Kornel Makuszyński
Duch zapomniany
I
Pan Walenty Zięba nazywał się wprawdzie jak ptaszek,
ptaszka jednak nie przypominał, w każdym razie nie małego
ptaszka. Był podobny raczej do marabuta, wiadomo zaś, że
marabut nie jest ptaszkiem przystojnym. Tedy i pan Zięba był
chudy, łysy i zawsze zamyślony. O czym myślał? Któż to wie?
Nikt nie wie, co się dzieje w główce małej zięby, któż tedy
może wiedzieć, co się odbywa w potężnej i do tego łysej
głowie wielkiego Zięby. Należy zaś wiedzieć, że głowy łyse,
utraciwszy niemałą troskę myślenia o włosach, myślą tym
gwałtowniej o sprawach wielkiej wagi i wielkiego znaczem.
Pomijam już to, że pan Zięba, człowiek ze wszech miar
sympatyczny i otoczony dokoła szacunkiem, jak dom
parkanem, wytężał niezwykle machinę mózgu, aby jak
najlżejszym uczynić ciężar, który od lat wielu dźwigał na
głowie; bo jak kangur, zwierzę miłe i daleko skaczące, nosi
rodzinę swoją w worku brzucha, tak człowiek żonaty, chociaż
łysy, dźwiga na na głowie. Pan Zięba dźwigał na niej żonę
wspaniałą i córkę piękną, ozdobę dziewic.
Żona pana Zięby była to kobieta pulchna, tak że gdyby ci,
plugawy czytelniku, przyszła niepojęta dla umie ochota do
tknięcia palcem na przykład jej zasobnego biustu, rozwiązły
twój palec, nie znalazłszy oparcia, grzązłby w nadobnym jej
ciele, jak w cieście. Przypominała ogromni, ciastko, zwane
pączkiem. Łagodna na pozór, była to kobieta o złej gębie.
Kiedy zaczynała mówić, uciekał z domu mąż, z kuchni służą
ca, z kamienicy stróż, z gniazd jaskółki, z podwórza wróble, z
dachu kot, z bramy pies, z rogu ulicy policjant. Jeśli to było w
nocy, zrywał się wicher i wył w kominie. Gwiazdy gasły.
Ludzie mieli złe sny. Małe dzieci dostawały konwulsji.
Suchotnicy w promieniu kilku ulic umierali. Ludzie nerwowi
wyskakiwali na bruk z czwartego piętra. Kobiety pobożne
odmawiały modlitwę za konających.
Owa tedy niewiasta urodziła pannę Helusię Ziębiankę. Jak lilia
jest aniołem wśród kwiatów, tak ta słodka panienka była
aniołem wśród dziewic. Skromna była tak, że aż się rumieniła
na widok małych piesków, wesoło i niewinnie figlujących, i na
widok koguta, kiedy się starał o omlet dla niej właśnie. Bladła
i rumieniła się na przemian, kiedy ujrzała nagą rzeźbę; wstyd
ją otaczał purpurowym ramieniem, kiedy wchodziła naga do
wanny, tak czyste były i liliowe myśli tej słodkiej panienki.
Uwielbiała ją pani Ziębina i uwielbiał ją pan Zięba, dziwiąc się
tajemnie w duszy kosmatej i bezwłosej głowie, jak się to stać
mogło, aby taka dzieża ciasta, jak jego połowica, mogła wydać
na świat tę figurkę śliczną i tak niewinną, jak pierwszy
promień słońca. Mógł o tym rozmyślać jednakże bardzo
rzadko, był bowiem zajęty robieniem interesów, wielkich i
solidnych, albowiem kobieta gadająca i nawet nad wszelki
wyraz pyskata miewa czasem chwile wytchnienia, w których
się odżywia jak lokomotywa, węgiel pożerająca, aby mogła
jechać dalej. Także i panienka niewinna, chociaż anioł, musi
żywić niewinność swoją, a tym bardziej ją odziewać, aby nie
było nic widać. Interesy pana Zięby były czyste i uczciwe, jak
zresztą wszystkie interesy na świecie, nie można bowiem
zastanawiać się długo nad nieuleczalnym maniactwem pewnej
kategorii ludzi, dlatego nazwanych prokuratorami, że dla nich
najuczciwszy interes ma w sobie ziarnko złodziejstwa. Gdyby
tym oszalałym ludziom pozostawić zupełną wolność działania,
wtedy trzy czwarte ludzkości siedziałoby w kryminale jedynie
za doskonałą pomysłowość albo za dobry żart. Bo czy jest to
zbrodnią, czy też tylko dowcipnym pomysłem zrobić taki
interes, w którym jeden człowiek wytłumaczy drugiemu, żeby
od niego kupił takie akcje za milion, które nie będą warte
dziurawego buta w ostatnim dniu miesiąca. Czy nie jest to
żartem wybornym i godnym śmiechu sprzedawanie
przyjacielowi swemu dwóch wagonów kawy, ktoira nigdy nie
wyrosła i nie wyrośnie, z czego potem ten przyjaciel ma
zabawne zmartwienie?
Pan Zięba pod tym względem był człowiekiem bardzo
dowcipnym i wiele takich niewinnych urządzał kawałów, są to
zaś rzeczy, które należy popierać z narodowego punktu
widzenia, aby najdowcipniejszym ludziom na świecie, Żydom,
pokazać, że można się nazywać Zięba i mieć dowcipną głowę
do dowcipnych interesów.
Taka tedy miła rodzina mieszkała w w Warszawie przy ulicy
Pięknej w domu własnym, który był gniazdkiem gromadki
Ziębów.
Nie wszystko jednak zostało o niej powiedziane. Szczegół o
tej rodzinie najważniejszy zostanie dopiero po
wyszczególnieniu jej generaliów wymieniony. Oto wiadome
było powszechnie, że pan Walenty Zięba był spirytystą,
znanym wśród wielu głośnym miłośnikiem szukania związków
z zaświatem. Może dlatego tak wychudł, może dlatego miał
filozoficznie ponurą minę marabuta, może dlatego w
odpowiednim oświetleniu miał wygląd mumii egipskiego
kapłana, który się suszy w grobie od czterech tysięcy lat.
Pan Zięba chodził z seansu na seans i napełniony był duchami.
W jego domu działy się cuda, o których mówiono nabożnym
szeptem. Pani małżonka mówiła na ten temat głośno i
szeroko: ponieważ nie mam do dyspozycji trzystu lat, podczas
których zdołałbym jako tako nieudolnie streścić to, co zdołała
na ten temat wypowiedzieć pulchna kobieta, mogę tylko w
idealnym skrócie podać leitmotiv jej narzekań:
...Tylko taki bęcwał, jak ty, potrafi trupy sprowadzać do
domu... Stuka to, puka, potem całą noc oka nie mogę
zmrużyć... Krzesła trzeszczą i z szafą dzieją się jakieś
historie... Żebyś przynajmniej się przytulił, żebym wtedy
wiedziała, ze nie jestem sama... Akuratnie! Oj! Większa byłaby
pociecha ze zmory, niż z ciebie... A niech sobie chodzą po
domu... Ta przynajmniej z tego korzyść, ze cię czasem jakiś
nieboszczyk po głowie czymś zdzieli... Czasem i mądry duch
się zjawi Ale ty się kiedy doczekasz, ze i ja umrę ze strachu
albo Helusia dostanie konwulsji, biedne dziecko!...
Helusia, biedne dziecko, bardzo pobożna, duchów się nie bała
i drżała tylko na mysi, ze gdyby się Jej nagle taki duch ukazał,
umarłaby ze wstydu, bo duchy mają takie dziwne zwyczaje, ze
przychodzą wtedy, kiedy człowiek leży w łóżku, same zaś
pewnie są me ubrane, bo po co takiemu ubranie!?
Pan Zięba podniósł tylko oczy ku niebu i pełnym tkliwości
spojrzeniem błagał swoje duchy znajome i nieznajome, aby
przyszły, a jeden - najmocniejszy - aby mu żonę udusił albo,
uniósłszy ją na wysokość dziesięciu tysięcy metrów, upuścił ją
potem przez nieuwagę Widocznie jednak mały to był dla
duchów interes, bo pani Zięba żyła i mówiła.
Mówiła tez wiele i nadobnie, kiedy w czarny dzień, bo w
piątek, miał się odbyć wielki seans u pana Zięby. Przyszło
dwóch głośnych aktorów, jeden wielki literat, jeden doktor od
wariatów i jeden ginekolog, poza tym słynne medium, szewc z
Solca. Pan Zięba był szczęśliwy i promienny, bo z szewcem
tym nikt jeszcze seansów nie urządzał, a on go wynalazł i on z
niego zrobił sławę Piekielny ten szewc, brat diabła i kuzyn
czarownicy, odczuwał straszliwą trwogę, wiedząc, ze ma być
czeluścią, z której się dobędzie nadprzyrodzone, był blady,
miał czystą duszę i brudne łapy.
Seans udał się znakomicie. Jeden duch rozbił flakon i stukał
palcami w szybę, drugi, jakiś figlarz, pociągnął za brodę
ginekologa, a panu Ziębie chciał koniecznie włożyć palec do
ust, trzeci przyniósł bukiecik fiołków aż z Radomia, fotografię
nieznajomej zmarłej i polano sosnowego drzewa z Taszkientu.
Wszystko to jednak są drobiazgi mało ciekawe.
Szewc jęczał, jakby go bito kopytem po głowie lub na nagi
brzuch lano gorącą smołę. Wtedy ukazał się duch wielki i
potężny Zaświecił się, zbliżał, chodził i krążył. Pana Ziębę
pogładził po głowie, nosem oparł się o nos znakomitego
pisarza. Niczego nie tłukł, niczego nie rozbijał. Był to duch
duchów, duch wspaniały, uroczysty i dostojny.
Patrzyli w mego wszyscy zachłannie, rozgorzałymi oczyma, z
całą siłą wzroku, szczęśliwi, ze jest, że go zacny szewc
wywołał z zaświatów, że go przywiódł tu, do nich, potęgą
nieśmiertelną do ich śmiertelnych zmysłów. Cisza była taka,
że było słychać, jak kwiaty więdną (!) w kryształowym
dzbanku. Serca biły mocno, zęby szczękały metalicznie. Był to
jednak duch przyjazny i dobry W struchlałe serca wstąpiła
odwaga i miłość Wywoływacze duchów kochają swoje dzieci,
swoje duchy.
Ten duch szedł prosto od strony fortepianu do nich, zawrócił,
po czym, przywołany wysiłkiem woli, poszedł znów ku nim. A
szewc spał. Duch płynął.
W tej chwili słowa, zahaczając o zęby, jak o zadzierzysty płot,
wypadły w strzępach z ust aktora.
- Duchu, kim jesteś!!!
Jak szmer dalekiej fontanny, jak wiew zefiru, jak bzyk muchy,
ułapionej przez pająka, jak głos dalekiej fletni, jak szelest
traw, (a szewc spał, psia jego mać), popłynęło ku nim:
- Jestem duchem Aleksandra Wielkiego...
Serca się poderwały w nich jak Bucefał, "Jego" koń, i
cwałowały przez długą chwilę, zanim pobite tym imieniem jak
piorunem, uspokoiły się w swojej mizernej małosci, i zanim
znów ktoś zdołał przemówić:
- Powiedz, duchu, czy ci jest źle, czy czy dobrze, że tu do nas
przychodzisz?
- Jest mi bardzo złe - szepnął duch.
- Czy możesz nam powiedzieć, czemu ci jest źle?
- Tego nikt z was pojąć nie może.
- Czy dlatego może, że nie otrzymałeś chrztu świętego?
- Nie! Moje zmartwienie jest w Indiach...
- W Indiach!... - szepnęły w nich serca - co to może znaczyć7
Spojrzeli po sobie gorejącymi oczyma, tylko psychiatra patrzył
wciąż w stronę ducha, który, szeleszcząc szeptem, krążył
dokoła Nagle psychiatra szepnął cicho.
- Aleksander Wielki był kulawy!
I o dziwo! Kiedy wszyscy spojrzeli w stronę ducha, on nagle
zaczął chromać, nieznacznie, łagodnie ale chromał, oddalając
się.
- Duchu! Stan! - krzyknął za nim aktor i, nawykły do szerokich
gestów, wzniósł rękę, jakby mówił do ducha Hamleta i
przerwał łańcuch Duch przystanął, ale szewc wstrząsnął się
nagle w drgawkach i zaczął udawać niepotrzebnie świętego
Wita Dmuchnięto mu w gębę i zbudził się Najbardziej pijany
szewc budzi się około poniedziałku, a ten nie był pijany.
W tej chwili cos upadło w stronę fortepianu i cos serdecznie,
rzewnie, głęboko jęknęło Zafalowała portiera u drzwi i
wszystko umilkło.
- Jezus Maria! Co to takiego? - rzekł cicho pan Zięba.
Nikt nie odpowiadał Wszyscy zbledli i wszyscy spojrzeli na
nieszczęsnego szewca zgoła jak na krawca. Jak mogło się
zbudzić to kopyto tak nie w porę!
- Szewska robota! - rzekł literat.
- W najlepszej chwili! - płakał prawie ginekolog. - Uważaliście,
jak przystanął na rozkaz On! Aleksander Wielki A skąd pan
wiedział ze Aleksander Wielki był kulawy? To ciekawe... I on
kulał. Cuda, cuda.
Chcieli rozpoczynać seans na nowo, ale szewc nie chciał. Był
zmęczony i przerażony, obiecał na przyszły tydzień.
Pan Zięba został sam.
II
Kiedy człowiek zostaje sam, wtedy nigdy nie wiadomo, z kim
pozostał Powinno się przypuścić ze łajdak pozostał z
łajdakiem Można się pomylić dwa razy na sto. Dlatego
człowiek samotny zawsze odczuwa trwogę, że jest w
niewyraźnym lub zgoła niebezpiecznym towarzystwie.
Panu Ziębie było tez cokolwiek nieswojo. Historia ze
wspaniałym duchem rozklekotała mu nerwy, czuł się nieco
zmęczony Zgasił światła, tak ze tylko mała lampka świeciła
spod seledynowego abażuru Pan Zięba odpoczywał,
pomyślawszy przez chwilę ze zgrozą, ze opodal czuwa jego
jego żona, i pomyślawszy tkliwie bardzo, ze w białym swym
łóżeczku śpi już jego córka Godzina był dość pozna, spokojna
ulica nie robiła wrzasku.
Pan Zięba zapalił cygaro i siedział bezmyślnie, puszczając dym
na pokój Nagle nastawił uszu Coś zaszeleściło w stronie
fortepianu, więc odłożywszy cygaro na popielniczkę, na poły
uniósł się z fotela i spojrzał bystro najpierw w stronę okna,
czy jest zamknięte i czy wiatr nie budzi szelestów, potem
świdrującymi oczyma w tę stronę, w której coś mąciło ciszę.
Szelest ustał, tylko wisząca na ścianie makata nieco się
wzdęła, jak obwisły żagiel wzdyma się niewidocznie pod
podmuchem lekkiego wietrzyku.
Dusza załopotała w panu Ziębie i nagle padł na niego strach,
jakby był zwyczajną ziębą, na którą spadł jastrząb.
Wydęta fałda i makaty wyrównała się i spoza niej dobywać się
począł mglisty kształt, dotąd za makatą ścieniony jak stary
papier, teraz, kiedy się spoza nie) wyślizgnął, powolutku z
każdą chwilą pełniejący jak obłok.
- Matko Koska! - jęknął pan Zięba.
Włosy jego jak żołnierze, swobodnie i leniwie odpoczywający
w leżącej pozycji, nagle poderwani gromką komendą,
podniosły się, i stanęły wyprostowane. Nie robiło to zbyt
wielkiego zgiełku, pan Zięba bowiem był łysy, więc tylko kępki
w dolnych częściach głowy dały dowód, ze czują i są
przygotowane na najgorsze.
- Kto tu?... - krzyknął pan Zięba głosem, który starał się być
groźny, a sam się boi. Gdyby kuropatwa chciała przerazić
strzelca, właśnie takiego narobiłaby wrzasku.
- Kto tu? - powtórzył pan Zięba i poderwawszy się, jak gdyby
ktoś w nagle dźgnął w plecy, podskoczył i stanął w pozycji
obronnej za fotelem.
Nikt nie odpowiedział.
Panu Ziębie głos uciekł w głąb przełyku i dławił go tam jak ość
karasia, ryby złośliwej, która lubi stawać ością w gardle Na
czoło wytrysnęły wielkie krople potu, ręce mu drżały. Oczy
stanęły słupem i patrzyły nadmiernie rozszerzone, jak obłok
szary seledynem lampy dziwacznie zabarwiony, rozwijał się,
pęczniał i zaczął przybierać kształty ludzkie.
- Aleksander Wielki! - jęknęła dusza w Ziębie i bezgłośnie
zawyła ze strachu.
Ludzie, z duchami obcujący, są zazwyczaj odważni, każdy się
boi z osobna, lecz razem zebrani są dzielni i patrzą śmiało w
oczy piekielne. Wprawdzie duch, gdyby był niespokojnej
natury, mógłby zebrać wszystkich uczestników seansu w
wiązkę jak cebule i tłuc długo głową o głowę, zanim by ich nie
porozbijał. Nie zdarzyło się jednak, by duch przekroczył
granice przyzwoitości. Dać komuś w pysk albo dotkliwie
uszczypnąć, to duchy lubią, nie można powiedzieć, ale to i
wszystko. Pan Zięba wiedział to z seansów i przywykł do
zagrobowych manier. Znaleźć się jednak w obliczu ducha
samemu, samemu jak palec, to mu się, rzecz prosta, dotąd nie
zdarzyło Nikt nigdy nie wie, co duchowi może przyjść do
głowy Dodawszy do tego niesamowitość spotkania,
roztrzęsione nerwy, późną noc, to wszystko starczyło, aby
pana Ziębę napełnić trwogą, zgoła obłąkaną Jak kiedy kto
wsadzi rękę do klatki pełne] ptactwa, a ono czyni w klatce wir
i tłucze się rozpaczliwie na wszystkie strony, nieszczęsne i
przerażone taki oto widok, przeraźliwie rzewny, przedstawiało
wnętrze głowy nieszczęsnego pana Zięby Myśli skakały w nim
jak pchły Jedna wołała, aby zapalić światło Była to myśl z
rozpaczy ogłupiała, gdyż kontakt elektryczny znajdował się
poza widmem, gdyby zaś był nawet na odległość ręki, pan
Zięba nie mógłby go dotknąć, gdyż czuł się jak sparaliżowany
Druga myśl, nieco mądrzejsza, wołała: "Ziębo, uciekaj, na
Boga. uciekaj!" I ta myśl była tylko z pozoru mądrzejsza, gdyż
nogi pana Zięby me były bynajmniej w lepszym stanienie ręce
zresztą tylko bity przez całą młodość w samo ciemię idiota
może myśleć, ze ucieknie przed duchem.
Wołała myśl trzecia "Na kolana, na kolana i proś go o łaskę!" I
uklęknąć nie można i nie ma czym prosić, gdyż głos opuścił się
ku żołądkowi, co po dziwnym jego wzburzeniu, pan Zięba czuł
wyraźnie
Wreszcie zjawiła się myśl dwudziesta piąta, która szeptała:
"Nie bój się, przecież to Aleksander Wielki Chciał zostać, tak
mu się podobało Taki duch nie jest duchem złoczyńcy. Jest to
duch wielkiego ducha(!)... Przemów do niego, przemów...
Patrz, patrz! zbliża się łagodnie... Na Boga... jest
uśmiechnięty..."
Jak człowiek, co drogocenną rzecz ratując przed zatratą, nagle
i bez namysłu wsadza rękę w ogień i wyrywa mu ją z
czerwonej jego gardzieli, jak nurek skacze w ton i wynosi z
niej złotą monetę, tak pan Zięba skoczył w przepaść własną i
gdzieś z żołądka, za włosy chwyciwszy jak topielca, wydobył
swój głos. Z trudem niezmiernym przepchał go przez spuchłe i
nagle wyschłe gardło i przemówił. Nie był to jego głos, jakiś
obcy i nieznany, trochę nieprzytomny, jakby pijany, ale
zawsze glos. Wróciła mu też władza w rękach, więc wzniósł
rękę prawą, jak szermierz szpadę przed twarzą i tak się nią
zasłonił.
Duch przystanął przed nim w odległości trzech kroków. Był to
wyraźny zarys długiego, chudego nieco człowieka; rozpoznać
można było na tym chmurzystym ciele coś jakby twarz, oczy,
nos i usta. Widmo było wysokie, lecz ni stąd, ni zowąd
potrafiło się skurczyć jak chmura. Ręce miało
nieprawdopodobnie długie, falujące i zdawało się, że może je,
jeśli zechce, wydłużyć w nieskończoność. Bystro tedy pojął,
trwogą na nic pobity pan Zięba, że głupio będzie, jeśli będzie
się cofał i zasłaniał fotelem, czy też biurkiem. Nie spuszczając
więc z widma szeroko, zajęczą modą wytrzeszczonych oczu,
pan Zięba rzekł:
- Duchu, czy jesteś tym, który tu dziś był?...
- Tak! - zaszeleścił duch.
- W imię Ojca i Syna...
- I Ducha Świętego!... - dokończył duch.
Pan Zięba odetchnął. To był duch dobry. Nagle jednak myśl
bystra ze świstem przeleciała mu przez głowę:
- Jeśli jesteś duchem wielkiego, pogańskiego króla, jak
możesz znać modlitwę chrześcijan?
Aż się zdumiał własną odwagą.
- A któż panu powiedział, że ja jestem poganin?
- Przecież, duchu, mówiłeś sam... przecież Aleksander Wielki?!
Usta ducha rozszerzyły się w uśmiechu tak, że przedzieliły
cały kształt głowy, jakby cięciem noża na dwie połowy. Duch
widocznie umiał się śmiać "od ucha do ucha", choć ich nie
było widać.
- Aleksander Wielki? Tak mówiłem? Ach, prawda... Ale ja nim
nie jestem, panie Ziębo.
"Panie Ziębo?" Jezus Maria! Nieśmiertelność wie o nim.
Pan Zięba zdumiał się i strwożony, i zachwycony.
- Duchu! skąd znasz moje nazwisko?
- Z tabliczki na drzwiach! - odrzekł duch. - Czemu pan tak
drży, drogi panie? Jeśli się pan boi duchów, to po co ich pan
wzywa? Po co pan robi seanse? Niech pan usiądzie sobie
spokojnie i pogada sobie ze mną, bo jestem tu z pańskiej winy
i muszę tu pozostać...
- Pozostać?... -jęknął Zięba.
- Niedługo. Musi pan sprowadzić tego złodzieja szewca...
- A cóż szewc...
- Ten łajdak się zbudził, fuszer obrzydliwy, zanim miałem czas
stąd wyjść.
- A inaczej nie można?
- Nie, panie Ziębo, kto mnie sprowadził, musi mnie
odprowadzić. Muszę przejść przez tę małpę jeszcze raz.
- Jeszcze dziś?
- Dziś? Nie wiem, czy się to zrobi... Niech pan chwilę
poczeka...
Duch się nagle skurczył i na chwilę zaniemówił, po upływie
kilku sekund rozprężył się znowu.
- Niemożliwe. Pańskie cudowne medium jest pijane jak świnia
i pije dalej. Nie można go będzie wprowadzić w trans.
- I duch tu zostanie? - krzyknął pan Zięba z rozpaczą.
- Mogę tu, mogę gdzie indziej, wolę jednak tutaj. Przenocuję
sobie u pana gdzieś za tapetą albo na lampie, a jutro pan
sprowadzi tego łajdaka. Niech pan siada.
- Dziękuję! - rzekł śmiertelnym głosem pan Zięba i zapadł się
w fotel jak w trumnę.
Duch wił się po pokoju jak obłok, jakby szukał miejsca,
wreszcie przylgnął do skórzanej kanapy i napełnił ją sobą. Nie
można było określić ściśle, czy siedzi, czy leży, widać było
tylko, że kanapa pełna jest ducha, pełna chmurzystej, wciąż
drżącej materii.
- Ja oka nic zmrużę! - szepnął rzewnie pan Zięba.
- Ja nie śpię nigdy! rzekł duch.
Pana Ziębę strach już odleciał. Duch nie wydawał się straszny.
Ile razy o nim pomyślał, w mózgu mu mu się lodowe robiły
igiełki, kiedy zapominał o tym, że przed nim leży (czy siedzi?)
duch, rozmawiał z nim tak, jakby człowiek pijany rozmawiał
ze swoim przywidzeniem.
Co więcej! Perspektywa, ze mu ten duch będzie siedział na
karku przez kilkanaście godzin, ze przebył za jego sprawą
chwilę śmiertelnego strachu, nagle uczyniła mu go
niesympatycznym Miał wrażenie, ze biedny, me zaproszony
krewny najechał mu dom Równocześnie niesłychane
zdarzenie napełniło go dumą Wprawdzie nikt nie uwierzy w
nieprawdopodobną opowieść l słusznie może rzec: "Urżnięty
byłeś, panie Ziębo!" -jednak pogadanka z duchem, który jest
rozmowny i od którego wiele ciekawych można się dowiedzieć
rzeczy, była zbyt nęcąca, aby przeklinać los i ducha Zresztą z
duchem zawsze lepiej być dobrze. Toteż pan Zięba pytał
pokornie.
- To pan nie jest duchem Aleksandra Wielkiego?
Duch zaskrzeczał jak żaba.
- Co? co to znaczy!!! - przeraził się Zięba
- Nic. Zaśmiałem się z tego, ze pan mówi do mnie przez pan.
- Jeśli nie wolno...
- Ależ wolno, wolno, tylko, ze już od tego odwykłem.
- To pan już dawno, jakby to powiedzieć...
- Jak dawno umarłem? trzy lata temu. A co do tego
Aleksandra Wielkiego, to widzi pan, to jest taki kawał.
- Jak to kawał? Czy wypada?
- Zaraz panu wytłumaczę, niech pan jednak zrobi mi małą
przyjemność.
- Ależ proszę!
- Obok pana leży zgasłe cygaro, niech je pan zapali i puszcza
dym w moją stronę Bardzo kiedyś lubiłem cygara. Niechże pan
zapali
Pan Zięba drżącymi rękoma zapalił cygaro i dmuchał w stronę
kanapy.
- Czy tak dobrze?
- Doskonale. Miło jest na ziemi.
- A tam? - zapytał pan Zięba ze śmiertelną powagą.
- Gdzie?
- No tam, gdzie pan za grobem?
- Tam? Panie, tam jest okropnie!
- Nie może być!
- Może być, bo ja tam byłem, a pan nie. Ale kiedy pan będzie,
to się pan przekona.
Pan Zięba krzyknął nagle.
- Kiedy ja umrę?!
- A diabli pana wiedzą!
- To pan nie wie?
- Niby skąd? Skąd ja mam wiedzieć, czy pan ma kamienie w
nerkach, czy sklerozę? Pan myśli, że "tam" nie mają
większego zmartwienia, niż to, kiedy umrze pan Zięba? Przede
wszystkim to ich obchodzi, że sami umarli. Jest to
świadomość dość przykra, żeby się nie interesować cudzym
zmartwieniem.
- A dlaczegóż tam jest tak źle?
- Źle, nieźle, tylko ciasno i nudno. Duchy na seansach nie chcą
o tym mówić, bo jakbyście się wszystkiego dowiedzieli nikt by
z duchami nie gadał. Ponieważ zaś dla biednego ducha
wycieczka na ziemię jest rozrywką, jak dla pana wycieczka na
wieś, więc stroją miny i robią z tego tajemnicę.
- A pan mi powie?
- Puść pan jeszcze dymu, to powiem, zresztą przyjął mnie pan
tak serdecznie... Nigdy mi nie było tak dobrze: leżę na kanapie
i palę doskonałe cygaro. Nigdy w życiu nie paliłem tak
wybornego cygara.
- Nie mógł pan?
- Byłem profesorem uniwersytetu, proszę pana.
Pan Zięba mimo woli skłonił głowę.
- Patrzcie! patrzcie! - szepnął.
- Pan, panie Zięba, zachwycił mnie tym, że się pan nie
przestraszył ducha.
- Panie, ja się bardzo nastraszyłem.
- Ale już to panu przeszło. To bardzo ładnie. Tylko głupi
człowiek boi się ducha, który mu nic złego nie może zrobić.
- I pan nic złego me może zrobić?
- Mogę kogoś najwyżej bardzo nastraszyć, potłuc meble, stłuc
lustro, mało co więcej, zawsze zresztą byłem spokojny.
- Inni? Jak się zdarzy. Znam jednego ducha, który na ziemi był
wydawcą. To nieprzyjemne indywiduum, ubrdał sobie, ze musi
zawsze kogoś obdzierać ze skóry, więc próbuje to robić także
jako duch, nie ma wprawdzie siły ani zębów, ani paznokci,
więc ludzie mają tylko nieprzyjemne, bolesne sny. Są tez i
furiaci. Łazi taki po domu, wywraca meble, gasi światło,
odkręci kran wodociągu, podstawia nogę, tak że człowiek
łamie nogę. ciska człowieka pod automobil, nastawia mylnie
kolejowe zwrotnice. Takie psie figle jednym słowem. Na ogół
jednak duchy są spokojne, Zmęczone to, wymizerowane,
zziębnięte, więc nie ma ochoty do awantur.
- Mój Boże, jak mi was żal!
- Bóg zapłać za dobre słowo. Pan jest dobry człowiek, panie
Ziębo. Czy mogę pana prosić o jeszcze jedną przysługę?
- Ależ proszę bardzo!
- Cygaro się dopala Ale czy to nie butelka koniaku stoi tam na
biurku?
- Tak, to koniak.
- Niech pana moja prośba nie zdziwi. Tu przy mnie stoi stolik.
Niech pan naleje trochę koniaku na talerzyk i postawi na
stoliku, tuż przy mnie.
Z największą chęcią, ale co panu z tego przyjdzie, biedny
duchu!
Coś w każdym razie. Nie mogę wypić, to przynajmniej
powącham.
Pan Zięba wszystko to spełnił uczciwie i z daleka, zbytnio się
nie zbliżając.
Duch westchnął głęboko.
- Doskonały koniak! - rzekł z rozczuleniem.
- Może by rozpylić! - zapytał Zięba rozrzewniony.
- Niech pan nie psuje biednego ducha! - roześmiał się duch. -
Ale pije mój szewc, niechże sobie i ja użyję.
- Niech panu pójdzie na zdrowie - rzekł Zięba.
- Niewiele by mi to pomogło! - westchnął duch. - Wracając
jednak do rzeczy niech się pan moim prośbom nie dziwi.
Ale kariera ducha nie jest do pozazdroszczenia; to bardzo
smętne zajęcie.
- Czemu! czemu! - pyta zachłannie pan Zięba.
- Przeludnienie raczej przcduchowienie, to pierwszy kłopot.
Opuszcza nieznośna dusza ciało i co! Nie ma się gdzie podziać,
lata wciąż w ziemskiej atmosferze. A Ponieważ od początku
świata straszliwa liczba tego tałatajstwa opuściła ziemię,
mech pan sobie wyobrazi miły ścisk. Wprawdzie ja się mogę
zrobić cienki, jak kartka papieru, ale zbyt wygodne to nie jest.
Dawne duchy zajęły najlepsze miejsca, każdy następny
spychany jest na stronę biegunów, z czego pan łatwo pozna,
że sprawa ze "zgrzytaniem zębów" jest oczywiście nie
przesadzona. Ścisk i fatalne warunki życia, oto przyjemność.
Toteż z rozkoszą wracamy na ziemię byle kto chciał nas
sprowadzić. Ot widzi pan szewc zawołał, a ja przyszedłem.
- Lecz czemu jako Aleksander Wielki?
- Mundus vult decipi. Prawdziwe duchy wielkich ludzi, dawno
w wieczności zasiedziałe, mają miłe życie. Mieszka sobie taki
nad Indiami albo nad Morzem Śródziemnym, to mu dobrze
Myśli pan, ze taki się kiedy ruszy? Może go pan sto lat wołać,
nawet się nie obejrzy. Więc tylko my, biedacy, musimy
urządzać najrozmaitsze kawały i kiedy i kiedy kto wróci na
ziemię to udaje zaraz jakiegoś znacznego nieboszczyka. Ja
jestem specjalistą w roli Aleksandra Wielkiego. Jeden pisarz
wojskowy, którego tramwaj na śmierć przejechał, gra zawsze
Napoleona, jeden krawiec wyspecjalizował się nie wiem
czemu, jako Dante, pomyśl pan co za obrzydliwy kawał, jako
Dante. Cezara odgrywa jakiś guwerner nikt nie chce
ryzykować Newtona i Humboldta, bo do tego potrzeba
specjalnych wiadomości i nie można się kompromitować, bo
tych wywołują wciąż tylko ludzie uczeni. Mamy natomiast
bardzo zmyślnego poetę i jest to sprytny młodzieniec który
dość fałszywie, lecz bezczelnie naśladuje Słowackiego. Ten
chłystek dyktuje na seansach całe poematy, nie można tylko
szelmy nauczyć, że cezura wypada w trzynastozgłoskowym
wierszu po siódmej a w jedenastozgłoskowym po piątej -
zawsze pomyli.
- Niesłychane!
- Co robić, drogi panie? Rozpacz i nędza.
- I tak bez nadziei?
- Cos się musi stać, bo tak długo me wytrzymamy. Jakoś to już
natura obmyśli, ale na razie jest nieszczególnie... Niech no
pan trochę doleje koniaku, bo ten już zwietrzał... Ok, co to?!
Ktoś tu idzie.
Zięba porwał się z fotela
- To moja żona! Boże drogi! Trzecia godzina... Niech pan...
Ducha już nie było, spłynął pod kanapę i nie zostało po nim
śladu.
Zanim weszła pani Ziębina, wszedł najpierw jej pysk.
- Sam z sobą gadasz!? O trzeciej w nocy? Spać nie dasz
nikomu o tej porze? Helusia płacze, bo myśli, żeś zwariował. A
to co? Naturalnie koniaczek! Najpierw duchy, potem
koniaczek, a ty tam śpij sama jak nieboszczyk w grobie, bo
Walus sobie z buteleczką - żebyś skonał za moje zmartwienie.
- Ciszej, na Boga, ciszej! - szepnął struchlały pan Zięba i
spojrzał w stronę kanapy.
- Ciszej? A dlaczego ciszej? Niech pan Bóg chociaż usłyszy,
niech wie, kogo mi dał, obym była tego nie doczekała. Idź
spać natychmiast!
- Idę, tylko sprzątnę.
- Jeśli cię za pięć minut me będzie...
- Będę, będę, przysięgam, ze będę.
- Miła kobiecinka - rzekł duch - wyłażąc spod kanapy.
- Czy wróciłby pan na ziemię, gdyby pan był mną? - rzekł
smutno pan Zięba.
- Zastanowiłbym się - szepnął duch - Ale niech pan już idzie,
biedny człowieku. Tak, tak! U nas nie jest najgorzej.
- Panie! - rzekł z determinacją Zięba.
- Jestem na usługi...
- Czy "tam" małżeństwa żyją razem w dalszym ciągu?
- Były pod tym względem próby, ale się skończyły źle. Do
ucieczki ma pan obszar zbyt wielki i można tak zginąć w
tłumie, ze jedno drugiego nie znajdzie przez milion lat!
- Bóg jest wielki! - westchnął pan Zięba.
- Więc niech pan idzie Ja tu sobie chwilę pobędę, zanim
koniak nie straci aromatu, potem się trochę przejdę To jest
moje rodzinne miasto. Pójdę nastraszyć trochę tego doktora,
co mnie leczył przed śmiercią. Nie jestem złośliwy, ale on dziś
ucieknie po nocy z domu.
- A potem?
- Potem powrócę Znajdzie mnie pan jutro w fortepianie, a pod
wieczór niech pan przyprowadzi szewca. Dobranoc panu.
- Dobranoc.
III
Żółty jak cytryna, roztrzęsiony, rozgorączkowany po
bezsennej nocy, pan Zięba pojechał nazajutrz rano na Solec,
gdzie mieszkał i gdzie łatał buty i życie dzielny i władzą
piekielną obdarzony szewc Zastał go w domu, obejrzał i
poczuł, ze ma z rozpaczy łzy w oczach Szewc spał na barłogu z
głową obandażowaną Przywiozło go pogotowie z szynku,
gdzie mu jego przyjaciel, stolarz, na wygodniejsze i
najbardziej modne robiący trumny, rozbił głowę butelką
doskonałej firmy O tym, by z dziurą w głowie iść na seans, nie
było mowy Szewc mógł tak poleżeć z tydzień Pan Zięba
zdrętwiał Bał się wracać do domu, ze jednak bał się me tylko
ducha, ale i żony, wrócić musiał.
Zapukał lekko w wieko fortepianu Miał wrażenie, ze puka w
czarną trumnę, pytając Jej lokatora, czy można wejść?
- Czy pan tu jest? - szepnął
Struny brzęknęły cichutko, tak niesamowicie, ze się pan Zięba
cofnął przerażony.
- Jestem, jestem Dzień dobry panu Nie wyłażę, bo za dnia
mnie pan nie zobaczy. Był pan u szewca?
- Byłem, ale z szewcem jest nieszczęście rozbili mu głowę, nie
będzie mógł przyjść.
- Oj, od razu wiedziałem, ze to świnia. Przykra rzecz.
- I co teraz będzie?
- Cóż ma być? posiedzę u pana kilka dni.
- Ależ to niemożliwe.
- Panie Ziębo, czy ja się napraszałem do pańskiego domu?
Niech pan szczerze odpowie...
- Tak, ja to wiem, ja pana bardzo przepraszam, ale ja
zwariuję.
- Dlaczego!! Czy robię panu cokolwiek przykrego lub choćby
niemiłego?
- Nie to Pan jest nadzwyczajnie sympatyczny, ale ja mimo to
zwariuję Pańska obecność mnie rozstraja To niezwykłe
położenie Niech pan sobie wyobrazi tę ciągłą świadomość, że
się ma u siebie takiego, ze tak powiem dziwnego gościa.
- Rozumiem, ale cóż ja na to poradzę!! Zniknę panu z oczu, nie
będzie mnie pan widział! Nie dam znaku życia.
- To i cóż z tego, kiedy ja będę wiedział!
- Trudno, niech się pan stara zapomnieć.
- Nie zapomnę! Ja oszaleję!
W fortepianie ucichło, duch widocznie myślał.
- Proszę pana, panie Ziębo, słyszy pan?
- Słyszę!
- Zróbmy ugodę ja opuszczę pańskie mieszkanie i będę trochę
krążył po mieście, kiedy zaś pan uśnie i cały dom uśnie. mech
pan pozwoli, ze powrócę. Odżałuje pan kroplę koniaku i
zawsze mi pan zostawi miseczkę, gdzieś wysoko, na piecu na
przykład, aby nikt nie dojrzał A ja panu przysięgam, ze się
panu odwdzięczę. Zgoda!
- Niech będzie, niech będzie, pomyślę, zrobię! - szeptał szybko
pan Zięba - Ale teraz niech pan prędko ucieka z fortepianu.
Moja córka idzie grac ćwiczenia.
- Boże jedyny! - jęknął duch i struny. Coś zaszeleściło i
dźwięknęły cichutko kryształowe szkiełka elektrycznej lampy.
Pan Zięba podniósł oczy, słusznie bowiem osądził, ze duch
przeniósł się na lampę, tym prawdopodobniej, ze się z niej
nagle zerwały wszystkie siedzące na mej muchy Nic jednak
nie zobaczył.
- Niech Jej pan nie przestraszy! - syknął groźnie w powietrze i
wybiegł, jak człowiek, który zaczyna wariować metodycznie,
wedle podręcznika.
Unikał domu, wymyślał tysiączne interesy, wił się, byle nie
wracać przed wieczorem. Nie wiedział, czy duch "jest w
domu", czy go gdzieś poniosło. Wieczorem nie odchodził na
krok od żony i córki, lecz wciąż nasłuchiwał, Nagle się zrywał i
przykładał ucho do drzwi.
Pani Ziębina kręciła głową podejrzliwie i, patrząc
porozumiewawczo na córkę, znacząco dotykała palcem czoła.
- Czego nasłuchujesz?
- Myślałem, że złodzieje...
- Szafa w drugim pokoju trzeszcza i cała parada. Ale pewnie,
jak się kto z duchami zadaje...
- Milcz! - krzyknął blady pan Zięba.
I był straszna tak, ze ciężkie słowo zawisło na ustach pani
Ziębiny zachwiało się i padło na dywan bez szelestu.
Trzeciego dnia jednakże było gorzej Córeczka malowała
akwarelą słoik od musztardy i jabłko jako martwą naturę. pani
Ziębina przerabiała kapelusze. Zięba czytał gazetę. Było około
dwunastej. Nagle w pokoju obok coś dzwięknęło, coś się
rozsypało.
- Jezus, Maria! co to? - zduszonym głosem rzekła pani. Pan
Zięba był blady jak trup.
- Idź. zobacz, czego stoisz, jak malowany?...
Pan Zięba był bledszy od trupa i ani drgnął.
- Nie pójdziesz?
- Nie! - jęknął.
Spojrzała na mego z pogardą i poszła sama. błysnęło światło i
pani Ziębina wszczęła wrzask. Po chwili przeniosła szczątki
deserowego talerzyka, pachnące koniakiem Pan Zięba
zmartwiał.
- Musiało zlecieć z pieca... Kto to postawił na piecu? Dlaczego
to pachnie jakąś wódką?
Mówiła tak długo, długo Pan Zięba milczał i tylko patrzał
smutno i z wyrzutem w otwarte do straszliwego pokoju drzwi
Nagle odskoczył jak przypieczony ogniem.
- Przepraszam pana... to przez nieuwagę!... - szepnęło mu nad
uchem.
- Jutro pójdziesz do doktora! - rzekła pani Ziębina.
A ponieważ Helusia zaczęła płakać, poszli spać. Pani zapalała
w nocy trzy razy światło, bo mąż majaczył. Od dnia
następnego zaczął się w tym domu sądny dzień. Pan Zięba
widocznie był tknięty na rozumie. Kiedy nikogo nie było w
pokoju, gadał do palmy, do pustego krzesła, raz do środka
wazonu, raz do pieca, głowę w gorę zadarłszy. Pani Ziębina
podglądała przez dziurkę od klucza, coraz bardziej
zaniepokojona, zdarzało się jednak coś, co ją przejęło
strachem. Oto jednego dnia maź raniutko poszedł do salonu
skradając się na palcach, i zaczął szeptać do fortepianu. To już
było, to jej nie dziwiło. Lecz pan Zięba nagle nerwowo zapalił
cygaro i, paląc je jak furiat, wdmuchiwał dym do wnętrza
fortepianu, uniósłszy nieco jego pokrywę.
Pani Ziębina przeżegnała się z trwogą.
Tego dnia stało się jednak cos nierównie okropniejszego niż
dmuchanie do wnętrza fortepianu, coś co z krzykiem wybiegło
na schody, zaniepokoiło dom cały i rozległo się dalekim
echem, tak ze na piątej ulicy o niczym innym nie mówiono,
tylko o zdarzeniu u państwa Ziębów.
Oto kiedy służąca zacna, pilna i pracowita, tłumok szlachetny
z dziobami na gębie imieniem Katarzyna, weszła w godzinę
potem z miotłą i szczotką do salonu, zmieniona została w słup
soli, naturalnie nie tej z biblijnej opowieści, tylko z gorszego
gatunku słup soli bydlęcej. Oto nie opodal okna, naprzeciwko
pustego fotelu, wisiała "sama" w powietrzu szeroko rozłożona
płachta gazety, a jej stronice powoli się od wracał) również
"same". Kiedy szczotka wypadła z przerażonych rąk pobożnej
Katarzyny i sprawiła niejaki harmider, gazeta (W imię Ojca i
Syna) - gazeta "sama" szybko się złożyła i "poszła" w drugi
kąt salonu. Tam położyła się na kanapie. Tylko człowiek, który
słyszał ryk przerażonego czymś osła, tylko człowiek, który
słyszał wrzask dzikiego człowieka, kiedy go mają wrzucić do
kotła, aby z niego zrobić potrawkę na wesele murzyńskiego
króla, taki tylko człowiek może sobie z wielkim trudem
wyobrazić jaki wrzask podniosła Katarzyna, dziobaty, lecz
miły zresztą kocmołuch.
Przez dwie godziny omawiano te diabelskie sztuki we
wszystkich kuchniach i na wszystkich tylnych schodach, i
ciągle ktoś się zegnał krzyżem świętym Kamienica zamieniła
się w piekło Pod wieczór opowiadano, ze gazeta swoją drogą,
ale i inne dzieją się tam historie Kucharka opowiadała, ze
kiedy pan Zięba wychodzi, to paltot z wieszaka leci i sam się
wpycha na ramiona, a kiedy zapomniał teki z papierami, to
sama za nim poleciała przez okno, tak ze on nie zszedł jeszcze
ze schodów, a ona już na dole, przy bramie na niego czekała.
Tego więc wieczora mówił pan Zięba radosnym szeptem do
kanapy.
- Jutro przyjdzie szewc!
- Ach, jaka szkoda - odpowiedziała kanapa.
- Panie, to mnie ocali przed obłędem!
- Nie chciałbym się narzucać, bardzo pana polubiłem... Panie
Ziębo!...
- Słucham, mów pan prędko.
- Usługa za usługę Pan dziś zapowiedział, ze pan wychodzi na
wieczór, tak?
- Tak, pan widocznie dziś nie opuszczał mego domu, jeśli pan
to podsłuchał.
W istocie, ale u pana dzieją się tak ciekawe rzeczy, ze się
temu z ciekawością przyglądam.
- I co z tego?
- Chciałbym - dla pańskiego dobra oczywiście - aby pan udał
tylko, ze pan wyszedł - zaszemrała kanapa, "pełna ducha" -
Niech się pan ukryje.
- Po co?
- Co by to było za przedstawienie, gdybym panu z góry
opowiedział treść!! Czy nie racja?! Niech pan tu będzie "u
mnie!" około dziesiątej Tylko odwagi, przyjacielu! Pańska
żona leży!?
- Dzięki Bogu, leży, jest chora.
- Wszystko w porządku.
Około dziesiątej pan Zięba poczuł, że go coś ciągnie za połę
surduta. Coś koło niego zamajaczyło.
- To pan! - szepnął
- Konkurencji nie mam w tym domu. Nikt nie wie, ze pan jest
w domu?
- Nikt.
- Niech pan idzie na palcach do pokoju panny, zdaje mi się,
Heleny.
Pan Zięba przystanął.
- Mojej córki?... Co to znaczy?... Co pan wie?...
- Więcej niż pan.
Szli obaj jak duchy. Kiedy stanęli przy drzwiach panny Helusi,
duch szepnął:
- Ja tam wejdę przez szparę, a pan niech patrzy przez dziurkę
od klucza.
Pan Zięba spojrzał i byłby omdlał, ale chciał wiedzieć
wszystko więc dlatego tego nie zrobił Lilia, anioł, kwiatuszek
śliczny siedział na kolanach bardzo miłego porucznika artylerii
ciężkiej Pan porucznik zaś widocznie przez pomyłkę uważał ją
za armatę i badał uczciwie czy jest w zupełnym porządku.
Pan Zięba chciał płakać ale nie mógł. Powlókł się do stałej
siedziby ducha, do pokoju z fortepianem i tam legł na kanapie
jak trup.
- Zajął mi pan kanapę! - rzekł nagle duch.
Pan Zięba poczuł do niego nienawiść tak gwałtowną, że
skoczył z trampoliny swej rozpaczy w zbałwaniony ocean furii
i gniewu.
- Łotrze, łeb ci roztrzaskam! - krzyczał.
- Niech pan spróbuje to me tak łatwo, bo wszystko ciężkie
przeze mnie przeleci, jak przez powietrze. Czego pan krzyczy?
Czy ja jestem oficerem? Czy ja to zrobiłem?
Pan Zięba zapadł znowu w rozpacz jak w miękkie bagno. Miał
łzy w oczach.
- W swoim pokoju, w swoim domu! - szeptał smutno, z czego
wynikało ze panienka powinna przynajmniej pójść do pokoju
oficera, jeśli chciała zachować przyzwoite maniery.
Ale ja panu to wynagrodzę! - rzeki duch.
- Moja córka! moja córka! - jęczał Zięba.
- Pańska żona za to zapłaci!
Zięba ożył nagle.
- Moja żona? jak?
- Chodź pan za mną!
Zięba podniósł się jak zahipnotyzowany, i szedł bezwolnie za
szarym ogromnym cieniem.
- Otwórz pan cicho te drzwi, abyś widział cud.
Zięba otworzył je jak złodziej. Pani Ziębina z głową owiązaną
ręcznikiem leżała na łożu. Nocna lampka sączyła z siebie
światło wodniste i skąpe. Zięba stanął za portierą i patrzał.
Duch szedł ku pani Ziębinie, po drodze wywrócił krzesło i
wtedy pani ta spojrzała. Duch urósł straszliwie aż pod powałę,
nadął się jak potworna kiszka i zacharczał tak straszliwie że
panu Ziębie mrówki przebiegła po krzyżu. Pani Ziębina
wytrzeszczyła oczy, usiadła na łożu i krzyknęła. Krzyknęła tak
straszliwie, że kawałek tynku oderwał się od pułapu, ale nie
dokończyła krzyku. Z pokoju panienki ktoś wybiegł szybko, ale
w przeciwną pobiegł stronę. Krzyk urwał się w połowie, jak
ucięta nożem, pani Ziębina czyniła z gardłem i ustami jakieś
nieprawdopodobne sztuki, jak człowiek, który się dławi. I nic
nie pomogło. Z paszczą na oścież otwartą trwała tak.
skamieniała.
- Gotowa! - rzekł duch.
Pan Zięba wyszedł z ukrycia nieśmiało. Żona spojrzała na
niego jak na drugiego ducha. I nie przemówiła.
- Co się jej stało? - zapytał cicho pan Zięba.
- Zaniemówiła. To potrwa czas dłuższy.
- Nie może być! I to jej nie odejdzie?!
- Chyba nie!
Pan Zięba spojrzał na ducha tak serdecznie, z takim
rozrzewnieniem w oczach, że się duch uśmiechnął.
- Pójdźmy wypalić cygaro - rzekł figlarnie - A jutro idź pan po
szewca.
- Duchu najdroższy! - rzeki Zięba - ja pana nie wypuszczę!
I chciał go uściskać ale chwycił w ramiona tylko wieszadło
które stało właśnie w "ciele" miłego ducha.