Noon Jeff Pylki

Jeff Noon




Pyłki


(Przekład: Jacek Manicki)







Dla Julie




John Barleycorn



Kiedyś z zachodu gości trzech przyszło

Na szczęścia licząc łut,

I tych trzech gości wnet uradziło:

John Barleycorn kaput.

Pługiem i broną go katowali,

Ogromny był ich trud,

I tych trzech gości w końcu orzekło:

John Barleycorn już trup.

Przeleżał w ziemi czas dosyć długi,

Aż przyszły dżdżyste dni,

I mały sir John znów podniósł łepek,

W gęby się zaśmiał trzy.

Wściekli za ostre kosy porwali,

By z nóg go zaraz ściąć,

Potem z widłami wraz nań natarli,

By odwet na nim wziąć.

W końcu młócić go jęli

I bili ile sił,

Lecz ból największy młynarz mu zadał,

Co zmielił go na pył.

I mały sir John w kufelku piwa

I w szklaneczce whisky,

Tam mały sir John na koniec dowiódł,

Że jest najtęższym z nich.


(anonim)







Kichnięcie:

7 maja

Niedziela 6.19 rano

Aaaaaapśśśśśśśsik



Wyjątek z „Wojen lusterkowych” R.B. Tshimosy


Niewielu dziś wątpi, że jednym z najważniejszych dokonań ubiegłego wieku było opracowanie metody rejestracji marzeń sennych na nośniku wielokrotnego odtwarzania - taśmie biomagnetycznej powleczonej cieczą o nazwie Fantasm. To wyzwolenie psyche w jej najbardziej zaawansowanej postaci nazwano Wurtem. Poprzez bramy Wurta ludzie mogli odwiedzać do woli własne marzenia senne albo, co niosło za sobą większe ryzyko, czyjeś sny.

Przyjmuje się powszechnie, że to „przejście pomiędzy rzeczywistością a snem” pierwsza otworzyła antropomorfolog ,,Panna Hobart”, ale faktyczne pochodzenie Wurta i metody przedostawania się tam istot ludzkich (za pośrednictwem „piórek snu” wsuwanych w usta) pozostanie na zawsze owiane mgiełką tajemnicy.

Ów frustrujący brak wiedzy na ten temat wynika w znacznej mierze z samej natury Wurta, ponieważ „świat marzeń sennych” bardzo szybko zaczął żyć własnym życiem. Ludzie z Ziemi, poza nielicznymi wyjątkami, z początku nie zdawali sobie sprawy z tego aspektu odkrycia. To właśnie ów „autokreatywny” atrybut świata Wurta doprowadził w końcu do szeregu bitew, które nazywamy teraz „Wojnami lusterkowymi”. W niniejszej książce spróbujemy prześledzić chłodnym okiem te straszne wojny pomiędzy snem a jawą, konflikt, w którym, zanim w końcu wyłoniony został zwycięzca, obie strony poniosły niepowetowane straty.

Wszystkie wielkie teorie prowadzenia wojen sprowadzają się w zasadzie do manifestacji zaborczości. I tak istoty ze snu, rosnąc w siłę, zaczęły patrzeć z góry na tych, którzy o nich śnili, i nazywać ich pogardliwie „bajarzami” z planety Ziemia. Doszło do tego, że istoty ze snu postrzegają obecnie swe urojone królestwo jako odrębny świat i nazywają go Planetą Wurt. „Wurtualni” dążą do niezawisłości.

W barierze, która oddziela sen od rzeczywistości, istniał jeden szczególnie słaby punkt umiejscowiony w psychicznej aurze spowijającej Manchester, tonące w strugach deszczu miasto w południowo-zachodniej Singlii (którą w tamtych prymitywnych czasach nazywano Anglią). To w tym legendarnym mieście miał miejsce incydent nazywany obecnie Zapyleniem. Uważa się powszechnie, że była to jedna z pierwszych potyczek w Wojnach lusterkowych...




Poniedziałek 1 maja


Ojciec powiedział mi kiedyś, że żyć będę tyle lat, ile ziarenek piasku zdołam pomieścić w garści. W konsekwencji dożyłam tak sędziwego wieku, że teraz, kiedy moje wyniszczone przez czas ciało złożyła niemoc, pozostał mi tylko głos - to Widmo, to pragnienie opowiadania.

Nazywam się Jones. Proste nazwisko nie pasujące do imienia, które na chrzcie nadał mi ojciec - Sybilla. Sybilla Jones. Urodziłam się z przekleństwem Upośledzenia, co oznacza, że nie byłam zdolna do snucia marzeń sennych. Wyobraźcie sobie życie bez snów w czasach, kiedy cały świat uzależniony był od piórek Wurta, tego wspólnego snu. Stan Upośledzenia to wada genetyczna; na dolegliwość tę cierpieć będzie zawsze sześć procent populacji. Ci, którzy śnili, nazywali nas Dodo, bezpiórymi ptakami. W młodości często wyobrażałam sobie tę Dodo-cząstkę siebie: raz jako rzekę ciemnej, sterylnej cieczy płynącą mymi żyłami, kiedy indziej jako czarnego, wygłodniałego żuka mieszkającego w brzuchu i żerującego na moich wykluwających się snach.

Było to moje przekleństwo. Bramy Krainy Czarów były przede mną zamknięte.

Wybawienie stanowił dar Widma, który umożliwiał mi dostęp do myśli innych osób. Byłam telepatką, potrafiłam czytać w umysłach, ale życie swoje przeżywałam w jednej odsłonie. Sto pięćdziesiąt dwa lata przeżyłam w tym stanie, a piasek wciśnie się wszędzie. Zapcha każdy otwór. Złożona mapa mózgu z czasem staje się ogrodem ruchomych piasków.

Nie zawsze tak było.

Kiedyś byłam młoda i piękna, bez przerwy spragniona - czy to krwi, czy miłości, czy alkoholu - to bez znaczenia. Ujmijmy to tak: rekompensowałam sobie brak snów. Gorliwie poddawałam się burzy hormonów, dobrowolnie składałam siebie w ofierze biologii. Ale, niestety, piasek przypomniał sobie o mnie wcześniej niż o większości i zestarzałam się przedwcześnie - z tego powodu opuścił mnie mąż, opuściła córka - i w końcu pozostała mi tylko pasja egzekwowania jakiejś bliżej nieokreślonej sprawiedliwości. Zostałam Widmogliną w Policji miasta Manchester, użyczając swoich telepatycznych zdolności w dochodzeniach, jakie prowadzili. I w tamtym okresie wszystko wydawało mi się porządnie i zgrabnie poukładane; moje życie stało się długą krucjatą przeciwko zbrodni i występkowi, a gdzieś pod powierzchnią ryczała rzeka alkoholu, tytoniowego dymu i samotności. Dobrze się czułam w tym przeciwstawnym układzie.

Wkrótce jednak to wszystko miało pójść w rozsypkę.

Chcę ci opowiedzieć tę historię, moja córko, historię z okruchów zebranych w Manchesterze: kwiatów i psów, i snów, i strzaskanych map miłości. Chyba już pora. Twoja matka, ta kobieta z piasku, którą się stałam, niedługo umrze. Słuchaj pilnie, proszę. Oto moje dzieje, twoje dzieje; dzieje mojego Widma, twojego Widma; oto moje życie dryfującego powietrza, moja książka, moja księga Sybilli...


***


Kojot jest najlepszym kierowcą czarnej taksówki wszechczasów. Przewiózł więcej osób dalej, szybciej, do dziwniejszych miejsc, w osobliwszych porach, rzadziej wdając się w awantury, rzadziej zachlapując sobie gównem przednią szybę, rzadziej błądząc, rzadziej dokładając do kursu, biorąc udział w mniejszej liczbie wypadków, zbierając mniej skarg, częściej jeżdżąc na skróty i zakazanymi drogami, i inkasując więcej ran, które o tym wszystkim świadczą, niż jakikolwiek inny kierowca potrafi sobie wyobrazić.

Jest za dwie minuty czwarta nad ranem, l maja, a świat wokół niego to jeden wielki trzepot; czarne ptaki o smolistych skrzydłach, czarne pola i zasłonięty księżyc. Do tego zanosi się na deszcz. Na ulewę. Nic to; Kojot jest wytrawnym psem kierowcą i ślini się teraz na samą myśl o jakimś tłustym kąsku, jakimś złotym kursie, jakimś soczystym zastrzyku gotówki.

Tłusty kąsek i gotówka; bliźniacze marzenia, sposób na spłacenie długów.

Bóg świadkiem, że Kojot ma tych ostatnich co nie miara. Wisi bankowi, wisi sądowi, wisi małej dziewczynce, która mieszka przy tej samej co on ulicy. Uznaje ją za swoją córeczkę, słodkie stworzonko, z którym widuje się od czasu do czasu i którego matka - była żona Kojota - wciąż suszy mu głowę o alimenty. Kojot nie ma nic przeciwko ich płaceniu, nawet lubi je płacić; rzecz w tym, że mu się ostatnio nie przelewa.

Każdy, wszędzie - wszyscy chcieliby pieniędzy.

Kojot też. Nie za wiele. Tak w sam raz. W sam raz, by starczyło na spłacenie długów i zostało jeszcze troszkę dla niego. Ma pomysł. Umyślił sobie, że któregoś pięknego dnia przeniesie się do słonecznego Sielankowa. Założy tam małą firmę taksówkarską, będzie siedział w kantorze, patrzył, jak do jego systemu wpływa strumyk forsy ze zrealizowanych kursów. Dla odmiany chce pożyć jak panisko. Po raz pierwszy od lat Kojot znowu zaczął myśleć o przyszłości. Gdyby tak tylko dało się zebrać mały kapitalik, powygrzebywać te zakopane kości. Ślubował sobie, że już nigdy nie wróci do Czeluści, ale to rzadka okazja na podłapanie dobrego kursu.

Teraz Kojot czeka na ten tłusty, soczysty kurs, który zamówiono u niego przed dwoma dniami, podając porę i miejsce z dokładnością do ostatniej cyfry po przecinku; kurs, za który opłatę zainkasuje w punkcie docelowym. Wie, że większość zawodowych kierowców żąda zapłaty z góry, ale Kojot jest staroświecki. Dlatego jeździ czarną taksówką. Ma nawet zainstalowany i sprawny taksometr. Naturalnie, odpowiednio podrasowany według własnego pomysłu, ale było nie było taksometr - nikt już ich nie używa. Kojot jest unikalny i dumny z tego. Z tym że ta unikalność skazuje po jakimś czasie na samotność.

Z deski rozdzielczej mruga do niego cyfrowy zegar. Jest 4.02 nad ranem. Klient się spóźnia. Nad gruntową drogą przez moczary, na poboczu której parkuje, gromadzą się brzemienne chmury, wyglądają jak zapowiedź wilgotnego snu, a pasażera wciąż ani widu, ani słychu. Kojot zaczyna się niepokoić. Nie z powodu tego wiszącego w powietrzu deszczu; Kojot jeździł już w huraganach. Nie z powodu tych ciemności dookoła. Nawet lubi ciemności. Większość kursów, jakie teraz bierze, jest wysoce nielegalna, a co za tym idzie, im ciemniej, tym lepiej. Chodzi o to, że wielkimi krokami zbliża się świt i jeśli pasażer wkrótce się nie zjawi, to Kojotowi nie pozostanie nic innego, jak zrezygnować z kursu. Czas jest największym wrogiem Kojota. Czas to coś, w czym żyje światło dzienne, a z nim gliniarze; siedzą nabździani i zajadli, tylko czekają aż jakiś pies-Odszczepieniec, taki jak Kojot, złamie przepisy. Kojot łamał już przepisy - całe jego życie to łamanie przepisów, taką ma życiową misję - ale jak przyłapano go na tym pewnego pięknego dnia, to do tej pory płaci raty mandatu. Chce spłacić ten mandat - ta jego ludzka połowa chce. Jednak wolałby uniknąć powtórki. Sęk w tym, że po prostu nie potrafi skończyć z łamaniem przepisów. Ten dalmatyńczyk, który w nim tkwi, nie potrafi.

Kojot jest stworzeniem pół-na-pół.

Hartuje niedopałek papierosa marki Napalm w popielniczce wmontowanej w deskę rozdzielczą, wyciąga ze schowka nową paczkę, wysiada z taksówki, rozrywa pazurami hermetyczną foliową koszulkę, przypala sobie następnego szluga, opiera się o swoją gablotę i obserwuje przez chwilę taniec chmur. W zalegającym mroku moczary zdają się poruszać. Kojot czuje się nieswojo; jest jedynym człekopsem w promieniu wielu mil, a wokół niego, na przykrytych nocą polach, zbierają się Zombi. Wie, że moczary Czeluści należą do tych półmartwych potworów, ale tak to już jest z wielkimi kursami. Czy najlepszy pies kierowca zaprzepaści taką okazję? Ciarki przebiegają mu po grzbiecie i nagle czuje, że te martwe pola to za wiele jak dla niego; pragnie ludzkiego towarzystwa, chce słyszeć jakieś głosy. Sięga do wnętrza gabloty, przekręca kluczyk w stacyjce, włącza radio. Ma je, jak zwykle, nastrojone na stację FM Pies National. Te ugłaskane skamlania wydawane przez Psidżejów i płyty, które puszczają, te cukierkowate piosenki w wykonaniu człekosuń nie współgrają z jego obecnym nastrojem. Jemu chodzi o coś bardziej ludzkiego, coś, co przemówi do ludzkiej połowy jego duszy. Wsuwa się po pas przez otwarte okno i przestraja radio na stację Radio YaYa. Cichnące tony starej piosenki przechodzą w głos głęboki, powolny i suchy, jak ziemia, na której stoi teraz Kojot...

Przypomnieliśmy sobie kawałek »John Barleycorn Must Die« grupy The Traffic, wspaniały, folk-rockowy pean na cześć odradzającego się ducha Matki Ziemi z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego. To był rok, i ta genialna partia fletu - chyba się ze mną zgodzicie, wiara? Słuchacie swojego wiernego Gumbo, który rozpoczyna ten nowy dzionek, l maja, dzień płodności, życzeniem, by poczciwy John Barleycorn (Jan Jęczmień, w slangu - whisky) dalej nam wschodził. Niech tylko trzyma swoje pylące paluchy z dala od tego starego hipisowskiego nochala. Mamy cztery po czwartej i na dziś zapowiadane jest średnie stężenie pyłków, utrzymujące się na stałym poziomie czterdziestu dziewięciu ziarenek na metr sześcienny. To pierwszy dzień sezonu kichaczkowego, a więc Gumbo YaYa życzy wszystkim swoim słuchaczom suchej i drożnej pary nozdrzy. W tej godzinie Wanita-Wanita z oficjalnym serwisem informacyjnym plus wszystko to, co Władze chcą przed wami zataić. Przecież za to kochacie swojego Gumbo. A teraz gorący twist z sześćdziesiątego szóstego, Jimi Hendrbc Experience i »Are You Experienced«. Poszalej dla mnie po gryfie, Jimi... YaYa!”.

Może być. Ostre dźwięki wydobywane z gitary sprawiają, że Kojotowi chce się wyć. Gumbo YaYa jest Didżejem piratem i puszcza wybór klasyki z lat sześćdziesiątych przeplatany tajnymi informacjami podprowadzonymi z policyjnych banków danych. Wszystko to nadawane jest z jakiegoś nieznanego miejsca w Manchesterze. Gumbo YaYa to zdeklarowany anarchista, za nic mający wszelką władzę, i Kojot wietrzy w nim bratnią duszę. Kojot zostawia grające radio i włącza reflektory taksówki. Wycinają w powietrzu dwa zdychające, żółte kanały, wyłuskując z ciemności ogromny, ale uschnięty dąb. Kojot zaciąga się głęboko papierosem, czyta reklamę na nowo otwartej paczce: PALENIE TYTONIU PRZYDAJE CI KLASY - KONSULTANT DO SPRAW WIZERUNKU JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI. Zdobywa się na przelotny uśmieszek, by utrzymać na wodzy strach, i znowu spogląda na chmury.

Kojot kocha deszcz. Kojarzy mu się z ulicami Manchesteru. I kocha swoje napalmy. Ale najbardziej kocha swoją czarną taksówkę.

Teraz nie da się już wyżyć z tych taksówek, nie da się, od kiedy na scenie pojawiły się Xtaryfy. Xtaryfy! Te superszybkie pojazdy nafaszerowane komputerami-bajerami, całe opancerzone, w żółto-czarnych barwach. Zaprojektowane przez księgowych, prowadzone przez przygłupów. Xtaryfy są teraz niepodzielnymi Rycerzami Jezdni i krąży o nich tysiąc plotek. Kojot wierzy w większość z tych plotek. Na przykład w to, że kierowcom Xtaryf odsysa się całe dotychczasowe doświadczenie życiowe, a w zamian wszczepia robo-implanty i wprogramowuje bezbłędną znajomość ulic. I w to, że nad całym systemem kontrole sprawuje jakiś tajemniczy taryfo-stwór nazywający siebie Columbusem. I w to, że te Xtaryfy mają z przodu, tuż przy reflektorach, zamontowane działka. I w to, iż ich kierowcy mają jakiś dar przewidywania i wiedzą, że klient będzie potrzebował taksówki, zanim temu przyjdzie do głowy, by ją wezwać. Ilekroć ktoś zamawiał teraz taksówkę, miał zagwarantowane, że w ciągu minuty podjedzie Xtaryfa.

A nie Kojot. On jest prawdziwym antykiem. Boże, jak on nienawidzi tych Xtaryfiarzy.

Wdeptuje peta w ziemię. Natychmiast przypala sobie następnego papierosa, bo w tym momencie przypomina mu się Boda. Boda jest kierowcą Xtaryfy. Kojot spotykają od przypadku do przypadku w całodobowych kafejkach. Rozmawiają. Kojot zmuszony jest odszczekać swoją opinię o Xtaryfiarzach - Boda w jego oczach lśni. Jest czystej wody diamentem, klejnotem, jakiego zawsze szukał. Kojota zachwyciła jej osobowość, zwłaszcza po tym, jak mu zaśpiewała, gdy kiedyś siedzieli w nocnym barze. Jej przydymiony głos powodował, że zjeżyła mu się sierść na grzbiecie. Przegadali wtedy calutką noc - kiedy wychodzili z baru, gasły już uliczne latarnie - i Kojot odnosił wrażenie, że ta Xtaryfiara trafia wprost do jego umysłu, że mówi do niego bez pomocy słów, że nie ukryje się przed nią żaden z jego sekretów. Przyszło mu do głowy, że może to jedna z tych osławionych Widmodziewczyn, ale wolał nie pytać. Czyż psy i Widmodziewczyny nie są zaprzysiężonymi wrogami? Czyż Xtaryfiarze nie żyją w zamkniętym kręgu Xtaryfowego Roju? Dlaczego więc ta olśniewająca istota z nim rozmawia? I dlaczego ślady Widma muskają umysł Kojota? Xtaryfiarze usunięto by z pewnością tego rodzaju uboczne emocje, a on, kiedy rozmawiali, widział w jej oczach strach, jakby postępowała wbrew jakiemuś wewnętrznemu, ukrytemu kodowi. Tak więc Kojot wolał trzymać w tym względzie kufę na kłódkę i raczyć ją opowiadaniem o swoich przygodach na czarnej taksówce. Boda była zachwycona; obiecała, że odstąpi mu czasem jakiś kurs zbyt nielegalny dla Xtaryf. Xtaryfy nie mogły operować poza granicami miasta.

I dlatego właśnie Kojot sterczy teraz na tym wygwizdowie i czeka w szarzejących ciemnościach na klienta. Zadzwonił pod numer, który podała mu Boda. Ponury głos w słuchawce poinstruował go: Dojedziesz do Latającej Świni, miniesz ją, skręcisz w lewo w drugą z kolei gruntową drogę. Przejedziesz nią trzysta jardów aż do uschniętego drzewa. Bądź tam o czwartej nad ranem. Czekaj piętnaście minut. Jeśli nikt się nie zjawi, odjedź. Zapamiętałeś?

Zapamiętał. No i zapuszcza tu teraz korzenie, a wielkimi krokami, w pomarańczowej minisukience zbliża się brzask. Dlaczego Boda była dla niego taka dobra? Kojot nie ma na to odpowiedzi. Od wieków nie zaznał dobroci. Dlaczego akurat teraz? Jak miał okazać swoją wdzięczność? Podziękował jej tylko pocałunkiem i pojechał we wskazane miejsce. Ale ten pocałunek coś w nim rozniecił, skojarzył mu dawno minione, stare dobre czasy i czasy, które dopiero nadejdą, z licznikiem mil swojej czarnej taksówki; z drogami, którymi już jeździł, i tymi, którymi dopiero pojedzie.

Jakiś szmer po prawej, poza zasięgiem reflektorów. Obraca głowę, patrzy, ale nic nie widzi, tylko wyschnięte trawy falują ospale pośród nocy niczym obrzmiałe jęzory. Bierze głęboki wdech, tak jakby chciał wciągnąć cały ten krajobraz w nozdrza Odróżnia ozonowy bas deszczowych chmur i jakąś wysoką, sopranową nutę, której nie rozpoznaje. Ale to nic groźnego, nic ludzkiego ani półludzkiego. Jeszcze nie.

Opiera się o drzwiczki od strony kierowcy i ze szlugiem w kąciku warg słucha Gumbo YaYa zapowiadającego następne nagranie, obserwuje coraz cięższe chmury i myśli o swojej córeczce, i o kierowcy Bodzie, i o uciekającym czasie, i o tym, jak dla niego i całej reszty wszystko się kończy, i o swoich robiących wielką kasę tak zwanych przyjaciołach. Chyba że dojdzie do skutku ten pierdzielony kurs!

Wypala napalma do samego filtra, odrzuca go. Pet jarzy się przez chwilę, oświetlając maleńki skrawek ziemi. Ziemia jest tu o krok od śmierci, od kiedy spadła Zła Krew. Poważne gazety nazywały ją Thanatosem. Te mniej poważne Kuternogą, Ramolem albo Wapniakiem. Jezu! Czy to ważne, jak to nazwali? Świat poza obrębem miast jest teraz pustynią snów. W tej odległości od miasta pada mniej więcej raz na sześć miesięcy i krążą opinie, że w tych strefach porobiły się w świecie jakieś dziury. Zdajcie się na Kojota, on podejmie się przejechać przez to wszystko pogrążonymi w ciemnościach drogami, może nawet z podejrzanymi pasażerami na pokładzie. Znaczy się, jeśli ci w ogóle się pojawią. Jest już 4.10, a ich wciąż nie widać. Czasami Kojot podejrzewa, że Manchester jest ostatnim miejscem na ziemi, i dlatego tęskni teraz za jego mokrymi od deszczu ulicami. Przeklina fakt, że tu przyjechał; może czeka na próżno, może Boda go podpuściła? Może nie ma i nie było żadnego kursu? Jedyna forma transportu poruszająca się legalnie po Czeluści to wielkie, potworne ciężarówki korporacji Vaz International kursujące między miastami. W drodze na umówione miejsce mijał się dziś z jedną taką: z potężnym molochem naszpikowanym artylerią i reflektorami, z ryczącym stalowym zwiastunem śmierci, który, prąc poprzez noc, omal nie skasował Kojota razem z jego czarną taksówką. Tej drogi nie było nawet na oficjalnych mapach. Oczywiście, Kojot nie korzysta z oficjalnych map. On ma cały świat w głowie. Niczym pies obsikujący słupy ulicznych latarni zaznacza swoje terytorium, gdziekolwiek się znajdzie.

Kojot to chodząca mapa.

Wystawia pysk pod wiatr, węszy przez chwilę, czuje zapachy burzy, potem zerka na zegarek.

4.12.

Słońce pobudza do różowego migotania krawędzie jego świata. Nadciąga szybko dzień i jeśli Kojot w ciągu najbliższej godziny nie dotrze do miejsca przeznaczenia, to świt może go zastać pośród Czeluściolandii, wiozącego za darmola Zombi i innych odmieńców. Kiepska sprawa. Czy oni nie wiedzą, że czas to śmierć? Jeśli się z nim nie liczyć...

Coś wrzasnęło w oddali: straszliwy skowyt, wysoki i drażniący jak paproch w oku.

Kojot zapala któregoś z rzędu napalma, wciąga dym głęboko w płuca i spogląda na moczary, wypatrując pasożytów. Jedni nazywają je Zombi, inni Duchami, jeszcze inni Półżywymi. Jak większość stworów współczesnego świata mają wiele nazw. I żyją w Czeluści, ale nie z własnego wyboru. Surowe przepisy zabraniają im wstępu do miasteczek i miast. Ich siedliskiem stały się wiec te wysuszone połacie smaganej wiatrem skały i ziemi. Ale ciągnie ich do ludzi i rzadko który przejeżdżający tędy samochód ma realną szansę wrócić ze swoim nielegalnym ładunkiem do domu. Kojot specjalnie się tym nie przejmuje. Ma w sobie sporo z psa, a pies, jeśli ma dobry dzień, jest w stanie poradzić sobie z Zombi. Lepiej jednak trzymać oczy i nozdrza otwarte.

Znowu spogląda na zegarek. 4.15. Słońce wschodzi już na całego, biegnie skrajem nocy. Może pora machnąć łapą na kurs? Przecież powiedzieli, że ma tu czekać do 4.15, a potem się zwijać, nie? No i zaczyna kropić. Takie już szczęście Kojota. Pada dwa razy do roku, i on, a jakże, moknie. A nie jest to deszcz taki jak w Manchesterze, to istny potop gęstej cieczy; zanosi się na to, że lunie jak z cebra. Znowu krzyk z ciemności. Tu kończy się tolerancja młodego człekopsa na te mrożące krew w żyłach nocne wrzaski. Kojot sięga łapą do klamki, pociąga...

Ale chwila... nastaw ucha, węsz. Właśnie teraz, na samej krawędzi nowego dnia... wyczuwa woń kwiatów.

Kwiaty?! W tym rejonie świata? Na moczarach? To bez sensu. Nic nie ma prawa wyrosnąć na tej stoczonej przez drobnoustroje, wyjałowionej glebie. Na te ziemie spadła Zła Krew.

Zaraz, co tak pachnie?

Petunia. Jaśmin. Rozmaryn. Pierwiosnek. I jeszcze parę innych przemieszanych ze sobą zapachów - jego zazwyczaj niezawodny zmysł węchu nie potrafi wyodrębnić poszczególnych składników. Kręci go w nosie. Kojot każdego roku, bez wyjątku, cierpi na katar sienny. Czyżby szły dla niego ciężkie czasy?

Na dębie szeleszczą liście. Coś ciemnego wsuwa się w pole widzenia Kojota. Cholera, przecież na tym drzewie nie było ani jednego listka. Kojot dałby sobie za to łapę uciąć. To co tak szeleści?

Z mgły wyłania się dwoje ludzi. Mężczyzna z dzieckiem. Mężczyzna taszczy wielki wór. Nie zalatuje od nich smrodem Zombi - to pierwsze spostrzeżenie Kojota. Pachną oboje ogrodem, rozbuchaną, ociekającą deszczem gęstwiną.

Dziecko ma na sobie bardzo długą kurtkę z kapturem nasuniętym na głowę. Kaptur jest ściągnięty mocno tasiemką; w mroku pod nim błyszczą tylko jasnoszmaragdowe oczy.

Kojot wie, że dziecko to dziewczynka, mniej więcej dziesięcio-, jedenastoletnia, u progu okresu dojrzewania Wie to po zapachu, zapachu młodej dziewczyny. Jest słodki i intensywny, odcina się zdecydowanie od kwaśnego, cierpkiego odoru deszczu. Strugi wody zlepiają Kojotowi sierść w mokrą zbitą masę. Kojot odnosi niepokojące wrażenie, że to ci ludzie przynoszą ze sobą deszcz. Woń kwiatów jest już bardzo silna. Wwierca się w nozdrza. Kojot kicha. Wgniata peta nogą w rozmiękłą breję, w którą zdążyła się już zmienić nawierzchnia gruntowej drogi, otwiera drzwiczki, wsuwa się za kierownicę, wyłącza starego dobrego Gumbo.

Kojot wie, gdzie jego miejsce.

Dziewczynka zajmuje miejsce z tyłu, sadowi się wygodnie na obciągniętej dermą kanapie. Mężczyzna łomocze pięścią w bagażnik, chce, żeby Kojot go otworzył. Kojot pociąga za dźwigienkę zwalniającą zatrzask kufra i czuje, jak taksówka przysiada z cichym sieknięciem pod ciężarem wora. Mężczyzna podchodzi do drzwiczek od strony Kojota. Twarz ma jak z sadzy.

- Odwieziesz ją - mówi. Jego głos przypomina Kojotowi kląskanie błocka udeptywanego w deszczowy dzień. - Wiesz dokąd?

Kojot nawet nie kiwa głową, jest zbyt zajęty wcieraniem sobie w nozdrza KichajStopera. Drugą, nie usmarowaną ręką włącza taksometr, łamie chorągiewkę. Tak w slangu dawnych taksiarzy określało się nastawienie wstępnej opłaty za kurs. Opuszczona zielona chorągiewka oznaczała niegdyś, że taksówka jest zajęta. Chorągiewki dawno już wyszły z użycia, ale Kojot nadal tak nazywa tę czynność; taki już z niego gość. Wyświetlacz taksometru rozjarza się zielenią: 3.80. Standardowa taryfa, jeden pasażer. Kojot wdusza przycisk opłaty dodatkowej za wór-bagaż. Dochodzi 0.60 za obciążenie. Teraz naciska guzik z literką C jak Czeluść, taksometr wyświetla bite 400.20, tyle wynosi opłata za wzięcie pasażera poza granicami miasta. Jeżdżenie przez Czeluść jest bardzo niebezpieczne i Kojot nie ma wątpliwości, że stawka wcale nie jest wygórowana.

- Manchester, Alexandra Park - mówi mężczyzna. - Zrozumiałeś? Kojot nie raczy odpowiedzieć.

Czarna taksówka to prawdziwa ślicznotka; posłuchajcie tylko gangu tego starego silnika! Kojot czuje, jak spływa na niego moc. Wiedza. Tak nazywają to kierowcy - Wiedza o wszystkich ulicach: gdzie ich szukać, na ile są niebezpieczne, co czai się tam we wszystkich mrocznych zakamarkach. Kojot już to sobie przyswaja.

Rusza. Czarne koła buksują, wyrzucają w powietrze chmury błota. Mężczyzna wisi dalej u drzwiczek, nie zdążył się puścić klamki. Jeszcze sobie krzywdę jakąś zrobi.

A kit mu w ślip.

4.22.

Dzień już wstał, za chwile zrobi się widno; teraz jeszcze trudniej będzie się prześlizgnąć przez posterunki Straży Miejskiej, gdzie przetrząsa się wszystkie powracające z trasy pojazdy w poszukiwaniu Zombi. Kojot będzie musiał ruszyć mózgownicą, może skorzysta z ukrytego przejścia przez Podgrodzie. Niewielu znalazłoby się mieszkańców miasta wiedzących tyle co Kojot o drogach prowadzących do Czeluści i z powrotem. Swego czasu brał przed kursem jakieś piórko Wurta; ławiej mu się na nim prowadziło. Ale szybko zauważył, że zaczyna się rozsypywać. Teraz Kojot jeździ jak go Pan Bóg stworzył, nie napiórkowany. Reflektory taksówki wyłuskują z mroku martwe drzewa i wypalone wraki samochodów. Kojot prowadzi jak istny Zombi, zdając się całkowicie na wiedzę o rzeczywistości i jej Widmie.

Zombi to przekleństwo każdego kierowcy. Kojot nasłuchał się w całodobowych kafejkach opowieści o samochodach odnajdywanych w jakichś zasyfionych rowach albo gdzieś w ciemnych zaułkach Manchesteru ze zwłokami kierowców siedzących w fotelach, zaciskających wciąż martwe dłonie na kierownicach. Różnie mówiono o stanie tych zwłok. Że powyrywano im wszystkie zęby. Że ich obcięte głowy leżały na przodzie maski niczym emblemat u rolls-royce'a „Spirit of Ecstasy”. Że ich genitalia wyławiano z baków. Kojot sam nie wie, w co wierzyć. On tylko chce, może i potrafi przewozić ludzi spod jednego adresu pod inny, czy to manchesterski, czy czeluściowy. I jest teraz w swoim żywiole, to jego ulubiona gra: realizować jakiś osobliwy kurs do Manchesteru, pędzić ku wąskiej szparze, która prowadzi na jakąś zapomnianą wiejską dróżkę, wiodącą z kolei z powrotem do normalności. Może tym razem jego marzenie się ziści i za następnym zakrętem czekać będzie Sielankowo. Byle tylko dojechać cało na miejsce.

4.41.

Zegar z deski rozdzielczej świeci jasną zielenią. Ta zieleń przypomina mu oczy pasażerki. Takie czyste. Obraca lekko głowę i pyta przez odrutowaną przegrodę:

- W jakiej sprawie do Manchesteru, panienko? - Pytanie to brzmi jak ciche warczenie, bo Kojot jest półpsem i tak też mówi, po ludzku, ale psim językiem.

Dziewczynka nie odpowiada.

- Masz dokument tożsamości? - jeszcze raz próbuje Kojot.

Bez odpowiedzi. Nieważne; Kojot i tak wie, że to nielegalny kurs.

- Dobrze się zapięłaś?

Znowu bez odpowiedzi. Ale obejrzawszy się, Kojot widzi, że pas bezpieczeństwa biegnie jak należy przez pierś dziewczynki.

- Pod psem pogoda - próbuje. - O tej porze roku? Dziewczynka naciąga kaptur kurtki głębiej na twarz.

No nic, rozmowna nie jest. Ale głos Kojota i tak będzie musiała znosić. Kojot lubi gawędzić z pasażerami.

- Jak masz na imię, mała? - pyta.

Chyba nie odpowie. Upływa pełne dziesięć sekund, albo coś koło tego, w końcu dziewczynka się odzywa:

- Możesz mi mówić Persefona. - Głosik ma słodki i lepki. Jak plaster miodu.

- Persefona. Ładne imię - mówi Kojot. Bez odpowiedzi.

Tylko cichy szept czarnych drzew po obu stronach drogi. Od czasu do czasu zza chmur wygląda niema gęba księżyca Ale słońce już wstaje i Kojot pędzi mu na spotkanie. Może tym razem Zombi mu odpuszczą; te półżywki nie cierpią dziennego światła Słyszy szum deszczu bijącego o przednią szybę. Z tyłu taksówki napływa woń kwiatów. Powietrze robi się od tego zawiesiste. Kojotowi zbiera się na prawdziwie potężne kichnięcie. Ten katar sienny mnie wykończy.

Wypatrując psimi oczami drogi wśród strug deszczu, przypomina sobie słodką twarz Body. Ta wizja przenosi go do jego mieszkanka w Fallowfield. I wtem przenika go dreszcz; staje mu dęba sierść na karku. Wie, że zaraz wydarzy się coś złego. Rozgląda się, sunie wzrokiem z prawa w lewo, wypatrując zagrożenia Nic nie widzi. I nagle z tyłu taksówki dolatuje głośne pacnięcie, a dziewczynka zaczyna piszczeć.

Kojot zerka we wsteczne lusterko, widzi tylko ciemność, dziewczynka odsuwa się od lewej bocznej szyby. Kojot obraca głowę, pociąga nosem, węszy, wyczuwa jakieś brzydkie zapachy. Nie rozumie, skąd się biorą.

- Co jest grane?! - woła. Dziewczynka dalej krzyczy. Kojot ogląda się przez ramię i w tym momencie wóz uderza w coś na drodze. Co to, kurwa, bylo? Błyskawiczny obrót głowy i Kojot patrzy znowu na wprost. Widzi tylko zbliżający się żywopłot. Przełącza się w tryb hiperpsa, płynnym ruchem skręca kierownicę i dostrzega przed sobą mrugające kocie oczy. Coś uderza w przednią szybę.

Jezu!

Ryło Zombi rozpłaszczone na szkle.

Ma ich już na gablocie dwóch, jednego na kufrze, drugiego na masce, i od smrodu półżycia chce mu się rzygać. Ten na masce wlepia w niego zachłanne oczy. Gębę ma popękaną i wystrzępioną, mokrą od deszczu, zwisają z niej czarne farfocle obłażącej skóry. W Kojota wpijają się przekrwione oczy pełne straszliwej żądzy zaspokojenia głodu. Dziewczynka na tylnej kanapie wydaje jakiś nieartykułowany odgłos. Pies kierowca wrzeszczy do niej, żeby trzymała się z dala od okna, ale ten z maski dosięgną! już palcem do klamki drzwiczek.

Trzeba bylo wziąć tego Wurta, durny kundlu!

Jedyny ratunek to jechać dalej, tak więc Kojot ciśnie gaz do dechy i świat po obu stronach taksówki zmienia się w rozmazane mroczne smugi. Ten z maski wciąż się trzyma, przyssał się jak pijawka. Wali teraz drugą ręką w szybę od strony kierowcy. Nie byłoby tak źle, gdyby nie miał w niej kamienia. Kojot skręca ostro w lewo, a zaraz potem w prawo i opada z powrotem na wszystkie cztery koła. Ale ten Zombi to wytrawny autostopowicz. Pod silnym uderzeniem kamulca szyba zarysowuje się pajęczyną pęknięć. Kolejne uderzenie i szyba idzie w drobny mak. Okruchy szkła wbijają się taxipsu w policzek. Nie czuje bólu, jeszcze go nie czuje, ogarnia go tylko nieprzeparta duma z tych skaleczeń. To szyba mojej taksówki, śmierdzielu z Czeluści rodem! Won od niej z tymi brudnymi tapskami! Kojot odciąga przycisk blokady, silnym kopniakiem otwiera drzwiczki i te odlatują z impetem w tył na dobrze naoliwionych zawiasach, porywając za sobą Zombi. Stwór uderza z łomotem o bok taksówki, drzwiczki odbijają się i wracają. Kojot znowu w nie kopie, ale paluchy półżywka nie puszczają klamki. Kojot zatrzaskuje drzwiczki. Przez wytłuczoną szybę do taksówki wsuwa się pokancerowana gęba Zombi. Tymczasem Kojot grzebie wolną ręką w schowku. Gdzie ja go, cholera, skitralem? Zombi rozwiera szczęki, będzie kąsał. Kolejny łomot, tym razem z tyłu. To drugi Zombi tłucze w tylną lewą szybę. Dziewczynka piszczy.

Zęby tego z maski ociekają gęstą śliną, do taksówki wsuwa się jego gnijący gabel; długie, od lat nie obcinane paznokcie orają wściekle, do krwi, psie ciało. Kojot znajduje wreszcie to, czego szukał, i podrywa łapę do twarzy Zombi. Przez ułamek sekundy spogląda głęboko w parę potwornych ślepi, potem naciska spust. Kieszonkowy pistolet wypala z pieszczącym ucho hukiem; z dłoni taxipsa tryska płomyczek ognia Gęsta, gorąca fontanna ciała Zombi rozpryskuje się ze skwierczeniem po twarzy Kojota Kojot rzuca pistolet na podłogę taksówki, rozwachlowuje dym przed złamanym nosem i widzi wpatrzone w siebie jedno załzawione oko. Drugie oko to zmielona masa krwi i żelatyny. Zombi, wywrzaskując swoją nienawiść, dalej trzyma się kurczowo ramy drzwiczek; jego osmalona morda dalej stara się dosięgnąć człekopsa.

Kojotowi pozostaje tylko jedno, kąsa i zaciska mocno szczęki...

Jezu! Będę się musiat po tym wszystkim wykąpać!

...na tym, co zostało z odrażającej twarzy Zombi. Czuje mięso w pysku i natychmiast spływa na niego poczucie błogiej satysfakcji, choć to, co oddziera teraz od kości, ma posmak śmierci. Na mniej więcej dwie sekundy Kojot staje się bez reszty psem i przegryza się gładko przez krew, ciało, ból, czas, wstrętny odór wstrętnego dnia wyjętego ze wstrętnego życia Opamiętuje się, kiedy do jego zepchniętego na drugi plan ja dociera ryk syreny. Rzut oka na drogę i na moment oślepiają go reflektory i strach, ale Kojot szybko bierze się w garść, już wie, jak to rozegrać. Rozwiera szczęki, wypuszczając szamoczącego się Zombi, skręca kierownicę, obraca cały świat w lewo, by usunąć się z drogi nadjeżdżającemu z przeciwka behemotowi, i kiedy ciężarówka korporacji Vaz mija go o włos, w precyzyjnie wybranym momencie wali łokciem w gębę Zombi. Stwór puszcza się taksówki i rozpłaszcza na pancernej burcie ciężarówki. Szerokiej drogi, Zombi-pomiocie.

Zerka we wsteczne lusterko. Szyję dziewczynki oplata ziemiste, blade ramię. Chroni ją trochę kaptur kurtki, ale to za mało, i Kojot widzi, że mała cierpi. Może powinien się zatrzymać, otworzyć drzwiczki, wysiąść i potraktować Zombi miotaczem płomieni tudzież swoimi słynnymi na cały świat szczękami? Albo załatwić go tak jak jego kolegę: odgryzieniem twarzy? Ale czy to rozsądnie się zatrzymywać? Kto wie, czy nie ma tu innych Zombi skorych do przejażdżki za frajer? A poza tym, czy ma na to czas? Słońce wschodzi, a jak tu się przedostać za dnia do Manchesteru z nielegalną pasażerką na pokładzie?

A to masz zgryz, stary?

I nagle z tylnej kanapy dolatuje rozdzierające wycie i Kojotowi przemyka przez myśl, że położył ten kurs, a to rani jego dumę; Kojot nigdy jeszcze nie stracił pasażera. Zerka ze ściśniętym sercem we wsteczne lusterko. Dziewczynka uśmiecha się do niego spod kaptura. Zombi wciąż ją trzyma, ale jego twarz to teraz krwawa miazga; wygląda na to, że dziewczynka coś mu zrobiła. Kojot nie może zrozumieć, co tam z tyłu zaszło, ale zapach kwiatów sprawia, że staje mu się to obojętne. Kicha raz po raz, nie może przestać, i myśli: Aleś sobie wybral porę na. kichanie.

- Dobra robota, mała - mówi do niej, ale nie otrzymuje odpowiedzi, słyszy tylko kojący skrzyp wycieraczek.

- Wszystko tam w porządku? - pyta W domyśle: Jak chcesz wypchnąć tego Zombi przez okno, to się nie krępuj, ale na mnie nie licz. Na tej drodze jest zbyt niebezpiecznie.

Pasażerka milczy. Kojot spogląda na zegar, który wskazuje 5.30; potem powiększa wskazanie taksometru o jeszcze jedną opłatę dodatkową, która ma pokryć koszt wytłuczonych szyb oraz wysiłek włożony w szamotaninę z dwoma Zombi. Licznik opłaty standardowej wybił już 18.40. Licznik opłaty dodatkowej wskazuje teraz 1275.60. Zombi kosztują. Kojot nie lubi się z nimi użerać, ale jeśli już trzeba, i jeśli wychodzi z tego zwycięsko, to cieszą go potem zarobione w ten sposób pieniądze; jego marzenie zaczyna nabierać realnych kształtów. Dostrzega we wstecznym lusterku, że pasażerka głaszcze Zombi po głowie jak domowe zwierzątko. Jezu! Co z tym dzieciakiem? Kogo ja wiozę? / co ona zrobiła temu Zombi? Dlaczego żywot najlepszego psa kierowcy musi być taki ciężki? l co mnie tak, ni z tego, ni z owego, podjarało?

Rzeczywiście, psu kierowcy stoi jak drąg. Czubek napiera na dolną część kierownicy z taką siłą, że Kojot mógłby prowadzić taksówkę bez trzymanki. To musi mieć coś wspólnego z zapachem, jaki ona wydziela, głaszcząc tego martwego Zombi niczym kochanka po dobrym dymanku; w taksówce pachnie jak w ogrodzie wiosną, w powietrzu aż gęsto od pyłków. Kojot kicha i w tym samym momencie następuje wytrysk, można by rzec, że spuszcza się z dwóch stron. W ustach i po spodniach rozchodzi się smak wiosny, noc przeistacza się w złoty kwiat poranka, a on prowadzi taksówkę gardzielą wzgórz ku celowi podróży, jeszcze dwanaście mil i będzie w domu...

Podgrodzie Północne.

Ci, którzy nie wystawiają nosa poza centrum, nie mają zielonego pojęcia, jak wygląda rubież. Wyobrażają sobie gigantyczne ogrodzenia pod napięciem wokół administracyjnych granic miasta Wyobrażają sobie uzbrojonych po zęby Strażników Miejskich patrolujących obrzeża Oczywiście, w okolicach czterech bram - północnej, wschodniej, południowej i zachodniej - tak z grubsza jest. Ale pomiędzy tymi strefami roi się od ryzykantów, łasych na dodatkowy zarobek. Im dalej od centrum, tym bardziej szemrane towarzystwo. Tak zwane Podgrodzie to koliste zbiorowisko chat i obozowisk cyganpsów. Straceńców. Pograniczników. Banitów i niebieskich ptaszków. Kojot płaci azjatyckiej człekosuni dwoma piórkami Wurta za prawo skorzystania z jej ukrytej drogi. Potem jeszcze krótka gonitwa z dwoma policyjnymi wozami patrolującymi pogranicze. Ale mapa i droga robią swoje. Ten incydent to gra wstępna i Kojot prowadzi ją z zamkniętymi oczami. Parę razy musi się potem zatrzymać, żeby przepuścić inne patrole oraz wziąć się w karby i zorientować w położeniu, ale w zasadzie wszystko idzie gładko, wprowadza taksówkę do miasta jak po maśle.

Manchester to jego kochanka.

Jest w domu.

Na Oxford Road, zaraz za uniwersytetem, mija ich Xtaryfa wracająca do centrum Manchesteru. Kojotowi fala krwi uderza do głowy, jeszcze większa do krocza, bo za kierownicą konkurencyjnej taksówki rozpoznaje Bodę. Boda macha mu ręką, a on w odpowiedzi unosi mokrą łapę i słyszy w głowie jej głos; coś w rodzaju: Mistrzowska jazda, pieschłopcze, zupełnie jakby potrafiła głośno i wyraźnie przesyłać myśli na odległość. Zupełnie jakby miała dar Widma Może rzeczywiście jest Widmem. Kto wie. Odpowiada jej: Mam na pokładzie małą Persefonę. Po prostu myśli to sobie. No i proszę, Boda odpowiada: Piękny wypad w Czeluść, Kój. Może naprawdę mogłoby się coś między nimi zawiązać, znaczy, między Kojotem i tą Xtaryfiarą. Zdecydowanie by mogło. Wysadzi tylko klientkę i poszuka jej na taxi-postoju.

- Piękny wypad w Czeluść, Kój - powtarza pasażerka, jakby do niej też przemawiały Widma.

Taksometr, po podsumowaniu wszystkiego, wliczając w to tę żałosną namiastkę pościgu podjętą przez gliniarzy, wskazuje teraz zdrowiutkie 1597.20. To się nazywa kurs! Jest biletem Kojota do wybrnięcia z kłopotów. Żeby jeszcze nie to kichanie. I nie ten potężny wzwód.

- Mocne masz perfumy, kwiatowa dziewczynko - mówi Kojot.

- Dziękuję - odpowiada pasażerka. - Jesteśmy na miejscu?

- Zaraz będziemy - zapewnia ją Kojot. - Alexandra Park, tak?

- Wysadź mnie przy samej trawie.

To była łatwa trasa. Najpierw do pachnącej przyprawami Rusholme, a potem w prawo do Claremont Road. I już Park, nastrojowa enklawa drzew i cieni.

- O, tutaj, po lewej poproszę! - woła pasażerka.

Kojot zatrzymuje taksówkę przed parkową bramą. Jest 6.14. Kropelki deszczu rozpryskują się po przedniej szybie. Cziekopies wie, że jest na starych śmieciach.

- Dobrze się czujesz, pasażerko? - pyta. - Nie masz taksówkowego kaca? - To uczucie ogarnia mniej odpornych psychicznie klientów po podróży przez strefy złych kursów. Ale jeden rzut oka wystarcza mu, by stwierdzić, że z tą małą wszystko jest w najlepszym porządku. Spogląda na taksometr. - Wyszło tysiąc pięćset dziewięćdziesiąt dziewięć funtów i czterdzieści pensów.

Kiedy przychodzi do odczytywania pasażerowi stanu licznika, Kojot mówi najczystszą angielszczyzną.

- Proszę. - Dziewczynka wyciąga z kieszeni kurtki kwiatek, czarny bratek.

- Co to?

Persefona przesuwa kwiat przez siatkę, wtyka go Kojotowi w łapy. Biedny pies nie może oderwać oczu od tych płatków nocy. Owszem, ładne, ale czy za to kupi sobie przepustkę do Sielankowa?

- To jakiś żart, pasażerko? - pyta Kojot.

- Spróbuj - mówi dziewczynka. - Co ci szkodzi?

Tak więc Kojot wsuwa kwiatek w szczelinę na karty kredytowe w swoim taksometrze. Dokładnie o 6.16 rano zielone cyfry wskazania opłaty za kurs zmieniają się na żółte, na wyświetlaczu pojawia się komunikat: OPŁATA UISZCZONA i Kojot nie wierzy własnym oczom. Pieniądze wpłynęły do jego systemu.


* * *


Dokładnie w tej samej chwili - o 6.16 rano w poniedziałek, l maja -w Wilmslow znikł ze swojego wygodnego, ciepłego łóżka chłopiec nazwiskiem Brian Jaskółka. Rodzice, John i Mavis Jaskolkowie, stwierdzili zniknięcie syna dopiero po przebudzeniu, czyli o godzinie 7.30. Pokój Briana był pusty, pościel skotłowana, jakby toczyła się tu jakaś zażarta walka. Okna w jego pokoju, tak samo jak wszystkie inne okna i drzwi w domu, były pozamykane od wewnątrz. Wezwali policję. Wysłano tam inspektora Toma Golomba. Rodzice Briana powiedzieli mu, że przed udaniem się na spoczynek, czyli o godzinie 10.15 wieczorem, pocałowali ukochanego syna na dobranoc, a następnie sami położyli się spać, ryglując wcześniej wszystkie drzwi. Detektyw rozejrzał się po sypialni chłopca, obwąchał pościel, powęszył w powietrzu. W swojej karierze tyle już razy spotkał się z tą atmosferą, że nie miał wątpliwości, co tutaj zaszło. Ktoś gdzieś został wymieniony na coś z Wurta. Tylko jak to wyjaśnić państwu Jaskółkom? Tom Golomb westchnął i jak umiał naświetlił sytuację zrozpaczonym rodzicom.


***


Kojota ogarnia euforia. Pieniądze zawracają mu w głowie. Czuje się teraz kimś.

- Zadowolony? - pyta Persefona.

- Zadowolony. Jeszcze jak zadowolony. Dobry kurs. - Patrzy chwilę na komunikat potwierdzający uiszczenie opłaty, potem otwiera drzwiczki i wysiada z taksówki. Klnie pod nosem wytłuczoną szybę i bolący prawy policzek, w który powbijały się okruchy szkła. Ale nic to. Opłacało się. Podchodzi do tylnych drzwiczek. Dziewczynka odpina pas bezpieczeństwa, spycha nieważkie ciało Zombi na podłogę taksówki. Kojot uświadamia sobie, że będzie się musiał jakoś pozbyć tej nieszczęsnej kreatury. Dziewczynka wysiada Staje obok Kojota Zapach jej perfum łaskocze go w nozdrza Chce mu się kichnąć, ledwie się powstrzymuje.

- Dzięki za przywiezienie - mówi dziewczynka.

- Nie ma sprawy - wymrukuje Kojot.

Zwyczajny zimny, deszczowy przedświt na moczarach, karkołomna przeprawa przez Czeluść, dwaj świrnięci Zombi, z których jeden leży teraz nieżywy w taksówce, trochę szklą w policzku, posmak półmartwego mięsa w pysku, o mały włos nie sprasowany przez wielką mamuskę — ciężarówkę korporacji Vaz, niewielka utrata krwi, zabawa w kotka i myszkę z patrolem Straży Miejskiej, jazda w rozsadzającym nos zapachu kwiatów.

- Pozwoli pan, że zapłacę - mówi Persefona

- Już zapłacone.

- Dodatkowo. - Persefona ściąga z głowy kaptur.

Kojot gapi się na śliczną twarz dziewczynki. Czuje się jak pszczoła przyciągana tym widokiem, tym zapachem perfum. Taka jest kusząca Nie wie, gdzie uciec ze wzrokiem. Patrzy na drzewa w Alexandra Park. Nic z tego. Musi znowu na nią spojrzeć. Te roziskrzone zielone oczy wyglądają jak dwa wwiercające mu się w duszę kwiaty. Usta dziewczynki są młode i pełne, przypominają dwa drżące płatki.

- Pocałuj mnie - mówi do Kojota.

Ma najwyżej jedenaście lat, ale Kojot nie potrafi się jej oprzeć. Pochyla się i całując, czuje na wargach smak kwiatowego pyłku. Uświadamia sobie, że język dziewczynki wpycha mu się głęboko w gardło...

Jezu, niemożliwe, żeby ktoś miał tak długi język.

Myśli o ojcu, którego nie zna, o zmarłej matce i o rzadko widywanej córeczce. I o swojej żonie sekutnicy, i o słodkiej, kuszącej piosence Body. Jeszcze kilka ostatnich wrażeń zmysłowych...

...i jego umysł eksploduje czernią i barwami.

...o Boże! Kwiaty tańczą... tańczą...

Minutę i dwadzieścia pięć sekund później Kojot już nie żył.


***


Mój przełożony nazywał się Krakers: szef policji, Jakob Krakers. Był jedynym znanym mi człowiekiem noszącym nazwisko kojarzące się z pewnym gatunkiem cienkiego, kruchego ciasteczka Ma się rozumieć, że za plecami wszyscy gliniarze nazywali go Herbatnikiem. To właśnie od głosu Krakersa, wydobywającego się ze słuchawki mojego przyłóżkowego telefonu, wszystko to się zaczęło. Był wczesny ranek, l maja tamtego znamiennego roku. Słowa Krakersa z trudem torowały sobie drogę do mego skacowanego, nasiąkniętego winem mózgu:

- Sybillo Jones... mam dla was sprawę.

Tuż przy bramie Alexandra Park znaleziono zwłoki. Miałam się tam bezzwłocznie udać. „Dziwny przypadek”, uprzedził mnie Krakers, ale nic więcej nie powiedział. Służba nie drużba Śmierć była moją specjalnością. Ubrałam się szybko, po czym zajrzałam jak zwykle do drugiej sypialni, gdzie spało moje kochanie, mój Klejnot. Uniosłam wieko łóżeczka i posłałam dziecku pocałunek. Następnie wyszłam z domu, wsiadłam do forda cometa i pojechałam poprzez siąpiący kapuśniaczek do parku na Moss Side. Z ciężkim sercem zostawiałam Klejnota samego, ale taka już jest praca gliniarza. To harówa bez oglądania się na porę dnia czy nocy. Wyciągnęłam jedną ręką papierosa z leżącej na desce rozdzielczej paczki. Napalmów, rzecz jasna. Napis na paczce głosił: PALENIE TYTONIU POMAGA W PISANIU - OFICJALNY BIOGRAF JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI.

Smak dymu w przełyku. Do dziś pamiętam ten smak i w dzisiejszych czasach wszechobecnego suchego pyłu kojarzy mi się on z oddechem perwersyjnego kochanka na wargach i języku.

Mieszkałam wówczas w Yictoria Park i mieszkam tam do chwili obecnej; w przytulnym, z początku wynajmowanym lokalu, który potem, kiedy opuścił mnie mąż, wykupiłam od administratora. Za mąż wyszłam wcześnie, w wieku osiemnastu lat, będąc już w ciąży. Siedem miesięcy Później powiłam dziecko, dziewczynkę, Belindę Jones. Mąż odszedł ode mnie dziewięć lat później. A cztery dni po jego odejściu uciekła z domu moja córka Belinda. Miała dziewięć lat i była za młoda, by wałęsać się samopas po świecie. Ale ona się na to zdecydowała, nie szczędząc mi na pożegnanie wyzwisk za to, że rzekomo przeze mnie odszedł od nas jej ojciec. Tak to widziała. Chyba, mimo wszystko, kochała go bardziej niż mnie. Ale dokąd się udała? Dokąd? Szukałam jej od tamtego czasu wszędzie, lecz bezskutecznie, przepadła jak kamień w wodę. Była to jedna z podróży mojego życia.

Teraz ta podróż dobiega końca Odchodzi w sen...

Tamtego dawno minionego poranka, kiedy jechałam moim fordem cometem na Moss Side, system policyjny kipiał komunikatami. Nie byłam w nastroju do słuchania urzędowych głosów - wszystkich tych zaszyfrowanych doniesień o spodziewanych albo już popełnionych aktach przemocy - przełączyłam się więc z pasma policyjnego na stację Gumbo YaYa. Manchesterska policja od lat szukała tego hipisowskiego pirata, ale on nadal pozostawał odcieleśnionym głosem płynącym znikąd...

Siemanko, siemanko. Piękny mamy poranek, może nie? Słuchaliśmy kawałka »I Can Hear the Grass Grow« grupy The Move, i w jego trakcie na nos starego Gumbo przypuszczony został nagle zmasowany atak. Kwiaty na deszczu, a jakże. Wielki skok w stężeniu pyłków. Słyszę, jak podskakuje. Wasz stary hipis już kicha. YaYa! Kwiaty sieją pyłkami na cały Manchester. Gumbo nie widział jeszcze takiego gigantycznego, złotego wysiewu. Poświęcił nawet kilka sekund na skonsultowanie się z piórkiem danych; ostatni taki potężny skok zanotowano w odległych i dawno zapomnianych czasach Płodności 10. Oczywiście, daleko nam jeszcze do rekordowego poziomu wszechczasów, ale i tak jest się czym niepokoić. To zapewne jakaś anomalia Zachowajcie zimną krew. Czyśćcie sobie nosy KichajStoperem. Już dzisiaj zaopatrzcie się w zatyczki do nosa pomysłu doktora Gumbo. Może John Barleycorn się zlituje. Stężenie pyłków wynosi obecnie 85 i wciąż wzrasta Mam wiadomość z ostatniej chwili o ślicznym morderstwie. Więcej na ten temat po skonsultowaniu się z dzisiejszym polic-piórkiem. Jak wiecie, codziennie zmieniają kod, ale łebski Gumbo zawsze potrafi znaleźć okienko. A teraz kochani, posłuchajcie arcydziełka w wykonaniu Scotta Mackenzie z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego. I pamiętajcie, jeśli wybieracie się w tym roku do San Francisco, koniecznie wepnijcie sobie we włosy jakąś roślinkę...”.

Jakimś sposobem Gumbo YaYa zawsze wiedział o sprawach prowadzonych przez policję więcej niż my sami. Miał nawet założoną gorącą linię, ale ilekroć dzwonił pod ten numer jakiś gliniarz, sygnał zanikał, co stanowiło symbol skrytości tamtych czasów.

Nie zwalniając, wzięłam w siąpiącym deszczu ostry zakręt w lewo, w Wilmslow Road, a potem w prawo w Cłaremont. Była 6.57 rano. Zobaczyłam przed sobą błyski policyjnych kogutów zataczających pośród deszczu czerwone kręgi, po lewej między majaczącymi w szarówce czarnymi drzewami Alexandra Park migotały latarki robogliniarzy. Jeszcze jedna scena zbrodni. Moje życie. W pewnej odległości od wejścia do parku zebrał się tłumek człekopsów. Bliżej nie dopuszczały ich błyszczące policyjne taśmy przeciągnięte między słupami ulicznych latarni i wozami patrolowymi. Jakiś pieschłopiec szarpał taśmę zębami, próbował ją przegryźć. Kiedy zatrzymywałam wóz obok czarnej taksówki zaparkowanej dwoma przednimi kołami na trotuarze, z kropelkami porannej mżawki zmieszał się strzelający z taśmy snop iskier. Porażony pieschłopiec zaskowytał i odskoczył prosto w łapy młodej sukodziewczyny. Ciałoglina wymierzył w tłum pistolet. Wysiadłam z wozu. Młody roboglina zidentyfikował mnie wiązką informacyjną. Podeszłam do grupki policjantów, stojącej nad ciemnym, zwiniętym na ziemi kształtem. Znajdowaliśmy się na wprost bramy Alexandra Park, przed wejściem od Cłaremont Road. Wielki policpies powarkiwał na gromadę skwaszonych, przemoczonych do suchej nitki funkcjonariuszy, żeby żywiej się ruszali. Jeden z nich kichnął.

- Co tu mamy, Giezz? - spytałam.

Na dźwięk mego głosu policpies odwrócił się. Wilgoć zlepiała mu sierść w brudnoburą, przetłuszczoną masę.

- Gdzie Krakers? - spytał.

Giezz był jedynym gliniarzem, który nigdy nie nazwał szefa Herbatnikiem. Czasami, kiedy o nim mówił, wyrywało mu się nawet słowo „Pan”. Co zaś do Krakersa, to ten nie gustował w brudnej robocie. Zazwyczaj łypnął tylko spode łba na miejsce zbrodni i czym prędzej wracał za swoje biurko. Tym razem nawet się nie pokazał. Znalazł dobrą wymówkę; jego żona miała lada chwila wydać na świat dwudzieste pierwsze dziecko.

- Wygląda następnego potomka - odparłam.

- A żeby to. I podesłali nam pieprzoną Dymkę.

Nadinspektor Z. Giezz był zdolnym, wyróżniającym się policpsem. Posługując się swoim długim nosem i ekstraczułym zmysłem powonienia, wyniuchał już masę sprawców morderstw, zarówno ludzi, jak i psów.

Był półczłowiekim, pólpsem i nienawidził z głębi duszy każdego z domieszką Widma. Na przykład mnie. Jestem dymiącą kobietą, co oznacza, że mam w sobie nadmiar Widma zmieszanego z ciałem. Śladowe ilości Widma noszą w sobie wszystkie stworzenia, ale niektóre zdolne są do bezpośredniego przechodzenia. Ostentacyjna niechęć Giezza do Widma graniczyła z patologią.

- Ofiara ma w sobie coś z psa, prawda, Zero? - spytałam. Do zapytania o to skłonił mnie ów szczególny wyraz powilgotniałych, błyszczących oczu Giezza. Widziałam go już tyle razy, że wiedziałam, co oznacza.

Z. Giezz kiwnął tylko głową.

To „Z” było inicjałem od Zulu, ale Giezz nie cierpiał swojego imienia, a więc kazał się do siebie zwracać per Z. Ja mówiłam na niego Zero, bo to sprawiało, że jeżyła mu się sierść na grzbiecie. Szlag go trafiał, i o to właśnie chodziło. Zero należał do tych człekopsów, które rozpaczliwie starają się wypierać swojej psiej strony. W jego przypadku zakrawało to na kpinę, zważywszy na kępki sierści porastające mu twarz i długie wąsy sterczące z policzków. Wściekał się, kiedy nazywano go psem. Może dlatego, że ludziepsy uważani byli za najnikczemniejszych z nikczemnych członków społeczeństwa. Większość obywateli widziała w nich istoty stojące w hierarchii tylko o skrobnięcie pazurem wyżej od ludzi z Czeluści, czyli tak zwanych Zombi. Nawet robo cieszyli się większym niż psy poważaniem. Zombi, psy, robo, Widma, Wurtowi i Czyści; tak przedstawiała się skala wartości. Między innymi z tego powodu większość psów lądowała po przeciwnej stronie barykady prawa. Psy wstępujące do policji żyły pod nieustającą presją. I to nie tylko ze strony Czystych gliniarzy, ale również zacietrzewionych chłopakopsów z ulicy, którzy upatrywali w tym najwyższy stopień zdrady. Jeśli dodać do tego niechęć Giezza do Widm oraz fakt, że nie był żonaty, że nigdy nie pociągały go kobiety, ani mężczyźni, ani nawet psy - to wyłaniał się obraz samotnego, sfrustrowanego mieszańca. Miałam milion hipotez wyjaśniających taką postawę Giezza, całą tę jego zwichrowaną zgorzkniałość. Żadna z nich nie ułatwiała naszych wzajemnych stosunków. Ale Zero najbardziej wkurzało, kiedy zabito kogoś, kto miał najmniejszą choćby domieszkę psa. To był jedyny przejaw jego psich korzeni, jakaś namiastka rasowej solidarności, którą nosił w swoich przemieszanych genach.

- Ustaliłeś nazwisko, Zero? - spytałam. - Wiadomo już, kiedy nastąpił zgon.

- Jasne. Z dokumentu tożsamości znalezionego w taksówce wynika, że nazywał się Kojot. Patolog twierdzi, że ostatnie tchnienie wydał o 6.19 rano.

- Słyszałeś o nim? - Zero znał wszystkie liczące się psy, zwłaszcza te żyjące na bakier z prawem.

- Bierz się do roboty, Sybil - warknął Zero. - Nie zawracaj człowiekowi głowy.

Naciągnęłam na dłonie sterylne rękawiczki i uklękłam przy zwłokach; dwadzieścia kilka lat, gładka fala czarno-białej sierści wypływająca spod kołnierzyka koszuli, rozlewająca się nakrapianą maską na całą twarz. Piękny pieschłopiec. Ubrany w czarne dżinsy i skórzaną bluzę ozdobioną znaczkami fanklubów - Manchester City Wurtball Club, Belle Vue Roboogary, Drużyna Koszykarska Rusholmskich Chuliganów. Ofiara była manchesterfilem. Skaleczenia na twarzy - ślady zębów i wbite w policzek okruchy szkła. Pomimo to na ustach ofiary zastygł uśmiech. W te uśmiechnięte usta ktoś - morderca? - wepchnął bukiet kwiatów. Były czerwone, wznosiły się na długich zielonych łodygach, by potem pokłonić się i oprzeć miękko płatkami o policzki. Kiedy pochyliłam się nad ciałem, zakręciło mi się w głowie od ich ciężkiego zapachu. Pod kwiatami dostrzegłam cienką warstewkę maści rozsmarowanej pod nozdrzami. Na sierści połyskiwały tu i tam plamki żółtego proszku.

- Czy ktoś dotykał już ciała? - spytałam. Zero Giezz kichnął.

- Ty pierwsza - powiedział.

Powąchałam substancję rozprowadzoną pod nosem.

- Cierpiał na katar sienny - orzekłam. - To KichajStoper.

- To rzeczywiście bardzo nam pomoże ująć sprawcę, Jones - odparł Zero. - Będziesz robiła Widmo-przeszukanie? - W jego ustach te słowa zabrzmiały tak, jakby mówił o chorobie.

Może to i choroba.

Właśnie dlatego zwerbowali mnie do policji. Potrafię czytać w umysłach żywych i czasami, jeśli zdołamy dostatecznie szybko do nich dotrzeć, w umysłach umarłych, odtwarzać ich ostatnie myśli, dopóki jeszcze tam zalegają. Tego właśnie teraz próbowałam, wodząc dłońmi z dymu nad twarzą trupa, wyczuwając drogę do jego ostatnich sekund życia.

Kontakt. Przechodzą na mnie chwile umierania, pył do pyłu, dym do dymu...

...jakie słodkie, jakie soczyste... dech mi w piersiach zapiera... jakie słodkie... jak przypominają w smaku miód... całuję kwiaty... jej język jest jak wino...jak na taką młodą, taką bardzo młodą dziewczynkę... to smak... smak Raju... dajcie mi tu zasnąć... chcę tu zasnąć... spać i rosnąć... Jezu! Niemożliwe, żeby ktoś miał tak długi język...

I eksplozja kolorów doprowadza mnie do płaczu.

...Boże! Kwiaty tańczą... tańczą...

Podróżowałam po głowie martwego pieschłopca, dryfowałam od eksplozji całego spektrum barw ku wodospadowi pustki...

...myśl o mnie, Boda... zaśpiewaj ostatni raz tę piosenkę...

Ta ostatnia linijka życia Kojota odpływa w cisze... to imię, które wzywał z takim uczuciem. To była słodka śmierć.

- Co powiedziałaś? - Głos Giezza.

- Słucham? - Wciąż jeszcze czułam przejście w mrok.

- Powiedziałaś, że to była słodka śmierć, Jones?

- Tak powiedziałam? - Nie wiem, co powiedziałam. Może po prostu przesłałam komunikat Widmo-kanałem, z umysłu do umysłu, od Widma do Psa

- Czy coś takiego w ogóle istnieje, Dymko? Słodka śmierć?

- On ma kwiaty w głowie, Zero.

- Zauważyłem.

- Nie, nie. W umyśle. To jak eksplozja... jak wysyp kwiatów...

- Co z tobą? Daj mi jakiś trop.

- Nie potrafię tego opisać... eksplozja kwiatów...

- Do niczego jesteś.

Puściłam jego opinie mimo uszu i ujęłam w palce lodygę jednego z kwiatów, tkwiących w ustach Kojota, z zamiarem wyciągnięcia go z bukietu.

- Nie powiesz mi, jak umarł? - zapytał Giezz.

- To działka Oprawiacza.

- Nie wkurzaj mnie, Dymko. Znalazłaś w tym mózgu jakieś nazwisko? Może mordercy? Co? Za wiele od ciebie wymagam?

- To była młoda dziewczyna. Może jeszcze dziecko. Padło imię „Boda”. Mówi ci to coś, Zero?

Kwiat nie chciał wyjść. Coś go mocno trzymało w ustach pieschłopca. Chwyciłam oburącz za cały bukiet i pociągnęłam zdecydowanie. Nic z tego. Zupełnie jakby ktoś dorównujący mi siłą trzymał korzenie kwiatów gdzieś głęboko w gardle.

- Kto, u diabła, wepchnął denatowi ten wiecheć w usta? - mruknął Zero.

- Nie chcą wyjść - powiedziałam, wciąż ciągnąc. Zero odepchnął mnie na bok.

- Daj, ja spróbuję... - Ukląkł i chwycił za łodygi.

- Zero! Odciski...

- Tu trzeba solidnego psiego szarpnięcia... Kyno-Jezu!

- Mówiłam.

- Zakichane zielsko! - Policpies zaparł się nogami, natężył. Coś zatrzeszczało, chrupnęło i w następnej chwili Zero leciał już w tył. Wylądował na zadzie i z bukietem w obu przednich łapach. - Cholerne kwiaty! - wysapał, a potem kichnął jak z armaty. A ja uświadomiłam sobie, że ta wilgoć w jego oczach to nie tylko łzy, nie tylko łzy bólu. -Przeklęty katar sienny! - prychnął, gramoląc się niezdarnie z ziemi. - Z każdym rokiem wcześniej mnie dopada. - Oddał mi bukiet. Obejrzałam końce łodyg. Były postrzępione, ociekały sokami. Wsunęłam ręce głęboko w gardło martwego psa i wymacałam tam rząd ostrych kikutów. Cofnęłam rękę. Palce miałam wysmarowane sokiem. Obejrzałam się na Zero.

- Co jest, Dymko? - zapytał.

- Te kwiaty nie były ot tak sobie wetknięte w usta - powiedziałam. Wsunęłam rękę z powrotem w usta denata. Obmacałam miejsca zakorzenienia kwiatów w mięśniach jego gardła. Nic z tego nie rozumiałam.

- Co mówisz, Widmodziewczyno?

- Mówię, że dawno już nie jestem dziewczyną.

- Dobra, dobra. No, wyduś to z siebie wreszcie.

- Te kwiaty wrastały mu w gardło korzeniami - powiedziałam.

- Nie podoba mi się to. Bardzo brzydko mi pachnie, a węch mam jeszcze dobry. Rzuć teraz okiem na tamto, Sybil... - Zwracając się do mnie po imieniu, wskazywał na taksówkę. - Zerknij na licznik.

Zajrzałam do taksówki. Szyba od strony kierowcy była wybita, drzwi i maska wysmarowane jakąś gęstą substancją. Zebrałam jej trochę na palec i powąchałam.

- Jucha Zombi, prawda? - powiedział Zero. - Wygląda na to, że miał pasażera na gapę.

Mój wzrok padł na wyświetlacz taksometru i jarzące się żółcią cyfry wskazania.

- Skąd on wracał? - spytałam. - Z Australii?

- Żeby tylko, Dymko - burknął Zero, podchodząc do bagażnika. - Ten pies wiózł pewnie pasażera z Czeluści. Musiał mieć po drodze przeprawę z jakimś rozjuszonym Zombi. Z rejestru wynika, że miał w bagażniku ładunek.

- Zaglądałeś już tam.

Pokręcił głową, wyjął z kieszeni tubkę Vazu, wycisnął go trochę w dziurkę zamka, pogmerał w niej polic-kluczem i klapa bagażnika uniosła się powoli. Kufer ział pustką.

- Przyszedł meldunek od gliniarzy z Podgrodzia, z północnego sektora - powiedział Zero. - Namierzyli go z imigrantką na pokładzie. Zgubił ich w labiryncie. Jezu-Psie! Niezłe ziółko musiało być z tego Kojota. Jeśli to jakiś uliczny chojrak, mogą być kłopoty. Kto wie, czy nie dojdzie znowu do psich rozruchów. Krakers ze skóry mnie obedrze, jak położę sprawę.

Pierwsze psie rozruchy miały miejsce kilka lat wcześniej, wybuchły po zamordowaniu w nie wyjaśnionych okolicznościach młodej człekosuni w Butelkowie. Zespół robo-Oprawiacza stwierdził podczas sekcji, że na ofierze dokonano Widmo-gwałtu. Jeszcze jeden incydent w wojnie pomiędzy dymem a sierścią. Robiliśmy, co się dało, żeby ta informacja o nim nie przedostała się do publicznej wiadomości, ale Gumbo YaYa ściągnął ją z naszej fali i puścił w eter z anteny swojej stacji. Wzburzone psy wyległy na ulice, żądając sprawiedliwości, równości i odwetu. Od tamtego czasu człekopsy były bardzo wrażliwe na punkcie sierści; eksplodowały okresowo - w rytm swego rodzaju psiego cyklu - ilekroć zginął jakiś pies. Kojot był tylko ostatnim z ich długiej procesji.

Zombi, psy, robo, Widma, Wurtowi i Czyści. Ta drabina wartości gotowała się do wojny, szczebel przeciwko szczeblowi.

- Masz jakiś trop, Giezz? - spytałam.

- Wiesz co, Dymko? Na mój nos to sprawka Widma.

- Tak... rozumiem...

- Masz może innych podejrzanych, Dymko?

- Ilekroć ginie jakiś pies, ty zaraz podejrzewasz Widmo. Policpies puścił moją uwagę mimo uszu.

- Zajrzyjmy na tylne siedzenie - powiedział, otwierając drzwiczki. Z taksówki wypłynął na ulicę miękki, wonny obłok żółtego powietrza.

Zero zasłonił sobie łapą nos.

- Jezu! - szepnęłam.

- W samej rzeczy, Dymko... o, cholera... znowu... Zbierało mu się na kichnięcie... to ten zapach.... AAAAACHHHHHHPŚŚŚŚŚŚŚSSSIAAAAAAA!!!

- Psiezu!

Z tyłu taksówki wydostawał się zapach kwiecia. Powietrze w środku zdawało się jarzyć wonią tysiąca kwiatów. Unoszące się kolorowe iskierki, a pod tym coś jeszcze, jakby kwiaty złożone na ranie... snujący się gdzieś pod spodem zapach śmierci.

- Wąchałaś kiedyś coś takiego, Jones? - Zero ocierał sobie nos wilgotnym gałgankiem. - To ci dopiero perfumy, co?

- Nie. Nigdy. - Obejrzałam się na innych gliniarzy. Kichali już wszyscy... ciche eksplozje... postękiwania... przekleństwa...

- Może zamkniesz wreszcie te drzwiczki? No!

Nie odpowiedziałam. Coś było w tym drugim zapachu, tym ukrytym... wsunęłam głowę do przedziału pasażerskiego...

- Jedno pytanie, Jones. Jak to jest, że my wszyscy wykichujemy sobie bebechy, a tobie nic? Dlaczego nie kichasz?

W taksówce...

...świat byt zapachem... wchodziłam weń... przestrajając zmysły... iskierki koloru na siedzeniu... takie same, jak na twarzy pieschłopca... przyjrzeć się im bliżej... żółte... intensywnie... rozetrzeć jedną palcami... łaskocze... w głowie opar... mgła... pod tym... ukryte... tam... na siedzeniu... tłusta plama... KichajStoper?...Nie... nie to... zbyt purpurowe... znajome... dotknąć palcami... parzy... ziębi... powąchać... śmierć... pólśmierć...

Wysunęłam się z taksówki i obróciłam do Zero.

- I co? - spytał Zero.

- Niedobrze. - Wal.

- Przywiózł jednego. Niezdolną-do-Życia Istotę.

- Zombi?

- I to żywego, Zero. Nie wykryłam w taksówce żadnych ostatnich myśli.

- Zombi. Wspaniale. Dobra robota, Sybil. Kojota załatwił Zombi. Lepiej już nie mogło się złożyć. Mamy prawdziwego ulicznego kozaka zamordowanego przez Niezdolnego-do-Życia. Przy nastrojach punujących teraz w Butelkowie każdy inny scenariusz, każdy Widmo-scenariusz, wywołałby kolejne psie rozruchy. Chyba powiadomię brygadę do spraw Zombi, niech ci marni czyściciele się tym zajmą.

Ciałogliniarze chichotali i kichali na przemian. Śmieszyła ich teraz ta sprawa. Zombi wzbudzali powszechny lek, głównie dlatego, że byli bez wyjątku odrażający i brutalni, a zresztą w tamtych czasach sama myśl o stworzeniu zrodzonym z desperackiego spółkowania żywego z trupem napawała jeszcze grozą. Gliniarze wiedzieli swoje. Oni traktowali tych półżywków na równi z nieczystościami, z czymś, co trzeba uprzątnąć, jak śmieci z jezdni. Z Zombi wyrwanego z Czeluści uchodziły wszystkie siły, stawał się zwyczajnym cherlakiem, zwłaszcza kiedy się go oświetliło; tym bardziej dziwiło, dlaczego tak się pchają do miasta.

Zero wepchnął sobie do ust polic-piórko Wurta, żeby porozmawiać bezpośrednio z nadinspektorem Krakersem. Jako Bezwurtowa nic z tej rozmowy nie słyszałam -jedynym świadectwem, że się faktycznie odbywa, były dla mnie grymasy przewijające się przez twarz zadowolonego z siebie Zero w trakcie zdawania przezeń relacji szefowi, który bez wątpienia ściskał w tej chwili kurczowo rękę rodzącej żony.

Patrzyłam więc tylko i dygotałam po wysiłku włożonym w Widmo-przeszukiwanie. Po głowie kołatały mi się wciąż echa ostatnich słów Kojota. Widmowe echa... to imię, które wypowiedział na koniec... myśl o mnie, Boda... zaśpiewaj ostatni raz tę piosenkę...

Zero wyciągnął piórko z ust i wy warczał do ciałogliniarzy:

- Posprzątajmy tutaj, koledzy. Sprawa zamknięta.

Gliniarze nie dali sobie tego dwa razy powtarzać, już nawoływali plemię psów do rozejścia się, widowisko skończone.

- Dobrze się zastanowiłeś, Zero?

- Masz jakiś problem, Dymko?

- Myślę, że to trochę przedwczesne z twojej strony.

- Wypróbuj mnie kiedyś w łóżku, wtedy pogadamy o przedwczesności.

- A co z kwiatami?

- Zombi je tam wetknął. Kojot wiózł Zombi. Zombi go stuknął i wsadził mu kwiaty w usta.

- Tak głęboko?

- A kto ich tam, cholera, wie - tych Zombi. Widocznie wymyślają w tej swojej Czeluści rozmaite dziwne sztuczki i rzemiosła. Bo co mają innego do roboty? - Krzyknął na paru gapiów, żeby szli do domu.

- A trop tej Body? - zapytałam.

- Krakersowi pasuje wersja z Zombi. I ja się z szefem zgadzam. - Zawarczał na plemię psów za taśmami.

- A autopsja?

- Spokojna głowa. Zaklepię na jutro robo-Oprawiacza.

- Na jutro?

- A co, wydaje ci się, że to najważniejszy zgon w mieście, Dymko? Posłuchaj, mam jeszcze na tapecie przypadek zniknięcia. Dziś rano Wurt wykradł jedynego syna inspektora Dripfeeda. Sprawę prowadzi funkcjonariusz Golomb. Myślisz może, że powinienem odmówić mu wsparcia? Muszę też wysłać patrol do Butelkowa. Krakers kazał mi dmuchać na zimne. Żadnych zamieszek. Słuchasz mnie? - Odwrócił się do ekipy. - Dobra, koledzy, sprzątać ten bajzel.

Byłam jednoosobową widownią popisów gliniarskiego cyrku. Stałam

0 krok od ciała Kojota. Na trotuarze leżał wyrwany mu z gardła pęk kwiatów. Jakiś ciałoglina zgarnął go machinalnie do torby na dowody. Jeden z kwiatów spadł z powrotem na chodnik, krople deszczu spływały po płatkach, drobinki żółci mieszały się z wodą, a po moim Widmie tłukły się jakieś oderwane myśli.

Miałam trzydzieści sześć lat.

Był to okres mojej pracy w policji. Okres alkoholu i dymu, mgiełki i ciała. Okres zadziwień i wędrówek. Okres powietrza.

Nie ma już tego wszystkiego. Nie ma...


* * *


Kierowca Xtaryfy, Boda, wraca do Manchesteru z udanego kursu do Butelkowa Jest 6.01 rano tego samego dnia. Przed paroma minutami, na Claremont Road, na wysokości Alexandra Park, miała mały zatarg z policyjną furgonetką, która wypadła z bocznej uliczki niczym działka narkotyku Kop pędząca do mózgu. Furgonetka była opalizujące purpurowa, z jednym oknem i policyjnym emblematem wymalowanym na burcie -połyskliwą mapą Manchesteru obwiedzioną stylizowanymi kajdankami. Gnała na złamanie karku łeb w łeb z Boda, spychając ją do krawężnika, i w końcu zmusiła taksówkę Body do wypuszczenia długich noży. Boda, mając na uwadze, że od gliniarzy i taksiarzy oczekuje się teraz współpracy dla wspólnego dobra, nastawiła noże tylko na poziom popieszczenia. Gliniarze nawet nie poczuli, jak ostrza wydrapują pięć cieniutkich rys w purpurowym lakierze. No, chłopaki, będziecie mieli zajęcie po służbie. Potem Boda poprosiła Rydzia o Kop-przyspieszenie i gliniarska furgonetka jakby się zatrzymała; Boda znowu była królową jezdni.

- Dobra robota, Rydziu - pochwaliła swoją taksówkę Boda i przez jej pole taxi-widzenia przesunęły się słowa: WSZYSTKO W RAMACH OBOWIĄZKÓW SŁUŻBOWYCH, KOCHANIE. Boda, to jej xtaryfiarskie imię. Zdrobnienie od Boadicea. Tak samo jak Rydzio jest zdrobnieniem od Rydwanu. Kierowcy wstępujący do taxi-roju są zobligowani do rezygnacji ze wszystkiego, co posiadają, wszystkich włosów, wszystkich wspomnień i skarbów. Ich przedtaryfiarskie życie znika w ciągnącym się za taryfą ogonie kurzu, a jednym ze skarbów, z których muszą zrezygnować, jest oryginalne imię, imię nadane przez rodziców. Nie urodziła się z imieniem Boda, ale to jedyne imię, jakie zna.

Rydwan Boadicei, wycofawszy do wnęk regulowane noże, pruje fale Manchesteru.

Wilmslow Road, jest już z powrotem w mieście. Oxford Road. 6.05 rano.

I w tym momencie spostrzega Kojota prowadzącego swój piękny, czarny wehikuł. Mistrzowska jazda, pieschłopcze, nadaje do niego, nie wierząc, że przesłanie dotrze do adresata. Ku jej zaskoczeniu, z mózgu pieschłopca nadchodzi po chwili trochę mętna odpowiedź. O ile dobrze zrozumiała, pieschlopiec informuje ją, że ma na pokładzie dziewczynę imieniem Persefona. Tak więc Boda nadaje: Piękny wypad w Czeluść, Koj. Kierowca czarnej taksówki wydobył z Body to, co w niej najlepsze, wydobył z niej pieśń drogi. Romantyczne dyrdymały, rzecz jasna Ale co tam, u diabła, czyż Boda nie czuje się dziś rano wspaniale?

Na taxi-falach odzywa się Columbus. PRZERWIJCIE TO ŚPIEWANIE, KIEROWCO BODA. I Boda milknie, jak zawsze, kiedy na linię wchodzi Columbus. NIE WRÓCILIBYŚCIE DZIŚ, NIEKONIECZNIE W TEj CHWILI, NA POSTÓJ POD ŚWIĘTĄ ANNĄ, KIEROWCO? WZIĘLIBYŚCIE STAMTĄD KURS, MOŻE DWA?

- Da się załatwić, Columbusie - odpowiada Boda. Jest mniej więcej 6.12, kiedy Boda podjeżdża na postój pod Świętą Anną i od razu ma następnego klienta: robosmutasa wracającego do Chadderton po całonocnej sesji Kopa. Opowiada o niej z takim entuzjazmem, że Bodzie przychodzi chętka na trochę tego słodkiego towaru. Może później... z Kojotem na holu? Czemu nie, warto spróbować. Boda wysadza pasażera i w drodze powrotnej znowu trafia jej się klient - jakiś stuknięty hipipies spieszący się na wczesnoporanną Wurt-konwencję. Sam zapach napływający z tyłu wywołuje u niej pewne szalone fantazje związane z Kojotem; brzydki pies! Tak czy siak, kurs jest łatwy, bułka z masłem, przebiega bezproblemowo. No, prawie bezproblemowo. W drodze powrotnej mała grudka czegoś podczepia się do podwozia jej taryfy, jakiś gapowicz straceniec próbujący dostać się na doczepkę do Manchesteru. Tak to już jest z tymi podmiejskimi kursami; niektórym mniejszym Zombi udaje się przedrzeć aż tutaj. Żaden nie ma co liczyć, że uda mu się jakoś przeszmuglować; nie dopuści do tego pokładowy system monitorujący Xtaryfy. Na desce rozdzielczej mruga już czerwona lampka ostrzegawcza i w taxi-oczy Body wpływają słowa: NARUSZENIE SYSTEMU. PUNKT NARUSZENIA... KOLEKTOR. PRZYCZYNANARUSZENIA... NIEZIDENTYFIKOWANA PÓŁMARTWA ISTOTA. MAM WYELIMINOWAĆ, KIEROWCO? Boda chyba tego chce. Tak, chce eliminacji.

- Eliminuj, Rydziu.

SEKWENCJA ELIMINACJI ZAPOCZĄTKOWANA.

- Trochę teraz potrzęsie, pasażerze - powiedziała głośno Boda. System pokładowy wychwycił jej głos i przekazał go do hermetycznie zamkniętego przedziału z tyłu. - Nie ma powodów do paniki.

ELIMINACJA UAKTYWNIONA. Ktaryfa rozjarzyła się na moment ognistą czerwienią; to do kolektora popłynął prąd. Tysiąc woltów gniewu. Dostroiwszy się do spodniej kamery, Boda zobaczyła wrzeszczące „coś” koloru gówna, z usmażonymi na węgielki, patetycznymi pazurami. Pewnie jakiś zabłąkany Kot Duch czepiający się rozpaczliwie futrzanego życia. A potem „coś” odpadło w podmiejską nicość, odbijając się od tarmakowej nawierzchni drogi niczym gąbczasta piłka.

- A masz, Zombi-pokurczu! SYSTEM CZYSTY, KIEROWCO.

- Wiem! Jedziemy dalej.

I jadą szarymi ulicami, Boda i Rydzio, woźnica i Rydwan, zlani w jedną istotę. Boda obserwuje ruch na drodze, słucha płynących z radia konikatów, ale tak naprawdę Rydzio jedzie sam; Boda jest zbyt zaabsorowana myśleniem o Kojocie. Kierowca czarnej taksówki wkroczył w jej życie przed trzema tygodniami w kafejce Nightingales, gdzie przesiadują po służbie wszyscy taksówkarze. Kojot nie zaglądał tam często, bo Xtaryfiarze podejrzliwie na niego patrzyli, ale tamtego wieczoru zajrzał i pogadali sobie z Boda. Prawdę mówiąc, nie tylko rozmawiali, doszło też między nimi do wymiany kilku znaczących spojrzeń. Boda nie jest jeszcze do końca pewna, ale wydaje jej się, że rodzi się miedzy nimi coś dobrego. Coś, na co Xtaryfiarze nie mają zezwolenia, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi zuchowaty kierowca czarnej taksówki. Xtaryfiarze mogą zawierać związki małżeńskie tylko między sobą. To gwarantuje zachowanie czystości taxi-genów. Columbus postawił sprawę na ostrzu noża, mówiąc Bodzie, że jest o włos od eliminacji. Nie słuchała Jak mogła słuchać? To wszystko stawało się coraz bardziej pogmatwane, zwłaszcza kiedy Kojot powiedział jej, że był kilka razy u Columbusa Żaden z kierowców nie miał pojęcia, gdzie szukać Columbusa, ani nawet jak on wygląda, tak więc Boda chciała się dowiedzieć czegoś więcej. Kojot zbył ją napomknieniem o jakiejś ścisłej tajemnicy, ale sam fakt, że miał więcej swobody niż ona, podnosił w oczach Body jego atrakcyjność. Spotkała się z Kojotem jeszcze cztery razy, i za drugim poczuła, jak jej myśli przepływają do jego umysłu, zupełnie jakby miała Widmo, albo coś w tym rodzaju. Taxi-Jezu! Co się ze mną dzieje? myśli Boda, czując bliskość ciała człekopsiaka. Tego już naprawdę za wiele. Kojot odpowiadał na jej sekretne szepty, zupełnie jakby je słyszał. A podczas ostatniego spotkania, dwa wieczory temu, nadała mu ten kurs z Czeluści. Xtaryfy obowiązuje zakaz wyjeżdżania poza granice. Ich pokładowe mapy urywają się na obrzeżach wielkiego miasta i tam, na Podgrodziu, gaśnie cała Wiedza, w związku z czym żaden Xtaryfiarz nie odważy się wypuścić dalej. Przypieczętowali to nadanie pocałunkiem nad opróżnionymi do połowy kubkami soku Chryzmo, i był to bardzo soczysty pocałunek, pełen potencjału. Wspominając go tej nocy, Boda nie mogła zasnąć. Może ten taxipies zabierze ją w jakąś piękną podróż.

Boda ma osiemnaście lat, paru chłopaków tu i tam, jak dotąd nikogo szczególnego; chyba już pora, by to zmienić. Pokładową zapalniczką przypala sobie napalma. Reklama na paczce głosi: PALENIE TYTONIU PO STOSUNKU JEST KORZYSTNE DLA ZDROWIA - OFICJALNA KOCHANKA JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI.

7.40 rano.

Boda bierze następnego pasażera Kurs jest łatwy, kaszka z mleczkiem. W drodze powrotnej do Manchesteru dostraja się do pirackiej fali...

Potężny, bezprecedensowy szturm na hipisowskie nozdrza. Gumbo YaYa kicha już na całego. Unoszę mój kwiat pod wiatr i węszę przyszłość... Pisana mi eksplozja nosa. Łapcie się, dzieciątka, za maski przeciw katarowi siennemu Poczciwego Gumbo; niełatwo będzie się przebić przez chmury pyłków. Takiej nawały nie było od dni Płodności 10, kiedy to liczba dryfujących nasion na metr sześcienny sięgnęła 862 i było to najwyższe stężenie pyłków w dziejach Manchesteru. Nos mówi Gumbo YaYa, że ten rekord zostanie pobity. Niech John Barleycorn zastanie was wyzutych z pożądania I pamiętajcie, nie wierzcie Władzy; tylko od Gumbo dowiecie się prawdy. Liczba pyłków w metrze sześciennym wynosi obecnie 125 i ciągle rośnie...”.

Tym razem Boda musi czekać. 7.29 rano, postój taksówek pod Świętą Anną, jest dziesiąta w kolejce, ma jakieś piętnaście minut do wzięcia następnego pasażera. Wysiada ze swojej taksówki i podchodzi do trzeciej od czoła kolejki.

Boda - ach, ten twój chód, ten miękki, koci krok, istny anioł ze skrzydłami z dymu. A ten twój wygląd: włosy ścięte na glacę, łysina wytatuowana laserowo w czarno-biały labirynt przeplatających się ulic. Chodzące A do Z seksu z ciebie, ubrane w denim i filc, koronkę i polichlorek winylu. Trampki Yazbut na nogach, talia przepasana aksamitną szarfą. Sztruksowa torba przewieszona niedbale przez ramię, a w niej cały twój świat: twój antyczny plan miasta Manchester, twoja wełniana czapka, twoje pieniądze, twoja licencja taksówkarza i twoje fajki.

Trzeci od czoła kolejki kierowca nazywa się Roberman. Roberman jest gładkim, błyszczącym robopsem, w rodowodzie ma wpisane doberman pinczer, ale wiara z postoju nazywa go Robermanem, bo tym właśnie jest. Nie uświadczysz w nim ni krzty człowieka, samo psie ciało i info, a wszystko to ubite w zwarty kłąb mięśni i plastiku. Genomechanicy nazywają taki konglomerat konstruktem. W Robermanie nie ma śladu człowieka, ale psy potrafią być czasami bardziej ludzkie od ludzi. Columbus zatrudnia Robermana z racji jego znajomości zakazanych uliczek. Większość taryfiarzy z postoju nie rozmawia z Boda. Z ich punktu widzenia jest zbyt nieprzystępna, zbyt zamknięta w sobie, zbyt zakręcona, żeby się z nią bratać. Roberman jest inny. Wydaje długą serię niskich powarkiwań, z których Boda nie rozumie żadnego, ale łzy w jego oczach mówią same za siebie. Boda przykłada lewą rękę do drzwiczek jego taksówki; to wystarcza, by zostać zalogowanym w taxi-systemie. Każda Xtaryfa wyposażona jest w pokładowy system nagłaśniający. Głos Robermana przekazywany jest Przez głośniki, translator tłumaczy jego piskliwe skowyty na angielski, wszystko to z myślą o nerwowych pasażerach. Opcja ta jest niezbędna w przypadku, gdy kierowca i pasażer są reprezentantami różnych ras.

- Słyszałaś co się stało, Boda? - wydobywa się głos z kolumny głośnikowej.

- Nie. Dopiero co wróciłam z trasy.

- Zabili kierowcę.

- Och ty w życiu. Którego?

Odebranie życia kierowcy Xtaryfy uważane jest przez ulice za nie lada wyczyn, a to dlatego, że wiąże się z koniecznością pokonania licznych zabezpieczeń, w jakie wyposażony jest wóz, oraz dlatego, że Xtaryfa to łakomy kąsek, dla którego warto zabić.

- To nikt z naszych, Boda - mówi Roberman i szloch ściska mu krtań.

- Nie Ktaryfiarz?

- Nie zrzeszony pies.

- Pies kierowca?

- Czarno-białas. -Kojot?

- Podczas wysadzania pasażera przy Alexandra Park.

- Kojot... o Jezu... - Boda rozgląda się po ulicy, szukając jakiegoś pocieszenia. Nie znajduje go. Nic tam nie ma.

Tylko wiatr i deszcz...

- Co ci, Boda? - pyta Roberman.

- Bodzie nic nie jest - odpowiada automatycznie, jakimś cudem wydobywając z siebie głos. Ale w środku jest rozbita, wszystkie jej myśli krążą wokół człekopsa z czarnej taksówki. Że był ostatni z tego klanu. Że całe piękno jego życia poszło na marne. Że był drugą po dobrym kochanku najwspanialszą istotą, jaką dotąd spotkała. A ona nawet...

- Psy nie puszczą tego płazem. Będzie rozróba. - Dociera do niej głos Robermana, a deszcz leje strugami tępego bólu. Nie masz na to żadnej odpowiedzi, Boda. Przed twoimi oczyma tylko lśniąca wilgocią bryła kościoła Świętej Anny i wizja Kojota po raz ostatni machającego z daleka ręką z okna swojej pięknej czarnej taksówki.

Roberman kicha potężnie, jakby nozdrza miał zapchane całym światem. Miłosna pieśń taksówki zamiera w sercu Body, a deszcz pada na jej bluzę Klubu Oficjalnych Kibiców Drużyny Wurtbolowej Mancheste City. Kojot zaprosił ją na mecz, kupił bilety na półfinałowe spotkanie! cztery dni temu.

Przepadnie jej teraz ten mecz.

- Roberman, to my nadaliśmy ten kurs Kojotowi.

- Nie przypominaj mi.

- To nasza wina, Roberman. Zabrał z Czeluści jakąś dziewczynę, która miała na imię Persefona. Zawiózł ją pod Alex Park. Może zginął przez ten kurs.

- Zlituj się, Boda. Nie chcę o tym nawet myśleć. - Mówiąc te słowa, Roberman wygląda na przestraszonego.


***


Dokładnie w tym samym momencie, o 7.34 rano, Columbus, Król Xtaxi, prowadzi nasłuch na taxi-fali. Słyszy, jak kierowca Boda w rozmowie z kierowcą Robermanem wymienia imię Persefony.

TAXI-SZLAG!

Columbusa ogarnia strach. Jego jeden procent człowieczeństwa dochodzi do głosu, spychając na drugi plan całą Wurt-logikę. To kierowca Boda musiała powiedzieć kierowcy czarnej taksówki Kojotowi o tym kursie. Boda wie o gościu. Wie, że Kojot przywiózł Persefonę do miasta i wysadził ją przy Alexandra Park.

Jak postąpić w zaistniałej sytuacji? Trzeba wyeliminować Bodę z tego równania. Columbus przez mniej niż mgnienie oka rozważa możliwe rozwiązania, następnie łączy się z pewnym tajnym numerem. A potem wraca na taxi-falę.


***


Columbus wchodzi na taxi-linię, przerywając rozmowę Body z Robermanem.

KIEROWCO BODA, NA SŁÓWKO PROSZĘ, mówi.

- Dyspozytor? - Boda ledwie widzi poprzez łzy ikonę wywołania Przez szefa.

MAM DLA WAS KURS.

- Dyspozytorze, nie czuję się...

KLIENT CHCE WAS. WYMIENIŁ WAS Z IMIENIA. WYGLĄDA NA TO, ŻE MACIE W PANU DEMONNE WIELBICIELA. ZNACIE GO?

- Nie, wolałabym...

ZABIERZECIE GO Z HYDE ROAD W ARDWICK I ZAWIEZIECIE DO DUKINFIELD. UWAŻAJCIE W ARDWICK. O TEJ PORZE DNIA TROCHĘ TAM NIEBEZPIECZNIE.

JESTEŚCIE XTARYFIARZEM.

- Usłyszałam właśnie złą wiadomość, Dyspozytorze. - Bodzie łamie się głos. Wciąż nie może dojść do siebie.

MAM WAM PRZYPOMNIEĆ KLAUZULĘ 7.2 KONTRAKTU KIEROWCY? STANOWI ONA WYRAŹNIE, ŻE WSZYSCY KIEROWCY MUSZĄ...

- Wiem, co stanowi.

CO Z WAMI, BOADICEA? ROZKLEJACIE SIĘ?

- Dobrze, jadę. Już tam jestem. - Boda wsiada z powrotem do Rydzia, kładzie dłonie na panelu sterowania, uruchamia go.

TO ROZUMIEM, KIEROWCO.

Boda rusza i Columbus rozłącza się, a w jego miejsce wsącza się głos Rydzia.

DOKĄD JEDZIEMY, BODA?

- Hyde Road.

CZY COŚ SIĘ STAŁO?

- Jedź, kurwa, nie zawracaj mi głowy!

Rydzio milknie. Taksówka sunie pogrążona w smutku. Boda chce tylko jechać; jechać i jechać, zostawić za sobą cały świat... Ale dojeżdża tylko do Ardwick, gdzie wschodzące słońce oblewa migotliwym blaskiem bezkresne pustkowie wokół skupiska opuszczonych fabryczek. We wskazanym miejscu czeka mężczyzna. Jest jedyną osobą w zasięgu wzroku, i to tak przeraźliwie chudą, że Boda nie od razu go zauważa. Nie zna gościa, nigdy wcześniej go nie woziła. Zatrzymuje Rydzia i pyta przez system nagłaśniający taksówki:

- Pan Demonne?

Mężczyzna kiwa głową. Wydaje się jakiś spięty.

- Proszę wsiadać.

Tyczkowaty pasażer wsiada z tyłu. Wzrok Body pada na leżący na desce rozdzielczej bilet na mecz wurtbolowy, który dał jej Kojot. Uruchamia taksówkę. Rydzio reaguje ospale, niemrawo toczy się drogą.

- Co z tobą, Rydziu?

NIE WIEM, BODA. JAKOŚ ŹLE SIĘ CZUJĘ.

- Co ci jest?

JAKBYM TRACIŁ MOC...

- Oj, nie kwękaj.

Belinda słyszy, jak odsuwa się za nią okienko w grodzi oddzielającej kabinę kierowcy od przedziału pasażerskiego.

- Tak będzie lepiej - mówi pasażer.

- Nie mam nastroju do rozmowy. - Boda ogląda się przez ramię. Za odsuwającym się okienkiem widzi twarz uśmiechającego się do niej pasażera. Belinda wdusza przycisk sterujący okienkiem, ale nic się nie dzieje. Okienko jest już odsunięte do oporu. Boda znowu ogląda się za siebie.

W jej głowę wymierzony jest pistolet. Pasażer daje jej znak, że ma zatrzymać taksówkę. Boda ani myśli go posłuchać. Odwraca się do deski rozdzielczej, wywołuje Dyspozytora...

O CO CHODZI?

- Mam czubka na pokładzie, Columbusie. OJEJ.

- Sprawdziłeś tego gościa?

ZNACIE PROCEDURĘ, KIEROWCO. UAKTYWNIJCIE MECHANIZMY OBRONNE.

Boda sięga do panelu sterowania Rydziem i wciska guzik porażacza, kierując prąd do przedziału pasażerskiego. Nic się nie dzieje. Pasażer siedzi dalej uśmiechnięty; ręka, w której trzyma pistolet ani mu drgnie.

- Co jest grane, Rydziu?

NIC NA TO NIE PORADZĘ BODA, odpowiada taksówka

- Jak to?

COLUMBUS MNIE BLOKUJE.

Głos Rydzia odpływa w mrok. Pasażer chichocze.

- Dlaczego to robisz? - pyta Boda, usiłując zapanować nad głosem.

- Stul dziób! - Pasażer trąca ją lufą w kark.

- Columbusie, co to ma znaczyć?

Columbus nie odpowiada. Po raz pierwszy Columbus nie odpowiada. Boda nie odrywa oczu od biletu na mecz wurtbolowy, można by pomyśleć, że widzi w nim bilet na wyjście z nieciekawej sytuacji. Sięga po niego. Ma wrażenie, że wyciąga rękę do Kojota. Chwyta bilet i w tym samym momencie...

W tym samym momencie pasażer pociąga za spust. Głowa sięgającej po bilet Body przekrzywiła się nieco na bok. Pocisk orze w niej płytką bruzdę tuż nad uchem, zdzierając wąski pasek wytatuowanego tam fragmentu mapy. Potem, zmieniwszy minimalnie tor, uderza w przednią szybę taksówki. Po szkle rozbiega się pajęczyna drobniutkich pęknięć. Procedury awaryjne. Rydzio przyspiesza gwałtownym zrywem. Siła bezwładności wciska Bodę i jej pasażera w fotele. Rydzio mknie przez chwilę na wprost, a potem raptownie zawraca Pasażer wali głową w szybę, pistolet wypada mu z ręki.

- Rydziu? Co jest?

ZJEŻDŻAMY STĄD! TRZYMAJ SIĘ, odpowiada taksówka.

Automatycznie zasuwa się okienko w grodzi działowej. Gnają Hyde Road na złamanie karku. Skręcają w Brunswick. Siły odśrodkowe rzucają pasażerem o ściany zamkniętego szczelnie przedziału pasażerskiego. Boda kładzie z powrotem ręce na kierownicy. Rozlega się wzburzony głos Columbusa:

BOADICEA, CO WY WYPRAWIACIE?

- A co ty, kurwa, wyprawiasz? ZASZŁO PEWNE NIEPOROZUMIENIE.

- Nie wciskaj mi kitu.

KIEROWCO BODA. ŻĄDAM WYJAŚNIEŃ.

- Jadę po pasażera.

NIE WPŁYNĘŁO ŻADNE WEZWANIE. WYJAŚNIJ.

- Chrzań się.

NIE MACIE ŻADNEGO KURSU, BODA. SŁYSZYCIE MNIE?

Nie ma wyboru.

Nie ma wyboru dla kierowcy, nie ma mapy.

Pasażer nazwiskiem Demonne obija się znowu po zamkniętym przedziale pasażerskiem, kiedy skręcają na pełnym gazie w Upper Brook Street. W kabinie kierowcy rozwijającej niebezpieczną szybkość taksówki odzywa się znowu Rydzio:

ZOSTAW MNIE, BODA, PROSZĘ CIĘ. PRZESTAŃ GMERAĆ POD MOJĄ DESKĄ ROZDZIELCZĄ. NIE DOTYKAJ TYCH SZESNASTU WTYKÓW POD MOJĄ DESKĄ ROZDZIELCZĄ.

- Co?

POD MOJĄ DESKĄ ROZDZIELCZĄ, SZESNAŚCIE WTYKÓW. BŁAGAM, NIE WYCIĄGAJ ICH.

- Przecież cię nie dotykam. - Boda patrzy na drogę, co parę sekund zerka przez ramię, żeby sprawdzić, co z pasażerem, który wygląda za tą szybą jak zdychająca złota rybka.

NIE WYCIĄGAJ LEPIEJ TYCH SZESNASTU WTYKÓW, BODA, BO ZA ICH POŚREDNICTWEM JESTEŚ POŁĄCZONA Z DYSPOZYTOREM. STRACIŁABYŚ KONTAKT Z COLUMBUSEM, A CHYBA TEGO NIE CHCESZ, PRAWDA?

O MNIE SIĘ NIE MARTW.

Na linię wchodzi Columbus, jego słowa wgryzają się w system:

CO TY, DO KURWY NĘDZY, BREDZISZ, XTARYFOWY RYDWANIE?! PILNO CI NA ZŁOMOWISKO?!

STARAM SIĘ, JAK MOGĘ, COLUMBUSIE. ROBIĘ WSZYSTKO, CO W MOJEJ MOCY.

Boda uśmiecha się.

- Kumam, Rydziu.

Sięga pod deskę rozdzielczą, gdzie znajdują się wtyki kabli łączących taksówkę z systemem. Wyrywa pierwszy. Wrzask Rydzia każe jej cofnąć rękę.

DOBRY KIEROWCA, chwali ją Columbus. GRUNT TO ROZSĄDEK. Ale jakaś nieszczera nuta w jego głosie mobilizuje Bodę do działania. Sięga znowu pod deskę rozdzielczą, żeby wyrwać drugi wtyk, i jednocześnie spogląda na panel ręcznego sterowania. Rydwan woła do niej na zanikających falach, jego głos jest coraz mroczniejszy i mroczniejszy, blakną litery w polu taxi-widzenia Body...

O MNIE SIĘ NIE MARTW... BODA... NIE MARTW SIĘ O... BODA... NIE... NIE MARTW SIĘ... NIE...

Boda, choć serce jej się kraje, stara się nie zwracać uwagi na ten cichnący głos i wyciąga z gniazdka dziewiąty wtyk. Włącza się Columbus:

DOBRA, BODA. POSTAWMY SPRAWĘ JASNO. TEN RYDWAN NALEŻY DO MNIE.

- To się okaże. Trzynasty wtyk...

NIE POZOSTAWIASZ MI WYBORU.

- Naprawdę? - Czternasty wtyk...

BOADICEO JONES, ZOSTAJECIE NINIEJSZYM WYELIMINOWANI ZE SKŁADU NADZWYCZAJ ELITARNEGO PERSONELU FIRMY TRANSPORTOWEJ. CAŁE ZALEGŁE WYNAGRODZENIE ZOSTAJE PRZELANE DO WASZEGO SYSTEMU.

Boda widzi, jak na jej liczniku kredytowym wyświetla się nędzne, niebieskie 227.60.

Piętnasty wtyk...

DO WIDZENIA, KIEROWCO BODA. MIŁO SIĘ Z WAMI WSPÓŁPRACOWAŁO.

Te ostatnie słowa Columbusa powtarza jak echo słabiutki głos Rydzia:

DO WIDZENIA... BODA... MIŁO SIĘ Z TOBĄ... WSPÓŁPRACO­WAŁO... MOŻE BY TAK JESZCZE JEDEN, OSTATNI SZOK, NIM ZA-j MILKNĘ?

Boda wdusza przycisk porażacza. Przedział pasażerski rozjarza się] pod potężnym udarem prądu. Pasażer wrzeszczy trafiony błyskawicą wy-j ładowania, pada, niknie...

MIŁO SIĘ Z TOBĄ WSPÓŁPRACOWAŁO... SIĘ Z TOBĄ WSPÓŁ­PRACOWAŁO... MIŁO...

Rydwan, pchany siłą rozpędu, przejeżdża jeszcze kawałek i zatrzymuje się. Spękaną przednią szybę zalewają strugi deszczu. Nad Boda majaczą wsparte na betonowych łodygach poziomy Mancunian Way. Przemykaja tam samochody. Boda wyciąga szesnasty i ostatni wtyk.

Taksówka należy teraz do Body. Do niej i tylko do niej.


* * *


Była godzina 7.42 rano i coś dziwnego działo się z mapą Manchesteru. Wszystkie ulice w xtaryfowym systemie wiły się i wyginały, zrywając dotychczasowe połączenia między sobą i łącząc w nowy zmutowany układ. W xtaryfowym systemie operowało dwa tysiące taksówek, każda połączona z każdą, każda będąca pojedynczym ogniwem i całością zarazem. Gestalt system. Wypadnięcie z Roju jednej taksówki pociągnęło za sobą zerwanie tysiąca dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu połączeń. Xtaryfiarze w całym mieście, przekonani, że wiozą swoich pasażerów tam, gdzie ci sobie tego życzyli, ze zdumieniem wysłuchiwali wyzwisk i spotykali się z odmową zapłaty za kurs, kiedy próbowali wysadzić klienta tam, gdzie ten wcale nie chciał się znaleźć. Dochodziło nawet do rękoczynów. Columbus pogubił się w całym tym bałaganie; nie wiedział, co robić. Kiepsko się czuł. Zupełnie jakby złapał jakiegoś wirusa. Ta suka, Boda, odłączyła się od systemu. Tego jeszcze nie było. W czasie tych kilku minut, na które Columbus stracił orientację, do systemu wpłynęło dziewięćdziesiąt siedem reklamacji. Na Xtaryfy nigdy się nie skarżono! Jezu-taxi! Columbus popadł na chwilę w stan przeciążenia. Zdawał sobie sprawę, że sam jest winien tej wpadki. Że też zachciało mu się eliminować Bodę. Że też dał się ponieść temu jednemu procentowi człowieczeństwa, który w nim drzemał. Pomimo tych rozterek zdołał się w końcu przywołać do jakiego takiego stanu funkcjonalności. Dzięki Barleycornowi miał zapasową mapę, ale dotarcie do niej zajmie mu trochę czasu. Odpowiadając osobiście na wszystkie skargi, zainicjował jednocześnie proces dostępu. Załadowanie nowej mapy trwało niespełna piętnaście minut. Była to wczesna kopia, archiwalny egzemplarz z pierwszych lat istnienia Xtaxi, i zawierała mnóstwo luk tudzież nieścisłości. Ale na razie dobre i to.

Po załadowaniu i uruchomieniu tej zastępczej mapy Columbus połączył się ze wszystkimi taksówkami i poinformował kierowców, że mogą już spokojnie wozić pasażerów, a następnie ogłosił ten dzień bonanzą darmowych usług przewozowych; każdy klient może dojechać gratis pod dowolny wskazany adres. I jeszcze jedno. Za ten dzień kierowcy nie otrzymają wynagrodzenia W ten sposób Dyspozytor chciał sobie choć po części powetować poniesione straty. Załatwiwszy to, połączył się ze wszystkimi swoimi nie zajętymi taksówkami i kazał im szukać zbuntowanego kierowcy. Columbus gdzieś miał Bodę, chciał odzyskać swój pojazd. Taksówka zwana Rydwanem stanowiła ogniwo jego systemu, była żywotnym organem w organizmie Xtaxi. Nowa mapa, którą zaplanował, będzie bez niej bezużyteczna.

CHOLERA! ŻE TEŻ POZWOLIŁEM TEJ SUCE...

Columbus nie lubił się denerwować, uważał, że to zbyt ludzkie. Sytuacja nie była jeszcze opanowana. Od nadejścia poprzez Wurt nowej mapy dzieliło go zaledwie sześć dni. Persefona była krótko kwitnącym kwiatem. Przed upływem tych sześciu dni musi odszukać utraconą taksówkę i uciszyć Bodę.

Raz na zawsze.

ŻEBY POKRĘCIŁO TEGO DEBILNEGO PASAŻERA! TAXI-JEZU! MIAŁ ZABIĆ KIEROWCĘ, A NIE SPROWOKOWAĆ JĄ DO UCIECZKI Z MAPY.


***


Columbus miał jeszcze jeden problem: Rydwan, wypadłszy z systemu Xtaxi, stał się po prostu jednym z wielu samochodów na ulicach.

Dyspozytor mógł śledzić na bieżąco jego ruchy po mieście, ale nie będzie w stanie z nim rozmawiać. Sterować nim. Rydwan był teraz wolnym elektronem. Zbłąkaną owieczką. Elementem niezależnym. Odszczepieńcem. Columbus znał, oczywiście, aktualną pozycję taksówki; stała u zbiegu Upper Brook Street z Mancunian Way. Wysłał już tam cztery swojej taksówki. Miał też nadal w swoich bankach danych adres domowy Body: Dudley Road we Whalley Rangę. Posłał tam dwie inne taksówki z zadaniem wzięcia mieszkania pod obserwacje. Kolejne trzy taksówki skierował w okolice Alexandra Park, na wypadek gdyby Boda odwiedziła miejsce, w którym zakończył się ostatni kurs tego kierowcy czarnej taksówki, Wszystkie punkty obstawione, Boda namierzona, ale gdzieś głęboko w skrzyżowaniach Columbusa tliło się poczucie straty, zżerające jego drogową duszę.


***


Boda wywleka porażonego, nieprzytomnego pasażera z przedziału pasażerskiego, po czym wsiada z powrotem do Rydzia. Manipuluje przez chwilę elementami sterowania i w końcu udaje jej się znowu go uruchomić. Samochód rusza, jakby chciał, a nie mógł, wlecze się koło za kołem, Boda czuje, że coś z nim nie tak. Zaabsorbowana niedyspozycją Rydzia, dopiero po przejechaniu jakichś pięćdziesięciu jardów uświadamia sobie, że nie wie, gdzie jest.

Mapa utrwalona do tej pory w umyśle Body już nie istnieje. Boda czuje się we własnym mieście jak obcy, który dopiero co tu przybył. Po raz pierwszy od dziewięciu lat czuje się zagubiona. Zagubiona dziewczynka. Ta myśl sprawia, że zaczynają jej drżeć trzymające kierownicę dłonie. Skręca w boczną uliczkę i zatrzymuje się. Uliczka nazywa się Cloak Street. Boda wytęża pamięć, usiłuje sobie przypomnieć, gdzie to może być, ale bezskutecznie. Żadnych skojarzeń. Szrama po pocisku z boku głowy-mapy pulsuje tępym bólem. Boda pociera przebiegające tamtędy przeryte ulice. Spogląda na palce. Krew. Przednia szyba rozjaśnia się mdła poświatą i drżący głos mówi:

WITAJ Z POWROTEM, BODA. CHA, CHA, CHA.

- Rydziu! To ty?

TAK ŁATWO SIĘ MNIE NIE POZBĘDZIESZ. RUSZAJMY, MAŁA.

Przez wargi Body przewija się blady uśmieszek; od kiedy w Roju za brakło jej taksówki, Xtaryfy również zgłupiały. Columbus skombinuje zapewne jakąś kopię zapasową, ale zanim wprowadzi ją do systemu, Boda ma swobodę manewru. Być może tylko na kilka minut, ale to wystarczy. Zapominając o obolałej głowie, Boda sięga do leżącej na desce rozdzielczej torby i wyciąga z niej wystrzępiony, zabytkowy egzemplarz przewodnika Manchester od A do Z. Wyszukuje w indeksie ulicę Cloak Street, ustala swoje położenie, a potem przegląda kilka pierwszych stron, na których wydrukowano rozbity na fragmenty plan całego Manchesteru. Zatrzymuje wzrok na nazwie Whalley Rangę. Nareszcie jakiś punkt zaczepienia. Tam mieszka. Tam ma swoją norkę z posterami Kid Bliss i potłuczonymi butelkami po Kopie. Piętnaście sekund później zawraca już taksówkę i jedzie z powrotem Mancunian Way w kierunku Whalley Rangę. Nie wie jeszcze, jak się dostać z punktu A do punktu B, nie mówiąc już o punkcie Z, ale z mapą ustawioną na sztorc na desce rozdzielczej jakoś trafi. Głos Rydzia rozbrzmiewa w jej umyśle - jak to możliwe?

DAMY RADĘ, BODA.

- Mam nadzieję.

SPOKOJNA GŁOWA.

Rydzio jedzie teraz sam, pożera odległość, bierze zakręt za zakrętem.

W powietrzu coś wisi, Boda nie bardzo potrafi to nazwać, jakaś duszna obecność nakładająca się na jej ból. Chorlton Road. Boda zerka we wsteczne lusterko i widzi cztery ścigające ją Xtaryfy. Jedzie dalej jak gdyby nigdy nic, ale zaczyna ją kręcić w nosie, łzy napływają do oczu. Do nozdrzy wsącza się zapach kwiatów. Chce jej się kichać. Odnosi wrażenie, że nos ma napchany prochem strzelniczym...

To ci dopiero będzie...

Ale nieprzyjemne uczucie mija i pozostaje tylko wrażenie pustki, pełna głowa sfrustrowanych pragnień i ciekawość, co przyniesie następne rozdanie.

Zaciąga ręczny hamulec i skręca na nim ostro w Stretford Road. Pierwsza Xtaryfa nie ma już czasu zareagować na ten manewr i przejeżdża skrzyżowanie, ale pozostałe trzy skręcają za Boda bez specjalnych problemów. Boda skręca z Stratfort w Henrietta. Teraz prosto w kierunku St John's, trzy Xtaryfy siedzą jej na ogonie; Ojciec, Syn i Duch Święty jej dotychczasowego życia. Wzrok Body przeskakuje z drogi na wsteczne lusterko, z lusterka na plan miasta. Kiedy wpada w Russell Road, prowadząca Xtaryfa trykają w tylny zderzak. Boda skręca w prawo, w Dudley. Tutaj mieszka. Z pobliskiego ogrodu napływa zapach kwiatów.

Boda znowu próbuje kichnąć.

Już... już...

Kwiaty na deszczu.

Zaraz...

Kichnie!

Kichnie!!

No dalej, skubańcu! Wyrzuć to z siebie! No wyrzuć!

Nie. Fałszywy alarm. Nic z tego, do kichnięcia nie dojdzie.

To nie w porządku.

Boda czuje się jak niewypał.

W głębi biegnącej łukiem Dudley Road widzi już swój dom. Przy jej ogródku stoją dwie Xtaryfy. Boda wciska gaz do dechy. Taksówka przemyka między dwoma samochodami, zlizując z boku każdego wióry żółtego i czarnego lakieru. Boda zerka w lusterko. Dwie Ktaryfy, zawracając, zajeżdżają drogę trzem ścigającym ją taksówkom. Dochodzi do karambolu. Boda skręca w lewo, w College Road. Potem w prawo, w Withington. Wdusza przycisk szybkości-na-złamanie-karku, znowu zerka we wsteczne lusterko. Dwie taksówki wciąż za nią jadą. Skręt w lewo, w Wibraham Road. Na Wibraham można dać po garach; tarmak dymi pod kołami samochodu umykającej przed prześladowcami Body. Sęk w tym, że Boda nie ma zielonego pojęcia, gdzie się znajduje ani dokąd się kierować. Po prostu jedzie. Z Wilmslow Road wypada kolejna Xtaryfa, pędzi wprost na nią. Columbus jest w całym systemie, śledzi każdą trasę. Jakby tu zejść mu z pola widzenia? Boda dokonuje minimalnej korekty ustawienia kierownicy. Dzięki tej ingerencji jej taksówka unika o włos czołowego zderzenia z nadjeżdżającą z przeciwka Xtaryfą i w przelocie obcina jej skrzydło. Burta Ktaryfy marszczy się pod wpływem uderzenia i Boda widzi, że pozostałe dwie taksówki tracą na chwilę orientację; Rój-mapa musi się zregenerować po doznanym uszczerbku. Skręt w Kingsway, mniejsza z tym, dokąd prowadzi ta ulica; plan miasta spadł na którymś wirażu z deski rozdzielczej. Boda Jones pędzi na oślep przez osiedle noszące nazwę Burnage, dwie Xtaryfy wciąż próbują ją desperacko dogonić. Boda skręca w ulicę o nazwie Kingsway Crescent, zatrzymuje taksówkę, uaktywnia niezawodne noże w felgach Rydzia. We wstecznym lusterku pojawiają się dwie Xtaryfy. Boda wrzuca wsteczny, rusza z piskiem opon i na pełnym gazie wali tyłem w przód pierwszej Xtaryfy. Z miłym dla ucha zgrzytem stall szorującej o stal spycha sczepionego z nią zderzakiem prześladowcę z powrotem do skrzyżowania. Kiedy widzi, że już się wyrobi, odrywa się od niego i wjeżdżając dwoma kołami na trotuar, skręca w prawo w Kingsway. Goli przy tym lakier z burt dwóch zaparkowanych tam samochodów i jednocześnie wycina nożami dwie długie sznyty w oponach Xtaryfiarza. Druga Xtaryfa głupieje z chwilą wyeliminowania pierwszej. W taksówce Body włącza się radio. Boda oddala się z miejsca potyczki. Pędzi znowu Kingsway. Jest wolna. Nie ma jeszcze pojęcia, co z tą wolnością począć.

Wzdłuż ulicy Kingsway wytatuowanej na głowie Body biegnie szrama po pocisku, droga, którą jedzie teraz Boda, znajduje się w nie lepszym stanie, to pobojowisko usiane wrakami samochodów i ujęte w szpaler dopalających się domów. Boda wraca teraz myślami do zdrady Columbusa. Co, do kurwy nędzy, napadło tego skurwiela? Szef próbował ją zabić! Co się porobilo z tym światem?

Stokrotne dzięki, Wanito, za przekazanie tej informacji z ostatniej chwili. Twój słodki głosik sprawia, że nawet śmierć wydaje się być poezją. Biedny pies taksówkarz. Nie ma już Kojota, kochani. Gumbo nie raz podróżował jego piękną czarną taksówką w okresach, kiedy Magiczny Autobus stał na kanale. Możecie mi zarzucić staroświeckość, ale wasz hipis zawsze miał słabość do tego indywidualisty, tego buntownika, tego outsidera. Kojot był dla mnie bohaterem”.

- I dla mnie - mruczy Boda.

Kurs z nim to było coś więcej niż jazda sterylnie czystymi, niezawodnymi Xtaryfami. A przy okazji, komu nie przysporzyła dzisiaj kłopotów awaria tej ich niezrównanej metamapy?”.

- W rzeczy samej, Gumbo.

Ściągnę sobie później tę mapę i zobaczę, co w niej konkretnie nawaliło. A tajne polic-informacje na dzień dzisiejszy? Zero wyników, jak zwykle zresztą. O, tak, z ręki jeszcze jednego wroga psów ginie wspaniałe stworzenie, a co na to gliniarze? Absolutnie nic. Kiedy zabity zostaje pies, gliniarze idą spać. YaYa! Kojot był pięknym okazem i jego tragiczna śmierć odbije się echem w psim królestwie. A wracając do ogródka, stężenie pyłków pnie się ostro w górę. 195 i rośnie. Ten nowy rekord dedykuję pamięci Kojota. Oby znalazł dużą kość w psim niebie. » A Day In the Life « grupy The Beatles. O, kurczę, ale przypasowało.

O szczęśliwym psie, który dokonuje żywota. Wydaje ostatnie tchnienie w czarniejszej-niż-czarna taksówce. Pan Lennon, rzecz jasna, i spółka. Dajcie czadu, chłopcy...”.

Boda, jadąc Kingsway, ze łzami w oczach słucha, jak Beatlesi przetwarzają śmierć w muzykę. W jej głowie znowu odzywa się Rydzio:

ŁZY ZACHOWAJ NA POTEM, KOCHANIE, mówi, UKRYJMY SIĘ.

- Niby gdzie?

Krew ze szramy spływa z Kingsway na południe, po szyi, w mroczne królestwo jej ubrania.

JEST TYLKO JEDNO BEZPIECZNE MIEJSCE, KIEROWCO.




Wtorek 2 maja


Pierwsze cięcie skanerowym nożem rozpłatało głęboko, od kącika ust po mięśnie karku, lewy policzek. Następne, takie samo, ale poprowadzone z drugiej strony - prawy. Polic-lekarz nazywał się robo-Oprawiacz i idealnie dopasował sobie profesję do nazwiska. Wprawnie odciągnął oba kawałki skóry i po chwili zaglądałam już w czeluść gardła denata. Na ekranie widniał jak na dłoni galimatias mięśni przełyku i sterczące z niego kikuty kwiatowych łodyg. Miał nimi naszpikowane całe gardło. Oprawiacz poprowadził trzecie cięcie w poprzek szyi, z lewa w prawo, a potem jeszcze jedno, trochę niżej, szukał źródła.

Łodygi wnikały głębiej.

Oprawiacz otworzył wideopistoletem czarno-białą klatkę piersiową Kojota. Wyciął kilka żeber, usunął je, sięgając w głąb ciała obydwoma swoimi obiektywami, odnalazł łodygi, zaczął sunąć wzdłuż nich palcami kamery w dół, w ciemne mięso, w tę mapę mięsa i krwi. Obserwowałam to wszystko na monitorach, siedząc w sali projekcyjnej, i powtarzałam w duchu ostatnie słowa Kojota...

...dajcie mi tu zasnąć... spać i rosnąć.

Trzeba było jeszcze paru głębokich, bardzo głębokich cięć, zanim Oprawiacz znalazł korzenie. Tkwiły w ściankach płuc Kojota, splątane tam w zbity kłąb przywodzący na myśl roślinny nowotwór.

...Jezu! Niemożliwe, żeby ktoś mial tak dlugi język!

Policpies Zero Giezz zdawał się nie zwracać uwagi na monitory; stał za mną, przestępując ostentacyjnie z łapy na łapę. Nigdy go takim nie widziałam. Zazwyczaj chłonął przebieg autopsji jak pies zaglądający przez szybę do rzeźnika.

- Psiezu! - warknął w pewnej chwili. - Będziesz się tak gapić na tę jatkę, Jones?! - I w tym momencie ni to się uśmiechnął, ni skrzywił, chyba brał go zapach śmierci, ale jeszcze walczył.

- Wiadomo już coś o tych kwiatach? - spytałam.

Giezz poddaje się, kicha potężnie... a potem, skrzywiony, wciąga w płuca chaust czystego powietrza. ...kwiaty tańczą... tańczą... Zapach śmierci, woń kwiatów - bliski związek.

- Sybil, zaprzęgliśmy do tego botaników. Pracują bez wytchnienia. - Ponowne użycie mojego prawdziwego imienia mówi mi, że Giezz jest naprawdę zagubiony, że sam nie wie, co myśleć o odkryciu Oprawiacza.

- No i?

- Sama posłuchaj. - Zero ładuje taśmę. Z głośników płynie zmysłowy głos:

Raport w sprawie próbki kwiatowej 267/54 sporządzony przez Jay Ligue, Wydział Botaniki Uniwersytetu Manchesterskiego. Drugi maja, godzina 8.04 rano. Wstępne ustalenia: Odmiana Amaranthus Caudatus. Płatki koloru ciemnoczerwonego, ułożone w spiralną formację, tworząca długie korony. Dziewiętnaście cali w wierzchołku. Kwiat reaguje wyraźnie na testowanie. Ustalenia drugiego stopnia, poczynione po rozgarnięciu płatków: potrójny pręcik. Zbity w grudki pyłek w torebce pylnej. Najintensywniejszy żółty kolor, jaki widziałam. Siedemdziesiąt pięć mikronów. Za duże jak na ten gatunek. Powinno być dwadzieścia, góra czterdzieści. Pyłki łączą się w grupy po sześć. Zdają się poruszać. Ustalenia trzeciego stopnia: drobinki pyłku reagują na stymulację prądem elektrycznym. Odsuwają się od bólu i śmierci. Stwierdza się obecność molekuł węgla. Czyżby jakaś forma ciałożycia? Nieznana odmiana? Uwagi: czy to jakiś żart? Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Wnoszę o wysłanie próbki pani profesor Kirkpatrick z Uniwersytetu w Glasgow, ekspertowi w dziedzinie cytologii. O cholera! Drobinki pyłku uciekły ze szkiełka mikroskopowego! Gdzie one są? Cholera! Pyłki tańczą. Uwagi dodatkowe: nie mogę powstrzymać kichania. Ależ to silny kwiat. Nie widziałam jeszcze... cholera! O ile mnie oczy nie mylą, pyłki zbliżają się do mnie. Jezu! Po jaką cholerę biorę te durne prace zlecone?”.

Zapis kończył się potężnym kichnięciem.

Wszedł Oprawiacz. Swoje kamery miał pełne łez i krwi, w metalowym gardle zbierało mu się wyraźnie na kichnięcie. Cierpiały nawet robo. Co to za odmiana kataru siennego? I dlaczego ja nie mam żadnych objawów? Zwykle każda wiosna była dla mnie istnym koszmarem. A teraz wszystkie psy i robo dookoła kichają jak najęte, a ja, Widmokobieta, siedzę sobie i zupełnie nic mi nie jest? Może to wcale nie jest epidemia kataru siennego? Do tego, nie wiedzieć czemu, nie mogłam przestać myśleć o Bodzie, zagubionej dziewczynie z ostatnich marzeń taxipsa z zakazanych ulic. Myśl o mnie, Boda... zaśpiewaj mi ostatni raz tę piosenkę. Dlaczego te słowa tak silnie do mnie przemawiały?

- Tego morderstwa nie popełnił Zombi, Giezz - powiedziałam.

- Co to, bronimy społeczności Zombi? - Zero z trudem nad sobą panował.

- Musimy powiadomić Krakersa - ciągnęłam. - Bo skoro nie zrobił tego Zombi, to z czym my tu, u diabła, mamy do czynienia?

- To był Zombi. Nie widzę innego wyjaśnienia.

- Moim zdaniem to za proste, Zero. Myślę, że powinniśmy podjąć trop tej Body.

- Tak myślisz?

- Zombi nie zapuszczają korzeni w płuca swoich ofiar.

- Krakers mówi, że trzeba zamknąć śledztwo, zanim dojdzie do kolejnych psich rozruchów.

- A ja mówię, że trzeba je dalej prowadzić. Podobno ta Boda była dziewczyną Kojota. Chyba wiesz, że większość morderstw popełniana jest przez partnerów.

- Naprawdę?

- Miałeś kiedyś przyjaciółkę, Zero? - Krakers oddaje ciało. - Co takiego?

- Jutro pogrzeb.

- Czy to aby trochę nie za wcześnie, Giezz?

- Krakers chce ugłaskać psy. Czego ty ode mnie oczekujesz, Sybil? Żebym postawił się szefowi?

- Pan każe, pies musi. Hau, hau.

Giezz zaprezentował mi w całej okazałości garnitur swoich zębów, ale pod jego zjeżonym Widmem wyczuwałam napięcie. Tłumiony strach.

Może już wtedy wiedziałam, że to śledztwo będę musiała poprowadzić sama.


* * *


Kojot mieszkał w Fallowfield, w małej klitce nad smażalnią ryb przy Ladybarn Lane. Smażalnia nazywała się „U Bingo Reksa”. Kiedy wchodziliśmy tam z Zero, obszczekała nas grupka wałkoniących się przed wejściem czlekopsiaków. Zero błysnął na postrach swoimi polic-zębami. Bingo, służalczy, ociekający Yazem pies-mąż, wprowadził nas do wilgotnego living roomu. Zmaltretowana i bardzo ludzka żona uśmiechnęła się, do nas, unosząc posiniaczoną twarz znad kadzi z rzadkim ciastem, w którym obtaczała porcje ryby. Z living roomu pięły się w ciemność schody, na których śmierdziało rasowym psem. Zero skrzywił się i zasłonił sobie nos, jakby chciał w ten sposób pokazać, że nie poczuwa się do pobratymstwa z ofiarą.

- W porządku, Zero? - spytałam.

- A czemu ma nie być w porządku, Dymko? - odwarknął. - Właź, właź. Minęła właśnie 2.15 po południu. Gazety i codzienne piórka zachłystywały się doniesieniami o morderstwie.

Pies-bohater zamordowany przez kwiaty?”.

Pola śmierci”.

Zabójcze płatki”.

Nagłówki. Gumbo YaYa, najgorszy z tego wszystkiego, był w swoim żywiole, kpił sobie z policji, bez trudu podczepiając się pod info-falę. „Kwiaty zła”, nazwał tę sprawę Gumbo.

No i byliśmy tutaj. Niechętny policpies i jego Widmo, szukający punktów zaczepienia. Żal mi było Zero rozdartego między trybem dobrego gliny a lojalnością wobec swojego pana, Jakoba Krakersa. Zero powiedział że idzie ze mną tylko z przyjaźni, za co byłam mu wdzięczna, choć wcale w to nie wierzyłam.

Podrapane pazurami drzwi prowadziły do krainy schludności. Odkurzony niedawno dywan. Czyściutka, świeżo uprana pościel na pojedynczym łóżku. Półka z książkami. Kolekcja plastikowych modeli firmy AirVaz - zawieszonych na żyłkach u sufitu - oraz wielka laminowana mapa przypięta pinezkami do ściany.

- Te pokoje ofiar - wymruczał refleksyjnie Zero.

- Co, pokoje ofiar? - spytałam.

- Zawsze takie opuszczone. - Wysuwał szuflady kredensu. - O! - Rozpromienił się. - Pornosek!

Trzymał w łapie różowe piórko. Wepchnął je sobie w usta i na moment przymknął z rozkoszy oczy.

- Bardzo sympatyczne - orzekł, wysuwając piórko. - Bardzo ludzkie. Ani jednej nagrzanej suki. Miał człowiek gust.

- Czasami, Zero... - Co?

- Czasami nie potrafię cię rozszyfrować.

- Czasami... - Zero spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: Czasami sam siebie nie potrafię rozszyfrować. W związku z czym lepiej się, kurwa, zamknij.

Moja charakterystyczna dla Widma zgorzkniałość kazała mi wziąć się za to, po co tu przyszłam.

- Szukajmy - powiedziałam.

Przystąpiliśmy we dwójkę do przeglądania rzeczy osobistych taxipsa, z nadzieją na znalezienie jakiegoś tropu, a nie znaleźliśmy praktycznie nic, poza błahostkami, kolekcją produktów ubocznych samotnego życia: pokruszone ciastka, modele samolotów, zimna herbata dojrzewająca w filiżance z chińskiej porcelany. Tanie powieści kryminalne, otwarte i położone grzbietem do góry obok pojedynczego łóżka. Programy z meczów wurtbolowych drużyny Manchester City poskładane starannie w kartonowych teczkach. Oficjalny dziennik klubu kibiców leżący na komódce. Wzięłam go i przekartkowałam od deski do deski. Rzuciło mi się w oczy imię „Boda”. Zatrzasnęłam ostentacyjnie dziennik, a potem ukradkowo wsunęłam go do kieszeni. Nie chciałam, żeby Zero to zauważył.

- Co znalazłaś? - spytał Zero.

- Jeszcze nic - zełgałam, sama nie wiem dlaczego. Może dlatego, że Zero i tak koncentrował się na szukaniu dowodu, który potwierdzałby hipotezę Zombi, bo to spacyfikowałoby nastroje panujące wśród miejskich psów, a przynajmniej Krakers tak sądził. Policja wciąż miała nadzieję, że sprawę uda się szybko zamknąć, zrzucając winę na Zombi. Ale Zombi nie byli urodzonymi mordercami, walczyli tylko desperacko o przetrwanie. Świat w tamtych czasach był prawdziwą beczką prochu i najmniejsza iskierka mogła doprowadzić do zatargu między rasami. Przez maleńkie okienko nad łóżkiem Kojota dolatywało poszczekiwanie człekopsów, ich warkliwe głosy przepełniała nienawiść i strach.

- Jezu, jak ja tego nie cierpię - wyburczał Zero. - Cholernie mnie przygnębią to grzebanie w rzeczach ofiar. - Trzymał w łapie przezroczysty plastikowy pojemnik.

- Co to? - spytałam.

- Nano-pchły. - Co?

- Robo-pchły. Kupuje sieje w sklepie zoologicznym. Symbioza, Dymko. Scenariusz bierz-i-dawaj. Pomagają psom dbać o higienę osobistą.

Wzdrygnęłam się aż do poziomu Widma; do czegóż to nie posuną się człekopsy. Zero odkręcał już wieczko, a mnie ogarnął nagle irracjonaralny strach. Błagam, nie wypuszczaj tych małych potworów ze stoika! Co robić?

- Podejdź tu, Giezz, rzuć na to okiem - powiedziałam w nadziei, że uda mi się odciągnąć jego uwagę od pojemnika. Wodziłam wzrokiem po wielkiej mapie wiszącej na ścianie. - Widzisz to co ja?

Policpies kichnął.

- Dla mnie to jakiś groch z kapustą - stwierdził. - Co tu widzisz?

- Zaznaczał tu swoje kursy.

Mapa najeżona była szpilkami i upstrzona naniesionymi flamastrem notatkami i symbolami. Przedstawiała Manchester i okolice. Czeluść reprezentowały węże pełzające gruntowymi drogami.

- Tutaj, widzisz? - powiedziałam i Zero podszedł bliżej. - Tutaj Kojot wziął pasażera. - Pokazywałam samotną szpilkę wbitą w mapę, w Czeluść za Littleborough, na północny wschód od miasta, gdzie mapa stawała się nieprecyzyjna, bo niewiele było wiadomo o tamtych terenach. Blackstone Edge. Tuż pod szpilką, skreślona psią ręką, widniała wczorajsza data, l maja, oraz godzina, 4.00 rano. A niżej numer piórkotelefonu.

- Nie sądzisz, że wypadałoby zadzwonić pod ten numer, Giezz? - zasugerowałam.

Giezz wciągnął gwałtownym spazmem powietrze, wstrzymał na chwilę oddech, a potem kichnął, wytrząsając nano-pchły ze słoiczka.

- Jezupsie! Zobacz, coś narobiła. - Drapał się już, kąsany przez buszujące w sierści pchły.

- Nie twierdzę, że ta Boda go zabiła - podjęłam. - Mówię tylko, że mogła to zrobić. Jesteśmy dobrymi glinami czy nie?

- Uważasz, że jesteśmy dobrymi glinami? - Zero iskał się zapamiętale.

- Mógłbyś poprosić Columbusa, żeby przesłał mi zdjęcie Body? Nawet jeśli nie zabiła Kojota, to może wiedzieć, kto to zrobił. Spróbować nie zaszkodzi.

- Krakers nie pozwala. Krakers każe zamknąć sprawę. Koniec, kropka.

Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Krakers i Zero Giezz są tak zdecydowanie przeciwni szukaniu Body. Przecież to był główny trop. Czyżby coś się za tym kryło, jakaś tajna policyjna intryga? A może przepełniały mnie tylko złe Widma? Tak czy inaczej, nabierałam coraz większej pewności, że dobrze zrobiłam, nie pokazując Zero dziennika taxipsa.

- Krakers jest tu panem - ciągnął Zero. - On jest szefem. Ma na głowie o wiele ważniejsze rzeczy. Xtaryry skarżą się, że Gumbo YaYa uporczywie włamuje się im do bazy danych mapy. Krakers chce, żebym się tym zajął.

- Co kogo obchodzi jakiś podstarzały hipis.

- Tak się składa, że on łamie prawo.

- Mam silne przeczucia w związku z tą sprawą, Zero.

- Zachowaj je dla siebie i przestań mnie nazywać Zero. - Drapał się bez ustanku, cięty przez skaczące nano-pchły.

- Daj mi jedną szansę, proszę cię. Sprawdźmy ten numer z mapy. Pomożesz?

- Przecież tu z tobą przyszedłem, nie? Cholera Już wiem, Dymko, dlaczego nikt do ciebie nie uderza. Trudno z tobą wytrzymać. Nie odpowiedziałam.


***


Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy z Zero do Północnego Manchesteru, do martwych miejsc. Z tarmaku pokrywającego manchesterskie ulice wyrastały kwiaty, goniły za nami watahy psów. W powietrzu gęsto było od pyłków. Zero, drapiąc się i kichając jednocześnie, wsunął do Pyska niebieskie tele-piórko. Zadzwonił pod numer zapisany na mapie Kojota, a potem powiedział mi, że odpowiedziały mu tylko trzaski zakłóceń elektrostatycznych. I znowu kichnął, klnąc katar sienny na czym świat stoi. Uzyskanie zgody na ten patrol nie przyszło łatwo, zwłaszcza że prosiłam o obstawę złożoną z dwóch wozów: jeden miał jechać przed, drugi za nami. Oraz o ciężką broń. Wszystkiego tego mi odmówiono. Zero odstawiał twardziela, mówił, że żaden Zombi-łajza mu nie podskoczył. Ale w jego oczach widziałam strach, zwłaszcza kiedy przejeżdżaliśmy przez terytoria zmutowanych plemion z Północnego Manchesteru.

- Jezupsie! - powiedział do mnie. - Co się porobiło na tym świecie? Nikt już nie jest sobą. Jezu, popatrz no tylko, Dymko! Widzisz te tam pokrakę? Co to, u diabła, jest? Pierdzielony mutant! - To ostatnie wykrzyczał przez otwarte okno.

- Wiesz co, Zero? - odparłam. - Powiadają, że niektóre z tych stworów mają nawet w sobie domieszkę psa.

- Hmmm, tego... kiepski żart, Dymko. Psiezu! Myślałby kto, że większych szkaradzieństw nie uświadczysz, a podobno Zombi są jeszcze gorsi.

Dojechaliśmy do północnej bramy wyjazdowej z miasta, gigantycznej budowli w kształcie muszli, w której snopami iskier strzelającymi z piorunomiotów oczyszczano z Zombi-gapowiczów monstrualne ciężarówki. Ustawiliśmy się na końcu kolejki oczekujących, za transporterem korporacji Vaz International. Same jego tylne koła były większe od mojego forda cometa. Strażnicy Miejscy świecili laserami pod podwozie ciężarowki, szukając tam nielegalnego towaru. Za ogrodzeniem z drucianej siatki widać było bramę wjazdową, przy której spryskiwano cysterny sokiem przeciwko Zombi.

Ciężarówka przed nami ruszyła. Zero podawał właśnie strażnikowi swój polic-kod, kiedy od strony wjazdowej doleciało ujadanie i w chwilę potem coś wpadło z impetem na drucianą siatkę.

Zombi-gapowicz zmyty z powracającego z trasy pojazdu.

Kłębowisko nóg i rąk młócące siatkę.

- Jezupsie! - wrzasnął Zero do jakiegoś ogłupiałego celnika. - Czy musimy to znosić? - Zombi przecisnął gnijące, zaropiałe ręce przez siatkę tak daleko, że prawie drapał szponami nasz samochód. Na przed szybie rozpryskiwały się ze skwierczeniem krople zielonkawej mazi. Zero dobył pistoletu. - Zaraz zrobię z popaprańcem porządek. - Opuścił szybę. Prosiłam go, żeby się uspokoił, ale kiedy w Giezza wstąpił już pies, nic nie było w stanie go powstrzymać. Strażnicy pierwsi dopadli Zombi i potraktowali go piorunomiotami. Straszliwe wycie, które wstrząsnęło murami hali, zmroziło nawet Zero; w powietrzu rozszedł się swąd przypiekanego półmartwego mięsa. Zombi usmażył się na węgielek. Pomyślałam o moim słodkim, zakazanym Klejnocie, który został sam w domu. jak miałam go chronić?

Zaraz za punktem kontrolnym zjechaliśmy z głównej szosy na wyboistą gruntową drogę. Pobocza zawalone były wrakami samochodów, dostrzegłam nawet wypalony wagon kolejowy; pośrodku moczarów! Mile całe od najbliższych torów!

Czeluścioland.

Dojechaliśmy do wielkiego, sędziwego, przekrzywionego przez wiatr dębu o konarach tworzących sieć połączeń. Kawałek za nim, na tle rozedrganego nieba, rysował się ostatni słup telefoniczny.

Byliśmy na miejscu. Blackstone Edge.

Wokół nic, tylko martwa trawa i suchy wiatr. Zero rozglądał się niespokojnie po moczarach i wypatrując tam Zombi, kichał jak najęty. Przy każdym kichnięciu podrygiwała mu kolba tkwiącego w kaburze pistoletu.

- Chyba wiesz, że tu są dziury, co? - spytał między jednym a drugim kichnięciem. - Dziury z Wurta.

Wysiadłam z samochodu i weszłam kawałek w moczary. Z jednego z izolatorów na słupie telefonicznym zwisał smętnie długi kabel; bulwiaste korzenie sterczące z jego końca nikły w spragnionej wilgoci ziemi.


***


Na południe od miasta, tuż za granicami mapy z czasów, kiedy pod miasto nie podpełzały jeszcze moczary Czeluści, pod nawisem skalnym stała Xtaryfa. Była to bezpieczna kryjówka, nie zapuszczał się tutaj żaden gliniarz. Droga wspinała się na wzgórze Alderley Edge, by za jego szczytem opaść w nicość. Kierowca odjechał poza zasięg Columbusa i ani metr dalej.

Do skały wiódł samotny szlak uwzględniony w przewodniku „Manchester od A do Z”. Za wskazanie tego ukrytego teraz szlaku Boda odpaliła pokaźną sumkę ponurej istocie z pogranicza. Noc spędziła w taksówce, wpatrując się w dociśnięte do szyb liście krzaków i słuchając zawodzeń Zombi snujących się po okolicznych moczarach. Uaktywniła wszystkie systemy obronne, Rydzio obiecał, że będzie czuwał, a mimo to prawie

nie zmrużyła oka. Spać nie dawały jej przejeżdżające z głuchym rumorem ciężarówki Vaz International, oraz ból podróżujący zranioną ulicą. A najbardziej myśli o Kojocie. Wyrzucała sobie, że to przez nią zginał; że ona jest winna jego śmierci. Rozpamiętywała to w ciemnościach przez wiele godzin. Gdyby Roberman nie odstąpił jej tego kursu z Czeluści. Gdyby ona nie nadała tego samego kursu Kojotowi. Gdyby Kojot nie zadzwonił pod numer, który mu podyktowała. Gdyby bardziej i wcześniej go pokochała. Gdyby, gdyby, gdyby... za wiele było w jej życiu gdybania. No i co teraz zrobi Columbus? Czym ściągnęła na siebie gniew szefa? Boda sięgnęła do torby po notes z adresami. Miała w nim zapisany numer, pod który telefonował Kojot. Numer w Czeluści. Może zadzwonić? Może dowie się czegoś, co naprowadzi ją na trop zabójcy taxipsa? A czy w ogóle chce znaleźć jego zabójcę? Tak, chce, bo w ten sposób zrehabilitowałaby się za podanie mu tego numeru. Ale gdzie tu znaleźć telefon, nie wracając do mapy? Odpłynęła w końcu w sen i obudziła się z nie rozwiązanym problemem. Od wielu godzin siedzi już tak w taksówce, jest coraz bardziej głodna i sfrustrowana. To drugi dzień jej nowego życia, zapada już zmrok, nadciąga czas Zombi i dziewczynę ogarnia strach.

Nad widnokręgiem, daleko w głębi Czeluściolandii, błyskają jakieś światła. Boda woli nie myśleć, jak tam jest. Dosyć się nasłuchała mrożących krew w żyłach opowieści. Tutaj, na ziemi niczyjej, pomiędzy cywilizacją a chaosem, jest bezpieczna. Przynajmniej na razie, dopóki Zombi jej nie wytropią. Ale perspektywa biernego czekania jakoś jej nie odpowiada. Kolejna ciężarówka Vaz przejeżdża z łomotem drogą przez Czeluść. Ziemia drży, Rydzio się kołysze.

DŁUGO JESZCZE MAM TO ZNOSIĆ? burczy.

- A jakie mamy wyjście? - pyta Boda. -1 jak to się dzieje, że nadal słyszę twój głos?

NIE BĘDĘ UKRYWAŁ, ŻE COŚ BYM PRZEKĄSIŁ.

- Przekąsił?

MAM NA MYŚLI BENZYNĘ, KOCHANIE.

- Ja też wrzuciłabym coś na ruszt - przyznaje Boda - Z tym że bardziej zjadliwego.

Niczym oceaniczny liniowiec, oświetlona jak choinka, przetacza się z grzmotem następna ciężarówka Vaz International. Boda uruchamia silnik Rydzia, wyjeżdża na drogę i rusza w ślad za ciężarówką w stronę tańczących w głębi Czeluści świateł.


* * *


Dwadzieścia minut później skręcają na dziedziniec stacji benzynowej z przyległym barem. Budyneczek jest ponury i zrujnowany, stoi w szczerym polu, wokół, jak okiem sięgnąć, ugory Czeluści. Szwankujący neon informuje: SALOON U COUNTRY JOEGO. WIKT I TANKOWANIE. BENZYNA NTEOPODATKOWANA. OSTATNI PRZYSTANEK PRZED KOŃCEM ŚWIATA. WOLNE POKOJE. Po niebie igrają wiązki światła z zamontowanych na dachu baru laserów. Boda płaci za benzynę, po czym pyta pieschłopczyka obsługującego dystrybutor, czy znajdzie się dla niej jakiś pokój. Malec wskazuje ruchem głowy na neon i wywarkuje:

- Czytać nie umiesz, Widmosuko? Idź do Joanny.

Co miała znaczyć ta Widmosuka? Czyżbym nią teraz była? myśli Boda, zmierzając przez dziedziniec ku wahadłowym drzwiom saloonu. Ze środka dolatują tony muzyki country and western, głos śpiewającej kobiety oraz głośna wrzawa i pohukiwania rozochoconych mężczyzn.

Boda zatrzymuje się przed drzwiami i zagląda ponad nimi do środka...

Na wprost, na zbitej z desek scenie, która ma chyba imitować farmerską chatę, akompaniując sobie na akustycznej gitarze, śpiewa wyniszczona blondyna w stroju kowbojki: stetson, cienki jak sznurowadło krawat, frędzlasta koszula w kratę.

...Aż tu naraz od stada się byczek odłącza rasowy i Joe sięga po lasso, odszczepieńca zawrócić gotowy”.

Kobieta przechodzi do refrenu, śpiewa o jakichś „odszczepieńczych skłonnościach” w sercu. Tłum topornych kierowców ciężarówek podchwytuje go ochoczo, drą się wniebogłosy i kichają na potęgę. Z głębi sali dobiegają też jakieś obce dźwięki, osobliwe wilgotne buczenie. Kiwają się tam niemrawo jakieś ciemne sylwetki. Piosenka dobiega końca i jej wykonawczyni przepycha się przez ciżbę do baru, opędzając się po drodze ze śmiechem od rąk podszczypujących ją i obmacujących nachalnie facetów.

Boda wchodzi do środka.

Wita ją cisza. W tej ciszy rozlega się pojedynczy przeszywający gwizd. Po nim potężne kichnięcie. Chyba z połowa kierowców ma na twarzach zaimprowizowane maski przeciwpyłkowe - pstrokate bandany zasłaniające nos i usta. Jeden z nich poklepuje się po kolanie, zaprasza Bodę do zajęcia tam miejsca.

Boda grzecznie odrzuca zaproszenie.

Z kierowcami da się wytrzymać - Boda, po dziewięciu latach za kółkiem, potrafi sobie z nimi radzić - ale po postąpieniu kilku kroków w głąb sali stwierdza, że ruszają ku niej te ciemne sylwetki z kąta.

O cholera! Zombi!

Stwory przyglądają się jej poprzez unoszące się w powietrzu opary dymu i potu. Kierowcy ciężarówek siedzą po jednej stronie sali, Zombi po drugiej. Między nimi, niczym kurtyna zasłaniająca coś wstrętnego, przebiega cienka jak włos warstewka rozedrganego powietrza. Piosenkarka uśmiecha się zza baru do Body. Ścianę zdobi imponująca kolekcja rekwizytów z Dzikiego Zachodu, w tym kilka rewolwerów i strzelba. Kierowcy i Zombi gapią się na mapę wytatuowaną na ogolonej głowie Body. Boda wyciąga z przewieszonej przez ramię torby wełnianą czapkę, naciąga ją na głowę i pyta piosenkarkę:

- Dostanę tu Kopa?

Rechot po stronie zajmowanej przez kierowców. A potem kanonada kichnięć.

- W tych okolicach nie ma specjalnego zapotrzebowania na Kopa - odpowiada piosenkarka. - Polecam bourbona Jack Daniels. Nalać?

Boda kiwa głową, płaci za wodę ognistą, jednym chaustem wychyla połowę. Stoi o krok od drżącej kurtyny oddzielającej ją od ponaddwumetrowego mężczyzny Zombi, który wygląda prawie jak człowiek. Owszem, jest obślimaczony, a ciało jakby zaczynało mu tu i ówdzie odłazić od kości, ale w porównaniu ze swoimi pijącymi kolegami, tą zgrai zgniłków, która stoi teraz rzędem za niewidzialną ścianką działową, mógłby uchodzić za gwiazdę Wurta. Boda ma wrażenie, że już go gdzieś widziała. Mężczyzna ma na głowie żółtego stetsona. Barmanka przekracza powietrzną kurtynę, obsługuje wielkiego Zombi, po czym wraca na stronę kierowców ciężarówek.

- Ty jesteś Joanna? - zwraca się do niej Boda.

- Zależy, jaki dzień dzisiaj mamy - mruczy wielki Zombi. Jezu, to oni potrafią mówić?

- Nie zwracaj uwagi na Bonanzę - mówi barmanka. - To wielki wół.

- Ja tylko instruowałem to dziecko - broni się Bonanza. - Tylko instruowałem.

Boda ignoruje go i nie może się nadziwić, że tak łatwo jej to przychodzi. Przecież Zombi mają opinię niebezpiecznych.

- Znajdzie się dla mnie jakiś pokój na noc? - pyta barmankę.

- Możesz przekomarować w moim, lalunia! - krzyczy któryś z kierowców.

- Znajdzie się, znajdzie - zapewniają Joanna. - Oplata obejmuje posiłek. Przyniosę ci go na górę. Przecież nie będziesz jadła z tymi nieokrzesańcami.

- Dzięki. Jest tu telefon?

- Tam, przy automacie z napalmami.

Boda wybiera numer, ale uzyskuje tylko informację, że: POŁĄCZENIE NIE MOŻE ZOSTAĆ ZREALIZOWANE. Wraca do baru.

- To piórkotelefon - mówi. - Nie ma tu prawdziwego? Takiego na monety?

Barmanka spogląda dziewczynie głęboko w oczy, a potem mówi:

- Chodź. Na zapleczu jest taki.

Idą na zaplecze i tam barmanka przedstawia się Bodzie jako Joanna, siostra Country Joego, który jest chwilowo nieobecny, bo pojechał do miasteczka, do Podgrodzia

- A gdzie to? - pyta Boda. - Nie wiedziałam, że jest tutaj jakieś miasteczko.

- Od groma rzeczy jeszcze nie wiesz - pocieszają Joanna - Zresztą to nie tyle miasto, co sposób myślenia.

- Podobała mi się twoja piosenka

- Naprawdę? Dziękuję.

- Co to jest odszczepieniec?

- Nie wiesz? A powinnaś. Tak dawniej kowboje nazywali krowę, która nie chce iść ze stadem podczas spędu bydła.

Są teraz w pomieszczeniu pełniącym chyba funkcję living roomu. Wyłożone drewnianą boazerią ściany ozdobione krowimi rogami. Antyczne radio nastawione na stację Gumbo YaYa Kolekcja akustycznych gitar opartych o jedną ze ścian oraz rozchwierutany stoliczek, na którym stoi zabytkowy telefon na korbkę.

- Nie mogę korzystać z piórek - wyjaśnia Joanna. - Jestem Dodo. Ty chyba też, skoro pytasz o telefon na monety?

- Na to wygląda. - Kichałaś ostatnio? Nie. Próbowałam parę razy, ale nic z tego nie wyszło.

- Tak myślałam. Tutaj to samo. - To znaczy co?

- Jedyni kierowcy ciężarówek, o których wiem, że nie kichają, również są Dodo. A nie odczuwasz czasem jakichś dziwnych popędów?

- Na przykład jakich?

- Hmm, sama nie wiem. Czegoś w rodzaju podminowania. Bo mnie nosi, na miejscu usiedzieć nie mogę. Dodo kierowców też. No wiesz... mam ochotę uciekać. Odnoszę wrażenie, że my, Dodo, jesteśmy gdzieś wzywani.

Cóż Boda może na to odpowiedzieć?

- Co robią ci Zombi w twoim barze? Nie masz z nimi problemowi?

- Od razu widać, że niewinna z ciebie panienka. Ja żyję z problemów. Podgrodzie to szemrane miejsce. Trzeba dobrze żyć z tymi ludźmi.

- Z ludźmi?

- No przecież Zombi to ludzie. Jesteśmy tutaj ostatnim tchnieniem miasta przed Czeluścią i musimy być tolerancyjni. Country Joe nie ma żadnych uprzedzeń. Widziałaś Cudścianę w barze? Cudściana to wynalazek Joego.

- Zatrzymuje Zombi po tamtej stronie?

- O d d z i e l a Zombi od tej strony.

- A ja bym mogła przez nią przejść?

- Nie radziłabym.

- Ty przeszłaś.

- Ja tu jestem kimś specjalnym. Jak masz na imię?

- Boda.

- Uciekasz przed czymś, jak mniemam, Boda?

- Coś w tym rodzaju.

- Pokaż mi głowę.

Boda ściąga wełnianą czapkę. Joanna gwiżdże.

- Fiu, fiu. To ci dopiero ozdoba. Oj... uderzył cię ktoś? Boda odruchowo przykłada dłoń do rany.

- To nic. Zwyczajne draśnięcie.

- Chrzanisz. Pokaż... niech no rzucę okiem... o, kurczę. Paskudnie to wygląda. Zaraz coś zaradzimy.

- Nie, nie trzeba. To nic takiego.

- Zaczekaj tutaj.

Joanna znika w kuchni, wraca po chwili ze szmatką i butelką jakiegoś płynu. Każe Bodzie pochylić głowę i przemywa płynem szramę,

- Powinnaś pójść z tym do lekarza.

- Nie.

- Pozwól chociaż, że ci to zabandażuję.

- Żadnych bandaży.

- Jak chcesz.

Boda prostuje się i wyciąga z torby notes z adresami. Szuka numeru -tego zamiejscowego, który dostała od Robermana i który potem podyktowała Kojotowi. Nie ma ani adresu, ani nazwiska, sam numer telefonu. Teraz znowu czeka na połączenie, a w jej głowie trwa gonitwa myśli. To na pewno ten numer. To on zabił Kojota. Ma coś wspólnego z dziewczyną o imieniu Persefona. Trzaski elektrycznego sygnału biegnącego po drucie, a potem...

Gdzieś na ciemnych moczarach, na północ od miasta, stoi ostatni słup telefoniczny. Z tego słupa zwisa samotny kabel zapuszczający korzenie w ziemię. Linia pełznie dalej przez podszycie, z każdym metrem coraz bardziej zielenieje, to już nie drut lecz roślinna wić. Biegnie teraz przez glinę i torf, roślinna linia telekomunikacyjna.

Boda stoi w living roomie Joanny, słucha szeptów. Eksplozje, szelesty. Głosy ciemności. Roślinne życie. Podziemna burza. Słyszy, jak kiełkują nasiona, jak trzeszczą wydłużające się korzenie, jak glebę toczą robaki, jak ze skrzypieniem rozwijają się pąki kwiatów.

Pustka po tamtej stronie linii to dla niej za wiele. Miała jeden jedyny trop i ten zaprowadził ją donikąd, do odgłosów, których nie rozumie. Delikatnie odkłada słuchawkę na widełki, przerywa połączenie. Nie ma już śladu, którym mogłaby podążyć.


***


Boda wspina się po schodach do swojego zawilgoconego pokoju. Stoi w nim łóżko i komódka. Mały stół. Niewiele tego.

Kojot...

Myśli wciąż o Kojocie, nic na to nie poradzi. O tym, jak obiecał, że

w ten czwartek, wieczorem, zabierze ją na półfinał Wurtbolu, na rewanżowy mecz jego drużyny, Manchester City. O tym, że istotą życia nie jest

zaykanie się w skorupie, lecz otwieranie na świat. Kojot powiedział jej

to przed czterema dniami w barze Nightingale. Czy to naprawdę było przed zaledwie czterema dniami?

Xtaryfy stanowiły system zamknięty, skorupę. Kojot należał do świata zewnętrznego.

Przeze mnie zginął. Boda tak uważa.

Później, jedząc kolację - dwa jajka, kiełbaska, haszowe ciasteczka i pieczona fasola - Boda słyszy głos Joanny, śpiewającej na dole „Are You Lonesome Tonight?”, i ciche poszepty Czeluści w mroku za oknem. Daleko ma stąd do swojego domu w Whalley Rangę. Jeśli w ogóle kiedykolwiek tam wróci. Jeśli w ogóle chce tam kiedykolwiek wrócić. Bo i po co? Czuje się już lepiej; Kingsway zaczyna się zabliźniać. Może po prostu pojedzie dalej, zapuści się głębiej w prawdziwą Czeluść. Może uda się jej tam jakoś przetrwać w ciemnościach, na suchym wietrze. Ten pomysł zaczyna jej się coraz bardziej podobać. Jest czas osiadłego życia i czas ucieczki. Jutro skieruje Rydzia w najniebezpieczniejsze rejony moczarów. Nie wróci do Manchesteru, już z nim skończyła.

Wpełza do trzeszczącego łóżka. Chociaż podjęła decyzję, podświadomie tęskni za komfortem pozostawania w objęciach xtaryfowej mapy. Wspomina sennie te jedwabiste macki, które jeszcze niedawno były całym jej życiem, całym światem. I naukę u Robermana. Ten czuły kontakt. Pamięta, jak jeździła z nim wszędzie jako dziewięcioipółletnią dziewczynka; kiedy zaczynała pracę na Xtaryfie. Przez trzy lata była pupilka robopsa, siedziała obok niego w kabinie kierowcy i uczyła się dobrej Wiedzy. Kiedy miała dwanaście lat i pojawiło się pierwsze menstruacyjne krwawienie, Columbus orzekł, że pora, by włączyła się w mapę na swojej własnej taksówce. Boda bez problemów przebrnęła przez ceremonię inicjacyjną, pomimo straszliwych demonów, jakie w jej trakcie spotkała, i skwapliwie przyjęła nowe imię, Boadicea, oraz nową tożsamość.

Teraz nie może już ufać Columbusowi. A skoro nie może ufać Columbusowi, to komu może zaufać?

Włącza prymitywne radio znajdujące się w pokoju, kręci gałką strojenia, cofa rękę, kiedy w głośniku rozlega się słabiutki głos Gumbo YaYa przesączający się poprzez skraj mapy. Ludzki głos. Hipisowski pirat puszcza piosenkę zatytułowaną „31ue Suede Shoes”. Boda ma nadzieję, że muzyka przyniesie jej jakąś namiastkę ukojenia. Ale przez całą piosenkę myśli tylko o tym, co straciła. O Xtaryfach, o Kojocie, o dotychczasowym życiu. Jest teraz jak czysta kartka papieru, jak łacha białego śniegu. Całe życie poświęciła Xtaryfom, teraz dryfuje w próżni pozbawiona wszelkich wspomnień sprzed rozpoczęcia pracy na Xtaryfach. Nie wie nawet, jakie było jej prawdziwe imię.

Tak bym chciała być teraz w tobie, Rydziu, myśli. Tak bym chciała jechać z tobą drogą. Jest zmęczona, ale nie może zasnąć, i w tym Widmowym stanie wyobraża sobie, że rozmawia z taksówką.

DOBRZE SIĘ CZUJESZ, BODA? pyta Rydzio.

Lepiej już nie będzie.

POTRZEBUJESZ POMOCY?

Czuję się samotna, ale chyba do tego przywyknę.

CHCESZ GDZIEŚ POJECHAĆ?

Tak. Rano. Pojedziemy daleko, bardzo daleko.

W ZACHODZĄCE SŁOŃCE?

We wschodzące. Rano sionce wschodzi.

WIEM O TYM.

Ale skierujemy się na południe, nie na wschód.

ZOSTAWIAJĄC ZA SOBĄ MIASTO?

Zostawiając za sobą wszystko. Rydziu, czy ty rzeczywiście ze mną rozmawiasz?

NATURALNIE. JESTEM W TWOIM WIDMIE.

To śmieszne. Chwila zastanowienia, potem... Czy ja nim jestem? Naprawdę?

TO TWOJA PRZEDTARYFOWA TOŻSAMOŚĆ, BODA. ROZMAWIASZ ZE MNĄ POPRZEZ WIDMO. I Dodo też jestem? Nie mogę śnić? WCIĄŻ SIĘ UCZYSZ, KIEROWCO. Boda, owinięta w cienki koc, uśmiecha się do siebie i szepcze: - Po pierwsze, ja, po drugie, ty, po trzecie, moje i twoje sny... Rozlega się klakson. Zaparkowany pod oknem Rydzio trąbi trzy razy. Dobranoc, Rydziu.

dobranoc, mała.

Milknie złoty glos Elvisa, na antenę powraca Gumbo, i Boda przeżywa największy w swoim życiu szok...

Boadiceo! Boadiceo! Boadiceo! Jesteś tam, słuchasz dziewczyno

z morderstwem na sumieniu? Słuchajcie słuchacze. Boadicea, albo po

prostu Boda, to imię młodej Xtaryfiary, która wczoraj rano wyrwała się

z systemu Xtaxi. To dlatego mapę szlag trafił i dlatego wy wszyscy, pasażerowie, mieliście kłopoty. YaYa! Gumbo sprawdził wspomnienia

Xtaxi i okazuje się, że w chwili popełnienia morderstwa ta dziewczyna przejeżdżała swoją taksówką obok Alexandra Park”.

Boda siada na łóżku.

- Co takiego?

Była też kochanką Kojota, pięknego taxipsa, którego wczoraj zabito. Jutro jego pogrzeb, policja się spieszy. Intryga się zagęszcza, słuchacze. Dlaczego gliniarze, zamiast obwiniać o popełnienie tej ohydnej zbrodni jakiegoś mitycznego Zombi, nie szukają Body? Kiedy gliniarze śpią, ludzie sami muszą brać sprawy w swoje ręce. Gumbo YaYa zwraca się do słuchaczy z prośbą, by szukali tej zawieruszonej dziewczyny kierowcy. Boda jeździ narowistą taksówką o nazwie Rydwan i ma na głowie szokujący tatuaż przedstawiający mapę Manchesteru. Tak więc, gdybyście się na nią przypadkiem natknęli, dajcie Gumbo znać. Kontakt jak zwykle. 7-7-7-Y-Y. Linia, jak wam wiadomo, jest bezpieczna. Columbus wyznaczył nagrodę w postaci czterech złotych piórek dla tego, kto sprowadzi mu dziewczynę. Nie dajcie się wycyckać temu staremu taximistrzowi. Gumbo oferuje pięć złotych piórek! YaYa! Do mnie sprowadźcie zabójczynię. Stężenie pyłków 255 i rośnie. Póki co, słuchamy Spencer Davis Group z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego w kawałku »Keep On Running«. To pięćdziesiąte dziewiąte odrodzenie lat sześćdziesiątych, którego Gumbo jest świadkiem. Tak więc, keep on running, taxidziewczyno. Wkrótce się zobaczymy”.

Wchodzi muzyka Boda jest przerażona. Co to miało znaczyć? Naprawdę byłam przy Alex Park w chwili śmierci Kojota? Nie, skąd. To Columbus mnie wrabia. Najpierw próbował mnie zabić, teraz... Cholera, Manchester będzie mnie szukał.

Nawet ludzie z tego baru...

Zmywamy się stąd, kotku, zmywamy!

Wyskakuje z łóżka, zbiera swoje rzeczy, podbiega do okna. Jest zabite długimi, pordzewiałymi gwoździami. Rydzio czeka cierpliwie na dole, oblewa go blask Ostatniego-Przed-Końcem-Świata neonu. Siąpi drobny kapuśniaczek. Obok Rydzia stoi na deszczu samotna, zwalista postać. Sądząc po sylwetce, to ten mężczyzna Zombi z baru. Bonanza, tak chyba miał na imię? Zombi patrzy w jej okno. Boda wzdryga się. Zapalaj silnik, Rydziu. Spadamy stąd.

Podchodzi na palcach do drzwi.

Za nimi czeka Joanna. Barmanka jest ubrana w długą do ziemi. wieczorową suknię ze skóry leoparda, w futrzane buty na wysokich obcasach, blond włosy ma w nieładzie. - Wybierasz się gdzieś, gościu? - pyta.

- Rozmyśliłam się - odpowiada Boda. - Rezygnuję z pokoju.

- Słuchałaś Gumbo, dziewczyno? - mówi Joanna głębokim, Widmowym głosem. - Wielce interesująca audycja. Poświęcona w całości zbiegłym kierowcom i zabójcom psów. Wyznaczyli bardzo wysoką nagrodę. Z piórek nic mi, co prawda, nie przyjdzie, ale mogę je odsprzedać chłopakom. Zainkasuję za nie tyle, że będę się mogła stąd wynieść. - Mówiąc to, Joanna postępuje krok i zatrzymuje się tuż przed Boda. Stoi tak blisko, że pod grubą skorupą łuszczącego się makijażu Boda widzi szczecinę czarnych włosków na policzkach kobiety. Joanna trzyma w ręku rewolwer, który wyciągnęła przed chwilą z fałd sukni ze skóry leoparda. Mierzy z niego do Body. - To prawdziwy kolt 45, taksówkareczko. Tą bronią podbito Zachód.

- To nieporozumienie. Ja nic nie zrobiłam.

- Jak już zaznaczyłam, słoneczko, potrzeba mi kasy.


***


- Pan YaYa?

Czyżbym miała męski głos?”.

- Znaczy się, mówię z Wanitą-Wanitą? „W samej rzeczy. O co chodzi?”.

- Chciałabym rozmawiać z panem YaYa Country Joanna z tej strony. Mam dla Gumbo bardzo ważne informacje. Jesteśmy teraz na antenie? O Boże...

Nie jesteśmy na antenie, kochana. Proszę się uspokoić. Pewnie znalazłaś Boadiceę?”.

- No właśnie.

To jesteś już tysiąc pierwsza, Joanno”.

Boda sięga po paczkę napalmów. Napis na paczce głosi: PALENIE TYTONIU SPRAWIA, ŻE W NOCY CZUJESZ SIĘ MNIEJ SAMOTNIE - OSOBISTY ELYIS JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI. Boda zapala papierosa, zaciąga się głęboko, wydmuchuje powoli dym. Jego pasemka snują się w powietrzu między nią a Joanną. Boda siedzi na poduszce rzuconej na podłogę living roomu na tyłach baru Country Joego. Joanna stoi naprzeciwko, opiera się o ścianę, poci, w dłoni dzierży rewolwer. Drugą ręką ściska słuchawkę. - To mój ostatni papieros? - pyta Boda.

- Stul dziób! - wrzeszczy Joanna, a do słuchawki rzuca: - Bez jaj, panno Wanito, mówię poważnie. Mam tutaj tę dziewczynę. Siedzi przede mną. Trzymam ją na muszce.

Udowodnij. Mamy dostęp do charakterystyk głosów osób zatrudnionych w Xtaxi. Niech dziewczyna coś powie”.

Joanna waha się. Przyciska słuchawkę brodą do ramienia, sięga do kredensu, wyjmuje z niego butelkę Kopa.

- Mówiłaś, że nie ma tu na niego zapotrzebowania - zauważa Boda. - To do osobistego użytku. Odchromol się!

Boda wstaje z poduchy, a tymczasem Joanna wypija dwie działki Kopa. Boda wie, jakie są efekty działania Kopa. Doświadczyła ich na własnej skórze. Dwie działki Kopa wprawiają w euforię i obniżają czujność.

- Jesteś tam jeszcze, Wanita? - rzuca do słuchawki Joanna. , Jestem i wciąż czekam, kochana”.

- No więc Boadicea podchodzi już do aparatu. Gotowa? - Joanna kiwa na Bodę. Boda bierze od niej słuchawkę i mówi:

- Wanita, Tu Boadicea, do niedawna zatrudniona w firmie Xtaxi. Jestem tu przetrzymywana wbrew...

Dobrze, dobrze! Mamy potwierdzenie zgodności charakterystyki głosu. Nie rozłączaj się, Boda. Gumbo już podchodzi. Znaleźliśmy ją...”. ,3oadicea? Gumbo YaYa z tej strony”.

- Gumbo, ja jestem niewinna. Uwierz mi, proszę...

- Dawaj! - Joanna wyrywa Bodzie słuchawkę. - Gumbo YaYa, mówi Joanna, Mam tę dziewczynę i możemy ubić interes.

Oczywiście... słowo się rzekło, pięć złotych piórek”.

- Tak, ale coś jeszcze. Jesteśmy na antenie? „Nie”.

- Chcę być na antenie, Gumbo. Chcę zaśpiewać w radiu. Bo widzisz, jestem piosenkarką country and northern.

Nie mogę tak po prostu puścić cię na antenę, Joanno. Są pewne procedury, których trzeba przestrzegać. Gdybym...”.

- Posłuchaj, Gumbo. Ta piosenka nazywa się „Odszczepieńcze skłonności”. To mój ulubiony kawałek. Może spodoba się twoim słuchaczom. Sam oceń...

I Joanna zaczyna, śpiewać przez telefon piosenkę, którą Boda już w jjej wykonaniu słyszała:


Pędziliśmy raz bydło w pewien dzień deszczowy,

Mój luby zrzędził, że przeze mnie moknie on i krowy.

Aż tu naraz od stada się byczek odłączył rasowy

l Joe sięgnął po lasso, odszczepieńca zawrócić gotowy.


I ja odszczepieńcze skłonności w sercu mam

Od tamtej nocy, kiedy wyszedł z ciebie cham.

Zsuwa się ze mnie pętla miłości twej, wiesz to sam.

I ja odszczepieńcze skłonności w sercu mam.


Joanna ma krystalicznie czysty głos, wyciąga nuty jak kowbojka, o której śpiewa. Boda nie może oderwać od niej oczu; przemyka jej przez myśl, że Joanna śpiewa tak, jakby od tego zależało jej życie. Spod linii melodycznej i słów przebija desperacja. Treść piosenki porusza w Bodzie jakąś czułą strunę. Jezu, ta kobieta naprawdę potrafi śpiewać: każda nuta to płomień. Ta piosenka jest jak pochodnia...


Byczek co sił w nogach w bezkres prerii uciekał

Joe stanął w strzemionach, deszcz po twarzy mu ściekał.

Rzuca lassem za zbiegiem, lecz bydlątko nie czeka,

Nie chce piętna nosić, żyć dalej w zagrodzie człowieka.


Boda bierze spod ściany jedną z gitar Joanny. Szybko dobiera proste akordy melodii. Joanna przymyka oczy i uśmiecha się do Body, razem śpiewają refren:


l ja odszczepieńcze skłonności w sercu mam

Od tamtej nocy, kiedy wyszedł z ciebie cham.

Zsuwa się ze mnie pętla miłości twej, wiesz to sam.

I ja odszczepieńcze skłonności w sercu mam.


Boda jest oczarowana piosenką. A może jej wykonawczynią? Joanna ma w sobie coś, co przypomina jej Kojota. Piosenkarka i taxipies ząjmują to samo miejsce w nowo narodzonym Widmie Body, miejsce zarezerwowane dla samotnych i piękna rozłąki.


Pętla z rożków się zsuwa, byczka nam ubędzie.

Odszczepieniec umyka, nie ustaje w pędzie,

Przed nim preria szeroka, może biegać wszędzie.

Jutro rano, Joe, mnie również tutaj już nie będzie.


Boda uświadamia sobie, że popada w trans. Musi wyrwać się spod hipnotyzującego wpływu tej piosenki i tej sytuacji. Rydziu, jedziemy!

Widmo przemieszcza się i nagle Boda stwierdza, że jest w Rydziu i uruchamia go, a potem za pośrednictwem swojego Widma rusza nim i pędzi na neon reklamowy baru. Boda podrywa gitarę, zamierza się nią na Joannę. Joanna otwiera oczy, unosi rewolwer, kładzie palec na spuście i nie przerywając śpiewania, spokojnie bierze na cel głowę Body. Ostatnia zwrotka...


I ja odszczepieńcze skłonności w sercu mam

Zerwę ze starym światem, w nowy nurka dam

Mego serca nikt zniewolić nie idola, gwarantuję to wam

I ja odszczepieńcze sklon...


Huk na zewnątrz, błysk w oknie. Boda czuje wewnętrzny wstrząs. To Rydzio wpasował się w neon. Joanna odwraca głowę i spogląda w okno.

- Co to, kurwa, było?

Boda kończy zamach i wyprowadza uderzenie; gitara zatacza, połyskliwy łuk i ląduje na głowie piosenkarki...

Echa piosenki wędrują pudłem instrumentu, biegną pozrywanymi strunami, rezonują w wydrążonych kościach Joanny. Blond peruka spada jej z głowy, odsłaniając włosy ścięte na rekruckiego jeżyka Nr 2. Joanna krzyczy - tym razem głębokim, męskim głosem. Wypuszcza słuchawkę z ręki. Próbuje znowu wycelować rewolwer w Bodę, ale ta ma teraz przewagę. Wyrywa piosenkarce broń z dłoni i bierze ją na muszkę.

- Siadaj.

- Nie rób mi krzywdy... proszę - błaga mężczyzna, płaczliwym, znowu kobiecym głosem, raz jest kobietą, raz mężczyzną, nie może się zdecydować. - Błagam... przynajmniej żeby widocznych śladów nie było.

- Siadaj! Joanna siada.

- Country Joe, prawda? - pyta Boda. - Jesteś transwestytą?

- Nie jestem transwestytą. Jak śmiesz? Jestem normalnym dzieckiem.

Dzieckiem Płodności 10. Ot co. Jestem kimś specjalnym. Bardzo, ale to bardzo specjalnym. Nie ujdzie ci to na sucho, dziewczyno. Boda schyla się po słuchawkę.

- Gumbo? Jesteś tam jeszcze?

- Co jest grane, Boda? - pyta Gumbo.

- Przestań się mną zajmować, Gumbo.

- Wypełniam tylko swój publiczny obowiązek.

- Jestem niewinna. Niewinna! I zrobię wszystko, żeby znaleźć tego, kto zabił Kojota. Powiedz to swoim słuchaczom, panie Didżeju Pirackiego Radia. Słyszysz?

Rzuca słuchawkę na widełki. - I co teraz, dziewczyno? - pyta Country Joe. Dobre pytanie.

Boda bierze butelkę Kopa i wpycha ją do swojej torby. Jej wzrok pada na leżącą na podłodze perukę. Ta również wędruje do torby.

- Dobra, Joe - mówi Boda. - Założę się, że masz tu trochę przyzwoitych ciuchów.

Prowadzi Joego pod rewolwerem do jego sypialni. To pałac lśnień, jedwabiu i szarf. Pełno tu peruk w rozmaitych odcieniach. Boda wybiera kilka z tych bardziej konserwatywnych.

- Masz klucz do tego pokoju? - pyta.

Oczy Country Joego są pełne łez, rozmazał mu się makijaż. Pokazuje na klucz tkwiący w zamku od wewnątrz.

- Nie zrobisz mi krzywdy, Boda, prawda?

- Posłuchaj - odpowiada Boda. - My, odszczepieńcy... trzymamy ze sobą sztamę. Dobrze mówię?

- Dobrze.

- Bo z kim innym, u diabła, możemy ją trzymać? Country Joe osuwa się na swoje futrzaste łóżko.

- Dobry z ciebie człowiek, Joe - mówi Boda. - Miałeś tylko zły dzień na swoim ranczo.

- Dobrze mi się z tobą śpiewało, Boda - wyznaje załamującym się głosem Country Joe. - Nie zalewam...

Boda zamyka za sobą drzwi na klucz, zbiega schodami na dół i przechodzi przez salę barową. W mroku mieni się Cudściana; za nią, po stronie Zombi, daje się wyczuć obecność czegoś ohydnego. Ale drzwi do świata wewnętrznego są zaryglowane i zabarykadowane żelazną sztabą, bar nie ma okien. Obecność za Cudścianą przywołuje Bodę. Boda ogląda się, wytęża wzrok i widzi tam Bonanzę w żółtym stetsonie, kiwającego na nią palcem.

- Nic mi nie grozi? - pyta Boda.

Obślimaczony paluch nadal na nią kiwa.

Boda przechodzi przez kurtynę z powietrza.

Powietrze wokół niej oddycha, jest jak skóra ocierająca się o skórę, palce dymu tańczą po jej ciele. Bodzie kręci się w głowie, prawie jej wesoło. I przekroczywszy barierę, czuje, że otwiera się w niej coś nowego. Odnosi wrażenie, że idzie ku jakiejś innej cząstce siebie samej.

Budzi się w niej wreszcie poczucie siły.

Bonanza prowadzi ją do innych drzwi, drzwi dla Zombi, które wychodzą na parking. Boda, biegnąc przez parking, upuszcza i wdeptuje w błoto jedną z sukienek Country Joego. Rydwan stoi zaplątany w pogiętą konstrukcję neonu. Boda dezaktywizuje systemy obronne, a potem gładzi czule skórę taksówki.

Mc ci nie jest, Rydziu? nadaje.

NIC, CZEGO SZCZYPTA PŁYNĄCEJ Z SERCA TROSKLIWOŚCI NIE MOGŁABY Z MIEJSCA USUNĄĆ, odpowiada Rydzio.

Bonanza stoi obok i uśmiecha się. Deszcz ścieka mu z ronda stetsona, jego oleista skóra lśni wilgocią. Boda podaje mu rękę. Kontakt Widma z Zombi, kontakt dziewczyny z chłopcem.

- Dziękuję - mówi.

- Nie ma sprawy - odmrukuje Bonanza. - Szerokiej drogi.

- Dlaczego mi pomagasz?

- Nie tobie pomagam. Boda wsiada do Rydzia.

CO KAŻESZ, KIEROWCO? pyta Rydzio.

- Jedziemy, Rydziu. DOKĄD?

- Z powrotem do Manchesteru.

Do korzeni, znaleźć mordercę. Boda dochodzi do wniosku, że najlepiej będzie zacząć od Columbusa. Kojot chwalił się, że odwiedzał Columbusa, ale jak zabrać się do szukania takiego mgławicowego stworzenia, zwłaszcza teraz, kiedy nie ma mapy ani Kojota?

Boda wycofuje Rydzia spod rozwalonego neonu i wyjeżdża na drogę. Zostawia za sobą drżącą postać Bonanzy. Widzi, jak drzwiami dla Zombi wychodzi na parking Country Joe. Zatrzymuje się, żeby podnieść z ziemi ubłoconą sukienkę. Podchodzi do Bonanzy i zaczyna bębnić w pierś Zombi, jego małe piąstki spadają raz po raz na półmartwe ciało. Zombi stoi bez ruchu, nie broni się. W końcu piosenkarka osuwa się w jego gigantyczne ramiona. Kiedy Boda wyjeżdża Rydziem poza zasięg świateł przydrożnego baru, obie postaci stapiają się w jedną.


***


Tego samego dnia, tuż przed północą, we wtorek o godzinie 11.49, znaleziono drugie ciało. Nad skrawkiem ziemi w Alexandra Park unosił się rój much. Pożywiały się z obłąkańczym bzyczeniem; odór bijący od martwego ciała doprowadzał je do szaleństwa. Setki ich były, tłustych, spasionych. Dopiero po zdetonowaniu bomby dźwiękowej dało się podejść do mogilnego kopczyka.

Znalazł go jakiś pies-włóczęga, węszący w kłakach mgły za pożywieniem, i uciekł przestraszony tym, na co się natknął.

Północ. Gliny dostają zgłoszenie. Wzywają Sybil Jones.


***


Kiedy zadzwonił telefon, nie spałam jeszcze, podminowana tym, czego się dowiedziałam, słuchając stacji Gumbo YaYa, i co wyczytałam w dzienniku Kojota. Z każdej linijki tekstu na ostatnich stronach tego ostatniego wylewała się miłość do Body. Znalazłam wetkniętą między nie luźną karteczkę: wiersz miłosny dedykowany taxipsu, podpisany pewną ręką Body. Czy on popchnie mnie jeszcze kiedyś tą rozchwianą ścieżką... tak się zaczynał. Czy on popchnie mnie jeszcze kiedyś tą rozchwianą ścieżką (pociągnie w falującą trawę, w której utonę. Pismo było znajome. Między kartkami tkwił również bilet na mecz wurtbolowy drużyny Manchester City na najbliższy czwartek. Z dziennika wyczytałam, że Kojot zaprosił ją na ten mecz. W miłosnej historii zapisanej przez Kojota uderzyło mnie jedno: radosna świadomość faktu, że komuś na nim zależy, Myślałam o tym, kiedy naga od pasa w górę klęczałam przy kozetce w dawnej sypialni Belindy i pochylona, wsparta brzuchem o krawędź łóżka, karmiłam piersią dziecko. Ssało mój lewy sutek. Mleka, naturalnie, tam nie było, już od dawna go nie miałam. A jednak mój Klejnot, mój chowany w tajemnicy synek, czymś się żywił. W nocy dostał napadu kichania Zrobiłam mu okład na oczy i nosek. Wybełkotał coś do mnie. Mogłam się tylko domyślać, że to wyznanie miłości, bo były to słowa nieartykułowane. Mój Klejnot miał martwy język. Poprzez Widmo odbierałam strzępy uczucia. Uspokajałam przez chwilę synka, obejmując jego zdeformowaną główkę, a potem znowu dałam mu piersi. Właśnie od tego matczynego zajęcia oderwał mnie telefon. Tym bardziej przygnębiło mnie to, co znaleźliśmy w parku.

Jadąc do Alexandra Park, odnosiłam wrażenie, że to spacer po wiosennym ogrodzie. Przez tarmakowe nawierzchnie ulic przebijały się kiełkujące kwiaty, a sklepy i domy, które mijałam, obrastała zieleń. Eksperci twierdzili, że zanosi się na największą epidemię kataru siennego wszechczasów, większą nawet od tej, która miała miejsce podczas Płodności 10. W parku znaleźliśmy bulwiastą rzeźbę z ziemi, poskręcane kwiaty wyrastające z podłoża, zatykający dech w piersiach smród. Znaleziono i zlikwidowano Zombi. Stwór odbył swoją ostatnią przejażdżkę samochodem; ostatnią podróż do ziemi zakazanej. Miejsce jego ostatniego spoczynku tonęło w płatkach kwiatów. Jego uformowane z ziemi ciało uległo całkowitej transformacji.

Zero już tam na mnie czekał.

- Wiesz co, Dymko? Żałuję, że znajduję sprawcę w takim stanie. Bo miałem cholerną ochotę aresztować tego Zombi. Ależ Krakers by się ucieszył. A kiedy pan się cieszy, ja cieszę się z nim. No a ten skubany Zombi dał się zabić i teraz nici z tego.

- Zależy ci na aresztowaniu Zombi? Zwykliśmy robić to z psami.

- Nie roń łez, Dymko. Zombi nie są ludźmi.

- Częściowo są. - Uklękłam przy zwłokach.

- Co ty, u diabła, wyprawiasz?

- Robię, co do mnie należy.

- Nie potrzeba tutaj żadnego pieprzonego Widmo-przeszukiwania, Jones.

- Ja o tym zadecyduję.

- Jezu, ty byś stosowała to swoje Widmo-przeszukiwanie nawet wobec rozdeptanego karalucha, nie? Ta sprawa jest już zamknięta Spływaj stąd.

- Za późno, policpsie.

Zanurzałam się już w martwe myśli, sunąc palcami z dymu po umyśle trupa Zombi...

Czerń... żadnych przebłysków... żadnych oznak życia... pólżycia... ani śladu gasnących myśli... nic z tego nie będzie... moje Widmo dryfuje poprzez warstwy ciemności... jeszcze głębiej... ciemność gęstnieje... ależ zimno... warstwy śmierci rozwijają się... spowijają mnie... muszę się wycofać... z powrotem do życia... i naraz... iskierka światła w ukrytych głębiach... id wiele koloru... to nie do zniesienia... wielkie ssące kwiaty w gardle mojego Widma... liście miłości... kwiaty płoną... tańczą... tańczą...

Wycofuję się...

Wyrywałam się z powrotem do normalnego życia, żywego życia, tak bardzo pragnęłam znowu się tam znaleźć.

Spodziewałam się, że Zero okaże przynajmniej jakieś zainteresowanie, ale kiedy wróciłam na ziemię, w jego oczach zobaczyłam tylko pogardę dla moich Widmowych misteriów. Lekceważąc mnie zupełnie, wsunął sobie w usta polic-piórko, żeby odwołać Zombialert.

Panie Krakers, znaleźliśmy tego maszkarona. Mamy go z głowy”. Tak pewnie powiedział. Wysunąwszy piórko z ust, zwrócił na mnie wilgotne oczy.

- Jednego kłopotu mniej, Dymko - powiedział. - Zabójca psa wytropiony i skasowany. Cholera! Aaaaapśśśsiiiaaaa! - Nie zdołał powstrzymać kichnięcia. - Te kwiaty mnie wykończą.

- No dobrze - powiedziałam - a kto zabił tego Zombi?

- A co to, kurwa, za różnica? Jezupsie! Zombi się nie liczą.

- Kwiaty go zabiły, Zero. Tak jak Kojota. W umysłach obu wykryłam tę samą obecność. Eksplozję. To jakiś rodzaj ogrodu.

- Krakers mówi, że jutro chowamy tego taxipsa. Chce wystosować oświadczenie dla prasy, że Kojota zabił Zombi, a my wyeliminowaliśmy Zombi polic-ogniem. No jak, Dymko? Dobry biznesplan? Zapobiegnie rozruchom?

- A Gumbo YaYa kupi to kłamstwo? - A Gumbo nie ma tu nic do gadania, Dymko.

- Nie ma? Słuchałeś go ostatnio? - Zero kiwnął głową. - No to wiesz,

że zwołał pospolite ruszenie swoich słuchaczy. Zaapelował do nich, żeby szukali pewnej Xtaryfiary imieniem Boadicea? Wczoraj, parę godzin

po morderstwie, zdezerterowała z mapy. Wołano na nią Boda. Dzwonią

jakieś psie dzwoneczki, Zero?

- Psiezu! - warknął Giezz. - Co ty w kółko z tą Boda? Chcicę na nią masz czy jak?

- Okłamałeś mnie, Giezz?

- Co?

- Gumbo twierdzi, że o winie Body świadczy zapis w bazie danych Xtaxi. Okazuje się, że wczoraj rano, o 6.19, czyli w chwili zamordowania Kojota, była przy Alexandra Park. Wiedziałeś o tym przed audycją?

- I co z tego, Dymko? Przecież była jego dziewczyną. - Wiedziałeś?

- Jego dziewczyną! Jezupsie! Może gzili się na trawie. Kto ich tam wie? Powiedzmy, że zabawiają się w parku, a Zombi wyłazi z taksówki, Oni myślą, że go zabili, zgoda? Ale sama wiesz, jak trudno ukatrupić tych półżywków. Oni kochają śmierć, prawda? To ich matka.

- Ktoś jednak zabił Zombi.

- Może ta Boda. No i dobrze. Jednego Zombi mniej. Mówię ci, że to Zombi załatwił Kojota. A ty o czym byś myślała w swoich ostatnich chwilach, Dymko? O sytuacji ekonomicznej? Śmiem wątpić, podejrzewam, że o swoim kochasiu. Chyba że ciebie te rzeczy nie interesują.

- Coś niedobrego się tutaj dzieje, Zero.

- Czy to aby nie jeszcze jedno z tych twoich Widmo-przeczuć, Sybil?

- Wczoraj wieczorem próbowałam się połączyć z bazą danych Xtaxi. Chciałam się dowiedzieć, kto w poniedziałek rano zamawiał kurs do Alexandra Park. Nie uzyskałam dostępu. A przecież taksówki i gliniarze podobno ze sobą współpracują. Coś tu jest nie tak, Zero, i ja zamierzam to wyjaśnić, z tobą czy bez ciebie. Gumbo twierdzi, że Boda ukrywa się gdzieś w Południowym Podgrodziu.

- No to powodzenia, Dymko. Dziewczyna równie dobrze może już być w pieprzonym Londynie. A to poza naszą jurysdykcją.

- Przejedź się ze mną do Południowego Podgrodzia, Zero.

- Co cię tak wzięło, Jones? Za poważnie bierzesz Gumbo. Uważasz, że ten pirat zna prawdę? Taka głupia chyba jeszcze nie jesteś, co? Aaaapśśśśsiiiiiiaaa! Cholera! Pardon. Chodźmy z tego zachwaszczonego zieleńca.

- Pomóż mi, Giezz. Krakers nie musi o tym wiedzieć.

- Jak to nie musi?!

- Proszę cię o pomoc.

- Chcesz, żebym się sprzeniewierzył szefowi?

- Kiedyś musisz się postawić, Zero. Oczy pojaśniały Zero jak psu.

- Wiesz co, Jones? - warknął. - Wy, ludzie, czasami naprawdę mnie wkurwiacie. - Nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby Zero tak wyrażał się o ludziach. Zrozumiał natychmiast, co powiedział, i psie światełko w jego oczach zgasło.

Ciałogliniarze kopali, wygrzebywali Zombi spod kopca kwiatów. Zero wrzasnął na nich, żeby żwawiej się ruszali. Chyba chciał w ten sposób zatuszować gafę, jaką palnął. Gliniarze kichali jak najęci, a mnie nic nie było. Zero odwrócił się do mnie, u wielkiego nosa dyndał mu długi glut.

- A z tobą co, Jones? - wywarczał. - Nie chce ci się kichać? Jakiś mutant z ciebie? - Do oczu napłynęły mu łzy, może na skutek podrażnienia pyłkami, może nie. - Chciałbym ci pomóc, Jones. Naprawdę bym chciał...

- Chciałbyś?

Wielki policpies znowu odwrócił się do mnie plecami, i ruszył przez trawę, żeby popastwić się nad ciałogliniarzami. Wtedy właśnie dotarło do mnie, że naprawdę dzieje się coś złego, coś złego z gliniarzami. I że Zero ma z tym coś wspólnego.

Ten pies nie potrafił spojrzeć mi w oczy.




Środa 3 maja


Nazywa się Golomb. Thomas Golomb. Buszuje po głowach obcych z lekkością piórka. Oto jaki jest: ciało łyżwiarza, pomarańczowe włosy ostrzyżone w klin, para polic-skrzydeł i krwiobieg pełen Wurta. Marzeniobieg. Tom Golomb jest najlepszym Wurtaniołem, jakiego miała kiedykolwiek w swych szeregach Manchesterska Policja, i frunie teraz do Rio de Bobdeniro z paczką testów na fantasmy. Jego polic-praca to wyszukiwanie i niszczenie nielegalnych snów; eliminacja pirackich Wurtów. Posłuchajcie tylko, jak łopoczą jego pryzmatyczne skrzydła, napełniając barwami dym umysłu. Nieustraszoność. Tom Golomb: czysta, ludzka droga do fantazji, tak dobra, że Tom nie musi korzystać z piórek. Naturalnie jest w przeważającej mierze człowiekiem, byłby nim w pełni, gdyby nie te niezaprzeczalne ślady Wurta żyjące w jego ciele.

Rio de Bobdeniro. Piękny wycinek umysłu. Ulubione piórko przygnębionych i samotnych. Pozwala Wurtpodróżnikowi przeżywać sny zebrane pana Bobdeniro. Bóg jeden wie, kim był; jedni mówią, że niezrównowa żonym psychicznie wieśniakiem z prawdziwego życia, który zabił ponad piętnaście osób, inni, że gwiazdą kina. (Kino to rozrywka, której oddawali się ludzie przed wynalezieniem Wurta). Jeszcze inni twierdzą, że był typowym maminsynkiem i dom rodzinny odważał się opuszczać tylko poprzez drzwi marzeń sennych. Tak czy owak, sny Bobdeniro były pełne przemocy i oczyszczające. Ludzie uwielbiali podczepiać się pod wizje żyjące w jego umyśle, wabieni ich urokliwością. Mnóstwo tam było satysfakcjonującej nienawiści. Miłości nie uświadczyło się za grosz. Wurtglina Tom Golomb szybował teraz podjętym tropem w podpiórko o nazwie „Łowca jeleni”. Na czarnym rynku pojawiły się ostatnio przyprawione dodatkową dawką przemocy pirackie podróbki Bobdeniro, oferowane po dumpingowych cenach, i państwo nie mogło się pogodzić ze stratami, jakie skutkiem tego ponosiło. Ubocznym polic-zajęciem Golomba było odszukiwanie i odzyskiwanie wymienionych niewiniątek. Ilekroć do rzeczywistości przedostawała się nielegalnie istota z Wurta, coś innego, coś zupełnie przypadkowego, a co za tym idzie, niewinnego, musiało zająć jej miejsce we śnie. Prawidłowość ta nazywała się Hobartowskim Prawem Wymiany, ponieważ dwie osoby, albo dwa przedmioty biorące udział w wymianie, musiały mieć jednakową wartość. Dopuszczalna była pewna odchyłka na plus lub na minus, która jednak musiała się mieścić w granicach tolerancji wyznaczanych tak zwaną Stałą Hobartowską. Hobart była wynalazczynią Wurta, i to ona dodała do całego mechanizmu tę zasadę, celem zachowania równowagi pomiędzy snem a rzeczywistością. Tom szukał obecnie pięciorga różnych niewiniątek, które „zniknęły” ze świata jawy, ale najbardziej intrygującym z nich był dziewięcioletni Brian Jaskółka. A to dlatego, że Jaskółka miał najwyższą hobartowską „wartość”. w pustym łóżku chłopca Tom wyczuł silną Wurtową obecność - 9,98 w Skali Hobart. Sam Tom szczycił się wartością 9,99, tak więc w procesie wymiany do rzeczywistości musiało się przedostać coś naprawdę potężnego. Ostatnimi czasy drzwi pomiędzy obydwoma światami stawały się coraz bardziej niestabilne, zupełnie jakby rozmiękał odgradzający je mur. Dawniej do zlej wymiany dochodziło mniej więcej raz na pięć lat. Ostatnio zdarzała się co najmniej jedna taka na miesiąc. Wszystko wskazywało na to, że szczególnie cienką membraną pomiędzy Wurtem a Rzeczywistością jest Manchester. Może działo się tak dlatego, że to właśnie tutaj panna Hobart wynalazła piórka Wurta. Tak czy siak, Tom Golomb miał niepokojące przeczucie, że jeśli manchesterska ściana zupełnie się rozpuści, to to samo czeka cały kraj. Golomb miał swoje metody poszukiwania zainionych osób, ale ten mały Jaskółka był najtrudniejszym jak na razie przypadkiem w jego karierze. Nie natrafił dotąd na żaden konkretny ślad, zaledwie na kilka poszlak tu i tam. Był to jeszcze jeden powód, dla którego postanowił przeszukać Rio de Bobdeniro; symptomy zakłóceń w Wurtcie sygnalizowały istnienie jakiegoś słabego przejścia.

Fabuła wersji „Łowca jeleni” Bobdeniro osadzona była w realiach wojny wietnamskiej, tak więc Tom wylądował w umyśle oficera Wietkongu, zmuszającego Bobdeniro i jego kolegę do zagrania w tak zwaną Rosyjska Ruletkę, grę, w której nie było zwycięzców. Bobdeniro udało się właśnie nakłonić żółtków do załadowania rewolweru tylko trzema kulkami. Iglica trzasnęła już na dwóch pustych komorach; teraz pora przejść do ataku, roześmiać się, zrobić minę, a potem odsunąć rewolwer od własnej głowy i wziąć na cel czoło oficera, który jest Tomem Golombem bawiącym tu od momentu z wizytą. Tom zmartwiał, lada sekunda zostanie rozwalony; lufa rewolweru przemieszcza się już z szybkością światła, by zgodnie ze scenariuszem znaleźć się za chwilę w jednej Unii z jego głową. I nagle jakieś trzepotanie po lewej, zielone trzepotanie, żółte iskrzenie...

Aaaaaaapśśśśśiiiiik!

Bobdeniro kicha Pocisk chybia celu. Tom Golomb, wciągnięty w grę, dobywa własnego pistoletu i strzela. Głowa Bobdeniro eksploduje. Inne żółtki załatwiają jego kolegę. W zwolnionym tempie dryfuje dym, rozpryskuje się krew. Trupy dwóch słynnych Wurtgraczy leżą na ziemi. Żółtki nie wiedzą, co robić; nigdy dotąd sprawy nie przybrały takiego obrotu, zwykle to oni są teraz martwi. Czują się jak duchy, ze swojego punktu widzenia nie żyją. Tom Golomb rezydujący w głowie najważniejszego żółtka nie może uwierzyć, co narobił; zabił Bobdeniro w słynnej na cały świat scenie gry w Rosyjską Ruletkę! Wurtualne świętokradztwo. Cios dla systemu. Tomowi ciążą skrzydła

Żółtki celują jeden do drugiego w zbiorowym poczuciu niespełnienia. Nie mają już celu w życiu, którym była śmierć z ręki gwiazd. Teraz pragną się tylko nawzajem powybijać, spróbować doprowadzić do właściwego rezultatu; strzelając, kichają.

Tom Golomb czuje, jak pocisk któregoś z towarzyszy wchodzi mu w serce, ale teraz jest już gotowy do wycofania się, do powrotu do realnego życia Tam gdzie bezpiecznie. Gdzie wszystko przebiega zgodnie z regułami. Skrzydła ma ciężkie, ciężkie, takie ciężkie; musi zmobilizować całą swoją Wurt-wiedzę, żeby w ogóle oderwać się od ziemi, z zamykającego się umysłu żółtka Pocisk go uśmierca. Jedno ostatnie odbicie, teraz...

Przebił się. Jest z powrotem w swoim ciele, z powrotem w Manchesterze, na posterunku policji, i usuwając z umysłu Wurta Rio de Bobdeniro, dyszy ciężko, kicha, łzawi.

Tom czuje, że reguły zostały w jakiś sposób złamane, ale to nie wina pirackich kopii. To coś bardziej niebezpiecznego. Wie, że to kichnięcie było wirusowym wtrętem, że nie zawierał go oryginalny program gry. Nastąpił jakiś przeciek i Tom musi wykryć tę dziurę. Otaczają go teraz gliniarze, ciałogliniarze z realnego życia Oni też kichają, tak jak tamci w grze. Z drobnych szczelin w ścianach posterunku kiełkują kwiaty. Gliniarze spryskują te kwiaty środkami bakteriobójczymi. Tom Golomb wie wszystko o katarze siennym; o tym, w jaki sposób eksperci przewidują zły rok. Wie, że wszyscy gliniarze z drogówki skarżą się na kwiaty przebijające się spod nawierzchni ulic miasta, na powodowane przez nie korki.

Dobry Boże, w świecie Wurta szaleje teraz epidemia kataru siennego. Wirus tam się zagnieździł. Czy jest jeszcze dla nas jakaś nadzieja?

I Tom Golomb znowu kicha, kicha w realnym życiu.

Aaaaaapśśśśsiiiiik!

Musi wrócić do Rio. Musi zlokalizować tę dziurę.


* * *


Psi chór wyjący w stugłosowej harmonii. Wyszczekiwana, z przerwami na kichnięcie, modlitwa za porządnego gościa, mieszańca psa z człowiekiem. Sfora psów stojąca na zadnich łapach wokół Cmentarza Południowego w zastygłych w skupieniu rzędach. Tu i ówdzie, pomiędzy bardziej tradycyjnymi nagrobkami można dostrzec kamienne rzeźby psów. Pogrzeb Kojota. Pogoda dopisała Pomniki toną w słońcu, oplatają je Pnącza winorośli obsypane najcudowniejszymi z kwiatów. Zebrali się tu żałobnicy z całej mapy miasta, bowiem ten wyjęty spod prawa taxipies znany był ulicy, zarówno jako pies, jak i taksówkarz, Już od dwóch dni prowadziliśmy sprawę Kwiatów Zła Dwa trupy; półpies i Zombi. Wysoko postawieni policjanci doprowadzili do zamknięcia sprawy. Ale dla mnie, Sybilli Jones, Widmogliny, ona się nie skończyła; nie mogłam odstąpić od śledztwa. A na domiar złego to rosnące lawinowo stężenie pyłków, które rano doszło do pięciuset ziarenek na metr szaścienny. Kichało już całe miasto i prasa domagała się ogłoszenia stanu epidemii.

Gumbo YaYa wzywał ludzi do broni, nawoływał do wystąpienia przeciwko kwiatom i gliniarzom. Przekształcił swoją tajną rozgłośnię w centrum dowodzenia łowami na mordercę, szczując słuchaczy na policję, zarzucając kłamstwo Krakersowi, utrzymującemu, że to gliniarze zabili Zombi. Ten pirat był poinformowany lepiej ode mnie, co doprowadzało mnie do szału. Pomimo to sprawa przysychała. Krakers przydzielił Zero nowe zadanie. Kiedy zażądałam ściągnięcia od Columbusa fotografii Body, spotkałam się z odmową. Ale sprawa tych kwiatów nadal nie dawała spokoju mojemu Widmu. Miałam wciąż przed oczyma zieloną eksplozję wyniesioną z umysłów Kojota i Zombi. A te kwiaty wyrastające w całym mieście? To na pewno ma jakiś związek? Tylko jaki? No i trop tej Body, od podjęcia którego policja, nie wiedzieć czemu, broniła się rękami i nogami. Imię Body uwięzione w umyśle umierającego, zabijanego przez kwiaty taxipsa. Kwiaty, kwiaty, kwiaty. Moje Widmo kwitło nimi. Czy z kwiatami działo się coś złego? W jakim sensie? Co złego może dziać się z kwiatami? Pracowałam teraz sama, mając, o dziwo, sprzymierzeńca w Gumbo: kiedy gliniarze śpią, ludzie sami muszą brać sprawy w swoje ręce. Na pogrzebie Kojota byłam nieoficjalnie.

I bałam się. Bałam się tych wszystkich odpychających człekopsiaków i człekosuk. Były ich tu setki, przyszli opłakiwać młodego kierowcę czarnej taksówki. Moje Widmo jarzyło się strachem, smużki dymu snuły się po mojej skórze, psy, węsząc polic-zapachy i Widmo-zapachy, powarkiwały gniewnie. Widziałam wokół siebie przedstawicieli wszelkich kombinacji. Nie tylko czyste psy i czystych ludzi, ale również setki zdeformowanych, w większości złowrogich z wyglądu mutantów stanowiących ogniwa pośrednie; tu ludzka postać, której wyrasta jakaś część ciała psa, tam ślady człowieczeństwa na porośniętym sierścią pysku. Nawet teraz, z perspektywy stu sześćdziesięciu lat, jakie minęły od tamtego dnia, czuję jeszcze posmak odrazy, swojego strachu przed tymi psami. Zwłaszcza że tyle ich było. Na Zero zdążyłam się już uodpornić, ale ten natłok sierści na pogrzebie wzbudzał we mnie panikę, którą wypacało moje Widmo. Bałam się i żałowałam, że nie ma przy mnie Z. Giezza, ale policpies powiedział mi, że ten pogrzeb to ślepy trop i powtórzył swoją mantrę: sprawa zamknięta

Tak, była zamknięta, aleja miałam jakieś niejasne przeczucie, że Boda może się jednak pojawić na pogrzebie Kojota. Zrezygnowałam z zamiaru wybrania się do Czeluści - w tym przypadku przyznałam Zero rację - ale jeśli Boda naprawdę kochała tego chłopcopsa, to może przyjdzie się z nim pożegnać. Było już powszechnie wiadomo, że głowę Body zdobi tatuaż przedstawiający mapę centrum Manchesteru. Pięć złotych piórek oferowanych przez Gumbo było nadal do wzięcia, bez wątpienia ubiegało się o nie mnóstwo łowców. Byłam jednym z nich. Problemy: jeśli Boda wróci na pogrzeb, to z pewnością w przebraniu i prawdopodobnie innym pojazdem. A może już nie żyje, może padła ofiarą wygłodniałych istot żyjących tam, w Czeluści. Przy bramie cmentarza stało pięć Xtaryf, a więc oni zakładali, że ona wciąż gdzieś tu jest.

Gorące słońce przepalało się przez moje Widmo. Cmentarz tonął w kwiatach. Było ich o wiele za dużo i o wiele za szybko wyrosły; za wczesna pora roku na taki wysyp. Z winorośli oplatających ciasno nagrobki zwisały wielkie, tłuste pąki. Mdliło mnie od tego zapachu, ale wdychałam go, tonęłam w nim. Nagrobki falowały w rozedrganym nagrzanym powietrzu. Na najbliższym widniał napis: „Brian Albion... ukochany syn... on nie umarł... on się tylko zmienia”. Słowo „ukochany” było częściowo zasłonięte lepkim psim gównem, które obsiadły muchy. Otaczające mnie mieszańce kichały i wysmarkiwały nosy, słoneczny dzień tonął w deszczu psiego śluzu. Miałam nim już oblepiony mój najlepszy czarny mundur.

Przez tłum psów przeciskali się już, kichając jeden przez drugiego, karawaniarze, niosący obrzuconą orchideami trumnę Kojota. Trzeba im jednak oddać, że trumna ani razu się nie zakołysała. Psy rozstępowały się karnie, jakby tresował je sam Mojżesz; nie słychać już było poszczekiwań ani skamleń, z ich pysków wydobywało się tylko zbiorowe ziajanie. Moim oczom ukazał się kondukt postępujący za trumną Kojota. Otwierały go młoda kobieta i człekosunia, obie w żałobie.

Z tego, co zdążyłam już ustalić, była to eksżona Kojota imieniem Skierka. Była czystym człowiekiem i miała zaledwie dwadzieścia dwa lata Kojota poznała, mając szesnaście lat. Nie miał jeszcze wtedy taksówki. Był

ulicznym włóczęgą, niespokojnym duchem, który sam nie wiedział, czego szukał. Skierka miała słabość do chłopcopsów. W dzieciństwie przyjaźniła się z robosuką wabiącą się Karli i może stąd brało się jej do nich upodobanie. Nie mogła się nimi nasycić, a Kojot był najlepszy ze wszystkich, jakich miała. Kochali się i śmiali, a w czerwcu pobrali. Dobrze im się układało, spłodzili półkrwi mieszańca, zamieszkali w Butelkowie. A potem Kojot znalazł czarną taksówkę i wydawało się, że będzie jeszcze lepiej, dopóki on nie zaczął brać niebezpiecznych kursów i wracać do domu poraniony. Skierka dosyć napatrzyła się ran w dzieciństwie, teraz chciała wieść bezkrwawe życie. Najpierw tylko się kłócili, kłótnie przerodziły się w awantury, awantury doprowadziły do rozwodu. Naturalna kolej rzeczy.

Człekosunia nosiła imię Karletta. Miała cztery latka. Była córką Skierki i Kojota. Czyż nie śliczne było z niej dziecko? Brzoskwiniowa ludzka skóra, upstrzona tu i ówdzie ciemnymi plamkami. Karletta trzymała się kurczowo ręki matki, powoli krocząc z nią za trumną. Kochała ojca psią miłością, chociaż jej pochodzenie zdradzały tylko urocze wąsy sterczące z policzków. Kiedy w pewnej chwili kichnęła, chciałam do niej podbiec, porwać na ręce z dymu, przytulić mocno, otrzeć wilgotny nosek. Wytarła go jej Skierka, a ja poczułam ukłucie zazdrości. Czyżby nieobce mi były takie emocje?

Trumna dotarła już do mogiły, psy dyszały, kichały, nawet skamlały. Nie z głodu jednak, lecz z żalu. Stłumiłam w sobie niepokój wywołany wydawanymi przez psy odgłosami i rozejrzałam się po tłumie, wypatrując w nim Body. Przy kaplicy stał oddział gliniarzy z gotową do strzału bronią, przysłano ich tutaj na wypadek, gdyby psy zaczęły się burzyć. Ani śladu dziewczyny z mapą na głowie.

Trumnę opuszczano już do dołu, pies-pastor zaintonował litanię...

Wąsy do wąsów, kość do kości...

Poruszenie między policjantami. Spomiędzy drzew rosnących przy kaplicy dobiega psie wycie. Co się tam dzieje? Rozejrzałam się po żałobnikach. Tu spokój. Od oddziału odłączył się gliniarz po cywilnemu. Pewnym krokiem maszerował w stronę źródła zamieszania...

Pazury do pazurów...

Skierka przytuliła Karlettę do piersi. Wzruszający moment. A tam... wielki gliniarz kroczący pośród fal rozedrganego powietrza, jego rozmyte kontury wyglądają jak sierść.

Zero?

Proch do prochu...

Co robi tu Zero Giezz? Przez cały ranek perswadował mi przecież, jak bezcelowa jest ta wyprawa na pogrzeb. Spojrzałam znowu na grób...

Skierka rzucała właśnie na wieko trumny psi fiołek. Niebieski kwiatek nakrapiany żółcią. Uniosłam wzrok...

Zero rozpłynął się już w mgiełce upału.

Roberman Pinczer wraca z ceremonii, zmierza do cmentarnej bramy, przy której zostawił swoją Xtaryfę. Tak sobie ustawił zmiany w systemie, żeby w dzień pogrzebu Kojota mieć wolne. Odezwała się w nim jakaś psia solidarność. I naraz, kilka kroków za bramą cmentarza, tą od strony Nell Lane, robopies odbiera w głowie nie wypowiedzianą myśl. Słyszy swoje imię wywoływane jakby sygnałem dymnym.

Roberman...

Roberman wydaje trzy ciche warknięcia, które w wolnym tłumaczeniu brzmią mniej więcej tak:

- Robo-Jezu-Psie!

Nie bój się, Xtaryfiarzu.

Roberman rozgląda się, warczy, wypatruje nadawcy.

- Co-do-kursu-wezwania? - W wolnym przekładzie: „Ki diabeł?”. Ale wokół siebie widzi tylko nagrobki, każdy informujący o śmierci.

To ja, Boda.

- Co-do-kursu-nędzy?

Słucham, jestem w twoim Widmie, Roberman.

- Że co? - warczy Roberman.

W twoim Widmie, psie kierowco, mówię do ciebie. Spójrz na ten duży wiąz po twojej lewej ręce. O, wiośnie. Szukaj. O, właśnie. Za tamtym nagrobkiem. O, właśnie.

Roberman obchodzi nagrobek, obchodzi wiąz, za drzewem czeka na niego kobieta. Długie blond włosy, kowbojskie buty, rozszerzana spódnica w kratę, kamizelka. Roberman w nogi, byle dalej od tej wizji, ale natrętne macki Widma sięgają do jego umysłu...


***


Wróciwszy po pogrzebie na posterunek, znalazłam na swoim biurku polecenie od Krakersa. Miałam się zameldować bezzwłocznie w jego gabinecie. Poszłam. Zero już tam był. Miał na twarzy maseczkę przeciwpyłkową.

- Ty sukinsynu - najechałam na niego, nie zważając na obecność Krakersa.

- Co, co? - Co robiłeś na pogrzebie Kojota, Giezz?

- Sybil... - wydukał drżącym, stłumionym przez maskę głosem. - Nie byłem...

- Widziałam cię. A tak mnie przekonywałeś, że nic tam po nas.

- Chciałem tylko... - zaczął Zero, zająknął się i pomimo że nosił maskę, wyrwało mu się potężne kichnięcie.

- Funkcjonariusz Giezz pilnował tylko porządku, Jones - w sukurs przyszedł policpsu Krakers. - Ja go tam posłałem. Bałem się wybuchu psich zamieszek, a nikt lepiej od Giezza nie potrafi utrzymać psów w ryzach. Był tam służbowo.

- Wy coś przede mną ukrywacie - wyrzuciłam z siebie. - Szlag by was obu trafił. Chcę znać całą prawdę.

Krakers pomacał się po świeżym sińcu na czole i włożył sobie w usta termometr.

- Żona mnie uderzyła - wymamrotał półgębkiem. Siedział na brzeżku obitego skórą fotela. Dygotał na całym swoim chudym ciele. Machnął na mnie, żebym usiadła. Powiedziałam, że postoję.

- Nadal szukacie zabójcy Kojota, Jones, pomimo że znaleźliśmy już Zombi, który to zrobił?

- Dobrze pan wie, że to nie Zombi, sir. Ze sprawą powiązana jest w jakiś sposób Xtaryfiara Boda. Słyszał pan, co ojej posunięciach mówił dziś rano Gumbo?

- Mnie nie obchodzi, co bredzi Gumbo YaYa. Nie obchodzi mnie, co wy o tym myślicie, Jones. Nieważne nawet, co ja myślę. Podstawową sprawą jest utrzymanie spokoju w mieście. Giezz ma teraz za zadanie odszukać Gumbo. Nie będzie mi jakiś tam pirat buszował po polic-systemie. Co zaś do was...

Krakers odwrócił się i spojrzał wymownie na zakatarzonego policpsa. Zero znowu kichnął, dosyć głośno.

- Z wami już skończyłem, Giezz - warknął do niego Krakers. - Możecie odmaszerować.

Zero dźwignął się z fotela, kichnął i oślepiony przez łzy dobrnął po omacku do drzwi. W progu poprosił jeszcze swojego pana o wybaczenie. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Krakers spojrzał znowu na mnie.

- Siadajcie, Sybil. Nie wygłupiajcie się, bądźmy przyjaciółmi. Usiadłam w zwolnionym przez Zero fotelu. Był jeszcze ciepły od jego ciała.

- No więc - zagaił Krakers - Columbus poinformował mnie już, że byliście dzisiaj rano na pogrzebie Kojota Z rejestru mapy wynika, że wasz comet parkował w tym czasie pod cmentarzem. Dlatego was do siebie wezwałem.

- Utrzymuje pan ostatnio bardzo bliski kontakt z Columbusem, sir - zauważyłam.

- Wiecie, jak to jest, Jones... Policja i Xtaxi muszą ze sobą współpracować dla wspólnego dobra.

- To bardzo chwytliwy slogan, sir, ale czy mogę zapytać...

- Może wpierw ja zapytam was, co robiliście na pogrzebie tego psa? Nikt was do tego nie upoważnił.

- Giezz też tam był.

- Z mojego rozkazu.

- Szukałam kierowcy, Boadicei, sir. - I znaleźliście...?

- Nie, sir.

- Dobrze. Bardzo dobrze. - Krakers był wyraźnie rozkojarzony, świadczyły o tym smużki dymu wędrujące po jego Widmie. Coś przede mną głęboko ukrywał i rozpraszał go wysiłek wkładany w podtrzymywanie przesłaniającej to coś czarnej kurtyny.

W świecie płynności taka czarna kurtyna była jak namacalny znak stopu, niczym blokada drogi na mapie, niczym dymoszczelne drzwi; stanowiła rodzaj antyYazu, którym można było zasłonić swoje myśli przed niepowołanym okiem. Krakers bawił się przez chwilę termometrem, postukując nim o blat biurka, na którym leżała zamknięta teczka na akta, w końcu włożył go sobie z powrotem do ust, by zaraz znowu wyjąć i spojrzeć na podziałkę. Wyraz zatroskania ściągnął mu chudą twarz.

- Niepokoję się, Sybil. Bardzo się niepokoję.

- Katar sienny pana bierze, sir?

- Dzięki Bogu, jeszcze nie, ale złapało go już dwunastu funkcjonariuszy. Tobie nic jeszcze nie dolega?

- Nic a nic, odpukać w nie malowane. - Popukałam w spód blatu biurka. - To świetnie. Znakomicie. Giezza wzięło już na całego. Widzieliście,

jak łzawi? Jaki zasmarkany? To nie przystoi stróżowi porządku publicznego, chyba się ze mną zgodzicie? - Jestem przekonana, że sumiennie wypełnia swoje obowiązki, sir. To dobry gliniarz. - A jakże, a jakże. - Krakers urwał, a potem, jakby zdołał pozbierać wreszcie myśli, wyrzucił z siebie: - Mogę być z wami szczery, Sybil?

- Jak najbardziej.

- Czy macie pojęcie, co to znaczy zajmować stanowisko szefa policji? Czy wyobrażacie sobie, pod jaką ja presją pracuję? Mam na karku mnóstwo osób. Całe mnóstwo osób. I nie mówię tu bynajmniej o elemencie przestępczym, mówię o przedstawicielach Władzy, i o nawiedzonych społecznikach, i o samych wściekłych psach, i o robo, i o Wurtludziach, i o Widmach. I o wszelkiej maści samozwańczych strażnikach praworządności w rodzaju tego zatraconego hipisa Gumbo. I, rzecz jasna, o Xtaksiarzach. Czasami wydaje mi się, że dźwigam na barana cale to miasto. A zauważyliście pewnie, Sybil, że jestem bardzo wątłej postury.

Milczałam. Za oknem, w mgiełce upału, migotało miasto. Miękły nawierzchnie ulic, kontury budynków oplecionych pożółkłymi pnączami wyglądały jak postrzępione.

- Jak wiecie, jestem, naturalnie, Cczysty - podjął Krakers. - Nie ma we mnie robo, nie ma psa, nie dysponuję mocą Cienia, nie mam bezpośredniego dostępu do Wurta. Przyznaję, trochę za dużo płynie w moich żyłach Płodności 10, ale jeśli to pominąć... czuję się czasami ostatnią rzeczywistą osobą, jaka żyje w tym mieście. Czysto ludzką osobą. Sybil... wszystkie te hybrydy zwracają się ze swoimi problemami do policji. Dlatego właśnie zatrudniam osoby takie jak ty: Widmogliniarzy i robogliniarzy, i policpsy w rodzaju Giezza, i Wurtgliniarzy, takich jak Tom Golomb. Ale świat staje się ostatnio coraz bardziej płynny. Coraz płynniejszy. A co za tym idzie - niebezpieczny. Otwierają się drzwi pomiędzy gatunkami. Oczywiście, częściowo jest temu winna Płodność 10, co odczuwam na własnej skórze. Mam dwadzieścioro dzieci i trzeba jakoś to stadko utrzymać.

- Dwadzieścioro plus jedno - skorygowałam.

- Co proszę?

- Ma pan dwadzieścioro i jedną pociechę, sir.

- No tak, mniejsza z tym. Nie bądźmy drobiazgowi. I nie pomyślcie sobie tylko, że się nad sobą użalam. Te codzienne kłopoty są po to, żebyśmy uczyli się żyć, nieprawdaż? Ale wiecie, co najbardziej mnie martwi? Nie, nie... wcale nie wzrost przestępczości ani ta epidemia kataru siennego. Nawet groźba wybuchu psich zamieszek nie spędza mi snu z powiek, to przecież na ich tłamszeniu zrobiłem karierę. Nie. Największe naciski idą na mnie ze strony Xtaryfiarzy. Tak, tak. Widzę, że jesteś wstrząśnięta. Dobrze. Xtaryfiarze przez cały czas siedzą mi na karku.

Mam oczywiście na myśli Columbusa. Ale co ja mogę? Bez mapy Xtaxi nie jestem w stanie upilnować porządku w tym mieście. Mają mnie w garści. Co tu owijać w bawełnę, Sybil... siedzę u nich w kieszeni. Wszyscy tam siedzimy, my wszyscy, gliniarze. Rozumiecie?

- Staram się, sir.

- Dobrze. Za to was właśnie cenię. Za ducha. Za profesjonalne podejście. Jesteście cholernie dobrym gliniarzem, Jones.

- Czego konkretnie pan ode mnie oczekuje, sir?

- Widmoglino Sybillo Jones... chcę, żebyście odnaleźli tę Boadiceę.

- Przecież...

- Wysłuchajcie mnie, proszę, do końca.

- Przecież chciał pan zamknąć sprawę Kojota.

- I ona jest zamknięta. Kojota zabił Zombi. Bez obawy, potrafię to wmówić opinii publicznej. Gumbo YaYa to tylko tona powietrza. Zgoda, niebezpiecznego powietrza, ale i z nim sobie poradzę. Są inne sprawy... cóż, pozwólcie, że wyłożę kawę na ławę. Columbus domaga się, żebyśmy mu znaleźli tę Bodę, a ściślej mówiąc, jej taksówkę.

- Columbus? Jezu...

- Tylko bez przekleństw, Sybil, proszę was. Xtaryfy są dla nas bardzo ważne. Ale nie w tym rzecz. Potrafię zrozumieć wasze oburzenie. Powiem wprost. Okłamywałem was, Jones, i gnębi mnie to. Ale robiłem to dla waszego dobra.

- O czym pan mówi?

- Gumbo ma rację, utrzymując, że w poniedziałek rano Boda znajdowała się w okolicach parku. To prawda. Ale moim zdaniem Gumbo myli się, upatrując w niej morderczynię. Z tym że według mnie dziewczyna wie coś o okolicznościach śmierci Kojota.

- I kazał pan pójść tym tropem Giezzowi? Nie informując mnie o niczym?

- Musiałem. Chociaż wiele mnie to kosztowało. Ale ten pies jest zbyt chory, żeby prowadzić tak poważną sprawę. Nie natrafił dotąd na żaden ślad.

- Dlaczego nie przydzielił pan tego zadania mnie?

- Xtaryfom wstyd, że Bodzie tak łatwo udało się opuścić ich szeregi i że na skutek tego doszło do takiego chaosu w mapie. Columbus obawia się, że jego firma straci w oczach opinii publicznej. Nie może sobie pozwolić na tolerowanie bałaganu, do jakiego doprowadziła poniedziałkowa awaria mapy. Klienci mogą się przerzucić na alternatywne środki transportu. A jeśli Columbus nie może sobie na to pozwolić, to i my nie możemy.

- A to dlaczego?

- Sybil, bez xtaryfiarskiej mapy nie dam rady upilnować porządku w rym mieście. Dlatego właśnie zgodziłem się pójść Columbusowi na rękę i pomóc mu w odzyskaniu uprowadzonej przez Bodę taksówki. Columbus nie może należycie administrować mapą, kiedy system nie jest kompletny. A teraz słuchajcie uważnie, Sybillo Jones. Chcę, żebyście znaleźli Columbusowi taksówkę Body.

- Dlaczego ja?

- Bo uważam, że posiadacie najlepsze kwalifikacje do wykonania tego zadania. Boda jest przestępczynią... ma na sumieniu zabór pojazdu i uszkodzenie mapy miasta. Nie muszę wam chyba tłumaczyć, Jones, że to poważne wykroczenia. Poza tym dziewczyna może znać zabójcę Kojota. A więc upieczemy przy tym ogniu własną pieczeń. Columbus odzyska taksówkę. My dostaniemy Bodę. Poprowadzicie tę sprawę sama. Daję wam wolną rękę.

- Dlaczego dopiero teraz?

- Jeszcze nie wiecie?

- Nie, sir.

- To znaczy, że wasze Widmo jest na mnie za słabe, Jones. - Pchnął do mnie zamkniętą teczkę na akta. - Rzućcie na to okiem - powiedział. - Ściągnęliśmy te informacje z bazy danych Columbusa

W teczce znajdowała się fotografia sześć na dziewięć z podpisem „Kierowca Xtaryfy: Boadicea”, pod którym widniał numer taksówki. Słodka, niewinna buzia, nawet z tą ogoloną na modłę Xtaryfiarzy głową; zdjęcie zrobione zostało, zanim Boda kazała ją sobie wytatuować.

Wystarczył mi jeden rzut oka, by obrać z twarzy tej młodej dziewczyny warstwy lat.

I wtedy Krakers cofnął czarną kurtynę, odsłaniając przede mną swój umysł, i zobaczyłam myśli, które przede mną ukrywał.

- To moja córka? - spytałam.

- Tak, Boadicea jest waszą córką, Jones. Naprawdę ma na imię Belinda, o ile się nie mylę? Dlatego właśnie nie chciałem was włączać do tej sprawy. Miała zbyt osobisty charakter. Tyle powiedziałem Giezzowi. Zapewne coś wyczuwaliście?

- Jezu!

- Sami widzicie.

Świat usuwał mi się spod nóg.

- Dlaczego miałabym aresztować własną córkę? Sir?

- Bo złamała prawo, funkcjonariuszko Jones. Czy to nie wystarczający powód? Wykonacie każdy rozkaz, bo to wasz obowiązek wobec społeczeństwa Ale jest coś jeszcze. I potraktujcie tę informację jako poufną, Jones. Boda, zanim poddana została xtaryfiarskiej indoktrynacji, miała w sobie Widmo. Ale wy to już, naturalnie, wiecie, po was je odziedziczyła. Zdajecie sobie sprawę, co to oznacza? Nie wolno nam dopuścić, by wyszło na jaw, że w morderstwo psa zamieszane było Widmo. Gdyby psy dowiedziały się o prawdziwej naturze waszej córki... możecie sobie wyobrazić konsekwencje, funkcjonariuszko Jones. Zlinczowaliby ją. Macie doprowadzić tę zbuntowaną Xtaryfiarę. Być może wtedy zdołamy wyłączyć ją jakoś z naszego dochodzenia. To sprawa taka jak inne, Jones. Postępujemy zgodnie z przyjętymi procedurami, ale musimy być dyskretni. Udzielę wam wszelkiego niezbędnego wsparcia, dam wam nawet do pomocy Giezza, pomimo jego niedyspozycji. Ale tylko wy możecie doprowadzić tę sprawę do końca, Jones. Matczyny instynkt i tak dalej. Kto, jeśli nie wy, potrafi wytropić tę dziewczynę?

Wstałam i powiedziałam, że przyjmuję zadanie. Zrobiłam jeszcze jeden zdecydowany, oficjalny krok ku przepaści.


***


Wieczorem tego dnia Roberman stoi na postoju. Ma nocną zmianę od szóstej wieczorem do drugiej nad ranem. O godzinie 9.07 dostaje namiar na klienta czekającego przy Manchester Ship Canal na nabrzeżu Old Trafford. Wschodzący księżyc odbija się w pomarszczonej wodzie, wyławia z mroku pływające w niej śmieci. Roberman wysiada z taksówki, odłączając się od systemu. Stoi teraz na nabrzeżu, czeka. Pasażera ani śladu, tylko wiatr i śmieci. Wtem zza kontenera na odpadki, spory kawałek od niego, wyłania się jakaś sylwetka, jej cień oddziela się od puzzli mroku. Tym razem Roberman wyraźniej odbiera Widmo, nie wie, gdzie uciekać. Warczy w myślach na widok dziewczyny, zaskoczony, zdezorientowany, zły.

To ty, Boda?” myśli i posyła tę myśl kanałami Widma, niedostępnymi dla wścibskiego Rój-umysłu Columbusa „To naprawdę ty? Wróciłaś? Czego ode mnie chcesz?”.

Podejdź bliżej.

Roberman podchodzi do dziewczyny czekającej obok przepełnionego śmietnika.

Boda ma blond perukę Country Joego na głowie i desperację w oczach. Robopies i zbuntowana dziewczyna-kierowca nawiązują rozmowę w czystym, ludzkim angielskim; Boda za pośrednictwem Widma przekształca powarkiwania Robermana w wyraźne obrazy.

- To ty masz Widmo? - pyta Roberman swoim nowo oczyszczonym głosem.

- To pozostałość z mojego przedtaksówkarskiego życia, Rober. Słyszę twoje myśli.

- Żeby tak opuścić Rój. Postąpiłaś wrednie.

- Zostałam do tego zmuszona.

- Myślisz, że cię to usprawiedliwia? Pieprzona zdrajczyni z ciebie.

- Zdrajcą jest Columbus. Nasłał na mnie mordercę.

- Columbus nie zrobiłby czegoś takiego.

- Potrzebuję twojej pomocy, Roberman.

- Wypchaj się.

- Przykro mi, że musiałam cię opuścić.

- Naprawdę? Pewnie doskwiera ci brak mapy, co Boda?

- Trochę.

- I jak dajesz sobie bez niej radę?

- Jeżdżę trolejbusami.

- Psiezu! To te rozklekotane pudła jeszcze kursują? Myślałem, że dawno temu zerwali trakcję.

- Zmieniam się, Roberman. Lubiłam mapę, ale bardziej mi odpowiada swoboda w poruszaniu się ulicami. Jestem teraz silniejsza. Nie mogę wrócić na Xtaryfę. Columbus to zły gość.

- Prosisz się o kłopoty, Calamity Jane.

- To prawda. Jestem uzbrojoną w rewolwer, zdecydowaną na wszystko suką z równin, która szuka guza. - Boda wyciąga rewolwer, który ukradła Country Joemu. - Muszę porozmawiać z taxi-szefem, i to szybko.

- Taxi-Jezu! Odłóż to!

- To kolt 45, Rober. Ładny?

- Odłóż to! Przestań... przestań we mnie celować!

- Mów, gdzie mogę spotkać Columbusa.

- Z Columbusem nie można się spotkać. On jest na to za mało realny.

- Byłeś moim taxi-instruktorem, Rober. Muszę porozmawiać z Columbusem o śmierci Kojota. Podejrzewam, że nasz stary szef jest w nią w jakiś sposób zamieszany. Kojot powiedział mi, że Columbusa można odwiedzić, jeśli tylko zastosuje się właściwe procedury. - Boda rozładowuje rewolwer, zostawia w bębenku tylko jeden nabój. - Może wiesz jakie? -Wprawia bębenek w ruch wirowy.

- Co ty robisz?

- Ćwiczę. - Boda przykłada sobie lufę do skroni i...

- Boda! - krzyczy Roberman. ...naciska spust.

Suchy trzask.

- Taxi-Jezu na trasie do piekła! - Roberman oddycha głęboko.

- A co powiesz na to, Rober? - mówi Boda, kierując rewolwer na taxi-psa, - Jeden nabój, sześć komór. - Ponownie obraca bębenkiem. - Chcesz zaryzykować?

Wiatr zwiewa odbicie księżyca z wód kanału i Robermana oblewa srebrzysta poświata. Przy jego zadnich nogach szepcą kwiaty.

- Na mózg ci, kurwa, padło, kobieto! - wykrztusza.

- Odkąd nie żyje Kojot - odpowiada Boda - i ja nie mam po co żyć, przy życiu trzyma mnie tylko fakt, że trzeba znaleźć tego, kto go zabił. Musisz mi powiedzieć, gdzie szukać Columbusa A skoro rewolwer nie rozwiązuje ci języka, to może to podziała...

- Wynoś się z mojej głowy! - wrzeszczy Roberman, zwijając się z bólu, który przeszywa mu czaszkę.

- Wiesz, zaczyna mi się podobać ta moc Widma.

- Boda, proszę cię... boli...

- A może to? Przyjemnie, prawda? - W oczach taxipsa pojawia się wyraz robo-błogości. - Lubisz, kiedy cię tak czochrać po Widmie, prawda psie kierowco? Cholernie cię to rajcuje, założę się. O, tak. Cudownie. Tak sobie myślę... gdyby cię poczochrać głębiej, dałoby się może odgrzebać rozmaite sekrety? Na przykład tajemnicę twojego przedtaksówkowego życia, Rober? Nie jesteś jej ciekaw?

- Nie. Błagam, nie. Boda!!! Zostaw mnie! Nie chcę nic wiedzieć.

- Kochałam Kojota- mówi chłodno Boda, surfując po falach Robermanowej wiedzy i niczego tam nie znajdując. - Muszę się dowiedzieć, kto go zabił. Columbus twierdzi, że byłam na miejscu zbrodni. Twierdzi, że to ja zabiłam tego wspaniałego psa. Nie widzisz, że szef próbuje się wybielić? Columbus maczał palce w tym morderstwie. Nie pomożesz mi odnaleźć jego kryjówki?

- Nie potrafię, Boda, nawet gdybym chciał. Jestem szarym kierowcą. Wątpię, czy nawet sam Gumbo YaYa wie, gdzie go szukać. Columbus jest dobrze ukryty.

- Dlaczego nie powiedziałeś glinom, gdzie naprawdę byłam w dniu morderstwa?

- Czy ja mogę zeznawać przeciwko mapie, Boda?

- Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi.

- Przyjaciółmi? Jak mogę się przyjaźnić z kimś, kto porzucił mapę?

- Czy Columbus jest dla ciebie ważniejszy od przyjaźni? - Zadając to pytanie, Boda przystawia sobie lufę rewolweru do skroni.

Plastikowe oczy dobermana zamykają się. Musi się nad tym zastanowić; nad tym dręczącym pytaniem. Wciąga w płuca powietrze, a z nim pyłki. I kicha, z całą robo-psią gwałtownością. Kropelki śliny i strzępy smarków zraszają mu xtaryfiarski uniform. Chwila zawahania, Boda kontra Dyspozytor Columbus. Dyspozytor wygląda mu na silniejszego.

- Kojot był żonaty - mówi Bodzie. - Takaś spragniona informacji, to masz. Nie wiedziałaś?

- Co takiego?

- Tak, tak. I dziecko miał. Mieli. Człekosunię. Karletta jej na imię. Wszystko to jest na taxi-fali. Columbus udostępnił nam te informacje.

- Przecież on nigdy...

- Mieszkają w Butelkowie. Columbus kazał nam ciebie tam szukać. Byli na pogrzebie. Nie widziałaś?

- Nie mogłam za blisko podchodzić. Kojot nigdy nie mówił...

- Wcale się nie dziwię. Puścisz mnie teraz? Boda pociąga za spust...

- Boda, błagam! Suchy trzask.

- Skąd -wiedziałeś o tym kursie z Czeluści, który ostatecznie wziął Kojot? - pyta Boda.

- Od Columbusa... Columbus mi o nim powiedział...

- Czy ty nie widzisz, co tu się dzieje? Dlaczego Columbus miałby to robić? Kurs z Czeluści? To bez sensu.

- Nie wiem... Nie wiem dlaczego.

- I jak ja mam ci wierzyć?

- A widzisz jakieś inne wyjście, Boda?

Boda wychodzi z trybu Widma, bardziej wierzy w przyjaźń. Obrót w miękkość, Widmo zanika. Miękkie królestwo na zewnątrz systemu Xtaxi.

- Coś się psuje, Boda- mówi Roberman. - Coś niedobrego dzieje się z Columbusem.

- Konkretniej.

- Nowy system operacyjny. Mapa staje się jakaś niestabilna. Coś... z mapą... on ją zmienia.

- W jakim sensie?

- Boję się, Boda. Odbieram różne komunikaty. Krążą rozmaite plotki. Nikt nic nie wie. Columbusa zaczyna zżerać żądza władzy.

- Chce zmienić mapę? Co w tym niepokojącego?

- Sam nie wiem. Naprawdę nie wiem - odpowiada Roberman. - Ale Columbus ci nie odpuści. Cokolwiek planuje, potrzebne mu do tego wszystkie taksówki.

- Powiedz Columbusowi, że go szukam - mówi Boda.

- Powiem - zapewnia ją Roberman. - Uważaj na siebie...

I Boda znika w cieniu rzucanym przez ściankę śmietnika oblewanego miękką poświatą księżyca, który unosi się nad wodą omywającą z pluskiem brzegi kanału prowadzącego do miasta Manchester.


***


Nie wiem już, jak cię nazywać, moja córko. Belindą czy Boda? Po przyjęciu od Krakersa nowego zadania wróciłam do swojego mieszkania przy Victoria Park. Na biurku leżały wszystkie notatki, jakie porobiłam, prowadząc sprawę kwiatów. Nie zważając na Klejnota wołającego mnie ze swojego pokoju, starałam się na nich koncentrować w nadziei, że doznam jakiegoś olśnienia. Raz po raz spoglądałam na twarz kierowcy Body, ściągniętą z banków danych Xtaxi. Czy naprawdę była moją córką? Usiłowałam oczyścić tę twarz z tego, co zrobiło z nią ostatnich dziewięć lat. próbowałam wyobrazić sobie włosy porastające tę ogoloną głowę. Wiedziałam, że Boda ma teraz osiemnaście lat i że zatrudniła się w Xtaxi jako dziewięciolatka. A przecież moja córka, Belindą, opuszczając mnie, miała właśnie dziewięć lat. I zaraz potem z banków danych znikł po niej wszelki ślad.

Dlaczego, och, dlaczego? Co cię do tego popchnęło, moja córeczko? Czyżbyś aż tak mnie nienawidziła za to, że przekazałam ci przekleństwo Upośledzenia? A może powodowała tobą nie zaspokojona potrzeba miłości, zamiast czego byłaś świadkiem ciągłych kłótni swojej matki z ojcem? I kiedy ojciec odszedł, poczułaś się odtrącona, niekochana? Mogłabym cię pokochać, dziecko moje. Jakoś bym się na to zdobyła, pomimo pyłu i zwątpienia.

Moja córka miałaby teraz osiemnaście lat. Czy istnieje lepszy sposób na zatarcie za sobą śladu niż rozpłynąć się w tajnej mapie Xtaxi? Zdałam sobie sprawę, że muszę zapanować nad emocjami, bo inaczej nigdy nie oderwę wzroku od zdjęcia; oczy tej taksówkarki przyprawiały mnie o zawrót głowy, wywoływały na wpół zatarte wspomnienia. Dawno już przestałam cię szukać, córeczko. Czyżbym, podejmując trop Boadicei, znowu rozpoczynała tę krucjatę?

Klejnot wciąż krzyczał w swoim pokoju, wstałam więc i poszłam do niego. Wzięłam go na ręce. Moje pierwsze dziecko. Klejnot Jones.

Nigdy ci nie powiedziałam, Belindo, że masz brata. Byliście oboje, podobnie zresztą jak wasza matka, dziećmi Płodności 10. W Płodności 10 Władze upatrywały remedium na skutki morowego powietrza Thanatosa, epidemii bezpłodności, która dotknęła Anglię na wiele lat przed moim urodzeniem. Pod wpływem Płodności 10 poczętych zostało dziesięć tysięcy dzieci. Doszło jednak do przegrzania popędu seksualnego. Czystym nie wystarczała już Czystość, pożądali psów, pożądali robo, pożądali Wurtistot. I z tych związków rodziły się dzieci. Płodność 10 przełamała bariery komórkowe pomiędzy gatunkami. Władze szybko zakazały stosowania Płodności 10. Naturalnie, nikt się temu zakazowi nie podporządkował. Płodność 10 była nadal dostępna na czarnym rynku pod postacią płynu lub piórka, jak kto wolał, zresztą i tak na dobre zadomowiła się już w garniturze genowym. Ten Casanovą leków znosił wszelkie tabu dotyczące sposobów zaspokajania popędu seksualnego. Pożądanie wzbudzali nawet martwi.

Nasza historia, Belindo...

Pożądanie wzbudzali początkowo nawet, a potem przede wszystkim martwi. Jawili się jako migotliwe fale rozkładu. Czyści i psy, robo i Wurtowi; wszyscy oni zasmakowali w rozkoszach nekrofilii. Chemiczne ręce Casanovy sięgały głęboko, w najrnroczniejsze geny. Z tych strasznych zbliżeń rodziły się dzieci; istoty pół-na-pół, wydalane z martwych łon. Przy czym chłopcy przychodzili na świat szpetni, zaś dziewczynki śliczne. Chłopców Władze określały mianem Istot Niezdolnych-do-Życia. Nazywano ich również Zombi, Upiorami, Półżywkami. Jednym z nich był mój Klejnot, twój brat. Władze nie mogły ścierpieć ich szpetoty; INŻ-ów przepędzano z miast. Musieli wieść swoje tragiczne półżycie na ponurych terenach, na moczarach, które nazywali Czeluścią. Jeśli jednak dziecko zza grobu było dziewczynką... to miało w sobie jedynie widmo śmierci. Takie dziecko, dzięki owej mrocznej domieszce, temu ciału z dymu, które w sobie nosiło, było bardzo piękne. A ponieważ wszystkie żyjące istoty, choć o tym nie wiedzą, noszą w sobie widmo śmierci, Widmodziewczyny mogły podłączać swoje Widma do Widm żyjących. Potrafiły odczytywać sekretne pragnienia umysłu. Władze bały się Widma, ale jak mogły zdelegalizować coś tak ulotnego? Żyły tych piękności były z dymu. Ślad śmierci czepiający się życia. Pamiętaj o tym, moja słodka.

Belindo, twoja babka, wydając mnie na świat, była trupem.

Nigdy nie opowiadałam ci tej historii w całości. Uważałam, że jej szczegóły są dla ciebie zbyt makabryczne, moja śliczna. A zresztą, opuszczając mnie tak wcześnie, nie dałaś mi szansy. To mam na swoje usprawiedliwienie.

Twoja babka była trupem niedawno zmarłej kobiety, twój dziadek napompowanym Casanovą, wielbicielem martwych. Ich małżeńskim łożem stała się świeżo rozkopana ziemia Cmentarza Północnego. Dwa miesiące potem przyszłam na świat. Płodność 10 przyśpiesza rozwiązanie. Urodziłam się na łożu z ziemi i kwiatów, z darem Widma. Żyłam w samotności i po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że nie mogę zażywać Wurta. Przeżywałam rozterki Dodo. Przeklinałam ciążące na mnie przekleństwo. Wiodłam samotne życie z Widma i dymu. Sen był dla mnie tortura. Nie mogłam śnić. Przekazałam tę ułomność tobie, Belindo, i za to przekleństwo tak mnie znienawidziłaś.

Żeby zrekompensować sobie to, co traciłam, nauczyłam się rozmaitych sztuczek - odpowiadałam na lekcjach, zanim nauczyciel zdążył zadać pytanie; wlewając swoje Widmo w zdechłego kota leżącego w zaułku, sprawiałam, że ten ożywał i zrywał się z ziemi, wkładałam słowa w usta obcych. Samotna, wciąż samotna. Po epizodzie, w wyniku którego poczęty został Klejnot, zakochałam się bez pamięci w twoim ojcu. Był bardzo Czystym człowiekiem i miałam nadzieję, że związek z nim osłabi choć trochę ciążącą na mnie klątwę; klątwę braku snów i klątwę śmierci. Miałam tyle rzeczy do nadrobienia. Nie spełniło się to marzenie. Atrybuty śmierci przechodzą z matki na dziecko, z dziecka na dziecko. Tak, zdaję sobie sprawę, że nienawidzisz mnie za przekazanie ci niezdolności do snucia marzeń sennych, ale wiedz, że mogło być o wiele gorzej; mogłaś urodzić się chłopcem. Zostałaś obdarzona Widmem. Czy to mało? Oczywiście, że mało, ale pamiętaj, proszę, że twój ojciec nie mógł się pogodzić z faktem, iż nie zdołał podarować ci snów. Upatrywał w tym bezpośredniego dowodu na niedostatek swojej męskości. Byłaś dla niego okrutnym wyrzutem sumienia, ale czy musiał zaraz odchodzić? Czy był to wystarczający powód? No, sama powiedz?

Otrząsając się ze wspomnień, przytuliłam mocniej swojego umierającego syna. Klejnota Jonesa, Klejnota Jonesa, Klejnota Jonesa.

Dwoje moich dzieci. Jedno zaginione i już odnalezione. Drugie wciąż zaginione.

Belindo, jeszcze cię odnajdę.


***


Przed wielu laty, po wielu próbach ratowania sytuacji, uznano ostatecznie, że Ogrody Zoologiczne na Belle Vue nie są już atrakcyjną propozycją. Na ich zamknięcie zanosiło się od czasów, kiedy ludzie przerzucili się na rozrywki elektroniczne, a z tych na poszukiwania nowych wrażeń w piórkach Wurta. W końcu zapadł ostateczny wyrok. Zadecydowały pieniądze. Właściciele wyprzedali, bądź uśpili wszystkie mieszkające tam smutne zwierzęta. Zamknięto wesołe miasteczko, potem tor żużlowy, potem halę koncertową, salę balową, tor psich wyścigów, restaurację, arenę zapaśniczą. W końcu pozostała tylko samotność; wiatr kołysał suchą trawą, hulał między prętami opuszczonych wybiegów dla zwierząt. Belle Vue usytuowane na nieużytkach wschodniego Manchesteru przez wiele lat ziało pustką, i jedyną zachodzącą tam zmianą było utlenianie się metalu w rdzę oraz postępująca degradacja. Tylko prostytutki znajdywały zastosowanie dla tych opuszczonych terenów. Belle Vue stało się miejscem publicznym.

Ale potem nastąpiło pomyślne scalenie psa z plastikiem. Wystąpiono z inicjatywą, Władze ochoczo ją podchwyciły i na nowo otwarto tor psich wyścigów. W każdy środowy, piątkowy i sobotni wieczór powietrze wypełniało się tam ujadaniem i zapachem roboogarów, które, szarpiąc grunt naVazowanymi pazurami, ścigały jakiegoś nieszczęsnego Zombi-królika. Po odkryciu Płodności 10 rodziły się coraz osobliwsze, coraz bradziej fantastyczne stworzenia. Niektóre tak fantastyczne, tak naszpikowane zagadkowymi genami, że nie można ich było ignorować. Otwarto więc na powrót Zoo i zapełniono je dziećmi Casanovy. Niezdolnymi-do-Życia. Zboczeńcy marzyli o jego odwiedzeniu, przedsiębiorcy w nie inwestowali. Och, ten dreszczyk emocji, kiedy z poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawały pręty klatki, patrzyło się z bliska na odrażającego Zombi. Nowe Zoo na Belle Vue odniosło wielki sukces.

Środa, 3 maja Wieczór. Ustaliliśmy, że zdarzenie miało miejsce o 10.12. Na tonącym w powodzi światła stadionie trwały szaleńcze wyścigi psów, samo Zoo było już zamknięte na noc. Z klatek dolatywało posapywanie. Półżywe stworzenia spały. Straszne mieszańce martwych kobiet z psami, kotami, robo i Wurtowymi. Oraz z Czystymi. Nazywano te stworzenia potworami, ale ja wiem, że niesłusznie. Miałam w sobie to samo ciało, ocaliła mnie tylko płeć. Być może któryś z tych biednych nieszczęśników nie spał owej nocy. Może przeszkadzały mu odgłosy dolatujące z pobliskiego ogrodu botanicznego. Jego oczy przywykają z wolna do ciemności, zaczynają odróżniać kształty kwiatów. Kształty dwojga ludzi, stapiających się w jedno, i opadające na nich płatki. Reflektory oświetlające tor psich wyścigów oblewają tę scenkę przytłumioną żółtą poświatą. Ujadanie rozszalałych roboogarów cwałujących po torze. W tle jakiś inny dźwięk: ciche szepty zmieszane z ostrymi komendami. Może stworzenie to miało w sobie domieszkę człowieka wystarczającą, by rozpoznać owe odgłosy. Może, siedząc od lat w klatce, nie raz już było świadkiem czegoś takiego: prostytutka z klientem. Może było na tyle mądre, by wiedzieć, że te zduszone okrzyki to odgłosy uprawiania miłości, swego rodzaju miłości, płatnej miłości. A może było głupie, urodzone z martwym mózgiem, żyjące tylko na Widmach i ciele, i nie rozumiało, co widzi i słyszy. Może kichnęło w momencie, kiedy kwiaty okrążyły młodą parę w noc, niczym powolne ostrza, posypały się ich płatki...

Musiało zobaczyć tę trzecią postać drufującą w powietrzu. Musiało słyszeć krzyki.

Świadek zgłosiła się do nas o 10.46 wieczorem. Wpadła na posterunek Gorton jak gnany wiatrem liść, jej Widmo drżało z przerażenia. Tamtejszy sierżant wiedział, że zajmuję się sprawą kwiatów, i zadzwonił do mnie.

Nie spałam jeszcze, nie mogłam zasnąć. Piłam, paliłam i myślałam; przeglądałam notatki dotyczące sprawy, bilety na mecz wurtbolowy, wpisy do dziennika, fotografie, pamiątki z dzieciństwa Belindy. Zaglądałam do Klejnota. Bardzo kichał i łzawił, niepokoiłam się o niego. Zostawiałam go z ciężkim sercem, ale taką już miałam prace. Była 11.05 wieczorem, kiedy przeciskając się swoim fordem cometem przez watahy śliniących się człekopsów, dotarłam wreszcie na posterunek Gorton. Zero już tam na mnie czekał. Udałam, że go nie zauważam.

- To jedna z twoich, Dymko - powiedział, podchodząc do mnie. Poprawiając nową, gęstszą maskę przeciwpyłkową, wszedł za mną do sali przesłuchań. - Naprawdę nie chcesz maski, Sybil? - Mówiąc, nie odrywał oczu od swojego nadgarstka. - Jezupsie! Ale będzie smarkanie. - Kupił sobie nowy Licznik Pyłków, model naręczny. - Rany! 785! Sybil, już 785 pyłków na metr sześcienny. 789... 791... coraz gęściej od tego draństwa.

Po rozmowie z Krakersem miałam do Zero tonę pytań, ale w tej chwili nie było na nie czasu. Zbyt absorbowała mnie młoda kobieta siedząca w pokoju. Była nastoletnią Widmoprostytutką. Dygotała i płakała, kichając raz po raz jak z armaty. W przerwach między kichnięciami bełkotała coś bez ładu i składu. W pokoju unosił się zapach kwiatów.

- Próbowaliśmy już wszystkiego - powiedział Zero. - Nie wiem, gdzie tu głowa, a gdzie ogon, zrozumiałem tylko, że ma na imię Miazma i że ktoś został zamordowany. Gada w kółko o kwiatach. Jest w szoku. - Dziewczyna miała słabiutkie Widmo; wystarczające, by wiedzieć, czego chce od niej mężczyzna, lecz za słabe, by zaprząc je do działania. Do sali zaglądało paru gliniarzy, wszyscy szczelnie zamaskowani. Zatrzasnęłam im drzwi przed zakichanymi nosami i sięgnęłam swoim dymem do umysłu dziewczyny. Nasze Widma zlały się i dziewczyna zareagowała na to taką wdzięcznością, że omal się razem z nią nie rozpłakałam. Nie musiałam naciskać; jej Widmo rozwinęło się przede mną jak kwiat i dryfującymi słowami z dymu opowiedziała mi wszystko...

Pobłądziłam, szukając pieniędzy... szukając miłości i pieniędzy... pieniędzy... miłości... co za różnica?... to był smutny i słodki robochłopiec... prosił o miłość... nakarm mnie, powiedział... nakarm mnie Widmami... w zamian daje mi pieniądze za miłość... ogród... karmię go... cali jesteśmy w kwiatach... tak słodko pachnie... dobry, ale smutny chłopiec... kwiaty sprawiają, że szczytujemy jednocześnie... zrobiłabym to za darmo... mały D-Frag... tylko za te kwiaty...

- Tak miał na imię? D-Frag? To ksywka?

Tak... robochłopiec... tak bardzo próbował być twardym, prawdziwym dealerem Wurta... ale D-Frag był na to za miękki... polubiłam go... i ten zapach kwiatów... wciąż kichał...ja też... i śmieliśmy się z tego... z tej nosówki... tak to nazywał, nosówką... śmieję się i nagle widzę, że jemu rozszerzają się oczy... pomyślałam sobie, że oczy zakwitają mu z przyjemności, jaką mu daję... ale czuję na plecach płatki... są jak dłoń dobrego kochanka... obejrzałam się, widzę rozedrgane powietrze, w klatkach wyją Zombi... mała dziewczynka... śliczna mała dziewczynka... unosi się na płatkach w powietrzu... kwiatowa dziewczynka... ma płatki...

- Opisz mi tę dziewczynkę, Miazmo. Jak wyglądała?

Unoszące się w powietrzu... dziecko... dziewięć, dziesięć lat... nie więcej... całuje nas oboje płatkami... oczy miała z zielonych płatków... ten zapach we mnie... moje Widmo usycha, a potem zakwita... dziewczynka całuje robochłopca... on się uśmiecha, a potem...a potem krzyczy... uciekłam, nie oglądając się za siebie... uciekłam...

- Powiedz mi coś więcej o tej dziewczynce. Opisz ją. Powiedziała, że ma na imię Persefona... jej imię unosiło się...jak płatki, rozumiesz? Zupełnie jak piątki... Ona zacałowywała go na śmierć!

Miazma krzyknęła w Widmie i jednocześnie kichnęła, spryskując śliną mój dym. Kropelki eksplodowały złotem. Wycofując się, widziałam, jak umierają w ogniu.

Pojechaliśmy polic-wozem do Zoo...

Tor psich wyścigów zamknięto już na noc. Tylko ciemność i oddechy, Widmoprostytutka zaprowadziła nas na łoże z kwiatów.

- Zrobiłabym to za darmo - powtarzała. Mówiła z trudem, z oczu laty się jej Izy, nie pomagała maska przeciwpyłkową, którą od nas dostała. - Za darmo. Zupełnie za darmo...

- Wierzę, mała, wierzę - wysapał rozdrażniony Zero. - Prowadź do

tego gniazdka miłości. - Pogardzał prostytutkami, a jeszcze bardziej Widmami. Doskwierała mu ta kombinacja. Miazma zamilkła i patrzyła w głąb

zarośniętej ścieżki przez ogrody Belle Vue. -1 gadaj lepiej do rzeczy, Widmokurewko - wywarczał Zero. Jego zachowanie zaczynało mi działać na nerwy.

- Zero! Ona się boi. - Boi się! Wszyscy się, cholera, boimy. Całe miasto obsmarkuje się ze strachu. Co za dużo, to niezdrowo, Dymko. - Rozglądał się, oddychając z trudem przez maskę. Sierść na czole zmatowiała mu od potu. Rzucał co chwila niespokojne spojrzenia w kierunku klatek. - Cholera! Jakim trzeba być porąbańcem, żeby płacić za oglądanie tych truposzów? To nienaturalne.

Chciałam mu poradzić, żeby przyjrzał się najpierw dobrze swojej porośniętej sierścią twarzy, a dopiero potem mówił o naturalności, ale ugryzłam się w język. Prostytutka płakała, kwiaty zdawały się podpełzać do nas poprzez ciemności, z klatek dobiegały ciche szelesty, jakby ocierających się o siebie suchych liści.

Zero rozwrzeszczał się. Wrzeszczał na Miazmę, na Zombi w klatkach, na ciałogliniarzy, na mnie, na cały świat, który doprowadził go do takiego stanu. Biedny policpies naprawdę cierpiał. Raz po raz odczytywał wskazanie swojego naręcznego licznika...799... 801... 802. Miazma pokazywała tylko na kwiaty i kichała, maska nic nie pomagała. Jej Widmo wołało do mnie, kazało mi spojrzeć, spojrzeć na kwiaty.

Patrz, jak się poruszają. Patrz na te wzory...

Zero wyrzucił w górę łapy w geście protestu.

- To zwyczajne pieprzenie kotka za pomocą młotka, Sybil. Spałujmy dziwkę za zawracanie nam głowy.

Ale ja patrzyłam już na kwiaty, zaglądałam między płatki. Widziałam tam kształty, widziałam zwłoki. Miazma nie zmyślała; to rzeczywiście był młody i piękny robochłopiec. Dziecinna twarz, silny budową plastikowego kośćca, słaby psychiką. Wspaniały obraz ciała i info ujętych w piękno. Ale nie pozostawiono nam żadnego z tych elementów. Trup był tylko obrazem, w który układały się płatki przynoszone przez wiatr z klatek, tworząc barwne wzory odpowiadające informacji. Nie było tu fizycznego ciała, tylko jego zarysy utrwalone w trakcie przechodzenia pomiędzy stanami. Była to chwila śmierci uchwycona na kwiatowym wyświetlaczu. Wieniec wspomnień.

- Te zwłoki naprawdę tu są, Zero - powiedziałam.

- Ja tam nic nie widzę, Dymko.

- Bo nie patrzysz, Zero.

Zamilkł, bo w tym momencie jego psie oczy wypatrzyły zarys ciała w układzie płatków.

- Zrobisz Widmo-przeszukanie? - spytał drżącym głosem.

- Niewiele tu do przeszukiwania.

Ale mimo wszystko spróbowałam, zanurzając dłonie w kwiaty. Zdawały się mnie wabić, przyciągać. Ale opuściwszy swój umysł na kwiatowe Widmo, odczytałam tam tylko znaną opowieść zieleni; znaną w tym sensie, że przeczuwałam już, iż stoję wobec jakiegoś mitu. Eksplozję kwiatów, którą widziałam w ostatnich myślach Kojota. W myślach Zombi. A teraz w myślach robochłopca. Musiałam się wycofać.

- I co, Dymko? - Usłyszałam głos Zero, powracając z zieleni. - Co tu jest grane, Dymko?

Ale ja nie miałam dla policpsa czasu, pomimo że Krakers uczynił mnie w zasadzie jego szefem. Być może to odwrócenie ról było źródłem jego rozdrażnienia. Zero ukrywał przede mną wcześniej ustalenia poczynione w sprawie Body. Jak mogłam mu teraz zaufać? Jak mogłam ufać Krakersowi? Jak mogłam ufać komukolwiek?

Ta kichająca dziewczyna potrzebuje pomocy, Zero. Nie tracąc czasu na mówienie, wysłałam ów komunikat poprzez Widmo bezpośrednio do jego umysłu. I może raczyłbyś się zabrać do przekopywania tej dryfującej kupy piątków?

- Dobrze wiesz, że nie cierpię tych twoich gównianych dymnych sztuczek, Sybil - warknął na mnie Zero. - Mów do mnie po ludzku. - Ale posłuchał, bo po chwili krzyczał już do gliniarzy z posterunku Gorton, żeby przynieśli latarki, żeby zabrali Widmoprostytutkę do szpitala i żeby zaczęli kopać. - A tobie, kurwa, co? Dawaj ten szpadel! Cholera! -Wyładowywał swoją frustrację na podlegających mu ludzkich kolegach. Potem zaczął kichać przez maskę jak najęty. Katar sienny rozbierał go na dobre, z minuty na minutę było z nim coraz gorzej. - Jezupsie! - Głos mu się łamał. - Sybil, stężenie pyłków dochodzi już do 820!

Gliniarze z posterunku Gorton znaleźli tylko plastikowe części D-Fraga zagrzebane głęboko w ziemi pod jego niestabilnym wizerunkiem. Były ciasno oplecione korzeniami. Ciało stało się kwiatem. Dowiedziałam się właśnie, że dziewczynka z powietrza i trawy imieniem Persefona jest w mieście. Że poszukiwany przez nas zabójca to w istocie mała dziewczynka, dziecko; znowu coś zupełnie odmiennego. Nowy gatunek. Jeszcze dziś będę musiała ogłosić stan pogotowia w całym mieście.

Moje oczy odróżniały ciemne kształty w klatkach. Te półżywki zostały przetransformowane przez kwiaty. Pewnie znalazły się przypadkowo w zasięgu mocy rozsiewanej przez dziewczynkę. Zombi tańczyli i kwitli we własnych odchodach i kurzu, kwiaty kiełkowały im spod twardych skór, płatki sypały się z ust. Piękny pokaz fauny i flory, a wszystko to zmieszane w jedną istotę.

Nowy gatunek.

Wyczułam za sobą dygoczące ze strachu Widmo Zero. Była to dziwna odmiana psiego dymu; strach przed Zombi, to na pewno, ale pod nim coś jeszcze, strach przede mną. Strach wzbudzany przez tę sprawę. W jego najgłębszym Widmie, tam gdzie przechowywał w klatkach wszystkie swoje tajemnice, wyczuwałam smolistoczarne zawirowania.

- Co robisz, Jones? - spytał.

- Patrzę na Zombi.

- Aleś se znalazła zajęcie. - Usiłował odstawiać starego twardziela, Z. Giezza, ale był to wielki wysiłek dla jego roztrzęsionego Widma. - Masz już coś w sprawie Body?

- Być może.

- Nie powiesz mi, co?

- Lubisz Wurtbol, Giezz?

- Nie cierpię.

- Szkoda, bo zabieram cię jutro wieczorem na wielki mecz.

- Czy ma to coś wspólnego z szukaniem Body? Cholera... - Kolejne kichnięcie, tak głośne i gwałtowne, że zaintrygowani Zombi doskoczyli do prętów klatek, wyciągając do nas pokryte płatkami kwiatów kończyny.

- Na zdrowie, Giezz.

- Dziękuję. Przepraszam, że nie mówiłem ci prawdy.

- Masz ostatnio strasznie przybite Widmo, policpsie.

- Bardzo cierpię, Sybil. Nie przesadzam. I to z tylu powodów, że nie wiem, od którego zacząć.

- Wiem. Jesteś zły, że Krakers mnie przydzielił sprawę Body.

- Owszem, ubodło mnie to. Wykonywałem tylko rozkazy, Syb. Przeżyłem szok, kiedy się dowiedziałem, że ona jest twoją córką. Nie wiedziałem, co robić.

Pogłaskałam go po sierści na przedramieniu. Pogłaskałam? Jak psa? Tak, chyba tak. Ale Zero był tym chyba uszczęśliwiony, przynajmniej przez chwilę. Potem odsunął się ode mnie. Jego Widmo słabło, kiedy oddalał się powoli przez dżunglę kwiatów.

Miazma zmarła tej nocy. Była pierwszą ofiarą kataru siennego. Pierwszą ofiarą zabitą nie bezpośrednio przez morderczynię, lecz przez to, co morderczyni za sobą rozsiewała: drobinki kwiatowych pyłków. Zdałam sobie wtedy sprawę, że katar sienny i morderczyni są siostrami. Kwiaty i śmierć. Z tą chwilą nastąpił zwrot w sprawie...

Gdziekolwiek spojrzałam, jak grzyby po deszczu wyrastały nowe gatunki. Uczeni mieli chyba racje; świat stawał się bardziej płynny.

Późną nocą tuliłam do siebie Klejnota. Niezdolną-do-Życia Istotę numer 57261. Jakże ja go kochałam. To jego kichanie, te łzawiące oczy. To pełne tęsknoty spojrzenie. Klejnot chciał tylko żyć. A tego nikt nie mógł mu zapewnić. Nawet ja, jego matka, nie byłam mu w stanie tego zagwarantować. Będzie wiecznie egzystował na krawędzi. Nielegalnie. Gdyby Krakers dowiedział się, że go ukrywam, wyleciałabym z hukiem z pracy. Zombi nie mieli prawa przebywać w granicach miasta. Klejnot był moim mrocznym sekretem.

Ale był przecież moim synem, trzymałam go wiec przy sobie. Czyż nie przedarł się tu z Czeluści, żeby znowu być ze mną? Czy to mnie do czegoś nie zobowiązywało? Czyż nie umierał na katar sienny? Czyż nie znajdował się już na liście przyszłych ofiar?

Niech tylko spróbują odebrać mi Klejnota. Gliniarze albo kwiaty. Poczują wtedy na swoich karkach moje ręce z dymu.




Czwartek 4 maja


Trybuny były wypełnione do ostatniego miejsca; tłum czekał w palącym słońcu na rozpoczęcie spotkania. Wieczorny mecz bez konieczności włączania sztucznego oświetlenia. Orkiestra dęta grała przysięgę na wierność Królowi. To kraj, który kocham, i tu pozostanę... do dni mych kresu. Złota muzyka dryfowała rozedrganymi warstwami nad wypielęgnowaną, zmodyfikowaną genetycznie murawą, zieloną jak dojrzałe jabłka, tak wonną, że na podniebieniu czuło się smak trawy. Przez tę trawę przebijały się kwiaty, i jeszcze jedną pieśnią rozbrzmiewającą tego dnia nad stadionem było jękliwe zawodzenie kosiarek, których ostrza tnące zapychały się grubymi łodygami.

Otaczający mnie zewsząd kibice smarowali już swoje niebiesko-białe piórka Vazem, z nadzieją że będą świadkami dobrego spotkania Każde piórko miało naniesiony numer odpowiadający określonemu zawodnikowi.

Interaktywny Wurtbol.

Gra, w której można aktywnie uczestniczyć, wnikając w umysł wybranego zawodnika. Najtańsze jest piórko lewego obrońcy; najdroższe środkowego napastnika. Aleja, Sybilla Jones, byłam tylko biernym obserwatorem. I to nie meczu, lecz widowni. Przyszłam tu służbowo. Szerzącą się epidemia kataru siennego i tutaj dawała o sobie znać. Ktoś co chwila wykichiwał w powietrze wsunięte już w usta piórko i nad trybunami unosiło się całe ich mrowie.

Półfinał Pucharu Złotego Piórka pod patronatem Vaz International. Czwartek. Spotkanie rewanżowe. Derby, mecz bratobójczy. Przeciwnikiem była drużyna Manchester United; pierwsze spotkanie zakończyło się wynikiem dwa do jednego dla nich. Na bandach otaczających boisko Manchester City reklamy Vazu, tego uniwersalnego smarowidła. Nad trybunami naprzeciwko unoszą się gigantyczne, nadmuchiwane czerwono-białe piórka. Z sektora Kenel Lane dolatuje wycie kibic-psów.

Siedziałam na poziomie płyty boiska i obserwowałam ludzi przepychających się na swoje miejsca. Miałam przy sobie lornetkę i walkie-talkie. Zero Giezz zajął stanowisko przy bramce wejściowej, z której musiałaby skorzystać Belinda, gdyby zdecydowała się przyjść na mecz. Na każdym bilecie znajdowała się adnotacja kierująca właściciela do stosownej bramki. Giezz zżymał się, wstydził się pokazywać z walkie-talkie. Przywykł do posługiwania się piórkami i krępowało go stosowanie wszystkiego co niemodne. Wywołałam go teraz i zapytałam, co u niego.

- Na razie nic, Dymko lones. Zresztą sam nie wiem, jak ją poznam.

- Miej oczy i uszy otwarte. - Przerwałam połączenie i skierowałam lornetkę na cztery puste miejsca, które już wcześniej zlokalizowałam. W kasie stadionu powiedziano mi, że jakieś dziesięć dni temu pewien pies, Kojot, nabył bilety na cztery sąsiadujące ze sobą miejsca. No dobrze, wiemy, że jeden dla siebie - wyczytałam to w jego dzienniku - a drugi dla Body/Belindy. Dla kogo przeznaczone były pozostałe dwa bilety?

Cóż, wkrótce się tego dowiem. Ale mnie, rzecz jasna, najbardziej interesowała Belinda. Czy się pojawi? Próbowałam postawić się na jej miejscu. Jeśli naprawdę kochała Kojota, to może przyjdzie. Ale raz się już pomyliłam, przewidując jej obecność na pogrzebie. I prawdę mówiąc, podobnie jak Zero, nie wiedziałam, jak ją poznam. Wyobraźcie sobie, moja własna córka, a ja nie wiedziałam, jak ją poznam.

W stronę czterech wolnych miejsc przepycha się młoda kobieta. Ustawiam ostrość i po chwili widzę już wyraźnie jej twarz. Czy to ona? Ta twarz pod szopą rudych włosów? Nie, kobieta mija cztery wolne miejsca i siada obok młodego człekopsiaka.

Zaczynam się denerwować. Lustruję przez lornetkę sąsiednie miejsca i przejścia miedzy sektorami. Zwracam uwagę na każdą młodą kobietę. U wszystkich dostrzegam coś z mojej córki. Jedna szczególnie przykuwa mój wzrok. Wiek i budowa by się zgadzały. Czerwona spiczasta czapeczka na długich kasztanowych włosach. Naturalnie, numer miejsca nie ten, ale kto wie, co kombinuje Belinda? Dotykam przycisku zbliżenia. Mam teraz te twarz przed samymi oczyma, grymas bólu wykrzywia ładne, delikatne rysy. Nie, to nie ona. Widmo tej kobiety jest puste. Kieruję lornetkę z powrotem na miejsca wykupione przez Kojota. Na jednym z nich. skrajnym prawym, siedzi jakaś kobieta.

Zbliżenie...

To ona. Moja córka. To jej Widmo. Jest w peruce. Wygląda jak kowbojka, czy ktoś taki, ale to ona. Ściskam dłońmi chłodny, ceramiczny korpus lornetki - ręce mi drżą, obraz skacze.


***


Boda, nieświadoma niczego, siedzi na miejscu, na które Kojot kupił dla niej bilet, jej blond perukę Country Joego zraszają kropelki śliny kichających wokół kibiców. Głowa-mapa poci się pod przykryciem, ale Boda dobrze się czuje w nowym stroju. Kobiece ciuchy. To, co z założenia miało spełniać rolę kamuflażu, staje się z wolna czymś w rodzaju uniformu. To jej pierwsze zetknięcie z kobiecością. Jest teraz kimś innym, weszła na nową drogę powrotną ku dzieciństwu. Słońce pali niemiłosiernie. Z drobniutkich pęknięć w betonowych trybunach wyrzynają się kwiaty, ocierają o buty. Z nieba opadają niebiesko-białe piórka. W powietrzu unoszą się chmury pyłków. Boda ledwo widzi boisko poprzez te piórka, ten złoty pył, tę mgiełkę wykichiwanych kropelek śliny. Noc spędziła w taniej noclegowni w Fallowfield przy Wilmslow Road. Po co tu przyszła?

Chcę ci kogoś przedstawić.

Przypominają się jej słowa Kojota. Tłum napiera ze wszystkich stron, wyrykuje radosne pieśni w obliczu nieuchronnej klęski, ale miejsce obok nadal jest puste, l to drugie od niej też. Tak samo trzecie. Trzy puste miejsca. Próżnia w morzu oddechów. Po jakie licho tu przyszłam, myśli Boda. Jak to, po jakie? Bo Kojot kupit ci bilet. Muszę się o nim wszystkiego dowiedzieć. Dopiero wtedy będę mogła wyjaśnić, dlaczego został zamordowany. Ale przecież nienawidzę go za to, że nie powiedział mi o swojej żonie i córeczce-szczenięciu. Czyja go naprawdę nienawidzę? A czy wraz z tym krętaczem nie straciłam Robermana, i pracy, i bezcennej mapy Manchesteru? l kto wie, czy nie pogrzebałam na zawsze swojej drogi do komfortu.

A niech tam. Pies drapał komfort.

Boda dobrze się czuje w nowej skórze silnej kowbojki, ale mimo to, pomimo wszystko, jest Boda. Czeka. Czeka na zawodników. O, wychodzą już z szatni. Maski przeciwpyłkowe na twarzach. Koszulki upstrzone Vazreklamami. Żar słońca spływa na murawę boiska. Spod kwiatów ledwie widać trawę. Gwizdek...

Zaczyna się.

Wurtbol.

Kibice ryczą poprzez swoje piórka, domagają się od swych graczy gola. Zakichana taktyka.

Dwie osoby przeciskają się poprzez tłum w stronę Body. Dziewczynka-człowiek i sukodziewczynka.


***


Dwie osoby przeciskają się poprzez tłum w stronę Belindy. Reguluję ostrość. Jedna, to młoda dziewczyna-człowiek, druga, jeszcze młodsza sukodziewczynka. Tę dziewczynkę-szczeniaka już gdzieś widziałam. Gdzie? No jasne. Na pogrzebie Kojota. To córeczka Kojota. Ma na imię Karletta. Jest dzieckiem Skierki i Kojota. W moich matczynych oczach wygląda tak samo słodko jak na cmentarzu, l znowu ta idiotyczna myśl... dlaczego ja nie mam takiej córki? Kieruję lornetkę z powrotem na Belindę. Wygląda na przestraszoną. Dlaczego?


***


Długie włosy dziewczynki-człowieka opadają serpentynami, tu i tam tkwią w nich niebieskie, żółte i szkarłatne piórka. Każde z tych piórek

napawa Bodę złym przeczuciem; piórkowe fale wnikają w jej Widmo. Strach każe jej wstac i odejść. Ale nie, decyzja została podjęta. Przebrnijmy przez to. Dziewczynki zajmują miejsca obok Belindy. Chcę kogoś przedstawić. To o nie chodziło Kojotowi? Czy któraś z nich jest jego córką?

Jezu!

Tego już za wiele.


***


W dziewiątej minucie pada bramka dla United. Z gardeł kibiców wydobywa się zbiorowy jęk rozpaczy. Teraz City, żeby awansować do finału, musi strzelić trzy bramki. Nie ma się co oszukiwać, szansę na to są nikłe. Dziewczynka-człowiek i sukodziewczynka wydają się pochłonięte rozwojem wydarzeń na boisku. Ta ostatnia niewiele ma w sobie z suczki, domieszkę psa zdradzają jedynie wąsiki sterczące z policzków. Obserwuję ją z linii autowej przez lornetkę i zastanawiam się, co robić. Czy wzywać Zero? Próba aresztowania pośród tego rozkichanego tłumu to pewny impuls do rozróby na trybunach. Niech sobie jeszcze pograją. Pcham swoje Widmo w stronę mojej córki, nasłuchuję z daleka...


***


Boda roztrząsa w myślach to, co usłyszała od Robermana nad portowym kanałem. Czy to szczenię naprawdę jest dzieckiem Kojota? A skoro tak, to kim jest dziewczynka siedząca obok małej? Może jeszcze jednym dzieckiem Kojota? Licho wie, ile ich w sumie miał; Boda już mu nie ufa. Nawet po śmierci.

City wyrównuje.

Trybuny szaleją. Wrzeszczącej ciżbie piórka wypadają z ust.

Sukodziewczynka trzyma w ustach piórko. Czysta dziewczynka nie korzysta z piórka, ale mimo to oczy ma szkliste, zupełnie jakby żyła w tej chwili w kimś innym, w którymś z uganiających się po boisku zawodników. I naraz jej bliskość przyprawia duszę Body o dreszcz. Tknięta strasznym przeczuciem ma ochotę zwinąć się w kłębek. Odbiera komunikat: ta na pozór ludzka dziewczynka jest w rzeczywistości Wurtdziewczynką. Nabuzowany człowiek z bezpośrednimi łączami ze światem Wurta. Ona nie potrzebuje piórek; ma wolny, bezpłatny dostęp do snów. I jest twoim wrogiem, Boda; to twoje przekleństwo. Upośledzeni nie są w stanie stawić czoła Marzycielom. Twoje geny toczą przegraną bitwę, tak samo jak niebiesko-biała drużyna tam, na murawie. Bardzo się boisz, Boda. ale to nic, w porównaniu ze strachem, jaki odczuwa twoja matka, bo twoja matka głębiej tkwi w uścisku śmierci.

Wierz mi, moja córko.

Boda odsuwa się odruchowo od piórkowości dziewczynki.

United strzela kolejną bramkę. Cztery do dwóch. Rozwiewają się nadzieje na finał. Niebieskie piórka popadają w rozpacz, sędzia odgwizduje koniec pierwszej połowy. Przerwa. Gra orkiestra dęta.

I co teraz? Boda myśli gorączkowo.

Może porozmawiać z tą Wurtdziewczynką?

- Znasz może Kojota? - zagaduje Boda. Wypowiedzenie tych słów kosztuje ją połowę życia.

Dziewczynka spogląda na nią, jej oczy skrzą się jeszcze akcjami i faulami z zakończonej właśnie pierwszej połowy spotkania.

- Tak, znałam go - odpowiada.

- Dobrze?

Czego się spodziewasz po tej rozmowie, Boda? Że przyniesie ci ulgę?

- Kojot był zwariowanym chłopcopsem - mówi dziewczynka.

- Był w porządku, prawda? - mówi Boda i czeka na reakcję. Żadnej reakcji, pyta więc: - Jesteś z nim spokrewniona?

- Nie, przyjaźniliśmy się tylko - pada odpowiedź. - Ale Karletta jest. - Dziewczynka głaszcze sukodziewczynkę. - To jego córeczka.

- Naprawdę? - Od tej bliskości Wurta Widmo Body jest jak wysuszony strąk. Czy tylko po to przyjechała do miasta? Żeby spotkać się z dwójką, dzieci, jednym z piórek, drugim z psiego ciała. Spodziewała się zastać tu przyjaciół Kojota z podziemia, jakichś bojówkarzy-buntowników, którzy potrafiliby może wskazać jej drogę do Columbusa.

- Jesteś Dodo, prawda? - mówi dziewczynka. - Wyczuwam brakujące fragmenty tam gdzie powinny być piórka. - Jak masz na imię? - pyta Boda, tłumiąc emocje.

- Jutrzenka - odpowiada dziewczynka. - Mam dwanaście lat. A ty? - Ile mam lat?

- Jak masz na imię, głupia.

- Belinda. - Boda, chroniąc swoją tożsamość, wymienia pierwsze imię, jakie przychodzi jej do głowy. - Belinda? Och... - Coś nie tak?

- Spodziewałam się zastać tu Bodę. Boda patrzy przez chwilę na orkiestrę dętą grającą na szmaragdowej murawie.

- Co ci kazało się tego spodziewać?

- Kiedyś będę sławna, wiesz? - mówi Jutrzenka.

- Naprawdę?

- Będę sławną Wurtaktorka. Bo ja mam w sobie Wurta, wiesz? W przyszłym tygodniu występuję w „Śpiączkowie”. Będziesz oglądała? To mała rólka, ale wzięłam ją, żeby zaistnieć, rozumiesz. Nie mam nic przeciwko mydlanym operom, ale moje piórka są nastawione na większe sny. Zwariowane sny, rozumiesz? Nie, chyba nie rozumiesz. I może wcale mnie nie będziesz oglądała w przyszłym tygodniu.

- Dlaczego? Co mi szkodzi włączyć telewizor.

- Jakie to smutne. Niesamowite! Kto jeszcze ogląda telewizje? Chyba tylko Dodo, prawda? Kojot dużo mi opowiadał o Bodzie.

- Naprawdę?

- No pewnie. Szalał za tą Xtaryfiarą. Powiedział mi, że kupił jej bilet na ten mecz. Nazywał ją swoją nową wybranką.

Swoją nową wybranką. Tak nazywał cię Kojot, Boda. Czy to nie dziwne? Dziwne i miłe?

- Dlaczego tak ją nazywał? - pyta Boda.

- Musisz pytać? - prycha dziewczyna. - Niesamowita Dodo. Cóż, racja. Niesamowita Dodo. Bo musisz pytać. Bo wyczuwasz, jak

twoje potężne Widmo drży i odpływa w mrok. Bo masz wątpliwości co do stanu swojego umysłu.

- Jak się tu znalazłaś, Jutrzenko?

- Mnie też Kojot kupił bilet. I Karlettcie. Powiedział, że powinnam poznać tę Bodę. Powiedział, że to ktoś ważny. To chyba jego miejsce, o, tutaj...

Jutrzenka spogląda na puste miejsce obok siebie, jej oczy błyszczą.

- Ale coś mi mówiło, że ta Boda się nie zjawi - podejmuje i kicha. -Po co miałaby przychodzić, skoro Kojot nie żyje? I pewnie słyszała, że Gumbo YaYa ją szuka. Nie myliłam się, prawda?

Ciszę mąci jedynie zbiorowe posapywanie tłumu. W powietrze strzelają fontanny wykichiwanych kropelek śliny.

- Kiedyś byłam Boda - odzywa się w końcu Boda.

- Tak? A czym teraz jesteś?

- Sama nie wiem. Boda to było moje xtaryfiarskie imię. Prawdziwego nie znam.

- To ty? Niesamowite!

- Mówisz, że Kojot o mnie opowiadał?

- No pewnie. Powiedział, że polubię Bodę. Powiedział, że mogę ci dużo opowiedzieć. Powiedział, że mogę ci wszystko wyjaśnić. Nie wiem od czego zacząć.

- Opowiedz mi o sobie.

- Mam na imię Jutrzenka. Jestem córką Desdemony i Skryby. Słyszałaś o Skrybie? - Nie.

- Niesamowite. No nic, w każdym razie Skryba był moim ojcem. Ale nigdy go nie widziałam. Teraz błądzi gdzieś w Wurtcie. Ale wiesz, jestem pewna, że on kiedyś będzie sławny, tak jak ja. I wróci do nas. A moją mamą jest Desdemona. Przez jakiś czas odwiedzała Skrybę w Wurtcie, ale ostatnio on jest tam niedostępny. Może opracowuje jakiś wielki plan. Na przykład plan powrotu do nas? No nic, w każdym razie Des jest tylko jedną z moich matek.

- To masz ich więcej?

- No pewnie. Mam dwie mamy. Skryba powołał mnie do życia z dwóch matek. Ta druga nazywa się Igiełka. Igiełka Jałowca Słyszałaś o niej?

- Nie.

- Niesamowite. To światowej sławy aktorka Pornowurta. Po niej właśnie odziedziczyłam piórkową krew, po Igiełce. Ale moją rzeczywistą mamą jest Des. Ona jest z nami. Mieszkamy wszyscy w Butelkowie. Des, ja, Skierka i Karletta. To strefa wolna od człowieka. Może byś nas odwiedziła? Zaraz dam ci nasz numer. I nie przejmuj się reakcją Skierki. Ona jest w porządku. Oj, ale może ty sama jesteś o nią zazdrosna? Nie bądź, błagam. Życie jest za krótkie.

A skąd ty to, u diabla, wiesz, dziecko? - myśli Boda, ale nic nie mówi,

nie przesyła tego przekazu poprzez Widmo. Boda zatrzymuje siebie dla

siebie.

- W każdym razie wszystkie tam czekamy, wiesz? - mówi Jutrzenka. - Czekamy na płomień, który nas porazi. Na powrót naszego kochanego Kojota.

- Kim jest ta Skierka? - Żoną Kojota. Ojca Karletty. - Kojot i Skierka byli małżeństwem?

- Tak, swego czasu. Potem się rozwiedli. Ale wpadał, żeby porozmawiać z Karlettą, przynosił jej zabawki i piórka. Bo on potrafił się z nią dogadać, w psim języku. Żadna z nas tego nie umiała. Kojot byt jedynym sam cem, jakiego wpuszczałyśmy do domu. Kojot rozmawiał z Karlettą w jednym jeżyku, a ze mną w innym. W ludzkim, rozumiesz? I opowiadał mi o tobie. Niesamowite rzeczy mi opowiadał.

- Na przykład jakie?

- Że jesteś największym objawieniem od czasu wynalezienia zielonych Rajskich Piórek i smarowanego Yazem chleba. Że jesteś czymś specjałnym. Mam nadzieje, że się nie mylił. Podobno uciekłaś z Xtaxi, prawda? To musiało być podniecające.

- Czy ja wiem... - Boda waha się, ale widząc blask w oczach Jutrzenki, mówi: - Tak. Bardzo podniecające.

- Niesamowite. Gliniarze zarekwirowali czarną taksówkę Kojota. Jak myślisz, co z nią zrobią?

- Nie wiem. Może oddadzą ją Karlettcie albo jego żonie. Jak ona ma na imię?

- Byłej żonie. Skierka.

- Wszystko jedno.

Kończy się przerwa. Drużyny wychodzą na murawę. Na trybunach podnosi się wrzawa. Jutrzenka wpycha Karlettcie do ust niebiesko-białe piórko z numerem 9, a potem sama zamyka oczy, żeby lepiej wczuć się w atmosferę boiska. Boda, otaczają cię silne pieśni, ale wszystkie twoje myśli obracają się wokół znaczenia słów Kojota przekazanych ci poprzez umysł tej dziewczynki. A siedząca obok ciebie sukodziewczynka, córeczka Kojota, nie mówi nic, ona nie posługuje się słowami, rozumie tylko intonację głosu. Jest piękna w swym milczeniu, ale bije od niej jakiś smutek. Wyczuwasz go poprzez jej psie Widmo. Zupełnie jakby Kojot nadal do ciebie przemawiał, po psiemu. Wąsy i język. To ją chciał mi przedstawić. Twoje myśli. Chciał ci powiedzieć wszystko o swojej rodzinie, wszystko o swojej córeczce Karlettcie. Wyłożyć kawę na ławę i mieć to za sobą, a potem... może rozpocząć nową grę? Z tobą w roli głównej?

Kojot nigdy nie robił z tego gry.

- Jestem niewinna - mówi Boda do Jutrzenki. - Nie ja go zabiłam. Jutrzenka odrywa na moment wzrok od boiska.

- Wiem, głupia. Cicho teraz... karny! City strzela karnego. Cztery do trzech.

- I o to chodzi! - wrzeszczy Jutrzenka. - Jeszcze dwa i jesteśmy w finale. Będziemy sławni. - Zwraca się do Body. - Kojot cię wybrał, zbuntowana taryfiaro. Bratnia dusza, powiedział, i w ogóle. Dobrze wybrał.

- Dzięki. A więc komu zależało na jego śmierci?

- Nikomu nie zależało na śmierci Kojota Ulica go kochała. Może z wyjątkiem...

- Kogo? - No... Xtaxi...

- Wiem.

- Ten nie zrzeszony kierowca był dlaXtaxi cierniem w oku. Twój szef...

- Columbus.

- Czemu jego nie zapytasz?

- Columbus jest bardzo skryty. Trudno się z nim porozumieć.

City strzela wyrównującą bramkę. Kibice kichają jak szaleni. Vaz kapie im z ust.

- Ale bomba! - krzyczy Jutrzenka. - Czułaś ten strzał, Boda? Nie, jasne, że nie czułaś. Niesamowite są te Dodo! Co z nimi robić?

Karlettą kicha. Jutrzenka głaszcze ją czule po karku.

- Biedna Karlettą. Co myślisz o tym katarze siennym, Boda? Mówią, że to dopiero początek. Pewnie wiesz, skąd się wziął?

Boda przyznaje, że nie ma pojęcia.

- Wziął się z Rajskiego Piórka.

- Co to takiego?

- Niesamowite. Nie wiesz? No jasne, że nie. Pochodzi z Rajskiego Piórka. Nazywają go Jałowcowym Ssaniem. Podróżowałam tamtego dnia przez Czarną Rtęć. Słyszałaś o piórku Czarnej Rtęci?

- Oczywiście, że słyszałam. Ale myślałam, że Columbus już wiele lat temu zniszczył wszystkie kopie.

- Akurat. Tak samo jak zniszczono piórka Głębokiego Gardła. Coś ci powiem... jeśli ludzie chcą podróżować, to będą podróżowali. A im bardziej zakazana podróż, tym większą mają z niej frajdę. - Jesteś nad wiek dojrzała, Jutrzenko.

- Kurewsko dojrzała. Co ja na to poradzę, że żyje we mnie piórko i że chowałam się w domu, w którym nie było mężczyzny? Ja nie ustanawiam reguł, ja je łamię.

- Gdzie zdobyłaś Czarną Rtęć? - pyta Boda. - O, przepraszam. Zapomniałam. Przecież ty nie potrzebujesz piórek. - To prawda. W większości przypadków. Ale niektóre sny znajdują się zbyt głęboko, by do nich dotrzeć. Mają zabezpieczenia, wiesz? Coś w rodzaju kondomów. Podejrzewam, że to Columbus je opieczętował. Czarna Rtęć była wczesną wersją mapy Xtaxi i posłużyła Columbusowi do ustawienia parametrów początkowych. Opracował ją starannie dobrany zespół projektantów Wurta, a następnie Columbus, dysponując dokumentacją projektu, wydębił od Władz zgodę na stworzenie rzeczywistego Rój-umysłu. Jednak do nieoficjalnego obiegu trafiło kilka pirackich kopii. Jeśli wierzyć Jutrzence, Columbus założył blokadę uniemożliwiającą bezpośredni dostęp do tej demonstracyjnej wersji mapy. Miała przeszkodzić istotom takim jak Jutrzenka, Wurtistotom, w rozbijaniu się po mapie nielegalną, nie zarejestrowaną taksówką. Jednak za odpowiednią cenę każdy mógł kupić na czarnym rynku pirackie piórko, które, choć była to prowizoryczna pierwsza wersja, pozwalało swobodnie przemieszczać się po mapie. W pierwszych dniach życia Xtaxi pajęczarze spowodowali zawieszenie się systemu, tak więc Columbus wysłał na patrol Wurt-taksówkę wyposażoną w funkcję wykrywania piórek. Ów piórkowy kierowca bardzo szybko namierzył wszystkie przypadki nielegalnego dostępu do mapy i wyeliminował je z systemu. Użytkownicy pozostali z bezużytecznymi kremowymi piórkami w ustach i bólem głowy, który doskwierał im przez siedem dni. Czarna Rtęć po prostu przestała istnieć.

- Nawet ja nie mogę wejść do mapy bez niczego - ciągnęła Jutrzenka. - Potrzebuję do tego piórka, a Kojot był taki miły i podarował mi kopię. Na urodziny.

- Kojot miał Czarną Rtęć?

- Pewnie, że miał. A jak myślałaś? Dzięki czemu z taką łatwością poruszał się po ulicach? Wiesz chyba, co to jest Rój-mapa, prawda?

- Byłam kierowcą.

- No dobrze. Ale czy wiesz, czym ona jest naprawdę? To nie jest zwyczajna mapa. To coś w rodzaju żyjącej mapy. Pod wieloma względami bardziej żywej niż rzeczywiste ulice i drogi. Tak czy inaczej, jechałam tamtego dnia przez piórko Czarnej Rtęci. To niebezpieczny sen. Kot Gracz nazywa go w swoim czasopiśmie udupiającym piórkiem, ale ja byłam strasznie ciekawa, rozumiesz. No i wzięłam je. Wcieliłam się w rolę Mike'a Rtęci i prowadziłam Supertaryfę. Mikę to najgorszy Xtaryfiarz w całym świecie Czarnej Rtęci, ale o tym chyba już wiesz? No więc próbowałam dowieźć pasażera pod wskazany adres w Demo-Butelkowie i nie dać się po drodze złapać Furiom Metra. Miałam w swojej śniącej głowie wywołaną i działającą Rój-mapę. Miałam uaktywnione wszystkie zabezpieczenia. Jak mogło mi się nie udać? Mikę Rtęć potrafi przejechać swoją taryfą między zdyszanymi oddechami kopulujących nowożeńców. Miałam tylko dowieźć pasażera na Pineapple Crescent numer 666. Wszystko szło jak z płatka, dopóki Mikę nie zaczął kichać. Niesamowite, wyobrażasz sobie? Kicha tak potężnie, że kierownica zaczyna mi się wyślizgiwać z rąk. Weszłam w mapę Xtaxi i poprosiłam o pomoc Demo Columbusa Ale pośrodku mapy otwierała się oślepiająca dziura Bo widzisz, istnieje taki mur oddzielający rozmaite światy. Czasami, zwłaszcza ostatnio, robi się on bardzo cienki. Tak czy inaczej, przez tę dziurę wlewało się w Czarną Rtęć całe to żółte świństwo. Drobinki czegoś. Nie wiem czego. Wlatywały mi do nosa. W dziurze w mapie mignął mi ten drugi świat. Świat Jałowcowego Ssania. Niesamowite draństwo. Poczytaj sobie o nim w czasopiśmie Kota Gracza To Rajskie Piórko. Miejsce, gdzie po śmierci wędrują bogaci. Tamta Strona, kochana I wracając do realnej przestrzeni, dalej miałam w nosie to żółte gówno. Kichałam jak najęta Silne było. Dlatego właśnie podejrzewam, że ten katar sienny przyszedł poprzez taxi-mapę z Jałowcowego Ssania -Jakby dla podkreślenia swoich słów Jutrzenka kicha, Karletta jej wtóruje.

Karletta...

Mogtaby być moim dzieckiem.

Ta myśl sprawia, że Bodę ogarnia gniew na katar sienny, który męczy córeczkę Kojota. Wie, że to głupie. Irracjonalne i patetyczne. Rozumie wszystkie emocje powstające w jej umyśle, ale to silniejsze od niej.

- Według mnie to Columbus celowo wpuszcza tu katar sienny - mówi Jutrzenka - To on robi dziury między światami.

Boda wstaje.

- Już idziesz? - pyta Jutrzenka. - Nie interesuje cię moja opowieść? Myślałam, że ci pomagam. Kojot powiedział, że powinnam. Źle się czujesz w towarzystwie Wurtdziewczyny? Boisz się? Nie, nie o to chodzi. Nie tylko o to. Boda wyczuwa w swoim Widmie ślad Widma-natręta. Silny i władczy. Pachnie... Cholera!

Budzą się wspomnienia. Przedtaksówkarskie... Dym matki sprzed lat. Kto byt moją matką? Oczy Karletty są wlepione w Bodę - ta intensywność spojrzenia, którą

spotyka się

tylko u psa. Nieustająca wilgoć.

Jutrzenka nie rezygnuje i pyta:

- Idziesz zadzwonić do tego dobrego Gumbo, Boda? Chcesz mu udowodnić, że jesteś niewinna? Może on potrafi ci doradzić, jak dotrzeć do Columbusa...

Boda przeprasza niebiesko-białego kibica i przeciska się obok niego, rozpaczliwie próbuje uciec od tych pytań i od tego matczynego Widma.

- Nie będziesz wiedziała, jaki padł wynik, Boda. Kojot chciał, żebyś tu była. On cię naprawdę kochał. - Ścigają głos Jutrzenki...

Ale Body już nie ma. Jest 8.56 wieczorem. Boda prze przez kropelki śliny i piórka. Do bramek, do wyjścia na Maine Road.


***


Wywołałam przez walkie-talkie Zero. Powiedziałam mu, że moja córka już wychodzi i że: „ma na głowie długą blond perukę. Kamizelka. Spódnica w kratę. Nie sposób jej przeoczyć”. Potem zaczęłam przeciskać się przez tłum w stronę tego samego wyjścia.

By, jak zwykle, ruszyć śladem...


***


W drodze do wyjścia Boda ściąga z głowy blond perukę, na jej miejsce zakłada czarną. Tę też ukradła Country Joemu. Wciąż czuje w swoim Widmie obecność matki. Dochodząc do wyjścia mija wielkiego policpsa. Pies przygląda się jej bacznie. Boda czuje, że rozpoznaje ją poprzez swoje Widmo. Zalatuje od niego fetorem polic-dymu. Najsilniejszy zapach... policpies ją przepuszcza.


***


Dotarłszy do wyjścia, zastałam tam zakłopotanego i zdenerwowanego Zero. Po psiemu samotnego.

- Gdzie ona? - spytałam.

- Nie wyszła tędy żadna blondynka - odparł.

- Przepuściłeś ją?

Zero zaczął łkać i kichać, nie pocieszałam go. Ten pies za bardzo jak na mój gust zszedł na psy. Co się z nim działo? Jakaś czarnowłosa dziewczyna biegła alejką odchodzącą od stadionu. Znikła po chwili w labiryncie uliczek Moss Side.

Mogła mieć więcej peruk.

Pociągnęłam Zero do forda cometa.


***


Boda ucieka od matczynego Widma. Skręca w Maine Road, a z niej w jakąś wąziutką boczną uliczkę. To niebezpieczny rejon miasta, zza baniaków na śmieci poszczekują na nią drapiące się chłopakopsy. Boda sama nie wie, dokąd biegnie. Powoli zapada zmrok. Świat zmienia się w labirynt pozamykanych sklepików i zdewastowanych domów. Spada jej z głowy czarna peruka, ta druga. Słyszy za sobą samochód hamujący przed zbyt wąskim wylotem uliczki.

Kurczę, jak daleko muszę jeszcze uciekać?

Boda wypada na jakąś inną ulicę, która nazywa się Broadfield Road. Bez mapy Xtaxi zgubiła się na dobre. Widzi przed sobą watahę chłopakopsów przy starym samochodzie. System nagłaśniający samochodu pulsuje ostrą psią muzyką. Boda czuje, jak na widok tej bandy kurczy się jej Widmo. Dostrzegają mapę na głowie Body, pomimo że od kilku dni jej nie goliła. Wiedzą już z kim mają do czynienia: z potencjalną unikaczką psów. Z białą dziewczyną. To o niej mówił Gumbo na swojej fali. Otaczają ją półkolem.

Słychać samochód pędzący Broadfield. Zatrzymuje się z piskiem opon, z wnętrza rozlega się wzmocniony głos:

- Dobra. Policja. Zostawcie ją.

Przechowywany w pamięci głos i Widmo jej matki.

Chłopakopsy rozpierzchają się. Boda też daje nura w poplątany labirynt uliczek. Byle dalej od matki.

Claremont Road. I naraz doznaje olśnienia. Już wie gdzie jest. Przed sobą ma rajską gęstwinę Alexandra Park. Tu się to wszystko zaczęło. Przecina Princess Road, wpada do parku, ścigający ją policyjny radiowóz zatrzymuje s'? przed bramą. Boda ogląda się przez ramię; przez rozkwitające kwiaty pędzi za nią dwoje gliniarzy. Matka i ktoś jeszcze. Widmo i pies. Boda pada. Kłębowisko korzeni. Zaczepiła o nie nogą. Ryje nosem w ziemię i jej nozdrza wypełnia wilgotna woń trawy. Matka Ziemia.

Gra skończona.


***


Dobiegliśmy z Zero do leżącej postaci. Obfitość kwiatów w przyprawiła Zero o atak kichania. W ręku trzymał pistolet. Ja nie dobyłam broni. Była przecież moją córką.

Podeszłam. Blisko. Schyliłam się. Dotknęłam ją.

Belinda wyszczerzyła zęby i prychnęła. Ugryzła mnie. Nasze Widma ścierają się i splątują. Ale ja jestem górą, mam większe doświadczenie w dymie. Niepomna, że paznokcie Belindy drapią mi policzki, przejmuję kontrolę nad jej wolą. Jezu, zupełnie jakby znowu miała siedem lat, a ja muszę ją ukarać za jakieś przewinienie. Padamy razem na ziemie, tarzamy się po niej, gniotąc kwiaty. Obsypuje nas deszcz płatków. Belinda krzyczy i przeklina mnie poprzez Widmo, nagle czuję coś zimnego i twardego...

Tracę na chwilę świadomość.

To uderzenie w tył głowy.

Dochodzę do siebie. Leżę na trawie. Wyprostowana. Ból rozsadza mi głowę. Uchylam powieki, widzę swoją córkę i Zero. Stoją naprzeciwko siebie. Zero mierzy ze swojego polic-pistoletu w jej pierś. Widmo Belindy pulsuje gniewem i strachem. Nakłada się na nie Widmo Zero jeżące się pchlimi skokami. Opuściło go całe człowieczeństwo. Zero jest teraz bez reszty psem.

- Giezz, co ty robisz? - udało mi się wykrztusić.

Nie odpowiedział. Polic-pistolet w jego dłoni nawet nie drgnął. Słońce kryło się za baldachim drzew, zmieniając parkowe kwiaty w morze karmazynowego ognia. Twarz Zero zasłaniała przeciwpyłkowa maska, ale czułam jego niezdecydowanie. Ponownie spytałam go, co robi.

- Wykonuję rozkaz - odwarknął.

- Krakers kazał ci to zrobić?

- Pan kazał mi was zabić. Obie.

- Nic ci nie jest, Belindo? - spytałam. Nie odpowiedziała. - Giezz, przejrzyj wreszcie na oczy. - Próbowałam panować nad głosem, bo Widmo policpsa było napięte do ostatnich granic i obawiałam się, że może w każdej chwili trzasnąć. - Krakers cię zwodzi. Zwodzi wszystkich. Ma w tym jakiś ukryty cel. - Nadal celował do mojej córki. - Giezz! Posłuchaj mnie. Krakers cię wykorzystuje.

- To mój pan, Jones. A ja jestem dobrym psem.

Nad miejscem, gdzie szamotałam się ze swoją córką, unosiła się wciąż gęsta chmura kwiatowych pyłków. Do nas nie miały dostępu, garnęły się więc do Zero. Kichnął.

Aaaaaaaapśśśśśśśśsiaaaaa!!!

Zachwiał się, zadrżała mu ręka, w której trzymał pistolet. Uniosłam się na łokciu, żeby wstać.

- Jones! Nie ruszaj się. Denerwujesz mnie. Znieruchomiałam.

- Nie denerwuj mnie, proszę. Staram się nie słuchać Krakersa. Naprawdę się staram. - Czoło Zero nad maską było mokre od potu. - Ale wiesz, jak jest, Sybil... występujesz przeciwko niemu. A pan jest od ciebie silniejszy. Woła do mnie. Mam tylko zabić was obie. To proste.

- A nie zastanowisz się, dlaczego miałbyś to robić? - spytałam. -Krakers nie jest już policjantem.

- Jak to?

- Zamierza złamać prawo. Podejrzewam, że ma coś wspólnego ze sprawą kwiatów, Zero...

- Przestań mnie tak nazywać! Nie jestem żaden Zero. - Mocniej ścisnął pistolet w garści.

- No dobrze... Zulu.

Przymknął na moment oczy, a kiedy je znowu otworzył, w jego umysł wkroczyła Belinda. Czułam, jak tam wkracza, poprzez Widmo. Zmusiła jego rękę do wykonania ruchu, w wyniku którego pistolet skierował się na mnie. Zero trząsł się ze strachu, głowa mu puchła od panoszącego się w niej Widma.

- Sybil, ona każe mi ciebie zastrzelić...

I w tym momencie Belinda wyciągnęła pistolet z przewieszonej przez ramie torby. Nazywam go pistoletem, ale w rzeczywistości był to jakiś antyk. Kolt 45? Wyglądał jak zabawka. Skąd ona go wytrzasnęła?

Twarde spojrzenie w oczach mojej córki.

- Belinda, nie rób głupstw... - zabrzmiało to żałośnie, ale co ja mogłam? Belinda spojrzała na mnie przelotnie, jakby to imię obudziło w niej jakieś skojarzenia.

I strzeliła do Zero. Odniosłam wrażenie, że po raz pierwszy strzelała z broni palnej.

Zero krzyknął i chwytając się za rękę, opadł na klęczki. Belinda skoczyła ku pobliskim zaroślom.

- Belindo, Belindo... - pobiegł za nią mój głos.

- Sybil - zaskamlał Zero. - Proszę cię... proszę, pomóż mi... Stanęłam przed wyborem: biec za córką czy zająć się ciężko rannym

Giezzem, tym głupim, ślepo przywiązanym do pana psem-ofiarą... Nie trwało to długo, polic-kodeks pozbawił mnie bezwzględności. Uklękłam przy policpsie i przytuliłam sobie jego głowę do piersi.

- Wszystko będzie dobrze, Zero - wyszeptałam. - Wyjdziesz z tego. Zero szlochał i kichał, przepraszał mnie gorąco za swoje zachowanie.

Kazałam mu być cicho i klęczałam tak pod ciemniejącymi w zapadającym zmierzchu gałęziami, kołysząc tam i z powrotem, tam i z powrotem jego ciepłe ciało.

W zaroślach, w których znikła moja córka, majaczyły jakieś kształty. Nie odezwała się do mnie słowem.


***


Jakiś czas potem Boda przedziera się przez gąszcz kwiatów mieniących się nawet w ciemnościach pierwotnymi barwami. Jest na Cmentarzu Południowym zupełnie sama Noc zatarła za nią ślady. Zgubiła czarną perukę, na spoconej głowie pokrytej szczeciną odrastających włosów ma znowu tę blond. Czy zabiła tego wielkiego policpsa, którego ciągała za sobą jej matka? Czy to naprawdę była jej matka? Na pewno zalatywało od niej zapachem dawno zapomnianego Widma matki. Jakim to imieniem ją nazwała?

Belinda?

Za wiele pytań naraz.

To królestwo umarłych jest teraz zbyt nieprzyjazne dla ludzi. Za dużo tu kwiatów, za dużo pyłków w powietrzu. Ludzie wolą kryć się za zamkniętymi drzwiami i zaciągniętymi zasłonami, chronić nosy maskami i warstwami maści przeciwalergicznych. Wydaje im się, że to coś pomoże. Boda widzi drobinki dryfujące w żółtej nocy nad cmentarzem, niesione wiatrem od rośliny do rośliny, albo podróżujące na gapę na skrzydełkach jakiegoś owada. Pszczoły pęcznieją od nektaru. Wszystko przyspiesza, ale nos Body jest dla tego mikroskopijnego życia barierą nie do przebycia.

Sam na sam z Kojotem.

Podchodzi do grobu. Człekopsy zrzuciły się na pomnik. Niestety rzeźbiarz nie miał na składzie dalmatyńczyka, tak więc wartę nad mogiła. Kojota pełni kremowy labrador. Statuę oplatają kwitnące pnącza. Sporni?” -kwiatów sterczy rzeźbiony psi pysk, czarne liście układają się w mozaikę plamek na kamiennym tułowiu labradora. Pies Kojot próbujący utrzymać się na falach.

Boda zanurza twarz w kwiatach pokrywających grób taxipsa. Wdycha głęboko pyłki w nadziei na jakąś reakcję. Na cokolwiek, co pozwoli jej wziąć się w garść. Jej życie rozsypuje się w proch.

Ta kobieta trzymająca mnie w ramionach byla moją matką.

Nic się nie dzieje. Ani kichania, ani łez.

Może jestem martwa na wszystko?

Tylko pytania trzymają ją teraz przy życiu.

Czy to Columbus kazał zabić Kojota? Czy to on sprowadza katar sienny ze świata Wurta? Co łączy śmierć Kojota z tą epidemią kataru siennego? Czy to jakaś wspólna intryga policjantów i taksówkarzy?

Spod pnączy patrzy na nią rzeźbione w kamieniu oko, oko taxipsa. Boda ściąga blond perukę, przesuwa dłonią po głowie. Mapa niknie powoli pod szczeciną odrastających włosów. Za trzy dni wypadają jej urodziny. Skończy dziewiętnaście lat, będzie już chyba za stara na taką ekstrawagancką ozdobę. A zresztą, po co mapa na głowie komuś, kto jeździ tylko metrem i ścigają go połączone siły Xtaxi oraz policji? Nie wspominając już o Gumbo YaYa. Ani o własnej matce. Boda nie może się nawet zapisać na Kroplówkę, bo wtedy jej imię i adres znalazłyby się w info-bankach. Pieniądze rozchodzą się na przejazdy metrem, z których żaden do niczego jej nie doprowadził. Stoi oto nocą na cmentarzu, nad grobem chłopcopsa, dla którego pisała piosenki i któremu wysyłała miłosne wiersze, ale którego tak naprawdę wcale nie znała.

Świat, który dźwigam teraz na swoich barkach, przygniata mnie do ziemi. Ale nie poddam się. Nie wyświadczę im tej przysługi.

Z głową zaprzątniętą tymi splątanymi myślami Boda wyrywa z korzeniami kwiaty z mogiły Kojota. Palce pokłute kolcami krwawią, jej Widmo tańczy wśród łodyg. Przed nią stoi Kojot, obojętna statua, użytkownik martwych dróg. Boda wyrywa z nagrobka taxipsa pęk pnączy.

Opierają się, wypuszczają nowe pędy i znowu oplatają kamień.

Boda kładzie na mogile samotną orchideę.




Piątek 5 maja


Koła mojego samochodu toczyły się po jezdni przypominającej dywan z miękkich kwiatów. Sygnalizatory świetlne na skrzyżowaniu Oxford z Whitworth tonęły w dzikim winie. Musiałam dobrze wytężyć wzrok, żeby w gąszczu zielonych łodyg i liści oraz żółtych i czerwonych kwiatów dostrzec zmianę świateł z czerwonego, poprzez żółte, na zielone. Ale to nie miało większego znaczenia; mój wóz był jednym z niewielu. jakie jeździły jeszcze po ulicach. Mnie katar sienny jak dotąd się nie imał. Myślałam o cierpiącym Klejnocie, którego zostawiłam samego w domu. Kupiłam mu nawet maskę przeciwpyłkową Gumbo YaYa. Wysmarowałam mu nozdrza KichajStoperem. Zalepiłam jego pokój Ochronnym Szczeliwem Samego Gumbo YaYa. Wszystko na nic; moje dziecko umierało. Teraz nie miałam już co do tego wątpliwości. Katar sienny przekształcił miasto w kwitnącą pustynię. W manchesterski raj, którego nikt nie chciał, nawet psy, które w końcu pochowały się przed pyłkami. A może oszczędzały tylko energię, przygotowując się do wielkiej odsłony. Piątkowy poranek. Pustymi ulicami snuły się nieliczne patrole policyjne złożone głównie z robo, ale całkowicie zamaskowanych, po same oczy.

Nikt nie był bezpieczny. Gliniarze nie walczyli już z przestępczością, byli teraz bardziej opiekunami, ostrzegali ludzi przed wychodzeniem z domów, przed pyłkami. Nad wejściem do Pałacu Wurt Teatru pulsował neon z następującym komunikatem: OSTRZEŻENIE SŁUŻBY ZDROWIA JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI: STĘŻENIE PYŁKÓW WZRASTA. WĄCHANIE KWIATÓW GROZI ŚMIERCIĄ. Koła mojego samochodu grzęzły w orlikach, pigwach, mimozach i tysiącach innych odmian kwiatów, które wyrastały ze szpar między płytami chodnikowymi wzdłuż całej Oxford Street. Na ostry katar sienny cierpiało już sześćdziesiąt pięć procent populacji. Liczba odnotowanych zejść śmiertelnych, nie licząc morderstw, od których to się zaczęło, sięgała kilkudziesięciu. Wieżowce Manchesteru dusiły się pod kożuchem rozbuchanej flory. Jechałam przez dżunglę. Tylu ludzi nie żyło, a ja nadal nie miałam żadnego polic-tropu, który prowadziłby do wyjaśnienia sprawy. Nie wiedziałam, gdzie szukać kwiatowej dziewczynki zwanej Persefoną. Szef Krakers rozesłał po wszystkich posterunkach biuletyn z informacją o mojej „niesubordynacji” i szukali mnie teraz gliniarze z całego miasta. Fakt, od wczorajszego incydentu z Giezzem i Belindą nie pokazałam się na macierzystym posterunku ani nie dałam znaku życia. Byłam teraz poszukiwana za porzucenie służby i odsunięta od sprawy, a tymczasem przeżywające inwazję nasion miasto pogrążało się w chaosie. W ciągu ostatnich kilku godzin stężenie pyłków podniosło się alarmująco, osiągnęło już tysiąc dwieście i dalej rosło, przypominało to kwiatową rewoltę. Na planetę Ziemia przyszły ciężkie czasy. Miasto pociągało nosem. Skoro klątwa kwiatów mogła spaść na Manchester, to zagrożony był cały świat, klęska obejmie, jedno po drugim, kolejne miasta. Władze musiały zamknąć wszystkie cztery bramy, żeby nie dopuścić do rozwleczenia epidemii kataru siennego

przez kierowców ciężarówek korporacji Vaz. Może zrobiły to zbyt późno.

Ludzie, podburzani pirackim głosem Gumbo YaYa, obwiniali o wszystko policję.

Minęłam ustawioną przy Rochdale Road tablicę z napisem: WITAMY W NAMCHESTER. Przede mną prężyło się w milczeniu siedem

podświetlanych przez wschodzące słońce wysokościowców Nam. Przed

dziesięcioma laty, w okresie Wojen Wielkiego Powstania, dzielnica ta

została spustoszona, teraz wysokościowce zamieszkiwali dobrze ustosunkowani i dobrze sytuowani. Zero czekał na mnie przy bramie Fortecy Jeden, wilgotnej betonowej bryły obrośniętej kwiatami. Twarz miał zasłoniętą „całkowicie zmodernizowaną” maską przeciwpyłkową najnowszej generacji. Zaprowadził mnie do swojej kwatery. Robo-Oprawiacz opatrzył mu już ranę ramienia. Mieszkanie było bogato wyposażone we wszelkie atrybuty ludzkiego luksusu, nie uświadczyło się tu żadnych aluzji do Psiego Świata. Na nadmuchiwanej sofie-łóżku siedział młody mężczyzna z opancerzonym pojemnikiem na próbki na kolanach. Trzymał ten pojemnik z taką odrazą, jakby w środku znajdował się żywy zakażony szczur. Był rasowym starym kawalerem. Jego Widmo promieniowało słabością. Zero przedstawił mi go jako Jaya Języczka z Wydziału Botaniki Uniwersytetu Manchesterskiego. Języczek przyniósł ze sobą dowód - jakieś mikropiórka.

Zero, po incydencie w Alexandra Park, rozstał się definitywnie z Krakersem. Zero Giezz był teraz bezpańskim psem, który zerwał się ze smyczy. Czułam poprzez jego Widmo, w jakim stanie euforii się znajduje. Nie miał już nad sobą pana.

Od tej chwili mieliśmy działać nieoficjalnie.

Jay Języczek machał mi przed nosem mikropiórkiem, chyba chciał, żebym go spróbowała. Powiedziałam mu, że piórka na mnie nie działają. Zero był jednak na to przygotowany. „Wypożyczył” z posterunku policji piórko-translator, dzięki któremu Języczek mógł odtworzyć info na zabytkowym magnetowidzie.

- Oto nasz mały winowajca - powiedział Języczek, kiedy na ekranie pojawił się ruchomy obraz. -Amaranthus Caudatus. W każdym razie jakaś jego odmiana. Roślina tropikalna, kwitnąca zwykle w pełni lata i tylko w Południowej Anglii.

- W Południowej, powiadasz? - Zero nie cierpiał Południa.

- Tak. Amaranthus... nazwa wywodzi się od greckiego słowa Oznacza wyimaginowaną roślinę, która nigdy nie więdnie. Powszechnie znany jako szarłat zwisły.

- Wygląda na to, że jesteśmy w domu, Dymko - powiedział Zero. - To chyba sprawka jakiegoś szalonego botanika z poetyckim zacięciem. Proponuję dopaść skubańca i zapuszkować go w Piórku Udziwnień. Co ty na to?

Do Piórka Udziwnień wtrącano w tamtych czasach skazańców; ciała nieszczęśników przechowywano na piętrowych półkach, a tymczasem ich sny dryfowały w Wurtcie po maleńkich celach. Była to wyrafinowana i okrutna kara, ale spełniała swoją odstraszającą rolę.

Jay Języczek oderwał wzrok od ekranu i spojrzał na nas.

- Popatrzcie.

...pływa tam maleńkie życie... drobinki czegoś... mikroskopijne potworki... drgające listki... tu i ówdzie skupiska czerni... wyglądają chwilami znajomo, potem znowu odpływają w tajemnicę.

- Widzicie te ciemniejsze plamki? - ciągnął Języczek. - To czynnik ludzki.

- Ludzki? - spytałam.

- W zasadzie mamy tu do czynienia z nowym rodzajem hybrydy. Człowieka z rośliną. Te ciemne plamki to ludzkie geny rezydujące w komórkach rośliny. Nigdy się z czymś podobnym nie spotkaliśmy. Kirkpatrick była wstrząśnięta, kiedy to zobaczyła.

- Kirkpatrick?

- Profesor z Uniwersytetu w Glasgow. Autorytet w dziedzinie reprodukcji roślin.

- Czy to aby nie ona jest tym szalonym botanikiem? - spytał podejrzliwie Zero. - Nie ma przypadkiem poetyckiego zacięcia?

- Nazwała ten okaz potworem. Powiedziała, że stoimy w obliczu poważnego problemu. Ludzie uprawiają seks z kwiatami.

Zero kichnął.

- Ten katar sienny ma podłoże seksualne - ciągnął Języczek. - Wiecie o tym? Kwiaty próbują ze sobą spółkować i nie udaje im się. Katar sienny jest wynikiem nieudanych zbliżeń seksualnych pomiędzy roślinami.

- Obrzydlistwo - mruknął Zero. - Zechciałbyś wyjaśnić?

- Proszę bardzo - zaczął Języczek. - Pyłki wydziela organ męski wiatu, tak zwany pylnik. Przenoszone są z niego przez wiatr albo owady na znamię innego kwiatu. Albo tego samego kwiatu. Znamię to organ żeński. Jest wilgotne i pokryte drobnymi wioskami. Pyłki lgną do niego, zadmawiają się i wypuszczają swoje proteiny. Te proteiny wnikają do znamienia, szukając w nim jajeczka. W taki sposób spółkują ze sobą kwiaty- Czasami jednak na drodze staje człowiek. - I stąd ten katar sienny? - spytał Zero.

- Pyłek dostaje się do nozdrzy. Wynajduje tam sobie nąjbardziej wilgotne i owłosione miejsce, i myśli: „to znamię. Tutaj muszę się zakopać”. Drobinka wypuszcza swoje proteiny, podrażniając śluzówkę. Ludzki organizm uznaje to naturalnie za atak i uruchamia system odpornościowy. Usiłuje wydalić intruza poprzez nos i oczy, wraz ze śluzem i łzami. Katar sienny to mechanizm obronny.

- Twierdzisz, że ludzie i rośliny spółkują ze sobą? - spytał Zero, kichając pod maską najnowszej generacji. - Jezu! Kosztuje toto tygodniówkę... a nic nie pomaga.

Języczek również kichnął, po czym podjął:

- Organizm nie odrzuca już drobin pyłku. Traktuje je jako kochanka. System odpornościowy próbuje zwalczyć ów impuls, ale przeciwstawia się temu system reprodukcyjny. I to skutecznie. Organizm przyjmuje spermę rośliny. Kirkpatrick przeprowadziła badania na zwłokach kilku zmarłych. Pyłki przedostały się do łona. Łączą się z ludzkimi jajeczkami, tak jakby to były jajeczka rośliny. Kirkpatrick uważa to za następny etap.

- Etap czego? - spytałam.

- Za następną fazę ewolucji, zakładając, że kraj jako całość będzie coraz silniej wciągany w krzyżowanie się gatunków.

- Kichajezusie! - Zero oddychał głęboko poprzez maskę, wyraźnie uważał się za ofiarę. Mogłam mu tylko współczuć, ale nie dało się zaprzeczyć, że hipotezy Języczka mają przerażający wydźwięk.

- Czy Kirkpatrick domyśla się, skąd biorą się te pyłki? - zapytałam.

- Podejrzewamy, że wszystko zaczęło się od Płodności 10 - odparł Języczek. - Podejrzewamy, że Casanovą wkroczył do królestwa roślin.

- Jak mamy to rozumieć? - spytał Zero.

- Kirkpatrick nazywa to florafilią.

- Co to znaczy? - Zero nadal nie rozumiał.

- Podejrzewamy, że ktoś miał okoliczność z kwiatem, a katar sienny to dziecko zrodzone w wyniku tego zbliżenia.

- Psiezu! - jęknął Zero.

- Musimy spalić wszystkie zwłoki - dodał Języczek. - Dla bezpieczeństwa. Nie wolno grzebać ich w ziemi.

- Niby dlaczego? - zapytałam.

- Bo byłoby to równoznaczne z zasadzeniem nasiona.


* * *


Kwadrans później, powiedziawszy nam wszystko, co wiedział, i zebrawszy swoje próbki, Języczek pożegnał się i wyszedł. Chciałam zrobić to samo, ale Zero chwycił mnie za rękę.

- Zostań, Sybil. - Nie uśmiechało mi się zostawać z nim sam na sam; w moim dymie tliły się jeszcze wspomnienia z parku. - Proszę cię, Sybil. Wszystko ci wyjaśnię. Słuchaj, zaraz coś upitraszę. No, jak będzie? Nic nie powiedziałam.

- Znaczy, zostajesz?

Jedliśmy w milczeniu. Posiłek był wyśmienity. Całkowicie ludzki, nie wyczułam w nim śladu surowego mięsa. Zielone kiełki, szkarłatna fasola, gęsty i aromatyczny sos, piekące chilli i złota kukurydza Była to dieta katarosienna. Zero powiedział, że próbuje w ten sposób „ugłaskać skubańca”, a potem zamilkł. Jedząc, obmacywał sobie co chwila kontuzjowane ramię jakby zawstydzony faktem, że dał się postrzelić takiej młodej dziewczynie, a kiedy w końcu znowu się odezwał, w jego głosie usłyszałam gorycz.

- Wiesz, do czego zmierzam, Dymko? Staram się wszystko naprawić.

-Wiem.

- Staram się, jak mogę.

- Wiem.

- Pomożesz mi?

- Okłamałeś mnie, Zero - wytknęłam mu. - Knułeś za moimi plecami. Przyjąłeś polecenie zlikwidowania mnie i mojej córki. Masz pojęcie, jak to boli?

- Co ja mogłem? Krakers był moim panem. - A teraz?

- Nie ma już pana.

- On jest zamieszany w sprawę tego kataru siennego. Rozumiesz to teraz? Zrobi wszystko, żeby nas dopaść.

- Tak. Wiem. Może puścimy w niepamięć urazy? Bardzo bym chciał. - Nie tak łatwo jest zapomnieć.

- Wszystko ci powiem. - Zero patrzył na mnie błagalnie poprzez filtry maski. Z oczu ciekły mu łzy. - Wszystko ci wyjawię. Wszystkie dotychczasowe ustalenia. Sybil, ja się próbuję zrehabilitować. Pomożesz mi?

Odwróciłam wzrok. Za oknem unosiły się chmury złotych pyłków. - Sybil w tobie cała moja nadzieja.

Spojrzałam znowu na niego. - Jak mogłeś mi to zrobić?

- Nie miałem wyjścia. Cholera, chyba za dużo we mnie psa. - To wyznanie wprawiło mnie w osłupienie. - Krakers miał nade mną pełnię władzy. Wy, ludzie, nie wiecie, jak to jest. Pies w moich żyłach jest niewolnikiem miłości. Krakers był moim właścicielem. Proszę cię... co jeszcze mam powiedzieć?

- Wszystko.

- Jesteś po mojej stronie?

- Mów, co wiesz.

- To może być dla ciebie przykre.

- Nieważne, mów.

- Zaczerpnijmy może świeżego powietrza? - Zero wstał od stołu i podszedł do okna. Otworzył je i wyszedł na balkon. Ruszyłam za nim. Kiedy stanęłam obok, wziął mnie w objęcia. Ogarnęła mnie panika, moje wzburzone Widmo zafalowało gwałtownie; miałam wokół siebie za dużo psa. Ale jego oddech zamierał... zamierał. Słyszałam, jak odpływa w złociste powietrze.

Staliśmy na balkonie dwudziestego dziewiątego piętra Fortecy Jeden. Pod nami roztaczał się świat Manchesteru. Dolatywał stamtąd odległy człekopsi gwar; podnoszący się przypływ sfrustrowanego ujadania. Zapach kwiatów na wietrze.

- Orientujesz się chyba, co ta za sprawa, Sybil?

- Nie, nie orientuję się. Nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

- To Wurtowa sprawa, Dymko.

- Co Wurt ma z tym wspólnego?

- To klucz, Sybil. Ci, którzy nie mogą śnić... nie cierpią.

- Zero!

- Nie denerwuj się. Spokojnie...

- Zero, od początku śledztwa jestem okłamywana. Co tu się dzieje? Dlaczego do tej pory nie uznawałeś za stosowne informować mnie o wszystkich aspektach sprawy?

- Były utajnione.

- Utajnione? Jezu!

- Krakers nie chciał, żebyśmy się o tym dowiedzieli. Dopiero Tom Golomb otworzył mi oczy na kwestię Dodo.

- Tom Golomb? Jezu! Przecież on jest Wurtgliną, prawda?

- Jednym z najlepszych. Polic-banki przeprowadziły analizę. Danych mieli pod dostatkiem. Załadowali wszystkie do polic-mózgu; wypluł komunikat: DODO NIE KICHAJĄ. ANALIZA NA WAS WSKAZAŁA.

- Co to oznacza?

- To oznacza, że katar sienny bierze się z Wurta. Nie pomyślałaś o tym?

- Nie...

- Ho bo widzisz... nie śnisz... nie kichasz... nie zwróciłaś uwagi?

Zero był mi bliższy, niż skłaniałam się przyznać, zwłaszcza teraz, kiedy oddychał powoli, świszczące, a z oczu strumieniami ciekły mu łzy. Fakt, mierzył z pistoletu do mojej córki. Ale nie strzelił, opamiętał się. Miał w tym jakiś cel? Tak czy inaczej, podobne zachowanie albo oddala od siebie ludzi, albo ich do siebie zbliża. Może przeżywał katusze, o których nigdy się nie dowiem. Ja byłam odporna na to, co jego mogło nawet uśmiercić. Naprawdę lubiłam tego wielkiego policpsa i uświadomienie sobie tego było dla mnie szokiem.

Zero uniósł zamaskowaną twarz ku niebu. Odsunął się troszkę, pomacał po zranionym ramieniu, a potem spojrzał znowu na mnie.

- Ta informacja wyciekła już na zewnątrz. Cierpiący zaczynają krzywo patrzeć na odpornych. Nazywają ich Odmieńcami. Obawiam się eskalacji tych nastrojów.

- Jak temu zapobiec?

- Tom Golomb twierdzi, że ustalił, skąd bierze się ta epidemia kataru siennego. Namierzył konkretny region Wurta, w którym znajduje się jej ognisko. Pyłki przedostają się do Manchesteru poprzez dziurę w śnie. Dlatego ty nie kichasz. Nie jesteś zdolna do przeżywania Wurt-snów. I właśnie dlatego zwracam się do ciebie z prośbą o pomoc. Wy, Dodo, jesteście być może naszą jedyną nadzieją.

- Co ty pleciesz, Zero?

- To nie wszystko. Odnotowano przypadek zniknięcia, Jones. Wymianę.

- Naprawdę?

- Nazywa się Brian Jaskółka. Znikł na kilka minut przed śmiercią Kojota. - Zero położył na balustradzie balkonu fotografię. Dał mi kilka sekund na przyjrzenie się jej, a potem podjął: - Sympatyczny dzieciak. Dziewięć lat. Wysoce Wurtowy. Miał w sobie piórka Dziewięć koma dziewięćdziesiąt osiem w Skali Hobart. Niewąski ładunek snu. Dochodzenie prowadził Tom Golomb. Ustalił, że ten dzieciak, ten Brian Jaskółka został... no... wymieniony. Słyszałaś o prawie wymiany? - Pewnie. Cokolwiek zabrane z Wurta... - Właśnie... Musi zostać wymienione na coś ze świata realnego, coś, co posiada taką samą wartość. Tom Golomb ustalił, że ten chłopiec został wymieniony na coś z Jałowcowego Ssania. Wiesz, co to takiego? To Rajskie Piórko.

- Nieźle.

- Epidemia kataru siennego rozprzestrzenia się również po Wurtcie, Sybil. I stamtąd przenika tutaj. Z Jałowcowego Ssania, świata, którym włada John Barleycom. Słyszałaś o nim? To najpotężniejsza z Wurtistot. Istny demon. Jałowcowe Ssanie jest piórkiem swego rodzaju życia po życiu dla zamożnych. Tom Golomb wszystko mi opowiedział. Ponura historia. Opowiedział mi wszystko o Barleycomie, który był synem Chronosa, boga czasu. To taki stary grecki mit, rozumiesz, przeniesiony na grunt Wurta. W scenariuszu Jałowcowego Ssania Barleycom porywa pewną dziewczynkę imieniem Persefona, kojarzysz? Tę Persefonę? Cholera, to by chyba pasowało, nie uważasz? Przecież sama natrafiłaś na to imię, pamiętasz? W Zoo Belle Vue?

- Chcesz powiedzieć, że ta Persefona przeszła do Manchesteru z Wurta?

- Wszystko wskazuje, że ta Persefona... jest boginią kwiatów i płodności. Całego tego gówna. Być może Wurt zaczyna się burzyć.

- Jak to, burzyć?

- Może świat Wurta chce tu wejść, wrócić. No wiesz, tak jak Zombi. którzy próbują wracać do miasta. To by miało sens. Zachodzą zmiany. mur się kruszy. Mur oddzielający sen od rzeczywistości. Manchester jest centralnym punktem tego muru. Jeśli padnie Manchester, to... padnie cały świat. Zaprosiłem tutaj tego Wurtgliniarza. Chcę, żebyś nawiązała współpracę z Tomem Golombem...

- Nie.

Zero uniósł ręce i ściągnął sobie z twarzy maskę przeciwpyłkową. Wyrzucił ją za balustradę balkonu.

- Zero?!

Zaciągnął się głęboko złocistym powietrzem.

- Sybil... jeśli będę oddychał tym powietrzem... umrę. Nie obchodzi cię to?

- Nic z tego. Absolutnie. Nie cierpię Wurta.

- Golomb jest skłonny wypowiedzieć posłuszeństwo Krakersowi. Ja też. Aż taką przywiązujemy do tego wagę.

- Nie będę współpracowała z Wurtgliniarzem. To mój najgorszy koszmar. - Głos miałam ciężki od genetycznej odrazy. Weszłam z powrotem do pokoju i skierowałam się do drzwi.

- Sybil? - dogonił mnie głos Zero. - Za późno na uleganie lękom, Sybil.

Otworzyłam drzwi.

W progu stał jakiś mężczyzna. Pomarańczowe włosy przycięte w klin. Dobrze zbudowany, szczupły.

Moje Widmo podskoczyło, jakby połaskotał mnie sam diabeł.

Teraz wiemy, że niezdolność do snucia marzeń sennych jest wadą genetyczną; że wynika z braku pewnego połączenia w podwójnej spirali. I że lęk przed tymi, którzy są snem, jest wrodzony, nieunikniony. Upośledzony reaguje na Wurtistotę tak samo jak mysz na kota. Reakcja owa zachodzi na tym samym poziomie rzeczywistości i ogarnia całe ciało.

- Sybil - usłyszałam głos Zero - pozwól, że ci przedstawię Toma Golomba.

Reagowałam silnie na to niespodziewane spotkanie. Mój dym układał się w pasemka strachu. Tom Golomb przywitał się grzecznie, ale mój Cień wrzeszczał z przerażenia. Kazał mi uciekać gdzie pieprz rośnie.

- Siadaj, Sybil, proszę. - Słowa Zero docierały do mnie poprzez mgiełkę rozedrganego żaru. - Naprawdę uważam, że to jest rozwiązanie. No bo pomyśl tylko, Dymko: gliniarz, który nie może śnić... w parze z gliniarzem, który jest snem...

To byłby koszmar. Tak też powiedziałam Zero.

- Sybil, tylko patrzeć, jak umrę - odparł. - Ten katar sienny mnie wykończy. Bez dwóch zdań. - Mówił to policpies, który w pojedynkę stawił czoło psiemu motłochowi z Butelkowa podczas rozruchów Kroplówkowych, W jego głosie słyszałam determinację. - Przemożesz się, Dymko? Rozejrzyj się po tym pokoju. Ilu gliniarzy widzisz? Tylu nas tylko przeciwko katarowi siennemu. Ja, ty i Tom. Dzisiaj rano zmarło kolejnych pięćdziesięciu obywateli. Może ja będę następny.

- Nie... ja... błagam, zabierz go ode mnie. - Opędzałam się rękami od

Toma Golomba, tak jakbym się spodziewała, że w ten sposób nie dopuszczę do siebie jego Wurtowości. Tom Golomb stał spokojnie, rzeźbioną

twarz miał jak z kamienia. Niemal widziałam jego trzepoczące Wurtowe skrzydła.

Nie odzywał się. Ruszyłam do drzwi, obchodząc go szerokim łukiem.

Za kogo ty mnie, kurwa masz?! - warczał Zero. - Myślisz, że to wykichiwanie sobie flaków sprawia mi przyjemność? Myślisz, że chcę się na śmierć zasmarkać. Niedoczekanie! Ja chcę zginąć w walce jak każdy szanujący się pies. Tom twierdzi, że potrafi wysiać twoje Widmo w sen. Nie pytaj mnie, jak zamierza to zrobić. Ja jestem tylko nieszczęsnym, szarym, zakichanym psem. No, przemóż się.

- Zero! To ponad moje siły. Ja...

- Przemóż się, mówię! - I, pozbawiony maski, kichnął potężnie... Aaaaapśśśśśsiaaaaaaa!!!

- Musisz mi pomóc, Sybil - wykrztusił. - Tylko ty mi zostałaś... Wyszłam na korytarz.

- Załatw sobie nową maskę, Zero - rzuciłam, zatrzaskując za sobą drzwi.


* * *


Tej nocy znaleźliśmy pierwszą ofiarę Wielkiego Kichania. Była Dodo, czyli uodpornioną. Odmieńcem.

Naprawdę nazywała się Christina Jagoda.

Była młodą kobietą, kończyła college, studiowała bioplastykę i konstruktonikę, te bliźniacze fundamenty robopsiego życia. Christina była genetycznie idealna, miała krysztalowoczystą inteligencję i nauczyciele z Uniwersytetu Manchesterskiego chwalili ją za „obiektywizm” w podejściu do metapsiologii, którą studiowała. Jedna z dużych metapsich firm obiecywała jej posadę po ukończeniu uczelni. W trakcie dochodzenia pokazano mi kilka z jej ostatnich projektów psów. Były rzeczywiście wspaniale: chłodne i wyważone w założeniach, a przez to tym bardziej imponujące.

Zwłoki Christiny znaleziono w krzakach na tyłach kościoła Świętej Anny. Zanim tam dotarliśmy, krzewy całkowicie przesłoniły ciało. Ale tego zgonu nie spowodowały kwiaty. Była to ludzka śmierć.

O godzinie 10.34 wieczorem Christine wyszła z winiarni Corbierego. Była zbyt pijana, by tłuc się metrem, postanowiła więc wykosztować się na Xtaryfę. Mieszkała niedaleko, w Rusholme, opłata za kurs nie powinna być zatem wysoka, a zresztą miała przecież w perspektywie dobrze płatną posadę. Tego wieczoru świętowała z grupą znajomych urodziny swojej przyjaciółki z college'u. Świadkowie z winiarni twierdzili, że od początku czuła się nieswojo, bo cała sala kichała na potęgę, a ona jedna nie, i zewsząd biegły ku niej nieprzychylne spojrzenia. Hałaśliwa grupa robochłopaków zaczęła jej docinać, nazywając Odmieńcem. Znajomi próbowali stawać w jej obronie, ale nawet oni, chociaż się starali, podświadomie też się od niej dystansowali. Nazwali ją „Cnotką”. O godzinie 10.30 wieczorem Christina miała już serdecznie dosyć atmosfery panującej w lokalu, deszczu fruwających w powietrzu smarków i gradu zaczepek. Wybiegła na ulicę i skierowała się na postój taksówek pod kościołem Świętej Anny.

Dopadli ją szybko i zaciągnęli w krzaki za kościołem. Widzę oczyma wyobraźni, jak się wyrywa, mając wokół siebie gromadę masek, jak te maski unoszą się jedna po drugiej i odsłaniają oblicza całej palety hybryd: psa z człowiekiem, Widma z robo. Krzyczała pewnie, żeby przestali, ale jej otwarte usta były dla nich jedynie zaproszeniem; celebrując swoją chorobę, obkichali ją od stóp do głów. Potem chłopakopies prowodyr wepchnął jej swoją wielką kufę w usta i wykichał w nie całą rozsadzającą go złość i zazdrość. To samo zrobiła kolejno reszta jego kolesiów, każdy dodał od siebie swoją porcję smark-trucizny.

Dowiedziałam się tego wszystkiego od śmiejących się i dowcipkujących między sobą Xtaryfiarzy, którzy zgromadzili się wokół miejsca zbrodni. Interweniować próbował tylko jeden, ale szybko go przepędzono. Był nim Roberman. Naturalnie nie miałam „oficjalnego polecenia” zajęcia się tą sprawą, ale gliniarze przymknęli oko na moją obecność. Podejrzewam, że Krakers im również musiał nadepnąć na ogony.

Przesłuchałam Robermana. Powiedział mi, jaką odrazą napawa go Wielkie Kichanie. Oczywiście, z początku nie rozumiałam ani jednego wywarkiwanego przezeń słowa, nawet przy podkręconym na maksimum Widmie. W Robermanie nie było ani krzty człowieka, tylko robo i pies, a Widmo robopsa trudno wychwycić. Próba czytania z jego umysłu przypominała zaglądanie do ciemnej piwnicy. Nie rozumiał go też żaden z policpsów. W końcu na miejscu zbrodni pojawił się Zero Giezz wezwany jakimś kanałem Psiego Świata. Zero ochoczo podjął się roli tłumacza i bez trudu przełożył mi bełkot Robermana na Czystość. Robopies źle się czuł, widziały to moje ludzkie oczy, kiedy zeznawał, czego był świadkiem. Wielkie Kichanie. Tak cierpiący na katar sienny nazywali mord przez zakichanie. Roberman opisał mi przebieg zdarzenia, ale nie potrafił podać nazwisk sprawców. Inni kierowcy też twierdzili, że ich nie znają. Oni kłamali, ale jemu wierzyłam. Wiedziałam, skąd bierze się oburzenie terobopsa; gdzie ten cierpiący na katar sienny, nieludzki mutant z plastikową, obsmarkaną kufą nauczył się wyrozumiałości dla tych, którzy kichają. Był blisko z Boda. W jego Widmie wyczuwałam nieufność mieszańca, przez którą potrafiła się przebić tylko moja córka. Zero powiedział mu, że jestem „matką-suką” Body. Potem poszło już jak z płatka. Dowiedzieliśmy się od niego, że w czasie, kiedy zginął Kojot, Boda rozmawiała z nim na postoju taksówek pod kościołem Świętej Anny. Columbus kłamał co do zapisu w taxi-rejestrach. Boda nie mogła zamordować Kojota.

Młode dziewczyny dryfujące poprzez samotność; Boda i Christina, bliźniaczki o przegranym życiu, egzystujące w świecie snów, których nie były w stanie doświadczać.

Policjanci wyciągnęli Christine Jagodę z oplatających ją ciasno podkościelnych kwiatów. Oczy miała szeroko otwarte, wpatrzone w przestrzeń, na wargach zakrzepła krew. Przewieźli ją do laboratorium. Robo-Oprawiacz wprowadził w jej otwarte usta swoje kamery, a potem zadzwonił do mnie do domu i zrelacjonował przez telefon wyniki badania...

Orzeczenie: płuca ofiary rozerwały pociski smarków. Śmierć przez zakichanie.

To już nie były żarty. Epidemia kataru siennego rozprzestrzeniała się. Świat stawał się coraz bardziej płynny i nikt nie był w nim bezpieczny.

Nawet ci niezdolni do snucia marzeń sennych. Tacy jak ja, jak moja córka...


***


Boda nie może wrócić do domu, mieszka wiec od kilku dni w obskurnej noclegowni w Fallowfield. Siedzi teraz w swoim pokoju i patrzy w ekran zabytkowego telewizora, ogląda przyjaciółkę Kojota - Jutrzenkę - zarabiającą na życie grą w sznurowatej mydlanej operze zatytułowanej „Śpiączkowo”. Boda przyrządziła sobie osobliwego drinka z torebek rozdawanych za darmo gościom noclegowni. Na stoczonej przez korniki toaletce stoi butelka Kopa, którą ukradła Country Joemu. Nad łóżkiem, na którym leży Boda, wisi goła żarówka. Jej blask przywabia manchesterskie ćmy; taranują raz po raz szklaną bańkę, przypiekając sobie skrzydełka. Boda patrzy obojętnie, jak konają. Niech te ćmy i wszystkie inne stworzenia umierają w pokoju. Panie świeć nad ich duszą.

Jutrzenka gra nowo przybyłą do tytułowego Śpiączkowa, najmłodszą córkę Lena Brudwąwoza Len Brudwąwóz ożenił się niedawno z Betty Świnką, która nazywa się teraz Betty Brud-Świnka. Jutrzenka gra odnalezione po latach dziecko, owoc szalonych lat Lena, który swego czasu nie przepuścił żadnej kobiecie ze Śpiączkowa. Teraz będzie musiał zapłacić za tę kradzioną przyjemność. Jutrzenka była złym snem, z którego Len Brudwąwóz już się nie obudzi. Była jego mydlaną nemezis.

Boda odrywa się od telewizyjnego świata, umysł ma wypełniony Widmami. A świat, do którego powraca, jest wilgotny od potu i soków miłości. Ten pokój to raj mieszkańca przedmieść, lśniący kolektor nasienia i rozpaczy.

Bodzie kończą się pieniądze.

Bodzie kończy się nadzieja.

Ten smutny pokój to od dwóch nocy jej jedyny świat. Nie chce już z niego wychodzić. Nie interesuje jej już świat zewnętrzny. Świat zewnętrzny jest pełen demonów. Xtaxi, Kojot, gliniarze, Gumbo, matka, Columbus, dawna Boda, dawny Rydzio. Wszystkie one chcą jej cząstki. Szalę przeważyło to spotkanie z matką pośród parkowych kwiatów. Czy jej matka naprawdę jest policjantką? Byłoby to skrajnym upokorzeniem. Wspomnienia o matce kłębią jej się w głowie i w końcu wydaje jej się, że widzi twarz matki unoszącą się nad Śpiączkowem. Matka siedzi w barze Śpiącej Królewny, domu publicznego, gdzie piją wszyscy mieszkańcy Śpiączkowa. Matka w jakiś sposób wpija się w Widmo Body.

Boda nie wie nawet, jak nazywa się jej matka.

Wstaje z łóżka i wyłącza telewizor. „Śpiączkowo” obraca się w proch. Jest znowu sama. Czeka. Na co? Kwiaty zarastają okna pokoju, chociaż to drugie piętro. Z ulicy dobiega ujadanie psów. Natura staje się zabójcza. Boda sięga w Widmo, próbuje szukać tam wspomnień. Próbuje sobie przypomnieć, jak żyła, zanim Xtaxi wszystkiego jej nie odebrało.

Nic z tego.

Ciemność, ciemność. Boda spogląda na stojącą na toaletce butelkę Kopa. Może już pora? Obalmy ślicznotkę. Wie, że Kop, jeśli niewłaściwie się go zażyje, potrafi zabić.

W twojej mapie ziała dziura, moja córko. Stałaś nad jej krawędzią.

Columbus chciał ją zabić. Dlaczego? Dlatego że coś wiedziała? Co takiego, u diabła, mogła wiedzieć Boda? Ona niczego nie wie. Czy Król

Taksówek zabił również Kojota? Czy istniał tu jakiś związek? Tyle pytań. Odpowiedzi na nie znaleźć można tylko w jeden sposób: wracając

do mapy. Boda musi porozmawiać z dyspozytorem. Musi doprowadzić

do konfrontacji.

Jak tego dokonać?

Włącza radio, kreci gałką, dostraja się do pirackiej rozgłośni.

Gumbo zwraca się bezpośrednio do niej...

Boadiceo, śliczna moja. Gumbo zanurkował w rejestry Xtaxi i natrafił w nich na anomalie. Zostały zmienione. Zostały spreparowane. Tak! Słuchajcie słuchacze. W czasie, kiedy zginął Kojot, Body nie było w okolicach Alexandra Park. Ktoś ją wrobił, a tym kimś mógł być tylko sam Columbus. Bo kto inny ma do tych rejestrów dostęp? Boda jest niewinna. Podejrzewać należy taksówki i być może policje, bo czyż te dwie instytucje nie są ze sobą powiązane wspólnotą interesów? Oferowałem pięć złotych piórek za wskazanie miejsca pobytu mordercy Kojota. Teraz oferuję ich sześć za wskazanie miejsca pobytu jego niewinnej kochanki. Stężenie pyłków wzrasta. Sięgnęło już tysiąca dwustu pięćdziesięciu siedmiu pyłków na metr sześcienny. Jesteś tam, Boda? Słuchasz? Przyjdź do mnie. Wiesz, że u Gumbo będziesz bezpieczna. Gliniarze i taryfiarze nigdy cię tu nie znajdą. By umilić ci drogę, puszczę teraz mój ulubiony kawałek. Oto on. »Hippy Gumbo« z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego w wykonaniu niejakiego Marcusa Bolana, przedTyrannosaurusowo Rexowego. Niech jego poturbowana w wypadku samochodowym dusza spoczywa w kawałkach...”. Muzyka. Czas na podjęcie decyzji... Nikomu innemu nie można zaufać.

Przed noclegownią na Fallowfield jest budka telefoniczna. Przyjmuje monety. Boda zbiera się przez kilka sekund na odwagę, po czym wsuwa w szczelinę automatu ostatnie pensy, jakie jej zostały.




Sobota 6 maja


Belindo, nasze ścieżki coraz bardziej się do siebie zbliżają, coraz bliższa jest chwila, kiedy się skrzyżują.

Mile za milami; fale psychodelicznego światła w zamglonej piwnicy. Fale muzyki. Przy dźwiękach „Strawberry Fields” spływających z systemu nagłaśniającego Boda staje się obiektem miłosnych zalotów. Wanita-Wanita, czarna funkzalotnica w obcisłych spodniach i z półmetrową afro na głowie, tańczy w rytm tej całej północnej funkowości. Obejmuje Bodę w talii, zabierają w podróż...

Boda schodzi do ciemnej sali pełnej błyszczących piórek. Zwisają pękami z zawilgoconych ścian, mienią się kolorami. Po podłodze walają się moduły aparatury elektronicznej z pozrywanymi tylnymi ściankami, połączone każdy z każdym kablami. Wszystkie te kable splątują się w zawikłany miłosny węzeł. Część modułów zasilana jest ze starego samochodowego akumulatora, część z gniazdek sieciowych, resztę przyłączono do przewodu, który zwisa z podsufitowej oprawy oświetleniowej. W tym galimatiasie kabli siedzi sam Gumbo YaYa, łącząc jedna z drugą czerwone, białe i niebieskie żyły. Krzesząc iskry. Boda czuje w swoim Widmie pożar; w dym skapują impulsy wiedzy. Cztery elektryczne wentylatory biurowe rozprowadzają pod sufitem poprzeczne prądy powietrza, w których niczym fragmenty snów unoszą się różnobarwne piórka. Belindzie trochę nieswojo pośród tych fruwających piórek. Z tablicy rozdzielczej strzela płomień. Gumbo YaYa pluje ogniem. Muzyka Beatlesów jest tak głośna, że pomieszczenie zdaje się nią pulsować. Zewsząd błyskają światła dyskotekowej konstelacji. Po ścianach igrają fale przypadkowych obrazów wyświetlanych ze staroświeckiego projektora kinowego. Wanita-Wanita puszcza Bodę, nie znajdując w niej tańca, i teraz podryguje solo, jej porwane rytmem ciało wije się w całkowitym zapamiętaniu, Boda czuje się jak porzucony intruz. Poprzez purpurową mgiełkę dryfuje zapach Kopa.

Nic tu nie wygląda realnie.

Gumbo YaYa jest pomarszczonym czarodziejem w średnim wieku, na twarz opadają mu skołtunione strąki gęstych, przetłuszczonych blond włosów. Ma na sobie purpurowe błazeńskie szarawary i taką samą obszerną koszulę. Jak dotąd nie padło ani jedno słowo. Gumbo siedzi przypięty wysmarowanymi Yazem ustami do rurki osadzonej w szpuncie przeźroczystej beczki, w której bąbluje nektar Kop. Boda czuje, jak ta słodka ciecz zamienia się w jej Widmie w dym. Budzi się w niej pragnienie. kiedy więc Gumbo wyjmuje rurkę z ust i przekazuje ją Bodzie, ta nie waha się ani chwili.

Pokój i miłość dla świata.

- O kurczę, o kurczę... to ci... - Głos Gumbo jest bełkotliwy i oderwany. - To ci dopiero nektar. Pociągnij dwa razy i podaj dalej.

To nielegalna mikstura, silnie działająca mieszanka błogości i zagrożenia, i umysł Body wędruje już labiryntem rozkoszy. Gumbo coś do niej mówi, ale muzyka i narkotyk sprawiają, że Boda nie za dobrze go słyszy. Pytał o jej przeszłość?

Świat wiruje. Kolory i iskry zlewają się w eliksir miłości. Kop Nektar robi swoje. Boda nie wie już gdzie jest. Sala rozpływa się w światłach, duchocie i piórkach.

- Nic o sobie nie wiem - ni to stwierdza, ni odpowiada. - Sama dla siebie jestem tajemnicą.

Gumbo wykonuje dłońmi płynny gest w powietrzu i muzyka nieco przycicha. Teraz Boda go słyszy.

- Ładniutką tajemnicą... nie da się ukryć... nie zostałaś oświecona, ya ya? - Głos Gumbo nie przepuszczony przez radiowe filtry drży i faluje od nadmiaru narkotyków, nadmiaru raju.

- Nie wiem, co się stało - odpowiada Boda, oddając Gumbo rurkę. -Odłączyłam się z moją taksówką od systemu. Jestem teraz sama. Nie mam żadnych wspomnień.

- Rany, to ci musiało być pranie mózgu.

- Nie wiem nawet, jak się nazywam. Jak mam na imię.

- Chodzi ci o przedtaryfiarską ksywkę? Superświetnie. Mogę ci ją zdradzić.

- Możesz?

- Jasna sprawa, supersionko. Chwila moment. Nagranie się kończy...

Gumbo wsuwa sobie w usta niebiesko-srebrne piórko, przerzuca przełącznik na starym radiowym mikrofonie i zaczyna mówić. Kicha przy tym jak najęty, ale własnej roboty syntezery częstotliwości wycinają to kichanie i zmieniają jego głos w miodopłynny bas:

Pardon. To byli Beatlesi, a teraz wasz Gumbo ze specjalnym komunikatem. Jest ze mną dzisiaj w studio ta tajemnicza dziewczyna. Puszczę wam teraz, wiara, album »Piper at the Gates of Dawn« Pink Floyd, calutki, a sam utnę sobie z gościem małą pogawędkę. Wrócę na antenę najszybciej, jak się da, z aktualnościami o tej zbuntowanej xtaryfiarskiej wojowniczce. Oooops! Czyżbym przedwcześnie puścił farbę? Ale ze mnie stary, hipisowski kpiarz, nieprawdaż?!”.

Wanita-Wanita opuszcza igłę w rowek starej, winylowej płyty. To autentyczny gramofon z lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku o wąskim paśmie przenoszenia, basy podbijane są sztucznie przez sfatygowaną cudskrzynkę ustawioną na pliku numerów czasopisma „Popularna Wurtmechanika”. Kable biegną od tylnej ścianki gramofonu do wzmacniaczy z piórkami Wurta powtykanymi w rozmaite gniazda. Po ścianach rozchodzą się tęczowymi kręgami fale tonów wysokich i niskich. Na kolumnie głośnikowej stoi własnej roboty licznik zapylenia skonstruowany z piórek i lamp elektronowych. Wskazanie: 1594 i rośnie.

- No i trafiłaś? - pyta Gumbo.

- Przecież tu jestem, nie?

- Wypadałoby okazać trochę szacunku, kotku - wtrąca się Wanita. - Niewielu dostępuje zaszczytu zaproszenia do Pałacu Gumbo.

Boda nie wie, co odpowiedzieć. Muzyka wije się w niej zaciskającymi się coraz mocniej falami rozkoszy. Nie może uwierzyć, że źródłem słynnego wysokiej jakości brzmienia Gumbo jest tak niskiej jakości sprzęt, i mówi mu to. Gumbo nie raczy nawet odpowiedzieć; jego myśli odlatują już w nowofundlandie. Kołysze się jak śpiący wąż.

- Gumbo lubi prymityw - mówi Wanita, tańcząc w takt nowych, lżejszych rytmów.

- Do czego służy to niebiesko-srebme piórko?

- To Drylownica. Jedno z własnych opracowań Gumbo. Widzisz, on przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nie kontaktuje. Mało tego, pozostaje taki zaćpany w pestkę od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego, a wtedy jeszcze nawet nie żył. Drylownica pozwala mu na chwilę otrzeźwieć.

- Jezu.

- Nie tego się spodziewałaś, co?

- Czy on naprawdę może mi pomóc, Wanito?

- Dziecko, jeśli nie on, to nikt.

Gumbo obserwował tę rozmowę, siedząc na podłodze, z oczyma pełnymi innego, lepszego świata. Teraz sięga leniwie po piórko Drylownicy. Wsadza je sobie głęboko w usta i mówi:

- Wszystko, co tu widzisz, Boda, to autentyczny sprzęt z lat sześćdziesiątych. Każda sztuka podrasowana, rzecz jasna, do przyszłościowych standardów, aleja naprawdę uważam, że ta stracona dekada była najwspanialszą w dziejach. Wiesz coś o tamtych czasach, taryfiaro?

- Niewiele.

- To był czas przełomów i władzy kwiatów. Czas przemian. Dlatego właśnie ta fala kataru siennego, pomimo zagrożenia, jakie ze sobą niesie, jest dla mnie taka podniecająca. Ten katar sprawia, że czuję się rozdarty. Kwiaty wracają, a świat pogrąża się w chaosie. Padają barykady. To miasto jest w tej chwili takie rajcowne.

- Możesz mi opowiedzieć o mojej przeszłości? - A mogę. YaYa! Aaaaaaapśśśśśśsik!!!

- Gesundheit - mówi Wanita-Wanita.

- Przepraszam. Pięknie. - Gumbo porusza dłońmi i wyświetlane na ścianach obrazy zmieniają się w długą procesję słów układających się w tekst. W historię Body. - Wykradłem to z taxi-rejestrów. Przyjemnej lektury, słonko... - I YaYa znowu się wyłącza.

Boda sczytuje ze ścian swoją historię. Jest tam jej prawdziwe nazwisko: Belinda Jones. Jej atrybuty: Widmo i Dodo. Data i miejsce jej urodzenia.

Nazwisko jej matki: Sybil Jones. Zawód wykonywany przez matkę: Widmoglina.

- Moja matka jest gliną? Gumbo już odpłynął.

- Ściślej, Widmogliną - odpowiada za niego Wanita - A to oznacza, że marny teraz w programie polic-dziecko. Gumbo jest wniebowzięty, wierz mi.

- I mieszkałyśmy w Yictoria Park?

- Taxi-rejestry nie kłamią. Boda spogląda na Wanitę. - No... zazwyczaj, dziecko.

- Czy moja matka nadal tam mieszka?

- To łatwo sprawdzić, Boda. Czy może wolisz, żebyśmy cię nazywali Belinda?

- Niech będzie Belinda - pada po chwili odpowiedź.

- Belinda! Belinda! - krzyczy zaćpany w pestkę Gumbo. - Wspaniale! Witaj w domu. - Gumbo porusza dłońmi w powietrzu i historia ściągnięta z rejestrów Xtaxi rozpływa się w muzykę Pink Royd.

- Nie przejmuj się nim. Jego nie można nie kochać - mówi Wanita. - No i jak się na to wszystko zapatrujesz?

- W tym właśnie sęk... sama nie wiem. Mam odczucie, że moje życie zostało przefrymaczone na wspomnienia o niczym. Brakuje mi mapy. Czuję się bez niej zagubiona.

- Dlatego przyszłaś do nas?

- Chcę odnaleźć mordercę Kojota. Taki sobie postawiłam cel w życiu. Ale żeby coś w tym kierunku zdziałać, muszę znaleźć się z powrotem w mapie.

- Co udało ci się do tej pory ustalić?

- A więc naprawdę nie wierzycie, że to ja zabiłam Kojota? - Gumbo wie, że jesteś niewinna, Belindo. Odbył podróż do rejestrów

Xaxi. To oficjalne stanowisko Gumbo. Columbus okłamał policję.

- Śmierć Kojota ma jakiś związek z tymi pyłkami, wiecie?

- Wiemy.

- Również z Columbusem.

- Mało tego. Gumbo podejrzewa, że sam Krakers maczał w tym swoje lepkie paluchy. - Na rozmigotanej ścianie pojawia się wizerunek Krakersa wyświetlany z głowy Gumbo.

- Znam tego człowieka- mówi Belinda. - Wiozłam go niedawno, powiedział, że nazywa się Demonne. To Krakers?

- Tak. Szef policji.

- Próbował mnie zabić.

Gumbo wyjmuje z ust rurkę, krzyczy: „Świńskie ryło!” i wkłada ją sobie z powrotem.

Belinda nie zwraca na niego uwagi.

- Dlaczego oni dybią na moje życie, Wanito? - pyta.

- Pewnie za dużo wiesz, Belindo.

- Ja nic nie wiem. Jestem sama.

- Już nie. Gumbo ciebie potrzebuje.

- Zawsze mówisz za tego Hipisowskiego Króla? - A co?

- Przyszłam tu w dobrej wierze, Wanito. Spodziewałam się czegoś więcej niż tego... zaćpanego hipisowskiego łajna.

Wanita milczy. Gumbo krztusi się z rurką w ustach, twarz mu się ściąga, wykrzywia... Gumbo kicha.

- Na zdrowie...

- Nie pieprz, Wanita! - krzyczy Belinda, zaskakując samą siebie. Przekracza kłębowisko kabli i staje obok Gumbo. Wyrywa mu rurkę z ust, zgarnia z powietrza piórko Drylownicy, piórko łaskocze ją w dłoń, strzelają z niego do palców bolesne iskry wyładowań elektrostatycznych. Nic to.

- Belinda, przestań... - Głos Wanity w kolorach. Nic to. Bez tego piórka nie ruszy z miejsca Belinda wpycha je w usta Gumbo. Głęboko. Gumbo krztusi się i dławi, ale ona nie pozwala mu go wypluć.

- Ktoś mi powiedział, że ten katar sienny bierze się z Wurtowego świata o nazwie Jałowcowe Ssanie. Czy to prawda? Gumbo? Prawda?

- To samo podejrzewam. - Raptowny powrót do rzeczywistości sprawia, że do oczu Gumbo napływają łzy.

- Powiedz mi coś o tym Jałowcowym Ssaniu.

- To zielone Rajskie Piórko. Bardzo rzadko spotykane. Gumbo od lat go nie widział.

- Co za Rajskie Piórko? Mów!

- Pieprz się.

- Gumbo...

- Nie wtrącaj się, Wanita. - Znowu do Gumbo: - Pomagamy sobie nawzajem czy nie? Może mam cię potraktować swoim Widmem? No?

Chcesz tego? Chcesz Widmorżnięcia?

- Nie, nie... błagam... Jałowiec to miejsce, w które umysł wędruje po śmierci. Można żyć tam wiecznie, w snach. To Podziemny Świat rządzony przez Johna Barleycoma. Mieszka w nim ze swoją młodą żoną Persefoną.

- Persefona była ostatnią pasażerką Kojota.

- Bingo! To jest to.

Belinda puszcza Gumbo. Wanita podchodzi, żeby go pocieszyć.

- W porządku, Wanita. Superświetnie. - Nieobecny wyraz znika z jego oczu i Gumbo zwraca się do Belindy: - Dlatego właśnie chcieli cię zabić, kierowco. Za dużo wiedziałaś o sen-nasieniu. Wurt dokonuje inwazji na naszą przestrzeń, a źródłem kataru siennego jest Persefona. Columbus zaś jest drogą, którą podróżują nasiona.

- Czyli to Columbus kazał zabić Kojota, kiedy ten wwiezie już swoją pasażerkę do miasta?

- Być może, ale teraz najważniejsze to położyć tamę wlewającemu się do nas światowi Wurta. Jest śmiercionośny, a każde kichnięcie to jakby podpisanie następnego wyroku na nas.

- Możemy temu jakoś zaradzić?

- Aaaaaaapśśśśśśśsiiiiik!!! Przepraszam. - Gumbo wepchnął sobie piórko Drylownicy jeszcze głębiej w usta, by doładować się nektarem rzeczywistości, po czym podjął: - Trzeba skontaktować cię z Columbusem.

- Potrafisz do tego doprowadzić, Gumbo? - spytała Belinda.

- To możliwe, ale niebezpieczne. Podejmiesz ryzyko?

- Podejmę.

- Pierwszy krok to wprowadzenie cię z powrotem w Rój-mapę.

- Zrobię wszystko.

Wargi Gumbo rozchylają się w poczerniałym od zielska uśmiechu, którego nie jest w stanie ukryć nawet kurtyna opadających mu na twarz kudłów. Gumbo spogląda na wielki zegar morski wiszący na ścianie piwnicy. Zegar wskazuje 11.42 przed południem. Gumbo kręci gałkami i muzyczne pasaże Pink Floyd przekształcają się w pulsującą na ścianie sieć żółto-czarnych insektów.

- Oto mapa Xtaxi - mówi.

- Jezu!

- Ale najpierw... na antenę...


***


Zero Giezz zadzwonił do mnie w sobotę o 11.45 przed południem i spytał, czy słuchałam przed chwilą Gumbo.

- Nie, nie odpowiadaj, Syb - dorzucił, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. - Widzę z twojej reakcji, że nie.

- Co on tam znowu bredzi? - zapytałam. - Odczytuje listę wszystkich znanych Odmieńców? - W nocy znaleziono kolejne pół tuzina zwłok Odmieńców.

- Gorzej.

- Co takiego?

Zero milczał przez chwilę, co rzadko mu się zdarzało. Coś było nie tak. Miałam sto pięćdziesiąt lat i przeżyłam mnóstwo dziwnych i zaskakujących zdarzeń, ale to, co usłyszałam tamtego dnia przez telefon, na zawsze zapadło mi głęboko w Widmo. Zero odtworzył mi taśmę z nagraniem wystąpienia wyemitowanego tego ranka, między 11.42 a 11.45, przez Gumbo YaYa. Nagranie zaczynało się od cichnącej muzyki. Na ostatnie tony nałożył się głos. Ale nie był to głos Gumbo, należał do kobiety...

Na fali Gumbo YaYa mówi do was, mieszkańcy Manchesteru, Boda, taryfiara Odszczepieniec. (CZTERY SEKUNDY CISZY). Nazywam się Belinda Jones. To moje przedtaryfiarskie nazwisko. Nie zabiłam Kojota i nigdy bym tego nie zrobiła. Xtaxi kłamie co do miejsca pobytu mojej taksówki w chwili śmierci Kojota; nie było mnie wtedy w pobliżu Alex Park. Columbus próbował mnie wrobić. Może za dużo wiedziałam o jego potajemnych knowaniach, a może po prostu za bardzo kochałam Kojota. Nie zdążyłam tego okazać. Za wcześnie mi go zabrano. (DWIE SEKUNDY CISZY). Jestem zdecydowana odnaleźć tego, kto go zamordował. W swój ostatni kurs Kojot wziął pasażerkę imieniem Persefona. Ten kurs nadał Kojotowi Columbus. Królowi Taksówek pomaga policja. Sam szef, Krakers... Krakers próbował mnie zabić. I dalej próbuje, tępy glina. Persefona jest małą dziewczynką, ma dziesięć lub jedenaście lat. To ona może być źródłem epidemii kataru siennego. Każdy, kto ma na ten temat coś do powiedzenia, niech dzwoni pod numer YaYa. Gumbo przekaże mi słuchawkę. (DWIE SEKUNDY). Stężenie wynosi w tej chwili 1607 i rośnie. (PIĘĆ SEKUND). Gumbo puści teraz »Have You Seen Your Moter, Baby« (Standing In The Shadow) Rolling Stonesów. Z dedykacją dla Sybil Jones z manchesterskiej policji. Byłaś ostatnio na jakimś dobrym meczu Wurtbolu, Sybil? (DWIE SEKUNDY). O pierwszej wrócę na antenę z aktualnościami. A teraz Mick i chłopaki. (TRZY SEKUNDY). Eee... dobrze było, Gumbo?”.

Tu wszedł inny głos, głos Gumbo:

Było świetnie, mała. Aaaaapśśśśśsik!!! Przepraszam. Więcej o taryfiarze Odszczepieńcu jeszcze dzisiaj. O pierwszej po południu. Pozostańcie z nami, słyszycie?”.

Weszła muzyka i Zero wyłączył magnetofon. Podniósł słuchawkę z powrotem do ucha, ale się nie odzywał. Słyszałam w mrokach swego roztrzęsionego Widma jego świszczący, niestabilny oddech. Kichnął w końcu i powiedział:

- Wiesz, co to oznacza? Gumbo ma twoją córkę.

- Co robić, Zero? Chcę ją odzyskać.

- Moim zdaniem katar sienny jest ważniejszy. - A jakże.

- Spokojnie, Odszczepieńcu.

- Jestem jej matką, Zero. Od lat jej szukam.

Giezz znowu zamilkł. Usłyszałam, jak kicha, odwracając głowę od mikrofonu, potem w słuchawce znowu rozległ się jego głos:

- Plan jest taki, funkcjonariuszko Jones. Przyprowadzam do ciebie Toma Golomba i...

Odłożyłam słuchawkę. Daj psu kość, i tak dalej. Być może jednym z odległych przodków Zero był retriever.

Byłam zdenerwowana i roztrzęsiona, przez umysł przesuwały mi się wizje piórek. Z sypialni dochodził płacz mego syna. Weszłam tam, żeby zaspokoić potrzeby Klejnota. Robiłam to bardziej dla siebie niż dla niego. W sypialni nie pozostała ani jedna nie uszczelniona szparka, lecz nasiona już w nim były. Jednak udawanie, że pomagam swojemu pierworodnemu, trochę mnie uspokajało. Ciche eksplozje wstrząsały jego drobnym ciałem pokrytym twardą skorupą zaschniętych smarków; próbowałam ją zeskrobywać, ale oczyszczone miejsca pokrywały się natychmiast świeżymi, wilgotnymi, oślizłymi glutami. Obawiałam się, że pozostało mu nie więcej jak kilka dni. Należałoby tutaj wyjaśnić, że śmierć Istoty Niezdol-nej-Do-Życia nie przypomina w niczym śmierci zwyczajnych śmiertelników. Śmiertelnik traktuje śmierć jako wroga, walczy z nią do ostatniego tchnienia. Zaś dla INŻ-a, kiedy przyjdzie już na niego czas, śmierć jest jak akt miłości; długie zmagania jego przeciwstawnych przodków

dobiegają końca. Życie i śmierć w pocałunku kochanków. Wtedy liczy się tylko to, by ciemniejsza strona ich natury przyjęła ich do loża. Tym łożem jest grób, z którego się zrodzili. I w którym umrą. Ile czasu dzieliło Klejnota od tej chwili? Może tylko oddech? A może jeszcze jedno kichnięcie? Jeszcze jeden skok stężenia pyłków? Jedynym wyj ścierń było szukanie dla niego lekarstwa. A całe to uszczelnianie, po wysłuchaniu piosenki, którą dedykowała mi moja córka, kontynuowałam wyłącznie dla siebie. „Have you seen your mother, baby, standing in the Shadow?”. Czy widzisz swoją matkę, mała, stojącą w Cieniu? Przeszedł mnie dreszcz, zafalował dym. Dostroiłam się do stacji Gumbo i usłyszałam, jak chełpi się, że Belinda przebywa teraz w jego tajnym domu. „Gdzie nigdy nie znajdą jej gliniarze. Odezwie się znowu za godzinę, opowie całemu Manchesterowi historię swojego niezwykłego życia. Wyłącznie dla Radia Ya-Ya, pokazując język Północy”. To mówiąc, roześmiał się serdecznie i ten śmiech mnie dotknął, rozsierdził mnie.

Usiadłam na tapczanie i sięgnęłam po opróżnioną do połowy butelkę czerwonego wina, która została mi z poprzedniego wieczoru. Dopicie jej zajęło mi zaledwie dwadzieścia minut, po kolejnych piętnastu byłam już w połowie drugiej butelki. Przez ten czas wypaliłam ze trzydzieści napalmów. Delektując się ich wstrętnym smakiem, dryfowałam w słodkich objęciach Dionizosa. Miałam wrażenie, że cały cukier w mojej krwi zmienił się w alkohol. Moje Widmo grzęzło w głębokiej winnej czerwieni. Na paczce napalmów widniał komunikat: PALENIE TYTONIU DOBRZE WPŁYWA NA DUSZĘ - OSOBISTY JEZUS JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI.

Po raz pierwszy napalm nie przyniósł mi ukojenia.

O pierwszej po południu znowu dostroiłam się do Radia YaYa, by usłyszeć Belindę opowiadającą historię swego życia, mojego życia. Musiałam być bardzo zdesperowana.


* * *


Gumbo YaYa uśmiecha się poprzez warstwy swych włosów.

- Wspaniałe wejście, Belindo. Jak na początkującą. Teraz uważaj. Cholera, od wieków tak dobrze się nie czułem.

Wracamy do 11.46 przed południem tej samej soboty.

Gumbo i Belinda są teraz sami, Wanita znikła w jakimś prowadzącym głębiej korytarzu. Gumbo, odtruty Drylownicą, wygląda prawie normalnie. Pokazuje na ścianę, na której migocze mapa drogowa Xtaxi.

- Masz tutaj włączoną i działającą Rój-mapę. Te żółte punkciki to taksówki, czarna pajęczyna - drogi. - Gumbo manipuluje pokrętłami i cała mapa obraca się o sto osiemdziesiąt stopni. - Czyż to nie piękne? Mogę ją oglądać pod dowolnym kątem, z dowolnego miejsca. Nie odrywaj od niej oczu, kierowco.

Belinda sunie teraz Oxford Road, tak jak czyniła to, siedząc za kierownicą Rydzia. Tym razem na odległość.

- Gdzie jest Columbus? - pyta.

- Columbus jest tym wszystkim razem wziętym. To jego słaba strona, rozumiesz?

- Dlaczego? - Belinda jest zaintrygowana.

- Dyspozytor stał się zbyt potężny. Nie widzi już poszczególnych drzew, lecz las, nie widzi taksówek, lecz mapę.

- Wiesz, że wprowadza do mapy jakieś wielkie zmiany?

- Wkurza mnie, że to robi. Obaj, ja, Gumbo, i on, Król Taksówek, jesteśmy czymś w rodzaju posłańców. Komunikacja to władza. Obaj mamy obowiązek nieść ludziom posłanie, aten sukinsyn nadużywa władzy. A wiec musimy działać szybko, zgadzasz się ze mną, Belindo?

- Co można zrobić?

- Patrz... - Gumbo ponownie kręci gałkami i obraz wyostrza się na jednej Xtaryfie. - Widzisz tę taksówkę, Belindo? - pyta. Belinda kiwa głową. -To moja taksówka. Taksówka Gumbo YaYa. To Magiczny Autobus.

- Nie ma czegoś takiego - mówi Belinda.

- Oficjalnie nie ma Co nie zmienia faktu, że taksówka starego hipisa naprawdę istnieje. Widziałaś Magiczny Autobus pod domem, prawda?

- Widziałam.

- To moja wersja Xtaryfy. - To niemożliwe.

- Ale prawdziwe. Patrz... - Gumbo kręci gaikami i hip-taksówka na mapie skręca w lewo, z Oxford Street w Whitworth.

- A kto ją prowadzi? - pyta Belinda.

Gumbo śmieje się.

- Ja. Nikt. To wyimaginowana taksówka. Za jej pośrednictwem czerpię Wiedzę o mapie. Columbus nie wie nawet o istnieniu tej magicznej taksówki.

Belinda odnosi wrażenie, że od tej wiedzy, od tego zaprzeczenia wszystkiego, co wiedziała dotąd o mapie, eksploduje jej zaraz głowa.

- To nienaturalne! - krzyczy.

- W samej rzeczy. To samo mogę zrobić z tobą i Rydziem. - Gumbo znowu zerka na zegar. Jest 11.52 przed południem.

- Musimy działać szybko - mówi do Belindy. - Chcesz tego, Belindo? Chcesz wrócić na mapę?

- Tak. Zrób to. Chcę.

Gumbo przebiega palcami po trzaskających klawiszach zabytkowej maszyny do pisania, od tylnej ścianki której odchodzą przewody niknące w miłosnym splocie kabli na podłodze. Wyciąga rękę i chwyta z powietrza srebrne piórko. Robi to bez patrzenia, choć kichnięcie wstrząsa całym jego ciałem. Wkłada sobie piórko w usta, zasysa je głęboko, a potem wyjmuje. Wsuwa wilgotne piórko w gniazdo pogiętego transformatora. Przez wyświetlaną na ścianie mapę Xtaxi przewija się nowy komunikat: WITAJCIE W POŚLIZGOWYM SREBRZE. TO SHAREWURT. BĄDŹCIE UCZCIWI. WNIEŚCIE OPŁATĘ REJESTRACYJNĄ.

- A pocałujcie mnie w dupę - oznajmia Gumbo. - Informacja powinna być za darmo. - Kręci jakimiś pokrętłami i na mapę nakłada się menu. - Codziennie o 11.59 przed południem - zwraca się do Belindy - mapa Xtaxi jest uaktualniana informacjami z banku danych Rady. To chwila słabości. To drzwi, z których skorzystamy. - Palce Gumbo tańczą po klawiszach. - Aaaaaapśśśśsiik!!! Przepraszam. Cholera, wykończy mnie to kichanie. Podaj mi, proszę, nazwę nowej ulicy.

- Co?

- Ja nie żartuję, Belindo. Okno jest bardzo wąskie. Nazwa nowej ulicy...

- Shaky Path - mówi Belinda. To pierwsza nazwa, jaka przychodzi jej na myśl.

- Załatwione. - Palce Gumbo otwierają na ekranie z mapą okno. Jest 11.57. Palce tańczą. W oknie pojawia się nowa ulica o nazwie Shaky Path. W drugim oknie Gumbo wywołał info-bank Władz. Są w nim upakowane ciasno ostatnie uaktualnienia. Gumbo nasuwa okno z Shake Path na okno Rady. Potem płynnym uderzeniem w klawiaturę stapia oba okna w jedno. Tym samym Shaky Path zostaje zarejestrowana jako nowa ulica, która ma zostać otwarta tego dnia. - Bez obawy - mówi Gumbo do Belindy. - Wszystkie te informacje mają wbudowany czarny szyfrator. Podaj mi, proszę, numer Xtaryfy Rydzio. - Belinda podaje mu numer Rydzia i Gumbo YaYa ściąga z paska narzędziowego u góry ekranu ikonę Xtaryfy. Nadaje tej ikonie numer i umieszczają na wyimaginowanej ulicy o nazwie Shaky Path. Jest już 11.59. Gumbo i Belinda patrzą w milczeniu, jak mapa Xtaxi zasysa uaktualnienia Rady. - W porządku, zbuntowana taryfiaro -mówi Gumbo. - Jesteś z powrotem w klubie.

Belinda podchodzi do ekranu. Jasnożółte ikony przemieszczają się pracowicie po Rój-mapie. We wschodniej części miasta, tam gdzie dotąd nie było żadnej ulicy, widnieje teraz nowa ulica o nazwie Shaky Path i na tej ulicy czeka na swojego kierowcę ciemna ikona jej własnej taksówki, Rydzia. Gumbo wyjaśnia Belindzie, że ikona jest ciemna, ponieważ rzeczywisty Rydzio znajduje się obecnie poza mapą, ale wkrótce, kiedy przejedzie nim przez barierę, znacznik stanie się tak samo jasny i żywotny jak pozostałe, z tym że w tajnych kolorach.

- Będę mógł rozmawiać z tobą poprzez system - mówi Gumbo -a Pan Wielki Dyspozytor nic z tego nie usłyszy. - Gumbo zaczyna się śmiać. Belinda pyta go, jak to wszystko działa. - To proste, naprawdę: koń trojański. Wprowadza się do uaktualnień nową, wyimaginowaną ulice, ustawia na niej taksówkę; Columbus myśli, że to prawdziwa ulica, ale ona w rzeczywistości nie istnieje. I tą niewidzialną ulicą jeździ twoja taksówka. To wirusowa ulica. Mój Magiczny Autobus jeździ ulicą o nazwie Strawberry Fields. Przy tej samej ulicy, przy Strawberry Fields, żyje na mapie ten dom. Dlatego właśnie Władze nie potrafią ustalić mojego adresu. Gliniarze, Xtaxi, Władze - Gumbo śmieje się im wszystkim w nos. Jesteś z powrotem na mapie, Belindo.

- Dziękuję - mówi Belinda do Gumbo, czując, jak jej głowa ponownie wypełnia się Wiedzą. - Ale nie jestem ani o krok bliżej Columbusa. Obiecałeś, że pomożesz mi do niego dotrzeć.

- To można osiągnąć w jeden tylko sposób. - W jaki?

- Witaj z powrotem, miłości moja. - Gumbo spogląda ponad ramieniem Belindy. Belinda ogląda się. W drzwiach stoi Wanita-Wanita, trzyma za rękę jakąś dziewczynkę. Dziewczynka jest w kostiumie kąpielowym, włosy ma mokre. W lśniących lokach tkwią zatknięte tu i tam zmoknięte piórka.

- Była w basenie, Gumbo - mówi Wanita.

- Świetnie. Kurewsko fajnie.

- Jutrzenka... - Głos Belindy. - To ty?

- Ja.

- Znasz Gumbo?

- Ja znam wszystkich, Boda.

- Belinda... mów jej: Belinda.

- Niesamowite. Jesteśmy w tym wszyscy razem. - W ociekających wodą rękach Jutrzenka trzyma czarne piórko.

- To Czarna Rtęć? - pyta Belinda.

- To moja ślicznotka.

- To piórko uniwersalne - wyjaśnia Gumbo.

- Możemy dotrzeć poprzez nie do Columbusa? - pyta Belinda i przemyka jej przez myśl, że być może za pośrednictwem takiego właśnie piórka Kojot rozmawiał z Królem Taksówek.

- Tylko ty możesz odbyć te podróż, mała - odpowiada Gumbo. - Bo czyż nie jest z ciebie dobry kierowca?


***


Dostroiłam się do stacji Gumbo o 1.00 po południu, by posłuchać znowu głosu swojej córki. Zamiast tego usłyszałam głos hipisowskiego pirata, każący mi pozostać przy głośniku i słuchać...

Ludzie, ludziska! Słuchajcie pilnie i przekażcie znajomym. Dziś. o drugiej po południu, wybierzemy się wszyscy w podróż na tej fali. Będziemy się opuszczali w Wurt w poszukiwaniu źródła kataru siennego i lekarstwa na niego. Tak, tak. Podróż te podejmie Belinda Jones, była Xtaryfiara. Pragnie ona spotkać się we śnie z Columbusem. Podejrzewamy, że katar sienny dociera do nas ze świata zwanego Jałowcowym Ssaniem,. a przewoźnikiem jest Columbus. Belinda pojedzie swoją zbuntowaną taksówką do tego zjełczałego źródła. Kiedy tam dotrze, skonfrontuje Columbusa z jego zbrodniami. Nie wyłączajcie się i powiedzcie innym. To będzie coś w rodzaju podróży na księżyc. Nikt tego jeszcze nie próbował. Zamknijcie luki. Wiecie dobrze, że tylko stary Gumbo potrafi zabrać was tak daleko”.

Wyłączyłam radio.

Czułam się tak, jakby zamykało się moje Widmo. W jaki, u licha, sposób Belinda zamierzała zapuścić się w Wurt? Była Dodo, Upośledzoną. Chyba że pomaga jej ktoś taki jak Tom Golomb, piórkowiec. Czy moja córka rzeczywiście zamierzała podjąć to ryzyko?

Cały Manchester nadstawia ucha. Ludzie słuchają w barach i sklepach, w kioskach z gazetami i supermarketach. Nawet z ulicznych megafonów Gumbo YaYa nawołuje ich do porzucenia codziennych zajęć i zebrania się przy głośnikach. Ta podróż wyciągnęła wszystkich z domów. Ludzi ogarnia podniecenie. Stoją w grupkach, zamaskowani, kichający, otoczeni zewsząd kwiatami.

Na stacji metra Piccadilly i na stacji Yictoria płynie z systemów nagłaśniających grzmiący głos. Podróżni nie wsiadają do wagonów, boją się przegapić audycję.

W Butelkowie Skierka z Karlettą siedzą przy radiu. Wiedzą, że Jutrzenka ma konszachty z Gumbo i że ma z tą podróżą coś wspólnego. Skierka otacza Karlettę ramieniem i kiedy sukodziewczynka kicha, ociera jej nosek.

Zero Giezz słucha radia w azylu Fortecy Jeden w Namchesterze. Obok niego, na pluszowej sofie siedzi Tom Golomb.

Krakers jest u siebie w domu, jego dzieci dokazują, robią straszny harmider. Wrzeszczy na nie, żeby się, kurwa, zamknęły, dały mu posłuchać...

1.15 po południu.

Radio...

W Market Street i w Piccadilly Garden tłumy. Prawie wszyscy mają

twarze osłonięte maskami. Kwiaty oplatają każdy budynek i samochód.

Zaparkowane zderzak w zderzak auta wypełniają ulicę oślepiającym chromem. Na stację Gumbo nastawione jest tysiąc głośników w całym mieście. Niektórzy mają w ustach piórko Gumbo, ale większość woli słuchać publicznie. To wspólne doświadczenie. Chcą je przeżywać zbiorowo.

Na nieużytkach przed pałacem Gumbo zebrała się zgraja piessmutasów. Stoją nieruchomo, jedni na dwóch nogach, inni na czterech. Słaby wiaterek wydyma lekko obszarpane tipi. Płonie ognisko. Nad nim piecze się ochłap mięsa wielkości prosięcia. Wrzecionowate rzeźby z żelaza wzniesione ku chwale jakiejś zmutowanej psiej bogini połyskują w promieniach słońca. Stare furgonetki i poobijany ambulans otaczają kręgiem wielobarwnego transita z napisem „Magiczny Autobus” na burcie. To osobisty środek transportu Gumbo, a te człekopsy to jego podwładni i obrońcy.

Gęste, zawszone dredy opadają im do połowy pleców. Żaden się nie odzywa. Większość zgrai nosi maski przeciwpyłkowe. Zadzierają łby, w goglach odbija się słońce. Słuchają, wpatrzeni w głośnik przymocowany do ściany Pałacu Gumbo.

W Pałacu Wanita-Wanita wprowadza Belinde za rękę do pomieszczenia na drugim piętrze. Drzwi otwierają się w ciemność.

Z zainstalowanych w środku głośników płynie cicha muzyka Gumbo...

Oczy Belindy przywykają powoli do ciemności. Ciche szmery. Wilgoć pełznie ku niej po podłodze.

Oddech Zombi.

Pomieszczenie zapchane jest półżywkami. Tłusty gulgot. Mroczne dzieci Manchesteru. Z ich nozdrzy przy każdym kichnięciu tryska deszcz smarków.

- Jezu! - szepce Belinda. Głos Wanity:

- Gumbo udziela schronienia zagubionym.

- Błagamy... błagamy, ocal nas - odzywa się głęboki głos Zombi. Belindzie przypomina się Bonanza, Zombi, który pomógł jej w ucieczce z motelu Country Joego w Czeluści.

1.30 po południu.

Columbus, Król Taksówek, poprawia się ospale w samym środku swojej pajęczyny ulic i czeka, czeka, czeka...

Na Deansgate i Cross Street, na Oxford Road i Wilmslow, na Rochdale Road i Princess, na Moss Lane East i na Blackfriars gromadzą się tysiące ludzi, słuchają muzyki wydobywającej się z wejść do sklepów i otwartych okien stojących samochodów. Gdzieś w tym tłumie tkwi Roberman, radio zamiast do taxi-fali ma dostrojone do pieśni, do uniwersalnej pieśni.

1.45 po południu.

Belinda Jones siedzi na krawędzi basenu w podziemiach Pałacu Gumbo, nogi ma spuszczone, przebiera bosymi stopami w wodzie. Jest z nią Jutrzenka, Wurtdziecko. Ona też ma nogi spuszczone w wodę i mówi Belindzie, że wszystko będzie dobrze, jeśli tylko wybierze właściwą ścieżkę i będzie się jej trzymała.

- Jesteś kimś bardzo specjalnym, Belindo - mówi, robiąc fale. - Jesteś bardzo podobna do Kojota. Zwariowana i naiwna. Ale silna i zawzięta. Oboje byliście dobrymi kierowcami i pasowaliście do siebie. Oczywiście nie skonsumujecie już tego, ale masz chociaż okazję się zemścić.

- Słabo mi, Jutrzenko - mówi Belinda. Woda omywająca jej kostki jest jak zimne dłonie, które zaraz się zacisną i wciągną ją pod powierzchnię. - Nie wiem, czy zdołam odbyć tę podróż. Boję się Wurta.

- Ja się boję, ty się boisz, boi się cały ten zwariowany Manchester. Masz jakiś wybór? Nie wydaje mi się. Należysz do nielicznej elity, Belindo, tylko jeszcze o tym nie wiesz. Ty, ja, Gumbo i piófko Czarnej Rtęci; jeśli znasz lepszy sposób dotarcia do Columbusa, to zdradź mi go, proszę.

Milczenie. Tylko fala głębokich cieni przemieszczająca się powoli przez podziemia Pałacu i woda omywająca kostki nie-takiej-znowu bohaterki.

1.50 po południu.

Gumbo puszcza „Riders On the Storm” Doorsów i mroczna, melancholijna melodia wydobywająca się z radioodbiorników i publicznych systemów nagłaśniających zlewa się nad miastem w muzyczną chmurę.

Gumbo i Boda; dwoje jeźdźców snu.

Kto, jeśli nie oni, potrafi ocalić miasto?

Ostatnie minuty, słońce pełznie po niebie. Świat Manchesteru czeka na pirackim piórku na lekarstwo.

1.52 po południu.

U Zero Giezza dzwoni telefon. Giezz, wyrwany z transu oczekiwania, zżyma się, ale zna tylko jedną osobę, która do tej pory korzysta z telefonu.

- To ty, Dymko? - pyta.

- Ja - odpowiada Sybil.

- O co chodzi?

- Wiesz, gdzie jest Tom Golomb?

- Siedzi koło mnie.

- Przyprowadź go.

- Wiesz, co mówisz, Sybil?

- Zorganizujmy tę podróż, Zero.


***


We wnętrzach tajnego Pałacu Gumbo hipisowski pirat trzyma w ręku piórko Czarnej Rtęci. Piórko iskrzy w polu rozsiewanym przez sprzęt elektroniczny. Belinda chce uciekać od tych iskier, a jednocześnie coś ją ku nim przyciąga. Jej Widmo rozszczepia się. Jest 1.56 po południu. - W porządku, wiara! - krzyczy Gumbo. - Przygotujmy się do drogi!

- Nie odrywa oczu od piórka Czarnej Rtęci. W jego załzawionych oczach czai się tajona tęsknota. Tęsknota za utraconymi latami sześćdziesiątymi, kiedy królowała wolna miłość. - Śliczne jest to piórko. Chciałbym się z nim kochać.

- Boję się, Gumbo - mówi Belinda. - Jestem Dodo.

- To prawda. Ale ta mała... - tu Gumbo głaszcze Jutrzenkę po glowie

- ...jest piórkowa. Twoje Widmo będzie z nią podróżowało. Dobry kierowca i piórkowy jeździec na wspólnej wyprawie w Wurt. Słodki z was zespół. Głowa do góry, kierowco, już nie raz jeździłaś po wertepach. Będę z wami przez cały czas. Mieszkańcy Manchesteru również. Będę waszym słodkim narratorem. Pamiętajcie tylko o Prawie Hobart: Jeśli zabierzecie coś z Wurta, to Wurt zabierze coś wam”. - Gumbo kicha. - Dobra, ludziska, odnajdźmy tego, który kryje się za katarem siennym. Wanita?

- Wanita całuje Gumbo i wyjmuje mu z ręki piórko. Gumbo przerzuca kilka przełączników, bierze kolejną porcję Drylownicy i pochyla się do bakelitowego mikrofonu...

Mieszkańcy Manchesteru! Jesteście tam? Jesteście spragnieni miłości? Doorsi zaśpiewali wam »Riders On the Storm«. Jest punkt druga i mówi do was doktor Gumbo, który ma lekarstwo na wszystkie wasze dolegliwości. Alleluja! Jest ze mną wspaniała załoga Mam tu Wanitę-Wanitę, która zajmie się stroną techniczną. Mam Wurtdzieciaka imieniem Jutrzenka. Mam zbuntowaną taryfiarę, Belindę Jones. Mam was, wierni słuchacze. Ruszamy w tę burzę!”.

Wanita wsuwa piórko Czarnej Rtęci w jedno z gniazd zwalonej na kupę aparatury, podrasowuje je Nektarem Gumbo, a następnie podaje piórko Jutrzence. Belinda wysyła w Jutrzenkę swoje Widmo, a jednocześnie dziewczynka wsuwa sobie głęboko w gardło czarne piórko.

Rozbłysk drogowości, i otwiera się nowy świat...

Podróżą żyje całe miasto. Dobrzy obywatele śledzą ją za pośrednictwem Gumbo.

Mówi YaYa. Zabieram was na ekspedycję w ten dziwny świat zwany Planetarnym Xtaxi. Po raz pierwszy w radiu. To dzieje się naprawdę, przyjaciele. To prawdziwie odjazdowa, zuchwała podróż. A czy rnożna sobie wyobrazić podkład muzyczny, który pasowałby do naszej przygody lepiej niż ten w wykonaniu samego głównego kocura. »Purple Haze«

- Purpurowa Mgiełka! Zabierz nas w nią, Jimi”.


***


Tom Golomb wyciągnął do mnie rękę. Odruch obrzydzenia. Mój Dym pulsuje. Przerażone Widmo omal nie ulatnia się z mego ciała. Kołysze się cały pokój. Jest w nim sen.

- Nic ci nie grozi, Sybil - powiedział Tom Golomb. - Nie złapiesz od tego kataru siennego. Rozumiesz?

- W dupie mam katar sienny. - Nie bój się, Sybil...

- Ja się, kurwa, nie boję!

W środku byłam kłębkiem nerwów. Odnosiłam wrażenie, że moje Widmo rwie się na strzępy. W radiu tokował wciąż Gumbo YaYa. Ten pirat zabrał moją córkę w świat Wurta Nazywał to wiekopomną podróżą, pierwszym przypadkiem odwiedzin złożonych w świecie snów przez Dodo. Porównywał to z lądowaniem na księżycu, z pionierską wyprawą w nieznane. „Jeden mały krok dziewczyny, gigantyczny skok w dziejach Dodowości”.

- Fizycznie nie wejdziesz do Wurta - mówił Golomb. - Umieścisz tylko we mnie swoje Widmo. A następnie ja przeniosę swoje ciało w Wurt. W moim ciele podróżować będzie twój umysł. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, razem znajdziemy się w Wurtcie. A konkretnie, w Jałowcowym Ssaniu. Ale dziura jest swego rodzaju półprzewodnikiem; wypuszcza na zewnątrz pyłki, ale w drugą stronę nic nie może się przez nią przedostać. Spróbuję. Obrzydzenie mnie bierze. To boli. Uprzedzam cię od razu, Sybil, żebyś była przygotowana. Sądzę, że uda mi się przemycić jakoś twoje Widmo na tamtą stronę. Myślę, że jesteś wystarczająco... eee... dymna, żeby się to udało. Wystarczająco nierealna. Rozumiesz?

- Błagam, ja się boję...

- Będę cały czas przy tobie.

- Chyba nie będzie z tym żadnych problemów, co? - Zero zwracał się do Torna Golomba. - Jesteś pewien? To bądź co bądź Rajskie Piórko, pies je trącał. Ona chyba w nim nie zginie? Robiłeś już coś takiego, prawda... te numery z przeszmuglowywaniem Widma? Bo jak coś...

Jego słowa docierały do mnie jak przez mgłę, moje Widmo walczyło ze strachem.

- Nie bój się. Będziemy śledzili całą podróż na piórkach podglądowych. - Dopiero po chwili zorientowałam się, że Zero mówi teraz do mnie. - W razie jakichś problemów... wyciągniemy cię stamtąd. W porządku?

Nie zostawimy cię samej sobie.

Przed oczyma stanęli mi Belinda i Klejnot. Dwójka moich dzieci...

- Zaczynajmy. - Sięgnęłam zdecydowanie w umysł Toma Golomba i zaczęłam gmerać tam palcami swojego dymu, szukając pewnego punktu zaczepienia. Golomb pochwycił mnie silnie i w następnej chwili spadałam już korkociągiem poprzez kalejdoskop barw; moje Widmo żgały ostre jak igły rozbłyski żółci i czerwieni. Zupełnie jakbym wbijała zęby w szklankę. Próbowałam się wycofać, ale Golomb-gliniarz chwycił mnie za szyję.

- Spoko, Sybil - powiedział. - Świetnie nam idzie. Podróżujemy. Trzymaj się mocno. - Jego piórkowe dłonie zacisnęły się na moich i szybowałam z nim w królestwo baśni...

W swój pierwszy w życiu sen.

Na własnych skrzydłach.

Tom Golomb przeprowadził mnie ostrożnie przez kolory i wlecieliśmy w ciemność. Uspokajał mnie w locie, mówiąc: „Nie denerwuj się. Nie ma się czego bać. Prawie jesteśmy. Już niedaleko”.

Nie miałam czasu na myślenie... ta ciemność była... nie nadawała się do... poruszały się tam jakieś inne, dziwne stwory... w tej ciemności... moje myśli były... twarze pełne bólu i tęsknoty sięgające po... za szybko, żeby stwierdzić... mój świat i ich... wszystko zlewa się w jedno...

Uniosłam rękę do twarzy, ale nic nie poczułam. Nie miałam dłoni, ramion, barków, nie miałam ciała, ani głowy, ani twarzy, ani głosu; pozostała mi tylko świadomość, że gdzieś tam wciąż żyję. Drzwi otwierają się. Drzwi się otwierają. Dziura. Ta dziura oddycha. Drzwi są oślizłe. Za nimi drugie drzwi i Tom Golomb ściąga mnie w dół, ku tej dziurze w niebie.

- To stamtąd wypełza katar sienny - mówi do mnie Tom Golomb. - To Jałowcowe Ssanie. - Wyczuwam muzykę. Jest jak purpurowa mgiełka. Nie wiem już gdzie, czym, ani po co jestem, tylko to uczucie spadania... ściągania... spadania... ściągania., coś mnie ściąga... coś trzyma., coś. Ale... Jezu! Dziura była bardzo mała, tak mała, że nawet glista by się przez nią nie przecisnęła Myślałam zrazu, że to złudzenie optyczne, ale szybko uświadomiłam sobie... cholera! przecież jestem tuż nad nią! W Wurtcie nie ma perspektywy. Golomb!!! Co my... Nie ma czasu na kończenie tego pytania Moja głowa wciskała się już w dziurę. Przez otwór wylatywały żółte drobinki. Piekący ból. W moje ciało z dymu wsączają się myśli Toma: „Czy mówiłem ci, jak podróżować poprzez Widma, Sybil? Cały ten ból jest tylko złudzeniem”. Fajnie, dobrze to wiedzieć, ale przechodzenie między światami przypominało mi przeciskanie się przez ochłap gorącego mięsa Jak strach podczas lądowania na księżycu. Moja głowa wynurzyła się w innym świecie.

Zobaczyłam ogród. Ogród... widziałam ten...

Przywitał mnie mrok. Szelest suchych liści. Pyłki lgnące do mej skóry...

Jedno potężne pchnięcie Wurtgliniarza i ból obciekł ze mnie jak krople deszczu w wiadro... w błogość.


***


Belinda czuje najpierw odruch wymiotny; piórko wchodzi za głęboko. Poprzez Widmo dochodzi ją głośna muzyka Hendriksa. A mapa, po której podróżuje, nie przypomina w niczym jej wyobrażeń o Roju; drogi są zielone i poskręcane jak korzenie drzewa. Belinda jest pasażerką, Jutrzenka Mikem Rtęcią, a Wurt-taryfa nazywana Rydziem lawiruje w jakimś systemie organicznym. A więc mapa sporządzona jest z korzeni, a miasto to kwiat, który wyrasta z pączka mapy. Ta wiedza to coś zupełnie nowego. Lecz w rzeczywistości Xtaryfę prowadzi Jutrzenka, a Belinda jest w tej odsłonie tylko pasażerką. Ale przynajmniej wróciła na mapę, choć to Wurt-mapa, i czuje przez sen, że siedzi wygodnie na skórzanej tapicerce Rydzia. Czuje, jak taksówka drży z zachwytu pod potopem Wiedzy.

CO JEST GRANE, KIEROWCO? odzywa się Rydzio. MYŚLAŁEM, ŻE UKRYWAM SIĘ W CZELUŚCI?

Belinda każe mu być cicho i jechać.

WEDŁUG ROZKAZU. A KTO MNIE PROWADZI? pyta Rydzio.

- Ma na imię Jutrzenka. Możesz jej zaufać.

WIERZĘ NA SŁOWO, ALE DOKĄD JEDZIEMY?

- To Wurtowa podróż. Do centrum mapy.

I w tym momencie na linię wchodzi nowy głos:

GUMBO YAYA DO BELINDY. GUMBO YAYA DO BELINDY. SŁUCHA NAS CAŁY MANCHESTER. SŁYSZYSZ MNIE, BELINDO?

- Słyszę, Gumbo.

OPOWIESZ SŁUCHACZOM, JAK PRZEBIEGA PODRÓŻ?

- Jak dotąd podróż przebiega bez zakłóceń, słuchacze.

WSPANIAŁA WIADOMOŚĆ.

KTO TO? pyta Rydzio. CO TEN GUMBO ROBI NA MOJEJ FALI?

- Przymknij się i jedź, Rydwanie.

TOĆ JADĘ.

Ale dokąd? Bo te pokręcone drogi prowadzą w mroczną dżunglę. Słońce skryło się za chmurą gleby. Belinda nie rozpoznaje już mapy. Dokąd jadą? To korzenie drzewa świata. Przez dziurę w mapie przeciskają się pyłki. Gorący sos. Sok skapuje z zielonych bulw. Duszne, czarne powietrze przytłacza. Taxi-Jezu, jesteśmy pod ziemią, myśli Belinda. Jesteśmy pod Manchesterem. Kierowca z tylnego siedzenia rękami Jutrzenki kieruje taksówkę ku otworowi w mapie.

Wokół środka, który nie ma środka, mapa korzeni rozstępuje się. Wiry pędów i piórek. Z fotela kierowcy dobiega śmiech Jutrzenki.

- Niesamowite! W realnym świecie nie potrafię prowadzić.

Ale Belindę ogarniają Wurt-mdlości. Za wiele tu snu jak na kogoś, kto nigdy dotąd nie śnił.

- Gdzie my jesteśmy, Rydziu? - pyta.

HMMM... NIE MAM PEWNOŚCI, KIEROWCO BELINDO. TA DROGA JEST DLA MNIE TAJEMNICĄ. WIEM TYLE CO NIC. TO MANCHESTER?

- To Wurtchester, Rydziu. KURDE.

- Mnie się wydaje, że jesteśmy na Oxford Road, Rydziu. Nie! Wymaż to. Wydaje mi się, że jesteśmy pod Oxford Road.

JUŻ TO WPROWADZAM. GOTOWE... KIERUJEMY SIĘ KU CENTRUM MIASTA. GDZIEŚ W OKOLICE ALBERT SQUARE. INFO JEST NIESTABILNA, KIEROWCO.

- Wiem. Trzymaj kurs.

BELINDO, TU GUMBO YAYA. NIE CHCIAŁBYM CIĘ MARTWIĆ, ALE Z MOJEJ MAPY EKRANOWEJ WYNIKA, ŻE KIERUJESZ SIĘ W GLEBĘ POD BOOTLE STREET. WIESZ, CO TAM JEST?

- Pewnie. Posterunek policji. MAM CIĘ WYCIĄGNĄĆ?

- Dzięki. Jedziemy dalej. DOBRY GUMBO!

I taksówka wjeżdża w głąb ziemi. Wokół jest ciemno i strasznie, przytłaczająco i ponuro, widać tylko tę dziurę w glebie, przez którą uciekają drobinki pyłku. Korzenie-drogi są wyboiste. Jutrzenka kicha raz po raz na przednim fotelu i taksówka zatacza się pod jej drgającymi spazmatycznie dłońmi.

- Chyba jej nie utrzymam, Gumbo - krzyczy Jutrzenka.

JUŻ BLISKO. DASZ RADĘ, MAŁA.

Zjeżdżają korzeniem w dół.

Belinda widzi przed sobą punkt w glebie, w którym zbiegają się i od którego odbiegają wszystkie drogi Wurtchesteru. Robaki drążą glebę, skręty i falowanie ich ciał układają się w słowa, które można odczytać poprzez Widmo...

ZIDENTYFIKUJ SIĘ, INTRUZIE. TO PRYWATNY ŚWIAT. Głos Columbusa.

Belinda posyła mackę dymu w taxi-system Rydzia, wymusza ustawienie jego kierownicy w niewłaściwym położeniu, żeby mógł jechać na spotkanie niebezpieczeństwu. Pyłki oblepiają taksówkę, cała jest już pokryta miałkim pudrem. Wciskają się w otwory wentylacyjne, zapychają system botaniką. Rydzio kicha...

AAAAAAAAAAAPŚŚŚŚŚSIIIIIAAA!!!

Belinda pierwszy raz słyszy kichającą taksówkę.

KIEROWCO BELINDO... mówi Rydzio. STĘŻENIE PYŁKÓW WYNOSI 1764. JA CIERPIĘ.

DOKŁADNIE 1766, TAKSÓWKO RYDWANIE, wtrąca się Gumbo YaYa. BELINDO, POWIEDZ TEJ TAKSÓWCE, ŻEBY PRZESTAŁA KWĘKAĆ I JECHAŁA.

NIE SŁUCHAJ GO, odzywa się Rydzio. TO STREFA ZAKAZANA.

- Jedź, Rydziu. Bo przestanę cię kochać.

Taksówka waha się tylko przez sekundę, a potem wrzuca ultrabieg i ziemia za szybami, korzenie i robaki zmieniają się w rozmazaną smugę.

BELINDO, TRACĘ Z TOBĄ KONTAKT! wrzeszczy Gumbo. Cisza.

Belinda jest pod ziemią sama Nie słychać już JimTego Hendriksa. Gumbo, Wanita, Jutrzenka... wszyscy zostali z tyłu. Tylko wierna taksówka Rydzio nadal dotrzymuje jej towarzystwa w podróży.

Ten świat jest ubity, ciemny i wilgotny. Gleba poprzecinana korzeniami, którymi podróżują, roi się od robactwa. Słychać, jak rosną kwiaty. Odgłosy te przypominają Belindzie trzeszczenie, które słyszała w słuchawce, dzwoniąc pod numer podany przez ostatniego pasażera Kojota. Poskręcane korzenie opuszczają się na jej taksówkę, wybijają szybę, oplatają ją, i kiedy próbuje je odepchnąć, jej Widmo rozbłyskuje wizją. Widzi cały Manchester we mgle i deszczu, a migotliwe linie mapy nakładające się na każdą ulicę rozbiegają się niczym wypustki rozrastającej się rośliny. Po tej sieci korzeni-dróg uwijają się tysiące żółto-czarnych mrówek. Belinda sama jeździła kiedyś tymi drogami i teraz uświadamia sobie, że te mrówki to Xtaryfy. I że każda taksówka z realnego świata ma tutaj, w Wurt-mapie, swój odpowiednik. Ponieważ Rydzia nie ma na rzeczywistej mapie, nie ma go również we śnie; to dlatego Columbus tak desperacko stara się odszukać Rydwan Belindy. W lustrze brakuje odbicia. Jeżdżąc w barwach Xtaxi, Belinda często zastanawiała się nad prawdziwą naturą mapy, wyobrażała ją sobie jako ogromny zbiór czystej informacji. Przez myśl jej nawet nie przeszło, że mapa może być tworem organicznym, systemem Wurtualnym.

Widmoskrót.

I taksówka wypada z systemu korzeni i ciemnej ziemi w oślepiające słońce. Wokół roztacza się skąpany w słońcu, wiejski krajobraz, spokojnie tu i cicho. Pachnie jak w raju.


***


Krople deszczu skapują na ciemnoczerwony kwiat. Echa. Dźwięki. Skądś dobiega głos Toma:

- Witaj w Jałowcowym Ssaniu, Sybil. Mój wzrok nie sięga tak daleko. Co widzisz?

Widzę świat zieleni w czarnym powietrzu. Las. Kwitnąca dżungla seksu. Kwiaty owijają się wokół pędów. Bardzo czarnych pędów. Kwiaty ociekają wilgocią. Pęcherzyki złotego pyłku rozrywają się w tej ciemności, szukają kochanków. Wiele drobinek pyłku przelatuje przez dziurę w leśnej podściółce.

To ten sam świat, który mignął mi w ostatnich chwilach życia Kojota, życia Zombi, życia D-Fraga, z tym że nie szmaragdowy, lecz czarny. Jakiś demon rozpostarł ramiona nad tym rajem, okrywając kwiaty czarnym całunem. Opiszę go wam najlepiej, jak potrafię: Wisiałam głową w dół w mrocznym lesie, stopy uwięzły mi w koronie dębu, między gałęziami. Nade mną tylko zasnute burzowymi chmurami niebo, z którego na platformę liści, przygniatając je ku ziemi, pada ulewny deszcz. Wokół mnie ciasno splątana pajęczyna gałązek i gałęzi, maska liści i ciemnofioletowe kwiaty. Ostre ciernie przebijają mi skórę. Moja zwisająca w dół głowa wyziera spod dolnych konarów, wokół niej gnijące owoce. W dole mała polanka pośród gęstego lasu. Bezpośrednio pode mną dziura w ziemi, przez którą wydostają się pyłki. Z tego otworu płynie muzyka, nuta za nutą, pyłek za pyłkiem; zasady wymiany. Dzień zmienił się w noc. Księżyc oblewa smętną poświatą hordy kwiatów zwanych szarłatami zwisłymi, którymi porośnięta jest polanka.

Leje jak z cebra.

Nazywam się Sybil Jones. Sybil Jones. Powtarzam to sobie w kółko, żeby nie zapomnieć, kim jestem. Ten ulotny świat...

Patrzę w dół na odwrócony teatr, niczym wiszący do góry nogami zboczeniec. Perwersyjna widownia. Przed moimi oczami odgrywana jest sztuka, zawiązują się wątki. Gdybym tak potrafiła to opisać...

W gałęziach rosnącego kilka stóp ode mnie drzewa uwięziony jest, podobnie jak ja, jakiś chłopiec. Ciernie wbijają mu się w ciało. Jego umęczona twarz jest mi jakby znajoma. Wokół niego owija się wąż. Krew skapuje z kwiatów na leśną ściółkę, czerwień na zieleń.

- Pomóż mi, proszę - jęczy chłopiec, głos ma stłumiony przez liście, które wpełzają mu do ust, i przez zaciskającego swoje sploty węża. W policzkach chłopca zagnieździły się larwy. Mały płacze.

- Jak się nazywasz? - pytam.

- Brian Jaskółka... Pomożesz mi?

No jasne. Zero pokazywał mi jego zdjęcie.

- Spróbuję. Zostałeś wymieniony? -Tak...

- Na kogo?

- Na Persefonę... Miała na imię Persefona... kwiatowa dziewczynka... Niech mi pani pomoże, proszę... Chcę do domu.

- Gdzie jest teraz ta Persefona? Wiesz?

Wąż ściska ciało chłopca swoimi grubymi, oślizłymi splotami, schodzą się gałęzie. Jaskółka krzyczy głośno:

- Niech mi pani pomoże, bardzo proszę... bardzo...!

Nie wiem, co robić. Nie słyszę już głosu Toma Golomba. Dziura w niebie, przez którą tu wpadłam, zasklepiła się jak gojąca się rana. Jestem sama w świecie zielonego piórka, o którym nic nie wiem. Ciernie wbijają mi się w ciało, jakieś dwie stopy ode mnie duszony jest na śmierć przez obrzydliwego węża mały chłopiec. Drobinki pyłku wciskają mi się w usta, przywierają do nóg, wypalają w nich dziury. Tłusty wąż odwija się nieco i spogląda na mnie...

Ten gad ma ludzką twarz.

Twarz młodego mężczyzny. Jego oślizłe cielsko otacza bzycząca chmara much. Zrywa się wiatr, wstrząsa gałęziami. Uwolnione spomiędzy nich ciało Briana Jaskółki leci w dół ku odległej o dziesięć stóp leśnej podściółce. Wąż-czlowiek prostuje się błyskawicznie, chwyta chłopca za kostki nóg i śmiejąc się, kołysze nim dwa cale nad ziemią jak wahadłem zegara. Wyciągam do chłopca ręce, staram się go dosięgnąć.

Sybil!

Słyszę znowu poprzez Widmo głos Toma Golomba. Krzyczy do ranie, że sen trwa, że okno się zamyka, ale jak mogłabym zostawić tego nieszczęsnego chłopca samego w tym diabelskim ogrodzie?

- Jestem z tobą, Brian! - krzyknęłam. - Jestem tutaj! Spójrz na mnie. Jestem policjantką...

Ale nie miałam dłoni, nie miałam ramion, nie miałam języka, ani głowy, ani ciała, nie miałam serca, którymi mogłabym go pochwycić. Byłam przejrzałym owocem zwisającym z sieczonego deszczem drzewa. Czarny jak sadza wąż trzymający Jaskółkę splotem twardego cielska uniósł w górę swój łeb o ludzkiej twarzy i spojrzał na mnie.

- Wolno spytać, co ty tutaj robisz? - Głos miał tak samo mroczny jak las, z którego wypełzł.

- Nazywam się Sybil Jones i jestem funkcjonariuszką policji. Jesteś aresztowany. - Dawała o sobie znać gliniarska rutyna. Absurdalność tych słów dotarła do mnie, zanim skończyłam je wypowiadać.

- Doprawdy? A to zaszczyt mnie spotkał. - Ostre zęby węża-mężczyzny sięgnęły do mojej odwróconej twarzy, jego rozdwojony język przesunął się pieszczotliwie po moich wargach. Nie byłam w stanie się odsunąć.

- Jesteś podejrzany o dokonanie nielegalnej wymiany ludzkiego dziecka - ciągnęłam głosem zduszonym przez pyłki, które bez powodzenia próbowały dostać mi się do ust. - Podejrzany o nielegalny import zakazanej substancji do rzeczywistości. Masz coś na swoje usprawiedliwienie? Ale ostrzegam, że wszystko, co od tej chwili powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie później... później... w... w... sądzie...

Wąż sunął teraz językiem po moim lewym policzku, rozbawienie na jego ludzkiej twarzy zastąpił grymas rozdrażnienia.

- Funkcjonariuszko Jones... rozbrajacie mnie - zasyczał. - Chcecie aresztować sir Johna Barleycorna w jego włościach! Pysznie! Posunęliście się aż do tego, choć nic na mnie nie macie. Strasznie jesteście nieskuteczni. Śmiechu warte. - Mówiąc to, otoczył mi szyję czułym splotem i zaczął ściskać.

Krew napłynęła mi do mózgu, pociemniało mi przed oczami.

Ból.

Ból i mięśnie z sadzy. Tak to jest patrzeć w oczy Johna Barleycorna. Do tego ostatecznie sprowadza się cały świat. Brakuje mi tchu.

Mój samotny głos, wzywający...

Zagubiona. Zagubiona pośród kwiatów. Dookoła mnie zwiera się pieszczotliwie las, pędy owijają mi się wokół nóg, wąż-człowiek ściska moją szyję, cofa łeb, nieruchomieje na chwilę na deszczu, a potem atakuje błyskawicznie, zaraz ukąsi...

Błagam... nie...

Moją szyję ściska mocno wężowy splot, ciernie wbijają mi się w nogi. Kły. Krew sączy się z owocu.

- Sybil? Głos.

- Sybil, jesteś tam? Próbuję cię wyciągnąć. Ten ból to złudzenie. Głos Toma, z daleka, za późno, bo szczęki węża zatrzaskują się już

na mojej szyi.

Moja odgryziona głowa... Spada...


***


Belinda prowadzi Rydzia zieloną drogą wśród bezkresnych pól, na których łany pszenicy i jęczmienia układają się w falujące bałwany oddechu. Płatki kwiatów i ptaki skrzą się i śpiewają w żywopłotach i altankach. Słońce połyskuje na każdym liściu i koronie kwiatu, świat zdaje się składać z kolorowych fraktali. W oddali, przy zabudowaniach gospodarskich i chatach bawią się dzieci; goniona przez nie świnia kwiczy z zachwytu.

Taksówka przeciska się przez rozbuchaną zieleń i złote światło. Belinda prowadzi, Rydzio upaja się tą najnowszą, najrajcowniejszą drogą. Z obojga, z kierowcy i z kierowanego, wywietrzał już ostatni ślad niepokoju.

Póki nie zostanie wyrwane drzewo Wiedzy, mają niczym nie skrępowany dostęp do wiedzy o tej krainie.

Przed nimi, oparty o pień uginającego się pod obfitością liści, przydrożnego drzewa, stoi miody, niespełna dwudziestoletni mężczyzna o złotych włosach i pokazuje Belindzie uniesiony kciuk.

Autostopowicz.

Belinda nigdy dotąd nie zabierała autostopowiczów, ale teraz w jej odczuciu zatrzymanie się i wzięcie na pokład tego człowieka jest czymś najnaturałniejszym pod słońcem. Rydzio czuje to samo.

Taksówka hamuje i młody wędrowiec zajmuje miejsce na tylnej kanapie. Taksówka rusza w dalszą drogę tunelem nisko zwisających liści, cieni ł kałuż słonecznego blasku. Belinda pyta pasażera o imię...

- Witaj w świecie Wurta, kierowco Boda - odpowiada pasażer. -Z tym że ostatnio każesz się nazywać Belinda.

- Jesteś Columbusem? - pyta Belinda.

- Tak się cieszę - mówi pasażer - że poznaję cię wreszcie osobiście po tylu latach pieszczot, Belindo. Tak, tak, pieszczot. Ożywianie twojego Rydwanu było miłosnym masażem i bardzo żałuję, że cię straciłem. Przykro mi niezmiernie, że nie używasz już taxi-imienia, które dla ciebie wybrałem. Pokazuję ci tylko swoją ludzką powłokę.

- Pieprz się, Columbusie! - krzyczy Belinda - Zabiłeś mojego Kojota. Taksówka pędzi w słońce.

- Tu wysiądę, kierowco - mówi Columbus. - O, tutaj.

Belinda zatrzymuje taksówkę obok drewnianej bramy, która prowadzi na pola. Columbus wysiada z taksówki i pyta Belindę, ile jest winien za podwiezienie. Belinda odpowiada, że życie jej kochanka. Columbus proponuje, by weszła z nim na pola, gdzie być może da się zrealizować tę formę zapłaty.

Belinda przyjmuje propozycję.

I wśród bezkresu złotych zbóż Columbus mówi Belindzie, że ten urodzajny świat jest projekcją rzeczywistości takiej, jaka zaistnieje, kiedy Wurt obejmie rządy.

- Nie chcesz pomóc w tej transformacji? - mówi Columbus. - Czyż nie pięknie pachnie ten nowy świat.

- To Czeluść? - pyta Belinda.

- Ależ skąd - oponuje Król Xtaxi. - To Manchester przyszłości. Tak będzie wyglądał Manchester, kiedy Wurt opanuje miasto. Czyż nie ślicznie tutaj? Ani przestępczości, ani zapylenia. Ani opieki społecznej, ani ubóstwa.

- Tak, bardzo tu ładnie - musi przyznać Belinda. - Ale gdzie są ludzie? - Korzenie miriadów roślin gromadzą się przy kostkach jej nóg, zaciskają się.

- Ludzi nie widać, bo zbyt są zajęci zabawą. - Columbus zrywa kwiat. Orchideę. Wygładza płatki. Niemożliwe, żeby kwiat miał takie wielkie płatki, jest ich sześć, ułożonych w rozkładającą się mapę. Tłusty pręcik dojrzał do miłosnego aktu. Columbus wtyka język w koronę kwiatu. Orchidea zdaje się reagować na jego dotyk, pręży się, pęcznieje. Język Columbusa cofa się oblepiony pyłkiem i ten unosi się w słoneczny blask, ku maleńkiej dziurce w sklepieniu niebieskim. Powietrze jest ciężkie i wilgotne, z kulistych grudek pyłku strzelają połyskliwe lśnienia. Belinda oddycha z trudem. W ustach ma sucho.

- Columbusie, to ty zabiłeś Kojota! - krzyczy. I korzenie zaciskają się jeszcze bardziej.

Columbus puszcza to mimo uszu.

- Czyż ten kwiat nie jest kwintesencją piękna? - mówi. - Ach, spójrz jak rozpraszają się te drobinki! Nie dostrzegasz, jak nakładają się na miasto złotą mapą? Popatrz, jak wydostają się z kwiatu!

- Chcę cię zabić.

- Powstaje nowa mapa, kierowco. Mapa z pyłku. Nie widzisz, jak wyłania się z pręcika? To prącie Johna Barleycorna. Był wobec mnie bardzo uprzejmy. Założę się, że nigdy o nim nie słyszałaś, mam rację? Ty głupia. Nie jesteś nic warta. Zbyt długo już mapa odzwierciedlała rzeczywistość. Teraz rzeczywistość pójdzie za mapą. W tym właśnie celu, z pomocą Barleycorna, założyłem Xtaxi. Xtaxi to przejście dla Wurta. Ta podróż już się kończy. Zamierzam zmienić to miasto, kierowco. Całe będzie należało do mnie.

Im gwałtowniej szamoce się Belinda, tym mocniej zaciskają się wokół jej kostek korzenie.

- Columbusie! - krzyczy, przypominając sobie znowu, co ją sprowadziło do tej kwiatowej krainy.

Columbus wybucha śmiechem.

- Moje uznanie, że doszłaś tak daleko, Belindo. Dalej, niestety, nie mogę cię puścić. Za pomocą nowej mapy ludzie Wurta odnajdą drogę do rzeczywistości. Bajki staną się faktem. Cudownie będzie. To, co teraz pokutuje w głowie, wkrótce wyrwie się z niej na wolność. Sen! Sen ożyje!

Bo czymże jest ludzkie życie, ludzkie ciało? Jedynie nośnikiem snu. Nie dostrzegasz tkwiącej w tym logiki? Bez snów wy, ludzie, bylibyście małpami. Okażcie, z łaski swojej, trochę szacunku dla swych kreacji. O nic więcej nie prosimy. Czy jest w tym coś złego? Kiedy moja nowa mapa opuści się na wasze smutne ulice, padniecie wszyscy na twarz i będziecie mnie błogosławić. Przekształcam waszą wyobraźnie w kwiat, a wam jeszcze źle? To takie przykre. Rzygać mi się chce. Sen, sen to dobro!

- Dlaczego zabiłeś Kojota? - tylko tyle jest w stanie wykrztusić Belinda.

Oczy Columbusa roziskrzają się na moment, a potem ciemnieją.

- Cóż ci mogę na to odpowiedzieć? Jedni potrafią się przystosować, inni nie. Jedni będą żyli, inni umrą. Czy to ja ustanawiałem prawa ewolucji? Przetrwają tylko najlepsi. - Kropelka śliny skapuje z ust Columbusa. Ląduje na orchidei. - Nie, nie... jestem nieuprzejmy. Pomimo grzechów, jakie masz na sumieniu, Belindo, bardzo cię szanuję. Zawsze zaliczałaś się do moich najlepszych kierowców. Cóż, sam fakt, że udało ci się wrócić chyłkiem na mapę bez mojej wiedzy... to dowód twojego kunsztu. Przepraszam cię za śmierć twojego przyjaciela. To sielankowy sen, a Persefona potrafi być czasami nieobliczalna.

- Persefona? Pasażerka Kojota...

- Persefona jest żoną Barleycorna. To ona dostarczyła do miasta nową mapę. A może należałoby upatrywać dostawcy w twoim przyjacielu z czarnej taksówki? Cóż, jest on odpowiednikiem Jana Chrzciciela. Przejdzie do historii. Taka rola przypadła mu w życiu. Każdy z nas ma jakąś misję do spełnienia. - I Columbus rozrzuca ręce, by wziąć Belindę w objęcia. W każdej dłoni zieje poszarpana dziura. Z ran płynie krew.

- To Persefona zabiła Kojota? - pyta Belinda. - Mam rację? - Polne korzenie sięgają prężnymi wiciami w górę, krępują ją, unieruchamiają ręce wzdłuż ciała.

Columbus odwraca wzrok.

- Niektórzy muszą umrzeć - mówi.

- Gdzie mogę znaleźć Persefonę? - pyta Belinda.

- Potrafiłabyś znaleźć nasionko na akrze ziemi?

- Zaaranżowałeś śmierć Kojota, Columbusie, a potem próbowałeś zrzucić winę na mnie.

- Musisz zrozumieć powagę sytuacji. - Columbus znowu spogląda na Belindę. - Musisz podjąć decyzję, Belindo, wybrać między światem starym a nowym; między mrokiem a jasnością. Co wybierasz?

- Kochałam Kojota - Belindzie udaje się uwolnić jedną rękę z pęt korzeni.

- Belindo, proszę cię, wróć na mapę. Tam jest twój dom. Poza mapą nie jesteś szczęśliwa, prawda? Czyż realne życie nie okazało się szarpaniną?

Belinda wsuwa uwolnioną rękę głęboko w przewieszoną przez ramię torbę.

- Poświęciłam Xtaxi dziewięć lat życia, Columbusie. A ty mnie zdradziłeś.

- Jesteś mi potrzebna, Belindo.

Belinda wyciąga z torby kolta 45 i bez wahania otwiera ogień, pociąga za spust raz po raz, aż do momentu, kiedy iglica trafia z głuchym szczękiem w pustkę. Pięć srebrnych pocisków opuszcza lufę, szybuje wprost na Columbusa.

- Belindo...


***


Moja odgryziona głowa spada w ogród...

Czarny świat zieleni wiruje mi przed oczami. Dziura w niebie już się zasklepiła, Tom Golomb znikł na zawsze. Spadając, widzę, jak na moje spotkanie, niczym rana witająca pocisk, wybiega, otwierając się coraz szerzej, inna dziura, dziura w leśnym poszyciu. Inne drzwi. Moja głowa toczy się wśród kwiatów, podskakując jak piłka. Ciernie wrażają mi się w skórę...

Moja głowa przenika mur Wurta i pogrąża się w ciemności...

Toczy się dalej wzdłuż długiej plątaniny korzeni, poprzez gęstą podziemną mapę mojego miasta.

Czuję ciężki zapach gleby i wtem oślepia mnie światło. Słońce. Pola miłości. Woń raju. Lecę poprzez trawy i kwiaty, ciało mam z samego powietrza i oddechu Widma. W oddali, w trawie stoi dwoje ludzi. Sięgam w ich przestrzeń i stwierdzam, że to Columbus, Król Taksówek, oraz moja córka, Belinda, moje krnąbrne dziecko.

Mknę ku nim na skrzydłach miłości.

Opończa korzeni, obłok pyłku. Wilgotny język orchidei. Moją córkę od stóp do głów oplątują pędy winorośli, stanowiące jednocześnie ulice miasta. Jeden z nich zaciska się mocno na jej szyi. Pięć pocisków szybuje z koszmarną powolnością od mojej córki w stronę młodego mężczyzny o złocistych włosach, z imieniem Columbus w Widmie. Moja lecąca głowa porusza się w takim samym pogrzebowym rytmie.

- Mamo...

To słowo przesłane od Widma do Widma.

- Pomóż mi, proszę. On chce mnie skrzywdzić. Pięć pocisków szybuje z obojętnością srebra.

- Proszę, proszę - powiedział Król Taksówek. - Jeszcze jeden gość. Columbus jest popularny. - Chwycił pierwszy z ospałych pocisków lewą ręką, drugi prawą, i odrzucił oba. Pociski znikły w intensywnie błękitnym niebie tego nowego zielonego świata, drążąc sobie tunel do innej opowieści. Trzeci pocisk chybił i minąwszy o kilka cali ciało dyspozytora taksówek, też rozpłynął się w powietrzu. Czwarty pocisk ugodził Columbusa prosto w pierś, otwierając tam małą ranę, z której trysnęła jasnopomarańczowa krew. Columbus roześmiał się najpierw, a potem skrzywił lekko, jakby go jednak trochę zabolało. W chwili, gdy pocisk dosięgnął celu, unoszące się wszędzie drobinki pyłku zafalowały, jakby między nimi a dyspozytorem istniała jakaś intymna więź.

- Pożałujesz tego Belindo. - Wycedził powoli, wlepiając w moją córkę oczy pałające żądzą mordu. Piąty i ostatni pocisk wciąż pełzł ku niemu w sennym powietrzu, jak żółw. Columbus zmobilizował całą swoją moc i odchylił tor pocisku, kierując go prosto w moją twarz.

- Zostaw ją, Columbusie! - krzyknęła Belinda.

Skądś, nie wiadomo skąd, doleciał mnie drżący głos Toma Golomba:

- Sybil, gdzie jesteś? Odbieram z całego Wurta zadawanie ran.

- Jestem z Columbusem, Golomb - odpowiedziałam. - W centrum mapy. W Rajewie. Przyjdź tu po mnie.

- To trudne.

- Spróbować nie zaszkodzi.

Już tylko trzy cale dzieliły pocisk od mojej twarzy. Belinda błagała Columbusa, żeby mnie oszczędził:

- Ona nie ma z tym nic wspólnego, Columbusie. To sprawa między tobą i mną. - A jednocześnie wysłała mi poprzez Widmo następujący komunikat: - Wybacz mi, mamo. Tak mi przykro.

Och, miłości moja...

Pocisk był już jeden cal ode mnie, a ja nie mogłam się poruszyć. I wtedy usłyszałam głos Gumbo YaYa docierający poprzez korzenie do Belindy. NO, NARESZCIE, BELINDO. MAM CIĘ Z POWROTEM NA LlNII.

WYCIĄGAM CIĘ STAMTĄD. TRZYMAJ SIĘ MOCNO.

I jednocześnie poczułam na sobie pieszczotę skrzydlatych palców Toma Golomba...

(Pocisk całuje moją skórę).

...wyciągających moją głowę z powrotem do rzeczywistości.

(Pocisk wciąż mnie całuje).

Belindo, miałaś twarde lądowanie w Pałacu Gumbo. Jutrzenka wrzeszczy na ciebie, wymachuje piórkiem.

- Zniszczyłaś je! - krzyczy. - Zniszczyłaś moją Czarną Rtęć! Skremowałaś ją! - Jutrzenka prawie płacze ze złości. Czarne piórko jest teraz zupełnie kremowe, martwe. Kiedy piórko Wurta przybiera kremową barwę, oznacza to, że zużyło się i nie można już z nim śnić. Belinda chce jej powiedzieć, że to Columbus skremował czarne piórko, że zamknął w ten sposób drzwi. Ale nic nie mówi.

Między twoimi palcami tkwi kwiat, Belindo. Mordercza orchidea. Przyniosłaś ją z Czarnej Rtęci. Ma sześć płatków. Pięć srebrnych jak pociski, szósty z naniesionym fragmentem mapy Manchesteru. Rozchylasz te płatki, żeby odsłonić pręcik i znamię; penis i srom. Pręcik jest ciężki od pyłku, na twoich oczach drobinki oddzielają się od pylnika. Dryfują w powietrzu, przez sekundę badają twoje nozdrza, nie znajdują tam miejsca dla siebie, kierują się do Jutrzenki. I do Gumbo. I do Wanity-Wanity. Do każdego w tym pomieszczeniu. Wszyscy chwytają z krzykiem za maski.

Belindo, kwiat jarzy się w twoich rękach srebrem i mapą. Kojot nie żyje, wszystko na nic. Morderca jest wciąż na wolności. Katar sienny wciąż szaleje. Nowa mapa piekła. Kwiat w twoich rękach...

Gumbo spogląda na ciebie zza maski i nagle dociera do niego:

- Jezu-Jagger, dziewczyno. Przyniosłaś coś stamtąd! Wyrwałaś z Wurta kwiat. Wiesz, co to oznacza?

Wiesz, Belindo. Chociaż nie pamiętasz, że brałaś piórko, ale wiesz... coś zostało wzięte w zamian. Sięgasz do swojej torby po przewodnik „Manchester od A do Z” i znajdujesz tam tylko puste opakowania po orzeszkach i wełnianą czapkę.

Straciłaś w Wurtcie pięć srebrnych kuł i mapę Manchesteru.


* * *


Bąbelki. Bąbelki piany. Słowa. Pryskająca ślina? Moja? Czyjaś? Jak mogę mówić, skoro nie mam głowy? A w ogóle, to gdzie ja jestem? W swoim domu w Yictoria Park? Ciemność. Zieloność. Kłucie. Bąbelki słów. Nie mam głowy. Tylko owoc. Czarny ogród. Kłują mnie ciernie. Moja głowa. Nie mam głowy. Nie żyje? Jestem Widmo-przeszukiwana? Ciemność. Potem zieloność. Dwa tańczące robaczki świętojańskie. To moje oczy. Nie mam głowy, a mam oczy? Czym to ja byłam? Owocem? Pocisk mnie całował. Rozjaśnić bardziej te robaczki świętojańskie.

Dajcie mi otworzyć...

Dajcie mi otworzyć oczy.

Nade mną pochylał się Zero.

- Zwojowałaś tam coś, Sybil? - bełkotał przez maskę. - Zwojowałaś? - Nie znajdywałam dla niego słów. - Zwojowałaś coś, Dymko? -powtórzył. - Masz lekarstwo?

Już wróciłam, macałam się dłońmi po twarzy. Upewniałam się, czy ją mam. Leżałam na swoim łóżku cała roztrzęsiona po wycofaniu.

- Nie... nie wiem... - starałam się rozpaczliwie odpowiedzieć, ale głos miałam wciąż zdławiony przez Wurt.

- Szlag z tobą, Sybil. Nie masz mi nic do powiedzenia? Nie oznajmisz mi, że będę żył wiecznie?

Tylko o to mu chodziło? O lekarstwo na swoją dolegliwość? Oddychanie złym powietrzem zrobiło z niego egoistę.

- Odtwórz sobie piórko-taśmy - wykrztusiłam.

- Taśmy nie przeszły za tobą przez tę dziurę, Jones. Tom Golomb nie dał rady przecisnąć przez nią głowy. Dziękuj mu na kolanach, że w ogóle cię stamtąd wyciągnął. Sama musisz wszystko opowiedzieć, Dymko.

- Była tam Belinda Moja córka. Ona... i Jaskółka, Brian Jaskółka, ten wymieniony chłopiec... on też tam był. To straszne, Zero... straszne miejsce. Są tam też taksówki. Widziałam Columbusa. Na miejscu Manchesteru jest raj.

- Co ty pleciesz? Jezu-Psie! Co z lekarstwem? Masz coś?

- Ta dziewczynka... Persefona... ona roznosi katar sienny.

Zero kichnął potężnie przez maskę, zawtórował mu ze swojej sypialni Klejnot.

- Co ty, kurwa, trzymasz w tamtym pokoju, Dymko? - Głos Zero Zupełnie jakby cały świat tam kichał.


***


Jeszcze tego samego dnia zgromadziliśmy się przy stole w mojej jadalni. Zero siedział ze zwieszoną głową, popijając tanie wino. Tom Golomb dłubał widelcem w talerzu z posiłkiem, który mu przyrządziłam. Ja wciąż rozpamiętywałam szczegóły swojej podróży w Wurt.

- Niedobrze - odezwał się Tom. - Jestem pełen obaw. Chyba nie mamy szans.

Wcześniej wyjawiłam im swój sekret. Pokazałam swojego ukrywanego syna. Swojego Zombi. Zero trochę się oburzył, ale w sumie dobrze to przyjęli. Cała nasza trójka miała już na koncie tyle naruszeń policyjnego regulaminu, że jeden nielegalny Zombi nie robił większej różnicy.

- To poważna Wurt-sprawa, Sybil - ciągnął Tom Golomb. - Ten katar sienny... - Wsunął sobie do ust kawałek mięsa i żuł go przez chwilę w milczeniu. - Ten katar sienny zsyła na nas John Barleycorn. A wredny z niego demon.

- Opowiedz mi o tym Johnie Barleycornie - poprosiłam. Podzieliłam się już z Zero i Tomem wszystkim, co zapamiętałam ze swojej podróży. Zero popadł w pijackie odrętwienie, Golomba ogarnęło zasmarkane przygnębienie.

- To ten wąż, który odgryzł ci głowę w ogrodzie - zaczął Golomb. -Występuje pod różnymi postaciami. Wszystkie są uosobieniem zła.

- Wyjaśnijmy coś sobie na wstępie. Przecież to istota z Wurta, prawda? Postać z bajki. Z bajki, którą stworzyliśmy my, ludzie. W czym może nam zaszkodzić bajka?

- Chyba nie rozumiesz natury Wurta. Te bajki teraz żyją. Za sprawą Panny Hobart.

- Tej wynalazczym Wurta?

- Odkrywczym Wurta, jeśli chodzi o ścisłość. Wurt istniał przez cały czas, czekając, aż go odkryjemy. John Barleycorn to jedna z najstarszych i najpopularniejszych opowieści. Jedna z najlepszych. Dlatego ma on wiele imion. Zielony człowiek. Płodność. Stwór z bagien. Rogaty bóg,

chrześcijanie bowiem zapożyczyli jego pogański wizerunek i zrobili zeń rogatego diabła, szatana, węża, Lucyfera. W mitologii starożytnych Greków nosił imię Hades. Wypędzono go do podziemnego świata. I z tego powodu John Barleycorn wciąż jest na nas zły.

- Ale to postać z Wurta, prawda? Nie jest realny. W to nie uwierzę. - Wurt chce się urzeczywistnić. To żyjący organizm. Trwa nawet wtedy, kiedy o nim nie śnimy. Panna Hobart go takim uczyniła John Barleycorn żvje w piórku zwanym Jałowcowym Ssaniem. To Rajskie Piórko. Podziemny świat. Miejsce, gdzie przenoszone są nasze wspomnienia, kiedy umieramy. W ten sposób żyjemy po śmierci, w Wurtcie. Tylko martwi mają tam wstęp.

- Ja tam byłam.

- Tak. Przez parę chwil. Widmo jest cieniem śmierci kładącym się na życie. Do tego jesteś uodporniona na kwiaty. Nie mogły wyrządzić ci tam krzywdy, Sybil, i podejrzewam, że teraz to wiedzą.

- Pyłki są Persefoną? Żoną Barleycorna? To ona jest tym katarem siennym.

- Właśnie. Matką Persefony jest bogini imieniem Demeter. To istota pół-na-pół: żyje na pograniczu jawy i snu. Podejrzewam, że stara się osadzić Persefonę w realnym świecie, w Manchesterze. Chce podarować swojej córce świat.

- Czyż wszyscy tego nie chcemy dla swoich dzieci?

- Demeter chce dla swojej córki imperium, a realny świat jest do wzięcia, zwłaszcza od kiedy stał się taki niestabilny. Przypuszczam, że John Barleycorn zgodził się na tę wymianę i teraz próbuje przedostać się za pośrednictwem żony do realnego świata. Chce żyć poza bajką. Nowa mapa, którą wprowadza Columbus, stanowi być może wyłom, którym wtargnie tutaj Barleycorn.

- To jakaś piramidalna bzdura.

- Owszem. Ale nie da się ukryć, że ten proces trwa. Wurt wdziera się do naszego świata. Jeśli im się powiedzie...

- Tak?

- To sen nas zdominuje.

- Czy taką właśnie wizję objawił Columbus mojej córce?

- Columbus również jest tworem pół-na-pół. Żyje częściowo w Wurtcie, częściowo w realnym świecie. Jest istotą z pogranicza. Bratankiem Barleycorna. Gra rolę Hermesa ze starego mitu. Jest posłańcem, bogiem podróży. Z tego, co mi powiedziałaś, wynika, że jest drzwiami, przez które przedostaje się do nas katar sienny.

- Katar sienny jest tą nową mapą?

- Każda drobinka pyłku to nowa droga Jeśli powiedzie się wprowadzanie nowej mapy, w tym mieście nie będzie już wolności. Miasto zmieni się, dostosowując się do mapy. Prędzej rzeczywistość nagnie się do snu niż odwrotnie. Nie będziemy już wiedzieli, gdzie jesteśmy. W jednej chwili twój najlepszy przyjaciel będzie mieszkał dwie minuty drogi od ciebie. W następnej dwadzieścia mil. Mapa chaosu. Przez tę nową mapę przejdzie sen. Sen nami zawładnie. Będziemy jak zabłąkane dzieci. - Sama nie wiem... ten nowy świat był bardzo piękny.

- Nie wątpię.

- Belinda strzeliła do Columbusa. Zraniła go. Chmura pyłków trochę się rozproszyła

- Gdyby zabrakło Columbusa, pyłki straciłyby orientację.

- Czyli, gdybyśmy zabili Columbusa...

- Tak, to możliwe. Ale teraz będzie się strzegł. Solidnie się zabezpieczy. Skremuje piórko Czarnej Rtęci, za pośrednictwem którego odnalazła go twoja córka, a potem zaszyje się w najodleglejszym zakątku mapy. Columbus jest mistrzem uniku; to on tworzy mapę, a więc najlepiej wie, gdzie się na niej schować.

- A Krakers?

- On jest słabym ogniwem. Podejrzewam, że zawarł z Columbusem jakiś układ. Nie zapominaj, że Krakers jest żądny władzy i seksu. Ma w sobie zbyt dużą domieszkę Casanovy. Sądzę, że szef trochę przeholował i zdaje sobie z tego sprawę. Jego zadaniem było sprowadzenie do miasta Persefony i zapewnienie jej tu bezpieczeństwa. Oraz usunięcie wszystkich świadków. To dlatego próbował usunąć ciebie i Belindę. Za dużo wiedziałyście. To dlatego tak desperacko stara się teraz zarzucać tobie i Giezzowi niesubordynację. Krakers zawalił sprawę i boi się, że Persefoną zwróci się przeciwko niemu.

- Jak myślisz, gdzie jest teraz Persefoną?

- Nie wiem. W jakimś bezpiecznym miejscu. Krakers już o to zadbał.

- Nie nadążam, Tom. To mi się w głowie nie mieści. Buntujący się mit? Gdzie tu sens?

- Mieszkańcy Wurta nie dbają o sens. Nie zapominaj, że są istotami ze snu. Dla nich ważna jest tylko aktywność. Działanie ponad słowa.

- Chcą zabić moją córkę... Boże!

- Belinda stała się dla nich głównym zagrożeniem. Zwłaszcza teraz, kiedy przedarła się do nowej mapy.

- Musimy ją odnaleźć, Golomb... Giezz... słuchasz? Musimy odnaleźć Belindę, zanim uda się to istotom z Wurta. Musimy ustalić, gdzie przetrzymuje ją Gumbo YaYa

Giezz uniósł w końcu głowę i spojrzał na mnie przekrwionymi oczami.

- Na mnie raczej nie licz, Dymko. Coraz gorzej się czuje.

- Zero, wolno ci teraz wszystko - wyrzuciłam z siebie. - Krakers nie jest już twoim panem.

Giezz milczał, wpatrzony w stojącą przed nim szklankę wina.

Widać było, że dociera do niego porażka, jaką przyniosły mu ostatnie dni. Przez całe życie był ślepo posłuszny swemu panu, na jego rozkaz posunąłby się nawet do zabijania niewinnych ludzi. Próba przeciwstawienia się Krakersowi zaowocowała tylko jeszcze jedną porażką, zupełnie go podłamała. I Zero był teraz sam, zupełnie nie wiedział, co robić.

- A jak tam twoje dochodzenie w sprawie Gumbo? - zapytałam. - Ustaliłeś coś?

- Nic.

- Oj, przestań! Co, nie jesteś już gliną?

- A byłem nim kiedyś?

- Zero?

- Dobra, dobra. Wystąpiłem o specjalne prerogatywy.

- Na co?

- Na wstęp do Osobliwości.

- Kto tam siedzi?

- Pamiętasz Benny'ego Woala?

- Nie bardzo.

- Został przed dwoma laty przeniesiony w Osobliwość za morderstwo. Cztery z rzędu zasądzone wyroki kary śmierci do wykonania. Wiedzieliśmy od początku, że Benny Woal był kiedyś współpracownikiem Gumbo YaYa, ale on przez cały proces krył się za nieprzeniknionym kondom-woalem. Użyliśmy wszelkich usankcjonowanych prawnie form nacisku, by uzyskać zgodę na zastosowanie wobec niego badania piórkiem prawdy, ale wiesz, jak Władze zapatrują się na tę torturę.

- Nie udało się, tak? - Nie.

- I teraz masz nadzieję uzyskać taką zgodę?

- Już nie. Zwróciłem się do Władz. - I żadnej reakcji?

- Gorzej.

Dostęp do umysłu więźnia wpiórkowanego w sen Osobliwości był zabroniony. Zakazywała tego osławiona, uchwalona przed kilkoma b ustawa o wolnościach obywatelskich; wychodząc z założenia, żeWurtowe więzienia powołane zostały do życia jako remedium na przeludnienie oraz przemoc, panujące w tradycyjnych zakładach penitencjarnych; wskutek niedofinansowania więziennictwa przez Rząd, wydano dekret, na mocy którego wszyscy więźniowie osadzeni w Wurtcie Jego Króleskiej Mości mieli tam zapewnione dobre, nawet komfortowe warunki pobytu. „Wyobraźni więźnia odbywającego karę snu nie może nękać żadne okrutne ani niezwykłe marzenie senne” stanowił statut. Zadekretowano również, że zabroniony jest dostęp do umysłu osadzonego - „nawet jeśli jest to umotywowane dobrem śledztwa prowadzonego przez wymiar sprawiedliwości bądź względami bezpieczeństwa narodowego”.

- Nie da rady dostać się legalnie do Osobliwości - wymruczał Zero. - Musielibyśmy się tam włamać.

Płynęły minuty, żadne z nas się nie odzywało.

- Jakie mamy szansę, Tom? - wymamrotał w końcu Zero znad szklanki wina. - Jak możemy zwalczyć ten katar sienny? Nie dopuścić do wprowadzenia tej nowej mapy?

- Nie sądzę, żeby nam się to udało. Musielibyśmy odwiedzić Johna Barleycorna.

- Jak byśmy to zrobili? - spytałam.

- To niemożliwe. On nałożył na Jałowcowe Ssanie mocne rygle. Żeby znaleźć się w pełni w Rajskim Piórku, trzeba by wpierw umrzeć. Jak angielski święty Jerzy. Trzeba umrzeć, a potem odrodzić się w Wurtcie.

- Chcesz przez to powiedzieć, że przegraliśmy? - spytał Zero.

- Gorzej. Obawiam się o Manchester, o cały świat. O rzeczywistość. Obawiam się, że to koniec rzeczywistości.

- Co? - żachnął się Zero.

- Nie widzę sposobu. Drzwi są zamknięte.


***


O 4.00 po południu zadzwonił do nas Jay Języczek z Uniwersytetu Manchesterskiego. Oznajmił, że chce nam coś pokazać. Zainteresowało mnie to, Toma Golomba również. Ale Zero powiedział, że ma coś ważniejszego do załatwienia.

Tak więc na uniwersytet do Języczka pojechaliśmy tylko we dwoje, ja i Tom. Wurt i Widmo. Dotarliśmy tam bez problemów; po niepowodzeniu podjętej przez Gumbo i Belindę próby zniszczenia źródła kataru siennego ludzie znowu pochowali się w domach. Języczek był bardzo podniecony. Szczelnie zamaskowany chodził tam i z powrotem po laboratorium wydziału botaniki, tratując wyrastające z podłogi, dziwacznie powykręcane kwiaty.

- Co znalazłeś? - zapytałam.

- Pozwólcie, że zabiorę was na przejażdżkę.

Był to mój drugi tego dnia lot, tym razem helikopterem należącym do wydziału. Kabina zapchana była aparaturą elektroniczną. Wznieśliśmy się nad miasto. Języczek siedział za sterami. Ja i Tom ścisnęliśmy się na fotelu pasażera. Wurtowa obecność Golomba już mnie tak nie odpychała. Może się z czegoś wyleczyłam?

- Najlepsza metoda badania globalnych zmian w szacie roślinnej to wznieść się ponad dżunglę - mówił Języczek. - Za pomocą tego sprzętu monitorujemy rozwój gatunków. Spójrzcie w dół. Co widzicie?

Wyjrzałam przez okienko. Pode mną rozpościerał się Manchester. Nad nim kotłowały się wyraźnie teraz widoczne obłoki pyłku.

- Zupełny chaos - mruknęłam. Języczek roześmiał się.

- I prawidłowo. Pyłki roznosi wiatr, a wiatr to przecież chaotyczny żywioł. Przyjrzyjcie się uważniej. - Podał mnie i Tomowi po parze gogli podłączonych do systemu analitycznego helikoptera Pyłki oglądane przez ich szkła nabrały cech ściśle zdefiniowanych ruchomych układów.

- Wurt-Jezu! - stęknął Tom.

- Właśnie - powiedział Języczek. - Tych nowych pyłków nie roznosi wiatr.

Przez gogle widziałam wyraźnie, że obłoki złocistego pyłu poruszają się po precyzyjnie wytyczonych torach, z których każdy reprezentował jedną z manchesterskich ulic.

Na moich oczach tworzyła się nowa mapa.


***


O 4.37 tego samego popołudnia Zero Giezz przekroczył próg macierzystego posterunku policji. Wszedł bez pukania do gabinetu Krakersa i nie odzywając się słowem do swojego byłego pana, złożył na jego ręce rezygnację. O 4.40 był już z powrotem na ulicy i szedł przez parking do swojego samochodu. Oficer dyżurny przypomniał sobie potem, że słynny, energiczny zazwyczaj policpies, poruszał się z nienaturalną powolnością. Złożył to na karb osłabienia katarem siennym.

Zauważył również, że wsiadając do samochodu, Giezz ściągnął z twarzy maskę.


* * *


5.30 po południu. Byłam z powrotem w swoim mieszkaniu, sama. Języczek posadził nas na ziemi i Tom pojechał stamtąd do siebie. Nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Ta sprawa nas przerastała.

Tego dnia chuligani zdążyli już zabić kolejnych dziesięciu Dodo.

Oporządziłam, jak umiałam, Klejnota, wypiłam trochę wina, położyłam się na sofie i zapadłam w głęboki sen. Miałam sny wypełnione zielenią. Nie, nie były to sny w pełnym tego słowa znaczeniu, bo jak miałabym je śnić? To manifestowały się przeżycia z podróży w Wurt. Moje Widmo bezwiednie odwiedzało znowu te parne, wilgotne, mroczne krainy. Moja córka uwięziona w lesie; owijają się wokół niej grube, wężopodobne macki. Nie potrafię jej pomóc. Nad snem unoszą się i przemieszczają zaprogramowanymi torami, tak jak to zapamiętałam z lotu z Języczkiem nad miastem, drobinki pyłka Z mroku dobiega bicie dzwonu obwieszczającego śmierć Belindy. To dzwonek mojego telefonu. Otworzyłam oczy. Spojrzałam na zegar. Klejnot wołał mnie ze swojej sypialni. Zegar również wołał do mnie zamazanymi cyframi: 7.42. Czy to wciąż ta sama sobota? Co jeszcze mogło się wydarzyć w ciągu jednego dnia? Sięgnęłam po słuchawkę. Głos Golomba..

- Źle z Giezzem.

Jezu!

Na pełnym gazie, wchodząc z piskiem opon w zakręty, do Manchesterskiej Lecznicy Królewskiej.

Zero leżał na łóżku w czyściutkiej pościeli, usta zakrywała mu maska tlenowa. Tak pięknie wyglądał, jakby spał, jego oczy odeszły zupełnie z tego świata. Byli przy nim lekarz i weterynarz.

- Jak z nim? - wyrzuciłam z siebie.

Milczeli.

- Sybil...

Golomb próbował panować nad głosem. Wyglądał jak siedem polic-nieszczęść. - Co się stało? - spytałam.

- Ściągnął maskę.

- I...

- Napadły na niego uliczne psy.

O cholera. Jasna cholera. Dlaczego musiał tak skończyć? To był przecież Zero Giezz. Najlepszy ze wszystkich policpsów. Owszem, uliczne psy nienawidziły go za rzekomą zdradę. Ale czy musiały posuwać się tak daleko?

- O 4.37 zgłosił się na posterunek - podjął Golomb. - I co?

- Powiedział, że wraca do domu, do swojej budy.

- Zero nigdy nie nazwałby swojego domu budą.

- Giezz złożył rezygnację, Sybil.

- Co takiego?

- Potem wyszedł i ściągnął maskę. - I nikt nic nie zrobił?

- Sybil... a co można było zrobić? Ściągnięcie maski przeciwpyłkowej nie jest przestępstwem.

- A powinno.

- Znaleźliśmy go o siódmej. Ktoś zadzwonił. Anonimowy telefon. Co mogliśmy zrobić, Sybil? Sam się o to prosił.

- Akurat.

- Jones!

- Pozwoliliście mu wejść im w łapy.

- Wcale nie. Sam im wszedł w łapy. Pojechał prosto do Butelkowa. Wiedział, gdzie szukać ulicznych psów. Kto jak kto, ale Giezz wiedział to najlepiej. Podejrzewamy, że czekał tam, aż opadnie go jakaś sfora. Wiesz, jak go nienawidzą. Powalili go na ziemię. Nakichali mu w nozdrza. Podejrzewamy, że chciał umrzeć.

- Jeszcze nie umarł - odparłam, odwracając się do łóżka Zero. Leżał nieruchomo, oddychając powietrzem z respiratora.

- Oprawiacz zrobił mu pompowanie płuc, Sybil - ciągnął Golornb. - Próbowali wszystkiego.

Spojrzałam na lekarza i weterynarza. Stali na uboczu, z nimi Oprawiacz, wkurzał mnie jego roboci grymas.

- Wszystko spieprzyłeś, Golomb - powiedziałam. - Dopuściłeś do tego.

- Funkcjonariuszko Jones...

Miałam już wygarnąć Golombowi bez owijania w bawełnę, co o nim myślę, kiedy od łóżka doleciał mnie cichy jęk. Pochyliłam się nad Zero.

- Dymko... - warknął ledwie dosłyszalnie.

- Tak, to ja, Dymka - powiedziałam. - Jestem przy tobie.

Ale jego głos, jego szczek i sierść, i oczy, wszystko to odpłynęło w nicość.

Nie! Blagom, nie...

Zwisł mi bezwładnie na rękach.

Bez namysłu zainicjowałam Widmo-przeszukiwanie. Zrozpaczona, przebijając się przez warstwy sierści, kości, mięśni i genów, zanurkowałam w ostatnie myśli Zero, w nadziei że znajdę tam pocieszenie.

Przeszukiwanie...

Widmo-spadanie.

...Płynę w psim ciele... tu, w głębi... na samym dnie... Zero jest bez reszty psem... całkowicie psem... świat warczącej sierści... idę przez łąkę... widzę przed sobą psa kopiącego w ziemi... jego przednie łapy pracują jak tłoki... podchodzę bliżej, wołam go... Zero podnosi na mnie wzrok...

- Dymka? Co ty tu robisz?

- Chcę z tobą porozmawiać, Zero.

Zero powraca do kopania, ignoruje mnie... nie ma w nim teraz śladu człowieka... tylko ten dawny głos w ciele psa...

- Gdzie ją wcięło? Przecież ją gdzieś tutaj zakopałem...

- Co masz mi do powiedzenia, Zero?

- Gdzie ona jest? No, gdzie?

- Czego szukasz, Zero?

- Mojej kości. Zakopałem ją tutaj... parę łat temu... gdzie ona jest? Nie mogę jej znaleźć.

- Zero?

- Odczep się. Daj mi szukać?

- Ty umierasz, Zero.

Zero porzuca ostatnią wykopaną dziurę... przechodzi kawałek dalej... zaczyna znowu... ryje... nagle przerywa... spogląda na mnie...

- 0 co chodzi, Dymko?

Jak mogę mu to robić? Oczy zachodzą mi Izami.

- Umierasz, Zero. Przeprowadzam Widmo-przeszukiwanie. To twoje ostatnie chwile...

- Moje... ostatnie... moje ostatnie chwile? - Odwraca wzrok, zerka na łąkę sierści, zerka na miejsca, w których już kopał, zerka na miejsca, w których będzie dopiero kopal, znowu spogląda na mnie. - To nieprawda. Szukam swojej zakopanej kości. Gdzie ona się podziała? - Znowu zaczyna kopać. - Nie przeszkadzaj mi.

- Kto to zrobił? Podnosi na mnie wzrok.

- Mamy mało czasu, Zero.

- Ja się tak nie wabię - odpowiada.

- No dobrze, Zulu.

Wybucha szczekliwym śmiechem i jego głos odpływa w pustkę. Patrzy mi prosto w oczy. Widzę tę starą magię Zero ukrytą pod zalegającymi głęboko warstwami psa.

- To już naprawdę koniec, Dymko?

- Niewiele brakuje.

- Chyba szkoda.

- Powiedz mi, kto cię napadł.

- Sfora przepełniona nienawiścią do glin. Ale to nie ich wina.

- Mów dalej.

- To moja wina. Chciałem, żeby tak się stalo. No, gdzie ja zakopałem tę kość? Ona gdzieś tu musi być. - Rozgląda się po łące z sierści. - Oj, chyba już jej nie znajdę...

- Chyba nie, Z. Giezzie. Dlaczego to zrobiłeś? Powiesz mi?

- Dla ciebie, Jones. I dla Golomba, i dla Belindy, i dla tego całego przeklętego Manchesteru. Myślałem, że jestem na dobrym tropie. Myślałem, że mam odpowiedź...

- I co się stało?

- A tu Golomb mówi, że trzeba umrzeć, żeby dostać się do Rajskiego Piórka. Zdjąłem więc maskę i pojechałem do Butelkowa, gdzie znałem jednego dobrego dealera. Bez nazwisk, dobrze? Był jedną z moich wtyczek. Sprzedał mi kopię Jałowcowego Ssania. Wybuliłem na nią fortunę. Wyszedłem od niego, wziąłem piórko w usta, wetknąłem je sobie głęboko w psie gardło. Nieopodal sfora chłopakopsów demolowala mój samochód. Podszedłem do nich, zalałem, że chcę ich aresztować, wywiązała się szamotanina. Znasz mnie, Jones, chciałem zginąć w akcji.

- Nie udało się?

- Udało o tyle, że teraz wiem, iż Jałowcowe Ssanie mnie nie chce. Nie potrafiłem nawet odebrać sobie jak należy życia. Cholera, przepraszam,

Syb. Przepraszam...

- W porządku, Zulu. Naprawdę. Wyciągnę cię z tego, obiecuję...

- Wiesz, zmęczyłem się. Poleżałbym trochę na tej łące. Nie masz nic przeciwko, Dymko?

- Nie, nie mam. - Przeszukałam głęboko jego duszę, znalazłam zagrzebaną głęboko kość, oraz zlokalizowałam miejsce, w którym ją zakopał. - Kość jest tam, Giezz. - Pokazałam mu i Giezz zaczął kopać w tym miejscu. Po chwili trzymał już w przednich łapach wielką, soczystą kość i znowu się uśmiechał.

- Znalazłem, Dymko! Znalazłem swoją kość! - Dobra robota, Giezz. Zjesz ją od razu?

Zatrzaskuje na kości szczęki. Rozgryzają ostrymi zębami. Wysysa łapczywie szpik. Widzę, jak życie wraca do jego oczu. Mówię mu, że wycofuję się teraz na powierzchnię i będę tam na niego czekała.

- Kocham cię, Dymko - mówi.

I całuje mnie w usta umazanymi szpikiem kostnym wargami, przyprawiając mnie tym o ciarki.

- Jeśli wyjdę stąd żywy, Dymko, to może się z tobą ożenię. Uciekłam, naturalnie, od tego odczucia. Widmo-wznoszenie.

Zostawiam człekopsa samego sobie.

Ale nadal, choć opuściłam już to pole zagrzebanych kości i znalazłam się z powrotem na szpitalnej sali, słyszę echo ostatnich słów Zero. Czyżby to było wyznanie miłości?

Do czego zmierza ten świat?

Powiedziałam lekarzom, żeby nie zdejmowali Giezzowi maski i czuwali przy nim. Pozostawał wciąż w śpiączce i Golomb chciał wiedzieć, co ustaliłam. Powiedziałam mu, że policpies Zulu Giezz walczy o życie.

Potem wyszłam z sali i ruszyłam korytarzami do wyjścia, modląc się po drodze o dobre kości dla Zero, modląc się za wszystkich, którzy oddają życie za sen. Sen innych. Dobry sen o rezygnacji ze wszystkiego dla dobra przyjaciół i obcych.

Cholera. Giezz prosił mnie chyba w Widmie o rękę.

Nocne powietrze porysowane było pyłkami, każda drobinka podążała przez miasto swoją tajemną drogą. Te dryfujące linie rozmazywały się przed moimi załzawionymi oczami. Zero Giezzie, ty głupi człowieku.

Dlaczego dopiero teraz mi to powiedziałeś?


***


Posterunek policji. Sobota. Północ. Samotny gliniarz wystukuje kod dostępu na panelu przy drzwiach prowadzących do kostnicy. W nozdrza łaskocze go ciężki odór bijący od przechowywanych tu zwłok i jak zawsze w takich chwilach czuje przypływ krwi do penisa. Stara się, jak może, zapanować nad chucią. Pofolgował jej poprzedniej nocy i było to przytłaczające doświadczenie, po którym do tej pory ma moralnego kaca. A teraz ta jeżdżąca na taksówce Widmodziwka wdarła się znowu w mapę. Zdemaskowała Columbusa. Zdradziła tę tajemnicę Gumbo YaYa, a ten hipisowski sukinsyn roztrąbił to ze swojej anteny na całe miasto. A przecież on był taki ostrożny. Zacierał za sobą ślady. Cholera jasna, co teraz robić? Zwłaszcza, kiedy o wpadce dowie się jego nowa kochanka. Przed dziewczyną z kwiatów nic się nie ukryje. Że też zawarł ten układ. Mimo wszystko pożądanie przybiera na sile i fala krwi dociera już do penisa.

Drzwi kostnicy rozsuwają się z cichym poszeptem.

Gliniarz wchodzi na sale.

Nad zwłokami nowej ofiary kataru siennego pochyla się robo-Oprawiacz. Na dźwięk rozsuwających się drzwi ogląda się, patrzy swoimi oczami-kamerami.

- Szef Krakers? Co pan tu robi?

- Ja... ja tylko... - Krakers nie wie, co powiedzieć. Obecność Oprawiacza jest drażniącą przeszkodą dla jego rozpieranego żądzą ciała.

- Tak? - pyta Oprawiacz.

- Szukam jakiegoś punktu zaczepienia w sprawie tego kataru siennego.

- Ja też. Dopiero co przywieziono tego chłopca. - Oprawiacz rozcina jędrne ciało trupa skalpelem. - Stwierdzam tutaj pewne fascynujące anomalie.

- Czyż one wszystkie nie są fascynujące?

- Proszę spojrzeć, panie Krakers. Ziarenka pyłku rozwijają się w jego jądrach. Niech pan podejdzie i sam zobaczy.

Krakers podchodzi do stołu. Bierze ze stalowej tacy skalpel.

- Pyłek stapia się ze spermą - mówi Oprawiacz. - To jakby jakiś nowy... Krakers dźga Oprawiacza skalpelem w plastikowy brzuch. Obiektywy wirują jak oszalałe, jak kamera umierająca z braku światła.

- Panie Krakers? Co pan... - Głos Oprawiacza spowalnia do przeciągłego metalicznego zgrzytu.

Krakers suwa ostrzem w górę i w dół, wyszarpując na zewnątrz przewody, leje się robo-jucha. Wbija skalpel jeszcze głębiej, wraża go w ośrodek nerwowy Oprawiacza

- Nigdy cię nie lubiłem, Oprawiaczu - mówi Krakers. - Ty pieprzona kupo plastiku.

Oprawiacz osuwa się na posadzkę obok stołu autopsyjnego i nieruchomieje.

Krakers ociera skalpel o spodnie i przenosi wzrok na zamkniętą szafkę numer 257, w której przebywa jego kochanka. Czuje nieprzeparte pragnienie wyładowania na niej swojej żądzy, zakosztowania tej samej, co zeszłej nocy, rozkoszy. Co noc jest to samo: poczucie winy, ból, a potem dawanie upustu chorej chuci.

Zapomniał już o Oprawiaczu.

W cuchnącym powietrzu kostnicy unoszą się pyłki.

Gliniarz kicha i klnie boga, z którym zawarł pakt. Columbus obiecał mu odporność. Ani na moment nie spuszcza załzawionych oczu z szafki. Czuje ciepło wydzielane przez znajdującą się tam glebę. Po raz ostatni stara się zapanować nad popędem, potem sięga do drzwiczek szafki, wystukuje kombinację cyfr, którą zna tylko on. Tłuste pszczoły buczą w kostnicy, rozpiera je ciekawość, co też znajdzie tam gliniarz. To nie ma nic wspólnego ze mną, wmawia sobie gliniarz, patrząc na rozsuwające się drzwiczki szafki. Znowu kicha. To tylko zew natury. Jak mógłbym jej nie posłuchać?

Rozchylają się płatki.

Krakers spogląda z góry na dziewczynkę, która śpi na łożu z gleby...


***


Rozchylają się płatki. Na imię maPersefona. Jej ciało zagrzebane jest pod Warstwami ciemnej ziemi. Widać tylko twarz. Z ust i z nozdrzy wyrastają kwiaty; każda łagodna obłość jej nagiego ciała to ogród. Jest zasadzona w żyznej glebie, ale tak naprawdę jej ciało rozciąga się na całą roślinność Manchesteru. Jest eleganckim klombem róż w ogródku Sybil Jones w Yictoria Park. Jest osobliwą orchideą, z którą Belinda wróciła z jej rodzimego świata. Podróżuje poprzez porosty pełznące po ścianach tajemnego Pałacu Gumbo YaYa. Jest w karmiących się śmiercią kwiatach, które czepiają się nagrobka Kojota. Cała jej świadomość stanowi jedno z zielenią miasta; sporządziła dla siebie mapę z kwiatów, to jej dziełem jest każdy korzonek, każda ulica i każde odgałęzienie tej splątanej mapy. Właściwie powinna być teraz szczęśliwa jak nigdy. Uwolniła się od matki i od męża. Wyrwała się w końcu z pęt piórkowych pór roku. Daleką drogę przebyła, podróżując ze swego świata do Alexandra Park w Manchesterze, a stamtąd tutaj, do tego ciemnego, wilgotnego domu. Rozgościła się w tej pożywnej ciemności i rozprzestrzeniła stąd niczym roślinny pożar na wszystkie drogi zieleni. Lecz ten nowy świat przysparza jej tylko roślinnych zgryzot. Wyczuwa, że krawędzie jej mapy z liści zaczyna toczyć choroba. Zgnilizna, która naciera zewsząd niczym pleśń. Ten świat zwraca się przeciwko niej. Nie, to nie świat się przeciwko niej zwraca, to natura. Opór stawia zwyczajna natura. Rzeczywistość. Persefona umiera tutaj, umiera powoli, stopniowo. I w pewnej chwili otwiera się jej mroczny świat. Czuje na sobie wzrok kochanka. Persefona rozchyla przed gościem swoje płatki. Wabi go nimi.

Czuje żar rozpływający się po ciele, pieści swoje własne płatki palcami lepkimi od soku. Płatki są rubinowoczerwone, lśnią od rosy. Płatki zachodzą idealnie jeden na drugi, jest ich sześć. Mała Persefona pozwala im odpaść od korony kwiatu. Wysyła je ku swoim ustom. Płatki osiadają na moment na długim purpurowym języku dziewczynki. Potem zamykają się na nich jej słodkie wilgotne usta. Czuje, że kochanek obserwuje ją z zachwytem.

Persefona zjada płatki lśniącego kwiatu.

Ma wrażenie, że to słońce ześlizguje się jej przełykiem. Sięga palcami między nogi, tam gdzie pod miękkim brzuchem rozchyliły się wilgotne od rosy płatki warg. Ach, jak wilgotne są te wargi od nasienia i jak patrzy na tę wilgotność kochanek.

Płatki rozchylają się i zwierają...

Teraz giętki język Persefony liże gruby, soczysty pręcik. W kostnicy unoszą się drobinki złota. Język wysuwa się, unosi, czubek ma pokryty pyłkiem, dotyka nim punktu między jej oczami i cofa się.

Oczy z zielonych kwiatów.

Język pozostawił na jej czole żółtą plamkę, która, podobnie jak jedzenie pestek granatu, jest przypieczętowaniem małżeństwa. Mąż, John Barleycorn, dał jej do przełknięcia pestki granatu, dziewięć ich było. „Te pestki zwiążą cię ze mną - powiedział. - Raz na zawsze”. Rozmawiał z nią w staroangielszczyźnie i czasami potrafił bardzo się na nią rozgniewać, jeśli nie przestrzegała reguł. Ale pomimo tych jego wybuchów gniewu i strachu, jaki wtedy w niej wzbudzał, kochała męża bardziej niż matkę, i tak być powinno.

Leży teraz w krakersowym łożu z gleby. Ma dopiero jedenaście lat, ale czasami wydaje jej się, że jest starą, wiekową kobietą, świadkiem wielu żywotów, wielu cykli. Zasadzona w ziemi Manchesteru przemienia się we wszystkie kwiaty tego miasta, gromadzi wyrazy miłości napływające od wszystkich płatków i pączków, przebija kolanami warstwę przykrywającej je gleby, unosi w powietrze nogi, rozkłada je. Udostępnia swoje wargi owadom. Obie ociekające nektarem pary warg, tych górnych i tych dolnych. Po jej ciele pełzają niemrawo odurzone zapachem pszczoły. Zanurzają języczki w jej rozpadliny, zbierają na nóżki pyłek z jej sromu i płatków. Łaskoczą. Łaskoczą i ssą łapczywie. Pożywiają się. Kreci się jej w głowie od tych pszczelich wędrówek po skórze, po jej seksie. Persefona dryfuje poprzez odczucia, żywi się zbiorem; nektar za pyłek, pyłek za nektar. Tyle tych słodkich wymian, wilgotnych od soków małej dziewczynki.

Niech odlatują z brzęczeniem do mapy z kwiatów. Posilona od korzenia, objedzona z jagód, z wyssaną łodygą... była gotowa. Czuła sok ściekający z warg i rosę na swoich płatkach... była gotowa. Rozchyliwszy się jak kwiat, wydaliwszy nektar z łona i nakarmiwszy nim pszczoły; mając język pokryty pyłkiem wytworzonym w ogrodzie swojego ciała... dziewczynka była gotowa. Jej matka i mąż tak uważali.

A teraz na jej wilgotność patrzy z góry kochanek imieniem Krakers. Persefona kołysze płatkami jeszcze bardziej kusząco i mężczyzna zaczyna brzęczeć jak pszczoła. Poci się przy tym obficie i kicha. Kropelki wilgoci zraszają wynurzoną spod ziemi buzię Persefony. Przyjmuje je rada, wystawia swe płatki na deszcz potu. Żywi się tym mężczyzną, posila się nim. Na mokrej i smutnej ludzkiej twarzy maluje się zatroskanie, ale Persefona czuje, jak wzrasta jego podniecenie; Persefona delektuje się jego zakłopotaniem. Układa swe płatki w słowa zrozumiałe dla jego małego

- Co cię trapi, mój drogi? - pyta Persefona. Szczurzą twarz policjanta wykrzywia wyraz niepewności. Nie odpowiada, kreci tylko głową, jakby zaprzeczał własnej wartości. Jakże patetyczne są te istoty z ciała, myśli Persefona. Że też musi uszczęśliwiać jedną z nich. Ale są jej potrzebne pewne umiejętności tego człowieka. - Możesz mi powiedzieć. Jestem twoją nagrodą. Wiesz, że nie potrafisz mi się oprzeć. Powiedz wszystko swojej ukochanej. Może będę dla ciebie miła, jeśli to zrobisz. Nie znosi tak przemawiać. Jakże ją to redukuje.

- Są na naszym tropie, najdroższa - mówi Krakers.

- To już wiem. Powiedz mi coś nowego.

- Ma na imię Belinda - ciągnie Krakers. - Wypytywała o Kojota, kierowcę czarnej taksówki. Columbus powiedział jej, że to ty go zabiłaś.

- Potrafisz to załatwić?

- Staram się, Persefono. - Policjant kicha. - Obiecałaś mi, że nie będę kichał.

- Nie wolno ci okazywać słabości. Chyba nie zamierzasz się mnie wyprzeć?

- Skąd. Oczywiście, że nie.

- Pamiętaj o pakcie, który zawarłeś z Columbusem. Chyba nie chcesz go rozsierdzić? - To proste pytanie i Persefona zadaje je stanowczo swoimi płatkami. Musi zapanować nad ich drżeniem. Nie chce, by policjant zorientował się, że się boi. Bo po raz pierwszy od znalezienia się w tym świecie Persefonę ogarnia niepokój. Wyczuła już w mapie dziewczynę imieniem Belinda. Próbowała ją wysondować swoją zieloną macką, ustalić tożsamość. Napotkała barierę dla swojego rozrostu. Nie mogła wrosnąć w tego intruza. Dziewczyna była na mapie z kwiatów ciemną bulwą, zaciśniętym mocno pączkiem, który się nie otworzy. Była odporna.

- Ja go nie chcę denerwować - mówi Krakers. - Zwierzam ci się tylko ze swoich obaw. Ktoś nas zdemaskował. Tak się boję, Persefono. Obawiam się, że ta Belinda wie o nas... o naszym...

- Zajmij się nią, kochanie.

- Ja? Ja mam się nią zająć? Ja... Co przez to rozumiesz? - Wykarczuj ją.

- Tylko nie to, błagam. Raz już próbowałem. Nie udało się. Potem zleciłem to zadanie doświadczonemu funkcjonariuszowi. Nawet ten lojalny pies dal plamę.

- Chodź do mnie, kochanie. Utulę cię. Wkrótce zademonstruję temu posępnemu miastu swoją potęgę.

- Co przez to rozumiesz?

- Zobaczysz, mój ty ogrodniku. Sprawię, że ludzie eksplodują z rozkoszy. Jutro powołam do istnienia swój nowy dom. Poczciwi mieszkańcy tego miasta przeżyją wstrząs. Zdominuje ich sen. Tej Belindy wkrótce już nie będzie, wierz mi. Znajdę ją swoimi kwiatami. A wtedy ty zrobisz, co trzeba, bo ona jest poza moim zasięgiem. Z jej matką, Sybil Jones, również. Musisz je obie zabić. Nie dopuszczę do popełnienia kolejnego błędu, słyszysz?

- Słyszę.

- To powiedz mi, co słyszysz, mój ty słodki.

- Nie dopuścisz do popełnienia kolejnego błędu.

- Co musisz zrobić?

- Muszę zabić Sybil i Belindę.

- Musisz przerwać nici ich żywotów.

- Muszę przerwać nici ich żywotów.

- I wtedy znowu będziemy bezpieczni... by cieszyć się sobą. Podejdź teraz bliżej, zakosztuj mego pożądania.

Płatki rozchylają się i zwierają...

Krakers gramoli się do szafki. Nie potrafi się powstrzymać. Wonna kochanka otwiera się przed nim. Wypycha brzuch ponad ziemię. Z pochwy wyrasta jej kwiat. Ma różowe, wilgotne płatki, rozchyla je i zwiera. Rozstępuje się przed nim jej znamię. Krakers kładzie się na niej, przygniata swoim chudym ciałem, wprowadza penisa w ciasny otwór. Zaciskają się na nim płatki Persefony, rozchylają się i zwierają, rozchylają i zwierają... zmysłowym, naturalnym rytmem, który wyciska sok z pręcika. Krakers jest w siódmym niebie.

Siódme niebo jest słodkie i kwitnące.


***


Cmentarz Południowy. Sobota. Północ. Grób Kojota. Pomiędzy drzewami oddycha ciemność. Kamienna statua psa kierowcy całkowicie pokryta kwiatami. Przybierają jakiś kształt, urabiają go ze swoich płatków. Ziemia jest bogata w substancje odżywcze z rozkładającego się ciała. Leży tu orchidea, dar od Belindy.

Przez glebę przykrywającą grób przebija się nowa łodyga. Rozkwita natychmiast we wspaniały kwiat. Kwiat ma kremowobiałe płatki w ciemnobrązowe cętki.

Nazwijmy go Kwiatem Dalmatyńskim.

Niech droga wschodzi z tobą.




Niedziela 7 maja


Przez okienko usytuowane na poziomie chodnika wpada przyciemnione światło i odbijając się od zakorzenionych w wodzie marmurowych kolumn, rozchodzi się po jej powierzchni drobnymi zmarszczkami. Drżące cienie omywają kształty młodej kobiety, jej nagie ciało przyciąga to migotliwe światło i przetwarza je w ruch połyskliwych piórek. Jakby wyrwanych z podziemnych skrzydeł.

Podziemny basen pływacki w Domu Niewolnictwa, w Pałacu Gumbo, oczyszczony i odrestaurowany przez jego dzikich lokatorów. Jest wczesny, bardzo wczesny ranek. Niedziela. Cały dom, prócz tej samotnej pływaczki, pogrążony jest jeszcze we śnie.

Belinda unosi się w wodzie wśród rozedrganych cieni.

Dziś są jej urodziny.


***


3.50 nad ranem. Niedziela. Z niespokojnej drzemki wyrywa mnie dzwonek telefonu. Głos Golomba w słuchawce...

- Wpadnij na posterunek policji, Sybil.

- Przecież wiesz, że nie wolno mi się tam pokazywać. Co się stało?

- Krakers przepadł. Przyjeżdżaj.

Zaglądam do Klejnota, a potem schodzę na dół do cometa.


* * *


Krakers parkuje pod domem Sybil Jones. Co jakiś czas pociąga mały łyczek Kopa, żeby dodać sobie animuszu. Tym razem musi stanąć na wysokości zadania, pierwszą próbę przypodobania się Persefonie zawalił.

Jak daleko muszę się posunąć? zadaje sobie pytanie. Do oporu, Herbatniczku, brzmi odpowiedź. Wyciąga pistolet z polic-kabury.

Poprzez ciemność dryfują złote, kuliste pyłki.

W domu Sybil zapala się światło.

- Aha.

Otwierają się drzwi frontowe i Sybil Jones wychodzi na podjazd. Kieruje się do swojego samochodu. Krakers obserwuje to wszystko z drugiej strony ulicy.

- Cholera. Gdzie ją niesie o tej porze? - mruczy pod nosem. Unosi rewolwer i słyszy cichutki szum, z jakim autocelownik ogniskuje się na kobiecie, na dobrej policjantce. Palec Krakersa napina się, zaczyna napierać na spust, ale zaraz się rozluźnia.

- Cholera.

Nie potrafi tego zrobić. W każdym razie jeszcze nie teraz. Wciąż widzi w niej policjantkę, kobietę, którą zna od lat.

Łatwiej zabijać obcych.

Krakers postanawia pójść najpierw tym drugim tropem, tropem prowadzącym do Belindy.


***


Tom Golomb sprowadził mnie na dół, do policyjnej kostnicy, gdzie na posadzce, niczym kupa martwych śmieci, leżał robo-Oprawiacz.

- Co mu się przytrafiło? - spytałam.

- Ktoś poharatał mu nożem obwody - poinformował mnie Golomb.

- Krakers?

- Niewykluczone.

- Dlaczego?

- Może coś widział. Nadążasz za mną?

- Próbuję.

- Oprawiacz często zostawał po godzinach. Dobry był z niego roboglina.

- Jest tam jeszcze?

- Przekonajmy się.

Tak więc otworzyliśmy Oprawiaczowi głowę i znaleźliśmy w niej kasetę z zarejestrowanym filmem. Obraz niczego nie wykazał, ale nadrobiła to ścieżka dźwiękowa. Jakość pozostawiała jednak wiele do życzenia i spośród burzy zakłóceń, która szalała w umierającej głowie Oprawiacza, można było wyłowić tylko stłumione fragmenty czyjegoś monologu. Głos należał do Krakersa i wyglądało na to, że rozmawia sam ze sobą. W pewnej chwili wymienił imię Persefony.

- Spotkał się tutaj z tą kwiatową dziewczynką.

- Mogła tu przyjść z wizytą - odparł Golomb. - Słuchaj dalej. Było teraz oczywiste, że Oprawiacz się kończył. Jego robo-obwody

pluły ostatnimi iskrami, a głos Krakersa stawał się coraz bardziej przytłumiony i odległy. Ostatnie zdanie, jakie usłyszeliśmy, brzmiało: „Muszę zabić Sybil i Belindę”. Krakers wypowiedział je jak automat potwierdzający przyjęcie rozkazu. Zamurowało mnie.

- Myślę, że ta dziewczynka powiedziała mu, gdzie mieszka Gumbo.

- Skąd mogła to wiedzieć?

- Podejrzewam, że ona przemieszcza się poprzez manchesterskie kwiaty.

Ścieżka informacyjna Oprawiacza kończyła się burzą trzasków.

- I co teraz, Tom?

- Odszukaj Belindę, zanim Krakers to zrobi.

Pojechaliśmy do Piórkowego Więzienia Osobliwości. Służbę na nocnej zmianie pełnił samotny strażnik, postawiony nisko w hierarchii roborencista nazwiskiem Bob Klawisz.

- O co chodzi? - wymamrotał z ustami pełnymi jajecznicy na bekonie.

Wymieniłam polic-hasło na ten dzień i przedstawiłam mu Toma Golomba jako Tommy'ego Woala, odnalezionego po latach brata Benny'ego Woala, który odsiaduje karę pełnej poduchy. Pełna poducha to w żargonie ulicy kara dożywotniego pobytu w Wurt-wiezieniu.

- Tu nie ma żadnych odwiedzin - wybełkotał Klawisz, plując kawałkami nie przeżutego bekonu.

Wyjaśniłam mu, że mamy z Ratusza zezwolenie na odstąpienie od tego przepisu w przypadku Woala. Klawisz przestał żuć. Jego świńskie oczka przeskakiwały ze mnie na Toma Golomba i z powrotem.

- To ja będę to musiał sprawdzić - powiedział, sięgając po polic-piórko. I wtedy zrobiłam coś, czego nie robiłam od dzieciństwa; zarzuciłam na strażnika swoje Widmo i sprawiłam, że mi uwierzył. Sprawiłam, że uwierzył! Wtłoczyłam mu w mózg przekonanie, że ten jeden raz może odstąpić od obowiązujących przepisów. Było to jawne pogwałcenie Prawa Widma, ale nawet dobry glina musi czasami odchodzić od zasad. Twarz Klawisza przypominała przez sekundę zdepniętą ulęgałkę.

- No tak, bardzo dobrze - wyrzucił z siebie. - Zaprowadzę was. Szliśmy wzdłuż rzędu opieczętowanych klatek. Tom, Klawisz i ja.

W porównaniu z panującym na zewnątrz upałem panował tu rozkoszny chłód. W każdej klatce leżał śpiący więzień. Poduchowców trzymano w najgłębszej części więzienia Zmierzając tam, minęliśmy ścianę z panelami sterowania, za pośrednictwem których strażnicy regulują parametry systemów podtrzymujących przy życiu śniących piórkowe sny więźniów. Stanęliśmy w końcu przed klatką, na drzwiczkach której widniała tabliczka z nazwiskiem Benjamin Woal. Klawisz otworzył ją i naszym oczom ukazał się śpiący prawie-trup z wykrzywioną cierpieniem twarzą. Spomiędzy warg sterczało mu czarne piórko. Wyciągnęłam je i spojrzałam pytająco na strażnika.

- Co to ma znaczyć?

Tłusta twarz Klawisza zafalowała.

- Nie wiem - bąknął, odzyskawszy nad sobą kontrolę.

- Co tu robi czarne piórko?

- Pierwszy raz je widzę na oczy. Nie wiem, kto mu je wsadził. Nie było tajemnicą, że strażnicy zmieniają czasami wsuwane w usta

osadzonych piórka z oficjalnego błękitnego i łagodnego na czarne i zabójcze. Robili takie numery pedofilom, zabójcom policjantów, anarchistom i wszelkim innym skazanym za ciężkie przestępstwa. Zamiana błękitu na czerń sprawiała, że sen-więzienie stawało się dla osadzonego nie kończącym się koszmarem. Tom Golomb, jak przystało na członka rodziny, okazał słuszne oburzenie, a ja zbeształam strażnika najostrzej, jak potrafiłam, z pozycji starszego stopniem funkcjonariusza.

Przestraszony Klawisz oddalił się truchtem szukać przyjemnego Błękitu, by zastąpić nim Czerń. Pod jego nieobecność zwróciłam się do Toma Golomba z pytaniem, czy naprawdę chce, żebym przeprowadziła Widmo-przeszukiwanie. Ale jemu oczy szkliły się, jakby był już na Wurt-odlocie.

- Zaczekaj, Tom-powiedziałam. - Załatwmy to najlegalniej, jak się da.

Golomb wrócił, by zaczekać na Klawisza. Ten nadbiegł wkrótce ze słodkim błękitnym piórkiem, zachłystując się gorącymi przeprosinami za ten niefortunny incydent. Wręczył piórko „Tommy'emu Woalowi”. Tom wziął je w usta, wyjął i kiwnąwszy głową, oddał strażnikowi, który dopiero teraz wsunął piórko między wargi więźnia. Twarz Benny'ego Woala wypogodziła się prawie natychmiast. Tom Golomb był już w transie i śnił ten sam sen co więzień. Zdążyłam się już stać wytrawnym ekspertem w dzieleniu swego dymu ze snem, podążyłam więc za nim. Tom i ja, Wurt i Widmo wspólnie prowadzący śledztwo...

...spadanie w błogość i liczby... liczby i błogość... liczby biorą górę nad błogością i cały świat zdaje się przybierać postać matematycznego wzoru... ta błogość pochodzi od uaktywnionego przed chwilą piórka... jest pełne powolnej ekstazy, długiej, przeciągłej parady czułości... liczby to maski zasłaniające pewne obszary snu... rygle piórkowych drzwi... Tom ściąga mnie w te liczby, próbuje się przez nie przebić... liczby atakują nas jak uliczna sfora, blokują drogę... kurtyna liczb, której nie możemy sforsować... Tom ma trudności z posuwaniem się naprzód, ale ja wpycham swoje Widmo we wzór, przeciskam dym przez symbole... daję z siebie wszystko... wszystko, czym dysponuję... opadam z sil, czuję się coraz bardziej wypompowana, ale w końcu między cyframi jeden i siedem pojawia się niewielka luka... wtykam w tę lukę swoje palce z dymu... pojawia się wściekła gęba Benny'ego Woala... klnie... Coś ty, kurwa, za jedna?...

Policja...

Gdzie się wpierdalasz? To wbrew prawu...

Morderstwo również jest wbrew prawu, Benny...

Poszła won z mojego snu...

Podoba ci się teraz twój sen, Benny?

Na pewno lepszy od poprzedniego. Tego czarnego dołowacza. Jezu! Śniło mi się, że mnie ćwiartują, a potem na nowo zszywają. I ta jatka miała trwać wieczność cala. Git z ciebie glina, że obsztorcowałaś z mojej kasy tego strażnika. Hej, to błękitne piórko jest całkiem rajcowne... Tamten zły sen może wrócić, Benny... w każdej chwili... Litości, pani władzuchno... Słuchaj, przyszliśmy tu po adres Gumbo YaYa... Ukatrupiłby mnie, gdybym go wam podał... Co on ci może teraz zrobić?...

To na jego polecenie zabiłem, a potem założył mi ten kondom z liczb, żebym go nie mógł sypnąć...

Co może ci teraz zrobić? Tutaj nic ci z jego strony nie grozi. Przemyśl to...

Benny Woal milczy, chyba się zastanawia... Dobra, powiem ci, jak mi zagwarantujesz, że nie wlepią mi już czarnego piórka. Dajcie mi spać w spokoju... Masz to jak w banku...

No więc tak. Dom Niewolnictwa, Strawberry Fields. I to wszystko? Tyle wiem.

Czuję, że Tom Golomb przygotowuje się do wycofania. Jedną chwileczkę, Tom. Może jeszcze coś z niego wyciągnę. Sybil, musi nam wystarczyć to, czego już się dowiedzieliśmy. Jeszcze trochę. On coś ukrywa.

Nurkuję glębiej w liczby Benny'ego Woala, zjeżdżam po krzywych aż do korzenia. Tutaj, pośród algebraicznych symboli zapisane jest nazwisko Krakersa. Katalog przestępstw, jakich dopuścil się Benny na polecenie szefa policji, skrytych następnie za czarnymi kurtynami. Żałosny skurwiel.

Wróciliśmy z Tomem do Osobliwości z adresem Gumbo i potwierdzeniem winy Karkersa. Powiedzieliśmy Bobowi Klawiszowi, że błękitne piórko ma na zawsze pozostać w ustach Benny'ego, bo inaczej powiadomimy Władze. Przerażony Klawisz zalał się łzami i obsmarkał, błagając o wyrozumiałość.

Kiedy znaleźliśmy się z powrotem w comecie, Tom Golomb podłączył się pod mapę Xtaxi. Odpowiedź na pytanie o Strawberry Fields brzmiała: Nie ma takiej ulicy. - I co teraz? - zapytałam. Przed nami sunął polic-wóz. Tom poprosił, żebym włączyła syrenę.

Polic-wóz zjechał do krawężnika. Tom wysiadł z cometa i podszedł do polic-wozu. Pokazał swój polic-kod.

- Jak się nazywacie, konstablu?

- PC Brethington - odparł kierowca.

- Pożyczcie mi swoje piórko.

- Proszę bardzo, oficerze Golomb - powiedział gliniarz z drogówki. - Co pan robi na ulicy? Znudziło się panu w Wurt-świecie? - Roześmiał się.

Tom nie zwracał na niego uwagi. Wepchnął sobie polic-piórko do gardła i wywołał na mapfali Columbusa.

KOGO TAM, KURWA?

Columbus był czymś najwyraźniej wkurzony, i to wywołało uśmiech na ustach Toma.

- Eee... bardzo przepraszam, że niepokoję, Columbusie - powiedział, kodując głęboko swój głos.

CZEGO CHCECIE, PC... PC BRETHINGTON, TAK?

- Zgadza się, Columbusie. Chciałem prosić o pomoc w ustaleniu pewnego adresu.

I ZWRACACIE SIĘ Z TYM DO MNIE?

- A do kogo miałbym się zwracać? Jesteś przecież Królem Taksówek. NIE SŁUCHACIE GUMBO YAYA?

- Nie gustuję w tym pirackim gównie.

ROZSIEWA O MNIE JAKIEŚ Z PALCA WYSSANE PLOTKI.

- Niech się pocałuje w dupę. Columbusie, kochany, pomożesz mi ustalić ten adres? Strawberry Fields? Jest tam jakaś rozróba, a ja nie mogę sobie przypomnieć, czy trzeba skręcić w prawo, czy w lewo.

NIE MA ULICY O NAZWIE STRAWBERRY FIELDS.

- Psiakrew, pewnie znowu jakaś podpucha.

CHWILECZKĘ, PC BRETHINGTON. COŚ MI ŚWITA. POZWÓLCIE, ŻE SPRAWDZĘ NA MAPIE... MAM. STRAWBERRY FIELDS TO NOWA ULICA.

- Czyli od kiedy istnieje? OD DZIEWIĘCIU LAT.

- Dziewięć lat. Znaczy się, taka znowu nowa to ona nie jest. PRAWDA? W głosie Columbusa pojawiło się wahanie, nutka wątpliwości.

- Czy przy tej Strawberry Fields znajduje się jakiś Dom Niewolnictwa?

POZWÓLCIE, ŻE SPRAWDZĘ... NIE, NIESTETY. NIE MA TAM TAKIEGO DOMU.

- A co tam w ogóle jest?

POZWÓLCIE, ŻE SPRAWDZĘ... PRZY STRAWBERRY FIELDS NIE MA ŻADNYCH ZABUDOWAŃ.

- A mówi ci coś w ogóle nazwa Dom Niewolnictwa? POZWÓLCIE, ŻE... TAK, MAM TU ZAREJESTROWANY JAKIŚ DOM NIEWOLNICTWA W DZIELNICY PRZEMYSŁOWEJ ARDWICK... ALE ON NIE MA NIC WSPÓLNEGO ZE STRAWBERRY FIELDS, I NIKT NIE JEST TAM ZAMELDOWANY. O CO TU CHODZI, PC BRETHINGTON?

- Chyba ktoś wpuścił nas w maliny, Columbusie. Pewnie jakiś jajcarz, którego rajcuje wycinanie takich numerów policji.

Tom rozłączył się i podszedł do mojego samochodu.

- Jedziemy, Jones. Dzielnica przemysłowa Ardwick.

- Myślisz, że to było rozsądne, Tom?

- Mamy parę minut czasu. Ruszyłam.


***


Belinda pływa w podziemnym basenie, całe jej nagie ciało pokrywają wytatuowane ulice. Tylko na twarzy nie ma mapy. Ogoliła sobie właśnie z powrotem głowę i łono. Na krawędzi basenu leży tubka Vazu do golenia i damska maszynka Jillette. Obok nich zabrana specjalnie z kuchni Gumbo szklanka, napełniona jeszcze przed chwilą Pomarańczowym Chryzmem, już pusta, oraz jej torba na ramię; w torbie flaszka Kopa zarekwirowana Country Joemu. Belinda jest teraz pływającą mapą dryfującą na coraz głębsze wody zniechęcenia Tej nocy Wanita-Wanita podwiozła ją Magicznym Autobusem do Alderly Edge. Belinda zabrała stamtąd Rydzia, porysowanego i poobtłukiwanego trochę po epizodzie z Czarną Rtęcią. Przeprowadzała go z powrotem przez granicę w stanie odrętwienia, ale Błędny Szlak załadowany przez Gumbo spełnił swoje zadanie: liczne Xtaryfy, które po drodze mijała, całkowicie ją ignorowały. Nie zarejestrowały nawet jej obecności. Była niewidzialną użytkowniczką drogi. Gumbo był na nią zły za to, że strzeliła do Columbusa Powiedział, że może nadejść taki dzień, kiedy te pociski będą ich sporo kosztowały. Jednocześnie zachwycał się opowieścią Belindy o raju istniejącym w Wurtcie. „Nauka odkrywa Eden!” wykrzyknął. Belinda ma wejść znowu na antenę o 7.00 rano. Jak się od tego wykręcić? Nie jest przecież więźniem Gumbo. Jest więźniem samej siebie? I jest zmęczona. Zmęczona myśleniem i wędrowaniem, zmęczona bezowocnością swoich wysiłków. Znalazła mordercę Kojota, ale nic z tego nie wynikło. Gumbo przeszukał wszystkie miejskie fale, ale nie natrafił na żaden ślad dziewczynki imieniem Persefona. I nawet pociski okazały się nieskuteczne w obliczu Wurta. Jak młoda nic niewarta dziewczyna Dodo mogła w ogóle marzyć o sukcesie w walce ze snem? I tak Belindzie przyszła do głowy myśl o podpłynięciu do krawędzi. O przepłynięciu poza tę krawędź i zapadnięciu w sen, z którego nie ma przebudzenia.


***


Krakers jedzie do tajnej siedziby hipisa Gumbo. Znalazła ją na kwietnej mapie Persefona i wyrysowała mu drogę ulicami z zieleni. Wypełnia teraz misję. Wytypowaną przez Persefonę ofiarą jest Belinda Jones. Trzeba wykorzenić tę dziewczynę. Pierwszą próbę zawalił, ale teraz rozkaz ma wypisany barwnymi kwiatami. Musi zabić tę dziewczynę.

Palce jego lewej dłoni podrygują konwulsyjnie na rękojeści polic-rewolweru spoczywającego w kieszeni marynarki, prawa dłoń trzyma kierownicę.

5.30 rano. Gdzieś na Hyde Road.

Krakers skręca w prawo, w zapyziałą, zarośniętą ścieżkę prowadzącą do dzielnicy przemysłowej Ardwick. Parkuje samochód w uliczce, która nazywa się Wigley Street. Przed sobą ma pajęczynę torów opuszczonej bocznicy kolejowej, szyn rdzewiejących w promieniach krwistoczerwonego wschodzącego słońca. Za torami widać stłoczone gęsto zabudowania dzielnicy przemysłowej Ardwick. Nad zrujnowanymi fabrykami i widmowymi magazynami unosi się atmosfera porzucenia Podeszwy butów kleją się Krakersowi do chodnika W klapę marynarki ma wpięty zdobyczny kwiat. Zerwał go ze skóry Persefony i wydaje mu się, że to zapach tego kwiatu popycha go do działania; w tym kwiatku jest Persefona, to ona nim kieruje. Polic-rewolwer w kieszeni, umysł rozpryskujący się na strzępy pod uderzeniem wyimaginowanego pocisku. Piętrzy się przed nim ogromna bryła Domu Niewolnictwa, ściany i okna pokrywa całkowicie królowa wszystkich kwiatów w swoim nieskończonym pięknie. Do budynku nie ma żadnego wejścia, wszystkie drzwi są zabite na amen. Krakers słyszy hałas dolatujący zza węgła. Podchodzi tam i wystawia ostrożnie głowę. Na rozległym dziedzińcu przed frontem budynku rozbiły obozowisko drapieżne cyganpsy. Krakers odnosi wrażenie, że nie są przyjaźnie nastawione do policjantów. To zadanie zaczyna przeradzać się w koszmar. Wtem czuje na duszy muśnięcie Persefony; szef policji zawsze był łasy na pieszczoty płatkowej dziewczynki. Kwiat w klapie ocieka wilgocią, pociąga go. Persefona doprowadza go w ten sposób do zamkniętej na cztery spusty bramy od tyłu budynku. Krakers zatrzymuje się przed nią i czeka.


***


Columbus ma całe miasto rozpostarte wokół siebie, rozchodzi się promieniście od centrum jego mózgu. To Rój Manchesteru, ale od kilku godzin Columbus ma problemy. Pierwszy to ten tkwiący w sercu pocisk rzeczywistości wystrzelony przez Belindę. Niby nic takiego, zwyczajne podrażnienie, ale go rozprasza, a on musi się teraz skoncentrować. Wszystko, co osłabia jego, osłabia mapę. Na dokładkę, za sprawą tego bękarta Gumbo całe miasto zwraca się przeciwko niemu. Naturalnie, Xtaryfiarze pozostali mu co do jednego lojalni, ale ludziom jakby odechciało się podróżować. No nic, to się zmieni, kiedy powstanie wreszcie nowa mapa; wtedy przymusi się ich do podróżowania, opornych Columbus będzie karał śmiercią. Skanując mapę, widzi Krakersa przemieszczającego się przez Ardwick; szef policji ma polic-falę nastawioną na tryb maskowania. Co ten nieudacznik znowu kombinuje? Miał kierować Persefona. Miał włączyć z powrotem do mapy zbuntowaną taksówkę. Dopóki ta taksówka nie wróci, Columbus nie może przystąpić do działania. Widzi również na mapie Wurtgliniarza nazwiskiem Tom Golomb. Towarzyszy mu Widmopolicjantka Jones, kobieta, która wczoraj wsadziła nos w sprawy Columbusa. Co z tym Krakersem, nawet nad swoją drużyną nie ma już kontroli? A może to znak, że szef zdradził? Jones i Golomb kierują się do Ardwick. Co tam jest grane? Columbus wylicza trajektorie Krakersa i Golomba, wychodzi mu, że punktem docelowym obu jest Dom Niewolnictwa. Zaraz, przed kilkoma minutami o Dom Niewolnictwa pytał ten gliniarz... jak mu tam było?... PC Brethington. Pytał też o jakąś nową ulicę, chyba Strawberry Fields. Dlaczego Rada wbudowała przed dziewięcioma laty w system tę nową ulicę, a potem zostawiła ją pustą? Nie ma przy niej żadnych domów mieszkalnych, żadnych budynków użyteczności publicznej, nic nie ma. Te wątpliwości sprawiają, że Columbus robi najazd na ulicę Strawberry Fields i przeczesuje ją w powiększeniu. Bez rezultatu; przy tej ulicy nic nie ma. Columbus wywołuje na fali Władze, żąda, żeby go połączono z Davidem Gleddersem z sekcji Planowania Miasta. Z początku Gledders nie chce z Columbusem rozmawiać, jęczy, że ostatnio nasłuchał się o nim wiele złego. Columbus wysyła poprzez piórko do Ratusza parzącą falę.

- Cholera! Co się wygłupiasz? - wrzeszczy Gledders. - Boli. TO DOPIERO POCZĄTEK, KOCHANY.

- Czego chcesz?

Columbus pyta Davida o nową, pociągniętą przed dziewięcioma laty ulicę o nazwie Strawberry Fields.

- Tak jak u Beatlesów? Przepadam za Beatlesami.

JAK SIĘ PRZEDSTAWIA SPRAWA TEJ KUREWSKIEJ ULICY, GŁĄBIE?

David odpowiada po chwili, że w ogóle się nie przedstawia; w wykazie nie ma i nigdy nie było takiej ulicy. Columbus dziękuje mu i znowu robi najazd na Strawberry Fields. Na obrzeżach mapy jakby coś majaczyło. Columbus nie może ustawić ostrości. Wywołuje listę wszystkich nowych ulic poprowadzonych po Strawberry i stwierdza, że przy każdej gęsto teraz od budynków mieszkalnych, sklepów i siedzib firm. Jedyną poza Strawberry, która do tej pory pozostaje nie zagospodarowana, jest ulica o nazwie Błędny Szlak, zgłoszona do wykazu zaledwie wczoraj. Columbus wraca do Strawberry i robi superzbliżeniowy najazd: zabiera to trochę pamięci z systemu Xtaxi, ale kierowcy będą musieli sobie jakoś radzić. Rój-umysłowi Columbusa jawi się w wielkim powiększeniu Strawberry Fields. Columbus rezyduje teraz w samych liczbach tworzących tę ulicę. Spływa na niego cień, zimne świtanie na skraju wzoru. Może przemieszczać się w myślach wzdłuż całej tej pustej ulicy, ale niewielka grupka liczb wokół niej jest lekko zamazana. Columbus dokonuje jeszcze większego zbliżenia, jeszcze bardziej okrajając tym samym pamięć systemu Xtaxi, i wykrywa na mapie maleńką czarną plamkę. Robi na nią jeszcze większy najazd, ale plamka nie poddaje się jego lustracji; wygląda na to, że chroni ją jakaś kondomowa bariera. Columbus nie jest w stanie przebić się do Wiedzy. Strasznie go to wkurza; myślał do tej pory, że ma nad mapą pełną kontrolę. Jeszcze raz próbuje sforsować barierę. I nic. Pustka. Ciemność. Tymczasem taksówki skamlą o więcej mocy. Dyspozytor każe im się zatrzymać i czekać, aż to rozpracuje. Znowu robi najazd na Strawbeiry Fields. Wybiera najbliższą wolną taksówkę zarejestrowaną pod nazwą Złoty Zad i posyłają po wyimaginowanego klienta na Strawberry Fields. Taksówka dociera tam po piętnastu sekundach i zgłasza się.

- Nic tu nie ma, dyspozytorze. Szczere pole. Nie ma tu żadnej ulicy. Dobrze mnie skierowałeś?

Columbus każe kierowcy zaczekać i po raz kolejny dokonuje zbliżenia. Strawberry Fields zarejestrowano na mapie jako ulicę odbiegającą od Moor Road, a to w Ramsbottom, zabitej dechami wsi na północnych obrzeżach. Columbus podaje kierowcy dokładne współrzędne i każe mu się tam udać.

- Toż mówię, dyspozytorze, że tu jeden wygwizdów - odpowiada kierowca. - Mam jechać po trawie?

RÓB, CO MÓWIĘ, warczy Columbus i obserwuje na mapie, jak Xtaryfa telepie się powoli nie istniejącą ulicą zwaną Strawberry Fields. Taksówka jedzie, jedzie, dociera do mrocznego cienia, gdzie liczby zaczynają się zamazywać, i nagle znika Zaniepokojony Columbus wywołuje na fali kierowcę, ale bezskutecznie. Wpada w panikę. Zastanawia się gorączkowo, co robić, aż tu nagle taksówka pojawia się ponownie, po drugiej stronie tego zmazu, a w systemie rozlega się głos kierowcy:

- Jezu, dyspozytorze! Co to było? Zrobiło się zupełnie czarno. Wywoływałem cię, ale się nie zgłaszałeś. Znikła ta cała w kółko golona mapa!

Columbus każe się kierowcy uspokoić i zawrócić w tamten mrok. Kierowca protestuje, ale dyspozytor przypomina mu o Xtaryfiarskim Kodeksie Dyscyplinarnym: „Jedź, gdziekolwiek prowadzi cię mapa”.

I TYM RAZEM, mówi Columbus, WAL ZE WSZYSTKICH

- Słucham? RÓB, CO MÓWIĘ.

Taksówka zawraca i niknie znowu w zamazanym rejonie mapy, a Columbus czeka, cały w nerwach. Po paru sekundach z czarnej dziury zaczynają tryskać płomienie. Columbus wylicza czym prędzej trajektorię każdej salwy i wychodzi mu, że każda zbacza lekko z oczekiwanego toru. Columbus sprawdza jeszcze raz równania, w miejsce fałszywych trajektorii podstawia te właściwe. Liczby zaczynają wpadać na swoje miejsca.

MAM CIĘ!

Columbus wywołuje znajdującą się pod tymi współrzędnymi Xtaryfę i każe jej podać swoją nazwę. Odpowiedź brzmi:

MAZŁOGITYCZNY AZAUTOBDUS.

Columbus przepuszcza tę nazwę przez filtr, odcedza słowa Złoty Zad, po czym łączy pozostałe litery. Magiczny Autobus. Taxi-Jezu! Toż to nazwa pojazdu Gumbo YaYa, często wymieniana przez niego na antenie. Magiczny Autobus zżera Wiedzę dyspozytora, Columbus czuje to teraz. Fale Rój-systemu przeciekają w kształty intruza. Columbus wybiera pustą ulicę i naciska w swym umyśle klawisz „Wymaż”. Ku jego zdumieniu ulica, zamiast zniknąć, zaczyna przesuwać się po mapie w stronę Dzielnicy Przemysłowej Ardwick. Dotarłszy tam, zatrzymuje się obok tak-bardzo-ostatnio-popularnego Domu Niewolnictwa, po czym znika. Przed Domem Niewolnictwa, tym samym, o który niedawno pytała policja, parkuje teraz Magiczny Autobus. TO TAM MIESZKA GUMBO YAYA. Dyspozytor przemieszcza się po mapie i odnajduje dołączoną ostatnio do sieci ulicę o nazwie Niebywała. Tam natrafia na kolejny czarny węzeł. Columbus łączy się z Davidem z Ratusza, uzyskuje odpowiedź: „nie ma niczego takiego”, po czym podejmuje próbę znalezienia na własną rękę czegokolwiek, jakiegoś punktu zaczepienia, pod tym nielegalnym kondomem. Tym razem już po pięciu sekundach natrafia w systemie na nazwę Rydwan. Przeprowadza tę samą sekwencję co w przypadku Strawberry: Wybierz-i-Wymaż, i patrzy, jak Niebywała wędruje po mapie, by zatrzymać się przy Domu Niewolnictwa. Rydwan parkuje obok Magicznego Autobusu.

TERAZ CIĘ MAM, ZBUNTOWANA TAKSÓWKO.

Obwód jest kompletny.

6.19 rano.

Stężenie pyłków dochodzi do 2000.

Columbus wywołuje w swoim umyśle klawisz o nazwie KWIETNA MAPA B ARLEYCORNA i naciska go.

Aktywacja...


***


Ludzie na wszystkich ulicach, którymi przejeżdżaliśmy, wciągali w nozdrza pyłki, a potem wyrażali swoją radość. Widziałam całujących się kochanków. Od kilku dni nikt się nie całował z obawy przed najgorszym, co najwyżej pocierano się ostrożnie maskami. Teraz młodzież znowu wymieniała się oddechami, łącząc bunt z namiętnością. Skręciłam w Ashton Old Road; po naszej lewej stronie zaczęły się przesuwać zapyziałe pałace i obumarłe zakłady przemysłowe. Na dachach opuszczonych budynków, pośród rosnących tam kwiatów tańczyli ludzie. Kichając radośnie. Był wczesny poranek i promienie słońca załamywały się tęczą na kaskadach opadających kropelkami smarków.

Aaaaaa...

Aaaaaaaaaaa...

Aaaaaaaaaaaaaaaa...

Powietrze kurczyło się w ciasną chwilę wyczekiwania. Było teraz przesycone wilgocią i oślizłe, a słoneczna tarcza strzępiła się na krawędziach, jakby się jeżyła. Wisiała nad horyzontem niczym ogromny złoty pyłek.

Cisza przed...

I kiedy jechaliśmy tak z Tomem Golombem Old Road w stronę Ardwick i tajnego pałacu Gumbo, usłyszałam poszum miliona wdechów. A potem nastąpiła eksplozja. Burza śluzu.

Burza...

Zegar na desce rozdzielczej mojego samochodu wskazywał 6.19 rano. Stężenie pyłków wynosiło 1999. Kolejne zliczenie, i bummmmm. Słońce zapulsowało. Comet wpadł w poślizg.

- Co, do kurwy...? - usłyszałam głos Toma.

Kichajbomba.

Aaaaaaaaapsiiiiiiaaaaasa!!!

Po pięcio- i dziesięcio- i pięćdziesięciokroć.


***


Kojot słyszy wielkie kichnięcie. Leży sześć stóp pod ziemią, ale ono do niego dociera, budzi z zielono-czarnej drzemki. Deszcz śluzu opada na jego mogiłę i nagrobek. Od tej stłumionej eksplozji drży otaczające go robactwo i korzenie. Kojot jest korzeniem. To pewnie znowu ta pora roku, ten sezon owocowania. Teraz rośnie. Kichnięcie uaktywniło proces. Kojot lepi sobie mózg z ganglionu twardych, skręconych ze sobą, przekazujących sobie soki korzeni. Tworzą się synapsy.

Do wzrostu pobudza go nie tylko kichnięcie. Ocknąć każe mu się czyjaś obecność. Czyjaś ukryta obecność.

Nie wie, czym jest ani gdzie jest, ani nawet dlaczego jest. Wie tylko, że musi się jakoś wydostać z tej drewnianej skrzyni.

To proste.

Łączy swoje komórki z komórkami trumny i wiąz rozwija się jak kwiat. Jest kwiatem. Musi wydostać się na powietrze, na słońce. Musi rosnąć.

Łodyga Kojota przeciska się przez glebę i przebija powierzchnię. Wita go blask zamglonego słońca i chmura wykichanych kropelek napływająca od strony miasta Niech i tak będzie. Pije łapczywie, czując, jak jego nakrapiane płatki rozwijają się, by chłonąć światło dnia. Kojota ogarnia najosobliwsza chuć, jakiej kiedykolwiek doświadczył: pożąda pszczoły. Kogoś, kto zdrapałby trochę pyłku z jego sierści, z jego płatków. Z płatków? Czy z sierści? Nie wie, czym właściwie jest. Z płatków i sierści. Niech i tak będzie.

Jego łodygi pną się coraz wyżej ponad ziemię. Formują się w zielone nogi. Z tych łodyg wyrastają kwiaty o biało-czarnych płatkach, łącząc się w kształt dawnego ciała Kojota. Gdzieś w kwietnym umyśle ma zakodowany ten wzór; formuje z płatków idealną kopię dawnego siebie. Jego ciało jest konglomeratem flory i fauny; kwiatów i psa. I człowieka. Gdzieś w tym bukiecie kryje się maleńki ślad człowieczeństwa. Skupia całą uwagę na tym śladzie. Tym musi się stać.

Kwiaty go ciągną. Tańczą... tańczą. Przypomina sobie jak przez mgłę język swojej ostatniej pasażerki. Przypomina sobie, jak zabrała go do świata zieleni. Teraz jest znowu wolny, ale wciąż czuje jej palce w swoim umyśle. Jest ulepiony z tej samej co ona materii. Ona chce go mieć dla siebie.

Nie, nie ona. Ktoś bardzo do niej podobny.

Kojot opiera się kwiatom. Uświadamia sobie, że nie da rady.

Nie wie, co robi, ani dlaczego to robi. Ani nawet, jak to robi. Wie tylko, że musi to robić. Jest psem, rośliną, człowiekiem. Jest wszystkim, co kiedykolwiek wiedział, i mapą tego, czym musi się stać.

Ta siła w korzeniu ma go w garści. Wkopuje się głęboko w siebie, znajduje tam słowa Maty Pan John.

Co to, kurwa, za jeden?

Ratuj moją żonę.

Te słowa docierają z najgłębiej wrośniętego korzenia.

Odchromol się.

Kojot wyrywa się z ziemi z korzeniami; nakrapiana, czarno-biała pies-roślina kroczy chwiejnie ścieżkami cmentarza. Już wie, gdzie jest; mapa się włączyła. To Cmentarz Południowy. W miarę, jak on rośnie, mapa się zmienia. To nic, może się zmieniać razem z nią. Obraca swoją kwietną głowę nieco w lewo, szukając na tej nowej mapie miejsca, do którego musi dotrzeć. Manchester Central. Dlaczego właśnie tam?

Boda.

To imię przynosi mu wiatr muskający płatki. Boda? Kto to? Jego ostatnia... ostatnia co? Ostatnia pszczoła? Ostatnia kudłata suka? Ostatni kurs taksówką? Ostatnia dziewczyna? Podaży zaznaczonym wonią moczu śladem. Potrzebuje słonecznego światła; to jego mięso i jego pożywienie. Wie, że wzbudza strach, że jest pierwszym ze swojego rodzaju. Nową formą istnienia. Na razie wystarczy iść.

Wzorce wzrostu.

Dalmatyńskie płatki.

Ta Boda to słoneczne światło.


***


BELINDO, ZASYSA MNIE Z POWROTEM. Te słowa docierają poprzez Widmo do pławiącej się w marmurowym basenie Belindy.

To słowa Rydzia.

BELINDO, ZASYSA MNIE Z POWROTEM. COLUMBUS MNIE DORWAŁ. KOCHAM CIĘ, BELINDO.

Słowa Rydzia, jego ostatnie słowa.

I w tym momencie eksploduje kichajbomba. Jest 6.19. Kwiat, który zabrała z Wurta, pływa na wodzie między jej nogami, tam gdzie go położyła. Woda drga, tworzą się na niej fale, które, pulsując, suną w kierunku jej ud, a potem cofają się, mieszając z tymi wolniejszymi, które powstały później. Belinda obserwuje z zainteresowaniem zaburzenie powstałe w wyniku tej kolizji. Przypomina jej wykresy z sejsmografów rejestrujących trzęsienie ziemi, które widziała w telewizji. Ale to nie TokioCo, ani San FrancisCo, tylko Manchester. Rozgląda się nerwowo, lecz reszta podziemnego sanktuarium pozostaje w idealnym bezruchu. I nagle słyszy huk eksplozji, stłumiony odległością wystrzał z działa. O szybę okienka na poziomie ulicy rozpryskują się smarki.

Pad Pac! Pac!

Uderzenia...

Chlap... pac... chlap...

Salwy, jedna po drugiej, bombardują szybę, i Belinda, w reakcji na hałas, wytwarza własne fale strachu. Spogląda na okienko, nic z tego nie rozumie. Od sufitu odpadają płaty tynku. Musi wyleźć z tego basenu. Okienko jest już całe zapaćkane glutami; w ciemnościach, jakie wskutek tego zalegają, wygładza się woda w basenie. Z zewnątrz dobiegają stłumione wrzaski. Belinda czuje się w tych ciemnościach bardzo samotnie. Co tam się stało?

Zanurza się z powrotem w basenie. Zamyka oczy i dryfuje powoli, a jej umysł ponownie tonie. Jak dobrze zapadać w wodny sen. Skradziona orchidea muska jej uda. Belinda poddaje się jej delikatnym, płatkowym pocałunkom.

Ten kwiat cię obserwuje, Belindo.

Dryfujące myśli...

Odszepieńcze skłonności...

Jutro rano, Joe, mnie również tutaj już nie będzie.

Jej słodki głos odbija się echem od wyłożonych marmurem ścian. To pieśń o bydle, o trawie, o kwiatach i o otwartej przestrzeni. W zapadłą nagle ciszę poranka wdziera się wycie syren. Alarm. Miasto umiera. Czy ona chce je ocalić? Czy ją to jeszcze rusza? Czyż Kojot nie umarł i nie został pochowany? Nie jest w stanie go wskrzesić. Nie jest nawet w stanie go pomścić.

Przechodzi ją dreszcz...

Co jej po życiu, skoro nie ma Kojota?

Belindo, nawet nie znałaś tego faceta...

Nie słucha.

Sączy się trucizna. Belinda wraca myślami wstecz, przechodzi przez Cudścianę... jakąż akceptacją swojej śmiertelnej strony było dla niej postawienie tego kroku...

Wstecz...

Scena w kuchni. Przedtaryfiarska. Belinda słucha, przyczajona na szczycie schodów...

Ojciec i matka kłócą się przy stole. Ojciec ubliża matce, nazywają Zombi, suką z piekła rodem. Klnie, zarzuca jej, że wydaje na ten świat same trupy. Matka nazywa go ciałem, tylko ciałem, samym ciałem.

- Och, wy czyścioszki, z waszą obsesją jeszcze większej czystości Nie potraficie znieść myśli, że coś może nie być idealnie czyste. - To słowa matki.

- Ta mała jest martwa. - Słowa ojca.

Ta mała to ona... Belinda. Belinda jest martwa. Tego już za wiele. Belinda schodzi na dół. Wali ojca pięścią w twarz. Czas spowalnia swój bieg, ojciec opada na kafelki posadzki niczym jesienny liść.

Jaskrawość tej chwili. Nie przystaje zupełnie do atmosfery, w jakiej zaczął się ten dzień. Nie przystaje do tej rodziny. Czas się stąd wynosić, czas uciekać, snuć się po krawędziach życia. Przez dziewięć lat jej rodziną były Ktaryfy. Teraz i to się skończyło. Nie ma już dla niej miejsca na tym świecie.

Sączy się trucizna...

Może już pora? Krawędź wabi. Bo czyż Widmo nie jest, mimo wszystko, jedynie śladem śmierci w życiu? Może już pora zamknąć ten obwód?

Wzrok Belindy sunie ku torbie na ramię leżącej na krawędzi basenu i odbiega w bok. I znowu wraca. Belinda wyciąga w końcu rękę i odpina zatrzask. Otwiera torbę. Poplątany mrok. Wyjmuje flaszkę mikstury skradzionej Country Joemu.

Kop.

Belindo, córeczko moja...

Otwierasz tę buteleczkę, wlewasz sobie działkę do brudnej szklanki, zakręcasz zakrętkę, odkładasz butelkę do torby. Jedna działka, dobre samopoczucie, dwie, odlot. Otwierasz ponownie torbę, nalewasz sobie drugą działkę, odkręcasz zakrętkę, nalewasz trzecią. Zamykasz torbę. Otwierasz ją. Nalewasz czwartą, a potem piątą działkę. A potem wylewasz do szklanki to, co zostało na dnie. I to by było na tyle.

Zaczyna cię brać, to dla ciebie nie pierwszyzna

Czysta, seksowna śmierć.

O to ci chodzi?

Masz takie piękne ciało, córeczko. Jasna skóra pokryta splątani mapą Manchesteru. Na twoich krągłościach wypisane są wszystkie ulice wraz z nazwami. Zanurzasz się głębiej w wodzie. Z tobą zanurza się Manchester. Rozkoszujesz się przez kilka minut ciepłą wilgocią, po czym sięgasz po szklankę. „Chyba pójdę cię szukać, Kojocie”. Mówisz to głośno do cieni i mgiełki, która unosi się nad basenem. A potem unosisz szklankę do ust, Belindo. Pijesz...


***


Zegar na desce rozdzielczej mojego samochodu wskazywał 6.19 rano. Stężenie pyłków wynosiło 1999. Kolejne zliczenie, i bummmm. Comet wpadł w poślizg.

- Co, do kurwy...? - usłyszałam głos Toma. Aaaaaaaaaaaaaapsiiiiiiaa!!!!!!

Po pięcio- i dziesięcio- i pięćdziesięciokroć.

Rozpętało się gilowe piekło. Zasmarkana Hiroszima. Wszyscy obywatele tego miasta gruchnęli salwą z nosów. Nie zamaskowani i nie rozgrzeszeni. Wszystkie szyby miałam w smarkach. Ashton Old Road. Strzałka szybkościomierza wychyliła się gwałtownie; podmuch rozpędził mój samochód do nieprzepisowej szybkości.

Pac! Pac! Pac!

Comet nurzał się w gilach. Nie widziałam przed sobą drogi.

- Gdzie my, kurwa, jesteśmy?! - krzyknęłam.

- A więc stało się - powiedział Tom Golomb.

- Co się stało?

- Mamy nową mapę.

- Ale już dojeżdżamy. Teraz w prawo i jesteśmy w Ardwick.

- Nie sądzę, żeby się nam udało... Skręciłam ostro w prawo.

I znalazłam się w Namchesterze, przed Fortecą Jeden.

- Co jest?

- Cholera.

- Jak my tu trafiliśmy?

- Stało się, Sybil. Ustanawia się nowa mapa.

Przed nami zderzyły się czołowo, metal w metal, ciało w ciało, dwa samochody.

- Słyszę już śmiech Columbusa - powiedział Tom, kiedy omijałam miejsce kraksy.

Mija sekunda.

I znaleźliśmy się z powrotem pod moim domem przy Victoria Park.

Ogłupiała zakręciłam kierownicą, przecież jechałam do Ardwick.

Jeszcze jedna sekunda...

I byliśmy w Whalley Rangę, pod domem mojej córki. Zderzyło się tu przed chwilą parę samochodów. Policjanci z drogówki biegli już na pomoc pasażerom.

- Nie jest dobrze, Tom - powiedziałam. - Nic z tego nie będzie.

- Nie. Jest jakaś droga - odparł. - Musi być. Znajdujemy się teraz w Wurt-mapie. Stąd to wszystko. Jedź dalej.

- Nie podoba mi się to, Tom.

- Jedź, nie gadaj.

I po chwili znaleźliśmy się w Butelkowie. Szkło, mieniąc się tęczowo, chrzęściło pod oponami. Zatrzymałam wóz. Słyszałam głośne wrzaski ludzi dolatujące ze skrzących się domów.

- Nie dojedziemy, Tom.

- Jesteśmy we śnie, i to wszystko. Jesteśmy w opowieści.

- W jakiej opowieści?

- Zapomnij o odległościach i kierunkach. Musimy odnaleźć połączenie narracyjne.

- Nawet nie wiem, co to znaczy.

- Nie musisz. Użyj swojego Widma.

- Moje Widmo jest zupełnie skołowane.

- To opowieść Johna Barleycorna, Sybil. Nie rozumiesz? Do czego za nic nie chce dopuścić Barleycorn?

- Bredzisz, Tom.

- Czego najbardziej na świecie się boi? Zastanów się. On jest człowiekiem, który żyje tylko w opowieści.

- Uodpornionych...

- Właśnie, Dodo. To jedyni ludzie, których nie jest w stanie zainfekować. Tylko w nich nie może żyć. A Barleycorn pragnie przede wszystkim żyć. Dodo wzbudzają w nim największą obawę. To dlatego w symptomy infekcji wbudował żądzę zabijania Dodo. W opowieści, którą dla nas przygotował, stara się, jak może, nie dopuścić do tego, by zwarli szeregi. Próbuje nie dopuścić do twojego spotkania z córką.

- A to znaczy...

- Że wasze spotkanie czymś mu grozi... Ty i twoja córka... sam nie wiem... Barleycorn widzi w was potencjalne zagrożenie. Wydaje mi się, Sybil, że chyba go mamy.

- Ale co my możemy zrobić, Tom? On kontroluje tę opowieść. Nie przebijemy się.

Przez zasmarkaną szybę zobaczyłam jakiś samotny samochód roztrzaskujący się o mur. Kierowca, trzymając się rękami za głowę, wygramolił się z rozbitego pojazdu.

- Wurt-Jezu! - Tom pacnął otwartą dłonią o deskę rozdzielczą.

- Co jest? - spytałam.

- Boże, ależ ze mnie głupiec! Barleycorn nie ma do ciebie dostępu, Sybil. Steruje tobą za moim pośrednictwem. - Z tymi słowami Tom otworzył drzwiczki cometa i wysiadł.

- Tom? Dokąd ty idziesz?

- Teraz wszystko zależy od ciebie, Sybłl.

- Nie rozumiem, Tom.

- Jedź dalej sama.

Oddalił się wyciągniętym krokiem, żeby pomóc rannemu kierowcy. Odprowadzałam go przez chwilę wzrokiem, a potem odcięłam swój umysł, oddając całą inicjatywę Widmu. I natychmiast w moim dymie zamigotało maleńkie światełko. Zupełnie jakby ten dym był wiecznie zmieniającą się mapą, a to światełko moją miłością. Trzeba zawsze iść za światłem. I przed oczyma stanęła mi wizja wszystkich manchesterskich Dodo motywowanych jakimś ukrytym planem. Pora podjąć walkę. Nawet moja córka... w końcu ma rolę do odegrania..

Ruszyłam i skręciłam w trzecią przecznicę w lewo.

Mija sekunda...

I wjechałam do Dzielnicy Przemysłowej Ardwick.


***


Krakers kicha potężnie i uznaje to za zaproszenie. Demoniczna chmura smarków wypełnia zaułek, budynek drży w posadach. Słyszy krzyki wewnątrz i na zewnątrz. Persefona wskazała mu właściwą i jedyną drogę Ostrzegła go przed eksplozją. Jest 6.19 rano. Nowa mapa. Stężenie Pyłków wynosi 2000. Kwiatowa droga jest niebezpieczna i trudna, ale podąży nią, lgnąc do płatków tej dziewczynki, ilekroć mu na to pozwoli. Persefona jest dla niego taka miła, tak pociąga mężczyznę, w którego żyłach zamiast zwyczajnej krwi płynie Płodność 10, że nie mógłby się jej oprzeć.

Płatki do płatków, otwieranie i zamykanie; jego długa droga do sukcesu

Wychodzi z zaułka, żeby nacieszyć oczy dantejskimi scenami, jakie rozgrywają się przed frontem budynku Gumbo. Obóz poszedł w rozsypkę; zdjęte paniką człekopsy i sukodziewczyny rozmaitych maści biegają w te i wewte, jedni próbują pomagać leżącym na ziemi rannym, inni salwują się ucieczką. W parnym powietrzu fruwają wrzaski i przekleństwa. Czarna kobieta z fryzurą afro pochyla się nad jedną z ofiar. Mężczyzna o rzadkich, długich włosach, ubrany w rozszerzane spodnie, snuje się wśród tego chaosu, wymachując rękami, i zaśmiewa się jak wariat. Krakersowi przemyka przez myśl, że to może sam stary hipis Gumbo, przeżywający załamanie nerwowe.

Krakers, prowadzony przez kwiat Persefony, wycofuje się do zaułka.

Wybuchowe kichnięcie wyrwało z zawiasami boczne drzwi. Krakers schodzi bez przeszkód do ogromnego, pogrążonego w półmroku podziemnego pomieszczenia. Ściany są tu wyłożone marmurem, pośrodku znajduje się basen pływacki.

W wodzie unosi się młoda dziewczyna, między jej nogami pływa cięty kwiat o przepięknym odcieniu. Między nogami Belindy pływa sama Persefona. To dlatego zaprowadziła go tak daleko, tak blisko.

Belinda...

Cel na ten dzień. Dobry cel. Tym razem wykończy ją.

Krakers schodzi w cienie...


***


Belinda unosi do ust szklankę z trucizną. Wypiła już dwie piąte Kopa. Znakomity towar, dobry i mocny. Aż chce się dokończyć dzieła, wysączyć wszystko do dna

Śmierć jest bardzo cierpliwa. Da ci tych parę dodatkowych sekund na podjęcie decyzji. Brzeg szklanki dotyka warg. Kilka kropelek rozpływa się po języku. Szczypią.

Szczypią i pieką.

Jakiś szmer po drugiej stronie basenu.

Cholera!

Belinda nasłuchuje, chce, żeby ci goście, kimkolwiek są, odeszli. to Gumbo albo Wanita? Czyż nie widzą, że ta dziewczyna próbuje odebrać sobie życie? Myślą, że to łatwe?

- Kto tam? - woła Belinda.

- Policja - odpowiada jej głos. - Spokojnie. Belinda odczekuje pięć sekund, a potem...

- Czego chcesz? - Wytęża wzrok, dostrzega chudą, suchą, trzęsącą się w półmroku postać...

- Nie bój się, Belindo. Już wiemy, kto zabił twojego psiego przyjaciela. Wiemy, że to nie ty.

Siedem sekund. Ten głos jest jakby znajomy.

- Ja też już wiem, kto go zabił - mówi Belinda. - Zrobiła to Persefona przy pomocy Columbusa.

- Bystra z ciebie dziewczyna - odpowiada głos. - Będę cię musiał zabić.


***


Nasze drogi coraz bardziej się do siebie zbliżają. Moja pokryta mapą córka pływa naga w basenie. Krakers, szef policji, pocąc się jak mysz, wychodzi z cienia. Siada na krawędzi basenu, spuszcza obute nogi w wodę. Kwiat Persefony ociera się płatkami o wewnętrzne powierzchnie ud Bełindy. Nie dopita szklanka Kopa stoi znowu na krawędzi basenu. Polic-spluwa tkwi w kieszeni Krakersa. Wszystkie elementy są już na miejscu. Wkraczam na scenę. Columbus również, uradowany swoją nową mapą. Ta podziemna pływalnia, ta migotliwa pływalnia, moja córka pośrodku, magnetyczna w cieniach i marmurze. Otacza ją krąg dziwnych pragnień zbiegających się tak jak odległe od siebie ulice, które nakładają się jedna na drugą przy składaniu mapy.

Świat na zewnątrz wciąż zielonkawy, przyciemniony przez unoszące się w powietrzu kropelki śluzu. W środku jeszcze ciemniej, światło z trudem przesącza się przez jedyne, zapaćkane smarkami okienko.

- To znowu ty - mówi moja córka. - Byłeś moim pasażerem. Nazywasz się Demonne.

- Już nie, już nie. - Krakers uśmiecha się. - To był tylko kamuflaż. Nazywam się Krakers, jestem szefem policji. - Jego cel wygląda tak kusząco z tą wytatuowaną na skórze, falującą pod wodą mapą; sprawia, że w jego kroczu budzi się Casanovą. Nie może oderwać wzroku od pływającego między nogami dziewczyny kwiatka, kwiatka, który przyprowadził go aż tutaj. Jest zazdrosny o ten kwiat szukający przyjemności z kimś innym i czuje na skórze pełzający wzrok Persefony patrzącej na niego z liszajów pokrywających stare marmurowe ściany tego lochu. Wystarczy, że wpakuje pocisk w ciało celu, a zadowoli swoją kochankę. Ale on boi się śmierci, zarówno własnej, jak i czyjejś. Zabijał już kryminalistów, eliminował ich bez skrupułów, ale niewinną, cierpiącą jak on ofiarę? Jak ma się wywiązać z tego zadania?

- Co tu robisz? - pyta Belinda.

- Przyszedłem cię zabić.

Belinda przygląda mu się przez chwilę.

- Chciałabym, żebyś to zrobił - odzywa się w końcu.

- Że co?

- Przecież mówię. Chcę, żebyś mnie zabił.

- Jak to? - Gruczoły potowe Krakersa pracują pełną parą.

- Zwyczajnie. - Belinda myśli już jasno, chłodno.

Krakersa zatyka. Naprawdę go zatyka. Zwyczajny mężczyzna, zwyczajne potrzeby. Wyciąga z kieszeni rewolwer razem z podszewką i musi pomóc sobie drugą ręką, żeby go z niej wyplątać. Teraz ma kłopoty z odwiedzeniem kurka.

- Proszę... przepraszam... - mamrocze. - Przepraszam... coś mi się... No! Już go mam.

Rewolwer jest w końcu gotowy do oddania strzału. Z tą swoją nieporadnością Krakers czuje się tak normalnie. Ta normalność podnosi go na duchu. Już nie próbuje niczego sobie udowadniać. Kto wie, może tym razem zadowoli wreszcie Persefonę? Unosi broń, wyciąga rękę na całą długość, byle dalej od siebie z tym gnatem. Lufa drży, rozsiewa wokół małe zajączki, odbijając światło przesączające się przez zapaskudzone okienko.

Belinda uśmiecha się.

- Dasz radę? - pyta.

- Spró... spróbuję.

- No to próbuj. Tylko bez pudła.

Bądź mężczyzną. Bądź wreszcie mężczyzną. To właśnie ma na myśli dziewczyna. Pomimo całej tej Płodności rwącej twymi żyłami pokaz wreszcie, że jesteś mężczyzną. I jego to deprymuje. Dierżąca rewolwer dłoń dygocze. Podtrzymuje ją drugą ręką. Ale ona dalej dygocze.

- Nabijasz się ze mnie - skarży się Krakers.

- Nie. Staram ci się pomóc. Przecież oboje tego chcemy, prawda. Belinda bierze z krawędzi basenu szklankę z Kopem. Unosi ją na wysokość twarzy.

- To Kop. Wiesz, co to Kop? - Krakers kiwa głową. - Brałeś go? -Krakers przyznaje, że brał. - No to znasz zasadę? - Krakers zna zasadę, ale dziewczyna i tak mu ją powtarza: -, Jedna to przyjemność, druga szpan. Trzecia to podkład pod czystą i seksowną śmierć”.

- Chcesz odebrać sobie życie?

- Jeśli ty mnie w tym nie wyręczysz.

- Proszę cię...

- W tej szklance jest ponad pięć działek, a dwie już wzięłam. Czuję się w tej chwili wspaniale, mam chcicę. Chcesz mnie?

Lufa rewolweru porusza się w mroku, próbuje wziąć Belindę na muszkę. Krakers nie może zlokalizować celu. Ta dziewczyna go przeraża.

- Proszę... Ja... - stęka. Mocniej ściska w dłoni rewolwer. - Myślę, że nie powinnaś...

Belinda moczy w truciźnie język. Przez ułamek sekundy Kop pali zakończenia nerwowe.

- Nie...

Belinda przechyla szklankę tak, że Kop omywa jej teraz wargi.

- Tego chcesz?

- Nie! - krzyczy gliniarz. Podnosi się i staje na krawędzi basenu. -Nie... tak... ja... cholera! Proszę cię... wszystko idzie nie tak. Chciałem tylko... nikt nie powinien umierać. Nikt... - Krakers słyszy w głowie wrzask Persefony. - Proszę cię - mówi. - Nie rób tego.

- Oboje tego chcemy. - Widmo Belindy jeszcze nigdy nie było takie rozmyte.

Krakers poci się obficie. Kicha Ale widzi teraz przed sobą wyraźnie zarysowany cel, jest zdecydowany. Rewolwer nie drży już w zaciśniętych kurczowo palcach. Gdyby tylko potrafił przerwać ten obwód -jego palce, kolba, spust i młoda skóra tej dziewczyny. Może wtedy uwolniłby się od swoich zgryzot Zapach Persefony wciąż do niego wrzeszczy. Jej smród wypełnia piwnicę. Belinda bardziej przechyla szklankę. Krakers skacze z soczystym pluskiem do wody i pokonując ociężałość, płynie co sił do Belindy.

- Belindo, błagam... nie odbieraj sobie życia.


***


Wjechałam cometem w sam środek tej poplątanej historii. Była 6.22 rano. Pod nową mapą nawet czas się rozmywał. Nie obowiązywała już żadna ze starych zasad. Mapa pełna była poprzerywanych dróg. Tego dnia doszło do dwudziestu pięciu wypadków samochodowych, doprowadziły do tego splątane na nowo korzenie miasta. Ale ja byłam teraz niezależna od tej struktury; prowadziłam na Widmie.

Wyboista, gruntowa droga miedzy fabrykami. Na obrzeżach było spokojnie, Widmowy, wyludniony krajobraz, jednak w miarę jak zapuszczałam się w głąb tej opuszczonej przemysłowej dzielnicy, nasilało się we mnie odczucie, że wjeżdżam do Babilonu. Przed cometa wybiegła z krzykiem jakaś kobieta. Ubranie miała w strzępach, twarz błyszczała jej od śluzu. Skręciłam gwałtownie kierownicą, ale i tak zahaczyłam ją błotnikiem. Upadła, ale ja się nie zatrzymałam. Myślałam tylko o córce, tylko ją miałam przed oczyma. Zobaczyłam jeszcze we wstecznym lusterku, że biedaczka dźwiga się z jezdni. Kawałek dalej skręciłam na rozległy plac otoczony ze wszystkich stron magazynami i biurowcami. Rozbiły się tam obozem Cyganpsy - chaos stosów ogryzionych kości, żelaznych rzeźb i psich bud w kształcie tipi. Wszystko to pokrywała błyszcząca wydzielina z nosa, wszędzie leżały ciała. Niektóre podrygiwały jeszcze i próbowały pełzać, inne zastygły w trupim bezruchu. Jakaś czarna z rozbuchaną do przesady fryzurą afro udzielała pomocy ofiarom wstrząsu. To była chyba Wanita-Wanita. Zaparkowałam forda cometa i podeszłam do Wanity, która usiłowała napoić szklanką czegoś jakiegoś poszkodowanego. Człekopies nie chciał pić, Wanita nabrała więc zawartość szklanki w usta, po czym pochyliła się i pocałowała psa, aplikując mu leczniczą miksturę metodą usta-usta. Wyjęłam wcześniej pistolet z kabury, ale na widok tej troskliwości zaciążył mi jakoś w dłoni.

- Wanita-Wanita? - zapytałam.

Obejrzała się. Oczy miała pełne rezygnacji. Zobaczyła pistolet i domyśliła się, kim jestem: wszawą gliniarą, reprezentantką systemu, przeciwko któremu buntowała się przez całe życie. Zobaczyłam gasnące w jej oczach wyzwanie. Spojrzała na magazyn, pod którym parkowały Xtaryfa i furgonetka o nazwie Magiczny Autobus. Kwiaty porastające cały fronton zasłaniały częściowo widniejący nad drzwiami wejściowymi napis: DOM NIEWOLNICTWA. Na dachu trzepotało piórko antenowe, czułam emanujące ze środka, walczące z pokusą Widmo Belindy.

Pora iść na całość. W żółtym żarze porannego powietrza unosiła się gęsta zawiesina pyłków i smarków.

Nacisnęłam palcem guzik domofonu przy drzwiach.

- Kto tam? - zapytał metaliczny; psi głos.

- Policja - powiedziałam. - Otwierać.

Główne wejście rozchyliło z cichym westchnieniem swoje dwa skrzydła niczym niechętna kochanka i weszłam do holu Domu Niewolnictwa. Pchał mnie gniew, czułam pod stopami Widmo Belindy. Coś się z nią działo. Kulący się za kontuarem recepcji portier był łysiejącym, zamaskowanym robopsem. Ściskał w łapach egzemplarz „Magazynu Gołych Suk”.

- Czego? - zawarczał na mój widok.

- Klucz do piwnicy poproszę - powiedziałam, machając mu przed nosem odznaką.

- Nie mamy tu piwnicy.

Przystawiłam mu do psiej mordy lufę pistoletu.

- Mam poszukać, mutancie? - Robopies portier wywalił jęzor na brodę, ziając ciężko. Zezował na drzwi pod schodami. Lewą łapą sięgał za siebie po klucz wiszący na ponumerowanej tablicy.

- To ten - warknął, wręczając mi go. Ledwie spuściłam go z muszki, czmychnął na czworakach na zewnątrz. Obracając klucz w zamku drzwi pod schodami, poczułam jego cuchnący oddech, kiedy futrzastą błyskawicą przemykał za moimi plecami.

- Kto idzie? - dobiegł mnie z dołu słaby, drżący głos.

- Nikt taki! - odkrzyknęłam. - To tylko twój najgorszy koszmar.

- O, doprawdy? A na przykład?

- Widmoglina nazwiskiem Sybil Jones.

- Cholera!

- Wystarczy? - Kurwa!

W dobiegającym z dołu głosie pobrzmiewała panika.

Runęłam pogrążonymi w ciemnościach schodami, biorąc po dwa, po trzy stopnie naraz.

Fale radiowe...

Transmisja sprawia, że czarne powietrze wypełnia się barwami. Skrobanie i sapanie. Mruganie niebieskich lampek nadajnika. Na falach paniki unoszą się opalizujące purpurowe piórka. Mroczne zapachy. Słodycz. Słodycz i strach. Wpadam w te kolory. Kable i iskry. Z radia leci beat lat sześćdziesiątych. Mój wzrok przywyka do ciemności i z piórek powstaje sam hipis Gumbo.

- Jesteś aresztowany, Gumbo - oznajmiłam.

- A kto mnie zgarnie? - prychnąl. - Nie widzę z tobą nikogo, polic-damulko.

- Gdzie Belinda?

- Kto ją tam wie. - Ruszył na mnie. Długie, skołtunione włosy majtały mu się przy każdym kroku. - Kogo to teraz obchodzi? Nie widzisz, że cały ten zasrany świat leży już w gruzach? I z czym wy, gliny, do gościa, ha? Aresztować sen chcecie? - Gumbo parsknął śmiechem. - Rzeczywistość się spieprzyła.

- W tej chwili świat mnie zupełnie nie interesuje. Chcę odzyskać córkę.

- Nie mogę do tego dopuścić.

- Co z tobą, Gumbo? Skoro to już rzeczywiście koniec, to przeciwko czemu wojujesz?

- Jestem kochankiem, nie wojownikiem, a ten nowy świat nadal będzie potrzebował niezawodnego wykrywacza gówna.

- A ja jestem wciąż policjantką, ty zaś wciąż łamiesz prawo, nadając bez koncesji.

- Posyłam cię w zakłócenia elektrostatyczne. - Trzymał w dłoniach elektroniczny nóż podłączony kablem do swojej aparatury. Z ostrza tryskał ogień. Wymierzyłam pistolet prosto w jego czoło, ale piratowi nawet nie drgnęła powieka. Belinda krzyczała do mnie poprzez Widmo i próbowałam namierzyć źródło tego sygnału. Gumbo natarł.

Zapiekło mnie w brzuchu.

Machnęłam pistoletem, waląc hipisa w głowę. Zwojowałam tylko tyle, że nóż przekręcił się nieco w ranie; czułam wnikające we mnie z ostrza piórkowe fale. Miałam wrażenie, że ktoś do mnie przemawia. Zupełnie jakby przepełniały mnie piórkowe głosy. Krawędź chaosu. Posłałam polic-pocisk w samo serce aparatury Gumbo i ból trochę zelżał. Gumbo podbiegł do swojego sprzętu, drąc się na gasnące lampki. Pstrykał przełącznikami jak wariat, nie zważając, że piórka różowieją pod jego dotykiem. Gumbo krzyczał na zamierających falach, obwieszczając światu, że nadal walczy, nadal chce dać wszystko ludziom snu.

- Mówi Gumbo do całego świata. Gliniarze mnie namierzyli. Nie wierzcie propagandzie. Nadal możemy się odnaleźć na tej mapie. Wasz stary hipis zawsze będzie w was wierzył...

Zatrzasnęłam jedno oczko kajdanek na przegubie Gumbo, a drugim przykułam go do stalowej konsoli przyśrubowanej do podłogi. Potem, uciskaj ąc dłonią ranę w brzuchu, popędziłam podziemnymi korytarzami, podążając tropem Widma mojej córki i odblasków wody na marmurowej ścianie.

Błądziłam w tym kamiennym labiryncie, dopóki nie natknęłam się na zaryglowane drzwi. Wykryłam za nimi falujące z bólu Widmo Belindy i Widmo kogoś obcego - jaskrawoczerwone, podbarwione złością i strachem. Męski dym. I zamiar: niezdecydowaną żądzę zabijania A potem imię tego Widma: Krakers. Wyjęłam tubkę DrzwioYazu, wycisnęłam kilka kropel do dziurki od klucza i spróbowałam je otworzyć polic-kluczem. W zamku zgrzytnęło, poskarżyły się zapadki. Jeszcze trochę Vazu, tego antidotum na wszystko, co się zacina, a potem mierzony kopniak. Drzwi otworzyły się z hukiem.

Prowadzące w dół schody. Krzyczę:

- Policja! Nie ruszać się!

Odskakujące od siebie Widma miłości. Furia. Krzyki. Blagom... Przekleństwa. Jezu! Nagłe podbicie w Widmie osiągającego orgazm Krakersa. Tupot moich stóp.

Obraz, który objawia się mym oczom: Moja naga córka unosząca się w połyskliwym basenie wychyla do dna szklankę jakiegoś wina. Szef policji, pomagając sobie rękami, brnie ku niej przez wodę z dobytą polic-spluwą. Tańczące ze strachu i zachwytu Widma. Poczułam przez sekundę rozkosz córki, a potem zaatakował mnie ból.

- Stać! - wrzasnęłam, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. Działałam jak gliniarz z tandetnego telewizyjnego serialu. Krakers zbliżał się powoli do Belindy. Cienie omywały całą jego chudą postać. Ten rewolwer wywali zaraz wielką dziurę...

Zrobiłam to. Zdobyłam się. To była moja jedna jedyna polic-interwencja tego rodzaju. Strzeliłam do swojego szefa.

W ostatnim momencie odezwał się regulamin i skierowałam lufę nieco w bok. Trzymająca rewolwer ręka Krakersa podkuliła się niczym przetrącone skrzydło i tryskając krwią, opadła. Krakers zwalił się w wodę. Głowa mojej córki też znikała już pod powierzchnią. Pusta szklanka kołysała się jeszcze przez chwilę na falach, nabierając wody, a potem też Poszła na dno. Wskoczyłam do basenu, chwyciłam Belindę, wyciągnęłam na powierzchnię jej wytatuowane mapą ciało...

- Belindo...

Bez odpowiedzi. Oczy miała szkliste, nie widzące, błędne. Krakers kwilił żałośnie przy brzegu basenu, przebierając niemrawo nogami. Jego ręka barwiła wodę na czerwono.

Spojrzałam na niego z furią.

- Stul, kurwa, dziób! - krzyknęłam. - Jesteś aresztowany, Krakers. Krakers miał w oczach panikę, jego Widmo stało w ogniu. Nie mógł

opanować dygotu, po wodzie rozchodziły się od niego szkarłatne fale.

- To był Kop - wybełkotał ledwie zrozumiale. - Kop. Wzięła Kopa. Za dużo Kopa. Próbowałem...

- To prawda? - zwróciłam się do Belindy, wyławiając spod wody tonącą szklankę.

- Próbowałem ją powstrzymać - mamrotał Krakers. - Naprawdę Przepraszam, Jones. Naprawdę przepraszam. Columbus mnie do tego zmuszał. Szantażował mnie... miał na mnie haka... nic wielkiego, ale miał... co mogłem zrobić?

Wszystko było jakieś zimne i powolne, jak złe wspomnienie czegoś, co wydarzyło się zaledwie przed chwilą. Wszystko było walką o życie. I porażką.

Porażką...

Tuliłam córkę w ramionach, usiłując tchnąć życie w jej bezwładne ciało. Powieki Belindy zatrzepotały i znowu opadły. A potem jej Widmo odpłynęło w wodę, w tę poczerwieniałą od krwi wodę. Wzięłam ją na ręce, tak jak kiedyś, kiedy była jeszcze dzieckiem i przewróciła się w ogródku za domem. Krakers gramolił się z basenu, przytrzymując zdrową ręką tę zmasakrowaną i wrzeszcząc do mnie...

- A co ze mną?! Co ze mną?!

Nie słuchając tych żałosnych wrzasków, wyniosłam Belindę z piwnicy, z magazynu. Jej ciało było... lekkie jak tchnienie ducha. Życie ulatywało z mojej córki leniwymi falami.


***


Kojot biegnie. Długie nogi niosą go Princess Road w kierunku Manchester Central. Nie wstrząsają już nim dreszcze. Mapa zmienia się z każdym susem, ale to żadna przeszkoda dla jego kwitnącej duszy. Sam czuje się drogą, częścią tego nowego świata. Kojot jest kwiatem; droga rozwija się przed nim płatkami. Zawsze marzył o takim podróżowaniu. Ale czegoś mu wciąż brakuje, jakiegoś nośnika dla swych pragnień. Zapach kwiatów dolatujący od Platt Fields Park sprawia, że jego zadnie łodygi wczepiają się w trotuar. Wyciągają się ku niemu kwiaty. Kojot zwalnia i idzie wśród ich woni, dorzucając do krtani każdego swoje własne słodkie przesłanie. I dopiero teraz to sobie uświadamia. Nie musi tak być; mogę swobodnie się poruszać. Ten kwiat we mnie wciąż rośnie, wciąż się uczy. To proste. Jakież proste. Nikt nie musi mnie widzieć. Mogę po prostu... no wiecie... po prostu rosnąć...

I tak Kojot rozwija się w nową kwiat-mapę Manchesteru, przeciąga od łodygi do łodygi swoje ścieżki. Żyje w roślinności, odradza się i odradza niczym sezonowy odmieniec, czerpiąc natchnienie od flory, którą napotyka na swej drodze. To najrajcowniejszy kurs, jaki kiedykolwiek miał. Kwiatowy Pies Kojot wyczarowuje się z płatków, liści i cierni, przetwarza tę zieleń w czarno-biały Dalmatyński Kwiat. W jego ciele kiełkuje wciąż, ociekając sokami, nasionko Małego Pana Johna; czuje go w sobie. W trakcie tej długiej, wzrostowej podróży ów rezydujący w korzeniu człowiek przez cały czas usiłuje kierować Kojotem. Kojot jest głuchy na jego wskazówki, a przynajmniej stara się ich nie słuchać; prawda jest taka, że może co najwyżej zepchnąć je na sam dół łodygi.

Teraz ścieżki Kojota doprowadzają go do miasta.

Ależ się zmieniło. Pamięta je jako ponure miejsce wilgotnych żądzy; teraz świat jest duszny i pełen roślin. Kojot może podróżować tymi zielonymi żyłami Manchesteru dokąd chce. Kwiaty spływają kaskadami z każdego budynku, pnącza oplatają słupy ulicznych latarni. Na Albert Square pada różowy deszcz płatków podświetlanych laserami ustawionymi na dachu Miejskiego Ratusza. Miasto jest wyludnione, tak jakby obowiązywała tu kwarantanna. Po ulicach snują się, niczym zbłąkane dusze, polic-wozy, napełniając poranek wrzaskiem, haftując go wyciem swoich syren. Tu i ówdzie pojawia się Xtaryfa; tylko one zdają się zdążać do jakiegoś określonego celu. Kojot formuje swój kształt w mały krzak rosnący przy placu. Pod tą postacią przepycha się przez porosty czepiające się trotuaru, przez mchy porastające ściany, przez same pyłki, które wiatr roznosi nad Manchesterem. Dociera wreszcie do komisariatu policji przy ulicy Butelkowej, do ogrodzenia z drutu kolczastego, za którym, niczym skamieliny, stoją zarekwirowane samochody.

Tutaj Kojot odnajduje swoją pierwszą utraconą miłość. Swoją Yang.

Czarną taksówkę.

Wszystko mu się przypomina: skąd jest i dokąd musi iść.

Kojot widzi oświetlone okno na tyłach komisariatu, a w nim samotnego gliniarza za biurkiem. Przeciska swoją esencję poprzez strumienie soków wierzby zwieszającej się nad zamkniętą bramą parkingu, skapuje na beton, formuje ze swoich łodyg silne, szybkie nogi, i te niosą go w kierunku biura. Wie już, że potrafi zmieniać do woli wygląd; potrafi sporządzać maskę z kwiatów. Wie, że musi upodobnić się do policjanta. Kojot wysuwa oko na długiej łodydze i zagląda ponad parapetem do środka. Obserwuje przez kilka chwil gliniarza i już wie, kim ma się stać. Stuka w szybę gałęzią swego ciała Gliniarz unosi wzrok znad czytanej książki. Ma zatyczki w nozdrzach, ale jego maska przeciwpyłkowa leży na biurku. W ciągu niespełna dwóch sekund twarz Kojota przybiera nowy kształt. Kojot wali jedną ze swych gałęzi w drzwi biura Gliniarz z westchnieniem odkłada książkę, podnosi się zza biurka, idzie do drzwi, otwiera je.

- W jakiej sprawie? - pyta stojącego w progu policjanta - Przyszedłeś po samochód? Co, ktoś zapłacił za parking? - Policjant w progu nie odpowiada Twarz ma skrytą w cieniu. - No, wykrztuś wreszcie, stary. Całe miasto postawione na głowie, a ja jestem w połowie łóżkowej sceny. -Postać wysuwa się z cienia, teraz widać jej twarz. - Boże Wszechmogący! - stęka gliniarz pikujący policyjnego parkingu. - Nie, nie! Jezu, nie! - Milknie, głos więźnie mu w krtani. Sięga do kabury po pistolet...

Kojot wchodzi do biura

Gliniarz pilnujący policyjnego parkingu ma wrażenie, że wpada do diabelskiego lustra. Krzyczy, pistolet wyślizguje mu się z mokrej od potu dłoni.

- Kim ty jesteś? - udaje mu się wykrztusić.

- Tobą, rzecz jasna - odpowiada Kojot.

Kojot uformował swe płatki w idealną kopię twarzy gliniarza. Gliniarz nie może znieść tego widoku.

- Cholera! - stęka. - A kysz! Spadanie...

Kojot podrywa silną, gałęziopodobną rękę i chlasta nią gliniarza po twarzy dopóty, dopóki ten nie osuwa się bez czucia na podłogę. Taxikwiat-pies porzuca kształt policjanta. Teraz po prostu dryfuje, rośnie. Pazurami jak gałązki sięga po pęk kluczy zawieszony na stalowym haczyku. Po nie tu przyszedł. Wraca do drucianej bramy, dobiera otwierający ją klucz Pcha podwoje. Teraz odwraca się i kroczy w stronę czekającej na niego czarnej taksówki.

Czarna taksówka!

Muska listkami porysowany lakier, przetwarza ten kontakt w cichą muzykę. To jak gra wstępna. Kojot formuje jedną ze swych gałązek w kształt przypominający kluczyk, przekręca go w zamku, otwiera drzwiczki, wślizguje się za kierownicę.

Jest u siebie.

Nadaje gałązce kształt kluczyka do stacyjki, wciska pedał sprzęgła, uruchamia silnik. Jest pełen soku. Benzyna Ożywiona taksówka mruczy. Kojot rusza, przyspiesza i miasto wiruje wokół niego kwiatami. Kojot z wyciem zmienia drogę w ciecz i ześlizguje się w jej przełyk. Do Belindy, gdziekolwiek jest. Ta dziewczyna to jego ostatnia szansa na miłość. Jego Yin. Odnajdzie ją, choćby miało mu to zająć resztę życia, jego drugiego życia.

Dobrze to rozegraj, taxikwiecie.


***


Tuliłam moją Belindę do piersi z całych sił, jakbym chciała w ten sposób wtłoczyć w nią nowe życie. Niosłam ją z mroku w światło, płynny dym przeciekał mi przez palce. Szpitalna sztywność. Manchesterska Klinika Królewska. Droga do szpitala była koszmarem lawirowania wijącymi się uricami wśród rozbitych samochodów. Do celu dotarłam tylko dzięki swojemu Widmu. Ktoś w bieli odebrał ode mnie moją córeczkę. Moje drugie dziecko... czyż byłam skazana na krnąbrne potomstwo? Czy już na zawsze miałam pozostać matką śmierci? Serce mi pękało na myśl, że znowu stracę swoją córkę. Ból zagnieździł mi się w brzuchu. Odprowadzałam wzrokiem Belindę, dopóki ta nie zniknęła mi w bieli z oczu, a potem osunęłam się na szpitalną posadzkę. Ciemność opadająca wstęgami dymu...


***


Przebudzenie. Inny pokój, inny świat...

Belinda Łóżko. Aparatura. Ale niewiele z niej zostało. Tak niewiele.

Lekarz szukał głęboko w ciele Belindy przesłań; jakiegoś małego, ukrytego momentu z jej życia. Opatrzył mi już ranę brzucha zadaną przez Gurnbo YaYa. Ale to była rana nieistotna, w tym sensie, że teraz liczyło się dla mnie tylko życie mojej córki.

Nie mówić nic, nic nie robić, tylko tulić lejące się ciało mojej córeczki, tak mocno, by wydusić z niego coś na podobieństwo oddechu. To tylko iluzja. Belinda umierała; nie czułam już jej Widma. Nic się już nie liczyło - ja, świat, prowadzona przeze mnie sprawa. Aparatura wysyłała smutną, powolną fale.

Moje dziecko...

Ściągnąć ten całun z jej śpiączki...

- Ratujcie ją! Błagam, ratujcie!

- Robimy, co w naszej mocy, funkcjonariuszko Jones. - Chłodny glos lekarza. Zerwałam prześcieradło z łóżka mojej córki...

Przytuliłam ją. Tuliłam ją na śmierć. Córeczko... córeczko...

- Ratujcie ją. - Spojrzałam błagalnie na lekarza zajętego regulowaniem aparatury. - Ratujcie ją, błagam.

- Funkcjonariuszko Jones... Potrząsnęłam nią. Potrząsnęłam Belinda.

- Zabiłam ją. To moja wina. Źle odczytałam Widmo. To... o Boże... nigdy dotąd mi się to nie zdarzyło... Błagam. Błagam, ratujcie ją.

Lekarz patrzył na mnie beznamiętnie.

Potrząsałam i klęłam.

Żadnej reakcji. Trzymałam w ramionach Belindę. Trzymałam powietrze.

Cichnące pulsowanie aparatów. Moja córka umierała...

- Odeszła. - Słowa lekarza. Błagam, nie...

Weszłam głęboko. Głębiej niż kiedykolwiek.

Żeglowałam...

Belindo... Belindo... Belindo...

Moje Widmo włamywało się do ciała Belindy, szukając w nim korzenia. Podróżowałam przez wymarłą część miasta. Przez bezdroża jej ciała. Bezwidmowego ciała. Dostrzegłam kłębowisko węży Kopa oplatających serce.

Belindo... Belindo...

To ten moment... najgorszy moment mojej opowieści...

Niedoczekanie!

Wysłałam w nią swoje Widmo, wtłaczając je głęboko w żyły, w serce, w mózg, w skórę. W nią całą.

No dalej. Zrób to! Okaż mi choć raz odrobinę tej pieprzonej

Lekkie drgnienie... jej klatki piersiowej...

Proszę...

Dryfowałam poprzez warstwy mięśni, w nadziei że odnajdę tę ostatnią snującą się jeszcze smużkę dymu. Natrafiłam tylko na martwe mięso, zastygłe w bezruchu serce, zamierający mózg. Umysł Belindy ustępował miejsca duchowi. Żadnej nadziei. Żadnej nadziei...

Wcisnęłam się w nią jeszcze głębiej, oddając jej swoje Widmo, przecinając swoją miłością ostatni węzeł. Moje Widmo opuszczało mnie, pozostawiając po sobie dziurę.

To dla ciebie, niewdzięczna dziwko! Wszystkiego, kurwa, najlepszego z okazji urodzin!

Belinda odetchnęła...

Widmo opadło.

Tamtego dnia w moich ramionach umarła młoda dziewczyna.

Odetchnęła znowu. Był to płytki oddech, ale mnie wprawił w euforię. Znowu odetchnęła. Przyjmij ten dar do swojej duszy, Belindo. Żyj, proszę! Żyj, ty głupia, porąbana buntowniczko. Otworzyła oczy. Czułam od wewnątrz, jak się otwierają. Byłam teraz opróżniona z dymu, oddalam wszystek, ale Belinda znowu otworzyła oczy. A więc warto było. Wiedziałam, że było warto.

Moje ciało było wydrenowane, bezwidmowe; czułam się pusta w środku. Nowo narodzona Belinda odsunęła się ode mnie.

- Matka! - krzyknęła.

To było moje imię. Jej imię.

Moje Widmo przeszło do jej ciała, zastępując to, co straciła. Byłam teraz swoją własną córką, żyłam niczym duch w jej skórze. Belinda nie wiedziała, do kogo mówi - do siebie czy do swojej matki. Byłyśmy jednym i nie trzeba tu było słów.

W realnym świecie Belinda wybudziła się ze śpiączki, krzyknęła, poderwała, wypowiedziała moje imię i opadła ciężko na poduszki.

W realnym świecie? Czy on był jeszcze realny? Czy realne było moje zimne ciało siedzące na twardym, plastikowym krześle? Czy realny był szpital gdzieś w Manchesterze? Czy realna była moja córka budząca się do nowego życia? Czy to nadal rzeczywistość? Za wiele mnie ubyło, bym przejmowała się jeszcze takimi rzeczami. Oglądałam wszystko Przekrwionymi oczyma, z bólem brzucha, mój mózg rejestrował reakcje pacjentki w trakcie budzenia się do życia reszty jej ciała. Moje własne ciało było teraz twarde, zrytualizowane, nie odczuwałam żadnej emocjonalnej reakcji na napływające bodźce zmysłowe. Lekarz wyszedł wcześniej z sali, przekonany, że to przypadek nie rokujący żadnych nadziei. Może i miał rację. Naprawdę dryfowałam w rozrzedzonym dymie gdzieś poprzez podgrzane wnętrze swojej córki.

- O, cholera - powiedziała Belinda bezpośrednio poprzez ciało. - Ty jesteś we mnie.

Jestem w tobie, córeczko. Moje Widmo zalała powódź jej wspomnień; przyjęłam je jak własne. Jej samobójcza kąpiel... Jezu, słabo mi się zrobiło. Jak to możliwe, że próbowała odebrać sobie życie? Czy aż tak bardzo nie odpowiadały jej moje geny? Czy byłam aż tak złą matką?

- Co ty robisz? - krzyknęła Belinda, usiłując wypchnąć mnie ze swego ciała.

Ratuję ci życie, głupia suko. Co to był za numer z tą dawką Kopa? Chciałaś umrzeć, tak?

- Wypierdalaj z mojego ciała.

Jesteśmy tu obie. Nie ma już między nami sekretów...

- Dlaczego to zrobiłaś? - Czułam, jak ciało córki stara się mnie odrzucić skurczami mięśni. Ale trzymałam się mocno. Sił dodawała mi...

Z miłości? Chyba z miłości? Trudno powiedzieć. Zadowala cię taka odpowiedź?

Ciało Belindy otaczające moje Widmo było jak mróz.

- Nie chcę tego - powiedziała. - Nie chcę miłości. Myślisz, że masz wybór?

Patrzyłam na świat oczami córki. Widziałam małą szpitalną salkę. Przy łóżku siedziała samotna kobieta za straszną pustką w oczach. Belinda opowiadała mi poprzez Widmo wszystko o swojej nie spełnionej miłości do taxipsa, i o swoim niewesołym życiu, i o utracie swojej Xtaryfy zwanej Rydwanem. I jak nie była już w stanie dźwigać tego brzemienia, jak życie stało się dla niej zbyt gorzkie. Ja, z kolei, wyjawiłam jej wszystkie swoje sekrety i opowiedziałam, jak się starałam dać jej normalne dzieciństwo. Nie było już między nami żadnych tajemnic. Cóż, byłyśmy jednym.

Nie jestem wcale dumna, że cię utraciłam, wiesz? powiedziałam.

- Tak podejrzewam. Ale ja jestem dumna, że utraciłam ciebie. Dlaczego mi to robisz?

- A co mi tam? - Wzruszyła ramionami. Poczułam ten ruch od wnątrz.

Nie żyłabyś, gdyby mnie tu nie było.

- Chciałam umrzeć - odparła Belinda zimna jak śmierć. - Zresztą ja i tak nie żyję. Uważasz to za życie?

Jezu!

- I co teraz z tobą będzie, Sybil? Co komu po Widmoglinie bez Widma. Podejrzewam, że jesteś skończona Ocaliłam ci życie...

- Kurewskie dzięki, pasożycie. Będziemy to nazywały symbiozą?

- Odpierdol się. Musisz tak kląć?

- Och, Sybil, jakaś ty mamuśkowata. Na pewno uda ci się mnie tego oduczyć. Jesteś teraz moją duszą, nieprawdaż? Myślisz, że uśmiecha mi się żyć z duszą kogoś innego? Nawet gdyby to była dusza matki?

Oddaję ci wszystko.

- Nie zalewaj. Przecież wiem, że postawiłaś ekran. Chyba nie powinnyśmy...

- Nie opowiedziałaś mi wszystkiego. Nie chciałam cię ranić.

- Tak będzie jeszcze gorzej. Opowiedz mi resztę. To nie jest odpowiednia chwila.

- Pomóż mi, mamo, proszę.

Ta prośba ujęła mnie. Czarna kurtyna zafalowała.

Powstrzymywała mnie jeszcze tylko jedna wątpliwość. Skoro tak długo ukrywałam przed Belinda fakt istnienia Klejnota i jego historię, to dlaczego miałabym wyjawiać jej ten dramat właśnie teraz? Nie miała pojęcia, że ma starszego brata. Dowiadując się o tym, boleśnie by to przeżyła. A może ona pragnęła bolesnych przeżyć? I w tym momencie Belinda wepchnęła w moje Widmo część swoich odczuć i znowu obudziło się we mnie podejrzenie miłości. Stanowiłyśmy teraz jedno i Belinda była gotowa wszystko zaakceptować. Była taksówką, która umrze bez następnego pasażera.

Opuściłam wiec ekrany. Myśli kotłowały się przez chwilę ospale, a potem runęły kaskadą Wiedzy.

Nasze odczucia zmieszały się.

Jest ktoś imieniem Klejnot, Belindo.

Umysł Belindy rzucił się zachłannie na ten nowy wątek opowieści.

- Opowiedz mi o tym Klejnocie.

Klejnot to imię mojego syna. Najpiękniejsze imię, jakie potrafiłam dla niego wybrać.

- Przecież ja jestem jedynaczką. Niezupełnie. Masz rodzeństwo.

- Co takiego?

Ma na imię Klejnot. Jest od ciebie o rok starszy. Miałam go z pewnym samotnym kochankiem.

- Dlaczego to przede mną ukrywałaś?

Ze wstydu. Ojciec Klejnotu był marynarzem na Kanale Portowym Nowego Manchesteru. Pływał po fałszywych falach rzeki i fałszywych falach mnie. Mojego dala. Byłam dla niego kotwicą. Był moim pierwszym kochankiem. Tak czy inaczej zaszłam w ciążę. Mój brzuch oszukiwał moje Widmo.

- Jakie było... to dziecko... jak wyglądało? Ohydnie. Było potworkiem, półżywą istotą.

- Zombi?

Tak. Możesz go tak nazywać. Ale potrafił śnić! Jak mogłam go odtrącić? Mieszka teraz w twojej dawnej sypialni.

- I Władze go nie wydaliły?

Wydaliły. Ale wrócił. Jest bardzo sprytny. Bardzo mnie kocha. Przyjechał autostopem. Odnalazł mnie.

- Nienawidzę cię.

Klejnot jest śliczny, choć może tylko dla mych oczu, i kocham go bezgranicznie. Ma niespełna siedemdziesiąt centymetrów wzrostu.

- Jezu! Rzygać się chce.

Trzydzieści centymetrów szerokości. Już więcej nie urośnie.

- Kurwa mać.

On jest cząstką mnie, Belindo. Jest mój. Nikomu go nie oddam. Teraz umiera... ma alergię. Gdyby coś mi się stało... będziesz się musiała zaopiekować Klejnotem. Jest twoim bratem. Rozumiesz to?

- I co dalej z tobą będzie, Sybil? Nie masz już Widma.

Moje Widmo należy teraz do ciebie, kochanie.

- Cholera!

Belindo! Przestań tak strasznie kląć! Proszę cię... przepraszam. Ja tylko...

- Jasne. Jesteś moją matką.

Tak. O Boże, tyle czasu upłynęło...

- Zostaw mnie w spokoju.

Nie ma już takiej możliwości, moje dziecko.

Przecięły się wreszcie kręte ścieżki, którymi ku sobie zmierzałyśmy. Rozdwajałam się, oddając cząstkę siebie Belindzie, ożywiając swoim Widmem jej martwe ciało, resztę pozostawiając opróżnionemu worowi swojej cielesnej powłoki. Przypominało to aukcję, moje ciało przypadało temu, kto wylicytował najwyższą cenę. I dlatego tyle wiem o losach mojego dziecka. Po prostu przejęłam wspomnienia Belindy. Zawłaszczyłam je.

I tak wyszłam z postaci mojej córki, pozostawiając tam swoje szepty, by mogła żyć dalej. Nie było to życie po śmierci; była to po prostu śmierć czepiająca się życia. Czy to taka straszna zbrodnia? Moje drugie ja, moje podja, pochylało się nad Belindą i patrzyło, jak wraca jej oddech. Zawołałam lekarza. Zachowywał się tak, jakby ujrzał właśnie w swoich aparatach samego Boga; na ekrany powracały świetlne fale. W progu sali stanął Tom.

- Dobrze się czujesz, Sybil? - zapytał.

- Tom, a więc udało ci się przebrnąć przez mapę? - Rada byłam, że go widzę, ale miałam teraz na głowie ważniejsze sprawy.

- Wziąłem taksówkę. Kursują wciąż po mieście. Tylko kierowcy strasznie wkurzeni, Sybil. Przywiózł mnie tu Roberman. On chce...

- Jestem zajęta, Tom. - Przecisnęłam się obok niego i wyszłam na korytarz.

- Martwiłem się, Sybil. Powiedziano mi, że Belindą nie żyje. Niech zachodzą w głowę.

Nie byłam wcale dumna z tego, co zrobiłam. Nie byłam szczęśliwa ani nic w tym rodzaju. Byłam martwa. Zrobiłam to, co chciała zrobić Belindą Odebrałam sobie życie. Tak jakby. Czy to ma znaczenie? Czy chwile różnią się między sobą? Opuściło mnie moje Widmo. Czym teraz byłam? Próżnią w worku z wysuszonej skóry. Nie czułam niczego dobrego, tylko delikatną pieszczotę mojego Widma podtrzymującego przy życiu Belindę.

Poruszałam się jak zimna robokobieta. Moje ciało dryfowało szpitalnymi korytarzami niczym we śnie. Tom Golomb szedł za mną. Skręciliśmy do sali, w której leżał Zero. Zero leżał nieprzytomny na łóżku, był Podłączony do aparatury, tylko maszyny utrzymywały go przy życiu. Znałam teraz to uczucie. Dotknęłam swoją Widmową dłonią jego czoła, zapewniając szeptem, że nigdy nie przestanę go kochać.

- Roberman podwiózł mnie do Pałacu Gumbo - opowiadał Tom. - Zabraliśmy stamtąd i Gumbo, i Krakersa. Obaj są aresztowani. Chcesz zobaczyć starego? - Chłodna podróż do sali Krakersa. Leżał zabandażowany, odurzony środkami uspokajającymi. Z rozkoszą splunęłam mu w białą jak ściana twarz. - Krakers wszystko wyśpiewał, Jones - ciągnął Tom Golomb. -Wdał się za pośrednictwem Columbusa w konszachty z Johnem Barleycornem. Okazuje się, że stary ma jakieś grzeszki na sumieniu. Columbus o tym wiedział. W zamian za milczenie Krakers zgodził się udzielić gościny żonie Barleycorna Ma na imię Persefona, tak? Jest nasionkiem kataru siennego. Krakers zabrał ją polic-wozem spod Alexandra Park po tym, jak zabiła Kojota. Zawiózł ją, zgadnij gdzie? Na posterunek policji. Kwiatowa dziewczynka kwateruje w kostnicy, szafka numer 257. Okazuje się, że przywiozła ze sobą worek ziemi z Rajskiego Piórka Krakers twierdzi, że ona nie może bez tej ziemi długo przeżyć, a więc cały plan ma swój słaby punkt.

Musiałam odetchnąć czystym powietrzem. Tom Golomb nie odstępował mnie na krok. Wyszliśmy razem przed budynek. Znowu zapytał mnie, czy dobrze się czuję. Nie odpowiedziałam. Wsiadłam do cometa.

- Powiadomiłem posterunek, Sybil - powiedział Tom, zajmując miejsce w fotelu pasażera - Ale może już być za późno. - Jezu, wciąż za późno. Jednak na Oxford Road minęła nas pędząca w przeciwnym kierunku czarna taksówka Za jej kierownicą mignął mi czarno-biały nakrapiany pies kierowca Zobaczyłam ducha Tom majstrował coś przy swoim pistolecie, wiec nie zauważył zjawy. Nie podzieliłam się z nim swoim spostrzeżeniem, ale w głowie rodził mi się już pewien plan. Udawałam, że prowadzę, ale w rzeczywistości jechałam na autopilocie. Prawdziwa ja, moje Widmo, odpoczywało w odpoczywającej w szpitalnym łóżku Belindzie. Ale widok przejeżdżającego ducha Kojota umotywował mnie, wyrwał z marazmu. Gdybym tylko zdołała ustalić kilka szczegółów, mielibyśmy może realną szansę przeciwstawienia się Wurtowi. Mogłabym ocalić życie swojemu Klejnotowi.


***


Oddział gliniarzy obstawił drzwi kostnicy, wszyscy w pełnym rynsztunku, w rozmaitych macho-pozach, ale nad maskami przeciwpyłowymi widziałam ich zmarszczone, spocone z nerwów czoła Korytarz jeżył się strachem. Ta afera z nową mapą zaprowadziła ich na krawędź załamania. Przez cały czas napływały meldunki o kraksach samochodowych. Według naszych informacji zginęło w nich już tuzin ludzi. Xtaryfy wciąż kursowały, ale nikt już nigdzie nie jeździł. Columbus nie odpowiadał na taxi-fali. Gliniarze nie wiedzieli już, jak działać. Niektórzy zdali odznaki. Inicjatywę przejął Tom Golomb i byłam mu za to wdzięczna; ciało miałam zbyt puste, by podejmować fizyczną batalię. Tom poprawił sobie maskę i wystukał kod na klawiaturze szyfrowego zamka przy drzwiach kostnicy. Weszłam za nim do środka, reszta gliniarzy deptała mi po piętach. W sali było gęsto od pyłków, kulistych organizmów panoszących się w powietrzu. Po ścianach pełzały wilgotne liszaje. Z sufitu kapała woda. Golomb podszedł do szafki numer 257. Przy drzwiczkach unosiła się woń Płodności.

- To szafka Krakersa, Golomb - powiedziałam. - Nie dostaniemy się do niej bez numeru kodowego.

- Spokojnie, Jones, zostaw to mnie.

- Chcesz zastosować jakąś Wurtową sztuczkę?

- Nie ma potrzeby. Wydobyłem od niego ten numer torturami. - Tom Golomb uśmiechnął się do mnie i wystukał kod. Cofnął się.

Dwie sekundy...

Drzwi szafki opuściły się z cichym westchnieniem do wysokości ramion i ze środka buchnął smród zjełczałego Raju. Ciałogliniarze odskoczyli przed tym fetorem. Tom odbezpieczył pistolet i postąpił krok w stronę szafki.

- Ostrożnie, Tom - ostrzegłam go.

- Oj, daj spokój, Sybil - prychnął. - Jestem Tom Golomb. Najlepszy Wurtglina w mieście. Osłaniacie mnie, chłopaki?

Zamaskowani gliniarze pokiwali skwapliwie głowami. Ściskając oburącz polic-pistolet, Tom Golomb zajrzał ponad górną krawędzią drzwiczek do wnętrza szafki.

I w tym momencie rozległ się wrzask.

Tom! Cofnij się!

Wrzask był taki, jakby wyrywano, jeden po drugim, wszystkie kwiaty na świecie. Z szafki wyprysnął długi, gruby pęd roślinnej materii, wił się przez chwilę w powietrzu, a potem wraził się ostrym końcem głęboko w lewe oko Toma Golomba

Wpakowałam w ten gruby pęd sześć pocisków, reszta gliniarzy też strzelała. Salę wypełnił dym i swąd prochu. Pęd rozprysł się na kawałki i w upiornej ciszy, jaka zaległa po przerwaniu ognia, na podłogę posypało się tysiąc czarnych płatków. Konfetti na pogrzebie. Tom Golomb leżał na ziemi, twarz miał całą we krwi. Za moimi plecami krzyknął jakiś gliniarz. Inny wzywał lekarza. Przyklękłam przy Tomie i położyłam sobie jego głowę na kolanach.

- Tom... jestem tutaj... mów do mnie... Wybełkotał coś niezrozumiałego.

- Co? Tom? Co powiedziałeś?

- Roberman... - Co?

- Roberman... Xtaryfiarz... chce nam pomóc odnaleźć Columbusa... mapa..

- Tom, lekarz zaraz tu będzie.

- Znajdź Columbusa... zabij go... zamknij mapę...

- Pójdę dalej, Tom. Do samego źródła.

- Twoja córka...

- Z Belindą wszystko w porządku, Tom. Jesteśmy teraz razem. Stanowimy to, czego najbardziej lęka się Barleycorn. Pamiętasz?

- Zrób to dla mnie... - Z tymi słowami zamknął oczy. Jego ciało zaciążyło mi na rękach.

- Dobrze się spisałeś, Tomie Golombie.

Wstałam z klęczek. Lekarz właśnie wchodził, dwie sekundy za późno. Podeszłam do szafki. W wypełniającej ją ziemi widniało wgłębienie w kształcie dziewczynki. Ciałogliniarze byli wstrząśnięci i przerażeni. Jeden z nich wymiotował. Inny zapytał mnie, czy kwiatowa dziewczynka już nie żyje. Przyciągnęłam go do siebie i kazałam zajrzeć do wnętrza szafki.

- Zlać mi, kurwa, tę ziemię każdym żrącym środkiem chemicznym, jaki znajdziecie! Każdym chwastobójczym zajzajerem! - Gliniarz cos odpisnął. - Zrozumiano?! - Znowu coś odpisnął.

Wyszłam z budynku.

Przed wejściem czekał na mnie stary, wierny comet. Zaczynało padać, miękkie kropelki wody rozchlapywały się na przedniej szybie, kiedy zapuszczałam silnik. Persefona obserwowała mnie chyba z wyżyn kwitnących pnączy i śmiała się, rozsiewając po drogach swoje nasiona. Kładłam temu śmiechowi kres. Długa smuga jaskrawych barw rozstępowała się przede mną, kiedy jechałam Widmem poprzez mapę. Po sekundzie zatrzymywałam się już pod hotelem Olimpia w Manchester Central. Miał dwadzieścia siedem pięter. Wynajęłam pokój na dwudziestym pierwszym, wpisując się do księgi meldunkowej jako Jane Smith. Zadzwoniłam do obsługi hotelowej i zamówiłam butelkę dżinu Bombay Ruby. I pięciokrotną działkę legalnego Kopa. Odbierającą zamówienie uspokoiłam zapewnieniem, że to nie tylko dla mnie, że spodziewam się gości. Zamówienie dostarczyła mi gburowata robosuka. Zamiast napiwku dałam jej swój polic-pistolet. Nie chciałam go mieć przy sobie. Po co mi on? Żebym jeszcze kogoś zabiła? „Idź, zastrzel kogoś złego” powiedziałam jej. Wyszła ze złośliwym uśmieszkiem. Wypiłam z hotelowej szklaneczki trzy działki Bombaya. Potem otworzyłam okno i spojrzałam na miasto. Moje umierające miasto. Manchester. Zarastały go miliony kwiatów. W powietrzu unosiła się gęsta, żółta mgiełka.

Położyłam się na brudnym łóżku i zapadłam w głęboki sen. Musiałam zebrać siły przed bitwą.

Nic mi się nie przyśniło.

Kiedy się obudziłam, hotelowy zegar wskazywał 11.09 w nocy. Załatwiłam już wszystko, co miałam do załatwienia tu, na Ziemi. Moje życie było teraz życiem Belindy. Będzie się musiała zaopiekować Klejnotem. Nalałam trochę dżinu do szklaneczki i rozpuściłam w nim pięć działek Kopa, powtarzając sobie przy tym wierszyk Belindy, który znalazłam w jej odległym umyśle: Jedna to przyjemność, druga szpan. Trzecia to czysta i seksowna śmierć. Pięć to pełna emigracja.

Wychyliłam tego Bombay Kopa jednym haustem.

Raptowne uderzenie do głowy, a potem uczucie osiadania rozkoszy w palcach. Pieściły mnie. Pochwę miałam wilgotną. O rany, ile to już czasu? Hej, to mi się nawet podoba. I nagłe opamiętanie. Co ty wyprawiasz, stara rozpustnico, żeby tak naśladować swoją córkę? Nie potrafisz odejść po swojemu? Wstydź się.

Kop ściągał mnie pieszczotami.

Chyba masz rację.

Wychodzę przez otwarte okno na parapet snów. Spoglądam w otchłań i nachodzi mnie pokusa: zła, idiotyczna pokusa, której nie potrafię się oprzeć. Korci mnie, żeby skoczyć. Manchester prowadzi grę wstępną z moją duszą. Robię krok.

Spadam poprzez noc, ucieka w górę porośnięta kwiatami ściana. Rozmazane smugi barw. Lecę przez gęste chmury pyłków i czuję, jak przyciąga je moja grawitacja. Był to długi i powolny upadek w złoto. Trotuar unosił mi się na spotkanie.

Spadam i spadam niczym zgniły owoc z gałęzi. Trotuar jest wymoszczony kwiatami, miękki. Ale na szczęście nie aż tak miękki.

Wita mnie śmierć.


***


To historia opowiadana przez nieżyjącą kobietę. To nie życie po śmierci; to po prostu śmierć czepiająca się życia. I tak ze swojej fizycznej śmierci obudziłam się w ciele Belindy. Belinda obudziła się razem ze mną. Czułam, jak jej palce miętoszą gorące, wilgotne prześcieradło. Jej głos krzyczał na moje Widmo:

- Co ty wyprawiasz?!

Siódmy maja przechodzi w ósmy. Ciii. diii. Nie ruszaj się, moje dziecko...

- Gdzie masz swoje ciało? Kop je zabrał.

- Cholera! Dlaczego? Jeśli ty mogłaś...

- To było wieki temu. Byłam wtedy słaba. Teraz jesteś silna. Jestem w tobie.

- Nie chcę tu ciebie. Mówiłam ci...

Twoje możliwości wyboru umarły, córeczko. Jestem teraz twoją matką.

- Odchromol się ode mnie.

Mamy coś do zrobienia, Belindo. Musimy pokonać Johna Barleycorna. Tylko my możemy dać mu odpór. Nie pytaj, dlaczego, bo sama tego nie wiem, jeszcze nie wiem. Wiem tylko, że musimy współdziałać. Wchodzisz w to?

- Nie chcę współdziałać! - krzyknęła Belinda. Do pokoju weszła pielęgniarka z nocnego dyżuru. Myślałam, że zapyta, co się tu wyprawia. Ale ona powiedziała nam tylko, że na parkingu na Belindę Jones czeka taksówka. Belinda spojrzała na mnie, ja na nią. I było to tak, jakby lustro spoglądało w lustro; oszałamiająca nieskończoność odbić.

- Może to Roberman? - podsunęła Belinda. Może.

Ale wiedziałam, że to nie on.

Pielęgniarka nie słyszała, oczywiście, ani słowa z tej prowadzonej poprzez dym konwersacji. Nie widziała mnie żyjącej w pacjentce.

- Podał nazwisko? - zapytała pielęgniarkę Belinda. Pielęgniarka zaprzeczyła. Nie, nie padło żadne nazwisko, kazano jej tylko przekazać Belindzie, że ma ruszyć tyłek i zejść do tej taksówki, bo jak nie, to poczuje siłę krzepkiej, futrzastej łapy.

- To Roberman - orzekła Belinda.

- Naturalnie, wolno ci opuścić szpital - dodała pielęgniarka. - Musisz tylko podpisać stosowne dokumenty. Ze wskazań aparatury wynika, że jesteś idealnie zdrowa.

To była moja zasługa, mogłam być z siebie dumna.

- No to w drogę! - powiedziała Belinda do pielęgniarki, zeszła za nią na parter, podpisała stosowne dokumenty i wyszłyśmy dwie w jednaj w gęsto zapylone powietrze. Chmury złotych drobinek przesłaniały nam widoczność, próbowały szukać rozkoszy w naszych nozdrzach i znajdywały tam tylko oziębłość.

- Nie ma tu żadnej Xtaryfy - powiedziała do mnie córka, a ja skierowałam tylko jej oczy nieco w lewo, gdzie w cieniu wiązu majaczył ciemny kształt. Fale niedowierzania popłynęły naszym wspólnym Widmem. Pod drzewem parkowała staromodna czarna taksówka. Z otwartego okna machała na nas czarno-biała łapa. Poczułam, że Belinda bierze głęboki wdech. - Mamo, to przecież Kojot! Jak to możliwe? Kojot nie żyje.

Pamiętaj, że ja również.

- Wiedziałaś? Wiedziałaś, że on po mnie wróci? Miałam taką nadzieję.

Kojot wysiadał już z taksówki. Uśmiechał się. Był to promienny uśmiech.

Nie pocałujesz go, Belindo? On czeka.

Belinda podbiegła do czarnej taksówki i Kojot porwał ją w rozwirowany taniec radości. Belinda nazwała go sukinsynem. Kojot zarzucił jej nieznajomość człekopsiego serca i oboje roześmiali się. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko połączyć swoje Widmo z ich euforią. Pocałowali się. Ten pocałunek trwał półtorej minuty.

- Cholera! Kojocie! - krzyknęła w końcu Belinda. - Jak ty wróciłeś?

- Jak Lassie, Boda - odparł taxipies. - Słyszałaś o Lassie?

- Mam teraz na imię Belinda. Kto to jest Lassie?

- Nie przerabiałaś Lassie-Wurta, dziewczyno? Nie, no jasne, że nie. Lassie to słynna Wurtowa bohaterka, suka rozwiązująca zagadki kryminalne.

Czas płynie. Oryginalna gwiazda umiera. To, co przed sobą widzisz, Belindo... to Kojot numer dwa Kontynuacja. Tak się teraz nazywasz? Belinda? Widzę, że zmieniłaś sobie imię. Ja dalej jestem Kojotem. To teraz roślinopies. I wiesz, kurczę, mogę rosnąć.

- Wygadany się zrobiłeś, Kój.

- A jak. Jestem roślinno-elokwentny. Chcesz się przejechać?

- Chętnie.

- No to do Butelkowa, odwiedzić mój szczep.

- Karlettę? Dobrze, ale prosiłabym cię, żebyś potem zawiózł mnie na chwilę na moczary Czeluści. Eeee... do Blackstone Edge. - Wyczułam niechęć w tonie, którym wypowiadała te słowa, bo to ja, jej matka, przemawiałam za jej pośrednictwem. - Tam, skąd zabrałeś Persefonę, Kój. Eee... możesz?

- Kojot może cię teraz zawieźć wszędzie, tylko dlaczego akurat tam?

- Chcę się nacieszyć blaskiem księżyca, Kojocie. Chcę się z tobą kochać na moczarach. - Teraz Belinda była już naprawdę wstrząśnięta i nawet Kojota stropiła jej bezpośredniość.

- Ach, tak - zawył. - No to załatwione. Jestem za

Odnosiłam wrażenie, że moje śledztwo nabiera rumieńców. Jeśli Kojot należał teraz do świata roślin, to może w swojej nowej postaci doprowadzi nas do Barleycoma Ale na razie musiałam rozgrywać to na chłodno, podtrzymywać rozmowę, na wypadek gdyby Belindę zaczęły ogarniać wątpliwości.

No to w drogę, Belindo, ponagliłam ją.

- Tak, w drogę. Eee... mam trochę bagażu, Kojocie. - To znowu były słowa moje, nie jej; ona tylko je wypowiedziała.

- Dawaj go do bagażnika, Belindo. Nie ma sprawy.

- Eee... nie mam go przy sobie. Musimy po niego podjechać. - Belindzie drżał głos.

- Jasna sprawa Dokąd?

- Do Yictoria Park. - To był mój głos w ustach mojej córki.

- Nie ma sprawy. To jeden psi skok stąd na nowej mapie. Belinda usiadła na tylnej kanapie czarnej taksówki Kojota, wciągając

za sobą moje Widmo. Rozparła się na skórzanym siedzisku i kazała Kojotowi ruszać z kopyta. Północ.

- Z kopyta, lalunia! - zawył Kojot i pomknął soczystą Oxford Road. - Auuuuuu! Jak Lassie, malutka! Czujesz tego bluesa?

Czułyśmy.




Poniedziałek 8 maja


Pierwszy kurs, Yictoria Park. Kojot jechał nową mapą tak, jakby znał ją na wylot, bez żadnej pomocy z mojej strony. Belinda wracała wreszcie do domu. Zmusiłam ją, by weszła na górę do swojej dawnej sypialni. Stara kozetka pośrodku starego pokoju. To dom Klejnotu. Twojego brata. No, dalej. Otwórz drzwi. Belinda chciała uciekać, znaleźć się milion mil stamtąd, ale zmusiłam jej oczy do patrzenia. Spójrz na swojego przyrodniego brata. Belinda wciągnęła ze świstem powietrze i cofnęła się przed tym widokiem. Cofnęłam się razem z nią, ale zaraz zmusiłam ją, by spojrzała ponownie, tym razem uważniej. Zobaczyłam Klejnota pulsującego słabo w pościeli, wygłodniałego. Belinda jęknęła cicho.

Jedno oko Klejnota zaklejała gruba fałda skóry. Przekrzywiony w lewo nos. Mały otworek w pomarszczonej twarzy spełniający rolę ust. Spuchnięty język. Ręce zakończone zbyt długimi palcami, które przypominały szpony. Zamiast nóg dwa kikuty. Na plecach garb, brzuch wzdęty, zapadnięta klatka piersiowa z rysującymi się pod skórą popękanymi żebrami. Kosmyk z dwóch czy trzech siwych włosów na głowie, szyja jak obwarzanek z tłuszczu.

Nie jest tak źle. Można się przyzwyczaić.

- Wiem, że można. Rozmawiałam z Zombi. To nie takie... Wiem. To twój brat. Klejnocie... przedstawiam ci twoją siostrę.

- Po co go zabieramy? - spytała mnie Belinda.

Bo jest jednym z nas. Pólżywkiem. Wytłumaczę ci, kiedy będziemy już na moczarach.

Podróż...

Drugi kurs, Butelkowe. To była pora odwiedzin. Kojot zaparkował na potłuczonym szkle, kazał nam zaczekać i pożeglował między drzewa.

Dokąd on idzie?

- Zobaczyć się ze swoją córką, głupia. Aha.

Czekałyśmy w milczeniu, ja zagnieżdżona głęboko w Belindzie, dopóki Kojot nie wpłynął z powrotem do taksówki.

- No i jak poszło? - spytała Belinda.

- Fajnie - odparł Kojot. - Zastukałem gałęzią w okno. Wyszła się przywitać.

- Karletta?

- No przecież. Słodki dzieciak. Uśmiechnąłem się do niej swoim najlepszym uśmiechem z płatków. Zebrało jej się na kichanie.

- Żal mi jej.

- A teraz jedziemy się kochać.

- Mam taką nadzieję.

Taksówka skrzyła się radością. Jechaliśmy bez zatrzymania do samego rana, dopóki słońce nie wspięło się ponad korony drzew. Wspaniała to była jazda, najlepsza, jaką można sobie wymarzyć; świetny kierowca, dobry samochód, wspólny cel podróży. W punkcie odprawy celnej przy północnej bramie nikogo nie było; po wprowadzeniu nowej mapy znikli wszyscy strażnicy.

Trzeci kurs.

W Czeluść. Do Blackstone Edge. Ja jadę w Widmie we wnętrzu Belindy. Belinda jedzie czarną taksówką psa Kojota. Klejnot w pudle leżącym na siedzeniu obok nas. Dodatkowy bagaż. Pasażerowie w pasażerach. Życie po śmierci. Dzień się budził, barwy świtu machały na nas, chciały zabrać się z nami do domu dziennego światła. Moczary dyszały mgiełką, Widmowym oddechem.

- Skąd wiedziałeś, gdzie jesteśmy, Kojocie? - spytała Belinda. Uradowało mnie użycie przez nią tej liczby mnogiej.

- Podjechałem na postój Xtaryf. Stał tam taki plastykowo-futrzasty chłopak. Jeden z ostatnich, którzy pracują jeszcze na drodze. Podwoził cię.

- Zgadza się. Nazywa się Roberman.

- Dobry pies z tego kierowcy.

Kojot przełączył swoją taksówkę w hipertryb, drzewa za szybą zlały się w rozmazaną smugę. Gnaliśmy na złamanie karku, łamiąc wszelkie przepisy, i byłam z tego powodu wniebowzięta. Tak dobrze mi było w mojej córce. Powinnam to była zrobić już wiele lat temu. Do tego piękny pies-kochanek za kierownicą, wiozący nas ku rozkoszy, no i Klejnot. Czy mogłam przegrać, mając na pokładzie taką załogę? John Barleycorn gorzko pożałuje, że wtargnął w moją rodzinę i do mojego miasta. Przywierałam do wnętrzności Belindy, modląc się, by Kojot dał Belindzie nadzieję. I żeby ona mnie zaakceptowała. Czułam jej żarzący się umysł. Wmalowywałam w Belindę sny. Ale musiałam uważać; nie chciałam, żeby się przestraszyli i uciekli przed tym, o co miałam poprosić.

- Kojot i kwiat-świat - mówił Kojot. - Nie ma teraz między nami żadnej różnicy. Jestem psem. Jestem rośliną. Jestem człowiekiem. Nie tak do końca psem. Nie tak do końca człowiekiem. Ale wiele we mnie z rośliny. Czujesz, jak rosnę?

- Czuję - przytaknęła Belinda.

- Zapowiada się dobre parzenie, mała.

Kojot dowiózł nas do ponurego głazu za barem i farmą, gdzie samotna linia telefoniczna zagłębiała się w ziemię. Szepczący trup dębu. Słychać było Zombi buszujących w porannym zielsku. Słyszeliśmy posykiwania i rechot tych stworów. Niebo nad linią drzew jaśniało. Kojot wysiadł z taksówki, otworzył nam drzwiczki. Wypuścił nas. W naszą stronę szedł, zataczając się, podpity półżywek z błyszczącymi szponami. Kojot wsunął łapę w szponiastą dłoń tego obcego i potrząsnął nią mocno. Zombi uśmiechnął się do niego i padł jak ścięty na martwą ziemię. Wokół leżało ze dwadzieścia tych miękkich, wzdętych stworów. Zombi. Poruszali się i oddychali bardzo powoli, ich falujące czułki kreśliły w powietrzu skomplikowane wzory, przypominało to jakiś rodzaj mowy.

Kojot podszedł do nas blisko i spojrzał dużymi brązowymi oczami w nasze oczy.

- Przywiozłem cię tutaj w określonym celu, Belindo - wyszeptał. -Fakt, ma to związek z miłością. Ale nie tylko... ktoś mnie nakłonił, bym wybrał właśnie to miejsce. - Układ liści i kwiatów tworzący jego nakrapiane futro zmieniał się bez ustanku. Piękny był. - To stąd zabrałem Persefone. - Kojot przysunął dłoń do twarzy Belindy. Patrzyłam oczyma córki, jak palce Kojota zmieniają się w łodygi. Na czubku każdego palca rozkwitła żółta róża. Zerwał kolejno te kwiaty drugą ręką i wcisnął bukiet w dłoń Belindy. Potem rozpostarł wokół swoje korzenie, wbił je w ziemie i zakwitła tam polanka miękkiej trawy usiana kwiatami. Prywatny ogród pośród Czeluści.

- Chcesz się teraz pokochać, dziewczyno? - spytał z uśmiechem Kojot.

Ścisnęłam znacząco Widmo Belindy. Nie musiałam, przyjęła bez wahania to zaproszenie.

Kochałyśmy się z nim pośród liści i płatków, pośród kwiatów i zielska. Kojot pociągnął nas w falującą trawę. Był niezrównanym pies-kochankiem, jego łodyga-penis uformowała się dokładnie w taki kształt, jaki sprawiał nam największą przyjemność. Byłam zachwycona tym, na jaką głębokość potrafił wniknąć. Belinda również. Krzyczałyśmy obie. Skóra mojej nagiej córki była jak atlas. Manchester dygotał z rozkoszy. Była to może jedyna istniejąca jeszcze mapa starych dróg. Kojot wodził swoimi gałązkami po naszych ulicach. Oblewało nas światło wczesnego poranka. Zombi gulgotali w trawie, pocierali miękkimi mackami nasze ciała. Nie powiedziałyśmy Kojotowi, że żyję teraz w Belindzie, ale chyba sam się tego domyślił. Mógł to sprawić wyraz oczu Belindy, kiedy szczytowała. Przez chwilkę, króciutką chwilkę, sama poczułam się jak roślina, kiedy Kojot wsunął delikatnie jedną ze swych żółtych róż w usta Belindy. Kolec wbił się jej w dolną wargę; po policzku pociekł strumyczek krwi. Kojot wyjął kwiat, zlizał krew i zaczął płakać. Chciałam go zapytać, co mają znaczyć te łzy, ale on w tym momencie trysnął, trysnął w nas, wypełniając nasze łono pyłkami i spermą.

Zrzut nasienia.

Przyjęłyśmy go z radością. Spocone wessałyśmy w siebie. Kwiaty w naszej skórze, w naszym mózgu. Tuliłyśmy tego psa do piersi. Czas kapał i płynął. Kojot zerwał ze swego ciała owoc, wsunął go Belindzie w usta Smakował rajsko, był dojrzały i wilgotny, ebonitowozielony. Jego smak rozpływający się po języku wywołał w umyśle Belindy wizje. Zobaczyłam ten sam świat, którego przebłyski widywałam u ofiar i w piórkowych ramionach Toma Golomba I już wiedziałam, że Kojot będzie tym, który przeniesie nas w świat snu.

A więc w drogę.

Leżeliśmy nadzy, wyczerpani, w mokrym od rosy ogrodzie. W dole, daleko na południe, prażył się zasnuty mgiełką Manchester.

- Straciliśmy nasze miasto - odezwała się Belinda.

- Zmieniło się - przyznał Kojot. - My mamy szczęście.

- Szczęście w miłości?

- Szczęście w śmierci. Niewielu potrafi odnaleźć drogę na nowej mapie.

- Żal mi tych, którzy nie potrafią.

- Mnie też.

Uznałam, że pora już wyłuszczyć mój plan. Posłużyłam się głosem Belindy. Użyczyła mi go bez sprzeciwu.

- Kojocie, mówi do ciebie Sybil Jones - zaczęłam. - Jestem matką Belindy. Żyję w ciele mej córki. Nie będę ci tłumaczyła, jak się tam znalazłam, powiem tylko, że podobnie jak ty umarłam i urodziłam się na nowo. Nasz wróg nazywa się John Barleycorn. Żyje w Wurtcie zwanym Jałowcowym Ssaniem. Z tego królestwa pochodzi katar sienny. Jałowcowe Ssanie jest Rajskim Piórkiem. Żeby odwiedzić Rajskie Piórko, trzeba umrzeć i urodzić się na nowo. Tak jak ty, tak jak ja. I tak jak Belinda. Bagaż, który ze sobą mamy, nazywa się Klejnot. To moje pierwsze dziecko, Zombi. Obecność śmierci jest w nim bardzo silna. Podsumowując: wszyscy otarliśmy się o śmierć i przeżyliśmy. Sądzę, że możemy teraz odwiedzić Johna Barleycorna w Jałowcowym Ssaniu. Zawieziesz nas tam, Kojocie, swoją czarną taksówką, bo jesteś teraz cząstką świata Barleycorna, świata roślin. Możesz to dla mnie zrobić?

Kojot skinął głową.

- Chyba tak.

- Nie chcę budzić fałszywych nadziei - podjęłam. - Barleycorn to potężny stwór ze snu. Nie podda się bez walki. Ale Belinda i ja jesteśmy Dodo. Barleycorn boi się Dodo, bo nie jest w stanie wpływać na nas swoimi opowieściami. Jesteśmy więc podwójnie silne. Niemniej, Barleycorn jest groźnym przeciwnikiem. Czy mogę na was liczyć?

Spodziewałam się, że z tych dwojga Belinda okaże mniej zdecydowania, ale chociaż czułam poprzez Widmo jej strach, zgodziła się podjąć tę podróż i chwała jej za to. Jednak Kojota coś gnębiło.

- Sybil Jones - wyszeptał - ten John Barleycorn... to dzięki niemu powstałem z martwych.

- Co?

- Przyjechałem tutaj nie tylko dla ciebie, ale i dla Barleycorna On również ma dla mnie zadanie. - Jakie?

- Nie wiem. Wiem tylko, że miałem tu przyjechać. Może chodzi o jego... Kojot urwał. Rozglądał się z lękiem. Zerwał się wiatr i trawa oraz kwiaty naszego łoża miłości zakołysały się.

- O co, Kojocie? - zapytałam.

- O jego żonę... - zaczął Kojot. Trawa i kwiaty wokół uniosły się falą Wiedzy i oplatały nas tak mocno, że nie mogliśmy się poruszyć.

Belinda krzyknęła.


***


Persefona umiera. Czepia się kurczowo pnączy i lepkich pędów, ale jej zielone serce zarasta chwastami rzeczywistości. Już jej się tu nie podoba. Nie podoba jej się ten świat. Niedawno ledwo zdołała uciec przed hałasem i ogniem gliniarzy, którzy wdarli się do pałacu policyjnego ogrodnika. Wessała swe ciało w liszaje porastające wilgotne ściany domu śmierci, gdzie znajdowało się jej słodkie posłanie. I tym desperackim szlakiem umknęła prześladowcom. A teraz ci ludzie zniszczyli jej śniącą glebę. Gdzie się teraz podzieje?

Wślizgnęła się w sieć kwiatów.

Stała się tysiącem, milionem iskier w kwitnącej sieci. Docierały do niej przesłania wysyłane przez płatki, przez rozkładające się liście. Każdy błagał żałośnie: Ocal mnie, proszę, ocal mnie, proszę. Rzeczywistość kontratakowała. Persefona rozmawiała ze wszystkimi swoimi kwiatami naraz, mówiła im, żeby nie traciły wiary, ten świat będzie należał do nas, już wkrótce. Rośnijcie.

Ale dziewczynka-nasionko jest zaniepokojona Stężenie pyłków osiągnęło 2010 i przestało rosnąć. Może ten świat już się nasycił? Czyżby był to punkt rozgrywki, w którym walczące gatunki zgadzają się odstąpić od współzawodnictwa? Czyżby natura zwracała się przeciwko niej? Persefona jest zła, zielsko lgnie do jej skóry. Czuje się skarłowaciała. Straszliwy ucisk na korzenie. Dłonie odpornych. To Dodo. Może ten świat z nią skończył? Gleba umierała...

Odnajduje zepsute nasiona igrające na polach miłości. To taxi-kwiat dopuszcza się tego wulgarnego, zwierzęcego aktu, tej penetracji. O, jakże podoba się jego posługa tej odpornej dziewczynie, na imię jej Belinda.

I jest też gdzieś tam Sybil, ta nawiedzona policjantka, na pewno jest, choć jej nie widać. Persefona gromadzi się w trawach, które gniotą swoimi ciałami. Oplata ich trawą, dusi na śmierć i nagle dociera do niej jeszcze jedno przesłanie. Puść ich, Persefono. To glos jej męża. Chcę, żeby do mnie przyszli. Niech przybywają. Rozprawię się z nimi w moim królestwie. Mam wrócić z nimi, sir Johnie? - pyta swymi korzeniami Persefona. Tak. Już pora. Wracaj do mnie...

Czyż i tak nie ma teraz ochoty wracać? Czyż ten świat nie okazał się zbyt nieprzystępny, zbyt wysuszony i jałowy? Taki odporny? Nie będzie przeszkadzała tym podróżnikom w odnalezieniu czarnego ogrodu swojej matki i męża. Mało tego, sama ich tam zaprowadzi, wskaże drogę. Wypuszcza niedoszłe ofiary z uścisku i stapia swój zmieniony kształt z mchami rosnącymi pod stojącym nieopodal pojazdem. Wjechała do tego świata czarną taksówką; tak samo go opuści.


***


Pnącza spełzły z naszych ciał tak samo szybko, jak je przed chwilą oplatały.

- Co to, kurwa, było? - spytał Kojot.

- Może jakieś ostrzeżenie. Ruszajmy, komu w drogę temu czas.

Belinda nie chciała włożyć ubrania, uparła się, że pojedzie nago, kiedy więc Kojot wepchnął nas z powrotem do czarnej taksówki, poczułam, jak wilgotne ciało mojej córki ślizga się po rozgrzanej skórze kanapy. Kojot kazał nam mocno się trzymać; ta jazda miała być ostra.

Zaczął padać deszcz.

Czarny deszcz.

Ziemia szybko rozmiękła i czarna taksówka zaczęła w niej tonąć.

Oczy Belindy Jones były mokre od łez; ta podróż poprzez błoto napawała ją przerażeniem. Źrenice miała rozszerzone. W miarę, jak ześlizgiwaliśmy się w rozmiękłą glebę, czarne błoto zaczynało pokrywać przednią szybę. Kojot wiózł nas do czarnego ogrodu. Ja, Sybil Jones, trzymałam mocno wodze. Z pudła dobiegał płacz małego, słabego Widma Klejnota.

Ocalę cię, mój pierworodny. Nie bój się.

Świat się rozpuszczał, gasł wstający dzień.

Kojot wkopywał się, uciekając przed upływem czasu i przed samotnością, przed troskami i niedolą, przepisami, kartografią, instrukcjami, gównianymi kursami i metaglinami; zostawało za nami wszystko co złe. Czarna taksówka opadała ku małej zielonej iskierce w mrocznej jak noc ziemi.

- Zupełnie jakbyśmy przechodzili kwarantannę - mruknął Kojot. A potem...

A potem...

A potem pomknęliśmy taksówką w dół.

Opadaliśmy... miedzy korzeniami.

Przeciskaliśmy się do innego świata. Głębiej położonego świata. Zasypialiśmy. Śniliśmy. W końcu śniliśmy. Budziliśmy się w innym czasie, w innym ogrodzie. W podziemnym ogrodzie. Ja w Belindzie.

Ten ogród był głęboki jak noc. Kwiaty jak smoła, płatki jak przygasający płomień. Jarzące się. ciemne nasiona. Zakopywaliśmy się w ziemię.

Śniąc... śniąc... płynąc... płynąc i spadając...

Do obrazów. Otwiera się liliowy cień. Taksówka warczy jak pies, przepycha się przez wilgotny kłąb korzeni, penetruje, wreszcie się zatrzymuje. Grube korzenie dębu. Skarłowaciałe i splątane. Smugi nasion zwalniają.

Czarny ogród.


***


I dokładnie w tej samej chwili, o 4.16 rano 8 maja, mały chłopiec nazwiskiem Brian Jaskółka stwierdza, że nie oplątują go już węże i pnącza Stwierdza, że leży znowu w swoim łóżku w domu na przedmieściach Wilmslow.

Jego rodziców, Johna i Mavis, wybudzają ze snu krzyki synka.


***


Wszystko się zbiegło; rośliny i ziemia, i pies, i ta chwila; wszystko to zapadające w ruch, zrywające się do nieruchomości. Czułam, jak głębokie, ebonitowe korzenie drążą miękką glebę. Patrzyłam oczyma Belindy przez okno taksówki na las ciemności. Znowu była noc. Czas przyspieszał. Gdzie się podział ostatni dzień? Poprzez gałęzie szeptał posępny księżyc. Tu i tam igrało kilka świetlików, kreśląc wątłe mapy świetlne między purpurowymi kwiatami. Kojot, napierając ramieniem na drzwiczki od strony kierowcy, zablokowane plątaniną gałęzi, otworzył je i wysiadł z taksówki. Odgarnął kępę dzikich hiacyntów i pociągnął za klamkę drzwiczek od strony pasażera. Wytoczyłyśmy się z taksówki jak pasażer mający za sobą całą noc tankowania taniego jęczmiennego wina. My dwie, jedna w drugiej, jak pijane. Próbowałam przejąć kontrolę nad ciałem Belindy, ale ona była zbyt podniecona, zbyt osłabiona podróżą. Wąchała czarnopłatkie kwiaty, zrywała je, wpychała sobie w usta, smakowała ich bogatą słodycz. Jej nagie, wytatuowane w mapę ciało tarzało się po ziemi, gniotąc rosnące tam fiołki. Belinda przeżywała atak Wurtowej choroby taksówkowej; szok wywołany przemieszczeniem się między światami. Trzeba było całego mojego Widma, żeby zapanować nad jej ciałem. Postawienie jej na nogi przypominało podnoszenie ogromnego ciężaru. Kojot pomagał mi, opasując ją w talii grubą gałęzią. Wyciągnęliśmy z taksówki pudło z Klejnotem. Pozwoliłam Belindzie oprzeć się o taksówkę i kazałam obrócić głowę, żeby zorientować się, gdzie jesteśmy.

Była to część ogrodu inna niż ta, którą oglądałam z pomocą Toma Golomba, ale i tutaj panowała atmosfera przygnębienia. Powietrze było zawiesiste i ziarniste, czułam, jak napiera na skórę Belindy. Opasłe kuleczki czarnego pyłku poruszały się leniwie w słabych podmuchach bryzy. Było ich tyle, że mało co widziałam z pogrążonego w czarnej nocy ogrodu. Taksówka stała przy pniu wielkiego, dumnego dębu. Dalej ziemię zaścielał gruby dywan fiołków, ciągnący się aż do zbitej kępy wiązów. W ciemnościach coś blado połyskiwało i kiedy oczy Belindy przywykły do mroku, dostrzegłam między drzewami dwie zdobne kolumny.

Były oplecione pnączami winorośli, a szczyt każdej wieńczył rzeźbiony anioł, ten na lewej kolumnie miał postać małego chłopca, na prawej - psa. Blade duchy nieruchomości. W listowiu pomiędzy ich skrzydlatym snem unosił się osobliwy nastrój powagi, jakby biegł tamtędy jakiś szlak. A ściślej - pozostałości po dawno zarośniętej ogrodowej ścieżce.

- Co mam zrobić z tym bagażem? - zapytał Kojot. Trzymał pudło z Klejnotem. Kazałyśmy mu postawić je na ziemi i otworzyć. Tak też uczynił, pogmerawszy chwilę liściastymi łapami przy zamkach. - Taxi-szlag! -warknął. - Pierwszy raz Zombi wyciął taki numer czarnej taksówce.

Belinda spojrzała na niego.

- To mój brat - powiedziała sama z siebie. Powiedziała to sama z siebie i byłam taka szczęśliwa, że zapragnęłam ją wy ściskać. Trochę to trudne, gdy się jest w kimś, ale spróbowałam. Czułam, jak odbiera moją wewnętrzną promienność.

Klejnot wygramolił się z pudla, wspiął po Belindzie i przylgnął do jej piersi. Może widział w niej mnie. Mniejsza z tym. Belinda podtrzymała go i zwracając się do Kojota, spytała:

- Idziemy?

Powiedziałam to równocześnie z nią. Szłyśmy razem.

I minąwszy kamienne anioły, ruszyliśmy wąziutką ścieżynką biegnącą miedzy rozkołysanymi drzewami. Przed nami migały czarno-białe Dalmatyńskie Kwiaty kroczącego przodem Kojota. Postępowałam za nim w Belindzie.

Czarno-biała mapa Belindy przedstawiająca dawny Manchester przedzierała się przez ostre ciernie. Kaleczyły jej skórę, wydrapując nowe ulice. Klejnot przywierał do piersi Belindy. Ona przyciskała go mocno do siebie. Mój syn zdawał się czuć w tym świecie, w tym lesie, jak w domu, i objawy infekcji jakby ustępowały.

Z początku szło nam się trudno. Drzewa splatały palce ponad naszymi głowami, formując ponury, atramentowoczamy tunel. Posuwaliśmy się nim chlastani gałęziami, zgani kolcami, chwytani przez korzenie za kostki nóg. Ale w końcu las zaczął się przerzedzać; zwiększyły się odstępy między drzewami, ścieżka się poszerzyła, była lepiej widoczna. Zupełnie jakby nas prowadziła, jakby chciała, byśmy nią szli. Pomiędzy gałęziami prześwitywał teraz żółty księżyc. Oblewał liście bladą, migotliwą poświatą. Wyła do niego jakaś sfora psów; słyszeliśmy ich straszne zawodzenie. Belinda chciała ominąć to miejsce ze względu na Klejnota, ale Kojot, rozchylając splątane, ebonitowe liście paproci, wyszedł na jasną polankę. Nie pozostawało nam nic innego, jak podążyć za nim.

Czekała tam na nas sfora psów. Na nasz widok zbiły się w kupę i utworzyły jedno szczerzące złowrogo zęby i oblizujące się cielsko. Każda para tych potężnych szczęk ociekała czarnym jadem. W stalowej sierści pełzały węże. Ziemię pokrywało dymiącym dywanem psie gówno. Za szczękami bestii znajdowała się ozdobna brama z kutego żelaza osadzona w gęstym sosnowym lesie. Pięćdziesięciogłowy pies warknął i rzucił się na nas, z pyska spływały mu płaty piany.

- Jezu! - Belinda odskoczyła z Klejnotem w tył.

- Czego chcesz, psia mordo? - spytał Kojot.

- Nazywam się Cerber. Jestem strażnikiem tego lasu. - Jeden z łbów przybliżył się do twarzy Kojota, splunął w nią jakąś cieczą, a potem powiedział: - Mąka. Mąka i miód. Miód i mąka. Ciasteczka z miodu i mą­ki? Masz?

Kojot obejrzał się na nas.

- Mamy ciasteczka z miodu i mąki? Pokręciłyśmy głową.

- A co macie? - warknęła bestia.

- Jedno wielkie nic, psia mordo - odparł Kojot.

Pies wyszczerzył zęby i potrząsnął groźnie wszystkimi łbami. Kojot odwarknął się Gerberowi.

- Mam garnitur zębów wykonany z map Manchesteru. Chcesz się z nim zapoznać?

- My się zapoznajemy ze wszystkim.

Kojot skoczył i zatopił zęby w karku psa przodownika. Cerber zaskowyczał jak pies z piekła rodem. I przemienił się w uosobienie szczenięcej uległości.

- Wystarczy - zaskamlał. - Przechodźcie przez następną bramę.

I potężny stwór rozpadł się na swoje poszczególne składniki: na upokorzoną sforę, która z podkulonymi ogonami czmychnęła w mrok. Zostaliśmy sami na zalanej światłem księżyca polance.

Kojot otworzył żelazną bramę po drugiej stronie polanki i weszliśmy w posępny sosnowy las. W powietrzu wisiał ostry zapach żywicy, twarde igły chrzęściły nam pod stopami. Wydeptana ścieżka, którą szliśmy, wiła się między pniami jak wąż, szybko więc straciliśmy poczucie kierunku. Nie opuszczało nas jednak wrażenie, że ktoś albo coś nas prowadzi.

Słyszeliśmy przed sobą ospały plusk wody. W końcu las się urwał i znaleźliśmy się nad brzegiem ogromnego purpurowego jeziora. Nad powierzchnią snuły się kłaki fioletowej mgiełki przybierające półludzkie kształty. Staliśmy na brzegu i patrzyliśmy, jak w drobnych falach odbija się złoty księżyc. Pośrodku jeziora znajdowała się wysepka, a na niej stało kremowe podium. Między jego ukwieconymi kolumienkami orkiestra dęta grała grobową, zmutowaną wersję hymnu narodowego „Prom przez Mersey”. To kraj, który ukochałem, i pozostanę tu aż po kres swych dni. Puzony i trąby połyskiwały złotem. Na niebie za podium, po drugiej stronie jeziora, widać było rozbłyski światła. Przypominały odległe, błyszczące oczy. O deski zarośniętego zielskiem pomostu przed nami obijała się łódź wiosłowa. Na jej dziobie stała odziana w czerń postać, wysoka i chuda jak sama łódź.

- Dobry wieczór, moi śmiertelni wędrowcy - zachrypiała postać. - Witajcie w Jałowcowym Ssaniu. Pobłądziliście w ciemnościach, tak? No, no, nie przejmujcie się. To zrozumiałe w tych stronach.

Kojot spytał go o imię.

- Zwą mnie Charon - odparł nieznajomy. - Jestem przewoźnikiem na jeziorze Acheron. Chcecie się przeprawić na drugi brzeg, jak mniemam?

- Kojot przytaknął. - Och, to wspaniale się składa, uwielbiam takie kursy! A obol macie? - Kojot obejrzał się na nas. Wzruszyłyśmy ramionami. Kojot zapytał, co to jest ten obol. - Obol?! Tylko mi nie mówcie, że nie... chcecie powiedzieć... że nie włożyli wam obola w usta... kiedy umarliście? Wasi krewni, znaczy się? Ojej, to niedobrze. Bardzo niedobrze. Jak to się, u diabła, stało, że Cerber was przepuścił? - Kojot powiedział mu, że Cerber, wielogłowy pies, przepuścił nas, niczego w zamian nie żądając. - Niczego! To oburzające. Słów mi brak. Toż to wbrew wszelkim przepisom. - Kojot spytał Charona, czy ten obol to coś w rodzaju opłaty za przejazd taksówką. - Tak! Właśnie to! W samej rzeczy. Przejazd taksówką. Obol to opłata. Nareszcie do czegoś dochodzimy. No więc, macie obol na opłatę? Zaprawdę, powinni włożyć go wam do ust. Jeden srebrny pieniążek wart dokładnie jedną szóstą drachmy. Włożyli?

- Kojot pokręcił głową. - No to cokolwiek? Cokolwiek, czym moglibyście... moglibyście zapłacić za taksówkę? Wszystko jedno co?

Klejnot zsunął się z Belindy i wlazł między nogami Charona na łódź.

- Zaraz, chwileczkę - skrzeknął Charon. - Co ten pomiot robi na mojej krypie?

- Chce płynąć - poinformował go Kojot.

- Zabierajcie go stąd!

- Sam to zrób.

Charon pochylił się nad Klejnotem, ale mój zzombifikowany syn stopił swój kształt z kształtem łodzi. Nie dało się go ruszyć z miejsca. Łódź zachybotała się gwałtownie. Charon omal nie wpadł do wody.

- Ten incydent działa mi na nerwy - zaskrzeczał.

- Albo zabierzesz nas wszystkich - powiedział Kojot - albo nie pozbędziesz się tego pasażera.

Charon trochę nerwowo rozejrzał się po brzegu, a potem powiedział:

- No dobra! Wskakujcie! Szybciej, szybciej! Zanim ktoś zobaczy. Zaprawdę, tego już za wiele, żeby przewozić bez opłaty. Bez opłaty za przejazd taksówką! Wydaje się wam, że tak można prowadzić interes? No, tak się wam wydaje?

I tak staliśmy się, cała nasza czwórka, pasażerami wąziutkiej łódki prującej gęste, oleiste wody. Jedynym źródłem światła był księżyc, kula pyłków przesłaniana przez tańczącą wokół mgiełkę. Jedynym dźwiękiem, nie licząc stłumionej ballady dolatującej z wysepki na środku jeziora, był skrzyp wioseł Charona. Orkiestra grała w kółko ten sam utwór w pogrzebowym tempie, jakby granie go było jakimś rodzajem okrutnej kary. Charon siedział na rufie, trzymając wiosła szkieletowymi rękami, które wystawały mu spod opończy. Pomimo swojej cherlawej postury wiosłował bez wysiłku. Kojot siedział na dziobie, Belinda pośrodku łodzi, ja w Belindzie, a Klejnot wychylał się przez burtę i patrzył w wodę. W pewnej chwili kichnął cicho. Czuł się zdecydowanie lepiej, nie było co do tego wątpliwości. Ale co się z nim stanie, kiedy znajdzie się powrotem w realnym świecie? Czy katar sienny powróci? I czy aby się jeszcze nie nasili? A swoją drogą, gdzie jest ten realny świat? Jak przez mgłę pamiętałam, jak to kiedyś było. Wurt pracował nad moim Widmem, wymazując odczucia. Wszystko było bardzo spokojne, bardzo nieruchome i bezczasowe. Księżyc, jezioro, ciemność, skrzyp wioseł, rzewne tony orkiestry dętej. Zjawy we mgle. Belinda zanurzyła dłoń w wodzie...

- Błagam! - krzyknął Charon. - Nie dotykać jeziora. Dziękuję.

- Dlaczego? - zapytała Belinda.

- Bo może cię pożreć.

Belinda cofnęła szybko rękę i odezwała się znowu dopiero wtedy, kiedy byliśmy w połowie drogi, a orkiestra dęta stała się cichym poszeptem z przeszłości.

- Kojocie? - powiedziała. - Czy ty się w ogóle orientujesz, co się tutaj dzieje?

- To opowieść - odparł Kojot. - Opowieść o wielogłowym psie. Opowieść o kierowcy widnej taksówki. Ogród będzie czarny i pocięty głęboko rzekami. Mały sir John czeka. Czuję, jak na nas czeka.

Przewoźnik dobił do brzegu.

- Tutaj wysiadamy, Belindo - powiedział Kojot. - Nie boisz się? -Kazałam Belindzie zapewnić go, że się nie boi, ł wygramoliliśmy się z łodzi. Klejnot wspiął się znowu Belindzie na ręce. Kojot zwrócił się do Charona: - Nie kasuj licznika - powiedział. Przewoźnik splunął w jezioro i odpowiedział, tak jakby doskonale zrozumiał, o co chodzi Kojotowi:

- Nikt stąd nie wraca, kolego. Nie ma kursów powrotnych. - Roześmiał się i odbił od przystani.

Ogarnęła nas cisza.

Słychać było tylko cichnące poskrzypywanie wioseł. Tony dętej orkiestry drgały jeszcze chwile w powietrzu, a potem i one umilkły. Księżyc wsunął się za chmurę.

Ciemność. Ciemność była oddychającym kwiatem.

Przed nami wznosiła się wysoka ściana żywopłotu. Nawet gdybyśmy stanęli jedno drugiemu na ramionach, nie sięgnęlibyśmy jego szczytu. Nad nim rozlewało się mdłe światło. Belinda poprosiła Kojota, żeby urósł ponad ten mur z kwiatów i sprawdził, co jest za nim. Popatrzył na nią wilkiem, ale spróbował. Nie był jeszcze w połowie drogi do szczytu, kiedy rośliny zmusiły go do cofnięcia się. Po piątej próbie dał za wygraną i powiedział Belindzie, że opowieść nie chce, by zobaczył, co jest za żywopłotem.

- Wkurzasz mnie, Kojocie - fuknęła Belinda. - A ja myślałam, że nas przeprowadzisz.

Kojot milczał przez chwilę, badając płatkami nosa ścieżki zapachu. Potem ruszył w lewo, by obejść żywopłot. Nasza zbita w ciasną gromadkę trójka podążyła za nim. Wydawało nam się, że idziemy tak wieki całe. Czas się rozciągał. Mogło to być zaledwie kilka sekund. W końcu natrafiliśmy na przejście w murze. A może to mur otworzył się przed nami. Albo my otworzyliśmy się przed murem.

Mniejsza z tym. Coś się działo. Coś działo się powoli, zbyt wolno, by nadążyć za tym myślą. Mroczna przestrzeń pomiędzy dwoma światami. Nocna ścieżka między żywopłotami. Patrzyliśmy w czarne zwierciadła; ścieżki odchodziły od ścieżek niczym poboczne zdania wielowątkowej opowieści. W odstępach między wyrazami, między liśćmi, migotały świetliki.

- Tu potrzeba dokładnej mapy labiryntu, Belindo - powiedział Kojot. Belinda kazała mu iść dalej.

- Co jest, do cholery? Zaryzykujmy.

Szliśmy na wyczucie splątanym ogrodem tysiąca kwiatów, tysiąca skrótów i narożników. Każdy ślepy zaułek kończył się ciemnością nabijaną ciepłymi iskierkami świetlików. Księżyc wyjrzał znowu zza postrzępionej chmury i pokazał nam, jak pobłądziliśmy.

- Nie znasz się na labiryntach? - zapytała Belinda. Kojot potrząsnął swoimi płatkami. - A ja myślałam, że się znasz. Jezu, czyż nie jesteś najlepszym w dziejach kierowcą taksówki? Co z tobą?

- Zaczynasz mi działać na nerwy, Belindo - wywarczał płatkami Kojot.

- Czy nie powinniśmy, dajmy na to, skręcać na każdym rozwidleniu w lewo? Albo iść po złotej nici? Albo podążać śladem okruszków chleba czy coś w tym rodzaju? A może my się kręcimy w kółko? Czy tak? No?

Kojot nie wiedział, co nam odpowiedzieć. Dwa razy wróciliśmy do punktu wyjścia. Za każdym podejmowaliśmy znowu marsz, w nadziei że nowa trasa gdzieś nas zaprowadzi. Wyobraźcie sobie tylko: naga dziewczyna z wytatuowaną na ciele mapą, roślinopies, którego każda kosteczka była drogą, Widmoglina - pasażerka z nieskończoną wiedzą o złych tropach, jakie można podjąć, dziecko z Czeluści, które odnalazło zakazaną drogę powrotną do życia. I żadne z nas nie potrafiło odnaleźć drogi w prostym ogrodowym labiryncie. I czy to dziwne, że kiedy księżyc skrył się ponownie za następną chmurą i ogród spowiła mgła, i żywopłoty wokół nas zwarły jeszcze ciaśniej szeregi, popadliśmy w zniechęcenie? Belinda zaczęła narzekać, że Klejnot za bardzo jej ciąży. I wtedy za kolejnym zakrętem w lewo zobaczyliśmy światło. Kilka kroków przed nami w żywopłocie widniał rozstęp, przez który sączyło się mdłe, rozfalowane światło. Rzuciliśmy się tam z nadzieją, że...

Przed nami rozpościerało się jezioro. Trzeci raz. Księżyc, ten sam księżyc. To samo jezioro. Ta sama znajoma melodia płynąca z podium dla orkiestry. Nie słyszana, wyczuwana; pyłki kurzu w powietrzu. Zawróciliśmy do labiryntu. Czekała na nas ta sama, dysząca ciemnością paszcza.

- Taxi-gówno! - krzyknął Kojot.

- Myślałam, że jesteśmy częścią tej opowieści - powiedziała Belinda.

- Roślinna droga wciąż się zmienia, ot co. - Oczy Kojota przesłonięte były liśćmi. - Mapa jest zbyt płynna, zmienia się z każdym naszym krokiem. Nie ma tu wyraźnie określonego przejścia...

Zamigotał świetlik, przeleciał z płatka na płatek, a potem skierował się w głąb ogrodowego labiryntu.

- Złap tego świetlika, Kojocie - kazałam powiedzieć Belindzie. Kojot wypuścił przed siebie cienką witkę i pochwycił świetlik w miękkie płatki. W bijącym od żyjątka blasku zalśnił jego Dalmatyński Kwiat.

- Może idziemy nie za tym kwiatem co trzeba - zasugerowałam ustami mojej córki. Ustaliłam związek pomiędzy trasą lotu tego świetlika a sposobem, w jaki moje Widmo pojmowało nową mapę Manchesteru.

Trzeba zawsze podążać za światłem. Kojot wypuścił świecącego owada i ten, migocząc w locie, pomknął miedzy żywopłotami. Ruszyliśmy żwawym krokiem po świetlistym śladzie, jaki po sobie zostawiał. Przebiegaliśmy od rozwidlenia do rozwidlenia, od zakrętu do zakrętu. Za świetlikiem. Gorącym tropem małych skrzydełek, ognistą mapą. Pędziliśmy teraz tak szybko, że Klejnot miał trudności z utrzymaniem się na szyi Belindy. W lewo i jeszcze raz w lewo. I znowu w lewo. I w lewo, śladem ognia w ciemnościach. I znowu w lewo. I jeszcze raz w lewo. Potem w lewo. Na następnym rozwidleniu w lewo. Znowu w lewo. W lewo. I jeszcze raz w lewo. W lewo, w lewo, w lewo. Skręcając i klucząc. W lewo, a potem w prawo, tylko raz. A potem znowu w lewo i na koniec w lewo, i...

Siusiający kupidyn.

Kamienne dziecko na ozdobnej fontannie, siusiające do pozieleniałej, stojącej wody. Mały siusiaczek w malutkich paluszkach. Cienka strużka wody ciurkająca z wykutego w kamieniu peniska. Małe, grube skrzydełka sterczące z pobielałych łopatek.

Środek labiryntu. Zwyczajna ogrodowa fontanna. Nie ma tu wspaniałego pałacu. Nie ma Johna Barleycorna. Nie ma wyjścia Tylko ten strumyczek wody, spływający w księżycowej poświacie po kamieniach, i nasze zdyszane posapywania. Słaby wiaterek marszczy powierzchnię wody.

Świetlik skierował się od razu ku strużce tryskającej z siusiaczka kupidyna, zanurzył się w niej i ze zmoczonymi skrzydełkami spadł w algi.

- I co teraz, Wielki Psie? - spytała Belinda.

- Idziemy za nim.

Nic prostszego. Poszliśmy. Napiliśmy się z fontanny. Naśladowaliśmy Kojota, który pierwszy podstawił usta pod strumień siuśków. I pił. Klejnot zeskoczył z Belindy prosto w sadzawkę, a potem otworzył ranę w swoim miękkim ciele i chłonął urynę.

- Wciąż tu jesteś - stwierdziła Belinda.

- Może trzeba poczekać - odparł Kojot. Jego płatki jaśniały w blasku księżyca. - Może Barleycorn jeszcze czeka. Aż pasażerowie zaspokoją pragnienie.

Natrudziłam się trochę z oporną Belinda, ale w końcu udało mi się zmusić ją poprzez Widmo, by weszła do wody. Chłód zmroził nasze bose stopy. I nagle maleńki wyrzeźbiony penis urósł do monstrualnych rozmiarów. Ręce z kamienia. Dwie silne ręce spoczęły na ramionach Belindy i zmusiły ją, by przybliżyła usta do nabrzmiałej żołędzi na czubku tego kutasa.

Belinda, z ustami pełnymi szczyn, runęła głową naprzód w bajoro ciemności.

Złoty deszcz...




Wtorek 9 maja


Złoty deszcz... krople roszące talerz z jedzeniem. Belinda siedziała przy wielkim, kwadratowym stole uginającym się pod owocami i mięsiwem. Wbijała widelec w gruby, krwisty plaster steku. Na talerzu roiło się od różowych robaków. W drugiej ręce Belindy tkwił nóż, którym odkrajała porcję. I ledwie mięso dotknęło jej języka, ocknęłam się w jej wnętrzu z omdlenia, w jakie popadłam podczas spadania w fontannę. Poczułam płynący tłuszcz i robaki ocierające się o jej wargi. Całą mocą swojego Widma zmusiłam Belindę, by odsunęła rękę od ust. Nie tykaj tego mięsa, kochanie. Nie jedz go.

W środku padało.

Patrzyłam oczyma mojej córki.

Gdzie my byliśmy? Ta sala...

Jej ściany mknęły gdzieś w dali, we mgle. Z sufitu mżyło. Żółte kropelki. Chmury przesłaniały częściowo żyrandol. Powietrze trzeszczało od błękitnych wyładowań elektrostatycznych. Bzyczały złaknione mięsa muchy. Wilgotny blat stołu porastały liszaje mchu. Po spleśniałym serze pełzały larwy, mięso drążyły robaki. Przy każdym talerzu stał cynowy dzban z czerwonym winem. Złożyłam swoje Widmo w siedzącej przy tym stole Belindzie. Miała na sobie aksamitną suknię wieczorową. Kojot siedział po naszej lewej ręce i żuł niemrawo surową wieprzowinę. Klejnot przycupnął na stole i obrzmiałym językiem chłeptał z miseczki przyprawiony na kwaśno ryż. Jakże przygnębił mnie ich widok i jak bezradna się poczułam. Czyż jedzenie w Podziemnym Świecie nie grozi pozostaniem tam na zawsze? Czyż nie o to chodziło? Persefona siedziała po turecku na stole i kartkowała skradziony przewodnik turystyczny „Manchester od A do Z”. Kartki były mokre, nasiąknięte deszczówką. Po mojej prawej ręce stało puste krzesło. Naprzeciwko mnie i Belindy, po drugiej stronie ogromnego stołu, siedział młody mężczyzna o lśniących granatowych włosach i skórze koloru sadzy.

- Dobrego dnia życzę, madame Jones - powiedział aksamitnym głosem. - Witam na uczcie.

- Nie mogę się poruszyć. Dlaczego nie mogę się ruszać?

- Tuszę, że miałaś dobrą podróż. Pozwoliłem sobie okryć nagość twojej córki. Było, nie było, to teraz twoja nagość.

Spróbowałam skłonić Belindę do powstania. Jej ciało było jak z ołowiu.

- Jesteś tu z mojej woli i wyjdziesz stąd, kiedy z tobą skończę. Nie mogę gwarantować stanu, w jakim będziesz się wtedy znajdowała. Witajcie w Jałowcowym Ssaniu, moi wędrowcy.

Dziwne, ale Belinda i Kojot jakby nie słyszeli tej wymiany zdań. Zdałam sobie sprawę, że mężczyzna zwraca się tylko do mnie; jego głos z sadzy płynął do mnie poprzez Widmo.

- W samej rzeczy, madam Jones - odparł. - Powinszować spostrzegawczości. Tamci są teraz bez reszty pod moją kontrolą. Pozostajesz tylko ty. Ale widzę, że na imię masz Sybil. Tak. Znakomicie! Podoba mi się. Bardzo ładne imię.

- Ty jesteś John Barleycorn? - spytałam. - Widziałam twoją twarz u tamtego węża w lesie.

- Pragnę ci podziękować za bezpieczne odprowadzenie do domu mojej żony. - Tu uśmiechnął się do siedzącej na stole dziewczynki.

- Nie przybyła z nami.

- Moja droga Persefona potrafi być bardzo zaradna Ach, cóż za nietakt z mojej strony. Pytałaś mnie o imię. W twoim kraju nazywają mnie, o ile się nie mylę, Ognistym Jackiem? Zgadza się? Albo Jackiem Świetlikiem. Albo samym diabłem, Szatanem, wężem. Hadesem. Ach, niewyczerpana jest ludzka wyobraźnia; a jej wytwory da się tak zwięźle ująć w paru trafnie dobranych słowach. Sir John Barleycorn... - Delektował się każdą sylabą, tak jakby każda była kęsem soczystego mięsa. - John Barleycorn. Tak, to moje ulubione imię. Jestem waszym bożkiem fermentacji, duchem śmierci i odrodzenia w glebie. Jestem waszym winem. Opowieściami, które, wy, ludzie, snujecie. Ale czy to ważne? Imiona są dla ludzi maluczkich. Czyż kwiat zna swoją nazwę?

Spróbowałam jeszcze raz podnieść Belinde od stołu, ale przeszkodziła mi w tym jakaś mroczniejsza, potężniejsza siła.

- A ty, kurwa, dokąd? - Oczy Barleycorna przepalały na wylot ciało mojej córki.

- Nie masz prawa zabronić mi...

- Proszę. Nie... próbuj... nic... robić. Zmusisz mnie tylko do... Jego wzrok sprawiał mi ból.

- Muszę cię przeprosić, madam... - do jego oczu powróciło trochę światła - ...za moją poprzednią uwagę. Dżentelmenowi nie przystoi kląć przy stole.

- Potężne masz Widmo, panie Barleycorn... - próbowałam mu się przypochlebić, zyskać na czasie.

- Dziękuję za komplement. Niestety, nigdy nie uda ci się mi przypochlebić, Sybil, ani zyskać na czasie. Tak, znam każdą najulotniejszą myśl, każdą patetyczną, ludzką emocję, która przemyka ci przez głowę. Ale przecież... dla każdego jestem taki, jakim chce mnie widzieć. Dla Kojota jestem Królem Kwiatopsów. Dla Klejnota jestem dobrym ojcem. Dla Belindy dobrym kochankiem. Obawiam się, że pomimo całej swojej determinacji stanowią dosyć łatwy cel. Spójrz tylko na nich. Nie widzisz, jak łatwo ich sobie podporządkować? Są bezradni wobec mojej mocy. Po latach starań mam wreszcie kilka żywych, oddychających istot ludzkich, z którymi mogę porozmawiać, a oni okazują się być jedynie zabawkami. Może w tobie znajdę wartościowszego gościa. Moja droga Sybil, czym mam się dla ciebie stać? Przyznam, że zafascynowała mnie twoja obecność w lesie przed kilkoma dniami. Zawsze chciałem porozmawiać z... eee... Dodo. To chyba właściwe określenie? A może wolisz, żebym nazywał cię Upośledzoną?

- Nie przybyłam tu na pogawędkę.

- Nie przybyłaś tu w żadnym celu. Jesteś tutaj, bo ja sobie tego życzyłem. A teraz przestań się, proszę, opierać i okaż mi trochę szacunku. Mimo wszystko jestem jedną z twoich największych kreacji.

- Musisz powstrzymać epidemię kataru siennego, Barleycorn. Ludzie umierają.

- Sybil, podejrzewam, że mnie okłamujesz. Ciebie nie interesuje już świat zewnętrzny, rzeczywistość. Ludzie! - wycedził to słowo jak przekleństwo. - To swojego syna - tę wstrętną, małą świnię, która pożywia się teraz na mój koszt - to jego pragniesz ocalić.

-Tak...

- Głośniej, proszę, i wyraźniej.

- Tak. Błagam cię, nie pozwól umrzeć mojemu Klejnotowi. Barleycorn uśmiechnął się.

- Nadzwyczajna jest ta twoja podróż. Nie, naprawdę. Żeby w ten sposób uratować życie córki. Poświęcić się dla niej. To musiało być długie spadanie. Belinda gotowała się już na spotkanie ze śmiercią.

- Co daje ci prawo ingerować w ludzkie życie?

- Nie lubisz przedstawień, Sybil? Pięćdziesięciogłowy pies? Przewoźnik? Orkiestra dęta? Ogrodowy labirynt? Oczywiście, że lubisz. Przepadasz też za rozwiązywaniem zagadek. To dla mnie przyjemna niespodzianka Kazałem Kojotowi odwieźć moją żonę, a on przywozi ze sobą pewien... „dodatkowy bagaż”. Cóż, rad jestem z tego. Czasami czuję się bardzo samotny. Chcę cię tylko ugościć najlepiej, jak potrafię, Sybil, zgodnie z tradycją, do której przywykłaś. Czyż nie po to mnie wymyśliłaś? Jedz teraz. Delektuj się posiłkiem.

Wziął gołymi rękami porcję mięsa i położył ją sobie na języku. Czułam w umyśle Belindy głód, ale teraz miałam nad nią kontrolę; moja córka będzie musiała jeszcze trochę pogłodować. Była tu więźniem, podobnie jak Klejnot i Kojot. Tylko ja opierałam się jeszcze urokowi Barleycorna. Nie mogłam już nawet porozumiewać się z moją córką. Korzystając z okazji, przyjrzałam się Johnowi Barleycornowi. Naprawdę był bardzo piękny...

Ciemna skóra opięta na idealnym szkielecie. Oczy jak noc, wypełnione jedwabistym znużeniem. Wąski nos. Ściągnięte nozdrza Gęste, lśniące włosy, które przeczesał teraz zatłuszczoną dłonią. Starannie przystrzyżona kozia bródka. Dobrze skrojona marynarka koloru atramentu. Wykrochmalona biała koszula. Aksamitka spięta pod szyją amuletem w postaci trupiej główki ze skrzyżowanymi piszczelami. Trzydzieści lat plus minus rok lub dwa. Wyglądał na drapieżnika, ale wiedziałam, że to tylko projekcja Belindy. Pełne, posępne usta, idealne do miłości, do wyuzdanej miłości.

- Oddajmy może teraz cześć temu tajemniczemu procesowi - zaproponował Barleycorn - w którym owoc winorośli przemienia się w wino, które z kolei przenosi ludzki umysł do bardziej ekscytującego królestwa. Wypijmy. - Uniósł swój kieliszek i wszyscy, nawet młody Klejnot i Persefona, poszliśmy za jego przykładem; poczułam, jak krwistoczerwone wino spływa przełykiem mojej córki. Za późno, za późno... nie zdążyłam odwieść jej od przełknięcia trunku. Jaką moc miało to wino? Jak uciec przed jego rzeką ciepła i komfortu?

Kojotowi ślina pociekła z ust i skapnęła na stojący przed nim talerz. Klejnot kichnął w swoją miskę i roześmiał się uszczęśliwiony. Belinda przełknęła wino.

John Barleycorn miał nas w swojej mocy. Klątwa została rzucona.

- Tak, klątwa została rzucona - powiedział, sięgając głęboko w me Widmo w poszukiwaniu Wiedzy. - Tak się cieszę, że dotarłaś aż tutaj, moja droga Sybil. Nie uwierzysz, jak w tych piórkach może doskwierać samotność. Te opowieści... są jak lochy. I mieć ludzkie towarzystwo, choćby tak niechętne. Doprawdy... to coś wspaniałego.

Kojot i Klejnot wyrywali sobie kawałek steku, a Belinda była wprost zachwycona przyjęciem. Czułam, że jestem ostatnim głosem rozsądku. Mapa wytatuowana na głowie Belindy ociekała deszczem.

- Naturalnie wolałbym odzyskać wolność - ciągnął Barleycorn. -Wyrwać się z tej bajki. To dlatego wysłałem do was Persefonę z jej katarem siennym. Myślisz, że mi tu dobrze? Myślisz, że uśmiecha mi się siedzieć tutaj jak w więzieniu? Naprawdę wierzysz, że odpowiada mi rola postaci z jednej z waszych baśni?

- Persefona jest morderczynią.

-Czy morderczyni to właściwe słowo? Naturalnie, wy, śmiertelni, przywiązujecie do tego wagę. Do życia, że się tak wyrażę. I czepiacie się go kurczowo. O rany, jak wy uwielbiacie się czepiać. Doprawdy, aż żal patrzeć. Słyszałaś kiedy, by roślina skarżyła się, że musi umrzeć?

Persefona zsunęła się ze stołu na kolana Barleycorna. Usadowiwszy się tam, przeczesała mu palcami włosy. Te jego włosy, lśniące, granatowe niczym ciemne świetliki, zdały się poruszać. Ich grube, błyszczące pasmo uniosło się w powietrze i osiadło na stojącym przed nim steku. Jadło! Jego włosy jadły! Dłonie Barleycorna błądziły po ciele Persefony, lewa zatrzymała się na jednej z pączkujących piersi, druga zsunęła się między nogi dziewczynki. Persefona chichotała. Odepchnęłam od siebie talerz Belindy.

- Nie jedz tego. To zgnilizna

W oczach mężczyzny zapłonął czarny ogień.

- Och, przepraszam. Lubię, żeby mięso, które spożywam, było dobrze skruszone i surowe. Myślałem, moja droga Sybil, że masz te same upodobania...

Nie odpowiedziałam. Nie uśmiechnęłam się ani się nie roześmiałam.

- Kojotowi wyraźnie smakuje - podjął Barleycorn, spoglądając na psa, który z rozanieloną miną wsuwał sobie do pyska kolejny kęs różowej wieprzowiny. - Tak, dobry strażnik byłby z tego twojego przyjaciela. Bo widzisz, Cerber jest ostatnio... jakby tu powiedzieć... trochę niedysponowany. Zauważyłaś? Ale wróćmy może do wypadu, jakiego dokonałem. Ogarnęła mnie, widzisz, mania podróżnicza, nieprzeparta potrzeba infekowania. Chcę być opowiadającym, a nie tym, o którym się opowiada. Wyłania się tu pewien problem. Gdybym kiedykolwiek opuścił tę Wurt-opowieść o Jałowcowym Ssaniu, smutno by się to skończyło. Takie zabezpieczenie wpisała w protokół każdego piórka sama Panna Hobart. Chciała w ten sposób zyskać pewność, że żadna opowieść nie straci rdzenia, wokół którego rozwija się fabuła. Mój ogromny sentyment do waszego świata pozostałby na zawsze nie odwzajemniony. No bo kto zaprosiłby diabła na kolację? Tak więc wpadłem na pomysł, żeby wysłać coś do waszego świata, a kto nadawałby się bardziej do odbycia takiej podróży, jeśli nie moja droga, słodka żoneczka Persefona? Z jej nasienia wykiełkowałoby tysiące, miliony opowieści i wszystkie byłyby moimi dziećmi.

- Boisz się mnie, prawda, sir Johnie?

Wstrzymał na chwilę oddech. Po raz pierwszy zdawał się naprawdę zastanawiać nad tym, co powiedziałam. Nie zamierzałam mu popuścić.

- Boisz się mnie, bo jestem Dodo - ciągnęłam. - Nie jesteś w stanie zainfekować mnie swoimi opowieściami. Nie masz nade mną władzy.

- Historia waszego życia kończy się wraz ze śmiercią. - Uśmiechnął się, a potem podjął: - My zaś, istoty ze świata snów, żyjemy tym dłużej, im więcej snujecie opowieści. Wasze żałosne ciała starzeją się i umierają, natomiast my, istoty ze snu, nie umrzemy nigdy. Zawsze znajdzie się jakaś gęba do wykarmienia. Bo opowieść jest jak posiłek, nieprawdaż?

Posiłek dla uszu. A uszy nigdy się nie nasycą. Co zamierzasz, Sybil? Po co tu przybyłaś?

- Żeby cię zniszczyć.

- A jak zamierzasz tego dokonać?

- Chce cię ukarać za cierpienia, jakie zadałeś mojemu światu, moim przyjaciołom...

- Jak zamierzasz zabić sen? Byłoby to przecież równoznaczne z zabiciem siebie. Nic z tego, Sybil. Stanowię smakowitą opowieść, którą wyśnili twoi przodkowie. Opowieść o świecie pod światem. O waszym lęku przed śmiercią. Z tego lęku mnie stworzyliście. Och tak, wcześniej było z tym prościej. Opowieści przekazywano sobie z ust do ust i z czasem ulegały zapomnieniu. - Upił łyk wina i ciągnął: - Uważam, że ten eliksir koloru krwi to pierwowzór Wurta. Jedynie dzięki doświadczanej za jego sprawą transformacji przodkowie wasi potrafili wyobrażać sobie inny świat egzystujący poza codziennością. Z łyku wina rodziły się książki, obrazy, kino, telewizja -wszelkie środki wyrazu. Zaś za sprawą Panny Hobart i piórek powstał Wurt, ten wspólny sen, w którym teraz żyjemy. Historia się odwróciła. Opowieści rozrastają się, nawet jeśli się ich nie opowiada Nie trzeba już o nas opowiadać. Nadejdzie dzień, kiedy sami zaczniemy opowiadać. Sen ożyje. To dlatego wprowadziłem katar sienny do waszego świata. Chcę opanować ten świat. Chcę was zainfekować swoją miłością.

I wtedy stała się rzecz dziwna, jeśli słowo „dziwna” pasuje do tego kontekstu. W drugim końcu jadalni zmaterializowały się cztery pociski. Sunęły wolno wzdłuż stołu, omijając każde z nas. Przepełzły w powietrzu nad czwartym, pustym krzesłem i znikły we mgle. John Barleycorn śledził ich przelot z wyraźnym obrzydzeniem.

- Wiesz, denerwuje mnie, kiedy ludzie to robią - powiedział. - Kiedy urządzają sobie w Wurtcie strzelaninę. Czyż nie zdają sobie sprawy, że te pociski przemieszczać się będą przez wszystkie opowieści, dopóki nie znajdą dla siebie godnego celu? W opowieści nic nie ginie, następuje tylko wymiana. Na tym krześle miał siedzieć Columbus. Został zaproszony na ucztę, ale nie przyszedł. Cóż począć? Taki brak wychowania.

Powolny przelot pocisków przypomniał mi o celu, w jakim tu przybyłam.

- Proszę cię... uwiodłeś swoją miłością moje dzieci i moje miasto... a nie możesz ocalić mego syna?

Barleycorn westchnął.

- Siedzimy tu sobie w moim złotym pałacu. Który znajduje się w ogrodzie. Który znajduje się we śnie, w opowieści. Ta opowieść zawiera się w Rajskich Piórkach. W Wurtcie zawartym w rzeczywistości. Znajdujemy się w opowieści zawartej w innej opowieści, a tobie w głowie tylko twój syn. Doprawdy, Sybil, więcej się po tobie spodziewałem.

- No to mnie przeceniłeś. Taka już jest moja opowieść. Oddaj mi dziecko.

Barleycorn machnął niecierpliwie ręką.

- Panna Hobart, kiedy udało jej się uwolnić sen od ciała, zdała sobie sprawę, że ciało jest jedynie naczyniem. Sny mogą żyć w Wurtcie; ciało może umrzeć. Et voila! Rajskie Piórka. W obecnych czasach, jeśli dysponuje się środkami... cóż, śmierć nie jest już końcem wszystkiego dla zwyczajnych ludzi. Ich sny mogą żyć nadal w całej masie inscenizacji, światów, religii. W całej masie opowieści. Tam też żyje teraz Panna Hobart, chociaż umarła wiele lat temu. Żyje w niebiańskim Wurtcie. Naturalnie, nikt nie wie gdzie. Wybrała sobie własną bezpieczną i tajną opowieść.

- Błagam... zrób coś z tym katarem siennym. - Zaczynała ogarniać mnie rozpacz. - Ulecz mojego Klejnota.

Barleycorn odsunął dzban z winem i walnął pięścią w stół.

- Skończysz ty wreszcie z tą patetyczną dsperacją?! - krzyknął i oczy mu zapłonęły. - Czy tylko tego pragniesz? Tylko tego? Życia dla swojego naznaczonego śmiercią dzieciaka? Co z tobą? Proszę... okaż mi trochę siły.

- Tacy właśnie są ludzie, Barleycorn - odparłam chłodno. - Żyją w swoich dzieciach. Dla ciebie opowieści są dziećmi. Dla nas dzieci są opowieściami.

Barleycorn dyszał chrapliwie, próbując się opanować. Patrzył głęboko w oczy Belindy.

- Mój ojciec nazywał się Chronos, Sybil - powiedział. - Był zegarmistrzem, czasomistrzem. Nie chciał, żebym przyszedł na świat. I tu właśnie zaczyna się moja historia. Wróżka przepowiedziała Chronosowi, że pewnego dnia jego dzieci go zabiją. Rany, jak on poważnie potraktował ten tani chwyt. Moich starszych braci i siostry zabijał zaraz po narodzinach. Połykał ich. Mnie też połknął. Tylko dzięki wrodzonemu sprytowi udało mi się przeżyć w żołądku mego ojca. W żołądku pełnym cichego tykania, gdzie dni odmierzane są kroplami. Soki żołądkowe spływały w ciemność, zaznaczając każdą chwilę. To było chyba jak umieranie, ale udało mi się uniknąć śmierci. Urodziłem się na nowo. Czy można mnie za to winić, tylko dlatego, że wam ludziom jeszcze się to nie udało?

- Niektórym z nas się udało - odparłam.

Oczy Barleycoma pobiegły ku jakiejś odległej scenie przesłanianej przez kurtynę deszczu.

- Ta twoja historia - ciągnęłam - brzmi jak...

- Moja historia?! Jak śmiesz? - Spojrzał znowu na mnie, twarz wykrzywiał mu ból. - Uważasz, że ja ją wymyśliłem? To wy ją wymyśliliście. To twoja opowieść, Sybil, i całego twojego żałosnego rodzaju. Jakież tandetne opowieści snujecie, żądając jednocześnie od nas, żebyśmy byli szczęśliwi w ich okowach.

- Stworzyliśmy was.

- Tak. O, tak. I pewnego dnia my was przerośniemy. Czy możecie mieć nam za złe, że chcemy się rozwijać? Że chcemy stać się lepsi od was?

- Ja chcę tylko wyleczyć swojego syna.

Barleycorn przyglądał mi się przez chwilę, a potem odwrócił wzrok. Jego oczy znowu wypełnił smutek.

- Panna Hobart jest bardzo zawiedziona. Naprawdę. Czy istnieje w ogóle człowiek godzien tego miana? Prawdziwy twórca?

John Barleycorn zamilkł. Westchnął i znowu na mnie spojrzał. Kiedy ponownie się odezwał, głos miał znużony, posmutniały:

- Co mi pozostawało, jeśli nie przemyśliwać o ucieczce, kiedy przez lata wędrowałem samotnie po żołądku ojca? I co mi pozostawało, jeśli nie zagrzebać się w mroczną ziemię, kiedy wreszcie udało mi się stamtąd uciec. Zamieszkałem pod ziemią, żywiąc się korzeniami. Byłem samotny, taki samotny. Aż pewnego dnia usłyszałem tupot stóp dziewczynki pląsającej po moim dachu z trawy. Wyciągnąłem ku niej ręce ogarnięty pożądaniem. Posiadłem ją. Moją kwitnącą narzeczoną. Karmiłem ją nasionami granatu, żeby pozostała mi wierną. Tak było, moja słodyczy?

Długi, purpurowy język Persefony lizał szyję Johna Barleycoma. Mężczyzna uśmiechnął się z zadowoleniem i przymknął powieki. Czas płynął wolno. Deszcz wciąż padał. Na stole, między półmiskami z jedzeniem tworzyły się kałuże. Robaki pełzały po wilgotnym mięsie, którym pozostający pod wpływem klątwy Kojot napychał sobie pysk. Przemoczony Klejnot schrupał wyrywającego się żuka, którego znalazł w ryżu ze śmietaną. Głowa Belindy: czułam, jak deszcz spływa ulicami śródmieścia Manchesteru na jej szyję i niżej, pod suknię. Spróbowałam jeszcze raz nakłonić jej ciało do powstania, ale nie dałam rady. Belinda wzdrygnęła i w tym momencie John Barleycorn otworzył oczy, tym razem płonące mroczną nienawiścią.

- Matka Persefony wpadła, naturalnie, w wielki gniew - podjął. -Wściekła się. Jej ukochana córeczka i to całe gówno. Przepraszam za mój język, Sybil, ale Demeter zasługuje na najokrutniejsze słowa. Chciała odzyskać dziecko. Była taka zła, że posłała do waszego świata śmiercionośny kwiat, od którego ziemia stała się tak sucha i zimna jak jej serce. Oczywiście poznałaś Demeter, matkę Persefony?

Odparłam, że nie miałyśmy przyjemności.

- Znasz ją, znasz! Słuchaj dalej. Ten trujący kwiat, który do was wysłała, nazywacie, o ile się nie mylę, Thanatosem.

- To Thanatos pochodzi z Wurta? - zdziwiłam się.

- Trafne imię, jeśli wolno mi zauważyć. Thanatos. Bóg śmierci. Wy, naturalnie, jesteście zupełnie aufait ze śmiercią, mam rację, Sybil? O, tak. Jesteście w niej rozmiłowani. Weźmy, na przykład, twoją matkę. Tego gnijącego trupa. Kutasa twojego ojca cuchnącego po cmentarnym dymaniu. Widmo w tobie będące miękkim pocałunkiem śmierci. Tego twojego syna półżywka. Samobójstwo twojej córki popełnione z miłości. Twój skok z okna hotelu. No i spójrz na siebie teraz - udajesz żywą we wnętrzu martwej kukły, którą wciąż uparcie nazywasz imieniem swojej córki. Czy gdyby było inaczej, wpuściłbym cię tak daleko w Wurt? Thanatosie i Sybil, niniejszym ogłaszam was mężem i żoną...

Roześmiał się. Rozgniewało mnie to. Rozgniewało mnie również, że na darmo odbyłam tak daleką podróż; że jestem w pełni kontrolowana przez coś, co w swojej głupocie miałam nadzieję zniszczyć.

- Nie chcę, żeby mój syn umarł! - krzyknęłam. - Za dużo już wycierpiałam.

- Och, tak, oczywiście. Zapomniałem - matczyna miłość. Cierpienie. Rojenia o zmartwychwstaniu. Matki są gotowe na wszystko, wszystko...

Persefona wdrapała się z jego kolan z powrotem na stół. Głaskała teraz Klejnota, wodząc szepczącymi witkami po jego mokrej pofałdowanej skórze. Barleycorn patrzył czule na swoją żonę, jego głos wznosił się ponad cichy szum padającego w sali deszczu.

- Matka, jak już powiedziałem, chciała ją odzyskać - mówił. - A plaga, jaką Demeter sprowadziła na Anglię... cóż, jeśli mam być szczery... nawet mnie ucieszyła. Nigdy nie przepadałem za życiem jako takim, bo jak miałem przepadać za czymś, co tak po barbarzyńsku się ze mną obeszło? To Panna Hobart mnie odmieniła. Tak, złożyła mi wizytę. Po raz pierwszy ją wtedy zobaczyłem. Oczywiście słyszało się różne opowieści, plotki: była podobno pierwszą twórczynią, wynalazczynią piórek, dostarczycielką radości. Pierwszą marzycielką. Kiedy ujrzałem ją w cielesnej powłoce, coś we mnie, że tak powiem, pękło. Czyż mogłem się jej nie podporządkować? Najdziwniejsze jest to, że uważała mnie za potężniejszego od siebie. Spróbuj sobie wyobrazić Boga mówiącego Adamowi, że jest potężniejszy, a zrozumiesz, jak się poczułem. Pozwoliłem Pannie Hobart wyrwać zielone piórko jednemu z ptaków fruwających po ogrodzie Demeter. Nazwaliście je Płodnością 10. Okropna nazwa, jeśli wolno mi wyrazić swoją opinię. Ale jakie cuda czyniło. I tak, zgodnie z moją historią, ustaliliśmy, że moja żona spędzać będzie dwie trzecie roku z matką, a jedną trzecią ze mną. I tak powstały pory roku. Czyż można sobie wyobrazić sprawiedliwszy układ? - Barleycorn roześmiał się i włosy uniosły mu się na głowie uśmiechniętą falą granatowego dymu. Podniósł się z krzesła, obszedł stół i stanął za mną. Poczułam jego dłonie na ramionach Belindy. Jego palce rozmasowywaly delikatnie moją rozpacz. Nie mogłam się poruszyć ani dobyć z siebie głosu; ten diabeł miał w garści moją duszę. Czułam swąd spalenizny. Słyszałam bzyczenie much. Czułam, jak jego głos wnika w me Widmo...

- To dlatego, że byłem zmęczony - podjął z westchnieniem. - To stąd ta wizyta pyłków. Stąd, że byłem zmęczony istnieniem tylko w opowieści. Ja chcę żyć, Sybil. Tak jak ty. Chcę być istotą z krwi i kości. Wieść niepewne, brutalne życie. Życie kończące się śmiercią. Tak, przyznaję, jestem zazdrosny. Śmierć tyle znaczy dla waszego gatunku. Gdzie byście bez niej byli? Śmierć jest waszym paliwem, rodzicem waszych pragnień, waszej sztuki. Chcę czuć ten głód, ale Panna Hobart uznała, że mam na zawsze pozostać we śnie. Że nie wolno mi umrzeć. - Jego dłonie gładziły teraz mapę wytatuowaną na głowie Belindy. - Poprzez Persefonę próbowałem zaznać śmierci-po-życiu. Będą inne takie próby, podejmowane przez potężniejsze ode mnie demony. Wurt otworzy pewnego dnia przejście. Patrz uważnie, pokażę ci waszą przyszłość...

Barleycorn otoczył palcami szyję mojej córki, ścisnął ją mocno, a zarazem delikatnie, pochylił się i czerwonymi jak wino wargami musnął czule jej kark.

A potem ugryzł mnie.

To ugryzienie pobiegło ciałem Belindy i dotarło do mojego Widma. Barleycorn szarpnął swym umysłem mój dym z taką siłą, że wyrwał mnie z ciała Belindy. Moje amorficzne Widmo tańczyło po sali pod dyktando Johna Barleycorna. Czułam się rozpylona i bezdomna. Rozbita. Barleycorn bawił się przez parę sekund moimi kształtami, demonstrując swoją moc, a potem pozwolił mi się zestalić w idealną, wyimaginowaną rzeźbę z dymu; ciało młodej kobiety, którą się stałam, było dojrzałe i powabne w swych krągłościach, ale składało się tylko z szarych smużek dymu mojego bezpańskiego Widma Spojrzałam z góry na puste ciało córki.

- Nie martw się o nią - powiedział Barleycorn. - Do naszego powrotu będzie pod dobrą opieką. - I za jednym machnięciem rąk Barleycorna sala jadalna rozwiała się w gorącym, rozedrganym powietrzu. Z jego życzenia przeniesiona zostałam na małą polankę pośród gęstej, splątanej dżungli.

- Oto moja wizja nowego świata, Sybil - powiedział John Barleycorn, przedzierając się teraz przez rozbuchaną roślinność z pewnością siebie doświadczonego wojownika - Columbus z gruntu fałszywie wyobraża sobie przyszłość. Oto mój Manchester, mój obraz tego, co będzie. Przyjrzyj się dobrze.

Rozglądałam się, usiłując dotrzymać kroku tej istocie ze snu. Wokół nas, pośród drzew i kwiatów, walczyły, tańczyły i całowały się miriady osobliwych postaci. Był tam Beowulf, był Achilles, był Robin Hood, byli Gargantua i Pantagruel, byli Władimir i Estragon, był Tom Jones, był Humbert Humbert, był Zezowaty Żeglarz, był Spiderman, była Jane Eyre, był Dave Bowman, była Eleanor Rigby, byli Jezus Chrystus i Blaszany Człowiek, byli Leopold Bloom i Rupert Niedźwiedź; w tym zielonym ogrodzie były wszystkie fikcyjne postaci reprezentujące ludzkie dążenia i wszystkie one kłębiły się i kochały, i klęły w swojskim chaosie nie kończącej się opowieści.

Skołowana rozmaitymi zwariowanymi snami o Sherlocku Holmesie i Słynnej Piątce, i Królu Learze, i Myszce Miki, i Józefie K., i Wenus z Milo, i Dicku Dastardlym, i Mutleyu, i Holly Golightly, byłam jednocześnie świadoma postaci Johna Barleycorna, która dwoiła się i troiła, torując mojemu Widmociału drogę przez węzły sieci najeżonej nożami opowieści.

- To jest właśnie świat, który staram się powołać do istnienia -powiedział Barleycorn. - Bulwa opowieści infekujących rzeczywistość. W opowieściach tych dzieci moje żyć będą wiecznie i kto wie, może pewnego dnia umrą w końcu w pokoju jak normalni ludzie. - Urwał na chwilę, bo dżungla zawiłej narracji wzburzyła kobierzec kwiatów wokół nas. A potem ruszył w stronę światełka migocącego w oddali. - Chodź szybko, moja droga Sybil - ponaglił mnie. - Przed nami bramy miasta. Szybko, szybko. Chcę ci tam kogoś przedstawić. Nie możesz szybciej, Sybil?

Chwycił mnie za rękę.

Coś niebywałego, opowieść chwyciła za rękę rzeczywistość.

Robiłam, co mogłam, żeby nie dać się przytłoczyć ciężarowi otaczających mnie opowieści, i tak dotarliśmy wreszcie do żelaznej, obrośniętej winem bramy. Dopiero wtedy zorientowałam się, gdzie się znajdujemy. Była to brama Alexandra Park, pod którą kilka dni temu zobaczyłam po raz pierwszy ciało Kojota. Przeszłam za Barleycornem przez bramę i znaleźliśmy się na ulicach Moss Side. Ale wszystkie ulice zarastała dżungla, ocieniająca gęstym baldachimem opuszczone sklepy i domy mieszkalne. Tu i tam przemykał jakiś człowiek, jakiś pies albo robo, ale większość przechodniów na tych drzewo-drogach stanowiły postacie fikcyjne. Zupełnie jakby Manchester przekształcił się w tropikalny raj, w którym egzotyczne ptaki i zwierzęta zastąpione zostały wytworami ludzkiej wyobraźni. Jaka była natura tego świata? Czyżbym wędrowała przez umysł Barleycorna, odwiedzając poprzez Widmo sen snu? Czy sen może śnić? I idąc tymi śnionymi ulicami, miałam okazję przyjrzeć się bliżej ciału z dymu, w które oblekł mnie Barleycorn. Byłam przypadkową mapą cieni uformowanych w szare kształty: światy bioder i piersi, linii szyi i brzucha W jamie brzusznej zaś zagnieździł mi się połyskliwy, czarny żuk ze złożonymi pieczołowicie skrzydełkami, który przebierał nóżkami, kołysał czułkami i poruszał żuwaczkami: owad Dodo. Pożeracz snów. Uosobienie tego, co tkwiło we mnie i nie pozwalało mi śnić. Nigdy dotąd nie widziałam w swoim ciele Dodo. Teraz czułam, że wystarczy sięgnąć w siebie, by usunąć tę niepożądaną istotę.

Barleycorn ukląkł pośród ulicznych kwiatów. Wyrwał karmazynowy okaz z bujnego trotuarowegop bukietu, wstał i odwracając się do mnie, uniósł kwiat w górę.

- Naturalnie, ani na chwilę nie zapominam o Dodo - powiedział. -O Nieśniących. Rzuć tylko okiem na ten kwiat przyszłości.

Zauważyłam, że kwiat zżerany jest od korzeni przez wirusa o wielkim apetycie; wirus ten zwał się Czarny Dodo. Uświadomiłam sobie wtedy, że owad Dodo w moim żołądku - kiedyś moje przekleństwo - może stać się teraz moim wybawcą.

- Boję się ciebie, Sybil - wyszeptał ze smutkiem Barleycorn, jakby na potwierdzenie tego, co sobie przed chwilą pomyślałam - i całego twojego nieprzystępnego rodzaju. - Westchnął. - Nigdy nie przypuszczałem, że taka garstka może wywrzeć na sen taki wpływ. Wyobrażałem sobie, że świat realny otworzy się przede mną bez żadnych oporów, ale na drodze stanęłaś mi ty i Belinda A potem wasz świat przyprawił o chorobę moją ukochaną żonę. Musiałem odwołać ją do domu. Ale nic to, nie ma sprawy, jej misja i tak dobiegła już końca; nasionko zostało zasadzone i Columbus wciąż przebija się przez pyłki, z tym że sen nie może jeszcze ożyć w rzeczywistości, nie do końca. Nie bez reszty. Może pewnego dnia... -Westchnął znowu, i znowu, i zduszonym głosem podjął: - To mnie zasmuca, wiesz? Ta cała afera... naprawdę sądziliście, że chcę was skrzywdzić? Wprost przeciwnie, chciałem, żebyśmy ze sobą współpracowali. Sen i rzeczywistość. Masz okazję naocznie się teraz przekonać, że z tego połączenia sił może powstać nowy świat, dobry i płodny świat. To moja wizja, Sybil. Ale cóż ja poradzę. Wy, Dodo, jesteście jak żądło osy. Jesteście brakującymi fragmentami opowieści. By moja wizja się dopełniła, będę musiał pozabijać was wszystkich. Będę musiał pozabijać Nieśniących.

Słuchając go, wsączyłam ukradkowo odrobinę swojego Widma w zagnieżdżonego we mnie żuka Dodo. Spoczywała w nim teraz odrobina mej duszy, odseparowana - taką miałam nadzieję, od włości Barleycorna. Byłam teraz jeszcze bardziej rozczłonkowana; żyłam teraz w Widmie i w Dodo.

- Twoja opowieść jest bardzo smutna, sir Johnie - powiedziałam poprzez swoje Widmo i jednocześnie poprzez swoje Dodo-ja, nazwałam jego ukochaną żoneczkę tanią, odstreczającą kurewką o morderczych skłonnościach.

- Oj, smutna, smutna - odpowiedział mojemu Widmu Barleycorn. -Smutna historia opowiedziana niegdyś, dawno temu, przez smutnego człowieka zaglądającego w oczy śmierci. Ale mimo wszystko tli się w niej iskierka nadziei. Możemy jeszcze dostąpić raju.

A więc Dodo-blokada chyba trzymała Spróbowałam jeszcze raz z głębi mojego brzuchożuka ubliżyć jego żonie. I nic. Żadnej reakcji na moje inwektywy.

- Co masz przeciwko rajowi? - zapytał.

- To że ludzie muszą umierać, żeby on się narodził - odparłam, wiedząc już, że istnieje we mnie czarna plama, do której Barleycorn nie ma dostępu.

- Przecież to rasa ludzka wysunęła tę koncepcję - warknął. - Wasza historia usiana jest grobami tych, którzy oddali życie za coś wznioślejszego. Niemal wszystkie wasze opowieści zasadzają się na tej chwili poświęcenia... a mimo to, jak wybrzydzacie, kiedy same opowieści chcą przejąć ten sam styl narracji. Dlaczego ty sama, Sybil... czyż nie wysnułaś tej samej opowieści o śmierci za życie z miłości do swoich dzieci? Doprawdy, trudno to znieść. Cóż za niesprawiedliwość. Ale teraz szybko, mam ci wiele do pokazania...

Barleycorn odrzucił toczony chorobą kwiat i ruszył nową, płodną Claremont Road w kierunku Broadfield Road. Dotarliśmy do miejsca, gdzie, uciekając przede mną i Zero Giezzem po meczu wurtbolowym, zatrzymała się Belinda. Może Barleycorn zamierzał mnie zabrać na wycieczkę po odmalowanej we śnie historii z realnego świata Przeniosłam już większość swoich myśli do żuka Dodo, który stanowił moją tajemną skrytkę w świecie snów. Barleycorn zadzwonił do drzwi jednego z obrośniętych kwiatami domów przy Broadfield.

- Mam nadzieję, że go zastaliśmy - powiedział. - W domu tym mieszka niejaki Oktawiusz Dodgson, kuzyn w ósmym stopniu pokrewieństwa Charlesa Lutwidge'a Dodgsona1, jednego z waszych najświetniejszych twórców. Zakładam, że znasz jego talent i dokonania?

- Znam - przytaknęłam poprzez Widmo.

Drzwi otworzył biały, mojego wzrostu królik i zaprowadził nas do living roomu, gdzie na stosie poduszek siedział po turecku młody mężczyzna. Domyśliłam się, że to Oktawiusz Dodgson, lat dwadzieścia siedem i trzy czwarte, we własnej osobie. Znajdował się pod silnym wpływem dymnego pocałunku narkotyków, którymi zaciągał się z nonszalancją eksperta przez popaćkany malinowym dżemem ustnik nargili. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na Barleycorna prowadzącego mnie do schodów.

Wspięliśmy się na podest, gdzie znajdowało się troje drzwi. Zza jednych dolatywała smutna piosenka pod tytułem „The Walrus and the Carpenter”. Piosenka o butach, statkach i laku śpiewana młodym dziewczęcym głosem, który był tak naładowany bólem, że poszczególne tony zdawały się trzeszczeć w powietrzu. Barleycorn zapukał delikatnie do drzwi tej sypialni, a kiedy śpiew się urwał, otworzył je na ościerz. Wszedł do środka, mój Widmowy kształt za nim. Zastałe powietrze śmierdziało rozkładem i nieświeżym oddechem.

- Tak? O co chodzi? - zapytał smutny, łamliwy głosik.

Należał do chorobliwie bladej siedmioipółletniej dziewczynki o prostych blond włosach, ubranej w poplamiony wymiocinami fartuszek; leżała na łóżku i bawiła się nakręcanym żółwiem, którego sprężyna dawno się już rozwinęła.

- Czego znowu chcesz, Barleycorn? - wyszeptała chrypliwie.

- Przyprowadziłem ci realną osobę - odparł Barleycorn. - Nazywa się Sybil Jones i bardzo chce z tobą porozmawiać.

- To ty, Alicjo? - spytałam.

Alicja rozkaszlała się i wymamrotała coś płaczliwym głosem. Na pewno wyłowiłam z tego bełkotu coś w rodzaju Do-Do-Dodgson, ale w tym momencie za moimi plecami rozległ się jakiś szmer i obejrzałam się. W progu stał biały królik. Minął mnie i podszedł do łóżka Wyjął zegarek z kieszeni kamizelki, wziął Alicję za nadgarstek i zaczął odliczać na głos jej tętno.

- Jak się czuje? - zapytał Barleycorn.

- Ledwie zipie - odparł biały królik. - Daję jej najwyżej parę dni... -Królik mówił to ze smutkiem, Barleycorn był równie przygnębiony.

- Co tu się dzieje? - wtrąciłam.

- Alicja umiera - wyjaśnił John Barleycorn.

- Alicja z Krainy Czarów? Ale przecież...

- Tak to już jest, kiedy obumiera sen.

- Mówiłeś niedawno, że sen nie może umrzeć.

- Nie śniony sen jest umierającą fantazją, a wychodzi na to, że ostatnio nikt nie chce jakoś śnić o drogiej, słodkiej Alicji. Widzisz więc, Sybil Jones, to lustro jest dwukierunkowe; jedyny sposób utrzymania Alicji przy życiu to wysłać ją poprzez nową mapę do rzeczywistości. Rozumiesz teraz? Nazywacie katar sienny chorobą, podczas gdy w rzeczywistości on jest ocaleniem.

Alicja roześmiała się jakoś gorzko i powiedziała:

- Ten sposób jest bardzo pokrętny.

- To faktycznie skomplikowany sposób, droga Alicjo - przyznał Barleycorn - ale czy nie dostrzegasz - tu znowu spojrzał na mnie - jak rozpaczliwa jest moja sytuacja, Sybil?

Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Miałam przed sobą swoją ukochaną wyimaginowaną towarzyszkę z dzieciństwa, umierającą z braku zainteresowania, i potencjał tej straty kazał mi się cofnąć pamięcią do lat młodości, kiedy rozpaczałam, że sen nie nawiedza mego ciała.

Barleycorn zbliżył się, położył mi dłonie na ramionach i powiedział bardzo cicho:

- Okazałaś wielki jak na ludzką dziewczynę hart ducha, Sybil. - Jego dłonie pogładziły moje Widmowe piersi i zsunęły się na brzuch. Czułam na karku jego ciepły oddech. - Rozruszałaś smutnego, znudzonego starego chłopca, ale obawiam się, że seans dobiega już końca. - Te wypowiadane cichym głosem słowa usypiały, usypiały. - Musisz poddać się mojej pieszczocie...

- Nie możesz mnie skrzywdzić - wymruczałam sennie. - Jestem Dodo w Wurtcie. Ból to iluzja.

- Twoja córka też... musi w końcu umrzeć. - Usypiająco, usypiająco... - To bardzo proste. Wszystkie Dodo muszą umrzeć. Żeby sen mógł ożyć.

- Nie możesz mnie tknąć, sir Johnie. Jeste...

Jego palce pieszczące delikatnie mój brzuch z dymu zanurkowały niespodziewanie w jamę brzuszną i zamknęły się na czarnym żuku mojej Dodowości. Wyłuskał z brzucha opierającego się insekta i przez Widmoskórę wydobył go z powrotem na światło dzienne.

- To jest to twoje zabezpieczenie, moja droga? - Ze śmiechem podsunął mi żuczka pod nos. - Wydaje mi się, Sybil... że możesz teraz śnić w nieskończoność. Twoja córka również.

- Nie...

- A tym samym mogę robić z wami, co chcę. A chcę sprowadzić na was śmierć.

- Zostaw ją! - Prosiłam go, oczywiście, o darowanie życia mojej córce, ale moje błagania nie zrobiły na Barleycornie żadnego wrażenia. Odstąpił ode mnie, trzymając czarnego insekta za nóżkę z dala od siebie, jakby obawiał się, że ten może uszkodzić jego senciało. Cząstka mnie nadal pozostawała w usuniętym z mego brzucha żuczku i pokładałam w tym pewne nadzieje, które rozwiały się jednak, kiedy Barleycorn wdarł się ze swoimi diabelskimi wizjami w moje nie chronione teraz Widmo i zaczęły się złe sny.

Sny... śniłam... naprawdę śniłam...

Połykały mnie ból, krew i kłujące ciernie. Jechałam na koniu jasnej maści przez gąszcz fortepianowych strun splecionych z trawy. Spadałam w macki ośmiornic, dźgana parasolami, nadziewana na kleiste spodnie, rozrywana przez żądlące rowery i ulewę ryb.

A więc tak to jest śnić. Barleycorn zabijał mnie dziwacznymi fabułami, najgorszymi z koszmarów, i moje Widmo zaczynało usychać pod wpływem tej agresji. Nie chciałam już tego i gdzieś w oddali, gdzieś daleko, czułam protestującą tak samo moją Belindę.

Słabłam. Odchodziłam. Ciemniałam. Umierałam...

- Nie wolno ci tego robić, Barleycorn - zawołałam poprzez tę resztkę Widma, jaka mi została. Roześmiał się tylko i pomachał znowu żukiem Dodo, naigrawając się z mego osłabienia. I wtedy przysięgłam swojemu małemu, blaknącemu Widmu, że odpłacę senmistrzowi, jeśli tylko zdołam. Wysłałam wić sprężonego dymu, który znajdował się jeszcze w żuczku; wić dymu owinęła się wokół ramienia Barleycorna i wyrwała mu z ręki żuka.

Złe sny zbierały się przez cały czas w mej duszy i zachodziła obawa, że wciągną mnie pod powierzchnię szarego morza kurzych magnesów i śmiechu homarowatych wtorków.

Czarny żuk był teraz wolny. Moja macka z dymu owinęła się wokół ciała Barleycorna i sięgnęła do chorej Alicji. Nie miałam czasu do namysłu. Unosząc insekta Dodo, wprowadziłam swój dym głęboko w usta Alicji. Opierała się trochę. Tylko trochę, zupełnie jakby witała z ulgą takie zakończenie jej historii.

Barleycorn sieknął aż miło. Sieknięcie wydane przez sen.

Biały królik przeklinał tę samą historię, która sprowadziła na niego takie niebezpieczeństwo. Znikł za drzwiami, mamrocząc tę dobrze zapamiętaną kwestię: „Ojej! Ojej! Spóźnię się!”.

Barleycorn spojrzał na mnie.

- Co ty wyprawiasz? - W jego głosie pobrzmiewało zwątpienie.

- A jak myślisz? - odparowałam. - Ni mniej, ni więcej, tylko uśmiercam Alicję w Krainie Czarów. - Pokonując słaby opór zaciśniętych mięśni przełyku Alicji, wepchnęłam żuka głęboko, aż do samego żołądka. -Czy nie tak zabiłeś Kojota? Teraz twoja droga, słodka Alicja poczuje to samo dławienie. Kiedy zapadnie w niej mrok Odszczepieńca, ten sen umrze. Czy nie tego chcesz?

- Nie wolno ci tego robić. - Barleycorn zaklął, usiłując pochwycić moje Widmo. Moje Widmo, wspomagane przez Dodowość, było teraz silniejsze od senciała, i jego palce zamknęły się na drżącej mgle. Wszystkie jego diabelskie sny tłukły się po mojej głowie niczym zabłąkane ptaki przestraszone nagłym osłabieniem, nie mogące odnaleźć gniazda...

- To wszystko nie jest realne - powiedziałam. - To nie Kraina Czarów, a ona nie jest Alicją. Ten świat to zwyczajne śmieci produkowane przez twój patetyczny umysł szukający po omacku środków egzystencji.

- Nie... nie zabijaj jej.

- Zabierz mnie z powrotem, Barleycorn. Pokaż mi, kim ona jest naprawdę.

Barleycorn machnął w powietrzu rękami i w pół prześnionej sekundy byliśmy już z powrotem w sali jadalnej. Deszcz wciąż padał. Barleycorn siedział znowu na swoim krześle, a ja zostałam wessana na powrót głęboko w ciało Belindy. Kojot nadal z rozanieloną miną napychał sobie pysk mięsem, a Klejnot ćwiczył wiązanie węzłów żeglarskich na znalezionym w ryżu robaku. Moja córka trzymała rozciągniętą na blacie Persefonę. To ta kwiatowa dziewczynka grała rolę Alicji w wyimaginowanej Krainie Czarów Barleycorna Belinda trzymała dziewczynkę jedną ręką za gardło, a z drugiej wypuszczała rzekę Widmodymu, która wpadała do ust Persefony.

W ciele Persefony zagnieździł się już wepchnięty głęboko insekt Upośledzenia.

- Proszę... - W głosie Johna Barleycorna po raz pierwszy pojawiło się błaganie.

- Na twoją żonę, Barleycorn.

- Proszę... nie odbieraj sennych marzeń mojej ukochanej. Ona umrze z tym czarnym stworzeniem w...

- Na moje dziecko - ciągnęłam chłodno. - Na dziecko Kojota Na moje miasto i moich przyjaciół. Na Zero Giezza i człekosunię Karlettę, i na pamięć Toma Golomba Szłam tu, by wydać ci bitwę, Johnie Barleycorn, ale teraz uświadamiam sobie... że przybyłam prosić cię o ratunek.

Upływa całe życie. A potem, w końcu...

- Wiesz, co jest najsmutniejsze, Sybil? - spytał przygnębionym, smutnym głosem zrezygnowany Barleycorn.

- No, słucham - odparłam.

- Że sam nie wiem, czy jestem żywy, czy nie.

- Według mnie jesteś żywy.

- Ze wszystkich istot zgromadzonych przy tym stole najbardziej żywa jesteś ty. Dowiodłaś tego. To czasami takie trudne...

- Wiem.

- Żyć tylko w opowieści.

- Wiem.

- Być tylko smużką dymu w umyśle. -Tak...

- A więc tak wygląda ludzkie życie w jego najlepszym wydaniu? Zastanawiam się...

Wepchnęłam żuka jeszcze głębiej w żołądek Persefony. Nie stawiała większego oporu.

- Mogłabym zabić tym Dodo twoją żonę - powiedziałam do Barleycorna. - Prawda?

Barleycorn zerwał się z krzesła, by rzucić się na mnie w ciele Belindy, ale Kojot i Klejnot wyszli już z transu. Walka osłabiła Barleycorna; senmistrz był zbyt zdezorientowany i przytłoczony zbyt wieloma opowieściami do spamiętania, by zachować kontrolę nad swoimi więźniami. Kojot bez trudu pochwycił ciało Barleycorna i ścisnął je w gigantycznych łapach.

- Nie tak mocno... proszę - jęknął Barleycorn. - Czego jeszcze ode mnie chcesz?

Pod wpływem żuka Dodo Persefona zapadła w drzemkę.

- Może leku dla Klejnota? - powiedziałam.

- I pewnie dla twoich wszystkich cierpiących pobratymców, ty mała żmijo?

- A byłbyś w stanie? - spytałam.

- Nie obrażaj mnie. - Oczy mu płonęły. - Wiem, kiedy kończy się opowieść. Błagam... daj tego insekta mnie. Jestem zmęczony, bardzo zmęczony wyczekiwaniem, a sen wokół mnie stygnie. Puść moją żonę.

- A zrewanżujesz się? Powstrzymasz katar sienny?

- Musiałabyś zmierzyć się z Columbusem. Król Taksówek nie zrezygnuje łatwo z nowej mapy.

- Zrobimy, co trzeba.

- To by obejmowało zakaz wstępu do realnego świata dla mojej żony.

- Ona i tak by tam nie przetrwała, Barleycorn. Już się o tym przekonałeś.

- Przekonałem się. Dodo są zbyt silne. - Patrzył tęsknie na Persefonę. - Tak, jej matka będzie strasznie zła. Demeter... nie spodoba się, że jej słodka Persefona będzie musiała pozostać we śnie. Demeter jest bardzo potężna, ale i bardzo głupia; obawiam się, że ma dosyć ograniczone horyzonty. Cieszy się, że jej córka zapełnia kwiatami rzeczywistość, chociaż wie, że rzeczywistość szkodzi jej córce. To najnowszy układ, jaki zawarliśmy. Jedna trzecia roku w Wurtcie, dwie trzecie w rzeczywistości, Musiałabyś walczyć nie tylko z Columbusem, ale i z Demeter. Musiałabyś przekonać ich oboje. Bądź przygotowana... przez ten las wiedzie tylko jedna droga i ty już nią kroczysz. Ułatwiłem ci podróż w tę stronę, ale powrót... ja, osobiście, nie podejmowałbym tej walki. Bez mojej pomocy nie dasz rady. Może zawrzemy układ?

- Gdzie jest ta Demeter? - zapytałam. Persefona zupełnie znieruchomiała pod wpływem przedłużającej się obecności Dodo.

- Wymyślasz opowieści... a nie znasz tych już istniejących - podjął Barleycorn. - Demeter jest wszędzie, we wszystkim co zielone i uprawiane; żyje we śnie i w śniącym. Pożywienia dostarczają jej i Wurt, i rzeczywistość. Jest silniejsza ode mnie. Jest Boginią Zbóż. Tak, nawet wasi niezbyt rozgarnięci chrześcijanie do tej pory pozostawiają jej po każdych żniwach ostatnią garść zżętych kłosów, wieszając je na krokwi w stodole; jakież to patetyczne.

- Potrafiłbyś wyleczyć Klejnota?

- Jest na to tylko jeden sposób. W świecie rzeczywistym on umrze w ciągu dwóch dni.

- Proszę, tylko nie to.

- I tak byś go straciła Jadł tu, Kojot też. Należą teraz do mnie. Cóż, moja dobra kobieto, wydaje mi się, że w tej grze nastąpił pat. Klejnot, żeby przeżyć, musi zostać tu ze mną. Tylko we śnie mogę wyleczyć tak zaawansowany przypadek kataru siennego. Ale tu w grę wchodzą stawki wymiany.

- Powiedzmy. - Wyciągnęłam czarnego żuka mego Upośledzenia z ciała Persefony. Poruszyła się. - Na zawsze pozostanę w tym insekcie, w tym wirusie - powiedziałam. -1 nigdy mnie tam nie dosięgniesz. Nigdy. A ilekroć będę musiała z tobą walczyć, ten żuczek zawsze chętnie cię osaczy.

Barleycorn westchnął.

- Pragnąłem realnego świata - wyszeptał. - Teraz stwierdzam, że jak zawsze znalazłem się w pułapce. Rzeczywistość nie poddaje się moim zabiegom. Przegrałem tę grę. Ten Dodo tkwi zbyt głęboko, by dosięgnął go mój pocałunek. Ale zaraz, istnieje chyba inny sposób, w który mógłbym się tam przedostać. Sposób lepszy i pewniejszy. Przepełniło mnie właśnie, ni z tego, ni z owego, osobliwe pożądanie. Dasz wiarę? - Jakie?

- Czy mogę przelecieć twoją córkę?

- Co takiego?

- W ten sposób otworzyłbym ci przejście. Przepraszam. Uraziłem cię, Sybil? Daj mi, proszę, tego żuka.


***


Dałam żuka Dodo Barleycornowi i ten, rozpiąwszy spodnie, wydobył z nich czarnego jak sadza członka. Rozwinął się nowy wątek opowieści. John Barleycorn napierał na Belindę, przeginając ją na stół. Jednocześnie wyciągał ręce do Klejnota... wbijał się głęboko. Wbijał się głęboko swoim członkiem. Ciało Klejnota eksplodowało długimi pędami wypuszczającymi ciemnoczerwone kwiaty: Amaranthus Caudatus. Kwiat tropikalny. Mroczny głos Barleycorna:

- Skoro mam przyjąć Klejnota do mego serca, to muszę dać coś w zamian.

- Co?

- Och, coś wymyślę.

Jego członek wchodzi we mnie, wchodzi w Belindę, wchodzi...

Zegnam się z Klejnotem.

Ten kwiat nigdy nie więdnie.

Barleycorn spuszcza się we mnie, w Belindę. Czas przyspiesza. Kamienny kutas przepycha nas do sadzawki z zastałą zielenią. Sikający kupidyn. Pałac rozpływa się. Włosy Johna Barleycorna unoszą się granatowym rojem. Ciemny tunel; mkniemy korytarzami owocu, a wokół nas szepczą drzewa. Ten las żył. Obrazy...

Zabłąkani w ogrodowym labiryncie. Chmury przesłaniają księżyc. Ciemność i duchota. Ociekające wilgocią cienie. Żywopłoty rosły w siłę, zasklepiały się wokół nas jak otwór między nogami kobiety. Zasłonięty księżyc. Pełzający mrok. Kojot znikający w liściach.

- Kojocie! - To mój głos. - Nie odłączaj się, Kojocie.

Świetliki prowadziły nas przez labirynt kochanka. Ze wszystkich narożników i zakrętów szeptał do mnie kobiecy gniew; wszechobecny labirynt. Mój cień wyginał się. Mapa mojej córki dygotała konwulsyjnie, przybierając coraz to nowe kształty, zmieniając się z każdą chwilą...

Barleycorn był...

...drogą przez labirynt...

Mapa Manchesteru na głowie mojej córki zmieniała się w mapę labiryntu.

Barleycorn nam pomagał. Odczytywałam splątane trasy, w miarę jak te przefiltrowywały się przez ciało Belindy.

- Tędy, Kojocie! - zawołałam. - Trzymaj się blisko mnie. Nagle żywopłoty rozstąpiły się gwałtownie i... Szczelina w zielonej ścianie. Przejście...

Czarne jezioro skrzące się przed nami. Ani śladu łodzi i przewoźnika. Za nami trzask targanych wiatrem gałęzi. Gdzieś daleko zaczyna grać orkiestra dęta. To wykonywana w zwolnionym tempie przeróbka kawałka pod tytułem „Michael, Row Your Boat Ashore”.

- I co teraz, Belindo? - zapytał Kojot.

Kazałam córce wejść kilka kroków w zimną, bardzo zimną wodę.

- Chyba wpław.

- Nie gadaj.

- A widzisz inny sposób, Kojocie? Wyszczerzył zęby w przekornym uśmiechu.


***


Co to był za dzień. Co za dzień! Charon wzdrygnął się. Czuł się rządnie skołowany. Starał się stać jak najprościej, w miarę możliwości nieruchomo, co nie było łatwe w rozchybotanej łódce. I ludziom wydaje się, że to łatwa robota? Być Przewoźnikiem na Jeziorze Śmierci... niech no sami spróbują! Potrząsnął paroma monetami, które udało mu się zarobić przez ostatni tydzień. Trzymał je w trzosiku pod opończą. Zabrzęczały cichutko. Patetyczne! Z czego ma teraz żyć biedny Przewoźnik na Jeziorze Śmierci? A wczoraj trafiło mu się... Nie, nawet nie chciał o tym myśleć. Dziwne towarzystwo. Znaczy, trafiały mu się już wcześniej dziwne towarzystwa. Cóż, skoro płaciły za to piórko, to miały prawo być dziwne. Ale żeby nie mieć obola przy duszy! Złamanego obola Ten wielki nakrapiany pies. Ta goła dziewczyna wytatuowana w mapy, i w ogóle. Ten glut... ten glut nie wiadomo czego! Najpierw siedział dziewczynie na barana. Potem przy kleił się do łodzi. Tfu! Obrzydlistwo. Charon miał przez chwilę ochotę posłać ich do wszystkich diabłów. Wszak nie mieli obola. Nie wiedzieli nawet, co to takiego. Hańba. I naraz... i naraz... to polecenie od Johna Barleycorna...

Za plecami Charona zaczęła grać orkiestra dęta.

A to co?

Charon obejrzał się. Zrobił to tak niezgrabnie, że o mało nie przewrócił łodzi. Tak! Nareszcie. Nadciąga ktoś nowy. Jacyś pasażerowie. Bo orkiestra gra tylko wtedy, kiedy przybywają goście. A co to oni grają? Jakieś nowoczesne gówno. Straszny gniot. Któregoś dnia powiosłuje do wyspy i... i... no nic, na razie mniejsza z tym. Spojrzał znowu na las. Tak! Słychać już było Cerbera zwołującego wyciem swoje psie fragmenty do zbicia się w kupę. Ktoś nadchodzi. Charon miał nadzieję, że z całą górą oboli. Nie to co wczoraj, kiedy odebrał polecenie od samego Johna Barleycorna: ta grupa płynie za darmo. Za darmo! Darmowy kurs! Niesłychane. Tym razem już tak nie będzie. Tym razem Charon pobierze opłatę. Wyprężył się jeszcze bardziej, stał się jeszcze bardziej wysoki, jeszcze bardziej chudy. Groźny uśmiech. Opończa leży jak trzeba Idealnie!

O, błagam, błagam, błagam... żeby tylko przeszli przez Cerbera. Żeby tylko mieli przy sobie ciasteczka z mąki i miodu...

Plusk za plecami. Coś jakby...

No nie!

Odwrócił się znowu na pięcie, tym razem odrobinę za gwałtownie. Łódź rozkołysała się. Co to? Tam na wodzie, we mgle, coś jakby... jakby... Charon wyciągnął szyję, wytężył wzrok. Coś jakby łódka Jakby, kurwa, canoe albo kajak.

- Hej! - krzyknął. - To moje Jezioro Śmierci. Mam pełną i niezbywalną wyłączność na pływanie po tym jeziorze. Wypierdalać z mojego jeziora!

Łódka płynęła dalej jak gdyby nigdy nic. Nie było już wątpliwości, że to łódka, pieprzone canoe. Odmalowane na biało i czarno. Czarne placki na białym tle. I ktoś w nim siedział, wiosłował w stronę jego przystani. Jego, kurde mol, przystani.

- O nie, tutaj nie przybijesz! - wrzasnął. I w tym momencie rozpoznał samotnego wioślarza. To ta dziewczyna! Ta z dzisiejszego poranka. Ta goła i wytatuowana w mapy. Tego już za wiele. Stanowczo za wiele. Płynie z powrotem? Nikt dotąd...

- Czołem, Charonie - powiedziała dziewczyna, przybijając łódką do drugiej strony jego pomostu. - Pomóż mi.

Co? A takiego jej pomoże. Niech się skąpie, jemu to wisi. Ale ona zeskoczyła już na drewniany pomost i...

O, śmierci usrana!

Za nią gramoliła się z wody łódka Dwa wiosła postukiwały o deski mostu. Charon gapił się osłupiały, jak z tych wioseł kiełkują wodniste palce, ni to gałązki, ni pazury! Z pokładu wystrzeliły wielkie, silne drewniane łapska, wczepiły się w pomost, wywindowały potężne cielsko na suchy ląd. Z kształtu łodzi otrząsało się ciało tego parszywego psa z dzisiejszego poranka Tego było już zdecydowanie za wiele i przewoźnik cofnął się przed przybliżającym się, nakrapianym, uśmiechniętym pyskiem Kojota

- Ładne jezioro, Charonie - powiedział pies. - Fajnie się płynęło.

I przewoźnik, pchnięty silnie nakrapianą łapą, zachwiał się i runął z pomostu do wody.

Trzosik z obolami idzie na dno...

Czas przepływa między drzewami sosnowego lasu.

I już Cerber siedzi w bagnie odchodów, wyje na roześmiany księżyc, a potem milknie na chwilę i zaczyna obszczekiwać dwie postaci stojące na skraju jego polanki.

- Ja tu wysiadam, Belindo - powiedział do nas Kojot.

- Jak to?

- Jazda skończona.

- Kojocie?

Cerber zaczął kłapać zębiskami i szczekać, napastowany przez wirujące, gęstniejące szaleństwo w każdej ze swoich głów. Ale Kojot nie zwracał najmniejszej uwagi na tę demonstrację ociekających kłów.

- Pora się rozstać, słodziutka. - Belinda poczuła na twarzy jego gorący oddech. - Nakrapiany pies, którego znałaś, już nie żyje. Zajmuję teraz miejsce tego tutaj potwora

- Ale...

- Żadnych ale. Żadnych jeśli. Nasze drogi po prostu się rozchodzą. Rozumiesz już? Chwytasz?

- Rozumiem - bąknęła Belinda. - Chwytam...

Usta zamknął jej pocałunek kwiatowego psa Długi i namiętny, przesycony zapachem mięty i płomienia I Kojot ruszył w stronę bagna Cerber rzucił się na niego z rozdziawionymi szeroko paszczękami. Kojot kazał mu się wypchać własnym gównem. Nie mogłam znieść tego widoku, Belinda również. Zagłębiając się znowu w las, usłyszałyśmy jeszcze chrzest dartego pazurami ciała.

Przed siebie, biegiem...

W las. Miedzy drzewami widać już błyszczącą czarną taksówkę Kojota. Jasny jak pyłek księżyc oświetla mapę. Odnajdujemy drogę. Idzie się łatwo, Widmo w ciele Belindy jest spokojne. Oszalałe ujadanie za nami. Nie mieszaj się w to, córeczko. Proszę. Idźmy dalej. Chłodny wiaterek poruszył liśćmi. Jak przyjemnie. Jak czułe tchnienie. Czarna taksówka była już tuż, tuż. Widziałam błyszczące boczne lusterko, księżyc schwytany w jego szklane sidła. Jak po maśle. Bez problemów. Jeszcze kilka kroków przez to leśne poszycie i...

Coś przesłoniło pyłkowy księżyc odbijający się w lusterku.

Nagła ciemność. Nic nie widać. Błagam, nie...

Las otoczył nas swoimi korzeniami i gałęziami, splótł z nich gęstą sieć. Nie widać już było taksówki. Drzewa zwierały korony. Księżyc znikł i świat skurczył się do małej polanki pośrodku pochylającego się nad nami lasu. Liście były wilgotne i nadąsane, jakby zmoczone deszczem. Ale deszcz w lesie nie padał, a więc ta wilgoć musiała pochodzić od łez. Płaczący las. I nagle rozpoznałam ten ból, jego naturę. To był matczyny ból. Ten las był matką Persefony. Demeter...

I w tym momencie przemówiła do mnie, las do mnie przemówił słowami z liści:

- Nie pozwolę na to. Persefona jest moim jedynym dzieckiem. Jest moim życiem. Musi mieć powietrze. Musi znowu oddychać oddechem ziemi. Słyszysz? Rozumiesz, co do ciebie mówię? Nazywasz siebie matką, a pozwalasz umierać swoim dzieciom. Gdzie tu sens?

Świat kurczył się coraz bardziej. Zwierające się drzewa napierały już ostrymi cierniami na skórę Belindy. Ból strzelił w Widmo. Niedobrze. Tego się obawialam.

- Belindo?

Głos. Młody kwiatowy głos. I małe różowe pączki wyrzynające się z gałęzi na drodze do czekającej taksówki. To był głos Persefony.

- Tędy, Belindo - mówił głos. A potem: - Proszę cię, mamusiu. - Tak jakby chciała zadowolić wszystkich. Różowe pączki pękają gwałtownie, rowijają się coraz szybciej. Pośród splątanych gałęzi Demeter pojawiają się rubinowoczerwone kwiaty. Krwawiąca miłość. - Proszę cię, mamusiu, zrób to dla mnie. Umrę, jeśli wrócę do realnego świata. - Dlaczego Persefona mi pomagała? Dlaczego? Liście Demeter zaszeleściły na wietrze, zrobiły się złote jak księżyc, tak jakby nadeszła już jesień, a potem opadły na leśną ściółkę, na poszycie. W tym opadaniu pobrzmiewał smutny matczyny głos. Matka uległa prośbom córki. Czy było to poświęcenie? Jaskrawoczerwone kwiaty rozwijały się dalej, wypełniały oczy Belindy pyłkami, i Belinda, kwitnąc, przesączyła się poprzez tę aureolę płatków i wylądowała w czarnej taksówce. Nie zadając zbędnych pytań, przekręciłam kluczyk, który Kojot zostawił w stacyjce. Zimny silnik zarzęził, zakaszlał i zgasł. Znowu kluczyk. Kluczyk, kluczyk. Wnętrzności taksówki nie chciały obudzić się do życia. Nie było ognia w jej czarnych trzewiach. Nie wrócimy do domu. Przekręcam kluczyk, przekręcam...

Zimny dreszcz. Silnik jest martwy. Dopiero teraz zobaczyłam przez przednią szybę, że maskę na całej długości rozpruł pień dębu. Z tej taksówki nic już nie będzie, nie pojedziemy nią. Zaczęłam walić pięściami w kierownicę, jakby to mogło przywrócić taksówkę do życia. Jezu, ożywiłam martwą córkę, a nie potrafię uruchomić martwej taksówki?

- Daj, ja spróbuję. - Rozległ się głos z siedzenia obok. Obróciłam głowę...

W fotelu pasażera siedział John Barleycorn, trzymając w jednej dłoni czarnego żuka Dodo, a smolistymi palcami drugiej przekręcając kluczyk w stacyjce.

- Chyba sobie z tym poradzę - powiedział. Jego włosy tańczyły, pląsając po taksówce, dotykając lekkimi muśnięciami mojej twarzy. Widziałam teraz wyraźnie, że te włosy to gęste roje much, ale ich dotyk nie napawał mnie wstrętem; łaskotanie miękkich skrzydełek kojarzyło mi się z zasmuconą miłością.

- Dlaczego nam pomagasz? - zapytałam. - Kazałeś Kojotowi i Persefonie, żeby wskazali nam drogę. Dlaczego? Jeszcze niedawno chciałeś mnie zabić.

- Zrozumiesz - odparł Barleycorn. - Chodzi o stawki wymiany, Sybil. Stare drogi są zamknięte dla mojej spermy. To moje nowe przejście do waszego świata.

- Zatrzymałeś sobie Klejnota - powiedziałam. - Co dajesz w zamian?

- Jest taka piórkolegenda opowiadana w starożytnej Afryce, o tym jak młody wojownik chciał pojąć za żonę córkę wodza. Wódz powiedział wojownikowi, że odda mu córkę dopiero wtedy, kiedy zabije gołymi rękami lwa

- Co to ma do rzeczy?

- Tym lwem jest katar sienny. Zrozumiesz. - Padła znowu ta enigmatyczna odpowiedź. - Dowiodłaś swojej wartości. Jedź.

- Co?

- Mówię, żebyś ruszała...

Silnik czarnej taksówki ożył, a John Barleycorn nachylił się i pocałował mnie. Pocałunek ten miał tysiąc smaków. Smaków śmierci i życia, i zielonych piórek, wszystkie przemieszane ze sobą.

Z przedziału pasażerskiego taksówki dobiegł jakiś szmer.

- Co tam się dzieje, Barleycorn?

Barleycorn oderwał się od moich ust i obrócił, żeby spojrzeć na nowego pasażera.

- Spóźniłeś się na przyjęcie, przyjacielu - powiedział. Ja również się obejrzałam.

Columbus...

- Obiecałeś mi nową mapę, Barleycorn - powiedział Columbus. - A teraz chcesz powstrzymać epidemię kataru siennego.

- Nie gniewaj się, Columbusie - odparł Barleycorn.

- Mam się nie gniewać? Całe życie harowałem dla tej chwili, a ty każesz mi się nie gniewać. Nie ukończyłem jeszcze nowej mapy. Może zapominasz, jaką potęgą dysponuję, Barleycorn. Mam pod kontrolą wszystkie drogi między światami. I nie ma mowy, żeby ta dziewczyna wróciła do rzeczywistości.

- Potrzebuję tej kobiety. Pomoże mi doprowadzić do zaistnienia nowego świata.

Columbus roześmiał się.

- Ta droga jest zamknięta - powiedział, a potem zapytał: - Co to za odgłosy?

Ja też to słyszałam - cichy świst w powietrzu dolatujący ze wszystkich kierunków.

- Nie, Barleycorn! - wrzasnął Columbus. - Nie rób mi tego. Cztery pociski mknące ku jednemu celowi roztrzaskały w drobny mak

szyby w oknach taksówki. Wszystkie cztery wbiły się równocześnie w czaszkę Columbusa, od jej północnej, południowej, wschodniej i zachodniej strony. Columbus wrzasnął jeszcze raz i jego głowa eksplodowała. W cierniową koronę. Czarną taksówkę upstrzyła krwawa mapa.

- Żegnaj, Columbusie - wyszeptał John Barleycorn. - Pociski odnalazły wreszcie swój cel. To koniec twojej historii. Imponujące zakończenie!

- Ty to sprawiłeś, Barleycorn? - zapytałam.

- Ha, to może sprawić tylko bardzo potężna istota. Za kogo ty mnie masz? - Roześmiał się i przysunął do mnie. - Odwiedzaj mnie, Sybil.

- Co z Klejnotem? I z Kojotem? Jak tu przetrwają? - Przetrwają. I ty też, kiedy będziesz już gotowa. Darmowe przejście.

Smak wina. Słyszysz?

- Oddaj mi insekta.

John Barleycorn wsunął mi żuka Dodo w usta. Połknęłam go w całości.

Znowu byłam Nieśniącą. Czułam trzepotanie w brzuchu. Co za ulga.

Walka skończona.

I w następnej chwili taksówka prowadzona przez moją Belindę wyjeżdżała już na otwartą przestrzeń. John Barleycorn znikł z fotela pasażera. Pozostało tylko gorące tchnienie jego czarnowargich ust. Po raz ostatni obejrzałam się na las. Księżyc był jak połyskliwa kropelka pyłku, a na skraju ogrodu, wyznaczanym przez kamienne kolumny z bliźniaczymi aniołami, chłopcem i psem, trzęsły się liście o czarnych sercach. Boże! Wreszcie zrozumiałam: stawki wymiany.

Oczywiście... Belinda zabierała ze sobą dwóch kochanków.

Jezu! Jak ja sobie z tym poradzę? Jak poradzi sobie Belinda?

Na desce rozdzielczej leżała paczka napalmów. Wetknęłam sobie jednego w usta, przypaliłam, przeczytałam ostrzeżenie na paczce: PALENIE TYTONIU NIE SŁUŻY KOBIETOM W CIĄŻY, POWTARZAM, NIE SŁUŻY - ZMUTOWANA CÓRKA JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI.

Oj, dobrze, jeden ostami sztach. Czarna taksówka mknie w stronę domu...


***


Dom. Manchester. W drodze powrotnej nowa mapa zmieniała się stopniowo w starą. Infekcja zatrzymała się na obrzeżach miłości. Czarna taksówka wjechała na St Ann's Sąuare, gdzie ludzie, uradowani cofającą się epidemią kataru siennego, tańczyli już na wolnym powietrzu. Parkował tam Roberman. Zupełnie jakby czekał na nasz powrót.

Wysiadłam w ciele Belindy z taksówki i wpadłam w objęcia robopsiego kierowcy.

- Udało ci się, Belindo! - zaszczekał poprzez Widmo Roberman.

- Tak - westchnęła Belinda. - Udało się nam.




Poniedziałek 28 sierpnia


Pobudka wstać, oczka przecierać! Ja was budzę od godziny, a wy śpicie sukinsyny... Tak, tak, dobrze kombinujecie, osadzeni. Z nowym dniem wita was Radio Osobliwość YaYa. W świecie żywych jest 4.00 rano, jak w pysk strzelił, budzi się kolejny sierpniowy dzionek, a cały Manchester kima w najlepsze. Niestety, dla nas, wyrzutków społecznych, pora zwlekać się z zapaćkanych zmazami nocnymi wyrek. Pobudka, pobudka! Mówi do was zza piórkowej konsolety Doktor Gumbo we własnej osobie. Czas na gimnastykę. Na piórkospacerniak, zapyziała bando. Żwawiej, żwawiej. Rany, jak mnie to kręci! Wanita-Wanita, podejdź no tu. No, no, tylko bez kwękania, osadzeni. Jesteśmy w Wurtcie. Wszyscy jak jeden i raz na zawsze w piórku. Stężenie pyłków zleciało do żałosnego 29 i wciąż spada Pierwszy kawałek dedykuję nadinspektorowi Krakersowi z sen-celi numer dziewięć. The Move w swoim hicie »I Can Hear the Grass Grow«. Posłuchajmy z szanownym szefem policji, jak rośnie trawa Więcej energii w te skłony i przysiady, Wurtskowronki. I oby odwiedziły was kwiaty miłości. W dzień odwiedzin, ma się rozumieć. Szkoda tylko, kurwa, że nie ma takiego dnia Ha, ha, ha, ha, ha!”.


* * *


Jesień przyszła tego roku wcześnie. Pod koniec sierpnia wszystkie drzewa zrzuciły liście, a przymrozek ściął grunt. O godzinie 12.30 inspektor Zulu Giezz wstał od swego biurka na posterunku policji przy ulicy Butelkowej, z zamiarem udania się na wcześniejszy lunch. Wyszedł na ziąb, kupił sobie kanapkę z wołowiną, gazetę i usiadł z tym na jednej z ławek przy Albert Sąuare.

Miał cały plac dla siebie, przenikliwy chłód przepłoszył innych lunchowiczów.

W połowie kanapki, w połowie artykułu o niebywałym powodzeniu nowych taryf Bezpiektaryf, usłyszał chrzest kroków po szronie. Osoba usiadła na drugim końcu tej samej ławeczki. Giezz zerknął spod oka. Młoda kobieta.

Patrzy na niego z uśmiechem.

Giezz, ignorując ją, wraca do lektury gazety.

- Pan inspektor Giezz, prawda? - odzywa się kobieta. Giezz opuszcza gazetę.

- My się znamy? - pyta, nie spoglądając na sąsiadkę.

- Raczej tak - odpowiada kobieta. - Strzelałeś kiedyś do mnie.

- Doprawdy? - Giezz w swojej karierze mierzył już z pistoletu do niejednego człowieka i pamięta, że zawsze przychodziło mu to z trudem, zwłaszcza podczas epidemii kataru siennego. - I co? Nie trafiłem?

- Nie. Byłam szybsza - O.

- Postrzeliłam cię w ramię.

Giezz odwraca głowę i przygląda się kobiecie.

- Sybil...

- Jej córka

- No tak... eee...

- Belinda

- Miałem na końcu języka, Belinda Pamięć trochę mnie zawodzi. Przepraszam.

- Nie ma sprawy. Tylko raz się widzieliśmy. A ja miałam wtedy ogoloną głowę.

- Nie, nie. Nie chciałem...

- Och, strzelać do mnie? Robiłeś, co do ciebie należało.

- Przykro mi z powodu Sybil. Twoja matka... ona...

- Tak.

- Dobra była z niej kobieta... znaczy się... dobra policjantka. - I jedno, i drugie.

- Nie mogłem dojść do siebie, kiedy się dowiedziałem, że...

- Popełniła samobójstwo.

- Tak. Cierpiałem wtedy na katar sienny. Wciąż wyrzucam sobie, że nic nie zrobiłem, by temu zapobiec.

- Moja matka była zadowolona ze swojego życia Myślę, że odeszła, bo uznała, że osiągnęła już wszystko, co było w jej zasięgu.

Giezz odwraca wzrok. Ulicą przejeżdża powoli jedna z nowych Bezpiektaryf. Na półmatowym lakierze osiadł szron. Kobieta pyta go, jak mu leci. Zulu odpowiada, że nie narzeka, siedzi teraz za biurkiem, co, jeśli ma być szczery, bywa czasami nużące, ale tak w ogóle to nie narzeka, nie...

- Jestem w ciąży - oznajmia kobieta. - Będą bliźniaki.

Giezza, ni z tego, ni z owego, ogarnia zakłopotanie, i sam nie wie dlaczego. Zerka znowu na kobietę. Przygląda się uważnie jej twarzy, szukając tam śladów podobieństwa do matki. Niewiele ich znajduje, tylko te...

- Ma pani oczy po matce - mówi w końcu i Belinda się uśmiecha.

- Kochałeś ją, prawda? - pyta. - Kochałeś moją matkę? Giezz milczy. Długo zbiera się na odpowiedź.

- Tak. Tak, kochałem. Bardzo ją kochałem.

- Dziękuję.

- Za co?

- No, nie będę pana zatrzymywać. - Belinda wstaje.

- Racja - Giezz też wstaje. - Muszę już wracać. Biurko... wzywa... Znowu zakłopotany, zwłaszcza tym, że jest od niej niższy o głowę,

Giezz ma ochotę czmychać, gdzie pieprz rośnie, ale jednocześnie coś go powstrzymuje, chyba przemożna potrzeba dotknięcia tej kobiety.

Belinda wybawia go z kłopotu i delikatnie kładzie mu dłoń na ramieniu. Na prawym ramieniu. Tym, w które postrzeliła go przed paroma miesiącami.

Giezz odwraca się i rusza w stronę posterunku. Kiedy jest w połowie placu, kobieta woła za nim. A przynajmniej wydaje mu się, że woła; to słowo trafia jakby bezpośrednio do jego umysłu:

- Zero...

Zero? Nikt nie nazwał go Zero, od kiedy... od kiedy Sybil Jones... Zatrzymuje się, odwraca Młoda kobieta stoi wciąż przy ławce i uśmiecha się.

- Uważaj na siebie - mówi.

Giezz nie zauważa, żeby jej wargi się poruszały, ale to mogą się objawiać jakieś powikłania po przebytym katarze siennym.

Odwraca się bez słowa i powłócząc nogami, z gazetą w jednej ręce, z nie dojedzoną kanapką w drugiej, człapie oszronionym placem, by zasiąść znowu za swoim biurkiem.


1998


1 Prawdziwe nazwisko Lewisa Carrolla, autora „Alicji w krainie czarów”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Noon, Jeff Wurt [mały format]
Noon Wurt Jeff
Jeff Noon Wurt
Jeff Noon Wurt (2)
Jeff Noon Wurt
Dahmer Jeff m76
Expedicio Jeff Vandermeer
Dahmer Jeff m76
Jak radzić sobie z alergią pyłki roślin
tens(jeff)
Lab10 jeff
Jeff[1]
Dark Sun City under the Sands Jeff Mariotte v1 rtf
Abbott Jeff Panika