Kornel Makuszyński
Połów gwiazd
Warszawa — 1908
Vade liber...
Ovid
Nie wejdziesz w dom mój, o najmilszy bracie,
Bowiem się słońcem twoje oczy palą,
A nikt słoneczny w mej nie będzie chacie.
Dom mój podmywa słońce świateł falą
Lub jak gad pełza popod próg obłudnie,
Albo mi węgły pali, albo dachy,
Albo znużeniem pęta mnie w południe,
Lub złote na mnie w śnie nasyła strachy.
Krew o zachodzie w moją leje studnię,
Skrzepłą wężowym i trującym jadem,
Albo mi nagle w okien szkło uderzy
Dyjamentowym, niezliczonym gradem;
Albo źrenice oczu swych rozszerzy
I błyśnie w oknie licem bardzo bladem,
Gromem mi ciska w dom z kościelnej wieży…
Przetom się czujnym stał jak zwierz, lub człowiek,
Któremu jeszcze z krwi nie oschły suknie…
Me oczy, bracie, już nie mają powiek,
A kto mnie strwożyć zechce — w drzwi niech stuknie.
Przeto nie wejdziesz w dom ten, o mój bracie,
Bowiem otarłszy z krwi twej nóż mój ostry,
Płakaćbym musiał potem po twej stracie
I matkę twoją cieszyć i twe siostry.
Masz słońce w oczach a na uściech słowo,
Które gdy padnie, to zadźwięczy złotem,
Masz apostolski święty krąg nad głową,
I szedłeś do mnie z dobrych ramion splotem,
I szedłeś dobry wszystek, Złotousty, —
Ale nie wejdziesz, — dom mój nie jest pusty.
Wypiastowałem w piersi świetną żmiję,
Kiedym na piękno chorzał i był cichy,
Gdym trwonił skarby, co były niczyje,
Gdym w pył murrheńskie rozbijał kielichy
Za pól urodzaj, za szczęśliwość wieczną,
Za snów przepychy, za złudę słoneczną,
Aby mi trwały aż po dni żywota,
Kiedy mnie zmorzy dobra śmierć — tęsknota.
I otom kłamał duszy, słońcu, tobie,
I szczęśliwości wiecznej i tęsknocie,
I śmierci cichej i piękna chorobie,
I snom i nocy i zorzom we złocie…
Śledziłem kłamstwa ród, lecz nadaremnie:
Nieurodzone, wiecznie było we mnie.
I teraz mieszka ze mną, a gdy rano
Idę strzedz drzwi mych, by nie weszło słońce,
Twarz mą całuje, bardzo miłowaną,
I żegna, jak się żegna swe obrońcę.
Kłamstwo to piękne jest. A mam je w twarzy,
I w oczach mam je i mam je na wardze,
W każdem mem słowie jak motyl się waży,
W kanzonie pustej i bolesnej skardze.
I wszystek jestem w niem, a ono we mnie,
Żywota mego w onem jest podnieta,
Więc nie wchodź z słońcem w domu mego ciemnie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
I Chrystus znał je, przedziwny poeta.
W tobie jest kłamstwo i w nim jest i we mnie,
Wieczyście było i wieczyście będzie.
Gdy ziarno siejesz, nie trudź się daremnie,
Albowiem kłamstwo zejdzie ci na grzędzie:
Kwiaty, kłamiące wonią i barw tęczą,
Tęczowem kłamstwem pracę pszczół uwiodą,
Kiedy się pszczoły pośród nich rozbrzęczą.
Dzwonieniem cisza kłamie ponad wodą,
Ofelje wabiąc wezgłowia pieszczotą,
Snem nieprzespanym i koroną złotą…
Choćbyś całował hostje tysiąc razy,
Kłamstwo ci świętość z bladych ust ukradnie,
Będzie wraz z tobą w górę toczyć głazy,
I razem z nimi na pierś ci upadnie.
Słońce słoneczność skłamie ci, albowiem
Kłamstwo się cieniem za tobą powlecze,
Żar na powieki padnie ci ołowiem
I spali w tobie wszystko, co człowiecze.
Dusza ci skłamie sny swe, ty zaś duszy
W dzień nieśmiertelność będziesz kłamał cudnie,
Pustka samotność skłamie ci wśród głuszy,
A noc spokojną skłamie ci południe.
Źródło ci piaski pustyń skłamią płowe,
Gdy ci spękają wargi; wichry wieści,
Że w dali zaniki widać kryształowe,
I że u murów święty gaj szeleści.
Oczy ci skłamią długość twojej drogi,
Kiedy powracać będziesz w dom z podróży,
A kiedy czołem w swe uderzysz progi,
Skłamie ci spokój, bo cię męką znuży.
Kochanka miłość skłamie ci, ty zasię
Tysiąc jej kłamiesz przysiąg, a wzajemnie
Skłamiecie mękę. Bowiem w każdym czasie
Kłamstwo jest w tobie i w nim jest i we mnie.
Milczenie nawet kłamie w nas sfinksowe,
Albowiem kłamie wargom; tajemnice
Milczeniem kłamią, gdy zwiesiwszy głowę
Noc przez piramid włóczy się ulicę.
Kłamliwy będzie spór twój z samym sobą,
A kiedy zemrze w tobie coś na wieki,
Kłamstwem się czarnem skryjesz jak żałobą,
I łzy swe skłamiesz, w trumnę bijąc ćwieki.
I nikt z was królestw bożych nie posiędzie,
Bo kłamstwo było w was i jest i będzie.
I nikt nie wstanie z martwych… Ta nauka
Jest od anioła, co w miesięcznej ciszy
Na cmentarz chodzi i w grób każdy puka
I czeka, czyli krzyku nie usłyszy,
Który rozsadzi grób wykuty w skale,
Czy kto nie wstanie uwielbiony w chwale…
Do Emaus dusze wam się rwą!? Niech będzie
Ta pochwalona wiara, która kłamie
I ludziom martwym białe szaty przędzie
I tka chorągiew, chrystusowe znamię!
Dobre jest kłamstwo, które dobrze czyni,
Piękna potworność, która piękno rodzi,
Dostojny wszelki szczęścia śmiech w świątyni,
A godzien hymnów prometejski złodziej!
A przeto idźcie na rozstajne drogi,
Lotne całując po pustyni ślady…
Może z zachodnich, krwawych łun pożogi
Chrystus podejdzie ku wam, bardzo blady
I powie słowo do śmiertelnej rzeszy,
A pożar może nad wami przeleci…
Idźcie, — wszak jednym ruchem was rozgrzeszy,
Żeście na brzegach porzucili sieci
A poszli, męki cierpiąc i katusze,
Brzemię potworne niosąc mu: — swe dusze.
O, jako życie śmierci swojej kłamie,
I w oczy ciska jej słonecznym pyłem,
I jak, — w dantejskiej nawet stojąc bramie,
Sądzeniem jakiemś podli się zawiłem,
I sprawę czyni o błysk każdy słońca,
Anioły wszystkie na świadectwo wzywa
I mniema, że mu Chrystus jest obrońca,
I jego kłamstwa rzecz jest sprawiedliwa!…
Kłamstwo, przedziwne kłamstwo i odwieczne!
Kiedy nie było jeszcze dróg na ziemi,
Już się błąkało poprzez drogi mleczne,
W wichry skrzydłami bijąc anielskiemi.
I pychę rodząc bożą w archaniołach.
Paliło słońca, na których Bóg klęczy,
Kiedy się modli za świat — a w popiołach
Grzebało siebie. Wtedy z chmur przełęczy
Archanioł pędził na skrwawionych kołach,
Grzmotami dudniąc na pomoście tęczy…
Kłamstwo, przedziwne kłamstwo! bądź słodyczą
Złości żywota i śmiertelnym lekom,
W pierś bijąc wszystkich, co swe prawdy krzyczą:
Bo człowiek kłamie chwilom, a świat wiekom.
A to jest wiara moja. Z tem przychodzę
Z dróg mych dalekich, z nocnej mej włóczęgi;
Resztę zgubiłem na zawrotnej drodze,
Kędy o prawdzie mędrce piszą księgi.
A dokąd zajdę z taką wiarą, nie wiem…
Jeśli napotkam wieś spokojnych ludzi,
Wieś im podpalę moich kłamstw zarzewiem,
A noc na trwogę krzykiem ich obudzi,
I sąd uczynią na mnie. Jeśli w puszczy
Chrystusa spotkam, kiedy od aniołów
Uciekać będzie i wyjącej tłuszczy,
Pójdę z nim razem na gwiazd bożych połów.
A jeśli życie spotkam, to mi powie,
Żem jest pijany dziwnych prawd szelestem —
I na bluźniercę rzuci anatema.
I pójdę, kłamstwo wziąwszy za wezgłowie
Poszukać śmierci, bowiem cichy jestem.
A śmierć jest prawda jedna. Drugiej niema.
Tutaj się kończy cichych dusz włóczęga…
Stąd ciska słońce wszystkie tęcze w przepaść,
Tu się słoneczny wszelki twór wylęga,
Tu nie siadają orły, by w dół nie paść,
Gdy błyskawica skrzydła im tu spęta
Wichr tu płaz marny i tu nie przychodzi;
Tutaj milczenia jest kolebka święta
I tu jest rafa księżycowej łodzi.
Tutaj jest kościół tych gwiazd, co się —włóczą
I są bezdomne i blade z tęsknoty.
Tu z trwogi grzmoty milkną, co przed tuczą
Jak psy warczące biega, gdy je złoty
Bicz archanielski z błyskawicy goni.
Tutaj, gdy słońce płonie w łun pożarze,
Cisza na trwogę rozpaczliwie dzwoni.
Tutaj anioły odbywają straże,
Kiedy jest nocą złota gwiazd ulewa.
Tu noc przychodzi i sinemi usty,
Milcząc, o słońcu dziwne pieśni śpiewa,
A chmury czarne na nią kładą chusty,
Mchy się wezgłowiem jej pod głowę kładą,
Aż rano przyjdą zadumane zorze
I martwe oczy jej całują zdradą…
Tutaj się kończy cichych dusz włóczęga…
Tutaj się wielkie zaczyna przestworze,
I tutaj leży najdziwniejsza księga,
W której są wszystkie tajemnice boże.
A ktoby księgę czytał, tenby wiedział,
Gdzie jest ta miłość, która nie jest męką,
Czemu żywotów jest śmiertelny przedział,
I czemu można mocną zburzyć ręką
To, co jest boże. Czemu wieczność zdradnie
Na twarz całunek judaszowy kładzie,
I czemu oto Pan żywoty kradnie,
Jak słodki owoc w urodzajnym sadzie,
Kiedy w północy, we mgle snów przechodzi
Jak wąż, żywotów nienasytny złodziej.
Czemu kto księgę czyta, śmiercią zemrze,
Iże po boże tajemnice sięga,
Choć jest tak cichy Pan — jak zdrój, co szemrze,
I choć się miłość jego zwie potęga…
(A ktoby księgę otwarł — śmiercią zemrze.)
Tutaj się kończy cichych dusz włóczęga…
Tu nie przychodzi owa śmierć, co dzwoni
I jękiem dzwonów w mózg się strasznie wwierca,
I bije krzykiem w kość zapadłych skroni —
Tutajby pękły wszystkich dzwonów serca…
Tu się sam dławi wszelki krzyk na progu
I w głaz stężały, rzucony oddechem,
Na pierś samemu stoczyłby się Bogu,
Śmiertelnym ciążąc mu na piersi grzechem.
Tutaj się kończy cichych dusz włóczęga…
Tutaj się słońce w wieczny sen położy,
Ostatnich błysków tu się urwie wstęga,
I tu Bóg umrze, gdy śmierć sobie stworzy.
Uplotłem sobie złotą sieć
Z włosów niewiernych mych kochanek,
Uplotłem sobie sieć złocistą:
Minstrel uparty zapatrzony w ganek,
Wydzwaniający piosnkę płomienistą,
Uplotłem sobie złotą sieć
Z włosów niewiernych mych kochanek.
Rycerz płomienny nie schodzący z szranek
Zakuty w srebro zbrojnych blach i miedź.
Uplotłem sobie złotą sieć
Z włosów niewiernych mych kochanek.
Śmiechem mnie ima apostolska szata,
Ciąży u sieci mej złocistej ołów,
Spada mi z ramion moja sieć bogata,
Idę na połów!
Rzuciłem wszystkie nocne ćmy — minstrele.
I cichym krokiem, z udaną powagą,
Idę zarzucać mą sieć na topiele:
Może wyłowię jaką nimfę nagą,
I w podarunku dam przyjacielowi,
Który maluje nimfy…
Może oto
Skarby wyłowię siecią moją złotą:
Muszlę przeczystą z przeogromną perłą,
Zwłoki królewny, koronę i berło;
Harfę, na której grają senne fale,
Srebro fal rannych, wieczornych opale;
Te stosy złota, które słońcu kradnie
Rój nimf, gdy słońce z falą się kołysze, —
Może sieć moja znajdzie w głębi, na dnie,
Spokój umarły i śmiertelną ciszę…
Sieć ma rozewrze oczu swych tysiące,
Bezdenne oczy w złocistej oprawie,
Ramiona swoje wyciągnie chłonące,
Tysiącramienny polip na obławie —
I złowi cisze, zielonego trupa…
(Raz ją był mędrzec utopił szalony,
By uciszyła wklęte w topiel dzwony).
Chodźmy na połów gwiazd! Złocisty połów
Siecią złocistą! A któryż z rybaków
Nie chciał wyławiać gwiazd z niebieskich szlaków?
Pójdź, sieci rzucim…
Na połów! Na połów!
Błogosławione nadzieje rybacze
I trud tak ciężki, jak u sieci ołów,
I mozół wielki, największy z mozołów,
I niestrudzeni ci gwiazd poławiacze.
Gwiazd nie dosięgniem, obłąkańcy gwiezdni,
Lecz ich złociste powstrzymam pochody:
Siecią wyłowię księżyc z wodnej bezdni,
Siecią wyłowię gwiazdy z cichej wody.
Ho! Ho! Sieć rzucam…
Zaczyna się połów:
Tysiącem oczu patrzy złota sieć,
W ręku zaciężył mi mej sieci ołów,
Co ją pociągnie w przepaść i zatopi…
Nie zerwie mi się, wszak nie jest z konopi
Złocista moja sieć.
Ty siądź na skale: będziesz Loreley!
Perukę złotą weź i harfę w ręce,
(Musisz złociste włosy mieć).
A potem graj, tak cudnie graj,
Bym mógł uwierzyć, że płynę i płynę,
Z siecią złocistą na wir i głębinę,
By mi się zdało, żem jest w wielkiej męce,
O, Loreley!…
Ho! Ho! Sieć rzucam…
Ty śpiewaj i graj!
Gwiazdy nie słyszą, drzemią… gwiazdy drzemią…
Czuwają tylko tamte, ponad ziemią.
Topi się cicho moja sieć i zdradnie,
Tysiącem oczu patrzy, dłonie kładnie
Na topiel… Przebóg! cicho! — Od niebiosów
Upadła w tonie gwiazda, co dojrzała
Zamiarów naszych, nocnych gwiazd złodziei,
I teraz na dnie tajnie wieści losów.
Patrzmy: wnet ujrzym wir gwiezdnej zawiei,
Jak ryb spłoszonych stado, gwiezdne roje…
Niech zmilkną usta i twoje i moje.
Skryj się! Zbyt twarzą swoją świecisz jasną,
Gwiazdy nas ujrzą, przyczają się, zgasną,
W zielska się wodne skryją, zamkną oczy,
Nie dojrzym w toni…
Toń się dziwnie mroczy…
Przez miłość!… Na dnie ktoś uderzył w dzwony.
Och, jakże dzwoni…
Jak dzwoni…
Jak dzwoni…
Ho! Ho! Już sieć zapadła w głąb,
Już tylko widać brzeg złocony,
I złoty tylko widać sznur…
Muzykę zacznij… teraz graj…
Udawaj, że mnie wabisz w wir,
O, Loreley…
O, Loreley!…
Komedję gram, ubrany w kir.
Udaję z duszą straszny spór,
A ty mnie wabisz, wabisz w wir…
O, jak sieć moja plącze się i mota,
O, gwiazdy! gwiazdy!
A topiel cała tak się stała złota,
Jakby się gwiazdy rozpłynęły moje,
Jakgdyby w topiel biły złote zdroje.
Szarpnąłem sieć: ujęła coś w swe sznury,
Chwyciła z mocy wszystkiej, żem wyprężył
Ramiona — szarpnął, — i łup mój zwyciężył
To wieże były kryształowe pewnie,
A sieć chwyciła te zaklęte mury, —
Pałace może zwaliłem królewnie.
Wlecze sieć moja kilka nenufarów,
Triumfy mnogie gdzieś z bezdennych jarów..
I plon mozołów.
Dobyłem sieć na suchy brzegu skraj, —
Zdejm już perukę, dobra Loreley,
Skończony połów…
Wszakże ci piękna była ma wyprawa
Na połów gwiazd, choć mi nie stroją głowy!
Piękne jest to, co z siebie nic nie dawa,
I piękny był mój mozół syzyfowy.
I tęsknić będę do tego połowu:
Choć obłąkanie w tem jest — są nadzieje…
Przeto naprawię sieci, gdy zadnieje,
I pójdę łowić senne gwiazdy znowu.
Żegnaj mi, Piękna moja!… Idę dalej,
Łaskawszej szukać do połowu fali.
Loreley dobra! Okryj się żałobą,
I nie płacz…
Pan Bóg…och, nie! —Heine z tobą!…
Taka jest cisza na Genezarecie,
Jaka jest w Tobie albo we mnie.
Zdrożony jesteś, nie mów nadaremnie,
Ja ciebie znam:
Gdyś szedł do Emaus, odnalazłem Ciebie,
Gdy szedłeś sam,
Zaprawdę przeto, ja Cię znam.
(Znam imię Twoje przecie,
Wszakżeś jest Chrystus…)
O, wielki Rybaku!
Taka jest cisza na Genezarecie,
Jaka jest w Tobie albo we mnie.
Wszelki krzyk kędyś czai się u krzaku,
Jak dziki zwierz
I patrzy, kiedy dusza chora
Wyjdzie z mej piersi na brzeg wody pusty,
I w świetle gwiazd, gdy pójdzie do jeziora
Zaczerpnąć wody spękanemi usty…
Taka jest cisza na Genezarecie,
Jak była wtedy, gdyś uciszył wody…
Czy pomnisz dzień ten, Synu Dobrej Rady,
Dzień nawałnicy, burz i niepogody?
O, jaka cisza na Genezarecie!…
Twe ucznie wtedy lęk złowili blady,
Z pianą na ustach i z pian wodnych grzywą,
A lęk się chwycił steru waszej łodzi,
I wlókł za łodzią, straszne łowów żniwo.
(Wspomnienie smutne po duszy Ci chodzi?…)
Zdrożony jesteś, — zstąp do mojej łodzi,
Powiozę ciebie w me szalone jazdy,
Ja rybak jestem, jak Ty — łowię gwiazdy.
Zdrożony jesteś… gdzieś idziesz zdaleka,
Mistrzu wędrowny, a cudne Twe oczy
Wyżarł Ci proch i łzy i letnia spieka.
(Ja Ciebie znam,
I Ty mnie znasz…)
Pozwól mi obmyć swoje dobre oczy,
Bo zanim wejdziesz do najpierwszych bram.
Obmyją tobie Twoje dobre oczy:
Pluną Ci w twarz…
Zstąp do mej łodzi. Czekałem na Ciebie
Wiele gwiaździstych nocy, wiele dni.
Raz cię widziałem na jakimś pogrzebie,
Za trumną myśmy obaj tylko szli.
Grzebałem dziwny jakiś sen i złoty,
Dobry, młodzieńczy… Miałem oczy suche,
Odtąd mam oczy ślepe, uszy głuche:
Pogrzebion jest mój sen, przedziwny, złoty.
Potem widziałem Cię na szczycie góry
Kiedyś był kuszon, gdy Ci Szatan w lice
Rzucał królewskie, świetne błyskawice
I słał pod nogi tęcze i purpury.
Potem widziałem Ciebie… już nie pomnę…
W ogrodach, zda się, bo szumiały drzewa
I z kwiatów była ogromna ulewa:
Tyś był i ja i anioł był ponury,
Który miał skrzydła sępie i ogromne.
Czekałem, kiedy sępi łuk zatoczy.
W pamięci łowię dzień ten, lecz nie pomnę…
Kwiaty mi wtedy upadły na oczy,
Wonie jak węże pełzały w pobliżu;
Potem widziałem Ciebie już na krzyżu.
Potem po Twoim milczącym pogrzebie
Do Emaus myśmy obaj razem szli…
Zstąp do mej łodzi. Czekałem na ciebie
Wiele gwiaździstych nocy, wiele dni…
Taka jest cisza na Genezarecie
Jaka jest w Tobie, albo we mnie.
Ja rybak jestem; na wygiętym grzbiecie
Przyniosłem moją sieć,
(Licha, rybaczą sieć Twych apostołów,
Którą na rzymskim gdzieś kupiłem targu),
I łowię gwiazdy!
Obłąkany połów…
Gwiazdy zapadły w przedziwny sen złoty,
W półśmierć złocistą, śpią w złotym letargu,
I tęsknią…
(Bowiem tęsknota jest wszędzie).
Więc im zaśpiewam cicho pieśń tęsknoty
O tem, co ma być, a czego nie będzie,
Że gwiazdom oczy staną w łez powodzi,
A Ty, Rybaku rybaków, stań w łodzi
I rzucaj sieć:
Niech sieć rój gwiazd oprzędzie!
A gdy wyłowisz wiele gwiazd,
Do wszystkich powędrujem miast,
Rozrzucać skarby z sieci.
Rozrzucać będziem złote sny,
Będziemy w perły zmieniać łzy,
W złocistej gwiazd zamieci.
A gdzie na drodze znajdziesz ból,
Tam rzucisz gwiazdę, dobry Król,
Pan gwiaździstego szlaku.
O, jakżeś rad! o jakżeś rad!
Na uściech wykwit! Ci już kwiat…
Zarzucaj sieć, Rybaku.
A gdy wyłowisz wiele gwiazd,
Do wszystkich powędrujem miast,
Miast smutku i tęsknoty…
A gdy usłyszysz, że ktoś łka,
Tam wejdziesz Ty, za tobą ja,
Niosący ciężar złoty.
Pójdziemy tak, podróżni dwaj,
Przez cały świat, na świata skraj,
Wskroś gwiaździstego szlaku.
O, jakżeś rad! o jakżeś rad!
Szczęśliwy zdał się Ci już świat —
Więc rzucaj sieć — Rybaku!
Ja Tobie rzekę, dlaczegom jest w zmowie
Z nocą, a sny me są od gwiazd oślepłe,
I czemu, rybak wieczny, gwiazdy łowię,
A słowa moje w gwiazdy są zaskrzepłe:
Przypodobana była dusza moja
Gwieździe, a gdym ją pokazywał nocy,
Padła mi w topiel… Gdzież jest dusza moja?…
Przyjdź mi, Rybaku Dobry, ku pomocy.
Gdzież ją rozpoznam wśród złotego roją?
Gdy spojrzę w topiel, mej twarzy się zlęknie,
Zblednie, gdy sieci spłoszę ja szelestem,
A przetom z nocą jest gwiaździstą w zmowie
I śpiewam, wabiąc — a dusza mnie słucha.
Aż przyjdzie noc, że duszę mą wyłowię
I twarzy mojej bladej się nie zlęknie.
Co mówisz? — Rzekłeś! — Obłąkany jestem.
Lecz obłąkany jak Ty, — dziwnie pięknie,
I opętany przez bożego ducha.
Ho! Ho! Sieć rzucaj! Zaczyna się połów…
Dzierż silnie sieć… zaczynam tęskne śpiewy —
(Tak tęsknie nigdy nie wołały mewy…)
Gwiazdom się oczy zamglą i zapłaczą.
Zarzucaj sieć,
Zarzucaj sieć rybaczą.
Błogosławiony największy z mozołów,
Złocisty trud:
Błogosław wodom, łodzi, mnie i Sobie,
Błogosławiony niech będzie połów,
Błogosławione Twoje ręce obie…
Wyłów mi duszę mą gwiaździstą z wód,
I wiele gwiazd,
Przecie do wszystkich powędrujem miast
Rozrzucać skarby z sieci.
Spojrzyj, Rybaku: ta gwiazda co świeci
Jakgdyby oczy miała otworzone
Na wielki sen i wpół otwarte usta,
Wpatrzona dziwnie w jedną zawsze stronę,
Z Betlehem jest. A wkoło gawiedź pusta
Gwiazd, które blade są, otwarły uszy
I zasłuchane leżą na topieli.
(Spójrz, czy tam niema kędy mojej duszy,
Która nowiny słucha i jest blada).
Tych zasię oto dziwna gwiazd gromada
Jest z tych, co wiecznie śpią na piramidzie,
Powieki wznosząc senne, gdy kto idzie.
A kiedy Ciebie dojrzały z piramid
I śmierć goniącą Cię, oczy otwarły,
Na drogę srebro kładąc jak aksamit…
Pamiętam, — wtedy spojrzał Sfinks umarły.
A te są gwiazdy cudne, te wśród fali,
Które się wplotły w zielsk podwodnych kłosy.
Oto je miała Maryja z Magdali
Wplecione w swoje woniejące włosy,
Jak błyskiem świetnym grający dyjadem,
Gdy Ci je u nóg kładła, gdyś był bosy,
I gdy na puszczę szła Twym jasnym śladem.
Tych zasię osiem, które leżą na dnie
Spadło z ust Twoich jak owoc granatu,
(Gdy owoc słońce w siebie wssał — upadnie),
Kiedyś osiemkroć błogosławił światu,
Padały Tobie gwiazdy z warg szelestem:
Błogosławieni niechaj będą cisi…
— Dotknij mi oczu, oto cichy jestem.
Poznajesz gwiazdę tę, dobry Rybaku,
Tę, która milczy i taka jest blada,
Jak Twoja twarz lub Weroniki chusta?…
Poznałeś! Dziwnie Ci zadrgały usta —
(Dzierż sieć… dobedziem wnet… ja czekam, znaku
Zapada w głąb… zapada sieć… zapada…)
Wiesz, kiedy spadła ta, wśród bladych blada? —
Kiedy się Ciebie zaparł Piotr, Rybaku.
Te zasię padły po siedemkroć razy,
Kiedyś ostatnie swoje mówił słowa;
Te z głowy, gdy Ci w dół opadła głowa;
Te dwie, gdyś oczy zamknął; te, gdy głazy
Przywarli na Twym pożyczanym grobie…
Dzierż sieć… dzierż sieć… i wypręż ręce obie,
Błogosław gwiazdom i ciszy i wodzie
I mnie i Sobie.
Skończmy, bo wnet rybacze wyjdą łodzie
I najpierw ciszę spłoszą, potem gwiazdy.
Ho! Ho! Już sieć zapadła w głąb,
Nie żałuj rąk, nie żałuj rąk,
Wyłowim gwiazdy wszystkie wkrąg,
A gdy wyłowim wiele gwiazd,
Do wszystkich powędrujem miast,
Rozrzucać skarby z sieci…
Ho?! Rwie się sieć? Zmurszała sieć…
To nic! Obfity będzie łup,
Na głębie nam!… na głębie jedź,
(Ma dusza bowiem padła w głąb),
O łodzi się oprzyjmy zrąb,
Ciągnijmy sieć ze wszystkich sił,
Dobywaj sieć… ho! …ciągnij sieć!…
Będziemy wszystkie gwiazdy mieć:
Tyś o nich śnił,—jam o nich śnił…
Wlecze sieć nasza kilka nenufarów,
Triumfy mnogie gdzieś z bezdennych jarów
I plon mozołów.
Nie patrz zbolały na wody przeczyste
I w łodzi siądź; znużony jesteś Chryste;
Skończony połów…
Mnie zasię radość jakaś chwyta pusta,
Że i Ty w męce wielkiej krwawisz usta.
Przecz przypominasz to dziwne orędzie,
Że ten, kto siewcą był, ten zbierać będzie?
A oto siałeś gwiazdy jako zboże,
A nenufary znalazłeś na grzędzie,
Aż się nad Tobą to lituje morze!
Błogosławiona wieczysta tęsknota,
Błogosławiony obłąkany połów,
Błogosławione morze pełne złota,
I trud tak ciężki, jak u sieci ołów…
Błogosławiona pieśń z biesiadnych stołów
O tera, co ma być, a czego nie będzie.
Nić złota, z której szaty nie uprzędzie.
Błogosławione nadzieje rybacze
I sieć, patrząca krociem oczu — pusta…
Nie płacz. Daj pokój… Patrz, a ja nie płaczę!
Hymn do gwiazd zacznę, pokrwawiwszy usta.
Zabiłem dziś człowieka w jakiejś strasznej sprzeczce,
I ledwo rozhukanych mych dopadłem koni…
Byle tylko przed siebie! Tysiąc trwóg mnie goni.
Świat cały razem ze mną, zda się jest w ucieczce,
Rdzawy nóż neronowy w gardło sobie wbiję,
Jeśli mi w locie konia lub mnie w arkan chwycą,
Albo arkana sam się zadławię pętlicą,
Gdy go na zimnem ciele uczuję jak żmiję.
Koniom krew z nozdrzy tryska… Byle dobiedz nocy
I skryp się w jej pomroce, jak w zapadłym lesie!
Ujdę… trwogą szalony zaprząg mnie uniesie…
Och! cisnęli kamieniem z dawidowej procy,
Godzą we mnie łzą, klątwą i trądu chorobą:
Zabiłem bowiem siebie, —— uciekam przed sobą..
Przyszedł na mnie dzień klęski i bożego gniewu:
Zaświeciłem w twarz Panu mem słonecznem godłem,
I krwawicą mych myśli bój bezkrwawy zwiodłem…
Tknął mnie Pan, żem zeschłemu jest podobny drzewu.
Zgasiłem dzisiaj w tarczy mej płonące słońce,
I zemstę zaprzysiągłem na pobojowisku:
Z ukrycia będzie godził grot mego pocisku,
A jadem z krwi zaskrzepłej strzał zatruję końce.
W bladość twarz przyoblekę faryzeuszową,
I będę złotousty — nakarmiony zdradą,
A krąg sobie płomienny rozświecę nad głową…
I będę ręce kładł jak święci ręce kładą,
A iżby mnie do bożych puścili ołtarzy,
I — Judasz — brudem ust mych tknę się bożej twarzy.
Słodycz kwiatu me słowo… Kto tknie ust mych usty,
Wypije jad słów moich, co język oniemia;
Dusze czyste wywiodę na wierzch góry pusty,
Kusząc one: Królestwo wasze — wszystka ziemia!
Wśród nocy ku Betlehem pójdę na rozdroże
Trwożyć onych, co będą biegli w noc gwiaździstą…
Anioły śpiewające spłoszę, szpiegi boże,
Splugawię królów złoto i myrrhę przeczystą…
Przysiągłem Bogu zemstę na pobojowisku,
Kiedy ległem w niemocy zwalon i w zniewadze
Raduj się Jeruzalem! Syna Bogu zdradzę!
Oto przylgnę do jego bladych lic w uścisku,
A kiedy go na piersi mych rozepnę krzyżu,
Będzie miał król żydowski, żółć z krwi mej w pobliżu,.
Strasznego nauczyłem się zaklęcia z księgi
I jak Mag, zwołujący duchy o północy,
Wołałem duszy mojej głosem z wszystkiej mocy,
Aż rozhukane swoje wstrzymała zaprzęgi.
— Raduj się duszo, moja! (Wylałem na usta
Z róż oleje, a jad był na mych ust purpurze,
Strute z warg popękanych mych padały róże).
— Raduj się, duszo! wszakże radość nie jest pusta!…
Oto zaprząg twój dziwny po gwiazdach się włóczył,
Twoje konie pędziły po miesięcznem srebrze,
Brodziły przez zachodów krew… szły w słońca pyle…
Zatrzymaj wóz swój chmurny… Duszo, stań na chwilę!
(Mówiłem słowa wonne, jak człowiek, co żebrze,
Bo czyniący zaklęcia Mag mnie tak nauczył…)
Mówiłem duszy mojej, bom jej pozazdrościł
Obłąkanych wędrówek i szalonej drogi…
Pragnąłem, żeby przyszła, bym ją tak ugościł
Trucizną, jakbym gościł w domu moim wrogi.
Chciałem chwycić i szarpnąć strasznie skrzydeł końce,
By krew bluznęła źródłem wiecznem i nieskrzepłem…
Czylim ja ją wysyłał jak ptaka na słońce?!…
Ja raz — spojrzeć na słońce chciałem i… oślepłem.
Chciałem upić się ogniem i piłem za wiele…
Nabrałem blasków tyle w mych oczu ciemnice,
Że dwa doły mam czarne, gdzie miałem źrenice…
Więc szukam dyjamentów w węglach i popiele,
Tajemnicy, by oczy me mogły rozjasnąć,
Zaświecić… zabić kogo — i w uśmiechu zgasnąć.
Mówiłem Duszy mojej chytrze i zdradziecko,
Wołałem ją wołaniem cudnem i uczonem,
Wabiłem ją cudami bożymi jak dziecko,
Obliczem calem w blasku i udanym skonem.
Aż przyszła… Jak przychodzą może sny w godzinie
Przedśmiertnej, gdy twarz sobie Bóg zakrywa ręką;
Jak dreszcz, gdy grecki mędrzec zwilżał usta w winie,
I jak rozkosz przychodzi z krzyżowania męką…
Nie miałem chrystusowych słów dla nierządnicy,
Która poszła odemnie na słoneczne ognie,
Rojąc dziwnie, że wróci, złamie mnie i pognie.
Kiedym oczu dołami dojrzał ją w pobliżu,
Spętałem ją, nierządną, w własnej błyskawicy,
…I tej nocy rozpiąłem Duszę mą na krzyżu.
Rozpowiedziane ustom moim tajemnice
Rozpowiem stugłośnemu duszy mojej echu,
A dusza niechaj powie nocy, matce grzechu,
A noc niechaj pożarem wionie mi na lice.
A oto we dnie czynów w mych zapiszę księgę,
Iżem gorzał — a karta księgi będzie pusta…
W ciszę! — krwi mojej spowiedź szczęsne czynią usta,
A krew ma jako rumak! Zmysły razem sprzęgę…
Rozpętała się burza!… o, łuno pożarna!
O, męko przerozkoszna!… krwi palącej zdroje!…
Niech będą pochwalone usta, usta moje.
Chmura zwisła nademną skrytym żarem parna…
Och! jak gdyby wichr w piersi uderzył wrzeciądze…
O, myśli moja, myśli! O, palące żądze!
Rozegrała się we mnie moja krew i śpiewa,
A serce jest krwi mojej muzyczne narzędzie;
A fala weń uderza w oszalałym pędzie,
A burza weń uderza i z ogniów ulewa.
Prężą się żyły we mnie jak struny harfiane
I szatańskie swe na nich krew wydzwania hymny;
Zwarłem krąg kłów mych biały, swą białością zimny,
Na kłach białych krew czuję, a na ustach pianę.
Przepomniałem mych śpiewów, którem śpiewał co dnia,
A którem anielskimi mienił, duszo moja!
Inne począłem prawić u mętnego zdroja…
Stanęły mi nad głową licem piękne stróże:
Grzech, usta całujący i milcząca zbrodnia.
Nogom nagim wężowy kłąb mam za podnóże…
A przeto cię pożądam. Słuchaj, co ci prawię
W ciszy, by słów mych własne nie słyszało serce:
A przeto cię pożądam i rękoma zdławię,
Do ust twych przylgnę usty, w pierś wzrokiem się wwiercę.
Nie przeklinaj mi duszy, bom w anielskie straże
Wypędził z siebie duszę, precz na noce dżdżyste…
Ciało całe mam w ogniu i całe mam w żarze
I rzucę je na piersi twoje, jak śnieg czyste.
Węże mnie nauczyły mocy swoich splotów,
Błysku oczu miłosna mnie uczyła lwica:
Nie broń mi się, bo krew ma gra w dyszącym gniewie,
Serce me jak pies wyje echem setki grzmotów…
Płoń! niech płomień w pierś twoją spełznie z mego lica,
Z moich oczu bierz żagwie, z moich ust zarzewie.
Złącz oddech z mym oddechem i rozpętaj burze,
A jeśli w twarz mi pluniesz, legniesz ze mną w walce —
Krew tryśnie, kędy moje tkną się ciebie palce,
Pomnij w szale: przecz z wichrem walki pragną róże!
Płoń! jako płomień żywy cudna będziesz w szale;
Włosom z błysków wężowych uczyń djademy,
Jak pochodnia rozgorzej! Przemów, znak daj niemy,
A ja jednem spojrzeniem duszę w tobie spalę.
Niesytość w uściech moich… nie wiesz jako pragnę…
Dyszę… płomień mi trawi dziwnym żarem wnętrze,
Przeto krużę mi nachyl lub ją mocą nagnę…
Chłodź mi usta lub zerwę zasłony najświętsze
I miłość oszalałą w piersi twej rozrządzę,
A kwiecia nie ustrzegąć, psy zgłodniałe — Żądze…
Wąż mówi:
Oto jestem przemożny i władnący Bogu:
Ja patrzyłem w twarz bożą… Spojrzyj oto jestem!
Wypełznąłem z pod krzewu ciernistego głogu
Między kwiecie jabłonne, które drży z szelestem.
Z rozkoszy drży, iż czuje rozkosz mego splotu.
Urodzony w tworzenia żądzy rodzicielskiej,
Jam jest żądny! Płomienny jestem i anielski,
Chociaż anielskiego przepomniałem lotu.
Myśl twoja jest anielska i śni moje sploty…
Myśl twoja pełznie śladem mym w jabłonne kwiecie.
Jam jest górny, jam widział słoneczne zawroty…
Spójrz!… na drodze mam kwiaty… pierś je moja gniecie,
Bym wpełzł na piersi twoje, piersi—gołębice…
Spójrz na mnie: Jam samemu Bogu spojrzał w lice.
Jeśli spojrzysz niewiasto, ujrzysz jak się prężę
I jako tęcza wstaje w splotów moich zgięciu.
Czy nie wiesz, iżem słońcu równy był w poczęciu,
Iżem w pył gwiazd złocisty ubrał ciało węże?!
Kiedym pełzał wśród kwiatów, kradłem, złodziej boży
Wszystkie ognie, którymi płoną rajskie zioła,
Z śladów bożych jasnoście zbierałem u czoła,
Bym był jasny jak ongi, gdym był na obroży.
Jam jest, którym skrzydłami gasił gwiazdy złote,
Kiedy się zdały jaśniej lśnić niż skrzydła moje.
Jam jest, którym początek widział w łun pożodze.
Jam jest, którym w piór szumie wiódł anielskie roje,
Burzyć w pysze niezmiernej bożych rąk robotę.
Jam jest, — i oto pełzać chcę przy twojej nodze.
Żali nie wzniesiesz oczu?!… Ściągnij swoje dłonie…
Tknij się mnie… —jam jest rozkosz płomienna, wieczysta!
Tknij się mnie… zadrżysz jeno, lecz ostaniesz czysta,
Zbądź trwogi! jam jest rozkosz… zbliż się pod jabłonie.
O, rozkosz! pochwalona rozkosz!. . Ściągnij ręce!
Dyjamenty mych oczu kryją krwi szkarłaty…
Dyjamenty mych oczu skradłem z bożej szaty,
Przetom boży… Pójdź ku mnie! poznasz rozkosz w męce.
Rozmiłowana w tobie stopy liżeć lwica!
Pójdź ku drzewu, niewiasto: Oto w rajskiej ziemi
Ty jesteś najpiękniejsza słońc oblubienica;
Tyś jest kość Adamowa, — on jest obraz boży…
Zechcesz, — będziesz przewodzić hufy anielskiemi…
Pójdź ku drzewu i legnij na kwietnej podłoży!…
Zbliż się… nie tknę puharu pełnego po brzegi!
Niewiasto! — przyjaźń tobie… przyjaźń tobie ze mną.
Zbliż się… ja tobie powiem wielką rzecz tajemną,
Zbliż się, iżby nas boże nie słyszały szpiegi.
U nóg bożych pełzając w czas tworzenia burzy,
Chwytałem myślą myśli bożej błyskawice.
Zbliż się… ja ci otworzę jego tajemnice,
Kwiecie kryje… nie dojrzy żaden z jego stróży.
Bóg moc swoją tajemną skrył w tworzenia ziarnie,
I w łonie twojem ukrył tworzenia rozkosze,
Na straży skarbów onych postawił męczarnie.
Żywot nosisz w swem łonie, jak ja żądzę noszę…
Rozgorzej!… będziesz Bogu równa… ściągnij ramię…
Idź… rzeknij Adamowi… Adamie!… Adamie!…
O, piękna moja!
Noc, czarna mniszka, białe swoje ręce
W czarne rękawy ukrywszy habitu,
I oczy na mnie zwróciwszy dziecięce
Ku mnie się zbliża z dziwnym lękiem świtu,
I ponad twarzą moją pochylona,
Mówi mi cicho:
Serce w tobie kona.
Och, wiem, wiem!… Dusza we mnie dziś omdlała,
Jak w żarze słońca, kiedym twoje usta
Na ustach począł…
Kiedy mi Lokusta
W murrheńskiej czarze, opowitej tęczą
Najsłodszy napój podała tajemnie,
Serce lodową skuwszy mi obręczą,
Że dusza moja wyszła dzisiaj ze mnie.
Jest gdzieś u ciebie: spojrzyj, a gdzieś w mroku
Ukaże ci się tuż przy twojem łożu
Na każdem lśnieniu, co w twem błyśnie oku
Tak uwieszona strasznie, jak na nożu.
Nie spłosz jej, piękna moja! Niech się męczy
Przez tysiąc nocy, aż jej mrok pajęczy
Na skrzydłach pysznych owinie się wkoło
I krwawa pręga wystąpi na czoło.
U ciebie dusza moja jest w gościnie,
I cicho płacze, jak skrzywdzone dziecko,
Które poczuło gorycz w złotem winie,
Ustom przez usta podane zdradziecko.
Niechaj się męczy, niech łka i niech płacze,
W jakiejś straszliwej męki poniewierce,
Aż ktoś litościw, — (śmiechem go naznaczę!)
Zapyta cicho: gdzie jest twoje serce?
Wtedy dobędę z piersi strzęp i w dłoni
Przed się go niosąc, jak gasnącą świecę,
Tobie pokażę…
Jakiś dzwon zadzwoni,
Bowiem się śmierci w chwili tej polecę,
I życie całe w jednym zamknę rymie,
A owym rymem — twoje będzie imię.
Więc za umarłych ciche zmów modlitwy
I trochę kwiatów rzuć na zbladłe czoła,
Niech je owiną, jako żywa kolja:
Serce przestanie za złudą gonitwy,
Dusza umilknie i już nie zawoła,
A na mych ustach wzejdzie melancholja.
O, dziwna moja!
Słowo, goni słowo,
Aby do ciebie tylko biedź w pogoni,
A gdy umilknie, znów dźwięczy na nowo,
I każde cicho się przed tobą kłoni,
Jako pokorny, tęczą strojny sługa:
Boś ty jest pani jedna, — miłość druga.
Kłamstwo wyrzekłem, które mi zawiłość
Słów ciśnie w duszę, która słucha biedna.
Bo niema rzeczy dwóch, lecz rzecz jest jedna:
Miłość jest tobą, a ty jesteś miłość.
I niema oto na świecie rachunku,
Bo któż doliczyć chce nieskończoności,
Która się w twoim rodzi pocałunku?
I niema słońca, tylko w błysku źrenic,
Kiedy ty spojrzysz…
Noc odchodzi cicho
I świt już siny puka do okienic
I patrzy pilnie poprzez szparę ciemną,
Jak moje serce dziś rozmawia ze maą.
Oto w niem cała jesteś jak w kaplicy,
Straszliwe bóstwo, co z krwi ma ofiary,
A gdy zabija kogo, to uśmiechem.
Na dnie się czają węże błyskawicy,
Wkoło szaleństwa wiją się opary,
A kościół pachnie cudem kwiatów — grzechem.
— — — — — — — — — — — — — — — —
Nie budź się…
Włosy twoje na ramiona
Opadły świetną, rozlewną kaskadą,
Jak na marmurów biel padnie zasłona,
Że złote cienie na pierś twą się kładą
I złoty strumień pośród niej się wije,
A serce twoje bije… bije… bije…
Widzę cię:
Oczy ze stali zamknięte
I rozchylone usta, jakby we śnie
Anielski ci się przyśnił pocałunek,
Co umarł we dnie, a w marzeniu wskrześnie…
Oto mnie widok twój poi jak trunek,
Że płomieniste mózg maluje dzieje…
Zakryj rękoma pierś, bo oszaleję.
Miłość na krew ci mą przysięgam młodą,
Która tak szumi i tak się przelewa
Jak burza… Otoś słoneczną urodą,
Urągająca Bogu pyszna Ewa,
Więc wzgardź przysięgą, którą wiatry złamią
I zawierz ustom moim, chociaż — kłamią.
Już świta… Z czerni liter się wyłania
Bladość ułudy, śmieszny cień rozpaczy…
Już, mdlejąc, noc się umęczona słania,
I łzami drogę swą powrotną znaczy,
A ja ją żegnam cicho i w żałobie,
Bowiem mi smutno mówiła o tobie.
Już świta…
Cicho!… zadrgała mi ręka,
Głuchy jęk znaczy wierszy moich końce
I dusza moja rozelśniona klęka:
Wprost ku mnie płynie na obłokach słońce,
U drzwi stanęło, choć go wzrok mój błaga
I choć śmiertelna prośba jest w mym wzroku.
Przez bogi! piękna moja! Na obłoku
Nie słońce płynie, lecz ty płyniesz naga…
O, słońce! słońce!
Trwoga mi żarła mózg, że twarzą chrystusową
Brat mój dusze uwodził, a jam się połowem
Trudził daremnie i że światło miał nad głową,
Że wszystkich giął do kolan i całował słowem.
A przeto, kiedy duszę bardzo miał znękaną,
Wtedym zmowę uczynił z pysznym góry szczytem,
Na wierzch góry go wiodąc w cudne jakieś rano,
I poiłem mu wargi rosą i błękitem:
Oto ci legło u stóp śpiące Jeruzalem,
W splocie grzechu dyszące przez sen, gryząc wargi,
Oto się mienią rannym kopuły opalem,
W świątyniach mrok się modli, puste jeszcze targi.
Zerwęć dach z tego domu, który przed twem okiem
Skryły palmy, by żądze były niewidome.
Spójrz bracie: jakby wężem, opasana mrokiem,
Z krwią swoją walkę toczy królewska Salome.
Ozwij się lwie łaskawy, Chrzcicielu! Chrzcicielu!
I przyjdź spijać z szaleństwem krwi czerwone wino,
Otoś jeden szczęśliwy wśród tysiąców wielu,
Pójdź tutaj… jak krew ognie po twem ciele spłyną.
Spójrz bracie! W krwi obłędzie ktoś się strasznie wije,
Łuną żądz jak zachodem ówdzie dom się pali!
Na posłaniu róż pełnem dwie się splotły żmije…
Och, to miłość rozrządza Maryja z Magdali…
Skryj oczy… Twarz twa jak na Weroniki chuście
Twarz chrystusowa. Dusza twa przechodzi męki;
Jeruzalem w szaleństwie legło i rozpuście…
Dreszcz cię ima i żądza… zwarły ci się szczęki.
Krwią mu nabiegły oczy, wichr go rwał za włosy
I padł w przepaść ze szczytu… O, młodzieńcze życie!
Gdy w dół padał, ja słałem westchnienie w niebiosy,
Lecz było nas za wiele dwóch — na stromym szczycie.
Napiąłem wszystką mocą łuk eurytesowy.
Cisza była, że serca tłukły o puklerze.
Mierzyłem długo ponad zalotników głowy,
Z podełba dziwnie patrząc, nie wiedząc, gdzie mierzę.
Aż jęknęła cięciwa, warknął bełt straszliwie,
W wiernej mej Penelopy godząc piersi blade…
Krople krwi łzami zwisły na mej strzały grzywie.
A jam prosił młodzieńce wszystkie na biesiadę.
Bowiem rade czynowi były moje dłonie,
Chociaż dusza się moja mym wzdrygnęła czynem…
Przeto wziąłem ze świeżych róż wieniec na skronie,
I piłem Penelopy krew z szumiącem winem.
To nie było szaleństwo! Albowiem kto grzeszył
Przeciwko krwi wołaniu i przeciw lat wiośnie,
Nie będzie się starością swoją świętą cieszył.
Niech nie pożywa słońca kwiat, co już nie rośnie.
A krew ma moc rozkazań większą niźli bogi,
Więc grzeszne jest męczeństwo w pustych pragnień męce;
Nierządna wiara, która nie gasi pożogi,
Gdy nią krew oszalała, lecz w snach kąsa ręce…
Lub tka płaszcze z purpury przetykane złotem.
By miał tułacz rozpustny czem okrywać ciało,
Ogniami żądz spalone u Cyrce, z powrotem.
Przetom dzisiaj ukarał grzech ten — strutą strzałą.
Umierasz, przyjacielu… serca ci ubywa
Jak wód źródłu, przy którem wichr swe zwilżył wargi,
Oczy masz błędne bardzo, myśl twa jeszcze żywa
Włóczy się wśród tęsknoty, pośród łez i skargi.
Nie żałuj wspomnień zwiędłych. Śmierć, pani łaskawa
Zapomnieniem napoi cię na drugim brzegu.
Rozigranej twej duszy pocznie się zabawa,
Bowiem się już nie strudzisz myślą o noclegu.
Ze zgryzoty jak z kija różdżka ci wyrośnie,
Gdy zapomnisz wspomnienia wstecz w cudnym żywocie.
Jesienny liść, padając, niech śpiewa o wiośnie,
Ty na łożu śmiertelnem śnij o orlim locie.
W kręgu obłędnych myśli jak w oparze trunku,
Odwróć sobie świat teraz gorączkową mocą
I rzuć nim, by w przeciwnym podążył kierunku,
By ci noc dniem się stała, a dzień stał się nocą.
Wolno ci obłęd czynić, bo ci w imię śmierci
Przebaczone zostanie wszystko, a zasłona
Nie porwie się w świątyni z żałoby na ćwierci,
Bowiem zasłon by brakło, — stu w tej chwili kona.
Nie zostanie po tobie nic, o dobry bracie,
Nikomu się zaś obłęd cudny twój nie przyda:
Chodziłeś w jednej zawsze, w jednej umrzesz szacie,
Zresztą dziur pełna twoja królewska chlamida.
Kochanka twoja?!… czekaj!… miłość jak pies wyje,
Kiedy mu jego pana na cmentarz wyniosą…
Och, nie trwóż się… całunu dla ciebie nie szyje,
Ani go jak perłami łez nie stroi rosą…
Toś jedno miał ł — obłęd. Serdeczny człowieku!
Z oczu ci płomień ciecze jak z płonących głowni.
Otworów nie wypalisz na świat w trumny wieku…
Daj pokój!… Żywię w zdrowiu i tańczy w szynkowni.
Jak płaczka tańczy wierna, cudna w swej nagości,
Biesiadników swej cnocie wybrała niewielu.
Kochała cię! Dwóch tylko rzuca o nią kości…
Skonałeś?! śpij w spokoju, dobry przyjacielu!
Ze stągwi lejąc w gardła strugi win obficie,
Rozmyślajmy o losów dziwnie śmiesznej zmianie:
— „Jedną wizję wspaniałą ma śmierć: długie życie,
„A życie jedną piękną wizję ma: skonanie”.
O bracie filozofie, rozpustny histrjonie!
Rozumniej niźli życie weźmy sobie role:
Ty płacz nad tymi, którzy ręce krwawią w skonie,
Ja zaś z duszą zatańczę mą — w żyjących kole.
Trzeba bowiem, by każdy z nas był litościwy
I wizje wiódł na drogi, kędy rozum chodzi,
Trzeba cieszyć się z owym, co się rodzi żywy,
Płakać z tym, co odjeżdża w charonowej łodzi.
Rzecz dziwna! Ktoś z nas bluźni ciężkim bardzo grzechem,
Albo nam zdrowie myśli chytre wino mami:
Wszakże ty pośród trumien pląsasz z głośnym śmiechem,
A ja pośrodku żywych płaczę krwią i łzami…
Czego chcesz? Chleba nie mam, puste moje skrzynie,
Jak mary, z których trupa zdjęto, są me stoły,
Bardzo dawno słyszałem pjaną pieśń o winie,
Wśród drzew bezlistnych wszystkie me wymarły pszczoły.
A tyś jest głodny nędzasz… Czemu ściskasz pięście
I patrzysz nienawistnie w niebo, co się mieni?
Zły człowieku! czy nie wiesz, że cię karmi szczęście,
Albowiem wszyscy głodni — są błogosławieni.
Nudzisz mnie swoim głodem. Wznieśże hardo głowę,
Głód winien cię wyćwiczyć, jak żołnierza mustra,
Zresztą — usiądź z powagą! — wieści miałem nowe,
Powiem ci, co o duszy rzekł raz Zaratustra…
Nie płacz… Nie mam litości dla tych, co umarli
I zamknęli rachunek błędem, snów zdobyczą.
Tyś śnił żywot olbrzymów, wiodłeś żywot karli,
Z tych jesteś, którzy w żniwo łzy jedynie liczą.
Nie chwytaj się nóg moich, — mam na nogach rany,
Które pył mi gościńców wyżarł, wśród spiekoty,
Gdy wśród głodu i pragnień szedłem obłąkany.
Odejdź!… czas twój się skończył… idź grzebać tęsknoty.
Zaprawdę, krzywd nie czynię, — na nic ci obrońcę,
Mym spokojem wyniosły, nad twą nędzą stoję:
Cóż mi o to, że twoje zaszło dzisiaj słońce?
Więc z drogi mi się usuń, — jutro wzejdzie moje.
Czemu jesteście wszyscy tacy niemi,
Jakbyście byli z pogrzebowej rzeszy?
Niech uraduje wszystkich radość ziemi,
I wszystkich miłość słońca niech ucieszy.
Jeśli wam mało bije krwi o skronie,
Niechże się jeden wśród was znajdzie boży,
I pieśń śpiewając o swym własnym zgonie,
Niech ostrym nożem serce s\»e otworzy.
Niech jeden odda na urągowisko
Swój smutek cenny i tęsknotę swoją,
Aby umarła, cierpiąc, bowiem blisko
Jest śmierć, a wyście z tych, co jej się boją.
Jakżeście marni w tej śmiertelnej szacie,
Z rozpaczą swoją zrośli i z swem łożem,
Wy, wrzody życia!… Słuchaj, smutny bracie,
Tu puka serce moje… Pchnij w nie nożem!..,
Uświęćmy nasze dusze w ogromnej boleści,
Na ciała wdziejmy brudne, pokutnicze wory,
By zmierzyć, ile bólu nam się w piersiach zmieści,
I pójdźmy do złych ludzi uczyć się pokory.
Jeśli nam w oczach błysną słońca wodospady,
Trzeba nam oczy zamknąć i pokusę zdławić,
Jeśli kto śpiew zawiedzie głośno wśród biesiady,
Trzeba, by wtedy serca w nas zaczęły krwawić.
Jeśli nas w twarz uderzy człowiek zły i głupi,
Trzeba, aby w nas uśmiech ujrzał zamiast złości,
A jeśli szatę zbójca ci jedyną złupi,
Żałuj, że nie masz więcej, by grał o nie w kości.
A zaprawdę powiadam tobie: niema siewu,
Który nie zrodzi żniwa i niema tej siły,
Która idzie na marne. Daj się bić bez gniewu,
A żniwo ci przepowiem wielkie, bracie miły.
Albowiem na śmierć skażesz nienawistne męże,
Gdy przyjdzie twoja chwila, co wszystko odmienia:
A wtedy ci nie zmiękczą serca wzruszeń węże,
Bo w bólu skamieniały, staniesz się z kamienia.
Na bezsilność mych ramion i na piersi chore
Na oczu mych tęsknotę, matkę łez, — na dłonie,
Które nocą, jak ptaka, snów chwytały zmorę,
Przyszła wieść, że niezmierna męka jest w mej stronie.
Raduj się duszo moja, dziecięca i marna,
Pożar grozi bogactwom twym, zbieranym skrzętnie.
Ogień w ciebie dziś rzuci swe płonące ziarna,
Strój w kwiaty białe czoło, przybierz się odświętnie!
I módl się, abyś mogła załkać, lecz z wściekłości,
Żeś płakała inaczej dotąd. Nad twe niwy
Nareszcie się rozpęta burza, ból zagości
Do wnętrza stęchłej piersi. Jakżem jest szczęśliwy!…
Nie w tem jest wielkość twoja, bezdomny proroku,
Żeś cierpiał: bowiem męką każdy żyje człowiek.
Nie w tem, że krwawiąc sercem, niebo miałeś w oku,
Nie w tem, żeś łzom stać kazał za bramami powiek.
Jam Cię za to uwielbił z rzeszą rzesz, bez końca,
Żeś stanął w cudnej wierze poza świata progiem,
I że wziąwszy na głowę wszystkie boże słońca,
Bogiem się okrzyknąwszy, — pozostałeś Bogiem!
Wytraćcie wy z rąk temu pieśniarzowi lutnię,
Który kwili, że słońce kona w mórz topieli.
Niech idzie na cmentarze pieśń swą płakać smutnie,
Lecz precz stąd! bladym smutkiem niechaj dusz nie bieli.
Oto nam, jako słońce, oczy krew zalewa,
Że dzień nasz nie uczynił nic, — na niemoc chory,
I że oto stoimy jak powiędłe drzewa,
I że nam krwią zawstydzeń palą się wieczory.
Noc, włodarz owej pracy, która krzyże łamie
I żyły krwią rozsadza i w głąb wgniata skronie,
Stanęła, drwiąco patrząc, w domów naszych bramie
I liczy puste kłosy na naszym zagonie.
Głód i rozpacz nam jutro gardła ściśnie ręką,
Nie pożywią się dusze na tych chwastów grzędzie:
Kto może, niech w śmierć chyłkiem ucieka przed męką,
Lub niech piersi swe skrwawi… Spać dziś nikt nie będzie.
Zostanie za mną mój dom,
Jak opustoszały ul,
Z którego ogień pszczoły wygnał złote…
Wzbroniłem płynąć łzom,
Na drogi wysłałem ból,
Aby o nową rozpylał tęsknotę.
Bowiem z tych rzeczy, które ziemia rodzi
I z tych, któremi pyszne niebo błyska,
Wszystkieśmy wzięli w wielkich tęsknot głodzie,
I wszystkim smętne daliśmy nazwiska.
Może przechodzień, wracający z dróg,
Wiodących błędnie z jednej dali w dal,
Wie, kędy nowy jaki powstał bóg,
Gdzie może nowe słońce wyszło z fal,
Lub nowa przepaść paszczą tchnie otwartą?…
Może gdzie widział rzecz jaką — prócz śmierci!
— Rzecz jaką nową, za czem tęsknić warto!…
Skowyt drogi do większych podżega nas trwóg,
Ryczy odmęt i biczem pian nas bije w twarze,
Płyniemy, jak na trumnie, bez celu i dróg.
Po co patrzeć? Niech zejdą z wszystkich masztów straże.
Masz siostry? Kłamiesz! Jesteś tu straszliwie sam,
Tak, że wicher złośliwym śmiechem bije w żagle.
Kochankę masz na lądzie? Ach i ja ją mam,—
Przyjacielu, mów modły, abyś zginął nagle.
Ho! ho! Za nami fale jak szakalów tłum,
Wietrzy trupy i wyciem się zwołuje zdali,
Krwią bluzgają, zmęczone, złością płacze szum…
Niech im zdobycz kto wyrwie i niech okręt spali.
Wyspa śmierci?! Na Boga!… o staję… o ćwierć…
Och, jakim pysznym cudem w oczach nam urosła.
Pomóżcie wichrom dobrym, by dogonić śmierć:
Oddechem dmijcie w żagle, prężcie w rękach wiosła!
Chwyciłem wichr za włosy, jak konia za uzdę
I płynę na mej łodzi, która nieprzytomnie
Zalękła, ryje piersią w morzu krwawą brózdę,
Bowiem wczoraj tak rzekła moja matka do mnie:
„Dalej niźli zapada słońce w ciche fale,
I dalej, niż doleci długi klucz żórawi,
Dalej jeszcze, niż sięgną krańcem błędne dale,
Na srebrzystem się morzu złota wyspa pławi…”
Płyń łodzi! Matka rzekła! Odpoczniesz w zatoce,
Którą znaczy gdzieś, kędyś, gwiezdna morska wieża.
Pochodnią rozgorzałych oczu szlak ci złocę…
Płyń prosto! gwiazd gościniec drogę nam odmierza.
Łodzi moja najmilsza! lećże po roztoczy!
Serce moje pragnące weź w swą pierś rozrosłą,
Byś pragnęła wraz ze mną. Na ster weź me oczy,
Byś drogę rozeznała, — ramię weź na wiosło!
Kto uwierzy, ten cienie, widziane w malignie
Wyprowadzi za rękę w życie z rojeń piekła,
I ten ci złotą wyspę z srebrnych wód wydźwignie…
Płyń łodzi! Piersią w morze!… wszak nam matka rzekła!…
I kres już?!… Dymy senne z ludzkich chat się włóczą,
Nad bagnistą zatoką, ścielącą się gładko!
Och, przeklęte nauki, które rojeń uczą,
I twe kłamstwo serdeczne, cicha, dobra matko!
Zdawało mi się, że tej strasznej męce,
Co głowę dłońmi objąwszy obiema,
Łka w izbie mojej w głos i łzy dziecięce
Leje, — że onej nigdzie równej niema.
Spójrz, moja męko, na to drzewo dumne,
Które w niezmiernym wykręcone bólu
Milczy…! Ktoś jutro zeń przyrządzi trumnę.
Dziś skona cicho na samotnem polu.
Czekam pilnie na czatach, lecz nie wiem na kogo,
Zbójca z własnych przywidzeń, odurzony nocą.
Może przecie kto przejdzie moją pustą drogą,
Albo stalą podkowy konie zamigocą.
Księżyc mi romans krwawy maluje na nożu…
Nóż ścisnąłem… do ręki głownia mi przyrosła:
Nadszedł ktoś i trup cichy został na rozdrożu.
Poznałem w nim własnego po kompromis posła…
Ja nie śpię… czuwam… oddam cię świtowi,
Lękom cię nocy wyrwawszy ze szponów,
Wszyscy będziemy w słońcu chodzić zdrowi.
Świt już za chwilę wstanie z głosem dzwonów.
Noc łowi dusze, gardzi dzień zdobyczą,
Jak jasny rycerz, co gardzi rozbojem.
Uśpione słońcem bolę w głos nie krzyczą,
A lęk słonecznym leczy się napojem.
Serce twe czuje już świt i łopoce…
Już światło razi piekło ślepych źrenic,
Któremi chorych trwożą ciemne noce.
Już dzień podważa stalą drzwi okienic.
Zorze wstające! O, promienne ptaki!
Skrzydła wyprężcie tutaj, w moją stronę!
Milczeniem wołam nas, niemymi znaki,
Bowiem tu serce kona umęczone.
Czemu nie krwawi świt?… O, Chryste Panie!
O szczęściu życia jedna chwila waży.
Krwi temu sercu trzeba, bo ustanie,
Niech się rozkrwawi serce i rozżarzy…
Przyszłoś?!… Niech w zdrowiu rośnie tarcz promienna!
Chwilę zapóźno! W dyjamentów graniu
Rozpal się błyskiem: chora ma jest senna,
Będziesz gromnicą świecić przy skonaniu.
Mówię ci, bowiem słowa me są bez obłudy
I słowa są bez jadu, smutkiem dobrotliwe:
Że kłamstwem są twe, grzmotem w świat ryczące cudy
I moc dzierżąca wichry za ognistą grzywę.
Bo jakże ci me usta hymnem będą rade,
I jak mi w twym ołtarzu votum dziś powiesić,
Kiedym ci dał me serce zmarłe, bez krwi, blade,
A tyś go, — bóstwo pyszne! — nie zdołało wskrzesić!?
Ofiarując Boy’owi „Zabawę w szczęście”
te Mu mówię słowa:
O, najmilszy, znasz prawdę, której uczą wieki,
O której Hamlet gadał, że to wszystko słowa,
Że lepsza flaszka wina, niż dwie bibljoteki.
Cóż mogę jednak, kiedy rozgorzała głowa
Biednego, na pijaństwo chorego kaleki
Na ciche serca ludzkie znów zasadzkę knowa.
Wszakże znów napisałem księgę w wielkim znoju,
Na utrapienie świata… Przebacz, drogi Boy’u!
Oszczędź ty mnie przynajmniej, nieśmiertelny kpiarzu,
Albowiem chciałem dobrze… Daję ci ją w dłonie,
Cichą bardzo, bezsilną, o szczęścia mirażu
Marzącą. Oto w snów swych biednych śpi koronie,
A śni ciągle o owym skrwawionym ołtarzu,
Gdzie płoną ludzkie serca. Na jej każdej stronie
Od krwi ujrzysz ślad blady, lub od łzy, co cicha
Na papier padła ciężko, gdym ja pił z kielicha.
Kiedyś nocą, gdy bardzo będziemy pijani
Powiem ci strasznie cicho, pod wielką przysięgą,
Gdzie i w jakim zakątku, w dalekiej przystani
Widziałem widmo szczęścia. Gdzie się ptaki legą
Beztroskie, śpiewu pełne, — a ludzie wybrani
W kabłąk pleców straszliwą nie łamią mitręgą,
Lecz trzeba, bym ci \\przody wiele wina nalał,
Inaczej bowiem powiesz, żem zgłupia oszalał.
O, drogi! wszak idziemy przecież ramię w ramię
Obaj kłamcy, na zżęte pola zbierać kłosy:
Ty pysznym kłamiesz śmiechem, ja uśmiechem kłamię,
A obaj własne zmory ciągniemy za włosy.
Eheu! rzecz jest wesoła: na pancerzu znamię
Don Kiszota, a giermek z nami stąpa bosy
I do bitwy z wiatrakiem zbroje nam zapina,
Paź nasz — smętek, wybladły, zapity chłopczyna.
Och, scena tragediante!… Na pyszne turnieje
Jedziemy, o, najmilszy, na ścigłym ogierze…
(Spuść przyłbicę, galerja już się w kułak śmieje…)
Serce tłucze i morzem za chwilę wezbierze.
Na balkonie księżniczka śledzi walk koleje
I wzrokiem sięga serca wskroś złote pancerze,
Że się serce napróżno stara ukryć we mnie, —
Melancholja się zowie, kocha cię tajemnie.
Jej też książkę poświęcam. Pisałem ją w ciszy,
Kiedy we mnie od cichych pragnień mdlało serce,
Schowane w pustej piersi, jak w grobowej niszy,
Uśpione po przegranych wojnach, w poniewierce.
(Uważnie spojrzyj w koło, czy nas kto nie słyszy,
A jeśli szpiega dojrzysz, rymem go uśmiercę…)
I znowu — rzekłem kłamstwo, lecz się świadczę Bogiem,
Że padłem, słońcem olśnion, przed mej prawdy progiem.
Skłamałem… Cóż ja mogę? Bóg mi to przebaczy,
Że znowu ludzką rzeszę nakarmiłem jadem,
A sercom ukazałem błędny szlak tułaczy,
Że padnie gdzieś z wysiłku, co mym pójdzie śladem.
O, słodki przyjacielu! — „szczęście” — mękę znaczy
I śpi gdzieś w jakimś grobie, pod łez wodospadem.
Ja zaś rzekłem, że szczęście, to miłość jedyna…
— — — — — — — — — — — — — — — — —
Daj rękę!… Wszystko kłamstwo… Wina, dajcie wina!.
Nagość za przepych starczy mi i strój,
I naga patrzę, gdzie kochanek mój.
Dla warg spieczonych modlę się o chłód,
Żar spływa strugą wzdłuż mych białych ud.
Są–ci me usta jak krwawiący kwiat,
Krwią oszaleje, kto mym ustom rad.
Kto przyjdzie, miłość z moich weźmie ust,
Otom jest naga i czekam bez chust.
Niech przyjdzie, byle tylko piękny był,
Nie zbronię mu się, — miłość jest bez sił.
Nagość za przepych starczy mi i strój,
Kto wpierw przybieże, ten kochanek mój.
Szaleństwo żądzy nęka mnie jak głód,
Czekam bezwstydna, z drżeniem białych ud.
Z piersi mej dwoje trysło cudnych róż,
Miłość nierządna jest mych kwiatów stróż.
Niechajże przyjdzie wymarzony w śnie,
Chwycą go ręce me jak żmije dwie.
Niechajże przyjdzie z swych obłędnych dróg,
Włosami zetrę pył z zmęczonych nóg.
Niechaj się zjawi na miłosny cud,
Chwycę go w kleszcze opętanych ud.
Niechajże przyjdzie zdjąć mi obłęd z ust,
Wszakżem jest naga i czekam bez chust.
Anioł włóczęga niechaj przyjdzie z pól,
I niech rozrządzi we mnie szał i ból.
Zgubiłem grzech, bezcenny klejnot z mych klejnotów,
Kiedym gonił rusałkę nagą między skały,
Rękoma rwąc jej w biegu pasma złotych splotów,
Usta własne zębami krwawiąc, oszalały.
Zgubiłem grzech. Na oczach mętne mam dziś szkliwo,
Nic nie słyszę i chodzę, jak człowiek w malignie;
Jak ślepe ptaki myśli moje lecą krzywo,
Snów nie mam, żadna moc mnie lotem nie podźwignie.
Rozesłałem w przepaście i urwiska gońce:
Oto mi jeden przyniósł tęczę z wód uśmiechu,
Dyjament przyniósł drugi, trzeci przyniósł słońce,
Wszyscy rozpacz, bo żaden nie odnalazł grzechu.
Łez nie ronię w straszliwym dnia mojego mroku,
Bowiem większa jest zguba, niźli moc żałoby.
Czekanie tylko lśni w mem rozszerzonem oku,
Cierpliwie czekam jakiejś śmiertelnej choroby.
Zgubiłem grzech, więc jestem jak najlichszy żebrak,
Życie mi nawet sakwę mą żebraczą skradło…
Zawiodę modły, pochlebstw mi dla Boga niebrak,
Świętym jeszcze być mogę, w święte wszedłszy stadło.
A przeto będę w mnichów faryzejskim tłumie
Hymny śpiewał, przeświecić w modłach mych obłudny,
Albo niech mi anioła Pan w piór pośle szumie
I pomoże odnaleźć wśród skał grzech mój cudny.
Pomyśl, że jesteś na maskowym balu,
Gdzie krzyczą blaskiem elektryczne słońca,
I róże płoną jak w indyjskim szalu,
Który się w wirze rozwija bez końca…
Na twarzy maskę z mroku masz uwitą,
Zastygłą w dziwnym, lodowym uśmiechu,
Zasię na serca dnie, głęboko skrytą,
Jak w krwawej róży pieścisz baśń o grzechu.
W płomień rozkwitły pyszne, drżące wargi,
Ktoś komuś głośno sprzedaje widziadło,
Inny o serce znów urządza targi,
Które wśród tańca z piersi mu wypadło.
Tyś jest markiza… masz srebrzone włosy,
I żółtą suknię, na której topazy
Malują męki zazdrości i losy,
Bowiem kochałaś się już tysiąc razy.
Na miłość boską, odwróć oczy dumne,
Gdyż ci, markizo, popsuć chcą zabawę.
Nie patrz na prawo, ot tam za kolumnę,
Skąd żarem węgli oczy błyszczą krwawe.
Król wszedł na salę… Och, westchnęła sala,
Marmury nawet zgięły się w ukłonie…
Król skinął ręką i tańczyć pozwala…
Nie patrz… ten człowiek jest po tamtej stronie.,
Kocha cię?… Głupstwo! powiędną tęsknoty,
Które rozkwitły w żarze pocałunku…
Spójrz, jak ten człowiek źle nosi żaboty…
Poślij mu jutro kulę w podarunku,
Niech sobie strzaska łeb… Lub habit wdzieje
I czarne ziarnka niech liczy różańca…
Krąży dokoła jak zwierz poprzez knieje.,
Markizo! Król sam prosi cię do tańca.
Szaleniec blisko… baczność! niema czasu…
Sztylet w wachlarzu, śmierć skryta w sztylecie…
Dobrze!… Krwi trochę spływa ci z atłasu…
Zaczynaj… Trzeci chwyć takt w menuecie.
W pysznej sali na krzesełku złotem
Smutna markiza wiąże wstęg końce…
Na podwórze z niezmiernym tupotem
Zjechał rycerz, jaśniejszy niż słońce.
„Witaj Pani, najcudniejsza Pani!
Sam król tutaj mnie wyprawił w posły,
Prosić, byś mu kwiat posłała w dani,
Z tych, co w twoim ogrodzie wyrosły.
Lecz niech wprzódy twe usta dostojne,
Kwiatu dotkną dla miłości znaku,
Król mój bowiem wyjeżdża na wojnę
I na złotym kwiat przypnie szyszaku!”
A markiza cichutko się śmieje
I do róży cudne usta tuli…
Och, markizo! straszliwe to dzieje…
Król od pierwszej w boju zginął kuli.
Markiza muszkę przylepia na twarzy,
Potem maluje krew na ust koralu…
Strojny oficer od królewskiej straży
Przyszedł ją prosić dziś na bal w Wersalu.
Już nóżkę trzyma na stopniu karety
Gdy przed nią konia wrył muszkieter blady:
„Pani! kochanek twój umarł, niestety
O cześć się bijąc twą… od pchnięcia szpady…”
Jej wzrok na chwilę, roześlniony, gaśnie,
I łza, jak perła toczy się z pod powiek…
„Umiera, kiedy na bal jadę właśnie,
Nieszczerze — widzę — kochał mnie ten człowiek!”
Pięknyś jest waćpan, gdy cię smutek mroczy,
Żegnaj, — ja jutro odmówię pacierze…”
A potem długo mu spojrzawszy w oczy:
„…Lub siądź w karecie ze mną, kawalerze!”
Markiza pisze list: „o, mój jedyny,
Krwią ukochany i serdeczną męką…
Świt już do okien mych zagląda siny,
Kiedy do ciebie drżącą piszę ręką.
Serce ci moje w tym posyłam liście,
A pocałunkiem każda jest litera,
O, jakże kocham ciebie płomieniście…
Spojrzyj mi w oczy… na płacz mi się zbiera.
Ty sercem mojem, jak król Francją włada,
Jeden jedyny, wybrany z tysiąca…
Spójrz: od tęsknoty choram jest i blada…
Całuję oczy twoje, dziwnie drżąca…”
Markiza z trudem sobie przypomina,
W galerji wspomnień przegląda obrazy,
I woła pazia — paź kolano zgina:
„Przepisz mi paziu ten list dziesięć razy!…”
Markiza klęczy przy konfesjonale
A grzechy z warg jej padają jak kwiaty:
„To dziwne, że ja Pana nie znam wcale,
A przecież szyłam dla Pana ornaty…
Och, Eminencjo… moja, moja wina…
Na polowanie jedzie król w niedzielę…
Czy Eminencja słyszał, że hrabina,
Naznacza schadzki tylko w tym kościele?
Zaprawdę, postów dochowuję ściśle…
Mąż mój?… cierpiący biedny niedołęga…
Mój wicehrabia? — nie wiem gdzie, lecz myślę,
Że jakąś twierdzę hiszpańską oblega…
W piersi się biję… Lecz, cóż biedna dama,
Może uczynić dla życia osłody?…
Co, Eminencjo, kiedy będę sama?
Jeśli rozgrzeszysz — przyjmuję we środy”.
Markiza siedzi jeszcze nie ubrana,
Cokolwiek bowiem czuje się dziś chora…
Smutno jej dzisiaj od samego rana,
Kazała przeto zawezwać doktora.
Los jej doświadczył: czuły jej kochanek
Głos usłyszawszy jej męża zdaleka,
Wykręcił nogę, skoczywszy przez ganek,
I piesek chory — nie pił wcale mleka.
Co to?… Kto śmiał tu wejść bez meldowania?
Czy w antyszambrach paziowie zaspani?
Gość pióropuszem wionął — głowę skłania
I mówi cicho: „jestem śmierć, o Pani!
Racz się, markizo z srogim zgodzić losem
I racz mi wskazać, gdzie jest twoje serce?”
Zasię markiza konającym głosem:
— Tam… w sewrskiej wazie jest… na etażerce.
Przyszedł dziś do mnie cichy ból,
Spowity w smugi łzawych tęcz,
I mówi smutno:
Męcz się… męcz!
Przez okno zajrzał, późno w noc,
Miesiąca posrebrzany sierp
I dźwięczy cicho:
Cierp, och, cierp!
Z pułapu zbiegł towarzysz mój,
Złocisty pająk, pilny tkacz,
I zaszeleścił:
Płacz, och, płacz!
Więc czekam, kiedy przyjdzie śmierć,
Pokłoni mi się smutno w pas
I powie cicho:
Czas już, czas!
Gdzie jest myśl twoja? Źrenice
Masz cichym smętkiem zamglone,
Gdzie są twe myśli przeczyste?
— Za tobą poszły, w twą stronę.
Twe myśli, zbłąkane ptaki,
Zbłądziły kędyś tajemnie,
A z nimi zginęły męki…
— Męki są we mnie, są we mnie.
Kobieto, krwią swą płacząca,
Ty sen swój, sen ciebie goni.
Zcisz serce, serce masz młode…
— Nie mogę, w twojej jest dłoni.
Słońcem ty napój swe oczy,
Bo poisz je tylko łzami…
Czemu masz gorycz na ustach?
— Wszak słodycz zdjąłeś ustami…
Czekałam dziś na ciebie cały dzień, od rana,
Długi, długi dzień cały, aż do późnej nocy.
Gościńcem najpierw zorza przebiegła rumiana,
Słońce potem w złocistej jechało karocy.
Przegonił drogą rycerz w damasceńskiej stali,
Król przejechał brodaty z swą królewną miłą,
Rybałt w cień swój wpatrzony, w złotej znikł oddali..
Wszyscy szli dziś gościńcem, a ciebie nie było.
Aże nadszedł zdaleka ojciec nocy siwy,
Mrok, — w pustej sakwie myśli noszący i rady:
— Czy nie wiesz, gdzie kochanek mój jest miłościwy? —
Odrzekł mi, iże nie zna miłości bez zdrady.
Luby mój! Potem przyszła milcząca zgryzota,
Wędrująca do miasta, co o smętku nie wie;
Rzekła mi, że cię w zamku widziała ze złota
Gdzie ucztujesz przy lutni i radosnym śpiewie.
Potem śmierć, wędrująca po nieznanym kraju,
Rzekła mi, że widziała ciebie nad otchłanią…
Miły mój! gdy nie będzie mnie dziś na rozstaju,
Wiedz, że oczy zamknąwszy, za nią poszłam… za nią.
Jak ktoś, co płakał długo,
Zasypia cicho dzień,
Ostatnią westchnął smugą
I odszedł w cień.
Spójrz na mnie, na mej twarzy,
Ostatni promień gra:
To się na rzęsach waży
Ostatnia łza.
Odjechała dzisiaj moja miła
W pozłocistej, poszóstnej karocy,
Mojem sercem jak lampą świeciła
Wśród nocy.
Płacze gorzko ma słodka dziewczyna,
Że ją wiozą przez noc i rozłogi,
Lecz na miedzy już śmiać się zaczyna,
Wśród drogi.
I znalazłem tam dzisiaj o świcie,
Porzucone w wielkiej poniewierce,
Jak mak krwawy w przydrożnem gdzieś życie,
Me serce.
A jednak, gdy we wspomnień przeźroczy,
Widzieć ją zechcę, choćby najdłużej,
Położę tylko na spłakane oczy
Dwie róże.
Zabiliśmy tęsknotę naszą pocałunkiem,
Zdjąwszy z ksiąg zakazanych siedem złych pieczęci.
Kochanko, daj mi usta, niech się rozkosz święci!
Zabiliśmy tęsknotę pierwszym pocałunkiem.
Wstało z warg twych pieszczoty to, czego nie było,
To, za czem oszalały nasze usta młode.
Wyprzędliśmy z konopi czarnych chmur — pogodę,
Z tęsknoty się wywiodło to, czego nie było.
Niema już ciężkich tęsknot, — widmo się rozwiało,
Nic nam serc już nie gniecie, nic nam dusz nie mota,
Co to?! Czy tylko upiór?… Nie… Nowa tęsknota:
Za tem, co było pierwej, a co już się stało.
Jest smutny swą radością dzień wiosny zaślubin,
Ze słońcem, co się mocą swą rodzącą chwali,
Coś zwierza kwiatom motyl, tęczowy cherubin,
Mewa miłość spowiada rozkochanej fali.
Moc pragnień przyszła ku nam i dusze nam wiąże,
Żarem snów pluszcze na nas morza toń niebieska.
Miłujmy się… Ja będę jak dantejski książę,
Paolo będę dobry, ty zaś jak Franczeska.
Nie patrzmy sobie w twarze, splećmy razem ręce,
Niech nam oczy do zmierzchu wieków rwie tęsknota,
Usta mamy dziecięce i dusze dziecięce…
Czytajmy… będziem razem czytać Galeotta.
Coś czyni, że mi głos się na warg progu łamie,
Słów wonność bije w głowy, jak kwiecia opiłość,
Ktoś miękkie bardzo kładzie nam na szyje ramię
I ktoś ciągle powtarza łkaniem słów: to miłość.
Czytajmy, a niech dusza lękiem nam się znoi,
Nasłuchując, czy wrzawą nie zakrzykną głusze,
Że rycerz straszny bieży do nas w czarnej zbroi
I mieczem w nas zaślubi naszą krew i—dusze.
Albowiem tak się kończą sny błogosławione,
W słonecznej opowieści — scena tragediante.
Cieszmy się śmiercią cudną! Ktoś idzie w tę stronę…
…To nie rycerz… To idzie zadumany Dante…
Do południowej dusze wysłaliśmy ziemi,
W pomarańczowe gaje w złotem słońcu złote,
A samiśmy zostali samotni i niemi.
A za duszami oczu słaliśmy tęsknotę,
W gromadę jedną zbici jak ptaki przed tuczą,
Na południe wciąż patrząc, przez łzy i przez słotę.
Kędy się teraz dusze nasze biedne włóczą?
Czy warg dreszczem całują cudy marmurowe,
Czy się na jakich gruzach snów o śmierci uczą?
Lub może połą czarnej szaty skrywszy głowę,
O cyprysowych trupów rząd się wsparłszy długi,
Naszymi płaczą łzami w noce księżycowe?
Módlmy się duszom jękiem jesiennej szarugi,
Mówiąc, że we wsi naszej miast drzew rosną krzyże,
I że ręce nam mdleją, gdy wodzimy pługi.
Że nocą śmierć podchodzi w naszych chat pobliże
I wyje, jak wilk głodny; i że ból nas toczy
I że z nóg hijobowych rany jak pies liże.
Niech już wrócą i krwawe nam obmyją oczy
Wodą toni niebieskich z południowej ziemi,
Dokąd poszły sny znosić z słonecznej przeźroczy.
Oczyma na południe patrzymy szklanemi…
Niech przyjdą choć z wód graniem, z cyprysów szelestem,
Bowiem sami jesteśmy, samotni i niemi.
Poczęta byłaś, duszo ma, w tęsknocie,
Poczęta byłaś w smutku, duszo moja:
Anioł stał w słońca stworzonego złocie
U wieczystego zdroja,
A kiedy skrzydła twoje kładł na wichrze,
Łzy tobie, duszo, spowiadał najcichsze.
A kiedy tobie światłość kładł na lice,
Najserdeczniejsze szeptał ci tęsknice,
Poczęta byłaś w smutku duszo moja…
A przeto nocy cichej błogosławię,
Bowiem są ze mną wszystkie smutki moje,
A przeto tobie duszo, błogosławię:
Smutna, anielskie bierzesz na się stroje,
Świetlica moja lśni w anielskiej zjawie
I anioł smutny wchodzi w me podwoje.
O, duszo moja!
Tym, coc szukają, patrząc w ludzkie twarze,
Nie powiem, kędyś jest
I kędy twoje lśnią anielskie straże,
Ale im powiem słowa smutne bardzo,
I twarz im smutną ogromnie pokażę,
O, duszo moja!
Niechaj ci oto nikt nie spojrzy w lice,
I niech nie widzi skrzydeł twoich w locie,
Niech nikt nie wedrze się w pierś, w tajemnice,
Niech nie dostrzeże ciebie w widzeń złocie.
Niechaj — kto smutny nie jest, — nie usłyszy
Anielskich szeptów, spowiadanych ciszy,
O, duszo moja!
A dzieło, które oto z ciebie będzie,
O, najsmutniejsza anielska siostrzyco,
Niby przesmutne zjawi się orędzie,
Nie oświetlone słońcem, błyskawicą:
Dziecię, poczęte w smutku — smutne będzie.
O, smutna duszo moja, czekająca
Kiedy się anioł, kochanek ukaże!
Każdy szept skrzydeł jak harfę cię trąca,
We łzach odbite śnisz anielskie twarze;
A otoś wtedy jest oblubienica,
Anielskich rojeń pełna i promieni,
I smutku pełna i tęsknot i łkania,
Ukochanego czekająca lica
I straszliwego jak śmierć miłowania,
O, duszo moja,
Duszo czekająca!
A nie jest miłość twoja z łez strumieni,
Ni z hymnów, śmierci głoszących wyznanie,
Ni siadująca pośród nocnych cieni
Z rozpacznem słowem kędyś na kurhanie.
A oto ci się jak tęcza nie mieni,
Ani jak zorza wschodząca w zaranie,
Ani jak złotem malowane płótna:
Miłość jest twoja jak burza ogromna
Jako szept cicha, jako śmierć niezłomna,
A jako anioł smutny bardzo, — smutna.
Przez piersi wyłom, przez serca podwoje,
Wejdź we mnie ciszo, wielka i najświętsza,
Jak siostra dłońmi ściśnij skronie moje,
O, ciszo, wielka, o ciszo najświętsza!
Z krwią mą serdeczną spłyń do żył mych wnętrza,
Bądź myślom moim jak srebrna kotwica,
Ciąż w bezdno straszne, niech się nie kołyszą,
Bądź oczom niby zmora bladolica,
Jeno wejdź we mnie, ciszo, wielka ciszo!
A jeśli ciebie wołam nadaremno, —
Cóż mi!… W odmęty głową w dół się zwalę,
I będę szumem dyszał, co nademną,
Oczy me własnym oddechem rozpalę,
Jakiemś straszliwem światłem piorunowem,
I własnem mem się będę dławił słowem…
Wśród łez,
Wśród smutków, co nademną wiszą…
O, wejdźże we mnie, ciszo, wielka ciszo!…
(Łkasz, duszo moja —?)
Wejdź we mnie, ciszo. Jak niezmierna woda,
Weź mnie w ramiona, w swoich fal upusty,
Otoć pożądam całą żądzy siłą,
Otoć pożądam spragnionemi usty;
Chcę, by się dwoje warg twych w moje wpiło,
Ciszo, niezmierna ciszo…
Zcałuj mi każdy myśli błysk ze skroni,
Z ust mych spękanych wyssiej każde słowo,
Chcę czuć na oczach senność twoich dłoni,
Chcę powiew skrzydeł twoich czuć nad głową,
Ciszo, niezmierna ciszo!…
(Łkasz, duszo moja —?)
Targaj się serce, choćby w strzępy… w strzępy.
Jakoż ci ciszy pożądać siostrzycy?
Łkaj, duszo moja!
Jakoż spragnionej tobie iść do zdroja:
Oto jest pożar w tobie z błyskawicy
A oto smutki twoje są jak sępy,
I jako sępy ponad tobą wiszą…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Łkaniem cię wołam: Ciszo, wielka ciszo!
Zmęczone oczy masz od daremnego czekania,
Uśnij, a niechaj w śnie radość ci wielka się przyśni.
Niech się dokoła, wkrąg kwiat wszelki przed tobą słania,
Niech ci na oczy sny padają jak kwiecie wiśni.
Uśnij. Niech w dobrym śnie krew nawet nie puka w skronie,
A gdy szczęście wśród mar nad twarzą twą błyśnie białą:
Nie otwieraj już ócz, śnij dalej, lecz już — po skonie,
Albowiem tylko tak twe Szczęście już będzie trwało.
Po pustych drogach starego ogrodu
Przed chwilą cienie przeszły dwa, wśród chłodu.
Zagasłe mają oczy, zwiędłe wargi
I szeptów swoich słuchają jak skargi.
W pustym ogrodzie, w którym chłody wioną,
Dwa cienie przeszłość wspomniały minioną.
— Zachwyceń dawnych dni, czyli pamiętasz?
— Czemu chcesz, żeby w myślach chować cmentarz?
— Czy drga twe serce, imię mówiąc moje?
Czy duszę moją roisz w snach? — Nie roję.
— Nieskończonego szczęścia chwile boże,
Gdyśmy spoili usta swe! — Być może.
— Nadzieje wielkie, a niebo w lazurach!
— Nadzieje zmarły, a mrok jest na chmurach.
Tak oto chodzą, stopa chwasty trąca,
A słów ich tylko noc słucha milcząca.
Jako zbójca odarłem dziś bogactwo wiosny:
Tysiąc róż i naręcza cale kwiatów wiśni,
Gdyż czekam na kochankę i jestem radosny
Owym snem, który tylko raz się w życiu przyśni.
Przyjdzie dziś! Skąd? — Któż powie! — pewnie z wschodniej strony,
Dla mnie odbiegła króla i królowej matki.
Więc jej w pyle gościńca będę bił pokłony,
A pod nogi wiśniowe będę rzucał płatki.
Potem, jako zdobywcy — miasta klucze złote
I chleb, kiedy potężny gród się nie obroni, —
Tak jest podam złocistą duszy mej tęsknotę
I serce — uklęknąwszy, — podam jej na dłoni…
Umarła dawno wiosna gdzieś na sianokosach,
Cierń mi został po różach, po wiśniach badyle,
Wlecze się ku mnie jesień z siwizną na włosach
I tyś zmarniało serce… na gościńcach… w pyle.
Radujcie się weselem,
I uciechą się cieszcie,
Strojna idzie tu zielem
Radość ku wam nareszcie!
— Spójrz na lic naszych bladość,
Jak żałobę po stracie:
Brak nam serc już na radość,
Biegnij dalej, o bracie.
Bijcie w dzwony na trwogę,
Niech kto może, ucieka,
Łzy zalały w świat drogę,
Łez nadpływa tu rzeka!
— Niechaj płynie w wód szumie,
Nikt z nas nie jest strwożony:
Nikt już płakać nie umie,
Biegnij w inne bić dzwony!
Jezu! Rozpacz się włóczy,
Po złocistym zagonie,
W zboże grad bije z tuczy,
I dobytek wasz płonie.
— Kogo strata ziarn tłoczy,
Niechaj płacze nad niwą:
Rozpacz dawno nam oczy,
Zamieniła na szkliwo.
Idzie Śmierć w waszą stronę,
Niech duch wszelki się modli,
Wijcie z kwiatów koronę,
Niech zatrwożą się podli.
— Odejdź, pośle nieskory,
Nikt się łkaniem nie splami:
Śmierć przez wszystkie wieczory
I dni wszystkie jest z nami.
Stańmy…. ktoś nasze wypatruje ślady
Po zmiętych liściach i za nami chodzi…
Przytul się do mnie… ktoś ogromnie blady…
Dojrzałem… cicho!… ktoś, jak nocny złodziej…
Nie, to nie złodziej! Stańmy w cieniu drzewa, —
Sami jesteśmy, — droga we mgłach pusta.
Pot mi tak z czoła spada jak ulewa,
Krew czuję w ustach… pękają mi usta.
Jeśli to ona i jej mętne oczy —
Sam się zadławię, nim się ku mnie rzuci…
Co mówisz? kto to?… Śmierć za nami kroczy?
A ja się zląkłem!… Wołaj, niechaj wróci…
Na jaspisowym tronie siadł
Król dobry w złotej sali.
Zaduma legła mu u stóp,
Znak dała, by nie grali
Grajkowie, (których było stu),
Na lutniach swych z korali.
„Odejdźcie… — rzekła — dobry król
Na twarz położył ręce,
A choć jest dziś słoneczny dzień,
Król dobry zamarł w męce…
Niech zmilkną serca waszych strun,
I dusze w was dziecięce…”
Przecudna zbiegła mu do stóp
Niewiasta z swej komnaty:
„Dlaczegoś, Królu, smutny jest,
Coś w radość był bogaty?
Powiędły w kraju twoim dziś
Ze smutku wszystkie kwiaty!…”
Mówiła druga szeptem warg:
„W ogrodach twoich, Panie,
Południe złoty sypie żar,
Dla ziemi — miłowanie.
Więc pójdźmy, dobry Królu mój,
Na cudne winobranie…”
A trzecia, (Królu! królu, spójrz!)
Śmiech goniąc w sale pusty,
Przybiegła jak anielski grzech,
Słonecznej szał rozpusty,
I by ci smutek z duszy zdjąć,
Dotknęła ust twych — usty!
Co czynisz w szale własnych rąk?!
Błysk w oczach ci się pali…
Po coś ty przyzwał Śmierć, by ją
Wywiodła z złotej sali? !
Krew jej na białą zbiegła twarz,
Czerwone łzy z korali…
Tyś dotąd był jak skarbnik zły,
Swych skarbów pan rozrzutny,
Wszak chciała smutek zdjąć ci z warg,
Dlaczegoś tak okrutny?…
A w łkaniu rzecze dobry król:
„Dziś chciałem raz być smutny…”
Jedną idziemy wciąż drogą,
A coraz jesteśmy dalej,
Po jednej błądzimy fali,
Łodzie się spotkać nie mogą.
Wołamy siebie imieniem,
Nie znając siebie nawzajem,
Jednym błądzimy wciąż krajem,
Nie mogąc znaleźć spojrzeniem.
Nie mamy celu podróży,
A wciąż jesteśmy w pogoni,
Nie chcemy połączyć dłoni,
Choć jedna droga nas nuży.
Cudna zaiste zawiłość!
Któż pierwszy w drodze ustanie?
Bo jedno mamy pytanie:
Czy to nienawiść, — czy miłość…
Księżyc się wpatrzył dziś we mnie
I tak szeleścił srebrzyście,
Jak srebrne, olchowe liście:
Po co się trudzisz daremnie?
Drogę mych rojeń podróżną,
Ptak leciał w miesięcznej poświacie,
I śpiewał: o, bracie mój, bracie!
Czemu się trudzisz napróżno?
Więc imię szepnąłem im twoje,
Jak kwiat płonące z purpury…
Zgasł księżyc, ptak pognał na chmury,
A ja znów sercem się znoję…
Błogosławiony smutek w twych źrenicach,
Z których wypiłem, włóczęga niesyty,
Dobroć niezmierną. O, ty, w błyskawicach
Chodząca świetnych, której cudne świty
Anioły czynią ze słońcami w licach,
Z mych słów na czole masz dyjadem wity;
Błogosławiona bądź za oczy smutne,
Nędzne, straszliwe, dobre i okrutne.
Za oczy owe, w których oszalała
Dusza się moja wciąż przegląda próżna.
Patrząca, czyli jest z tęsknoty biała.
Oto twym oczom dusza ma jest dłużna
Szaleństwo swoje i szaleństwo ciała.
Spojrzyj, a oto będzie mi jałmużna
Spojrzenie owe jadem trucizn zdradne,
Bo, chory bardzo, śmiercią wtedy padnę.
Mój cichy, dobry sen,
Takie niebieskie ma oczy,
Jak len.
Po twarzy łza mu się toczy,
I cicho coś do mnie gada,
I szepce i mówi i kwili,
Że dziwnie jesteś dziś blada,
I prosisz u godzin tej chwili,
Co była, nie myśląc o trwaniu,
A przeto trwała tak krótko,
I tak umarła cichutko,
Jak kwiaty
W serdecznem pocałowaniu.
Wieczór się pali zorzami,
Jaśminy pachną i bez,
I cisza jest między nami…
Odmawiam różaniec z leź.
W oddalę jadą z chmur łodzie,
(Z mojemi ręce swe zwiąż…)
Ktoś chodzi po ścieżkach w ogrodzie,
I woła i woła wciąż.
Moje brzmi imię i twoje…
Ktoś dzisiaj odejdzie w cień,
Dlatego plączemy oboje,
Słoneczny skończył się dzień.
Twarz twoja blada, jak płótno…
Idź, dziecko!… Jak pachnie bez…
Jak smutno, smutno, jak smutno…
Odmawiam różaniec z łez.
Anielski lot
Wśród zorzy nie jest cichszy,
Pójdź w ramion splot,
Niech świat się nam zawichrzy.
Słyszysz, jak gra
Powietrze i w skroń wali?…
Słyszysz… coś łka ..
Och… serce!… Płyńmy dalej…
Przybląkał się do mnie gość,
Wichr, wieczny pól wędrowiec,
I śpiewa: mam męki dość,
Przekląłem już manowiec.
Wieczysty wciąż gna mnie ból,
Śmierci służyłem wiernie,
Traciłem oddech wśród pól,
Raniłem pierś o ciernie.
Znęcił mnie spokój twych izb,
Co duszy się uśmiecha,
Znęciła mię miękkość przyzb,
Twej chaty złota strzecha.
Zapomnij, żem ciebie gnał
Przez skały i przełęcze.
Tyś już pogrzebał szał,
A ja się męczę… męczę…
Zapomnij, żem ciebie wiódł,
Goniąc za twym żywotem,
Przez zimno nocy i głód,
I bryzgał w ciebie błotem.
Niech dotknie dziś moich ust
Łaskawa twoja ręka,
Skryte wśród wietrznych chust
Serce mi moje pęka…
Odrzekłem: o, bracie, mój
Ułożę cię w posłanie,
Za progiem twój został znój,
I twoje wędrowanie.
A kiedy spadł pierwszy liść,
Wśród łez mi wichr zaśpiewa:
Przyszedłem, a muszę iść,
Śmierci twe pragną drzewa.
Gdym zebrał złoto mych zbóż,
Lata przecudne śmiechy,
Wichr śpiewa: odchodzę już
Dąć pożar w twoje strzechy.
Gdym smutny leżał jak głaz,
I płakał pokryj omu —
Wichr śpiewa: mnie w drogę czas,
Dach zerwać z twego domu.
A przetom porzucił sad,
Stodoły me i chaty,
Przedemną wichr znaczy ślad,
Ja idę za nim w światy.
Wieczysty wciąż gna mnie ból,
I śmierci służę wiernie,
Oddechy tracę wśród pól,
I ranie pierś o ciernie.
Gdzieś za mną dobytek mój,
Bujnym się ogniem pali,
Ja zasię i wichr i znój
Idziemy w szczęściu dalej.
Niech będzie z tobą zawsze i wieczyście,
Szczęście, w zielone opowite liście,
Niech twoją drogą, poprzed tobą goni
Z śmiechem na ustach, z kwietnym tyrsem w dłoni.
Idź zawsze w stronę, w której kwiaty rosną,
I tam, gdzie miłość z młodą tańczy wiosną,
Gdzie nikt nie płacze i smutku nie przędzie
I żyj radośnie, bo — mnie tam nie będzie.
Niech się otworzą skarby sezamowe
Na nasze wnijście. Dziś jest twoje święto —
Wybieraj: życia mojego połowę,
Albo te skarby, które tu zamknięto.
Wiem co wybierzesz, masz pomysły zdrowe,
Królewną nigdy nie będziesz zaklętą.
Więc nie namyślaj się zbyt długo w bramie.
Wejdźmy do skarbca. Otwórz się, Sezamie.
Zabieraj wszystko, jest tych skarbów tyle,
Żebym cię całą odlać mógł ze złota,
A potem skrzydła dałbym ci motyle,
Abyś, gdy kwietna chwyci cię tęsknota
W bezruchu złotym stała i bezsile,
Jak sęp, gdy w złote sidła się omota.
Potem z złocistej mojej zemsty dumny
Wśród marmurowe dałbym cię kolumny.
Przeto w Sezamy ciebie dziś przywiodłem,
Których umarli tylko strzegą stróże:
Rycerze cudnem błyskający godłem,
Nieporuszeni, rzezani w marmurze,
Na koniach, wiecznie z swojem zrośli siodłem.
Rano są w płaszczach białych a w purpurze,
Gdy słońcu wieczór krwią nabiegną oczy,
A czarni cali, gdy ich noc otoczy…
Smok, stróż zielony zdechł i złożon w trumnie…
Westchnij nad smokiem i wejdźmy w Sezamy.
Czekaj… Rycerze ci coś patrzą dumnie,
Więc się pokłońmy rycerzom u bramy.
A teraz chodźmy. Och, przybliż się ku mnie,
Po smoku doły zostały i jamy,
Droga jest wielce podstępna i śliska,
Ludziom cnotliwym wśród smoków siedliska.
Nurzaj się teraz i bierz dziesięciny
Lecz — bez rachunku z wszystkiego, co jest tu.
W tej skrzyni złoto jest, a w tej rubiny,
A w tej się perły sypią bez szelestu.
Och, tej nie tykaj! Z dramatycznej miny
I z broniącego szerokiego gestu
Poznasz te skarby. — (wzrok muszę mieć mglisty),
Tu są najdroższe rzeczy: twoje listy.
W tej są Romea słowa i Giuletty,
W tej sny kochanków, co zmarli oboje,
W tej złoty wieniec biednego poety,
Co z głodu umarł. W tej są kłamstwa moje,
W tej są prawdziwe łzy jednej kobiety,
W tej są do przysiąg teatralne stroje,
W tej?… Skrzynia cudnie rzezana i złota:
W tej jest fałszywy brylant — twoja cnota.
Rzuć mi na szyję jak więzy — ramiona,
Lećmy… wichr porwie nas w anielskie loty,
Byle od ziemi, gdzie ktoś ciągle kona,
Lećmy — a dokąd? Choćby w księżyc zloty!
Pęd nasz po drodze gwiazd tysiąc w proch zetrze!
O!… jak nam wichry twarze ogniem chłoszczą…
Anielskim szlakiem lećmy przez powietrze,
Niechaj mi ciebie anioły zazdroszczą!…
Niech się w powagę dostojną ubierze
Ten, który kiedyś księgę tę przeczyta,
I niechaj cicho odmówi pacierze,
Za tych, co poszli tam, gdzie brzask wykwita.
Oto jest życia ze sercem przymierze,
Zasię na korze serca jest wyryta
Pieśń nad pieśniami, którą głupi gardzą:
„Że nie przeminie ten, co kochał bardzo!”
Oto ci mówię, kochana dziewczyno,
Że ludzkie serce jest jakby amfora,
W której się radość pieni jakby wino,
I śpiewa dziwnie głośno, co wieczora,
Kiedy jest same z sobą. Światy miną
I na Anioły przyjdzie śmierci pora,
A jedno serce ludzkie Bóg ocali,
Aby cierpiało i kochało dalej…
Bo tylko miłość tworzy i Bóg tworzy,
Który jest miłość… Hosanna! hosanna!…
Krew z serc człowieczych jest w płomieniach zorzy,
I krwi purpurą gwiazda lśni się ranna.
Oto jest serce ludzkie jak ptak boży,
A życie jego męka nieustanna…
Więc księgi mojej nie miej w poniewierce,
Gdyż w niej spoczywa biedne ludzkie serce.
O, jakże wizja wspomnień jest okrutną,
I owa chwila, gdy się poza siebie
Spojrzy, gdy białe i owite w płótno
Widzi się lata na kwiatów pogrzebie…
Każda się skarży karta, że jej smutno
A gwiazd na czarnem jeszcze nie ma niebie..,
Gdzież słońce, które najbiedniejszym płonie?
Och, wejdzie, wejdzie… na ostatniej stronie.
Patrz, ile jeszcze kart tu białych świeci
I ciekawemi patrzą się oczyma,
Jak małe, dobre i serdeczne dzieci,
Które się życia nie trwożą olbrzyma.
Patrz, ile tutaj jeszcze się rozkwieci
Łąk szmaragdowych, kiedy minie zima,
I ile kwiatów tryśnie u łez zdrój a…
Więc czemuś smutna, przyjaciółko moja?
Niech się rozjaśnią przeto twe źrenice,
A serce niech ci się jak dzwon rozdzwoni.
Tęczą i słońcem maluj te stronice,
Tysiąc wiośnianych rozlej wśród nich woni,
I niechaj piękne będą jak dziewice
Kiedy je cudem pocałunek spłoni.
Zaś słowa moje zasusz między niemi,
Z serca wyrwane mego,—jak kwiat z ziemi.
Bądź zdrowa! Bladą cię nie żegnam twarzą,
Ani szat darciem, ani słów rozpaczą.
Z tych jestem, którzy smętku nie okażą.
Ani żegnając na wieczność — nie płaczą.
Zaciąłem usta, bo mnie światła rażą
Dokoła głowy twej, co świętość znaczą.
W języku głupich — anielstwa osnowa.
Żegnam cię owem codziennem: Bądź zdrowa!
Żegnaj, a niech mi to żegnanie śpiewa,
Ale tak głośno, by zagłuszyć trwogę,
Która o powrót tęskni i przelewa
Łzy z serca w serce. W drogę muszę, w drogę,
Którą mi wieczne wytyczyły drzewa,
I już powrócić nie śmiem i nie mogę.
Żegnam cię… Z jakimż żegnam cię uporem,
Słowem tak twardem i tak strasznie chórem!
Patrz, jakie oczy suche mam, a ręce
Jakie mam chłodne bardzo. W głębi skroni
Mam zimna dziwny chłód, wszak śmierć swą święcę.
Czeka mnie zaprząg mych helleńskich koni,
Abym, tragedje rzuciwszy dziecięce,
Biegł, gdzie się niebo dobrej ziemi kłoni…
A gdy kto spyta cię o snów mych cmentarz,
Mów, że nic nie wiesz, że nic nie pamiętasz…
Och, palce krwawię o strun moich złoto,
Elegję grając tę, co zaraz skona.
Zegnaj ! Każ trumnę wybić mą tęsknotą —
Dusza ci na nic, bo zbyt umęczona.
Więc tylko resztę moich snów rzuć w błoto,
A potem… Dość już! — kończy się kanzona.
I tylko jeden z tobą mam rachunek:
Ostatni winnaś mi jest pocałunek.
„Oto jest miłość ma jak śmierć…” — Tak oto
Śpiewał Salomo — król, gdy czuwał nocą,
Strojny purpura i strojny tęsknotą.
W której się gwiazdy najwspanialsze złocą,
Te, co zrodzone są z łez, a z tych plotą
Sznury ogromne pereł… Ja sierocą
Pieśń z tej królewskiej dzisiaj ci uczynię,
Nie przy róż deszczu, nie przy greckiem winie.
A taką miłość zna niewielu ludzi,
Bowiem jak śmierci, tak się onej trwożą.
A jam ją widział jak się w słońcu budzi,
I jak przybiera twarz, niezmiernie bożą,
I jak się potem w ogniu własnym trudzi,
I jak się błyski w niej jak węże mnożą…
Jam tej miłości chciał raz kłamstwa dowieść,
Lecz padłem w walce i — przerwałem powieść.
Miłości moja! Czy nad jaką trumną
Wylałem kiedy tyle łez, co tobie
Dałem w ofierze? I czy duszę dumną
Giąłem gdzie kiedy i na jakim grobie,
Aby płakała mękę nierozumną,
Jak ją przed tobą giąłem?… Ty, w żałobie
Chodząca, chociaż lice masz mieć świeże
I z pocałunków mówić masz pacierze.
Miłości moja! Czym kiedy na strunie
Miał nienawiści więcej, niż dla ciebie,
I czy krwi więcej jest w ogniowej łunie,
Kiedy się słońce rozkrwawi na niebie,
Kiedy Bóg wrota niebieskie rozsunie, —
Niźli jest krwi tej w czarnym twoim chlebie,
Tej krwi, co z ciebie tryska, jak ze zdroja.
Klnąc, jakże kocham cię, miłości moja!
Szczęście nam dłonią pogładziło czoła,
Dusze nam roją jeden sen — jednaki,
Och, jakże cicho… Noc tęskniąca woła
Przez sen i tęskni p przez sen kwilą ptaki.
Och, jakże cicho! W takiej sennej chwili,
Myśl wszelka tonie w mętnej fali snów…
A oto myśmy nocą się upili
I zapomnieliśmy codziennych słów…
Cicho!… noc spłoszysz… Mów tylko oczami,
Albo uściskiem niech mówi twa ręka…
O, Chryste Panie! zmiłuj się nad nami:
Śmierć wyszła z mroku i koło nas klęka.
Nastrójcie gęśle! Niech się myśl rozprzęże,
Wesele czyńcie, niech będzie wesele.
Niech przyjdzie, miłość kto nosi na czele,
Niechaj odejdzie, kto ma w sercu węże.
Rzućcie mi kwiecie na piersi, na lice,
Niechaj oddecham jeno kwiecia wonią,
A oczy mi się szczęściem mnogiem płonią,
Bo oto wwiodłem w dom oblubienicę.
Nastrójcie gęśle, kto ma struny złote
I kto potrafi wygrać miłość moją!
Spójrz, jasna moja! Nawet strun nie stroją!.
Ja zasię włosów twoich w harfę wplotę
I wygram tobie miłość przeogromną,
Że ci, co słuchać będą — nie zapomną.
Wesele czyńcie! Kto jest między wami
Komu żywota mego dam połowę?!
Kto nie zna piersi, by mógł oprzeć głowę,
Kto jest, co tęcze widzi, lecz za łzami?
Jeśli jest taki w godowej komnacie,
Niech mówi! Wszakże wielkie szczęście nasze:
Weźmij ! Ja skronie tęczą ci opaszę,
Niechaj zostaną łzy na mojej szacie.
Nastrójcie gęśle! Niech się myśl rozprzęże,
Niech skrzydła w górę wystrzelą łabędzie,
Niechaj się wszystkim rajski sen uprzedzić!
Słuchajcie oto mnie, biesiadni męże:
Jeśli ktokolwiek wejdzie w te podwoje,
Niech weń uderzy słońcem — szczęście moje.
Wesele czyńcie! Jaki blask w świetlicy…
O, pochwalona miłość, jako burza!…
W dłoniach mam słońce dla oblubienicy,
Precz stąd, kto w prochu skrzydeł końce nurza.
O, pochwalona miłość jako burza!…
Oto mam w oczach jak grot błyskawicy,
I stąpam w szczęściu cały, srebrnolicy,
I słońce rzucam lubej u podnóża. ,
Oto dłoń drżącą w mojej dłoni, tulę…
Jakaś się stanie świętość… czar odurza,
O, pochwalona miłość jako burza!
Niech was powaga stroi niby króle…
Pijaną słońcem uciszcie gromadę:
Bo oto usta na jej usta kładę…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
O, pochwalona niechaj będzie miłość!…
Przysięgam ci w obliczu nieba, gwiazd i Boga,
Że cię wszystką miłuję mocą i tęsknotą,
Ze mi się w skroniach straszna rozpala pożoga,
Że mi się cudne węże wkoło serca plotą.
Że mam usta od pragnień chore i szalone,
I że miłość jest moja jak śmierć, a kochanie,
Jak rozpacz obłąkana; że jak żagiew płonę
I że — gdy ty odejdziesz—jedna śmierć zostanie.
Przysięgam ci krwią moją na mą krew i duszę,
Na wszystkie boże modły i na święte księgi,
I przysięgam ci… słuchaj!… to ci przysiądz muszę,
Żem nigdy nie dotrzymał — miłosnej przysięgi.
Nie wiem, gdzie jesteś, za jakimi światy,
Nic nie wiem, pustkę wciąż widzę w przeźroczy,
Lecz dziś widziałem dwa niebieskie kwiaty;
I przypomniały mi się twoje oczy.
Nic nie wiem… Z serca mego krew ucieka,
Przekląłem wielką żywota zawiłość:
Lecz dziś widziałem zmarłego człowieka:
I przypomniała mi się twoja miłość.
Precz, z moich wspomnień szelesty i słuchy,
Już gorzkich żalów zakończona księga,
Lecz dziś ujrzałem, jak wiatr zwiewa puchy
I przypomniała mi się twa przysięga.
O, jak klnę ciebie, że mi gardzić trzeba,
Tem, co mi życia splątało rachunek,
Lecz dziś dojrzałem wszystkie cudy nieba,
I twój przypomniał mi się pocałunek.
Gdzieś, kiedyś, dawno, wiele lat,
Kiedyśmy byli bardzo młodzi,
Dałaś mi jakiś cudny kwiat,
Krwawy jak, słońce, kiedy wschodzi.
Niedawno temu — cóż mi czas!
Miłość widzieliśmy w rozkwicie.
Przeczystą, świetną, pełną kras,
Jasną — jak słońce na zenicie.
Wieczór się wczoraj tulił w mgły,
Na charonowej płynąc łodzi.
Otarłem z oczu ciche łzy,
Krwawe, jak słońce, gdy zachodzi.
Pijany minstrel jestem tu,
Patrzący w noc z ukosa,
Od wielu nocy szukam snu,
Kochanko złotowłosa!…
Fałszywym śpiewem spędzić chcę
Tęczowych snów twych tysiąc,
Więc śpiewam tutaj w nocnej mgle
Bo miłość ci chcę przysiądz…
Więc jeśli w strasznie nudnym śnie
Całujesz oczy moje…
Och, zbudź się! wszakże masz tu mnie,
Wszak pod twem oknem stoję.
Wyjdź, choćby naga
Choćby bosa,
Kochanko złotowłosa!
W zwierciadlanych szyb twych szkło
Rubiny słów mych rzucę,
Wszak śpiewam tu przez nocy sto,
Przez tysiąc jeszcze wrócę.
Ulituj się! Przed oczy mi
Mgły płyną strasznie szare,
Ulituj się, bo o twe drzwi
Roztrzaskam mą gitarę…
Ulituj się kochanko ma”
Nim ranna spadnie rosa…
Ja płaczę, giermek za mną łka,
Kochanko złotowłosa…
Ach, wyjdź, nim stary wróci król,
A w zorzy już niebiosa,
Na straży stanie giermek Ból,
Kochanko złotowłosa!
To najpiękniejsza z moich ról,
Tragedja na teatrze:
Wszak z męki padnie stary król,
Nim mieczem na nas natrze.
Ach, wyjdź! do piersi mi się tul,
A za to, — na me imię! —
Elegję będzie miał twój król,
W kunsztownym bardzo rymie.
Jesteśmy sami,
Weseli
Rozkoszy snem
I tęsknotą,
Jesteśmy sami
A oto
Ktoś trzeci wciąż nas dzieli,
I płacze łzami
Jakgdyby
Wciąż sypał w błoto
Perłami…
Jesteśmy sami,
A oto
Nigdy nie byliśmy sami,
Albowiem zawsze,
Wieczyście
Męka jest z nami…
Od słońca spieki zmarły wszystkie me winnice,
A z cmentarza nie spłynie strugą wino złote.
Rozpędziłem satyry wszystkie i dziewice,
Których miłość jest z wina, w dom sprosiłem cnotę.
I z rozpaczy już wszystkie wypiłem — rozpacze,
Wszystką gorycz, żółć wszystką i jad złości lichy,
A gdy trunku mi braknie, to z wściekłości płaczę,
I zbieram jak w łzawnicę — łzy w rżnięte kielichy.
A gdy już zacznie płynąć krew z mych oczu zdroja,
I gdy wszystkie straszliwe już wypiję trunki,
Śmierć błyśnie z dna kielicha, bowiem, piękna moja!
Będę pił jad najgorszy: z ust twych pocałunki.
Dotknąłem raz ustami włosów twych, gdym chory,
Wynędzniały znużeniem, smutkiem i rozpaczą,
Mówił tobie jak w tęskne jesienne wieczory
Zgryzoty pod oknami memi ciągle płaczą.
A oto słońce wszystkie już wypiło słoty
I radością się w letnie płomieni wieczory,
Lecz pod memi oknami łkają wciąż zgryzoty,
Bom ustami tknął włosów twoich, gdym był chory.
Odchodzisz?… och! zaczekaj
Chociażby jedną chwilę,
Aż łzy wycisnę z oczu
I lica mi pobledną…
Już smętny być zaczynam
I rozpacz we runie wzbiera.
Och, chwilę! Jeszcze ustęp
Przeczytaj mi z „Wertera”.
A jutro z cudnym listem
Mój paź odarty, bosy,
Odniesie ci do zamku
Twe wstążki, klucz i włosy…
Piękna niech będzie twej miłości zdrada
Jeśli mnie zdradzisz. Niechaj twój kochanek
Nie będzie w masce, gdy pod dom się skrada,
Niech bluszczów nie rwie w podróży na ganek.
Tak czyni złodziej lub w komedji lichej
Kochanek, w spełzłym płaszczu Almaviva,
Tak u Boccacia wędrowały mnichy,
Lecz miłość płaszczem twarzy nie zakrywa.
Niech przyjdzie do mnie i w oczy mi bryźnie
Krwią nienawiści. Ty z obliczem bladem
Przygotuj kielich z winem, lecz w truciźnie
I usta wonnym sobie namaść jadem.
Niech naprzeciwko stanie mojej twarzy,
I niech mi w oczy patrzy długo bardzo;
Ty ze sztyletem skrycie stań na straży,
I patrz, czy sobą oczy nasze wzgardzą.
Tragiczna będzie scena… Wśród leź zdroja
Odejdę krwawiąc, żem postradał temat,
Bowiem zbyt krótko trwała miłość twoja
A jam dopiero… rozpoczął poemat.
Zawinęła do portu z mórz tureckich flota:
Bokami dyszą jeszcze zmęczone okręty,
Oto niosą z pokładów skrzynie, pełne złota,
Zwoje tęcz jedwabistych, nard i dyjamenty.
Niechaj wyjdzie na balkon z Tintoretta sali
Dogaressa i uśmiech niech tłumowi rzuci,
Uśmiech z ust jej zaświeci, jako błysk z korali
I z serc żniwo zebrawszy, niech w jej usta wróci.
Pani moja… co tobie? Twarz masz taką bladą,
Że bledsza jest, niżeli marmur Sansovina…
Ach!… Na ląd go wynieśli i na mary kładą…
Pijesz smutek, jak czarę zatrutego wina…
On twe imię jak święte wyszeptał przy skonie…
Dogaresso! Łzy ukryj!… Doża na balkonie…
O, boski Aretino! Wenecja z koronek
Kołysze się w księżycu, jakby łódź na fali…
Sama teraz musi być… Książę i małżonek
Sądzi żony niewierne w Tajnej Rady sali.
Weź lutnię. Pieśń rozpustną wpleć na struny złote
I niech księżyc nas chyłkiem wiedzie przez ulice,
Ja niosę w fałdach płaszcza miłość i tęsknotę,
Maski wdziejmy na twarze, złodziejskie przyłbice.
Noc się pławi we wodzie, gwiazdy blade płyną
Dnem kanałów, a księżyc jak gondola pływa.
Szumi nam w głowach razem z krwią fałszywe wino,
Zasię w żyłach nam miłość szaleje fałszywa.
Nie śpiewaj… Noc wenecka zaraz się rozśpiewa
I echem rym rozpustny do słów twoich doda.
Kapitele tych kolumn zaszumią jak drzewa,
Pod Mostem Westchnień łzami załka zaraz woda.
W tych murach pieśń zmartwiała. Gdy Wenecja skona,
To będzie skon królewski, jak przy harf muzyce:
Gwiazda w topiel zapadnie, urwie się kanzona,
Śmierć nawet śpiewać będzie, płynąc przez ulice.
Przystańmy… Lwy weneckie włóczą się po mieście:
Psotny księżyc je wszystkie nocną zbudził porą.
Cisza jakby stróż nocny dzwoni wciąż w szeleście,
Sen złoty śni w przystani złoty Buccintoro.
Trup leży?… Och, rzecz drobna… Krew jest na marmurze,
Umarł pięknie; tu miłość chodzi z śmiercią w zmowie!
Rwał z ust krwawych i rzucał jej przez okno róże,
A ktoś piosnkę mu przerwał sztyletem w połowie.
Nie tędy!… tam jest pałac. U wejścia dwie trumny:
Gondole. Barwne okna śpią w ramach z ołowiu…
Jej okno czuwa senne… policzmy kolumny —
Jest za siódmą, tęczowe. Miej rym w pogotowiu.
Idziemy na wspaniały w sennej fali połów,
A serce we mnie bije, choć się mar nie trwożę,
Jak wszystkie razem dzwony weneckich kościołów,
Kiedy doża w dal płynie, by zaślubiać morze.
Rwij struny, Aretiuo! Gdzież księżna na świecie,
Której szałem nie porwą słowa twoje wonne!
Dreszcz przejmie karjatydy, które na swym grzbiecie
Dźwignęły pałac z wody… Zamilcz!… Na Madonnę!…
Z za okna swą złocistą wychyliła głowę
I szepce kochankowi, że książę na Radzie…
Księżyc smętnie ogląda spinki brylantowe,
Które on ma w trzewikach i rubin na szpadzie…
…Tą samą wróćmy drogą, boski Aretino.
Z lagunów już na żaglach cudne płynie rano.
Pójdź, wspaniały poeto, pić fałszywe wino
I łzy spijać fałszywe kryształem z Murrano.
Kiedy nie będzie po mnie nic,
Kiedy mnie spotka cudny skon,
Skon z twoich ust,
Kiedy zamilknie każdy dzwon,
Kiedy nie będzie po mnie nic,
Tylko historja bladych lic,
Śmiertelnych chust;
Tylko historja mętnych słów,
Spękanych ust,
Historja obłąkanych snów,
Prócz tego nic…
Nikt moich nie spamięta lic,
Nikt moich nie spamięta słów,
Nie namaluje moich snów,
Słonecznych widzeń chorych głów —
I nie zostanie po mnie nic:
Z rzezanych skrzyń,
Z pomiędzy wstąg,
Wydobądź najdziwniejszą z ksiąg,
Z rzezanych skrzyń,
Z pomiędzy wstąg…
Gdy się rozsnuje smutek w krąg,
Wyjdź na ugory moich łąk,
Które są kwietne w księdze ksiąg.
Rzuć na nią kwiatów zeschłych pąk,
A potem wszystką siłą rąk,
Do piersi ciśnij księgę ksiąg,
Z rzezanych wydobytą skrzyń.
A potem w chmurze wspomnień płyń,
Kędy się złota chwieje łódź,
Płynąca w ciszy z dali w dal,
I gwiazdy duszy mojej rzuć
W głębinę fal…
A potem na topiele jedź,
Kędy się moja rwała sieć,
Kędy łowiłem, rybak zły,
Z Chrystusem wespół złote sny…
Na głębie jedź, na głębie płyń,
Gdzie Chrystus płakał w męce mąk…
Z rzezanych skrzyń,
Z pomiędzy wstąg,
Wydobądź najsmutniejszą z ksiąg,
A potem z cudnych wołaj ócz,
Co w oczach legło snem i śni:
Słoneczność dni,
Minionych dni…
Tęsknocie dobrą dawszy dłoń,
Po mlecznych drogach włócz się… włócz…
Wspomnienia goń.
Niech ci zapuka mocno skroń,
Niech ci tajemnie trysną łzy,
Albowiem piękne miałem sny,
Dziecinne sny…
Jakiś cię mocny chwyci żal,
Senny się ozwie jakiś zew,
Gdy myśli poślesz w siną dal
Jak roje mew,
Płaczących mew…
Kiedy nie będzie po mnie nic,
Kiedy zapomniesz moich lic…
Ucałować cię — morze mi kazało święcie,
O zdrowie okwiecone cię pytają drzewa…
Księżyc srebrne na liście położył pieczęcie,
A z listem tym polecieć obiecała mewa.
Jednego tylko nie wiem: twojego imienia,
Kędyż tedy mój poseł wieści te poniesie?
Wołając ciebie, morze wciąż twe imię zmienia,
Więc imię bardzo smutne piszę na adresie.
I tego także nie wiem, gdzie — w jakim zakątku,
Kryjesz się dziwnie piękna, kochana przez róże,
Choć morze cię wymienia zawsze na początku
W swej litanji o ciszę, gdy grzmot wieści burzę.
Przeto na lazurowe list ten rzucam fale,
W tę stronę, gdzie północna, blada gwiazda świeci:
Niechaj go weźmie mewa, siedząca na skale
I póki tchu jej starczy, niechaj leci… leci…
Posyłam ci w tym liście trzy różane płatki
I tyle pocałunków od morza i toni,
Ile ich dzieciom w listach posyłają matki…
List mój świeci jak lazur i jak cisza dzwoni.
Jeśli żyjesz — odpowiedz. Napisz mi swe imię
I o sercu swem napisz dwa przeczyste słowa.
Lecz w liście me wspominaj o chłodach i zimie,
Bo się mgłami zawlecze tu toń lazurowa.
A jeśliś już umarła, tedy pośród cieni
Posłanie me twą duszę nieznaną wyszuka…
A wtedy niech twa dusza w mewę się zamieni
I w me okno niech skrzydłem po trzykroć zapuka.
Na białym żaglu łodzi, bukowej mojej łodzi,
Która płynie bez steru i w którąkolwiek stronę,
Wszystko jedno — gdzie słońce wschodzi, lub gdzie zachodzi,
Wymalowałem serce — ogromne i czerwone.
Niezmierne jest to morze, po którem serce płynie,
Ja znam jego początek, a Bóg jeden zna kraniec…
Cisza mieszka w otchłani, cisza mieszka w głębinie,
Gdzieś w górze tylko woła dzikich gęsi różaniec.
Są przecież kędyś brzegi, gór skalistych podnóże,
Po długiej, długiej drodze przecież gdzieś przystań czeka…
Słońce, co morze żywi, żywi gdzieś kędyś róże
I znajdzie cichą przystań ciche serce człowieka.
Minęły oto burze — z gromów zcieka posoka,
Blask rozścielił na morzu w dal wzorzyste kobierce…
Śmieje się zdała przystań, przystań niebieskooka,
Lecz żagiel mój rozdarty, — rozdarte na nim serce.
Łodzi moja bukowa! próżna jest twoja praca,
Rzuci cię wielkie morze na brzeg skalisty, biedną;
Raz w przyszłość płynie człowiek, ale już nie powraca,
I serca nie naprawi, bowiem serce ma jedno.
W dalekim, dalekim kraju,
Przecudna jedna dziewczyna
W swem morzu się zakochała,
Róże do włosów wpina.
Co rano — gdy mewy wstaną,
Wołają się tęsknie i żalą,
Dziewczyna biegnie do brzegu
I srebrną się myje falą.
Nocą, gdy księżyc jak rybak,
Łódź srebrną gotuje do jazdy,
Nad morze biegnie dziewczyna
I siecią w niem łowi gwiazdy.
Zabrało jej morze ojca,
Za włosy go ciągnąc z łodzi,
A ona się kocha w morzu,
Co rano na brzeg wychodzi.
Zabrało jej morze brata,
Spotkawszy go na bezdrożu,
A ona płacze z tęsknoty,
Wciąż zakochana w morzu.
Zdumiało się chmurne morze,
Wysłało po nią swe fale,
I łzy jej zmieniło w perły,
A serce w czerwone korale…
Dałem córce rybaka najpiękniejsze słowo,
Odrzekła mi, że woli mieć konchę perłową.
Dałem córce rybaka mą miłość dozgonną,
Odrzekła mi, że woli mieć dukat z Madonną.
Dałem duszę, podobną do otwartej książki,
Odrzekła mi, że woli dwie czerwone wstążki,
A kiedym jej dał serce, z krwią, podobną winu,
Odrzekła mi, że woli paciorek z bursztynu.
Pożyczyłem na lichwę pyszny, złoty pieniądz,
Spływają z rąk mych wstęgi, purpurą się mieniąc,
Błysnęła mi wśród piasku koncha srebrnolica
I bursztyn wynalazłem, jak okruch księżyca.
Przyszedłem z tem bogaty, jak książę przychodzi
I rzuciłem jej do stóp na dno śmigłej łodzi,
Stroi się w złoty bursztyn niedobra dziewczyna,
Czerwone jak krew wstążki do włosów przypina.
A kiedy się przeglądnie w lazurowej toni,
Mówi: daj mi to słowo, co jak dzwonek dzwoni.
Daj mi duszę i serce, które wiarę chowa,
Bom już piękna jak miłość, strojna, jak królowa.
Odrzekłem jej: na Boga klnę się na niebiosach,
Słowa dałem za wstążki, które masz we włosach,
Duszę gdzieś zagubiłem na brzegu w rozterce,
Zaś za dukat z Madonną — dałem moje srce.
Słońce, jak złoty ogród świat zalało wonią,
Szereg palm, jak pielgrzymów szereg schodzi z wzgórza,
Złote blaski, jak dzieci po drogach się gonią,
Świat cały tak wygląda jak rozkwitła róża.
Morze jest jak niezmierny jakiś puhar wina,
Co rubinami lśniące za brzeg się przelewa,
Kiedy słońca ostatnia nadchodzi godzina,
Gdy zasypia w purpurach, a morze mu śpiewa.
Na pysznie ukwieconej przybyłem tu łodzi,
Kędy róże nie więdną, gdzie kwitnie magnolja,
Gdzie słońce wcześniej wstaje, a późno zachodzi,
A ze mną towarzyszka moja — melancholja.
Szlakiem łodzi, po morzu przyszła tu z oddali,
Jak pies wierny za panem przybyła tu boso,
I legła jak cień czarny na tej właśnie fali,
Po której ciche wiatry słońce w rękach niosą.
O, daleka ty moja, biedna moja ziemio!
Przyleciały tu za mną smętne twoje ptaki,
Gdyż smutki nie umarły we mnie, tylko drzemią,
A gdy sam z nimi jestem, wciąż mi dają znaki.
I cóż z tego, że każdy dzień tu jest niedzielą,
I że niebo dla ludzi tutaj jest łaskawsze,
Gdy od serca ci żadne morza nie rozdzielą
Tego, co się z niem zrosło na zawsze… na zawsze…
Piszę do ciebie z ziemi, gdzie lazur przeczysty
Gdy jest chmurny, to chmurą się stroi, jak kwiatem.
A jeśli się stąd pisze, to szczęśliwe listy,
Gdyż morze jest ci siostrą, słońce jest ci bratem.
Radość życia tu mieszka, sen w cudy bogaty,
Złoty ranek i złota wieczorna godzina,
Drzewa wiecznie zielone i tęczowe kwiaty,
I człowiek tutaj mieszka, co je kosą ścina.
Siostra mewy, płaczącej ponad morską strugą,
Mieszka tu z zielonemi oczyma tęsknota,
I księżniczka prześliczna, co umrze niedługo
I król Mamon, na tronie siedzący ze złota.
Jest tu blada dziewczynka z czarnemi oczyma,
Co we włoski swe wpina kwiat pomarańczowy,
A śmierć przy niej jak lokaj, za rączkę ją trzyma,
I pan siwy, co nie ma już gdzie skłonić głowy.
I wszystko tu jest piękne i wszystkiem się pieszczę,
Co żyje i co stoi już u śmierci proga.
I wszystko już widziałem, prócz jednego jeszcze:
Nigdzie tutaj na brzegu nie spotkałem Boga.
Zmęczył Go, widać, żywot wśród gwarnego chóru,
Znużył żywot bez troski w roztęczonym raju,
A przeto tu ma tylko pałace z marmuru,
Sam zasię, smutny bardzo, w polskim mieszka kraju.
Żem Ciebie wspomniał dziś, Najświętsza Panno,
Będzie mi wszelka darowana wina
I spokój gwiazdą mi rozbłyśnie ranną
Po nocy, która płacze i przeklina.
Może się łaską Twą na chleb zamieni
Me słowo, że niem nakarmić potrafię,
Albowiem cisi są błogosławieni…
Wszak tak, Najświętsza Panno na ryngrafie?
Naucz modlitwy serce moje młode
Na głód wskazując pragnień, wspomnień chłostę,
O jednem bowiem marzy w snów pogodę:
Oto chce szczere być i chce być proste.
Albowiem człowiek, co na swym zegarze
Ujrzał, że młodość ginie mu zdradziecko,
Zaczyna marzyć, o czem ja dziś marzę:
Aby się znowu dobry stał, jak dziecko.
Spojrzyj w me serce, Najjaśniejsza Pani
I choć przez chwilę usłysz, co w niem śpiewa,
A ujrzysz wielką miłość w tej otchłani,
Co kocha ludzi, kamienie i drzewa.
O, jakże bardzo kochać chcę, jak bardzo,
Nie to, co w bisior stroi się i złoto,
Lecz to, czem nawet najnędzniejsi gardzą,
Co głodem żywię, poi się tęsknotą.
Chcę serce moje jako bochen chleba
Pokrajać dla tych, których głód uśmierca,
Ty zasię spraw to, o Panienko z nieba,
Aby dla wszystkich mi starczyło serca.
Przeto je ozdrów, położywszy ręce
I pobłogosław jak zoraną niwę,
A ja słów kłosy własną krwią poświęcę
I pójdę dzielić między nieszczęśliwe.
Bo chociaż lichy–m jest i nędzny człowiek,
Co nicość kryje blaskiem pióropusza,
Lecz gdy choć jedna padnie łza z pod powiek
Szczera i czysta, — ożyje ma dusza.
Błogosławiłaś, Panno święta, przecie
Wielkim eposom, co rozbłysły cudem:
Błogosław dzisiaj lichemu poecie,
Co biedne słowa w rym zwołuje z trudem.
Ja Ci zaś za to już za dni niemało,
Zmieszany między pasterze i grajki,
Przyniosę książkę, jako gołąb białą,
Abyś Synowi z niej czytała bajki.
Uklękła dusza ma na łąk kobiercu,
A wkoło grają jak organy drzewa;
Ślubuje dusza miłość memu sercu,
A serce wiarę wieczną duszy śpiewa.
„Na wieki wieków i po kres żywota
Moim–ś jest Kajus, a tyś moją, Kaja!…”
Wiosna jak drużka kwiaty na nich miota,
A las, jak ojciec dzieci swe umają.
Dąb brodacz, jako weselny starosta
Orację szumem gada, a bez końca,
Zaś matka ziemia, kobiecina prosta,
W łaskawych rękach niesie bochen słońca.
A otom przecież dożył, bracie miły,
Po głodzie, mroku, troskach bez ratunku,
Żem widział, jako z jednej czary piły
Serce i dusza, — w jednym pocałunku.
Usiądźcie, goście, przy biesiadnym stole,
Złoty wam niosę miód, jak śnieg kołacze.
To nic, że płacze ktoś w rozśmianem kole.
To serce moje…—lecz ze szczęścia płacze.
A kiedy umrę, cudna moja żono,
Bacz, by u trumny mej sosnowej wieka
Taki mi krótki napis położono:
„Umarł, wskrzesiwszy wprzód serce człowieka”.
Ty zasię uwierz w owe słowa jasne,
Na które życiem własnem mogę przysiądz,
Że trudniej wskrzesić jedno serce: własne,
Niż zabić jadem cudzych serc, choć tysiąc.
I większa oto będzie moja chwała,
Niż tych, co strojni są w laurowe liście,
Albowiem rzecz to drobna jest i mała,
Laur, który w nudzie własnej trwa wieczyście,
Bowiem nad tego, który boje stacza
I błyskawicą miecza sprawia roty,
Większa jest siła Anioła—oracza,
Co z czarnej ziemi kłos wywodzi złoty.
Taka więc duma piersi me rozpiera,
Że ze snów pysznych zrobiwszy ofiarę,
Dojrzałem, że się w piersi poniewiera
Serce me ciche, ubogie i szare.
I teraz oto każde moje słowo
Jest kroplą z jego krwi, jak kwiat czerwone,
Co z pędem wiosny wytrysnął na nowo
W słoneczną tylko się zwracając stronę.
Gdy w starość bowiem człowiek głowę chyli,
W zalęku pojmie treść życia tajemną,
Że zbrodnię czyni w owej tylko chwili,
Gdy swego serca wzywa nadaremno.
Wszelkiej więc duszy, która w trwodze żywię
I śmierci trwogą ciągle jest zalękłą,
Mówię, że człowiek umiera szczęśliwie,
Kiedy w nim serce z wielkiej pracy pękło.
Kiedym był mały, przed laty,
Kochałem wiśniowe kwiaty,
Kwiaty kochałem wiśniowe,
Śniegiem lecące na głowę.
Kiedy przejrzały me oczy,
Gwiazdy kochałem w przeźroczy
I była dusza ma rada,
Tej gwieździe, co z nieba spada.
A kiedym ujrzał cierpienie,
Gwiazd złotych nie miałem w cenie,
Chłopięcą miałem zabawę,
Na łzy się wciąż patrząc krwawe.
O śmieszna beztrosko dzieci!
Jak czas ten leci, jak leci!…
Zabawa skończyła się jasna,
Gdym poznał, co to łza własna.
Czy też pamiętasz, stary mój zegarze,
Jak w słońce twojej tarczy patrzył żak
I marzył o tem, o czem ja dziś marzę?
Czy też pamiętasz?
O, tak, o, tak, o, tak!
Ode dnia do dnia, od chwili do chwili
Żyliśmy życiu mądremu nawspak,
Godziny biegły, a myśmy liczyli
Szczęście na wieczność…
O, tak, o, tak, o, tak!
A czy pamiętasz, filozofie stary,
Jakeś fałszywy wybijał mi znak
I wszystkie wokół budziłeś zegary,
Gdym pisał wiersze?
O, tak, o, tak, o, tak!
A czy pamiętasz, jak mnie rozpacz dzika
Zdjęła, gdy stary wziął cię Izaak,
Gdyś hebrajskiego uczył się języka,
By mnie nakarmić?
O, tak, o, tak, o, tak!
Lub ową chwilę, gdzieś na czwartym piętrze,
Gdym, gorejący jak ognisty krzak,
Przysięgał rzewnie „uczucia najświętsze”,
Klnąc się na księżyc?
O, tak, o, tak, o, tak!
Lub tę, gdyś starem swem zgrzytnął żelazem,
Słusznego swego gniewu dając znak?
O, jakże smutno płakaliśmy razem,
Gdy nas zdradziła…
O, tak, o, tak, o, tak!
O, jak to dawno, Sokratesie stary,
Złamanem skrzydłem tłucze ślepy ptak,
Serca się psują, psują się zegary,
Wszystko umiera…
O, tak, o, tak, o, tak!
Ale raz jeszcze przypomnijmy wzloty,
I wróćmy myślą na gwiaździsty szlak!
Cofnij wskazówki i lećmy w wiek złoty…
Niech żyje młodość!
O, tak, o, tak, o, tak!
Z oczyma łez pełnemi
W zachodu idę krew
I błogosławię ziemi,
Szumowi zbóż i drzew.
Przyszedłem tu zdaleka.
Gdzie słońce jest bez krwi,
Gdzie na nic nikt nie czeka,
W zamknięte patrząc drzwi.
Wydarłem się z paszczęki
Zatrutych trupich miast,
Gdzie kona trud wśród męki,
Gdzie nikt nie widział gwiazd.
Z tej ziemi, kędy włada,
Milczący, ślepy król,
Gdzie stopy liże zdrada,
Gdzie mrze na krzyżach ból.
Przyszedłem, bo w tej ziemi,
Jest gdzieś ukryty zdrój,
Ustami spragnionemi
Pić przyszedł smutek znój.
W słonecznych lśnień kurzawie
Zbóż fale legły w krąg,
Więc zbożom błogosławię,
Błogosławieństwem rąk.
Jest chwila — o, wy z dali!
Że dusza płacze w was,
A mnie się złotem pali,
Toń łąk, kraj zbóż i las.
Zaprawdę, bracia moi!
Na ziemi niema zła,
To rozpacz zło wam roi,
To w was samotność łka.
Wyślijcie, bracia biedni,
Tu do mnie orszak dusz:
Będziemy sami jedni,
Weselić się wśród zbóż!…
Doszedłem tu w gęstwinę, ale tylko po to,
By wrócić, skąd wyszedłem. Droga mi się kończy,
Łachman został wytarty z królewskiej opończy,
Sny, niegdyś złotem tkane, łatam dziś tęsknotą.
Wypiłem młodość bujną, jako puhar wina,
I zapomniałem drogi do owej gospody,
Gdziem śpiewał puste pieśni, kiedy byłem młody,
Gdy mi niczem był wszelki zegar i godzina.
Zapomniałem tam, w owej szynkowni pod ławą,
To, co mi miało starczyć aż po dni żywota,
I dziś, zalękły śmiercią, rozmyślam o stracie.
Och, jaką sny się pjane kończą smutną jawą!
Śmieję się z mojej straty, ale wierz mi bracie,
Żem za śmiech ten zapłacił łzą z najkrwawszych krwawą.
Chociaż!… czy ja mam prawo żądać, byś uwierzył?
Wszak nikt nie wierzy, kiedy histrjo łka na scenie.
Tyłem razy udawał łzy, że nikt ich w cenie
Mieć już dzisiaj nie będzie. Jam jednej nie przeżył.
To była łez zaraza… Ten i tamten, krwawy,
Piersi targał i ręce kąsał, trumien stróże,
Płakali gorzko wszyscy, więc… płakałem w chórze.
To była łez zaraza, rozpacz dla zabawy.
Och, w jakie pyszne rymy łzy topiłem moje!
W jakie strofy dzwoniące rwałem moją mękę!
W jakie koron przepychy stroiłem rozpacze!
Człowieku dobry, oto tu jak żebrak stoję,
I psim wzrokiem cię błagam: daj mi swoją rękę,
Ucałuję ją, tylko uwierz, że dziś płaczę.
Wracam dzisiaj, skąd moją począłem włóczęgę,
Idąc na podbój świata i — świat stoi cały!
Błędny rycerz pokruszył kopje swe o skały
I o wojnie ze smokiem — krwią napisał księgę.
Kląć siebie? Cóż mi klątwa, która rymów grzmotem
Nad głową mi zahuczy i w rym się rozkrwawi?…
Grzmot przerazi zbłąkany w chmurach klucz żórawi,
Jam już ogłuchł na grzmoty, rozbłyśnięte złotem.
Cóż przerazi człowieka, który dojrzał na dnie
Studni tej, z której dotąd pijał, rozpacz końca;
A wszakże w głębie studzien nie wędrują słońca…
Cóż jeszcze znuży tego, co ze znużeń padnie?…
…Och, żywota potworna, złośliwa ohydo!
Czemu drogę ułatwiasz tym, co w życie idą?!
Zaprawdę, w tej świątyni, w której trupy cuchną,
Nie było tego boga, który w snach się jawi
I łyskając rubinem oczu, dusze krwawi.
Kiedy z hymnem przyszedłem tam, znalazłem próchno.
Zwiodły mnie własne słowa i własne majaki,
Którem z łez swych zaklinał, w łzach swych rozkochany,
Lejąc je, jak w łzawnice, w puste roztruchany,
Rzeźbione zręcznem dłutem. Zwiodły mnie te ptaki,
Co, tęczami grające, wiodą w wężów jamy.
I nie słońce mnie zwiodło, lecz słoneczne plamy.
Wracani z owych uroczysk, których tajemnica
Śpi na dnie zielonego bagna, co zachwyca
I dno błotniste rojem topielców wzbogaca.
Wracam, lecz nie samotny: Za mną rzesza wraca!
Wracam przez owe poła, gdzie łamałem kłosy,
Niebaczny, rozhukany, kierując swe konie
Na pokorne zbóż łany, gnące się w pokłonie.
Oto idę ostrożnie grudą miedzy, — bosy.
Na kłosach wybujałych we mnie, lśnią się śniedzie,
Które chleb mój goryczą zaprawią i jadem.
Tą samą wracam drogą, tylko z licem bladem,
Ufność tędy mnie wiodła, dziś mnie rozpacz wiedzie.
Ulitujcie się, pyszne, bogate rozłogi,
Zmiłujcie się nad owym, co was minął ongi.
Oto wraca dziś do was, marnotrawny, z drogi…
O, wierzby smętne! dęby, żyjące posągi!
O, zboże! niech mi rzuci ziarno twa obfitość,
Wszakże łzy mam na twarzy, wszak błagam o litość.
Znajomych zórz wieczornych smuga się wydłuża
I zdumiewa mi duszę, znękaną tułactwem.
Słońce zmęczone ręce oparło o wzgórza
I goni sennem okiem za chmur białych ptactwem.
Świat się cały rozkrwawił, jak płonąca wieża,
Świecąc duszom, zbłąkanym na rojeń topieli.
Serce ziemi, strudzone, cicho już uderza,
Noc posłanie na łąkach już z mgieł sobie ścieli.
Pokój ci, dobra ziemio! gdy cię sen ukoi,
Wyjdę chyłkiem z kryjówki, własne głusząc kroki
I z czcią niemą ustami dotknę ręki twojej.
Śpij, ziemio spracowana, a sen miej głęboki,
Bo gdy się przy twem sercu płonącem ogrzeję,
Może się jeszcze w słońcu przez łzy roześmieję…
Jeśli są kary, większe niźli życie,
Niech niemi skarżą owego człowieka,
Który pełzając pośród nocy, skrycie
Jak wąż przypełznął aż do trumny wieka,
I uśmiechnięty chytrze, jadowicie,
Prawdę z niej wyniósł zmarłą, on kaleka,
Co nocą chodzi wciąż, szakala śladem.
Opity mrokiem, nakarmiony jadem.
A odtąd nocą trupa czci i śpiewa,
Jak obłąkany mnich i oczy pali,
I do białości hymny swe rozgrzewa,
Jakby zatrute jadem ostrze stali,
Kiedy za oknem chór zawodzą drzewa.
I kiedy księżyc roni blask po lali,
I kiedy ziemia śpiewa dookoła,
Krew słońc zachodnich z gór otarłszy czoła.
I dwie są wtedy prawdy, w tej godzinie,
Która trwa wiecznie, trwaniem wiekuista:
Prawda, co z wichrem w drzew koronach płynie,
Skąpana w wichrze i jak słońce czysta,
I ta śmiertelna, uśpiona w bezczynie,
Którą czci śmierci hymnem jej psalmista.
A obie możne jak ogniowe moce:
Żyjąca słońcem i żywiąca noce.
A otom stanął w moich dni zaraniu,
Wśród edypowych zwątpień na rozdrożu,
Źrenice w niemem utkwiwszy pytaniu,
I obłąkany, jako ptak na morzu.
Odszedłem wczoraj… Znasz jęk przy rozstaniu
I widok ciepłej jeszcze krwi na nożu?
Wczoraj zabiłem siebie, bo morderca,
Chciał znaleźć prawdę w głębi swego serca…
Serce me puste było, — skarb królewski,
Śmieszny król rozdał między kurtyzany…
A miał w nim lazur, przedziwnie niebieski,
I żądzy rubin, we krwi ukąpany,
I drogocenne ze snów arabeski,
Wiosennych pragnień zieleniące łany,
I sznury tęsknot, jakby pereł sznury,
Djament hartu i woli marmury.
Gdzieżeś jest skarbie, bym żebracze ręce
Zanurzył w tobie, jak w chwili radości
W wodzie się dłonie nurzają dziecięce,
By gwiazdę złowić!? Oto nagie kości
O złotogłowie wołają książęce.
O snów przepychy, o tęsknot jasności,
A ja im mogę uprząść płaszcz z gryzoty
I łez perłami stroić,—jakby złoty.
Ten z serca pustki wydobyłem połów,
I widmo własne goniąc poprzed siebie
Idę jak żebrak, co ze złotych stołów
Ochłapy zbiera. I jak na pogrzebie
Powieki ciążą mi w dół, jakby ołów
We łzach był moich… I spotkałem Ciebie,
Proroku możny, w słonecznej kurzawie,
I Tobie mówię o mej strasznej sprawie.
Rozsądź ty, owe prawdy niezmożone,
Z których umarła jedna, druga żywa.
Jedna, co nosi królewską koronę,
A druga śmierci nimbem jest szczęśliwa.
Pokaż ty wschodnią, świtającą stronę,
Gdzie się rozpali ogniem słońca grzywa,
Bowiem dwie prawdy dal mi śpiewa złota:
Jedna jak Olimp, — druga jak Golgota.
Na barkach siedmiu wzgórz
Legł zachód, aby skonać,
W wieńcu krwawiących zórz…
Na mgłach już gwiazdy wiszą
I noc podzwania ciszą
I spokój idzie z wzgórz.
Módlmy się, ludzie cisi,
Za spokój wielkich dusz,
Co legły umęczone,
W wieńcu zachodnich zórz.
By wstały widma olbrzymie
I weszły w spokojną gromadę,
I bezimiennym aby dały imię,
Bezradnym radę…
Na barkach siedmiu wzgórz
Legł zachód, aby skonać,
Śmiertelnie w krwi swej spokojny
I cichy…
Och, przerwij modły za spokój wielkich dusz
Narodzie łichy:
Ten, co umierał wielkim w krwi swych zórz,
Choć konał wśród zgiełku i wojny,
Konał spokojny.
Potężnych rytmów serca dusza słucha,
Z podziwem niemym w oczach, smutna razem,
Że była dotąd tak śmiertelnie głucha,
Jakby śmiertelnym przywalona głazem
I że ugory żarła jej posucha,
A ona, błędnym zwiedziona obrazem,
Szła w pustyń piaski, w sfinksowe ulice,
W piersi swej mając pysznej krwi krynice.
O tryskaj we mnie, moja krwi serdeczna
I dzwoń mi w piersi, jak w radosnym dzwonie,
Co radość dźwięczy, która będzie wieczna…
Rozlej się morzem po owym zagonie,
Kędy śmierć dotąd chodziła bezpieczna
I za mych smutków tłumem czyń pogonie,
Jak król, co nędzne zdruzgotawszy szyki,
Z hymnem na ustach ściga niewolniki.
Raduj się serce moje! Nie mam bogów
Nad ciebie świętszych pod nieb firmamentem,
W świątyni lasów, łąk, pól i rozłogów.
Otoś jest świętem i po trzykroć świętem…
Przywiodłem duszę mą do twoich progów,
By biła czołem, bladem i przeklętem,
Przed tobą, które żywot wskrzeszasz blady,
I żmij nie chowasz w sobie, ani zdrady…
Raduj się, serce moje tej godziny,
Która przychodzi w mroku uczajona,
A jest, jak rozpacz więzień, jak strach siny
Tego, co piersi rwąc palcami, kona, —
Kiedym przypomniał zbrodnie me i winy
Przeciwko tobie, dusza się szalona
Zdławiła jękiem własnym, patrząc w ciemnie:
Tyś, wtedy, serce się ozwało we mnie!
A za to teraz ja ciebie wywiodę
Ze śmierci smętku, z kwietnych kęp na bagnie
Na wichrów granie i na słońc pogodę,
Kędy do syta może pić, kto pragnie;
Na pyszne łąki, traw szmaragdem młode;
Dłoń ma ku tobie gałąź kwietną nagnie,
Byś mogło, serce, urodzone z ziemi,
Całować kwiaty usty przeczystemi.
Niema jesieni tam, gdzie widzą oczy
Zieloność pęków, albo biel stokroci,
Chociaż się chytrze tłum mgieł łzawych tłoczy,
I choć gromniczne złoto drzew się złoci.
Wywiedzieni wiosnę z pustych pól roztoczy,
Kiedy się bujna krew w nas rozochoci,
A wszakże pragniesz wiosny, serce moje,
I ja, pijany krwią twą, — wiosnę roję.
Pójdźcie odpocząć, ludzie bardzo chorzy,
Wśród których każdy smutki na mgłach wiesza,
W te ziemie, które serce nam otworzy,
Na wiatrów siłę, co umarłe wskrzesza.
Niechaj nikogo życia twarz nie trwoży,
Cdy ją w zwierciadle zobaczy lemiesza,
Co słońcem błyśnie, jasny i radosny,
Bo serce ziemi wyorał wśród wiosny.
Raduj się serce moje! Nie znam oków,
Nie wiedzą oczy moje, co jest kraniec,
Nie znam cmentarzy i nie czczę proroków,
Lecz wiem, gdzie walka wre, gdzie rwie się szaniec.
Poemat będę snuł z biegu obłoków,
Układać będę z wirów wiatru taniec,
A żniwo dawnych dni rzuciwszy w trumnę,
Tobie zaśpiewam hymn, o, serce dumne!
Oto je wziąłem w dłonie i tak niosę
Jak lampę, którą na drogi żywota
Biorą ze sobą dróg pielgrzymy bose.
Niwa gdzieś w dali zaszumiała złota,
Więc piję serca mego krew, jak rosę
I idę… Życia wiedzie mnie tęsknota.
Gdy krwi mi zbraknie, ja życie uśmiercę
I z jego piersi wydobędę serce.
Zaprawdę mówię tobie, smutny bracie,
Nocą na puste chodzący cmentarze
Płakać po dziwnej, niewiadomej stracie.
Po obcych grobach odprawować straże,
Duchy w miesięcznej zaklinać poświacie:
Że ci się żaden z duchów nie ukaże,
Bowiem minęła już północna pora,
A Hamlet umarł, zdławiwszy potwora.
Mówię ci, bowiem wczoraj mnie uwiodło
Szumiące zboże, żem całował kłosy,
I duszę moją, kłamstwem śmierci podłą,
Po miedzy zboża ciągnąłem za włosy.
I w proch druzgocąc złotej tarczy godło
Szedłem się modlić jako pielgrzym bosy,
Który zawinił kiedyś straszną zbrodnią,
Bowiem spokojne palił wsie — pochodnią.
Na twarzy uśmiech masz, a w oczach jady…
Zaśmiej się bracie, szeroko i jasno!
Pocóż z patosem błyskasz klingą szpady?
Wszak nim zatrwożą mnie te skry, już zgasną,
A tyś jest z trwogi bladej jak trup blady,
Zdławiony lęku swą chorobą własną.
Jam znalazł źródło, a twa dusza pragnie.
Czemuż drwisz ze mnie, ty — pijący w bagnie?
Twój psalm śmiertelny, mówiony w malignie,
Śpiewem jest pustym w zarażonem słowie
I trumny z trupem twoim nie podźwignie.
Módl się dla stęchłych pieśni swych o zdrowie,
Bo w zdrowem ciele twojem dusza stygnie…
Śmierć śnisz? Niech litość moja ci odpowie,
Z litości prawdę muszę ci wyłożyć:
Abyś mógł umrzeć, musisz najpierw ożyć…
Czem ty i kiedy żyłeś, żeś się chustą
Nakrył żałobną i twarzą z kamienia
Życie chcesz straszyć? Że bólów rozpustą
Pjany, w zwierciadło patrzysz, czy się zmienia
Twarz twoja piękna? Że się w przestrzeń pustą
Wpatrujesz nocą, czy się gdzieś z podsienia
Śmierć twa nie czołga i w mózg się nie wwierci…
Czemu, histrjonie zdrowy, wołasz śmierci?!
A z tobą krzykiem i ohydą wrzasku,
Oklask ci bijąc, tłum ogromny ludzi,
W potopie światła stojąc, w toni blasku,
Woła ochryple, myśląc, że śmierć zbudzi.
Och, ty kochanku śmierci i oklasku,
Jak ty się nudzisz i jak tłum się nudzi!
Czem ty i kiedy żyłeś, że tak dumnie
Nogę na pustej postawiłeś trumnie?
Ożyj przed śmiercią, abyś poznał kiedy
Śmierć przyjdzie dłonią zamknąć ci powieki.
Aby ten, który żyć ma z twojej schedy,
Znalazł coś więcej, niż w twej trumnie ćwieki.
Abyś nie słyszał śmiechu tej czeredy,
Co ci oklaski biła, gdy daleki
Skon był twój jeszcze, a tyś w snów oparze
Szkielety widział, śmierć i trupie twarze…
Tak!… Byłem z tobą… To dni młodych wina,
Że chcą być starsze i dantejskim gestem
Wołają śmierci. Wszak wiatr łatwo zgina
Gałąź najwiotszą, co liści szelestem o jesień błaga, gdy wiosnę zaczyna.
Tak byłem z tobą i dziś już nie jestem.
A ty trwać będziesz, jako moc niemęska,
Dla drzew wiosennych klęska, straszna kieska…
Odszedłem dzisiaj, jak człowiek ubogi,
Co sakwę pustą przyniósł z swej włóczęgi
I przyszedł błagać o chleb dawne wrogi:
Pól złotych radość, lasów sine wstęgi
I światła wschodów orzące rozłogi.
Cóż mi złocisty rym, oprawny w księgi,
Kiedym dziś wielkiej prawdzie począł wierzyć,
Że głośne słowa trzeba — cicho przeżyć.
Pchnij okiennice mocno słabą dłonią,
Jak się uderza mocno w pierś człowieka,
Który zakryje słońce. Niech się gonią
Światła a niechaj wszelki cień ucieka
Ku tym co blaski wszystkie z oczu trwonią,
Jamami oczu patrząc jak kaleka,
Który, by litość znaleźć na ulicy,
Wyrwał z krwią razem słońce z swej źrenicy.
Niechaj się stanie światło!… Oto ono
Najlitościwsze jest, pocałowaniem
Całując dusze, które trądem zioną
I tego tylko pragną przed skonaniem,
By ich bez wzgardy, dobrych ust koroną
Dotknął kto cicho… Oto idą za niem
Leki krzepiące w promiennej zawiei:
Zmartwychwstań wizja i uśmiech nadziei.
Nie znałem tego wiosennego słowa,
Co się nadzieją zwie i w więźnia słuchu
Gra jak muzyka i w kąty się chowa,
Gdy strażnik wejdzie, patrząc, czy w łańcuchu
Rdza nie żre ogniw. W którem jest połowa
Szczęścia, co idzie, przeczutego w duchu.
Nie znałem… w życiu mi nie drgnęło zgniłem,
Bowiem, jak kłamstwa rycerz, w kłamstwie żyłem.
Niech pochwalone będą światła strugi,
Co mi się w piersi moje stęchle walą!
Spojrzyj mi w oczy, czy w nich jest ktoś drugi,
Bo mi się światła tak w źrenicach palą,
Że oczom wiary nie dam; chytre sługi
Widzą, jak kazać im i precz oddalą,
To. czego nie chce widzieć pan ich możny,
Kłamca — tchórzliwy, nędzny i ostrożny.
Wpatrzony w kłamstwa lice promieniste,
Już zapomniałem, jak słońce wygląda…
I zapomniałem już, co łzy są czyste…
Albowiem nie wie kłamstwo, czego żąda;
Dymy przed oczy swe rozwodząc mgliste,
Lub jak Mag pyszny, z nad grzbietu wielbłąda
Gwiazd śledząc drogi, które są tułacze
I w przepaść wiodą… Nie dziw się, że płaczę…
Niech nikt nie wstydzi się swych łez… Ja oto
Pośród aktorskich znalazłem rupieci
Dzisiaj dopiero prawdę ową złotą,
Którą mi dotąd szczebiotały dzieci…
O, wy najdrożsi, nękani tęsknotą,
Za czemś, co marą jest i próchnem świeci,
O, wy najdalsi, których kłamstwo podli:
Niech się z was każdy o łzę jedną modli.
Precz histrjonów tłumie, w pyszne maski
Kłamstw swych wspaniałych strojny i opiły
Wrzaskiem dusz sytych, bijących oklaski…
Psalm wasz nieczysty jest i jest bez siły,
A berła wasze są błazeńskie laski…
Kłamstwo, że dusze wam się w polu wiły!
Kłamstwo, że cierń wam serca drze na poły!
Proroki fałszu, śmierci Apostoły!
Znam tajemnice Magów, wszak mam wargi
Spieczone jeszcze od kłamstw w pysznej pozie
Śpiewanych, w pieśni dźwięcznej, z łez i skargi,
Znam w tłum pochody w triumfalnym wozie,
I znam ohydne z świętem wnętrzem targi,
Znam jęki nocy i konania w grozie,
Znam pakta z życiem, z trudem kompromisy
O, wy zmurszałe po grobach cyprysy…
Niechaj się stanie światłość!… O, jak gładzi
Światło leczące, kłamstwem twarz zjedzoną…
O, pójdźcie wszyscy chorzy, nędzni, bladzi,
Niech przenajczystsze wichry was owioną
I skrzepi światło, które was nie zdradzi.
Przekląć wam trzeba kłamstwo tą kanzoną,
Co na cześć jego była, niech z was zetrze
Wszelki ślad jego złotych pól powietrze.
A scena będzie pusta… O, wy króle
W łachmanach brudnych, tłumie bezimienny,
Okradający nocą złote ule,
Kiedy ich bartnik, prostak spoczął senny…
Żebraki chwały, udający bóle…
Przywiedźcie słońce w głąb waszej Gehenny,
Aby, ze słońcem zrobiwszy przymierze,
Ujrzeć, że piekła wasze—jak w operze.
Wzgardę mam głośną dla wspaniałych bogów,
Co krew swą pijąc, czynią widowisko,
Miotają żagwie w strzechy cichych stogów,
Nie mogąc spalić Rzymu… Jakże blisko
Są tych, co stoją wzdłuż ulicznych rogów,
Błazeństwem kupcząc. Jak niezmiernie nisko
Dusze się cenią w. was, nim marnie zgasną.
Spójrzcie mi w oczy: wszakże patrzę jasno!
Obmyłem we łzach oczy i w pokorze
Wyglądam, kiedy ku mnie przyjdzie życie,
Co gdzieś daleko jakąś niwę orze,
By mi przebaczyć kłamstwo, którem skrycie
Ugodzić chciałem w jego serce boże…
Niech przyjdzie do mnie całe w rannym świcie,
Gdy pól modlitwy szumnej dusza słucha,
I niech w swe ręce weźmie mego ducha.
Na czarnym swoim tronie
Król usiadł w złotej szacie,
Wziął berło w krzepkie dłonie
I zagrzmiał w majestacie:
— Książęta i grafowie,
Skąd chmura ta na twarzy?
Niech każdy mi odpowie,
Czy o mej śmierci marzy?
Czy każdy z was, wasale,
W swem sercu żywi czerwie?
Kat przyjdzie tu na salę
I łby pochmurne zerwie!…”
Schyliły się z czcią głowy,
Król zasię krzyknął dzwonem,
I oto purpurowy
Kat stanął poza tronem.
Rzekł król: „Słuchajcie ninie,
Dziś — zanim kur zapieje,
Z onego krew popłynie.
Co się nie roześmiejc.
Więc śmiać mi się wesoło!”
Król krzyknął na swe sługi…
Śmiertelna cisza wkoło…
Król śmiał się sam — kat drugi.
Przyszła do króla straszliwa śmierć”
I mówi: „O, królu, panie,
Dziś umrzesz, albo na jeden dzień
Oddaj mi panowanie.
Cudownych paziów mam z sobą dwóch :
Ból jeden, drugi Zgryzota,
Daj mi koronę, berło mi daj
I ustąp tronu ze złota.
Za to, o królu, przez tysiąc lat
Ominę twoje wrzeciądze.
Przeto ludowi ogłosić każ,
Żem ja tu dziś król — ja rządzę !”
Tysiąc mu dworzan padło do nóg:
— Oddaj jej berło, o królu,
Zginie nas tysiąc, ty będziesz żył,
Umrzemy za ciebie w bólu!”
Zwycięsko patrzy straszliwa śmierć,
Już wchodzi na tronu stopnie,
A pazie za nią niosą jej miecz,
I berło niosą pochopnie.
A król rozmyśla, wsparty o miecz,
Co wszystkie przebył z nim wojny.
Nagle go zwrócił, rzucił się wprzód
I umarł, dziwnie spokojny.
Bachmata miał król Hijob.
Koń szybszy był od ptaka.
Przez przepaść na nim skoczył,
Śmierć wzięła mu rumaka.
Miecz pyszny miał król Hijob,
Straszliwe wiódł nim boje.
Żonę nim swoją zabił
I miecz ów pękł na dwoje.
I druha miał król Hijob,
Miłował go jak syna.
Aż raz mu druh na uczcie
Truciznę lał do wina.
Kochankę miał król Hijob,
Piękniejszą od poranka,
A kiedy był na łowach.
Zdradziła go kochanka.
Zadumał się król Hijob,
Sztyletem pierś rozorze,
I płakał przez noc głuchą,
A łzy padały w morze.
Aż zaśmiał się król Hijob,
Śmiech cichy był, bez dźwięku,
Lecz kto ten śmiech usłyszał.
Ten martwy padał z lęku.
Na tronie siedzi stary król.
Z straszliwym gnier/em w oku.
W purpurze klęczy przed nim śmierć,
I słucha słów wyroku:
„Małżonka moja i mój paź,
Sny rojąc pacholęce,
Ten sam ucałowali kwiat,
Ująwszy się za ręce.
Mianuję grabią Waszą Cześć,
I herb ci daję nowy,
Lecz bieżaj zaraz, wziąwszy miecz,
I zdejm im z karków głowy.
Na cały zamek upadł łęk…
Śmierć idzie przez pokoje;
Straszliwy w ręku dźwiga miecz
I szuka, gdzie tych dwoje.
Na cały zamek upadł strach…
Śmierć wraca przez krużganki,
Na złotej misie głowy dwie,
Kochanka i kochanki.
Z tronu się porwał stary król,
W tem we łbie mu się mroczy:
Na złotej misie głowy dwie,
Wciąż patrzą sobie w oczy.
Na cały zamek upadł mrok,
Łopocą w nim puhacze.
Oszalał wonczas stary król,
A śmierć do dzisiaj płacze.
Rzekł król: rycerzu, daj mi swoje ramię,
Na bój potrzebne jest mi ramię twoje…
— Mam dwa ramiona, weźmij oba, królu,
Jeśli na wielkie wybierasz się boje!
Rzekł król: rycerzu, daj mi swoje serce,
Pragnę, a czarę rozbiłem jedyną…
— Pij z mego serca, miłościwy królu,
Szumi w niem dziwne, rubinowe wino!
Rzekł król: rycerzu, daj mi swoje oczy,
Stary już jestem, mrok źrenice mami…
— Każ mi je wyjąć, najwspanialszy królu,
I przebacz, żem je raz zamroczył łzami.
Rzekł król: rycerzu, daj mi swą kochankę,
Moją niewierną, teraz śmierć utula…
— Słowem nie odrzekł na to świetny rycerz
Lecz miecz utopił w sercu swego króla.
Kędy kamienne cztery sterczą wieże,
Gdzie strażnik króla swe odtrąbił hasło, —
Rycerz na pysznym przygonił ogierze
I krzyknął, aże echo mu odwrzasło:
„Jam jest potężne książę Trebizondy,
A iż mi, królu, czynisz wstręt i opór.
Pozywam ciebie dziś na boże sądy,
Konno lub pieszo, na miecz, albo topór…
Jam—ci miłował srodze ową panią,
Którą mi twoje porwały mordercę,
Przeto ci mówię, iż z tęsknoty za nią,
Mieczem mym dzisiaj znajdę twoje serce!”
Wola król stary swoje zbiry zbrojne
I blachy wdziewa na pierś i golenie.
„Czyli, małżonku mój, jedziesz na wojnę?”
„Idę — król odrzekł — zabić owo szczenię!”
Przybladła pani, bierze róg bawoli
I złocistego weń nalewa miodu:
„Nim krew pić będziesz, pij miód ten dowoli,
Iżbyś był mocen, lecz pij — aż do spodu…”
Pije król stary… pije… wypił do dna,
I chociaż gorzki był miód, — wypił chciwie.
Zaś przez mur woła małżonka urodna:
„Wejdźcie, mój książę — stary król nie żywię”.
Nić złotą wciąż przędzie z tęsknoty
Królewna, jak lilja biała,
Co na kochanka czekała.
Królewicz przygonił złoty,
A ona patrzy w swój sen
I mówi, że to nie ten.
Opiera ręce o tron
I płacze, że to nie on.
Lnu przędzą królewna się znoi
Na złote nitki do wianka.
Gdyż czeka wciąż na kochanka.
Przygonił rycerz we zbroi,
A ona wije wciąż len
I mówi, że to nie ten.
Nie z tych ma przybyć tu stron,
Więc płacze, że to nie on.
Aż służki przybiegły raz tłumnie
Stroić ją w letni poranek,
Gdyż przybyć ma jej kochanek,
Wtem kogoś przynieśli w trumnie,
A ona patrzy w swój sen,
I mówi, że to był ten.
Serce w niej pęka jak dzwon,
I płacze, że to był on…
Znam twarz twoją. Skąd — nie wiem…
Nie pomnę… Nie pomnę…
Zbyt piękna jesteś, aby ciebie znać z imienia.
Oczy twoje te same, tem samem zarzewiem
Płonące, uporczywe, patrzeniem niezłomne,
Tem. co się nie rozjaśnia i co się nie zmienia.
Znam twarz twoją, — skąd nie wiem…
Nie pomnę… Nie pomnę…
Wszak się nie pamięta
Ze snów najpiękniejszego; może jesteś święta,
Możeś jest kurtyzana! — wszystko jest w twem oku, —
Może sypiasz w przytułku, może na obłoku.
Z imienia nie znam ciebie, a musisz mieć miano,
Które ma białość lilji i wężowe jady,
Które jest jak muzyka i jak jęk rozkoszy,
I takie bardzo blade, jak jest księżyc blady,
Kiedy płacze nad śmiercią ulicznej kochanki,
Którą wodził zaułkiem…
Masz pewnie takie imię, które szelest płoszy,
Jak cichego gołębia, pijącego wodę,
Strwoży szelest błękitnych skrzydeł świtezianki.
Masz pewnie imię takie co daje ochłodę.
Tym, którzy mają nogi, umęczone drogą
I krwią je myją własną. Tym, co śnić nie mogą.
Bowiem wszystko wyprzędli z mroku nad barłogiem
I wypatrują ciemność.
Nie pomnę… nie pomnę…
Chociaż kiedyś widziałem oczy twe ogromne,
Patrzące we mnie zbliska, gdzieś aż na dno serca.
Wzrokiem, co nie zabija, ale słodkim jadem
Powoli… wciąż… powoli uśmierca… uśmierca…
Znam ciebie!
Byłem dziecko, gdyś mi widmem bladem
Uwiodła czyste serce, dziecka serce drobne,
Ciche takie i ciemne, jako noc bezgwiezdna,
Zielonych swoich oczu straszną głębią bez dna.
Znam twe oczy, pamiętam… do tamtych podobne…
Powiedz mi swoje imię! Ja przez nocy tyle
Wszystkim serca skowytem wołałem twych oczu,
Jak obłąkany człowiek widma swoje woła,
Lub zdradzony kochanek woła o wspomnienia,
Co zwiędły, jak bzy blade w kochanki warkoczu
I zgasły, jak jaśnienia, tlące u jej czoła…
Twych oczu, w których nigdy i nic się nie zmienia,
Bowiem są piękne, jak śmierć i jak kwiaty…
Powiedz mi swoje imię! Szeptem mów — nie zdradzę.
Pójdź ze mną w najciemniejszy kąt mojej komnaty
I szeptem mi je powiedz, a ja je zasadzę
W sercu, jak różę bladą, i krwią je napoję,
Jeśli blade, jak róża blada, imię twoje…
Powiedz mi je, wszak oczy twe mi zwiodły duszę.
Więc wiedzieć chcę, jak zowie się kochanka moja,
Której oczy są śmierci pełne… Wiedzieć muszę
Twe imię tajemnicze, jak człowiek, co kona
Z trucizny i nim skonał pyta o nazwisko
Płomienistego węża, co mu żre głąb łona.
Tak daleko stąd byłaś i tak byłaś blisko!
Ktoś ty jest, taka znana bardzo ł nieznana,
Od najpierwszych dni moich, od samego rana
Słonecznego żywota, co dzwoniący śmiechem
Zapomniał, że zachody są końcami wschodów?
Ty, co się włóczysz cieniem, wspomnieniem i echem,
Pośród spieki południa i wieczornych chłodów?
Ktoś ty jest, co umarłe, w sercu pogrzebione
Widma ciągniesz za włosy, że powstają z krzykiem
I nocą się gromadnie włóczą, krwią czerwone?
Powiedz mi imię swoje!
Stoisz tu przedemną,
Milcząca, jak śmierć cicha…
Kocham cię tak bardzo,
Jak kochają ci ludzie, co kochając, gardzą,
By wzgardą karmić miłość głodną i szaloną.
Kochani cię! I nie z trwogi, choć się ciebie boję!
Klnę ciebie, błogosławiąc…
Powiedz imię swoje!
Tyś jest upiór przecudny, który łzy wypija
I ssie oczyma wszystkie soki z duszy,
Jak spieka, która rzek łożyska suszy
I trwa wieczyście i nigdy nie mija.
A przeto cię miłuję… Patrzę w twe źrenice
I widzę w nich milczenie, to, które się włóczy
Bez jęku przez cmentarne bezludne ulice
I wszystkich ciężko chorych snów o śmierci uczy,
Która śpi w oczu twoich głębi przyczajona,
Jak hetera przecudna, śpiąca na wezgłowiu,
A ktoby ust jej dotknął, jak kwiatu — ten skona.
Kocham ciebie…
Mam duszę w tej chwili z ołowiu,
Bowiem ją wczoraj strułem krwawym pocałunkiem,
W życiu mojem — ostatnim.
Noc już skrzypi drzwiami…
Zostań u mnie, w mej chacie, tu będziemy sami,
Nie przyjdzie bowiem do mnie nikt, bo nie przychodzi
Do pugtych skarbców ani przyjaciel, ni złodziej.
Zanim noc hymny swe wyśpiewać zdoła
Wichrem, co dzisiaj spał pod moją strzechą,
I zanim słońce swoje zorze zwoła,
Pyszne swem zdrowiem, czerwone uciechą, —
Powiem ci powieść moją, lecz bez słowa,
Patrzeniem oczu mówiąc i mgłą złotą,
Którą ze źrenic umiem prząść… Niech ręce
Kolana drżące jak sznurem oplotą
I niech się oprze o tę ścianę głowa…
A czy pszczół praca słodszy miód urodzi
Nad ten, co spłynie z oczu naszych źrenic,
Gdy oczy mówić zaczną?
U okienic
Stróżuje rozpacz, widmo złe i krwawe,
Którem dziś wygnał, bowiem serce moje
Stało się dziwnie dobre i łaskawe
I dobrotliwe tylko sny dziś roję.
Łzami dziś chciałem obmyć próg w mym domu
Na przyjście twoje, lecz płakać nie mogę.
Chciałem, jak sługi, wysłać na twą drogę
Myśli me kwietne, lecz niema nikomu
Zleceń mych słuchać, bo któż kwiecie zerwie
Tam, gdzie robactwo tylko jest i czerwie?
O, piękna moja!
Błogosławiona mi bądź w tej komnacie,
Gdzie na kominie ogień się nie żarzy…
Znam cię… Poznałem cię po twojej szacie,
Po oczach twoich i po twojej twarzy…
Nazwisko zasię rzekła mi ta pręga
Z kropel czerwonych krwi na twojem czole,
Co wskroś od skroni aż do skroni sięga,
Jakby z rubinów krwawych pyszna kołja.
Pozostań ze mną… Usiądź przy mym stole…
Znam cię, o piękna!
Tyś jest — melancholja.
Po co przychodzisz znów?
Przed wielu, wielu dniami,
W noc zapatrzoną mętnem okiem w nów,
I opowitą śmiertelnemi mgłami
Wołałem ciebie… O, śmiertelne dziwo,
Straszną źrenicą zielonego oka,
Jakby szmaragdu, zapatrzona we mnie,
Szeptem krzyczące: daremnie! daremnie!
O, melancholjo!
Na spalonem polu
Gdzie senne kłosy, w niewoli kąkolu
Chwieją się ciche, jak owa gromada
Bezwolnych ludzi, co z swym smutkiem gada,
Stałem w promieniach jeszcze i świetlisty,
Od smętku wolen i radością czysty,
Kiedyś ty przyszła na leniwej łodzi,
Jakby po śpiącej żeglująca toni,
Jako znający śmierć lekarz przychodzi,
A potem ręką swej dotknąwszy skroni
Krzyczałaś szeptem: Daremnie! daremnie!
Com ci zawinił i czem? Jakie prawo
Masz ty do serca, co oddycha krwawo
I milczy głucho, choć się skrzepłe wargi
Śpiewem zanoszą?
Moja, moja wina,
Ale z ust moich nie słyszałaś skargi,
Co się jak wierzba płacząca nagina.
Com ci uczynił? Wszakże łzy gdzieś na dnie
Drżały bulgotem, jak w mętnej krynicy,
Do mej źrenicy tęskniąc… do źrenicy.
Smutkom mym świetną odprawiłem stypę,
Poetów godną, zaś pod życia drzewo,
Jak pod cienistą, słodkomiodną lipę
Wodziłem owych co za smętków mewą
Gonili wzrokiem, aby odpoczęli
Tam, kędy w liściach szemrają anieli.
O, serce moje! Mam ramiona młode,
A oto dźwignąć nie mogę brzemienia,
I poza sobą włóczę krzyża kłodę,
Z straszliwą^’krwawą pręgą u ramienia.
Gdzieżem jest? — Nie wiem. Sklepienie nad głową,
Porysowane w niezliczone szczerby
Jakąś straszliwą burzą piorunową…
A wszak tam miały być królewskie herby,
Które na tarczy mojej grom wyryje,
Świetne jak sława, jak sława niczyje.
Sława? — Gdzieś pustka odegrzmiała echem,
Jak błazen w dzwonkach i cudackiej szacie,
I takim krwawym się zanosi śmiechem,
Jak się nie śmieje śmierć… A w snów poświacie
Błysnęło widmo i snując lazury,
Mówi: „Za mękę wieki ci zapłacą,
Głowę opaszą tobie laur i chmury…”
— — — — — — — — — — — — — — —
O, duszo moja! Za co? za co? za co?
Męt czuję w mózgu. Tysiąc wichrów w splocie,
Jakby błyskawic zwój na widnokręgu,
Całe w purpurze i wszystkie we złocie,
Jakby Fojbosa rumaki w zaprzęgu,
Wśród burzy gonią i męt się przewala,
Od mózgu w serce i z serca do skroni…
Och, jakże pali każda mętna fala,
Och, jakim hukiem dzwon piekielny dzwoni! — —
Tyś to jest serce moje?
Czyś oto, serce me, było na wojnie,
Że krwią ociekasz?
Czyli na gonitwie
I na turnieju wojowałoś znojnie
Żeś zachłyśnięte jest krwią?
Że krwi zdroje
Z gardła ci pluszcza, jak owej rybitwie,
Którą wichr piersią cisnął wprost na skały — o serce moje?
Ucisz się, ucisz… to nic… to nic zgoła,
To nie śmiertelny jeszcze całun biały.
Śmierć cię zawoła miękko, gdy zawoła…
Ja tobie rzekę, o serce ty lube,
Co ze snów swoich chcesz budować światy,
Co cię zraniło, serce moje ciche:
Przybladła gwiazda twoja, ta promienna,
W którą patrzyłaś i w nocy i we dnie —
Ucisz się, serce! Każda gwiazda zmienna
I każde słońce zblednie… zblednie… zblednie…
O, męko, męki!
Czemu memu słowu
Nie chcesz dać wiary, o bolesny ptaku,
I płakać łzami rozpoczynasz znowu?
Zmilknij ty, marny miłości żebraku,
Który książęce roisz sny! Cóż tobie? !!
Byłoś w purpurze — przeto chodź w żałobie —
Byłoś we wieńcu — więc posyp popiołem
Głowę wyniosłą i w kamień bij czołem…
Tylko się ucisz! Spojrzyj — tuż przedemną,
Na twój jęk każdy bolesny łakoma,
W trumienną jakąś czerń spowita ciemną,
Z jakiegoś trupa snów odarte spolja —
Stoi wpatrzona we mnie melancholja…
Mnie szukasz, cudna?
Nie ma mnie — umarłem.
Jeśli nie wierzysz, — pytaj tego stróża,
Co na mym grobie śpi gdzieś u podnóża,
Bowiem to umarł książę, co był karłem.
Miał duszę — dusza skostniała wśród lodu,
Miał skrzydła — skrzydła porwał wichr na strzępy,
Miał serce — serce to umarło z głodu,
Miał myśl — i myśl mu smętku zjadły sępy.
Odejdź odemnie…
O, dostojna wdowo,
Po śmierci słońca, co w nicość zapadło…
Och, odejdź cudne, straszne, złe widziadło…
O, melancholjo, odejdź…
Czem się pożywisz? Moją krew z puharu
Wylała w święty jeden wieczór czaru
Liljowa ręka. O ironjo psotna,
Co ze łzy jednej rodzisz się stokrotna!
O, dobrotliwy, Nazareński Panie!
Dawnom ja Ciebie nie wołał, aż oto
Do stóp mnie swoich wiedziesz na skonanie,
Oszalałego straszliwą zgryzotą,
Z sercem porwanem potwornie na szmaty…
Tą łzą się świadczę, że cierpię w tej chwili
Za całe życie moje…
Męko! męko!
Czego chcesz? żądasz śmiertelnej objaty?
Wszakże mnie oto na krzyż już przybili!
Czego chcesz? Jezu!… Żebym własną ręką?!…
Dość już przez litość!
Krwią już, nie łzami zaszła ma powieka,
I krew na wardze mojej mam spieczoną…
Lecz czy się godzi, wiekuisty Boże,
Za sen o duszy męczyć tak człowieka?
O duszy ludzkiej śniłem raz w pokorze,
Modląc się cicho, bowiem w zawierusze
Gwiazda na szlak cię bezpieczny wywiedzie:
I otom ujrzał jasną, czystą duszę.
I oto Bóg mnie karze dziś za szczęście
Śmiertelną troską, gdyż z nieb firmamentu
W przepaść zapadła gwiazda w ognia chrzęście,
A ja powracam cichy do odmętu.
Jakaż mi droga i jakie nadzieje?
Noc dzwoni w szyby, a wichr w głos się śmieje,
Gdy ujrzy w szybie moją twarz straszliwą,
Drgającą bólem cichym — a nieżywą.
W rogu komnaty, której duszne ściany,
Krwią farbowane, jak na dziwnej scenie
Stanęła ona i wpatrzona we mnie
Litanję mówi: „Daremnie! daremnie!
Noc jest i smętek… Biją gdzieś godziny,
Takie cierpliwe jak ból i jak zgroza,
Z daleka, milcząc, świt nadciąga siny
Dnia znów zgryzotę ciągnąc u powroza,
Straszliwie cicho z swym się wlokąc łupem —
A ja sam… Boże! Nie sam! — jestem z trupem.
O, męko, męko!
Od życia nie chcę nic i od nikogo,
Skostniało we mnie radosne pragnienie,
Już górnych szczytów mą nie dotknę nogą,
Lauru szukając… Łzy już w żadnej cenie,
Więc nie chcę śmiechu… Serce mam–ci w ranach,
Więc się nie trwożę ran… A oto ninie
Jak żebrak ciebie błagam na kolanach,
Albo jak zbrodniarz w śmiertelnej godzinie:
Zostaw mi serca strzęp! Och, rwij w kawały,
Lecz zostaw grudkę, jeden skrawek mały,
Abym miał skrytkę, złodziejom nieznaną,
Gdziebym mą miłość ukrył, tę, co ku mnie
Słońcem się śmieje i ową wieczystą,
Co razem ze mną w jednej legnie trumnie,
Straszną, jak pożar, a jak łza przeczystą.
Kocham Cię! (Krzykiem odjęknęły ściany…)
Kocham Cię! (Noc mi odkrzyknęła hukiem).
Kocham Twych oczu cud nieporównany,
Co się płomieni pod brwi czarnym łukiem,
Uśmiech twój każdy i dotknięcie ręki…
Kocham Cię! (Słyszysz? To był krzyk mej męki!)
Kocham Cię pyszną w ramionach przegiętą,
Na wichru fali, jak na rwącej chmurze,
Kocham Cię cichą, dobrą, czystą, świętą,
Kocham cię w zimnym rzezaną marmurze,
I roztopioną w krwawą z błyskań lawę,
Kocham cię bólem, radością i śmiechem.
Kocham Cię! (Słyszysz? Ból mi krzyknął echem).
Kocham Cię! (Słyszysz? Głosy były krwawe!)
— — — — — — — — — — — — — — —
O, męko! męko!
— — — — — — — — — — — — — — —
Jestem jak źródło, co w miłość wytryska,
W miłość zmieniony cały, bez nazwiska,
Dziwną, upojną, nieskończoną, wieczną,
Wielką jak słońce — czemuż nie słoneczną!
Słyszysz, coc mówię:
Dusza we mnie skona,
Z drzew w mym ogrodzie pospadają liście,
A ja cię będę miłował wieczyście
O, melancholjo, duszy poślubiona!
— — — — — — — — — — — — — — —
Ucisz się, serce, to nic… rana krwawi…
Nic… wyłom w sercu… Och, czyż krew cię trwoży?
Cierp! cierp! wszak męka tylko duszę zbawi,
Wszak umęczony ci to rzekł Syn Boży…
Ucisz się… ucisz… Łaski, Jezu Chryste…
Boli zanadto…
Ucisz się, serce… Dzień się już przybliża,
I słońce ciebie zdejmie z twego krzyża…
Pójdziesz do Emaus przez słoneczne blaski
Poprzez zbóż złoto i siność kąkoli.
— — — — — — — — — — — — — — —
O, serce moje… Łaski!… łaski!… Łaski!…
O, duszo moja!
Boli!… boli!… boli!…
Bóg oślepł!…
Ten groźny z Synaj Bóg.
Kto stal ma w mięśniach tęgich nóg,
Niech biegnie wprost przed siebie
I krzyczy i wola!
Bijcie we wszystkie dzwony!
U rozstajnych dróg
Z miedzianą trąbą stawcie archanioła!
Podpalcie wszystkie wsie i wszystkie miasta,
Niech świat się stanie czerwony
Wieścią potworną!
Niechaj wieść urasta,
I niechaj leci poprzez świat lawiną,
I niechaj spada ze słońca na słońca,
I niech z przerażeń wszystkie światy giną,
I niechaj leci dalej, coraz dalej
Nieskończoności niechaj szuka końca,
I wszystko grozą pali,
I niech się świat za światem
W potworną przepaść wali…
Niech leci straszna wieść,
Śmiertelny światów goniec,
Że idzie śmierć wszystkiemu,
Wszystkiemu idzie koniec…
Bóg oślepł!
Kto usłyszał, i nie padł, niech głowę
Zakryje chustą białą i niech czeka śmierci.
Przez świat pójdą płomienie
Jak głodne lwy płowe,
Przez archanielskie precz pędzone rózgi,
Płomień się wedrze i jak żmija wwierci
W pół oszalałe, przerażone mózgi,
I świat się stanie cały obłąkany,
Wszystkie się groby na ziemi otworzą,
Jak zabliźnione i cuchnące rany
I wszyscy pójdą śmierć oglądać bożą.
Jakże straszliwie gdzieś w zapadłej wieży
Dzwon jakiś sercem o krawędzie tłucze!
Krew mu się leje z serca, gdy uderzy…
Z załomów muru czarne stada krucze
Z wrzaskiem wyległy na świat, co się pali.
A ktoś o brzegi dzwonu
Sercem wciąż wali i wali…
Z jakąż tęsknotą, ten, który tam dzwoni %
Bożego musi oczekiwać skonu,
Że dzwonu swego krew tak strasznie trwoni, —
Byle wyrzucić z ust, z krwią płuc swych razem,
Że oślepł Bóg!
Jęk dzwonu wali głazem
W piersi, z których uleciał dech, ptak przerażony.
A oto cała gromada
W prochu gościńców klęczy,
I czołem bije pokłony
I krzyżem w proch upada,
I łka…
I jęczy…
Trwoga, pies wściekły, wpadła w tłum
I pianę z pyska toczy,
I gardła ludzkie gryzie,
Z powiek wydziera oczy.
Trwoga, szalona trwoga,
Z bożej zrodzona piersi,
Z oślepłych oczu Boga,
Ostatnim ruchem rzucona
Na świat
Jak piorun złoty:
Niech w trwodze skona,
I niechaj bożej nie dojrzy ślepoty.
Bóg oślepł!
Czas, gryzący jak rdza, zżarł mu oczy,
Że się patrzy dołami, co jak dwa wulkany
Zagasłe, nie wyrzucą z siebie błyskawicy.
Oto go Noc wieczysta gnie i głazem tłoczy,
A On wodzi rękoma, trwogą obłąkany,
Czyli się śmierć nie czai…
Skarbiec tajemnicy
Na piersi wielkiej skrył i czegoś czeka…
Wkoło nóg ma błyskawic kłąb
Jak straszne węże,
By się nie zbliżył nikt, bo kto się zbliży,
Z błyskawic jadu w chwili tej polezę.
Myśl oto krwawi straszliwy kaleka,
Bowiem na piersi mu opadła głowa,
Jak Chrystusowi pośród dwojga krzyży,
A myśl mu z dołów tryska krwią…
Jehowa!…
Pioruny wszystkie zbudź, a wszystkie burze
Jak psy z łańcuchów spuść!
Błyskawic wstęgi
Owiń dokoła prawego ramienia:
Oto się wszystkie palą widnokręgi.
Oto w słonecznej ktoś nadjeżdża chmurze,
I strasznym głosem słońca z sobą woła
I wszystkie gwiazdy,
I wszystkie księżyce,
I wszystkie wojska, wszystkie błyskawice
Do obłąkanej swej przyzywa jazdy.
Sam na śnieżystym pędzi tu rumaku,
Ból ma na twarzy
A mękę w swym znaku…
I oto bieży pędem i wciąż woła,
Komety ogon tryska mu z szyszaku,
A w krwi, jak w słońcu, pali mu się głowa.
Czyli poznajesz tego Archanioła?!…
Jehowa!…
Gdzie archanioły twoje?…
Rzuć wszystkie wojska i anielskie roje
Z wrzawą i krzykiem i piorunem w ręku,
Na tego jeźdźca, który skrzydła włóczy,
Ognisty znacząc ślad po swojej drodze.
Oto na siodła swego oparł łęku
Miecz swój kowany w ogniu krwawej tuczy
I hartowany w słonecznej pożodze.
W oczach mu straszna pali się tęsknota,
A dusza przed nim się rwie, jak wichr z burzy,
Od gwiazd na czole wszystka dziwnie złota.
Jehowa!!
Chyba walka się powtórzy
I rozpacz wstanie nowa
Z owych okropnych dni,
Kiedy największy z aniołów,
Porażon, legł w bezsile
Wśród gwiazd zgaszonych popiołów,
W słonecznym pyle
I w własnej krwi.
A jeśli komu z twojej bożej ręki
Krzywda upadła w rozmodloną duszę;
Gdyś przez anioły słał na kogo męki;
Jeśli kto wszystkie przypomni katusze,
Które mu były z ciebie i przez, ciebie;
Jeśli kto kiedy w czarnym swoim chlebie,
Zwarzoną znalazł własną krew lub jady;
Jeśli anielskiej zaznał kto gdzie zdrady;
Jeśli kto kiedy znalazł w swoim domu,
Pierworodnego, który padł od gromu;
Jeśli kto kiedy w strasznej poniewierce,
Modlił się tobie, a wtedy w boleści
Sprawiłeś, że mu w modłach pękło serce;
Jeśli kto kiedy czekał dobrej wieści,
A tyś mu posłał swe anielskie gońce,
Z wieścią, że wszystko mu spaliło słońce;
Jeśli kto kiedy czekał oszalały,
A z rąk twych rozpacz szła na niego czarna;
Jeśli kto kiedy pługiem orał skały,
A wichr twój wszystkie mu rozwiewał ziarna:
— Tenci przeciwko tobie dzisiaj stanie
I archanielskie wojska dziś pomnoży,
Bowiem nie zaznał, co jest miłowanie,
A wiedział tylko, co gniew znaczy boży.
A czyli kiedy władał Bóg tak mocny,
By się rozpaczy obronił, co bieży,
Śmierć mając w oczach?
Czy ślepy ptak nocny
Nie padnie, kiedy słońce weń uderzy?
Czyli kto uszedł kiedy przed lawiną,
Nie mając drogi w tył?
Czy się przyłbicą
Obronić można tym łzom, co nie płyną,
Bo je spaliła wściekłość?…
Czyli chwycą
Anielskie dłonie burzę, co się wali?
Czyli się wstrzyma słowem obłęd stali?!
Szeptem zbielałych warg
Zmierzch swój powitaj, straszny, ślepy Boże!
Uderzy ciebie w pierś
Tysiąc tłumionych skarg,
Ugodzą cię jak noże
Wszystkie odwieczne rozpacze,
Goniące jak wściekłe psy,
Z oczyma, zbiegłemi krwią,
I wszystkie wstaną łzy,
I wszystkie jękną płacze,
Że gdybyś stokroć mocnii^szy jeszcze był,
Ległbyś powalon, w swych słońc własnych prochu,
Bowiem nie starczy ci wszechmocnych sił
Przeciw wściekłości, która zbiegła z lochu…
Niechaj Jan z Patmos konia ci przywiedzie,
A ty, ukrywszy głowę w czarnej chmurze,
Goń! archanioły posławszy na przedzie,
Ślepoty twojej i tajemnic stróże…
Goń, przepotężny a wygnany królu,
Bowiem wspaniały, szatański Cherubin,
Usta zagryzłszy w przeokropnym bólu,
Już wzniósł nad głowę słońce, krwawy rubin
I mierzy w piersi twoje przenajświętsze…
Goń!!…
Niech twe konie nad wichr będą prędsze,
I przed niewolą cię uniosą wieczną,
Dokąd?! Sam wybierz… pyle w proch ci nie paść!
Pędź wprost przed siebie poprzez drogę mleczną,
A gdy się droga urwie — zwal się w —przepaść!
A wtedy pękną słoneczne kolumny,
I wszystkich światów się zapadną sklepy,
Przeto umieraj jak Bóg — mocą dumny,
I tak umieraj, jako Samson ślepy,
Aby twej klęski nie pozostał goniec.
Bowiem ty jesteś początek i koniec.
W komnacie mojej cichej, w wonnych dymów chmurze,
Które latały, jakby ptaki na wylągu,
Stał bóg przecudny, w białym rzezany marmurze,
Mówiący do mnie greckie, dziwne sny z posągu.
Oto go w krąg błądzące dymy już nie stroją,
Młotem mu odwaliłem dziś słoneczną głowę…
Kochanka moja bowiem, o śmierć prosząc moją,
Całowała mu nocą usta marmurowe.
Słońce się z bólu w zimnej wije fali,
Wichr morzu, morze wichrowi się żali.
Oto się wszystko z swoich szat rozdziewa,
Bowiem kochanka idzie: Noc i śpiewa.
Dzień łka i w łkaniu cudne łamie ręce.
Płacz fali słychać i płacze dziecięce.
Anioł włóczęga błądzi po wybrzeżu
I gwiazdy wplata do słów w swym pacierzu.
Z za skał wyjechał rycerz jakiś blady,
I złote znaczy w morskim piasku ślady.
Morze jest martwe jak śmiertelne płótno,
Jest bardzo cicho i jest bardzo smutno.
Śmierć gdzieś zginęła, zmęczony kaleka
I nie przychodzi, chociaż wszystko czeka.
Noc śpiewa, wokół rozesławszy gońce:
Cieszmy się śmiercią! Już skonało słońce!
Mroki wypełzły z nory w głuchej skale
I węszą wkoło słońce jak szakale.
Smętek jest głuchy i jest rozpacz głucha,
Dusza obłudnych jakichś szeptów słucha.
Oto jak w morze Bóg w noc rzucił sieci
I łowi dusze w cudnych snów zamieci.
Przeto, nie mając snu, ni rojeń mocy,
Mówiłem Bogu i mówiłem nocy:
— Mam ślepe oczy i mam głuche uszy,
Wywiedź mi, Panie, duszę z leśnej głuszy.
— Wywiedź mnie, Panie, z moich dni żywota,
Bowiem śmiertelna moja jest tęsknota.
— Nie ratuj słońca tonącego z fali,
Bowiem mi wszystkie me ogrody pali.
— Rzuć wszystkie trudy i męki i znoje
I trąd i wojnę rzuć na wrogi moje.
— Miecz archanielski w moje podaj dłonie,
Bym ja o życiu sądził i o zgonie.
— Spraw, bym nad sobą mocą był stokrotny,
A potem odejdź, abym był samotny.
Morze jest martwe jak śmiertelne płótno,
Jest bardzo cicho i jest bardzo smutno.
A przetom mówił: Jedna zbawień droga:
Pomóż mi Boże, stworzyć sobie Boga.
Zeszliśmy się ze wszystkich stron świata,
Dżdżysta noc nas spędziła gromadą,
Nikt z nas niema ni siostry ni brata,
Z jakiej ziemi czy z jakiego świata
Wędrujemy i dniami i nocą,
Nikt z nas nie wie, ni dokąd ni po co…
Królestwo nasze nie z tego świata.
Dżdżysta noc nas spędziła gromadą,
Jakieś światło między nami lata,
Każdy ma sakwę i… twarz ma bladą…
Siądźcie! niech tutaj pustka gospodarzy,
O, wy kramarze wędrowni!
Dorzućcie pryskających na ognisko głowni,
Otrzyjcie łzy deszczu z twarzy…
Idziemy wszyscy zdaleka,
Więc niech się nikomu nie spieszy:
Na wiatrów patrząca taniec,
Śmierć siadła pod karczmą, na przyzbie,
Odmawia różaniec
I czeka…
O bracia moi!
Potrzebne jest słońce…
Kto słońcem kupczy, niech wstanie,
Rozwiąże sakwy swej końce
I słońcem pułap ustroi,
Bowiem jest świetne zebranie,
O, bracia moi!
Ty zaś, pijany wiecznie trubadurze,
Ruchem przecudnym wszystkim rzuć na głowy
Krwawiące róże…
Tyś chodził na gwiazd połowy,
Przeto każdemu daj gwiazd pełne dłonie,
I syp je garścią bojną
Na szaty i na skronie…
Kto z was jest malarz snów?
O, bracie!
Wymaluj pułap niebieski
Pełen anielskich głów,
I archanioły w szkarłacie.
Na ścianach maluj freski:
Winnicę na górskim stoku
Śmiejącą się winogradem,
Niewiastę z ogniem w oku,
Z licem od wzruszeń bladem,
Która pragnąca nadaremnie woła,
Malowanego na stropie anioła…
W okna witraże wpraw i tysiąc tęcz!
Kiedy się cieszyć będziemy biesiadą,
Niech się nam tęcze na stoły pokładą…
Ty dobądź muzyckie narzędzie,
I dźwięcz…
Kanzonę śpiewaj, składaną
Z rymów kradzionych Petrarce!
Rozpustną, — pomodlim się rano,
Płomienną, — nie siedzą tu starce…
Kanzonę taką miłosną,
By w popiół paliła wargi
Temu, co śpiewa
A dusze,
By wszystkim zakwitły wiosną.
Kanzonę bez męki i skargi,
A każde w kanzonie słowo
Niech będzie pocałunkiem!
Gdy skończysz, — to z ust pij na nowo,
Niech wszyscy pijani będą
Płomiennym trunkiem…
Hohej ! Niech wszyscy zasiędą,
A herold niech wkoło ogłasza,
Że sny się wspaniałe tu przędą,
I że tu odprawia biesiady,
Łatana królewskość nasza,
Że tłum tu ucztuje blady.
Kto łzami kupczy?!…
Niechaj płakać zacznie,
Aby wesołość wśród nas się rozparła.
Smutek nam będzie zastępował karła,
Co wszystkich cieszy łzą,
I patrzy bacznie
Panu swojemu w oczy
Jak pies…
Wichr jest na dworze
I noc jest i jesień…
Zacznijmy…
Bracie!
Może masz trochę zużytych uniesień
Gdzieś na dnie sakwy?
Obdziel wszystkich wkoło,
Wesoło bowiem,
Musi być wesoło…
Ktoby się smętkiem truł podczas biesiady,
Ten winien będzie jakiejś wielkiej zdrady,
I skazan będzie na wieczyste życie…
A teraz niechaj wstanie człowiek boży,
Co poematy o Chrystusie pisze,
I co z Chrystusem chodzi po pustyni:
Niechaj ogromną, nakazawszy ciszę,
Ręce dostojnie na wodę położy
I z wody niechaj wino nam uczyni.
Hohej!
Niech woła ktoś i niech ktoś śpiewa,
Niech się rozbłysną u powały słońca,
Niech się rozpocznie krwawych róż ulewa,
I niech tak róże lecą… wciąż bez końca…
Aż od róż krwawych zaczną krwawić usta,
W jakiej spowiedzi pjanej, lecz najszczerszej,
Ostatniej w życiu spowiedzi
…I pierwszej.
Rwijcie na harfach struny, rańcie palce,
Nie mogąc wygrać tego, co w was śpiewa,
Króle bezdomni!
W podłej z sobą walce
Zgięliście dusze jak spróchniałe drzewa,
Wy może kiedyś — książęta niezłomni.
Cóż wam!
Czy macie na świecie rachunki,
Byście ze smutkiem leli wino złote?
Czyliście więcej liczyli co kiedy
Jak zgłoski w wierszu, łzy i pocałunki,
Chowali więcej co ponad tęsknotę?!…
Cóż wam!
I wam i mnie!…
Och, lejcie wino złote…
Gwiazdy łowiłem?
Obłąkany człowiek,
Który wypłakał wszystkie łzy z pod powiek
I wszystką życia radość z dobrych oczu…
Och… ktoś je dzisiaj wpięte ma w warkoczu
I cudnym głosem sny me przypomina
Gwiezdne… Przez Boga! wina!
Dajcie wina!…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rozbiłem kryształ? co? Przed uczty końcem?
Dobrze! niech w prochy kryształy się kruszą…
Rzeknij mi tylko bracie, czem ty kupczysz?
Och! Tylko słońcem?…
A ja kupczę — duszą.
Uczyńcie wrzawę, zgiełk i głosów wojnę,
Dusze przed własnych śmiechów stawcie sądem,
Na śmiech skazując…
Były zbyt dostojne.
Do życia wracać? Którędy i — po co?
Słońca są wszystkie zarażone trądem,
A uciążliwa jest wędrówka nocą…
Śnijcie! aż przyśni wam się śmierć, a oto
To najpiękniejsze zakończenie dramy.
Uśmiech wam usta skrzywił, więc z ochotą
Zda się pójdziecie, do dantejskiej bramy.
Bracie, handlarzu mądrości żywota,
Wytłumacz wszystkim, że są rzeczy bliźnie,
Choć niemi nie są, że jest grzechem cnota,
I że lekarstwo często jest — w truciźnie…
A teraz w sakwy każdy niech zabierze,
To, co jest jego: i słońca i róże,
Czary murrhenskie i złote talerze,
I niechaj idzie dalej w swe podróże.
Ukryjcie skrzętnie skarby sezamowe o króle biedni…
Na jakiemś rozdrożu
Gdzieś się spotkamy — kiedy i jak, nie wiem…
Ale pomnijcie:
Nim kto z głodu padnie,
Ten niechaj legnie gdzieś w przydrożnem zbożu
I żre oczyma zboże
I oczyma
Z przydrożnych bogactw jak ptak boży kradnie,
By lekkomyślny miał skon i wesoły…
O, bracia moi!
Jako Apostoły
Chodźmy na wszystkie cztery świata strony
Zaprzeczać prawdzie ludzkiej, siać męczarnie
W pola uprawne…
Śmierć jak chwast wyrośnie
I suchą dłonią złoto zbóż zagarnie.
Nie nasze zboże i męka nie nasza…
A potem krzyczmy na drogach rozgłośnie:
O, ludzie dobrzy, którzy Messjasza
Czekacie! Idzie tutaj naszym śladem.
Z dłonią łaskawą i obliczem bladem!…
Niechaj czekają w rozpaczy i męce,
Na oczu łaskę i na dobre ręce,
Aż ich czekania straszny obłęd strawi,
I śmierć—Zbawiciel przyjdzie, co ich zbawi.
O, bracia moi…
Noc deszczem płacze, że się oto dusze
Nam zapodziały gdzieś; i wichr się skarży
Jak pies warczący u karczmy podwoi
Na nocnej straży…
Chodźmy…
Czas się powlecze za nami, kaleka,
Gasnący w ręku podnosząc kaganiec…
Śmierć w pogotowiu…
Siadła na karczmy przyzbie,
Odmawia różaniec
I czeka.
Gromadą wielką wyszliśmy na drogi
Chrystusa czekać, kiedy z martwych wstanie,
Oleje mając na zranione nogi,
Hymny i harfy i umiłowanie.
I Apostołów spotkawszy dwunastu:
— Czyli nie idzie Rabbi tu, Syn Boży?
Tędy wędrować ma ku Emaus miastu,
Gdy Józefowy w skale grób otworzy…
Odrzekli: Rzecz jest tajna i nieznana. —
Pytalim przeto: Niewiasty plączące,
Czyliście kędy nie widziały Pana,
Czyli nie idzie, kwiaty gnąc na łące?
Aż krzyknął jeden: Idzie!… A nam oto
Oczy się darły pełne krwi z pod powiek,
I przyszła ku nam rozpacz ze zgryzotą.
— Szaleniec krzyknął tak i ślepy człowiek…
Obiecał wobec krzyża, że z martwych powstanie
I śmierci swej nieprawdą — prawdzie da świadectwo.
Gdzieżeś tedy jest, Rabbi? i gdzieżeś jest, Panie?
Czeka tutaj na ciebie męka i kalectwo.
Płakanie głośne niewiast i mężów zgryzota
Wygląda cię skrwawionem, oszalałem okiem,
Wyszła naprzeciw ciebie biednych dusz tęsknota.
Czemuś się tedy okrył chmurą i obłokiem?
Niech z mężów jeden wyjdzie na drzewo palmowe
I pośle wzrok ku słońcu, bo wyjdzie ze słońca.
Niech jeden tylko woła. Na drogi krzyżowe
Wyślijcie śmiertelnego z pomiędzy was gońca.
A reszta niechaj czeka i nadzieją żywię.
Cóż wam jęk?! Dusz trądowi płacz się na nic niezda.
Rzekł i przyjdzie, bo wszakże nie przysiągł fałszywie,
Lek oczu niosąc, bowiem już wyschła Bathesda.
A kiedy się ukaże, niechaj każdy chwyta
Z oczu jego spojrzenie dobre w swoje oczy,
Niech każdy jego duszy o swoją zapyta
Ust milczeniem… a niechaj ciżba się nie tłoczy!
Niewiasty, które trwoży straszny lęk porodu,
Niech szat się jego dotkną. Niechaj trędowaci
Całują ślad z gościńca jak kwiecie ogrodu,
Niech proszą o jałmużnę chorobą bogaci.
A kto z was ma od bluźnierstw popękane wargi,
Z kamiennych naczyń wonie niech na wargi leje.
Niech zeschłym liściem z ust wam nie padają skargi,
Niechaj słowa woniami sycą wam oleje.
Obłudą kłamcie zachwyt jego ócz słodyczy,
Niech słów kwieciem zarośnie w was bagienne wnętrze.
Wysiłkiem dzierżcie mękę jakby psa na smyczy,
By nie padła na jego piersi przenajświętsze.
Ostatni wasz ratunek jest w Nim… Goniec bieży
A obłęd jego oczu przed nim, wieścią skory.
Niechaj was radość wielka gromem nie uderzy,
Niech uszy teraz zamknie, kto czekaniem chory…
Zapomniał o nas!! Ludzie! Czekająca rzeszo!
Wyszedł z grobu i zniknął o słońca zaraniu.
Niech w was przekleństwa wszystkie z serc do ust się spieszą,
Niech się klątwa urodzi w straszliwem czekaniu.
Śmierć oto posłał ku nam jak w nagrodę straty!…
O, rzeszo najbiedniejsza, o, ludzie bezdomni!
Gdy się zbliży, chwycimy ją za poły szaty,
Albowiem może nawet o nas Śmierć zapomni…
Zejdźmy z Oliwnej Góry na padoły,
Ze smutnych szczytów znów na smutne ziemie.
Gałąź oliwną skryłem w szat mych poły,
Aby nią witać wrogów moich plemię,
Gdy puści na mnie swe psy i sokoły.
Już odtąd gromu nie rzucę, co drzemie
W duszy mej gruzach i jak z popieliska
Przez sen spojrzawszy, krwawem okiem błyska.
I jak fakiry uśpię wszystkie żmije
Nieznaną, dziwną dla mnie słów słodyczą,
I jady moje smutek mój wypije,
A dobre oczy moje tych policzą
Z których się każdy w wielkim bólu wije…
Uciszać będziem tych, co z męki krzyczą
Mówiąc, że idzie On, a za nim rzesza,
Lecz nie nadchodzi, bo umarłych wskrzesza.
Rozpowiadajmy, że wędruje ciszą,
Śmierć zwyciężywszy. Że się za nim tłoczy
Ciżba szczęśliwa, głowy się kołyszą,
A on im ręce kładzie wciąż na oczy,
Że ślepi widzą i że głusi słyszą,
A nocą biały obłok go otoczy,
Że na powietrzu klęczy nad Ogrójcem
I wtedy milczy, bo rozmawia z ojcem.
Rozpowiadajmy. Dusze w nas szalone
Szaleństwem swojem znużyły się wcześnie.
Już nie umiemy w inną patrzeć stronę,
Na wschód jedynie. Umarł i nie wskrześnie!
Nic nie zaświadczą groby otworzone
Ani niewiasty, płaczące boleśnie,
Których łzy anioł na promienie niże;
Zostawił wiele: pusty grób i krzyże!
Błogosławiony niechaj będzie za to:
Będziemy mieli gdzie krzyżować dusze
I wieszać łotry. Spuścizną bogatą
Obdzielmy biednych, co w rajskiej otusze
Czekają, kto ich obdzieli zapłatą
Za cnoty trwałość w pokus zawierusze.
Módlmy się. Miłość z pustej skały wieje…
O śmierć się módlmy, albo o nadzieje.
Przebaczmy wszystkim, co nam nie przebaczą,
Sił w nas już niema, na szał nienawiści
Śmierć wiedźmy ku tym, którzy śmierci płaczą,
Niech im ostatnie się pragnienie ziści.
Przepaść pokażmy tym, co krwią ślad znaczą.
Niechaj nas jego dziwna śmierć oczyści.
I tak się włóczmy przez drogi żywota,
A za nami rozpacz tępa i tęsknota.
…A iżby mi na głowę nie runął ten gmach,
Strząsając ze swych stropów na pierś śmierć, pająka,
Kiedy będę piękniejszą kusił śmierć we snach.
Odejdę…
Będę oto jak zwierz, co się błąka
I będę jako błędni rycerze,
Idący do nieznanych mórz…
Niechaj mi się nie czai śmierć w rogu komnaty,
I niech jak zbrodniarz nocny do mnie nie przychodzi.
Oto mi nikt nie weźmie żywota jak złodziej,
Nie uczynię nikomu z żywota objaty,
Ani odejdę w ciszy,
Ani odejdę jako dzień wśród zórz,
Jako ten, który idzie swem żniwem spokojny!
Otom poczęty w czas wielkiej pożogi
I wojny.
A kiedym żywot brał, już śniłem śmierć we snach
I nastroiłem harfy na śmiertelne hymny,
A struny śmierć głoszące, płonęły we skrach.
Przeto mi nie załamie piersi ten strop zimny,
Ani na głowę moją nie runie ten gmach…
Odejdę…
Wilczym śladem poniesie koń nieokiełznany;
Koń mój jest nieutrudzon, ni się wstrzyma w trwodze,
Aż przystanie nad morską przepaścią straszliwą,
I zarży i rozwianą zakołysze grzywą.
I będziemy tak stali w słonecznej pożodze
Jako posąg na skale… potem koń mój runie.
Oto zwierz, szukający spoczynku odchodzę,
A czarna niechaj słoni piersi moje zbroja,
Iżbym, rycerz śmiertelny, był w trupim całunie.
Rycerz będę…
A za przyłbicą niech będzie twarz moja,
Aż ją odemknę śmierci, oczu tajemnicą
Trwożąc śmierć…
Odchodzę… niech mnie wichry pod ramiona chwycą
I wiodą… koń mój pójdzie wichrowem bezdrożem
I dusza moja.
Dusza moja jest tknięta obłąkaniem bożem…
Jako burzy, Bóg myślom moim puścił wodze,
A przeto obłąkany, dziki zwierz odchodzę
I będę szukał kresu i tego ogromu
Co mnie zwali i skonu mego się nie strwoży…
I na piersi mej siądzie i spojrzy mi w oczy.
A przeto dziś odchodzę od bram mego domu,
Święty mem obłąkaniem, obłąkaniec boży…
Niechaj sęp nad mym domem straszny łuk zatoczy,
I niechaj będzie moim gmachom stróż,
I niechaj strzeże u stropów pająka.
Odchodzę… będę odtąd jak zwierz, co się błąka
I będę jako błędni rycerze
Idący do nieznanych mórz…
Któraż jest droga moja?!
Otom z szczytu wieży
Nie dojrzał owych pustyń, wołających ciszą…
Lecz serce moje w trwogę jak w dzwon nie uderzy,
Niechaj mnie wichry wiodą i niech mnie kołyszą…
Nie pomnę drogi mojej…
Nikt nie stawił przedemną tutaj swojej nogi:
Ja, obłąkaniec, pierwszy idę aż do mórz,
Nie wiedząc drogi.
Dusza się rozogniła moja
Jak krzak świętego Franciszka,
A jak kościół w świec ogniu
Płonie na mnie zbroja.
A przedemną noc stąpa ciężko, czarna mniszka,
I ujęła swą dłonią konia mego wodze,
Przeto idę… i nie wiem, dokąd z nią odchodzę.
Otom jest rycerz błędny i rycerz bezdomny,
Szukający pustyniom niezmierzonym końca.
A Bóg się ponademną rozpostarł ogromny
I wpił się we mnie okiem rozpalonem słońca,
Jak ptak patrzący łupu.
Z świstem burzy wypłynął z pod tęczy kabłąka
I za skarby tajemnic zażądał okupu…
A oto byłem tylko jak zwierz, co się błąka,
A bożej się nie zląkłem z błyskawic cięciwy,
Jenom kark zgiął i twarzą tknąłem konia grzywy.
Któraż jest droga moja!
W czas mego żywota,
Kiedym pełzał, gad lśniący, w głębi mojej wieży.
Nie byłem nigdy sam…
Wstrzymująca zegary moje ma tęsknota
U moich układła się bram,
Jak pies wyjący z bólu i była wraz ze mną.
A żem jest rycerz, zbyłem mej tęsknoty,
I idę przez pustynię niezmierzoną, ciemną,
Aż uderzy kopytem koń mój piasek złoty…
Któraż jest droga moja! Wędrówko wieczysta
Przez przepaście i złomy skalne i przełęcze!
Duszo tęskniąca wiecznie! O, obłędne kręgi!
O, ziemio obiecana, we mgle myśli mglista!
O, pragnienie! O jakże w pragnieniu się męczę!
O, dusze, rzędem skute w słoneczne zaprzęgi!
Jam jest ten, który idąc będzie szedł wieczyście.
Jam jest, jako rzucone wichrem złote liście,
Szukające jesiennej śmierci, nie tęczowej,
I nie wiem drogi mojej…
A kędy się słoneczne, krwawe blaski kładą
Na puszczę nieprzebytą, byłbym poległ zdradą.
Strop jak kościół był wielki, drzewa jak pochodnie
Przetom rzekł:
Pochwalone są blaski zachodnie,
Kres wieszczące i spokój, śmiertelne gromnice,
I pochwalone słońca konające lice!
Pokój! Pokój!… Hosanna!
Oto śmierć idzie śladem krwawym i kres wieczny,
Spragniony jestem końca…
Pokój!… Pokój!…
A oto dziwny smok słoneczny,
Urodzony z prochu słońca,
W gąszcz mnie zawiódł i ujął mnie w pęta,
Żem niewolnik słoneczny się stał,
A dusza moja w słońce stała się zaklęta.
Wtedy walkę ze smokiem podjąłem wśród skał,
I odwaliłem mieczem złocisty łeb smoczy
Zgasiwszy błyskawice, w które zbroił oczy.
I na bezdroża szedłem do nieznanych mórz,
Bo poczęty w czas wielkiej pożogi i wojny.
Jakże odejdę jako dzień wśród zórz,
Jako ten, który idzie swem żniwem spokojny?.
Któraż jest droga moja!…
I cóż mi kraj słoneczny i słoneczna łąka…
Będę oto jako błędni rycerze,
A dusza moja jak zwierz, co się błąka.
I cóż mi kraj słoneczny i słoneczna łąka!
O, pragnienie!
O, jakże pragnienie mnie pali!
O, wędrówko! O, żądzo! O, wieczysta fali!
Któraż jest droga moja
I kędyż jest mój kres,
U wieczystego zdroja!…
Możny tłum mi na drodze stanął. Niechaj będzie
Przekleństwo złości tłumu i niech za nim goni
Rozpacz. I niech się wlecze jego śladem wszędzie
Pomór, który z nóg wali. Niechaj tysiąc koni
Rozniesie na kopytach błoto dusz i jady,
Zmieszane z krwią; niech bryzga wszystka złość człowiecza.
Sam jestem: nie z przerażeń, lecz z wściekłości blady,
I do walki z klątw głupstwem idę sam — bez miecza.
Rani stal, lecz wzrok jeden śmiertelnie zabija,
Jeśli w nim tyle wzgardy, co jest w mojem oku,
Niechaj pełza, do skoku się gotując, żmija,
Którą słońce ukryło w pyłów swych obłoku.
Czekam blady, a śmierć mam w cichych oczu głębi,
Wali się na mnie przemoc tępa i straszliwa.
Nie wysłałem skrwawionych po pomoc gołębi,
Nie drga na moim łuku głodem krwi cięciwa.
Stoję sam… Niechaj warczy tłum i pjanę toczy,
Niech zieje z pysków klątwę, zanim na mnie natrze.
Wściekłość na swoją walkę wzięła moje oczy:
Stoję sam… Ręce kładę na pierś w krzyż i patrzę.
Odbiła się o piersi moje pierwsza fala,
Łbem spienionym w pierś tłukąc, jak o brzeg skalisty,
Oto się brud i błoto, męt i złość przewala,
A jam się ostał cały i ostałem czysty.
Stoję sam… Tyle na mnie padło klątw kamieni!
Ku mym piersiom sięgają w kurcz zamknięte pięście,
Powietrze ktoś ochrypłym wrzaskiem swym czerwień”
Żem oczu tajemnicą wziął tłumowi szczęście…
Szczęście wziąłem!? Więc bierzcie! Mam je gdzieś zamknięte
Pośród trzew, bo mi trzewia targa. W bólu, w męce,
W łzach, łkaniu i rozpaczy. Och! jest we mnie święte.
Niepokalane, — bierzcie! Mam bez broni ręce.
Szczęście wziąłem?! Chwytajcie! Łup jest przebogaty,
Niechaj się z łotrów każdy o te skarby modli.
Rzucajcie o nie losy jak o boże szaty,
Bierzcie, klątwą zabiwszy mnie wprzód, — ludzie podli!
A taką mam nienawiść do was, że wam słowem
Nienawiści tej nazwać nie umiem, — szakale!
Bijcie w pierś!… Klątw wam brakło?—więc przekleństwem
Rozumna jest złość wasza, choć się targa w szale, nowem,
Psów wyjących gromado!… Na waszym widoku
Nie padnę przecie. Śmierć ma dziś was nie ucieszy:
Oto stoi ma dusza, z cichą śmiercią w oku
I przeciw waszej wierze bluźni wciąż i grzeszy.
Nie wedrze się zbój podły w świat wizjami mglisty,
Nie będzie złoto snów mych waszych łap korzyścią,
Miłość dla was?!… Krzyż łotrów dla was jest za czysty,
A Chrystus was odkupi — chyba nienawiścią.
Rodzie zły!… Nieśmiertelny, bowiem śmierć się broni
Tknąć was dłońmi, któremi białe nosi dusze.
Śmierć wasza przyjdzie na was z waszych własnych dłoni,
Niegodni ginąć podli w gwiezdnej zawierusze.
Stoję sam… Hełmu nie mam, pierś ma bez puklerza,
Z aniołów nie mam żadnych wkoło siebie stróży.
Tłumie nędzny! — ja nawet nie szeptam pacierza,
Choć krew ma do śmiertelnej gotowa podróży…
Niech z rykiem trąb tysiąca idzie w bój gromada,
Brać mnie żywcem, by jeńca wiązać w pół do słupa.
Lecz jak rozpacz heloty jest ma rozpacz blada,
Która daje w niewolę wrogom — swego trupa.
W imię waszego słońca niech się bój poczyna!
Pójdźcie: mniej mam litości dla was, niźli wzgardy.
Oto was krwi kropelka każda ma przeklina,
O, wy, przenigdy dzieci słońca, lecz bastardy!…
Rumaka wstrzymaj rycerzu… rycerzu!…
Słońce pożarem płonie ci w puklerzu.
— Pęd oszalałych słyszę za mną koni,
Nie mogę stanąć! Straszny wróg mnie goni…
Kto na twe życie, rycerzu, nastawa…
Czyli z olbrzymem, czy ze smokiem sprawa?
— Przedemną szpiegi, a pozamną gońce.
Uciekam w puszczę, a goni mnie słońce…
Hohej! rycerzu ze słońca i stali,
Tam nie jedź! rumak w przepaść ci się zwali.
— Głów ludzkich na dnie trwożą cię czerepy.
Ja się nie strwożę, bowiem jestem ślepy.
Przez miłość powiedz, rycerzu, rycerzu,
Czemuś z wieczystą nocą jest w przymierzu?
— Z pod moich powiek krwawa łza się toczy:
Słońce mi wczoraj wypaliło oczy.
Dokąd ci droga, ślepcze nieszczęśliwy,
Za pędem wiatru i rumaka grzywy?
— W dal mękę gonię, a uciekam zdali…
Uzdrawiającej rzeki szukam fali.
Rzuć konia!… silniej!… Krew masz na ostrodze,
Słoneczny tabun pędzi jak w pożodze.
— Wściekłość pozamną jak zły pies ujada,
Słyszę!… Jak tętnią!… Jezu!… koń mi pada…
Przez Boga, prędzej ! Słońce pręży dłonie
I strzałę strutą kładzie w łuk. Hej, w konie!…
— Rumak mi jęknął… Wbiłem w bok ostrogę…
Słońcu nie ujdzie nikt i ja nie mogę…
A przeto niechaj skryje się żałobą:
Tędy… Spnij konia!… W przepaść!… Pokój z tobą!
A oto jest żywotów powieść bałamutna,
Zapisana w ócz szkliwie i na licu chórem,
Wesoła dla wesołych, a dla smutnych smutna,
A straszna, gdy zimowym mówiona wieczorem:
Żywię taka wśród wrzasku ulicznego rzesza,
Której wargi jak wieczne rany krwawią słowem;
Gromada, co się włóczy i umarłych wskrzesza
I świat cieszy cierpiącem licem chrystusowem.
Wszyscy śmierć mają w oczach, która w źrenic głębi
Wieczną lampą się pali i wieczyście gaśnie,
I ręce mają dobre i serca gołębi,
A gdy kto z nich umiera, to tam, kędy zaśnie.
Mówią cicho, gdy mówią a samotni chodzą,
Na końcu w trosk szeregu u nich myśl o chlebie;
Gdy walczą, walczą sami, pod niczyją wodzą,
A gdy legną na polu, chyba wiatr ich grzebie.
A gdy klną, Bóg zakrywa wtedy dłonią oczy,
Klątw się trwożąc, gdy wściekłość im pokrwawi pięście.
Lecz na ich piersi najpierw każdy głaz się toczy
I do nich zawsze najpierw przychodzi nieszczęście.
I do nich zawsze najpierw przychodzi zgryzota,
Do nich zawsze przychodzi najpierw głód z rozpaczą
I trzewia im wykręca i myśli im mota,
A oto oni jedni, co pierwsi nie płaczą.
A gdy noc, co przychodzi po trosk krwawych wojnie,
Spędzi razem w zaułkach włóczące się cienie,
Wtedy w ciszę wsłuchani, patrzący dostojnie,
Pożywają jak hostję najświętszą — milczenie.
Potem na nich przychodzą jak w pogodę burze,
Szaleństwa, których żaden rozum w sznur nie spęta,
Wtedy słowa im płoną jak najkrwawsze róże
A dusza jest w nich wtedy w jeden błysk zaklęta.
Niech, kto czuje, szaleństwom takim błogosławi
Jak morzu, co szaleństwem swoich fal się miota.
Gdy słońce krwi zachodem grzbiety fal zakrwawi,
Albowiem to szaleje nie złość, lecz tęsknota.
Niech je ludzka rozgrzeszy podłość i obłuda,
Która szyje swych szaleństw zakuła w obroże,
I niechaj w nie uwierzy jako wierzy w cuda
I niech raz się ukorzy przed tem, co nie boże.
Chwała pięknym szaleństwom! Oto tej gromady
Szaleństwo rozpętane spaliło kościoły
I raduje się ogniem; tłum wygnało blady,
By wieszał pokutując, cnót swych apostoły.
Chwała temu szaleństwu, które w niebo ciska
Tysiąc wież, a języków już mu Bóg nie miesza,
Co gwiazdy chce policzyć a ponad urwiska
Rzuca mosty, by mogła w szczyty chodzić rzesza,
Chwała temu szaleństwu, co pierś sobie pali
Ognie niosąc z Olimpu, choć ich nie doniesie,
I temu, co żegluje — lecz po wściekłej fali,
I temu, co się błąka — lecz w najdzikszym lesie.
Chwała temu szaleństwu, co przed siebie goni,
Aż gdzieś przepaść dopędzi i śmierć jak od gromu.
I temu, które pragnie z dna bezdennej toni
Wynieść gwiazdy; i temu, które nie zna domu.
Chwała pięknym szaleństwom! Wszakże nie szaleje
Podłość wtedy, gdy pełza ani piersią krwawą
Nie świadczy, że przez mękę goniła nadzieje,
Wszakże nigdy nie tryśnie rów bagienny lawą!
Chwała ludziom szalonym, którzy z bitej drogi
Rzucają nagle konie przez rów na manowce;
I za to, że w wiatrakach pustych wietrzą wrogi,
I za to, że ciskają włócznie w ludzkie owce.
Kto umie być szalony?! Kto w ramiona młode
Marmur chwyci i skruszy? Kto wichrem wyśpiewa,
Nie usty dziecinnemi do młodości odę
I kto, za szczyty wziąwszy, do stóp zegnie drzewa?!
O, jak płacze tęsknota szaleństw! jak się żali
Niemoc ramion i oddech w piersi suchotniczy…
Jak nędznie w mętnych oczach nędzny błysk się pali,
Jak trwożnie na zegarze żywot chwile liczy…
A przeto niech nasz żywot za tymi podąży,
Którzy idą bezdrożem, a idą bez końca.
A na przedzie nie obłok, lecz ślepy chorąży,
Który oślepł nie z nocy, lecz oślepł od słońca…
Tylko wichry przed nimi jak stepowe konie
Tabunem biją kopyt tysiącami grudę,
A za nimi klątw tysiąc i wściekłe pogonie
I słonecznych pożarów grzywy ogniem rude.
Niech ich klną wsie spokojne i pobożne miasta,
Gdzie w kościołach Bóg nawet skarlał na figurze,
Niech klną! wszak taka klątwa w piorun nie urasta…
Niech wrzeszczą! wszak Lewici są i cnoty stróże.
Moc tej garstki szalonej jest jak bożych ramion
Potęga, która siebie stwarza i w dół strąca,
A panuje bez znaków i królewskich znamion:
Dostojna, nienazwana, można, szalejąca!
Niech mnie chwyci szaleństwa tego wir i zetrze,
Jeślim godzien… Niech szał mnie z dusznych izb wyżenie
Na burzę obłąkaną, rozgrane powietrze,
Na sąd ludzki, na pręgierz i na klątw kamienie.
Jeślim godzien… Albowiem poprzez dni żywota
Czciłem słońce, jak wszystka naokół gromada,
I słońcu biła pokłon w prochu ma tęsknota
I przed słońcem pełzała dusza z trwogi blada.
Oto w piersi się biję: wina!… wielka wina!…
Niech przebaczy szaleństwo temu, co go woła
Wszystką mocą swych tęsknot i kolana zgina,
Chcąc ujrzeć płomiennego szaleństw archanioła.
Podliłem się… Jam bowiem prosił u mej braci,
By jednej uwierzyli chociaż łzie, gdym w męce
Wił się strasznej i bólu… Niech im Bóg zapłaci
Te łzy, które z krwi były. a były dziecięce…
Podliłem się… i oto przed mą winą klęczę,
Bom miłość z piersi rzucił tę, co krwią się znaczy
W proch pod nogi niegodne; kochanka z nich tęcze
Na hafty snuła cudne… Niech jej Bóg przebaczy…
Niech teraz rozszaleje we mnie wszystko wnętrze
I niech szaleństw rozpaczą nowych dróg wygląda;
Niechaj zginie, co było dla mnie — och! — najświętsze,
Niech niczego odemnie teraz nikt nie żąda…
Prócz szaleństw, cudnych szaleństw!… Jeśli mnie gdzie słyszy
Twoja dusza w tej chwili: wiedz, że z twarzą hardą
Czekam teraz, a kiedy z stęchłej wyjdziesz ciszy.
Przyjmę ciebie nie hymnem, lecz cię przyjmę wzgardą.
Sam stoję; wszak szaleństwu nie trzeba podpory,
A srebrnych lat żywota nigdy nie doczeka.
A nie wejdzie w tę rzeszę, kto jest zdrowiem chory,
I nie wejdzie, kto z bożej prostoty kaleka.
Niech pójdą przeto wszyscy, którzy są strudzeni,
A odpoczną w szaleństwie… Którzy są wyklęci,
A kościół im się z niebios wielki rozprzestrzeni,
I dusza im się w burzy na nowo uświęci…
Sąd po śmierci?!… Niech żywot będzie ogniem świetny,
Cóż wam sądy! Gdy dusza się szaleństwem skrwawi
Wyjdzie z pośród szalonych najbardziej szlachetny
I na krzyżu zawiśnie i szaleństwo zbawi…
Pan z tobą Magdaleno!… Na twe sine usta
Niechaj nigdy nie padnie trąd. Ty sypiasz we dnie
Kiedy się wielka słońca odbywa rozpusta
Kiedy słońce z rozkoszy oszalałe blednie
Topiąc w żądzy omdlałe śniegi i dziewicze.
Pan z tobą Magdaleno! Pokaż mi oblicze
Zbliż się… W świetle latarni twarz ci się wyzłoci.
Nie ukrywaj wiem , że jest sina i bydlęca,
Jam się też nie spodziewał znaleźć kwiat paproci.
Daj pokój… Ciebie twoja rozpusta uświęca.
Chodź ze mną, Magdaleno. Złocista pokusa
Niechaj ci zajrzy w oczy i chytre i głupie.
Nie czekaj! już nie spotkasz żadnego Chrystusa.
Ażeby cię odkupił. Cnotę twoją kupię…
Zimno ci? Więc się w miłość mą gorącą odziej,
Człek dobry bowiem jestem… snów dziewiczych złodziej.
Pokój temu domowi! Wejdź dobra niewiasto.
Cnota u progu mocno śpi, nieczujne psisko.
Przejdziesz bezpiecznie, przeto wejdź w zaklęte miasto,
W mroczne, wilgotne moje zatrute siedlisko,
Pokój leniu domowi! Oto wchodzą w gości
Rozpustna Magdalena i Apostoł młody!
Niechaj twarze zakryją ci, którzy są prości
I w duszach swych jak w ulach sycą boże miody…
Pokój temu domowi. Wejdź, Marjo z Magdali,
Obrzękła, wynędzniała, z obrzękłemi usty.
Dom się zaraz zaludni i nie będzie pusty:
Natychmiast się tu świateł tysiące rozpali,
Na twe przyjście z kadzielnic wnet się wzniosą dymy.
W mym domu mieszka miłość: w tym składzie rupieci
Klejnot bardzo szacowny, więc ją za dwa rymy
Sprzedam, jeśli rym rzadki i jak brylant świeci.
W mym domu mieszka cnota: widziałaś u progu,
Pies nędzny, ginie z głodu; nieraz w północ ciemną
Wyciem strasznem się skarży ludziom, mnie i Bogu,
Lecz wierny jest, — na łowy wychodzi wraz ze mną.
Siądź w fotelu niewiasto. Ten, który ze ściany
Spogląda tak na ciebie — to Chopin. Ma oczy
Jak gdyby był zbolały niezmiernie lub pjany…
Usiądź, niechaj cię pokój i cisza otoczy.
Pięknie ci tak w fotelu, o rozpustna córko…
Spojrzyj… Poezja twoja nie jest taka pusta:
Amor Psyche opuścił, rzucił moje biurko,
Zszedł cicho i obrzękłe twe całuje usta!…
Słuchaj kwiecie uliczny, o saroiiska różo,
Patrząca w ściek, czy wargi dość od farby krwawe:
Ja jestem przed daleką męczącą podróżą,
Na wyspę nienazwaną, w kraje sennie mgławe.
Znalazłem w jednej księdze dziwne o nich wieści:
Tam morze nie jest straszne. Rozkochane w brzegu,
Miłosne mówi skałom słowa i brzeg pieści.
I jutro tam już może będę na noclegu.
A powrotnej od brzegu tego niema fali,
Bo i któżby powracał z Obiecanej Ziemi!…
(Żali mnie nie rozumiesz, o Marjo z Magdali?
Trudno, — zawsze słowami mówiłem mętnemi…)
Odejdę, ale cicho… Kto rozwija żagle
l głośno wykrzykuje, że po szczęście jedzie,
Tego troska dogoni i na statku przedzie
Przy sterniku usiądzie. I odejdę nagle,
Kto bowiem w szczęście jedzie, niechaj się pospieszy
A rozpacz zadumana zostanie na brzegu
Pośrodku oniemiałej, cichej, strasznej rzeszy…
O, wyspo wysp! O, dobry, spokojny noclegu!
O, kraju, który milczy, gdzie nieme są drzewa!
O, ziemio senna, która na grzmot jesteś głucha!
O, rolo, która nie łkasz, by spadła ulewa,
Gdy wyssie z ciebie poty śmiertelne posucha
I gdy głód ci straszliwy powykręca trzewa…
Ziemio, która nie pragniesz, ziemio, dziwna ziemio!
Obudź się, Magdaleno… Twoje oczy drzemią…
A ja tobie prawiłem przedziwną opowieść o kraju, który milczy… O, Marjo z Magdali!…
Żaden sen cię w kraj owy nie potrafi dowieźć,
Chociażby pełen złota i tęcz i opali.
W śnie widziałem te brzegi, a że w moim domu
Powiedziałem już o nich ścianom wszystkie dziwy i więcej nie mam o nich już powiedzieć komu,
Tobie mówię. Mój sen był piękny i prawdziwy.
Dziewico — lecz ja drogi nie znam. Błędnej drogi!
A wiesz ty, co to znaczy widzieć coś w oddali,
Widzieć złomy bram miejskich i domowe progi
I widząc, nie móc trafić?! O Marjo z Magdali!
Może ci majaczyły kiedy w mgle latarnie,
A tyś szła… szła bez końca ku nim popod mury
I nigdy dojść nie mogła? O, dziwne tortury,
Najgorsze z męczarń, błędnych wędrówek męczarnie!
Nie znam drogi, dziewico… Mam gotowe statki,
Żagle, jakby gotowe do oddechu płuca
W piersi, która wciąż tęskni… Maszt oślizgły, gładki,
Wieża mew, cień ogromny poza siebie rzuca
I czeka… Wszystko czeka… tak niezmiernie czeka…
Z patrzenia oczy błędne mam… ogromna spieka
Usta moje tak suszy jak wiatr i oniemia.
Nie słyszałaś, dziewico, kędy jest ta ziemia?
Może ktoś, który nie mógł płacić za pieszczotę,
Poeta pjany — sny ci wyspowiadał złote,
A tyś je może skryła między swoje graty,
Między szklane paciorki i z papieru kwiaty?
Nie pomnisz?… Może który z kochanków bez liku,
Kiedy wreszcie o cnotę twoją dobił targu
I całował ze wstrętem, — nagle, wśród okrzyku
Jak gdyby się z długiego obudził letargu —
Wstał i poszedł, szeroko rozwarłszy źrenice?
Może kto w twym barłogu zgubił tajemnicę,
Możeś gdzie podsłuchała? Och! te oczy głupie…
Dziwisz się, że ci powieść prawię bałamutną,
Kupiwszy cnotę twoją! Tajemnicę kupię.
Nie bój się. Blady jestem, jak mych żaglów płótno,
I tak mi jest niezmiernie i tęsknie i smutno,
Że się nie dziw, gdy płakać zacznę… O, niewiasto!
Jeszcze nigdy przed tobą nikt nie płakał w życiu,
Lecz widzisz, łez się nigdy nie nosi na miasto,
A szkoda łez wylanych przed sobą w ukryciu.
Kupiłem cnotę twoją, lecz twój skarb dziewiczy
Niech inni sobie wzajem przekazują w spadku,
Niechaj inni dostają mdłości z twych słodyczy.
Posłuchaj; rzekłem tobie wszystko o mym statku,
Co czeka jak ptak biały i do jazdy gotów,
O sobie, że w męczarni tęsknię do odlotów…
Nie znam drogi… niewiasto! słuchaj, co ci powiem,
Uważaj, wszystkie myśli zwołaj i patrz we mnie.
Ja usnę, ty zaś przy mnie skryj się za wezgłowiem.
Wytęż oczy… słuch wytęż… i skryta, tajemnie
Podpatruj, co się stanie, patrz jak szpieg z za węgła:
Ma dusza wyjdzie ze mnie, potem z mego domu,
(Ma dusza bowiem przeciw mnie się poprzysięgła),
» Odejdzie jakby złodziej nocny, pokryjomu
I pójdzie… Wiesz gdzie pójdzie?! Tam, na lądy owe!
Za nią idź… dróg wypatruj… a życia połowę
Dam ci, o najcnotliwsza kapłanko Astarty —
Jeśli wrócisz z nią razem, i szlachetny szpiegu,
Powiesz mi, kędy była dusza na noclegu…
A potem ja odejdę… Jeśli cię zapyta
Ktokolwiek o mnie jutro, powiedz wśród pieszczoty,
Że byłem obłąkany, że sen miałem złoty,
Że odszedłem na lądy, gdzie słońce nie świta,
Że płaciłem, a przecież twej nie brałem cnoty,
Że byłem człowiek dziwny, co szpiegi opłaca,
By były duszy jego nieodłączne stróże…
I powiedz, że odszedłem, skąd się już nie wraca,
W dalekie gdzieś, bez celu, bez końca podróże…
To powiedz — — — —
— — Och, sen musisz bardzo mieć wesoły!
Obudź się, Magdaleno! Spisz jak Apostoły,
Którym Chrystus rozkazał czuwać. Już jest jasno
Spójrz przez okno: latarnie twoje zaraz zgasną.
Pamiętam, coś ci długo w noc mówiłem… długo…
Nie pomnisz? — Mniejsza o to ! Spojrzyj : złotą smugą
Słońce się położyło na brudnej podłodze.
Wszystkie kwiaty na starym ożyły dywanie.
Lew na nim ożył także… wstaje, chudy srodze;
Lwicę słońce już budzi… spojrzyj… zaraz wstanie.
Wstań niewiasto, zabrawszy cnotę, skarby złote
I idź. Niech będzie zawsze z tobą twa rozpusta.
Po mnie się nie okrywaj zbyt długo żałobą…
Kochankom wielu drogo sprzedawaj pieszczotę.
Pan z tobą, Magdaleno. Niech na twoje usta
Nie padnie nigdy trąd. Idź… pokój z tobą!…
O, piękna moja!
…Nie wiem, gdzie będziesz, gdy te smutne listy,
Nocą pisane, weźmiesz w dobre ręce,
A świat się nagle stanie tobie mglisty,
I jak ognisko się zapadniesz — w męce…
To szalonego śpiewy są psalmisty
I kłamstwo wszelkie w nich dostojnie święcę,
A z błogosławieństw mocą ręce kładę,
Na to, co chore i śmiertelnie blade.
Więc wszelka na mnie klątwa będzie próżna,
Żem te gołębie wysłał pokrwawione,
Posły do ciebie… Dusza ma jest dłużna,
Lecz tego tylko, że sobie koronę
Cierniową wiła na skroń… a jałmużna
Na twarz mi padła, że od wstydu płonę,
Jak żebrak lichy, który tak się podli,
Że za swe wrogi szeptem słów się modli.
Nie wiem gdzie jesteś… Słałem czujne szpiegi
Za śladem twoim, lecz wrócili z niczem.
Chodziłem co dnia na wyniosłe brzegi,
I w dal patrzyłem z śmiertelnem obliczem.
Sny zwoływałem zewsząd na noclegi
I snów pytałem… Potem, jak psy, biczem
Precz gnałem wszystkie od siebie nadzieje,
Wszystkie zamknąwszy zamki i wierzeje!
Sam jestem. Pustka mi całuje wargi
Jak nierządnica. W oknach są zasłony,
By nikt nie dojrzał, że urządzani targi
Z duszą płaczącą. Kłamstwem umęczony.
Przed nią na siebie straszne wnoszę skargi
I czołem bladem wybijam pokłony,
O litość prosząc, z obłąkaniem w oku:
By mnie skazała na śmierć w swym wyroku.
Pośród tej pustki, która jękiem dzwoni,
Listy te piszę… Niech się w nich rozpali
Wszystka ma męka i ból straszny skroni.
I wspomnień łkanie, jakby mew na fali,
Łkających krzykiem za falą w pogoni.
Jeśli wytężysz teraz słuch — z oddali
W pierś cię uderzy jedna wieść straszliwa,
Że dusza moja kona — wiecznie żywa.
To miłość moja tak łka… Nie rym zloty,
Który za wszystko gromem w pierś cię bije.
Niech go nie kuszą już dziś twoje loty,
Bo błysków krwawych zeń wypadną żmije,
I tak owiną cię w śmiertelne sploty,
Że się wić będziesz, jak sam ból się wije,
Jak ja się wiłem w nienazwanej męce,
Kiedym na twarzy leżąc, kąsał ręce…
Oto masz romans, który tak się plecie,
Jak się w rozpaczy strasznej — ręce plotą.
Oto zatrute w twarz ci rzucę kwiecie,
Kłamstwem napoję ciebie i zgryzotą…
Tak bowiem nikt cię nie kochał na świecie,
Jak ja kochałem… I cóż mi dziś o to!?…
Sam z siebie będę kpił i w poniewierce
Będę miał moje, lecz i — twoje serce.
Chyba, że w łkaniu padnę… Lecz w tej chwili,
Kiedy to piszę, — zacisnąłem usta
I jak z kamienia jestem… Będziem pili
Wspomnień truciznę, — czara nie jest pusta.
Gdy z bólu jękniesz, to ci rym umili
Gorycz i słów się rozpocznie rozpusta,
I skłonię ci się jak Wersalczyk gracki,
Tym rymem, którym kłaniał się — Słowacki.
Z tysiąca — jeden zawsze się wybiera
Sen najpiękniejszy: w królowej krużganku
Sen stojącego strażą muszkietem,
Zaczęty wieczór, śniony o poranku.
Melodją jedną stara brzmi opera,
Jeden najmilszy zawsze kwiat we wianku.
Tak sen jest jeden ponad sny powszednie,
Milszy nad inne, bowiem śniony we dnie.
Dziecko najmilsze! Białą mam dziś duszę…
Jest ranek. Dzień już na nocy krawędzi
Usiadł, z mgieł sobie wijąc pióropusze
Na hełm ze słońca; już para łabędzi
W łódź zaprzężona: zaraz wiosłem ruszę;
Gdy w dzień wypłynę, noc mnie nie dopędzi.
I oto będę, zanim słońce wstanie,
Na twojej wyspie, na zórz oceanie.
Niech na me drogi wyjdzie twa tęsknota,
Służebna blada, w łodzi mej pobliże,
Wołając zdała, że w sali ze złota
Pani jej chwile na różaniec niże,
Modląc się o to, by ma cudna flota
Przybyła prędko, by łabędzie chyże
Wiatr wzięły w skrzydła, płynąc po tej fali
W której się zorza płomieniami pali.
Miłość dziecinna roi sny!… Na krzewie,
Który od żarów usechł, róża krwawi!
Błysk w oczach cichych, lecz po łez ulewie;
Zaklęcie, które duszę martwą zbawi,
Choć nie ożywi; cudna perła w plewie;
Po zimie strasznej nagły krzyk żórawi.
Ze snów bezsennych jeden sen proroczy,
Po dniach ślepoty — twoje czarne oczy…
Przy tobie jestem. Trubadur wesoły,
Który w kanzonie swe wyszydza grzechy
Rymem swawolnym, a na apostoły
Słów rzuca róże, jak cnoty uśmiechy.
Och, święćmy miłość!… Na słoneczne stoły
Rzućmy dusz kwiecie, winograd uciechy,
Z kryształów lejąc złotych win kaskady,
Łzy zostawiwszy na koniec biesiady.
Miłość dziecinna! Z dziecinnych rupieci
Dobądźmy stosy wytartych pozłótek,
Niech się nam łąka pożółkła zakwieci:
Oto jest pierwsza łza, to pierwszy smutek,
To rozpacz pierwsza, to tragedja dzieci,
To śmierć ucieszna, tej rozpaczy skutek.
A to jest pierwsza przeokropna zdrada,
Z której jak liście, reszta łez opada.
Romans słów, rymów, westchnień, łez i żalu,
Związanych tęcza, jak powiędłe kwiaty.
Może w tem wszystkiem jest śmierć, jak w opalu?
Oto się włóczy Anioł wśród poświaty
I na łzę patrzy, zaskrzepłą w koralu,
Bowiem łza była krwawa. Cudne światy
Które spaliło słońce! Wiosny zieleń,
Która nie znała żniwa. Sny bez wcieleń…
Miłość dziecinna!… Daj mi obie ręce
I nie mów do mnie. Mewy krzyczą Izami
I trwożą dusze nasze snem o męce,
A przecież miłość chwieje się nad nami
Jak gołębica… Sen przecudny święcę,
Bowiem me oczy widzą, ale — snami.
Więc powieść snuję jak w naiwnej książce
I list ten piszę… perfumą na wstążce.
…Nie mogę zacząć listu, ale piszę,
Szukając rymów dźwięcznych nadaremnie.
Złocistą moją sieć zarzucę w ciszę,
Która jest w tobie, i w nocy i we mnie
I rym wyłowię. Głuchy, ledwie słyszę
Jak pióro skrzypi, pisząc coś tajemnie,
Ten list do ciebie, wielce bałamutny,
Dziecięcym smutkiem beznadziejnie smutny.
Wiersz mi się twardy stał jak rytmy z Toski,
Po których nikt już niczego nie czeka;
Rytmy kulawe, żem jest pełen troski,
Bo je wyliczam jak zegar kaleka,
I zdaje mi się, że tu jednej głoski
Za wiele… rym mi z przed oczu ucieka…
Och, to nie głoska zbędna tu się chowa,
To łza mi padła pomiędzy dwa słowa.
Nie patrz mi w oczy, bowiem się ulęknie
Twa dusza: wzrok mam dziś śmiertelnie chory.
Nie patrz na usta, bo mi serce pęknie,
Taką w nich niosę wieść — poseł nieskory.
I nie mów do mnie, bo mówisz za pięknie.
Niechaj, jak w szyby jesienne wieczory,
Łzami ocieknie twarz twa, bardzo blada,
Na której słońce blednie, gdy nań pada,
Już wieczór. Słońce w krąg całuje drzewa,
A one wzięły słońce w swe ramiona,
Do piersi twardych tuląc. Noc już śpiewa.
Z aniołów jeden liczy, kto dziś skona,
Kiedy się pocznie nocna z gwiazd ulewa…
Kto tu!? — Twarz jakaś błysnęła strwożona…
Śmierć?… Och, to amor na biurku skrzydlaty
Uderzył skrzydłem o twe martwe kwiaty…
Umarłe! Słyszysz? W rozpłakanem echu
Śmierć jeszcze bije skrzydłem o me ściany
I patrzy na mnie w skrzywionym uśmiechu,
Że jestem wszystek dziwnie rozpłakany,
W żałobie wielkiej po słonecznym grzechu.
Przedziwnym smutkiem jak haszyszem pijany,
Powiem ci wszystko… Ręce złóż na twarzy
I niechaj ci się kwietna łąka marzy.
Umarły dzisiaj w nocy, gdzieś nad ranem,
Kiedy mnie zmorzył sen; przez miłość boską!
Ja pod brzemieniem ciężkiem, ołowianem,
Ległem przywaleń przeogromną troską,
A śmierć ukryta była za dywanem
Z szatańską twarzą i ręką katowską.
A kiedy byłem w trosk mych poniewierce
Śmierć wtedy kwiaty brała mi i serce.
Usnąłem, mając w ręku biblję grecką,
Z smutnego psalmu na ustach wyrazy,
A śmierć na pierś mi rzuciła zdradziecko
Woń twoich kwiatów jak najcięższe głazy,
Żem usnął cicho jak spłakane dziecko.
W głębi japońskiej kwiaty śniły wazy.
A śmierć, pełzając, rzucała uroki
Najpierw na złote na tej wazie smoki.
A one stróże z wiernych najwierniejsze
Śmierć przypomniały: rycerza Nagoję,
Jako przedziwną raz chciał zabić Gejszę,
I chcąc osłonić białe kwiaty twoje,
Zwróciły oczy w mroki najciemniejsze,
Krwią oczu paląc z łusek złotych zbroję…
I prężąc strasznie cielsk tęczowe sploty,
Jeden i drugi łeb swój podniósł złoty.
A śmierć wchodziła cicho, wężów śladem,
Jakby kochanka, wchodząc do świetlicy,
Z duszą milczącą, licem bardzo bladem.
Śmierć nie przychodzi bowiem śladem lwicy,
Idąc na kwiatów żer, by bryznąć jadem.
A smoki złote jak rycerze dzicy
Krwawili łapy jak rycerze pięście,
Straszliwi, złoci, w zbrój chodzący chrzęście…!
Aż rozdzwoniła się jak przy pożarze
Cisza, na trwogę dzwoniąc rozpaczliwie;
Wzniosły się smoki, kwiatów złote straże,
Tęcze od oczu krwi mając na grzywie.
(Spójrz na przedziwne japońskie wachlarze).
A kwiaty oczy otwarły w podziwie,
Senne i chore od swych własnych woni,
Patrząc, kto gubić je chce, a kto broni…
I szeptać jęły: śmierć! śmierć! śmierć nadchodzi!
Potem w świetliste zbiły się gromady,
Jakby rozbitki w jednej drobnej łodzi,
Drżący, bez siły tłum niezmiernie blady.
A śmierć szła cicho strasznie, nocny złodziej,
Wchodzący nocą kraść w upojne sady,
W miesięcznem świetle śledząc łup bogaty.
(O, kwiaty białe, o nieszczęsne kwiaty…)
I oto legły, krwią zmazane własną
Smoki przepyszne, kwiatów twych rycerze,
Z porozrywaną łusek zbroją jasną,
Pogięte mając ze skrzydeł puklerze.
Oto im oczy we mgle śmierci gasną
I giną jako ten, co skarbów strzeże,
I nie chcąc skarbów pysznych oddać wrogom,
Trupem swym zamknął wejście w skarbca progu.
Oto umarło wszystko twoje kwiecie,
Kwiaty przedziwne, skarby twe zaklęte,
Wonne jak włosy twoje, a jak dziecię
Przeczyste, jako świętość wielka, święte.
Takich już nie ma dzisiaj na tym świecie,
One ostatnie były —• śmiercią tknięte.
Oto je wszystkie mam zwarzone w ręce.
Już nie są blade, bo pożółkły w męce.
Nie płacz, łzy bowiem na tę śmierć za tanie,
Kwiaty zaś twoje były dziwnie dumne.
Z pod łez ciężaru żaden trup nie wstanie.
Nie łkaj… pospólstwo wnet się zbierze tłumne.
Niech cisza będzie z nimi, a nie łkanie,
Z kart mego listu uczyńmy im trumnę
Na jednej karcie wypisz ich nazwisko
I zrób dopisek: tu śmierć ma siedlisko.
Potem zapadniem w ciszę, tę bez słowa,
Która jest dobra i błogosławiona.
Niech się o moją twoja oprze głowa,
Niech się rozerwie włosów twych korona
W żałobie bowiem — ty po kwiatach wdowa,
A moja dusza razem z twoją kona.
Więc niechaj, dziecko, przy sobie uklękną…
Śmierć idzie… zacznij modły o śmierć piękną.
Senne wzdłuż murów chwieją się cyprysy,
Czarne noc na nich rozwiesiła płótno;
Ojciec Laurenty czyta z gwiazd napisy,
Miłości wróżbę snując bałamutną.
Drzew martwych rzędy, zda się jak kulisy,
A jam jak aktor, który mówi smutno,
Mercucio bowiem zmarł dziś na mych rękach,
Ze słów igraszkę w strasznych czyniąc mękach,
Po dzikiem winie w okien twych framugi
Szept mój się wije, co siebie nie słyszy,
Drogę westchnieniom czyniąc, co jak sługi
Od ust mych biegną do zamkowej niszy,
Od ust w poselstwie. Jęk wołania długi
Na ganek wzlata jak na skrzydłach ciszy,
A potem do stóp twych jak żebrak pada,
Byś wyszła, nim się noc dniem stanie blada.
Ukryty w płaszczu, wsparty o pień drzewa
Czekam, w czekanie zamieniony cały,
Twych spojrzeń, żeby padły jak ulewa
Gwiazd, które topiel wód umiłowały.
O oczach twoich noc tęskniąca śpiewa,
O ustach twoich marzy anioł biały,
Który się nocą błąka w tym ogrodzie
I odlatuje smutny aż o wschodzie.
Powieść o tobie noc snom opowiada
Przeto się wiekom w snach twe szaty bielą;
O twych zjawieniach jednej nocy zdrada
Kwiatem przed mniszą nawet padła celą
A oto o tem, żeś z tęsknoty blada
W księgach napisał braciszek Bandello…
I o miłości najsmutniejszych dzieci
Senni śpiewają w smutną noc poeci.
A ja czytałem powieść tę dziecięcą,
Jak dziecko płacząc. Bowiem z życia słoty
I z dni, co smutkiem dobro słońca święcą,
Jeden dobyłem tylko promień złoty
Z oczu jak twoje czarnych…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Niech noc ci powie resztę. Na balkonie
Widzę jak szaty twej całuje brzegi
Mówiąc, że słońce jeszcze w drzew koronie
Śpi, blade świty tylko śląc jak szpiegi…
Widzę jak ciemność twe całuje dłonie,
I taje wkoło twarzy twej—jak śniegi,
Od oczu twoich… Bronisz się daremno
Nocy pieszczotom — noc jest w zmowie ze mną.
Przyszedłem tutaj jak żebrak przychodzi,
Który był księciem, a przez życia morze
Żeglował sennie tylko w złotej łodzi
I złotogłowiem miał usłane łoże.
A oto dzisiaj noc mnie tylko wodzi,
Więc z nocą w zmowie nocy się nie trwożę,
Bowiem kto żyje nocą, co nie blednie,
Własnych nie widzi ruin, strasznych we dnie.
Więc noc mi hymny wciąż o tobie dźwięczy,
Żem się rozśpiewał razem z nią szeptami,
Że dusza moja tu u murów klęczy…
O, niechaj wiecznie ta noc będzie z nami,
Bez burz, bez słońca, bez skwaru i tęczy,
I bez zachodu, co krwią oczy plami,
Bez mąk znużenia, które piersi tłoczy,
Noc, matka śmierci, czarna jak twe oczy.
Niech pożywają w słonecznej biesiadzie
Blaski słoneczne książęta rozrzutni;
Niechaj się cieszą w rozkwitniętym sadzie
Ludzie, co nawet w snach nie byli smutni,
Niech słońce ręce swe pajęcze kładzie
Na trubadurów wyzłoconej lutni
I niech im piosnkę z strun złocistych dzwoni
O łzach pachnących i o włosów woni.
A nasza miłość nocą zmartwychwstaje,
Aby do grobu znowu zejść o wschodzie
I z słów słodyczy śmierci sprawę zdaje,
Bowiem nienawiść jest w dusz naszych rodzie.
Lecimy w ciemność jako w ciepłe kraje
Ptaki z północy. Jak zbłąkane łodzie
Do brzegów nocy płyniemy z oddali
Po rozhukanej i burzliwej fali…
…To nic, Giulietto… To cyprys szeleści
Samotny, bowiem przez sen śni o lesie.
Dnia niema jeszcze, bo o dniu nam wieści
Skowronek czujny natychmiast przyniesie,
Kiedy go dojrzy… To fontanna pieści
Krzak śpiącej róży… To tak cisza pnie się
Po wiązach bluszczu, strwożona i drżąca
I jak łzy, z liści krople rosy strąca.
To nic, Giulietto!… Noc, pani łaskawa
Uśpiła stróżów, że nam snów nie chwycą;
Śpią wszystkie waśnie i śpią wszystkie prawa.
Noc tylko jedna cyprysów ulicą
Włóczy się senna, od roś cudnych łzawa,
Letnią włóczędze świecąc błyskawicą,
Kiedy się zbłąka wśród róż. To nie ranek,
To róże płoną, zapatrzone w ganek…
Niechaj cyprysy ogród ten zarosną
Tak, by tu nigdy dzień nie wchodził dumny,
Senne świtania niech na zawsze posną,
Niech marmurowe zagasną kolumny,
W słońcu błyszczące. Trwaniem bezlitosną
Niechaj noc będzie, jakgdyby tu trumny
Już nasze stały po miłosnym skonie,
Jakby w podziemiach kościoła w Weronie.
Wszakże śmiertelne wszelkie jest kochanie
Zrodzone z nocy, nie z puharów wina
I z psotnych pieśni, które — nim dzień wstanie,
Goryczą dzieje nocy już wspomina;
Wszakże śmiertelne jest a dnia świtanie
Nie kończy męki, ale ją zaczyna.
A oto właśnie dnia sinawe pręgi
Chyłkiem wypełzły już na widnokręgi.
Więc głosem cichszym niźli szept przy skonie
Miłość niezmierną usta ci me prawią.
Już szczyt cyprysu jak pochodnia płonie,
Dzień się tu wlecze, róże świtem krwawią.
Już jako marmur widzę twoje dłonie,
Które mi cicho z góry błogosławią…
Słowiki mdleją gdzieś w gałęziach tuji,
Już odejść muszę… Idę do Mantui.
Romeo idzie, lecz nie idzie wcale,
Chociaż odejdzie, wciąż przy tobie będzie.
Czas mi… Już błyski słońca jak szakale
Ślady me węszą na róż niemych grzędzie.
Czas mi… Kochanków nadaremne żale,
Gdy tajemnice słońce im posiędzie…
Odchodzę w stronę, w którą noc odchodzi,
Z Hesperyd sadu — najszczęśliwszy złodziej.
Niechaj twe oczy czarne patrzą długo
I każdy krok mój niechaj liczą łzami,
Aż zginę w dali, za tą siną smugą,
Która przeczysty błękit nieba plami.
A tam ubiorę na twarz — twarz mą drugą,
Którą dla słońca mam: wesołą snami.
Stamtąd ci posła przyślę — Śmierć, a przeto
Wiedz, że jest miłość ma jak śmierć, Giulietto.
Powiedz mi jedną z chorych opowieści
Bom strudzon wielce. Niech słów twoich wino
Usta mi zwilży, a tajemne wieści
Strugą przejasną niech z twych ust popłyną.
Niech skrzydło twoje cicho zaszeleści
Nad moją głową. — Niech jedną godziną
Żywot się cały w cudnym śnie dokona,
Jak błyskawica błysnąwszy czerwona.
Albowiem trzeba szczęście chwytać w locie,
Kiedy jest blisko i na wozie pędzi,
Który godziny wiozą. Rwać paprocie
Wtedy gdy kwitną, choćby na krawędzi
Skał nad przepaścią. Ręce nurzać w złocie
Gdy się w Sezamie jest, bo śpiew łabędzi
Choć jest muzyką cudną, ale próżną,
Przez Śmierć dla życia rzuconą jałmużną.
Niech doń anioły tęsknią… Ty nie na to
Takie masz usta, na których krew tętni
I pierś marmurów przepychem bogatą.
Niech pośród skarbów inni będę skrzętni,
Niech innym wiosna pracuje na lato,
Którzy są boży i cnotą odświętni…
Niech twoja wiosna własny cud pożywa
I swą młodością niech będzie szczęśliwa.
A wszelka litość cnotą jest, a cnota
Rozkosz przywodzi, dobrych dusz nagrodę…
A przeto cudna jest twej krwi tęsknota,
Cudnie szaleją twe ramiona młode…
Już mgła na oczach twoich wstała złota…
Słaniasz się… pozwól niechaj cię zawiodę
I na wezgłowiach złotych cię ułożę,
Gdzie twe szaleństwo noc rozsnuje w zorzę.
O, krwi szaleństwo! Czy jest w cudów rzędzie
Cud bóstwa bliższy? kiedy usta mdleją,
A z krwi oparów pyszny hymn się przędzie,
I gdy w uścisku ręce oszaleją,
A krew w skroń tłucze, rozszalała w pędzie…
Otoś jest cudna rozkoszy nadzieją,
Płoną jak róże usta twe dziecięce
A sny do piersi cisną twoje ręce…
Cóż tobie szczęście przyszłych dni!? Nikt nie wie
Czy letnich kwiatów słońce nie spopieli,
Co śniły rozkosz w słonecznej ulewie…
Czy śmierć nie zbrudzi przechowanych w bieli
Skarbów przeczystych! Czy na rajskiem drzewie
Kwiecie zawrotne wonią z .pąków strzeli,
Gdy się ukorzysz w śnie przed archaniołem
I cudne włosy posypiesz popiołem…
To nie ja mówię… To krew w tobie woła
Tak głośno, że ją w skroni słyszę echu
I tobie mówię o niej. Snem wesoła
Dusza tak twoja śpiewa wśród uśmiechu…
A krwi wołania żaden hymn z kościoła
Nie stłumi nigdy, ani baśń o grzechu…
To krew się twoja szałów dopomina
I pragnie, jako usta pragną wina.
Miej dla swej duszy litość, gdy pragnąca
Szałów przecudnych, w twej się piersi wije!…
Gdy o skroń tłucze krew strumieniem wrząca
I obłąkana… To nie słów mych żmije
Tak cię oplotły, a w szał cię nie trąca
Dłoń ma spokojna — cóż mi szały czyje!
Miej dla swej duszy litość, jak żebraczą,
Bo tej litości twoje usta płaczą…
Oszalej! Pocóż męki pożądania,
Gdy posiąść można!… Niechaj łzy nie bronią
Wejścia radości na dzień winobrania…
Witaj ją żarem ust i włosów wonią…
Jakże się cudnie dusza w tobie słania…
I jakie cudne światło masz nad skronią…
Noe wpiła w ciebie oczy swe łakome:
Rwij z siebie szaty, piękna jak Salonie!
O, duszo smętna z smętnych. Chore róże
Na twych ugorach rosną, pyszne płody.
Daj rękę. Pójdziem w miesięczne podróże,
Poprzez umarłe łąki, martwe wody.
Strudzeni, spoczniem na Oliwnej Górze,
A gdy nas anioł wpuści w te ogrody,
W których ból serce najświętsze kaleczy
Wtedy ci szeptem powiem smutne rzeczy.
Oto ból tutaj klęczał, gdzie przed nami
Te hyjacynty! A tu, nad tą skałą
Anioł zawisnął, sępiemi skrzydłami
Kwiatów strząsając wielką chmurę białą,
Jakby Pan Świata pod tymi kwiatami
A nie na krzyżu chciał umęczyć ciało.
(Pamiętasz wiersz mój, gdzie „szumiały drzewa,
I kwiatów była ogromna ulewa?…”)
Przytul się do mnie. Tu na każdej grzędzie
Smutek się czai, albo rozpacz głucha,
I nie oglądaj się, bo tutaj wszędzie
Jakiś anielski szpieg z za kwiatów słucha:
Czy kto nie spragnion śmierci i nie przędzie
Całunu duszy swojej; czy posucha
Nie zżarła komu ust, czy kto nie padnie
Na hjacynty, woniejące zdradnie.
A twoje lice blade, tu jest bledsze,
Tak w nie śmiertelne uderzyły wonie.
Tu przesycone męką jest powietrze;
Wiatr pośród liści mówi wciąż o skonie;
Tu żadna ręka z oczu łez nie zetrze,
Tu śmierć śpi czujnie w każdej drzew koronie
Tu już nie przyjdzie niebo konać w trudzie.
Sami jesteśmy, — bardzo smutni ludzie.
A smutek rzucił na nas cudne pęta,
Że smutni zawsze, razem będziem zawsze
I nie zaznamy słonecznego święta;
Bo w dni pogodne, dla wszystkich łaskawsze,
Dusza w nas będzie jeszcze bardziej zgięta,
A oczy nasze łzawe, — będą łzawsze.
A ziemia pusta, będzie bardziej pusta, —
Nie przecz, albowiem ty masz smutne usta.
Przytul się do mnie. Wśród męki żywota
Droga nam jedna, którą nikt nie chodzi,
Ani nie mleczna droga, ani złota.
My błądzić będziem zawsze w jednej łodzi,
(Smutek nam łodzią a żaglem tęsknota)
A skarbów naszych nie tknie ludzki złodziej,
Chociaż bezcenne są, lecz bez wartości
Dla tych, co Bogu służą i są prości.
Przytul się do mnie, bo nie trwoga chwyta,
Za gardło lęk mnie chwyta chrystusowy.
Otom jest z raju nieszczęsny banita,
I nigdy złożyć mi nie wolno głowy
Na piersi dobrej. Jak kwiat, co przekwita
W pragnieniu wielkiem, jam jest. Kainowy
Żywot mój cichy i nędzny i chory,
A dusza moja miłuje wieczory.
Przytul się do mnie. Niechaj się napoję
Z warg twoich, moich snów oblubienico…
Niech spojrzą na mnie dobre oczy twoje,
Zanim je zgasi śmierć swą błyskawicą.
A jeśli zasię ust przedziwne zdroje
Trucizną duszę smutną mą nasycą,
Błogosławione usta i bez dzwonów
Skon cichy z ust twych, — najszczęśliwszy z skonów.
Tu się modliła męka… Niechaj będzie
Śmierć wszystkich ludzi spokojna i cicha
Niech śpią spokojnie na cmentarnej grzędzie
Ci, co z krwią ust swych pili jad z kielicha…
Niech śpią spokojnie ci, co byli wszędzie,
Szukając zdroju, który nie wysycha.
Pokój!… niech nigdy dzwony tym nie dzwonią,
Którzy usnęli z zadumaną skronią.
Niechaj śmierć nagle i niespodziewanie
Przychodzi na tych, co oddechy liczą
I niech na każde przychodzi wołanie,
Bowiem się łamie owym pierś, co krzyczą.
Niechaj nie woła śmierci jęk i łkanie,
Niech ją witają dobrzy ust słodyczą.
A niech straszliwe cicho, stopą wilczą
Skrada się zawsze ku tym, którzy milczą.
Trzeba na świecie z wszystkich dzwonów wnętrza
Wyrywać serca i powalić wieże,
Cisza ma bowiem być, gdy grób się spiętrza,
I wszystkie mają pogłuchnąć pacierze:
Śmierć jest królewska bowiem i najświętsza,
Gardząca tymi, co noszą puklerze,
A kto umiera w ciszy wielkiej, dumny,
Niech swe milczenie zabierze do trumny.
A niech śmierć nasza będzie chrystusowa…
Stańmy… to może śmierć za nami kroczy?..
Och, nie! to anioł za kwiaty się chowa.
Zejdźmy z Oliwnej Góry. Noc się tłoczy.
Góra się cała stała purpurowa,
Słońcu w zachodzie krwią nabiegły oczy…
Drzewa jak krzyże rozwarły ramiona…
Dzwon, który terazby zadzwonił — skona.
Miasto uwiędło jak zły chwast i czeka
Na kroplę wody. Słońce dyszy pyłem
I żółtym żarem z brudnych dachów ścieka.
Cisza się sączy w krąg powietrzem zgniłem,
Po brukach błądzi wynędzniała spieka
Na śmierć strudzona błądzeniem zawiłem
Wśród ulic sieci, które w dal się wiją
Jak gnuśne płazy z wyciągniętą szyją.
Wszystko zmęczone, wstrętne i leniwe,
Jakby świat cały stał się nieruchomy
I wypluł z siebie resztkę płuc. Nieżywe
Rzędem naprzeciw siebie sterczą domy,
Drzewa samotne, powiędłe i krzywe
W męce się wiją, bowiem żar łakomy
Wyssał z nich wszystko. Niebo świat przygniata,
Ołowiem ciężąc i spiekotą lata.
Okna oślepły z żaru, a zasłony
Są jakby bielma w źrenic szkle. Boleśnie
Słońce spogląda na powolne skony…
Wszystko w gorączce i wszystko jest we śnie
Lub patrzy tępo, czy ze wschodniej strony
Wiatr gdzie nie pełza… Skrzywiona obleśnie
Nędzna w ulicach śmierć się włóczy chuda,
A przed nią stąpa ledwo żywa — nuda.
Wszystkie pragnienia nieżywą gromadą
U progu domów leżą, bowiem dalej
Lecieć nie mogły, a myśli się kładą
Na mózg ciężarem, aż je żar popali.
Jakieś się widma rzeszą włóczą bladą
Przed źrenic mętem; zwołane z oddali,
Słowa mrą w ustach już w chwili narodzin ,
Nikt nic nie mówi, nikt nie liczy godzin…
Gdyby wieść przyszła teraz, że zgryzoty
Duszę ci zżarły, — stałbym, jako stoję.
Mnie nuda zżarła, więc nie mam ochoty
W półromantyczne bawić się nastroje.
Ciężkie przez dżumę są słoneczne loty…
Znam zresztą wszystkie już pragnienia twoje,
Więc duszy trudzić nie chcę i nie mogę,
Ani słać nie chcę moich tęsknot w drogę.
Nie miłość bowiem nad duszami włada,
Lecz nuda dzierży je w bezmyślnej dłoni,
Nędzna, bezsilna, rozespana, blada,
Lecz wstrzymująca bieg najszybszych koni,
W przepaść pchająca tego, co już pada…
Gdzież jest ta dusza, co się jej obroni
Z tych dusz zdrętwiałych w bohaterskiej pozie,
Potężnych we śnie, groźnych w płaszcza grozie?!.
Bo cóż jest miłość?… W długich chwil szeregu
Chwila aktorskiej pozy… Maska cudna
Na twarzy, którą zżarł trąd… Po noclegu
Świty różowe, zanim noc obłudna
Znów się prayczołga,,. Tęsknota do brzegu
Po trudzie chorób morskich. Rola nudna
Po bardziej nudnych w szarzyźnie żywota…
Pozlótki wierszy w braku duszy złota…
Rzekłem ci. Nuda włada nad duszami
Nieśmiertelności duszy kopiąc doły,
Które nudnemi znów pokropią łzami,
Lub cynik wydrwi, znów nudnie wesoły.
I nadaremne jest błyskanie kłami,
Lub groźny szelest czarnej płaszcza poły…
Umrze moc stali, kiedy rdzą stal krwawi,
I umrze dusza, gdy ją nuda trawi.
Bronić się? Nudzie?!… Czy tem słowem lichem
Które się rymem do rymu uśmiecha;
Czy jadowitej złośliwości sztychem,
Która się sama truje? Czyli wiecha
Przerazi nudę nad sklepieniem cichem,
Gdzie wino szumi? Czy dyszenie miecha,
Gdy Zygfryd mieczyk kuje w skier zamieci
Na tego smoka, który straszy dzieci?!…
Czy patetyczna strwoży ją tyrada
Duszy niezłomnej, którą wierszyk złamie;
Czy ją przelęknie grozą ta twarz blada,
Która bladością krwi przypływom kłamie?
Czy ją ugodzi w pierś przepyszna szpada
Z Rinascimento? Czy napis na bramie,
Co jest z dantejskiej ukradziony księgi,
Gdyśmy sypali z piasku piekła kręgi?!…
Kto z nas ma kroplę krwi na pięknej twarzy,
Na pysznej masce z tragedji Racina,
Niech się na bitwę przeciw nudzie waży.
Niechaj ją znęka, nie rymem przeklina,
Lenistwo przedtem stawiwszy na straży,
Jak w chmurze skrywszy się w oparze wina.
Kogóż szał chwyci z tych, co grzęzną w bagnie?
Nie! to za wiele… niech ktoś czegoś pragnie!
Przynajmniej pragnie… Och! to cisza wrzeszczy,
Że próżne trudy płaci się znużeniem;
Że nadaremny trud, by wyrwać z kleszczy
Ręce, co moc swą okazują drżeniem…
Nuda… straszliwa nuda… Krok złowieszczy
Po nocy słychać… Coś się włóczy cieniem
Za fosforycznem światłem dusz… Ktoś chodzi,
Patrząc, czy gdzie się jaka chęć nie rodzi.
Nuda… straszliwa nuda… Z czół uśmiechy
Starła nam wszystkim miękko i powoli…
Więc tak jak cnoty, tak liczymy grzechy,
Nic nas nie lęka i nic nas nie boli,
Z nazwiska żadnej nie znamy uciechy,
Nikt nie zna smaku słodyczy, ni soli,
Taksamo każdy klnie i tak się modli,
Taksamo wszyscy szlachetni i podli.
Oto jest żniwo życia! Pyszne żniwo
Ze słów brzęczących, z kwietnych plew posiewu!
Oto cel drogi, która wiodła krzywo
Po pod tęcz łuki ku rajskiemu drzewu,
Któreśmy wzięli na złych żądz paliwo!
Oto jest finał przecudnego śpiewu,
Lecz na cześć własną! Oto rymów przepych
Dla ludzi głuchych, granie tęcz dla ślepych!
Więc obojętna rzecz nam świt jest siny
I krew zachodu. Cóż nudzie zegary?
Nikt już nie liczy życia na godziny,
Lecz na oddechy, zgłoski i — puhary.
Cóż nam żywota skutki i przyczyny,
Gdy żywot ciągle taki sam jest szary
I takie same wciąż od wieków cuda,
I taka sama nieśmiertelna nuda…
I w niej jest koniec podły… Na jej grzędzie
Już nie wyrośnie nigdy nic, jak w skale.
Na śmierć szaloną nikt się nie zdobędzie,
Zrównoważywszy u swej wagi szale…
Z nudy się tylko trwożna śmierć uprzedzić
I jęknie nudnie w werterowym strzale,
Gdy od miłosnych westchnień padnie blada.
Rzekłem ci: Nuda nad duszami włada.
Z tej samej rzeszy i z tych samych rodów
Dusze się nasze znudzone wywodzą.
Kłamałem, kiedym w cieniu twych ogrodów,
Gdzie wśród cyprysów w noc anioły chodzą,
Z bijącem sercem oczekiwał wschodów.
Me słowa były pod mej nudy wodzą;
Gdy się po bluszczach pięła słów obłuda,
Wtedy do ust twych je dźwigała nuda.
Podróż w ogrójce? O, dziecka prostoto!
Nuda przebiegła krzyże ci pokaże,
Gdy dusza w tobie bożą łka tęsknotą,
I poburzone zjawi ci ołtarze;
Rąk chrystusowych uśpi cię pieszczotą
I duszę odda twą w anielskie straże;
I tysiąc razy przysiądz ci gotowa,
Że w aureoli lśni jej martwa głowa.
Więc mnie nie wołaj… W każdym izby rogu
Nuda się czai, senna i znużona;
Jak pies bezgłośny czuwa na mym progu
I czeka, z dwojga które wpierw z nas skona.
Nie przyjdę… dość mi… Poleć duszę Bogu,
Podłością moich słów błogosławiona…
Wszakżeż to nie jest niejasna zawiłość:
Nuda jest we mnie, — gdzież miejsce na miłość?
…Twój list ostatni pieśń mi bałamutną
Śpiewał, o szyby okien bijąc płaczem,
Żem usiłował twarz uczynić smutną;
Twe łzy, jak ptactwo za ślepym puhaczem
Leciały z duszą mą… Mam twarz jak płótno,
Białą od tęsknot niewiadome za czem.
Twój list mi w rękach łkał i tak zdradziecko
Do rąk się tulił, jak spłakane dziecko.
Ty listów płakać nie ucz! Znam te posły,
Które udają, że je, rozpacz wiodła,
I że anielskie tu ich skrzydła niosły.
Słoneczne w łodzi poskrywawszy godła
W morze łez biją skrwawionemi wiosły,
A w żagle dmie im śmierć, z przerażeń podła.
Lecz kiedy piersi rozkrwawią kotwicą,
W twarz biją, oczy rażąc błyskawicą.
Więc ciebie męka żre?! A cóż mnie o to!
Chcesz ponad niebo być i jego mękę
I za nic ważysz aureoli złoto?
Wszak cud od krzyża mógł oderwać rękę,
Ale szczęśliwy był swych mąk tęsknotą,
I mówił światu szeptem ust podziękę
Za tę rozkoszy rozkosz, co mózg toczy…
A ty bryznęłaś mi krwią w dobre oczy!
Twój krzyk mi wszystkie echa zbudził w domu,
Którem ja z trudem uśpił słów słodyczą,
Albowiem łkały wszystkie, choć nikomu
Zła nie czyniłem. Teraz łzami krzyczą
I piersi sobie ranią pokryjomu
I niewiadome jakieś krzywdy liczą,
I jakieś czynią nademną narady,
Żem od śmiertelnej trwogi jak śmierć blady.
Mękę rzuciłem tobie w pierś?? Przez Boga!
Jam ci chciał przecie światło zlać na głowę,
Przez mękę bowiem jest słoneczna droga:
To wiem, bom sprawy śledził chrystusowe.
I chociaż we mnie szalała pożoga,
Męki ci wiecznie wymyślałem nowe,
Którem ci potem dniami stał i nocą —
A ty mnie wleczesz dziś na sąd! — I o co?!
Bóg rozkołysał wszystkie swoje dzwony,
Aniołom kazał bić we wszystkie serca,
A płaszcz mu słońce podało czerwony,
By w trwodze każdy ugiął się szyderca.
Więc ty na sądy aż przed takie trony
Z męką chcesz swoją iść… Aż do kobierca,
Który rzuciłem płatem w dal niebiosy?!
— Idę, lecz ciebie będę wlókł za włosy.
Ja z własnych ramion ci stawiłem krzyże,
Byś mogła białą swą krzyżować duszę;
Ja na męczeńskie cię wywiodłem wyże,
Chytrze udając złe Faryzeusze,
Kiedym ci w oczy pluł… Anioły chyże
Ja zwoływałem, by ci się katusze
Anielskie zdały. I ja darłem szaty
Kiedym już twoją męką był bogaty.
Więc czemu dzisiaj płaczesz krwią, przy drodze
Jak żebrak siadłszy, kędy nikt nie chodzi?
Czy myślisz może, że ja tędy chodzę
W pustkowiu dumać jak w samotnej łodzi?
Och!… Jeśli kiedy koniom puszczę wodze,
A krew mi bryźnie z pod kół, z tej powodzi
Co jest z zachodu słońca i twych powiek, —
Rzucę ci uśmiech, — miłosierny człowiek.
Śmiech ten jak piorun oczy ci wypali
A rozkosz ślepców wielka jest, albowiem
Te widzą rzeczy, które są w oddali
Oczom niewidne. Więc cię darzę zdrowiem,
Wiercąc ci oczy spojrzeniem ze stali!
Przeto nie ciśniesz we mnie klątw ołowiem,
Bom był litościw i odjeżdżam w wieczność!…
Ty ze mną?!… Cóż na podróż masz?… Słoneczność?!
Rzuć w śmietnik garstkę tęczowych rupieci,
Z których jest tysiąc twoich mąk. Niech niemi
Bawią się chore w snów gorączce dzieci.
W mękę zapadnie, kto je weźmie z ziemi,
Myśląc, że słońce padło i tak świeci…
Rzuć je, miast usty całować drżącemi,
I choć za cenę żywota ich nie dasz —
Rzuć je. Mam tysiąc szkiełek tych na sprzedaż.
…Nie to, nie podłość! To jest ta nauka,
Która ma oczy z męki już wyżarte,
Więc już po mlecznych drogach mąk nie szuka,
Krwią poplamiwszy ksiąg swych każdą kartę.
Rozpacz ją toczy, więc tam chytrze puka,
Gdzie znajdzie serce jeszcze w proch niestarte,
Jak było twoje… i zaciąwszy szczęki,
Rozkosz mu kłamie, biorąc je na męki.
Aktor zły jestem, bo w ostatnich słowach
Odkryłem kłamstwo mej męczeńskiej roli
Dusza mi była gdzieś na gwiezdnych łowach,
Więc nie dojrzałem, żem bez aureoli
I żem już nie jest Prometej w okowach.
Twarz pokazałem tobie mimowoli…
Więc zacznę znowu tragedję o męce:
Już cię za włosy moje wloką ręce.
…Dziś mi ktoś mówił, żeś jest bardzo chora,
Że mgłę na oczach masz, że więdniesz wcześnie
I że zapadasz w ciszę co wieczora,
Potem jak dziecko, bez łez plączesz we śnie,
Żeś do śmiertelnych smutków wielce skora,
Że wszystko kona w tobie i nie wskrześnie,
Że tajemnice w ustach masz i czekasz,
Aż ci je zdejmie śmierć — cudowny lekarz.
…Żem ja twą duszę spalił jak łuczywo,
Abym mógł w łunach chodzić jak w purpurze,
Żem ja ci zabrał wiosny twojej żniwo,
Żem ci całować strute dawał róże,
Żem ci przysięgę złożył, lecz fałszywą,
Żem w obłąkane wodził się podróże,
Żem ci na piersi chore rzucił kamień,
A w oczy tęczę — z słonecznych omamień.
I że ty na mnie czekasz… Niech twe usta.
Ucałuje Cherubin we śnie. Moje drogi
Nie wiodę w dom twój… Twa nadzieja pusta…
Będę całował, ale obce progi
Gdzie mnie słoneczna zawiedzie rozpusta
Na tęcz igrzysko, ognia i pożogi,
Gdzie płomień pada w duszy głąb kaskadą
I pali… Zasie ty masz duszę bladą.
Ja cię podałem śmierci?! Oto dłonią
W piersi się biję, jeśli to jest zbrodnia!
Niech oszalałe furje za mną gonią,
Niechaj mi serce się zakrwawi co dnia
Wspomnieniem strutem jak zatrutą bronią…
Niech mi zapłonie ramię jak pochodnia,
Gdy je do przysiąg wzniosę przed dusz sądem,
Niech się od słów mych — wargi skryją trądem.
Ja cię podałem śmierci?! Ciemną nocą
Ślepy raz człowiek wieś podpalił własnąt
By mu się ognie wdarły w mózg przemocą,
I by miał jedną w życiu chwilę jasną.
Oczy podawał ogniom, co migocą,
By całowały mu je, zanim zgasną…
Ja cię podałem śmierci! Jestem człowiek,
Które zawarte bramy ma u powiek.
A ujrzę tylko twoją śmierć… Jak cudnie
Wypija słońce łzy z oczu kielicha
Tym. co znużeni w jasne mrą południe!
Jaka jest piękna śmierć, gdy w sukni mnicha
Przychodzi nocą, modląc się obłudnie
O żywot dobry — czujna, strasznie cicha.
Jak cudnie perła mrze, gdy porzucona,
Nie mając ciała do całunków — kona.
Tyś jest na piękność chora! A twe piękno,
Aby nie umrzeć, musi ledz dziś w trumnie.
I choć z rozpaczy nad twym trupem jękną,
I w oczy martwe przyjdą patrzeć tłumnie —
Umieraj! Gwiazdy blasków twych się zlękną…
Będziesz umiała śmierć powitać dumnie:
Wszakżeś jest piękna! (Czuję, że z oddali
W złe oczy moje patrzysz… Wzrok twój pali).
Przecież jest piękna jest śmierć! I któż zaprzeczy?!
Żywota twego to ci mówi złodziej:
Najdostojniejsza jest z dostojnych rzeczy.
Piękne jest słońce kiedy w krwi zachodzi,
Piękne są liście, które wichr już leczy,
Piękne co kona, nie to, Co się rodzi…
Umrzyj… Zbyt piękna jesteś dla żywota,
A ze śmiertelnych tęsknot twa tęsknota…
Umrzyj… Mam rymy na twą śmierć gotowe,
I smutek w fałdach mej żałobnej szaty.
Cudnej piękności hymny mam grobowe,
W których są słowa, jak powiędłe kwiaty…
Uczę się sceny, gdy się zwiesza głowę
I chodzi długo z rodu w róg komnaty,
— Lecz niech cię w trumnę pośród nocy kładą,
Bo mi kto we dnie w twarz napluje blada.
Szczęśliwi chorzy, którym się nadzieją
Śmierć w snach uśmiecha… Szczęśliwi pielgrzymi,
Którym w noc ciemną w oczach świty dnieją,
Albo w pustkowiu martwem strzecha dymi.
Niech idą próżno, choć im nogi mdleją,
I chociaż łzami zapłaczą krwawymi, —
Bowiem nadzieja dobra jest… Ty oto
Rzuć ją swej duszy jak jałmużny złoto.
A kto umiera i sny jasne goni
Jak ptactwo białe, niech go nic nie trwoży:
Nie umrze bowiem, lecz tylko w pogoni
Odpocznie, choć już oczu nie otworzy.
A kiedyś Chrystus bladych tknie mu skroni.
Na oczy martwe rękę mu położy
I oto życie uwielbione wskrześnie,
Jakgdyby tylko przez wiek trwało we śnie.
Więc czemuż ciebie trwoży śmierć i lęka,
Jakgdyby była końcem a po za nią
Dróg już nie było?… Wszakże boża ręka
Nie jest upiorem tylko nad otchłanią,
W której się kłębi ludzkiej śmierci męka!
Śmierć bożą sługą tylko jest, — nie panią,
Bowiem jest nad nią jeszcze sąd proroczy…
Czemu się trwożysz?… Zamknij ciche oczy…
Potem w spokoju i śmiertelnej chwale
Odejdź na cichy, długi sen… A w chwili,
Kiedy się godzin twych zrównają szale,
Pomnij to, cośmy o śmierci mówili,
I o tem, jako Chrystus w ciemnej skale
Zmartwychwstań czekał, a ucznie liczyli
Godziny, kiedy twarzą swą zaświeci
I wyjdzie ku nim, gdy dzień minie trzeci.
Kto ciebie uczył, że gdy słońce zgaśnie
Nie wstanie nigdy!? Kto ci kłamał słowem,
Że się nie budzi już, kto śmiercią zaśnie,
Że śmierć się życiem nie zieleni nowem?
I kto ci mówił, że słoneczne baśnie
O zmartwychwstaniu — są tylko połowem
Na dusze ciche i śmierci uwodzą,
Tych którzy w słońcu swych żywotów chodzą?
Ja cię uczyłem!?… Chyba w wina strudze
Taka się prawda przeglądała we mnie.
Wszakże anielską dziś się sprawą trudzę
Słoneczne blaski w dusz zwołując ciemnie…
Wierz słowom moim, jak bożemu słudze,
Choć śladów bożych szukałem daremnie
Na drodze mojej po przez dni żywota,
Lecz wiarą w Boga — boża jest tęsknota…
Przeto nie kłamię śmierci twej ni tobie,
A prawdę twarzą zaświadczę radosną…
Czyż smutny jestem? Jam gotów na grobie
Zasadzić róże, niech wesoło rosną
Na dzień powrotu twego… W dni żałobie
Tak śpiewać będę, jakbym szalał wiosną,
Bo wiem, że wrócisz… Tym, co będą smutni
Pieśni weselne nawiążę na lutni…
O, zmartwychwstania cudny dniu! Niech w chwale
Chrystus się zjawi tu przy twojej głowie
I niech zaświadczy, że ja lampę palę
Śmierci tw~ej w drogę, i że szczepię zdrowie
W spróchniały życia pień… I że zuchwale
Śmierć twoją gnębię z aniołami w zmowie…
…Nie przyszedł… Męką ma strudzone nogi,
Lecz cię po skonie spotka — gdzieś w pół drogi…
…A dzisiaj będę histrjo, który rolę
Tragiczną tylko gra i hamletową:
Ze zmarszczką pyszną na wyniosłem czole.
Chodzący z smutnie pochyloną głową,
Umarłe kwiaty mając w płaszcza pole,
Z duszą niezmiernie chorą, bo zbyt — zdrową,
I udam, w bladość przyoblókłszy lice,
Że pragnę boże gasić błyskawice.
I tak, — rzuciwszy wiatrom wielkim gestem
Płaszcz, zdarty martwym bohaterom z ramion,
Pijany pozą i płaszcza szelestem,
Z tarczą, co znamię ma, z słonecznych znamion
Najsłoneczniejsze, — bohaterski jestem!
I histrjo marny, płaszcz niczem nie splamion
Zbrudzę, gdy scena skończy się tragiczna,
Ucieszna bardzo, nędzna i prześliczna.
Klaszcz w ręce! walka będzie pełna wrzawy,
Odgłosów burzy i bijących dzwonów
I pełna złotej gwiaździstej kurzawy,
Odłamków bożych potrzaskanych tronów…
A nad to wszystko pył się wzniesie krwawy,
I wrzask scenicznych i udanych skonów;
A gdy ostatni krzyk w komedji skona,
Znów klaśnij w ręce: niech spadnie zasłona!
Znajdź do tej pozy słowa na tej stronie
W piśmie, gdzie rzecz jest cudna o aniołach:
„…Oto zdumiony usiadł Pan na tronie,
A oni, gwiazdy krwawe mając w połach,
Pędzili — słońca dwa na nieboskłonie,
Dwa archanioły na złocistych kołach,
Gwiazdy ciskając w siebie jak pociski,
Gromy z ust, wichry z piersi, z oczu błyski…”
Kto padnie?!… Czytaj: „Pan się wsparł na ręku,
Na bitwę patrząc, a śmiertelne poty
Na czoło wyszły mu w przedziwnym lęku…
(Oto mocniejszy zdał się duch tęsknoty!)
A oni zasię w krwawych błysków pęku
Słońca i gwiazdy w pył trzaskali złoty,
A Pan oczyma błogosławił walce,
W śmiertelnym lęku krwawiąc twórcze palce”.
„A walka była o to, że z aniołów
Jeden, w zadumie strasznej splótłszy ręce,
Odlatał w pustkę od niebieskich stołów,
Lub w tęsknot wielkich rozpaczliwej męce,
Co nocy chodził na gwiazd bożych połów.
Albo z zórz szaty utkawszy książęce
Nad boże trony wznosił swą tęsknotę.
Jak Bóg na głowę wziąwszy słońce złote…”
Odwróćmy kartę: „…A w chmurne dni owe
Kiedy tęsknotą pijany był jak winem,
Archanioł inny na wozy bojowe
Wsiadł, wargi blade gryząc przed swym czynem.
I walkę począł… i w słoneczną głowę
Gwiazdą najkrwawszą cisnął jak rubinem,
A potem, dysząc śpiewał swą potęgę,
Po trupie jadąc świetnym…” — Zamknij księgę!
Nie trwóż się wrzawy! Ja cię tylko chciałem
Pożegnać świetnie, najświetniejazą pozą,
Pyszną, anielską! Licem bardzo białem
I burzą rymów i śmiertelną grozą
I histrjońskiem mem bogactwem całem.
Jutro już szczery będę, — ale prozą,
Bo gdybym rymem, co od krwi jest krwawszj
Pisał, — to tybyś padła, przeczytawszy.
Kończmy komedję. Więc dłonią pajęczą
Dobądź mi słońce z sezamowej skrzyni,
I niech aktorskie łzy zagrają tęczą,
A znak się zgody na niebie uczyni…
A siedmiobarwną złączeni obręczą,
Niech nikt nikogo o prawdę nie wini.
Ja zgaszę łuny, ty zgaś błyskawice
I w zmierzchu w pańskie pójdziemy winnice.
Na południowe stoki pójdźmy strome
Rwać winogrady, (o, uciecho pusta!)
W kielichy sączyć wino i łakome
Podawać winu do rozkoszy usta.
Ty zatańcz taniec Duncan lub — Salome l
Chcesz śmierci mojej? — Więc bądź jak Lokusta,
Ja Magiem będę i w uciesznej psocie
Udam, żem znalazł śmierć w kielicha złocie.
Djonizyjskie święto! Niech kapłany
Ustroją kwieciem głowy swoje łyse
I niech zatańczą taniec opętany!
Zabitych wołów na ofiarną misę
Serca niech rzucą, a bóg, potem zlany,
Niech idzie serca zjadać za kulisę…
Niech się muzyckie rozełka narzędzie
I niechaj dusze tańczą, — lecz w obłędzie!
A potem odejdź w pokoju i ciszy
Gdziekolwiek zechcesz. Ty i myśli twoje.
Bądź kurtyzaną lub wdziej habit mniszy —
Wszystko mi jedno! graliśmy oboje.
Wspomnij mnie jednak, choć cię nikt nie słyszy,
Choć na komedję nową rym mój stroję.
Żegnaj. Me statki drżą na złotej fali.
Sam dzisiaj będę ucztował w Walhalli.
Księgę przed sobą mam, a w niej stronice
Czekają białe i dziewicze, smutno
I blade ku mnie wychylają lice,
Abym je stroił jako malarz płótno.
A czasem którąś spała błyskawice,
A inna piosnką moją bałamutną
Tak się upoi, że potem różowa
Za krzewy rymów wstydliwie się chowa.
A czasem któraś płacze. I o dziwo!
Wszyscy jej bieżą otrzeć jasne oczy:
Chrystus rzuciwszy z nenufarów żniwo.
Marja z Magdali, cicha na uboczy,
Loreley, włosy nałożywszy krzywo,
Heine z pod skały i nimfy z roztoczy,
Płynąc po fali tej błękitnej wstążki,
Co jak Ren pośród mojej płynie książki.
O, Loreley! Tak cicho jest dokoła,
Pod skałą pjany chrapie mocno Heine,
I tylko rybak na rybaka woła;
Ktoś śpiewa cicho: Fischerin, du kleine…
W dali błędnego dojrzałem Anioła,
Który na pola schodzi urodzajne
I liczy we mgle sinej cały siny,
Jakie Bóg w rok ten weźmie dziesięciny.
…Czytajmy… miłość za tłumacza będzie,
Cisza nam będzie z naszych ust kraść słowa.
Kwiaty wyrosną cudne jak na grzędzie
Z kart księgi cichej; słów nam się połowa
L topi we łzach, a z łez się uprzedzić
Tęcza nad głowy nasze kolorowa.
Czytajmy… blask się pośród liter wije,
Jakby wśród kwiatów pełzające żmije.
Ktoś umarł w książce tej. Wśród kart jak w trumnie
Lśni dziwnie próchno słów i duszy próchno,
Która swój żywot wiodła zbyt rozumnie.
Odwróćmy kartę, bowiem trupy cuchną
Choć wiodły żywot jako króle dumnie
Prędzej, bo rymy nagle wszystkie głuchną.
Gawiedź ciekawa i wzrokiem mnie wierci,
A jam niewinien przecież jest tej śmierci.
Z bogactw żywota dusza ta umarła,
I z pragnień, które niespełnione bolą,
Chociaż z wnętrzności własnych swych wydarła
^ szystko, co było jej pokładów solą,
Do stóp rzucając drogich. Rdza ją zżarła,
Bowiem śmierć była jej pisaną dolą,
.Nie błyskawicą na bożem przeźroczu,
Lecz śmiechem w głębi jakichś czarnych oczu.
Czytajmy… Powieść o tem jest wesoła,
Jak gra minstrelów pianych na gitarze.
Pióro wyrwane ze skrzydeł anioła,
Co się po pustym błąkał pól obszarze,
\^ięc słowa krwawią. Rozpacz jest z kościoła,
W którym Bóg umarł, a w gruzach ołtarze.
Słodycz jest z ust twych, z zatrutego zdroju.
A jad z twych oczu, o najmilsza moja!
Klątwa tej księdze! Och zejdźmy do prozy.
Bośmy na piękność dziś gotowi,
My, kwiaty chore, mistrze cudnej pozy,
Dlatego chorzy, że zanadto zdrowi.
Niechaj zajadą dwukoliste wozy,
Rumaki nasze równe płomieniowi:
Żal, rozpacz, miłość, cynizm i męczeństwo.
I w konie ! Dokąd? — Na nowe szaleństwo.
O KŁAMSTWIE DZIWNEM 5
NA SZCZYCIE SAMOTNYM 15
POŁÓW GWIAZD 21
Loreley 23
Chrystus na jeziorze 28
SONETY 37
Ucieczka 39
Judasz 40
Umęczenie 42
Żądza 45
Ewa u jabłoni 49
Pieśń miłosna 53
NAUKI BEZBOŻNE 57
Pokuszenie 59
Penelopa 61
Pomazanie 62
Paradoks 64
Ironja 65
Mądrość 66
Ofiara 67
Chytrość 68
Szczęście bólu 69
Prorok 70
Zachód 71
Pustka 72
Żeglarze zbłąkani 73
Baśń o wyspie 74
Samotne drzewo 75
Na czatach 76
Chwila cudowna 77
Bóstwo 78
Dedykacja 79
Pragnienie 82
Grzech mój 84
MARKIZA I ŚMIERĆ 85
WIERSZE SENTYMENTALNE 95
Szepty 97
Miłość wzgardzona 98
Pożegnanie 99
Zmierzch 100
Wspomnienie 101
Upiór 102
Sny nad księgą 103
Wołanie 104
O duszy 106
Spiekłemi usty 108
Sen dobry 110
Z Verlaine’a. Rozmowa sentymentalna 111
Uśmiech 112
Skostniałość dusz 113
Jesień 115
Smutny król 116
Zawiłość 118
Twoje imię 119
Wspomnienie oczu 120
Mój sen 121
Rozstanie 122
O sercu łkającem 123
Gość 124
Życzenie 127
Droga w sezamy 128
Wierszyk 130
Książka z wierszami 131
Porachunki 133
Śpiew o miłości 135
Mrok 137
Wiersz sentymentalny 138
Przysięga 141
Wspomnienia 142
Klepsydra 143
Księżycowa ballada 144
Samotność 146
Pijaństwo 147
O włosach 148
Pożegnanie 149
Zdrada 150
Powrót z wyprawy 151
Barcarolla 152
Dopisek 154
LIST ZDALEKA157
NARODZINY SERCA 167
Inwokacja 169
Zaślubiny 171
Napis 172
Wierszyk dziecinny 174
Rozmowa z zegarem o bezgrzesznych latach 175
List 177
Syn marnotrawny 179
Na rozdrożu 185
Zachód 188
Zmartwychwstanie 189
SMĘTNE BALLADY 201
Królewna 208
MELANCHOLJA 209
Widmo 211
Powrotna fala 216
DIES ILLA 223
BOGI 233
Bóg 235
Modlitwa 236
W KARCZMIE NA ROZDROŻU 239
NA DRODZE DO EMAUS 249
Na drodze do Emans 251
Oczekiwanie 252
Szaleństwo znużone 254
RYCERZ BŁĘDNY 257
POGOŃ SŁONECZNA 265
Twarzą w twarz 267
Pogoń słoneczna 270
Szaleńcy 272
MARJA Z MAGDALI 277
LISTY SMUTNE 285
I 287
II Miłość dziecinna 290
III Tragedje dziecięce 293
IV Romeo i Giulietta 298
V Kłamstwo o rozkoszy 303
VI O ogrodzie śmierci 306
VII Nuda 310
VIII Kłamstwo o męce 316
IX Kłamstwo o śmierci 320
X Kłamstwo o zmartwychwstaniu 323
XI List ostatni 326
XII Czytanie 330
Z Verlaine’a Rozmowa sentymentalna 73
Rozmowa z zegarem o bezgrzesznych latach 123
X Kłamstwo o zmartwychwstaniu 218