Historya o grabarzu.
Szedł se gróborz bez cmentorz i napotkał caske cłecą, kopnął jo nogą i powiedzioł: przydź do mnie wiecór na bol! Wiecór siedzi w izbie, a tu otwierają sie drzwi, wchodzi jakoś pani pieknie ubrano i powiado mu, że przysła na bol, kiej jo zaprosił. Ale gróborz był bity, tak polecioł zaroz na dwór i przyniósł na talerzu ziemi ze cmentarza, potem poszed do stajni i przyniósł w szklónce kobylego mocu. Postawił to przed tą panią, a jak óna wszystko zjadła i wypiła, tak powiado do niego, żeby jo teroz odprowadził. Idzie z nią gróborz i przyśli na cmentorz do jednego grobu, który był z wierzchu odetkany. Gróborz chcioł sie wrócić ale mu ta pani powiado, że kiej ona była u niego na bolu, to ón teroz musi pójść do ni. Gróborz widzi, że nie peć, tak włazi z nią do grobu i przyśli na wielgo sale, kej sie w dzień zoduszny wszystkie umrzyki schodzo i bańkietujo. Tu go sadowi ta pani za śrebrnem stołem, potem przyniesła mu w szklónce piwa, a sama posła i kozała mu cekać, jaz sie powróci. Siedzi więc gróborz i ceko, co to z tego bedzie, a tu jej jakoś nie widać. Za niedługo przesła bez sale jego żona, ale sie nic nie ozwała, potem sła córka, a potem widzioł dużo swoich znajomców i przyjocieli, jak kiejsik śli, ale sie żodne do niego nie ozwało. Usiedzioł tak, jak mu sie zdało, ze dwie godzin, az przysła ta sama pani i pyto sie go, cy juz chciołby pójść. On powiada, że chciołby i pyto sie ji, jak długo ón tu siedzioł, a óna mu powiado, że trzy godzin. Potem go wyprowadziła a sama sie wróciła. Idzie gróborz z cmentorza i poziera, a tu jakoś inacej mu sie wydaje, patrzy naokoło a tu nikej jego chałpy nie widać, ino stoi jakoś kamienica. Myśli, że pobłądził, ale droga niby ta sama. Wchodzi więc do ty kamienicy i pyto sie jakiegoś pana o swoje chałpe, co tu stoła przy cmentarzu, a ten mu godo, że tu żadnej chałpy niema i nie słyszoł o takiej chałpie. Wtedy gróborz zmiarkowoł, że to coś niedobrego i zacyna opowiadać swój przytrafunek z tą panią i dowiaduje sie dopiero, że ón trzysta lot siedzioł w grobie, a jemu sie zdało, że jacy dwie godzin. I tak musioł umrzyć z głodu, bo nic nie mioł i nikt go nie znoł.
O kowalu.
Był jeden kowol i mioł w swoji kuźni na ścianie obraz Matki Boski i dyabła. Codzień rano kropił obraz Matki Boski święconą wodę a przytern i na obraz dyabła lała się woda. Dyabeł nie mógł tego znieść i postanowił srogo się zemścić. Roz siedzi kowol i przysło do niego kilku panów i prosili go, aby im pozwoluł na chwilkę kowadła, bo chcieliby swojo starą matkę przerobić na młodo. Kowol był ciekawy, jak óni to bedo robić i pozwoluł im. A oni przyprowadzili taką starą kobiete, położyli na kowadle i biją młotami, a potem wrzucili jo do stawu i za chwile wysła ze stawu młodziutko panna. Kowol mioł tez staro matkę i powiado do ni: Matusiu, jo wos przerobie na młodo!
Matka sie ucieszyła, a ón położył jo na kowadle, zacął walić młotem i zabiuł jo. Potem cisnął jo do stawu, ale matka już nie ożyła. Jak sie o tern dowiedzieli, że ón zabiuł matke, tak go wzięli i zamkęli do hereśtu, Siedzi kowol w tym hereście i medytuje, a tu przychodzi do niego jakiś pon i mówi mu: Jo jestem dyabeł, ale cie stąd wyprowadze, jak mi przyobiecos, że mnie nie bedzies kropił kropacem ! - Kowol mu obiecoł, a dyabeł go wyprowadził i kozoł mu kuć na kowadle. Na drugi dzień ido ludzie a tu kowol bije w kowadło aż iskry leco. Oziwio sie, jak ón wyszedł z tego hereśtu, kiedy drzwi były zamknięte. Wzieli go więc i mieli go powiesić. Przyszed znowu do niego dyabeł i powiado mu: Jo cie wybawie, ty stąd wyjdzies, jo sie za ciebie przebiere i mnie powiesa, a ty idź do kuźni i wol w kowadło, Na drugi dzień powiesili dyabła za kowola, a kowol tymcasem kuje na kowadle. Ido ludzie i patrzo a tu kowol kuje. Patrzo na szubienice. a tu wisi wiązanka grochówki. I tak już darowali kowolowi.
Wilcze zęby czy Smocze zęby.
Nasz wspaniały Stefan Batory, co to nie był 'królem malowanym', wniósł do heraldyki polskiej herb swój rodzinny zwany powszechnie "wilcze zęby". W czasach największej naszej potęgi powiewały chorągwie, na których obok powtórzonych na krzyż orłów i pogoni widniały w środku trzy zęby. Z tymi zębami łączy się stare podanie o początku Batorych - w Polsce nieznane. Zapisały je dawne książki obce, z których rzecz wyjmuję.
Są to zęby smocze, nie wilcze podług podania. W Siedmiogrodzie, w okoliey Etsched, żył przed laty w jeziorze bagnistem smok, który sprawiał mieszkańcom wielkie szkody. Aż się znalazł wreszcie odważny człowiek, niejaki Vidus, co zgładził potwora i od tej zmory uwolnił lud. Nazwali go z wdzięczności śmiałym = 'bator' (po węgiersku), od czego ród jego wziął nazwisko Batory, a za herb trzy zęby smocze.
Podanie ludowe dziwnie się zeszło z głównym rysem naszego wielkiego króla, którego by można w samej rzeczy nazwać "śmiałym".
.Dar ogniowi.
W jednym obejściu mieszkało dwóch gospodarzy. Żona jednego ściśle przestrzegała oddawania ogniowi podarku, to jest: stawienia na noc w piecu małego garnuszka z wodą; gdy druga, zaniedbując to czynić, z przesądu pierwszej naśmiewała się. Jedną rażą żona pierwszego wyszła na podwórze i podsłuchała takiej rozmowy dwóch ogniów:
Pierwszy — No, bracie! Ostatnią noc z sobą jesteśmy; na tamtą bowiem ja swoje obejście zniszczę i gdzie indziej pójdę gospodarzyć; gdyż tu dłużej nie mogę wytrzymać, zeschłem na szczyptę, nigdy ani kropli wody.
Drugi — Jak sobie zechcesz! Tylko mego obejścia nie zaczepiaj, bo ja mam dobrą gospodynię.
Tu nastąpiło krótkie milczenie; przerwał je ogień drugi: — Ale, ale tam na górze twojego obejścia jest złókto (naczynie drewniane do odparzania bielizny) mojej gospodyni, żebyś mi go nie spalił.
I znowu nastąpiło milczenie niczym nie przerwane; a na drugą noc, gdy przestrzegana gospodyni rozgniewanego ognia podarku mu nie postawiła, wszczął się pożar, który całe jej obejście zniszczył; zostało tylko na zgliszczu złókto zupełnie nietknięte, do pierwszej gospodyni należące.
Koniec zdrajcy Masława (XI. w.).
Wiosna była czarna jeszcze; drzewa stały głuche na nią, trawa tylko budziła sie już i stroiła modre łąki zielenią. Spłynęły były lody, zlazły śnieżne skorupy, deszcz dobił czarnych śniegów resztki i uwolnił z więzów, co leżało pod niemi.
Z południa leciały ptaki, gwarnem życiem odzywały się pola i lasy. Niedźwiedź zbudził się w borach i szedł wychudły, a rozespany na łowy. Z barci wyleciały pszczoły na pierwsze kwiaty, bociany przechadzały się po łąkach, obejmując panowanie. Górnym szlakiem bujały orły i jastrzębie... Z puszczy, z głębi wychodziła o kiju stara niewiasta, szła i oglądała się trwożnie... zgarbione miała plecy, zsiniałe usta, włos siwy, roztargany rozścielał sie po jej ramionach, gruba siermięga, zdarta i zwalona, pod nią czarne, płócienne chusty, nogi bose, nawet sakwy nie miała na plecach. Szła, podpierając się kijem — bez drogi, bez myśli, jakby ją parła jakaś siła, zawsze w jedną stronę. Stawała nad leżącą na drodze kłodą i przełaziła przez nią, nie chcąc ominąć, przechodziła nad strumień i brnęła przez niego, nie szukając kładki. Coś ją wiodło, coś ciągnęło, ciągle tam, gdzieś, gdzie prowadziło serce. Tak przeszła puszcze, tak przebrnęła przez błota. Nocą kładła się na mokrej ziemi i spała snem kamiennym. Wilcy chodzili, patrzeli i, nie tknąwszy jej, kryli się w lesie; patrzały na nią, siedząc, niedźwiedzie i wiodły oczyma, gdy poszła; z gałęzi nad głową żbik kociemi oczyma przyglądał się jej i nie ruszał. Na łące pasły się żubrów stada, a podnosiły głowy, prychały i pierzchły przed nią. Głodna schylała się ku trawom i żuła je w ustach; czasem dłonią zaczerpnęła wody i kropel kilka połknęła. Szła tak już dni wiele, szła, czując, że coraz, coraz, coraz bliżej było... Las się rozstąpił, w dolinie dymią chaty, na wyżynie dwór stoi, ludzie się koło niego kręcą. Stara stanęła, na kiju się oparła i patrzeć zaczęła: wciągnęła w piersi powietrza... siadła. Z nóg bosych krew ciekła, popatrzyła na nie, nie czuła bólu. Wieczór nadchodził, do wsi było daleko jeszcze, ale jej nie śpieszno. Nieprędko się podniosła i poczęła iść znowu. Szła i stawała. Coś ją ciągnęło, coś odpychało i chciała dalej i bała się; wzrokiem błędnym powlokła dokoła. Pusto było. Dwa kruki czarne siedziały na dębie i kłóciły się z sobą. To jeden sie zrywał, to drugi, trzepały skrzydłami, groziły dziobami... Stara patrzała na nie... wciągnęła powietrze: coś jej piersiom ono powiedziało, siadła, jak zmożona. Łzy puściły się z jej powiek zeschłych i biegły marszczkami jak strumyki po roli zoranej, aż do ust, wpadały do nich i nikły. Piła te łzy swoje. Podparła sie na rynku, głowa kołysać się zaczęła jak dziecię , gdy je matka usypia. Czy tak myśl swą usypiała? Mrok zapadał, do wsi było daleko, na polu pusto, dwa kruki krakały, lecąc przed nią. Podeszła kroków niewiele, padła na ziemię, twarz przyłożyła do niej. Skarżyła się może starej macieży, bo jęk słychać było. Podniosła się z krzykiem i padła znowu. Coś ją ciągnęło, coś odpychało.Mrok padał...Z za lasów, z za czarnych chmur pokazał się rąbek księżyca, czerwony, krwawy, straszny, jak wyłupione oko, z którego się sączy posoka... coraz więcej, coraz wyżej począł się podnosić. Czarna chmurka wpół go przepasała, wyszedł jakby ranny z za borów, obejrzał się, pobladł, pożółknął. Stara spojrzała na niego i głową potrząsła, jak znajomemu drukowi... Zdawała się mówić mu:— Patrz, co ze mną!Księżyc wlókł się dalej, nie odpowiadając, i ręką rzuciła ku niemu z pogardą... szła dalej.Na wzgórzu łysem, przeciw dworu stał dąb ogromny suchy. Trup to był starego drzewa. Korę z niego obdarto, boki mu wypalono, wiatr gałęzie poobłamywał, kilka grubych konarów sterczało od pnia pokaleczonego, jak ręce poobcinane. Dwa kruki siedziały na nim i kłóciły się z sobą. Na najgrubszej gałęzi coś wisiało. Lekki wiatr poruszał tym ciężarem i kręcił nim, jak żywym go czyniąc... Był to trup człowieka z czerwonawym włosem na obwisłej głowie, który powiew wiatru podnosił. Na głowie przybita była spleciona ze słomy korona. Oczy miał otwarta, ale próżne — kruki mu już je wydziobały... I ciało ludzie, czy zwierzęta, pokrajały strasznie, czarnemi szmaty wisiały reszty jego na kościach.Dwa wilki bure posiadały pod nim, głowy do góry popodnosiły i szczekały, rychło im wiatr go zrzuci. Czekały cierpliwie, języki głodne wywiesiwszy z paszczęki. Niekiedy jeden z nich wstał, szczeknął, popędził towarzysza, pokazały sobie zęby i znowu siadły spokojnie, głowy podnosząc do góry... Kruki górą, wilcy dołem spirali się o trupa, którym wiatr obracał powoli...Stara szła — i oczy jej padły na wisielca. Stanęła, drgnęła, podparła się na kiju i rozśmiała wielkim, strasznym, dzikim głosem, a w puszczy odpowiedziało jej echo, dziksze jeszcze, raz drugi.
Wilki pierzchnęły, oba krucy odlecieli... Posiadali dalej. Stara szła, przyglądając się trupowi. Zbliżyła się pod sam pień drzewa, postawiła kij, siadła, ręce dwie na kolanach oparła, w dłonie ujęła dłonie. Śmiała się znowu. Śmiała sie, a dwie łzy ciekły marszczkami po policzkach do ust i w ustach tonęły. Gałąź, na której wisiał trup, chrzęszczała, jakby się skarżuła, po co jej taki ciężar dźwigać każą. Mokremi oczyma patrzała na trupa stara z jednej, księżyc z drugiej, wilcy z trzeciej strony, a noc obwijała świat płaszczem czarnym... Ściemniało... Stara głowę kołysała znowu, a z ust, do których tyle łez nabiegło, dobył sie cichy śpiew, jaki matki nad kołyską nucą, gdy niemowlę usypiają... Śpiewała długo, patrzała w górę i płakała, aż w piersi tchu zabrakło, w powiekach łez... Siedziała niema, bez ruchu, ale oczy miała w niego wlepione... W tem w borach zaszumiało zlekka, wicher-król przybywał! Czarne chmurki po niebie go niosły. Uradowała mu się stara i oczy jej zaświeciły. Zaszumiało w dolinie, trup sie poruszył i zwijać zaczął. Kręcił nim wiatr tak, iż korona spadła, włosy się rozwiały, poły siermięgi rozeszły szeroko — był to taniec śmierci wisielca! I stara, patrząc na to, wzięła się za siermięgę a wirować i okręcać poczęła, śpiewając coraz głośniej, coraz żywiej, przerywając sobie śmiechem. Wilcy wyć zaczęli, podniósłszy do góry paszcze, wicher się zmagał coraz silniejszy. Wszystko się zdawało w tym tańcu śmierci, przez wiatr przyniesionym, okręcać; trup, stara niewiasta, krucy w powietrzu, wilcy, co drzewo obiegali dokoła i chmury na niebie, z poza których księżyc z bladły to sie odsłaniał, to chował w nie i poszarpanymi otworami ich przyglądał. Jak muzyka świszczał wicher w gałęziach drzew i po jarach i po sutych błot trzcinach. Stara nuciła pieśń, obracała się żywiej coraz szalonym wirem, aż zachrzęściło u góry, stanęła; trup wisielca z gałęzią leciał na ziemię i padł u nóg jej. Stara stanęła nad nim, księżyc wyjrzał z za chmury... patrzała z dala, zbliżała się powoli. Siadła u pnia i ostrożnie głowę z wydziobanymi oczyma wzieła na kolana. W tej chwili pieśń u kołyski na myśl jej przyszła i śpiewać ją zaczęła i płakać znowu... Kruki siadły na dębie i krakały jej nad głową, wilcy się przysunęli tuż, tuż i wąchać zaczęli wisielca.Był dla nich już dojrzałym ten owoc dębowy.W ciemnościach czworo oczu zbójeckich skierowało się na starą, która im łup odbierała — pokazali jej zęby białe. Zmierzyli się z nią oczyma. Ona wzięła kij, stojący u pniam i grozić im zaczęła. — Precz mi, sobaki, od kniaziowskiego ciała! a won! — poczęła głosem ochrypłym. — Nie wiecie, kto to jest! płocki kniaź! król Masław! A taki mój syn, mój syn! Precz, sobaki przeklęte, a won! Wilcy się cofnęli, stara śmielsza była od nich w obronie tych zwłok drogich... Głowę tuliła na kolanach i mruczała do siebie: — Tak mu skończyć było! tak! Wszystkiego kosztował, a chciało się więcej! Jak był jeszcze dzieciną, rwał się tak za wszystkim. Wrogi nie mogli — drukowie powiesili. Ha! ha! wiedziałam, że tak będzie!Głową kołysać zaczęła i płakać. Spojrzała księżycowi oko w oko, i jakby go o radę pytała.— Nieprawda? wilkom go zjeść nie damy, matka wychowała, matka pochowała... a matkę kto pochowa? Wilcy zjedzą — roześmiała się — na zdrowie! I głowę złożywszy na ziemi, wstała, odgarniając siwe włosy... Z kijem w ręku poszła wprost na wilki, pędząc je, jak psy podwórzowe...— Nie możecie poczekać, paskudne sobaki! — mówiła do nich. — Oddam wam kości moje za niego! Jego nie! Podniosła kij; wilki, odstąpiwszy, opodal posiadały na ziemi. Popatrzyła na księżyc z uśmiechem. — Pomagaj! — zawołała.Uklękła na ziemi przy trupie, na darninie, kościste ręce zatopiła w piasku, odrzuciła zeschłą trawę i mech grzebać poczęła. Zrazu szło powoli, piasek się staczał nazad do dołu, zaczęła coraz gwałtowniej rękami go odrzucać, precz, daleko od siebie. Chwytała garściami całemi, oburącz, kopała, grzebała, odwalała na brzegi. Niekiedy spojrzała na trupa i szeptała po cichu:— Nie bój się, ja ci miękko łużeczko uścielę i kamień znajdę pod głowę, płachtą go obwinę; oczy ci suchym piaskiem zasypię, aby sie pogoiły. Będziesz spał, jak w kołysce, spokojnie!Zdyszana, to spoczywała, klęcząc, to znowu rwała się do roboty zapalczywie. Dół rosnął, rozszeżał się, pogłębiał.
Księżyc jednym bokiem w niego zaglądał, drugi — cień od pnia zakrywał. Stara się zwracała do księżyca po radę. — Kniaziu! bracie, dość, czy nie? głębiej jeszcze? prawda? głębiej? głębiej wilcy też kopać umieją: ale niedoczekanie! Zamiast kamienia ja się położę, a jak mnie zjedzą, jego im się odechce...Klękła zdyszana odpocząć znowu, ręce jej opadły pokrwawione. Wśród jamy trafiła na korzenie dębu; wyrywając je, palce poszarpała, gdy palce nie starczyły, pochyliła sie rwąc je zębami. — To było życie — mówiła, grzebiąc dalej — oj! życie... Boso dzieckiem chodził, w złocie potem cały, tysiącom rozkazywał, a nie było grobu wykopać komu! Otóż tobie korona! korona... Na ziemi leżało owe słomiane godło szyderskie; stara je rzuciła precz. Dół był już głęboki, spuściła się weń, dokoła rozgarniając go jeszcze. Miękki piasek łatwo kopać było.Gdy już głową ledwie ponad dół sięgała, wychyliła się do trupa i cicho szeptała:— Czekaj! jeszcze nie gotowy! matka stara, ręce jej pokostniały!Księżyc toczył się dalej po niebie i zwolna zniżał już nawet. Stara grzebała sił ostatkiem, potem dno zaczęła ubijać nogami.Późno w noc, gdy wicher ustał, księżyc się schował, z dołu wylazła stara zdyszana.— Kniaziu, panie, łożnica gotowa! Kamień w niej, obwinięty płachtą i siermięga moja na dnie... Chodź!To mówiąc, oburącz objęła trupa, a poczuwszy go przy tej piersi, która go niegdyś karmiła, przycisnęła do niej, jakby puścić nie mogła i tuliła jak dziecię, a sama jak dziecię płakała...Nad dołem stało czworo wilczych oczu i patrzało...Księżyc znikł, ciemności przyszły, zerwała się stara, ciągnąc trupa do mogiły. Stoczył się z brzegu i twarzą upadł na dno... Skoczyła i ona za nim, aby go na sen włożyć, sił ostatkiem obracając twarz do gry. Obwinęła nogi, pocałowała w czoło.— Śpij, śpij! — rzekła po cichu. — Tak dobrze, tu nikt nie zdradzi...Rękami brzeg ujęła, by wyjść z dołu, piasek sypał sie na nią; wilcy też zębami kłapali.— Poczekajcież! — zawołała. — Com przurzekła, dotrzymam; do dnia daleko.Spojrzała na syna i piasek sypać zaczęła, sypała go z pośpiechem, sypała z wściekłością, z niecierpliwością, zajadle, rękami i nogami... Coraz to spojrzała w dół. Twarz jeszcze widać było, a twarzy żałowała; — zasunęła sie i ona...— Śpij spokojnie!Piasek jak żywy z pod stóp i dłoni jej się wymykał, lecąc do dołu i wypełniał go, zakrywał, aż pozostał tylko ślad poruszonej ziemi i podeptane łożysko...Stara, skończywszy robotę, tchnęła ciężko, obejrzała się dokoła. Dniało ponad lasami, a w pośrodku rozbitych obłoków blada gwiazda jutrzenki patrzała ciekawie. Staruszka szepnęła:— Komu wstawać, a mnie się kłaść trzeba... bywaj i ty zdrowa!Roześmiała sie raz jeszcze, rozciągnęła na świeżym piasku jak długa, jedną rękę jak do snu położyła pod głowę, drugą sobie oczy przykryła, tchnęła ciężko i usnęła.Wilcy siedzieli z daleka, patrzali. Jeden z nich zbliżył się nieco i przysiadł znowu — czekał, — podszedł drugi. W głowach siadł pierwszy, drugi w nogach; warczęli na siebie. Stara spała. Na niebiosach dniało, rumieniało i jaśniało. Dwóch ludzi szło od dworu w las.— Patrz, wisielca z dębu zdjęli!— Niema go?— Wiatr obłamał z gałęzią.Podeszli bojaźliwie... I stanęli...Jeden z nich krzyknął przerażony:— Czarownik był! patrzajcie! — Chłopaśmy powiesili, a tu baba leży, co ją wilcy poszarpali.nStanęli zdumieni.— Czarownik był! — powtórzył drugi.— Dobrze zrobił Kunigas, że go, wymęczywszy, obwiesił! Co naszych przez niego padło! Czarownik był!nI poszli do lasu.nKości starej długo pod dębem bielały, a wiatr słomianą pomiatał koroną.
Baśń o Królewiczu.
Jednemu królewiczowi, ostatniemu z rodu, gdy zginął, zasmuceni stratą rodzice postawili pomnik, wyobrażenie jego postaci i zakochali się nie tyle w rysach jego, ile w przepychu stroju.
A był to strój istotnie bogaty.
Płaszcz, nabity złotą łuską i wysadzany drogiemi kamieniami, zlewał się od ramion do stóp, z pod plaszcza wyglądał pas czerwony, spleciony z korali, a zamiast oczu miał dwa wielkie brylanty, któremi łyskał dumnie, lecz zimno.
Jakoż istotnie królewiczowi stygło niegdyś hardo bijące serce, stawał się wewnątrz próżny, bez krwi i obojętnie patrzał na wierny mu tłum, który się złotym płaszczem, szatą minionej chwały ustawicznie zachwycał.
Mijały lata, zmieniało się wszystko, a on stał nieruchomy w niezmiennej postawie, jak posąg — prawie zamarły. Aż kiedyś, gdy zabłąkana w to miasto jaskółka, szukając noclegu, zafrunęła mu pod piersi, serce królewicza, poczuwszy gorące trzepotanie się ptaka, ocknęło się z uśpienia i jęło przysłuchiwać się, o czem żałośnie świergocze żałobny gość. A jaskółka świergotała o różnych klęskach jego ziemi, o nędzy pod strzechami, o obcych ludziach, depcących kraj, o poniżeniu, o jakimś potoku niedoli i męczeństwa, który wezbrany płynie, wieki płynie.
Królewicz słuchał i dziwił się tym rzeczom strasznym, o których, żyjąc w pałacu i stojąc w dzielnicy bogatych, nic a nic nie wiedział.
— Jaskółko! — szepnął.
— Co, królewiczu?
— O czem świergoczesz, czemu się wciąż trwożysz skrzydłami?
— Nieszczęściem się trwożę; odpoczywając na oknach facyat, widziałam dzieci, jak wapno blade, rodziny tak ubogie, że jedna łuska twojego płaszcza byłaby dla nich majątkiem.
— Jedna łuska! — zastanowił się królewicz i długo walczył z sobą, by wyrzec się tej pierwszej łuski.
Gdy ptak się zbudził o świcie i miał odlecieć, królewicz rzekł:
— Wyrwij jedną łuskę, zanieś najbiedniejszej rodzinie i wróć tu na noc.
Gdy ptak nadleciał, królewicz pytał o losy swego daru, kogo uszczęśliwił.
— Nikogo, panie — odparła jaskółka — spotkałam setki ludzi równie biednych; nie mogąc ich obdzielić, rzuciłam łuskę w potok niedoli, gdzie się rozpłynęła jak kropla w morzu, bez śladu.
Zagniewał się królewicz.
— Weź jedną, weź dwie, wyrwij koral z pasa — rozkazywał w przystępie łaski — rubin wydzióbnij z brzegu płaszcza i rzuć w ten potok na ofiarę ludowi.
Jaskółka uczyniła jak kazał, ale to wszystko tonęło bez śladu.
A królewicz, któremu gorzało coraz silniej serce, wyzbywał się co noc z przepychu swego stroju, aż wreszcie stanął w śpiżowym, czarnym płaszczu, jak w opończy wędrowiec, bez sutego pasa, jedynie z brylantowemi oczyma.
Dzień tak stał, borykając się z sobą, żałując dumnych oczu, butnego swego wejrzenia.
Aż wreszcie się zmógł.
Na jego rozkaz stanowczy jaskółka wydarła oba brylanty i rzuciła w przeklętą wodę — zapieniła się, wir jej na moment się obniżył, ale wkrótce wezbrał na nowo.
— Prowadź mnie — rzekł ślepy z żalu, zbuntowany przeciw samemu sobie królewicz, który w miarę, jak tracił bogactwa stroju, odzyskiwał życie.
I tułając się w ciemności za świergotem ptaka, zeszedł na brzeg szlochającego potoku; zaledwie dotknął stopą wody, zawrzała fala cierpienia i wypełniła go całego po gardło; po puste oczy.
Śpiżowy królewicz drgnął, w dołach głowy stanęły mu świetne łzy, zmieniając się w oczy jasne jak płomień, w orli, młodzieńczy wzrok, którym rozdarł posępną noc i odgadł, skąd sączy się źródło cierpienia ludu, którego męczeńskie serce załomotało mu, jak młot cyklopa w piersi.
I w płaczu pielgrzyma, dążąc za jękiem i łkaniem, ruszył do początku nieszczęścia, by tam je ścisnąć, zatamować i zdusić za gardło żelazną swą ręką.
I oto idzie odrodzony królewicz, jako bezimienny rycerz, a przed nim, gdyby heroldzi zwycięstwa i chwały, wznoszą się jaskółki...
Skrzydła ich czarne, bo wodę smutku trącają w locie, szybkie są jak jego myśli, lecą, niby śmigłe, pierwsze strzały wróżki burzy, wiosny zwiastuny; giną w przepaściach i jakoby z nich znów się ku słońcu podnoszą.
Bogowie Słowiańscy.
(Bożki wodne.)
Bujna wyobraźnia Słowian zaludniała i wody licznemi bóstwami, z których najwyższym był Wodan, brat Peruna, a syn bogini Dziewy.
Bóżkiem jezior był Jeziernin, a prócz tego na dnie jezior i rzek zamieszkiwały liczne rusałki wodne, które ukazywały się przechodzącym mężczyznom. Wabiły ich do siebie i odbierały przysięgę niezłomnej wierności, lecz gody weselne obiecywały dopiero za lat dziesięć i później. Biada tym, którzy przysięgi wierności nie dotrzymywali, gdyż tych zwabiały na śmiertelne łoże pod falami. Mieszkały one na dnie wód w marmurowych pałacach ze złotemi drzwiami i oknami, wabiły także do siebie łakociami kąpiące się dzieci i uprowadzały ze sobą na dno jeziora.
Boginki, nimfy rzeczne pląsały zawsze ciepłą porą przy blaskach księżyca po kwiatach i ziołach polnych i to tak lekko, że nie otrząsały z nich nawet kropel rosy wieczornej.
Były także na dnie wód duchy wodne, to jest Topielce i Topielnice.
Za dawnych czasów przechadzało się raz kilka dziewcząt nad brzegiem Gopła, aby użyć wieczornego chłodu po nadzwyczaj upalnym dniu latowym i pomarzyć o przyszłości przy srebrnych blaskach miesiąca.
Wtem fale Gopła błysnęły licznemi światełkami. Dziewczęta myślały, że to łodzie i statki oświetlone nadpływają, lecz przyjrzawszy się lepiej ujrzały olbrzymich mężczyzn o białem ciele i złotym włosie, pływających po kilkunastu na falach, jak białe stade łabędzi, Na głowach mieli złociste czapki i te świeciły na wodzie jak gwiazdy i ogniki. Rozwartemi ustami chwytali promienie bladego księżyca, aby głód zaspokoić, Gdy bliżej brzegu podpłynęli, rozpierzchły się strwożone dzięwczęta i pobiegły do domu każda w swoją stronę, a Topielnicy schowali się znowu na dnie jeziora.
Na dnie morza Bałtyckiego zamieszkiwali Topielcy z włosami zielonymi na głowach i długich brodach, a gdy morze spokojnem było, kołysali się z lekka na falach morskich, wabiąc do siebie uroczym śpiewem dziewczęta. Gdy zasłuchane w cudowny śpiew zbytnio się przybliżały, Topielcy chwytali je i wciągali do swych grot kryształowych na glębinę.
(Rusałki leśne.)
Śliczna noc wiosenna, pełna czarów i uroków, gdy lasem szedł wędrowiec ze stron dalekich. Noc zaskoczyła go w lesie przed dojściem do celu, a znużenie opanowało go po długiej drodze. Chciał zatem ułożyć się pod jakiem drzewem, by zażyć snu i spoczynku, gdy między gałęziami dębu, pod którym się chciał położyć, ujrzał nadobne dziewice, które długiemi gałęziami, zączepiwszy się o gałęzie drzew, huśtały się swawolnie.
Lica ich śnieżnej białości, zaróżowione lekkim rumieńcem, włosy ciemno zielone, które zdaleka wydawały się czarnymi, zdobne wiankami róznobarwnych kwiatów, a ręce i nóżki małe i zgrabne nęciły powabami dorodnego młodziana. Zapomniał o zmęczeniu i gdy go jednogłośnie zachęcać zaczęły do huśtania się z niemi, nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Pochwycony przez rusałki leśne, załoskotany został przez nie na śmierć, a echo rozniosło po lesie złośliwy chichot rusałek, śmiejących się nad zwłokami nieszczęsnego młodziana.
* * *
Szła raz lasem dziewica tak nadobna, że pozazdrościła jej urody Ochechula, najniebezpieczniejsza z bogiń leśnych i zastąpiwszy drogę dziewicy, zadała jej trzy pytania.
Najpierw zapytała ją: »Co rośnie, a nie ma korzeni?« Gdy strwożone dziewczę milczało, zaśmiała się złośliwie bogini, Ohlas zaś, bożek odgłosu, pochwyciwszy brzmienie tego śmiechu, przedrzeźniał je, roznosząc echem po lesie.
Ochechula zadała dziewczynie drugie pytanie: »Co bieży, a bez powodu?« Strwożona dziewczyna i na to odpowiedzi nie dala.
Tedy adała jej bogini trzecie pytanie: »Co kwitnie, a jest bez kwiecia? «
Nie odebrawszy i na to odpowiedzi, pochwyciła Ochechula dziewczynę i załaskotała ją na śmierć, a złożywszy martwe zwłoki na mchy leśne, pobiegła szukać nowych ofiar.
(Inni bożkowie leśni.)
Światybór był bogiem borów i opiekował się duszą świata roślinnego; w szczególniejszej opiece miał jawory.
Raz lekkomyślny młodzian chciał ze swawoli podciąć jawor święty, aby pokazać, że się bogów nie boi. Już przykładał siekierę do pnia drzewa, gdy posłyszał za sobą ryk przeraźliwy, a obejrzawszy się, ujrzał Światybora w postaci ogromnego niedźwiedzia, uzbrojonego siekierą. Przerażony młodzian zaczął uciekać, lecz dognał go Turosik, służebnik Światybora, o złotych kopytach i kozich rogach. Liczne duchy leśne przyszły z pomocą Turosikowi i otoczyły zuchwałego młodziana, a że już miały podarte obuwie, zatem zabiwszy śmiałka, z żył jego nowe trzewiki sobie zrobiły.
W służbie Światybora był także Polkoń, bożek leśny, który do pasa miał postać ludzką, lecz kopyta i ogon końskie.
Żoną Światybora była Dziewonia, która opiekowała się zwierzyną i myśliwi modlili się do niej o szczęśliwe łowy.
Drzewami i kwiatami polnymi opiekowała si Dziewanna lub Ziewonia. Ziele polne, dziewanna, było jej poświęcone.
Świda był królem dębów, a komu się ukazał, tego spotykała niebawem śmierć.
W wigilijną noc cudów.
(Z ludowych wierzeń.)
...E! co tu godać — trafił się u nos we wsi jeden taki mendrela, co liznął coś nie coś z książki, a potem to się i ze samym wójtem przezbywał o prowdę.
Oj był — ale go jus ni ma! — Jak jon mendrkować, tak sie i domendrkował. Nazywał sie Wojtek. Kiedy jego ociec wodom święconom pole kropił, to on — w śmich; jak matka ziele w ogródku od czarownic siała, to on chciał ją sprać.
Roz — było to we wilijom — kolendujemy se pieknie, jak Bóg przykozoł, a mój Wojtek ciengiem z podełba na starsych wyziro i pyto:
— A posłuchaliście ta, co krowy godajom? abo: a co powiedział wam ten stary byk, ten na jedno oko ślepy? — a nie zapomnieliście owsa wsypać za strzechę? a konia przyprowadziliście dzisioj do chałupy?
My starzy na to nic — a chłopaki inne razem śnim w śmich!
— E! — rzecze mu moja nieboszka — nie baj! nie kpij, a weś konewke i po wiono do studni idź!
— No to dejcie konewke.
Idzien i poszed.
— Czekomy — czekomy. Jusby i na pasterke cas — jego niema. Wzielimy światło poświcić do studni, czy nie pływo po wodzie — gdzie tam! Ale że z takim chłystkiem nie trudno o śpasy i o kpiny nowe — nie szukaliśmy więcy.
Pewnikiem wloz między krowy i śpi — abo na chałpy poszed do dziwek, bo straśny do nich był okonnik — niby nieboszczyk Wojtek. Idziemy już we czterech na pasterke — niby jo, kum Grzela, somsiod Bartek z młodszym bratem Symkiem i stary Baran.
Idziemy... aż tu... Bartek — bęc! bez jakomś kłode.
Macamy palicami, a to... Panie Chryste!... Wojtek do cna nieżywy. — Przynieśliśmy go do chałupy, natarli śniegiem, aż para szła i... dotarli my sie. Oczy mioł tak wywrócone, że... e, wole nie godać za przeproszeniem. Nowy kożuch całkiem na nim był podarty — włos rozczapirzony, jak kiść od maśnicy.
Pytamy się: gdzie, co, jak się stało? a on powoluśsku:
— Oj! widziołem cudowności okrutne, straśliwe rzecy... Kiedym wyciągnął wode ze studni — próbuje — wierutne wino! — Jak mi nie zaszumi w głowie, jak nie pocznę pędzić, tak obaczyłem się gdzieś w dalekim lesie. Takie... cicho... a mie coraz jaśniej robi przed oczyma. Z pod ziemi wyrastają, wysokie filary — kieby wieże — a na nich tyle świec, co gwiozdek na niebie. Już nie widać nic, jeno duże ściany białe, jedna z prawej, druga z lewej strony, a... daleko... na końcu... niby ontorz, pozłocany i kieby słonko świcący.
— Patrze w góre — ciągnął dalej — nieba nie widać, ino sklepienie jakieś, a na nim pełno aniołów, czy też ptaków jakiś. Jak nie zacznom śpiwać! Chryste Boże! A tu naroz... bam, bam, bam, bam zaczeno z pod ziemi jęczeć. Za chwile wyłazi dzwon... taki wielki, jak nasza stodoła. Serce mioł takie, jakby śterech chłopów do kupy związoł. Bam, bam, bam — coraz głośniej i głośniej. Huk taki szed skróś mnie! Kieby sitko we wialni — takem sie trząs.
Odetchnął i tak dalej prawił:
— Jak to zaczeno dzwonić i dzwonić, tak ze wszystkich stron zbiegały się całe chmary przerozmaitych wilków, niedźwiedziów, dzików, lisów i Bóg wi jakiś wściórnaści i bestyi. Wszystko niby parami. Ślice trzymo każdy w zębach i śpiwo, jak na pogrzebie.
Jak te bestye odeszły het — zaczemy iść drzewa — zaś parami. Dąb gruby, jak beczka, chycił se pod pache topole, grab bieluchnom brzoze, buk łysy ze starom sosnom — jak do tańca — i tak reszta, Jarząb z ogromną lipą, abo, taki jałowiec paradował z olszą rudom. Widzieliście?
— Chciałem się pytać, co to takiego? czy ślub, czy parada? — ale mi odrazu mowe zamknęło... Naroz... wszystkie te słupy, te filary poceny się chwiać, a jo uciekam i uciekam, nareszćie zaplątałem się i... bęc.
No i wicie ludkowie, po tych słowach juz ani rus. Jak zacion zęby — już mu ich nie odcięli. Umar nom na renkach. Struchleli my i do rana nik nie przemówił ani słowa.
Bo to we wilijom to — tak! Jest siła bosko i wolo, który sie nie trza sprzeciwiać! Nie trza! o nie trza!
Samo-Sierra.
W czasie wojny hiszpańskiej w r. 1808., którą prowadził cesarz francuski Napoleon, aby obsadzić na tronie Hiszpanii brata swego Józefa, zdarzył się wypadek, jedyny może w dziejach wojskowości, zdobycia górskiego i stromopnącego się wąwozu przez oddział kawaleryi.
A jednak tej sztuki dokazali Polacy.
Było to pod Somo-Sierrą dnia 30. listopada 1808. roku. Rankiem dnia tego — pisze Andrzej Niegolewski, uczestnik tej słynnej szarży — ujrzałem cesarza nadjeżdżającego konno. Jechał on w niejakiem oddaleniu odemnie, na rekonesans ku górom. Powróciwszy, zszedł z konia i usiadł na stołku przy ogniu, który pod drzewem rozpalono. Kiedy tak siedział, jakiś ułan polski przedzierał się w pośród orszaku cesarskiego do ognia, aby sobie fajeczkę zapalić. Oficerowie wzbraniali mu przystępu, co spostrzegłszy cesarz, rzekł:
— Dajcie mu spokój, niech sobie zapali.
Jeden z obecnych oficerów kazał mu za tę łaskę podziękować cesarzowi. Ułan w przewidywaniu, że nie napróżno ściągnięto nas ku górom, obsadzonym Hiszpanami, podniósł rękę i wskazując na siniejące w mgle rannej ich szczyty, odparł:
— Ja mu tam podziękuję!
Wkrótce dano nam rozkaz, by szwadron nasz pod ogniem kartaczy zdobył ten wąwóz, który tak był przez Hiszpanów silnie obwarowany, że według pojęć ludzkich uchodził za niezdobyty.
Najeżony piechotą, uzbrojony szesnastu armatami, które ziały nieustannym ogniem na wszystkich swoich piętrach, a było ich cztery, broniony był zajadle przez ludzi i przez działa, które wszystko, co się na drodze pokazalo, w puch zmiatały.
Szwadron nasz, usłyszawszy komendę i widząc wzrok cesarza zwrócony na siebie, wpadł w wąwóz i jak wicher pędził ku jego szczytowi. Ludzie i konie byli jak szaleni, wśród ogromnego ognia działowego i huku ręcznej broni, zmiatani po drodze przez kule, rwali się naprzód wciąż wyżej i wyżej, nie zważając na poległych i ciągle spadających kolegów. Przerażeni Hiszpanie rzucają broń i uciekają w góry i w niedługą chwilę wąwóz Samo-Sierry zdobyty i droga cesarzowi do Madrytu otwarta.
Cudowna ta szarża nie tylko samego cesarza zbudowała, ale wywarła swój czarodziejski wpływ na całe wojsko. Cesarz, nazajutrz po tej szarży, kazał pulkowi naszemu stanąć w szyku bojowym, a przejeżdżając poprzed jego szeregami, uchylił kapelusza i salutował go słowami: »Cześć najwaleczniejszym z walecznych!«
Boginki.
Boginki, Boginy, Bogienki, występujące w różnych okolicach również pod nazwami: Płaczka, Wieszczyca, Paniuńcia, Odmieńka, Mamuna lub Mamona, mieszane w podaniach z Czarownicami, Zmorami, Dziwożonami, Sibielą lub Południcą, są w wierzeniach ludu, szczególnie małopolskiego, istotami nadprzyrodzonemi, których postać rozmaicie bywa wystawianą; przeważnie słyną one, jako istoty brzydkie, o oczach jak talerze, o zębach jak kły świńskie, dużego wzrostu, o bardzo długich rękach i tylnych częściach, jak kopa siana; od pasa mają ciało zwierzęce, nogi psie; ubrane bywają brudno i ubogo; w niektórych znowu okolicach powiadają, że Boginki są drobne, brzydkie i podobne do cyganek; gdzieindziej wreszcie, że są piękne, że tylko plecy mają czarne i że się biało ubierają. Według jednych podań zamieszkują na dnie wód i mają pałace kryształowe; według innych przebywają na polach, albo na bagnach, pod mostami, wreszcie w głębi lasów i borów. Prawią o Boginkach, że ich jest trzy, że są siostrami, a pod Krakowem i w Kieleckiem lud umie nawet wymienić ich imiona; przebywając na bagnach, piorą sobie bieliznę, tańczą; napastują i mężczyzn, i kobiety, chodzące po polach, szczególnie matki dzieci nowonarodzonych, które nie odbyły jeszcze "wywodu"; czasami kładną się zamiast nich do łóżka i "wydziwiają" (grymaszą) nieznośnie; udają swachy i poją zatrutą wódką gości weselnych; zamieniają dzieci nowonarodzone, podsuwając zamiast nich własne, które odznaczają się potwornością ciała, żarłocznością, złośliwością i głupotą; stąd to do niezdarnych dzieci lud mawia; "Musiały cię Boginki odmienić"; istoty, podrzucone przez Boginki, gmin nazywa Odmieńcami, Odmiankami, Odmieniakami, Podciepami, Podrzutkami, Zamiennikami; około Tarnobrzega złośliwe kobiety, szczególnie dziewczyny, nazywają Boginkami. Boginki mają mężów, których lud gdzieniegdzie nazywa Boginiarzami; miewają z nimi dzieci i często porywają kobiety wiejskie na mamki. Istoty nadprzyrodzone, zamieniające dzieci, znają wszystkie plemiona świata. Wiara w ich istnienie rozwinęła się z dostrzegania tak cielesnych, jak umysłowych nienormalności u dzieci i z tłómaczenia ich drogą ludom pierwotnym właściwego rozumowania.
Rzadki jak Fenix!
Fenix należy do bajecznych ptaków, iako Symbolum rzadkości, od starożytnych malarzy, i poetów nayczęściey wspominany. - Dawni zgodnie przyświadczaią że Fenix będąc iedynym na świecie ptakiem, z popiołów poprzednika się swoiego rodzi. Przepędziwszy on nader długi zakres życia na niedostępnych górach Arabii, gdy uczuje zbliżający się koniec, zbiera naysuchsze rószczki drzew aromatycznych, i z nich gniazdo uścieła. Gniazdo takowe podług iednych ściele na wierzchołku palmowego drzewa, podług drugich, na niebotyczney górze koło miasta Heliopolu w Egipcie. Gdy upał słoneczny zatli ów stos suchych, i smolnych gałązek, Fenix na nim usiada, i machaiąc zwolna skrzydłami całkowite zapalenie przyspiesza. Wtedy dopiero żałosne wydaiąc śpiewy, samego siebie w popiół obraca. Z takowych popiołów, ukształca się robaczek, a z robaczka drugi, żyiący Fenix wychodzi. Fenix ile symbolum dzisieyszym nawet malarzom przydatny bydź może. -
O wężach.
Na Żmujdzi (Kowieńs.) bardzo starzy ludzie jeszcze przed kilkudziesięciu laty nosili na szyi stale żywego węża. Znaczenia tego faktu nie umie objaśnić starzec, który sam widział, będąc młodzieńcem starców, zachowujących ten prastary widać obyczaj.
Węże przez zimę żywią się jakimś białym Kamieniem, który liżą. Jeden człowiek wpadł w jamę, do której zebrały się węże na zimę. Ze strachu usiadł i przytaił się w kąteczku. Widział, źe każdego dnia węże lizały ten kamień. Jeden wąż największy przylazł raz do biedaka, co wpadł do jamy, piszczy, to znowu polezie do kamienia, to znowu do niego się przyczołga i omało, zdaje się, nie powie mu: Idź ty i liż ten kamień. Myśli sobie człowiek: co będzie, to będzie, wszak zawsze potrzeba tu ginąć, będę lizać, a może się pożywię; zaczął tedy i on lizać kamień biały, ale jak liznął kilka razy - już i syt.
W Lubartowskim mieszkał pewien rybak, nazwiskiem Duchnowski w okolicy lesistej i obfitej we wszelaką zwierzynę oraz gady. Gdy jadąc łódką po stawie, gwiznął trzy razy, ukazywało się zaraz dużo węży różnej wielkości, które płynęły za łódką, niby oswojone. U ludu miejscowego człowiek ten uważany był za czarownika, bo w mieszkanku jego widywali odwiedzający go nieraz po kilka węży, pełzających po izbie.Węże schodzą się do mleka, gdy dzieci w izbie z miski takowe spożywają, i podnosząc łebki, sięgają do mleka. Dzieciarnia wtedy opędza się, bijąc nieraz łyżką po łebkach, węże chowają na chwilę głowy, ale niebawem znowu je natrętnie podnoszą. Opowiadał to wiarogodny świadek z okolic Lubartowa.W dzień Matki Boskiej Gromnicznej (2 lutego) węże się przewracają na drugi bok, a z wiosną z jam wychodzą.Lud, przyznając żmiji moc szkodliwą, nie czystą, mówi, że gdy żmiję zabić, wtedy słońce zaćmi się na chwilę ciemną plamą na swej tarczy.
Słońce przestałoby świecić, gdyby żmija na nie patrzała, bo swemi ślipiami może ona wszystką siłę z niego wyciągnąć.
Słońce zachodzi krwawo, gdy patrzy na zabitą żmiję.
Na Ukrainie w Rusi, znajdują się także srogie węże, których tameczni obywatele zowią Połozami, są także srogie y okrutne, prawie są częścią wspomnianego smoka, który dusi ludzi, krew z nich wysysa , y srogo zamorduie; biją go oszczepami, y z samopałów go strzelają, na bagnistych mieyscach, w płaszczyźnie rad się kocha i biesiaduie.
Według opowiadań ludu, położy są to ogromne nadzwyczajne węże, które gdzieś aż nad Dniestrem gnieżdżą się po nie dostępnych skałach razem z orłami białemi i czarnemi. Powiadają, że kto chce upolować połoza, to niech idzie nie w dzień chmurny, gdyż wtedy widzi on jasno i dopędzi, ale niech wybiera dzień jasny, słoneczny, a jak przyjdzie uciekać, to niech ucieka naprzeciw słońca, gdyż wtedy połoz nie dopędzi, bo nic nie widzi. Strzelając zaś do niego, potrzeba mierzyć w białą łatkę, którą on ma pod gardłem, bo inaczej kula go nie weźmie.
Mówią, źe połoz (wąż, w pow. Zamojsk.) taką szczególną ma władzę, iż kiedy kto na leżącego w spokojności, a szczególnie w jego oczy długo patrzy, natenczas ujęty bywa jakąś czarującą siłą, że potym wtył kroku zrobić nie może i ze szczególnym wzruszeniem w niego się wpatruje.
W Kiszyniowie chodził żebrak, który miał od połoza zgruchotane nogi. Ten żebrak był wprzódy pastuchem. W Besarabji jest zwyczaj, iź na stepie stawiają kurzenie, służące za lazaret dla chorych owiec i bydła. Owoż pasterz ten przesiadywał w jednym z takich kurzeni i doglądał chorych owiec: aż jednym razem słyszy, że się coś tłucze po wierzchu kurzenia, wygląda i natknął się w sam raz na strasznego połoza. Połoz w mgnieniu oka rzucił się nań, obwinął go ogonem i zdusił, ale czaban (pastuch) miał w ręku dużą gierłygę (kij pastuszy), okutą przy końcu w żelazo, uderzył więc w łeb węża i zabił. Wąż go puścił, ale pogruchotał mu nogi. Konając już, ogonem tak silnie bił, że aż ziemię na łokieć do koła powyrzucał.
Opowiadają, iż razu jednego połoz na stepie uchwycił Wołocha, obmotał go ogonem i ciągnął za sobą. Ten już duszę swą polecił Bogu, gdy spotykają drugiego połoza, który też uchwyciwszy innego człowieka, chciał go połknąć, ale ręka tego nieżywego człowieka zastrzegła mu w gardle tak, iż się połoz wił i daremnie usiłował uwolnić od tego. Owoż pierwszy połoz, przyciągnąwszy na to miejsce Wołocha, wyraźnie chciał od niego, aby ten ową rękę zastrzęgłą w gardle u drugiego połoza wyciągnął. Wołoch to uczynił i tym uwolnił od śmierci dławiącego się połoza. Połoz następnie znowu go uchwycił i dalej ciągnął. Wołoch już pewien był swego końca, aż zawleczony do jakiejś jaskini dostał od tego połoza worek z chlebem zapleśniałym i wór z pieniędzmi widocznie w nagrodę za uratowanie tamtego drugiego połoza. Wołoch, zabrawszy worek z chlebem i wór z pieniędzmi, wrócił uradowany do domu.
Na stepie szerokim nigdzie wody nie było oprócz jednego jeziora. Ale jezioro to było strzeżone przez ogromnego strasznego połoza, który leżąc obok na skale czynił je dla nikogo niedostępnym. Jeden z pastuchów, pasących trzodę na tym stepie, zamierzył zabić tego połoza. Zbiera więc kilku swoich towarzyszów i idzie do lasu, wyrąbuje w lesie dąb, bierze go w rękę i pośpiesza do jeziora Na drodze narwawszy tyrsy (stipa pennata), a umoczywszy w smole, obwija się nią cały i staje z towarzyszami przed połozem. W tej chwili właśnie słońce świeciło i połoz pił je, tj. karmił się nim. Pastuch uderza go dębem tak silnie, że połoz kilka razy się zwinął, ale wnet tak zaczął ogonem bić pastucha, że i tyrsy nie stało na nim. Lecz nadbiegli towarzysze jego i już kijem dobili połoza. I tak ów pastuch stał się dobroczyńcą całej okolicy, wyzwoliwszy ją od tej plagi. Wdzięczni za to mieszkańcy stepu chcieli pastucha wynagrodzić, ale ten gdzieś przepadł bez śladu.
Jest niedaleko Francji jedna wyspa, gdzie wylęgają się żmije skrzydlate, bardzo ludziom szkodliwe; niezmiernie są one jadowite, a tym szkodliwsze, że mają skrzydła, więc łatwiej kogo chcą zabić, doścignąć mogą. Ale są także tacy ladzie, silni "bohatery," którzy wzięli już sobie za zadanie, aby biedny lud bronić i z temi żmijami ciągłą wojnę prowadzić i zabijać
Za rodzaj węża uważano też i owego krakusowego smoka pod skałą Wawelską siedzącego. Już Długosz nazwał go: olophagus.
Węże zaklęte.
O sierocie, która wyszła za królewicza-węża.
Sierotkę jedną dręczyła macocha, dając jej trudne roboty. Pomagała jej krowa, aż gdy ją na złość sierocie zarżnięto, macocha kazała sierotce przynieść ze studni wody, bez zamaczania wiadra. Gdy dziewczę przyszło, płacząc, do studni, wąż siedzący na zrębie odezwał się: "Jeśli przysięgniesz zostać moją żoną, to wypełnisz; rozkaz macochy." Sierota przyrzekła, i wąż sprawił, co obiecał.
Gdy pokładziono się do snu, dał się słyszeć pode drzwiami głos: "Odemknij, odemknij, pani moja! Odemknij, odemknij, królowo moja! A jak wczoraj wodę brałaś, i wiaderka nie zmoczyłaś, wtedy ze mną ślubowałaś."
Macocha mówi: "Otwórz drzwi, jakiś djabeł ciebie woła!" Sierotka otworzyła, stoi wąż i znów śpiewa: "Pościel, pościel, pani moja, itd." Macocha krzyknie: "Wynoś się razem z wężem!" Sierotka poszła z wężem do chlewka. Nazajutrz macocha ujrzała na miejscu chlewka najpiękniejszy pałac, a królewicz, zaklęty w węża i odczarowany przez sierotkę, odezwał się: "Oto za cierpienia swoje będziesz szczęśliwą. I wszystko znikło z królewiczem i jego żoną.
O wężu zaklętym.
Pewien król miał trzy córki; zachorował na oczy. Koło domu była studnia, ale z niej wody nie można było brać, bo tam siedział wąż zaklęty i powiedział, że tej tylko wolno brać wodę, która będzie jego żoną. Najmłodsza z córek króla obiecała być jego żoną, za co pozwolił jej wąż zaczerpnąć wody, która uzdrowiła ojca. Na wieczór wąż stuka do drzwi, królewna mu otwiera, daje mu jeść i śpi z nim na łóżku. W nocy wąż zrzuca skórę i przemienia się w ładnego chłopca. Rano znów kładzie skórę; bo musi w ten sposób pokutować. Na drugą noc królewna pali s k ó r ę węża-to go zmusza do porzucenia jej. Ona nakłada żelazne buty i po długich poszukiwaniach przy pomocy rozmaitych talizmanów odszukuje go i łączy się z nim.
O królewnie zaklętej w żmiję.
W jednym królestwie była straszna cholera. Jeden kucharz tylko został z ludzi i poszedł w świat, W nocy w lesie ujrzał ogień z daleka, a nikogo nie widać. Przyszedł bliżej, chciał wziąć ognia do fajki, a tu mu powiada: "Nie bierz tego ognia, niech tyn weźmie, kto go napalił." Tak do trzeciego razu. Dopiero mówi do niego: "Dostaniesz ognia, ale zgnij w te kęmpę trawy." Zrobił on tak, wyskoczyła żmija, opasała się około niego i powiedziała, że go już nie puści i wynagrodzi, ale musi iść i nią na wschód słońca. Wlazł tedy kucharz na okropną górę, później żmija mu się odplątała i weszła pod tę górę. On patrzy, a tu wielki zamek i brama otwarta. Wszedł do zamku, podjadł sobie, napił się, i położył się spać, i żył tak przez rok cały, i nie widział żywego człowieka. Sprzykrzyło mu się, i powiada tak: "Trza jechać dali." Wychodzi, aż tu czekają na niego trzy panny i powiadają: "Ożeń się z jedną z nas i zostań." Gdy nie chciał, siostry za wybawienie jednej z nich, zaklętej w żmiję, obdarowały go woreczkiem, w którym nigdy nie zabraknie pieniędzy, i manierką, z której nigdy nie ubywa napoju, i poszedł w świat."
Egle
Egle z siostrami poszła się kąpać do jeziora. Gdy dziewczęta wróciły do koszul, pozostawionych na brzegu, Egle z przestrachem spostrzegła węża, siedzącego w rękawie jej koszulki. Wąż ten, wysunąwszy głowę, rzekł, iż wyjdzie z rękawa, jeśli mu Egle da słowo, że zostanie jego żoną. Aby się natręta pozbyć, Egle dała żądane słowo i wróciła do domu. Wkrótce w chacie jej rodziców zjawili się swatowie: trzech wężów przyjechało na niecce. Rodzice skłopotani, za radą sąsiadki, postanowili węża oszukać i dali swatom gęś. Gdy jadą swatowie z gęsią, kukułka woła; "Kuku, kuku, kuku, oszukano was... wracajcie!" Wężowie z gniewem wrócili, wymagając oddania prawdziwej narzeczonej, ale rodzice, znów za namową kobiety, dają im białą owcę. Scena ta sama, kukułka ostrzega posłów, ci wracają, otrzymują starszą córkę. Znowu kukułka zdradza podstęp, i nareszcie pod groźbą zemszczenia się posuchą, morem, głodem itd., Egle dostaje się młodemu, urodziwemu bogowi wód Żaltisowi (wężowi). Pięć lat Żyją szczęśliwie, jeszcze pięć lat i jeszcze pięć upływa, aż wreszcie stęskniona za rodziną Egle, pokonawszy trudne zadania, jakie jej mąż dawał do spełnienia, przybyła do swej wioski, z synami swemi i córką. Bracia Egle postanowili zatrzymać ją na zawsze i w tym celu podstępem dowiadują się od córki Egle, jak ona wołać będzie męża, gdy wróci do niego. Zdobyli hasło bracia, udali się potajemnie nad jezioro, wywabili Żaltisa z wody i zabili go kosami. Gdy wróciła Egle, na wołanie jej, zamiast piany białej, jak być miało, krew zjawiła się na wodzie i głos znajomy zawiadomił kto był zabójcą męża. Bogi zamieniły rozżaloną i oburzoną na braci Egle w jodłę, starszego syna w dąb, młodszego w jesion, a córkę w osinę.
Piekło
Przed granicami samego piekła są okropne moczary błotne, ciągną się na mil kilkanaście, ogromne lasy. W tych lasach siedzą najstraszliwsze gady, węże o stu głowach i smokizgrzytające zębami; ogon takiego smoka jednym uderzeniem zabije człowieka. Są także cygrysy, zwierzęta, co mają oczy gdyby błyskawice, i jak spojrzy na kogo, to już pożre odrazu. Ogromne ptaki, co się zowią warzele, krzyk czynią przeraźliwy, przed piekłem, latają niby jak gęsi dzikie, tylko dużo większe, z długiemi dziubami i bystrym wzrokiem. Jednym spojrzeniem ptak taki obali człowieka.
O żydzie Icku
O żydzie Icku, co kupił wielkie lasy za psie pieniądze.
Był szlachcic-pan, ale to pan całą gębą. Dobra krew, ogromna fortuna, ogromna fantazya; słowem wszystko Bóg dał, niczego nie odmówił. Ożenił się z córką magnata, wziął dobra ogromne i wyjechał za granicę.
W dobrach tych szczególnie cenne miał lasy: były tak ogromne sosny, że gubiły niejako w niebie wierzchołki, a dęby, a buki, a wszelki rodzaj drzewa!
Wśród tych lasów była fabryka, co lasom nadawało olbrzymią wartość, w tych bowiem czasach jeszcze kamiennego węgla nie używano.
Otóż żyd Icek Papycek postanowił sobie kupić te lasy.
Kupić? Łatwo powiedzieć. Ale jak kupić? Właściciel bogaty jak Krezus, siedzi za granicą i ani myśli sprzedać.
Jak ktoś czego nie chce sprzedać, to na pozór zdaje mi się, iż tego kupić poprostu nie podobna. Wszelki rozum w obec takiego położenia przestaje działać.
Tak, wszelki, ale nie Icka Papycka.
Wyobraźcie sobie zdziwienie naszego szlachcica-magnata, gdy pewnego poranku otwierają się drzwi pysznego numeru w Grand Hotel na bulwarach w Paryżu i wchodzi kto? Icek Papycek.
Tak, tak, Icek Papycek w Paryżu, z pejsami, w chałacie i z fajką porcelanową, wyglądającą wygiętym cybuszkiem z tylnej kieszeni.
Uradowała się dusza naszego magnata. Zobaczyć w Paryżu coś tak swojskiego, jak polski żyd z pejsami, któżby się nie uśmiał i nie ucieszył. Zerwał się:
— Icek, jak się masz?
— Padam do nóg jasnego pana.
— Co ty tu robisz?
— Ja za interesami. Ot, jak zwiczajny żyd.
I rozmowa potoczyła się żwawo; Aż po niejakim czasie Icek mówi:
— Ja mam do jasny pana wielgą prośbę.
— Co takiego?
Ja mam tu dwieście tysiąców franków, co odebrałem po żonie po jej krewnych: Tyle pieniędzy! ja się boję. Tu same złodzieje i rozbójniki. Niech jasny pan mi to schowa. Ja może za pół roku, może za rok przyjadę znowu i odbiorę.
Jasny pan nie chciał, ociągał się, wreszcie ustąpił i pieniądze schował.
Icek Papycek wyjechał z Paryża i wkrótce pan o nim zapomniał.
W Paryżu, jak w Paryżu, jest dużo wrażeń, robi się wiele znajomości. Nasz magnat zapoznał się ze znakomitemi osobami; byli to hrabiowie i książęta.
Byli to ludzie bogaci, niektórzy wysoko urodzeni, świetni, wspaniali; używali życia, podróżowali, uwodzili kobiety i polowali; jeździli na wyścigi, grali. Grali nawet gracko.
Raz, nasz rodak, skuszony może widokiem złota, może chcąc szczęścia spróbować usiadł z nimi do gry. Przegrał.
Przegrał 800,000 franków i zapłacił częścią swoją gotówką, częścią pieniędzmi Icka.
Na drugi czy trzeci dzień zjawia się Icek.
— Padam do nóg jasnego pana.
— A to ty. Co powiesz ?
— Chciałem jaśnie pana prosić o swoje pieniądze. Mogę bardzo tanio las kupić. Jaki las, drugi raz się taki nie zdarzy; miliony zarobię. Magnat przechodził się szybkim krokiem po pokoju. Nagle stanął.
— Co? co?
— Eh, jaśnie panie, co za las! Ce, ce!
— Czego ty masz kupować u obcych. Kup u mnie.
— No, jeśli jaśnie pan tanio sprzeda.. .
Reszty domyślacie się czytelnicy. Przebiegły żyd znał grunt na którym budował.
Icek miał rozum, licząc na rozrzutność polskiego magnata. Kupił ogromne lasy za psie pieniądze, bo kiedy obliczył, to za dąb potężny zapłacił po 50 fen., a za okazałe sosny po 30 fen. Tak to nasi magnaci tj. wielcy panowie, potracili ogromne dobra, bogacąc niechętnych nam żydów. Potomkowie żyda Jcka posiadają dziś miliony, ale dla dobra Polaków nie dają nawet złamanego szeląga.
Ludu Polski, kiedyż zaprzestaniesz popierać twoich największych nieprzyjaciół?
Dziady
- A wy, Mikołajko, nie pójdziecie to dziś na Zaduszki? - zapytałam stając w progu ogrodniczej izby, do połowy zawalonej świeżo wyciętą kapustą. W izbie szarzał już po kątach wczesny mrok listopadowy, surowa woń jarzyn i ogrodowizny napełniała jej wnętrze. Pod zatkanym słomą okienkiem siedziała na niskim zydlu "stara", jak ją zwykle zwano we dworze, w przepasanym grubą płachtą tołubku, z szeroko wyłożonym na ramiona kołnierzem zajęczym, obierając wielkie, przemarzło nieco kapuściane głowy. Ręce jej, zgrabiałe z zimna, trzęsły się przy tej pracy, żelazny wąski nożyk skrzypiał w soczystych głąbach, a głowy padały z głuchym łoskotem na coraz rosnącą kupę.
Biała królica przysiadła na nogach "starej", grzejąc je swym puchem i ogryzając lecące spod nożyka liście: kilkoro młodych goniło się z piskiem i tupotem po ubitej z gliny podłodze.
Smyrgnęły, gdym weszła, pod przycieś, a "stara" podniosła głowę i wypatrzyła się na mnie zblakłymi oczyma.
- Nie pójdziecie to dziś na zaduszki? - powtórzyłam głośniej, wiedząc. że Mikołajka nie dosłyszy nieco.
Rzuciła ramionami.
- A mnie co po zaduszkach? - rzekła. - Będzie tam i beze mnie gawronów dość...
- No, przecież pacierz zmówić, popatrzeć...
- Iii... Paciorek święty to ja i tu sobie, nie wymawiając Panu Jezusowi, odmówię; a patrzeć na co ja ta będę? Jak się baby popiją, albo i chłopy? Uderzyła energicznie nożykiem po głąbie, kilka liści opadło jej z kolan. Naraz westchnęła.
- Oj, widziałam ja, pani moja, zaduszki nie takie! - przemówiła po chwili. - Ale to nie tu, nie tu! Tam się to ono nawet inaczej nazywa. "Dady" tam się nazywa, nie zaduszki. Już takie ludzie tam żyją, co wszystko inaczej nazywają.
Przysiadłam się do starej.
- I gdzie to Mikołajka te "Dady" widziała?
- Ono to, proszę łaski pani, jest Wołynie takie, a tam wieś taka Kanonicze. niby taki kraj. na podób naszego; ale że nie ze wszystkim... To jak my na owo Wołynie z nieboszczką panią z Zielonek, świeć Panie nad jej duszą, wyciągali, to się tam człowiek różnych rzeczy napatrzył! Bo to i naród inszy jest, i obrządzenie wszelkie takoż insze...
Na cmentarzu, na ten przykład, to nie tak, jak u nas, co to krzyż jeden duży na wpośrodku. a już te mogiłki wedle niego, jak mogą, tak się tulą Tam krzyż przy krzyzie sterczy, jakoby las jaki. co go śmierć z liścia otrzęsła i z zieloności wszelakiej; a wysokie to wszystkie jeden w jeden, z sośnie takich wyrobione, że to ha, jako że lasów tam dostatek i o drzewo nie ma skrętu. To drugi krzyż stoi, stoi, aż i zgnije, i obalić by się rad, a nie majak i którędy; to się ino na ramieniach tych inszych zeprze i tak trwa... A na każdym krzyzie, proszę łaski pani, przewiązana płócienna zapaska, ot, fartuch taki, czasem długi, jak zwyczajnie dla niewiasty, a czasem jakby dzieciński, taki krócieńki... Ot, jak się tam kto przepomóc może ze swoją biedą. Ale że na każdym wyszyty w rogu albo na wpośrodku krzyzik, albo i dwa, i trzy krzyziki czerwoną wełną, jako że to niby ochfiara jest za tego nieboszczyka, co tam leży. To jak się czasem wiater pod noc porwie, a tymi krzyżami skrzypieć zacznie a zapaskami łopotać, to taki świst, taki jęk, taki lament, że aż psi wyją. To nie daj Boże iść człowiekowi w pobliskości, taki strach. A w cichość, jak miesiąc zejdzie, to tak one płótna bieleją jak żywe... Właśnie jakby te duszyczki spod ziemi wynikły i w giezłeczkach śmiertelnych po onych mogiłkach swoich stały... Ot, nie trza pod wieczór wspominać... Przeżegnała się stara nożykiem w ręku trzymanym, szepcząc ,,Wieczny odpoczynek".
Po chwili tak mówiła dalej:
- A że choć i mogiły, to tam sobie naród inaczej funduje. Tu sobie mogiłka zwyczajna, z piasku sypana, zarośnie darnią, to i dobrze, a nie zarośnie, to się w ziemię wdepce i do cna rozsypie... A tam, pani moja, to sobie mały duży "przykładziny" funduje.
- Cóż to za "przykładziny"?
- Ano, to taki, proszę łaski pani, kloc sosnowy albo i dębowy, siekierą z gruba ociosany po wierzchu, jakoby to wieko trumienne, mający u góry gałąź jedną ostawioną i przyciętą w głowach nieboszczyka na maluśki krzyzik, co z onej przykładziny samorodnie wynika, jakoby rosnął. To jak na on cmentarz człowiek zajdzie, a po onych przykładzinach pojrzy, to właśnie jakoby ziemia się otworzyła i trumny na wierzch wyszły, a umarli wstawać mieli... A jeszcze spod onej przykładziny sterczy wiechetek ze żytniej słomy, co nim trumnę pokropują święconą wodą... To z jednej strony kłosy sterczą, a z drugiej słoma, a w pośrodku przykopane ziemią, a nad wiechetkiem gałąź od onego kropidełka. Drugi raz, jak gałąź wierzbowa je, a mokry czas przyjdzie, to i basiorów dostanie jak żywa, i liść puści, właśnie jako ta różdżka Aronowa, co to o niej w godzinkach stoi. że się stała kwitnąca i owoc rodząca...
Spuściła głowę i zaszeptała z cicha: "Zdrowaś Panno Mario". Mrok po kątach coraz gęstniał, króliki poszły spać w jamę, ręce starej opadły. Chwilę trwała cisza.
- No dobrze, moja Mikołajko, ale te ,,Dziady"? - zapytałam, gdy skończyła szeptać zdrowaśkę.
- A cóż, "Dziady", jak "Dziady"... Nie daj Boże takich "Dziadów" nikomu
- I jakże to było? - nalegałam, widząc, że stara w zadumę zapada.
- A to, proszę łaski pani, tak było, że jak my tam z nieboszczką panią do owej Kanonicze wyciągli. to tam przy dworze było chłopczysko, niby do pasenia. Niedolelnie to jeszcze było, ze szesnaście lat może, chude, delikatne, bladawe, że to nie z chłopskiego stanu szło, tylko z takich Mazurów, co tam koloniami z dziada pradziada siedzą i do szlachty się piszą wszelaki oporządek inszy niż ten prosty naród mają, czy to w imieniach, czy w ubierach swoich, czy w każdej najmniejszej rzeczy. Tak temu chłopakowi było Justyn, ale że na niego czeladź wołała po prostemu "Ustim".
Z pół roku już ono chłopaczysko służyło przy dworze, kiedy mu matka, z onych Mazurów szlachcianka, od rodu, męża odbiegła i z dwojgiem dziatek małych do Cygana, co w trzeciej wsi kowalował, mieszkać poszła. Gdzie ona ta tego Cygana uznała, tego nie powiem, bo nie wiem; ale że okrutnie się w nim rozmiłowała, choć tam ludzie powiadali, że i nie było niczym, bo to Cygan jako Cygan, czarny na gębie, a jeszcze że był i dziobaty. Ano, jak się też to do nas doniosło, tak mego Ustima jakby z nóg ściął. To caluśki dzień, pani moja, w czeladni się nie pokazał, ani na południe. ani na kolację, tylko jak bydło przygnał, tak się rżnął o ziemię w oborze, kożuchem się z głową nakrył, musi płakał, bo się ono kożuszysko tylko na nim trzęsło, ale że głosu nic z siebie nie puścił. taką ambicję miał. Dopiero na drugie południe jeść przyszedł- To aż mnie coś przenikło, jakim na niego spojrzała, taki na twarzy bledziuśki był, taki zmizerowany, a te oczy to mu się tylko świeciły spode łba, choć ich ta wielce od miski nie podnosił. Ale co! A bo mu to dali spokojnie zjeść? Zara go ta obsiedli, zara prześmieszki, zara dogadywki, tak też rżnął łyżkę, zabrał się i poszedł. Wyleciałam za nim. wołam: "Ustim! Ustim!" Chciałam mu ta kawałek sera pódetknać na pocieszenie... Ale gdzie! Ani się obejrzał, tylko czapkę nacisnął, oczy pięścią zatkał i dalej do obory... I tak sumował, pani moja, więcej niż przez dwie niedziele; to wyschnął jak ta drzazga, sczerniał jak ta święta ziemia, a gadać to jakby zapomniał... Jednej niedzieli urwała się ona matka od swego Cygana i przyleciała do syna. Jak ją najrzał z daleka, tak wlazł na strych w słomę i siedzi. Chłopaki za nim: "Ustim! złaz do matki. Matka przyszła". On nic. "Cyganicha przyszła!" - krzyknął któryś. On nic! Aż i ona matka do drabiny podeszła. "Justyś! - woła - Justyś, synku! A zleź ino! Niech cię moje oczy uwidzą!" On nic. Zapłakało sobie tedy ono kobiecisko, niech ją ta Bóg sądzi, położyło na szczebelku bułkę pszenną i parę jabłek dla syna, zabrało się i poszło. Pod wieczór dopiero chłopak ze strychu zlazł, bułkę i jabłka dzieciakom oddał, a sam jak się nie puści gościńcem, jak się nie rzuci na drogę, co nią matka odeszła, jak nie zacznie tę świętą ziemię całować, jak nie ryknie: "mamo! mamo!...", to, pani moja, aż się wnętrzności przewracały w człowieku słuchający... Ano nic. Przeszedł znów tydzień, przeszedł drugi. Co ono chłopaczysko trochę porzeźwieje w sobie, to znów mu tam który oczy owym Cyganem wykluje, to znów mój Ustim nie je, nie pije, od ludzi ucieka, a po kątach płacze tak, że w tych łzach swoich umyć by się mógł. Oj, nie daj Boże takiego życia nikomu! A ona kowalicha równo musiała syna tego bardzo miłować, bo co i raz to do niego zabiegała, to mu płótniankę przyniosła, to nową koszulę, a to posilenie jakie...
Ale się z chłopakiem nigdy zobaczyć nie mogła, bo jak tylko zasłyszał, że matka, tak uciekał w ostatnie kąty, dziw, że się pod ziemię nie wkręcił. Dopieroż kiedy odeszła, to w pole jak zapomniały leciał i po swojemu wołał: "mamo! mamo!" A jedzenia, co przyniosła, to nigdy nie tknął, ani tego obleczenia na siebie nie brał... Obdarł się, obłachmanił, a nie brał. A ta żorota to go tak zjadła, zniszczyła, że chodził jak ten cień, sam sobie niepodobny, skóra tylko a kości. A te oczy to mu się tak świeciły, jak to próchno leśne. To insze chłopaki idą w święto do kościoła, a potem do karczmy na tańce albo w kręga grają, albo tam jakie niebądź przepowiadki gadają, a on nic. Ani jemu pacierz w głowie, ani kompanija, tylko się z tym swoim żalem jak z wilkiem mocuje, od ludzi stroniący. nijakiego pocieszenia nie szukający. Przychodziła matka - źle; przestała przychodzić - jeszcze gorzej. Ten cierń kolący więcej w sobie miazgi ma niżeli on ciała. Dziw, mu te kości skóry nie przebiją. Mocowało się tak ono chłopaczysko w sobie, mocowało, aż też pod jesień jakoś wzięło się i utopiło, nie mogący zwyciężyć tej swojej żałości.
Ano, dobyli go ta koniarki drągami z onej wody, zjechała komisyja, opisała, co i jak. i dobrze. Z pięć dni to ta było tego rejwachu, aż go też i pochowali na rozstaju pod lasem w nie święconej ziemi, zwyczajnie, jak takiego samozbójnika, co sam sobie śmierć robi. Ino żem mu obrazik dała w ręce, żeby już tak całkiem bez Pana Jezusa z tego świata nie schodził, i w tę koszulę nową go oblekłam, co mu matka przyniosła i co jej za żywota nosić nie chciał. Ot. żal się Boże takiego pochowu! Mogiły mu też ta wielce nie fundowali, tylko wedle tamtego obyczaju siaki taki naręcze chrustu przyniósł i cisnął. A dzieci, chłopaki, to gałęzie ciągały suche, to badyle wszelakie, co kto mógł. A nie opodal stał krzyż choleryczny, zwyczajnie jak na rozstaju, że tam mór kiedyś był i ludzie się od nagłej śmierci krzyżem warowali.
Przeżegnała się stara i znów szeptać pacierz zaczęła.
- A cóż matka?
- Matce to my ta nijakiego orędzia nie dawali. Nie przychodziła, to i nie przychodziła. A co? Chora może, a może się już tak od onego nieboraka odbiła, że to do niej gadać nie chciał. Ano, wyszło tak kilka niedziel, a ona Ustimowa mogiła jak rosła, tak rosła. Kto do lasu albo i z lasu szedł, to każdy bodaj gałązkę, bodaj szyszkę dorzucił. Taki już tam obrządek ludzie mają. Aż też przyszły Zaduszki, niby te ich "Dziady", co się w ten dzień po cmentarzach naród tamten modli za ojców-rodzicieli, za dziadów, pradziadów...
Szli na one "Dziady" pańscy ze dworu, poszłam i ja, bo to w takim dniu zawsze lepiej kupą się trzymać, broń Boże jakiego przestrachu.
A droga na cmentarz wypadała jak raz koło onego cholerycznego krzyża i onej Ustimowej mogiły. Dochodzim, patrzę, kopiec okrutny. Tak ludzie do niej. Powiadają, że Ustimowa duszę oczyścić trzeba. Ano, nie wiedziałam nic, jakie to oczyszczenie. Chrustu naniesiono tyle, że to więcej niż półstoże siana. A pod krzyżem na przydrożu dziad pacierz mówi głośno i krzesiwem o krzesiwko krzesze. Tak go zaraz ludzie obstąpili dokolusieńka, dzieciaków się też tam nabrało skądciś jak mrowia. A mnie zara coś tknęło. Tak pytam starego Neściora, co to będzie? Jeszczem przerzec nie zdążyła, a tu mi, pani moja, w oczach cości zaświeciło... Pojrzę ja, a tu z onego dziadowego krzesiwa padła iskierka jedna, potem druga, zatrzeszczały badyle, spełgły w górę, jakby kto pióro osmalił. Dziad znów ognia krzesze, a modli się głosem... Lecą iskry w chrust, jak te ptaki złote, lecą, przelatują, chrustu się chwytają, a gdzie szczelinka jaka, tam się dobywa dym siny, gryzący... Trzeszczą gałęzie, tleją, zwijają się w sobie jakoby gadziny, skwierczą szyszki, smolna żywica syczy, kapie... Aż jak nie buchnie naraz całe płomienisko, jak nie ogarnie onej mogiły, jak się nie zaczną iskry siać, trzeszczeć, pryskać, jak nie wywalą się dymy czarnym słupem, aż pod samo niebo...
To, pani moja, drugi raz i chałupa się pali, a takiej łuny, takiego ognia nie ma. Pojrzę ja na on krzyż, w czerwieni cały stoi, a te rany Chrystusowe jakby żywe, a ten bok jakby krwawiący... A ludzie też czapki pozdejmowali, pacierz mówiący. Tak mnie zaraz ogarnęła taka żałość, taka skrucha, żem na kolana padła, jakby mi kto nogi podciął, i bić się w piersi zaczęłam. Boże, bądź miłościw grzesznej duszy jego! Boże, bądź milościw...
Wołam ja tak do tego Pana Jezusa, pani moja. kajać się za duszę onego chudziatka, a tu wrzask: Justyś! Justyś! Synku! Justyś! Patrzę ja, leci ona kowalicha nieboga, jakby ją wicher niósł, koszula na piersiach rozerwana. chustka z głowy spadła, ręce rozciągnięte... Na pożar leci wprost, na oną ognistą mogiłę synowska. Rozstąpili się ludzie, ten i ów szepce: "maty" - że to niby matka, więc jej przystęp wolny. A ona jak nie krzyknie raz jeszcze: "Justyś! Justyś!" - jak się nie zaniesie wielkim, nieludzkim rykiem, jak się nie rzuci w ono płomienisko... Pani moja, żem ja tam trupem, patrząc na to, nie padła, to cud boski! Runęła tak jak ta kłoda - w sam środek ognia, w sam środek, jak ta powięź słomy... Zrobił się wrzask, krzyk; odciągnęli ją ta ludzie, zaczęli wodą z rowu lać, ale co... Głownia to już tylko była. Na twarzy, na rękach, na piersiach sczerniała jak sadze. Już tam w niej nie stało ani tchu... Tylko te nogi bose, niedogorzałe, co nimi te swoje dróżki odprawowała do syna. z daleka się bieliły... A spod onego mogilnego chrustu, spod ostatniej warszty. kiedy to już dobrze przygrzało, wypełznął żmij- rozciągnął się. skurczył, znów się rozciągnął, podniósł łba i do boru poszedł... Tak zara ludzie powiadali, że to on grzech przeklęty...
Takie to ja, pani moja, "Dziady" widziałam.
Podparła ręką stara zwiędłą swoja głowę i zaszeptała: "Wieczny odpoczynek"
Głupi Maciuś.
"Było sobie dwóch braci. Jeden był głupi, a drugi był mądry. Głupi siedzioł zawsze w chołpie i piekł żmioki, a choć się kiedy rusył, to ta nie było wielkiej z niego posługi. Dlatego nie lubioł go brat starsy, bo sam wszystko musioł robić, a niedołęga lezoł sobie spokojnie za piecem.
Raz posłoł ojciec głupiego po świece do sklepu. Brat mu chcioł wypłotać figla, zasadził się na niego pod smęntarzem, bo tamtędy prowadziła droga.
Juści głupi musioł natrafić na brata, a choć ten odzioł się w biołą płachtę i dzwonił łańcuchami, on nie boł się i szedł spokojnie dalej - jak głupi. Wtedy brat rzucił się na niego i zacął go niby dusić, ale głupi porwoł kozika i w bitce pokalecył brata srodze. Wtedy ojciec rozgniewoł się bardzo na głupiego i wypędził go z domu. "Gałganie jakiś" - pedoł - "braci będziesz zbóju, zarzynoł! Rusej z domu i na ocy mi się więcej nie pokazuj!"
Cóż miał robić? Zabroł manatki i wybroł się na wędrówkę. Na drugi dzień przyszedł do jednej wsi, gdzie stało stare zomcysko i zawsze od lat kilkunastu w nim strasyło, tak, że nikt mieszkać nie mógł. Ludzie jak śli pod wiecór, kiedy się już ściemniło, niedaleko niego żegnali się i uciekali prędko do domu. O tem wszystkiem dowiedział się głupi Maciuś (bo tak mu było na imię) w karczmie od parobków. "To tam nikt nie siedzi na zomcysku?" spytał się Maciuś - "to jo się tam przenocliguję, Wszyscy zacęli się śmiać, myśleli nawet zrazu, że śpasuje, ale kiedy Maciuś obstawoł przy swojem, opowiedzieli o tem gospodarzom.
>Gospodarze już byli troche nietrzeźbi i chcieli jeszcze zaszkodzić biedokowi. Jeden mu obiecoł kiełbasy, drugi chleba, trzeci kacke. Żyd nawet doł kwortę wódki. Maciuś przystoł, gospodarze posłali poto, co który obiecoł i koło dziesiątej Maciuś wybroł się do zomcyska z chłopokiem, co mu niósł chleb i kackę i mioł mu pokozać drogę do zoklętego zomku.
Ale ledwie się zacerniły mury, chłopok cisnął kackę i chleb i polecioł wdyrdy nazod do wsi, a Maciuś pozbieroł wszystko i powlókł się ku bromie. Przesedł bromę, wlozł do środka, wreście dostoł się do wielkiej izby, gdzie był komin, bo chcioł koniecnie kackę ugotować, a kiełbasę uskwarzyć.
Rozpolił ogień, oskuboł kackę, nastawił garnek i rynkę i gotuje. W tem coś zahucało w kominie i spadło gwałtownie na ogień. Maciuś zgniewany nie patrzył nawet, co to jest, tylko pochwycił je prędko i odrzucił po same okna i zaczął znowu dmuchać i gotować. Zaledwie się mu dobrze płomieniem rozpaliło, znowu coś taksamo się w piecu zatłukło i z łoskotem spadło na nolepę. Teroz Maciuś, jak wściekły, chwycił to cemprędzej i rznął o ziemię az jękło i znów zacął dmuchać, aż się rozpaliło.
Kiedy się już wszystko dobrze ugotowoło, Maciuś odstawił gorki i obeźrał się za siebie i użrał jakiegoś pana za sobą. Maciuś zmiarkowoł, ze pewnie głodny i prosi się o jodło. pokostował kacki i kiełbasy, upolił spory kawoł i podoł go złemu. Ale złe jak stało, tak stoi, nic nawet nie przegodało. "Pewnie się mu mało widzi", pomyśloł se Maciuś i ukroił jesce kawoł kacki i kromę chleba, ale złe jak stoło, tak stoi. Teraz dopiero przypomnioł sobie Maciuś, że głupstwo zrobił; na stole stoła wódka, a Maciuś nie cęstowoł nią pana, ale pan i wódki pić nie chcioł. Rozsierdźony Maciuś wypił większą część wódki zabroł się do kiełbasy. Już ostatki dojodoł, kiedy pon zawołał: "dej mi to !". "Trza było brać, kiedym dawoł, a teraz obyć się smakiem", odpowiedzioł Maciuś i przychylił f1askę do gęby. Wtedy strach rzucił się na niego i zacął go mordować. Ale Maciuś dobył kozika i tak nim stracha wyczerebił, że ten upodł na ziemię. Potem nagle powstoł i zawołoł: "Wybawiłeś mię! Byłem panem na tym zamku w tej wsi i za życia rznąłem ludzi piłami na dworze, a teraz dyabli tak samo ze mną co noc robią. Dobrze, żeś mi nie doł ostatniego kąsa kiełbasy, bobym był z pewnością cię pokonał i znowu takie męki cierpioł".
Potem zaprowadziła go ta dusza do piwnic, gdzie było pełno złota i śrybła. Maciuś nabroł co się dało do kieszeni, do zanodrzo i w copke, ale dusy już nie było. Wybawiona poleciała prosto do nieba. A Maciuś z pieniądzmi wrócił do domu, ojciec mu też darowoł. Za pieniądze kupił wielki gront, a Maciuś po downemu piekł perki w popiele".
To podanie pochodzi z Tarnowskiego, od Skrzyszowa. Opowiedział je gospodarz Bolesław Bujanowicz.
Bajka o Wojtku.
Ale bo też te żydy dadzą się każdemu człowiekowi we znaki, czy we wsi, czy w mieście. Siedzą po karczmach, nic nie robią, tylko chłopów do wódki namawiają, inni załażą Bóg wie skąd do wsi, chodzą po chałupach i szachrują od poczciwych ludzi to zboże, to kłaki, to kury, a czasem nawet i chałupę z gruntem, o wtedy to już źle. A co ich po miastach, aż czarno. Tam to dopiero ludzi cyganią, a czasem i chłopa obiją, a takie to bestye natrętne, że wszędzie ich pełno, nawet po pańskich dworach, gdzie samych panów szachrują.
Jest przecież jedno miasto w naszym polskim kraju, gdzie żydów całkiem niema i nie będzie. Miasto to leży hen daleko, aż za Krakowem nad wielką rzeką. Było to bardzo dawno, jak rozposiedli się żydy w tem mieście, zabrali wszystkie domy i tylko jedna pozostała chałupa, w której mieszkał Wojtek ze żoną i czworgiem dzieci. I jego chcieli żydzi z chałupy wyżenić, ale rabin im zakazał z tej prostej przyczyny, iż nie byłoby komu w szabas żydom w piecu rozpalić, lub świeczkę zgasić, czasem za hamana posłużyć, lub żydom wodę wozić. Miał Wojtek konia, i z początku żydom wodę woził, ale i tego żydzi od niego wyszachrowali; musiał więc wodę na koromesłach nosić, a Wojtkowa żydom chusty prała.
Lecz Wojtkowi było już tego za wiele, przemyśliwał więc, jakby to sobie swój los poprawić. Pewnego razu zrobił on kopystkę, to jest taki płaski drążek do mieszania lemieszki, i czekał soboty, a było to w zimie. Babie kazał ugotować pełny garnek pszonianej kaszy (jagły), a sam patrzał w okno, czy żydy nie idą żydy tymczasem czekają i nie mogą się Wojtka doczekać, w chacie u nich zimno, wody nie mają, a tu Wojtka jak nie widać, tak nie widać; idą tedy po niego. Wojtek z daleka ich spostrzegł, kazał zaraz babie ogień zagasić, a sam porwał garnek z kaszą, wyniósł go w śnieg i nuż kopystką obracać, a kasza bulk, bulk. Musicie przecież wiedzieć o tem, że pszoniana kasza trzyma bardzo gorąco i długo trzeba na nią dmuchać, aby sobie gęby nie sparzyć. Żydy jednak niczego nie zmiarkowali, tylko zaciekawieni pytają: "Co ty Wojtku robisz?" "Kaszę gotuję", odpowiedział. "Gdzie, tu w śniegu bez ognia?". A tak, mam taki kij, że jak nim obrócę, kasza się gotuje, nie będę już teraz potrzebował drzewa kupować". I zaczął kopystką ruszać, a kasza znowu: bulk, bulko "Ot i już gotowa".
Zadziwieni żydzi oczom swoim nie wierzyli, jeden z nich ruszył kopystką, a kasza się gotowała. Nawet jedli tę kaszę, choć to była trefna. Bardzo im się ten kij podobał, chcieli go więc kupić, ale Wojtek zaśpiewał im aż sto reńskich i nic nie chciał spuścić. Żydy radzi, czy nie radzi zapłacili i kopystkę z wielką radością do domu przynieśli. Przyszła znów sobota, żydy nalali do garnka wody, nakruszyli ryby, soli, pieprzu, wynieśli garnek na dwór i zaczęli w nim kijem ruszać i kręcić, lecz woda nietylko zakipieć nie chciała, ale i zamarzła. Obrócili tedy kij na drugą stronę, kręcili w prawo i w lewo, lecz nic nie pomogło. Zawstydzeni, że nie umieją kręcić, idą do Wojtka z kopystką.
Wojtek tymczasem zrobił sobie sanie, wylazł na górę i czekał. Gdy żydy byli już niedaleko, wlazł na sanie, popchnął nogą i z szalonym pędem zjechał z góry prosto między żydów i tu się zatrzymał. Żydy jeszcze wtedy nie znali, co to sanie, a nawet przez myśl im nie przeszło, iż można jechać wozem bez kół. Zaczęli z radości podskakiwać, a prosić, by im pozwolił siadać i jechać na tym wozie bez kół. Wojtek tedy wyprowadził ich na górę, powsadzał na sanie, a sam usiadłszy w tyle, nogą je popchnął. Sanie rozpędziły się i w mig z góry na dół ze żydami zjechały, a żydy z wielkiej radości wykrzykiwali tylko; "Hif, hif, aj, waj!" O kopystce zapomnieli, a może wstydzili się przyznać, iż nie umieli kręcić i zaczęli dobijać targu o sanie. Ale Wojtek nie w ciemię bity, odrzekł: "Alboż to ja głupi, żebym miał tak potrzebną mi rzecz sprzedawać, ja teraz nie potrzebuję już koni trzymać, ale nałożę sobie towarów ile zechcę i pojadę, gdzie mi się podoba, a zarobię lepiej, niż dziesięciu furmanów razem". Mowa ta tem bardziej żydom w głowę zajechała. Dawali Wojtkowi za sanie 100 zł., ten nie, dawali 150 zł., ten nie - aż nareszcie z wielkim targiem za 200 zł. sanie te im odstąpił. Na drugi dzień rano mieli żydy jechać z towarami do Berdyczowa. Nałożyli pełno skrzyń i worów, sami posiadali na wierzch i wio! ale sanie ani drgnęły. Zaczęli cmokać i ruszać tyłkami, popychać, a sanie ani rusz. Idą do Wojtka po radę.
Ale Wojtek złapał srokę, przywiązał na sznurku i pędzi przed sobą. Żydzi, jak to jest ich zwyczajem, nie chcieli odrazu mówić Wojtkowi o saniach, ale zapytali: "Co ty masz Wojtku"? "To jest kupcowa, gdybyś ją miał w sklepie, tedy przez jedną noc wyprzedałaby wam wszystkie towary, a samibyście mogli spać spokojnie". "Herste kupcowa! ona by się nam przydała, nieraz i rok leżą towary u nas na składzie, nim je kto kupi, a tu przez noc możnaby interes zrobić. Wojtek, ile chcesz za tę kupcowę?". "Sto reńskich". Żydy zaczęli się targować, lecz gdy Wojtek nie chciał spuścić, pomiarkowali, że trudna z nim sprawa, zapłacili więc, ile chciał. Przynieśli srokę do sklepu, posadzili na stole, pootwierali szuflady, dali jej wszystkie towary, a potem odchodząc, powiedzieli jej bardzo grzecznie: "Dobranoc pani kupcowa" i poszli spać. Wojtek tymczasem pobiegł za miasto, tam zwołał tych ciekawych ludzi, co to kupują bez pieniędzy, a znajdują to, czego nikt nie zgubił i powiedział im, gdzie to tanim kosztem mogą przyjść do majątku. Przyszli kupcy, rozkupili ze sklepu wszystkie towary, przeszukali szuflady, czy przypadkiem jeszcze czego nie zostało, uciekli, a zostawili tylko srokę, odwiązawszy jej wprzód sznurek u nogi.
Rano przychodzą żydy, patrzą, wszystko rozprzedane! "A dzień dobry! pani kupcowa, jak to pani ślicznie sprzedała". Idą do szuflady, a tu z pieniędzy ani śladu. "Co to jest? gdzie pieniądze?", wrzasnęli. Sroka tymczasem przez otwarte drzwi furr! poleciała, szczęśliwa, że jej się udało tak zręcznie uciec z pomiędzy rozjuszonych żydów. - "A to ten Wojtek drab, to on nas tak wykiwał, chodźmy do niego odebrać co nasze, a to my durne żydy, Że się damy takiemu Wojtkowi za nos wodzić!" i wszyscy hurmem poszli ku domostwu Wojtka.
- A cóż Wojtek? Umarł. Nie było innej rady, bo byliby go uśmiercili żydy, musiał więc sam dobrowolnie umrzeć. Nadchodzą żydy z pośpiechem, chcąc wywlec Wojtka z chałupy, patrzą, a on leży w trumnie, obok świecą się woskowe świece, nad głową obraz, a sam Wojtek leży nieruchomo, blady, ręce ma złażone i ani drgnie. Wojtkowa płacze, łamie ręce i zawodzi: "Mój miły Wojtalu, cóz ja będę sama na świecie bez ciebie robiła, co ja pocznę z tymi mymi małymi pędrakami?" A potem wróciwszy się do żydów, wrzasnęła: "A to wy hultaje! wy szachraje, to wy jemu końca dojechali, o ja nieszczęśliwa!". Dzieci tymczasem siedzą w kącie i płaczą rzewnemi łzami: "Tatu , nasz tatu"! Lecz jakoś nie bardzo kapały im łzy z oczu, spostrzegła to Wojtkowa, przyskoczyła do nich a chcąc ich niby utulić, obcierała im łzy szmatką, a nikt nie wiedział, iż w szmatce była nakrajana cebula. Cebulą tą nacierała Wojtkowa oczy dzieciom, by lepiej płakały. Żydy nie pomiarkowali tego, gdyż każdy z nich śmierdział, stali jakiś czas posępnie i cicho, a potem przypomniawszy sobie, poco przyszli, rzekli razem: "Dobrze ci tak Wojtek". A splunąwszy i naprzeklinawszy się, chcieli wyjść z domu. W tem Wojtkowa raptem zawołała: "Aj, aj, mój nieboszczyk Wojtuś mówił, że ma w komorze taki wałek, że jak nim umarłego dotknąć, zaraz wstanie i będzie chodził". Żydy zatrzymali się i czekali, co z tego będzie, przecież jak kto raz umrze, już nie wstanie, pewnie Wojtkowa ze żalu zwaryowała. Wojtkowa tymczasem pobiegła do komory, nuż szukać i przewracać wszystko, aż nareszcie po długiem szukaniu znalazła w jakiejś starej skrzyni wałek, uwinięty starannie w płótno. Żydy patrzą i czekają końca. "Jest", krzyknie uradowana Wojtkowa. Wbiega do izby, a za nią żydy, przystąpiła do trumny i lekko wałkiem uderzyła Wojtka po pięcie. Zrobiło się tak cicho, jakby makiem siał, gdyby nawet mucha latała po izbie, byłoby ją słychać. Wszyscy oddech zaparli i patrzali zdziwieni. Wojtek jednak ani drgnął. Drugi raz go uderzyła, Wojtek leży. Lecz gdy po raz trzeci uderzyła go wałkiem nieco silniej, Wojtek oczy otworzył niby ze snu głęboko, popatrzał z przerażeniem na zapalone świece, trumnę, płaczącą żonę i dzieci i na żydów. Jak nie krzyknie: "a ja gdzie?" i wyskoczył z trumny. "Wojtusiu! drogi Wojtusiu", woła żona. "Tatu!" wołają dzieci, a żydzi z wielkiej radości mało chaty nie przewrócili i wrzaskiem swoim wszystkich zagłuszyli. "Wojtek, Wojtek! ty już był umarł, a żyjesz?" Zaś niektórzy z nich patrzali bokiem na wałek. Wojtkowa to spostrzegła, zawinęła wałek starannie w płótno, schowała do skrzyni i zamknęła na klucz. O, to musi być bardzo wartościowy ten wałek, kiedy go tak Wojtkowa chowa, pomyśleli sobie. Gdy Wojtek odsapnął i pożywił się nieco, opowiedzieli mu żydy, jak on to był umarł i jak oni go żałowali, nakoniec prosili o pokazanie cudownego wałka, chcąc go kupić. Ale Wojtek nawet mówić sobie o tem nie dał i żydzi zniczem poszli do domu. Wieczorem mieli naradę, coby mu dać za ten nieoceniony wałek, co życie przywraca. Przyszli rano do Wojtka i mówią: "Nasz kochany panie Wojciechu (już mu nie tykali), sprzedajcie nam ten wałek, my wam dobrze za to zapłacimy, będzie on naszym wspólnym majątkiem, a gdy który, czy z nas, czy wy umrzecie, będziemy go wskrzeszali". Dał się wreszcie do tego Wojtek namówić i sprzedał wałek coś za kilka tysięcy reńskich. Wziąwszy pieniądze, chciał Wojtek wynieść się cichaczem z miasta, lecz stało się całkiem inaczej.
Jakoś w tym czasie umarła w stolicy królewska córka. Dowiedzieli się o tem żydy, a chcąc się królowi przypodobać, by im dał nowe prawa, lub zwolnił od podatków, wybrali naprędce dwunastu naj mądrzejszych i naj bogatszych żydów do króla. Ci wziąwszy ze sobą wałek, ruszyli w drogę. Nad wieczorem byli już w stolicy. Przypuszczono ich do stóp królewskich i król zapytał, czego sobie Życzą. Żydy mówią, iż umieją taką sztukę, że królewną do życia przyprowadzą, tylko niech im król pozwoli ją oglądnąć i zostawić ich samych razem z nieboszczką. Naturalnie król natychmiast uczynił ich wolę, bo córkę kochał, jak ojciec. Żydy przystąpili do trumny i lekko królewnę wałkiem po pięcie uderzyli: pac, pac, pac, lecz królewna nie ruszała się. Tedy inny żyd mówi: "To trzeba mocniej uderzyć". Biją mocniej, lecz królewna leży. Jakoś inny żyd już zniecierpliwiony woła: "To jest córka króla, głowy kraju, należy ją bić w głowę, nie w nogi" - porwał za wałek i królewnę po głowie: hop, hop, hop. Królewna leży. Żydy wpadli w rozpacz, bili ją coraz lepiej po całem ciele, lecz daremnie. Posiadali potem po kątach, rwali pejsy, oczekując co to będzie. W tem weszli dworzanie, a zobaczywszy zbitą królewnę, rozgniewali się bardzo i przyprowadzili żydów do króla. Ten usłyszawszy, co się stało, kazał ich natychmiast potopić.
Wiadomość o losie żydów, wysłanych do stolicy, doszła wnet do miasteczka. Zawrzeli żydy ogromnym gniewem i wpadli niespodzianie do Wojtka. Było to jeszcze przed wschodem słońca, Wojtek spał jak zabity i o niczem nie wiedział, co zaszło, bo byłby zawczasu uciekł; dał się więc złapać. Gdy go żydy schwycili włozyli do ogromnego wora i związali wór mocno, by im Wojtek nie uciekł, potem włożyli na furę i prosto do rzeki, by go razem z workiem utopić. Biedny Wojtek już nawet nic nie mówił, bo wiedział, że to nie pomoże, modlił się tylko po cichu. Gdy stanęli nad mostem, chcieli go zaraz wrzucić, ale jeden żyd mówi: "On nam nie ucieknie, zostawmy go tu, a sami chodźmy się pomodlić i pomyć ręce, bo to nie wypada tak odrazu topić". W tem słyszy, iż ktoś jedzie do miasta, duch w niego wstąpił. Był to najbogatszy żyd w mieście, a szachraj wielki, wykupywał on od chłopów pola za byle co, a potem puszczał chłopów z torbami Żyd ten jednak o niczem nie wiedział, co tu się stało. Ździwiony stanął koło worka i pyta: "Co to jest?" A Wojtek z worka mówi. "Ot pogłupieli żydzi, chcą mie zrobić swoim królem, ale ja biedny nie umiem ani czytać, ani pisać, jaki byłby ze mnie król, ale oni nie pytając na to, związali mnie do worka i powiedzieli, że tak długo będę tu siedział, dopóki nie zechcę być królem". "Jaki ty głupi, mój Wojtku, wiesz co, ja ciebie wypuszczę, weź sobie mój wóz i konie, a sam wlezę do worka. przecież mnie lepiej wypada być żydowskim królem, niżeli tobie". To mówiąc, rozwiązał wór, wypuścił Wojtka, sam wlazł do wora. Wojtek czemprędzej związał go mocno, siadł na bryczkę, zaciął konie i pojechał w świat za oczy.
Wracają żydy, a bogacz z worka mówi: "Nu, nu, ja już będę waszym królem". Lecz żydy bojąc się, by ich Wojtek nie oszukał, rzucili go czemprędzej do wody, mówiąc: "Idź tam, króluj rybom". Wór tylko chlupnął do wody i już go nie było, zaś żydzi wrócili uradowani, że się pozbyli tak ciężkiego wroga, do domu.
Wojtek tymczasem pojechał do dalekiego miasta na jarmark, sprzedał konie, sprzedał wóz, pieniędzy zebrał huk i zakupił całe stado owiec i baranów. Z całą tą trzodą wracał do domu jak najspokojniej zbliżał się do mostu. Zobaczyli żydzi z daleka kurzawę i myśleli, że to jaki handlarz prowadzi do nich barany na sprzedaż. Czując dobry interes, wyszli naprzeciw, patrzą... a to Wojtek! "A to co, Wojtek, my ciebie utopili, a ty już tu?
"Ot co głupie żydy, wy myśleli, że mi dokuczycie, rzucając mnie do wody, a patrzcie, co ja mam" i pokazał im swoje barany. "Któż ci dał te barany? pytają żydy. "Ja je kupiłem. Tam na dole we wodzie mieszka bogata pani; gdyście mnie utopili, poszedłem prosto do niej i sprzedała mi te barany po grejcarze, byłbym jeszcze kilka tysięcy tych baranów nakupił, ale nie miałem pieniędzy, -prosiła mnie jednak ta pani, bym jej kupców nastręczył". "A czy tam naprawdę tyle baranów"? pytają żydy. »Ot patrzcie do wody, co ich tam jest". A to barany Wojtkowe odbijały się we wodzie, żydy myśleli, że to prawdziwe. Zaczęli tedy jeden po drugim skakać do wody, a że żaden z nich nie umiał pływać, zaczęli się topić. A wiecie przecież, że kto się topi, to rękami robi i bije po wodzie, bo się chce ratować. Wojtek widząc to, zawołał: "Patrzcie, jak oni was wolają". Tedy oni wszyscy hurmem jak żaby zaczęli skakać do wody i wytopili się het do jednego, a Wojtek z owcami szczęśliwie wrócił do domu. Od tego czasu omijają żydzi to miasto, jakby było zapowietrzone, boją się bowiem, by im znowu jaki Wojtek końca nie dojechał.
O spółce diabła z chłopem.
Począł [diabeł z chłopem] piwo razem warzyć, chłop smaczne zrobił, diabeł, co mu pomagał, gdy cały war był w kadzi, rzekł: - dzielmy się teraz. - Dzielmy - kmieć odpowie i zabiera z wierzchu z musem piwo, diabłu drożdże zostawiwszy. Widzi diabeł, że źle, a gdy się kurczy pocierając żywot, co go bolał, gdy się opił drożdży burzących, rzekł znowu: - siejmy i zbierajmy razem. - Dobrze - odrzekł chłop i zasiał rzepę. Diabeł już teraz mądrzejszy z wierzchu bierze, dostały mu się liściaste nacie, a chłopu smaczna rzepa.
Źle - pomyślał sobie bies - pomszczę się na chamie. - Dalej, kmotrze, rzucajmy się w górę, kto z nas mocniejszy. I porwał chłopa, zamiótł po piasku, rzucił w górę, aż nad komin swojej chałupy wyleciał. - Mocnyś diable - rzekł kmieć, co zbladł nieco bujając tak wysoko - teraz na mnie kolej - i porwał diabła w poły, ścisnął, ale miasto rzucić, w górę wlepił oczy, patrzy się w miesiąc, co był w pełni. Ździwiony diabeł pyta - a czego tam ślepisz? - Patrzę, mój kmotrze, czy się mój rodzic na miesiącu nie pokaże, co cię, jak rzucę, odbierze. - Diabeł co rychlej przestraszony wyrwał się z rąk chłopa i uciekł jak oparzony.
Duch pogrzebanego.
Szedł drogą do miasta żak ubogi i spotkał pod murami bramy ciało zmarłego człowieka, nie pogrzebione, potrącane nogą przechodniów. Niewiele miał w mieszku, ale dał z chęcią na pogrzeb, by nań nie pluto i nie rzucano kije. Pomodlił się nad świeżo wysypaną mogiłą i poszedł dalej w świat wędrować.
W dębowym lesie sen go umorzył, a gdy się zbudził, z dziwem zobaczył pełne kieszenie złota. Dziękował niewidomej dobroczynnej ręce i przyszedł nad wielką rzekę, gdzie się przeprawiać potrzeba było. Dwaj przewoźnicy, ujrzawszy pełne kieszenie złota; wzięli go w łódkę i na samym wirze, odebrawszy złoto, utopili.
Gdy bezprzytomnego unosiły wały, przypadkiem pochwycił deskę i za jej pomocą wypłynął na brzeg szczęśliwie. Nie była to deska, ale duch pogrzebanego i tymi doń przemówił słowy:
- Uczciłeś zwłoki moje pogrzebem, dziękuję ci za to! Na znak wdzięczności nauczę cię, jak przemienić się można w wronę. - Tu go nauczył zaklęcia. - Oto masz list do mego rodzonego brata, on cię nauczy przedzierzgania w zająca i sarnę.
Żak, nauczony zaklęć, z łatwością mógł się przemienić we wronę, zająca i sarnę. Wędrował długo, wędrował daleko, aż przywędrował na dwór możnego króla, gdzie został strzelcem nadwornym. Król ten miał córkę nadobną, ale ta mieszkała na wyspie niedostępnej i zewsząd oblanej morzem. Mieszkała w miedzianym zamku, a miecz miała taki, że kto nim machnął, największe wojska zwyciężał. Właśnie nieprzyjaciele naszli granicę onego króla, zapotrzebował i zapragnął zwycięskiego miecza! Lecz jakże go otrzymać, gdy nikt się dotąd jeszcze nie dostał na wyspę samotną!
Ogłosił przeto, że ktokolwiek miecz zwycięski od królewnej, przyniesie, nie tylko że jej rękę otrzyma, ale i tron po nim osiedzie.
Nikt nie był tak śmiały, aż żak wędrowny, a teraz strzelec nadworny, staje przed królem, oświadcza gotowość, prosi o pismo, by na ten znak królewna oręż wydała.
Zdziwili się wszyscy, a król powierzył mu pismo do swojej córki. Poszedł do lasu nie wiedząc wcale, że drugi strzelec nadworny za tropami jego śledzi.
Zrobił się naprzód zającem, a potem sarną i leciał prędko i żwawo, ubiegł drogi już niemało, aż nad brzegiem morza staje. Wtedy zamienił się w wronę i przeleciał wody morza, a nie spoczął aż na wyspie.
Wszedł do zamku miedzianego, pięknej królewnie oddaje pismo od ojca i prosi, by mu
miecz zwycięski dała.
Piękna królewna na strzelca patrzy. Ujął jej serce od razu. Pyta ciekawie, jakim sposobem mógł się dostać do jej zamku, co oblany zewsząd wodą, stopy ludzkiej nie dowidział.
Wtedy strzelec opowiedział, że znał tajemne zaklęcia, którymi zmienić się może w sarnę, zająca i wronę. Piękna królewna prosi więc strzelca, by się w je oczach zamienił w sarnę. A gdy się zrobił wysmukłą sarną i począł się łasić i skakać, królewna skrycie z samego grzbietu wycięła mu kosmyk sierci. Kiedy w zająca zamienił się znowu, z podniesionymi słuchami skakał, królewna skrycie z samego grzbietu wycięła mu sierci trochę. Aż gdy się zrobił i czarną wroną, zaczął podlatać w komnacie, ze skrzydeł ptaka skrycie królewna wyrwała po kilka piórek.
Wnet napisała pismo do ojca i oddała miecz zwycięski. Żak młody wroną przeleciał morze, biegł potem sarną niemało drogi, aż blisko lasu zającem skacze.
Zdradliwy strzelec już tam czatował, widział, kiedy się zmienił w zająca, i poznał teraz. Naciągnął łuku, wypuścił strzałę - zabił zająca. Wyjął mu pismo i miecz odebrał, poszedł do zamku, królowi pismo i miecz oddaje zwycięski, lecz zarazem dopełniła obietnicy danej żąda.
Król radością uniesiony wraz przyrzeka rękę córki; wsiadł na konia i z tym mieczem przeciw wrogom jedzie śmiało. Ledwie dojrzał ich sztandary, machnął silnie kilka razy a na cztery strony świata. Za każdym zamachem miecza szeregi wrogów trupem upadły, a drugie, trwogą przejęte, jak zające uciekały.
Wraca wesół ze zdobyczą i sprowadza piękną córkę, by strzelcowi, co miecz przyniósł, oddał za małżonkę.
Sprawiono ucztę. Już brzmią grajkowie, cały zamek świeci jasno. Lecz królewna zasmucona siedzi obok strzelca zbójcy, poznała zaraz, że nie ten wcale, którego widziała w zamku, ale nie śmiała ojca zapytać, gdzie tamten dorodny strzelec, płakała jeno wiele a skrycie, do tamtego serce biło.
A on żak biedny, w zajęczej skórce leżał zabity pod dębem, leżał rok cały. Aż jednej nocy czuje się zbudzon ze snu mocnego. I staje przed nim on duch znajomy, którego ciało pogrzebał. Ten mu przygody jego powiedział, wrócił do życia i mówi:
- Jutro królewnej już zaślubiny, śpiesz więc do zamku co prędzej, ona cię pozna, pozna i strzelec, co ciebie zabił zdradziecko.
Młodzieniec zerwał się żywo, idzie do zamku z bijącym sercem, wchodzi do wielkiej komnaty, gdzie liczni goście jedli i pili. Piękna królewna wnet go poznała, krzyczy z radości i mdleje, a strzelec zbójca, skoro go dojrzał, zbladł ze strachu i zzieleniał.
Wtedy młodzian opowiedział zdradę strzelca i morderstwo; aby słowom dał świadectwo, wobec wszystkich zgromadzonych zrobił się wysmukłą sarną i królewnie począł się łasić. Ta sierć mu uciętą w zamku na grzbiet sarny przyłożyła, a sierć zaraz przyrosła. Znów zamienił się w zająca i podobnie sierć ucięta, którą schowała królewna, za dotknięciem wnet przyrosła. Wszyscy patrzą podziwieni, aż się młodzian zrobił wroną. Królewna dobyła piórek, co z skrzydeł w zamku wyrwała, a piórka zaraz przyrosły.
Wonczas stary król rozkazał, aby strzelca zbójcę stracić. Wywiedziono cztery konie. A były to wszystko dzikie. Przywiązano ręce, nogi, popędzono biczem konie, a te, za jednym poskokiem, rozszarpały zdrajcę strzelca.
Młodzieniec otrzymał rękę młodej i gładkiej królewnej. Cały zamek jaśniał świetno; pili, jedli z wesołością, a królewna nie płakała, bo jak chciała, tego miała.
Trzej bracia.
Czarownica w postaci wielkiego sokoła ustawnie wybijała w kościele okna. W tejże wsi samej, gdzie stał kościół, było trzech braci, który się uwzięli, by zabić szkodnego sokoła. Ale na próżno dwaj starsi ze strzelbami czatowali, ile razy ptak nadlatywał, sen kleił im powieki i budzili się dopiero brzękiem szyb potłuczonych z domu bożego.
Poszedł i najmłodszy na czaty, lecz, żeby nie zasnął, pod brodą położył sobie cierni, by, jak głowę pochyli, snem zmorzony, z ukłuciem się ocknął.
Już miesiąc zaszedł, rozwidnił wieczór, słyszy szum wielki. Czarownica go dojrzała i spuściła nań drzymotę(*). Skleiły się powieki, ale zaledwo głowa spadła mu na ramię, aż do krwi cierniem ukłuty, rozbudził się zaraz. Widzi, że sokół już blisko kościoła, porywa strzelbę, mierzy, a z odgłosem wystrzału upada wielki kamień sokół ze zgruchotanym skrzydłem. Przybiega w to miejsce i dostrzega, że pod tym kamieniem roztwarła się niezmierzona przepaść. - Daje znać braciom, ci przynieśli sznur długi i łuczywa dosyć, uwiązali go i z zapalonymi drzazgami spuścili aż na dno. Ciemno było z początku, a smolne łuczywo oświecało tylko ściany wilgotne i brudne. Aż nagle ukazała się piękna kraina, kwitły tam kwiaty ciągle bez zmiany i zawsze zielone drzewa.
Wśród tej krainy stał wielki zamek, cały z muru i kamieni, żelazna brama stała otworem. Śmiały młodzieniec na zamek wchodzi, a pierwsza izba miedziana. W niej siedzi panna, złoty włos czesze, co włos upadnie, zabrzęczy. Widzi, że gładka, białego ciała, oczu sokolich, złotego włosa; rozmiłowany klęka i prosi, czy go nie przyjmie za męża. Piękna dziewczyna oddaje rękę, ale zarazem ostrzega, że nie wpierw wynijść może na ziemię, dopóki matkę jej, czarownicę, nie zabije. Lecz niczym więcej zabić nie zdoła, jak tylko mieczem, co wisiał w zamku, a miecz tak ciężki, że go nie dźwignie!
I poszedł dalej. W srebrnej komnacie siedziała siostra rodzona, srebrny włos czesze, co włos upadnie, to brzęczy jakoby struna. Ta miecz podała, ale nie dźwignął, na próżno wytężał siły, aż trzecia siostra dała mu kropli, co mocniejszym człeka robią. Wypił jedną, lecz nie dźwignął, wypił drugą, podniósł trochę; za trzecią dopiero kroplą zaczął ciężkim mieczem władać.
Wtedy utajony w zamku czekał matki czarownicy; ciemnym zmrokiem nadlatuje, na jabłoni dużej siada, poskubała złotych jabłek i upadła pod jabłonią. Wnet przybrała postać człeka i z sokoła jest niewiasta. Czekał na to młody junak, machnął silnie ostrym mieczem, spadła głowa, krew trysnęła.
Wonczas wolny od obawy, skarby w skrzynię upakował, które bracia wyciągnęli. Za skarbami trzy dziewice wydostały się na ziemię. Wszystko wybrał, sam się został, braciom przecięż nie ufając, do sznura kamień uwiązał, począł głośno wołać na nich, by i jego wydobyli. Z początku ciągnąć poczęli, zaledwie w połowie drogi puścili nagle, a kamień twardy w drobne rozleciał się kawałki.
- Tak by się moje kości skruszyły! - rzekł zasmucony młodzieniec; zapłakał rzewnie, ale nie skarbów, lecz płakał gładkiej dziewicy z łabędzim ciałem, ze złotym włosem.
I błądził długo zasępiony, osowiały, po tej krainie wiosennej. A że spotka czarownika, ten go pyta o łez powód. Gdy mu wszystko opowiedział.
- Bądź spokojny, młody człecze! Jeźli dzieci mi obronisz, na złotej skryte jabłoni, wyniosę cię wnet na ziemię. Bo czarownik, co tu drugi tę krainę zamieszkuje, zawsze dzieci mi wyjada. Próżno kryłem je pod ziemię, próżno w zamku murowanym! Teraz trzymam je na drzewie, skryj się z mieczem w tej jabłoni, o północy przyjdzie zbrodzień.
Młodzieniec wdarł się na drzewo, złotych jabłek narwał sobie i miał sytą z nich wieczerzę.
O północy wiatr zaszumiał i pod drzewem szmer usłyszał, spojrzy na dół, aż tu robak, wielki, długi, sunie prosto, okręca się na pniu wokoło i podsuwa coraz wyżej. Ogromną głowę z gałęzi, z iskrzącym okiem wychyla, aby dojrzeć gniazdo dzieci, co stulone, drżące z strachu, pochowały się pod liście.
Wtedy ciężkim mieczem machnął i odciął głowa od razu, kadłub w drobny mak posiekał i rzucił na cztery wiatry.
Ojciec dzieci, ucieszony ze śmierci swojego wroga, wziął młodzieńca na swe barki, wyniósł z pieczary na ziemię.
Z jakąż leciał on radością do białego dworu braci, wbiegł do izby, nikt nie poznał, tylko jego ulubiona, za kucharkę u sióstr służąc, zaraz lubego poznała.
Bracia strwożeni przybyciem, co go zmarłym ogłosili, skarby wszystkie mu oddali, a sami uciekli w lasy. Lecz on kazał ich wyszukać, równo z nimi się podzielił, wielki zamek wybudował ze złotymi oknami, miedzianymi drzwiami, i tam z żoną złotowłosą szczęśliwie do śmierci mieszkał.
Waligóra i Wyrwidąb.
Żona jednego myśliwca zbierając w lesie jagody porodziła tam bliźnięta; a obadwa byli chłopcy, sama zaraz wnet umarła.
Zostawione niemowlęta nie karmiła żadna z niewiast: jednego karmiła wilczyca, a drugiego niedźwiedzica. Co wykarmiła wilczyca, ten się nazwał Waligóra; drugi Wyrwidąb się nazwał. Pierwszy siłą walił góry, drugi jakby kłosy zboża najtęższe wyrywał dęby.
Że się kochali wzajemnie, wychodzili na wędrówkę, by obchodzić świat szeroki. Idą przez puszczę ciemną dzień jeden i drugi, w dniu się trzecim zatrzymali, bo drogę zaparła góra i skalista, i wysoka.
- Co my zrobiem teraz, bracie? - Wyrwidąb smutnie zawoła.
- Nie troskaj się, bracie miły, ja tę górę precz odrzucę, by nam droga wolną była.
I podpiera ją plecami i przewraca górę z trzaskiem; odsunął ją na pół mili. Poszli sobie zatem dalej.
Idą prosto, aż dąb wielki stoi na środku drogi; zatrzymuje ich w pochodzie. Wyrwidąb więc naprzód idzie, obejmuje go rękoma, wyrywa z całym korzeniem i rzuca na bliską rzekę.
Ale chociaż tacy mocni, nogi przecież utrudzili, więc pod lasem odpoczęli. Jeszcze sen nie skleił powiek, patrzą, aż mały człowieczek leci ku nim, lecz tak prędko, że ptak żaden ni zwierz żaden nie potrafiłby go zgonić.
Zdziwieni wstają na nogi, gdy on człeczek w ptasim locie zatrzymuje się przed nimi.
- Jak się macie, parobczaki! - rzekł wesoło i radośnie - widzę, żeście utrudzeni, jeśli wola wasza będzie, w jednej chwili was zaniosę tam, gdzie jeno zażądacie.
Rozwinął piękny kobierzec.
- No, siadajcie społy ze mną!
Wyrwidąb więc z Waligórą usiedli wygodnie na nim. Człeczek klasnął, a kobierzec niesie ich, by ptak na skrzydłach.
- Zapewne was to dziwiło? - człeczek mały znowu rzeknie - żem tak prędko biegł po ziemi: widzicie, oto trzewiki, com dostał od czarownika; kiedy wdzieję, wtedy biegnę: co krok - to mila, co skoczę - to dwie.
Waligóra prosi tedy, Wyrwidąb łączy swe prośby, by dał po jednym trzewiku, bo chociaż są tacy mocni, jednak droga nogi trudzi. Poruszony więc prośbami podarował im trzewiki! Gdy niemało ulecieli, zsadził ich pod wielkim miastem, a w tym mieście był smok wielki, co dzień wiele ludzi zjadał. Król ogłosił: „Kto się znajdzie, że tego smoka zabije! - dwie mam córy, do wyboru; jednę oddam mu za żonę i po śmierci tron swój oddam.”
Stają więc bracia przed królem, oświadczają swą gotowość, że zabiją tego smoka. Pokazano im jaskinię, gdzie ten potwór zamieszkiwał. Idą śmiało; na pół drogi aż się mały człeczek zjawia.
- Jak się macie, przyjaciele! wiem, gdzie kres jest waszej drogi, lecz posłuchajcie mej rady: włóż każdy na nogę trzewik, bo smok jak wyskoczy nagle, nie da nawet machnąć ręką.
Posłuchali mądrej rady. Wyrwidąb stanął przed jamą, wzniósł z zamachem dąb ogromny, by jak tylko łab ukaże, jednym ciosem smoka zgładził. Waligóra zaszedł z tylu i jaskinią z szczerej skały trzęsie jakby snopem żyta.
Smok wypada z jamy nagle, a Wyrwidąb przestraszony, zapomniawszy i o kłodzie, co ją dymał w obu rękach, szczęściem, że wdział dany trzewik, bo uskoczył na dwie mile. Smok go nie mogąc dogonić, obrócił na Waligórę; ten w przestrachu skałę podniósł i z zamachem silnie rzucił, a głaz świszcząc padł na ziemię i przycisnął ogon smoka. Waligóra, choć tak mocny, w tył uskoczył na dwie mile i zobaczył brata swego.
- Idźmy teraz, bracie, razem, smok się z miejsca nie poruszy, ty go uderz kłodą dębu, a ja go przywalę górą.
Idą wprzód więcej śmiało, jeden w ręku niesie górę, a drugi dębem wywija. Zawył smok jak stado wilków, widząc obu przeciwników: chciał się rzucić, lecz daremnie, ogon ciężki głaz przyciska. Wyrwidąb uderza silnie i rozgniata łeb na miazgę, a brat jego rzuca górą i zakrywa całe ścierwo.
Król już czekał; przyjął obu i dał im po jednej córze; a kiedy niedługo umarł, królestwem się podzielili i szczęśliwie sobie żyli.
Szklana góra.
Na wysokiej szklanej górze stojał zamek cały złoty, a przed zamkiem była jabłoń, na jabłoni złote jabłka. Kto by złote jabłko urwał, wszedłby do złotego zamku, a w srebrnej jednej komnacie ukryta była królewna zaklęta, dziwnej urody. A miała skarby niezrachowane, piwnice pełne drogich kamieni i w izbach zamku skrzynie ze złotem.
Wielu się zbiegało rycerzy od dawna, lecz na próżno siłowali, by się wedrzeć na tę górę. Na koniu ostro podkutym niejeden darł się daremnie i z połowy stromej góry z ciężkim szwankiem spadał nazad. Łamali ręce, nogi i karki!
Piękna królewna z jednego okna patrzała z żalem, jak próżno tacy rycerze dorodni na dzielnych koniach darli się na górę! Widok królewnej zagrzewał serca. Zbiegali się zewsząd ze czterech stron świata, a biedna dziewica już lat siedm daremnie wyglądała zbawcy!
Niemało leżało trupów, rycerzy i koni wokoło szklanej góry, wielu konających z połamanymi żebrami boleśnie stękało. Był to cmentarz prawdziwy!
Już rok siódmy za trzy doby miał się skończyć, gdy we złotej zbroi rycerz nadjechał pod stromą górę. Rozpędził konia, wdarł się w pół góry z podziwem wszystkich, którzy patrzali, i nazad wrócił szczęśliwie. Nazajutrz, równo ze świtem znowu, gdy mu się pierwsza udała próba, rozpędza swego rumaka, stąpa po górze jako po ziemi, iskry z podkowy błyskają, patrzą zdziwieni wszyscy rycerze - już blisko wierzchołka góry. Niedługo spojrzą znowu, aż on stoi pod jabłonią. - Wtem się wielki zrywa sokół, zaszumiał skrzydłem szerokim i uderzy konia w oczy. Rumak parska, nozdrza wzdyma i najeża gęstą grzywę, stanął dęba wystraszony, nogi mu się oślizgują, pada nazad i z rycerzem, porysował szklaną górę, a z rumaka i rycerza nie zostały, jeno kości, co brzęczały w zbitej zbroi jako suchy groch w pęcherzu.
Siódmy rok się jutro kończył, aż nadchodzi żak urodny, młody, silny i wysoki. Patrzy, jak rycerzy wielu łamie karki nadaremnie, podchodzi pod śliską górę i bez konia się gramoli.
- Już od roku słyszał, będąc w domu jeszcze, o królewnie, co zaklęta w złotym zamku siedzi, na wierzchołku góry szklanej. Poszedł przeto do lasu, zabił rysia i pazury ostre, długie, przyprawił sobie na ręce i do dwóch nóg umocował.
Taką bronią opatrzony darł się śmiało na garb szklany, słońce było na zachodzie, żak w połowie drogi ustał, zmęczony ledwie oddycha, pragnienie spiekło mu wargi!
Czarna chmura nadpłynęła, próżno błaga i zaklina, by choć kroplę uroniła. Na próżno otwierał usta! Chmura czarna przepłynęła, ani rosą nie zwilżyła warg spieczonych jak skorupy.
Pokaleczył krwawo nogi, rękoma się jeno trzyma. Słońce zaszło, patrzy w górę, aby dojrzał jej wierzchołka, musiał tak zadzierać głowy, że mu barania czapka spadła. Spojrzy na dół, jaka przepaść! tam śmierć pewna i niechybna! Z przegniłych trupów smrodliwe ścierwy zaduszały oddech czysty, były to szczątki zuchwałej młodzi, co się darli jak on tutaj.
Już mrok ciemny, gwiazdy blado oświecały szklaną górę, a żak młody, jak przykuty, na skrwawionych ręku wisi. Wyżej drzeć [się] już nie może, bo wyczerpał wszystkie siły; sam nie wiedząc, co począć, wyciągniony czeka śmierci. Nagle sen mu skleił oczy, zapomina, kędy leży, strudzony smacznie usypia, lecz choć we śnie ostre szpony tak głęboko w szkło zapoił, że przespał się do północy, nie zleciawszy z onej góry.
Złotej jabłonki pilnował sokół, co zrzucił z koniem rycerza, zawsze w nocy jak czujny strażnik oblatał górę wokoło. Zaledwie miesiąc wyszedł zza chmury, uniósł się z jabłoni i krążąc w powietrzu, zobaczył żaka.
Łakomy ścierwu, pewny, że trup świeży, spuszcza się nagle i siada. Lecz żak już nie spał, dojrzał sokoła i postanowił z jego pomocą uratować się z tej góry.
Sokół zapuścił szpony ostre w ciało, wytrzymał ból mężnie i uchwycił za nogi ptaka, ten przestraszony uniósł go wysoko nad zamek i począł krążyć wokoło wysokiej wieży. - Żak krzepko się trzymał, patrzał na lśniący zamek, co przy bladych promieniach miesiąca świecił jak mgła-lampa, patrzał na okna wysokie, migające różnobarwną ozdobą, a na ganku siedziała śliczna królewna, zatopiona w myślach, dumając nad swoją dolą. Widząc, że blisko leci jabłoni, dobył zza pasa kozika i obiedwie odciął nogi sokołowi. Ptak zerwał się z bólu wyżej i znikł w obłokach, a młodzieniec spadł na szerokie gałęzie jabłonki.
Wtedy odrzucił szpony sokole, ugrzęzłe wraz z szponami w ciele, a skórkę złotego przyłożywszy jabłka do ran skaleczałych wnet wygoił wszystkie. Narwawszy pełne kieszenie złotych jabłek, wchodzi śmiało do zamku, przy bramie zatrzymuje go smok wielki, lecz zaledwie rzucił nań jabłko, smok skoczył w fosę i zniknął.
Zaraz się wielka otworzyła brama, zobaczył podwórzec pełen kwiatów i drzew ślicznych, a na wysokim ganku siedziała zaklęta piękna królewna wraz z dworem swoim.
Ujrzawszy dorodnego młodzieńca zbiegła ku niemu witając w nim rada pana i męża. Wszystkie mu skarby oddała, a żak młody został wielkim i bogatym panem, na ziemię wszakże już nie powrócił, bo wielki sokół, co był strażnikiem i zamku tego, i samej królewnej, mógł tylko zamek i skarby na skrzydłach swoich na ziemię przenieść. Lecz kiedy nogi postradał, w pobliskim lesie, na szklanej górze, znaleziono jego zwłoki!
Gdy raz z królewną a żoną swoją chodził po ogrodzie zamku, spojrzy na dół i widzi z podziwem, że się mnóstwo ludzi zbiera. Świsnął więc w piszczałkę srebrną, a jaskółka, co służyła za posłańca w złotym zamku, nadleciała.
- Idź się dowiedz, co nowego! - rzekł do małej ptaszyny.
I jaskółka szybko leci, wkrótce wraca i powiada:
- Krew z sokoła ożywiła martwych zwłoki, wszyscy, co polegli pod tą górą, wdzierąjąc się na nią zuchwale, wstali dziś jakoby ze snu, dosiadają rzeźwo konie, a lud cały, dziwem zdjęty, patrzy na cud niesłychany.
Czarownik i uczeń.
Szła uboga niewiasta przez bór ciemny prowadząc małego syna za rękę. Idąc płakała, bo wiele miała dzieci, nie mogąc dać im sposobu do życia. Aż spod dębu podnosi się człowiek, a widząc łzy rzewne biednej niewiasty, począł o przyczynę pytać. Gdy mu opowiedziała powód troski i zmartwienia, uspokoił ją ów człowiek, powiedział, że jest krawcem, a powiedział nieprawdę, bo był to wielki czarownik.
I wziął za rękę młode pacholę, poprowadził do jaskini, przyrzekając matce, że za lat trzy już je wyzwoli. Odeszła uradowana niewiasta, a mały Jonek zaczął się uczyć sztuki czarnoksięskiej i wkrótce ów żaczek przeszedł swego bakałarza. Gdy już koniec trzeciego lata nadchodził, wydostał się z jaskini czarodzieja Jonek i spotkał matkę na zielonej dąbrowie. Uradowana zapłakała z radości, widząc jak podrósł i zmężniał.
- Moja matulu, trzeci rok za tydzień się skończy, trzeba, żebyśta przyszli do czarownika i żądali, by mnie uwolnili. On wtedy pokaże ci stado gołębi, nasypie im grochu i każe wam pomiędzy nimi, byśta syna poznali. Ale nie będą to gołębie, ale wszystko młode chłopięta, które wziął na wychowanie. Wtedy, matulu, uważajta, który gołąbek nie będzie jadł grochu, ale skakał i bił z radością skrzydełkami, to będę ja.
Za tydzień matka poszła do czarodzieja i żądała oddania syna. Ten wziął miedzianę trąbę, zatrąbił na cztery strony świata, a zewsząd zleciało się mnóstwo gołębi. Nasypał im grochu, gdy wszystkie jadły skwapliwie, kazał jej trafić na syna. Niewiasta upatrzyła jednego, co nic nie jadł, jeno skakał a bił skrzydełkami z radości. Wskazała nań, a czarownik oddał jej syna.
Ojciec Jonka, szewc z rzemiosła, obarczony liczną rodziną, żył w nędzy. Jonek, świadom wszystkich sztuk czarodzieja, rzekł raz do ojca:
- Żebyśta w biedzie nie byli, ja się przedzierzgnę w wołu, krowę i owcę; zaprowadzicie mnie na targ, a z przedaży będzieta mieli pieniądze. Pamiętajcie jeno, byście mnie w konia nie zaklinali ani uzdy i postronka, z którymi na kiermasz poprowadzita, nie sprzedawali, bo dla was zginie już zarobek, a mnie złe spotka.
Szewc zaklął raz syna w wołu, drugi raz w krowę, trzeci w barana i dobrze zawsze sprzedał, a z pieniędzy nową chatę wystawił i głodu nie miał. Wszakoż łakomy, pomimo przestrogi syna, zaklął go w konia i powiódł na jarmark. Czekał już tam czarownik i kupił konia, i tyle zapłacił, że mu i uzdę sprzedał. Tak złapał w swoje sidła rozumnego Jonka, poprowadził do swojej stajni, gdzie na łańcuchu trzymał a głodził, a bił srodze.
Stękał on biedny konik głosem bolesnym, aż służebnica czarownika ulitowała się nad nim. Wchodzi do stajni, a koń znędzony zaczął rzewliwie płakać i opowiadać swoją niedolę.
Skruszył jej serce, odcięła łańcuch. Jonek przedzierzgnął się w dorodnego chłopca, podziękował czule dziewczynie, a obawiając się mistrza wróblem wyleciał na dach i począł
wesoło z radości świergotać.
Dostrzegł czarodziej ucieczkę Jonka i poznał go w postaci wróbla, zamienił się sam w czarną wronę, ścigając biedną ptaszynę. Uciekał co siły wróblik, a wrona zażarta nie dawała mu spoczynku, aż wreszcie umęczony upadł w królewskim ogrodzie, a tuż za nim zdyszała wrona z rozwartym dziobem.
Jonek się zrobił mysim królikiem, a czarownik wróblem i dokoła jałowcowego krzaka pędził za nim.
Chodziła wonczas po ogrodzie królewna, a widząc tę walkę pomyślała sobie:
- Mój Boże! jakaż zajadłość pomiędzy tak małymi ptaszętami.
Jonek, wyczerpawszy wszystkie siły życia, nie mogąc uniknąć zajadłego wróbla, zrobił się pięknym pierścieniem i wskoczył na palec królewnie.
Wróbel ma próżno go szukał, ale domyślił się sztuki swego ucznia i postanowił go wszelakimi sposobami dostać w moc swoję. Królewna zaledwie do komnaty zamkowej weszła, zdziwiona patrzy na piękny pierścień; aż tu z pierścienia zrobił się dorodny Jonek, opowiedział jej swą niedolę i ostrzegł, że jutro przyjedzie czarownik strojny jak książę, z licznym orszakiem dworzan, że będzie usilnie prosił o pokazanie pierścienia.
- Jakby go schwycił, już byłoby po mnie, ale jeżeli będzie mocno się napierał, rzuć go królewno o ziemię.
Co powiedział, tak się stało. Nazajutrz z liczną drużyną strojnie przybranych dworzan zajechał czarownik pod nazwą księcia. Przyszedł na pokoje, a zalecając się królewnie, prosił o pierścień. Ale królewna, pokochawszy Jonka, nie chciała mu tej ręki dać do pocałowania, na
której był pierścień! Lecz kiedy zaczął nalegać, rzuciła go na ziemię. Aż z niego pełno w komnacie grochu; czarownik zatrąbił w miedzianą trąbę na cztery strony świata i zleciało się mnóstwo gołębi, które ten groch pożarły, ale jedno ziarnko wsunęło się w białą dłoń królewnej. Ta go rzuciła o ziemię i z ziarnka grochu pełno w komnacie maku!
Wtedy czarownik zatrąbił w miedzianą trąbę na cztery strony świata i zleciało się mnóstwo wróbli. By prędzej mak wyjadły, sam czarownik zamienił się w wróbla.
Czekał tej chwili Jonek, zrobił się wroną, zagryzł wróbla-czarownika i ciało jego rozniósł po kawałku na wszystkie cztery strony świata, żeby się nigdy nie zrósł.
Królewna wzięła go sobie za męża. Wyprawiono sutą ucztę; tam jedli i pili. Byłem i ja, aż po brodzie kapało, a w gębie nic nie pozostało.
Pieczara w czarnej górze.
Wokoło Czarnej Góry wije się niedaleko pieczar wąska ścieżka pomiędzy kłodami powalonych drzew starych i gęstymi zaroślami. Gdy zmrok zapadnie, nikogo z ludzi już tu nie zobaczyć, a jeżeli wędrowca na tym miejscu noc przypadkiem zaskoczy, przejmie go dreszcz bojaźni, po zachodzie bowiem słońca słychać zaraz wśród góry szum i brzęk łańcuchów, a wśród nocy widać przy świetle miesiąca widma rozbójników, którzy tu niedawno gościli i mordy i pożogi po przyległych rozszerzali osadach. W milczącym i poważnym orszaku wychodzi dwanaście postaci w bieli, niosących na barkach otwartą trumnę - zanoszą ją na wierzch Czarnej Góry i jak mgła znikają. Wtedy także podnoszą się same czaszki nieboszczyków porozrzucane wśród kamieńca.
Przez długi czas przemieszkiwali w tych pieczarach rozbójnicy, odzierając podróżnych, cerkwie i przyległe sioła. Zdobyte skarby w nich zagrzebywali, leżą one tam do dziś dnia ukryte, bo rzadko kto może namacać drzwi do nich prowadzące, chociaż się często zawarty wchód pokazuje, a widma w postaci pustelników wchodzą do pieczar.
Razu jednego zobaczył biedny wieśniak, który za załomem skały chciał ściąć buka, postępującego z wolna pustelnika. Ażeby od niego nie był dostrzeżonym, schował się za grube drzewo, pustelnik przeszedł pomimo niego i stanął przy pieczarach; wieśniak z wolna za nim postępował i zobaczył, że się, przy małych zatrzymuje drzwiczkach, których żaden dotąd ze wsi nie uważał.
Pustelnik zakołatał z cicha i wyrzekł:
- Otwórzcie się, drzwiczki!
A drzwi odskoczyły. Na drugi rozkaz:
- Zamknijcie się, drzwiczki!
Znowu się zawarły. Drżał kmieć ze strachu, a jednakże naznaczył wchód gałęziami i chrustem.
Od onego czasu nie mógł ani jeść, ani spać, wciąż go tylko coś, tajemnie ciągnęło, aby się dowiedzieć, co by w tych pieczarach było, do których drzwi prowadziły. Pościł dlatego w najbliższą sobotę, a ze wschodzącym słońcem poszedł z krzyżem w ręku do naznaczonego miejsca. Stanął teraz niedaleko drzwiczek i dzwonił, ze strachu zębami, bo mu się wciąż zdawało, że znowu jakieś widmo w postaci pustelnika zobaczy, lecz żaden się duch nie okazał. Z drżeniem przystąpił bliżej i długo się przysłuchiwał, ale nic nie usłyszał; na koniec zakołatał mocno w drzwiczki i wyrzekł głosem słabym i cichym:
- Otwórzcie się, drzwiczki!
Odskoczyły drzwiczki i ujrzał się w wąskim a ciemnym sklepie, wszedł głębiej i zobaczył obszerną izbę jasną.
- Zamknijcie się, drzwiczki! - zawołał mimowolnie i drzwi się zamknęły.
Tutaj to było co niemiara w dużych kadziach białych talarów i złocistych dukatów, tam bez liku leżały skrzynki z perłami i drogimi kamieniami, szczerozłote krzyże, obrazy świętych to leżały, to stały na srebrnych stołach. Żegnał się z podziwieniem wieśniak jakby zaczarowany, nie mógł się jednakże wstrzymać, aby cokolwiek nie wziął, i to na odzienie dla swej żony i ośmiorga dzieci, które już nago prawie chodziły. Przeżegnał się z bojaźnią, sięgnął ręką do kadzi, co koło niego stała, i wziął sobie nieco tych białych pieniędzy, ale zaraz pochwycił się za głowę, czy ma ją jeszcze na karku; przekonany o tym, już z mniejszą bojaźnią wziął znowu garść pełną drobnych białych pieniędzy i z dreszczem posunął się do drzwi.
- Przyjdź znowu! - odezwał się głos gruby z głębi pieczary. Teraz zawróciło mu się w głowie, zaledwo mógł wyrzec: - Otwórzcie się, drzwiczki! Drzwi odskoczyły, a wieśniak wybiegł uradowany. W domu nic nie powiedział o skarbach znalezionych, tylko poszedł do cerkwi i dał cząstkę tego, co wziął w pieczarze, na kościół i na ubogich. Nazajutrz poszedł do miasta, kupił żywność i odzienie żonie i dziatkom, a powiedział, że zardzewiałe talary i garść złotych znalazł pod pniem ściętego buku. Następnej niedzieli, z mniejszą bojaźnią i odważniejszym krokiem poszedł ku drzwiom pieczary. Czynił toż samo co i pierwej i nabrał skromnie do kieszeni.
- Przyjdź znowu! - odezwał się ten sam głos gruby, a on przyszedł trzeciej niedzieli i napełnił kieszenie.
Teraz już był sobie gospodarzem bogatym, lecz cóż miał robić z tak wielkim bogactwem? Raz dał na cerkiew dwie dziesięciny z tego wszystkiego, co posiadał, a co zostało, chciał w piwnicy zachować, aby każdy wypadek mógł się zapomóc w jakiej niedoli gospodarstwa. Chciał jednakże wprzódy pieniądze przemierzyć, bo rachować nie umiał, pożyczył więc ćwierci od sąsiada, wielkiego bogacza, który przy dostatku głód cierpiał, zbożem z lichwą kupczył, robotnikom zarobek umniejszał, sługom płacy nie dawał, wdowom i sierotom ich mienie grabił, pieniądze na fanty z lichwą rozdawał, a przy tym dzieci nie miał.
W onej ćwierci były wielkie szpary, przez które, jak zboże ubogim robotnikom sprzedawał, strząsane i ubijane ziarna wylatywały, które on znowu na swą kupę zgarniał. Między te to szpary zaroniło się kilka małych, białych pieniędzy, których wieśniak nie wytrząsł - te nie utaiły się przed bystrym, sokolim okiem sąsiada. Szukał więc kmiecia w lesie, a gdy go znalazł, zapytał, co by ćwiercią pożyczaną mierzył?
- Leśne nasienie i mysiarki - odpowiedział z zająknieniem. Potrząsając głową pokazał mu lichwiarz srebrne pieniądze, groził sądem i mękami, a potem wszystko obiecywał, i tak powoli wyłudził z wieśniaka tajemnicę, dowiedziawszy się o niezliczonych skarbach.
Cały tydzień przemyśliwał skąpiec nad tym, jakby zaraz cały skarb z pieczary wyprowadzić można, nie opuściwszy tych, co w pobocznych jaskiniach lub pod ziemią ukryte leżały, a jakby już cały skarbiec miał u siebie, wyobrażał z radością, jak go będzie liczył, pomału jeden łan pola po drugim od swych sąsiadów na wpół darmo skupował lub wyprocesywał, albo krzywoprzysięstwem zagrabiał. Takim sposobem całe sioło zakupił, potem wieś jednę po drugiej, zamek za zamkiem nabywał, aż wreszcie książęciem zostanie.
Wieśniakowi nie było po myśli, że się jego zawistny sąsiad do pieczary uda, ale wszelkie prośby jego były daremne. Groźbami lichwiarza kmieć zniewolony dał się namówić, aby z nim raz jeszcze do drzwi pieczar poszedł, a tam miał on wory, które skąpiec napełni, odbierać. Tym się mieli podzielić, dziesięcinę dać na kościół i wszystkim ubogim we wsi nowe suknie sprawić. Tak prawił lichwiarz, lecz w sercu swoim postanowił wtrącić wieśniaka w najgłębszą przepaść, jak go nie będzie potrzebował, cerkiew kilkoma zbyć srebrnikami, a ubogich niczym.
Następnej niedzieli wybrali się przed wschodem słońca do pieczary w Czarnej Górze. Dźwigał skąpiec na plecach łopatę, potężną siekierę i wielki wór trzyćwierciowy, w którym było do stu mniejszych woreczków. Wieśniak napomniał go raz ostatni, aby poprzestał takiej chciwości, ale ten, klnąc i zgrzytając zębami, szedł nie wstrzymany niczym coraz dalej. Już doszli do drzwiczek, kmieć, któremu niedobrze robiło się za strachu, został przed otworem pieczary, aby podawane worki odbierał.
- Otwórzcie się, drzwiczki! - krzyknął grubym i tęgim głosem lichwiarz. Drzwi się otwarły. - Zawrzyjcie się, drzwiczki! - a drzwi się za nim zamknęły. Zaledwo wszedł, zobaczywszy kadzie, beczki, skrzynki pełne złota i drogich kamieni, przejrzał chciwymi oczyma wszystkie te skarby i przerachował, i począł wyjmować drżącą ręką worki i woreczki, aby je napełnić. Wtem wyszedł powoli z głębi pieczary chart wielki, czarny, z błyszczącymi oczyma, i położył się na skarbach i pieniądzach. Wystraszonemu lichwiarzowi zawróciło się w głowie, upuścił worki, a czarny chart pokazał mu zęby i przemówił:
- Po coś tu przyszedł, lichwiarzu?
Dreszczem, przejęty upadł na ziemię i popełzał na rakach ku drzwiom jaskini, lecz w strachu tym zapomniał powiedzieć: - Otwórzcie się drzwiczki! tylko raz po raz krzyczał: - Zawrzyjcie się, drzwiczki! - a drzwi były zamknięte.
Długo czekał nań wieśniak z bijącym sercem, wreszcie przystąpił ku drzwiom bliżej. Tu usłyszał głuchy krzyk i jęk pomięszany z złowieszczym psa wyciem, wkrótce potem wszystko ucichło. Właśnie zaczęto dzwonić na służbę bożą do cerkwi; zmówił Ojcze nasz, i z lekka zapukał do drzwi, przemówił, a te się roztwarły. A tam, co za okropność! Leżało krwią zbroczone ciało lichwiarza, rozciągnione na worach, a kadzie, beczki i skrzynie ze złotem, srebrem i drogimi kamieniami zapadały się powoli w ziemię przed jego oczyma.
Koszałki-opałki
Kmieć ubogi rąbał w lesie, słyszy głos o poratunek, patrzy, że człowiek jakiś z wozem i końmi ugrzązł na błotach, pomógł mu chętnie, dobył z topieli, a on człowiek rzekł do kmiecia:
- Czego zechcesz, dam ci wszystko! - bo był to wielki czarownik.
A gdy kmieć skrobał się w głowę, sam nie wiedział, co powiedzieć, czarownik dał mu barana i rzecze:
- Ile razy runem trząśniesz, zawsze będziesz miał czerwone.
Kmieć podziękował, zaprał barana i poniósł do nędznej chaty, trząsnął nim silnie, aż pełno złota wysypuje się spod runa!
W tejże samej wsi mieszkała stara baba, czarownica, dowiedziała się niedługo o baranie, spoiła kmiecia i innego podsunęła.
Potrzebując znowu złota, próżno potrząsał baranem - beczał tylko, lecz ni szeląg nie wyleciał z wełny. Poszedł smutny nad błota i spotkał znajomego czarownika; ten już wiedział o wszystkim, dał mu przeto taką kurę, na którą, kiedy zawołać: - Kurko, kurko! znieś mi złote jajko! - w istocie złote znosiła jajko. Lecz gdy powrócił do domu, baba głupiego kmiecia spoiła i podsunęła mu inną kurę. Na próżno wołał na nią, by mu złote jajko zniosła, niosła ona złote jajka, ale babie czarownicy.
Zasmucony znowu poszedł i napotkał czarownika, ten mu dał obrus taki, co wymówiwszy te słowa: - Obrus, obrus! rozściel się! - rozwijał się zaraz, i co zażądał, wszystko było na nim do jedzenia i do picia.
Kmieć ciekawy zaraz w lesie kazał się rozesłać obrusowi, najadł się dobrze i podpił sobie. Czarownica czatowała, ukradła mu ten obrus w zamian inny podsunąwszy. Poznał kmieć podejście baby, idzie więc do czarownika i prosi o co takiego, żeby babę wybił dobrze i odebrał skradzione rzeczy.
Dał mu przeto takową kobiałkę, z której, jak zawoła:
Koszałki, opałki, Z mojej kobiałki!
wylecą dwie dobre pałki i wskazaną pobiją osobę.
Kmieć uradowany, wziął na plecy kobiałkę, podziękował czarownikowi, że go już więcej trudzić nie będzie, i prosto do baby zaszedł. Wtedy, gdy, ta go częstować zaczęła, rozgniewany krzyknął:
Koszałki, opałki, Z mojej kobiałki!
I pokazał babę, a pałki zaczynają bić bez litości czarownicę. Na próżno prosi i płacze, i przyrzeka, że wszystko odda: wróciła barana, kurę i obrus, ale kmieć kazał, żeby zabiły babę, bo wiele ludziom szkodziła. Kiedy już czarownica wyzionęła ducha, zawołał wtedy:
Koszałki, opałki, Do mojej kobiałki!
A pałki zaraz w nią się schowały. Wtedy mając barana, co jak potrząsł sypało się złoto, kurę, co złote znosiła jajka, obrus, co wiele chciał, tyle dostarczył jadła i napitku, na ostatek kobiałkę z pałkami, poszedł w świat, przystał do dworu jednego króla, a gdy ten miał wojnę, pobił nieprzyjacielskie wojsko, otrzymał rękę jego córki i sam po śmierci starego króla panował!
Czarownica Jazia.
W okolicy leśnej miała niegdyś przemieszkiwać czarownica, nazwiskiem J a z i a. Miała ona 12 głów, 6 po prawej, a 6 po lewej stronie. Siedzibę swoją miała w skale, z pod której wytryskało źródło. Lud okoliczny musiał jej codzie1i dostarczal po jednem dziecku, które pożerała. Gdy dziecka nie otrzymała, zatrzymywała wodę i w ten sposób zmuszała ludność do daniny. Na zgromadzeniu uradzono, aby każda rodzina po kolei dziecię zanosiła czarownicy przed jaskinię. Przyszła kolej na wojskowego pana, który w żaden sposób nie chciał dać dziecięcia. Czarownica zatamowała wodę; ludzie z pragnienia mało co nie marli. Wojskowy atoli ulitował się ludu i przyrzekł zabić czarownicę; wziąwszy więc z sobą kilka szabel dobrze wyostrzonych, ndał się do siedziby tego potworu. Szablą w prawej ręce odciął jej za jednym zamachem 6 głów z jednej, a szablą w lewej 6 głów z drugiej strony. Tak pozbyła się ludność strasznej plagi, a kraj z wdzięczności wynagrodził hojnie wojskowego.
Nie przeklinaj.
U pewnej złośliwej gospodyni służył parobek, imieniem Szymek. Poszedł on raz kosić trawę dla krowy do podoju. W trawie tej schowała się gospodyni na kwoka i siedziała na jajach. Trawa była wysoka i parobek kwoki nie widział. Gdy zawinął kosą, zabił kwokę niechcący. Baba narobiła wrzasku, zaczęła przeklinać, a w końcu rzekła: "Bodajś nie zgnił" i wypędziła go ze służby. Jakoś w kilka dni potem parobek poszedł na noclegi paść konie, zaziębił się i zmarło mu się. - Pochowali, zapomnieli, taj przepadło.
Od owego czasu upłynęło 33 lat. Ze starych niejeden umarł, młodzi się postarzeli, ot taka to dola ludzka. Cmentarz w tej wsi nie był wielki, więc gdy kto umarł, rozkopywaoo stare groby i zmarłych chowano. Grabarzem był człek stary, który od młodości swej groby kopał, wiedział dobrze. gdzie kto pochowany. Trafiło się, że trzeba było nowy grób kopać. W czasie roboty łopata mu o coś zawadziła. Zaciekawiony, zaczął kopać dalej i odgrzebał Szymka, ale tak świeżego, jakby dopiero przed kilkoma dniami umarł. Wydobył go tedy, zaniósł do trupiarni i tam nieboszczyk leżał. Ludzie się schodzili i oglądali to dziwo.
Jakoś w kilka dni później kwoka grabarzowej zrobiła sobie w nogach u Szymka gniazdo i siedziała na jajach, a nikt jej nie spędzał.
W niedzielę zeszli się parobcy do karczmy. Gadu, gadu, to o tern, to o owem, zaczęli się chwalić swą odwagą. jeden z nich mówił, żeby się nawet wilka w nocy nie bał, ale inni mu przerwali: "jeśliś taki odważny, przynieś Szymkową kwokę teraz do nas". Była to już północ, ale parobczak podochocony rzecze: "Pójdę, ale zapłacicie kwartę wódki". - "Zgoda" krzyknęli inni. Wyszło parobczysko na dwór, wiatr zimny go owiał, lecz śmiało szedł naprzód. Przyszedłszy jednak na cmentarz, zwolnił kroku, bo nogi pod nim zadrżały. Zdawało mu się, że umarli siedzą na grobach i pytają go, dlaczego nawet nocą spokoju im nie daje. Szymek jednak doszedł do trupami, wziął kwokę pod pachę i chce wracać. Wtem usłyszał szmer i spostrzegł, że Szymek siadł w trumnie, wsparł się na rękach i mówi:
"Czekaj, jutro umrze stara Magda, ja u niej służyłem temu lat 33 i zabiłem jej kwokę niechcący kosą, a ona mnie przeklęła, bym nie zgnił. No i jak widzisz, nie zgniłem. Mnie to nic nie szkodzi, ale baba może pójść do piekła. Proszę cię, idź do proboszcza i powiedz mu, by jej przypomniał o mnie i o kwoce, gdy ją będzie spowiadał".
Przestraszony parobek już nie poszedł do karczmy; ale prosto na probostwo. już było nad ranem, ksiądz wyszedł z izby i spostrzegł parobka. Ten pocałował go w rękę i opowiedział swe nocne zdarzenie. "Upiłeś się, wódka śmierdzi od ciebie", mówi jegomość. Ale nadszedł jakiś człowiek i prosił, by ksiądz poszedł starą Magdę spowiadać. Zdziwiony poszedł i w czasie spowiedzi wspomniał babie o Szymku. Ale baba, jak się nie rozjuszy, zaczęła przeklinać i krzyczeć: "A księdzu co do tego, on mi najlepszą kwokę zabił", i ze złości wyskoczyła z łóżka i padła trupem na ziemię. Tedy niewiadomo skąd zleciały się całe chmury kruków i wron, obsiadły one wszystkie drzewa, kracząc i wrzeszcząc przez cały dzień i noc. W czasie pogrzebu zerwała się straszliwa burza z gradem i piorunami, że wszyscy uciekli, a babę zostawili przed cmentarzem, ale na drugi dzień już jej tam nie było. Jedni mówili, że ją woda porwała, a inni ("Duch święty przy nas !") czarci ją wzięli. Przyszli do Szymka, ale ten już się w proch rozsypał.
Przyszło mi tu na myśl, że u naszego ludu uważają za klątwę, jeżeli ciało nie zgnije, czego dowodem nawet Siciński w Upicie, lub przekleństwo: "Żeby twoją głową za psami rzucali" .
Na początku Wszechrzeczy i Wszechświata istniało tylko światło oraz bezkresne morze. Istniał też wtedy bóg Świętowit, który krążył pod postacią łabędzia nad ową przepastną przestrzenią. Bogowi krążącemu nieustannie nad wodą zaczęła doskwierać samotność, jednakże po chwili dostrzegł na wodzie swój cień.
Świętowit postanowił oddzielić cień i ciało z cieniem związane. Tak oto powstali bogowie: Swaróg i Weles.
Swaróg uplótł ze światła łódź, w której zamieszkał i podróżował na kołyszących się falach morza. Weles zaś zanurkował w ciemne głębiny i tam spędzał większość czasu. Niedługo jednak taki stan rzeczy się utrzymywał. Bogom znudziła się monotonia morza i postanowili stworzyć stały ląd. Swaróg namówił Welesa, aby ten zanurkował na samo dno otchłani i przyniósł mu garść piasku, a gdy już piasek ten zbierze, niech wypowie magiczne słowa, które zawierałyby ziarno współpracy. Formuła ta miała brzmieć: „z mocą Swaroga i moją”. Weles dwukrotnie nurkował w otchłań, by uchwycić garść piasku, ale nie mógł dosięgnąć dna morskiego. Dopiero za trzecią próbą uchwycił upragniony cel, lecz czy to z roztargnienia, czy z zawiści wyrzekł tylko „z moją mocą”. Weles postanowił stworzyć ląd tylko dla siebie i ukrył kilka ziaren piasku w ustach.
Gdy Weles w końcu się wynurzył, wyciągnął ku Swarogowi otwartą dłoń. Ten wziął z niej parę ziaren piasku i rzucił przed siebie. Piasek w zetknięciu z wodą zmienił się w ląd i począł się rozrastać, jak i również ziarna w ustach Welesa. Ten wypluł je, a tam gdzie splunął powstały góry. Wyspa stworzona przez bogów była niewielka, sami we dwójkę ledwo się na niej mieścili. Samolubny Weles uknuł plan zapanowania nad wyspą. Odczekał tylko, aż Swaróg pogrążył się we śnie. Z zamiarem utopienia swojego brata, podniósł śpiącego Swaroga i zaczął go nieś ku brzegowi, jednak gdy tylko Weles zbliżał się do brzegu, ziemia odsuwała się daleko w morze. Wyspa osiągała coraz większe rozmiary w miarę tego jak zdesperowany starał się pozbyć Swaroga. W końcu zrozpaczony Weles zrezygnował.
Kiedy Swaróg obudził się spostrzegł, że ląd jest większy niż był, a uradowany Weles poinformował go, że ziemia nadal się powiększa. Z początku obaj bogowie byli zadowoleni, ale po pewnym czasie Swaróg zaczął się obawiać, że w miarę powiększania się lądu niebo stanie się zbyt małe, by przykryć ziemię. Pomimo tego, że Swaróg podzielił się swoimi niepokojami z Welesem, ten zdawał się tym nie przejmować. Swaróg zaczął podejrzewać, że Weles ukrywa coś przed nim więc stworzył pszczołę, która wysłał, aby szpiegowała Welesa. Ta siadła cicho na ramieniu Welesa i patrzyła, co ten wyczynia. Weles stworzył z morskich fal kozła, z którym zaczął rozmawiać. Opowiadał mu o głupim bogu Swarogu, który nie potrafi powstrzymać rozrastającego się lądu. Weles opowiedział kozłowi, że wystarczy kijem wyznaczyć wszystkie strony świata, aby ten przestał się rozrastać.
Pszczoła powtórzyła Swarogowi to co usłyszała, a ten uformował z światła kij i postąpił tak jak mówił Weles. Świat wtedy przestał się rozrastać i został takim, jakim go teraz widzimy.
Rozwiązawszy problem lądu, bogowie zaczęli wykłócać się o panowanie nad niebiosami, lecz tego nie mógł już ścierpieć Świętowit. Zawołał bogów do siebie i rozdzielił między nich władze. Weles panować miał odtąd nad Nawią - krainą zmarłych gdzie trafiają dusze Słowian, a Swaróg został zaś bogiem ziemi i ognistego słońca.
Gwiazda (podania polskie)
Dawno, dawno temu w małej osadzie mieszkał pewien chłopiec. Ludzie opowiadali, że jest szalony bowiem zamiast bawić się jak inne dzieci, wolał wymykać się wieczorami z domu. Siadał wówczas z dala od wioski i cierpliwie czekał aż zapadnie zmrok, by móc spoglądać w nocne niebo i podziwiać gwiazdy. Wielokrotnie też zastanawiał się czym są owe lśniące światła na czarnym firmamencie i dlaczego mrugają do śmiertelnych. Wielokrotnie próbował to sobie tłumaczyć. Bywało, że nabierał pewności, iż to duchy snujące się po nieboskłonie lub dusze zmarłych przodków. Innym razem widział w nich pochodnie zapalone przez bogów, aby rozjaśniały mroki. Im dłużej się zastanawiał, tym więcej pojawiało się pomysłów, wątpliwości i złudzeń. Był jednak pewien jednego- tego, że czuje jakąś niezrozumiałą więź z tymi płonącymi chłodnym ogniem iskrami światła pośród mroków nocy.
Pewnego dnia chłopca siedzącego na łące dostrzegł starzec, który pełnił w osadzie rolę kapłana. Zauważył, że wpatruje się w gwiazdy i uśmiech rozjaśnił jego pooraną zmarszczkami twarz. Podszedł bliżej i przysiadł obok.
- O czym marzysz, dziecko?
- Nie marzę… Podziwiam gwiazdy.- odpowiedział, nawet nie odrywając wzroku od czarnego nieba.
- Zatem marzysz…- starzec pokiwał głową. Przez chwilę milczał, aż wreszcie dodał cichym głosem- Każdy z nas ma taką gwiazdę. Kiedy przychodzisz na świat, ona rodzi się wraz z tobą. Przez całe życie ci towarzyszy, wspiera cię, rozjaśnia niebo, byś nie zgubił drogi pośród ciemnej nocy i umiera w chwili, gdy ty oddajesz ostatnie tchnienie.
- Jakże to? Która jest moja?- ożywił się chłopiec. Jego twarz nabrała rumieńców, a oczy zabłysły.- Pokaż mi, która jest moja?
- Nie tak szybko, chłopcze… Nie znajdziesz jej na patrząc na czarny firmament nieba… szukając pośród tego, co dostrzega każdy.
- Jak więc mam odnaleźć swoją gwiazdę?
- Nie musisz jej szukać, ona jest zawsze przy tobie.
- Gdzie?
Starzec położył rękę na sercu i ponownie się uśmiechnął.
- Ona jest tutaj… W tobie… To serce jest twoją gwiazdą.
Południca (podania polskie)
Dochodziło południe. Złocisty krąg słońca niepodzielnie panował nad spękaną od skwaru ziemią. Lazurowe niebiosa jaśniały niczym drogocenna kopuła. Nie było ani jednego obłoku, który sunąc wolno przyniósłby chwilę wytchnienia i wyczekiwany cień. Srebrzysta, delikatna mgła zaczęła opadać na pole. Rozwiała się niespodziewanie w chwili, gdy już miała zetknąć się z dojrzewającymi kłosami żyta i zniknęła niczym senne marzenie, które rozpływa się z chwilą, kiedy człowiek uchyli powieki. Zboże poruszyło się jednak, zafalowało i zaszumiało cicho, choć wokół panował tak niezmącony spokój, iż nawet źdźbło trawy rosnące na miedzy nie poruszyło się tknięte choćby motylim skrzydłem. Ono jednak falowało łagodnie aż po horyzont, gdzie stykało się z niebem.
W miejscu, gdzie rozwiała się mgła, niespodziewanie pojawiła się młoda kobieta w wieńcu z chabrów na czole; o oczach, których głębia przypominała bezdenne jezioro. Kłosy rozchyliły się nieco, by jej bose stopy mogły oprzeć się na spękanej od słońca ziemi. Długie włosy opadły powoli aż do kolan, okrywając ją niczym płaszczem. Biała suknia ze złotym pasem, za który zatknięty miała sierp podkreślała nieomal każdy detal jej ciała. Uniosła głowę, rozglądając się dookoła.
W oddali dostrzegła śpiącego pośród zboża człowieka. Powoli zbliżyła się do niego i przechyliwszy z lekka głowę popatrzyła w milczeniu na spokojną twarz młodzieńca. Na jej bladej twarzy pojawił się lekki uśmiech.
-Głupcze…- szepnęła- Tylko tacy głupcy jak ty lekce sobie ważą nasze prawa. Tylko tacy są ślepi na potęgę ziemi i jej opiekunów.
Jej długie, smukłe palce wyjęły z włosów cienką szpilę i uniosły ją ku górze. Na ledwie widocznym ostrzu zalśniły promienie słońca. Ich blask był jednak zimny. Kobieta bez wahania pochyliła się, by wbić ozdobę wprost w serce śpiącego i tym sposobem odebrać mu życie, którym sam wzgardził łamiąc odwieczne prawa.
Już miała dopełnić ofiary, gdy nagle jej dłoń zatrzymała się tuż nad sercem mężczyzny. Po raz pierwszy zawahała się i zwątpiła. Przez chwilę miała wrażenie, iż w jej piersi zabiło serce- ów przymiot istot śmiertelnych, którego nie miała przecież już od wieków… od czasu, gdy przekroczyła osnutą mgłami bramę światów.
Jej ręka zadrżała, choć wiedziała, że jego los powinien był się dopełnić.
Ileż to było już lat? Wkrótce siedem wieków już minie odkąd przestała być człowiekiem a stała się... No właśnie, kim się stała?
Ludzie opowiadali, że była demonem, który w południe błąka się po polach zabijając nieostrożnych dorosłych, porywając dzieci i dziewczęta; babą o żelaznych zębach ze sforą siedmiu widmowych psów, niosącą zgubę i przekleństwo wszystkim tym, którzy ją spotkają na drodze; polną diablicą pożerającą dzieci.
Nikt już nie pamiętał a może nie chciał pamiętać, że to właśnie Ona opiekowała się zbożem, by dojrzało i dało obfity plon; że to dzięki niej polne kwiaty corocznie cieszyły oczy ludzi. Minęły też czasy, gdy każdy spotkany podczas zbiorów człowiek padał przed nią na twarz i w szacunku odwracał wzrok, by przyniosła mu dostatek zamiast śmierci.
Uczyniono z niej wysłannicę piekieł, podczas gdy stała jeno na straży praw ziemi i szacunku dla słonecznej potęgi. Zapomniano, iż kiedyś sama była kiedyś człowiekiem.
Dawne to były jednak czasy, lecz wciąż pozostające w jej umyśle. Wciąż pamiętała swoje imię i mężczyznę, któremu miała być poślubiona. Już nosiła na palcu zaręczynowy pierścień i wyobrażała sobie szczęśliwy los u jego boku, gdy okrutna śmierć stanęła u wrót jej domu. Ciemność spowiła ją w swe opiekuńcze ramiona po to tylko, by zbudziła się na powrót, ale już bez dawnego ciała i bez serca, które niegdyś biło w piersi. Przestała być człowiekiem, stała się Południcą- opiekunką zbóż i polnych kwiatów: ona jak i wiele innych dziewcząt, które choć zaręczone nie zdążyły wstąpić w małżeńskie związki.
Niegdyś szanowana i czczona, teraz była przeklinana przez ludzi. Odmieniło się bowiem oblicze świata, a dawna wiara odeszła w zapomnienie. Ona zaś niezmiennie wypełniała swoją rolę, nie zważając na czas i opinie śmiertelnych. Tylko czasami jeszcze nie zatarte wspomnienia powracały niczym fala rozbijająca się o brzeg jej losów.
Ów mężczyzna śpiący teraz pośród złocistych kłosów był zaś tak bardzo podobny do jej oblubieńca Radosława. Miał podobnie szlachetne rysy, szerokie łuki brwi i nieomal jednaką postać. I to właśnie jemu powinna była odebrać teraz życie.
Srebrzysta szpila wciąż lśniła w jej dłoni. Igrające na niej promienie słońca zdawały się szyderczym uśmiechem. Nie mogła tego uczynić. Wolała dać mu szansę na ocalenie życia. Wolno wsunęła szpilę do włosów. Uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie do swych myśli i usiadła obok, wpatrując się z mocą w jego oblicze.
- Poznasz ty łaskę Południcy. Poznasz, jeśli przejdziesz zwycięsko próbę, na jaką cię wystawię.- wyszeptała.
Minął jeszcze jakiś czas zanim otworzył oczy. Zapach zboża i kwiatów oraz ciepło słonecznych promieni sprawiły, że sen odchodził od niego bardzo powoli. Niemiłosierny ból głowy przywrócił mu jednak świadomość. Usiadł, odruchowo chwytając się za pulsujące skronie i wówczas jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem ciemnych oczu kobiety.
- Ki diabeł!- krzyknął- Ktoś ty!
- Czasem i tak mnie zowią.- odpowiedziała pochylając lekko głowę.
Patrzył na nią ze zdumieniem. W jego źrenicach odbijało się jedno niewypowiedziane pytanie: Kim była ta kobieta? Wszelkie gwałtowne ruchy wciąż uniemożliwiał mu potworny ból głowy, lecz był pewien, iż ona nie jest wytworem wyobraźni. Wiedział, że ma do czynienia z nieśmiertelną istotą, bowiem patrząc na niego nawet nie mrugnęła, zaś jej twarz- choć nieziemsko piękna, pozostawała nieporuszona niczym oblicze kamiennego posągu wykutego ręką zręcznego rzeźbiarza.
- Chcę byś odpowiedział mi na jedno pytanie.
Jej głos przypominał szmer wiatru, lecz każde słowo odbijało się w jego umyśle jak uderzenie potężnego dzwonu. Lęk zrodzony gdzieś na dnie jego serca zbudził się nagle.
- Ale...
- Od odpowiedzi zależeć będzie twoje życie.- wyjaśniła, sięgając po złoty sierp zatknięty za pasem.
- Życie...?- powtórzył, z trudem dobywając głos ze ściśniętego gardła.
W jednej chwili przypomniały mu się opowieści dziadków, którzy przestrzegali przed srogim demonem, który błąkał się w południe po polach. Opowiadali, że niewiasta owa chabernicą, przypołudnicą lub Rżaną Babą zwana zsyłała bóle głowy, omdlenia, obłęd lub śmierć, ścinając głowę lub łaskocząc tak długo aż nieszczęsna ofiara nie wyzionie ducha. Kazali wystrzegać się niczym ognia pól i miedz w porze południowej, a w razie spotkania umykać w cień. Śmiał się wówczas zadziwiony, że wierzą w zabobony, lecz teraz ogarnął go dziwny niepokój. Mimowolnie obejrzał się za siebie, czy gdzieś w pobliżu nie ma jakiegoś cienia, gdzie mógłby się schronić.
- Lękasz się?- zapytała.
Spojrzał na nią wyzywająco. Nie. Ta kobieta nie mogła być demonem, miała wszak materialną postać i rozmawiał z nią przecież. A może… Przez głowę przebiegła mu myśl, iż może rzeczywiście jakieś szaleństwo ogarnęło go podczas snu. Zamrugał oczami, by sprawdzić czy kobieta czasem nie zniknie. Siedziała nadal w tym samym miejscu ze złotym sierpem w dłoni, wpatrzona w jego twarz.
- Nie lękam. Jesteś tylko kobietą.
- Byłam kobietą.- sprostowała- Kiedyś… Bardzo dawno temu… Teraz żyję poza granicami świata śmiertelnych, by tacy jak ty nie mogli bezkarnie łamać z dawna ustanowionych praw…
- Jakich praw?! Bredzisz!- wybuchnął chcąc zerwać się z miejsca.
Kobieta bez słowa rozłożyła ramiona i zza jej pleców wyłoniło się siedem ogromnych psów o płonących oczach, które ostrzegawczo szczerząc zęby zbliżyły się do mężczyzny. Przerażenie odbiło się tym razem w jego oczach, jak sierp księżyca w toni jeziora. Zrozumiał, że wystarczy jeden jej gest, a rzucą się mu do gardła, rozszarpując je w ciągu jednej chwili.
Uwierzył.
- Odpowiesz mi więc na jedno pytanie?
- A mam inną możliwość?
Uśmiechnęła się ze smutkiem i pokręciła przecząco głową. Nie chciała jego śmierci, lecz wiedziała, że jeśli nie przejdzie próby, będzie zmuszona odebrać mu życie.
- Powiedz mi więc młodzieńcze jacy to czterej bracia gonią się, ale nigdy się nie złapią? Jeśli odpowiesz, tym razem daruję ci życie…
Spojrzał na nią zaskoczony. Nie spodziewał się takiej zagadki.
Czterej bracia?
Poczuł, że zimny pot spływa mu po czole i plecach, a mimo palącego słońca ogarnia go chłód. Miał wrażenie, iż zimne dłonie śmierci spoczęły na jego głowie, niosąc wprawdzie ulgę w bólu, lecz jednocześnie pociągając go w mroczną otchłań.
Głuche warczenie widmowych psów, które otoczyły go zwartym kręgiem przywróciło mu świadomość. Z mroku wyłoniła się twarz siedzącej przed nim w milczeniu Południcy.
Promień słońca zalśnił złowieszczo na ostrzu sierpa, gdy uniosła go nieco wyżej, na wysokość swoich oczu.
- Jacy?
Wiedział, że czas mija. Starał się w pamięci odnaleźć choćby ślad odpowiedzi, lecz nadaremno. Była tylko pustka i od tej pustki odbijały się słowa zagadki: Jacy czterej bracia gonią się, ale nigdy się nie złapią?
Jedna myśl pojawiła się w jego głowie niczym błyskawica przecinająca niebo podczas gwałtownej burzy. Nie był jej pewien, ale zdecydował rzucić wszystko na jedną szalę.
- Koła u wozu!- krzyknął.
Jej zimny wzrok zmroził go na chwilę, więc dodał niepewnie.
- Są jak czterej bracia, którzy się nieustannie gonią, gdy wóz jedzie!
Zamilkł jednak natychmiast, gdyż kobieta podniosła się niespodziewanie. Psy w jednej chwili doskoczyły do niej posłusznie. Spojrzała na niego z góry niczym bóstwo, a na jej ustach pojawił się uśmiech.
Nie przyznała się, że nie chciała, by jego krew spłynęła po ostrzu złotego sierpa.
- Masz szczęście chłopcze.- rzekła tylko- Pamiętaj jednak o mnie.
Kłosy żyta poruszyły się ponownie. Jej postać z wolna zaczęła się rozpływać aż w miejscu gdzie stała pozostała jedynie srebrzysta mgła, która uniosła się nad ziemię. Do uszu mężczyzny wciąż jednak dochodziło jedno, jedyne słowo.
- Pamiętaj…
Nie musiała powtarzać… Sam wiedział, że nigdy nie zapomni tego spotkania, które było może niczym sen, lecz snem nie było.
Jak książę Mieszko z oczyma niewidnymi urodzony, świat ujrzał ziemski, aby niebieski móc potem odszukać
Wielkie strapienie miał ojciec Mieszka (pierwszym naszym księciem chrześcijańskim będącego) i nieraz bał się, żeby z okrutnej melancholii od rozumu nie odszedł. Mieszko ów, acz Pan Bóg mu oczy stworzyć nie zapomniał, w dzieciństwie był ślepy i samą tylko ciemność nieboraczek widział. Zewsząd sprowadzano ku niemu wszelakich medykusów, niejeden wór denarów im obiecując, lecz ci, choć ludzie dość uczeni i w swej rzeczy biegli, próżno warzyli zioła i pijadła, gdyż niemoc chłopięca nad ich sztukę doktorską była. Toż nie brakowało na dworze niewiast w czarach obznajmionych, ale i one, mimo żę gęby nie zamykając uroki na wyprzódki odczyniały, ze strachem musiały ustąpić przed zrządzeniem Bożym, Piastowicz zaś rósł bezwiedny i ledwo swoimi małymi rączkami pomrokę rozgarniał.
Dumał jego ojciec Siemomysł, czy to może dziewięciosiłu nie włożono do kolebki, by złe precz gonić, albo o rucie zapomniano, zebranej nim słonko wstanie. Przepytywał piastunki, czy trzymały przy Mieszkowych narodzinach rośniki, przestępy, trędowniki, dziędzierawy i dzwonki, ażeby czarom przeszkodzić, a zwiadywał się też nader pilnie, czy nie widziano wtedy boginek, przypołudnic i koszek, za którymi, jeśliby mu syna cichcem odmienily, byłoby wojsko na kraj świata puścił w pościgu. Daremnie wszekże zachodził w głowę bądź łajał struchlałe staruchy, iż godziwej opieki nad maleństwem zaniechały. Mieszko nie widział ani na krok i smucił rodzica, zwłaszcza że zdawał się, krom ślepoty, chłopięciem niepospolitym, rozum mając znaczny, pamięć wyborną, wymowę szybką, lica gładkie, pierś mocną, a całe swe ciało gibkiego kształtu i książęcemu stanowi nieurągliwe.
Mijał czas.
Gdy siedem roków zeszło, Simomysł nakazał postrzyżyny i małolat, przebrany w sukna okazałej barwy, acz kędziory baranie stracił, pozyskał przecie klejnot większy, bo godne Mieczysławowe miano. Wydał również książę biesiadę dla dworu i gości ze wszech stron przybyłych, na której taki gorąc buchał z dobrze tłustych rosołów, że wolu mógłbyś w nim upiec, a piwa tudzież winnego napitku tyle chlupało wokół, iż poniektórzy bali się powodzi. Uczta rzadka bez błazna, przeto wesołek i bajołap, krórego chowano na dworze, to z kudeł Mieszkowych wąs sobie czynił, to z psem warkliwie o kość się zmagał, to chudograjkowi dziegciem dudę pomazał. I śmiali się wszyscy z wielkiego radu, nie znając lepszego ćwiczenia weselnego, ale i przyuważyli niedługo, iż książę Siemomysł, mizernie głowę podparłszy, utracił chęć do picia i warzy.
- Czemu to próżnujecie, panie? - wołano
- Wszak z waszego zamyślenia tylko szkodliwych wilgotności namnoży się w głowie!
- Pijcież! Po smacznym kąsku napić się nie wadzi...
Jednakże choć wniesiono nawet kapustę, ustom chętliwą, a z grzybami i mięsem ożenioną, by naturę bigosu zyskała (złota czystego w sobie i miękkości jagodziej nabierając), książę nie zmienił oblicza. Myślał, że darmo dzisiaj syna Mieczysławem mianował, bo jakiż miecz ze ślepca a sława z oczu niedomogi. I myślał o swoim księstwie miłym, którego bory, hen rozciągnione, zda się do nieba prowadzą i Świętowita, pana dobrego, na żubrołowy proszą. Czy księstwo to, bogate, sławne ale i przez wilków otoczone, nie przepadnie, gdy władcę niewidnego otrzyma? Dlaczego bogi nieszczęściom wpust tu dają, skoro on, Siemomysł, stawia im cisowe chramy, składa żertwy, pali całopały i nigdy nie żałuje swego dostojnego towarzystwa?
Nie mógł książę znaleźć odpowiedzi i głowa mu się największym smętem kaziła, wszakże mimo pogańskiego serca był jako Hiob prawy a korny. Wiedział, że każdy człowiek urodzony z niewiasty musi cierpieć i że Ten, co światem rządzi, Pan sprawiedliwy, zna najlepiej, kiedy noc, a kiedy dzień być powinny, co trzeba dla dębu, a co dla źdźbła małego, dlaczego jedne oczy patrzą, a wtóre, choćby i książęce, są zaćmione. Nie skarżył się książę e sobie, ale ufności, której nie stracił nigdy, jakby jeszcze nową miarę dostawał, acz nikt tego nie zauważył, bo wesołek gził się po dawnemu i ucztownicy śledzili jego psoty, coraz to żwawiej klaszcząc w dłonie albo nosy mocząc w pucharkach, żeby zdrowia i wszelakiej pomyślności sobie przypić. A gdy tak się działo, stary sługa przystąpił do księcia uniżenie i szepnął mu ledwo dychem, iż dziw się zdarzył, gdyż Mieszko przejrzał.
- Łżesz! - rozzłościł się Siemomysł.
- Nie godzi się przed wami łgać, panie - odparł starzec, a za nim przybiegł inszy, tę samą wieść chwalebną niosąc.
- Łżecie obaj!
- Jakżeby łgać tak godnemu władcy a dobroczyńcy naszemu, panie...
Za czym, widząc niepewność, ale i wątłej budowy nadzieję Siemomysłową, pobiegła jego szlechetna małżonka do komory i wnet przywiodła stamtąd małolata. Prawdziwie było, iż Mieszko dobrze sobie teraz z oczyma radził, albowiem nie tylko ojca i matkę jako pierwszych dojrzał, lecz także gości co znamienitszych rozpoznawał, swą przeszłą ślepotę mieniając na radość wszystkich przytomnych wówczas ucztowników. Książę aż lęku doznał z wesela. Sporo też grdyką ruszał i oczy przed łzami chronił, a spokoju nie mając, wziął po małej chwili dwunastu rozważnych mężów na stronę. Spytał, co by to znaczyło podobne przemienienie, czy niebo tym cudownie nie gada albo czy złe tu czego nie narządziło, aby księstwo fortelem (choćby tak przyjemnym) spustoszyć i ku utracie zawieść. Usłyszał, iż choroba synowa to znak był zaślepionego kraju, a przejrzenie światłość oznajmia, którą chłopię, mężem dorosłym tudzież władcą zostawszy, sprawi duszom ludzkim.
- Jakaż to światłość będzie? - zapytał książę.
Tego już nikt nie umiał mu podać, bo wszak mężowie tamci trzymali umysły w lochu nieświadomości, nie znając jeszcze imienia i spraw Boga Jedynego. I wiele roków musiało znowu upłynąć , nim światłość owa była wiadoma, a Mieszko chrztem świętym ją ziścił, ujrzawszy Niewidzialne tak jak ujrzał na postrzyżynach stoły, misy, kożuchy, łuki, tarcze oraz własnych rodzicieli."