Barry B. Longyear
MÓJ WŁASNY WRÓG
(Enemy Mine)
Przełożyła Danuta Górska
Trójpalczaste dłonie Drakona drgnęły. W żółtych oczach
stwora odczytałem pragnienie, żeby zacisnąć te trzy palce na
broni albo na moim gardle. Ja też zgiąłem palce i wiedziałem, że
on odczytał to samo w moich oczach.
— Irkmaan ! — wypluł stwór.
— Ty drakoński glucie. — Wyciągnąłem ręce przed siebie i
wykonałem zapraszający gest. — No chodź, Draku, chodź, to
dostaniesz.
— Irkmaan vaa, koruum su !
— Chcesz gadać czy walczyć? No, chodź!
Na plecach czułem bryzgi morskiej wody — szalejąca kipiel
spienionych bałwanów groziła, że mnie pochłonie tak, jak
wcześniej pochłonęła mój myśliwiec. Zatopiłem własny statek.
Drak katapultował się, kiedy jego myśliwiec został trafiony
w górnej warstwie atmosfery, ale przedtem zdążył uszkodzić
mój generator. Z trudem dopłynąłem do szarej, kamienistej
plaży i wylazłem na bezpieczny ląd. Za plecami Draka
widziałem jego kapsułę ratunkową, sterczącą spomiędzy skał
na nagim pagórku.
Wysoko nad nami jego i moi ludzie wciąż się zabijali,
walcząc o prawo własności do tej pustej, odległej, niegościnnej
planety.
Drak stał bez ruchu, a ja wyrecytowałem zdanie, którego
nauczono nas na szkoleniu — zdanie obliczone na to, żeby
doprowadzić każdego Draka do białej gorączki.
— Kiz da yuomeen, Shizumaat!
Znaczenie: Shizumaat, najbardziej poważany drakoński
filozof, zjada odchody kiz. Coś jakby muzułmanin opychał się
wieprzowiną.
Wstrząśnięty Drak otworzył usta, potem zacisnął szczęki i
pod wpływem furii dosłownie zmienił kolor z żółtego na czer-
wonawo-brązowy.
— Irkmaan, yaa głupia Myszka Miki jest!
Ślubowałem walczyć i zginąć za wiele spraw, ale bynaj-
mniej nie za tego szacownego gryzonia. Ryknąłem śmiechem i
śmiałem się tak długo, aż wyczerpany i osłabiony wesołością
upadłem na kolana. Z wysiłkiem uniosłem powieki, żeby nie
tracić z oczu mojego wroga. Drak biegł w głąb lądu, oddalając
się od brzegu i ode mnie. Zdążyłem wykonać pół obrotu w
stronę morza i na mgnienie dostrzegłem miliony ton wody,
zanim zwaliły się na mnie i pozbawiły mnie przytomności.
* * *
— Kiz da yuomeen, Irkmaan, ne?
Oczy piekły mnie od soli, powieki miałem oblepione
piaskiem, ale jakaś część mojej świadomości stwierdziła: "Hej,
ty żyjesz".
Chciałem zetrzeć piasek z oczu, ale odkryłem, że nie mogę
poruszyć rękami. Przez rękawy kombinezonu przeciągnięto
prosty metalowy pręt, do którego przywiązano moje
nadgarstki. Kiedy łzy wypłukały mi piasek z oczu, zobaczyłem
Draka, który siedział na gładkim czarnym głazie i spoglądał na
mnie. Widocznie wyciągnął mnie z kąpieli.
— Dzięki, żabolu. A te wiązania?
— Ess?
Próbowałem pomachać rękami, ale wykonałem tylko
nieudolną imitację atmosferycznego myśliwca kiwającego
skrzydłami.
Siedziałem na piasku, oparty plecami o skałę.
— Rozwiąż mnie, ty drakoński glucie!
Drak uśmiechnął się odsłaniając górne i dolne zęby,
podobne do ludzkich — tyle że zamiast oddzielnych zębów
tworzyły jedną całość.
— Eh, ne, Irkmaan.
Wstał, podszedł do mnie i sprawdził moje więzy.
— Rozwiąż mnie!
Uśmiech zniknął.
— Ne! — Stwór wskazał na mnie żółtym palcem. — Kos son
va?
— Nie mówię po drakońsku, żabolu. Znasz esper albo
angielski?
Drak bardzo po ludzku wzruszył ramionami, po czym
dotknął własnej klatki piersiowej.
— Kos va son Jeriba Shigan. — Znowu pokazał na mnie.
— Kos son va?
— Davidge. Nazywam się Willis E. Davidge.
— Ess?
Spróbowałem wymówić obce sylaby.
— Kos va son Willis Davidge.
— Eh. — Jeriba Shigan kiwnął głową, potem poruszył
palcami. — Dasu , Davidge.
— I nawzajem, Jerry.
— Dasu, dasu! — Jeriba okazał lekkie zniecierpliwienie.
Wzruszyłem ramionami najlepiej, jak potrafiłem. Drak
pochylił się, chwycił obiema rękami za przód mojego kombi-
nezonu i postawił mnie na nogi.
— Dasu, dasu, Kizlode!
— No dobrze! Więc "dasu" znaczy "wstawaj". Co to znaczy
"Kizlode"?
Jerry roześmiał się.
— Gavey "kiz"?
— Tak, Gavey.
Jerry wskazał na swoją głowę.
— Lode.
Pokazał moją głowę.
— Kizlode, gavey?
Zrozumiałem, a potem zamachnąłem się usztywnionymi
ramionami i trafiłem Jerry'ego metalowym prętem w bok
głowy. Drak zatoczył się na skały. Ze zdumioną miną podniósł
rękę do głowy i cofnął dłoń umazaną tym bezbarwnym śluzem,
który Drakowie mają zamiast krwi. Spojrzał na mnie ze
śmiercią w oczach.
— Gefh! Nu gefh , Davidge!
— Chodź, to dostaniesz, Jerry, ty kizlode sukinsynu!
Jerry skoczył na mnie, a ja próbowałem znowu walnąć go
drągiem, ale on złapał mnie obiema rękami za prawy przegub i
wykorzystując impet mojego wymachu, pchnął mnie tak
mocno, że uderzyłem plecami o następny głaz. Zanim odzy-
skałem oddech, Drak podniósł mniejszy głaz i zbliżył się,
wyraźnie zamierzając rozwalić mi łeb. Zaparłem się plecami o
głaz, uniosłem stopę i kopnąłem Draka w brzuch, przewracając
go na piasek. Teraz ja z kolei gotów byłem rozwalić mu łeb, ale
on pokazał coś za moimi plecami. Obejrzałem się i zobaczyłem
następną spienioną falę przypływu, pędzącą w naszą stronę.
— Kiz!
Jerry podniósł się i pobiegł w głąb lądu, a ja deptałem mu
po piętach. Ścigani przez ryczący przypływ, kluczyliśmy wśród
czarnych głazów tkwiących w wodzie lub w piasku, aż dotar-
liśmy do kapsuły ratunkowej Draka. Jerry zatrzymał się,
podparł ramieniem jajowaty pojemnik i zaczął go wtaczać pod
górę.
Zrozumiałem jego zamiar. Kapsuła zawierała jedyny
dostępny nam sprzęt i żywność, konieczne do przetrwania.
— Jerry! — wrzasnąłem, przekrzykując huk nadciągającej
fali.
— Wyjmij ten cholerny kij, to ci pomogę!
Drak spojrzał na mnie spode łba.
— Kij, wyjmij ten kij, kizlode ! — Ruchem głowy wskazałem
moje wyciągnięte ramię.
Jerry podparł kapsułę kamieniem, żeby się nie stoczyła,
potem szybko rozwiązał mi ręce i wyciągnął pręt. Razem
popchnęliśmy kapsułę i szybko przetoczyliśmy ją na wyższe
miejsce. Fala uderzyła o brzeg, wezbrana woda natychmiast
sięgnęła nam do piersi. Kapsuła podskakiwała jak korek, a my
przytrzymywaliśmy ją ze wszystkich sił, dopóki woda nie
opadła, osadzając jajowaty kształ pomiędzy trzema wielkimi
głazami.
Stałem i dyszałem. Jerry osunął się na piasek, oparł się
plecami o jeden z głazów i patrzył, jak woda odpływa z
powrotem do morza.
— Magasienna!
— Tyś powiedział, bracie.
Padłem na piasek obok Draka. Milcząco zgodziliśmy się na
chwilowy rozejm i obaj szybko zasnęliśmy.
Otwarłem oczy na niebo kipiące czernią i szarością.
Nieznacznie przechyliłem głowę na lewe ramię i zerknąłem
na Draka. Ciągle spał. W pierwszej chwili pomyślałem, że to
idealna okazja, żeby go załatwić. Potem pomyślałem, jak głupio
wygląda nasz samotny kawałek złomu na tle rozszalałego
morza. Dlaczego ekipa ratunkowa nie przyleciała? Czy
drakońska flota starła nas na miazgę? Dlaczego Drakowie nie
przylecieli po Jerry'ego? Czy wszyscy wytłukli się nawzajem?
Nawet nie wiedziałem, gdzie jestem. Na wyspie. Tyle zdążyłem
zobaczyć z góry, ale jaka wyspa, w jakiej okolicy? Fyrine IV:
planeta nie miała nawet nazwy, ale była dostatecznie ważna,
żeby za nią umierać.
Z trudem podniosłem się na nogi. Jerry otworzył oczy,
szybko odepchnął się ramionami od ziemi i przykucnął w
obronnej pozycji. Machnąłem ręką i potrząsnąłem głową.
— Spokojnie, Jerry. Tylko się rozejrzę.
Odwróciłem się do stwora plecami i poczłapałem pomiędzy
głazy. Przez kilka minut wspinałem się pod górę, aż dotarłem
na płaski wierzchołek.
Tak, to była wyspa, w dodatku niezbyt duża. Na oko
wznosiła się najwyżej jakieś osiemdziesiąt metrów nad poziom
morza, miała około dwóch kilometrów długości i niecały
kilometr szerokości.
Wiatr szarpiący materiałem kombinezonu przynajmniej go
podsuszył, kiedy jednak zobaczyłem gładkie, obłe głazy na
szczycie wzniesienia, zrozumiałem, że Jerry i ja powinniśmy się
przygotować na większe fale niż ta skromna kąpiel, którą prze-
żyliśmy.
Z tyłu za mną stuknął kamień. Odwróciłem się i zoba-
czyłem, że Jerry wspina się na zbocze. Kiedy dotarł do szczytu,
rozejrzał się wokoło. Przykucnąłem obok głazu i przesunąłem
ręką po wygładzonej powierzchni, a potem wskazałem na
morze. Jerry kiwnął głową.
— Ae, gavey. — Pokazał na kapsułę w dole, a potem na
miejsce, gdzie staliśmy. — Echey masu, nasesay.
Zmarszczyłem brwi, potem wskazałem na kapsułę.
— Nasesay? Kapsuła?
— Ae, kapsuła nasesay. Echey masu. — Jerry znowu pokazał
na grunt pod nogami.
Pokręciłem głową.
— Jerry, jeśli ty gavey, co wygładziło te skały — wskazałem
na jeden z głazów — to powinieneś gavey , że nasuwanie twojej
nasesay tutaj na górę ni cholery nam nie pomoże. — Wyko-
nałem ręką posuwisty ruch zmiatania. — Fale. — Wskazałem
na morze w dole, a potem na miejsce, gdzie staliśmy. — Fale na
górze. Fale, echey.
— Ae, gavey. — Jerry rozejrzał się po płaskim wierzchołku i
potarł bok twarzy. Potem przysiadł obok kilku mniejszych
kamieni i zaczął ustawiać jeden na drugim. — Viga, Davidge.
Przykucnąłem obok niego i patrzyłem, jak jego zręczne
palce układają kamienny krąg, który szybko urósł, tworząc
miniaturową arenę. Jerry stuknął palcem w środek kręgu.
— Echey, nasesay.
* * *
Dni na Fyrine IV wydawały się trzykrotnie dłuższe niż na
każdej innej nadającej się do zamieszkania planecie, jaką
odwiedziłem. Używam określenia "nadająca się do zamiesz-
kania" ze sporymi zastrzeżeniami. Prawie cały pierwszy dzień
zabrało nam żmudne wtaczanie nasesay Jerry'ego na wierz-
chołek wzgórza.
Noc była za ciemna do pracy i lodowato zimna. Wyjęliśmy
fotel z kapsuły, dzięki czemu obaj zmieściliśmy się w środku.
Ciepło ciał trochę nas rozgrzało. Pomiędzy okresami snu zabija-
liśmy czas, skubiąc batoniki z żelaznej racji żywnościowej
Jerry'ego (smakowały trochę jak ryba zmieszana z serem
cheddar) i próbując się dogadać w kwestii języka.
— Oko.
— Thuyo.
— Palec.
— Zurath.
— Głowa.
Drak roześmiał się.
— Lode.
— Ho, ho, bardzo śmieszne.
— Ho, ho.
* * *
O świcie drugiego dnia wtoczyliśmy kapsułę na szczyt
wzniesienia i zaklinowaliśmy ją pomiędzy dwoma wielkimi
głazami, liczyliśmy, że przewieszka na jednym z nich osłoni
kapsułę przed uderzeniami wielkich fal. Wokół głazów i
kapsuły ułożyliśmy fundament z wielkich kamieni, a szczeliny
wypełniliśmy mniejszymi kamieniami. Zanim mur urósł do
kolan, przekonaliśmy się, że konstrukcja z tych gładkich, okrą-
głych kamieni nie utrzyma się bez zaprawy murarskiej. Po kilku
eksperymentach nauczyliśmy się rozbijać kamienie tak, żeby
uzyskać płaskie powierzchnie, odpowiednie na budulec. Trzeba
podnieść jeden kamień i walnąć nim w drugi z góry. Zmienia-
liśmy się po kolei, jeden walił, a drugi budował. Skała była
krucha prawie jak obsydian, więc musieliśmy po kolei wyciągać
sobie nawzajem odłamki z różnych części ciała. Zbudowanie
muru zabrało nam dziewięć nie kończących się dni i nocy,
podczas których woda kilkakrotnie podchodziła blisko, a raz
zalała nas do kostek.
Przez sześć z tych dziewięciu dni padało. Wyposażenie
kapsuły zawierało plastykowy koc, który posłużył nam za dach.
Zapadał się na środku, więc zrobiliśmy w tym miejscu dziurę,
dzięki czemu prawie nie mokliśmy i mieliśmy stały dopływ
świeżej wody.
Gdyby nadeszła większa fala, mogliśmy pożegnać się z
naszym dachem; ale obaj pokładaliśmy zaufanie w murze, który
miał prawie dwa metry grubości u podstawy i co najmniej metr
u szczytu.
Kiedy skończyliśmy, usiedliśmy i podziwialiśmy nasze
dzieło przez jakąś godzinę, zanim dotarło do nas, że właśnie
straciliśmy jedyne zajęcie.
— Co teraz, Jerry?
— Ess?
— Co teraz będziemy robić?
— Teraz czekać, my. — Drak wzruszył ramionami. — Co
innego, ne?
Kiwnąłem głową.
— Gavey.
Wstałem i podszedłem do korytarza, który zbudowaliśmy.
Ponieważ nie mieliśmy drewna, żeby zrobić drzwi w murze,
wygięliśmy jedną ścianę na zewnątrz i poprowadziliśmy
wzdłuż drugiej na odcinku trzech metrów, z wejściem od
strony przeciwnej do najczęstszego kierunku wiatru.
Nieustanny wiatr ciągle atakował, ale deszcz przestał padać.
Chałupa nie wyglądała nadzwyczajnie, ale sam jej widok tutaj,
na środku bezludnej wyspy, poprawił mi nastrój. Jak zauważył
Shizumaat: "Inteligentne życie stawia czynny opór wszech-
światowi." Tyle przynajmniej zrozumiałem z kulawej angielsz-
czyzny Jerry'ego.
Wzruszyłem ramionami, podniosłem ostry odłamek
kamienia i wyżłobiłem następną kreskę na dużym pionowym
głazie, który służył mi za kalendarz. Razem dziesięć kresek, a
pod siódmą mały krzyżyk dla zaznaczenia szczególnie wysokiej
fali, która zalała wierzchołek wyspy.
Odrzuciłem odłamek kamienia.
— Cholera, nie znoszę tego miejsca.
— Ess? — Głowa Jerry'ego wysunęła się zza załomu muru.
— Do kogo mówi, Davidge?
Popatrzyłem ze złością na Draka, potem machnąłem na
niego ręką.
— Do nikogo.
— Ess va "nikogo"?
— Nikt. Nic.
— Ne gavey, Davidge.
Stuknąłem palcem we własną pierś.
— Do siebie! Mówię do siebie! Gavey coś takiego, żabolu?
Jerry potrząsnął głową.
— Davidge, teraz ja śpi. Mów nie dużo do nikogo, ne ?
Głowa ponownie zniknęła w wejściu.
— Pocałuj mnie gdzieś, ty maminsynku!
Odwróciłem się i ruszyłem zboczem w dół. Tylko że
dokładnie biorąc, żabolu, ty nie masz matki — ani ojca. "Gdybyś
miał wybór, z kim chciałbyś zamieszkać na bezludnej wyspie?"
Ciekawe, czy ktoś kiedyś wybrał wilgotny, lodowaty zakątek
piekła, dzielony z hermafrodytą.
Przez połowę drogi w dół maszerowałem ścieżką, którą
oznaczyłem kamieniami, aż dotarłem do skalnego basenu,
który nazwałem "Ranczo Ślimak". Basen otaczały liczne wygła-
dzone przez wodę kamienie, a pod tymi kamieniami żyły tak
tłuste pomarańczowe ślimaki, jakich jeszcze żaden z nas nie
widział.
Dokonałem tego odkrycia podczas przerwy w budowie
domu i pokazałem to Jerry'emu.
Jerry wzruszył ramionami.
— I co?
— Jak to co? Słuchaj, Jerry, te racje żywnościowe nie
wystarczą na długo. Co będziemy jeść, kiedy się skończą?
— Jeść? — Jerry spojrzał na ruchliwą masę robactwa i
skrzywił się paskudnie. — Ne , Davidge. Przed tym ratunek.
Szukać nas znajdą, potem ratunek.
— A jeśli nas nie znajdą? Co wtedy?
Jerry znowu się skrzywił i zawrócił do zbudowanego w
połowie domu. — Wodę my pije, aż dopóki ratunek.
Burknął coś o odchodach kiz i moich kubkach smakowych,
po czym zniknął.
Od tamtej pory podwyższyłem murek wokół basenu w
nadziei, że dodatkowa ochrona przed nieprzyjaznym środowi-
skiem powiększy moją trzódkę. Zajrzałem pod kilka kamieni,
ale nie zauważyłem wyraźnego przyrostu pogłowia. I znowu
nie mogłem się zmusić, żeby przełknąć któryś okaz. Odłożyłem
kamień na miejsce, wstałem i popatrzyłem na morze. Chociaż
wieczna powłoka chmur nadal nie dopuszczała gorących
promieni Fyrine do powierzchni planety, deszcz ustał i nawet
mgła się rozwiała.
W kierunku, skąd pierwszego dnia dopłynąłem do plaży,
morze ciągnęło się aż po horyzont. Pomiędzy białymi grzywami
fal woda była szara niczym serce komornika. Równoległe linie
bałwanów tworzyły się w odległości około pięciu kilometrów
od wyspy.
Środek fali rozbijał się o wyspę, na której stałem, a reszta
płynęła dalej. Po prawej, na linii fal wypatrzyłem drugą małą
wysepkę, odległą o jakieś dziesięć kilometrów. Powiodłem
wzrokiem dalej w prawo wzdłuż szeregów grzywaczy i tam,
gdzie białoszare morze stykało się z jaśniejszą szarością nieba,
zobaczyłem czarną kreskę na horyzoncie.
Z wysiłkiem próbowałem przypomnieć sobie szkoleniowe
mapy masywów lądowych Fyrine IV, ale wszystko mi się
pomieszało.
Jerry też niczego nie pamiętał — przynajmniej niczego nie
chciał mi powiedzieć. Po co mielibyśmy pamiętać? Bitwa
rozgrywała się w kosmosie, jedna strona próbowała wykopać
drugą z orbitalnych pozycji bojowych w systemie Fyrine. Żaden
z przeciwników nie chciał lądować na Fyrine, a już na pewno
nie zamierzał tutaj walczyć. Tak czy owak na horyzoncie
majaczył stały ląd, znacznie większy niż kupa piachu i kamieni,
którą zajmowaliśmy.
Jak się tam dostać — oto pytanie. Bez ognia, drewna, liści i
skór zwierzęcych Jerry i ja byliśmy nędzarzami, biedniejszymi
od przeciętnego jaskiniowego człowieka. Jedyna rzecz na
wyspie, która mogła pływać, to była nasesay. Kapsuła. Czemu
nie?
Jedyny prawdziwy kłopot polegał na tym, jak przekonać
Jerry'ego do mojego pomysłu.
Tego wieczoru, kiedy szarość nieba powoli przechodziła w
czerń, siedzieliśmy z Jerrym przed chatą, żując ćwiartki
batonów żywnościowych. Żółte oczy Draka badały ciemną
kreskę na horyzoncie. Potem stwór potrząsnął głową.
— Ne, Davidge. Niebezpieczne jest.
Wsadziłem resztę batonu do ust i mówiłem trochę niewy-
raźnie.
— Bardziej niebezpieczne niż zostać tutaj?
— Szybko ratunek, ne?
Popatrzyłem w te żółte oczy.
— Jerry, sam w to nie wierzysz. — Pochyliłem się do
przodu i wyciągnąłem ręce. — Słuchaj, będziemy mieli większe
szanse na stałym lądzie. Osłona przed wielkimi falami, może
jedzenie...
— Nie może, Ne? — Jerry wskazał na wodę. — Jak nasesay
steruje, Davidge? W tym, jak steruje? Ess eh fale, bałwany, poza
ląd zabiorą, Gavey? Bresha. — Jerry klasnął w dłonie. — Ess eh
bresha na skała, ne? Wtedy my śmierć.
Podrapałem się w głowę.
— Fale idą stąd w tamtym kierunku, tak samo wiatr. Jeśli
ląd jest dość duży, nie musimy sterować, gavey?
Jerry prychnął.
— Ne dość duży, to co?
— Nie mówiłem, że to pewne na sto procent.
— Ess?
— Na sto procent, całkiem pewne, gavey?
Jerry kiwnął głową.
— I nie roztrzaskamy się na skałach — ciągnąłem — bo
tam pewnie jest taka sama plaża, jak tutaj.
— Na sto procent całkiem pewne, ne?
Wzruszyłem ramionami.
— Nie, to nie jest całkiem pewne, ale chcesz tutaj zostać?
Nie wiemy, jak wysoko sięgają te fale. A jeśli przyjdzie
wielka fala i zmyje nas z wyspy? Co wtedy?
Jerry spojrzał na mnie zwężonymi oczami.
— Co tam, Davidge? Irkmaan baza, ne?
Parsknąłem śmiechem.
— Mówiłem ci, nie mamy żadnej bazy na Fyrine IV.
— Więc czemu chcesz tam?
— Już ci mówiłem, Jerry. Myślę, że tam mamy większe
szanse.
— Ummm. — Drak skrzyżował ramiona. — Viga, Davidge,
nasesay zostaje. Ja wiem.
— Co wiesz?
Jerry uśmiechnął się znacząco, wstał i wszedł do chaty. Po
chwili wrócił i rzucił mi pod nogi dwumetrowy metalowy pręt.
Do tego samego pręta przywiązał mi ręce pierwszego dnia.
— Davidge, ja wiem.
Wzruszyłem ramionami i pytająco uniosłem brwi.
— O czym ty mówisz? Czy to nie wypadło z twojej kapsuły?
— Ne, Irkmaan.
Pochyliłem się i podniosłem pręt. Powierzchnia nie była
skorodowana, a na jednym końcu znajdowały się arabskie cyfry
— numer seryjny. Przez chwilę wezbrała we mnie nadzieja, ale
szybko opadła, kiedy uświadomiłem sobie, że był to cywilny
numer. Rzuciłem pręt na piasek.
— Nie wiadomo, jak długo to tutaj leżało, Jerry. To cywilny
numer seryjny, a żadna cywilna wyprawa nie odwiedzała tej
części galaktyki od wojny. Może został po jakiejś starej misji
osiedleńczej albo wyprawie badawczej...
Drak trącił pręt czubkiem buta.
— Nowe, gavey?
Podniosłem na niego wzrok.
— Ty gavey nierdzewną stal?
Jerry prychnął i odwrócił się w stronę chaty.
— Ja zostaje, nasesay zostaje; ty idzie, gdzie chce, Davidge!
* * *
Długa, czarna noc trzymała nas w mocnym uścisku, a wiatr
się wzmagał, świstał przez dziury w murze, huczał i zawodził.
Plastykowy dach łopotał tak gwałtownie, jakby próbował
zerwać się z uwięzi i odfrunąć w ciemność. Jerry siedział na
ubitym piasku podłogi, oparty plecami o nasesay , wyraźnie
dając do zrozumienia, że Drak i kapsuła pozostają nierozdzielni,
chociaż wzbierający przypływ zdawał się osłabiać jego przeko-
nanie.
— Morze teraz złe jest, Davidge, ne ?
— Po ciemku nie widać, ale przy tym wietrze... — wzru-
szyłem ramionami bardziej na własny rachunek niż ze względu
na Draka, ponieważ we wnętrzu chaty nie było widać niczego
poza odrobiną światła przefiltrowanego przez dach. W każdej
chwili mogło nas zmyć z tego kawałka skały.
— Jerry, nie miałeś racji z tym prętem. Sam wiesz najlepiej.
— Surda — odparł Drak żałosnym tonem, niemal ze
skruchą.
— Ess?
— Ess eh "surda"?
— Ae.
Jerry milczał przez chwilę.
— Davidge, gavey "nie pewne nie jest"?
Posortowałem w myślach zaprzeczenia.
— Chodzi ci o "może", "chyba", "prawdopodobnie"?
— Ae, możechybaprawdopodobnie. Drakońska flota
Irkmaan statki ma. Przez wojną kupuje; po wojnie zdobywa.
Pręt możechybaprawdopodobnie drakońska jest.
— Więc jeśli na stałym lądzie jest tajna baza, surda to jest
drakońska baza?
— Możechybaprawdopodobnie, Davidge.
— Jerry, czy to znaczy, że chcesz spróbować? Popłynąć
nasesay?
— Ne.
— Ne? Dlaczego, Jerry? Jeśli gdzieś tam jest drakońska
baza...
— Ne! Ne mówi! — Drak jak gdyby zakrztusił się słowami.
— Lepiej mów, Jerry, dobrze ci radzę. Skoro muszę
zdechnąć na tej wyspie, mam prawo wiedzieć dlaczego.
Drak milczał przez długi czas.
— Davidge.
— Ess?
— Nasesay ty bierze. Pół jedzenie ty zostaje. Ja zostaje.
Potrząsnąłem głową, żeby lepiej zrozumieć.
— Chcesz, żebym sam zabrał kapsułę?
— Ty tak chcesz, ne ?
— Ae, ale dlaczego? Chyba sam rozumiesz, że nie będzie
żadnego ratunku.
— Możechybaprawdopodobnie.
— Surda, nic z tego. Wiesz, że nie będzie żadnego ratunku.
Co jest? Boisz się wody? I tak mamy większe szanse...
— Davidge, się zamknij. Nasesay ty ma. Ty ne potrzebuje ja,
gavey?
Kiwnąłem głową w ciemnościach. Kapsuła należała do
mnie; po co miałem ciągnąć ze sobą naburmuszonego Draka —
zwłaszcza jeśli nasz rozejm mógł się skończyć w każdej chwili?
Odpowiedź wprawiła mnie w zakłopotanie — bardzo ludzkie
uczucie. Tylko obecność Draka chroniła mnie przed całkowitą
samotnością. No i pozostała jeszcze drobna kwestia przeżycia.
— Powinniśmy popłynąć razem, Jerry.
— Czemu?
Poczułem, że się czerwienię. Skoro ludzie odczuwają stałą
potrzebę towarzystwa, dlaczego stale muszą się tego wstydzić?
— Po prostu powinniśmy. Będziemy mieli większe szanse.
— Sam większe szanse masz, Davidge. Twój wróg ja jestem.
Ponownie kiwnąłem głową i skrzywiłem się pod osłoną
ciemności.
— Jerry, ty gavey "samotność"?
— Ne gavey.
— Samotny, sam jeden, bez nikogo.
— Gavey ty samotny. Bierz nasesay ; ja zostaje.
— Chodzi o to... rozumiesz, viga , ja nie chcę.
— Chcesz razem płynie? — Cichy, nieprzyjemny chichot
dobiegł z drugiej strony chaty. — Ty Drakon lubi? Ty mnie
śmierć, Irkmaan. — Jerry znowu zachichotał. — Irkmaan
poorzhab na głowa, poorzhab.
— Mniejsza z tym!
Odsunąłem się od ściany, wygładziłem piasek i zwinąłem
się w kłębek na podłodze, plecami do Draka. Wiatr jakby trochę
przycichł. Zamknąłem oczy i próbowałem zasnąć. Po chwili
trzeszczenie plastykowego dachu zaczęło zlewać się z
nieustannym gwizdem wiatru i poczułem, że odpływam w sen,
kiedy nagle szeroko otwarłem oczy, zaalarmowany odgłosem
kroków na piasku.
Napiąłem mięśnie, gotów do skoku.
— Davidge? — odezwał się Jerry bardzo cichym głosem.
— Co?
Usłyszałem, że Drak siada na piasku obok mnie.
— Ty samotny, Davidge. Trudno o tym ty mówi, ne ?
— I co z tego?
Drak mruknął coś, ale zagłuszył go świst wiatru.
— Co?
Odwróciłem się i zobaczyłem, że Jerry wygląda przez dziurę
w ścianie.
— Dlaczego ja zostaje. Teraz tobie ja powie, ne?
— Okay, czemu nie? — Wzruszyłem ramionami.
Jerry jakby walczył ze sobą, kilkakrotnie otwierał i zamykał
usta. Nagle wytrzeszczył oczy.
— Magasienna !
Usiadłem.
— Ess?
— Fala! — Jerry wskazał na dziurę w murze.
Odepchnąłem go i wyjrzałem przez dziurę. W stronę naszej
wyspy pędziła niewiarygodnie olbrzymia góra spienionych
bałwanów. W ciemności niewiele było widać, ale pierwsza fala
wydawała się wyższa od tej, która przed paroma dniami zalała
wierzchołek wzgórza. Następne były jeszcze większe. Jerry
położył mi rękę na ramieniu. Spojrzałem w oczy Draka.
Jednocześnie rzuciliśmy się do kapsuły. Słyszeliśmy
pierwszą falę uderzającą o zbocze, kiedy po ciemku próbowa-
liśmy namacać klamkę umieszczoną w zagłębieniu. Właśnie ją
znalazłem, kiedy fala uderzyła w chatę i zerwała dach. W pół
sekundy znaleźliśmy się pod wodą, obracani przez wewnętrze
prądy niczym skarpetki w pralce automatycznej.
Woda opadła. Przetarłem oczy i zobaczyłem, że nawietrzna
ściana chaty zapadła się do środka.
— Jerry!
Za rozwaloną ścianą dostrzegłem Draka, krążącego w kółko
chwiejnym krokiem. Następna fala wzbierała za jego plecami.
— Irkmaan?
— Kizlode , co ty tam robisz, do cholery? Właź tutaj!
Odwróciłem się do kapsuły, wciąż tkwiącej mocno
pomiędzy dwoma głazami. Znalazłem klamkę i otworzyłem
drzwi. Jerry przelazł przez rozwaloną ścianę i oparł się o mnie.
— Davidge... zawsze idą dalej fale! Zawsze!
— Właź do środka!
Przepchnąłem Draka przez drzwi i wskoczyłem za nim, nie
czekając, aż zrobi mi miejsce. Wylądowałem na głowie
Jerry'ego i zatrzasnąłem drzwi w ostatniej chwili, zanim
uderzyła druga fala. Czułem, jak kapsuła unosi się i ociera z
chrzęstem o przewieszkę na jednym z głazów.
— Davidge, my płynie?
— Nie. Skały nas trzymają. Wszystko będzie dobrze, jak
przejdą te fale.
— Ty się posuń.
— Och.
Zlazłem z klatki piersiowej Jerry'ego i wcisnąłem się w kąt
kapsuły. Po chwili kapsuła osiadła nieruchomo. Czekaliśmy na
kolejną falę.
— Jerry?
— Ess ?
— Co mi miałeś powiedzieć?
— Dlaczego ja zostaje?
— Właśnie.
— O tym ja trudno mówi, gavey ?
— Wiem, wiem.
Nadeszła kolejna fala i znowu poczułem, jak kapsuła unosi
się i obija o skałę.
— Davidge, gavey "vi nessa" ?
— Ne gavey.
— Vi nessa... mały ja, gavey ?
Kapsuła huknęła o głaz i znieruchomiała.
— Jaki znowu mały ty?
— Mały ja... mały Drak. Ze mnie, gavey ?
— Chcesz mi powiedzieć, że jesteś w ciąży?
— Możechybaprawdopodobnie.
Potrząsnąłem głową.
— Zaraz, chwileczkę, Jerry. Chciałbym uniknąć nieporo-
zumień. W ciąży... czy zostaniesz rodzicem?
— Ae, rodzicem, dwa-zero-zero w rodzie, bardzo ważne
jest, ne?
— Wspaniale. Co to ma wspólnego z tym, że nie chcesz
płynąć na drugą wyspę?
— Przedtem, ja vi nessa, gavey? Tean śmierć.
— Twoje dziecko, ono umarło?
— Ae! — Szloch uniwersalnej matki wydarł się z ust Draka.
— Ja w upadek krzywda. Tean śmierć. nasesay w morze nas
rzuca. Tean krzywda, gavey ?
— Ae, gavey.
Więc Jerry bał się, że straci następne dziecko. Podróż w
kapsule na pewno nieźle nami potrząśnie, ale siedzenie na tej
wysepce również nie poprawi naszych szans. Kapsuła już od
dobrej chwili spoczywała nieruchomo, więc postanowiłem
zaryzykować zerknięcie na zewnątrz. Małe okienko w dachu
wydawało się oblepione piaskiem. Uchyliłem drzwi, wyjrzałem
i zobaczyłem, że reszta muru legła w gruzach. Spojrzałem w
stronę morza, ale niczego nie zauważyłem.
— Wygląda bezpiecznie, Jerry... — podniosłem wzrok ku
czerniejącemu niebu. Nad moją głową spiętrzyła się biała piana
gigantycznej fali.
— Maga-szlag-sienna!!!
Zatrzasnąłem drzwi.
— Ess, Davidge?
— Trzymaj się, Jerry!
Huk wody spadającej na kapsułę rozrywał bębenki w
uszach.
Uderzyliśmy o skałę raz, dwa razy, potem kapsuła zawi-
rowała i wystrzeliła w górę. Próbowałem się czegoś przy-
trzymać, ale chybiłem, kiedy kapsuła gwałtownie zjechała w
dół. Upadłem na Jerry'ego, potem poleciałem w drugą stronę i
walnąłem głową o ścianę. Zanim straciłem przytomność, usły-
szałem krzyk Jerry'ego:
— Tean! Vi tean!
* * *
Porucznik nacisnął guzik zdalnego sterowania i jakaś
postać — wysoka, żółta, humanoidalna — pojawiła się na
ekranie.
— Dracki glut! — wrzasnęła publiczność złożona z
rekrutów.
Porucznik odwrócił się twarzą do rekrutów.
— Prawidłowo. To jest Drak. Zauważcie, że rasa Draków
jest jednolita pod względem koloru: wszyscy są żółci.
Rekruci zachichotali uprzejmie. Oficer lekko się napuszył.
Potem świetlną wskazówką zaczął pokazywać kolejne cechy
postaci.
— Trójpalczaste dłonie oczywiście są wyraźną oznaką,
podobnie jak prawie beznosa twarz, która upodabnia Draka do
żaby.
Przeciętnie wzrok mają trochę lepszy od ludzi, słuch mniej
więcej jednakowy, a zapach... — porucznik zrobił pauzę. —
Zapach jest okropny!
Rozpromienił się słysząc ryk rekrutów. Kiedy publiczność
ucichła, wskazał świetlnym prętem fałdę na brzuchu żółtej
postaci.
— Tutaj Drak trzyma swoje klejnoty rodzinne... wszystkie.
Publiczność znowu zarechotała.
— Zgadza się, Drakowie to hermafrodyci, każdy osobnik
posiada zarówno męskie, jak i żeńskie organy rozrodcze. —
Porucznik odwrócił się do rekrutów. — Nigdy nie mówcie
Drakowi, żeby sobie wsadził, bo on może to zrobić!
Śmiech ucichł i porucznik wyciągnął rękę w stronę ekranu.
— Jak zobaczycie takiego stwora, co macie zrobić?
— ZABIĆ!
* * *
...oczyściłem ekran, a komputer namierzył następnego
drackiego myśliwca, wyglądającego jak podwójne X na displeju.
Drak skręcił ostro w lewo, potem znowu w prawo. Czułem,
jak autopilot prowadzi mój statek śladem myśliwca, sortuje i
ignoruje fałszywe obrazy, próbując złapać Draka w elektro-
niczny celownik.
— No chodź, żabolu... trochę bardziej w lewo...
Podwójny krzyż nasunął się na pierścienie dalmierza i
poczułem, jak odłączył się pocisk przymocowany do brzucha
mojego myśliwca.
— Mam cię!
Przez wizjery zobaczyłem błysk, kiedy pocisk detonował.
Na ekranie drakoński myśliwiec spadał, wirując bezwładnie, w
stronę przesłoniętej chmurami powierzchni Fyrine IV. Zanur-
kowałem za nim, żeby potwierdzić trafienie... temperatura
powłoki wzrosła, kiedy mój statek otarł się o górną warstwę
atmosfery.
— No dalej, wybuchaj, do cholery!
Przestawiłem systemy statku na lot w atmosferze,
ponieważ stało się oczywiste, że będę musiał dopaść Draka na
ziemi. Tuż ponad chmurami drakoński myśliwiec przestał
wirować i zawrócił.
Uderzyłem w wyłącznik automatycznego sterowania i ścią-
gnąłem drążek do siebie. Statek zatoczył się, próbując nabrać
wysokości. Wszyscy wiedzą, że drakońskie statki lepiej
manewrują w atmosferze... zbliża się do mnie po kursie koli-
zyjnym... dlaczego ten glut nie strzela?... tuż przed samym
zderzeniem Drak się katapultuje... generator nie działa; muszę
lądować bez napędu. Śledzę kapsułę spadającą poprzez brud-
noszare chmury; zamierzam odnaleźć tego drackiego gluta i
dokończyć robotę...
* * *
Mijały długie sekundy lub lata, kiedy badałem otaczającą
mnie ciemność. Czułem dotyk, ale dotykane części mojego ciała
wydawały się bardzo, bardzo odległe. Najpierw dreszcze,
potem gorączka, potem znowu dreszcze. Miękka dłoń chłodziła
moją rozpaloną głowę. Rozchyliłem powieki i przez szparki
oczu zobaczyłem Jerry'ego, który pochylał się nade mną i
okładał mi czoło czymś chłodnym. Zdołałem wyszeptać:
— Jerry.
Drak spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się.
— Dobrze jest, Davidge. Dobrze jest.
Odblask na twarzy Jerry'ego zamigotał, poczułem woń
dymu.
— Ogień.
Jerry odsunął się i wskazał na środek podłogi z ubitego
piasku. Powoli przekręciłem głowę i odkryłem, że leżę na
posłaniu z miękkich, sprężystych gałęzi. Naprzeciwko mojego
łóżka zobaczyłem drugie łóżko, a pomiędzy nimi wesoło
buzowało ognisko.
— Ogień teraz mamy, Davidge. I drewno. — Jerry pokazał
dach zbudowany z drewnianych pali i strzechę z szerokich liści.
Rozejrzałem się dookoła, potem złożyłem obolałą głowę na
posłaniu i przymknąłem oczy.
— Gdzie jesteśmy?
— Duża wyspa, Davidge. Fala z wysepki nas zmyła. Wiatr i
fale nas tutaj przyniosły. Rację miałeś.
— Ja... ja nie rozumiem; ne gavey. Potrzeba kilka dni, żeby
dopłynąć z wysepki na dużą wyspę.
Jerry kiwnął głową i wrzucił coś, co wyglądało na gąbkę, do
dziwnej skorupy wypełnionej wodą.
— Dziewięć dni. Ty ja przywiązał do nasesay , potem tutaj
na plaży my ląduje.
— Dziewięć dni? Byłem nieprzytomny przez dziewięć dni?
Jerry pokręcił głową.
— Siedemnaście. Tutaj lądujemy osiem dni... — Drak
machnął za siebie ręką.
— Temu... osiem dni temu.
— Ae.
Siedemnaście dni na Fyrine IV to więcej niż miesiąc na
Ziemi.
Ponownie otworzyłem oczy i spojrzałem na Draka. Jerry
prawie podskakiwał z podniecenia.
— Jak twój tean , twoje dziecko?
Jerry poklepał się po nabrzmiałym brzuchu.
— Dobrze jest, Davidge. Ty bardziej nasesay ranny.
Powstrzymałem się od kiwnięcia głową.
— Cieszę się ze względu na ciebie.
Zamknąłem oczy i odwróciłem twarz do ściany, zbudo-
wanej z tyczek przeplecionych liśćmi.
— Jerry?
— Ess?
— Uratowałeś mi życie.
— Ae.
— Dlaczego?
Jerry długo siedział w milczeniu.
— Davidge. Na wysepce ty mówi. Samotność teraz gavey.
— Drak potrząsnął mnie za ramię. — Masz, teraz jesz.
Odwróciłem się i zajrzałem do skorupy, wypełnionej paru-
jącym płynem.
— Co to jest, rosół z kurczaka?
— Ess?
— Ess va? — Wskazałem na skorupę i dopiero wtedy
uświadomiłem sobie, jaki jestem słaby.
Jerry zmarszczył brwi.
— Jak ślimak, tylko długie.
— Węgorz?
— Ae , ale węgorz z ląd, gavey ?
— To znaczy wąż?
— Możechybaprawdopodobnie.
Kiwnąłem głową i przysunąłem wargi do brzegu skorupy.
Nabrałem rosołu do ust, przełknąłem i poczułem, jak
uzdrawiające ciepło rozchodzi się po moim ciele.
— Dobre.
— Ty chce custa ?
— Ess?
— Custa. — Jerry sięgnął za siebie i podniósł z ziemi
kanciastą bryłkę półprzezroczystej skały. Popatrzyłem na
bryłkę, poskrobałem ją paznokciem, potem dotknąłem końcem
języka.
— Halit! Sól kamienna!
Jerry uśmiechnął się.
— Custa ty chce?
Parsknąłem śmiechem.
— Co za luksusy. Jasne, koniecznie chcę custa.
Jerry wziął bryłkę halitu, niedużym kamieniem odłupał
kawałek, potem zmiażdżył odłamki pomiędzy dwoma kamie-
niami.
Podał mi na dłoni maleńką górkę białych granulek.
Wziąłem dwie szczypty, wrzuciłem do swojej wężowej zupy i
zamieszałem palcem.
Potem pociągnąłem długi łyk przepysznego rosołu. Obli-
załem wargi.
— Fantastyczne.
— Dobre, ne ?
— Więcej niż dobre: fantastyczne.
Łyknąłem jeszcze raz, demonstracyjnie oblizując się i prze-
wracając oczami.
— Fantastyczne, Davidge, ne ?
— Ae — przytaknąłem. — Chyba już wystarczy. Spać mi się
chce.
— Ae, Davidge, gavey.
Jerry zabrał miskę i postawił przy ogniu. Wstał, podszedł
do drzwi i odwrócił się. Przez chwilę wpatrywał się we mnie
żółtymi ślepiami, potem kiwnął głową, odwrócił się i wyszedł.
Zamknąłem oczy i pozwoliłem, żeby uśpiło mnie ciepło ogniska.
* * *
Po dwóch dniach zacząłem już wstawać i spacerować po
chacie, a po następnych dwóch dniach Jerry pomógł mi wyjść
na zewnątrz.
Chata stała na szczycie długiego, łagodnego wzniesienia,
wśród karłowatych drzew; żadne nie przekraczało pięciu,
sześciu metrów wysokości. U stóp wzniesienia, ponad osiem
kilometrów od chaty falowało wzburzone morze. Drak zaniósł
mnie na górę. Nasza wierna nasesay wypełniła się wodą i
zabrało ją morze, kiedy Jerry wyciągnął mnie na suchy ląd.
Razem z nią zatonęły resztki racji żywnościowych. Drakowie są
bardzo wybredni pod względem jedzenia, ale głód zmusił
wreszcie Jerry'ego do wypróbowania kilku gatunków miej-
scowej flory i fauny — głód oraz ludzki wrak, który marniał w
oczach z braku pożywienia. Drak zdecydował się na mączysty,
łagodny w smaku korzeń, zielone jagody, które po wysuszeniu
dawały znośną herbatę, oraz mięso węży. Zwiedzając okolicę,
odkrył częściowo zerodowany pokład soli. W następnych
dniach, kiedy nabrałem trochę sił, dodałem do naszej diety
kilka rodzajów morskich małży oraz owoc przypominający
skrzyżowanie śliwki z gruszką.
Dni stawały się coraz chłodniejsze, więc Drak i ja musie-
liśmy wreszcie przyjąć do wiadomości, że na Fyrine IV istnieje
zima. Wobec tego powinniśmy również założyć, że zima będzie
dostatecznie surowa, żeby uniemożliwić zdobywanie żywności
— i opału. Wysuszone nad ogniem jagody i korzenie dawały się
długo przechowywać, próbowaliśmy także solić i wędzić
wężowe mięso. Jerry i ja zszywaliśmy wężowe skórki na
zimowe ubranie, używając łyka z jagodowych krzaków zamiast
nici. Model, który zaprojektowaliśmy, składał się z dwóch
warstw skórek, wypełnionych w środku puchem ze strączków
jagód i następnie przepikowanych.
Obaj zgodziliśmy się, że chata nie wystarczy na zimę. Trzy
dni trwało, zanim znaleźliśmy pierwszą jaskinię, a kolejne trzy
zabrało znalezienie takiej, która nam odpowiadała. Z wejścia
widać było wiecznie wzburzone morze, ale wylot znajdował się
pośrodku niewielkiego urwiska, wysoko ponad poziomem
morza.
Wokół wejścia do jaskini znaleźliśmy sporą ilość suchego
drewna i leżących luzem kamieni. Drewno zebraliśmy na opał;
kamienie wykorzystaliśmy do zamurowania wejścia, zosta-
wiwszy miejsce tylko na drzwi. Zrobiliśmy je z drewnianych
pali powiązanych jagodowym łykiem, a zawiasy sporządziliśmy
z wężowej skóry.
Pierwszej nocy po zamontowaniu drzwi morski wiatr je
rozerwał. Postanowiliśmy wrócić do oryginalnego modelu
drzwi, który zastosowaliśmy na wysepce.
W głębi jaskini urządziliśmy kwatery mieszkalne, w prze-
stronnym pomieszczeniu z piaskową podłogą. Jeszcze głębiej
znajdowały się naturalne baseny z wodą, doskonałą do picia,
ale za zimną do kąpieli. Pomieszczenie z basenem wykorzysta-
liśmy na spiżarnię. Wyłożyliśmy wiązkami drewna ściany
komory mieszkalnej i zrobiliśmy nowe posłania ze skórek węży
i puchu nasion.
Pośrodku komory zbudowaliśmy porządne palenisko z
dużym, płaskim kamieniem służącym jako ruszt. Pierwszej
nocy spędzonej w nowym domu odkryłem, że po raz pierwszy,
odkąd utknąłem na tej przeklętej planecie, nie słyszę wycia
wiatru.
Podczas długich nocy siadywaliśmy przy ognisku, szyjąc ze
skóry węży różne rzeczy — rękawiczki, kapelusze, plecaki — i
rozmawialiśmy. Dla urozmaicenia monotonii mówiliśmy na
zmianę jednego dnia po angielsku, drugiego po drakońsku.
Zanim nadeszła zima z pierwszym lodowym sztormem,
każdy z nas swobodnie mówił językiem drugiego.
Rozmawialiśmy o oczekiwanym dziecku Jerry'ego.
— Jak mu dasz na imię, Jerry?
— On już ma imię. Widzisz, ród Jeriba ma pięć imion. Ja
nazywam się Shigan; przede mną był mój rodzic, Gothig; przed
Gothigiem był Haesni; przed Haesni był Ty, a przed Ty'em był
Zammis. Dziecko nazywa się Jeriba Zammis.
— Dlaczego tylko pięć imion? Ludzkie dziecko może dostać
każde imię, jakie wybiorą dla niego rodzice. Zresztą kiedy
dorośnie, może przybrać takie imię, jakie mu się podoba.
Drak spojrzał na mnie z żalem i współczuciem.
— Davidge, jaki ty musisz być zagubiony. Wy, ludzie... jacy
musicie być zagubieni.
— Zagubieni?
Jerry przytaknął.
— Skąd pochodzisz, Davidge?
— Pytasz o moich rodziców?
— Tak.
Wzruszyłem ramionami.
— Pamiętam moich rodziców.
— A ich rodziców?
— Pamiętam ojca mojej matki. Kiedy byłem mały, jeździ-
liśmy do niego w odwiedziny.
— Davidge, co wiesz o tym przodku?
Potarłem brodę.
— Trochę mi się miesza... chyba zajmował się rolnictwem...
nie wiem.
— A jego rodzice?
Potrząsnąłem głową.
— Pamiętam tylko, że gdzieś w rodowodzie mam Anglików
i Niemców. Gavey Niemcy i Anglicy?
Jerry kiwnął głową.
— Davidge, ja mogę wyrecytować historię mojego rodu
wstecz aż do zasiedlenia naszej planety przez Jeribę Ty'a,
jednego z pierwszych osadników, sto dziewięćdziesiąt dziewięć
pokoleń temu. W naszych rodowych archiwach na Drako są
rejestry, które sięgają przez kosmos do Sindie, ojczyzny naszej
rasy, i siedemdziesiąt pokoleń wstecz do Jeriby Ty'a, założy-
ciela rodu Jeriba.
— Jak się zakłada ród?
— Tylko pierworodny przedłuża ród. Potomstwo z drugich,
trzecich i czwartych narodzin musi zakładać własne rody.
Pokiwałem głową z wrażenia.
— Dlaczego tylko pięć imion? Po prostu żeby łatwiej było
zapamiętać?
Jerry potrząsnął głową.
— Nie. Imiona to coś, do czego dodajemy wyróżnienia; są
takie same, jednakowe dla wszystkich, żeby nie przyćmiewały
czynów, które wyróżniają ich właścicieli. Imię, które noszę,
Shigan, służyło wielkim żołnierzom, uczonym, studentom filo-
zofii i kilku kapłanom. Imię mojego dziecka nosili naukowcy,
nauczyciele i badacze.
— Pamiętasz wszystkie czyny swoich przodków?
Jerry przytaknął.
— Tak, wszystko, co zrobili i gdzie to zrobili. Każdy musi
wyrecytować swój rodowód przed rodowymi archiwami, żeby
uznano go za dorosłego, tak jak ja dwadzieścia dwa lata temu.
Zammis zrobi to samo, tylko że będzie musiał rozpocząć recy-
tację - Jerry uśmiechnął się — od mojego imienia, Jeriba Shigan.
— Potrafisz wyrecytować prawie dwieście biografii z
pamięci?
— Tak.
Wróciłem do łóżka i wyciągnąłem się na posłaniu. Kiedy
wpatrywałem się w dym wsysany przez szparę w sklepieniu
jaskini, zacząłem rozumieć, co Jerry mówił o poczuciu zagu-
bienia. Drak noszący za pasem kilkadziesiąt pokoleń z
pewnością wiedział, kim jest i po co żyje.
— Jerry?
— Tak, Davidge?
— Wyrecytujesz je dla mnie?
Odwróciłem głowę i zdążyłem zobaczyć, jak wyraz całko-
witego zaskoczenia na twarzy Draka przeradza się w radość.
Dopiero po wielu latach miałem się dowiedzieć, że wyrzą-
dziłem Jerry'emu wielki zaszczyt prosząc o historię jego rodu.
Wśród Draków jest to dowód wyjątkowego szacunku, nie tylko
dla jednostki, ale dla całego rodu.
Jerry odłożył na piasek kapelusz, który zszywał, wstał i
rozpoczął:
— Oto stoję tutaj przed wami, Shigan z rodu Jeriba,
zrodzony z Gothiga, nauczyciela muzyki. Muzyk wysokiej klasy,
miał wśród swoich studentów Datzizha z rodu Nem, Perravane
z rodu Tuscor oraz wielu pomniejszych muzyków. Wyuczywszy
się muzyki w Shimuram, Gothig stanął przed archiwami w roku
11051 i mówił o swoim rodzicu Haesni, budowniczym
statków...
Słuchając śpiewnej, formalnej recytacji po drakońsku,
poznając biografie od tyłu — najpierw śmierć, potem
dojrzałość — doznałem wrażenia, jakby czas się zaginał,
jakbym mógł dotknąć przeszłości. Bitwy, rozkwit i upadek
imperiów, odkrycia i wynalazki, wielkie czyny — wycieczka
przez dwanaście tysięcy lat historii, ale historii postrzeganej
jako żywy, wyraźny konkret.
W porównaniu z tym: ja, Willis z rodu Davidge, stoję przed
wami, zrodzony z Sybil, gospodyni domowej, i Nathana, drugo-
rzędnego inżyniera, jedno z nich zrodzone z dziadka, który
prawdopodobnie miał coś wspólnego z rolnictwem, zrodzony z
nikogo w szczególności.
...cholera, nawet nie to! Mój starszy brat przedłużał ród, nie
ja. Słuchałem i dojrzewała we mnie decyzja, żeby nauczyć się
rodowodu Jeriba.
* * *
Rozmawialiśmy o wojnie:
— To była całkiem sprytna sztuczka, wciągnąć mnie w
atmosferę, a potem staranować.
Jerry wzruszył ramionami.
— W drakońskiej flocie są najlepsi piloci, wiadomo.
Uniosłem brwi.
— Więc dlaczego odstrzeliłem ci tyłek?
Jerry wzruszył ramionami, zmarszczył brwi i dalej zszywał
skrawki wężowej skóry.
— Dlaczego Ziemianie najechali tę część galaktyki, Davidge?
Mieliśmy tysiąc lat pokoju, zanim przybyliście.
— Ha! A dlaczego Drakowie prowadzą inwazję? My też
żyliśmy w pokoju. Co wy tu robicie?
— Zasiedlamy te planety. To drakońska tradycja. Jesteśmy
odkrywcami i kolonistami.
— A myślisz, żabolu, że my to banda piecuchów? Ludzkość
opanowała podróże kosmiczne niecałe dwieście lat temu, ale
zasiedliliśmy prawie dwa razy więcej planet od Draków...
Jerry podniósł palec.
— Właśnie! Wy, ludzie, rozprzestrzeniacie się jak zaraza.
Wystarczy! Nie chcemy was tutaj!
— No, ale jesteśmy tutaj i zostaniemy. I co zrobicie?
— Widzisz, co robimy, Irkmaan, my walczymy!
— Fiuu! To miała być walka, ta nasza drobna potyczka?
Cholera, Jerry, wykopaliśmy was z orbity jak zardzewiałe
puszki...
— Ha, Davidge! I dlatego siedzisz tutaj, zajadając
wędzonego węża!
Wyjąłem to draństwo z ust i wyciągnąłem do Draka.
— Tobie też śmierdzi wężem z gęby, Draku!
Jerry prychnął i odwrócił się od ognia. Poczułem się głupio,
po pierwsze dlatego, że we dwóch naiwnie próbowaliśmy
rozwikłać konflikt, który trapił setkę światów od ponad stu lat.
Po drugie, chciałem, żeby Jerry sprawdził moją recytację. Zapa-
miętałem już ponad sto pokoleń. Drak siedział bokiem do ognia,
padało na niego tylko tyle światła, ile potrzebował do szycia.
— Jerry, nad czym pracujesz?
— Nie mamy o czym rozmawiać, Davidge.
— Daj spokój, co to jest?
Jerry obejrzał się na mnie, potem znowu spojrzał na własne
kolana i podniósł maleńki kombinezon z wężowej skóry.
— Dla Zammisa — uśmiechnął się, a ja potrząsnąłem głową
i wybuchnąłem śmiechem.
* * *
Rozmawialiśmy o filozofii.
— Studiowałeś Shizumaata, Jerry; dlaczego nie opowiesz
mi o jego naukach?
Jerry spochmurniał.
— Nie, Davidge.
— Czy nauki Shizummata są tajne, czy jak?
Jerry potrząsnął głową.
— Nie, ale my za bardzo szanujemy Shizumaata, żeby
mówić.
Poskrobałem się po brodzie.
— To znaczy za bardzo, żeby o tym mówić w ogóle, czy
żeby mówić z człowiekiem?
— Nie z człowiekiem, Davidge, tylko z tobą.
— Dlaczego?
Jerry podniósł głowę, jego żółte oczy zwęziły się w szparki.
— Pamiętasz, co powiedziałeś... na wysepce.
Podrapałem się po głowie i z trudem przypomniałem sobie
oszczerstwo dotyczące diety Shizumaata. Rozłożyłem ręce.
— Ależ Jerry, byłem wtedy zły, wściekły. Nie możesz mnie
winić za to, co powiedziałem w gniewie.
— Mogę.
— Czy to coś zmieni, jeśli przeproszę?
— Nic a nic.
Ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć czegoś
paskudnego.
Potem w myślach cofnąłem się do tamtej chwili, kiedy Jerry
i ja staliśmy naprzeciwko siebie, gotowi skoczyć sobie do
gardeł.
Przypomniałem sobie pewien szczegół i zagryzłem wargi,
żeby powstrzymać uśmiech.
— Czy opowiesz mi o naukach Shizumaata, jeśli wybaczę
ci... to, co powiedziałeś o Myszce Miki?
Pochyliłem głowę pozornie z szacunkiem, ale naprawdę po
to, żeby zdusić chichot.
Jerry podniósł wzrok, na jego twarzy malowało się bolesne
poczucie winy.
— Przykro mi z tego powodu, Davidge. Jeśli mi wybaczysz,
opowiem ci o Shizumaacie.
— Więc wybaczam ci, Jerry.
— Jeszcze jedno.
— Co?
— Musisz mi opowiedzieć o naukach Myszki Miki.
— Ja... ee, postaram się.
* * *
Rozmawialiśmy o Zammisie.
— Jerry, jaki według ciebie powinien być mały Zammis?
Jerry wzruszył ramionami.
— Zammis musi zasłużyć na swoje imię. Chcę, żeby zrobił
to z honorem. Jeżeli Zammis tego dokona, nie żądam niczego
więcej.
— Zammy sam sobie wybierze zawód?
— Tak.
— Ale nie chciałbyś czegoś specjalnego?
— Owszem, chciałbym — przytaknął Jerry.
— Czego?
— Żeby pewnego dnia Zammis znalazł sposób ucieczki z tej
nędznej planety.
Kiwnąłem głową.
— Amen.
— Amen.
* * *
Zima wlokła się tak długo, że Jerry i ja zaczęliśmy już się
zastanawiać, czy nie trafiliśmy na początek epoki lodowej. Na
zewnątrz wszystko skuwała gruba warstwa lodu, a niska
temperatura i nieustający wiatr sprawiały, że każde wyjście z
jaskini groziło śmiercią, albo przez upadek, albo przez zamarz-
nięcie. Jednakże za obopólną zgodą obaj wychodziliśmy na
zewnątrz, żeby się załatwić. Głęboko w jaskini znajdowało się
kilka izolowanych komór; obawialiśmy się jednak zanieczyścić
nasz zapas wody, nie wspominając o powietrzu. Na zewnątrz
największym ryzykiem było spuszczenie gaci na lodowatym
wietrze, który zamrażał parę oddechu, zanim przedostała się
przez cienkie maski, sporządzone z resztek kosmicznych
kombinezonów.
Nauczyliśmy się nie guzdrać.
Pewnego ranka Jerry był na zewnątrz, załatwiając natu-
ralną potrzebę, a ja przy ogniu rozgniatałem suszone korzenie z
wodą na naleśniki. Od wylotu jaskini dobiegło mnie wołanie
Jerry'ego:
— Davidge!
— Co?
— Davidge, chodź szybko!
Statek! Na pewno! Postawiłem miskę z muszli na piasku,
nałożyłem kapelusz i rękawiczki i pobiegłem korytarzem. Kiedy
dotarłem do drzwi, rozwiązałem maskę zawieszoną na szyi i
naciągnąłem ją na nos i usta, żeby ochronić płuca. Jerry, z
twarzą podobnie obwiązaną, zaglądał przez drzwi, ponaglając
mnie niecierpliwym machaniem.
— O co chodzi?
Jerry odsunął się od drzwi, żeby mnie przepuścić.
— Chodź, popatrz!
Słońce. Błękitne niebo i słońce. W oddali nad morzem
zbierały się nowe chmury, ale nad naszymi głowami niebo było
czyste.
Żaden z nas nie mógł patrzeć prosto w słońce, ale unie-
śliśmy twarze ku niebu i poczuliśmy promienie Fyrine na
skórze.
Oblodzone skały i drzewa lśniły i migotały w blasku słońca.
— Pięknie.
— Tak. — Jerry chwycił mnie za rękaw urękawicznioną
dłonią.
— Davidge, wiesz, co to znaczy?
— Co?
— Sygnały świetlne w nocy. W pogodną noc wielki ogień
będzie widać z orbity, Ne ?
Popatrzyłem na Jerry'ego, potem znowu spojrzałem w
niebo.
— Nie wiem. Jeśli rozpalimy wystarczająco wielki ogień i
jeśli noc będzie bezchmurna, i jeśli ktoś akurat wtedy spojrzy w
dół... — Zwiesiłem głowę. — Zakładając, że ktoś tam jest na
orbicie. — Poczułem ból nasilający się w palcach. — Lepiej
wracajmy do środka.
— Davidge, to jest nasza szansa!
— A czego użyjemy zamiast drewna, Jerry? — Wycią-
gnąłem rękę w stronę drzew wokół jaskini. — Wszystko, co się
pali, ma na sobie co najmniej piętnaście centymetrów lodu.
— W jaskini...
— Nasze drewno na opał? — Potrząsnąłem głową. — Jak
długo jeszcze potrwa ta zima? Jesteś pewien, że mamy dosyć
drewna, żeby marnować je na sygnały świetlne?
— To jest szansa, Davidge. To jest szansa!
Nasze życie zawieszone na cienkim włosku. Wzruszyłem
ramionami.
— Czemu nie?
Przez następne kilka godzin przenosiliśmy jedną czwartą
naszego pracowicie zebranego opału i składaliśmy na zewnątrz
wylotu jaskini. Zanim skończyliśmy, na długo przed
zmierzchem, niebo znowu powlokło się szczelną warstwą
chmur. Co noc kilkakrotnie sprawdzaliśmy pogodę, czekając,
żeby pokazały się gwiazdy. Za dnia często musieliśmy
poświęcać parę godzin na rozbijanie lodu okrywającego stos
drewna. Jednakże to podtrzymywało w nas nadzieję, dopóki
drewno w jaskini się nie skończyło i nie musieliśmy uszczuplić
sygnałowego stosu.
Tej nocy po raz pierwszy Drak wydawał się całkowicie
pokonany. Siedział przy palenisku, wpatrując się w płomienie.
Sięgnął ręką za wycięcie kurtki z wężowej skóry i wyciągnął
małą złotą kostkę, zawieszoną na szyi na łańcuszku. Ścisnął
kostkę w obu dłoniach, zamknął oczy i zaczął mamrotać coś po
dracku.
Przyglądałem się z łóżka, dopóki Jerry nie skończył.
Westchnął, kiwnął głową i wsunął przedmiot pod kurtkę.
— Co to jest?
Jerry spojrzał na mnie, zmarszczył brwi, potem dotknął
kurtki na piersiach.
— To? To jest mój Talman... po waszemu Biblia.
— Biblia to książka. No wiesz, z kartkami, żeby ją czytać.
Jerry wyciągnął przedmiot zza kurtki, wymamrotał coś po
dracku i przekręcił mały zatrzask. Ze złotej kostki wypadła
druga złota kostka, którą mi podał.
— Bądź z tym bardzo ostrożny, Davidge.
Usiadłem, wziąłem przedmiot i obejrzałem go w świetle
płomieni. Trzy złote płytki na zawiasach tworzyły oprawę
sześciennej książeczki o boku dwa i pół centymetra. Otwo-
rzyłem książkę i zobaczyłem podwójne kolumny kropek,
kresek i zawijasów.
— To po drakońsku.
— Oczywiście.
— Ale ja nie umiem tego przeczytać.
Jerry uniósł brwi.
— Mówisz po drakońsku tak dobrze, że zapomniałem...
chciałbyś, żebym cię nauczył?
— Czytać?
— Czemu nie? Spieszysz się na jakieś spotkanie?
— Nie — wzruszyłem ramionami. Dotknąłem książeczki i
próbowałem przewrócić maleńką stroniczkę. Przewróciłem
jakieś pięćdziesiąt na raz. — Nie potrafię rozdzielić kartek.
Jerry pokazał niewielką wypukłość na krawędzi grzbietu.
— Wyciągnij szpilkę. Do odwracania stronic.
Wyciągnąłem krótką igłę i dotknąłem nią kartki, która ześli-
znęła się z następnej i furknęła na drugą stronę.
— Kto napisał twój Talman , Jerry?
— Wielu. Wszyscy wielcy nauczyciele.
— Shizumaat?
Jerry kiwnął głową.
— Shizumaat jest jednym z nich.
Zamknąłem książkę i położyłem na dłoni.
— Jerry, dlaczego właśnie teraz ją wyjąłeś?
— Potrzebowałem pociechy. — Drak wyciągnął ramiona. —
To miejsce. Może zestarzejemy się tutaj i umrzemy. Może nigdy
nas nie znajdą. Widzę to dzisiaj, kiedy zabraliśmy drewno z
sygnałowego ogniska. — Jerry położył dłonie na brzuchu. —
Zammis urodzi się tutaj. Talman pomaga mi zaakceptować to,
czego nie mogę zmienić.
— Zammis, jak długo jeszcze?
— Niedługo — uśmiechnął się Jerry.
Spojrzałem na małą książeczkę.
— Chciałbym, żebyś nauczył mnie czytać, Jerry.
Drak zdjął z szyi łańcuszek z kasetką i podał mi.
— Musisz przechowywać w tym Talman.
Przez chwilę trzymałem łańcuszek w dłoni, potem potrzą-
snąłem głową.
— Nie mogę przyjąć tej książki, Jerry. Na pewno ma dla
ciebie wielką wartość. A jeśli ją zgubię?
— Nie zgubisz. Zatrzymaj ją, dopóki będziesz się uczył. To
powinność ucznia.
Założyłem łańcuszek na szyję.
— Wyświadczasz mi wielki zaszczyt.
Jerry wzruszył ramionami.
— Znacznie mniejszy, niż ty mi wyświadczyłeś zapamię-
tując rodowód Jeriba. Twoja recytacja jest dokładna i wzru-
szająca.
Jerry wyjął kawałek węgla drzewnego z paleniska, wstał i
podszedł do ściany. Tej nocy poznałem trzydzieści jeden liter i
dźwięków drakońskiego alfabetu, a także dodatkowe dziewięć
znaków i liter używanych w oficjalnym drakońskim piśmie.
* * *
Drewno wreszcie się skończyło. Jerry był bardzo ciężki i
bardzo, bardzo chory, kiedy Zammis przygotowywał się do
przyjścia na świat; Drak nie mógł nawet wyjść na zewnątrz o
własnych siłach, więc musiałem go wyprowadzać, żeby się
załatwił. W tej sytuacji zbieranie drewna, czyli wychodzenie na
zewnątrz i obtłukiwanie lodu z martwych drzew naszym
ostatnim kijem spadło na moje barki, podobnie jak gotowanie.
Pewnego szczególnie pochmurnego dnia zauważyłem, że
lód na drzewach jest cieńszy. W końcu minęliśmy półmetek
zimy i zbliżaliśmy się do wiosny. Rozbijając lód, cieszyłem się
na myśl o wiośnie i wiedziałem, że Jerry również ucieszy się z
nowiny.
Zima naprawdę go przygnębiała.
Pracowałem w lesie nad jaskinią, zbierałem wiązki drewna
i zrzucałem na dół, kiedy usłyszałem krzyk. Zamarłem i rozej-
rzałem się dookoła. Nie zobaczyłem niczego, tylko lód i morze.
Potem krzyk rozległ się ponownie.
— Davidge!
To był Jerry. Upuściłem naręcze drewna i pobiegłem do
szczeliny w skalnym zboczu, która służyła jako drabina. Jerry
znowu wrzasnął. Pośliznąłem się i stoczyłem aż do wylotu
jaskini. Szarpnąłem drzwi i pobiegłem korytarzem do komory
mieszkalnej.
Jerry skręcał się na posłaniu, wbijając palce w piasek.
Upadłem na kolana obok niego.
— Jestem tutaj, Jerry. Co się stało? Co ci jest?
— Davidge! — Drak wywrócił oczy, kierując ślepe spoj-
rzenie na sufit; jego usta poruszyły się bezgłośnie, potem
eksplodowały kolejnym krzykiem.
— Jerry, to ja! — Potrząsnąłem Draka za ramię. — Jerry, to
ja, Davidge!
Jerry odwrócił do mnie głowę, skrzywił się, potem zacisnął
palce na moim lewym nadgarstku z siłą cierpiącego człowieka.
— Davidge! Zammis... coś złego się stało!
— Co? Co mogę zrobić?
Jerry znowu krzyknął i opadł bezwładnie na posłanie w
półomdleniu. Po chwili z wysiłkiem pokonał słabość i przy-
ciągnął moją głowę do swoich ust.
— Davidge, musisz przysiąc.
— Co, Jerry? Co mam przysiąc?
— Zammis... na Drako. Żeby stanął przed rodowymi
archiwami. Obiecaj.
— O co ci chodzi? Mówisz, jakbyś umierał.
— Umieram, Davidge. Zammis dwusetne pokolenie...
bardzo ważny. Przedstaw moje dziecko, Davidge! Obiecaj!
Wolną ręką otarłem pot z czoła.
— Ty nie umrzesz, Jerry. Trzymaj się!
— Wystarczy! Nie okłamujmy się, Davidge! Ja umieram!
Musisz nauczyć Zammisa rodowodu Jeriba... i książka, Talman,
gavey ?
— Przestań! — Panika przygniotła mnie niemal jak fizyczny
ciężar. — Przestań tak mówić! Ty nie umrzesz, Jerry. Dalej,
walcz, ty kizlode sukinsynu...
Jerry wrzasnął. Oddychał coraz słabiej, co chwila tracił
przytomność.
— Davidge.
— Co? — Dopiero teraz spostrzegłem, że płaczę jak
dziecko.
— Davidge, musisz pomóc wyjść Zammisowi.
— Co... jak? O czym ty mówisz, do cholery?
Jerry odwrócił twarz do ściany jaskini.
— Podnieś mi kurtkę.
— Co?
— Podnieś mi kurtkę, Davidge. No już!
Podciągnąłem do góry kurtkę z wężowej skóry, odsłoniłem
rozdęty brzuch Jerry'ego. Fałda na środku była jasnoczerwona i
sączył się z niej przezroczysty płyn.
— Co... co mam zrobić?
Jerry dyszał szybko, potem wstrzymał oddech.
— Rozerwij mnie! Musisz mnie rozerwać, Davidge!
— Nie!
— Zrób to! Zrób to albo Zammis umrze!
— Co mnie obchodzi twój przeklęty dzieciak, Jerry! Co mam
zrobić, żeby ciebie uratować?
— Rozerwij mnie... — wyszeptał Drak. — Zaopiekuj się
moim dzieckiem, Irkmaan. Przedstaw Zammisa przed
archiwami Jeriba. Przysięgnij, że to zrobisz.
— Och, Jerry...
— Przysięgnij!
Skinąłem głową, gorące łzy spływały mi po policzkach.
— Przysięgam.
Jerry rozluźnił uścisk na moim ręku i zamknął oczy.
Klęczałem obok posłania, oszołomiony i przerażony.
— Nie. Nie, nie, nie, nie.
"Rozerwij mnie! Musisz mnie rozerwać, Davidge!"
Wyciągnąłem rękę i z wahaniem dotknąłem fałdy na
brzuchu Jerry'ego. Wyczułem życie szamoczące się w środku,
próbujące wyrwać się z bezpowietrznej ciasnoty rodziciel-
skiego łona.
Nienawidziłem tego przeklętego życia; nienawidziłem go
jak niczego przedtem. Szamotanina osłabła, potem ustała.
"Przedstaw Zammisa przed archiwami Jeriba. Przysięgnij,
że to zrobisz..."
"Przysięgam..."
Uniosłem drugą rękę, wsunąłem kciuki w fałdę i pocią-
gnąłem lekko. Pociągnąłem mocniej, potem szarpnąłem brzuch
Jerry'ego jak szaleniec. Fałda pękła, zalewając przejrzystym
płynem przód mojej kurtki. Rozchyliłem płaty ciała i zoba-
czyłem nieruchomy kształt Zammisa, skulony w głębi jamy
wypełnionej płynem.
Zwymiotowałem. Kiedy nie miałem już czym rzygać,
sięgnąłem w głąb jamy i wsunąłem dłonie pod drackiego nowo-
rodka. Wyjąłem go z płynu, otarłem usta w lewy rękaw i przy-
łożyłem do ust Zammisa, rozwarłszy mu szczęki prawą dłonią.
Trzy razy, cztery razy wdmuchnąłem powietrze do płuc nowo-
rodka. Potem dzieciak zakaszlał. Potem zapłakał. Podwiązałem
łykiem dwie pępowiny i przeciąłem je. Jeriba Zammis uwolnił
się od martwego ciała swojego rodzica.
* * *
Uniosłem kamień nad głową i z całej siły spuściłem na lód.
Odłamki odskoczyły w miejscu uderzenia, odsłaniając ciem-
noszarą skałę. Ponownie podniosłem i spuściłem kamień, odłu-
pując następny kamień. Podniosłem go, wstałem i podszedłem
do zwłok Draka, częściowo już obłożonych kamieniami.
— Drak — szepnąłem.
Dobrze. Nazywaj go po prostu "Drak". Ropucha. Żabol.
Wróg. Nazywaj go, jak chcesz, żeby tylko zmniejszyć ból.
Spojrzałem na stos nagromadzonych kamieni i zdecydo-
wałem, że to wystarczy. Potem przyklęknąłem obok grobu. Z
trudem powstrzymywałem łzy, kiedy układałem kamienie na
stosie.
Wilgotny śnieg, niesiony porywistym wiatrem, zamarzał na
mojej kurtce. Zabijałem ręce, żeby przywrócić krążenie.
Nadchodziła wiosna, ale wciąż jeszcze niebezpiecznie było
zostawać dłużej na dworze. A ja długo budowałem grób dla
Draka. Podniosłem następny kamień i położyłem na miejsce.
Kiedy ciężar kamienia spoczął na okryciu z wężowej skóry,
zrozumiałem, że ciało już zamarzło.
Szybko ułożyłem resztę kamieni i wstałem.
Wiatr popchnął mnie i prawie pośliznąłem się na oblo-
dzonej ziemi. Spojrzałem na kipiące morze, ciaśniej owinąłem
się kurtką, potem spojrzałem w dół, na stos kamieni. Trzeba coś
powiedzieć. Nie można tak zwyczajnie pogrzebać umarłego i
pójść na obiad. Trzeba coś powiedzieć. Ale co? Nie byłem reli-
gijny, podobnie jak Drak. Jego formalna filozofia na temat
śmierci była taka sama, jak moje nieformalne odrzucenie
rozkoszy islamu, pogańskiej Walhalli i cukierkowego jude-
ochrześcijańskiego nieba. Śmierć to śmierć, koniec, finis; uczta
dla robaków. A jednak trzeba coś powiedzieć.
Sięgnąłem pod kurtkę i zacisnąłem dłoń w rękawicy na
złotej kostce Talmanu. Przez rękawicę poczułem ostre
krawędzie kostki. Zamknąłem oczy i przywołałem z pamięci
słowa wielkich drakońskich filozofów. Ale żaden nie napisał
niczego stosownego na tę chwilę.
Talman był księgą życia. Talman znaczy
"życie" i tym zajmuje się drakońska filozofia. Nie zajmuje się
śmiercią. Śmierć to koniec życia. Talman nie mógł mi podpo-
wiedzieć żadnych słów. Lodowaty wiatr przenikał mnie na
wskroś, dygotałem z zimna, straciłem już czucie w dłoniach i
stopy zaczynały mnie boleć. A jednak trzeba coś powiedzieć.
Ale jedyne słowa, jakie przychodziły mi na myśl, mogły tylko
przerwać tamę i zalać mnie potopem bólu — poprzez świa-
domość, że Drak odszedł. A jednak... a jednak trzeba coś powie-
dzieć.
— Jerry, ja... — nie znajdowałem słów. Odwróciłem się od
grobu, moje łzy zmieszały się z marznącym deszczem.
* * *
W ciszy i cieple jaskini usiadłem na swoim materacu,
oparty plecami o skalną ścianę. Próbowałem skupić się na grze
świateł i cieni, którą tworzył odblask ognia na ścianie naprze-
ciwko.
Obrazy uformowane w połowie znikały, zanim zdążyłem
coś w nich zobaczyć. W dzieciństwie obserwowałem chmury,
dostrzegałem w nich twarze, zamki, zwierzęta, smoki i
olbrzymów. To był świat fantazji — ucieczka od rzeczywistości,
przygoda i bajka, dodatkowa atrakcja w nudnym, uregulo-
wanym życiu chłopca z klasy średniej. Teraz na ścianie jaskini
widziałem tylko wizerunek piekła: groteskowe sylwetki potę-
pionych dusz skręcały się w płomieniach. Wybuchnąłem
śmiechem na tę myśl. Wyobrażamy sobie piekło jako ogień,
nadzorowany przez rechoczącego sadystę w czerwonych
trykotach. Fyrine IV nauczyła mnie czegoś innego: piekło to
głód, samotność i nieustanne zimno.
Usłyszałem kwilenie i spojrzałem w głąb jaskini, na mały
materacyk leżący w cieniu. Jerry uszył dla Zammisa worek z
wężowej skóry wypchany puchem nasion. Dziecko ponownie
zakwiliło. Pochyliłem się do przodu, tknięty niepokojem.
Właściwie co jada drakoński noworodek? Drakowie nie są
ssakami.
Na szkoleniu uczyli nas tylko, jak rozpoznać Draka — i jak
go zabić. Potem ogarnął mnie prawdziwy strach. Cholera jasna,
z czego zrobię pieluszki?
Dziecko znowu zakwiliło. Podniosłem się na nogi, prze-
szedłem kilka kroków po piaskowej podłodze i ukląkłem obok
noworodka. Z zawiniątka, którym był stary kombinezon
bojowy Jerry'ego, wystawały dwie pulchne trójpalczaste rączki.
Podniosłem zawiniątko, zaniosłem do ognia i usiadłem na
kamieniu. Położyłem dziecko na kolanach i ostrożnie rozwi-
nąłem. Zobaczyłem żółty błysk oczu Zammisa pod żółtymi,
ciężkimi od snu powiekami. Żółta barwa, prawie beznosa twarz
i zrośnięte zęby sprawiały, że Zammis wyglądał zupełnie jak
miniaturka Jerry'ego — gdyby nie tłuszcz. Dzieciak dosłownie
pływał w wałeczkach tłuszczu.
Zajrzałem dalej i z ulgą zobaczyłem, że nie było żadnego
nieporządku.
Spojrzałem w oczy Zammisa.
— Chcesz coś zjeść?
— Gu.
Szczęki miał całkowicie rozwinięte. Pomyślałem, że
Drakowie na pewno jedzą stały pokarm od pierwszego dnia
życia. Sięgnąłem za siebie, znalazłem kawałek suszonego węża i
przyłożyłem do ust noworodka. Zammis odwrócił głowę.
— No dalej, jedz. Nie dostaniesz tutaj nic lepszego.
Ponownie podsunąłem mu węża. Zammis wyciągnął
pulchną rączkę i odepchnął poczęstunek. Wzruszyłem
ramionami.
— No dobrze, poczekamy, aż zgłodniejesz.
— Gu mu!
Dzieciak przechylił głowę w przód i w tył, zacisnął małą
trójpalczastą rączkę na moim palcu i znowu zakwilił.
— Nie chcesz jeść, nie masz mokro, więc czego chcesz? Kos
va nu ?
Twarzyczka Zammisa zmarszczyła się, tłusta rączka
ścisnęła mój palec. Druga rączka sięgnęła w górę. Podniosłem
Zammisa, żeby poprawić kombinezon, a wtedy obie małe rączki
chwyciły za moją kurtkę z wężowej skóry i pulchne ramionka
przyciągnęły dziecko do mojej piersi. Objąłem malca, a on oparł
policzek na mojej piersi i od razu zasnął.
— No... niech mnie.
* * *
Przed śmiercią Draka nie zdawałem sobie sprawy, jak
bardzo zbliżyłem się do krawędzi szaleństwa. Samotność była
jak rak — rozrastała się we mnie i karmiłem ją nienawiścią:
nienawiścią do tej planety z wiecznym zimnem, wiecznym
wiatrem i wieczną izolacją; nienawiścią do bezradnego żółtego
dziecka, domagającego się opieki, jedzenia i miłości, której nie
mogłem mu dać; i nienawiścią do siebie samego. Przyłapy-
wałem się na robieniu rzeczy, które mnie przerażały i odstrę-
czały. Wrzeszczałem, śpiewałem i gadałem do siebie, próbując
rozbić gruby mur samotności — ryczałem, przeklinałem i
bełkotałem bez sensu.
Dzieciak miał otwarte oczy, machał tłustą rączką i popi-
skiwał. Wybrałem wielki głaz, przydźwigałem go do posłania
dziecka i uniosłem nad drobnym ciałkiem.
— Mogę to upuścić, mały. I co wtedy będzie? — Usłyszałem
własny śmiech. Odrzuciłem głaz na bok. — Po co brudzić w
jaskini? Na zewnątrz. Wyniosę cię na minutę z jaskini i
umrzesz! Słyszysz? Umrzesz!
Dziecko pomachało trójpalczastymi rączkami w powietrzu,
zamknęło oczy i zapłakało.
— Dlaczego nie jesz? Dlaczego nie sikasz? Dlaczego nie
robisz nic, jak należy, tylko płaczesz? — Dziecko zapłakało
głośniej. — Ba! Powinienem upuścić ten głaz i skończyć z tobą.
Tak właśnie powinienem zrobić...
Fala wstrętu odebrała mi głos. Wróciłem do swojego
posłania, zabrałem czapkę, rękawiczki, maskę i wyszedłem na
zewnątrz.
Zanim jeszcze dotarłem do zawalonego głazami wylotu
jaskini, poczułem ukąszenie wiatru. Na zewnątrz zatrzymałem
się, spojrzałem na niebo i morze — przygnębiająca panorama
majestatycznej czerni, bieli i szarości. Smagnął mnie poryw
wiatru, aż zatoczyłem się z powrotem w stronę wejścia do
jaskini. Odzyskałem równowagę, podszedłem do krawędzi
urwiska i pogroziłem pięścią oceanowi.
— No, dalej! Dalej, dmuchaj, ty kizlode sukinsynu! Jeszcze
mnie nie zabiłeś!
Zacisnąłem piekące od wiatru powieki, potem otworzyłem
oczy i spojrzałem w dół. Czterdziestometrowy spadek do
następnej skalnej półki, ale gdybym się odbił z rozpędu,
ominąłbym tę przeszkodę. Wówczas poleciałbym sto pięć-
dziesiąt metrów w dół, prosto na skały.
Skacz.
Cofnąłem się od krawędzi urwiska.
— Skacz! Jeszcze czego! — Potrząsnąłem głową w stronę
oceanu.
— Nie będę cię wyręczał! Jak chcesz mnie zabić, musisz sam
się pofatygować!
Spojrzałem w górę, ponad wylot jaskini. Niebo pociemniało.
Za kilka godzin ciemności okryją krajobraz. Podszedłem do
szczeliny w skale, która prowadziła do karłowatego lasu ponad
jaskinią.
Przykucnąłem obok grobu Draka i wpatrywałem się w
kamienie, które sam ułożyłem, spojone już warstwą lodu.
— Jerry. Co ja mam robić?
"Drak siedział przy ogniu, obaj szyliśmy. I rozmawialiśmy.
— Wiesz, Jerry, to wszystko... — podniosłem Talman — już
to wszystko słyszałem. Spodziewałem się czegoś innego.
Drak odłożył szycie na kolana i przyglądał mi się przez
chwilę. Potem potrząsnął głową i wrócił do roboty.
— Nie jesteś wielkim myślicielem, Davidge.
— Co to ma znaczyć?
Jerry wyciągnął przed siebie trójpalczastą dłoń.
— Wszechświat, Davidge... wokół nas jest wszechświat,
wszechświat życia, rzeczy i zdarzeń. Istnieją różnice, ale to jest
zawsze ten sam wszechświat i wszyscy podlegamy tym samym
uniwersalnym prawom. Myślałeś kiedyś o tym?
— Nie.
— Właśnie o to mi chodziło, Davidge. Nie jesteś filozofem.
Prychnąłem.
— Mówiłem ci, że już słyszałem te kawałki. Więc to chyba
dowodzi, że ludzie są takimi samymi filozofami jak Drakowie.
Jerry parsknął śmiechem.
— Zawsze próbujesz wyciągnąć jakiś rasowy wniosek z
moich obserwacji. To, co powiedziałem, dotyczyło ciebie, a nie
rasy ludzkiej..."
Splunąłem na zamarzniętą ziemię.
— Wy, Drakowie, uważacie się za cholernych mądrali.
Wiatr się wzmagał, czułem na wargach smak soli. Nadcho-
dziła kolejna wielka burza. Niebo przybrało ten dziwny odcień,
który zawsze wydawał mi się bardziej granatem niż czernią.
Odłamek lodu dostał mi się za kołnierz.
— Co w tym złego, że jestem tylko sobą? Nie każdy we
wszechświecie musi być cholernym filozofem, żabolu! —
Takich jak ja były miliony... miliardy, może więcej. — Co za
różnica, czy zastanawiam się nad sensem istnienia? Istnieję i
tyle mi wystarczy.
"Davidge, nie znasz nawet własnego rodu oprócz rodziców,
a teraz twierdzisz, że nie chcesz wiedzieć o swoim wszech-
świecie nawet tego, czego możesz się dowiedzieć. Jak odnaj-
dziesz swoje miejsce w porządku istnienia, Davidge? Gdzie
jesteś? Kim jesteś?"
Potrząsnąłem głową wpatrując się w grób, potem odwró-
ciłem się twarzą do morza. Za jakąś godzinę zrobi się zbyt
ciemno, żeby widzieć białe grzywy fal.
— Ja jestem sobą.
Ale czy to "ja" trzymałem kamień nad Zammisem, grożąc
śmiercią bezbronnemu dziecku? Poczułem ucisk w piersi, kiedy
straszliwa samotność uzbrojona w kły i pazury zaczęła rozszar-
pywać resztki mojego zdrowego rozsądku. Ponownie odwró-
ciłem się do grobu, zamknąłem oczy, otworzyłem oczy.
— Jestem pilotem myśliwca, Jerry. Tak już lepiej?
"To jest to, co robisz, Davidge; to nie jest to, czym lub kim
jesteś".
Przykląkłem obok grobu i obiema rękami szarpałem skute
lodem kamienie.
— Przestań mnie pouczać, Draku! Ty nie żyjesz!
Umilkłem, kiedy sobie uświadomiłem, że słowa, które usły-
szałem, pochodzą z Talmanu , dopasowane do mojej sytuacji.
Opadłem bezsilnie na kamienie, poczułem nacisk wiatru, potem
podniosłem się na nogi.
— Jerry, Zammis nie je. To już trzy dni. Co mam robić?
Dlaczego nic mi nie powiedziałeś o drackich noworodkach,
zanim... — Zakryłem twarz rękami. — Spokojnie, chłopie.
Trzymaj się, to wrócisz do domu.
Opuściłem ręce i odszedłem od grobu. Wiatr dmuchał mi w
plecy.
* * *
Siedziałem w jaskini, wpatrując się w ogień. Nie słyszałem
wiatru przez warstwę skał. Drewno było wysuszone, więc
ogień płonął cicho i spokojnie. Zabębniłem palcami po kolanie,
potem zacząłem nucić. Jakiś dźwięk, cokolwiek, żeby odpędzić
natrętną samotność.
— Sukinsyn — zaśmiałem się i kiwnąłem głową. — Taak,
owszem, i Kizlode va nu, dutschaat. — Zachichotałem przypo-
minając sobie wszystkie przekleństwa i nieprzyzwoite wyra-
żenia po dracku, których nauczyłem się od Jerry'ego. Znałem
ich całkiem sporo. Postukałem stopą o piasek i znowu zacząłem
nucić.
Przerwałem, zmarszczyłem brwi, a potem przypomniałem
sobie tę piosenkę.
Kiłka, piłka i mogiłka,
Czy nam tutaj źle?
Zyg zag, niech to szlag,
Jesteśmy szwadron B.
Oparłem się o ścianę jaskini, próbując przywołać z pamięci
następną zwrotkę.
"Pilot to ma pieskie życie / Każdy o tym wie /
Służy żonie generała / W nocy i we dnie".
— Cholera! — Trzepnąłem się w kolano, próbując
odgrzebać z pamięci twarze innych pilotów w sali klubowej.
Niemal poczułem łaskoczące w nosie opary whisky. Vadik,
Wooster, Arnold — ten ze złamanym nosem — Demerest,
Kadiz. Znowu zaśpiewałem, kołysząc do taktu wyimagino-
wanym kubkiem przydziałowego grogu, trzymanym za wyima-
ginowane ucho.
Jak się komu nie podoba,
Wiecie, co zrobimy?
Wsadzimy mu śrubę w tyłek
I fest dokręcimy.
Jaskinia rozbrzmiewała echem mojego śpiewu. Wstałem,
uniosłem ramiona i wrzasnąłem:
— Juuuhuuuuuu!
Zammis zaczął płakać. Zagryzłem usta i podszedłem do
tłumoczka leżącego na materacu.
— No? Zjesz coś nareszcie?
— Un, un, łee. — Niemowlak zakołysał głową w przód i w
tył.
Podszedłem do ognia, wziąłem kawałek wężowego mięsa i
wróciłem.
Ukląkłem obok Zammisa i przysunąłem mu mięso do ust.
Dzieciak znowu odepchnął jedzenie.
— No, ty, przestań. Musisz jeść.
Spróbowałem ponownie, z tym samym skutkiem. Rozwi-
nąłem dzieciaka i obejrzałem go dokładnie. Widać było, że traci
na wadze, chociaż nie wydawał się osłabiony. Wzruszyłem
ramionami, znowu go zawinąłem i chciałem wrócić na swoje
posłanie.
— Gu, łee.
Odwróciłem się.
— Co?
— Aa, gu, gu.
Nachyliłem się i wziąłem dziecko na ręce. Oczy miał
otwarte, spojrzał mi prosto w twarz i uśmiechnął się.
— Z czego się cieszysz, brzydalu? Powinieneś zobaczyć
własną gębusię.
Zammis parsknął krótkim śmiechem, potem zagulgotał.
Wróciłem na swoje posłanie, usiadłem i posadziłem Zammisa
na kolanach.
— Guma, buch, buch. — Jedna rączka chwyciła luźną fałdę
mojej kurtki i pociągnęła.
— I tobie też guma, buch, buch. No więc co robimy? Może
zacznę cię uczyć rodowodu Jeribów? Kiedyś musisz się tego
nauczyć, więc możemy zacząć teraz.
Rodowód Jeribów. Moja recytacja była jedyną rzeczą, za
którą Jerry mnie chwalił. Spojrzałem w oczy Zammisa.
— Kiedy przyprowadzę cię przed archiwa Jeribów, powiesz
tak:
"Oto stoję tutaj przed wami, Zammis z rodu Jeriba,
zrodzony z Shigana, pilota myśliwca". — Uśmiechnąłem się na
myśl o uniesionych żółtych brwiach, gdyby Zammis mówił
dalej: "...a ten Shigan był cholernie dobrym pilotem, skubaniec.
Słyszałem kiedyś, że oberwał serię w tyłek, ale przetrzymał to i
jeszcze staranował jednego kizlode sukinsyna, znanego
powszechnie jako Willis E. Davidge..."
Potrząsnąłem głową.
— Nie zasłużysz na order, jeśli będziesz recytował po
angielsku, Zammis.
Zacząłem jeszcze raz:
— Naatha nu enta va, Zammis zea does Jeriba, estay va
Shigan, asaam naa denvadar...
* * *
Przez osiem długich dni i nocy martwiłem się, że dziecko
umrze. Próbowałem wszystkiego — korzenie, suszone jagody,
suszone śliwki, wężowe mięso suszone, gotowane, siekane i
mielone. Zammis nie chciał niczego. Często sprawdzałem
pieluszki dziecka, ale wciąż były równie czyste jak wtedy, kiedy
je nałożyłem. Zammis tracił na wadze, ale jakby nabierał sił.
Dziewiątego dnia raczkował już po podłodze jaskini.
Chociaż mieliśmy ogień, w jaskini wcale nie było ciepło.
Obawiałem się, że dzieciak przeziębi się raczkując nago, więc
ubrałem go w maleńki kombinezon z wężowych skórek i
czapeczkę, które uszył dla niego Jerry. Ubrawszy Zammisa,
postawiłem go na nogi i spojrzałem mu w twarz. Potrafił już się
figlarnie uśmiechać i ten uśmiech, w połączeniu z błyskiem w
żółtych oczach oraz kombinezonem i czapeczką, nadawały mu
wygląd elfa.
Podtrzymywałem Zammisa w pozycji stojącej. Dzieciak
wydawał się mocno stać na nogach, więc go puściłem. Zammis
uśmiechnął się, pomachał dookoła chudnącymi rączkami,
potem wybuchnął śmiechem i zrobił niepewny krok w moją
stronę. Chwyciłem go, zanim upadł.
Mały Drak zapiszczał.
Po następnych dwóch dniach Zammis już chodził i właził
wszędzie, gdzie tylko dało się wleźć. Przeżyłem wiele chwil
paniki, szukając malca w zakamarkach jaskini po powrocie z
zewnątrz. Wreszcie, kiedy przyłapałem go przy wylocie jaskini,
zmierzającego w szybkim tempie do wyjścia, miałem dosyć.
Sporządziłem uprząż ze skóry węża, przymocowałem do
niej smycz i przywiązałem drugi koniec smyczy do występu
skalnego nad moim posłaniem. Zammis nadal wszędzie właził,
ale przynajmniej mogłem go znaleźć.
Cztery dni po tym, jak nauczył się chodzić, zaczął wreszcie
jeść. Drakońskie dzieci są chyba najwygodniejszymi i najmniej
wymagającymi niemowlakami w całym wszechświecie. Odży-
wiają się własnym tłuszczem przez trzy do czterech ziemskich
tygodni i przez cały ten czas nie brudzą. Kiedy już nauczą się
chodzić i potrafią same korzystać z ubikacji, dopiero wtedy
zaczynają jeść i wydalać produkty przemiany materii. Tylko raz
pokazałem Zammisowi, do czego służy ustęp, który zbudo-
wałem, i to wystarczyło. Po pięciu czy sześciu lekcjach dzieciak
sam radził sobie z ubieraniem i rozbieraniem. Patrząc, jak mały
Drak rozwija się i rośnie, zacząłem rozumieć tych pilotów z
mojego szwadronu, którzy zanudzali wszystkich dookoła — i
siebie nawzajem — niezliczonymi fotografiami brzydkich dzie-
ciaków, a każde zdjęcie opatrywali półgodzinnym komen-
tarzem. Zanim lody stopniały, Zammis już mówił. Nauczyłem
go, żeby nazywał mnie "wujkiem".
* * *
Z braku lepszego słowa nazwałem porę topnienia lodów
"wiosną". Dużo czasu jeszcze miało upłynąć, zanim karłowaty
las okryje się zielenią i węże wypełzną z lodowych kryjówek.
Niebo wciąż przesłaniała gruba powłoka ciemnych, groźnych
chmur, marznący deszcz ze śniegiem wciąż pokrywał ziemię
śliską, twardą warstwą lodu. Ale następnego dnia lód topniał i
ciepłe powietrze docierało o milimetr dalej w głąb gruntu.
Zrozumiałem, że nadeszła pora na zbieranie drewna. Przed
zimą Jerry i ja do spółki nie zdążyliśmy zebrać wystarczającej
ilości opału. Krótkie lato trzeba będzie poświęcić na groma-
dzenie zapasów żywności przed następną zimą. Chciałem
zbudować szczelniejsze drzwi w wejściu do jaskini i przy-
rzekłem sobie, że wymyślę jakiś rodzaj kanalizacji. Spuszczanie
gaci w środku zimy było niebezpieczne. Rozmyślałem o tych
projektach wyciągnięty na materacu, obserwując, jak dym kłębi
się wokół szczeliny w suficie. Zammis siedział w głębi jaskini i
bawił się kamykami.
Widocznie zasnąłem, bo obudziło mnie szarpanie za ramię.
— Wujku?
— Hę? Zammis?
— Wujku. Patrz.
Przekręciłem się na bok, przodem do Draka. Zammis
wyciągnął przed siebie prawą dłoń z rozłożonymi palcami.
— O co chodzi, Zammis?
— Patrz. — Wskazał na każdy swój palec po kolei. — Raz,
dwa, trzy.
— No?
— Patrz. — Zammis podniósł moją prawą dłoń i rozłożył
palce.
— Raz, dwa, trzy, cztery, pięć!
Kiwnąłem głową.
— Więc potrafisz liczyć do pięciu.
Drak zmarszczył brwi i zrobił niecierpliwy gest małą
piąstką.
— Patrz. — Położył swoją rączkę na mojej dłoni. Drugą
ręką pokazywał najpierw na swój palec, potem na mój.
— Raz, raz. — Żółte oczy zerknęły na mnie, żeby sprawdzić,
czy zrozumiałem.
— Tak.
Dzieciak pokazał drugi palec.
— Dwa, dwa.
Podniósł na mnie wzrok, potem znowu spojrzał na nasze
złączone dłonie i pokazał:
— Trzy, trzy.
Potem chwycił moje dwa pozostałe palce.
— Cztery, pięć ?
Puścił moją rękę i pokazał na bok własnej dłoni.
— Cztery, pięć?
Potrząsnąłem głową. Zammis, liczący sobie niecałe cztery
ziemskie miesiące życia, odkrył pierwszą różnicę pomiędzy
ludźmi a Drakami. Ludzkie dziecko nie zadaje takich pytań,
zanim nie skończy — ilu? — pięciu, sześciu czy siedmiu lat.
Westchnąłem.
— Zammis.
— Tak, wujku?
— Zammis, ty jesteś Drakiem. Drakowie mają tylko po trzy
palce. — Wyciągnąłem rękę przed siebie i poruszyłem palcami.
— Ja jestem człowiekiem. Mam pięć palców.
Przysięgam, że łzy wezbrały w oczach dziecka. Zammis
wyciągnął dłonie przed siebie, popatrzył na nie i potrząsnął
głową.
— Wyrośnie cztery, pięć?
Usiadłem prosto i spojrzałem malcowi w oczy. Zammis
chciał wiedzieć, gdzie się podziały jego pozostałe cztery palce.
— Posłuchaj, Zammis. Ty i ja jesteśmy różni... różne rasy
istot, rozumiesz?
Zammis pokręcił głową.
— Wyrośnie cztery, pięć?
— Nie wyrośnie. Jesteś Drakiem. — Stuknąłem się w pierś.
— Ja jestem człowiekiem.
To nie prowadziło do niczego.
— Twój rodzic, od którego pochodzisz, był Drakiem. Rozu-
miesz?
Zammis zmarszczył czoło.
— Drak. Co to Drak?
Przez chwilę miałem wielką ochotę posłużyć się
odwiecznym wykrętem: "Zrozumiesz, kiedy będziesz starszy".
Potrząsnąłem głową.
— Drak ma trzy palce u każdej dłoni. Twój rodzic miał trzy
palce u każdej dłoni. — Podrapałem się w brodę. — Mój rodzic
był człowiekiem i miał pięć palców u każdej dłoni. Dlatego ja
też mam pięć palców u dłoni.
Zammis uklęknął na piasku i przyjrzał się swoim palcom.
Podniósł na mnie wzrok, potem znowu popatrzył na swoje
ręce i znowu na mnie.
— Co to rodzic?
Spojrzałem uważnie na dzieciaka. Widocznie przechodził
jakiś kryzys osobowości. Byłem jedyną osobą, jaką kiedy-
kolwiek widział i miałem pięć palców u dłoni.
— Rodzic to... taka osoba... — ponownie podrapałem się w
brodę. — Posłuchaj... wszyscy skądś się bierzemy. Ja miałem
matkę i ojca... dwoje różnych osobników... którzy dali mi życie,
którzy mnie stworzyli, rozumiesz?
Zammis rzucił mi spojrzenie mówiące wyraźnie: "Przestań
mnie nabierać, facet". Wzruszyłem ramionami.
— Nie wiem, czy potrafię to wyjaśnić.
Zammis wskazał na własną pierś.
— Mój matka? Mój ojciec?
Rozłożyłem ręce, opuściłem ramiona, zagryzłem wargi,
podrapałem się w brodę i ogólnie grałem na zwłokę. Przez cały
czas Zammis wpatrywał się we mnie i nawet nie mrugnął.
— Posłuchaj, Zammis. Ty nie masz ojca i matki. Ja jestem
człowiekiem, więc mam dwoje rodziców. Ty jesteś Drakiem,
więc masz tylko jednego rodzica... jednego, rozumiesz?
Zammis potrząsnął głową. Spojrzał na mnie, potem stuknął
palcem we własną pierś.
— Drak.
— Zgadza się.
Zammis stuknął w moją pierś.
— Człowiek.
— Znowu się zgadza.
Zammis cofnął rękę i opuścił na kolana.
— Skąd się biorą Draki?
Słodki Jezu! Spróbujcie wytłumaczyć hermafrodytyczne
rozmnażanie dziecku, które nawet nie powinno jeszcze racz-
kować!
— Zammis... — rozłożyłem ręce i opuściłem na kolana. —
Posłuchaj. Widzisz, ile jestem większy od ciebie?
— Tak, wujku.
— Dobra. — Szukając natchnienia, przeczesałem włosy
palcami, żeby zyskać na czasie. — Twój rodzic był duży, taki jak
ja.
Nazywał się... Jeriba Shigan. — Dziwne, jak samo wymó-
wienie imienia sprawiało ból. — Jeriba Shigan był taki jak ty.
Miał tylko po trzy palce u dłoni. Wyrosłeś w jego brzuchu. —
Szturchnąłem Zammisa w żołądek. — Zrozumiałeś?
Zammis zachichotał i zasłonił brzuch rękami.
— Wujku, jak Drak tam rośnie?
Wyprostowałem nogi i wyciągnąłem się na posłaniu. Skąd
się biorą małe Draki? Zerknąłem na Zammisa i zobaczyłem, że
dzieciak chłonie każde moje słowo. Skrzywiłem się i powie-
działem prawdę.
— Nie mam zielonego pojęcia, Zammis. Nie mam zielonego
pojęcia.
Trzydzieści sekund później Zammis znowu bawił się
kamykami.
* * *
W lecie nauczyłem Zammisa, jak chwytać i oprawiać długie
szare węże, a potem — jak wędzić mięso. Dzieciak przykucał na
płyciźnie nad błotnistą kałużą i wpatrywał się żółtymi oczami
w wężowe nory na brzegu, czekając, aż któryś z mieszkańców
wychyli łeb. Wiatr dmuchał ostro, ale Zammis nawet nie drgnął.
Potem pojawiał się płaski, trójkątny łeb z maleńkimi błękitnymi
oczkami. Wąż sprawdzał kałużę, odwracał się i sprawdzał
brzeg, potem sprawdzał niebo. Wysuwał się odrobinę z nory i
sprawdzał wszystko od początku. Często węże patrzyły prosto
na Zammisa, ale Drak przypominał posąg wyrzeźbiony z
kamienia. Nie poruszał się, dopóki wąż nie odpełznął za daleko
od nory, żeby wciągnąć się tam ogonem naprzód. Wtedy
Zammis atakował, chwytał węża obiema rękami tuż za głową.
Węże nie miały kłów i nie były jadowite, ale dostatecznie silne,
żeby kilka razy strącić Zammisa do wody.
Rozkładaliśmy skóry, owijaliśmy wokół pni drzew i przypi-
naliśmy kołeczkami, żeby wyschły. Pniaki trzymaliśmy na
dworze, w pobliżu wejścia do jaskini, ale pod przewieszką osła-
niającą od morskiej wilgoci. Około dwie trzecie tak spreparo-
wanych skórek wysychało; pozostała jedna trzecia gniła.
Za suszarnią znajdowała się wędzarnia: skalna komora,
gdzie wieszaliśmy rzędami wężowe mięso. W zagłębieniu
podłogi rozpalaliśmy ogień z zielonych gałęzi; potem zatyka-
liśmy niewielki wylot kamieniami i ziemią.
— Wujku, dlaczego mięso nie psuje się po uwędzeniu?
Zastanowiłem się nad tym.
— Nie jestem pewien; po prostu o tym wiem.
— Skąd wiesz?
Wzruszyłem ramionami.
— Wiem i już. Chyba gdzieś o tym czytałem.
— Co to znaczy czytałem?
— Czytać. Jak wtedy, kiedy siedzę i czytam Talman.
— Czy Talman wyjaśnia, dlaczego mięso się nie psuje?
— Nie. Chciałem powiedzieć, że czytałem o tym w innej
książce.
— Czy mamy więcej książek?
Potrząsnąłem głową.
— Czytałem o tym, zanim przyleciałem na tę planetę.
— Dlaczego przyleciałeś na tę planetę?
— Już ci mówiłem. Twój rodzic i ja rozbiliśmy się tutaj
podczas walki.
— Dlaczego ludzie i Drakowie walczą?
— To bardzo skomplikowane. — Machnąłem obiema
rękami. Ludzka wersja głosiła, że Drakowie dokonali inwazji na
nasze terytorium. Drakońska wersja głosiła, że ludzie dokonali
inwazji na ich terytorium. A prawda?
— Zammis, chodzi o kolonizację nowych planet. Obie rasy
się rozwijają i obie rasy zgodnie z tradycją badają i kolonizują
nowe planety. Pewnie po prostu weszliśmy sobie w drogę.
Rozumiesz?
Zammis kiwnął głową, a potem na szczęście umilkł i
zamyślił się głęboko. Drakoński dzieciak nauczył mnie głównie
tego, że na większość pytań nie znam odpowiedzi. Jednakże
byłem z siebie dumny, ponieważ wytłumaczyłem Zammisowi
kwestię wojny i dzięki temu nie zdradziłem swojej ignorancji w
kwestii wędzenia mięsa.
— Wujku?
— Tak, Zammis?
— Co to jest planeta?
* * *
Kiedy zimne, mokre lato dobiegło końca, jaskinia była wyła-
dowana po sufit opałem i zakonserwowaną żywnością.
Zakończywszy te przygotowania, skoncentrowałem się na
systemie kanalizacji, do którego chciałem wykorzystać natu-
ralne baseny położone w głębi jaskini. Wanna nie stanowiła
problemu.
Wrzucając rozgrzane kamienie do basenu, mogliśmy dopro-
wadzić wodę do całkiem znośnej — a nawet przyjemnej —
temperatury. Po kąpieli mogliśmy użyć pustych łodyg rośliny
podobnej do bambusa, żeby odprowadzić brudną wodę.
Następnie mogliśmy napełnić wannę z położonego wyżej
basenu. Kłopot polegał na tym, dokąd odprowadzić brudną
wodę. Kilka komór miało dziury w podłodze.
Pierwsze trzy, które wypróbowaliśmy, wypluły swoją
zawartość do głównej komory i zalały niską półkę w pobliżu
wejścia.
Poprzedniej zimy Jerry i ja zastanawialiśmy się nad wyko-
rzystaniem jednej z tych dziur jako toalety, którą spłukiwali-
byśmy wodą z basenu. Powstrzymaliśmy się przed tym,
ponieważ nie wiedzieliśmy, dokąd popłyną odchody.
Czwarta dziura, którą wypróbowaliśmy z Zammisem, miała
odpływ poniżej wejścia do jaskini, na zboczu urwiska. Nie było
to idealne rozwiązanie, ale lepsze niż spuszczanie gaci w
samym środku zamieci śnieżnej połączonej z gradobiciem.
Przerobiliśmy dziurę na ściek dla wanny i toalety.
Zammis i ja po raz pierwszy mogliśmy wziąć gorącą kąpiel.
Ściągnąłem z siebie wężowe skóry, sprawdziłem tempe-
raturę wody dużym palcem u nogi i wszedłem do wanny.
— Wspaniale!
Odwróciłem się do Zammisa, jeszcze nie całkiem roze-
branego.
— No, wskakuj, Zammis. Woda jest fajna.
Zammis gapił się na mnie z otwartymi ustami.
— O co chodzi?
Dzieciak szeroko otworzył oczy i pokazał na moje ciało trój-
palczastą dłonią.
— Wujku... co to jest?
Spojrzałem w dół.
— Och — potrząsnąłem głową i podniosłem wzrok. —
Zammis, już ci tłumaczyłem, pamiętasz? Jestem człowiekiem.
— Ale do czego to jest?
Usiadłem w ciepłej wodzie, żeby usunąć z widoku
przedmiot dyskusji.
— To jest do wydalania płynnych produktów przemiany
materii... i do innych rzeczy. A teraz wskakuj.
Zammis ściągnął kombinezon, spojrzał na swój własny
gładki, szczelnie osłonięty brzuch i wszedł do wanny. Zanurzył
się w wodzie po szyję, wpatrując się we mnie żółtymi oczami.
— Wujku?
— Tak?
— Do jakich innych rzeczy?
No więc powiedziałem mu. Po raz pierwszy Drak wydawał
się nieufnie traktować moje wyjaśnienia, zamiast jak zwykle
przyjąć na wiarę każde słowo. Właściwie jestem przekonany, że
Zammis uważał, że go okłamałem — zresztą chyba miał rację.
* * *
Płatki śniegu wirujące lekko na wietrze zapowiedziały
początek zimy. Zabrałem Zammisa do karłowatego lasu ponad
jaskinią. Trzymałem rączkę dziecka, kiedy staliśmy przed
stosem kamieni stanowiących grób Jerry'ego. Zammis
podciągnął kurtkę dla osłony przed wiatrem, pochylił głowę,
potem odwrócił się i spojrzał mi w twarz.
— Wujku, to jest grób mojego rodzica?
Przytaknąłem.
Zammis ponownie popatrzył na grób i potrząsnął głową.
— Wujku, co powinienem czuć?
— Nie rozumiem, Zammis.
Dzieciak wskazał na grób.
— Widzę, że jesteś smutny, kiedy tutaj stoisz. Myślałem, że
chcesz, żebym czuł to samo. Chcesz?
Zastanowiłem się i potrząsnąłem głową.
— Nie, nie chcę, żebyś był smutny. Chciałem tylko, żebyś
wiedział, gdzie to jest.
— Czy mogę już iść?
— Jasne. Na pewno znasz drogę z powrotem do jaskini?
— Tak. Chciałem tylko sprawdzić, czy moje mydło znowu
się nie przypala.
Odwrócił się i pobiegł. Patrzyłem, jak znika wśród nagich
drzew, potem odwróciłem się w stronę grobu.
— No, Jerry, co myślisz o swoim dziecku? Zammis użył
popiołu, żeby oczyścić muszlę z tłuszczu, potem postawił
muszlę na ogniu i nalał do niej wody, żeby wygotować resztkę
mięsa. Tłuszcz i popiół. Potem się okazało, Jerry, że zrobiliśmy
mydło. Po pierwszej kąpieli mało skóra nam nie zlazła, ale
Zammis robi postępy...
Spojrzałem na niebo, a potem w dół, na morze. Daleko nad
horyzontem gromadziły się niskie, ciemne chmury.
— Widzisz to? Wiesz, co to znaczy, prawda? Lodowy sztorm
numer jeden.
Wiatr dmuchnął mocniej. Przykucnąłem obok grobu, żeby
położyć na miejsce kamień, który stoczył się ze sterty.
— Zammis to dobry dzieciak, Jerry. Chciałem go zniena-
widzić... potem, jak umarłeś. Chciałem go znienawidzić.
Odłożyłem kamień i znowu popatrzyłem na morze.
— Nie wiem, jak się wydostaniemy z tej planety, Jerry...
Kątem oka dostrzegłem w górze jakiś ruch. Odwróciłem się
w prawo i spojrzałem ponad wierzchołki drzew. Po szarym
niebie płynął czarny punkcik. Odprowadzałem go wzrokiem,
dopóki nie zniknął w chmurach.
Wytężyłem słuch w nadziei, że usłyszę ryk silników, ale
serce mi waliło tak mocno, że słyszałem tylko wiatr. Czy to był
statek? Wstałem, przeszedłem parę kroków w kierunku, w
którym zmierzał punkcik, potem przystanąłem. Obejrzawszy
się zobaczyłem, że kamienie na grobie Jerry'ego okryła już
cienka powłoka rzadkiego śniegu. Wzruszyłem ramionami i
zawróciłem w stronę jaskini.
— Pewnie to tylko ptak.
* * *
Zammis siedział na materacu, nakłuwając kościaną igłą
kawałki wężowej skóry. Wyciągnąłem się na własnym
materacu i patrzyłem, jak dym kłębi się pod szparą w suficie.
Czy to był ptak? A może statek? Cholera, ale mnie wzięło. Przez
całe lato starałem się nie myśleć o ucieczce z tej planety, zako-
pałem to marzenie, ukryłem głęboko w podświadomości. Ale
teraz wszystko powróciło.
Znowu spacerować w blasku słońca, nosić ubranie,
korzystać z centralnego ogrzewania, jeść posiłki przygotowane
przez kucharza, znowu być... wśród ludzi.
Przekręciłem się na prawy bok i zapatrzyłem w ścianę obok
materaca. Ludzie. Istoty rodzaju ludzkiego. Zamknąłem oczy i
przełknąłem ślinę. Ludzkie dziewczyny. Osoby płci żeńskiej.
Obrazy przesuwały się przed moimi oczami — twarze,
ciała, roześmiane pary, tańce po locie treningowym... jak ona
miała na imię? Dolora? Dora?
Potrząsnąłem głową, przekręciłem się i usiadłem twarzą do
ognia. Dlaczego musiałem na to patrzeć? Wszystkie rzeczy,
które chciałem pogrzebać — zapomnieć — wypłynęły na
powierzchnię.
— Wujku?
Popatrzyłem na Zammisa. Żółta skóra, żółte oczy, beznosa
żabia twarz. Potrząsnąłem głową.
— Co?
— Czy coś się stało?
Czy coś się stało, ha.
— Nie, tylko dzisiaj zdawało mi się, że coś widziałem.
Pewnie to nic nie było.
Sięgnąłem do paleniska i zdjąłem z rusztu kawałek
suszonego wężowego mięsa. Podmuchałem na niego i
odgryzłem żylasty kęs.
— Jak to wyglądało?
— Nie wiem. Poruszało się w taki sposób... wydawało mi
się, że to statek. Zniknęło tak szybko, że nie miałem pewności.
To mógł być ptak.
— Ptak?
Zagapiłem się na Zammisa. Nigdy nie widział ptaka; ja też
nie widziałem ptaków na Fyrine IV.
— Zwierzę, które lata.
Zammis kiwnął głową.
— Wujku, kiedy zbieraliśmy drzewo w karłowatym lesie,
widziałem coś, co latało.
— Co? Dlaczego mi nie powiedziałeś?
— Chciałem, ale zapomniałem.
— Zapomniałeś! — Zmarszczyłem brwi. — W jakim
kierunku to leciało?
Zammis wskazał w głąb jaskini.
— W tę stronę. Od morza. — Odłożył szycie. — Możemy
pójść zobaczyć, dokąd poleciało?
Potrząsnąłem głową.
— Zima dopiero się zaczęła. Nie wiesz, jak to wygląda.
Umarlibyśmy po paru dniach.
Zammis znowu zaczął dziurawić wężowe skórki. W zimie
nie przeżylibyśmy takiej wyprawy. Ale wiosną to co innego.
Przeżyjemy, jeśli zabierzemy podwójne kombinezony
wypchane puchem nasion i namiot. Musimy mieć namiot.
Zammis i ja przez zimę możemy zrobić namiot i plecaki. Buty.
Potrzebujemy mocnych butów. Trzeba będzie nad tym
pomyśleć...
Dziwne, jak iskierka nadziei rozpala się i rośnie, aż
pochłonie całą rozpacz. Czy to był statek? Nie wiedziałem. Jeśli
to był statek, startował czy lądował? Nie wiedziałem. Jeżeli
startował, pójdziemy w złym kierunku. Ale naprzeciwko było
morze. Wszystko jedno. Z nadejściem wiosny wyruszymy przez
karłowaty las i zobaczymy, co jest po drugiej stronie.
* * *
Zima minęła nam szybko; Zammis pracował nad namiotem,
a ja ćwiczyłem się w starożytnej sztuce szycia butów. Obryso-
wałem kontury naszych stóp na wężowej skórze i po kilku
eksperymentach odkryłem, że gotowanie skóry ze śliwkami
nadaje jej miękkość i elastyczność. Składałem razem kilka
gumiastych warstw, obciążałem je i zostawiałem do
wyschnięcia; w rezultacie otrzymywałem twardą, giętką
podeszwę. Zanim skończyłem szyć Zammisowi buty, Drak
potrzebował już nowej pary.
— Są za małe, wujku.
— Jak to za małe?
Zammis wskazał w dół.
— Cisną w palcach. Nogi mnie bolą.
Przykucnąłem i pomacałem wypuczony wierzch dzie-
cięcych butów.
— Nie rozumiem. Brałem miarę najwyżej dwadzieścia,
dwadzieścia pięć dni temu. Na pewno się nie poruszyłeś, kiedy
ci mierzyłem stopy?
Zammis potrząsnął głową.
— Nie ruszałem się.
Zmarszczyłem brwi i podniosłem się z kolan.
— Stań prosto, Zammis.
Drak wyprostował się, a ja stanąłem obok niego. Czubek
jego głowy sięgał mi do piersi. Jeszcze sześćdziesiąt centy-
metrów i dzieciak dogoni rodzica.
— Zdejmij je, Zammis. Zrobię większą parę. Spróbuj nie
rosnąć tak szybko.
* * *
Zammis rozbił namiot wewnątrz jaskini, nałożył do środka
żaru z paleniska, a potem natarł skórę tłuszczem, żeby nie prze-
makała. Drak dalej rósł, więc wstrzymałem się z robieniem dla
niego butów, dopóki nie upewnię się co do rozmiaru.
Próbowałem opracować prognozę: mierzyłem stopy
Zammisa co dziesięć dni i proporcjonalnie przedłużałem linię
aż do wiosny.
Według moich obliczeń dzieciak miałby stopy wielkości
transporterów bojowych, zanim śniegi stopnieją. Do wiosny
Zammis powinien osiągnąć pełny wzrost. Stare buty lotnicze
Jerry'ego rozpadły się jeszcze przed urodzeniem dziecka, ale
zachowałem resztki. Wykorzystałem podeszwy jako szablon i
modliłem się, żeby pasowały.
Pracowałem nad nowymi butami, a Zammis pilnował
uszczelniania namiotu. Obejrzał się na mnie.
— Wujku?
— Co?
— Egzystencja to pierwsze założenie?
Wzruszyłem ramionami.
— Tak mówi Shizumaat i ja to przyjmuję.
— Ale wujku, skąd wiemy, że egzystencja jest rzeczywista?
Opuściłem ręce, popatrzyłem na Zammisa, potrząsnąłem
głową i wróciłem do zszywania butów.
— Uwierz mi na słowo.
Drak skrzywił się.
— Ale wujku, to nie jest wiedza; to jest wiara.
Westchnąłem, wspominając swoje studenckie lata na
Uniwersytecie Narodowym — banda młodocianych snobów
gnieżdżąca się w tanim mieszkaniu, eksperymentująca z wódą,
prochami i filozofią. W wieku trochę ponad jeden ziemski rok
Zammis zamieniał już się w intelektualnego nudziarza.
— Czy wiara to coś złego?
Zammis prychnął.
— Wujku, daj spokój. Wiara?
— Pomaga niektórym dźwigać ten przemoczony dom
duszy.
— Dom duszy?
Podrapałem się w głowę.
— Kruchy dom duszy; życie. Chyba to z Szekspira.
Zammis zmarszczył brwi.
— Tego nie ma w Talmanie.
— Jego, nie tego. Szekspir był człowiekiem.
Zammis wstał, podszedł do ognia i usiadł naprzeciwko
mnie.
— Czy on był filozofem jak Mistan albo Shizumaat?
— Nie. Pisał sztuki... takie opowieści, które się odgrywa.
Zammis potarł brodę.
— Pamiętasz coś z Szekspira?
Uniosłem palec.
— "Być albo nie być; oto jest pytanie".
Drak z wrażenia otworzył usta, potem gwałtownie kiwnął
głową.
— Tak. Tak! Być albo nie być; oto jest pytanie! — Rozłożył
ręce. — Skąd wiemy, że na dworze wieje wiatr, skoro tego nie
widzimy? Czy morze wciąż faluje, jeśli tego nie czujemy?
Kiwnąłem głową.
— Tak.
— Ale wujku, skąd to wiemy?
Spojrzałem na Draka spode łba.
— Zammis, mam dla ciebie pytanie. Czy następujące twier-
dzenie jest prawdziwe, czy fałszywe: to, co teraz mówię, jest
kłamstwem.
Zammis zamrugał.
— Jeśli to kłamstwo, w takim razie twierdzenie jest praw-
dziwe. Ale... jeśli to prawda... twierdzenie jest fałszywe, ale... —
Zammis znowu zamrugał, potem odwrócił się i zaczął nacierać
namiot tłuszczem. — Przemyślę to sobie, wujku.
— Zgoda, Zammis.
Drak zastanawiał się przez jakieś dziesięć minut, potem
odwrócił się do mnie.
— Twierdzenie jest fałszywe.
Uśmiechnąłem się.
— Ale twierdzenie właśnie to mówi, dlatego jest praw-
dziwe, chociaż... — znacząco zawiesiłem głos. Och, próżności,
kusisz nawet świętych.
— Nie, wujku. Twierdzenie nie ma sensu w danym
kontekście.
— Wzruszyłem ramionami. — Widzisz, wujku, to twier-
dzenie zakłada istnienie prawdziwych wartości, które mogą
określać się nawzajem, niezależnie od wszelkich innych czyn-
ników. Uważam, że logika Lurrveny w Talmanie dostatecznie to
wyjaśnia, i jeśli brak sensu równa się fałszowi...
Westchnąłem.
— No, tak...
— Widzisz, wujku, musisz najpierw ustalić kontekst, w
którym twoje twierdzenie posiada sens.
Pochyliłem się do przodu, zmarszczyłem brwi i podrapałem
się w brodę.
— Rozumiem. Znaczy, na naukę nigdy nie jest za późno.
Zammis popatrzył na mnie dziwnie i zdziwił się jeszcze
bardziej, kiedy upadłem na posłanie, rechocząc jak kretyn.
* * *
— Wujku, dlaczego ród Jeriba ma tylko pięć imion?
Mówiłeś, że ludzkie rody mają wiele imion.
Kiwnąłem głową.
— Pięć imion rodu Jeriba noszą ci, którzy muszą do nich
dodać czyny. Czyny są ważne, nie imiona.
— Gothig jest rodzicem Shigana, a Shigan jest moim
rodzicem.
— Oczywiście. Wiesz o tym ze swojej recytacji.
Zammis spochmurniał.
— W takim razie muszę nazwać moje dziecko Ty, kiedy
zostanę rodzicem?
— Tak. A Ty musi nazwać swoje dziecko Haesni. Co w tym
złego?
— Chciałbym nazwać swoje dziecko Davidge, twoim
imieniem.
Uśmiechnąłem się i potrząsnąłem głową.
— Imię Ty nosili wielcy bankierzy, kupcy, wynalazcy i... no,
sam wiesz najlepiej. Imię Davidge nie ma takich tradycji.
Pomyśl, co straciłby Ty nie będąc Ty'em.
Zammis zastanawiał się przez chwilę, potem kiwnął głową.
— Wujku, myślisz, że Gothig jeszcze żyje?
— O ile mi wiadomo.
— Jaki jest Gothig?
Przypomniałem sobie, jak Jerry opowiadał o swoim rodzicu
Gothigu.
— On uczy muzyki i jest bardzo silny. Jerry... Shigan mówił,
że jego rodzic potrafił zginać w palcach metalowe sztaby.
Gothig jest również bardzo dostojny. Przypuszczam, że ostatnio
Gothig jest również bardzo smutny. Na pewno myśli, że ród
Jeriba się skończył.
Zammis zmarszczył brwi, jego żółte czoło się pofałdowało.
— Wujku, musimy jakoś dotrzeć na Drako. Musimy powie-
dzieć Gothigowi, że ród trwa.
— Powiemy.
* * *
Zimowe lody zaczęły topnieć, namiot, buty i plecaki były
gotowe. Nasze nowe ocieplane kombinezony wymagały tylko
ostatecznego wykończenia. Ponieważ Jerry dał mi Talman na
czas nauki, złota kostka wisiała teraz na szyi Zammisa. Drak
często wyjmował z futerału małą złotą książeczkę i studiował ją
całymi godzinami.
— Wujku?
— Co?
— Dlaczego Drakowie mówią i piszą w jednym języku, a
ludzie w innym?
Roześmiałem się.
— Zammis, ludzie mówią i piszą wieloma językami.
Angielski to tylko jeden z nich.
— Więc jak ludzie ze sobą rozmawiają?
Wzruszyłem ramionami.
— Nie zawsze rozmawiają; jeżeli chcą rozmawiać, zatrud-
niają tłumaczy... ludzi, którzy znają oba języki.
— Ty i ja, obaj znamy angielski i drakoński; czy możemy
być tłumaczami?
— Pewnie możemy, jeśli znajdziemy gdzieś Draka i czło-
wieka, którzy chcą ze sobą rozmawiać. Pamiętaj, że trwa wojna.
— Jak mogą zakończyć wojnę, jeśli nie chcą rozmawiać?
— Pewnie kiedyś zaczną rozmawiać.
Zammis uśmiechnął się.
— Chciałbym zostać tłumaczem i pomóc zakończyć wojnę.
— Odłożył szycie i wyciągnął się na nowym materacu. Wyrósł
już nawet ze starego materaca, którego używał teraz jako
poduszki.
— Wujku, myślisz, że znajdziemy kogoś za tym karłowatym
lasem?
— Mam nadzieję.
— Jeśli znajdziemy, czy polecisz ze mną na Drako?
— Obiecałem twojemu rodzicowi, że polecę.
— Ale potem? Później, kiedy już przedstawię swoją recy-
tację, co będziesz robił?
Zapatrzyłem się w ogień.
— Nie wiem. — Wzruszyłem ramionami. — Podczas wojny
nie będzie łatwo dostać się na Drako.
— A co potem?
— Chyba wrócę do służby.
Zammis oparł się na łokciu.
— Wrócisz do służby jako pilot myśliwca?
— Jasne. Nic więcej nie potrafię.
— I do zabijania Draków?
Odłożyłem własne szycie i popatrzyłem na Draka. Wiele się
zmieniło, odkąd Jerry i ja walczyliśmy ze sobą — więcej, niż
przypuszczałem. Potrząsnąłem głową.
— Nie, chyba nie będę pilotem... nie w czynnej służbie.
Może znajdę pracę na statku handlowym. — Wzruszyłem
ramionami. — Może służba nie zostawi mi żadnego wyboru.
Zammis usiadł prosto, milczał przez chwilę, potem wstał,
podszedł do mojego posłania i ukląkł obok mnie na piasku.
— Wujku, nie chcę cię opuścić.
— Nie bądź głuptasem. Będziesz wśród swoich. Twój
dziadek Gothig, rodzeństwo Shigana, ich dzieci... szybko o mnie
zapomnisz.
— A ty zapomnisz o mnie?
Spojrzałem w żółte oczy, potem wyciągnąłem rękę i
dotknąłem policzka Zammisa.
— Nie, nie zapomnę o tobie. Ale pamiętaj o jednym,
Zammis: ty jesteś Drakiem, a ja jestem człowiekiem i tak już jest
podzielony nasz wszechświat.
Zammis zdjął moją dłoń ze swojego policzka, rozłożył palce
i przyjrzał się im.
— Cokolwiek się stanie, wujku, nigdy cię nie zapomnę.
* * *
Lody stopniały. Drak i ja staliśmy obok grobu w zacina-
jącym deszczu, objuczeni plecakami. Zammis był równie
wysoki jak ja, czyli trochę wyższy od Jerry'ego. Ku mojej uldze
buty pasowały.
Zammis wyżej podsunął plecak na ramionach, potem
odwrócił się od grobu i popatrzył na morze. Podążyłem
wzrokiem za jego spojrzeniem tam, gdzie spienione bałwany
rozbijały się o skały.
Obejrzałem się na Draka.
— O czym myślisz?
Zammis spuścił głowę, potem odwrócił się do mnie.
— Wujku, nie myślałem o tym przedtem, ale... będę tęsknił
za tym miejscem.
— Bzdura! Za tym miejscem? — Zaśmiałem się i pokle-
pałem Draka po ramieniu. — Dlaczego będziesz tęsknił za tym
miejscem?
Zammis znowu spojrzał na morze.
— Nauczyłem się tutaj wielu rzeczy. Nauczyłeś mnie tutaj
wielu rzeczy, wujku. Spędziłem tutaj życie.
— Tylko początek, Zammis. Masz całe życie przed sobą. —
Kiwnąłem głową w stronę grobu. — Pożegnaj się.
Zammis podszedł do grobu, stanął nad nim, potem uklęknął
obok i zaczął zdejmować kamienie. Po chwili odsłonił szkie-
letową dłoń z trzema palcami. Kiwnął głową, a potem
zaszlochał.
— Przepraszam, wujku, ale musiałem to zrobić. Dla mnie to
był tylko stos kamieni. Teraz to coś więcej.
Odłożył kamienie na miejsce i wstał. Machnąłem ręką w
stronę lasu.
— Idź pierwszy. Dogonię cię za chwilę.
— Tak, wujku.
Zammis wszedł pomiędzy nagie drzewa, a ja popatrzyłem
na grób.
— I co myślisz o Zammisie, Jerry? Jest większy od ciebie.
Chyba wężowa dieta mu służy. — Przykucnąłem obok grobu,
podniosłem nieduży kamień i dodałem do stosu. — No, to już
wszystko. Albo dotrzemy na Drako, albo zginiemy.
Wstałem i popatrzyłem na morze.
— Tak, chyba nauczyłem się tutaj paru rzeczy. Też będę
trochę tęsknił.
Stojąc obok grobu, zarzuciłem plecak na ramiona.
— Ehdevva sahn, Jeriba Shigan. Na razie, Jerry.
Odwróciłem się i ruszyłem za Zammisem pomiędzy drzewa.
* * *
Następne dni były dla Zammisa pełne zdumiewających
odkryć.
Dla mnie niebo wyglądało tak samo, posępne i szare, a kilka
nowych odmian flory i fauny nie wyróżniało się niczym szcze-
gólnym. Przekroczywszy karłowaty las, przez jeden dzień wspi-
naliśmy się po łagodnym stoku, a potem znaleźliśmy się na
płaskiej, szerokiej, bezkresnej równinie. Rosły tam purpurowe
zielska, które sięgały nam do kostek i zostawiały na butach
plamy tej samej barwy. Noce nadal były za zimne na wędrówki,
więc zamykaliśmy się w namiocie. I natłuszczony namiot, i
kombinezony dobrze spełniały swoje zadanie, chroniąc nas
przed niemal ustawicznym deszczem.
Wędrowaliśmy już od prawie dwóch długich fyrińskich
tygodni, kiedy to zobaczyliśmy. Ryknęło nad naszymi głowami i
znikło za horyzontem, zanim któryś z nas zdążył powiedzieć
słowo. Nie miałem wątpliwości, że statek, który właśnie zoba-
czyłem, podchodził do lądowania.
— Wujku! Czy on nas widział?
Potrząsnąłem głową.
— Nie, raczej nie. Ale wylądował. Słyszałeś? Wylądował
gdzieś niedaleko.
— Wujku?
— Idziemy dalej! O co chodzi?
— Czy to był drakoński statek, czy ludzki statek?
Ochłonąłem z pierwszego zapału. Wcale o tym nie pomy-
ślałem.
Machnąłem ręką.
— Wszystko jedno. Idziemy. Tak czy owak wrócisz na
Drako. Nie jesteś żołnierzem, więc siły SZZ nic do ciebie nie
mają, a jeśli to Drakowie, zabiorą cię do domu.
Zaczęliśmy znowu maszerować.
— Ale wujku, co będzie z tobą, jeśli to drakoński statek?
Wzruszyłem ramionami.
— Jeniec wojenny. Drakowie podobno przestrzegają
międzyplanetarnych konwencji wojennych, więc nic mi nie
zrobią.
— Akurat, powiedziała tylna część mojego umysłu do
przedniej części mojego umysłu. Podstawowe pytanie
brzmiało: czy wolę zostać jeńcem wojennym Draków, czy
stałym mieszkańcem Fyrine IV.
Odpowiedź znalazłem już dawno.
— No chodź, szybciej. Nie wiemy, jak daleko stąd wylą-
dował statek ani kiedy odleci.
Lewa, prawa, marsz, marsz. Poza krótkimi przerwami na
odpoczynek nie zatrzymywaliśmy się — nawet w nocy. Wysiłek
nas rozgrzewał. Horyzont jakoś wcale się nie przybliżał. Im
dłużej wędrowaliśmy, tym większe otępienie ogarniało mój
umysł. Minęło kilka dni i mózg miałem już równie odrętwiały
jak stopy, kiedy wpadłem w dziurę ukrytą w purpurowym
zielsku. Natychmiast wszystko pociemniało i poczułem ból w
prawej nodze. Z ulgą powitałem nadchodzące omdlenie, spokój,
ciepło, odpoczynek.
* * *
— Wujku? Wujku? Obudź się, proszę!
Poczułem uderzenia w twarz, chociaż jakby z daleka. Ból
wdzierał mi się do mózgu, rozpraszał mroki nieświadomości.
Cholera jasna, chyba złamałem nogę. Podniosłem wzrok i
zobaczyłem zarośnięte zielskiem krawędzie jamy. Siedziałem
na tyłku w kałuży wody. Zammis przykucnął obok mnie.
— Co się stało?
Zammis wskazał w górę.
— Ta dziura była zakryta tylko cienką skorupą ziemi i
roślin.
Widocznie woda wypłukała glebę. Jak się czujesz?
— Noga. Chyba złamałem nogę. — Oparłem się plecami o
błotnistą ścianę. — Zammis, będziesz musiał iść dalej sam.
— Nie mogę cię zostawić, wujku!
— Słuchaj, jeśli kogoś znajdziesz, przyślesz mi pomoc.
— A jeśli tutaj zbiera się woda? — Zammis zaczął obma-
cywać moją nogę, aż się skrzywiłem. — Muszę cię stąd wynieść.
Co powinienem zrobić z nogą?
Dzieciak mówił całkiem słusznie. Nie miałem w planach
utopienia.
— Potrzebujemy czegoś sztywnego. Przywiąż nogę, żeby ją
unieruchomić.
Zammis ściągnął plecak, klęcząc w wodzie i błocie otworzył
pakunek, potem rozwinął namiot. Unieruchomił moją nogę za
pomocą kołków namiotowych i obwiązał wężowymi skórami
oderwanymi od namiotu. Potem sporządził dwie pętle ze skóry,
wsadził w nie moje nogi i założył sobie pętle na ramiona.
Podniósł mnie, a wtedy zemdlałem.
Leżałem na ziemi, przykryty resztkami namiotu. Zammis
potrząsał moim ramieniem.
— Wujku? Wujku?
— Tak? — szepnąłem.
— Wujku, jestem gotowy do drogi. — Zammis pokazał na
ziemię obok mnie. — Masz tutaj jedzenie, a kiedy będzie padać,
po prostu naciągnij namiot na twarz. Oznakuję trasę, żeby
znaleźć drogę powrotną.
Kiwnąłem głową.
— Uważaj na siebie.
Zammis wyciągnął do mnie rękę.
— Wujku, mogę cię nieść. Nie powinniśmy się rozłączać.
Słabo pokręciłem głową.
— Chyba żartujesz, mały. Nie dałbym rady. Znajdź kogoś i
sprowadź pomoc. — Poczułem, że żołądek podchdzi mi do
gardła i zimny pot występuje na skórę. — No, idź już.
Zammis chwycił swój plecak i wstał. Zarzuciwszy plecak na
ramiona, odwrócił się i ruszył biegiem w kierunku, w którym
leciał statek. Odprowadzałem go wzrokiem, dopóki nie zniknął.
Potem spojrzałem w zachmurzone niebo.
— Tym razem prawie mnie dostałeś, ty Kizlode sukinsynu,
ale nie uwzględniłeś Draka... ciągle zapominasz... że jest nas
dwóch...
Odpływałem w nieświadomość i powracałem. Poczułem
deszcz na twarzy, więc naciągnąłem namiot na głowę. Po chwili
ciemność znowu mnie pochłonęła.
* * *
— Davidge? Porucznik Davidge?
Otworzyłem oczy i zobaczyłem coś, czego nie widziałem od
czterech ziemskich lat: ludzką twarz.
— Kto ty jesteś?
Twarz, młoda i pociągła pod linią krótkich blond włosów,
uśmiechnęła się.
— Jestem kapitan Steerman, oficer medyczny. Jak się pan
czuje?
Rozważyłem pytanie i odpowiedziałem uśmiechem.
— Jakby mnie naszprycowali najlepszym towarem na
rynku.
— Bo tak jest. Był pan w bardzo złym stanie, kiedy zespół
geodezyjny pana znalazł.
— Zespół geodezyjny?
— Chyba pan nic nie wie. Stany Zjednoczone Ziemi i
Drakoński Parlament utworzyły wspólną komisję, żeby nadzo-
rować kolonizację nowych planet. Wojna się skończyła.
— Skończyła?
— Tak.
Ciężki kamień spadł mi z serca.
— Gdzie jest Zammis?
— Kto?
— Jeriba Zammis, ten Drak, z którym byłem.
Lekarz wzruszył ramionami.
— Nic o tym nie wiem, ale przypuszczam, że żabole się nim
zajmują.
Żabole. Sam kiedyś używałem tego określenia. Kiedy usły-
szałem go z usta Steermana, wydawało mi się inne: obce, obrzy-
dliwe.
— Zammis jest Drakiem, nie żabolem.
Doktor zmarszczył brwi, potem wzruszył ramionami.
— Oczywiście. Jak pan woli. Proszę odpoczywać, zajrzę
znowu do pana za parę godzin.
— Czy mogę zobaczyć Zammisa?
Lekarz uśmiechnął się.
— O nie. Lecimy z powrotem do bazy SZZ w Delphi. Ten...
Drak pewnie jest już w drodze na Drako.
Skinął głową, odwrócił się i wyszedł. Boże, czułem się taki
zagubiony. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że leżę na oddziale
pokładowego szpitala. Łóżka po obu stronach były zajęte.
Mężczyzna po prawej potrząsnął głową i wrócił do czytania
magazynu. Facet po lewej spojrzał na mnie ze złością.
— Ty cholerny dracki pachołku!
Obrócił się na lewy bok i pokazał mi plecy.
* * *
Obca Ziemia. Te dwa słowa jako pierwsze przyszły mi do
głowy, kiedy zszedłem po rampie na poligon SZZ w Orleanie.
Obca Ziemia.
Popatrzyłem na tłumy pracowników SZZ biegające w kółko
niczym zaaferowane mrówki, wciągnąłem w nozdrza zapach
cywilizacji i splunąłem na rampę.
— Chcesz sobie odpocząć na koszt państwa?
Spojrzałem w dół i zobaczyłem szeregowca Sił Policyjnych
w białej czapce mierzącego mnie gniewnym wzrokiem. Scho-
dziłem dalej po rampie.
— Spadaj.
— Quoi ? — Żandarm podszedł bliżej i zaczekał na mnie
przy końcu rampy.
— Spadaj. — Wyciągnąłem dokumenty zwolnienia z
kieszeni na piersiach i pomachałem mu przed nosem. — Gavey
krótkoterminowy, Kizlode ?
Żandarm wziął moje papiery, przejrzał je z nadąsaną miną,
potem pokazał mi długi, niski budynek na skraju poligonu.
— Continuez tout droit.
Uśmiechnąłem się, odwróciłem i ruszyłem przez poligon,
myśląc o Zammisie pytającym, jak ludzie rozmawiają ze sobą.
Gdzie był teraz Zammis? Potrząsnąłem głową i wszedłem do
niskiego budynku.
Większość ludzi w środku tłoczyła się w przejściach do
rejestracji albo przesiadki. Zobaczyłem dwójkę znudzonych
urzędników za dwoma długimi stołami i pomyślałem, że to
miejscowa odprawa celna. Wielojęzyczny napis nad stołami
potwierdził moje przeczucie. Zatrzymałem się przed
pierwszym stołem. Celniczka spojrzała na mnie, a potem wycią-
gnęła rękę.
— Votre passeport?
Wyjąłem błękitno-białą książeczkę, podałem jej i czekałem
z założonymi rękami. Poczułem napięcie mięśni na karku, kiedy
zauważyłem stary antydrakoński propagandowy plakat na
ścianie za plecami celniczki. Pokazywał dwie żółte, pazurzaste
łapy trzymające miniaturową Ziemię przed paszczą pełną kłów.
Kły i pazury. Podpis głosił w siedmiu językach: "Oni nazywają
to zwycięstwem."
— Avez-vous quelque chose a declarer?
Zmarszczyłem brwi.
— Ess?
Ona też zmarszczyła brwi.
— Avez-vous quelque chose a declarer?
Ktoś mnie klepnął w ramię.
— Czy pan mówi po angielsku?
Obejrzałem się i zobaczyłem drugiego celnika. Podwinąłem
górną wargę, obnażając zęby.
— Surda; ne surda. Adze Dracon?
Brwi podjechały mu do góry, kiedy bezdźwięcznie
wymówił słowo "Drak". Odwrócił się do koleżanki, wziął od niej
mój paszport i spojrzał na mnie. Postukał czubkami palców w
paszport, potem otworzył go, przeczytał kartkę z moimi
danymi i znowu popatrzył na mnie.
— Pan pozwoli ze mną, panie Davidge. Musimy poroz-
mawiać.
Odwrócił się i wszedł do małego gabinetu. Wzruszyłem
ramionami i poszedłem za nim. Wskazał mi krzesło i sam usiadł
za biurkiem.
— Dlaczego pan udaje, że nie mówi po angielsku?
— Dlaczego trzymacie ten plakat na ścianie? Wojna się
skończyła.
Urzędnik zatarł ręce, potem oparł dłonie na biurku i
potrząsnął głową.
— Walka się skończyła, panie Davidge, ale wojna minęła nie
dla wszystkich. Żabole zabiły wielu ludzi.
Przechyliłem głowę na bok.
— Zginęło też kilku Draków. — Wstałem. — Mogę już iść?
Urzędnik odchylił się do tyłu w krześle.
— Przekona się pan, że taka postawa nie ułatwi panu życia
na tej planecie.
— To moje życie.
Celnik wzruszył ramionami, potem machnął w stronę
drzwi.
— Może pan iść. I powodzenia, panie Davidge. Szczerze
panu współczuję.
* * *
"Dracki pachołek". W tym obelżywym określeniu dźwię-
czały echa innych historycznych obelg — heretyk, kolaborant,
pedał, murzyński sługus, wszystkie połączone w jedno. Były
pilot wojskowy nie miał szans na rynku pracy, nie czekała na
niego żadna posada, zwłaszcza na pilota, który nie latał od
czterech lat, który miał felerną nogę i który był drackim
pachołkiem.
Transport do Ameryki Północnej, a potem do Dallas po
okresie samotnej wędrówki. Prześladowały mnie osiemset-
letnie słowa Mistana z Talmanu : Misnuuram va siddeth. W
twoich myślach jest samotność. Samotność to coś, co sami sobie
robimy.
"Jerry tylko raz potrząsnął głową, potem wycelował we
mnie żółtym palcem, szukając właściwych słów.
Davidge... dla mnie samotność jest nieprzyjemna... niewy-
godna, sprawia mi przykrość, ale nie budzi lęku. Myślę, że ty
wolałbyś umrzeć niż zostać sam ze sobą".
Mistan powiada: "Jeżeli jesteś samotny ze sobą, zawsze
będziesz samotny wśród innych". Sprzeczność? Samo życie
udowodniło prawdziwość tego twierdzenia. Czułem się obco na
własnej planecie i chodziło o więcej niż nienawiść, której nie
mogłem dzielić, czy miłość, która innym wydawała się
niemożliwa — perwersyjna. W gruncie rzeczy wcale nie potrze-
bowałem istoty zwanej "Davidge". Przed Fyrine IV miałem inne
powody — powody, których już nie pamiętałem; ale teraz
znałem powód. Z własnej lub cudzej winy zdradziłem brzyd-
kiego, żółtego stwora imieniem Zammis, a także jego rodzica.
"Przedstaw Zammisa przed archiwami
Jeriba. Przysięgnij, że to zrobisz.
Och, Jerry...
Przysięgnij!
Przysięgam..."
* * *
Otrzymałem czterdzieści osiem tysięcy kredytów zaległej
gaży, więc nie miałem kłopotów finansowych. Kłopot polegał
na tym, co ze sobą zrobić. Wreszcie w Dallas znalazłem pracę w
małym wydawnictwie, gdzie tłumaczyłem książki na drakoński.
Drakowie najwyraźniej przepadali za westernami:
— Ręce do góry, naagusaat !
— Nu geph , szeryfie. — Bang, bang! Błyskają rewolwery i
następny Kizlode shaddsaat gryzie ziemię.
Rzuciłem tę robotę.
* * *
W końcu zadzwoniłem do rodziców. "Dlaczego nie dzwo-
niłeś wcześniej, Willy? Tak się martwiliśmy... Miałem parę
spraw do załatwienia, tato... Nie, właściwie nie... No cóż, rozu-
miemy, synu... To musiało być okropne... Tato, chciałbym na
krótko przyjechać do domu".
Zanim jeszcze wyłożyłem pieniądze na używanego
Dearmana Electric, wiedziałem, że popełniam błąd. Chciałem
wrócić do domu, ale nie do tego, który opuściłem w wieku
osiemnastu lat.
Ale pojechałem tam, ponieważ nie miałem dokąd pójść.
Prowadziłem Dearmana samotnie w ciemnościach, wybie-
rając tylko stare drogi, gdzie jedynym dźwiękiem był cichy
pomruk silnika. Grudniowa noc była pogodna i przez przej-
rzystą kopułę samochodu widziałem gwiazdy. We wspomnie-
niach powróciła Fyrine IV, szalejący ocean, nieustanny wiatr.
Zjechałem z drogi na pobocze i wyłączyłem światła. Po kilku
minutach moje oczy przywykły do ciemności. Wysiadłem z
samochodu i zatrzasnąłem drzwi. Niebo nad Kansas jest
ogromne, gwiazdy wydawały się tak bliskie, niemal w zasięgu
ręki. Śnieg chrzęścił pod nogami, kiedy obracałem się, szukając
Fyrine wśród tysięcy jasnych gwiazd.
Fyrine znajduje się w konstelacji Pegaza, ale miałem za
mało wyćwiczony wzrok, żeby wypatrzyć skrzydlatego konia
wśród mnóstwa gwiazd. Wzruszyłem ramionami, poczułem
dojmujący chłód i postanowiłem wrócić do samochodu.
Sięgając do klamki, zobaczyłem na północy konstelację, którą
rozpoznałem, zawieszoną tuż nad horyzontem: Drako. Smok
wiszący na niebie do góry nogami, z ogonem owiniętym wokół
Ursa Minor. Eltanin, nos Smoka, to ojczysta gwiazda Draków. Jej
druga planeta Drako była domem Zammisa.
Oślepiły mnie światła nadjeżdżającego samochodu. Wóz
zahamował obok mnie, otworzyło się okno po stronie kierowcy
i nieznajomy głos przemówił z ciemności:
— Potrzebuje pan pomocy?
Potrząsnąłem głową.
— Nie, dziękuję. — Podniosłem rękę. — Tylko patrzyłem na
gwiazdy.
— Piękna noc, prawda?
— Właśnie.
— Na pewno nie trzeba panu pomóc?
Ponownie potrząsnąłem głową.
— Dziękuję... chwileczkę. Gdzie jest najbliższy handlowy
kosmoport?
— W Salina, jakąś godzinę drogi.
— Dziękuję.
Zobaczyłem rękę machającą z okna, potem obcy samochód
odjechał. Spojrzałem jeszcze raz na Eltanin i wsiadłem do
własnego samochodu.
* * *
Dziewięć tygodni później stałem przed małym szarym czło-
wieczkiem, który prowadził Wydawnictwo Samotna Gwiazda,
SA.
Spojrzał na mnie z nachmurzoną miną.
— Więc czego chcesz? Myślałem, że odszedłeś.
Rzuciłem mu na biurko tysiącstronicowy manuskrypt.
— Tego.
Szturchnął manuskrypt palcem.
— Co to jest?
— Drakońska biblia, nazywa się Talman.
— No i co?
— No i to jest jedyna książka przetłumaczona z drakoń-
skiego na angielski, i wyjaśnia postępowanie każdego Draka, i
zarobi pan na niej kupę kredytów.
Wydawca pochylił się do przodu, przerzucił kilka kartek i
podniósł na mnie wzrok.
— Wiesz, Davidge, nie lubię twojej gęby.
Wzruszyłem ramionami.
— Ja też pana nie lubię.
Wrócił do przeglądania manuskryptu.
— Dlaczego właśnie teraz?
— Bo teraz potrzebuję pieniędzy.
Wzruszył ramionami.
— Mogę dać góra jakieś osiem, dziesięć tysięcy. To jest nie
sprawdzony materiał.
— Potrzebuję dwadzieścia cztery tysiące. Jak pan tyle nie
da, pójdę do kogoś innego.
Popatrzył na mnie i zmarszczył brwi.
— Dlaczego myślisz, że ktoś inny będzie zainteresowany?
— Przestańmy się bawić w podchody. Wojnę przeżyło
wielu ludzi, cywilów i wojskowych, którzy chcieliby zrozumieć,
co się stało. — Pochyliłem się i postukałem w manuskrypt. —
Wszystko jest tutaj.
— Dwadzieścia cztery tysiące to dużo za pierwszą książkę.
Zebrałem kartki.
— Znajdę kogoś, kto nie boi się więcej zainwestować w
pewniaka.
Wydawca położył rękę na manuskrypcie.
— Zaczekaj, Davidge. — Zmarszczył czoło. — Dwadzieścia
cztery tysiące?
— Ani kredytu mniej.
Zacisnął usta i spojrzał na mnie.
— Pewnie będziesz stawiał idiotyczne warunki przy
końcowej umowie.
Potrząsnąłem głową.
— Chcę tylko pieniędzy. Może pan zrobić z książką, co się
panu podoba.
Odchylił się do tyłu w krześle, popatrzył na manuskrypt i
znowu na mnie.
— Pieniądze. Po co ci pieniądze?
— Nie pański interes.
Pochylił się do przodu i przekartkował jeszcze parę stronic.
Podniósł brwi i spojrzał na mnie.
— Nie będziesz się czepiał umowy?
— Jeżeli dostanę pieniądze, może pan to przerobić na "Mein
Kampf".
Znowu przerzucił parę kartek.
— To są dosyć radykalne kawałki.
— Z pewnością. Znajdzie pan te same kawałki u Platona,
Arystotelesa, Augustyna, Jamesa, Freuda, Szasza, Nortmyera i w
Deklaracji Niepodległości.
Odchylił się na oparcie krzesła.
— Co to dla ciebie znaczy?
— Dwadzieścia cztery tysiące kredytów.
Przekartkował kilka następnych stronic, potem jeszcze
kilka.
Dwanaście godzin później opłaciłem przelot na Drako.
* * *
Sześć miesięcy później stałem przed starożytną bramą
wyciosaną z kamienia i zastanawiałem się, co ja wyprawiam
najlepszego. Podróż na Drako, pod koniec w towarzystwie
samych Draków, przekonała mnie o prawdzie słow Namvaaca:
"Pokój to często wojna bez walki". Pisemne kontrakty dawały
mi prawo wstępu na planetę, ale drakońscy biurokraci i spece
od papierkowej roboty udoskonalili taktykę spławiania petenta
dużo wcześniej, zanim ludzkość zrobiła pierwszy krok w
kosmosie.
Konieczne były groźby, łapówki, długie dni wypełniania
formularzy, przewlekłe badania lekarskie, kontrole celne,
wielokrotne sprawdzanie powodu wizyty, wypełnianie
kolejnych formularzy, ponowne wypełnianie formularzy, które
już wcześniej wypełniłem, znowu łapówki i czekanie, czekanie,
czekanie...
Na statku spędzałem większość czasu w kabinie, ale
ponieważ drakoński steward nie chciał mnie obsługiwać,
chodziłem do jadalni na posiłki. Siedziałem samotnie, wysłu-
chując komentarzy na mój temat z sąsiednich boksów. Przy-
jąłem linię najmniejszego oporu, czyli udawałem, że nie
rozumiem, co tamci mówią.
Powszechnie uważano, że ludzie nie mówią po drakońsku.
— Czy musimy jeść w jednej kabinie z tym Irkmaan glutem?
— Popatrz tylko na tę krostowatą bladą skórę... i ta śmier-
dząca strzecha na głowie! Fuj! Co za smród!
Zgrzytnąłem zębami i wbiłem wzrok w talerz.
— Talman nie mógł przewidzieć, że wszechświat będzie na
tyle zepsuty, żeby wyprodukować takiego stwora.
Odwróciłem się twarzą do trzech Draków, siedzących w
boksie naprzeciwko, po drugiej stronie przejścia. Powiedziałem
po drakońsku:
— Gdyby twoi przodkowie byli dostatecznie przewidujący,
żeby nauczyć wioskowe kiz stosowania środków antykoncep-
cyjnych, nie byłoby cię na świecie.
Wróciłem do jedzenia, podczas gdy dwaj Drakowie
wspólnymi siłami przytrzymywali trzeciego Draka.
* * *
Na Drako nie miałem kłopotów ze znalezieniem posiadłości
Jeribów. Kłopot polegał na tym, jak się dostać do środka.
Posiadłość otaczał wysoki kamienny mur, przez bramę
widziałem wielki kamienny budynek, który opisywał mi Jerry.
Powiedziałem strażnikowi przy bramie, że chcę się zobaczyć z
Jeribą Zammisem.
Strażnik wytrzeszczył na mnie oczy, potem wszedł do niszy
za bramą. Po chwili następny Drak wyłonił się z budynku i
szybko przeszedł przez szeroki trawnik do bramy. Kiwnął
głową strażnikowi, potem zatrzymał się i spojrzał na mnie.
Wyglądał wypisz wymaluj jak Jerry.
— Ty jesteś ten Irkmaan , co chciał widzieć Jeribę Zammisa?
Skinąłem głową.
— Zammis na pewno mówił ci o mnie. Jestem Willis
Davidge.
Drak przyjrzał mi się dokładnie.
— Jestem Estone Nev, przyrodni Jeriby Shigana. Mój rodzic,
Jeriba Gothig, chce cię widzieć.
Drak odwrócił się gwałtownie i ruszył z powrotem do
budynku.
Poszedłem za nim, czując zawrót głowy na myśl, że znowu
zobaczę Zammisa. Prawie nie zauważałem otoczenia, dopóki
nie wprowadzono mnie do wielkiej sali z kamiennym skle-
pionym sufitem. Jerry powiedział mi, że dom miał cztery
tysiące lat. Wierzyłem mu.
Drak siedzący w głębi sali wstał i podszedł do mnie. Był
stary, ale rozpoznałem go.
— Ty jesteś Gothig, rodzic Shigana.
Żółte oczy wpatrzyły się we mnie.
— Kim jesteś, Irkmaan ? — Drak wyciągnął pomarszczoną
trójpalczastą dłoń. — Co wiesz o Jeribie Zammisie i dlaczego
mówisz językiem Draków z akcentem i stylem mojego dziecka
Shigana? Po co tutaj przyszedłeś?
— Mówię po drakońsku w ten sposób, ponieważ Jeriba
Shigan nauczył mnie tak mówić.
Stary Drak przechylił głowę na ramię i zmrużył żółte oczy.
— Znałeś moje dziecko? Kiedy?
— Czy komisja geodezyjna nic ci nie powiedziała?
— Zawiadomiono mnie, że mój potomek Shigan zginął w
bitwie na Fyrine IV. To było ponad sześć naszych lat temu. Jaką
grę prowadzisz, Irkmaan ?
Obejrzałem się na Neva. Młodszy Drak przyglądał mi się z
równie podejrzliwym wyrazem twarzy. Odwróciłem się z
powrotem do Gothiga.
— Shigan nie zginął w bitwie. Obaj rozbiliśmy nasze statki
na Fyrine IV i mieszkaliśmy tam razem przez rok. Shigan zmarł
przy narodzinach Jeriby Zammisa. Rok później odnalazła nas
komisja geodezyjna i...
— Dosyć! Dosyć tego, Irkmaan ! Czy przyszedłeś po
pieniądze albo chcesz użyć moich wpływów do zdobycia
koncesji handlowej... po co?
Zmarszczyłem brwi.
— Gdzie jest Zammis?
Łzy gniewu wezbrały w oczach starego Draka.
— Nie ma żadnego Zammisa, Irkmaan ! Ród Jeriba skończył
się ze śmiercią Shigana!
Szeroko otworzyłem oczy i potrząsnąłem głową.
— To nieprawda. Wiem. Opiekowałem się Zammisem...
niczego się nie dowiedziałeś od komisji?
— Przejdź do sedna twojego planu, Irkmaan. Nie mam
całego dnia.
Popatrzyłem na Gothiga. Stary Drak niczego się nie dowie-
dział od komisji. Drakońskie władze zabrały Zammisa i dzieciak
wyparował. Gothigowi nic nie powiedzieli. Dlaczego?
— Byłem z Shiganem, Gothigu. W ten sposób nauczyłem się
waszego języka. Kiedy Shigan umarł dając życie Zammisowi...
— Irkmaan , jeżeli natychmiast nie przedstawisz swojego
planu, będę musiał poprosić Neva, żeby cię wyrzucił. Shigan
zginął w bitwie na Fyrine IV. Drakońska flota zawiadomiła nas
już po paru dniach.
Kiwnąłem głową.
— Więc powiedz mi, Gothigu, skąd znam rodowód Jeriba?
Chciałbyś, żebym ci go wyrecytował?
Gothig prychnął.
— Powiadasz, że znasz rodowód Jeriba?
— Tak.
Gothig machnął na mnie ręką.
— Więc recytuj.
Zaczerpnąłem tchu i zacząłem. Zanim doszedłem do sto
siedemdziesiątego trzeciego pokolenia, Gothig klęczał na
kamiennej podłodze obok Neva. Drakowie pozostali w tej
pozycji przez trzy godziny recytacji. Kiedy skończyłem, Gothig
pochylił głowę i zapłakał.
— Tak, Irkmaan , tak. Musiałeś znać Shigana. Tak. — Stary
Drak podniósł na mnie oczy ożywione nadzieją. — I mówisz, że
Shigan przedłużył ród... że narodził się Zammis?
Przytaknąłem.
— Nie rozumiem, dlaczego komisja cię nie zawiadomiła.
Gothig podniósł się i zmarszczył brwi.
— Dowiemy się, Irkmaan... jak się nazywasz?
— Davidge. Willis Davidge.
— Dowiemy się, Davidge.
* * *
Gothig zakwaterował mnie we własnym domu, na
szczęście, ponieważ zostało mi niewiele ponad tysiąc sto
kredytów.
Przeprowadziwszy szczegółowe śledztwo, Gothig wysłał
Neva i mnie do Centrum Parlamentarnego w Sendievu, stolicy
Drako. Ród Jeribów, jak się zorientowałem, posiadał znaczne
wpływy, toteż biurokratyczną zwłokę ograniczono do
minimum. Wreszcie skierowano nas do przedstawiciela
Wspólnej Komisji Geodezyjnej, Draka nazwiskiem Jozzdn Vrule.
Podniósł wzrok znad listu, który dał mi Gothig, i zmarszczył
brwi.
— Skąd to masz, Irkmaan ?
— Przecież na dole jest podpis.
Drak spojrzał na list i znowu na mnie.
— Ród Jeriba należy do najbardziej szanowanych na Drako.
Mówisz, że Jeriba Gothig dał ci to?
— Chyba już to powiedziałem; wyraźnie czułem, że
poruszam wargami...
Nev wtrącił:
— Macie wszelkie daty i informacje dotyczące misji geode-
zyjnej na Fyrine IV. Chcemy wiedzieć, co się stało z Jeribą
Zammisem.
Jozzdn Vrule spochmurniał i znowu popatrzył na list.
— Estone Nev, jesteś założycielem twojego rodu, czy to
prawda?
— To prawda.
— Chcesz ściągnąć hańbę na swój ród? Dlaczego widzę cię z
tym Irkmaanem ?
Nev uniósł górną wargę i skrzyżował ramiona.
— Jozzdn Vrule, jeśli w najbliższej przyszłości pragniesz
chodzić po tej planecie jako wolna istota, lepiej będzie dla
ciebie, jeśli przestaniesz sobie strzępić język i zaczniesz szukać
Jeriby Zammisa.
Jozzdn Vrule spuścił wzrok i popatrzył na własne palce,
potem znowu spojrzał na Neva.
— Jak sobie życzysz, Estone Nev. Groziłeś mi, jeśli nie
odkryję przed tobą prawdy. Myślę, że prawda będzie dla ciebie
większym zagrożeniem. — Napisał coś na kartce i podał ją
Nevowi.
— Znajdziesz Jeribę Zammisa pod tym adresem i prze-
klniesz dzień, kiedy go spotkałeś.
* * *
Weszliśmy do kolonii szaleńców z mdlącym uczuciem
odrazy.
Wszędzie wokół nas Drakowie gapili się pustymi oczami,
wrzeszczeli, toczyli pianę z ust albo zachowywali się jak zwie-
rzęta. Na miejscu zastaliśmy Gothiga. Dyrektor kolonii
zmarszczył brwi na mój widok i potrząsnął głową.
— Odejdź stąd, póki jeszcze możesz, Jeribo Gothigu —
poradził. — Za drzwiami tego pokoju nie znajdziesz nic, tylko
ból i rozpacz.
Gothig złapał dyrektora za ubranie na piersi.
— Posłuchaj mnie, robaku: jeśli Jeriba Zammis przebywa w
tych murach, sprowadź mojego wnuka! Inaczej potężny gniew
rodu Jeriba spadnie na twoją spiczastą głowę!
Dyrektor podniósł głowę i wykrzywił usta.
— Proszę bardzo. Proszę bardzo, ty nadęty Kazzmidth !
Próbowaliśmy chronić reputację Jeribów. Próbowaliśmy! Ale
teraz zobaczysz. — Kiwnął głową i zacisnął usta. — Tak, ty
rzekomo postępowy bogaczu, teraz zobaczysz. — Napisał coś
na kartce i podał Gothigowi gestem nie znoszącym odmowy. —
Teraz już nie masz wyboru! Weź to! Zaraz zobaczysz tego
stwora, którego nazywasz Jeriba Zammis! Zobaczysz go i zapła-
czesz!
* * *
Pośród drzew i trawy Jeriba Zammis siedział na kamiennej
ławie, wpatrując się w ziemię. Nie wykonywał żadnych ruchów,
nawet nie mrugał. Gothig spojrzał na mnie, ale ja nie miałem
teraz czasu dla rodzica Shigana. Podszedłem do Zammisa.
— Zammis, poznajesz mnie?
Drak ocknął się z głębokiego zamyślenia i podniósł na mnie
żółte oczy. Nie zobaczyłem błysku rozpoznania.
— Kto ty jesteś?
Przysiadłem obok niego, położyłem mu dłonie na
ramionach i potrząsnąłem lekko.
— Zammis, do cholery, naprawdę mnie nie znasz? Jestem
twoim wujkiem. Pamiętasz mnie? Wujek Davidge!
Drak skulił się na ławce i potrząsnął głową. Potem podniósł
rękę i gestem przywołał pielęgniarza.
— Chcę iść do mojego pokoju. Proszę, pozwólcie mi iść do
mojego pokoju.
Wstałem i chwyciłem Zammisa za przód szpitalnego szla-
froka.
— Zammis, to ja!
Żółte oczy, puste i mętne, spojrzały na mnie obojętnie.
Pielęgniarz położył mi na ramieniu żółtą dłoń.
— Puść go, Irkmaan.
— Zammis! — Odwróciłem się do Neva i Gothiga. —
Powiedzcie coś!
Drakonski pielęgniarz wyjął z kieszeni krótką skórzaną
pałkę i postukał nią wymownie w otwartą dłoń.
— Puść go, Irkmaan.
Gothig wystąpił do przodu.
— Wytłumacz to!
Pielęgniarz popatrzył na Gothiga, Neva, na mnie i Zammisa.
— Ten tutaj... ten stwór... przyszedł do nas głosząc miłość,
wyobrażacie sobie, miłość do ludzi! To jest poważne zboczenie,
Jeribo Gothigu. Rząd próbował cię osłonić przed skandalem.
Chcesz w to wciągać ród Jeribów?
Spojrzałem na Zammisa.
— Coście mu zrobili, wy kizlode sukinsyny? Narkotyki?
Wstrząsy elektryczne? Pranie mózgu?
Pielęgniarz syknął na mnie, potem potrząsnął głową.
— Ty, Irkmaan , nie rozumiesz. On nie będzie szczęśliwy
jako Irkmaan vul... ludzki pachołek. Pomagamy mu funkcjo-
nować w drakońskim społeczeństwie. Uważasz, że źle robimy?
Popatrzyłem na Zammisa i potrząsnąłem głową. Pamię-
tałem aż za dobrze, jak potraktowali mnie moi ludzcy bracia.
— Nie. Nie uważam, że źle robicie... po prostu nie wiem.
Pielęgniarz zwrócił się do Gothiga.
— Proszę zrozumieć, Jeribo Gothigu. Nie mogliśmy narazić
rodu Jeribów na taką hańbę. Twój wnuk już prawie wyzdrowiał
i wkrótce rozpocznie program reedukacji. Najpóźniej za dwa
lata będziesz miał wnuka godnego nosić rodowe nazwisko. Czy
to źle?
Gothig tylko potrząsnął głową. Przykucnąłem przed
Zammisem i spojrzałem w jego żółte oczy. Ująłem jego prawą
dłoń w obie ręce.
— Zammis?
Zammis spojrzał w dół, wyciągnął lewą rękę, podniósł moją
lewą dłoń i rozłożył palce. Dotknął wszystkich palców po kolei,
potem spojrzał mi w oczy i jeszcze raz popatrzył na moją dłoń.
— Tak... — ponownie przeliczył palce. — Raz, dwa, trzy,
cztery, pięć! — Podniósł na mnie wzrok. — Cztery, pięć!
Kiwnąłem głową
— Tak. Tak.
Zammis przyłożył moją rękę do policzka i przytulił mocno.
— Wujku... wujku. Mówiłem ci, że nigdy cię nie zapomnę.
* * *
Nigdy nie liczyłem lat, które minęły. Mistan ma słowa dla
tych, którzy liczą upływ czasu, jakby w ten sposób określali
swoje miejsce we wszechświecie. Rankami, kiedy na Fyrine IV
trochę się przejaśniało, odwiedzałem grób mojego przyjaciela.
Obok niego Estone Nev, Zammis, Ty i ja pochowaliśmy
Gothiga.
Rodzic Shigana zlikwidował posiadłość rodu Jeriba, zabrał
podleczonego Zammisa i przeniósł się z całym kramem na
Fyrine IV. To Ty po wysłuchaniu tej historii nadał planecie
nazwę "Przyjaźń".
Pewnego burzliwego dnia klęczałem pomiędzy grobami,
poprawiłem kilka obsuniętych kamieni i dołożyłem kilka
następnych. Ciasno zapiąłem kurtkę z wężowej skóry dla
osłony przed wiatrem, potem usiadłem i patrzyłem na morze.
Fale wciąż się pieniły pod szaro-czarną pokrywą chmur.
Wkrótce nadejdą mrozy. Spojrzałem na moje pomarszczone,
zniszczone dłonie, a potem na grób.
— Nie mogłem mieszkać z nimi w kolonii, Jerry. Nie zrozum
mnie źle: tam jest miło. Cholernie miło. Ale ciągle wyglądałem
przez okno, widziałem ocean i myślałem o jaskini. W pewnym
sensie jestem samotny. Ale to dobrze. Wiem, kim jestem i czym
jestem, Jerry, i tylko to się liczy, prawda?
Usłyszałem hałas. Przeniosłem ciężar ciała na pięty,
oparłem dłonie na moich wysuszonych kolanach i dźwignąłem
się na nogi.
Od strony kolonii nadchodził Drak z dzieckiem w
ramionach.
Podrapałem się po brodzie.
— Aha, Ty, więc to twoje pierwsze dziecko?
Drak przytaknął.
— Byłbym ci wdzięczny, wujku, gdybyś nauczył go tego, co
musi wiedzieć: rodowodu, Talmanu i życia na Przyjaźni.
Wziąłem tłumoczek w ramiona. Pulchna trójpalczasta
rączka pomachała w powietrzu, potem chwyciła fałdę mojej
kurtki.
— Tak, Ty, to jest prawdziwy Jeriba. — Podniosłem wzrok
na Ty'a. — Jak tam twój rodzic, Zammis?
Ty wzruszył ramionami.
— Nie gorzej, niż można się spodziewać. Mój rodzic
przesyła ci pozdrowienia.
Kiwnąłem głową.
— I nawzajem, Ty. Zammis powinien wyjść z tej klimatyzo-
wanej kapsuły i zamieszkać ze mną w jaskini. To mu dobrze
zrobi.
Ty zachichotał i kiwnął głową.
— Powiem mojemu rodzicowi, wujku.
Stuknąłem się kciukiem w klatkę piersiową.
— Popatrz na mnie! Nie wyglądam na chorego, prawda?
— Nie, wujku.
— Powiedz Zammisowi, żeby wykopał za drzwi tego
doktora i wrócił do jaskini, słyszysz?
— Tak, wujku — uśmiechnął się Ty. — Potrzebujesz
czegoś?
Przytaknąłem i podrapałem się w kark.
— Papier toaletowy. Kilka rolek. Może kilka butelek
whisky... nie, zapomnij o whisky. Zaczekam, aż ten tutaj, Haesni,
skończy rok. Tylko papier toaletowy.
Ty ukłonił się.
— Tak, wujku, i życzę ci wielu szczęśliwych poranków.
Niecierpliwie machnąłem ręką.
— Dobrze, dobrze. Tylko nie zapomnij o papierze toale-
towym.
Ty ukłonił się ponownie.
— Nie zapomnę, wujku.
Odwrócił się i ruszył przez karłowaty las z powrotem do
kolonii. Mieszkałem z nimi przez rok, ale potem przeniosłem
się do jaskini. Nazbierałem drewna, uwędziłem wężowe mięso i
przetrwałem zimę. Zammis oddał mi na wychowanie małego
Ty'a, a teraz Ty oddał mi Haesni. Pokiwałem głową nad
niemowlakiem.
— Twoje dziecko będzie nosiło imię Gothig, a potem...
— Spojrzałem w niebo i poczułem na twarzy wysychające
łzy.
—...a potem dziecko Gothiga będzie nosiło imię Shigan.
Kiwnąłem głową i ruszyłem do rozpadliny prowadzącej w
dół, na poziom jaskini.
KONIEC
W 1986 roku książka doczekała się znakomitej ekranizacji.
Film w reżyserii Wolfganga Petersena nosi taki sam tytuł jak
książka. W rolach dwóch wrogów wystąpili
Dennis Quaid i Louis Gossett, Jr.