JEFF NOON
WURT
PRZEŁOŻYŁ JACEK MANICKI
Nickowi – całkowicie już porośniętemu w piórka.
ustatkowanemu
--
Chłopiec wsuwa piórko w usta...
Część
pierwsza
Dzień pierwszy
"Czasami odnosi się wrażenie, że cały świat
wysmarowany jest Vazem”.
Skitrowcy
Mandy wyszła z całodobowej Wurtciarni, przyciskając
kurczowo do piersi torbę z towarem.
Nieopodal siedział autentyczny pies, z krwi i kości; z
tych, co to się ich już nie widuje. Istny kolekcjonerski okaz.
Siedział przywiązany do słupka sygnalizatora ulicznego.
Sygnalizator nakazywał: STAĆ. Pod sygnalizatorem kulił się
robosmutas. Miał szopę dredów na głowie i trzymał
wyświechtaną karteczkę z nabazgranym odręcznie napisem:
"głodny i bezdomny. proszę o wsparcie". Mandy minęła go
drobnym, paralitycznym kroczkiem, głowa latała jej na
wszystkie strony. Smutas podniósł karteczkę ze swoim
błagalnym apelem troszeczkę wyżej, a wychudzony pies
zaskamlał.
Zobaczyłem przez szybę furgonetki, że Mandy coś do
nich mówi; z ruchu jej warg odczytałem: "A odchromolcie
się, smutasy. Dajcie żyć". Coś w tym stylu.
Obserwowałem to wszystko w aureoli nocnych świateł.
Ostatnio wypuszczaliśmy się w miasto tylko po zmroku. Na
pokładzie mieliśmy Stwora, a to było ciężkie przestępstwo;
posiadanie żywych narkotyków, pięć lat pierdla nie wyjęte.
Czekaliśmy w furgonetce na nową dziewczynę. Żuk
siedział z przodu, w damskich rękawiczkach naciągniętych
na natarte Vazem dłonie. Lubi prowadzić lekko
nasmarowany. Ja przycupnąłem z tyłu na osłonie lewego
koła. Na osłonie prawego kimała Bridget. Z jej skóry unosiły
się pasemka rozrzedzonego dymu. Między nami na
tartanowym dywaniku wił się i podrygiwał Stwór-z-
Kosmosu. Zapaskudził już całą podłogę olejem i woskiem, i
taplał się w kałuży własnych wydzielin.
Zauważyłem jakieś poruszenie w powietrzu nad
parkingiem.
O, cholera!
Widmoglina! Emitujący się ze ściany sklepu,
uaktywniający swoje mechanizmy; mrugające światełka w
dymie. I po chwili pomarańczowy rozbłysk; z oczu
widmogliny strzeliła infowiązka. Padła na Mandy. zaczęła
zasysać wiedzę. Mandy dała nurka pod wiązką i z całych sił
załomotała pięścią w drzwi furgonetki.
Pies. wystraszony światełkami. zawarczał na gliniarza.
Uchyliłem drzwi na szerokość chudej dziewczyny.
Mandy wcisnęła się w tę szparę.
Pies skoczył gliniarzowi do nogawek i oba jego kły
zatrzasnęły się na pustce – nic tylko mgła. Pies zbaraniał!
Mandy podała mi torbę.
– Masz? – spytałem. wciągając ją do środka.
Mandarynkowy rozbłysk na zewnątrz, powódź światła.
– Mam trochę Ślicznotek – odburknęła. przekraczając
rozwalonego na podłodze Stwora.
– A to masz?
Mandy nic nie odpowiedziała; tylko na mnie patrzyła.
Na zewnątrz coś przeraźliwie zawyło. Zerknąłem przez
ramię, biedny pies hajcował się jak pochodnia. Widmoglina
szedł na nas przeładowując broń. Skupioną infowiązkę
kierował na naszą tablicę rejestracyjną. Numer stanowił
zbitkę przypadkowych cyfr. Nie znajdziesz go w swoich
bankach.
Drzwi Wurtciarni otworzyły się nagle z hukiem i wypadł
z nich młody, spietrany mężczyzna.
– To Seb – szepnęła Mandy.
Za nim ze sklepu wyskoczyli dwaj gliniarze. Wersje z
krwi i kości. Ciałogliny. Osaczali Seba zaganiając go na płot
z drucianej siatki, który ciągnął się wzdłuż jednego boku
parkingu. Odwróciłem się do Żuka.
– To kocioł! – krzyknąłem. – Ruszaj. Żuczek!
Wyrywamy stąd!
I wyrwaliśmy. Najpierw na wstecznym od pachołków.
– Uważaj! – wydarła się Mandy, wkurzona jak diabli, bo
w momencie, kiedy furgonetka ruszała z kopyta w tył, ścięło
ją z nóg i wylądowała na Stworze-z-Kosmosu. Ja trzymałem
się parcianych uchwytów. Brid, wyrwana brutalnie z
drzemki, wytrzeszczała półprzytomne oczy. Stwór oplótł
sześcioma mackami Mandy. Dziewczyna wrzeszczała.
Furgonetka podskoczyła na krawężniku i wpadła tyłem
na trotuar. Przemknęło mi przez myśl, że Żuk chce umknąć
wiązkom, i może tak w istocie było, ale my wyczuliśmy tylko
przyprawiający o mdłości głuchy chrzęst i rozdzierający
skowyt kolekcjonerskiego okazu, któremu tylne lewe koło
skracało cierpienia.
Ruszyliśmy z piskiem opon do przodu, zostawiając za
sobą smutasa zawodzącego nad swoim psem i
przeszywającego pięściami cień widmogliny. Zarzuciło nami
i zanim Żuk zdołał zapanować nad kierownicą, jeszcze raz
przesunęła mi się przed oczyma cała scenka – widmoglina,
smutas, rozjechany pies. Mandy szamotała się ze Stworem-z-
Kosmosu, klnąc go na czym świat stoi. Widziałem ponad
ramieniem Żuka wybiegający nam na spotkanie płot z
drucianej siatki. Seb zeskakiwał właśnie na szyny
tramwajowe po jego drugiej stronie. Dwaj ciałogliniarze
wdrapywali się na płot.
Żuk zapalił reflektory, snopami długich świateł
przyszpilając ich do drucianej siatki. Z okrzykiem:
„Juhuuu!!! Śmierć glinom! Śmierć glinom!” wdepnął gaz do
dechy i Skitrowóz pomknął prosto na nich. Gliniarze odpadli
od siatki. Aż miło było patrzeć na ich gęby skąpane w blasku
reflektorów, ciałogliny srające ze strachu w portki. Teraz oni
rzucili się do ucieczki przed szarżującą furgonetką, ale Żuk
im odpuścił; w ostatniej chwili, jak stary rajdowiec, skręcił
kierownicą. Skitrowóz zawrócił z poślizgiem i pomknął w
kierunku bramy. Z klekotem i łomotem przewalających się po
podłodze śmieci z tysiąca eskapad weszliśmy w ciasny
nawrót, wpadliśmy w Albany, potem wiraż w lewo, i już
byliśmy na Wilbraham Road. Mignęła mi jeszcze ściana
Wurtciarni, a na jej tle widmoglina nadający w eter
komunikaty. Z robosmutasa pozostała dymiąca kupka
stopionego plastyku i ciała. W ciemnościach wyła gliniarska
syrena.
– Siedzą nam na ogonie, Żuczek! – krzyknąłem. – Daj
po garach!
Żuk nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Kurczę,
wprost frunęliśmy! Skitrowcy! Zjeżdżający z piórkami na
chatę! Przyśpieszenie wdusiło Mandy jeszcze głębiej w
lepkie objęcia Stwora.
– Odpierdol się ode mnie! – wrzasnęła na niego.
Czepiając się kurczowo parcianego uchwytu,
wypuściłem z drugiej ręki torbę z towarem, i schyliwszy się,
trąciłem Stwora w brzuch. Jedyne czułe miejsce, wrażliwe na
łachotki. Ależ on to uwielbiał! Gdzieś z głębi cielska, z
głębokości tysięcy mil, dobył się chichot. Zaczął się,
skubany, skręcać ze śmiechu i Mandy udało się wreszcie
wyślizgnąć z jego uścisku.
– Ja chromolę! Jezu! – Cała była roztrzęsiona po tych
zapasach.
Zobaczyłem przez tylne okno wóz gliniarzy z
błyskającym na dachu kogutem. Rozległo się głośne,
przeszywające zawodzenie syreny. Żuk, nie zdejmując nogi z
gazu, skręcił ostro w Alexandra Road. Uwieszona uchwytu
Brid, desperacko próbowała spać. Skórę miała pełną cieni.
Stwór-z-Kosmosu rozpaczliwie starał się czegoś uczepić.
Mandy już się trzymała, a ja torbę z towarem miałem z
powrotem w wolnym ręku. Żuk dzierżył kierownicę.
Każdy niech się łapie. czego może.
Za prawymi oknami majaczyła ciemna dżungla
Alexandra Park. Mijaliśmy teraz Butelkowo, i bez wątpienia
park pełen był demonów; alfonsy, kurwy i dealerzy –
rzeczywiści, Wurtowi, albo robo.
– Dyskoteka nas dochodzi, Żuk! – zawołałem.
– Trzymta się, ludzie – powiedział, jak zawsze spokojny,
skręcając ostro wprawo, w Claremont Road.
– Dalej nam depczą po piętach – poinformowałem go,
obserwując skręcające za nami światła radiowozu.
Żuk gnał na złamanie karku. Przecięliśmy Princess Road
i wpadliśmy w labirynt Rusholme. Gliniarze nadal siedzieli
nam na ogonie, ale pracowały przeciwko nim trzy czynniki:
Żuk znał te ulice jak własną kieszeń, wszystkie ruchome
części silnika nasmarowane były Vazem, Żuk był uzależniony
od szybkości. Trzymaliśmy się kurczowo, czego kto mógł, a
on skręcał raz po raz to w prawo, to w lewo. Z tym
trzymaniem, to nie była taka prosta sprawa, ale co to dla nas.
– Gazu, Żuczek! – krzyknęła Mandy, która ubóstwiała
takie przygody.
Po obu stronach ulicy przemykały staromodne, tarasowe
budynki. Na jednej ze ścian ktoś nagryzmolił słowa: "Das
Uberpies". A pod spodem: "czysty to zakała". Nawet ja nie
wiedziałem już, gdzie jesteśmy. To właśnie cały Żuk. Pełna
orientacja. nabuzowany Dżemem i Vazem. Teraz skręcił w
jakiś wąski prześwit między domami i pędził dalej, zdrapując
lakier z obu burt Skitrowozu. No i w porządku. Furgonetka to
przeżyje. Szybki rzut oka przez tylne okna– gliniarze
przemknęli za nami ulicą w pogoni za cieniem.
Krzyżyk wam na drogę, pacany! Wypadliśmy z
prześwitu i już wiedziałem gdzie jesteśmy. Moss Lane East.
Żuk skręcił wprawo, w stronę domu.
– Zwolnij trochę, Żuczek – powiedziałem. – Pieprzę
powolność! – odparł, grzejąc dalej ile wlezie.
– Jesteśmy tu z tyłu jak jajka, Żuk – powiedziała Mandy.
I Żuczek wreszcie trochę zbastował. Bo widzicie, jest Parę
rzeczy, które utemperują Żuka; na przykład, szansa na
przypodobanie się nowej kobiecie. Bridget musiała to
wyczuwać; ciskała nowej mordercze spojrzenia, tak się
starała dostroić do myśli Żuka, że aż jej skóra dymiła. Chyba
nie za bardzo jej to wychodziło.
Mniejsza z tym.
Jechaliśmy teraz w miarę spokojnie, puściłem się więc
uchwytu, wziąłem torbę z towarem i wysypałem zawartość
na tartanowy dywanik. Wyfrunęło z niej pięć niebieskich
piórek Wurta. Złapałem dwa wlocie i spojrzałem na
drukowane etykietki.
– Termoryba! – odczytałem na głos. – Brałem to. – Skąd
miałam wiedzieć? – zaperzyła się Mandy. Przeczytałem
następną.
– Miodopijawki! No nie, kurwa! Gdzie to jest?!
– Następnym razem, Skrybo – powiedziała Mandy – ty
pójdziesz po zakupy.
– Gdzie Angielskie Voodoo? Obiecałaś mi. Myślałem, że
masz dojścia.
– Miał tylko to.
Odczytałem pozostałe trzy etykietki.
– Brałem. Brałem. Tego nie brałem, ale z samej nazwy
widać, że do dupy. – Z niesmakiem wypuściłem piórka z
palców. Rozfrunęły się po furgonetce.
– Są bardzo piękne. – Wzrok Mandy przeskakiwał
nerwowo z piórka na
piórko, kiedy to mówiła.
– Gdzie reszta... ? – warknąłem.
– Jaka reszta?
– Nie wnerwiaj mnie. Gdzie to najważniejsze?
Angielskie Voodoo? Dawaj.
Jedno niebieskie piórko osiadło na brzuchu Stwora-z-
Kosmosu. Sięgnął po nie macką, chwycił spiczastymi
palcami i w jego ciele rozwarł się ociekający lepką wilgocią
otwór. Obrócił piórko w czułkach i wsunął je sobie prosto do
tego otworu. Zaczął się zmieniać. Nie miałem pewności,
które piórko załadował, ale ze sposobu, w jaki poruszał teraz
czułkami, domyśliłem się, że pływa z Termorybą.
O, tak, znałem to falowanie.
Na odgłos fal Żuk się obejrzał.
– Bierze sam! – krzyknął. – Nikt nie ma prawa brać sam!
Żuk miał obsesję na punkcie Wurtowania w pojedynkę.
Upierał się, że po tamtej stronie potrzebny jest ktoś do
pomocy, potrzebni są przyjaciele.
A ściślej mówiąc – on tam jest potrzebny.
– Spoko, Żuczek – powiedziałem. – Patrz lepiej, jak
jedziesz.
Żeby zrobić mi na złość, dodał gwałtownie gazu, ale ja
trzymałem się mocno uchwytu. Nie ze mną takie numery.
Spojrzałem znowu na Mandy.
– Dawaj!
– Chcesz? – spytała Mandy.
– Chcę. Załatwiłaś Voodoo?
Skręcaliśmy właśnie w prawo, w Wilmslow Road.
Mandy sięgnęła za pazuchę denimowej kurtki i wyciągnęła z
jej zakamarków skitrane tam piórko. Było czarne.
Bezwzględnie nielegalne.
– Nie. Ale załatwiłam to...
– Co to jest?
– Seb powiedział, że nazywa się Czaszkowe Szambo.
Jak myślisz, udało mu się zwiać?
– A pies go trącał! To wszystko, co masz?
– Powiedział, że jest cholernie trefne. Nie pasuje ci?
– Jasne. Pasuje. Tylko, że nie o to mi chodziło.
– No to się wypchaj.
– Mandy! – Czułem, że je tracę. – Chyba nie zdajesz
sobie...
Jej płomienno rude włosy stawały w ogniu w blasku
każdej mijanej latarni ulicznej; musiałem trzymać się od nich
z dala.
Ta nowa działała na mnie.
Mandy mówiła, że jak się dobrze trafi, to w Wurtciami
można kupić spod lady lewy remiks. Handlował nimi Seb.
Mandy nazywała go dostawcą. Sprzedawał same legalne
sztuki, a na boczku dorabiał sobie czarnorynkowymi snami.
Tak mówiła Mandy. No więc wysłaliśmy nową po Angielskie
Voodoo. Dziewczyna wróciła z pięcioma tandetnymi
Błękitami i niebezpieczną Czernią. To wszystko do kupy
wzięte nawet się nie umywało do Voodoo. Dziewczyna
nawaliła.
Furgonetka weszła w ostry Wiraż i wszystkich nas
rzuciło na ścianę.
Czarne piórko wymknęło się Mandy z palców. Stwór
zamachnął się
macką, żeby je pochwycić, ale był tak rozfalowany, a do
tego dociśnięty do ściany furgonetki, że stracił czucie w
czułkach i chybił.
Zgarnąłem zakazane piórko w dłonie. Furgonetka znowu
skręciła, pewnie żeby ominąć jakichś durnych piechurów.
– Pieszochuje złamane! – wrzasnął przez okno Żuk. –
Samochód se kupcie!
Prowadził jak owad – bez myślenia, instynktownie. Był
na haju. Na Dżemie. Wiecie chyba, jak lata mucha? Zawsze z
największą szybkością, a mimo to omija bez trudu wszystkie
przeszkody. Tak właśnie prowadził Żuk. Mówią,
dżemowałeś, nie jedź, ale my wierzyliśmy bezgranicznie w
jego mistrzostwo. Dżemował zwyczajnie ze strachu, i to było
piękne.
Obróciłem czarne piórko, żeby odczytać etykietkę. Była
wypełniona ręcznym pismem, co zawsze zapowiadało dobrą
zabawę.
– Czaszkowe Szambo...
– To dobre? – spytała Mandy.
– Czy dobre?! Oj, przestań!
– Nie chcesz? – spytała.
– Brałem je już kiedyś.
– I co, do kitu?
– Nie. W porządku. Nawet niezłe.
– Seb mi powiedział, że jest świetne.
– Owszem, świetne – odparłem. – Tylko że to nie
Voodoo.
– I co, Skrybo, załatwiła? – zareagował na tę nazwę
nadżemowany Żuk.
– Chuj tam, załatwiła.
– Chamisko! – prychnęła Mandy.
– A tak. Pieprzone chamisko! – warknąłem.
– Hej, wy tam. Ździebko ciszej – wymamrotała Bridget
tym swoim przydymionym głosem widmodziewczyny. – Tu
niektórzy próbują spać. Bridget była kochanką Żuka i chyba
widziała już na swoim miejscu nową.
– W grobie się wyśpisz – odparowała jednym ze swoich
sloganów Mandy.
– Już prawie jesteśmy – oznajmił zza kierownicy Żuk.
Jechaliśmy przez Rusholme, szlakiem curry. Mandy
zaczęła opuszczać szybę ręczną korbką. Zdołała ją uchylić na
jakieś półtora centymetra, a potem pordzewiały mechanizm
się zaciął. Ale bogata mieszanina woni rozmaitych przypraw,
wdzierająca się przez tę wąską szparę sprawiła, że ślinka
napłynęła mi do ust; kolendra, kminek, cynamon, kardamon –
wszystko to genetycznie dopracowane do perfekcji.
– Jezu! – westchnęła Mandy. – Wszamałabym coś z
curry! Kiedy my ostatnio jedliśmy?
– W czwartek – odparł Żuk.
– A jaki dzisiaj dzień? – wymamrotała Bridget z
półmroku świata Widm.
– Któryś z weekendowych – powiedziałem. – Tak mi się
przynajmniej wydaje.
Stwór-z-Kosmosu stanowił teraz rozmazaną plamę
rozfalowanych czułek i wydawało mi się. że widziałem
płynącą jego żyłami Termorybę. Budziło to we mnie
zazdrość.
– Może mi ktoś powiedzieć, po jakie licho wozimy ze
sobą to obce ścierwo? – spytała Mandy. – Może by go
przehandlować? Albo zjeść? – W furgonetce zapadło
milczenie. – A tak w ogóle, to po co my się uganiamy za
piórkami? Przecież mamy pod ręką Stwora. Piórka nam
niepotrzebne!
– Stwór jeździ z nami wszędzie – powiedziałem. – Nikt
go nie tknie!
– Ty się zwyczajnie chcesz wymienić – powiedziała
Mandy.
– Coś cię gryzie w tym temacie, Mandy? – spytałem.
– Dojedźmy wreszcie do tego domu. – W jej głosie
pojawiło się wyzwanie. – Weźmy coś.
– Weźmiemy. – Nagle zaczęła mnie pociągać. Była
nowa, dwa dni w grupie, i tryskała wolą przypodobania się.
Tylko trudno jej się dostosować.
– Wiem, że dałam plamę w Wurtciarni. Nie wiedziałam,
czego szukać.
– Przecież ci tłumaczyłem, nie? Jak chłop krowie?
– Powurtujmy dzisiaj przez całą noc – zaproponowała. –
Przygotujemy sobie coś do Żarcia z tych resztek, co się
walają w lodówce. Nie kładźmy się spać.
– Tak zrobimy – obiecałem jej. Wszystko. byle uciec
przed bólem.
Skręciliśmy ostro w Platt Lane, a zaraz potem jeszcze
raz na miejsce postojowe za domem. Furgonetka gwałtownie
zahamowała i zatrzymała się.
Rzuciło nas wszystkich na tylne drzwi.
– Jesteśmy w domciu – oznajmił Żuk. Jakbyśmy nie
wiedzieli. Tylko Stwór pozostawał w błogiej
nieświadomości; jego ciało pełne było rozfalowanej wiedzy,
wurtwiedzy. Wpłynął w drzwi, a potem od nich odpłynął,
spodobało mu się.
I nagle usłyszałem głos...
– Skrybo... Skrybo... Skrybo...
Słowa wzlatujące w górę nie wiadomo skąd, wywołujące
moje imię.
– Skrybo...
Głos Desdemony...
Rozejrzałem się, ciekaw, kto to się wygłupia.
O, cholera. Przecież to niemożliwe, żeby ktoś
przemawiał tym głosem.
I naraz doznałem krótkiego przebłysku wspomnień,
ujrzałem Desdemonę odpływającą ode mnie w żółtą pożogę...
– Kto to powiedział? – warknąłem.
– Co powiedział, Skrybo? – spytała Mandy.
– Moje imię! Kto je, kurwa, wypowiedział?
W furgonetce zaległa cisza.
– Wypowiedział... głosem Desdemony...
– Musimy ją wciąż wspominać? – burknęła niechętnie
Mandy.
– Tak.
Tak, musimy. Wspominać wciąż Desdemonę. Nie wolno
nam nigdy o niej zapomnieć. Nie wolno, dopóki jej nie
odnajdę. I na zawsze będziemy już razem.
Wsłuchiwałem się w zamierający szelest rdzy osypującej
się z karoserii furgonetki.
Skitrowcy patrzyli na mnie. Nawet Żuk się odwrócił i
wlepiał we mnie zadżemowane oczy.
– Nikt niczego nie mówił, Skrybo.
Ale ja znowu go usłyszałem, znowu dobiegł mnie ten
głos.
– Skrybo... Skrybo...
I już wiedziałem, skąd pochodzi: od Stwora. W jego
cielsku otworzyła się szrama, odsłaniając Parę czarnych
dziąseł, obłażących z próchniejących zębów, i poruszający się
między nimi mięsisty język.
– Skrybo...
Ale tylko ja to słyszałem. Dlaczego tylko ja i dlaczego
on przemawiał tym głosem? Pięknym głosem...
– Ruszmy się! – zmącił nastrój Żuk. – Do środka!
Od Platt Field s doleciał krzyk sowy. Rzeczywistej,
Wurtowej, albo robo – kto potrafi to jeszcze rozróżnić?
Mniejsza z tym.
Była w tym krzyku tęsknota.
Kot Gracz
W tym tygodniu same bezpieczne propozycje, kociaczki.
Status: błękitne i legalne.
TERMORYBA. Wybraliście się popływać w Morzu
Smoły. Ale teraz jesteście z powrotem na Ziemi i trochę was
mdli. Lepiej nie będzie, może się tylko pogorszyć. Bo do
waszego organizmu dostała się Smolna Termoryba. W
waszym krwioobiegu czują się one jak w rodzimej rzece.
Uwielbiają się w nim pławić. Czujecie wewnętrzne ciepło,
parzące ciepło. Wyjście jest tylko jedno; kupić sobie Parę
nanohaczyków, trochę smołorobaków na przynętę i
powędkować przez tydzień. Znacie Kota Gracza, wiecie, że
on nigdy nie kłamie.
MIODOPIJAWKl postanowiły was dopaść. Upatrzyły
was sobie na kolację. Sześć nóżek, cztery skrzydełka, dwoje
czułków i demoniczne żądło.
Obsiadają całym rojem wasze ciało i tną. Ocali was
tylko wydzielina kworka. Rozpuszcza Miodóweczki na
papkę. Lepiej zdobądźcie jej trochę, i to szybko, bo te insekty
nadciągają. Sęk w tym, że kworki żyją na planecie Brzęk.
Spryskajcie te pijawki, Kot dobrze wam radzi!
Techniki cielesne
Musieliśmy siłą wywlekać Stwora-z-Kosmosu z
furgonetki. Jego tłuste cielsko przylgnęło do wypaćkanego
wydzielinami tartanowego dywanika i nie chciało się od
niego odkleić.
Żuk otworzył tylne drzwi furgonetki.
– Wyłazić, leniwe gnojki – krzyknął, zbierając z podłogi
upuszczone piórka. Jedno z nich, to czarne, wsunął do
swojego pudełka po tytoniu. Mam ochotę wybrać się gdzieś
na wycieczkę. – Zmierzał już szybkim krokiem do domu.
Mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze budynku
w Ogrodach Rusholme. Rusholme to to było, fakt, ale ani
śladu ogrodu. Po prostu staromodny blok mieszkalny u
zbiegu Wilmslow i Platt.
Kamwizjer zareagował miłośnie na obraz Żuka,
otwierając bramę powolnym, uwodzicielskim wychyłem.
Brid znowu była nacieniowana, szła jak lunatyczka, a więc
do niesienia Stwora pozostawaliśmy tylko ja i Mandy.
Przelewał nam się między palcami jak Vaz. O, kurczę, ależ
ten Stwór był trefny; cholernie ryzykowaliśmy. Miejcie to na
uwadze.
– Nie utrudniaj, Wielki Stworze – mruknąłem.
Wołanie Desdemony ustało. Stwór bełkotał teraz w
swoim własnym języku. Ksa, ksa, ksa! Ksaza, ksaza! Coś w
tym stylu. Może przemierzał Wurtfale w poszukiwaniu
nowego domu. Może ze mnie jakiś romantyczny głupiec,
zwłaszcza kiedy we wspomnieniach zaczyna padać
manchesterski deszcz, a ja to pośpiesznie zapisuję, utrwalam
tamte chwile. Bridget mawiała, że deszcz nad Manchesterem
jest czymś szczególnym, że coś się porobiło z miejskim
klimatem. Że człowiek ma wciąż wrażenie, że za chwilę
lunie, a przecież ciągle pada. Ja wiem tylko tyle, że wracając
teraz wspomnieniami do tamtego okresu, czuję, przysięgam,
że czuję, jak ten deszcz mnie moczy, jak zwilża mi skórę.
Deszcz jest dla mnie wszystkim, całą przeszłością,
wszystkim, co odeszło. Widzę wielkie krople deszczu
rozpryskujące się na żwirze. Nad ulicą szepczą i kołyszą się
czarne drzewa Platt Field s Park przyjmujące z
wdzięcznością dar deszczu. Księżyc jest nożem o cienkim,
zakrzywionym ostrzu. Wiele mil stamtąd i całe lata później,
wciąż czuję tę mozolną wędrówkę do drzwi mieszkania.
Stwór-z-Kosmosu w rzeczywistości nie pochodził wcale
z Kosmosu.
Mandy go tylko tak ochrzciła, a my wszyscy
podchwyciliśmy tę ksywkę.
No bo jak inaczej nazwać bezkształtny glut, który nie
mówi żadnym znanym językiem i który trafił na ten świat w
wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności? Trudna sprawa,
nie?
– Przestań go upuszczać! – syknęła Mandy, dysząc z
wysiłku. Mokre od deszczu kosmyki rudych włosów lgnęły
jej do czoła.
– A czy ja go upuszczam?
– Szoruje łbem po ziemi!
– To jest jego łeb? Myślałem, że ogon.
Mandy ogarniała coraz większa złość na mnie, zupełnie
jakby uważała, że taszczenie obcych istot po mokrym żwirze
w ciemnościach, w deszczu, powinno sprawiać mi radochę.
Że powinienem mieć w małym palcu rozmaite techniki
noszenia obcych.
– No, trzymajże go porządnie! – krzyknęła.
– Za co mam trzymać? Cały jest śliski.
W tym momencie błysnęło i zobaczyłem widmoglinę
emitującego się z anteny na Platt Fields. Poruszał się jak
mgła, dryfując między drzewami, a gwiaździste światełka
jego mechanizmów zapalały się i gasły, zapalały i gasły.
Powiedziałem do Mandy, żeby się sprężyła.
– I kto tu mówi o sprężaniu? – wysapała gniewnie.
Musieliśmy zwinąć stwora w jakiś dziwny kształt, w
rodzaj wstęgi Mobiusa, żeby przeszedł nam przez drzwi
domu. Stworowi nie robiło to żadnej różnicy; jego cielsko w
objęciach Wurta i tak było superelastyczne.
Zerknąłem przez ramię za siebie – widmo glina opuścił
już park i zmierzał w stronę naszego bloku. Zatrzasnąłem
drzwi. Cisza. Przerwa na zaczerpnięcie oddechu. Ujrzałem
determinację w oczach Mandy, oczach nagich w blasku lamp
oświetlających korytarz; napinała mięśnie ramion, starając się
utrzymać ciężar cielska obcej istoty.
– Cholera! – burknąłem. – Zapomnieliśmy dywanika. –
Stwór, którego dźwigaliśmy, był golusieńki.
– Jak my się tu dostaliśmy? – spytała Mandy.
– Co?
– Dlaczego zawsze jest tak?
– Nieważne. Ruszamy dalej.
Nad nami, po podeście pierwszego piętra, dryfowała z
cieniami Brid, wlokąc za sobą smużki dymu.
– Idź za nią – powiedziałem.
Przypominało to wtaszczanie koszmarnego snu po
tłustych od brudu, zapadających się schodach.
Czasami wydaje się, że cały świat wysmarowany jest
Vazem.
– Lecisz na Żuka? – spytałem ją w połowie pierwszego
skrzydła schodów.
– Na Żuka? Nie wygłupiaj się.
– Oj, to dobrze. Bo Bridget by cię zabiła.
– Wiesz, Seb coś mi powiedział.
– O, naprawdę? – udało mi się wysapać pomiędzy
dwoma ciężkimi oddechami.
– Jutro ma być nowa dostawa.
– Czego?
– Nowego towaru. Dobrego towaru, powiedział. Z
przemytu. Same wyborowe czernie.
– Voodoo nie jest czarne. Mówiłem ci przecież.
– Fakt, Angielskie Voodoo nie jest. Seb...
– Ma je?! Mandy!
– Jeszcze nie ma. Powiedział, że jutro...
– Mandy! To...
– Uważaj stwór...
Obcy wyślizgiwał mi się z rąk. Miałem zbyt spocone
dłonie. Traciłem kontakt ze światem. Oczyma wyobraźni
widziałem już piórko. Piękną, wielobarwną sztukę. Prawie je
miałem! Wystarczyło wyciągnąć rękę!
– Skryba! – przywołał mnie do rzeczywistości głos
Mandy. – Co z tobą?
– Muszę je mieć, Mandy! Nie zalewam. Musimy znaleźć
Seba.
– Nie jego. Podał mi nazwisko kontaktu. Powiedział, że
tę nową dostawę odbiera Ikarus.
– Ikarus?
– Ikarus Skrzydło. To jego źródło. Dostawca Seba.
Znasz go?
Pierwsze słyszałem.
– Mandy, dlaczego dopiero teraz mi to mówisz?
– Powiedziałabym wcześniej. Ale ci gliniarze... i w
ogóle... ten widmoglina... ten pies. Wyleciało mi zupełnie z
głowy. Przepraszam, Skrybo...
Spojrzałem na nią; mokre, potargane, tłuste, szkarłatne
włosy, ostatni zaciek szminki na dolnej wardze. Nie dało się
ukryć, ostre światło klatki schodowej nie padało na żadną
piękność, oświetlało twarz wykrzywioną z wysiłku
wkładanego w dźwiganie ochłapu obcego mięcha, ale moje
serce śpiewało, chyba pieśń miłości. Na Boga, dawno tak nie
śpiewało.
– Myślisz, że Seb się wymiga? – spytała.
– Znajdź go, Mandy. Spytaj go o Angielskie Voodoo.
– On chyba nie wróci już do pracy w tej Wurtciarni.
– Nie wiesz, gdzie mieszka?
– Nie. Jest bardzo tajemniczy... Skryba! – W jej oczach
pojawiło się przerażenie.
– Co? O co chodzi?
– Tam! W kącie...
Byliśmy już na podeście drugiego piętra. Stał tam
wpuszczony w ścianę kredens. Widniał na nim napis ZAKAZ
WSTĘPU. W ciemnej szparze między nim a ścianą leżał
zwój liny, fioletowo-zielonej liny. Ta lina poruszała się. Jasny
gwint!
– Wąż! – wrzasnęła Mandy. O, kurwa! I w tym
momencie zgasło światło.
Ten skurczybyk administrator zainstalował czasowy
wyłącznik oświetlenia, a do najbliższego przycisku mieliśmy
jeszcze jakieś pół metra. Pół metra to kawał drogi, kiedy
dźwiga się obcego, jest ciemno i w mroku czai się zjawowąż
na wolności.
– Nie panikuj! – powiedziałem w mroku.
– Zapal to kurewskie światło!
– Nie ruszaj się!
Mandy puściła Stwora. Ja trzymałem go dalej od spodu z
drugiej strony, i potężne szarpnięcie, z jakim cielsko rąbnęło
o posadzkę podestu o mało nie wyrwało mi rąk ze stawów.
Mandy biegła już do przycisku. Węże, w odróżnieniu od nas,
widzą w ciemnościach. No, wciskaj go, nowa!
Pociłem się ze strachu i Stwór zaczynał mi się
wyślizgiwać z palców.
Światło zapaliło się znowu, ale to nie Mandy nacisnęła
wyłącznik. Ubiegła ją kobieta spod 210, która wyszła
sprawdzić, co to za hałasy. Oto, co zobaczyła: Mandy
zastygłą w bezruchu, z palcem pięć centymetrów od
przycisku, mnie trzymającego zawzięcie pulsującą masę
czułków i smaru, szybki jak bicz fioletowo-zielony splot
wpełzający w najbliższy cień.
Poczułem dojmujący ból w lewej nodze, w miejscu, w
które zostałem ukąszony. Ale to było przed czterema laty. A
więc dlaczego boli? Pamięć potrafi czasami płatać iście
kurewskie figle.
Kobieta wybałuszała na nas oczy przez dwie sekundy, a
potem zaczęła się drzeć: "Iiiiiiiiiii! ! ! ! ! !". Był to głośny,
rozdzierający pisk. Poniósł się korytarzem, grożąc
wywołaniem masowego wysiewu lokatorów.
Mandy uderzyła kobietę.
Nigdy dotąd nie byłem naocznym świadkiem aktu
przemocy. Wyobrażałem go sobie tylko.
Kobietę zatkało. Już widziałem, jak wszyscy lokatorzy,
słysząc jej krzyk, podskakują w łóżkach, i truchleją, kiedy ten
urwał się, jak nożem uciął. Cała nadzieja w tym, że strach
weźmie górę nad ciekawością.
– Co to jest? – wykrztusiła w końcu kobieta.
Mandy spojrzała na mnie. Ja spojrzałem na Mandy,
potem na Stwora w swoich słabnących rękach, potem na
kobietę.
– To rekwizyt – powiedziałem.
Gapiła się na mnie.
– Jesteśmy z awangardowej trupy teatralnej. Nazywamy
się Teatr Na Zasiłku. Że co?! Pracujemy nad nowym
przedstawieniem pod tytułem ,.Angielskie voodoo"...
– No właśnie – podchwyciła Mandy, otrząsając się z
szoku.
– Jesteśmy bardzo eksperymentalni i ekstrawaganccy.
To... eee... tego... stwora... zamówiliśmy u takiego jednego
zwariowanego artysty. Wykonał go ze starych opon i tony
zwierzęcego sadła. Właśnie go odebraliśmy.
– Podoba się pani? – wtrąciła Mandy.
Kobieta nie odzywała się. Patrzyła tylko, gotując się być
może do wyemitowania kolejnej serii pisku.
– Mieszkamy pod 315– podjąłem. – Może by pani
wpadła? Jest tam już paru naszych przyjaciół. Będziemy
mieli próbę. Reflektuje pani?
– Boże, co za ohydztwo! – powiedziała z odrazą kobieta
i wsunęła się z powrotem do mieszkania, zatrzaskując za
sobą drzwi.
Uśmiechnęliśmy się z Mandy.
Uśmiechaliśmy się. I coś się między nami nawiązało.
Nie pytajcie co.
– Nie ma już węża? – spytała Mandy.
Zjawowęże biorą się z paskudnego piórka o nazwie
Takshaka. Ilekroć ginie w Wurtcie coś małego i
bezwartościowego, w zamian wypełza stamtąd jeden z tych
węży. Wszędzie ich już pełno, przysięgam. Spotyka się je na
każdym kroku.
– Nie ma. Naciśnij jeszcze raz ten wyłącznik. Idziemy
dalej.
***
Wstąpiliśmy znowu na schody. Dwoje ludzi taszczących
między sobą bezwładne cielsko obcego. Ledwie wdrapaliśmy
się na podest trzeciego piętra, światło znowu zgasło. Z
rumorem poczłapaliśmy korytarzem. Mandy, starając się
desperacko podtrzymywać jedną ręką oślizłe cielsko, drugą
macała za przyciskiem. Bez powodzenia. Wciąż ten brak
powodzenia!
Stwór rąbnął o podłogę jak wór mielonego mięcha.
Ciemności były gęste, pełne oddechów.
– Zapalaj to światło, nowa.
– Nie mogę...
– Zapalaj.
– Nie mogę znaleźć.
– Odsuń się.
I w tym momencie natrafiła palcami na przycisk.
Światło zapaliło się na chwilę i zaraz zgasło z suchym
pyknięciem.
Przepaliła się żarówka. W tym krótkim rozbłysku oboje
ujrzeliśmy błyskawiczne migotanie fioletu i zieleni.
– Wąż! – wrzasnąłem. – Szybciej! Szybciej!
Dźwignęliśmy Stwora z podłogi i ponieśliśmy go, a
właściwie powlekliśmy ku azylowi mieszkania numer 315.
Naparłem barkiem na drzwi, pewien, że napotkam opór, ale
były otwarte i wpadliśmy do środka całą trójką – mężczyzna,
kobieta, obcy. Mandy zdążyła jeszcze zatrzasnąć drzwi piętą i
zwaliliśmy się roztrzęsionym stosem na dywan w
przedpokoju.
Drzwi przytrzasnęły wężowi głowę, i z kuchni nadszedł
Żuk z nożem do chleba.
Odciął temu skurwielowi łeb.
Kot Gracz
W tym tygodniu czarna propozycja:
CZASZKOWE SZAMBO to coś prawdziwie
zajebistego. Nie podchodźcie do tego w pojedynkę, kiciusie.
Ten Wurt was rozniesie. Będziecie podróżowali ścieżkami
własnego umysłu, a to istny labirynt Jego centrum
zamieszkuje bestia, i to wściekła. Tylko wybrani wiedzą jak
wygląda, bo tylko wybrani dotarli aż tam.
Kot tam, rzecz jasna, był i przeżył, by niniejszym opisać
wrażenia, ale wolałbym oszczędzić tego widoku własnym
dzieciom (gdybym takowe posiadał). No, chyba że byłyby
arcyupierdliwe, w którym to przypadku...miałbym je czym
straszyć. Czaszkowe Szambo, inaczej Synapsowi Mordercy,
Pierdołeb, Świątynia Wymiocin, Rzeźnik Id. Nazywajta to,
jak chceta, róbta, co chceta; pamiętajta zasadę: Bądźcie
ostrożni. Bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożni. To odjazd
nie dla słabeuszy.
Uwaga: posiadanie tej ślicznotki może was kosztować
dwa lata odsiadki. To dla gracza mnóstwo czasu wyrwanego
z życiorysu, a więc: z umiarem. Nie wychylajcie się. Kot was
ostrzegł.
(Pewne poważne) Czaszkowe
Szambo
Brid, skulona na kanapie, wpatrywała się sennie w
numer Kota Gracza sprzed dwóch tygodni. Żuk stał przy
oknie i szperał w skitrytce na piórka.
Łeb węża przypiął sobie szpilką do klapy kurtki. Ja, z
prawym policzkiem przytulonym do blatu stołu i lewym
okiem utkwionym w małej grudce dżemu jabłkowego,
dochodziłem powoli do siebie. To był ciężki wypad. Stwór-z-
Kosmosu leżał na podłodze i wił się jak najęty, ochlapując
swoimi wydzielinami turecki kobierzec Bridget. Mandy była
w kuchni i smarowała sobie chleb miodem.
Tak, pewnie! A Król przebywał w swoim skarbcu i liczył
pieniądze. Bez wątpienia. Z tym, że przeputaliśmy właśnie
tygodniowy zasiłek na pięć wszawych Błękitów i jedną
przerabianą już Czerń. Jasne, Żuk mógł opylić jakiś Wurt
niskiego poziomu robosmutasowi. Mnie ewentualnie udałoby
się nakłonić Brid do zaśpiewania paru ckliwych kawałków w
którymś z lokali, ze mną w roli akompaniatora na klawiszach
i deckach, ale widmogliny były wszędzie. Większość pubów
miała swojego: emitował się znad Wurtkolumny, wyławiając
infowiązką element niepożądany. Te infowiązki potrafiły w
pół nanosekundy dopasować twarz do danych
przechowywanych w Gliniarskich bankach.
Widmoglin bali się wszyscy. Krążyła plotka, że potrafią
wciąć się wiązką w sam mózg, odczytywać stamtąd myśli,
tak jak widmodziewczyna.
Nieprawda. Byli zwyczajnymi robowidmami; odbierali
tylko to, co widziała wiązka, czyli wierzchnie powłoki. Nie
wierzcie plotkom, widmogliny nie mają duszy.
DROGI PANIE, MAMY PODSTAWY
PRZYPUSZCZAĆ, ŻE OTRZYMUJE PAN AKTUALNIE
ZAPOMOGĘ NA ZASPOKOJENIE PODSTAWOWYCH
POTRZEB. A kto, do kurwy nędzy, nie jest dzisiaj na
zasiłku? MAMY NADZIEJĘ, ŻE NIE OTRZYMUJE PAN
WYNAGRODZENIA ZA DZISIEJSZY WYSTĘP.
Spojrzałbym na bar, szukając wsparcia u właścicielki. A ona
ukryłaby twarz w słoju z Fetyszem. BYŁOBY TO JAWNYM
POGWAŁCENIEM DEKRETU 729. PROSIMY O
WYLEGITYMOWANIE SIĘ.
Oczywiście, panie władzo. Już się robi. Ani myślę.
Dżem jabłkowy wyglądał apetycznie. O rany, ależ byłem
głodny!
Mandy wróciła z kuchni z kanapką. Klapnęła na
poduchę rzuconą na podłogę. Byliśmy w komplecie, cała
piątka, Skitrowcy w takiej czy innej formie życia. Żuk
odwrócił się przodem do nas. Miał w ręku pięć błękitnych
piórek. Brał te piórka jedno po drugim do wolnej ręki, i po
wymienieniu na głos nazwy każdego wypuszczał je z palców,
by osiadło na dywanie.
– Termoryba. Krakwiaty. Wenusjański pył. Skrzydła
Burzy. Miodopijawki... – Obserwowaliśmy opadające piórka.
Żuk zwrócił się bezpośrednio do Mandy:
– Dziadowskie Błękity – powiedział. – Nie używamy
dziadowskich Błękitów...
– Musiałam coś kupić – krzyknęła Mandy. – Nie można
wejść sobie, ot tak, do sklepu i poprosić o czarne piórka! Seb
by mnie obśmiał...
– Przejmujesz się tym sklepikarzem? – spytał Żuk.
Mandy bez słowa odwróciła się plecami do niego. Żuk
otworzył puszkę po tytoniu i wyjął z niej czarne piórko.
Ruszył ku nam, wymachując Wurtem jak biletem do snu.
– A więc, proszę szanownej publiki, w programie na
dzisiaj... Czaszkowe Szambo. – Uśmiechał się. Był to wredny
uśmieszek.
Mandy odwróciła się i spojrzała na niego.
– Jezu, gdybym wiedziała, że tak będzie...
– Ty, Skryba, jesteś chętny, prawda? – spytał Żuk, nie
zwracając na nią najmniejszej uwagi.
– To nie Voodoo, Żuczek – mruknąłem.
– Nie wierzę wam! – Mandy nie dawała się zbyć.
– Nie, to nie Voodoo – przyznał Żuk. – Ale nic innego
nie mamy.
A Żuk potrzebuje kogoś do pomocy. Jakieś piórko trza
wziąć!
Mandy natychmiast otworzyła usta, jakby chciała czegoś
w ten sposób dowieść. Żuk wepchnął jej piórko w usta tak
głęboko, że załaskotało ją w przełyk. Nowa przyjęła je
niczym gwiazda Pornowurta i oczy zaczęły jej się szklić.
– Widzieliście ją, jak bierze? – zachwycił się Żuk. –
Gładko i bez mrugnięcia. Grzeczna dziewczynka. – Cofnął
piórko i zwrócił się do Bridget.
Brid z twarzą przykrytą numerem Kota Gracza leżała na
kanapie.
– Mogę sobie odpuścić? – spytała sennie. – Nie chce mi
się, Zuk. Wolałabym pozostać przy Ulicy Kooperacyjnej.
Ulica Kooperacyjna była mydlanym Wurtem
najniższego poziomu.
Można ją było kupić w każdy poniedziałek, środę i
piątek. Przenosiła do małego miasteczka na północy, dawała
dach nad głową, dawała męża albo żonę, i można było
obcować interaktywnie ze wszystkimi sławnymi postaciami,
w miarę jak rozwijały się ich epickie życiorysy. Chyba cały
świat oszalał na punkcie tego piórka. Naturalnie, z wyjątkiem
Dodo – tych nielicznych biednych nielotów, które choćby
wsadziły sobie piórko do samego brzucha, niczego nie
poczują. Oficjalnie określano tych ludzi jako Wurtowo
Uodpornionych, ale dzieciaki wołały na nich Dodo, i ta
nazwa się przyjęła. Przed laty spotkałem jednego takiego, i
nigdy nie zapomnę wyrazu rozpaczy w jego oczach.
– Nikt sobie niczego nie odpuszcza – powiedział Żuk,
zrywając gazetę z twarzy Brid i siłą wciskając jej piórko w
usta. Cholera! To był gwałt na twarzy! Ale czułem się zbyt
osłabiony, żeby zareagować. Następnie Żuk pochylił się nad
Stworem i wsunął mu piórko w pierwszy lepszy otwór.
Stwór tarzał się po dywanie; przysięgam, że niemal
słyszałem, jak popiskuje z radości. Teraz przyszła kolej na
mnie.
– Skryba... – dobiegło mnie poprzez lata wołanie Żuka.
– Ja nie wchodzę, Żuczek– powiedziałem. – Mnie
rajcuje tylko Voodoo...
– Nikt się nie wyłamuje – odparł.
– Desdemona...
– Znajdziemy ją.
– Jutro ma przyjść jakieś Voodoo... Mandy mi
powiedziała. Zaczekajmy...
– Pieprzę czekanie! Bierz!
Zmusił mnie do otwarcia ust; ściskając policzki palcami
jednej ręki, drugą wepchnął mi piórko głęboko, aż po
przełyk. Poczułem je tam, załaskotało, przyprawiło o odruch
wymiotny. I zaraz potem Wurt zaskoczył.
I już mnie nie było. Poczułem rozwijające się
wurtanonse, a potem czołówkę. Chata zafalowała i zdążyłem
jeszcze pomyśleć: Czemu my to robimy? Czaszkowe
Szambo? Jakież to przyziemne, ma nawet wurtanonse.
Powinniśmy mierzyć wyżej, szukać utraconej miłości. A my
zamiast tego po prostu się bawimy, bawimy się w...
***
Krzyk niosący się tunelami mózgowej tkanki, składanie
myśli, budowanie słów i wrzasków, wrzasków płynących z
głębi serca. Prowadzą mnie impulsy elektryczne, sala o
ścianach wyklejonych tapetą w czerwono-różowe desenie,
krew ściekająca z sufitu. Brid kryje się za kozetką. Żuk
bierze Mandy od tyłu na tureckim kobiercu. Stwór-z-
Kosmosu unosi się w powietrze, ląduje miękko na stole. Brnę
poprzez grzęzawisko ciała ku drzwiom kuchni po płatki
śniadaniowe. Przekraczam Żuka i Mandy, stwierdzam, że
drzwi do kuchni są zamknięte na klucz i zabarykadowane, że
wyglądają zupełnie jak ściana z wołowiny. Krew bluzga
rytmicznie przez dziurkę od klucza. Brid wychodzi zza
kozetki z nożem do chleba w garści. Stwór odnajduje grudkę
dżemu na blacie stołu. Zlizuje ją. Sam miałem chrapkę na ten
dżem. Dżem zmienia się w gniew, jabłkowy gniew. Zlizujący
go Stwór. Odwracam się do kopulującej pary. Brid odkrawa
plastry z zadu Stwora, próbuje mnie nimi karmić. Odwracam
głowę od różowego mięsa. Nie wiem dlaczego. Kwiatowy
zegar wskazuje za dwadzieścia płatków jedenastą. Żuk tryska
jabłkową spermą. Ta rozpryskuje się po moim posterze z
Interaktywną Madonną na Woodstock Siedem. Mandy
dochodzi razem z nim. Brid wbija nóż w szyję Żuka. Z szyi
Żuka tryska krew. Zlizuję tę krew. Smakowała jak dżem
jabłkowy. Smakowała zupełnie jak Wurt. Zupełnie jak sen.
Smakowała jak sen. To by znaczyło... o, cholera!
Krzyk.
Cholera! Nawiedzało mnie! To by oznaczało...
oznaczało, że jesteśmy w Wurtcie!
Teraz to obcy kochał się z Mandy. A Żuk leżał na stole
pokryty od stóp do głów jabłkowym dżemem. Kwasowym
dżemem. Dżem go palił. Żuk darł się wniebogłosy
przyglądałem się temu obojętnie. Brid przykładała sobie
ostrze noża do nadgarstka. A do mnie to docierało. Tego
wszystkiego jest jakby za wiele. One nie mogą być realne.
Tego rodzaju odczucia.
Odskok! Gdzieś tam istnieje inne życie. To, nie jest tym
jedynym!
"To nie jest rzeczywistość, Żuczek" krzyknąłem chyba.
Żuk tylko patrzy na mnie, wargi ma wysmarowane dżemem
jabłkowym, ten ironiczny uśmieszek na jego twarzy...
– Żuk! Słuchaj! Jesteśmy w Wurtcie! Nawiedza mnie!
Nawiedzanie było uczuciem, którego doznaje się
czasami w Wurtcie: świat rzeczywisty wzywa do powrotu.
Życie na tym się nie kończy. To tylko gra.
Żuk dalej delektował się dżemem, przetaczając go sobie
po języku. Wyciągnął rękę, żeby pogłaskać po ramieniu
Mandy, podcinającą sobie nożem żyły. Krew opryskała
Interaktywną Madonnę, mieszając się z rozpaćkaną już na
posterze spermą.
Ta nieżyjąca już gwiazda teraz chyba rzeczywiście
reagowała interaktywnie.
I nagle zauważyłem, że Mandy ma twarz Desdemony, i
to Desdemona krzyczy. Krew leje jej się z pięknych ust. Tego
było już dla mnie za wiele.
Musiałem się stąd wydostać.
Gwałtowny odskok! W tył!
Duch chwyta mnie pod pachy, wyrywa z powrotem do
rzeczywistości, i realny świat otwiera się z trzaskiem.
Zamknięte na klucz drzwi wyrąbywane siekierą. Wrzeszczę
za siebie, w cyferblat zegara. Chwytają mnie dwa palce
czasu, obie wskazówki, godzinowa i minutowa...
* * *
Fotel przyjmuje moje ciało jak trupa. Krew wsiąka z
powrotem w zasklepiające się rany na ścianie. Pokój to jeden
krzyk bólu. Szklany wazon z kwiatami zebranymi przez Brid
rozbity w kawałki przez zryw. Z lustra naściennego dobiega
wołanie...
– Kto to, do kurwy nędzy?!
To głos Żuka.
– Kto to, do kurwy nędzy?! Kto, kurwa, odskoczył?
Nikt nie odpowiada.
Żuk przesuwał po naszych twarzach oczami pokrytymi
wciąż warstwami ciała, ciała z gry. Pieklił się z wściekłości i
wymachiwał tą wściekłością jak flagą.
– Kto to, do kurwy nędzy?! Odpowiadać!
Cisza.
Brid na kozetce, Kot Gracz porwany w strzępy. Mandy
na podłodze obok poduchy rozprutej dwoma bestialskimi
cięciami. W powietrzu fruwa pierze.
– Dobrze się tam bawiłem! – warknął Żuk.
Siedziałem uwięziony w fotelu. W mgiełce piór i ciała,
desperackich kształtów Wurta czepiających się nadal życia,
zaczynałem rozróżniać Stwora-z-Kosmosu. Obserwując
opadające pierze z poduchy, wrzeszczał, dygotał i wywijał
czułkami w szalonym tańcu; brał je za piórka Wurta.
Upchnął kilkanaście naraz w rozmaite otwory, które
otworzyły mu się w cielsku. I zaraz wypluł je wszystkie.
Kurczę, on cierpiał, i dopiero teraz zauważyłem, że te otwory
w jego ciele to rany od noża. Wurt zawsze cholemie silnie
działał na Stwora. Ale te rany już się goiły, regenerowały. To
była szczególna umiejętność Stwora; całkowita wymiana
ciała. Jednak mimo to cierpiał. Wszystko wychodzi nie tak.
Wszystko w końcu wychodzi nie tak. Nadal nie mogłem się
poruszyć, słuchałem tylko tego zawodzenia.
Stwór chciał po prostu wrócić do domu i odnaleźć tam
spokój. I co my, cholera, mieliśmy z nim począć?
– Kto się, kurwa, wycofał?
– To nie ja, Żuczek – wykrztusiłem. Skłamałem. Bałem
się.
– Kurewsko dobrze się bawiłem! Nikomu nie wolno mi
tak przerywać!
Nikomu!
Milczenie. Patrzymy wszyscy na niego. Opada zeń, z nas
wszystkich, ostatnia warstwa Wurta, i w pokoju robi się nagle
zimno, zimno i nieprzytulnie, wypełniają go jeszcze skutki
wstrząsu.
Wycofywanie się było nieprzyjemne. Bardzo
nieprzyjemne. Scenariusze niskiego poziomu miały
wbudowaną taką opcję, ale nikt nie lubił z niej korzystać. Bo
to praktycznie oznaczało przyznanie się do porażki. Że niby
nie było się dostatecznie silnym, że nie sprostało się
wyzwaniu. Kto ważyłby się do czegoś takiego przyznać? Co
gorsza, razem ze sobą wycofywało się pozostałych graczy. I
było to bolesne. Jak obdzieranie ze skóry.
– To ja. – Samotny głos Brid. – Przestraszyłam się,
Żuczek.
– Takiego chuja, przestraszyłaś!
– Żuczek!
– W tym właśnie rzecz. No, powiedzcie sami. Czy nie w
tym rzecz?
– W tym rzecz, Żuk – przytaknęła Mandy.
– Skryba?
– W tym rzecz, Żuczek. Na tym polega Czaszkowe
Szambo. Na walce ze strachem.
Wstydziłem się...
Żuk uderzył Brid prosto w usta.
Płakała teraz w kącie i gdybym tylko mógł wstać z
fotela, to może zrobiłbym w zamian jakiś dobry uczynek.
Może zabiłbym tego skurwysyna.
...wstydziłem się własnej słabości.
..Może" jest szerokie i głębokie. Kończy się na niczym.
Żuk pozbierał z dywanu wszystkie piórka Wurta, jakie
udało mu się znaleźć, i całą ich garść wepchnął Stworowi do
gardła.
Przynajmniej jedno z nas będzie miało dzisiaj zabawę.
Potem Żuk zostawił nas, trzaskając za sobą drzwiami do
sypialni. Ja, widmo, nowa, obcy. I wszystko idzie nie tak, a z
oddali dolatuje pohukiwanie sowy.
Skoro Potrafią zremiksować po śmierci Madonnę, to
dlaczego nie mogą zremiksować tamtego wieczoru?
Kto to wie?
Kot Gracz
Na jawie wiecie, że sny istnieją. We śnie wydaje wam
się, że sen jest rzeczywistością. We śnie nie wiecie nic o
świecie jawy.
Tak samo jest z Wurtem. W realnym świecie wiemy, że
Wurt istnieje.
W Wurtcie wydaje nam się, że Wurt to rzeczywistość.
Nie wiemy nic o realnym świecie.
NAWIEDZENIE. To kurewska inkarnacja. Kiedy ten
duch raz was dopadnie, musicie za nim iść. Wracać do życia,
wracać do nudy. Tak to odczuwacie, prawda? Z tym, że
Nawiedzenie, to nie taka zła rzecz. Że jak? Co ten Kot
wygaduje? Nawiedzenie nie jest złe? Kurczę, Kotu coś się
pokiełbasiło! Nastawta ucha, kociaczki.
Tylko wybrani doznają Nawiedzenia. To gracze
balansujący na linie. Ci dziwni ludzie nie Potrafią się
zdecydować – jaki właściwie jestem? Oto dręczące ich
pytanie. Wurtowy czy realny? Nawiedzeni egzystują na
granicy dwóch światów; jeden i drugi przyciąga ich jak
płomień ćmę. Czym są? Owadami czy płomieniem? Jednym i
drugim! Wierzcie mi. Nawiedzeni to specjalna kasta. Tylko
że oni jeszcze o tym nie wiedzą. Kot im radzi:
opierajcie się pokusie, nie odskakujcie. Odskok to
rezygnacja. Rezygnacja.
Rezygnacja z waszego prawdziwego powołania.
Nawiedzenie to zew: chodźcie, chodźcie! Dajcie się
wciągnąć dalej.
Wurt was wzywa.
Kot was wzywa.
Bezsenność
Tak. Nie spałem. Zamknięty w swoim pokoju
wstukiwałem w podołkowca kronikę wydarzeń tamtych dni.
Zapracowywałem na swoją ksywkę Skryby. Próbowałem
szukać w tym wszystkim jakiegoś sensu i bard w się starałem
znaleźć jakieś wyjście.
Teraz spoglądam wstecz i myślę. I nuży mnie to
myślenie. To utrata rzeczy nas zabija. A z czworga ludzi w
tamtym mieszkaniu, tamtego wieczoru, żyje jeszcze tylko
dwoje, i tak ziszcza się zły sen. Więcej nie powinno do tego
dojść. Wurt powinien był zebrać wszystkie nasze złe sny i
przekształcić je w teatr, wspaniały teatr.
Do późna wstukiwałem swoją relację w podołkowca,
słuchając jednym uchem trzeszczenia łóżka za ścianą. To Żuk
kochał się z Brid, ze śpiącą Brid.
Wiedziałem, że do tego dojdzie pomimo awantury,
znałem ten scenariusz.
I nagle rozległo się ciche pukanie do moich drzwi.
Uchyliłem je i w szparze, ku swemu zaskoczeniu,
zobaczyłem nikogo innego, jak tylko Brid, a przecież z
sąsiedniego pokoju nadał dochodziły odgłosy uprawiania
miłości.
– Skryba? – powiedziała. Powieki miała ciężkie, głos
przydymiony.
– Pracuję, Brid. – Tyle tylko, mając wciąż w uszach
tamte odgłosy, zdołałem z siebie wydusić.
– Żuk jest z Mandy – powiedziała.
– To słychać. – Starałem się jak mogłem zachować
dystans, ale zmiękczył mnie ten widmowy wyraz jej oczu.
– Mogę wejść? – spytała, więc wpuściłem ją do pokoju.
Zwaliła się na łóżko i zaczęła na nim zwijać jak płatki
kwiatu, kiedy zajdzie słońce.
Wróciłem do stołu, żeby zasiąść znowu do pisania.
Brid oddychała już słodko, zagubiona we śnie.
Przekuwałem to wszystko w słowa, mała biurkowa
lampa oblewała mnie cieniem. W miękkiej poświacie ekranu
podołkowca składałem zdania w relację.
– Co piszesz, Skrybo?
Byłem święcie przekonany, że śpi, spojrzałem więc na
nią zaskoczony.
I rzeczywiście spała w najlepsze, zwinięta na łóżku w
kłębek. Nie zauważyłem, żeby poruszała ustami i nagle
dotarło do mnie – Brid mówiła przez sen, przekazując myśli
wprost do mojej głowy, bo Widma mają taki dar.
Widma potrafią czytać w myślach. Rodzą się z darem
telepatii i ich umysł jest w stanie przesyłać słowa, z
pominięciem strun głosowych, bezpośrednio do głowy
rozmówcy, jak również wykradać stamtąd sekrety, które
człowiek uważa za swoje i tylko swoje. Widmogliniarze są
tacy sami, ale więcej w nich robo niż żywego ciała, a więc
nie mają aż takiej mocy; nie potrafią wniknąć tak głęboko w
duszę. Mimo to również wzbudzają respekt, zwłaszcza kiedy
człowiek jest nawalony. Ludzkim Widmom najlepiej pracuje
się we śnie, a więc tak się je zazwyczaj znajduje, śniące
swoje sny o wiedzy.
– Nie bój się, Skrybo – pomyślała Bridget.
– Nie boję się.
– Zastanawiałam się właśnie... ty wciąż piszesz. O
czym?
– O wszystkim – odparłem na głos.
– Nie musisz mówić – powiedziała, z tym, że jej słowa
ukształtowały się od razu w moim umyśle. Spojrzałem na nią
znowu, na jej pogrążoną we śnie twarz, i domyśliłem się, co
przez to rozumiała.
– Niesamowite – pomyślałem. Tylko pomyślałem!
– Jak to, o wszystkim?
– O wszystkim, co się dzieje.
– Z nami?
– Tak. Ze Skitrowcami.
To Żuk tak nas ochrzcił i nazwa się przyjęła.
Podejrzewam, że traktował życie jak przygodę. Jak dzieciak,
ale cóż w tym złego? Ten film o Korowych Dżemowcach –
oni też chcieli być z powrotem dziećmi.
– Prowadzę naszą kronikę – pomyślałem.
– Fajnie– odparła.
I zapadła głęboka cisza. Tylko jej oddech w mojej
głowie i miękkie płatki opadające z budzika zrzucającego
pozostałe do świtu minuty.
Powróciłem do pisania, ale nic mi nie wychodziło,
straciłem koncept, przerwałem więc, zapaliłem papierosa z
filtrem napalmowym i obserwowałem przez jakiś czas
smużkę dymu. A z budzika opadały płatki. Nic dodać, nic
ująć. W sąsiednim pokoju panowała już cisza.
W mojej głowie odezwał się znowu głos Brid:
– Nie przeszkadza ci, że tu śpię, Skrybo?
– Masz własne łóżko.
– Nie dzisiaj, Skrybo. Nie dzisiaj.
Wziąłem Parę głębokich sztachów, formułując w
myślach słowa.
– W porządku, Skrybo. To nawet przyjemne.
Cholera! Przez głowę przemknęło mi trochę prawdziwie
kosmatych myśli na temat Brid. Kiedy widmodziewczyna
zapuszcza się tak głęboko, nic się przed nią nie ukryje.
– Zgadza się, Skrybo. Nic.
– Odpuść mi, Brid! – powiedziałem na głos, bez
zastanowienia.
W mojej głowie znowu odezwał się głos Brid:
– To dociera do mnie pod postacią obrazów. Obrazów i
kształtów.
– Wolałbym porozmawiać zwyczajnie.
– Jasne. Nie przeszkadza ci, że tu śpię?
Niby czemu miałoby przeszkadzać? We śnie wyglądała
naprawdę pięknie, a świat nie mógł się doczekać, kiedy się
wreszcie przy niej położę, zwinę w kłębek i zatracę w tym
dryfującym dymie.
– Dziękuję – pomyślała.
Jak już wspomniałem, nic się przed nią nie mogło ukryć.
– To ja chciałem ci podziękować – powiedziałem,
patrząc na jej śpiącą twarz. – Za to, że podłożyłaś się za
mnie. No wiesz, Żukowi w Czaszkowym Szambie.
– Wszystkim nam zdarza się czasami odskakiwać.
– Wzięłaś na siebie winę, Brid.
– Chyba cię lubię.
– Bardziej niż Żuka?
– Nie pytaj. Zabolałoby cię.
– Widziałem tam Desdemonę. W Wurtcie.
– Domyślałam się.
– Strasznie cierpiała. Nie wytrzymałem i wycofałem się.
Ale nie potrafiłbym się do tego przyznać. Zwłaszcza przed
Żuczkiem.
– Za bardzo lubisz tego faceta, Skrybo.
– Ty też.
– Znowu o niej myślisz. – Chodziło jej o Desdemonę.
Słowa Bridget wsączały się do mojej głowy niczym mgiełka
nad bladym kształtem Desdemony. – Nie potrafisz o niej
zapomnieć, Skrybo?
– Musimy ją odnaleźć, Brid!
– Odnajdziemy, Skrybo – zapewnił mnie głos Brid. –
Chcesz spać przy mnie?
Nie było to pytanie. Bo i tak mała odpowiedź. I mgiełka
okryła tumanami błękitu to wszystko oraz mnie, spadającego
pośród niej w krainę Bridget, którą zwą krainą Widm, krainą
snu.
* * *
Obudziłem się wcześnie, trzymając w ramionach
widmodziewczynę niewinny gest, za niewinną noc. Ekran
podołkowca jarzył się wciąż, zalewając nasze ciała
niebieskawą poświatą. Wyłączyłem go i przeszedłem do
living roomu.
Stwór-z-Kosmosu spał na kobiercu z gębą pełną piórek i
błogim uśmiechem na spokojnym licu.
– Jak leci, Wielki Stworze? – zapytałem.
– Ksazy! Ksa, ksa. Ksazy. Ksa!
Szuka drogi do domu. Coś w tym rodzaju, domyśliłem
się.
– Masz jakieś nowe wieści od Des, Wielki Stworze?
– Ksazy. Ksazy. Ksa!
Nie miał.
Patrzyłem na niego przez chwilę, zastanawiając się, jakie
sny śni, a potem wszedłem do kuchni zrobić sobie śniadanie.
O tej porze dom należał do mnie i wykorzystałem to
należycie, smarując sobie tosta dżemem jabłkowym i
obserwując początek dnia.
Zjadłem ten słodki posiłek przy pokiereszowanym stole,
ani na chwilę nie spuszczając oka z drzwi prowadzących do
pokoju Żuka. Znowu tam hałasowali i bezwiednie
przeniosłem się do nich myślami, wczuwając się w tę dawaną
i czerpaną przyjemność, licząc wszystkie zużyte słoiczki
Buduarowego Vazu. Zabezpieczacza, Nawilżacza,
Antykonceptora, Rozpalacza– wszystko to w jednym
słoiczku. Brały mnie te odgłosy. Przypomniały mi znowu
Desdemonę, jej piękne ciało przywierające do mojego.
Jej dłonie i usta. Wytatuowanego smoka. Jej twarz
zbliżającą się do mojej, gładkość jej skóry, blask w jej
oczach.
Ale były to tylko wspomnienia. A wspomnienia to za
mało. Pragnąłem ją odzyskać, tak naprawdę. Wziąć w
ramiona.
Obejrzałem się znowu na Stwora.
Coś złego lęgło mi się w głowie.
Wstałem z krzesła i podszedłem do pogrążonego we śnie
cielska. Kurczę, ależ ten Stwór był odrażający! Schyliłem się
i połaskotałem go po brzuchu. Westchnął z zadowoleniem z
głębin Wurtowego snu. Ująłem luźny płat skóry nie
zregenerowanej jeszcze w pełni po walkach stoczonych w
Czaszkowym Szambie. Został mi w palcach. Stwór nawet nie
drgnął.
Podniosłem ten oślizgły strzęp do ust.
Spożywanie Wurtowego ciała prowadziło bezpośrednio
na scenę. Był to silny koktajl z mięsa i snów. Bardzo
niebezpieczny. Bardzo poszukiwany. Kot Gracz wspominał o
nim kiedyś w magazynie. Trzymałem w ręku coś więcej niż
jedynie królewski okup w żywych narkotykach po
czarnorynkowej cenie. Mogliśmy sprzedać Stwora i wynieść
się stąd, w jakieś dobre miejsce. Wszyscy prócz Desdemony;
bez Stwora jej los był na zawsze przypieczętowany. Ale może
w ten sposób dałoby się do niej trafić. Może by tak odgryźć
kawałek tego ciała i zobaczyć, co z tego wyniknie? Kot
twierdził, że to przenosi z powrotem tam, skąd pochodzi
Wurtowa istota.
Ale być może właśnie stamtąd zdołałbym znaleźć drzwi
prowadzące do Desdemony. Być może. Kot Gracz ostrzegał
przed tym, utrzymując, że to cholernie ryzykowna wyprawa,
że prowadzi do dzikich, niemożliwych do kontrolowania gier,
na zmutowaną scenę.
Kot odradzał. To mi wystarczało. Poza tym Żuk by się
wściekł, gdybym wszedł sam. Stłukłby mnie. Kot i Żuk byli
przeciw, i to mi w zupełności wystarczało.
Zresztą Stwór mógł pochodzić z żółtego piórka. To
piórka najwyższego poziomu, nie można z nich odskoczyć,
można tylko ukończyć grę. Albo zginąć. Wolałem nie
ryzykować.
Polizałem Wurtowe ciało, a potem odgryzłem
kawałeczek...
* * *
Przytłacza mnie ciało. Nie mogę już oddychać. W tym
świecie nie ma kawałka wolnej przestrzeni, jest tylko ciało.
Pachnie słodko, wciskając się w moją twarz. Nie jestem w
stanie nic zrobić, nie mogę się nawet szamotać, tak silne jest
to ciało. Słodka woń budzi we mnie wspomnienia. Nie ma
już drogi odwrotu. To moje przeznaczenie, dusić się powoli
pod zwałami zbitego, słodko pachnącego mięcha! Nie mogę
nawet krzyknąć. Kiedy próbuję, ciało wciska mi się w usta,
wypełniając mnie swoim aromatem.
Mój świat jest zatkany. Znam skądś ten zapach. Tonę w
ciele. To ostatnie sekundy mojego życia. Słodki odór mnie
przytłacza. Znam ten zapach!
Czułem go przez całe swoje życie. To jest moje życie.
Nie! Przedtem. Czułem ten zapach przedtem. W jakimś
innym...
Jezu!
Nawiedza mnie!
Ciało mnie pochłania. Mięso wypełnia wszystkie moje
otwory. Zabija mnie Wurtowe ciało.
Wurt! Jestem w Wurtcie. W Którym? Dajcie mi
odskoczyć!
Ciało Stwora oblepia mnie sadłem. Nie mam już czym
oddychać. To moje ostatnie sekundy... .
Stwór! Jezu! Miejmy nadzieję. że to nie Żółć.
Odskok!
***
Leżę na Stworze przed samym kominkiem. Stwór otacza
mnie mackami, ściska. Ledwie mogę oddychać. Ale powiem
wam jedno: ledwie to bardzo wiele. Nareszcie oddycham
zastałym, niezdrowym powietrzem chaty Skitrowców. To mi
wystarcza. To piękne. Wyślizguję się z sennych objęć Stwora,
walę się na podłogę.
Dywan wydaje mi się najrozkoszniejszą rzeczą na
świecie, istnym niebem błogości.
Sufit nade mną tańczy obrazami. Desdemona je tam
namalowała; wizerunki smoków i węży wiją się teraz wokół
wyostrzonej klingi. To był jej umysł. I ja stanowiłem jego
cząstkę.
Skoncentrujmy się na dniach, które nadejdą, na
wszystkich dobrych rzeczach, które się wydarzą. Skitrowcy
odnajdują, dajmy na to, Angielskie Voodoo. Odstawiają
Stwora z powrotem na jego planetę. Wymieniają go na
Desdemonę. Wynoszą się z tego zawszonego pałacu,
odmieniają swój los na lepsze. Bridget znajduje lepszego niż
Żuk chłopaka. Żuk znajduje coś, coś, czego może się uczepić.
Tak wiele musieliśmy jeszcze dokonać.
A z zegara opadają płatki.
I w tym momencie zadzwonił telefon. Rozterkotał się
jakoś zgrzytliwie i niestosownie na tle miłosnych pomruków,
i wiedziałem, że ma nam złe wieści do przekazania, bo
odłączono go przecież przed sześcioma miesiącami za
niepłacenie rachunków. Nie miał prawa zadzwonić!
Zerwałem się z podłogi i sięgnąłem po słuchawkę chyba wraz
z ostatnim dzwonkiem...
– Skryba!
Ten głos.
– Desdemona!
– Skrybo...
– To ty, Desdemono?
– Skrybo. Pomóż mi.
O, Jezu, Desdemona...
– Pomóż mi, Skrybo.
– Gdzie jesteś?
– Znajdź mnie! To boli. Brzytwy...
– Gdzie jesteś, Des?
– Osobliwe... – Jej głos odpływał w przestrzenie Wurta.
– Osobliwe? Co osobliwe? Des?
Bez odpowiedzi. Tylko fale zakłóceń elektrostatycznych,
fala za falą, żółć na żółci – słyszałem te kolory!
– Mów do mnie, Des! Do kurwy nędzy!
– Znajdź drzwi... osobliwy dom...
– Co?
Ten głos jest zaledwie szeptem.
– Znajdź drzwi...
– Gdzie? Dokąd? – krzyczałem teraz.
– Dotrzyj do mnie, Skrybo... dotrzyj...
Droga dostępu zamierała w moich rękach.
– Des! Mów do mnie! Mów...
Cisza.
Och, Desdemono. Siostro, och, siostro. Dokąd
odchodzisz?
Z całych sił przyciskałem ucho do słuchawki, ale nic już
w niej nie słyszałem. Nic, tylko wściekłe bzyczenie na linii. I
ciszę w pokoju.
A płatki opadały i opadały z cyferblatu zegara, tworząc
kobierzec z kwiatów, na którym zaraz się położę i zapomnę o
wszystkich swoich troskach.
O wszystkich swoich troskach...
Kot Gracz
Wyliczono – na kalkulatorach – że jednej nocy przeżyć
można tylko SZEŚĆ SNÓW. Każdy z nich ma swój kolor,
swoje piórko. BŁĘKIT to kolor bezpiecznych pragnień,
legalnych marzeń. CZERŃ to kolor Wurta z przemytu, piórek
czułości i bólu, o włos poza prawem. RÓŻ to kolor
Pornowurtów, droga do rozkoszy. BEŻ to kolor piórek
wykorzystanych, takich, które zostały już wyssane ze snów.
Beżowe stają się tylko piórka błękitne, czarne i różowe.
Producenci wbudowują tę właściwość w swoje wyroby, aby
mieć pewność, że wrócicie po jeszcze. Każde piórko jest
jednorazowego użytku. SREBRO to kolor operatorów; tych,
którzy opracowują piórka– wytwarzają je, filmują, remiksują,
otwierają drzwi. To piórka technologiczne, i Kot Gracz ma
taką ich kolekcję, że wielu oddałoby za nią Życie. ŻÓŁĆ to
kolor śmierci, i należy jej za wszelką cenę unikać. Nie jest
przeznaczona dla maluczkich. Żółcie nie mają opcji odskoku.
Bądźcie z nimi ostrożni. Bądźcie bardzo, ale to bardzo
ostrożni. Jeśli umrzecie w żółtym śnie, umrzecie również w
życiu realnym. Jedyny sposób powrotu, to ukończenie gry.
Dzień drugi
"Dobre sny o przykrych sprawach" .
Ze złowieszczymi uśmieszkami
na ustach
Patrzyłem na świat przez łzy.
Mandy z Żukiem zwlekli się z wilgotnego łóżka o
drugiej po południu i jedli teraz przy stole spóźnione
śniadanie. Policzki Mandy płonęły jak ogłoszenie. Znacie ten
rodzaj ogłoszeń: SEKS CI SŁUŻY – UPRAWIAJ GO
CODZIENNIE. TO ZALECENIE WŁADZ. Żuk był taki jak
zawsze – nasmarowane Vazem, błyszczące, zaczesane do tyłu
włosy, wyprasowana nienagannie koszula. Nienagannie
ogolony i rozsiewający wokół aromatyczną woń Showbiza
niczym jakaś znakomitość na wieczornym raucie. Oboje
wyglądali kwitnąco w tym poblasku seksu i po prostu nie
mogłem tego znieść, nie potrafiłem znieść tej świeżej
miłości. Żuk czyścił na stole swój pistolet, wsmarowując Vaz
w komory. Chciał chyba zrobić w ten sposób wrażenie na
nowej. Podziałało.
– To prawdziwy, Żuczku? – spytała. – Super!
O, rany,jejku.
Pistolet Żuka był w rzeczywistości rekwizytem. Odkupił
go od jakiegoś starego znajomka; dobry interes, powiedział, a
poza tym – i miał rację, jeśli wziąć pod uwagę, w co
zmieniało się to miasto – ostrożności nigdy za wiele.
Oczywiście ani razu z niego nie wystrzelił, ani razu nie był
do tego zmuszony, i po dwóch tygodniach noszenia go
wszędzie ze sobą zadołował wreszcie pistolet w jakiejś
kryjówce, i na tym się skończyło. Teraz znowu
go wyjął i przeprowadzał pełną konserwację Vazem, a
wszystko po to, by zaimponować jakiejś prymitywnej nowej
dziewczynie z ulicy.
Nic by mnie to nie obchodziło, gdybym to nie ja odkrył
Mandy. Natknąłem się na nią przy stoiskach Krewwurta na
czarnym rynku. Z głodnymi, roziskrzonymi oczyma głaskała
piórka, niektórych próbowała, przytykając je do warg,
poddawała się czarowi gwałtu i bólu. A ja poddawałem się jej
czarowi. No i spytałem ją, czy nie przyłączyłaby się do nas,
nie została Skitrowcem. Wykpiła tę nazwę, ale dostrzegłem w
jej oczach zainteresowanie. Być może w ten prosty sposób
próbowałem wypełnić miejsce po Des. Być może. Może
wszyscy popadamy czasami w desperację. Może proste
sposoby nie istnieją.
– Słyszałeś o Ikarusie, Żuczku? – spytałem, siląc się na
spokój.
Nie raczył nawet odpowiedzieć, zbyt był zaabsorbowany
wciąganiem w płuca pierwszych sztachów porannej Mgiełki.
Jej ostry odór podsuwał mi migawki tego snu, i rzeczy, które
w nich widziałem przyprawiały mnie o gęsią skórkę.
– O Ikarusie Skrzydło? – spróbowałem jeszcze raz. –
Mandy ci o nim nie mówiła? – zerknąłem na Mandy. Nie
zwracając na mnie najmniejszej uwagi, pakowała sobie
czubate łyżki płatków JFK w szczelinę między
nasmarowanymi wargami. – Mnie powiedziała, że Ikarus
Skrzydło odbiera dzisiaj dostawę jakichś Voodoo. – Nadal
żadnej reakcji ze strony Żuka. Znasz tego Ikarusa, Żuczek?
– Nie– dobiegł z Mgiełki jego powolny, senny głos.
– Nie?
– Nigdy o nim nie słyszałem.
– Przecież ty masz wszystkich, Żuczek! Wszystkich!
– Mówiłeś coś? – Jego głos nabrał ostrości.
– Bierzesz mnie na przetrzymanie? Ja...
– Odpieprz się, Skryba!
– Żuczek...
– Nie zauważyłeś jeszcze, kto ci pomaga? Masz z tym
problem? Masz?
Oczy za woalką dymu ze skręta miał zimne, stalowe.
– Dobrze wam było w nocy? – Sam nie wiem, czemu to
powiedziałem.
Po prostu mi się wymknęło. Spojrzeli po sobie.
Uśmiechnęli się do siebie nawzajem. – Myślicie, że Bridget
się to spodoba? – spytałem, zdając sobie w pełni sprawę, że
Brid najchętniej wydłubałaby Mandy oczy pilniczkiem do
paznokci. Bóg jeden wie, jakie miała plany względem Żuka.
Może zamierzała wpompować mu do głowy cały swój dym i
przerobić mózg na sieczkę, doprowadzić go do obłędu.
Nazywali to Widmo rżnięciem. Przypominało branie
Czaszkowego Szamba przy zapalonym świetle.
– Bridget będzie się musiała z tym pogodzić –
powiedział Żuk.
– A w ogóle, to gdzie jest ta widmodziewczyna? –
spytała Mandy. Słowo "widmo" zabrzmiało w jej ustach jak
nazwa jakiejś brzydkiej choroby.
– Śpi w moim pokoju...
– O, la, la! – krzyknęła Mandy, wyobrażając sobie
wiadomo co, jak to ona.
– Nieźle, Stephen!
– To wcale nie tak, Żuczek.
– Stephen? To tak Skryba ma naprawdę na imię? –
Mandy parsknęła śmiechem. – Aj, jak ładnie!
– Tak to już jest z naszym poczciwym Steviem, Mandy –
powiedział Żuk, dobrze wiedząc, że wprawia mnie tym w
zakłopotanie. – To nigdy nie jest tak. Znaczy, z kobietami.
– Odwal się, Żuczek. – Tylko na taką odpowiedź się
zdobyłem. – A nazywam się Skryba.
– Jest dzisiaj bardzo drażliwy – zauważyła Mandy.
– Może byśmy tak opylili Parę wycinków Stwora? –
zaproponował Żuk. Było to obliczone na doprowadzenie
mnie do jeszcze większego rozdrażnienia. Nie zorientowałem
się w porę.
– O, nie, Żuk. Za cholerę!
– Tylko Parę kawałeczków. Portfel Skitrowca świeci
pustkami. Nie doczekam następnego zasiłku. No, Skryba!
Tylko rączka albo nóżka. Kawalątek tego tłustego kałduna.
– On jest nam potrzebny! W całości! – Chwyciłem Żuka
za rękę. Przecież wiesz, do czego, Żuczek! – ciągnąłem z
napięciem w głosie. Desdemona... ona...
– Wielkiemu Stworowi i tak wszystko odrośnie. Co ci
zależy?
– Ja odchodzę od zmysłów, Żuczek... Wydaje mi się...
wydaje mi się, że Desdemona próbuje się ze mną
komunikować. Ona...
– W jaki sposób, Skrybo? – wymamrotała Mandy z
ustami pełnymi ostatniej łyżeczki płatków.
Spojrzałem na nią, potem przeniosłem wzrok z
powrotem na Żuka. Ile można im powiedzieć? Powiedzieć im
o telefonie? Jezu! Żuk pomyśli, że zwariowałem; był
przekonany, że Desdemona już nie żyje. Historyjka z
telefonem byłaby dla niego ostatecznym dowodem na to, że
Skryba dostał szmergla. Cholera! Może rzeczywiście
oszalałem?! Może Desdemona żyje już tylko we mnie ? Nie,
nie. Nawet o tym nie myśl!
– Ona żyje, Żuk. – Robiłem, co mogłem, żeby
zapanować nad głosem. – Ja to wiem.
W oczach Żuka zapaliło się ciepłe światełko.
– Jasna rzecz, Skrybo. Żyje. Znajdziemy ją. Prawda,
Mandy?
– Bankowo.
Próbowali tylko być dla mnie dobrzy. Nie miałem nic
przeciw temu.
– To jak, idziemy do Tristana? – zapytał Żuk. – Co ty na
to, Skrybo?
– Do jakiego Tristana?
– To mój stary kumpel. Równy gość. Sprzedał mi ten
pistolet. Wie wszystko, o czym ja zapomniałem. I jeszcze
trochę więcej.
– Będzie miał Angielskie Voodoo?
– On już nie wurtuje. Ale może będzie wiedział, gdzie je
znaleźć.
– Może będzie coś wiedział o Ikarusie Skrzydło? –
Wracała mi nadzieja. Przynajmniej coś robiliśmy. Chciałem
działać, podtrzymywać w sobie wiarę. – Jak myślisz,
Żuczek?
– Spróbować nie zaszkodzi. – Żuk uśmiechnął się. Tym
starym żukowym uśmiechem. – Ale najpierw wypadałoby
zapytać tego przyjaciela Mandy, Seba. Leży ci ten plan,
Skrybo?
Znowu go kochałem – Żuk obejmował dowództwo i
świat od razu nabierał bardziej różowej barwy.
Zawsze coś musi zepsuć dzień.
Tym czymś okazało się teraz pukanie do drzwi. Nie
odległy terkot dzwonka dochodzący z parteru. Nie... to był
atak z bliska. I ten dźwięk podziałał na Żuka jak proch
podsypany na panewkę. Tam za drzwiami stało coś
ludzkiego. Nikt już tak nie robił. Mieszkanie było podłączone
do wewnętrznego systemu alarmowego i kamwizjer
wpuszczał do budynku tylko jego lokatorów. Oszukanie tego
systemu było nie do pomyślenia i mogło się udać jedynie
gliniarzowi. Wysoko postawionemu gliniarzowi.
Żuk wszedł w tryb Dżemu i szybkością podejmowania
decyzji pobił chyba krajowy rekord. Najpierw wsunął pistolet
do kieszeni, a potem, zwracając się do nas, wyszeptał:
– Zabierajcie stąd tego skurczybyka!
Tym skurczybykiem był Stwór-z-Kosmosu, który leżał
obok kominka, wciąż zatopiony głęboko w piórkowych
snach. Chwyciliśmy go z Mandy z obu końców jak starzy
weterani i wepchnęliśmy do spiżarki. Po powrocie do pokoju
usłyszałem, jak Żuk rozmawia z kimś przez uchylone na cal
drzwi.
– Naturalnie, pani oficer – mówił. – Nie ma sprawy.
Proszę wejść i czuć się jak u siebie.
Głos Żuka tryskał pewnością siebie, a więc z podłogi
musiały już zostać usunięte wszystkie obciążające dowody,
ale jak nas znaleźli? Może glina spod Wurtciarni nadał
precyzyjniejszy niż zwykle meldunek? Może glina z Platt
Fields widział, jak taszczymy obcego?
Do living roomu wkroczyła rzeczywista policjantka. Nie
widmo. Była z krwi i kości; kolekcjonerski okaz. Miała
trwałą. Tak, ozdoba kolekcji.
– Co tu się dzieje? – zapytała.
Przez chwilę panowało milczenie. Partner policjantki,
jakiś ciałoglina z piekła rodem, o mięsistych wargach,
zatrzymał się przy drzwiach.
– Nic specjalnego – odparł niewinnie Żuk.
Na wargach dwojga policjantów gościły złowieszcze
uśmieszki.
– Ładne mieszkanko – stwierdził facet. – Rozejrzałbym
się tu trochę.
– W każdej chwili. Macie nakaz?
– A potrzebny? Panie... ?
– Żuk. I mam swoje prawo do prywatności.
– Mamy powody podejrzewać, że ukrywacie tu obcą
istotę.
– Że co?
– Wurtową istotę. Żywy narkotyk.
– Doprawdy?
– Wiecie, że to surowo zabronione?
– Naprawdę? – Żuk rozgrywał to na luzie.
– Tylko sprawdzamy – odezwała się kobieta, wodząc
oczami po nie wykorzystanych Błękitach i zgranych Beżach
zaściełających podłogę.
– Wszystko w najlepszym porządku – poinformował ją
Żuk. – Całkowicie legalne.
– A jakże – mruknęła. – Wszystko.
– Jak się nazywasz? – zapytała ją ni z tego, ni z owego
Mandy.
Policjantka spojrzała jej prosto w oczy.
– Nie muszę ci się przedstawiać.
Mandy łypnęła na nią złym okiem, najlepszym
Krewwurtowym. Widziałem już takie spojrzenie;
przyprawiało o gęsią skórkę. Policjantka wytrzymała je jak
zwyczajne piórkowe obcięcie. Bez drgnięcia powieki.
Twarda była z niej gliniara.
– No dobrze, miło nam było – powiedział Żuk.
Policjantka rozglądała się po pokoju, wypatrując czegoś,
do czego można by się było przyczepić.
– Na razie was tylko ostrzegam. Nie zakłócajcie spokoju
sąsiadom.
A więc o to chodzi. To ta wścibska baba z piętra pod
nami.
– Zrobimy, co się da– obiecał jej Żuk.
– Posłuchaj, chłopcze. Nie łatwo mnie zadowolić.
– To widać.
– Masz pracę?
– Nie.
– Znam się na takich zasiłkowcach, zajmuję się nimi na
co dzień.
– Nie wszyscy możemy opływać w dostatki.
Przez kilka pełnych napięcia sekund Żuk wypróbowywał
na kobiecie swoje najlepsze uwodzicielskie chwyty. Żaden jej
nie ruszał. Patrzyła na niego oczyma jak z metalu. Żuk trafił
na godnego siebie przeciwnika!
Zaklęcie przerwał tępawy partner.
– Spadajmy stąd, Murdoch. Zwyczajna paczka
wykolejonych małolatów.
Murdoch nawet na niego nie spojrzała. Wycelowała w
Żuka długim palcem.
– Wrócę tu jeszcze po ciebie. Zrozumiano?
– Zrozumiano – odparł Żuk spokojny jak cholera.
Drzwi zamknęły się za nimi z błogim trzaskiem. Żuk w
jednej chwili zrzucił maskę spokoju; wyłuskał dwa Dżemy,
łyknął je i doskoczył do mnie i Mandy.
– Co ona, cholera, z tymi sąsiadami? – rzucił groźnie.
Twarz mu pałała gniewem. Jedno długie pasmo włosów
wyrwało się spod kontroli Vazu i dyndało mu przed
miotającymi błyskawice oczyma jak czarne roślinne pnącze.
– O co tu, kurwa, chodzi? – krzyknął. Baliśmy się z Mandy
choćby na siebie spojrzeć.
– To moja wina – wybąkała Mandy.
– Do rzeczy – warknął Żuk.
– Przyuważono nas ze Stworem na podeście –
dorzuciłem.
– No, wspaniale.
– Jakaś kobieta z drugiego piętra – powiedziała Mandy.
– Przykryliście go chociaż?
Mandy przestąpiła nerwowo z nogi na nogę. Wzrokiem
poszukała u mnie pomocy.
– Przecież wiesz, że nie, Żuczek – wydusiłem z siebie,
modląc się do Boga Wurta, żeby zabrał mnie natychmiast z
tego pokoju do niebieskiego teatru, w którym grają anioły.
Ale nic z tego.
Żuk uderzył mnie. W twarz Odczułem to, jak uderzenie
młotem. Realnym, jeśli chodzi o ścisłość. Takim z hartowanej
stali, z twardym drewnianym trzonkiem.
Kiedy odjąłem rękę od nosa, na palcach i dłoni była
krew.
Ten facet jeszcze kiedyś oberwie.
I oberwał. Ale nie z mojej ręki.
Nadżemowani
Pędziliśmy bocznymi drogami nadżemowani, obijając
się o ściany furgonetki. Ja, Stwór, Brid i Mandy. Żuk za
kierownicą, nadżemowany po dziurki w nosie. Za czarnymi
oknami niczym kiepski zagraniczny film przemykały
migawki z południowego Manchesteru. Żuk naćpał się tyle
Dżemu, bo strach był nieprzyjemnym wspomnieniem. Gnał
teraz jak demon, a my razem z nim.
Brid nareszcie oprzytomniała. Wybudzenie jej mnie
przypadło w udziale. A przypominało to budzenie kamienia,
jakiejś martwej grudy nieożywionej materii. Kurczę, ale mnie
przestraszyła; a potem, powróciwszy gwałtownie z na wpół
martwego świata, zapałała żądzą krwi, obiecując Żukowi
powolną śmierć w męczarniach.
Musiałem ją spoliczkować.
Oddała mi.
Bolało.
Bolało nas oboje.
Potem prawie skopałem ją po schodach i wepchnąłem do
furgonetki.
I z powrotem na górę po Stwora-z-Kosmosu. Dochodził
już do siebie po piórkowej nocy. Wiedziałem, że jeszcze
jakaś godzina, i zacznie się wrzaskiem dopominać o więcej
wspomnień o ojczystej krainie. Jezu! Kto by chciał tam żyć?
Zadanie zniesienia Stwora przypadło, rzecz jasna, mnie i
Mandy. Tym razem przykryliśmy go kocem i droga po
schodach w dół szła nam jak po maśle, dopóki nie
napatoczyła się Skierka.
– To pan, panie Skryba? – spytała dźwięcznym
głosikiem.
– Spadaj, mała! – odwarknąłem.
– To nie w porządku, panie Skryba – obruszyła się.
Skierka była słodką, niebieskooką dziesięciolatką ze
strzechą włosów tak jasnych, jak przeklęty był ten dzień.
Kochałem ją gorąco, ale była cholernie upierdliwa, i
troszeczkę szurnięta.
– Co jest pod tym kocem, panie Skryba?
– Dziecko, odpierdol się – warknęła Mandy.
Ale dziecko nie dało się zbyć.
– To obcy z kosmosu, prawda? – spytało.
Skierka mieszkała na pierwszym piętrze i miała troje
rodziców; mężczyznę, kobietę i hermafrodytę.
– To tylko Bridget – powiedziałem. – Nie możemy jej
dobudzić.
– Nieprawda. Widziałam, jak przed chwilą skopywałeś
Brid po schodach. Niesiecie tu nielegalnego obcego.
– Wcale nie – burknęła Mandy.
– Już go raz widziałam. Widziałam, jak go nieśliście.
Cały blok o nim wie.
– Posłuchaj, Skierko...
– Zostaw ją, Skryb – warknęła Mandy. – Ruszajmy z
tym koksem.
– Chciałabym mieć swojego obcego – podjęła Skierka. A
potem zadała pytanie, którego się obawiałem: – Przyjmiecie
mnie do swojej paczki?
Przyjmiecie, panie Skrybo? Mogę zostać młodszym
Skitrowcem?
Wciąż się o to napraszała.
– Za cholerę! – krzyknąłem. – A teraz zjeżdżaj!
Skierka patrzyła na mnie przez chwilę, a potem
odwróciła się powoli i z godnością odeszła korytarzem do
drzwi swojego mieszkania.
***
Najpierw Żuk zawiózł nas do Chorlton, gdzie
sprawdziliśmy, czy Seb nie pokazał się w Wurtciani.
Kierowniczka, chuda jak patyk dziewczynina, powiedziała
nam, że Sebastian nie przyszedł tego ranka do pracy i że
gdyby nawet przyszedł, to i tak został wylany za ściągnięcie
na nich glin, i że Wurtciania to miłująca spokój firma, i że
tego rodzaju pracownik nie pasuje do ich aktualnej koncepcji
prowadzenia interesu. Dała nam jego adres z rejestru
zatrudnionych i pojechaliśmy tam furgonetką, do West
Didsbury, tylko po to, by się dowiedzieć, że Seba nie ma i że
nie wrócił do domu na noc. Blady, pryszczaty młodzieniec,
który nam otworzył, powiedział, że nie ma zielonego pojęcia,
gdzie Seb może być, i po co mu w ogóle zawracamy głowę,
czy on jest niańką swojego współlokatora?
Teraz pędziliśmy Princess Road w kierunku Butelkowa
do Tristana, uciekając przed złym snem o Murdoch i
gliniarzach. Jeśli o mnie chodzi, to może nie był on aż taki
zły; po prostu głupia gorliwa policjantka starająca się czymś
wykazać. Żuk był innego zdania.
– Ta suka Murdoch wróci, bez dwóch zdań – zawołał zza
kierownicy. Miała to spojrzenie, ten głód w oczach.
Zobaczycie. Byłaś kiedyś w Butelce, Mandy?
– Nie.
– Spodoba ci się. To coś naprawdę podniecającego...
– Ale z ciebie cipa, Żuk – orzekła Bridget.
– Takie jest życie – odparł.
– Słyszałam was w nocy.
– I tak starałem się cicho zachowywać. Inaczej byłoby
jeszcze gorzej.
Brid posłała Mandy mordercze spojrzenie.
– Ta dziewczyna czuje bluesa. Niezła jest – dorzucił
Żuk.
Przemknęło mi przez myśl, że w tym momencie, gdyby
furgonetka nie gnała wężykiem jak rakieta przez zły odcinek
kosmosu i Żuk nie prowadził jak wariat, Brid wydrapałaby
Mandy oczy. Żuk specjalnie skierował wóz prosto na jakąś
leciwą piechurkę podpierającą się balkonikiem. staruszka
wrzasnęła. Żuk minął ją o włos, by zaraz potem ostro skręcić
w lewo, w Princess Road.
– Jezu Chryste, Żuk! – wywarczała Brid z podłogi.
Pozbieraliśmy się wszyscy, i Mandy ukryła twarz za
najnowszym numerem Kota Gracza. Najwyraźniej
przechodziła jakiś błyskawiczny kurs chałupniczego
uniwersytetu, który mógłby dać jej szansę zbliżenia się do
Żuka na bardziej intymny dystans. Nic z tego, mała. Z niego
jest zimny głaz. Przekonasz się o tym, i to wkrótce. Pewnych
rzeczy po prostu nie mowa mówić z tyłu zatłoczonej kupy
rdzy na kołach, Pędzącej w kierunku Butelkowa. – Patrzę na
ciebie – powiedziała Brid, wlepiając ciemne oczy w Mandy.
Mandy, nadal ukryta za czasopismem, puściła jej słowa
mimo uszu.
– Jedziemy do Butelki, Żuczek? – spytała.
– Tak jest, dziewczynki. Prosto do Butelki.
– Wpadniemy do Tristana?
– Wpadniemy.
– Po Angielskie Voodoo? – Mandy wykorzystywała
wszystkie informacje, jakie uzyskała od Bridget.
– Tak jest, dziewczynki.
– To ja się wywiedziałam o Ikarusie Skrzydło –
przypomniała Mandy, dumna jak paw.
– To moja furgonetka, dziwko – warknęła Brid. –
Wypierdalaj!
– Proszę wybaczyć – odparła Mandy, opuszczając Kota
Gracza – ale ten pojazd porusza się z niewąską szybkością.
– Wiem, co kombinujesz.
Przez chwilę Mandy sprawiała wrażenie spłoszonej.
Zerknęła na Żuka i z powrotem na Brid. Brid nie spuszczała z
niej przydymionego wzroku.
– No to dobrze, że wiesz – powiedziała Mandy,
wytrzymując to spojrzenie. – Żuk czuje to samo. – Żuk
milczał. Nowa zupełnie go jeszcze nie znała. – Może teraz
dasz nam wreszcie spokój. – Czoło Mandy przecięła bruzda
bólu. Tak to się właśnie zaczynało. Kropelki potu pociekły jej
po twarzy. Zacisnęła usta. – Żuk! – Jej głos też to czuł. Jezu!
Brid robiła jej Widmorżnięcie! Mandy złapała się za głowę,
twarz wykrzywiało jej cierpienie. – Żuk!!! Co ona
wyprawia?! Pomóż mi!!!
– Brid! – krzyknąłem. – Zostaw ją! – Nie poskutkowało.
– Żuk!!! – Żuk nawet się nie obejrzał. Być może
wiedział, jak daleko skłonna jest się posunąć Brid, zanim
uzna, że przesłanie dotarło do celu.
Być może.
– Odpierdol się ode mnie! Ty pieprzona widmosuko!!!
Bridget uśmiechała się.
– Znasz takie powiedzonko, nowa. Czysty to zakała...
Mandy rzuciła się na nią z pazurami, potykając się po
drodze o Stwora, który nadal był zbyt zapiórkowany, żeby
cokolwiek poczuć. Obie dziewczyny runęły na podłogę i
Stwór też się do nich przyłączył, wymachując mackami; bez
wątpienia wzbogacał w ten sposób przeżycia z jakiegoś
wurtowego snu, w którym wciąż balował.
A ja patrzyłem tylko na tę kotłowaninę i zastanawiałem
się, dlaczego życie jest właśnie takie? Dlaczego to
popieprzone życie takie właśnie jest?
Żuk skręcił z piskiem opon w Moss Lane East.
Brid i Mandy sturlały się ze Stwora i sklinczowały ze
sobą w kącie. Ja nie powiedziałbym słowa, ale to Żuk tu
dowodził.
– Dosyć tej łomotaniny. Jesteśmy na miejscu.
Faktycznie, byliśmy. Żuk skręcił na parking oznaczony
tablicą ZAKAZ WJAZDU. Kto by tam zwracał uwagę na
takie zakazy. Furgonetka zatrzymała się jak wryta i siła
bezwładności posłała Mandy i Brid z powrotem w objęcia
Stwora. Wokół Bridget owinęło się sześć macek. Był to
miłosny uścisk. Mandy, sapiąc ciężko, wyswobodziła się z
plątaniny kończyn.
– Ja chromolę! Chromolę! Mam to gdzieś! Okay!
Żuk odwrócił się i spojrzał na dziewczyny.
– Moje łóżko jest ciepłe i szerokie – powiedział – a życie
krótkie. Jasne?
– Jasne – burknęła Mandy.
Brid nic nie odpowiedziała. Jej pełne bólu oczy
zamykały się. Wtulała się coraz głębiej w ustępliwe cielsko
Stwora, znajdując ukojenie w zalegających tam głębokich
cieniach.
Żuk obrócił się jeszcze bardziej, żeby zerknąć na mnie z
ukosa.
– Idziemy, Skryba. – I naraz zobaczył coś w moich
oczach. – Co, boisz się?
– Nie.
– A powinieneś. Czyści nie mają wstępu do Butelki.
– Jestem gotowy. Chodźmy już.
– Tam nie ma żadnych opcji. Wiesz, o co mi chodzi,
Skrybku?
Jasne. Czasami nie miewa się żadnych opcji. Nawet jeśli
jesteś czysty jak deszcz, a twoje życie to tylko wilgotny
pocałunek na szkle. Stwór przemówił do mnie. "Ksazy! Ksa,
ksa! Ksazy, ksa!". Nie zostawiaj mnie tu samego. Coś w tym
stylu.
– Stwora nie możemy zabrać – powiedziałem. – To zbyt
niebezpieczne. Za bardzo go potrzebujemy. Jedno z nas
będzie musiało z nim zostać.
– Racja, Skrybku. I dlatego właśnie ty tu zostajesz?
– Żuk!
– Żadnych opcji.
– To moja wyprawa, Żuk. Wiem, czego szukać.
– A ja mam to miejsce. Twoja bitwa jeszcze przed tobą,
Skrybo.
Mandy otworzyła tylne drzwiczki.
– No chodźmy wreszcie, Żuk.
Żuk zwrócił się do Bridget. Leżała w ramionach obcego.
– Masz mi coś do powiedzenia, Brid? – W jego głosie
pobrzmiewała nutka jakiegoś uczucia. Czułości. Ale tylko
nutka. Bridget uniosła nieco senną głowę z objęć Stwora.
– To twoja gra, Żuk. – Głos miała głęboki jak cień. I
Wtedy zrozumiałem. Ona nie mówiła, ona tylko myślała!
Wychwytywałem to, co sobie przekazywali.
– Zgadza się – odparł szeptem Żuk. – To moja gra.
I na tym koniec. Były to ostatnie słowa, jakie między
sobą zamienili.
Żuk wysiadł z furgonetki i zaszedł ją od tyłu, gdzie
czekała Mandy.
– Trzymaj tu, po tej stronie, rękę na pulsie – powiedział
do mnie, wsuwając głowę do środka. A potem zniżonym
głosem dodał: – Robię to dla ciebie, Skrybo. Pamiętasz?
– Pamiętam.
– I dla Desdemony...
Pamiętam.
Do butelki
Żuk z Mandy idą szlakiem ze szkła.
Chrzęst szyby Pękającej popołudniem.
Ze słońca płonącego nad hałdami promieniuje spektrum
barw. Światło załamuje się w zawieszonej w powietrzu
wilgoci.
Skrzącym się powietrzu.
Milion kawałków słońca mieni się na ścieżkach.
Żuk i Mandy znikają w tęczowym mirażu.
Odprowadzałem ich wzrokiem, dopóki mogłem,
przeniósłszy się na przedni fotel, skąd lepiej było widać.
Gdziekolwiek spojrzeć, kryształowo ostre fragmenty
potłuczonych butelek po winie, piwie i po dżinie,
wychwytywały i wzmacniały najmarniejszy zabłąkany
promyczek manchesterskiego światła. Całe Butelkowo, od
centrum handlowego po równiny forteczne, lśniło i skrzyło
się niczym strzaskane lustro najjaśniejszej gwiazdy. Takie
piękno pośrodku miasta łez. W Butelkowie nawet nasze łzy
połyskują jak drogie kamienie.
Wiedziałem, że Żuk ma ten dar dostrzegania piękna w
brzydocie. Tylko że ja bardziej od niego nawykłem do
brzydoty, oglądając ją co dzień w okrutnych lustrach i w
lustrach kobiecych oczu.
Butelkowo istniało od zaledwie dziesięciu lat Stanowiło
rodzaj urbanistycznego snu. Szybko wyprowadziły się stąd
pełne rodziny, a wprowadziła młodzież i inni, zobojętniali na
wszystko, zaś wkrótce potem czarni i robosmutasy,
widmogoci, i studenci. Studenci, zgorszeni plagą rozbojów i
złodziejstwa, szybko wyprowadzili się z powrotem pod
skrzydełka mamusi i do samochodziku tatusia. Po nich
wyprowadzili się czarni, pozostawiając to miejsce
nieczystym – tylko hybrydowcy nie mają wyboru. Jakiś rok
później rada otworzyła na obrzeżach osiedla dwa wysypiska
butelek, jedno na szkło białe, drugie na zielone. Tam, na
samym skraju śmietniska, porządni ludzie z odległych
dzielnic, mogli się pozbywać swoich dowodów nadużywania
alkoholu. Rada przestała z czasem wywozić butelki z
wysypisk i każdy, kto wchodził na ich teren, by dotrzeć do
miejsc dobrej zabawy, miał przed sobą drogę przez mękę.
Wysypiska szybko się zapełniły i przepełniły, a ludzie
nadal przychodzili i tłukli butelki na chodnikach, na
schodach, na podestach. W taki sposób wypełnia się świat.
Okruch do okrucha, kawałek do kawałka, aż cały ten teren
stał się czymś w rodzaju ostrego i bolesnego w dotyku,
roziskrzonego pałacu.
Na jednej z pobliskich ścian ktoś wyskrobał słowa:
"czysty to zakała", ale ja obserwowałem Żuka i Mandy
wstępujących ponad to wszystko, pokonujących jedno
skrzydło schodów po drugim, wspinających się na czwarte
piętro. To znikali mi z oczu, to znowu się pojawiali na
kolejnym podeście. Ten monotonny w swym rytmie widok
usypiał mnie. Widziałem ich przez chwilę, zanim wstąpili na
czwarte skrzydło schodów, a potem znowu zniknęli,
przeniosłem więc wzrok na podest czwartego piętra i
czekałem, pewien że za chwilę ujrzę tam oboje ponownie.
Czekałem.
Czekałem.
Czekałem, aż znowu się pojawią.
Mijały minuty, a ich gdzieś wcięło. I nagle zobaczyłem
Mandy uciekającą korytarzem czwartego piętra przed jakimś
nieznajomym.
W jednej chwili wyskoczyłem z furgonetki. Nie
zważając na kaleczące stopy odłamki szkła, które przebijały
mi podeszwy tenisówek, popędziłem do drzwi prowadzących
na parter. Winda nie działała, co mnie ani trochę nie
zaskoczyło. Dopadłem schodów, i biorąc po trzy stopnie na
raz, popędziłem na górę. Nawet stąd, będąc jeszcze tak nisko,
słyszałem krzyki Mandy, a nie miałem przecież przy sobie
żadnej broni, ani pistoletu, ani noża, tylko te wątle rączki i te
tupoczące po schodach nogi.
Drugie piętro.
Sprintem pod górę.
W kierunku tych krzyków.
Trzecie piętro. Brak mi już tchu, pot leje się ze mnie
strumieniami.
Spręż się! Spręż się. wymoczku! Nie ustawaj!
Kolejne skrzydło schodów. Teraz usłyszałem również
głos Żuka; urągał komuś zuchwale, mnie zaś ciemniało w
zalewanych potem oczach, a w Żyłach pulsowała szalonym
rytmem krew. Gorączkowo wertowałem uczucia, usiłując
odnaleźć wśród nich odwagę, lewa kostka pulsowała
przeszywającym bólem. Nie przypominaj mi teraz o sobie,
stara rano.
W korytarzu, tuż obok wyjścia z klatki schodowej,
toczyła się bójka.
Udało mi się wziąć w garść i stłumić strach.
Trzask! Odskoczyłem pod ścianę szybu windy, wtulając
się w zalegające tam cienie.
Wyjrzałem ostrożnie zza węgła i chłonąłem każdy
szczegół sytuacji.
Żuk leżał. Leżał na posadzce, oplatając rękami głowę.
Trzech mężczyzn kopało go po głowie, po brzuchu i po
plecach. Wszyscy trzej mieli ten sam, tak popularny wśród
młodszych robogotów, wygląd ożywionej śmierci błyszczące
plastykowe piszczele prześwitujące dumnie spod napiętych,
trupio bladych skór. Flekowanie obserwowała kobieta. Sączył
się z niej dym, ciemne smużki mgiełki unoszące się ze skóry,
zupełnie jak u podnieconej Bridget. Widmodziewczyna!
Korytarz rozbrzmiewał echami wrzasków Mandy, pełnym
repertuarem bluzgów tych, co młodzi i silni. Po chwili
pojawiła się w moim polu widzenia, wleczona przez jeszcze
dwóch robogotów. Wbijała w nich paznokcie. Nic to nie
dawało; te robociała od dawna były obumarłe. Chyba o jeden
za wiele nielegalny żywy Wurt Widmowej Kuracji. Kobieta
miała czarne pajęczyny na oczach i zawodziła czarną litanię:
"Czysty to zakała! Zabić czystego!". Mandy, pchnięta przez
gotów na ścianę i przyparta do niej mocno, krzyknęła z bólu.
Widmogotka przysunęła twarz do jej twarzy. Mandy aż się
chyba prosiła o kolejną sesję Widmorżnięcia, bo pierwsze, co
zrobiła, to plunęła widmogotce w gębę wielką pacyną śliny.
Żuk z Mandy wciąż tam walczyli, a mnie stać było tylko
na to, by kuląc się w cieniach obok szybu zepsutej windy
walczyć z impulsem, który kazał mi uciekać, czym Prędzej
odskoczyć, z tym, że to nie był teatr, to nie był piórkowy
odlot. Realne życie, podobnie jak żółte piórka, nie ma opcji
odskoku. I właśnie dlatego są one tak do siebie podobne.
Nawet w cieniu nie ma się gdzie skryć.
Widmogotka jakby nie zauważyła śliny, która przykleiła
jej się do policzków.
– Mrowi mnie – wywarczała.
W pierwszej chwili pomyślałem, że mówi o sobie, o
swoim poczuciu wzbierającej mocy, ale zaraz zrozumiałem,
w czym rzecz.
Widmogotka usłyszała moje myśli!
Jezu! Dziewczyna musi mieć niewąskie widmo, skoro
sięga myślami za winkle, w mrok.
Znowu to pełzanie u mych stóp, kontuzjowana przed laty
kostka ponownie odezwała się silnym ukłuciem bólu.
– Mrowi mnie na bliskość jeszcze jednego czystego,
bracia – powiedziała widmogotka. – Czysty nadchodzi!
Obserwowałem ze swoich głębin zdrętwiały, jak
odwracają się w stronę ciemności, w których się
zagrzebałem. Ich robooczy połyskiwały czerwonymi
światełkami, a widmogotka miała spojrzenie z dymu, które
zaglądało mi wduszę i dostrzegało tam strach. Pełzanie było
teraz głośne, bezwiednie spuściłem wzrok. Zjawowąż!
Fioletowo-zielone poszepty. Wąż wyczuwający moją ranę!
To musiała być panika– strach wyrzucił mnie na orbitę,
podsunął wizję, w której chwytam w zęby hufnale,
wypluwam przegryzione na pół, z młotkiem o długim trzonku
stawiam czoło zmasowanemu naporowi Gwoździostrzelców.
Cholera! Ależ wspaniale się poczułem! Ten niskiego poziomu
Błękit przerabiałem przed kilkoma laty, ale oto powrócił,
znowu miałem go w mózgu, choć nie piórkowałem! Ów Wurt
nazywał się Hufnalowy Atak i zazwyczaj kończył się
śmiercią zadaną przez dwa hufnale wrażające się w oboje
oczu, ale teraz czułem się wspaniale! Tak wspaniale, że
stawiłbym czoło całemu światu, a co dopiero jakiejś
chuderlawej dymodziewczynie i jej rdzewiejącym
robognojkom.
Wystąpiłem z cieni, kopiąc jednocześnie węża. Spadł
jakiś metr ode mnie, wprost pod nogi jednego z robogotów.
Got, odskakując od węża, stracił równowagę. Przewrócił się.
Żałośnie wyglądał, leżąc tak na podłodze.
Oto ja, Skryba, bohater Hufnalowego Ataku, nadchodzę
z odsieczą.
Ty durniu.
Wąż wił się w boleściach od podhufnalowanej siły
mojego kopniaka, ale w chwilę potem, zanim zdążyłem
dotrzeć na miejsce bójki, Wurtowa euforia opadła raptownie i
poczułem skądś, skądś z daleka ból i uświadomiłem sobie, że
promieniuje z mojego policzka. Spadł na niego potężny
cios żelaznej pięści, a zaraz potem drugi, pod lewe oko i
już leżałem, myśląc: To nie ja! Ja nie jestem taki! Ostatnio
uczestniczyłem w bójce jako trzynastolatek. Prał mój ojciec,
a razy te spadały na mnie. Obejmowałem sobie rękami
głowę, jak moja matka. Rzuciłem ukradkowe spojrzenie
przez szparę pomiędzy palcami wskazującymi a kciukami i
zobaczyłem nad sobą widmogotkę. Wymierzyła mi z czuba
pięknego kopniaka w zęby.
Jezu, jak zabolało! Była to brutalna lekcja realnego
życia, zabolało jak dźgnięcie nożem, a nawet bardziej, bo
odłamki szkła zaczęły mi przecinać skórę, kiedy przywarłem
mocniej do posadzki, szukając tam ulgi.
Nie znalazłem jej.
Ciężki bucior dziewczyny cofnął się zamaszystym
łukiem do następnego kopniaka, a ja pomyślałem: Niczego
tak nie pragnę, jak znaleźć się w Wurtcie. Zostać w Wurtcie
już na zawsze. Życie to nie dla mnie. Nie znoszę bólu.
Bucior nie spadł.
Usłyszałem ostry krzyk bólu, a potem głośny trzask. I to
nie byłem ja!
Nie miało to nic wspólnego ze mną! Podźwignąłem się
do pozycji siedzącej. Poprzez krwawą mgiełkę zobaczyłem,
jak Mandy odciąga gotkę od mojej wrażliwej fizjonomii.
Dwaj robogoci lizali bolesne rany. Kurczę, w tym momencie
kochałem tę dziewczynę i życzyłem jej pełnego szczęścia i
niewypowiedzianie więcej. Żuk złapał kogoś za kostkę.
Wykręcał ją. dopóki nie rozległ się chrzęst plastykowych
kości. Byłem już na nogach, a szala zwycięstwa w tej walce
przechylała się na naszą stronę.
W rękach widmogotki pojawił się nóż.
Na ostrzu, którym wymachiwała tam i z powrotem nad
zasłaną potłuczonym szkłem posadzką, połyskiwały odblaski
wszystkich barw tęczy.
Mandy odskoczyła poza zasięg noża.
Żuk potężnym szarpnięciem poderwał w górę nogę
robogota, i żałosny skurwiel poleciał do tyłu, waląc plecami
w twardą ceglaną ścianę. Widmogotka z nożem odwróciła się
do Żuka, ale ten parsknął jej śmiechem w twarz. Natarła na
niego błyszczącym ostrzem. Weszło w brzuch Żuka, na lewo
od żołądka. Z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami
zatoczył się do tyłu. Przycisnął do rany obie dłonie. Mandy
rzuciła się na Widmo. Ta nowa jednak się sprawdzała. Ostrze
zatoczyło barwny łuk w jej stronę. Mandy uniknęła go,
znowu zręcznie odskakując, ale tam czekał na nią robogot.
Otoczył ją rękami w pasie i przyciągnął do siebie.
Widmogotka dopadła do Mandy i przystawiła jej nóż do
gardła. Żuk siedział skulony pod ścianą. a więc na placu boju
pozostawałem tylko ja.
– Ej, skurwiele! – wrzasnąłem, a przynajmniej chciałem,
żeby to był wrzask. Od tej bijatyki osłabł mi głos. – Radzę
wam zostawić w spokoju moich przyjaciół!
No, no! Jednak można coś z siebie wydusić, kiedy krew
jest dostatecznie wzburzona.
Widmogotka zarechotała. Jej robopartnerzy już znowu
byli na chodzie.
Otoczyli nas kręgiem. Widmogotka obejrzała się na
mnie, mrugnęła – tylko raz – powiekami, i z miejsca
poczułem tam, w swojej głowie, jej gmerający palec. Widmo
rżnięcie!
W tej chwili zapragnąłem z całej duszy, by
zmateńa1izował się tutaj jakiś widmoglina, ale to było
Butelkowo, strefa dla gliniarzy zakazana.
– Gra skończona, malutki – wycedziła widmogotka.
O, kurwa. Gra skończona.
I nagle otworzyły się drzwi. Trzeciego mieszkania od
miejsca, w którym staliśmy. I wyszedł z nich jakiś
mężczyzna. Włosy ciągnęły się za nim jak długa, gęsta sieć
tłuszczu i znikały w drzwiach, z których przed chwilą
wyszedł.
Facet był piękny.
Prowadził na długiej smyczy psa. Pies dał susa, kłapnął
głośno kłami w potężnej paszczęce i poderwał łeb w górę; w
zębach trzymał tego zabłąkanego zjawowęża. Połknął go z
głośnym gulgnięciem.
Goci obejrzeli się na białego faceta z dżunglą włosów na
głowie i na tego psa z piekła rodem. .
– Tristan! Stary! – zawołał siedzący pod ścianą żuk.
– Zabawa skończona – oznajmił dżunglowłosy.
Trzymał gotowego do strzału obrzyna. I psa na smyczy.
Gotowego do ataku.
Nikt mu nie mógł podskoczyć.
Ziołowa mgiełka
W pokoju unosiła się gęsta Mgiełka. I pleniła dżungla
włosów.
Siedzieliśmy bezpieczni i cali pod numerem 407, w
mieszkaniu Tristana. Jego przyjaciółka, Suzie, przemywała
nam rany jakąś ziołową miksturą, która pachniała jak
najdojrzalszy owoc, ale smakiem przypominała wino, i koiła
słodką ręką nasze obrażenia. Z aparatury Tristana leciał ten
kawałek Tyrannosaurus Rex o poświacie magicznego
księżyca, i słyszałem, jak za ścianą wyją psy.
Nad kominkiem wisiał rząd skór zjawowęży.
Tristan oparł swojego obrzyna o framugę, tak na wszelki
wypadek. Teraz mieszał jakiś tajemniczy wywar w
kamiennym garncu. Suzie dorzuciła tam jeszcze Parę nasion.
Pod sufit wzbił się kłąb gęstego dymu o cudownie działającej
na zmysły woni.
– Kim, do kurwy nędzy, była ta gotka? – spytał Żuk.
– Niuchnijcie sobie tego zdrowo, moje serdeńka –
powiedział Tristan.
A więc wciągnęliśmy głęboko w płuca spiżowobłękitną
Mgiełkę wypełniającą pokój. I w jednej chwili znalazłem się
w rajskiej krainie, otoczony aniołami, pieszczony przez
duchy.
– Kim ona była? – powtórzył pytanie Żuk.
– Nie możesz tego przetrawić, co Żuk? – mruknął
Tristan. – Żuk pobity przez kobietę?
I chyba trafił w sedno – ten twardziel Żuk cierpiał. Suzie
wyciągnęła mu koszulę z dżinsów i podciągnęła do góry.
Nakładała słodki płyn na ranę od wbitego w brzuch noża.
– Powiedz mi! Kto to był? Muszę wiedzieć.
– Nazywają ją Chmura – odezwała się Suzie.
– Chmura to widmodziewczyna najwyższej klasy –
dodał Tristan.
– Ona jest tylko mgiełką, Trist– zauważyła Suzie.
– l tobą nie może się równać, moje kochanie –
powiedział Tristan, przebierając machinalnie palcami w
dymie, który wznosił się gęstymi falami z garnca z ziołowym
naparem. I była to prawda. Uroda Suzie nie należała do
wyzywających, ale do mnie przemawiała. Dziewczyna
spojrzenie miała spokojne, pogodne, jakby doznała w życiu
wiele złego, ale teraz wszystko to było już za nią. To te oczy
urzekały; był w nich jakiś łagodny, złocisty blask. Byłem
oczarowany tymi oczami i tymi włosami. Może to przez ten
dym. Dostrzegłem poprzez Mgiełkę, że Mandy leży
rozciągnięta jak długa na podłodze, a na niej pies. Przykrywał
ją całą.
– Ale wielki ten robopies, Tristanie – zauważył Żuk.
– Karli? To suka, a do tego szczeniak – odparł.
Szczeniak. Takiego wielkiego psa w życiu nie
widziałem!
Suzie coś mówiła. Docierało to do mnie przez Mgiełkę,
jakby z wielkiej dali.
– Piękne trofeum, Żuku. – Podziwiała łeb węża w klapie
kurtki Żuka. My tutaj nie mamy żadnych problemów z
wężami. Psy już o to dbają.
– No właśnie! Ten wasz pies dobrze się spisał –
powiedział Żuk.
– Co was tu sprowadza, Żuk? – spytał Tristan.
– A cóżby innego, Tristie. Narkotyki.
– Jakiego rodzaju? Mam na składzie trochę
sympatycznej Meksykańskiej Mgiełki. Właśnie nią
oddychacie.
– Ja szukam pewnego dobrego Wurta, stary.
– Przecież wiesz, że to już nie moja broszka.
Przerzuciłem się na towar naturalny. Wurt naturalny nie jest.
– Szukamy Angielskiego Voodoo.
Tristan nie odpowiedział od razu. Przez kilka chwil
pociągał się za włosy. Suzie wyczuła to pociąganie i
odpowiedziała tym samym, pociągając w swoją stronę
łączące ich warkocze. Byli połączonymi w nierozerwalną
parę smutasami o wspólnej fryzurze. Ciągnęły się między
nimi dwumetrowe sploty gęstych, skręconych ze sobą
włosów i nie dało się stwierdzić, gdzie kończą się jedne, a
zaczynają drugie. Przez lata ich włosy splątały się ze sobą tak
mocno, że rozdzielenie byłoby teraz niewyobrażalną torturą.
Chodzili po tym świecie razem, nie oddalając się nigdy jedno
od drugiego więcej jak na dwa metry. To się nazywa miłość.
– A więc szukacie Angielskiego Voodoo? – odezwał się
w końcu Tristan.
– Wiesz, gdzie można je znaleźć? – ożywił się Żuk.
– Nie. Nie mam pojęcia.
– Naprawdę?
– Pozbyłem się go. Bardzo szybko. Nie lubię tego
świństwa. Nie jest naturalne.
– Ale trochę ci chyba zostało? – spytałem, drżąc z
podniecenia.
– Przecież mówiłem. Nie wurtuję już. Basta. I pozwól,
że ci coś poradzę, mały... – Tristan patrzył mi prosto w oczy.
– Ty też trzymaj się od tego paskudztwa z dala. To zabójca.
– A słyszałeś o Ikarusie Skrzydło? – spytałem.
– Co to takiego? Jakieś nowe zabójcze piórko? Kurczę,
że też nie mogą z tym skończyć.
– Nie, to człowiek. Tak się nazywa. Handluje piórkami.
– Powiedziałem już, że nie obracam się w tych kręgach.
Suzie milczała. Dosypywała do garnca jakieś nowe
zioła. Po pokoju rozpływał się świeży napar Mgiełki.
– Przez wzgląd na stare czasy, Tristie – poprosił Żuk.
– Aż tyle to dla ciebie znaczy? – spytał Tristan.
– Zgubiliśmy kogoś. W Wurtcie.
Tristan znowu milczał przez dłuższą chwilę. A
odezwawszy się w końcu, mruknął tylko:
– Przykre, Żuk.
-:– Naprawdę nie masz żadnego Voodoo, Tristan? – nie
dawał za wygraną Żuk.
– Przed laty – odparł najcichszym z szeptów Tristan. –
Przed wielu laty.
– Tylko pytałem.
– Nie pytaj, Żuk. Angielskie Voodoo udupia. Prowadzi
do złego.
Tego było już dla mnie za wiele.
– Do dobrego – wyrzuciłem z siebie. – Do Desdemony.
– Kto to jest Desdemona? – odezwała się Suzie.
– Siostra Skryby – odparł Żuk. – Zgubiliśmy ją. W
Voodoo.
– Aha, już wiem – podjął Tristan. – Chodzi o wymianę
zwrotną. To się nie udaje, Żuk. Nigdy nie słyszałem, żeby się
udało.
– Skryba rusza w misję ratunkową – powiedział Żuk. – A
my wszyscy, siłą rzeczy, z nim. Uparł się, że ją odnajdzie. Da
z siebie wszystko. Dobrze mówię, Skrybku?
Tristan i Suzie popatrzyli po sobie. Ich włosy wydały mi
się rzeką, która między nimi przepływa.
– Tylko głupiec wchodzi w Angielskie Voodoo –
powiedziała Suzie.
Patrzyła mi w oczy. Robosuka podeszła i polizała mnie
po twarzy. Robiłem, co mogłem, żeby ją do tego zniechęcić,
ale lizała mnie i lizała. – Karli cię lubi – zauważyła Suzie.
Byłem już cały w psiej ślinie, nie mogłem więc zaprzeczyć. –
Opowiedz nam – poprosiła Suzie, i wychwyciłem coś w jej
głosie, coś znajomego. Zupełnie jakbym znał ją od lat, nigdy
się z nią nie spotykając. Jak się nazywa takie uczucie?
– Lepiej rzeczywiście wszystko opowiedz, Skrybku –
podchwycił Żuk. – Jesteś w tym lepszy ode mnie.
No więc im opowiedziałem.
A było to tak...
Kot Gracz
MECHANIZMY WYMIANY. Czasami gubimy coś
cennego. Przyjaciół i kolegów, towarzyszy podróży w
Wurtcie, czasami ich gubimy; czasami gubimy nawet kogoś
kochanego. I w zamian dostajemy coś złego: obce istoty,
przedmioty, węże, a czasami nawet śmierć. Coś, czego nie
chcemy. To jeden z warunków umowy, umowy co do zasad
gry; wszystko, we wszystkich światach, musi pozostać w
równowadze. Kiciusie pytają często, kto decyduje o tych
wymianach? No więc, jedni uważają, że to wszystko sprawa
przypadku – wystarczy, że jakiś biedny Wurtstwór znajdzie
się czasem za blisko drzwi w najkrytyczniejszym momencie,
akurat wtedy, kiedy gubione jest coś realnego. Szaast!
Wymiana! Inni twierdzą, że nad MECHANIZMAMI
WYMIANY czuwa jakiś rodzaj nadzorcy decydującego o
losie niewiniątek. Na tym Kot musi poprzestać, bo po
pierwsze, wchodzą tu w grę wielkie tajemnice, a po drugie,
między Tobą czytelniku, a mną, Kotem Graczem, występuje
mimo wszystko pewna różnica poziomów. Hej, posłuchajcie,
mocno się napociłem, żeby znaleźć się tu, gdzie dzisiaj
jestem; dlaczego miałbym wam ułatwiać tę drogę?
Popracujcie, kociaczki! Sięgajcie wyżej. Ujarzmiajcie Wurta.
Ale pamiętajcie o zasadzie Hobarta:
R = W+ lub-H gdzie H jest stałą Hobarta. W prostych
słowach: dowolna dana wartość
rzeczywistości może być wymieniona tylko na
równoważną wartość Wurtowości, plus lub minus 0,267125
wartości oryginalnej. Tak, moje kociaczki, nie ma tu nic do
rzeczy ciężar, ani objętość, ani pole powierzchni. Liczy się
tylko wartość. To, ile w wielkim porządku rzeczy warci są
zagubieni. Z powrotem wymienić można tylko tych, dla
których wynik równania zawiera się w przedziale stałej
Hobarta. Podoba wam się czy nie, plus/minus 0,267125.
Padliśmy do stóp boga Wurta i musimy ponosić ofiary.
Oczywiście, będziecie ich chcieli odzyskać, tych zgubionych
i samotnych. Będziecie Po nich płakać podczas ciemnych,
pustych nocy. Wymiany zwrotnej można dokonać, ale droga
do niej jest naszpikowana nożami, usiana zaklajstrowanymi
drzwiami, pełna ścieżek po szkle. Tylko ktoś silny potrafi
doprowadzić wymianę do skutku. Słuchajcie. Bądźcie
ostrożni. Bądźcie bardzo, ale to bard w ostrożni. Zostaliście
ostrzeżeni.
To rada ze szczerego serca.
Przy myciu dredów
Brat i siostra wracający pieszo z klubu do domu, bez
furgonetki, ostatni autobus dawno już odjechał, nie mają
pieniędzy na Xtaryfę. Byliśmy w połowie Wilmslow Road,
kiedy nagle usłyszeliśmy krzyki. Krzyczała kobieta.
Idąc dalej spacerkiem, trafiliśmy po chwili w sam środek
szamotaniny.
Jakiś facet trzymał kobietę i tarmosił ją. Ona
wrzeszczała i wrzeszczała, wykręcając szyję i spoglądając
błagalnie na samochody przejeżdżające obojętnie ulicą.
– Odczep się! Przestań mnie bić! On mnie bije!
Zabierzcie go ode mnie!
– Chyba powinniśmy się zatrzymać – powiedziała
Desdemona.
– Co?
– Chyba powinniśmy jakoś zareagować.
No nie, piękne dzięki, siostrzyczko.
– Co się tu dzieje? – spytałem, robiąc, co można, by mój
głos zabrzmiał chłodno i stanowczo. Kompletna klapa.
– Właśnie znaleźliśmy tę kobietę – wysapał facet, czarny
facet. – Akurat przejeżdżaliśmy.
Jego samochód stał kawałek dalej, zaparkowany jednym
kołem na krawężniku. Drugi gość, biały, garbił się za
kierownicą. Na tylnej kanapie siedziała kobieta; kołysała się,
no wiecie, wprzód i w tył, jak ukąszona przez węża.
– Stała przy jezdni i krzyczała – podjął czarny gość. – To
znaczy... no...
krzyczała.
– On kłamie – orzekła Desdemona, i nie było to
bynajmniej budujące.
– Gówno tam, kłamię!
– No więc, co tu się dzieje? – spytałem, cały
rozdygotany, po raz drugi, żeby zadowolić siostrę.
– Próbowałem jej właśnie pomóc... – zaczął, ale chyba
zbiliśmy go z pantałyku, bo w tym momencie kobiecie udało
się wyrwać z jego uścisku. Wybiegła na jezdnię, prosto pod
koła nadjeżdżającego samochodu.
Zapiszczały hamulce, koła wpadły w poślizg. Dobry
kierowca, ale to nie wystarczyło – samochód staranował
kobietę. Nie, odwrotnie, to kobieta staranowała samochód,
zupełnie jakby celowo się na niego rzuciła. Leżała twarzą do
asfaltu przez może dwie sekundy. Potem zerwała się na
równe nogi i zaczęła bębnić pięściami w inne wolno
przejeżdżające wozy, z których gapiły się na nią
przestraszone twarze.
– Pomóżcie mi! Pomóżcie! – krzyczała.
Nikt się nie zatrzymywał. Kto, u diabła, się dzisiaj
zatrzymuje?
Kierowcy patrzyli na mnie, jakbym to ja był tutaj
napastnikiem. Dziwne uczucie. Jedna z tych chwil, które
powinny wryć się już na zawsze w pamięć, a jednak z czasem
się o nich zapomina. Do czasu, kiedy nadchodzi taki dzień, że
nie ma się już nic innego do roboty, jak tylko sortować
wspomnienia, że już tylko nimi można żyć.
Nocne powietrze było mgliste i rześkie, do pierwszego
brzasku pozostawało jeszcze kilka godzin.
Wydawało mi się, że krzycząca kobieta jest już wiele mil
od nas, prawie przy następnym skrzyżowaniu z sygnalizacją
świetlną. Jej wrzaski mieszały się z piskiem opon
hamujących pojazdów.
Czarny facet za mną przeskakiwał jakby gdyby nigdy
nic z nogi na nogę, podsycając w sobie agresję. Biały siedział
w samochodzie, obojętnie żując gumę.
Desdemona zdążyła już otworzyć tylne drzwiczki.
Wsuwała się właśnie do środka, żeby pomóc kołyszącej się
tam kobiecie.
– Chyba będziemy musieli wezwać gliniarzy, Skrybku –
rzuciła do mnie z tylnej kanapy. – Z tą dziewczyną jest źle.
Porządnie czymś przypiórkowała. Nie mogę jej ruszyć.
Gliniarze? Nigdy w życiu ich nie wzywałem.
– Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne – odezwał
się czarny, ruszając w moją stronę. Pięści miał zaciśnięte i
wyglądał na takiego który z przyjemnością komuś przyłoży.
Cofnąłem się w stronę samochodu.
– Czy ci faceci robią ci jakąś krzywdę? – doleciało mnie
pytanie Desdemony.
Odrętwiała dziewczyna nic nie odpowiedziała. Tamta
druga. przy jezdni, wrzeszczała jednak za obie.
– Des? – wyszeptałem, starając się ściągnąć na siebie jej
uwagę. Siostra nie odpowiadała, odwróciłem się więc na
pięcie. żeby ją stamtąd wywlec. Ale była zbyt
zaabsorbowana, by się mną przejmować; zbyt zaabsorbowana
przetrząsaniem torebki kobiety.
– Co ty robisz. siostrzyczko? – spytałem.
– Szukam adresu. Ci faceci chyba ją wykorzystują.
– Wielka mi rzecz, siostruniu. Idzie tu jeden taki drab.
– Zatrzymaj go Skrybku! – odparła siostra.
Dobre sobie. Niby jak?
Wymachujący pięściami czarny był już blisko,
wystarczająco blisko. by uszkodzić mi delikatną twarz.
Odległe wycie policyjnej syreny.
Pięści jakby się zawahały.
Czy czasami nie zdarza wam się zwyczajnie kochać
gliniarzy. pomimo że krzywdzą niektórych waszych dobrych
przyjaciół? Kochać za to. że czasami zdarza im się zjawiać o
właściwym czasie we właściwym miejscu?
Czyż nie kochacie ich za to?
Wycie syreny przybliżało się. Czarny cofnął się o mały
kroczek. potem drugi.
Raptem obrócił się na pięcie i dał w długą. Uciekał!
Biały facet zapuścił silnik.
Desdemona wciąż do połowy tkwiła w samochodzie.
– Coś znalazłam! – krzyknęła I w tym momencie
samochód ruszył.
Des wyleciała z niego i klapnęła ciężko na trotuar.
Policyjna furgonetka z piskiem opon i wyciem syreny
które rozsadzało mi czaszkę zatrzymała się przed ruszającym
samochodem blokując mu drogę.
I chociaż moja siostra leżała na ziemi, chociaż
najwyraźniej ucierpiała od tego upadku a słońce nawet się
jeszcze nie przebudziło nie wspominając już o wschodzeniu
to jednak zauważyłem, że Desdemona trzyma coś w
kurczowo zaciśniętych palcach. Było to coś pierzastego i
skrzyło się żółcią, sunąc łukiem ku jej kieszeni.
Co ty tam masz? Co tam masz, kochana siostrzyczko? Z
pewnością jakieś cacuszko.
Gdybym to ja wtedy wiedział. Gdybym wiedział.
* * *
Suzie i Tristan myją sobie włosy, które są wspólne.
Które tworzą jedną fryzurę. I słuchają mojej opowieści.
Mandy znowu się obudziła; siedziała na podłodze,
bawiąc się z wielkim szczeniakiem. Coś w ciele tej suki
sprawiło, że poczułem się nieswojo;
chyba te plastykowe kości prześwitujące przez ciało,
opinające jej klatkę piersiową. Suzie wołała na sukę Karli.
Żuk ssał demoniczną bong-faję, błądząc oczyma po
innych światach, a w garncu z Mgiełką bulgotał głośno
wrzątek.
Siedziałem przykuty do fotela, otumaniony dymem,
zafascynowany rytuałem.
Suzie zwilżała wodą splecione pasma włosów. Dodając
do wody ziół, mieszała piękną pianę, która skrzyła się
perfumami. Też coś, tak jakby można było widzieć zapach.
Potem, zaczynając od swojej głowy, a na głowie Tristana
kończąc, wcierała tę pianę w każde grube pasmo włosów z
osobna, aż w końcu ich włosy przypominały strumienie
mydlin. Rozkosznie było na to patrzeć, a Tristan przez cały
czas trwania tego zabiegu uśmiechał się.
– Możesz się czuć bardzo uprzywilejowany, że
pozwalamy ci to oglądać – powiedziała szeptem Suzie.
– Podoba mi się twoja opowieść, Skrybo – powiedział
Tristan. – Zechcesz ją kontynuować?
Od przyjemności dawanej przez szampon ciążyły im
powieki, i czułem się tak, jakbym oglądał akt seksualny. Seks
na haju.
– To bardzo piękne – wyszeptała Mandy.
Słyszałem psy wyjące za ścianami.
– Nimi się nie przejmuj, Skrybo – powiedział sennie
Tristan.
* * *
Ja z Desdemoną, z powrotem w Rusholme Gardens,
gładzimy palcami piórko.
Żuk z Bridget wyszli i mieli wrócić dopiero następnego
dnia po południu; pojechali furgonetką na południe na Wurt
Festyn, nawiązać nowe kontakty i poszukać dostawców.
Gliniarze, po ustaleniu paru szczegółów zajścia, uznali nas za
niewinnych. Byliśmy z powrotem w domu i mieliśmy tu
wszystko tylko dla siebie – mieszkanie, piórko, miłość.
– Ciekawe, jak się nazywa? – powiedziała Desdemona,
podstawiając piórko pod stołową lampę, żeby w jej blasku
podziwiać przebłyski żółci.
Piórko było w siedemdziesięciu procentach czarne, w
dwudziestu procentach różowe i w dziesięciu procentach
żółte. Na trzonie, w miejscu, z którego ktoś zdarł etykietkę,
widniał blady ślad.
– Weźmy je, Des – zaproponowałem.
– O, nie! – wykrzyknęła. – Sami, za nic.
Przestrzegała zasad ustanowionych przez Żuka. Nikt nie
wchodzi sam.
Na wypadek, gdyby tam, po drugiej stronie, zrobiło się
naprawdę kiepsko.
– Przestań! – jęknąłem błagalnie. – Mamy siebie. Co
nam się może stać?
Nigdy sobie tego nie wybaczę.
– Żuk robi to samo – ciągnąłem. – Dokładnie w tej
chwili. Na południu. No, powiedz sama, siostrzyczko! Jest na
Wurt Festynie! Z Bridget!
Jasna rzecz, że to robi. Buja w tej chwili po Wurtkrainie!
– Nigdy jeszcze nie braliśmy Żółci, Skrybku.
Była to prawda. Żółcie były ultra rzadkością.
Niskolotowcy nigdy się z nimi nawet nie stykali.
– Nie jest całe Żółte – zauważyłem. – Ma w sobie tylko
troszkę Żółci.
Popatrz, jak malutko. Jest bezpieczne.
– Nawet nie wiemy, co to jest!
– Weźmy je!
Przez całą minutę wpatrywała się w milczeniu w piórko,
wprost spijając z niego tęczę barw. I nagle zdecydowała się:
– Weźmy je, Skrybku. – Powiedziała to cichym głosem.
I spojrzała na mnie tymi swoimi oczyma ze śliwek,
soczystych śliwek, kiedy wyjmowałem jej piórko z rąk.
Niektóre rzeczy są chyba nieuchronne.
I moja siostra otworzyła usta, czekając na piórkowanie.
Była zbyt przepełniona miłością, by się opierać, a ja
wsunąłem piórko głęboko w usta najpierw jej, a potem sobie,
i w ten sposób straciłem siostrę. Desdemona przyjmowała je
z ufnością.
* * *
Tristan otworzył nowy słój i wsunął do środka szeroko
rozcapierzone palce. A kiedy wycofał dłoń, była cała pokryta
gęstym, zielonym śluzem przypominającym Vaz do włosów,
ale żywym. Nanoszlam! Czytałem o tym w Kocie, ale nigdy
jeszcze nie widziałem na własne oczy. Te mikroskopijne
maszyny przeciekały Tristanowi między palcami.
– Popatrz – powiedział. I zamaszystym, seksownym
ruchem ręki wysłał te maleńkie maszynki do pracy nad
włosami swoimi i Suzie. Prawie było słychać, jak wyżerają z
nich brud i tłuszcz. Nanoszlam to galaretka z wymieszanymi
w niej setkami drobniutkich komputerków. Przetwarzają brud
w dane, oczyszczając przy tym włosy i scalając je w dredy;
podstawowe wyposażenie smutasa.
– Kochanie moje – wyszeptał Tristan do swojej miłości.
– To najsłodsza rozkosz.
Suzie zwróciła się do mnie z garścią nanów.
– Chcesz spróbować? – zapytała. Jej oczy widziały
wszystkie moje tajemnice. Czułem ją tam, w sobie, i
odnosiłem wrażenie, że mnie pieści.
Może Suzie była widmodziewczyną. Ale nie, to nie było
to, to było zupełnie inne uczucie. Tak jakby stawała się mną.
– Ten młodzian i tak nie ma włosów – mruknął Tristan.
Nie mogłem dobyć z siebie głosu. Nie byłem nawet w
stanie pokręcić głową. Całe powietrze przekształciło się w
dym. Może to ziołowy napar wywoływał u mnie wizje?
Ujrzałem gruby wąż włosów wijący się między głowami
mężczyzny i kobiety. Głosy napływały do mnie jakby przez
tumany mgły, jak fale wiedzy. Nie wiedziałem już, gdzie
jestem...
Ludzie wokół mnie rozmawiali, o mnie, ale nikt nie
mówił z sensem;
czułem tylko w sobie ciało Suzie dotykające mnie
całego. Dostawałem wzwodu! Co to jest? Te głosy...
– Powinieneś.
– Chłopczyk.
– Oszczędza na szamponie.
– Nie ma włosów.
– Ty to nazywasz fryzurą?
--
– To rekrucki jeżyk.
Kto to mówił? I Kiedy? I do kogo?
Naraz poczułem, że czyjaś miękka dłoń gładzi mnie po
krótkich blond włosach. No dobra, są krótkie. I co, kurwa, z
tego? Niektórzy wyglądają z długimi włosami jak pół dupy
zza krzaka. Tego ci piękni ludzie nigdy nie zrozumieją. Po
prostu staram się wyglądać jak człowiek, no wiecie, jak
najlepiej. Najlepiej jak to możliwe. I czując te palce gładzące
mnie po głowie, drżałem. Odpierdzielcie się ode mnie!
Dopóki nie zdałem sobie sprawy, że to moja własna ręka.
Moja własna ręka mnie głaskała; uniosła się przez mgłę, żeby
głaskać.
– Oj! Spójrz na tego dzieciaka.
– Cały dygocze.
– Głaszcze się po włosach.
– Jest zły.
– Już nie kontaktuje.
Wszystkie te głosy wołające do mnie poprzez mgiełkę...
Cały świat był mgiełką.
– Co ona mi robi! – krzyknąłem. – Każcie jej przestać!
I głosy. umilkły, i teraz wszystkie te oczy skierowane na
mnie, kiedy Tristan powiedział Suzie, żeby przestała się ze
mną droczyć. Suzie odparła, że coś mi się przywidziało, ale
ja wiedziałem lepiej, i czułem w sobie tę gasnącą po
wycofaniu się ze mnie Suzie rozkosz.
Czym była ta kobieta?
– Opowiadaj dalej, Skrybku. – To głos Żuka.
Opadła ostatnia kropla i znowu byłem sobą, z samotną
pustką w duszy, i historią do opowiedzenia...
* * *
Kiedy ostatni raz widziałem swoją siostrę w realnym
świecie, siedziała z piórkiem w ustach naprzeciw mnie, przy
wypaćkanym jabłkowym dżemem stole, i czekała na odlot.
To ja, jej brat, trzymałem wówczas to piórko, pędzlując nim
wnętrze jej jamy ustnej. Potem, kiedy Wurt zaszklił już
Desdemonie oczy, przeniosłem piórko do własnych ust i
wsunąłem je głęboko, by jak najprędzej podążyć za nią.
Dokądkolwiek odlatywała, nie odstąpię jej na krok.
Naprawdę w to wierzyłem.
Zanurzyliśmy się w Wurt razem, siostra i brat, śledząc
przewijające się reklamy: WITAJCIE W ANGIELSKIM
VOODOO. PRZYGOTUJCIE SIĘ NA ROZKOSZ. WIEDZA
JEST SEKSOWNA. PRZYGOTUJCIE SIĘ NA BÓL.
WIEDZA JEST TORTURĄ.
Kiedy ostatni raz widziałem siostrę z bliska, na
wyciągnięcie ręki, w świecie Wurta, czepiając się żółtego
zielska, kaleczona przez ciernie, wołająca głośno moje imię,
wpadała do dziury w ogrodzie. W jej ustach furkotało małe,
żółte piórko.
Mówiłem jej, żeby nie przechodziła przez te drzwi.
Widniał na nich napis ZAKAZ WSTĘPU. Nie posłuchała.
Mówiłem jej. żeby tego nie robiła. Nie posłuchała.
Słuchacie, wszyscy moi sędziowie?
– Chcę tam wejść, Skrybo. I chcę, żebyś poszedł ze mną.
Pójdziesz? To ostatnie realne słowa mojej siostry, zanim żółte
piórko nie zaskoczyło, i nie runęła w dół z moim imieniem na
ustach.
Niektórzy z nas umierają nie na jawie. lecz w świecie
snu. Na jedno ~chodzi. Śmierć zawsze jest taka sama. Są sny.
z których nigdy się nie budzimy.
Desdemona...
* * *
Pokój, cisza.
Później, tego samego dnia. Niepoliczalne były te
godziny w dymie, ale teraz mgiełka się rozwiewała,
odsłaniając maciupeńkie fragmenty realnego świata. Te
drobne przebłyski kłuły w oczy jak igły. Nie mogłem już
dłużej snuć tej opowieści, było to ponad moje siły.
Dygotałem od nadmiaru wzruszeń; wspomnienie Desdemony
rozdzierało mi serce.
Ten przygnębiający nastrój przerwał Tristan.
– Znaleźliście tam jakieś inne piórko? – spytał. – To
chcesz powiedzieć?
Skinąłem tylko głową.
Zobaczyłem przez łzy, że Suzie siedzi przy małym
stoliku i zasięga rady wyroczni. Potrząsała przez chwilę
kośćmi w puszce, a potem wysypała je na stolik. Na
rypsowym obrusiku leżała rozłożona talia kart z obrazkami.
Suzie sprawdziła, która z kart kością o jakim kształcie została
trącona, po czym rzuciła kości ponownie. Robosuka Karli
lizała mnie po twarzy; chyba demonstrowała w ten sposób
swoją miłość. Język miała długi i wilgotny, śliski od nanów.
Czułem, jak czyszczą mi twarz, zbierają z niej wszystkie
słone łzy.
– Czy to było żółte piórko? – spytał Tristan.
– Tak. Małe i żółte. Całe żółte – wykrztusiłem z trudem.
– Piękne było.
– Chcesz nam opowiedzieć, jak je znaleźliście? Albo co
się wydarzyło?
Nie chciałem. Tristan kiwnął głową.
– Rozumiem – powiedział.
Czy naprawdę rozumiał?
– Byłem tam – dodał.
– Co?
– Byłem w Angielskim Voodoo.
– Opowiedz, jak to było. – Rozpierało mnie łaknienie
wiedzy.
Tristan obejrzał się na pochłoniętą kartami i kośćmi
Suzie. Potem przeniósł wzrok z powrotem na mnie.
– Straciłeś tam swoją siostrę? – zapytał.
– Tak.
– I co dostałeś w zamian?
– Nie wiem, co to jest. Jakiś rodzaj Wurtowej obcej
istoty. Nazwaliśmy ją Stworem.
Mimowolnie cofnąłem się myślami. Do momentu, kiedy
przebudziłem się z Angielskiego Voodoo, przygnieciony
ciężką oślizłą masą. Stwór wił się na mnie. Krzyczałem na
niego, natężałem wszystkie siły, żeby się spod niego
wydostać, łzy lały mi się z oczu strumieniami, w krtani
wzbierał krzyk. Siostra odeszła na zawsze, jej miejsce zajął
ten ohydny ochłap cielska. Mój świat walił się w gruzy.
Tristan kiwnął głową.
– Stawki wymiany to skomplikowana sprawa. Nikt
naprawdę nie wie, na jakiej zasadzie są kalkulowane.
Wiadomo tylko, że musi być zachowana jakaś stała
równowaga pomiędzy tym światem, a światem Wurta. Oba
światy muszą reprezentować zawsze tę samą wartość.
– Stwór na pewno nie jest tyle wart, co Des. To po prostu
nie...
– W swoim świecie ten Stwór jest równie mocno
kochany. Wszystko się równoważy. Kot Gracz wkłada wam
to przecież do głów. Wierz mi, Kot Gracz wie, co mówi.
– Co ty wiesz? – spytałem.
Tristan, zanim mi odpowiedział, znowu obejrzał się na
Suzie.
– Twoja siostra wzięła Osobliwą Żółć.
O, Jezu!
Nawet Żuk ocknął się z Mgiełkowego zamroczenia.
– Osobliwa Żółć! – wykrzyknął. – Cholera jasna! To
mamy już przerypane. Skrybeńku!
– Najprawdopodobniej – podjął Tristan. – Osobliwa Żółć
żyje w Angielskim Voodoo. To metapiórko.
O Osobliwej Żółci często się mówiło, ale nigdy się jej
nie widziało, nigdy nie dotknęło. To piórko funkcjonowało
gdzieś tam, w wyższych eszelonach, gdzie żyją demony i
bogowie. Nikt czysty nie mógł go nigdy dotknąć, ale
Desdemona go dotknęła, spróbowała, i teraz nie była już z
tego świata, i szanse jej odzyskania spadały na łeb na szyję
do zera.
– Czym właściwie jest ta Osobliwa Żółć? – spytałem. –
Jak można ją znaleźć?
– Jej nie można znaleźć, Skrybo – odparł Tristan. –
Można na nią tylko zapracować. Albo ją ukraść.
– Desdemona tam jest. Wiem, że tam jest!
– Ona najprawdopodobniej już nie żyje.
Jego słowa zmroziły mnie, ale się nie poddawałem:
. – Nieprawda. Przemawia do mnie. Żyje! Żyje tam
gdzieś. Woła mnie.
Co ja mam robić, Tristanie?
– Dać za wygraną.
– Czy ty właśnie tak postąpiłeś? – zapytałem i
zauważyłem, że trafiłem w sedno. On też kogoś stracił! Był
tam, w Voodoo, i stracił kogoś przez Osobliwość. W jego
oczach jak w lustrze widziałem ból.
– Nie ma nadziei – powiedział. – Uwierz mi.
Próbowałem.
– A więc nam nie pomożesz? – zapytał Żuk.
Tristan spojrzał na Żuka. Potem odwrócił się do Suzie.
Przez chwilę wodził dłońmi po ich wspólnych włosach, jakby
sprawdzał, czy ona tam wciąż jest, złączona z nim,
bezpieczna, Suzie wzięła ze stolika kartę i pokazała mi ją.
– To twoja karta, Skrybo – stwierdziła.
– Nie. To nie moja.
– Twoja, tylko ty jeszcze o tym nie wiesz.
Pierwsze pasemka mroku pojawiały się za oknami
mieszkania, a ja myślałem o Bridget i Stworze, i o tym, że
powinienem tam wrócić, sprawdzić, co z nimi. I że wszystko
skończone i że nadciąga kolejna noc bez miłości.
– Trudno, dziękujemy stary – mruknął Żuk z goryczą w
głosie.
Chyba poczuł się dotknięty za mnie.
– Karli odprowadzi was do domu – powiedział Tristan.
– Nie boicie się tu zostać bez tego kundla? – spytał
zgryźliwie Żuk.
Tristan otworzył drzwi w ścianie i zaleciał mnie odór
łajna i nieświeżego oddechu, gnijącego mięsa i szczyn.
Zajrzałem do tego ciemnego pomieszczenia. Ściany były
podrapane i pogryzione. W cieniach majaczyły mroczniejsze
cienie. Śpiące cienie, poruszające się i oddychające
powolnym rytmem. Kiedy Tristan zapalił przygnębiająco
mdłe światło, rozległ się niski warkot i zobaczyłem psy,
pokrytą sierścią parę. Wielkie bestie. Same plastykowe kości
i syntetyki.
– Roboogary – szepnął Tristan. – Mamusia i tatuś Karli.
Ostrożnie.
Gryzą. – I nagle dostrzegłem coś w oczach Tristana,
nieuchwytny ślad czegoś psiego.
– Z tymi pociechami jesteśmy bezpieczni – dorzucił.
– Jezu!
– Racja. Pokłoń się psom.
Podżegacze
Idziemy jakby pomostem wysokiego statku, betonowego
statku, całe mile ponad powierzchnią szklanego morza. Ja,
Żuk, Mandy, Tristan i Suzie. A tak, i jeszcze suka Karli.
Wielka, śliniąca się bestia z sierści i metalu, rwąca do przodu
na naprężonej smyczy, którą trzymała Suzie. Tristan niósł
swojego obrzyna, tak bardziej na pokaz. Kto by go tknął?
Wszyscy tu wiedzieli, czym by to groziło. Dwa roboogary
zostały w mieszkaniu, na straży domowego ogniska.
Nadciągała noc. Niewiele rozmawialiśmy, szliśmy po prostu
nabzdyczeni, zatopieni we własnych myślach. Każde z nas
odczuwało jeszcze skutki działania ziołowej mgiełki na tyle
silnie, by świat jawił mu się piękny, nawet tutaj.
Wypełniająca mnie pustka odbijała się refleksami w
odłamkach szkła, a więc z każdym krokiem stawałem się po
tysiąckroć smutniejszy. Czasami nawet potłuczone szkło,
popękany beton potrafią napawać smutkiem; wyglądają jak
dobre sny O przykrych sprawach.
I myślałem sobie, że może nie jest tak źle, że Brid i
Stwór powitają nas z radością i ten stary smutas nie będzie
już nam potrzebny. Byliśmy Skitrowcami, a Desdemona była
jedną z nas, i będziemy znowu razem, jak tylko pozbieram
się do kupy. Cholera, kurczę, to przecież takie proste!
Wystarczyło mi znaleźć jakieś Angielskie Voodoo, wejść w
nie, zabrać ze sobą Stwora. Znaleźć tam jakieś metapiórko,
jakąś Osobliwą Żółć, najsłynniejsze piórko świata, wejść w
nią. Znaleźć tam Desdemonę, i łamiąc
wszelkie zasady Wurta, wymienić ją zwrotnie na Stwora,
znaleźć drogę powrotną. Cholera, kurczę, przecież to bułka z
masłem. Bułka z gównem.
Schodziliśmy po schodach.
– Przykro mi, że niewiele pomogłem – mówił Tristan do
Żuka.
Żuk wzruszył tylko ramionami.
– Staram się was tylko ostrzec, przyjacielu. – W głosie
Tristana pojawiła się nutka smutku, ale mnie niewiele to
obeszło.
– Ale chociaż przyjemnie spędziliście wieczór, prawda?
– spytala Suzie.
– Wspaniale – mruknął Żuk. Może rzeczywiście tak
uważał.
Znalazłszy się na parterze, zwietrzyliśmy w powietrzu
zapach ognia.
W całym spowitym nocą Butełkowie wyły psy.
– Co to? – spytała Mandy.
– Jacyś Żartownisie – powiedziała Suzie. – Nie
przejmujcie się.
– Co noc to się zdarza – dorzucił Tristan.
– Uwielbiają palić różne rzeczy.
– Nazywają siebie Podżegaczami – powiedział Tristan. –
Świrnięta zgraja.
– O, kurwa – wyrwało mi się.
– To pewnie jakiś baniak na śmieci – powiedziała Suzie.
Ale ja już wiedziałem. Ja już, kurwa, wiedziałem!
Skręciliśmy zza węgła szybu nieczynnej windy na
parking i ujrzeliśmy nasz ukochany Skitrowóz w pożodze
ognia. Palił się. Palił.
– Cholera! – jęknął Żuk. I cały świat ściął chłód, a
furgonetka była w nim lasem ognia. Nikt nie mógł wyjść z
tego żywy. Nikt. Ani niskiego poziomu widmodziewczyna,
ani obca istota z Wurta. Zginęli oboje w płomieniach.
Nasza piątka, i suka, stała przez całe wieki jak
zahipnotyzowana. Żywioł trawił furgonetkę, a szkło po
tysiąckroć to relacjonowało. Ocknąłem się i skoczyłem w
płomienie, parząc sobie dłonie o klamkę u drzwiczek.
O, cholera! Stwór i Brid!
I z mego życia odpłynęła cała nadzieja, cała nadzieja na
wymianę Stwora na siostrę.
Wszystkie nadzieje mego życia...
Karli zerwała się ze smyczy i obiegała furgonetkę,
obszczekując ogień.
Podskoczył do mnie Żuk. Myślałem, że chce mi pomóc
otworzyć drzwiczki, ale on zaczął odciągać mnie, a ja
cierpiałem, dym i świadomość straty, świadomość wszystkich
strat wyciskała mi z oczu łzy.
Za wiele łez. Za wiele strat.
***
Północ. Dryfujący w powietrzu dym. Z furgonetki
została kupa metalowych kości, pokrywającej się bąblami
dermy, stopionej gumy. Ja też czułem się wypalony.
Siedziałem na zdewastowanej przez wandali ławeczce i
patrzyłem na dopalającego się powoli trupa furgonetki. Mój
umysł rejestrował tylko swąd ognia, żar dogasających
szczątków. Pożarowi przyglądał się tłumek gapiów,
mieszkańców Butelkowa. Niektórzy się śmiali. Byłem zbyt
przybity, by zwracać na nich uwagę. Noc rozświetlała
pomarańczowa łuna.
Tristan i Suzie wrócili biegiem do swojego mieszkania
po gaśnicę, ale włosy krępowały im ruchy, to zwyczajnie nie
miało sensu. A zresztą było już bez znaczenia. Nie było czego
ratować.
Suka Karli trącała mnie nosem, dając do zrozumienia, że
chce mnie wylizać na pocieszenie. Odpychałem ją, ale nie
dawała za wygraną. Wystawiłem się więc w końcu na
zamaszyste pociągnięcia tego długiego jęzora.
Prawdę mówiąc, nawet dobrze mi to robiło.
Tristan i Suzie wrócili z gaśnicą pianową, ale równie
dobrze można by było gasić wodą piekło. Ta furgonetka
miała płonąć, dopóki wszystko się nie zwęgli. Dopóki ciało
nie obróci się w kość.
Zresztą to i tak już nieważne.
Żuk nasmarował swoje szoferskie rękawiczki całą tubką
Vazu. Potem zbliżył się do dogasających płomieni, chwycił
za klamkę tylnych drzwiczek i szarpnął. Drzwiczki otworzyły
się i ze środka buchnął kłąb dymu. Patrzyłem, jak Żuk
dzielnie stawia czoło dymowi i żarowi, i podziwiałem jego
poświęcenie. W końcu odwrócił się plecami do furgonetki i
podszedł do mnie. Twarz miał czarną od sadzy.
– Nie ma ich tam, Skrybo – powiedział.
Patrzyłem na niego tępo.
– Nie ma ich tam – powtórzył. – W środku jest pusto.
Dzieciarnia z Butelkowa śmiała się i tańczyła pośród
pomarańczowej nocy, a ja siedziałem na połamanej
parkingowej ławeczce, zastanawiając się nad światem, lizany
namiętnie przez pomieszaną kuPę psiego ciała i plastyku,
imieniem Karli.
Odłamki szkła pod nogami mieniły się barwami snów.
W Butelkowie nawet nasze łzy skrzą się jak klejnoty.
Dzień trzeci
"Wszyscy gdzieś tam jesteśmy, czekając na zaistnienie" .
Błękitna kołysanka
Obudziłem się we śnie. Zewsząd otaczała mnie wełna,
pełny komfort. Dryfowałem powoli przez gęste warstwy
pomruków i delikatnych muśnięć, a piątka pięknych aniołów
śpiewała mi kołysanki. I było mi błogo.
Jak we śnie.
Pięć aniołów łaskoczących mnie lazurowo błękitnymi
piórkami.
Jeden z tych aniołów miał blond włosy i smoka
wytatuowanego na lewym ramieniu. A imię jego było
Desdemona. Drugi włosy miał czarne i czarne oczy,
obwiedzione czarną kredką, i ciążące snem powieki, a z jego
ciała unosił się dym. Imię jego było Bridget. Trzeci miał
sześć ramion, żeby lepiej mnie nimi gładzić. Imię jego było
Stwór. Czwarty miał zęby jak drogie kamienie, miękkie
pazury, i długi, wilgotny język niosący ukojenie.
Imię jego było Karli. Ostatni z aniołów był opasły, ale
godnie się nosił z tą tuszą, miał też dwie pary oczu, jedną
czerwonych, drugą białych. zaś imię jego było Furgonetka.
Każdy z tej piątki trzymał w dłoni piórko, i każdy gładził
mnie swoim inną techniką. Delikatne muśnięcia igrały po
całej mojej skórze. Byłem nagi. Ale nie odczuwałem wstydu.
Zupełnie jakbym to nie był ja. Rozkoszowałem się tymi
wrażeniami – głosy aniołów, ciepłe objęcia snu.
Czy to był tylko sen?
Wyciągnąłem rękę, by dotknąć pierwszego anioła.
Desdemony. Krew
zaczęła się sączyć Z maleńkich nakłuć na jej skórze.
Wzięła moje palce do ust i lizała je. Potem ugryzła jeden;
mocno, tak mocno, że pękła skóra, i zlizywała krew.
– Czy odnajdziesz mnie kiedyś, Skrybo? – zapytała.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć swej siostrze, wziąłem
ją więc tylko w ramiona i przytuliłem. Nasze usta złączyły się
w pocałunku...
– Skryba! Dawaj to pieprzone piórko!
To głos Żuka wdzierał się do snu. I ktoś siłą rozwierał
mi usta.
– Wiesz, że tego zakazałem. Nikt nie wchodzi sam!
Moje powieki uniosły się. Zostały do tego zmuszone.
Tuż nad sobą ujrzałem pałające gniewem oczy Żuka. Grzebał
mi palcami w ustach jak pieprzony dentysta.
– Nie gryź! – warknął. Czego miałem nie gryźć?
Wepchnął mi palce prawie do przełyku i uchwycił coś
miękkiego i łaskoczącego, co tam tkwiło. – Mam! – oznajmił
z satysfakcją, wyciągając mi z krtani błękitne piórko.
Podniósł je w górę jak skarb, podczas gdy ja w torturze
odruchów wymiotnych i konwulsji starałem się złapać
oddech.
– Przepraszam – wykrztusiłem. – Śniłem... śniłem...
– Nic nie śniłeś, patafianie! – wpadł mi w słowo Żuk. –
Wchodziłeś sam. Nikomu tego nie wolno.
– Przepraszam, Żuczek... ja tylko...
– Spierdalaj. Spierdalaj i zdychaj, jak ci życie niemiłe.
Tylko nie rób tego tutaj.
Spojrzałem na błękitne piórko, które przed chwilą
wyciągnął mi z ust.
– Co brałem?
– Błękitną Kołysankę. Chyba wiesz, że to tylko dla
dzieci.
Odetchnąłem głęboko.
Odetchnąłem jeszcze raz.
Kot Gracz
BŁĘKITNA KOŁ YSANKA jest na te chwile, kiedy w
życiu coś się kiełbasi. Kiedy los rozdaje szturchańce. To
piórko dla was, jeśli stwierdzacie nagle, że wasz czynnik
tumiwisizmu spadł do zera. Błękitna Kołysanka opatuli was
w kocyki i ukołysze, sprawi, że troski przejdą jak ręką odjął.
Jest słodka. Ale małe ostrzeżenie od Kota. Kołysanka
pomaga tylko do pewnego poziomu i nie jest to poziom zbyt
wygórowany. Może leczyć małe zgryzoty; przy dużych daje
dupy i pogarsza jeszcze sprawę. Tym, którzy wolą coś
mocniejszego, polecam TASIEMCOROBACZYWCA. Z
tym, że Kot nie przepada za tymi ckliwo-słodko-rozlazłymi
piórkami. Życie jest po to, by je przeżywać, a nie o nim śnić.
To piosenka do poduszki. Kot radzi – używajcie Kołysanki,
nie nadużywajcie Kołysanki. Może wam zaszkodzić.
Status: śliczny legalny błękit, z ostrzeżeniami.
Tak dobrze
Drżałem jeszcze po tej podróży, zlany potem, który
mieszał się ze łzami. Nie wiedziałem już, co jest jednym, a co
drugim. Aż tak źle ze mną było. Żuk trzymał mnie za rękę.
Było mi tak dobrze. Tak dobrze było czuć tę miękką dłoń
pośród wszystkich włóczęg. U mych stóp leżała robosuka
Karli.
– W porządku, Skrybku? – spytał Żuk głosem tak
cichym i współczującym, jak wiosenne kwiaty, z nimi mi się
kojarzył. Bo był czymś najniezwyklejszym. – Nie powinieneś
wchodzić sam, Skrybku. Ile razy ci powtarzałem? Nie
poradzisz tam sobie bez Żuka. Mówiłem tak?
– Ja tylko próbowałem...
– Czego, Skrybku?
– Próbowałem tylko... – dukałem, ekshumując słowa. –
Próbowałem tylko... Próbowałem tylko znaleźć trochę
ukojenia...
Żuk przytulił mnie mocno do swojego wojskowego
płaszcza i poczułem, jak kolekcja motocyklowych odznak
wgryza mi się w wilgotny policzek.
– Biedny skurczybyku! – powiedział. – Nie ma już Brid.
Nie ma furgonetki. Nie ma Des. – Machał mi przed nosem
zróżowiałym już piórkiem. I ty myślisz, że to ich nam
przywróci? Tak?
Głos miał znowu twardy, ale nadal pobrzmiewał w nim
smutek. Nigdy go u niego nie słyszałem. Padał deszcz,
manchesterski deszcz; wsłuchiwaliśmy się w cichy werbel,
wybijany na okiennej szybie. Oczy Żuka pełne były deszczu i
kilka kropelek skapnęło mu jak łzy na policzki. Ale przecież
wszystkie okna były pozamykane, więc jak deszcz się tu
dostał? Nawet okno, które się nie domykało, zatkane było
starą bawełnianą koszulką, a więc skąd tan deszcz ściekający
mu po policzkach? A może to łzy? Może to łzy?! Może Żuk
znalazł w sobie łzy? I to napawało takim kojącym uczuciem.
Takim ukojeniem.
Sprowadźcie mi moją furgonetkę płonącego pożądania,
Jakże mi brakowało tego rydwanu. I wszystkich, którzy w nim
jeździli. Żuk ukradł jakiś tani samochód, żebyśmy mieli czym
wrócić do domu, ale był to tylko marny substytut. Furgonetka
była dobrym przyjacielem. Już jej nie było. Robosuka lizała
moje trampki.
– Co ten pies tu robi? – spytałem.
– Suzie ci go podarowała. Nie pamiętasz?
– Gdzie Mandy? – zapytałem, bo dopiero teraz
zauważyłem, że jej nie ma.
– Wyszła. Chyba się pokłóciliśmy.
Sięgnąłem do kieszonki koszuli po napalmowego szluga.
I zamiast niego wyciągnąłem stamtąd tekturową kartę. To
twoja karta, powiedziała Suzie. Skąd się wzięła w mojej
kieszeni? Suzie musiała mi ją tam niepostrzeżenie wsunąć,
kiedy pogrążony byłem w ziołowym śnie. Długo
przyglądałem się obrazkowi. Młody mężczyzna idący ku
przepaści, podgryzany przez psa. Psa z realnego życia.
Kolekcjonerski okaz.
– Wybaczysz mi, Żuk? – spytałem cicho, nie odrywając
oczu od karty.
Kwiatowy zegar zrzucał płatki; popychane naszymi
oddechami opadały zygzakami na dywan.
– Tak.
Ten głos.
Ten głos Żuka.
Powiedział to.
Powiedział, że tak. Wybaczam ci. Ileż to znaczyło.
Znaczyło wszystko.
Wybaczam ci tę chwilę słabości. Wybaczam ci
wykroczenie. Wybaczam wzięcie Błękitnej Kołysanki.
Wybaczam wejście w nią w pojedynkę. Wybaczam próbę
odnalezienia tego, co straciliśmy.
Nigdy jeszcze nie słyszałem takich słów, a już na pewno
z ust Żuka.
– Gdzie Stwór i Brid? – zapytałem.
– Nie wiem. Sprawy przybierają zły obrót.
Żuk powiedział to z takim przygnębieniem w głosie.
Poznawałem nieznaną mi stronę tego urodzonego przywódcy.
Był człowiekiem bez marzeń. Przeżywał marzenia innych
ludzi; za pośrednictwem piórek. Była to obsesja Żuka, nie
miał nic poza tym. Ja miałem Desdemonę, dla której mogłem
żyć, Żuk miał Wurta. A teraz to wszystko jakby z niego
opadało.
Uświadomiłem sobie, że mam zamknięte oczy.
Kiedy je otworzyłem, Żuk był tuż przy mnie. Objął mnie
i owinął swoim czarnym wojskowym płaszczem. Było mi tak
dobrze. Chyba jak w rodzinie.
Podniosłem kartę do oczu. Młody mężczyzna z sakwą
przerzuconą przez ramię kroczy ku otchłani, ujadający pies
podgryza mu pięty. U góry karty widniała cyfra zero. U dołu
słowo "Głupiec". Co Suzie przez to rozumiała? Suka Karli
spała, posapując, u moich stóp.
– I co teraz, Żuk? – zapytałem, nie wiedząc, dokąd
pójść.
– Nie wiem, Skrybo. Zwyczajnie nie wiem.
Drzwi mieszkania otworzyły się z cichym poszeptem i
do pokoju weszła Mandy. Twarz miała zarumienioną z
zadowolenia.
– Gdzie byłaś? – spytał Żuk.
– Znalazłam Ikarusa Skrzydło – oznajmiła.
Wężowe nożyce
Spuszczałem się między wargi Wenus. Miała zielone
włosy, które okalały jej mlecznobiałą twarz, oczy tak jasne,
że niemal mnie oślepiały, i przypominało to strzelanie
gwiazdami w usta Bogini. A tam, gdzie na całunie nocy
lądowało nasienie, rodziły się planety i gwiazdy. Tworzyłem
swoim penisem planety, spuszczając się jak napalony Bóg.
Sześć nocy zajęło mi przemierzenie całego wszechświata.
Siódmej nocy odpoczywałem.
Z gigantycznym skrętem marychy, kapką wina i
albumem Screaming Headache. I z paczuszką biskwitów.
Ararutowych biskwitów.
Odnosiłem wrażenie, że siedzę w czyjejś głowie.
I tak też było.
Przewijały się ostatnie napisy. ŚNILIŚCIE GŁOWĘ
BOGINI. W ROLACH GŁÓWNYCH WYSTĄPILI:
IGIEŁKA JAŁOWCA I TOM JAŚMIN.
Grali przy tym hymn narodowy. To kraj, który kocham, i
tutaj pozostanę.
OBRAZ POWSTAŁ W STUDIACH CHIMERA
CORPORATION.
REŻYSERIA: MAEVE SPROŚ. PRODUCENT:
HEFAJSTOS KOWAL.
Siedzieliśmy z Żukiem, między sobą mając Mandy, w
ostatnim rzędzie, otoczeni spółkującymi parami, trójkami.
większymi grupkami. Tu i ówdzie jakiś samotnik kochał się z
własnymi palcami. Na podłodze, przy moich nogach leżała
robosuka Karli.
SCENARIUSZ: BYRON MAJCHER. ŚWIATŁO:
JULES ŻARÓWA.
Ludzie wstawali, by otrząsnąć się z pornowrażeń,
wyciągali z ust różowe piórka, rzucali je na podłogę. Jedni
wychodzili z transu ukradkiem, inni parskali hałaśliwym
śmiechem. Jeszcze inni się całowali.
DŹWIĘK: CHER USZKO. MONTAŻ: IKARUS
SKRZYDŁO.
– Kocham cię, Mandy! – krzyknął Żuk. Tulił ją do piersi.
Ona suwała dłońmi po jego podołku. Ja też ją kochałem.
Penis mi płonął.
Mandy znalazła Ikarusa. Poszła jeszcze raz do
mieszkania Seba. Zastała go. Wydusiła z niego, co wiedział.
Nie pytajcie jak. Nieważne. Gra się rozpoczęła.
DZIĘKUJEMY, ŻE ZECHCIELIŚCIE ŚNIĆ Z
CHIMERĄ. SPONSOR: VAZ INTERNATIONAL.
UNIWERSALNA MAŚĆ NA SZORSTKIE CHWILE
ŻYCIA. NIE WYKORZYSTYWAĆ DO ZAKAZANYCH
PRAWEM CELÓW.
Powiedzcie to lukowi.
Rozpierała mnie niepohamowana żądza miłości,
rozniecona przez pornosa. Wyciągnąłem z ust piórko i
obserwowałem, jak zmienia w moich rękach barwę na
beżową.
Ja również chciałem pieprzyć wszechświat. A jeśli już
nie wszechświat, to kobietę. Wszystko jedno jaką kobietę.
Jezu! Wydymałbym nawet psa.
To jest właśnie pornos. Robi z człowieka boga. Boga
miłości. Nawet ze mnie.
– O, Jezu! – wysapała podjarana Mandy. – Wilgotnieję.
– A ja mam węża w kutasie! – powiedział Żuk. –
Chodźmy stąd.
CHIMERA CORPORATION. WSPÓLNE SNY.
* * *
Ikarus nie grzeszył rozmownością. Właściwie to w ogóle
się nie odzywał. Był tłusty jak wieprz i z trudem wcisnął się
do ciemni, w której my się już stłoczyliśmy. Zaczął
przepuszczać pornosową mgiełkę przez przeglądarkę,
wyszukując co pikantniejsze sceny.
– Masz dla nas jakiś dobry towar? – zagaił Żuk. W tonie
Żuka wyczuwałem podniecenie, moje było nie mniejsze.
Mandy też.
Mała, skąpana w czerwonym świetle salka ociekała
lubieżnością. Seks był tu wszechobecny.
Pornomontażysta nie raczył odpowiedzieć. Dalej
przedmuchiwał ten materiał. Jego studio mieściło się tuż za
widownią i przez Otwory projekcyjne widziałem ostatnich
maruderów opuszczających swoje miejsca. Za drzwiami
skamlała Karli, którą przywiązałem tam do greckiej kolumny.
– Ostry był ten pornos, Ikarusie. Zdrowo mnie
podrajcował. – Ciężar prowadzenia rozmowy przerzuciliśmy
na Żuka. Mandy gapiła się z fascynacją, jak Ikarus miksuje
momenty. Pośpieszne pieszczoty, metry ciała ze snu,
gwałtownie wchodzącego w orgazm. Wstęgi seksu. Wilgotne
sny. Wizje uniesień. Ultrawytrysk.
Zupełnie jakby siedziało się w czyjejś głowie. W głowie
kogoś, kto się masturbuje.
Co do mnie, to nie odrywałem wzroku od szklanego
zbiornika nad pulpitem mikserskim. Leżał tam zwinięty
fioletowo-zielony kształt wysuwający raz po raz, jakby
zapraszająco, język.
Zachowaj ten języczek dla siebie, głupi wężu.
– Seb nam powiedział, że masz trochę Angielskiego
Voodoo – mówił Żuk. – To prawda?
Ikarus głębiej wepchnął piórko w pulpit.
Na wspomnienie tamtego ukąszenia podwójnymi zębami
jadowymi, lewa kostka u nogi zaczynała mi pulsować bólem,
jakby dostawała wzwodu.
– Nie znam żadnego Seba – odburknął Ikarus.
– To ciekawe, bo on ciebie zna.
– Pewnie jakaś pomyłka.
– Ładny okaz tam trzymasz – powiedział Żuk, pokazując
ruchem głowy zbiornik. – Widzisz to? – Głaskał łebek węża
przypięty do klapy. Ikarus nawet nie podniósł głowy mad
swojego dymu. – Sam skurczybyka dorwałem – ciągnął Żuk.
– Przytrzasnęłem go drzwiami i obciąłem łeb. – Zawiesił głos
dla osiągnięcia lepszego efektu, ale montażysta nie przerywał
pracy nad materiałem; sprawiał takie wrażenie, jakby znalazł
tam coś niezwykle interesującego. Żuk zwrócił się do mnie: –
Widzisz tego węża w zbiorniku, Skrybku? – spytał.
Kiwnąłem głową, nie odrywając wzroku od oślizłego
gada.
– Kawał skurwiela, co, Skrybku?
Patrzyłem w milczeniu na zbiornik, chłonąc wzrokiem
fiolet i zieleń oraz rozwijające się powoli cielsko. Drań
musiał mieć dobre cztery metry długości.
Żuk zwrócił się znowu do Ikarusa.
– Aż strach pomyśleć, co by to było, gdyby taki wielki
skurczybyk wydostał się na wolność.
Ikarus obrzucił go przelotnym spojrzeniem.
– To mój najlepszy wąż – mruknął i znowu pochylił
głowę nad mgiełką snów.
– Co tam masz? – spytała Mandy.
Ikarus spojrzał na nią.
– Chodź, i sama zobacz – powiedział.
Mandy pochyliła się nad pulpitem, przykładając oko do
wizjera. Patrzyła tak chyba z minutę. Przez ten czas
zjawowąż skończył się rozwijać. Każde powolne drgnienie
jego cielska wyciskało ze mnie kolejną kropelkę potu. Piekła
mnie już cała lewa noga.
– Nic tam nie ma– stwierdziła w końcu Mandy. – Nic nie
widzę.
– Trzeba się dobrze wpatrzyć, naprawdę dobrze –
powiedział Ikarus.
– Nic, tylko dym.
– Nie masz w sobie wachy, dziewczyno. W odróżnieniu
ode mnie.
I w tym momencie przyszło mi do głowy coś bardzo
wrednego. Ikarus mówił nam, że ma w sobie jakąś domieszkę
Wurta. Licho wie, może bardzo małą; na zewnątrz nie było
tego widać, ale może właśnie dzięki niej nadawał się do tej
pracy. I pomyślałem sobie, że może udałoby się porwać tego
tłuściocha i siłą dokonać za niego wymiany zwrotnej. Może
Stwór wcale nie był mi potrzebny. Ale kiedy Ikarus wstał i
kaczkowatym chodem podszedł do terrarium z wężem,
stwierdziłem, że facet jest z mojego punktu widzenia
bezużyteczny. Bezwartościowy. Do niczego. Gdzie mu tam
do Desdemony. Gdzie mu do Stałej Hobarta. A może by go
tak porwać i zmusić do pójścia na kurs samodoskonalący?
– Sam dym! – mówiła Mandy. – Nic tam nie ma.
– Przekształcam mgiełkę w Wurt. Na tym polega moja
praca. Ale w tej chwili zajmuję się czymś bardziej
przyziemnym. Po prostu wycinam niektóre fragmenty.
Wywalam te obciachowe, żeby ucenzuralnić całość.
Legalizuję materiał. To moja robota. Niezbyt atrakcyjna, co?
Pytanie było retoryczne, milczeliśmy więc, a
pornomontażysta skupił się znowu na niecenzuralnej scenie.
– Kawał bydlaka z tego węża – przerwał ciszę Żuk. –
Nie chciałbyś, żeby się stamtąd wydostał, co? – Zabrzmiało
to jak groźba. Żuk był w tym dobry.
Ikarus nie okazał niepokoju. Bez słowa uniósł rękę i
odpiął najpierw jeden, a potem drugi zatrzask terrarium.
Pokrywa uniosła się powolnym, seksownym ruchem,
przywodzącym na myśl wydech. Zjawowąż drgnął czujnie.
Cofnąłem się troszkę, tylko troszkę, usiłując nad sobą
zapanować.
Noga piekła mnie jak licho.
– Z tym chłopcem coś nie tak? – zapytał Ikarus.
– Nie zwracaj na niego uwagi – powiedziała Mandy. –
Powiedz lepiej, co widzisz.
Pornomontażysta zmroził mgiełkę do nieruchomej
stopklatki.
– O, proszę! – oznajmił. – Pogwałcenie przepisów.
Widzicie, te Wurty przysyła nam na prowincję Chimera, ale
trafiają się źle zmontowane kopie.
W tym materiale są jeszcze momenty niedozwolone.
Nielegalne sceny.
Muszę przejrzeć każdą sekundę. Głupiego robota, ale
ktoś ją musi odwalić. Dla ciebie to tylko mgiełka. Dla mnie
to sen, czyjś sen, a wszystkiego pokazać nie można. Cierpi na
tym całość. Ludzie chcą miłości. W tym, tutaj, materiale
bohater dźga ojca szpikulcem od rożna. W oko. Tego
zwyczajnie nie wolno pokazać. Tego rodzaju sceny nie pasują
do Pomowurta.
Zabijają namiętność. Wyciąć draństwo w diabły!
Ikarus wsadził rękę do terrarium i chwycił węża tuż przy
łbie. Gad zaczął się wić jak chlastający bicz, ale Ikarus,
trzymając go pewnie jedną ręką, sięgnął drugą po mały
młotek. Umoczył jego główkę w słoju z jakąś papką.
Był to sok wyciśnięty z rdestu wężownika, jedyne znane
antidotum na ukąszenie zjawowęża. Rdest ten rósł na
równinach Utanki, ponurej krainy z Wurta wysokiego
poziomu, dostępnego tylko dla koneserów. Ikarus puknął
węża delikatnie młotkiem w wierzch łba. Gadowi zamgliły
się wąskie jak szparki oczy i zachwiał łeb.
Na naszych oczach wąż z wściekłością wygryzł kawałek
snu. Cofnął się z nim w pysku z mgiełki, a dwa strumienie
dymu zlały się w nowy stan, czysty stan.
– Tak już lepiej – orzekł Ikarus. – Od razu czyściej. –
Przysunął się do mnie. Zauważyłem w jego oczach maleńkie
żółte plamki, które jakby się rozjarzały jaśniejszym blaskiem,
kiedy podstawiał mi węża pod nos. Odskoczyłem odruchowo,
wpadając plecami na stół montażowy. Wylewały się z niego i
rozpływały po całym pomieszczeniu strumienie gęstej
mgiełki.
– O co chodzi, młodzieńcze? – spytał Ikarus. – Nie
lubisz węży?
– Zabierz go ode mnie! – wrzasnąłem.
Ikarus pomachał mi wężem przed nosem.
– Wszystko pod kontrolą– powiedział. – Jestem szefem
węży.
– Skryba miał niefortunny wypadek – powiedział Żuk. –
Parę lat temu.
Do dziś nie może dojść do siebie.
– Ukąsił go taki?
– Tak.
– Od razu wiedziałem. Masz w sobie Wurta, chłopcze.
– Skąd...
– Wszyscy z początku zaprzeczają.
– Jestem czysty! Powiedz mu, Żuk, że jestem czysty!
– Lepiej, żebyś był – mruknął Żuk. – Nie cierpię hybryd.
Ikarus przewiercał mnie przenikliwym wzrokiem.
– Czysty to zakała, piórkowcu – powiedział, i
przysięgam, że ujrzałem w jego oczach przebłyski odlotów. –
Masz w sobie domieszkę wachy, mały.
Te słowa sprawiły, że wciągnęło mnie wstecz w studnię
wspomnień.
O lata, miesiące, zupełnie jakby czas był wysmarowany
Vazem.
Coś odżywało...
***
Miałem siedemnaście lat. Tego dnia słońce było
czerwone, a drzewa oblepione szpakami. Leżałem na trawie
Platt Fields z dziewczyną imieniem Desdemona. Była moją
piętnastoletnią siostrą, ale bardzo ją kochałem. Za bardzo.
Bardziej, niż to przyjęte. Bardziej, niż to dozwolone. Leżała
na wznak, rozmarzona i gorąca, moja dłoń gładziła ją po
nodze, coraz wyżej i wyżej, a ona się uśmiechała. Obróciła
nieco głowę i zetknęły się nasze usta. Stanął mi. Stanął pod
wpływem własnej siostry. Pięć sekund później dotykała już
przez spodnie mojego stwardniałego członka, a potem
wpełzła na mnie. Jej włosy tworzyły blond aureolę na tle
szkarłatnego słońca, a ja pieściłem palcami wytatuowanego
smoka na jej ramieniu.
– Gdyby ojciec nas teraz zobaczył... – powiedziała.
Tak powiedziała, wyobrażacie sobie? Naprawdę tak
powiedziała. Nie było to żadne Wurtowe urojenie, ani
robobełkot; były to realne słowa z realnych ust. Wargi
Desdemony, w których widziałem dwie połówki snu,
rozchyliły się lekko.
Jej wzgórek łonowy napierał na mojego członka i świat
był piękny.
– Nie mówmy o tacie – odparłem.
– Boję się go, Skrybo.
– Zawsze będę się tobą opiekował.
Pamiętam, że roześmieliśmy się wtedy oboje, a potem te
wargi opadły na moje i złączyliśmy się w pocałunku.
Są rzeczy. których po prostu nie można zniszczyć, i to
wspomnienie właśnie do takich należy.
Pocałowała mnie. Rozpalający zmysły pełen kontakt.
Przesłaniała mi słońce. Leżałem z zamkniętymi oczami. Jej
włosy muskały mi policzki, widziałem światła tańczące pod
powiekami. Byłem w siódmym niebie.
– Zawsze będę cię kochać – rozległ się szept, i nie
potrafię sobie przypomnieć, czy wyszeptałem to ja czy ona.
Czułem coraz silniejszą przyjemność rozpływającą się po
całym mym ciele aż po kostki nóg, zwłaszcza, nie wiadomo
dlaczego, lewą. Tam ta przyjemność zdawała się być
najintensywniejsza, pierwszy raz w życiu taką przeżywałem.
Następne, co pamiętam, to krzyk Desdemony i ból
wypierający w jednej chwili uczucie przyjemności. Siostra
zeskoczyła ze mnie, odwróciła się i rozwarła szeroko oczy na
widok migających barw. Pchnięty jak sprężyną, z ogniem w
nodze poderwałem się do pozycji siedzącej i ujrzałem
owiniętego wokół mojej kostki węża, który wbijał mi w ciało
bliźniacze zęby jadowe, i słońce wydało mi się jednym
wielkim bąblem.
* * *
Do rzeczywistości przywołało mnie ujadanie robosuki.
Otworzyłem oczy. Mandy na wyprężonej smyczy trzymała
Karli rwącą się do węża w ręku Ikarusa.
-Dostarczysz towar, Ikarusie... – mówił Żuk. –
Angielskie Voodoo.
Albo już po twoim wężu...
Kot Gracz
Kot Gracz otwiera co rano swój wielki wór. Kociątka
moje! Ileż w nim listów! Całe szczęście. że Kot ma taki
wielki mózg. dobre narkotyki i cały czas wszechświata na
udzielanie praktycznych porad. Te wasze problemy!
Jak wy, u licha, możecie tam z nimi w ogóle żyć? Realne
życie wydaje się ostatnio takie fizyczne; takie dołujące. A
problem, który gnębi was najbardziej? Jak wmieść się wyżej?
Jak wyrwać się z tego grajdoła? Co zrobić, żeby żyć jak Kot?
Innymi słowy, dajcie mi się dorwać do PIÓREK WIEDZY.
Gdzie kupić jakieś Angielskie Voodoo, jakiegoś Gadającego
Krzaka, jakiś MegaŁeb? Albo wszystko jedno jakie Piórko
Wiedzy, które być może istnieje, a być może nie? Kot
powtarzał to tysiące razy: wiedzy się nie kupuje, na wiedzę
się zapracowuje. No, ale listy wciąż napływają. Powiedzmy
więc sobie raz na zawsze: Wurt Wiedzy jest tylko dla
jednostek, nie dla stada. To wielobarwne kroki po drabinie
snów. Wytwarzają je wniebowzięci dla swojej własnej
rozrywki. Są niebezpieczne dla niewinnych.
Czyli dla was, kiciusie wy moje. Comprendes? Nie
można ich kupić. Jeśli ktoś proponuje wam odsprzedaż
takiego, to wierzcie mi, wciska wam podróbkę, piracką
kopię. Piraci nie dają wiedzy, oni kradną tylko wasze
pieniądze. I sprowadzają na was rozczarowanie. Bo te liche
miksy są wszystkie, bez wyjątku, zainfekowane Żmijkami. A
jeśli nie wiecie, co to Żmijki, to powinniście trzymać się na
tysiące mil od Wurta Wiedzy.
To moje ostatnie ostrzeżenie.
Angielski ogród
Żuk wcisnął trochę Vazu w kolejny zamek i
odjechaliśmy do bazy tanim zdezelowanym fordem.
Czuliśmy się uskrzydleni, a nastrajały nas tak wrażenia
wyniesione z seksownego pornosa oraz piórko Voodoo, które
ściskałem mocno w palcach. Samochód był pełen śmiechu i
świrowania, a każda mijana latarnia uliczna wydobywała z
Piórka Wiedzy czarowne lśnienia; mieniło się w moich
dłoniach czernią, różem i złotem, a najpiękniejsze było to
złoto. Wpadliśmy do Ogrodów Rusholme jak zwycięscy
wojownicy. Czekała na nas Skierka. Pomimo
gwarantowanych zabezpieczeń dostała się jakoś do
mieszkania i Żuk chciał wiedzieć, jak jej się to udało.
– Nie wiem, Żuczek – odparłem.
– Dawałeś jej klucz?
– Ja?
Skierka siedziała na kanapie i z niewzruszonym
spokojem żuła czekogumę.
– Wyrzuć stąd tego bachora, Skrybo.
Spróbowałem, ale poniosłem sromotną klęskę. Dzieciak
się zaparł.
– Nie chce się ruszyć, Żuczku – wysapałem, ciągnąc ją
za ręce. Można by pomyśleć, że ktoś wysmarował jej zadek
anty– Vazem.
– Należę teraz do bandy – oświadczyła Skierka. – Na
miejsce Bridget.
– Ta gówniara jeszcze tutaj? – spytał Żuk.
– Ano jeszcze...
– Czyś ty już zupełnie ocipiał? Klucze rozdajesz komu
popadnie?
– Ona jest samotna, Żuczek. Ma okropną sytuację
domową...
Mandy parsknęła śmiechem.
– Jedźmy z tym koksem, Żuczek! – powiedziała.
Żuk podszedł do stołu i zaczął wcierać Vaz w lotki
piórka Voodoo. Widziałem pobłyskujące żółte lśnienia
otwierające w mojej wyobraźni drzwi do żółtej mgiełki, w
której czekała na mnie siostra. Żuk wyłuskał Parę Dżemów,
tak jakby spodziewał się ciężkiego odlotu, łaskocząc
jednocześnie Mandy piórkiem po twarzy.
– Spróbuj, czy rozmiar ci pasuje – powiedział i
wepchnął je Mandy w usta.
– O, bogowie – jęknęła, przyjmując piórko jak
robokurwa. – Wilgotnieję.
Żuk ruszył w stronę Skierki.
– Żuk! To dla niej za mocne!
– Sama się prosi, Skrybo, niech bierze.
– Jest nieletnia, Żuczek...
– Wszyscy jesteśmy nieletni – odparł, a Skierka ochoczo
otworzyła buzię, gotowa przyjąć dar. Żuk wsunął piórko w
usta dziewczynki. Widać było, że go to podnieca. Założę się,
że podrajcowany wciąż Różowym pornosem, dostał wzwodu.
– Robiłaś to już kiedyś? – spytała Mandy z sennych
głębin Wurta.
– Pewnie, że robiłam. Mnóstwo razy! – odparła Skierka.
– No to łykaj – powiedział Żuk.
– Uspokój się, Żuk – zaprotestowałem. – Mandy, pomóż
mi...
Ale Mandy już nie było, odleciała na piórku.
Po chwili w jej ślady poszła Skierka.
Zostaliśmy tylko ja i Żuk.
– Żuk?
– Co?
– Chyba źle robimy. Zbastuj trochę.
– Tak? A bo co?
– Voodoo jest niebezpieczne. Jeszcze go nie znasz, Żuk.
Ja tam byłem.
Ono...
– Przyssij się, mały! Straciliśmy Brid i Stwora, żeby ci
dogodzić. Bierz teraz, kurwa, i nie marudź! Szukajmy tej
twojej siostry.
Otworzyłem usta, żeby dalej protestować, ale zanim
zdążyłem coś powiedzieć, Żuk wepchnął mi w nie piórko i ja
też zacząłem odlatywać, odlatywać na dobre, aż do
wilgotnego źródła, i tak jak dawno temu, z Desdemoną u
boku, poczułem przewijającą się czołówkę i chwilę potem już
mnie nie było...
WITAJCIE W ANGIELSKIM VOODOO.
PRZYGOTUJCIE SIĘ NA ROZKOSZ. WIEDZA JEST
SEKSY. PRZYGOTUJCIE SIĘ NA BÓL.
WIEDZA JEST TORTURĄ.
...spadałem na ogrody.
* * *
Ogród był zadbany i piękny, kwintesencja angielskości,
dokładnie taki, jakim go zapamiętałem, z szemrzącymi
fontannami i masą dziko rosnących kwiatów,
przepełniających klomby. Otaczał go kręgiem mur, odległy
jednak o wiele mil, a poza tym zupełnie mnie nie obchodziło,
co jest po drugiej stronie. Mnie interesował tylko ogród;
upojne wonie pieściły zmysły, a fala rozkoszy dławiła,
odnosiłem wrażenie, że każda kropla płynącej żyłami krwi
przypuszcza zdradziecki szturm na mego członka. Chciałem
eksplodować w boginię ziemi, wiedźmę gleby. Najchętniej
wykopałbym dziurę w ziemi, żeby to uczynić, ale coś mnie
powstrzymywało: świadomość misji. Byłem w Wurtcie i
wiedziałem, że w nim jestem, ale nie na skutek Nawiedzenia!
Czułem przepływające przeze mnie prądy samokontroli,
zupełnie jakbym został czymś zaszczepiony, jakąś nową
wiedzą. Znajdowałem się w ogrodzie Angielskiego Voodoo,
szukałem tu piórka Osobliwej Żółci otwierającego drogę do
miejsca, gdzie czekała na mnie cierpiąca Desdemona. Żuk z
Mandy, trzymając się za ręce, spacerowali pośród kwiatów
jak kochankowie.
Skierka zerwała kwiat i unosiła go ku nozdrzom.
Uśmiechała się, łaskotana zapachem. Suka Karli goniła za
motylami między krzakami dzikiej róży, obsypywały ją
opadające płatki. Cholera! Najwyraźniej Żuk również
robosuce wsunął piórko w pysk. Mniejsza z tym. Byliśmy tu
wszyscy, dobrześmy się bawili. Wiedza sączyła się z kwiatów
jak pyłkowe tchnienie. Żuk uniósł rękę, pomachał do mnie
jakoś leniwie, a ja odpowiedziałem mu tym samym.
Świat był błogi. Zapadałem w mgiełkę spokoju i tylko
na tym się skupiałem.
Rozglądałem się za ogrodnikami. Tymi, których
spotkaliśmy z Desdemoną poprzednio. Albo chociaż za
ptakami na drzewach. Ale ogród był pusty. Tylko Skitrowcy
spacerowali tu pośród kwiatów.
Ogród był pusty.
Coś mi tu nie pasowało.
– Żuk! – zawołałem. Odwrócił do mnie rozanieloną,
uśmiechniętą twarz. – Coś jest nie tak – powiedziałem. Żuk
dalej się uśmiechał.
– Wszystko gra, Skrybku – odparł cicho. Przyciągnął
Mandy mocniej do siebie, upajając się jej bliskością.
Coś mi tu jednak nie pasowało.
Poruszenie w trawie, pod moimi nogami. Może to żółty
ptak szukający pożywienia? Spuściłem wzrok.
Pomiędzy źdźbłami trawy i łodyżkami kwiatów pełzał
fiolet z zielenią.
Zjawowąż!
Te oślizłe kreatury znalazły drogę nawet do ogrodu
rozkoszy.
Cofnąłem się o krok – Żuk!
Za późno.
Wąż unosi się z trawy, wypełniając ogród swoim
biczowatym cielskiem. Wpatrują się we mnie wężowe oczy.
O, cholera!
Jak on się tu dostał?
– Żuk! – krzyknąłem. – Tu jest Żmijka! Piórko nie jest
prawdziwe. To piracka kopia!
Żuk za daleko już odjechał, by się tym przejmować. A
wąż śmiał się ze mnie.
W WASZYM SYSTEMIE JEST JAKAŚ ŻMIJKA,
MALUTKI.
– Co się dzieje? – spytałem.
Żmijka to wirusowy implant, zarazek wprowadzony do
systemu Wurta – sposób na zadawanie cierpienia.
JESTEŚCIE W TEATRZE. NAZYWA SIĘ
ANGIELSKIE VOODOO.
TO PIRACKIE PIÓRKO WIEDZY. BEZWZGLĘDNIE
NIELEGALNE.
NIC, CO TU OGLĄDACIE, NIE JEST
RZECZYWISTE.
– Co?
– To gorsze od rzeczywistości. Jesteście aresztowani,
chłopcze. Czy to do ciebie dociera?
Cofnąłem się od tego wrednego pyska i rozejrzałem za
Żukiem i Mandy, za Skierką i Karli. Zobaczyłem tylko cztery
chwiejne sylwetki w trakcie odskoku i w następnej chwili
poszedłem w ich ślady, odskoczyłem, a ogród zblakł do łachy
poczerniałego zielska...
* * *
Uśmiechała się do mnie policjantka Murdoch. Jej
rozdziabowaty partner stał pół metra dalej, przy drzwiach
łazienki, przesłaniając sobą mój poster z Madonną. Po pokoju
wił się fioletowo-zielonymi skrętami cielska cienioglina
wprost z ogrodu. Partner Murdoch emitował to widmo z
przenośnego nadajnika, a wąż kierował na nas infowiązkę.
Nigdy jeszcze takiego nie widziałem. Był to wąż z ogrodu;
przeszedł za nami do realnego świata. Musiał mieć w sobie
trochę Wurta – robo, widmo, Wurt – wszystko to wymieszane
w dwumetrowy odcinek gęstego dymu o pomarańczowych
ślepiach omiatających nas wszystkich infowiązką; z żółtych
splotów wydobył się głos:
MAMY PODSTAWY PODEJRZEWAĆ, ŻE TO GRA
NIELEGALNA.
– Nie. Ja... to... to tylko...
Siedziałem znowu w moim ulubionym fotelu, szukając
rozpaczliwie słów. Nic rozsądnego nie przychodziło mi do
głowy.
PROSZĘ WYJAŚNIĆ SPRAWĘ POJAZDU
ZAPARKOWANEGO NA DZIEDZIŃCU.
Nie potrafiłem. Nie byłem w stanie się poruszyć. Nie
mogłem nawet kiwnąć palcem w swej obronie.
PROSZĘ WYJAŚNIĆ TEN AKT POGWAŁCENIA
PRAWA.
– Ja... nie potrafię.
Z całego mojego ciała poruszały się tylko usta, a i to
niezbornie. Bełkotałem jakieś usprawiedliwienia, mętne
usprawiedliwienia.
Mandy i Żuk leżeli na kanapie, nadal objęci tak jak w
ogrodzie. Widziałem, że ich ciała są jeszcze w trakcie
odskoku ze snu, chociaż twarzy nie pokazywali. Skierka stała
przy kominku, oczy miała pełne życia. Przyglądała się
chytrze Murdoch. Nic nie kombinuj, mała. Ta baba stłucze
cię na kwaśne jabłko. Robosuka Karli warowała przy nodze
Skierki, pod sierścią dygotały jej plastykowe kości.
WSPOMNIANY POJAZD NIE JEST
ZAREJESTROWANY NA NAZWISKO ŻADNEJ Z
OBECNYCH TU OSÓB.
Skierka zaczęła się przesuwać chyłkiem w stronę
policjantki.
JESTEŚCIE RÓWNIEŻ PODEJRZANI O
NABYWANIE I WYKORZYSTYWANIE ROZMAITYCH
INNYCH NIELEGALNYCH ARTYKUŁÓW, TAKICH
JAK...
– Wystarczy, Shaka– rzuciła Murdoch.
To te stwory mają imiona?! Te dymne widma? Nie
wiedziałem.
' PRZYSŁUGUJĄ IM OKREŚLONE PRAWA NA
MOCY DEKRETU NUMER PIĘĆ.
– Oczywiście, że przysługują – burknęła Murdoch. – Ale
teraz ja przejmuję inicjatywę.
Skierka była już pół metra od Murdoch. Żuk i Mandy
nadał leżeli w objęciach, nadal drżeli, ale powoli, bardzo
powoli zaczynali dochodzić do siebie.
PODEJRZANI RÓWNIEŻ O PRZETRZYMYWANIE
OBCEJ WURTISTOTY. ŻYWEGO NARKOTYKU.
DEKRET NUMER PIĘTNAŚCIE JEDNOZNACZNIE
STANOWI...
– Dosyć! – krzyknęła Murdoch. – To ja ich
namierzyłam. Ja ci ich nadałam. Przetrzymywanie,
posiadanie, przemyt. Wszystko, co chcesz.
Przychodzisz na gotowe. – Wyciągnęła zza paska
pistolet zapalający. Fotel obejmował mnie ciasno, a w
palcach wciąż czułem dotyk ogrodu.
– Gra skończona. Partnerze, skuć ich.
Ciałoglina ruszył ku nam rozkołysanym krokiem,
przelewając z nogi na nogę ciężar wielkiego brzuszyska.
Mandy już się ocknęła i przekręcała twarzą do miejsca akcji.
Oczy nabiegały jej strachem. Żuk jeszcze nie reagował. Leżał
zwinięty na kanapie, drżąc po odskoku, oszołomiony
Wurtzwłoką.
– Z drogi, dziewczyno – powiedziała Murdoch, nie
spoglądając nawet na Mandy. Mandy wstała z kanapy
spokojna i obojętna. Murdoch mierzyła z pistoletu prosto w
głowę Żuka. – Dobra, szefie, pobudka.
Żuk ani drgnął.
Tak samo ja. Odnosiłem wrażenie, że czas spowolnił
swój bieg, a ja jestem tylko muchą z wysmarowanymi
miodem skrzydełkami, schwytaną w jego sidła.
TO NIE JEST STANDARDOWA PROCEDURA
odezwał się widmoglina.
– To może złożysz skargę, Shaka?
NIE, PSZEPANI. NIE ZŁOŻĘ.
Karli i Skierka ruszyły w stronę Murdoch. Pazury suki
zaskrobały o dywan.
– Odwołaj je, mały. Wiesz, że to koniec.
Chciałem, ale wargi miałem spieczone i drętwe, a język
jak kołek.
– Odwołaj je, kurwa! ! ! – wydarła się Murdoch,
zaciskając palce na pistolecie zapalającym, wycelowanym
dokładnie w potylicę Żuka.
Oto, gdzie buja ten bohater, kiedy najbardziej go
potrzeba. Śpi sobie w najlepsze na starej, zarobaczonej
kanapie, kupionej za niecałego piątaka w Graciarni.
– Jedną już skułem, Murdoch – wydyszał partner. Jego
słowa tonęły w ciężkim sapaniu. Zerknąłem w tamtą stronę.
Chodziło o Mandy, tłusty gliniarz przykuł ją sobie
kajdankami do nadgarstka. Sprawiał wrażenie bardzo z siebie
zadowolonego. Najprawdopodobniej nie spotkał jeszcze
takiej jak Mandy dziewczyny.
Wkrótce miał się o tym przekonać.
Widmoglina zamiatał infowiązką po całym pokoju,
szukając dowodów.
MAM COŚ zameldował w pewnej chwili.
– Co? – spytała Murdoch.
BRAK JESZCZE WYSTARCZAJĄCYCH DANYCH.
– Dzięki za informacje, Shaka, ale chyba działasz mi
trochę na nerwy.
ZROZUMIAŁEM. Oczy Shaki zapłonęły
jasnopomarańczowo, gotując się do wyemitowania
ogniowiązki.
– Tylko spokojnie, ludzie. – Murdoch dawała dobre
przedstawienie, ale ja dostrzegałem na jej twarzy kropelki
potu. – Ciebie też to dotyczy, Shaka! Schłodź te wiązki, bo
jeszcze krzywdę komuś zrobisz.
I oczy widmowęża przełączyły się z emisji gorącej na
zimną. Z całego wijącego się cielska gada przebijało
rozczarowanie.
Skierka i Karli były już bliskie podjęcia decyzji, tylko
nie wiedziały. co robić, jak to rozegrać. Skierka wyciągała
rękę, tak jakby chciała powiedzieć: "Proszę nie robić
krzywdy moim przyjaciołom, pani policjantko", i wcale nie
miałbym jej tego za złe. Suka warczała cicho.
– Cofnij się, Skierko – powiedziałem, odnosząc
wrażenie, że zamiast języka mam w ustach ochłap mięsa. I
mała cofnęła się, czyli miałem u niej jakąś żałosną namiastkę
moresu. Opuściła powoli rękę i zaczęła miętosić w palcach
fałdy brudnej sukienki.
– Cofnij się, Karli. – Ponownie mój głos. I suka też
posłuchała, a więc może zawdzięczałem Suzie więcej, niż
myślałem. Oddała mi władzę nad psem, przekazała ją w
całkowitej tajemnicy. Karli cofnęła się trochę, ale ślepia
miała wciąż czujne, pełne żądzy walki.
– Okay. W porządku. – Murdoch odetchnęła, ale nadal
mierzyła z pistoletu prosto w mózg Żuka. – Skuj teraz tego
tam – dorzuciła, wskazując ruchem głowy na mnie. Jej
partner, ciągnąc za sobą Mandy, ruszył do mojego fotela. W
wolnej ręce trzymał drugie kajdanki.
– Ręce mi się kończą, Murdoch – zauważył.
– Rób, kurwa, co mówię! – padła odpowiedź. – Do
fotela! – Gruby gliniarz stanął nade mną, gmerając
nieporadnie kluczykiem w zamku kajdanek.
Gościu był nieudacznikiem, już to zauważyłem, ale
powstało w nim jeszcze trochę ikry. Pomachał kajdankami
przed moimi półprzytomnymi oczami.
– Spokojnie, młodzieńcze – wymruczał.
Nie miałem władzy nad ciałem, mogłem jednak
poruszać ustami, już się o tym przekonałem.
– W dupę mnie pocałuj, grubasie– powiedziałem,
dziwiąc się samemu sobie, że stać mnie na takie słowa.
– To koniec, ważniaku – rzuciła Murdoch do śpiącego
Żuka. Żuk drgnął, wybudzając się z głębokiego snu.
– Wiem – wymamrotał głosem ociekającym jeszcze
sokiem gry. Wiem, kiedy przegrywam.
To do ciebie niepodobne, Żuk. Gdzie się podziała twoja
hardość?
Gruby partner trzymał mnie wolną ręką za nadgarstek i z
samozaparciem próbował przykuć go kajdankami do fotela.
Szamotałem się z nim niemrawo, ale Wurtzwłoka wciąż
jeszcze zamulała mi mózg i w półśnie oczekiwałem świtu.
Kajdanki pobrzękiwały, nie zatrzaskując się. Gliniarz
kropelkami potu zraszał mi spodnie.
– No – mruknął. – Dalej! – Chyba bardziej do kajdanek,
niż do mnie.
– Zdaje się, że ci już powiedziałem – odezwałem się. –
Weź, i w dupę mnie pocałuj.
Spojrzał na mnie jak na zły sen, z którego nie może się
przebudzić.
I bardzo dobrze. I o to chodzi.
– Wstawaj, Żuk, tylko powoli– powiedziała Murdoch.
– Wstaję jak spóźniony pociąg – wymamrotał Żuk,
przekręcając się na kanapie. – Wygrałaś, Murdoch. Gra
skończona.
Gruby gliniarz, zaaferowany szarpaniną ze mną,
zapomniał o Mandy.
W odróżnieniu od widmogliny: WYDAJE MI SIĘ, SIR,
ŻE ONA CHCE...
Było już za późno.
Mandy obróciła się, wsparła plecami o plecy gliniarza,
wolną ręką chwyciła go od tyłu za szyję i szarpnęła do siebie
tak silnie, że zaczął krzyczeć. Poczułem, że opadają ze mnie
ostatnie warstwy Wurta i umysł się wyostrza. Moje ręce
wystrzeliły błyskawicznie, szybciej niż węże, ku wolnej dłoni
gliniarza, którą usiłował podważać palce Mandy. Zacisnąłem
dłoń na jego kłykciach.
– Powiedziałem: spadaj, wieprzu.
Murdoch, widząc co się święci, spuściła Żuka z muszki
pistoletu, by obrać nowy cel. Żuk przekręcił się na kanapie i
usiadł na jej brzeżku, trzymając już rękę za pazuchą kurtki.
MURDOCH! MAM COŚ!
Ale Murdoch zrozumiała już swój błąd. Odwracała się z
powrotem do Żuka, ale było za późno, o wiele za późno. Żuk
wyszarpnął rękę zza pazuchy, w dłoni ściskał pistolet. Swój
pistolet. Wreszcie w użyciu.
– To już ta godzina, Murdoch? – wycedził.
– Shaka! – Okrzyk Murdoch zdopingował widmowęża
do działania.
Jego wiązki skoncentrowały się na pistolecie w dłoni
Żuka.
PISTOLET ZAPALAJĄCY. KALIBER 0.38. PEŁNY
MAGAZYNEK.
SZEŚĆ POCISKÓW.
Partner Murdoch wyrywał się mnie i Mandy, ale mocno
go trzymaliśmy.
– Juhu! – krzyknęła Mandy. – Istniejemy!
– Nie rób głupstw – ostrzegła Żuka Murdoch.
– Zabij, Karli! – krzyknąłem. – Niszcz!
Młodej suce nie trzeba było tego powtarzać.
Pistolet zapalający Murdoch ryknął i bluznął
płomieniem, ale suka była już przy policjantce i zbiła ją z
nóg. Karli przygniotła całym ciężarem leżącą na podłodze
Murdoch i kąsała ją po twarzy. Pocisk utkwił w ścianie,
strącając płatki z zegara, a spanikowany Shaka szył wiązką
na oślep. Skierka biegła już z zaciśniętymi piąstkami do mnie
i grubego partnera Murdoch. Żuk wymachiwał swoim
pistoletem, a z jego oczu wyzierał czysty Dżem.
Ciałoglina posłał mnie potężnym pchnięciem wydatnego
kałduna z powrotem na fotel, i wlokąc za sobą Mandy, z
którą wciąż był skuty, zaszarżował na Żuka. Mandy waliła go
pięścią po plecach, wymyślając na całe gardło od najgorszych
skurwieli, ale gliniarz, nie zwracając na nią uwagi, schylał się
już po leżący na podłodze pistolet Murdoch.
Czasami trochę za daleko się posuwamy, partnerze.
Żuk strzelił do niego.
Żuk go zastrzelił! I chociaż od tamtego miejsca i czasu
dzieli mnie teraz tyle mil i dni wciąż słyszę ten wytrysk
płomienia.
Murdoch krzyczała pod suką Karli, odpychając od siebie
zakrwawionymi pięściami te mordercze szczęki. Suka gryzła
ją po palcach. Ciałogliniarska krew bryzgała na ściany i
podłogę. Ależ to była piękna jatka, prawdziwy
ogród szkarłatnych ran, i radował mnie ów widok. Moje
życie wyrwało się na kilka tamtych chwil spod kontroli.
– Shaka! – wrzasnęła Murdoch. Twarz miała całą we
krwi od psich kłów. – Shaka, wzywaj pomoc! Wzywaj
pomoc!
Wszędzie opadały płatki, osypywały się fałami z
roztrzaskanego cyferblatu zegara, a Shaka, emitując poprzez
te płatki wiązkę, łączył się z posterunkiem. Tylko że ta
wiązka była teraz gorąca! W zetknięciu z nią płatki stawały w
ogniu; wąż siekł wiązką, zdecydowany spalić wszystko. Linia
ognia sunęła po oparciu kanapy w stronę Żuka. Widząc to,
Żuk strzelił do węża. Widma nie można, rzecz jasna,
zastrzelić. Pocisk Żuka przedziurawił tylko skrzynkę
antenową widmogliny. Shaka stał się rannym duchem.
Zwyczajnym widmem, bladym, walczącym o życie
widmem. Jego wiązki zgasły. Pysk zastygł w milczącym
krzyku, a w cielsku z dymu zaczęły się otwierać dziury.
Przybladł do czarnej, głębokiej pustki, która oznacza
Widmośmierć.
Żuk siedział na kanapie jak przyklejony, trzymając
pistolet w zaciśniętych kurczowo dłoniach, oczy miał jeszcze
rozszerzone bitewnym podnieceniem. Murdoch krzyczała
spod suki.
– Ściągnijcie ze mnie to bydlę! – wrzasnęła Mandy.
Twarz miała zapaćkaną gęstą krwią ciało gliniarza.
– Błagam, niech mnie ktoś rozkuje.
Nareszcie mogłem się poruszać. Otrząsając się ze
strachu, wstałem z czepiającego się mnie fotela. Podszedłem
do martwego gliniarza. Znalazłem na podłodze kluczyki i
uwolniłem Mandy.
– Dzięki, Skrybku – powiedziała.
Kajdanki, których jedna bransoletka obejmowała nadał
przegub gliniarza, opadły na linoleum. Obok ciała leżał sobie
pistolet Murdoch. Podniosłem go i wsunąłem do kieszeni.
– Wystarczy, Karli. – Suka cofnęła się z ociąganiem.
Żuk wstał z kanapy i przyłożył pistolet zapalający do
skroni Murdoch.
Aż miło było patrzeć na jej zakrwawioną, wykrzywioną
strachem gębę.
Czekała na ten moment, zaciskając mocno swoje
gliniarskie powieki. Dostrzegłem piórko leżące na podłodze,
obok głowy Murdoch. Podniosłem je. Tanie, podrabiane
Piórko Wiedzy przybierało w moich dłoniach beżową barwę.
– Wystarczy, Żuk – powiedziałem. – Robota wykonana.
Wszyscy gdzieś tam jesteśmy, czekając na zaistnienie.
Część druga
Dzień dwudziesty
pierwszy
“Kochany, będziesz go miał do oporu".
Zanieczyszczony basem
– Pora na gwóźdź wieczoru! Wczujcie się! Wczujcie!
Dwie dłonie, każda osobno, ale w takt dominującego rytmu,
obsługują syjamskie decki.
– Pora na wielki gwóźdź wieczoru! Specjalnie dla
wielbicieli Collyhursta. Oni tu są! Są w tym pieprzonym
Limbie!
Dwie dłonie, dwie małe ludzkie dłonie, obsługują
podwójne, potrójne, poczwórne decki aparatury Systemu
limbicznego.
– Oto kawałek importowany specjalnie dla was! Aż z
Noirpool! Leci na cały zicher z Systemu limbicznego,
nowość z północy. Oto spływa na was pierwszej klasy sen!
Ha ha ha! Tańczyć, frajerzy, tańczyć!
Bliźniacze dłonie obsługują nieskończoność decków,
miksują sny z historiami czasu rzeczywistego, wyciskają
siódme poty z ciasno upchanych ciał. Potrafię poderwać do
tańca umarłego. Co tam, kurwa! Potrafię poderwać do tańca
robota, poderwać do tańca Widmo.
Patrzyłem przez szybę kabiny, obserwowałem z góry
ciżbę podrygującą lędźwia w lędźwie, albo w pojedynkę.
Mężczyźni, kobiety, rzeczywiści albo Wurtowi. Robo albo
dymki. Wreszcie poruszam nimi wszystkimi, całą tą
zbieraniną, wszystkimi najprzeróżniejszymi formami
istnienia, poruszam nimi w rytm najnowszego remiksu z
Interaktywnej Madonny.
– Nareszcie wszyscy razem! – krzyknąłem. I mój
wzmocniony głos poniósł się na cały kraj, nad wszystkimi
otwartymi przestrzeniami, docierając do wszystkich
Limbotek, do wszystkich najmroczniejszych zakamarków.
– Puszczaj tę Limbiczną łupankę, biały chłopaczku –
zawołał ktoś z parkietu tanecznego. Głos dotarł do mnie
przez system niczym flara, sama purpurowa jasność, po
prostu głos jakiejś przypadkowej dziewczyny, wychwycony
w odpowiedniej chwili, ale na tę chwilę jego właścicielka
stała się królową.
– Mówi do was na żywo i bezpośrednio, z przerwy
między taktami, tu, z samej góry, Mistrz Ceremonii Inkaust,
w skrócie MC Ink. To kawałek dla ciebie, samotna tancerko!
Z życiem teraz! Tańcz!
Posłuchała. I wszyscy poszli za jej przykładem. I cała
buda zaczęła zachodzić mgiełką, zakołysała się w rytm
muzyki.
– Trafiasz do nich, Ink! – zauważyła Skierka z kąta, w
którym siedziała, jedząc Bassburgera z plastykowej tacy. –
Rozruszałeś towarzycho, i to jak!
– Nie, no, słuchaj, jeszcze wcześnie. Uważaj, bo
zapeszysz!
– Byle tak dalej – wymamrotała pomiędzy kolejnymi
kęsami. W tym momencie pukanie do drzwi. Aj, waj. Znowu
jakaś glinda.
– Nie mam czasu – krzyczę.
– Ej tam, panie Di-dżej, weź, dołóż trochę basu – woła
głos zza przepierzenia. Nie rozpoznaję go, ale Skierka uchyla
mimo wszystko drzwi i widzę za nimi jakiegoś wymoczka z
wyrazem głębokiego niedosytu w oczach.
– Za mało basu, człowiek – mówi, oczy ma pełne
szklistej ekstazy. – Więcej basu! Więcej basu!
– Ja tak nie uważam – odpowiadam. Jakby mnie nie
słyszał.
– No dorzuć tego basu! Bądź człowiekiem!
Skierka przesuwa się i zasłania sobą szparę w drzwiach.
– Pan Ink mówi, że nie – informuje klienta.
– Oj, weźcie!
– Idź w pizdu, w gruchę lecieć, niedoróbku! – mówi
Skierka i zatrzaskuje gościowi przed nosem drzwi kabiny.
Ta mała za szybko dorasta, i to chyba z mojej winy.
Ale ja już się takimi rzeczami nie przejmuję.
Tracę wolę przejmowania się czymkolwiek i odkrywam,
że to piękne.
Może zmieniam się na gorsze. Może na lepsze.
Bo kto wie, czy gorsze nie jest lepsze, kiedy człowiek
stoczy się dostatecznie nisko.
Rzucam krążek na matę decka, kładę igłę strzykawy w
rowku rozbiegowym, podregulowuję odsłuch w słuchawkach,
a następnie wyzwalam z całej aparatury maniacki wrzask.
– Oto kawałek dla was! Kawałek dla narodu! Dla
wszystkich i każdego z osobna. Dla was, Limbiczne ćpuny!
Oto najnowsza produkcja Dingo Zadka! Ochrzcili ją:
“Próbkowany pod flekiem". Wiecie chyba, dlaczego! Dingo
Zadek z Wilkołakami na żywo w swoim ostatnim hicie, za
moment, Na razie remiks “Deszczowej dziewczyny".
“Próbkowany pod pierzyną"! Mocna rzecz, kochani!
– Mogę iść na pogigowy bankiet, Ink? – pyta Skierka.
– Nie, nie możesz. Pomaszerujesz prosto do domu. Karli
cię tam odprowadzi, a ja przyjdę później.
– Oj, Skrybku...
– Nie nazywaj mnie tak.
Podkręcałem decki coraz głośniej, aż do Ultimaksa, huk
narastał. Ludzie podrygują, tłoczą się, improwizują, ogarnia
ich amok. Z ciemnego kąta zawyła w takt muzyki robosuka
Karli, dałem ją wiec bezpośrednio na fonię, wmiksowując to
ujadanie w rytm. Tłum to podchwycił, wyjąc do wyświe-
tlanych nad salą księżyców w pełni. Wyglądali jak stado
lisów w rui. Tylko patrzeć, jak zaczną się parzyć, a to
wszystko dzięki mojej muzyce; byłem w siódmym niebie,
kochałem władzę; i naraz znowu pukanie do drzwi
– Każ im spadać, Skierko. Żadnych targów.
– Spadajcie! – zawołała Skierka. – Żadnych targów!
– To ja, Skrybo – dobiegł głos zza drzwi i na jego
dźwięk ręce zawisły mi nad deckami. Tancerze wypadli z
rytmu, zmylili krok, i system przyniósł mi ich protestacyjny
jęk.
O, cholera! O, nie! Nie teraz!
– Mandy? – spytała Skierka.
– Spław ją! – warknąłem.
– MC Inky jest zajęty – zawołała niepewnie w kierunku
zamkniętych drzwi.
Nic z tego.
– To ja, Skrybku. Niezupełnie już nowa dziewczyna. A
potem cisza i moja walka z samym sobą, by puścić ten silny
głos, głos Mandy, mimo uszu.
– Jest ze mną Żuk – dorzuciła i zacząłem się troszkę
łamać.
– Skryba? – To wołał Żuk; głos miał taki nalegający, taki
przymilny.
Pieprzę! Z tym już koniec.
– Ja się tak nie nazywam, stary. – Opierałem się, a
przynajmniej próbowałem.
– Żuk chce się z tobą zobaczyć, Skrybku – wtrąciła
błagalnym tonem Mandy. – Nie może sobie znaleźć miejsca
bez twojej akcji.
Płynęły chwile, głos Dingo Zadka doprowadzał tłum do
ekstazy, a Skierka patrzyła na mnie z tym wyrazem w oczach,
z tym słodkim wyrazem.
– Mam ich wpuścić, panie Skry... znaczy się, Ink?
Przeszło siedem taktów muzyki, zanim odpowiedziałem.
Drzwi kabiny otwierają się i ta bezbożna dwójka, ta para
grzeszników wpada do pomieszczenia Di-dżeja, i nie byłem
w stanie temu zapobiec, moje chwiejne serce przepełniała
miłość do nich. Posiniaczona miłość, jeśli chodzi o ścisłość.
– Skrybo! – huknął wylewnie Żuk.
– Spoko, Żuk – odburknąłem. – Nazywam się teraz MC
Inky.
– Tak, tak. Słyszałem. – Oczy błyszczały mu potrójnym
blaskiem. – Kopę lat, stary.
– Jasne.
Celowo tłumiłem miotające mną uczucia, żeby mu
dokuczyć, żeby się odkuć, żeby wyrównać rachunki.
Żeby wyrównać rachunki. Bo czasami trzeba robić
wszystko, co się da, żeby się nie uśmiechnąć, nawet odrobinę.
– Skrybo, kochany, widzę, że masz tu ze sobą całą świtę!
– Zajęty jestem, Żuczek – odburknąłem. I faktycznie
byłem, obsługiwałem decki niczym pielgrzym szukający
drogi do Boga. To znaczy do boga Limboteki. Boga muzyki,
ukrytego w rytmach.
– Skierkę i sukę Karli – ciągnął Żuk. – Prowadzasz się z
nimi. To ci się chwali. A ja myślałem, że ostatnio jesteś na
tym świecie sam jak palec.
– Może za mało mnie znasz, Żuczek. – Spojrzałem mu w
oczy i zobaczyłem czającego się tam ducha frustracji.
Żuk był jak zombie. Jeden z tych zombie, które widuje
się przy pracy na całodobowych stacjach benzynowych, jak z
nabiegłymi krwią, pełnymi oparów, znudzonymi oczyma
nalewają paliwo i Vaz w baki rajfurmobili. Nigdy dotąd nie
widziałem Żuka tak znudzonego.
– Tu akurat może masz rację – przyznał. Musiałem się
odwrócić.
– Jak leci, Mandy?
– Powolutku, Skrybo – odparła. Włosy miała czerwone
jak lakier na skrzynce pocztowej i to przyprawiało mnie o
dreszcz.
– No, Mandy – wymamrotał Żuk. – Poznaj Skrybę na
nowo. Zarabia teraz na siebie. Puszcza te... jak im tam,
cholera... a, nieważne...
Jego głos odpłyną] w dal, a wzrok wybiegł na dobre
tysiąc metrów, poza granice tego królestwa, i skupił się tam
na jakimś cudzie.
– Na czym on jest, Mandy?
– Na Tasiemcorobaczywcu.
O, kurczę. Tasiemcorobaczywiec. To złe piórko, Żuczku.
Źle pograłeś.
– Cholera, człowieku! – powiedziałem, odwracając się
znowu do niego. – Co się z tobą dzieje?
– Ej, Skrybo?! – zapytał. – Jak ci się udało tak ustawić?
Masz jakieś kontakty?
– Owszem, mam.
– Super!
– Tak. Super – odparłem. – Wyglądasz na całkiem
zbzykanego, Żuczek.
– Chyba tak. Ale to dobre bzykanko.
– Słychać coś o Stworze albo Bridget?
– A jakże, codziennie.
– Naprawdę?
– Co dzień z nimi jestem.
– Znalazłeś, ich?
– Jasne. Są tutaj, robaczki – i popukał się nie obciętym
paznokciem w skroń. No tak, Tasiemcorobaczywiec.
– A ty co tu robisz, Mandy? – zapytałem.
– Powiedział, że chce ciebie odszukać. Powiedział, że
chce odnowić z tobą bliski kontakt...
– Święta racja, Skrybku – wtrącił Żuk.
– Powiedział, że chce zebrać z powrotem Skitrowców.
– Skitrowcy nie żyją – powiedziałem. Żuk otworzył i
zaniknął usta, jak Termoryba przeżuwająca zakażoną krew.
W tym momencie na scenę wypadł Dingo Zadek ze sforą
akompaniujących mu Wilkołaków. Stanowili obszarpaną
zbieraninę hybryd; robopsy, widmopsy, dziewczyny i chłopcy
psy. Podnieśli ogłuszającą wrzawę, wyjąc co sił w płucach
jak wilki i waląc się pięściami po futrach, i pomimo gniewu,
jaki mnie zalewał, udało mi się to wyciszyć na mikserze.
– Co robimy, Psoludzie? – krzyknął Dingo do tłumu.
– Szczekamy na Brytanię!!! – Jeden głos, jedno wycie.
– Będziesz patrzył na tego gównojada?! – żachnął się
Żuk. – Wygląda, jakby miał w sobie za dużo Alzatczyka.
– Od początku do końca – odburknąłem, obserwując
psoczłowieka przez szybę kabiny. Doprowadzał ciżbę do
histerii, jego futro miotało się po scenie w rytm wybijany
przez psa perkusistę.
Kawałek nazywał się “Suczy magnes", a on szczekał
rapem.
– Ja tego nie trawię – warknął Żuk. – Psie kurestwo!
Kogo, do cholery, może coś takiego rajcować?
– Naród go uwielbia.
– Pieprzone zboki! Cała ta hałastra, to kurewskie
nasienie. Chromolona zgraja nieczystych!
– Gdzie teraz mieszkasz? – spytała Mandy.
– Nie mogę powiedzieć.
– Gówno tam, nie możesz! – prychnął Żuk. – Żuk cię
pyta! To ja cię wyciągnąłem z bagna. Pamiętasz, jak żyłeś,
Skrybo? Zanim mnie poznałeś?
– Nazywam się MC Inky.
– Dla mnie zawsze będziesz Skryba. Ewentualnie Stevie.
– Czyli to koniec – mruknąłem.
– Z czym koniec?
– Z nami.
– Z tej roboty teraz żyjesz, Skrybku?
– Nie. Niezupełnie. Tylko tu sobie dorabiam.
– Znam tę śpiewkę.
– Handluj dalej narkotykami, Żuczek. Żadnych
problemów.
– Podłącz nas, Skrybku.
– O, nie.
– No, Ink. Pod bas.
– Nie przekabacicie mnie.
– Mam trochę Wurta.
– Skończyłem z tym.
– Dobrego Wurta.
– Odtruwam się.
– Mam Tasiemcorobaczywca.
– Nie chcę o rym słuchać.
O, Boże, daj mi silę. Nie wódź mnie na pokuszenie.
– Podłącz mnie, Inkuś. Pod bas. Mnie i Mandy. Zależy
nam. Prawda, Mandy?
Mandy patrzyła na mnie tym pierwszym spojrzeniem,
jakim mnie obrzuciła, kiedy zobaczyłem ją kradnącą
Krwiowurta ze straganu na targu.
– Nie mam już nad nim kontroli, Skrybku – powiedziała.
Zerknęła na Żuka kołyszącego się w rytm jakichś ukrytych
snów Tasiemcorobaczywca. – Wchodzi teraz sam. Mówi, że
ja nie pasuję tam, gdzie on chodzi. Mówi, że nie zasługuję na
poznanie Desdemony. A ja chciałabym poznać twoją siostrę,
Skrybo. Z tego, co słyszę, wynika, że to równa dziewczyna.
Nie wiem, co powiedzieć. Naprawdę brakuje mi paczki.
Brakuje mi taszczenia obcych po schodach, Brakuje mi
ciebie, Skrybo. Nie zalewam.
Milczenie. Ja, zdębiały.
Przerywa je Żuk.
– Pewnie, że nie zalewasz, Mandy. No bo czy nam
wszystkim tego nie brakuje?
– Myślisz, że Desdemona tęskni za Skitrowcami? –
spytałem.
– Dalej szukasz tego trupa, Skrybo? – prychnął Żuk i
wtedy gniew przerwał tamę, przebił się do moich oczu,
wycisnął z nich łzy.
– Chyba powinieneś wziąć dupę w troki, Żuk, i zabrać
się stąd.
– Przestań, stary! Podłącz nas. Posmakujmy tego basu.
No, Skrybku. Nie bądź żyła. Ten jeden raz! Dawaj!
Okay, Żuku. Jak chcesz. Twoja wola. Mam tylko
nadzieję, że zadławisz się przy tym na śmierć. Trzymałem w
ręku pięciobolcowy wtyk i drżałem, niosąc go do gniazda.
Prosto do złącza bramki. W momencie, gdy wtyk baskabla
znalazł się w złączu, Żuk rozdziawił szeroko usta i z dziąseł
puściła mu się krew. A ja podkręciłem poziom, podkręciłem
bas na cały zicher, daleko poza dopuszczalne przepisami
granice, wołając jednocześnie do tłumu na parkiecie:
– Limbiczny narodzie! Specjalnie dla was! Wczujcie się!
Wczujcie. Dingo Zadek! Woła do was! Zostaw trochę
miejsca na bas, Psia gwiazdo!
Zadudnił bas i naród oszalał, zafalował, a Żuk tańczył w
powietrzu, rozsadzany zawiesistymi falami dźwięku.
Wydawało się, że jego ciało zaraz się rozerwie. Wykrzykiwał
moje imię, wołał, żebym nie dawał basu głębiej.
Kochany, będziesz go mial do oporu!
Znacie to uczucie?
Założę się.
Dzień dwudziesty
drugi
“Mój umyśl był jak obcy, bezwzględny obcy z pistoletem
w dłoniach".
Zapluta Nora
Bramkarzem w Zaplutej Norze był tłusty, biały królik. Z
poplamionego piwem futrzanego kołnierza sterczała mu
popryskana krwią głowa, a w wielkich białych rękawicach z
jednym palcem trzymał ogromny kieszonkowy zegarek. Duża
wskazówka stała na dwunastce, mała na trójce. Wybiła
właśnie trzecia nad ranem.
Jakieś dwie dziwki usiłowały dostać się do środka bez
symbolu kodowego. Królik nie dawał się im zbajerować.
Machnąłem mu przed nosem laminowaną kodowaną
przepustką z małym, rozkosznym szczeniaczkiem przeciętym
na pół ludzkim dzieckiem, nakrapianą strzępkami futra,
ważną na wszystkie strefy pogigowego bankietu; na odwrocie
widniała fotografia nagiego Dingo Zadka z jego
(autoryzowanym) autografem. Wokół krawędzi przepustki
biegł slogan: Dingo Zadek. Trasa koncertowa Szczekając na
Brytanię. Organizacja – Das Uberpies Enterprises.
Królik bramkarz przeskanował przepustkę, a potem
spojrzał mi w oczy. Było to stalowe spojrzenie.
– Robiłem dziś wieczorem za Di-dżeja Dinga, kolego –
poinformowałem go. To go ostatecznie rozbroiło; wpuścił
mnie.
Przecisnąłem się przez oślizłe portale, przez dziurę w
ziemi, długim szpalerem półek z dżemem, prosto w tłum. Na
małej przestrzeni tłoczyło się tu z pięćset osób; przyjaciele,
kochankowie, wrogowie, mężowie, żony,
krewni, cichodajki, agenci, menedżerowie, kuśnierze,
erotomani, obiboki, pięknisie i łajzy, Di-dżeje, V-dżeje, S-
dżeje, ciotki, pociotki, ekskochanko-wie, krecipłyty. Cała
świta Dingo Zadka tańcząca wokół torebkowego Wurta
emitowanego z belek stropowych i wylewająca się w tańcu
do Fetyszowego Ogrodu, w światło księżyca ulicznej latami.
Wkroczyłem w ten tłum i tłum mnie wessał, stopiłem się
z nim od razu, muśnięty powiewem Rozkoszy. Od niej po
prostu nie można uciec. Na miłość nie ma mocnych. A jeśli
do tego jest nawiewana bezpośrednio poprzez instalację
klimatyzacyjną, to jaką ma się szansę? Wziąłem pierwszy
wdech i poczułem się lekki jak papierowy samolocik.
Kurczę, to był markowy Wiatr Rozkoszy. Odetchnąłem
ponownie, tym razem pełną piersią, w głowie mi zawirowało
i z miejsca pokochałem każdego w tej ciżbie. Podryfowałem
do baru i zamówiłem szklankę Fetysza. Moją paletę wrażeń
zbombardowały, krzesząc iskry, mroczne pikantne nutki i już
płynąłem napalony. Z systemu Zaplutej Nory leciał ,As
kościany". Oryginalnie nagrał go Dingo Zadek, ale to był
ostry (ostry!) remiks doprawiony przez Kwaśną Lassie, i
rozgrzewał tańczący tłum do białości. Odwróciłem się i
oparłem plecami o bar, żeby lepiej widzieć salę. Patrzyłem w
krzywe zwierciadło. Takie, z którego twoje spojrzenie
odwzajemniają tylko najlepsze fragmenty. Tak właśnie działa
wyborna mieszanka Rozkoszy z Fetyszem, psiomuzyki ze
ścisktańcem; sprawia, że człowiek czuje się gwiazdą w
swoim własnym układzie.
Pociągnąłem z upodobaniem kolejny łyk Fetysza,
odetchnąłem głęboko wonią Rozkoszy, po czym otworzyłem
się na tłum i na ścisk, i po prostu się w nich rozpłynąłem.
Jezu, musiałem odetchnąć!
Nad salą był balkon i nagle naszło mnie przemożne
pragnienie, żeby się tam znaleźć ł patrzeć z góry na tę
czeredę. Odepchnąłem się więc od baru, wkroczyłem w
żywioł i ściskając mocno szklankę, zacząłem się przepychać
wąskimi prześwitami miedzy tańczącymi. Jedni byli ubrani
na czarno, inni na purpurowo, jedni w winyl, inni w futra,
jedni w dym i zioła, inni w łachmany, jeszcze inni w
barchany. Reszta w jodełkę. Były tu wszystkie kolory.
Spływałem już potem, kiedy natknąłem się na kilka osób
dzielących się w kółeczku piórkiem. Kiedy przechodziłem
obok, ktoś z nich połaskotał mnie w przelocie tym piórkiem
po gardle, tylko w przelocie, tak że odlatując od nich na
skrzydłach burzy w pościgu za ofiarą, zaledwie przez
moment miałem przed oczyma wizję skąpanych w
księżycowej poświacie łąk. Paczka była na Skrzydłach Burzy,
i przepychając się dalej do schodów, unosiłem ze sobą
słodkie wrażenie tego snu. Skrzydła Burzy pomogły mi
przecisnąć się przez tłum i wspiąć po schodach. Czułem się,
jakbym po nich frunął. Ku balkonowi, gdzie czekał na mnie
świat.
Był to mój pierwszy Wurt od osiemnastu dni, od
wieczoru, kiedy załatwiliśmy tamtego tłustego gliniarza, i
odnosiłem wrażenie, że wracam do domu, taki był
smakowity. Może słabłem w swoim postanowieniu? Z tym,
że to słabniecie nie wydawało mi się wcale takie złe.
Na balkonie było spokojniej. Nie tak tłoczno. Były tu
krzesła i ludzie rozmawiający ze sobą przy stolikach, i
jedzenie. I jedzenie! Nie jadłem od tygodnia! Tak mi się
wydawało. Ale najpierw musiałem spojrzeć w dół, zobaczyć
ten ścisk z wysoka. I kiedy spojrzałem w dół, ostatnie
fragmenty Skrzydeł Burzy przyprawiły mnie o wrażenie, że
szybuję nad tańczącymi; nad psami i widmami, robo i
Wurtami, mieszającymi się w Rozkoszy.
Był tam Żuk otrzeźwiały już po basowym odlocie,
trochę jeszcze roztrzęsiony, ale uwijający się wśród tłumu jak
roboprostytutka, przyjmujący piórka od przypadkowych
znajomych. Rozejrzałem się więc za Mandy. Nigdzie jej nie
widziałem. Ale wypatrzyłem Tristana i Suzie, którzy, pod-
trzymując w górze swoje wspólne włosy, snuli się pośród
narodu. Jezu! Była tam też ta widmodziewczyna, jak ona się
nazywała? Próbowała spuścić nam łomot w Butelkowie.
Chmura! I nie do wiary, Skryba również tam był, wsuwał
sobie piórko w usta. Nie! Niemożliwe! Ja jestem tutaj, na bal-
konie, nie tam na dole! Tam na dole nie ma prawa mnie być!
Usiłowałem nad sobą zapanować, starałem się ustalić, gdzie
w końcu jestem.
Obserwowałem siebie rozpływającego się w tłumie, w
dymie. I tak było lepiej. Być znowu jednym, znowu stanowić
jedność.
Teraz pojawiła się Mandy. Zobaczyłem ją. Stała w
ścisku, a jakiś frajer łaskotał ją w usta piórkiem, bez
wątpienia Pomowurtem, w nadziei, że ją podjara. Spróbuj
Krwiowurtem, pacanie. Będziesz miał większe szansę.
Facetowi chyba nie wyszło, bo chwilę potem kulił się już i
trzymając kurczowo za jaja, osuwał w tłum. Niewielu
stamtąd wstawało. Mandy złowiła jednak piórko w locie.
Cholera! Co za dziewczyna! Fajnie byłoby się budzić z taką u
boku, z dniem przygód w perspektywie.
I w tym momencie z bliska, z lewej strony, ktoś mnie
zagadnął, ale byłem przecież pewien, że nikogo tam nie ma.
Odwróciłem się zatem i jednak ktoś tam stał... ten
Dżentelmen. Tylko tak można go określić. Dżentelmen był
odziany w wiedzę i cierpienie. I w groszkowozielony
trzyczęściowy garnitur z tweedu, ze skórkowymi epoletami.
Twarz osłaniały mu gęsta broda i wąsy, które w jakimś sensie
rekompensowały cofające się z czoła
włosy. To, co z nich zostało, zaplecione było z tyłu
głowy w jakiś skomplikowany węzeł, który zwisał mu nad
ramieniem. Oczy miał intensywnie żółte, łagodne i
rozmarzone. Rozbudzały najgorsze wspomnienia. Wargi miał
pełne i czerwone, i kiedy się rozchylały podczas mówienia,
wydawało mi się, ze zwraca się bezpośrednio, bezpośrednio
do mej duszy.
– Tak. Ta dziewczyna jest warta zachodu – powiedział,
jakby miał wgląd we wszystkie moje sekretne myśli. Mówił z
silnym irlandzkim akcentem i to znowu obudziło we mnie
wspomnienia, odczucia, których nie potrafiłem umiejscowić,
coś jakbym słyszał już kiedyś ten głos, ale nie zwrócił na
niego wówczas wystarczającej uwagi.
– Zgadza się – przyznał mężczyzna. – Nie zwracałeś na
mnie wystarczającej uwagi.
Przecież ja nic nie powiedziałem! Cholera! Zupełnie jak
z Bridget.
– Jesteś Śpiochem? – zapytałem.
– Tak jakby, ale w zupełnie innym sensie niż Bridget
– Co?
– Szukasz Desdemony. Mam rację, Skrybo? – Znał moje
imię.
– Bardzo dużo wiesz...
– I Bridget, rzecz jasna. Chciałbyś odnaleźć Bridget. Jest
tylko jeden szkopuł; obawiasz się, że Stwór jest dla ciebie
ważniejszy od Bridget. Ze względu na możliwość dokonania
wymiany zwrotnej na siostrę. I to napełnia cię poczuciem
winy.
– Kim jesteś? – zapytałem.
Upił z kieliszka łyczek czerwonego wina.
– Chodźmy coś przekąsić. – 1 odwrócił się do mnie
plecami. Ja również się odwróciłem, żeby ruszyć za nim,
kiedy to jednak czyniłem, Dżentelmen gdzieś się ulotnił.
Zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Rozejrzałem się
dookoła, ale nigdzie go nie było. Po prostu się
zdematerializował. W mym sercu powstała próżnia, nikomu
nie życzę takiego uczucia.
Odwróciłem się, by spojrzeć jeszcze raz na tłum
kłębiący się w dole. Na salę wkraczał właśnie Dingo Zadek.
Szedł przez ciżbę, zbierając pochlebstwa. Setki rozkochanych
rąk dotykało i głaskało z uwielbieniem jego futro, a tłum
rozstępował się przed nim, zmieniając płynnie geometrię.
Wszyscy, z wyjątkiem tej centralnej postaci, człekopsa
Dingo, potracili głowy. A trochę dalej, w dole, w
najciemniejszym kącie sali formowało się z dymu ciało.
Mignęło mi na moment, a zaraz potem wtopiło się w świat
ścisku. Ale aż podskoczyłem, choć nie wiedziałem dlaczego.
Czułem się taki pusty w środku, i jedyną rzeczą, na
której mogłem skupić uwagę, było jedzenie. Stół uginał się
pod ciężarem dań. Ileż tu było frykasów; ślinka napływała do
ust. Maleńkie skrzydełka skowronków, gotowane w
świńskim sosie. Atramentowe worki kałamarnic ociekające
na podściółkę z liści palmowych. Pieczone na węglu
drzewnym jaja strzyżyków w szafranowej marynacie. I gałki
oczne jagniąt przybrane ciemnymi włóknami końskiego
chleba, smażone na widmooliwie. Uczta ta była dziełem
szefa kuchni Zaplutej Nory, mężczyzny o długich,
błyszczących od Vazu, zaczesanych do tyłu włosach, i
zapadniętych policzkach, które porastała szczecina
kilkudniowego zarostu. A w oczach tego człowieka coś się
czaiło, jakieś wielkie wyczekiwanie.
– Wcinaj, Jeżyk – zachęcił mnie. – Smacznego.
– Nie omieszkam – odparłem, napychając usta
smakowitościami. – O, pyszne!
– Mów wszystkim, że przyrządzał to Bamie. Szef
Barnie. Będziesz pamiętał?
– Będę – obiecałem w przerwie pomiędzy kolejnymi
kęsami. I naraz wyrósł obok mnie Żuk, i zaczął sobie
zgarniać wszystkiego po trochu na talerz.
– Niezła wyżerka, co, Skrybo? – mruknął.
– Owszem – przyznałem. – Szef Barnie to przyrządzał.
Szef Bamie obdarzył mnie uśmiechem.
– Widziałeś ostatnio tę Murdoch, Skrybo? – spytał Żuk.
– Staram się teraz nie rzucać w oczy.
– Tak, pewnie. Przygrywając do tańca podrygującej
sforze psiodupków w Limbicznym klubie. Faktycznie nie
rzucasz się w oczy, nie ma co.
– Muszę się z czegoś utrzymywać, Żuczek.
– Ale niezłego kota popędziliśmy tej dziwce, nie?
– Tak.
– Szkoda, że nie dałeś mi dokończyć.
– Przysłaliby kogoś innego.
– Wiem. Ale ominęła mnie niewąska radocha. Hej, a tak
przy okazji, Skrybku, dzięki za tę basową szprycę! Zajebisty
odlot! Kurde molo!
– Żuk?
– Co?
– Nie odtrącaj Mandy.
– Co?
Znowu to psuł.
– Ona jest twoim biletem.
– Tak... widzisz... kończę z tą dziewczyną. Już tak na
mnie nie leci. Nie chce brać piórek. A przynajmniej tych,
które ja jej proponuje.
– Martwię się o ciebie. Żuk.
Popatrzył na mnie, tylko przez moment, ale piękne było
to spojrzenie. Jedno z tych starych, twardych spojrzeń Żuka.
Potem piórko znowu zadziałało, przejęło kontrolę, i jego
oczy zaszły potrójnym blaskiem, który przesłonił mu wzrok.
– Za dużo tego bierzesz, Żuczek – zauważyłem. – Za
dużo Robala.
Chyba chciał się na mnie wydrzeć, ale w tym momencie
jego uwagę przykuło coś za moimi plecami. W jego oczach
znowu pojawiło się to twarde żukowe światełko.
– Tristan! Stary! I to z Suzie na holu! – krzyknął, witając
wchodzącą po schodach parę.
– Żuk... posłuchaj...
Ale jego już nie było, odepchnął cherlawego, młodego
biesiadnika i ruszył zygzakiem na spotkanie sczepionej
włosami parze. Patrzyłem, jak obejmuje Suzie, a potem
Tristana, gładząc przy tym ich fryzurę długimi, błyszczącymi
od Vazu palcami. Para smutasów odwzajemniała mu się tym
samym, a ja tylko patrzyłem, zafascynowany tą sceną. Suzie
uśmiechnęła się do mnie; był to tajemniczy, bardzo
tajemniczy uśmiech, i znowu poczułem, jak we mnie
wchodzi, jednym spojrzeniem ogarniając pieszczotą całe
ciało. Cóż takiego miała w sobie ta kobieta, czego innym,
prócz Desdemony, brakowało? Świat wokół mnie wirował.
Fetysz i Rozkosz, i taniec; brało mnie to wszystko.
Odwróciłem się do miłości plecami i zostawiając Żuka,
zrobiłem krok w pustą przestrzeń. Czekał tam na mnie ze
swoją mądrością Dżentelmen w trzyczęściowym
groszkowozielonym garniturze.
– Nie pozwól im się zdominować, Skrybo – powiedział.
– Zdradzisz mi swoje imię? – zapytałem.
– Wiesz, kim jestem.
– Tak – przyznałem. – Znam cię. – Tylko skąd?
– To na razie wystarczy – orzekł, czytając w moich
myślach.
– Czy Stwór jeszcze żyje?
– Żyje. Bridget też.
I znowu zaintrygowało mnie coś w jego głosie.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Obserwuję świat.
– Gdzie jest Stwór?
– To chyba sam powinieneś ustalić.
– Powiedz mi!
Patrzył na mnie. Tymi żółtymi oczyma. Z tym wyrazem
głębokiego uznania, na które tylko raz na jakiś czas udaje
nam się zasłużyć. Spojrzenie miał złociste, i wszystkie
przykre wspomnienia, wspomnienia wszystkich strat, zaczęły
ode mnie odpływać. Zakochiwałem się, zakochiwałem się na
poważnie w tym człowieku. Ale nie wiedziałem dlaczego;
miałem tylko świadomość, że jest to zakochiwanie się w
dawno utraconym przyjacielu, którego nigdy dotąd się nie
spotkało. Chciał coś powiedzieć, ale nagle oderwał ode mnie
wzrok i skierował go ponad moim ramieniem w lewo.
Obejrzałem się i zobaczyłem ściskających się Żuka i
Tristana.
Z tym, że Tristan nie zwracał na Żuka uwagi,
najmniejszej uwagi. Patrzył w skupieniu głęboko w oczy
Dżentelmenowi. Nie widział go nikt inny. Dopiero teraz to do
mnie dotarło. Tylko ja i Tristan. To nas łączyło, ale co
oznaczało?
– Co się stało? – spytałem, i Dżentelmen ponownie
spojrzał na mnie oczyma pełnymi bólu i cierpienia.
– No właśnie, Skrybo – powiedział. – Masz w sobie jad.
– Ukąszenie węża? – spytałem.
– Nie wiem, skąd się w tobie wziął. Jedni po prostu go
mają, inni nie. Ci, którzy go mają, powinni z tego korzystać.
Ty nie korzystasz.
– Nie wiem, jak.
– Ja też nie wiedziałem. W twoim wieku. Pewnego dnia
to odkrywasz. Pewnego dnia zaczynasz rozumieć. Świat
wsuwa się na miejsce. Dojdziesz do tego.
– Niby jak? – zapytałem, ale Dżentelmen, zamiast mi
odpowiedzieć, znowu wykonał tę sztuczkę ze znikaniem.
– Skryba! Chodź tu! – Głos Żuka wyrwał mnie z transu.
– Skryba. Pogadajmy. – Zostawił w spokoju Tristana i znowu
szedł do mnie. Oczy pod narkotycznym szkliwem latały mu
na wszystkie strony. – Mam ci coś do powiedzenia, Skrybo. –
Głos miał tubalny, nie otrząsnął się jeszcze do końca z
zastrzyku basu. – Posłuchaj! – krzyknął, chwytając mnie
mocno za ramię.
– No, mów.
– Skryba... ja... ja chcę... po prostu...
Rozejrzał się nerwowo dookoła, płochliwie, a ja, co
bardzo rzadko mi
się zdarzało, spojrzałem mu zdecydowanie w oczy. Nie
wytrzymał mego wzroku.
Nie wytrzymał go! Żuk nie potrafił na mnie spojrzeć!
Uciekał z oczyma. Cud nad cudami!
– No, mówże. – Głos miałem twardy, chłodny.
Wspominałem już, że przestawałem się czymkolwiek
przejmować.
Przymusił się do spojrzenia na mnie i powiedział:
– Mam coś dla ciebie.
Wyciągnął z kieszeni swoją puszkę po tytoniu i podał mi
ją.
– Nie mogę tego przyjąć – wyszeptałem. – Nie mogę...
– To dla ciebie.
Żuk nosił swoje narkotyki w tej starej puszce po
Wiśniowej Machorce od czasów, kiedy uczęszczał do szkoły
średniej dla opóźnionych Droyls-den State. W jej
hermetycznym mroku przechowywał Dżemy i Vaz, Puszki i
Cienie, Piórka i Mgiełkę, wszystko, co mu wpadło w ręce.
Miał tam wszystkie swoje sny. To była jego skrzynia
skarbów.
– Nie mogę tego przyjąć, Żuczek.
– Otwórz – powiedział.
Puszka otworzyła się lekko, z miłym dla ucha
psyknięciem. Przygotowałem się na widok grochu z kapustą,
dżungli trefnych narkotyków. Ku memu zaskoczeniu, na dnie
wymoszczonym bawełnianą szmatką spoczywało samotne
piórko.
– Żuczek!
Piórko było granatowoczarne z różowym połyskiem.
Ująłem je w drżące palce; zafurkotało mi rozkosznie w ręku,
jakby używał go nadal jakiś ptak ze snu, szybujący na falach
Wurta.
– Żuczek!
Przekręciłem piórko, by odczytać białą etykietkę.
Tasiemcorobaczywiec.
– Żuczek!
Uświadomiłem sobie, że powtarzam w kółko jego imię;
w głowie miałem pustkę, byłem zbyt wstrząśnięty, by myśleć.
– Wiesz, że nie mogę wrócić, Żuczek.
– Po dziurki w nosie się go ostatnio naćpałem –
powiedział. – Nie miałem siły przestać.
– Jakie jest?
Łamałem się pod naporem tych aluzji do niedawnej
przeszłości.
– To klejnot wśród Wurtów, Skrybo. Tylko że zacząłem
się uzależniać. Zwyczajnie nie mogłem przestać, brałem tego
tasiemca i brałem. Czyni wszystko pięknym. Ale znasz mnie,
wiesz, że nie cierpię się uzależniać od jednej przyjemności.
– Nie wiem, czy...
– Des tam jest – wpadł mi w słowo, pokazując na piórko.
– No, wiesz, w pewnym sensie.
– A ja jestem tutaj i próbuję z tym zerwać.
– To po prostu przez pamięć... przez pamięć... Nie
chciało mu to przejść przez gardło.
– Wiem – dokończyłem za niego. – Przez pamięć starych
dobrych czasów. Skitrowców.
– Właśnie.
I odwrócił się ode mnie ku swojemu staremu ja.
Przepchnąwszy się z powrotem do stołu z jedzeniem, zaczął
kadzić Szefowi Barniemu, że jest geniuszem w kuchni
bogów.
Przebaczenie.
To o nie prosił Żuk, o przebaczenie, i serce mi tajało.
– Nie potrzebujesz tego – odezwał się tuż obok głos
obciążony irlandzkim akcentem.
– Potrzebuję – odpowiedziałem formującemu się widmu.
– Nie rozumiesz tego, bo nie wiesz dlaczego.
– Znam wiele tajemnic – powiedział powracający
Dżentelmen.
– Potrzebuję tego!
– Potrzebujesz daru. Ale nie w postaci Wurta.
– A to niby dlaczego?
– Bo Wurta masz w sobie – odparł.
– Co przez to rozumiesz?
– Niepotrzebne ci piórka. Możesz się dostroić bez nich.
Bezpośrednio. Już ci się to zdarzało, tak?
– Tak.
Nie mam pojęcia, czemu to powiedziałem!
– Bywasz tam. Bezwiednie wchodzisz i wychodzisz –
ciągnął.
– Coraz gorzej ze mną – przyznałem, znowu nie
wiedząc, dlaczego. Z tym, że ostatnio rzeczywiście działo się
ze mną coś dziwnego; przytrafiało mi się mnóstwo obsuwek,
odlotów i powrotów. Przestawałem nagle kontaktować, nie
wiedziałem, co ludzie do mnie mówią. I to wewnętrzne
uczucie, że świat nie jest opoką, że to tylko krawędź
przejściowa. To samo odczuwałem, popadając w stan
Nawiedzenia. To nie wszystko, istnieje coś jeszcze. Ta
krawędź przerażała, a ja na niej żyłem. Nie, nie żyłem na kra-
wędzi, ja żyłem w niej.
– Ta krawędź naprawdę istnieje, młodzieńcze, i nawet
nie wiesz, jak blisko jesteś.
– Czego?
– Przekroczenia jej. I wcale nie jest z tobą gorzej; jest
lepiej.
– Tak myślisz?
– Przejścia do miejsca, do którego należysz. Twojego
miejsca, twojego właściwego miejsca. Do bezpiórkowego
świata snów.
– Podoba mi się tu, na Ziemi.
– Desdemona na ciebie czeka.
– Co? – O, Jezu!
– Ona czeka. Rzuć tylko okiem.
I Dżentelmen pociągnął mnie łagodnie do balustrady
balkonu, skąd spojrzałem z góry na skłębioną ciżbę i
zobaczyłem Desdemonę. Czekała tam, w samym środku
tłumu, idealnie nieruchoma, w żółtej bluzce poplamionej
krwią, z wyrazem przerażenia i obłędu w oczach. Siostra
przyzywała mnie z parkietu tanecznego, wyciągając błagalnie
ręce.
– Desdemona – wymamrotałem.
– To ona – powiedział Dżentelmen. – Czeka.
Odwróciłem się do niego, ale on już się rozpływał, znikał.
– Powiedz mi, kim jesteś – zażądałem.
– Nie ryzykuj wpadki ze Żmijką – odparł. – Bądź
ostrożny. Bądź bardzo, ale to bardzo ostrożny. Czystość
ponad wszystko. Bezwzględna czystość. Wiesz, że ja nigdy
nie rzucam słów na wiatr.
– Zaraz, zaczekaj...
Ale on znowu patrzył ponad mym ramieniem.
Obejrzałem się i zobaczyłem ściskających się Żuka i Suzie,
za to Tristan patrzył w naszym kierunku, bez mrugnięcia
powieką patrzył prosto w oczy Dżentelmenowi. W tym
spojrzeniu była miłość, rodzaj przeklętej miłości, od której
nie ma ucieczki.
– Tristan ci powie, kim jestem – rozległ się głos
nieznajomego.
– Kot? Kot Gracz? – wykrztusiłem, spoglądając na niego
znowu, ale jego już nie było. Kot zniknął. Znowu to uczucie,
ta pustka.
Spojrzałem w dół, wypatrując Desdemony. Była tam,
spowita dymem, zakrwawiona, odpływała w dym i krew. A ja
nie mogłem jej pomóc. Nie potrafiłem jej, kurwa, pomóc! Jej
przerażona twarz zachodziła mgiełką, rozwiewała się jak sny
o miłości, wtapiała w tłum, w Wurta.
Traciłem ją.
Traciłem.
Najbardziej pragniemy tego, co nam umyka.
Rzuciłem się do schodów i przeskakując po trzy stopnie
na raz, roztrącając tańczących na nich ludzi, popędziłem ku
parkietowi i znikającej siostrze. Zacząłem się przeciskać
przez tłum, ale stanowił teraz zbitą masę ciał. Świat zasklepił
się wokół mnie i nagle wpadłem prosto w ramiona Bridget.
Bridget!
Widziałem z góry ten przydymiony kształt na obrzeżach
roztańczonej ciżby; teraz ją obejmowałem, jej skóra dymiła o
wiele intensywniej niż zwykle, a mądre oczy mieniły się
widmowymi cętkami. Odepchnęła się ode mnie, by wrócić w
ramiona partnera, z którym tańczyła, przystojnego chłopaka o
kędzierzawych kasztanowych włosach.
– Bridget! – zawołałem.
– Nie – odparła widmodziewczyna, a może to nie była
ona? Może śniłem?
– To sen – wmawiał mi głos rozlegający się w mojej
głowie. Ale był to głos Bridget. Myślała do mnie poprzez fale
Cienia, a wyglądała jak widmo dnia wczorajszego.
Dostrzegłem jeszcze przebłysk przekory w jej oczach i już jej
nie było, rozpłynęła się w fali dymu.
A jej miejsce pośród ścisku zajęła nowa, pokiereszowana
twarz. Twarz Murdoch. Policjantki. Pokąsana przez psa.
Rozglądająca się bacznie. Realna.
Prąca przez tłum niczym demon.
Ciężkie straty
Dokąd uciekacie przed złą dziewczyną? Może do domu,
do mamusi. Może pod skrzydła kochanki. A może, podobnie
jak ja, macie w swoim życiu jakiegoś Żuka; kogoś potężnego,
nawet jeśli w danym momencie jest trochę niedysponowany
po przedawkowaniu tanich piórek Tasiemcorobaczywca.
Nie bacząc na wrzaski tańczących, biorąc po trzy stopnie
naraz, wbiegłem po schodach i wpadłem w ramiona
naczelnego Skitrowca. Wurtszkliwo opadło z oczu Żuka,
kiedy wykrzyczałem mu złe wieści. Zupełnie jakby
otworzyły się okiennice i dzienne światło rozproszyło mrok,
cudownie było na to patrzeć. Już w biegu wyłuskał dwa
Dżemy. Pchał mnie przed sobą przez tłum, bezceremonialnie
roztrącając tańczących.
– Żuk! A co z Mandy? – wysapałem.
Ale Dżem już zaskakiwał i Żuk znowu odlatywał,
przeczesując ciżbę błędnym wzrokiem w poszukiwaniu drogi
ucieczki.
– Nie możemy jej tak zostawić, Żuk!
– Da sobie radę. – Szybki oddech, a potem: – Musi tu
być jakieś tylne wyjście.
Parliśmy przez tłum rozstępujący się przed
przekleństwami Żuka i poddżemowaną energią jego pięści. Z
dołu doleciał mnie krzyk: “Z drogi! Policja!". Coś w tym
stylu. Widzieliście kiedyś glinę próbującego przeciskać
się przez tańczącą rzeszę półlegalnych? Murdoch chyba
miała tam na dole pewne problemy. Dobrze ci tak, gliniaro!
Byłem już przy stołach zjedzeniem i Barnie rzucił mi
rozanielone spojrzenie:
– Smakowała ci moja kuchnia, co, Jeżyk?
Powiedziałem mu, że jest Królem uczt i że na odpadkach
z jego kuchni pożywiają się anioły. Zaprowadził nas do
tylnych drzwi.
– Tedy, Krótkowłosy – powiedział. – Smacznego.
I zaczęliśmy spuszczać się z łomotem po twardych
szczeblach błyszczącej, stalowej drabiny, schodami
przeciwpożarowymi do nieba. Ja i Żuk, znowu razem, jak za
starych dobrych czasów. Wydawało mi się, że frunę, pewnie
dlatego, że dopalały się jeszcze we mnie pozostałości
Skrzydeł Burzy. Po chwili byliśmy już w bocznej uliczce i
umykaliśmy co sił w nogach.
* * *
Nie opowiadam tego zbyt składnie. Proszę o
wyrozumiałość. Oto siedzę tutaj, otoczony butelkami wina i
manekinami, solniczkami i kijami golfowymi,
samochodowymi silnikami i szyldami pubów. Mnóstwo
przedmiotów w tym pomieszczeniu, a ja jestem po prostu
jednym z nich. Przez okno, potykając się o żelazne pręty,
wpada światło, a ja próbuję spisywać niniejszą realcję na
pirackiej kopii autentycznego, zabytkowego edytora tekstu,
takiego, jakich już się nie produkuje, staram się dobierać
słowa.
Czasami brakuje nam słów.
Czasami brakuje nam słów!
Wierzcie w to, co piszę. I zaufajcie mi, jeśli możecie.
Staram się jak mogę, trzymać prawdy. Ale to czasami bardzo
trudne...
Oto, jak straciliśmy Desdemonę.
Nie, jeszcze nie teraz.
* * *
Najdziwniejsze tej nocy uciekania było to, że przez cały
czas bardziej pozostawałem świadom Żuka niż siebie
samego. Nie wiedziałem, gdzie jestem.
Ale Żuk ciągle jawił mi się bardzo wyraźnie. Śledziłem
jego ruchy pod szkłem powiększającym, obserwowałem go,
jak przepala drogę poprzez ciemności
Ja zaś byłem ledwie cieniem Żuka, uczepionym jego
płomienia, kiedy tak biegł mrocznym zaułkiem na tyłach
restauracji Zapluta Nora. Coś ciężkiego i twardego telepało
mi się po kieszeni, ale wtedy nie zwracałem na to uwagi.
Czułem za plecami depczący mi po piętach tłum, ale nie
wiedziałem, co to za jedni. Może wciąż byłem na Skrzydłach
Burzy, ale przecież to przelotne muśnięcie powinno się już
dawno rozcieńczyć w krwiobiegu. Na czym więc byłem?
Na czym bytem?
Odnosiłem wrażenie, że noc mi się poddaje i wypełnia
swymi obrazami.
Przed oczyma przelatywały mi migawki wszystkiego.
Biegłem poprzez mroczną przestrzeń na czele jakiegoś
tłumu, na Wurthaju, nie mając niczego w ustach, nie
trzymając w ustach żadnego piórka.
Kakofonia policyjnych syren.
Świergot gwizdków.
Skowyt generatora pompującego wytrwale energię do
zespołu lamp łukowych.
Z góry emitowały się cieniogliny.
Tupot stóp. Tupot stóp realnych ludzi po betonie.
Nie wiedziałem, gdzie jestem.
Wpadam na ceglany mur, odwracam się i widzę tuż
przed sobą pobliźnioną twarz wpatrującej się we mnie
Murdoch.
Tancerze, tancerze sprzed paru chwil, zbijają się za mną
w zalęknioną grupkę i po chwili rozpierzchają w panice.
Zostaję sam na sam z bliznami Murdoch.
– Mam cię. – Głos policjantki był zdyszany po biegu, a
pistolet w jej dłoni lśnił nowym, błyszczącym życiem,
zupełnie jakby w jego komorach tkwiły żywe pociski.
Sięgnąłem odruchowo do kieszeni i zamknąłem palce na
starym pistolecie Murdoch, tym, który podniosłem z podłogi
mieszkania i przywłaszczyłem sobie. Ale nie bardzo
potrafiłem się posługiwać takimi rzeczami i kiedy Murdoch
kazała mi go rzucić, posłuchałem. Upadł na beton z martwym
stukotem, pieczętującym jakby moją wpadkę, ale pistolet
Murdoch pozostał wycelowany prosto we mnie.
– I jak będzie, mały? – wycedziła. – Stawiasz się, czy
poddajesz po dobroci?
Pistolet Murdoch był jedyną rzeczą w moim życiu,
jedyną rzeczą, dla której warto było żyć. Tak to czasami
bywa z narzędziami śmierci.
– No, to jak będzie?
Pistolet Murdoch kojarzył mi się ze wzwiedzionym
członkiem wycelowanym prosto we mnie, prosto w moje
serce. Ponad dachami pojawił się rąbek wschodzącego
słońca, a po prawej ręce policjantki tworzyła się ciemna
mgiełka. Inni gliniarze zajmowali pozycje. Słyszałem
wrzaski i krzyki zgarnianych i uciekających ludzi.
Wyczuwałem obecność Żuka. Był gdzieś blisko, ale nigdzie
go nie widziałem.
– Lepiej się poddaj – warknęła Murdoch. Mgiełka za jej
prawym ramieniem konsolidowała się w wijący kształt.
Znałem tę twarz, ten kształt.
Shaka! Rozwalony cienioglina.
Jego dymiące ciało stanowiło skłębioną masę oparów, a
twarz była grymasem z dymu. Balansował na granicy
istnienia, podczas gdy wymyślna skrzynka cudów usiłowała
wemitować jego uszkodzone ciało w świat rzeczywisty, by
mógł tam węszyć, żerować na tajemnicach. Połatali go jakoś,
ale wiązki nadal miał silne i gorące, i strzelił nimi we mnie, a
ściślej, w moim kierunku; czułem, jak przepalają cegły tuż
przy mej głowie.
– On jest mój, Shaka! – krzyknęła Murdoch.
/ czyż nie bylo mi po prostu przeznaczone stać się
nagrodą w pojedynku strzeleckim pomiędzy realną a jej
cieniem?
Murdoch wydała lufie swego pistoletu polecenie obrania
celu i usłyszałem, jak ta z cichym brzęczeniem nakierowuje
się na mnie, szykuje gorące pociski do posłania ich w me
serce, w ten miękki środek tarczy.
– Obróć się powoli – powiedziała Murdoch. – Twarzą do
muru. Żadnych sztuczek. Nie lubię sztuczek.
Jasne.
Odwracam się więc twarzą do muru, pochłonięty
całkowicie samą czynnością odwracania, i naraz wyczuwam
w pobliżu Żuka. Tak właśnie było. Po prostu go
wyczuwałem!
Żuk wynurza się z mroku, z uniesionym jak oferta
pistoletem.
Murdoch widziała już ten pistolet, i oto znowu bryndza.
Nie dało się ukryć, nie była zachwycona. Tak samo Shaka.
Już raz z niego oberwał; teraz znowu bryndza.
Wraca mi nadzieja; oto szansa wykaraskania się z tej
bryndzy.
Shaka to się pojawiał, to znikał, jego przestrzelone banki
pamięci miały trudności ze sterowaniem mechanizmami.
Emitującą go skrzynkę cudów trzymał jakiś nowy tępy
partner, wyraźnie zdenerwowany; trząsł się, a wraz z nim
antena skrzynki. Shaka robił, co mógł, by zapanować nad
swoimi wiązkami. Z jego na wpół podświetlonego oblicza
można było wyczytać, że w tym momencie ludzie
pozostawili go samemu sobie.
Murdoch pociła się; strumyczki potu ściekały jej po
twarzy szramami po psich pazurach.
Na Wilbraham Road, u wylotu podjazdu prowadzącego
pod dom jakiegoś żałosnego dupka, stała hycelkibitka Dingo
Zadka i psiej sfory stanowiącej akompaniującą mu kapelę.
Hej, hej, jesteśmy Wilkołakami, wieścił napis na burcie.
Zauważyłem przy niej Tristana i Suzie; w poświacie księżyca
ich włosy przypominały wartki strumień. Suzie trzymała na
podwójnej smyczy dwa roboogary. Psy prawie dorównywały
jej wzrostem i były złaknione gliniarskiej krwi.
Tańczyłem. Ten paralityczno-dygotliwy taniec, który
wychodzi tylko naprawdę śmiertelnie przerażonemu. Ale mój
umyśl był jak obcy, bezwzględny obcy z pistoletem w
dłoniach. Zza pleców Żuka wyłoniła się Mandy; przerzucała
wzrok na przemian z pistoletu Murdoch na pistolet Żuka,
oceniając, w co są wycelowane; jeden mierzył w moje serce,
drugi w głowę policjantki.
Na niebie wisiał nieruchomo, bezgłośnie, księżyc w
pełni.
Opisuję ten moment rozwlekle, krok po kroku, bo
inaczej się nie da, a jest on tak przełomowy.
– Jesteś zatrzymany pod zarzutem zamordowania oficera
policji, Żuk – odezwała się Murdoch.
– To bierz mnie – odparł Żuk. Tak zwyczajnie. Pięknie.
Kropelki potu staczały się Murdoch po twarzy, po
rękach, po palcach, aż na spust pistoletu. Spust robił się od
nich śliski. Cały pistolet był śliski od potu.
– Shaka, dane – rzuciła Murdoch.
Shaka wystrzelił posłusznie wątłą, roztrzęsioną wiązkę
prosto w pistolet w dłoniach Żuka.
TO PISTOLET, MURDOCH – zameldował.
– Shaka, do kurwy nędzy! PRZEPRASZAM.
Chyba nieźle pokiereszowaliśmy tego Cienia.
Rachityczna wiązka strzeliła znowu; Żuk nic sobie z niej nie
robił, zupełnie jakby coś wiedział, jakby wiedział, co się za
chwilę stanie. ZOSTAŁY CZTERY POCISKI – nadał
widmoglina.
– Ryzykujesz, Murdoch? – spytał Żuk.
– Chyba tak – odparła.
Ktoś miał tu zaraz zginąć, odnieść ranę, albo zostać
aresztowanym.
Może ja. Najprawdopodobniej ja.
Niektóre rzeczy są człowiekowi sądzone.
Oto, jak straciliśmy Desdemonę i znaleźliśmy Stwora.
Tak, już pora o tym opowiedzieć.
* * *
Siostra i brat opadają w piórkowych objęciach. W świat
Voodoo. By wylądować miękko w ogrodzie rozkoszy, w
dżungli kwiatów otoczonej starodawnym kamiennym murem,
kipiącej kolorami i zapachami. Z drzew, które rosły na
naszych oczach, kiedy szliśmy, dolatywał jasnożółty śpiew
jasnożółtych ptaków. Zagłębialiśmy się w angielski ogród...
– Jak tu pięknie, Skrybo! – zachwycała się Desdemona. I
rzeczywiście było pięknie; jak w bajce. Desdemona wzięła
mnie za rękę i obsypała pocałunkami. Ogród bawił się
naszymi zmysłami, tkając z nich arras. Kwiaty uginały się
pod ciężarem pyłków, i ja też. Wziąłem Desdemonę w
ramiona, pchnąłem ją łagodnie na kobierzec z płatków, sam
też ległem w tych płatkach.
Jej wzgórek łonowy napierał na mojego członka i świat
był piękny.
Już to kiedyś robiłem, przemknęło mi przez myśl, może to
Nawiedzenie? Może jestem w tej chwili w Wurtcie? Ale
odrzucenie owego podejrzenia przyszło mi bez trudu, a więc
to nie mógł być Wurt, prawda?
Prawda?
Potem wśliznąłem się w nią, w siostrę, i wydawało mi
się, że otoczony murem ogród zwarł się, by pieścić mego
penisa, aż ten w końcu wezbrał spermą i ogród zalała
powódź. Powietrze było ciężkie od pyłku; cały świat powielał
się poprzez nasz akt seksualny i powielał. A my stanowiliśmy
cząstkę tego systemu i spijaliśmy nektar stamtąd, skąd spijają
go pszczoły.
Obserwowano nas.
Stoczyłem się z wilgotnego ciała Desdemony na ziemie i
odniosłem wrażenie, ze gleba przywiera do mnie, jakby
spragniona mego nasienia. Tonąłem, a dwa metry ode mnie
stalą zakapturzona postać i przyglądała się, po prostu
przyglądała.
Zaintrygowany, uniosłem się na łokciu i stwierdziłem, że
tonę w spojrzeniu postaci. Jak pożerany.
Postać była spowita od stóp do głów w purpurowe szaty,
a pod kapturem widać jej było tylko oczy. Żółte oczy.
Bliźniacze słońca błyszczące wiedzą.
– Wolno spytać o wasze imiona? – odezwała się postać.
Głos był kobiecy. Trąciłem Des łokciem i ta usiadła
natychmiast, nie okazując odrobiny leku.
– Ja mam na imię Desdemona – odparła.
– A ja Skryba – powiedziałem. Było to coś
najnaturalniejszego pod słońcem, normalka.
– Dziękuję – powiedziała postać. – Witajcie w
Angielskim Voodoo. Wiecie, dlaczego się tu znaleźliście?
– Nie wiemy – przyznałem. Nie mógłbym skłamać.
– Przybyliście po wiedzę – powiedziała postać. –
Zaznacie rozkoszy. Bo wiedza jest seksy. Zaznacie też bólu.
Bo wiedza jest torturą. Rozumiecie, co mówię?
– Tak – odparła Des. – Rozumiemy. Czy rozumieliśmy?
– To dobrze. Przyłączcie się do nas. – Z tymi słowami
postać rozpostarła ramiona w geście obejmującym cały
ogród. Zaczęły się pojawiać inne postaci nadciągające z dali
niczym obrazy, które tworzą się na płycie fotograficznej,
budząc się do życia. Wszystkie były zakapturzone i
identycznie odziane od stóp do głów, przez co nie dało się ich
rozróżnić. Spod ciemnych kapturów wyzierały tylko żółte
oczy. Wstaliśmy z Desdemona, żeby znaleźć się na jednym
poziomie z postaciami.
– Jesteśmy opiekunami ogrodu – odezwały się wszystkie
jednocześnie, ale ja odebrałem sam przekaz, nie słysząc słów,
lecz myśli. Czym są te postaci?
Korony drzew rozbrzmiewały ptasim świergotem i jeden
z ogrodników wydał cichy, ptasi gwizd. W dłonie sfrunął mu
mały żółty ptaszek, kanarek. Postać głaskała go przez chwilę
z namaszczeniem, po czym delikatnie wyrwała ptaszkowi
piórko. Było to żółte piórko. Postać uniosła je w górę, żeby
wszyscy dobrze się przyjrzeli. Piórko było małe i złociste,
całowało je angielskie słońce. Brało mnie. Wyglądało jak sen.
Postać rozwarła dłoń i wypuściła z niej ptaszka. Następnie
uniosła żółte piórko do ocienionych przez kaptur ust, possała
je i zniknęła, tonąc w ziemi, w dziurze, która się otworzyła, a
potem, kiedy postać zniknęła pod powierzchnią, na powrót
zamknęła. Na tym miejscu zakwitły natychmiast wyrastające
w błyskawicznym tempie kwiaty. Złociste piórko zostało;
unosiło się w powietrzu, niczym nie krępowane. Kolejna
postać złowiła je w locie, wsunęła sobie do ust i zniknęła.
Piórko nadal fruwało. Pochwyciła je następna postać. Wsu-
nęła sobie do ust. Zniknęła. Piórko dalej się unosiło. I tak
dalej, aż pozostała tylko ta pierwsza postać.
– Dokąd oni odeszli? – spytała Desdemona.
– Do przeszłości, do złej przeszłości, szukać wiedzy –
odparła postać. Trzymała piórko i oferowała je Desdemonie.
– Może ty też spróbujesz? – spytała.
Desdemona wahała się przez chwilę, po czym wzięła od
postaci żółte piórko. Uniosła je do ust.
– Co ono zrobi? – spytała.
– Przeszłość czeka – odparła postać. – Możesz do niej
wrócić i zmienić ją. Tam leży wiedza.
Desdemona wsunęła sobie piórko między wargi.
– Des... – Zawołał do niej pośród ogrodu mój głos. – To
może być niebezpieczne...
– I jest – przyznała postać. – To żółte piórko.
– To żółte piórko, Skrybku! – odparła Des. – Czyż nie
chciałeś zawsze spróbować takiego?
– Owszem, ale...
– Ile miałeś po temu okazji? – spytała mnie siostra.
– Niewiele.
– Masz teraz tę okazję – powiedziała. – Sama się
nadarza. Weźmy je.
– Des...
– Ono nie jest dla słabych – odezwała się postać, ale
moja siostra trzymała już piórko między wargami i patrzyła
na mnie.
– Chcę tam iść, Skrybo – powiedziała. – Chcę, żebyś
poszedł ze mną. Pójdziesz?
– Nie rób tego, Des, proszę cię. – Tylko tyle zdołałem
wykrztusić. Nie poskutkowało.
Desdemona wepchnęła sobie złociste piórko głęboko, do
oporu, w usta. Oczy zabłysły jej natychmiast żółcią, ziemia
rozstąpiła się pod nogami i zaczęły ją wciągać w głąb żółte,
najeżone cierniami chwasty. “Skrybo!!!" krzyczała
Desdemona, ale co ja mogłem? Wici chwastów okręcały się
wokół kończyn mojej siostry, wysysając krew z setek
punktów, w których ciemię przebiły skórę. Nie było to łatwe
przejście, z jakim znikały przed chwilą tajemnicze postaci;
one nie zapadały się pod powierzchnię z krzykiem. Coś szło
nie tak, cały ten dzień nie tak się układał!
Co ja mogłem?
Żółte chwasty wciągały moją siostrę w głąb; wici i
ciemię oplotły ciasno jej ciało, wlokły ją w dół, do skrytego
pod powierzchnią świata.
– Wiedza jest torturą – odezwała się postać. – Czy nie
mówiłam?
Biegłem już ku Desdemonie, żeby podać jej rękę.
Kwiaty wygrały.
Wciągały ją szybko pod ziemię i po chwili widać już
było tylko jej włosy, jej piękne włosy, a potem i one zniknęły,
stłamszone przez chwasty, i zostały tylko rośliny,
blondkwiaty. Porosły błyskawicznie miejsce, w którym
zniknęła, w sekundę zacierając wszelkie ślady tego, co tu
zaszło.
Postać trzymała w dłoniach piórko i podawała mi je.
– Pieprz się! Moje słowa.
– Bardzo dobrze – powiedziała postać. – Jesteś za słaby.
Może pewnego dnia... – 1 z tymi słowami wepchnęła sobie
piórko w usta. Oczy zabłysły jej złociście, intensywniej niż
słońce w skwarny dzień, i zostałem sam w ogrodzie, w
Angielskim ogrodzie.
Piórko unosiło się jeszcze przez chwilę w powietrzu, a
potem zaczęło opadać. Sięgnąłem po nie.
Sięgnąłem po nie.
Z góry lotem błyskawicy sfrunął żółty ptak, pochwycił
piórko w dziób i czmychnął, by wymościć nim sobie gniazdo.
A kto wymości teraz moje gniazdo?
Ogród opustoszał. Stał w nim samotny człowiek z
oczami pełnymi łez.
Błąkałem się tam jeszcze ze dwie, może trzy godziny,
nie wiem ile. Długo.
Potem odskoczyłem.
Czy mogę sobie wybaczyć? Dlaczego Desdemona mnie
opuściła? Ileż godzin spędziłem na roztrząsaniu tych pytań.
Jaki błąd popełniłem? Czyjej nie wystarczałem? Czego
jeszcze pragnęła?
Niektóre rzeczy są człowiekowi sądzone.
Tak straciliśmy Desdemonę. I tak ocknąłem się, szlag by
to trafił, w objęciach Stwora z Wurta. Stawki wymiany.
Ciężkie straty.
Murdoch spuściła mnie z muszki i przesunęła powoli
pistolet, biorąc na cel prawdziwe zagrożenie. Dwa bliźniacze
pistolety, lustrzane odbicia tej samej żądzy, spoglądały teraz
na siebie. Żuk i Murdoch.
Usłyszałem wyjący księżyc.
Dingo Zadek był w pobliżu. Rozdziawiał szczęki tak
szeroko, że widać było ociekające śliną wnętrze paszczy.
Wzywał psy z całego Fallowfield, wyjąc do księżyca. A mnie
się wydawało, że to księżyc wyje.
Usłyszałem odpowiadające na zew psy.
Drzwi furgonetki Dinga otworzyły się z impetem i po
betonie zaszorowały pazury zgrai hybryd, która wypadła ze
środka. Murdoch stanęła chyba w tym momencie przed
oczami Suka Karli, a nie paliło jej się z pewnością do
powtórki z ostatniego pogromu na melinie. Pistolet drgnął jej
w dłoniach, plując dymem. Potem huknęło. Potem pocisk
osiągnął swój cel.
Żuk odpowiedział tym samym.
Mniej więcej równocześnie. Ale nie równocześnie.
Wypalił jeden pistolet.
A dopiero potem drugi.
Ten drugi pistolet spóźnił się nieco.
Słuchajcie uważnie. Oto tajemnica przeżycia: strzelajcie
zawsze pierwsi.
Żuk, trafiony pociskiem, zatoczył się w tył.
Ramię mu eksplodowało. W jego ciele otwierał się
ciepły kwiat. Policzek upstrzyły mi kropelki rozbryzgującej
się krwi Żuka.
W głowie, za zaciśniętymi mocno powiekami, zawodzi
mi syrena i to wilcze wycie rozszalałej psiej sfory.
Rozpętała się strzelanina, posypał grad kuł. Rozbrzmiał
we mnie pisk, piskliwy wrzask jakiejś kobiety trafionej
zabłąkanym pociskiem.
Ciekawe, kto to, komu przypadł ten nie chciany dar?
Miejmy nadzieję, że to nie Mandy. Miejmy nadzieję, że
to nie...
I poczułem, że jestem unoszony, unoszony ponad to
wszystko. Ponad ten deszczowy świat. Ponad ten świat
wrzasków i syren. I że w małą, spokojną sadzawkę
słonecznego blasku skapują, niczym ostatnich kilka kropli
deszczu, wszystkie jego cierpienia.
Dokąd zmierzałem? I kto mnie porywał?
* * *
Idę zasłaną liśćmi aleją małego miasteczka. Na trawniku
bawią się dzieci. Listonosz pogwizduje skoczną melodię.
Matki rozwieszają pranie na sznurach, w listowiu skąpanych
w słońcu drzew rozbrzmiewa śpiew ptaków. Zbliżam się do
poczty. Tablica nad wejściem informuje: Urząd Pocztowy w
Sielankowie. I już wiem, gdzie jestem. Jestem w
Sielankowie, w błękitnym Wurtcie niskiego poziomu, niczym
specjalnym, całkowicie legalnym, bywałem tu już przed laty,
kiedy takie rzeczy mnie rąjcowały. Ale nigdy nie trafiłem tu
w ten sposób.
Nigdy w ten sposób. Bez pośrednictwa piórka. Po prostu
się tu znalazłem! Byłem tu całkowicie. Ani śladu bólu, ani
śladu strachu, ani śladu awantur. Pachniało słodyczą.
Szedłem spokojnymi uliczkami Sielankowa i ciszę mącił
tylko srebrzysty śmiech dzieci. Nie ma sprawy. To mi nie
przeszkadza. I pogwizdywanie listonosza, i śpiew ptaków.
Nie ma sprawy. To mi nie przeszkadza.
I ta świadomość, że tu jestem, że wiem, że jestem tutaj,
w Wurtcie, i że gdzieś tam czeka na mnie inny świat, jeśli
tylko życzę sobie do niego wrócić; świat bólu. Mogłem tam
wrócić w każdej chwili. Albo zostać tutaj na zawsze.
Naprawdę na zawsze.
A to zdradliwa pokusa.
Kot Gracz
Istnieje gdzieś tam sen o drugim powstaniu narodu,
kiedy uśmiercony zostaje smok i dobra królowa budzi się z
wieloletniego snu w krainie, w której może znów oddychać.
Wyznawcy ANGIELSKIEGO VOODOO wielbią tę nową
królową. Królowa jest strażniczką naszych snów. Z bram jej
pałacu roztacza się widok na raj zmian, w którym drzewa są
zielone, ptaki śpiewają, a pociągi trzymają się rozkładu. Jest
tam również mnóstwo seksu; seksu specjalnego rodzaju, ze
smakowitym angielskim przytupem. Voodoo to Piórko
Wiedzy. Prowadzi do innych światów. Nie można go kupić,
można je tylko dostać. Chcecie tam zejść? W Angielskie
Voodoo? Świetnie. A jeszcze głębiej? Świetnie, wspaniale.
Ale uważajcie. Ta ekscytująca podróż jest demoniczną drogą
przez rozkosz i ból, rozłożone po równi. Bądźcie ostrożni.
Bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożni. Te cukrowe ściany
zgniotą was na miazgę. Kot wie. Kot tam był. I przeżył.
Ledwie. Chcecie obejrzeć blizny?
Tak, wiem, pewnie że chcecie.
Status: czarne, z bardzo seksownym różem i z
przebłyskami żółci. Kryje w sobie pewne drzwi, przejścia do
Żółtych światów. Stawiaj kroki rozważnie, podróżniku, nie
daj się wymienić.
Chyba że tego chcesz.
Przy obcinaniu dredów
Lądując po raz pierwszy, stwierdziłem, że trafiłem do
pieskiego świata. Brzydko tu pachniało, naprawdę brzydko w
porównaniu ze słodkimi, upojnymi woniami Sielankowa.
Majaczył nade mną psi łeb; w tej sierści i szczękach
można się było dopatrzyć pewnych nagich śladów ludzkich
rysów. To tylko pogarszało sprawę, zwiększało wstrząs,
jakiego doznałem na widok tej fizjonomii, jednego z wielu
łbów Cerbera, pochylającej się nade mną, i dyszącej w twarz
śmierdzącym oddechem.
Powiedzieli mi potem, że krzyczałem.
Może i krzyczałem.
Nie wiem, zbyt byłem zaabsorbowany wydostaniem się
stamtąd, z własnej głowy.
Listonosz z Sielankowa powitał mnie wesołym “cześć".
– Jest dzisiaj coś dla mnie, Listonoszu?
– Tylko to, panie Skrybo – odparł, wręczając mi list.
Rozdarłem słonecznozłotą kopertę i wyciągnąłem z niej
kartkę urodzinową. Kartka miała najjaśniejszy odcień żółci,
jaki w życiu widziałem. Od tego żółtego tła
odcinały się ostro wypisane ciemną, zakrzepłą
czerwienią słowa: Wszystkiego Najlepszego z Okazji
Urodzin.
Otworzyłem kartkę, żeby zobaczyć, czyje to urodziny.
* * *
Lądując po raz wtóry, stwierdziłem, że podróżuję
hycelkibitką pełną wściekłych psów. Smród był dziesięć razy
gorszy niż poprzednio, ale przynajmniej nie pochylała się
nade mną tamta psia morda.
Siedziałem wciśnięty w tylne drzwi, tak jakbym wsiadł
do furgonetki jako ostatni. Okien tu nie było, ale czułem, że
przekraczając dozwoloną szybkość, pędzimy na złamanie
karku jakąś wyboistą drogą. Odnosiłem wrażenie, że za
kółkiem siedzi, jak za starych dobrych czasów, nadżemowany
Żuk, i to podnosiło mnie na duchu.
Uniosłem się na dwóch startych do mięsa łokciach. Jak
to się stało? Naprawdę myślałem, że zgarnęła mnie policja, i
spodziewałem się ujrzeć przed sobą uśmiechniętą Murdoch,
otoczoną swoimi tępymi kolesiami.
Zobaczyłem tylko cieliste psie zady. Zdarzają się w
życiu chwile, kiedy tylko to się widzi. Było ich z siedem albo
osiem – trudno powiedzieć, bo w furgonetce nie paliło się
światło, a ich ciała stanowiły jeden zbity kłąb – stłoczonych
jeden przy drugim w tej ciasnej przestrzeni. Każdy miał w so-
bie coś z psa i coś z człowieka, tylko w rozmaitych
proporcjach, a tłoczyli się i pochylali nad jakimiś innymi
kształtami.
Co tam, do cholery, leży?
Naraz przez szczelinę w ścianie futer zobaczyłem twarz
Żuka.
Jak to, przecież Żuk prowadzi?
I wtedy zaczęło mi się wszystko przypominać, wracać
do mnie poprzez ból i zagubienie. Twarz Żuka, widziana
przez ten krótki moment, była pełna cierpienia, i serce mi w
piersi podskoczyło.
Podskoczyło.
Podskoczyło.
Żuk oberwał...
I ja nie mogłem...
Nie mogłem...
Wyglądało na to, że go liżą!
Potem jego twarz zniknęła znowu za zwierającą się
ścianą futra i dopiero wtedy zauważyłem Mandy. Siedziała w
kucki, bez trzymanki, pod burtą furgonetki, jak za starych
dobrych czasów.
Stare dobre czasy! Sprzed trzech tygodni!
– Mandy... – szepnąłem, głos mi się załamał.
Odwróciła powoli głowę. Spojrzała na mnie swoimi
wilgotnymi, pięknymi oczami i dostrzegłem w nich rozpacz
nie mającą nic wspólnego ze snem.
W tym momencie krzyknął Tristan. Spomiędzy psów. Z
samego środka wszystkich tych półzwierząt, półludzi. Co oni
tam robią? I dlaczego Tristan krzyczy, jakby cierpiał, bardzo
cierpiał? Był to najbardziej przejmujący krzyk w dziejach.
I naraz przypomniałem sobie tamten zabłąkany pocisk, i
przypuszczenie, że chyba kogoś dosięgnął. Może to Tristan
był tym kimś?
I rzeczywiście był. Ale nie w tym sensie.
Mandy wyciągnęła do mnie rękę. W dłoni ściskała strzęp
tkaniny. Była to czarna tkanina poplamiona jakąś substancją,
jakąś ciemną cieczą.
Krwią.
Coś się stało.
Krwią Żuka. A ten strzęp tkaniny pochodził z jego
ulubionej kurtki, tej czarnej wojskowej kurtki z sześcioma
guzikami na każdym rękawie, dwiema dziurkami
wentylacyjnymi pod każdą pachą, pasowanej w talii.
Dłonie Mandy były wysmarowane Vazem i krwią. Jakby
gładziła nimi jego czarne, pozlepiane włosy.
Podawała mi ten kawałek tkaniny. Pośród krwi i brudu
zwisało z niego coś błyszczącego. Było twarde i lekko obłe,
połyskiwało zielenią i fioletem, wywalało długi język ze
złota. Przedmiot był przypięty do tkaniny zaśniedziałą
mosiężną szpilką i już wiedziałem, co to takiego.
Łeb węża.
Trofeum z zabitego zjawowęża.
Żuk oddal go temu skurczybykowi!
Tego było już za wiele. Musiałem się stąd wydostać.
* * *
Otworzyłem w Sielankowie kartkę urodzinową. Słońce
stało wysoko, ptaki śpiewały, dzieci baraszkowały. Listonosz,
pogwizdując, oddalał się już ulicą do następnej skrzynki
pocztowej. Atmosfera była jakaś świąteczna, urodzinowa. Ale
czyje to urodziny? Otworzyłem kartkę i odczytałem jej treść
skreśloną gęstym jak krzepnąca krew atramentem.
Usłyszałem jej głos wołający do mnie poprzez ten
atrament:
– Wszystkiego Najlepszego z Okazji Urodzin, Skrybo!
Założę się, że wyleciało ci z głowy, co? Zawsze ci
wylatywało. Ale ja nigdy nie zapomnę. Przepraszam, że nie
mogłam ci dostarczyć prezentu, ale chyba na razie musisz się
bez niego obejść? Do czasu, kiedy znowu będziemy razem?
Nie zaprzestawaj poszukiwań, Skrybku. Wciąż czekam.
Pewnego dnia znów się zejdziemy. Obiecujesz? Twoja
kochająca siostra Des.
W oczach miałem łzy. Były to chyba pierwsze łzy w
dziejach Sielankowa. Tutaj nikt nie płacze. Chciałem
zachować tę kartkę, sięgnąłem wiec do kieszeni po coś na
wymianę, coś, co mógłbym tu w zamian za nią zostawić.
Wyciągnęłem puszkę po tytoniu Żuka. Otworzyłem ją i
wyjąłem ze środka piórko Tasiemcorobaczywca. Wsunąłem
je z powrotem do kieszeni. Potem zamknąłem puszkę i
położyłem ją na pobliskiej ławeczce.
Podniosłem wzrok na drzewo wiśni. Owoce pławiące się
w nie gasnącym nigdy słonecznym blasku były dojrzałe i
wielkie, i w tym momencie Rozkosz zaczęła mnie dławić jak
najeżona zadrami kurza kość, która utknęła w przełyku,
szarpnąłem więc za sznur odskoku, by wrócić.
* * *
Lądując po raz trzeci, ocknąłem się przy stole
śniadaniowym. Byłem z powrotem w swoim nowym
mieszkaniu i pałaszowałem miskę płatków JFK. Ocknąłem
się z łyżką w połowie drogi do ust i kruchość płatków w
zestawieniu z chłodem mleka sprawiła, że poczułem się jak
król, napełniła wiarą, że życie naprawdę jest coś warte, że
warto się do niego budzić. Ależ pyszne były te płatki!
Obserwowały mnie oczy siedzącej naprzeciwko Skierki.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Skrybku –
powiedziała.
– Skąd wiedziałaś? – zapytałem.
– Żuk mi powiedział.
– Żuk!
– Uspokój się, wspólniku – powiedziała. Ale ja byłem
już na nogach, a mleko z przewróconej miski z płatkami
rozlewało się po całym obrusie.
– Gdzie on jest? – wykrztusiłem, przypominając sobie
wszystko. Na moment znalazłem się znowu w tamtym
ciemnym zaułku, słyszałem huk wystrzałów, nasłuchiwałem
wycia psów, widziałem eksplodujące ramię Żuka, czułem, jak
się osuwam, osuwam, a mur zdrapuje mi skórę z łokci...
– Gdzie on, kurwa, jest?!
Krzyczałem, a to nie było zbyt godne.
Coś wam powiem – pieprzyć godność. Pieprzyć godność
na śmierć.
– Jest w twoim pokoju – odparła Skierka.
– Co on tam robi?
– Czeka na ciebie.
* * *
To opowieść o miłości. Zorientowaliście się już?
Mnie zajęło trochę czasu, zanim to zrozumiałem;
wszystkie te prezenty, jakie otrzymywałem.
Ile znacie osób, które są gotowe coś dla was poświęcić?
Policzcie.
Tylko tyle?
Widzicie, jestem w tym ekspertem.
Wszedłem do swojej sypialni i zastałem tam Żuka. Była
z nim Mandy. Siedziała przy łóżku na starym, pomalowanym
na zielono wiklinowym krzesełku. Nie ja je malowałem;
wprowadziłem się do tego domu w Whalley Rangę zaledwie
przed trzema tygodniami, uciekając przed glinami i
Skitrowcami. Tutaj znowu się odnaleźliśmy.
Kochałem to krzesełko.
Żuk leżał w łóżku. W tym starym wilgotnym i
sfatygowanym wyrku, na zapluskwionym materacu
rzuconym na ramę ze sterczącymi i przerdzewiałymi
sprężynami.
Jak ja kochałem to łóżko. Jego niewygodę.
Żuk leżał w moim łóżku z zamkniętymi oczami i z
piórkiem tkwiącym do polowy w przełyku.
– Na czym on jest, Mandy? – zapytałem.
– Na Tasiemcorobaczywcu. A na czym by? – Głos miała
strasznie znużony. – Ostatnio bierze to piórko na okrągło. To
się już robi nudne, Skrybo... dla dziewczyny myślącej
perspektywicznie.
Tak, chyba tak.
Pociągnąłem delikatnie za koc, odsłaniając ranę. Ramię
miał zmasakrowane, ale pasy ciała podtrzymywał opatrunek
z jakiejś siateczki. Wyglądała na splecioną z psiej sierści.
Krew pod nią krzepła. Może to jakiś rodzaj bandaża
przyśpieszającego gojenie. Oczy miałem wilgotne. Ledwie na
nie widziałem.
– Czym on ma to owinięte?
– Ludzie psy założyli mu ten opatrunek – wyjaśniła
Mandy. – Powiedzieli, że pomoże.
Przyjrzałem się lepiej. Żuk miał ranę ciasno owiniętą
przeplatającymi się na krzyż pasmami psiego futra
tamującymi upływ krwi. Opatrunek był unieruchomiony psią
śliną. Niedobrze mi się robiło, ale przecież to ratowało mu
życie. Cóż, taką przynajmniej miałem nadzieję.
– Czemu oni to robią, Mandy? – spytałem. – Dlaczego
psy mu pomagają? On nienawidzi psów!
Mandy tylko wzruszyła ramionami.
Przyjrzałem się lepiej ranie Żuka i zobaczyłem w niej
kłębowisko maleńkich węży, świeżo wyklutych tęczowych
robaczków. Napełniły mnie wstrętem, jak te larwy, które
kupowaliśmy z Żukiem na garści, kiedy byliśmy jeszcze
dziećmi i wybieraliśmy się na ryby. Wzdrygnąłem się.
– Jezu, Żuczek... Nie zareagował.
– Mandy? – zwróciłem się do nowej. – Co to?
– Gdzie?
– W jego ranie... Nachyliła się i spojrzała.
– Nic tu nie widzę, Skrybo. A co?
Zajrzałem znowu w ranę i ta pod opatrunkiem z sierści
była czysta.
– Żuk... Żuk...
Mój głos był penetrujący i chyba dotarł tam w ciemności
do Żuka, bo ów zaczął coś mamrotać, krztusząc się tkwiącym
w przełyku piórkiem. Słowa docierały do mnie
zniekształcone przez Wurt, wyciągnąłem mu więc piórko z
gardła i wybudziłem go, potrząsając za ramiona. Tak jak on
zwykł wybudzać mnie, kiedy wchodziłem sam. Role się
zmieniły, a ja znałem to przykre uczucie, kiedy ktoś wywleka
człowiekowi sen z ust.
Wrócił do nas, wybudzając się powoli, jakby był
przyzwyczajony do przerywania snu w trakcie, może przez
Mandy, jakby brał ostatnio piórka bez żadnych zahamowań.
– Co jest, stary? – wymruczał.
Zdobyłem się na odpowiedź, ale wyszła mi jakoś
nieskładnie.
– Czy nie ma temu końca, Żuczek? – spytałem łamiącym
się głosem.
– Nie ma... Skrybo... – odparł Żuk niedbale z głębin
swego cierpienia. Nie otworzył nawet oczu. – Od szkolnych
czasów poczynając. Pamiętasz?
Uchylił nieco ciężkie powieki, miedzy warstwami
zakrzepłej krwi zabłysła gałka oczna.
– Pamiętam, Żuczek. Wyżywałeś się na mnie, bo byłem
słabszy.
– Aha. To były czasy. To były czasy... – Znowu
odpływał.
– Żuk!
Z wysiłkiem uniósł powieki do połowy.
– Co z Murdoch, Skrybku? – zapytał. – Nie żyje?
– Nie wiem – odparłem.
– Może nie żyje. Może ją wreszcie wykończyliśmy.
– Nie, jeszcze nie – odezwała się Mandy. – Nie
widziałam tego.
– A co widziałaś? – zapytałem.
– Kiepskie przedstawienie.
– O co ci chodzi, Mandy? – obruszyłem się.
– A co tobie do tego? – fuknęła.
– Wszystko.
– Nie rezygnuj z walki, Skrybo – rozległ się głos. Był to
głos Żuka.
– Jak bym mógł? – żachnąłem się.
– Szukaj ich dalej. Brid i Siostry. I Stwora. Nie rezygnuj
przez wzgląd na mnie.
– Bridget była w Zaplutej Norze – powiedziałem mu.
– Jak to?
– Była w Zaplutej Norze. Widziałem ją tam.
Myślałem, że powie, że coś mi się musiało przywidzieć,
że za mocno odczuwałem przyciąganie, przyciąganie
Tasiemcorobaczywca. Co objawia się pragnieniem ożywiania
przeszłości.
Znał się na tym. Przecież był od niego uzależniony.
Ale usłyszałem zupełnie inny komentarz.
– Pogadaj o tym z Dingiem.
– Co takiego, Żuczek? – żachnąłem się – Z Dingiem?
Czy on...
– Tak.
– Co tak?
– On może coś wiedzieć.
– Brid żyje?
– Być może. Podsłuchałem coś w furgonetce. Myśleli, że
jestem wyłączony.
– Uśmiechnął się. Był to bolesny uśmiech. – Znasz
mnie, Skrybku. Odlot, ale nigdy do samego końca.
– Zamierzałem właśnie dać za wygraną, Żuczku. To
przerasta moje siły.
– Taki masz sposób na życie? – spytał Żuk.
– Ja się chyba do tego nie nadaje – odparłem,
nienawidząc każdego z tych słów, a jednocześnie zdając sobie
sprawę, że każde jest prawdziwe.
– Tristan potrzebuje twojej pomocy, Skrybku.
– Tristan?
Kogoś dosięgnął zabłąkany pocisk.
– Pomóż człowiekowi.
I Żuk zamknął oczy. Zamknął usta. Spał, i pora była stąd
wyjść.
Wsunąłem mu delikatnie Tasiemcorobaczywca z
powrotem między wargi. Bo niby czemu nie? Ta jedna
przyjemność mu została. Przyglądałem się przez chwilę, jak
jego twarz rozjaśnia się pod wpływem fałszywych
wspomnień.
– Niezła sztuka – usłyszałem głos Mandy. Odwróciłem
się i zobaczyłem, że trzyma w dłoniach pistolet Żuka, celując
z niego do widmowego zegara na przeciwległej ścianie. –
Niezła. Widzisz, jak sam się naprowadza na cel? –
Przeniosłem wzrok na suwające się i wirujące, nastawiające
automatycznie komory broni.
– Znasz się na pistoletach, Mandy?
– Trochę. Nauczyłam się sporo od Żuka. Idziemy
niedługo na akcję, Skrybku? – Wcierała teraz Vaz z
przyłóżkowego słoiczka Żuka w mechanizm spustowy.
– Niedługo. Zaczynamy wczesnym rankiem.
– Nie mogę się już doczekać.
– Nie wiedziałem, że Des tak ci leży na sercu.
– Ty mi leżysz na sercu, Skrybku.
– Naprawdę?
Odłożyła pistolet z powrotem na nocną szafkę i spojrzała
na Żuka. Uśmiechał się, zostawiła go więc z tym uśmiechem.
– Nachodzą mnie ostatnio różne zwariowane myśli,
Skrybo – powiedziała.
– Tak?
– Na przykład, jak mnie tu ściągnąłeś, do Skitrowców.
Nieźle mnie zbajerowałeś.
– Chcesz odejść?
– Co?
– Rozumiem. Sprawy się skomplikowały. Jeśli chcesz
odejść, to się nie krępuj.
Milczała przez chwilę.
– Skrybo...
– Wystarczy powiedzieć.
– Takiej bzdury jeszcze nie słyszałam. Bzdury?
– Trochę się pogubiłem, Mandy. O co ci chodzi?
– Wiem, że jestem tu po to, by załatać dziurę po twojej
siostrze. Ale nie mam o to pretensji. W gorszych już rolach
występowałam. Przez cały czas szukałam czegoś... czegoś
lepszego ode mnie... wiesz, o co mi chodzi?
– Tak jakby.
– Widzisz, można to nazwać poszukiwaniem
mężczyzny... mężczyzny twardszego ode mnie. Oczywiście,
nie znalazłam takiego. Kiedy wiec zapoznałeś mnie z
Żukiem... no wiesz... znasz to uczucie?
Znałem je.
– Tak samo jest chyba z tobą i z Des? – spytała.
Ta dziewczyna mnie brała, i wcale mi się to nie
podobało.
– Nie musisz odpowiadać – uspokoiła mnie Mandy. I
odwróciła się, żeby spojrzeć na Żuka. Nadal się uśmiechał, a
kolory jego ran tętniły i szokowały. – Nie mogę znieść tego
widoku. Tyle energii na mamę. Spójrz tylko na niego! Mało
brakuje, a roześmiałby się w głos. Przygnębia mnie to. Taki
mężczyzna,., żyjący przeszłością. Tasiemcorobaczywiec
wciąga. Ja nie oglądam się na przeszłość... ja patrzę w
przyszłość. Rozumiesz mnie, Skrybo?
Kiwnąłem głową.
– Chyba chcę zabić Murdoch. – Znowu trzymała pistolet
w dłoniach i ta pogróżka zabrzmiała tak seksownie... jaka
szkoda, że nie miałem w sobie tego czegoś, owej twardości, z
którą pasowałbym do tej wojowniczki.
– To coś złego? – spytała.
– Nie. Nie złego. Prawdziwego.
– Nie chcę go stracić. Za nic.
Oczy jej wilgotniały, wziąłem ją więc w ramiona.
– To ci nie grozi. Wierz mi.
Dingo Zadek czekał na mnie na korytarzu.
Wyszedł właśnie z pokoju Skierki, trzymał na rękach
robosukę Karli. Suka zwisała bezwładnie, brzuchem do góry,
w jego półludzkich objęciach. Język miała wywalony na
brodę, z pyska wydobywało się monotonne, ciche skamlenie.
Na twarz Dinga padała błękitna, rozsiewana przez małą
stołową lampę poświata, rzeźbiąc i oświetlając perfekcyjnie
te słynne policzki i nos. Wyglądał tak pięknie, i tak często
przychodziło mi w tamtych dniach do głowy, jak wspaniale
byłoby mieć w sobie tę niewielką domieszkę psa. Wtedy
byłbym naprawdę piękny i kobiety by mnie kochały.
Nic z tego. Byłem tylko człowiekiem. Wciąż czepiałem
się nadziei, że jestem tylko człowiekiem.
– Karli jest bardzo niespokojna – wyszeptał Dingo.
– Przecież to tylko pies. O, cholera! Co ja wygaduję!
– Wybaczam ci ten drobny nietakt.
– Żuk mi powiedział, że być może wiadomo ci coś o
Brid i Stworze. Gdzie są.
– Skąd miałbym to wiedzieć?
– Powtarzam tylko słowa Żuka. Wiesz coś?
– Wiem tylko tyle, że za pierwszym przesłuchaniem
potrafię rozpoznać dobre nagranie. Za kogo ty mnie
uważasz? Jestem gwiazdą pop, do kurwy nędzy. I wybacz,
ale muszę się przygotować do całonocnego maratonu.
– Nie wiem, komu mam wierzyć.
– Chyba powinieneś nauczyć się manier, jeśli chcesz
rozmawiać z Pies-gwiazdą. Która, na dokładkę, ocaliła
właśnie życie twemu przyjacielowi. Dosyć podłe życie,
pozwolę sobie dodać.
– Lepiej nie kłam, Dingo.
– Ochhh! Ostre to było. Bezceremonialne. – Obdarza
mnie swoim słynnym uśmiechem, tym z prezentacją całego
garnituru zębów. Jasna cholera!
– Schrupałbym cię na śniadanie, mój chłopcze.
Otworzyłem drzwi do sypialni Skierki. Tristan siedział
na łóżku. W ramionach trzymał Suzie, swoją ukochaną.
Ich rozrzucone włosy przypominały kilwater statku.
Były zmatowiałe.
Matowe od krwi.
Tristan podniósł na mnie wzrok. Oczy miał jak dwa
diamenty.
– Możesz mi pomóc? – odezwał się.
– Co się dzieje? – zapytałem.
– Suzie – odparł; tylko tyle. Kogoś dosięgnął zabłąkany
pocisk.
– Jest ranna? – spytałem.
– Tak – powiedział. Tyle było w tym “tak" prostoty, tyle
rozpaczy.
– Ciężko?
Tristan nie odpowiedział. Zamiast tego wyciągnął rękę,
podając mi nożyczki.
– Chcę, żebyś ty to zrobił – powiedział.
Spojrzałem na ciało Suzie spoczywające na jego
kolanach. Nie oddychała. Próbowałem zapanować nad
głosem, ale wargi miałem spieczone i wydobywające się z
nich słowa były jak dym.
– Tristanie... czy ty... czy to konieczne? – Nie
wiedziałem, co powiedzieć.
– Po prostu mi je obetnij, dobrze?! – Oczy mu pałały. –
Nie każ mi czekać!
– Chyba nie potrafię, Trist.
– Nikt inny tego nie zrobi.
Oczy Tristana...
Wziąłem wiec te nożyczki w drżące dłonie.
Tylko dwie części ciała nie odczuwają bólu. Pierwsza to
włosy, druga paznokcie. Podstawowym budulcem obu jest
keratyna, włóknista proteina zawierająca siarkę. Keratyna
występuje w zewnętrznej, rogowej warstwie skóry oraz we
włosach, paznokciach, piórach, kopytach, itd. Jej nazwa wy-
wodzi się od greckiego słowa keras, co znaczy róg, co znaczy
to, co można obcinać bezboleśnie.
Pozwólcie, że się na ten temat wypowiem.
To nieprawda.
Bo przy obcinaniu widziałem łzy.
Do pokoju, przez szparę w uchylonych drzwiach
wślizgnęła się Karli.
Trzymałem w palcach warkocz zbitych włosów.
Rozciągał się bez początku i końca pomiędzy Tristanem a
Suzie. Te włosy żyły. Zamieszkujące w nich drobnoustroje
błagały o litość. Przysięgam, że wołały. Ich krzyk
rozbrzmiewał mi w mózgu. Tak, przyjaciele, chyba
nigdy nie odczuwaliście czegoś podobnego.
Przecinałem dredy ustawionymi pod ostrym kątem
nożyczkami. Wymagało to sporej siły i w pewnym sensie
byłem z siebie dumny. Wymagało też czasu. Bo włosy były
sfilcowane, nadziane rozmaitym śmieciem; zużytymi
zapałkami, klejnotami, spinkami do włosów, psią sierścią. I
to zaledwie w trzy tygodnie po ostatnim myciu. Jedną spinkę
schowałem do kieszeni. Dlaczego? Podpowiedział mi to głos.
Jaki głos? Ten, który nigdy nie milknie.
Te dredy były tak gęste, że przypominało to przecinanie
się przez noc.
Chyba pozostanę przy fryzurze rekruckiej numer dwa.
I w końcu ich oddzieliłem, Tristana od Suzie. Robosuka
Karli lizała twarz trupa Suzie, próbując ją obudzić.
Nic już jej nie obudzi.
Moje pierwsze słowa
Wróciłem z Sielankowa o drugiej, może trzeciej po
południu. Odwiedziłem na łożu boleści mego najlepszego i
najgorszego zarazem przyjaciela. Przeciąłem trochę włosów.
Przeciąłem na pół dwoje ludzi. No wiecie, dzień jak co dzień.
Teraz byłem zmęczony, taki zmęczony, i marzyłem tylko o
śnie, choć wiedziałem, że powinniśmy uciekać, wynosić się
stamtąd, bo gliniarze mają twój numer, Skrybo, i być może
figurujesz na liście śmierci. Liście Murdoch.
A wiesz co, Murdoch? Ty figurujesz na mojej.
Mając to wszystko na względzie, nie powinienem nawet
myśleć o kładzeniu się w ubraniu na tę kanapę. Powieki
opadały mi pod ciężarem świata, wspominałem, jak to się
wszystko zaczęło – Mandy wychodząca z tej całodobowej
Wurtciami, kiwająca psy i gliniarzy.
Jezu! Już to przerabiałem.
Usiadłem jak pchnięty sprężyną, strasząc Karli, która
bawiła się ze Skierką.
– Daj mi papier, mała – powiedziałem, przetrząsając
kieszenie w poszukiwaniu pióra. Miałem w nich trochę
drobiazgów z odlotu, wyłożyłem to wszystko na stół. Moja
kartka urodzinowa, piórko Tasiemcorobaczywca, które
dostałem od Żuka. Karta z głupcem. Ją też położyłem na
stole. Przyglądałem się tej kolekcji przez dłuższą chwilę.
Mój umysł był jak obcy.
Skierka położyła przede mną stary zeszyt szkolny, a
następnie sięgnęła po kartkę urodzinową.
– Oj! Skrybku! Dostałeś kartkę urodzinową! Od kogo?
Zobaczmy...
Uderzyłem ją w twarz.
Cholera...
Cofnęła się, przyciskając dłoń do policzka, łzy kręciły
się jej w oczach.
O, Jezu... nie powinienem był tego robić... co się ze mną
dzieje...
– Panie Skrybo... – dotarł do mnie głos Skierki.
Starałem się jak mogłem bagatelizować to, co przed
chwilą zrobiłem. Wziąłem pióro, otworzyłem zeszyt i
nabazgrałem w nim kilka słów; były to pierwsze od kilku
tygodni słowa przelane przeze mnie na papier. I pamiętam,
jak pomyślałem wtedy, że gdybym wykaraskał się z tego
kiedyś z zespolonymi wciąż ciałem i duszą, to spiszę całą tę
historię, a zacznę tak:
Mandy wyszła z całodobowej Wurtciarni, przyciskając
do piersi torbę z towarem.
No nic, od tamtego wieczoru upłynęło dwadzieścia łat, a
ja w kółko do tego wracam. Hej, kto liczy?
Zamknąłem zeszyt, odłożyłem pióro, wziąłem kartkę
urodzinową, przeczytałem życzenia Desdemony, odłożyłem
kartkę, wziąłem piórko i kartę tarota. Poruszałem się jak
tandetny robo made-in-Taiwan.
Wróciłem na kanapę i położyłem się z piórkiem w
jednym i z kartą z głupcem w drugim ręku.
– Panie Skrybo... – doleciał mnie głos Skierki. Nie
spojrzałem na nią.
– Co robisz?
– Wchodzę.
Popatrzyłem po raz ostatni na kartę z głupcem: młody
człowiek kroczący beztrosko ku otchłani, przez ramię ma
przerzuconą sakwę, w której niesie cały swój świat, pies
chwyta go zębami za pięty, próbuje zatrzymywać pana, nie
dopuścić, by runął w przepaść. Staje mi przed oczyma
martwa Suzie. Brawo za tę kartę. A więc uznałaś mnie za
głupca? Bardzo dobrze. Postąpię jak głupiec. Będę takim,
jakim mnie chciałaś widzieć, Suzie.
– Mogę iść z tobą? Mogę? – prosiła Skierka.
– To sprawa osobista – odburknąłem i wsunąłem sobie
piórko najgłębiej jak mogłem, do samego przełyku. Znam
swoje czasy i swoje miejsca. Nadeszła pora, by odejść.
Odejść z tego czasu, z tego miejsca.
Piórko Tasiemcorobaczywca tkwiło mi w przełyku i
czułem fale napływające w przewodnim temacie
muzycznym, przetykanym wstępnymi informacjami. A potem
te fale zaczęły się cofać, unosząc ze sobą muzykę, i każda
nuta zanikała mi w uszach, by po chwili znowu natrzeć na
mnie ze zdwojoną siłą, i już gdzieś tam byłem, wyzbyty z
poczucia niepokoju, z poczucia teraźniejszości.
Znajdowałem się w fazie nicowania.
Mandy wyszła z całodobowej Wurtciarni, przyciskając
do piersi torbę z towarem.
No i dobrze. Po prostu czasami chcemy coś trochę
zmienić. Chcemy coś poprawić. Żeby było, jak należy.
To chyba żadna zbrodnia?
To po prostu chwilowy przypływ głupoty. I tyle.
No bo komu się nie zdarzało, że tego nie chciał? Nie
chciał poczuć, że zanika, by potem odrodzić się na nowo?
Pchnąłem piórko jeszcze trochę głębiej i odpłynąłem na
wysokiej fali, surfując z powrotem do domu, gubiąc po
drodze temat przewodni i wstępne informacje...
Tasiemcorobaczywiec
Desdemona wyszła z całodobowej Wurtciami,
przyciskając do piersi torbę z towarem.
Obyło się żadnych zgrzytów, bezproblemowe, czyste
załatwienie sprawy. Des jest w tym ekspertem i kochamy ją
za to.
Ruszyliśmy z łupem z powrotem do domu, cała nasza
nieustraszona czwórka – Żuk, Bridget, Desdemona i ja. Żuk
siedział za kółkiem, i nasmarowany Vazem dla dodania sobie
animuszu pilotował furgonetkę. Ja przycupnąłem na osłonie
lewego koła, Brid na osłonie prawego. Spała jak suseł, a
jakże by inaczej? Desdemona siedziała miedzy nami, trochę
bardziej z przodu, trzymając na kolanach torbę ze skarbem.
Nawierzchnia jezdni była gładka jak stół.
– Co masz w tej torbie, siostro? – spytałem.
– Same ślicznotki – odparła. – Żółte. – Jej głos
przyprawił mnie o dreszczyk.
Zupełnie jakby...
– Rzućmy okiem – poprosiłem.
Desdemona wyciągnęła z torby piórko, czystą i złocistą
przepustkę na odlot.
– O, rany!
– No i jak tam, Skrybo? – zawołał Żuk z fotela pilota. –
Dobrze się spisała?
– Jezu! Jeszcze jak!
– Co tam ma, Skrybku? Spytaj ją w moim imieniu.
– Co tam masz, siostrzyczko kochana?
Desdemona przekładała słoneczne piórko z dłoni do
dłoni, wpatrując się w nie jak w relikwię boga.
Bo też nią było.
Relikwią boga słońca.
Okruchy światła rzucane przez przesuwające się za
oknami latarnie, przebarwiane na czarno przez lustrzane
szyby furgonetki, padały przelotnie na milion włókienek
piórka i odbite, tłukły się fraktalami złota między ścianami
furgonetki niczym rykoszety słonecznych promieni.
Kiedy Desdemona przemówiła – a twarz w blasku
piórka miała taką piękną – jej głos wydał mi się
inkrustowany złotem i wypolerowany do kuszącego połysku.
Zupełnie jakby... zupełnie jakby była...
– Żółć Takshaki – powiedziała jak gdyby nigdy nic.
– Ja cię kręcę, Żółć Takshaki! – wrzasnął Żuk,
puszczając na chwilę kierownicę. Poczułem, że furgonetka
zbacza w stronę chodnika, i w następnej chwili
podskoczyliśmy wszyscy, wjeżdżając na pełnym gazie na
krawężnik. Przez parę chwil jechaliśmy w chaosie. Potem
Żuk łyknął pastylkę Dżemu i chwycił kierownicę jak
morderca swoją spluwę. Z samozaparciem wróciliśmy z
powrotem na szlak, na jezdnię, na King's Road.
– Żuk! Nie waż się więcej tego robić!
– A bo co, malutki?! – odkrzyknął. A potem zawył: –
Juhuuuu!!!! Naprzód! – I prowadził furgonetkę na złamanie
karku ku blaskowi żółtej chwały.
– Bo ma być idealnie, Żuczek – odparłem. – 1 dlatego
zbastuj.
– Chrzanić ideały! Weźmy tego loda!
Bridget spała wciąż jak zabita. Desdemona
przygotowywała piórko grą wstępną.
– To mój odlot, Żuk! – zaprotestowałem. – Puśćcie mnie
samego. Dlaczego to mówiłem? Przecież nie bytem sam. Nie
chciałem rozdzielać się z grupą.
– Nikt nie wchodzi sam, Skrybku – odparł. – Nikt nie
wchodzi sam.
– To sprawa osobista!
To sprawa osobista?
Docierały do mnie głosy. Glosy z zewnątrz. Skąd, się do
cholery, brały?
A w rękach trzymałem kartę tarota przedstawiającą
młodego mężczyznę z sakwą przewieszoną przez ramię,
ujadającego psa obrabiającego mu pięty, wabiącą krawędź
urwiska. Skąd ją miałem?
– Piękne jest – wyszeptała Desdemona. – Żółć Takshaki.
Marynata Boga. – Jej głos ociekał szafranem. – Czytałeś o
nim w Kocie, Skrybku?
– Tak jakby – mruknąłem.
– Utanka był młodym studentem... – zaczęła
Desdemona.
– Co ona mówi, Skrybku? – krzyknął Żuk. – Kiepsko tu
słychać!
– Opowiada nam pewną historie, Żuczek.
– O! Jaką historie?!
– Historię Takshaki.
– O! Niech opowiada, niech opowiada! – wrzasnął
nadżemowany Żuk, prowadząc jak szatan przez Curry Paths.
Podczas jazdy tym jaśminowym szlakiem atakowały nas
wszystkie wonie Indii. Desdemona opowiadała szafranowym
językiem, a ja pragnąłem całować głos siostry, tak był piękny.
Opowiadała nam historię Utanki, azjatyckiego studenta.
Wybrał się on w podróż do królestwa węży, żeby odzyskać
skradzione podstępnie kolczyki królowej. Kolczyki te kazał
wykuć z najcenniejszej z rud król Anglii. Chciał je
podarować w prezencie urodzinowym swojej pięknej żonie.
Utance powierzono zadanie zaniesienia tych kolczyków
królowej. Niestety, nie doniósł ich do królewskiej łożnicy; po
drodze zostały skradzione przez Takshakę, króla węży, który
był długi jak rzeka, fioletowo-zielona rzeka. Jego ukąszenie
było dla człowieka śmiertelne, wprowadzało w żyły trujące
sny, które zanieczyszczały umysł żądzą zadawania gwałtu.
Takshaka uniósł klejnoty do swojego królestwa, świata
Nagasów, zjawowęży.
– I co dalej, Des? – zapytałem.
– Twoja misja, Skrybo Utanko, jeśli zdecydujesz się jej
podjąć, polega na wyprawie do jaśminowej doliny
zjawowęży i odzyskaniu tych kolczyków. Jedyna broń, jaką
możesz ze sobą zabrać, to młotek, trochę wyciągu z rdestu
wężownika i rozwidlona gałąź. Podejmujesz się tego zadania,
o wielki wojowniku, Skrybo Utanko?
– Czy ja wiem...
Reszta Skitrowców zrywała już boki ze śmiechu, ale ja
podchodziłem do tego poważnie.
– Nie wahaj się, bracie – powiedziała Desdemona.
– Chyba nic z tego – odparłem. – Kot mówi, że w Żółci
można zginąć... naprawdę.
I wtedy nachyliła się i pocałowała mnie.
Siostra pocałowała mnie i wydało mi się, że opadają na
mnie płatki kwiatów z jakiegoś niewyobrażalnego Wurta,
opadają w furgonetce, w mojej głowie.
Opadały na mnie płatki kwiatów.
Opadały na mnie płatki kwiatów jaśminu, a ja, pędząc
tym rydwanem na spotkanie z Takshaką, sączyłem nektary
bogów i czułem jak najnamietniejsze usta w mieście
przysysają się do mych warg, jak jej jeżyk wślizguje się
niczym piórko w me usta. Tak mi było dobrze.
Nie wolno mi jej stracić.
Co?
Co przed chwilą pomyślałem?
– Bierzmy tę ślicznotkę – zaintonował Żuk, nie dając mi
czasu na sformułowanie rodzących się wątpliwości.
Dobiliśmy ze ślicznotką do portu, do portu Ogrody
Rusholme, za blokiem mieszkalnym, i każde z nas wsłu-
chiwało się przez kilka chwil w szelest opadających płatków
rdzy, kontemplując czekające nas rozkosze, rozkosze
przesycone szafranem.
Rdza opadała.
Przesycone rozkosze. Będą dzisiaj mym udziałem, we
wszelkich swoich nieprzebranych formach.
Żuk zmącił ten nastrój.
– Szkoda czasu! Na górę! – krzyknął, wyrywając
Desdemonie piórko z ręki. – Nie ma na co czekać! Weźmy tę
Żółć! Idziemy!
* * *
Nie napotykając po drodze ani jednego węża,
wbiegliśmy jak uskrzydleni po schodach i wpadliśmy do
mieszkania, które przywitało nas pokazem świateł. Brid
siedziała teraz na kanapie, przeglądając sennie numer Kota
Gracza sprzed trzech tygodni. Żuk stał przy oknie, gładząc
szafranowe piórko. Natarłszy włókna obficie Vazem, wsuwał
nam piórko w usta, każdemu po kolei, a na koniec sobie.
Poczułem, jak otwiera się czołówka z informacjami
wstępnymi, potem pokój odpłynął, a moją ostatnią myślą
było, że jest pięknie i że chcę tego piękna więcej, chcę się w
nim pławić już zawsze. Potem Żółć zaskoczyła...
* * *
Nasza słynna, nieustraszona czwórka pływa w tym
jeziorze przypraw, poddając się procesowi marynowania,
poddając się procesowi malowania na żółto. To bezsprzecznie
najsłodszy kolor. Prezentował nam smaki, smaki zbliżającej
się uczty. Smaki dań, których nigdy nie kosztowaliśmy.
Pokój był oświetlony na bursztynowo, z tapety opadały
złote kwiaty, było ich tyle tysięcy, że usłały kobiercem z
płatków podłogę. W tym kobiercu ziała dziura. I chociaż
wszyscy wiedzieliśmy, że niebezpiecznie jest wpaść przez
żółte drzwi, to przez nią wpadliśmy.
!!!!! OSTRZEŻENIE !!!!!
Cholera! A to co?
Szedłem z trojgiem towarzyszy przez pałac ze złota. W
rękach trzymałem młotek, umoczony w wyciągu z rdestu
wężownika, jedynym znanym antidotum na ukąszenie
zjawowęża. Pozostała trójka była wyposażona tak samo i
byliśmy wojownikami w świecie zła, i pałałem żądzą krwi.
Wszystko w świecie Nagasów błyszczało żółcią,
błyszczało zapachem szafranu.
Kot Gracz opowiada nam, że Nagasowie to legendarna
rasa węży. Są potężne i niebezpieczne, i wyglądają zazwyczaj
jak zwyczajne węże, ale czasami przybierają postać
mitycznych olbrzymów, długich, wijących się, fioleto-wo-
zielonych potworów. Czasami podszywają się też pod ludzkie
kształty, żeby nas zwieść. Król Nagasów nosi imię Takshaka.
Czasami Nagasowie grzęzną w ludzkim świecie, i to ich
bardzo rozwściecza, bo nie mogą znieść światła naszego
świata. Nazywamy tych wyrzutków zjawowężami.
!!!!! OSTRZEŻENIE!!!!!
Co jest? Odbierałem glosy. Może to Nawiedzenie?
Boże, błagam, niech to nie będzie Wurt. Niech to będzie
realna przyjemność.
Wkraczając do bezkresnego świata śniących węży,
zastaliśmy mnóstwo wspaniałych obiektów do gier, zarówno
wielkich, jak i małych, oraz zatrzęsienie portyków, wież,
pałaców i świątyń.
Samo piękno – ani jednego węża w zasięgu wzroku.
Tylko ciche szelesty, z jakimi przemykały niewidzialne wśród
żółtych cieni. Lewa kostka świerzbiała, jakby chciała mi coś
przypomnieć, przypomnieć coś, o czym dawno zapomniałem.
OSTRZEŻENIE. ZNAJDUJECIE SIĘ OBECNIE W
METAWURTCIE.
– Słyszeliście to? – spytałem.
– Niby co? – Desdemona spojrzała na mnie.
– Ten głos.
– Nic nie słyszałam.
– Przestańcie – wtrącił się Żuk. – Dosyć tego gruchania.
Utłuczmy lepiej jakiegoś węża!
Skradaliśmy się przez ten pozłacany świat z bronią ze
stali i roślin, podnieceni i spoceni. Bridget zaintonowała
swoją pieśń, świdrujący w uszach hymn na cześć
niewidocznych węży Naga. Ta pieśń w ustach Brid mile
łechtała ich dumę. Ale nie zwracały kolczyków i dalej się
kryły zwinięte w cieniach.
Z sufitu pałacu sypał się na nas jaśminowy proszek, a ja
wciąż odbierałem głosy...
OSTRZEŻENIE! ZNAJDUJECIE SIĘ AKTUALNIE W
METAWURTCIE, SZCZEBEL DRUGI. TO BARDZO
NIEROZSĄDNE, I POWINNIŚCIE GO BEZZWŁOCZNIE
OPUŚCIĆ. DZIĘKUJĘ. BYŁO TO OSTRZEŻENIE
KOMISJI ZDROWIA PUBLICZNEGO.
– Słyszeliście to? – spytałem. – Nie?
– Co z tobą, kochany? – spytała Des.
– Ten głos! Posłuchaj dobrze! Nie słyszysz go? Jesteśmy
w Metawurtcie!
– Nie bądź głupi.
I mówiąc to, wzięła mnie za rękę. Palce miała miękkie i
długie, z ostrymi paznokciami, które wbiły mi się w ciało
leciutko, ale wystarczająco.
– Dobra, gołąbeczki. Koniec gadania – zarządził Żuk. –
Idą skurkowańce!
Węże nadciągały, wypełzając z cieni, z żółtych cieni,
wszystkie fioletowo-zielone, nadając temu światu połysk,
trujący połysk. Nadciągały setkami, ale zbite w taką masę, że
policzenie ich przekraczało ludzkie możliwości
Chciałem się rzucić do ucieczki. Wydaje mi się, że
chciałem się rzucić do ucieczki.
Ale coś mnie powstrzymywało.
Król Takshaka dźwignął się, wspaniały łeb miał
pokiereszowany, krwawił. Wydawało się, że jest z dymu, nie
z ciała; wąż z dymu.
NAPRAWDĘ MNĘ JUŻ WKURZACIE!
PROSZĘ NATYCHMIAST OPUŚCIĆ TEN
METAPOZIOM.
Pierwszy cios zadał Żuk; napinając mięśnie tak, że
zaczęły przypominać opuchliznę zadżumionego, zamachnął
się młotkiem i opuścił go zdecydowanym łukiem. Uderzenie
spadło na łeb młodego węża, strzaskało go, wyciąg z rdestu
wężownika wsączył się do rany, rozpłynął po organizmie i po
chwili wąż rozpękł się na dwoje. Na wszystkie strony
trysnęła wężowa jucha, zbryzgując od stóp do głów
wojowników. Ów rozbryzg natchnął nas takim duchem walki,
że runęliśmy z zapałem do ataku, waląc młotkami po łbach
węży, unikając zębów jadowych, pławiąc się w posoce zale-
wającej nas niczym marynowany deszcz.
Nacieraliśmy na tę pierwszą linię węży żywym młotem,
i wszystko wydawało się takie proste, aż za proste jak na
Żółć, i przemknęło mi przez myśl, że może Żółcie nie są
wcale takie straszne, jakimi je opisują. Albo może to
wszystko tylko mi się śni. Może znowu doświadczam
Nawiedzenia i szukam dziury w całym.
Nieważne.
Powiem wam tylko, że sporo zjawowęży padło tego
wieczoru.
* * *
Naturalnie, dobrze się spisaliśmy, spisaliśmy się na
medal, spisaliśmy się jak na wojowników przystało, jak
bohaterowie. Nie dopadliśmy wprawdzie Takshaki,
Królewskiego Węża, ale utłukliśmy kupę jego wrednych
kompanów. I odzyskaliśmy te kolczyki, i odnieśliśmy je
właścicielce.
Żuk owinął się cały w kilka warstw wężowych skór,
które własnoręcznie zdarł z gadzich ścierw. Do klapy kurtki
przypiął sobie łeb węża, osobistą pamiątkę tego walnego
zwycięstwa.
– To ci dopiero była impreza, Des! – powiedział z
uznaniem. – Dzięki, żeś nam ją zorganizowała.
– Nie ma sprawy, Żuczek – odparła skromnie moja
siostra.
Byliśmy wykończeni – Brid spała jak zabita na kanapie,
ja drzemałem w swoim ulubionym fotelu, a Desdemona na
dywaniku przed kominkiem. Tylko Żuk nie mógł wciąż
ochłonąć; krążył po pokoju jak nadżemowana pantera,
szukając czegoś do jedzenia.
– Wycisnęłoby się jeszcze trochę tego soku – oznajmił w
końcu. – Chodź, Bridget Czas do łóżka.
Brid posłusznie wstała z kanapy i drzwi sypialni
zamknęły się za nimi cicho.
Zostaliśmy z Desdemona sami, sami przeciwko całemu
światu.
– Chesz iść do łóżka? – spytałem, papugując Żuka.
– O, tak – odparła. I tętno mi zaśpiewało. Zupełnie jakby
była tu bez przerwy.
Znalazłszy się w pościeli, padliśmy sobie w objęcia,
omywał nas wpadający przez otwarte okna ciepły jak
angielski balsam wietrzyk. Zupełnie jakby była tu...
* * *
A kiedy było już po wszystkim – kiedy tak leżeliśmy
brzuch w plecy i moja prawa dłoń spoczywała na jej piersi,
lewa pod jej szyją, moja zarzucona w górę prawa noga
oplatała jej nogi, lewa zaś przywierała szczelnie do jej ud, a
jej oddech docierał do mnie jak tykanie bliźniaczego zegara –
do naszego pokoju wszedł jakiś mężczyzna.
Desdemona spała twardo, i ja też, ale wyczułem go tam,
w ciemnościach, jak posmak w ustach po dawno skończonej
uczcie.
– Młodzieńcze – odezwało się widmo. – Jestem wielce
zniesmaczony tym, co widzę.
Nie otworzyłem oczu; paraliżował mnie strach.
– Nie wątpię, że masz jakieś argumenty na swoje
usprawiedliwienie – ciągnęła ciemność.
– Desdemona... – zacząłem. A może tylko próbowałem
zacząć. Albo wydawało mi się, że może zacząłem. Albo w
ogóle nie zacząłem. Nieważne. Desdemona i tak spała dalej
w najlepsze.
– Otwórz oczy, młodzieńcze, kiedy na mnie patrzysz.
Coś kazało mi go posłuchać, jakaś zewnętrzna siła. Patrzył na
mnie ojciec stojący w nogach łóżka.
O, cholera! O, kurwa! O, Jezu!
Nie bytem w stanie wykonać najmniejszego ruchu.
Dlaczego nie mogę się poruszyć?
Zachowaj spokój. To nie może być. To niemożliwe.
To nie mój ojciec. To po prostu jakiś starszy mężczyzna.
Ojciec nie stałby tak i nie przyglądał się spokojnie
swoim dzieciom przyłapanym w łóżku w niedwuznacznej
sytuacji. Nie. On rzuciłby się na mnie z pięściami.
Bynajmniej nie w imię powszechnie wyznawanego poczucia
przyzwoitości, nie, on zrobiłby to z zazdrości; zresztą sam
spał już kilka razy ze swoją córką, a dorzucić do tego
wszystkie okaleczenia, jakie jej zadał...
– Bądź ostrożny – podjął mężczyzna. Znałem ten głos.
Siedziałem już, zaplątany w pościel. Desdemona
poruszyła się niespokojnie przez sen, ale się nie obudziła.
– Kim jesteś?
– Bądź ostrożny. Bądź bardzo, ale to bardzo ostrożny.
– Kot Gracz?
– We własnej osobie. Pamiętasz mnie.
– Nigdy cię nie widziałem.
– Czyżby? Spotkaliśmy się nie dalej jak dzisiaj nad
ranem. Przykro to mówić, ale przy okazji dosyć żenującej
awantury.
– Zostaw mnie w spokoju.
Otrząsałem się już ze strachu i zaczynały powracać
wspomnienia; ujrzałem siebie stojącego przy balustradzie
balkonu, spoglądającego w dół; ujrzałem stojącego obok
mnie mężczyznę... Nie! To nie mogły być moje
wspomnienia! Dzisiaj rano spałem u boku Desdemony, tutaj,
w tym łóżku.
– Czy wiesz, że Tasiemcorobaczywiec to piórko dla
młodych chłopców?
– Tasiemcorobaczywiec?
– Chyba o nim słyszałeś?
– Oczywiście, to...
– Jesteś w nim teraz.
– Nie. To się dzieje...
– Młodzieńcze, znajdujesz się w Wurtcie. Posłuchaj.
Mówi do ciebie Kot Gracz. Czy ja się kiedykolwiek
myliłem?
Spojrzałem na Desdemonę. Była tu. Spała spokojnie.
– Kocie. Powiedz, że nie jestem w Wurtcie –
poprosiłem. Kot tylko się uśmiechnął.
– Błagam! Nie jestem w Wurtcie! Proszę! To się dzieje
naprawdę.
– Nie oszukuj samego siebie, kociaczku. Po prostu
wziąłeś Żółć. Po prostu wziąłeś Takshakę. Przypomnij sobie.
– No i co?
– To był tylko Żółty Tasiemcorobaczywiec. Na pewno.
Inaczej byś już nie żył. Z Żółciami nie przelewki.
– Błagam! – Tuliłem pogrążoną w głębokim śnie
Desdemonę. – Nie wiem, o czym mówisz! Ty nie mówisz o
mnie! Desdemona tu jest! Jest tutaj.
– Czyż nie słyszałeś głosów?
– Głosów...
– Dobrze wiesz, że tak. W Takshace. Słyszałeś głosy
ostrzegające cię, że wchodzisz w Meta. To Wąchający
Generał do ciebie przemawiał.
– Kto?
– Generał dowodzący tymi warstwami. Bardzo, ale to
bardzo go rozsierdziłeś. Słyszałeś go, prawda?
– Tak. Ale...
– A pozostali – Skitrowcy, o ile się nie mylę? Jakie to
dziwne – oni nie słyszeli żadnego głosu? Ciekawe dlaczego?
– Bo oni... – urwałem, bo już czułem, że coś jest nie tak.
– Bo tkwisz w Tasiemcorobaczywcu. Sam. Tamci, to
tylko senne zjawy. Nic nie dzieje się tu naprawdę.
Nie mogłem już tego znieść. Podjąłem walkę z krępującą
mi ruchy, wilgotną pościelą, by zerwać się z łóżka.
– Wynoś się z mojego domu! – wrzasnąłem, ale Kot
tylko się roześmiał. Pchnął mnie lekko jednym palcem.
Klapnąłem z powrotem na łóżko obok Des. Wciąż się nie
budziła i chyba samo to powinno mi już dać do myślenia.
Kot Gracz patrzył na mnie z góry. Jego twarz ścinał teraz
chłód.
– Słyszałeś kiedy o Osobliwej Żółci? – zapytał.
– O czym? Nie... tak... obiło mi się o uszy...
– Nic ci ta nazwa nie mówi?
– Czy to nie jakiś Wurt wysokiego poziomu? Żółte
piórko? A co? Powinna mi coś mówić? Kot westchnął ciężko.
– Pozwól, że opowiem ci o Osobliwej Żółci. To
najgorsze z możliwych skurwysyństwo, mój ty kiciusiu.
Poletko doświadczalne, jeśli wolisz. Rytuał inicjacyjny.
Zadaje ból. Znajdujemy się w tej chwili w
Tasiemcorobaczywcu. Tutaj przeszłość jest piękna. W
zapomnienie idzie wszystko, co złe. Uwypuklone zostaje
wszystko, co dobre. Osobliwa Żółć jest dokładnym
przeciwieństwem. Przekształca przeszłość w koszmar, a
potem wciąga cię weń bez nadziei na powrót. Tylko wiedza
cię stamtąd wyciągnie. Posłuchaj, ja w niej byłem. Ona
wysysa z człowieka wszystko.
– A więc?
– Tam właśnie jest twoja siostra. W Osobliwej Żółci.
Uwięziona. Cierpiąca. Umierająca. A ty, młodzieńcze,
trwonisz czas w takich jak to piórkach dla onanistów, które
podsuwają ci złudne przekonanie, że Desdemona jest
bezpieczna. Napawa mnie to niesmakiem.
Ta przemowa mnie dobiła. Czułem się tak, jakby
objawiono mi jakąś absolutną prawdę; wiedziałem, że to
prawda. A przecież wymierzona była przeciwko światu, w
którym żyłem.
Może chciałem ją odrzucić?
– Czy trafiam do ciebie? – spytał Kot.
– Mącisz mi w głowie.
– Muszę to robić, Skrybo. Tasiemcorobaczywiec to
żadne wyjście. Potrzebuję cię tam, na zewnątrz.
– To znaczy gdzie?
– W realnym świecie. Wkrótce tam wrócisz. A kiedy to
zrobisz... wszystko, co tu usłyszałeś, nabierze sensu. Mam do
ciebie prośbę. Czy zechciałbyś zaopiekować się moim
bratem? Nie, nie protestuj. Ma na imię Tristan. W tej wersji
świata nigdy się nie spotkaliście, ale w rzeczywistości,
owszem. My... cóż... nie jesteśmy ze sobą zbyt blisko. Od
jakiegoś czasu. Przeżył właśnie ogromną, ogromną stratę.
Chciałbym mu złożyć kondo-lencje... niestety, to niemożliwe.
On potrzebuje pomocy, Skrybo. Zrobisz to dla mnie? Nie,
nie, nic nie mów. Zapamiętaj tylko te słowa. Przyjmij, że to
sen – tak może będzie łatwiej – i że wkrótce się obudzisz.
Rozumiesz?
– Prawie.
– Dobrze. Niech Syriusz cię prowadzi.
Kot Gracz sięgnął za pazuchę kurtki i wyciągnął piórko.
Było to srebrne piórko.
– Masz coś, co mógłbyś mi oddać? – zapytał.
Pokręciłem głową. Piórko hipnotyzowało mnie grą
tańczących w nim świateł.
– Może być ta karta. – Patrzył na nasz nocny stoliczek.
Leżała na nim dziwna karta, ta z głupcem i psem. – Daj mi ją.
Dałem mu kartę, a on położył na mej dłoni piórko.
Spoczęło tam jak srebro księżyca.
– Wiesz, co to jest?
– To Srebro. Piórko operatorskie. Ja...
– Wiem. Bierze cię, prawda?
– Nigdy takiego nie widziałem. Jest piękne.
– Nazywa się Wąchający Generał. Generał jest
Drzwiobogiem. Kto wie, czy nie jednym z najpotężniejszych.
Obchodź się z nim bardzo ostrożnie. Pewnego dnia może ci
się przydać.
– Skąd je masz?
– Od Hobarta.
Byłem tak wstrząśnięty, że omal nie upuściłem Srebra.
– Spotkałeś Hobarta?!
– Wąchający Generał jest sługą Hobarta.
Wszyscy słyszeli o Hobarcie, ale nikt niczego o nim nie
wiedział. Z tym nazwiskiem wiązały się setki plotek: Hobart
wynalazł Wurta. Hobart żyje, Hobart nie żyje. Hobart jest
mężczyzną, kobietą, dzieckiem, obcym. Jedni nazywali tę
tajemniczą osobę Królową Hobart i czcili ją. Dla innych Ho-
bart jest snem, albo mitem, albo zwyczajnie wymyśloną
przez kogoś dobrą historyjką, tak dobrą, że chwyciła, stała się
prawdą.
Nikt niczego nie wiedział.
– Jaki jest Hobart, Kocie? – spytałem. Ale on oczy miał
nieobecne, usta zaciśnięte w wąską linię.
– Jakaś Żmijka wpełza w ten system, Skrybo.
Wyczuwam ją. Złe wieści. Nie chcę mieć z tym do czynienia,
młodzieńcze. To twoja broszka! Tak się właśnie kończy
wchodzenie do Meta. Mamy jakiś przeciek z Żółci Takshaki.
Posłuchasz, jeśli doradzę ci odskok?
– Zaczekaj! Kocie Graczu! Co się dzieje?
– Wszystko w twoich rękach, Skrybo. To twoja krucjata.
Zza drzwi dobiegł jakiś hałas.
– Kocie Graczu!!! Znikł.
O, Jezu! Co to było?
Szparą pod drzwiami sypialni przesączało się światło, a
pamiętałem przecież, że przed pójściem w ślad za
Desdemoną do łóżka, wszystkie światła pogasiłem. Było to
fioletowo-zielone światło i po chwili, kiedy smużki dymu
znalazły drogę przez szpary, poczułem w powietrzu zapach
szafranu.
Odwróciłem się, żeby obudzić Desdemone.
Wymknęła mi się niepostrzeżenie, kiedy rozmawiałem z
Kotem.
Byłem sam. Wszystko mi się wymykało; pokój, świat,
miłość.
Byłem w Wurtcie. Doświadczałem Nawiedzenia.
Ten straszliwy smutek.
Takshaka wparował przez drzwi lawiną kolorów i
mgiełki, i zaczął się miotać po pokoju, chociaż ten już blakł,
a ja się wycofywałem...
No, dalej! Odskakuj!
Nie mogłem odnaleźć drogi powrotnej.
Królewski Wąż ciskał splotami swojego długiego cielska
po pokoju, jakby się popisywał. Łeb miał szeroki na metr, a z
potwornej paszczy sterczały dwa podobne do włóczni kły.
Jego ślepia patrzyły bez mrugnięcia, była w nich jakaś
przekora, jakby się ze mnie naigrawał. I było w nich coś
jeszcze, coś, co obudziło we mnie złe wspomnienia; znałem
to spojrzenie! Ze świata rzeczywistego...
Odczep się, skurwielu! Daj mi się stąd wydostać!
Mordowałem się z wyzwalaczem odskoku, ale bez
rezultatu, utknąłem między światami, mentalnie zdając już
sobie dokładnie sprawę czym jestem, podczas gdy me ciało
nadal tkwiło w Wurtcie.
I ktoś wołał mnie po imieniu...
Takshaka rozwarł szeroko paszczę, by pokazać mi
trującą flegmę wzbierającą mu w głębi gardła.
– Skrybo! – Znowu ten głos.
Pomóż mi. Głosie, pomóż mi. Takshaka przymknął nieco
paszczę, tak że znowu zobaczyłem jego ślepia, a w nich to
znajome spojrzenie... Widmogliny!
Skrybo! Obudź się! Proszę! – wołał do mnie głos. Głos
Skierki! Król Węży runął na mnie... Teraz, odskakuj! No już!
– Skryyyy...
Potężny skurcz gdzieś w trzewiach i...
– yyyybooo!
...spadałem na kanapę jakby z wysokości wielu mil.
Potrząsanie, potrząsanie. Skierka mną potrząsała.
– Skrybo? Przestań!
– Co? Ufffl Jezu! Boli...
– No, już cię mam. Uspokój się! – Skierka trzymała
mnie mocno, wyciągając ze snu, a ja czepiałem się realnego
świata kurczowo jak matki.
Tasiemcorobaczywiec.
To wszystko było tylko Tasiemcorobaczywcem.
Wszystkie te pocałunki i pieszczoty Desdemony były
fałszywymi snami, snami żałosnego chłopczyka.
Desdemona pozostawała nadal w niewoli, i taka była
rzeczywistość.
Leżałem wyciągnięty jak struna na starej kanapie w
wynajętym mieszkaniu we Whalley Rangę, robosuka Karli
lizała mnie po twarzy, a nade mną pochylała się Skierka.
– Dobrze się pan czuje, panie Skrybo? – spytała. Nie
potrafiłem jej odpowiedzieć. Nie wiedziałem, czy czuję się
dobrze czy źle.
Wcisnęła mi coś w dłonie.
– To od Żuka. On z tą pokiereszowaną ręką nie może już
tego używać. Uniosłem dłoń do twarzy. Tkwił w niej pistolet
Żuka.
– Kazał ci powiedzieć... wszystkiego najlepszego z
okazji urodzin. Żuk mi go dał?
– I ode mnie też – dodała Skierka cicho, jakby wiele ją
to kosztowało. I wtedy przypomniałem sobie, że ją
spoliczkowałem.
– Przepraszam, że cię uderzyłem, Skierko. Byłem
zdenerwowany, nie panowałem nad sobą.
– Wszystko rozumiem. – I naprawdę rozumiała. Ta mała
dorastała.
Ważyłem pistolet w dłoni, napawając się jego potęgą.
Otworzyłem go i stwierdziłem, że zostały trzy pociski. Do
wykorzystania przeze mnie. Tym razem nie nucę cię w
panice, ani ze strachu.
W drugiej dłoni trzymałem srebrne piórko. Wąchający
Generał. Bóg Drzwi. Klucz do Kota.
– Skrybo! Wróciłeś ze Srebrem! – krzyknęła Skierka, –
Dobra robota!
Dobra robota?
Cóż... nie da się ubyć... dobra robota, cholernie dobra
robota! Wychodziłem z tego cało!
Wszystko w twoich rękach, Skrybo. To twoja krucjata.
Niech Syriusz cię prowadzi. I wiedziałem bardzo dobrze, co
przez to rozumiał. Syriusz – psia gwiazda.
Idę po was, wy wszyscy, których straciłem.
Część trzecia
Dzień dwudziesty
Trzeci
“Szklanka Fetysza. Czyste Narkotyki. Dobrzy
przyjaciele. Gorąca partnerka".
Napiórkowany
Północ. Pora zamykania sklepów. Wychodzę z domu,
zamykam za sobą drzwi na klucz. Jestem sam. Ulice Whalley
Rangę lśnią w ciemnej mgiełce. Gdzieniegdzie świeci jeszcze
latarnia; przytłaczająca większość od dawna już nie działa.
Nad miastem, niczym niedzielne przekleństwo, wisi ciepłe,
parne powietrze przesycone zapachem deszczu. To
nieomylna zapowiedź ulewy. Miała to być najdłuższa
niedziela w moim życiu.
Do dzieła!
Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem tubkę Vazu,
rozejrzałem się za potencjalną ofiarą. Wypatrzyłem taką
jakieś dwanaście samochodów od siebie, ślicznego jasnego
forda transita, zaparkowanego jedną parą kół na trotuarze,
drugą na jezdni. Ruszyłem w tamtym kierunku, myśląc: no
dalej, ty sukinsynu, ty Kocie Graczu, oświeć mnie wiedzą!
Niech poczuję na własnej skórze, jak to jest! Idąc, szukałem
jakiegoś odpowiedniego Wurta, czegoś, w co mógłbym
bezpiórkowo wskoczyć.
Gdyby mi się to udało...
Mijając drugi samochód, spróbowałem z Mistrzem
Kraks. Bez powodzenia. Za wysokie progi, za czarne. Przy
czwartym wozie wziąłem na warsztat Pirata Drogowego. Nic
z tego. To nie dla mnie.
Kurwa mać! Co ja robię?
Nie miałem nawet prawa jazdy, nic. Żuk dał mi parę
lekcji, podczas których kląłem jak szewc, ściskając kurczowo
kierownice, a tu proszę, planuję Zabór Pojazdu Bez Wiedzy
Właściciela.
Byłem już przy transicie.
Położyłem dłoń na klamce i wywołałem Małego
Rajdowca.
Mały Rajdowiec to teatr najniższego poziomu, Wurt dla
początkujących. Powinienem wejść w niego bez problemu.
Z marszu.
Świerzbiała mnie lewa kostka. Tak jakby tam, całe mile
w dole, otwierała się w niej rana, i czułem już w żyłach
Wurta, czułem krew podpływającą falami muskającymi
niemal koniuszki mych palców.
Nie mogłem ich dosięgnąć. Starałem się z całych sił, ale
nie mogłem.
Fale cofały się z powrotem do morza. Pozostałem suchy,
ludzko suchy i bezradny przy pięknym błękitno-białym
transicie, stojącym jedną parą kół na trotuarze. Deszcz wisiał
na włosku, zaraz lunie na mnie, tylko na mnie.
Jasny gwint.
* * *
Musieliśmy znosić Żuka po schodach, tak jak za starych
dobrych czasów obcego, ja z jednego końca, Mandy z
drugiego. Mandy trzymała za nogi. Wyślizgiwał mi się,
oczywiście, z rąk, a przynajmniej Mandy wciąż mi to
wypominała.
– Co ty wyprawiasz, Skrybo? – zapytała w pewnej
chwili.
– Trzymam za głowę – odparłem. – A ty?
– Bardzo śmieszne.
– Tak. Boki, kurwa, zrywać! – krzyknął Żuk. – Nieście
mnie ostrożnie.
Za nami szła Skierka z Karli. A na końcu Tristan, niosąc
na rękach ciało Suzie, za którą wlokły się długie pasma
włosów, uwolnionych wreszcie z miłosnego splotu.
Tristanowi tłukły się po głowie złe myśli, widać je było, tuż
za oczami.
– Trzymajcie mnie, cholera, porządnie! – dopominał się
Żuk. – Jestem rannym wojownikiem, zasługuję na szacunek.
– Wiesz co, Żuk? Ja naprawdę jestem zdania, że
mógłbyś iść o własnych siłach.
– Gówno tam, bym mógł! Jestem zarejestrowanym
inwalidą.
– Jesteś ranny w ramię, Żuczek... – zauważyłem,
popuszczając go troszkę.
– Auuu!
– ...nie w kolana.
Głowa Żuka spoczywała między dwoma stopniami.
– Tak naprawdę, kochany Skrybku – powiedział, patrząc
na mnie z tej niewygodnej pozycji; jego twarz błyszczała z
cienia. – Tak kiepsko się czuje. Coś się dzieje. Moje ramię...
cholera...
Spoglądając z góry w te czarne oczy, nie pierwszy już
raz odnosiłem wrażenie, że jestem wciągany w zalegającą za
Żukiem ciemność.
– Skroiłeś nam jakąś brykę, Skrybo, prawda? –
wymamrotał cicho.
– No jasne – zełgałem. – Upatrzyłem niezłą ślicznotkę.
Tylko że nie potrafiłem do niej wsiąść, nie potrafiłem jej
uruchomić, nie potrafiłem nią odjechać. Poza tym... wszystko
gra.
Obejrzałem się na Tristana. Może poprosić go, żeby
prowadził? Ale mój wzrok padł na brzemię, które dźwigał, na
brzemię utraconej miłości, i dałem spokój.
– Nieście mnie, nieście – śpiewał Żuk.
No więc go nieśliśmy. Jeszcze te kilka ostatnich stopni,
potem drzwi i już byliśmy na dusznych ulicach. Furgonetka
stała dziesięć wozów dalej, czekała.
– Nie widzę żadnej furgonetki, Skrybku – poskarżył się
Żuk.
Położyliśmy go na chodniku, reszta naszej paczki stanęła
nad nim, wszyscy patrzyli na mnie. Jakby widzieli we mnie
wojownika. Cholera, ludzie, a może ja się do tego zwyczajnie
nie nadaję?
– Znajdziesz trochę miejsca na położenie Suzie? – spytał
Tristan. Twarz błyszczała mu w nocnych ciemnościach od
potu wyciskanego przez dźwigany ciężar, przez czułość.
– Znajdę.
– Gówno tam, znajdzie! – zasyczał Żuk. – Ten szczawik
jest do niczego! Coś ci powiem, Tristanie. Z tego małolata
nigdy nie będzie porządnego Skitrowca.
– Pierdol się, Żuk! – odciąłem się.
– Kto tu dowodzi? – spytał.
– Ja.
I pomaszerowałem ulicą do furgonetki.
– Jaka ulga – dobiegło mnie jego drwiące wołanie. – Tak
się cieszę, że mamy dowódcę.
Żądlony jego słowami maszerowałem przez fale gorąca.
Jedyna paląca
się tu jeszcze latarnia, zgarnąwszy mój cień,
przekazywała go w wypalony mrok następnej.
Kipiałem nienawiścią. Nienawiścią do Żuka.
Nienawiścią do zadania, które przede mną stało. Nienawiścią
do wszystkich strat i porażek. Nienawiścią do niefortunnych
wpadek z Desdemoną, z Bridget, ze Stworem i do wszystkich
innych wpadek, jakie jeszcze mnie czekały, do wszystkich
błędów, których jeszcze nie popełniłem, ale z pewnością
popełnię, kiedy przyjdzie co do czego.
I nagle to poczułem. Błysk. Nagła wizja. Prowadzę
skradzionego mercedesa, wchodzę na pełnym gazie w ostry
zakręt, nie pękam, celowo ocieram się bokiem o
zaparkowane przy krawężniku eleganckie samochody,
kalecząc ich wypucowane karoserie wgięciami.
Byłem w Małym Rajdowcu.
Byłem w nim! Prowadziłem!
Całkowicie napiórkowany, żyjący po tamtej stronie.
To ta nienawiść mnie odpaliła, dała mi kopa.
Otworzyłem na Vaz maskę furgonetki, rozłączyłem
instalację alarmową. Skąd ja, kurwa, wiedziałem, jak to się
robi? Przeciąłem jeden przewód, połączyłem go z innym,
wycisnąłem trochę Vazu z tubki w dziurkę zamka,
wślizgnąłem się do kabiny. Sięgnąłem do kieszeni po spinkę
do włosów Suzie, umoczyłem ją w Vazie, wepchnąłem do
stacyjki. Poszło jak po maśle, i już ruszałem pełen wiedzy,
operując pedałami jak stary wyga. Skręcając kierownicę,
wyprowadzając furgonetkę bez jednego zadrapania spo-
między zaparkowanych przed nią i za nią wozów,
podjeżdżając z głową śpiewającą Vazem do czekającej grupy,
czułem się jak młody bóg.
Otworzyłem tylne drzwiczki – też poszło jak po maśle –
i pierwszymi na pokładzie, pierwszym ładunkiem, były
Skierka z Karli. Ułożyłem głowę Żuka na krawędzi podłogi,
po czym sam wskoczyłem do środka i pomogłem Mandy,
która sterowała jego nogami, wciągnąć tam bezwładne ciało
Naczelnego Skitrowca. Mandy wsiadła jako następna. Żuk
wymrukiwał coś podczas całej tej operacji, ale nie słuchałem
tego, wyłączyłem się. Miałem już wyskoczyć z furgonetki,
kiedy przywołała mnie Mandy.
– Skrybo? – powiedziała. – Żuk...
– Co jest? – spytałem.
– Jego rana. Spójrz... – W ranie mieniły się wszystkimi
kolorami tęczy robaki. – Co się z nim dzieje? – spytała
Mandy.
– Nie przejmuj się teraz Żukiem. Przecież wiesz, że
mamy coś do zrobienia.
Innymi słowy... Po prostu nie wiedziałem.
– Ludzie, co z wami? – krzyknął Żuk. – Czuję się na
topie! Panuję nad sytuacją! Trochę boli, i to wszystko!
Zeskoczyłem na jezdnię, gdzie czekał Tristan z Suzie na
rękach.
– No i jak, Tristan? – spytałem.
Spojrzał tylko na mnie tymi stalowo twardymi oczami i
zobaczyłem w nich odpowiedź. Niepomyślną odpowiedź.
– Robimy to, tak? – zapytałem. Dalej na mnie patrzył.
– Wiesz, czego ona chce – powiedziałem.
Skinął głową.
Ułożyliśmy ostrożnie jej ciało w furgonetce;
przypominało to jakąś ceremonię. Tristan wsiadł za nią,
zrobił to sprawnie, ale jakoś ociężale. Wszyscy byli już w
środku.
Dobra.
Pierwsza faza zakończona.
Zamknąłem jedno skrzydło tylnych drzwi, sięgnąłem po
drugie.
– Nie traćcie wiary. – Tak powiedziałem; nie wiem
dlaczego, po prostu tak powiedziałem.
Nie traćcie wiary.
Zatrzasnąłem nad nimi ciemność, a sam obszedłem
furgonetkę i otworzyłem drzwiczki od strony kierowcy.
Wspiąłem się do kabiny. Sięgnąłem w górę, po Wurta.
Spłynął. Czułem, jak spływa, zalewając mnie wiedzą, wiedzą
Małego Rajdowca. Moje dłonie przekręciły w stacyjce
prowizoryczny kluczyk sporządzony ze spinki do włosów,
stopy na pedałach, jedna wyciska sprzęgło, zaraz ruszę.
Zalewał mnie Wurt.
– Juhuuuu! – Moje wycie.
Maty Rajdowiec.
Silnik zaskoczył. Podgazowałem go.
– Bądź ostrożny, Skrybku – zawołała z tyłu Skierka,
starając się naśladować intonację Kota Gracza. Zabrzmiało
zupełnie inaczej, ale mniejsza z tym. Bądź ostrożny. Bądź
bardzo, ale to bardzo ostrożny.
– Pieprzyć ostrożność! – krzyknąłem, ruszając.
Ruszając, prowadząc!
Moje ręce były instrumentami Wurta.
Zaparkowałem wóz kilka metrów od miejsca, gdzie
dokonała żywota nasza stara furgonetka, Skitrowóz. Grube
opony chrzęściły po szkle, kiedy się zatrzymywaliśmy.
Usłyszałem, jak otwierają się tylne drzwi.
Sekundę potem przy moim oknie pojawił się Tristan.
Opuściłem szybę, żeby mógł przysunąć bliżej swoją
smutnooką twarz.
– Wybiorę parę rzeczy – powiedział.
– Tak. Jasne – odparłem. – Dobrze się czujesz?
– Nic mi nie jest. Świetnie.
– Nie wyglądasz na to, stary.
– Opiekujcie się Suzie.
– Załatwione.
I odszedł wyciągniętym krokiem w ciemność.
Patrzyłem, jak znika w klatce schodowej. Otuliło mnie jakieś
poczucie samotności.
Zgasiłem silnik. Wurt opadł do szeptu, ale nie odpływał,
warował na krawędzi słyszalności, czekał.
Słyszałem skamlenie suki Karli. Może lizała rany Suzie.
Martwe rany.
Nie obejrzałem się. Nie zniósłbym tego widoku.
Zewsząd wołały do mnie migotliwe mroczne wieże
Butelkowa.
– Mogę wysiąść z furgonetki, panie Skrybo? – spytała z
ciemności Skierka.
– Nie. Zostań w wozie.
Słyszałem, jak Mandy uspokaja małolatkę.
Obserwowałem przez przednią szybę idące do łóżka
Butelkowe. Światło za światłem. Wszędzie gasły, jeden po
drugim, półksiężyce świateł. Wygrywany tu by} w wysokich
oktawach jakiś rodzaj mistycznej kody, aż w końcu został
tylko błyszczący pyzaty księżyc.
– Robimy coś, Skrybo? – spytał z tyłu Żuk.
– Jasne, Żuczku – odparłem. – Rozwiązujemy codzienną
krzyżówkę. A teraz zamknąć się wszyscy w cholerę.
Wszyscy zamknęli się w cholerę. Nawet Żuk.
Czekaliśmy na coś, każde z nas, a deszcz wisiał w
powietrzu.
Tristana nie było już od pół godziny.
Co on tam, do jasnej cholery, tak długo robi?
O przednią szybę zabębniły pierwsze krople.
Rozpryskiwały się po szkle jak duże, gorące monety.
– Gdzie on się podziewa? – fuknęła zniecierpliwiona
Mandy.
– Już idzie – odparłem. – Spokojnie, ludzie.
Sam w to nie wierzyłem.
Na tle hałd szkła widziałem poruszające się cienie.
– Co się, do kurwy nędzy, dzieje, cholera?! – wrzasnął
Żuk. – Co tam jest, do kurwy nędzy, grane?
– Mam wszystko pod kontrolą, Żuk.
– No to, kurwa, pokaż, że masz, człowieku! Tracę
cierpliwość. I dobija mnie na dokładkę to cholerne ramię!
– Psy ci je opatrywały.
– Tym gorzej.
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
Lało już na całego. Wysiadłem z furgonetki, żeby nie
słuchać już tych z tyłu, i deszcz zmywający skórę przyniósł
takie ukojenie, że chciało mi się krzyczeć na całe gardło.
Tristana nie było już trzy kwadranse.
Podszedłem do miejsca, gdzie spłonęła nasza pierwsza
furgonetka.
Zasłane było już potłuczonym szkłem.
Wypatrywałem śladów tamtego zdarzenia, ale nic nie
znalazłem. Tylko mieniącą się tęczowo plamę oleju na
asfalcie.
Ale ów pożar miał miejsce przed wiekami, a ten świeży
wyciek oleju pochodził zapewne z innego pojazdu, z jakiegoś
późniejszego wypadku, a zresztą nie wiadomo, czy Brid i
Stwór jeszcze żyją i czy nie gram czasem parą dwójek. Może
nigdy nie będę miał na ręku nic lepszego.
Do odłamków szkła czepiały się kłaczki psiej sierści, i
coś namalowało na trotuarze słowa “Das Uberpies".
Kaleczyłem sobie stopy.
Kostka znowu mnie bolała, podwinąłem więc nogawkę
dżinsów i stwierdziłem, że z rany coś się sączy, jakby
otwierały się te tworzące ją maleńkie dziurki.
Tristan wciąż nie wracał.
Słyszałem, jak Żuk krzyczy z bólu w furgonetce, ale nie
zwracałem na to uwagi. Wyłączyłem się. Miałem inne
problemy.
Krople czarnego deszczu ściekały mi z powiek, tworząc
przed oczyma przesłaniającą widok kurtynę z paciorków.
Usłyszałem chrzęst szkła po prawej, i odwróciwszy się,
zobaczyłem zbliżającego się mężczyznę. Wyglądał tak
groźnie, że w pierwszej chwili przemknęło mi przez myśl, że
to
jakiś oprych. Potem dostrzegłem dwa psy na podwójnej
smyczy, którą trzymał w jednym ręku. Przez jedno ramię
miał przewieszonego obrzyna, przez drugie brezentową
torbę. W drugim ręku trzymał szpadę. I w miarę jak się
zbliżał, wychwytywałem dalsze szczegóły: twarz
pomalowana w pasy; ten wyraz oczu, wyraz niezachwianej
determinacji, jak u zwierzęcia.
Zrobił kilka ostatnich kroków, tych, które nas jeszcze
dzieliły, trudnych kroków. Jego łysą, lśniącą w blasku
księżyca głowę pstrzyły tu i tam ciemne plamki, jakby
strupki zakrzepłej krwi.
– Tristan? – zapytałem. – To ty? Nieznajomy milczał.
– Coś ty zrobił, człowieku? Gdzie twoje włosy?
– Ogoliłem je.
Dwa psy szarpały się na smyczy i wyły do księżyca,
rozdrażnione pływami krwi wywoływanymi przez jego
grawitację.
– To drastyczne posuniecie – stwierdziłem. – Domyślam
się, że nie zrobiłeś tego bez powodu.
Tristan nie patrzył na księżyc. Nie patrzył na gwiazdy,
ani na domy, ani na furgonetkę. Tristan patrzył na mnie. Na
mnie skupiał całą swoją uwagę.
– Wiesz, czego chcę, Skrybo – powiedział.
Tak. Tego, czego chcemy wszyscy. Szklanki Fetysza.
Czystych narkotyków. Dobrych przyjaciół. Gorącej partnerki.
Tego wszystkiego.
I czegoś jeszcze. Wyciszenia pływów.
Kot Gracz
Zwiastun. Dochodzą mnie słuchy o nowym teatrze. Nie
ma jeszcze nazwy. Roboczy tytuł brzmi Czamorynkowe sny.
Poznałem osobę grającą bohatera. Nazywa się Gryzmoł i
opowiada dosyć odrażającą historię. Zmieniam nazwy i
imiona, żeby nie zdradzić tożsamości delikwenta. Oto, jak się
to zaczyna: Wendy wychodzi z całodobowej Wurtciami,
przyciskając do piersi torbę z towarem. Pamiętacie tę paczkę
młodych zhipisiałych malkontentów. Nazywają siebie
KRAKSOWCAMI, i tak też nazywam ten nowy piórkowy
odlot. Imię bohatera brzmi Gryzmoł i jest to niepowtarzalna,
błyszcząca żółcią podróż. Złocista żółć. Niewąski masz
problem, chłopcze! Po pierwsze, twoja siostra Shona ugrzęzła
w Metakrainie, w zamian dostałeś ochłap tłustego obcego.
Twoim zadaniem jest sprowadzenie Shony z powrotem do
punktu wyjściowego. Naturalnie, jest to misja praktycznie
niewykonalna; nikomu się to jeszcze nie udało. Ale ty nie
możesz mimo to poniechać prób, nie pozwala ci na to
głęboka miłość. Na domiar złego, tropi cię jeszcze wredna
policjantka Moloch. Za to, że za twoją sprawą ma podrapaną
twarz. Na swojego najlepszego przyjaciela, Kruka, nie masz
co Uczyć, bo tego wciąż ciągnie do rynsztoka. Chce cię tam
za sobą wciągnąć i przytrzymać, w brudzie. Sprawa jest
trudna i najprawdopodobniej zginiesz w tej zwariowanej
Żółci. Bądź bardzo, ale to bardzo ostrożny. Ta wyprawa nie
jest dla słabeuszy. To psycho. Kawałek przypominający
realne życie.
No, może nie aż tak straszny.
Prochy do prochów, włosy do
włosów
Na wrzosowiskach jest pogrzebanych sporo złych istot.
Dobrych, niewinnych istot również. Niektóre nie chciały
zostać pogrzebane. Inne chciały. Niektóre pogrzebane zostały
przez przypadek, przez lawinę śnieżną albo kamienną, albo
przez obsuniecie ziemi. Inne pogrzebały się same, pragnąc,
by ciemność opadła na ich wszystkowidzące oczy.
Mnóstwo istot leży pogrzebanych tam, na
wrzosowiskach. To na nie udaje się człowiek, który
przyjeżdża z Manchesteru, żeby pogrzebać kogoś albo zostać
pogrzebanym, albo samemu się pogrzebać.
Jadąc przez noc, rozmawialiśmy o ranie. O tym, jak się
zakręca, jak odbiega spiralnie od miejsca wejścia pocisku
poczynając, jak rozkwita tęczowymi kolorami, jak się kruszy
na krawędziach.
– Jestem w szczytowej formie! – parsknął Żuk. –
Przestańcie biadolić.
– Nie jest nic lepiej, Żuczku – usłyszałem odpowiedź
Mandy, ale w tym człowieku zachodziła jakaś zmiana, i ta
zmiana sprawiała, że zaczynał pleść od rzeczy.
– Nie chcę, żeby było lepiej! – krzyknął. – Podoba mi się
tak, jak jest. Ej, Skrybku! Widziałeś moje nowe kolorki?
– Jasne, Żuczek. Bardzo twarzowe.
Od czasu do czasu, na prostych odcinkach drogi, miałem
okazje rzucić okiem do tyłu. Ale tylko przelotnie, zaraz
przenosiłem wzrok z powrotem przed siebie.
W egipskich ciemnościach na zewnątrz przemykały,
niczym szare zjawy, sylwetki domów, drzew, znaków
drogowych. Dobrze zrobiłem, wpiórkowując się w Rajdowca,
bo to oznaczało, że ktoś inny, nie ja, prowadził furgonetkę;
jakiś ekspert, jakiś smarkaty ekspert.
Dobrze, że chociaż przestało padać. Przestało o jakiejś
nieokreślonej godzinie nocy, ale drogi nadal były mokre i
śliskie.
Zerknąłem po raz kolejny przez ramie. Kolory jarzyły
się, promieniowały z ramienia Żuka, otulały go, sięgając
prawie do łokcia z jednej strony i do karku z drugiej. Mandy
trzymała jego głowę w dłoniach. Mrok panujący we wnętrzu
furgonetki rozjaśniał się wokół jego ciała do łagodnej
poświaty.
Przeniosłem wzrok z powrotem na drogę i skupiłem się
na prowadzeniu.
Nie wiedziałem dokąd właściwie jedziemy, wiedziałem
tylko, że we właściwym kierunku.
Mały Rajdowiec.
– To nie wygląda źle, Żuczek – odezwał się Tristan. –
Wygląda tragicznie.
– Cholera! Nie strasz mnie, człowieku – żachnął się Żuk.
– Dobrze się czuję. Ból mija. Kapujesz, Trist? Mija ten
pieprzony ból. Posłuchajcie! Słuchaliśmy.
– Wiesz, co to oznacza? – spytał Tristan cicho, tak jakby
nie chciał, żeby Żuk go usłyszał.
Czekałem na odpowiedź Żuka.
Wieki trwało, zanim padła, i była cicha, cień głosu:
– Nie dla mnie... ja jestem czysty... powiedz, że jestem
czysty... – Słychać było w tym głosie cierpienie, ale się nie
obejrzałem. O, nie. Miałem klapki na oczach i, zatracony w
tym mroku, w Wurtcie, w prowadzeniu, widziałem tylko
drogę przed sobą.
Błagam, niech mnie ktoś z tego wyciągnie. Niech mi da
prostą drogę, dobrze oświetloną drogę, oznakowaną drogę,
jakąkolwiek drogę, tylko nie tę poranioną. W tej za dużo
dziur. Za dużo czekających wypadków.
Tristan przecisnął się między oparciami foteli i usiadł
obok mnie. Obrzyn położył sobie na kolanach, torbę miał na
ramieniu. Trzymał mocno oba te rekwizyty, jakby się bał, że
może je zgubić. Z tyłu dolatywało skamlenie psów
opłakujących martwą Suzie.
Skończyły się latarnie i jechaliśmy teraz otwartym
terenem w zupełnych ciemnościach.
– To Mandelowy Pocisk – wyszeptał Tristan tak cicho,
żebym tylko ja go usłyszał.
– Próbowałem nie dopuszczać do siebie tej myśli –
przyznałem.
– Murdoch go załatwiła.
Jezu! Czy to musiało się przydarzyć?! I to akurat
Żukowi!
– Przed tym nie ma ucieczki – podjął Tristan. – Ten
robak po wgryzieniu się rośnie, rozpełza, rozmnaża. Tego nie
da się zatrzymać. Nie ma na to sposobu. Chłopak rozpadnie
się na fraktale. – Zabrzmiało to tak ostatecznie jak oficjalny
rezultat w Wurtballu ogłoszony zza stołu sędziowskiego. – To
powolna śmierć – dodał Tristan.
– Nie mów tak – odszepnąłem. – Proszę cię. Nie mów
tak. To nie pomoże. Nic nie pomoże.
Prowadziłem przez noc, wsłuchany w śmiech toczonego
przez robaka Żuka.
– Nie ma na to antidotum, Skrybo – podjął Tristan.
Żadnego sposobu. Żadnego antidotum.
Dla Żuka nie było już ratunku.
Zresztą chyba sam zdawał sobie z tego sprawę; był
przecież Żukiem, znał się na wszystkim. Szczyt perwersji –
człowiek może wiedzieć dokładnie, jak działają Mandelowe
Pociski, a mimo to cieszy się odlotem, jaki mu fundują,
jednocześnie zabijając. Mandelowe Pociski skonstruowano z
myślą o nieprecyzyjnych trafieniach, strzałach, które nie
uśmiercają ofiary na miejscu. Jeśli nie uda ci się od razu
położyć kogoś trupem, wprowadź chociaż do rany pasożyta.
Niech pasożyt wyssie ostatnie okruchy życia, rozdrabniając
skórę na kawałki. Każdy taki pocisk zawiera fraktalowego
wirusa. Program ładuje się w najwyżej pięć sekund,
bezpośrednio do ścianek komórek. W ciągu dwudziestu
czterech, góra czterdziestu ośmiu godzin przejmuje kontrolę
nad całym metabolizmem. Umierasz. I to jak. Najgorsze w
tym wszystkim jest to, że owe ostatnie dwadzieścia cztery
godziny twojego życia, są tymi najlepszymi; fraktale
rozświetlają się wszystkimi kolorami tęczy, podsuwając
konającemu wzniosłe wizje, i dlatego właśnie tracący zmysły
Żuk śpiewał teraz, śpiewał hymn pochwalny na cześć życia.
Śpiewał hymn na cześć życia, umierając...
– Rozmawiałeś z moim bratem – odezwał się Tristan,
wyrywając mnie z tych refleksji. Na sekundę oderwałem
oczy od drogi. Jej obserwację przejął Mały Rajdowiec.
– Jak to? – spytałem.
– Widziałem was tam, w Zaplutej Norze.
– Widziałeś Kota Gracza?
– No pewnie. Ja go widzę. To znaczy, kiedy Geoffrey
życzy sobie, żebym go widział.
– Geoffrey?
– Tak. To jego prawdziwe imię. Najściślej strzeżona
tajemnica Kota. Następnym razem zwróć się do niego per
Geoffrey. Najprawdopodobniej cię zabije. – Zaciskając dłonie
na kierownicy i pędząc poprzez mrok, słyszałem śmiech
Tristana. – Wspominał ci, że jestem jego bratem?
– Tak. Z początku nie uwierzyłem. Ale spotkałem go
potem, w Tasiemcorobaczywcu.
– Co mówił?
– Powiedział, że ci współczuje. Że... Tristan
eksplodował.
– Ten człowiek powinien trzymać się z dala od mojego
życia! – Jego głos buchał żarem. – Sprowadza tylko
nieszczęścia, skurwysyn jeden!
– Tak, tak... uspokój się, Trist... – starałem się ostudzić
trochę jego gniew.
Przez kilka chwil jechaliśmy w milczeniu.
– Chcesz porozmawiać? – przerwałem je w końcu.
Tristan patrzył przez boczne okno na przemykające za szybą
czarne pola. – O tym, jak to się stało, że się od siebie
odsunęliście?
Moje słowa pochodziły z głębi serca i Tristan nie potrafił
na mnie spojrzeć.
– Za daleko zaszedł – mruknął.
– Co to znaczy?
– Za daleko zawędrował, jak dla mnie. Tak daleko, że
nie mogłem pójść za nim. Rozumiesz?
– Rozumiem.
Nic nie rozumiałem. Poza tym, że Tristan chce
rozmawiać o Kocie Graczu, o Żuku, o czymkolwiek, byle
tylko nie myśleć o Suzie. Swojej utraconej miłości.
– Masz w sobie domieszkę psa, prawda? – spytałem.
– Śladową. Tyle co nic.
– Kochałeś się już kiedyś z psem? Milczał przez chwilę.
– Kochałeś się kiedy z psem, Trist? – powtórzyłem.
– Wiele lat temu – odparł. – Ale potem spotkałem Suzie i
wszystko inne przestało się liczyć.
Znałem to uczucie.
Tristan przypalił sobie w milczeniu skręta z Mgiełki i z
lubością zaciągnął się miodowym dymem.
– Suzie się spodziewała – odezwał się.
W pierwszej chwili zrozumiałem, że Suzie spodziewała
się śmierci, ale zaraz potem dotarło do mnie rzeczywiste
znaczenie tych słów.
– Jezu! Trist! – wykrztusiłem. – Dziecko? Mieliście
dziecko w drodze?
– Posłuchaj – oświadczył. – Tylko jedno trzyma mnie
jeszcze przy życiu.
– Chcesz ścigać Murdoch?
– Nie muszę, Skrybo. Ona ściga ciebie.
– Co jest w tej torbie, Trist?
– Moje włosy. Tak myślałem.
– Ukąsił cię wąż, prawda? – spytał.
– Ukąsił.
– A więc masz w sobie domieszkę Wurta?
– Tak mówią.
– Geofirey ci powiedział?
– Kot mówi wiele rzeczy – odparłem. – Nie wiem, jak
dalece można mu wierzyć.
– Wierz we wszystko. On sam przez to przeszedł.
– To znaczy?
– Geoffrey też został ukąszony. Przez węża.
– Ma w sobie niewąską dawkę Wurta, nie da się ukryć.
– Jego nie ukąsił zwyczajny wąż.
– Nie?
– Nie.
– Opowiedz mi o tym.
Tristan odwrócił się znowu do okna, a ja puściłem
furgonetkę luzem; w rękach Małego Rajdowca była
bezpieczna. Światła reflektorów przeciął jakiś nocny ptak;
krótka migawka życia poruszająca się na czarnych skrzy-
dłach.
– Zdarzyło się to przed laty – zaczął Tristan głosem
przypominającym odtwarzane w zwolnionym tempie
nagranie. – Kiedy byliśmy jeszcze młodzi, ja jestem młodszy
z naszej dwójki, ale już obaj uzależnieni od piórek. Nie
potrafiliśmy się bez nich obejść. Wiesz, że teraz jestem
całkowitym przeciwieństwem tamtego siebie, ale istnieje tego
przyczyna.
– Tą przyczyną jest Geoffrey?
– Angażował się w to bardziej ode mnie. Ale byłem w
niego tak ślepo zapatrzony, że nawet do głowy mi nie
przyszło, żeby go nie naśladować. Szukał kontaktów w
półświatku, kupując najczarniejsze Wurty, jakie udało mu się
znaleźć. Pewnego dnia znalazł Żółć. Naszą pierwszą Żółć. –
Tristan zawiesił na chwilę głos. – Słono za nią zapłacił.
– Myślałem, że Żółci nie można kupić.
– Zależy, czym się płaci.
Zapamiętałem to sobie. Zależy, czym się płaci.
– Bałem się tego piórka – ciągnął Tristan. –
Przynieśliśmy je do domu. Geoffrey nie posiadał się z
podniecenia. Rodzice już spali, mieliśmy więc cały pokój
tylko dla siebie. Byłem młody i świata poza bratem nie
widziałem, wziąłem więc z nim to piórko. Ale bałem się,
bardzo się bałem.
– Co to było za piórko?
– Takshaka. Wiesz, to, z którego pochodzą zjawowęże.
Milczałem, wlepiając oczy w drogę.
– Nie brałeś nigdy Takshaki, Skrybo? – spytał.
– Owszem. Brałem.
– Naprawdę?
– Nie, nie naprawdę. Tylko w Tasiemcorobaczywcu.
Wszedłem w Meta.
– To się nie liczy. To tylko licha podróbka Żółci.
Prawdziwy Takshaka zabija. Z tego słynie. Bałem się, ale w
niego weszliśmy. Geoffrey został ukąszony. Nie przez
jakiegoś zwyczajnego węża. O, nie, to nie w stylu mojego
brata. W jego ramieniu zatopił dwa zęby jadowe sam
Takshaka, Król Węży.
– To powinno go zabić.
– Geoffrey brał pod uwagę taką możliwość... otaczał
swoją ranę czcią. Karmił ją kośćmi i ciałem. Podejrzewam,
że zakochał się w truciźnie, którą miał w sobie, a ona
zakochała się w nim. Zdolny jest do tego może ktoś jeden na
tysiąc. Kot Gracz wypowiada się na ten temat w jednym z
numerów. – Zauważyłem, że przestał nazywać brata
Geoffreyem. – Mówi, że niektóre ciała są poświecone
Wurtowi; mogą z nim żyć. To jakby małżeństwo. Tak mówi
Kot. Tak czy owak... mój brat uzależnił się wtedy ostatecznie.
Wciąż było mu mało. Zasmakowawszy raz... no wiesz, jak to
jest.
– Wiem.
– Szukał coraz niebezpieczniej szych piórek. Chyba za
daleko się w tym posuwał. Musiałem się bronić.
– Co znalazł? – spytałem.
– Tego było już dla mnie za wiele, Skrybo. To, co robił
mój brat... Musiałem przedsięwziąć jakieś kroki.
– Co się stało?
– Znalazł Osobliwą Żółć.
O, Jezu!
Furgonetka wpadła w poślizg na zakręcie mokrej drogi i
poczułem, jak szorujące po burcie słupki jakiegoś ogrodzenia
zdzierają z niej lakier. Wczepiony kurczowo w kierownicę
kręciłem nią jak oszalały, a przed oczyma przemykał mi film
z całego życia. Wszystko na próżno. Byłem pozostawionym
samemu sobie człowiekiem. Człowiekiem! Pasażerowie z
tyłu krzyczeli, klęli mnie, zawtórowały im psy, wszystkie
trzy. Istne ZOO na kółkach. Kątem oka zauważyłem
przesuwające się tuż obok drzewa, odbiliśmy się od jakiegoś
głazu czy czegoś, a potem w światłach reflektorów zatańczył
przed nami ten pień wielkiego dębu. Wrzeszczał cały świat,
ja z nim, a Żuk śpiewał za mną, pulsując kolorami. I nagle
Wurt opadł na mnie znowu z impetem i kierownica w moich
rękach od razu przypomniała sobie, co w takich sytuacjach
robić. Spokojny już i na luzie, wyprowadziłem furgonetkę z
poślizgu i znowu pędziliśmy czarną wstęgą drogi.
– Nieźle powozisz, Skrybo – mruknął z uznaniem
Tristan.
Chwytałem spazmatycznie potężne hausty powietrza,
byłem mokry od potu. Mandy obrzucała mnie najgorszymi
epitetami, jakie przychodziły jej dc głowy. Skierka dorzucała
coś od siebie. Żuk wciąż śpiewał, a psy skamlały całej trójce
do wtóru.
– Jezu, Tristan... nie rób tego! – Słowa ledwie
przechodziły mi przez gardło, ale Tristan przesiedział cały ten
incydent z kamiennym spokojem, zatopiony we własnym
światku.
– No i wzięliśmy tę Osobliwość – podjął, ale do mnie
dopiero po przejechaniu paru jardów dotarło, o czym mówi.
– Czy to było w Angielskim Voodoo? – spytałem.
– Tak. Zmusił mnie, żebym je wziął.
– I co dalej? – spytałem, chociaż bardzo dobrze
wiedziałem...
– Wróciłem sam. – Tristan powiedział to powoli, ze
smutkiem.
– Osobliwość go usidliła?
– Podejrzewam, że sam dał się jej usidlić. Wiesz, o co mi
chodzi, Skrybku? Podejrzewam, że on chciał tam zostać. To
było najgorsze przeżycie, jakiego kiedykolwiek
doświadczyłem, ale z punktu widzenia Geoffreya, który i tak
miał w sobie Wurta wstrzykniętego mu przez Takshakę...
jemu chyba bardziej się tam podobało. Czuł się tam... nie
bardzo wiem, jak to ująć... czuł się tam jak w domu. Coś w
tym rodzaju.
– I jaka jest ta Osobliwość? – Musiałem to wiedzieć.
– To przeszłość, twoja przeszłość... ale wyolbrzymiona,
z uwypuklonym wszystkim, co było w niej złe. To, co było w
niej dobre, znika.
– Jak się wydostałeś?
– Kot mnie wyrzucił. Tryskał potęgą, igrał z piórkami,
choć cierpiał ból.
– Czemu ludzie to robią? – spytałem. – Dobrowolnie
skazują się na cierpienia.
– Bo są szaleni. Myślą, że w ten sposób zyskają wiedzę.
To jak rytuały inicjacyjne, całe to gówno. Wszystkie te
brednie Królowej Hobart.
– Kim jest Hobart?
– Nie wnikaj w to, Skrybku. Taka jedna zwariowana
religia, i tyle. Jej wyznawcy uważają, że Wurt jest czymś
więcej, niż jest, rozumiesz? Jakąś wyższą formą istnienia czy
coś takiego. Mylą się. Wurt to kolektywne marzenia. I to
wszystko. Jezu! Czy tego jeszcze im mało?
Tristan znowu zamilkł.
Dałem mu na chwilę spokój, ale coś mnie dręczyło, coś,
co przed chwilą powiedział.
– Czyli Kot utknął w Wurtcie, tak? – spytałem. Tristan
kiwnął głową. – Ale powiedziałeś przecież, że wróciłeś sam.
Jeśli Kot tam został... to musiał zostać wymieniony... tak to
się odbywa... stawki wymiany... od tego nie ma odstępstw...
Chyba zrozumiał, do czego zmierzam, ale nie
odpowiedział od razu.
– Znalazłem się w naszym pokoju. Nie, nie byłem sam.
Czekałem.
– Była ze mną kobieta, no, właściwie to dziewczyna. Bo
to się działo przed dziesięcioma laty. Obejmowała mnie
bardzo mocno, ja ją też, i dygotaliśmy, no wiesz, jak to po
powrocie. Wciąż przeszywał mnie ból i ją chyba tak samo.
Ból po wypchnięciu siłą ze snu do świata rzeczywistego.
To bolesne. Obejmowała mnie z całych sił, ja
odwzajemniałem jej się tym samym. Była śliczna. To się
zdarzyło dziesięć lat...
Głos mu się załamał. Zamilkł. I wtedy przed oczyma
stanęła mi kobieta, która wniknęła we mnie. Która wszystko
o mnie wiedziała. Która miała oczy ze złota...
– To była Suzie? – spytałem.
Tristan kiwnął głową.
Suzie była istotą z Wurta! Obcą. Jak Stwór, ale
tysiąckroć piękniejszą.
– Nie próbowałeś dokonać wymiany zwrotnej? –
zapytałem.
– Nie chciałem.
– Dlaczego?
– Ta kobieta za wiele dla mnie znaczyła. Więcej niż brat.
Potrafisz to zrozumieć, Skrybo? Potrafisz? Suzie była
największym szczęściem, o jakim może marzyć mężczyzna. I
z tego bólu zrodziła się miłość. Poprzysiągłem sobie, że
nigdy się z nią nie rozstanę. Nawet na jeden dzień.
Widziałem te łączące ich nierozerwalnie pasma włosów.
– Nie pozwoliłbym jej odejść. Nie spuszczałem jej z oka
nawet na sekundę, na wypadek, gdyby Wurt się o nią
upomniał. Rozumiesz to? Myślałem, że to wystarczy.
Naprawdę tak myślałem... – Szloch ścisnął mu krtań, a ja nie
odrywałem oczu od drogi. Chyba nie chciał, żebym na niego
patrzył. Ale czułem, jak bierze się w garść, prostuje w fotelu,
przyciska do piersi małą torbę z włosami. – A to świat
rzeczywisty ją wykończył – podjął.
Zebrałem się w sobie i spojrzałem na niego. Tristan
płakał.
– O, Boże, Skrybo! Co ja mam robić? – wyrzucił z
siebie. – Suzie...
Chociaż jedno słowo.
Cóż powiedzieć? Takiego bólu nie da się uśmierzyć
słowami. Można go tylko podsycić. Albo pogrzebać.
Zostawiliśmy za sobą drzewa i rozpostarła się przed
nami noc nad czarnym bezmiarem wrzosowisk. Teraz płakało
nawet niebo, po przedniej szybie ściekał ciemny wodospad
łez.
– To tutaj – powiedział Tristan.
* * *
Była to płytka mogiła. Bo tylko taką zdołał wydrążyć
Tristan, ryjąc z zapamiętaniem swoją malutką łopatką,
odrzucając warstwy ziemi. Staliśmy nad nim kręgiem, a
wokół tańczyły cienie.
Deszcz rozmiękczył ziemie w błoto, i kopanie szło
Tristanowi jak po grudzie. Chciałem mu pomóc, wszyscy
chcieliśmy, ale Tristan nas odepchnął.
Patrzyliśmy, jak składa Suzie do płytkiego grobu. Potem
otworzył torbę i wyjął z niej grube warkocze swych włosów.
Wypuścił je z rąk, opadły miękko na jej ciało. Wyjął z torby
małe drewniane pudełko i je również położył na zwłokach.
Wymruczał nad grobem słowa pożegnania, wziął łopatę i
zaczął zasypywać mogiłę ziemią, którą uprzednio wykopał.
Prochy do prochów. Włosy do włosów.
Trójka psów wyła żałobnie za swoją panią.
Staliśmy nad grobem w milczeniu, przepełnieni wolą.
Wolą pozostania na zawsze żywymi.
Tristan trzymał dwa dorosłe psy na podwójnej smyczy.
Zauważyłem, że rozluźnia palce.
– Co robisz? – spytałem. Prostował palce jeden po
drugim.
– Wypuszczani je – odparł.
– Mogą nam się jeszcze przydać.
– Nie. Na nic nam się nie zdadzą. Robimy to sami. Suzie
tak chce.
– Ja Karli zatrzymuję – odezwała się Skierka. Tristan
skinął głową.
Patrzyłem, jak dwa psy znikają w ciemnościach.
Zbliżyła się do mnie Skierka, ciągnąc za obrożę opierającą
się Karli. Młoda suka szczekała, rwąc się ku wolności.
– Zostań, dobra dziewczynko. Zostań! – szeptała
Skierka, ale suka dalej szalała.
Krople deszczu rozpryskiwały się na ogolonej głowie
Tristana, ale jego oczy pozostawały suche, twarde,
zdecydowane. Wyczuwałem promieniującą z niego żądzę.
Złą żądzę.
(Cierpiąc na) pistolnik
Pieprzyć ten podrygujący w tańcu motłoch.
To wyrażała twarz Dingo, kiedy się zorientował.
Pieprzyć was, roztańczeni dumie, bo ja tam byłem, obie
dłonie, spocone dłonie, zaciśnięte na rękojeści, jeden palec,
suchy, spoczywa na spuście.
Dingo nawet się jeszcze nie połapał. Nie połapał się
jeszcze, że ten pistolet wycelowany jest w niego.
Fani Zadkopsa tańczyli w najlepsze. Brodząc w pocie i
psich wyziewach, przecisnąłem się między nimi pod samą
scenę. Było tu strasznie, ale teraz widziałem przynajmniej
jego oczy, kiedy śpiewał, a właśnie o to mi chodziło.
Chciałem widzieć te oczy w chwili, kiedy mnie
dostrzeże.
I nagle zauważył w tłumie lśnienie metalu.
Patrzyliście kiedyś w wylot lufy pistoletu? W mroczne
trzepotanie, które tam czeka, w pocisk czekający, tam, w
komorze, czekający na rozbłysk eksplodującego prochu,
który go wyzwoli, czekający niecierpliwie?
Staliście kiedyś po tej niewłaściwej stronie pistoletu?
To tak, jakby za chwilę miał się otworzyć tunel i cię
wessać, a ty nie możesz nic na to poradzić. Nie możesz nic
zrobić.
Psia muzyka cichła w rozpryskach śliny. Dingo nie
odrywał oczu od przedmiotu w moich dłoniach.
– Wiesz, o co mi chodzi, Dingo?! – zawołałem.
Tłum wyczuł mnie teraz i spłoszony, przestraszony
rozstępował się, tworząc krąg.
Czułem się wspaniale!
Dingo Zadek, superpies, ujadający król psiopopu.
Spójrzcie teraz na niego, lojalni fani; patrzcie, jak się trzęsie.
Robiąc to, czułem się wspaniale i podle zarazem.
Wspaniale, bo oto byłem panem sytuacji, podle, bo
zdradzałem, zdradzałem wybawcę.
Czasami trzeba robić podle rzeczy, żeby przyśpieszyć
bieg życia w obliczu śmierci.
– Wiesz, czego chcę – powiedziałem, głośniej tym
razem.
Nad głową Dinga niczym pokruszona aureola wirowała
smutna lustrzana kula, szyjąca wokół lancami światła.
Przed chwilą minęła piąta rano. Dingo Zadek dawał
całonocny koncert w Kotle, nędznym zajeździe dla psich
kierowców ciężarówek nad kanałem, zalewając knajpę burzą
dźwięków; wielkie hity, interpretacje światowych przebojów,
nie nagrane nigdy wersje robocze; wszystko to wtłoczone w
łomot aparatury nagłaśniającej. Ale teraz muzyka cichnie.
Teraz muzyka cichnie w cholerę, psia gwiazdo!
Dingo chciał się chyba poruszyć.
Trzymałem pistolet nieruchomo, ale w środku pociłem
się jak mysz, wszystkimi porami, myśląc: Cholera! Nigdy
jeszcze nie strzelałem z pistoletu. Blagom Cię, Panie, spraw,
bym nikogo nie zranił!
– Nie ruszaj się, człekopsie! – wrzasnąłem. – Wiesz,
czego szukam.
Oczy Dinga latały na boki, wypatrując drogi ucieczki. I
nagle zatrzymały się, przyciągnięte jakimś poruszeniem w
tłumie i Dingo wyszczerzył w uśmiechu kły.
Nie ważyłem się choćby zerknąć w bok, ale domyślałem
się, że ktoś powiadomił bramkarzy i oni wkraczają właśnie
do akcji. Odetchnąłem więc z ulgą, kiedy u mego boku
wyrósł Tristan z ciężkim, gotowym do strzału obrzynem, a po
chwili dobiła do nas Skierka, próbująca utrzymać drobnymi
rączkami rwącą się na smyczy Karli. Karli była teraz
powalające piękną diablicą i napawała nas dumą; wspaniały
garnitur ostrych jak sztylety zębów i spieniona ślina, kapiąca
z pyska. Zaraz potem przez tłum przecisnęła się do nas
Mandy prowadząca za rękę Żuka. Jego rozszerzająca się rana
siała krzykliwie i dumnie kolorami. Był to najwspanialszy
pokaz świateł, jaki ci Kotlarze w życiu widzieli; nie mogli się
oprzeć pokusie i zaczęli tańczyć w jego lśnieniach.
Bramkarze zorientowali się chyba, co jest grane. Nikt się
nas nie czepiał.
Motłoch zachowywał stosowną cisze. Ktoś zaczął
krzyczeć, ale zaniknął się zaraz, zupełnie jakby sąsiad dał mu
szturchańca pod żebra. Panowała stosowna do okoliczności
cisza i bytem z tego rad. Rad byłem z efektu, jaki
wywierałem. Odbierałem to jako przyzwolenie.
– Czego chcesz? – spytał Dingo Zadek. Głos miał
napięty, ni to psi, ni to ludzki. Wszystko jedno; w obu trybach
był porządnie wystraszony.
– Wiesz czego, psidupku! – krzyknąłem.
Może nie spodobało mu się to obraźliwe określenie.
Może nie podobał mu się mój pistolet wymierzony wciąż w
jego twarz. Może nie podobało mu się, że go tak podle
zdradzam. Może nie podobał mu się wyraz moich oczu.
Cóż, mnie też się to wszystko nie podobało. Ale było
faktem, a więc pieprzyć to.
– Nie umiesz z tego strzelać, dziecko – powiedział.
– Tak jest! – krzyknął ktoś z tłumu i natychmiast
posypała się lawina kpin z mojej niekompetencji, jakby to
była jakaś integralna część występu, najnowszy numer Dingo
Zadka; pozorowana próba zamachu. Wołali do mnie:
– Dawaj, stary!
– Rąb z tego gnata!
– Pokaż, co potrafisz!
– Gówniarz jest do niczego!
I takie tam, a Dingo ich podjudzał, podbechtywał, żeby
ze mnie drwili. I wtedy coś wniknęło w mój krwiobieg,
wypełniając mi głowę wiedzą; jak ładować, jak czyścić, jak
celować, jak strzelać i zabijać z pistoletu.
W jednej chwili znalazłem się w Pistolniku; dobrym
czarnym piórku, ale bezpiórkowo.
– Gościu krewi! – zawołał ktoś z tłumu.
Spomiędzy moich dłoni trysnęła struga światła, suchy
trzask rozdarł powietrze i pocisk wyrwał się z mojego
uścisku. Myślałem, że słońce rozpada się na kawałki. A to
eksplodowała tylko lustrzana kula nad głową Dinga i deszcz
okruchów szkła posypał się na jego szczeciniastą sierść.
– O co ci chodzi?! – krzyknął.
– Gdzie Brid i Stwór?
– Skąd mam wiedzieć?
– Gadaj, gdzie są, psidupku – wycedziłem.
Przez kilka sekund widziałem w jego oczach upór, jakby
przymierzał się do pójścia w zaparte. Ale ja miałem pistolet,
a on nie. To jednak robi różnicę.
– W Kosmicznych Śmieciach.
– Żadnych takich, Dingo. Adres.
– Za dużo ode mnie wymagasz, czysty chłopcze.
Nacisnąłem na spust.
Ale leciutko, z umiarem. Minimalny nacisk Pistolnika;
na tyle tylko, by zapaliło się czerwone światełko gotowości
do strzału; to wystarczyło, żeby tłum wstrzymał oddech, a
Dingo zaczął krzyczeć i pośród tego krzyku wyrzucił z siebie
informację, adres.
Popuszczony przeze mnie spust powrócił do pozycji
wyjściowej; czerwone światełko przygasło do trybu
oczekiwania.
– I bez tego bym ci powiedział! – krzyczała psia
gwiazda.
– Chciałem się tylko upewnić, Dingo.
Tylko się upewnić.
Bo już wiedziałem, gdzie są Kosmiczne Śmieci. Byłem
tam kiedyś. Na zakupach. To tam nabyliśmy tę starą
zarobaczywioną kanapę.
Teraz wracaliśmy. W poszukiwaniu pewnej zarażonej
dymem widmo-dziewczyny i nie pierwszej świeżości Stwora-
z-Kosmosu.
– Skitrowcy! Zmywamy się stąd! Chyba zaczynałem w
tym gustować.
W każdą niedzielę o piątej rano rusza ta dzika giełda nad
kanałem, niedaleko Kotła, przy dokach Old Trafford.
Ściągają na nią skoro świt wszyscy nielegalni dealerzy,
którzy pod płaszczykiem handlu rozmaitymi artykułami
gospodarstwa domowego oferują po cichu tanie piórka i
Mgiełkę. Kiedy wypadliśmy z klubu kierowców ciężarówek,
interes szedł już pełną parą. Nad kanałem przewalały się
tłumy poszukiwaczy okazji. Morze twarzy i ogłuszający
zgiełk. Jeden za drugim podjeżdżały wyładowane szczelnie
samochody – ściągały, oddawać się szałowi sprzedawania i
kupowania, rodziny w pełnym składzie. Miałem wrażenie, że
szukam jednego konkretnego kryształka, patrząc w
kalejdoskop. Wir kolorów. Przeklinany i rugany ze
wszystkich stron, prowadziłem Skitrowców przez tę zbitą
ciżbę z powrotem do furgonetki.
Czasem musiałem odepchnąć kogoś z drogi, ale
specjalnie się nie napracowałem. Z kolorami Żuka, obrzynem
Tristana oraz zębami i gardłowym warkotem Karli,
musieliśmy przedstawiać sobą ładny obrazek. Tłum
rozstępował się przed nami i bez większych kłopotów
dotarliśmy do furgonetki.
Szedłem już do tylnych drzwi, żeby wpuścić ekipę do
środka, kiedy nagle coś mnie tknęło, coś było nie tak albo z
tablicami rejestracyjnymi, albo z moimi oczami. Nie
wiedziałem jeszcze, z czym. Patrzyłem na tablicę, a numery
na niej migotały. Jak żywe. Nic z tego nie rozumiałem.
I naraz olśnienie!
Widmoglina!
Na tablicę rejestracyjną padała infowiązka. Rozejrzałem
się i dostrzegłem Shakę robiącego użytek ze swych
mechanizmów.
I co teraz, wielki wodzu?
– Skitrowcy! – zawołałem. – Spadamy!
I już, torując sobie drogę łokciami, pędziłem przez tłum,
byle dalej od furgonetki. Potrącani przeze mnie ludzie
pomstowali, ale ja tego nie słuchałem, biegłem jak w transie.
Skierka z Karli deptały mi po piętach, czułem je za plecami.
A prowadziły mnie kolory Żuka.
Co z Tristanem?
Nieważne.
Nie wiedziałem, dokąd uciekać.
Słońce roziskrzało powierzchnię wody kawałek za
miejscem, w którym przybijały łodzie.
Tam właśnie, sam nie wiedząc dlaczego, prowadziłem
Skitrowców.
Poranne powietrze wibrowało od wycia syren.
Gliniarskich syren.
Przy brzegu kołysały się dziesiątki łodzi; pływające
rodziny próbowały wiązać koniec z końcem, handlując czym
popadnie. Tu sprzedawano z łodzi żywność z rożna. Tam
miłość w jarmarcznym wydaniu; tanie kurwy i jurni spermeni
na pokładzie. Tam znów łódź kwiatów; pływający ogród.
Rozglądałem się na wszystkie strony, wypatrując
gorączkowo drogi ucieczki. Gliniarskie syreny wygrywały
najbardziej nienawistną melodię.
Na skraju pola widzenia mignął mi nieostry cień.
Spojrzałem w tamtym kierunku. Nad targowiskiem płynął
Shaka, tuż za nim posuwała się policjantka Murdoch z
pistoletem w dłoni.
Kurczę, jakaś porządna Żmijka wpełzała do mojego
systemu.
Brutalnie, bez ceregieli, roztrącali kłębiący się tłum, a
twarz Murdoch pałała zimną wściekłością; jakby policjantka
gotowała się do jakiejś ostatecznej rozprawy.
– Jeżyk! – doleciał mnie od strony lodzi czyjś głos. –
Tutaj! Smacznego! Spojrzałem w kierunku wody.
– Rekruciku! Tutaj!
Szukałem tego głosu, głosowej igły w stogu łodzi. Po
chwili moje oczy, idąc za tym głosem do jego
prawdopodobnego źródła, padły na wywieszkę na maszcie:
.Jadłodajnia pod Jałowcem. Szef Barnie".
Podbiegłem ze swą świtą do tej łodzi.
Szef Barnie machał na nas z pokładu. Obok niego stała
dziewczynka rozsupłująca małymi paluszkami cumy.
– Tutaj, Jeżyk. Tutaj!
Wgramoliliśmy się na rozkołysaną łódź i byłem niemal
przekonany, że jesteśmy w komplecie. Skierka? Obecna.
Karli? Obecna. Mandy? Jest Tristan? Tristan? Jesteś tu,
przyjacielu? Wygląda na to, że nie.
Wygląda na to, że nie jesteśmy w komplecie.
Dziewczynka przecięła cumę.
– Zaczekaj! – zawołałem. Ale zawołałem za późno, o
wiele za późno.
Dryfowaliśmy już, a ja patrzyłem bezradnie, jak Tristan
wyłania się z tłumu z gotowym do strzału obrzynem w
dłoniach.
– Tristan! – wrzasnąłem. Nie zwrócił na mnie uwagi.
Mierzył do policjantki, miał z nią rachunek do wyrównania,
rachunek za to, co stracił.
Wygarnął z obrzyna.
Płomień tryskający z lufy rozświetlił poranną szarówkę.
Drobni handlarze z krzykiem rzucili się do ucieczki.
Eksplodował trafiony pociskiem stos drobnych
artykułów gospodarstwa domowego, ułożony na
prowizorycznym stoliku na kozłach. Murdoch zanurkowała
za rodzinne combi, kryjąc się przed ogniem. Nadbiegali inni
gliniarze. Tristan przeładowywał broń, przygotowując ją do
oddania następnego strzału. Za późno. Za wolno.
Obserwowałem to wszystko z wypływającej na szeroką
wodę łodzi.
Za późno. Reagowaliśmy za późno i za wolno. Obaj.
Gliniarze chwytali już Tristana, obalali go na ziemię,
przyduszali do niej. Barnie odbijał od brzegu. Gliniarze
okładali teraz Tristana lufami karabinów.
Mogłem tylko patrzeć.
Odwróciłem oczy od tego widoku. Barnie stał za kołem
sterowym i kierował łódź pod prąd. Przez pełną minutę
przyglądałem się jego idealnym kościom policzkowym.
– Gdzie nas wieziesz, szefie? – spytałem.
– Do domu – odparł.
Do domu? Czyli gdzie?
A rzeka w blasku wschodzącego słońca przypominała
żyłę krwi.
Ideał, dla którego warto żyć
Uchylam powieki.
Kolory, zarysy twarzy, śmiech.
Gada telewizor.
Siedzę w głębokim, obitym aksamitem fotelu w kącie
małego pokoju i patrzę spod przymkniętych powiek.
Telewizor to model w matowoczarnej obudowie z
chromowanym wykończeniem. Prawdziwy kolekcjonerski
okaz.
Dzieciaki na dywanie piszczały z radości. Pies wesoło
merdał ogonem.
Leciał program Noela Edmondsa. Noel, z tą swoją
rozwichrzoną szopą włosów na głowie i pucołowatymi
policzkami, zadawał pytania zachwyconej rodzince. Ilekroć
odpowiedzieli źle, rozlegał się nieprzyzwoity odgłos i
jasnoczerwona strzałka na planszy przesuwała się bliżej
symbolu pręgierza. Nad rodzinką wisiało gigantyczne
wiadro. Parowało. Pod wiadrem, wielkimi niebieskimi i
czerwonymi literami wymalowano informację: Spluwaczka
Noela. Telewizyjna rodzinka, nawet jeśli źle odpowiedziała
na pytanie, zanosiła się śmiechem i chichotała. Wtórowała im
trójka dzieciaków na dywaniku przed telewizorem i pies. Pies
śmiał się ogonem. Ja też się śmiałem. O, bogowie! Ostatni
raz oglądałem ten program, będąc jeszcze dzieckiem. Co się
dzieje?
Otworzyłem oczy szeroko, starając się ogarnąć to
wszystko. Ten pokój, ten dom, tę tapetę w kwiatki i
znajdujących się tu ludzi. Wszystko to wydawało mi się
jakieś znajome, budziło nieokreślone wspomnienia. Jakbym
już tu kiedyś był.
Najstarsze z dzieci było nastolatką. Miała na imię
Mandy. Pies wabił się Karli, a na drugą dziewczynkę wołano
Skierka. Imienia najmłodszego dziecka nie znałem. I nagle
do mnie dotarło; one nigdy jeszcze tego nie widziały. Nie
widziały włosów Noela, cygara Saville'a, czarów Danielsa.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Barnie, a za nim
jakaś kobieta. Ona niosła tacę z posiłkiem, Barnie butelkę
wina i kieliszki. Włosy kobiety były zielone,
szmaragdowozielone, i sięgały jej do piątego żebra; budziły
we mnie jakieś mgliste odczucia. Jakbym znał tę kobietę, i to
bardzo blisko. Nie potrafiłem ich skonkretyzować. Postawiła
tacę przede mną na małym, szklanym stoliczku kawowym.
Zawartość tacy harmonizowała w jakiś sposób z tym
pokojem. Mięso i ryby, aromatyczne jarzyny, chrupkie sa-
łatki, pasty – imbirowa i czosnkowa, owoce i orzechy, kruche
sery, szarlotka z cynamonowym kremem.
– Już się obudziłeś, Jeżyk? – spytał Barnie.
– Tak. Chyba...
– Spałeś jak zabity. Zresztą wszyscy tak spaliście. Kiedy
ostatni raz się kładłeś?
– Ostatni raz... – Nie mogłem sobie przypomnieć. –
Która godzina?
– Wpół do drugiej – poinformowała mnie kobieta.
Zerwałem się na równe nogi z miękkich objęć fotela.
– Wpół do drugiej! Po południu czy rano? Kobieta
roześmiała się.
– Po południu, Skrybku. Głuptasie! – Powiedziało to
najstarsze z siedzących na dywanie dzieci, dziewczyna
imieniem Mandy.
– Chcesz coś przekąsić, Rekrucie? – zapytał Barnie.
Chciałem. Nie jadłem od wieków.
– Gdzie Żuk? – zapytałem.
– Żuk jest w sypialni – powiedział Barnie. – To nasz
dom, a to moja żona... Lucinda. – Kobieta uśmiechnęła się.
Usta miała szerokie i zmysłowe. – A to nasza córeczka,
Crystal. – Na te słowa Barniego najmłodsza dziewczynka na
sekundę oderwała oczy od ekranu, obejrzała się i obdarzyła
mnie uśmiechem.
Rzuciłem się na smaczny posiłek, czując, jak z każdym
kęsem wracają mi siły. Pałaszowałem, aż mi się uszy trzęsły i
chyba musiało to trochę głupio wyglądać.
– Nie mogę tu zostać – wymamrotałem z pełnymi
ustami. – Śpieszę się. – Po brodzie ściekała mi oliwa z
sałatki. Musiałem odzyskać Brid i Stwora. Teraz tylko to się
liczyło. Ale nawet nie wiedziałem, gdzie jestem.
– Zasnąłeś w tym fotelu, Rekrucie – powiedział Barnie.
– Nie chcieliśmy ci przeszkadzać.
– To nasz dom – dorzuciła Lucinda. – Jesteś tu mile
widziany.
– Czy my się już gdzieś spotkaliśmy? – spytałem ją.
– Och, najprawdopodobniej. – Znowu się uśmiechnęła.
Miała idealną twarz. Tak samo jak Barnie. I ich dziecko.
Rozpływali się w uśmiechach. Pokój, w którym mieszkali,
był ciepłym gniazdkiem. Obrazy na ścianach opowiadały
jedną historię; półnagie kobiety popatrujące nieśmiało, konie
przeskakujące przez fale, łabędzie sunące rzekami złota,
wielkookie szczeniaczki ogryzające skradzione kapcie. Ten
pokój był nasycony wiekowymi barwami.
I w tym momencie telewizyjna rodzinka udzieliła o
jedną złą odpowiedź za dużo i Spluwaczka Noela zaczęła się
przechylać. Chlusnęła na nich fala nieczystości, a oni nie
posiadali się ze szczęścia. Widownia ryczała z uciechy.
Dzieci na dywaniku tarzały się ze śmiechu.
I nagle uświadomiłem sobie, że przecież nigdy nie
widziałem oryginalnych programów Noela, ani Saville'a, ani
Danielsa. Że oni wszyscy to postaci z czasów sprzed mojego
przyjścia na świat. Ja oglądałem tylko powtórki. A wiec, co tu
się sypie? I dlaczego ja to dostrzegam?
Deja Wurt. Na pewno.
Tak się nazywa odczucie, jakiego doznajecie czasami w
Wurtcie, kiedy już ten dany Wurt kiedyś przerabialiście, ale
mimo wszystko znajdujecie się w Wurtcie, pamiętacie? I
myślicie, że to rzeczywistość. W głowie tworzy się pętla,
która przechodzi w rodzaj Nawiedzenia. Wspomnienia z po-
przednich odlotów zaczynają się nakładać na piórkowe sny,
wytrącając je z fazy, na zasadzie fal sprzężenia zwrotnego.
Może takie było wyjaśnienie. Znajduję się w Wurtcie i
doznaję najprawdziwszego Nawiedzenia.
– To nie jest normalna telewizja – powiedział Barnie. –
To tylko nagrania z taśm.
– To nie jest program na żywo! – krzyknąłem. – To po
prostu nie jest program nadawany na żywo!
– Zgadza się – odparł uroczyście, jakby był to jakiś
powód do dumy, a potem pokazał mi jedną rękę, a drugą
oddarł sobie od niej kawałek ciała, odsłaniając pracujące pod
spodem mechanizmy.
– Oto, czym jestem – powiedział.
Gapiłem się oniemiały w dziurę w jego przedramieniu,
w kałużę płynnego plastyku; na nanoorganizmy uwijające się
w krwi płynącej jego żyłami, na zginające się syntetyczne
kości, kiedy demonstrował mi swoją sprawność, opuszczając
i unosząc ramię.
– Oto, czym jestem – powtórzył, tym razem powoli, z
nutką smutku w głosie, jakby z sentymentem do czegoś, co
gdzieś po drodze zatracił, do czegoś ludzkiego.
Robo! Barnie był robo. Roboszefem!
– Tu, w środku – podjął, klepiąc się po głowie –
przechowywane są najlepsze przepisy kulinarne, zebrane od
wszystkich najlepszych szefów kuchni na tym świecie.
Jestem ich depozytariuszem.
Jakby w reakcji na to, mała dziewczynka Crystal
oderwała sobie kawałek ciała z karku. Można by pomyśleć,
że zrobiła to dla zabawy, tyle to dla niej znaczyło.
– To Robotowo, Rekrucie – oświadczył Barnie. – Czyści
nazywają je chyba Zabawkowem, mam rację?
– Nie daj się Barniemu nastraszyć – odezwała się
Lucinda, ale było już za późno. Czułem, że zaraz puszczę
pawia.
Roboczłowiek przybliżył się do mnie o dwa kroki.
– Czyż to nie zabawne? – zapytał. – Ta reakcja czystych
na robota? Sądząc po niej, można by pomyśleć, że uważają
nas za odpychających, albo coś w tym rodzaju.
Nie miałem na ten temat zdania, wiedziałem tylko, że
chcę się znaleźć daleko stąd, tam, gdzie czekają Widmo i
Stwór.
– Powiedz mi, jak się stąd wydostać – poprosiłem. –
Mam coś do załatwienia.
– To chyba niemożliwe – odparł Barnie. – Żuk jest w
kiepskim stanie.
– On nie jest taki czysty – wtrąciła Lucinda. Mnie miała
na myśli czy Żuka?
I ujrzałem siebie na płynącej łodzi, obserwującego
brzeg, z bezużytecznym pistoletem w ręku, patrzącego
bezsilnie, jak gliniarze wloką Tristana na posterunek. Gdzie
dopóty wkręcają człowiekowi śruby w uczucia, dopóki nie
przestanie czegokolwiek odczuwać. To nie był Wurt To nie
był sen. Ten świat był realny i ta świadomość sprawiła, że
oczy mi powilgotniały.
Och, gdybyż tak trochę mniej Vazu w moim życiu, a
nieco więcej kleju. Może wtedy potrafiłbym przylgnąć
mocno do kogoś.
Dzieci śmiały się do rozpuku z nieszczęścia telewizyjnej
rodzinki, a ja nie wiedziałem już, co jest realne.
* * *
Na ścianach sypialni wisiały łańcuchy i kajdanki. Na
nocnej szafce rozłożono kolekcję pejczy.
Żuk był przywiązany do łóżka sześcioma mocnymi
linami. Spoczywał na wznak, a z jego skóry ostrzami światła
wylewały się kolory. Wyglądało na to, że połowę ciała ma już
zajętą, rojącą się od fraktali.
– Skrybo! Dziecinko moja! – powiedział. – Dobrze cię
widzieć na nogach. Poluzujesz mi trochę te pęta?
Przespacerowałbym się.
– Raczej nie. – Wirus atakował już jego umysł,
napełniając przeświadczeniem, że jest superherosem. – To dla
twojego dobra, Żuczek. Nie chcemy, żebyś nam skakał z
wysokich budynków.
– O, tak! To cały ja. Błyszczący Człowiek. Bamie
odwalił kawał porządnej roboty. Hej, a może on jest jakimś
specjalistą od krępowania sznurami?! Widziałeś tę jego
żonkę, Skrybku?
– Widziałem.
– Seksowna z niej aktoreczka! Pamiętasz?
– Co niby mam pamiętać?
– Cholera, robaczku, nie pamiętasz? Jak mogłeś
zapomnieć taki sen? A może ci już usechł? Słyszałem, że to
się czasami zdarza tym, co za mało go używają.
– Wiesz, co się dzieje, Żuk? – spytałem.
– Co się dzieje? Bardzo dużo się dzieje. Świat to jeden
wielki happening, a ja jestem głównym aktorem. I jak mnie
nie rozwiążesz, Skrybo... to i tak wypłynę spod tych sznurów.
Bo ja pływam, dziecinko! Kapujesz?
Tak. Rozumiałem.
– Znam końcowy rezultat, mały – ciągnął. Głos mu się
zmieniał – cichł, poważniał. – Ta suka policjantka naprawdę
mnie załatwiła. Chyba pora się żegnać. Cholera, mały, ależ ja
się wspaniale czuję! Co za ironia losu.
– To skutki działania tego wirusa – powiedziałem równie
cicho. Jego kolory piekły mnie w twarz. Ciepłe łzy,
ściekające mi po policzkach, parowały w ich blasku.
– Wiem, Skrybku. Ale wiesz co? Chętnie bym teraz
wyszedł szukać widmodziewczyny i obcego. Wyruszyłbym
silny. W glorii chwały. Chwytasz?
– Już niedługo, Żuk – wyszeptałem. – Już wkrótce.
Skinął jakoś niezdecydowanie głową, zupełnie jakby go
tam nie było.
– Nie strać Mandy – powiedział na koniec.
– Nie stracę.
Uścisnąłem jego dłoń. Palce miał rozpalone,
wyczuwałem przepływające swobodnie miedzy nami kolory.
Ale nie puszczałem tej ręki, chłonąłem jej ciepło. A
przypominało to trzymanie spektrum.
Spłukałem z siebie kilkudniowy brud, wytarłem się do
sucha, a potem wpatrywałem długo w siebie z tamtych
czasów. Do dzisiaj pamiętam odbicie swojej twarzy w
łazienkowym lustrze.
Podwinąłem powiekę lewego oka. Przysunąłem się do
lustra bliżej, pod samą lampę nad umywalką. Spojrzałem
sobie w oczy, szukając tam podpowiedzi.
– Znalazłeś coś? – Łagodny, miodowy głos zza mojego
ramienia. Odwróciłem się na pięcie, omal na nią nie
wpadając. Stała blisko i znowu poczułem, jak wraca tamto
mgliste wspomnienie. Starałem się je złowić, ujarzmić, ale
udało mi się tylko sklasyfikować je jako wspomnienie cze-
goś, co nigdy się nie wydarzyło. – Nie lubisz nas? – spytał
głos.
– Lubię – odparłem i zebrawszy się na odwagę,
zerknąłem jej niepewnie w oczy, przygotowany, że nadzieję
się na metaliczny błysk stali. Zamiast tego napotkałem
zatroskane ludzkie spojrzenie.
– Ja nie jestem robo, wiesz? – powiedziała. – Wyczułeś
to?
– Widzę.
– Ta Skierka to bardzo miłe dziecko. Może powinieneś
znaleźć sobie jakąś porządną kobietę i osiąść tutaj.
Zaopiekować się tą małą. Nie byłoby wam tu źle.
– Jak to jest z tym Barniem? – zapytałem.
– To dobry człowiek.
– Wiem.
– Za młodu obciął sobie palec przy czyszczeniu jarzyn.
Kafejka, w której wtedy pracował, pokryła koszty protezy.
Wszczepiono mu w ranę trochę nanoplastyku. Dzieciak się
uzależnił. Zdarza się. Kiedy masz już w sobie trochę
plastyku, chcesz go więcej. Tak twierdzi Barnie. Trochę
więcej tej siły. Bo to właśnie daje plastyk. Siłę. Siłę do
egzystowania. Czy nie korci cię nigdy, żeby machnąć na
wszystko ręką, Skrybo?
– Korci. Czasami.
– Postaraj się o domieszkę robo. Wtedy przejdą ci takie
pokusy. Tak mówią.
– Jestem teraz w Wurtcie? Prawda? – zapytałem.
– Nie. To rzeczywistość.
– Dlaczego miałbym ci wierzyć? Czuję się jak w
Wurtcie.
– To za sprawą tego, co mam w sobie.
– To znaczy czego?
– Nic nie wyczuwasz?
– Mam wrażenie...
– Tak?
– Mam wrażenie, jakbym skądś cię znał.
– W jakim sensie?
– Wolałbym nie mówić. To... to krępujące.
– Wiesz, że Barnie mnie zdradza?
– Naprawdę?
– Nie mam mu tego za złe. Sama też go zdradzam.
– Naprawdę?
Starałem się zachować między nami dystans.
– Ciągnie go do widmodziewczyn. Może dlatego, że jest
robo. Lubi ten kontrast między ich miękkością a swoją
twardością. Miękki dym, twardy plastyk. To podnieca. I,
naturalnie, widmodziewczyny też za nim szaleją. Tylko robo
albo pies mogą uszczęśliwić widmodziewczynę.
Pomyślałem o Bridget i Żuku. A potem przed oczyma
stanęła mi Bridget tańcząca w Zaplutej Norze z tamtym
nowym facetem. Czym był?
– Znalazłeś coś? – spytała Lucinda.
– Niby co?
– W swoich oczach.
– Nie. Nic.
– Pozwól, że ja popatrzę – powiedziała i przysunąwszy
się blisko, za blisko, uniosła rękę i pogłaskała mnie po
twarzy. Zajrzała mi w oczy. A to znaczyło, że ja, chcąc nie
chcąc, musiałem spojrzeć w oczy jej. Były zielone jak jabłka
z odległych, zalanych słońcem sadów. Tego było już dla mnie
za wiele.
– Nie dygocz tak – upomniała mnie. – Daj mi się
przyjrzeć.
Lucinda zaglądała we mnie. Doznawałem już wzwodu, a
to co widziałem z bliska w jej oczach, po dziesieciokroć
wzmagało moje podniecenie.
– Nie. Nic tam nie ma – orzekła. – Oczy masz błękitne,
idealnie błękitne. Jak letni dzień, ale bez skrawka słońca. To
dziwne. Mogłabym przysiąc...
– Że mam w sobie Wurta?
– Tak. Wszystko na to wskazuje, ale nie widzę śladu
żółci.
– Żółć jest za to w twoich oczach. – Widziałem tam
maleńkie plamki, kiedy we mnie zaglądała. Skrzyły się jak
okruszki złota.
– Byłeś tu już kiedyś, prawda? – zapytała.
– Nie potrafię tego wyjaśnić.
– Pozwól, że ci coś pokażę.
– Lucindo...
– O co chodzi, dziecko?
– Ja...
– No?
– Ja nie powinienem tego robić.
Powinienem szukać Bridget i Stwora. I Desdemony...
Lucinda wzięła mnie za ręce i pociągnęła delikatnie za
sobą.
* * *
Druga sypialnia była udekorowana purpurowymi
draperiami, stało tam łoże w formie kamiennej płyty oraz
alabastrowy posąg Dziewicy Maryi. Jej białe, kamienne oczy
roniły krwawe łzy.
Wystrój tego pomieszczenia przyprawił mnie zrazu o
zawrót głowy, a potem jeszcze bardziej podniecił.
– Jestem w Wurtcie! – wymamrotałem. – Wiem, że
jestem!
– Nie – odparła Lucinda. – Tak ci się tylko wydaje.
– Ale to przecież Katolicka Orgia, prawda? Wurt pod
tytułem Interaktywna Madonna?
– Owszem. Jeszcze nie rozumiesz? Pokój gościnny?
– To było na początku lat dziewięćdziesiątych, prawda?
– Zgadza się.
– Nostalgiczna Pułapka?
– No nareszcie. A sypialnia, w której leży Żuk? Z tymi
sznurami i pejczami?
– To pewnie Perwurt Kochanka. Brałem to wszystko!
– Przypatrz się lepiej.
I teraz zaczęło do mnie docierać, ogarniało mnie
wrażenie, że jestem oszukiwany. Rozejrzałem się uważnie po
pokoju Katolickiej Orgii. Krew nie wyglądała już na
prawdziwą. Zebrałem jej trochę na palec i powąchałem.
– To farba?
Lucinda roześmiała się.
– Barnie urządził dla mnie te pokoje. Są kopiami
bestsellerowych piórek. Ciekawe, prawda? I chyba biorą
Barniego.
– On nie może wchodzić w Wurta?
– Właśnie. Barnie jest nieodlotowy.
– Wiedziałem. Ten wyraz jego oczu...
– Aż tak źle nie jest. To czyni go bardzo realnym.
Bardzo potężnym. W tym staromodnym sensie. Nic
dziwnego, że widmodziewczyny chętnie idą z nim do łóżka.
Ja również. A te pokoje... cóż, one z kolei z pewnością
działają na niego.
Ale ja widziałem w oczach Barniego tylko smutek, to
poczucie ograbienia z sennych marzeń. Ale nie w sensie,
który ja znałem. On był rad, że nie śni. Sen kojarzył się ze
słabością, a szef był silny. Teraz wszystko zaczynało do
siebie pasować – Barnie był nieodlotowy. Musiałem się
otrząsnąć z tych wrażeń.
– Masz w oczach Wurta, Lucindo. Czym jesteś?
– Jestem Gwiazdą. Mam w sobie wystarczającą do tego
domieszkę Wurta. Potrafię łączyć życie ze snem. Nazywają
mnie Igiełką.
Igiełka jałowca.
I zobaczyłem siebie w jej ramionach, kochającego się z
nią w piórkach, niezliczonych łagodnych, różowych
Pomowurtach.
– Jestem Aktorką Wurta – powiedziała. – To moja praca.
Świadomość, że oto stoi przede mną rzeczywista,
przyprawiała mnie o ciarki.
– Wiem, że masz w sobie Wurta – ciągnęła. – Nie
zwiodą mnie te błękitne oczęta. Może nie jesteś jeszcze na to
gotowy. Wyczułam to od pierwszego spojrzenia. Wyczuwam
to teraz.
– Skąd wiesz?
– Bo mrówki chodzą mi po całym ciele. Nie wiedziałem,
gdzie mam podziać oczy.
Karmachanika
Igiełka wyprowadziła mnie ścieżkami nad kanałem za
bramy Zabawkowa, tam gdzie pracują i bawią się mechanicy
samochodowi oraz wytwórcy impregnowanej odzieży. Robią
to w dzień, ale teraz było już pod wieczór, nad światem
zapadał zmierzch i na ścieżkach nie spotykaliśmy nikogo.
Szliśmy wąską, brukowaną kocimi łbami dróżką, która
biegła miedzy brzegiem kanału a mostem kolejowym. Most
składał się z szeregu łukowych przęseł, z których każde było
zasiedlone i zabite deskami przed nocnymi złodziejami. A
woda po mojej lewej ręce miała barwę ze złego Wurtowego
snu, no wiecie, takiego, w którym uczucia obracają się w
błoto i nie można znaleźć drogi powrotnej.
Idąca pół metra przede mną Igiełka milczała
powściągliwie, jej ciało tętniło cudami i seksownymi snami.
Nie zliczyłbym, ile razy była partnerką mych erotycznych
fantazji, i dreptałem za nią pokornie jak pies. Chyba czułem
się bardzo podle. Kompletna bezwolność.
Znacie to uczucie?
– Jesteśmy prawie na miejscu, Skrybo – odezwała się w
pewnej chwili Igiełka. – Czujesz? Czułem.
– Czuję strach, Igiełko – odparłem.
– Nie bój się, Skrybo, w tej wodzie nie ma węży. –
Stukała palcem w karteczkę z wiadomością, przypiętą do
drzwi przęsła.
– Jesteś pewna?
– Jestem.
Patrzyłem na szyld nad drzwiami.
Karmachanika.
Parkowały tu dwa zabytkowe samochody i furgonetka
do sprzedaży lodów.
– Skąd ta pewność? – spytałem, wzdrygając się.
– Już dawno wszystkie wyłapaliśmy.
Drzwi uchyliły się i Igiełka wślizgnęła się do środka.
Wszedłem za nią do małego ciemnoczerwonego
pomieszczenia. Sufit był tu łukowaty, kamienie śliskie od
wilgoci. Unoszący się w powietrzu dym przywoływał przed
moje oczy wizje.
Za stołem mikserskim siedział Ikarus Skrzydło i miesił
ten dym.
– Przyprowadziłeś znowu tego psa? – zapytał.
– Tym razem nie – odparłem roztrzęsiony.
– A tego agresywnego dupka? Chodziło mu o Żuka.
– Nikogo – powiedziałem.
– To wchodź. Jesteś mile widziany.
– Wy się znacie? – spytała Igiełka.
– O, ten dzieciak napędził mi porządnego stracha –
powiedział Eca-rus. – Ale wszystko w porządku. Nie mam do
niego żalu.
W cieniach dostrzegałem suche fioletowo-zielone
lśnienia. Słyszałem też odgłosy skóry ocierającej się o skórę,
skóry szorującej o ziemię i o szkło; odgłosy skradania się
pośród nocy. Senne koszmary.
Pociłem się obficie, tłumiąc w sobie lęk. Stały pod
ścianą przęsła, trój-szereg starych terrariów, w każdym jeden
wąż, albo całe ich splątane kłębowisko.
– Nie bój się, Skrybo – powiedziała Igiełka. – To twoi
przyjaciele.
– Nie byłbym tego taki pewien – wybąkałem.
– Wurtchłopak robi ze strachu w portki – roześmiał się
Ikarus.
– Sprzedałeś mi podrabianego Wurta, Ikarusie.
– Sprzedałem?
– Tamto piórko Voodoo było piracką kopią. Zwyczajną
podróbką.
– Zaraz, a skąd ja to miałem wiedzieć? Ja je tylko
rozprowadzam. Włazicie sobie jakby nigdy nic, szczujecie
jakimś nabuzowanym robopsem jednego z moich najlepszych
węży. O co te żale? Nie miałem nawet czasu sprawdzić tego
nowego towaru. Zejdź ze mnie.
– Ikarus montuje właśnie materiały z tej dzisiejszej
porannej zadymy – powiedziała Igiełka. – Chcesz obejrzeć?
Nie. Czy dałoby się uciec od tego o milion mil?
W przęśle stały regały ze srebrnymi piórkami, a
posadzkę zaścielały wykorzystane piórka różowe. Opar snów
dryfował barwnymi warstwami; niebieską, czarną, srebrną. A
pod skrytym w mroku sklepieniem, na tle wilgotnych
kamieni mieniło się parę kłaczków złota.
Żółty dym! Ta unikalna, cenna mgiełka.
– Nakręciliśmy dzisiaj rano parę ślicznych ujęć –
powiedział Ikarus, mieszając dym. – Nazywamy to
Cieczkująca Suka. Pogranicze. Mocne, ale kwalifikuje się
jeszcze na górne półki Wurtramy. No chodź, popatrz.
Wszystko, byle nie te obrzydliwe wijce. Zanurzyłem
twarz w Wurtowy opar. Poczułem pieszczotę jego macek i
już mnie nie było, zbliżałem się na wypuszczonych pazurach
do czekającej na mnie na czworakach Igiełki. Zielone włosy
pociemniały jej od potu, usta miała wilgotne. Z pyska ciekła
mi ślina, wzbierający członek prężył się i twardniał. Czułem
harcujące w sierści pchły, ale nie zwracałem na nie uwagi.
Chciałem się tylko parzyć. Wypinała pośladki pod kątem
idealnym do wejścia. Oparłszy przednie łapy na jej
ramionach, szczerząc zęby i szorując pazurami zadnich łap
po śliskim linoleum w poszukiwaniu punktu zaparcia,
wniknąłem w nią po sam korzeń. Przypominało to
zagłębianie się w czułość, w noc, w jakieś gorące mięsne
danie. Auuuuu!!!! wyłem, a ona drgała pode mną
konwulsyjnie, skamląc z rozkoszy. Auuuuu! Ależ wspaniale
mi się ją rżnęło. Auuuuuuu!
I nagle, ogarnięty obrzydzeniem do samego siebie,
zbrzydzony własną chucią, odskoczyłem z powrotem do
rzeczywistości. Igiełka patrzyła na mnie i śmiała się. W
powietrzu wisiał smród rdestu wężownika. Ikarus trzymał w
ręku młotek. Otwierał jedno z terrariów.
– Musimy wyciąć z tego część materiału – mówił. – Bo
inaczej możemy się pożegnać z pozwoleniem na
rozpowszechnianie.
Aleja go nie słuchałem. Pomieszczenie zasnuwała coraz
gęstsza mgiełka, a opar snów zapychał mi usta, na powrót
sprowadzając Wurta. Musiałem odetchnąć, odetchnąć
świeżym powietrzem, i kiedy zjawowąż ujarzmiony przez
Ikarusa zaklęciem rdestu wężownika wypełzał z terrarium,
rzuciłem się do drzwi i zacząłem mocować z zatrzaskiem, by
wydostać się na otwartą przestrzeń. Obojętne jaką! Kątem
oka zauważyłem jeszcze, jak wąż chlasta swym cielskiem
ludzkie ciało. Wzwodu, kiedy napierałem barkiem na drzwi i
wypadałem w parną noc, pozazdrościłby mi sam Zeus.
Dopiero po pięciu minutach deszcz ukoił me
wzburzenie. Stałem nad kanałem, oddychając głęboko,
obserwując wodę płaszczącą apatycznie o kamienie. Trwał
słodki, cuchnący odpływ. Nieczystości kołysały się na
powierzchni, nie poddając się jego prądowi. Wypatrzyłem
pośród nich coś, co przypominało ludzkie przedramię.
Widziałem przeciwległy brzeg, gdzie wcześniej,
kawałek stąd z prądem, straciliśmy Tristana na rzecz wroga.
Migotały tam blado światełka, to jakieś inne rodzaje ludzi
wiodły normalne życie. Musiałem się czymś sztachnąć,
sięgnąłem więc do kieszeni po paczkę Napalmów, ale moje
palce natrafiły na miękkie lotki piórka.
Wyciągnąłem je i uniosłem pod światło księżyca. Było
srebrne. Księżyc pozazdrościł chyba tej srebrzystości, bo
skrył swe oblicze za postrzępioną chmurę. Pomyślałem o
Kocie Graczu.
Jak on je nazwał?
Srebrne lotki migotały wesoło.
Wąchający Generał.
No to bierzmy je.
Bierzmy. Wsuwajmy. W usta. Odbierajmy najświeższe
przesłanie. Idźmy z tą wizytą. Ruszajmy ścieżką w nieznane.
Bierzmy je. Zobaczmy, co Kot ma do powiedzenia.
Piórko spoczywało w poświacie księżyca, nad brzegiem
kanału, na skraju Zabawkowa, między moimi rozchylonymi
wargami, kiedy naraz usłyszałem wołanie Lucindy:
– Czy nie zaspokoiłam cię wystarczająco? Wyjąłem
piórko z ust.
– Jak się nazywa? – zapytała.
– Wąchający Generał.
– To jedno z mocniejszych, chłopcze. Jesteś pewien, że
do niego dorosłeś?
Nie odpowiedziałem.
– Brałeś kiedyś Wysysacza, Skrybo?
– A co to?
– Ssące piórka. Za ich pomocą realizujemy Wurty.
Działają jak normalne piórka, ale na odwrót Zamiast dawać
sny, kradną je nam. Potem wprowadza się do nich mnie, albo
jakiegoś innego nieszczęśnika. Kogoś z domieszką Wurta,
żeby je urzeczywistnić. Miksują mnie w sny, Skrybo. Jestem
bardzo dobra. Smutne to życie, ale intratne. Sam mógłbyś
spróbować.
– Raczej nie.
– Wydaje mi się, że byłbyś w tym dobry.
– To nie dla mnie. – Odrzucałem wszystko.
– Aż tak wyprowadziłam cię z równowagi w tym
Psowurtcie? – zapytała Igiełka.
– Nie.
– Nie chcesz już ze mną rozmawiać? O to chodzi?
– Nie o to.
– Oj, Skrybo... ty naprawdę potrafisz wzbudzić w
Wurtdziewczynie przekonanie, że jest pożądana.
Nagła myśl: a może dałoby się dokonać wymiany
zwrotnej na tę kobietę? Ma w sobie tyle Wurta i jest tyle
warta; może by ją tak uprowadzić i wymienić na
Desdemonę?
– Jestem rzeczywisty, Igiełko – odparłem. – Zaglądałaś
w moje oczy.
– Och, jesteś jak najbardziej rzeczywisty. Po co więc
całe te fochy? Czemu tak się boisz ciała?
– Sypiałem już z kobietami – krzyknąłem.
– O, z pewnością – przedrzeźniała ton mego głosu.
– Wybrałem już sobie kobietę – ciągnąłem. – To dobra
kobieta.
– I gdzie ona jest? Skoro jest tak dobra, to gdzie jest?
Nie umiałem odpowiedzieć.
– Kociaczek ma język? – spytała.
– Nie rozumiem, czemu tak na mnie nastajesz. Mam
inne sprawy na głowie.
– Nie lubię, kiedy ludzie uciekają od mojej sztuki.
– Przestraszyłem się.
– Czyż tego nie powiedziałam?
Jej oczy słały mi ogniste sygnały. Pragnąłem się
odwrócić i czmychnąć jak najdalej stąd. Ale jej głos osadzał
mnie w miejscu.
– Najsmutniejsze jest to, że ja naprawdę mogłabym
ciebie gdzieś zabrać. Gdzieś, gdzie by ci się spodobało. Nie
chcesz tego, Skrybo?
W wodnistym świetle jej oczy były księżycowozielone i
skrzyły się gwiazdami żółci. Lucinda podeszła bliżej i
pocałowała mnie na deszczu. Jej usta miały smak miodu i
poczułem, że się ześlizguję. Że ześlizguję się w deszcz i
wodę, i w Wurtciało. Jej palce przebiegały tam i z powrotem
po moim kręgosłupie niczym zmarszczki pływów na
powierzchni wód kanału przyciąganych i odpychanych przez
księżyc.
Zrób to.
Z cichym cmoknięciem oderwałem wargi od jej ust.
Patrzyły na mnie jej oczy, a ja wprost nie mogłem w to
uwierzyć.
– Wracam do domu – powiedziała. – Dziś wieczorem
Barnie pracuje. A potem wybiera się z wizytą do Widmowa.
Idziesz ze mną?
– Nie jestem zbyt dobry z kobietami – wyszeptałem.
– Spróbuj czasami – powiedziała Lucinda. Była bladą
sylwetką na tle ciemności, ale jej słowa zapadały mi głęboko
w serce.
Spróbuj czasami.
Zrób to.
Pokusa była ogromna. Tak ogromna, że spojrzałem
głęboko w te zielonożółte oczy i zobaczyłem w nich coś
nowego, kogoś innego. Lucinda zniknęła i zza zielonej szopy
włosów patrzyły na mnie błękitne oczy, które tak dobrze
znałem.
– Desdemona? – krzyknąłem. – To ty, siostrzyczko?
To było znajome spojrzenie Desdemony wyrażające
miłość i pożądanie. Ciągnęło mnie w jej ramiona, zapadałem
się we wspomnienia. Czyż mogłem się dalej opierać?
Wróciłem z nią do domu i kochaliśmy się pod posągiem
Dziewicy Maryi. Przerabialiśmy Katolicką Orgię, jej wersję
dla zdeklarowanych ateistów. Nieważne. Kochałem się z
Popiołem Jałowca, królową różowych piórek. Naturalnie,
robiłem to już wcześniej – który, chłopak tego nie próbował?
– ale tym razem było to realne, aż za realne. Tak realne, że
trudne do zniesienia, zwłaszcza że w oczach Igiełki migotała
wzywająca mnie Desdemona. A kiedy szczytowaliśmy i
kobiecy głos krzyczał “Ratuj mnie, och, ratuj!" nie umiałem
stwierdzić, czy to woła do mnie Igiełka czy moja siostra. I to
czyniło owe ostatnie chwile gorzkimi i słodkimi zarazem.
Krew Dziewicy zraszała mi skórę, aż w końcu eksplodowało
we mnie spełnienie i tryskając nim, skąpałem zarówno sen,
jak i rzeczywistość.
* * *
Obudziłem się w ramionach siostry, a przynajmniej tak
mi się wydawało, dopóki Igiełka nie obróciła głowy i nie
spojrzała na mnie sennie.
– Co się stało, malutki? – spytała.
– Nie wiem.
– Miałam wrażenie, że jestem kimś innym.
Bo byłaś. No, w pewnym sensie. Częściowo. Prawie.
Nie znajdowałem słów na opisanie jej tego, co czuje.
– Przyjemne to było – wymruczała, ale ja nie
odczuwałem śladu dumy ani niczego takiego. Bo wiedziałem,
że Desdemona gdzieś tam jest i za pośrednictwem Wurta,
którego ma w sobie Igiełka, usiłuje się ze mną skontaktować.
– A wiec jeden-jeden? – spytała.
– Chyba tak.
– Masz inne sprawy na głowie?
– Trochę ich jest. – 1 opowiedziałem jej o siostrze i o
tym, jak staram się ją odzyskać. I o wszystkich przeszkodach,
jakie piętrzą się na mej drodze. A na koniec Lucinda dobiła
mnie, mówiąc:
– A może mógłbyś ją wymienić na mnie? Co mogłem jej
na to odpowiedzieć?
– Mam w sobie Wurta – podjęła. – 1 chyba jestem sporo
warta. Wystarczająco, by zadowolić Hobarta. Zróbmy tak. To
życie mnie nuży. Zdębiałem.
– Nie. Nie, to wykluczone. – Naprawdę tak
powiedziałem. Igiełka za wiele dla mnie znaczyła. Nawet
gdybym nie miał jej już więcej zobaczyć. Za wiele.
Zamknęła oczy, odcinając się od tego świata, i kiedy się
odezwała, jej głos dobiegał z głębi snu:
– Zdecyduj się raz, czego chcesz.
– Próbuję.
– Miej wiarę... – 1 z tymi słowami zasnęła.
Wstałem nagi z Katolickiego łoża i w półmroku
zacząłem zbierać porozrzucane po podłodze części
garderoby. Przez okna sypialni widać było księżyc
prześwitujący zza wstęgi chmur. Może już za późno?
Podniosłem kurtkę i z wewnętrznej kieszeni wyciągnąłem
srebrne piórko. Po raz ostatni spojrzałem na Igiełkę.
Co ja najlepszego robię, opuszczając tę kobietę?
Sprawdziłem godzinę na kwiatowym zegarze i
wepchnąłem sobie piórko głęboko w usta.
Wchodząc w srebro.
Spadając...
Rozbijając się o ciemność...
Pokój w Anglii
Co...
Nic tu nie ma...
Jestem...
Ciemność...
Nic tu nie ma...
Nic tu nie ma! Do kurwy nędzy!!!
Ciemność...
Spadanie...
Nie ma mnie tutaj. Nawet m n i e tu nie ma. Jest tylko
myśl, że może tu jestem. Myślę. A może nie myślę. Nie, nie
przestawaj myśleć, Skrybo! Bo wtedy już nawet ciebie tutaj
nie będzie. Nie przestawaj myśleć...
Nie. To nie spadanie, to pływanie...
W ciemności...
Gdzie ja, kurwa, jestem ?
Jesteś tutaj, myślisz o tym miejscu...
Nie przestawaj myśleć...
Ale kto myśli za mnie...?
Ty, Skrybo...
Racja...
Kto to jest Skryba...?
Ty...
Racja...
Wyciągnijcie mnie stąd!!!
Ciemność...
Samotna gwiazdka światła... tam w górze, na wprost.,
gdzie tu jest góra... gdzie jest na wprost... gdzie moja głowa...
to jest moja głowa... a ta gwiazdka błyszczy w mojej
głowie...
Skierko, skierko... gwiazdko mała... tak żeś mi się
spodobała...
Ta mała gwiazdka wpisuje litery w noc... w moją
głowę... zupełnie jak...
Zupełnie jak co?
ŁADOWANIE WĄCHAJĄCEGO GENERAŁA...
PROSIMY UZBROIĆ SIĘ W CIERPLIWOŚĆ.
Dobrze...
Srebrna gwiazdka...
Zupełnie jak kursor... no właśnie... jestem w piórku...
jestem piórkiem...
Srebrna gwiazdka otwiera listę opcji...
1. EDYCJA
2. KLONOWANIE
3. POMOC
4. DRZWI
5. MAPA
6. KONIEC
PROSZĘ DOKONAĆ WYBORU... Wybieram w
myślach numer cztery... Cztery to drzwi... pamiętaj, że... Nie,
nic... tylko pamiętaj...
OPCJA TA UMOŻLIWI CI PRZEMIESZCZANIE SIĘ
PRZEZ DRZWI MIĘDZY TEATRAMI. PROSZĘ
DOKONAĆ WYBORU...
1. BŁĘKIT
2. CZERŃ
3. RÓŻ
4. SREBRO
5. ŻYCIE
6. KOT
7. ŻÓŁĆ
8. HOBART
Piątka to życie... piątka to życie... zapamiętaj to...
Wybieram w myślach numer siedem... bo nie mogę się
oprzeć...
Dlaczego nie mogę...
Ze względu na Desdemonę...
Kim...
PRZYKRO MI... ZA NISKI PRIORYTET DOSTĘPU...
PROSZĘ DOKONAĆ INNEGO WYBORU...
Wybieram w myślach numer osiem... a co mi tam...
PRZYKRO MI... ZA NISKI PRIORYTET DOSTĘPU...
A ZRESZTĄ HOBART I TAK JEST W TEJ CHWILI NA
SPOTKANIU... PROSZĘ DOKONAĆ INNEGO
WYBORU... I PRZESTAŃ MI ZAWRACAĆ GŁOWĘ...
Wybieram w myślach numer sześć...
TO ROZUMIEM... ŁADUJĘ... PROSZĘ ZACZEKAĆ...
Co...
Jezu!
Spadanie... spadanie.... teraz już prawdziwe spadanie...
w dół, przez warstwy ciemności... coraz więcej gwiazd na
niebie... srebrnych gwiazd... coraz ich więcej i więcej... aż w
końcu ciemność rozwiewa się... i spadam jak kamień poprzez
srebrzystość... zbierając myśli... jedną po drugiej... i już
wiem, gdzie jestem... i kim jestem... i dokąd zmierzam...
W srebrze otwierają się drzwi.
Drzwi do...
* * *
Wąchający Generał siedział za biurkiem, przesuwając
coś po nim nożem do papieru. Był małym, łysiejącym
człowieczkiem o oczach przesłoniętych grubymi szkłami
okularów, i nie raczył nawet podnieść wzroku, kiedy
wchodziłem do gabinetu.
– Masz tupet – stwierdził. Był to cienki, prawie piskliwy
głosik.
– Chcę się widzieć z Kotem Graczem.
– Znaczy, żądając widzenia z Hobartem. Śmiechu warte.
Odłożył wreszcie nóż i wpatrywał się teraz niemal z
uwielbieniem w blat swego biurka. Podszedłem bliżej. Na
małym leżącym płasko lusterku do golenia widniała cieniutka
ścieżynka, usypana z błękitnego proszku, i nie mogłem
stwierdzić, czy Generał uśmiecha się do tej ścieżynki proszku
czy do swojego odbicia w lusterku. W boazerii za jego
plecami znajdowały się drzwi z szybą z matowego szkła. Na
małej mosiężnej tabliczce przymocowanej tuż pod tą szybą
wygrawerowano słowa: Kot Gracz.
– Jest u siebie? – spytałem.
– Nie lubię, kiedy zawraca mi się głowę – wyburczał
Generał, zwijając w rulonik dziesieciofuntowy banknot. –
Myślisz, że ja tu bąki zbijam?
– Jestem osobistym przyjacielem Kota.
To oświadczenie sprawiło, że wreszcie na mnie spojrzał.
Wcześniej zdążył już wepchnąć sobie zwinięty banknot w
lewą dziurkę nosa i z tym banknotem, w tych grubych
okularach, wyglądał tak komicznie, że o mało nie parsknąłem
śmiechem.
– No pewnie, każdy tak mówi, każdy – odparł. – Każdy
twierdzi, że zna Kota Gracza. Rzecz jasna, nikt go nie zna. Ja
jeden znam Kota Gracza. – Z tymi słowami pochylił głowę i
pociągnął potężnie nosem, zasysając ścieżynkę proszku z
lusterka w nozdrze.
– Proszę mu powiedzieć, że przyszedł Skryba i chce się
z nim widzieć. Generał ponownie na mnie spojrzał, jego oczy
za szkłami okularów ożywiały się teraz rozbudzane przez
proszek.
– Miałem już przez ciebie nieprzyjemności – powiedział.
– Tak?
– A tak. To chyba było w Tasiemcorobaczywcu. Mam tu
gdzieś szczegółowy raport. – Szperał w stosach papierów
piętrzących się na biurku. – To byłeś ty, prawda? Tak.
Skryba. Imię się zgadza. Mam tu gdzieś wszystko zapisane.
Wszedłeś tam, w Takshace, w Meta. Nie słyszałeś, jak do cie-
bie wołałem?
Słyszałem. Ale ani myślałem dawać mu satysfakcji,
przyznając się do tego.
– Pętanie się po Takshace nie jest zalecane. Gliny tego
nie lubią.
– Gliny?
– Takshaka to Glinowurt. Gliniarze przechowują w nim
wszystkie swoje informacje.
– Królewski Wąż należy do gliniarzy?
– Cóż, tak im się przynajmniej wydaje. W
rzeczywistości jest całkiem na odwrót. To oni należą do
Takshaki. Ale nie wyprowadzajmy ich z błędu, niech się
cieszą, nie?
– Ja chciałem się tylko zobaczyć z Kotem Graczem,
Wąchający Generale – powiedziałem. – Jestem z nim
umówiony.
– O, tak, każdy jest – odparł Generał. – Nie uwierzyłbyś,
z iloma umówionymi mam tu do czynienia. Rzecz jasna, Kot
Gracz nigdy o żadnym z nich nie słyszał. Jakież to nużące.
No i był jeszcze jeden incydent, prawda?
– Jaki?
– Ten Osobliwy incydent. Tak. To było najtrudniejsze.
– O czym pan mówi? – zapytałem,
– Doprawdy, panie Skrybo... wypieranie się w żywe
oczy do niczego pana nie zaprowadzi. Tak. To było
Angielskie Voodoo. Straciłeś tamtego dnia kogoś bardzo
wartościowego. Przeszła przez drzwi do Osobliwej Żółci, o
ile mnie pamięć nie myli. Została wymieniona. Wiesz, że
Hobart musi za każdym razem wypracowywać szczegóły
tych transakcji? Hobart ma ważniejsze rzeczy do roboty. A
wiesz, na czyją głowę sypią się później gromy? No właśnie.
Na moją. Powiem ci tylko, że dostałem tamtego dnia po-
rządny ochrzan.
– No to współczuję za Kota Gracza – powiedziałem.
– Jak to?
– Zdaje się, że Kot Gracz dopuścił się tego samego?
Zgubił się w Osobliwej Żółci. Czy nie tak tu trafił?
Generał milczał przez chwilę. Słychać było tylko jak
pociąga nosem, zasysając weń proszek coraz to głębiej i
głębiej.
– Widzę, że dużo ci wiadomo, panie Skrybo.
– Bywa się tu i tam – powiedziałem Generałowi. A
potem dorzuciłem: – Niech pan powiadomi Geoffreya, że
przyszedłem. To wreszcie zrobiło nań wrażenie.
– Geoffreya? – spytał.
– Tak. Niech mu pan przekaże, że wpadłem z wizytą.
Wąchający Generał rozważał to przez chwilę, po czym
wcisnął guzik na swoim biurku.
– Panie Kocie Graczu... – powiedział do interkomu –
...ahmmm! ...tak, tak... przepraszam, że przeszkadzam... jest
tu ktoś do pana. Mówi, że nazywa się Skryba...
Słyszałem, jak Kot Gracz odpowiada coś przez
interkom, ale jego słowa tonęły w trzaskach zakłóceń.
Wąchający Generał chyba jednak zrozumiał.
– Kot Gracz przyjmie pana.
* * *
Jest gdzieś w Anglii pewien pokój, ale nie można go
nigdzie zobaczyć. Istnieje jedynie w umyśle, i to tylko w
umyśle tych, którzy w nim byli. Tam właśnie mieszka Kot
Gracz w otoczeniu swoich fantów. Fantów z wymiany.
Kuchennych zlewów i kijów golfowych, wypchanych
zwierzaków i antycznych globusów, wędek na ryby i
autobusowych biletów. Wszystkich tych angielskich
przedmiotów powszechnego użytku, jakie Kot zgromadził
wokół siebie, dokonując niezliczonych dramatycznych
transakcji wymiany z osobami, które go odwiedzały, szukając
pocieszenia.
Ja byłem tylko ostatnią z nich.
– Skrybo – powitał mnie Kot – Jak to miło z twojej
strony, że się zdecydowałeś.
Kot Gracz siedział w wiklinowym fotelu, trzymając w
ręku pękaty kielich ciemnoczerwonego wina. Miał na sobie
purpurowy smoking i – wyobraźcie sobie – tartanowe łączki
na nogach.
– Napijesz się, młodzieńcze? – zapytał.
– Wiesz, po co przyszedłem, Kocie – odparłem.
– Powinieneś pić więcej wina, Skrybo. Och, wiem, że
ostatnio panuje wśród dzieciarni moda na Fetysz, ale tak
naprawdę... tylko wino robi, co trzeba. Najskuteczniej koi
ból, mój koteczku. Ach! Jak dzieci uwielbiają tę gadkę. –
Podniósł kielich pod światło stołowej lampy. Lampa miała
kształt tańczącej złotej ryby i rozsiewała łagodny blask.
Przemknęło mi przez myśl, że chyba stanowi dar od któregoś
z wdzięcznych gości.
– Tak, naturalnie – powiedział Kot, czytając w moich
myślach. – Odwiedzające mnie osoby zazwyczaj przynoszą
coś ze sobą... jakiś prezent... jakiś drobiazg. – Wskazał na
zbiór składowanych w pokoju przedmiotów. – A ty coś
przyniosłeś, Skrybo?
– Nic.
– Szkoda. Na pewno nie chcesz się napić?
– Znasz moje myśli, Kocie.
– Oj, oj, to bardzo porywcze myśli.
– Daj mi tę pieprzoną Żółć!
– Tego, doprawdy, nie zniosę. Mam zawołać Generała?
– A rób, kurwa, co chcesz! Daj mi tylko tę Osobliwość!
– Usunie cię stąd. To naprawdę bolesne, o ile dobrze
pamiętam...
– Kocie! Dawaj Osobliwość! Ale już!
– Skrybo...
– Piórko! Spojrzał na mnie.
– Nie mam Osobliwej Żółci.
I zobaczyłem w jego oczach coś, jakby zażenowanie...
może mówi prawdę. Nie, kłamie!
– Kłamco! Tristan mi powiedział. Jesteś od niej
uzależniony! Upił jak gdyby nigdy nic łyk wina z kielicha.
– Wiesz, gdzie jest Tristan? – zapytałem.
– Wiem.
– Został schwytany.
– Tak, wiem.
– Nic cię to nie obchodzi? Prowokowałem go do jakiejś
reakcji.
– Młody człowieku – powiedział – nigdy mnie nie
prowokuj. Jak to rozegrać?
– Nie sądzę, żebyś potrafił to rozegrać, Skrybo. Lepiej
od ciebie znam reguły tej gry. Znam wszystkie reguły. Tajne
reguły... te, które oficjalnie nie istnieją.
– No dobra. Wygrałeś. Bądźmy szczerzy.
– Właśnie. Bądźmy. – Upił kolejny łyk wina. – Byłem u
niego w odwiedzinach, wiesz?
– U swojego brata?
– Tak. W jego celi. Nie jestem tak do końca wyprany z
uczuć, Skrybo. Oni... oni go poturbowali... jest... jest
poraniony. A ściślej mówiąc, posiniaczony. Trochę krwi, ale
niewiele. Żyje.
– Dobrze to słyszeć.
– Ale wydał mi się bardzo smutny i przybity. Ma
kolekcję bardzo złych myśli, jakby wszystko się u niego
waliło. – Zawiesił na chwilę głos. – Naturalnie, ja i mój brat
nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. – Znowu chwila
milczenia. – Prosiłem cię, żebyś mu pomógł, Skrybo.
– Próbowałem.
– Naprawdę? – Kot doskonale znał moje czułe miejsce.
– Strata Suzie go dobiła – powiedziałem.
– Tak, wyobrażam sobie.
– Czyżby?
– Tak. Wyobrażam sobie.
Widziałem w nim człowieka bez powiązań. Osobę, dla
której realne życie jest jakimś złośliwym figlem płatanym
przez okrutnego boga. Tak więc od bardzo wczesnego wieku
Wurt musiał mu się wydawać rajem, dotykiem silnej ręki
prowadzącym do uczuć. Sięgał pewnie po piórka
zafascynowany silą, energią, jaką dawały, i w końcu piórka
stały się dlań wszystkim. A realne życie złym snem.
Ukąszenie Takshaki musiał przyjąć jak dar i niepowtarzalną
okazję do zgubienia się, zostania wymienionym. Kot uchwy-
cił się tej okazji, nie przepuścił jej; bez wahania przeszedł
przez drzwi do Osobliwej Żółci; zgubił się w Wurtcie.
– Cóż, to całkiem interesująca hipoteza, Skrybo –
przyznał Kot. – Czy z kimś ci się nie kojarzy?
– Nie mówiłeś mi nigdy o Osobliwej Żółci. O tym, że się
w niej zgubiłeś.
– A po co miałem ci mówić?
– Bo to znaczy, że wiesz, jak odzyskać Desdemonę.
– Owszem. Wiem.
– Powiedz mi.
– To całkiem proste. Odszukaj Stwora. Odszukaj
roboczą kopię Osobliwej Żółci. Połącz te dwa elementy.
Dokonaj wymiany zwrotnej. Nic prostszego.
– Pieprz się, Kocie Graczu!
– No, nie.
– Udało ci się wyciągnąć z Osobliwości Tristana.
Powiedział mi, że razem braliście piórka.
– Skrybo, mój drogi... już w twoim wieku byłem
mistrzem piórek. Ty nawet jeszcze nie zacząłeś.
– Chcę odzyskać Desdemonę!
– Jakież to poetyckie.
– Ty sukinsynu! – Dłonie zwijały mi się w pięści.
WSZYSTKO TAM W PORZĄDKU, PANIE KOCIE
GRACZU?
Dobył się z interkomu głos Wąchającego Generała.
Naciskając klawisz nadawania, Kot skinął do mnie głową i
poczułem, że coś mnie odciąga, pokój Kota rozpływał się,
ciało rozdzierał mi potworny ból.
– Kocie! Proszę! – krzyknąłem.
Kot Gracz uśmiechnął się i ból nieco zelżał.
– W najlepszym porządku, Generale – powiedział Kot. –
Dziękuję.
Rozmawialiśmy właśnie o ewentualnych prezentach,
jakie gość może zechcieć mi podarować. Proszę wracać do
swoich ksiąg, Generale.
NIE OMIESZKAM, SIR. GDYBYM BYŁ
POTRZEBNY, PROSZĘ MNIE WZYWAĆ.
– Będę pamiętał.
Kot przerwał połączenie i spojrzał na mnie. Z ciężkim
westchnieniem podniósł się z wiklinowego fotela i podszedł
do zabytkowej drewnianej szafki. Tkwiło w niej, jedna nad
drugą, pięć szuflad. Wysunął pierwszą od góry.
– Oto moja kolekcja – powiedział.
Zbliżyłem się do szafki i stanąwszy obok niego,
zajrzałem do szuflady. Była podzielona drewnianymi
deszczułkami na przegródki, każda wyłożona purpurowym
aksamitem, każda mieszcząca jedno piórko. Wszystkie piórka
z pierwszej szuflady były w rozmaitych odcieniach błękitu.
Wydawało mi się, że patrzę w niebo i widzę tam przebłyski
dnia. Na mosiężnych tabliczkach przymocowanych do
deszczułek, które dzieliły szufladę na przegródki, widniały
nazwy piórek. I wszystkie te błękitne piórka znałem prawie
na pamięć, podróżowałem w nich.
– Ludzie przychodzą do mnie po piórka – podjął Kot. –
Po te specjalne. Po sny. Sny, które w ich mniemaniu
zapewnią im ocalenie. W zamian dają mi prezenty.
Zamknął górną szufladę i otworzył następną. Leżały
tutaj, pobłyskując, piórka czarne. Jakbym patrzył w noc. Kot
zamknął tę szufladę i wysunął trzecią z kolei. Różowe piórka.
Jakbym zaglądał w ciało. Ich nazwy budziły słodkie
wspomnienia.
– Oczywiście, to jedynie niewielka cząstka mojej
kolekcji. Główną część trzymam w magazynie. Widzisz tu
tylko te, które aktualnie najbardziej lubię.
Wysunął czwartą szufladę. Srebrne piórka. Jakbym
patrzył na księżyc. Jedna przegródka była pusta. Nazwa na
tabliczce głosiła: Wąchający Generał.
– Przykro mi, ale będę cię musiał poprosić o zwrot
Wąchającego, kiedy z nim skończysz. – Zamknął czwartą
szufladę i wysunął ostatnią. Złoto.
Moje oczy tańczyły, łowiąc fale lśnień. Złote piórka.
Jakbym patrzył w słońce. Same nazwy przywoływały sen do
mej głowy.
– Owszem, takie są potężne – przyznał Kot. –
Słyszałem, że są tacy,
którzy przyjmują je analnie. Wiem, że sama myśl o
podobnych praktykach jest nieprzyjemna.
Tylko dwie z nazw coś mi mówiły: Osobliwość i
Takshaka.
Przegródka z nazwą Osobliwość była pusta.
– A wiec miałeś Osobliwą Żółć? – spytałem.
– Jestem strażnikiem piórek. Naturalnie, że miałem
kopie.
– I gdzie ona teraz jest? Kot Gracz zasunął szufladę.
– Tristan mi ją ukradł – powiedział. – Nie wiedziałeś?
– Nie...
– To zupełnie oczywiste – ciągnął Kot. – Tristanowi nie
podobało się to, co zrobiła mi Osobliwość. Mój brat jest
bardzo konserwatywnym człowiekiem, Skrybo. Musisz to
zrozumieć. Pomimo tych włosów, Mgiełki, i tej broni
palnej... jest w rodzinie białą owcą. Ubzdurał sobie, że traci
mnie na rzecz Wurta. W rzeczywistości było całkiem na
odwrót; to ja traciłem jego na rzecz czystego świata.
– Nie był wcale taki czysty – zaoponowałem. – Wyznał
mi, że ma w sobie domieszkę psa.
– O, tak. Zaledwie śladową. Ja również. Nasz pradziad
był Alzatczykiem. Oczywiście już niewiele jego krwi płynie
teraz w naszych żyłach. Czasami nachodzi mnie ochota na
kość większą niż to dopuszcza bankietowa etykieta. Dzięki
Bogu, na tym się kończy. I, rzecz jasna, Tristan, zaliczając się
do niższego poziomu, zazdrości mi, rozumiesz? Uzależnił się
od rzeczywistości.
– Tristan ukradł Osobliwą Żółć?
– Tak.
– Gdzie ona teraz jest?
– Odnoszę wrażenie, że chciał ocalić przed nią cały
świat. Jest idealistą.
– Chcę tylko wiedzieć, gdzie ona jest.
– Wyrzucił ją.
– Gdzie?
– Widziałeś, jak to robił.
– Co?
– Byłeś z nim wtedy.
– Przestań...
– Wydaje ci się, że ci nie pomagam. W rzeczywistości
robię, co w mojej mocy.
Spojrzałem Kotowi Graczowi głęboko w oczy i
zobaczyłem tam odpowiedź. Tkwiła bardzo głęboko, ale ją
wypatrzyłem. Bo tak naprawdę, to ona była we mnie i
właśnie tam przede wszystkim powinienem jej szukać.
– O, Boże!
– Właśnie. Byłeś bardzo blisko. Uśmiechnął się i
pokiwał głową.
– Wpadniesz do mnie jeszcze, prawda, młodzieńcze? Tu
twoje miejsce. Jesteś tu u siebie, naprawdę.
– Wolałbym świat rzeczywisty, i Desdemonę.
– Och, tak. Przyciąganie cielesności. Oczywiście,
mógłbym tam od czasu do czasu zejść i służyć ci pomocą.
Mój brat., rozumiesz?
– Nie. To moja sprawa. Żadnych piórek. Nic. Nawet o
tym nie myśl, Kocie. – Kierowałem się do drzwi.
– Jeszcze jedno, młodzieńcze – zawołał za mną Kot.
– Tak, wiem. Bądź ostrożny. Bądź bardzo, ale to bardzo
ostrożny.
– Z ust mi to wyjąłeś, kociaczku.
Kot Gracz
Istnieje jedynie PIĘĆ CZYSTYCH FORM
EGZYSTENCJI. I wszystkie mają jednakową wartość.
Dobrze jest być czystym, to gwarancja dobrego życia. Ale
komu by tam zależało na dobrym życiu? Tylko samotnemu.
Mamy zatem PIĘĆ POZIOMÓW EGZYSTENCJI. I każda
następna warstwa jest lepsza od poprzedniej. Im głębiej, tym
słodziej, tym pełniej.
POZIOM PIERWSZY to poziom najczystszy. Tutaj
wszystkie stworzenia są formami osobnymi, a przez to
bardzo nieseksownymi. Występuje tu jedynie pięć czystych
stanów, a ich nazwy to Pies, Człowiek, Robo, Widmo i Wurt.
POZIOM DRUGI jest następnym krokiem. Występuje,
ponieważ poszczególne formy pragną uprawiać seks z innymi
formami, różnymi formami, odmiennymi formami. Tylko że
nie zawsze używają Vazu, a więc z tych związków rodzą się
owe dzieci: Stworzenia drugiego poziomu. Krótko mówiąc,
formy krzyżują się ze sobą. Kombinacji jest wiele. Tak czy
inaczej, istoty drugiego poziomu plasują się o szczebel wyżej
w hierarchii wartości wiedzy. Występuje dziesięć istot
drugiego poziomu, a są to Człekopies, Robopies, Widmopies,
Wurtpies, Roboczłek, Widmoczłek, Wurtczłek, Robowidmo,
Robowurt i Widmowurt. Najprawdopodobniej i Ty,
czytelniku, jesteś jakiegoś rodzaju istotą drugiego poziomu.
Ale i Ty chcesz uprawiać seks, prawda? I stąd bierze się
następny poziom, POZIOM TRZECI, w którym również
występuje dziesięć form: Roboczłekopies, Widmoczłekopies,
Człekowurtpies, Robowidmopies, Ro-bowurtpies,
Widmowurtpies, Robowidmoczłek, Robowurtczlek,
Widmowurtczłek i Robowidmowurt. To poziom pośredni, na
którym kończy większość stworzeń; po prostu nie mają
odwagi posunąć się dalej.
Oczywiście, z wyjątkiem tych nielicznych, którzy po
prostu nie potrafią wyrzec się seksu. I to im zawdzięczamy
CZWARTY POZIOM, gdzie występuje jedynie pięć form, z
których każdej brakuje tylko jednego elementu, a ich nazwy
to: Goździk, Osioł, Kałamarnica, Gąsienica i Pyłek. Hej, o co
wam chodzi? Znowu jacyś krzykacze. Istoty czwartego
poziomu to niebywałe ślicznotki, ja to najlepiej wiem, bo Kot
sam jest jedną z nich. Którego rodzaju? Hej, zaraz, co to,
tydzień rozdawania prezentów? Następnym razem zapytacie,
kim jest Hobart. Wiem, droczę się. Tym właśnie zarabiam na
życie.
Poza tym wszystkim rozciąga się POZIOM PIĄTY.
Istoty piątego poziomu mają tysiące nazw, a jedna z nich to
Robowidmowurtczłekopies. Mają tysiące nazw, bowiem
każdy nazywa je trochę inaczej. Nazywajcie je, jak chcecie –
i tak nigdy żadnej z nich nie spotkacie. Istoty piątego pozio-
mu plasują się bardzo wysoko w skali wiedzy i nie lubią się
spoufalać. Może nawet nie istnieją?
Kot? On nazywa Piąty poziom Alicją. Bo tak miała na
imię moja matka, a jest to poziom, z którego wszyscy
wykiełkowaliśmy, i do którego staramy się powrócić.
Nie leży Ci ta nazwa, czytelniku?
No to wymyśl sobie własną.
Prochy do prochów, piórka we
włosy
Kiedy wróciłem, Gałązka wciąż spała.
Przez kilka sekund delikatnie gładziłem jej zielone
włosy, sprawdzając jednocześnie godzinę na kwiatowym
zegarze. Opadło z niego zaledwie pięć płatków. A mnie się
wydawało, że przebywałem w Srebrze godzinę albo i więcej,
taki już jednak jest Wurt – wyprawia dziwne rzeczy z
czasem.
Pochyliłem się, żeby pocałować Gałązkę w policzek, a
potem wszedłem do pokoju Żuka. Szarpał więzy, próbując się
z nich uwolnić. Ale był na to jeszcze zbyt cielesny, zbyt
ludzki. Na próżno się trudził.
Bez mojej pomocy nie miał szans.
Chyba zawsze chciałem go ujrzeć w takiej sytuacji,
zależnego ode mnie, ale teraz, kiedy wreszcie do niej doszło,
nie odczuwałem żadnej satysfakcji.
– Już pora, Skrybo? – zapytał.
– Zdecydowanie – przytaknąłem.
– Jeśli mnie uwolnisz, Skrybo, będziesz miał we mnie
przyjaciela do grobowej deski.
– Nie wydaje mi się, żeby dużo cię od niej dzieliło, Żuk.
– Czuję się wspaniale – zaoponował.
– To dobrze. Mógłbyś mi wyświadczyć parę ostatnich
przysług?
– Jakich, szczawiku?
– Skradnij i poprowadź dla mnie furgonetkę.
– Myślałem, że ostatnio jesteś w tym ekspertem.
– Chce jechać na sucho. Bez Wurta.
– Zidiociałeś.
– Masz, cholera, rację. To jak, wchodzisz?
Uśmiechnął się i połyskliwe kolory w jego oczach stały
się jeszcze bardziej intensywne.
– W drogę!
Głos miał śpiewający.
* * *
Przeprowadziłem Żuka brzegiem kanału do ostatniego
przęsła. Stała tam nadal, niczym blaszany trup, ta stara,
rozklekotana furgonetka do sprzedaży lodów. W drzwiach
przęsła pojawiła się wykrzywiona strachem twarz Ikarusa.
Pogroziłem mu więc pistoletem, żeby nam nie przeszkadzał,
a Żuk w tym czasie uruchamiał furgonetkę. Nie używał Vazu,
nie był mu już do niczego potrzebny, maska jakby sama się
przed nim otworzyła powolnym, uwodzicielskim ruchem.
Wsunął pod nią ręce i ujrzałem rozbłysk kolorów. Spływały
mu z palców, dotykając kabli, i po chwili silnik zakasłał,
budząc się anemicznie do pracy.
– Wiesz co, bracie? – zagadnął Żuk. – Naprawdę jestem
dzisiaj w formie.
* * *
Tak więc wykorzystaliśmy tę jego formę do ponownego
wypadu na wrzosowiska: ja, Skierka i Mandy z tyłu, Żuk za
kółkiem, tak jak należy.
– Dokąd jedziemy, panie Skrybo? – zapytała Skierka.
– Na piknik. Sprzedawać lody.
– Trochę już za ciemno na lody – zauważyła. Była
dziewiąta tego niedzielnego wieczoru, i drzewa rozpływały
się już w srebrne sylwetki.
– Podoba mi się ta furgonetka – powiedziała Skierka. –
Jest najfajniejsza z tych, jakie dotąd mieliśmy. Zawsze
chciałam się przejechać furgonetką do sprzedaży lodów.
– Widziałam cię z tą Lucindą, Skrybo – odezwała się
Mandy.
– Musisz to teraz wyciągać?
– A czemu by nie? Kawał kochanka z ciebie, co?
– O czym mówicie? – zainteresowała się Skierka.
– Skryba znalazł sobie...
– Mandy!
– No co? No co? – niecierpliwiła się Skierka.
– Nic!
– Skryba znalazł sobie kobietę.
– Skrybo!
– To wcale nie...
– Skrybo, jak mogłeś? – Skierka wlepiała we mnie
oburzony wzrok. – Co na to powie Desdemona?
Zapomniałem języka w gębie.
– Dobre pytanie – podchwyciła z uśmiechem Mandy.
Przeniosłem wzrok z dziewczyny na dziewczynkę, a potem
na pola przesuwające się za szybą bocznego luku furgonetki
do sprzedaży lodów.
Desdemono. Wybacz mi.
* * *
Żuk prowadził furgonetkę po śladach opon, jakie
zostawiliśmy, przejeżdżając tędy rano, i z idealnym
wyczuciem zatrzymał ją jakieś trzy metry od mogiły.
Wysiadłem sam, poleciwszy reszcie paczki trzymać
silnik na chodzie.
Kopczyk ziemi.
Zacząłem rozkopywać ten kopczyk rękami, wybierając
pełnymi garściami błoto; odgarniając błoto z mozołem, gruda
po grudzie, na boki, aż w końcu pod mymi czarnymi,
połamanymi paznokciami zaczął się otwierać świat.
Znalazłem tam jej ciało. Ciało Suzie.
Pasma włosów zmieszały się z glebą. Odsłaniałem
stopniowo tę słodką twarz, zmiatając z niej resztki ziemi, i w
pewnej chwili moja dłoń uderzyła o twarde drewno. Małe
drewniane pudełko.
Czekająca...
Tkwiło w ziemi tuż przy szyi Suzie, przykryte włosami
jej i Tristana, zaplątane w te włosy.
Czekająca...
Wepchnąłem dłonie w gęstwę włosów.
Suzie miała oczy zamknięte, a ciało ciepłe od ziemi. Po
prostu spała. I to wszystko. Okradałem ciało śpiącej kobiety.
I to wszystko...
Jezu! Bierze mnie.
Splątane pukle włosów, pot skapujący mi z czoła na
ręce, skrzypienie otwierających się drzwi furgonetki,
wołająca coś do mnie Skierka, wyraz twarzy tej martwej
kobiety – wszystko to sprzysięgało się przeciwko mnie i w
końcu zrozpaczony, klnąc z wściekłości, zacząłem szarpać te
włosy. Głos Skierki dobiegający zza mych pleców pytał, co
robię. Ale ja musiałem wydobyć to pudełko, rozumiecie? Po
prostu musiałem!
.– Co pan robi, panie Skrybo?
No, miałem je.
Czekająca... Desdemona...
Puściły ostatnie pasma włosów i miałem pudełko w
rękach. Było mahoniowe, ręcznie rzeźbione, z wyrytym na
wieczku wyjącym psem. Żadnego zamka, tylko mały,
mosiężny zatrzask. Odpiąłem ten zatrzask i uniosłem wieko.
Żółć!
Błysk żółci pośród mroku.
Żółć! Żółte piórko! Było małe i kształtne, takie, jakim je
zapamiętałem. Złote lotki spowijały mnie, nasycały
powietrze barwami i snami.
Skierka zbliżyła się, żeby popatrzeć, i musiała chyba
dostrzec wyraz moich wlepionych w piórko oczu, bo
słyszałem tylko jej chrapliwy oddech.
Osobliwa Żółć.
Mam cię!
Czekająca na mnie...
Przybywanie w kolorach
Nareszcie. Przybywaliśmy. Przybywaliśmy w kolorach.
Żuk za kółkiem, jak za starych, dobrych czasów, ale to było
coś nowego, coś całkiem innego. Czułem się tak, jakbym
wracał do domu; wracałem do domu w rozklekotanej
furgonetce do sprzedaży lodów, ze złotym piórkiem w jednej
ręce i pistoletem Żuka z dwoma jeszcze pociskami w
magazynku w drugiej.
Żuk prowadził jak szatan. Jego spektrum poszerzało się,
skóra kruszyła na krawędziach. Udało mi się go namówić,
żeby włoży} swoją czarną, wojskową kurtkę i mocno nasunął
kapelusz na głowę. Mandy okutała mu twarz wielką chustą.
Ten kapelusz i chustę, a do tego jeszcze okulary słoneczne
dała nam Igiełka. Te okulary Żuk też miał teraz na nosie. I
skórkowe rękawiczki na dłoniach.
– Wygląda jak Niewidzialny Człowiek! – krzyknęła
Skierka.
Żuk tylko wzruszył ramionami. Rozbłyski kolorów
przesączały się przez szczeliny w jego odzieniu, ale dało się
wytrzymać.
Pędziliśmy z dżemową szybkością Wilmslow Road z
powrotem do Manchesteru, pod adres, który miałem w
kieszeni. Tylko że Żuk nie był nadżemowany; nie
potrzebował już tego gówna, bo miał w sobie pocisk.
– Jedziemy teraz po Brid i Stwora, Skrybo? – spytała
Skierka.
– W samej rzeczy, smarkata – odparłem.
– O, jak dobrze.
Ta mała powinna teraz grzecznie siedzieć w domu, a nie
tłuc się w pudle ukradzionej furgonetki do sprzedaży lodów. I
to właśnie ja ciągnąłem ją gdzieś tam, w jakieś mroczne
miejsce, tylko dlatego, że była mi potrzebna. Jak mogłem?
Tak, wiem. Postępowałem wrednie.
Przecięliśmy skrzyżowanie Fallowfield. Kiedy po lewej
przemykała restauracja Zapluta Nora, pomyślałem o Barniem
i jego żonie. O Igiełce. O jej zielonych, mokrych od potu
włosach.
Przegnaj to wspomnienie. Przegnaj je!
Wjeżdżaliśmy już pod wzgórze Fallowfield i po prawej
widziałem zbliżającą się budkę telefoniczną przed domem
akademickim.
– Żuk! – zawołałem. – Zatrzymaj się tutaj. Muszę
zadzwonić.
Dał po hamulcach niczym Sumowurt i posypały się na
nas bambetle stanowiące wyposażenie furgonetki.
Kurczę, chyba potrzebne mi było takie małe garbowanie
skóry. Wiecie, co mam na myśli?
Budkę telefoniczną ktoś niedawno zdewastował, ale
kropelka Vazu wpuszczona w szczelinę załatwiła sprawę.
Miałem przy sobie błękitnego Wurta Merkury, prawie
zupełnie już beżowego, ale usta telefonu przyjęły go z
wdzięcznością. Cofnąłem piórko i wsunąłem je w usta sobie.
Oczy telefonu wyświetlały dziesięć jednostek wartości.
Jezu. Strasznie mało.
POLICJA. POTRZEBUJESZ POMOCY? zapytała
unosząca się w powietrzu głowa.
Tak. Potrzebuję.
POLICJA. MOŻEMY W CZYMŚ POMÓC? powtórzył
głos, w który wkradła się nutka zniecierpliwienia. Nie
mogłem wykrztusić słowa, i dobrze wiedziałem dlaczego. Po
raz pierwszy w życiu dzwoniłem na policję.
– Zastanawiałem się właśnie... – wykrztusiłem.
PAN W SPRAWIE INFORMACJI, SIR? POZWOLI
PAN, ŻE GO PRZEŁĄCZĘ.
Szumy na rozfalowanych przewodach, przypominające
pocałunki morza. Oczy podpowiadały, że czasu rozmowy
zostało mi jeszcze tylko za siedem jednostek.
INFORMACJA. MOGĘ W CZYMŚ POMÓC? Głowę
kobiety zastąpiła głowa mężczyzny.
– Tak, proszę – wyrzuciłem z siebie. – Chciałbym
zasięgnąć informacji w sprawie pana Tristana Cattericka.
Został wczoraj aresztowany. Może mi pan powiedzieć, jak
wygląda jego sytuacja?
PROSZĘ SIĘ NIE ROZŁĄCZAĆ, SIR. ZAJRZĘ DO
AKT SPRAWY.
– Zostały mi tylko cztery jednostki – powiedziałem, ale
na linii rozbrzmiewał już hymn narodowy, a głowa
uśmiechała się życzliwie. A wiec czekałem. Głos znowu się
odezwał: SZUKAMY AKT, SIR. PROSZĘ CZEKAĆ.
– Zostały mi jeszcze dwie jednostki!
Bez odpowiedzi.
Jedna jednostka.
PROSIMY SIĘ NIE ROZŁĄCZAĆ, SIR.
Muzyka, i nagle kolor jarzących się oczu przeszedł z
różowego z powrotem w błękitny, a liczba jednostek zaczęła
narastać. Dwie jednostki. Mrugniecie. Cztery jednostki.
Mrugniecie. I tak dalej, i po chwili miałem ich już do
wykorzystania dziesięć. Ktoś podsypywał mi jednostek, a nie
byłem to ja. Musiał to robić ktoś od tamtej strony, od strony
gliniarzy, starali się nie dopuścić do przerwania połączenia.
Namierzali mnie.
Przebłysk języka Takshaki migoczący po przewodach.
Wyszarpnąłem sobie piórko z ust, odskakując w
fatalnym stylu. Cholera! Trzeba pryskać.
Zjechaliśmy na łeb na szyję ze wzgórza Fallowfield do
Rusholme i minęliśmy Platt Fields, kierując się na szlak
curry. Z okien każdego mijanego samochodu wymachiwano
flagami. Pakistańskimi flagami. W każdym samochodzie
jechały roześmiane, rozkrzyczane rodziny Azjatów, każdy
samochód wył klaksonem.
Co tu, kurwa, było grane?
Ruch na ulicach był coraz większy i musieliśmy
zwolnić. Dojeżdżaliśmy do starego mieszkania, do Ogrodów
Rusholme. Widok miejsca, w którym to wszystko się zaczęło,
oraz świadomość, jak daleko stąd zaszliśmy, przygnębiły
mnie, a słysząc klnącego Żuka, pomyślałem, że odczuwa to
samo. Ale on nie robił tego z nostalgii. Klął na widok
gliniarzy. Przecisnąłem się na fotel obok niego i też ich
zobaczyłem; stali na jezdni i kierowali pojazdy w Platt Lane.
Od groma ich było.
– Nie odsłaniaj się, Żuczek.
– Ugotuję się, Skrybku.
– Jesteś dla nas wszystkich świetlistym przykładem,
Żuczku, ale chyba lepiej, żebyś nam w tej chwili nim nie
przyświecał. – Wsunąłem pistolet i piórko do kieszeni.
Widmoglina błysnął wiązką na naszą tablicę rejestracyjną. A
błyskaj sobie; ta stara furgonetka do sprzedaży lodów jest
czysta. Żuka wciśniętego w cień kabiny ledwie było widać.
Gliniarz z drogówki dał nam ręką znak, że mamy skręcić w
lewo, w Platt. Tym razem, uwięzieni między samochodami
Azjatów, wzięliśmy zakręt powoli. Mandy przesunęła się do
przodu i wetknęła między nas głowę.
– Co tu się wyprawia, Mandy? – spytałem.
– Id al-Fitr, kochanie – odparła.
Ach, rzeczywiście. Aleśmy sobie noc wybrali.
– To koniec Ramadanu. Koniec postu. Ludzie dostają
małpiego rozumu i czasami trochę przesadzają. Stąd tu ci
gliniarze. Odcinają szlak curry, ale i tak są przecieki.
Obstawiające szpalerem jezdnię gromady azjatyckiej
dzieciarni pozdrawiały wiwatami samochody i flagi, a wiec
Żuk namacał klawisz wzmacniacza i z megafonu na dachu
furgonetki buchnęła reklamowa melodyjka. Teraz dzieciaki
naprawdę oszalały. Wymachiwały do nas jak do jakiegoś
lodziarskiego rydwanu bogów, tańcząc w rytm “Zezowatego
żeglarza", odtwarzanego w gorączkowym tempie.
Przejechaliśmy bez problemów, a potem skręciliśmy
powoli w prawo, w Yew Tree Road. Tutaj glin już nie było,
ruch na ulicach zmalał. Z Yew Tree w prawo, w Claremont
Road. Tu kazałem Żukowi zwolnić jeszcze bardziej. Zrobił
to, i powlekliśmy się żółwim tempem pod górę, między
rzędami tarasowych budynków. Daleko przed sobą, na
szczycie Claremont, zobaczyliśmy policyjną blokadę
ustawioną w poprzek Wilmslow Road. Za nią kłębiły się setki
Azjatów.
– Wyłącz już tego Zyzola – powiedziałem. Muzyka
urwała się i zaległa cisza.
– Którego numeru szukamy, Skrybku? – spytała Mandy.
– Właśnie tego – odparłem. Fugonetka zatrzymała się
łagodnie. Karli zaczęła skamleć.
No, to jesteśmy. Niedziela pierwszego czerwca.
Dziesiąta trzydzieści nocy Id.
Ulica świeciła pustkami. Budynek miał trzy piętra, na
parterze mieścił się sklep ze starzyzną o nazwie Kosmiczne
Śmieci. Wjazd do zaułka między tym, a sąsiednim domem
zagradzała drewniana brama zwieńczona pasmami drutu
kolczastego. Na kolcach furkotały kłaczki psiej sierści.
Karli rozwyła się na dobre, coś wyczuwała.
Dom był pogrążony w ciemnościach, tylko okno
ostatniego pietra rozjaśniał mdły, migotliwy blask świecy.
– Złe psy, naprawdę złe psy – powiedziała Mandy. – One
nie lubią światła.
W rzeczy samej. Oto, gdzie przybyliśmy.
– Może ty spróbujesz od tyłu, Żuk? – zapytałem. Bo kto
wpuściłby tego świecącego człowieka do swojego domu?
– Z ochotą – odparł.
– My wchodzimy pierwsi. Rozumiesz? Żadnej
bohaterszczyzny.
– Co, ja? – Jego kolory były bardzo piękne. Zawsze są
takie tuż przed śmiercią.
– Wspaniale się trzymasz, Żuczek – powiedziałem.
– Dobrze się czuję. – Może wiedział. Że to koniec. Nie
dawał tego po sobie poznać.
– Chciałem tylko powiedzieć... – zacząłem. Słowa nie
chciały mi przejść przez gardło.
– Nieważne – powiedział Żuk. Opanowany jak zawsze,
do samego końca.
– Jestem z ciebie dumny, Żuk – wydusiłem z siebie.
– Ja też – dorzuciła Mandy.
Żuk zdjął okulary przeciwsłoneczne. Spojrzał na mnie,
uśmiechnął się i przeniósł wzrok na Mandy.
Pocałował ją. Był to słodki, długi pocałunek. Potem
znowu spojrzał na budynek.
– Nie mam całej nocy do dyspozycji. Do roboty.
Och, Żuk.
– Naprawdę tu jesteśmy, Skrybo? – spytała Skierka z
tyłu furgonetki.
Obejrzałem się, ale zobaczyłem tylko Karli.
Robosuka przypadła przednimi łapami do podłogi
furgonetki i ocierała się o nią jak wąż, kręcąc wypiętym
zadem; ogon postawiła na sztorc, odsłaniając różowy,
nabrzmiały odbyt.
– Ona chyba coś zwęszyła – wyszeptała Skierka. –
Chyba jest nagrzana.
Tak. Jesteśmy tutaj. I wszyscy jesteśmy nagrzani.
Gównogród
Skierka z Karli pierwsze dopadły wejścia. Było tam coś
w rodzaju wnęki z drzwiami do sklepu po jednej stronie i
drzwiami na schody do mieszkań w głębi. Nad tymi drugimi
drzwiami ktoś przybił wywieszkę głoszącą drukowanymi
literami: STREFA WOLNA OD CZYSTYCH. Na przypiętej
poniżej karteczce nagryzmolono słowa: ,,nie masz w sobie
psa, wypierdalaj!". Nad klapką skrzynki na listy wisiał
ozdobnie wygięty arkusz blachy informujący gotyckim
pismem: CHEZ CHIEN. Pod klapką ktoś wymalował
flamastrem ostrzeżenie – “Gównogród. Patrz pod nogi". Na-
pis był naniesiony ludzką ręką. Na lewo od przycisku
dzwonka widniała nalepka ze zdjęciem Alzatczyka i słowami
– “Dalej, przyciśnij mnie!". Nad ślepiami psa ktoś przykleił
dwoje niebieskich ludzkich oczu.
Skierka nacisnęła dzwonek.
Jego dzwonienia nie było słychać, pozostawało więc
tylko wierzyć, że działa.
Żadnej reakcji.
Mandy stała za Skierka, ja za Mandy. Żuk siedział w
furgonetce, obserwując nas przez szybę. Pistolet w kieszeni
parzył mi udo, ale nie rozwiewał strachu. Nie mogłem
zapanować nad wstrząsającymi mną dreszczami. Skierka
ponownie nacisnęła przycisk dzwonka, rym razem
przytrzymała go dłużej.
Nadal żadnej reakcji.
– Może nikogo nie ma – mruknęła Mandy.
– Dzwoń dalej, Skierko – powiedziałem. Skierka znowu
nacisnęła guziczek dzwonka.
Nie doczekawszy się i tym razem odpowiedzi, uniosła
klapkę skrzynki na listy i zawołała przez szparę:
– Jest tam kto? Nic.
I nagle drzwi uchyliły się nieco na długość grubego
łańcucha bezpieczeństwa. Spozierało na nas dwoje ciemnych,
wilgotnych oczu.
– Czego tu? – zawarczał gardłowy głos. – Czego chcą?
Prawie było widać, jak ślina ścieka mu z pyska.
Skierka stanęła na wysokości zadania jak prawdziwa
gwiazda.
– Mamy młodą sukę – powiedziała. – Nie kupiłby jej
pan? Przez chwilę panowała cisza. Oczy psa przeskoczyły na
mnie. Uśmiechnąłem się.
– Niech da posłuchać – warknął głos.
Skierka dopchnęła Karli do szpary w drzwiach i kazała
jej dać głos. Suka zaskowyczała jak bogini seksu z
Pomowurta, jak Igiełka w nagrodzonej Oskarem łóżkowej
scenie. Pies za drzwiami zawył w odzewie rozpalony, pełen
żądzy. Znikł na sekundę, a potem łańcuch bezpieczeństwa
opadł, drzwi otworzyły się na całą szerokość i w twarze
buchnęła nam fala smrodu. Przytłaczającego odoru psów.
Przestąpiliśmy próg. Znaleźliśmy się w ciasnej, ciemnej
sieni oko w oko z psem-odźwiernym. Za jego plecami pięły
się schody ginące w zalegającym wyżej mroku. Smród był tu
zawiesisty, niemal namacalny, a przede mną połyskiwały
ślepia człekopsa. Karli rzuciła się do schodów, ale trzymająca
ją na smyczy Skierka zaparła się nogami i osadziła
skowyczącą sukę w pół wyskoku.
Człekopies, który nam otworzył, miał w sobie od groma
psa, po prostu od groma. Stał na zadnich nogach, i to w nim
było chyba najbardziej ludzkie. Pysk miał długi, powalany
ziemią, szczęki najeżone kłami, z różowych warg ściekały
mu płaty piany. Obszukał nas w małej sieni. U Mandy i
Skierki nic nie znalazł, u mnie wymacał pistolet. Wziął broń
w niezgrabne łapy, powiesił ją na wieszaku na ubrania i
przepuścił nas za Karli do schodów.
– Ostatnie piętro – zawarczał.
Postawiłem nogę na pierwszym stopniu i wyczułem pod
podeszwą miękkie kląśnięcie.
O, ku...!
Schody tonęły w psim gównie.
Tak samo moje buty.
Wchodziłem za Skierką ku majaczącemu w górze
podestowi pierwszego piętra jak szalony tancerz – jedna noga
tu, druga tam – klucząc między kupami łajna.
Z górnego stopnia wchodziło się od razu do kuchni. Na
jednej ścianie wisiały dziesiątki przybitych gwoździami
ścierw zjawowęży połyskujące zielenią i fioletem. Trzy
człekopsy posilały się tu prosto z misek stojących na stole.
Pomieszczenie tonęło w mroku, ale czuć było mięso, które
żarły, nie bacząc na spadające na podłogę kawałki. Zapach
ten wydał mi się jakiś znajomo słodki, ale nie potrafiłem
sobie skojarzyć, skąd go znam. Posiłek wywierał na
człekopsy wyraźny wpływ; im więcej jadły, tym bardziej
wyły. Jeden upadł we własne odchody. Nie zrobiło to na nim
żadnego wrażenia, zaczął się tarzać po podłodze jak w
transie.
Chyba nas nawet nie zauważyły.
Karli pociągnęła raz nosem i wypadła z kuchni, wabiona
jakąś bardziej uwodzicielską psią wonią. Biegła korytarzem
ku następnemu skrzydłu schodów, wlokąc za sobą na napiętej
smyczy Skierkę.
Zatrzymałem się na moment. Mandy omal na mnie nie
wpadła. Po lewej ręce miałem zamknięte drzwi. Drzwi na
wprost były lekko uchylone, pchnąłem je więc. Pokój był
pogrążony w ciemnościach, w nozdrza biły mnie fale
zaduchu przywodzącego na myśl psi seks. Jedno pociągnięcie
nosem i już byłem w różowym Wurtcie Napalona Suka, i
podkładała mi się Igiełka. A kiedy się na mnie obejrzała,
stwierdziłem, że to wcale nie Igiełka, lecz Desdemona; był tu
Kot Gracz, uśmiechał się psimi oczami.
Nie.
Nie teraz. Zrób to sam. Bez piórek.
Zmusiłem się do powrotu.
Na czarnym dywanie leżała samotna dziewczyna-pies
liżąca się długim językiem między rozwartymi łapami.
W pokoju czuć było porno. Psim porno. Porno dla nosa.
Sukodziewczyna podniosła na mnie wzrok.
Miała oczy w kolorze najjaśniejszego ludzkiego błękitu
osadzone w porośniętej sierścią twarzy.
Nie mogłem patrzeć w te oczy.
Zamknąłem delikatnie drzwi i odwróciłem się do tych po
lewej. Mandy już przy mnie nie było. Gdzie ją wcięło?
Mniejsza z tym. Zrób to sam. Sprawdzaj każdy pokój.
Zaglądaj...
Cichutki szmer. Tak! Słuchaj! Docierał do mnie cichutki
odgłos, ginący prawie w wyciu dolatującym z kuchni.
Przyłożyłem ucho do drzwi po lewej. To stąd. Odgłos ciała
obcego, ocierającego się nieporadnie o planetę Ziemię.
Uchyliłem drzwi.
Powoli.
Rób to powoli, wstrzymując oddech, zachowując spokój.
Wszedłem do pokoju.
W powietrzu wisiał odór gnijącego mięsa, zjełczała
mgiełka, która zamula zmysły, przywołując myśli o śmierci.
Stwór tu był.
Słyszałem, jak mnie woła w swoim dziwnym języku.
W pokoju było ciemno, ciemno jak w całym budynku,
ale rozróżniałem w tych ciemnościach znajomy zarys tłustego
cielska. Blask ulicznej latarni ledwie się przesączał przez
zaciągnięte zasłony. Zauważyłem poruszającą się w mroku
wychudzoną sylwetkę. Pochylała się nad Stworem. W jej
palcach coś pobłyskiwało matowo. Kiedy wchodziłem do
pokoju, sylwetka drgnęła, zaczęła unosić powoli głowę,
obracając ją w moją stronę, i po chwili zobaczyłem chudą,
długą twarz ze zwisającym u nosa glutem.
Sylwetka zawyła przenikliwie.
Oczy przywykały mi stopniowo do ciemności. Był to
młody chłopiec – -pies, pochylający się nad łóżkiem. Na
łóżku, przywiązany do niego starymi smyczami, leżał Stwór.
Chłopiec-pies trzymał w łapach nóż do krojenia chleba i
wycinał nim kawałki ciała z brzucha Stwora. Obok łóżka
stała miska. Było w niej już trochę mięsa. Przed oczami
stanęła mi kuchnia, to co tam zobaczyłem – żrące psy i słodki
zapach mięsa.
Nagły przebłysk wspomnień: powracam do
rzeczywistości, przygniatany przez Stwora, od jego skóry bije
słodkawa woń.
Tamte psy jadły Stwora! Po kawałku. Dawały mu czas
na zregenerowanie ubytków miedzy ich kolejnymi posiłkami.
Potem znowu wycinały trochę tkanki mięsnej, fundując sobie
bezpiórkowy odlot w Wurta, bezpośrednio w ciało.
Nagle zakotłowało się. Coś się stało.
Nie bardzo wiedziałem co. Ale podczas tej kotłowaniny
poczułem, jak nóż do krojenia chleba grzęźnie w mej ręce tuż
nad łokciem. Nie bolało.
Chociaż widziałem czerwień wytryskującą mi na rękaw
kurtki. Poderwałem za kark wyjącego chłopca-psa.
Masz, przeleć się, psi wypierdku!
Chłopiec-pies z lepkim plaśnięciem wyrżnął w tapetę,
osunął się po niej i znieruchomiał na podłodze. Leżał pod
ścianą połamany, skamlący.
Podszedłem do Stwora. Ręka zaczynała mnie już boleć,
ale poradziłem sobie z więzami, przecinając je nożem do
krojenia chleba. Stwór nie ruszał się. Nie wydawał nawet
żadnych odgłosów. Leżał wycieńczony. Przez te kilka
tygodni, pożerany po kawałku, stracił sporo na wadze; jego
obcy metabolizm walczył wytrwale z ubytkami, ale nie
nadążał z regeneracją. Odwiązałem smycze od łóżka i
oplotłem nimi kilkakrotnie jego miękkie cielsko,
sporządzając coś w rodzaju uprzęży. Stwór zaczął coś
pomrukiwać w tym swoim niezrozumiałym języku.
Połaskotałem go po brzuchu, tam gdzie lubił. Może to coś
dało? Był tak wymizerowany, że mogłem go unieść sam.
Wsunąłem pod smycze jedną rękę, potem drugą, wziąłem
głęboki oddech i dźwignąłem nieboraka z łóżka.
Zarzuciłem go sobie na plecy; zawołał coś do mnie
swoim obcym głosem. Nie rozumiałem ani słowa, ale
wyczuwałem w tym głosie zadowolenie, jakby Stwór był rad,
że go niosą.
Wróciłem na podest, żeby poszukać Skierki i Karli.
Wspiąłem się po schodach na drugie, ostatnie piętro. Tu
znowu czekało na mnie dwoje drzwi. Podłogę niedawno
wyszorowano i mile mnie to zaskoczyło; przyjemnie było
stąpać swobodnie, bez obawy, że wdepnie się w gówno.
Byłem już nim dostatecznie utytłany. Karteczka przypięta do
ściany klatki schodowej ostrzegała: “Dalej wstęp z brudnymi
łapami wzbroniony. Ciebie też to dotyczy, Śliniak!".
Rozpoznałem pismo Bridget. Jedne i drugie drzwi były
zamknięte, ale przez szpary wokół framugi tych na wprost
przebłyskiwało błękitne światło. I dolatywał zza nich ledwie
uchwytny odór psa, zmieszany z zapachem kwiatów.
Stwór ciążył mi na barkach.
Usłyszałem puszczaną cicho najnowszą balladę miłosną
Dinga – Wenus w futrze.
A potem głos:
– To ty, Skrybo?
Głos Bridget zza drzwi.
Miałem Stwora. Miałem Osobliwą Żółć. Mogłem się
stamtąd zmywać.
A jednak nacisnąłem klamkę i pchnąłem drzwi.
Das Uberpies
– Jak mogłaś, Bridget?
Uniosła z łóżka zaspaną głowę i spojrzała na mnie. Oczy
miała pełne snów, czerwony rumieniec barwił jej bladą
zazwyczaj skórę. Leżała w skotłowanej pościeli w samej
męskiej koszuli, spowita koronką widmodymu. W pokoju
było ciemno, jeśli nie liczyć migotliwego blasku
rozsiewanego przez świecę stojącą na parapecie okna. Paliła
się lazurowym płomykiem i po pokoju rozpełzała się
bladobłękitna poświata.
– Tę świecę zapaliłam z myślą o tobie, Skrybku –
powiedziała. – Wiedziałam, że mnie znajdziesz.
W łóżku, przykryty po samą brodę, leżał z nią jakiś
mężczyzna. Miał przystojną twarz, długie, kasztanowe włosy
i może cień psa w sobie. Jedną ręką gładził czule plecy
Bridget, w drugiej trzymał otwartą książkę. Widziałem
tłoczony złotymi literami tytuł; były to sonety Johna Donne'a.
W blasku świecy sypialnia wydawała się schludna i
ludzka, wypełniała ją woń kwiatów i kadzidła. Była to chyba
robota Bridget; próba zamaskowania odoru psa. Kwiaty
spełniały swoje zadanie, ale nie do końca; smród psa zalegał
tutaj jak jedna z basowych nut Dinga.
Wyobraziłem sobie Bridget urządzającą tę małą ludzką
niszę w samym środku Gównogrodu. Co ta dziewczyna
wyprawiała? Co ją motywowało?
I dlaczego to ja jestem ostatnią osobą, której wypada o to
pytać?
Karli siedziała z młodą parą na łóżku. Wypinając zad,
próbowała odrzucać nosem pościel. Skierka przyglądała się
zabiegom Karli z fotela.
Obserwowałem to wszystko z podestu przez otwarte
teraz na oścież drzwi, ściskając wciąż w prawej dłoni nóż do
krajania chleba.
Bridget paliła w błękitnych cieniach papierosa.
– Przyszliśmy cię stąd zabrać – powiedziałem. Bridget
spojrzała na mnie z ustami pełnymi dymu i obdarzyła tym
starym, sennym uśmiechem.
– Spójrz na Stwora! – krzyknąłem. – Zobacz, co mu tu
robią!
– Taaak? – wymruczała przeciągłe.
– Pożerają go żywcem!
– Kogo pożerają? Odetchnąłem głęboko.
– Bridget...
– Co tam u Żuka, Skrybo? Dalej rozstawia cię po
kątach?
– U Żuka wszystko w porządku.
Bo co miałem jej powiedzieć? Żuk dogorywa.
Rozpaczliwie chce się z tobą zobaczyć, zanim umrze na
kolory, a więc może poszłabyś z nami? Czy to by coś dało? A
swoją drogą, to gdzie ten facet się podziewa?
– To mój przyjaciel, Uberze – powiedziała Bridget do
leżącego obok niej mężczyzny. – Skryba.
– Dzień dobry panu – w jego głosie pobrzmiewało coś
lekko psiego. – Bardzo mi miło pana poznać.
– To jest Uber, Skrybo – przedstawiła mi go Bridget.
– Jak mogłaś, Bridget? – krzyknąłem. – No, powiedz! –
Bridget wlepiła we mnie swoje senne oczy, i te zabłysły
niczym klejnoty w błękitnej poświacie zalewającej pokój.
– Uber jest dla mnie bardzo dobry. Zabiera mnie w różne
miejsca.
– Owszem. Do takiej obsranej przez psy meliny jak ta.
Uber odrzucił z siebie koce, a razem z nimi Karli, ale w
ostatniej chwili, gdy suka spadała już z łóżka, pochwycił ją w
swoje ludzkie ręce. Był silnym, młodym mężczyzną i
utrzymał sukę bez trudu. Karli nie protestowała. Ta robosuka
była zakochana! Pozwoliła mu się wciągnąć na kolana.
Uber był pięknym stworzeniem.
Idealny podział, dokładnie przez środek. Zdarza się to
czasami, raz na tysiąc parzeń. Od pasa w górę był
człowiekiem, od pasa w dół psem.
Usiadł na łóżku i trzymając w silnych ramionach Karli,
spuścił na podłogę porośnięte sierścią nogi. Karli uniosła łeb
i polizała go różowym językiem po twarzy. Uber cofnął przed
tą pieszczotą głowę i obrzucił mnie zaciekawionym
spojrzeniem.
– Tak bardzo na to czekałem – powiedział tym swoim
mrocznym głosem. – Bridget dużo mi opowiada o pana
perypetiach. Nie będę krył, że mnie rozśmieszają. Ona bardzo
pana poważa.
Nie odpowiedziałem.
Cienie falowały pod tchnieniem świec.
Wyciągnął rękę. Przez miękkie poduszki każdego z
długich palców przebiły się ostre pazury, odsłonił w
uśmiechu ostre zęby. Maleńkie okruchy psa w człowieku.
– No, co jest? – zagadnął. – Nie poda mi pan ręki? –
Potrafił chować pazury, kiedy chciał, i zrobił to teraz przez
wzgląd na mnie, ale ja dalej się ociągałem. – Nie lubi mnie
pan, Skrybo? Przecież to ja uratowałem Bridget
– Niby przed czym? – zapytałem.
– Jak to? Przed czystym życiem, rzecz jasna.
– Zabieram ją – oświadczyłem.
Uber przeniósł wzrok na świece. Przymrużył lekko oczy
przed ich blaskiem.
– Ach, tak – wymruczał. – Spodziewałem się tego.
Dingo mnie ostrzegał.
– To nieodwołalne.
– Niech pan, z łaski swojej, odłoży pożywienie.
– Nie mogę.
– A to dlaczego?
– Stwór jest mi potrzebny.
– Nazywa go pan stworem. To świadczy o braku
szacunku. Pożywienie jest czymś najcenniejszym i powinno
być stosownie do tego traktowane.
– Pieprz się.
Uber zamknął na chwilę oczy, głaszcząc przez cały czas
leżącą mu na kolanach Karli.
– To powabna robosuka – powiedział. – Dziękuję, że mi
ją przyprowadziliście.
Mówiąc to, wsunął palce między zadnie łapy Karli.
– Skrybo? – odezwała się ze swego fotela Skierka.
– Nie denerwuj się, mała – uspokoiłem ją. – Wszystko
jest pod kontrola.
– Doprawdy? – wymruczał Uber. – Pod kontrolą?
Wszystko pod kontrolą? O, jak dobrze. A pod czyją? – I
każde z tych stów było mroczniejsze od poprzedniego i
bardziej psie, jakby zatracał człowieczeństwo i wzbierała w
nim wściekłość.
– Wychodzę stąd – oznajmiłem.
– Nie drażnij go, Skrybku – odezwała się Bridget.
– Zabieram ze sobą Stwora – dodałem. – Idziesz,
Skierka?
– Idę – odparła. – Karli! – zawołała, zwracając się do
suki.
Na głos Skierki Karli nastawiła jedno ucho, ale zaraz je
opuściła.
– Chodź, Karli! – spróbowała jeszcze raz Skierka. Ale
suce było chyba za dobrze.
– Idziesz z nami, Bridget? – spytałem.
Nawet na mnie nie spojrzała.
Skierka stała już przy mnie.
Uber głaskał Karli pod szyją, tam gdzie najbardziej
lubiła. Psim oddechem zdmuchnął z daleka świecę. Kiedy
znowu na mnie spojrzał, jego ludzką twarz rozciągał czysto
psi uśmiech.
– Nie daj mi tego robić – powiedział, zaciskając palce na
gardle suki. Karli z początku nie zareagowała, biorąc to za
przejaw miłości. Ale po chwili wyczuła, co to jest: akt
tortury. Palce Ubera zaciskały się na tchawicy, a wysuwające
się pazury utaczały maleńkie rubiny krwi z szyi Kark'. Był
ekspertem w odnajdywaniu miękkiego ciała pomiędzy
plastykowymi kośćmi.
Karli skamlała teraz i wyrywała z jego objęć.
Uber rozchylił grube wargi, obnażając cyzelowane zęby.
– Jestem Das Uberpies – warknął. – Sram na świat. – Z
dzikimi, dzikimi i niepokornymi oczami zaciskał pazury na
krwawiącym gardle.
Chciałem ruszyć na niego pod przytłaczającym ciężarem
Stwora, ale Skierka mnie ubiegła. Skoczyła naprzód i rzuciła
się na Das Uberpsa z całą dziecinną furią.
Uber podkurczył potężnie umięśnioną psią nogę i
śpiesząca na ratunek Karli Skierka nadziała się na nią.
Następnie Das Uber wyprostował nogę szybkim, precyzyjnie
odmierzonym ruchem i Skierka odleciała od niego z
krzykiem, lądując na podłodze u mych stóp.
– I jak pan ocenia sytuację? – zwrócił się do mnie Das
Uber. Krew z szyi Karli ściekała mu między długimi,
ludzkimi palcami.
– Śmierdzisz gównem – powiedziałem.
– Dziękuję – odparł.
Odwróciłem się.
Skierka uczepiła się mojej nogi, próbując mnie
zatrzymać.
– Skrybo! Skrybo! – krzyczała płaczliwie. – Nie
zostawiaj nas!
Ale ja odwróciłem się mimo wszystko i wyszedłem.
Są rzeczy ważniejsze od innych, i nic nie poradzę, że
czyni mnie to złym.
Uginając się pod ciężarem Stwora, szedłem do schodów.
Nieczuły jak kamień.
Z góry dolatywał płacz Skierki, aleja byłem już ze
swoim brzemieniem na podeście pierwszego piętra. Zupełnie
jakbym dźwigał samą Desdemonę. Wyobrażałem sobie, że
wymiana została już dokonana, to mnie mobilizowało.
Minąłem pokój frontowy, w którym dziewczyna-pies
doprowadzała się lizaniem do orgazmu. Słyszałem zza drzwi
jej skamlenie. Za róg, korytarzem do kuchni, gdzie po
podłodze tarzały się już wszystkie trzy nahajcowane ciałem
Stwora człekopsy, podróżując w jakimś zmutowanym
Wurtcie.
Gdzie Mandy? Gdzie Skierka? Gdzie Żuk? Gdzie
Bridget? Dlaczego robię to w pojedynkę? Gdzie są ci,
Skitrowcy, kiedy najbardziej ich potrzeba?
I nagle z ostatniego piętra doleciało wycie Ubera.
Zabrzmiało jak płacz odtrąconej syreny. Po linoleum i
deskach podłogi zaskrobały jego psie pazury. Zbiegłem
niezgrabnie z ostatnich stopni i rzuciłem się do otwartych
drzwi frontowych. Pies-odźwierny odwracał się właśnie,
zaintrygowany wyciem.
Trzeba tu dodać, że był w tej chwili trochę
zaabsorbowany.
Bo Mandy przywierała do niego namiętnie i pocierała
ręką między nogami.
Dzięki za pomoc, Mandy. Doceniam to.
Ale w tym momencie zauważyłem, że Mandy drugą ręką
sięga do wieszaka na ubrania i natychmiast zmieniłem o niej
zdanie. Pięknie, dziewczyno! Pięknie!
Słyszałem za sobą zbliżające się psy. Uginając się pod
ciężarem Stwora, ślizgając na psich gównach, biegłem prosto
na psa-odźwiernego. Wybałuszał na mnie oczy i przemknęło
mi przez myśl, że pewnie zaraz się w nie wślizgnę. Nagle coś
pochwyciło mnie od tyłu, wczepiło się w spoczywającego na
mych barkach Stwora, szarpnęło mocno i pociągnęło z
powrotem w górę schodów. Zza moich pleców wysunęła się
silna, biała, ludzka dłoń i ucapiła mnie za szyję. Odwróciłem
błyskawicznie głowę i spojrzałem w oczy Das Uberpsa. W
tym momencie zapłonęły światła.
Bolesna jasność.
Wszystkie lampy jarzyły się oślepiającym blaskiem,
porażając oczy kolorami tęczy.
Żuk! To twoja robota, stary?
Sfora psów za mną zawyła z bólu jak przy źle
wykonanym odskoku.
Ale nie Uber.
On przyjął iluminację bez mrugnięcia powieką i czułem,
jak jego pazury wrażają mi się w gardło.
Poderwałem prawą rękę i zamaszystym łukiem
dźgnąłem za siebie nożem do krojenia chleba, który
ściskałem wciąż w garści.
Das Uberpies spostrzegł zbliżające się ostrze i wiedziony
poddżemowanym psim instynktem cofnął błyskawicznie
twarz, usiłując uniknąć ciosu.
Za wolno, sukinsynu!
Nóż wszedł w ciało gdzieś na wysokości jego lewego
policzka, ześlizgnął się po kości, zatonął w szczęce.
Krew na mojej twarzy, wycie Das Ubera, skręcam nóż,
bezlitośnie!
Nikt mnie już nie trzymał, a więc, wypuściwszy z ręki
nóż, poprawiłem sobie Stwora na barkach i znowu ruszyłem
do drzwi. Pies-odźwierny wyrwał się już z objęć Mandy.
Drapał się teraz po schodach, zasłaniając sobie oczy przed
rażącym blaskiem jedną łapą, a drugą wymacując drogę.
I w tym momencie Mandy wypaliła. Wygarnęła z grubej
rury.
Pięknie, dziewczyno!
Najpierw oślepiający błysk gorącego światła, potem
eksplozja, samego huku tyle, że można się przekręcić, i
przeraźliwy skowyt psa-odźwiernego, pchniętego siłą
uderzenia w górę schodów. Wpada na mnie i wali się na
stopnie. Pośrodku jego pleców płonie czarna, poszarpana
dziura. Pocisk zapalający.
Ze szczytu schodów dolatywało wycie psów i
odwróciwszy się, ujrzałem Das Uberpsa wyciągającego sobie
nóż z rozprutej twarzy. Obierał długie zębiska z dziąseł,
prezentując ranę w całej okazałości.
Przeskoczyłem trupa psa-odźwiernego i zbiegłem do
czekającej na dole Mandy. Stała na rozstawionych nogach,
trzymając oburącz mój pistolet, tak jak to bez wątpienia
robiła w niezliczonych Krwiowurtach. Psy u szczytu
schodów miotały się w panice, obijając o ściany, wytężając
swoje przepołowione mózgownice przeciążone natłokiem
informacji. Za nimi stała Bridget ze Skierką. Skierka
trzymała na smyczy Karli. Robosuka wyglądała normalnie,
lekko tylko chwiała się na nogach i miała trochę krwi na
sierści.
– Jesteś ranny, Uber? – zawołała z podestu Bridget.
Nie odpowiedział, nawet się nie obejrzał; zestawił tylko
łapę na następny niższy stopień.
Mandy trzymała go na muszce, ale widziałem, że ręce jej
drżą.
Uber zestawił drugą łapę, kolejny krok. W prawej dłoni
ściskał nóż. Ostrze było ubabrane jego krwią, krew lała mu
się z rozharatanych ust.
– Jeszcze jeden krok, sobaczy smrodzie – ostrzegła
Mandy – i będzie tu psia jatka.
Uber, patrząc jej prosto w oczy, uniósł łapę. Widział pot
na jej twarzy i drżenie jej rąk.
Powoli zaczął opuszczać łapę na następny stopień.
– Ona nie zalewa, Uber – krzyknęła Bridget. – Ja ją
znam. – A potem, już ciszej, dorzuciła: – To moi przyjaciele.
Znieruchomiał na te słowa i obejrzał się na swoją
kochankę, swoją piękną, sennooką kochankę
widmodziewczynę. Ciekaw jestem niezmiernie, jakie myśli
odczytywała u tego człekopsa.
– Uber... wystarczy – mówiła Bridget. Nie. Nie mówiła.
Tylko myślała. Byłem dostrojony do nich, do tej kobiety i
tego psa, i do wszystkiego, co ich łączyło.
Była chyba najczystszą istotą, jaką w życiu znał.
I kiedy spojrzał znowu na nas, zauważyłem, że zaszła w
nim jakaś przemiana, coś przesłaniało te głębokie oczy, które
wodziły za psami, a jednocześnie kontemplowały utwory
Johna Donne'a.
Cofnął się o stopień wyżej.
Podejrzewam, że tym razem górę wzięła poezja.
– Schodzisz, Skierko? – krzyknąłem.
– Karli jest ranna – odkrzyknęła.
– Karli dobrze się spisała. To prawdziwy Skitrowiec. Tak
jak ty, mała.
Skierka spojrzała pytająco na Bridget, która kiwnęła
głową. I mała zaczęła schodzić w dół, prowadząc za sobą
robosukę. Das Uberpies odstąpił na bok, żeby je przepuścić.
Jak na człowieka przystało.
Skierka padła mi w objęcia. Po buzi spływały jej łzy.
Otarłem je brudnymi dłońmi.
Nic innego nie miałem.
Spojrzałem ponad ramieniem Das Ubera na szczyt
schodów, gdzie wśród kłębiących się psów stała Bridget.
Wyraz jej oczu wszystko mi powiedział. Zdarzało wam się
rezygnować z czegoś dobrego w imię jakichś innych celów?
A potem stwierdzaliście, że nie ma drogi odwrotu? A może
wcale nie chcieliście wracać?
Tak, chyba tak.
W imię tego, co utraciłem i co zyskałem, część tej
opowieści poświęcam tobie, Bridget. Gdziekolwiek teraz
jesteś.
Nadal nie miałem pojęcia, gdzie jest Żuk, ale
zauważyłem, że światła znowu zaczynają przygasać. I nagle
w głowie zaświtała mi myśl: Uda nam się! Damy radę!
– Wracasz do domu, Wielki Stworze – powiedziałem i
Skierka roześmiała się.
Mandy wepchnęła sobie pistolet za pasek dżinsów na
plecach i otworzyła drzwi frontowe. Wyszła na zewnątrz,
wyprowadzając za sobą Skierkę i sukę Karli. Ruszyłem za
nimi, dźwigając Stwora. Wił mi się już na barkach, jakby
wiedział, że wraca do domu. Jakby wiedział, że wychodzimy
stąd w mrok Claremont, gdzie czeka na nas furgonetka do
sprzedaży lodów.
Ale nieopodal stał też inny, czarno-biały samochód;
kawałek dalej drugi, taki sam. Wozy policyjne. Ciemości
przeszyła wirująca wiązka światła, która po chwili,
przyszpiliwszy nas, znieruchomiała. Widmowiązka! Pełna
jasność. Info tańczyło po mej twarzy, szukając tam dowodów.
Dowodów strachu.
Pod uliczną latarnią czekała na nas z pistoletem w ręku
policjantka Murdoch. Widmogliniarz Takshaka spływał z
dachu jednego z wozów policyjnych, i uśmiechając się tym
swoim przydymionym uśmiechem, nadawał:
NIE RUSZAĆ SIĘ. JESTEŚCIE ARESZTOWANI.
– Chyba cię mamy, Skrybo – odezwała się Murdoch. Z
wozów wysiadło jeszcze paru gliniarzy, z krwi i kości,
czterech ich było.
– Chyba tak – burknąłem.
Flara
– W porządku, panowie. Mamy go.
Na te słowa Murdoch czterej gliniarze cofnęli się,
opierając nonszalancko o samochody, demonstrując jakby w
ten sposób, że to dla nich nie pierwszyzna.
Stałem w progu psiego domu, obejmując Skierkę od tyłu
za ramiona. Karli warczała na widmoglinę, ale na tym
poprzestawała. Mandy stała przed nami, na deszczu, i
widziałem, jak jej włosy szybko nabierają połysku. Drzwi
Gównogrodu za moimi plecami były wciąż otwarte, ale nie
mogłem ryzykować żadnego ruchu, kiedy Takshaka kierował
na mnie swoją wiązkę.
– Przykra sprawa z tym Tristanem – powiedziała
Murdoch.
Mokre włosy przylegały jej do czaszki. Wyglądała jak
topielica, a ten wyraz zaciętości na jej pokiereszowanej przez
psa twarzy zaczynał mi coś mówić.
– Naprawdę? – zapytałem.
– Tak. Zmarł w areszcie.
– A jakże – parsknąłem, ale serce ścisnęła mi rozpacz i
wydało mi się, że świat przechyla się lekko, a może to tylko
deszcz trochę zacinał.
– Znaleźliśmy go dziś rano – ciągnęła Murdoch. –
Powiesił się na kratach w oknie. Chyba się załamał.
– Chyba masz rację. – Grałem na zwłokę,
podtrzymywałem ten dialog, czekając na stosowny moment,
na jakiś bliżej nie określony moment.
Na niektóre rzeczy trzeba czekać całe życie, i część tej
opowieści poświęcona jest tobie, Tristanie.
– Gdzie ten wasz twardziel? – spytała Murdoch.
Cholera, dobre pytanie!
– Znaczy, kto? – zapytałem.
Kolory...
– Żuk?
– Zabiłaś go, Murdoch. Ten Mandel go wykończył.
– Ma jednego z naszych.
Głos Murdoch był twardy i zimny, i zaczynałem już
rozumieć, co tu jest grane, i dlaczego kazała się cofnąć tym
tępym gliniarzom.
Chciała się z nami rozprawić osobiście.
Chyba czekała tylko na jakiś ruch z naszej strony, który
uzasadniałby przejście do ataku.
Kolory igrające na skraju mego pola widzenia.
MURDOCH! WYKRYWAM BROŃ PALNĄ. ON JEST
UZBROJONY!
Wiązki Takshaki jeździły po mnie, szukając tego nie
namierzonego jeszcze pistoletu. Chyba nieswojo się czuł
pośród tej nocy; jego prawdziwym domem był Wurt
Takshaka, a tu toczyło się skąpane w deszczu, nudne życie.
Popełniasz wielki błąd, widmognoju, pozostawiając w
cieniu Mandy...
– Chcesz go użyć, Skrybo? – spytała Murdoch.
...i nie interesując się narożnikiem budynku...
– Nie dałbym ci rady, Murdoch – odparłem, żeby zyskać
na czasie. – Jesteś najlepsza.
...gdzie mienią się kolory.
Kątem oka dostrzegłem, że Mandy ukradkiem
wyciągnęła pistolet zza paska dżinsów za plecami i trzyma go
teraz w pogotowiu.
Ostrożnie, żołnierzu. Tam został tylko jeden pocisk.
Murdoch uśmiechnęła się. I w tym momencie ktoś
zawołał ją po nazwisku:
– Murdoch!
Głos Żuka! Pełen kolorów.
Policjantka odwróciła głowę, minimalnie, tyle tylko, ile
to było konieczne, i spojrzała na węgieł budynku. My też tam
spojrzeliśmy i naszym oczom ukazał się Żuk wychodzący w
glorii z zaułka, skąpany w tęczy.
Karli zaczęła wyć.
Żuk był nagi. Na jego sylwetkę składała się pożoga
nieustannie zmieniających się kształtów. Żuk nie miał już
ciała. Przejęły go w swe władanie fraktale przemykające
piruetami i arabeskami poprzez każdą jego cząstkę. Był teraz
Świecącym Człowiekiem, chodzącym fajerwerkiem. Ciem-
ność topiła się przed nim i rozpryskiwała ognistą aureolą, a
krople deszczu w zetknięciu z jego skórą zmieniały się w
iskry. A najlepsze było to, że Żuk kroczył z tą nonszalancją
Skitrowca, której ja nigdy nie zdołałem sobie przyswoić.
Flara. Ten człowiek był flarą.
– Murdoch! – krzyknął znowu, słowa wypływały z niego
kolorami. – Zostaw ich! – Ciałogliniarze, wstrząśnięci i
oślepieni, oderwali się niezdarnie od swoich pojazdów,
sięgając machinalnie po broń. Jeden z nich chciał chwycić
Żuka. Błąd, chłopie! Jedno dotknięcie i gliniarz skwierczał.
Zanim upadł na jezdnię, przewinęła się przez niego pełna
gama kolorów. Został po nim piękny trup. Oszołomiony,
pociągnąłem Skierkę w tył, ku otwartym drzwiom. Skierka
trzymała na smyczy Karli, a robosuka zapierała się, nieskora
do ustępowania z pola bez walki.
– Właź do środka, mała – szepnąłem z naciskiem. – No,
już! – Wlokłem za sobą i ją, i sukę, oddzielony nimi od
całego zamieszania. Chciałem mieć przy sobie i Skierkę, i
Karli, na wypadek, gdyby sprawy przybrały zły obrót.
Murdoch zorientowała się, że Żuk idzie na nią i
skierowała na niego broń, krzycząc do pozostałych gliniarzy:
“Zostawcie go mnie!". Tylko Shaka dalej operował swymi
wiązkami, przenosząc je teraz ze mnie na Mandy.
MURDOCH! TO NIE SKRYBA! TO NIE ON JEST
UZBROJONY!
– Co? – Teraz Murdoch nie na żarty się zdenerwowała.
Nie wiedziała, gdzie skierować wzrok.
TO NIE SKRYBA! Takshaka panikował, strzelając
swymi wiązkami na wszystkie strony. Jedna z nich, rozgrzana
do czerwoności, trafiła Żuka w pierś. Świecący człowiek
wchłonął z rozkoszą jej ciepło i jego kolory rozbłysły jeszcze
intensywniejszym blaskiem.
Jeden z policjantów stracił głowę i strzelił. Pocisk nie
zrobił na Żuku najmniejszego wrażenia. Siła uderzenia
wyrwała mu, co prawda, kilka strzępów ciała, kolory
rozjarzyły się, ale Żuk szedł dalej...
Och, Żuk...
...szedł, chociaż reszta gliniarzy też otworzyła do niego
ogień. Był już prawie na wyciągnięcie ręki od Murdoch, a
ona również do niego strzelała. Kilka pocisków równocześnie
osiągnęło cel i jego ciało rozprysło się fontanną fraktali.
Kolory wyciekały z życia. W przestrzeń. Docierał do mnie
głos Żuka.
Moje imię wypisane chmurą iskier na tle nocnego nieba,
nocnego nieba nad Manchesterem, A potem ulatujące
donikąd, tam gdzie mieszkają anioły.
TO TA DZIEWCZYNA! Takshaka namierzył Mandy.
Murdoch zaczęła się obracać z pistoletem w naszą
stronę, ale Mandy była już na skraju nicości, widziała, jak
Żuk przegrywa wyścig, i wykrzykując imię Żuka,
wyciągała...
Ocalić coś!
Potknąłem się, cofając niezdarnie ku drzwiom psiego
domu.
...wyciągała zza pleców gotowy do strzału pistolet.
Huk i błysk.
Pocisk wlokący za sobą smugę ognia.
I padając pod ciężarem Stwora na wznak, w korytarz,
zauważyłem jeszcze, jak pocisk zapalający grzęźnie w ciele
Murdoch, tam gdzie serce.
Udław się nim, ty gliniarska suko!
Krzyk Murdoch i ogłuszająca kanonada – to gliniarze
otworzyli ogień do Mandy. Odrzuciło ją do tyłu, krew i
strzępy ciała rozprysnęły się po ścianach, kiedy padała pod
schodami, u naszych stóp. Przyciskałem Skierkę i Karli do
ściany, osłaniając je własnym ciałem. Skierka szlochała z ża-
lu za Mandy, suka szczekała. Stwór, uczepiony wciąż mych
pleców, wił się, wywołując głośno moje imię. Zatrzasnąłem
kopniakiem drzwi, pociski zaczęły wybijać w drewnie czarne
dziury.
Deszcz twardych jak szkło drzazg.
Gorączkowo zasunąłem rygiel, ale pistolety już milkły.
Leżałem teraz rozciągnięty na płask, przywalony
Stworem, na podłodze, Skierka i Karli obok mnie.
Trzymałem w objęciach Mandy, mało jej nie zgniotłem.
Nic z tego.
To już nie przywróci jej życia.
To wam, Mandy i Żuku, Skitrowcom, poświęcam część
tej opowieści.
Ogień ustał: w ciszę, jaka zaległa, wdarła się głośna i
gniewna, niemal ludzka, transmisja Shaki:
MAMY WAS. WYCHODŹCIE. NIE MACIE
WYBORU.
Wycie psów ze schodów nad nami.
Na podeście stali Das Uberpies i Bridget otoczeni
zawodzącymi półpsami.
Zgromadziła się tam cała ich sfora, tworząc groźną
bandę. Bridget wołała do mnie, żebym wszedł na górę.
– To już koniec, panie Skrybo? – zapytała Skierka.
– Jeszcze nie – odparłem.
– Jesteśmy Skitrowcami, prawda? Spojrzałem na jej
zalaną łzami buzię.
– Prawda – powiedziałem. – Krytyczne sytuacje to nasza
specjalność.
WYCHODZIĆ.
A takiego!
NIE MACIE WYBORU. NIE MACIE INNEGO
WYJŚCIA.
Założymy się?
Dali nam jakieś dwie sekundy do namysłu, a potem
pojedynczy pocisk przebił znowu drzwi. To chyba miało być
ostrzeżenie. Skierka krzyknęła.
– Nie bój się, Skierka – wyszeptałem.
– Nie boję się, panie Skrybo – odparła. – Nie rozumie
pan jeszcze? Spojrzałem głęboko w jej dzielne oczy.
– Krzycz, smarkata – powiedziałem.
Skierka zaniosła się wrzaskiem, jak zranione dziecko,
jak Igiełka szczytująca w miłosnej scenie. NIE
UTRUDNIAJCIE.
– Zbastuj, Shaka! – krzyknąłem. – Jest tu z nami małe
dziecko. Ten palant ją ranił!
PRZYKRO NAM, SKRYBO. MAMY TU PARU
POGRĄŻONYCH W ŻALU POLICJANTÓW. STRACILI
WŁAŚNIE NAJLEPSZEGO ZE SWOICH. Z
DZIEWCZYNKĄ SPRAWA JEST DO ZAŁATWIENIA.
PRZYŚLIJ JĄ TUTAJ. ODSTAWIMY JĄ DO SZPITALA.
ZROBISZ TO?
– Nie ufam wam! – odkrzyknąłem.
NIBY CZEMU?
Bo świat jest po twojej, nie po mojej stronie.
Kazałem mu poczekać pięć sekund, zanim
odpowiedziałem:
– Dobra, Shaka! Wysyłam do was małą. Tylko uczciwie.
Żadnych kawałów.
ZAŁATWIONE. ZAŁATWIONE.
– Ona jest w kiepskim stanie. NIE MA POŚPIECHU.
Właśnie o to mi chodziło.
Ciągnąc za sobą Skierkę, wbiegłem po schodach.
Minęliśmy Das Uberpsa, który powstrzymywał swoje rwące
się do czynu, czekające tylko na sygnał ogary. Wystarczyło,
by kiwnął palcem, a te wściekłe psy ruszyłyby w bój;
zaślepiała je żądza krwi.
Gliniarskiej krwi.
Najgorszy wróg. Najlepsze mięso.
– Przepędź stąd tych gliniarzy, Das! – krzyknęła Bridget.
I kiedy zatrzymywaliśmy się na podeście, Das Uber
ruszał już na czele swojej sfory po schodach do drzwi
frontowych. Karli patrzyła za nimi tęsknie.
– Chcesz iść z nimi, Karli? – spytała Skierka. Karli
uznała to za przyzwolenie i runęła po schodach za Das
Uberpsem. Policjanci spodziewali się ujrzeć w drzwiach małe
dziecko. Zamiast tego wypadła przez nie sfora glinożerców.
Ciekawe, z jakimi minami to przyjęli.
– Jest tu jakieś inne wyjście, Brid?
Widmodziewczyna uśmiechnęła się. A potem udzieliła
mi odpowiedzi.
Nawet nie otwierając ust.
Życie za śmierć
Brnęliśmy przez rzadkie błocko. Wolałem nie myśleć, co
to jest; smród był taki, jakby gnił cały świat. Nie widzieliśmy
dobrze drogi, po prostu parliśmy przed siebie w sięgającym
kostek błocie, rzygając. Skierka na czele. Mijaliśmy rysunki
namazane gównem na kamiennych ścianach.
Migały mi w przelocie.
Psy dymające kobiety. Mężczyźni dymający suki.
Rodzące się dzieci mieszańce, wszystko to spowite smrodem
wyziewów unoszących się z grząskiego podłoża.
Na ścianie przed nami rozjarzyła się w mroku twarz Das
Uberpsa.
Te namalowane oczy osadziły mnie w miejscu,
domagały się świadectwa wiary. Stanąłem jak wryty,
niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu. Psie gówno
przesączało mi się do butów. Skierka odwróciła się, żeby
mnie ponaglić:
– Podoba się panu tu na dole, panie Skrybo?
Nie! Nie podoba się!
– To niech pan tu sobie zostanie! Mała ruszyła dalej
przez zwały gówna.
O, Boże!
– Zaczekaj na mnie, Skierka!
To Bridget wprowadziła nas do tych podziemi przez
drzwi do spiżami, osadzone w ścianie kuchni.
– Najprawdopodobniej tyły budynku też obstawili
gliniarzami, Skrybo – powiedziała.
– Poradzimy sobie.
Nadal czysty. Bezpiórkowy. Przez dziurę w ścianie do
psiej kloaki.
I rzeczywiście czekał tam na nas glina.
Unosił się twarzą do dołu w falującej ospale brei.
Gliniarz topiący się w psim gównie.
Ten obrazek zabiorę ze sobą.
Kiedy go mijaliśmy, ze skrzynki bezpieczników strzelił
snop iskier w kolorach Żuka. Dobra robota, stary.
Brodziłem w pokładach gówna za Skierką, kierując się
na światło przed nami, rozproszony blask ulicznych latami
spływający przez otwarte drzwi w sklepieniu podziemnego
korytarza. Wstępując za Skierką po schodach, widziałem
mdłe rozbłyski kolorów Żuka promieniujące z wyrwanych
rygli drzwi. Wyszliśmy do ogrodu zarośniętego rozbuchanym
zielskiem. Czekał tu na opróżnienie dół pełen po brzegi
wypchanych plastykowych worków na śmieci.
Rada chyba już przed paru laty położyła na tym budynku
lachę.
Unosząca się tu woń była słodka i intensywna, ale
piękna, w niczym nie przypominała smrodu Gównogrodu. Od
frontu budynku dolatywało ujadanie psów i wrzaski ludzi.
Mam nadzieję, człekopsy, że skasowaliście tamtego dnia
paru gliniarzy, i że część z was biega nadal na swobodzie.
Otwarta brama w murze od tyłu posesji prowadziła na
wąską uliczkę. Nie pytajcie mnie o nazwę. Grunt, że w nią
skręciliśmy. Zaprowadziła nas do Parkfield Street.
Kłusowaliśmy co sił w nogach. Stwór ciążył mi na ra-
mionach. Skierką pędziła przodem.
Znałem dość dobrze te boczne uliczki, bo wiły się na
tyłach bloku mieszkalnego w Ogrodach Rusholme.
Skręciliśmy w lewo, potem w prawo, w Heald Place. Dalej
prosto do Platt Lane. Po drugiej stronie jezdni park. Na
ulicach roiło się od azjatyckiej młodzieży, park tonął w
światłach i hałasie, dolatywały stamtąd soczyste rytmy
Bhangrapsich pieśni.
Ani jednego gliniarza.
Przecięliśmy jezdnię, Azjaci popatrywali na mnie
dziwnie, ale do tego byłem przyzwyczajony. W głąb Platt
Fields. Drzewa kołysały się w powolnym, majestatycznym
tańcu w rytmie omywających je fal dźwięków z systemów
nagłaśniających. Nawet deszcz podchwytywał puls Bhangry;
siekł mi twarz i byłem już przemoczony do suchej nitki, a
namakający Stwór robił się coraz cięższy i wydawało mi się,
że dźwigam na barkach wielki, ciężki jak prosię, kawał
gąbki. Padałem niemal na nos pod jego brzemieniem, parłem
jednak wytrwale w stronę roztańczonej młodzieży.
– Wszystko w porządku, Wielki Stworze? – zapytałem.
Odpowiedział mi coś na jakiejś Wurtowej fali;
wyłapywałem z tego bełkotu tylko pojedyncze słowa; własne
imię, imię mojej siostry. Stwór żył i tylko to się teraz liczyło.
Miałem Stwora. Miałem żółte piórko.
Potrzeba mi było tylko zacisznego, ustronnego miejsca i
czasu, by zrobić z nich użytek. Ale najpierw musiałem
zadbać o to, by nie wszedł nam w paradę jakiś zabłąkany
gliniarz. Kierowałem się wiec na tłum Bhangry. Zbliżała się
już chyba pomoc, ale te wyrostki wciąż tańczyły. Nie
rezygnowały, choć z nieba lały się potoki deszczu; to była ich
noc roku. Świętowali Id i pulsowała w nich młoda azjatycka
krew.
Przepuścili nas.
Śmiali się i wytykali nas palcami – biały chłopak z
dziwnym tobołem na plecach i mała dziewczynka, pędzący
przed siebie. Przedstawialiśmy chyba zabawny widok. Co
tam. Przeżyję. Grunt, że nas przepuścili do ścieżek, które
wiodły nad jeziorko z łódkami spacerowymi.
Dopadaliśmy już brzegu...
Struga światła przebiła się przez deszcz, owiała
ognistym tchnieniem moje ucho. Choć obciążony Stworem,
zdołałem jednak wykonać błyskawicznie w tył zwrot przez
ramię, uskakując z linii ognia. Poprzez kurtynę ulewy
dostrzegłem zbliżającego się szybko gliniarza z pistoletem
emitującym infowiązkę. I w tym momencie azjatycka
młodzież zaczęła nas na serio dopingować. Oto wróg zabawy
ściga tych cudaków, żeby ich przyskrzynić. Tak to chyba
widzieli. Skierka wysforowała się już spory kawał do przodu.
Mnie Stwór dawał się porządnie we znaki, utrudniał ruchy do
tego stopnia, że nie tyle biegłem, co wlokłem się w
ślimaczym tempie. Ślizgając się na mokrej trawie,
rozpaczliwie próbując zachować równowagę, parłem jednak
przez deszcz, który siekł mi skórę rojem stalowych żądeł.
Wszystko wokół było mokre i zamglone, wszystko skąpane
w księżycowej poświacie, i nagle w trawie przede mną
zatańczył fioletowo-zielony cień.
Shakagliniarz!
Był jak żywcem wyjęty z Żółci Takshaki, emitował się z
anteny zainstalowanej na Platt Fields, wypełniając świat
dymnymi splotami, smagając powietrze nad Bhangrą
kolorami starych mitów. Wyrostki zareagowały, naturalnie,
na jego pojawienie się, lecz bynajmniej nie przyjaźnie. Bo
Takshaka był hinduistą, a one muzułmanami, a to ogromna
różnica. Zjawowąż sunął na mnie, a ja sprawiałem zawód
sobie, wszystkim swoim słodkim snom i wszystkim, którzy
we mnie wierzyli. Ślizgając się na czarnym błocie, brnąłem
dalej ku połyskującemu jezioru. Ale bez szans na dotarcie do
jego brzegu.
Bez szans.
Pierwszy pocisk osiągnął cel. Silne pchniecie w plecy.
Czułem, jak porażają mnie jego ohydne energie, jak mnie
powalają. Runąłem twarzą w trawę, ale zaraz poderwałem się
na nogi, znajdując gdzieś w sobie siłę, nie tracąc jeszcze
wiary.
– Uciekaj, Skierka! – krzyknąłem.
Dostałem drugim pociskiem. Wystrzelony z
gliniarskiego pistoletu, naprowadzony wiązką widmowego
szperacza, wszedł we mnie jak w masło, popychając w przód.
Straciłem równowagę, padłem jak długi twarzą w błoto i
trawę, i leżałem tak, czekając na nadejście bólu, czekając na
moment, kiedy plecy staną mi w ogniu i ujdzie ze mnie życie.
Trzeba by opatrzyć ranę.
Ból nie nadchodził.
Trudno mi pozbierać myśli.
Kolory zjawowęża rozjaśniały cały teren, Takshaka
unosił się nade mną. Huknął kolejny strzał, ale tym razem nie
towarzyszyło mu uderzenie. Wykręciłem nieco głowę i
zerknąłem za siebie, tam gdzie gromada azjatyckich
wyrostków otaczała gliniarza. Wyglądało to na dziką
bijatykę. Spojrzałem przed siebie i poprzez ściany deszczu
zobaczyłem nad brzegiem jeziora Skierkę. Wydało mi się, że
dzielą mnie od niej całe mile. Próbowałem się podnieść, ale
bezwładny Stwór stanowił ciężar nie do udźwignięcia. Udało
mi się tylko przekręcić na plecy, na Stwora, i teraz patrzyłem
prosto w poharataną twarz Takshaki, na jego rozdwojony
język syczący niczym deszcz między długimi kłami.
Nagle wąż uderzył błyskawicznie, bezlitosną rozmazaną
smugą. Nie mierzył jednak w moją szyję, która najczęściej
stanowiła jego cel, lecz zatopił te sztylety w mojej kostce,
przebijając skórę; ciało spowił mi widmowy dym i
odpłynąłem; totalne Widmorżniecie, zapadam się...
W świat liczb.
Spadam...
Królestwo mgieł, gdzie na falach cieni igrała
zielonofioletowa info-wiązka. Otacza mnie won jaśminu.
Spadałem poprzez chmury żółci, i spadając tak, mogłem się
nadal obracać, okręcać w prawo.
Wciąż spadając.
Obróciłem się jeszcze raz, usiłując skierować twarzą do
góry. Ale wciąż spadałem. Obróciłem się już o trzysta
sześćdziesiąt stopni, ale bez względu na to, w którą stronę
miałem skierowaną twarz, spadałem wciąż w wężowy dół. I
te liczby, które mijałem w locie; opatulała mnie matematyką
czysta, naga informacja. W szafranowym powietrzu
sporządzany był rejestr wszystkich moich przestępstw. I
wszystkich przestępstw popełnionych przez Skitrowców.
Wszystko. Wszystkie nasze wyczyny, straty i zabójstwa.
Spadałem przez ten pałac liczb, z włosami mokrymi jeszcze
od lejącego na zewnątrz deszczu, i zaczynało docierać do
mnie z wolna, gdzie się znajduję.
Byłem w głowie Takshaki, w Żółci Glinowurta, gdzie
ów odtwarzał i przetwarzał wszystkie zebrane dane,
wszystkie zbrodnie świata. Spadałem przez morze jego
matematyki bez poczucia góry i dołu, po prostu leciałem,
dopóki coś nie okręciło mi się wokół nogi, nisko, tam gdzie
kostka, gdzie ukąsił mnie zjawowąż.
Nastąpiło szarpniecie, od którego omal nie trzasnął mi
kręgosłup, siła bezwładności wcisnęła mi Stwora w plecy
między łopatkami a nasadą kręgosłupa. Stwór nawet nie
pisnął, przyjmując na siebie uderzenie. Potem, ze Stworem
wciąż na plecach, śmignąłem w przeciwnym kierunku,
obracając się głową do góry, i po chwili patrzyłem już w
ślepia Króla Węży.
Takshaka unosił się w przestrzeni, z ogonem owiniętym
wokół mojej kostki, jego pysk miałem tuż przed sobą, i
czułem na twarzy widmowy oddech i widziałem
pomarańczowe komórki info przemieszczające się w jego
ślepiach.
ZASTANAWIAM SIĘ, CZY CIĘ PO PROSTU NIE
PUŚCIĆ.
To nie jest rzeczywistość!
JESTEŚ JAK TEN CIERŃ W OKU, SKRYBO.
Nadawał bezpośrednio do mojej głowy, przewiercając
się słowami przez kość, nakłuwając nimi mój miękki mózg,
dopóki nie odebrałem całego przekazu, kwitując każde jego
słowo nową eksplozją bólu.
TAM, NA DOLE, CZEKA PARĘ ZŁYCH MACIERZY.
PARĘ IŚCIE SMAKOWITYCH RÓWNAŃ. POTRAFIĄ W
KILKA SEKUND SFRAKTALIZOWAĆ CZŁOWIEKA. TO
ŻÓŁTY WURT. KOLOR, KTÓRY ZABIJA. CHCESZ
TEGO?
Przekręcił mnie i zawisłem nad otchłanią głową w dół.
W głębinach zderzały się ze sobą liczby i symbole.
Przypominało to otwierające się i zamykające szczęki. A tam,
gdzie równania znajdowały swoje rozwiązania, trwało
odrzucanie liczb, które ich nie spełniały i formowały się w
kolumny najeżonych zębów.
SZKODA TEGO ŻUKA. ODSZEDŁ Z FASONEM,
PRAWDA? CENIĘ TO W CZŁOWIEKU. MÓGŁBYM MU
ZNALEŹĆ MIEJSCE W POLICJI. POTRZEBA NAM
TROCHĘ TAKICH DEMONÓW. MÓWIĘ CI, SKRYBO,
GDYBYM CI OPISAŁ STAN CZYSTYCH GLIN,
KTÓRZY PRZYCHODZĄ DO NAS NA SŁUŻBĘ, NIE
WIEDZIAŁBYŚ, CZY ŚMIAĆ SIĘ CZY PŁAKAĆ.
Poluzował nieco uścisk i opadłem z pół metra w dół,
zanim znowu go zacisnął i mnie przytrzymał.
OJEJ! O MAŁO CIĘ NIE UPUŚCIŁEM.
Zniżył pokiereszowany pysk do poziomu, na którym się
teraz znajdowałem.
NIE MÓWIĘ TU, RZECZ JASNA, O MURDOCH.
ONA BYŁA ZNAKOMITA. SUPERCZYSTA. A JAKA
DOBRA W ŁÓŻKU. OJEJ! LECISZ!
I poczułem, jak jego ogon się rozwija.
Runąłem w paszczę liczbowęży, wrzeszcząc:
– Aiiiiiiii!!!!!!!
Na dno świata, przyśpieszając, słysząc zewsząd syk
węży. Straciłem przytomność i śniłem, że ląduję w czyichś
miękkich ramionach, i te ramiona unoszą mnie w górę, i woła
mnie cicho łagodny głos wydobywający się z ust snu.
– Trzymam cię, Skrybo – mówił mi ten głos. – Trzymam
cię w ramionach.
Otworzyłem oczy i ujrzałem przekorny uśmieszek Kota
Gracza.
Unosił się w tunelu, trzymając mnie mocno jedną ręką,
jakbym w ogóle nic nie ważył, jakbym nie miał na plecach
Stwora.
– Kot! – zawołałem; tylko to jedno słowo, tylko to imię.
Na więcej nie było mnie stać.
– Nieważne – powiedział. – Popatrz lepiej na to.
Uniósł wolną rękę. Trzymał w niej młotek, z którego
skapywał mu na głowę sok rdestu wężownika.
Takshaka nurkował na niego lotem strzały, sycząc ze
złości i frustracji.
Wąż, zaślepiony wściekłością, musiał stracić nad sobą
panowanie.
Kot zachowywał kamienny spokój. Zakręcił młotkiem
zawadiackiego młynka, a potem opuścił go z precyzją gracza
w Wurtball, zdobywającego zwycięski punkt.
Trafił węża prosto w łeb.
Błysnęło, rozległ się syk, a potem skwierczenie. I chrzęst
ciała miażdżonego przez stal. Coś przemknęło mi obok
głowy i spojrzawszy w tamtą stronę, zobaczyłem
koziołkującego, walącego ogonem, wrzeszczącego Takshakę,
któremu krew tryskała z pyska. Wpadł między szczęki liczb.
Równania zamknęły się na Królu Węży i zaciskały, dopóki
nie umilkł jego wrzask. Potem długie cielsko zostało
przegryzione na dwoje. Na wszystkie strony trysnęła
fontanna pomarańczowej brei. Zlała od stóp do głów mnie i
Kota.
Kot Gracz rzucił za nim młotek.
– Myślisz, że robię to dla byle kogo? – wyszeptał, nie
zważając na wężową posokę ściekającą mu po twarzy. –
Myślisz, że robię to dla ciebie?
– Zabiłeś go?
Kot wyjął z kieszeni żółte piórko.
– Czegoś takiego jak Takshaka się nie zabija. Wygrywa
się z nim tylko aktualną grę.
– Dziękuję ci.
Wsunął sobie piórko w usta, ssał je. Z powietrza
wymazywała się, pozycja po pozycji, lista przestępstw
popełnionych przez Skitrowców. Kot wyciągnął piórko
Takshaki i wsunął mi je w usta.
– To nie dla ciebie – powiedział. – To dla Tristana. I już
mnie nie było. Pociągnięty, szarpnięty w tył, znalazłem się
tam, gdzie nie było nigdy przełącznika odskoku.
* * *
Musiałem leżeć kilka sekund zemdlony na tym
błotnistym polu, bo kiedy otworzyłem oczy patrzyła z góry
na mnie uśmiechnięta twarz.
– Nie wiem, jak to zrobiłeś, koleś, ale ten wąż
zwyczajnie się rozpękł! Super to było.
Poczułem, jak silna dłoń wsuwa mi się pod pachę i
podnosi. Po chwili patrzyłem z bliska w azjatycką twarz.
Strużki deszczu ściekały po kolorowej skórze mężczyzny.
Mokre włosy przylegały mu do czaszki i przesłaniały
pozłepianymi kosmykami oczy, w których mimo to
dostrzegałem życie, energię.
– Idź po to – powiedział. – Cokolwiek to jest.
Potem poprowadził mnie po trawie do miejsca, gdzie
czekała Skierka. Rozglądałem się wokół, przekonany, że lada
chwila ujrzę ścigającego mnie węża. Ale nie było po nim
śladu, żadnych kolorów, tylko szary deszcz dziobiący
powierzchnię jeziorka z łódkami spacerowymi.
Padłem w objęcia Skierki.
Uniosła ręce, żeby zetrzeć mi błoto z twarzy. Jak dobrze
było znowu poczuć jej dotyk. Uścisnąłem dłoń młodego
mężczyzny. Uśmiechnął się. Ponad jego ramieniem
widziałem ostatnich chłopaków odbiegających od samotnego
gliniarza. Stał na deszczu nagi, a oni uciekali z jego ubraniem
ł bez wątpienia z pistoletem. Różowy i dygoczący na
deszczu, wyglądał naprawdę samotnie.
– Pilnujcie się na przyszłość – powiedział Azjata i
odszedł w ulewę. Trochę dalej, na terenach zabawowych,
wyłączano już aparaturę; światła gasły jedno po drugim i
wkrótce zaległy ciemności.
Północ.
Skierka wzięła mnie za rękę. Miałem na sobie jeszcze
trochę psiego gówna, ale deszcz się z nim upora. Tylko że
Stwór na moich plecach był...
Bezwładnym ciężarem...
Znalazłem się nagle z powrotem na otwartej przestrzeni i
poczułem uderzenia pocisków. Zrozumiałem wreszcie, kogo
dosięgły.
– Zastrzelili Stwora – powiedziałem do Skierki.
– Nie martw się – pocieszyła mnie. Nie mogłem jednak
powstrzymać łez.
– Stwór nie żyje.
Tyle tylko byłem w stanie wykrztusić. Tylko o tym
byłem w stanie myśleć.
Bo to był wyrok na Desdemonę.
– Głowa do góry, panie Skrybo. Wielki Stwór ocalił
panu życie.
– I po co? – zapytałem. – Po co?
Bo nie można wymienić śmierci na życie.
Nawet w Wurtcie.
Jeziorko połyskuje w ostatnich przebłyskach dnia. Wór
martwego mięsa na mych plecach. Idziemy z małą
dziewczynką brzegiem. Zmierzamy donikąd. Deszcz zmywa
ze mnie gówno.
Dzień dwudziesty czwarty
“Na pohybel".
Koniec postu
– Wiesz, gdzie jest Zapluta Nora?
– Jasne. Zaraz za tamtym wzgórzem. Przejeżdżaliśmy
obok niej.
– Barnie tam pracuje. Pamiętasz Sarniego? – Skierka
kiwnęła główką. – On ci pomoże. Idź tam. Miedzy drzewami.
Wybieraj jak najciemniejsze ulice.
– Panie Skrybo...
Buzię miała mokrą po odlocie.
– Jesteś teraz zdana tylko na siebie, mała – przerwałem
jej.
– A co z tobą, Skrybo? Co chcesz robić?
– To i owo.
– Nie trać wiary.
– Właśnie. Nie trać wiary. No, idź już.
Skierka oddaliła się, niknąc po chwili w szarówce
poranka miedzy drzewami. Tylko raz się obejrzała.
– Idź, idź – zawołałem za nią.
Idź.
Ściągnąłem sznur uprzęży z jednego ramienia, potem z
drugiego i opuściłem Stwora na ziemię.
Patrzyły na mnie jego martwe oczy. To chyba były jego
oczy.
Stwór nie żył, na pewno. W grzbiecie, tam gdzie
ugrzęzły pociski, ziały dwie dziury.
Ale ja jeszcze nie rezygnowałem. Wyjąłem z kieszeni
piórko Osobliwości i zacząłem wpychać mu je w usta, jeśli to
były usta. Każdy otwór mógł nimi być. Waląc go
jednocześnie pięściami w pierś: “No, dalej! Dalej!".
Wciskając piórko jeszcze głębiej, tak głęboko, że samego
Łazarza postawiłoby na nogi, dlaczego wiec nie działa na
Stwora? Łomocząc pięściami w jego pierś... myśląc o Żuku i
Mandy, i o tym, w jak bezsensowny sposób ich straciłem...
łomocząc pięściami... łomocząc pięściami w pierś... raz po
raz...
Nic.
Nic to nie daje.
Jego martwe oczy.
Straciłem cię, moja obca istoto... i wszystko, co się z
tobą wiąże.
Wyciągnąłem piórko. Potem wziąłem Stwora na ręce i
zaniosłem nad sam brzeg jeziorka.
Opuściłem go w wodę.
Stwór unosił się na powierzchni przez chwilę, dopóki nie
nasiąkł wodą. A wtedy zatonął. Znikł pod falami.
To koniec.
Obejrzałem się na azjatycką młodzież pakującą swój
sprzęt. Deszcz jakby ustawał, i wydawało mi się, że od drogi
dzielą mnie całe mile, że przez chwilę jestem wolny i
bezpieczny.
Złudzenie. Nie jesteśmy ani wolni, ani bezpieczni,
dopóki sobie na to nie zapracujemy.
Podszedłem do kępy drzew i tam, pośród kwiatów i
owadów odszukałem miejsce, gdzie zwykliśmy się kłaść z
Desdemoną, by pod osłoną liści zażywać rozkoszy. Poprzez
cienie i gałęzie prześwitywało jeziorko; z piórka spływały
żółte lśnienia.
Pora ruszać.
Ale dokąd? Nie masz nic do oddania, Skrybo, jaki więc
w tym sens?
Przyłożyłem sobie piórko do samego brzegu dolnej
wargi.
Cofnąłem je znowu drżący, niezdecydowany.
Tak długą drogę przebyliśmy dla tego momentu.
Piórko z powrotem do ust.
Tym razem głęboko.
Poczułem tam te lśnienia; osobliwy odcień żółci.
Wołanie Desdemony.
Na kilka ostatnich chwil przed rozstaniem z
rzeczywistością wyciągnąłem piórko z ust i schowałem je do
kieszeni. Osobliwa Żółć przybywała...
Desdemona, gdzieś tam...
Koniec postu.
Osobliwy dom
Twarz oblewało mi żółte światło.
– Dobrze wyglądasz, Stephen.
– Dzięki.
– Wspaniale się spisałeś. Możesz być z siebie dumny.
– Wiem. Ale mimo to czuję się podle.
– Nie opowiadaj głupstw. Zdałeś.
Przeciągnąłem brzytwą po policzku, odsłaniając połać
skóry, po czym otarłem ostrze z piany o flanelową ściereczkę.
– Nie mam tego, na czym jej tak zależało. Chyba wiesz,
jak to dołuje?
– Mnie to mówisz?
Umoczyłem brzytwę w umywalce. Woda była jakaś
brudna.
– Naprawdę chciałem sprawić jej radość.
– Wiem.
– Tak marzyła o tej torebce.
– To bez znaczenia, Stephen. Wierz mi. I tak będzie
miała udane urodziny.
– Wiesz, jaka jest Des.
– Nikt nie zna jej lepiej ode mnie. Wierz mi.
Spojrzałem głęboko w utkwione we mnie oczy. Żółte
oczy.
– Rozumiesz, co mam na myśli?
Neonówka znad lustra rzucała na moją twarz żółtą
poświatę. Jej światło wydawało się niemal namacalne, i kiedy
unosiłem brzytwę z powrotem do policzka, moja ręka
musiała pokonywać delikatny opór powietrza. Była to
otwarta, naostrzona na skórzanym pasie, który wisiał obok
umywalki, brzytwa mego ojca. Nie znosił, kiedy jej
używałem. Ale, co tam, u diabła? Niecodziennie siostra
obchodzi szesnaste urodziny. Zabierałem ją dziś wieczorem
w miasto. Chciałem dobrze wyglądać. Zwłaszcza że...
– Trzeba było już dawno kupić tę torebkę...
– Stephen!
Rozmawiałem ze swoim odbiciem z łazienkowego
lustra. Zwracałem się do siebie po imieniu.
– Powinienem od razu wyłożyć forsę na stół, kiedy tylko
Des ją wypatrzyła. Ale nie. To nie w moim stylu. Ja chciałem
jej zrobić niespodziankę.
– I gryziesz się, że dałeś ją sobie ukraść temu facetowi.
Wielka mi rzecz.
– To nie tak...
– Zamiast tego zabierasz ją na jakąś fajną imprezę?
– Nie. Ja...
– Nigdzie jej nie zabierasz?
– Nie. Niczym innym jej nie... o, cholera!
Zaciąłem się. Kapiąca krew rozpływała się w wodzie
wirowym ruchem. Sięgnąłem po wacik, by zatamować
krwotok, i spojrzawszy znowu w lustro, stwierdziłem, że
przytykam wacik do twarzy ojca...
O, Boże! Byłem...
– Wiesz, że zabroniłem ci używania tej brzytwy.
Byłem... byłem...
– To męska brzytwa.
– Ojcze... Przepraszam.
Co się dzieje? Gdzie ja jestem? Co to za uczucie? Co
jest grane... myśl... myśl!
– Oddaj mi ją, Stephenie.
– Proszę...
To nie dzieje się naprawdę! Nikt już mnie nie nazywa
Stephenem.
– Znowu mam cię ukarać?
– Nie...
To Nawiedzenie!
– Ojcze!
Machał brzytwą...
To nie dzieje się naprawdę. Jestem w Wurtcie. Odskok!
Brzytwa przybliża się do mojej twarzy.
Jezu Chryste! Odskakuj, ty tępy, pieprzony...
* * *
– Dobrze wyglądasz, Stephen.
– Dzięki.
– A wiec nie masz nic dla Desdemony, tak?
– Nie przypominaj mi.
Wiązałem swój najlepszy krawat w windsorski węzeł.
Nauczył mnie go wiązać ojciec, kiedy miałem siedem lat.
– I tak by to nic nie dało. Ona nigdy nie będzie twoja.
– Posłuchaj...
Węzeł zupełnie mi nie wyszedł.
– Przepraszam, Stephen. To moja wina.
– Tak. Przestań mnie zbywać.
Stałem w swojej sypialni i rozmawiałem z własnym
odbiciem z lustra zawieszonego na drzwiach szafy.
Rozsupłałem węzeł, żeby zacząć od początku. Na moim
lewym policzku widniało zacięcie po goleniu. Kłaczki waty –
przylepione do warstewki krzepnącej krwi – nie prezentują
się najlepiej na twarzy w dniu urodzin siostry. Ale nic to. Za
chwilę ranka się zagoi. Czekałem na powrót Desdemony ze
szkoły. Wychodziliśmy tego wieczoru uczcić jej święto i
miałem na sobie swój najlepszy garnitur, wyczyszczony i
wyprasowany, a jakże. Musiałem jeszcze tylko zawiązać ten
węzeł jak należy. A mdłe, cytrynowe światło nocnej lampki
bynajmniej nie ułatwiało mi zadania. Jej blask zabarwiał na
żółto moje oczy.
– Ona się nie na żarty obrazi, Stephen.
– Nie sądzę... cholera!
Węzeł znowu był do niczego. Rozplatałem go ponownie.
– Masz kłopoty? Daj, ja to zrobię...
– Nie potrzeba! I przestań nazywać mnie Stephenem!
– Takie nadałem ci imię, chłopcze.
– Mam na imię...
Chwileczkę...
– I dobrze ci, cholera, radzę, żebyś go używał.
Ojciec wziął dwa końce krawata w swoje wielkie,
spracowane dłonie.
– Ile razy mam cię uczyć wiązania tego windsora?
To nie ja odbijałem się w lustrze! To byt mój ojciec...
– Ojcze...
– To męski węzeł.
Skrzyżował krawat, szeroki koniec nad wąskim, przez
pętlę, w dół, dookoła i od spodu, w górę, w prawo. Szeroki
koniec przez pętlę, na krzyż pod kątem prostym nad końcem
wąskim, ostatnie przepchniecie przez pętlę, a teraz tylko
zakończyć, przesuwając szeroki koniec przez węzeł od
przodu. Ojciec zacisnął wykończonego windsora i ściągnął
go delikatnie, tak że węzeł przywarł do mojej krtani.
To nie dzieje się naprawdę!
– No. Idealnie. Prosto. Elegancko!
Zacisnął węzeł mocniej. Mocno! Ciągnąc za oba końce
krawata z taką siłą, że zamykała mi się tchawica i traciłem
oddech. Zacząłem unosić ręce, ale byłem tak słaby...
Nawiedzenie!
– Ostatni dureń to potrafi!
Nie miałem już czym oddychać. Rozbłyski światła w
oczach. Ból. Dziki blask w oczach ojca.
To Wurt!
– Ale nie mój syn, jak widać.
Ciemność i wabiąca obietnica ucieczki od tego bólu.
Odskok! No już! Odskakuj!
Ból ustaje, a ja tracę wolę...
* * *
– O, Jezu!
Drżałem jak w febrze pośród drzew nad brzegiem
jeziora. Szeleściły liście targane wzmagającym się wiatrem.
Nie byłem w stanie opanować tego drżenia.
Udało się.
Udało się stamtąd wycofać.
Cień przesłania tarczę księżyca.
Jezu, ale było strasznie. I ani śladu Desdemony.
Drżenie, drżenie...
Łykam powietrze spazmatycznym haustem. I znowu. I
jeszcze raz. Bolą mnie płuca, i gardło, i ostry ból w
skaleczonym brzytwą policzku. A potem wypuszczam
powietrze z płuc przedłużonym wydechem. Coś się wsuwa
pomiędzy księżyc a drzewa. Jak się stąd wydostać? Ale
przecież nie da się odskoczyć z Żółci. Liście drżą poruszane
przez coś, co między nimi przepełza.
No i jak...
– A, znalazłem cię, Stephenie.
Ojciec rozgarnia gałęzie, w jego ręku połyskuje brzytwa.
Wciąż jestem w Wurtcie!
– Żadne z moich dzieci nie ma prawa przebywać poza
domem po dziesiątej.
Ojciec robi krok w przód, całkowicie przesłaniając sobą
księżyc, i zapada kompletna ciemność. I to ostrze...
Wynoś się stąd!
Jego dłoń otacza mą szyję...
* * *
– Dobrze wyglądasz, Skrybo.
– Ty też dziś dobrze wyglądasz, solenizantko.
– Zabierasz mnie gdzieś?
– No jasne, Des.
– Dokąd?
– Na Platt Fields.
– Na Platt Fields? Wolałabym coś zjeść. Może lepiej do
jakiegoś klubu? Potańczyłabym.
– Wiem. Ale nad jeziorem jest taka kępa drzew.
Ustronnie tam i zacisznie, i moglibyśmy... no wiesz...
– Skrybo! Jesteś obrzydliwy!
– To przez ciebie.
Pcha mnie na łóżko. Potem wskakuje na mnie i zaczyna
łaskotać w moje najwrażliwsze miejsce.
– Des!
– Nie chcę do żadnego zafajdanego parku. Chcę tańczyć!
– Musisz.
– Co to znaczy, musisz? Kto mnie zmusi? No!... Udaje
mi się zrzucić ją z siebie, ale ostrożnie, i wpełzam na nią, a
ona się uśmiecha.
– Musimy tam iść, Des. Nie pytaj, dlaczego. Po prostu
wiem, że musimy.
– Po co?
– To ważne.
Zamilkła.
Jej sypialnia była skąpana w ciepłej żółtej poświacie,
przez zaciągnięte zasłony przesączały się ostatnie promienie
słońca. Nie mogłem znieść widoku jej oczu, za dużo było w
nich życia.
Przywarłem do niej całym ciałem i złączyły się nasze
usta.
– Uważaj, Skrybku.
– Bo co?
– Pognieciesz sobie najlepszy garnitur.
– Dla ciebie wszystko, Desdemono. Wszystko.
Całowaliśmy się przez chwilę.
– Kupiłeś mi prezent, Skrybku?
– Starałem się.
– Skrybo!
– Chciałem kupić tę torebkę, która tak ci się podobała.
No i kupiłem ją. Ale...
– Nie kończ, zgubiłeś ją?
– To było...
– Nienawidzę cię.
– Skradziono mi ją, Des. Jeden taki facet, w autobusie.
Wiozłem ją do domu. Chciałem ją ładnie zapakować, i w
ogóle. Ale ten gość wyrwał mi ją, zbiegł po schodkach i
wyskoczył, kiedy autobus mszał już z przystanku. Nie
wiedziałem, co robić.
– Wiesz, co to oznacza?
– Wiem.
– To oznacza, że nie możemy iść na Platt Fields.
– Wiem. A dlaczego?
– Nie wiem. Idiotyczna sprawa, prawda?
– Przepraszam, Des.
– Nieważne. Po prostu zostaniemy w domu.
Moglibyśmy...
– Nic z tego. Ojciec... on...
– Znowu się ciebie czepiał?
– Nie pierwszy raz groził mi brzytwą. Ja się tylko
goliłem, no wiesz.
– Wiem.
– A potem... w moim pokoju... no, ciężko było.
– Jakiś osobliwy ten dom, prawda Skrybku?
– To zły dom.
Wysunąłem jej bluzkę spod paska i podciągnąłem,
odsłaniając twarde krawędzie blizn na jej ślicznym brzuchu.
Przyłożyłem do nich wargi, żeby je scałować. Bez
powodzenia.
– Kiedyś zabije tego drania.
– To chyba niemożliwe, Skrybo. On nie jest realny.
Uniosłem się na łokciach i spojrzałem jej w oczy,
starając się wyczytać w nich, co przez to rozumiała. Chyba
sama tego nie wiedziała. Tak samo jak ja. Tak po prostu było,
i koniec.
– Dzięki za kartkę, Des.
– Jaką kartkę?
– Tę, którą przysłałaś mi na urodziny.
– Nie wygłupiaj się. To moje urodziny, Skrybku. Nie
twoje.
– Nie. Chodzi mi o kartkę sprzed kilku dni. Na moje
dwudzieste pierwsze urodziny.
– Skrybku, ty masz dopiero osiemnaście lat! Zatkało
mnie.
– O, Boże.
– Wiem. Pamiętam też, jak ją wysyłałam. Co się dzieje,
Skrybo?
– Ale mimo wszystko mam dla ciebie prezent, Des.
– Pokaż!
Wsunąłem rękę do kieszeni marynarki i namacałem tam
coś trzepoczącego. Nie wiedziałem co, dopóki tego czegoś
nie wyciągnąłem. A i wtedy dalej nie miałem pojęcia.
– Och, Skrybku! To piórko!
– Na to wygląda.
– Spójrz na te kolory. Na te wszystkie żółcie! Mają
identyczny odcień ze światłem w tym domu.
– Identyczny. Osobliwe.
– Nachodzi mnie to dziwne uczucie, Skrybo. Jakby
nawiedzenie albo coś w tym rodzaju. Nie potrafię go określić.
Że gdzieś tam istnieje inny świat, tylko ja nie mogę się do
niego przedostać.
– Ja odczuwam to samo. Nie potrafię tego wyjaśnić.
– Co robi to piórko?
– Chyba mam cię nim połaskotać.
– Brzmi zachęcająco.
Podciągnęła bluzkę troszkę wyżej, obnażając przede
mną brzuch i piersi. Przesunąłem delikatnie żółtym piórkiem
po jej ciele. Poczynając od wytatuowanego smoka, potem
coraz niżej po przekątnej, i znowu w górę...
– O, Boże. Jak przyjemnie. To wywołuje wizje.
– Co widzisz?
– Siebie i ciebie, jak oddalamy się od tego domu.
Starzejemy się razem. Gładź dalej. O, tak. Jak przyjemnie.
Mieszkamy w małym domku, całe mile stąd. Całe mile od
ojca. Rób tak dalej, trochę wyżej. O, tak. Po szyi. Jak
cudownie. Całe mile od tego bólu. Teraz po wargach, Skrybo,
proszę. Tak! Całe mile od tego noża. Teraz wsuń mi je w usta.
W usta!
Trzymałem piórko nad ustami siostry i jakiś nie
znoszący sprzeciwu głos wewnętrzny kazał mi je w nie
wepchnąć, wepchnąć głęboko, a ja nie wiedziałem po co. Po
prostu musiałem to zrobić. Zacząłem opuszczać rękę...
– Skrybo!
– Co?
– Twoje oczy!
– Co oczy?
– Żółkną! Robią się żółte!
O, cholera!
– Zabierz to piórko, Stephenie.
– Ojcze...
– To zabawa dla małych chłopców.
Leżałem na swoim ojcu, wpychając mu piórko w usta.
Unosił rękę, żeby mnie przytulić. Próbowałem pchać piórko
dalej, sam nie wiedząc dlaczego, po prostu musiałem to
robić, ale on mocno zacisnął zęby na lotkach i moje wysiłki
nie zdawały się na nic. Jego ręka opadła na moje plecy i po-
czułem wchodzące we mnie ostrze.
Odniosłem wrażenie, że plecy stają mi w ogniu. Pchnął
znowu.
Jezu!
Ból był nie do zniesienia. Robiłem, co mogłem, żeby się
od niego odsunąć, ale był dla mnie za silny. Czułem, jak
ostrze brzytwy wysuwa się z moich pleców, gotując do
następnego pchnięcia.
– Ojcze, proszę...
Zaczekaj...
– Tylko na to zasługujesz, mały zboczeńcu!
Ale mówiąc to, rozwarł zęby zaciśnięte dotąd na piórku.
To nie dzieje się naprawdę!
Zaczął mnie przeklinać. Wyzywać od kazirodców
posuwających własną siostrę.
To Wurt! Odskok!
Brzytwa znowu we mnie weszła.
Nie! Nie odskakuj! Zaczynało do mnie docierać. Tu nie
ma żadnego od-skoku. Wszystko zaczyna się po prostu od
początku. To Żółć Osobliwa. I nie ojciec leży pode mną. To
moja siostra. To Desdemona! To jest tylko Wurtowy ojciec.
Żyje w Desdemonie. Nie ma odwrotu. Nie ma odskoku.
Można tylko brnąć naprzód.
Brzytwa znowu przecinała mi skórę.
Ból był straszliwy. Krew na twarzy ojca. Pewnie moja.
Nieważne.
Błysk oczu Desdemony spozierających na mnie z twarzy
ojca i jej głos każący mi...
Wepchnąć piórko!
Zebrałem wszystkie siły, jakie mi zostały, i walcząc z
wściekłością i szaleństwem ojca, dosunąłem znowu piórko do
jego warg. Ponownie mocno zacisnął zęby, ale ja byłem zbyt
zdeterminowany, zbyt przepełniony rozpaczą.
Wepchnąć je!
Głęboko w gardło ojca. Które było gardłem Desdemony.
Tam, gdzie jego miejsce. Jego ciało zaczyna natychmiast
wiotczeć. Brzytwa wysuwa się ze mnie. Wyciągam
Osobliwość z jego ust i biorę ją w swoje.
Błagam, Boże, ja mam tutaj rację.
Gdzie jego miejsce.
Mój ojciec krzyczy gdzieś...
I dociera do mnie wyraźnie głos Desdemony...
Ależ Skrybo, przecież my już jesteśmy w Osobliwej Żółci.
Jak możemy...
dobrze wyglądasz stephen dzięki dobrze wyglądasz
stephen dzięki dobrze wyglądasz stephen dzięki dzięki moja
twarz skąpana w żółtym świetle które jest skąpane w żółtym
świetle które
!!!!!OSTRZEŻENIE!!!!!
które jest męskim ostrzem ostrzem zamierzającym się na
mnie w lustrze lustra lustra osobliwszego ł osobliwszego
ostrza zamierzającego się po tysiąckroć i
Warstwy na warstwach...
!!!!!OSTRZEŻENIE!!!
każde odbicie odbiciem odbicia i
Co to za glos?
tysiąc razy poprzez żółte powietrze które jest żółcią na
żółci i dobrze wyglądasz stephen
!!!! [OSTRZEŻENIE. JESTEŚ AKTUALNIE W
METAWURTCEE!!!!!
dzięki i osobliwiej i osobliwiej bo ostrze zamierza się na
desdemonę
Co się dzieje?!
tysiąc odbijających się wzajemnie noży ostrych jak
ostrych jak lustro kiedy kiedy zagłębiają się w mojej siostrze
która
CO SIĘ, U DIABŁA, WYPRAWIA?
która przywiera do mnie która przywiera do mnie cała
we krwi
Ten głos. Znam ten głos. To głos...
w końcu w swoim obecnym wieku dziewiętnastu lat i w
moich ramionach a ja widzę tysiąc zadawanych ran każda
rana zadawana podwójnie tej rzeczywistej i odbiciu
ROBICIE POWAŻNY KIPISZ W MOICH
SYSTEMACH!
siostry desdemony
Ten glos! To glos...
osuwającej się we krwi a ja trzymam ją kurczowo po
tysiąckroć a w lustrze odbicie ojca odbicie ojca odbicie ojca i
widzę spadające znowu ostrze siostra
PROSZĘ SIĘ WYTŁUMACZYĆ!
To był głos Wąchającego Generała.
ACH, TO TY. MOGŁEM SIĘ DOMYŚLIĆ.
Wąchający Generale... czy może mi pan...
MAM NADZIEJĘ, ŻE ZDAJESZ SOBIE SPRAWĘ...
wszędzie krew
Co się dzieje, Generale? Może mi pan pomóc?
...ILE KŁOPOTÓW ŚCIĄGASZ MI NA GŁOWĘ.
Powiedz mi!
WSZEDŁEŚ W META. I TO NIE W JAKIEŚ
ZWYCZAJNE META.
siostra krzyczy z bólu od zadanych ran
TO LUSTRZANE META. PRZERABIASZ
OSOBLIWOŚĆ...
osobliwiej i osobliwiej
...W OSOBLIWOŚCI. NIKT TEGO NIE ROBI! NIKT!
Wyciągnij mnie stąd. Wyciągnij nas oboje!
NIE MA NA TO SPOSOBU. UTKNĄŁEŚ W PĘTLI.
ojciec dźga po tysiąckroć desdemone i dźgając uśmiecha
się
Musisz, Generale!
TEGO NIE DA SIĘ ZROBIĆ... NIE WIEM JAK...
NIKT NIGDY...
Wysmarkaj ten proszek z nosa i zrób to!
TEGO NIE DA SIĘ ZROBIĆ! HOBART... ONA...
siostra rozpada się
Jest coraz gorzej, Generale.
CO PRZEZ TO ROZUMIESZ?
wyciągam z kieszeni odbijające się po tysiąckroć srebrne
piórko
NIE RÓB TEGO!
siostra wyciąga do mnie ręce i wyciągając do mnie ręce
krwawi i to krwawienie jest krwawieniem rany są ranami
A mam jakieś inne wyjście, Generale?
PROSZĘ!
wsuwam srebrne pió±o wąchającego generała wpycham
srebrne piórko na osobliwą żółć
TO MNIE WPYCHASZ!
Potrzebne mi drzwi, Generale...
dwa piórka naraz czy ktoś już to robił?
NIKT TEGO NIE ROBI... SKRYBO! SKRYBO! TO
BOLI!
Na pohybel.
srebro nasuwa się na żółć która jest żółcią w żółci
srebrem w żółci w żółci pęka tysiąc luster... a ja...
ojciec zamierza się brzytwą na moją siostrę...
a ja...
czekam na rozwiniecie się menu...
1. EDYCJA
2. KLON
3. POMOC...
menu zatrzymuje się...
kiedy ja zatrzymuję rękę ojca...
NIE POZWALAM.
Cholera! Który numer miały te drzwi? Który numer?!
ROBISZ ZE MNIE DURNIA, SKRYBO. NBE
POZWOLĘ NA TO.
wystarczy ojcze...
i...
Jaki numer miały te drzwi? Jaki numer?!
wyjmuję mu brzytwę z ręki a potem...
HOBART MNIE UKARZE!
Drzwi numer cztery. Drzwi czwarte. To jest to.
i wrażam brzytwę w...
NIE!!!!!
i wrażam brzytwę w oko swojego ojca...
wracają mi teraz uczucia kiedy kiedy wybieram w
myślach numer cztery ojciec krzyczy podrywając ręce do
oczu a ja mam menu przed oczami...
1. BŁĘKIT
2. CZERŃ
3. NIE UDOSTĘPNIAM CI MENU.
W porządku, Wąchaczu. Już mi niepotrzebne.
i wybieram w myślach numer pięć
Pięć jak życie.
lustro pęka otwierają się drzwi ojciec przyciska do oczu
zakrwawione ręce a drzwi otwierają się w jego oczach i przez
dziury w jego oczach widzę drzewa platt fields
“Wąchający Generale...".
Jakiś nowy glos.
HOBART... PANNO... PRZEPRASZAM.
“W czym problem?".
pcham des do drzwi w oczach ojca
NIE, NIC, SAM SIĘ Z TYM UPORAM, PANNO
HOBART.
“Usiłuję nie obudzić się, Generale. Proszę o
wyjaśnienia".
desdemona nie chce przejść trzyma się mnie kurczowo i
wciąga za sobą
MAMY DO CZYNIENIA Z NIELEGALNYM
SFORSOWANIEM DRZWI ŻYCIA W LUSTRZANYM
META OSOBLIWEJ ŻÓŁCI PLUS NIEDOZWOLONĄ
PRÓBĘ DOKONANIA WYMIANY ZWROTNEJ PRZY
BRAKU STOSOWNEGO MATERIAŁU ZAMIENNEGO.
“To wszystko?".
PANNO HOBART...
Błagam, Skrybo... chodź ze mną.
siostra mówi do mnie...
To niemożliwe, Des. Po prostu niemożliwe.
“Nie denerwujcie mnie, Generale".
PANNO HOBART... PROSZĘ...
wybieram więc w myślach numer jeden podczas gdy oni
zajęci są sporem numer jeden czyli błękitny świat i widzę
tysiące przewijających się błękitnych nazw i wybieram w
myślach literę S jak sielanka
– Gdzie jesteśmy, Skrybo?
Siedzimy z siostrą na parkowej ławce w Sielankowie,
słuchając śpiewu ptaków i obserwując grę świetlnych cętek
na świeżo przystrzyżonym trawniku. Dzieci brykają. Ani
śladu listonosza. Miałem dwie, może trzy minuty do chwili,
kiedy Wąchający Generał wywlecze mnie z tego słodkiego,
błękitnego świata. Miałem przy sobie siostrę, która wreszcie
wyglądała na szczęśliwą, tak jak ją zapamiętałem; to dla
ciebie ten Błękit Sielankowa.
– Jesteśmy w Wurtcie, Des.
– Uroczo tu.
– Co pamiętasz?
Wytężyła pamięć i jej uśmiech przygasł na tę chwilę.
– Nic – odparła w końcu. – Zupełnie nic; wiem tylko, że
ten świat jest piękny i że ty jesteś moim bratem, i że
powinniśmy zostać tu na zawsze. Zrobimy tak, Skrybo?
– Nie. – Oczy przygasły jej na chwilę, wypełniła je
błękitna pustka. – To nie jest realny świat, Des. Realny świat
nie jest piękny, ale tam twoje miejsce. Nie, nie próbuj tego
zrozumieć. Uwierz mi po prostu na słowo. Chcę cię tam
odesłać, Des. Jeśli tylko zdołam.
– Nie idziesz ze mną, Skrybo?
– Ja jestem stąd, siostrzyczko. Tu moje miejsce. Tym
właśnie jestem.
– Skrybo!
– To niemożliwe, Des. Po prostu niemożliwe. Za bardzo
cię kocham. Albo ty nie kochasz mnie wystarczająco.
Co na to samo wychodzi. Ta sama para kaloszy.
Spojrzałem głęboko w błękitne oczy siostry, zobaczyłem
tam prawdę, i odwróciłem wzrok. Siostra milczała.
Dziewczyna i chłopak siedzący w słoneczny dzień na
parkowej ławce, dziewczyna patrzy w słońce, chłopak kryje
twarz w dłoniach.
TU JESTEŚCIE! SZUKAM WAS WSZĘDZIE.
– Hobart każe ci to załatwić, Generale.
PROSISZ O NIEMOŻLIWE, MÓJ PANIE.
– Odeślij moją siostrę!
NIE MA JĄ NA CO WYMIENIĆ. TO SIĘ NIE DA...
– Ja tu zostaję.
AHA...
– Skrybo! Co się dzieje?
Wołanie mojej siostry...
W TAKIM RAZIE... CHWILECZKĘ, SPRAWDZĘ
STAŁĄ...
– Skrybo. Proszę, nie...
Ściskała mocno moją dłoń, usiłując mnie za sobą
pociągnąć. Ale ja byłem już solidnie zakorzeniony,
manipulowałem Wurtem, jakbym miał to we krwi.
– Znasz prawdę, Des. Nie trać wiary. Nie zapominaj
mnie. Na niebie Sielankowa otwierają się krwawoczerwone
na tle błękitu oczy mojego ojca.
– Skrybooo!!!!!
NO. JUŻ MAM... MOŻE BYĆ, SIR.
– No to kończ z tym!
i desdemona odpływa dotyk jej palców dar jej oczu
odpływają w oczy naszego ojca i poprzez nie tam gdzie
migają mi przez moment rozkołysane gałęzie ł odbicie
księżyca w toni jeziorka w parku gdzie świat jest dobry a
deszcz stanowi czułą pieszczotę...
Wyciągam z ust Osobliwą Żółć, pozostawiając w nich
srebro. Wszystkie warstwy zlewają się i w końcu widzę tylko
ciemność.
CHYBA NALEŻAŁOBY COŚ Z TOBĄ ZROBIĆ?
– Chyba tak – odpowiadam. Rozwija się menu:
1. BŁĘKIT
2. CZERŃ
3. RÓŻ
4. SREBRO
5. ŻYCIE
6. KOT
7. ŻÓŁĆ
8. HOBART
WYBIERZ, PROSZĘ, ODPOWIADAJĄCĄ CI OPCJĘ
DRZWI. Z TYM, ŻE WIELKIEGO WYBORU NIE MASZ...
– Proszę o szóstkę... Generale. Spadam....
* * *
Wąchający Generał siedział za swoim biurkiem i
formował z proszku trzy linie.
– Na Boga, muszę wziąć niucha.
Nie odzywałem się. W boazerii za jego placami widniały
drzwi do gabinetu Kota Gracza.
– Mam teraz przeprawę z panną Hobart – Zrobił przerwę
pomiędzy kolejnymi pociągnięciami nosem. – To się nie
rozejdzie po kościach, wiesz? Ona zażąda szczegółowego
raportu. Od groma roboty, a ja całą winą obciążę ciebie. O
mało się nie obudziła. Zdajesz sobie sprawę z konsekwencji
przebudzenia panny Hobart? Przed nadejściem właściwego
czasu? No, zdajesz sobie? Wiedz wiec, że to nie do
pomyślenia. Wylecielibyśmy wszyscy z roboty. Z tobą
włącznie, panie Skrybo...
Podniósł na mnie wzrok.
– Sir... pan płacze...?
Nie wiedziałem, co robię. Czułem tylko nieznośny ból w
plecach. Ogarniała mnie słabość, i pokój lekko się kołysał.
– Zaraz... czy mogę... – Wąchający Generał podniósł się
zza biurka, w dłoni trzymał chusteczkę higieniczną. Nie
wiem, jak wyglądałem, ale Generał zatrzymał się w pół
kroku. – Boże... pan jest ranny... pan pozwoli, że...
– Wszystko w porządku, Generale. Chciałbym się tylko
zobaczyć z Kotem, jeśli można.
– Ależ naturalnie, sir. Nogi zaczynały się pode mną
uginać. Ale drzwi gabinetu stały już otworem. W progu
oczekiwał mnie Kot Gracz.
Część czwarta
Dzień bez końca
“A czasami, ale tylko czasami...".
Życie pełne niespodzianek
Na ścianie przede mną wisi przypięta pinezką karta z
głupcem. Srebrne piórko wróciło do szafki Kota.
W pokoju tym znajduje się tysiąc obiektów, a ja jestem
jednym z nich; żyję pośród przedmiotów i podarunków.
Spisuję to wszystko na zabytkowym edytorze tekstu;
desperacka wymiana na desperackie piórko.
Kot siedzi w swoim fotelu, popija wino, pracuje nad
materiałem do przyszłotygodniowego numeru. Lubi pisać
piórem maczanym w kałamarzu; przyszłość pod rękę z
przeszłością.
Mam obecnie czterdzieści jeden lat. Czuję się na jakieś
dwadzieścia pięć. I na tyleż wyglądam. Życie w Wurtcie
rzeczywiście spowalnia tempo zmian. Bóg raczy wiedzieć, w
jakim wieku jest Kot Gracz. Wygląda na pięćdziesiątkę.
Dwadzieścia lat.
Dwadzieścia lat upłynęło od dnia, kiedy Mandy po raz
pierwszy wyszła z całodobowej Wurtciarni. Czy nadal
istnieją te przybytki? Nie jestem na bieżąco z życiem. Z
realnym życiem. Jasne, Kot opowiada mi o nim od czasu do
czasu. Jak to Des i Skierka mieszkają gdzieś wspólnie.
Wychowują dziecko. Tak, tak. Des, wychodząc z Żółci, była
już ciężarna. Ciężarna od mniej więcej pięciu godzin. Kot
Gracz twierdzi, że to moje dziecko, spłodzone w pół drogi
pomiędzy Wurtem a rzeczywistością; kiedy Desdemona była
w Igiełce, a my kochaliśmy się bez zabezpieczenia na
katolickim łożu. Nie wiem, czy to możliwe. Nie wiem, co jest,
a co nie jest możliwe. Kot mówi, że to pierwszy taki
przypadek; zapłodnienie jednej kobiety podczas kochania się
z inną. Twierdzi, że to nieźle jak na faceta, któremu nie bar-
dzo wychodziło z kobietami.
Sam nie wiem.
Das Uberpies już się starzeje, jak to człekopsy; jest
jakąś szyszką w przemyśle muzycznym do spółki z Dingo
Zadkiem. Bridget jakoś się nie udziela. Kot nie zdołał
natrafić na żaden jej ślad. Pewnie zaszyła się gdzieś i czeka
na zaistnienie. Igiełka i Barnie rozstali się. Nie wiem, co się
dzieje z szefem. Igiełka jest już za stara, by grać w
pornopiórkach, a więc jej nie widuję. Może powinienem się
dowiedzieć, gdzie przebywa, co robi. Kot zabrał mnie ze sobą
parę razy za drzwi numer pięć. Przechadzaliśmy się kilka
godzin pod rękę, niewidzialni, szukając tematów do
scenariuszy. Kot to uwielbia. Ja nie wiem... te wszystkie
cukierkowate scenki jakoś do mnie nie przemawiają,
sprawiają, że czuję się jak duch.
Czasami proszę Wąchającego Generała o dostęp do
drzwi; błękitnych albo czarnych. Popularność zdobywa teraz
ta nowa aktoreczka. Jej piórkowy pseudonim brzmi
Kwiatuszek. Ma dwadzieścia lat i jest bardzo dobra w tym, co
robi, pełna Wurta. Kwiatuszek jest naturalna. Bardzo
przypomina Desdemonę, trochę też mnie. Zdobędzie sławę.
Sam nie wiem. Po prostu nie wiem.
Czasami przechodzę przez drzwi numer trzy do
Różowego świata. Tylko po to, by pozbyć się pewnych uczuć.
Kot Gracz robi to samo. Odwiedza fabuły, w których można
spotkać chłopców i marynarzy. Może już przed laty
powinienem się zorientować. Do mnie się nie przystawia.
Traktuje mnie jak brata.
Może już wie; ja zawsze będę czekał.
Zastanawiam się czasami, dlaczego trzyma mnie przy
sobie. Owszem, pomagam mu w redagowaniu magazynu,
czasami, naśladując jego styl, pisuję recenzje. Podejrzewam,
że on czegoś mnie uczy.
Co jeszcze?
Nic mi nie wiadomo o suce Kani. Lubię sobie
wyobrażać, że przez lata wałęsała się po ulicach z jakąś
sforą, a potem zginęła w akcji. To dobra historia.
A czasami, ale tylko czasami...
Przechodzę przez jakieś błękitne albo czarne drzwi i
spotykam tam pewną kobietę biorącą to samo piórko. Ma
najpiękniejsze oczy i smoka wytatuowanego na lewym
ramieniu. Łączymy na jakiś czas swoje siły i wspólnie
zmagamy się z grą jak eksperci, zawsze wygrywając, nigdy
nie przegrywając. Ma trzydzieści dziewięć lat. Ja
dwadzieścia pięć. Nie zdarza się to często. Przypuszczam, że
musi ją deprymować ta rosnąca różnica wieku.
Wiem od Kota, że ona ma teraz nowego mężczyznę w
realnym świecie. No i dobrze. Jakoś przeżyję.
Jej rany zagoiły się; moje również.
Podejrzewam, że zawsze kochałem Desdemonę bardziej
niż ona mnie. I dlatego jej pozostanie tutaj byłoby zdradą,
zdradą życia.
Co jeszcze?
Nakręcono wreszcie piórko Kaskaderzy. Była to trudna
Żółć, a pieniądze przydają się na przekupywanie od czasu do
czasu Generała, żeby przepuścił mnie przez drzwi, których
nie powinienem przekraczać.
To Kot nakłonił mnie do spisania tych wspomnień. Nie
wiem jeszcze, jaki nadam im tytuł. Na pewno nie Kaskaderzy.
Może będzie to moje imię albo jakieś odwołanie do tego,
czym jestem. Czym się stałem.
Może czytacie je w tej chwili.
A może bierzecie piórko.
Albo może jesteście w piórku i wydaje się wam, że
czytacie powieść, nie wiedząc, że...
Nieważne.
Gra wkrótce się skończy.
Jeszcze tylko jeden epizod...
A potem koniec.
Stara pani
Przed kilkoma godzinami Kot Gracz zabrał mnie na
spotkanie z Wąchającym Generałem i poprosiliśmy o dostęp
do drzwi numer osiem.
CZY TO ABY ROZSĄDNE, SIR?
– Myślę, że tak. Przepuść nas.
JEDNĄ CHWILECZKĘ... NO... MAM...
Znaleźliśmy się w wielkiej sypialni. Pomieszczenie
skąpane było w ciemnościach. Nic nie widziałem.
– Poczekajmy, aż oczy ci przywykną – wyszeptał Kot.
No więc czekałem. Trwało to ze dwie minuty. A nawet
po ich upływie mrok rozjaśnił się zaledwie do mdłej
ciemnofioletowej poświaty. Łoże otaczały jakieś kształty, ale
były oblane zbyt gęstymi cieniami, by dało się je
zidentyfikować; tylko samo łoże widziałem wyraźnie. Było
to staromodne łoże z baldachimem na czterech słupkach,
zasłane pożółkłą pościelą i pokryte warstwą kurzu. Na łóżku
leżał jakiś kształt, wypiętrzający kołdrę w mały wzgórek.
Podszedłem bliżej i ujrzałem spoczywającą na poduszkach
głowę. Była to stara, stareńka pani o twarzy, którą tysiące
zmarszczek poryły w doliny wieku.
– To jest panna Hobart? – spytałem.
– Bądź ostrożny. Nie wolno nam jej obudzić. Zniżyłem
głos do szeptu.
– Ile ma lat?
– Setki.
Nie mogłem oderwać od niej oczu, a kiedy przemówiła,
jej słowa zaszemrały mi w głowie poszeptem najlżejszego
oddechu.
– Dobry wieczór, miły panie.
Jej twarz pozostała nieruchoma, nieruchome pozostały
jej usta, jej zamknięte oczy, jej pomarszczone czoło. Kot
delikatnie tracił mnie w ramię. Powiedziałem wiec do niej
cicho:
– Dobry wieczór... panno Hobart.
Jej twarz stanowiła kompozycję cieni. Przestawałem
słyszeć jej oddech.
– To właśnie będzie twoim zajęciem, Skrybo. Kiedy ja
się skończę. Obejrzałem się na Kota Gracza, ale w
panującym mroku ledwie go widziałem.
– Jak to, skończysz się?
– Nic nie trwa wiecznie.
– Nawet w Wurtcie?
– Nawet w Wurtcie.
– Co miałbym robić?
– Dbać o to, żeby się nie obudziła. Jeszcze nie pora.
– Co by się stało?
– Jesteśmy tam wszyscy, Skrybo. W głowie panny
Hobart. Cały Wurt. Tam się to wszystko zaczęło. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Zachowuj się cicho. Zachowuj się bardzo, ale to
bardzo cicho.
–
Dobrze. Dobrze...
–
...chłopiec wysuwa piórko z ust.