background image

Stanisław Biskupski

DARNICA GODZ. 0.40

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1986. Wydanie II

Okładkę projektował: Grzegorz Niewczas

Redaktor: Elżbieta Skrzyńska

Redaktor techniczny: Anna Lasocka

background image

Zapowiedź

— Achtung! — krzyknął pobladły Hans Willer.
Na   jakikolwiek   manewr   było   już   za   późno.  Kłąb   szarej,   okrągłej   jak   dmuchawiec   chmury  trysnął 

setkami odłamków. Na końcu lewego skrzydła zabębniło złowróżbnie. Leutnant Schmundt błyskawicznie 
szarpnął wolant ku sobie, maszyna poszła w górę zostawiając pod sobą kipiącą od wybuchów przestrzeń.

— Boisz się? — zwrócił się do Willera.
Hans nie odpowiedział. W tonie Schmundta wyczuł ironię. W myśli pocieszył się: najgorsze chyba za 

nami.

Leutnant wyrozumiale skinął głową. Obawy nawigatora nie były mu obce. Sam je przetrawiał setki razy 

na początku tej wojny, ilekroć przelatywał nad frontem. I chociaż później na dalekim zapleczu zdarzało mu 
się natknąć nieraz na znacznie gorszy ogień, chwilę przekraczania frontu przeżywał zawsze najsilniej. Willer 
nie mógł być inny. On, Schmundt, prawdę mówiąc, miał nawet więcej szczęścia od tego chłopca, który już 
chyba nigdy nie zazna rozkoszy prawie bezkarnego buszowania w powietrzu, jak to bywało w pierwszych 
dniach   wojny.   Strach   Hansa   jest   więc   uzasadniony   nie   tylko   tym,   że   w   takich   lotach   jest   prawie 
nowicjuszem, ale i świadomością przygniatającej przewagi wroga. Obaj wiedzieli, że przekraczanie frontu w 
drodze powrotnej będzie sprawą już o tyle lżejszą, że nawet w przypadku najgorszym pozostawała pewna 
szansa lądowania na własnym terenie. Tu szans nie mieli żadnych, byli samotni, jeśli oczywiście nie liczyć 
płynącego opodal Heinkla, który towarzyszy im w tym locie, ale jego ewentualna pomoc w gruncie rzeczy 
jest problematyczna.

Ziemia przesuwała się szara, pocętkowana plamami nieruchomych chmur rozrzuconych bezładnie jak 

strzępy waty. W górze jaskrawo świeciło słońce, błękit był jasny, blady, wiosennie zimny.

Schmundt czuł zmęczenie. Liczba wylotów ostatnio zwiększyła się wielokrotnie. Jeśli nie narzekał, to 

nie dlatego, że uważał siebie za wzór oficera, lecz po prostu w obawie, aby nie być posądzonym o sianie 
defetyzmu i nastrojów niewiary w zwycięskie zakończenie wojny.  Było to dziwne, że przyjaźń między 
kolegami,   która   przecież   w   miarę   gromadzenia   wspólnych   wspomnień,   przeżywania   różnych 
niebezpieczeństw   powinna   zacieśniać   się   coraz   bardziej,   zatruwała   teraz   wzajemna   nieufność   i 
podejrzliwość.

Po ostatnich lotach był piekielnie znużony nie tyle ich długotrwałością, ile ustawicznym napięciem 

nerwów. Nie mógł się pozbyć uczucia osamotnienia i osaczenia. Wpływało na to widoczne kurczenie się 
własnych sił, niepełne składy eskadr i pułków, z których wiele pozostawało pułkami jedynie z nazwy, gdyż 
do przeszłości należały te czasy, kiedy stany osobowe i uzbrojenia odpowiadały przewidywanym kiedyś 
etatom.   Z   drugiej   strony,   przewaga   nieprzyjaciela   w   powietrzu   stawała   się   regułą.   I   to   zarówno   pod 
względem ilościowym, jak i jakościowym.  „Czarna  śmierć” — Ił-2, pojawiała się na froncie i za frontem 
zbyt często, by rosnącej siły nieprzyjaciela można było nie zauważyć.

Kiedy był w powietrzu, uważnie i czujnie rozglądał się wokół w obawie, czy gdzieś na horyzoncie nie 

dostrzeże zwartych, szybkich i zwinnych myśliwców Jak-9, które począwszy od bitwy pod Stalingradem dla 
nich, lotników Luftwaffe, stały się prawdziwym przekleństwem. Prędkość Jaków dochodząca praktycznie do 
600  kilometrów   na   godzinę,  uzbrojenie   składające   się  z   działka   i  dwóch  wielkokalibrowych   karabinów 
maszynowych, a przede wszystkim zdolność osiągania w krótkim czasie pułapu prawie dziesięciu tysięcy 
metrów tworzyła z nich najgroźniejszych przeciwników.

Warunki walki w powietrzu zmieniły się radykalnie. Na lądzie podobno było nie lepiej. Właściwie 

nawet   w  nich   samych   coś   się   zmieniło.   Dawna   rywalizacja   o  liczbę   odniesionych  zwycięstw   nabierała 
ostatnio cech ponurej zabawy. Zdobycie brylantów do Żelaznego Krzyża nie budziło zawiści, czasem zaś 
spotykało się wprost ze wzruszeniem ramion. Cena zdobywania odznaczeń spadała gwałtownie. I może nie 
tylko dlatego, że rozdawano je coraz hojniej, ale i dlatego, że nie dopatrywano się już w nich gwarancji 
świetnej powojennej przyszłości. Ta nadzieja, zdawałoby się tak realna i bliska w pierwszych latach wojny, 
teraz z każdym dniem oddalała się coraz bardziej.

Nie znaczy to oczywiście, że on, Schmundt, nie wykona zadania. Poczucie obowiązku to rzecz zupełnie 

inna. Jest oficerem zdyscyplinowanym i będzie bronić swojej godności przed wszelkimi zarzutami. Miał 
zresztą od dawna taką opinię u przełożonych i kolegów. Schlebiały mu zawsze uwagi na temat jego honoru 
żołnierza i lotnika. Nikt nie musiał wiedzieć, że dla niego los wojny stawał się coraz bardziej jego wyłącznie 
osobistą sprawą. Na zewnątrz, dla innych, wyglądało to zapewne jak żarliwa ideowość, ale owe  „Wielkie 
Sprawy”, o których trąbiono we wszelkich możliwych propagandówkach, w rzeczywistości stały się dla 
niego zupełnie obojętne.

background image

— Ganz egal... * — powiedział nagle głośno.
— Was haben Sie gesagt? **
Dopiero pytanie Willera wyrwało Schmundta z zamyślenia i uświadomiło mu, że ostateczną konkluzję 

wyraził głośno. Energicznie pokręcił głową.

— Nie... nic.
Schmundt był przekonany, że takie nastroje nawiedzają nie tylko jego, ale większość pilotów, którzy 

rozpoczynali wojnę razem z nim. Było to poniekąd zjawiskiem zupełnie naturalnym, jeśli zważy się, że ich 
siły   topniały   coraz   bardziej   w   przeciwieństwie   do   sił   nieprzyjaciela,   który   rozporządzał   coraz 
nowocześniejszym i doskonalszym sprzętem. Jak-9 nie jest przecież wyjątkiem. Na tych właśnie obszarach 
powietrznych Schmundtowi zdarzało się spotykać na pewno nie mniej groźne  Jaki-3  oraz zwinne  Ła-5
Myśliwce te, produkowane w skali masowej, stanowiły nie lada problem nawet dla zachwalanych FW-190
które   od   1942   roku   bez   większego   powodzenia   walczyły  na   froncie   wschodnim.  Studiowano   ich   dane 
taktyczne,   uzbrojenie,   w   cichości   życząc   sobie   jak   najmniej   okazji   do   zmierzenia   się   z   groźnymi 
przeciwnikami.

Na ich wspomnienie Schmundt mimo woli rozejrzał się wokół. Niebo jednak nadal było puste, zimne, 

niebieskie jak ocean, nad którym zdarzało mu się latać, zanim któregoś dnia rozkaz nie przerzucił go na front 
wschodni. Słońce pełnią promieni wlewało się do wnętrza przez przezroczystą skorupę kabiny. To jedno 
dodawało otuchy,  krzepiło, pozwalało chwilami zapomnieć o piekle kipiącym pod nim. Ziemia okolona 
kręgiem   horyzontu   przesuwała   się   w   dole   jak   olbrzymia   szara   płachta   pocięta   żyłami   rzek,   upstrzona 
plamami lasów i bielejącymi jeszcze gdzieniegdzie spłachetkami zanikającego śniegu.

—   Hans...   —   leutnant   potoczył   wzrokiem   po   horyzoncie.  —   Szef   lubi   takie   widoki.   Godzinami 

wpatruje   się   w   każdy   szczegół   pięknego,   panoramicznego   zdjęcia.   Jak   myślisz,   warto   mu   zrobić   tę 
przyjemność?

Willer uśmiechnął się. Lubił, kiedy Schmundt mówił do niego w taki właśnie sposób. Jego głos brzmiał 

wtedy beztroską i spokojem, które udzielały się i jemu.

— Ja, ja natürlich... — Hans gramolił się ze swego fotela.
— Powinna wyjść ciekawa pamiątka. Zwłaszcza że... — Schmundt okrągłym ruchem głowy wskazywał 

rozległą płaszczyznę przesuwającą się pod nimi.

Willer musiał uważnie przyjrzeć się, aby zobaczyć to, co jego dowódca dostrzegł prawie od razu. Na 

martwej,   zdawałoby   się,   równinie   widoczne   były   oznaki   życia.   Wzdłuż   jasnych   i   krętych   pasm   dróg 
posuwały się, w niewielkich z tej wysokości odstępach, ciemne plamki. Ich ruch oraz kierunek posuwania 
się mógł być interesujący.

Willer przyłożył dwa palce do ust i głośno cmoknął.
— Prima! Postaram się, żeby szef był naprawdę zadowolony.
Podszedł do czołowego aparatu fotograficznego do zdjęć skośnych, ukląkł nad nim, oczyma przywarł 

do wziernika. Przy sześciokrotnym zbliżeniu widok sunących po drogach transportów stawał sie zupełnie 
wyraźny. Sprawdził kasety, machinalnie dotknął przystawki stereoskopowej do zdjęć panoramicznych, jak 
gdyby chciał się upewnić, czy jest na miejscu, zwolnił dźwigienkę. Taśma filmowa przesuwała się wewnątrz 
ledwie dosłyszalnie. To zajęcie pochłonęło całkowicie uwagę Hansa.

Schmundt   obserwował   go   ze   swego   fotela.   Willer   należał   do   tych   zapaleńców,   dla   których   takie 

fotografowanie stanowiło jeszcze atrakcję. Ciekaw był, kiedy będzie miał dość tej roboty, tych widoków i 
całej   emocji   wywołanej   oczekiwaniem   na   efekty   swojej   pracy.   Teraz   jednak   trzeba   było   mu   pomóc. 
Schmundt lekko manewrował wolantem utrzymując samolot na jednakowej wysokości.

Willer   fotografował   kolumny   transportów   pełznące   powoli   na   zachód.   To   nie   był   cel   dla   nich. 

Oczywiście przydać się mogła każda informacja o natężeniu ruchu na liniach przyfrontowych, dziś jednak 
mieli zadanie zwrócić szczególną uwagę na duże węzły kolejowe.

* Wszystko jedno...
** Co pan powiedział?

background image

Schmundt   z   pewnym   rozżaleniem   obserwował   przetaczający   się   krajobraz.   Tak   niedawno   jeszcze 

startował z lotniska położonego gdzieś w tych okolicach. W ciągu paru miesięcy zimowych ich baza znalazła 
się daleko na zachodzie, nie wiadomo właściwie, jak i kiedy utracone zostały te ziemie, na których co 
prawda nigdy nie czuli się zbyt pewnie, ale które jednak podlegały ich władzy przez okres ponad dwu lat. 
Kijów był w rękach niemieckich równe siedemset siedemdziesiąt osiem dni. Liczba łatwa do zapamiętania: 
siedem,   siedem,   osiem.  Przyswoił   sobie   ją   któregoś   dnia   przy  oglądaniu   albumu   komendanta   lotniska, 
hauptmanna Schranza, który z zadziwiającą drobiazgowością prowadził kronikę owych dni, ilustrując ją 
gęsto   fotografiami.   Zdjęcia,   owszem,  były  interesujące.   Ciekawy  był   zwłaszcza   wyraz   twarzy  ludzi   na 
chwilę przed egzekucją. Zaciętość, a nade wszystko nienawiść wyzierająca z oczu jeszcze otwartych, ale 
patrzących   już   jakby   z   innego   świata.   Ciekawe  —   zastanawiał   się   Schmundt  —   czy   rzeczywiście   w 
dziewięćsettysięcznym   niegdyś   mieście   zostało   ostatnio   zaledwie   około   stu   osiemdziesięciu   tysięcy 
mieszkańców? Może to tylko przechwałka policji?

Oczywiście Kijów z 1941 roku był niepodobny do miasta, które opuszczali jesienią w dwa lata później. 

Główne ulice leżały w gruzach, w miejscu gdzie wznosiły się gmachy Akademii Nauk, konserwatorium, 
Instytut Teatralny, hotel „Continental” i setki innych budynków, teraz sterczały ponure, wypalone ruiny.

— Siedemset siedemdziesiąt osiem dni! — powiedział nagle na głos leutnant.
— Kijów!
— Jawohl...
Schmundt   otrząsnął   się.   Dopiero   po   chwili   zorientował   się,   że   uwaga   Willera   nie   dotyczy   jego 

wspomnień, lecz rysującego się na horyzoncie miasta. Poznawał je bez trudu. Wyglądało jak kępa drzew, 
wśród   których   wyrastają   wysokie   i   martwe   kominy   zakładów   przemysłowych,   powykręcane   szkielety 
masztów.

Leutnant westchnął nie wiadomo dlaczego i odruchowo ściągnął na siebie wolant. Znów wyszli wyżej o 

kiłkadziesiąt metrów. Pasmo Dniepru miało zakreślać granicę ich lotu rozpoznawczego. Willer skupiony, 
uważny śledził spływające pod skrzydła miasto. Od kilku miesięcy nie było już w ich rękach. A przecież 
Schmundt doskonale pamiętał, że właśnie Dniepr uważany był za tę przeszkodę, na której zatrzymać się 
miała   żelazna   lawina   spływająca   od   wschodu.   Leutnant   i   wtedy  brał   udział   w   lotach   rozpoznawczych. 
Meldował wówczas dowódcy, że nic nie wskazuje na to, aby Armia Radziecka miała w najbliższym czasie 
zamiar sforsowania tej wielkiej przeszkody wodnej, która w 1941 roku dowództwu niemieckiemu sprawiła 
tyle  kłopotu.  Ani Schmundt,  ani  nikt z  jego kolegów  nie  wykryli  w okolicach  lewego brzegu  żadnych 
skupisk wojsk szykujących środki przeprawowe.

Tym   większą   niespodzianką   była   dla   wszystkich   wiadomość   o   utworzeniu   około   dwudziestu 

przyczółków na odcinku rzeki o długości 750 kilometrów. Wydawało się to wprost nieprawdopodobne.

Dla nich, to znaczy dla żołnierzy otrzaskanych z walkami na froncie wschodnim, najbliższa przyszłość 

stawała się nietrudna do odgadnięcia. Tym dziwniej brzmiały opinie i oceny sztabowców z OKW, którzy 
stwierdzali, że w wytworzonej sytuacji „Niemcy mogą przeciwstawić nieprzyjacielowi jedynie swą wysoką 
sztukę taktyczno-operacyjną i wyższe walory bojowe każdego pojedynczego żołnierza”. Schmundt nie mógł 
zrozumieć, na  jakiej  podstawie  oparte  są  te  kalkulacje.  Znał  dobrze  nastroje  wśród żołnierzy,  słyszał o 
częstych wypadkach maruderstwa, a nawet dezercji. Chwilami był skłonny przypuszczać, iż meldunki o tych 
niepokojących objawach nie docierały do Oberkommando dlatego tylko, aby nie sprowadzić na ich autorów 
podejrzeń   o   świadome   tolerowanie   rozprzężenia   dyscypliny.   Faktem   jednak   było,   że   deklamowanie   o 
„walorach   bojowych   pojedynczego  żołnierza”   niezbyt   dobrze   świadczyło   o   znajomości   nastrojów   w 
oddziałach frontowych.

Nie lepiej było ze sztuką operacyjną. Przecież to nikt inny jak właśnie generał pułkownik Jodl w swoim 

wystąpieniu w Monachium 7 listopada 1943 roku, a więc tuż po letnio-jesiennych klęskach, oświadczył: 
„Najtrudniejsze zadanie stojące obecnie przed dowództwem polega na takim podziale sił na całym teatrze 
działań   wojennych,   by   skoncentrować   wojska   na   tych   odcinkach   frontu,   gdzie   nieprzyjaciel   zamierza 
wykonać uderzenie”. Trudno dyskutować o słuszności tej teorii. Cały szkopuł polegał jednak na tym, że jak 
dotychczas nieprzyjaciel  nie był skłonny informować, na jakim odcinku  „zamierza wykonać uderzenie”. 
Wystarczyło   kilka   miesięcy   zimowych,   aby   się   przekonać,   że   Jodl   i   inni   stratedzy   z   OKW   są   raczej 
kiepskimi wróżbitami! Armia Radziecka znów przeszła do natarcia, i to na odcinku, na którym dowództwo 
niemieckie   najmniej   tego   oczekiwało.   W   rezultacie   jej   ofensywnych   działań   linia   frontu   wschodniego 
posunęła   się   o kilkaset   kilometrów   na   zachód.  W   tej  sytuacji  Jodlowi   nie   pozostawało  nic  innego,   jak 
oświadczyć: „Muszę z całą otwartością stwierdzić, że nasza ogólna sytuacja jest nader zawikłana, i nie mogę 
zataić, że oczekuję dalszych poważnych kryzysów”.

O tym wiedział i Schmundt. Gdyby tak nie było, nie startowałby dziś znad Bugu, aby dolecieć do 

Dniepru,   lecz   znad   Dniepru   szedłby   dziś   kursem   ku   Wołdze.   Oficjalne   komunikaty   i   pompatyczne 

background image

oświadczenia dobre były dla ludzi, którzy nie orientowali się w prawdziwej sytuacji, ale nie dla nich, tu na 
froncie. Tę rzeczywistość mieli przed sobą codziennie aż nazbyt wyraźnie.

Im, z eskadry samolotów rozpoznawczych, pozostawała w tych dniach rola nie należąca do najbardziej 

wdzięcznych. W niewielkich grupach lub pojedynczo przedzierali się na tyły wroga, aby z dokonanych 
obserwacji   sztaby   mogły   jako   tako   skleić   prognozy   dotyczące   najbliższych   zamiarów   nieprzyjaciela, 
wskazać wykryte cele dla bombowców, rozpoznać system obrony przeciwlotniczej i z jej natężenia domyślić 
się znaczenia poszczególnych rejonów. To ostatnie było sprawą najbardziej problematyczną. Zdarzało się aż 
nadto często, że otwierano do nich ogień w miejscach najmniej oczekiwanych i dla odmiany witało ich 
głuche milczenie, tam gdzie byli przekonani o obecności nieprzyjacielskich wojsk. Zwodniczy był ogień 
artylerii przeciwlotniczej, zwodnicza była cisza.

To miasto na dole milczy również, chociaż jest nieprawdopodobne, aby pozostawiono je bez opieki 

artylerii przeciwlotniczej. Nie chcieliby przecież narażać Kijowa na jeszcze większe zniszczenia dokonane z 
powietrza prócz tych, które pozostały po walkach lądowych. Na pewno miasto okolone jest pierścieniem 
baterii, które gotowe są przemówić w każdej chwili. Jeżeli milczą dotychczas, to chyba tylko dlatego, że dwa 
wysoko płynące Heinkle nie stanowią bezpośredniego zagrożenia.

Schmundt pochyla  samolot na skrzydło, opływa miasto szerokim łukiem. Wstęga Dniepru wije się 

wyraźnie między zadrzewionym prawym brzegiem a piaszczystymi łysinami lewego. Cienka krecha mostu 
przecina rzekę jak kładka przerzucona przez strumyk. Ziemia milczy. Schmundt uśmiecha się do siebie: 
przecież niemożliwe, aby most pozostawiono bez obrony przeciwlotniczej! A jednak milczą.

Nalot bombowców zakłóciłby to milczenie. W górę trysnęłaby kaskada ognia, powietrze zgęstniałoby 

od   odłamków.   Zbombardować   most   nie   jest   jednak   sprawą   prostą.   Możliwe   to   byłoby   tylko   z   lotu 
nurkowego przy bezustannych, szybko po sobie następujących atakach, ale i straty wówczas muszą być 
wielkie.   Z  ich   powodu   Luftwaffe   coraz   rzadziej   decyduje   się   na   ryzykowne   operacje.   Każda   wyprawa 
bombowców wymaga drobiazgowego rozpoznania. Najbardziej efektywne są naloty nocne, ale te właśnie 
muszą być odpowiednio przygotowane.

Miasto, zimne i martwe, nie daje znaku życia. Horyzont przed i za nimi jest pusty. Małe, białe obłoki 

wiszą nieruchomo pod niebem. Od czasu do czasu  Heinkel  wpada w strzęp chmury, kabina matowieje od 
drobin   osiadłej   na   szybach   mgły   i   w   chwilę   potem   ruchliwe   refleksy   słońca   znów   drgają   jak   żywe 
stworzenia. Samolot mija Kijów, leci dalej na wschód.

— Herr Leutnant!
Okrzyk Willera budzi go z zamyślenia. Nie zauważył nawet, kiedy nawigator zakończył fotografowanie 

i znalazł się ponownie tuż obok, w fotelu. To dziwne, że ostatnio coraz częściej zdarzają mu się takie chwile, 
w których może zapomnieć o wszystkim, co go otacza. Niewątpliwie jest to rezultat przemęczenia, a może i 
pewnego znudzenia ową trasą, którą dziś przecież leci nie po raz pierwszy.

Tym razem poruszenie Willera jest w pełni uzasadnione.
— Mein Gott! — zachwyca się Schmundt.
Dla nich ten widok jest urzekający. W dole ciągną się długie nitki torów kolejowych, rozbiegające się w 

łagodnych łukach w kierunku wschodnim i łączące się w jeden szeroki trakt tuż pod nimi. Rzędy wagonów 
gęsto ustawionych na biegnących obok siebie torach przypominają dziecinne zabawki. Gdyby teraz zjawiły 
się bombowce, widok ten mógłby być jeszcze bardziej wspaniały. Dowództwo jednak od dawna zaniechało 
dziennych nalotów redukując je do niezbędnego minimum. To, co widzą teraz Schmundt i Willer, może 
dodać apetytu pilotom samolotów bombowych. Po powrocie trzeba przekonać dowództwo, że nocny nalot 
opłaciłby się sowicie. To prawda, że zanim przybędą bombowce, ów widok, który mają przed sobą, może się 
zmienić. Mogą zastać tory już puste lub nie tak ponętnie zagęszczone dziesiątkami transportów, jak teraz, ale 
im szybciej nastąpi ta wizyta, tym większe są szanse jej powodzenia.

Leutnant żałuje, że w tej chwili on sam nie jest pilotem samolotu bombowego. Zwolniłby wówczas 

dźwignię, która otworzyłaby luk wysypując rojowisko czarnych, podłużnych przedmiotów, patrzyłby, jak 
zapadają w głąb, oddalają się, nikną i nagle gdzieś tam, na samym dnie ziemi rozkwitają pióropuszami dymu 
i ognia.

— Wunderlich!
— Jaaa! — Willer podziela jego zachwyt.
Schmundt oczywiście woli nie myśleć o tym, że gdyby ich samolot był bombowcem, ta ziemia, która 

leży pod nimi teraz milcząca i cicha, przywitałaby ich zaporą ognia i stali.

Willer jest już przy centralnym aparacie do zdjęć pionowych. W okularze obraz stacji jeszcze bardziej 

wspaniały. Hans widzi wszystko tak dokładnie, jak gdyby patrzył z wysokości zaledwie tysiąca metrów. 
Krótkie   zwarte   gąsienice   pociągów,   bryła   budynków   stacyjnych,   kompletny   bezruch,   jakby   wszystkie 
semafory były zamknięte. Trzeba byłoby być nie lada fuszerem, aby nie trafić w tak rozległy, a jednocześnie 

background image

tak skupiony cel. Wzrok Willera  przesuwa się po dachach wagonów, zatrzymuje się na zabudowaniach 
dworcowych, które w tej sytuacji wydają się celem drugorzędnym. W tych pociągach, idących na zachód, 
muszą być przecież żołnierze, musi być sprzęt wojskowy, żywność, paliwo i amunicja — wszystko, czego 
potrzebuje front.

Dłonie Willera drżą z emocji, kiedy dotyka kasety aparatu. Mimo woli rzuca okiem w stronę leutnanta, 

ale Schmundt jest starym,  dobrym fachowcem i wie, co ma  robić.  Heinkel  płynie wolno na wysokości 
sześciu tysięcy metrów, wystarczającej do tego, by zdjęcia, zwłaszcza przy tej słonecznej pogodzie i prawie 
w samo południe, wypadły jak najlepiej, a jednocześnie na tyle bezpiecznej, że artyleria przeciwlotnicza 
średniego kalibru przestaje  być  dla nich groźna. Obiektyw  aparatu ogarnie wąski pas ziemi, na którym 
uchwycone zostaną te wszystkie obiekty, które później w dowództwie staną się przedmiotem szczegółowej 
analizy.

Samolot płynie wzdłuż torów, wychodzi daleko poza granice stacji, po czym zatacza krąg i rusza w 

drogę powrotną. Willer rozumie ten manewr. Ten sam pas sfotografowany w dwu ujęciach ułatwi pracę w 
sztabie lotnictwa bombowego. Schmundtowi to jednak nie wystarcza. Pogoda i spokojny, jak nigdy, przebieg 
lotu nastraja go optymistycznie. Odchodzi w lewo od kursu i na jednakowej wciąż wysokości przecina tory 
w   poprzek.   Trzy   różne   ujęcia   ułatwią   i   przyśpieszą   podjęcie   decyzji   przez   dowództwo   lotnictwa 
bombowego. Zwiadowcy też, być może, na coś zasłużą. Gdyby on, Schmundt, miał  wybierać nagrodę, 
poprosiłby o tygodniowy urlop w domu, w cichym miasteczku w pobliżu Düsseldorfu, skąd listy ostatnio 
dochodzą z coraz większym opóźnieniem i przynoszą z całą pewnością nowiny już mocno przestarzałe. Nie 
wierzył w realność tych marzeń, ale dobre były nawet te chwile, w których miał czas na złudzenia.

Nawigator zmienia ostatnią kasetę, odrywa oczy od wziernika, unosi się znad aparatu.
— Gut gemacht * — pochwala jego robotę Schmundt.
— Jawohl. Schon fertig **.
Leutnant przechyla wolant i naciska pedał orczyka, dopóki kurs samolotu nie pokryje się ze strzałką 

busoli wskazującej dokładnie kurs 270°.

—  Wie heisst dieser Bahnhof?  *** — zapytuje Willer sadowiąc się w fotelu. Schmundt patrzy na 

zakreśloną czerwonym kółkiem nazwę na mapie i mówi obojętnie:

— Darnitz, Dar-nica...

Oczekiwanie

Z   wysokości   platformy   wagonowej   dwa   lśniące   w   słońcu   samoloty   wyglądają   jak   trzmiele.   Ich 

jednostajne brzęczenie brzmi w uszach obco i wrogo. Nie zdradzają zamiaru przejścia do ataku, a mimo to 
ich pojawienie się budzi niepokój. Kanonier Kalinka siedzi w otwartych drzwiach wagonu towarowego i w 
skupieniu śledzi lot drapieżnych owadów.

- Typ?
Kalinka   dostrzega   dowódcę,   majora   Sokołowskiego,   który   w   płaszczu   narzuconym   na   ramiona 

zatrzymuje   się   obok.   Na   rzucone   pytanie   kanonier   uśmiecha   się.   Zna   już   te   sylwetki   na   pamięć. 
Zaimprowizowany egzamin nie może wypaść źle.

— Heinkel He-111 — odpowiada bez namysłu.
Major kiwa głową z uznaniem i obaj wpatrują się w dwa błyszczące punkty. Milknie gwar, z otwartych 

drzwi wagonów wychylają się głowy żołnierzy śledzących wrogi lot.

Stacja jest zapchana transportami wojskowymi. To wzmaga uczucie zagrożenia. Rzędy czerwonych 

wagonów towarowych ciągną się długimi wężami, tworząc między sobą wąskie korytarze. Ktoś gra na 
harmonii. Z dala dochodzi odgłos śpiewu.

— Smotriat, sukinsyny... — zauważa radziecki żołnierz wskazując brodą w kierunku samolotów.
— Wypatrują jak jastrzębie — zgadza się Sokołowski.
Obaj mają już na tyle doświadczenia, że wiedzą, co taka nieproszona wizyta może oznaczać. Obawy, 

które rodzą się teraz, nie dotyczą najbliższych minut, lecz tych chwil, które mogą nastąpić dopiero potem — 
nocą.

* Dobrze zrobione.
** Tak. Już gotowe.
*** Jak nazywa się ten dworzec?

background image

Kalinka   schodzi   z   wagonu,   siada   w   kucki   i   gotuje   kaszę.   Dwie   cegły  ustawione   pionowo   to   cała 

kuchenka. Na jasny słomiany płomień rzuca przygotowane drzazgi, z trzaskiem łamie pozbierane patyki i 
szczapy drewna. Trzeba się spieszyć. Nigdy nie wiadomo, jak długo pociąg zatrzyma się na stacji. Tę kaszę 
gotuje już od kilku postojów, które okazały się za krótkie na przygotowanie posiłku.

— Przypalisz — ostrzega Jemiec, więc Kalinka miesza łyżką gęstniejącą potrawę. Próbuje odrobinę 

parząc wargi i język.

— Twarda...

Major Sokołowski wkłada płaszcz, zapina starannie guziki, rusza w kierunku dworca. Czuje się trochę 

nieswojo   na   widok   zaciekawionych   twarzy   radzieckich   żołnierzy.   Mundur   polski   wzbudza   szczególne 
zainteresowanie od czasów, gdy rozeszła się wieść, że gdzieś na Smoleńszczyźnie polska dywizja wzięła 
udział w krwawej i zaciętej bitwie. Polak miał markę dobrego żołnierza. „Dralis' kak s umaszedszyje” — bili 
się jak wariaci — mówiono o tych z dywizji. Ta pochlebna opinia zobowiązywała. Niepodobna było pokazać 
się   w   niechlujnym   mundurze,   w   nie   wyczyszczonych   butach,   w   pomiętej,   nie   usztywnionej   drutami 
rogatywce. Podświadomie i dobrowolnie nakładano i przyjmowano na siebie obowiązek reprezentacji.

Dla dyżurnego ruchu stacji Darnica mundur polski wciąż jeszcze był z rzędu egzotycznych. Słuchawkę 

telefonu zatrzymał przy uchu urywając rozmowę wpół słowa, wskazał stojące przed biurkiem krzesło.

— Słucham was, towarzyszu... — dyżurny spojrzał na naramienniki swojego gościa — izwinitie, no ja...
— Major. — Uśmiecha się Sokołowski. Radziecki kolejarz nie musi znać się na polskich oznakach 

stopni wojskowych.

—   Wy   do   mnie,   towarzyszu   majorze?   —   w   drzwiach   ukazuje   się   rosła   sylwetka   radzieckiego 

pułkownika.

— Wojskowy komendant stacji — przedstawia dyżurny ruchu.
— Tak, do was, pułkowniku...  — Sokołowski patrzy w szare, przemęczone oczy komendanta, który 

siada ciężko obok i wyjmuje blaszane pudełko z tytoniem.

— Zapalicie?
Major odrywa równy prostokąt gazety, skręca papierosa i odnosi wrażenie, że pułkownik domyśla się 

celu jego wizyty. Przez chwilę zastanawia się, od czego i jak zacząć, aby sprawie, z którą przybył, nadać 
szczególne znaczenie. Pułkownik sam przychodzi mu z nieoczekiwaną pomocą.

— Ostatnio sporo waszych wojsk przepuściliśmy tędy...
—   Właśnie...  —   podchwytuje   Sokołowski.  —   Jestem   dowódcą   jednostki,   której   część   już   jest   na 

nowym miejscu postoju. Rozumiecie, pułkowniku, jak trudno dowodzić, kiedy...

Pułkownik kiwa ze zrozumieniem głową.
— Wszyscy mówią to samo i mają rację. Widzieliście, ile pociągów stoi? Wszyscy czekają swojej 

kolejki. Tory zapchane. Ja was naprawdę rozumiem...  — mówi to tak, jak gdyby odmowa sprawiała mu 
osobistą przykrość. — Nie mogę, doprawdy nie mogę, chociaż chciałbym, żeby, dopóki trwa wojna, tory na 
naszej stacji były zawsze puste. Niech pociągi przychodzą i odchodzą. Im szybciej, tym lepiej. I dla was, i 
dla nas...

Sokołowski idzie za wzrokiem pułkownika i dopiero teraz dostrzega osobliwe szczegóły w kancelarii 

dyżurnego ruchu. Tuż pod oknem piętrzy się stos worków z piaskiem, podłoga jest wzmocniona stalowymi 
belkami z gruzem. To jest bunkier — myśli — typowy bunkier, jak na pierwszej linii frontu.

— Często macie tu... — nie kończy pytania, bo i tak wszyscy wiedzą, co chce powiedzieć.
— Przelatują codziennie, a bombardują, kiedy jest co...
Więc nie tylko zmęczenie maluje się na twarzy komendanta. To również obawa o to, co może nastąpić 

wtedy, gdy stacja jest zatłoczona transportami. Ma zbyt duże doświadczenie, by bagatelizować sytuację.

— Dzwoniłem do Kijowa  — mówi jak gdyby na usprawiedliwienie. — U nich też nie lepiej. Każą 

czekać.   Towarzyszu   majorze,   nie   gniewajcie   się.   Ani   minuty   nie   zatrzymam   was   dłużej,   niż   jest   to 
konieczne. Jesteście oficerem, wiecie, że rozkaz to rozkaz.  — Tłucze nie dopalonym papierosem w dno 
popielniczki. — Przenocować przyjdzie wam chyba u nas...

— A Kijów?
— Spróbujcie — mówi pułkownik. — Życzę wam szczęścia.
Sokołowski wstaje z miejsca. Wie, że pułkownik nie przesadza. Sam przecież widział tory zakorkowane 

dziesiątkami pociągów czekających cierpliwie na swoją kolejkę...

Darnica   i   Kijów   pod  tym  względem  nie   były  wówczas   wyjątkiem.   Front   w  miesiącach   zimowych 

przesunął się o kilkaset kilometrów na zachód, a kiedy jednostki frontowe w błyskawicznych ofensywach 
zdobywały teren i zastygały na nowych rubieżach, najtrudniejsze zadania spadały zawsze na sztaby tyłów. 

background image

Transport   stawał   się   sprawą   zasadniczą.   Podczas   przeprowadzania   operacji   korsuńskiej,   zakończonej 
okrążeniem i zniszczeniem dziesięciu dywizji hitlerowskich, na niektórych odcinkach frontu kilkakrotnie 
przeładowywano sprzęt i zaopatrzenie z samochodów na furmanki i odwrotnie. Front nie mógł pozostać bez 
zaopatrzenia.   2   armia   lotnicza   wydzieliła   na   pewien   czas   326   dywizję   lotnictwa   bombowego   do 
zaopatrywania 2 i 6 armii pancernej w paliwo i amunicję. Tą drogą w ciągu ośmiu dni zdołano przerzucić na 
front 49 ton paliwa i olejów oraz 70 ton amunicji.

Owej wiosny 1944 roku wojska kolejowe i specjalne formacje Ludowego Komisariatu Komunikacji 1, 2 

i 3 Frontu Ukraińskiego w ciągu pięciu miesięcy odbudowały około 7000 kilometrów torów kolejowych. W 
okresie od lutego do kwietnia Fronty te otrzymały 400 tysięcy wagonów z niezbędnym zaopatrzeniem.

Podobnie jak pod Korsuniem, również i w późniejszym okresie 2 armia lotnicza przyszła z wydatną 

pomocą. W ciągu zaledwie pięciu dni, od 12 do 17 marca 1944 roku, około 1200 razy samoloty startowały z 
zaopatrzeniem przeznaczonym dla 3 armii pancernej gwardii i 4 armii pancernej. Nieco później tą samą 
drogą 1 armia pancerna otrzymała 2 miliony 160 tysięcy naboi, ponad 27 tysięcy pocisków, około 50 ton 
materiałów pędnych, 24 działa kalibru 76 mm oraz inne materiały.

Najważniejszą jednak drogą zaopatrzenia była kolej. Tuż za posuwającymi się oddziałami frontowymi 

na   wyzwolone   tereny  wkraczały  specjalne   ekipy,   których   zadaniem   była   naprawa   zniszczonych   torów, 
mostów, stacji i urządzeń technicznych.

Samochody spełniały jedynie rolę pomocniczą. Wiosenne roztopy na wielu odcinkach stawały się dla 

nich przeszkodą nie do pokonania. Szybkość samochodów wahała się od 10 do 80 kilometrów na dobę, w 
zależności od warunków terenowych.

Te same roztopy, z którymi dowództwo niemieckie łączyło nadzieje na powstrzymanie naporu wojsk 

radzieckich, stwarzały hitlerowcom prawdziwą pułapkę. „W czasie odwrotu na zachód — pisał dowódca 16 
zmotoryzowanej   dywizji   niemieckiej   do   swego   przełożonego  —   straciliśmy   wiele   samochodów,   które 
ugrzęzły   w   bagnach.   Cofająca   się   piechota   utraciła   swoją   ostatnią   ciężką   broń   i   amunicję...   Setki 
umęczonych   ludzi   krok   za   krokiem  brnęły  przez   błota   sięgające   kolan...   Nad   nami   unosiło   się   widmo 
katastrofy”.

To widme prześladowało i nadal. Niemcy przestawali wierzyć sojuszom z porą roku, mrozami lub letnią 

spiekotą. Zdawało się, że wszystko, łącznie z warunkami meteorologicznymi, sprzysięgało się przeciwko 
nim.   Wiosna   1944   roku   nie   miała   dla   nich   słonecznych   dni.   Widmo   ostatecznej   klęski   stawało   się 
rozpaczliwie realne. Próbowano ją odwlec licząc na możliwość powstania konfliktu w obozie alianckim. 
Odwlec,   znaczyło   opóźniać   marsz   radzieckich   armii   na   zachód,   stawiając   im   opór,   pozbawiając   je 
niezbędnego zaopatrzenia.

Radziecka artyleria przeciwlotnicza zbierała swe żniwo, meldunki o strąconych samolotach niemieckich 

napływały nie tylko z terenów przyfrontowych, lecz i z głębokiego zaplecza. Wróg, korzystając z czasowej 
stabilizacji linii frontu, cały ciężar operacji powietrznych skupił na zwalczaniu linii komunikacyjnych, dążąc 
do ich całkowitego sparaliżowania. Bombardowania dzienne należały do rzadkości, natomiast nocą, nad 
węzłami kolejowymi i drogowymi, nad miastami i wiaduktami, niebo rozjaśniało się łuną, powietrze drgało 
od nieustannego szumu samolotów, pulsowało wybuchami pocisków przeciwlotniczych. W bojach nocnych 
radzieckie lotnictwo myśliwskie miało zadanie utrudnione, a jednak i tu notowano sukcesy.

Mimo ciężkich strat noc w noc nad wyzwoloną ziemię radziecką wyruszały stada bombowców. Ich 

jednostajny, ciężki pomruk niósł się nad rozbudzonymi miastami, zaostrzał uwagę baterii przeciwlotniczych, 
alarmował służbę kolejową. Kiedy decydowały się na atak, ziemia i niebo ścierały się w uporczywej, zaciętej 
walce. Ranek odsłaniał  szczątki spalonych  samolotów z czarnymi  krzyżami na kadłubach, resztki ścian 
zbombardowanych domów, dogasające zgliszcza.

W dzień likwidowano skutki nalotów, zasypywano  leje,  naprawiano tory,  budowano prowizoryczne 

mosty i unieruchomione nocą pociągi wyruszały w dalszą drogę. Front nie mógł pozostać bez zaopatrzenia, 
front wymagał i otrzymywał wszystko.

Sokołowski wyszedł na peron. Powietrze pachniało przedwiośniem, od rzeki ciągnął wilgotny chłód. 

Major przeszedł się w stronę Dniepru. Z niskiego, piaszczystego brzegu rozwierała się panorama kijowskich 
wzgórz. Z lewej strony spośród drzew, czarnych jeszcze, nie przebudzonych do życia, przeświecały złotem 
kopuły Ławry Peczerskiej, w poprzek rzeki ku przystani sunął niewielki parowiec wlokąc za sobą warkocz 
ciemnego dymu. Kolumna samochodów ciężarowych ciągnęła nadrzecznym bulwarem, skręcała w górę, 
pnąc się stromą ulicą w stronę miasta okaleczonego i zdruzgotanego, lecz już budzącego się do życia.

Tak było i z innymi miastami, które mijali po drodze w czasie ostatniego etapu: Smoleńsk, Briańsk, 

Konotop,   Nieżyn.   Odległość   około   sześciuset   kilometrów   pokonywali   w   ciągu   jedenastu   dni.   Stąd,   z 

background image

Darnicy, już było niedaleko do Żytomierza, gdzie 1 samodzielny dywizjon artylerii przeciwlotniczej miał 
osłaniać stacje wyładowcze dla przesuwających się ze Smoleńszczyzny na zachód jednostek i sztabów 1 
korpusu, który w tym właśnie czasie przerodził się w 1 Armię Polską. „Niedaleko” w tych dniach było to 
pojęcie niewymierne. Czas potrzebny na pokonanie odległości tylko częściowo zależał od kilometrów, w 
rzeczywistości bowiem wszystko wiązało się ściśle z natężeniem ruchu na liniach kolejowych, ich stanem, 
aktywnością niemieckiego lotnictwa.

Do widoku hitlerowskich samolotów żołnierze dywizjonu zdążyli się już przyzwyczaić. Jeszcze tam, na 

Smoleńszczyźnie,   śledzili   często   ich   lot,   ostrożny,   wysoki,   pod   samą   kopułą   nieba.   Na   stanowiskach 
ogniowych chłopcom drżały ręce.

— Majorze — prosili nieraz — a może by tak...
—  Poza  zasięgiem!  — odpowiadał  z  nie  ukrywaną  złością,   że  muszą   przyglądać   się  bezczynnie   i 

biernie.

Wiedzieli, że  „poza zasięgiem”, ale swędzeniu rąk trudno było zaradzić! Wydawało się, że może się 

uda, że wystrzelone pociski pędzone ich własną myślą i wolą dotrą do wrogiego celu i rozbijając go, zmienią 
w czarny, ognisty obłok. Tkwił w nich i pęd do walki, i chęć odwetu za bezbronne niebo wrześniowe 1939 
roku. Dostrzegali różnicę między owym czasem i dniem dzisiejszym.  Dziś żaden atak nie mógłby ujść 
bezkarnie.   W   działach   i   karabinach   maszynowych   widzieli   swoją   moc   i   siłę.   Im   zawierzali   swoje 
bezpieczeństwo, w nich pokładali swoją ufność w zwycięstwo. Dowództwo dywizjonu zrobiło wiele, aby tą 
bronią umieli posługiwać się jak najlepiej. W swoim przekonaniu byli już gotowi do walki.

Aby skrócić drogę do kraju, na miejscach postoju umieszczano tabliczki z podaniem odległości do 

Warszawy.   Wpatrywali   się   w   wypisane   na   nich   liczby,   niecierpliwiąc   się,   kiedy  nie   zmniejszały  się   z 
upływem czasu.

Major  Sokołowski  był doświadczonym żołnierzem. Zanim został  dowódcą dywizjonu,  walczył  pod 

Leningradem. Wyniósł stamtąd doświadczenie i rozwagę. Wiedział i widział więcej niż jego żołnierze. Nie 
dziwił się ich niecierpliwości, ale znał wielką cenę zwycięstwa, umiał przewidywać zagrożenie.

Dzisiejsza wizyta Heinkli nie mogła nie posiać w nim niepokoju. Chwilami przyczyny tego szukał we 

własnym przemęczeniu.

Kapitan Witkowski oczekiwał go z niecierpliwością.
— Nic z tego! — odparł w odpowiedzi na pytający wzrok szefa sztabu, chociaż ten już z wyrazu twarzy 

majora odgadł niepomyślny wynik jego misji. — Druga bateria miała więcej szczęścia niż my. Dobrze, że 
chociaż oni są już na miejscu.

— Taki korek?! — Witkowski kiwał głową z zakłopotaniem.
— Tak, trafiliśmy nieszczególnie. Co w dywizjonie?
— Wszystko normalnie. Obszedłem stanowiska, zajrzałem do wagonów. Szykują się do świąt.
— Świąt?
— Tak. Jutro przecież Wielkanoc. Też zapomniałem. Aha, byłem u koleżanek.
— Jakich koleżanek?
— Z obrony przeciwlotniczej stacji. Na bateriach i działonach żeńska obsługa. Nie nudzi im się. Prawie 

co noc mają rozrywkę. Kiedy im powiedziałem, że my też jesteśmy z opeelu, powiedziały, że postarają się 
zatrzymać nas dłużej. Będzie bezpieczniej i weselej...

— Nie wątpię — uśmiechnął się Sokołowski.
— Mają na koncie sporo trofeów  — ciągnął Witkowski.  — Wyjmuje któraś z nich bombonierkę i 

częstuje.   Myślałem,   że   czekoladki,   a   tymczasem   to   cząstki   samolotów   z   wygrawerowanymi   datami. 
Smotritie — mówi taka — eto wczorasznij Junkiers, jeszczo tiopleńkij”. Takie to ich czekoladki...

Szli   wzdłuż   wagonów.   Uśmiechały   się   z   ich   wnętrz   żołnierskie   twarze,   mimo   słabego   jeszcze 

wiosennego słońca już opalone wiatrem, zdrowe i młode. Ktoś grał na harmonii, ktoś próbował solowego 
śpiewu. W wagonie zajętym przez kobiety ze służby łączności odbywało się generalne sprzątanie. W tym 
anormalnym trybie życia tęskniło się do zajęć codziennych. Dawały one złudzenie pokoju i stabilizacji.

Boczyła się z początku płeć męska, że w składzie dywizjonu znalazły się kobiety. Zdaniem mężczyzn 

ujmowało   to   ich   jednostce   cech  „prawdziwego   wojska”.   Kobieta   w   mundurze   wciąż   jeszcze   była 
przedmiotem lekceważenia, ironicznych uwag, znaczących uśmiechów. „Gdzie im się pchać!” — mawiano 
nawet   z   niechęcią.   Później   coraz   częściej   i   łatwiej   znajdowano   wspólny   język   i   odkrywano   potrzebę 
wzajemnej pomocy. Kiedy chodziło o zbudowanie pryczy, pomoc męska okazywała się niezbędna. Wbijali 
chłopcy gwoździe, dopasowywali deski trochę jak z łaski, a już na pewno z poczuciem wyższości siły nad 
słabością. Kiedy jednak w drodze rewanżu ręce kobiet cerowały mundur lub bieliznę, uczucie siły musiało 
ustąpić wobec zręczności, żeby już nie rzec — artyzmu. Współistnienie układało się coraz lepiej i chyba już 
w pół roku potem okrągłe kształty pod mundurem nie tylko nie raziły nikogo, lecz dodawały  „składowi 

background image

osobowemu” swoistej urody i wdzięku. Rodziły się też sympatie  — rzecz ludzka,  żołnierze zaczęli nawet 
żartować, że owej płci pięknej jest cokolwiek za mało. Nieliczne skupiały na sobie ich wzrok, ich myśli, ich 
tęsknoty.

A   jednak   w   pewnych   sytuacjach   męska   agresywność   potrafiła   nagle   zmieniać   się   w   rozbrajającą 

potulność, skrępowanie, a nawet zawstydzenie. Metamorfoza ta następowała zaraz po śniadaniu, w godzinie 
przeznaczonej na... przegląd czystości. W przeglądzie owym brała osobiście udział Janeczka, sanitariuszka 
dywizjonu, która uważnie i surowo przeglądała koszule rozebranych do pasa delikwentów, drżących, by jej 
wprawne oko nie wykryło za rąbkiem insektów, które w owych czasach do osobliwości raczej nie należały. 
Znalezienie czegoś takiego w odczuciu nieszczęśnika było równoznaczne z definitywnym i nieodwołalnym 
zdyskredytowaniem jego osoby w oczach Janeczki, a tym samym i w oczach wszystkich kobiet dywizjonu.

Tym większe zainteresowanie wzbudziła wieść, że darnicką opeel pełni „damska obsługa”. Witkowski 

nie był jedynym, który odwiedził ich stanowiska bojowe. Korzystając z postoju wymykali się i inni, aby, jak 
się później usprawiedliwiali,  „podzielić się wzajemnie doświadczeniem”. Doświadczenia te musiały mieć 
charakter  nie nużący,  skoro wracali uśmiechnięci i zadowoleni. Wiele wskazywało  na to, że gdyby nie 
rozkaz, niejeden chętnie na stałe wzmocniłby obronę przeciwlotniczą stacji. Kiedy telefonistka dywizjonu 
Płonka dowiedziała się o tych wizytach, pokwitowała je jakąś kąśliwą uwagą.

— Zazdrosna? — odparł jej z triumfem Jemiec.
—   Skądże...  —   usiłowała   zbagatelizować.  —   My   też   potrafimy   zastąpić   was   przy   działach.  — 

Machnęła miotłą tak siarczyście, że obłok kurzu ogarnął zadziornego kanoniera.

— Uważaj! — odskoczył wpadając na Sokołowskiego.
— Co tu się dzieje?
— Nic... obywatelu majorze, rozmawiamy. Czy wolno o coś zapytać?
Major zatrzymał się. Patrzył na wesołego kanoniera, który wpadł mu w oko od pierwszego dnia, jeszcze 

w sieleckim obozie.

— Czy to prawda, że Równe zostało wyzwolone?
— Prawda. Macie tam rodzinę?
— Mam, obywatelu majorze. Mam!
— W takim razie gratuluję.
Sokołowski patrzył za odchodzącym tak, jak się patrzy na kogoś bliskiego. Z każdym dniem coraz 

mocniej odczuwał więź łączącą go z tymi ludźmi. To już nie była ta szara, bezbarwna masa ludzka, która 
napływała nie kończącą się strugą do sieleckiego obozu. Za dziesięć dni, 17 kwietnia 1944 roku, minie 
dziewięć miesięcy od powołania do życia 1 samodzielnego dywizjonu artylerii przeciwlotniczej. Przez ten 
czas zdążył poznać bliżej charaktery swoich podwładnych, ich skłonności, upodobania. Wiedział, kto pełni 
jaką funkcję, skąd pochodzi, czy otrzymuje listy. Spędził z nimi setki dni i nocy. Byli razem w chwilach 
dobrych   i   złych.   W   kronice   dywizjonu   zebrało   się   już   sporo   wydarzeń,   i   to   zarówno   smutnych,   jak   i 
wesołych.

Pierwsza defilada przed pułkownikiem Berlingiem w Sielcach była przeżyciem niezapomnianym, On, 

Sokołowski, myślał wówczas, że ze wstydu zapadnie się pod ziemię. W owej gorzkiej chwili nie miałby 
nawet nic przeciwko temu. Było to przeklęte zrządzenie losu. Jak bowiem można inaczej wytłumaczyć to, że 
dwa działa pierwszej baterii utknęły na trasie w kulminacyjnym punkcie uroczystości, i to akurat przed samą 
trybuną?   Sokołowski   zagryzał   wtedy   wargi,   patrzył   w   zmartwiałe   ciągniki,   zaciskał   spoconą   ze 
zdenerwowania dłoń, obiecując sobie „pogadać” z obsługą. Kiedy przyszedł do chłopców, napotkał twarze 
stężałe w złości, zacięte. Załatwili to między sobą — pomyślał. Cień kompromitacji padł przecież nie tylko 
na kierowców i mechaników, na nich wszystkich, na cały dywizjon. Na widok tych twarzy złość go opuściła. 
Groźny ognik w jego oczach zaczął przygasać.

— Obywatelu majorze — wystąpił jeden, najśmielszy — co było, to było, ale odtąd pierwsza bateria 

zawsze już będzie pierwsza...

W chwilę potem Sokołowski fruwał nad głowami chłopców, podrzucany siłą ich młodych ramion.
Nie zapomnieli o swoim przyrzeczeniu. Pierwsza robiła wszystko, aby być — pierwsza.

— Kapitanie... — zwrócił się Sokołowski do swego szefa  sztabu.  — Trzeba jeszcze spróbować w 

Kijowie. Przejdźcie się tam.

— Już teraz? — zapytał kapitan Witkowski.
— Tak. Każda chwila droga. Nie możemy tu nocować.
Major ogarnął wzrokiem transport. Tuż za parowozem w pierwszych wagonach znajdował się sprzęt 

trzeciej baterii, dalej działo przeciwlotnicze pierwszej baterii, samochody i ciągniki oraz pozostały sprzęt 

background image

trzeciej   baterii.   Z   samochodów   stojących   tuż   za   działem   sterczały   w   niebo   przeciwlotnicze   karabiny 
maszynowe. W samym środku transportu znajdowały się wagony z amunicją, żywnością i benzyną, za nimi 
pomieszczenia oficera dyżurnego i sztabu, obsługi trzeciej baterii, kwatermistrzostwa, pozostałych plutonów 
i wreszcie pierwszej baterii. Na samym końcu pociągu tkwiły platformy z trzema działami pierwszej baterii, 
między nimi zaś wagony ze sprzętem i samochodami uzbrojonymi w pekaemy.

Major   mimo   woli   pokręcił   głową.   Nie   był   zadowolony   ze   sposobu   załadowania.   Teraz   w   chwili 

zagrożenia ze szczegójną wyrazistością uwydatniły się błędy i niedopatrzenia. Wtedy w Poczynku myślał 
bardziej   o   tym,   jak   wszystko   pomieścić   w   przydzielonych   wagonach   niż   o   kolejności   poszczególnych 
wagonów. Tego błędu nie popełniłby już nigdy. Wagony z amunicją nie powinny sąsiadować z paliwem, a 
jedne i drugie nie mogły znajdować się w środku transportu, lecz na jego krańcach. Teraz już jest za późno 
na przemieszczanie. Zresztą zatłoczone tory uniemożliwiały wszelkie manewry.

Sokołowski poczuł, jak zimny pot osiadł na jego czole. Dłonią przesunął po twarzy i pod palcami 

poczuł   gorąco   własnych   policzków.   Ilekroć   zmieniali   miejsce   postoju,   dziwił   się   zawsze,   że   tak   mała 
jednostka jak dywizjon posiada tak rozległy majątek. Zawsze z pewnym zdziwieniem studiował listę ze 
spisanym inwentarzem: 32 samochody, 4 traktory, 4 działa 85 mm, 8 dział 37 mm, Puazo *, 5 dalmierzy, 5 
pekaemów 12,7 mm, 206 karabinów, 67 pepesz, 34 pistolety TT, 17 naganów, 4 rakietnice, 46 lornetek, 2 
stopery, 73 kompasy, 4 lornety, 7 radiostacji, 22 aparaty telefoniczne, 34,4 km kabla, 40 zwijaków, 1 centrala 
telefoniczna, 324 maski gazowe, 303 narzuty, aparat degazacyjny, pończochy ochronne, noże fińskie, szable, 
przyrządy kreślarskie, kuchnie polowe, łopaty, kilofy, łomy, siatki maskownicze, piły, topory...

Do tego oczywiście dochodziła amunicja, umundurowanie, żywność i inne. Mógł się w tym pogubić, ale 

o właściwym rozmieszczeniu sprzętu i zaopatrzenia nie powinien był zapomnieć...

— Obywatelu majorze...
Odwrócił się. Przed nim stał kapral Rogowski.
—   Zapraszamy   do   nas,   do   naszego   wagonu   —   wykonał   zapraszający   gest   ręką,   odsłaniając 

jednocześnie wejście.

Zajrzał do wnętrza. Wagon był posprzątany, czysty, obok żelaznego piecyka stał zasłany kocem stół, 

przyozdobiony skąpą zielenią.

— Cóż to za okazja?
— Przecież jutro Wielkanoc...
— Prawda! — Skinął głową nie mogąc się jeszcze wyzbyć poprzednich myśli.
Jutro, jutro... Nazajutrz mogliby już być na miejscu w Żytomierzu, gdzie z całą pewnością oczekuje ich 

z niecierpliwością wysłana naprzód 2 bateria.

— Jeżeli obywatel major nas jutro odwiedzi, to i pisanki się znajdą — uśmiechnął się Rogowski.
— Oczywiście, że zajdę...
Jacy  oni   są   naprawdę?  —   rozmyślał   idąc   do   swego   wagonu.   Wiedział,   że   jego   obserwacje   mimo 

wszystko   są   powierzchowne,   że   dopiero   poznanie   każdego   z   nich   w   różnych   warunkach   i   w   różnych 
sytuacjach mogłoby dać pełniejszą wiedzę o ludziach, przed rokiem jeszcze zupełnie sobie nie znanych, a 
dziś stanowiących jedną wielką rodzinę, rozumiejąc się wzajemnie mimo nieistotnych kłótni i swarów które 
zdarzają się przecież w każdej rodzinie. Dziś są żołnierzami. To znaczy ludźmi gotowymi w każdej chwili 
spełnić swój  obowiązek. Dobrymi  żołnierzami. Bateria  dział  85 mm potrzebuje  zaledwie  60 sekund  na 
otwarcie ognia, zaś działom 37 mm wystarczy nawet 20 sekund. To już jest wysoka sprawność bojowa. Taka, 
jaką przeciwlotnicy muszą rozporządzać. A zaczęło się? Od czego się zaczęło?

Kapral Dębniak jest dziś dowódcą działonu pierwszej baterii  — tej właśnie, którą otrzymała na czas 

podróży   zadanie   obrony   przeciwlotniczej   transportu.   Siedzi   teraz   obok   swego   działa   i   rozmawia   z 
radzieckim żołnierzem z sąsiedniego pociągu.

— Zenitczyki — mówi Rosjanin. — Dobrze, że tu jesteście, raźniej na duszy...
Z uznaniem patrzy na obsługę działa, która tymi pochwałami czuje się mocno zobowiązana. W tych 

słowach obcego im człowieka zawarta jest ufność w ich sprawność bojową. Nie zawiodą jej. Długie miesiące 
nie zostały zmarnowane. Nawet teraz, w czasie drogi, w trudnych warunkach prowadzono codziennie i 
systematycznie   sześciogodzinną  naukę   i  ćwiczenia.  Żołnierze  dobrze  poznali   swoje   rzemiosło.   Zamiana 
czynności   wykonywanych   przez   kanonierów   przy  obsłudze   działa,   rozpoznawanie   sylwetek   samolotów 
własnych   i   wroga,   znajomość   ich   danych   taktycznych,   zasady  ognia   zaporowego,   strzelanie   do   celów 
naziemnych  — wszystko to dziś już nie jest dla nich tajemnicą. Ale dziewięć miesięcy temu ci sprawni 
żołnierze wędrowali dopiero do polskiego wojska z odległych tajg i stepów...

* Przyrząd do centralnego kierowania ogniem.

background image

*

...Ogniomistrz Kruszyna przesunął wzrokiem po nierównym szeregu ludzi w łachmanach.
— Wszy macie...
Niektórzy potraktowali to jako pytanie.
— Nie mamy — odparli zażenowani.
— Powiedziałem, że macie!
Dyskusji nikt nie śmiał podjąć. Kruszynie o to właśnie chodziło. Zasady wzajemnego stosunku ustalone 

więc zostały natychmiast.

— Spójrzcie tam — wskazał ręką.
Wzrok wszystkich skierował się w stronę równego rzędu bielejących opodal namiotów.
— To są wasze apartamenty. Chyba jasne, że do takich luksusowych pomieszczeń nie wpuszcza się — 

palcem przesunął po szeregu — ludzi w strojach zbyt dowolnych. Spać dziś będziecie między namiotami. 
Jutro łaźnia i ubierzemy was w mundury. Pytania są?

Nie było. Kruszyna zrobił wrażenie.  „Co szef, to szef” — szeptano o nim tej jeszcze nocy, usiłując 

zasnąć między płótnami namiotów. Nazajutrz przypatrywali się sobie z niejakim zdumieniem. Nie poznawali 
się.  Wyfasowane  mundury  upodobniły ich  do  siebie.   Trzeba  było   spojrzeć  w  twarz,  żeby rozpoznać  w 
nowym  żołnierzu   kolegę,   wczorajszego  cywila   w  poszarpanym  swetrze  i  rozdeptanych  butach.   Mundur 
zmieniał im nawet ruchy. Nie wypadało chodzić byle jakim krokiem, chociaż nawyki cywila błąkały się 
jeszcze w ich wciąż rozdwojonych duszach.

Dębniak przydzielony został do drugiego działonu kaprala  Przybysza. Tam od swego przełożonego 

pobierał pierwsze nauki.

— Posłuszeństwo, rozumiecie, to najważniejsza rzecz  — mówił kapral.  — Bez tego wojska nie ma. 

Dowódca to jest dowódca. Jego polecenie — rzecz  święta. Regulaminów tutaj nie mamy, dla was moje 
słowa to regulamin. Zaczniemy dziś od służby wartowniczej. Co to jest służba wartownicza?

Od tej służby zaczynało się prawie we wszystkich działonach. Kiedy dostali karabiny, obracali je w ręku 

z dziwnym uczuciem. Broń, własna broń! Rodziła się świadomość własnej roli i poczucia odpowiedzialności 
za tę broń, za zadania, jakie spełnić przyjdzie przy jej pomocy. Znów dalszy krok na drodze do stania się 
prawdziwym żołnierzem.

A później nastąpiły dni z programu zajęć podobne do siebie, a jednak inne. Codziennie przybywał nowy 

ładunek wiedzy: głębszy, szerszy, trudniejszy. W godzinach załadowanych po brzegi nie było czasu na nudę. 
Tego zresztą czasu było zawsze za mało. Sokołowski popędzał ich, gnał, przyspieszał.

Przeciwlotnik musi być szybszy od samolotu. Inaczej nigdy nie zdąży go strącić.
Na pobudce czas ubierania się skracano do granic możliwości. Co najdziwniejsze, okazało się, że mimo 

wszystko zawsze nadążali. Pomagać im zaczynał już kiełkujący w nich żołnierski spryt. Przy umiejętnym 
ułożeniu na łóżku spodni wskakiwało się w nie w sekundę po pobudce. Przeklęte, pętające nogi owijacze 
dokręcało się w biegu, reszta nie stanowiła problemu. Ostateczna kosmetyka następowała już na zbiórce, na 
chwilę przed złożeniem raportu dowódcy.

Zajęcia teoretyczne mniej znajdowały zwolenników. Wieczorne pogwarki skracały czas snu, a godzina 

pobudki była terminem twardym i stałym. Dlatego w czasie wykładów powieki opadały ciężko, w oczach 
czuło się piasek, a słowa docierały z trudem. Przyłapany na drzemce musiał wysłuchiwać dalszego ciągu 
wykładu w postawie stojącej. Senność wtedy ulatniała się momentalnie.

Odprężenie   następowało   przy   praktycznych   zajęciach   ze   sprzętem   artyleryjskim   oraz   przy   nauce 

rozpoznawania   sylwetek   samolotów   własnych   i   wroga.   Wpatrywali   się   w   czarne   sylwetki  Heinkli
Junkersów,  Dornierów  jak w przyszłe cele dla swoich dział, starali się zapamiętać ich kształt w różnym 
położeniu, z dołu, z profilu, z lotu czołowego. Poznawali ich charakterystykę, dane taktyczne.

Junkers   Ju-88:   samolot   bombowy  przystosowany  do   ataków   z   lotu   nurkowego,   bardzo   zwrotny.   2 

silniki gwiaździste, prędkość 450 km/godz., zasięg do 2000 km, uzbrojenie — 6 karabinów maszynowych, 
ładunek bomb 2500—3000 kg. Załoga czterech ludzi — pilot, nawigator, bombardier, strzelec pokładowy. 
Na froncie wschodnim od początku wojny. Wykorzystywany najczęściej do nalotów nocnych.

Heinkel He-111: samolot bombowy wycofywany stopniowo z linii. 2 silniki rzędowe, prędkość 400 

km/godz., zasięg 2000 km, uzbrojenie — 6 karabinów maszynowych, ładunek bomb 2000 kg, pułap 8000 m, 
załoga czterech ludzi.

Cyfry, cyfry, cyfry... A jednak uczono się ich z chęcią i z ciekawością. To przecież była charakterystyka 

przyszłego wroga. Poznanie go zwielokrotniało szanse zwycięstwa, przyspieszało powrót do kraju.

Ze   zbiorowiska   przybyłych   zewsząd   ludzi   coraz   wyraźniej   zarysowywały   się   kształty   regularnego 

oddziału. A jednak od czasu do czasu dowódca, major Sokołowski, tracił nerwy. Po przeszkoleniu części 

background image

dywizjonu przychodził nagle rozkaz przekazujący tych lub innych żołnierzy do dyspozycji kadr. Na ich 
miejsce   przychodzili   nowi,   z   którymi   naukę   należało   rozpoczynać   od   początku.   Raz   jeden,   jedyny, 
Sokołowski musiał zrezygnować sam. I to nawet z oficera, porucznika Niewiarowskiego. Dziwna była to 
sprawa.

Porucznik Niewiarowski z wesołymi ognikami w oczach i... rozłożystymi wąsikami nad górną wargą 

żołnierzom baterii od razu przypadł do gustu. Wyczuwali w nim naturę pełną temperamentu i fantazji, i to 
tak bujnej, że kłócącej się czasem z podstawowymi zasadami dyscypliny.

Zaczęło się od barwnych opowieści, którymi raczył Niewiarowski swych podwładnych w każdej wolnej 

od zajęć chwili. Słuchali go z uwagą, podziwem i rosnącą sympatią. W ich oczach wyrastał na bohatera, 
człowieka, który nie z jednego pieca chleb jadł i który da sobie radę w każdych okolicznościach. Rosło więc 
zaufanie do dowódcy, może nawet większe, niż zasługiwał na to Niewiarowski. Trzeba przyznać, że znał 
dusze żołnierzy, umiał ich ująć, zaimponować i związać ze sobą. Papieros otrzymany od dowódcy za dobrą 
odpowiedź podczas szkolenia miał co najmniej podwójną wartość. Przechwalał się porucznik, że jego bateria 
będzie baterią wyróżniającą się pod każdym względem. Na początku wyróżnić ją chciał w sposób dość 
oryginalny.   Wezwany   przez   niego   ogniomistrz   Kruszyna   został   odpowiednio   poinstruowany,   po   czym 
zarządził zbiórkę.

—   Bateria!   —   Kruszyna   wzrokiem   przesunął   po   szeregu.  —   Od   jutra   zabraniam   golenia   wąsów. 

Zrozumiano?

Zrozumiano aż nadto dobrze. Dowódca życzył sobie, aby wszyscy oni jak najbardziej upodobnili się do 

niego. Chłopcy lubią czasem taką fantazję. Chwyciło. Tylko Dębniak miał z tym niejakie  „obiektywne” 
trudności. Po kilku dniach Kruszyna przyjrzał mu się uważnie.

— Ty co? Rozkazu dowódcy nie wykonujesz?
Dębniak przesunął palcem pod nosem. Prawie niewidoczny meszek ledwie był wyczuwalny.
— Taki mam zarost, obywatelu ogniomistrzu.
Kruszyna przyjrzał mu się uważniej, z odrazą wykrzywił usta.
— I kogo to dziś biorą do wojska... Dzieciuch! — westchnął.
Wąsy   więc   kanonierom   rosły   i   prawdopodobnie   1   bateria   1   samodzielnego   dywizjonu   artylerii 

przeciwlotniczej byłaby najbardziej wąsatym oddziałem 1 korpusu, gdyby losy porucznika Niewiarowskiego 
nie potoczyły się inaczej. Sokołowski od dawna zauważył u porucznika oprócz szerokiej fantazji jeszcze 
dwie słabostki: lubi za wygodne jak na wojenne warunki spanie i ma zbyt wydelikacone, nie pasujące do 
polowego   trybu   życia,   podniebienie.   Pewnym   usprawiedliwieniem   dla   Niewiarowskiego   mógł   być   fakt 
obiektywny, że kasza jaglana na przemian z owsianą rzeczywiście nie należą do najbardziej wykwintnych 
potraw, zwłaszcza gdy podawane są niezmiennie przez czas dłuższy.  Porucznik, nie chcąc swoją osobą 
sprawiać zbytniego kłopotu kwatermistrzowi, przeniósł się nieoficjalnie na  „wikt i opierunek” na wieś do 
przytulnej kwatery, której dodatkową, nie do pogardzenia zaletą była urocza gospodyni.

Tymczasem podwładni upodobniali się do Niewiarowskiego coraz bardziej, i to nie tylko pod względem 

wąsów.   Major   Sokołowski,   wizytując   któregoś   dnia   baterię,   stwierdził   ze   zdumieniem,   że   kanonierzy 
odżywiają się według norm raczej nie przewidzianych na ów czas w żadnych tabelach wyżywieniowych 
kwatermistrzostwa. Nie mógł bowiem sobie przypomnieć, kiedy zostały przydzielone tak rzadkie wiktuały, 
jak makaron, nie mówiąc już o drobiazgach w rodzaju... rosołów z kury.

Kiedy „rozmowy” z porucznikiem nie pomogły, major postanowił działać. Któregoś dnia Niewiarowski 

obudził   się   ze   smacznego   snu   i   stwierdził,   że   jego   bateria...   znikła   bez   śladu.   Sprawcą   oryginalnego 
uprowadzenia okazał się Sokołowski, który nocą zarządził cichy alarm. Co wierniejsi żołnierze porucznika 
usiłowali go wprawdzie uprzedzić o nocnej niespodziance, kiedy jednak przybiegli do „prywatnej” kwatery 
Niewiarowskiego, zastali dom obstawiony już przez ludzi Sokołowskiego.

Porucznik musiał odejść. Początkowo opinie o wydarzeniu były podzielone. W końcu jednak, mimo iż 

Niewiarowski zdołał niewątpliwie pozyskać sympatię podwładnych, decyzję majora uznano za słuszną. W 
innych   przecież   warunkach   sprawa   mogłaby   dla   wszystkich   skończyć   się   znacznie   poważniejszymi 
skutkami.

Sokołowski powierzył baterię porucznikowi Kanonience, dotychczasowemu szefowi rozpoznania. Po 

Niewiarowskim nowy dowódca wydał się dziwnie spokojny, zrównoważony i powolny. Jeśli w pierwszych 
dniach   z   największym   trudem   naginali   się   do   nowych   porządków   i   zasad,   to   w   miarę   upływu   czasu 
systematyczność, a nawet pedanteria Kanonienki zaczynała zdobywać coraz więcej sympatyków, aż w końcu 
i on sam zyskał należny dowódcy autorytet i szacunek, a także wdzięczność, jako że w krótki czas potem 
posypały się pierwsze awanse. Dębniaka spotkały w tym czasie aż trzy radosne niespodzianki: awans na 
kaprala,   objęcie   funkcji   dowódcy   pierwszego   działonu   i...   buty   z   cholewami,   którymi   obdarzył   go 
ogniomistrz Kruszyna. Tylko tym, którzy nie znają udręki codziennego bandażowania łydek owijaczami, 

background image

może wydać się, że awans i buty są wartościami niewspółmiernymi. Dębniak byłby w poważnym kłopocie, 
gdyby zapytano go, co wówczas sprawiło mu radość większą.

Kapral Dębniak inaczej patrzył teraz na działo powierzone jego dowództwu. Inaczej też patrzyli na nie 

dwaj   celowniczowie   Dedyś   i   Makuchowski,   obaj   przelicznikowi   Jaszczyszyn   i   Kalinka,   ładowniczy   i 
wręczyciele.

We wzajemnych stosunkach zmieniło się jednak niewiele. Tylko w służbie Dębniak został ich dowódcą, 

poza służbą byli nadal kolegami. Starali się zresztą, żeby ich działon był pierwszy nie tylko z nazwy.

Z pierwszą baterią Sokołowski nie miał kłopotu. Gorzej przedstawiała się sprawa w plutonie pekaemów. 

Młody,   dwudziestoletni   dowódca   plutonu   podporucznik   Lubski   miał   jeszcze   zbyt   mało   doświadczenia 
życiowego,   aby   pokierować   ludźmi.   Kiedy   dywizjon   znalazł   się   na   Smoleńszczyźnie   w   osłonie 
przeciwlotniczej stacji kolejowej Poczynek, baterie zostały rozrzucone na tak dużej przestrzeni, że codzienne 
inspekcjonowanie   ich   przez   majora   Sokołowskiego   stało   się   niemożliwe.   Nastąpił   wówczas   szczególny 
okres rozluźnienia dyscypliny. Zastępca dowódcy dywizjonu do spraw politycznych kapitan Biełous uznał 
nawet za konieczne umieścić swoje uwagi na ten temat w swoim raporcie za okres 9—19 luty 1944 roku. W 
rubryce „Dyscyplina” pisał:  Najlepiej przedstawia się w 1 baterii u porucznika Kanonienki, najgorzej w  
plutonie podporucznika Lubskiego, który żyje za pan brat z kanonierami, a dowódca drużyny Wróblewski  
mówi do niego na ty. Kanonierzy chodzą nie zapięci, bez pasów
...

Sokołowski  zapoznawszy się  z raportem,  zamyślił   się.   Niechlujstwo  w  ubiorze   było niewątpliwym 

wyrazem   rozluźnienia   dyscypliny,   ale   już   owo  „żyje   za   pan   brat   z   kanonierami...   dowódca   drużyny 
Wróblewski mówi do niego na ty” — może być sprawą dyskusyjną. Jeśli bowiem jest to oznaką zżycia się 
— to dobrze, jeśli natomiast zbytnie spoufalenie się wywiera ujemny wpływ na dyscyplinę, to oczywiście 
trzeba na to zwrócić uwagę. Ów Wróblewski nie sprawiał wrażenia złego żołnierza. Miał w oczach coś, co 
zastanawiało,   jakąś   zagadkowość,   tajemniczość.   Człowiek   o   tyle   trudny  do   rozgryzienia,   że   obdarzony 
fantazją,   której   granice   trudno   byłoby  określić.   Mógł   być   zarówno   trudnym   do   utrzymania   w   karbach 
maruderem, jak i świetnym, pełnym inicjatywy i pomysłowości żołnierzem. Co w nim przeważy — było 
zagadką, której rozwiązanie mogłaby przynieść jedynie konkretna sytuacja, w jakiej Wróblewski znalazłby 
się któregoś dnia.

Z   ludźmi  sprawa   jest   zawsze   bardziej   zawiła   niż   z   najbardziej   skomplikowanym   sprzętem.  Z  tym 

ostatnim, nawet bez instrukcji, dawano sobie radę w rozmaity sposób. Sokołowski pamięta, jak zapoznawano 
się z działami 37 mm, których zamek sprawiał szczególnie dużo kłopotu. Rozłożenie szło wszystkim jak z 
płatka, ale po złożeniu wymiary zamka nagle rozrastały się do tego stopnia, że nie chciał zmieścić się w 
obsadzie. Pierwsza bateria tajemnicę złośliwego zamka postanowiła rozgryźć własnymi siłami. Uważnie 
rozebrano pierwsze działo, po czym okazało się konieczne rozebranie i drugiego działa. Kiedy jednak trzecie 
i czwarte działo rozłożono na części, własna bezradność wyprowadziła ich z równowagi. Nikt oczywiście nie 
„zhańbił się” prośbą o pomoc kanonierów innej baterii. Ambicja była sprawą ważniejszą niż ciężar własnego 
trudu. Tego dnia obiad im nie smakował. Zjedli w pośpiechu i, mimo że przysługiwał im czas wolny od 
zajęć,   powrócili   do   nieszczęsnych   dział.   Wreszcie   już   przed   wieczorem   ktoś   przypadkowo   przesunął 
dźwignię pierwszego załadowania do przodu i stał się upragniony cud: wszystkie zamki idealnie zmieściły 
się w swoich obsadach. Wiedza, do której sami wówczas doszli, stała się ich trwałym osiągnięciem.

Major wiedział o kłopotach baterii, obserwował kanonierów, imponował mu ich upór i ambicja. Starał 

się poznać swych podwładnych nie tylko od strony służby. Chciał o nich wiedzieć jak najwięcej jako o 
ludziach.   Rozumiał  znaczenie   spraw   osobistych   żołnierzy,   które   w   sytuacjach   bojowych   na   sukces   lub 
porażkę mogły mieć wpływ nie mniejszy niż sprawność sprzętu. Wśród tych spraw była nawet... miłość, na 
którą dowódca patrzył początkowo niechętnym wzrokiem. Wielu zresztą było takich, którzy ową sympatię, 
jaką dowódca 3 baterii, porucznik Aripowski, darzył dalmierzystkę Lidię Krupicką, skłonni byli uważać za 
uczucie z rodzaju przemijających. Młodzi udowodnili jednak, że była to ocena krzywdząca. Kiedy stali się 
małżeństwem, dowódca odetchnął: piękne blond włosy Lidii przestały być przedmiotem cichych westchnień 
kanonierów,   którym   w   chwilach   samotnej   zadumy  zdarzało   się   tęsknić   za   głosem   o   tonacji   cokolwiek 
łagodniejszej niż głos nawet i lubianego na ogół ogniomistrza Kruszyny. Były co prawda oprócz Krupickiej-
Aripowskiej i inne kobiety w służbie łączności dywizjonu, ale te, przejęte swoimi funkcjami, nie poddawały 
się romantycznym przeżyciom.

W   miarę   upływu   czasu   podstawowy   trzon   kadr   dywizjonu   zrastał   się   i   scalał   w   jeden   zgodny, 

zharmonizowany organizm. Kalinka, który przybył do dywizjonu tuż przed wyjazdem na Smoleńszczyznę, 
znalazł się od razu w kręgu przyjaciół.

— Ile masz lat? — spytano go na wstępie przypatrując się dziecinnej twarzy.

background image

— Osiemnasty.
— Znaczy siedemnaście.
— Osiemnasty! — powtórzył z naciskiem czerwieniąc się po same uszy.
Machnęli na to ręką. Niech będzie osiemnaście, skoro sam tak chce. Dopiero później, kiedy zżyli się 

bardziej, Kalinka wyjaśnił im, że o tę osiemnastkę wykłócał się nie z próżności, lecz w obawie, by nie 
uznano go za zbyt młodego do służby wojskowej.

Od 17 grudnia 1943 roku przeciwlotnicy poczuli się ważniejsi. Rozkazem z tego właśnie dnia dowódca 

1 korpusu wyodrębnił ich ze składu brygady artylerii, nadając im prawa jednostki samodzielnej. Było to 
właściwie formalne potwierdzenie  stanu, który trwał dotychczas, tym niemniej poczucie samodzielności 
miało odtąd podstawy prawne.

W dwa tygodnie później gruchnęła wieść o zmianie miejsca postoju dywizjonu. Plotki na ten temat 

chodziły różne, mówiono, że ruszą pod sam front, ale prawdy poza dowództwem nie znał nikt. Jedynie sam 
fakt wyjazdu nie był i nie mógł być dla nikogo tajemnicą. Nowy Rok spędzili... na rampie kolejowej w 
Diwowie, ładując na podstawione wagony cały majątek dywizjonu.

W kilka dni potem znaleźli się na Smoleńszczyźnie, na stacji Poczynek, którą powierzono ich obronie 

przed niemieckimi atakami z powietrza. Mimo że linia frontu ciągnęła się daleko na zachodzie, dla nich front 
był już tutaj. Wizyty hitlerowskich samolotów na tak głębokim zapleczu nie należały wówczas do rzadkości. 
W tej sytuacji wszystko, cokolwiek robiono teraz, jak np.: rozmieszczenie sprzętu, przygotowanie amunicji, 
wykonanie   dokumentacji   w   działonach,   plutonach   i   bateriach,   wyznaczenie   służby   przez   dyżurnych 
obserwatorów, kopanie stanowiska dla dział, czyli działobitni, oraz ziemianek dla obsługi było w gruncie 
rzeczy wykonaniem zadania bojowego.

Słowo  „wykopanie” nie oddaje istoty tej pracy w okresie styczniowych mrozów.  Ściślejsze byłoby 

określenie „wyrąbanie”. Zmarznięta skorupa smoleńskiej ziemi nie poddawała się łatwo. Łomami i kilofami 
wgryzali się w jej stwardniały miąższ, wybierali z jej wnętrza  ciężkie grudy,  drążąc wykop dla działa, 
zasypywany nieustannie śnieżną zamiecią. Nocy całej nie starczyło dla przygotowania działobitni, zwłaszcza 
że i o ludziach trzeba było pomyśleć. Dół przykryty deskami ściągniętymi z wagonów musiał wystarczyć 
jako miejsce noclegu. Po kilku dniach, kiedy tlący się wewnątrz piecyk wysuszył już ściany ziemianki i 
woda przestała wyciekać ze zmarzniętej ziemi, poczuli się tutaj jak w domu.

— To nie Poczynek — stwierdził któregoś dnia Kalinka. —To od-Poczynek...
W   złą   chwilę   musiał   wymówić   te   słowa.   W   krótki   czas   potem   przypomniano   im   o   normalnym 

programie zajęć szkoleniowych. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie... pogoda. Nocami wiatr 
wył   nad   wątłym   pokryciem  ziemianek,  w   ich   wnętrzach   wirowały  zbłąkane   śnieżynki,   chłód   z   trudem 
pozwalał usnąć. Wstawali rankiem skostniali z zimna i bez zachwytu patrzyli na równinną biel biegnącą aż 
po horyzont. Wiatr i mróz wyciskały łzy, ręce lepiły się do metalowych części sprzętu, ziąb przenikał do 
szpiku kości. Po krótkim spacerze wnętrze ziemianki  wydawało się szczytem komfortu i wygody. W tych 
warunkach zarządzenie normalnych zajęć szkoleniowych w umysłach kanonierów zakrawało na złośliwość. 
Co trzeźwiejsi wzruszali ramionami.

— Za zimno na wojnę, nie? — pokpiwali.
Trwało to krótko. Wojna sama przypomniała im o ich obowiązkach. W pogodniejsze wieczory i noce 

górą, gdzieś ponad nimi niósł się ciężki, mrukliwy warkot samolotów, których słabnące i narastające na 
przemian pojękiwanie  dla  ich  wprawnego  już   ucha   miało   jednoznaczną  wymowę.  Nierzadko   na  sygnał 
zarządzonego w takich okolicznościach alarmu zastygali na swoich stanowiskach, wpatrując się w niebo 
ciemne, grzmiące rosnącym lub też słabnącym poszumem.

Oczekiwali tej pierwszej walki i w swoim przekonaniu byli do niej gotowi. Celowniczowie wypatrywali 

w przeziernikach wyimaginowanych sylwetek wrogich samolotów ostrzeliwujących ich działa, wsłuchiwali 
się w daleki  wybuch  strąconego  samolotu. Wyobraźnia  nie podsuwała innych, groźnych  obrazów, które 
zawiera w sobie prawdziwa walka.

Stłumione   odgłosy   conocnych   bombardowań   wydawały   się   nierzeczywiste,   a   kolorowe   paciorki 

pocisków przeciwlotniczych pnących się na horyzoncie wysoko w niebo sprawiały wrażenie niewinnych 
festynów.

Bierność nieraz wytrącała ich z równowagi. Artyleria przeciwlotnicza nie zawsze otwierała ogień nawet 

wtedy, gdy cel wydawał się możliwy do osiągnięcia. W lotach rozpoznawczych wróg starał się wykryć 
punkty  szczególnie   chronione   i   bronione.   Z   natężenia   ognia   pragnął   wysnuć   wnioski   co   do   znaczenia 
poszczególnych obiektów i miejsc. W takich przypadkach działa musiały milczeć, choć ręce artylerzystów 
drżały z niecierpliwości. Odprowadzali wroga zawiedzionym wzrokiem, siląc się na spokój i opanowanie. 

background image

Milcząco  i bezczynnie obserwowali  wroga, zanim nie zniknął  z ich  oczu wchodząc w zasięg  działania 
innych dywizjonów i baterii. Bierność ta była tym bardziej dokuczliwa, że musieli być przygotowani na 
niespodzianki.

Ósmego stycznia wieczorem jak zwykle nasłuchiwali odgłosów nalotu w rejonie Smoleńska. Żałowali, 

że walka toczy się daleko, poza zasięgiem ich dział. Ciemność pokrywała niebo i tylko głuchy, jękliwy 
warkot toczył się gdzieś poza chmurami. Liczyli się z tym, że lada chwila wróg może się pojawić w zasięgu 
ich dział.

Obsługi wpatrzone w niebo, uważne, gotowe do otwarcia ognia czekały na komendę. Pierwszą komendę 

do pierwszego, prawdziwego już boju.

Kalinka patrzył w ciemność rozpostartą nad sobą, przekłuwał ją wzrokiem. Reflektorów nie mieli. Z 

natężenia pomruku silników domyślali się kierunku lotu napastnika, jego zamiarów. Zdawało się już, że 
warkot samolotów cichnie, gdy nagły gwizd przeciął powietrze, kłąb ognia eksplodował na ziemi. Kilka 
szybko po sobie następujących wybuchów wstrząsnęło powietrzem, zadrżała ziemia.

Bomby   trafiły   w   budynek   poczty  polowej   korpusu,   odłamki   zagrzechotały   na   skrzyni   samochodu 

ciężarowego, kalecząc zbiornik z benzyną.

Wszystko stało się tak niespodziewanie, że nie uwierzono by w ten atak, gdyby nie trwałe, niszczące 

ślady bomb. Przeciwlotnicy patrzyli na siebie z niemym wyrzutem. Nagle okazało sję, że ich dotychczasowe 
umiejętności,   zdobywane   w   czasie   wielomiesięcznych   ćwiczeń,   są   ledwie   skromnym   okruchem   wobec 
niezbędnej w boju sprawności. Po takiej nauczce nikt nie lekceważył szkolenia. Z niecierpliwością czekano 
na okazję do rehabilitacji.

Wizyty hitlerowskich samolotów w ich okolicy zdarzały się jednak coraz rzadziej. Front przesuwał się 

na zachód. W pogodne dni, wysoko poza zasięgiem ich pekaemów i dział, szybowały czasem ostrożnie, z 
ledwie słyszalnym pomrukiem tnąc błękit białą krechą kondensacyjnej smugi.

Dni upływały na ćwiczeniach, wykładach, zajęciach własnych i... oczekiwaniu na rozkaz do dalszego 

marszu na zachód. Z utęsknieniem oczekiwano wiosny wierząc, że ta pora roku przerzuci ich bliżej kraju. W 
marcu pogłoski o terminie zmiany miejsca postoju stały się tak uporczywe, że dowódca drużyny zwiadu, 
Sitnicki, skonstruował oryginalny i jedyny w swoim rodzaju kalendarz, który miał im ułatwić liczenie dni 
pozostałych jeszcze do odmarszu. Bombardier wystrugał odpowiednią ilość kołków, wcisnął je w ściany 
ziemianki   i   codziennie   po   wieczornym   apelu   uroczyście   wyciągano   jeden   z   nich.   Wpatrywano   się   w 
malejącą   z   każdym   dniem   liczbę   owych  „kartek”   niezwykłego   kalendarza,   śledzono   z   zazdrością 
odpływające na zachód transporty polskich jednostek, niecierpliwie wyczekując swojej kolejki. Bombardier 
Sitnicki okazał się jasnowidzem. Tego samego wieczoru, kiedy w nabożnym skupieniu z podziurawionej 
ściany okopu wyciągano ostatni kołek, gruchnęła wieść o tym, że wreszcie nazajutrz...

Dowódca   dywizjonu,   major   Sokołowski,   w   najśmielszych   przewidywaniach   nie   oczekiwał,   że 

załadunek odbędzie się w takim tempie. Widocznie jednak owego biernego trwania wśród zaśnieżonych 
równin smoleńskich mieli już wszyscy dosyć.

1 sdapl  — pisał w swoim meldunku  zastępca dowódcy dywizjonu do spraw  politycznych, kapitan 

Biełous — rozpoczął załadowanie dn. 28.03.44 roku o godzinie 8.30, zakończył o godzinie 10.00. Eszelon  
wyruszył w drogę o godzinie 18.00. OPL transportu zabezpieczały  4 działa  37 mm, 4 pkm. Podróż do  
Darnicy trwała 11 dni. W tym okresie nie było ani jednego odstania od transportu lub nadzwyczajnych  
wypadków. Zajęcia odbywały się codziennie po 6 godzin
...

Sokołowski przegląda meldunek i wydaje mu się, że jego treść jest niepełna.
— To wszystko? — zwraca się do Biełousa.
— Chyba tak... Masz coś do dodania?
Major przesuwa dłonią po włosach.
— Wstrzymaj się do jutra. Wyślemy to z Żytomierza. Będziesz miał pełniejszy obraz.
Kapitan   chowa   meldunek   do   torby.   Przez   chwilę   w   milczeniu   idą   wzdłuż   torów.   Rusznice 

przeciwpancerne   zamontowane   na   wagonach   radzieckiego   transportu   patrzą   w   niebo.   Kilku   żołnierzy 
przykucnęło nad prymitywnym paleniskiem. Żołnierz z powagą miesza łyżką w osmalonej menażce, zapach 
przypalonej kaszy podrażnia nozdrza.

— Witkowski powrócił? — zapytał major.
— Nie jeszcze.
Nieobecność szefa sztabu zaniepokoiła dowódcę. Przyspieszył kroku. Na torach nie zmieniło się nic, nie 

ubył ani jeden transport. Z doświadczenia wiedział, że nie ma się co łudzić. Oczekuje ich niebezpieczna noc 
w Darnicy.  Niemożliwość zaradzenia złu wytrąca dowódcę z równowagi. Wobec żołnierzy musi jednak 
wykazać spokój i opanowanie. Z jego twarzy nie powinni odgadnąć niebezpieczeństwa, które, jego zdaniem, 
jest prawie nieuniknione. Na pozdrowienie kaprala Kurczewskiego odpowiada skinieniem ręki i uśmiechem. 

background image

Przed  wagonem sztabu oczekuje plutonowy Sołtysik. Major wysłuchuje krótkiego raportu, ale myślami jest 
zupełnie gdzie indziej. Od wschodu nasuwa się czerń chmury, ale to jeszcze nie noc.

— Pójdziecie do Kijowa — mówi do plutonowego. — Trzeba odnaleźć tam kapitana Witkowskiego. 

Niech wraca natychmiast...

Sołtysik patrzy badawczo, więc Sokołowski dorzuca:
— Możliwe, że wkrótce ruszymy... — mówi bez przekonania.
— Byłoby dobrze! — odpowiada plutonowy.
— Przejdź się po wagonach — major zwraca się do Biełousa. — Pogadaj z ludźmi. Nie strasz, ale i nie 

usypiaj ich.

— Jasne!
Ta   noc   będzie   najdłuższą   nocą   w   moim   życiu  —   myśli   Sokołowski.  —   Obrona   przeciwlotnicza 

unieruchomionego transportu nie jest sprawą łatwą. Każdy działon staje się w rzeczywistości odrębnym 
stanowiskiem ogniowym, a wszelkie próby centralnego kierowania ogniem są bardzo problematyczne. Wiele 
wskazuje na to, że właśnie tej nocy może nastąpić czas egzaminu. W tym popołudniowym, świątecznym 
nastroju wyczuwa się coś z przysłowiowej ciszy przed burzą. O kilka wagonów dalej rozlegają się nieśmiałe, 
urywane dźwięki harmonii. Kruszyna — domyśla się Sokołowski. W chwilę potem chórem męskich głosów 
wybucha piosenka:

— Kalinka, kalinka, kalinka moja...
Biełous zbliża się do stojącej półkolem grupy żołnierzy.
— O tobie  śpiewają  — Dębniak sadowi się na krawędzi platformy obok dyndającego zwieszonymi 

nogami Kalinki.

Kanonier błysnął uśmiechem w stronę kaprala, zeskoczył z platformy i podbiegł do grupy żołnierzy 

radzieckich. Jakiś wesoły fizylier poczęstował Kalinkę skrętem. Żołnierze podchwycili piosenkę śpiewaną 
przez Polaków.

— Obywatelu kapitanie! — Biełous zatrzymał się. Z wagonu wyjrzała Krupicka. Żołnierski ubiór nie 

pozbawił jej kobiecego wdzięku. — Jutro zapraszamy na święta! Proszę — wskazywała w głąb wagonu.

Kapitan przetarł okulary. Na zaimprowizowanym stole stało coś, co przypominało świąteczne ciasto. W 

tych sprawach kobiety zawsze są bardziej przedsiębiorcze niż my — pomyślał. — Aripowski ma szczęście.

Sposób, w jaki Krupicka zdołała zdobyć mąkę, stanowił wyłącznie jej tajemnicę. Było to jednak miłe, i 

to nie tylko dla tego wojennego małżeństwa, ale dla nich wszystkich. Surowy, nieprzytulny wagon dzięki 
owemu skromnemu symbolowi miał teraz wiele z atmosfery rodzinnego domu, tego klimatu, do którego po 
pięciu blisko latach wojny tęsknili najbardziej, a który w jakiejś mierze przypominał im daleki, własny kraj.

— Naturalnie, że przyjdę! — odpowiedział uśmiechem na zaproszenie.

Służbę OPL pełniła pierwsza bateria. Kalinka zauważywszy kapitana opuścił na chwilę radzieckich 

żołnierzy, stanął przy wagonie. Dzieciuch  — pomyślał o nim Biełous prawie z tkliwością. Chłopiec był 
ulubieńcem baterii i w jakiś sposób swoją osobą sprzęgał całą obsługę. Na nim wyładowały się naturalne 
instynkty opiekuńcze kanonierów, co miało korzystny wpływ na obie strony.

Kapitan obrzucił wzrokiem działo sterczące na platformie. Spojrzał uważnie na żołnierzy.
— Jak z amunicją?
— Mam dwie skrzynie — zameldował dowódca działonu. — Sześćdziesiąt sztuk.
— Nie za mało? — zapytał z wahaniem Biełous.
— Wystarczy! — zapewnił ładowniczy. — Nigdy nie mieliśmy więcej!
Biełous nie odpowiedział. Oczywiście, że na początek wystarczy. Jeśli trzeba więcej, można donieść. 

Wagon z amunicją jest pod bokiem. Po diabła siać panikę i ładować to wszystko na platformę już teraz. Raz 
jeszcze rzucił okiem na wagon amunicyjny. Trzy, cztery minuty — obliczył w myśli.

Właściwie nie było tu nic więcej do roboty. Obrona przeciwlotnicza jest na wszystkich posterunkach, 

żołnierze są czujni, uważni, gotowi do walki. Staną się jeszcze bardziej czujni, kiedy zapadnie noc. Są na 
tyle doświadczeni, że wiedzą, czym grozi taka noc na stacji w pasie przyfrontowym. Dowództwo może być 
pewne, że staną na wysokości zadania, kiedy zajdzie potrzeba, że zrobią wszystko, na co ich stać, czego 
zażąda od nich sytuacja.

Na   razie   potrzebna   chwila   odprężenia.   Ogniomistrz   Kruszyna   pozazdrościł   radzieckim   kolegom   i 

wyciągnął akordeon. Usiadł w drzwiach wagonu, przebiegł palcami po klawiszach. Dźwięk muzyki ściągnął 
kolegów. Otoczyli Kruszynę półkolem.

— Coś od serca!
— Tiomnuju nocz!

background image

Kruszyna spojrzał na klawiaturę, poprawił paski na ramionach, zagrał... kujawiaka.
Przedświąteczny nastrój udzielił się kapitanowi. Powrócił do wagonu sztabowego uśmiechnięty i prawie 

wesoły. Zmroził go wzrok majora.

— Dowództwo obrony przeciwlotniczej stacji ogłosiło alarm dla swoich baterii. Witkowski powrócił z 

Kijowa z niczym. Nocujemy w Darnicy. Poleciłem zarządzić pogotowie bojowe.

Nie   lekceważono   więc   wizyty  porannych   gości.   Oczekiwano,   że   inni   zjawić   się   mogą   wkrótce   po 

zmroku.   Dopiero   teraz   Biełous   poczuł   coś   w   rodzaju   nieokreślonego   niepokoju.   Powiódł   wzrokiem  po 
niebie.

Noc spływała od wschodu gęstniejącym zmrokiem. Zrobiło się chłodniej. W dali dzwoniły przetaczane 

wagony, głośno i ciężko oddychały manewrujące parowozy.

We wnętrzu wagonów, przy zsuniętych drzwiach, w świetle mdłych  kaganków toczyły się ważne i 

nieważne rozmowy, czasem wybuchał śmiech  — echo opowiedzianego dowcipu lub przyjaznego  żartu z 
kolegi..

O godzinie 20.00 dyżur na platformie objął działon pierwszy.
— Upiekło nam się — zacierał ręce Kalinka. — Do północy popatrzymy w gwiazdy, a później spać do 

rana. Tym po nas będzie gorzej. Im noc całkiem diabli wzięli.

— Najgorszy czas od godziny duchów do czwartej! — potwierdził Dedyś.  — Zimno, cholera!  — 

wstrząsnął się od chłodu osiadającego mu na plecach.

— Każde dwie pierwsze godziny najgorsze  — podzielił się swoim doświadczeniem Jaszczyszyn.  — 

Kiedy minie połowa czasu służby, to jakbyś z górki jechał.

— Mniej gadać, chłopcy!  — Dębniak wchodził w swoją rolę dowódcy działonu. Na co dzień byli 

kolegami, ale w okresie pełnionej służby starał się przypomnieć im o obowiązkach podwładnych. Ściszyli 
głosy, ale nie przerwali rozmowy. To było dziwne nawet, zdążyli przecież poznać się na wylot, a jednak 
tematu do rozmowy nie brakowało nigdy. Mówiono o swoim własnym życiu, o tęsknotach i pragnieniach, o 
tym, co będzie, kiedy wreszcie przyjdzie koniec wojny i dziwili się sobie, że ich wyobraźnia jakoś nie mogła 
sięgnąć poza ów, wciąż nieznany, a jednak niechybnie zbliżający się termin.

Noc   zakrywa   twarze,   wyzwala   tlące   się   w   nich   i   tłumione   od   godzin   podniecenie.   Ładowniczy 

cokolwiek za nerwowo wsuwa łódkę z amunicją, patrzy na działo, poklepuje po zamku, wyrażając w tym 
geście swoje zaufanie do powierzonego mu sprzętu.

— Mają tu chyba jeszcze jakąś obronę... — szepce Dedyś rozglądając się dokoła.
—   Nie   widziałeś?  —   dziwi   się   Kalinka,   który  zdążył   już   dokładnie   spenetrować   okolice.  —   Co 

najmniej dywizjon. Damska obsługa.

Jaszczyszyn krzywi się.
— Też... — mówi z przekąsem.
— Coś ty taki wróg kobiet?
— Wróg nie wróg. Przypomniała mi się ta piosenka:  „Słuchajcie wesołej nowinki, będzie pobór na 

dziewczynki...” i jakoś tak dalej: „a te grube i pękate posadzimy na armatę”. I posadzili...

— Widziałem te ich pękate, jak mówisz — odzywa się Makuchowski. — Dmuchają z dział, aż miło.
— Pomożemy — mówi z przekonaniem Dębniak. Makuchowski mimo woli poprawia się w siodełku.
— Może obejdzie się bez naszej pomocy — oburza się nagle Kalinka. — Zebrało się wam na krakanie.
Ten  głos  był  potrzebny.   Rozmowa  się  urywa,  zapada   chwila   ciszy,   po czym  Dębniak   coś  mówi  o 

rodzinie pozostawionej w Atbasar, gdzieś w Kazachstanie. Temat: „rodzina” jest niewyczerpany. Można o 
tym mówić godzinami. Tolerancyjni są wszyscy. Cierpliwie wysłuchują opowiadań znanych każdemu prawie 
na pamięć. W ten sposób mija czas, skraca się oczekiwanie na jutro. O tym nikt na głos nie mówi, „żeby nie 
zapeszyć”. To jutro jest upragnione, choć jest nieznane, nabrzmiałe niepewnością i lękiem.

„Z górki” czas rzeczywiście płynie szybciej. Od godziny 23.00 dzieli ich od odpoczynku zaledwie 60 

minut. Wydaje się, że w czasie snu nic złego nikogo nie może spotkać. Czuwać będą inni tak, jak oni teraz. 
Sześćdziesiąt minut to niewiele, ale w ciągu tej godziny przepłyną miliony najróżniejszych myśli, padnie 
trochę słów w skąpej rozmowie.

Noc jest czarna jak ukraiński czarnoziem. Cichną powoli śpiewy, milknie odgłos harmonii, zmęczenie 

daje znać o sobie. Gdzieś na tyłach transportu kanonier Wróblewski patrzy w niebo przesłonięte wysokimi 
obłokami, wstrząsa się od chłodu, chodzi nerwowo po platformie.

Takie noce obserwowali zawsze z daleka. Tkwili na uboczu od wielkich ognisk rozpalonych nalotami 

wroga, nie byli głównym celem jego ataków. Dziś sytuacja może być inna.

background image

O godzinie 24.00 major Sokołowski jeszcze nie śpi, chociaż zmęczenie obezwładnia go coraz bardziej. 

Podchodzi do otwartych drzwi wagonu i patrzy w wygwieżdżone niebo. Major zapala papierosa. Z głębi 
wagonu dochodzi głos kapitana Biełousa:

— Dlaczego nie śpisz? Jutro mamy kupę roboty.
„Jutro” jest już właściwie dziś. Prawdziwe  „jutro” zacznie się jednak dopiero za kilka godzin, kiedy 

początek dnia zajaśnieje na wschodzie bladym słońcem.

—   Już   idę  —   rzuca   przez   ramię   i   myśli   o   tym,   że   za   parę   godzin   rzeczywiście   czeka   go   nawał 

obowiązków. Tych kilka godzin przemknie niepostrzeżenie lub zatrzyma się na długo, na bardzo długo...

*

O tej samej godzinie porucznik Aripowski przypomina sobie o zmartwieniu.
— Wiesz co — mówi do Lidii — nawet kropelki bimbru nie mamy. Czym ugościsz jutro dowódcę?
— Będzie wszystko, co trzeba — uspokaja go żona. — Śpij już...
— Lidka, doprawdy? — Ogarnia ją ramieniem i myśli z czułością o tym, że kiedyś życie ich toczyć się 

będzie pod dachem własnego domu.

O godzinie 24.00 pułkownik, komendant stacji Darnica, wychodzi na peron, zagląda do dyżurnego 

ruchu, który na jego widok rozkłada bezradnie ręce.

— Bez zmian, towarzyszu pułkowniku. Nocować przyjdzie tak jak jest — robi wymowny gest w stronę 

biegnących opodal torów.

Pięć godzin dzieli ich od świtu. Najtrudniejszych, najcięższych pięć godzin, z których każda może mieć 

wagę wspomnienia noszonego do końca życia. Pułkownik nie zaśnie w owych godzinach, na sen muszą 
wystarczyć krótkie chwile dnia. Takie noce nie są do spania.

W bateriach przeciwlotniczych otaczających stację rozpoczyna się okres najcięższej służby. Lufy dział 

skierowane   ku   zachodowi   patrzą   w   niebo.   Wokół   stanowisk   usypany  wał   ziemi,   teraz   ściętej   nocnym 
przymrozkiem, chrupiącej pod stopami artylerzystek w ciepłych fufajkach.

W ziemiance brzęczy telefon. Nina, dowódca działonu, podnosi słuchawkę.
— Ja „Pierwaja”... da, wsio w poriadkie, towariszcz major...
Odwraca się i spotyka wesołe oczy Tatiany.
— Nina — mówi — powiedz nam prawdę, major troszczy się nie tylko o działon?
Nina czerwienieje. Całe szczęście, że w tej ciemności żadna tego nie zauważy. To prawda, co mówi 

Tania. Ona sama odczuwa szczególną opiekę majora, dowódcy dywizjonu. Czuje się tym zażenowana, ale i 
na swój sposób szczęśliwa. Jest przecież dziewczyną i ma prawo do uczuć. Dłońmi dotyka fufajki i myśli, że 
pięknie   wyglądałaby   w   sukience,   takiej   prawdziwej   sukience,   jaką   dziewczęta   wkładają   w   pierwszy 
wiosenny ciepły dzień. Kiedy wojna się skończy, kupi sobie taką sukienkę z krótkimi rękawami, szeroką 
spódnicą, a obcisłą u góry...

— Tania... — Aby się bronić, przechodzi do ataku.— A tobie ten Polak nie podobał się?
Tania nie kryje się ze swymi uczuciami.
— Niczewo, choroszyj pareń... Zawtra...
Pięć godzin do jutra. Nina pochmurnieje na dźwięk tego słowa. Zbyt brutalnie przypomina sobie o 

rzeczywistości. Noce artylerzystek nie są nocami zabaw. Trzeba je odłożyć na później. To znaczy na kiedy?

— Która godzina? — pyta.
— Dwadcat' czetyry czasa — odpowiada Tania.
I z ciężkim westchnieniem siada na stanowisku celowniczego.
O   godzinie   24.00   kapral   Dębniak   zakończył   dyżur,   ustępując   miejsca   kolejnemu   działonowi.   Do 

własnego wagonu jest zaledwie kilka kroków. Twarde, piętrowe prycze nęcą jak królewskie łoża.

— Nie rozbierać się! — ostrzega Dębniak swoich chłopców. — Co najwyżej fufajki...
Sam też kładzie się w mundurze, podsuwa łokieć pod głowę. Oczy kleją się same. Zasypia natychmiast. 

Jest godzina 00.10. Pół godziny później w zapadłą właśnie ciszę wdziera się przerażające wycie syreny, 
rozlega się dudnienie gongów, krótkie, urywane sygnały parowozów. W niebo wytryskują snopy światła, ich 
krańce   załamują   się   na   chmurach,   przebiegają   po   nich   nerwowo,   krzyżują   ze   sobą   w   gorączkowych 
poszukiwaniach.

Sen pierwszej minuty jest najgłębszy.  Dębniak nie słyszy nic. Ktoś wali w drzwi wagonu, łomoce 

background image

pięściami w twarde i grube dechy.

— Alarm! Alarm! Pierwsza bateria do dział!
Dębniak przeciera oczy i ma wrażenie, że znalazł się w samym środku piekielnego jazgotu. Przejście z 

ciszy snu w świat rozdzwoniony i alarmujący jest tak nagłe, że kapral bardziej jest skłonny uwierzyć w sen 
niż rzeczywistość. Zeskakuje z pryczy, podbiega do drzwi, jednym pchnięciem ramienia rozwiera je na 
oścież, staje w nich i nagle pojmuje wszystko.

— Pierwszy działon na stanowiska bojowe!
Jego   komenda   grzęźnie   w   narastającym   tumulcie.   Dębniak   patrzy   przez   chwilę   w   niebo.   Jasność 

zastygła   płasko   nad   całą   przestrzenią   torowiska;   wyżej,   już   ponad   tkwiącym   w   powietrzu   nieruchomo 
zdradliwym   źródłem   światła,   panuje   nadal   czerń   nocy   nabrzmiewająca   ciężkim,   stężałym   pomrukiem 
silników...

Nocny lot

Pokój   z   przesłoniętymi   oknami   sprawia   wrażenie   ponure,   nawet   odpychające.   Hauptmann   Kreis 

dostrzega   od   razu,   że   major   Schlamm,   prawa   ręka   dowódcy   dywizji   bombowej,   jest   dziś   wyjątkowo 
poważny.

— Coś złego? — zapytał mimochodem, tak aby inni nie mogli usłyszeć. Znali się obaj jeszcze z czasów 

przedwojennych. Schlamm był starszy od niego o jeden stopień, zawdzięczając to jedynie temu, że całą 
wojnę obijał progi sztabów. Kreis nie miał mu nawet tego za złe. Uznał, że i tak jego kolega lepiej służy 
ojczyźnie niż ci, którzy tak ją  „ukochali”,  że nie opuszczali Reichu ani na chwilę przez cały czas trwania 
działań wojennych. Z tytułu dawnej przyjaźni Schlamm nie zapomniał o swym koledze pozostającym, w 
stopniu hauptmanna i wyrabiał mu dobrą markę u generała.

— Złego nic, ale... — major zawiesił głos na widok kilku młodych oficerów, którzy w tej chwili weszli 

do pokoju.

Kreis   nie   byłby   zaskoczony   złą   nowiną,   skoro  wszystkie   ostatnie   wiadomości   nie   należały   do 

najlepszych. Interesowało go tylko, czy sprawa dotyczy frontu, czy też może Berlina.

Pokój był niewielki, na czołowej ścianie wisiała mapa, przesłonięta teraz zielonym papierem, pośrodku 

stół   z   epidiaskopem.  Ten   przedmiot   właściwie   zdradzał   cel   całej   tej,   systemem   alarmowymi   zwołanej, 
odprawy.   Nowe   zachęcające   obrazki  —   pomyślał   ze   złością,   bo   przecież   zgodnie   z   planem   dzisiejszy 
wieczór miał być wolny.

Generał jak zwykle był punktualny. O godzinie siedemnastej Schlamm zameldował mu o obecności 

oficerów na zarządzonej odprawie.

Dowódca dywizji lotnictwa bombowego miał minę beztroską, co tym bardziej zaniepokoiło Kreisa. 

Znał jego  „psychologiczne upodobania” i wiedział, że jego wesoła twarz z zasady zapowiadała coś wręcz 
przeciwnego.

Generał podszedł do okna, odchylił kotarę.
— Piękny wieczór jest zwiastunem wspaniałej nocy.  Meine Herren, życzę wam takiej nocy. Żadnej 

wycieczki   nie   można   uznać   za   udaną,   jeśli   przedtem   nie   obejrzy   się   w   przewodniku   obiektów,   które 
zamierzamy wizytować. Mam panom do zaoferowania, coś czego dawno nie było. Za chwilę pokażę zdjęcia, 
na które proszę zwrócić uwagę nie tylko ze względu na ich treść, ale i na doskonałość techniczną. Autorów 
tych zdjęć przedstawiłem do nagrody. Mam nadzieję, że zostaną nagrodzeni również i ci, którzy zrobią z 
nich najlepszy użytek...

Wbrew oczekiwaniom na twarzach zebranych nie dostrzegł ani cienia entuzjazmu, ani też uznania dla 

jego, jak mu się wydawało, dowcipnego wystąpienia.

Błaznuje — pomyślał Kreis. — Nie błaznowałby, gdyby chociaż raz wziął udział w takiej wycieczce.
Przy  przesłoniętych   oknach   obraz   rzucony  na   mały  ekran   był   zupełnie   wyraźny  nawet   z   dalszego 

miejsca.   Zdjęcia   rzeczywiście   były  doskonałe.   Bez   najmniejszego   trudu   rozpoznawało   się   cienką   nitkę 
mostu,   rzadkie   drzewa   na   brzegu   rzeki,   dalej   zabudowania   dworca   oraz   stłoczone   obok   siebie   rzędy 
wagonów, rzucające na ziemię nieznaczny cień. Takich zdjęć Kreis nie oglądał od czasów, gdy jeszcze w 
oficerskiej   szkole   uczył   sie   rozpoznawać   obiekty   naziemne   na   specjalnie   przygotowanych   fotografiach 
wzorcowych. Musiał przyznać, że to, co widział teraz, było nad wyraz zachęcające.

— Mam  nadzieję  — ciągnął  generał,  kiedy  ponownie  odsłonięto  okna  —  że  taki  sam  widok,  bez 

większych zmian, zobaczą panowie na własne oczy już za parę godzin. Los zsyła nam w ręce niezwykły 
prezent. Takiej okazji nie możemy przepuścić. Planuję uderzenie całym pułkiem.

background image

Na sali powstało poruszenie. Rzadko ostatnio dowództwo okazywało aż taką hojność. Tego rodzaju 

decyzja świadczyłaby, że do dzisiejszej operacji przywiązuje się szczególną wagę.

— Sto dwadzieścia samolotów?!
W nagle rzuconym pytaniu było tyle szczerego zdumienia, że generał spojrzał na pytającego. Nie znał 

tego młodego oficera. Prawdopodobnie był to świeżo promowany oficer, skierowany bezpośrednio po szkole 
na   front   wschodni   i  nie   orientujący  się   jeszcze   w   różnicach   między  obsadą   etatową   a   rzeczywistością. 
Generał musiał być dziś w doskonałym humorze, skoro pozwolił sobie na żart.

— Pan się myli, Herr Leutnant, eskadra pułkowa zostanie do mojej dyspozycji. To znaczy o dwanaście 

samolotów mniej.

Kreis uśmiechnął się. Ten dowcip był dobry.
— Wracajmy do rzeczywistości, panowie — ciągnął generał. — Dywizjon pierwszy dwadzieścia cztery 

samoloty, dywizjon drugi dwadzieścia jeden samolotów i dywizjon trzeci dwadzieścia trzy samoloty. Razem 
sześćdziesiąt osiem maszyn. To powinno wystarczyć.

—  Herr   General  —   hauptmann   Kreis   zdecydował   się   zabrać   głos.  —   To   prawda,  że   w   naszym 

dywizjonie pozostało dwadzieścia jeden samolotów, ale chcę przypomnieć, że zdolnych do działań bojowych 
mamy zaledwie piętnaście...

Na sali zaległa cisza. Młody oficer obrzucił Kreisa pogardliwym spojrzeniem. Generał zagryzł wargi. 

Nie mógł jednak okazać zdenerwowania. Meldunek hauptmanna był bardzo istotny.

— Pierwszy dywizjon? — generał przystąpił do sprawdzenia gotowości pozostałych jednostek pułku.
— Niezdolnych do lotu siedem...
— Trzeci?
— Po wczorajszej akcji mamy osiem uszkodzonych...
— A więc razem czterdzieści siedem? Mało! Na dzisiejszą noc musimy mieć pięćdziesiąt samolotów...
Odwrócił się do okna. To potworne  — myślał.  — Targuję się o trzy samoloty!  Przecież  nie tylko 

„skracanie” frontu, ale i liczby rzucone na tej odprawie są wymowniejsze niż najbardziej zawiłe wywody 
reichsministra   Goebbelsa.   Mógłby   w   tej   chwili   odwrócić   się   do   siedzących   tu   oficerów   i   będąc   jak 
najbardziej   w   zgodzie   z   własnym   przekonaniem   oświadczyć:  „Wojna   jest   przegrana,   moi   panowie”. 
Oczywiście nie zrobi tego. To byłoby niemożliwe z wielu powodów. Przeciwnie, trzeba zatrzeć to wrażenie, 
które odnieśli wszyscy przy okazji bilansowania własnych sił.

Odsłonięta mapa przedstawia tereny znane im dobrze z conocnych lotów. Oficerowie przypominają 

sobie miasta, które odwiedzali już tyle razy: Kowel, Kiwerce, Równe, Zdołbunów, Szepietówka, Korosteń, 
Żytomierz, Kijów.

—   Dzisiejszy   nalot   —   generał   wraca   do   poprzedniego   tonu  —   odbędzie   się   w   ramach   wielkiej, 

opracowanej przez najwyższe dowództwo operacji, której celem jest odcięcie wojsk rosyjskich od ich baz 
zaopatrzeniowych. Zgrupowanie dużej ilości transportów w jednym punkcie ułatwia nam wykonanie tego 
zadania. Waszym dzisiejszym celem jest stacja położona na wschód od Kijowa, Darnica. Życzę powodzenia. 
Dziękuję panom. Na przygotowanie lotu zostaje niewiele czasu.

Generał szybko skończył odprawę. Nie życzył sobie jakiejkolwiek dyskusji.

Start   samolotów   drugiego   dywizjonu   wyznaczony   zostaje   na   godzinę   dwudziestą   trzecią.   Pójdą 

rozciągniętym   szykiem.  Taktyka   ta   zdaje   egzamin.  Dzięki   niej   cały,   kilkusetkilometrowy  odcinek   trasy 
niepokojony jest jednocześnie nieustannym warkotem, który nęka nieprzyjaciela przez długie nocne godziny.

Hauptmann Johann Kreis jest dowódcą drugiej eskadry, tej, która wystartuje dokładnie w pięć minut po 

pierwszej. Od chwili gdy otrzymał rozkaz, zostało mu niewiele czasu na odpoczynek. Tym bardziej że nawet 
on,   doświadczony   pilot   samolotu   bombowego  Ju-88,   musi   poświęcić   przynajmniej   dwie   godziny   na 
przestudiowanie trasy wspólnie z nawigatorem.

Kiedy dochodzi godzina 23.00, samolot Kreisa jest już gotów do startu. Hauptmann uruchamia silniki, 

ich odgłos wypełnia łoskotem całe lotnisko. Poprzez szyby kabiny pilot rozgląda się wokół. Widzi, że cała 
eskadra gotowa jest do startu. Zwiększa obroty, poprawia słuchawki i w tej samej chwili otrzymuje sygnał. 
Maszyna  kołuje,  nabiera  szybkości,  hauptmannowi wydaje  się jednak,  że  trwa  to zbyt długo, że  ciężar 
podwieszonych  dziś bomb jest zbyt  wielki, aby samolot mógł  je udźwignąć. Kreis przyciąga  delikatnie 
drążek ku sobie. Samolot zatacza szeroki krąg i nabierając wysokości wchodzi na kurs.

Wewnątrz jest czterech lotników. Tamci trzej to „nowe twarze”, jak nazywa ich w myśli. Lata z nimi 

niecałe cztery miesiące. Nie pierwsza była to zmiana. Kiedyś usiłował sobie przypomnieć wszystkich, z 
którymi latał, ale pamięć okazała się zawodna. Miał, jak dotąd, większe szczęście niż wszyscy tamci. Mało 
było takich, którzy, jak on, rozpoczynali jeszcze w 1939 roku. Od tego czasu przybył mu Żelazny Krzyż z 

background image

diamentami   i   sporo   siwych   włosów   mimo   młodego   wieku.   Ten  Junkers  też   nie   jest   jego   pierwszym 
samolotem.  Najpierw   latał   na  Ju-87,   który  jeszcze   w   Polsce   został   strącony  przez   jakiegoś   samotnego 
myśliwca. Wróg pojawił się niespodziewanie od strony słońca i, zanim Kreis zdążył się zorientować, coś 
zachrobotało po kadłubie, Junkers stracił nagle sterowność i gdyby nie skok ze spadochronem, wówczas on, 
Kreis, podzieliłby los tamtego, który pozostał w martwym kadłubie. Gratulowano mu ocalenia i wróżono 
długie życie. Jak dotąd, sprawdzało się to, mimo że od tego czasu zdążył stracić dwa dalsze samoloty: jeden 
zestrzelony przez artylerię radziecką, drugi rozbity podczas przymusowego lądowania na bagnach. Ale ten 
pierwszy junkers  Ju-87  najdłużej zostanie w pamięci. Pomszczony też został z nadmiarem. Kreis pohulał 
sobie w ów słoneczny wrzesień, ładując bomby w każdy dowolnie wybrany cel, obojętne, czy był nim 
spiętrzony korek na szosie, czy też samotna chałupa pod lasem. Później sam już nie wiedział, czy silniejsze 
było pragnienie rehabilitacji w oczach dowództwa, czy też nienasycona wciąż chęć zemsty na wszystkich i 
na wszystkim.

Junkers  kołysze się niespokojnie, zmienia wysokość. Z dołu suną kolorowe paciorki, a ich wybuchy 

wstrząsają powietrzem. Trwa to krótko, chwilę zaledwie, i przed Kreisem zalega znów głęboka, gęsta noc. 
Równomierny  pomruk   silników   działa   uspokajająco.   Ponure   myśli   przemknęły  szybko   jak   czarny  kłąb 
burzowej chmury.  W kabinie trwa cisza. Woli to niż niewybredne żarty niektórych  kolegów, z którymi 
zdarzało  mu  się  latać,  a  którzy  nadmiernym,  fałszywym  humorem  usiłowali  zamaskować  swój  strach  i 
zdenerwowanie narastające z każdym obrotem śmigła. W chwilach takiej ciszy łatwiej jest skupić się na 
przemyśleniu zadania, które ich czekało. Można snuć nigdy nie dokończone myśli o tym, „co dalej?” Na ten 
temat nie rozmawiali ze sobą nigdy, ale sprawę tę rozważał każdy nieraz wbrew sobie, wbrew własnym 
chęciom. Coraz częściej myśleli o przyszłości, bo i świat się komplikował coraz bardziej. Wyobrażenia 
sprzed kilku lat nie odpowiadały realiom dnia dzisiejszego a często były nawet ich zaprzeczeniem.

Hauptmann rzuca okiem na przyrządy pokładowe. Czas mimo wszystko biegnie szybko. Niedługo będą 

nad celem, niedługo nastąpi ulga. Kreis bowiem lubił ów moment na krótko przed atakiem i sam atak. 
Wyprowadzał wówczas maszynę nad krawędź przepaści, którą za chwilę miał sondować, patrzył w samo jej 
dno, wyobrażał sobie lęk ludzi, skrytych za przesłoną nocy, i nagłym ruchem odpychał drążek od siebie. 
Krew   uderzała   do   głowy,   czuł   obezwładniające,   narkotyczne   niemal   oszołomienie,   ziemia   pęczniała   w 
rozszerzonych oczach, pędziła na spotkanie z zawrotną szybkością i kiedy zdawałoby się, że już za chwilę 
nastąpi   tragiczne   zderzenie,   samolot,   zwalniając   pierwszą   serię   bomb   sterowany   wprawnym   ruchem 
hauptmanna, unosił się w górę, piął po prawie pionowej płaszczyźnie nie istniejącej ściany ku jej szczytom. 
Wtedy krew wpływała do nóg, ustępowało rozsadzające czaszkę pulsowanie w skroniach, spływały w nie 
chłód i ulga. Wtedy już zataczał szeroki krąg, czekając swojej kolejki wśród innych czających się jastrzębi.

Lekceważył   artylerię   przeciwlotniczą,   ale   nie   ufając   strzelcom   pokładowym,   bał   się   samolotów 

myśliwskich. Dlatego nocne loty odpowiadały mu najbardziej. Musiał też tkwić w nim instynkt drapieżnika, 
skoro   w   podniecającej   emocji,   która   opanowywała   go   tuż   przed   atakiem,   zapominał   o   wszystkim   z 
wyjątkiem ofiar, które czekały na niego w dole. Nigdy nie uważał, że ma ich na swym koncie zbyt wiele. Ten 
niewątpliwy   instynkt   mordercy   w   terminologii   dowództwa   nosił   nazwę:  „nieustępliwość”.   Taka 
przynajmniej   motywacja   widniała   pod   wnioskiem  przedstawiającym   go   do   odznaczenia   diamentami   do 
Żelaznego Krzyża, który otrzymał już w drugim roku wojny za udział w kampanii francuskiej. Wtedy, do 
1941 roku, wszystkie te operacje nazywano kampaniami. Wojna zaczęła się dopiero z początkiem zimy 1941 
roku, kiedy jej ciężar zaczęli naprawdę odczuwać.

Znów rzut oka na zegarek. „Tamci” powinni być już blisko celu. Pozna to łatwo po rozjaśnionej nagle 

nocy. Zimne słońca zapłoną nad miejscem, które ma ulec zdruzgotaniu. Oni przyjdą już wówczas, gdy blask 
bomb  oświetlających  odsłoni  ciemności   jak   kurtynę  i  w  ową  rozjaśnioną   przestrzeń  zrzucą   ładunki  tak 
ciążące silnikom, że ich burkliwy odgłos sprawia wrażenie, iż są już u kresu sił.

Daleko   na   horyzoncie   ziemia   z   nagła   wybucha   snopami   świateł.   Z   tej   odległości   wyglądają   jak 

gigantyczne filary podpierające chmurne niebo. Chwilę tkwią nieruchomo, po czym ogarniają ciemność 
drgającą siecią.

W tej samej chwili nad oddalonym miejscem zawisa kłąb światła, jest dokładnie godzina 0.40. W pięć 

minut później, kiedy Kreis znajduje  się już nad samą czeluścią  rozpalonego w dole wulkanu, pierwsze 
płomienie rozkwitają na dole i z głębi dochodzą potężne wstrząsy. Na chmury pada różowy odblask rosnącej 
łuny. Hauptmann zatacza szeroki krąg, patrzy w długie, nieruchome rzędy wagonów biegnące w równych 
liniach   obok   siebie   i   czuje,   jak   krew   napływa   mu   do   głowy.   Obok   płoną   latarnie   dalszych   bomb 
oświetlających. W dole robi się jasno jak w dzień. Powietrze gęstnieje od pocisków przeciwlotniczych. 
Odgłos ich eksplozji miesza się z detonacjami padających bomb. Kreis wchodzi na kurs równolegle do torów 
i odchylając drążek do przodu zapomina o wszystkim.

background image

Nalot

Ryk   atakujących   samolotów   jest   taki,   że   głos   majora   Sokołowskiego   ginie   w   ogólnym   tumulcie. 

Dębniak ze swymi ludźmi wskakuje na platformę, ładowniczy wpycha jedną łódkę do magazynu, druga 
sterczy na prowadnicy.

— Ognia!
Pięć głuchych dudnień wstrząsa powietrzem. Pociski uderzają w niebo nabrzmiałe warkotem silników. 

Gdzieś z tyłu rozlega się seria detonacji, ciepły powiew powietrza rozpala policzki. Nad nimi setki świateł 
powoli opadających ku ziemi.

— Do żyrandoli, ognia!
Plutonowy Pojasek naciska pedał spustowy i niemal jednocześnie dwa punkty świetlne zawieszone w 

powietrzu roztapiają się w ciemności. Gdzieś za nimi, na bocznych torach, wybucha pożar.

Porucznik Kanonienko wskakuje na platformę w tyle transportu. Dowódca trzeciego działonu kapral 

Rogowski nie słyszy jego głosu. Wpatrzony w pajęczynę przeziernika oddaje strzał za strzałem. Kanonienko 
podbiega do działa, ręce mu drżą.

— Podawaj! — krzyczy do ładowniczego. Ten pcha łódkę w prowadnicę, działo wypluwa serię, milknie 

na chwilę i sznur kolorowych pocisków łukiem tnie powietrze.

Nad Darnicą rozwiera się piekło. W nozdrza uderza swąd dymu, nieustanny huk wstrząsa ziemią. Grad 

odłamków sypie się z gwizdem na wagony.

Kapral Kurczewski nie widzi przed sobą samolotów. Słyszy tylko ich narastający warkot, zaciskając 

zęby  bije   w   ten   skłębiony  szum  nad   głową,   w   ów   niesamowity  ryk,   już   nie   wiadomo,   czy  krążących 
samolotów, czy spadających bomb. Ziemia kołysze się pod stopami, podmuch gorącego powietrza wyciska 
łzy  z   oczu.   Dwa  skrzyżowane   reflektory  uchwyciły  napastnika   na   samym   przecięciu   świetlistych   dróg; 
prowadzą go, nie pozwalają zniknąć w mroku. W ten rozpłaszczony na niebie krzyż biją wszystkie armaty 
obrony przeciwlotniczej. Tam, u samego szczytu, musi być gęsto od stali, tak gęsto, że napastnik nie może 
wycofać się bezkarnie. Warkocz czarnego dymu przecina smugę światła w poprzek, słania się ku ziemi.

To pierwsze zwycięstwo dodaje otuchy. Kapral Wróblewski kciukiem ociera pot z czoła, naciska tylce 

swojego pekaemu, gasi kilka oświetlających bomb.

— Poświecę wam — mruczy pod nosem i strzela wprost w sunący po niebie cień.
Wokół nich panuje przeraźliwa jasność, wyżej, gdzie ciemność osłania napastnika, kłębią się nowe 

cienie   przygotowując   kolejny   atak.   Pierścień   przeciwlotniczych   baterii   okalających   Darnicę   grzmi   od 
wystrzałów.   Jaszczyszyn   ze   swojego   miejsca   śledzi   ich   krótkie   odbłyski   i   zmienia   zdanie   o  „damskiej 
obsłudze”.

Wydaje się niemożliwe, aby cichy jeszcze przed chwilą świat zamienił się w piekło. W dali poza ich 

transportem   płoną   trafione   bombami   wagony.   Łuna   rozlewa   się   po   niebie,   drga   niespokojnie,   oblewa 
czerwienią noc, potęgując niesamowite wrażenie.

Dębniak zaciska wargi do bólu, bije tam, skąd dochodzi narastający warkot.
Podporucznik Tatarski widzi z dołu ciemniejące na tle nieba sylwetki kanonierów, lekko pochylone, 

wpatrzone w górę, gdzie nieprzerwany grzmot rozlewa się jak echo nadciągającego huraganu.

— Spokojnie, chłopaki! — krzyczy poprzez gwizd spadających bomb. — Nie na wiwat!
To  łatwo powiedzieć. W równej walce można próbować okiełznać własne nerwy, wypatrzyć wroga, 

wycelować i wypalić mu w ślepia. Teraz o kierowaniu ogniem trudno jest myśleć. Nie przeliczysz jego 
szybkości, wysokości, kąta kursowego. Wróg atakuje nieustannie, a jego cień pojawia się tylko na krótko. 
„Przeciwlotnik musi być szybszy niż samolot” — brzmią w uszach hasła zasłyszane na szkoleniach. To jest 
trudne, to jest piekielnie trudne, ale przecież nie niemożliwe. Napastnik atakuje schematycznie. Dębniak 
zauważa ten sam manewr, powtarzany przez kolejne samoloty. Spadają w jasność niemal w tym samym 
punkcie, na tym samym kierunku. Tylko moment, w którym powietrze przecina gwizd, za każdym razem jest 
inny. Wcześniej i później. Tylko temu zawdzięczają, że mogą ogień prowadzić nadal. Kiedyś ten moment 
może nastąpić w środku, właśnie w środku. Może teraz?...

*

Już są na prostej. Strzałka wysokościomierza zatrzymuje się na dziesiątce. Tysiąc metrów, niżej nie 

warto schodzić. Podmuch eksplodujących granatów uderza raz po raz w skrzydła, bombowiec kołysze się w 
skotłowanych wirach powietrza.

— Ogień zaporowy — ostrzega nawigator, pochylony nad optycznym celownikiem. — Uważaj!

background image

To strzelają baterie, rozlokowane pierścieniem wokół Kijowa i stacji. Kreis dokładnie widzi, jak z dołu 

wytryskują   kolorowym   strumieniem   setki   pocisków.   Wachlarz   stali   tnie   powietrze   w   każdym   sektorze 
podejścia do celu. Na taki ogień można zareagować tylko błyskawicznym manewrem, ciągłymi unikami ze 
zmianą wysokości i kursów. Wybuchów jest jednak tyle, że Kreis zaczyna tracić orientację. Oślepia go łuna 
pożarów, które ogarniają ziemię po każdej serii rzuconych bomb. Blask tańczy po chmurach, zalewa kabinę 
upiornym światłem, odbija się na krawędziach skrzydeł. W ogromnym słupie rozgrzanego powietrza lśnią 
jak sznur pereł oświetlające bomby, zawieszone po sześć sztuk przez pierwszą grupę Junkersów, które miały 
zidentyfikować i oznaczyć cel ataku.

— Zejdź niżej! — poleca nawigator.
Ryzykant — myśli Kreis. — Chce koniecznie zasłużyć na drugi Żelazny Krzyż. Po powrocie do bazy 

powie kolegom, że to on właśnie w decydującym momencie wykazał największą przytomność umysłu, nie 
bacząc na grożące im niebezpieczeństwo.

— Biorę pierwszy z lewej transport — dodaje zmienionym głosem. — Trzymaj kurs i prędkość! Zaraz 

wyrzucimy pierwszą serię.

Kreis chce mu odpowiedzieć „zrozumiałem”, ale w tym momencie smuga światła z ziemi łapie w swe 

szpony lecącą obok maszynę Alberta, starego przyjaciela, z którym zaczynał wojnę blisko pięć lat temu w 
Polsce.   Chce   mu   pomóc,   ale   jest   bezradny.   W   stronę   połyskującego   samolotu   pędzi   z   dołu   wiązka 
czerwonych iskier. Jedna, druga, trzecia... Jaką szaloną prędkość mają te pociski! Ciasny krąg wybuchów 
otacza   momentalnie   samotnego  Junkersa,   który   rozpaczliwymi   skrętami   na   granicy   utraty   sterowności 
usiłuje wydostać się z matni. Wszystko na nic. Już pięć reflektorów wytrzeszcza swe ślepia na Alberta. 
Trzymają go w stożku i prowadzą z niezwykłą dokładnością metr po metrze.

— Albert! — krzyczy Kreis, zapominając o obowiązku posługiwania się kryptonimem i naglących 

poleceniach nawigatora. — Albert! Nurkuj, pełne obroty i w dół!

Żadnej odpowiedzi. Słuchawki pulsują grzmotem pracujących silników. Kreis czuje, jak kropelki potu 

spływają mu spod okularów. Jakiś dreszcz, strachu czy emocji, przebiega po plecach. Tyle razy latali razem i 
dopiero tu, nad płonącą Darnicą, zobaczył to, o czym żaden frontowy pilot nie mówi głośno: agonię jeszcze 
żyjącego kolegi. Alberta może uratować tylko cud, ale kto w czasie wojny, tysiąc metrów nad rozpaloną 
ziemią, wierzy w takie brednie? Oczywisty nonsens!

Już! Potworny błysk kończy dramatyczną scenę. Celna seria pocisków rozerwała samolot w strzępy. 

Tam gdzie znajdował się przed sekundą, wyrosła w mgnieniu oka jaskrawa kula ognia. Płonące szczątki 
rozsypały się jak pod uderzeniem hutniczego młota. Junkers miał na swym pokładzie pełny ładunek bomb.

— Teraz my — odzywa się nawigator.
Kreis nie rozumie. Spogląda z niedowierzaniem na pochyloną postać oberleutnanta, który nie odrywa 

oczu od celownika. O czym on mówi?

— Nasza kolej — wyjaśnia tamten.  — Za trzydzieści sekund otwieram bomboluki. Jesteśmy na osi 

ataku. Uwaga... jeden... dwa... trzy...

Kreis nie wierzy własnym uszom. Działa jak automat, nieomal podświadomie redukuje obroty i ustawia 

wolant w położeniu zerowym, jakieś strzępy myśli przelatują mu przez głowę. Alberta już nie ma, razem z 
nim odeszło gdzieś daleko wspomnienie wspólnych bojów. Obiecywali sobie, że w lecie wyskoczą na urlop 
do Rzeszy, żeby oderwać się chociaż na tydzień od tego kraju nad Wisłą, któremu nadano dziwaczną nazwę 
Generalnej Guberni. Łączyło ich coś pechowego z tą ziemią, gdzie po raz pierwszy rzucali bomby na otwarte 
miasta. To było tak dawno, a teraz...

Ułamek sekundy, grzmot, jasne kręgi przed oczyma. Ból paraliżuje ruchy. Ostatkiem sił Kreis krzyżuje 

przed sobą ręce, nie czuje  już  nic,  tylko gasnącym wzrokiem poprzez  rozlewającą  się  czerwoną  plamę 
dostrzega dno piekła, które uderza go z rozmachem w twarz.

*

Dębniak mimo woli ociera pot z czoła, jakby zakończył ciężką, ale dającą satysfakcję pracę. Skądś, 

jakby  zza   grubej   ściany,   dochodzi   do   niego   odgłos   eksplozji.   Wśród   nieustannego   dygotania   ziemi  ten 
wstrząs nie robi początkowo wrażenia. Budzi go dopiero radosny okrzyk Kalinki.

— Jest, jest trafiony!
Dopiero teraz, kiedy wszystko zostało wypowiedziane na głos, zrozumieli, że w tej zaciętej nierównej 

walce   oni,   żołnierze   1   samodzielnego   dywizjonu,   osiągnęli   swoje   pierwsze   zwycięstwo.   Wśród   serii 
detonacji ta jedna, jedyna jest radosna, potwierdzająca ich sukces.

To nie jest jednak koniec walki. Przeciwnie, wydaje się, że po tym zwycięstwie rozpala się ona z nową 

siłą.

background image

Jaszczyszyn rzuca okiem do skrzynki i widzi jej dno.
— Amunicja! Brak amunicji!
Dębniak rozgląda się dokoła, jak gdyby szukał jej zapomnianych zapasów gdzieś w pobliżu.
Kalinka zeskakuje z platformy i w tej chwili pada plackiem na ziemię: bomby uderzają gdzieś obok, 

odłamki przelatują nad głową, uderzają z metalicznym dźwiękiem w koła wagonu.

— Idę po amunicję! — krzyczy poprzez rosnący tumult.
— Pomogę! — ofiarowuje się Jaszczyszyn.
Pożar wybucha w kilku miejscach. Gejzery płomieni wznoszą się w górę, uderzają żarem w twarz. 

Kalinka przesłania łokciem oczy od bijącego blasku. W zębach czuje pył, woń spalenizny drażni nozdrza. 
Nowy wybuch i Jaszczyszyn znika za chmurą wzniesionego pyłu. Bomba trafia w jeden z wagonów na 
sąsiednich torach. Podmuch przynosi czyjś cichy, zduszony jęk. Kalinka zwraca się w tym kierunku, ale 
wzrok   nie   sięga   poza   krańce   pełgającego   blasku,   w  środku   którego   leży  sam,  obnażony  przez   światło, 
odkryty, wystawiony na cel. Uczucie nagłego zagrożenia jest tak silne, że Kalinka wpełza pod wagon, wtula 
twarz w twarde, pachnące smołą podkłady. Pod rozcapierzonymi palcami wpijającymi się w ostry, kaleczący 
żwir dygoce ziemia i głuche, kołyszące światem stuknięcia. Tym razem gdzieś dalej. Trzeba skorzystać z tej 
chwili ciszy. Kalinka wydostaje się spod wagonu, przebiega pędem wzdłuż pociągu, poprzez opadający kurz 
stara się rozpoznać wagon, którego szuka. W rozwartych wrotach panuje ciemność. Zagląda do środka, 
przeciera piekące oczy, wreszcie trafia. Wspina się do wagonu, podsuwa ku jego drzwiom dwie skrzynki. Są 
ciężkie, nie udźwignie ich razem, ale kiedy przybiegnie tu ponownie, jedna z nich będzie już czekać. To 
skróci czas, działo nie może zamilknąć.

Przyklęka, wciąga skrzynkę na bark, ostry jej kant boleśnie wpija się w szyję. Biegnie przed siebie, 

potykając się co chwila o rozrzucone strzępy desek z rozbitych wagonów. Kolejny wybuch bomby rozpala 
nowe ognisko niemal tuż za jego plecami. Kalinka ogląda się do tyłu i w tej chwili czuje gorące ukłucie w 
bok. Jeszcze nie rozumie bólu, który krwawą plamą rozlewa się po mundurze. Świat zatraca swój blask, 
kołysze mu się w oczach, cichną odgłosy bitwy i wydaje się, że zewsząd spływa nieskończenie upragniony 
spokój...

— Ostatnia! — Dedyś pakuje w prowadnicę łódkę z nabojami i bezradnym gestem rozchyla ramiona. 

Obie skrzynki stoją obok puste i niepotrzebne.

— Kalinka! Gdzie Kalinka?
Nie wiedzą, jak długo trwa jego nieobecność. Czas mierzy się teraz na minuty. Między jednym rykiem 

samolotu a drugim następują chwile wyczekiwania na ów ostatni moment, który może nastąpić w każdej 
sekundzie. Te chwile rozciągają czas w nieskończoność.

Porucznik Tatarski zeskakuje z platformy, pochyla głowę, szybko przebiega wzdłuż wagonów. Deszcz 

odłamków z furkotem uderza w ziemię. Porucznik wsuwa się w kłąb gryzącego dymu, biegnie na oślep, 
potyka się o rozciągniętego na ziemi człowieka.

— Poruczniku...
W zimnym blasku oświetlających bomb twarz żołnierza jest trupioblada.
— Kalinka!
— Poruczniku... — powtarza tamten przytrzymując oficera za rękę. — Nie trzeba... tam... — oczyma 

wskazuje w stronę, skąd dochodzi ciepło rozszerzających się płomieni. — ...Wagon z amunicją pali się, nie 
można już... za późno...

Tatarski ociera pot z czoła, mimo woli patrzy w tamtą stronę. Nie wie, czy tak jest rzeczywiście, jak 

mówi Kalinka, ale w tym piekle wszystko jest możliwe. W dali kilka ognisk pożarów łączy się w jedno 
morze płomieni. Czerwień łuny rozpala niebo, różowi wysokie chmury. Wydaje się, że są w samym środku 
płonącego świata, że zewsząd otacza ich ogień, przed którym nikt ujść nie zdoła.

Tatarski chce wyszarpnąć rękę, ale palce Kalinki zaciskają się mocniej.
— Nie... nie!
Lekki wiatr rozwiewa na chwilę dym i dopiero teraz porucznik widzi, że Kalinka jest przygnieciony 

skrzynką amunicji. Odsuwa ją i dostrzega brunatną plamę krwi na mundurze żołnierza. Zębami rozdziera 
drelich, odrywa kawałek koszuli, przykłada tampon do krwawiącego ciała. Kalinka syczy z bólu, oczy płoną 
ogarniającą go gorączką.

Tatarski wstaje, podnosi skrzynkę i przez chwilę jeszcze patrzy na leżącego.
— Czekają... — szepce Kalinka — prędzej!
Porucznik zrzuca z siebie płaszcz, przykrywa nim żołnierza.
— Wrócę tu, po ciebie...

background image

Z góry wwierca się w ziemię nowy gwizd serii bomb.
Kapral Rogowski dostrzega napastnika z ostatniego wagonu transportu. Poprzez pajęczynę celownika 

widzi, jak samolot przekroczywszy granicę cienia sunie płasko tuż nad dachami wagonów. Kapral mruży 
oczy, naciska nogą pedał odpalania. Wylot lufy zakwita jaskrawym ogniem, pociski uderzają, zdawałoby się, 
w sam łeb nadlatującego potwora, który nagle tuż przed nimi wypryskuje w górę i ginie poza krańcem 
światła.

— Chyba dostał... — mówi niepewnie Rogowski.
— Dostał, na pewno dostał! — stwierdza stanowczo porucznik Kanonienko.
Obaj jakiś czas nasłuchują odgłosu eksplozji, ale nowa seria wybuchów zagłusza wszystko.
Rogowski czuje suchość w gardle, chce mu się pić, w tej chwili oddałby wszystko za szklankę zimnej, 

źródlanej wody. Językiem obmacuje  spuchnięte wargi. Obecność dowódcy baterii właśnie tu, u nich, w 
trzecim działonie, wpływa uspokajająco. Jest to oczywiście niedorzeczność, ale wszystkim wydaje się, że 
skoro dowódca jest z nimi, nic złego przytrafić się nie może. Kanonienko także wie, że jest im potrzebny, że 
w jego obecności czują się pewniej. Myślami jest ze wszystkimi działonami swojej baterii, ale może być 
tylko przy jednym. Centralne kierowanie ogniem w tej sytuacji jest niemożliwe, żaden dowódca działonu nie 
usłyszy jego głosu, nie zrozumie przekazywanej komendy i rozkazu. Łączność, ta łączność w „normalnych” 
warunkach bojowych, której się uczyli i którą zdołali dobrze opanować, w tej chwili w ogóle nie wchodzi w 
rachubę. Działony muszą strzelać samodzielnie, według własnego uznania. Muszą zdać egzamin sprawności 
bojowej w sytuacji najtrudniejszej, pod bombami wroga.

Kanonienko nie przestaje o tym myśleć,  mimo że dokoła bitwa toczy się nadal. Te  rozważania są 

potrzebne, aby uniknąć różnych niespodzianek, aby dywizjon w przyszłości był przygotowany na wszystko.

— Jest! — krzyczy Rogowski, kiedy kolejna bomba oświetlająca trafiona celnym pociskiem gaśnie 

nagle jak zdmuchnięta świeca. — O jedną lampę mniej...

Potrzebują   tej   ciemności   jak   powietrza.   Blask   pożaru   odsłania   ich   jednak   nadal,   a   nowe   bomby 

oświetlające zawisają nad głowami niby upiorne latarnie. W górze wibruje warkot Junkersów, skradających 
się do nowego ataku. Rogowski na wyczucie bije w stronę, skąd dochodzi narastający grzmot silników, 
celując w ten głos, zanim napastnik wyłoni się z ciemności. Zamiast znajomego kształtu płyną ku nim z 
błyskawiczną prędkością wydłużone smugi cienia. Kapral nie słyszy nic, podmuch rzuca go na platformę, 
strumień gorącego powietrza uderza w twarz, gejzer wzburzonej ziemi opada dokoła szumiącym deszczem.

Rogowski otrząsa się, podbiega do armaty. Kogoś jest brak.
— Poruczniku!
Ktoś zeskakuje z platformy,  na chwilę ginie w rzednącej kurzawie.
— Zabity! Kanonienko zabity...
Wydaje się to niemożliwe. Stał tu przecież przed chwilą, żywy i cały. Więc tylko tyle czasu potrzeba, 

aby z człowieka nie zostało nic? To niemożliwe! Nie można uwierzyć w tę śmierć.

—   Wiesz   na   pewno?   —   Rogowski   mówi   przez   zęby,   syczy,   jak   gdyby   przeczuwał   kłamstwo 

wymierzone w niego po to tylko, aby zadać mu ból.

— Nie  żyje...  —  żołnierz nie patrzy mu woczy, ale teraz kapral już wierzy. Tamten skąpstwem słów 

chciał zaoszczędzić mu widoku. Musiał być straszny.

— Ognia! — Rogowski czuje, jak dygoce w nim wszystko.  Żal po stracie dowódcy i nieprzeparta, 

nieprzejednana nienawiść do wroga przyćmiewa strach i ból, uczucie ustawicznego zagrożenia.

— Ognia! — to jest komenda wydana sobie, jedna możliwa odpowiedź na nieustanny gwizd bomb i 

nurkujących samolotów. Odłamki tłuką po dachach wagonów, grzęzną w zmierzwionej ziemi między torami. 
Powietrze   nasycone   jest   stalą   i   ogniem.   Tu,   pod   jasną   kopułą   blasku   rozpalonego   dziesiątkami 
oświetlających bomb, rozgrywa się wstrząsający dramat. Trzeba niezwykłego hartu, woli walki, poświęcenia 
i   bohaterstwa,   aby  wytrwać   na   tej   błyskającej   ogniem  arenie,   aby  nie   ulec   sile   naturalnego,   ludzkiego 
strachu, nie poddać się panice i po prostu nie uciec poza krańce zdradzieckiego światła, jak najdalej od 
wstrząsającego widowiska, w którym jest się i widzem, i aktorem tragedii jednocześnie. W 1 samodzielnym 
dywizjonie artylerii przeciwlotniczej nie ma ani jednego żołnierza, którego przez chwilę nie nawiedzałyby 
podobne   myśli.   Major   Sokołowski   zastaje   jednak   wszystkich   na   swoich   stanowiskach.   Kanonierzy   są 
zawzięci, wykazują nieprzeciętną odwagę. Walka trwa. Od chwili rozpoczęcia nalotu mija już czterdziesta 
piąta minuta. Są efekty zwycięstwa, ale są i straty, których teraz jeszcze ocenić niepodobna.

Rogowski, wsłuchany w narastający szum, wpatruje się w punkt, w którym oczekuje pojawienia się 

napastnika.   Jest!   Spływa   z   ciemności   jak   błyskawica,   sunie   tuż   nad   dachami   wagonów.   Kapral   widzi 
połyskujący łeb samolotu, naciska pedał i w tej chwili wszystko ginie w kłębach kurzu i dymu. Rogowski 
czuje mocne szarpnięcie w pierś. Odruchowo sięga ręką i jego palce trafiają w ciecz lepką i ciepłą. Robi mu 
się mdło i słabo. Świat przygasa w oczach, odgłosy bitwy docierają z oddali jak zza grubej przesłony. Kapral 

background image

słaniając   się   siada   na   stanowisku   celowniczego.   Ktoś   obok   ładuje   armatę,   łódka   z   amunicją   lśni   jak 
półksiężyc. Rogowski oddycha ciężko, dłonią wyciera pot z czoła. Bój toczy się nadal, ale on oddala się od 
jego zgiełku, wybuchów i wydaje mu się, że płynie w ciszę.

— Ognia! — krzyczy ktoś za nim i kapral nagle dostrzega przed sobą skłębiony, zwarty cień. Lekko 

naciska   pedał   odpalania   i   działo   zachłystuje   się   ogniem.   Potworny   gwizd   nie   dociera   już   do   uszu 
Rogowskiego. Nagła, oślepiająca jasność otacza wszystko. Bomba spada wprost na platformę z działkiem i 
kiedy wiatr rozwiewa dym z kurzem, między rozbitymi wagonami tkwi rumowisko potrzaskanego żelastwa. 
Bezpośrednie trafienie zmiotło obsługę wraz z działem. Gdzieś z tyłu wybucha nowy pożar, czyjś krzyk 
rozdziera powietrze.

Obrona przeciwlotnicza dworca nie zaprzestaje ognia. Barwne pociski suną pod ciemną kopułę nieba. 

Smugi reflektorów wymacują napastnika i uchwyciwszy go, trzymają w swych objęciach, dopóki celny 
pocisk nie przerwie jego lotu.

Na ziemi trwa piekło. Kolejna bomba trafia w pociąg stojący na sąsiednim torze. Podmuch zaklinował 

drzwi wagonu. Porucznik Tatarski, przebiegając obok, słyszy gwałtowne dobijanie się od wewnątrz. Pożar 
zaczyna ogarniać wagon. Żagiew rzucona podmuchem na jego dach skwierczy jak słomiany strop płonącej 
stodoły. Ruchliwe języki ognia sięgają podwozia. Ludziom zamkniętym wewnątrz grozi spalenie żywcem.

Porucznik przesłania łokciem oczy, podbiega do drzwi. Mocuje się przez chwilę i wreszcie rozwiera je 

na oścież. W jego ramiona wpada człowiek płonący jak pochodnia. Tatarski popycha go przed sobą, zdziera 
fufajkę, rękoma dławi tlący się mundur, parzy boleśnie dłonie.

Z osmalonej twarzy patrzą na niego wilgotne, błyszczące oczy.
—  Daragoj...  daragoj...  — szepcą spuchnięte wargi. Spod spalonych włosów spływają na poparzone 

policzki krople potu. Palcami ociera czoło.

— Nie troń! — krzyczy Tatarski. Spod zdartej skóry wyziera czerwona, żywa pręga. — Wyliżesz się — 

poklepuje go po ramieniu. Popycha bliżej własnego transportu w niedorzecznej nadziei, że kilka metrów 
dalej będzie bezpieczniej. Spod wagonu dochodzi go czyjś cichy jęk.

— Kto tam?
— To ja, obywatelu poruczniku — poznaje głos plutonowego Sołtysika.
— Ranny?
— Ranny.
Sołtysik z trudem gramoli się spod wagonu, patrzy na porucznika zgaszonym wzrokiem.
— Pomóż, jeśli możesz... — Tatarski rozdziera zwęgloną bluzę, która rwie się jak papier. — Nakryj go 

płaszczem!  —   rzuca   na   odchodne,   zostawiając   poparzonego   pod   opieką   rannego   Sołtysika,   i   znika   w 
ciemności.

Od   strony  radzieckiego   transportu   łomot  ustaje.   Kilkadziesiąt   metrów   dalej   płonie   inny  wagon.   Z 

kłębów płomieni wyziera stalowy jego szkielet. Ktoś próbuje rozczepić pociąg, aby pożar nie przerzucił się 
na dalsze wagony. Jest to wysiłek daremny. Nikt nie jest w stanie podejść do tego morza ognia bliżej niż na 
kilka metrów. Zimna, wiosenna noc zieje ukropem, nagły, szarpiący wiatr podsyca pożar. Wagon z amunicją 
zaczyna eksplodować. Pociski wybuchają we wnętrzu, jak gdyby i one usiłowały wydostać się z zamknięcia. 
Huk   bomb   i   dział   przeciwlotniczych   zlewa   się   w   jedną   potężną   kanonadę.   Wydaje   się,   że   świat   cały 
wypełniony jest nią po brzegi, że nie ma w tej chwili na ziemi ani jednego zakątka, w którym panowałyby 
cisza i spokój.

Tym dziwniej brzmi wyraźny odgłos pekaemu sterczącego na platformie wagonu, bijącego seria za serią 

miarowo,   ściśle   odmierzonymi   porcjami.   W   narzuconym   na   ramionach  płaszczu   przebiega   obok   major 
Sokołowski. W krótkim blasku rozbłysłej bomby migoce mu twarz kaprala Kurczewskiego. Kiedy major był 
tu jeszcze przed chwilą, Kurczewski mocował się z zamkiem karabinu maszynowego, który zaciął się w 
najmniej odpowiednim momencie. Czas był zbyt drogi, by móc poświęcić go na usuwanie defektu.

— Bierz tamten! — krzyknął mu wtedy Wróblewski, wskazując w stronę karabinu, którego obsługa 

wyginęła nakryta gradem odłamków.

Kurczewski   podbiegł   do   pekaemu.   Taśma   z   lśniącymi   nabojami   spływała   łagodnie   przez   komorę 

zamkową. Nacisnął lekko tylce, krótka seria uderzyła w niebo.

— W porządku! — z radością zatarł ręce.
—   Krzyżowym!  —   zaproponował   krótko   Wróblewski   i   razem   z   kolegą   odpalił   długą   serię   w 

wychodzący z nurkowania samolot.

Sokołowski patrzy na nich przez krótką chwilę. To już resztki ludzi, którzy są jeszcze w stanie walczyć. 

Nie opuszczają swych stanowisk, w chwili ciężkiej próby zapominają o wszystkim. Major wie, że będą 
walczyć do ostatka. Pomóc im może tylko nowym zapasem naboi. Tego najbardziej pragną i tego najbardziej 
potrzebują. Przebiega więc dalej, ku wagonowi z amunicją, ale kolejny gwizd bomby rzuca go na ziemię. 

background image

Kiedy   unosi   głowę,   nowy   blask   oślepia   oczy.   Pożar   zagradza   mu   drogę.   Pali   się   sąsiedni   transport. 
Podsycane wiatrem płomienie sięgają ich wagonu z amunicją. Jedyny ratunek tkwi w odciągnięciu pociągu 
bodaj na kilkanaście metrów. Sokołowski zawraca, podbiega do platformy, na której przed chwilą jeszcze 
stał Kurczewski. Teraz platforma jest pusta. Jedynym śladem jest taśma po amunicji, skręcona dziwacznie 
podmuchem,  i  strzęp   munduru   na   stalowym,   powyginanym   pręcie.   W   twardych  deskach   podłogi   tkwią 
poszarpane odłamki bomby.

Sokołowski połyka ślinę, w zębach czuje drobiny piasku.
—   Wróblewski!   —   krzyczy  już   z   daleka   do   kaprala,   który,   zdawałoby  się   nie   poruszony  niczym, 

obojętny, wpatrzony w blask zawieszonej bomby oświetlającej, celuje do niej spokojnie jak do tarczy.

— Na rozkaz, majorze! — odpowiada burkliwie, nierad,  że ktoś przeszkadza mu w najpilniejszym 

zajęciu.  Patrzy na  Sokołowskiego  z ukosa,  unikając  spojrzenia w tę stronę, gdzie  przed  chwilą  jeszcze 
widniała skupiona, ciemna sylwetka Kurczewskiego.

—   Poszukajcie   maszynisty!   —   mówi   Sokołowski.  —   Trzeba   odciągnąć   transport.   Amunicja, 

rozumiecie...

— Ta... jest... — z żalem opuszcza stanowisko, patrzy na osamotniony pekaem, jak gdyby rozstawał się 

z przyjacielem.

Major podziwia jego spokój i opanowanie. Wróblewski zeskakuje z platformy, otrzepuje spodnie, rusza 

w kierunku parowozu. Sokołowski odprowadza go wzrokiem, potem patrzy w rozjaśnioną kopułę nieba, 
poza którą nieustanny, nasilający się warkot silników zapowiada kolejny atak.  „Najdłuższa noc w moim 
życiu” — mówi nagle na głos.

Rozpoczyna się druga godzina nalotu. Kolejne samoloty mają zadanie ułatwione: już nie tylko bomby 

oświetlające,   lecz   i   szereg   ognisk   o   potwornych   rozmiarach   rozjaśnia   dno   ziemi   ponurym,   czerwonym 
blaskiem. Radziecka i polska obrona przeciwlotnicza osłania stację kurtyną ze stali, strąca kilka samolotów, 
ale napór wroga trwa nadal.

Świt byłby dla wszystkich wybawieniem, na wschodzie jednak wciąż jeszcze stoi noc czarna, gęsta i 

zasnuta dymem.

Wróblewski potyka się o strzępy belek, dopada parowozu, wdrapuje się po stalowych schodkach, ale 

wnętrze jest puste. Tego należało się spodziewać  — myśli o obsłudze. Skoro drogę i tak mieli zamkniętą, 
musieli schronić się w czasie nalotu. Było to poniekąd nawet ich obowiązkiem. Kapral rozgląda się uważnie, 
trze brodę w zamyśleniu. To pomieszczenie nie jest mu obce. Kiedyś miał okazję przyjrzeć się uruchamianiu 
parowozu. Odciąga hamulec, przesuwa dźwignię, z dołu dochodzi syk pary, sąsiedni pociąg toczy się do 
tyłu,  koła  stukają   na   złączach.  Wróblewski  wychyla  się  z   parowozu,  zimne   powietrze   uderza   w twarz. 
Jedziemy  — uświadamia sobie z taką radością, jak gdyby nagle udał mu się przepyszny kawał. Kilkaset 
metrów   dalej   tor   jest   przegrodzony   stertą   żelastwa   rzuconego   przez   wybuch   bomby.   Kapral   wyłącza 
dźwignię, hamuje, pociąg zatrzymuje się na skraju przeszkody.

Przez   chwilę   wydaje   im   się,   że   są   już   ocaleni,   że   ten   kawałek   przebytej   drogi   odsunął   od   nich 

niebezpieczeństwo.  Nagły podmuch bomby przypomina  mu,  że  jest   jednak  inaczej;   przylega  płasko   do 
ziemi, z podkładów sączy się zapach smoły, znajomy z dawnych, dziecięcych rojeń o dalekich podróżach. 
Świat drży pod rozpostartymi palcami, kurz i pył przysypują mu kark, więc pochyla twarz jeszcze niżej ku 
ostrym bryłkom czarnego żużlu. Coś piekącego kłuje go w nogę, unosi się i patrzy ze zdziwieniem na lewy 
but.

— Oberwałem — mówi do siebie na głos, patrząc na błyszczący okruch tkwiący w bucie. Dotyka go 

ręką, jest jeszcze gorący. Tu wokół niego trwa dziwna cisza, wróg atakuje przede wszystkim odcinki torów 
poza obrębem stacji. Błąd pierwszych samolotów spowodował, że bomby trafiły w odsunięty daleko od 
stacji   pusty  pociąg,   który  zapłonął   od   razu   jak   żagiew.   Środek   tego   ogniska   stał   się   głównym   celem 
bombardowania. W miarę trwania nalotu obszar ataku rozszerzał się jednak coraz bardziej. Na wszystkich 
torowiskach już teraz trwa walka ze skutkami gwałtownego napadu. Z wnętrz wagonów wytaczane są beczki 
z   paliwem,   wyciągane   skrzynie   z   amunicją,   materiałami   łatwo   palnymi.   Pomocy   rannym   udziela   się 
dosłownie pod bombami. Lekarz dywizjonu podporucznik Kasztelański wraz z sanitariuszami Domańską, 
Gołaszewskim   i   Ciburowskim   ewakuują   ofiary   nalotu   w   miejsca,   w   których   nie   istnieje   bezpośrednie 
zagrożenie spaleniem. Gdy brakło środków opatrunkowych, poszły w strzępy mundury i bielizna.

Mimo straszliwego widoku to nie jest obraz klęski. W walce są zawsze ofiary, ale obrona robi swoje. Do 

bazy powróci tylko część samolotów, rozmiary pożaru ograniczone są natychmiastową akcją. I chociaż oczy 
z utęsknieniem wypatrują poranka, ta walka toczy się dalej, walka trwa...

*

background image

Tej nocy Darnica przeżywała swój najcięższy nalot. Ta podkijowska stacja kolejowa nie pierwszy raz 

była obiektem ataków lotnictwa hitlerowskiego, jednak tak intensywne i długotrwałe bombardowanie nie 
zdarzyło   się   jeszcze   nigdy.   Polski   dywizjon   przeciwlotniczy  przechodził   swój   chrzest,   krwawy,   trudny, 
wymagający   niewiarygodnego   poświęcenia   i   bohaterstwa.   Zacięta,   nocna   bitwa   przeszła   do   historii 
dywizjonu jako najcięższy egzamin złożony w najtrudniejszych warunkach.

Dowódca garnizonu Kijów relacjonował przebieg nalotu bezpośrednio Kwaterze Głównej w Moskwie. 

Generał   Woronow,   któremu   od   niedawna   powierzono   dowództwo   nad   obroną   powietrzną   kraju,   żądał 
najdrobniejszych   szczegółów:   przybliżonej   liczby   samolotów,   tonażu   rzuconych   bomb,   ich   typu   i 
skuteczności, efektów obrony, strat nieprzyjaciela i własnych. Kiedy generał otrzymał informację o aktualnej 
liczbie pociągów zatrzymanych w Darnicy, przyczyny tak zaciekłego nalotu stały się dla niego zupełnie 
jasne. Sprawę należało niezwłocznie omówić w komisariacie komunikacji. Darnicka noc musiała stać się 
nauką na przyszłość. Nieprzyjaciel się cofa, ale każdy metr wyzwolonej ziemi ma cenę wysoką. Wróg nie 
jest jeszcze pokonany. Będzie atakował, będzie dokonywał nalotów na węzły komunikacyjne, gdyż widzi w 
tym   jeden   ze   sposobów   opóźnienia   ofensywy,   a   więc   i   odwlekania   klęski.   Skuteczne   zbombardowanie 
transportu wojskowego często jest równe wygranej bitwie. Woronow jest zaniepokojony treścią meldunków. 
Środki zaradcze muszą się znaleźć. Wzmocnienie obrony przeciwlotniczej jest sprawą niezmiernie ważną, 
ale   nie   wolno   też   stwarzać   hitlerowcom   dogodnych   celów.   Komisariat   komunikacji   musi   wyciągnąć 
właściwe   wnioski,   musi   przeanalizować   dotychczasową   organizację   transportów   wojskowych,   sposoby 
zabezpieczenia   się   przed   nadmiernym   skupieniem   pociągów   na   stacjach,   musi   opracować   system 
usprawniający i przyspieszający ruch transportów kolejowych.  Staje  się  to ważne właśnie  teraz,  w tym 
okresie wojny, kiedy odległości od baz zaopatrzeniowych zwiększają się, a linie komunikacyjne wydłużają 
się coraz bardziej. Darnica musi być sygnałem alarmowym dla komisariatu komunikacji...

Woronow przez chwilę patrzy na telefon i ma  ochotę już teraz w godzinach nocnych zaalarmować 

komisarza komunikacji Kaganowicza. Rezygnuje jednak z tego zamiaru. Nie ma jeszcze pełnych danych o 
rezultatach nalotu. Ale rozmowę taką przeprowadzi jeszcze dziś, za kilka godzin.

W Moskwie przedświt następuje wcześniej niż nad Dnieprem. W Darnicy, mimo wciąż panującej tu 

nocy, zapowiedź przedświtu już teraz staje się wyczuwalna. Intensywność bombardowania wyraźnie maleje. 
Ostatnie samoloty pośpiesznie zrzucają ładunek, piloci myślą już jedynie o bezpiecznym powrocie do baz, 
który zapewnić im może tylko ciemność. Bomby spadają w różnych rejonach stacji. Teraz, kiedy na ziemi 
rozlewa   się   morze   ognia,   skrupulatne,   dokładne   celowanie   wydaje   się   rzeczą   zbędną.   Artyleria 
przeciwlotnicza nie osłabia ognia. Szare dymki pocisków rozpryskują się gęsto, tworząc ruchliwą kurtynę ze 
stali.

Pod   murem   zrujnowanego   domu   kryje   się   kilku   żołnierzy.   Bomba   upada   obok.   Kiedy   dym   się 

rozwiewa,   w   tym   miejscu   widnieje   już   tylko   kopiec   zwalonych   cegieł.   Na  skrzyżowaniu   smug   światła 
pojawia się jeden z ostatnich piratów. Z rykiem silników spada w dół, usiłując ujść poza granice blasku. 
Reflektory trzymają go jednak jak na uwięzi. Z ziemi oczy obserwatorów śledzą w napięciu emocjonujące 
widowisko, rozgrywające się na czarnym ekranie nieba. Nagły błysk oznajmia zwycięski finał. Samolot 
znika, na jego miejsce pojawia się kłąb czarnego dymu pędzący z zawrotną szybkością ku ziemi. Reflektor 
oświetla   mu   ostatnią   drogę   aż   do   momentu,   dopóki   na   tle   wierzchołków   naddnieprzańskich   drzew   nie 
rozbłyśnie blask eksplozji.

Rosyjska   dziewczyna   z   obrony  przeciwlotniczej   ociera   w   tej   chwili   pot   z   czoła.   Tylko   tak   może 

pokwitować efekt swojego zwycięstwa. Radość przytłumiona jest widokiem łuny nad Darnicą. Jedynym 
pocieszeniem jest to, że napad nie przeszedł bezkarnie, że wróg poniósł ciężkie straty, a zniszczenia, których 
dokonał, okupił własnymi ofiarami.

Trzykrotnie toczy się walka o tę ziemię, o ten sam skrawek ojczyzny, którego cena rośnie i teraz, w tej 

chwili,   w   czasie   tej   walki.   Tam   musi   być   strasznie  —   myśli   bezwiednie   dziewczyna   w   żołnierskim 
mundurze, patrząc w stronę stacji kolejowej, skąd co chwila dochodzi odgłos nowej eksplozji. Myśl o tym 
pozwala   jej   na   krótko   zapomnieć   o   własnym   niebezpieczeństwie.   Baterie   rozrzucone   wokół   Darnicy  i 
Kijowa prowadzą szczególne współzawodnictwo: o największą liczbę zestrzelonych samolotów najmniejszą 
liczbą   pocisków.   Ogień   musi   być   celny.   Pięciokrotnie   w   ciągu   niespełna   dwóch   godzin   obserwowano 
spadające komety nieprzyjacielskich samolotów, pięciokrotnie była okazja do triumfu. Ale całkowitą radość 
przesłania chmura dymu snująca się nad stacją. Amunicja jest ważna, ale tej nocy najważniejsze jest jedno: 
obrona za wszelką cenę, konieczność dania nieprzyjacielowi takiej nauczki, która każdą wyprawę nocnych 
piratów czyniłaby nieopłacalną.

Teraz, kiedy przygasi impet ataku, walka o ratowanie ludzkiego życia przybiera na sile. Pojedyncze 

odgłosy   detonacji   drżą   w   chłodnym   powietrzu   jak   oddalający   się   pomruk   wiosennej   burzy.   Wreszcie 
następuje   cisza,   czas   dziwny,   niewiarygodny.   Czas,   w   którym   świat   pozbawiony  wstrząsów   wydaje   się 

background image

światem   nieprawdziwym.   Zamiera   blask   ostatnich   bomb  zapalających,   rzednąca   chmura   dymu   odsłania 
niebo szare i smutne. Dzień, który nastąpi, mimo wszystko nie będzie dniem radosnym.

Nikt jeszcze nie może uwierzyć w tę ciszę. Z osmalonych twarzy patrzą w górę oczy nieufne, wietrzące 

podstęp wroga. Ten jednak pierzcha przed dniem, który na wschodnim horyzoncie rodzi się nikłą, jaśniejącą 
smugą.   Nadchodzi   czas   rannych   i   zabitych.   Pod   stację   podjeżdżają   szpitalne   karetki.   Nie   są   w   stanie 
pomieścić wszystkich. Ich kurs musi być powtórzony kilkakrotnie. Ciężej ranni otrzymują pierwszą pomoc 
na miejscu, zanim zostaną oddani w sprawne ręce lekarzy szpitalnych z Kijowa.

Dla ocalałych nadchodzą straszne chwile znoszenia rannych, poparzonych, okaleczonych.
Podporucznik Rekuć jeszcze nie wie, że piekący ból oka oznacza jego utratę na zawsze. Telefonistka 

Zofia Ostasz udziela pomocy rannemu w nogi porucznikowi Bednarzowi. Kiedy rozrywa nogawki spodni, 
widok zdruzgotanych kończyn doprowadza ją do rozpaczy. Rwie w strzępy koszulę, krępuje nogi bandażem 
usiłując zatamować upływ krwi.

— Zimno... — szepce porucznik i dziwi się, dlaczego młoda kobieta po prostu nie okryje go lepiej, 

skoro nogi tak zdrętwiały mu z chłodu, że ich nie czuje.

— Zimno — potwierdza telefonistka, odwraca oczy i wybucha nagłym niepowstrzymanym płaczem. 

Porucznik  odprowadza  ją  wzrokiem,  jakaś niesprecyzowana myśl  o kobiecej  nerwowości  przemyka  mu 
przez głowę i patrząc w szare wciąż niebo pociesza się myślą, że wkrótce wzejdzie słońce i będzie mu 
ciepło.

Obok żołnierzy polskich leżą radzieccy. Krój i kolor munduru nie mają znaczenia, jednakowe budzą 

wzruszenie, jednakową otrzymują pomoc. Łączy ich ten sam los i łączy ich ten sam cel.

Kalinka   dygoce   pod   narzuconym   przez   porucznika   Tatarskiego   płaszczem,   kiedy  dwaj   sanitariusze 

ostrożnie układają go na noszach.

— Wsio budiet choroszo — uśmiecha się do niego starszy, wąsaty, obcy mężczyzna, więc Kalinka chce 

mu również odpowiedzieć uśmiechem, ale twarz wykrzywia się w żałosnym grymasie. Nagle przypomina 
sobie ojca, dom rodzinny i wydaje mu się, że za chwilę znajdzie się u siebie, w swoim mieszkaniu, że matka 
pochyli się nad jego łóżkiem, obrzuci go stroskanym wzrokiem i powie, jak zawsze mówiła: „No, widzisz, 
przeziębiłeś się”. I że potem w nocy będzie mu gorąco jak zwykle po herbacie z malinami, już nazajutrz 
oczy utracą swój gorączkowy blask.

— Eto jeszcze malczyszka — słyszy nad sobą obcy, stłumiony głos.
— Malczyszka — potwierdza ktoś inny.
Nosze kołyszą się miarowo i Kalince wydaje się, że to niebo przechyla się nad nim w jedną i drugą 

stronę. Robi mu się słabo, przymyka oczy i do jego uszu dochodzi już tylko odgłos miarowych kroków.

Major Sokołowski i kapitan Biełous organizują ekipę ratowniczą. Spod tlących się desek, gmatwaniny 

żelastwa trzeba z największą ostrożnością wydobywać ciała żołnierzy. To zabici i ranni. Pierwszych odnosi 
się  za  niewielkie   wzgórze  obok  stacji,   gdzie   pochowani   zostaną  we  wspólnej   mogile.  Smutny,  bolesny 
obowiązek. Nie ma  chętnych do jego spełnienia.  Chciałoby się uwierzyć, że to jeszcze  nie kres, ale ta 
czynność przekreśla wszelkie nadzieje. Jeśli mówili kiedykolwiek o rozstaniach, to nie o takich.

Rannymi opiekuje się porucznik Kasztelański. Przybywa ich z każdą minutą. Porucznik Tatarski wraz z 

kilku żołnierzami dosłownie odkopuje niektórych, przysypanych ziemią i gruzem. Złamane żebra, kończyny, 
okaleczone ciała z tkwiącymi w nich jeszcze odłamkami bomb i pocisków.

Trzeba   zajrzeć   do   dokumentów,   aby  zniekształconą   twarz   skojarzyć   z   nazwiskiem   widniejącym   w 

legitymacji. Na ten widok dłonie zwijają się w pięści same. Zapieka się nienawiść, rodzi się chęć odwetu.

Porucznik Aripowski przechodzi od wagonu do wagonu, od rumowiska do rumowiska.
— Nie widzieliście?
— Nie widzieliśmy...
Nie wierzy im. Może chcą mu zaoszczędzić tego widoku, którego sami byli świadkami, może wolą, by 

zachował jej twarz w pamięci taką, jaka była jeszcze przed dwiema godzinami. Nie wierzy im i patrzy 
badawczo w oczy. Ich spojrzenie jest pełne bólu, ale ten ból jest w tej chwili tak powszechny, że jego 
przyczyną może być wszystko, co ich otacza.

— Na pewno?
— Słowo honoru, obywatelu poruczniku — Wróblewski wali dłonią w pierś.
Słaba iskierka nadziei i nowy przypływ energii. Mogła przecież wybiec, mogła w szaleńczym biegu 

szukać schronienia gdzieś obok, za tymi długimi wężami wagonów, co stoją pod wzgórzem.

Świt   rozprasza   mrok   nocy,   odsłania   to   wszystko,   czego   nie   mogli   objąć   wzrokiem   jeszcze   przed 

godziną.   Ostry   dym   pogorzeliska   snuje   się   leniwą   smugą,   wśród   osiwiałych   od   wznieconego   kurzu 
pociągów, okaleczonych i dogasających. Wywleczone w pośpiechu z ich wnętrza piętrzą się między torami 
skrzynie, toboły, beczki z benzyną  — to wszystko, co można było ratować przed ogniem i co mogłoby 

background image

grozić jeszcze większą pożogą.

Na stercie siana leżą ranni, czekając swojej kolejki na transport do szpitali.
Krupickiej nie ma wśród nich. Aripowski rozpoznałby od razu. Idzie więc dalej ku grupie żołnierzy, 

usiłujących rozplatać kłębowisko zwichrzonych, stalowych prętów.

— Tam ktoś leży?
— Brocki! — rozpoznają kanoniera z trzeciej baterii.
— I Kanonienko! — dorzuca kapitan Biełous.
Odsuwają żelazne pręty ostrożnie, by nie urazić, jak gdyby ta ostrożność mogła być jeszcze użyteczna.
Wzrok Aripowskiego zatrzymuje się na czymś, co ostatecznie gasi jego nadzieję. Nie rozpoznałby teraz 

jej twarzy, ale te włosy... Płomienie strawiły tylko ich część. Przyklęka, na dłoń sypie się miękki, aksamitny 
popiół. Nad czołem jasny lok złoci się tą samą falą co zawsze.

— Lidka...
Zastygają w tej krótkotrwałej ciszy, oddając pierwszy hołd poległej. W dali rozlega się gwizd parowozu 

jak symbol powrotu życia, które potoczy się dalej.

— Poruczniku... — Sokołowski ujmuje go pod rękę.
Odchodzą. W dali semafor unosi ramię. Pierwszy transport wyrusza w drogę, na zachód. Major patrzy 

w tym kierunku i mocno, serdecznie ściska dłoń Aripowskiego.

— Nie zapomnimy!

Po burzy

Każda bitwa, nawet i zwycięska, wymaga od dowódcy sporządzenia smutnego bilapsu z poniesionych 

strat.

Ilekroć   major   Sokołowski   wypełniał   wydrukowane   blankiety   meldunków  „o   stratach   składu 

osobowego”, obowiązek ten wydawał mu się zawsze zwykłą formalnością. Po prostu rubryki dotychczas 
pozostawały   puste.   Kiedy   jednak   w   parę   godzin   po   darnickiej   bitwie   wpatrywał   się   w   przygotowany 
formularz, po raz pierwszy zrozumiał, że jest to obowiązek nieomal okrutny. Oto historię ludzkiego losu 
miał przedstawić w postaci liczby umieszczonej w tej lub innej rubryce. Musiał więc ogołocić ją z tego 
wszystkiego, co poprzedziło śmierć lub ranienie. Suchy, lakoniczny meldunek nie może być przecież opisem 
bohaterskiej   postawy  porucznika   Kanonienki,   dzielności   kaprala   Kurczewskiego,   poświęcenia   kanoniera 
Kalinki, męstwa, ofiarności, wytrwałości i odwagi całego dywizjonu. Historia ich walki nie może być jednak 
zapomniana.

Major rzuca okiem na poszczególne rubryki formularza: zabitych... rannych... chorych... odmrożonych... 

zaginionych bez wieści... w niewoli. Losy żołnierzy dywizjonu zmieszczą się w trzech rubrykach: zabitych, 
rannych, zaginionych bez wieści. Właśnie — ci ostatni...

Major nerwowym krokiem przechadza się po wagonie. Każdy krok wywołuje nowy obraz sprzed kilku 

godzin: strzępy ciał... dłoń zaciśnięta w pięść... zwęglone twarze ludzi, których nie udało się rozpoznać. To 
właśnie ci, których należy uznać za  „zaginionych bez wieści”. Okrutna śmierć. Żołnierz chce, by o nim 
wiedziano, gdzie i jak zginął. Wydaje mu się wtedy, że nie umrze w sposób ostateczny, że żyć będzie w 
pamięci bliskich. Człowiek broni się przed niepamięcią. Sokołowski sam doświadczał takich uczuć. Dlatego 
ciała poległych identyfikowano ze szczególną skrupulatnością. Polegli muszą mieć nazwiska. Takie jest ich 
prawo. Najmniejszy znak szczególny, kolor włosów, pierścionek na palcu, strzęp dokumentu, zarys twarzy 
— wszystko w tej smutnej pracy musiało być ważne.

„Nierozpoznani” — Sokołowskiemu przychodzi do głowy dziwna myśl. Jemu właśnie miniona noc 

pozwoliła poznać ich takimi, jakimi byli w rzeczywistości. Przychodzili do dywizjonu z różnych stron, różni 
charakterem,   upodobaniami,   skłonnościami.   Dopasowywali   się   do   siebie,   zacierały   się   chropowatości, 
rodziły się przyjaźnie, tliły się antagonizmy, bywali niezdyscyplinowani i posłuszni, pilni i powolni, staranni 
i niedbali — ale to wszystko, co o nich wiedział dotychczas, jeszcze nie było prawdą. Wróblewski wydawał 
mu   się   kiedyś   człowiekiem   ociężałym,   wygodnym,   zobojętniałym.   Tej   nocy   strzelał   do   niemieckich 
samolotów inny człowiek o tym samym nazwisku. Ktoś inny, chociaż nazywał się tak samo, wyprowadził 
pociąg z dna samego piekła. Więc dopiero ta tragiczna noc umożliwiła rozpoznać w nich tych, kim byli w 
swojej istocie — żołnierzy. Jeszcze nie zna całej ceny tego odkrycia, ale wie już, że jest bardzo wysoka.

Sto pięćdziesiąt metrów od torów, na niewielkim wzgórzu, rośnie wał świeżej, skopanej ziemi. Pachnie 

wilgocią i wiosną. Mogiła będzie wspólna dla wszystkich. Tabliczka z polskimi nazwiskami na ukraińskiej 
ziemi. Bronili jej jak swojej, bo poprzez tę ziemię szli ku własnej. Pogrzeby żołnierskie są krótkie. Dziś 

background image

jeszcze muszą jechać dalej na zachód.

Kapitan Biełous wraca z Kijowa krokiem ociężałym jak z dalekiej, męczącej wędrówki. Sokołowski 

oczekuje go z niecierpliwością. Chce wiedzieć więcej, chce wiedzieć to wszystko, co pozwoli mu określić 
całą cenę dzisiejszej nocy.

Kapitan   zdejmuje   czapkę.   Zza   okularów   patrzą   oczy   błyszczące   od   niewyspania,   przemęczone   i 

chmurne.

— Byłem u wszystkich... — mówi patrząc w notes.
—   „Oktiabrskaja   bolnica”,   osiemnastu   rannych.   Stan   ciężki,   kanonierzy:   Jałowicki,   Gierasimczuk, 

Braczkowski   i   bombardier   Jaśkiewicz,   Jaśkiewicz   ma   odłamki   w   płucach.   Nie   wiem,   czy   się   z   tego 
wygrzebie. Pytał mnie o to. Powiedziałem, że tak, oczywiście... Ciężko tam. Rozmawiałem. z pułkownikiem 
Sowienką, komendantem MEP-u *. Obiecał przenieść wszystkich do szpitala wojskowego. W nocy nie było 
jak i kiedy o tym pomyśleć. Chodziło o szybkość, o pierwszą pomoc. Szpitale są przepełnione, ale zrobiono 
wszystko,   by  naszych   żołnierzy  tam   pomieścić.   Rozmawiałem   z   każdym.   Pytali   o   innych,   o   kolegów. 
Uspokajałem ich, jak mogłem...

Kapitan zagryza wargi, zdejmuje okulary, przeciera szkła, przedłuża tę czynność, jak gdyby celowo 

zwlekając z dalszym ciągiem relacji.

— W Oktiabrskoj — mówi wreszcie — zmarł...
Dlaczego nie poległ, tylko właśnie zmarł  — myśli bezwiednie Sokołowski.  — Gdyby znaleziono go 

tutaj, mówiłoby się: „poległ”, nadając tej śmierci wyższą niejako rangę. Chociaż...

—   Zmarł?  —   pyta   ze   zdziwieniem   w   głosie.   Kapitan   nie   dostrzega   tej   nuty.   Wydaje   mu   się,   że 

Sokołowskiemu chodzi o nazwisko.

— To ten kanonier, wiecie, z Równego...
— Jemiec?
— Jemiec.
— Był u mnie przedwczoraj — major uśmiecha się gorzko. — Obiecałem go zwolnić na trzy dni, kiedy 

będziemy w Równem. Dobry był chłopak...

Nie   było   to   zdawkowe   stwierdzenie.   Major   pamiętał  go   dobrze.   Był   jednym   z   pierwszych,   którzy 

przybyli do dywizjonu. Wpadł mu w oko od razu, wydał mu się energiczny, pilny, pełen zapału. To pierwsze 
wrażenie ugruntowało się w następnych dniach i tygodniach. Major miał swoje plany co do dalszych losów 
tego chłopca. Widział go już w szkole podoficerskiej, a później...

— Po przeszkoleniu byłby świetnym dowódcą — wraca do swoich myśli.
Biełous kiwa głową. On też jest tego zdania.
— W szpitalu przy ulicy Milionnej 9, poczta polowa... — kapitan zagląda do notesu — numer 47024, 

leży pięciu naszych rannych. Podporucznik Farforowski ma zmiażdżoną nogę, telefonistka Płonka kilka ran, 
zakażenie, grozi gangrena, ale troskliwość i serdeczność, z jaką tam się spotkałem, upewniają mnie, że życiu 
ich nie zagraża niebezpieczeństwo...

W dali rozległo się kilka ostrych gwizdków. Żelazny stukot przebiega wzdłuż wagonów sąsiedniego 

pociągu,   który   tocząc   się   powoli   opuszcza   stację.   W   otwartych   drzwiach   wagonów   towarowych   stoją 
żołnierze radzieccy, pozdrawiając ich skinieniem ręki.

Odpowiadają im tym samym gestem. Wspólny los, wspólnie przeżyte chwile grozy sprzęgają ludzi ze 

sobą. To nie jest już tylko znajomość, to już jest serdeczna przyjaźń. Stojące jeszcze w tej chwili na stacji 
wojskowe transporty za godzinę lub dwie wyruszają w swoją stronę, ale zabiorą ze sobą wspomnienie o 
bohaterskiej postawie, dzielności i męstwie żołnierzy w czapkach z orzełkami. To pierwsze wrażenie ze 
spotkania z nimi odtąd będzie im towarzyszyć już zawsze.

— Za godzinę, dwie i my wyruszymy  — mówi Sokołowski, patrząc w ślad za malejącym ostatnim 

wagonem transportu.

Kapitan odwraca kartkę notesu.
— W wojskowym szpitalu okręgowym  — relacjonuje dalej — z odniesionych ran zmarł porucznik 

Bednarz i kanonier Kalinka... Z upływu krwi... Pochowani na cmentarzu Zwierzyńskim.

Krótka chwila ciszy, która zapada po tych słowach, staje się nie wyreżyserowanym aktem oddania hołdu 

poległym.  Jeszcze nie myśli się o nich jak o poległych, jeszcze w świeżych  wspomnieniach są ludźmi 
żywymi, żołnierzami takimi jak i oni.

— Ranni... — kontynuuje Biełous — kanonier Czerniawski, zmiażdżenie nogi, i podporucznik Rekuć. 

Ten ostatni stracił jedno oko, drugie ma okaleczone...

Medycynskij ewakuacyjonnyj punkt — medyczny punkt ewakuacyjny.

background image

I znowu  — Rekuć... Dowódca plutonu, który nie dawał wytchnienia swoim żołnierzom, a mimo to 

cieszył się ich uznaniem, sympatią i przywiązaniem. To on właśnie był autorem niezwykłego alarmu owej 
październikowej nocy, kiedy rozbudzonym z głębokiego snu kanonierom zakomunikowano, że pancerne 
zagony wroga znalazły się w bezpośredniej bliskości. Przeciwlotnicy musieli się stać przeciwpancernikami. 
Rekuć   skomplikował   wówczas   zadanie:   ciągniki   zostały   rzekomo   zabrane   do   budowy   wałów 
przeciwczołgowych, wobec czego pluton zmuszony był przeciągnąć działa ręcznie na stanowiska ogniowe.

Nie czuli wtedy chłodu, w ową październikową noc. Rekuć im asystował, doradzał, popędzał. Pluton 

wykonał  zadanie  w czasie  krótszym,  niż  oczekiwano.  Podziękował  im za  to. Mieli  do miego  zaufanie, 
wierzyli mu, gotowi spełnić każdy jego rozkaz. Wiedzieli, że mogą na niego liczyć, i nie zawiedli się. Ta noc 
stała się wystarczającym sprawdzianem jego bojowości i męstwa.

Smutny bilans bitwy napawał jednocześnie optymizmem: dywizjon jest w stanie wykonać zadanie w 

najtrudniejszych warunkach. Tego jeszcze dnia w swoim meldunku do dowództwa kapitan Biełous pisze: 
Napadnięty   znienacka   dywizjon   stawiał   odważnie   czoło   nieprzyjacielowi   i   prowadził   ogień   aż   do   1)  
wyczerpania   amunicji,   2)   śmierci   obsługi.   Nie   było   ani   jednego   wypadku   zejścia   ze   stanowiska,   były  
natomiast przykłady grupowego (działon kpr. Dębniaka, który strącił samolot) i indywidualnego bohaterstwa  
— kpr. Kurczewski wyczerpawszy amunicję swego pekaemu pobiegł do następnego i strzelał aż do śmierci
...

Tak brzmiały słowa oryginalnego meldunku zachowanego do dziś w archiwum. Cena tej bitwy była 

ogromna.   W   walce   z   hitlerowskimi   piratami   zginęło   czterdziestu   jeden   szeregowców,   podoficerów   i 
oficerów, sześćdziesięciu ośmiu zostało rannych, ośmiu zaginęło bez wieści. Byli to ci, których zwłok nie 
zdołano zidentyfikować.

Nalot, którego zaciekłość była największa ze wszystkich nalotów przeprowadzonych na stację kolejową 

Darnica w czasie II wojny światowej, przeprowadzony został w warunkach szczególnie sprzyjających dla 
wroga.   Unieruchomione   wskutek   zatłoczenia   torów   kolejowych   pociągi   stały   się   idealnym   celem   dla 
hitlerowskich   lotników.   Jedynie   dzięki   sprawnej   obronie   przeciwlotniczej,   której   z   wydatną   pomocą 
przyszedł   polski   dywizjon,   rozmiary   strat   udało   się   ograniczyć.   Był   to   okres   szczególnej   aktywności 
lotnictwa hitlerowskiego, które intensywnym nocnym bombardowaniem szlaków komunikacyjnych, mostów 
i węzłów kolejowych usiłowało przeciąć linie zaopatrzenia i oderwać zaplecze od frontu.

Dowódca obrony przeciwlotniczej marszałek Woronow w wydanych wiele lat później pamiętnikach * 

wspomina bitwę darnicką w następujących słowach: Była to bezsenna, pełna napięcia noc. Przez cały czas  
napływały do mnie meldunki o działaniach artylerii przeciwlotniczej (...) Hitlerowcy zrzucili mnóstwo bomb,  
straty nasze jednak były stosunkowo niewielkie. O godzinie 9.30 otrzymałem wyczerpujące meldunki na ten  
temat. Kilka minut później wezwał mnie jednak do telefonu ludowy komisarz komunikacji Ł. M. Kaganowicz.  
Naskoczył   na  mnie,   grożąc   pociągnięciem   do   odpowiedzialności   za   to,   że   nieprzyjaciel   rozbił   Darnicę.  
Zdawało się, że nie przestanie przeklinać. Na zakończenie Kaganowicz powiedział, że nie ujdzie mi to na  
sucho.

Tego samego dnia zostałem wezwany do Kwatery Głównej w celu zreferowania przebiegu nalotu na  

Darnitę   oraz   naszych   strat.   Zameldowałem,   że   tej   nocy   na   stacji   znajdowało   się   około   pięćdziesięciu  
pociągów; przy czym wiele z nich wiozło tak niebezpieczne ładunki, jak amunicję, paliwo i siano. Pierwsza  
grupa   samolotów   niemieckich   zrzuciła   bomby   na   park   pustych   wagonów   znajdujących   się   w   pewnym 
oddaleniu od głównych i zapasowych torów. Wybuchł pożar. Zapaliły się wagony i drewniane zabudowania 
znajdujące się w pobliżu. Wszystkie następne grupy samolotów, orientując się według płomieni, rzucały  
bomby tylko na ten odcinek. Główne zabudowania stacji i transporty z amunicją pozostały nietknięte — po 
prostu mieliśmy szczęście. Artylerzyści zestrzelili tej nocy pięć samolotów. Wyraziłem zdziwienie z powodu  
niewłaściwego postępowania resortu komunikacji — nie wolno dopuszczać do takiego przeładowania stacji 
w porze nocnej i w dodatku z ładunkiem materiałów łatwo palnych.

Okoliczności, w jakich 1 samodzielny dywizjon artylerii przeciwlotniczej stoczył swój pierwszy bój, 

były   wyjątkowo   nie   sprzyjające.   Tym   cenniejsze   jest   jego   zwycięstwo  —   pierwszy   strącony   samolot 
hitlerowski Ju-88.

Bitwa o Darnicę stała się historycznym wydarzeniem w dziejach 1 armii Wojska Polskiego. Rozkazem z 

dnia 17 czerwca 1944 r. najdzielniejszym z dywizjonu przyznano dwa krzyże „Virtuti Militari” V klasy, złoty 
medal  „Zasłużonym na Polu Chwały”, trzy „Krzyże Walecznych”, cztery srebrne medale  „Zasłużonym na 
Polu Chwały” oraz dwa brązowe medale „Zasłużonym na Polu Chwały”.

* A. Woronow: Artyleryjskim szlakiem. Wydawnictwo MON.

background image

W owym dniu po pamiętnej bitwie, kiedy na darnickiej stacji ramię semafora uniosło się w górę i pociąg 

wolno przetoczył się na zachód, żołnierze stali w drzwiach okaleczonych wagonów owiani wspomnieniem 
świeżym, lecz trwałym, żegnając tych, których zostawili tu na zawsze.

Darnica w ich żołnierskiej dalekiej drodze była zaledwie etapem. Odtąd lufy ich dział penetrować będą 

niebo na całej długości zwycięskiego szlaku i nie ustaną w pościgu za samolotami z czarnym krzyżem, 
dopóki ostatni z nich, już na ziemi wroga, nie umilknie na zawsze.