Z chomika Valinor
Baśnie i legendy polskie
O TRAGICZNEJ ŚMIERCI RUSAŁKI I KAMIEŃCZYKA
Dawno temu w poszukiwaniu złota przywędrowali z dalekich krajów frankońskich w Karkonosze i Góry
Izerskie Walończycy. Odkryli oni licznie występujące tu szlachetne i półszlachetne kamienie. Przykład z nich
wzięli inni. Niektórzy z tego zbieractwa kolorowych kamyków dorobili się niemałej fortuny, w pałacach
mieszkali i bogate życie wiedli. Mieszkańcy podgórskich siół i osad nazywali się kamiennikami, lub
kamieńczykami i sami też zaczęli próbować szczęścia.
Żył w owym czasie w Szklarskiej Porębie pewien człowiek o imieniu Bronisz. Pracował ciężko jako drwal na
utrzymanie matki i siebie. Od wiosny do pierwszych śniegów wycinał w pocie czoła drzewa w lesie, a że żyli
oszczędnie, biedy z matką nie odczuwali, lecz i dobrobytu też nie znali. Któregoś dnia matka Bronisza się
rozchorowała. Syn zmuszony był do pozostania w domu i opieki nad nią. Czynił to z miłością i bardzo
troskliwie, gdy jednak bieda wcisnęła się po pewnym czasie do ich chaty i nie było już co do garnka włożyć,
postanowił udać się w góry i szukać szlachetnych kamieni, które bogaci ludzie chętnie kupowali. Zabrał kilka
kromek chleba, gomółkę sera, kilof, łopatę i powędrował przed świtaniem w Karkonosze. Ze wzrokiem
utkwionym w ziemię szedł przez lasy, łąki i górskie bezdroża. Chodził korytami bystrych potoków, oglądając
ich wypłukane brzegi, przeszukiwał szczeliny skalne i każde obsunięcie kamiennych zboczy. Dotarł w ten
sposób aż do Łabskiego Szczytu, a potem jego południowym stokiem na prawie pł aską łąkę, gdzie
wytryskiwało źródło rzeki Łaby. Tu zaczął kopać w ziemi. Nie wiedział, że przyglądają mu się rusałki wodne z
Łabskiego Źródła, płukające tam piasek źródlany. Było ich osiem, lecz żadna nie wiedziała, ani też nie
domyślała się czego szuka ten młody człowiek. Z przyjemnością patrzyły na jego jasne włosy, opaloną słońcem
twarz i na muskularną, zgrabną postać. Skryły się potem w wodzie i tylko jedna z nich, zwana przez siostry
Łabudką, pozostała nad brzegiem nie mogąc oderwać oczu od Bronisza. Poczuła iż serce jej bije raźniej na jego
widok oraz, że budzi się w niej nieznane dotychczas uczucie. Gdy przestał pracować i zaczął zbierać swe
narzędzia wówczas ogarnął ją lęk, że nie zobaczy go już więcej.
- Zostań ze mną - odezwała się nieśmiało - czuję, że gdy odejdziesz i nie zobaczę cię już więcej, serce me pęknie
z bólu. Zwiędnę tak jak kwiaty górskie każdej jesieni.
Podeszła bliżej, zarzuciła mu swe drobne, zgrabne ręce na szyję, całym ciałem przytuliła się do niego, a usta
przycisnęła do jego warg. Młody drwal objął rusałkę mocnymi ramionami, ucałował, a potem wyjaśnił jej cel
swego pobytu w tym miejscu i poszukiwań. Powiedział również, że nie może pozostać z nią przy Łabskim
Źródle, bo po to został kamieńczykiem, by uzyskać pieniądze na leczenie swej matki. Obiecał jednak, że
wkrótce wróci, by zostać z nią na zawsze, gdy matka będzie już zdrowa i gdy zapewni jej spokojne i dostatnie
życie aż do śmierci. Łabudka oddała mu wtedy cały swój skarb, składający się ze ślicznych kamieni
szlachetnych, który miała ukryty pośród traw i krzaków kosówki, a potem całą noc rozmawiali o wspólnej
przyszłości leżąc na pachnącej, miękkiej i chłodnej górskiej trawie. Następnego dnia Bronisz udał się do domu,
obiecując swej ukochanej powrócić. Podał nawet dokładny termin, od którego będą już razem.
Zakochana rusałka z niecierpliwością liczyła dni dzielące ją od spotkania z ukochanym. Potem liczyła już
godziny, a w ostatnią noc przed określonym terminem nie mogła usnąć: Rozczarowała się jednak. Jej ukochany
nie przybył.
Zawiedziona i oszukana przestała biegać po Łabskiej Łące. Nie bawiła się już beztrosko ze swymi siostrami.
Chodziła zasmucona, rozmyślała o swym kamieńczyku, czasami cichutko łkając.
Któregoś dnia nie mogąc już dłużej znieść trapiącej ją tęsknoty, postanowiła zejść po północnym stoku
Karkonoszy w dolinę nad Kamienną, gdzie spodziewała się odnaleźć Bronisza i gdzie chciała pozostać z 'nim na
zawsze, skoro on przyjść do niej nie może. Siostry jej wpadły w rozpacz. Tłumaczyły, że rusałkom nie wolno
schodzić poniżej terenu porośniętego iglastą kosówką, gdyż straci wtedy prawo powrotu do rodzinnego źródła i
stanie się zwykłą, podatną na choroby, bóle i śmierć kobietą. Nic nie pomogło. Łabudka niezłomnie pozostawała
przy swoim zamiarze. Pożegnała siostry i rodzinne źródło Łaby i udała się w stronę Szrenicy wąską, górską
ścieżką, gdyż nią oddalił się jej ukochany. Szła ku północy, przez Halę Szrenicką pokrytą plamami
ciemnozielonej kosówki i porośniętej rzadko karłowatymi świerkami. Przed pierwszymi drzewami
wysokopiennego lasu stanęła i zaczęła oglądać wysokie, dostojnie spoglądające na nią potężne świerki. Była
zdumiona ich ogromem i nieznanymi kształtami. Na wspomnienie przestrogi o wkroc zeni u pomiędzy te grube,
pokryte mchami pnie mocniej zabiła jej serce, lecz myśl o Broniszu była silniejsza. Zrobiła krok, potem następne
i zaczęła biec ścieżką opadającą coraz bardziej stromo ku dolinie. Zatrzymała się dopiero nad kamiennym
urwiskiem. Tu musiała schodzić wolno i ostrożnie. Wyszukiwała występy opierając o nie stopy i pomagając
sobie rękoma. Wciskała się w wąskie szczeliny, lub łapała ostre krawędzie granitowych głazów. Schodzenie po
stromej ścianie trwało dość długo, ale w pewnym momencie serce zabiło jej jakoś dziwnie mocno i jakiś
wewnętrzny głos nakazał spojrzeć w dół. To co dostrzegła zaparło jej dech w piersiach. Pod skalną ścianą
urwiska leżały zwłoki ukochanego kamieńczyka. Leżały nieruchomo na kamiennych głazach, które odpadły od
stoku w dół. Dostrzegła jego bladą, pokrwawioną twarz i szeroko rozwarte oczy patrzące. w błękit nieba. Pojęła
wtedy, że szedł do niej i spadł ze ściany wspinając się ku górze. Poczuła nagły, wzmagający się silny ból w
piersi. Odruchowo położyła dłoń . na bolącym miejscu. To nieopatrzne oderwanie palców od skały, której
dotychczas się przytrzymywała, spowodowało, że zachwiała się, straciła równowagę i spadła w dół. W ostatniej
sekundzie życia uświadomiła sobie, że będzie teraz na zawsze z ukochanym.
Już następnego dnia dotarła do Łabskiego Źródła wieść o śmierci Łabudki i wtedy siedem zasmuconych tą
wiadomością jej sióstr pobiegło na Halę Szrenicką. Usiadły powyżej granicy wysokopiennego lasu i szczerze
zapłakały. Spadające łzy utworzyły siedem małych źródełek, które połączyły swe wody w jeden potok i
potoczyły się w stronę, gdzie spoczywały zwłoki ich siostry i jej ukochanego, a następnie ścieżką wiodącą w
stronę Szklarskiej Poręby. W miejscu gdzie ona się kończyła skalnym urwiskiem powstał wodospad.
Potok ten istnieje do dziś i do dziś opowiada szumem swych wód o tragicznej miłości i śmierci dwojga
zakochanych. Miejscowa ludność nazwała go niegdyś Ciekoniem, ale potem gdy dotarła do nich wieść o miłości
Łabudki i Bronisza nadano mu nazwę Kamieńczyka. Rusałkom górskim z Łabskiego Źródła wolno jest od tego
czasu schodzić aż do tego wodospadu i oglądać ciało Łabudki niewidoczne dla przechodzących tu ludzi,
spoczywające w wodzie u stóp skalnego urwiska, przykryte kamieniami i piaskiem naniesionym z gór. Wolno
im to jednak czynić tylko jeden raz w każdym stuleciu i tylko w dniu, gdy wielobarwna tęcza jednym swym
końcem zanurzy się w wodzie u stóp wodospadu. Wtedy to nawet i ludzie mogą dostrzec siedem pięknych,
delikatnych i wiotkich kobiet, które kąpią się w spływającej kaskadami po skale wodzie.
Legendy pochodzą z książki Urszuli i Aleksandra Wiącków "Legendy Karkonoszy i Okolic", wydanej w roku
1984 przez Wojewódzki Dom Kultu
NA WYSPIE BIAŁYCH DZWONECZKÓW
W połowie drogi pomiędzy Lesznem a Zbąszyniem leży bardziej na wschód byłe miasteczko Przemęt, a
przy nim duże, choć wąskie dosyć Jezioro Przemęckie. W pośrodku jeziora wznosi się znana wyspa, którą
nazwano Wyspą Konwaliową.
Wyspa ta jest prawdziwie czarowna; od dawien dawna bowiem corocznie w maju pokrywa się od brzegu do
brzegu jednym wielkim gęstym kobiercem kwietnym, złożonym z prześlicznych białych dzwoneczków
konwalii. I wtedy unosi się nad wyspą zapach cudny, upojny aż do utraty przytomności.
Nad brzegiem jeziora w ubogiej chateczce mieszkał niegdyś rybak z żoną i synem jedynakiem, któremu na imię
było Jędruś. Jędruś był chłopcem bardzo dobrym i usłużnym, miał serce złote. Kochali go wszyscy.
Był prawdziwą pociechą rodziców. Oprócz tych wszystkich zalet miał on jeszcze coś, czym wyróżniał
się od innych dzieci. Miał ogromna zamiłowanie do muzyki, wciąż słyszał jakieś nieziemskie granie. I jedno
tylko miał pragnienie, życzenie najgorętsze, chęć posiadania fleciku. Nie nęciły go ani zabawy z innymi dziećmi,
ani zabawki, o jednym wciąż marzył od rana do wieczora o fleciku.
To też ojciec jego pewnego razu po większym połowie ryb kupił w pobliskim Wolsztynie ładny flecik i
ofiarował mu go na gwiazdkę.
Ileż to było radości, ile uciechy i szczęścia, kiedy Jędruś dostał do ręki upragniony instrument. Ściskał go i
całował i już się nigdy z nim nie rozłączał, nawet na noc brał go do swego łóżka. A zaledwie go dostał,
natychmiast do ust przyłożył i palcami przebierał i od razu grał jak mistrz. Wygrywał na fleciku melodie
najśliczniejsze, a najczęściej takie, jakich świat jeszcze nie słyszał, a które były powtórzeniem tego, co Jędruś
we własnym sercu słyszał.
Jędruś najchętniej przebywał w samotności na brzegu jeziora i grał, wpatrzony tęsknym okiem w wyspę
konwalii. O wyspie tej dużo słyszał; ojciec nieraz opowiadał, że dzieją się tam rzeczy niesamowite oraz, że kto
raz na wyspę tę wkroczy, ten już nigdy z niej nie wróci. I dlatego wszystkich przed tą wyspą przestrzegał.
Jednego ranka siedział Jędruś jak zwykle na brzegu jeziora. Ojciec z matką wyjechali daleko na jezioro na
połów ryb.
Jędruś grał właśnie na swoim fleciku jakąś tęsknoty pełną zwodzącą melodię, gdy wtem ujrzał na wyspie jakieś
dziwy. Wydawało się, że wśród zieleni pląsają w takt jego muzyki maleńkie, białe postacie.
Zerwał się z miejsca, wspiął się na palcach i wytężył wzrok. Istotnie, nie mylił się. Czyżby to były karzełki, albo
duszki jakie ? Och, gdyby teraz miał łódkę zarazby pojechał, ażeby zobaczyć, co się dzieje na tajemniczej tej
wyspie.
Aliści, zaledwie o tym pomyślał, już nowy stał się dziw. Oto od brzegu wyspy odbiła maleńka łódeczka,
ciągniona przez dużego białego łabędzia i płynęła w stronę Jędrusia.
Chłopiec zadrżał z nagłej radości. A kiedy śliczna łódeczka zatrzymała się u stóp jego, Jędruś nie zastanawiał
się długo, zapomniał przestróg ojca, wskoczył do łódeczki i kołysząc się lekko, popłynął ku wyspie, ciągniony
przez dużego, białego łabędzia.
Zaledwie Jędruś wyskoczył na brzeg wyspy, a już łódeczka wraz z łabędziem zniknęła w toni jeziora. Lecz w
tejże chwili ogarnął go lęk. Tak tu dziwnie było, tak całkiem inaczej, jak to sobie był wyobrażał.
Tajemnicze postaci zniknęły, a gdzie okiem rzucił, tam widział tylko konwalie, kwiatek przy kwiatku, wśród
ciszy przedziwnej, pełnej niezwykłego uroku. Gnany lękiem coraz większym, popędził naprzód w głąb wyspy.
Biegał tu i tam i nie zdawał sobie sprawy z tego, co czynić ma dalej. W końcu zmęczył się i bez namysłu rzucił
się na kobierzec z konwalii. I zaraz zasnął.
W tejże chwili wymknęły się spod niego niezliczone maleńkie istotki, wszystkie w długich białych szatkach. W
popłochu biegały tam i tu i obrzucały śpiącego chłopca spojrzeniem złowrogim. Potem, jakby na komendę,
każda z tych istotek chwyciła za gałązkę konwalii i potrząsała nią z całych sił. Dzwoneczki konwalii zaczęły
dzwonić, wpierw cichutko, potem coraz głośniej i głośniej jakby na trwogę. I wtedy ze wszystkich stron wyspy
zaczęły się zbiegać tłumy takich samych maleńkich białych istotek. I wszystkie gromadziły się gniewnie dookoła
chłopca, który ośmielił się wtargnąć do ich królestwa i ciężką stopą burzyć ich mieszkania. Były to elfy,
mieszkanki kwiatów konwalii.
Wszystkie żaliły się i wołały oburzone:
Czego on chce, ten chłopiec niedobry !
Czego on tu szuka ! Czemu nam spokój zakłóca.
Tak wołały, a głos ich podobny był do szmeru lekkiego wiaterku wiosennego.
Do królowej ! Do królowej ze skargą na śmiałka ! – krzyknęły elfy i pobiegły co tchu w głąb wyspy.
Na samym środku wyspy znajdowało się miejsce zaciszne, otoczone zewsząd gęstym krzewem i wysokimi
drzewami. W miejscu tym wznosił się pałacyk maleńki, zbudowany w całości z korzonków, liści i kwiatów
konwalii. Był to pałacyk królowej elfów. Po za pałacykiem wznosił się gmach duży, mogący pomieścić jednego
człowieka. Gmach ten zbudowany był mocno z korzeni drzew splątanych, wyłożony całkowicie naręczami
konwalii, wydającymi zapach mocny, zabójczy. Było to więzienie dla tych, których królowa skazała na śmierć.
Królowa, wysłuchawszy skarg elfów, ogłosiła następujący wyrok:
Niechaj umrze ! Skrępujcie go i przyprowadźcie przed moje oblicze !
I zaraz dwa duże pająki siadły na dwóch pięknych motylach i niby samolotami poleciały do śpiącego Jędrusia.
Potem pająki wlazły na chłopca i omotały go mocną siecią pajęczą od szyi aż do nóg. Tymczasem przybiegły z
powrotem elfy i zaczęły go szczypać w nos, uszy i oczy. Jędruś zbudził się, a zobaczywszy na sobie pająki,
chciał je zrzucić z siebie. Ale jakże się zdziwił, gdy nie mógł ruszyć ani ręką ani nogą, ponieważ był cały
spętany pajęczyną.
Po chwili nadjechał długi wózek, ciągniony przez sześciu krasnoludków. Następnie wszystkie elfy, wsparłszy się
mocno o ziemię i natężywszy wszystkie siły, wepchnęły Jędrusia na wózek. A potem pojechali wszyscy z
triumfem przed tron królowej.
Królowa ujrzawszy skrępowanego chłopca, powiedziała:
Zakłóciłeś spokój naszego królestwa, dlatego musisz umrzeć. Podeptałeś i zniszczyłeś nasze konwalie, dlatego
zginiesz od zapachu konwalii.
I na znak królowej sześciu krasnoludków ruszyło z wózkiem w stronę więzienia.
Kiedy zajechali przed więzienie, otwarto drzwi i elfy znowu wsparłszy się mocno o ziemię i natężywszy
wszystkie siły, zepchnęły Jędrusia do środka. Osobliwe to więzienie było dla niego niskie i ciasne i ciemne. A
zapach konwalii był tam tak silny, że i najmocniejszego człowieka mógłby zabić w krótkim czasie.
Kiedy za Jędrusiem drzwi więzienia się zamknęły, wtedy spadły z niego i pęta pajęcze. Biedaczysko zaczął teraz
bić pięściami o ściany, zaczął wołać, krzyczeć, prosić, grozić – wszystko nadaremnie – elfy były nieubłagane.
Jędruś wdychał w siebie trujący słodki zapach i wiedział już, że na pewno umrze.
I teraz dopiero przypomniał sobie przestrogi ojca i ze skruchą pomyślał o smutku rodziców, gdy po powrocie z
połowu nie znajdą go w domu i nigdy go już nie zobaczą.
Na ostatek jeszcze pragnął pożegnać się z umiłowanym flecikiem. Więc wyjął go z kieszonki i zaczął grać
smutną, żałośliwą melodię ostatniego pożegnania. Ale wtedy zdawało mu się, że zewnątrz ktoś cichuteńko w
dłonie klaszcze i nóżkami szurga jakby w tańcu. Gdy przestał grać, ucichło klaskanie i szurganie taneczne, gdy
grać zaczął, klaskanie rączkami i szurganie taneczne zaczynało się na nowo. Lecz niebawem Jędruś stracił
przytomność, flecik wypadł mu z ręki i chłopiec runął bezładnie na ziemię.
Po pewnym jednak czasie zbudził się i ze zdziwieniem ujrzał, że leży przed więzieniem na miękkiej trawie, a
elfy zabiegały około niego troskliwie, ażeby go ocucić.
Wśród nich mała królowa cała zapłakana.
A kiedy Jędruś otwarł oczy, wtedy z tysięcy ust rozległy się okrzyki radości. I królowa rozpromieniona w
uśmiechu, przybliżyła się do chłopca i rzekła:
Przekonałam się, że wielki z ciebie muzykant – mówiła dalej królowa – ale flet twój lichy.
Ofiaruję ci ten zatem na znak mej wdzięczności.
I z tymi słowy wręczyła mu śliczny flet z szczerego złota. Jędruś przyłożył go zaraz do ust i – o dziwo –
popłynęła melodia tak czarodziejska, jakiej sam w życiu jeszcze nigdy nie słyszał. I teraz już grywał Jędruś
codziennie na złotym fleciku królowej elfów, grywał dużo i z ochotą. I codziennie przybiegały tłumy maleńkich
postaci przed pałacyk królowej i pląsały wesoło, a skocznie i niestrudzenie. I za każdym razem po ukończeniu
tańców, Jędruś znajdował w swej kieszonce trzy nowiuteńkie złote dukaty.
Ach, co to było za życie, rozkoszne jak w bajce.
Jędruś mieszkał w ślicznym dworku, sypiał w puchach i jedwabiach, a krasnoludki przynosiły mu codziennie
ulubione jego potrawy. A nadto powiększał się codziennie jego skarbczyk złotych dukatów, które zgarniał do
woreczka. Jędruś żył po prostu jak król.
Pierwszy rok pobytu jego na wyspie minął szybko jakby z bicza trzasł.W drugim jednak roku zaczęła się
budzić w sercu Jędrusia tęsknota za rodzicami. A w roku trzecim do tęsknoty przyłączyły się wyrzuty sumienia
obawy o rodziców, którym zniknięciem swoim dużo zmartwienia przyczynił.
Jędrusia ponosił teraz wielki niepokój. Grywał wprawdzie elfom do tańca, jak uprzednio, ale codziennie
spieszył teraz na brzeg wyspy i godzinami całymi tam przesiadując, wpatrywał się na przeciwległy brzeg jeziora,
w nadziei, że ujrzy tam może – choćby z daleka ojca, matulę.Ale nie ujrzał ich tam ani razu i dlatego posmutniał
jeszcze więcej. Aż wreszcie jednego dnia, kiedy już bliski był rozpaczy, przystąpił do królowej i powiedział:
- Pani, królowo, nie wytrzymam tu już dłużej. Pozwól mi wrócić do rodziców, za którymi bardzo tęsknię.
Oni są biedni i na pewno smucą się, że mnie przy sobie nie mają i nic nie wiedzą, gdzie się podziałem.
Kiedy królowa to usłyszała, wybuchła wielkim płaczem, a wraz z nią płakały wszystkie elfy i krasnoludki.
Podniósł się wielki lament, bo wszyscy pokochali serdecznie Jędrusia i śliczną jego muzykę. A kiedy płacz i
lament nieco się uciszyły, przemówiła królowa:
Przekonałeś się, jak bardzo cię tu wszyscy kochamy i jak smutni będziemy, gdy nas opuścisz. Lecz nie mogę
pozwolić na to, ażeby serce twoje miało pękać z żalu i tęsknoty za rodzicami. Więc chociaż wyjazd twój pokryje
królestwo nasze żałobą, to przecież jedź. Na brzegu łódź gotowa, ona cię przewiezie. Dzięki ci stokrotne za
wszystkie rozkosze twojej muzyki...
Skończyły się dla nas dni wesela i pląsów radosnych – wołały elfy i krasnoludki.
Jędruś opuszcza nas ! Smutne będzie teraz życie nasze bez twego grania.
A i Jędrusiowi zrobiło się nagle żal tych maleńkich przyjaciół, bo i on ich szczerze pokochał i wdzięczny im był
za flecik cudny i za duży trzos złotych dukatów, który dźwigał na plecach. Ale tęsknota za rodzicami była
większa.
I dlatego pożegnał się czule z królową i wolnym krokiem poszedł na brzeg wyspy, gdzie już łódeczka maleńka z
dużym białym łabędziem czekała gotowa do odjazdu. A wszystkie elfy i krasnoludki towarzyszyły mu aż do
brzegu – pełni smutku i żalu. Przeto Jędruś wskoczywszy do łódeczki, zagrał im raz jeszcze. Zagrał im smętną,
żałosną ostatnią pieśń pożegnania i elfy raz jeszcze puściły się w tan, pląsając ostatni taniec pożegnania.
A kiedy łódeczka przybiła do brzegu przeciwległego, Jędruś uściskał serdecznie za szyję dużego białego
łabędzia, wyskoczył na brzeg i w szalonych podskokach pobiegł do chatki rodzicielskiej. Z trzaskiem drzwi
otworzył i z radosnym krzykiem wpadł do izby. I nagle zatrzymał się i oniemiał ze zdziwienia. W izbie chatki
ujrzał samych obcych ludzi. Rozglądał się bezradnie, lecz rodziców nigdzie nie dostrzegł. A wreszcie wybuchnął
płaczem i zawołał:
Gdzie są moi rodzice ? Gdzie mój ojciec i matula moja ?
I wtedy dowiedział się od obcych ludzi, że rodzice Jędrusia po tajemniczym jego zniknięciu i długich
poszukiwaniach, rozpaczali bardzo. Dzień przy dniu wychodzili przed chatę na brzeg i czekali, pocieszając się,
że Jędruś może wróci. I codziennie w płaczu nieutulonym wracali do chaty. Trwało to przez rok cały. Aż
nareszcie z rozpaczy wielkiej wyprowadzili się stąd i powędrowali na wschód nad Jezioro Kórnickie, do Bnina.
Jędrusiowi na wiadomość tę żal serce ścisnął. Lecz nie zwlekając, pożegnał obcych ludzi, pożegnał swe strony
rodzinne i powędrował w stronę Bnina, nad jezioro wielkie Kórnickie. Wędrował dni wiele i wiele nocy,
wędrował bez przerwy przez pola i lasy, aż wreszcie przywędrował do Bnina. Z daleka dojrzał na wzgórzu nad
jeziorem małą chateczkę, a przed nią matulę swoją, stojącą jakby czekała na kogo. Jędrusiowi omal że serce nie
wyskoczyło z nagłej radości. Co tchu więc pobiegł na wzgórze i z krzykiem:
Matulu moja kochana, to ja twój Jędruś – rzucił się w objęcia matki. Potem przyszedł ojciec.
Trudno po prostu opowiedzieć ile w chateczce na wzgórzu zapanowało radości i szczęścia z tak
niespodziewanego powrotu jedynaka.
Jędruś wszystkie złote dukaty, zaoszczędzone na wyspie konwalii ofiarował rodzicom.
I odtąd żyli w szczęściu i dostatkach.
Po latach wielu Jędruś stał się na cały świat sławny ze swej cudownej gry na złotym fleciku królowej elfów. A
kiedy dowiedział się o tym król w Krakowie, kazał przywieźć go do siebie i zamianować Jędrusia swym
nadwornym flecistą.
A później znowu po latach wielu, Jędruś zapragnął zwiedzić swoje strony rodzinne nad Jeziorem Przemęckim.
Tam zajechawszy, wziął łódź i popłynął na wyspę konwalii, gdzie tyle szczęśliwych chwil przeżył.
Chodził długo po wyspie i szukał, ale nie znalazł ani pałacyku królowej elfów, ani więzienia. Jeno konwalie
kwitły i pachniały jak ongiś za dawnych lat.
Smutny więc usiadł pod drzewem na środku wyspy, wyjął flet złoty z kieszeni, do ust przyłożył i zaczął grać
czarowną pieśń wspomnień z lat dziecięcych minionych, uroczych. I wtedy zdawało mu się, że znowu, jak ongiś,
słyszy cichutkie klaskanie rączkami i szurganie taneczne, ale pląsających elfów już nie zobaczył.
A kiedy zabierał się do powrotu i sięgnął po kapelusz, porzucony obok na ziemi, znalazł w nim znowu trzy złote
dukaty.
Więc ucieszył się bardzo i z radości raz jeszcze im zagrał od serca. A potem powrócił do Krakowa, aby graniem
swoim zachwycać znowu serce królewskie.
DZWON PRZEMĘCIA
Miasteczko Przemęt w powiecie wolsztyńskim było za czasów pierwszych Piastów jednym z ważniejszych
grodów ziemi wschowskiej. Z czasem jednak znaczenie jego podupadło. Przemęt leży nad pięknym jeziorem,
które wedle podania kryje na swoim dnie zatopione miasto.
W letnie, słoneczne dni, kiedy woda staje się przeźroczyste, podobno można dostrzec w głębi dachy domów i
szczyty wież kościelnych, a w południe usłyszę nawet dźwięk dzwonów.
W dawnych czasach, o których pradziadowie nasi od dziadów swych słyszeli, żyła w Przemęcie niedaleko
jeziora uboga wdowa ze swoja córką, Anną. Ania miała lat dwanaście i pomagała swej matuli, jak umiała: pasała
jedyna krówkę żywicielkę, Krasulę, i stado siodłatych gąsek. A właściwie to i Krasula, i gąski pasły się same, bo
ich pilnował psiak Urwis, a Ania najchętniej siadała na pniu krzywej wierzby, pochylonej tuż, tuż nad wodą,
przyglądała się pląsającym rybkom i dumała o tym zatopionym mieście, o którym jej prawił dziaduś. Pewnego
dnia lipcowego, kiedy słonko miało się już ku południu, zapatrzyła się w jezioro i zasłuchała w cisze zalegającą
wokoło.
Dyć najwyraźniej słychać, jak dzwonią dzwony – wyszeptała do siebie.
O, bum, bum, bum, bum – liczyła, zaginając za każdym razem palec. Pochyliła się przy tym tak głęboko, że aż
końce warkoczy zanurzyły się w jeziorze.
Wtem coś mocno pociągnęło ją za warkocz i ozwał się jakiś głos spod wody:
Kogo wolisz, ojca czy syna ?
Syna – odpowiedziała odważnie Ania, chociaż czuła, jak mrówki zaczynają jej chodzić po krzyżu.
Wówczas woda zakipiała wokoło i na powierzchnię wypłynął dzwon.
Nie bój się Anno – przemówił dzwon ludzkim głosem – i nieś mnie do kościoła.
Dyć nie poradzę – szepnęła nieśmiało.
Poradzisz, ino spróbuj.
Podniosła się więc z krzywej wierzby i zeszła na sam brzeg jeziora. I o dziwo, dzwon niby piórko uniósł się
lekko w powietrze i uczepiwszy się końca warkocza zdał się płynąc przed dziewczynką. Tak doszła aż do
kościoła św. Piotra.
Tu dzwon spoczął delikatnie u jej stóp.
Nadeszli proboszcz i kościelny, zbiegła się ludność z całej wsi. Ania raz po raz musiała opowiadać, jak to dzwon
wyłowiła z jeziora.
W najbliższą niedziele dzwon uroczyście zawieszono na wieży kościelnej. Gdy się rozkołysał po raz pierwszy,
ludzie usłyszeli pieśń spiżową:
- Syn przemęckiego jeziora !... Syn przemęckiego jeziora !...
I tak już dzwonił stale, przez wiele, wiele lat.
LEGENDA O MATCE BOŻEJ WIELEŃSKIEJ
Komu z was miłe cudne baśni kwiaty
Niech Wielkopolskie zwiedza sielskie chaty.
Chociaż wrzeciono dziś już w nich nie przędzie
Jednak baśń starą znajdziesz jeszcze wszędzie.
I dziś, jak niegdyś po świętym Nieszporze
Czy to w niedzielę, lub też Święto Boże –
Młodzież co lepsza w chacie stół obsiada
I wdzięcznie słucha opowiadań dziada.
Oj, i ja miałem dziadka powieściarza,
Co baśnie barwniej oddał od malarza.
Dzień i noc słuchać ci go można było
Choć lata całe, a cię nie nużyło.
Jedną z tych licznych powtórzę wam baśnie –
Ciekawą, piękną, o Wieleniu właśnie.
Tysiąc lat temu, nim przed światem wiary
Perun, Światowid usunął się stary.
Na wzgórzu ponad Marzanny jeziorem,
Ognie niecone bywały wieczorem,
By do gontyny Belboha dobrego
Każdy mógł trafić, chcąc pomocy jego.
Sługą Belboha był kapłan Welony
Który aż z Rugii przyszedł w lackie strony
I strzegł gontyny i służbę sprawował
Tak szczerze, że go wszystek lud miłował.
I żył Welony dla Belboha sprawy,
I dla jedynej córy swojej – Sławy.
Co i w gontynie posługi czyniła,
Czem jeno mogła życie mu słodziła –
Piękna zaś była jak lilija polna.
Nieraz bywało, jaskółka swawolna
Wokół niej tańcem ją adorowała,
Nad Sławą dziwy wyszczebiotywała.
Cieszył się ojciec z córy urodziwej,
Zdawało się też, że bardziej szczęśliwej
Istoty nie masz nad nią już na świecie.
Jednak w tym razie mylili się przecie.
Ojciec jak i ludzie, bo i Sława miała
Swą troskę, z której się wydać nie chciała,
Raczej nie mogła, znając ojca swego
Jako na Boga Ukrzyżowanego.
Strasznie zawziętym był, że bez litości –
Przekląłby mimo swej wielkiej miłości
Jedyną córę, gdyby mu wyznała,
Że Bogu chrześcijanin serce swe oddała.
Jej apostołem był niejaki Beli
Niewiele o nim co wiedzieli
Prócz, że nie dawno ojców bogi stare
Porzucił, w Niemczech biorąc nową wiarę.
Tam też rycerzem został pasowany.
Po co zaś przyszedł pomiędzy Polany,
To rozmaicie sobie tłumaczono
I jak na ogół, go nienawidzono...
Dziwne też było jego zachowanie:
Jakieś szczególne miał upodobanie
Do starej lipy, co pod wzgórzem stała,
Przednią to jego ręką zapalał,
Nieraz łuczywo, lub świecę woskową
I wtedy przed nią stał z odkrytą głową,
Nieraz i klęczał, co wszystkich dziwiło,
Bo przecież prawo chrześcijan broniło
Kłaniać się drzewu, on zaś je szanował,
Że pod nim chatkę swą zbudował.
Welony wyklął miejsce to od bogów,
Zdala więc ono, jak i chaty progów
Omijał każdy, bogom ojców stały,
Nikt więc nie wiedział, jak sprawy się miały.
Że nie lipinę czcił Beli pogańsko,
Lecz modlił się przed Służebnicą Pańską.
Jak ta figura tutaj się dostała
Beli nie wiedział, dość – że tu już stała.
Przy pniu, na jednym z ramion rosochatych
Maryja i Dziecię, w sukienkach bogatych,
Głowy – korony złociste zdobiły,
Oczu Maryi wyraz był tak miły,
Że już nie odbiegł od miejsca onego
Przez Pannę Świętą tutaj obranego.
Tu, ile mogła Sława przychodziła
I do Panienki swe modły wznosiła.
Prosiła szczerzę Matkę Zbawiciela,
By conajprędzej Polsce światło dała
Wiara Chrystusa, by wnet zawitała...
W Dziewanny były uroczyste świątki
Prawie co kończyć miały się obrządki
Tylko Marzanna ma być utopiona.
Ołtarz ozdobił wizerunek święty.
Ale gdzie Sława ? Pierwszą zwykle ona
Marzannie wstążkę w pas przewiązywała,
Ona w pochodzie dziewann przodowała.
Kiedy tak z myślą biedzi się Welony,
Bieży ktoś k-niemu z starej lipy strony –
- Bracie, ty darmo wyglądasz dziewczyny,
Zagadnie popa – dla nas już stracona !
Idź no pod drzewo – a ujrzysz jak ona
Z niewiernym kłania się lipie przeklętej.
Jęknął Welony, bólem strasznym zdjęty,
Rozdziera szatę i – ku młodej bieży.
Kopnie Marzannę, co niestrojna leży:
- Za mną tuż dzieci ! Inną dostaniecie
Dzisiaj Marzannę ! Sławę utopimy !
Chce być ochrzczoną ? My ją dziś ochrzcimy !
Bieży już rzesza z pieśnią o Marzannie.
Sława pieśń słyszy, więc Najświętszej Pannie
Duszę poleca, bo wie co ją czeka:
Zamiast Marzanny, ją dziś przyjmie
Rycerza chronić zaleca pop stary,
Boć zawsze gościem on, choć wrogiej wiary.
Sława posłuszna na zew rodziciela,
Uściskiem ręki żegna przyjaciela,
Z głowy swój welon z wianeczkiem zdejmuje:
- Tobie, Panienko dziś go ofiaruję !
I poszła, wiedząc, że śmierć na nią czeka.
Chwil kilka, Beli słyszy plusk z daleka –
Ani nie jękła owieczka ofiarna.
Ognie pogasły, noc jak Ereb czarna
Zaległa całą gontyny osadę,
Bo zaniechano tańcy i biesiadę.
Szanując rozpacz i smutek kapłana.
A Sława ? Ta już z ręki Niebios Pana
Palmę nagrody wiecznej odbierała,
I z Matką Jego już się radowała.
Noc całą spędził rycerz przy jeziorze
A kiedy ranne zaświtały zorze,
Rzecz dziwna, tam gdzie stanął Beli
Z kryształowego jeziora topieli –
Dziewicze zwłoki na brzeg wypłynęły
I wnet na jego rękach też spoczęły.
Pochwał rycerz zwłoki męczennicy
W bliskiej Polanom Ślęzanów dzielnicy.
Sam chciał być stróżem grobu tak drogiego,
Więc zrzekł się wygód i szczęścia ziemskiego.
Obok pustelni – osada powstała,
Od Sławy grobu - nazwę swą przybrała.
Dziś na tym miejscu miasteczko znajdziemy
Lecz gdzie grób Sławy – już się nie dowiemy.
Po stracie córki rozpacza trawiony
Spokoju nie miał już stary Welony.
Chodził, jak błędny, sam do siebie prawił,
Wreszcie gontynę na łasce zostawił.
I tak się tułał, aż razu pewnego
Zastano go w gaju wiszącego.
Gaj to był święty, Ładzie poświęcony,
A zwał się Czarem, lecz że był skażony
Śmiercią gwałtowną popa, więc Kaźczarem
Przezwano go. Dziś zwie się Kaszczorem.
Wioska dnia, gdzie w miejscu Łady gaju
Wedle przodków dawnego zwyczaju
Wzniesiono kościół Bogu Prawdziwemu.
Z czasem gontyna też temu samemu
Legła losowi. miejsce zaś po onym
Popie pogańskim, nazwano Welonem.
Inni zaś twierdzą, że od dziewiczego
Wielenia miano Jezioro Marzanny,
Nosi dziś słodkie imię Maryi panny.
Od śmierci Sławy wieki zeszły całe,
Niejedną Wieleń przebył już nawałę.
I tak niejedno w gruzy podczas wojny,
Drugie w niepamięć poszło w czas spokojny.
I lipą nikt się już nie opiekował,
Bo któżby drzewskiem starym się zajmował ?
Ludzie z wycięciem jej się nie kwapili
Zdrowa, niech pachnie i nadal mówili:
Razu pewnego pastereczka mała,
Gdy gąski swoje z łąki już zganiała
By pójść do domu, patrzy – lipa w blasku !
Na niej – w promieniach – niczym na obrazku
Tak śliczna Pani z Dzieciątkiem na ręku
Z wyrazem słodkim, że dziewczę bez lęku
Klęka pod drzewem i jak umie szczerze
Pozdrawia Maryję, odmawia pacierze.
Gdy się raz trzeci widzenie powtarza,
Maryja żąda dla syna ołtarza.
Stawa w Wieleniu więc Przybytek Boży,
Na który hojnie wojewoda łoży.
Bogarodzicy, z starej lipy zdjęty.
Przezeń Maryja wszelkiej czci doznaje
Bo każdy, kto z wiarą tu się udaje –
Bądź to nieszczęściem, smutkiem przyciśniony
Czy to schorzały, kaleka, strapiony,
Żaden nie wracał stąd niepocieszony...
ZATOPIONA WIOSKA
Na zachód od Wolsztyna, niedaleko Obry, błyszczą w promieniach słońca i szumią tajemniczym szeptem fale
Jeziora świętego.
Dawniej, bardzo dawno, przed tysiącem lat, a może jeszcze dawniej, wznosiła się na tym miejscu
wioska zamożna. Były tam pola urodzajne i łąki zielone i sześć pięknych chat, bo tylu mieszkało tam
gospodarzy.
Wtedy to, jednego razu wieczorem zaszedł do owej wioski pielgrzym – staruszek. Snadź, daleką przebył
drogę, gdyż bardzo był utrudzony. A na domiar zziębnięty był i przemoknięty – jak to mówią do suchej nitki,
jako, że jesień już była, słotna i zimna. Szukał więc miejsca, gdzieby mógł się ogrzać, posilić, osuszyć i
wypocząć. Tak tedy zakołatał do pierwszej z brzegu chaty bogatej wdowy.
Wynoś się ! – krzyknęła gniewnie bogaczka.
dla starych włóczęgów drzwi mojej chaty zamknięte !
Odszedł staruszek i powlókł się do chaty sąsiedniej zamożnego gospodarza. Ale zaledwie do drzwi zakołatał i
wypowiedział swoją prośbę, usłyszał zaraz gniewną odpowiedź:
Wynoś się, dla takich starych włóczęgów nie ma miejsca w mojej chacie!
Poszedł staruszek dalej, do trzeciego gospodarza, do czwartego, piątego i szóstego. Ale wszędzie kołatał
nadaremnie, wszędzie odtrącano go z tą samą odpowiedzią : „Wynoś się, stary włóczęgo !”
Odszedł staruszek, ledwie nogami powłócząc, ażeby opuścić wioskę niegościnną, ale trochę za wsią na małym
wzgórzu, ujrzał lichą chałupkę ubogiej wdowy.
Może ludzie ubodzy będą miłosierniejsi – pomyślał, poszedł, do drzwi chałupki zakołatał.
Uboga wdowa otworzyła natychmiast, a zobaczywszy staruszka zziębniętego i utrudzonego daleką drogą,
zaprosiła go do izby i przyjęła sercem otwartym.
Siadajcie dziaduniu. Niech zmoczone szatki obeschną. Ugotowałam właśnie trochę strawy, niewielkie to jadło,
ale tym, co mam podzielę się z wami chętnie. A i snopek słomy się znajdzie, to się koło pieca prześpicie. Boć na
taką słotę z chaty nie wypuszczę.
Staruszek posilił się skromną wieczerzą, wypoczął w cieple na słomie, i nazajutrz pokrzepiony, zanim w dalszą
udał się drogę, serdecznie miłosiernej kobiecie podziękował.
Nie mam ja nic takiego – powiedział – czym mógłbym ci zapłacić za litościwe twoje serce. Ale pozostawię ci
jedno życzenie: jaką robotę dziś rozpoczniesz niechaj ci się szczęśliwie i z korzyścią wiedzie aż do wieczora.
Potem pożegnał się z nią i poszedł swoją drogą. A biedaczka uśmiechnąwszy się tylko na życzenie staruszka,
sięgnęła do skrzyni i wydobyła kawałek płótna, by sporządzić koszulinę dla swojego dzieciątka. Odmierzyła ile
było potrzeba, patrzy i oczom własnym nie wierzy – ten kawałek płótna w oczach rośnie i wydłuża się. Mierzy
dalej, płótno rozwija się i rozwija, ale końca płótna jak nie widać, tak nie widać.
Około południa cała izba zapełniła się płótnem aż po brzegi. Wyszła tedy z niekończącym się kawałkiem płótna
z izby od sieni, z sieni na podwórko, z podwórka na łączkę, ciągnęło się i układało w wysoki wał płótno białe jak
śnieg a miękkie jak puch. I wtedy dopiero, gdy słonko zaszło, i na niebie pierwsza gwiazda wieczorna zajaśniała,
wdowa ujrzała koniec płótna. A płótna miała teraz takie mnóstwo, że stała się bogaczką.
Gospodarze z wioski przyglądali się temu cudowi, i na widok rosnących gór płótna uczuwali złość i chciwość.
Ale największa złość i chciwość odezwała się w sercu bogatej wdowy, która pierwsza odpędziła od swej chaty
staruszka. Nie namyślając się więc długo, pobiegła za nim. A dogoniwszy staruszka na drodze wśród lasu,
jęła go prosić i namawiać, ażeby się wrócił i do domu jej wstąpił.
U mnie staruszku – mówiła – pożywisz się lepszą strawą, niż u tej biedaczki na wzgórzu za wsią. Dam ci mięsa i
placka, i będziesz mógł się przespać w wygodnym łóżku pod pierzyną.
Staruszek spojrzał na nią uważnie i zrozumiał, dlaczego go tak zapraszała. Ujrzał, że było to miłosierdzie
kłamane, że przemawia przez nią chciwość. A potem powiedział:
A któż mnie to wczoraj od swego domu odpędził ? Czemuż to wczoraj odmówiła mi przytułku ? Dziś już nie
mogę wstąpić do ciebie, bo w dalszą muszę iść drogę. Ale jeśli twoja chęć ugoszczenia biednego jest szczera i w
sercu twoim nie kryje się zazdrość i chciwość, natenczas będziesz nagrodzona tak, jak na to zasłużyłaś. To co
zaczniesz robić dziś wieczorem, gdy pierwsza gwiazda zaświeci, niechaj się pomnoży do jutra rana.
To powiedziawszy, poszedł staruszek swoją drogą, a bogaczka powróciła do chaty. Przez cały dzień nie robiła
nic innego, jak tylko myślała o zdobyciu największych skarbów złota.
Mnie tam głupiego płótna nie potrzeba, ja muszę mieć złoto, góry złota – powtarzała zawzięcie. I poszła do
komory, gdzie miała ukryty garnek z pieniędzmi. Wzięła garnuszek, wyszła za obejście, siadła na kamieniu za
sadzawką, ażeby tu zacząć liczenie pieniędzy. Ale ponieważ pieniądze długie lata leżały w kącie i od kurzu i
wilgoci mocno poczerniały, przeto umyśliła przepłukać je wpierw i wymyć.
Wolę ja – pomyślała – ażeby mi asie rozmnożyły pieniądze czyste i świecące, niż brudne i czarne.
Tak pomyślawszy wysypała pieniądze na rozpostarty na ziemi fartuch. Potem zaczerpnęła garnkiem wody z
sadzawki i zaczęła polewać pieniądze.
W tej chwili zaświeciła się na niebie gwiazda wieczorna - i stało się to, czego się bogaczka wcale nie
spodziewała. Bo oto woda z garnka lała się teraz jakby z górskiego potoku. Wody przybywało coraz więcej i
więcej, woda rosła szybko, zalała bogaczkę i całe jej gospodarstwo, zatopiła całą wioskę z sześciu
nielitościwymi gospodarzami i kiedy rano słonko zajaśniało, z wioski nie pozostało już ani śladu. Na miejscu
wioski szumiało głębokie podłużne jezioro. Ostała się tylko chatka za wsią, na wzgórzu, w której mieszkała
uboga wdowa o sercu litościwym.
Wkrótce przybyli ludzie z całej okolicy i dziwili się bardzo wielkiej wodzie. A kiedy z ust ubogiej wdowy
usłyszeli o staruszku – pielgrzymie, wtedy powiedzieli, że był to na pewno jaki wielki święty, który przekonał,
ile dobroci i miłosierdzia mieści się w sercach ludzkich. I dla tego nowe jezioro zostało nazwane Jeziorem
Świętym.
.
O 3 PIĘKNTCH PANNACH Z OSŁONIA
W powiecie wolsztyńskim, leży niewielka wioska Osłonin, otoczona wokoło jeziorami. Jedno z nich zwie się
Jeziorem Świętym.Za dawnych czasów znajdowała się tu sławna karczma, w której bawiła się młodzież wiejska
z całej okolicy: Kaszczora, Radomierza, Błotnicy, Moch czy Kębłowa, a nawet z Przedmieścia i Przemętu.
Spotkać też tu można było najpiękniejsze panny wiejskie i największych w okolicy elegantów.
Był właśnie koniec sierpnia. Pola opustoszały, zboża spoczywały już w stodołach i można było pomyśleć o
odpoczynku i rozrywce. Młodzi zmówili się więc na zabawę do karczmy. Wybrali się tam i trzej dziarscy
parobcy z Osłonina. Nazwy ich już nie pomnę, ale wedle chrztu zwali ich: Kuba, Pietrek i Walek. Szli sobie
samotrzeć i gadali o tym i owym, a najwięcej o dziewuchach i ostatniej zabawie świętojańskiej.
Jak myślicie, kamraty – ozwał się Kuba – przyjdą te trzy nasze panny, czy nie przyjdą ?
A o których pannach gadasz ? Mało tego ziela na świecie ? – ozwał się Pietrek.
No, dyć o tych naszych, najładniejszych, co to ubierają się nie po wsiowemu i nie wiadomo skąd przychodzą.
A, już wiesz, jedna się nazywa Alina i mnie się podoba najlepiej – powiedział Pietrek.
A druga, Kalina, to moja – dorzucił Walek.
Wszystkie trzy bestyje są jak malowane, i nasze dziewuchy osłonińskie ani się umywają do nich – ozwał się
Kuba – ale mnie w oko wpadła najmłodsza, Wanda.
Hale ! A któż to wie, która z nich najmłodsza, a która najstarsza ?
Masz recht, Pietrek – dorzucił Walek – mnie się widzi, że one bliźniaczki: włosy u wszystkich trzech kiejby len,
oczy modrozielone niby nasze jeziora, a gęby – palce lizać, krew z mlekiem !
Kiejś, Waluś taki mądry, to rzeknij nam, skąd one są, postawię ci kwartę okowity – przygadał mu Kuba.
To ty mi powiedz, a postawię garniec – odciął się Walek.
Po co się karmarzyć, tu trzeba skoczyć po rozum do głowy – wtrącił pojednawczo Pietrek – znam wszystkie
nasze dziewuchy na trzy mile wkoło, a o tych trzech nic nie wiem. One są chyba jakieś miastowe.
Dwa razy tańcowały z nami w karczmie, a zawsze nam przed północkiem gdzieś umknęły – przypomniał Walek.
Teraz już nam nie umkną ! Chociażby tam pieruny biły, a wyśledzę, gdzie mieszkają – zaperzył się Kuba.
I my nie inaczej myślimy, byle jeno były – dorzucili zgodnie.
Zmierzch już zapadał. Karczma jaśniała z dala oświetlonymi oknami i dudniła tańcem i muzyką. Skrzypki
zawodziły cienko:
Będziem jedli, będziem pili,
Będziemy się weselili.
A basy im wtórowały:
Jak Bóg da, jak Bóg da...
Już dochodzili do karczmy, gdy Kuba krzyknął nagle:
Biegnijmy, kamraty, panny nasze idą ! – i popędził jak szalony.
Były to istotnie owe nieznane dziewczyny. Szły drogą polną od Jeziora Świętego. Wyglądały niezwykle i jedna
w drugą jak krople wody. Włosy jasne, rozpuszczone, a nad czołem u każdej wpięta lilia wodna. Oczy miały
zielonkawe i duże, a suknie długie, z zielonej mory, powiązane błękitnymi szarfami.
Alina, Kalina, Wanda ! – krzyknęli parobcy.
Dziewczęta przywitały się radośnie i weszły razem ze swoimi kawalerami do karczmy.
Zabawa udała się nadspodziewanie. Obertasy szły jeden po drugim, po nich mazury, kujawiaki, krakowiaki.
Tancerzom pot spływał z czoła, dziewczęta aż mdlały ze zmęczenia, ale nie ustawały w tańcach.
Rej wodzili nasi znajomi: Kuba, Pietrek i Walek ze swymi zielono-modrymi pannami. Potem zaprosili je
do bufetu na kwas chlebowy i lody.
Zbliżała się północ i trzy piękne tanecznice zaczęły się niepokoić i coraz częściej zerkać ku drzwiom. Ale
Kuba szepnął swym towarzyszom:
Uważajcie, kamraty, żeby nam nie umknęły !
Musimy już was pożegnać, mili kawalerowie, czas już nam do domu – ozwała się Alina.
I dziękujemy wam serdecznie za wesołą zabawę i gościnę.
Ale Kuba wystąpił do przodu i skłonił się grzecznie:
I my pannom grzecznie dziękujemy za tańce i zabawę, i dopraszamy się, by nam wolno było, wedle obyczaju,
odprowadzić tanecznice do domu rodzinnego.
Alina i Kalina zmieszały się i spojrzały na Wandę.
Byliście dla nas dobrzy i gościnni, więc i nam zwodzić was się nie godzi. Musimy powiedzieć wam prawdę: nie
jesteśmy zwykłymi dziewczynami, ale rusałkami, pannami wodnymi z Jeziora Świętego. Możecie nas
odprowadzić do naszego pałacu, ale musicie być grzeczni i robić tylko to, co wam powiemy. Inaczej czeka was
zguba. – Tu Wanda spojrzała uważnie na trzech kawalerów i uśmiechnęła się zalotnie:
Nie zabraknie wam odwagi ?
My się i samego diabła nie zlękniemy ! – odkrzyknęli zuchowato parobcy.
Więc chodźmy ! – zawołały rusałki.
Gdy się zbliżali do Jeziora Świętego, północ była właśnie, a miesiąc w pełni ustroił powierzchnię wód w srebrną
poświatę. Rusałka Wanda dobyła różdżki czarodziejskiej i skinęła nią ponad tonią. I oto wody jeziora rozstąpiły
się, a środkiem ukazał się gościniec, na końcu którego widniał piękny pałac. Trzej parobcy oniemieli z
zadziwienia, a rusałka rzekła z uśmiechem:
Prosimy was w gościnę, nie bójcie się, nic wam się złego nie stanie.
Kuba spojrzał na Pietrka i Walka i pierwszy ruszył za wodnicami. Po obu stronach drogi zwisały zwały wód
jeziora, jakby odgrodzone szklaną ścianą, poza którą raz po raz zamajaczał wysmukły kształt ogromnego
szczupaka lub wąsaty pysk suma. Czasem też zamigotały krwawo rubinowe ślepia karasi lub płoci.
Tak doszli do kryształowego pałacu, barwnego niby bańka mydlana. Otoczył ich wokoło rój rusałek i wodników
w dziwacznych strojach. Wszyscy kłaniali się nisko przed rusałkami co widząc, trzej kawalerowie zdjęli również
swe kapelusze i trzasnęli w ukłonie podkówkami, że aż echo się rozniosło.W sali pałacowej był już zastawiony
stół, a na nim pełno jadła przedziwnego oraz kryształowe puchary z winem. Chłopcy osłonińscy niczego
podobnego w życiu swym nie widzieli, a że byli już setnie wygłodniali, więc zabrali się do jadła i trunków,
przyglądając się uważnie współbiesiadnikom.
Alina, Kalina i Wanda zabawiały swych gości rozmową. Po uczcie rozpoczęły się tańce rusałek i wodników, a
były one tak barwne i odmienne od tych z karczmy osłonińskiej, że Kuba, Pietrek i Walek aż usta otworzyli z
zadziwienia i uciechy. Bo zdało im się, że tancerze nie skaczą po ziemi, lecz pływają w powietrzu. Towarzyszyła
im muzyka złożona z dzwonków, bębenków i fletów.
Lecz o dziwo ! Rusałka Alina podeszła nagle do wodniackiej orkiestry i szepnęła kilka słów.
I oto buchnęła skoczna melodia najprawdziwszego mazura ! Parobcy porwali się z miejsc, poprosili do tańca swe
nadobne rusałki i zawiedli tak siarczystego mazura, że zdawało się, cały pałac rusalny pryśnie za chwilę jak
bańka mydlana.
To był mazur pożegnalny. Trzy piękne wodnice odprowadziły swych tancerzy aż do brzegów jeziora, po
czym pożegnały się z nimi.
- Żegnamy was, zacni kawalerowie, już na zawsze, bo nam wolno tylko co sto lat wychodzić trzykrotnie na ląd i
zabawiać się z ludźmi. A to zostawiamy wam na pamiątkę waszego pobytu w naszym pałacu.
To mówiąc rusałki pobiegły do parobków i nakładły im czegoś do kapeluszy, po czym dygnąwszy
grzecznie, pobiegły w dół gościńcem do swego pałacu. Gdy się chłopcy obejrzeli, już jezioro zamknęło się, a
fale pluskały o cholewki ich butów.
Kuba, Pietrek i Walek spojrzeli po sobie markotnie.
Czyśmy to byli w tym zaczarowanym pałacu, czyśmy są tylko pijani ? – ozwał się Pietrek.
Jakie pijani ? – obruszył się Kuba.
Dyć tańczyliśmy z rusałkami w karczmie i w pałacu podwodnym, a one nasypały nam cosik do kapeluszy.
Prawda, coś nam one przecież dały – przypomniał sobie Pietrek i sięgnął do kapelusza.
Po chwili wybuchnął obruszony:
Kamraty ! Przecież to śmiecie i zeschłe liście ! Rusałki nas zaślepiły !
I u mnie w kapeluszu takie tylko śmiecie ! – wykrzyknął Walek. – Precz z tym do jeziora !
I obaj wysypali zawartość swych kapeluszy do wody.
A ja ta myślę, że mnie rusałka Wanda nie oszukała i zaniosę toto śmiecię do domu.
Nazajutrz Kuba patrzy, a tu w kapeluszu pełno złotych dukatów. Kupił sobie Kuba za nie piękną gospodarkę i
dobrze mu się działo. Przyjaciele jego, Pietrek i Walek, nie mogli sobie darować, iż wyrzucili od jeziora śmieci
ze swych kapeluszy.
Odtąd nikt już więcej we wsi Osłonin nie widział rusałek.
KRÓLEWNA Z WYSPY KONWALIOWEJ
Historia, którą chcę wam opowiedzieć, zdarzyła się dawno, dawno temu w Wielkopolsce. Oto w pewnej
wsi żyła uboga rodzina. Ojciec kopał torf z pobliskich łąk, który po wysuszeniu świetnie nadawał się na opał.
Ale cóż, praca była ciężka, a zarobek lichy. Tedy i matka ciężko w polu pracowała od świtu do nocy, aby
wyżywić dwójkę maleńkich dzieciaków: płomiennowłosego Jasia – urwipołcia i psotnika – i złotowłosą Różę.
Dzieciaki były bliźniakami, ogromnie ukochanymi przez rodziców, tedy jeno ptasiego mleka do szczęścia im
brakowało. A szło im podówczas na piąty rok, gdy nagle we wsi gwałt wielki się podniósł:
Ludzie, ludzie, rozbójnicy na koniach od Leszna pędzą !
Kryj się kto może, bo nieszczęście nadciąga !
Na bułanym koniu herszt z pochodnią pędzi !
Gorze ! Palą chaty !
Uciekajmy !
Ratuj się, ratuj się kto może !
I stało się najgorsze... Chaty płonęły, a zbóje rabowali chłopski dobytek.
Pierwej konie i krowy pognano drogą, a potem i sprzęty grabiono i dobytek wszelki. Kto uciekł przed kijami –
ocalał. Tymczasem zbóje uprowadzili na ostatek dziatwę wiejską, licząc na okup bogaty. I odjechali.
Boże, Boże, gdzie nasze dzieci najdroższe !?
Gdzieś tam one u zbójów, nieszczęsne !
Ani chybi sczezną i zmarnieją, mężu mój nieszczęsny...
Uspokój się niewiasto, po okup przyjdą, to odzyskamy nasze słoneczka...
Ale rozbójnicy już nigdy nie pokazali się we wsi. Rozpacz była straszliwa.
Tymczasem wojska księcia Wojmira, który rezydował na Wyspie Konwaliowej, dopadły któregoś dnia zbójów,
srogo ukarały, a dziatwę wzięto na dwór książęcy. I tak rodzeństwo Jan i Róża trafili na wyspę.
A trzeba wam wiedzieć, że wyspa ta znajduje się w Wielkopolsce, niedaleko Przemętu, który wówczas był małą
wsią, otoczoną zewsząd przez wody rozlane szeroko, łąki podmokłe i bagna nieprzebyte. Z tego też powodu
wieś nazwę wzięła, gdyż dotrzeć tam można było „przez męty”. Ale wróćmy do naszej opowieści. Oto po paru
latach Jaś mocno zachorzał i opuścił ten świat, natomiast Róża wyrosła na przepiękną pannę o długich złotych
warkoczach.
Nie dziw tedy, że syn książęcy zapałał do niej wielką miłością. Ogłoszono zaręczyny, a wkrótce odbył się ślub.
Róża była panią na Wyspie Konwaliowej. Przez te wszystkie lata poszukiwał jej biedny ojciec, który po śmierci
swej żony został zupełnie sam. Któregoś dnia trafił do chaty rybaka nad brzegiem jeziora.
Pochwalony, dobry człowieku !
Pochwalony, starcze siwowłosy. Dokąd to drogi wiodą ?
Dzieciątek moich szukam, przez zbójów uprowadzonych przed laty – Jasia płomiennowłosego, Róży
złotowłosej.
Przez zbójów, powiadasz ? Tedy już dzieciaki na wieki przepadły. Biednyś ty...
Żona mi ze zgryzoty pomarła, a ja siły po świecie straciłem. Szmat drogi przeszedłem, ale nikt o moich skarbach
nie słyszał. Tylko jeden leśny pustelnik wspominał, że dawno, dawno temu zbóje jakowiś tęgie lanie od księcia
Wojmira z Wyspy Konwaliowej oberwali i może...
Z Wyspy Konwaliowej, powiadasz ?
No, i to wiem jeszcze, że dziatek kilkoro ocalało. Może i moje...
Biedny starcze ! Jak bardzo cię los dotknął ! Ale posłuchaj, oto na wyspie rządy sprawuje młody książę, który
niedawno za żonę wziął złotowłosą Różę...
Różę... powiadasz ? ... Róża jej było, Róża...
Nie rób sobie żadnej nadziei, nadziei próżnej, ale powiadają, że...
Cóż powiadają !!?
A no, że księżna pani nasza z chłopskiego rodu ...
Złotowłosa.
Oczu niebieskich, jako len ?!
Ani chybi...
Toż ona !
Powiadają jeszcze, że brata miała o płomiennych włosach...
Jezu, to mój Jaś !!
Ale ... ale ... ale pomarł biedaczyna.
Świeć Panie nad jego duszą i duszą jego matki nieszczęśliwej, a żony mojej !
Otrzyj łzy starcze, otrzyj łzy i powiedz teraz, cóż zamierzasz ?
Muszę do dziecka jedynego, do Róży mej śpieszyć ! Zaraz mi w drogę czas ruszać !
Odpocznij chwilę, bo nocka za oknami głęboka, chłód okropny i wiatr hula po jeziorze. Zaczekaj do rana.
Tak się też stało. Podniecony radością i przybity nieszczęściem, jakim bo śmierci Jasia, długo nie mógł zasnąć.
Rychło też wstał, jeść nie chciał, pić takoż, jeno o łódź poprosił i płynąć chciał na Wyspę Konwaliową.
Zepchnęli wespół z rybakiem łódź na wody jeziora i poczęli płynąć.
Powiedz mi rybaku, co to za wyspa przed nami ?
To właśnie siedziba książęca. Wyspa ogromna, powiadają, że i dnia całego nie starczy, by ją dookoła obejść. O
tam, za tymi drzewami już widać pałacowe mury.
A czemuż owa wyspa taką nazwę dziwną ma ?
Wciągnij w nozdrza mocno powietrze, a poczujesz ów przepiękny zapach konwalii.
Te majowe kwiaty, te przeczystobiałe dzwoneczki porastają całą wyspę. Są jako kobierzec biały, zielenią
przetykany.
A książę jaki jest ?
Bogaty, to pewne, ale woli własnej nie posiada wcale. Księstwem Róża włada.
Córeczka moja jedyna, szczęście me, pociecha na lata stare !
No cóż, przygotuj się nieszczęsny starcze na złe nowiny: oto księżna jest złą niewiastą, nieprzystępną i
krzykliwą.
Róża ? Nie, to być nie może ! Toć to sikoreczka, szczebiotka i pociecha.
Taką ją pamiętasz... Tymczasem ...
Stać !!! Kto płynie ?
Rybak ! Rybak z brzegu przeciwnego ! Starca wiozę, który córki szuka.
Córki ? Na Wyspie Konwaliowej ?
Tak, cni rycerze ! Córki mej Róży, przed laty przez zbójów uprowadzonej.
Róży ? Toć przecie imię naszej księżnej pani !
Słyszałeś Zbysławie ?
Ha ! Ha ! Słyszałem i śmiech mnie bierze !
Księżna pani córką tego obdartusa ? Wolne żarty !
Ha, ha, ha !!!
Jednakowoż pozwólcie mi do jej stóp upaść i hołd złożyć.
Audiencje są w każdy wtorek, po zachodzie słońca.
To jutro ...
Zapowiedzieć cię zuchwalcze ?
Ani chybi !
Starzec zamieszkał pod schodami, przy bramie książęcego zamku, jadł, co mu służba rzuciła, popijając wodą z
przemęckiego jeziora. Po zamku zaś krążyła już wieść stugębna, że starzec jakowyś obdarty za ojca księżnej się
podaje.
Na książęcych pokojach zawrzało.
A cóż to tak sobie szepcecie, moi paziowie ? Niech i ja usłyszę.
Księżna pani nie powinna takich plotek słuchać.
Księżna pani nie powinna sobie brukać uszu tak paskudnymi opowieściami.
A cóż to znowu za głupoty się was trzymają ? Mówcie a żywo, bo wypędzić każę, gdzie pieprz rośnie !
Łaski, pani !
Nie karz nas, nieszczęsnych !
Dość ! Gadać mi zaraz ! No ! Bo ...
Kiedy ...
Mów !
Na wyspę kmieć stary przybył...
Siwy i obszarpany.
Kmieć brudny i nieokrzesany.
I cóż mnie to może obchodzić ?
Kiedy on ...
Kiedy mówi, ze jest ojcem ...
Czyim ojcem, do stu piorunów !!!
Właśnie księżnej Róży !
O głupi plotkarze, a bezecne bękarty ! Wynocha mi z pałacu ! Wołać strażników!!!
I stawili się, drżąc ze strachu, strażnicy. Opowiedzieli wszystko, czego się od starca dowiedzieli.
Prędko ich księżna odprawiła i przebrawszy się w szaty swej dwórki, pośpieszyła ku bramie, starca obejrzeć.
Serce jej zabiło na widok nędzarza. Tak, to musiał być on. Przecie i włosy jej złotem błyszczą, i w oczach niebo
się przegląda błękitne, przecie i brata pamięta, Jasia... Czyżby zatem ten biedny, siwy, obdarty starzec był jej
ojcem ? Straszna prawda dotarła nagle do świadomości Róży. Wzruszenie ustąpiło wstydowi i zakłopotaniu.
Zakręciła się na pięcie i wróciła do swej bogatej komnaty.
Czas działać ! Zanim książę małżonek wróci !
Straż, do mnie !
Na twe rozkazy, pani !
Widzieliście tego bezczelnego starca, który śpi przy bramie ?
Tak, pani ...
Na audiencję czeka.
Jak śmiecie takie rzeczy wygadywać ! Brudnego starca na pokoje książęce puszczać ? Niech mi się stąd zabiera !
Ależ on ...
Dosyć ! I psami na drogę poszczuć !
Rozkaz, pani ... Rozkaz, księżno Różo !
I stało się najgorsze. Przepędzono starca z zamku, kijami na drogę poczęstowano. Poszedł zrozpaczony,
latami i nieszczęściami przygnieciony, przez córkę wyklęty. Usiadł pod starym dębem i płakał rzewnymi łzami.
Płakał tak, jak tylko samotni ludzie płakać potrafią. A łzy jego płynęły jako rzeka. A z rzeki tej piły
kwitnące konwalie i białe, niewinne główki w dół zwieszały. I zanim wieczór nadciągnął, wszystkie – co do
jednej – powiędły. Nazajutrz po starcu ślad zaginął. Powiadają tylko, że dni kilka potem nad wyspę burza
potężna nadciągnęła i pioruny w popiół zamieniły książęcą sadybę, że ani kamień na kamieniu nie pozostał.
Tylko kiedy następnej wiosny, w maju, konwalie wyjrzały ze swych pąków, na dnie kwiatów pojawiły się
krwawe ślady.
Powiadają, że to od łez biednego ojca, którego wyparła się bogata córka – księżna na Wyspie Konwaliowej.
I dzisiaj na owej wyspie, niedaleko Przemętu, rosną o majowej porze konwalie. I te zwykłe i te różowe,
naznaczone dziwnie przez naturę.
POTOP NA ZIEMI WOLSZTYŃSKIEJ
Minęło 300 lat od czasów, kiedy całą Polskę zalał potop szwedzki. Region wolsztyński ciężko przeżywał okres
tej inwazji, bo był terenem ciężkich bitew między najeźdźcami a oddziałem Żegockiego.
Krzysztof Żegocki, ówczesny starosta babimojski, był jednym z Wielkopolan, którzy nie skapitulowali przed
potęgą szwedzką i własną krwią pragnęli zmyć haniebną zdradę Radziwiłłów, Opalińskich i Radziejowskich. Na
czele małej garstki odważnych rycerzy, w utarczkach podjazdowych zadawał wrogom ciężkie straty. Na
doskonałą bazę wypadową nadawała się ziemia przemęcka pokryta w owych czasach więcej niż teraz lasami i
bagnami.
Wyspa Konwaliowa była najdogodniejszym miejscem odpoczynku dla drużyny Żegockiego. Tutaj
leczono ciężko rannych, tu wywiad przywoził wiadomości o wszelkich ruchach faktycznych Szwedów, tu
powstawały plany zaskoczenia na wałęsające się większe i mniejsze oddziały szwedzkie. Pomoc dla oddziału
Żegockiego, udzielana przez chłopów, drwali i smolarzy pozwoliła na czas ujść z zasadzki.
Dzięki wiadomościom otrzymanym szczególnie od miejscowych drwali i smolarzy, Żegocki często
likwidował doszczętnie małe oddziały szwedzkich rajtarów.
Wśród wywiadowców najodważniejszym był smolarz imieniem Radomierz, który często brał udział w
potyczkach, przyczyniając się do zwycięstwa Żegockiego. Szwedzi więc czuli się niepewnie. Toteż
gdziekolwiek wyruszali w poszukiwaniu żywności, nie nocowali w żadnej osadzie, okopując się na polach lub w
lasach (stąd niemało jest tutaj pozostałości okopów szwedzkich). Początkowo Szwedzi sądzili, że prowadzą
walki z wielkim oddziałem. Kiedy jednak przekonali się, iż Żegocki ma nieliczną drużynę, postanowili ją za
wszelką cenę zlikwidować. Zapowiedzieli w większych miejscowościach przyznanie nagrody w postaci 3
tysięcy talarów za wskazanie miejsca pobytu drużyny Żegockiego. Ogłoszenie to wywarło wręcz przeciwny
skutek. Od tej chwili mieszkańcy wsi wolsztyńskich i kościańskich więcej niż poprzednio uważali na posunięcia
Szwedów, donosząc w czas o wszystkim Żegockiemu. Szwedzi przekonali się, że nikt nie łakomi się na talary.
Postanowili więc torturami zmusić Polaków do zdrady. Wielu chłopów wolało zginąć w okropnych
męczarniach, aniżeli wydać Żegockiego w ręce wroga.
Znalazł się tylko jeden, który podczas najokrutniejszych tortur załamał się i wskazał miejsce pobytu
Żegockiego.
Do Wielkopolski dochodziły wtedy wiadomości, że Szwedzi uciekają i wycofują się przed regularnym
wojskiem polskim, którym dowodzi Stefan Czarniecki. Wiedzieli o tym najeźdźcy, okupujący powiat
wolsztyński. Zasileni częścią załogi z Kościana, nie czekając na większe posiłki, postanowili zlikwidować
oddział starosty babimojskiego, oddział, który z każdym dniem wzrastał. Z zachowaniem wszelkich środków
ostrożności Szwedzi zjawili się w Przemęcie i szybko otoczyli jezioro swoim wojskiem. Żegocki zaskoczony nie
mógł już ujść z matni. Zdawało się, że dla drużyny jego wybiła ostatnia godzina.
Szwedzi rozłożeni obozem wokół jeziora zebrali chłopów, drwali i smolarzy z okolicy, zmuszając ich do
budowy tratew, na których można by przeprawić się na wyspę.
Radomierz i grupa smolarzy po krótkiej naradzie rozeszli się do wszystkich chłopskich oddziałów, budujących
tratwy i nakłonili do ponacinania wiązań. Kiedy tratwy zostały już wykończone, rozkaprysiło się Jezioro
Przemęckie.
Dość duże fale uniemożliwiły Szwedom przystąpienie do natychmiastowej akcji. Po dniu bezczynności
zjawił się w obozie goniec szwedzki z załogi kościańskiej. W specjalnym liście dowódca Kościana wezwał swój
oddział do natychmiastowego powrotu, ponieważ mieszczanie i chłopi okoliczni zbuntowali się.
„Dla dobra ogółu” – pisał komendant – „polecam swoim podwładnym najpóźniej dwa dni od chwili otrzymania
listu znaleźć się w Kościanie. Podczas marszu należy zachować najdalej idącą ostrożność”. Prócz tego goniec
przywiózł i drugi list, w którym dowódca Kościana donosił o innych klęskach armii szwedzkiej.
Radomierz chcąc przyśpieszyć wyprawę Szwedów na Wyspę (w obawie, by tratwy nie rozsypały się przed
ich użyciem) rozpuścił wiadomość, że w kierunku Przemętu zbliżają się olbrzymie oddziały żołnierzy polskich,
które za dzień będą na miejscu. Wojowniczy dowódca Szwedów – Harman – zaniepokojony tymi
wiadomościami postanowił wykorzystać wojska załogi kościańskiej. Nie czekając na uspokojenie jeziora,
rozpoczął natarcie na wyspę. Po pewnym czasie wody jeziora wzburzyły się na dobre. Tratwy pomiatane
rozhukanymi falami, nie wytrzymując ciężaru rajtarów szwedzkich, rozpadały się, topiąc wodza i wielką ilość
żołnierzy.
Część rajtarów, brodząc w wodzie, szukając ratunku zawróciła do brzegu. Radomierz na czele chłopów, drwali i
smolarzy zdążył rozbroić rajtarów pilnujących koni i czekał na rozbitków. Kiedy odległość między wracającymi
Szwedami a oddziałem Radomierza zmalała, odezwały się muszkiety i zaświstały kamienie w powietrzu.
Szwedzi widząc odwrót zamknięty, bez wystrzału poddali się Radomierzowi. Inni chwycili się pojedynczych
kłód porozbijanych tratew i uniesieni przez fale, oddalali się w kierunku Olejnicy. Tutaj Jezioro Przemęckie
przechodzi zwężone w cieśninę i łączy się z Jeziorem Olejnickim. Dostęp od cieśniny był zamknięty przez
wielki głaz pod wodą, widoczny tylko wtedy, kiedy jezioro było spokojne. Szwedzi uderzając o głaz zostali
postrącani z kłód. Według podania miało tam znaleźć śmierć w odmętach jeziora przeszło 100 rajtarów.
Pod wieczór jezioro uspokoiło się. Żegocki niezwłocznie przeprawił się ze swoją drużyną z Wyspy
Konwaliowej na brzeg, gdzie obozował Radomierz ze swoimi chłopami. Tutaj dowiedziawszy się od Szwedów
wziętych do niewoli o buncie mieszczan i chłopów kościańskich – niezwłocznie wyruszył do Kościana. Wiele
muszkietów i amunicji, którą Szwedzi mieli w Przemęcie wpadło w ręce Polaków. Oddział Żegockiego
powiększony o przeszło stu ludzi, dobrze uzbrojonych, mógł śmiało wyruszyć w kierunku Kościana. Radomierz
doskonale znający drogi do miasta, prowadził Żegockiego. Po drodze przyłączyły się drobne gromady chłopów,
uzbrojone w kosy i widły. Powiększały one oddział Żegockiego, który tuż pod Kościanem liczył blisko 1000
ludzi. Po strasznej bitwie zajęto Kościan, a w nim szwedzki arsenał. Zdobytą bronią i amunicją uzbrajano
chętnych do walki chłopów, wcielając ich do oddziału Radomierza, który w wielu potyczkach przyczynił się do
pobicia wroga.
Po wypędzeniu Szwedów z Polski Krzysztof Żegocki przedstawił królowi Januszowi Kazimierzowi
zasługi Radomierza. Król nadał Radomierzowi szlachectwo, a wszystkich ludzi z jego oddziału mianował
woźnymi kmieciami.Radomierz i wielu wolnych kmieciów powróciło do osady nad Jezioro Przemęckie. Osada
wyrosła w dużą wieś. Dziś dla czci owego bohatera nazywa się Radomierz i należy do gromady Przemęt.
Z biegiem czasu na głaz i topielisko Szwedów pod Olejnicą fale jeziora naniosły wiele piasku, wyłaniając
małą wyspę, zwaną Mogiłą Szwedzką, na której dziś rośnie kilka brzóz.