DZIEŃ POKUTNY
YOM KIPPUR
BELLA CHAGALL
Inne powietrze, ciężkie i gęste, wypełnia wieczór Yom Kippur. (1)
Wszystkie sklepy już od dawna zamknięte. Ich czarne zaluzje pozamykane są, jakby na
zawsze. Niebo jest także czarne, jakby sam Bóg - brońcie niebiosa - opuścił je. Strach chodzić
po ulicach. Może Bóg wymierza karę natychmiast, i zwichnie się kostkę. Wzdrygam się na
odgłos śmiechu gdzieś w oddali. Goje nie boją się w ogóle. Śmieją się nawet w Dzień
Pokutny.
Nadal pulsuje mi w głowie od hałasu, który narobił biały kogut ojca przeznaczony na
kappareh. (2)
Późnym wieczorem, odziany na czarno, chudy szochet (3) zakradł się na nasze podwórko. Z
fałdów jego płaszcza błyskał długi nóż. Gonił koguta ojca; kogut piszczał i swoim wrzaskiem
zatrząsł podwórzem. Inne koguty biegły za nim wrzeszcząc w podnieceniu.
Kucharka schwytała jednego koguta za nogę, ale ten wyrwał się jej. Całe podwórze było
zaśmiecone piórami.
Brzmiało to jakby tysiąc gongów brzęczało na alarm: po podwórzu niosło się echo piania
kogutów, ich bojowego krzyku. Ale stopniowo opadały z sił. Podwórko stawało się coraz
cichsze.
Kurczęta matki i moje ukryły się ze strachu w dziurze. Słychać było tylko ich ciche gdakanie i
zawodzenie.
Kucharka złapała równocześnie dwa kurczaki i położyła je u stóp szocheta. Krew trysnęła na
cały balkon. Kiedy przyszłam do siebie, koguty i kury leżały na ziemi. Z ich szyi płynęły
strużki krwi. Krew zabryzgała ich białe pióra. Zostawiono je aby wychłodziły się podczas
zimnej nocy.
Pamiętam jak moje małe kurczątko trzęsło się w moich rękach, gdy je wznosiłam w
obrzędzie. Ja także trząsłam się. Mój palec odruchowo odskoczył jak tylko dotknęłam
ciepłego brzuszka kurczaka. Zapiszczał i próbował odlecieć z mojej ręki, jak mały, biały
anioł.
Podniosłam oczy z nad księgi modlitewnej. Zapragnęłam spojrzeć na kurczaczka. Łkał i
gdakał jakby błagając mnie o łaskę. Nie słuchał pasaży, które miałam powtarzać. I nagle
przestraszyłam się, że kurczak, którego trzymałam wysoko uniesionego, może skalać moją
głowę.
Matka woła mnie. Z daleka widzę jej błyszczące oczy, jej spokojnie poruszające się ręce,
jakby miała kogoś objąć. Każe mi trzymać plątaninę sznurków przed dużymi woskowymi
świecami, które zapali w synagodze przy podium kantora. Wyciąga pierwszy sznurek.
- "Za mojego ukochanego męża, za Szmula Noah, niech będzie w zdrowiu i żyje sto
dwadzieścia lat." Wyciąga sznurek, powoli wplata w niego błogosławieństwo, skrapia go
łzami i nakłada nań gruby kawałek wosku, jakby próbując wetrzeć wosk, pełny dobrych
życzeń.
- "Trzymaj mocno koniec sznurka, Baszke," mówi do mnie matka.
- "Za mojego drogiego syna, za Icka - niech będzie zdrów i żyje w szczęściu sto dwadzieścia
lat!" Wyciąga drugi sznurek i również naciera go woskiem.
- "Za moją najstarszą córkę, za Hannah."
Imiona skandowane są wolno, a sznurki wyciągane, żółte od wosku i łez. Z trudem mogę
utrzymać wszystkie nie powoskowane ich końce. Wyślizgują się z opuszków moich palców.
Trzymam je z całej siły. Matka modli się długo za każde dziecko, za każdego krewnego. Już
nie wiem co mówi. Z każdym imieniem łza spada na sznurek i natychmiast zasklepia się w
wosku, jak mała perła. Jedna ciężka świeca jest już gotowa. Matka robi następne.
- "Niech wszyscy z nas żyją długo. Za mojego zmarłego ojca, Barucha Aarona Raiszkes -
niech odpoczywa na zawsze w raju. Mój ojcze, módl się żarliwie za nas, za mnie i mojego
męża i moje małe dzieci. Wybłagaj od Boga dobre zdrowie i powodzenie dla nas wszystkich."
Teraz matka płacze głośno. Nieomal nie może ona dostrzec sznurków trzęsących się w jej
dłoniach.
- "Niech wszyscy z nas żyją długo. Za moją zmarłą matkę, Aigę - niechaj modli się za nas.
Moja matko nie zapominaj twojej jedynej córki, Alty," matka błaga nad sznurkiem, który
wyciągnęła. Wyraźnie chciałaby pozostać z matką tak długo jak to możliwe; przesuwa wolno
wosk i nie wypuszcza sznurka z dłoni.
- "Niech wszyscy z nas żyją długo. Za mojego zmarłego synka Beniamina." Matka zaczyna
znowu płakać.
W tym momencie nie mogę już zapanować nad sobą. Także płaczę za moim małym
braciszkiem, który miał roczek gdy umarł i którego nigdy nie widziałam.
Matka spogląda na mnie przez łzy, łapie oddech i wyciera nos. Pęczek sznurków robi się
coraz grubszy. Umarli krewni, członkowie rodzin bliżej i dalej spokrewnionych z nami,
zjawiają się jakby w odwiedziny u nas. Za każdego z nich matka roni łzę; jest to jakby
przesłanie powitania każdemu z nich. Nie słyszę już ich imion; jakbym chodziła po
nieznanym mi cmentarzu. Widzę tylko kamienie, widzę tylko sznurki. Napełnia mnie
przerażenie na myśl jak wielu zmarłych krewnych zostało przywołanych i wplecionych w
sznurki matki. Czy my, żyjący, palimy się w ten sam sposób, jak dusze zmarłych?
Jestem zadowolona gdy w końcu szames, (4) który czeka na świece, odnosi je do szul. (5)
Wyczerpana, idę do łóżka.
Następnego dnia jesteśmy zajęci od wczesnego rana. Podano nam specjalną przekąskę aby nas
wzmocnić przed postem i dać nam sposobność do jeszcze jednej modlitwy. Próbujemy robić
dobre uczynki. Moi bracia przepraszają się nawzajem.
- "Abraszke, nie gniewasz sie na mnie?" spieszę do brata przypominając sobie, że nie zawsze
robiłam to, co on ode mnie chciał.
Matka idzie przez podwórze do sąsiada, z którym się kłóciła. Prosi go szczerze o
przebaczenie.
Moi bracia zmieniają ubrania, przygotowują się do pójścia do szul. Prawie, że nie rozmawiają.
Nawet nie poszturchują się nawzajem. Wydają się być ogarnięci strachem. Czekają z daleka
aż matka powoli pobłogosławi swoje świece. Potem podchodzą najpierw do ojca, następnie
do matki, życząc im dobrego roku. Moi rodzice kładą swoje ręce na głowie każdego z nich i
nad każdą głową wypowiadają błogosławieństwo. Nawet dorośli synowie i córki wyglądają
jak małe dzieci pod wyciągniętymi rękami swoich rodziców. Ja, najmłodsza, podchodzę do
nich ostatnia. Ojciec, ze spuszczonymi oczami, dotyka mojej głowy, a ja natychmiast dławię
się od łez, które spływają mi z oczu. Z trudem słyszę błogosławieństwo, które on wypowiada
nade mną. Jego głos stał się już chropowaty.
Wyobrażam sobie, że ja już płonę na dużej skręconej świecy, którą przygotowała matka.
Uświęcona, wychodzę z kręgu jej światła - dla mnie jest ta świeca jak białe, ciepłe ręce
święcące spoza błogosławieństw i łez - staję pod drżącymi rękami mojej matki.
Kiedy jestem przy matce, uspokajam się nieco. Jest mi łatwiej gdy widzę jej łzy. Słyszę jej
proste, z serca płynące modlitwy. Nie chcę w ogóle wyjść spod jej rąk. I rzeczywiście,
zaczynam odczuwać zimno, gdy tylko ustaje pomruk jej błogosławieństw nad moją głową.
Wszyscy spieszą się, żeby pójść do szul.
- "Gut yom-tov!" ojciec spokojnie podchodzi do matki i podaje jej rękę.
- "Gut yom tov!" odpowiada matka opuszczając oczy.
Zostaję sama w domu. Palą się stale świece, święte i ciepłe. Staję przy ścianie aby zaraz
odmówić cichą modlitwę.
Błogosławieństwa, które ojciec wypowiedział nad moją głową, ciągle brzmią mi w uszach.
Biję się w piersi, gdy recytuję wyznanie grzechów. Lękam się, ponieważ prawdopodobnie
popełniłam więcej grzechów niż te wyliczone w modlitewniku.
Moja głowa staje się rozpalona. Litery świętego pisma zaczynają rozszerzać się na wysokość i
szerokość. Jerozolima kołysze się przed moimi oczyma. Chciałabym podtrzymać święte
miasto moją grubą książką modlitewną, którą kurczowo zaciskam w obu dłoniach.
Samotna, łkam do Boga i nie ochodzę od ściany, aż nie przychodzi mi już do głowy nic, o co
mogłabym się modlić.
Dzieci wracają z szul. Dom jest opuszczony, stół pusty. Tylko biały obrus połyskuje nikle pod
ułomkami wpół wypalonych świec. Świece kopcą. Nie wiemy, co ze sobą zrobić. Idziemy
więc spać.
Gdy budzę się następnego ranka, wszyscy już dawno wyszli do szul. Znowu jestem sama w
domu. Przypominam sobie wszystko co mam zrobić. Polewam wodą tylko moje palce. Nawet
nie myję zębów, i ze spieczonymi ustami zaczynam się modlić. Przychodzą moje koleżanki
szkolne, gentiles, które chcą odrobić ze mną swoje lekcje. Nie ruszam się z miejsca, aż
skończę modlitwy.
Biegnę odwiedzić mojego dziadka. Jest stary i chory i on także pozostał sam w domu. Rabin z
Bobrujska (dziadek jest w jego kongregacji) zakazał dziadkowi pościć. Co godzinę musi brać
łyżkę mleka. Idę więc do dziadka, aby mu podać mleko.
Dziadek się modli. Nawet nie spojrzał na mnie, tylko wybucha cichym płaczem. Łyżka z
mlekiem chwieje się w moich rękach, ochlapuję sobie palce. Dziadkowe łzy spadają na łyżkę i
mieszają się z mlekiem. Ledwo zwilża swoje wargi i mocniej łka gdy widzi, że się nim
opiekuję. Z ciężkim sercem wracam do domu.
- "Baszutke, chodź i przegryź coś!" Nasza Szasza prosi mnie, żebym przyszła do kuchni i
zjadła z nią kawałek zimnego kurczaka. "Z pewnością musisz być wygłodzona!"
Jestem zła na siebie, ponieważ jeszcze nie poszczę przez cały dzień. Każdego roku błagam
matkę aby pozwoliła mi pościć. Nie mogę jeść po widoku dziadkowych łez i po ujrzeniu ojca,
który wrócił do domu blady, ze ściągniętą twarzą. Przyszedł do domu z szul aby odpocząć
przez chwilę. Z białymi wargami, w białym kitlu (6) i w białych skarpetkach wygląda on -
Boże broń - jakby wogóle nie żył. Wyobrażam sobie, że jego dusza stała się już bardzo czysta
i że prześwieca przez jego biały ubiór. Zaczynam modlić się żarliwiej. Chcę być, chociaż w
jakimś małym stopniu, tak gorliwa jak ojciec.
Matka zostaje w szul przez cały dzień. Przed Musaf (7) idę ją zobaczyć i zapytać jak sie ma.
Nie słychać już kantora. Męska strona szul jest na wpół opustoszała. Niektórzy poszli do
domu odpocząć, inni siedzą na ławach z oczami utkwionymi w modlitewnikach. Chłopcy
bawią się na podwórzu synagogi. Niektórzy dostają jabłka do zjedzenia, inni kawałki challa
(8) z miodem. Żeńska strona szul jest wypełniona przytłumionym łkaniem. W każdym rogu
jakaś kobieta wzdycha i lamentuje.
"Panie Wszechświata, Panie Wszechświata!" monotonny śpiew rozlega się zewsząd.
Matka cicho płacze. Przez zamglone okulary ledwo może dostrzec małe litery w swojej
książce modlitewnej.
Staję w pewnej odległości i czekam. Matka łapie oddech, unosi zapłakaną twarz i kiwa do
mnie głową na znak, że czuje się dobrze, chociaż natychmiast potem wznawia swój płacz.
Podchodzę do niej bliżej. Nie wiem co robić wśród tych płaczących matek. Spoglądam na
stronę mężczyzn. Biały kitel i biała jarmułka kantora są nieruchome. Patrzę na rzędy
wysokich świec szukając wzrokiem naszych dwóch. Palą się one wśród innych świec, płonąc
wysoko w górę po obu stronach świętej arki.
Nagle w synagodze podnosi się szum i hałas. Szul zapełnia się mężczyznami. Zaczyna się
krzątanina, powietrze staje się rozgrzane. Meżczyźni grupują się wokół kantora. Gruba
zasłona świętej arki rozsuwa się. Nastaje cisza, powietrze nieruchomieje. Słychać tylko szelest
modlitewnych szalów. Mężczyźni spieszą w stronę świętej arki. Błyszczące zwoje Tory, jak
księżniczka przebudzona ze snu, zostają wyjęte z arki. Na ich białych i ciemnoczerwonych
aksamitnych pokrowcach błyszczą tarcze Dawida wyhaftowane srebrem i złotem. Drążki są
oprawione w srebro inkrustowane macicą perłową a na szczycie mają korony, z których
zwisają małe dzwoneczki.
Światło jarzy się wokół zwojów Tory. Wszyscy mężczyźni w szul cisną się do nich. Otaczają
zwoje i eskortują je w procesji. Tłoczą się za zwojami Tory, próbując rzucić choć na nie
okiem i przesłać im z daleka pocałunek. A one, piękne Tory, górują wysoko ponad głowami
modlących się, ponad wszystkimi wyciągniętymi rękami i powoli poruszają się poprzez szul.
Z trudem wstrzymuję się za barierką kobiecej części synagogi. Tak bardzo chciałabym
zeskoczyć na dół, wpaść wprost w objęcia świetych zwojów Tory, albo tylko przysunąć się
bliżej nich, ich drgającego światła, dotknąć ich chociaż, ucałować ich jasną chwałę. Ale zwoje
są już niesione z powrotem do świętej arki. Po obu stronach mrugają do nich wysokie świece.
Aksamitna zasłona zostaje zaciągnięta, ciemność nachodzi na moje oczy.
Od razu, jakby dla pogrążenia smutku, mężczyźni zaczynają się głośno modlić.
Stoję nadal przy oknie. Przyciąga mnie strona mężczyzn, jej hałaśliwe powietrze, wypełnione
białym talesami, (9) jak uniesionymi skrzydłami falującymi w całej synagodze, pokrywają
każde ciemne miejsce. Tylko gdzieniegdzie wyziera jakiś nos albo oko. Pasy na talesach
kołyszą się jak schodki ponad zakrytymi głowami.
Jeden tales zafalował, wydaje jęk i zaraz tłumi w sobie dźwięk. W synagodze ściemnia się.
Ogarnia mnie strach. Talesy pochylają się, drżą, prostują się, obracają na wszystkie strony.
Wzdychają, modlą się, jęczą. Nagle moje nogi uginają się. Talesy chwieją się, opadają na
ziemię jak ciężkie worki. Gdzieniegdzie wystaje biała wełniana skarpetka. Głosy wydobywają
się jakby z podziemi. Talesy zaczynają toczyć się, jak na statku, który tonie i idzie na dno
pośród przechylających go fal.
Nie słyszę w ogóle kantora. Chropowate głosy przekrzykują się nawzajem. Modlą się, błagają
by sufit im się otworzył. Ręce wyciągają się w górę. Płacz chwieje lampami. Lada moment
ściany zapadną się i wleci tu Prorok Eliasz.
Dorośli mężczyżni płaczą jak dzieci. Nie mogę wytrzymać tego dłużej. Sama płaczę coraz
głośniej. Otrząsam się z tego dopiero wtedy gdy w końcu dostrzegam żywe, płaczące oko za
jakimś kucającym talesem, kiedy słyszę trzęsące się głosy mówiące jeden do drugiego: "Gut
yom-tov! Gut yom-tov!"
Biegnę do domu, wkrótce wszyscy przyjdą z szul. Muszę nakryć do stołu.
- "Szasza, szybko, szybko, przygotuj samowar!" krzyczę do służącej.
Wyciągam z kuchennej szafy blaszane pudełko z ciastem. Wysypuję wszystko na stół - placki,
ciastka, pierniki, wafle, rozmaite bułeczki. Nie zostaje miejsce nawet na szklankę herbaty.
Szasza zaświeca lampę i wnosi radośnie szumiący samowar. Nawet samowar wydaje się
cieszyć, że ocalał, że pamięta się o nim. Słychać głosy moich braci. Wpadają jeden po drugim,
jak głodne zwierzaki.
Matka, wyglądająca na zmęczoną, wchodzi z miękkim uśmiechem na twarzy i mówi do
każdego: - "Gut yom-tov!"
- "Gut yom-tov!" odpowiada kucharka, wybiegając z kuchni z bladym uśmiechem.
Czekamy na ojca. Jak zawsze, wraca ostatni z szul. Uradowani rzucamy się na jedzenie.
Napełniają się szklanki herbaty, które wypijamy.
Uratowaliśmy się. Już nie jesteśmy głodni. Niechaj Bóg przypieczętuje dobry rok dla nas
wszystkich. Niech tak się stanie. Amen!
Bella Chagall, Burning lights ("Płonące świece"),
Schocken Books, New York 1946.
Z angielskiego przełożył Andrzej Kobos
Słownik
1. Yom Kippur
(w hebrajskim, H) - Dzień Pokuty na początku nowego roku
żydowskiego. W księżycowym kalendarzu żydowskim jest to dziesiąty dzień
miesiąca Tiszri (zwykle wrzesień), w którego pierwszy dzień przypada nowy
rok, Rosz Haszanah. W Yom Kippur obowiązują żal za przewinienia, prośby
o przebaczenie, modlitwy i absolutny post, jako samowyrzeczenie się
czegoś podstawowego. Według judaizmu, w Yom Kippur, Bóg
przypieczętowuje los człowieka na cały rozpoczynający się rok.
2. Kappareh
(lm. Kapparot) (H) - "Pokuta" - rytualna pokutna ceremonia
żydowska w Erev (wigilię) Yom Kippur, pochodząca z I wieku n.e., od czasu
zburzenia przez Rzymian Drugiej Świątyni w Jerozolimie. Obrzęd ten
wywodzi się od biblijnego ofiarowania kozła ofiarnego (już niemożliwego z
braku Świątyni). Każdy członek rodziny, odmawiając pokutne modły,
okręcał kurczaka trzykrotnie (mistyczna liczba) wokół swojej głowy, po
czym ptaka zabijano rytualnie (z wykrawieniem), a mięso (lub
równowartość pieniężną) oddawano ubogim. Mężczyźni używali koguty na
kapparot, a kobiety kury. Drób był odpowiedni ze względu na jego
koszerność i obfitość. Wierzono, że, jak mówi Torah, w kapparehgrzechy
osób mistycznie przechodzą na zwierzę ofiarne. Niektórzy Żydzi nadal
zachowują ten obrządek.
3. Szochet
(H) - mężczyzna, który dokonywał rytualnego uboju zwierząt.
4. Szames
(jidisz, Y) (Szamasz, H) - sługa; opiekujący się synagogą.
5. Szul
(Y) - synagoga.
6. Kitel
(Y) - uroczysty ubiór, chałat, zwykle biały.
7. Musaf
(H) - dodatkowa modlitwa recytowana w Szabas, święta żydowskie i
na nów księżyca.
8. Challah
(H) - chałka; biały, lekko słodkawy chleb w kształcie plecionych
warkoczy, spożywany w Szabat i święta żydowskie.
9. Tales
(lm. Talesim) (Y) (Tallit, H) - szal modlitewny, szeroki i długi, zwykle
biały, częściowo w szerokie pasy, z frędzlami na końcach, zakładany zwykle
na głowę.
Copyright © 1997-1999
Zwoje