyku. Czy to możliwe? Czy to możliwe, żeby
jakie
ś niedawne trzęsienie ziemi przeszło nic zauważone? Ode-
gna
ł tę myśl — żadne podziemne wypiętrzenie nie mogłoby
unie
ść morskiego dna z głębokości pięciu kilometrów do niemal
pi
ęćdziesięciu metrów od powierzchni i pozostać nie zauważo-
ne.
—
Kabina radarowa do pomostu.
— Pomost — odezwał się Liczinski.
— Mamy mapę radarową na dziewięć-dziesiątych z Aeriosa
Osiem.
Aerios Osiem to satelita dostarczaj
ący pozahoryzontowego
obrazu radarowego sowieckiej flocie handlowej na Atlantyku.
W ten spos
ób dawano sobie radę z tym. że radary nie sięgają
poza horyzont.
„Na dziewięć-dziesiątych" oznacza nadzwyczaj
dobry odbi
ór.
—
Jest co
ś ciekawego w pobliżu? — spytał Liczinski.
—
Przed nami nic, towarzyszu kapitanie. Sze
śćset kilomet-
rów za nami znajduje się amerykański liniowiec pasażerski
o napędzie jądrowym „Orion". Właśnie opłynął Przylądek
Horn.
Co
ś dziwnego działo się z morzem. Liczinski popatrzył
w d
ół. Usłyszał własny głos: — Myślałem, że wchodzi do
Kapsztadu.
—
Nie. towarzyszu kapitanie. Idzie wci
ąż za nami.
Lecz kapitan Liczinski nie us
łyszał tej odpowiedzi. Wpatry-
wa
ł się z kolosalnym zdumieniem w morze, nie dowierzając
w
łasnym oczom.
—
G
łębokość stale czterdzieści osiem metrów — wyrecyto-
wa
ł sonarzysta.
Kiosk si
ę zakolysał. Liczinski wpatrywał się ze zgrozą
w wod
ę, która zaczynała się ku niemu wznosić. Zaschło mu
w gardle. Mimowolnie
ścisnął mocno reling, aż pobielały mu
knykcie. Bryzg piany ochlapa
ł mu twarz, czego nawet nie
zarejestrowa
ł. Nie usłyszał też ostrzeżenia z kabiny radarowej
o lekkim samolocie w pobli
żu „Podornego". Jedna myśl
zdominowa
ła zdumiony umysł kapitana.
Morze zamienia
ło się w miód.
Dlaczego morze ma kolor g
ówna? — dopytywał się
1BP operator CBS News.
Pilot Cessny Skymaster popatrzy
ł w dół na morze i wzruszył
ramionami.
—
Mo
że to piaskowa zawiesina — odparł ze swoim afryka-
nerskim akcentem.
—
Ale
ż skąd!
—
No i po co si
ę martwić o morze? Chce pan sfilmować
„
Oriona", zawioz
ę pana do „Oriona", ale nie odpowiadam na
pytania o morze.
Operator spogl
ądał w dół przez pleksiglasową szybę Cessny.
— To naprawdę dziwne.
— Złudzenie optyczne — skomentował pilot.
Operator na
łożył na kamerę teleobiektyw i spojrzał na
morze przez wizjer. Dzi
ęki teleobiektywowi ocean przybliżył się
i wydawa
ło się, że jest oddalony zaledwie o pięćdziesiąt stóp.
—
Wci
ąż ma kolor gówna — oznajmił.
—
No wi
ęc co mam zrobić? Może rzucić do niego jakąś
farbk
ę?
Operator nie odezwa
ł się, lecz nadal patrzył uważnie przez!
sw
ój wizjer. Skierował wolno kamerę na widnokrąg. Zesztyw-
nia
ł.
—
Jezus!
—
Co takiego?
Operator wci
ąż trzymał kamerę nakierowaną na horyzont
i poprawia
ł ostrość. Nie odejmując oka od wizjera oznajmił:
—
Jakie
ś dziesięć mil przed nami widzę olbrzymi okręt podwod-
ny.
Pilot spojrza
ł tam, gdzie wycelowana była kamera. Jego
wprawne oko wychwyci
ło biały rąbek fali załamującej się
w miejscu, gdzie nie powinna si
ę załamywać. Nie spuszczając jej
z oka si
ęgnął po lornetkę.
—
Widzi go pan?
— zapytał.
—
Taak, widz
ę.
Obaj zafascynowani wpatrywali si
ę w potężny, przypominają-
cy wieloryba kad
łub. Okręt podwodny pruł bez wysiłku wzburzone
morze, a jego nijakie, szare powierzchnie boczne z wolna muska
ła
odbarwiona martwa fala. Operator zna
ł większość klas okrętów
podwodnych różnych marynarek wojennych świata, nigdy jednak
nie widział czegoś takiego jak ten potwór, którego miał teraz
w wizjerze. Inaczej ni
ż w przypadku większości okrętów podwod-
nych, wysmuk
ły kiosk umieszczony był daleko na przodzie, niemal
na samym p
ółkolistym dziobie. Wzburzone morze waliło weń
i rozbryzgiwa
ło się z wielką siłą, a rozpylona woda morska, zanim
opad
ła z powrotem, wisiała jakby w powietrzu.
Le
ć pan do niego — szepnął operator.
—
A co z
„Orionem"?
—
Mniejsza o
„Oriona". Jeśli to maleństwo nie da nurka, to
po
święcę mu cały film.
Pilot skorygowa
ł lekko kurs.
Operator za
ładował kasetę do kamery, a pilot tymczasem
pr
óbował połączyć się z Kapsztadem, żeby poinformować
o okr
ęcie podwodnym. Klął po afrykanersku manipulując
pokr
ętłem dostrajania.
—
Co si
ę dzieje?
—
Radio absolutnie do kitu
— odparł pilot ze złością.
—
Ha
łas na całym paśmie. — Zsunął słuchawki z uszu.
—
Mo
że celowo — rzekł po namyśle operator.
—
My
śli pan, że ten okręt nas zagłusza?
i' — Żyjemy w epoce wyrafinowanej techniki elektronicznej
S — zauważył operator podnosząc kamerę do oka.
Pilot wymamrota
ł jakieś przekleństwo. — Myślałem, że to
[ mo
że robota Amerykanów.
—
Sk
ądże znowu...
Olbrzymi okr
ęt podwodny oddalony był teraz o mniej niż
mil
ę. Obaj mężczyźni w Cessnie mogli dostrzec głowę i ramiona
cz
łowieka na kiosku. Operator zaklął pod nosem, gdy na
podstawie wielko
ści sylwetki ludzkiej próbował oszacować
wymiary okr
ętu.
—
Do diab
ła, musi mieć z pięćset stóp długości. Dobry
Bo
że, nie pozwól mu zanurkować. Weź go na niższą wodę, chcę
go mie
ć z ukosa. — W podnieceniu wyrzucał zdanie po zdaniu.
Cessna zbli
żała się do okrętu podwodnego od rufy, lecąc nad
dziwnym podw
ójnym kilwaterem, charakterystycznym dla jed-
gnostek w kształcie cygara pływających na powierzchni.
Pilot Cessny nigdy dotąd nie widział okrętu podwodnego,
tote
ż ogrom „Podornego" nie przeraził go tak jak operatora.
Mimo wszystko by
ło coś przerażającego w arogancji, z jaką ten
kolos pru
ł swoim poddartym dziobem wzburzone morze.
Kamera zaterkota
ła.
—
Zataczaj pan kr
ąg w prawo i lecimy znowu za nim!
—
krzykn
ął operator, obracając się na siedzeniu, żeby wciąż
mie
ć w wizjerze potężny okręt podwodny.
Cessna przemkn
ęła nad „Podornym" na wysokości pięciu-
set stóp, przechylając się mocno przy zakręcie. Operator
odwrócił się i celując obiektywem dotknął głowy pilota.
—
Hej, we
ź pan to z mojego ucha!
—
Prawy zakr
ęt i za nim, tak nisko i tak wolno, jak tylko
mo
żliwe. Jezu, on nic chyba sobie z nas nie robi!
Było to najbardziej nietrafne twierdzenie, jakie w swoim
życiu wypowiedział. Kapitana Liczinskiego bardzo niepokoiła
obecno
ść tego małego, jednomotorowego. dwukadłubowego
samolotu. Tote
ż gdy nadlatywał ponownie od strony rufy, żeby
nad nimi przelecie
ć po raz drugi, wydał rozkaz, żeby coś z nim
zrobiono.
— Niżej! — krzyknął operator, wycelowując obiektyw
kamery przez przedni
ą szybę. — Na miłość boską, widać jego
wyrzutnie rakiet!
Pilot przypuszcza
ł, że mówi o podwójnym szeregu dwudzies-
tu kolistych plack
ów z tyłu za kioskiem.
—
Wolniej!
Da
ł się słyszeć wesoły, świergotliwy dźwięk sygnalizujący
przekroczenie przez Cessn
ę granicy nośności.
—
Je
śli zejdę jeszcze niżej, to po prostu zwalimy się do
morza!
— warknął pilot.
Samolot
śmignął po raz drugi nad okrętem podwodnym.
Operator gorączkowo zmieniał obiektywy.
— Ale też wybrał pan sobie moment na rozbieranie tej
pa
ńskiej idiotycznej kamery — utyskiwał pilot.
—
Obiektyw szerokok
ątny. O, cholera! Zerwałem gwint.
Musi pan rzuca
ć tak tą Cessna?
Na pomo
ście pojawił się drugi mężczyzna. Obaj mieli twarze
zwr
ócone w stronę samolociku.
—
Patrz
ą na ciebie, mała — powiedział operator. — Utrzy-
muj j
ą pan równo, to będziemy mogli zrobić parę ładnych
uj
ęć.
Cessna przemkn
ęła nad „Podornym" po raz trzeci i zakręci-
ła tak ostro, że zbliżyła się do granicy nośności.
Operator wymontował szerokokątny obiektyw z korpusu
kamery i na
łożył obiektyw zmiennoogniskowy.
—
Dobra, teraz podchodzimy z boku. Tak wolno, jak si
ę
da. Mu
śnij pan kołami wodę albo coś w tym rodzaju.
— Gdybym to zrobił, zwalilibyśmy się do morza, i to na
plecach — burknął piłot, ale przymknął przepustnicę i poderwał
dzi
ób Cessny, tak że samolot ledwo utrzymywał prędkość lotu.
—
Pi
ękny... piękny — szeptał operator, gdy olbrzymi
sowiecki okr
ęt podwodny robił się w jego wizjerze coraz
wi
ększy. Nakierował obiektyw na dwu zauważonych przez
siebie m
ężczyzn. Jeden z nich trzymał coś na ramieniu, coś, co
chyba ju
ż kiedyś widział. Co to, do diabła, takiego? Był zbyt
podniecony swoim
łupem, żeby myśleć racjonalnie.
— Co też on takiego trzyma? — dopytywał się pilot.
Cessna podchodziła do „Podornego" pod kątem, żeby
zmniejszy
ć prędkość zbliżania się. Operator nastawiał zmienno-
ogniskowy obiektyw, tak by utrzyma
ć stale w kadrze okręt
podwodny w ca
łej okazałości. Widział, jak człowiek na pomoś-
cie wycelowuje rur
ę trzymaną na ramieniu. Gdzieś w jakimś
zakamarku m
ózgu zadźwięczał mu dzwonek alarmowy — żoł-
nierze egipscy podczas wojny arabsko-izraelskiej w siedemdzie-
si
ątym trzecim!
Z pomostu okr
ętu coś błysnęło. Pilot dostrzegł ten błysk.
—
Co to by
ło?
Operator nie odpowiedzia
ł. Byl zawodowym fotografem.
Jego
świat to ten widziany w wizjerze. I jako profesjonalista,
filmowa
ł tak długo, póki się ten świat nie rozpadł.
Rozdzia
ł drógi
12
Dwadzie
ścia minut po północy zniknął kilwater „Oriona".
Sherwood drzema
ł na leżaku na ciemnym i całkowicie
opustosza
łym pokładzie rufowym, osłonięty nadbudówką stat-
ku przed strumieniem"
śruby „Oriona" płynącego z prędkością
czterdziestu mil na godzin
ę. Czterysta mil w lewo od niego
rozciągało się zachodnie wybrzeże Afryki Południowej, a cztery
jardy na prawo chichotała jakaś niewidoczna parka. Otworzył
oczy i popatrzy
ł na księżyc. Dla niektórych, jak przypuszczał,
by
ła to romantyczna sytuacja — luksusowy statek pasażerski,
tropikalna noc i ksi
ężyc iskrzący się na fali, dodający swoją
luminescencj
ę do pobłyskującego poświatą kilwateru.
Tylko
że kilwater zniknął.
Sherwood zaintrygowany wychyli
ł się z leżaka do przodu.
Fenomenalna pr
ędkość „Oriona" wytwarzała widowiskowy
kilwater
— smuga świetlistej turbulencji ciągnęła się przez
morze a
ż po widnokrąg. Teraz nie było nic, tylko dziwna,
b
łotnista w kolorze zmącona woda, która niemalże przestała już
odbija
ć księżycowe światło. Przeszedł przez pokład do relingu
i popatrzy
ł w dół na jeden z wielkich wirów tworzących się
wok
ół „Oriona" z powodu jego nieprawdopodobnej prędkości.
W
łaśnie wtedy zwrócił uwagę na ten zapach — wilgotny, nie
daj
ący się wprost określić, który tak dobrze poznał w ciągu
trzech lat. Zapach wywo
łujący ciarki, a, jak mówił Oaf, zdolny
nawet zabić smród krwi i tłuszczu patroszonego wieloryba na
statku-przetwórni.
—
L
ód — zauważył ktoś tubalnym głosem obok niego.
Sherwood podskoczy
ł, po czym się uspokoił. Wielki Norweg
potrafi
ł poruszać się bezszelestnie jak kot.
—
My
ślałem, że nos płata mi figle — mruknął Sherwood,
z
ły, że go zaskoczono.
Oaf potrz
ąsnął swoją siwą grzywą i oparł się na relingu. Obaj
wpatrywali si
ę w żółty ślad na wodzie, obróceni plecami do
dziobu
„Oriona".
—
Żadnych figli, Sherwood. To lód jak się patrzy. Zosta-
wiam Juli
ę i idę na przód. Czysta noc. Żadnego lodu. Chociaż to
niemo
żliwe. Nie w tej części oceanu. Ale czuję go dobrze.
Szukam ci
ę. Twoja kabina pusta, więc przypuszczam, że jesteś
tu.
Oaf b
łysnął zębami, które przywodziły na myśl głazy
Stonehenge.
—
My
ślę dobrze, co, Sherwood?
—
Kiedy poczu
łeś po raz pierwszy ten lód?
—
Pi
ętnaście minut temu. Może więcej.
Sherwood popatrzy
ł zaskoczony na górującego nad nim
kolosa.
— Piętnaście minut temu? I przez cały ten czas go czułeś?
—
Mam dobry w
ęch — odparł z prostotą Oaf. — A teraz
kilwater przestaje
świecić. To źle, Sherwood. Bardzo źle.
Sherwood ju
ż miał go spytać, co ma na myśli, kiedy pokład
gwa
łtownie się uniósł. Na przodzie rozległ się straszny trzask,
a po nim seria og
łuszających uderzeń, która z prędkością
ekspresu jakby rozpruwa
ła statek. Siła przyspieszenia ujemnego
by
łaby rzuciła Sherwooda na nadbudówkę, gdyby mocarne
I rami
ę Oafa nie objęło go w pasie i nie przytrzymało niczym
imad
ło. Reling, którego się Sherwood uchwycił drugą ręką,
I za
łamał się pod jego ciężarem, gdy „Orion" wszedł na mieliznę
i stan
ął. Rozpylone fale waliły w statek na całej długości,
komasuj
ąc się w jedną długotrwałą eksplozję, która, jak się
wydawa
ło, trwać miała wiecznie. Ludzie krzyczeli. W powietrzu
zaroi
ło się od lecących leżaków, kawałków lin — wszystkiego,
co nie by
ło przytwierdzone. Sherwood oszołomiony i nie
rozumiej
ący, co się dzieje z jego uporządkowanym światem,
zobaczy
ł parę zakochanych wypadających ze swojej kryjówki,
kiedy pok
ład przemienił się w zbocze wybuchającego wulkanu.
M
ężczyzna przeleciał przez relingi i spadł, chyba na pokład
spacerowy. Dziewczynie uda
ło się na moment uchwycić jakie-
go
ś wspornika, ale siła upadku i ostre pochylenie pokładu
oderwa
ły ją od niego — runęła do żółtego oceanu, który, jak się
Sherwoodowi wydawa
ło, pędził w jego stronę. Oaf coś krzyczał,
trzymaj
ąc go w uścisku niczym anakonda, tak że ledwie mógł
, oddycha
ć. Potężne kolejne eksplozje mieszały się ze strasznymi,
przenikliwymi krzykami dobiegaj
ącymi z szybów klimatyzacyj-
nych. Pok
ład znowu się uniósł.
—
P
ędem do łodzi ratunkowych! — Oaf przekrzykiwał
kakofoni
ę zgrzytów prutego metalu dochodzącą jakby z dołu.
—
S
łyszysz mnie, Sherwood? Łodzie ratunkowe!
Sherwood skin
ął głową. Czuł się dziwnie obojętny pośród
otaczaj
ącego go pandemonium.
Oaf z
łapał jego ręce i zmusił go, by objął palcami reling.
—
Z
łap się mocno, zanim puszczę!
Sherwood pokiwa
ł głową i uchwycił się mocno relingu. Czuł.
że Oaf rozluźnia ucisk w pasie, i niemal uległ panice widząc
chorobliwie
żółte morze na końcu pochyłości, którą stanowił
teraz pok
ład. Strach zmobilizował w nim niespodziewane
rezerwy si
ły, ze zgrozą przywarł do relingu.
—
W porz
ądku? — krzyknął Oaf.
Sherwood us
łyszał własny skrzek: — W porządku.
—
Znajd
ę linę i dobrą łódź ratunkową. Wrócę.
Księżyc schował się za chmurę. Sherwood, uczepiony relin-
gu, którego nie mógł dojrzeć, wykrzyknął przerażony.
Oaf jednak odszed
ł. Sherwood pozostał zupełnie sam,
towarzyszy
ły mu jedynie rozpaczliwe krzyki dochodzące z szybu
klimatyzacyjnego. Potem us
łyszał słaby męski głos przemawia-
j
ący przez głośnik —jakby wzmacniacze nie działały jak należy.
Dokucza
ły mu wykręcone boleśnie kostki, gdy próbował utrzy-
ma
ć się w pozycji pionowej na niemiłosiernie przechylonym
pok
ładzie. Słyszał szamotaninę i rozpaczliwe krzyki tych,
kt
órych zmiatało za burtę.
Pok
ład znowu zadrżał. W pobliżu ktoś krzyczał przez tubę,
ale nie uda
ło mu się zrozumieć co. Coś o łodziach ratunkowych.
Ksi
ężyc wyłonił się zza chmury. Sherwooda ogarnęła znów
panika, kiedy zobaczy
ł, jak stromy zrobił się pokład. Coś go
uderzy
ło. Odskoczył przerażony. Była to lina.
—
Prze
łóż ją pod reling i rzuć z powrotem do mnie
—
rozleg
ł się spokojny głos Oafa z czeluści zejściówki prowa-
dz
ącej na rufowy pokład spacerowy.
Sherwood po omacku odszuka
ł jedną ręką koniec liny.
Zwin
ął ją niezdarnie i rzucił w stronę, skąd dochodził głos
Norwega. Poczu
ł, że lina się naprężyła.
—
Okej
— zawołał Oaf. — Teraz schodzisz po linie jak
ma
łpa.
Nogi ze
ślizgnęły się Sherwoodowi, gdy puściwszy reling
z
łapał się liny. Na wpół spadał, a na wpół zsuwał się po linie,
p
óki wielkie palce Oafa nie zacisnęły mu się na przedramieniu
i nie postawi
ły go na nogi.
Rakieta
świetlna wystrzeliła wysokim łukiem w czarne niebo
i eksplodowa
ła olśniewającym światłem zawieszonym na spado-
chronie. W górę poszybowały jeszcze cztery rakiety. Pod
wspaniałymi magnezjowymi słońcami noc zamieniła się w dzień.
—
Tak lepiej
— warknął Oaf. — Idź za mną, Sherwood.
Znalaz
łem tratwę.
Sherwood potyka
ł się schodząc po schodach za Norwegiem.
Stwierdzi
ł, że stąpa po krawędzi schodów, które były teraz
w
łaściwie poziome.
—
Dziwne, cholera, nie?
— rzucił przez ramię Oaf.
Sherwood zn
ów się ześlizgnął. Oaf zaklął po norwesku
i podni
ósł go, jakby był szmacianą lalką. Dotarł do końca
schod
ów i odwrócił się ku lewemu pokładowi spacerowemu,
kt
óry prawie nad nim górował, tak ostry przechył na prawą
burt
ę miał „Orion". Tu Oaf opuścił na dół Sherwooda i wskazał
na g
órę. Ujrzawszy wyraz oszołomienia na jego twarzy, przy-
tkn
ął zwinięte dłonie do ucha geologa usiłując przekrzyczeć
wrzask pasa
żerów i ryk przenośnych głośników z prawej burty.
—
Musimy i
ść na górę! Chodź, Sherwood. Ruszajmy się,
i to ju
ż!
Sherwood pod
ążył wzrokiem za palcem Oafa na koniec
pok
ładu, gdzie rysowało się nadburcie na tle oświetlonych
światłem księżyca chmur.
—
Nie tamt
ędy! — zawołał Sherwood. — Wszystkie łodzie
ratunkowe b
ędą tam stłoczone!
—
Tratwa!
— odkrzyknął Oaf. — Łatwo ją spuścić obok
statku. I
żadnych wielkich oszalałych tłumów. Chodź!
„
Orion" nagle si
ę kiwnął. Z drugiego końca statku znowu
dolecia
ły krzyki. Sherwood przestał zwracać na nie uwagę
i skupi
ł się na wspinaniu na pokład spacerowy. Drogę na górę
u
łatwiały liczne listwy tikowe wyrwane z pokładu na skutek
kolosalnego skr
ęcenia wywołanego długością kadłuba statku.
Dotar
ł do żurawika szalup ratunkowych i podciągnął się do
pozycji stoj
ącej. Ta bezkresna, jak mu się wydawało, wspinacz-
ka go wyczerpa
ła. Oaf przesadził nogę przez nadburcie i trzymał
si
ę liny ginącej w ciemnościach.
—
Potrzebuj
ę pomocy, Sherwood! Ty też ciągnij.
Nie zdaj
ąc sobie sprawy z tego, co robi, Sherwood zaparł się
na
żurawiku i próbował uchwycić linę. Pociągnięcie przez
Norwega liny szarpn
ęło mu ręce do tyłu.
—
Wyci
ągaj, do cholery — warknął Oaf.
Nast
ępne rakiety świetlne poszybowały z wdziękiem w niebo
i eksplodowały światłem. Sherwooda bolały ramiona od wspi-
nania się po pokładzie, ale ciągnął z całej siły. Do końca liny
przyczepiony by
ł wielki tobół tratwy ratunkowej.
—
Musimy przerzuci
ć ją przez burtę, Sherwood. Pospiesz
si
ę!
—
Chryste, Oaf. Na mi
łość boską, odpocznijmy minutkę.
— Na odpoczywanie będzie mnóstwo czasu na tratwie.
Podnieśli we dwójkę ciężki płócienny tobół na nadburcie
i trzymali go tam przez chwil
ę, podczas gdy Oaf szukał linki
zaworu powietrza.
—
Dobra, Sherwood. Teraz na trzy podwa
żamy. Raz...
dwa... trzy...
Tob
ół spadł obok kadłuba „Oriona" ciągnąc za sobą linkę.
Sherwoodowi zrobi
ło się słabo, gdy spojrzał wzdłuż nachylone-
go boku
„Oriona" na groźne, żółte morze. Tobół wylądował na
powierzchni z pla
śnięciem, którego nie mogli usłyszeć. Oaf
szarpn
ął linkę. Unoszący się na wodzie tobół napęczniał
zrywaj
ąc specjalnie słabe zapięcie. Pojawiła się jaskrawopoma-
ra
ńczowa tkanina, rozpostarła się utworzywszy krąg o średnicy
jakich
ś dwudziestu stóp. Następnie krawędź kręgu zaczęła się
napełniać gazem, aż powstały ścianki o wysokości dwu stóp.
Oaf przywiązał kawałek liny do żurawika szalup ratunko-
wych i rzuci
ł drugi jej koniec na tratwę.
Sherwood potrz
ąsnął głowę. — Ja tego nie zrobię, Oaf. Idź
beze mnie.
Oaf wepchn
ął Sherwoodowi linę do rąk. — Zjeżdżaj na dół,
gnojku, albo ci
ę zrzucę!
Sherwooda ogarn
ęła rozpacz. — Oaf, nie mogę!
Wielki Norweg gro
źnie ruszył w jego stronę. — Idziesz
pierwszy. I to ju
ż, do cholery! Odwróć się tyłem i nie gap się na
d
ół!
Sherwood wzi
ął linę i niechętnie przerzucił nogi przez
nadburcie. Zrobi
ł to, co mówił Norweg, i zdumiał się stwierdzi-
wszy,
że zejście nie jest tak trudne, jak sądził. Popuszczał linę
niczym alpinista, schodz
ąc tyłem po długim stoku ku oczekują-
cemu
żółtemu morzu. Przeżył jeden okropny moment, gdy
wzrastaj
ące w kadłubie ciśnienie wysadziło tuż obok niego z siłą
eksplozji szk
ło iluminatora.
Po dw
óch minutach jego stopy przekroczyły linię wodną
i stwierdzi
ł, że stąpa po miedzianej przeciwporostowej powłoce,
widocznej na skutek mocnego przechy
łu „Oriona". Lina drgnę-
ła. Popatrzył w górę. W dół ku niemu sunęło potężne ciało Oafa.
Us
łyszał głuche dudnienie martwej fali uderzającej w stalowy
kad
łub. Tratwa ratunkowa wznosiła się i opadała. Sherwood
wybra
ł moment następnego podrzutu i odważył się zeskoczyć
z ostatnich sze
ściu stóp do wody.
Intensywny zi
ąb poraził go niczym piorun. Zaparło mu
dech. Zacz
ął machać rękami w panice, przerażony, że gwałtow-
ny szok przyprawi go o zemdlenie.
Oafowi uda
ło się wylądować na tratwie. Dobrze świadczyło
ojej producentach to,
że mimo swoich dwustu osiemdziesięciu
funt
ów wagi nie przebił tkaniny podłogi. Chwycił Sherwooda za
ko
łnierz i pasek od spodni i wciągnął na tratwę. Geolog leżał na
pod
łodze wykasłując lodowatą morską wodę, której się opił,
a Oaf wali
ł go w plecy niczym kowalskim młotem o mało nie
roztrzaskuj
ąc mu żeber.
—
Na rany Chrystusa, Oaf
— wybełkotał Sherwood.
—
Zabijesz mnie.
Podni
ósł się do pozycji siedzącej. Nie przebywał w wodzie
nawet trzydziestu sekund, a trz
ąsł się niczym osika i zęby mu
szcz
ękały jak kastaniety. Oaf podniósł rękę, którą zanurzył
w wodzie,
żeby złapać Sherwooda.
—
Cholernie zimna, co, Sherwood? Trzy minuty i cz
łowiek
nie
żyje.
Sherwood potrz
ąsnął głową. Jeśli ktoś wypowiadał opinię,
z kt
órą się nie zgadzał, gotów był się sprzeczać, niezależnie od
stanu, w jakim si
ę znajdował. „Ty się będziesz kłócić jeszcze na
łożu śmierci", mawiała jego matka.
—
To Pr
ąd Benguelski, Oaf. Zimny, ale nie aż tak.
—
Pr
ąd nie ma tu, do cholery, znaczenia — burknął Oaf.
—
Jest taka zimna,
że zabija. I to bardzo szybko.
—
S
łuchaj — oponował Sherwood. — Jeśli mówię...
¦—- Ja mówię, że wrzucę cię z powrotem — warknął Oaf.
—
Cholernie ma
ło tu miejsca.
Sherwood spojrza
ł niepewnie na olbrzyma. Oaf błysnął
w szerokim u
śmiechu rzędem swoich olbrzymich zębów. Geolog
zapomnia
ł o przeraźliwym zimnie i roześmiał się.
—
Dzi
ęki ci za wszystko, co zrobiłeś, Oaf.
Norweg si
ę nie odezwał, tylko patrzył w górę na przechylają-
cy si
ę ogrom „Oriona".
—
Czy nie by
łoby lepiej odepchnął tratwę? — zapytał
Sherwood.
—
Szkoda babki
— rzekł Oaf. — Cholernie dobra. Niewiele
takich na
świecie.
—
My
ślisz o pannie Hammond?
Oaf kiwn
ął głową. Rakieta świetlna wypaliła ślad na niebie.
Bry
ła statku przypominała Sherwoodowi wielki celtycki kurhan
grzebalny.
—
Dobra w czym?
— zapytał, na pół domyślając się, jaka
będzie odpowiedź Norwega.
W odpowiedzi Oaf szeroko, znacząco się uśmiechnął.
Sherwood us
łyszał jakieś słabe krzyki. Spojrzał w górę
zwalistej pochy
łości. Tratwę ratunkową zniosło na odległość
pi
ęćdziesięciu jardów od statku. Wspięcie się na niego nie
wygl
ądało już na rzecz możliwą. Zwrócił się do Oafa.
—
Byli
śmy wszyscy na pokładzie G po tej stronie, prawda?
—
Zgadza si
ę. Dwa pokłady poniżej linii wodnej.
Sherwood wskaza
ł na widoczną linię wodną „Oriona*'.
—
Ale teraz powy
żej linii wodnej, Oaf. Czy mamy w tym
zasobniku jak
ąś latarkę?
Oaf otworzy
ł zasobnik z niezbędnym do przeżycia ekwipun-
kiem. Wyci
ągnął izolowany dach tratwy i podtrzymującą go
konstrukcj
ę z aluminiowych rurek, dwa składane wiosła, pojem-
niki z wod
ą i paczki z prowiantem. Były tam nawet jakieś
przybory w
ędkarskie. Latarka znajdowała się w wodoszczel-
nym woreczku, kt
óry Sherwood rozerwał.
—
Ruszaj si
ę, Oaf. Wiosłujemy z powrotem do,burty.
Roz
łożyli wiosła i skierowali tratwę z powrotem do „Orio-
na". Sherwood po
świecił latarką w iluminator wysadzony przez
ci
śnienie powietrza. Lina, której używali przy schodzeniu po
burcie, le
żała obok niego.
—
Co te
ż chodzi ci po głowie, Sherwood?
—
Jestem na tyle ma
ły, że przecisnę się przez ten iluminator
i sprawdz
ę jej kabinę. Który to był numer?
—
G12. Zwariowa
łeś, Sherwood? Może ona jest w łodzi
ratunkowej.
—
A mo
że nie — Sherwood wepchnął latarkę do kieszeni.
Oaf potrz
ąsając głową kierował ostrożnie tratwą ratunkową
na wody kipi
ące wokół kadłuba statku. Sherwood przytrzymy-
wa
ł się napełnionej gazem ścianki tratwy, czekając na okazję,
żeby złapać linę.
Fala unios
ła tratwę. Sherwood sprężył się i skoczył. Jego palce
zacisn
ęły się z wdzięcznością wokół liny. Wciągnął się na burtę
„
Oriona", gdy tymczasem Oaf obserwowa
ł to zaniepokojony,
odp
ędzając wiosłem tratwę od kadłuba statku. Dwie minuty
p
óźniej Sherwood wsunął się w otwór iluminatora i zniknął.
Zaskoczy
ła go cisza na statku. Zapalił latarkę i zszedł w dół
do przej
ścia. Pokład E był wyludniony. Odnalazł zejściówkę
stewardów i schodził ostrożnie po diablo pochyłych schodach
— stawiając stopy w kącie stopnicy, a częściowo na przegrodzie.
Pok
ład G, dwa poziomy niżej pokładu E, przedstawiał się
zupe
łnie inaczej. Z kabin dolatywały straszne jęki. Usłyszano, że
si
ę na czymś potknął. I nagle uwięzieni pasażerowie zaczęli
krzycze
ć i tłuc w drzwi. Spróbował jedne z nich otworzyć, ale
by
ły zablokowane z powodu przechylenia się statku.
Szed
ł pochylonym przejściem utrzymując jedną ręką równo-
wag
ę, a latarką trzymaną w drugiej oświetlał numery kabin.
G20... G19... Jeszcze siedmioro drzwi do G12.
Brodził po kostki w wodzie. Ciepłej wodzie. Poświecił
latark
ą. Przejście chyliło się w dół. Kabina G12 znajdowała się
na ko
ńcu i woda sięgała do klamki drzwi. Dlaczego, u licha,
woda by
ła tu ciepła, skoro na zewnątrz tak lodowata?
Wtem przypomnia
ł sobie o reaktorach jądrowych.
Przy G12 woda si
ęgała mu do pasa. A co, jeśli jest
radioaktywna? C
óż, jeśli nawet, to i tak za późno. Spróbował
otworzy
ć drzwi. Były zablokowane albo zamknięte. Załomotał
w nie.
—
Julia?
Us
łyszał płacz.
—
Julia! Czy drzwi s
ą otwarte?
Podniecony g
łos odpowiedział: — Nie. Zablokowały się. Nie
mog
ę ich otworzyć.
—
Naci
śnij klamkę w dół! — zawołał.
Us
łyszał jakiś ruch w kabinie. Klamka opadła w dół.
—
Tak jak teraz?
— W głosie Julii pojawiła się nadzieja.
Bezskutecznie napar
ł na drzwi. To nic nie da — woda
udaremnia
ła niemal cały jego wysiłek, a mocne pochylenie
„
Oriona" sprawia
ło, że musiałby je podsadzić. Może kopniak...
Opar
ł się plecami o grodź naprzeciwko i walnął w drzwi
dwiema nogami. Uderzenie odczu
ł na całym ciele. Drzwi wpadły
do
środka. Julia krzywiąc się z bólu usiłowała rozewrzeć palce,
pokaleczone i krwawi
ące od rozpaczliwego szarpania i łomotania
w nie ust
ępujące drzwi. Padła w ramiona Sherwooda.
—
My
ślałam, że nikt nie przyjdzie — powiedziała głosem
ochryp
łym od krzyku.
„
Orion" drgn
ął. Przechył się powiększył. Sherwood chwycił
Juli
ę za rękę i pociągnął do przejścia. Nie zważał na grymas bólu
na twarzy dziewczyny, gdy jego d
łoń zacisnęła się na jej
pokiereszowanych palcach.
—
Chod
ź! Nie mamy czasu!
™
W ci
ągu dziesięciu minut dotarli do otwartego iluminatora.
Sherwood wyjrza
ł. Oaf zamontował na tratwie zewnętrzną
pow
łokę. Teraz otworzył pokrywę wejściową i spoglądał w górę.
Na widok Sherwooda u
śmiechnął się z ulgą.
—
Czy zdo
łasz zejść na dół po linie? — spytał Sherwood
Juli
ę.
Popatrzy
ła w dół i zobaczyła wzburzone, żółte morze walące
w bok statku. G
łos jej nie zdradzał przerażenia. — Tak, myślę,
że tak.
—
Jeste
ś pewna?
Ton Sherwooda j
ą zaniepokoił, nic jednak nie powiedziała
i pozwoli
ła, żeby jej pomógł przy przeciskaniu się przez ilumina-
tor. Hucz
ące morze stłumiło okrzyk bólu, który wydała chwyta-
j
ąc linę. Ręce miała śliskie od krwi i byłaby się nie utrzymała,
gdyby Sherwood jej nie z
łapał widząc, jak wyglądają.
—
B
ędziesz musiała się mnie trzymać! — krzyknął.
—
Dam sobie rad
ę! — odkrzyknęła wyzywająco.
—
Nie dasz. Pozw
ól, że ja będę schodził w dół po linie, a ty
si
ę mnie trzymaj! — Otoczył ją ramieniem w pasie i robił, co
m
ógł, by wisząc na linie i trzymając ją drugą ręką naśladować
chwyt na spos
ób imadła użyty przez Oafa. — Trzymam cię.
—
Dysza
ł. — Odciąż mnie trochę, jeśli zdołasz, ale trzymam cię.
Julia postanowi
ła się nie spierać. Mimo pokaleczonych dłoni
przekonana była, że zdołałaby zejść na linie bez pomocy.
Oczywiście, czuła wdzięczność do Sherwooda za to, że po nią
wr
ócił, ale dotknęło ją, że tak automatycznie potraktował ją jak
bezsiln
ą kobietę.
Sherwood podtrzymuj
ąc Julię rozpoczął szarpiące nerwy,
mozolne, wolne schodzenie ty
łem na linie. Był już w połowie
drogi w d
ół, gdy zalało ich lodowate morze tłukące w kadłub
statku. Uderzenie zwali
ło Sherwooda z nóg. Przestraszywszy się
rozlu
źnił uścisk ręki obejmującej w pasie dziewczynę. W mo-
mencie gdy chcia
ł złapać ją znowu mocniej, uderzyła w nich
kolejna fala. Sherwood krzykn
ął, gdy zabrała Julię. Przez
u
łamek sekundy myślał, że dziewczyna spadnie na tratwę
miotan
ą falami. Mocne ramiona Oafa wyciągnęły się ku niej.
By
ło jednak za późno. Bezsilne ciało Julii spadło głową w dół
w kipiel
żółtej wody.
Sherwood pozwoli
ł, by ostatnich kilka jardów liny zdarło
mu palce do krwi. Oaf wykrzykiwa
ł pod jego adresem nieprzy-
zwoito
ści. Wylądował na olbrzymim Norwegu w chwili, gdy
tamten obraca
ł tratwę kierując ją w tę stronę, gdzie wpadłszy do
wody znikn
ęła Julia.
Oaf przekl
ął siarczyście Sherwooda i zrzucił go z pogardą na
dno tratwy.
— Głupi skurczybyk! — warknął.
—
Nic nie mog
łem poradzić! Przysięgam, że nie! — bronił
si
ę zrozpaczony Sherwood.
Oaf nie s
łuchał. Przepatrywał miodowego koloru morze
w poszukiwaniu Julii, wykrzykuj
ąc jej imię. Dostrzegł coś
i zacz
ął gorączkowo wiosłować rękami, nadal obrzucając
Sherwooda mieszanin
ą angielskich i norweskich przekleństw.
—
Chod
ź, Sherwood! Pomóż!
Sherwood chwyci
ł wiosło, ale Oaf wyrwał mu je z rąk
i wyrzuci
ł.
—
Odpychaj szcz
ątki rozbitego statku!
Szukali przez pi
ęć minut — niekiedy Oaf rozbełtywał
lodowat
ą wodę, tak energicznie, że aż wytwarzała się piana, gdy
tylko co
ś przyciągnęło jego wzrok, podczas gdy Sherwood
zajmował się szczątkami, które przedostawały się do morza
niczym krew z ukrytej rany w kadłubie skazanego na zagładę
statku.
Nagle Oaf zawo
łał: — Hej, Sherwood! Wiosłujmy co sił
w r
ękach!
Nie by
ło czasu na wyłowienie wiosła. Idąc w ślady Oafa
Sherwood zanurzy
ł obie ręce w wodzie. Ziąb był wprost
przera
żający. Wydawało mu się, jakby odjęto mu zgrabiałe ręce.
Nasili
ł się wiatr. Wzbijał bryzgi piany ze wzburzonego morza
i smaga
ł twarz niczym okrutny bykowiec. Sherwood na oślep
m
łócił rękoma wodę, wykonując posłusznie jak android wy-
krzykiwane przez Oafa rozkazy.
Norweg rzuci
ł do przodu swoje niedźwiedziowate ciało.
Nast
ąpiła seria gwałtownych ruchów.
—
Okej, Sherwood. Przesta
ń wiosłować. Opuść szybko
klap
ę.
Sherwood otworzy
ł oczy. Na dnie tratwy leżała Julia. Jej
twarz mia
ła ten sam odcień upiornej bladości, jaki raz już
widzia
ł u technika z laboratorium Rosenthala, którego sprowa-
dzono z powrotem do bazy w trzy dni po tym, jak zepsu
ł mu się
ratrak. Pe
łen poczucia winy patrzył na smętnie i cicho spoczy-
waj
ącą Julię.
—
Czy ona nie
żyje, Oaf?
—
Daj spok
ój, do diabła — warknął Norweg. — Zamknij
porz
ądnie klapę. Niech nie wieje.
Sherwood zaci
ągnął suwak klapy i wysunął na całą długość
rurk
ę podpierającą dach, żeby mieli więcej miejsca nad głowa-
mi. Potem zawiesi
ł na niej latarkę.
Oaf podtrzymywa
ł głowę Julii na zgiętym ramieniu. Delikat-
nie rozwar
ł jej szczęki. — Uciskaj jej klatkę piersiową za każdym
razem, gdy przestan
ę dmuchać — rozkazał Sherwoodowi.
Zmusi
ł ją do otwarcia ust i zakrył je swoimi. Wdmuchiwał
powietrze do jej p
łuc przez trzy sekundy, po czym uniósł swoją
wielk
ą głowę. Sherwood nacisnął na mostek.
—
Obiema r
ękami! — ryknął Oaf. — I mocno! Nie uszko-
dzisz jej!
Oaf wdmuchn
ął następną porcję powietrza i Sherwood
nacisn
ął oburącz na klatkę piersiową Julii. Jej piersi ziębiły przez
cienki materia
ł bluzki. Słychać było słaby syk powietrza ucho-
dz
ącego ze zlodowaciałych warg dziewczyny.
Potem Oaf znowu wdmuchiwa
ł powietrze, a Sherwood
uciska
ł raz jeszcze jej klatkę piersiową.
Obaj utrzymywali sta
ły rytm. Wdmuchnięcie... ucisk...
Wdmuchni
ęcie... ucisk.
Up
łynął kwadrans. Wichura się nasilała. Usiłowali nie
zwraca
ć uwagi na szalone podskoki tratwy.
Wdmuchni
ęcie... ucisk... Wdmuchnięcie... ucisk...
Min
ęły jeszcze dwie dramatyczne minuty.
Sherwood wyczu
ł pod obolałymi palcami drgnienie życia.
Podni
ósł głowę i wykrzyknął podniecony: — Ona żyje, Oaf!
Żyje! Wyczułem bicie serca!
Oaf warkn
ął: — Biło cały czas. Pierwszy raz zaczyna bić
mocniej.
Sherwood zapomnia
ł o swoim poczuciu winy. Uśmiechnął
si
ę uszczęśliwiony do Norwega. — Nic jej nie będzie, prawda?
B
ędzie żyć!
—
Mo
że tak. Może nie — brzmiała lakoniczna odpowiedź.
Oaf zacz
ął rozpinać guziki przy bluzce Julii.
—
Co ty robisz, do diab
ła? — spytał z irytacją Sherwood.
—
Ty
ściągasz dżinsy, Sherwood. — Oaf popatrzył na
geologa. — No szybko! Chcesz, żeby umarła?
Pochylił Julię do przodu i ściągnął z niej bluzkę, podczas gdy
Sherwood mocowa
ł się z zamkiem błyskawicznym nasiąknię-
tych wod
ą spodni. Oaf zniecierpliwiony klął. Sherwood uchwy-
ci
ł dwa brzegi materiału i szarpnięciem sforsował rozporek. Oaf
poci
ągnął Julię na dno tratwy, a Sherwood zrolował jej spodnie
do kolan. Twarz Julii zastyg
ła w masce śmierci. Przez przezro-
czyst
ą skórę widać było siatkę żyłek. Ściągnął jej dżinsy ze stóp.
Oaf zerwa
ł opakowanie z koców znajdujących się w zasob-
niku i roz
łożył jeden z nich na podłodze tratwy. Zdjął z siebie
sweter i koszul
ę i zaczął ściągać spodnie.
—
Rozbieraj si
ę, Sherwood. Ze wszystkiego.
—
Dlaczego?
—
R
ób, nie gadaj. Trzeba ją ogrzać. Jedyna nadzieja.
Sherwood wypl
ątywał się z ubrania, podczas gdy Oaf tulił do
siebie Juli
ę. Olbrzymi Norweg obrośnięty był gęsto włosami od
klatki piersiowej po pachwiny. U
śmiechnął się do Sherwooda
rozk
ładając koce.
—
Szybko, Sherwood. We
źmiemy tę małą między siebie,
co?
Ten nagle zrozumiał. Wiedział z krótkiego kursu, na który
uczęszczał przed wyjazdem na Antarktydę, gdzie uczono, jak się
zachowywa
ć, by przeżyć w trudnych sytuacjach, że ciepło to
najlepszy ratunek przy przech
łodzeniu organizmu. Jakkolwiek
nie wspomniano tam metody Oafa.
Oaf wyci
ągnął swoją goryla rękę i zgasił latarkę. Sherwood
po
łożył się przy Julii. Leżała zwrócona do niego twarzą, wtulona
jak dziecko w
łuk twardego ciała Norwega. Sherwood zaczął
dygota
ć, gdy lodowata nagość jej ud i piersi wysączyła łakomie
ciep
ło z jego ciała.
Le
żał bez ruchu w ciemnościach, wsłuchując się w sztorm
i stentorowy oddech swego towarzysza. Na ramieniu czu
ł
uspokajaj
ący powiew powietrza z płuc Julii. Położył jej rękę na
brzuchu. Blisko
ść dziewczyny przypomniała mu o żonie. Zasta-
nawia
ł się, co też porabia Clare, czy w Kapsztadzie będzie czekać
na niego list, czy prze
żyje... czy Clare będzie to obchodzić...
Bardzo pr
ędko usnął.
13
(Naczelny Dow
ódca Sił Sprzymierzonych NATO)
Zadaniem SACLANT-a w czasie wojny jest zapewnienie
bezpieczeństwa całego obszaru atlantyckiego i niedopuszczenie do
wykorzystania go przez nieprzyjaciela.
Dla admira
ła Brandona Pearsona, SACLANT-a, sprawa
by
ła na tyle pilna, że z kwatery głównej w Norfolk, w stanie
Wirginia, polecia
ł swoim bombowcem, Hustlerem, prosto do
Ośrodka Badawczego Zwalczania Okrętów Podwodnych w La
Spezia w północno-zachodnich Włoszech.
Jego, jak r
ównież adiutanta, kapitana Rolfa Hagana z Pie-
choty Morskiej, zabrano natychmiast do biblioteki
„podpisów"
okr
ętów podwodnych i puszczono im zapis sonarowy zrobiony
przez USS
„Eurekę", okręt do badań oceanograficznych amery-
ka
ńskiej marynarki wojennej, z odległości siedmiuset mil.
Analiza komputerowa wykaza
ła, że „podpis" — dźwiękowy
odcisk palca
— tajemniczego okrętu podwodnego zgadzał się
z nagraniami dokonanymi na obszarze próbnym sowieckiej
marynarki wojennej na Morzu Białym. Był to przekonujący
dow
ód, że jeden z rosyjskich kolosów — 18 000-tonowych
atomowych okr
ętów podwodnych klasy Delta II — grasował na
po
łudniowym Atlantyku.
Pearson
żuł koniec cygara słuchając rozmaitych ekspertów.
Spierali si
ę co do motywów, którymi kierowali się Sowieci
wysy
łając to najnowsze, generalnie nie sprawdzone paskudztwo
na jego skrawek oceanu. Admira
ł był to tęgi, silny mężczyzna
ko
ło sześćdziesiątki, o spokojnym wyglądzie i swobodnym,
wzbudzaj
ącym zaufanie obejściu, twardy, pomysłowy i spraw-
ny. Niezale
żnie od swoich umiejętności dowódczych wykazywał
wr
ęcz niebywałą znajomość sowieckiego sposobu myślenia,
nabyt
ą podczas pobytu w Moskwie, gdzie się znalazł jako
młodszy oficer łącznikowy w końcowej fazie drugiej wojny
światowej. Mówił też płynnie po rosyjsku.
Martwi
ł się. Nie potrafił znaleźć żadnego powodu, który
usprawiedliwi
łby wysłanie przez Rosjan Delty II na Atlantyk.
Jaki to mia
łoby sens, skoro jej rakiety SS-N-8 mają taki zasięg,
że mogą zniszczyć każde miasto w Ameryce Północnej bez
opuszczenia przez ni
ą wód terytorialnych? Dlaczego ryzykować
nie wypr
óbowaną broń taką jak Delta II tam, gdzie za daleko na
pomoc w razie jakiego
ś zagrożenia?
Hagan odczytywa
ł jego myśli. W tej dziedzinie kapitan
zyska
ł już wprawę. — Może to próba prowokacji, sir?
Pearson potrz
ąsnął przecząco głową. — Do tego celu
u
żywają swoich starych „Listopadów", które nie tyle alarmują
Pentagon, ile pras
ę.
Martwi
ło go coś jeszcze: okręt podwodny słyszano na tym
samym obszarze, na kt
órym zatonął „Orion". Nagryzł cygaro
i podsumowa
ł sytuację czterowyrazowym zdaniem, które zwięz-
łością nadrabiało brak finezji: — Te skurczybyki coś szykują.
14
SARAH (system radionawigacyjny u
żywany w ratownictwie na
morzu)
Plawny, niewywrotny automatyczny nadajnik radiowy, który
emituje stały sygnał naprowadzający na międzynarodowej często-
tliwo
ści sygnałów zagrożenia 2182. Standardowe wyposażenie
łodzi ratunkowych, tratw ratunkowych itp.
Blade
światło dzienne przesączało się przez pokrywę tratwy
ratunkowej, kiedy Sherwood si
ę obudził. Nie miał czucia w ciele,
sparali
żowało go mordercze zimno, które przeniknęło przez
izolowan
ą podłogę i zaczynało się teraz do niego dobierać.
Nie czu
ł nic, prócz tego, że tratwa jest nieruchoma.
Niebezpieczny punkt osi
ąga się wówczas,
gdy nie czuje si
ę już zimna.
Twarz Julii by
ła śmiertelnie blada. Usta miała otwarte, ale
nie oddycha
ła.
—
Ona wkr
ótce umrze — powiedział Oaf.
Wygl
ąd Julii przeraził Sherwooda.
Odsun
ął się i położył rękę poniżej jej piersi na sinej teraz
sk
órze. Wyczuł ledwie uchwytny ruch, gdy płuca napełniały się
stopniowo powietrzem.
Uni
ósł delikatnie jej powiekę. Szare, matowe oko spogląda-
ło na niego oskarżycielsko.
Zabi
łeś mnie. Pozwoliłeś, żebym spadła do
morza przez twoje idiotyczne m
ęskie „ja",
izabiłeśmnie.
Oaf był ubrany. Ukląkł przy Julii. — Wkrótce umrze
—
powt
órzył. — Wielka szkoda, Sherwood. Dobra mała do
pieprzenia.
Sherwooda ogarn
ęła wściekłość z powodu słów Norwega.
Zajrza
ł w jego głęboko osadzone niebieskie oczy pod krzaczas-
tymi brwiami i ju
ż miał coś zjadliwego powiedzieć, ale tamten
wyczu
ł tę jego złość i rzucił szybko: — Ja ją tylko pieprzyłem,
a ty j
ą upuściłeś.
m
Sherwood si
ę nie odezwał. Okrył kocami zimne ciałH
dziewczyny i zacz
ął się ubierać.
W
¦— Jak długo spałem?
—
Trzy godziny.
—
Na mi
łość boską, Oaf, możemy chyba coś z nią zrobić.
Nie b
ędziemy chyba siedzieć i patrzeć, jak ona umiera.
Oaf wzruszył ramionami — Nie ma ciepła. Ona bardzo
potrzebuje ciepła.
—
O. Chryste Panie, mogliby
śmy spalić jakieś pływające
kawa
łki drewna czy zrobić coś w tym guście!
—
Nie ma ich
— odparł z prostotą Oaf.
—
A s
łońce, idioto?
—
Nie ma s
łońca.
Sherwood wyciągnął rękę, żeby odsunął suwak dachu.
— Wypuścisz ciepło — zwrócił mu uwagę Oaf.
Sherwood zignorowa
ł to, odsunął zamek błyskawiczny
i wsta
ł.
Norweg mia
ł rację, słońca nie było. Tylko gęsta, nasycona
mg
ła. Tak gęsta, że stała nieruchomo. Widoczność nie sięgała
nawet czterech jard
ów. Miodowego koloru woda była dziwnie
spokojna i cicha.
Na oceanie zawsze jest fala.
—
Co, do cholery, zrobimy, Oaf?
— zapytał z rozpaczą
Sherwood.
—
W
łączyłem SARAH — odpowiedział Oaf. Stanął koło
Sherwooda i wskaza
ł na mały pływający nadajnik radiowy
przyczepiony do tratwy sznurem.
— Zapomnieliśmy o nim jak
te g
łupki. Może ktoś go niedługo usłyszy.
—
Jak daleko jeste
śmy od „Oriona"?
—
Znios
ło nas porządnie na północ podczas sztormu
—
odpar
ł Oaf.
—
Nic nie klapuje
— rzekł Sherwood przypatrując się
wodzie.
— Temperatura wody, ta paskudna żółta ciecz, cokol-
wiek to jest. A teraz mg
ła i brak fali.
Oaf splun
ął. — Ludzie określają dla morza reguły, Sher-
wood. A morze zawsze je
łamie, co?
Z mg
ły doleciał jakiś dziwny odgłos. Jakby świst przypomi-
naj
ący oddech jakiegoś niewyobrażalnego morskiego potwora.
Sherwoodowi w
łosy zjeżyły się na głowie.
—
Co to takiego, do cholery?
D
źwięk się powtórzył, przyprawiając go o ciarki — na wpół
j
ęk, na wpół westchnienie mrożące i tak już zmrożoną krew
w
żyłach. Potem nastąpiła cała seria donośnych plusków,
stawa
ły się one coraz głośniejsze, jakby jakiś złośliwy stwór
z g
łębin morskich płynął w ich stronę długimi, stanowczymi
rzutami cia
ła. Z lodowatej mgły, stamtąd, skąd dobiegał
przerażający odgłos, rozchodziły się zmarszczki. Tratwa ratun-
kowa zaczęła się kołysać w rytmie, który przyspieszał się wraz
z uderzeniami serca Sherwooda. W s
ękatej, wielkiej jak bochen
pi
ęści Oafa pojawił się ostry jak brzytwa nóż wielorybniczy.
Sherwood jednak wiedzia
ł, że nie zda się on na nic wobec
tego, co zbli
żało się do nich z mgły.
15
TAT 12 (Transatlantycki Kabel Telefoniczny)
Telekomunikacyjny kabel o czterech tysi
ącach kanałów łączą-
cy Afryk
ę Południową ze Stanami Zjednoczonymi. Taki sam typ
kabla jak w Linii Stany Zjednoczone — Francja TA T 6.
Adiustator dziennika „New York Times" patrzył na tekst
depeszy wystukiwany przez dalekopis.
...MG
ŁA WCIĄŻ UNIEMOŻLIWIA LOTNISKOWCOWI
ŚMIGŁOWCOWEMU SPRINGBOK WYSŁANIE SWO-
ICH MASZYN WASP NA POSZUKIWANIE ROZBIT-
K
ÓW Z ORIONA. POŁUDNIOWOAFRYKAŃSCY SPEC-
JALI
ŚCI OD POGODY ZASKOCZENI UPORCZYWOŚ-
CI
Ą I GĘSTOŚCIĄ MGŁY, KTÓRA POKRYWA DZIE-
SI
ĘĆ TYSIĘCY — POWTARZAM — DZIESIĘĆ TYSIĘ-
CY MIL KWADRATOWYCH OCEANU W REJONIE
KATASTROFY. PREMIER AFRYKI PO
ŁUDNIOWEJ
OKRE
ŚLIŁ DZISIAJ KATASTROFĘ ORIONA JAKO
NAJSTRASZNIEJSZ
Ą KATASTROFĘ MORSKĄ W CZA-
SACH POKOJU OD ZATONI
ĘCIA TITANICA. RZECZ-
NIK...
Dalekopis zatrzyma
ł się nieoczekiwanie w środku zdania.
W tym samym czasie w ca
łych Stanach Zjednoczonych
zosta
ły przerwane bez uprzedzenia wszystkie rozmowy telefoni-
czne z Afryk
ą Południową, a tysiące rozzłoszczonych abonen-
t
ów po obu stronach Atlantyku krzyczało bez skutku do
s
łuchawek.
Dziesi
ęć minut później został również przecięty kabel teleg-
raficzny.
Rozgor
ączkowani technicy w Kapsztadzie i Nowym Jorku
przeprowadzili próby rezystencji po swoich stronach obu kabli
i ustalili, że do niewytłumaczalnego przerwania doszło na
g
łębokości trzech mil w Basenie Przylądkowym, koło Afryki
Po
łudniowo-Zachodniej. Było to zdumiewające, ponieważ kab-
le oceaniczne spoczywaj
ą zazwyczaj bezpiecznie w ciemnościach
i spokoju w przepastnych g
łębinach oceanu. Mogą zostać
uszkodzone tylko wtedy, gdy wystawione s
ą na włoki i fale
p
ływu w płytkich przybrzeżnych wodach przy szelfie kontynen-
talnym.
A jeszcze dziwniejszy by
ł fakt, że kable zostały przecięte
mniej wi
ęcej w tym samym miejscu, skąd „Orion" wzywał
pomocy.
16
—
Zamknij si
ę, Sherwood! — syknął Oaf. — Zamknij się, to
pos
łucham!
Sherwood zamilk
ł. Czuł się głęboko urażony sposobem,
w jaki Norweg przej
ął bez pytania dowództwo.
Oaf ws
łuchiwał się uważnie w przerażające, niesamowite
j
— «
odg
łosy dolatujące z mgły. Nagle zaklął, wpakował długi
wielorybniczy n
óż z powrotem do pochwy i rzucił jedno ze
sk
ładanych wioseł swemu towarzyszowi.
—
Szybko, Sherwood! Wios
łujmy co sił w rękach!
Sherwood us
łuchał tego rozkazu więcej niż chętnie. Chwycił
wios
ło i zanurzył je w wodzie. Strach dodał mu sił. Okręcił
tratw
ę.
—
W t
ę stronę! — krzyknął Oaf, wskazując kciukiem
w kierunku, sk
ąd dochodził dźwięk, i zatrzymując tratwę
wios
łem.
Sherwood wytrzeszczy
ł oczy. — Zwariowałeś?
Oaf nie zwraca
ł na niego uwagi, wywijał wiosłem i bez
wi
ększego trudu popychał tratwę do przodu. — Szybko, ty
leniwy gnojku! Wios
łuj co sił! — Nagle złapał Sherwooda za
rami
ę i pogroził mu podniesionym wiosłem: — Wiosłuj co sił
albo ci
ę zabiję!
Sherwood zrobi
ł, co mu kazano, i zabrał się do wiosłowania,
pozostawiaj
ąc sterowanie Oafowi.
Okropny d
źwięk był coraz bliżej.
Up
łynęła minuta morderczego wysiłku rąk. Oaf zasygnali-
zowa
ł Sherwoodowi, żeby przestał wiosłować. Tymczasem sam
nadstawia
ł uszu wsłuchując się w mgłę, odwracał głowę w lewo
i w prawo,
żeby ustalić kierunek. Dźwięk nasilał się, a zmarszcz-
ki zamieni
ły się w niewielkie falki.
—
Jak daleko?
— spytał szeptem Sherwood. Jak daleko, ale
do czego?
—
Mg
ła płata figle — odparł Oaf. — Może bardzo blisko.
Wios
łuj.
Sherwood wios
łował. Rzucił okiem na Julię. Twarz dziew-
czyny zmienia
ła barwę, ze śmiertelnie bladej robiła się szara jak
popi
ół. Był pewien, że teraz Julia już nie żyje.
Przera
żające odgłosy oddychania dochodziły z odległości
mniejszej ni
ż dwadzieścia jardów. Nagle rozległo się gwałtowne
syczenie, jakby supergor
ąca para uchodziła przez wentyl bezpie-
cze
ństwa. Po nim dźwięk deszczu. Gorące kropelki pary wodnej
prysn
ęły Sherwoodowi na twarz. Wiosłował nie myśląc. Do-
szed
ł do takiego punktu, kiedy już nie dbał o to, co się z nim
dzieje.
Rozleg
ł się przeraźliwy plusk. I sekundę później tratwa
ratunkowa omal si
ę nie wywróciła w oszalałej kipieli wzburzo-
nej wody.
Sherwood upad
ł na Julię. Słyszał krzyk Oafa: — Wiosłuj
z powrotem! Wios
łuj z powrotem!
Tratwa zawr
óciła — Oaf gorączkowo wiosłował do tyłu.
Wtedy Sherwood zobaczy
ł upiorne dwugłowe widmo z dzie-
cinnych koszmar
ów wynurzające się z mgły. Przez przerażającą
chwil
ę unosiło się wysoko w górze w rozproszonym przez mgłę
świetle. Mimo przerażenia w Sherwoodzie odezwał się nauko-
wiec: ocenia
ł, że te dwie głowy mają co najmniej szesnaście stóp
d
ługości. Oaf krzyczał coś do niego na cały głos, ale był zbyt
zafascynowany t
ą zjawą, by zainteresować się, o co chodzi.
I znowu rozleg
ło się wściekłe syczenie. Dwie głowy opadły
w d
ół i zanurzyły się do wody. Usiłując nie spaść z podskakują-
cej tratwy, Sherwood u
świadomił sobie nagle, co to za widziad-
ło.
Dwudzielny ogon p
łetwala błękitnego.
—
P
łyńmy do jego boku! — krzyczał Oaf.
Tratwa ratunkowa, kt
órą Oaf sterował za pomocą wiosła,
okr
ążała z dala ogon olbrzymiego ssaka.
—
Dlaczego w og
óle zbliżać się do tego cholernika? — krzy-
kn
ął Sherwood.
Oaf nie odpowiedzia
ł. Sterował tratwą płynąc wzdłuż boku
p
łetwala. Sherwood był przekonany, że Norweg oszalał. Wie-
dzia
ł, że Oaf widział niejednego, w czasach gdy był wielorybni-
kiem i lemmerem, po co wi
ęc ryzykować i zbliżać się do płetwala,
kiedy ten mo
że lada chwila zanurkować.
—
Bliski
śmierci — rzekł Oaf, jakby czytał myśli Sherwoo-
da.
Ogon uni
ósł się ponownie. Ospałym ruchem.
—
Sk
ąd wiesz?
—
Bo wyrzucony na brzeg.
Łamie go własna waga i nie
mo
że normalnie oddychać.
—
Chcesz powiedzie
ć, że jesteśmy na płytkich wodach?
—
spyta
ł z niedowierzaniem Sherwood.
Oaf wskaza
ł na wygięte cielsko wieloryba, przypominające
przewr
ócony statek. — Dużo go wystaje z wody. Na pewno
wyrzucony na brzeg.
Z nozdrzy zwierz
ęcia dmuchnęło powietrze. Sherwood
poczu
ł na twarzy ciepły, cuchnący podmuch. Odór był przeraża-
j
ący. Niemal przyprawił go o mdłości.
—
Jak, do cholery, mo
żemy być na płytkiej wodzie?
Oaf wzruszy
ł ramionami — To ty jesteś naukowcem,
Sherwood.
— Wyszarpnął z uchwytu aluminiową rurkę pod-
trzymuj
ącą dach, obejrzał ją uważnie, po czym wygiął próbując
jej wytrzyma
łość.
Tratwa dryfowa
ła w pobliżu absurdalnie małego oka zwie-
rz
ęcia i oko to spoglądało bez zainteresowania na Sherwooda.
Oaf opar
ł się dla równowagi jedną ręką o bok płetwala,
w drugiej r
ęce trzymał aluminiową rurkę. Jednym szybkim
ruchem wbił w oko swój naprędce sklecony harpun. Po czym
umieściwszy dłoń na końcu rurki wsadził ją na całą długość,
pi
ęciu stóp, głęboko w ciało zwierzęcia.
Przez kilka sekund nie dzia
ło się nic — pewno płetwal już
i tak by
ł bliski śmierci. A potem wolno, z gracją ogon uniósł się
wysoko w mg
łę i zamiast plasnąć na powierzchnię wody,
delikatnie opad
ł, ledwie ją marszcząc.
—
Ju
ż martwy — oznajmił niepotrzebnie Oaf. Nie czekając
na odpowied
ź wskoczył na grzbiet wieloryba, wyciągnął nóż
i wbi
ł ostrze w grubą warstwę wielorybiego tłuszczu.
Sherwood obserwowa
ł go zafascynowany.
—
Czy my
ślisz, że zdołasz to wszystko zjeść, Oaf?
—
Przywi
ąż tratwę do harpuna — warknął Norweg.
Sherwood to zrobi
ł. — A co teraz?
—
Daj tu dziewczyn
ę, ale migiem.
—
Dlaczego, na mi
łość boską?
Oaf sobie nie przerywa
ł. Wepchnął rękę głęboko w wielkie
jak g
óra cielsko. — Zrób to.
Sherwood usi
łował jak najdelikatniej przyciągnąć bezwład-
ne cia
ło Julii do ścianki tratwy i unieść je w górę. Koc z niej
spad
ł, próbował go więc umieścić z powrotem na dawnym
miejscu.
—
Nie trzeba koca
— rzekł Oaf. Sięgnął w dół i zakrwawio-
n
ą ręką chwycił Julię pod pachę.
We dw
ójkę wciągnęli nagie, zlodowaciałe ciało na grzbiet
wieloryba.
—
Potrzebuj
ę wioseł i kamizelki ratunkowej — oznajmił
Oaf wskazuj
ąc na tratwę.
Kiedy Sherwood mu je poda
ł, wziął wiosła i kamizelkę
i wyci
ągnął rękę. — Pomożesz mi — wyjaśnił.
Sherwood uchwyci
ł śliską od wielorybiej krwi rękę i został
wci
ągnięty na grzbiet płetwala obok Julii.
Norweg powr
ócił do wyrąbywanego przez siebie z martwego
cielska płata wielorybiego tłuszczu o powierzchni dwu stóp
kwadratowych. Sherwood obserwował zafascynowany szybkie
ruchy no
ża przecinającego tkankę. Oaf kiwnął na niego.
—
Trzymaj i ci
ągnij.
Sherwood pom
ógł oderwać gruby płat tłuszczu. Dolna
warstwa przyjemnie grza
ła zlodowaciałe palce. Zaczynał się
domy
ślać, co planuje jego towarzysz. Nóż wniknął głęboko,
uwalniaj
ąc mocny, obrzydliwy odór i kłęby pary, bo zimna mgła
miesza
ła się z ciepłym powietrzem buchającym z rany. Oaf
zrobi
ł długie nacięcie i rozwarł je za pomocą jednego z wioseł.
Sherwood post
ąpił tak samo używając drugiego. Przez szeroko
rozwarte naci
ęcie z wnętrza martwego płetwala wypłynęło
życiodajne ciepło.
Norweg wzi
ął głęboki oddech i trzymając nóż nad głową
zanurzy
ł się w cielsko wieloryba. Rozległ się donośny gulgot.
Oaf wysun
ął się tyłem z otworu. Górna połowa jego ciała
pokryta by
ła gorącą, gęstą krwią, która tryskała z przeciętej
arterii niczym z cysterny, nape
łniając ziejącą ranę.
Norweg otar
ł krew z oczu i wskazał na kamizelkę ratunko-
w
ą.
—
Żeby nie zsunęła się za głęboko. Przymocuj jej to wokół
cyck
ów.
Sherwood przywi
ązał Julii kamizelkę ratunkową wokół
klatki piersiowej i we dw
ójkę opuszczali ją nogami w dół w tę
gor
ącą, parującą krwawą kipiel, póki nie zanurzyła się w niej po
szyj
ę. Oaf wyjął wiosła, tak że brzegi nacięcia zacisnęły się
obejmuj
ąc mocno Julię.
—
Wiele lat temu
— powiedział Oaf, spłukawszy krew
z w
łosów lodowatą morską wodą — pewien człowiek próbuje
i
ść po tłustym lodzie i się zapada. My go wyławiamy na pół
martwego jak tę dziewczynę. Zabijamy słonia morskiego,
rozcinamy brzuch i wsadzamy gościa do środka. — Uśmiechnął
si
ę. — Dwie godziny później on znowu chodzi, ale śmierdzi
potwornie ca
łe tygodnie.
Sherwood siad
ł na grzbiecie płetwala. Nie zdawał sobie do
tego momentu sprawy, jak jest wyczerpany.
—
Powiniene
ś prowadzić u Rosenthala kurs przeżycia
w trudnych warunkach, Oaf.
Ten w odpowiedzi splun
ął do morza. — Te ciamajdy nigdy
nie wy
ściubiły nosa z Londynu.
Sherwood obserwowa
ł twarz Julii. Była spokojna. — Czy
b
ędzie żyła?
—
Dowiemy si
ę za godzinę. Może później. Może wcześniej.
Okaza
ło się, że wcześniej.
Ku ich zachwytowi twarz jej zacz
ęła nabierać koloru po
trzydziestu minutach.
Pi
ęćdziesiąt minut po umieszczeniu jej w płetwalu, kiedy
nasilaj
ące się słońce rozpraszało mgłę, Sherwood uświadomił
sobie,
że Julia ma otwarte oczy. Przyglądała mu się z dziwnym
wyrazem zaciekawienia na twarzy. Kamizelka ratunkowa pod
brod
ą ograniczała jej widoczność, widziała jedynie niebo. Głos
Julii, kiedy si
ę odezwała, wydał mu się najsłodszą muzyką:
— Halo, panie Sherwood. Gdzie ja jestem?
Sherwood gapił się na nią. — Oaf! — wrzasnął. — Oaf!
Norweg wygramoli
ł się z tratwy na grzbiet wieloryba i ukląkł
przy dziewczynie. Poca
łował ją, obejmując potężnym ramie-
niem za g
łowę. Sherwood odwrócił się, pozwalając im na
rozmow
ę w. cztery oczy. Ciekaw był, jak Oaf powie Julii
o wielorybie. Zazdro
ść należała do uczuć, których nie zaznał
w
życiu. Wgramolił się z powrotem do tratwy. Oaf zdążył jeszcze
przedtem wyczy
ścić metalową rurkę, której używał jako harpu-
na. Sherwood w
łożył ją teraz do wody sondując głębokość.
Zanim lodowata woda si
ęgnęła mu do ramienia, koniec rurki
dotkn
ął dna morskiego. Zapomniał o zazdrości, gdyż nie
dawa
ła mu spokoju zagadka tak wielkiej płycizny w Basenie
Przylądkowym. Dno badane aluminiową rurką sprawiało wra-
żenie skalistego, ale mimo to obracał rurkę w nadziei, że uda mu
si
ę wydobyć próbkę.
Z oddali dolecia
ł huk silnika. Oaf zaczął podskakiwać na
wielorybim grzbiecie i macha
ć jaskrawożółtymi wiosłami jak
flagami sygnalizacyjnymi.
Sherwood podni
ósł głowę. Mgła gwałtownie znikała. Na
bladym niebie ujrza
ł Waspa, śmigłowiec do zwalczania okrętów
podwodnych, ze znakami Kr
ólewskiej Marynarki Wojennej.
Wytraca
ł wysokość naprowadzany przez sygnały radiowe auto-
matycznej radiołatarni SARAH na tratwie ratunkowej.
Sherwood przypomniał sobie, żeby popatrzeć na koniec
rurki, kt
órą sondował dno morskie, kiedy śmigłowiec znajdował
si
ę w odległości dwustu jardów. Jego oddech topił dziwną,
szarobia
łą, proszkowatą substancję. Wlepił w nią wzrok. Upły-
n
ęło kilka sekund, zanim sobie uświadomił, co to takiego.
L
ód.
17
Prezenter wiadomo
ści ITN przybrał poważny wyraz twarzy,
odk
ładając słuchawkę telefonu.
—
Dowiedzieli
śmy się właśnie — powiedział do kamery
i pi
ętnastu milionów telewidzów w całym Zjednoczonym Króle-
stwie
— że śmigłowiec z brytyjskiej fregaty „Snów Tiger", która
pomaga marynarce Republiki Po
łudniowej Afryki w poszuki-
waniach i akcji ratunkowej, odnalaz
ł dzisiaj jeszcze trzech
rozbitk
ów.
Admira
ł Howe drzemał przed telewizorem. Głos prezentera
wiadomo
ści nie docierał do jego umysłu. Wyczerpał go długi
dzie
ń w jego biurze w Whitehall. W pokoju panował jak zwykle
nie
ład.
—
...tr
ójka ta: Julia Hammond, biolog morski z południo-
wego Londynu, Glyn Sherwood, geolog z Kingston nad Tami-
z
ą, i Oaf Johansen, norweski inżynier, wracali do Southampton
po trzech latach pracy w zespole badawczym Rosenthala na
Antarktydzie...
Na wzmiank
ę o Bazie Rosenthala admirał ocknął się nagle
i wys
łuchał z uwagą reszty słów prezentera. Wzmianki o Rosen-
thalu w
środkach masowego przekazu zawsze wprawiały go
w zdenerwowanie.
—
Niezwykle wysoka
śmiertelność spowodowana jest wyją-
tkowo nisk
ą temperaturą wody. Oceanografowie z Republiki
Po
łudniowej Afryki przyznają, że zaskoczyła ich obecność lodu
w morzu i temperatura wody wynosz
ąca zaledwie jeden stopień
powy
żej zera...
Ostatnie zdanie oszo
łomiło starego wilka morskiego. To
niemo
żliwe, pomyślał. Nie po siedmiu miesiącach.
Potem przypomnia
ł sobie, jak dużo zniknęło lodu. Artre-
tyczna r
ęka mu drżała, kiedy wykręcał numer porucznika
Abbotta.
— A teraz pozostałe wiadomości...
Admira
ła nie interesowały jednak te pozostałe wiadomości.
18
George Fielding, zazwyczaj wyrozumia
ły emerytowany
prezes banku w Houston, zaczyna
ł odczuwać irytację z powo-
du uprzejmej indagacji, jakiej został poddany przez ofice-
ra marynarki wojennej Republiki Południowej Afryki w szpi-
talu okr
ętowym na krążowniku „Springbok" płynącym do
Simonstown.
—
Niech pan pos
łucha — powiedział Fielding. — Weźmy
to znowu od pocz
ątku. Wkrótce po północy udałem się na
pok
ład spacerowy zaczerpnąć powietrza. Był zamknięty dla
pasa
żerów, ale przeszedłem przez linę.
—
Czy nie by
ło zimno? „Orion" płynął z szybkością
trzydziestu siedmiu w
ęzłów.
—
Ch
łodno — odparł Fielding. — Nie zwracałem jednak na
to uwagi.
—
I ujrza
ł pan ten biały tor na wodzie trzydzieści minut po
p
ółnocy?
—
Tor torpedy
— poprawił Fielding.
Oficer marynarki westchn
ął.
—
Tu
ż przed rozerwaniem statku — dokończył Fielding.
—
- Prosz
ę pana — rzekł poważnym tonem oficer marynarki
—
chcia
łbym, żeby pan to sobie przemyślał. Jest pan absolutnie
pewien,
że to, co pan widział, to był tor torpedy?
—
Tak
— odparł Fielding bez najmniejszego zawahania.
Ju
ż na wstępie oznajmił, że widział tor torpedy, a nie należał do
ludzi zmieniaj
ących zdanie. Może biały szlak, który pojawił się
na powierzchni na kilka sekund, by
ł trochę nieregularny, ale
czyta
ł gdzieś, że nowoczesne torpedy nie muszą podążać prosto
—
klucz
ą naprowadzając się na swój cel. Tygodnik „Time"
wydrukowa
ł o nich artykuł, co najzupełniej wystarczało Geor-
ge'owi Fieldingowi.
— Czy widział pan bańki powietrzne z tego... tego toru
torpedy?
Bankowiec popatrzy
ł na oficera marynarki ze zdumieniem.
—
Do diab
ła, nie. Od kiedy nowoczesne torpedy używają
spr
ężonego powietrza?
Teraz z kolei oficer wytrzeszczył oczy. Spoglądał zaskoczony
na Fieldinga.
—
Wiem, jak wygl
ądają tory kawitacyjne — oświadczył
z uporem Fielding.
— Byłem na starej „Nevadzie" w Pearl
Harbor.
Oficera ogarn
ęła rozpacz. Niezmiernie ważną rzeczą by-
ło przekonanie tego nie najmłodszego już biznesmena, że mo-
że się mylić. Za dwadzieścia godzin „Springbok" wpłynie
do portu. Simonstown roi
ło się od dziennikarzy z całego świa-
ta, kt
órzy palili się do robienia wywiadów z rozbitkami
z
„Oriona".
—
Panie Fielding, m u s i a
ł się pan pomylić. Dlaczego ktoś
mia
łby torpedować „Oriona"?
—
Widzia
łem błyszczkę — upierał się Fielding. — Jeśli
to nie torpeda eksplodowa
ła przy kadłubie „Oriona", to
dlaczego na powierzchni miota
ło się stado na wpół ogłuszo-
nych wieloryb
ów miażdżąc wszystkie łodzie ratunkowe prócz
naszej?
Kiedy godzin
ę później siedząc w mesie oficer pisał swój
meldunek, do pomieszczenia wszed
ł jego dowódca i opadł
zm
ęczony na fotel. Popatrzył przez salę na oficera.
—
Rozmawia
łem dopiero co z tym japońskim producentem
koszul. 'Był wtedy na lewym pokładzie spacerowym. Nigdy by
pan nie uwierzył, jaką to wymyślił idiotyczną przyczynę zatopie-
nia statku.
—
M
ówi, że „Orion" został storpedowany, co? — zaryzy-
kowa
ł oficer.
Dow
ódca popatrzył na niego ze zdumieniem.
—
Pa
ński powiedział to samo?
Jego podw
ładny pokiwał głową ze smutkiem.
—
Cholera
— szepnął dowódca.
19
By
ł to pierwszy wypadek, kiedy oficer prasowy miał do
odczytania spoconym dziennikarzom, st
łoczonym w dusznej
sali konferencyjnej w Simonstown, pisemne o
świadczenie. Jak
dot
ąd, konferencje prasowe przypominały sesje, na których
zadawano liczne pytania i udzielano nieformalnych odpowiedzi.
Trzyma
ł w ręce kartkę papieru i czekał, aż umilknie
pstrykanie migawek aparat
ów fotograficznych. Nigdy przed-
tem o to si
ę nie troszczył. Kiedy zaczął mówić, słychać było tylko
cichy warkot kamer filmowych.
—
Dzisiaj o dziesi
ątej rano zdecydowano przedłużyć poszu-
kiwania i akcj
ę ratunkową o kolejne siedemdziesiąt dwie
godziny, to znaczy do tej samej pory w
środę. Liczba uratowa-
nych wci
ąż wynosi dwadzieścia trzy osoby. Dwadzieścia znajdu-
je si
ę na krążowniku „Springbok" i trzy na brytyjskiej fregacie
„
Sn
ów Tiger". Oba okręty dysponują znakomitym sprzętem
medycznym, tak wi
ęc uratowani mogą pozostać na ich pokła-
dzie a
ż do odwołania poszukiwań.
Z ust wszystkich dziennikarzy wyrwa
ł się głośny jęk.
—
Czy to znaczy,
że nie będziemy mogli zobaczyć ich przez
te trzy dni?
— dopytywał się jakiś Kanadyjczyk.
—
; Tak
— odpowiedział oficer prasowy.
—
A gdyby
śmy wynajęli śmigłowiec? Moglibyśmy wylądo-
wać na krążowniku albo na fregacie?
Oficer prasowy uśmiechnął się ze skromnością. — Przykro
mi, panie i panowie, ale podczas poszukiwa
ń urządzenia do
obs
ługi śmigłowców na obu okrętach są zarezerwowane całko-
wicie dla w
łasnych maszyn.
Odpowied
ź była zbyt gładka. Dziennikarze zawsze robią się
podejrzliwi, gdy my
ślą, że uniemożliwia im się dostęp do jakiejś
sprawy.
Ralph Kroll z CBS News mia
ł pytanie:
—
Jakich poszukiwa
ń, panie Stevasson?
Oficer prasowy wygl
ądał na zdziwionego. — Nie rozumiem
pa
ńskiego pytania, panie Kroll.
Kamery skierowa
ły się w stronę Krolla.
—
Prosz
ę mi wybaczyć, panie Stevasson — rzekł przyszpila-
j
ąc swoją ofiarę Kroll, mający trzydziestoletnią praktykę w po-
st
ępowaniu z urzędnikami — ale odniosłem wrażenie, że nie są
to takie prawdziwe poszukiwania,
że wasze śmigłowce kierują
si
ę tylko na radiolatarnie łodzi ratunkowych.
Oficer prasowy si
ę zawahał. Myślał gorączkowo. — W mo-
rzu mog
ą być ludzie — oznajmił.
Kroll pokiwa
ł głową. — Nieżywi z powodu przechłodzenia,
jak tych siedemset trup
ów, które do tej pory znaleźliście?
Oficer prasowy u
śmiechnął się. — Istnieje jeszcze możli-
wo
ść, że gdzieś pływa łódź ratunkowa i osoby znajdujące się
w niej nie w
łączyły radiolatarni, bo nie wiedziały, co to takiego.
—
Oczywi
ście, że istnieje taka możliwość — przyznał Kroll.
—
Nawet je
śli instrukcje obsługi umieszczono na każdej z nich
w o
śmiu językach, w tym po chińsku i po japońsku.
—
Nie wolno nam ryzykowa
ć ludzkiego życia — oświad-
czy
ł ze spokojem oficer prasowy.
Kroll co
ś zapisał, a potem spojrzał na oficera prasowego
z wyrazem zak
łopotania.
—
Czy jest jaki
ś związek między zatonięciem „Oriona"
a przybyciem tu, do Simonstown, naczelnego dow
ódcy sił
sprzymierzonych NATO na Atlantyku?
W sali zapanowa
ło poruszenie. Dziennikarze patrzyli na
Krolla z wdzi
ęcznością.
—
: Nie mam informacji
— oznajmił oficer prasowy zerkając
na zegarek.
Niewinne niebieskie oczy Krolla otworzy
ły się szeroko.
—
Mo
że więc mógłbym pana oświecić, panie Stevasson.
Jego Hustler stoi w bazie powietrznej Simonstown. Rozpozna-
łem znaki na ogonie. Gdziekolwiek leci ten Hustler, tam też leci
admira
ł Brandon Pearson. Może byłby pan tak dobry i powie-
dzia
ł nam, dlaczego tu jest, i wybawił wszystkie te panie i panów
od konieczno
ści przekazywania do kraju kupy spekulacji na ten
temat.
Odpowied
ź oficera prasowego zabarwiona była wrogością.
—
Nie mam informacji.
Senne niebieskie oczy nadal si
ę w niego wpatrywały. — I jak
przypuszczam, dotyczy to r
ównież wiadomości o moim koledze,
kt
órego samolot zaginął?
—
Przykro mi, nie mam informacji.
Na twarzy Krolla w dalszym ci
ągu gościł ten sam wyraz.
—
Czy zechcia
łby pan skomentować pogłoskę, że śmigłowiec
po
łudniowoafrykańskiej marynarki wojennej odnalazł na mo-
rzu wrak lekkiego samolotu i wydoby
ł zwłoki? Zwłoki trzymają-
ce kamer
ę filmową?
—
Nie mam informacji
— powtórzył z uporem oficer
prasowy.
Nikt w sali mu nie uwierzy
ł.
20
Przy balustradzie Pa
łacu Buckinghamskiego w sześciu rzę-
dach t
łoczyli się turyści, oglądając zmianę warty. Porucznik
Abbott przyspieszy
ł, wyprzedzając załadowany autobus. Admi-
ra
ł Howe siedział obok niego zatopiony w myślach, nie zwraca-
j
ąc niemal uwagi na podejmowane ze strony Abbotta próby
nawi
ązania konwersacji.
—
My
ślę wciąż o tym siedmiomiesięcznym okresie między
zagini
ęciem okrętu podwodnego a zatonięciem „Oriona" — po-
wiedzia
ł Abbott. — Nie rozumiem, jak w ogóle lód mógł
spowodowa
ć to zatonięcie. Nie wydaje się to po prostu możliwe.
—
S
łyszałeś tych ekspertów — mruknął Howe, wyrywając
si
ę z zamyślenia.
—
Ale oni si
ę nie angażowali, sir.
—
A czy kiedykolwiek si
ę angażują?
Umilkli obaj. Abbott skoncentrowa
ł się na prowadzeniu
samochodu. Admira
ł Howe odezwał się pierwszy.
—
Na szcz
ęście ta trójka uratowanych z Rosenthala jest na
jednym z naszych okr
ętów.
Abbott obr
ócił głowę. — Jakie to ma znaczenie, na jakim są,
sir? Oni nie wiedzą o tej bazie.
— Nie, nie wiedzą niczego. Ale nie podoba mi się to, że
personel Rosenthala m
ógłby być narażony na sondaże prasowe
i na rozg
łos.
—
Przecie
ż nikt z uratowanych nie widział niczego niezwyk-
łego, sir.
— To jest tylko opinia Południowoafrykańczyków. Ta
trójka uratowanych to wykwalifikowani obserwatorzy, a jedna
z tych osób, dziewczyna, jest oceanografem. Nie chcę, by
70
JAMES FOLLETT
rozmawiali z prasą, na pewno zaś nie z takimi wścibskimi
dziennikarzami, jakich agencje pos
łały do Simonstown.
—
Jak wi
ęc, pana zdaniem, mamy ich powstrzymać, sir?
—
Potrzebujemy czasu na t
ę operację, James.
—
Ale jak mo
żemy ich powstrzymać przed rozmawianiem
z dziennikarzami?
— Abbott obstawał przy swoim.
Admira
ł Howe zastanawiał się przez chwilę. — Będziemy
musieli co
ś wymyślić, James.
21
Pearson i Hagan rozpoznali twarz martwego kamerzysty
CBS News natychmiast, gdy j
ą odsłonięto.
—
Tak, znam go
— rzekł Pearson. — Znam większość ich
z widzenia. Ale pan nie
ściągnąć mnie tu chyba po to, żebym
zidentyfikował zwłoki, panie Differing?
— Nie, panie admirale. — Minister obrony RPA czekał, aż
odejdzie lekarz z marynarki wojennej.
— Wie pan, ten gość
trzyma
ł swoją kamerę tak mocno, że lekarze, którzy badali
zw
łoki, musieli mu wyłamać dwa palce. Teraz wiemy dlaczego.
Film zniszczy
ła woda morska przedostawszy się do kasety, ale
ko
ńcowe cztery metry mogą pana przekonać, że warto było
przylecie
ć.
Minister m
ówił szybko, wymawiał spółgłoski twardo, po
kapsztadzku. Odprowadzi
ł swoich gości do drzwi. — Pokazali
mi, jak u
żywać projektora w sali wykładowej.
—
O rety
— mruknął pod nosem Pearson w ciemnościach.
—
Mam identyczne uczucie
— rzekł Differing.
Na ekranie widnia
ła sowiecka Delta o 18 000 ton wypornoś-
ci. Obraz by
ł tak żywy, tak sugestywny, że Pearson niemal
s
łyszał huk rozbijanej fali, gdy potężny okręt podwodny pruł
z pogard
ą masywnym dziobem w kształcie pocisku wzburzone
żółte morze. Już sama jego fizyczna obecność ożywiała lodowa-
tym tchnieniem nadgryzione z
ębem czasu, na wpół zapomniane
terminy ukute w niespokojnych latach pi
ęćdziesiątych i sześć-
dziesi
ątych: śmierć totalna... nadzabijalność... strefa rażenia...
g
łówna strefa rażenia...
Najazd kamery na dw
óch mężczyzn na kiosku. Jeden
wycelowa
ł cylindryczne urządzenie w zbliżającą się kamerę.
— Sowiecki Grał, odpalany z ramienia przeciwlotniczy
pocisk rakietowy — powiedział Differing. — Niech pan patrzy
uwa
żnie.
Zobaczyli jasny b
łysk na kiosku okrętu podwodnego.
Differing zwolni
ł obroty projektora. Zmianie każdego kadru
towarzyszy
ła seria trzasków. Cienka jak ołówek, błyszcząca
rakieta pomkn
ęła ku kamerze. Ekran pociemniał.
Pearson przerwa
ł ciszę, która zapanowała, kiedy Differing
zapali
ł światła. — Dlaczego, do diaska, nie dał nurka, zanim
nadlecia
ł samolot? Oni mają urządzenia radarowe działające
poza horyzontem.
—
Proste
— rzekł Differing. — Przypuszczamy, że ciągnął
lin
ę holowniczą o długości kilku tysięcy metrów z przecinaczem
kabla telefonicznego na ko
ńcu.
Pearson zapali
ł cygaro. — I musieli użyć swojego najnow-
szego i najwi
ększego okrętu podwodnego?
—
Z pewno
ścią. Sześć mil liny holowniczej zabiera dużo
miejsca.
—
Szkoda,
że na tym kawałku filmu nie widać jego rufy
—
zauwa
żył sarkastycznie Pearson.
Differing u
śmiechnął się blado. — Może pan otrzymać
orygina
ł tego filmu, panie admirale. Pańscy eksperci również
potwierdz
ą, że został zniszczony przez wodę morską. Jedyna
rzecz, jakiej nie potrafimy wyja
śnić, to ten niezwykły kolor
morza. Nie jest spowodowany z
łym wywołaniem, zachowaliśmy
ostro
żność.
Pearson zastanawia
ł się przez chwilę. — Czy rozmawialiście
ze wszystkimi uratowanymi z „Oriona"?
— Z wszystkimi prócz trzech naukowców powracających
z Antarktydy. Zabra
ła ich brytyjska fregata „Snów Tiger".
B
ędą w Simonstown jutro.
—
Chc
ę porozmawiać ze wszystkimi uratowanymi
z
„Oriona", zanim wyciągnę wnioski, jakie wyciągnął pan,
panie Differing.
Differing wygl
ądał na zasmuconego. — Opieramy się na
relacjach dwu wiarygodnych
świadków, panie admirale. Jeden
z nich to pa
ński rodak, który wie, co to znaczy być storpedowa-
nym. A uratowani, kt
órzy nie widzieli toru torpedy, opowiedzą
panu wszystko, co trzeba, o stadzie wieloryb
ów, które miotało
si
ę na powierzchni i roztrzaskiwało łodzie ratunkowe. Oczywis-
te jest,
że eksplozja nastąpiła na zewnątrz kadłuba „Oriona".
—
A ta lodowata woda, panie Differing? Ma pan odpo-
wiedni
ą teorię również na ten temat?
Minister obrony Republiki Po
łudniowej Afryki wzruszył
ramionami.
— Kaprysy natury, panie admirale.
Pearson rozkoszowa
ł się cygarem, troskliwie dobierając
s
łowa.
—
Zak
ładając, że to Sowieci zatopili „Oriona", czy zapytał
pan sam siebie, dlaczego mieliby zrobi
ć coś tak bezsensownego?
—
Pierwszego dnia ostatniej wojny zatopiono
„Athenię"
—
rzek
ł Differing. Milczał przez chwilę, zanim dodał beznamięt-
nym tonem:
— Jak się wydaje, to nowoczesny sposób rozpoczy-
nania ich w naszych czasach.
Rozdzia
ł trzeci
22
Po rozszyfrowaniu depesza, kt
órą wystukał wysokiej często-
tliwo
ści dalekopis brytyjskiej fregaty, brzmiała następująco:
ACQ LONDYN DO DOW
ÓDCY LEYSDOWNA,
SN
ÓW TIGER. GRATULUJEMY URATOWANIA PER-
SONELU ROSENTHALA. WAŻNE ŻEBY NIE MIELI
KONTAKTU Z PRASĄ LUB OSOBAMI POSTRONNY-
MI. NIE WRACA
Ć DO SIMONSTOWN. POR. JAMES
ABBOTT W DRODZE DO WAS Z INFORMACJ
Ą. POZO-
STA
Ć NA POSTERUNKU.
23
—
L
ód? — wykrzyknęła Julia. Roześmiałaby się, gdyby nie
to, że Sherwood mówił serio. — Jesteś pewien?
— Wiem, jak wygląda lód — odparł.
—
Nawet w rurce do podtrzymywania dachu?
Sherwoodowi nie chcia
ło się odpowiadać. Julia nie miała mu
tego za z
łe. Jako naukowiec nie wypowiadałby się, gdyby nie był
pewien fakt
ów. Patrzyła w zadumie na kilwater pieniący się spod
rufy fregaty, bacznie studiuj
ąc jej tańczący cień na wzburzonej
powierzchni. Przeprosi
ła Sherwooda, ale ten szybko ją zbył.
—
To ja chc
ę cię przeprosić — powiedział.
—
Za co?
—
Za to,
że puściłem cię do wody. To była dziecinada
z mojej strony,
że nie pozwoliłem ci spróbować zejść po tej linie.
Julia roze
śmiała się, żeby zmniejszyć jego zażenowanie.
—
Zapomnij o tym. Ju
ż przedtem puszczali mnie mężczyźni. Nie
s
ądzę, żeby przydarzyło mi się to po raz ostatni. A zresztą nie
dozna
łam żadnego trwałego uszkodzenia. W gruncie rzeczy
lekarz okr
ętowy powiedział mi wątpliwy komplement stwier-
dzaj
ąc, że jestem silna jak koń.
Sherwood si
ę roześmiał. — Ale jaki koń!
Julia jakby go nie s
łuchała. Zmrużyła oczy, żeby popatrzeć
na s
łońce. — Czy mówiłeś komuś jeszcze o tym lodzie?
—
spyta
ła.
—
Nie.
Zwr
óciła znowu uwagę na Sherwooda. — Dlaczego nie?
—
Nie s
ądziłem, żeby ktokolwiek mi uwierzył.
—
To dlaczego powiedzia
łeś mnie?
—
My
ślałem, że ty może potrafisz zaproponować jakieś
wyja
śnienie. Bo mnie nie udaje się nic wymyślić.
Julia zastanawia
ła się przez kilka sekund, po czym spojrzała
znowu na s
łońce. — J e ś 1 i to był lód, to bez sensu. Choć może
to l
ód z „Oriona"? Poczekaj chwilę... a te twoje próbki lodowe
umieszczone w
ładowni chłodzonej liniowca? Było tego lodu
kilka ton, prawda?
—
Tak, ale...
—
Masz odpowied
ź: pewno wraz z tratwą ratunkową
dryfowa
ł jakiś zatopiony kawałek „Oriona" z twoimi próbka-
mi, a ty wbi
łeś rurkę do podtrzymywania dachu tratwy w jedną
z nich. Proste. Podzi
ękuj mi.
—
Przypuszczam,
że to możliwe wyjaśnienie — przyznał
Sherwood.
—
Powiniene
ś być mi wdzięczny za rozproszenie twoich
obaw
— powiedziała z uśmiechem Julia.
—
Tylko
że to nie wyjaśnia niezwykłego koloru morza ani
jego temperatury bliskiej zera.
—
Dam ci prawdziw
ą zagadkę do rozwiązania — rzekła Julia.
—
Powiedz mi, dlaczego ten niedobitek naszej znamienitej kiedy
ś
marynarki wojennej co trzydzie
ści minut przekręca się o kilka
stopni w lewo, tak
że płyniemy dokonując wielkiego okrążenia.
Zaintrygowany Sherwood popatrzy
ł na słońce.
By
ło na niewłaściwym miejscu.
24
NORAD (P
ółnocnoamerykańskie Dowództwo Obrony Po-
wietrznej)
Wsp
ólna amerykańsko-kanadyjska organizacja obrony kon-
tynentu p
ółnocnoamerykańskiego przed niespodziewanym ata-
kiem od strony rejon
ów polarnych.
Admira
ł Brandon Pearson był wściekły. Kapitan Hagan
znalaz
ł się pod ręką i można było wylać na niego gniew. To rzecz
doprawdy nies
łychana, żeby państwo należące do NATO
odwo
łało się do klauzuli „pilnego interesu narodowego", by
wycofać statek bez wcześniejszego uprzedzenia.
— Żadnych wyjaśnień? — warknął.
—
Nic, sir.
—
M
ówił pan Northwoodowi, że chcę porozmawiać z tymi
trzema uratowanymi, kt
órych zabrali na fregatę „Snów Tiger"?
—
Tak, sir. Powiedzieli,
że bardzo im przykro, ale „Snów
Tiger" w tym momencie nie mo
że powrócić do Afryki Południo-
wej.
Pearson chrz
ąknął. — Kłopoty ze strony tej ich cholernej
lewicy, jak przypuszczam. Okej. Prosz
ę mi załatwić śmigłowiec.
Udam si
ę tam osobiście.
Hagan si
ę wahał. — Zanim pan to zrobi, sir, myślę, że
powinien pan zobaczy
ć tę wiadomość z „Johnsona". — Wyciąg-
n
ął płowożółtą kopertę z depeszą. „Transportowiec zameldował,
że przestało funkcjonować dziesięć zakotwiczonych na dnie pław
radiohydroakustycznych zagrody na po
łudniowym Atlantyku.
Oni sugeruj
ą, żeby wypełnić luk jednym z detektorów 707 do
wykrywania anomalii magnetycznych, nale
żących do NORA-
DU, zanim mo
żna będzie zainstalować na miejscu nowe pławy".
Pearson obr
ócił się szybko, na jego twarzy malowało się
zaskoczenie.
—
Dziesi
ęć pław?
Hagan twierdz
ąco pokiwał głową. — Tak właśnie myślałem.
By
ć może sowiecki okręt podwodny nie tylko przecinał kable
telefoniczne.
Pearson my
ślał gorączkowo. Sowieci najwyraźniej coś szy-
kowali. Co
ś wielkiego. Coś, co przyprawiało go o ciarki.
Dziesi
ęć pław! Oznacza to, że w zaporze jest luka, przez którą
mo
że przepłynąć nie wykryta cała sowiecka marynarka wojen-
na. Przyst
ąpił do wydawania rozkazów.
—
Udaj
ę się natychmiast na „Johnsona". Niech im pan
powie,
żeby ich stanowisko dowodzenia sił uderzeniowych
zosta
ło postawione do mego przybycia w stan gotowości
bojowej, a satelitarne bezpieczne
łącza konferencyjne do Waszy-
ngtonu, Norfolk, Mons i Northwood sprawdzono i oczyszczo-
no z zak
łóceń do natychmiastowego operacyjnego użycia.
Zarz
ądzam też gotowość AQ dla wszystkich SSBN-ów. Następ-
nie poleci pan, kapitanie Hagen, na fregat
ę „Snów Tiger"
i pogada z tymi trzema uratowanymi. Wie pan, o jaki rodzaj
pyta
ń mi chodzi. To wszystko.
Hagan zosta
ł odprawiony. Zasalutował i wyszedł.
Znalaz
łszy się za drzwiami gabinetu porządkował kłębiące
si
ę w głowie myśli. Sondując główne stanowiska pod swoim
dow
ództwem admirał zarządzał alarm.
Alarm najni
ższego stopnia, być może nie potwierdzony.
Lecz mimo wszystko alarm.
25
CICHY BIEG
Stan na zanurzonym okr
ęcie podwodnym, w którym hałas
silnik
ów i ruchy załogi zredukowane zostają do minimum, żeby
unikn
ąć wykrycia przez pasywny sonar.
„
Podorny" szed
ł na ślepo na głębokości trzystu metrów, gdy
zderzy
ł się z lodowym masywem podwodnym.
Bez
żadnego ostrzeżenia; przedni skanerowy sonar wyłączo-
no,
żeby zredukować hałas. Załoga nie mająca wachty, której'
surowo zakazano poruszania si
ę, oglądała film w przednim
przedziale rakietowym, s
łuchając dźwięku przez słuchawki.
Zgin
ęli natychmiast — zmiażdżeni przez kataklizmiczne
wdarcie si
ę Atlantyku, gdy nie dający się powstrzymać impet
18 000 ton
„Podornego" sprawił, że okręt podwodny rozwarł się
jak samootwieralna puszka sardynek.
W momencie zderzenia kapitan trzeciej rangi Igor Liczin-
ski podawa
ł do Sewastopola pozycję „Podornego" za pośred-
nictwem wleczonej na powierzchni anteny. Nag
łe przyspiesze-
nie ujemne rzuci
ło go na grodź przedziału łączności. A po-
tem run
ęły na niego niezliczone tony wody, pozbawiając je-
go p
łuca powietrza i ciało życia jednym miażdżącym uderze-
niem, kt
óre zniszczyło cały okręt podwodny w niecałe trzy
sekundy.
Zgniecione w harmonijk
ę resztki „Podornego" długo unosi-
ły się na morzu, w ciszy uderzając w masyw, który do reszty je
zniszczy
ł. Potem, niezwykle ostrożnie, zaczęły się zsuwać po
stoku podwodnego masywu, rozpoczynając pierwszy etap swo-
jej trzymilowej ostatniej drogi na niezwykle głębokie dno
Basenu Angolskiego na po
łudniowym Atlantyku.
Na powierzchni
ę wypłynęły tysiące rozmaitej wielkości
kamieni nagrobnych o nieregularnych kszta
łtach, znacząc mo-
gi
łę „Podornego". Obracały się i potrącały, rozkołysane na
d
ługiej łagodnej fali.
Nast
ępnie zaczęły topnieć.
By
ł to lód.
26
Brytyjska fregata
„Snów Tiger" dokonała kolejnej, niemal
niedostrzegalnej zmiany kursu, gdy Julia usiad
ła na wolnym
krze
śle między Oafem i Sherwoodem. Oaf spał mocno i chrapał.
Przyjemnie grza
ło popołudniowe słońce. Sherwood spojrzał
pytaj
ąco na Julię moszczącą się wygodnie.
—
Widzia
łaś się z kapitanem? — spytał.
—
Tak. Powiedzia
ł, że poszukują tratwy ratunkowej z „O-
riona", kt
órą widział w tym rejonie pasażerski samolot Połud-
niowoafryka
ńskich Linii Lotniczych. Spytałam go, dlaczego
nikt z ludzi na wachcie nie u
żywa lornetki, a on mi na to odparł,
że ich radar jest bardziej czuły. Nie wie, kiedy zawiniemy do
Simonstown.
Sherwood zerkn
ął na opustoszały pokład śmigłowcowy
fregaty.
— Czy Wasp właśnie to robi, poleciał na poszukiwa-
nie?
Julia wzruszy
ła ramionami. — Skąd mam wiedzieć?
—
To dziwne.
—
Co?
—
Śmigłowiec poleciał rano, co najmniej przed dwunasto-
ma godzinami. A ponieważ może latać dwie i pół godziny, to
musiał gdzieś wylądować. Dlaczego nas nie zabrał?
Julia os
łoniła oczy i patrzyła na widnokrąg. — O wilku
mowa...
— mruknęła.
Na niebieskim tle dostrzegli dalek
ą, czarną, powiększającą
si
ę kropkę.
— Wiem, co spowodowało tę twoją żółtość morza — rzuci-
ła od niechcenia Julia.
—
Co?
—
Ma
łżoraczki.
—
Dlaczego nie przysz
ły mi do głowy? Co to takiego?
Kropka przybiera
ła niezgrabny kształt śmigłowca.
—
To mikroskopijne skorupiaki
żyjące na głębokości od
dwóch do trzech tysięcy metrów. Nagła zmiana temperatury
zabija je i wtedy niezliczone ich miliony wypływają na powierz-
chni
ę zmieniając kolor morza na mętnie żółty. Pamiętam, że
czyta
łam o krótkotrwałej sensacji prasowej, gdy liniowiec
pasa
żerski „Corinthic" płynął przez kilka dni przez morze
miodu. To na pewno by
ły małżoraczki.
Śmigłowiec zbliżał się do fregaty od tyłu.
—
Jaka zmiana temperatury?
— dopytywał się Sherwood.
—
Podwy
ższenie czy obniżenie?
—
Ka
żda. — Musiała podnieść głos, żeby przekrzyczeć
warkot
śmigłowca.
Oaf poruszy
ł się przez sen, ale, o dziwo, się nie obudził.
Sherwood zbyt by
ł zajęty, żeby zwracać uwagę na lądujący
na pomo
ście śmigłowiec.
My
ślał o lodzie.
27
Od: Ministra Obrony Narodowej, Przewodnicz
ącego Rady
Wojskowej.
Do: wszystkich pierwszych zast
ępców i wiceministrów obro-
ny narodowej.
Sprawa: Zagini
ęcie okrętu podwodnego „Podorny".
Nale
ży wysłać instrukcje do admirała Turgieniewa, dowód-
cy Floty Czarnomorskiej,
że uratowanie „Podornego" jest
absolutnie niezb
ędne niezależnie od kosztów i niewątp-
liwych trudno
ści. Nie może się powtórzyć przypadek Glomar
Explorer*, do kt
órego doszło, gdy Howard Hughes i jego
s
ługusi z CIA ukradli jeden z naszych okrętów podwodnych.
Flota Czarnomorska ma dostateczn
ą liczbę oceanicznych jed-
nostek ratowniczych i niezbędnych jednostek nawodnych przy-
stosowanych do warunków wzburzonego morza, żeby zapewnić
znacz
ącą morską obecność marynarki w rejonie, w którym
zaton
ął „Podorny". Taka obecność będzie nieodzowna, żeby
powstrzyma
ć nadmierne wścibstwo kontrolowanych przez
Amerykan
ów sił NATO, które traktują Atlantyk jak własny
obszar.
Gdy tylko jednostki ratownicze zajm
ą odpowiednią pozycję,
Amerykanie domy
śla się natychmiast, co się stało, i będą szukać
sposobno
ści, żeby wyratować okręt podwodny na własną rękę.
Z tego powodu jednostki ratownicze musz
ą mieć zapewnioną
sta
łą ochronę i pomoc logistyczną.
Admira
łowi Turgieniewowi należy zapewnić wszystkie niezbęd-
ne
środki do przeprowadzenia akcji ratowania „Podornego",
w
łącznie z prawem wysłania naszych nowych krążowników do
zwalczania okrętów podwodnych klasy Kijów do pomocy
w zapewnieniu osłony lotniczej.
Admira
ł Turgieniew odetchnął z ulgą przeczytawszy te
instrukcje
— nie wysuwano pod jego adresem pretensji za użycie
okr
ętu podwodnego Delta. Na szczęście zadbał o jak najszersze
* Projekt Jennifer — wydobycie przez CIA w czerwcu 1974 roku
sowieckie-
go okrętu podwodnego klasy Golf, który zatonął na Pacyfiku.
rozpowszechnienie swojej notatki s
łużbowej do generała Zadki-
na, w kt
órej ubolewał nad wysłaniem Delty na nie znane wody
południowego Atlantyku.
Jak dobrze pójdzie, gwiazda generała Zadkina powinna
teraz zacz
ąć blednąc w Moskwie.
28
Porucznik Abbott mia
ł na sobie cywilne ubranie i od chwili
gdy przed godzin
ą wylądował na fregacie „Snów Tiger", z jego
ust nie schodzi
ł przepraszający uśmiech. Sam się dziwił własnej
operatywno
ści. Przedstawił się Julii, Sherwoodowi i Oafowi jako
nowy przedstawiciel Fundacji Rosenthala do spraw instytucji
naukowych i szybko wyja
śnił cel swojej wizyty. Zgodnie z oczeki-
waniami troje uratowanych nastawionych było sceptycznie.
I — Pan chce, żebyśmy wrócili na Antarktydę? —
powtórzyła
za nim Julia.
—
Zgadza si
ę — rzekł Abbott, uśmiechając się mile do
ka
żdego z tej trójki po kolei. — Lecz tylko na rok. Póki wasi
nast
ępcy nie zapoznają się z pracą. Przeraziłem się odkrywszy,
jak s
ą niedoświadczeni. Jakiś urzędas kompletnie zabałaganił
spraw
ę. Nie wynajęto nawet inżyniera na miejsce pana Johanse-
na.
— Uśmiechnął się do Oafa. — W każdym razie nie inżyniera
(z pa
ńskim doświadczeniem pracy w warunkach polarnych,
panie Johansen.
Oaf chrząknął.
—
Byliby
śmy więc w najwyższym stopni wdzięczni, gdybyś-
cie pa
ństwo wrócili samolotem zaopatrzeniowym, który będzie
uzupe
łniać paliwo na Azorach. Marynarka wojenna zgodziła się
tam was z
„Ark Royal" odesłać.
—
Kiedy?
— spytał Sherwood. Jego głos nie zdradzał
podniecenia perspektyw
ą powrotu na Antarktydę.
—
Teraz
— rzekł Abbott z miłym przyjacielskim uśmie-
chem.
— Naturalnie podniesiemy wam płace. O trzydzieści
procent, zgoda? Na waszych kontach uzbiera si
ę całkiem
przyzwoita suma, gdy powr
ócicie państwo do Anglii.
—
Nie s
ądzę, żebym znowu kiedyś ujrzała jakiś sklep
—
stwierdzi
ła Julia ze smutkiem.
Śmigłowiec kapitana Rolfa Hagana wylądował na fregacie
„
Sn
ów Tiger" późnym popołudniem. Powiedziano mu, że troje
uratowanych z
„Oriona" udało się na „Ark Royal". Powiedzia-
no mu r
ównież, że jego śmigłowiec nie może zostać zatankowa-
ny, bo pompa dostarczaj
ąca paliwo na pomost się zepsuła,
a naprawy mo
żna będzie dokonać nie wcześniej niż następnego
dnia.
—
Okej
— rzekł Hagan pierwszemu oficerowi. — Może by
pan go zatankowa
ł używając kanistrów. Muszę polecieć na
„
Ark Royal", a potem wr
ócić na „Johnsona".
Pierwszy oficer t
łumaczył się gęsto. — Strasznie mi przykro,
stary, ale kapitan to okropny służbista, jeśli chodzi o przepisy
dotyczące zaopatrywania w paliwo na tym pokładzie. — Przy-
bra
ł pocieszający ton. — Przesyła jednak pozdrowienia i zapew-
nia,
że będzie zachwycony, jeśli zechce pan dziś wieczorem być
naszym honorowym go
ściem. W przeciwieństwie do okrętów
amerykańskich znajdzie pan tu szeroki wybór znakomitych
napojów odświeżających.
Propozycja ta przem
ówiła do irlandzkich instynktów Hagana.
—
Wyja
śnimy sytuację „Johnsonowi" — podsumował
spraw
ę z olśniewającym uśmiechem oficer brytyjski.
Haganowi nie pozosta
ło nic innego niż przyjąć propozycję.
29
Prezydent Stan
ów Zjednoczonych słuchał z ponurym wyra-
zem twarzy i w milczeniu, gdy sekretarz obrony przedstawia
ł
list
ę kolejnych sowieckich prowokacji, podczas gdy jego dorad-
cy siedz
ący po obu stronach stołu notowali.
—
Punkt jeden, pewny
— powiedział sekretarz obrony.
—
Sowieci przesuwaj
ą flotyllę Delt II SSBN na Atlantyk.
Sekretarz obrony przerwa
ł, żeby wyczyścić sobie okulary
w z
łotej oprawce. — Nawiasem mówiąc, panie prezydencie, te
SSBN to obecnie osiemdziesiąt pięć procent wszystkich pocis-
ków balistycznych umieszczonych na okrętach podwodnych na
morzach.
Nikt tego nie skomentowa
ł. Sekretarz obrony powrócił do
swojej listy.
—
Punkt drugi, pewny. Zabili obywatela ameryka
ńskiego,
operatora filmowego CBS, pociskiem rakietowym klasy woda-
-powietrze. Punkt trzeci, prawdopodobny. Zatopili amerykańs-
ko-brytyjski statek pasa
żerski „Orion". Punkt czwarty, pewny.
Zniszczyli znaczn
ą część zagrody pław hydroakustycznych na
południowym Atlantyku. Punkt piąty, pewny. Przerwali trans-
atlantycki kabel telefoniczny między Stanami Zjednoczonymi
a Republik
ą Południowej Afryki. I jak właśnie usłyszeliśmy,
zosta
ły przecięte jeszcze cztery kolejne kable telefoniczne i tele-
graficzne
łączące nas z kontynentem afrykańskim. Wreszcie,
punkt sz
ósty, pewny. Sowieci pracują dzień i noc doprowadza-
j
ąc całą swoją Czarnomorską Flotę i flotę pomocniczo-zaopat-
rzeniow
ą do stanu gotowości bojowej.
—
Łącznie z ich nowymi lotniskowcami klasy Kijów — do-
da
ł prezydent.
—
Tak, panie prezydencie.
Nikt si
ę nie odezwał. Wszyscy wypowiedzieli swoje kwestie.
Teraz nadesz
ła chwila, kiedy prezydent miał podjąć decyzję.
—
Admira
ł Pearson będzie w Waszyngtonie w ciągu godzi-
ny
— oznajmił prezydent. — Zgadzamy się wszyscy z profeso-
rem Gallandem,
że admirał jest najodpowiedniejszym człowie-
kiem do tego zadania?
Rozleg
ł się szmer aprobaty.
Prezydent zastanawia
ł się przez chwilę, zanim ponownie
zabra
ł głos.
—
Znakomicie, panowie. Przyjmujemy sugesti
ę profesora,
żeby dać Sowietom szansę wycofania się bez utraty twarzy. Nie
będziemy wydawać dramatycznych oświadczeń dla prasy ani
wyst
ępować przed narodem. Módlmy się do wszechmocnego
Boga,
żeby Sowieci wykorzystali szansę, jaką im dajemy. Jeśli
tego nie zrobi
ą i będą wciąż prowadzić swoje dotychczasowe
bezsensowne dzia
łania, to przekonają się, że w efekcie ekstrema-
lnej i uporczywej prowokacji nadejdzie nieuchronnie moment,
kiedy zostaniemy sprowokowani.
30
Na Antarktydzie by
ła wiosna.
Sherwood siedzia
ł w tyle nie izolowanej dźwiękowo kabiny
towarowej nale
żącego do RAF-u Herkulesa i spoglądał w dół na
spi
ętrzone zwały i nawarstwiony pak lodowy nie kończącego się
morza Weddella. Julia i Oaf grali w karty. Niewiele wi
ęcej
mo
żna było robić podczas długiego lotu z Ziemi Grahama.
Niskie powracaj
ące słońce rzucało długie zniekształcone
cienie na pomarszczone pole lodowe, kt
óre nigdy się nie topiło.
W powietrzu wolnym od zanieczyszcze
ń i tak czystym niepodo-
bna by
ło ocenić, czy dalekie klify lodowe wynurzające się
z morza przed Herkulesem oddalone s
ą o pięć mil, czy
pi
ęćdziesiąt.
—
Pi
ękne, co?
Sherwood zaskoczony podni
ósł głowę. Julia siedziała na-
przeciwko niego na siedzeniu.
—
Cieszysz si
ę z powrotu? — spytała.
—
Nie wiem. Chyba tak.
—
Czy twoja
żona nie będzie temu przeciwna? Że będziesz
daleko przez nast
ępny rok?
—
Nie.
—
Ja bym by
ła... pewno bym się z tobą rozwiodła.
—
Ona to zrobi
ła.
Zamilkli i wygl
ądali przez okno. Herkules zbliżył się do
rosn
ących w oczach lodowych klifów i kierował się na ukos
przez rozleg
łą zatokę. Nagie krawędzie klifów chwytały północ-
ne s
łońce i rysowały się ostro jak brzytwy na tle zimnego
niebieskiego nieba. Bezpo
średnio poniżej samolotu dryfujący
l
ód się rozpadał — na porowaciejące regularne płyty, jakby
wysuszony szlam w wyschni
ętym korycie rzecznym.
—
Topniej
ący lód — orzekła Julia. — Powiedziałabym, że
ciut za wczesna pora roku jak na rozdrabnianie si
ę paku
lodowego.
Sherwood zaskoczony m
ógł tylko pokiwać głową, gdy
patrzy
ł w dół na zamarznięte morze.
Do
łączył do nich Oaf. — Co o tym sądzisz, hę, Sherwood?
Pole topnieje wcze
śnie.
—
Mo
że to jakiś ciepły prąd? — powiedział Sherwood.
Julia by
ła sceptyczna. — Trudno byłoby w to uwierzyć.
—
Przepraszam na chwil
ę. — Sherwood wstał i ruszył
w
ąskim przejściem między skrzyniami dostaw przeznaczonych
dla Bazy Rosenthala. Otworzy
ł drzwi prowadzące na pokład
za
łogi.
Major Merrick, kapitan Herkulesa, obr
ócił się na siedzeniu
i weso
ło zaprosił Sherwooda do „biura na przodzie". Powietrze
by
ło tu gęste — chyba cała załoga ćmiła cuchnące fajki.
— Za trzydzieści minut zacznie się wierzchołek wytracania
wysokości, jeśli interesuje pana meldunek o postępach — powie-
dzia
ł Merrick, wydmuchując kłąb dymu. Skinął głową w stronę
drugiego pilota.
— Paddy latał do Bazy Rosenthala. Mówią, że
pas do l
ądowania jest w dobrym stanie, powinniśmy więc
zno
śnie wylądować... tym razem bez poślizgu niemalże na
biegun po
łudniowy.
Sherwood si
ę roześmiał. — Przyszedłem prosić o małą
przys
ługę. Lecimy nad dużą zatoką. Nie wie pan, majorze, czy
widnieje ona na waszych mapach?
—
Nasze mapy zrobiono dla kapitana Scotta
— odparł
kr
ótko Merrick. — Są właściwie do kitu. Nie potrzebujemy ich.
Mik
ę posługuje się aparaturą do automatycznej nawigacji.
Doprawdy r
ównie dobra. On zresztą nie potrafiłby odczytać
mapy, nawet gdyby mia
ło mu to uratować życie.
Mik
ę zajęty był sprawdzaniem jakiegoś przyrządu i nie dał
si
ę wciągnąć w rozmowę.
—
Czy m
ógłby mi pan zrobić radarową mapę tej zatoki?
Niespecjalnie dok
ładną, wystarczy mi zarys linii brzegowej.
—
Nie ma sprawy
— rzekł Mikę przekręcając przełączniki
pod ekranem radarowym na konsoli nawigatora.
Iskrzące się klify, które Sherwood widział przed samolotem,
na ekranie radaru pojawi
ły się jako jarząca się nieregularna
linia.
—
Średni zasięg powinien sprawę załatwić — rzufił Mikę.
Pokręcił gałką i na ekranie pojawiła się cała zatoka.
Wystarczyło po prostu położyć kawałek cienkiego papieru na
monitorze i przerysowa
ć ołówkiem linię brzegową.
—
Prosz
ę — powiedział Mikę wręczając kartkę papieru
Sherwoodowi.
— Mapa zatoki. Ma z grubsza sto osiemdziesiąt
mil w poprzek i dziewi
ęćdziesiąt mil w głąb. Czy nowoczesna
technika nie jest rzecz
ą wspaniałą?
Sherwood podzi
ękował nawigatorowi i zgodził się z nim, że
rzeczywi
ście jest nadzwyczajna.
Merrick wskaza
ł trzonkiem swojej fajki w dół w kierunku
przybliżających się klifów. — Coś dziwnego tam na dole.
Mnóstwo śladów od ratraków. Większy tu chyba ruch niż
w Hyde Park Corner.
Sherwood spojrza
ł w kierunku wskazanym przez Merricka.
P
łaskowyż wzdłuż wierzchołków klifów poznaczony był równo-
ległymi śladami jodełek pozostawionymi przez ostrogi przeciw-
ślizgowe gąsienic ratraków.
—
To dziwne
— rzekł Sherwood. — Nigdy nie dawano nam
tyle paliwa,
żeby dojechać do nabrzeża. Brill miał surowe
zasady.
—
Niech pan nie ma do niego pretensji
— zauważył Merrick
wyklepuj
ąc swoją fajkę. — Przykro mi, stary, ale muszę pana
teraz wyrzuci
ć. Za kilka minut wytracamy wysokość.
Sherwood podzi
ękował majorowi i opuścił pokład załogi.
Zamkn
ął za sobą drzwi i zaczął studiować mapę zatoki. Zatoka
mia
ła kształt trójkąta... sto osiemdziesiąt mil na dziewięćdzie-
si
ąt... osiem tysięcy mil kwadratowych topiącego się paku
lodowego, kt
óry nie miał prawa się topić. Hipoteza, którą
spycha
ł do najgłębszego zakamarka mózgu od chwili katastrofy
„
Oriona", bo tak wydawa
ła mu się szalona i nie przemyślana,
znowu zacz
ęła mu się uporczywie nasuwać. Sherwood zły był
sam na siebie,
że w ogóle ją rozważa. Tego rodzaju teoria mogła
narazi
ć go na kpiny i utratę dobrej reputacji.
A jednak w spos
ób zbyt przerażający, by mógł rozmyślać
o niej bez
ściskania w dołku, była to jedna z tych nieprawdopo-
dobnych teorii, kt
óre pasują do równie nieprawdopodobnych
fakt
ów.
31
Spotkali si
ę tylko we dwójkę na dyskretnym lunchu w Pasiastej
Sali hotelu Mayflower w Waszyngtonie. Zjedli trzy dania, wspomi-
naj
ąc po rosyjsku wojenne przeżycia. Jedzenie też im smakowało.
Kiedy podano kaw
ę, admirał Pearson poczęstował swego
go
ścia cygarem i spytał: — Jak ci się podoba Waszyngton, Max?
Tamten wyczu
ł, że gospodarz przejdzie wkrótce do meritum.
—
Annie si
ę podoba — odparł ostrożnie.
Admira
ł Pearson pociągnął dym z cygara, zastanawiając się
nad jego s
łowami. — Czy zdziwiłoby cię, Max, gdybym ci
powiedzia
ł, że do tego spotkania doszło na prośbę prezydenta?
Twarz urz
ędnika sowieckiego pozostała obojętna. — Może
—
przyzna
ł.
Pearson u
śmiechnął się przy tym niedomówieniu. — Chciał-
bym pogada
ć z tobą o rozbudowie Floty Czarnomorskiej
w Sewastopolu, Max. Nie przypuszczam,
żebyś coś o tym
wiedzia
ł, więc to ja będę mówił.
—
Zaczekaj chwil
ę — przerwał Rosjanin, a z jego głosu
znikn
ął przyjazny ton. —r Na to, by zjeść z tobą lunch, musiałem
dosta
ć od ambasadora pozwolenie.
—
Oczywi
ście — powiedział Pearson.
—
Polecono mi nie dyskutowa
ć o kwestiach politycznych
i bie
żących sprawach wojskowych.
—
Nie musisz dyskutowa
ć — zauważył Pearson. — Co
m
ówił twój ambasador o słuchaniu?
Rosjanin wzruszy
ł ramionami.
Pearson zamiesza
ł swoją kawę. — To nieformalne spotka-
nie, Max, wi
ęc możemy nieformalnie wymieniać opinie.
Max u
śmiechnął się i potrząsnął głową — Masz na myśli
w rzeczywisto
ści to, Brandon, że Stany Zjednoczone mogą
przedstawi
ć własne opinie bez konieczności oznajmiania ich
publicznie. Zgadza si
ę?
Pearson przeszed
ł bezpośrednio do meritum sprawy. — Ma-
my dowody,
że liniowiec pasażerski „Orion" został zatopiony
przez sowiecki okr
ęt podwodny.
Rosjanin omal się nie udławił. Patrzył przez kilka sekund na
admirała, po czym się roześmiał. — Nic dziwnego, że nie chcecie
oznajmia
ć tego publicznie, jeżeli rzucacie tego rodzaju oskarże-
nia.
—
Ponadto
— kontynuował Pearson — dysponujemy
niezbitym dowodem,
że jeden z waszych SSBN-ów zestrzelił na
po
łudniowym Atlantyku lekki samolot i zabił obywatela amery-
ka
ńskiego -^ Pearson sięgnął do kieszeni i podsunął przez stół
paczuszk
ę. — Możesz to zatrzymać, Max. To film z tego
incydentu, a na ostatnich kilku kadrach wida
ć odpalenie jednej
z waszych rakiet Gra
ł przeciwko samolotowi, z którego robiono
ten film.
Rosjanin otworzy
ł usta, żeby zaprotestować, ale Pearson
uciszy
ł go podniesieniem ręki.
—
Pos
łuchaj mnie tylko, Max — powiedział Pearson.
Wskaza
ł na paczkę. — Lepiej ją zabierz.
Max schowa
ł paczuszkę do kieszeni i milczał, czekając
cierpliwie, gdy Pearson zapala
ł ponownie cygaro.
—
Tw
ój kraj przeprowadza wiele innych prowokacyjnych
akcji
— rzekł Pearson, rzucając zapałkę do popielniczki — ale
jeszcze nie jestem got
ów do dyskutowania o nich.
—
Nie mam poj
ęcia, o czym mówisz — oświadczył z ponurą
min
ą Rosjanin.
Pearson si
ę uśmiechnął. — Pewno, że nie, Max. Wyliczę ci
kilka z nich: flota Delt II operuje na Pacyfiku i na po
łudniowym
Atlantyku,
ściągacie wiele jednostek nawodnych do Sewastopo-
la i doprowadzacie je do gotowo
ści operacyjnej, i to szybkiej.
—
Mo
że przygotowują się do manewrów — rzekł Max,
odchylaj
ąc się do tyłu na krześle i patrząc wrogo na swego
rozm
ówcę.
—
Wy
ładowaliście ostatnio w tych rejonach sześćset tysięcy
ton materia
łów wojskowych w głębokowodnych portach Ma-
puto, Beira i Porto Amelia w Mozambiku
— ciągnął Pearson.
—
Plus dalsze p
ół miliona ton w Luandzie w Angoli. Zbudowa-
li
ście także pas startowy pod Luandą, wystarczająco długi, by
mog
ły lądować transportowce dalekiego zasięgu, Antonowy,
z kt
órego już korzysta eskradra samolotów myśliwskich Jak-28.
Max wzruszy
ł ramionami, ale nic nie powiedział.
—
Nie kwestionujemy waszej obecno
ści w Afryce — mówił
dalej Pearson.
— Gdybyśmy to zrobili, wy powiedzielibyście, że
jeste
ście tam na zaproszenie rządów Angoli i Mozambiku.
—
Pearson zacisn
ął zęby na cygarze i złożył obie dłonie razem na
stole. Pochyli
ł się ku swemu gościowi. — Martwią nas nato-
miast, Max, te lotniskowce Kij
ów w Sewastopolu.
Urz
ędnik sowiecki przybrał wyraz pogardy. — Te krą-
żownik i są częścią planowanej siły uderzeniowej naszej
Floty Czarnomorskiej, admirale. Nie robili
śmy tajemnicy...
—
Guzik mnie obchodzi, czym s
ą, Max — przerwał mu
Pearson.
— Mówię ci tyle: jeśli któryś z tych transportowców
czy te
ż jakikolwiek lotniskowiec przepłynie przez Bosfor i wy-
tknie sw
ój dziób na morze Marmara, to go zatopimy.
Rosjanin zblad
ł. Pieczołowicie odstawił filiżankę z kawą na
spodeczek i spojrza
ł na Pearsona.
—
Co zrobicie?
Admirał Pearson powtórzył swoje oświadczenie i odchyliw-
szy się z powrotem do tyłu obserwował bacznie swego gościa.
Urz
ędnik sowiecki otworzył usta, potem znów je zamknął.
Pearson czeka
ł cierpliwie, aż tamten zbierze myśli. Rosjanin
szybko si
ę opanował. Bawiąc się od niechcenia serwetką
powiedział kategorycznym tonem: — Jak wiesz, admirale,
Morze Czarne jest morzem śródlądowym i mamy prawo
dost
ępu przez Bosfor do Morza Śródziemnego.
—
G
ówno — stwierdził Pearson krótko, po angielsku.
Max podni
ósł się z krzesła. — Dziękuję za lunch, admirale.
Szkoda,
że zepsuła mi go poobiednia konwersacja.
—
Siadaj, Max
— rzekł żywo Pearson. — Jeszcze nie
sko
ńczyłem. I ani przez chwilę nie przypuszczam, żeby twój
ambasador ci podzi
ękował, jeśli pobiegniesz do niego z połową
tej historii.
—
Je
śli wasz rząd ma coś do zakomunikowania — odparł
szorstko Rosjanin
— zawsze może wezwać go do Departamentu
Stanu.
—
Oni wszystkiemu zaprzecz
ą. Dlatego właśnie lepiej siądź
i wys
łuchaj mnie do końca.
Rosjanin si
ę wahał. Napotkał przenikliwe spojrzenie niebie-
skich oczu i opad
ł z powrotem na krzesło, z wyrazem aroganc-
kiej rezygnacji na twarzy.
—
Nic z tego, co m
ówisz, nie może zmienić faktu, że mamy
prawo dost
ępu do Morza Śródziemnego.
Admira
ł Pearson uśmiechnął się mile. — Pewno, że macie,
Max, konwencja z Montreaux z roku tysi
ąc dziewięćset trzy-
dziestego sz
óstego. To chyba jeden z najstarszych obowiązują-
cych wci
ąż układów o kontroli zbrojeń.
Max skrzy
żował ręce. Znalazł się znowu na pewnym grun-
cie.
— Wyleciała mi z głowy ta nazwa, ale pamiętam, że
zapewnia naszym okr
ętom wojennym prawo przepływania bez
przeszk
ód przez Bosfor.
—
Z wyj
ątkiem lotniskowców — uściślił Pearson.
—
To bzdura.
Pearson strzepn
ął popiół z cygara. — Spędziłem dzisiejszy
ranek przegl
ądając z zespołem filologów z Departamentu Stanu
zatwierdzone przekłady Traktatu z Montreaux. Jest tam w kilku
językach, Max, po angielsku, po rosyjsku, po francusku, po
turecku i po niemiecku. Lotniskowcom nie wolno przep
ływać
przez Bosfor. A tw
ój kraj należy do sygnatariuszy tego traktatu.
— Pearson uśmiechnął się na widok zmieszania na twarzy
Rosjanina. — W żadnym z przekładów nie zdefiniowano
terminu lotniskowiec, ale nasi prawnicy s
ą zdania, że to każdy
okr
ęt wojenny przewożący samoloty albo mogący je przewozić,
i okre
ślenie takie przyjmie każdy międzynarodowy trybunał.
Max potrz
ąsnął głową. — Zapominasz o czymś, admirale,
sowiecka marynarka wojenna nie posiada lotniskowc
ów.
Pearson si
ę żachnął.
—
Pos
łuchaj — rzucił ze złością Rosjanin. — Okręty klasy
Kij
ów to krążowniki do wykrywania okrętów podwodnych.
—
No pewnie, pewnie. Tak w
łaśnie powiedzieliście światu
wysy
łając swój pierwszy okręt klasy Kijów przez Bosfor. Wtedy
nie robili
śmy szumu, a teraz tak. Dla NATO każdy okręt
wojenny w sowieckiej marynarce wojennej, na kt
órym można
umie
ścić statki powietrzne, czy to stałopłaty, czy wiropłaty, to
lotniskowiec.
—
W
łącznie ze śmigłowcami? — spytał chłodno Rosjanin.
—
M
ówiłem: wiropłaty.
—
Śmigłowców jeszcze nie było w czasie, gdy podpisywano
traktat
— stwierdził ze złością Rosjanin. — Jak więc można tak
interpretowa
ć traktat, włączając do niego śmigłowce?
—
No dobrze
— powiedział Pearson ochoczo. — Myśleliś-
my,
że możecie wysunąć taki argument, więc pogrzebaliśmy
troch
ę w Bibliotece Kongresu. Pewien Francuz, Paul Cornu,
leciał śmigłowcem w listopadzie tysiąc dziewięćset siódmego
roku. A przedtem Leonardo da Vinci naszkicował koncepcję
śmigłowca w roku tysiąc czterysta osiemdziesiątym ósmym.
I jeszcze nawet wcze
śniej, w roku tysiąc czterysta sześćdziesią-
tym, pewien nie znany artysta namalowa
ł Madonnę z Dzieciąt-
kiem, i to Dzieci
ątko Jezus trzyma na obrazie śmigłowiec-
-zabawk
ę. — Pearson uśmiechnął się szeroko. — Wybierz się do
muzeum w Le Mans, je
śli mi nie wierzysz. Oczywiście, ojcem
wsp
ółczesnego śmigłowca był twój rodak, Igor Sikorsky. Proje-
ktowa
ł i konstruował je w Rosji przed pierwszą wojną światową,
nie mo
żesz zatem twierdzić, że w roku tysiąc dziewięćset
trzydziestym sz
óstym nic o nich nie wiedzieliście.
Rosjanin milcza
ł.
Admira
ł Pearson zgarbił się nad stołem. — Wracaj więc do
swego ambasadora, Max, i powiedz mu,
że jeśli jakikolwiek sowiecki
transportowiec, a dotyczy to r
ównież niszczycieli z pokładem dla
śmigłowców, wyściubi nos na morze Marmara, to go zatopimy.
Rosjanin odzyska
ł kontenans. — To nie rok tysiąc dziewięć-
set sześdziesiąty drugi, Brandon. Sowiecka marynarka wojenna
jest największą potęgą na świecie. A jak myślisz, jak zareaguje
reszta
świata na wiadomość, że Amerykanie raz jeszcze uciekają
si
ę do imperialistycznego szantażu?
Pearson wzruszy
ł ramionami. — W taki sam sposób, jak
zareaguje na wiadomo
ść, że Związek Radziecki kpi sobie
z um
ów międzynarodowych. Niewykluczone, że kilka państw
afryka
ńskich zastanowi się, zanim zawrze z wami umowy.
A ponadto to b
ędzie akcja NATO, wszystkie państwa członko-
wskie wyrazi
ły na nią zgodę.
—
Czy s
ądzisz, że zgodzimy się na to, żeby trzecia część
naszej marynarki wojennej zosta
ła uwięziona na Morzu Czar-
nym?
— spytał Rosjanin.
—
Dwie trzecie
— poprawił go Pearson.
—
No wi
ęc?
—
Trzeba by
ło pomyśleć o tym, zanim się zdecydowaliście
na
łamanie umów międzynarodowych — odparł Pearson pogo-
dnie.
— Rozpogódź się, Max. Jeszcze nie strzelają do przynoszą-
cych z
łe nowiny, czyż nie?
Dwie godziny p
óźniej samolot Aerofłotu odleciał z Wa-
szyngtonu maj
ąc tylko jednego pasażera na pokładzie — ra-
dzieckiego ambasadora w Stanach Zjednoczonych. Dziennika-
rzom na lotnisku powiedział, że zachorowała jego siostra.
Czterna
ście godzin później, po uzupełnieniu paliwa na lotnisku
Shannon w Republice Irlandzkiej, Tupolew wyl
ądował w Mos-
kwie. Nie było odprawy celnej; czarny Ził prowadzony przez
szofera zawiózł ambasadora prosto na Kreml.
Przez ca
ły długi lot ambasador zbyt był zajęty, by przestawić
zegarek z urz
ędowego czasu wschodnioamerykańskiego na czas
moskiewski.
Rozdzia
ł czwarty
32
Angus Brill, kierownik Bazy Rosenthala, dozna
ł niemal
ataku serca, gdy Sherwood po raz pierwszy pokaza
ł mu
szkicow
ą mapę zatoki. Studiował ją bacznie przez kilka minut,
podczas gdy Sherwood przedstawia
ł swoją prośbę. Pozwoliło
mu to zyska
ć czas na powrót do równowagi po początkowym
szoku. Kiedy si
ę odezwał, jego głos brzmiał jak zwykle wesoło.
—
Naturalnie,
że widziałeś ślady ratraków, Glyn. Przed
mniej wi
ęcej dwoma miesiącami zezwoliłem na wyprawę w tam-
te strony.
Sherwood sprawia
ł wrażenie zakłopotanego. — Sądząc z liczby
śladów to była jednak chyba więcej niż jedna wyprawa. Wyglądało
to tak, jakby odbywa
ły się regularne jazdy tam i z powrotem.
Brillowi serce niemal zamar
ło. Modlił się, żeby w jego głosie
brzmia
ła irytacja, gdy mówił: — Mam nadzieję, że te młode
łapserdaki nie będą marnować znowu paliwa. Wy, naukowcy,
wszyscy jesteście jednakowi, nikt z was nie ma pojęcia, ile
kosztuje galon dostarczonej tu ropy.
—
Ale pozwolisz mi wybra
ć się do zatoki?
Brill zastanawia
ł się przez chwilę. — Zgadzam się, że jeśli
dryfuj
ący lód topnieje przedwcześnie, to trzeba to zbadać. Tylko
że naprawdę jesteś mi tu potrzebny, musimy przygotować
pr
óbki rdzenia lodu na miejsce tych, które poszły na dno wraz
z
„Orionem". Czy wiesz, że kiedy usłyszeliśmy tę wiadomość,
modliliśmy się wszyscy za was? Okropna sprawa. Okropna. Nie
umiem wyrazić, jak się cieszę z tego, że ty, Julia i Oaf wróciliście
znowu do nas, cho
ćby tylko na parę miesięcy.
Sherwood usi
łował mu przerwać, ale Brill ujął go delikatnie
za r
ękę i mówiąc prowadził do drzwi.
—
Pos
łuchaj — wtrącił Sherwood. — Mógłbym wyprawić
si
ę tylko jednym ratrakiem...
—
Ale to wci
ąż tam i z powrotem sześćset mil, Glyn. Daję
s
łowo, trudno byłoby mi wygospodarować olej napędowy
nawet dla jednego ratraka.
— Brill przerwał. — Może później,
w lecie, o ile zu
życie paliwa do tej pory nie wymknie się,nam
z r
ęki, jak w ostatnim sezonie.
—
Tylko
że wtedy może być już za późno — protestował
Sherwood.
—
Zobacz
ę, co się da zrobić możliwie jak najszybciej
—
obieca
ł solennie Brill.
Sherwood westchn
ął. — Czy możesz mi odpowiedzieć na
jedno pytanie, Angus?
— Jeśli tylko potrafię.
—
Dlaczego nie dostajemy zaopatrzenia z Australii czy
Nowej Zelandii? Czy to nie by
łoby tańsze niż przywozić
zaopatrzenie z odleg
łej Anglii samolotami RAF-u?
Brill zaśmiał się otwierając drzwi swego biura. — Wiesz,
Glyn, dokładnie takie samo pytanie zadałem sztabowi, kiedy
podj
ąłem się tej pracy. Najwidoczniej to jakieś wzajemne usługi
wymieniane z Ministerstwem Obrony: my potrzebujemy do-
staw, a oni lot
ów ćwiczebnych. — Potrząsnął rękę Sherwooda
po raz drugi i poprowadzi
ł go na korytarz. — W każdym razie,
naprawd
ę się cieszę, że jesteś z nami. Mam tylko nadzieję, że nie
uznasz konieczno
ści powrotu do swojej starej pracy za zbyt
wielk
ą nudę.
Sherwood zosta
ł sam na korytarzu, zanim zdołał otworzyć
usta i co
ś odpowiedzieć.
Brill wr
ócił do swojego biurka i siadł. Boże, cóż za pasztet!
M
ógł sobie jednak przynajmniej pogratulować gładkiego rozła-
dowania potencjalnie wybuchowej sytuacji. Wpatrywa
ł się
zadumany w blat swego biurka. I nagle, ku swej w
ściekłości,
zda
ł sobie sprawę, że Sherwood zabrał ze sobą szkicową mapę
zatoki.
33
UODPORNIENIE NA L
ÓD
Modyfikacja wzmocnionego dziobu i chronionej
śruby napę-
dowej, kt
óra umożliwia statkowi operowanie wśród lekkich pól
lodowych.
„Eureka", okręt oceanograficzny amerykańskiej marynarki
wojennej o wyporności 10 000 ton, płynęła przez topniejący pak
lodowy na po
łudniowym Oceanie Indyjskim i dostała się
w szpony mro
źnej wichury pędzącej z prędkością stu dwudziestu
mil na godzin
ę i zacinającej z wściekłością dziesięciu tysięcy
oszala
łych noży kuchennych. Rozchwierutane tafle lodowe
kruszy
ły się i ocierały o kadłub, jakby szukając słabego punktu,
żeby móc wyrwać dziurę w burcie okrętu. Wyjący wiatr
podrywa
ł bryzgi ze wzburzonego morza i smagał nimi nadbu-
d
ówkę „Eureki". Stal wyciągała wiosenne ciepło z wody
przemieniaj
ąc je w stale rosnącą warstwę lodu na masztach,
antenach radiowych i radarowych oraz
łodziach ratunkowych.
Stalowe tarcze podtrzymuj
ące reflektor paraboliczny do śledze-
nia satelit
ów były cztery razy grubsze niż normalnie i poważnie
os
łabione zimnem i naprężeniem spowodowanymi przez osiem-
dziesi
ęciostopniowe kołysanie boczne statku.
Kapitanowi Rolfowi Haganowi, zaasekurowanemu pok
ła-
dowym pasem bezpiecze
ństwa w ogrzewanej sterówce, wydawa-
ło się wprost nie do wiary, że jakikolwiek okręt mógł dostawać
bez przerwy przez ca
łe dwa tygodnie tak ciężką szkołę, jaką
dosta
ła „Eureka" w czasie swej życiowej misji na wodach
Antarktyki.
Dek
ę Sutherland, dowódca okrętu, obrócił się w stronę
Hagana po kr
ótkiej naradzie z oficerem pokładowym. Sprawiał
wra
żenie człowieka, który na coś się zdecydował.
—
Mo
żemy zrobić jeszcze dalszych pięćdziesiąt mil, ale nie
wi
ęcej. Nie w taką pogodę. I to pole lodowe robi się coraz
gorsze.
— Ile mil zostanie mi do Bazy Rosenthala? — spytał Hagan.
— Trzysta.
—
To fatalnie
— podsumował krótko Hagan.
—
Prosz
ę nie mieć do mnie pretensji o pogodę.
Hagan si
ę opanował. — Mówił pan, kapitanie, że znajdę się
od Bazy Rosenthala w zasi
ęgu lotu śmigłowcem.
„Eureka" zachwiała się, gdy tafla lodowa, postawiona na
sztorc przez dziób okrętu działający jak pług, zanim opadła
z powrotem do morza, wywin
ęła wolnego kozła tuż przy jego
boku. Po raz tysi
ęczny w ciągu tych dwu tygodni Sutherland
dziwi
ł się, dlaczego to takie ważne, żeby Hagan dotarł do trojga
uratowanych z „Oriona".
— Nie — rzekł Sutherland. — Mówiłem, że dostarczę pana
w rejon Bazy Rosenthala, je
śli pozwoli na to pogoda. — Dźgnął
kciukiem w jeden z wiruj
ących szklanych krążków, które
zapewnia
ły dobrą widzialność w oknach sterówki. — Nawet
gdybym dostarczy
ł pana na odległość dwustu mil od Bazy
Rosenthala, nie m
ógłby pan lecieć tym swoim śmigłowcem
w tak
ą paskudną pogodę.
„
Eureka" wkr
ęciła się jak korkociąg w koryto oddzielające
dwa g
órzyste morza i rozłupała taflę lodową. Drzazgi lodu
jakby wyrzucone z kartacza obsypa
ły okna sterówki.
—
O, Jezu
— zamruczał Hagan. — Jak długo jeszcze może
to potrwa
ć?
Sutherland wzruszy
ł ramionami.
—
Jaka jest, u Boga Ojca, prognoza pogody?
—
Nie ma
żadnej — odparł Sutherland. — Nie na tej
szeroko
ści geograficznej. Nie można poruszyć anteny obser-
wacji satelitarnej, p
óki nie puści się na nią pary z węża, bo
przymarz
ła.
—
I to ma by
ć wiosna — burknął Hagan.
—
Pewnie,
że wiosna — rzekł Sutherland. — A za kilka
tygodni b
ędzie lato. Ale pogoda kształtuje się na biegunie
po
łudniowym, gdzie przez cały rok panuje zima.
Na mostku zadzwoni
ł przenikliwie telefon wewnętrzny.
Oficer pok
ładowy podniósł słuchawkę z widełek.
Hagan rozmy
ślał przez chwilę. — Dobra. Sztormujemy,
p
óki nie popuści.
Sutherland spojrza
ł na niego zdumiony. — Oszalał pan?
Mo
że wiać jeszcze miesiąc. Albo dwa miesiące. Pokrzyżuje nam
pan plany.
—
Sztormujemy
— powtórzył Hagan.
Sutherland pokaza
ł palcem na śmigłowiec Hagana przymo-
cowany do pok
ładu. Maszynę pokrywała skorupa lodowa.
D
ługie stalaktyty utworzyły się na opadających wirnikach,
ściągając je jeszcze niżej. Wirniki zginały się i skręcały w takt
dzikich podryg
ów „Eureki".
—
W jakim stanie b
ędzie ten śmigłowiec po kilku dalszych
dniach takiego traktowania, kapitanie Hagan?
— zapytał
Sutherland.
—
Mam rozkaz przes
łuchania tych uratowanych — odparł
Hagan z zawzi
ętością. — A pan ma rozkaz słuchać moich
rozkaz
ów.
Podszed
ł do nich oficer pokładowy. Jedną ręką zasalutował
Sutherland owi, a drug
ą trzymał się pasa asekuracyjnego.
—
Chor
ąży Katz melduje, że skontaktował się z Rosentha-
lem, sir. Ich radiooperator m
ówi, że źle zrozumiał nasze
poprzednie sygna
ły, i oznajmia, że trzej rozbitkowie z „Oriona"
n i e znajduj
ą się w Bazie.
Hagan ze z
łości o mało nie puścił pasa. — Jak, do diabła,
doszło do takiego nieporozumienia?
— Ponieważ Glyn Sherwood, Julia Hammond i OafJohan-
sen byli cz
łonkami zespołu Rosenthala — wyjaśnił oficer
pok
ładowy. Przerwał i przeniósł wzrok ze swego kapitana na
Hagana.
— Kierownik Bazy Rosenthala przesyła szczere wyra-
zy ubolewania i ma nadziej
ę, że nie naraziło to nas na zbyt
wielkie k
łopoty.
Sutherland zacz
ął się śmiać. Zwrócił się do Hagana. — Jakie
s
ą teraz pańskie rozkazy, kapitanie?
34
Julia unios
ła żaluzję. Technik z laboratorium sprawdzał
podw
ójne drzwi budynku z ratrakami, upewniając się, że są
zamkni
ęte. Widziała, jak walczy z wichurą brnąc z powrotem do
bloku mieszkalnego.
—
My
ślę, że to wy dwaj jesteście nierozsądni — powiedzia-
ła. — Zapominacie, że Brill odpowiada za powodzenie przedsię-
wzi
ęcia i z pewnością nie może każdemu udostępniać paliwa,
aby m
ógł sobie urządzać wycieczki dla zaspokojenia własnej
ciekawo
ści.
Oaf obcina
ł ogromny paznokieć wielorybniczym nożem.
—
Dlatego w
łaśnie każdy z nas jest na Antarktydzie, nie?
Z ciekawo
ści.
— Oaf ma rację — odezwał się Sherwood. — Zameldowano
o nadzwyczajnym zjawisku w zasięgu naszej bazy, więc Brill
powinien pozwoli
ć na ten wypad.
—
Jak mo
że to zrobić, jeśli nie ma pod dostatkiem paliwa?
—
Ma mn
óstwo paliwa — oznajmił Oaf, nie podnosząc
g
łowy.
Sherwood skinął w stronę podwójnie oszklonego okna.
— Nadchodzi kłopot.
Technik z laboratorium zmieni
ł kierunek i szedł w stronę nie
zas
łoniętego żaluzją okna Julii. Zatrzymał się, podsunął w górę
okulary ochronne i pokaza
ł na zegarek. Julia z westchnieniem
opu
ściła stalową żaluzję. Jedną z reguł obowiązujących w Bazie
podczas miesi
ęcy stałego światła dziennego było opuszczanie
żaluzji na wszystkich oknach przed dziesiątą wieczorem. Brill
uwa
żał, że przestrzeganie normalnych pór dnia i nocy wpływa
dodatnio na zdrowie.
—
Sk
ąd wiesz, że mamy mnóstwo paliwa? — spytał Sher-
wood.
—
Kiedy
ś wchodzę do szopy z ratrakami, a tam beczki
z olejem nap
ędowym aż po dach.
—
Nie z
łapali cię? — zagadnęła Julia.
Oaf ods
łonił swoje imponujące zęby. Miał to być uśmiech.
— Nie. Jak Sherwood... byłem ciekawy.
— Ile tego paliwa tam było? — indagował Sherwood,
usi
łując nie zdradzić swego podniecenia.
Oaf zastanawia
ł się chwilę. — Jak daleko do tej zatoki?
Trzysta mil? Sze
śćset mil tam i z powrotem?
—
Co
ś koło tego.
Oaf rozważał sprawę. — Jeśli dobrze pójdzie, to ratrak
mógłby palić galon paliwa na pięć mil. — Bawiąc się nożem
mrukn
ął: — Nie zauważą braku stu pięćdziesięciu galonów...
pi
ętnastu beczek.
Sherwood poczu
ł sympatię do olbrzymiego Norwega. Za-
wsze można było liczyć na Oafa, że podejmie decyzję bez
większej dyskusji.
—
A ty, Julio? Masz ochot
ę na wyprawę na plażę?
—
To nie b
ędzie piknik. Obaj jesteście szaleni.
Sherwood pokiwa
ł głową. — Masz rację, kochana. Niewąt-
pliwie Brill obedrze nas ze sk
óry po powrocie.
—
We
źmiemy szesnaście beczek — oznajmiła stanowczym
tonem Julia.
— Jedną na szczęście. Będziemy go potrzebować.
I jedzenie, i specjalne ubrania na wielkie zimna. I sprz
ęt do
wspinaczki na wypadek, gdyby
śmy nie znaleźli dla ratraka drogi
prowadz
ącej w dół po tych klifach.
Oaf zrobi
ł figlarną minę. — Nie ma sprawy.
Brill zatopiony w my
ślach zdjął słuchawki z głowy i uniósł
r
ączkę gramofonu znad płyty. Nieoczekiwany gość mógłby
pomy
śleć, że kierownik bazy słuchał swojego ukochanego
Chopina.
Trwa
ł zatopiony w myślach przez kilka minut. Rozmowa
Sherwooda, panny Hammond i Oafa by
ła, czuł to, sprawą,
o kt
órej powinien zameldować Londynowi.
35
Admira
ł Howe siedział na swojej ulubionej ławce w St.
James Park, kiedy wytropi
ł go porucznik Abbott i usiadł obok.
Podał admirałowi kopertę poczty wewnętrznej.
— Przepraszam, że przeszkadzam w porze lunchu, sir, ale to
w
łaśnie nadeszło z Naczelnego Dowództwa.
Admira
ł Howe zerwał nylonową pieczęć i rozwinął papier:
typowa cheltenhamska nie szyfrowana wiadomo
ść — jard
papieru na stuwyrazowy tekst.
Przeczyta
łją szybko, potem jeszcze raz powoli. Abbott pękał
z ciekawo
ści. Niech pęka. To coś, czego nie może mu powie-
dzie
ć.
Kiedy admira
ł Howe dotarł do swego gabinetu, w głowie,
u
łożył już sobie odpowiedź dla Brilla. Tego polecenia, jak ^
dobrze wiedzia
ł, będzie się wstydził przez resztę życia, ale trzeba
by
ło je wysłać. Na wpół liczył na to, że Brill nie posłucha
rozkaz
ów, choć mało to było prawdopodobne. Brill to oficer,
kt
óremu nie zdarzało się nie wypełniać rozkazów. Dlatego
przede wszystkim zlecono mu t
ę pracę.
36
AWACS (Powietrzny system wczesnego wykrywania i ostrzega-
nia)
Stale znajduj
ąca się w powietrzu flotylla stanowisk dowodze-
nia bojowego z podstawow
ą funkcją wczesnego „pozahoryzonto-
wego" ostrzegania o ruchach samolot
ów i statków nawodnych
nieprzyjaciela.
AWACS leciał na wysokości pięćdziesięciu pięciu tysięcy
st
óp w „przyjaznej" tureckiej przestrzeni powietrznej, lecz
wi
ązki jego radaru przebijały się przez „nieprzyjazną" prze-
strze
ń powietrzną do sowieckiej bazy marynarki wojennej
w Sewastopolu nad
śródlądowym Morzem Czarnym.
O trzeciej czasu lokalnego nast
ąpiło długo oczekiwane
wydarzenie: pi
ęć namiarów radarowych dokonanych przez
AWACS-a wskazywa
ło, że echo oderwało się od Półwyspu
Krymskiego i niewiarygodnie wolno przesuwa
ło się na połu-
dniowy zachód.
Wiązka radiolokacyjna AWACS-a zawęziła się — zwiększa-
j
ąc swoją intensywność i eliminując „zakłócenia" bierne pocho-
dz
ące od tła, budynków stoczni i dźwigów. We wnętrzu
klimatyzowanego, o
świetlonego przytłumionym światłem Boei-
nga panowa
ła niemal cisza, gdy załoga nastawiła komputery na
analiz
ę przepływających danych. Nie słychać było nawet trzas-
ku prze
łączników; jarzące się monitory kontrolne reagowały na
dotyk ludzkiego palca, niczego nie trzeba by
ło naciskać.
Wi
ązka radiolokacyjna sondowała sowiecki okręt, ocenia-
j
ąc jego długość i szerokość, zarys kadłuba, a nawet falę
dziobow
ą.
Elektroniczne badanie przebiega
ło z szybkością światła.
Rezultaty, linijka po linijce, materializowa
ły się w ciszy w lam-
pach oscyloskopowych i jednocześnie na ekranach przed admi-
rałem Pearsonem w centrum dowodzenia na „Johnsonie".
0300
CEL + LOTNISKOWIEC KLASY KIJ
ÓW
POZYCJA + SEKTOR BS KWADRAT SIATKI
WSP
ÓŁRZĘDNYCH 8900
KURS + 326 STOPNI
PR
ĘDKOŚĆ + 2 WĘZŁY
OBSERWACJE POMOCNICZE + POK
ŁAD STARTO-
WY PUSTY
ŻADNYCH SAMOLOTÓW LUB ŚMIGŁOWCÓW
PRZY OBECNYM KURSIE I PR
ĘDKOŚCI DO BOS-
FORU PRZEWIDYWANY CZAS PRZYBYCIA + 100
GODZIN
Lotniskowiec przemyka
ł się chyłkiem przez Morze Czarne,
dok
ładnie tak, jak to przewidział admirał Pearson. Rosjanie nie
akceptowali tej sytuacji, ale zapewniali sto godzin wyprzedzenia.
Cztery dni.
Do
ść czasu na odbycie mnóstwa rozmów.
37
Julia, Oaf i Sherwood
śpiewali przekrzykując hałas dieslows-
kiego silnika, podczas gdy ratrak p
ędził przez płaskowyż
z szybko
ścią dwudziestu mil na godzinę.
Znajdowali si
ę teraz w odległości stu mil od Bazy Rosentha-
la. Wykradzenie tego pi
ęciotonowego, jasnożółtego pojazdu
okaza
ło się nieoczekiwanie łatwe — gdy otwierali podwójne
drzwi do szopy, w pobli
żu nie kręcił się żaden technik z laborato-
rium. Oaf nastawi
ł aparaturę do automatycznej nawigacji
ratraka, a Sherwood i Julia nape
łnili do pełna zbiorniki paliwa.
Dziesi
ęć zapieczętowanych beczek z olejem napędowym stało
dogodnie w pobli
żu. Miały być potrzebne w drodze powrotnej.
Oaf pomógł wnieść je do ładowni ratraka.
Nikt się nie pojawił, żeby sprawdzić, co się dzieje, gdy
uruchomili wysokopr
ężny silnik Perkinsa — wieczne wiatry
gwi
żdżące wokół grupy niskich budynków skutecznie wytłumiły
ryk silnika i chrz
ęst gąsienicy miażdżącej twardy śnieg.
Oaf wyjecha
ł z Bazy Rosenthala w taki sposób, żeby szopa
z pojazdami znalaz
ła się między nimi a budynkami mieszkalny-
mi. I dopiero gdy znajdowali si
ę w odległości czterystu jardów,
otworzy
ł przepustnicę i zrobił koło. Teraz zmierzali prosto do
tajemniczej zatoki na przybrze
żnym lodowym szelfie.
—
Nie s
ądzę, że uda mi się coś jeszcze zaśpiewać — oznajmi-
ła Julia.
—
Znam kilka pie
śni norweskich poławiaczy wielorybów
—
powiedzia
ł Oaf.
Ratrak p
ędził z hukiem przez płaskie białe pustkowie.
Zmro
żone górne warstwy śniegu tworzyły twardy płat, który
u
łatwiał jazdę pojazdom na gąsienicach. Ciepło i wilgoć panują-
ce w kabinie sprawia
ły, że Oafowi okulary ochronne zachodziły
nieustannie mg
łą. Zrezygnował z wycierania ich i podsunąłje na
czo
ło, mrużąc oczy przed rażącym światłem nisko wiszącego
s
łońca, którego promienie odbijały się od lodu.
—
A co z rozpadlinami?
— spytała Julia.
—
Przez trzy lata robi
łem na tym terenie odwierty — rzekł
Sherwood.
— Pokrywa lodowa jest solidna i trwała jak
Gibraltar. Będziemy musieli uważać, dopiero gdy znajdziemy
się w odległości stu mil od wybrzeża.
—
Dlaczeg
óż to? — indagował Oaf.
—
Z dw
óch powodów — odparł Sherwood. — Po pierwsze,
nigdy nie dano mi tyle paliwa,
żebym mógł dokonać oględzin
terenu bli
żej wybrzeża, i po drugie, wobec małej samonośności
lodu prawdopodobie
ństwo występowania szczelin w strefie
przybrze
żnej jest większe.
Jaskrawo
żółty pojazd atakował mało urozmaicony lodowy
krajobraz.
Tr
ójka zbiegów zmęczyła się w końcu bezustannym przekrzy-
kiwaniem sta
łego pogłosu silnika w zamkniętej kabinie i umilkła.
Up
łynęła godzina nie kończącej się, jak im się zdawało,
monotonii.
Julia ju
ż miała zaproponować, żeby się zatrzymali, rozpros-
towali nogi i co
ś przegryźli, gdy nagle lód rozstąpił się pod
ratrakiem. Polecia
ła na przednią szybę. Krzyknęła, kiedy kabi-
na si
ę przechyliła. Oaf wrzucił wsteczny bieg i dodał gazu. Silnik
zawy
ł — ostrogi przeciwślizgowe gąsienicy mełły gorączkowo
śnieg na proszek, wgryzając się głęboko w krawędź trzymilowej
rozpadliny. Lecz było za późno, resztki śnieżnego pomostu
załamały się pod pięciotonowym ratrakiem, który przejechał
przeze
ń z rozpędu. Julię wyrzuciło na tablicę przyrządów.
Reflektory miota
ły równoległe wiązki halogenowego światła na
przera
żającą szczelinę w pokrywie lodowej. Kiedy ratrak się
zapada
ł, Julia głupawo uświadomiła sobie, że spogląda na
wst
ążkę odsłoniętej Antarktyki.
38
Z
ęby „Smoka", wieloszczękowego przecinaka Lucasa, zaci-
sn
ęły się wokół głuchego transatlantyckiego kabla telefoniczne-
go i trzymały go mocno. Trzy mile wyżej na kablowcu włączono
prąd. Elektrycznie sterowane ostrze przecinało przewód. Wcią-
garka mechaniczna zacz
ęła się obracać, podnosząc kabel z otcri-
łannych ciemności Basenu Angolskiego.
100 JAMES FOLLETT
Godzin
ę później technicy zaczęli gromadzić się przy wciąga-
rce i obserwuj
ąc podnoszącą cumę wynurzającą się z wody,
czekali na pojawienie si
ę kabla. Przed trzema laty wielu z nich
pomaga
ło układać ten kabel. TAT 12 to było ich dziecko.
O trzeciej dwadzie
ścia pięć po południu przecinak pojawił
si
ę na powierzchni. Kabel, którego koniec przeciągnięto przez
dziobowe rolki na wysi
ęgniku, wciągnięto na pokład i starannie
zwini
ęto w jednej z cylindrycznych ładowni statku.
Pierwszy wzmacniacz pojawi
ł się godzinę później. Z ze-
wn
ątrz wyglądał jak wybrzuszenie kabla, wewnątrz natomiast
—
ów wzmacniacz o czterech tysiącach kanałów reprezentował
najnowocze
śniejszą technikę na świecie. Na kabel rozciągnięty na
dnie oceanu nanizano jak koraliki ponad sto pi
ęćdziesiąt wzmac-
niaczy. Skonstruowano je niezwykle starannie i tak, by wy-
trzymały sto lat. Awaria jednego z tych wzmacniaczy, o wartości
stu pi
ęćdziesięciu tysięcy dolarów, wyłączała cały kabel.
Drugi wzmacniacz pojawi
ł się nazajutrz w porze śniadania.
Operator wyciągarki wstrzymał podnoszenie i włączył alarm.
Technicy porzucili jedzenie i wybiegli na pokład, żeby dowie-
dzie
ć się, o co chodzi.
Starszy technik gapi
ł się oniemiały na zawieszony w powiet-
rzu wzmacniacz. Jego pancerz by
ł rozpruty, a części składowe,
dobrane bardziej pieczołowicie niż drogocenne kamienie w klej-
notach koronnych, zwisały na zewnątrz. Niektóre delikatne
monolityczne uk
łady scalone były całkowicie wyrwane,
a uszczelki, wytrzymuj
ące-ciśnienie wody rzędu kilku ton na cal
kwadratowy, brutalnie wyszarpane. Podobnie wygl
ądał wido-
czny odcinek kabla zwisaj
ący z krążków linowych — gruba
izolacja zosta
ła rozszarpana, jakby młócono ją w jakiejś olbrzy-
miej m
łockarni. Niektóre nacięcia sięgały tak głęboko, że spod
ta
śmy izolacji widać było wzmocnienie z juty.
Starszy technik poleci
ł uruchomić znowu wciągarkę. Tego
dnia osiemdziesi
ąt mil uszkodzonego kabla i dwa dalsze wypat-
roszone wzmacniacze znalaz
ły się w ładowniach statku. Podno-
szenie kabla z dna morskiego kontynuowano przez ca
łą noc
przy oślepiającym blasku reflektorów. Uszkodzenie linii telefo-
nicznej wartości pięćdziesięciu milionów dolarów stopniowo
okazywa
ło się coraz większe. W jednym miejscu kabel o średni-
cy dwu cali by
ł całkiem przecięty.
O czwartej rano obudzono starszego technika i zakomuni-
kowano mu,
że jak wskazują czujniki tensometryczne wciąga-
rki, dotarto nareszcie do ko
ńca odciętego przewodu i podnosi
si
ę go właśnie z dna Atlantyku. Starszy technik mając przeszło
sto mil zniszczonego kabla w
ładowni pewien był jednej rzeczy.
Uszkodzenia nie mogła dokonać ludzka ręka.
39
—
Nie ruszajcie si
ę — powiedział Oaf przez zaciśnięte zęby.
—
Nie ruszajcie si
ę oboje, do cholery.
Julia i Sherwood znieruchomieli w miejscu, na kt
óre upadli.
R
ęka Sherwooda została boleśnie przyparta do boku kabiny.
Ratrak zapad
ł się na głębokość dwudziestu stóp w przewężoną
rozpadlin
ę. Dach zarył się w lód i pojazd obrócił się do góry
nogami w stron
ę paska szarego nieba.
—
Poruszamy si
ę pojedynczo — komenderował Oaf. — Ale
nawet nie oddychamy.
Zmiana pozycji zaj
ęła im godzinę. Jakimś cudem żadne
z okien nie rozbi
ło się podczas upadku —to właśnie słaba
aluminiowa rama okienna podtrzymuj
ąca dach uratowała
pojazd przed runi
ęciem w głąb rozpadliny.
Ulokowali si
ę na siedzeniach i patrzyli w górę jak trzej
astronauci Apolla czekaj
ący na start.
Sherwood niezwykle ostro
żnie sięgnął po radiotelefon.
—
Nie przyda si
ę na nic — powiedziała Julia. — Gdyby
nawet nie mia
ł wyrwanej anteny, to stąd nie uda ci się niczego
nada
ć.
—
Mo
że — mruknął Oaf. — Ale spróbować warto.
Radiotelefon nie dzia
łał.
—
Co teraz zrobimy?
— spytał Sherwood.
—
Ja wychodz
ę — oznajmił Oaf. — Przepełznę do tyłu,
otworz
ę ładownię i uwolnię beczki z paliwem, żeby odciążyć
ratrak. To musimy zrobi
ć przede wszystkim.
Julia pomy
ślała o tej otchłani bez dna, którą widziała przez
sekund
ę, gdy ratrak spadał w rozpadlinę.
—
Musicie pozwoli
ć, żebym ja to zrobiła — odezwała się.
—
Nie opowiadaj g
łupot — zaprotestował Sherwood.
—
Ja wa
żę najmniej — zwróciła mu uwagę. — Kiedy ktoś
taki jak ja ruszy si
ę z miejsca, nic powinno to robić jakiejkolwiek
r
óżnicy.
Sherwood zacz
ął oponować, ale Oaf mu przerwał.
—
Ona ma racj
ę, Sherwood.
Julia maca
ła ostrożnie pod siedzeniem szukając rękawic
ochronnych i szcz
ęśliwie je znalazła. Podniosła się bardzo wolno
z miejsca, a Oaf tymczasem uwalniał zaczepy przedniej szyby.
— Włóżmy lepiej wszyscy odzież chroniącą przed zimnem,
zanim to otworz
ę — rzekł.
Dwie minuty p
óźniej zaczął wypychać szybę cal po calu, aż
zrobi
ła się na tyle duża szpara, że Julia mogła się przez nią
wydostać. Lodowate powietrze wdarło się do kabiny.
— Zamknij znowu — rozkazała Julia, kiedy już wyr słzła na
zewn
ątrz.
Sherwoodowi wydawa
ło się, że jest to równoznaczne z pozo-
stawieniem Julii w
łasnemu losowi. — Nie! — krzyknął ochryp-
łym głosem.
—
Na mi
łość boską, zamykaj! — powtórzyła Julia, niesły-
chanie ostro
żnie wypróbowując swoją wagę na osłonie gąsieni-
cy.
Oaf ju
ż miał przyciągnąć z powrotem szybę, ale Sherwood
si
ęgnął ręką, by go powstrzymać.
—
Nie! Zostaw otwarte!
Nag
ły ruch spowodował, że ratrak się zakołysał. Rozległ się
ostry zgrzyt metalu zag
łębiającego się w lód. Boczne okno pękło
z hukiem wystrza
łu z pistoletu. Dźwięk ten odbił się echem
wzd
łuż rozpadliny. Julia padła na kratę chłodnicy i uczepiła się
wci
ągarki. Okno eksplodowało rozpadając się na ziarenka
szk
ła, które grzechocząc na bocznej ścianie wiszącego w powiet-
rzu pojazdu lecia
ły w czarną próżnię. Julia słyszała, jak klekoczą
w rezonuj
ących ciemnościach. Sherwood i Oaf gapili się jak
zahipnotyzowani na powoli wyginaj
ący się słupek dachu.
Rozpad
ło się następne boczne okno. Julia mogła zobaczyć,
gdzie ostrogi g
ąsienicy przypierają do lodowej ściany — ślizgały
si
ę napierając na wypukłości lodu.
Ratrak obsun
ął się w dół.
Oaf pchn
ął Sherwooda na podłogę. Dach się zapadł i roz-
trzaska
ły się wszystkie pozostałe szyby, łącznie z przednią.
Wydawa
ło się, że boki rozpadliny zaciskają się na Julii jak
szcz
ęki gargantuicznego imadła. Po czym zapanowała cisza.
Odwr
ócony do góry nogami ratrak zatrzymał się w szaleńczym
upadku.
Julia otworzy
ła oczy i patrzyła ze zgrozą na spłaszczoną
kabin
ę. Mogła sięgnąć i dotknąć zamarzniętych ścian tej
otch
łani. Krzyknęła przerażona: — Glyn! Oaf!
—
Nie ruszaj si
ę, Sherwood — usłyszała głos Oafa docho-
dz
ący z głębi zniekształconej kabiny. Wydała okrzyk ulgi.
—
Czy mnie s
łyszysz, Oaf?
—
Widz
ę cię — odparł Norweg.
Zda
ła sobie sprawę, że włochata twarz patrzy na nią przez
szpar
ę w pogiętym metalu.
—
Jeste
ście ranni? — spytała.
Twarz znik
ła. Ratrak się zachwiał.
—
Hej, Sherwood, jeste
ś ranny? — usłyszała głos Oafa.
—
Nie... chyba nie.
Julia zapomnia
ła o grożącym jej niebezpieczeństwie i zmó-
wi
ła w duchu modlitwę dziękczynną. Zachowując wielką ostroż-
no
ść obróciła się, żeby zajrzeć przez szparę ziejącą w boku
kabiny. Pogi
ęte resztki drzwi zostały wbite głęboko w pokiere-
szowan
ą ściankę. Rzecz jasna i druga strona musiała wyglądać
podobnie. Ratrak znowu si
ę zakołysał. Jeden z uwięzionych
m
ężczyzn usiłował otworzyć drzwi. Rozległ się zgrzyt. W tym
momencie Julia zobaczy
ła z okropną jasnością przerażająco
wąską półkę lodową, która ledwie utrzymywała nieszczęsny
pojazd.
—
NIE!
— Wydała krzyk boleści wyrywający się z głębi
duszy.
— NIE! NIE! NIE! Nie ruszać się! Cokolwiek robicie,
nie ruszajcie si
ę!
Wyg
łodzona akustycznie lodowa paszcza pochłonęła jej
głos, wciągając go w głębię i odbijając radośnie odłściany do
ściany, które wysączały z niego moc.
Podniesienie si
ę na jedno kolano zajęło Julii pięć minut.
Uchwyci
ła się wciągarki i obróciła w górę. Ostra jak brzytwa
kraw
ędź rozpadliny rozszczepiała światło słońca na poszczególne
barwy widma. Wed
ług jej oceny ratrak spadł pięćdziesiąt stóp.
—
Pos
łuchaj, Oaf. Mam pomysł.
W szparze pojawi
ła się zaintrygowana twarz Oafa.
—
B
ędziecie musieli przesunąć się na prawą stronę kabiny
—
powiedzia
ła. — To znaczy waszą lewą. Ratrak zyska na
stabilno
ści. Ale, na miłość boską, róbcie to pomału.
Nie by
ło odpowiedzi. Julia odczuła lekkie drgnięcie pojazdu.
Po dwu minutach us
łyszała głos Oafa: — Okej, co teraz?
—
Czy mo
żesz dosięgnąć sprzętu wspinaczkowego?
Przerwa. Kolejne drgni
ęcie. Potem: — Tak.
—
Podaj mi po kolei: lin
ę, haki i czekany lodowe, słowem
wszystko.
—
Co ty zamierzasz zrobi
ć? — spytał Sherwood.
Julia powiedzia
ła. Sherwood zaczął protestować. Oaf kazał
mu si
ę zamknąć. Przez otwór podano dziewczynie, jedną po
drugiej, poszczeg
ólne części ekwipunku wspinaczkowego.
—
I
łopatki.
Oaf przesun
ął przez wąską szparę ostro zakończone łopaty
do lodu. Starannie roz
łożyła wszystkie te przedmioty, tak by bez
wykonywania niepotrzebnych ruch
ów móc po nie kolejno
si
ęgać. Przygotowania do wspinaczki zabrały jej dziesięć minut.
Musia
ła zdjąć grube rękawice, żeby zapiąć i zacisnąć pas
asekuracyjny z szelkami. Nie my
ślała o zimnie, póki nie
zauwa
żyła, że skóra na opuszce jej palca przylgnęła do jednego
z metalowych karabi
ńczyków. Mając na sobie pas i przytro-
czywszy do niego z ty
łu dwie liny, była gotowa. Wyprostowała
si
ę, przystawiła hak do ściany lodu, zebrała siły i zamachnęła się
m
łotkiem.
Przez reszt
ę życia z wielkimi trudnościami będzie przypomi-
na
ć sobie szczegóły tej morderczej pięćdziesięciominutowej
wspinaczki. Niekiedy wraca
ć będą podświadomie zarejestrowa-
ne sceny: oto wisi na pasie na jednym haku, a jednocze
śnie
wymachuje nad g
łową młotkiem, lub też przenosi ciężar ciała na
czekan lodowy i wyprostowuje nogi,
żeby pokonać kolejnych
sze
ść cali. Zachowała jednak w pamięci wrażenie zimna, które
nieustannie przenika
ło przez ochronne ubranie. Zimno towa-
rzyszy
ło jej też, gdy śmiertelnie wyczerpana leżała w pobliżu
brzegu kraw
ędzi rozpadliny.
Zamkn
ęła oczy i obróciła się na wznak. Może wiatrówka
z kapturem przeznaczona na wielkie mrozy mia
ła grubszą
warstw
ę izolacji na plecach, bo zimno już nie wydawało się tak
dotkliwe, a jasne promienie s
łońca padające na twarz chyba
mocniej grza
ły. Ściągnęła rękawicę i ciepłe kamyki plaży
w Dawlish przesypywa
ły jej się przez palce. Rodzice zabierali ją
tam mimo utyskiwa
ń taty na tory kolejowe biegnące w pobliżu
pla
ży. Słyszała nadjeżdżający pociąg — dwutonowy świst
stawa
ł się coraz głośniejszy, zamieniając się w oszalały, przenik-
liwy gwizd, wydobywaj
ący się jakby z trzewi ziemi.
Potem sobie przypomnia
ła. Lodowata woda kapała jej
z r
ęki. Otworzyła oczy. Ani śladu plaży, nic, tylko białe
pustkowie. Gwizd jednak s
łyszała nadal. Przewróciła się na
brzuch i zajrza
ła przez krawędź rozpadliny. Zakręciło jej się
w g
łowie, gdy popatrzyła w dół na reflektory ratraka — czuła się
tak, jakby przywiera
ła bezsilnie do skraju stromej ściany
skalnej, a dziwny wehiku
ł szarżował na nią trąbiąc na ostatnich
jardach samob
ójczego pędu na łeb, na szyję. Potem zauważyła
dwie wij
ące się od jej pasa liny. Na jednej z nich zwieszały się
dwie osadzone na d
ługich trzonkach łopaty. Machnęła lekko
r
ęką i zaczęła podciągać je w górę.
Zdj
ęła pas, umocowała go na wbitym haku i jedną z łopatek
zacz
ęła kopać rów, przedtem posiekawszy lód czekanem. Zajęło
to p
ól godziny. Ukończony rów, oddalony o trzydzieści jardów
od rozpadliny i r
ównoległy do niej, miał długość pięciu stóp,
szeroko
ść sześciu cali i głębokość trzech stóp.
Najprostsz
ą częścią całej operacji było wyrycie czekanem
bruzdy od środka rowu do krawędzi rozpadliny nad uwięzio-
nym ratrakiem.
Chwyci
ła drugą linę prowadzącą w dół do ratraka i zawoła-
ła: — Mogę już ciągnąć! Zwolnijcie sprzęgło wciągarki!
B
ęben wciągarki wolno się obrócił, gdy Julia pociągnęła linę
w g
órę. Posłużyła się czekanem, żeby umieścić ją w bruździe.
Wolny koniec, kt
óry pojawił się w rowie, mocno omotała wokół
trzonk
ów obu łopat, a te z kolei ulokowała w rowie i zaparła
o jego
ścianki.
Cofn
ąwszy się zmierzyła wzrokiem swoje dzieło. Nie ma
chyba powodu,
żeby ta prowizoryczna śnieżna kotwica w kszta-
łcie litery T nie wytrzymała ciężaru pięciotonowego ratraka
—
trzonki stalowych
łopat zapierających się teraz o ścianki
rowu by
ły grubsze niż lina wciągarki wytrzymująca dziesięć ton.
Podpe
łzła do krawędzi rozpadliny i spojrzała w dół. Wy-
dało jej się, że przez otwór w rozerwanym metalu widzi oczy
Oafa.
—
Jestem gotowa, Oaf! Ale jest ze sze
ść stóp luzu, który
musisz najpierw wybra
ć.
W rozbitej kabinie co
ś się poruszyło. Ratrak mocno
drgn
ął.
—
Okej
— odezwał się Oaf. — Jeśli ten skurczybyk zapali.
Ca
łkiem zwariowany kąt, nie?
—
Ca
łkiem zwariowany — przyznała. W jej głosie wyczu-
wa
ło się napięcie. Wysokoprężny silnik Perkinsa zaskoczył za
trzecim razem. Drgania uwolni
ły lód, który grzechocząc pole-
cia
ł w przepaść. Julia krzyknęła ze zgrozą, gdy sanie zaczęły
spada
ć. Lina wciągarki napinając się wydała ostry melodyjny
d
źwięk.
—
Uruchamia
ć wciągarkę! — wrzasnęła Julia, a potem
niemal pop
łakała się z radości, gdy usłyszała zgrzyt przekładni
bieg
ów i zobaczyła, że bęben wciągarki zaczyna się obracać. Nie
przestaj
ąc obserwować, czy ratrak jedzie w górę po linie,
pogna
ła z powrotem do rowu. Dwie łopaty z liną omotaną
wok
ół trzonków przyparło do jego boku. Kotwica w kształcie
litery T przedstawia
ła się całkiem nieźle — najprawdopodobniej
ratrak nie wyciągnie łopat na trzydziestojardowym odcinku
lodu między rowem i krawędzią rozpadliny.
Z rozpadliny dolecia
ł rezonujący trzask. Julia pobiegła do
kraw
ędzi, padła na brzuch i spojrzała w dół. Ryk dieslowskiego
silnika brzmia
ł dla niej jak słodka muzyka.
Rozleg
ł się następny trzask i dźwięk rozdzieranego metalu.
Ratrak wyrywa
ł się ze szczęk lodu.
Nawet patrz
ąc w dół mogła dostrzec, że pojazd stopniowo
posuwa si
ę ku niej — nieubłaganie zwijając na bębnie linę
i wznosz
ąc się niczym olbrzymi żółty pająk włażący po nitce
jedwabistej paj
ęczyny. Kiedy gąsienice atakowały ścianę rozpa-
dliny, spod ostr
óg wytrysnął sproszkowany lód. Lina wrzynała
si
ę weń jak drut krajacza sera.
Wr
óciła do rowu. Serce w niej niemal zamarło na wi-
dok tego, co sta
ło się z łopatami. Węzeł zawiązany wokół
ich trzonk
ów z wolna je rozpłaszczał i zmieniał ich układ,
nadaj
ąc mu kształt litery V z wierzchołkiem skierowanym
w stron
ę boku rowu. Kiedy patrzyła na to z przerażeniem,
u
świadomiła sobie, że trzonki łopat to przecież rury, że nie są
lite, jak przypuszcza
ła.
Nad kraw
ędzią rozpadliny pojawiła się wciągarka ratraka.
Ostry brz
ęk wydawany przez sztywną linę, gdy wyskoczyła
z lodu na skutek zmiany k
ąta, zagłuszył ryk silnika. Pojazd na
g
ąsienicach jakby wspinał się w powietrze. Julia rzuciła się
gor
ączkowo upychać sypki lód wokół łopat, które szorowały
bok rowu i powoli zamyka
ły się niczym cyrkiel. Próbowała
skaka
ć po nich, żeby przygiąć je do dołu, niestety, nie zdało się
to na nic
— nie stanowiła przeciwwagi dla pięciu ton ratraka.
Ściany rowu kruszyły się, gdy trzonki łopat tworzące teraz
tr
ójkąt zagłębiały się w lód. Julia rozpłakała się z rozpaczy
i zawodu. Zerwa
ła rękawice i pięściami zaczęła ubijać lód,
a nast
ępnie walić w wyginające się powoli łopaty, nie zważając
na intensywny b
ól — z powodu mrozu skóra lepiła jej się do
metalu i odrywa
ła się od niego pasami.
Za sob
ą usłyszała trzask. Odwróciła się i była to jej ostatnia
świadoma czynność. Wyszarpnięte łopaty gwałtownie poleciały
w lodowate powietrze. Gdy napi
ęcie liny zelżało, stylisko
opadaj
ąc uderzyło ją w skroń.
Zapanowa
ła czarna nicość.
40
Prezydent Stan
ów Zjednoczonych spojrzał w zadumie na
sekretarza obrony i powiedzia
ł: — Jeżeli przewodniczący Rady
Najwy
ższej nie ma nam nic do zaoferowania, John, to dlaczego
mia
łbym z nim rozmawiać?
—
Dzwoni w
łaśnie i prosi o zrozumienie przyczyn.
Prezydent wskaza
ł na plik papierów i telegramów leżący na
biurku.
— Powiedz mu, że jego kraj będzie musiał zwrócić się
w
łaściwie do każdego z członków NATO. Jak prędko ten
lotniskowiec dop
łynie do Bosforu?
—
Za pi
ęćdziesiąt dwie godziny.
Prezydent pokiwa
ł głową. — Powiedz mu, że to jego kraj
musi zrozumie
ć przyczyny. Że to j e g o kraj bliski jest pogwałce-
nia umowy mi
ędzynarodowej.
Sekretarz obrony ruszy
ł w stronę drzwi.
— Nie widzę powodu, żeby cofać rozkazy wydane admira-
łowi Pearsonowi — kontynuował prezydent.
41
MIRVOS
(Satelita orientacyjny wielog
łowicowego pocisku rakietowego
z
ładunkami niezależnie kierowanymi do różnych celów)
Aktywne satelity, kt
óre zapewniają kierowanie w środkowej
fazie lotu międzykontynentalnych pocisków balistycznych o kilku
głowicach bojowych.
Na czterdzie
ści godzin przed główną konfrontacją Wschód-
-Zach
ód z Bazy Sił Powietrznych w Andrews wystrzelono
w odst
ępach dziesięciominutowych cztery bezzałogowe pociski
rakietowe.
Pierwszy odrzuci
ł zużytą główną rakietę nośną na wysokości
stu mil i kontynuowa
ł wznoszenie się za pomocą silnika
rakietowego drugiego stopnia a
ż do wysokości stu osiemdziesię-
ciu mil. Jego celem by
ł satelita Sojuz, wystrzelony bez uprzedze-
nia przed osiemnastoma miesi
ącami.
Manewr wprowadzenia na orbit
ę wykonano z powodze-
niem; komputery i aparatura kontroler
ów naziemnych poinfor-
mowa
ły, że ich pocisk rakietowy, poruszający się z prędkością
18 000 mil na godzin
ę, przybliża się do Sojuza z prędkością
pi
ęciu mil na godzinę na orbicie wyrównawczej.
Po pi
ęciu minutach precyzyjnego manewrowania rakieto-
wymi silnikami hamuj
ącymi amerykańska rakieta znalazła się
w odleg
łości trzech stóp od sowieckiego satelity.
P
łyta umieszczona w głowicy rakiety odsunęła się i ładunek
—
miliony miedzianych dipol
ów, wielkości i kształtu igieł do
cerowania
— wyrzucony został powoli, tak że dipole otoczyły
satelit
ę gęstym obłokiem, skutecznie zakłócając wszystkie na-
p
ływające i wypływające sygnały.
Satelita nie zostanie uszkodzony na sta
łe. Jednakże przez
dwie
ście godzin, dopóki wiatr słoneczny o prędkości miliona mil
na godzin
ę ostatecznie nie rozwieje większości igieł, sowiecki
MIRVOS b
ędzie nie do użytku.
W ci
ągu następnych dwu godzin unieszkodliwione zos-
taną w podobny sposób trzy dalsze sowieckie satelity MIR-
VOS.
Rozdzia
ł piąty
42
Admira
ł Pearson z dwu powodów wybrał brytyjską fregatę
HMS
„Swiftfire" do unieszkodliwienia sowieckiego lotniskow-
ca, gdyby ten pr
óbował wejść na morze Marmara od strony
Bosforu. Po pierwsze, gdy wybuch
ł kryzys, ten mały okręt
wojenny
—weteran przebywał właśnie z wizytą w Turcji i znajdo-
wa
ł się na morzu Marmara. Po drugie, fregata wyposażona była
w idealn
ą broń — śmigłowiec Wasp do zwalczania okrętów
podwodnych. Użycie takiej małej maszyny uzbrojonej w torpedy
i startującej z jednego z najmniejszych okrętów w siłach NATO
dawa
ło Zachodowi propagandowy atut — w razie gdyby ostate-
cznie podj
ęto atak na lotniskowiec Kijów — Sowieci naraziliby
si
ę na śmieszność wykrzykując o imperialistycznym terrorze.
Na dwadzie
ścia pięć godzin przed konfrontacją fregata
utrzymywa
ła stan „obniżonej gotowości bojowej". Jej pokłady
by
ły opustoszałe, wszystkie luki i drzwi zamknięte i uszczelnio-
ne, a okna obudowanego pomostu przys
łonięte szczelnie okien-
nicami. HMS
„Swiftfire" wyglądał jak okręt-widmo. Znieru-
chomia
ła nawet antena dalekosiężnego radaru — wszystkie
informacje, jakie fregacie by
ły niezbędne, dostarczano do jej
dzia
łu rozpoznania elektronicznego z Boeingów AWACS, które
nieustannie prowadziły obserwacje wschodniej strony z turec-
kiej przestrzeni powietrznej. Jej pociski woda-powietrze Seacat
umieszczone na uchwytach
śmigłowca były gotowe do użycia.
Dow
ódca działu bojowego „Swiftfire" miał pod swoją
komend
ą całe uzbrojenie okrętu i władny był wysuwać wzglę-
dem kapitana przer
óżne „prośby". Ten, jak i wszyscy technicy
i marynarze znajduj
ący się przy pulpitach sterowniczych w przy-
ciemnionym przedziale komputerowym i dziale rozpoznania
elektronicznego, mia
ł na sobie biały jednoczęściowy kombine-
zon chroni
ący przed radiacją nuklearną, bronią biologiczną
i chemiczn
ą, wraz z kapturem i przyciemnioną szybką zabezpie-
czaj
ącą przed błyskiem jądrowym. Powietrze dostarczano na
ca
ły okręt z niezależnego systemu, tak by okręt mógł kontynuo-
wa
ć walkę z maksymalną efektywnością, nawet gdyby znalazł
si
ę w strefie skażonej intensywnym opadem radioaktywnym.
—
DDB
„Swiftfire" do „Johnsona" — powiedział dowód-
ca dzia
łań bojowych.
Admira
ł Pearson spojrzał na ekran dekodera. Komputerowi
wystarczy
ła zaledwie tysięczna część sekundy, żeby zanalizować
g
łos oficera brytyjskiego, porównać fleksję i jakość tonalną,
i wy
świetlić na ekranie:
DOW
ÓDCA DZIAŁU BOJOWEGO — HMS SWIFT-
FIRE — POR. GERALD C. HOLMAN
— Zaczynajcie, „Swiftfire".
—
Jest tempo czwarte, sir.
—
Doskonale,
„Swiftfire". Tak trzymać do dziesiątej godzi-
ny.
DDB potwierdzi
ł otrzymanie rozkazu i wyłączył się. Admi-
ra
ł Pearson okręcił się na krześle obrotowym i studiował
zajmuj
ącą całą wysokość ściany szklaną mapę północnego
i po
łudniowego Atlantyku, która dominowała w centrum
dowodzenia bojowego
„Johnsona". Na samym dole mapy, na
wodach Antarktyki, umieszczono znacznik symbolizuj
ący okręt
oceanograficzny
„Eureka", na którego pokładzie przebywał
Hagan. Admira
ł żałował, że nie ma przy nim Hagana, przeklinał
wi
ęc utrzymującą się złą pogodę, która uniemożliwiała powrót
adiutanta. Przes
łuchanie rozbitków z „Oriona" wydawało się
teraz przedsi
ęwzięciem mało ważnym i niepotrzebnym. Admirał
Pearson obr
ócił się znowu twarzą w stronę konsoli kontrolnej
i pochyli
ł się do mikrofonu. Nacisnął klawisz łączący go
z oficerem s
łużby meteorologicznej na „Johnsonie".
—
S
ą jakieś zmiany warunków w rejonie „Eureki"?
—
Sprawdzam, sir.
Nast
ąpiła przerwa, podczas której oficer sprawdzał ostatnie
pogodowe zdj
ęcia satelitarne.
—
Tak, sir. Wygl
ąda na znaczną poprawę. Wichura zmniej-
szy
ła się do stopnia siódmego i przez cały czas słabnie.
Pearson chrz
ąknął i wezwał przedział łączności
—
Pr
óbujcie połączyć się z „Eureką". Jeśli wam się uda,
powiedzcie kapitanowi Haganowi,
że chcę, by jak najprędzej
wr
ócił na „Johnsona".
Nast
ępnie Pearson rozmawiał z oficerem służby logistycznej
„
Johnsona", kt
óry potwierdził, że przy zatankowaniu w powiet-
rzu i szybkim przetransportowaniu z USS
„Guam" Hagan
m
ógłby znaleźć się na „Johnsonie" w ciągu dziesięciu godzin.
Kolejnym zadaniem zleconym admira
łowi Pearsonowi
przez Waszyngton by
ło podniesienie stanu gotowości na amery-
ka
ńskich atomowych okrętach podwodnych. Był to rozkaz,
kt
óry, jak dotąd, wydawał wyłącznie podczas ćwiczeń. Odmówił
w duchu prost
ą, lecz żarliwą modlitwę i powiedział do mikrofo-
nu:
— Wszystkie SSBN-y wyznaczone do walki radial Char-
lie-Hotel-Foxtrot wprowadzi
ć stan gotowości ISQ.
Rozkaz ten prze
łożony z wojskowego żargonu brzmiał:
„
Wszystkie uzbrojone w rakiety atomowe okr
ęty wojenne
—
przygotowa
ć się do działań bojowych".
43
—
Hej, Sherwood! Ockn
ęła się! — krzyknął z wnętrza
namiotu Oaf.
Sherwood zostawi
ł radio ratraka, które usiłował naprawić,
i wpe
łzł do namiotu. Julia miała ręce i głowę fachowo zabanda-
żowane przez Norwega. Usiadła teraz w śpiworze i patrzyła
szeroko otwartymi oczami na Sherwooda.
—
Teraz w to wierz
ę — powiedziała do Oafa.
—
W co?
— zapytał Sherwood.
—
Że nie umarliśmy. Co się stało?
Sherwood napotka
ł wzrok Oafa. Ten potrząsnął głową.
—
Nie m
ówiłem jej, Sherwood.
—
Nie m
ówiłeś mi o czym? Gadaj.
—
Uderzy
łaś się w głowę.
—
Domy
śliłam się. Gdzie jesteśmy? Jak daleko od Bazy?
—
Trzysta mil
— odparł Sherwood przepraszającym to-
nem.
—
S
łuchaj, jak możemy być tak daleko od Rosenthala?
Taka by
ła odległość do wybrzeża — zauważyła nie bez racji
Julia.
Obaj m
ężczyźni popatrzyli na siebie szukając wzajemnie
poparcia. Zanim zd
ążyli Julię powstrzymać, odgarnęła klapę
i spogl
ądała ze zdumieniem na pak lodowy oddalony o jakieś
pięćdziesiąt jardów od miejsca, w którym stał na usłanym
łupkiem wybrzeżu namiot. Jęknęła.
—
Brzeg
— wyjaśnił niepotrzebnie Sherwood.
Jalia si
ę nie odezwała. Obróciła głowę, żeby popatrzeć na
ratrak zaparkowany kilka jard
ów dalej pod wysokim lodowym
klifem. Pogruchotana kabina pojazdu zosta
ła odcięta. Mogła
zauwa
żyć bliźniacze ślady ostróg gąsienicy biegnące w dół
za
łamania w pokrywie lodowej.
—
I uda
ło nam się znaleźć bezpieczną trasę w dół — powie-
dzia
ł triumfalnie Oaf.
Julia przymkn
ęła oczy i mamrotała coś, co brzmiało jak
pro
śba Boga o cierpliwość. Po czym otworzyła oczy i starannie
dobieraj
ąc słowa rzekła: — Jak to możliwe, że wiedząc, w jakiej
kabale si
ę znaleźliśmy, wy, dwaj idioci czy raczej imbecyle, n i e
zawr
óciliście do bazy?
Sherwood energicznie kiwa
ł głową. — Właściwe pytanie.
A oto w
łaściwa odpowiedź: wyszłaś na górę po nieodpowiedniej
stronie rozpadliny. Co nie znaczy,
że mamy ci to za złe — dodał
pospiesznie.
— Uważamy, że spisałaś się świetnie, prawda, Oaf?
—
Lepiej ni
ż mężczyzna — zgodził się Norweg.
Julia nie mia
ła nastroju do pochlebstw. — Czy stwierdziliś-
cie, dlaczego ten pak lodowy si
ę topi?
—
Tak
— rzekł Sherwood. — Nie uwierzysz, ale...
—
Okej. Czuj
ę się wystarczająco dobrze, by ruszać w drogę,
zaraz wi
ęc zwijamy obóz i wracamy.
—
Nie mo
żemy...
—
Musimy, do licha. Mo
że będziemy musieli zrobić wielkie
ko
ło, żeby ominąć tę rozpadlinę. — Zaczęła wychodzić ze
śpiwora, Sherwood jednak ją powstrzymał.
—
Nie ma to sensu, Julio.
Strz
ąsnęła gniewnie jego rękę.
—
Powiedz jej, Oaf.
—
Nie wystarczy paliwa na powr
ót — rzekł Oaf bez
ogr
ódek. — Wystarczy na pięćdziesiąt mil, może na trochę
wi
ęcej. Stwierdziłem właśnie, że w pozostałych beczkach jest
nafta, nie nadaj
ąca się do dieslowskiego silnika. Złe oznakowa-
nia na beczkach.
Julia nagle zn
ów siadła i patrzyła zdumiona na Oafa.
— Jesteś pewien?
Ten pokiwał głową ze smutkiem.
—
I radio wysiad
ło — dodał Sherwood. — Odbiera, ale nie
mo
żna niczego nadać.
Zapanowa
ła długa cisza.
—
Wobec tego ruszamy na piechot
ę — orzekła Julia.
—
Jak odpoczniesz.
Znowu zapad
ła
cisza. >
—
Co wi
ęc spowodowało topnienie lodowego paku?
—
To nie jest topnienie
— wyjaśnił Sherwood — lecz
rozpadanie. I to szybkie.
—
Dlaczego?
—
Podnosi si
ę wybrzeże i dno morskie w zatoce.
—
Co?
—
Co
ś takiego dzieje się w niektórych partiach Norwegii
i Szkocji, tyle
że o wiele wolniej. Ląd wciąż jeszcze wraca do
siebie po obci
ążeniu pokrywą lodową i lodowcami w czasie
ostatniej ery lodowcowej.
Julia si
ę zasępiła. — Ale dlaczego dzieje się to tutaj?
Sherwood wskaza
ł na wielki łuk ostrych jak brzytwa klifów
lodowych okalaj
ących zatokę. — Te klify nie są zwietrzałe. Są
nowe. Tej zatoki do niedawna tu nie by
ło, do ostatniej Gwiazdki
mniej wi
ęcej. — Przerwał. — Ten obóz i pole lodowe znajdują
si
ę w miejscu, gdzie było osiem czy dziewięć tysięcy mil
sze
ściennych lodu. I teraz go nie ma.
44
Kiedy wzd
łuż brzegów stambulskiego półwyspu Złoty Róg
i na wielkim mo
ście łączącym Europę z Azją zbierały się tłumy,
żeby obserwować majestatyczne przepływanie lotniskowca kla-
sy Kij
ów przez Bosfor, sto mil stamtąd na morzu Marmara
brytyjska fregata HMS
„Swiftfire" rozpoczęła końcową fazę
przygotowa
ń do unieszkodliwienia sowieckiego okrętu.
Wkr
ótce po południu otworzono wrota hangaru fregaty
i dwaj ludzie wytoczyli Waspa na niewielkie l
ądowisko śmigłow-
cowe. Szybko zluzowali wirniki maszyny i roz
łożyli składany
ogon.
Pod
śmigłowcem wisiała mała torpeda. Jej głowica została
nastawiona w ten spos
ób, by torpeda wybuchła na głębokości
sze
śćdziesięciu stóp poniżej rufy lotniskowca. Głębokość obli-
czono tak, by zatrzyma
ć okręt przez uszkodzenie jego aparatury
rufowej, lecz nie zabija
ć i nie ranić członków załogi.
45
—
Sabota
ż — oznajmiła Julia.
Oaf i Sherwood ogl
ądali uważnie płytkę z obwodem druko-
wanym, kt
órą Julia wyjęła z radiotelefonu w ratraku.
—
Je
śli dobrze się przyjrzycie, zobaczycie, że ktoś obciął
trzy druciki,
żeby usunąć jakąś część składową. Pewno tran-
zystor. Powinni
śmy byli wypróbować radiotelefon przed wyru-
szeniem w drog
ę.
—
Nie mieli
śmy dużo czasu — skonstatował sucho Sher-
wood.
Wszyscy troje wpatrywali si
ę w małą płytkę pokrytą elektro-
nicznymi podzespo
łami.
—
No tak
— powiedziała w końcu Julia. — Gdybyśmy
mieli lutownic
ę, moglibyśmy spróbować wstawić tranzystor
z odbiornika.
Sherwood potrz
ąsnął przecząco głową. — Nawet gdybyśmy
zdo
łali to naprawić, kto by nas usłyszał? Nigdy nie udałoby się
nam wys
łać sygnału ponad te klify.
—
Dwunastowoltowa lutownica jest w skrzynce z narz
ę-
dziami
— zauważył Oaf.
—
I no
życe do cięcia drutu?
—
Pewno.
—
Ale to nic nie da
— upierał się Sherwood. — Nikt nas nie
us
łyszy.
46
Us
łyszał ich okręt oceanograficzny USS „Eureka".
Chor
ąży złapał kapitana Hagana w momencie, gdy ten miał
ju
ż wsiąść do śmigłowca i wyruszyć na pierwszy etap długiego
lotu powrotnego do admira
ła Pearsona na „Johnsonie".
—
Kapitanie Hagan!
Hagan postawi
ł już nogę na schodkach śmigłowca, a pilot
przytrzymywa
ł otwarte drzwi. Na wezwanie Hagan się odwró-
ci
ł. Zadyszany chorąży ściskał w ręce kawałek papieru. Niedbale
zasalutowa
ł.
—
Wiadomo
ść od kapitana Sutherlanda, sir. Właśnie ode-
brali
śmy sygnał wezwania pomocy. Bardzo słaby. Trzech
cz
łonków z zespołu badawczego Rosenthala znalazło się w tara-
patach na wybrze
żu Ziemi Coatsów i nie słyszeliśmy, żeby
ktokolwiek im odpowiedzia
ł...
—
Wi
ęc?
M
łodszy oficer wyciągnął do niego rękę z kartką. — Ich
po
łożenie i nazwiska, sir.
Hagan rzuci
ł okiem na wiadomość. Siadł nieoczekiwanie na
stopniach i zmierzy
ł podejrzliwym spojrzeniem chorążego.
—
Czy to dowcip w stylu pa
ńskiego kapitana?
—
Nie, sir.
Hagan wr
ęczył kartkę swojemu pilotowi. — Czy moglibyś-
my dotrze
ć tam, jeśli ta pogoda się utrzyma?
Pilot znikn
ął na moment we wnętrzu śmigłowca i wrócił
z map
ą. Jego mina wyrażała wątpliwość. — Tam i z powrotem
to siedemset mil, sir.
—
Okej
— rzucił niecierpliwie Hagan. — A więc to długa
droga. Czy zdo
łamy ją odbyć?
—
Z trudem, sir. Je
śli pan tu zostanie.
—
Dobra
— powiedział Hagan ze znużeniem. — Lećcie po
nich.
47
BUS
Ostatni cz
łon wystrzeliwanego z okrętów podwodnych pocisku
rakietowego Trident, kt
óry przenosi zespól termonuklearnych
g
łowic MIRV na wysokość odpalania.
Scena odgrywaj
ąca się na USS „ Virgil Grissom" równocześ-
nie odbywa
ła się na wszystkich atomowych okrętach podwod-
nych uzbrojonych w Tridenty. Co
ś takiego zarządzano raz na
tydzie
ń, tym razem jednak na stanowiskach kontrolnych okrętu
pojawi
ły się świetlne sygnały — zapalający się i gasnący napis
w odst
ępach jednosekundowych — z częstotliwością obliczoną
na wywo
łanie stanu gotowości bez powodowania niepożądanej
paniki.
TO NIE S
Ą ĆWICZENIA... TO NIE SĄ ĆWICZENIA...
TO NIE S
Ą ĆWICZENIA...
Oficer uzbrojenia przy
łożył twarz do miękkiej gumowej
os
łony wizjera i kręcił nie oznakowaną tarczą kombinacji.
Kolejno pojawia
ły si$jarzące się cyfry: odwrotnie podana data
urodzin
żony, poprzedzona pierwszymi cyframi z kodu adreso-
wego jego domu. Wyklarowa
ł monitor i otworzył zewnętrzne
drzwiczki sejfu. Teraz do os
łony przycisnął oczy wyższy oficer
i nastawi
ł własną kombinację cyfr. Nie znali wzajemnie swoich
kombinacji.
TO NIE S
Ą ĆWICZENIA... TO NIE SĄ ĆWICZENIA...
Wy
ższy oficer otworzył wewnętrzne drzwiczki sejfu i wyjął
z niego dwa identyczne klucze. Poda
ł jeden oficerowi uzbroje-
nia, po czym obaj powr
ócili na swoje stanowiska: wyższy oficer
na stanowisko dowodzenia, oficer uzbrojenia na stanowisko
kontroli broni rakietowej znajduj
ące się trzy pokłady poniżej.
Szli w ca
łkowitej ciszy wyłożonymi chodnikami, klimatyzowa-
nymi przej
ściami.
TO NIE S
Ą ĆWICZENIA... TO NIE SĄ ĆWICZENIA...
Dotar
łszy do stanowiska kontroli oficer uzbrojenia otwo-
rzy
ł własny sejf. W środku znajdowały się dwa spusty podobne
do tych, jakie s
ą w kolcie jedenastce. Czarny i czerwony. Czarny
spust by
ł przeznaczony do ćwiczeń. Oficer wziął czerwony.
Zamkn
ął sejf i w milczeniu zlustrował rząd techników pochylo-
nych nad swoimi konsolami. Usta
ły zwykle dobroduszne żarty,
jak tylko okr
ęt podwodny postawiono w stan ISQ i zaczęły się
zapala
ć napisy:
TO NIE S
Ą ĆWICZENIA... TO NIE SĄ ĆWICZENIA...
—
Przygotowa
ć do zaprogramowania pocisk pierwszy
—
rozkaza
ł oficer uzbrojenia operatorowi.
—
Przygotowa
ć do zaprogramowania pocisk pierwszy
—
powt
órzył obojętnym tonem operator do rejestratora głosu
w centrum uzbrojenia. Nacisn
ął guzik, który uruchomił kompu-
terow
ą kontrolę układów sterowania pierwszego pocisku Tri-
dent. Dla ka
żdego MIRV-a cele zostały zaprogramowane
automatycznie zale
żnie od pozycji okrętu podwodnego. Trajek-
tori
ę orbitalną BUS-a planowano tak, żeby swoje głowice
bojowe m
ógł rozrzucić z maksymalnym efektem.
Oficer uzbrojenia w
łożył klucz sterujący do wyłącznika
odpalania, po czym go w nim przekr
ęcił. Następnie wkręcił
czerwony spust na miejsce. Ze wzgl
ędów psychologicznych,
mechanizm kierowania odpalaniem pocisku rakietowego za-
projektowano tak,
żeby przypominał kolbę broni ręcznej.
Uznano,
że jeszcze jeden guzik nie wyrażałby właściwego
emocjonalnego stosunku wobec wagi kontroli.
Nie obracaj
ąc się, jak to zwykł robić w czasie cotygodnio-
wych
ćwiczeń, operator zameldował: — Programowanie pocis-
ku pierwszego rozpocz
ęto.
Oficer uzbrojenia po
łączył się z kapitanem znajdującym się
w centrali okr
ętu. — Programowanie pocisku rozpoczęto, sir.
Dow
ódca potwierdził otrzymanie meldunku i patrzył na
pierwsz
ą z wielu list celów, które pojawiały się na ekranie: nazwy
miast, wi
ększych i mniejszych. Niektóre nazwy rozpoznawał,
niekt
órych nie — pisane były fonetycznie po angielsku, a pod
spodem cyrylic
ą. Klucz do odpalania miał w lewej kieszeni.
Pozostanie tam, dop
óki zaszyfrowany głos prezydenta nie
dotrze do nich na czterech r
óżnych częstotliwościach radio-
wych, nie zostanie ponownie zmontowany przez komputery
okr
ętowe i przedłożony do identyfikacji dekoderowi. Dopóki
prezydent nie wyda rozkazu i kapitan nie w
łoży swojego klucza
do odpalania,
żaden z Tridentów nie zostanie wystrzelony.
Tymczasem niewiele mo
żna było robić, tylko czekać i próbować
ignorowa
ć zapalający się napis, który powtarzał:
TO NIE S
Ą ĆWICZENIA... TO NIE SĄ ĆWICZENIA...
TO NIE S
Ą ĆWICZENIA...
48
Prezydent Stan
ów Zjednoczonych siedział w szklanej dźwię-
koszczelnej kabinie czuj
ąc się tak, jakby uczestniczył w telewizy-
jnym kwizie, tylko
że tutaj w grę wchodziło życie szóstej części
mieszka
ńców świata.
W ustach mu zasch
ło. Nalał sobie z karafki kolejną szklankę
wody i popija
ł, obserwując niesłyszalną krzątaninę po drugiej
stronie szyby. Obszerne pomieszczenie wype
łniali wyżsi oficero-
wie wszystkich rodzaj
ów sił zbrojnych. Odbywało się przynaj-
mniej dwadzie
ścia rozmów telefonicznych, ale prezydent wi-
dzia
ł tylko ruch warg. Ścienną mapę ukazującą pozycje wojsk
NATO i Uk
ładu Warszawskiego umieszczono na użytek znaj-
duj
ących się tam ludzi i nie była ona potrzebna komputerom
—
informacje, kt
órych dostarczały mapy, zdezaktualizowały się
w ci
ągu potencjalnie zgubnych pięciu sekund.
W ustach mu zasch
ło.
Znacznik wskazywa
ł lotniskowiec Kijów przepływający
przez Bosfor. Inny znacznik, na morzu Marmara, symbolizowa
ł
czyhaj
ącą na niego brytyjską fregatę.
W ustach mu zasch
ło. Nalał sobie jeszcze wody. Obserwował
go jaki
ś generał. Udało mu się powstrzymać trzęsienie rąk. Nie
dr
żały.
Na mapie
ściennej rozbłysło światełko. Zlokalizowano drugi
sowiecki atomowy okr
ęt podwodny klasy Yankee w odległości
dwustu mil od Long Island. Śmigłowce do zwalczania okrętów
PODWODNYCH BĘDĄ GO ŚLEDZIĆ UŻYWAJĄC HYDROLOKATORA
ZANURZA
-
NEGO
.
P
REZYDENT BY
Ł KIEDYŚ PILOTEM ŚMIGŁOWCÓW I PEWNEGO RAZU
PRZEZ TRZY GODZINY
ŚLEDZIŁ TAKIEGO
Y
ANKEE W ZANURZENIU
.
W
CI
Ą
-
GU TEGO CZASU ROSYJSKI DOW
ÓDCA ROBIŁ PRAKTYCZNIE WSZYSTKO
,
CO
M
ÓGŁ
,
Z WYJ
ĄTKIEM MOŻE PODWODNYCH KOZIOŁKÓW
,
GOR
ĄCZKOWO
PR
ÓBUJĄC POZBYĆ SIĘ SWEGO BEZLITOSNEGO PRZEŚLADOWCY
.
P
O
TRZECH GODZINACH ZAKR
ĘTÓW
,
GWA
ŁTOWNYCH ZMIAN GŁĘBOKOŚCI
I KURSU
,
CZASAMI NIEMAL ZAMIERAJ
ĄC
,
A POTEM ROBI
ĄC TRZYDZIEŚCI
PI
ĘĆ WĘZŁÓW
,
R
OSJANINOWI UDA
ŁO SIĘ UCIEC DZIĘKI ZANURZENIU SIĘ
PONI
ŻEJ WARSTWY ZIMNEJ WODY
,
KT
ÓRA ZAŁAMAŁA O PONAD DWADZIE
-
ŚCIA STOPNI WIĄZKĘ PROMIENI SONARU
.
N
AST
ĄPIŁY POTEM KOLEJNE
DWIE GODZINY BEZOWOCNEGO ROZGL
ĄDANIA SIĘ PO PRZESZŁO PIĘCIUSET
MILACH KWADRATOWYCH OCEANU
—
ROSYJSKI OKR
ĘT PODWODNY
JEDNAK ZNIKN
ĄŁ
.
C
HOLERNE
Y
ANKEE
.
W
USTACH MU ZASCH
ŁO
.
K
OLEJNA SZKLANKA WODY
.
—
P
A
ŃSKI GŁOS MUSI BRZMIEĆ CAŁKIEM NATU
-
RALNIE PODCZAS WYDAWANIA ROZKAZU
,
PANIE
PREZYDENCIE
.
J
AK
,
U LICHA
,
MO
ŻNA OCZEKIWAĆ
,
BY G
ŁOS BRZMIAŁ
„
CA
ŁKIEM
NATURALNIE
"
PODCZAS WYDAWANIA TAKIEGO ROZKAZU
.
U
DERZY
Ł W MIKROFON KARAFKĄ
.
T
UZIN PAR OCZU ODWR
ÓCIŁO SIĘ
W STRON
Ę KABINY
.
W
USTACH MIA
Ł WCIĄŻ SUCHO
.
C
HOLERNE
Y
ANKEE
.
49
L
OTNISKOWIEC KLASY
K
IJ
ÓW SUNĄŁ W MGIEŁCE PÓŹNEGO POPOŁU
-
DNIA JAK SZARY DUCH
.
N
AJSTRASZNIEJSZY DUCH
,
JAKI KIEDYKOLWIEK
SUN
ĄŁ PO POWIERZCHNI MORZA
M
ARMARA
.
B
Y
Ł TO PIERWSZY LOTNIS
-
KOWIEC SOWIECKIEJ MARYNARKI WOJENNEJ
—
OWOC TYSI
ĘCY GODZIN
SP
ĘDZONYCH PRZEZ TRAWLERY WYWIADU W POBLIŻU AMERYKAŃSKICH
I BRYTYJSKICH LOTNISKOWC
ÓW
;
FOTOGRAFOWA
ŁY JE
,
MIERZY
ŁY POKŁAD
L
ĄDOWANIA I STARTÓW
,
WYSOKO
ŚĆ NAD WODĄ
,
PODWODNY KSZTA
ŁT
KAD
ŁUBA
.
J
EDEN Z NICH PRZEP
ŁYNĄŁ NAWET SAMOBÓJCZO TUŻ PRZED
DZIOBEM
„A
RK
R
OYAL
",
ŻEBY SIĘ PRZEKONAĆ
,
JAK SZYBKO BRYTYJSKI
OKR
ĘT WOJENNY MOŻE MANEWROWAĆ
.
A
DMIRA
Ł
T
URGIENIEW ZROBI
Ł Z NIEGO SWÓJ OKRĘT FLAGOWY
.
W
IEDZIA
Ł O BRYTYJSKIEJ FREGACIE I O TYM
,
ŻE ZNAJDUJE SIĘ ONA WCIĄŻ
NA MORZU
M
ARMARA
,
MIMO
ŻE DAWNO MIAŁA UKOŃCZYĆ WIZYTĘ
W
T
URCJI
.
N
IETRUDNO BY
ŁO ZGADNĄĆ DLACZEGO
.
P
RZEZ TYDZIE
Ń
,
KIEDY
K
IJ
ÓW PŁYNĄŁ PRZEZ
M
ORZE
C
ZARNE
,
ADMIRA
Ł MODLIŁ SIĘ
,
BY
POLITYCY ZM
ĄDRZELI I KAZALI MU WRACAĆ DO
S
EWASTOPOLA
.
T
ERAZ
,
GDY OPARTY NA BARIERCE MOSTKA PRZYGL
ĄDAŁ SIĘ PRZEZ LORNETKĘ
FREGACIE
„S
WIFTFIRE
",
BY
ŁO JUŻ CHYBA ZA PÓŹNO
.
N
IKT NIE ZAMIERZA
Ł
UST
ĄPIĆ
.
O
CENIA
Ł
,
ŻE BRYTYJSKA FREGATA ZNAJDUJE SIĘ W ODLEGŁOŚCI
DWUDZIESTU KILOMETR
ÓW
—
W PROSTEJ LINII PRZED NIMI
,
A TAK
ŻE
,
I
Ż
Z HANGARU NA RUFIE WYTACZANO
ŚMIGŁOWIEC
W
ASP
.
M
GIE
ŁKA
UNIEMO
ŻLIWIAŁA OKREŚLENIE
,
CO DZIEJE SI
Ę NA POKŁADACH FREGATY
.
P
OWINNI TO WIEDZIE
Ć W DZIALE RADIOLOKACYJNYM
—
PRZY TEJ
ODLEG
ŁOŚCI MOGĄ UCHWYCIĆ NAWET NAJMNIEJSZY RUCH WYRZUTNI
POCISK
ÓW
S
EACAT
.
P
ODSZED
Ł DO NIEGO OFICER NIŻSZEGO STOPNIA I ZASALUTOWAŁ
.
—
D
OW
ÓDCA PRZESYŁA WYRAZY SZACUNKU
,
TOWARZYSZU ADMIRALE
.
Ś
MIG
ŁOWIEC NA FREGACIE ZAPALIŁ SILNIK
.
S
ZEF S
ŁUŻBY
RADIOLOKACYJ
-
NEJ ZAMELDOWA
Ł
,
ŻE WIRNIKI SIĘ OBRACAJĄ
.
T
URGIENIEW ODSALUTOWA
Ł
.
J
EGO ODPOWIED
Ź ZANIKNĘŁA W PRZE
-
NIKLIWYM D
ŹWIĘKU ALARMÓW WZYWAJĄCYCH ZAŁOGĘ DO ZAJĘCIA
STANOWISK
,
ROZBRZMIEWAJ
ĄCYCH NA CAŁYM LOTNISKOWCU
.
U
NI
ÓSŁ LORNETKĘ DO OCZU
.
W
ASP STARTOWA
Ł WŁAŚNIE Z BRY
-
TYJSKIEGO OKR
ĘTU
.
M
I
ĘDZY JEGO CZTEREMA NADWYMIAROWYMI
KO
ŁAMI ZOBACZYŁ ŁATWY DO ROZPOZNANIA KSZTAŁT CYGARA
—
TOR
-
PED
Ę
.
50
D
OKTOR Z
„E
UREKI
"
OPATRZY
Ł RĘCE
J
ULII W SZPITALU OKR
ĘTOWYM
,
PODCZAS GDY KAPITAN
H
AGAN ZARZUCA
Ł
O
AFA I
S
HERWOODA PYTA
-
NIAMI
.
O
SZO
ŁOMIŁA GO ODPOWIEDŹ GEOLOGA NA OSTATNIE PYTANIE
.
—
„
O
RION
"
ZOSTA
Ł
...
CO TAKIEGO
?
—
M
O
ŻLIWE
,
ŻE ZOSTAŁ ZATOPIONY PRZEZ PODWODNĄ GÓRĘ
LODOW
Ą
—
POWT
ÓRZYŁ
S
HERWOOD
.
H
AGANA ZATKA
ŁO NA CHWILĘ
.
—
C
ZY PAN NAPRAWD
Ę MYŚLI
,
ŻE
W TO UWIERZ
Ę
?
—
J
ESTEM PEWIEN
,
ŻE TO BYŁA GÓRA LODOWA
—
UPIERA
Ł SIĘ
S
HERWOOD
.
Ż
A
ŁOWAŁ
,
ŻE NIE TRZYMAŁ JĘZYKA ZA ZĘBAMI
,
ALE
J
ULIA
NALEGA
ŁA
,
BY WYJAWI
Ł SWOJE PODEJRZENIA
.
—
P
ODWODNA G
ÓRA LODOWA
?
—
RZUCI
Ł SARKASTYCZNIE
H
AGAN
.
S
HERWOOD POPATRZY
Ł NA
J
ULI
Ę
,
LECZ ONA UNIKA
ŁA JEGO WZROKU
.
—
D
O CIEBIE NALE
ŻY OBRONA SWOICH POGLĄDÓW
.
N
IKT INNY NIE
MO
ŻE WIERZYĆ W COŚ ZA CIEBIE
—
POWIEDZIA
ŁA MU
.
—
Z
ANURZY
ŁA SIĘ POD WODĘ
,
BO TKWI W NIEJ MASYW G
ÓRSKI
,
MO
ŻE NAWET KILKA
.
O
D
ŁUPAŁY SIĘ
,
GDY NIE MOG
ŁY JUŻ UTRZYMAĆ
CI
ĘŻARU POKRYWY LODOWEJ
.
—
S
HERWOOD PRZERWA
Ł
.
N
IE
ŁATWO BYŁO
M
ÓWIĆ
,
GDY
H
AGAN PATRZY
Ł NA NIEGO Z NIE UKRYWANĄ WROGOŚCIĄ
.
—
P
RZY ZRZUCANIU MAS LODOWYCH MIA
ŁA OKOŁO STU OSIEMDZIESIĘ
-
CIU MIL NA DZIEWI
ĘĆDZIESIĄT I BYŁA W KSZTAŁCIE TRÓJKĄTA
.
B
LISKO
OSIEM TYSI
ĘCY MIL SZEŚCIENNYCH LODU
,
GDYBY TO POZOSTA
ŁO W JED
-
NYM KAWA
ŁKU
.
H
AGAN MIA
Ł SZKLISTE OCZY
.
—
M
AM OCHOT
Ę WYSŁAĆ CAŁĄ WASZĄ
TR
ÓJKĘ Z POWROTEM TAM
,
GDZIE WAS ZNALE
ŹLIŚMY
—
OZNAJMI
Ł
SZORSTKO
.
S
HERWOOD ZDECYDOWA
Ł
,
ŻE ŁATWIEJ BĘDZIE SIĘ WYCOFAĆ
,
I RZEK
Ł
:
—
T
O TYLKO HIPOTEZA
,
KAPITANIE
.
N
IE TWIERDZ
Ę
,
ŻE
...
—
N
IE
!
—
POWIEDZIA
ŁA ZE ZŁOŚCIĄ
J
ULIA
.
—
N
IE JEST TO TYLKO
HIPOTEZA
.
Z
A DU
ŻO FAKTÓW SIĘ ZGADZA
:
LODOWATA WODA W MIEJSCU
ZATONI
ĘCIA
„O
RIONA
",
KOLOR MORZA
...
WSZYSTKO
!
H
AGAN PAMI
ĘTAŁ DZIWNY ODCIEŃ MORZA NA FILMIE
CBS.
Z
MARSZ
-
CZY
Ł BRWI
.
P
ONADTO TAJEMNICA LODOWATEJ WODY
,
KT
ÓRA
U
ŚMIERCIŁA
TAK WIELU PASA
ŻERÓW
,
KIEDY EWAKUOWALI SI
Ę ZE STATKU
.
—
Ą
CO
Z MG
ŁĄ
?
C
ZY PA
ŃSKA GÓRA LODOWA MOŻE WYJAŚNIĆ RÓWNIEŻ I TO
?
—
C
IEP
ŁE POWIETRZE I ZIMNE MORZE
—
ODEZWA
Ł SIĘ PO RAZ
PIERWSZY
O
AF
.
H
AGAN ZACZYNA
Ł SIĘ CZUĆ NIEPEWNIE
.
Z
A KA
ŻDYM RAZEM
,
KIEDY
KTO
Ś Z TEJ TRÓJKI ZABIERAŁ GŁOS
,
TRAFIA
Ł W CZUŁY PUNKT
.
—
D
OBRA
—
RZEK
Ł
.
—
A
GDZIE TERAZ JEST TA G
ÓRA
?
S
HERWOOD ZASTANAWIA
Ł SIĘ PRZEZ CHWILĘ
.
—
W
CHODZIMY TU
W STREF
Ę DOMYSŁÓW
,
ALE JE
ŚLI WEŹMIEMY POD UWAGĘ TO
,
KIEDY
ZATON
ĄŁ
„O
RION
",
I NIEWIELK
Ą PRĘDKOŚĆ PRĄDU
,
POWIEDZIA
ŁBYM
,
ŻE
GENERALNIE POSUWA SI
Ę W KIERUNKU
W
YSP
Z
IELONEGO
P
RZYL
ĄDKA
.
—
D
RYFUJ
ĄC POD POWIERZCHNIĄ
?
—
T
AK
.
M
USI
.
J
E
ŚLI OCZYWIŚCIE NIE POZBYŁA SIĘ MASYWU
G
ÓRSKIEGO
,
BO WTEDY WYP
ŁYNĘŁABY NA POWIERZCHNIĘ
.
L
ECZ NAWET
ZANURZON
Ą NIETRUDNO ZLOKALIZOWAĆ
.
T
RZEBA TYLKO ULOKOWA
Ć NA
W
YSPACH
Z
IELONEGO
P
RZYL
ĄDKA ZESPÓŁ LUDZI ZE ŚMIGŁOWCEM
,
TAK
BY
MOGLI SYSTEMATYCZNIE PENETROWA
Ć OCEAN W POSZUKIWANIU
CI
ĄGNĄCEJ
SI
Ę ZA GÓRĄ LODOWĄ SMUGI MORSKIEJ WODY O NISKIM ZASOLENIU
,
BO
KA
ŻDEGO DNIA BĘDZIE POZBYWAĆ SIĘ MILIONÓW TON SŁODKIEJ WODY
.
H
AGAN ZDECYDOWA
Ł
,
ŻE
S
HERWOOD TO SZALENIEC
.
—
P
RZYSZ
ŁO MI WŁAŚNIE COŚ DO GŁOWY
—
WTR
ĄCIŁA SIĘ
J
ULIA
.
A
TERAZ TA
,
POMY
ŚLAŁ
H
AGAN
.
J
ULIA POPATRZY
ŁA Z NAMYSŁEM NA
S
HERWOODA I POWIEDZIA
ŁA
:
—
C
ZY G
ÓRA LODOWA PRZESUWAJĄC SIĘ DOTYKA DNA OCEANU
?
—
T
O CA
ŁKIEM MOŻLIWE
—
PRZYZNA
Ł
S
HERWOOD
.
—
A
LE MO
ŻE
NIE BY
Ć ŻADNYCH OZNAK SEJSMICZNYCH
,
PONIEWA
Ż NA DNIE OCEANU
JEST KILKUSETMETROWA WARSTWA OSADU
.
—
J
EDNAK
ŻE TEN OSAD JEST WYSTARCZAJĄCO GĘSTY
,
ŻEBY WY
-
TRZYMA
Ć WAGĘ KABLI TELEFONICZNYCH
,
PRAWDA
?
—
T
AK
—
POTWIERDZI
Ł ZASTANAWIAJĄC SIĘ
,
DO CZEGO ONA
ZMIERZA
.
—
N
O I WIDZICIE
—
OZNAJMI
ŁA Z TRIUMFEM
J
ULIA
.
Z
WR
ÓCIŁA SIĘ
DO
H
AGANA
:
—
J
E
ŚLI
G
LYN MA RACJ
Ę
,
TO PR
ĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ JEGO
G
ÓRA LODOWA PRZETNIE KABEL TRANSATLANTYCKI
.
S
ŁOWA
J
ULII WYWAR
ŁY NATYCHMIASTOWY SKUTEK
.
H
AGAN ZBLAD
Ł
I ZERWA
Ł SIĘ NA RÓWNE NOGI
.
R
ZUCIWSZY KR
ÓTKIE
:
—
P
OCZEKAJCIE TU
—
RUSZY
Ł SZYBKO KU DRZWIOM I ZNIKNĄŁ
.
51
—
J
EST MELDUNEK Z
W
ESTERN
E
LECTRIC
—
ROZLEG
Ł SIĘ GŁOS
SEKRETARZA STANU PRZEZ G
ŁOŚNIK W KABINIE
.
—
K
OMUNIKUJ
Ą
,
ŻE
WZMACNIACZE W
TAT
12,
TRANSATLANTYCKIM KABLU TELEFONICZNYM
MI
ĘDZY
S
TANAMI
Z
JEDNOCZONYMI A
A
FRYK
Ą
P
O
ŁUDNIOWĄ
,
NIE
MOG
ŁY ZOSTAĆ ZNISZCZONE
,
TAK JAK ZOSTA
ŁY
,
NA SKUTEK
DZIA
ŁALNOŚCI
CZ
ŁOWIEKA
.
P
ODAJ
Ą
,
ŻE USZKODZENIE WZMACNIACZA
133
JEST TYPO
-
WYM PRZYK
ŁADEM
...
—
N
IE INTERESUJ
Ą MNIE SZCZEGÓŁY
—
PRZERWA
Ł MU PREZYDENT
.
—
C
HC
Ę WIEDZIEĆ
,
CZY MAMY WYSTARCZAJ
ĄCE DANE DO ODWOŁANIA
TEJ OPERACJI
.
—
J
ESZCZE CO
Ś
,
PANIE PREZYDENCIE
.
W
ESTERN
E
LECTRIC PODAJE
,
ŻE TAJEMNICZE PRZECIĘCIA KABLI ZDARZAŁY SIĘ JUŻ POPRZEDNIO
.
O
SIEMNASTEGO LISTOPADA TYSI
ĄC DZIEWIĘĆSET DWUDZIESTEGO DZIE
-
WI
ĄTEGO ROKU ZOSTAŁA PRZECIĘTA WIĘKSZOŚĆ KABLI MIĘDZY
A
MERYK
Ą
A
E
UROP
Ą
.
P
ODOBNY WYPADEK WYDARZY
Ł SIĘ WCZEŚNIEJ
,
W ROKU
TYSI
ĄC OSIEMSET OSIEMDZIESIĄTYM ÓSMYM
,
KIEDY ZOSTA
ŁO PRZECIĘ
-
TYCH KILKA KABLI DO
A
USTRALII
.
S
POWODOWA
ŁO TO MOBILIZACJĘ
AUSTRALIJSKIEJ MARYNARKI WOJENNEJ
.
W
OBU PRZYPADKACH NIGDY
NIE ODKRYTO PRZYCZYNY
.
P
REZYDENT PRZEZ KILKA SEKUND OBSERWOWA
Ł KRZĄTANINĘ W PO
-
MIESZCZENIU
,
ZANIM ODPOWIEDZIA
Ł
.
O
STATNI KOMUNIKAT M
ÓWIŁ
^
O DWUDZIESTU BOMBOWCACH DALEKIEGO ZASI
ĘGU
T
UPOLEW
95
PRZELATUJ
ĄCYCH NIEBEZPIECZNIE BLISKO AMERYKAŃSKIEGO TERYTO
-
RIUM
.
NO
RAD
JEST GOT
ÓW DO ROZPRAWIENIA SIĘ Z NIMI
,
JE
ŚLI TYLKO
NARUSZ
Ą PRZESTRZEŃ POWIETRZNĄ
A
LASKI
.
—
O
PERACJA TRWA
—
POWIEDZIA
Ł
.
52
A
DMIRA
Ł
P
EARSON DZIA
ŁAŁ NA WŁASNĄ RĘKĘ POLECAJĄC NAWIĄZA
-
NIE
ŁĄCZNOŚCI MIĘDZY AMERYKAŃSKIM A ROSYJSKIM LOTNISKOWCEM
,
US
ŁYSZAWSZY
,
ŻE OKRĘT SOWIECKI PŁYNIE POD FLAGĄ ADMIRAŁA
T
URGIENIEWA
.
W
BOJOWYM STANOWISKU DOWODZENIA NA
„J
OHNSONIE
"
ZAPAD
ŁA
CISZA
,
GDY ADMIRA
Ł
P
EARSON PODNI
ÓSŁ SŁUCHAWKĘ SWEGO TELEFONU
.
—
D
ZIE
Ń DOBRY
,
ADMIRALE
T
URGIENIEW
—
ODEZWA
Ł SIĘ PO
ROSYJSKU
.
—
M
ÓWI ADMIRAŁ
B
RANDON
P
EARSON
.
—
D
ZIE
Ń DOBRY
—
POWIEDZIA
Ł UPRZEJMIE
R
OSJANIN
.
—
P
RZYKRO MI
,
ŻE NIE WZIĘLIŚCIE POD UWAGĘ NASZYCH OSTRZE
-
ŻEŃ I NARUSZACIE KONWENCJĘ Z
M
ONTREAUX
.
—
N
IE JESTEM UPOWA
ŻNIONY
,
ABY NA TEN TEMAT DYSKUTOWA
Ć
—
ODPAR
Ł LODOWATO
R
OSJANIN
.
—
J
E
ŚLI ZAWRÓCICIE
...
—
T
O NIE WCHODZI W RACHUB
Ę
—
OZNAJMI
Ł ADMIRAŁ
T
URGIE
-
NIEW
.
—
S
OWIECKA MARYNARKA WOJENNA KORZYSTA JEDYNIE ZE
SWEGO PRAWA PRZEP
ŁYWANIA PRZEZ
B
OSFOR
.
A
DMIRA
Ł
P
EARSON S
ŁUCHAŁ CIERPLIWIE
,
GDY
R
OSJANIN PRZEDSTA
-
WIA
Ł W ZARYSIE HISTORIĘ KONWENCJI Z
M
ONTREAUX
.
—
C
ZY PROSI
Ł PAN O POZWOLENIE ZAWRÓCENIA
?
—
SPYTA
Ł GO
,
NIE OCZEKUJ
ĄC
,
ŻE ROZMÓWCA ODPOWIE NA TO PYTANIE
.
Z
DZIWI
Ł SIĘ
,
GDY
R
OSJANIN RZEK
Ł
:
—
T
AK
.
T
U
Ż PRZED WEJŚCIEM
DO
B
OSFORU
.
—
C
ZY WIDZI PAN W POBLI
ŻU WAS BRYTYJSKI ŚMIGŁOWIEC
W
ASP
?
—
T
AK
.
L
ECI W ODLEG
ŁOŚCI SZEŚCIU KILOMETRÓW OD NASZEJ
PRAWEJ BURTY
.
O
BSERWUJEMY GO BACZNIE
.
—
R
OSYJSKI OFICER
M
ÓWIŁ BEZNAMIĘTNYM GŁOSEM
.
B
EZ ZAINTERESOWANIA
.
—
O
CZEKUJE NA M
ÓJ ROZKAZ
,
ŻEBY WAS ZAATAKOWAĆ
—
OZNAJ
-
MI
Ł BEZ OGRÓDEK
P
EARSON
.
C
HOR
ĄŻY ŁĄCZNOŚCI
,
Z ZAPIECZ
ĘTOWANĄ KOPERTĄ W RĘCE
,
USI
ŁO
-
WA
Ł PODEJŚĆ DO ADMIRAŁA
P
EARSONA
,
ALE ZOSTA
Ł ZATRZYMANY
PRZEZ
PORUCZNIKA
.
—
T
O OD ADIUTANTA ADMIRA
ŁA Z
„E
UREKI
"
—
T
ŁUMACZYŁ
ŁĄCZNOŚCIOWIEC
.
—
O
D KAPITANA
H
AGANA
.
O
N TWIERDZI
,
ŻE TO
WA
ŻNA WIADOMOŚĆ
.
—
C
ZEGO DOTYCZY
?
—
N
IE WIEM
,
SIR
.
J
EST TAJNA
,
WI
ĘC ZAPIECZĘTOWAŁEM JĄ BEZ
CZYTANIA
",
JAK TYLKO OPU
ŚCIŁA DALEKOPIS
.
—
G
DZIE JEST
„E
UREKA
"?
—
N
A PO
ŁUDNIOWYM
A
TLANTYKU
.
D
OK
ŁADNE POŁOŻENIE PODA
-
NO W KODZIE NAG
ŁÓWKOWYM
.
P
ORUCZNIK WZI
ĄŁ OD NIEGO KOPERTĘ
.
W
IADOMO
ŚĆ ZE STATKU
OCEANOGRAFICZNEGO ODDALONEGO O KILKA TYSI
ĘCY MIL
,
JAK S
ĄDZIŁ
,
NIE MOG
ŁA BYĆ NA TYLE WAŻNA
,
BY USPRAWIEDLIWI
Ć PRZESZKADZANIE
ADMIRA
ŁOWI W KRYTYCZNEJ FAZIE OPERACJI
.
—
O
KEJ
—
POWIEDZIA
Ł PORUCZNIK DO ŁĄCZNOŚCIOWCA
.
—
D
O
-
PILNUJ
Ę
,
ŻEBY ADMIRAŁ TO DOSTAŁ
,
JAK B
ĘDZIE WOLNY
.
Ł
ĄCZNOŚCIOWIEC ZASALUTOWAŁ I ODMELDOWAŁ SIĘ
.
P
ORUCZNIK
PO
ŁOŻYŁ KOPERTĘ NA POBLISKIEJ KONSOLI I NATYCHMIAST O NIEJ
ZAPOMNIA
Ł
.
A
DMIRA
Ł
P
EARSON PRZE
ŁOŻYŁ SŁUCHAWKĘ DO PRAWEGO UCHA
.
R
OSJANIN NIE ODPOWIEDZIA
Ł NA JEGO POPRZEDNIE OŚWIADCZENIE
.
—
C
ZY PAN MNIE S
ŁYSZY
,
ADMIRALE
?
—
S
ŁYSZAŁEM PANA
—
ODEZWA
Ł SIĘ ADMIRAŁ
T
URGIENIEW PO
D
ŁUŻSZEJ PRZERWIE
.
—
J
E
ŚLI NAWET ZACHOWACIE SIĘ W TAK
AGRESYWNY
SPOS
ÓB
,
NAM POLECONO NIE STOSOWA
Ć ODWETU
.
W
ĄTPIĘ JEDNAK
,
CZY
PODOBNE POLECENIA WYDANO RESZCIE NASZYCH SI
Ł ZBROJNYCH
.
—
N
IECH PAN POS
ŁUCHA
—
POWIEDZIA
Ł POWAŻNYM TONEM
P
EARSON
.
—
J
ESTEM GOT
ÓW ZAPOBIEC TEMU KONFLIKTOWI PRZEZ
ODWO
ŁANIE OPERACJI I REZYGNACJĘ ZE SWEGO STANOWISKA
,
JE
ŚLI PAN
GOT
ÓW JEST ZROBIĆ TO SAMO ROZKAZUJĄC SWOJEMU LOTNISKOWCOWI
ZAWR
ÓCIĆ
.
—
Z
REZYGNOWA
Ć ZE SWEGO STANOWISKA
?
—
POWT
ÓRZYŁ Z NIE
-
DOWIERZANIEM
R
OSJANIN
.
—
C
ZY TO MA JAKIE
Ś ZNACZENIE
,
CO SI
Ę STANIE Z NAMI
?
—
SPYTA
Ł
P
EARSON
.
—
J
AKIE
,
DO DIAB
ŁA
,
MA TO ZNACZENIE
,
JE
ŚLI NASZE
DZIA
ŁANIE MOŻE ZAPEWNIĆ WSZYSTKIM SPOKÓJ
.
—
M
Y SZKOLIMY NASZYCH OFICER
ÓW PO TO
,
ŻEBY SŁUCHALI
ROZKAZ
ÓW
—
SKOMENTOWA
Ł
T
URGIENIEW
.
—
B
ZDURA
.
S
ZKOLICIE ICH
,
ŻEBY KORZYSTALI Z WŁASNEJ INICJATY
-
WY
,
PODOBNIE JAK MY
.
—
P
AN S
ŁUCHA SWOICH ROZKAZÓW
—
RZEK
Ł
R
OSJANIN
—
A JA
B
ĘDĘ SŁUCHAŁ SWOICH
.
—
W
S
ŁUCHAWCE
P
EARSONA ROZLEG
Ł SIĘ
TRZASK
I SYK FALI
.
P
EARSON BURKN
ĄŁ COŚ POD NOSEM I RZUCIŁ SŁUCHAWKĘ NA
WIDE
ŁKI
.
Z
IGNOROWA
Ł NAPIS
:
„P
ALENIE WZBRONIONE
!"
I ZAPALI
Ł
CYGARO
.
P
ODNI
ÓSŁSZY GŁOWĘ NAPOTKAŁ SPOJRZENIE OFICERA INSPEK
-
CYJNEGO
,
KT
ÓRY SPOGLĄDAŁ NA NIEGO NIEPEWNIE
.
—
N
IE MA NICZEGO Z
W
ASZYNGTONU
?
—
SPYTA
Ł
P
EARSON
.
A
DMIRA
Ł ZACIĄGNĄŁ SIĘ DYMEM CYGARA
.
N
AGLE POCZU
Ł SIĘ BARDZO
STARY
.
P
O RAZ PIERWSZY W
ŻYCIU ŻAŁOWAŁ
,
ŻE WYBRAŁ SOBIE TAKI
ZAW
ÓD
.
P
OPATRZY
Ł NA CYFROWY ZEGAR I POWIEDZIAŁ
:
—
T
EN ROZKAZ
OBOWI
ĄZU
-
JE O DZIEWI
ĘTNASTEJ DZIESIĘĆ CZASU UNIWERSALNEGO
.
R
OZPOCZ
ĄĆ
ATAK
.
53
S
ŁOWA WYPOWIEDZIANE PRZEZ PILOTA ŚMIGŁOWCA
W
ASP
,
KT
ÓRY
RELACJONOWA
Ł NA BIEŻĄCO CZYNNOŚCI ZWIĄZANE Z PRZYSTĄPIENIEM
DO UDERZENIA
,
S
ŁYSZANO WE WSZYSTKICH WAŻNIEJSZYCH STANOWIS
-
KACH DOWODZENIA W CA
ŁYM SOJUSZU
NATO.
S
ŁUCHAŁY WSZYSTKIE
G
ŁOWY PAŃSTW
,
WSZYSCY GENERA
ŁOWIE
,
ADMIRA
ŁOWIE I DOWÓDCY SIŁ
POWIETRZNYCH
.
E
NERGICZNY
,
SPOKOJNY G
ŁOS BRYTYJSKIEGO PILOTA
NIE
WSKAZYWA
Ł NA TO
,
ŻEBY ZDAWAŁ SOBIE SPRAWĘ
,
JAK WIELU MA
SZACOWNYCH S
ŁUCHACZY
.
—
D
ZIESI
ĘĆ TYSIĘCY JARDÓW
—
POWIEDZIA
Ł DO MIKROFONU
.
U
TRZYMYWA
Ł STALE WYSOKOŚĆ PIĘĆDZIESIĘCIU STÓP NAD POWIERZ
-
CHNI
Ą MORZA BEZ ZASIĘGANIA INFORMACJI Z POKŁADOWEGO RADARU
.
—
P
R
ĘDKOŚCIOMIERZ WSKAZUJE SZEŚĆ
-
ZERO W
ĘZŁÓW
...
Z
MNIEJ
-
SZAM DO CZTERECH
-
ZERO
.
N
IE SPUSZCZA
Ł WZROKU ZE SWEGO CELU
.
G
DYBY SOWIECKI
LOTNISKOWIEC
,
Z KA
ŻDĄ SEKUNDĄ ROBIĄCY CORAZ GROŹNIEJSZE WRAŻE
-
NIE
,
DOKONA
Ł NAJMNIEJSZEJ ZMIANY PRĘDKOŚCI CZY KURSU
,
MIA
Ł
NATYCHMIAST PRZERWA
Ć ATAK I CZEKAĆ NA DALSZE ROZKAZY
.
W
ODLEG
-
ŁOŚCI DWU TYSIĘCY JARDÓW MIAŁ WYRZUCIĆ SAMONAPROWADZAJĄCĄ SIĘ
TORPED
Ę
.
—
O
SIEM TYSI
ĘCY JARDÓW
.
M
AM DOSKONA
ŁY KONTAKT WZROKO
-
WY
.
P
REZYDENT UPI
Ł TROCHĘ WODY ZE SZKLANKI
.
—
S
ZE
ŚĆ TYSIĘCY JARDÓW
—
OZNAJMI
Ł GŁOŚNIK W SZKLANEJ
KABINIE
.
A
NAJDZIWNIEJSZE
,
ŻE MÓJ PULS MA BYĆ NORMALNY
,
POMY
ŚLAŁ
PREZYDENT
.
—
P
I
ĘĆ TYSIĘCY JARDÓW
—
OZNAJMI
ŁY GŁOŚNIKI NA BOJOWYM
STANOWISKU DOWODZENIA NA
„J
OHNSONIE
".
—
A
NI
ŚLADU AKTYW
-
NO
ŚCI NA POKŁADZIE LOTNISKOWCA
.
W
YGL
ĄDA NA OPUSTOSZAŁY
.
A
DMIRA
Ł
P
EARSON SKIN
ĄŁ NA PORUCZNIKA
,
KT
ÓRY
,
JAK ZAUWA
ŻYŁ
,
WZI
ĄŁ OD ŁĄCZNOŚCIOWCA KOPERTĘ PODCZAS JEGO ROZMOWY Z SOWIEC
-
KIM ADMIRA
ŁEM
.
—
C
ZTERY TYSI
ĄCE JARDÓW
—
OZNAJMI
ŁY GŁOŚNIKI
.
—
S
IR
?
—
C
O TO BY
ŁA ZA WIADOMOŚĆ
?
P
ORUCZNIK MIA
Ł ZMIESZANĄ MINĘ
.
—
P
RZEP
ĘDZIŁ PAN PRZED CHWILĄ CHORĄŻEGO
.
T
WARZ PORUCZNIKA SI
Ę ROZJAŚNIŁA
.
—
O
CH TAK
,
SIR
.
R
ACJ
Ą
,
JEST
DLA PANA WIADOMO
ŚĆ OD KAPITANA
H
AGANA
.
—
T
RZY TYSI
ĄCE JARDÓW
—
RZEK
Ł PILOT ŚMIGŁOWCA
.
W
JEGO
G
ŁOSIE DAWAŁO SIĘ WYCZUĆ DRŻENIE
.
B
Y
ŁO COŚ SURREALISTYCZNIE
PI
ĘKNEGO W SPOKOJNYM LOTNISKOWCU Z GRACJĄ TORUJĄCYM SOBIE
DROG
Ę PRZEZ CZYSTE NIEBIESKIE WODY
.
R
ĘKA PILOTA POWĘDROWAŁA DO WYRZUTNIKA TORPEDY
.
W
IEDZIA
Ł
DOK
ŁADNIE
,
GDZIE JEST
—
NIE MUSIA
Ł ODRYWAĆ OCZU OD SWEGO
IMPONUJ
ĄCEGO CELU
.
W
ODLEG
ŁOŚCI DWU TYSIĘCY PIĘCIUSET JARDÓW ZWOLNIŁ BEZPIECZ
-
NIK
.
W
ODLEG
ŁOŚCI DWU TYSIĘCY TRZYSTU JARDÓW DOKONAŁ KOŃCOWEJ
KOREKTY KURSU
,
TAK
ŻE TORPEDA TRAFIŁABY W CEL
,
NAWET GDYBY
ZAWI
ÓDŁ MECHANIZM AKUSTYCZNEGO NAPROWADZANIA
.
W
ODA POD
ŚMIGŁOWCEM BYŁA ZAMGLONA
.
P
ILOT SKIEROWA
Ł
MASZYN
Ę W TAKI SPOSÓB
,
BY URZ
ĄDZENIA RUFOWE LOTNISKOWCA
I G
ŁOWICA TORPEDY ZNALAZŁY SIĘ W TYM SAMYM CZASIE NA TYM
SAMYM MIEJSCU
.
Z
AMIGOTA
ŁO CZERWONE ŚWIATEŁKO
,
A POTEM JU
Ż PALIŁO SIĘ STALE
—
ZNAK
,
ŻE DETONATOR TORPEDY REAGOWAŁ JUŻ NA ANOMALIĘ
MAGNETYCZN
Ą WYWOŁANĄ OBECNOŚCIĄ LOTNISKOWCA O WYPORNOŚCI
CZTERDZIESTU PI
ĘCIU TYSIĘCY TON
.
—
P
OZYTYWNA INDYKACJA
G
AUSSA
—
OZNAJMI
Ł PILOT
.
—
D
WA
TYSI
ĄCE STO JARDÓW
.
R
ZUCAM
.
J
U
Ż MIAŁ URUCHOMIĆ WYRZUTNIĘ TORPEDY
,
GDY W S
ŁUCHAWKACH
ZAHUCZA
Ł MU JAKIŚ GŁOS
:
—
W
R
ÓĆ
!
W
R
ÓĆ
!
W
R
ÓĆ
!
P
ILOT SI
Ę WAHAŁ
.
W
YNIOS
ŁA BRYŁA OKRĘTU KLASY
K
IJ
ÓW ROSŁA MU
W OCZACH
.
—
P
ODA
Ć HASŁO
!
—
KRZYKN
ĄŁ
,
ZACISKAJ
ĄC PALCE NA
WY RZUTNIKU
.
J
ESZCZE NIE SKO
ŃCZYŁ WYMAWIAĆ TEGO SŁOWA
,
GDY G
ŁOS ZACZĄŁ
NATARCZYWIE POWTARZA
Ć
:
—
I
KAR
!
I
KAR
!
I
KAR
!
P
ILOT ZBOCZY
Ł I ODLECIAŁ OD SOWIECKIEGO OKRĘTU WOJENNEGO
.
54
N
API
ĘCIE MIĘDZY
W
SCHODEM I
Z
ACHODEM OS
ŁABŁO RÓWNIE
SZYBKO
,
JAK NARASTA
ŁO
.
Ż
ADNA ZE STRON NIE WYST
ĄPIŁA Z PRZEPROSI
-
NAMI ANI ICH TE
Ż NIE OCZEKIWAŁA
.
Ż
O
ŁNIERZOM SIŁ ZBROJNYCH
PA
ŃSTW
U
K
ŁADU
W
ARSZAWSKIEGO I
NATO,
KT
ÓRYM ZAWIESZONO
URLOPY
,
POZWOLONO UDA
Ć SIĘ
-
DO DOM
ÓW
.
O
DWO
ŁANO BOMBOWCE
,
OKR
ĘTY PODWODNE POWRÓCIŁY DO SWOICH BAZ I USTAŁY RUCHY WOJSK
NA GRANICACH
.
B
Y
Ł TO TRZYNASTY POWAŻNIEJSZY ALARM OD DNIA
24
SIERPNIA
1949
ROKU
,
OD KIEDY TO ZAWI
ĄZANO
P
AKT
P
ÓŁNOCNOATLANTYCKI
.
B
YL TE
Ż AKCENT IRONICZNY
:
PI
ĘĆ GODZIN PO TYM
,
JAK BRYTYJSKI
ŚMIGŁOWIEC
W
ASP ODST
ĄPIŁ OD ZAATAKOWANIA
K
IJOWA
,
POWA
ŻNA
AWARIA STER
ÓW ZMUSIŁA SOWIECKI LOTNISKOWIEC DO ZAWRÓCENIA DO
S
EWASTOPOLA
.
CZ
ĘŚĆ
DRUGA
ZAGRO
ŻENIE
R
OZDZIA
Ł SZÓSTY
1
WYSPY
ZIELONEGO
PRZYL
ĄDKA
A
RCHIPELAG PI
ĘTNASTU WULKANICZNYCH WYSP NA
A
TLANTYKU PRZY
LUILIIOCNO
-
ZACHODNIM WYBRZE
ŻU
A
FRYKI
.
C
Z
ĘŚĆ ATLANTYCKIEGO
CENT
-
NILM
-
GO GRZBIETU G
ŁĘBINOWEGO CIĄGNĄCEGO SIĘ OD
I
SLANDII DO
LII
.
STIM DA
C
UNHA
.
N
ALE
ŻĄ DO
P
ORTUGALII
.
C
UKIER
,
OWOCE I TURYS
-
TYKA L
.
UDN
.
300
000.
D
AWNIEJ CENTRUM NAS
ŁUCHU ZAGRODY
,,S
EA
-
UMIRD
".
L
ÓD RUSZYŁ
.
R
USZY
Ł WOLNO NA PÓŁNOC
—
NIEWIDOCZNY
,
NIE WYKRYTY
ZWIASTUN
ŚMIERCI
.
J
ULIA WYBRA
ŁA DROGĘ KOŁO PARASOLI PRZECIWSŁONECZNYCH
,
KT
ÓRE
UPSTRZY
ŁY PLAŻĘ JAK TRĄDZIK
,
I USIAD
ŁA NA PIASKU OBOK
S
HERWOO
-
DA
T
EN OTWORZY
Ł JEDNO OKO
.
-
N
O I
?
Z
ACZYNAMY PRAC
Ę JUTRO
.
P
AKA Z APARATUR
Ą JUŻ TU DOTARŁA
.
ZANU
ŻASZ TE APARATY W WODZIE NA PIĘĆ SEKUND I PO CHWILI MASZ
LUD
S
HCRWOOD NIE ODZYWA
Ł SIĘ
.
N
A
A
NTARKTYDZIE MARZY
Ł O WYLE
-
GIWANIU SI
Ę NA CIEPŁYM PIASKU
.
J
ULIA USADOWI
ŁA SIĘ WYGODNIE
.
D
O WZCHODU S
ŁOŃCA POZOSTAWAŁY DWIE GODZINY I WCIĄŻ BYŁO
OKROPNIE
M
>
R
;
CO NA TEJ ZWR
ÓCONEJ KU ZACHODOWI PLAŻY
.
G
DZIE JEST
O
AF
?
P
ŁYWA GDZIEŚ
.
P
RZES
ŁONIŁA RĘKĄ OCZY
.
M
USIA
ŁA PATRZEĆ PROSTO W SŁOŃCE
,
ALE
ML
,
ILN JEJ SI
Ę DOJRZEĆ
O
AFA
—
P
ŁYNĄŁ DŁUGIMI
,
SWOBODNYMI
I UI H
.
UNI W ODLEG
ŁOŚCI JAKICHŚ DWUDZIESTU JARDÓW OD FALI PRZY
-
BRZE
ŻNEJ
,
KT
ÓRA BEZLITOŚNIE NISZCZYŁA ZAMKI Z PIASKU PISZCZĄCEJ
DZIECIARNI
.
W
WODZIE K
ĄPAŁO SIĘ ZE STO OSÓB
.
—
C
ZY NASZKICOWA
ŁEŚ PLAN BADAŃ
?
—
SPYTA
ŁA
J
ULIA
.
S
HERWOOD ZIEWN
ĄŁ I USIADŁ
.
—
Z
ROBI
Ę TO JUTRO RANO
.
N
IE R
ÓB
NIGDY DZISIAJ TEGO
,
CO MO
ŻESZ ODŁOŻYĆ DO JUTRA
.
W
IETRZYK SZELE
ŚCIŁ PAPIEREM OD KANAPEK SIEDZĄCEJ W POBLIŻU
ANGIELSKIEJ RODZINY
.
N
AG
ŁA BRYZA PODERWAŁA GAZETĘ I PONIOSŁA JĄ
A
Ż POD ODSŁONIĘTE SKAŁY
.
—
H
EJ
,
S
HERWOOD
!
—
WRZASN
ĄŁ Z WODY
O
AF
.
—
C
HOD
Ź
POP
ŁYWAĆ
,
LENIWY SKURCZYBYKU
!
—
M
A OKROPNE MANIERY
—
STWIERDZI
ŁA
J
ULIA
,
ZAUWA
ŻYWSZY
WYRAZ DEZAPROBATY NA TWARZY ANGIELSKIEJ MATKI
.
B
RYZA ZROBI
ŁA SIĘ SILNIEJSZA
.
S
HERWOOD NACI
ĄGNĄŁ NA RAMIONA
R
ĘCZNIK I OBSERWOWAŁ PŁYWAJĄCEGO
O
AFA
.
—
N
IE ZAUWA
ŻYŁEM
,
ŻEBYŚ SIĘ NA TO USKARŻAŁA
.
—
W
IELKIM PLUSEM
O
AFA JEST TO
,
ŻE KOMPLETNIE NIE UZNAJE
KOMPLIKACJI
—
ZAUWA
ŻYŁA
J
ULIA Z FIGLARNYM U
ŚMIESZKIEM
.
O
AF BRN
ĄŁ W WODZIE DOTYKAJĄC DNA I PRZEKLINAŁ DZIECIAKI
,
KT
ÓRE GO OCHLAPYWAŁY
.
J
ULIA ZATRZ
ĘSŁA SIĘ Z ZIMNA
.
Z
PO
ŁUDNIA NADCIĄGAŁA SZARA CHMURA DZIWNIE NIE PASUJĄCA DO
B
ŁĘKITNEGO NIEBA I MORZA
,
ZASNUWAJ
ĄC WODĘ I WIDNOKRĄG
.
J
ULIA ZN
ÓW ZADRŻAŁA
.
—
R
OBI SI
Ę CHŁODNO
.
—
W
KR
ÓTCE ZACHÓD SŁOŃCA
.
—
T
AK
,
ALE WCZORAJ O TEJ PORZE NIE BY
ŁO ZIMNO
.
W
ZD
ŁUŻ LINII BRZEGU BIEGŁ PIES
,
GONI
ĄC ZA KAWAŁKAMI DREWNA
WYRZUCONYMI PRZEZ MORZE
,
A TERAZ RZUCANYMI MU PRZEZ PANA
.
N
AGLE PIES USIAD
Ł W WODZIE
,
PODNI
ÓSŁ GŁOWĘ KU CIEMNIEJĄCEMU
NIEBU I
ŻAŁOBNIE ZASKOMLAŁ
.
D
ZIECI W POBLI
ŻU ZAPISZCZAŁY Z
UCIECHY
.
J
ULIA S
ŁYSZAŁA
,
JAK JEDNO Z ANGIELSKICH DZIECI POWIEDZIA
ŁO
:
—
T
ATO
,
PATRZ
!
M
ORZE ZMIENIA KOLOR
!
—
T
O DLATEGO
,
ŻE ZACHODZI SŁOŃCE
.
J
ULIA JU
Ż MIAŁA ZROBIĆ UWAGĘ NA TEMAT MGŁY
,
KT
ÓRA KOMPLET
-
NIE PRZES
ŁANIAŁA HORYZONT
,
KIEDY SKOMLENIE PSA ZAMIENI
ŁO SIĘ
W CI
ĄGŁE
,
ŚCINAJĄCE KREW W ŻYŁACH WYCIE
.
—
N
IE WIESZ
,
CZY PRZYPADKIEM NA TYCH WYSPACH NIE PANUJE
W
ŚCIEKLIZNA
?
—
SPYTA
Ł
S
HERWOOD PRZYPATRUJ
ĄC SIĘ Z OBAWĄ
PRZERA
ŻONEMU ZWIERZĘCIU
,
KT
ÓRE WLOKŁO TYLNE NOGI W WODZIE NIE
ZWRACAJ
ĄC UWAGI NA USPOKAJAJĄCY GŁOS SWOJEGO PANA
.
J
ULII W
ŁOSY ZACZĘŁY STAWAĆ DĘBA NA GŁOWIE
.
O
NA I PIES
WYCZUWALI
,
ŻE DZIEJE SIĘ COŚ STRASZNEGO
.
P
OTEM PODNIECONE DZIECKO ZACZ
ĘŁO WOŁAĆ
:
—
T
ATO
!
M
AMO
!
P
ATRZCIE
!
P
ATRZCIE
!
M
ORZE ROZPALI
ŁO SIĘ DO CZERWONOŚCI
!
L
ÓD ZAATAKOWAŁ
.
N
A MORZU
,
W ODLEG
ŁOŚCI STU JARDÓW OD BRZEGU
,
WYSKOCZY
ŁO
WYSOKO W POWIETRZE KILKA DELFIN
ÓW WALĄC SZALEŃCZO OGONAMI
.
O
PAD
ŁY Z POWROTEM DO MORZA I MŁÓCIŁY WODĘ DO BIAŁOŚCI
.
K
ĄPIĄCY SIĘ ZACZĘLI NAGLE KRZYCZEĆ PRZERAŻENI I KONWULSYJNIE
MACHA
Ć RĘKAMI I NOGAMI
.
L
UDZIE BIEGLI PLA
ŻĄ I WSKAKIWALI DO
MORZA
,
ŻEBY RATOWAĆ SWOJE DZIECI
,
ALE GDY TYLKO SI
Ę ZANURZYLI
,
CHWYTA
ŁY ICH NATYCHMIAST TAKIE SAME PAROKSYZMY
.
J
ULIA I
S
HERWOOD WSTALI I PATRZYLI W OS
ŁUPIENIU NA TĘ STRASZNĄ
SCEN
Ę
,
WIEDZ
ĄC PODŚWIADOMIE
,
ŻE NIE MOGĄ NIC ZROBIĆ
.
O
SZALA
ŁY DELFIN PRZEBIJAŁ SIĘ NA ŚLEPO PRZEZ TUMULT KRZYCZĄ
-
CYCH I MIOTAJ
ĄCYCH SIĘ LUDZI
.
S
UN
ĄC Z PRĘDKOŚCIĄ CZTERDZIESTU MIL
NA GODZIN
Ę WYRŻNĄŁ OSTRYM PYSKIEM Z IMPETEM CAŁEJ SWOJEJ
CZTERYSTUFUNTOWEJ MASY W KRZY
Ż JAKIEGOŚ MĘŻCZYZNY
.
K
R
ĘGOSŁUP
TRZASN
ĄŁ NIESZCZĘŚNIKOWI JAK SUSZONE SPAGHETTI
.
U
MAR
Ł NATYCH
-
MIAST
,
ALE KOM
ÓRKI NERWOWE W NARUSZONYM MÓZGU DZIAŁAŁY
NADAL
,
ZMUSZAJ
ĄC JEGO NIEŻYWE RĘCE DO WYKONYWANIA WCIĄŻ
DZIKICH PODRYG
ÓW
.
P
RZESUWA
Ł SIĘ WOLNO PRZEZ ZWAŁY ZMARŁYCH
I UMIERAJ
ĄCYCH
.
P
O
ŚMIERCI NABRAŁ UMIEJĘTNOŚCI
,
KT
ÓREJ BRAKOWA
-
ŁO MU ZA ŻYCIA
—
POTRAFI
Ł PŁYWAĆ
.
K
RWISTOCZERWONA WODA NIOS
ŁA GŁĘBOKIE
,
GARD
ŁOWE KRZYKI
O
AFA
.
C
IA
ŁA DZIECI
,
KT
ÓRE GO OCHLAPYWAŁY
,
UNOSI
ŁY SIĘ NA WODZIE
TWARZAMI W D
ÓŁ W ZASIĘGU JEGO MOCNYCH WALĄCYCH PIĘŚCI
.
S
HERWOOD ZROBI
Ł NA OŚLEP KROK DO PRZODU
.
J
ULIA Z
ŁAPAŁA GO
ZA R
ĘKĘ
.
N
IE ODWRACAJ
ĄC WZROKU OD KOSZMARU
,
JAKI SI
Ę PRZED NIĄ
ROZGRYWA
Ł
,
POWIEDZIA
ŁA CICHO
:
—
N
IE MO
ŻEMY NICZEGO ZROBIĆ
,
PRAWDA
?
S
TALI BEZ RUCHU OBOK SIEBIE
,
POZWALAJ
ĄC
,
BY
ÓW WIDOK
I STRASZNY KRZYK WRY
ŁY IM SIĘ GŁĘBOKO W PAMIĘĆ
.
2
T
RUP POMACHA
Ł PRZYJAŹNIE PORTUGALSKIEJ CIĘŻARÓWCE WOJSKO
-
WEJ
.
K
ONW
ÓJ AUT SIĘ ZATRZYMAŁ
.
S
ZE
ŚĆ PAR REFLEKTORÓW OMIOTŁO
CICH
Ą PLAŻĘ USŁANĄ POŁYSKUJĄCYMI MARTWYMI RYBAMI
.
R
EFLEKTOR
-
-
SZPERACZ NA CI
ĘŻARÓWCE PROWADZĄCEJ KONWÓJ OBMACAŁ MARTWE
-
GO M
ĘŻCZYZNĘ
.
T
EN POMACHA
Ł ZNOWU WIELKĄ OWŁOSIONĄ RĘKĄ
DZIWNYM PODRYGUJ
ĄCYM RUCHEM
.
C
ZTERECH LUDZI ZESKOCZY
ŁO Z KLAPY PIERWSZEJ CIĘŻARÓWKI
:
DW
ÓCH ŻOŁNIERZY ZE SKŁADANYMI NOSZAMI
,
LEKARZ WOJSKOWY
I KSI
ĄDZ W CZARNEJ SUTANNIE
.
M
ORZE SZEMRA
ŁO KPIĄCO
,
GDY GRUPKA
TA PODCHODZI
ŁA DO TRUPA
.
P
RZEST
ĄPILI TUŃCZYKA I PIECZOŁOWICIE
OBESZLI Z DALA RYB
Ę
-
M
ŁOTA LEŻĄCĄ NA BOKU Z ROZDZIAWIONĄ
W P
ÓŁKSIĘŻYC PASZCZĄ I DRGAJĄCĄ PŁETWĄ PIERSIOWĄ
.
Ż
O
ŁNIERZE POSTAWILI NOSZE OBOK OLBRZYMIEGO NIEBOSZCZY
-
KA POPATRUJ
ĄC NA NIEGO LĘKLIWIE
,
PODCZAS GDY LEKARZ OS
ŁUCHIWAŁ
MU KLATK
Ę PIERSIOWĄ
.
T
RUP UNI
ÓSŁ RĘKĘ
,
KT
ÓRA ZAPLĄTAŁA SIĘ
W STETOSKOP
.
D
OKTOR PRZYGI
ĄŁ JĄ KOLANEM I SKINĄŁ NA JEDNEGO
Z
ŻOŁNIERZY
.
K
SI
ĄDZ ZAJĄKNĄŁ SIĘ RECYTUJĄC MONOTONNIE MODLITWĘ
.
O
BLIZA
Ł
NERWOWO WARGI I KONTYNUOWA
Ł CZYTANIE
,
TRZYMAJ
ĄC BREWIARZ
POD
TAKIM K
ĄTEM
,
ŻEBY ZNALAZŁ SIĘ W ŚWIETLE REFLEKTORÓW
CI
ĘŻARÓWEK
.
Ż
O
ŁNIERZE NIECHĘTNIE OPASALI RZEMIENIAMI ZWŁOKI WŁOCHATEGO
M
ĘŻCZYZNY I ZACISNĘLI SPRZĄCZKI
.
L
EKARZ WYPROSTOWA
Ł SIĘ
,
UKO
ŃCZYWSZY BADANIE
.
Ż
O
ŁNIERZE
NIE CZEKAJ
ĄC NA ROZKAZ PODNIEŚLI CIĘŻKIE CIAŁO
,
PO
ŁOŻYLI JE NA
NOSZACH I ZANIE
ŚLI DO CZEKAJĄCEGO KONWOJU
.
O
AF BY
Ł SZEŚĆDZIESIĄTYM TRZECIM TRUPEM ZABRANYM TEJ NOCY
Z PLA
ŻY NA
W
YSPACH
Z
IELONEGO
P
RZYL
ĄDKA
.
N
IEWIELE Z NICH
WYMAGA
ŁO TAKIEGO WYSIŁKU PRZY NIESIENIU
.
B
Y
ŁY TO GŁÓWNIE TRUPY DZIECI
.
3
A
DMIRA
Ł
H
OWE RZUCA
Ł W ROZTARGNIENIU KAWAŁKI CHLEBA
STADKU LONDY
ŃSKICH SZPAKÓW
,
S
ŁUCHAJĄC MELDUNKU
A
BBOTTA
.
T
O
ZDUMIEWAJ
ĄCE
,
ŻE TA TRÓJKA POJAWIŁA SIĘ NA
W
YSPACH
Z
IELONEGO
P
RZYL
ĄDKA
.
B
Y
Ł JEDNAK PRZEKONANY
,
ŻE NIE WIEDZIAŁA NICZEGO
O ZAGINIONYM OKR
ĘCIE PODWODNYM
„A
STERIA
".
J
E
ŚLI
B
RILL BY
Ł TEGO
PEWIEN
,
TO W PORZ
ĄDKU
.
—
O
BAWIAM SI
Ę
—
POWIEDZIA
Ł NA KONIEC
A
BBOTT
—
ŻE
WCZE
ŚNIEJ CZY PÓŹNIEJ ZROBIĘ JAKIŚ POWAŻNY BŁĄD PISZĄC LISTY
W IMIENIU CZ
ŁONKÓW ZAŁOGI
.
A
DMIRA
Ł
H
OWE RZUCI
Ł OSTATNI KAWAŁEK CHLEBA
.
—
D
AJESZ
SOBIE WSPANIALE RAD
Ę
,
J
AMES
.
—
Z
DARZA
ŁY MI SIĘ DROBNE POMYŁKI
,
SIR
—
WYZNA
Ł
A
BBOTT
.
—
N
A SZCZ
ĘŚCIE ZAWSZE UDAWAŁO MI SIĘ JE WYJAŚNIĆ W DALSZYCH
LISTACH
.
S
ZPAKI RZUCI
ŁY SIĘ NA KACZORA Z
S
T
.
J
AMES
P
ARK
,
KT
ÓRY ZŁAPAŁ
DLA SIEBIE CA
ŁĄ KROMKĘ
.
A
DMIRA
Ł
H
OWE Z ROZBAWIENIEM OBSER
-
WOWA
Ł ICH BŁAZEŃSTWA
.
—
N
IE B
ĘDZIESZ SIĘ JUŻ MUSIAŁ DŁUŻEJ MARTWIĆ
,
J
AMES
.
Z
DECYDOWANO ZAKO
ŃCZYĆ TĘ OPERACJĘ
.
O
G
ŁOSIMY ZAGINIĘCIE
„A
S
-
TERII
"
PRZY NAJBLI
ŻSZEJ NADARZAJĄCEJ SIĘ OKAZJI
.
4
S
HERWOOD PRZYPATRYWA
Ł SIĘ
,
JAK
J
ULIA WCI
ĄGA SŁUPEK ZABAR
-
WIONEJ NA CZERWONO WODY MORSKIEJ DO PIPETY I STARANNIE
ROZMAZUJE KILKA KROPEL NA CZYSTYM SZKIE
ŁKU
.
Z
AKONNICE PROWA
-
DZ
ĄCE SZPITAL NA
W
YSPACH
Z
IELONEGO
P
RZYL
ĄDKA ZGODZIŁY SIĘ
UDOST
ĘPNIĆ JEJ SWOJE MAŁE LABORATORIUM
.
U
MIE
ŚC
M
ŚWIEŻE SZKIEŁKO POD MIKROSKOPEM I DAŁA ZNAK
S
HERWOODOWI
,
ŻEBY POPATRZYŁ
.
N
IE ODZYWA
ŁA SIĘ NIEMAL OD RANA
,
OD MOMENTU GDY STA
ŁA PRZY TRUMNIE
O
AFA PODCZAS POGRZEBU
.
S
HERWOOD SPOJRZA
Ł PRZEZ OKULAR NA TYSIĄCE POWIĘKSZONYCH
ŻYJĄTEK PRZYPOMINAJĄCYCH DELIKATNE PRZEZROCZYSTE DZWONECZKI
.
—
C
ZY TO S
Ą TE MAŁŻORACZKI
,
O KT
ÓRYCH MI MÓWIŁAŚ
?
—
SPYTA
Ł
.
—
N
IE
.
--
A
CO
?
—
D
INOFLAGELLATA
,
C
YMNODINIUM BREVE
.
N
AG
ŁY SPADEK TEMPERA
-
TURY MORZA ZABIJA JE I WTEDY WYDALAJ
Ą DO WODY SŁABĄ TOKSYNĘ
PORA
ŻAJĄCĄ NERWY
.
D
O
ŚĆ POSPOLITE W
Z
ATOCE
M
EKSYKA
ŃSKIEJ
,
GDZIE
POWODUJ
Ą TAK ZWANE CZERWONE PŁYWY
.
—
G
ŁOS MIAŁA BEZNAMIĘTNY
.
—
I
ONE TO W
ŁAŚNIE BYŁY PRZYCZYNĄ
...?
—
R
YBY PRZEP
ŁYWAJĄCE PRZEZ TEN CZERWONY WYKWIT GINĄ
,
BO
WYPUSTKI OSIOWE ICH KOM
ÓREK ZOSTAJĄ PORAŻONE
,
A CA
ŁY SYSTEM
NERWOWY ZNISZCZONY
.
S
HERWOOD WYPROSTOWA
Ł SIĘ I POPATRZYŁ NA KOLBĘ Z WODĄ
MORSK
Ą
.
—
C
ZY TA PR
ÓBKA JEST WCIĄŻ NIEBEZPIECZNA
?
—
N
IE
.
T
OKSYNA ROZK
ŁADA SIĘ SZYBKO W ŚWIETLE SŁONECZNYM
.
—
J
E
ŚLI WYDZIELAJĄ SŁABĄ TOKSYNĘ
,
TO Z PEWNO
ŚCIĄ
...
—
S
P
ÓJRZ RAZ JESZCZE
—
RZEK
ŁA
J
ULIA
.
—
N
IGDY NIE WIDZIA
ŁAM
TAKIEJ ICH KONCENTRACJI
.
S
HERWOOD ZNOWU POPATRZY
Ł PRZEZ MIKROSKOP NA DZIESIĄTKI
TYSI
ĘCY DZWONKOWATYCH ORGANIZMÓW
.
N
IE M
ÓGŁ WPROST UWIERZYĆ
,
ŻE MOGĄ ZAMIENIĆ WODĘ MORSKĄ
W
ŚMIERCIONOŚNY PŁYN PORAŻAJĄCY NERWY
.
5
N
ACZELNY
D
OW
ÓDCA
NATO
NA
A
TLANTYKU
,
ADMIRA
Ł
B
RANDON
P
EARSON
,
BY
Ł LEPSZYM SŁUCHACZEM NIŻ MÓWCĄ
.
S
IEDZIA
Ł W MILCZE
-
NIU W SWOJEJ KABINIE NA LOTNISKOWCU
„J
OHNSON
",
NIEKIEDY TYLKO
ZADAWA
Ł JAKIEŚ PYTANIE I OD CZASU DO CZASU KIWAŁ GŁOWĄ
ZACH
ĘCAJĄC
S
HERWOODA DO M
ÓWIENIA
.
N
A JEGO TWARZY NIE BY
ŁO
WIDA
Ć ŻADNEJ REAKCJI NA WYSUWANĄ PRZEZ GEOLOGA HIPOTEZĘ
O GIGANTYCZNEJ ZANURZONEJ G
ÓRZE LODOWEJ
.
R
AZ TYLKO
,
GDY
S
HERWOOD POWTARZA
Ł
,
ŻE W MYŚL JEGO OBLICZEŃ CHODZI O OSIEM
TYSI
ĘCY MIL SZEŚCIENNYCH LODU
,
P
EARSON WYMIENI
Ł SPOJRZENIE
Z
H
AGANEM
.
B
Y
ŁO TO JEDYNE ODSTĘPSTWO
.
K
APITAN PIECHOTY
MORSKIEJ SIEDZIA
Ł NA KRZEŚLE W POBLIŻU DRZWI I ROBIŁ NOTATKI
.
J
ULIA
,
WYPOWIEDZIAWSZY SWOJ
Ą KWESTIĘ
,
ZACHOWYWA
ŁA MILCZENIE
.
P
EARSON UNI
ÓSŁ RĘKĘ
.
—
N
IECH PAN ZACZEKA
,
S
HERWOOD
.
P
ROSZ
Ę MI POWIEDZIEĆ
,
JAK PA
ŃSKA GÓRA DOTARŁA Z
A
NTARKTYKI NA
W
YSPY
Z
IELONEGO
P
RZYL
ĄDKA
.
—
W
YDAJE MI SI
Ę
,
ŻE NIÓSŁ JĄ
P
R
ĄD
Z
ACHODNI NA PO
ŁUDNIO
-
WYM
A
TLANTYKU
,
POTEM
P
R
ĄD
B
ENGUELSKI
,
KT
ÓRY PŁYNIE NA PÓŁNOC
WZD
ŁUŻ WYBRZEŻA
A
FRYKI
P
O
ŁUDNIOWO
-W
SCHODNIEJ
,
A TERAZ SPY
-
CHANA JEST PRZEZ
A
TLANTYK NA P
ÓŁNOCNY ZACHÓD KU WSCHODNIEMU
WYBRZE
ŻU
A
MERYKI PRZEZ
P
R
ĄD
P
ÓLNOCNORÓWNIKOWY
.
P
UKANIE DO DRZWI PRZERWA
ŁO CISZĘ
,
KT
ÓRA ZAPANOWAŁA
.
H
AGAN
PODSZED
Ł DO NICH I WRÓCIŁ NA SWOJE MIEJSCE
,
CZYTAJ
ĄC
,
DWIE
DEPESZE
.
P
EARSON ODCHYLI
Ł DO TYŁU SWOJE KRZESŁO I STRZELAŁ PALCAMI
.
—
A
JAKA
,
PANA ZDANIEM
,
JEST OBECNA WIELKO
ŚĆ TEJ PAŃSKIEJ GÓRY
?
—
U
ŻYWAŁ OKREŚLENIA
„
PA
ŃSKA GÓRA
"
WE WSZYSTKICH PYTANIACH
ZADAWANYCH
S
HERWOODOWI
.
—
T
EGO NIE JESTEM PEWIEN
,
SIR
—
ODPAR
Ł
S
HERWOOD PO CHWILI
NAMYS
ŁU
.
—
N
IE MAMY DANYCH O ZACHOWANIU ZANURZONYCH G
ÓR
LODOWYCH I W ISTOCIE
ŻADNYCH INFORMACJI O TEMPERATURZE CZY
K IERUNKU PODPOWIERZCHNIOWYCH PR
ĄDÓW OCEANICZNYCH
.
W
SWO
-
ICH PRZYPUSZCZENIACH
,
BO S
Ą TO TYLKO PRZYPUSZCZENIA
,
OPIERA
ŁEM
SI
Ę NA ZNANYCH RUCHACH PRĄDÓW POWIERZCHNIOWYCH
.
P
EARSON WSTA
Ł
.
—
D
ZI
ĘKUJĘ ZA SPOTKANIE
,
PANNO
H
AMMOND
I PANIE
S
HERWOOD
.
B
Y
ŁBYM WDZIĘCZNY
,
GDYBY
ŚCIE PAŃSTWO
ZGODZILI SI
Ę POZOSTAĆ JAKIŚ CZAS NA
„E
URECE
",
P
ÓKI NIE PRZEPRO
-
WADZIMY DALSZYCH BADA
Ń
.
S
POTKANIE DOBIEG
ŁO KOŃCA
.
—
I
TY IM WIERZYSZ
?
—
ZAATAKOWA
Ł
P
EARSON
H
AGANA MINUT
Ę
PO WYJ
ŚCIU
J
ULII I
S
HERWOODA
.
—
T
AK
,
SIR
.
D
LATEGO W
ŁAŚNIE WYSŁAŁEM ICH NAJPIERW NA
Z
IELONY
P
RZYL
ĄDEK
.
—
D
OBRY
B
O
ŻE
,
CZEG
ÓŻ TO NIE MUSZĘ PRZEŁKNĄĆ W SWOIM
ŻYCIU
—
MRUKN
ĄŁ
P
EARSON
.
—
C
ZY ZAPISA
ŁEŚ WSZYSTKO
,
CO ON
M
ÓWIŁ
?
—
T
AK
,
SIR
.
—
H
AGAN PODA
Ł MU DWIE DEPESZE
.
—
P
RZYSZ
ŁY
,
GDY PAN Z NIMI ROZMAWIA
Ł
.
—
M
ÓWIĄC TO
H
AGAN MIA
Ł NA TWARZY
CIE
Ń UŚMIECHU
.
SACLANT
PRZECZYTA
Ł PIERWSZĄ
.
Z
I
NSTYTUTU
O
CEANOGRAFII
S
CRIPPSA
.
P
RZEPROWADZILI TAM W
ŁASNE BADANIA PRÓBKI WODY
MORSKIEJ Z
Z
IELONEGO
P
RZYL
ĄDKA I POTWIERDZILI WNIOSKI
J
ULII
H
AMMOND
.
D
ODATKOWO WSPOMINALI O WYPADKU W
M
IAMI
B
EACH W LUTYM
1969
ROKU
,
KIEDY KILKA K
ĄPIĄCYCH SIĘ OSÓB
DOZNA
ŁO USZKODZENIA MÓZGU SPOWODOWANEGO PRZEZ DINOFLAGEL
-
LATY
.
D
RUGA DEPESZA POCHODZI
ŁA Z
W
IRGINII
,
Z
C
ENTRUM
N
ADZORU
P
OWIETRZNEGO
M
ARYNARKI
W
OJENNEJ W
D
AHLGREN
:
WASZA
PRO
ŚBA
O
INFORMACJE
O
WIELKICH
G
ÓRACH
LODOWYCH.
NAJWI
ĘKSZA
SFOTOGRAFO-
WANA
PRZEZ
SATELIT
Ę
ESSA-3
W
19671968.
G
ÓRA
POZOSTAWA
ŁA
NA
MORZU
WEDDELLA.
PO
RAZ
PIERWSZY
WIDZIANA
ORBITA
4699
11
PA
ŹDZIERNI-
KA
1967.
PO
RAZ
OSTATNI
WIDZIANA
ORBITA
6408
27
LUTEGO
1968.
WIELKO
ŚĆ
175
KILOMETR
ÓW
NA
111
KILOMETR
ÓW.
OZNACZENIE
G
ÓRY
—
OLBRZY-
MIA
CYLINDRYCZNA...
P
EARSON PRZERWA
Ł CZYTANIE
.
N
APOTKA
Ł WZROK
H
AGANA
.
—
T
YLKO O KILKA KILOMETR
ÓW MNIEJSZA NIŻ GÓRA LODOWA
S
HERWOODA
—
RZEK
Ł
H
AGAN ODCZYTUJ
ĄC MYŚLI ADMIRAŁA
.
6
FLIP
Z
ESTAW INSTRUMENT
ÓW PŁYWAJĄCYCH
.
W
ALTER
J.
K
RANTZ
W
YDZIA
Ł
T
RANSPORTOWY
O
CHRONA
W
YBRZE
ŻA
S
TAN
ÓW
Z
JEDNOCZONYCH
(T
RZECI
O
KR
ĘG
)
D
OW
ÓDZTWO
M
I
ĘDZYNARODOWEJ
S
ŁUŻBY
L
ODOWEJ
G
OVERNORS
I
SLAND
N
OWY
J
ORK
,
NY
10004
D
O
A
DMIRA
ŁA
B
RANDONA
P
EARSONA
,
SACLANT-
A
,
USS
„J
OHN
-
SON
"
S
ZANOWNY
P
ANIE
A
DMIRALE
,
W
SPRAWIE
:
Z
APIS ROZMOWY
—
PAN
(G.
S
HERWOOD
)
J.
H
AMMOND
P
RZECZYTALI
ŚMY
.
R
OZWA
ŻYLIŚMY
.
I
JESTE
ŚMY SCEPTYCZNI
.
N
ASZE
DO
ŚWIADCZENIA Z GÓRAMI LODOWYMI OGRANICZAJĄ SIĘ DO GÓR
G
RENLANDII
,
A SZCZEG
ÓLNIE TYCH
,
KT
ÓRE ODERWAŁY SIĘ OD LODOWCA
NA MORZU
B
AFFINA I ZOSTA
ŁY ZMIECIONE NA SZLAKI ŻEGLUGOWE PRZEZ
P
R
ĄD
L
ABRADORSKI NA P
ÓŁNOCNYM
A
TLANTYKU
.
T
E W
ŁAŚNIE GÓRY
LODOWE NAS INTERESUJ
Ą
.
N
IEKIEDY DU
ŻA GÓRA LODOWA PŁYNIE
Z PR
ĄDEM NA POŁUDNIE AŻ DO WYSOKOŚCI
B
OSTONU I S
ŁYSZELIŚMY OD
NASZYCH KONTAKT
ÓW W
A
FRYCE
P
O
ŁUDNIOWEJ O ANTARKTYCZNEJ
G
ÓRZE LODOWEJ
,
KT
ÓRĄ DOSTRZEŻONO W POBLIŻU
K
APSZTADU W ROKU
1955.
N
IE MA WI
ĘC WĄTPLIWOŚCI
,
ŻE GÓRY LODOWE MOGĄ PŁYNĄĆ
Z PR
ĄDEM NA WYJĄTKOWO DUŻE ODLEGŁOŚCI
.
L
ECZ RZECZ
Ą NIEMOŻLI
-
W
Ą JEST
,
BY JAKAKOLWIEK G
ÓRA LODOWA
,
Z
A
RKTYKI CZY
A
NTARKTYKI
,
PRZETRWA
ŁA NA TYLE DŁUGO
,
BY PRZEKROCZY
Ć RÓWNIK
.
Z
DUMIENI
JESTE
ŚMY
,
ŻE PAN
S
HERWOOD
(
KT
ÓREGO PAMIĘTAMY Z OKRESU JEST
S
ŁUŻBY U NAS JAKO OBSERWATORA
MSL)
MO
ŻE WIERZYĆ
,
ŻE DOSZŁO DO
TAKIEGO BEZPRECEDENSOWEGO WYPADKU
.
P
ROSZ
Ę ZAPYTAĆ PANA
S
HERWOODA
,
DLACZEGO ODERWANIE SI
Ę OD LODOWCA OŚMIU TYSIĘCY
MIL SZE
ŚCIENNYCH LODU NIE POZOSTAWIŁO SEJSMICZNYCH ŚLADÓW
I DLACZEGO NIEUNIKNIONA FALA ZAK
ŁÓCEŃ NIE ZOSTAŁA
ZAREJESTROWA
-
NA PRZEZ
FLIP-
Y NALE
ŻĄCE DO
S
CRIPPSA I BRYTYJSKIEJ
M
I
ĘDZYNARO
-
DOWEJ
K
OMISJI
O
CEANOGRAFICZNEJ
.
S
ZCZEG
ÓŁOWĄ ANALIZĘ WSZYST
-
KICH ARGUMENT
ÓW PANA
S
HERWOODA PRZE
ŚLEMY W CIĄGU DWUDZIE
-
STU CZTERECH GODZIN
.
N
IE JESTE
ŚMY POWOŁANI DO WYRAŻENIA OPINII
CO DO OBSERWACJI PANNY
H
AMMOND DOTYCZ
ĄCYCH PODNIESIENIA
POZIOMU TOKSYNY W OCEANIE SPOWODOWANEGO
ŚMIERCIĄ PLANKTO
-
NU
.
—_____
Z
POWA
ŻANIEM
(
PODPISANO
)
W
ALTER
J.
K
RANTZ
Z
AST
ĘPCA WICEKOMENDANTA
,
M
I
ĘDZYNARODOWA
S
ŁUŻBA
L
ODOWA
7
—
N
IECH PAN SIADA
,
S
HERWOOD
—
POWIEDZIA
Ł GRZECZNIE
ADMIRA
Ł
P
EARSON
,
GDY DO JEGO KABINY WPROWADZONO GEOLOGA
.
S
HERWOOD USIAD
Ł NA WSKAZANYM KRZEŚLE
.
L
ĘK
,
JAKI ODCZUWA
Ł NA
POCZ
ĄTKU NA MYŚL O SPOTKANIU Z
N
ACZELNYM
D
OW
ÓDCĄ
S
I
Ł
S
PRZY
-
MIERZONYCH
,
UST
ĄPIŁ
.
T
ERAZ ODCZUWA
Ł IRYTACJĘ Z POWODU WOŻENIA
GO
ŚMIGŁOWCEM TAM I Z POWROTEM Z
„E
UREKI
"
NA
„J
OHNSONA
".
—
T
EORIA O PA
ŃSKIEJ OLBRZYMIEJ GÓRZE LODOWEJ MA SŁABY
PUNKT
—
RZEK
Ł
P
EARSON
.
—
P
OWA
ŻNY MANKAMENT
.
—
D
ZIWI
Ę SIĘ
,
ŻE ZNALAZŁ PAN TYLKO JEDEN
—
ODPAR
Ł ZE
SPOKOJEM
S
HERWOOD
.
—
J
A OSOBI
ŚCIE NIE MARTWIŁBYM SIĘ
,
GDYBY
ZNALAZ
Ł ICH PAN TYSIĄC I JEDEN
.
P
EARSON ZIGNOROWA
Ł TĘ UWAGĘ
.
—
E
KSPERCI OD G
ÓR LODOWYCH
M
ÓWIĄ
,
ŻE OBSUNIĘCIE SIĘ DO WODY OŚMIU TYSIĘCY MIL SZEŚCIEN
-
NYCH LODU SPOWODOWA
ŁOBY ZAKŁÓCENIA SEJSMICZNE
.
P
RZEJRZELI
REJESTRY
.
O
D KILKU LAT NIE BY
ŁO NA
A
NTARKTYDZIE
ŻADNYCH
POWA
ŻNIEJSZYCH TRZĘSIEŃ ZIEMI
.
—
R
OZPAKOWA
Ł CYGARO CZEKAJĄC
NA ODPOWIED
Ź
S
HERWOODA
.
—
N
O I CO PAN NA TO
?
—
P
OTEM
,
GDY G
ÓRA LODOWA ODERWAŁA SIĘ OD KALOTY
,
ZE
ŚLIZ
-
N
ĘŁA SIĘ NA POWSTAŁEJ WSKUTEK TARCIA PODUSZCE WODNEJ
—
ODPO
-
WIEDZIA
Ł
S
HERWOOD
.
—
N
IGDY NIE M
ÓWIŁEM
,
ŻE PORUSZAŁA SIĘ
SZYBKO
.
M
O
ŻLIWE
,
ŻE ZEŚLIZNIĘCIE SIĘ DO MORZA TRWAŁO MIESIĄC
.
J
AKKOLWIEK G
ÓRA PORUSZAŁA SIĘ POWOLI
,
MIA
ŁA JEDNAK WYSTARCZA
-
J
ĄCO DUŻY IMPET
,
ŻEBY PRZESUNĄĆ SIĘ PRZEZ SZELF KONTYNENTALNY
I ZNALE
ŹĆ SIĘ NA GŁĘBOKIEJ WODZIE
.
P
EARSON ZAPALI
Ł CYGARO
.
Z
ACZYNA
Ł REWIDOWAĆ SWOJĄ OPINIĘ CO
DO
S
HERWOODA
.
—
A
GDZIE JEST TERAZ TA G
ÓRA LODOWA
?
S
HERWOOD ZAUWA
ŻYŁ
,
ŻE TYM RAZEM ADMIRAŁ
P
EARSON NIE
POWIEDZIA
Ł
„
PA
ŃSKA GÓRA
".
—
C
ZY PROWADZI SI
Ę JEJ POSZUKIWA
-
NIE
,
PANIE ADMIRALE
?
—
O
DWO
ŁAŁEM JE
.
N
O WI
ĘC GDZIE JEST TERAZ
?
—
M
OG
Ę SIĘ TYLKO Z GRUBSZA DOMYŚLAĆ
.
—
W
CHWILI OBECNEJ
,
PANIE
S
HERWOOD
,
MO
ŻEMY SIĘ OPIERAĆ
JEDYNIE NA PA
ŃSKICH DOMYSŁACH
.
S
HERWOOD SPOJRZA
Ł W POZBAWIONE WYRAZU OCZY
.
B
Y
ŁO TO
ZE STRONY ADMIRA
ŁA PIERWSZE
,
CHO
Ć NIEBEZPOŚREDNIE
,
PRZYZ
-
NANIE
,
ŻE WIERZY W ISTNIENIE GÓRY LODOWEJ
.
—
W
PRZYBLI
ŻE
-
NIU W PO
ŁOWIE DROGI MIĘDZY
W
YSPAMI
Z
IELONEGO
P
RZYL
ĄDKA
A
P
UERTO
R
ICO
,
ADMIRALE
.
A
LE PROSZ
Ę TRAKTOWAĆ TO NAPRAWDĘ
JEDYNIE JAKO PRZYPUSZCZENIE I TO ZAK
ŁADAJĄC DUŻY MARGINES
B
ŁĘDU
.
P
EARSON POKIWA
Ł GŁOWĄ
.
—
T
O ZROZUMIA
ŁE
.
—
C
ZY MOG
Ę COŚ ZASUGEROWAĆ
?
—
O
CZYWI
ŚCIE
.
—
M
OG
Ę SIĘ MYLIĆ W OBLICZENIACH O WIELE MIL
.
B
Y
ŁOBY DOBRZE
NADA
Ć PRZEZ RADIO PROŚBĘ DO WSZYSTKICH STATKÓW
,
ŻEBY INFORMO
-
WA
ŁY
„J
OHNSONA
"
CZY
„E
UREK
Ę
"
O WSZELKICH NIEZWYK
ŁYCH ZJAWIS
-
KACH
,
NIEZALE
ŻNIE OD TEGO
,
JAK MA
ŁO SIĘ WYDAJĄ ZNACZĄCE
.
L
EKKIE
ZMIANY KOLORU MORZA I TAK DALEJ
,
WSZYSTKO
.
D
WIE GODZINY PO NADANIU TEJ PRO
ŚBY ZAŁOGA KUTRA
O
CHRONY
W
YBRZE
ŻA
S
TAN
ÓW
Z
JEDNOCZONYCH ZAWIADOMI
ŁA
„J
OHNSONA
",
ŻE
ZAUWA
ŻYŁA NAJWYRAŹNIEJ OPUSZCZONY SZKUNER
„B
ERMUDA
W
ITCH
"
P
ŁYNĄCY Z ROZWINIĘTYMI ŻAGLAMI
,
I WYRAZI
ŁA GOTOWOŚĆ WEJŚCIA NA
JEGO POK
ŁAD
.
8
L
ÓD RUSZYŁ
.
K
A
ŻDEGO DNIA CIEPŁE UŚCISKI ATLANTYCKICH GŁĘBIN NISZCZYŁY STO
MILION
ÓW TON JEGO TYTANICZNEJ MASY
—
NIESKO
ŃCZENIE MAŁY
PROCENT
.
J
EDNAK
ŻE MASA GÓR UWIĘZIONYCH W OKOWACH LODU PRZEZ
PI
ĘĆ MILIONÓW LAT SIĘ NIE ZMIENIAŁA
.
S
TOPNIOWO
ŚCIĄGAŁY ONE LÓD
CORAZ G
ŁĘBIEJ W GRUBĄ WARSTWĘ PIERWOTNEGO OSADU
POKRYWAJ
ĄCE
-
GO DNO OCEANU
.
N
ADSZED
Ł MOMENT
,
GDY L
ÓD SIĘ ZATRZYMAŁ
.
R
AZ JESZCZE MASYW G
ÓRSKI ZATRIUMFOWAŁ
.
9
M
EWY O CZARNYCH G
ŁÓWKACH SKRZECZAŁY OCHRYPLE NA STRAŻNI
-
KA Z
O
CHRONY
W
YBRZE
ŻA
,
GDY TEN STA
Ł NIEPEWNIE NA NISKIM
DASZKU NADBUD
ÓWKI SIŁOWNI KUTRA
.
N
API
ĄWSZY MIĘŚNIE UD
SKOCZY
Ł
.
U
DA
ŁO MU SIĘ SZCZĘŚLIWIE UCHWYCIĆ JEDNEGO ZE SŁUPKÓW
NA POK
ŁADZIE SZKUNERA
.
N
AG
ŁY RUCH PODERWAŁ Z TAKIELUNKU
ŻAGLOWCA KŁĘBIĄCĄ SIĘ CHMURĘ ROZZŁOSZCZONYCH SKRZECZĄCYCH
MEW
.
W
SEKUND
Ę PÓŹNIEJ STRAŻNIK PRZESKOCZYŁ RELING I ZNALAZŁ SIĘ
BEZPIECZNIE NA POK
ŁADZIE
,
JAK WYGL
ĄDAŁO
,
OPUSZCZONEGO SZKUNE
-
RA
„B
ERMUDA
W
ITCH
".
N
ADBUD
ÓWKA SIŁOWNI ODBIŁA SIĘ I NADAŁA
TEMPO DU
ŻEMU SZKUNEROWI IDĄCEMU BAKSZTAGIEM
.
K
R
ĄŻĄCE MEWY USIADŁY NA TAKIELUNKU I ZRĘBNICACH I PATRZYŁY
NA STRA
ŻNIKA NIECHĘTNIE TWARDYM
,
ŚWIDRUJĄCYM WZROKIEM
.
T
Y
-
SI
ĄC ZŁOWROGICH DZIOBÓW I TYSIĄC PAR NIE MRUŻONYCH OCZU
PODOBNYCH DO KORALIK
ÓW PODĄŻAŁO ZA NIM
,
GDY SZED
Ł KU RU
-
FIE
.
S
ZKUNER PRZECHYLA
Ł SIĘ POD ROZWINIĘTYMI ŻAGLAMI
.
S
TRA
Ż
-
NIK SUN
ĄŁ RĘKĄ PO RELINGU
,
ŻEBY SIĘ UTRZYMAĆ NA NOGACH
,
BO TIKOWY POK
ŁAD BYŁ ŚLISKI OD ŚWIEŻEGO GUANA
.
J
EDNA Z MEW
NIE ZAMIERZA
ŁA SIĘ RUSZYĆ ZE SWEGO MIEJSCA
,
CHO
Ć RĘKA STRAŻ
-
NIKA PORUSZA
ŁA SIĘ W ODLEGŁOŚCI LEDWIE JARDA OD NIEJ
.
J
EJ
OL
ŚNIEWAJĄCO BIAŁE UPIERZENIE SPLAMIONE BYŁO PURPURĄ
.
W
SZTYLE
-
TOWATYM DZIOBIE MIA
ŁA COŚ
—
CO
Ś CZERWONEGO
,
Z CZEGO KAPA
ŁY NA
POK
ŁAD CZERWONE KROPLE
.
P
TAK PRZE
ŁKNĄŁ I TO COŚ ZSUWAŁO SIĘ
W D
ÓŁ SZYI POKRYTEJ PIÓRAMI
.
S
TRA
ŻNIKOWI SERCE ZACZĘŁO BIĆ
SZYBCIEJ
.
S
POJRZA
Ł W GÓRĘ NA OLINOWANIE
.
B
ŁĘKITNE NIEBO
.
J
ASNE
S
ŁOŃCE
.
I
PTAKI
.
T
YSI
ĄCE PTAKÓW
.
O
BSERWUJ
ĄCYCH GO Z ZAINTERESO
-
WANIEM
.
I
WSZYSTKIE MIA
ŁY UPIERZENIE SPLAMIONE PURPURĄ
.
S
I
ĘGNĄŁ PO RADIOSTACJĘ NADAWCZO
-
ODBIORCZ
Ą PRZYCZEPIONĄ
DO PASA
.
R
UCH PRZESTRASZY
Ł PTAKA
.
Z
ERWA
Ł SIĘ GWAŁTOWNIE
—
B
ŁYSNĘŁY BIAŁO I CZERWONO SKRZYDŁA O ROZPIĘTOŚCI TRZECH STÓP
—
I ZAATAKOWA
Ł
.
S
TRA
ŻNIK ZOBACZYŁ
,
ŻE DZIÓB ZMIERZA KU JEGO
OCZOM
,
I ZAMACHN
ĄŁ SIĘ RĘKĄ
.
P
TAK SKRZECZ
ĄC UNIÓSŁ SIĘ BEZ
WYSI
ŁKU I POLECIAŁ NA TAKIELUNEK
.
O
PU
ŚCIWSZY RĘKĘ STRAŻNIK
STWIERDZI
Ł
,
ŻE POWYŻEJ NADGARSTKA MA DŁUGIE I GŁĘBOKIE ROZCIĘ
-
CIE
.
P
OTEM ZOBACZY
Ł MŁODEGO CZŁOWIEKA
.
S
IEDZIA
Ł POD PŁÓCIEN
-
NYM DASZKIEM KO
ŁO STERÓWKI
.
C
ZARNOG
ŁOWA MEWA USADOWIŁA
MU SI
Ę NA KOLANACH NICZYM ULUBIONY PIESZCZOSZEK
.
S
TRA
ŻNIK
PODKRAD
Ł SIĘ BOJAŹLIWIE DO PRZODU
.
O
CZY OTWORZY
ŁY MU SIĘ
SZEROKO ZE ZGROZY I NIEDOWIERZANIA
.
S
ZARPN
ĄŁ RADIO KU USTOM
I DR
ŻĄCYM PALCEM NACISNĄŁ GUZIK NADAJNIKA
.
P
RZERA
ŻONY PORU
-
SZA
Ł WARGAMI
,
HCZ NIE ZDO
ŁAŁ WYKRZTUSIĆ ANI SŁOWA
.
M
ŁODY CZŁOWIEK BYŁ MARTWY
,
ALE POMAGA
Ł CZARNOGŁOWYM
MEWOM UTRZYMA
Ć SIĘ PRZY ŻYCIU
.
S
TRA
ŻNIK UPUŚCIŁ RADIO
,
POTYKAJ
ĄC SIĘ PODBIEGŁ DO RELINGU
I ZACZ
ĄŁ GWAŁTOWNIE WYMIOTOWAĆ
.
10
L
ÓD SPOCZYWAŁ BEZ RUCHU
.
O
BCI
ĄŻONY PRZEZ GÓRY I CZĘŚCIOWO PRZYKRYTY GRUBĄ NA TYSIĄC
ST
ÓP WARSTWĄ OSADU
,
KT
ÓRY POKRYWAŁ DNO OCEANU
.
N
IE SI
ĘGAŁO TU ŚWIATŁO SŁONECZNE
.
N
A TEJ G
ŁĘBOKOŚCI NIGDY NIE
BY
ŁO I NIGDY NIE BĘDZIE ŚWIATŁA DZIENNEGO
.
B
Y
Ł RUCH
—
NIEUSTAJ
ĄCA LUMINESCENCYJNA ZAMIEĆ GRO
-
TESKOWYCH
,
ŻYJĄCYCH NA DNIE RYB SPŁOSZONYCH NAGŁYM WZROS
-
TEM G
ĘSTOŚCI WODY MORSKIEJ POCI
,...
WP
ŁYWEM INTENSYWNEGO
ZIMNA
.
B
Y
ŁY TEŻ DŹWIĘKI
—
TRZASKI I ST
ĘKANIA Z GŁĘBI LODU
.
N
API
ĘCIA
I SI
ŁY TRZYMAJĄCE NA UWIĘZI GÓRY PRZEZ PIĘĆ MILIONÓW LAT
UWALNIA
ŁO SŁABE CIEPŁO OCEANU
.
Z
BLI
ŻAŁA SIĘ CHWILA WYZWOLENIA DLA LODU
.
11
IC
I
LORIA
(G
EOFIZYCZNY SKO
ŚNY HYDROLOKATOR AKUSTYCZNY DALE
-
KIEGO ZASI
ĘGU
)
O
P
ŁYWOWY
,
HOLOWANY ZESP
ÓL APARATURY SONAROWEJ ZE SKOŚNYM
SKANEREM
,
UMO
ŻLIWIAJĄCYM UZYSKANIE TRÓJWYMIAROWYCH
OBRAZ
ÓW
DNA OCEANU
.
—
T
U
ŃCZYK
—
TO BY
ŁO PIERWSZE SŁOWO OSKARŻENIA
,
JAKIE
PAD
ŁO Z UST ADMIRAŁA
P
EARSONA POTYM
,
JAK WYSIAD
Ł ZE ŚMIGŁOW
-
CA NA POMO
ŚCIE
„E
UREKI
".
—
J
AK
,
U LICHA
,
ŚWIEŻO ZŁOWIONY
TU
ŃCZYK MOŻE POZABIJAĆ WSZYSTKICH NA POKŁADZIE SZKUNERA
?
Z
ANIM
S
UTHERLAND
,
DOW
ÓDCA
„E
UREKI
",
ZD
ĄŻYŁ ODPOWIE
-
DZIE
Ć
,
ADMIRA
Ł
P
EARSON SI
Ę OBRÓCIŁ I ZACZĄŁ WYDAWAĆ
H
AGANOWI
ROZKAZY
.
—
Z
ABRA
Ć Z POWROTEM ŚMIGŁOWIEC NA
„J
OHNSONA
"
I SPAKOWA
Ć MOJE RZECZY
.
P
RZYWIE
ŹĆ JE PROSTO TUTAJ
.
J
E
ŚLI KAPITAN
S
UTHERLAND MA ODPOWIEDNI
Ą KABINĘ
,
TO POZOSTAN
Ę TU
.
Z
GADZA SI
Ę
PAN
,
KAPITANIE
?
*
ST
S
UTHERLAND SZYBKO ODZYSKA
Ł ZIMNĄ KREW
.
—
J
EST PAN MILE
WIDZIANY
,
ADMIRALE
.
M
AMY WOLN
Ą KABINĘ
,
DO KT
ÓREJ MOGĘ SIĘ
PRZENIE
ŚĆ
...
—
B
YLE GDZIE
,
KAPITANIE
—
PRZERWA
Ł MU
P
EARSON
.
Z
AUWA
ŻYŁ
,
ŻE
S
HERWOOD I
J
ULIA MU SI
Ę PRZYGLĄDAJĄ
,
I SKIN
ĄŁ W ICH STRONĘ
G
ŁOWĄ
.
—
O
CO CHODZI Z TYM TU
ŃCZYKIEM
?
S
UTHERLAND OTWORZY
Ł DZIENNIK OKRĘTFWY
„B
ERMUDA
W
ITCH
"
I POKAZA
Ł JEDEN Z OSTATNICH ZAPISÓW
.
,;9.40
N
ADER DZIWNE
ZACHOWANIE RYB
.
D
ELFINY I MOR
ŚWINY RZUCAJĄ SIĘ NA POWIERZCHNIĘ
JAK OSZALA
ŁE
.
Z
NACZNYCH ROZMIAR
ÓW TUŃCZYK OGŁUSZONY PRÓBĄ
SLARANOWANIA NAS NA
ŚRÓDOKRĘCIU
;
WYSTARCZY NA OBFITE PORCJE
DLA
KA
ŻDEGO NA DZISIEJSZĄ KOLACJĘ
.
M
ORZE NIEZWYK
ŁEGO CZERWONAWE
-
GO KOLORU
".
—
I
PA
ŃSCY BIOLOG
-
»
VIE ZBADALI TEGO TU
ŃCZYKA
?
—
DOPYTY
-
WA
Ł SIĘ ADMIRAŁ
P
EARSON
,
SKO
ŃCZYWSZY CZYTAĆ
.
—
R
ESZTA ZNAJDOWA
ŁA SIĘ W ZAMRAŻARCE SZKUNERA
—
WYJA
Ś
-
NI
Ł
S
UTHERLAND
.
—
T
U
ŃCZYK MIAŁ ZAPALENIE MÓZGU
,
A W KOM
ÓR
-
KACH JEGO CIA
ŁA STWIERDZONO WIELKIE ILOŚCI TOKSYCZNYCH
KOM
ÓREK
I NERWOWYCH
,
PRZYPUSZCZALNIE POCHODZ
ĄCYCH Z KRWIOBIEGU
.
—
C
ZY S
Ą BEZ SMAKU
?
—
Z
APEWNE TAK
.
P
EARSON ZAPALI
Ł CYGARO
.
—
C
O PAN MY
ŚLI O TEORII
S
HERWOODA
?
—
T
O JEDYNA TEORIA
,
JAK
Ą MAMY DO DYSPOZYCJI
.
W
SZYSTKIE
TEORIE NAUKOWE TO W ISTOCIE IZBA TORTUR DLA FAKT
ÓW
.
J
E
ŚLI KTÓRYŚ
Z MOICH ZESPO
ŁÓW WYSTĄPI Z INNĄ
,
WTEDY JE SPRAWDZIMY
.
P
EARSON WCI
ĄGNĄŁ DYM
.
—
A
ZDARZY
ŁO SIĘ TO
?
—
S
PECJALISTA OD
S
CRIPPSA
,
KT
ÓRY JEST Z NAMI
,
SUGEROWA
Ł
PRZECIEKAJ
ĄCY ZBIORNIK Z GAZEM NERWOWYM NA DNIE OCEANU
.
T
EORIA
S
HERWOODA OSTA
ŁA SIĘ W TEJ KONFRONTACJI
.
—
N
O C
ÓŻ
,
ON JEST PRZEKONUJ
ĄCY
,
TO MUSZ
Ę MU PRZYZNAĆ
—
ZAUWA
ŻYŁ
P
EARSON
.
S
UTHERLAND SI
Ę UŚMIECHNĄŁ
.
—
D
LATEGO
ŻE ZUPEŁNIE MU NIE
ZALE
ŻY
,
ABY CZ
ŁOWIEKA PRZEKONAĆ
.
—
I
NIE ZNALAZ
Ł PAN NICZEGO
,
CO OBALI
ŁOBY JEGO WYWODY
?
A
BSOLUTNIE NIC
?
—
A
BSOLUTNIE NIC
.
—
A
TO GO NIE MARTWI
?
S
UTHERLAND POTRZ
ĄSNĄŁ GŁOWĄ
.
—
N
IE MARTWI
ŁO AŻ DO POJA
-
WIENIA SI
Ę
„B
ERMUDA
W
ITCH
".
T
ERAZ CHYBA MY
ŚLI
,
ŻE BYĆ MOŻE
MAMY SZANS
Ę ZDOBYCIA DOWODÓW
.
—
J
AK TO
?
S
UTHERLAND WSKAZA
Ł OTWARTY DZIENNIK POKŁADOWY
„B
ER
-
MUDA
W
ITCH
".
—
Z
NAMY DOK
ŁADNY CZAS I DATĘ
,
KIEDY SZKUNER
WPAD
Ł W TARAPATY
,
ADMIRALE
...
P
ONADTO ZNAMY DOK
ŁADNE
PO
ŁOŻENIE
.
P
EARSON SPRAWIA
*
¦
WRA
ŻENIE LEKKO UBAWIONEGO
.
—
N
IE
PRZYWI
ĄZYWAŁBYM ZBYTNIEJ WAGI DO POZYCJI USTALONYCH PRZEZ
WEEKENDOWEGO
ŻEGLARZA
.
—
S
PRAWA WYGL
ĄDA INACZEJ
—
RZEK
Ł
S
UTHERLAND
.
—
„B
ERMU
-
DA
W
ITCH MIA
ŁA DOBRY SPRZĘT
.
M
IANOWICIE SYSTEM NAWIGACYJNY
D
ECCA
.
S
AMOPIS PRACOWA
Ł
,
GDY
O
CHRONA
W
YBRZE
ŻA ZNALAZŁA
SZKUNER
.
P
EARSON NATYCHMIAST BARDZO SI
Ę TYM ZAINTERESOWAŁ
.
—
N
A
-
PRAWD
Ę
?
—
Z
A MNIEJ WI
ĘCEJ GODZINĘ ZAMIERZAMY URUCHOMIĆ NASZĄ
GLORI
Ę.
H
OLOWANIE JEJ OZNACZA OBNI
ŻENIE PRĘDKOŚCI
,
ALE
POWINNI
ŚMY W CIĄGU Z GRUBSZA DZIESIĘCIU GODZIN PRZESZUKAĆ DNO
OCEANU W MIEJSCU
,
GDZIE
„B
ERMUDA
W
ITCH
"
Z
ŁOWIŁA TEGO ZATRUTE
-
GO TU
ŃCZYKA
.
12
D
WANA
ŚCIE OSÓB
,
W TYM KAPITAN
S
UTHERLAND
,
S
HERWOOD
I ADMIRA
Ł
P
EARSON
,
T
ŁOCZYŁO SIĘ W KABINIE STEROWANIA
GLO-
RI
Ą
NA
„E
URECE
".
W
SZYSCY PATRZYLI
,
JAK G
ŁOWICA SKANERA
SONOGRAFU RYSUJE
ŚWIEŻY OBRAZ DNA OCEANU TRZY MILE POD
STATKIEM OCEANOGRAFICZNYM
.
W
OSADZIE WIDNIA
ŁA MEANDRUJĄCA
BRUZDA
.
—
T
O TU JEST
—
POWIEDZIA
Ł
S
HERWOOD
.
—
Ś
LAD P
ŁUŻENIA GÓRY
LODOWEJ
.
—
C
O TAKIEGO
?
—
ZAPYTA
Ł
P
EARSON
.
—
Ś
LAD P
ŁUŻENIA GÓRY LODOJYEJ
—
POWT
ÓRZYŁ
S
HERWOOD
.
-
O
SZEROKO
ŚCI MNIEJ WIĘCEJ DWUNASTU MIL I GŁĘBOKOŚCI MILI
.
R
ZECZ CA
ŁKIEM ZWYKŁA NA PÓŁNOCNYM
A
TLANTYKU
.
Ż
ŁOBIĄ JE GÓRY
LODOWE W OSADZIE
.
W
I
ĘKSZOŚĆ BRUZD POCHODZI Z OSTATNIEJ EPOKI
LODOWCOWEJ I ZOSTA
ŁA WŁAŚCIWIE ZATARTA PRZEZ NASTĘPNE
NAWARST
-
WIENIA OSADU
.
—
N
AJWI
ĘKSZA
,
JAK
Ą KIEDYKOLWIEK WIDZIAŁEM
—
RZEK
Ł JEDEN
Z SONARZYST
ÓW
.
S
HERWOOD WSKAZA
Ł NA SONOGRAF
.
—
W
IDA
Ć
,
GDZIE KRZY
ŻUJE SIĘ
ZE ZNACZNIE STARSZYMI
ŚLADAMI PŁUŻENIA
.
A
DMIRA
Ł
P
EARSON WPATRYWA
Ł SIĘ W BRUZDĘ
.
N
AWET JEGO NIE
WYSZKOLONE OKO MOG
ŁO DOJRZEĆ
,
ŻE KRAWĘDZIE OLBRZYMIEGO
ŚLADU
P
ŁUŻENIA SĄ ŚWIEŻE
.
D
WANA
ŚCIE MIL SZEROKOŚCI
!
S
HERWOOD ODPO
-
WIEDZIA
Ł NA NASTĘPNE JEGO PYTANIE
,
ZANIM JE POSTAWI
Ł
.
—
J
E
ŚLI NIE ZMIERZAMY W ZŁYM KIERUNKU WZDŁUŻ TEGO ŚLADU
,
TO CHYBA TYLKO KWESTIA CZASU
,
GDY
...
P
EARSON NIE S
ŁUCHAŁ RESZTY ZDANIA
.
S
KIN
ĄŁ NA
S
UTHERLANDA
I
H
AGANA I WSKAZA
Ł IM GESTEM RĘKI DRZWI
.
Z
NALAZ
ŁSZY SIĘ NA
ZEWN
ĄTRZ
,
W PRZEJ
ŚCIU
,
ZWR
ÓCIŁ SIĘ DO
S
UTHERLANDA
:
—
N
IECH PAN
UTRZYMUJE DWUDZIESTOCZTEROGODZINNE WACHTY Z
GLORI
Ą.
—
N
IGDY NIE HOLUJEMY W NOCY
,
BO MOG
ŁOBY SIĘ COŚ STAĆ
—
PROTESTOWA
Ł KAPITAN
.
—
GLORIA
KOSZTUJE PRZESZ
ŁO DWA
MILIONY DOLAR
ÓW
.
—
B
IOR
Ę NA SIEBIE ODPOWIEDZIALNOŚĆ
—
UCI
ĄŁ KRÓTKO
P
EAR
-
SON
.
Z
WR
ÓCIŁ SIĘ DO
H
AGANA
.
—
D
AJ ZNA
Ć
„J
OHNSONOWI
",
ŻEBY
PRZYP
ŁYNĄŁ TU JAK NAJSZYBCIEJ
.
N
IE MA ZNACZENIA
,
CZY S
Ą TU GDZIEŚ
SOWIECKIE
AGI,
KT
ÓRE MOGŁYBY POZNAĆ JEGO PRĘDKOŚĆ MAKSY
-
MALN
Ą
.
—
A
LE CO TO NAM DA
,
ŻE BĘDZIEMY MIELI TU
CVB?
—
SPYTA
Ł
S
UTHERLAND
.
P
EARSON ZAPALI
Ł CYGARO IGNORUJĄC NAPIS
„P
ALENIE WZBRONIO
-1
NE
".
—
Z
ACZYNAM SI
Ę PRZEKONYWAĆ DO POGLĄDÓW
S
HERWOODA
I B
ĘDĘ SIĘ CZUŁ O WIELE LEPIEJ MAJĄC
CVB
W POBLI
ŻU
.
A
JESZCZE
LEPIEJ
,
JE
ŚLI SIĘ OKAŻE
,
ŻE NIE TRZEBA GO BĘDZIE UŻYĆ
.
R
OZDZIA
Ł SIÓDMY
13
Ś
LAD P
ŁUŻENIA ZNIKNĄŁ
.
FC
S
HERWOOD OPAD
Ł ZNUŻONY NA KRZESŁO OBOK SONARZYSTY I OBSE
-'
RWOWA
Ł OBRAZ WYŁANIAJĄCY SIĘ SPOD GŁOWICY SKANERA
GLORII.'
—
K
IEDY ZNIKN
ĄŁ
?
—
N
IE ZNIKN
ĄŁ
—
POWIEDZIA
Ł SONARZYSTA
.
—
N
IECH PAN
PATRZY
.
S
KIEROWA
Ł POSZUKIWAWCZĄ WIĄZKĘ FAL DŹWIĘKOWYCH NA LEWO
OD KURSU
„E
UREKI
".
S
POD G
ŁOWICY WYSZEDŁ NOWY OBRAZ DNA
OCEANU
.
T
YM RAZEM Z JEDNEJ STRONY WYKRES ZACZ
ĄŁ SIĘ PIĄĆ STROMO
W G
ÓRĘ
.
—
W
YSOKO
ŚĆ SIEDEM TYSIĘCY STÓP
—
OZNAJMI
Ł ZANIEPOKOJO
-
NY SONARZYSTA
.
—
Ś
LAD P
ŁUŻENIA WCIĄŻ TU MAMY
,
TYLE TYLKO
,
ŻE
JEST
ZBYT SZEROKI
,
BY SI
Ę ZMIEŚCIĆ NA TYM PAPIERZE
.
T
O JEGO KRAW
ĘDŹ
.
—
J
AKA TO SZEROKO
ŚĆ
?
S
ONARZYSTA PRZE
ŁKNĄŁ ŚLINĘ
.
—
C
ZY PAN UWIERZY
...
CZTERDZIE
Ś
-
CI PI
ĘĆ MIL
...
DOK
ŁADNIE ZASIĘG TEGO URZĄDZENIA
.
S
HERWOODOWI UDA
ŁO SIĘ ZAPYTAĆ SPOKOJNYM GŁOSEM
:
—
S
PRA
-
WDZI
Ł PAN UKŁAD PRZETWORNIKA
?
—
I
REZERWOWE
.
R
EZULTATY TAKIE SAME
.
O
BAJ OBSERWOWALI SONOGRAF W MILCZENIU
.
—
C
ZY WZYWA
Ł PAN JESZCZE KOGOŚ
?
—
ZAGADN
ĄŁ
S
HERWOOD
,
GDY G
ŁOWICA SKANERA ZACZĘŁA WYKONYWAĆ NOWY WYKRES
.
—
N
IE
.
—
S
ONARZYSTA WYGL
ĄDAŁ NA ZATROSKANEGO
.
—
W
IE
PAN
,
JESTEM NA TYM OKR
ĘCIE OD PIĘCIU LAT I TROPIŁEM NA POŁUDNIU
ŚLADY PŁUŻENIA
,
KT
ÓRE MUSIAŁY CHYBA POZOSTAWIĆ NAJSTARSZE
Z TYCH G
ÓR LODOWYCH
,
ALE NIGDY JESZCZE NIE WIDZIA
ŁEM CZEGOŚ
TAKIEGO
.
S
HERWOOD JEDNAK NIE S
ŁUCHAŁ
.
Z
AUWA
ŻYŁ NA WYKRESIE COŚ
,
CO
GO PRZYPRAWI
ŁO O ŚCISKANIE W DOŁKU
.
14
B
Y
ŁO PÓŁ DO SZÓSTEJ RANO
.
C
ZYSTE NIEBO NAD
A
TLANTYKIEM
ZAPOWIADA
ŁO KOLEJNY CIEPŁY DZIEŃ
.
P
OGODA JEDNAK NIE MIA
ŁA
WP
ŁYWU NA HUMOR ADMIRAŁA
P
EARSONA
.
Z
AZWYCZAJ POPRAWIA
Ł MU
SI
Ę Z PRZYBYWANIEM DNIA
.
O
P
ÓŁ DO SZÓSTEJ RANO DNIA BYŁO
NIEBEZPIECZNIE MA
ŁO
.
A
DMIRA
Ł NIE ZNOSIŁ
,
KIEDY GO BUDZONO
,
I DA
Ł
TO BARDZO WYRA
ŹNIE DO ZROZUMIENIA
H
AGANOWI
.
—
S
HERWOOD PROSI O PRZYBYCIE DO KABINY STEROWANIA
,
SIR
—
RZEK
Ł GŁADKO
H
AGAN
,
PODAJ
ĄC SWEMU ZWIERZCHNIKOWI FILIŻAN
-
K
Ę GORĄCEJ CZARNEJ KAWY
.
—
N
IE CHCIA
ŁEM PANU PRZESZKADZAĆ
,
ALE
S
HERWOOD SPRAWIA WRA
ŻENIE BARDZO PODEKSCYTOWANEGO
.
P
EARSON MI
ĘDZY ŁYKAMI PARZĄCEGO NAPOJU WYPOWIADAŁ
USZCZYPLIWE UWAGI POD ADRESEM CYWIL
ÓW
.
L
ADA CHWILA ZAUWA
ŻY
,
ŻE OKRĘT SIĘ ZATRZYMAŁ
,
POMY
ŚLAŁ
H
AGAN
.
—
D
LACZEGO OKR
ĘT SIĘ ZATRZYMAŁ
?
—
N
IE WIEM
,
SIR
.
D
ZIESI
ĘĆ MINUT PÓŹNIEJ W CIASNEJ PRZESTRZENI KABINY STEROW
-
NICZEJ
GLORII
P
EARSON WY
ŁADOWYWAŁ SWÓJ GNIEW NA
S
HER
-
WOODZIE
.
—
D
LACZEGO ZATRZYMANO SILNIKI
,
PANIE
S
HERWOOD
?
—
Ż
EBY
ŚMY MOGLI DOBRZE SŁYSZEĆ
—
ODPAR
Ł
S
HERWOOD
W
ŁĄCZAJĄC DO GNIAZDKA PARĘ SŁUCHAWEK
.
—
G
DYBY PAN ZECHCIA
Ł
TU USI
ĄŚĆ
,
SIR
.
P
EARSON ZGODZI
Ł SIĘ USIĄŚĆ NA JEDNYM Z OBROTOWYCH KRZESEŁ
PRZED PULPITEM STEROWNICZYM
.
S
HERWOOD PODA
Ł MU SŁUCHAWKI
.
—
Z
A TO J A MUSZ
Ę SIĘ DOBRZE WYSPAĆ
,
PANIE
S
HERWOOD
.
—
P
ROSZ
Ę JE WŁOŻYĆ NA GŁOWĘ
,
SIR
.
—
W
OLA
ŁBYM
,
ŻEBY TO BYŁO COŚ USPOKAJAJĄCEGO
—
ODBURK
-
N
ĄŁ
P
EARSON ZAK
ŁADAJĄC SŁUCHAWKI NA USZY
.
P
E
ŁEN NAPIĘCIA
WYRAZ
TWARZY GEOLOGA U
ŚMIERZAŁ JEGO ZŁY HUMOR
.
—
A
CO MAM
US
ŁYSZEĆ
?
—
N
IECH PAN ZWI
ĘKSZY GŁOŚNOŚĆ
—
POPROSI
Ł
S
HERWOOD
SONARZYST
Ę
.
S
ONARZYSTA ZROBI
Ł
,
O CO GO PROSZONO
.
P
EARSON ZMARSZCZY
Ł BRWI
.
—
N
O I
?
—
C
ZY S
ŁYSZY PAN COŚ
?
—
N
IE
.
U
ŻYWAMY ODBIORNIKA
GLORII
JAKO INSTRUMENTU DO
PASYWNEGO NAS
ŁUCHU
—
WYJA
ŚNIŁ
S
HERWOOD
.
—
I
OBRACAMY
O TRZYSTA DWADZIE
ŚCIA STOPNI
...
P
EARSON OTWORZY
Ł USTA
,
ŻEBY ZBESZTAĆ GEOLOGA
,
ALE S
ŁOWA
ZAMAR
ŁY MU NA WARGACH
,
GDY CISZA PANUJ
ĄCA W SŁUCHAWKACH
DOTAR
ŁA DO JEGO ZAĆMIONEGO NIEWYSPANIEM UMYSŁU
.
M
O RZE NIGDY NIE JEST CICHE
!
N
IGDY
!
S
HERWOOD ZAUWA
ŻYŁ
,
JAK
P
EARSON NIEMAL NIEDOSTRZEGALNIE
ZESZTYWNIA
Ł Z WRAŻENIA
.
T
RAFNIE PRZEWIDYWA
Ł
,
ŻE STARY WILK
MORSKI
ŚWIETNIE ZNA NIEUSTAJĄCY HARMIDER W OCEANIE POWODOWA
-
NY PRZEZ NIE KO
ŃCZĄCE SIĘ MLASKANIA R CMOKANIA DELFINÓW
I MOR
ŚWINÓW
.
W
YSOKIE WYDAWANE PRZEZ NIE D
ŹWIĘKI BYŁY
WYCHWYTYWANE PRZEZ SONARY Z ODLEG
ŁOŚCI WIELU MIL
.
S
HERWOOD POWIEDZIA
Ł WOLNO
:
—
N
A TEJ PLANECIE JEST PRAWDO
-
PODOBNIE WI
ĘCEJ DELFINÓW I MORŚWINÓW NIŻ LUDZI
.
G
DZIE WI
ĘC SIĘ
WSZYSTKIE PODZIA
ŁY
?
P
EARSON NIE ODPOWIEDZIA
Ł
.
S
ŁUCHAŁ Z WYRAZEM NAPIĘCIA
I KONCENTRACJI NA TWARZY
.
—
N
IE MA TE
Ż ANI ŚLADU RYB NA SONOGRAFIE
—
DODA
Ł
S
HERWOOD
.
—
N
ICZEGO
.
Z
UPE
ŁNIE JAKBY CAŁE ŻYCIE MORSKIE
ZOSTA
ŁO ZLIKWIDOWANE
...
ALBO PRZEP
ŁOSZONE
.
—
C
ZEGO TO DOWODZI
?
—
SPYTA
Ł
P
EARSON
.
O
DSUN
ĄŁ SŁUCHAW
-
K
Ę WYŁOŻONĄ MIĘKKĄ GĄBKĄ OD UCHA
,
ŻEBY DOBRZE SŁYSZEĆ
ODPOWIED
Ź
S
HERWOODA
.
—
W
MORZU
,
JAK POWIADAJ
Ą
,
DZIEJ
Ą SIĘ
DZIWNE RZECZY
.
—
A
TO JEST JESZCZE DZIWNIEJSZE
—
RZEK
Ł
S
HERWOOD MANIPU
-
LUJ
ĄC APARATURĄ Z PULPITU STEROWNICZEGO
.
—
U
STAWIAM TERAZ
ODBIORNIK TAK
,
ŻE ODBIERA DŹWIĘKI WYTWARZANE NA POWIERZCHNI
.
P
ROSZ
Ę POSŁUCHAĆ
.
D
ŹWIĘKI TAKIE
,
JAKIE WYTWARZA DU
ŻY OKRĘT
ID
ĄCY CAŁĄ PARĄ
,
ŻEBY BIĆ REKORDY
.
D
ŹWIĘKI CORAZ GŁOŚNIEJSZE
.
J
EST ODDALONY O JAKIE
Ś STO MIL
.
P
EARSON WS
ŁUCHAŁ SIĘ W MOCNY ŁOMOT POTĘŻNYCH ŚRUB
OBRACAJ
ĄCYCH SIĘ Z DUŻĄ PRĘDKOŚCIĄ
.
M
ÓGŁ NAWET USŁYSZEĆ ŁATWE
DO ROZPOZNANIA POJ
ĘKIWANIE TURBIN PAROWYCH
.
—
T
O PRAWDOPODOBNIE
„J
OHNSON
"
—
OZNAJMI
Ł
.
T
ERAZ
ZNOWU ZACZYNA
ŁA OGARNIAĆ GO ZŁOŚĆ
.
—
C
ZY KAZA
Ł PAN MNIE
OBUDZI
Ć O TEJ BARBARZYŃSKIEJ PORZE
,
ŻEBYM SOBIE POSŁUCHAŁ
...
—
N
IE
—
ODPAR
Ł
S
HERWOOD OSTRYM TONEM
.
—
Z
BUDZILI
ŚMY
PANA
,
ŻEBY POSŁUCHAŁ PAN TEGO
.
S
HERWOOD ZMIENI
Ł NACHYLENIE APARATURY
.
D
ŹWIĘK
„J
OHNSO
-
NA
"
ZAST
ĄPIŁ HAŁAS
,
KT
ÓRY NIE PRZYPOMINAŁ
P
EARSONOWI
ŻADNEGO
S
ŁYSZANEGO DOTĄD HAŁASU
.
N
A TWARZY POJAWI
Ł MU SIĘ WYRAZ
ZASKOCZENIA
,
PRZYCISN
ĄŁ MOCNIEJ DO USZU OBIE SŁUCHAWKI
.
R
OZ
-
LEGA
ŁO SIĘ W NICH COŚ W RODZAJU PODWODNEJ EKSPLOZJI I DEMONICZ
-
NEGO WRZASKU NASILAJ
ĄCEGO SIĘ DO CRESCENDA WRAZ Z POMRUKAMI
DALEKIEGO GRZMOTU
.
W
STR
ĘTNA KAKOFONIA GŁĘBIN BRZMIĄCA JAK
RYKI Z
ŁOŚLIWEJ
,
TRUDNEJ DO WYOBRA
ŻENIA BESTII
,
KT
ÓRA TRAWI
TRZEWIA
Z
IEMI
.
P
EARSON LEDWIE S
ŁYSZALNYM GŁOSEM SPYTAŁ
:
—
C
ÓŻ TO
TAKIEGO
,
DO DIAB
ŁA
?
—
L
ÓD
—
POWIEDZIA
Ł KRÓTKO
S
HERWOOD
.
P
RZYS
ŁUCHUJĄC SIĘ STRASZLIWYM DŹWIĘKOM ROZLEGAJĄCYM SIĘ
W S
ŁUCHAWKACH ADMIRAŁ SPRAWIAŁ WRAŻENIE ZAHIPNOTYZOWANEGO
.
S
ŁUCHAŁ ICH JESZCZE PRZEZ KILKA SEKUND
,
PO CZYM ZDJ
ĄŁ SŁUCHAWKI
Z G
ŁOWY I BEZ SŁOWA POŁOŻYŁ NA KONSOLI
.
—
C
ZUJNIKI WYCHWYTUJ
Ą DŹWIĘKI Z DNA MORSKIEGO
—
WYJA
Ś
-
NI
Ł ZE SPOKOJEM
S
HERWOOD
.
—
Z
ODLEG
ŁOŚCI O
CIU MIL I NA KURSIE
„J
OHNSONA
".
W
YGL
ĄDA
,
ŻE
Z DU
ŻĄ PRĘDKOŚCIĄ
.
P
EARSON POKIWA
Ł GŁOWĄ I WLEPIŁ WZROK W SŁUCHAWKI
.
N
IEZIE
-
MSKIE SZEPTY BY
ŁO WYRAŹNIE SŁYCHAĆ
.
—
K
AZA
ŁEM MU PRZYPŁYNĄĆ
I
N JAK NAJSZYBCIEJ
.
—
A
LE ONI S
ŁYSZĄ Z PEWNOŚCIĄ TE HAŁASY I ZMIENIĄ KURS
?
P
EARSON SPOJRZA
Ł NA
S
HERWOODA PRZYGASZONYM WZROKIEM
.
—
N
IE
...
N
ICZEGO NIE US
ŁYSZĄ
.
„J
OHNSON
"
MUSI WCI
ĄGNĄĆ POD
-
WODN
Ą APARATURĘ NASŁUCHOWĄ W KADŁUB PRZY PRĘDKOŚCI PONAD
TRZYDZIESTU W
ĘZŁÓW
.
N
AGLE D
ŹWIĘKI USTAŁY
.
S
HERWOOD CHWYCI
Ł SŁUCHAWKI I PRZYCIS
-
N
ĄŁ JE DO USZU
.
N
ASTAWI
Ł WZMACNIACZ NA MAKSIMUM I NASŁUCHI
-
WA
Ł PILNIE
.
W
YTRZESZCZY
Ł OCZY POD WPŁYWEM SZOKU
.
—
A
DMIRALE
—
RZEK
Ł
,
KONTROLUJ
ĄC SIŁĄ WOLI SWÓJ GŁOS
.
—
M
USIMY JAK NAJSZYBCIEJ WYDOSTA
Ć SIĘ Z TEGO REJONU
.
CZ
ĘŚĆ
TRZECIA
ZAG
ŁADA
R
OZDZIA
Ł ÓSMY
1
L
ÓD RUSZYŁ
.
R
USZY
Ł NIEWYOBRAŻALNIE WOLNO
—
WYPR
ÓBOWUJĄC SWOJĄ
ŚWIEŻO ODNALEZIONĄ ZDOLNOŚĆ PŁYNIĘCIA TERAZ
,
GDY WRESZCIE
ODERWA
Ł SIĘ OD GÓR
,
KT
ÓRE CIĄGNĄŁ ZE SOBĄ PRZEZ PÓŁ ŚWIATA
.
N
IERUCHAWA MASA O WADZE WIELU MILIARD
ÓW TON PORUSZAŁA
SI
Ę NIEPEWNIE W POWOLNYM DENNYM PRĄDZIE
.
L
ÓD DŹWIGAŁ SIĘ W GÓRĘ
.
S
TO ST
ÓP
...
P
I
ĘĆSET STÓP
...
N
IEWIELKA G
ÓRA
,
KT
ÓREJ POSTRZĘPIONE SZKARPOWANIE UTRZYMU
-
J
ĄCE JĄ NA DOTYCHCZASOWYM MIEJSCU W KOŃCU USTĄPIŁO
,
OPAD
ŁA
POWOLI NA WARSTW
Ę GŁĘBINOWEGO MUŁU WYŚCIELAJĄCEGO DNO
OCEANU
.
L
ÓD UNOSIŁ SIĘ TERAZ W GÓRĘ SZYBCIEJ
.
D
ELIKATNIE
,
LECZ
NIEUB
ŁAGANIE WYPIERAŁ SWĄ WAGĄ MILIONY TON MORSKIEJ WODY
.
N
AGLE RUCH TEGO KOLOSA STA
Ł SIĘ NABIERAJĄCYM PRZYSPIESZENIA
,
RADOSNYM PORYWEM WOLNO
ŚCI
.
P
ORUCZNIK
J
ACK
K
LEIN LEC
ĄCY SAMOLOTEM
S
KYWARRIOR Z
USS
„
J
OHNSON
"
BY
Ł JEDYNYM ŚWIADKIEM
.
Z
NAJDOWA
Ł SIĘ NA WYSOKOŚCI PIĘTNASTU TYSIĘCY STÓP
,
GDY
ZAUWA
ŻYŁ NAGŁE PRZEBARWIENIE MORZA
.
W
ED
ŁUG JEGO OCENY WY
-
KWIT POKRYWA
Ł POWIERZCHNIĘ O WYMIARACH DWADZIEŚCIA PIĘĆ MIL
NA CZTERDZIE
ŚCI
—
TYSI
ĄC MIL KWADRATOWYCH OCEANU NABRAŁO
KOLORU KRWI
.
N
URKOWA
Ł PRZEKAZUJĄC NA BIEŻĄCO MELDUNKI NA
„J
OHNSONA
",
KT
ÓRY ZNAJDOWAŁ SIĘ O STO PIĘĆDZIESIĄT MIL NA WSCHÓD I WYDUSZAŁ
Z SILNIK
ÓW JAK NAJWIĘCEJ WĘZŁÓW
,
ŻEBY UCIEC Z REJONU ZBLIŻAJĄCEJ
SI
Ę KATASTROFY
.
2
W
TEDY TO SI
Ę STAŁO
.
K
LEIN WYR
ÓWNAŁ MASZYNĘ NA WYSOKOŚCI PIĘCIU TYSIĘCY STÓP
I GAPI
Ł SIĘ Z PRZERAŻENIEM NA POWIERZCHNIĘ WODY
.
U
NOSI
ŁA SIĘ
I ZMIENIA
ŁA KOLOR Z CZERWIENI NA BIEL OSZALAŁEJ
,
PIENISTEJ KIPIELI
—
JAKBY SI
Ę ZAGOTOWAŁA
.
I
WCI
ĄŻ SIĘ PODNOSIŁA
—
PRZYBIERAJ
ĄC KSZTAŁT OLBRZYMIEGO
GARBU
—
GARGANTUICZNY NOWOTW
ÓR NA OBLICZU OCEANU
.
L
ÓD WYRŻNĄŁ SIĘ NA BRZASK PORANKA
.
K
LEIN PATRZY
Ł W OSŁUPIE
-
NIU NA MIGOTLIWE
,
KRYSTALICZNE KLIFY WYOBLONE PRZEZ EROZJ
Ę
CIEP
ŁYCH WÓD
,
WZG
ÓRZA
,
DOLINY
,
ZNAJDUJ
ĄCĄ SIĘ W ŚRODKU OSOBLI
-
W
Ą GÓRĘ W KSZTAŁCIE USTAWIONEGO NA SZTORC KOWADŁA
,
A NAWET
GWA
ŁTOWNIE TWORZĄCE SIĘ RZEKI SPŁYWAJĄCEJ W DÓŁ WODY MORSKIEJ
,
KT
ÓRE DRĄŻYŁY GŁĘBOKIE PAROWY
.
T
O BY
ŁA CAŁA KRAINA
.
P
ŁYWAJĄCA KRAINA
.
K
RAINA LODU
.
M
ILIO
-
N
ÓW
,
SETEK MILION
ÓW TON LODU
.
K
LEIN KR
ĄŻĄC NAD TYM ROZISKRZONYM KONTYNENTEM ZAPO
-
MNIA
Ł O MELDOWANIU
,
A R
ĘCE NA STEROWNICY PORUSZAŁY MU SIĘ
AUTOMATYCZNIE
.
Z
APOMNIA
Ł O ZRZĘDNYM GŁOSIE Z
„J
OHNSONA
"
W S
ŁUCHAWKACH HEŁMOFONU
.
P
ATRZY
Ł W DÓŁ PONAD OSŁONĄ KABINY
SWEGO
S
KYWARRIORA
,
ZAFASCYNOWANY GRO
ŹNYM PIĘKNEM NAJWIĘK
-
SZEGO NA
ŚWIECIE PORUSZAJĄCEGO SIĘ OBIEKTU
.
J
AKI
Ś ODOSOBNIONY ZAKĄTEK JEGO OSZOŁOMIONEGO UMYSŁU
TRZYMA
Ł SIĘ KURCZOWO ROZSĄDKU
.
L
ECZ NAWET TO USI
ŁOWANIE
ZDOMINOWA
ŁA JEDNA MYŚL
:
D
ZIEWI
ĘĆ DZIESIĄTYCH ZNAJDUJE SIĘ POD
POWIERZCHNI
Ą
.
D
O WZBURZONEGO MORZA Z HUKIEM SPADA
ŁY OGROMNE KASKADY
DODAJ
ĄC NIEZMIERZONYCH ILOŚCI ENERGII FALI PŁYWU
,
KT
ÓRA SUNĘŁA
W DAL
,
STARAJ
ĄC SIĘ UMKNĄĆ ZE SCENY TYCH ZATRWAŻAJĄCYCH
NARODZIN
.
3
F
ALA P
ŁYWU ZNAJDOWAŁA SIĘ W ODLEGŁOŚCI TRZECH MIL I PĘDZIŁA
Z RYKIEM W STRON
Ę
„E
UREKI
"
Z PR
ĘDKOŚCIĄ EKSPRESU
.
S
UTHERLAND BY
Ł SAM NA MOSTKU
—
NA W
ŁASNE ŻĄDANIE
.
U
STAWI
Ł STER TAK
,
BY UODPORNIONY NA L
ÓD DZIÓB
„E
UREKI
"
ZETKN
ĄŁ
SI
Ę CZOŁOWO Z ATAKUJĄCĄ GÓRĄ WODY
.
..E
UREKA
"
I JEJ ZA
ŁOGA MIAŁY DZIESIĘĆ GODZIN
,
BY PRZYGOTOWA
Ć
SI
Ę PSYCHICZNIE I FIZYCZNIE NA TO KATASTROFICZNE
,
NIEUCHRONNE
WYDARZENIE
,
KT
ÓRE TERAZ WŁAŚNIE ICH CZEKAŁO
.
W
SZYSTKIE LUKI
USZCZELNIONO
.
O
LBRZYMIE ANTENY SATELITARNE
,
KT
ÓRE MOGŁY PRZE
-
DZIURAWI
Ć POKŁADY
,
GDYBY ZOSTA
ŁY RUSZONE ZE SWOICH MIEJSC
,
ZDEMONTOWANO I SCHOWANO POD POK
ŁADEM
,
ZABEZPIECZONO CA
-
ŁY CIĘŻKI SPRZĘT
.
W
ODOSZCZELNE DRZWI POZAMYKANO
,
KOMORY
POWIETRZNE WYPR
ÓBOWANO ORAZ POODCINANO PASY ASEKURACYJNE
ZNAJDUJ
ĄCYCH SIĘ NA OKRĘCIE AKWALUNGÓW
,
BY KA
ŻDY MÓGŁ
PRZYWI
ĄZAĆ SIĘ DO KOI I TRZYMAĆ RĘCE NA ŁATWO ODPINAJĄCYCH SIĘ
SPRZ
ĄCZKACH
.
4
A
DMIRA
Ł
P
EARSON NIE ZGODZI
Ł SIĘ ODLECIEĆ SWOIM ŚMIGŁOWCEM
ARGUMENTUJ
ĄC
,
ŻE ŻADNEMU MARYNARZOWI NIE WPADŁBY DO GŁOWY
POMYS
Ł OPUSZCZENIA OKRĘTU ZNAJDUJĄCEGO SIĘ W TARAPATACH
.
Z
RESZT
Ą BYLI W TAKIEJ ODLEGŁOŚCI OD LĄDU
,
ŻE ŚMIGŁOWIEC I TAK BY
NIE MIA
Ł DOKĄD POLECIEĆ
.
K
IEDY
S
HERWOOD SPRAWDZA
Ł PAS
J
ULII
,
TA ZARZUCI
ŁA MU RĘCE NA
SZYJ
Ę I OBDARZYŁA GO POCAŁUNKIEM
.
5
H
AGAN I
P
EARSON LE
ŻELI W MILCZENIU
,
KA
ŻDY W SWOJEJ KABINIE
.
H
AGAN POPRAWI
Ł SWOJEMU SZEFOWI SPRZĄCZKI
,
UPEWNIAJ
ĄC SIĘ
,
ŻE
NIE S
Ą ZBYT MOCNO PRZYCIĄGNIĘTE
,
I WYSZED
Ł BEZ SŁOWA
.
U
ŚCISNĘLI
SOBIE R
ĘCE
.
C
ÓŻ WIĘCEJ MOŻNA BYŁO ZROBIĆ
?
C
ZTERDZIESTU DZIEWI
ĘCIU MĘŻCZYZN I JEDNA KOBIETA MODLIŁO SIĘ
KA
ŻDY DO SWEGO BOGA
,
S
ŁUCHAJĄC ZBLIŻAJĄCEGO SIĘ GRZMOTU
ZWIASTUJ
ĄCEGO KONIEC
.
S
UTHERLAND ZE SPOKOJEM MY
ŚLAŁ O ŚMIERCI
,
OBSERWUJ
ĄC ŚCIANĘ
WODY P
ĘDZĄCĄ KU NIEMU Z RYKIEM
.
C
ZERPA
Ł TEN SPOKÓJ ZE
ŚWIADOMOŚCI
,
ŻE NIC NIE MOŻE UCZYNIĆ
—
„E
UREKI
"
NIE URATUJE
ANI JEGO WIEDZA
,
ANI WZMOCNIONY KAD
ŁUB
.
O
KR
ĘT
,
CHO
Ć ZAPROJEK
-
TOWANO GO TAK
,
BY ZDO
ŁAŁ WYTRZYMAĆ NAJGORSZĄ POGODĘ
,
JAK
Ą
I
MOG
ŁA MU ZAOFEROWAĆ
Z
IEMIA
,
ZOSTANIE PRZEWR
ÓCONY NA BOK
I ZDRUZGOTANY W CI
ĄGU KILKU SEKUND
.
»
U
ŚMIECHNĄŁ SIĘ IRONICZNIE
,
GDY PRZYSZ
ŁO MU DO GŁOWY
,
ŻE
JAKO ZAPALONY AMATOR SURFINGU ZAWSZE MARZY
Ł O SPOTKANIU
OWEGO MITYCZNEGO OLBRZYMIEGO WA
ŁU WODNEGO
,
KT
ÓRY SUNĄŁBY
BEZ KO
ŃCA
.
Z
AWSZE TE
Ż CHCIAŁ UMRZEĆ NA MORZU
.
O
BA
ŻYCZENIA MIAŁY SIĘ OTO SPEŁNIĆ
.
6
USS
„J
OHNSON
"
OCALA
Ł
.
L
EDWO
.
U
RATOWA
Ł SIĘ OD PEWNEJ ZGUBY DZIĘKI STUMILOWEJ UCIECZ
-
CE I PRZESZ
ŁO TRZYSTU TYSIĄCOM KONI MECHANICZNYCH
,
KT
Ó
-
RE ZAPEWNIA
ŁY MU PRĘDKOŚĆ MAKSYMALNĄ CZTERDZIESTU DWU
W
ĘZŁÓW
.
F
ALA P
ŁYWU
,
O MALEJ
ĄCEJ MASIE I PRĘDKOŚCI
,
DOGONI
ŁA GO
W KO
ŃCU PO TRANSOCEANICZNEJ SZARŻY NA WSCHÓD
,
POKONUJ
ĄC
TYSI
ĄC MIL W NIESPEŁNA DWADZIEŚCIA CZTERY GODZINY
.
„J
OHNSON
"
POBI
Ł REKORD
,
ALE NA JEGO POK
ŁADZIE NIKT Z TEGO POWODU SIĘ NIE
C
IESZY
Ł
,
BO OKR
ĘT OBRACAŁ SIĘ DZIOBEM NA SPOTKANIE FALI PŁYWU
,
KT
ÓRA ZNAJDOWAŁA SIĘ W ODLEGŁOŚCI ZALEDWIE TRZECH MIL
.
P
I
ĘĆ
MINUT POTEM W NICH UDERZY
ŁA
.
P
OCHYLONY POK
ŁAD DO LĄDOWANIA
I START
ÓW ZNIKNĄŁ POD TOCZĄCĄ SIĘ GÓRĄ
.
S
AMOLOTY
,
DLA KT
ÓRYCH
NIE STARCZY
ŁO MIEJSCA NA POKŁADZIE HANGAROWYM I KTÓRE NIE
MOG
ŁY ODLECIEĆ
,
ZMIOT
ŁO JAK KONFETTI W TUNELU AERODYNAMICZ
-
NYM
.
P
RZEZ KILKA SEKUND
,
D
ŁUŻĄCYCH SIĘ JAK WIECZNOŚĆ
,
WIDA
Ć BYŁO
TYLKO POMOST JAK WYSP
Ę GÓRUJĄCĄ NAD KIPIĄCYM WIREM
.
N
IEKT
Ó
-
RYM SAMOLOTOM UDA
ŁO SIĘ WYSTARTOWAĆ I TERAZ KRĄŻYŁY NAD
„
J
OHNSONEM
"
—
DLA CZ
ŁONKÓW ICH ZAŁÓG BYŁO JASNE
,
ŻE OKRĘT
ZMUSZONY BORYKA
Ć SIĘ Z ŻYWIOŁEM ZOSTAWI ICH SAMYM SOBIE
W POWIETRZU
.
W
CI
ĄGU PEŁNYCH UDRĘKI CHWIL POTĘŻNY LOTNISKO
-
WIEC
,
DUMA MARYNARKI WOJENNEJ
S
TAN
ÓW
Z
JEDNOCZONYCH
,
BALAN
-
SOWA
Ł NA KRAWĘDZI ZAGŁADY
.
J
EGO POK
ŁAD DO LĄDOWANIA I STARTÓW
ZNAJDOWA
Ł SIĘ NA POZIOMIE GOTUJĄCEGO SIĘ MORZA W KIPIELI FALI
P
ŁYWU
.
P
OWOLI DOSZ
ŁO DO WYMODLONEGO CUDU
—
ZADZIA
ŁAŁY OLBRZY
-
MIE REZERWY WYPORU LOTNISKOWCA
.
T
ĘPY DZIÓB UNIÓSŁ SIĘ ZRZUCA
-
J
ĄC NIEZLICZONE TONY NIEZNOŚNEGO CIĘŻARU
.
S
P
ŁYWNIKI
,
PRZEZ KT
ÓRE
PRZELEWA
ŁA SIĘ WODA
,
HUCZA
ŁY JAK ZAWORY SPUSTOWE PRZY PODSTA
-
WIE ZAPORY
.
I
TAK OTO
„J
OHNSON
"
OCALA
Ł
.
K
OSZTY SZK
ÓD
,
JAKIE PONI
ÓSŁ
,
SI
ĘGAĆ BĘDĄ KILKU MILIONÓW DOLARÓW
.
Z
ACHOWA
Ł JEDNAK POKŁAD
DO L
ĄDOWANIA I STARTÓW
,
SWOJ
Ą POWIETRZNĄ ZAŁOGĘ I WIĘKSZOŚĆ
SWOICH SAMOLOT
ÓW
.
B
Y
Ł WCIĄŻ OKRĘTEM WOJENNYM I WCIĄŻ
NADAWA
Ł SIĘ DO WALKI
.
L
ONDYN
.
D
LA INSPEKTOR
ÓW TOWARZYSTWA KLASYFIKACYJNEGO
L
LOYDA BY
Ł TO
PONURY DZIE
Ń
.
R
AZ PO RAZ ROZBRZMIEWA
Ł ŻAŁOBNIE DZWON
L
UTINE
G
ŁOSZĄC KOLEJNE ZAGINIĘCIE STATKU MIĘDZY
B
ERMUDAMI A
B
ARBADOS
.
W
IELKI DZWON
(
DAWNIEJ DZWON OKR
ĘTOWY
HMS
„L
A
L
UTINE
",
KT
ÓRA ZATONĘŁA PRZY BRZEGACH
H
OLANDII W ROKU
1799)
UDERZA
Ł
RAZ
,
OG
ŁASZAJĄC ZAGINIĘCIE STATKU
,
I DWA RAZY
,
OG
ŁASZAJĄC
,
ŻE
OP
ÓŹNIONY STATEK NIE JEST ZAGROŻONY
.
T
EGO DNIA S
ŁYSZANO TYLKO POJEDYNCZE BICIE DZWONU
.
„
P
LAISTOW
",
„C
OBRA
",
„E
SSO
C
UMBRIA
",
„E
UREKA
"...
D
ALE
-
KOPISY NIEPRZERWANIE WYSTUKIWA
ŁY NAZWY
.
N
AST
ĘPNIE ZACZĘŁY POJAWIAĆ SIĘ PIERWSZE NIEOFICJALNE DONIE
-
SIENIA Z
N
OWEGO
J
ORKU
...
H
ISPANIOLA
—
SILNE ZALANIE
,
W
YSPY
D
ZIEWICZE
—
DOTKNI
ĘTE KOLEJNĄ FALĄ PŁYWU
,
P
UERTO
R
ICO
—
KATA
-
STROFALNE ZALANIE
,
H
AITI I
D
OMINIKANA
—
ROZLEG
ŁE ZALANIE
TEREN
ÓW PRZYBRZEŻNYCH SPOWODOWANE GIGANTYCZNĄ FALĄ PŁYWU
...
P
OTEM NAZWY DALSZYCH STATK
ÓW I DONIESIENIA RADIOWE O KOLOSAL
-
NEJ FALI P
ŁYWU PRZEKAZYWANE DO
L
ONDYNU
.
S
KONFUNDOWANI
INSPEK
-
TORZY CA
ŁYMI GRUPAMI DYSKUTOWALI O TYM TAJEMNICZYM ZJAWISKU
.
O
CZWARTEJ PO PO
ŁUDNIU OTRZYMANO ZDJĘCIA SATELITARNE
I OSZO
ŁOMIONY ŚWIAT DOWIEDZIAŁ SIĘ O
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDZIE
.
T
Ę
NAZW
Ę WYMYŚLIŁ JAKIŚ DZIENNIKARZ SPĘDZAJĄCY URLOP W
M
IAMI
.
GDZIE DA
ŁY SIĘ ODCZUĆ JEDYNIE NIEWIELKIE SKUTKI OSŁABIONEJ JUŻ
FALI
P
ŁYWU
.
J
AK ZWYKLE W WYPADKU KL
ĘSK ŻYWIOŁOWYCH NAJWIĘCEJ UCIER
-
PIA
ŁY KRAJE BIEDNE
.
U
PALNE BABIE LATO
,
KT
ÓRE ZDOMINOWAŁO POGODĘ NA PÓŁKULI
P
ÓŁNOCNEJ
,
ZACH
ĘCAŁO TURYSTÓW DO POZOSTANIA W
L
O
"
'
'.
,V^
T
.
J
AMES
P
ARK BY
ŁO NIEZWYKLE TŁOCZNO
.
NIE
S
UTHERLAND
?
A
DMIRA
Ł
H
OWE SIAD
Ł OBOK PORUCZNIKA
A
BBJNORUJ
ĄCUPRZED
-
PRZED SIEBIE NOGI
.
—
J
AK PRZEBIEG
ŁO SPOTKANIE
,
SIR
?
»
Ę UKAZUJĄC JĄ OD
—
M
O
ŻESZ JUŻ ZANIECHAĆ PISANIA LISTÓV
NO UMIE
ŚCIĆ
„A
STERI
Ę
"
NA LI
ŚCIE OKRĘTÓW ZAGINIONYCH
.
J
UTRO
ZOSTANIE OG
ŁOSZONE JEJ ZAGINIĘCIE
.
W
YGL
ĄDAŁO NA TO
,
ŻE
A
BBOTTOWI SPAD
Ł CIĘŻAR Z SERCA
.
—
D
ZI
Ę
-
KUJ
Ę
,
SIR
.
N
IE S
ĄDZĘ
,
ŻEBYM ZDOŁAŁ CIĄGNĄĆ TĘ ZABAWĘ DUŻO DŁUŻEJ
.
A
DMIRA
Ł
H
OWE ZMARSZCZY
Ł BRWI
.
Z
IRYTOWA
ŁO GO OKREŚLENIE
PRZEZ
A
BBOTTA OPERACJI MIANEM ZABAWY
.
N
IC JEDNAK NIE RZEK
Ł
.
N
IE MIA
ŁO TO SENSU
—
CA
ŁA TA NIESZCZĘSNA HISTORIA JUŻ SIĘ
ZAKO
ŃCZYŁA I OD JUTRA OKRĘT PODWODNY
„A
STERIA
"
UZNANY
ZOSTANIE OFICJALNIE ZA
„
MARTWY
".
T
AK PRZYNAJMNIEJ MY
ŚLAŁ
.
7
P
REZYDENTOWI NIE ODPOWIADA
ŁY PÓŁŚRODKI
.
—
S
ŁUCHAJ
—
POWIEDZIA
Ł BEZ OGRÓDEK DO SWEGO ASYSTENTA
.
—
N
A TYCH WYSPACH MIESZKA MILION LUDZI
,
KT
ÓRZY POTRZEBUJĄ
POMOCY
,
I TO NATYCHMIASTOWEJ
.
O
PIEKI LEKARSKIEJ
,
JEDZENIA
,
DACHU NAD G
ŁOWĄ I UBRAŃ
,
W TEJ KOLEJNO
ŚCI
.
N
IE B
ĘDZIEMY
WDAWA
Ć SIĘ W DYSKUSJĘ Z URZĘDNIKAMI LOKALNYCH RZĄDÓW
,
BO
W TEN SPOS
ÓB WŁAŚNIE DOSTAWY Z POMOCY TRAFIĄ NA RYNEK
.
W
Y
ŚLEMY JE BEZPOŚREDNIO TAM
,
GDZIE S
Ą NAJBARDZIEJ POTRZEBNE
,
I PODEJMOWANIE DECYZJI POZOSTAWIMY ZA
ŁOGOM ŚMIGŁOWCÓW
.
C
O
WIEMY O TEJ G
ÓRZE LODOWEJ
?
K
TO ZA NI
Ą ODPOWIADA
?
—
O
CHRONA
W
YBRZE
ŻA
.
—
D
LACZEGO
?
—
T
O IM PODLEGA
M
I
ĘDZYNARODOWA
S
ŁUŻBA
L
ODOWA
.
—
J
AK DU
ŻA JEST TA GÓRA LODOWA
?
—
N
IKT NIE WIE
.
P
REZYDENT WYGL
ĄDAŁ NA ZANIEPOKOJONEGO
.
—
D
LACZEGO
?
—
S
POWIJA J
Ą MGŁA
.
D
O JEJ
ŚLEDZENIA
O
CHRONA
W
YBRZE
ŻA
U
ŻYWA SWOJEGO RADARU BOCZNEJ OBSERWACJI Z SAMOLOTÓW
C-130.
M
ÓWIĄ
,
ŻE LÓD PŁATA CHOLERNE FIGLE Z ODBICIAMI
.
N
IE MOG
Ą USTALIĆ
JEGOJJFITSIYR
^
I
.
I
TAK OTO
„J
IYWYK
Ł DO WSZELKICH INDAGACJI
,
TOTE
Ż ODPOWIADAŁ
SI
ĘGAĆ BĘDĄ KILKU
;
E SZYBKO
,
JAK SZYBKO MU JE ZADAWANO
,
DO L
ĄDOWANIA I SFANAWIAŁ SIĘ PRZEZ CHWILĘ
.
—
Z
APEWNE WSZYST
-
SWOICH SAMOLOTOWI BIOR
Ą UDZIAŁ W OPERACJI NIESIENIA POMOCY
?
NADAWA
Ł SIĘ DO WALKI
.
P
REZYDENT I ASYSTENT BYLI BLISKIMI PRZYJACI
ÓŁMI
.
T
OTE
Ż GDY BYLI
SAMI
,
ASYSTENT NIE U
ŻYWAŁ OFICJALNEGO ZWROTU
„
PANIE
PREZYDENCIE
".
Z
ADZWONI
Ł TELEFON
.
A
SYSTENT ODEBRA
Ł GO I SŁUCHAŁ
.
—
T
AK
...
J
ESTEM W
ŁAŚNIE U NIEGO
.
—
P
OBLAD
Ł Z WRAŻENIA
.
—
C
O TAKIEGO
?
P
REZYDENT UNI
ÓSŁ PYTAJĄCO BRWI
.
—
T
AK
...
POWIEM MU
...
T
AK
.
D
ZI
ĘKUJĘ
.
O
D
ŁOŻYŁ POWOLI SŁUCHAWKĘ I WPATRYWAŁ SIĘ W NIĄ PRZEZ KILKAS
EKUND
.
—
T
RUDNO W TO WPROST UWIERZY
Ć
.
„E
UREKA
"
OCALA
ŁA
.
N
IKTN
IE ZGIN
ĄŁ
,
NIE MA RANNYCH
.
D
OPIERO TERAZ NAPRAWILI ANTEN
Ę
RADIOW
Ą I MOGLI NADAĆ WIADOMOŚĆ
.
—
P
EARSON
ŻYJE
?
—
P
REZYDENT BY
Ł URADOWANY
.
—
I
CZUJE SI
Ę DOBRZE
.
A
LE
„E
UREKA
"
MA JESZCZE PRZED SOB
Ą
D
ŁUGĄ DROGĘ
,
ZANIM WYDOSTANIE SI
Ę ZE STREFY GŁÓWNEGO ZAGROŻE
-
NIA FAL
Ą PŁYWU
.
—
P
OCZEKAJ
,
PRZECIE
Ż WCZORAJ
,
ZANIM ZAGIN
ĘŁA
,
ZNAJDOWA
ŁA
SI
Ę W SAMYM CENTRUM
.
W
JAKI SPOS
ÓB
,
DO DIAB
ŁA
,
SI
Ę URATOWAŁA
?
—
W
TO W
ŁAŚNIE TRUDNO WPROST UWIERZYĆ
.
8
D
EK
Ę
S
UTHERLAND U
ŚMIECHNĄŁ SIĘ SZEROKO
,
WIDZ
ĄC NIEDOWIE
-
ZANIE NA TWARZY REPORTERA TELEWIZYJNEGO PO ODPOWIEDZI
,
JAKIEJ
XL UDZIELI
Ł
.
R
EPORTER
ŚCISNĄŁ MOCNIEJ MIKROFON I Z DESPERACKĄ MINĄ
ROZEJRZA
Ł SIĘ PO POMOŚCIE ŚMIGŁOWCOWYM
„E
UREKI
",
NA KT
ÓREJ
WYL
ĄDOWAŁ WRAZ Z OPERATORAMI
.
O
KR
ĘT OCEANOGRAFICZNY
ZATRZY
-
MA
Ł SIĘ
,
ŻEBY UMOŻLIWIĆ LĄDOWANIE
,
A TERAZ PORUSZA
Ł SIĘ ZNOWU
ZE
SWOJ
Ą STAŁĄ PRĘDKOŚCIĄ DZIESIĘCIU WĘZŁÓW
.
W
SZYSTKO FUNKCJONO
-
WA
ŁO NA NIM JAK NALEŻY
.
N
IE BY
ŁO USZKODZEŃ
—
NICZEGO
,
CO
MOG
ŁOBY STAĆ SIĘ POŻYWKĄ DLA ŻĄDNEJ WIDOKU NIESZCZĘŚCIA
,
JEDNOOCZNEJ I ROZCZAROWANEJ
,
USADOWIONEJ NA RAMIENIU
OPERATO
-
RA KAMERY FILMOWEJ
.
—
C
ZY ZECHCIA
ŁBY PAN TO POWTÓRZYĆ
,
KAPITANIE
S
UTHERLAND
?
—
J
ECHALI
ŚMY NA FALI
—
RZEK
Ł
S
UTHERLAND
,
IGNORUJ
ĄC UPRZED
-
NIE OSTRZE
ŻENIE
,
ŻEBY NIE PATRZEĆ W KAMERĘ
.
K
AMERA SKIEROWA
ŁA SIĘ CHWILOWO NA
J
ULI
Ę UKAZUJĄC JĄ OD
G
ÓRY DO DOŁU
.
—
U
PRAWIA
Ł PAN SURFING DZIESIĘCIOTYSIĘCZNIKIEM NA FALI
P
ŁYWU
?
—
P
RZED FAL
Ą
—
SKORYGOWA
Ł
S
UTHERLAND
.
—
C
ZY CHCE PAN
,
ŻEBYM TO WYTŁUMACZYŁ
?
—
P
ROSZ
Ę
.
—
G
DYBY
„E
UREKA
",
CO NA SZCZ
ĘŚCIA ZDARZA SIĘ RZADKO
,
UWI
ĘZŁA W PAKU LODOWYM
,
MO
ŻE SIĘ Z NIEGO UWOLNIĆ DZIĘKI TEMU
,
ŻE ZANURZONA CZĘŚĆ KADŁUBA MA KSZTAŁT LITERY
V.
M
O
ŻE TEŻ DZIĘKI
TEMU P
ŁYWAĆ PO TAKICH OBSZARACH
,
GDZIE POJAWIA
ŁY SIĘ EPIZODY
-
CZNIE FALE
.
P
RZED PI
ĘCIOMA LATY TRAFILIŚMY NA TAKĄ PRZY
BRZEGACH
A
FRYKI
P
O
ŁUDNIOWO
-W
SCHODNIEJ
.
S
POS
ÓB
,
JAKIM
„E
UREKA
"
JE
-
CHA
ŁA NA TEJ FALI
,
NASUN
ĄŁ MI MYŚL
,
ŻE PEWNO MOGŁABY POWTÓRZYĆ
TEN MANEWR
.
—
S
UTHERLAND MIA
Ł ZAKŁOPOTANĄ MINĘ
.
—
P
RZYSZ
ŁO
MI DO G
ŁOWY CHWILĘ PRZED TYM
,
JAK W
ŁAŚNIE MIAŁA W NAS UDERZYĆ
.
Z
D
ĄŻYŁEM PRZESTAWIĆ STER
,
TAK
ŻE
„E
UREKA
"
SZ
ŁA NA NIĄ POD
K
ĄTEM
,
I FALA JU
Ż DO NAS DOTARŁA
...
T
YLE TYLKO
,
ŻE NIE ZDOŁALIŚMY
JESZCZE OSI
ĄGNĄĆ DZIESIĘCIU STOPNI NA PÓŁNOC
,
A FALA PRZYGAS
ŁA DO
ROZS
ĄDNYCH ROZMIARÓW
.
—
S
UTHERLAND WDA
Ł SIĘ W OMAWIANIE
PEWNYCH SUBTELNO
ŚCI SURFINGU
,
DOP
ÓKI REPORTER MU NIE PRZERWAŁ
.
N
AST
ĘPNIE PRZED KAMERĄ WYSTĄPIŁ ADMIRAŁ
P
EARSON
.
C
HWALI
Ł
D
ŁUGO KAPITANA
S
UTHERLANDA I JEGO UMIEJ
ĘTNOŚCI
,
PO CZYM
ZAKO
ŃCZYŁ
:
—
K
APITAN ZAPEWNI
Ł NAM TAKĄ PRZEJAŻDŻKĘ
,
JAKIEJ
NIGDY NIE ZAPOMNIMY
.
—
C
ZY NAPRAWD
Ę NIE MA ŻADNYCH OFIAR
?
—
Ż
ADNYCH
—
RZEK
Ł
P
EARSON
.
—
1
ŻADNYCH USZKODZEŃ
?
—
J
EST TROCH
Ę
.
N
A TWARZY REPORTERA POJAWI
ŁA SIĘ NADZIEJA
.
—
P
OTRZEBA TRZECH TYSI
ĘCY DOLARÓW NA NOWE PASY DO
AKWALUNG
ÓW
—
OZNAJMI
Ł
P
EARSON
.
9
ODBLASK
LODU
B
IA
ŁY OŚLEPIAJĄCY BLASK NA SPODZIE NISKICH CHMUR RZUCANY
PRZEZ L
ÓD ZNAJDUJĄCY SIĘ PONIŻEJ WIDNOKRĘGU
.
—
N
ALE
ŻĄ SIĘ PANU Z MOJEJ STRONY PRZEPROSINY
,
S
HERWOOD
—
RZEK
Ł ADMIRAŁ
P
EARSON OBSERWUJ
ĄC DZIWNE ŚWIATŁO SŁONECZNE
MIGOC
ĄCE NA WIDNOKRĘGU
.
S
HERWOOD NIE RZEK
Ł NA TO NIC
.
P
EARSON PODA
Ł MU SWOJĄ
LORNETK
Ę
.
G
EOLOG POPATRZY
Ł NA TAJEMNICZĄ SYLWETKĘ GÓRY
A
NVIL
WYNURZAJ
ĄCĄ SIĘ POWOLI NA NIEBIE PONAD NISKĄ
,
NIE UST
ĘPUJĄCĄ
CHMUR
Ą
,
KT
ÓRA SPOWIJAŁA TAJEMNICĘ
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
—
W
YGL
ĄDA NA TO
,
ŻE DOPŁYNIEMY TAM ZA TRZY GODZINY
—
ZAUWA
ŻYŁ
P
EARSON
.
J
ULIA DO
ŁĄCZYŁA DO DWU MĘŻCZYZN OPARTYCH NA RELINGU
„
E
UREKI
".
—
T
EMPERATURA MORZA SZYBKO OPADA
—
OZNAJMI
ŁA
.
—
J
EST TERAZ O SIEDEM STOPNI NI
ŻSZA OD TEJ
,
JAKA POWINNA BY
Ć
.
P
EARSON WZRUSZY
Ł RAMIONAMI
.
—
N
O TO CO
?
C
O TO ZNACZY
SIEDEM STOPNI
?
C
A
ŁKIEM W GRANICACH NORMALNYCH WAHAŃ
,
POWIE
-
DZIA
ŁBYM
.
—
W
SKALI
C
ELSJUSZA
—
UZUPE
ŁNIŁA
J
ULIA
,
PRZYPOMINAJ
ĄC
SOBIE
,
ŻE
A
MERYKANIE WCI
ĄŻ PRZYWIĄZANI SĄ DO MAMUCIEJ SKALI
F
AHRENHEITA
.
P
EARSON PRZELICZY
Ł W PAMIĘCI
.
T
O WIELKI SPADEK
.
Z
AJ
ĄŁ SIĘ
ZNOWU OBSERWACJ
Ą OLŚNIEWAJĄCEGO ODBLASKU LODU
.
—
„J
OHN
-
SON
"
I JEGO OCALA
ŁE SAMOLOTY POWRÓCĄ JUTRO
—
RZEK
Ł
.
—
B
ĘDZIE
-
MY MOGLI POROZMAWIA
Ć Z LOTNIKIEM
,
KT
ÓRY WIDZIAŁ WSZYSTKO
Z G
ÓRY
.
S
HERWOOD SI
Ę NIE ODEZWAŁ
.
S
PIERA
Ł SIĘ Z ADMIRAŁEM
P
EARSO
-
NEM NA TEMAT RAPORTU PORUCZNIKA
K
LEINA I ADMIRA
Ł ZDECYDOWA
-
NIE NIE CHCIA
Ł PRZYJĄĆ DO WIADOMOŚCI
,
ŻE GÓRA LODOWA MOŻE MIEĆ
ROZMIARY A
Ż DWUDZIESTU PIĘCIU MIL NA CZTERDZIEŚCI
.
P
EARSON BY
Ł
PRZEKONANY
,
ŻE
K
LEIN MUSIA
Ł SIĘ POMYLIĆ
.
J
AK PRZYPOMNIA
Ł
,
TO
W
ŁAŚNIE
K
LEIN TWIERDZI
Ł KIEDYŚ
,
ŻE WIDZIAŁ W SZYKU CZTERY
LATAJ
ĄCE
TALERZE NAD
F
LORYD
Ą
.
N
IKT INNY O NICH NIE MELDOWA
Ł
.
—
W
SZYSCY
POPE
ŁNIAMY BŁĘDY
—
ORZEK
Ł
P
EARSON
.
J
ULIA PRZERWA
ŁA ROZMYŚLANIA
S
HERWOODA
.
—
D
LACZEGO W
ŁAŚ
-
NIE
„J
OHNSON
"?
—
SPYTA
ŁA
.
—
Ś
CI
ĄGNĄŁEM Z NIEGO ŚRODKI BOJOWE
—
ODPAR
Ł
P
EARSON
.
—
S
TRACI
Ł ZBYT WIELE SAMOLOTÓW
.
A
LE JEST TO NADAL DOBRA
P
ŁYWAJĄCA BAZA LOTNICZA
.
B
ĘDZIE MIAŁ ZA ZADANIE ODPĘDZAĆ
STAMT
ĄD GAPIÓW
,
DOP
ÓKI NIE DOWIEMY SIĘ O TEJ GÓRZE CZEGOŚ
WI
ĘCEJ
.
S
HERWOOD SI
Ę UŚMIECHNĄŁ
.
—
D
OP
ÓKI SIĘ NIE ROZTOPI
,
PANIE
ADMIRALE
?
—
T
AK
.
—
W
OBEC TEGO CZEKA GO D
ŁUGOTRWAŁE ZADANIE
.
—
MSL
S
ĄDZI
,
ŻE STOPI SIĘ SZYBKO
,
JAK TYLKO DOTRZE DO
P
R
ĄDU
F
LORYDZKIEGO
—
OZNAJMI
Ł
P
EARSON
.
S
HERWOOD POKIWA
Ł GŁOWĄ
.
P
R
ĄD
F
LORYDZKI P
ŁYNIE NA PÓŁNOC
WZD
ŁUŻ WSCHODNIEGO WYBRZEŻA
S
TAN
ÓW
Z
JEDNOCZONYCH
,
POTEM
OMIJA
L
ONG
I
SLAND I ZAMIENIA SI
Ę W
P
R
ĄD
Z
ATOKOWY P
ŁYNĄCY
PRZEZ
A
TLANTYK DO P
ÓŁNOCNEJ
E
UROPY
.
—
J
AK JU
Ż ZWRACAŁEM UWAGĘ
—
POWIEDZIA
Ł
S
HERWOOD
—
PRZY CA
ŁYM SZACUNKU NALEŻNYM
M
I
ĘDZYNARODOWEJ
S
ŁUŻBIE
L
ODOWEJ
,
ICH DO
ŚWIADCZENIE DOTYCZY WYŁĄCZNIE GRENLANDZKICH
G
ÓR LODOWYCH DRYFUJĄCYCH NA POŁUDNIE
—
WSKAZA
Ł NA ODBLASK
LODU
,
TAM GDZIE WIDOCZNY BY
Ł TERAZ GOŁYM OKIEM SZCZYT GÓRY
A
NVIL
.
—
T
O NIE JEST G
ÓRA LODOWA W PRAWDZIWYM TEGO SŁOWA
ZNACZENIU
,
TO CZ
ĘŚĆ ANTARKTYCZNEJ KALETY LODOWEJ
.
N
IE PASUJE
DO
NIEJ
ŻADNA Z REGUŁ ODNOSZĄCYCH SIĘ DO GÓR LODOWYCH
.
J
EST NA
TYLE
WIELKA
,
ŻEBY STWORZYĆ WŁASNE REGUŁY I ZŁAMAĆ WSZYSTKIE NASZE
,
CO
JU
Ż ZRESZTĄ ZROBIŁA
.
P
EARSON MILCZA
Ł
.
R
OSN
ĄCY SZACUNEK WOBEC POGLĄDÓW BRYTYJ
-
SKIEGO GEOLOGA POW
ŚCIĄGAŁY DWA NIE PODLEGAJĄCE DYSKUSJI
FAKTY
:
L
ÓD TO LÓD
,
A CIEP
ŁE MORZE TO CIEPŁE MORZE
,
I TE DWIE RZECZY NIE
DAJ
Ą SIĘ ZE SOBĄ POŁĄCZYĆ
.
—
D
OBRZE
,
PANIE
S
HERWOOD
.
J
AK D
ŁUGO BĘDZIE TOPNIEĆ
?
—
N
AJPIERW STWIERD
ŹMY
,
JAK JEST DU
ŻA
—
RZUCI
Ł Z IRYTACJĄ
S
HERWOOD
.
10
L
ÓD RUSZYŁ
.
W
IELKI BIA
ŁY CAŁUN OTULAJĄCEJ GO ŁAWICY MGŁY SUNĄŁ WRAZ
Z NIM PO NIESAMOWICIE SPOKOJNYM MORZU
.
P
OSUWA
Ł SIĘ Z SZYBKOŚCIĄ DWU WĘZŁÓW PRZEMIERZAJĄC KAŻDE
-
GO DNIA PI
ĘĆDZIESIĄT MIL
.
P
R
ĘDKOŚĆ NIEWIELKA
,
ALE STA
ŁA
,
POCH
ŁA
-
NIAJ
ĄCA NIESTRUDZENIE MILĘ ZA MILĄ
.
P
O DWUDZIESTU PI
ĘCIU DNIACH PRZEPŁYWAŁ MIĘDZY
B
ERMUDAMI
A
C
HARLESTONEM
,
MORSKIM PORTEM W
P
O
ŁUDNIOWEJ
K
AROLINIE
,
GDZIE ROZPOCZ
ĘŁA SIĘ
W
OJNA
D
OMOWA
.
W
PEWNEJ ODLEG
ŁOŚCI ZA NIM PODĄŻAŁA BACZNA ESKORTA
—
SZYBKA
ŁÓDŹ MOTOROWA Z
„E
UREKI
"
LUB
„J
OHNSON
",
NIEKIEDY
ZMUSZONY ODP
ĘDZAĆ CIEKAWSKIE STATECZKI WYCIECZKOWE Z NIEZLI
-
CZONYCH PRZYSTANI ROZSIANYCH WZD
ŁUŻ WYBRZEŻA MIĘDZY
W
ILMIN
-
GTON A
J
ACKSONVILLE
.
P
EWIEN PRZEDSI
ĘBIORCZY KIEROWNIK LINII LOTNICZEJ ZORGANIZO
-
WA
Ł LOTY DO
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
,
ALE PASA
ŻEROWIE POWRACALI ZE
SWEJ
TYSI
ĄCMILOWEJ WYPRAWY NIEMAL Z NICZYM
,
MOG
ĄC SIĘ POCHWALIĆ
JEDYNIE RZUTEM OKA NA KRYSTALICZNY WIERZCHO
ŁEK GÓRY
A
NVIL
STERCZ
ĄCY Z MGŁY JAK UPIORNY SZTYLET PRZEBIJAJĄCY
PRZE
ŚCIERADŁO
.
N
IKT
,
PR
ÓCZ PORUCZNIKA
K
LEINA
,
NIE WIDZIA
Ł
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
Z
UPE
ŁNIE JAKBY POTĘŻNA GÓRA LODOWA CHCIAŁA ZACHOWAĆ AURĘ
TAJEMNICZO
ŚCI
,
DOP
ÓKI NIE ZNISZCZĄ JEJ OSTATECZNIE CIEPŁE WODY
A
TLANTYKU
.
S
HERWOOD ODGAD
Ł TRAFNIE
,
ŻE GÓRA WYTWARZA WOKÓŁ SIEBIE
IKROKLIMAT
,
A TEN UMO
ŻLIWIA JEJ ISTNIENIE
.
Z
ACHOWA
Ł TĘ WIEDZĘ DLA SIEBIE
,
DOP
ÓKI NIE NABIERZE CAŁKOWI
-
TEJ PEWNO
ŚCI
.
11
P
OWIETRZE BY
ŁO TAK NIEPRAWDOPODOBNIE SPOKOJNE
,
ŻE
S
HER
-
WOOD NIE MUSIA
Ł PRZYTRZYMYWAĆ MAPY
,
KT
ÓRĄ
P
EARSON RZUCI
Ł MU
NA KOLANA
.
—
W
YGL
ĄDA NA TO
,
ŻE OD POCZĄTKU MIAŁ PAN RACJĘ
—
RZEK
Ł
ADMIRA
Ł
,
OPADAJ
ĄC NA LEŻAK OBOK
S
HERWOODA
.
—
O
PRACOWANO
MAP
Ę
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY NA PODSTAWIE NAMIAR
ÓW RADAROWYCH
.
T
RZYDZIE
ŚCI MIL NA DWADZIEŚCIA
.
R
ZECZYWI
ŚCIE POTWORNIE WIELKI
KAWA
Ł LODU
.
S
HERWOOD Z DU
ŻYM ZAINTERESOWANIEM ZACZĄŁ STUDIOWAĆ
MAP
Ę
.
N
AG
ŁY ZBIEG WARSTWIE W SPOISTE
,
KONCENTRYCZNE LINIE
,
JAK
PIER
ŚCIENIE PRZYROSTÓW U DRZEWA
,
OZNACZA
Ł STRZELISTOŚĆ GÓRY
A
NVIL
.
W
INNYCH MIEJSCACH LINIE SI
Ę URYWAŁY
.
—
Z
A DU
ŻO ZAKŁÓCEŃ BIERNYCH
—
ODPAR
Ł
P
EARSON W ODPO
-
WIEDZI NA PYTANIE
S
HERWOODA
.
—
M
IRA
ŻE NA WYKRESIE PANORAMI
-
CZNEGO WSKA
ŹNIKA RADIOLOKACYJNEGO
.
N
AWET ZESP
ÓŁ RADAROWY
„
J
OHNSONA
"
NIE POTRAFI ICH WYELIMINOWA
Ć
,
CHYBA
ŻE LOTNISKO
-
IEC PODP
ŁYNĄŁBY BLISKO
.
A
JA NIE PODEJM
Ę TEGO RYZYKA
.
—
T
O
,
CO SI
Ę NAPRAWDĘ LICZY
,
TO TE DZIEWI
ĘĆ DZIESIĄTYCH POD
POWIERZCHNI
Ą
—
RZEK
Ł
S
HERWOOD
.
—
J
AK SOBIE RADZI ZESP
ÓŁ
SONAROWY
?
—
W
CI
ĄŻ NIE MAJĄ MAPY
.
U
TYSKUJ
Ą
,
ŻE ZIMNA WODA PŁATA IM
PSIKUSY ODBIJAJ
ĄC WIĄZKI PROMIENI
.
Z
ODLEG
ŁEJ ŁAWICY MGIELNEJ DOLECIAŁ GŁUCHY HUK
.
Z
MG
ŁY
WYP
ŁYNĘŁA NIEWIELKA GÓRA LODOWA I WOLNO SIĘ TOCZYŁA
,
TRYSKAJ
ĄC
PI
ÓROPUSZAMI WODNEGO PYŁU
,
KT
ÓRE Z GRACJĄ WZBIJAŁY SIĘ W PO
-
WIETRZE
.
—
J
U
Ż TRZECIA TAKA DZISIAJ
—
ZAUWA
ŻYŁ
P
EARSON
.
—
N
IECH
DIABLI WEZM
Ą TĘ MGŁĘ
.
T
A POGODA WSZYSTKICH ZBIJA Z TROPU
.
D
LACZEGO
,
U LICHA
,
JEST TAK SPOKOJNIE
?
Z
MG
ŁY Z HUKIEM WYNURZYŁA SIĘ NASTĘPNA GÓRA LODOWA
.
—
P
RZYNAJMNIEJ
—
MRUKN
ĄŁ
P
EARSON
—
ROZPADA SI
Ę SZYBKO
.
—
N
IE TAK SZYBKO
,
JAK S
ĄDZIŁEM
—
RZEK
Ł
S
HERWOOD
.
—
J
AK
Ą
ODLEG
ŁOŚĆ POKONAŁA WCZORAJ
?
K
O
ŁO CZTERDZIESTU OŚMIU MIL
?
—
C
ZTERDZIE
ŚCI OSIEM PRZECINEK SIEDEM
.
S
HERWOOD ZROBI
Ł NA ODWROCIE MAPY SZYBKI RACHUNEK
.
—
P
RZYJMUJ
ĄC PRZECIĘTNĄ GRUBOŚĆ PÓŁTOREJ MILI
,
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA
WCI
ĄŻ MA DOŚĆ POKAŹNE ROZMIARY
,
KO
ŁO TYSIĄCA MIL SZEŚCIENNYCH
.
—
J
AK WI
ĘC PAN SZACUJE TEMPO JEJ TOPNIENIA
?
—
M
ILA SZE
ŚCIENNA NA DOBĘ
,
MILIARD TON
.
P
EARSON ZAPALI
Ł CYGARO
.
—
P
AMI
ĘTA PAN
W
ALTERA
K
RANTZA
Z
M
I
ĘDZYNARODOWEJ
S
ŁUŻBY
L
ODOWEJ
?
O
N PANA PAMI
ĘTA
.
—
T
AK
.
—
J
EGO SZACUNEK TEMPA TOPNIENIA JEST STO RAZY WI
ĘKSZY OD
PA
ŃSKIEGO
.
O
N UWA
ŻA
,
ŻE
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA ROZTOPI SI
Ę PRZED
UP
ŁYWEM TYGODNIA
.
—
P
RZEKAZA
Ł MU PAN EGZEMPLARZ TEJ MAPY
?
P
EARSON POKIWA
Ł GŁOWĄ TWIERDZĄCO
.
—
J
AK WI
ĘC PAN WYTŁU
-
MACZY TAK WIELK
Ą ROZBIEŻNOŚĆ MIĘDZY PAŃSKIMI A JEGO OBLICZE
-
NIAMI
?
-
—
W
ALTER WIE WSZYSTKO
,
CO MO
ŻNA WIEDZIEĆ O GRENLANDZKICH
G
ÓRACH LODOWYCH
.
B
Y
Ć MOŻE OPIERA SIĘ W SWOICH OBLICZENIACH NA
ZA
ŁOŻENIU
,
ŻE
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA JEST W
ŚRODKU WYDRĄŻONA LUB
P
ÓŁOKRĄGŁA
,
TO ZNACZY MA KSZTA
ŁT
,
JAKI ZAZWYCZAJ PRZYBIERAJ
Ą
G
ÓRY LODOWE W
G
RENLANDII
.
—
A
WI
ĘC MOŻE MIEĆ RACJĘ
?
—
P
EARSON ODKRYWA
Ł
,
ŻE
WYDOSTAWANIE JEDNOZNACZNYCH ODPOWIEDZI OD NAUKOWC
ÓW TO
CZYNNO
ŚĆ UCIĄŻLIWA
.
—
T
AK
,
JE
ŚLI
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA JEST WYDR
ĄŻONA W ŚRODKU
.
—
A
ZATEM I PAN MO
ŻE MIEĆ RACJĘ
?
—
J
E
ŚLI JEST LITA
.
P
EARSON J
ĘKNĄŁ
.
S
HERWOOD U
ŚMIECHNĄŁ SIĘ WIDZĄC NA TWARZY AMERYKAŃSKIEGO
OFICERA ZNIECIERPLIWIENIE
.
—
W
IE PAN CO
,
ADMIRALE
,
MO
ŻE PAN
POZWOLI PANNIE
H
AMMOND I MNIE PRZYJRZE
Ć SIĘ
B
IA
ŁEJ
A
TLANTY
-
DZIE Z BLISKA
?
R
OZDZIA
Ł DZIEWIĄTY
12
U
CZUCIE PRZERA
ŻENIA POWRÓCIŁO
,
KIEDY TO PONOWNIE DA
Ł SIĘ
WYCZU
Ć TRUDNY DO OKREŚLENIA ZAPACH LODU
.
B
Y
Ł TO TEN SAM LĘK
,
KT
ÓREGO DOZNAŁ
S
HERWOOD
,
GDY
„O
RION
"
WPAD
Ł NA UKRYTĄ GÓRĘ LODOWĄ PRZY WYBRZEŻU
A
FRYKI
P
O
ŁU
-
DNIOWO
-Z
ACHODNIEJ
,
TO SAMO SZARPI
ĄCE TRZEWIA PRZECZUCIE
.
S
T
ŁUMIŁ W SOBIE INSTYNKTOWNĄ CHĘĆ ZAWRÓCENIA ŁODZI I POPŁY
-
NI
ĘCIA Z POWROTEM W STRONĘ
„E
UREKI
".
O
KR
ĘT OCEANOGRAFICZNY
I
„J
OHNSON
"
ZNAJDOWA
ŁY SIĘ NA SWOICH ZWYKŁYCH MIEJSCACH
,
W ODLEG
ŁOŚCI PIĘCIU MIL OD ŁAWICY MGIELNEJ
.
J
ULIA SIEDZIA
ŁA NA
POK
ŁADZIE PRZED NIM Z OBOJĘTNĄ MINĄ
,
WCI
ĄGAJĄC ZGŁĘBNIK WODY
I PRZENOSZ
ĄC JEGO ZAWARTOŚĆ DO PROBÓWEK Z ETYKIETKAMI
.
P
OPATRZY
Ł W GÓRĘ NA ODCHUDZONY SZPIC WZNOSZĄCY SIĘ Z GĘSTEJ
MG
ŁY W ODLEGŁOŚCI TYSIĄCA STÓP
.
Ś
WIECI
Ł NICZYM OŚLEPIAJĄCA
LATARNIA MORSKA W CZYSTYM
,
SPOKOJNYM RANNYM POWIETRZU
.
Z
AUWA
ŻYŁ
,
ŻE W CIĄGU TYGODNIA UWYDATNIŁA SIĘ SZCZUPŁOŚĆ GÓRY
,
I PRZYPUSZCZA
Ł
,
ŻE TO EFEKT DZIAŁALNOŚCI SŁOŃCA NA JEJ
PO
ŁUDNIOWEJ
FLANCE
.
—
T
ERAZ STOPIE
Ń W PRAWO
—
POWIEDZIA
Ł GŁOS W JEGO
S
ŁUCHAWKACH
.
T
O JEDEN Z TECHNIK
ÓW RADAROWYCH NA
„J
OHNSO
-
NIE
"
—
S
HERWOOD PROWADZI
Ł MOTORÓWKĘ KIEROWANY WIĄZKĄ
RADAROW
Ą Z LOTNISKOWCA
,
KT
ÓRA MIAŁA PRZEPROWADZIĆ ŁÓDŹ PRZEZ
NIEPRZENIKNION
Ą ŚCIANĘ MGŁY I MIĘDZY RAMIONAMI LODOWEJ
LAGUNY W KSZTA
ŁCIE PÓŁKOLA
,
GDZIE
,
JAK MIANO NADZIEJ
Ę
,
B
ĘDZIE NA
TYLE SPOKOJNA WODA
,
ŻEBY BEZPIECZNIE DOKONAĆ BADAŃ
.
S
HERWOOD ZMIENI
Ł KURS
.
—
O
KEJ
.
Ś
WIETNIE
.
U
TRZYMA
Ć TEN KIERUNEK
.
P
RZERA
ŻAJĄCA OBECNOŚĆ PRZYBLIŻAJĄCEJ SIĘ ŚCIANY MGŁY ZROBIŁA
NA
J
ULII WRA
ŻENIE
,
BO PRZESTA
ŁA NAPEŁNIAĆ SWOJE PROBÓWKI
I PATRZY
ŁA PRZED SIEBIE
.
—
P
OS
ŁUCHAJ
—
POWIEDZIA
ŁA
.
S
HERWOOD PRZYCISZY
Ł MOTOR PRZYCZEPNY I TERAZ ON TEŻ MÓGŁ
S
ŁYSZEĆ TRZASKANIE NIEWIDOCZNEGO LODU
.
—
C
O TO JEST
,
DO LICHA
?
—
SZEPN
ĘŁA
J
ULIA
.
—
W
SZYSTKIE G
ÓRY LODOWE HAŁASUJĄ
.
W
I
ĄŻE SIĘ TO ZE ZMNIEJ
-
SZANIEM NAPR
ĘŻEŃ WEWNĘTRZNYCH PRZY TOPNIENIU
.
N
IE S
ŁYSZAŁAŚ
NIGDY TEGO SAMEGO D
ŹWIĘKU
,
KIEDY PODSTAWI
ŁAŚ TACKĘ Z ZAMROŻO
-
NYMI KOSTKAMI LODU POD KRAN Z CIEKN
ĄCĄ WODĄ
?
—
W
ŁĄCZCIE LEPIEJ SWOJĄ ECHOSONDĘ
—
POWIEDZIA
Ł GŁOS
Z
„J
OHNSONA
".
—
Ś
WIETNIE WAM IDZIE
.
S
HERWOOD J
Ą WŁĄCZYŁ
.
J
ARZENIOWY WSKA
ŹNIK NEONOWY ZATRZY
-
MA
Ł SIĘ NA STU STOPNIACH
.
P
OD NIMI BY
Ł LÓD
.
—
P
OWINNI
ŚMY WŁOŻYĆ JUŻ KOMBINEZONY
—
ZAUWA
ŻYŁA
J
ULIA
.
P
OMOGLI SOBIE WZAJEMNIE PRZY W
ŚLIZGIWANIU SIĘ DO JEDNOCZĘ
-
ŚCIOWYCH KOMBINEZONÓW CHRONIĄCYCH PRZED NISKĄ TEMPERATURĄ
.
Ł
ÓDŹ ZNAJDOWAŁA SIĘ W ODLEGŁOŚCI STU JARDÓW OD ŚCIANY MGŁY
,
GDY G
ŁOS Z
„J
OHNSONA
"
POLECI
Ł
S
HERWOODOWI
,
ŻEBY DOKONAŁ
NAST
ĘPNEJ NIEWIELKIEJ KOREKTY KURSU
.
T
ERAZ
,
GDY
ŁAWICA MGIELNA SIĘ ZBLIŻAŁA
,
US
ŁYSZELI JESZCZE INNY
D
ŹWIĘK
:
G
ŁUCHE DUDNIENIE NIESPOKOJNEGO
A
TLANTYKU
,
KT
ÓRY WALIŁ
BEZSILNIE W NIEWZRUSZONY L
ÓD
.
M
IMO OCHRONNEGO KOMBINEZONU
J
ULIA ZADR
ŻAŁA
,
GDY PIERW
-
SZE LODOWATE PALCE DZIWNIE SPOKOJNEJ MG
ŁY MUSNĘŁY JEJ TWARZ
.
—
O
TO JEDNA Z PRZYCZYN
,
DLACZEGO TEN L
ÓD UTRZYMUJE SIĘ TAK
D
ŁUGO
—
RZEK
Ł
S
HERWOOD ZAUWA
ŻYWSZY JEJ REAKCJĘ
.
—
M
G
ŁA
ODBIJA DZIEWI
ĘĆDZIESIĄT PROCENT ENERGII SŁONECZNEJ
,
KT
ÓRA INACZEJ
DOTAR
ŁABY DO LODU
.
—
A
OTACZAJ
ĄCA GO PODUSZKA ZIMNEJ WODY UNIEMOŻLIWIA
A
TLANTYKOWI ZROBIENIE TEGO
,
CO TRZEBA
—
DODA
ŁA
J
ULIA
.
—
P
RAW
-
DA
?
—
T
AK
.
—
M
ÓWIŁEŚ ADMIRAŁOWI
?
—
N
IE UWIERZY
ŁBY MI
.
Ł
ÓDŹ WESZŁA W MGŁĘ
.
N
AG
ŁY SPADEK TEMPERATURY POWIETRZA
PRZERWA
Ł ICH ROZMOWĘ
.
Z
UPE
ŁNIE JAKBY PRZESZLI PRZEZ OTWARTE
DRZWI DO SK
ŁADU GŁĘBOKIEGO MROŻENIA
.
P
ŁYWAJĄCE IGŁY LODOWE
CHRZ
ĘŚCIŁY POD DZIOBEM ŁODZI
.
S
HERWOOD SPRAWDZI
Ł WSKAŹNIK
ECHOSONDY
.
D
WADZIE
ŚCIA STÓP
.
Z
ASTANAWIA
Ł SIĘ
,
CO BY SI
Ę STAŁO
,
GDYBY OLBRZYMIA G
ÓRA LODOWA SIĘ PRZEWRÓCIŁA
,
ŻEBY UZYSKAĆ
WI
ĘKSZĄ STABILNOŚĆ
.
P
EWNEGO RAZU LEC
ĄC
C-130
NALE
ŻĄCYM DO
M
I
ĘDZYNARODOWEJ
S
ŁUŻBY
L
ODOWEJ OBSERWOWA
Ł NIEWIARYGODNY
WIDOK
,
KIEDY OLBRZYMIA GRENLANDZKA G
ÓRA LODOWA W KSZTAŁCIE
PODKOWY KO
ŃSKIEJ FIKNĘŁA WOLNO KOZIOŁKA
.
—
S
TOP
!
—
ROZKAZA
Ł OSTRYM TONEM
„J
OHNSON
".
—
G
UBIMY
WAS NA TLE ZAK
ŁÓCEŃ
.
W
Y
ŁĄCZYĆ SILNIK I CZEKAĆ NA ROZKAZY
.
S
HERWOOD PRZTYKN
ĄŁ WYŁĄCZNIKIEM PRZYCZEPNEGO MOTORU
M
ERCURY I WYJA
ŚNIŁ
J
ULII
,
DLACZEGO TO ROBI
.
—
B
O
ŻE
,
CO ZA STRASZNE MIEJSCE
—
POWIEDZIA
ŁA
J
ULIA SONDU
-
J
ĄC WZROKIEM MGŁĘ I NACIĄGAJĄC KAPTUR NA TWARZ
.
W
IDZIALNO
ŚĆ OGRANICZONA BYŁA DO NIECAŁYCH DZIESIĘCIU JAR
-
D
ÓW
.
Z
EWSZ
ĄD DOCHODZIŁO ZŁOWIESZCZE TRZESZCZENIE LODU I SŁY
-
CHA
Ć BYŁO DRAŻNIĄCY DŹWIĘK WOLNEGO KAPANIA
.
—
Z
OSTAW MOTOR NA WOLNYM BIEGU
—
RADZI
ŁA
J
ULIA
.
—
N
IECH B
ĘDZIE JAKIŚ HAŁAS
,
NA MI
ŁOŚĆ BOSKĄ
!
—
T
RZEBA OSZCZ
ĘDZAĆ PALIWO
.
T
RZESZCZENIE USTA
ŁO
.
N
AG
ŁA CISZA OKAZAŁA SIĘ JESZCZE GORSZA
.
J
ULIA KLASN
ĘŁA W DŁONIE
.
Z
G
ŁĘBI MGŁY ODPOWIEDZIAŁO PRZYTŁU
-
MIONE ECHO
—
POS
ĘPNY DOWÓD ZAGROŻENIA ZE STRONY NIEWIDOCZ
-
NYCH KLIF
ÓW
,
KT
ÓRE CZYHAŁY W POBLIŻU
.
—
E
CHO DOCHODZI JAKBY ZE WSZYSTKICH STRON
;
—
ODEZWA
ŁA SIĘ
J
ULIA
,
DODAJ
ĄC SOBIE ODWAGI MÓWIENIEM
.
—
J
ESTE
ŚMY W LAGUNIE
—
RZEK
Ł
S
HERWOOD
.
J
ULIA ZN
ÓW ZADRŻAŁA
.
Z
ACZYNA
ŁA UŚWIADAMIAĆ SOBIE SŁUSZ
-
NO
ŚĆ HIPOTEZY
S
HERWOODA O SPOWIJANIU SI
Ę LODU W OTOCZKĘ
ZIMNA
,
KT
ÓRA NIE POZWALA MU SIĘ ROZTOPIĆ
.
—
C
O
,
DO LICHA
,
ROBI
„J
OHNSON
"?
—
SPYTA
ŁA
.
M
IN
ĘŁO PIĘĆ MINUT DEPRYMUJĄCEJ CISZY
.
—
D
LACZEGO USTA
ŁO TRZESZCZENIE
?
—
T
AK BYWA
—
ODPAR
Ł
S
HERWOOD
,
NICZEGO NIE WYJA
ŚNIAJĄC
.
Z
„J
OHNSONA
"
SPYTANO GO
,
CZY ICH ODBIERA
.
G
ŁOS W SŁUCHAW
-
KACH BY
Ł MOCNIEJSZY
,
CHO
Ć
S
HERWOOD NIE DOTYKA
Ł REGULATORA
SI
ŁY
G
ŁOSU W ODBIORNIKU
.
—
Z
BLI
ŻYLIŚMY SIĘ
—
WYJA
ŚNIŁ GŁOS
,
GDY GEOLOG ODPOWIE
-
DZIA
Ł
.
—
J
ESTE
ŚCIE TERAZ WYRAŹNIE UMIEJSCOWIENI NA NASZYM
RADAROWYM NAKRESIE
.
J
ULIA ODETCHN
ĘŁA Z ULGĄ
,
GDY
S
HERWOOD ZAPALI
Ł MOTOR I ZACZĄŁ
STEROWA
Ć WE MGLE ZGODNIE ZE WSKAZÓWKAMI Z
„J
OHNSONA
".
L
ECZ
ÓW MIŁY DLA UCHA WARKOT MOTORU NIE ROZPROSZYŁ JEJ
IRRACJONALNEJ
OBAWY
,
ŻE LÓD
,
KT
ÓRY UŚMIERCIŁ TAK WIELE OSÓB I SPOWODOWAŁ TYLE
NIESZCZ
ĘŚĆ
,
ZNOWU CO
Ś KNUJE
.
13
S
T
ĘPKA ŁODZI DOTKNĘŁA LODU
.
S
HERWOOD WYSKOCZY
Ł NA LODOWY SZELF TWORZĄCY COŚ W RODZA
-
JU WYBRZE
ŻA I WCIĄGNĄŁ DZIÓB ŁODZI NA ZAŁAMUJĄCY SIĘ
,
NA P
ÓŁ
ODTAJA
ŁY ŚNIEG
.
P
OM
ÓGŁ
J
ULII WYSI
ĄŚĆ
.
T
RZYMA
ŁA GROT CUMOWNI
-
CZY
,
GDY ON WBIJA
Ł GO GŁĘBOKO W MOCNY LÓD
.
—
M
Y
ŚLAŁAM
,
ŻE BĘDZIE CZYSTSZY
—
POWIEDZIA
ŁA WSKAZUJĄC
NA BRZEG OBWIEDZIONY MU
ŁEM
.
S
HERWOOD SI
Ę NIE ODEZWAŁ
.
W
ZI
ĄŁ GARŚĆ SZAREGO ŚRYŻU
I PRZYGL
ĄDAŁ MU SIĘ UWAŻNIE
,
PRZEPUSZCZAJ
ĄC MIĘDZY PALCAMI
W R
ĘKAWICACH
,
JAK GDYBY SZUKA
Ł DIAMENTÓW
.
—
N
O I
?
—
SPYTA
ŁA
J
ULIA
.
S
HERWOOD ZABRA
Ł Z ŁODZI MAGNETOFON
.
—
W
YGL
ĄDA NA TO
,
ŻE
ŁATWO TU CHODZIĆ
,
ZNAJD
ŹMY JAKIŚ WYŻSZY TEREN
.
—
J
AKI
Ś WYŻSZY LÓD
—
POPRAWI
ŁA GO
J
ULIA
,
ROZPIECZ
ĘTOWUJĄC
FARB
Ę W AEROZOLU
,
KT
ÓRĄ ZAMIERZAŁA ZNACZYĆ ICH DROGĘ
.
M
G
ŁA ROZRZEDZIŁA SIĘ NIECO NA WYSOKOŚCI PIĘCIUSET STÓP NAD
POZIOMEM MORZA
.
J
ULIA POLUZOWAWSZY PASEK ZSUN
ĘŁA PLECAK NA
KRUSZ
ĄCY SIĘ
,
PYLISTY L
ÓD
.
U
SIAD
ŁA
.
—
O
DPOCZNIJMY
,
G
LYN
.
S
HERWOOD ROZEJRZA
Ł SIĘ WOKOŁO
.
B
YLI NA R
ÓWNINIE OTOCZONEJ
PRZEZ ZAOKR
ĄGLONE
,
GRO
ŹNE PAGÓRKI
.
T
ERAZ
,
KIEDY PRZESTALI SI
Ę
WSPINA
Ć
,
LODOWATA MG
ŁA PRZENIKAŁA PRZEZ ICH KOMBINEZONY
OCHRONNE
.
J
ULIA
ŚCIĄGNĘŁA KALOSZE Z KOLCAMI I TARŁA ZZIĘBNIĘTĄ
STOP
Ę
.
—
M
ÓJ
B
O
ŻE
!
Z
UPE
ŁNIE JAKBYŚMY SIĘ ZNALEŹLI ZNOWU W
B
AZIE
R
OSENTHALA
.
W
PROST NIE DO WIARY
,
ŻE JESTEŚMY CZTERYSTA MIL OD
BRZEG
ÓW
P
ÓŁNOCNEJ
K
AROLINY
.
—
M
ÓGŁBYM TU ZROBIĆ PIERWSZY ZAPIS
—
POWIEDZIA
Ł
S
HER
-
WOOD ROZPAKOWUJ
ĄC MAGNETOFON
.
J
ULIA ZAZNACZY
ŁA NA MAPIE ICH POZYCJĘ
,
A ON TYMCZASEM
USTAWI
Ł MIKROFON I WŁĄCZYŁ APARAT
.
Z
AMIERZA
Ł NAGRAĆ DŹWIĘKI
WYCHODZ
ĄCE Z GŁĘBI LODU
,
LICZ
ĄC NA TO
,
ŻE TRZASKI I STĘKANIA
MASYWNEJ G
ÓRY LODOWEJ MOGŁYBY DOSTARCZYĆ JESZCZE JEDNEJ
WSKAZ
ÓWKI CO DO TEMPA JEJ TOPNIENIA
.
N
AGLE NADLECIA
Ł LODOWATY PODMUCH DŁUGO OCZEKIWANEGO
WIATRU
.
—
M
G
ŁA SIĘ PODNOSI
!
—
KRZYKN
ĘŁA
J
ULIA
.
—
P
OPATRZ
,
G
LYN
!
R
OZWIEWA SI
Ę
!
W
IEJE WIATR
!
C
ZUJESZ
?
N
A MOMENT BRYZA USTA
ŁA
,
BY ZA CHWIL
Ę POWRÓCIĆ ZE WZMOŻO
-
N
Ą SIŁĄ
.
S
HERWOOD POPATRZY
Ł W GÓRĘ
.
O
B
ŁOKI MGŁY KŁĘBIĄC SIĘ
P
ĘDZIŁY NAD PAGÓRKAMI
.
W
ODLEG
ŁOŚCI NIECAŁYCH STU JARDÓW
UTWORZY
Ł SIĘ ŚWIEŻY POTOK
.
—
P
ATRZ
!
—
W
GLOSIE
J
ULII ZAD
ŹWIĘCZAŁ NIE SKRYWANY STRACH
.
S
HERWOOD SPOJRZA
Ł W KIERUNKU WSKAZYWANYM PRZEZ JEJ
PALEC
,
NA Z
ŁOWROGĄ WSPANIAŁOŚĆ BŁYSZCZĄCEGO SZTYLETU GÓRY
A
NVIL WY
ŁANIAJĄCEGO SIĘ Z MGŁY
.
Z
OL
ŚNIEWAJĄCEGO SZCZYTU
SP
ŁYWAŁY OBŁOKI NICZYM ALBINOSKA KREW TRYSKAJĄCA ZE ZRANIONE
-
GO NIEBA
.
S
HERWOOD I
J
ULIA STALI JAK WRO
ŚNIĘCI W ZIEMIĘ
,
ZAFASCYNOWANI
GRO
ŹNYM WIDOWISKIEM
—
GDY WIATR ROZWIEWA
Ł OBŁOK MGŁY
SKRYWAJ
ĄCY BIAŁY KONTYNENT
,
WYDAWA
ŁO SIĘ
,
ŻE WIEŻA UNOSI SIĘ
W NIEBIOSA
.
N
IE KO
ŃCZĄCE SIĘ SEKUNDY WYDAWAŁY SIĘ WLEC JAK MINUTY
.
A
MINUTY PODCZAS TYCH CHWIL PRZERA
ŻAJĄCEGO ODKRYCIA UCIEKAŁY
IM K SEKUNDY
.
L
INIE WARSTWIE NA MAPIE NIE M
ÓWIŁY O ZNIEKSZTAŁCA
-
ŁBYM GÓRĘ
A
NVIL ZAKRZYWIENIU
—
POWODOWA
ŁO
,
ŻE CHYLIŁA SIĘ KU
MORZU
,
Z KT
ÓREGO UCIEKAŁA
.
S
HERWOOD ODERWA
Ł WZROK OD LODOWEGO
M
ATTERHORNU I PAT
-
RZY
Ł ZE ZDUMIENIEM NA MATERIALIZUJĄCĄ SIĘ PRZED JEGO OCZAMI
¦
I ENERI
Ę
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
S
FALOWANE WZG
ÓRZA
,
G
ŁĘBOKIE
W
ĄWOZY
I SZALONA OBFITO
ŚĆ OPALIZUJĄCYCH TURNI
,
RZUCAJ
ĄCYCH BIAŁE OGNIE
W PRZERA
ŻONYM ŚWIETLE SŁOŃCA
—
WSZYSTKO TO CI
ĄGNĘŁO SIĘ AŻ PO
WIDNOKR
ĄG
.
T
O WTEDY W
ŁAŚNIE SPOJRZAWSZY W DÓŁ
,
NA METALICZNY
KAD
ŁUB
„J
OHNSONA
"
ZAKOTWICZONEGO W ODLEG
ŁOŚCI MNIEJSZEJ NIŻ
P
ÓL MILI OD KRĘTYCH POSZARPANYCH KLIFÓW GÓRY LODOWEJ
,
ZACZ
ĄŁ
U
ŚWIADAMIAĆ SOBIE GIGANTYCZNOŚĆ PROPORCJI TEGO GROTESKOWO
PI
ĘKNEGO POTWORA ZRODZONEGO PRZEZ ANTARKTYCZNĄ KALOTĘ LODO
-
W
Ą
.
P
RZERA
ŻONA
J
ULIA WPI
ŁA MU PALCE W PRZEDRAMIĘ
.
W
YDA
ŁA OKRZYK
ROZPACZY WSKAZUJ
ĄC W GÓRĘ
,
SK
ĄD DOBIEGAŁ JAKIŚ NOWY DŹWIĘK
.
L
ODOWE RAMI
Ę GÓRY
A
NVIL O WYSOKO
ŚCI PIĘCIUSET STÓP ZAŁAMY
-
WA
ŁO SIĘ I ROZPADAŁO
.
G
DY TYLKO ODCZULI POD STOPAMI PIERWSZE
,
CORAZ SZYBSZE DUDNIENIA NADCI
ĄGAJĄCEGO TRZĘSIENIA LODU
,
U ST
ÓP
KRYSZTA
ŁOWEJ GÓRY ZACZĘŁA SIĘ ROZWIERAĆ OLBRZYMIA SZCZELINA
.
14
P
IERWSZA FALA UDERZENIOWA
,
KT
ÓRA WSTRZĄSNĘŁA LODEM
,
RZUCI
ŁA
S
HERWOODA I
J
ULI
Ę TWARZAMI NA SPROSZKOWANY LÓD
.
M
IELI JESZCZE
DO
PRZEBYCIA DWADZIE
ŚCIA JARDÓW DO BEZPIECZNEJ
,
JAK S
ĄDZILI
,
LODOWEJ
MASY MI
ĘDZY NIMI A NIŻSZYMI STOKAMI ROZPADAJĄCEJ SIĘ GÓRY
.
J
ULIA ZARYZYKOWA
ŁA SZYBKI RZUT OKA W GÓRĘ
.
P
O O
ŚLEPIAJĄCEJ
POCHY
ŁOŚCI O PÓŁ MILI WYŻEJ PĘDZIŁY KU NIM W SZALEŃCZYM TEMPIE
OLBRZYMIE
,
NIEREGULARNE LODOWE G
ŁAZY
,
NIEKT
ÓRE WIELKOŚCI
TRZY
-
PI
ĘTROWEGO BUDYNKU
.
P
ODNIE
ŚLI SIĘ JUŻ I MIELI RUSZYĆ BIEGIEM
,
GDY ZE ST
ŁUMIONĄ SIŁĄ
M
ŁOTA PAROWEGO UKRYTEGO POD LODEM UDERZYŁA NASTĘPNA FALA
WSTRZ
ĄSÓW
.
S
HERWOOD KRZYKN
ĄŁ Z POWODU PRZERAŹLIWEGO BÓLU
I UPAD
Ł
.
O
BIE KOSTKI WYKR
ĘCIŁO MU BEZLITOSNE
,
DRUZGOCZ
ĄCE
UDERZENIE
.
—
S
ZYBKO
!
—
KRZYCZA
ŁA
J
ULIA SZARPI
ĄC GO Z NIEBYWAŁĄ SIŁĄ ZA
R
ĘKĘ
.
P
R
ÓBOWAŁ STANĄŁ NA NOGI
.
G
RYMAS B
ÓLU WYKRZYWIŁ MU TWARZ
,
UPAD
Ł Z POWROTEM
.
—
N
IE MOG
Ę
—
OZNAJMI
Ł PŁACZLIWYM GŁOSEM
.
—
M
USISZ
!
—
J
ULIA ZOBACZY
ŁA
,
ŻE PIERWSZA PARTIA LAWINY
POGRUCHOTANYCH G
ŁAZÓW LODOWYCH ZNAJDUJE SIĘ W ODLEGŁOŚCI
NIESPE
ŁNA STU JARDÓW I PĘDZI PROSTO NA NICH
.
P
ŁACZĄC ZE STRACHU
CHWYCI
ŁA
S
HERWOODA POD PACHY I NIE ZWRACAJ
ĄC UWAGI NA
PROTESTY
,
ZACZ
ĘŁA CIĄGNĄĆ GO Z POWROTEM POD STERTĘ LODU
.
15
W
ALTER
K
RANTZ Z
M
I
ĘDZYNARODOWEJ
S
ŁUŻBY
L
ODOWEJ
,
SZCZUP
-
ŁY CZTERDZIESTOPAROLETNI MĘŻCZYZNA O POMARSZCZONEJ
,
ZMARTWIO
-
NEJ TWARZY
—
PRZYBY
Ł NA
„E
UREK
Ę
".
U
ŚCISNĄŁ DŁOŃ ADMIRAŁA
P
EARSONA I SPYTA
Ł O
S
HERWOODA
.
I
NFORMACJA
,
ŻE ZNAJDUJE SIĘ NA
G
ÓRZE LODOWEJ
,
JAK SI
Ę WYDAWAŁO
,
WZMOG
ŁA JEGO NIEPOKÓJ
.
J
U
Ż
MIA
Ł ZAPROTESTOWAĆ
,
ŻE NIKT NIE POWINIEN PRZEBYWAĆ NA
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDZIE
,
ALE MU PRZESZKODZI
ŁO NAGŁE PORUSZENIE
—
Z G
ÓRY
LODOWEJ PODNOSI
Ł SIĘ OBŁOK MGŁY
.
P
EARSON I
K
RANTZ OBSERWOWALI BEZ S
ŁOWA
,
JAK CORAZ MOCNIEJ
-
SZY WIATR TARGA NA STRZ
ĘPY CAŁUN
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
„E
UREKA
"
BY
ŁA
ODDALONA OD KOLOSA O SZE
ŚĆ MIL
—
ODLEG
ŁOŚĆ TA NIE UMNIEJSZAŁA
BYNAJMNIEJ MAJESTATU WY
ŁANIAJĄCEGO SIĘ KONTYNENTU
,
NAD KT
Ó
-
RYM DOMINOWA
Ł LŚNIĄCY
,
WYOSTRZONY PRZEZ POGOD
Ę SZCZYT POCHY
-
LONEJ G
ÓRY
A
NVIL
.
N
A TLE ISKRZ
ĄCYCH SIĘ KLIFÓW WIDAĆ BYŁO
SYLWETK
Ę MALEŃKIEGO
„J
OHNSONA
"
—
BLISKO
ŚĆ TYTANICZNIE WIEL
-
KIEJ
A
TLANTYDY ZREDUKOWA
ŁA OKRĘT O WADZE STU TYSIĘCY TON DO
ROZMIAR
ÓW ZABAWKI
.
—
T
EN LOTNISKOWIEC NIE POWINIEN BY
Ć TAK BLISKO
—
POWIE
-
DZIA
Ł ZATROSKANY
K
RANTZ
.
W
ŚRÓD ZAŁOGI I NAUKOWCÓW ZGROMADZONYCH PRZY RELINGU
ZAPANOWA
ŁO PORUSZENIE
.
K
TO
Ś ZAKLĄŁ
.
—
G
ÓRA SIĘ ROZPADA
!
P
EARSON ZAPOMNIA
Ł O
K
RANTZU I WPATRYWA
Ł SIĘ ZAFASCYNOWA
-
NY I PRZERA
ŻONY W GÓRĘ
A
NVIL
.
U
JEJ PODSTAWY POJAWI
ŁA SIĘ
CIEMNA OBW
ÓDKA
.
D
OPIERO PO KILKU SEKUNDACH U
ŚWIADOMIŁ
SOBIE
,
ŻE TO OLBRZYMIE PĘKNIĘCIE
,
KT
ÓRE POWOLI SIĘ ROZSZERZA
I PRZED
ŁUŻA
.
P
OTEM G
ÓRA ZMIENIŁA SWÓJ KSZTAŁT JAKBY SIĘ PRZEKRĘ
-
CAJ
ĄC
.
S
ZPICA WIERZCHO
ŁKA Z WOLNA WYGINAŁA SIĘ W ŁUK
.
D
O
„E
UREKI
"
DOTAR
Ł PRZERAŻAJĄCY ŁOSKOT
.
P
RZYPOMINA
Ł KRZYK
TYSI
ĘCY TORTUROWANYCH WIDM BŁAGAJĄCYCH O LITOŚĆ
.
G
ÓRA
A
NVIL RUN
ĘŁA
.
P
RZEZ KILKA SEKUND NIE BY
ŁO WIDAĆ NIC PRÓCZ KŁĘBÓW BIAŁEGO
DYMU
,
W KT
ÓRYM ZNIKNĘŁA
.
H
UK SI
Ę WZMAGAŁ
,
BLADA LAWINA
SUN
ĘŁA PRZEZ MORZE
.
A
TAK
ŻE PRZEZ
USS
„J
OHNSON
".
S
TA
ŁO SIĘ TO W UŁAMKU SEKUNDY
,
TAK KR
ÓTKIM
,
ŻE LUDZIE OBSERWU
-
J
ĄCY TO NA POKŁADZIE
„E
UREKI
"
NIE ZD
ĄŻYLI ZMIENIĆ WYRAZU TWARZY
—
SZTYLET MILIONA TON LODU PRZESZY
Ł MORZE I UDERZYŁ W OLBRZYMI
LOTNISKOWIEC
.
L
ÓD SIĘ NIE ZATRZYMAŁ
.
D
WA WIELKIE PI
ÓROPUSZE
,
PY
ŁU
WODNEGO TRYSKAJ
ĄCE W POWIETRZE ZNACZYŁY JEGO SZLAK
.
Z
WOLNI
Ł
.
W
ODNY PY
Ł
,
DOTYCHCZAS OPIERAJ
ĄCY SIĘ PRZYCIĄGANIU
ZIEMSKIEMU
,
ZACZYNA
Ł OPADAĆ
.
P
O
„J
OHNSONIE
"
NIE BY
ŁO ANI ŚLADU
.
Z
UPE
ŁNIE JAKBY LOTNISKOWIEC BYŁ TYLKO OBRAZEM RZUCONYM NA
EKRAN
;
OBRAZEM
,
NA KT
ÓRY NIE SKŁADAŁO SIĘ NIC BARDZIEJ KONKRET
-
NEGO NI
Ż ŚWIATŁO I CIEŃ
.
A
POTEM RZUTNIK GWA
ŁTOWNIE WYŁĄCZONO
.
16
P
REZYDENT PATRZY
Ł NA CZARNĄ CHORĄGIEWKĘ NA ŚCIENNEJ POD
-
ŚWIETLONEJ MAPIE PÓŁNOCNEGO
A
TLANTYKU
,
KT
ÓRĄ ZAZNACZONO
GR
ÓB
USS
„J
OHNSON
".
Z
E SMUTKIEM POTRZ
ĄSNĄŁ GŁOWĄ
.
—
D
WA TYSI
ĄCE PIĘCIUSET LUDZI
...
P
EARSON SIEDZIA
Ł W MILCZENIU
,
PALCAMI WODZI
Ł PO ZŁOTYM
GALONIE TRZYMANEJ W R
ĘKACH CZAPKI
.
—
...P
RZYNAJMNIEJ PI
ĘĆ NAZWISK Z TEJ LISTY PAMIĘTAM Z CZA
-
S
ÓW SWOJEJ SŁUŻBY W MARYNARCE
.
—
N
IE USTALILI
ŚMY JESZCZE DATY UROCZYSTOŚCI ŻAŁOBNYCH
—
RZEK
Ł
P
EARSON
—
NA WYPADEK GDYBY
ŻYCZYŁ PAN SOBIE WZIĄĆ
W NICH UDZIA
Ł
,
PANIE PREZYDENCIE
.
—
C
O ZROBIMY Z T
Ą GÓRĄ LODOWĄ
?
—
K
RANTZ UWA
ŻA
,
ŻE STOPNIEJE W CIĄGU NAJBLIŻSZYCH DNI
,
PANIE PREZYDENCIE
.
P
REZYDENT STUDIOWA
Ł JEDNO ZE ZDJĘĆ
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
,
LE
ŻĄCE
NA JEGO BIURKU
.
—
W
OBEC TEGO B
ĘDZIE TO CHOLERNIE WIELKIE
TOPNIENIE
.
D
OK
ŁADNIE TO SAMO MYŚLAŁ
P
EARSON PRZEZ CA
ŁY TEN RANEK
,
LEC
ĄC DO
W
ASZYNGTONU
.
N
IE ODEZWA
Ł SIĘ I OBSERWOWAŁ
M
ŁODSZEGO
OD SIEBIE M
ĘŻCZYZNĘ
,
GDY TEN JESZCZE PRZERZUCA
Ł RAPORTY
.
Z
PY
-
TA
Ń
,
JAKI MU ZADAWA
Ł
,
ORIENTOWA
Ł SIĘ
,
ŻE PREZYDENT NIE PRZEOCZYŁ
ŻADNEGO ISTOTNEGO SŁOWA CZY WAŻNEGO ZDANIA
.
—
A
CI DWAJ BRYTYJSCY NAUKOWCY
,
H
AMMOND I
S
HERWOOD
,
TO ZOSTALI URATOWANI Z
„O
RIONA
"?
—
T
AK
,
PANIE PREZYDENCIE
.
P
REZYDENT ZNOWU ZABRA
Ł SIĘ DO CZYTANIA
.
P
RZERZUCA
Ł STRONY
.
P
O JAKIM
Ś CZASIE POWIEDZIAŁ
:
—
J.
H
AMMOND
.
C
ZY OKAZA
ŁO SIĘ
,
ŻE MIAŁ RACJĘ CO DO PRZYCZYN NIESZCZĘŚCIA NA
W
YSPACH
Z
IELONEGO
P
RZYL
ĄDKA
?
—
T
AK
,
SIR
.
—
A
HIPOTEZY
S
HERWOODA DOTYCZ
ĄCE LODU ZOSTAŁY POTWIER
-
DZONE PRZEZ NAST
ĘPNE WYDARZENIA
?
P
EARSON PRZYZNA
Ł
,
ŻE TAK BYŁO
.
—
O
N I
K
RANTZ R
ÓŻNIĄ SIĘ
W OCENIE SYTUACJI
.
—
Z
A KT
ÓRYM Z NICH PAN SIĘ OPOWIADA
?
T
O BY
ŁO KŁOPOTLIWE PYTANIE
.
—
N
O C
ÓŻ
—
POWIEDZIA
Ł
Z NAMYSŁEM
P
EARSON
.
—
S
HERWOOD I
H
AMMOND
,
H
AMMOND
,
NAWIASEM MÓWIĄC
,
TO KOBIETA
,
MAJĄ Z TĄ GÓRĄ LODOWĄ DOŚWIAD
-
CZENIA Z PIERWSZEJ R
ĘKI
.
N
AJPIERW
,
GDY ZATON
ĄŁ
„O
RION
",
POTEM
,
GDY PRZEBYWALI NA PLA
ŻY
Z
IELONEGO
P
RZYL
ĄDKA I MORZE ZAMIENIŁO
SI
Ę W PORAŻAJĄCY NERWY PŁYN
,
A NA KONIEC
,
WCZORAJ URATOWALI SI
Ę
CUDEM
,
GDY G
ÓRA
A
NVIL RUN
ĘŁA
...
W
SUMIE ZYSKALI OGROMNE
DO
ŚWIADCZENIA
.
Z
DRUGIEJ STRONY MO
ŻLIWE
,
ŻE NIE SĄ JUŻ OBIEKTYW
-
NI
.
I
ICH DO
ŚWIADCZENIE Z GÓRAMI LODOWYMI WŁAŚCIWIE TYLKO
OGRANICZA SI
Ę DO
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
—
K
T
ÓRA WŁAŚNIE NAS INTERESUJE
—
PODKRE
ŚLIŁ PREZYDENT
.
—
A
LE
K
RANTZ MA PRZECI
ĘTNIE DO CZYNIENIA Z TYSIĄCEM GÓR
LODOWYCH ROCZNIE
.
—
L
ECZ
ŻADNA Z NICH NIE NAROBIŁA TYLE SZKÓD CO TA
—
ZAUWA
-
ŻYŁ PREZYDENT
,
PODNOSZ
ĄC FOTOGRAFIĘ
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
—
C
ZY
ZDO
ŁA PAN UTRZYMAĆ LUDZI Z DALA OD NIEJ
?
—
P
O
ŁĄCZONE SIŁY MARYNARKI WOJENNEJ I
O
CHRONY
W
YBRZE
-
ŻA
...
—
J
AK
?
—
PRZERWA
Ł MU PREZYDENT
.
—
J
AK
,
U LICHA
,
ZDO
ŁA PAN
PILNOWA
Ć KAŻDEGO CALA BRZEGÓW GÓRY LODOWEJ
?
—
Z
A POMOC
Ą ŚMIGŁOWCÓW
...
—
ZACZ
ĄŁ
P
EARSON
.
—
K
IEDY
Ś PODCZAS WIZYTY KRÓLOWEJ
E
L
ŻBIETY I KSIĘCIA
F
ILIPA
MIA
ŁEM ZA ZADANIE UTRZYMYWAĆ ŁODZIE NA ROZSĄDNĄ ODLEGŁOŚĆ OD
„
B
RITANII
".
T
O BY
ŁO ABSOLUTNIE NIEMOŻLIWE
,
BO GDY ODP
ĘDZIŁEM
JEDN
Ą
,
POJAWIA
ŁY SIĘ DWIE DALSZE
.
—
D
AJEMY SOBIE JAK DOT
ĄD RADĘ
,
PANIE PREZYDENCIE
.
—
N
IECH PAN POCZEKA
,
A
Ż GÓRA LODOWA ZNAJDZIE SIĘ PRZY
PRZYL
ĄDKU
H
ATTERAS
,
B
ĘDZIE PAN MIAŁ WTEDY LAWINĘ STATKÓW
WYCIECZKOWYCH
.
—
A
LE
Ż ONA PŁYNIE W ODLEGŁOŚCI PONAD DWUSTU MIL OD
BRZEG
ÓW
!
—
PROTESTOWA
Ł
P
EARSON
.
—
T
O ICH NIE POWSTRZYMA
.
M
ÓJ PIERWSZY JACHT
,
CZTERDZIESTO
-
STOPOWY
S
ILVER
,
MIA
Ł ZASIĘG OŚMIUSET MIL PRZY PEŁNYCH ZBIORNI
-
KACH
.
—
F
ORMALNIE
—
POWIEDZIA
Ł
P
EARSON Z NAMYS
ŁEM
—
NIE MAMY
PRAWNEGO OBOWI
ĄZKU POWSTRZYMYWANIA LUDZI
,
KT
ÓRZY CHCĄ
Z
ŁAMAĆ
SOBIE KARK WSPINAJ
ĄC SIĘ NA
B
IA
ŁĄ
A
TLANTYD
Ę
.
T
O S
Ą WODY MIĘDZY
-
NARODOWE
,
NAWET NIE STYKAJ
Ą SIĘ Z NASZYM SZELFEM
KONTYNENTALNYM
.
T
EGO RODZAJU NEGATYWNYCH STWIERDZE
Ń PREZYDENT SERDECZNIE
NIE ZNOSI
Ł
.
M
IERZ
ĄC SUROWO
P
EARSONA SWOIMI NIEBIESKIMI OCZY
-
MA O
ŚWIADCZYŁ KATEGORYCZNIE
:
—
J
E
ŚLI JEST W NASZEJ MOCY
NIEDOPUSZCZENIE DO TEGO
,
ŻEBY LUDZIE
,
WSZYSTKO JEDNO JAKIEJ
NARODOWO
ŚCI
,
WYRZ
ĄDZILI SOBIE KRZYWDĘ
,
TO MAMY MORALNY
OBOWI
ĄZEK TO ZROBIĆ
.
Ż
YCZ
Ę SOBIE
,
ŻEBY ZNISZCZONO TĘ GÓRĘ
LODOW
Ą
,
I ZAGWARANTUJ
Ę PANU WSZELKIE ŚRODKI I PEŁNOMOCNICTWA
,
ŻEBY DOPILNOWAŁ PAN WYKONANIA MOJEGO ROZKAZU
.
P
REZYDENT PODNI
ÓSŁ SIĘ Z MIEJSCA
.
R
OZMOWA BY
ŁA SKOŃCZONA
.
U
ŚCISNĄŁ DŁOŃ
P
EARSONA I
ŻYCZYŁ MU POWODZENIA
.
J
EDNA MY
ŚL NIE OPUSZCZAŁA ADMIRAŁA W CZASIE POWROTNEGO
LOTU NA
„E
UREK
Ę
".
J
AK M
ÓGŁ KTOŚ
,
DO DIAB
ŁA
,
WPA
ŚĆ NA POMYSŁ ZNISZCZENIA GÓRY
LODOWEJ WIELKO
ŚCI MAŁEGO KRAJU I WAŻĄCEJ MILIARDY TON
?
17
K
RANTZ MIA
Ł JESZCZE BARDZIEJ ZMARTWIONĄ MINĘ NIŻ ZWYKLE
.
S
IEDZIA
Ł WRAZ Z
S
HERWOODEM W LABORATORIUM
„E
UREKI
"
I S
ŁUCHAŁ
ZAPISU ZROBIONEGO PRZEZ
S
HERWOODA NA
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDZIE
PRZED
RUNI
ĘCIEM GÓRY
A
NVIL
.
—
P
U
ŚĆ TO JESZCZE RAZ
,
G
LYN
—
POWIEDZIA
Ł
K
RANTZ
,
KIEDY
NAGRANIE OSI
ĄGNĘŁO PUNKT
,
W KT
ÓRYM ZOSTAŁO SKASOWANE PRZEZ
TRZ
ĘSIENIE LODU
.
S
HERWOOD PRZEWIN
ĄŁ TAŚMĘ Z POWROTEM I PUŚCIŁ JĄ ZNOWU
.
K
RANTZ SPOJRZA
Ł NA ZEGAREK
,
KIEDY Z G
ŁOŚNIKA ROZLEGŁO SIĘ OSTRE
STUK
...
STUK
...
STUK
...
K
A
ŻDE STUKNIĘCIE WZMAGAŁO JEGO ZAFRASO
-
WANIE
.
—
Z
DECYDOWANIE ZBYT REGULARNE
,
ŻEBY MOGŁO BYĆ WYWOŁANE
PRZEZ NAPR
ĘŻENIA
—
RZEK
Ł
S
HERWOOD Z NACISKIEM
.
—
S
PRAWDZI
-
ŁEM SYNCHRONIZACJĘ CZASOWĄ
,
D
ŁUGOŚCI STUKNIĘĆ I PRZERWY MIĘDZY
NIMI NIE R
ÓŻNIĄ SIĘ WIĘCEJ NIŻ O JEDNĄ SETNĄ SEKUNDY
.
A
TY WCI
ĄŻ
TWIERDZISZ
,
ŻE SPOWODOWANE SĄ PRZEZ ZMNIEJSZANIE SIĘ WEWNĘTRZ
-
NYCH NAPR
ĘŻEŃ
?
K
RANTZ POTRZ
ĄSNĄŁ ZE SMUTKIEM GŁOWĄ
.
—
J
A NICZEGO NIE
TWIERDZ
Ę
,
G
LYN
,
TYLKO PODSUWAM JAKIE
Ś WYJAŚNIENIE
.
—
W
YJA
ŚNIENIE NIEPRAWDOPODOBNE
.
K
RANTZ SI
Ę NAGLE UŚMIECHNĄŁ
.
—
N
ASZE ROLE ULEG
ŁY ODWRÓCE
-
NIU
.
T
O JA NIE CHCIA
ŁEM UWIERZYĆ W TWOJE HIPOTEZY DOTYCZĄCE
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
—
J
A SAM W NIE TYLKO NA WP
ÓŁ WIERZYŁEM
.
—
S
HERWOOD
ZAMILK
Ł I ZMIERZYŁ WZROKIEM
K
RANTZA
.
—
C
ZY JU
Ż ZREWIDOWAŁEŚ
SWOJE ZWARIOWANE DANE CO DO TEMPA TOPNIENIA
?
—
O
CO CHODZI
,
G
LYN
?
P
OJUTRZE
...
—
P
OJUTRZE
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA WCI
ĄŻ BĘDZIE ISTNIEĆ
!
K
RANTZ WYGL
ĄDAŁ NA SZCZERZE ZMARTWIONEGO
.
—
N
IE S
ĄDZISZ
,
ŻE TO COŚ DA
?
—
N
IE
.
—
A
WI
ĘC T Y WIESZ
,
CO DA EKSPLOZJA TYSI
ĄCA TON
?
S
HERWOOD WYCZU
Ł
,
ŻE PRZEDSTAWICIEL
M
I
ĘDZYNARODOWEJ
S
ŁUŻ
-
BY
L
ODOWEJ POKPIWA SOBIE Z NIEGO
,
I ZACZ
ĄŁ SIĘ ZŁOŚCIĆ
.
—
N
IE
,
W
ALTER
.
A
TY
?
K
RANTZ KIWN
ĄŁ GŁOWĄ
.
—
R
OZWALI T
Ę GÓRĘ LODOWĄ NA CZTERY
CZ
ĘŚCI
,
G
LYN
.
18
__B
IA
ŁA
A
TLANTYDA PRZEDSTAWIA ZE
ŚMIGŁOWCA FANTASTYCZNY
WIDOK
—
ZACHWYCA
Ł SIĘ REPORTER RADIOWY
.
—
I
SKRZY SI
Ę NA
WODZIE NICZYM BEZCENNY DIAMENT
...
J
ULIA ZACHICHOTA
ŁA UMIESZCZAJĄC MIKROFILM W CZYTNIKU UŻY
-
WANYM PRZEZ
S
HERWOODA
.
W
E DW
ÓJKĘ GRZEBALI W TECHNICZNEJ
BIBLIOTECE
„E
UREKI
"
POSZUKUJ
ĄC INFORMACJI
,
KT
ÓRA
,
ZDANIEM
S
HERWOODA
,
MUSIA
ŁA SIĘ TAM ZNAJDOWAĆ
.
—
D
IAMENT TEN ZOSTANIE ZNISZCZONY DOK
ŁADNIE ZA MINUTĘ
.
T
YM RAZEM ROZBAWI
ŁO TO
S
HERWOODA
.
—
S
ZKODA
,
ŻE JESTEM ZA DALEKO
,
ŻEBY TO ZOBACZYĆ
—
POWIE
-
DZIA
ŁA
J
ULIA
,
SIADAJ
ĄC PRZED WOLNYM CZYTNIKIEM I WKŁADAJĄC DO
NIEGO MIKROFILM
.
—
N
IE B
ĘDZIE NIC DO OGLĄDANIA
—
MRUKN
ĄŁ PONURO
S
HER
-
WOOD
.
—
N
IECH TO DIABLI WEZM
Ą
,
TO B
ĘDZIE TRWAŁO CAŁE GODZINY
.
—
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA JEST TERAZ JAK RZESZOTO
,
WYWIERCONO
W NIEJ PI
ĘĆSET OTWORÓW
—
M
ÓWIŁ REPORTER
.
—
I
KA
ŻDY TAKI OTWÓR
WYPE
ŁNIONO DWIEMA TONAMI TROTYLU
.
O
PERACJ
Ę TĘ TRZEBA PORÓW
-
NA
Ć DO WYSADZENIA W POWIETRZE
H
ELGOLANDU W ROKU TYSI
ĄC
DZIEWI
ĘĆSET DWUDZIESTYM PIERWSZYM
,
Z TYM JEDNAK
ŻE NA WYSA
-
DZENIE
H
ELGOLANDU NIE POTRZEBOWANO TYSI
ĄCA TON TROTYLU
...
J
ESZCZE TRZYDZIE
ŚCI SEKUND
...
J
ULIA SZYBKO ODCZYTA
ŁA Z KLATKI ZNAJDUJĄCEJ SIĘ NA EKRANIE
CZYTNIKA
:
—
„Z
APISKI
A
NTARKTYCZNE
",
TYSI
ĄC DZIEWIĘĆSET SZEŚĆ
-
DZIESI
ĄT SIEDEM
,
NUMER TRZYDZIESTY
,
RAPORT O OLBRZYMIEJ G
ÓRZE
LODOWEJ W
Z
ATOCE
L
UTZOW
-H
OLM
.
P
RZYDA SI
Ę
?
S
HERWOOD POTRZ
ĄSNĄŁ PRZECZĄCO GŁOWĄ
.
—
T
O BY
ŁO WCZEŚNIEJ
NI
Ż W SZEŚĆDZIESIĄTYM SIÓDMYM
.
—
R
OZMAWIA
ŁEM DZIŚ Z
W
ALTEREM
K
RANTZEM Z
M
I
ĘDZYNARO
-
DOWEJ
S
ŁUŻBY
L
ODOWEJ
—
M
ÓWIŁ REPORTER SWOIM SŁUCHACZOM
.
—
I
JEGO ZDANIEM ROZSADZENIE
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY NA CZTERY CZ
ĘŚCI
POWI
ĘKSZY MASĘ LODU KONTAKTUJĄCĄ SIĘ Z WODĄ I PRZYSPIESZY
W TEN SPOS
ÓB TEMPO TOPNIENIA
...
S
HERWOOD ZE ZNIECIERPLIWIENIEM ZMIENIA
Ł MIKROFILM
.
P
RZEZ G
ŁOS REPORTERA PRZEBIŁ SIĘ JAKIŚ INNY I ZACZĄŁ ODLICZAĆ
DZIESI
ĘĆ SEKUND
.
—
Z
UPE
ŁNIE JAKBY ZASTOSOWAĆ FAJERWERK DO WYSADZANIA
M
OUNT
E
VERESTU
—
ZAUWA
ŻYŁ
S
HEROOD
.
—
P
I
ĘĆ
...
S
HERWOOD GAPI
Ł SIĘ NA EKRAN PRZEGLĄDARKI
.
—
C
ZTERY
...
—
C
O SI
Ę STAŁO
?
—
SPYTA
ŁA
J
ULIA
.
—
T
RZY
...
P
ODNIECONY
S
HERWOOD NACISKA
Ł PEDAŁ PRZESUWAJĄC FILM
W CZYTNIKU
.
—
D
WA
...
—
N
O WI
ĘC CO SIĘ STAŁO
?
—
POWT
ÓRZYŁA
J
ULIA
.
—
J
EDNA
...
P
RZEZ RADIO S
ŁYCHAĆ BYŁO PRZYTŁUMIONY HUK EKSPLOZJI
.
P
O
-
TEM G
ŁOS REPORTERA
—
PODNIECONY
,
NIEMAL HISTERYCZNY
.
—
Z
DUMIEWAJ
ĄCE
!
F
ANTASTYCZNE
!
N
AJWI
ĘKSZA EKSPLOZJA WYWO
-
ŁANA PRZEZ CZŁOWIEKA OD CHWILI ZAPRZESTANIA PRÓB Z BOMBĄ
WODOROW
Ą
!
W
ZD
ŁUŻ CAŁEJ
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY WYSTRZELI
Ł W PO
-
WIETRZE OLBRZYMI BIA
ŁY OBŁOK
!
G
ÓRA LODOWA CAŁKIEM ZNIKNĘŁA
,
ALE NIC
,
NAWET TYSI
ĄC TON TROTYLU
,
NIE ZDO
ŁA UKRYĆ TEGO NIEWIA
-
RYGODNEGO
,
TEGO WSPANIA
ŁEGO DZIWOLĄGA
,
TEJ OGROMNEJ WYSPY
LODU
!
—
Z
NALAZ
ŁEM
—
OZNAJMI
Ł
S
HERWOOD
,
NIE ODRYWAJ
ĄC WZROKU
OD ZADRUKOWANEJ STRONY WIDNIEJ
ĄCEJ NA JEGO EKRANIE
.
J
ULIA
DO
ŁĄCZYŁA SIĘ DO NIEGO
.
—
H
EJ
,
POCZEKAJCIE CHWILK
Ę
!
—
KRZYKN
ĄŁ ZADYSZANY REPOR
-
TER
.
—
T
O NIE MO
ŻE BYĆ PRAWDA
!
N
IE WIERZ
Ę
!
L
ODOWY OB
ŁOK
OPADA
...
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA WYGL
ĄDA DOKŁADNIE TAK SAMO JAK
PRZED
EKSPLOZJ
Ą
!
N
AWET NIE JEST WYSZCZERBIONA
!
—
N
O TAK
—
ODEZWA
ŁA SIĘ
J
ULIA
,
ODCZYTUJ
ĄC TEKST NA
EKRANIE
.
—
W
YGL
ĄDA NA TO
,
ŻE OD POCZĄTKU MIAŁEŚ RACJĘ
.
C
HCESZ
NASYCI
Ć WZROK
?
19
N
IKOGO NIE BY
ŁO W POBLIŻU DWU MĘŻCZYZN ZAGLĄDAJĄCYCH DO
LODOWEGO KRATERU
,
TOTE
Ż ADMIRAŁ
P
EARSON POZWOLI
Ł SOBIE NA
USZCZYPLIWE UWAGI WOBEC
K
RANTZA
.
—
T
O JEST NIEPOKOJ
ĄCE
—
PRZYZNA
Ł
K
RANTZ
,
GDY UDA
ŁO MU SIĘ
WTR
ĄCIĆ SŁOWO
.
—
M
A PAN CHOLERN
Ą RACJĘ
,
TO JEST NIEPOKOJ
ĄCE
—
RZEK
Ł
P
EARSON Z PRZEKONANIEM
.
—
S
ZCZEG
ÓLNIE
,
ŻE PAN POWIEDZIAŁ
...
—
M
IA
ŁEM WŁAŚNIE POWIEDZIEĆ
,
ŻE NIE JESTEM CAŁKOWICIE
ZASKOCZONY
.
L
ÓD TO ZADZIWIAJĄCO ELASTYCZNY MATERIAŁ
.
—
N
A TO WYGL
ĄDA
.
—
N
AST
ĘPNYM RAZEM UŻYJEMY WIĘCEJ MATERIAŁU WYBUCHO
-
WEGO
.
I
LE CZASU ZAJ
ĘŁOBY DOWIEZIENIE PIĘCIU TYSIĘCY TON
?
P
EARSON OPU
ŚCIŁ OKULARY OCHRONNE NA OCZY
.
—
P
OPATRZMY NA
NAST
ĘPNY OTWÓR
.
B
RN
ĘLI MOZOLNIE PRZEZ TOPNIEJĄCY LÓD
.
O
D CZASU WYL
ĄDOWA
-
NIA NA
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDZIE
P
EARSON NIE PRZESTAWA
Ł SIĘ DZIWIĆ
,
ŻE
7.
BLISKA NIE JEST ONA BIA
ŁA
,
TYLKO JASNOSZARA
.
W
NIEKT
ÓRYCH
MIEJSCACH
,
TAM GDZIE POWIERZCHNIOWA WODA ODS
ŁONIŁA PRZEKRÓJ
WARSTW
,
L
ÓD MIAŁ ZABARWIENIE OD ŻÓŁTEGO DO JASNOZIELONEGO
NICZYM SA
ŁATA
.
N
AST
ĘPNY OTWÓR WYPEŁNIAŁA WODA
.
R
USZYLI DALEJ I ZATRZYMALI
SI
Ę
,
ŻEBY POPATRZEĆ NA MIGOTLIWY WODOSPAD PRZELEWAJĄCY SIĘ
PRZEZ KRAW
ĘDŹ STUSTOPOWEGO KLIFU
.
S
POD KLIFU WARTKO
WYP
ŁYWA
-
ŁA RZEKA NIOSĄC MINIATUROWE GÓRY LODOWE PRZEZ GŁĘBOKI KANION
,
KT
ÓRY W MIEJSCU
,
GDZIE STYKA
Ł SIĘ Z MORZEM
,
ROZSZERZA
Ł SIĘ W
DELT
Ę
O WOLNO SUN
ĄCEJ WODZIE
.
—
T
O CIEKAWE
—
ODEZWA
Ł SIĘ
K
RANTZ
.
—
D
OK
ŁADNIE WSZYST
-
KO TO
,
CO WIDZIMY
:
EROZJA
,
DR
ĄŻENIE WĄWOZÓW PRZEZ RZEKI
,
DZIEJE
SI
Ę TEŻ NA LĄDZIE
,
TYLE TYLKO
,
ŻE GODZINA NA TEJ GÓRZE LODOWEJ
ODPOWIADA STU MILIONOM LAT TAM
.
T
RZECI WYWIERCONY OTW
ÓR RÓWNIEŻ ZACZYNAŁ SIĘ WYPEŁNIAĆ
WOD
Ą
.
T
AK JAK W PRZYPADKU POPRZEDNICH OTWOR
ÓW SIŁA EKSPLOZJI
POSZERZY
ŁA JEGO ŚREDNICĘ Z DZIESIĘCIU CALI WYBOROWANYCH PRZEZ
WIERT
ŁO DO TRZYSTU STÓP
.
N
IE WIDA
Ć BYŁO JEDNAK WIĘKSZYCH
USZKODZE
Ń CZY PĘKNIĘĆ LODU
,
KT
ÓRE MOGŁYBY BYĆ SKUTKIEM
EKSPLOZJI
.
K
RANTZ ZMARSZCZY
Ł BRWI Z NIEPOKOJEM
,
POCHYLAJ
ĄC SIĘ NAD
OTWOREM W KSZTA
ŁCIE STOŻKA
.
W
Y
ŁOWIŁ UCHEM SŁABY
,
REGULARNY
STUKOT PODOBNY DO TEGO
,
KT
ÓRY ZAREJESTROWAŁ
G
LYN
S
HERWOOD
.
P
EARSON TAK
ŻE GO SŁYSZAŁ
.
—
C
O TO MO
ŻE BYĆ
,
DO DIAB
ŁA
?
K
RANTZ PRZYKL
ĘKNĄŁ NA JEDNO KOLANO I SŁUCHAŁ
.
—
N
APR
ĘŻE
-
NIA W LODZIE
.
W
I
ĘKSZĄ CZĘŚĆ TEJ GÓRY OBCIĄŻAŁY MILIONY TON JEJ
W
ŁASNEGO LODU I TERAZ SIĘ OD NICH UWALNIA
.
T
EN OTW
ÓR DZIAŁA JAK
OLBRZYMI WZMACNIACZ
,
JAK TUBA ANTYCZNEGO FONOGRAFU
.
P
EARSON NIE BY
Ł CAŁKOWICIE PRZEKONANY
—
STUKOT WYDAWA
Ł MU
SI
Ę ZBYT REGULARNY
.
Z
DRUGIEJ STRONY
K
RANTZ TO EKSPERT
,
JEGO
OPINIA
JEST ROZS
ĄDNA
,
PODCZAS GDY POMYS
ŁY
S
HERWOODA S
Ą ZBYT SZALONE
I NIE MA SENSU SI
Ę NAWET NAD NIMI ZASTANAWIAĆ
.
A
JEDNAK
...
R
OZWA
ŻANIA
P
EARSONA PRZERWA
Ł WIZG TURBIN
.
P
ODNI
ÓSŁ DO
OCZU LORNETK
Ę I NASTAWIŁ OSTROŚĆ NA
378-
STOPOWY KUTER
O
CHRONY
W
YBRZE
ŻA
,
KT
ÓRY WYZNACZYŁ DO PILNOWANIA TEGO ODCINKA
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
N
A UKO
ŚNYCH PASACH KADŁUBA W POBLIŻU DZIOBU
—
OZNAKOWANIU WSZYSTKICH JEDNOSTEK AMERYKA
ŃSKIEJ
O
CHRONY
W
YBRZE
ŻA NIEZALEŻNIE OD WIELKOŚCI
—
PIENI
ŁA SIĘ BIAŁA WODA
.
W
YSOKO
ŚĆ JEGO FALI DZIOBOWEJ ROSŁA
.
K
UTER ODP
ŁYWAŁ
.
M
INUT
Ę
P
ÓŹNIEJ POJAWIŁ SIĘ LUZUJĄCY GO KUTER
„J
ASON
",
NALE
ŻĄCY DO
P
I
ĄTEGO
O
KR
ĘGU
O
CHRONY
W
YBRZE
ŻA
.
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA ZNAJDOWA
ŁA SIĘ WCIĄŻ W ODLEGŁOŚCI PIĘCIUSET
MIL OD WYBRZE
ŻY
S
TAN
ÓW
Z
JEDNOCZONYCH
.
A
WYBRZE
ŻE TO
,
WRAZ
Z POWOLNYM
,
NIEPOWSTRZYMYWALNYM PR
ĄDEM ZMIERZAJĄCYM
W KIERUNKU P
ÓŁNOCY
,
NALE
ŻAŁO DO STANU
W
IRGINIA
.
20
B
Y
ŁA TO PIERWSZA KONFERENCJA NA POKŁADZIE
„E
UREKI
"
PROWA
-
DZONA PRZEZ ADMIRA
ŁA
P
EARSONA
.
P
ÓŹNIEJ STAŁY SIĘ ONE CODZIENNĄ
PORANN
Ą RUTYNĄ
.
H
AGAN NOTOWA
Ł
.
D
EK
Ę
S
UTHERLAND SPRAWIA
Ł
WRA
ŻENIE ZNUDZONEGO
,
W
ALTER
K
RANTZ
—
STRAPIONEGO
.
P
RZEZ OKNA LEWEJ BURTY
S
HERWOOD M
ÓGŁ DOSTRZEC BLADE LINIE
BRZEGOWE
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
P
ROMIENIE S
ŁOŃCA PADAJĄC NA JEJ
ZAOKR
ĄGLONE PAGÓRKI WYSYŁAŁY W STRONĘ OKRĘTU
OCEANOGRAFICZNE
-
GO CI
ĄGŁY POGARDLIWY SYGNAŁ
.
P
EARSON PRZESZED
Ł PROSTO DO RZECZY
.
—
P
O WCZORAJSZYM
NIEPOWODZENIU Z TYSI
ĄCEM TON KRUSZĄCEGO MATERIAŁU WYBUCHO
-
WEGO PAN
K
RANTZ PROPONUJE TERAZ PODOBN
Ą OPERACJĘ Z UŻ CIEM
PI
ĘCIU TON I WYBOROWANIE GŁĘBSZYCH OTWORÓW
.
—
Z
BIE
ŻNYCH I ZAŚLEPIONYCH BETONEM
—
UZUPE
ŁNIŁ
K
RANTZ
,
OMIATAJ
ĄC NIESPOKOJNYM WZROKIEM WSZYSTKICH ZEBRANYCH
.
—
C
ZY KTO
Ś CHCE COŚ POWIEDZIEĆ
?
—
ZAPYTA
Ł
P
EARSON
.
—
T
AK
—
ODEZWA
Ł SIĘ
S
HERWOOD
.
—
T
O NIC NIE DA
.
K
RANTZ ZAMRUGA
Ł OCZAMI
.
—
D
LACZEGO
,
G
LYN
?
—
Z
A
ŚLEPKI ZOSTANĄ ZMIECIONE PRZEZ EKSPLOZJĘ I DZIEWIĘĆ
-
DZIESI
ĄT PROCENT SIŁY WYBUCHU SIĘ ZMARNUJE
.
T
O SAMO CO
ZDARZY
ŁO
SI
Ę WCZORAJ
,
TYLKO
ŻE Z WIĘKSZYM HUKIEM
.
K
RANTZ WYGL
ĄDAŁ NA DOTKNIĘTEGO
.
—
C
ZY NIE S
ĄDZISZ
,
ŻE
WARTO PRZYNAJMNIEJ SPR
ÓBOWAĆ
?
—
T
O ZALE
ŻY OD TEGO
,
ILE KOSZTUJE PI
ĘĆ TON TROTYLU
—
ODPAR
Ł
S
HERWOOD Z U
ŚMIECHEM
—
P
OWIEM CI TYLE
:
NIC NIE ZNISZCZY TEJ
G
ÓRY LODOWEJ PRÓCZ MORZA
,
KT
ÓRE OSTATECZNIE NISZCZY WSZYSTKIE
G
ÓRY LODOWE
.
N
AJLEPIEJ PO PROSTU CZEKA
Ć I OBSERWOWAĆ
.
—
T
O NIE WCHODZI W RACHUB
Ę
—
O
ŚWIADCZYŁ
P
EARSON
.
—
W
POWIETRZU WISI POWA
ŻNA BURZA POLITYCZNA Z POWODU STRATY
„
J
OHNSONA
"
I SZTUCZNE ZNISZCZENIE TEJ G
ÓRY LODOWEJ TO W TEJ
CHWILI KWESTIA PRESTI
ŻU NARODOWEGO
.
K
RANTZ J
ĘKNĄŁ
.
S
HERWOOD PODZIELA
Ł JEGO UCZUCIA
.
—
C
O WI
ĘCEJ
—
CI
ĄGNĄŁ
P
EARSON
—
JE
ŚLI PRZYJMIEMY TEMPO
TOPNIENIA OBLICZONE PRZEZ PANA
S
HERWOODA
,
TO OCKNIEMY SI
Ę
W SYTUACJI
,
O JAKIEJ WOL
Ę NAWET NIE MYŚLEĆ
:
A MIANOWICIE
,
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA ZNAJDZIE SI
Ę NA PÓŁNOCNOATLANTYCKICH SZLAKACH
ŻEGLU
-
GOWYCH
,
KT
ÓRE SĄ
,
JAK PAN
K
RANTZ WAM POWIE
,
NAJBARDZIEJ
UCZ
ĘSZCZANYMI SZLAKAMI NA ŚWIECIE
.
B
ARDZO WIELU KAPITAN
ÓW
NAWET DYSPONUJ
ĄCYCH RADAREM DOMAGA SIĘ TARANOWANIA GÓR
LODOWYCH
.
O
STATNIO DU
ŃSKI STATEK
„H
ANS
H
EDTOFT
"
WPAD
Ł NA
TAK
Ą I ZGINĘŁO DZIEWIĘĆDZIESIĄT OSIEM OSÓB
.
—
T
O SI
Ę NIE ZDARZY
—
ZAUWA
ŻYŁ
K
RANTZ
.
—
A
GDYBY NAWET
,
TO
M
I
ĘDZYNARODOWA
S
TRA
Ż
L
ODOWA B
ĘDZIE
...
—
A
CO Z MNIEJSZYMI G
ÓRAMI RODZONYMI PRZEZ NIĄ
?
—
CHCIA
Ł
WIEDZIE
Ć
S
UTHERLAND ODZYWAJ
ĄC SIĘ PO RAZ PIERWSZY
.
—
Z
KA
Ż
-
DYM DNIEM MAMY ICH WI
ĘCEJ
,
I TO NA OG
ÓŁ WIĘKSZYCH NIŻ GÓRY
LODOWE WIDYWANE CZASAMI U WYBRZE
ŻY
N
OWEJ
F
UNDLANDII
,
PRZY
CZYM NIE P
ŁYNĄ ONE TYM SAMYM DRYFEM CO
W
IELKA
M
AMUSIA
.
J
E
ŚLI CHCECIE ZNAĆ MOJE ZDANIE
,
TO POWIEDZIA
ŁBYM
,
ŻE NIE MOŻNA
NA NIC LICZY
Ć W WYPADKU
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
—
J
A LICZY
ŁBYM NA ROZWALENIE GÓRY PIĘCIOMA TYSIĄCAMI TON
TROTYLU
,
KT
ÓRE ROZSADZĄ JĄ OD ŚRODKA
—
RZEK
Ł SUCHO
K
RANTZ
.
—
W
SZYSTKIE POPRZEDNIE PR
ÓBY ZNISZCZENIA GÓR LODOWYCH
ZAWIOD
ŁY
—
ZAKOMUNIKOWA
Ł
S
HERWOOD
.
—
Ł
ĄCZNIE Z PRÓBAMI
U
ŻYCIA SILNYCH ŚRODKÓW WYBUCHOWYCH
.
P
EARSON SI
Ę ZAINTERESOWAŁ
.
—
J
AKIE PR
ÓBY
?
S
HERWOOD SI
ĘGNĄŁ DO KIESZENI I WYCIĄGNĄŁ DOKUMENT SKOPIO
-
WANY Z MIKROFILMU W BIBLIOTECE
„E
UREKI
".
—
T
O JEST BIULETYN
NUMER CZTERDZIE
ŚCI SZEŚĆ WYDANY PRZEZ
M
I
ĘDZYNARODOWĄ
S
ŁUŻBĘ
L
ODOW
Ą JESZCZE W ROKU TYSIĄC DZIEWIĘĆSET SZEŚĆDZIESIĄTYM
.
O
PISANO W NIM LICZNE PRZEPROWADZONE PRZEZ
M
I
ĘDZYNARODOWĄ
S
ŁUŻBĘ
L
ODOW
Ą EKSPERYMENTY W ZAKRESIE METOD I ŚRODKÓW
NISZCZENIA G
ÓR LODOWYCH
.
—
P
RZERWA
Ł I POPATRZYŁ NA
P
EARSONA
.
—
C
ZY
ŻYCZY PAN SOBIE
,
ADMIRALE
,
US
ŁYSZEĆ
,
CO MA DO POWIEDZE
-
NIA TEN BIULETYN
?
—
Z
NAM GO
—
OZNAJMI
Ł
K
RANTZ
.
—
J
EST BARDZO STARY
I W
ĄTPIĘ
,
ŻEBY TE OPINIE MIAŁY DZISIAJ JESZCZE JAKIEŚ ZNACZENIE
.
—
N
AJPIERW POS
ŁUCHAMY
,
A POTEM ZDECYDUJEMY
—
ZAPRO
-
PONOWA
Ł
P
EARSON
.
S
KIN
ĄŁ W STRONĘ
S
HERWOODA
:
—
N
IECH PAN
CZYTA
.
S
HERWOOD ODCHRZ
ĄKNĄŁ
.
—
S
PECJALNY ODDZIA
Ł
MSL
WYBRA
Ł
TYPOW
Ą GRENLANDZKĄ GÓRĘ LODOWĄ DO SERII EKSPERYMENTÓW
UMO
ŻLIWIAJĄCYCH STWIERDZENIE
,
CZY DA SI
Ę JĄ ZNISZCZYĆ
.
P
IERW
-
SZYM ETAPEM BY
ŁO ZRZUCENIE NA NIĄ DWUDZIESTU TYSIĄCFUNTOWYCH
BOMB
.
—
S
HERWOOD ZADEMONSTROWA
Ł STRONĘ Z FOTOGRAFIĄ
,
NA
KT
ÓREJ POKAZANO ZIEMNO
-
WODNY SAMOLOT LEC
ĄCY NAD GÓRĄ LODO
-
W
Ą W KSZTAŁCIE PODKOWY
.
U
PODSTAWY G
ÓRY WIDAĆ BYŁO EKSPLOZ
-
J
Ę
.
—
E
TAP PIERWSZY SKO
ŃCZYŁ SIĘ NIEPOWODZENIEM
—
M
ÓWIŁ
DALEJ
S
HERWOOD
.
—
Z
RZUCONO BLISKO DZIESI
ĘĆ TON NA MAŁĄ GÓRĘ
LODOW
Ą BEZ EFEKTU
.
E
TAP DRUGI PRZYPOMINA
Ł W KONCEPCJI WCZO
-
RAJSZ
Ą OPERACJĘ
:
WYSADZONO NA G
ÓRZE LODOWEJ TRZECH LUDZI
,
KT
ÓRZY UMIEŚCILI W JEJ STRATEGICZNYCH PUNKTACH ROZMAITE SILNE
ŚRODKI WYBUCHOWE
:
C
YTUJ
Ę
:
„I
LUSTRACJA
22
B PRZEDSTAWIA
WYBUCH
ŁADUNKU
,
NA KT
ÓRY SKŁADAŁO SIĘ PIĘĆSET SZEŚĆDZIESIĄT FUNTÓW
TERMITU UMIESZCZONEGO U PODSTAWY WIERZCHO
ŁKA
.
T
OWARZYSZY
Ł
MU ZNOWU SPEKTAKULARNY WIDOK
,
GDY DYM I STOPIONE
ŻELAZO
ZOSTA
ŁY WYRZUCONE W POWIETRZE NA WYSOKOŚĆ SETEK STÓP
,
LECZ
G
ÓRA LODOWA PRAKTYCZNIE NIE ZOSTAŁA NARUSZONA
."
K
ONIEC CYTA
-
TU
.
S
HERWOOD ZERKN
ĄŁ NA
K
RANTZA
,
KT
ÓRY OSTENTACYJNIE GO
IGNOROWA
Ł PATRZĄC PRZEZ OKNO NA MORZE
.
M
ÓWIŁ DALEJ
:
—
O
STATNI
ETAP POLEGA
Ł NA POKRYCIU SADZĄ SZEŚCIU TYSIĘCY JARDÓW
KWADRATO
-
WYCH G
ÓRY LODOWEJ
,
ŻEBY ZWIĘKSZYĆ POCHŁANIANIE PRZEZ NIĄ
CIEP
ŁA Z PROMIENI SŁOŃCA
.
P
I
ĘĆ GODZIN PÓŹNIEJ GÓRA LODOWA
ZACZ
ĘŁA SIĘ ROZPADAĆ
,
ALE PR
ÓBY NIE MOŻNA UZNAĆ ZA PRZEKONUJĄ
-
C
Ą
,
PONIEWA
Ż GÓRA I TAK BYŁA BLISKA ROZPADU
.
P
RZECZYTAM
KONKLUZJ
Ę RAPORTU
:
„G
ÓRA LODOWA WPRAWDZIE ULEGŁA PEWNYM
USZKODZENIOM
,
TRZEBA JEDNAK PRZYZNA
Ć
,
ŻE WSZYSTKIE WYPRÓBO
-
WANE PRZY NISZCZENIU G
ÓR LODOWYCH METODY OKAZAŁY SIĘ RACZEJ
NIESKUTECZNE
."
S
HERWOOD SKO
ŃCZYŁ CZYTAĆ I PRZEZ CHWILĘ PANOWAŁA CISZA
.
P
RZERWA
Ł JĄ ADMIRAŁ
P
EARSON WYCI
ĄGAJĄC RĘKĘ PO PAPIERY TRZYMA
-
NE PRZEZ GEOLOGA
.
—
C
HCIA
ŁBYM ZOBACZYĆ TEN RAPORT
.
S
HERWOOD PODA
Ł MU DOKUMENTY PRZEZ STÓŁ
.
P
EARSON STUDIO
-
WA
Ł JE PRZEZ JAKIŚ CZAS
.
P
O CZYM RZUCI
Ł PAPIERY NA STÓŁ I POSZUKAŁ
W KIESZENI CYGARA
.
—
C
ÓŻ
,
PANOWIE
—
RZEK
Ł W KOŃCU
.
—
Z
ACZYNA WYGL
ĄDAĆ NA
TO
,
ŻE MARNUJEMY NASZ CENNY CZAS
.
—
G
ŁOS MIAŁ ZMĘCZONY
,
BEZNAMI
ĘTNY
.
21
A
DMIRA
Ł
P
EARSON I
S
UTHERLAND PRZYGL
ĄDALI SIĘ Z ZAINTRYGOWA
-
NYM WYRAZEM TWARZY
,
JAK
S
HERWOOD K
ŁADZIE OBA KOŃCE DWUNAS
-
TOCALOWEJ SZTABKI LODU NA STOJAKU LABORATORYJNYM W TAKI
182
JAMES
FOLLETT
SPOS
ÓB
,
ŻE LÓD TWORZY MOSTEK NAD STOŁEM
.
Z
POZIOMEJ LASKI LODU
ZACZ
ĘŁA POWOLI KAPAĆ NA STÓŁ WODA
.
S
HERWOOD U
ŚMIECHNĄŁ SIĘ DO SWOJEGO DWUOOSOBOWEGO
AUDYTORIUM
.
—
T
O JEDEN Z TYCH EKSPERYMENT
ÓW
,
JAK NA PRZYK
ŁAD
CI
ĘCIE NOŻYCZKAMI SZKŁA POD WODĄ
,
O KT
ÓRYCH SŁYSZAŁEM
,
LECZ
KT
ÓRYCH SAM NIGDY NIE PRZEPROWADZAŁEM
.
M
ÓWIĄC TO
,
Z KAWA
ŁKA STRUNY FORTEPIANOWEJ ZROBIŁ PĘTLĘ
WOK
ÓŁ ŚRODKA LASKI LODU
,
SKR
ĘCIŁ RAZEM OBA KOŃCE I NA SPO
-
JENIU ZAWIESI
Ł KILOGRAMOWY ODWAŻNIK
,
TAK
ŻE ZAWISŁ POD LO
-
DEM
.
—
T
ERAZ PATRZCIE
—
POWIEDZIA
Ł
.
P
EARSON I
S
UTHERLAND PATRZYLI
.
Z
POCZ
ĄTKU NIC SIĘ NIE DZIAŁO
.
P
OTEM ODWA
ŻNIK ZACZĄŁ WOLNIUTKO PRZECIĄGAĆ PĘTLĘ PRZEZ LÓD
,
W TAKI SPOS
ÓB
,
JAK DRUT STAROMODNEJ KRAJARKI PRZECINAJ
ĄCY NA
P
ÓŁ KAWAŁEK SERA
.
P
O PI
ĘCIU MINUTACH STRUNA PRZECIĄGNIĘTA ZOSTAŁA PRZEZ LASKĘ
LODU I WRAZ Z ODWA
ŻNIKIEM ZNALAZŁA SIĘ NA STOLE
.
L
ÓD JEDNAK
ZAMIAST SPA
ŚĆ W DWU POŁÓWKACH
,
POZOSTA
Ł NA MIEJSCU OPIERAJĄC
SI
Ę NA STOJAKU
.
—
T
O SI
Ę WYDAJE ZUPEŁNIE NIEPRAWDOPODOBNE
—
ODEZWA
Ł
SI
Ę
P
EARSON
,
SPOGL
ĄDAJĄC NA NIETKNIĘTĄ LASKĘ LODU
.
S
HERWOOD ZDJ
ĄŁ SZTABKĘ ZE STOJAKA I PODAŁ OBU OBSERWUJĄ
-
CYM
,
ŻEBY OBEJRZELI JĄ SOBIE Z BLISKA
.
—
S
TRUNA PRZECINA L
ÓD
CA
ŁKIEM ŁATWO
,
TYLE
ŻE TEN ZNOWU SIĘ ZESPALA
,
JAKBY SI
Ę GOIŁ
.
Z
JAWISKO TO ODKRY
Ł
M
ICHAEL
F
ARADAY
,
JEDNO Z JEGO WIELU
BEZU
ŻYTECZNYCH ODKRYĆ
...
—
S
HERWOOD SI
Ę ZAWAHAŁ I SPOJRZAŁ
PRZEPRASZAJ
ĄCO NA
S
UTHERLANDA
.
—
D
LATEGO W
ŁAŚNIE OBAWIAM
SI
Ę
,
ŻE PAŃSKI POMYSŁ PRZECIĄGNIĘCIA PODGRZEWANYCH KABLI PRZEZ
G
ÓRĘ LODOWĄ I PRZECINANIA JEJ W TEN SPOSÓB NIE ZDA SIĘ NA NIC
,
KAPITANIE
.
P
RZYKRO MI
.
S
UTHERLAND WZRUSZY
Ł RAMIONAMI
.
—
N
IE MY
ŚLAŁEM NIGDY
,
ŻE
TO CO
Ś DA
.
T
O TYLKO TAKI SOBIE POMYS
Ł
.
P
EARSON SI
Ę UŚMIECHNĄŁ
,
CO ZDARZA
ŁO MU SIĘ RZADKO
.
—
P
RZY
-
PUSZCZAM
,
ŻE ODKRYCIE
F
ARADAYA NA CO
Ś SIĘ JEDNAK PRZYDAŁO
,
ZAOSZCZ
ĘDZIŁO NAM PARĘ MILIONÓW DOLARÓW
.
—
M
O
ŻE TO ELEMENTARNE PYTANIE I ZAPEWNE ROBIĘ Z SIEBIE
G
ŁUPKA
—
RZEK
Ł
S
UTHERLAND
—
ALE W
ŁAŚCIWIE DLACZEGO NIKT NIE
WPAD
Ł NA POMYSŁ
,
ŻEBY UŻYĆ CIEPŁA DO STOPIENIA TEJ LODOWEJ GÓRY
?
—
Z
JEDNEGO PODSTAWOWEGO POWODU
—
ODPAR
Ł
S
HERWOOD
.
—
U
ŻYWAŁ PAN WĘŻY Z PARĄ DO ODLADZANIA NADBUDÓWKI
I TAKIELUNKU
,
KAPITANIE
?
S
UTHERLAND KIWN
ĄŁ TWIERDZĄCO GŁOWĄ
.
—
N
O PEWNIE
.
—
P
OMY
ŚLAŁ PAN KIEDY
,
JAK N
ĘDZNY OSIĄGA SIĘ EFEKT
,
JAK
DIABELNIE DU
ŻO TRZEBA UŻYĆ ENERGII
,
ŻEBY STOPIĆ MAŁĄ ILOŚĆ LODU
?
—
T
AAK
.
T
O RACJA
.
—
D
ANA ILO
ŚĆ LODU POTRZEBUJE NIEMAL TYLE ENERGII
,
ŻEBY SIĘ
STOPI
Ć
,
ILE TRZEBA DO ZAGOTOWANIA POWSTA
ŁEJ Z NIEGO WODY
.
N
IE
MA NA
ŚWIECIE WYSTARCZAJĄCO DUŻO ENERGII
,
ŻEBY STOPIĆ TĘ GÓRĘ
LODOW
Ą
.
N
AWET GDYBY
ŚMY MIELI ZUŻYTKOWAĆ ENERGIĘ
,
KT
ÓRĄ
WYTWARZAJ
Ą W CIĄGU MIESIĄCA WSZYSTKIE ELEKTROWNIE
.
—
Z
ASTANA
-
WIA
Ł SIĘ PRZEZ CHWILĘ
.
—
L
ÓD
—
POWIEDZIA
Ł W KOŃCU
—
TO JEDNO
Z NAJDZIWNIEJSZYCH TWORZYW
,
JAKIE ZNA LUDZKO
ŚĆ
.
—
W
ŁAŚNIE ZACZYNAM DOCHODZIĆ DO TAKIEGO WNIOSKU
—
ZGODZI
Ł SIĘ Z NIM
P
EARSON
.
—
W
ZWI
ĄZKU Z TYM POZOSTAJE MI
JEDNA TYLKO MO
ŻLIWOŚĆ
.
R
OZDZIA
Ł DZIESIĄTY
22
—
D
U
ŻO O TYM MYŚLAŁEM
—
POWIEDZIA
Ł PREZYDENT
—
I ODPO
-
WIED
Ź MUSI BYĆ NEGATYWNA
.
T
AK D
ŁUGO
,
JAK WY
,
CH
ŁOPCY Z MARY
-
NARKI WOJENNEJ
,
I
O
CHRONA
W
YBRZE
ŻA
,
DAJECIE SOBIE JAKO
Ś RADĘ
Z ODP
ĘDZANIEM WYCIECZKOWICZÓW
,
TO P
ÓKI GÓRA NIE STOPI SIĘ DO
BEZPIECZNYCH ROZMIAR
ÓW
,
NIE WIDZ
Ę POTRZEBY WYRAŻANIA ZGODY
NA PA
ŃSKĄ PROŚBĘ
.
P
EARSON NIC NIE POWIEDZIA
Ł
.
N
IE OSI
ĄGNĄŁ SWOJEJ OBECNEJ
RANGI WCHODZ
ĄC Z PREZYDENTAMI W UTARCZKI SŁOWNE
.
—
D
ZI
ĘKUJĘ
,
ŻE ZWRÓCIŁ SIĘ PAN DO MNIE W TEJ SPRAWIE
—
DODA
Ł PREZYDENT TOWARZYSZĄC
P
EARSONOWI W DRODZE PRZEZ
TRAWNIKI
C
AMP
D
AVID DO L
ĄDOWISKA ŚMIGŁOWCOWEGO
.
—
M
IA
Ł
PAN PRAWO ZDECYDOWA
Ć SAM
.
KORZYSTAJ
ĄC Z GENERALNEGO PEŁNO
-
MOCNICTWA
,
JAKIEGO PANU UDZIELI
ŁEM
.
B
O KIEDY TA PRZEKL
ĘTA GÓRA
MA SI
Ę ROZTOPIĆ
?
—
O
PINIE EKSPERT
ÓW SĄ PODZIELONE
,
PANIE PREZYDENCIE
—
PRZYZNA
Ł
P
EARSON
.
—
C
I
,
KT
ÓRZY DO TEJ PORY MYLILI SIĘ WE
WSZYSTKIM
,
TWIERDZ
Ą
,
ŻE MOŻE WYTRZYMAĆ DWA TYGODNIE
,
CHO
Ć
NAJPIERW M
ÓWILI
,
ŻE TYDZIEŃ
,
CI ZA
Ś
,
KT
ÓRZY DOTYCHCZAS MIELI
RACJ
Ę
,
NA RAZIE NIE WIEDZ
Ą
.
J
A NATOMIAST WIEM
,
ŻE WOLĘ RACZEJ MIEĆ
DO CZYNIENIA Z
R
OSJANAMI NI
Ż Z GÓRAMI LODOWYMI
,
BO PO NICH
:
*
PRZYNAJMNIEJ WIADOMO
,
CZEGO SI
Ę MOŻNA SPODZIEWAĆ
.
P
REZYDENT ZAOFEROWA
Ł
P
EARSONOWI SW
ÓJ ZWYCIĘSKI
,
WYBORCZY
U
ŚMIECH NA POŻEGNANIE
.
P
EARSON PRZYBY
Ł NA
„E
UREK
Ę
"
SIEDEM GODZIN P
ÓŹNIEJ
,
A TAM
POWITANO GO NOWIN
Ą
,
ŻE
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA ZMIENI
ŁA KURS I WOLNO
ZMIERZA KU WYBRZE
ŻOM
D
ELAWARE
.
23
J
ULII
,
JAK WIELU INNYM
,
WYDAWA
ŁO SIĘ WPROST NIE DO POMYŚLE
-
NIA
,
ŻE ROZPOCZĄŁ SIĘ PROCES UMIERANIA
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
P
ŁYNĘŁA
SOBIE PRZECIE
Ż SPOKOJNIE W CIEPŁYM SŁOŃCU WCZESNEJ WIOSNY
—
PI
ĘKNY
,
KRYSZTA
ŁOWY TWÓR
,
DZIEWICZA KRAINA O ISKRZ
ĄCYCH SIĘ
FALUJ
ĄCYCH WZGÓRZACH
,
CICHYCH LAGUNACH I HUCZ
ĄCYCH POTOKACH
ZASILAJ
ĄCYCH LENIWIE PŁYNĄCE RZEKI
.
A
JEDNAK NIEUB
ŁAGANIE UMIERAŁA
.
D
OWOD
ÓW JEJ ZBLIŻAJĄCEJ SIĘ
ŚMIERCI BYŁO WIELE
—
MA
ŁE GÓRY LODOWE STACZAJĄCE SIĘ Z WYNIOS
-
ŁYCH KLIFÓW I ODPŁYWAJĄCE Z PRĄDEM PRZYPRAWIAŁY O BÓL GŁOWY
M
I
ĘDZYNARODOWĄ
S
ŁUŻBĘ
L
ODOW
Ą
,
KT
ÓRA ZNAJDOWAŁA SIĘ I TAK
POD WIELK
Ą PRESJĄ
;
ONE ZA
Ś
,
DOPIERO CO OD
ŁĄCZONE OD SWOJEJ
RODZICIELKI
,
UNOSI
ŁY SIĘ NIEWINNIE NA WODZIE CZEKAJĄC
,
A
Ż JEDEN
Z CZUJNYCH
,
KR
ĄŻĄCYCH
H
ERKULES
ÓW
MSL
SPOSTRZE
ŻE JE I PODA ICH
POZYCJ
Ę NA
G
OVERNORS
I
SLAND
,
GDZIE KA
ŻDEJ ZOSTANIE PRZY
-
DZIELONY NUMER I PRAWDOPODOBNY KURS OBLICZONY PRZEZ KOM
-
PUTER
.
Ś
MIG
ŁOWIEC
,
ZA
ŁADOWANY AŻ PO WIRNIKI FOTOREPORTERAMI
,
PODLATYWA
Ł TAK BLISKO POCHYLONYCH KLIFÓW
,
JAK MUCHA DO
BIELONEJ
ŚCIANY
.
J
ULIA ZORIENTOWA
ŁA SIĘ
,
ŻE
S
UTHERLAND STOI OBOK NIEJ PRZY
RELINGU
.
—
S
KO
ŃCZYLI WŁAŚNIE DZIENNY NAKRES
—
OZNAJMI
Ł
.
—
I
LE STRACI
ŁA DOTĄD
?
K
APITAN OBSERWOWA
Ł ŚMIGŁOWIEC
.
—
O
SIEMSET DWADZIE
ŚCIA
MIL KWADRATOWYCH
.
P
O
ŁOWĘ WIELKOŚCI
L
ONG
I
SLAND
.
—
W
I
ĘC NIE ZMIENIŁA SIĘ OD WCZORAJ
?
—
W
ED
ŁUG
K
RANTZA I
S
HERWOODA OBSZAR NA POWIERZCHNI JEST
DO
ŚĆ STATYCZNY
,
ONA TRACI G
ŁÓWNIE SWOJĄ MASĘ POD WODĄ
.
—
T
AK W
ŁAŚNIE MYŚLAŁAM
—
POWIEDZIA
ŁA
J
ULIA
.
—
P
OMAGA
-
L
.
IM DZI
Ś RANO W LABORATORIUM PRZY BADANIU ZASOLENIA
.
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA OTOCZONA JEST S
ŁODKĄ WODĄ
.
W
IE PAN
,
TO DZIWNE
,
ŻE
ZMNIEJSZA
SWOJ
Ą WYPORNOŚĆ SZYBCIEJ NIŻ MASĘ NA POWIERZCHNI
.
S
UTHERLAND SI
Ę ZASĘPIŁ
.
—
D
LACZEGO
?
—
B
ĘDZIE SIĘ PAN ZE MNIE ŚMIAŁ
,
KAPITANIE
.
—
P
RZYRZEKAM SI
Ę NIE ŚMIAĆ
.
—
N
O
...
Z
UPE
ŁNIE JAKBY
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA WIEDZIA
ŁA
,
ŻE BLIŻEJ
WYBRZE
ŻA JEST PŁYCIEJ
.
S
UTHERLAND DOTRZYMA
Ł PRZYRZECZENIA
.
24
—
W
KILKU SPRAWACH PAN
S
HERWOOD I JA SI
Ę ZGADZAMY
—
POWIEDZIA
Ł
K
RANTZ NA PORANNEJ KONFERENCJI
.
—
P
O PIERWSZE
...
—
G
DZIE JEST
S
HERWOOD
?
—
ZAPYTA
Ł
P
EARSON
.
—
P
RZEPRA
-
SZAM
,
ŻE PRZERWAŁEM
,
PANIE
K
RANTZ
.
—
Z
KAPITANEM
S
UTHERLANDEM W PRZEDZIALE NAWIGACYJNYM
—
POINFORMOWA
Ł
H
AGAN
.
K
RANTZ ZACZ
ĄŁ ZNOWU MÓWIĆ
.
—
P
O
PIERWSZE
,
ŻE OBJĘTOŚĆ
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY ULEG
ŁA ZMNIEJSZENIU
O PI
ĘĆSET MIL SZEŚCIENNYCH
.
S
HERWOOD WSZED
Ł CICHO DO KABINY I ZAJĄŁ SWOJE MIEJSCE PRZY
STOLE
.
—
I
LE ONA WA
ŻY
?
—
DOPYTYWA
Ł SIĘ
P
EARSON
.
—
W
AGA NIE JEST ISTOTNA
—
RZUCI
Ł ZIRYTOWANY
K
RANTZ
.
—
P
I
ĘĆSET MILIARDÓW TON
—
WTR
ĄCIŁ POSPIESZNIE
S
HERWOOD
WIDZ
ĄC
,
ŻE ADMIRAŁ JEST BLISKI WYBUCHU
.
P
EARSON SI
Ę USPOKOIŁ
,
ALE NIE WYGL
ĄDAŁ NA SPECJALNIE ZADOWO
-
LONEGO
.
—
I
PO DRUGIE
,
PAN
S
HERWOOD I JA ZGODZILI
ŚMY SIĘ
,
ŻE
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA ZMIENI
ŁA SWÓJ KURS O DZIESIĘĆ STOPNI NA WSCHÓD
W CI
ĄGU MINIONYCH DWUDZIESTU CZTERECH GODZIN
.
—
O
PI
ĘTNAŚCIE STOPNI
—
POPRAWI
Ł
S
HERWOOD
.
—
P
RZYSZED
-
ŁEM WŁAŚNIE Z PRZEDZIAŁU NAWIGACYJNEGO
.
O
KR
ĘCIŁA SIĘ O KOLEJ
-
NYCH PI
ĘĆ STOPNI PRZED KILKOMA MINUTAMI
.
K
RANTZ UTRACI
Ł CHWILOWO PEWNOŚĆ
.
—
N
O
...
N
IE ZMIENIA TO
NASZEJ PROGNOZY CO DO OSTATECZNEGO LOSU
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
—
M
Y
ŚLĘ
,
ŻE ZMIENIA
,
I TO ISTOTNIE
—
O
ŚWIADCZYŁ
S
HERWOOD
.
—
P
OSUN
Ę SIĘ JESZCZE DALEJ I POWIEM
,
ŻE TERAZ NIE MAMY
PROGNOZY
.
—
W
CZORAJ
—-
RZEK
Ł SPOKOJNIE
K
RANTZ
—
ZGADZALI
ŚMY SIĘ
OBAJ
,
ŻE
A
TLANTYD
Ę W KOŃCU ZABIERZE
G
OLFSZTROM I ZEPCHNIE NA
ZACH
ÓD
,
ŻE NAJPRAWDOPODOBNIEJ ROZPADNIE SIĘ OSTATECZNIE NA
ŚRODKOWYM
A
TLANTYKU MI
ĘDZY CZTERDZIESTYM A PIĘĆDZIESIĄTYM
STOPNIEM D
ŁUGOŚCI ZACHODNIEJ
.
—
T
O BY
ŁO WCZORAJ
.
—
P
I
ĘCIOSTOPNIOWA ZMIANA KURSU NIE ZMIENIA
...
—
J
A MY
ŚLĘ
,
ŻE ZMIENIA WSZYSTKO
,
W
ALTER
—
POWIEDZIA
Ł
S
HERWOOD
ŁAGODNYM TONEM
.
—
O
NA ZMIERZA TERAZ W STRON
Ę
N
OWEGO
J
ORKU
.
25
P
REZYDENT
,
STUDIUJ
ĄC MAPĘ WYBRZEŻA MIĘDZY
A
TLANTIC
C
ITY
A WSCHODNIM KRA
ŃCEM
L
ONG
I
SLAND
,
NIE URONI
Ł ANI SŁOWA Z TEGO
,
CO M
ÓWIŁ ADMIRAŁ
P
EARSON
.
W
YBRZE
ŻE TWORZYŁO TU WIELKĄ
LEJOWAT
Ą ZATOKĘ Z
N
OWYM
J
ORKIEM U UJ
ŚCIA LEJU
.
—
J
E
ŚLI UWIĘŹNIE W ZATOCE
—
M
ÓWIŁ
P
EARSON
—
I TAM SI
Ę
ROZPADNIE
,
TO ZAGWARANTOWANIE BEZPIECZE
ŃSTWA ŻEGLUGI STANIE
SI
Ę WRĘCZ NIEMOŻLIWE
,
CHYBA
ŻEBYŚMY JEJ ZABRONILI W OGÓLE
.
W
KO
ŃCOWYCH ETAPACH ROZPADU BĘDZIEMY MIELI DO CZYNIENIA NIE
Z JEDN
Ą GÓRĄ LODOWĄ
,
LECZ Z KILKOMA TYSI
ĄCAMI
,
I KA
ŻDA Z NICH
B
ĘDZIE MIEĆ MASĘ KILKU MILIONÓW TON
.
P
REZYDENT MILCZA
Ł
.
A
DMIRA
Ł
P
EARSON M
ÓWIŁ Z GRUBSZA TO
SAMO CO
O
CHRONA
W
YBRZE
ŻA I EKSPERCI Z
MSL
PODCZAS KONFE
-
RENCJI ZWO
ŁANEJ TEGO SAMEGO DNIA
,
JESZCZE ZANIM
P
EARSON
PRZYLECIA
Ł DO
W
ASZYNGTONU Z POK
ŁADU
„E
UREKI
".
—
T
RZEBA ROZWA
ŻYĆ ASPEKT BEZPIECZEŃSTWA
,
JE
ŚLI PODEJMIE
-
MY DZIA
ŁANIE TERAZ
,
GDY G
ÓRA LODOWA JEST WCIĄŻ ODDALONA
O DWIE
ŚCIE MIL OD BRZEGÓW
—
M
ÓWIŁ DALEJ
P
EARSON
.
—
P
RZED
KILKOMA DNIAMI REJON
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY UZNALI
ŚMY ZA STREFĘ
ZAKAZAN
Ą
,
NIE MA WI
ĘC WŁAŚCIWIE PROBLEMU
.
T
RZEBA TYLKO
,
ŻEBY
F
EDERALNA
A
GENCJA
L
OTNICZA ZROBI
ŁA TO SAMO
,
A INTENSYWNE
PATROLE LOTNICTWA ZA
ŁATWIĄ RESZTĘ
.
—
P
EARSON ZROBI
Ł PRZERWĘ
.
Z
KAMIENNEGO WYRAZU TWARZY PREZYDENTA NIE MO
ŻNA BYŁO
WYSONDOWA
Ć
,
JAKIE WRA
ŻENIE WYWARŁY NA NIM SŁOWA ADMIRAŁA
.
—
P
ONADTO CO
Ś JESZCZE
,
PANIE PREZYDENCIE
.
N
IE JESTEM ZNAWC
Ą
TAKICH SPRAW I NIE CHCIA
ŁBYM NAWET OCENIAĆ EKONOMICZNYCH
SKUTK
ÓW PRZEDŁUŻAJĄCEGO SIĘ ZAKAZU ŻEGLUGI DLA
N
OWEGO
J
ORKU
,
A W
ŁAŚCIWIE NAWET DLA CAŁEGO KRAJU
.
P
REZYDENT MIA
Ł PRZED SOBĄ TE DANE
.
N
IE BY
ŁA TO PRZYJEMNA
LEKTURA
.
Ż
EGLUGA MORSKA JAKOBY PODUPADA
ŁA
,
NIEMNIEJ EKSPORT
DO
E
UROPY PRZEZ
N
OWY
J
ORK NADAL SI
ĘGAŁ MILIONÓW DOLARÓW
DZIENNIE
.
—
J
AKIE RZ
ĘDU ŁADUNEK MA PAN NA MYŚLI
?
—
SPYTA
Ł PREZY
-
DENT
.
P
YTANIE DA
ŁO
P
EARSONOWI NADZIEJ
Ę
.
—
G
ENERA
Ł
W
ARREN
F
LOYD
M
ÓWI
,
ŻE POWINNIŚMY ZACZĄĆ OD JEDNEJ MEGATONY
.
C
ZYSTY
ŚRODEK
,
BEZ NIEBEZPIECZE
ŃSTWA SKAŻENIA
.
—
J
AK G
ŁĘBOKO W LODZIE
?
—
S
ZE
ŚĆSET STÓP
.
N
IE NARUSZYMY UK
ŁADU O ZAKAZIE PRÓB
NUKLEARNYCH
.
—
P
EARSON POWSTRZYMA
Ł SIĘ OD DODANIA
,
ŻE
WIERCENIE ZGODNIE ZE SPECYFIKACJ
Ą GENERAŁA
F
LOYDA JU
Ż
ROZPOCZ
Ę
-
TO W PRZEWIDYWANIU
,
ŻE PREZYDENT SIĘ ZGODZI
.
—
T
O WI
ĘCEJ NIŻ LIMIT STU DWUDZIESTU KILOTON USTALONY DLA
PR
ÓB PODZIEMNYCH
—
ZAUWA
ŻYŁ PREZYDENT
.
—
R
OSJANIE WYSTAWILIBY SI
Ę NA KPINY ŚWIATA
,
GDYBY ZACZ
ĘLI
ROBI
Ć SZUM Z POWODU JEDNEJ MEGATONY
—
ODPAROWA
Ł
P
EARSON
.
P
REZYDENT ODSUN
ĄŁ NA BOK MAPĘ I ZACZĄŁ CZYTAĆ ZASZYFROWA
-
NY ROZKAZ
,
NA KT
ÓRYM BRAKOWAŁO TYLKO JEGO PODPISU
.
W
ESTCHN
ĄŁ
I UJ
ĄŁ PIÓRO
.
—
O
KEJ
—
RZEK
Ł STANOWCZYM TONEM I PODPISAŁ DOKUMENT
.
B
Y
Ł TO TRZECI WYPADEK W DZIEJACH
,
GDY AMERYKA
ŃSKI PREZY
-
DENT ZAAPROBOWA
Ł UŻYCIE ŚRODKA TERMONUKLEARNEGO PRZECIW
NIEPRZYJACIELOWI
S
TAN
ÓW
Z
JEDNOCZONYCH
.
26
—
O
SI
ĄGNĘLIŚMY PIĘĆSET PIĘĆDZIESIĄT STÓP
—
OZNAJMI
Ł GENE
-
RA
Ł
W
ARREN
F
LOYD
,
OPADAJ
ĄC SWYM CIĘŻKIM CIAŁEM NA KRZESŁO
W KABINIE ADMIRA
ŁA
P
EARSONA
.
—
I
WSTRZYMALI
ŚMY WIERCENIA
.
P
EARSON WYGL
ĄDAŁ NA ZASKOCZONEGO
.
—
D
LACZEGO
?
—
N
ATRAFILI
ŚMY NA PROBLEM
.
—
C
O ZA PROBLEM
?
—
S
K
ŁONNOŚĆ GENERAŁA
F
LOYDA DO
WYPOWIADANIA KR
ÓTKICH
,
PE
ŁNYCH NIEDOMÓWIEŃ ZDAŃ WYDAŁA SIĘ
P
EARSONOWI NIEZWYKLE FRUSTRUJ
ĄCA
.
J
AK SI
Ę PRZEKONAŁ
,
GENERA
Ł
NIE
LUBI
Ł DOBROWOLNIE UDZIELAĆ INFORMACJI
.
T
RZEBA JE BY
ŁO Z NIEGO
WYCI
ĄGAĆ ZADAJĄC PYTANIE PO PYTANIU
.
—
H
A
ŁAS
—
ODPAR
Ł GENERAŁ
F
LOYD
.
—
J
AKI HA
ŁAS
?
—
J
A GO NIE S
ŁYSZAŁEM
.
W
SPANIALE
,
POMY
ŚLAŁ
P
EARSON
.
—
Z
A TO MOI CH
ŁOPCY SŁYSZELI
.
—
I
M
ÓWIĄ
,
ŻE CO TO ZA DŹWIĘK
?
G
ENERA
Ł
F
LOYD ROZWA
ŻYŁ SKUTKI ROZSTANIA SIĘ Z TĄ INFORMACJĄ
.
—
R
EGULARNY STUKOT
.
P
EARSON W DUCHU J
ĘKNĄŁ
.
—
T
AK
,
WIEMY O NIM
,
GENERALE
.
P
AN
W
ALTER
K
RANTZ I INNE OSOBY S
Ą ZDANIA
,
ŻE WYWOŁUJĄ GO NAPRĘŻE
-
NIA W LODZIE
.
G
ENERA
ŁA
F
LOYDA ZMARTWI
ŁO
,
JAK SI
Ę WYDAWAŁO
,
ODKRYCIE
,
ŻE
JEGO BEZCENNA INFORMACJA JEST OG
ÓLNIE ZNANA
.
—
Z
ATEM PROWADZIMY WIERCENIA DALEJ
?
—
T
AK
,
PROSZ
Ę PROWADZIĆ
,
GENERALE
.
G
ENERA
Ł
F
LOYD BYNAJMNIEJ NIE ZABIERA
Ł SIĘ DO OPUSZCZENIA
KABINY
.
—
I
JESZCZE CO
Ś
.
P
EARSON CZEKA
Ł
.
Z
ACZYNA
Ł ROZUMIEĆ
,
DLACZEGO TO W
ŁAŚ
-
NIE GENERA
Ł
F
LOYD ODPOWIADA ZA DZIA
Ł ZAOPATRZENIA NUKLEAR
-
NEGO
.
—
J
UTRO O DZIEWI
ĄTEJ ZERO ZERO PRZYBĘDZIE URZĄDZENIE
.
—
P
RZYZNANIE SI
Ę DO TEGO SPRAWIŁO
F
LOYDOWI POWA
ŻNY BÓL
,
ALE
ZNI
ÓSŁ GO NADZWYCZAJ DOBRZE
.
—
T
AK
.
»
—
U
RZ
ĄDZENIE NUKLEARNE
.
—
T
AK
.
—
P
EARSON ZASTANAWIA
Ł SIĘ
,
KIEDY
F
LOYD DOTRZE DO
SEDNA
.
—
M
A PAN NA POK
ŁADZIE DWIE OSOBY NIE BĘDĄCE OBYWATELA
-
MI AMERYKA
ŃSKIMI
—
O
ŚWIADCZYŁ
F
LOYD OSKAR
ŻYCIELSKIM TONEM
,
PORUSZAJ
ĄC WRESZCIE MERITUM SPRAWY
.
—
J
ULI
Ę
H
AMMOND I
G
LYNA
S
HERWOODA
—
RZEK
Ł
P
EARSON
OSTRO
,
PRZECZUWAJ
ĄC KŁOPOTY
.
—
I
ZANIM POSUNIE SI
Ę PAN DALEJ
,
GENERALE
,
MUSI PAN WIEITEIE
Ć
,
ŻE TA DWÓJKA ODDAŁA MI NIEOCENIO
-
NE US
ŁUGI PRZY BORYKANIU SIĘ Z
B
IA
ŁĄ
A
TLANTYD
Ą
.
—
T
ERAZ TO JA B
ĘDĘ PANU ODDAWAĆ NIEOCENIONE USŁUGI
—
OZNAJMI
Ł SUCHO
F
LOYD
.
—
B
ARDZO MI PRZYKRO
,
ADMIRALE
,
ALE
NIE MOG
Ą TU JUTRO BYĆ
.
I
CH PRACA SI
Ę SKOŃCZYŁA
,
PROPONUJ
Ę WIĘC
,
ŻEBY ICH PAN WYSŁAŁ DO
N
OWEGO
J
ORKU NA DOBRZE ZAS
ŁUŻONY
ODPOCZYNEK
.
—
A
LE O CO CHODZI
,
GENERALE
?
N
IE JEST SEKRETEM TO
,
ŻE ZAMIERZAMY UŻYĆ JUTRO URZĄDZENIA NUKLEARNEGO
.
O
ZNAJ
-
MI
ŁEM O TYM PRASIE I BĘDZIEMY TO POKAZYWAĆ W TELEWI
-
ZJI
-
—
M
USZ
Ą ODEJŚĆ
—
RZEK
Ł KATEGORYCZNIE
F
LOYD
.
—
P
RZYKRO
MI
,
ADMIRALE
.
27
U
RZ
ĄDZENIE TO BYŁOBY MARZENIEM TERRORYSTÓW
.
M
IA
ŁO NIECAŁE DWADZIEŚCIA CALI ŚREDNICY
,
D
ŁUGOŚĆ CZTER
-
DZIESTU PALI I BY
ŁO NA TYLE LEKKIE
,
ŻE MOGŁO JE NIEŚĆ TRZECH
LUDZI
.
Z
E WZGL
ĘDU NA BEZPIECZEŃSTWO ZE ŚMIGŁOWCA DO UJŚCIA
SZYBU WYDR
ĄŻONEGO NA GŁĘBOKOŚĆ SZEŚCIUSET STÓP W LODO
-
WYM SERCU
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY PRZENIOS
ŁO JE SZEŚCIU MĘŻCZYZN
.
P
OTEM PRZYCZEPILI JE DO WCI
ĄGARKI MECHANICZNEJ ROZKRACZO
-
NEJ NAD OTWOREM
,
POD
ŁĄCZYLI LINKĘ STEROWNICZĄ I ZACZĘLI
WOLNO I OSTRO
ŻNIE OPUSZCZAĆ SZYBEM W DÓŁ
.
K
IEDY URZ
ĄDZENIE
ZNALAZ
ŁO SIĘ JUŻ NA MIEJSCU
,
BULDO
ŻERY PRZYSTĄPIŁY DO SPYCHA
-
NIA TON TOPNIEJ
ĄCEGO LODU
,
ŻEBY ZATKAĆ NIM SZYB
.
T
RWA
ŁO TO
DWIE GODZINY
.
S
ZE
ŚCIU MĘŻCZYZN NASTĘPNIE POWRÓCIŁO
,
BY NAD
ZAKORKOWANYM SZYBEM USTAWI
Ć NIEWIELKĄ PREFABRYKOWANĄ
WIE
ŻĘ
.
N
A SZCZYCIE TEJ KONSTRUKCJI O WYSOKO
ŚCI DWUDZIESTU
ST
ÓP UMIESZCZONO FOTOELEKTRYCZNY ODBIORNIK LASEROWY
.
S
TERO
-
WANIE RADIOWE UZNANO ZA ZBYT NIEBEZPIECZNE
—
NIEZLICZONE
NOWOJORSKIE PRYWATNE I PUBLICZNE NADAJNIKI ZAJMOWA
ŁY ZNACZNY
PROCENT WIANIA RADIOWEGO
,
NAWET W ODLEG
ŁOŚCI DWUSTU MIL OD
BRZEGU
.
O
TRZECIEJ PO PO
ŁUDNIU
,
TRZY GODZINY PRZED WYBUCHEM
,
NA
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDZIE WSZYSTKO JU
Ż BYŁO PRZYGOTOWANE
.
T
RZYDZIE
ŚCI
MIL NA ZACH
ÓD ZNAJDOWAŁ SIĘ LOTNISKOWIEC
USS
„S
ARATOGA
".
G
OT
ÓW BYŁ TEŻ BEZZAŁOGOWY SAMOLOT UMIESZCZONY NA WYRZUTNI
KATAPULTY
.
28
S
HERWOOD I
J
ULIA PRZESTALI ROZMAWIA
Ć
,
GDY NA EKRANIE
POJAWI
Ł SIĘ PREZENTER DZIENNIKA TELEWIZYJNEGO
,
ŻEBY ZAPOWIE
-
DZIE
Ć BEZPOŚREDNIĄ
,
NA
ŻYWO
,
TRANSMISJ
Ę Z
„E
UREKI
".
J
ULIA PRZESZ
ŁA PRZEZ HOTELOWY POKÓJ I NASTAWIŁA TELEWIZOR
G
ŁOŚNIEJ
.
—
T
O NIE W PORZ
ĄDKU
—
ZAUWA
ŻYŁA
,
KL
ĘKAJĄC Z BOKU
EKRANU I OBSERWUJ
ĄC ROZMOWĘ REPORTERA Z ADMIRAŁEM
P
EARSO
-
NEM
.
—
N
AS WYKOPALI
,
ALE SPROWADZILI SOBIE REPORTER
ÓW
.
—
N
IE JEST TO WINA ADMIRA
ŁA
—
RZEK
Ł
S
HERWOOD
.
—
C
ZY
MOGLIBY
ŚMY OGLĄDAĆ BEZ TWOJEGO KOMENTARZA
?
P
ATRZYLI W MILCZENIU
,
JAK
P
EARSON WYJA
ŚNIA
,
ŻE BEZZAŁOGOWY
STEROWANY PRZEZ RADIO SAMOLOT WY
ŚLE ZAKODOWANY LASEROWY
IMPULS NA WIE
ŻĘ ZNAJDUJĄCĄ SIĘ NA
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDZIE
,
ODPALAJ
ĄC
NUKLEARNE URZ
ĄDZENIE
.
N
A EKRANIE POJAWI
ŁO SIĘ UJĘCIE Z PERSPEKTYWY OLBRZYMIEJ
G
ÓRY LODOWEJ
.
—
O
BRAZ
,
NA KT
ÓRY PAŃSTWO PATRZĄ
,
POCHODZI Z KAMERY
TELEWIZYJNEJ ZAINSTALOWANEJ NA POK
ŁADZIE BEZZAŁOGOWEGO
SAMO
-
LOTU
—
WYJA
ŚNIŁ GŁOS ADMIRAŁA
P
EARSONA
.
R
EPORTER USI
ŁOWAŁ Z NIEGO WYDOSTAĆ OCENĘ EWENTUALNEGO
WYNIKU OPERACJI
,
ALE
P
EARSON UDZIELI
Ł WYMIJAJĄCEJ ODPOWIEDZI
.
—
C
ZY TO CO
Ś DA
?
—
ZAPYTA
ŁA
J
ULIA
.
S
HERWOOD WZRUSZY
Ł RAMIONAMI
.
—
B
ÓG JEDEN WIE
.
M
EGAFO
-
NOWE BOMBY TO CA
ŁKIEM NOWE ZABAWKI
,
JAK TO OKRE
ŚLAJĄ
.
N
A DOLE EKRANU UKAZYWA
ŁY SIĘ CYFERKI WSKAŹNIKA UPŁYWAJĄ
-
CEGO CZASU
.
J
ESZCZE DWIE MINUTY DO ODPALENIA
.
—
T
YM RAZEM TO CHYBA TAK
,
JAKBY U
ŻYĆ RĘCZNEGO GRANATU DO
WYSADZENIA
M
OUNT
E
VERESTU
—
ZAKPI
ŁA
J
ULIA
.
S
HERWOOD U
ŚMIECHNĄŁ SIĘ SZEROKO
.
—
B
ARDZO DOBRZE
,
PANNO
H
AMMOND
.
B
EZZA
ŁOGOWY SAMOLOT OKRĄŻAŁ GÓRĘ LODOWĄ W ODLEGŁOŚCI
TRZECH MIL
,
A JEGO CIE
Ń PRZYPOMINAJĄCY KOMARA PRZESUWAŁ SIĘ
KAPRY
ŚNIE PO NIERÓWNEJ POWIERZCHNI MILCZĄCYCH
,
ZADUMANYCH
KLIF
ÓW
.
—
J
EST WIE
ŻA
!
—
POWIEDZIA
ŁA NAGLE
J
ULIA
.
N
A EKRANIE POJAWI
ŁA SIĘ NA CHWILĘ BŁYSZCZĄCA KRATOWNICA
LASEROWEGO CELU
.
J
EDNA MINUTA
.
S
AMOLOT ODLECIA
Ł
.
N
A EKRANIE NIE BY
ŁO ZNÓW NICZEGO PRÓCZ
MORZA I DALEKICH SYLWETEK MA
ŁYCH JAK ZABAWKI STATECZKÓW
.
J
AKI
Ś GŁOS CEDZĄC SŁOWA OZNAJMIŁ
,
ŻE TERMONUKLEARNE URZĄ
-
DZENIE ZOSTA
ŁO JUŻ UZBROJONE
.
.
K
AMERA NA
„E
URECE
"
POKAZA
ŁA REPORTERA I ADMIRAŁA
P
EARSO
-
NA PATRZ
ĄCYCH NA MONITOR POZA KADREM
.
—
S
AMOLOT ZROBI TERAZ KR
ĄG ROZPOCZYNAJĄC ZBLIŻANIE SIĘ
—
WYJA
ŚNIAŁ
P
EARSON
.
P
OJAWI
ŁO SIĘ ZNOWU BEZKRESNE MORZE
.
F
ALOWA
ŁO NA EKRANIE
,
POTEM USPOKOI
ŁO SIĘ
,
GDY ZMATERIALIZOWA
ŁY SIĘ KONTURY
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY
.
C
ZTERDZIE
ŚCI PIĘĆ SEKUND
.
—
S
AMOLOT MA OKO
ŁO DZIESIĘCIU MIL DO CELU
—
ZAKOMUNIKO
-
WA
Ł GŁOS
P
EARSONA
—
I SKIERUJE WI
ĄZKĘ PROMIENI
,
GDY ZNAJDZIE SI
Ę
W ODLEG
ŁOŚCI TRZECH MIL
.
—
C
O SI
Ę STANIE Z SAMOLOTEM PO DETONACJI
,
ADMIRALE
?
—
Z
AK
ŁADA SIĘ
,
ŻE NIE ZOSTANIE USZKODZONY PRZEZ LATAJĄCE
OD
ŁAMKI LODU I BĘDZIE MÓGŁ WYLĄDOWAĆ NA
„S
ARATODZE
".
T
O
NIEZWYKLE CENNY SPRZ
ĘT
.
—
A
LE NIE TAK CENNY JAK NOWOJORSKA
ŻEGLUGA
?
W
POKOJU HOTELOWYM ZABRZMIA
Ł DONOŚNY ŚMIECH
P
EARSONA
.
—
R
ACJA
.
T
RZYDZIE
ŚCI SEKUND
.
K
ONTURY
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDY NAGLE NABRA
ŁY OSTROŚCI I STOPNIOWO
UWYDATNI
ŁY SIĘ POSZCZEGÓLNE
,
POSZARPANE
,
KRUSZ
ĄCE SIĘ LODOWE
STERTY
.
J
ULI
Ę OGARNĘŁO PODNIECENIE
,
GDY TAK PATRZY
ŁA NA SKAZANĄ
NA ZAG
ŁADĘ
B
IA
ŁĄ
A
TLANTYD
Ę
.
W
YDAWA
ŁA JEJ SIĘ ZBYT PIĘKNA
,
BY J
Ą
NISZCZY
Ć
.
P
OTEM PRZYPOMNIA
ŁA SOBIE
„O
RIONA
",
TRUMNY USTA
-
WIONE RZ
ĘDEM NA MAŁYM OTOCZONYM MUREM CMENTARZYKU NA
W
YSPACH
Z
IELONEGO
P
RZYL
ĄDKA I
O
AFA
.
D
ROGIEGO
,
POCZCIWEGO
O
AFA
...
—
D
ZIESI
ĘĆ SEKUND
—
DOBIEG
Ł UROCZYSTY GŁOS Z GŁOŚNIKA
TELEWIZYJNEGO
.
J
ULIA CHWYCI
ŁA RĘKĘ
S
HERWOODA I
ŚCISNĘŁA JĄ PATRZĄC NA
ROSN
ĄCEGO W OCZACH POTWORA
,
KT
ÓRY WCIĄŻ BYŁ WIELKOŚCI POŁOWY
L
ONG
I
SLAND
.
W
IE
ŻA ZNALAZŁA SIĘ NA ŚRODKU EKRANU I PĘDZIŁA
Z NIEPRAWDOPODOBN
Ą PRĘDKOŚCIĄ W STRONĘ KAMER
.
—
P
I
ĘĆ
...
—
ODLICZY
Ł UROCZYSTY GŁOS
.
—
C
ZTERY
...
J
ULIA BEZWIEDNIE ZACISN
ĘŁA PALCE NA RĘCE
S
HERWOODA
.
—
T
RZY
...
DWA
...
JEDEN
...
—
G
ŁOS ODLICZAJĄCEGO POZBAWIONY
BY
Ł WYRAZU
.
C
IENKA WI
ĄZKA PROMIENI BŁYSNĘŁA W KIERUNKU WIEŻY Z JEDNEJ
STRONY EKRANU
.
—
O
DPALANIE ROZPOCZ
ĘTO
.
M
AMY DETONACJ
Ę
.
N
IC SI
Ę NIE STAŁO
.
G
DY BEZZA
ŁOGOWY SAMOLOT ZAKRĘCIŁ
,
KAMERZY
ŚCIE NA
„E
URECE
"
UDA
ŁO SIĘ PRZY UŻYCIU ZDALNEGO
STEROWANIA UTRZYMA
Ć W KADRZE
B
IA
ŁĄ
A
TLANTYD
Ę
.
—
M
INUS JEDNA
...
DWIE
...
—
CEDZI
Ł SŁOWA GŁOS
.
—
N
ARASTA
CI
ŚNIENIE
.
Ć
WIER
Ć MILI KWADRATOWEJ LODU Z WIEŻĄ POŚRODKU WYBRZUSZY
-
ŁO SIĘ W GÓRĘ
.
C
HWILA NIEZDECYDOWANIA
,
GDY DWIE SI
ŁY
—
MASA
LODU I UWI
ĘZIONA ENERGIA NUKLEARNEGO PIEKŁA
—
ZMAGA
ŁY SIĘ ZE
SOB
Ą
.
N
UKLEARNE URZ
ĄDZENIE ZWYCIĘŻYŁO
.
N
AST
ĄPIŁA BIAŁA ERUP
-
CJA
,
NIEZLICZONE TONY LODU WYLECIA
ŁY Z PRĘDKOŚCIĄ DŹWIĘKU
W POWIETRZE
.
E
KSPLOZJA TRWA
ŁA
,
JAK SI
Ę ZDAWAŁO
,
WIECZNIE
:
ZE
STALE
POSZERZAJ
ĄCEGO SIĘ KRATERU TRYSKAŁY W NIEBO BEZ PRZERWY LÓD
,
WODA I PARA
.
—
F
IASKO
!
—
OZNAJMI
Ł
S
HERWOOD PATRZ
ĄC WZROKIEM BEZ
WYRAZU NA EKRAN TELEWIZORA
.
—
M
ÓJ
B
O
ŻE
!
F
IASKO
!
O
DG
ŁOS KOLOSALNEJ ERUPCJI DOTARŁ DO MIKROFONU W BEZZAŁOGO
-
WYM SAMOLOCIE
.
N
AG
ŁY HUK ZOSTAŁ ZNIEKSZTAŁCONY PRZEZ
APARATU
-
R
Ę FONICZNĄ
,
KT
ÓRA NIE MOGŁA UPORAĆ SIĘ Z BARBARZYŃSKIM
ATAKIEM NA JEJ SYSTEMY
.
—
F
IASKO
!
—
POWTARZA
Ł
S
HERWOOD
.
—
D
LACZEGO
?
—
SPYTA
ŁA
J
ULIA
,
NIE MOG
ĄC ODERWAĆ WZROKU
OD ZAMIECI O P
ŁATKACH ŚNIEGU WIELKOŚCI DOMU
,
KT
ÓRE TYLKO CUDEM
NIE UDERZY
ŁY W BEZZAŁOGOWY SAMOLOT
.
—
G
ÓRA LODOWA POWINNA SIĘ BYŁA ROZWALIĆ
,
ROZPA
ŚĆ
.
A
TYM
-
CZASEM UDA
ŁO IM SIĘ TYLKO WYRWAĆ W NIEJ CHOLERNIE WIELKĄ
DZIUR
Ę
.
J
ULIA NADA
Ł SPOGLĄDAŁA NA EKRAN
.
—
A
LE ZOBACZ
,
JAKIEJ
WIELKO
ŚCI TO DZIURA
!
Z
OBACZ NO
!
S
TRASZNA RANA ZIEJ
ĄCA NA
B
IA
ŁEJ
A
TLANTYDZIE MIA
ŁA NAJMNIEJ
DWIE MILE
ŚREDNICY
—
DWA RAZY TYLE CO KRATER PO UDERZENIU
METEORYTU NA
P
USTYNI
A
RIZO
ŃSKIEJ
.
S
HERWOOD POTRZ
ĄSNĄŁ ZE
SMUTKIEM G
ŁOWĄ
.
—
T
AK
...
J
EST WIELKA
.
W
ĄTPIĘ JEDNAK
,
CZY WYSADZILI W POWIE
-
TRZE WI
ĘCEJ LODU NIŻ
B
IA
ŁA
A
TLANTYDA TRACI NORMALNIE W CI
ĄGU
JEDNEGO DNIA
.
29
L
ÓD RUSZYŁ
.
N
IE ZAWI
ÓDŁ
.
N
IE MO
ŻNA GO BYŁO ZATRZYMAĆ
.
A
NI ZNISZCZY
Ć
.
P
ORUSZA
Ł SIĘ BARDZO WOLNO
.
J
AKBY OPANOWA
Ł GO ŚLEPY
,
LECZ
NIEOMYLNY INSTYNKT
.
A
BY
Ł TO INSTYNKT ZABIJANIA
.
30
K
U ROZGORYCZENIU
S
HERWOODA NIEZASPOKOJONY APETYT
J
ULII
NA
N
OWY
J
ORK I JEGO SKLEPY UTRZYMYWA
Ł SIĘ I NASTĘPNEGO DNIA
WCI
ĄŻ BYŁ TAKI SAM
.
U
PARCIE CI
ĄGAŁA GO ZE SOBĄ NA ZAKUPY
I W R
ÓŻNE ATRAKCYJNE TURYSTYCZNIE MIEJSCA
—
A OBU TYCH RZECZY
NIE ZNOSI
Ł Z CAŁEJ DUSZY
.
W
YSZLI W
ŁAŚNIE Z DOMU TOWAROWEGO
„M
ACY
Y'
—
ON OB
ŁADO
-
WANY PACZKAMI
,
ONA UBRANA W NAJNOWSZY NABYTEK
.
J
ULIA
PRZYPATRYWA
ŁA SIĘ WSPANIAŁEMU WYNIOSŁEMU BUDYNKOWI ZA
H
ERALD
S
ĄUARE
,
TYMCZASEM
S
HERWOOD MACHAJ
ĄC PRÓBOWAŁ ZA
-
TRZYMA
Ć TAKSÓWKĘ I NIE UPUŚCIĆ JEDNOCZEŚNIE PAKUNKÓW
.
—
T
O
E
MPIRE
S
TATE
B
UILDING
,
PRAWDA
.
G
LYN
?
Jaskrawożółte taksówki mknące w fali ruchu ulicznego po
Broadwayu pozosta
ły obojętne wobec Sherwooda.
—
Tak
— warknął zirytowany, nie trudząc się sprawdze-
niem, na co Julia patrzy.
—
By
łeś kiedy na górze?
—
Nie.
—
Chcia
łabym tam pójść.
—
P
óźniej.
—
Teraz.
—
Musimy potwierdzi
ć w liniach lotniczych nasz odlot do
Londynu. Czy
żbyś nie zamierzała wrócić do domu? Ponadto
jest mgie
łka, guzik zobaczysz.
Wywieszka w niezr
ównanym marmurowym westybulu Em-
pire State Building informowa
ła, że widoczność na galeryjce jest
nieograniczona. Zeszli na d
ół do poziomu dojazdu i tam
Sherwood niech
ętnie kupił dwa bilety. Na górze siedział na-
d
ąsany w barze, póki Julia nie zmusiła go do podziwiania
widok
ów.
—
Mia
łam nadzieję, że zjemy dziś wieczorem kolację w ja-
kiej
ś restauracji, takiej na przykład jak „Cztery Pory Roku"
—
powiedzia
ła zagniewana. — Chciałam choć raz włożyć na
siebie co
ś przyzwoitego. Ale jeśli myśl o wyjściu ze mną wy-
daje ci si
ę tak wstrętna, to ograniczymy się do zjedzenia
hamburgera!
Jaki
ś turysta uśmiechnął się do nich. — Jeśli chcecie się
k
łócić, to się nie krępujcie. — Usłużnie nastawił głośniej swoje
przeno
śne radio. Tego dnia w dziennikach mówiono głównie
o Bia
łej Atlantydzie i niewiele o innych sprawach.
Julia opar
ła się o balustradę i patrzyła ze zdumieniem w dół
na krz
ątających się niczym mrówki na mikroskopijnych chodni-
kach ludzi, osiemdziesi
ąt sześć pięter pod nimi. Zajrzała do
swojej broszury.
—
O rety, jeste
śmy na wysokości tysiąca pięciuset stóp.
Sherwood pokiwa
ł głową. Słuchał radia tego turysty. Biała
Atlantyda dryfowa
ła wolno w stronę Nowego Jorku. Jakiś
m
ędrzec w studio rozwijał teorię o ewentualnym efekcie ekologi-
cznym, jaki topniej
ąca słodka woda wywrze na życie morskie.
—
Jak to jest,
że na Manhattanie mogą stać tak wysokie
budynki? Zapomnij o Bia
łej Atlantydzie, teraz to już nie nasza
sprawa.
Sherwood dalej s
łuchał radia. Julia musiała powtórzyć swoje
pytanie.
—
Przepraszam
— rzekł Sherwood. — Co mówiłaś?
—
Jak to jest,
że w Nowym Jorku buduje się takie kolosalne
drapacze chmur?
—
Ka
żdy uczeń w szkole wie dlaczego. Pod osadami
lodowcowymi Manhattanu znajduje si
ę skała metamorficzna
o du
żej zwartości, manhattański łupek. Schodzi w dół na parę
tysi
ęcy stóp. To najwspanialsza platforma budowlana, jakiej
m
ógłby życzyć sobie każdy inżynier. Jakkolwiek oni przeklinają
go, gdy musz
ą wiercić tunel.
S
łowa zamarły mu w ustach. Julia spojrzała na niego
bacznym wzrokiem. O
żywienie znikło z jego twarzy. Zesztyw-
nia
ł z wrażenia.
—
Glyn, co si
ę stało?
Poruszy
ł wargami.
—
Co si
ę stało? Musisz mi powiedzieć! — Julia nagle bardzo
si
ę zlękła. Na twarzy Sherwooda malowała się niewypowiedzia-
na groza.
—
Glyn, co to takiego?
Sherwood spogl
ądał na nią szeroko rozwartymi przera-
żonymi oczami, ale jego wzrok przechodził obok niej i kie-
rowa
ł się w stronę odległego mostu wiszącego Verraza-
no-Narrows i otwartego morza za nim. Nag
łe złapał Julię za
r
ękę.
—
Pr
ędko! — krzyknął głosem chrapliwym od strachu.
—
Musimy skontaktowa
ć się z admirałem Pearsonem!
31
—
Prosz
ę — błagał Sherwood. — To sprawa życia
i
śmierci. Proszę, niech pan porozumie się z „Eureką" i powie
im,
że Glyn Sherwood chce mówić z admirałem Pearsonem. On
b
ędzie ze mną rozmawiał.
Stra
żnik z Ochrony Wybrzeża usprawiedliwiał się. — Przy-
kro mi, ale admira
ł jest zajęty. Widział pan dziennik?
Sherwood opar
ł dwie ręce na biurku strażnika. — Niech pan
pos
łucha. Kiedyś tu pracowałem. Wiem, gdzie jest pokój
łączności. Jeśli pan się nie ruszy, i to już, przejdę przez te drzwi
i po
łączę się z admirałem sam!
Stra
żnik wstał. — Nie pójdziesz nigdzie, przyjacielu. Masz
dow
ód tożsamości?
Julia pr
óbowała powstrzymać Sherwooda przed przepchnię-
ciem si
ę obok strażnika. — Nie wygłupiaj się, Glyn.
Stra
żnik złapał go za rękę, okręcił i przytrzymał w mocnym
u
ścisku.
—
Teraz sobie pan si
ądzie — rzekł lekkim tonem — i po-
wie mi, kim pan jest, i przedstawi, jak nale
ży, o co chodzi.
Okej?
Sherwood zakl
ął. Julia przeszukiwała rozpaczliwie torebkę.
Ich paszporty zosta
ły w hotelu.
Znajomy g
łos za nią powiedział: — Wygląda na to, że wy
dwoje znowu napytali
ście sobie kłopotów.
Rozdzia
ł jedenasty
32
Gus Maguire, burmistrz Nowego Jorku, by
ł na zebraniu
zarz
ądu portu, na którym dyskutowano o proponowanym
katastrofalnym zakazie
żeglugi w rejonie Nowego Jorku, gdy
otrzyma
ł pilną wiadomość, żeby wrócił do Gracie Mansion.
Godzin
ę później znalazł się z powrotem w swoim gabinecie.
Z jego twarzy znikn
ął goszczący na niej zwykle wyraz dobrego
humoru, gdy spogl
ądał w dół na plan Nowego Jorku rozpostar-
ty na biurku i s
łuchał Sherwooda. Admirał Pearson powiedział
swoje i teraz milcza
ł.
—
Jak wyja
śnił admirał Pearson — mówił Sherwood
—
Bia
ła Atlantyda ma masę czterystu miliardów ton i przesuwa
si
ę w kierunku szelfu kontynentalnego przy wybrzeżu nowojors-
kim z pr
ędkością wahającą się od półtora do dwu węzłów.
—
A potem osi
ądzie na mieliźnie — rzekł Maguire — i za-
cznie si
ę rozpadać. Tak, admirale?
Sherwood zastanawia
ł się, jak wyłożyć sprawę nie zaprze'
czaj
ąc opinii najwyższego urzędnika miejskiego. Wahał się.
—
Hm... To nie takie proste, panie burmistrzu. A przynajmniej
ja my
ślę, że nie...
Maguire czeka
ł cierpliwie.
—
To kwestia olbrzymiej masy Bia
łej Atlantydy i kolosalnej
nagromadzonej w tej masie energii kinetycznej.
— Sherwood
wskaza
ł na wyspę Manhattan. — Większość Nowego Jorku stoi
na skale metamorficznej, to znaczy takiej, kt
óra ulega zmianie
pod wp
ływem ciepła lub ciśnienia albo obu czynników łącznie.
—
Żałował, że burmistrz nie zadaje mu pytań i zmusza go tym
samym do wyszukiwania s
łów. —- Wszystkie skały metamorficz-
ne, kwarc i tak dalej, maj
ą jedną wspólną cechę, a mianowicie są
niebywale twarde i zwarte. Manhatta
ński łupek należy do
najtwardszych.
—
Co manhatta
ńskiego? — przerwał Maguire.
—
Manhatta
ński łupek. Jest to metamorficzna skała cał-
kiem typowa dla tej wyspy i si
ęga pod same osady lodowcowe
i mu
ł hudsoński aż do szelfu kontynentalnego.
—
Co to takiego te osady lodowcowe?
— spytał Pearson,
zauwa
żywszy coraz bardziej niezadowoloną minę burmistrza.
Sherwood pozby
ł się swojej początkowej nerwowości. — To
gruz skalny przyniesiony z g
ór przez lodowce w epoce lodowej.
Jest to semimorficzna, homogeniczna masa gliny zwa
łowej,
piasku,
żwiru i innych glacjalnych narzutów, która pokrywa
du
żą część Manhattanu na głębokość aż dziewięćdziesięciu stóp.
Mo
że do pewnego stopnia zamortyzować niektóre fale uderze-
niowe, ale ja w
ątpię, czy...
Maguire otworzy
ł szeroko oczy. — Jakie fale uderzeniowe?
—
...Wszyscy budowniczowie waszych drapaczy chmur
przekopywali si
ę przez osad lodowcowy, żeby dojść do skalnego
pod
łoża, na którym będą budować...
—
Jakie fale uderzeniowe?
— zagrzmiał Maguire.
—
Zwarte warstwy o du
żej gęstości przekazują fale uderze-
niowe na du
że odległości przy bardzo niewielkiej utracie energii
—
odpar
ł Sherwood. — Jeśli Biała Atlantyda utrzyma się na
swoim obecnym kursie, to za jedena
ście dni, licząc od dziś,
uderzy w szelf kontynentalny i wyzwoli wi
ęcej energii sejsmicz-
nej ni
ż obsunięcie się o dziesięć jardów Uskoku Świętego
Andrzeja. Ca
ły Nowy Jork będzie trząść się i dzwonić niczym
dzwon.
33
Fala uderzeniowa wstrz
ąsnęła fundamentami miasta o
czwartej rano, gdy wi
ększość mieszkańców pogrążona była we
śnie.
Budynek Woolwortha zatoczy
ł się jak pijany i sypnął
tynkiem, gdy otrzepywa
ł się niczym mokry pies. Wieże Świato-
wego Centrum Handlu przechyli
ły się niczym maszty szkunera
podczas szalej
ącego sztormu, a potem runęły. Sztuczny kanion
Wall Street wype
łniał się pod wpływem spadających zwieńczeń
i gruz
ów. Śmiercionośna fala uderzeniowa przetoczyła się przez
pi
ęć dzielnic miasta — fala całkowitej zagłady, która zdziesiąt-
kowa
ła trzysta mil kwadratowych w niecałe trzy sekundy.
Zapad
ła cisza. Nic się nie ruszało. Potem słychać było kro-
ki, kiedy wstrz
ąśnięci świadkowie symulowanej katastrofy zeszli
si
ę wokół olbrzymiego modelu: Sherwood i admirał Pearson,
Gus Maguire, Jonas Steele — gubernator stanu Nowy Jork
— i dwaj rządowi naukowcy z amerykańskiego Narodowego
Centrum Bada
ń Sejsmicznych w Menlo Park w pobliżu San
Francisco.
Nikt si
ę nie odzywał, podczas gdy dwaj naukowcy badali
perforowane paski papieru, kt
óre w czasie tego trzysekundowe-
go sztucznego trz
ęsienia ziemi wypluła z siebie ich aparatura
rejestruj
ąca. Znajdowali się w dużym nie używanym magazynie
na West Side, dwie przecznice od budynku Columbia Broadcast-
ing System na Dziesi
ątej Alei. To właśnie technicy od specjal-
nych efekt
ów tej stacji pracowali bez przerwy przez dwie doby
pod nadzorem dwu rz
ądowych naukowców, budując olbrzymi
model. Nie by
ł to model kompletny •— nie dałoby się go zrobić
w tak kr
ótkim czasie — znajdowały się tam jednak wszystkie
ulice i mosty wraz z pewn
ą liczbą głównych budynków reprezen-
tuj
ących wszystkie rodzaje metod konstrukcyjnych stosowa-
nych w Nowym Jorku. Budynkom brakowa
ło drobnych szcze-
g
ółów, ale ich rozmiary, a także wytrzymałość odpowiadały
rzeczywistym proporcjom. Przed symulowanym trz
ęsieniem
ziemi profesor Gemell, starszy z dw
ójki naukowców, zademons-
trowa
ł wytrzymałość modelu uruchomiwszy wentylator, który
udawa
ł wichurę o prędkości stu pięćdziesięciu mil na godzinę.
Budynki zachwia
ły się wyraźnie.
To w
łaśnie on zabrał głos jako pierwszy. — Panowie, nie
mog
ę podać dokładnych danych, póki nie przetelegrafujemy
tych zapis
ów do Menlo Park, żeby przetworzyli je na naszym
komputerze, ale mog
ę podać przybliżone. — Zrobił gest
w stron
ę zawieszonego na suwnicy bramowej głazu, którego
u
żyto do wytworzenia fali uderzeniowej. — Kiedy góra lodowa
uderzy, to mo
żemy oczekiwać przyspieszenia jednego metra na
sekund
ę.
—
Co to oznacza?
— spytał zirytowany Maguire.
—
To oznacza silne trz
ęsienie ziemi — odpowiedział Sher-
wood.
Gemell si
ę uśmiechnął. — Słusznie. I nie tylko trzęsienie
ziemi. Pan Sherwood m
ówi, że istnieje niebezpieczeństwo
przewr
ócenia się góry lodowej.
Maguire zamkn
ął oczy i jęknął.
—
Je
śli to się wydarzy — ciągnął Gemell — będziemy mieli
prawie na pewno fal
ę pływu o znacznej amplitudzie.
—
Du
żą falę pływu — przetłumaczył Sherwood.
—
Manhattan i inne dzielnice, mo
że z wyjątkiem niektórych
cz
ęści Brooklynu, są położone nisko. A potem jest lotnisko
Kennedy'ego, La Guardia i Coney Island.
—
W porz
ądku — warknął Steele. — Mamy obraz.
—
Chryste
— mruknął Maguire. — Czy nikt nie może
powstrzyma
ć tej przeklętej góry? — W jego głosie dźwięczała
nuta rozpaczy.
—
Pr
óbowaliśmy wszystkiego — rzekł Pearson. — Chodzi
o czterysta miliard
ów ton, panie burmistrzu.
W ko
ńcu to gubernator stanu ujął w słowa to, o czym
wszyscy my
śleli.
—
B
ędziemy musieli ewakuować Nowy Jork, Gus.
Maguire wygl
ądał na doprowadzonego do rozpaczy.
—
Z pewno
ścią gdzieś w tym kraju, ojczyźnie rozwiniętej
technologii i bogactwa zasob
ów, można znaleźć jakiś sposób,
żeby zatrzymać kawał lodu?
Odpowiedzia
ła mu cisza.
Maguire opad
ł na skrzynię używaną do pakowania i wpatry-
wa
ł się w zniszczony model. — Ewakuować Nowy Jork...
Chryste Panie.
Steele siad
ł obok niego. — Mamy dziesięć dni, Gus. Wezmę
wideo z tej symulacji do gubernatora New Jersey. Z ich policj
ą
stanow
ą i naszą policją stanową, i twoją policją miejską...
powinni
śmy dać sobie radę z przeprowadzeniem kolejnych
etap
ów planu.
—
Z pewno
ścią możemy coś zmontować — powiedział
Maguire z gorycz
ą. — Usiłuję objąć myślą skalę tej operacji... i...
do czorta... nie wydaje mi si
ę, żebym potrafił myśleć jasno.
—
My
ślałem, że Manhattan i tak ma tendencję do ewakuo-
wania si
ę co wieczór między czwartą a szóstą — zauważył
Sherwood.
Maguire popatrzy
ł na geologa z pogardą. — Co za głupia
uwaga! Powiem panu co
ś, Sherwood. Manhattan ma powierz-
chni
ę dwudziestu jeden mil kwadratowych i koło dwóch milio-
n
ów mieszkańców. Brooklyn ma powierzchnię dwukrotnie
wi
ększą 1 trzy miliony ludzi! Bronx czterdzieści jeden mil
kwa-dratowych i dalsze dwa miliony. Mamy jeszcze Queens,
panie Sherwood. Wie pan, jak du
że jest Queens? Powiem panu,
sio osiemna
ście mil kwadratowych. A mieszkańców? Powiem
panu i to. Dwa miliony. Nast
ępnie marny Richmond... Przypu-
szczam,
że możemy pozostawić Richmond panu Sherwoodowi.
Mo
że uda się panu dać sobie radę z ćwierć milionem ludzi,
dawa
ł pan sobie przecież do tej pory tak doskonale radę
z kilkoma setkami mil sze
ściennych lodu. Na całym obszarze
b
ędzie pan miał ponad dwanaście milionów ludzi. Ludzi,
panie Sherwood. Ludzi z domami, podw
órkami, rodzinami,
krewnymi, korzeniami. A my b
ędziemy musieli ich ruszyć, pięć
procent ca
łej ludności Stanów Zjednoczonych!
Steele po
łożył mu rękę na ramieniu. — Okej, Gus. On nie
mia
ł nic złego na myśli.
Maguire obr
ócił się do Steele'a. — Słuchaj, Jonas. Gdybyś-
my nawet mogli ich ruszy
ć, to gdzie, do diabła, ich przeniesie-
my?
—
Przykro mi, panie burmistrzu
— odezwał się Sherwood,
w duchu przeklinaj
ąc nieadekwatność takich przeprosin.
Maguire'owi opad
ły ramiona. Postarzał się o dziesięć lat.
Potrz
ąsnął głową wolno i z niedowierzaniem, jakby rozbrzmie-
waj
ący echem magazyn, model zniszczonego Nowego Jorku
i zgromadzeni wok
ół niego milczący ludzie byli przerażającymi
zjawami z jakiego
ś okropnego snu, których nie mógł się pozbyć
z pod
świadomości jak pijawek.
—
Co m y poczniemy?
— spytał smutno. — Cóż teraz
poczniemy?
34
—
Gubernator stanu zamierza og
łosić Nowy Jork obsza-
rem kl
ęski żywiołowej i zaapelować o pomoc federalną — po-
wiedzia
ł Sherwood, gdy wracali z Julią na piechotę do hotelu.
Noc przegna
ła wszystkie taksówki i zastąpiła je wolno sunącymi
ci
ężarówkami. — Pojechał do gubernatora New Jersey, żeby
opracowa
ć wspólny plan ewakuacji. Oznajmią to późnym
rankiem przez radio i w telewizji.
Dotarli do baru otwartego ca
łą noc.
Julia przystan
ęła. — Mam ochotę na drinka.
Zaczeka
ła, aż barman odejdzie. — Mówiłeś mi kiedyś
o projekcie odholowania g
ór lodowych na Bliski Wschód. Czy
nie mo
żna by Białej Atlantydy zatrzymać, gdyby się miało
wystarczaj
ąco dużo statków?
Sherwood popija
ł małymi łyczkami swój trunek i przyglądał
si
ę bez zainteresowania barmanowi pucującemu szklaneczki.
—
Żadna siła ziemska nie może jej zatrzymać.
Przyp
łynął następny klient i usadowił się na stołku przy
barze.
—
Czyta
łam kiedyś książkę o karate — powiedziała Julia.
—
Pisz
ą tam, jak wykorzystać większą wagę swojego przeciwni-
ka. Wiesz, o co mi chodzi: kiedy on si
ę pcha, a ty pchasz jego,
nagle zamiast pcha
ć pociągasz i on pada. Taka jest teoria.
Barman przyj
ął zamówienie od nowo przybyłego.
—
R
ąbnięcie jedną megatoną nie zrobiło na Białej Atlanty-
dzie najmniejszego wra
żenia — skomentował Sherwood obser-
wuj
ąc barmana, który usiłował wydostać kostki lodu z tacki.
Zmarszczy
ł brwi i spojrzał na Julię. — Mogłabyś powtórzyć, co
m
ówiłaś?
—
O czym?
—
O karate.
—
Och, tak.
— Julia powtórzyła to, co zapamiętała z prze-
czytanej kiedy
ś książki.
Kostki lodu wypad
ły grzechocząc z tacki. Sherwood wstał
i wzi
ął Julię za rękę. Nie zważając na jej protesty, że jeszcze nie
dopi
ła swego trunku.
—
Wiesz
— powiedział, kiedy znowu znaleźli się na ulicy
—
ca
łkiem możliwe, że ty i ten barman rozwiązaliście problem.
35
Śmigłowiec amerykańskiej Ochrony Wybrzeża po raz trzeci
przelatywa
ł ponad trzystoma milami kwadratowymi Białej
Atlantydy. Przegl
ąd dobiegał niemal końca.
—
Jeszcze dwa punkty zamocowania tutaj
— orzekł Sher-
wood zaznaczaj
ąc je na mapie.
Pearson obserwowa
ł go z ciekawością. — No i co pan myśli?
Sherwood podsun
ął na czoło okulary ochronne i potarł
oczy. Bia
ła Atlantyda błyszczała w porannym słońcu jak
niebia
ńskie światło ostrzegawcze. — Nie mogę powiedzieć z całą
pewno
ścią, póki nie dostaniemy najświeższych sonografów jej
podwodnych profili.
—
Na rany Chrystusa, Sherwood, ma pan chyba bzika.
Musi pan przecie
ż mieć pogląd, czy to się uda, czy nie.
—
A co m
ówi Krantz?
—
On my
śli, że może się udać. Z silnym akcentem na
mo
że
Sherwood kiwn
ął głową. — Raz przynajmniej pan Krantz
i ja zgadzamy si
ę ze sobą, admirale. To może się udać.
B
ędziemy musieli jednak cholernie się pospieszyć.
36
Departament Stanu zdecydowanie wyst
ępował przeciwko
pomys
łowi, żeby prezydent zaapelował przez radio do całego
świata. Argumentowali, że mają do dyspozycji aparat dyploma-
tyczny zapewniaj
ący kontakty z poszczególnymi rządami, mają
te
ż odpowiednich ludzi na odpowiednich miejscach, którzy
mogliby tak
ą misję wypełnić. Na zakończenie stwierdzili, że
wyg
łoszenie tego rodzaju apelu przez prezydenta Stanów Zjed-
noczonych uw
łaczałoby godności jego urzędu.
Prezydent podwa
żał ich obiekcje punkt po punkcie. Apel
mia
ł być skierowany do narodów świata. I jeśli pozytywne,
konstruktywne kroki zmierzaj
ące do ocalenia Nowego Jorku,
dom
ów i środków egzystencji kilku milionów obywateli amery-
ka
ńskich mogłyby uwłaczać godności, to trudno.
—
A poza tym
— dodał prezydent — naszkicowałem już
swoje przem
ówienie i sporządziłem notatki, jak należy apel
zaaran
żować.
37
Sherwood i Julia ogl
ądali wstrząsające wystąpienie prezyde-
nta w zat
łoczonym saloniku na pokładzie „Eureki". Żaluzje
opuszczono, zas
łaniając oślepiający widok Białej Atlantydy
oddalonej pi
ęć mil od statku.
Apel rozpoczyna
ł się lotniczym zdjęciem Manhattanu zro-
bionym z odleg
łej perspektywy i napisem głoszącym:
UDERZENIE LODU ZA 200 GODZIN 12 MINUT.
Nie by
ło komentarza, żadnych efektów dźwiękowych, żad-
nej muzyki. Raz przynajmniej g
łośniki telewizji amerykańskiej
milcza
ły, toteż mały ekran z konieczności przyciągał uwagę.
Obraz Manhattanu znikn
ął, zastąpił go montaż dobrze teraz
znanych scen: nowojorscy policjanci stanowi zamykaj
ą drogi,
reguluj
ą ruch i aresztują szabrowników. Pokazano kawalkady
karetek przewo
żących pacjentów z Bellevue przez most Quens-
boro, wynoszenie stalowych skrzy
ń ze złotem w sztabach
i papierami warto
ściowymi z banków do czekających samocho-
d
ów pancernych strzeżonych przez czujne szeregi policji miejs-
kiej, rodziny
ładujące swoje mienie do samochodów i przyczep,
i wreszcie, widok ze
śmigłowca na wielkie obozy dla ewakuowa-
nych po
łożone z dala od miasta na tysiącach hektarów zarekwi-
rowanych grunt
ów uprawnych. Wszystkie sekwencje starannie
zmontowano, tak
że nie zawierały wzmianki o wybuchającej
wci
ąż na ulicach Nowego Jorku strzelaninie między łupieżczymi
bandami bezwzgl
ędnych szabrowników plądrujących wylud-
nione rejony a r
ównie bezwzględnymi linczującymi bandziora-
mi ze stra
ży obywatelskiej. To, z czym musiała mieć do
czynienia ci
ężko pracująca policja miejska i stanowa, przypomi-
na
ło wojnę domową — jak tylko uporano się z jednym
incydentem, u
żywając do tego celu zrzucanych ze śmigłowców
granat
ów z gazem „zniechęcającym", gdzie indziej wybuchał
nast
ępny.
Telewizyjne obrazy namiotowych oboz
ów dla ewakuowa-
nych zast
ąpił animowany film ukazujący uderzenie Białej
Atlantydy w kontynentalny szelf. Nast
ępnie pokazano rozpada-
j
ące się wieżowce — film wideo z symulowanej katastrofy
wywo
łanej w magazynie realistycznie zwolniono, tak że nad
miastem zawis
ła chmura pyłu towarzysząc niszczycielskiej fali
uderzeniowej.
Cz
łonek ekipy naukowej z „Eureki", którego pchnięto
kiedy
ś nożem na Dziesiątej Alei, zauważył: — To chyba
najlepsza rzecz, jaka mog
ła się przydarzyć temu miastu.
Ta uwaga zmartwi
ła jakiegoś nowojorczyka. Pearson już
mia
ł się wtrącić, kiedy nagle wszyscy się zorientowali, że
prezydent zacz
ął mówić. Siedział przy biurku, ręce miał lekko
roz
łożone. Był odprężony, całkowicie panował nad sytuacją.
—
Od wczoraj przeprowadzana jest roz
łożona na etapy,
systematyczna ewakuacja Nowego Jorku i zagro
żonych obsza-
r
ów New Jersey.
Patrzy
ł prosto w kamerę i mówił nie korzystając z notatek.
—
Do p
ółnocy dnia dzisiejszego siedemset pięćdziesiąt tysięcy
naszych zagro
żonych obywateli zostanie przeniesionych w bez-
pieczne miejsce, jutro cztery miliony, a ewakuacja zostanie zako
ń-
czona z powodzeniem pojutrze. Podczas mojej dzisiejszej bytno
ści
w Nowym Jorku rozmawia
łem z wieloma rodakami, którzy
pracowali i mieszkali tam przez ca
łe życie. Z takimi ludźmi jak Ab
Shumann i jego
żona Martha, którzy prowadzą delikatesy na Alei
Ameryk, Paul i Jean Macintyre, kt
órzy mają sklep z towarami
żelaznymi w Greenwich Village, i z wieloma innymi. Wszyscy są
ci
ężko pracującymi obywatelami i nie tylko zainwestowali w Nowy
Jork swoje pieni
ądze, lecz także poświęcili mu własne życie.
Wszyscy oni chc
ą wiedzieć jedno: czy można było uratować miasto
przed zag
ładą? Uratować ich domy i środki utrzymania?
Prezydent zrobi
ł przerwę. Jego przemówienie celowo miało
charakter niewyszukany.
—
Odpowied
ź brzmi następująco: przerażające zagrożenie
ze strony Bia
łej Atlantydy, mimo jej niewiarygodnych rozmia-
r
ów, można powstrzymać.
Znowu przerwa
ł. Uśmiechnął się leciutko. — Pamiętam
mego nauczyciela ze szk
ółki niedzielnej, który mi powtarzał, że
wiara przenosi g
óry. Jest to coś, w co nadal wierzę. Tyle że tym
razem musimy g
óry zatrzymać.
Podni
ósł lekko głos i dla podkreślenia sensu swoich słów
uderzy
ł zwiniętą pięścią w lewą dłoń.
—
I zatrzymamy je.
— Kolejna pauza. Po czym spokojnie:
—
Lecz czego
ś takiego Stany Zjednoczone zrobić same nie
zdo
łają. — Spojrzał mówiąc to w dół, na biurko, a następnie
powoli podni
ósł wzrok i popatrzył w stronę kamery.
—
Istnieje plan zwalczenia Bia
łej Atlantydy. Plan tyleż
śmiały, ile ryzykowny. Plan, który może się powieść z pomocą
bosk
ą i przy dobrej woli narodów wolnego świata. Zniszczenie
Bia
łej Atlantydy, zanim zechce ona umrzeć z własnej woli, leży
w mo
żliwościach ludzkości.
Tym razem pauza by
ła dłuższa.
—
M
ówię „ludzkości", ponieważ Stany Zjednoczone nie
dysponuj
ą takimi środkami, żeby bez pomocy innych przepro-
wadzi
ć etap pierwszy tego planu.
Przeciwko temu w
łaśnie zdaniu oponował zaciekle Departa-
ment Stanu.
Żywiono tam przekonanie, że lepiej byłoby dopuś-
ci
ć do sprzedaży Dzwonu Wolności Rosjanom niż przyznać się
do tego, i
ż Stany Zjednoczone nie mają środków do osiągnięcia
jakiego
ś celu. — Taka jest prawda — argumentował prezydent,
i inkryminowane zdanie pozosta
ło w tekście.
Wolny najazd kamery na zm
ęczoną twarz.
—
Etap pierwszy przedstawia si
ę prosto. Zaproponowano
go rzeczywi
ście przed kilkoma dniami, ale ja plan odrzuciłem,
poniewa
ż nie mieliśmy gwarancji, że Biała Atlantyda nie zagrozi
Kanadzie i Nowej Fundlandii. Teraz t
ę gwarancję mam. Etap
pierwszy zniszczenia Bia
łej Atlantydy wymaga usunięcia bezpo-
średniego zagrożenia Nowego Jorku. A to oznacza usunięcie
Bia
łej Atlantydy. W czasie, który mamy do dyspozycji, można
to zrobi
ć tylko w jeden sposób, a mianowicie odholować ją
statkami. Nie setk
ą statków. Nie dwiema setkami statków ani
nawet trzema setkami... lecz trzema tysi
ącami stat-
k
ów.
Prezydent pozwoli
ł, żeby jego słowa wryły się w pamięć.
—
Trzy tysi
ące statków, każdy o wyporności nie mniejszej
ni
ż pięć tysięcy ton. Takiego ogromu mocy potrzeba, żeby
sprowadzi
ć Białą Atlantydę z obecnego jej kursu. Stany Zjedno-
czone maj
ą w swojej flocie handlowej taką liczbę statków, ale są
one rozrzucone po ca
łym świecie. Tylko pięćset pięćdziesiąt
zdo
ła dotrzeć do Nowego Jorku w wyznaczonym czasie.
Prezydent pochyli
ł się do przodu. Był to niewielki ruch, lecz
nada
ł aurę pewności całej reszcie jego przemówienia.
—
Oto dlaczego apeluj
ę teraz do wszystkich państw mors-
kich p
ółnocnego Atlantyku, by skierowały tu każdy nadający
si
ę statek, który mogą odstąpić i który zdoła dotrzeć do zatoki
Nowego Jorku w ci
ągu najbliższych sześciu dni. Apeluję do
rz
ądów i armatorów w imieniu dwunastu milionów mężczyzn,
kobiet i dzieci, kt
órych domy, praca, zdrowie, dobytek i całe
praktycznie
życie zostały wystawione obecnie na śmiertelne
niebezpiecze
ństwo. Z waszą pomocą i pomocą Boga Wszech-
mog
ącego możemy przyczynić się do odwrócenia najgorszej
katastrofy w dziejach naszej planety. Dzi
ękuję.
Na ekranie pojawi
ła się teraz elektroniczna tablica w studio
telewizyjnym. Atrakcyjne dziewcz
ęta siedziały rzędem przy
telefonach. Zegar po
środku studia oznajmiał:
UDERZENIE LODU ZA 199 GODZIN 58 MINUT.
—
O, do diab
ła — odezwał się czyjś pełen konsternacji głos
z ty
łu kabiny-saloniku na „Eurece". — Zostawiają to telefo-
nom.
—
Ale to dzia
ła — zauważył Pearson. — Spójrzcie na
tablic
ę.
Otrzymano ju
ż pierwsze zgłoszenie. Dziewczyna rozmawia-
ła przez telefon, a jej palce biegały szybko po klawiaturze.
Cunard oferowa
ł „Queen Elizabeth II" pod warunkiem, że
pasa
żerowie będą mogli wysiąść na ląd w Nowym Jorku i zostać
przewiezieni do bezpiecznego miejsca.
—
W takich momentach poznaje si
ę, kto jest naprawdę
twoim przyjacielem
— powiedział prezydent do swojego asyste-
nta.
— Ile statków obiecano nam do tej pory?
—
Siedemset osiemdziesi
ąt pięć.
Prezydent pokiwa
ł głową. Było lepiej, niż przypuszczał. Apel
og
łosił przed godziną.
—
No i c
óż — rzekł przeciągając się i ziewając. — Miejmy
nadziej
ę, że ten szalony pomysł się powiedzie.
—
Z telefonem czy z holowaniem?
—
I jedno, i drugie
— brzmiała lakoniczna odpowiedź
prezydenta.
38
Pozostawa
ły 173 godziny do uderzenia lodu, gdy żołnierze
piechoty morskiej, od kt
órych roiły się niszczejące flanki Białej
Atlantydy, spostrzegli pierwszy obcy statek.
Przerwali prac
ę przy swoim gigantycznym zadaniu — wbija-
niu ca
łego lasu stalowych dźwigarów w lód — i wiwatowali jak
szaleni na cze
ść pięknego liniowca pasażerskiego. Płynął do
Panamy, gdy otrzyma
ł od swoich właścicieli polecenie zbocze-
nia z kursu. Pasa
żerowie stali wzdłuż relingu i patrzyli w osłupie-
niu na bia
ły kontynent przesuwający się z prędkością ośmiu mil
po prawej burcie statku.
Przyby
ła ,.Queen Elizabeth II".
—
Jed
ź w prawo! — krzyknął uzbrojony strażnik do
kierowcy autobusu. Nast
ępne kule uderzyły w autobus, gdy
skr
ęcił w Czterdziestą Szóstą Ulicę. Większość pocisków poszła
w oparcia siedze
ń, dosłownie w odległości cali od przerażonych
pasa
żerów ,,Quenn Elizabeth II", którzy popadali na podłogę.
Stra
żnik wrzeszczał do swojej radiostacji odbiorczo-nadawczej,
kiedy przypadkowa kula trafi
ła w tylną oponę. Załadowany
autobus przechyli
ł się przez chodnik i wpadłszy w poślizg
wjecha
ł tyłem w wystawę sklepu. Gdy kierowca autobusu
gor
ączkowo rozpędzał silnik, żeby utrzymać pojazd w ruchu,
szale
ńczo buksujące koła ostrzelały zbitym szkłem podążające
za nim auta. Teraz musia
ł gwałtownie skręcić kierownicę,
żeby wyminąć dwa wozy policyjne z wielkimi syrenami, które
p
ędziły po obu stronach autobusu i zahamowały nagle bloku-
j
ąc samochód szabrowników. Odgłosy strzelaniny się oddala-
ły, gdy autobus pospiesznie opuszczał zakazaną strefę, do
kt
órej nieopatrznie zabłądził wioząc pasażerów do hoteli w
Bostonie.
—
Okej, ludziska
— powiedział ze znużeniem strażnik
—
jeste
śmy już na terenie nadzorowanym.
Lecz teren ten nadzorowano zaledwie od godziny. I jak
pasa
żerowie ku swemu przerażeniu stwierdzili, spojrzawszy na
latarnie uliczne
— był to teren, gdzie straż obywatelska miała
du
żo do roboty.
O zmierzchu stru
żka statków przybywających do Zatoki
Nowojorskiej i wp
ływających na miejsce zakotwiczenia wskaza-
ne przez kutry Ochrony Wybrze
ża zamieniła się w powódź.
Tankowce, liniowce, rudowce, zbo
żowce, trzy przetwórnie
wielorybnicze i przesz
ło dwieście uniwersalnych towarowców
zgromadzi
ło się tego dnia w Nowym Jorku i stało na kotwicy
uszeregowanych rufami.
We wszystkich umys
łach była jedna niewyslowiona modlit-
wa: Bo
że, spraw, żeby pogoda się utrzymała.
208
JAMES FOLLETT
39
—
M
ój Boże — powiedział dziennikarz, w jednej ręce
trzymaj
ąc mikrofon, drugą trzymając się pasa asekuracyjnego,
żeby nie wypaść ze śmigłowca. — Co za fantastyczny widok! To
chyba najwi
ększe zgromadzenie statków od czasów lądowania
aliant
ów w Normandii. W całym swoim życiu nigdy nie
widzia
łem czegoś takiego. Nikt przedtem nie widział czegoś
takiego. Wygl
ąda na to, że Zatoka Nowojorska stała się
gigantycznym miejscem postoju dla wszystkich statk
ów świata!
Widz
ę bandery praktycznie wszystkich państw świata. Setki
bander brytyjskich. Dlaczego nie uznajemy ju
ż Wielkiej Bryta-
nii za pot
ęgę morską, kiedy ma ona wciąż jedną z największych
flot handlowych na
świecie?
—
I jest tu
„Eureka", okręt będący pływającą kwaterą
g
łówną admirała Brandona Pearsona, który koordynuje tę
operacj
ę... Tam widzimy statek egipski, „Asyut", który zepsuł
si
ę trzysta mil od kanału Ambrose i został przyholowany tu
przez zbo
żowiec izraelski. A na widnokręgu... Czy moglibyśmy
podjecha
ć w górę kamerą?... Może nie widać tego na państwa
ekranach, ale to jest blade
światło migocące na niebie, Biała
Atlantyda oddalona o sto siedemdziesi
ąt mil i poniżej widnokrę-
gu. Dowiedzieli
śmy się od admirała Pearsona, że góra lodowa
znajduje si
ę w odległości dziewięćdziesięciu mil od szelfu
kontynentalnego i zbli
ża się do niego pod kątem z prędkością
p
ółtora węzła.
Do uderzenia lodu pozosta
ło dziewięćdziesiąt godzin.
40
Dwa tysi
ące siedemdziesiąt miejsc w Sali Zgromadzenia
Og
ólnego ONZ zajęli kapitanowie statków stojących na kotwi-
cy w zatoce. Dalszych siedemset umundurowanych kobiet
i m
ężczyzn tłoczyło się w przejściach. Wspaniałe niebiesko-
-zielono-z
łote audytorium — centrum najważniejszego miejsca
zgromadze
ń na świecie — było pełne.
Blisko trzy tysi
ące osób słuchało w milczeniu admirała
Pearsona stoj
ącego przy mównicy przed marmurowym podium
dla prezydenta i sekretarza generalnego. Niekt
órzy ze zgroma-
dzonych s
łuchali symultanicznego tłumaczenia przez słuchawki,
inni natomiast przegl
ądali dostarczoną każdemu broszurę z ins-
trukcjami.
—
Nie mo
żemy zatrzymać Białej Atlantydy — podsumował
swoje wywody admira
ł Pearson. — Ale z pomocą boską
mo
żemy sprowadzić ją z obecnego kursu.
Po pytaniach i odpowiedziach odpraw
ę zakończono.
Do uderzenia lodu pozostawa
ły sześćdziesiąt trzy godziny.
41
Las stalowych d
źwigarów sterczących z dziesięciomilowego
pogranicza p
ółnocnej flanki góry lodowej zajmował powierzch-
ni
ę sześciuset akrów i przypominał olbrzymią zaporę anty czoł-
gow
ą, zupełnie jakby Biała Atlantyda przygotowywała się na
odparcie inwazji od morza. D
źwigary ustawiono w równe rzędy
i szeregi na topniej
ących pochyłościach, każdy z nich w prostej
linii do morza. Do podstawy ka
żdego dźwigara, tam gdzie stal
dotyka
ła lodu, przyczepiona była cienka druciana linka wytrzy-
muj
ąca naprężenie pięćdziesięciu ton. Linki były połączone
po dziesi
ęć i tworzyły linę grubości męskiej ręki o wytrzyma-
łości pięciuset ton, a te z kolei zebrane były również w grupy
po dziesi
ęć tworząc sto podstawowych lin holowniczych, fab-
ryka w Ohio produkuj
ąca liny ze stopu tytanowego pracowała
bez przerwy,
żeby dostarczyć wymaganą ilość w określonym
czasie.
Sherwood i Julia z chrz
ęstem przeszli przez topniejący lód do
pierwszego szeregu d
źwigarów i zatrzymali się obserwując
ruchliw
ą scenę.
M
ężczyźni należący do Batalionu Inżynieryjno-Budowlane-
go ameryka
ńskiej marynarki wojennej pracowali jak funkcjo-
nuj
ący gładko, zgrany i sprawny zespół.
Sherwood pokaza
ł Julii najbliższy z gigantycznych zwojów
liny holowniczej.
—
W ka
żdym z tych zwojów jest sześć mil liny. Całkiem
wystarczaj
ąco, żeby wzdłuż każdej z nich przyczepić trzydzieści
holuj
ących statków. Te chłopaki z batalionu inżynieryjno-
-budowlanego, te morskie pszcz
ółki, wyglądają tak, jakby byli
ju
ż gotowi do spuszczenia na wodę pierwszej z nich.
Julia os
łoniła oczy. Jeden ze zwojów, trzykrotnie większy od
stoj
ących obok niego ludzi, unosił się na związanych razem
pontonach. Zapalono przyczepny motor. Pontonowa tratwa
zacz
ęła się wolno obracać poruszając masywną linę holowniczą.
Gdy zsuwa
ła się do morza, przyczepiono do niej w pewnych
odst
ępach jaskrawopomarańczowe pływaki. Przez następną
godzin
ę, jak się wydawało, niewiele się zdarzyło, prócz tego, że
grupa cywil
ów krążyła pomiędzy tymi przypominającymi war-
townik
ów dźwigarami wieszając na każdym z nich tabliczki
z numerami,
żeby w razie gdyby coś zaczęło się psuć podczas
operacji holowania, mo
żna było je zidentyfikować przy użyciu
zdalnie sterowanych kamer telewizyjnych. Pod koniec tej godzi-
ny ponton znikn
ął w oddali.
W pobli
żu ryknęła syrena jakiegoś statku. Sherwood i Julia
obr
ócili się. Kanadyjski statek handlowy opływał jeden z iskrzą-
cych si
ę cypli i zmierzał ku linii pomarańczowych pływaków
naci
ągniętych jak sznur barwnych korali na powierzchni morza
w tym samym kierunku, w kt
órym dryfowała Biała Atlantyda.
Z przeciwnej strony pojawi
ł się drugi statek. Szedł wzdłuż liny
holowniczej, utrzymuj
ąc paralelny kurs z pierwszym statkiem,
ale z lin
ą holowniczą między nimi.
Dwa kolejne statki pojawi
ły się w precyzyjnie odmierzonym
czasie, jeden z lewej, drugi z prawej. One r
ównież oddalały się od
Bia
łej Atlantydy płynąc równolegle do siebie, z liną holowniczą
unosz
ącą się na morzu między ich kadłubami, i orientując swój
kurs wed
ług kursu pierwszych dwu statków. Przypominało to
dostojnego, lecz groteskowego kadryla lewiatan
ów.
Julia po
łożyła rękę na jednym z lodowatych dźwigarów
i patrzy
ła zafascynowana na następną parę przypadkowo
dobranych partner
ów towarzyszących sobie nawzajem, każdy
po swojej stronie liny holowniczej.
Śmigłowiec nadzoru kręcił
si
ę nad statkami jak komar kontrolujący procesję cyrkowych
s
łoni.
Zdj
ęła rękę z dźwigaru i położyła ją tam z powrotem.
—
Co
ś wyczuwam. Sprawdź, czy i ty czujesz.
—
Co?
—
Jaki
ś stukot.
Sherwood przy
łożył czubki palców do dźwigaru. Wyczuł
niewyra
źną, bardzo odległą i regularnąwibrację.
—
Czujesz?
— dopytywała się Julia.
—
Prawdopodobnie l
ód wychwytuje uderzenia śruby jedne-
go z tych statk
ów.
—
To brzmi podobnie jak te zarejestrowane przez ciebie
stukoty.
Sherwood si
ę uśmiechnął. — Nie martwiłbym się tym.
S
łuchaj, lepiej już wracajmy na „Eurekę", zanim odlecą wszyst-
kie
śmigłowce.
Z wysoko
ści tysiąca stóp można było dostrzec, że statki
utworzy
ły szyk jodełkowy wzdłuż liny holowniczej. Po każdej jej
stronie by
ło piętnaście statków i każdy z tych trzydziestu
statk
ów doczepił swoją linę holowniczą. Kolejne statki odłącza-
ły się już od głównej flotylli i kierowały na pozycję, żeby
utworzy
ć drugą jodełkę. Żaden ze statków przyczepionych do
Bia
łej Atlantydy i płynących przed nią nie holował jej —jeszcze
nie; ich silniki pracowa
ły na wolnych obrotach, żeby utrzymać
sta
ły luz.
—
Musi si
ę jeszcze utworzyć dziewięćdziesiąt dziewięć grup
—
zauwa
żył Sherwood.
Przylecieli na
„Eurekę" piętnaście minut później i tam
powita
ły ich ponure twarze.
Dla wybrze
ża wschodniego prognoza przewidywała sztorm,
kt
óry miał nadciągnąć do Zatoki Nowojorskiej w ciągu najbliż-
szych dwudziestu godzin.
Do uderzenia lodu pozostawa
ło czterdzieści godzin.
Rozdzia
ł dwónasty
42
Kamery^ telewizyjne by
ły wszędzie. Co najmniej dwieście
znajdowa
ło się na różnych wysokich miejscach w całym Nowym
Jorku; zainstalowane na wysokich budynkach, gotowe do
uchwycenia widoku
śmierci miasta i przekazania go głodnemu
światu, czekającemu, przycupniętemu i gotowemu się nań rzucić
—
przed niezliczonymi milionami telewizor
ów.
Na opuszczonej teraz Bia
łej Atlantydzie też było kilka
kamer, przesy
łających obrazy rzędów dźwigarów do centrali
„
Eureki". Na centralnym ekranie przed admira
łem Pearsonem
znajdowa
ł się radarowy obraz Białej Atlantydy nadawany
z AWACS-a kr
ążącego na wysokości pięciu tysięcy stóp.
Z ostrej sylwety g
óry lodowej wystawały do przodu palce stu
grup holuj
ących statków — rozstawionych szerokim wachla-
rzem dwa tysi
ące siedemset osiemdziesiąt doskonale skoordy-
nowanych statk
ów płynących z tą samą prędkością co dwieście
osiemdziesi
ąt mil kwadratowych lodu, który miały nadzieję
pokona
ć.
Inny ekran prezentowa
ł stałą komputerową ocenę sytuacji,
podaj
ąc ciśnienie atmosferyczne, prędkość i kierunek wiatru,
kierunek i pr
ędkość dryfowania Białej Atlantydy, przewidywa-
ny czas i miejsce uderzenia lodu. Gdy otrzymano ko
ńcowy
meldunek o sprawdzeniu wszystkich uk
ładów od ostatniej
holuj
ącej grupy, ciśnienie atmosferyczne stale opadało, a pręd-
ko
ść wiatru wzrastała.
Odebrano kilka po
żegnań i życzeń powodzenia od odpływa-
j
ących statków, którym inżynierowie nie zezwolili na udział
w operacji, bo ich silniki nie wytrzyma
łyby forsownej próby
—
konieczno
ści dawania pełnej mocy przez przewidywanych
dwadzie
ścia godzin operacji.
Pearson popatrzy
ł na główny ekran i spojrzał na Sutherlan-
da, kt
óry siedział obok niego. Sutherland skinął lekko głową.
—
No tak, panie i panowie
— rzekł Pearson zdecydowanym
tonem.
— Oto nadszedł właściwy moment.
Podni
ósł mikrofon i powiedział: — „Eureka" do wszystkich
grup, dziesi
ęć procent mocy za dziesięć sekund.
Do centrali pop
łynęły potwierdzenia. Ktoś na jakimś statku
pozostawi
ł włączony przełącznik przesyłowy. Słychać było
s
łaby brzęk telegrafu maszynowni.
Julia sta
ła obok Sherwooda. Wskazał jej jeden z monitorów
telewizyjnych z kamery znajduj
ącej się na Białej Atlantydzie
i nakierowanej na grup
ę dźwigarów wbitych w lód.
Liny lekko si
ę napinały.
Pearson siedzia
ł z kamiennym wyrazem twarzy, gdy odbie-
rano meldunki od holuj
ących grup. Pracę silników na dziesięć
procent mocy kontynuowano przez p
ół godziny, żeby dać
mechanikom okr
ętowym na wszystkich jednostkach czas na
sprawdzenie tensometr
ów na linach holowniczych i upewnienie
si
ę, że wszystko jest w porządku.
— „
Eureka" do wszystkich grup
— powiedział admirał
Pearson.
— Trzydzieści procent mocy za dziesięć sekund.
Jeden z technik
ów odliczał sekundy.
I znowu pop
łynęły potwierdzenia, i znowu słychać było ten
s
łaby brzęk na jednym ze statków.
Dwa tysi
ące trzysta lin holowniczych napięło się, dwa
tysi
ące trzysta obserwowanych z niepokojem strzałek tensomet-
r
ów zaczęło się przesuwać.
Nast
ępne trzydzieści minut na sprawdzanie układów. Załogi
na wszystkich statkach bacznie obserwowa
ły swoje liny holow-
nicze, gotowe w razie konieczno
ści do odcięcia ich i ucieczki,
gdyby cokolwiek posz
ło źle
Światło słabło. Bryza się nasilała.
Brytyjski marynarz zakl
ął raczej ze strachu niż ze złości, gdy
po
śród eksplodującego obłoku nawianych drzazg lodowych
Bia
ła Atlantyda zrodziła nagle małą górę lodową.
Ludziom na statkach wydawa
ło się, że już holują tę monst-
rualn
ą górę lodową, było to jednak złudzenie wywołane przez
pr
ąd i słabe oświetlenie.
UDERZENIE LODU ZA 30 : 50
— oznajmiła jedna
z linijek z tajemniczymi danymi na ekranie komputera.
—
Mamy dwie minuty op
óźnienia — zawiadomił Suther-
land.
Pearson zarz
ądził pięćdziesięcioprocentowa moc silników.
—
Hej
— rzekł Sutherland minutę później. — Prędkość
wzros
ła o jedną dziesiątą węzła.
Oczy Pearsona pow
ędrowały na ekran. — Wiatr się nasila.
Sutherland nie odpowiedzia
ł. Pearson miał rację — nie
mo
żna było orzec, czy wzrost prędkości o jedną dziesiątą węzła
wykazany przez czujniki pomiarowe pozostawione na g
órze
lodowej wywo
łany został przez statki, czy też złowieszczo
zmieniaj
ący się wiatr, który nieubłaganie przybierał na sile.
— „
Empress of Oslo"!
— odezwał się nagląco przez głośnik
kto
ś mówiący ze skandynawskim akcentem. — Grupa dwudzie-
sta druga. Gor
ące łożysko. Odcinamy się i uciekamy!
Od jednej z holuj
ących grup oderwało się radarowe echo.
Kuter Ameryka
ńskiej Ochrony Wybrzeża zaanonsował, że
statek, jak si
ę zdaje, może wysunąć się naprzód bez pomocy, ale
oni b
ędą mu towarzyszyć.
—
Pr
ędkość wiatru dwadzieścia dwa i cztery dziesiąte
—
powiedzia
ł Sutherland. — Admirale, czy nie sądzi pan, że
nale
ży skrócić czas pięćdziesięcioprocentowej mocy? Prędkość
wiatru wzros
ła o trzy węzły w ciągu piętnastu minut.
—
Trzymamy si
ę harmonogramu.
Sutherland zagryz
ł dolną wargę i obserwował monitor
z danymi.
— Admirale... — zaczął.
—
Musimy da
ć tym statkom dużo czasu, by mogły się
upewni
ć, że ich silniki i urządzenia sterowe zdołają wytrzymać
to, co je czeka przy stuprocentowej mocy
— odparł Pearson
z rozdra
żnieniem, nie patrząc na Sutherlanda. — Trzymamy się
harmonogramu.
Jakby potwierdzaj
ąc roztropność Pearsona drugi statek
zaanonsowa
ł, że zabiera się do odcięcia i ucieczki.
—
Charlie Jeden do
„Eureki" — dobiegł przyjazny głos
z kr
ążącego AWACS-a. — Mamy satelitarne zdjęcia huraganu
Tricia. Wy
ż utrzymuje się wciąż na wschodzie. Wygląda na to,
ch
łopcy, że znajdziecie się na jej obrzeżu za osiem godzin
dwadzie
ścia minut.
—
Na mi
łość boską, admirale — zamruczał Sutherland.
—
Musimy skr
ócić czas i dać teraz pełną moc.
Pearson my
ślał przez chwilę, po czym nacisnął przełącznik
przesy
łowy u podstawy mikrofonu. — „Eureka" do wszystkich
grup. Zmiana planu. Stuprocentowa moc za dziesi
ęć minut.
Wezwania za pi
ęć minut, minutę trzydzieści sekund i dziesięcio-
sekundowe odliczanie.
Pearson zwolni
ł przełącznik. — Zadowolony pan, kapitanie
Sutherland?
Komputer oznajmia
ł:
UDERZENIE LODU ZA 30 : 49
43
Do p
ółnocy statki dawały stuprocentową moc już od sześciu
godzin. Gro
źba defektu mechanicznego zmusiła jeden ze stat-
k
ów do odczepienia swojej liny od głównej liny holowniczej.
opuszczenia pozycji w grupie przez wysuni
ęcie się przed konwój
i skr
ęcenia w bok —jego szalona ucieczka w bezpieczne miejsce
przypomina
ła umykanie nocnego zwierzaka przed zbliżającą się
dywizj
ą pancerną.
Bia
ła Atlantyda zwiększyła swoją prędkość o jeden węzeł
i porusza
ła się w kierunku szelfu kontynentalnego z prędkością
dwu i p
ół węzła, ale wciąż nie można było określić, czy to zasługa
statk
ów, czy umiarkowanego wiatru.
—
Wydaje mi si
ę to szaleństwem — szepnęła Julia do
Sherwooda.
—
Co takiego?
—
Pr
óba zmuszenia jej, żeby poruszała się szybciej.
—
Karate
— odparł tajemniczo Sherwood.
Wybuch
ły okrzyki radości. Monitor radarowy ukazywał
kolejn
ą górę lodową, która odłamała się od północnego krańca
swej rodzicielki. Przestrze
ń między matką a dzieckiem powoli
si
ę rozszerzała — dając być może dowód, że statki wywierały na
ruch potwora pewien wp
ływ.
—
Ta wichura dotrze do nas za dwie godziny, admirale
—
powiedzia
ł Sutherland.
—
No i co?
—
Je
śli będziemy czekać z obrotem na nadejście dnia, to
mo
że być za późno.
Pearson kiwn
ął głową. — Ma pan oczywiście rację, Suther-
land. I oczekuje pan ode mnie,
żebym wydał rozkaz wymagający
wykonania przez wszystkie statki tego skoordynowanego mane-
wru w nocy, manewru, kt
óry byłby wystarczająco trudny i przy
świetle dziennym?
—
Nie ma pan wyboru
— powiedział ze spokojem Suther-
land.
—
I znowu ma pan racj
ę.
Odezwa
ł się głośnik. — „Bonner" prowadzący grupę pierw-
sz
ą do „Eureki".
—
M
ówcie, „Bonner".
—
Wys
łuchaliśmy komunikatu meteorologicznego, admi-
rale, i porozumia
łem się z innymi statkami z mojej grupy.
My
ślimy, że można już teraz pozwolić mojej grupie na zmianę
kursu, a tak
że na to, bym zasygnalizował kierownikowi grupy
drugiej,
żeby potem, jak zmienimy kurs, dokonał tego samego.
Mo
żna też zezwolić, aby grupa druga dała sygnał grupie trzeciej
i tak dalej wzd
łuż całej linii.
—
Dzi
ękuję, „Bonner". Czekać.
Pearson zwr
ócił się do Sutherlanda. — Co pan myśli?
—
Spr
óbujmy.
—
To oznacza przekazanie dowodzenia kierownikom grup.
Sutherland wzruszy
ł ramionami. — To oni przecież próbują
zatrzyma
ć tę cholerną górę.
Pearson nacisn
ął przełącznik przesyłowy. — Okej, „Bon-
ner". Wydamy nowe rozkazy kierownikom grup.
Z g
łośnika doleciał chichot. — Już to zrobiłem, admirale.
Zmieniamy kurs ju
ż teraz. — Głośnik umilkł.
—
Teksa
ńczyk — stwierdził Sutherland, sprawdzając listę
statk
ów i ich kapitanów.
—
To wida
ć — skonstatował kwaśno Pearson.
Julia tr
ąciła łokciem Sherwooda. — Spójrz na radar!
Pierwsza grupa statk
ów kierowała się w bok od głównego
konwoju. Potem kolejno, jedna po drugiej, niczym szukaj
ące
macki ukwia
łu, wszystkie grupy zaczęły skręcać w prawo.
—
Wszechmog
ący Boże! — szeptał Sherwood w ciemnoś-
ciach w tylnej cz
ęści centrali. — To się udało! Naprawdę się
uda
ło!
Bia
ła Atlantyda obracała się powoli wzdłuż osi, a jej
p
ółnocna flanka wciąż skierowana była w stronę holujących
statk
ów. Był to niezbity dowód, że wielki konwój zdobywa
przewag
ę nad olbrzymią górą lodową.
Komputer przetworzy
ł nowe informacje i oznajmił:
UDERZENIE LODU ZA 24:00.
Pozostawa
ła dokładnie jedna doba. Pojawił się jednak
promyk nadziei
— komputer podał tę samą przepowiednię co
przed godzin
ą.
44
Po drugiej rano otar
ła się o nią krawędź huraganu. Statkom
uda
ło się już wówczas obrócić o 180 stopni i zmierzały
z powrotem w kierunku, z kt
órego przypłynęły.
P
ółnocna flanka Białej Atlantydy zwrócona była teraz na
po
łudnie i ukazywała swój rozpadający się dziób setkom
mocuj
ących się z nią statków, których śruby wściekle młóciły
wod
ę ubijając ją na pianę. Wiatr dmący w czoło konwoju nasilił
si
ę przechodząc od stałych jęczących podmuchów, które uderza-
ły w takielunek i żurawie bumowe, do przeciągłego, kpiącego
ryku triumfu. Morze sta
ło się rozkołysaną zaporą kipiącą
nienawi
ścią, grzebało dzioby statków i z pogardą obnażało
śruby napędowe, które obracały się bezsilnie nie mając w co się
wgry
źć.
Obserwatorzy w. centrali
„Eureki" siedzieli*"w milczeniu
—
bezradni
świadkowie odwiecznej walki człowieka z morzem.
Si
ły przeciwników się równoważyły. Biała Atlantyda stała
w miejscu. Podczas gdy jednak morze mia
ło nie kończące się
zasoby kolosalnych si
ł, których jeszcze nie zmobilizowało, to
łomoczące, dygocące silniki dwóch tysięcy ustawionych w szere-
gu statk
ów nie miały już żadnych.
—
Nie damy rady tego zrobi
ć — powiedział Sherwood do
Julii g
łosem pełnym cichej rozpaczy. — Wystarczy, żeby jeden
z tych statk
ów...
Nie doko
ńczył zdania. Jeden z monitorów telewizyjnych, na
kt
órym widać było oświetloną armię dźwigarów zapuszczonych
w l
ód, dokończył je za niego — przynajmniej pięćdziesiąt
stalowych kotwic lin przekr
ęcało się wolno i rozrywało lód.
45
—
Grupy od czternastej do dziewi
ętnastej! — warknął
Pearson do mikrofonu.
— Wysadzać! Wysadzać! Wysadzać!
By
ł to ustalony wcześniej sygnał dla kierowników grup do
zdetonowania
ładunków wybuchowych owiniętych wokół głó-
wnych lin holowniczych.
Kilka sekund p
óźniej do centrali „Eureki" doleciał odgłos
sze
ściu następujących po sobie detonacji.
Pearson patrzy
ł na wykres radarowy ukazujący jarzące się
wyd
łużone echa. Były to statki odpływające od konwoju niczym
mr
ówki opuszczające swoje mrowisko.
—
Tych sze
ść grup to sto pięćdziesiąt statków — oznajmił
przygn
ębiony Sutherland. — Utrata od pięciu do siedmiu procent.
Pearson si
ę nie odzzywał. Jak wszyscy w centrali
obserwowa
ł bacznie ekran komputera. Wiatr ifale zaczęły zyskiwać
przewag
ę. Biała Atlantyda znowu się poruszała- W kierunku
p
ółnocy — wolno ciągnąc konwój z powrotem w stronę
Nowego Jorku i szelfu kontynentalnego.
UDERZENIE LODU ZA 22:10
— przewidywał komputer,
lecz gdy Bia
ła Atlantyda nabrała prędkości, wprowadził poprawkę:
UDERZENIE LODU ZA 19:40.
46
Wichura przycich
ła o świcie, ale wiadomość nie zmniej-
szy
ła aury rozpaczy i poczucia klęski
Przyp
ływ utrzymywał Białą Atlantydę w nieubłaganym, śmier-
telnym u
ścisku i bezlitośnie pchał ją na północ
Jeszcze dwa statki odpad
ły z powodu braku Paliwa.lub
mechanicznego defektu. Z dw
óch tysięcy siedmiuset osiem-
dziesi
ęciu statków, które podjęły się holoWania. na począt-
ku operacji, w zaprz
ęgu pozostało mniejwięcej kilkaset
UDERZENIE LODU ZA 10:03. .
Bia
ła Atlantyda znajdowała się dwadzieścia nil od Stromego
podwodnego spadku szelfu kontynentalnego
gdzie ko
ńczył się Atlantyk i zaczynała ameryka
Admira
ł Pearson sztywno wstał z krzesła * przeciągną się.
Siad
ł obok Julii i Sherwooda. Na jego twarzy malowało się
zm
ęczenie i troska. .
—
No c
óż — powiedział ze znużeniem w głosie. — Próbo-
wali
śmy z całych sił. .
- Kiedy zamierza pan wyda
ć polecenie statkom, żeby
porzuci
ły hol? — spytała Julia. . .
Pearson ziewn
ął. - Przypuszczam, że tusz przed samym
uderzeniem lodu. Jest szansa,
że ci chłopcy na morzu zwalniają
jednak pr
ędkość dryfowania. Pół węzła mniej może pomóc
w zmniejszeniu zniszcze
ń. Co myślisz, synu?
Sherwood nie s
ądził, żeby pół węzła stanowiło jakąś dużą
r
óżnicę, ale nie miał serca tego powiedzieć. Pokiwał więc głową
i rzek
ł: — Tak, może.
—
Nie wydaje mi si
ę to prawdopodobne — odezwała się
Julia, potrz
ąsając ze smutkiem głową. — Nowy Jork nie jest
czym
ś tak złym, jak to usiłuje przedstawić nam prasa. Nie
zas
ługuje na to, co go czeka.
—
Żadne miasto nie zasługuje na to, co czeka Nowy Jork
—
skonstatowa
ł krótko Pearson. — Módlmy się więc o cud.
UDERZENIE LODU ZA 9: 55
— zakomunikował ekran
komputera.
47
Pozostawa
ło pięć godzin do uderzenia lodu, gdy głuche
dudnienie obwie
ściło początek cudu.
Bar samoobs
ługowy na „Eurece" gwałtownie opusto-
sza
ł, personel wybiegł na pokład, żeby być tego świad-
kiem.
Sherwood i Julia nie wiedzieli, co sobie powiedzie
ć, gdy
obserwowali przez ochronne okulary rozgrywaj
ące się w odleg-
łości pięciu mil widowisko.
Na pobliskich okr
ętach wojennych rozległ się alarm dla całej
za
łogi.
Bia
ła Atlantyda rozpadała się na dwoje.
'
— Nie obchodzi mnie to, że nie macie dość danych!
—
wrzeszcza
ł Pearson. — Nie możecie odgadnąć? Jakie szkody
wyrz
ądzi sam ten kawał lodu? No! Myśleć!
Sherwood gor
ączkowo usiłował ocenić wielkość gigantycz-
nej g
óry lodowej, która, jak ukazywał monitor radaru, odpły-
wa
ła w bok od Białej Atlantydy.
—
Musi stanowi
ć co najmniej trzecią część masy Białej
Atlantydy. Ale... ale...
— zająknął się.
—
Charlie Jeden do
„Eureki" — rozległo się z głośnika.
—
Dok
ładne rozmiary tej odpadniętej góry lodowej wynoszą
dziesi
ęć mil na dziesięć, sto mil kwadratowych, trzydzieści
procent tego, co pozosta
ło.
—
Jakie wi
ęc wyrządzi szkody? — domagał się znowu
odpowiedzi Pearson.
—
Niewielkie
— odparł Sherwood. — Może słaby wstrząs
ziemi, a mo
że nawet i to nie.
— „
Eureka" do wszystkich grup
— powiedział Pearson do
mikrofonu, nie pr
óbując ukryć podniecenia. — Mamy dane!
Dobry B
óg uwolnił nas od jednej trzeciej waszego brzemienia!
Sto procent mocy za dziesi
ęć sekund!
Znowu, ze
świeżym wigorem, statki rzuciły się do przeciąga-
nia liny z przeciwnikiem.
UDERZENIE LODU ZA 4:40
— zaanonsował kilka
minut p
óźniej komputer.
Up
łynęło pięć minut.
UDERZENIE LODU ZA 4:35.
—
Niech mi kto powie, dlaczego si
ę zatrzymuje? — spytał
Pearson.
—
Troch
ę czasu musi zabrać wyhamowanie jej impetu.
Dopiero potem b
ędą mogli tak naprawdę zacząć ciągnąć
—
wyja
śnił Sherwood.
—
Ile?
—
Przykro mi, niestety nie wiem.
Min
ęły dwie godziny, lecz uszczuplona Biała Atlantyda
wci
ąż dryfowała w stronę szelfu kontynentalnego. Jeden z ekra-
n
ów komputera ukazywał nawet mapę z przewidywanym
kursem g
óry lodowej i punktem zderzenia.
UDERZENIE LODU ZA 2:00.
—
Cholera
— burknął pod nosem zły Pearson, odkrywając,
że powrócił do zwyczaju z dzieciństwa — ssania kciuka i to do
krwi.
Julia trzyma
ła mocno rękę Sherwooda i nic nie mówiła.
UDERZENIE LODU ZA 1:00.
—
Zwalnia o trzy dziesi
ąte węzła — poinformował Suther-
land.
— No, dranie, ciągnijcie! Ciągnijcie jak wszyscy diabli!
Jego apelu skierowanego do statk
ów nikt nie usłyszał —
prze
łącznik na mikrofonie był wyłączony.
UDERZENIE LODU ZA 0:40.
Czterdzie
ści minut, pomyślał Sherwood. Jaka to odległość?
Mniej ni
ż dwa tysiące jardów, prawda?
—
Dostaniemy wykres szelfu kontynentalnego
— oznajmił
Sutherland.
UDERZENIE LODU ZA 0:30.
R
ęka Julii w dłoni Sherwooda była śliska od potu. Usiłował
j
ą uwolnić, ale Julia na to nie pozwoliła.
—
Nadal zwalnia
— komunikował Sutherland. — Prędkość
dziewi
ęć dziesiątych węzła.
UDERZENIE LODU ZA 0:20.
—
Dwadzie
ścia minut — powiedział z goryczą Pearson.
—
Dlaczego ona si
ę nie zatrzymuje?
UDERZENIE LODU ZA 0:10.
—
Zwolni
ła do czterech dziesiątych węzła. — W głosie
Sutherlanda brzmia
ło podniecenie.
UDERZENIE LODU ZA 0:05.
Na wykresie linia ostrej kraw
ędzi szelfu kontynentalnego
by
ła wyraźna.
—
Dwie dziesi
ąte węzła! — krzyknął Sutherland. — Zatrzy-
muje si
ę! Zatrzymuje się!
Nie zatrzyma si
ę, pomyślał Sherwood.
UDERZENIE LODU ZA 0:02.
—
Jedna dziesi
ąta. — Tym razem głos Sutherlanda był
spokojny, jakby przypomnia
ł sobie o swojej pozycji kapita-
na.
UDERZENIE LODU ZA 0:01.
Sherwood zamkn
ął oczy.
—
Nic
— powiedział Sutherland. — Nic. Nic.
—
O czym pan m
ówi?
—
Zatrzyma
ła się.
Sherwood otworzy
ł oczy i popatrzył na dane na ekranie.
UDERZENIE LODU ZA 00:00.
Roze
śmiał się. Cóż to niby miało znaczyć?
Bia
ła Atlantyda zatrzymała się i jej masa trzech miliardów
ton spoczywa
ła tuż przy krańcu szelfu kontynentalnego.
UDERZENIE LODU... UDERZENIE LODU... UDE-
RZENIE LODU...
— powtarzał nierozumny komputer, ale
wszyscy si
ę śmiali, cieszyli i płakali, i nikt nie miał głowy na to,
żeby go wyłączyć.
48
Up
łynęły dwa tygodnie, zanim mocne strumienie zimnej
wody z wodomiotaczy na pi
ęciu statkach pożarniczych, prze-
znaczonych do gaszenia ognia na naftowych platformach
wiertniczych, poprzecina
ły Białą Atlantydę na posłuszne małe
lodowe g
órki. Holowniki i statki żeglugi przybrzeżnej odciągały
je na wyznaczony obszar topnienia, ci
ągnący się przez Zatokę
Nowojorsk
ą jak gigantyczne pole minowe.
„
Eureka" sta
ła na kotwicy w odległości mili od najbliższego
statku, kt
órego zdalnie sterowane miotacze atakowały osiem-
dziesi
ęcioma tysiącami galonów wody na sekundę największy
z pozosta
łych kawałów niegdyś potężnej góry lodowej.
Julia pogr
ążona w myślach, oparta na relingu „Eureki",
patrzy
ła na tę scenę. — Nie powiedziałeś mi nigdy, dlaczego
przedtem nie u
żyłeś węży?
—
Nie by
ło czasu — odparł Sherwood. — Zobacz, ile to
trwa. Co jednak nie usprawiedliwia mnie,
że o tym nie
pomy
ślałem. Powinienem był uświadomić sobie o wiele wcześ-
niej,
że zimna bieżąca woda topi lód 'szybciej niż cokolwiek
innego. Wtedy, gdy tylko zobaczy
łem, jak prędko te rzeki na
Bia
łej Atlantydzie drążą wąwozy, i nie czekać, żeby pokazał mi
to barman.
Wielk
ą górę lodową przepołowiono mocnym strumieniem
wody, kt
óry przeciął lód jak piła łańcuchowa kłodę balsy.
Julia lustrowa
ła otwarty kanał w poszukiwaniu łodzi moto-
rowej, kt
órą mieli przyjechać z Nowego Jorku jej rodzice.
Wyl
ądowali poprzedniego dnia na nowo otwartym lotnisku
Kennedy'ego.
Nowy Jork powraca
ł do stanu normalności, ku utrapieniu
Ochrony Wybrze
ża, której powierzono trudne zadanie przega-
niania roju ma
łych stateczków wyprawiających się na ryzykow-
ne wycieczki, w niebezpieczny rejon lodowego pola, p
óki jeszcze
istnia
ło.
Nagle w pobli
żu „Eureki" samoistnie rozpadła się dwukrot-
nie od niej wi
ększa lodowa góra. Julia patrzyła, jak niestabilny
l
ód fiknął powolnego koziołka. Po dwu tygodniach pobytu na
polu lodowym sceneria ta traci
ła już swój początkowy fascynu-
j
ący urok. Przez kilka sekund koło rozpadniętej góry lodowej
co
ś burzyło powierzchnię. Poruszało się szybko, pozostawiając
na rozburzonej wodzie
ślad w kształcie litery V. Julia pokazała
palcem.
—
Popatrz. Tam... Och, za p
óźno, już zniknęło.
Sherwood spojrza
ł w tym kierunku. — Co to było?
Julia si
ę wahała. — Będziesz się śmiać.
—
Przyrzekam,
że nie będę — powiedział z powagą Sher-
wood.
-
— No... to wyglądało jak peryskop.
Sherwood jednak si
ę śmiał, za co dostał kopniaka w goleń.
49
Frank Knight, oficer s
łużbowy w brytyjskim Dowództwie
Łączności Rządowej w Cheltenham, drzemał przed swoim
pulpitem sterowniczym. Ksi
ążka w broszurowej oprawie wyśliz-
n
ęła mu się z ręki.
Pi
ętnaście minut po północy komputer Honeywell wyświet-
li
ł na ekranie zwięzłą wiadomość.
PRZYJ
ĘTO WŁAŚCIWIE ZAKODOWANE W PAŚMIE
D
ŁR PILNE NIEPLANOWE SYGNAŁY ZE ŹRÓDŁA
PODAJ
ĄCEGO SIĘ ZA JEDNOSTKĘ 7 JEDNOSTKA
7 INSTRUKCJE OBECNIE NIEWA
ŻNE PROSIMY PO-
WIADOMI
Ć CZAS 00:15 KONIEC WIADOMOŚCI +
Komputer cierpliwie odczeka
ł następne dwie minuty, po
czym rozleg
ł się przytłumiony sygnał ostrzegawczy.
EPILOG
Ju
ż trzecią godzinę trwało na pokładzie „Eureki" hałaś-
liwe przyj
ęcie z okazji zwycięstwa, gdy Sherwood przypomniał
sobie nagle,
żeby zajrzeć do wiaderka z morskimi próbkami,
w kt
órym stała ostatnia butelka szampana. Przyszedł w samą
por
ę.
Odnalaz
ł Julię roześmianą i żartującą z admirałem Pearso-
nem, odci
ągnął ją na bok.
—
Wyci
ągnij rękę i zamknij oczy. Mam dla ciebie prezent.
Zaintrygowana zrobi
ła to, o co prosił. Coś ukłuło ją
delikatnie w d
łoń.
—
Otw
órz oczy.
Spojrza
ła w dół. W malej sadzawce na jej dłoni pływał
mniejszy od kostki cukru kawa
łek lodu. Popatrzyła pytająco na
Sherwooda.
Ten si
ę uśmiechnął. — To wszystko, co z góry zostało.
Szcz
ęście, że przypomniałem sobie w porę. Julia popatrzyła znowu
na d
łoń. Lecz Biała Atlantyda znikła.
Kontynent powoli si
ę unosił. Uwolnił się od wielkiego ciężaru,
kt
óry dźwigał przez pięć milionów lat. Ruchem stopniowym,
ale takim, w kt
órym skomasowała się energia nieustannych zim
pi
ęćdziesięciu tysięcy stuleci. Na kalocie lodowej pojawiły się
p
ęknięcia. Poszerzały się z hukiem, wypełniającym, jak się
wydawa
ło, cały wszechświat. Początkowe szczeliny zamieniły
si
ę w kaniony.
KONIEC