Conan 53 Conan wspaniały

background image

ROBERT JORDAN



CONAN WSPANIAŁY

PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE MAGNIFICENT

PROLOG

Lodowate powietrze stało nieruchomo wśród postrzępionych szczytów gór
Kezankiańskich, w samym sercu łańcucha ciągnącego się na północ i zachód, wzdłuż granicy
między Brythunią a Zamorą. Nie słychać było ptaków, bezchmurne, lazurowe niebo było
puste, nawet bowiem wszechobecne sępy nie znajdowały tu prądów, na których mogłyby
szybować.
Pośród tej dziwacznej ciszy, na stromych, brązowych stokach tworzących naturalny
amfiteatr, tysiąc dzikich mężczyzn, noszących turbany kezankiańskich górali, czekało na coś
w absolutnym milczeniu i bezruchu. Ani jeden tulwar nie brzęknął o kamienne zbocza. Ani
jedna obuta stopa nie zaszurała nerwowo, choć na pociągłych, brodatych twarzach wyraźnie
malowało się zniecierpliwienie. Górale niemal wstrzymywali dech. Czarne oczy wpatrywały
się bez mrugnięcia powiek w miejsce oddalone o dwieście kroków, gdzie płaskie podłoże
wyłożone było wielkimi blokami granitu i otoczone sięgającym do pasa murem, szerokości
równej wzrostowi rosłego mężczyzny. Granitowe kolumny, grube i topornie ciosane okalały
zwieńczenie muru, wystając z niego niczym zęby z wysuszonej na słońcu czaszki. Pośrodku
kręgu do wysokich pali z czarnego żelaza przywiązanych było trzech bladoskórych
Brythuńczyków. Ręce mieli uniesione nad głowami, rzemienie boleśnie wpijały się w skórę
ich nadgarstków. Nie oni jednak stanowili obiekt zainteresowania. Był nim wysoki, odziany
w szkarłatną szatę, mężczyzna z rozwidloną bródką, stojący na szczycie tunelu z masywnych
bloków skalnych, wydrążonego w niskim murze i znikającego wewnątrz góry, za jego
plecami. Basrakan Imalla, którego smagłe, posępne oblicze z haczykowatym nosem zdobił
turban mieniący się czerwienią, zielenią i złotem, odrzucił głowę do tyłu i zawołał:
— Chwała prawdziwym bogom!
Fala zachwytu, jaka ogarnęła patrzących na Imallę górali, znalazła ujście w gromkim
odzewie:
— Chwała prawdziwym bogom!
Gdyby Basrakan był człowiekiem innej natury, zapewne uśmiechnąłby się z
zadowoleniem. Górale rzadko gromadzili się w liczne grupy, ponieważ poszczególne klany
toczyły między sobą zażarte boje, a zwaśnione plemiona rozwiązywały spory na zasadach
krwawej wendety. Jednak udało mu się zebrać aż tylu; a nawet więcej. Niemal dziesięć razy
więcej górali obozowało wśród postrzępionych stoków górskich dokoła amfiteatru i każdego
dnia dołączali nowi. Z mocą, jaką obdarowali go prawdziwi bogowie, za sprawą znaków
łaski, którą go darzyli, uczynił coś, czego nie dokonał nikt inny. I uczyni więcej. Został
wybrany przez prastarych kezankiańskich bogów.
— Ludzie z miast — wypowiedział to ostatnie słowo tak, że zabrzmiało wręcz
obscenicznie — czczą fałszywych bożków! Nie wiedzą nic o prawdziwych bóstwach,
duchach ziemi, powietrza i wody. Oraz ognia!
Nieartykułowany ryk wyrwał się z tysiąca gardeł: wyraz aprobaty dla Basrakana i
nienawiści wobec mieszkańców miast.
Czarne oczy Basrakana pałały żarliwością.

background image

Setki jego ludzi wędrowały po górach od klanu do klanu głosząc słowo o prastarych
bogach. Byli nietykalni. Z uwagi na wieści, które przynosili, nie podlegali wendetom ani
krwawym walkom. To on wszelako został wybrany, by dopełnić triumfu pradawnych bogów.
— W oczach prawdziwych bogów ludzie z miast to plugawi nikczemnicy! — Jego głos
zabrzmiał dźwięcznie niczym dzwon, czuł jak wypowiadane słowa odbijają się gromkim
echem w umysłach słuchających.
— Królowie i lordowie mordujący prawdziwych wyznawców w imię odrażających
demonów, które określają mianem bogów! Brzuchaci kupcy gromadzący w swych skarbcach
więcej złota niźli posiadają wespół wszystkie górskie klany. Księżniczki wystawiające na
pokaz swe na wpół nagie ciała i oddające się mężczyznom niby nierządnice! Dziewki uliczne
zlewające się wonnościami i pławiące się w złocie niczym księżniczki! Mężczyźni żebrzący
na ulicach, mający mniej dumy niźli zwierzęta! Plugastwo ich żywotów kala świat, lecz my
zmyjemy ten brud ich własną krwią!
Zamyślony, niemal nie usłyszał radosnych ryków, jakie rozległy się w odpowiedzi
wstrząsając granitowym podłożem, na którym stał. Dotarł bardzo daleko w głąb labiryntu
jaskiń, który rozciągał się pod tą właśnie górą, przemierzył mroczne korytarze oświetlając je
blaskiem trzymanej w dłoni pochodni, pragnął zbliżyć się do duchów ziemi, gdy zanosił do
nich swe żarliwe modły.
To prawdziwi bogowie doprowadzili go do podziemnej sadzawki, gdzie bezokie zbielałe
ryby pływały wokół sterty ogromnych jaj, twardych jak pancerz, pozostawionych w owym
miejscu niezliczone stulecia temu.
Gdy zajął się praktykowaniem ciemnych, taumaturgicznych sztuk, przez całe lata lękał się,
że prawdziwi bogowie odwrócą się od niego. Jednak tylko te studia pozwoliły mu
przetransportować śliskie czarne kule do swojej chaty. Bez tej wiedzy nigdy nie zdołałby
sprawić, że z jednego z dziesięciu jaj wylęgło się młode, ani nie udałoby mu się osiągnąć,
niepełnej co prawda, ale zawsze, kontroli nad tą istotą. Gdybyż tylko miał Ogniste Oczy. Ale
zdobędzie je, a wtedy jego moc, teraz tak jeszcze chwiejna, stanie się niewzruszona niczym
żelazo.
— Zabijemy niewiernych i bezcześcicieli! — rzucił Basrakan, gdy hałas nieco ucichł. —
Zrównamy ich miasta z ziemią a grunty, gdzie się ongiś znajdowały, posypiemy hojnie solą!
Ich kobiety, które są naczyniami żądz zostaną srodze ukarane za swą plugawość! Po ich krwi
nie zostanie nawet najmniejszy ślad! Choćby jedno wspomnienie! Imalla rozłożył szeroko
ręce. — Z nami jest bowiem znak prawdziwych bogów!
To rzekłszy jął śpiewać donośnym, dźwięcznym głosem, każde słowo odbijało się
potężnym echem od górskich stoków. Tysiąc czekających i obserwujących go wojowników
wstrzymało oddech. Imalla wiedział, że wśród słuchaczy byli zwykli rabusie, nie myślący o
oczyszczeniu świata, lecz o złocie, które mogli złupić w podbitych miastach. Nadeszła pora,
by ujrzeli i uwierzyli.
Ostatnia sylaba inkantacji zabrzmiała w powietrzu jak brzęknięcie kryształu. Basrakan
przeniósł wzrok na brythuńskich jeńców, pozostałych przy życiu członków wyprawy
myśliwskiej, która wjechała w góry od zachodu. Jeden z nich był niespełna szesnastolatkiem,
w jego szarych oczach malował się strach, lecz Imalla nie postrzegał Brythuńczyków jako
ludzi. Nie należeli do jego plemienia. Byli cudzoziemcami. I ofiarami.
Basrakan czuł, że to nadchodzi. Wychwytywał powolną, delikatną jeszcze wibrację
kamieni pod stopami na długo zanim usłyszał szuranie i zgrzyt szponów, dłuższych niż
ludzka ręka.
— Znak prawdziwych bogów jest z nami! — wykrzyknął ponownie i w tej samej chwili z
pieczary wychynął wielki łeb potwora.
Tysiąc gardeł odpowiedziało Imalli, gdy oczom zgromadzonych ukazała się reszta
potężnego, cylindrycznego cielska monstrum, mierzącego ponad piętnaście kroków długości i

background image

wspartego na czterech szeroko rozstawionych, masywnych nogach.
— Znak prawdziwego boga jest z nami!
W tym grzmiącym ryku dało się wyczuć pospołu lęk i grozę. Poczerniałe płyty pancerne
okalały krótki pysk, na który zachodziły grube, nieregularne kły, przeznaczone do
rozdzierania ciał. Resztę monstrualnego łba i cielska pokrywały łuski barwy zieleni, złota i
szkarłatu, skrzące się w bladym słońcu, twardsze niż najprzedniejsza zbroja, jaką mogłaby
wytworzyć ręka człowieka. Na grzbiecie w miejsce łusek wyrastały dwie skórzaste narośle.
Istotę tę w pradawnych księgach zwano Smoczę, a jeśli zawarte w opasłych woluminach
informacje na temat tych stwardniałych matowych pęcherzy były prawdziwe, znak łaski
bogów niebawem będzie kompletny.
Stwór przekrzywił łeb by przeszyć Basrakana paraliżującym w swej intensywności
spojrzeniem. Imalla na zewnątrz zachowywał spokój, jednak w żołądku poczuł formującą się
grudę lodu; chłód ten rozprzestrzeniał się z każdą chwilą, mrożąc mu dech i słowa w gardle.
Wydawało mu się, że to złotookie spojrzenie przepełnione było nienawiścią. Naturalnie stwór
nie mógł żywić nienawiści do niego. Wszak Imalla miał błogosławieństwo prawdziwych
bogów. A jednak w ślepiach monstrum wyraźnie malowało się zło. Może był to wyraz
pogardy, jaką twór prawdziwych bóstw żywił wobec śmiertelników? Tak czy inaczej
zaklęcia, jakimi Basrakan obłożył toporne granitowe kolumny utrzymają Smocze wewnątrz
kręgu, a z tunelu nie było innego wyjścia. Ale czy na pewno? Chociaż często schodził do
jaskiń pod górą, zanim jeszcze odnalazł gniazdo z jajami smocząt, nie zdołał odwiedzić nawet
co dziesiątej. Mogły istnieć tuziny wyjść z labiryntu korytarzy, których nigdy nie odnalazł.
Przerażające ślepia odwróciły się od niego i Basrakan odruchowo wziął głęboki oddech. Z
zadowoleniem stwierdził, że nie uczynił tego nerwowo. A więc faktycznie obdarzony był
łaską bogów.
Z szybkością, która zdawała się zbyt wielka jak na istotę tych rozmiarów, lśniący stwór
zbliżył się na dziesięć kroków do skrępowanych, stojących przy palach mężczyzn. Nagle
wielki, łuskowaty łeb odchylił się do tyłu a z ziejącej paszczy dobyło się przeraźliwe, jękliwe
zawodzenie, od którego jeńców sparaliżowało ze zgrozy. Obserwatorzy zamarli w pełnym
trwogi milczeniu, lecz naraz jeden z więźniów wrzasnął donośnie, piskliwie, przejmująco, a w
jego głosie pobrzmiewała wyraźnie nuta szaleństwa.
Chłopak bezgłośnie mocował się z więzami; krew zaczęła ściekać mu po przedramionach.
Ognistooki Imalla uniósł obie dłonie i skierował je wnętrzami ku górze, jakby zapraszał
Smocze do odebrania składanej mu ofiary.
— Pochodzi z głębin ziemi! — zakrzyknął. — Duchy ziemi są z nami! Nie zamykając
paszczy, monstrum opuściło łeb i zatrzymało wzrok na jeńcach. Spomiędzy potężnych szczęk
buchnęła struga czerwonego ognia, omiatając skrępowanych rzemieniami jeńców.
— Ogień to jego tchnienie! — zawołał Basrakan. — Duchy ognia są z nami!
Dwaj spośród trójki więźniów zmienili się w żywe pochodnie, ich włosy i tuniki płonęły.
Młodzieniec, wijąc się z bólu wywołanego ogniem zawył: Mitro, pomóż! Eldranie, ja…
Opalizująca istota postąpiła żwawo dwa kroki naprzód i mniejszą strugą ognia uciszyła
chłopaka. Następnie Smoczę silnym, energicznym szarpnięciem rozdarło płonące ciało na
dwoje. Rozległ się głośny trzask gruchotanych kości; strzępy zwęglonego ciała opadły na
kamienie.
— Prawdziwi bogowie są z nami! — zaintonował Basrakan. — Już niebawem nadejdzie
dzień, kiedy symbol przychylności bogów uniesie się w powietrze! Duchy powietrza są z
nami! — Stare woluminy nie myliły się, skonstatował. Te skórzaste nabrzmienia pękną jak
pęcherze, a w ich miejsce pojawią się skrzydła. Wielkie skrzydła. — Tego dnia wyruszymy w
drogę, niezwyciężeni, bo obdarzeni łaskami starych bogów i oczyścimy świat ogniem i stalą!
Chwała prawdziwym bogom!
— Chwała prawdziwym bogom! — odpowiedzieli jego poplecznicy.

background image

— Cześć oddajemy starym bogom!
— Cześć oddajemy starym bogom! — zabrzmiał odzew.
— Śmierć niewiernym!
— Śmierć niewiernym! — Ryk był ogłuszający.
Tysiąc wojowników pozostanie tu, by patrzyć jak potwór zjada swoje ofiary. Są wszak
wybrańcami spośród rzesz obozujących w okolicznych górach i wielu z nich nigdy wcześniej
tego nie widziało. Basrakan miał ważniejsze sprawy. Smoczę samo wróci do swej jaskini,
kiedy nasyci się ciałami ofiar. Imalla ruszył pod górę mocno już wydeptaną w piaskowcu
ścieżką, wiodącą od amfiteatru wokół górskiego zbocza.
Mężczyzna, niemal dorównujący Basrakanowi wzrostem, lecz znacznie od niego
szczuplejszy, z brodą splecioną w warkocze i twarzą pałającą ascetycznym fanatyzmem,
wyszedł mu na spotkanie i pokłonił się nisko.
— Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo — rzekł
nowo przybyły. Sądząc po zielono–złoto–czerwonym turbanie, musiał być akolitą Basrakana,
choć nosił prostą, czarną szatę.
— Akkadam przybył. Kazałem, by zaprowadzono go do twego domu.
Na posępnym obliczu Basrakana nie odmalował się nawet cień podniecenia, jakie go
ogarnęło. Ogniste Oczy! Nieznacznie uniósł głowę.
— Niechaj prawdziwi bogowie błogosławią także i tobie, Jbeilu Imallo. Zaraz się z nim
spotkam.
Jbeil znowu się skłonił. Basrakan ruszył dalej, pozornie bez pośpiechu, lecz tym razem
nawet nie oddał ukłonu.
Ścieżka ciągnęła się wokół górskiego zbocza aż do wioski z dwudziestką kamiennych chat.
Osada rozrosła się w miejscu, gdzie ongi stał szałas Basrakana. Jego wyznawcy chcieli
wybudować dla niego warownię, on jednak uznał, iż forteca nie jest mu potrzebna. W swoim
czasie zezwolił, by zbudowano dla niego dogodną nową siedzibę, piętrową i większą niż
reszta wioski razem wzięta.
Nie chodziło tu o dumę, jak często sobie powtarzał, wyzbył się bowiem wszelkiej dumy i
chlubił się jedynie oddawaniem czci starym bogom. Tę budowlę wzniesiono na ich chwałę.
Brodaci mężczyźni w turbanach, poplamionych skórzanych kamizelkach i obszernych
szarawarach, których prawdziwa barwa pozostawała tajemnicą ze względu na kurz i
nieubłagany upływ czasu, kłaniali się kornie gdy ich mijał, podobnie zresztą jak kobiety
przyodziane w czarne szaty zakrywające ich ciała od stóp do głów z jedyną wąską szczeliną, z
której wyzierały błyszczące jak węgle oczy. Imalla zignorował ich wszystkich, podobnie jak
dwóch strażników; teraz bowiem nie ukrywał już pośpiechu.
Wewnątrz domu kolejny akolita w wielobarwnym turbanie zgiął się wpół i wykonał
zamaszysty gest kościstą ręką.
— Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo. Ten
człowiek, Akkadam…
— Tak, Ruhallah. — Basrakan nie tracił ani chwili na oficjalne powitania. — Możesz
odejść.
Nie czekając aż mężczyzna wyjdzie, Imalla otworzył drzwi i wszedł do spartańsko
urządzonego pokoju, którego jedyny wystrój stanowiły czarno lakierowane stoły i stołki. Na
jednej ze ścian wisiała tkana mapa krain rozciągających się od morza Vilayet na zachód, aż
po Nemedię i Ofir.
Oblicze Basrakana zmroczniało na widok mężczyzny, który na niego czekał. Turban i
rozwidlona broda sugerowały, że mężczyzna jest góralem, jednak na palcach nosił on
pierścienie z drogimi klejnotami, jego płaszcz utkany był z najprzedniejszego jedwabiu, zaś
korpulentna figura zdradzała zamiłowanie do sutych posiłków i wina.
— Spędzasz zbyt wiele czasu wśród miastowych, Akkadamie — mruknął posępnie

background image

Basrakan. — Nic dziwnego, że zasmakowałeś w ich rozpustnych nałogach. Zadajesz się z ich
kobietami!
Oblicze grubasa, chociaż śniade, wyraźnie pobladło i czym prędzej ukrywszy
upierścienione dłonie za plecami skłonił się przed Imalla.
— Nie Basrakanie Imallo, to nieprawda. Przysięgam! — Wypowiadał te słowa tak
pospiesznie, że zaczął się jąkać. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. — Jestem
prawdziwym…
— Dość! — uciął ostro Basrakan. — Lepiej abyś miał to, po co cię posłałem, Akkadamie.
Wydałem ci wyraźny rozkaz, byś nie wracał bez wiadomej informacji.
— Mam ją, Basrakanie Imallo. Odnalazłem je. I mam plany pałacu, a także mapy…
Basrakan nie pozwolił mu dokończyć.
— Zaiste prawdziwi bogowie wynieśli mnie w swych łaskach ponad innych ludzi!
Odwrócił się do Akkadama plecami i podszedł do gobelinu unosząc triumfalnie zaciśnięte
pięści w kierunku przedstawionych na nim państw. Wkrótce Ogniste Oczy należeć będą do
niego, a Smocze będzie mu podległe jakby stanowiło przedłużenie jego ciała i woli. A kiedy
oznaka łaski prawdziwych bogów wzbije się w powietrze przed niezliczoną armią jego
wyznawców, żadne śmiertelne wojska nie zdołają stawić im oporu.
— Chwała prawdziwym bogom — wyszeptał z przejęciem Basrakan. — Śmierć
wszystkim niewiernym!

I

Noc objęła czule Shadizar, miasto zwane powszechnie „Występnym”, spowijając
mrocznym woalem zdarzenia, które po tysiąckroć usprawiedliwiały słuszność wspomnianej
nazwy. Ciemność, która innym miastom przynosiła odrobinę wytchnienia, budziła do życia
wszystko co najgorsze w Shadizarze o Alabastrowych Wieżach, Shadizarze o Złotych
Kopułach, mieście rozpusty i zepsucia.
W dziesiątkach marmurowych komnat przyodziani w jedwabie notable zaciągali do łożnic
cudze żony a tłuści, brzuchaci kupcy z obwisłymi podbródkami ślinili się obmyślając
porwania nadobnych, niewinnych córek swych rywali. Uperfumowane żony w towarzystwie
niewolników wachlujących je śnieżnobiałymi strusimi piórami spiskowały jak przyprawić
rogi małżonkom, podczas gdy gorącookie młode dziewki bogate lub szlachetnego urodzenia
obmyślały plany, by wywieść w pole straże strzegące ich rzekomego dziewictwa. Dziewięć
kobiet, trzydziestu jeden mężczyzn, jeden żebrak i jeden lord padło ofiarą morderstwa.
Złodzieje wykradli z żelaznych skarbców fortunę dziesięciu bogaczy, a pięćdziesięciu innych
wzbogaciło się kosztem ubogich. W trzech zamtuzach dokonano niebywałych,
niespotykanych dotąd aktów perwersji. Setki a może tysiące dziewek ulicznych kupczyło
swymi wdziękami na spowitych cieniami ulicach miasta, a przyodziani w łachmany żebracy o
zdeformowanych ciałach wypatrywali potencjalnych ofiar wśród opitych winem klientów
nierządnic. Żaden mężczyzna nie wędrował ulicami Shadizaru nie uzbrojony, lecz nawet w
najznamienitszych dzielnicach miasta oręż nie zawsze wystarczał, by ocalić czyjeś srebro
przed bandami rzezimieszków i rozbójników. Shadizarska noc była w pełnym rozkwicie.
Strzępiaste chmury poruszane ciepłą bryzą przesłaniały wiszącą wysoko na niebie tarczę
księżyca. Wędrujące cienie przepływały ponad dachami domów, wystarczały one jednak
potężnemu, muskularnemu młodzieńcowi, z prostym, szerokim mieczem przewieszonym na
ukos przez plecy, tak że długa oprawna w wytartą rekinią skórę rękojeść wystawała ponad
jego prawym barkiem. Młodzian ów przemykał po dachach domów na równi z cieniami, od
jednego komina do drugiego. Ze zręcznością zrodzoną wśród dzikich pustkowi jego
rodzimych gór Cymmeriańskich, zlewał się z ruchomymi cieniami, stając się niewidocznym
dla ludzi z miasta.

background image

Muskularny chłopak dotarł do końca dachu i wejrzał w czerń skrywającą brukowaną ulicę,
trzy piętra niżej. Jego oczy miały barwę szlifowanych szafirów, a oblicze okolone grzywą
równo przyciętych nad czołem kruczoczarnych włosów związanych w kucyk rzemykiem,
wskazywało, iż mimo młodego wieku widział i przeżył więcej niż niejeden zgrzybiały
starzec. Zlustrował sąsiedni budynek, alabastrowy sześcian zdobiony misternym fryzem
ciągnącym się wokół całej budowli o długość ramienia poniżej dachu. Z głębi gardła
młodzieńca dobył się cichy warkot. Ulica miała dobrych sześć kroków szerokości, i był to
najwęższy jej odcinek, z czterech otaczających budowlę pałacową. Kiedy wybierał podejście
od tej strony, nie zauważył wszelako, albowiem prowadził obserwację ulicy poniżej, że
odległy dach był pochyły. Stromy! Niech Erlik porwie Baratsesa — pomyślał. Wraz z jego
złotem!
Ta kradzież nie była jego pomysłem. Zlecił mu ją kupiec Baratses, dostawca przypraw
korzennych z najdalszych krain świata. Handlarz zaproponował dziesięć sztuk złota za
najcenniejszą własność Samaridesa, zamożnego importera drogich kamieni — puchar wykuty
z pojedynczego, wielkiego szmaragdu. Dziesięć sztuk złota stanowiło zaledwie setną część
wartości pucharu, dziesiątą tego ile zapłacą paserzy z Pustyni, niemniej pechowy rzut kośćmi
sprawił, iż Cymmerianin rozpaczliwie potrzebował gotówki. Zgodził się na wypełnienie
zlecenia i cenę, wziął nawet dwie sztuki złota z góry, zanim jeszcze dowiedział się, co miał
ukraść. Zobowiązał się, przeto musiał dotrzymać danego słowa. Przynajmniej na dachu
przeciwległego budynku nie ma straży, pomyślał posępnie, choć wiele należących do kupców
domostw było solidnie pilnowanych.
— Na Croma! — wymamrotał pod nosem zerkając po raz ostatni na dach domu
Samaridesa i wycofał się w cienie pośród kominów. Oddychając głęboko, by napełnić płuca,
przykucnął i pochylił głowę. Przeniósł wzrok na dach naprzeciwko. Nagle, jak atakujący
ofiarę lampart rzucił się naprzód, w dwóch susach osiągając pełną prędkość. Wybił się z
krawędzi dachu i wyprysnął w powietrze z wyciągniętymi przed siebie rękami i zgiętymi w
chwytne szpony palcami.
Z impetem wylądował całym ciałem na pochyłym dachu. I natychmiast zaczął się
ześlizgiwać. Rozpaczliwie rozłożył na boki ręce i nogi, by spowolnić osuwanie, wzrokiem
poszukiwał jakiegoś punktu zaczepienia, choćby najmniejszej wypukłości lub zagłębienia,
których mógłby się uchwycić. Nieubłaganie jednak zsuwał się ku krawędzi dachu, upadek był
niemal nieuchronny.
Nic dziwnego, że na dachu nie ma strażników, pomyślał wściekły, bo nie zastanowił się
nad tym wcześniej. Dachówki miały gładkość najlepszej porcelany. W czasie, jakiego
potrzeba na zaczerpnięcie tchu, jego stopy a zaraz potem nogi znalazły się poza krawędzią
dachu. Wtem lewa ręka natrafiła na niszę gdzie brakowało dachówki. Kruche płytki popękały,
gdy barbarzyńca gorączkowo macał dokoła obiema rękami poszukując jakiegoś punktu
zaczepienia, odłamki dachówek posypały się wokół niego, niknąc w mroku poniżej. Dłonią
natrafił na drewno i uchwycił się go konwulsyjnym gestem. Z ostrym szarpnięciem, które
omal nie wyrwało mu barku ze stawu, zawisł dyndając w powietrzu nogami nad znajdującą
się trzy piętra pod nim ulicą.
Po raz pierwszy od wykonania skoku wydał z siebie dźwięk, długi, przeciągły świst
powietrza wypuszczonego przez zaciśnięte zęby.
— Dziesięć sztuk złota — mruknął ponuro — to za mało.
Wtem drewniany wspornik dachu, którego się trzymał, pękł z ostrym trzaskiem i
młodzieniec ponownie zaczął spadać. Obrócił się i wyprężył, chwytając koniuszkami palców
szerokiego na długość palca parapetu u dołu fryzu, po czym plasnął całym ciałem o mur.
— Zdecydowanie za mało — wysapał, odzyskawszy oddech. — Byłbym głupcem,
gdybym po tym wszystkim nie zabrał tego przeklętego pucharu do Zeno.
Wiedział jednak, że nie odwiedzi nemediańskiego pasera. Nie tym razem. Dał słowo.

background image

Uznał, że w tym momencie jego problemem nie była zyskowna sprzedaż szmaragdowego
cacka, lecz wydostanie się cało z opresji. Na tej wysokości jedynymi otworami w
alabastrowym murze były szczeliny wentylacyjne wielkości jego pięści, bowiem górne piętro
i poddasze zarezerwowano na magazyny oraz pomieszczenia dla służących i niewolników. A
oni nie potrzebowali okien, przynajmniej w mniemaniu Samaridesa, gdyby je bowiem
wykuto, służba niechybnie wyglądałaby przez nie na zewnątrz, psując tym samym wygląd
wspaniałego domu. Na gładkich ścianach nie było żadnych więcej parapetów ani fryzów, jak
również balkonów wychodzących na ulicę. Dach, z którego przeskoczył na ten budynek
równie dobrze mógł znajdować się w Sultanapurze, dach powyżej zaś, gdzieś hen nad
chmurami. Zostawały więc tylko — skonkludował młodzieniec — okna na drugim piętrze, a
ściślej ich łukowate górne zwieńczenia. Znajdowały się dobry łokieć poniżej jego stóp.
Ponieważ nie miał innego wyjścia, dłuższa zwłoka była raczej niewskazana. Powoli,
utrzymując się tylko na palcach, przesuwał się wzdłuż wąskiego parapetu. W pierwszych
dwóch oknach, które minął, paliło się światło. Nie mógł ryzykować spotkania z kimkolwiek.
W trzecim oknie było ciemno.
Biorąc głęboki wdech puścił krawędź parapetu i skoczył. Jego ciało spadając musnęło
lekko mur. Gdyby otarł się o ścianę mocniej zostałby odrzucony w tył i spadłby na bruk
poniżej. Kiedy poczuł, że zbliża się do okna, przesunął stopy w kierunku parapetu. Uderzył
podeszwami o kamienną półkę, a dłońmi o boki okna i tak zawisł, wychylony niebezpiecznie
ku tyłowi. Grubość muru i głębokość wnęki okiennej nie pozwoliły na uchwycenie się jej
choćby koniuszkami palców. Jedynie to, iż napierał z całej siły obiema rękami na zewnątrz,
ratowało go przed runięciem w dół.
Mięśnie miał maksymalnie napięte, lecz podciągnął się do przodu, i w końcu znalazł się
wewnątrz domu Samaridesa. Kiedy jego stopy dotknęły wyściełanej kobiercami podłogi, dłoń
odruchowo sięgnęła obciągniętej wytartą skórą rękojeści miecza. W pokoju było ciemno,
aczkolwiek przywykłe do ciemności oczy barbarzyńcy zdołały wychwycić rozmyte kształty
wyściełanych miękkimi poduszkami foteli. Na ścianach wisiały kilimy, których barwy
rozmyły się w ciemnościach do różnych odcieni szarości, marmurową posadzkę natomiast
zaściełał ciemnawy w tonie dywan. Barbarzyńca westchnął i nieznacznie się rozluźnił. Jak
dotąd nieźle. To nie była komnata sypialna, gdzie ktoś w każdej chwili mógł się obudzić i
wszcząć alarm. Najwyższy czas, żeby w tej feralnej wyprawie coś poszło wreszcie po jego
myśli.
Mimo to wciąż miał kilka problemów do rozwiązania. A znalezienie drogi wyjścia z
budynku oraz zdobycie fantu, po który się tu zjawił, niekoniecznie były pośród nich
najważniejsze. Dom Samaridesa przypominał studnię z ogrodem pośrodku. Tam handlarz
klejnotami spędzał wśród fontann większość wolnego czasu. Z komnaty, w której wystawiał
swoje skarby, wychodziło się na parterową kolumnadę okalającą ogród. Drzwi były tylko
jedne.
Zejście z dachu do ogrodu byłoby dużo łatwiejsze, a Baratses wyjaśnił mu dokładnie, gdzie
znajduje się wejście do skarbca. Teraz musiał dotrzeć tam korytarzami ryzykując, że po
drodze natknie się na straże lub służących.
Uchyliwszy lekko drzwi wyjrzał na korytarz, oświetlony złoconymi mosiężnymi lampami
oliwnymi zwieszającymi się na łańcuchach ze spiżowych uchwytów w ścianach. Wzdłuż
ścian zdobionych misternie ułożoną mozaiką z tysięcy maleńkich, różnobarwnych kafelków,
stały stoły wyłożone macicą perłową.
Marmurowa posadzka była wypolerowana i lśniła jak lustro. W korytarzu nie zauważył
żywego ducha, więc cichaczem wymknął się z pokoju.
Przez jedno krótkie uderzenie serca stał nieruchomo, przypominając sobie w myślach plan
budynku. Do skarbca szło się w tę stronę. Wytężając słuch, by w porę wychwycić kroki
nadchodzących w jego stronę ludzi, ruszył w głąb korytarza, stąpając po marmurowej

background image

posadzce miękko jak kot. Zszedł tylnymi schodami na niższe piętro, potem drugimi dotarł na
parter. Po ich umiejscowieniu oraz matowych i zniszczonych ciemnoczerwonych płytkach
poznał, że to schody dla służby. Dwukrotnie szuranie sandałów dochodzące z bocznych
korytarzy sprawiło, że przywarł plecami do muru, prawie nie oddychając, podczas gdy
niewidoczni służący w bladoniebieskich turbanach przechodzili mimo, tak pochłonięci swymi
obowiązkami, że żaden nie spojrzał nawet w głąb mijanego przejścia.
Wkrótce znalazł się w ogrodzie, otoczonym z czterech stron ścianami budynku. Z
dziesięciu ozdobnych fontann umieszczonych wśród drzew figowych, kwietnych klombów i
alabastrowych posągów tryskała szumiąc woda. Skarbiec znajdował się dokładnie na wprost
niego, po przeciwnej stronie ogrodu.
Postąpił krok i zastygł w bezruchu, bo jedną z ogrodowych ścieżek, ruszył żwawo w jego
stronę jakiś mroczny kształt. Młodzieniec bezgłośnie usunął się na bok, by zejść ze światła
płynącego od wejścia. Zbliżająca się postać zwolniła kroku. Ciekawe, czy został zauważony,
zastanawiał się w duchu. Ktokolwiek szedł w jego stronę, nie maszerował już dziarsko, lecz
podkradał się chyłkiem, zupełnie bezszelestnie. Naraz postać zeszła z wyłożonego płytkami
chodnika i znów ruszyła w jego stronę. Szczęki młodzieńca zacisnęły się, ale żaden inny
mięsień ciała się nie poruszył, nie drgnęła mu nawet powieka. Coraz bliżej. Dziesięć kroków.
Pięć. Dwa.
Wtem tajemnicza, wciąż niewyraźna postać zamarła, gwałtownie wstrzymując dech.
Młodzieniec skoczył. Jedną ręką zacisnął usta intruza, by stłumić dobywający się z nich
dźwięk. Drugą unieruchomił ręce mrocznej postaci. W jego szorstką pokrytą odciskami dłoń
wgryzły się nagle małe ostre ząbki, i jednocześnie jeniec zaczął się gwałtownie wyrywać
wierzgając nogami, by dosięgnąć jego goleni.
— Niech cię Erlik pochłonie! — wysyczał. — Walczysz jak kobieta! Przestań to nie zrobię
ci…
Naraz zorientował się, że ciało które unieruchomił było silne, lecz nie pozbawione
krągłości. Zrobił krok w bok i w świetle płynącym od wejścia ujrzał przyglądające mu się z
zatroskaniem znad skraju jego dłoni wielkie, brązowe oczy. To była kobieta, na dodatek
atrakcyjna, o aksamitnej, oliwkowej skórze i włosach upiętych ciasno wokół niewielkiej
głowy. Przestała go gryźć, a on odjął rękę od jej ust. Chciał powiedzieć, że nie zrobi jej
krzywdy, jeśli tylko nie zacznie krzyczeć, lecz ona odezwała się pierwsza.
— Jestem czarodziejką — wyszeptała ochryple — i znam cię, Conanie, wędrowcze z
odległej Samarii, Cymmerii, czy jak tam nazywa się twoja ojczyzna. Uważasz się za
złodzieja. Puść mnie!
Włosy na jego karku zjeżyły się. Skąd mogła wiedzieć? Chyba miał talent do napotykania
nieprzychylnie nastawionych złych magów i wszystko wskazywało, że niedługo utraci i tę
zdolność. Rozluźnił uścisk, kiedy nagle ujrzał błysk rozbawienia w jej wielkich oczach.
Dziewczyna z uśmiechem przygryzła dolną wargę. Po raz pierwszy przyjrzał się jej uważniej.
Od stóp do głów była ubrana na czarno. Nawet jej miękkie obuwie, z odstającym wielkim
palcem jak kciuk w mitence, było kruczoczarne.
Przytrzymując ją za ramiona, młodzieniec mimowolnie się uśmiechnął. Była szczupła,
zgrabna i niewysoka, ale obcisły ubiór wyraźnie podkreślał jej kobiece kształty. Kopnęła go, a
on przyjął kopnięcie na udo.
— Czarodziejka? — warknął. — Skąd więc we mnie przekonanie, że zaśpiewasz inaczej,
gdy przerzucę cię przez kolano?
— A skąd we mnie przekonanie, że przy pierwszym klapsie zawyję tak głośno, że ściągnę
tu pół miasta? — odparowała. — Choć szczerze mówiąc nie pilno mi do tego. Mam na imię
Lyana i słyszałam o tobie, Conanie. Widziałam cię w mieście. I podziwiam cię. Chciałam
tylko wzbudzić twoje zainteresowanie, bym mogła konkurować z innymi twoimi kobietami.
Przesunęła się w jego uścisku, a krągłe piersi, duże jak na jej niewielki wzrost, wyprężyły

background image

się jeszcze bardziej. Zwilżyła językiem wargi i uśmiechnęła się kusząco.
— Czy mógłbyś mnie łaskawie postawić? Jesteś silny i sprawiasz mi ból.
Zawahał się, po czym jednak opuścił ją na ziemię.
— Co to za strój masz na sobie, Lyano?
— Zapomnij o tym — szepnęła tuląc się do niego. — Pocałuj mnie. Wbrew sobie uniósł
dłonie do jej twarzy. Zanim dotknął palcami jej policzków, dziewczyna opadła na klęczki i
zwinnym przewrotem w przód znalazła się poza jego zasięgiem. Zdezorientowany
młodzieniec okręcił się na pięcie, wyciągając przed siebie ręce. Dziewczyna z przewrotu
wyrzuciła nogę do tyłu, trafiając go pod żebra. Conan stęknął i przystanął, patrząc jak Lyana
podrywa się z ziemi pod murem opodal… i zaczyna wspinać się po nim ze zwinnością pająka.
Conan zaklął pod nosem i rzucił się naprzód. Coś uderzyło go w ramię i jego palce
zacisnęły się na miękkim, farbowanym na czarno sznurze zwisającym z góry.
— Na Mitrę, ależ ze mnie głupiec! — ryknął gniewnie. — Toż to złodziejka!
Cichy śmiech, który spłynął z góry dźwięczną falą sprawił, że młodzieniec gniewnie uniósł
wzrok.
— Głupiec z ciebie — w głosie dziewczyny pobrzmiewało rozbawienie. — Zaiste, jestem
kim mówisz, a ty nigdy nie zostaniesz dobrym złodziejem. Może z tymi barami nadasz się na
flisaka. Albo konia pociągowego.
Zaciskając gniewnie zęby Conan schwycił linę, zamierzając wspiąć się na górę. Naraz
kątem oka dostrzegł jakiś błysk i bardziej poczuł niż usłyszał, że coś trafiło w ziemię tuż przy
jego stopie. Instynktownie odskoczył, puszczając linę. Kiedy rzucił się by ją schwycić, jego
palce musnęły tylko koniec sznura, który złodziejka podciągnęła w górę.
— Gdybym chciała, mogłeś zostać trafiony — rozległ się ponownie głos dziewczyny. —
Na twoim miejscu spasowałabym. I to natychmiast. Bywaj, Conanie.
— Lyano? — wyszeptał oschle. — Lyano?
Odpowiedzią była drwiąca cisza.
Mamrocząc pod nosem przeszukał ziemię u swoich stóp i wyjął z niej wbity do połowy
płaski czarny nóż do rzucania. Wsunął niewielkie ostrze za pas z mieczem i naraz
zesztywniał, jakby ktoś wbił mu nóż w plecy.
Dziewczyna była złodziejką i nadeszła od strony skarbca. Klnąc pod nosem pobiegł ile sił,
nie zważając na znajdujące się na jego drodze krzewy i rośliny.
Łukowato sklepione wejście prowadziło do komnaty, w której Samarides przechowywał
swe najcenniejsze dobra. Drzwi od pomieszczenia były otwarte. Conan przystanął na chwilę,
by przyjrzeć się ciężkiej żelaznej kłódce. Nie wątpił, że to dziewczyna ją otworzyła, niemniej
jeśli była w środku, najpewniej rozbroiła znajdujące się tam pułapki, lub też nietrudno je było
ominąć.
Cymmerianin zawahał się jeszcze przez chwilę, po czym ruszył w stronę przeciwległej
ściany pokoju, której posadzkę wyłożono marmurowymi płytkami w kształcie rombów, w
dwóch kolorach, na przemian czerwonym i białym. Szmaragdowy puchar, jak mu
powiedziano, stał po drugiej stronie pokoju na podstawie z serpentynu. Zrobił jeden krok,
potem drugi i nagle płytka pod jego stopą zapadła się. Podejrzewając, że w ścianie
umieszczono gotowe do strzału kusze — spotkał się już wcześniej z takimi pułapkami —
rzucił się płasko na ziemię. I kolejna płytka, tym razem pod jego dłonią zanurzyła się w
posadzce. Od ściany dobiegł grzechoczący brzęk i terkot, który, jako że trudnił się
złodziejstwem już od dłuższego czasu, rozpoznał błyskawicznie. Zapadające się płytki
uwolniły ciężarki uruchamiające kołowrót łańcuchowy.
A to z kolei uaktywni… No właśnie, co? Kiedy poderwał się z podłogi rozległ się dźwięk
jednego, a zaraz potem drugiego dzwonka. Klnąc na czym świat stoi przebiegł przez pokój,
kolejne dwie płytki zapadły się pod nim, i zanim dotarł do matowego, zielono cętkowanego
podwyższenia, na alarm biły już cztery dzwonki. Podstawa była pusta.

background image

— Niech Erlik porwie tę dziewkę! — warknął. Obróciwszy się na pięcie wybiegł z
komnaty. I wpadł na dwóch uzbrojonych we włócznie strażników. Kiedy wszyscy trzej
znaleźli się na ziemi, Conanowi zaświtało nagle, że nie wybrał spośród precjozów niczego, co
powetowałoby mu utratę pucharu. Jego pięść wbiła się w twarz jednego ze strażników, nos
pękł, powybijane zęby i krew rozprysnęły się dokoła. Mężczyzna drgnął konwulsyjnie i
zwiotczał. Drugi podźwignął się na nogi i ścisnął w dłoniach włócznię, gotów przebić nią
złodzieja. Conan wiedział, że nie wolno mu zwlekać, bo zostanie zatrzymany w komnacie do
nadejścia kolejnych strażników. Wyszarpnął miecz z pochwy, trafiając we włócznię tuż ponad
grotem i w jednej chwili w rękach strażnika pozostał tylko długi kij. Z głośnym okrzykiem
mężczyzna cisnął drzewcem w Conana i uciekł.
Conan również pobiegł co sił. Tyle, że w przeciwnym kierunku. Pochylił głowę i wpadł do
nisko sklepionego przejścia, w sam środek gromady służących, którzy rozprawiali nerwowo o
dzwoniących bez przerwy dzwonkach.
Przez krótką chwilę patrzyli na niego zdziwieni i przerażeni zarazem. Nagle Conan rycząc
na całe gardło, zakręcił mieczem młynka w powietrzu. Służący z dzikim wrzaskiem
rozpierzchli się jak płochliwe kothyjskie przepiórki.
Zamieszanie, pomyślał. Jeżeli uda mu się wywołać dostatecznie duże zamieszanie,
powinien mieć szansę wydostania się cało z tej opresji.
Biegł kolejnymi korytarzami, a wszyscy służący, którzy ujrzeli go wywijającego mieczem
i wrzeszczącego jak dzikie zwierzę, z krzykiem pierzchali.
— Na pomoc! Morderca! Pożar! — wrzeszczeli. Niejeden raz młody Cymmerianin musiał
kryć się w bocznym korytarzu, by uniknąć spotkania z przyodzianymi w szczękające pancerze
strażnikami, biegnącymi w stronę, skąd dobiegały wrzaski i również pokrzykującymi co
niemiara, aż barbarzyńca jął się zastanawiać, ilu ludzi ma Samarides. Wnętrze domu, w
którym zapanował chaos, rozbrzmiewało przeraźliwymi odgłosami.
Dotarł w końcu do holu wejściowego, otoczonego z trzech stron balkonami o balustradach
z ciemnego kamienia, w górze natomiast kopułowe sklepienie zdobiły alabastrowe arabeski.
Szerokie podwójne kondygnacje schodów z czarnego marmuru wiodły łukowato od balkonu
na pierwszym piętrze na parter, gdzie posadzka wyłożona była mozaiką przedstawiającą mapę
świata takiego, jakim znali go Zamorańczycy, przy czym każdy kraj odzwierciedlony został w
klejnotach, które z niego sprowadzano.
Conan zignorował to wszystko; wzrok miał utkwiony w olbrzymich, okutych żelazem
odrzwiach prowadzących na ulicę. Były zamknięte na skobel, do uniesienia którego potrzeba
było chyba trzech krzepkich mężczyzn, a jakby tego było mało, skobel przytrzymywały na
miejscu łańcuchy i masywne kłódki.
— Na Croma! — warknął. — Zamknięcia jak w fortecy! Jego szeroki, obosieczny miecz
przeciął powietrze raz, drugi i trzeci. Barbarzyńca krzywił się za każdym razem wiedząc, co
każde z uderzeń musiało robić z klingą. Wreszcie kłódka pękła a Cymmerianin żwawo
wywlókł gruby żelazny łańcuch przez metalowe oka łączące go ze skoblem. Kiedy zajął się
drugim łańcuchem, bełt grubości dwóch palców wbił się w skobel, tuż obok niego. Conan
odwrócił się i runął płasko na podłogę wypatrując, skąd mógł paść kolejny strzał.
Natychmiast dostrzegł swego przeciwnika. Był tylko jeden. Stał na schodach. Miał
ogromny brzuch, ale jego skóra zwisała potężnymi fałdami, jakby ongiś mógł poszczycić się
dwakroć większym kałdunem. Proste, rzednące włosy okalały obrzmiałe oblicze mężczyzny,
który miał na sobie bezkształtną koszulę nocną z ciemnoniebieskiego jedwabiu.
Samarides. Handlarz klejnotami oparł jedną stopę w strzemieniu ciężkiej kuszy i z
mozołem kręcił dźwigniami kołowrotka napinając cięciwę. Z kącika ust tłuściocha wypływała
wąziutka strużka śliny.
Oszacowując błyskawicznie, ile czasu upłynie zanim Samarides ponownie załaduje broń,
Conan poderwał się z ziemi.

background image

Po jednym, zajadłym ciosie wśród snopu iskier druga kłódka z brzękiem spadła na
posadzkę. Chowając miecz do pochwy, Cymmerianin zerwał łańcuch i zacisnął dłonie na
skoblu.
— Straż! — wrzasnął Samarides. — Do mnie! Straż!
Mięśnie ramion, barków, ud i łydek Conana naprężyły się jak liny, kiedy z całej siły
napierał na drewnianą belkę. Uniósł ją na grubość paznokcia. Pot wystąpił mu na czoło.
Grubość palca. Szerokość ręki. Wreszcie potężna sztaba uniosła się ponad żelazne bloki, w
których była osadzona. Cymmerianin chwiejnie postąpił trzy kroki do tyłu, zanim wreszcie
odwrócił się i odrzucił skobel w bok. Mozaikowe płytki popękały, gdy sztaba wylądowała na
nich z głuchym łoskotem.
— Straż! — krzyczał Samarides, i w odpowiedzi rozległ się głośny tupot stóp.
Conan doskoczył do grubych, obitych żelaznymi taśmami drzwi i otworzył jedno skrzydło
z taką siłą, że grzmotnęło w ścianę. Gdy dawał susa za próg, kolejny bełt świsnął obok jego
głowy, orząc głęboką bruzdę w marmurowym portyku. Za plecami barbarzyńcy powstał
tumult i hałas. Strażnicy pod bramą wbiegli do holu, wzywając Samaridesa by wydał
niezbędne rozkazy, na co kupiec odkrzyknął coś niezrozumiale. Conan nie obejrzał się za
siebie. Pobiegł ile sił w nogach. Jego umysł przepełniony był gniewem. Był wściekły na
młodą złodziejkę obdarzoną nazbyt ciętym językiem. Biegł tak długo, aż pochłonęła go
żarłoczna, shadizarska noc.

II

Dzielnica Shadizaru zwana Pustynią była labiryntem poplątanych uliczek roztaczających
dokoła woń zgnilizny i rozpaczy. Szaleństwa rozwiązłości, które w pozostałych częściach
miasta odbywały się za zamkniętymi drzwiami, tu dokonywały się otwarcie i, rzecz jasna, dla
zysku. Tutejsi mieszkańcy, głównie obszarpańcy w łachmanach, żyli jakby śmierć mogła
dopaść ich przy następnym tchnieniu, co skądinąd nie należało do rzadkości. Mężczyźni i
kobiety byli łupieżcami, drapieżnikami bądź ofiarami i często zdarzało się, że ludzie
uważający się za przedstawicieli pierwszej z tych kategorii, poniewczasie stwierdzali że
znaleźli się w tej drugiej. Karczma Abuletesa należała do najlepszych w tej dzielnicy, jeśli w
ogóle w Pustyni istniały szanujące się lokale. Do stałych klientów tej spelunki należeli
bandyci, rozbójnicy i najróżniejsi rzezimieszkowie. Nie darzono tu sympatią rabusiów
grobów, choć bardziej z uwagi na roztaczający się wokół nich fetor niż na sposób, w jaki
zarabiali na życie. Co do innych, witano pospołu wszystkich, których stać było na zapłacenie
za jadło i napitek.
Kiedy Conan pchnięciem otworzył drzwi karczmy, fetor z zewnątrz przez dłuższą chwilę
walczył o prym z wonią wpół spalonego mięsiwa i kwaśnego wina, dominującą w wielkiej
izbie kominkowej, gdzie dwóch muzyków grało na cytrach dla nagiej dziewki, która choć w
tańcu dawała z siebie wszystko, nie potrafiła jakoś wzbudzić swą osobą zainteresowania
klientów.
Wąsaty nemediański fałszerz pieścił chichoczącą nierządnicę w wysokiej, farbowanej na
rudo peruce i paskach zielonego jedwabiu, które raczej nieskutecznie zakrywały jej krągłe
piersi oraz pośladki. Tłusty ofirski namiestnik, na którego grubych paluchach błyszczały
pierścienie zdobione drogimi klejnotami, prezydował przy stole w rogu. Wśród tych, którzy
śmiali się z jego żartów, przynajmniej dopóty, dopóki w sakiewce miał jeszcze złoto, było
trzech porywaczy, śniadych, smagłolicych Iranistańczyków, liczących na łatwy zarobek. Para
dziewek nierządnych, ciemnookich bliźniaczek, prezentowała swe wdzięki paradując między
stolikami, a ich skąpe odzienie z metalowych kółek pobrzękiwało w rytm tanecznych ruchów
krągłych bioder i biustów.
Zanim Cymmerianin zdążył przestąpić próg, powabna, śniada kobieta zarzuciła mu

background image

ramiona na szyję. Złocone mosiężne napierśniki ledwie mieściły w swych miseczkach jej
wielkie, ciężkie piersi, i a wąski złoty łańcuszek, opinający dobrze zaokrąglone biodra,
podtrzymywał przezroczysty pasek niebieskiego jedwabiu szerokości dłoni, sięgający z
przodu i z tyłu do ozdobionych bransoletami kostek kobiety.
— Ach, Conanie — zagruchała namiętnie — jaka szkoda, że nie wróciłeś wcześniej.
— Napij się ze mną wina, Semiramis — odparł lustrując jej ponętny biust — i powiedz,
dlaczego miałbym wrócić wcześniej. Potem możemy pójść na górę i…
Uciął zasępiony widząc, że zdecydowanie pokręciła głową.
— Tej nocy, Cymmerianinie, muszę zająć się pracą. — Westchnęła, widząc jego zbolałą
minę. — Nawet ja potrzebuję srebra. Muszę z czegoś żyć.
— Ale ja mam srebro — odparował.
— Nie przyjmę od ciebie nawet jednej sztuki srebra. Nigdy.
Zaklął pod nosem.
— Zawsze to powtarzasz. Ale dlaczego nie? Nie rozumiem.
— Bo nie jesteś kobietą. — Roześmiała się i przesunęła palcem po jego podbródku. — I to
nieodmiennie uważam za rzecz wspaniałą.
Oblicze Conana stężało. Tej nocy najpierw Lyana wystrychnęła go na dudka, a teraz
Semiramis usiłuje zrobić z niego durnia.
— Kobiety nigdy nie mówią otwarcie tego, co myślą. No dobrze. Skoro dzisiejszej nocy
nici z karesów, przeto nie widzę powodu bym miał dłużej z tobą rozmawiać. Zostawił ją
stojącą z pięściami na biodrach i ustami wykrzywionymi w grymasie rozdrażnienia.
Przy szynkwasie sięgnął do sakiewki, wyjął z niej kilka miedziaków i rzucił na spękany
drewniany kontuar. Zgodnie z jego przypuszczeniami brzęk monet natychmiast przywabił
Abuletesa, który akurat ocierał tłuste paluchy o brudny fartuch, narzucony na wyblakłą żółtą
tunikę. Karczmarz wprawnym ruchem spowodował błyskawiczne zniknięcie monet.
— Daj mi za to wina — rzekł Conan.
Abuletes skinął głową.
— I dołóż pewną informację.
— Wystarczy tylko na wino — odrzekł karczmarz. Postawił przed młodzieńcem
drewniany kufel, z którego popłynęła woń taniego, kwaśnego wina. — Informacje kosztują
drożej.
Conan potarł kciukiem rysę w krawędzi szynkwasu, niewątpliwie ślad po ostrzu miecza.
Gest ten sprawił, że mężczyzna opuścił wzrok wbijając spojrzenie małych, świńskich oczek w
wyszczerbione drewno.
— O ile sobie przypominam, było ich sześciu — rzucił Conan beznamiętnie. — Jeden kłuł
cię nożem pod żebra i groził że wypruje ci flaki, jeśli spróbujesz pisnąć choć słówko bez
pozwolenia. Zabrali cię do kuchni, czyż nie? Czy jeden z nich nie proponował, by przypiec ci
stopy w piecu, aż zaczniesz mówić gdzie przechowujesz złoto?
— Nie mam żadnego złota — wymamrotał niezbyt przekonująco Abuletes.
Potrafił z dziesięciu kroków wypatrzyć zgubioną monetę. Plotki głosiły, że gdzieś w
oberży przechowuje pierwszego ukradzionego przez siebie miedziaka.
— Oczywiście, że nie — potaknął gładko Conan. — Mimo to niewątpliwie sam
Hannuman musiał ci chyba sprzyjać i sprawić, że ujrzałem co się dzieje, gdyż nikt inny jakoś
tego nie zauważył. Czułbyś się zapewne… niezręcznie ze stopami przypiekanymi w
rozpalonym piecu, nie mając swym oprawcom nic do powiedzenia.
— To prawda, ujrzałeś co się dzieje. — Ton grubasa był równie kwaśny jak jego wino. —
I wziąłeś się do dzieła, rąbiąc tym swoim wielkim mieczem na prawo i lewo, rozrąbując na
pół stoły i stołki. Wiesz ile mnie kosztowała ich wymiana? Dziewki dostały spazmów na
widok rozbryźniętej wszędzie dokoła krwi, a połowa gości dała drapaka w obawie, byś i ich z
rozpędu nie skrócił o głowę.

background image

Conan roześmiał się i wypił z kufla. Przez chwilę milczał. Nie było nocy, by na
wysypanym trocinami klepisku nie pojawiła się krew i trup wywlekany tylnym wyjściem,
którego następnie podrzucano w jakiejś ciemnej uliczce.
Oblicze Abuletesa wykrzywiło się, liczba jego obwisłych podbródków podwoiła się.
— Ale wtedy będziemy kwita. Zgoda?
Cymmerianin skinął głową, lecz ostrzegł:
— Jeśli powiesz mi to, co chcę usłyszeć. Szukam pewnej kobiety.
Abuletes parsknął i machnął ręką dokoła. W izbie roiło się od nierządnic. Conan ciągnął
cierpliwie:
— Jest złodziejką, mniej więcej tego wzrostu — uniósł swą wielką rękę na wysokość
piersi. — I jak na swój wzrost ma całkiem krągłe kształty. Dziś wieczorem miała na sobie
czarne spodnie i krótką tunikę, jedno i drugie bardzo obcisłe. I miała przy sobie to. Rzucił na
kontuar zdobyczny nóż do miotania. — Nazywa siebie Lyaną.
Abuletes szturchnął czarne ostrze brudnym paluchem.
— Nie znam dziewki–złodziejki, ani Lyany, ani żadnej innej. Ale był kiedyś mężczyzna,
który używał takich noży. Nazywał się Jamal.
— Chodzi mi o kobietę, Abuletesie.
Tłuścioch wzruszył ramionami.
— Miał córkę. Jak też jej było? Niech no pomyślę. Potarł dłonią policzek. — Straż miejska
ścięła Jamala, będzie już dobrych dziesięć lat temu. Dziewczynę przygarnęli jego bracia,
Gayan i Hafid. Też byli złodziejami. Nie słyszałem o nich od wielu lat. Chyba są już za starzy
do tej roboty. Starość w końcu dogania nas wszystkich. Tamira. Tak się zwała. Tamira.
Conan wpatrywał się beznamiętnie w Abuletesa, dopóki korpulentny karczmarz nie
skończył swego wywodu.
— Pytam o dziewkę imieniem Lyana, a ty opowiadasz mi o jakiejś Tamirze. I o jej
rodzince, niech ją Mitra pochłonie. A może dodasz jeszcze coś o jej matce? Albo o dziadku?
Miałbym ochotę przypiec ci stopy w ogniu.
Abuletes spojrzał trwożliwie na Conana. W Pustyni ten mężczyzna o dziwnych błękitnych
oczach słynął z porywczości i ogólnej nieprzewidywalności. Karczmarz rozłożył szeroko
ręce.
— Zali trudno jest podać komuś zmyślone imię? Nie słuchałeś co powiedziałem? Jamal i
jego bracia nosili czarne odzienie, dokładnie takie jakie opisałeś. Twierdzili, że czyni ich
niewidzialnymi w ciemnościach. Znali wiele różnych sztuczek. Posługiwali się linami z
farbowanego na czarno jedwabiu i Mitra wie czym jeszcze. Mów co chcesz, ale złodziejką
której szukasz jest Tamira, chociaż poznałeś ją pod innym imieniem.
Czarne sznury, pomyślał Conan tłumiąc uśmiech cisnący mu się na usta. Mimo młodego
wieku był już złodziejem dostatecznie długo, by nauczyć się dyskrecji.
— Może — mruknął pod nosem.
— Może? — zaperzył się karczmarz. — Ja jestem o tym przekonany. To ona. Jesteśmy
kwita, Cymmerianinie.
Conan trzema długimi łykami dopił wino i z trzaskiem odstawił kufel na szynkwas.
— Jeżeli faktycznie jest tą, której szukam. Pytanie tylko gdzie mogę ją znaleźć, aby się
upewnić.
Abuletes wyrzucił w górę pulchne, mięsiste ramiona.
— Czy zdaje ci się, że śledzę wszystkie dziewki, które się tu pojawią? Nawet nie potrafię
kontrolować tutejszych nierządnic!
Conan odwrócił się plecami do zgrzytającego zębami karczmarza. Teraz był już pewien, że
Tamira i Lyana to jedna i ta sama kobieta. Dopisało mu szczęście, gdyż zakładał, że
poszukiwanie jej zajmie mu dobrych parę dni. W dzielnicy zwanej Pustynią ludzie zostawiali
bardzo ulotne ślady, tak jak w jej odpowiedniku w naturze.

background image

Z pewnością musiał to być jakiś znak. Omen. Niewątpliwie spotka ją rankiem na ulicy, tuż
po wyjściu z karczmy. A wówczas okaże się, kto kogo wystrychnie na dudka. W tej samej
chwili jego wzrok padł na Semiramis siedzącą przy stole z trzema kothyjskimi
przemytnikami. Jeden z nich, o sumiastych wąsach i wielkim, okrągłym złotym kolczyku w
uchu, mówił coś do niej z ożywieniem gładząc ją równocześnie po udzie. Conan skinął głową
i podszedł zdecydowanym krokiem do ich stolika.
Kothyjczycy unieśli wzrok, a Semiramis posępnie zmarszczyła brwi.
— Conanie… — zaczęła ostrzegawczym ruchem wyciągając ku niemu rękę.
Potężny Cymmerianin schwycił ją za nadgarstek, pochylił się i, nim ktokolwiek zdążył
zareagować, przerzucił ją sobie przez ramię. Stołki powywracały się z trzaskiem, gdy
Kothyjczycy poderwali się od stołu, sięgając do rękojeści mieczy.
— Ty przybłędo z pomocy! — zawyła Semiramis wijąc się wściekle i na próżno tłukąc go
pięściami po plecach. — Puść mnie, ty plugawy pomiocie wielbłąda! Oby Mitra odjął ci
wzrok!
I klęła tak, na czym świat stoi. W miarę upływu czasu przekleństwa stawały się coraz
bardziej wykwintne i wyszukane, aż Conan sam zaczął przysłuchiwać się jej tyradzie.
Kothyjczycy zamarli z na wpół dobytym orężem, skonfundowani, że tak haniebnie ich
zignorowano. Po chwili Conan skupił na nich uwagę i uśmiechnął się promiennie. To
najwyraźniej jeszcze bardziej rozjuszyło przemytników.
— To moja siostra — rzucił łagodnym tonem. — Mamy do omówienia pewne ważkie
sprawy rodzinne.
— Niechaj Erlik obedrze cię ze skóry i pozostawi zewłok na pustyni by wysechł w
palącym żarze! — wołała szamocząca się kobieta. — Oby Derketo sprawiła, że skurczą się
twoje klejnoty!
Conan spokojnie zlustrował twarze trzech mężczyzn a każdy : z nich wyraźnie zadygotał,
bo uśmiech barbarzyńcy nie sięgał do jego lodowatych, niebieskich oczu. Kothyjczycy
otaksowali rozmiar jego barów, oszacowując w jakim stopniu miotająca się kobieta mogła
być dla niego zawadą i w myślach rzucili kośćmi.
— Nie śmiałbym wtrącać się w prywatne sprawy rodzeństwa — i mruknął ten z
kolczykiem w uchu, odwracając wzrok. Nagle wszyscy trzej zainteresowali się swoimi
stołkami, podnosząc je z klepiska i ustawiając tak jak poprzednio. Wściekłe wrzaski
Semiramis jeszcze bardziej przybrały na sile, gdy Conan pomaszerował w kierunku
rozchwierutanych schodów prowadzących na piętro. Otwartą dłonią klepnął ją w pośladek.
— Twoja słodka poezja pozwala mi uwierzyć, że naprawdę mnie kochasz — rzucił — ale
wrzeszczysz tak głośno, że nawet wół mógłby przy tobie ogłuchnąć. Zamilcz więc.
Zadygotała. Dopiero po chwili zorientował się, że trzęsie się ze śmiechu.
— Może przynajmniej pozwolisz mi iść o własnych siłach, ty niedouczony cymmeryjski
drągalu? — zapytała.
— Nie — odparł z uśmiechem.
— Barbarzyńca! — syknęła i otarła się policzkiem o jego plecy.
Zaśmiewając się do rozpuku zaczął przeskakiwać po dwa stopnie. Faktycznie dopisywało
mu szczęście.

III

Bazar Katara mienił się mnóstwem barw i rozbrzmiewał wielością głosów. Był to rozległy
brukowany plac w pobliżu Pustyni, gdzie szczupli paniczykowie przytykający do nosów
owinięte w jedwabne chustki aromatyczne kulki ścierali się z niedomytymi czeladnikami,
którzy przepychając się łokciami i odpychając szlachetnie urodzonych przepraszali za swe
grubiaństwo nieszczerymi bezczelnymi uśmieszkami. Kobiety w jedwabiach z ciągnącymi się

background image

z tyłu kolumnami czujnych niewolników niosących zakupione przez nie towary nie
zauważały kręcących się wokół nich obszarpanych uliczników. Kilku kupców rozstawiło
swoje towary na chwiejnych stolikach ocienianych kawałkami płótna rozpiętymi na wysokich
tyczkach. Inni mieli jedynie koc rozłożony w prażących promieniach słońca. Sprzedawcy
śliwek i wstążek, pomarańczy i szpilek gromko zachwalali swe towary przeciskając się przez
tłum. Bele materiału we wszystkich kolorach tęczy, rzeźbiona kość słoniowa z Vendhii,
mosiężne misy, dzieła shadizarskich mistrzów, błyszczące perły z Morza Zachodniego i
fałszywe klejnoty z gwarancją autentyczności przechodziły z rąk do rąk w czasie nie
dłuższym niż jedno uderzenie serca. Niektóre z tych towarów pochodziły z kradzieży, inne z
przemytu. Za kilka z nich uiszczono nawet nałożone przez króla podatki.
Następnego ranka po nieudanej próbie zdobycia kielicha Samaridesa — na myśl o tym
mimowolnie się krzywił — Conan przemierzał bazar wszerz i wzdłuż, przyglądając się
tutejszym żebrakom. Żebraków obowiązywał zakaz wstępu na plac, aczkolwiek okalali go ze
wszystkich stron, piskliwymi, błagalnymi głosami zwracając się do przechodniów z prośbą o
jałmużnę. Pomiędzy łachmaniarzami zawsze była pewna odległość i w przeciwieństwie do
innych mieszkańców miasta, obszarpani żebracy starali się o zachowanie dystansu. Zbyt duża
ich liczba i zbyt mała odległość między nimi wpłynęłyby niekorzystnie na zyski każdego z
nich.
Nabywszy za miedziaka dwie pomarańcze u straganiarza, Conan przycupnął obok
nędzarza w łachmanach, mężczyzny którego jedna noga była groteskowo wykrzywiona w
kolanie. Brudny pasek postrzępionego płótna przesłaniał mu oczy, a na bruku tuż przy nim
stała drewniana miska z pojedynczą miedzianą monetą na dnie.
— Wspomóżcie ślepego — zajęczał żałośnie żebrak. — Dobrzy ludzie, rzućcie
niewidomemu monetę. Pożałujcie ślepca!
Conan wrzucił mu do miski pomarańczę i jął obierać ze skórki drugą.
— Myślałeś kiedy o zostaniu złodziejem, Peorze? — rzucił półgłosem.
„Ślepiec” odwrócił lekko głowę by upewnić się, że w pobliżu nie ma nikogo i mruknął:
— Nigdy, Cymmerianinie. — Jego przepełniony radością głos docierał jedynie do ucha
Conana. Zręcznym ruchem ukrył owoc pod połataną tuniką. — Na później. Nie, płacę
dziesięcinę Straży Miejskiej i przesypiam noce spokojnie, pewien że mój czerep nigdy nie
zostanie zatknięty na włóczni nad Zachodnią Bramą. Powinieneś zastanowić się nad zmianą
profesji na żebraczą. To solidny fach. Nie to co złodziejstwo. Niech Mitra pochłonie to
górskie tatałajstwo!
Conan znieruchomiał z uniesionym do ust kawałkiem pomarańczy.
— Co?
Niedostrzegalnym ruchem głowy Peor wskazał na grupkę kezankiańskich górali, brodaczy
w barwnych turbanach, których ciemne oczy rozszerzone były nieskrywanym zdumieniem na
widok otaczających ich wspaniałości miasta. Przemierzali bazar oszołomieni i urzeczeni,
dotykając różnych towarów, lecz niczego nie kupując. Sądząc po wyrazie twarzy
sprzedawców, radowali się, gdy górale oddalali się od ich straganów i kramów.
— To już trzecia banda tych plugawych szakali, którą dzisiaj widzę, a odkąd wzeszło
słońce nie minęły jeszcze dwa obroty klepsydry. Powinni wrócić pod kamienie skąd wypełzli,
ale ich obecność potwierdza wieści, które zaczęto rozpowszechniać dziś rano.
Od świtu do zmierzchu żebrak miał niewiele możliwości zamienienia z kimkolwiek słowa.
Przez cały dzień wyjękiwał tylko żałosne błagania i z rzadka podziękowania za darowaną
jałmużnę. Nie zaszkodzi pozwolić mu mówić, skonstatował Conan i spytał, co to za wieści.
Peor parsknął.
— Gdyby chodziło o nową metodę wygrywania w kości, wiedziałbyś o niej już wczoraj.
Czy myślisz o czymś więcej poza hazardem i kobietami?
— Wieści, Peorze.

background image

— Powiadają, że ktoś jednoczy kezankiańskie plemiona. Mówią, że górale ostrzą swoje
tulwary. Rzekomo może to oznaczać wojnę. Jeżeli tak, to Pustynia niechybnie odczuje
pierwsze uderzenie, jak zawsze zresztą.
Conan odrzucił resztki pomarańczy i otarł dłonie o uda.
— Kezankiańczycy są daleko stąd — odsłonił w uśmiechu mocne białe zęby. — A może
myślisz, że górale zejdą z gór, by splądrować Pustynię? Nie jest to miejsce, które ja bym
sobie upatrzył, ale jesteś ode mnie starszy i niewątpliwie wiesz lepiej.
— Śmiej się, Cymmerianinie — burknął Peor z rozgoryczeniem. — Ale kiedy wybuchnie
wojna, tłuszcza zacznie ścigać górali, by poderżnąwszy gardło nasycić się ich krwią. Kiedy
wszelako nie znajdą dość ofiar, które zaspokoiłyby ich żądzę mordu, skierują gniew przeciw
Pustyni. Pojawi się również wojsko — aby przywrócić ład i porządek. W rzeczywistości
oznacza to, że pod miecz pójdą wszyscy żałosni nieszczęśnicy, którzy zechcieliby stawić opór
spragnionym rzezi tłumom. Już kiedyś tak było — i to się powtórzy.
Wtem padł na nich cień, rzucony przez kobietę, której delikatne szaty ze szmaragdowego
jedwabiu przylegały do krągłości piersi, brzucha i ud niemal jak druga skóra. W talii nosiła
cienki pas z plecionych złotych sznurków. Perły zdobiły jej szyję i nadgarstki a dwie,
szczególnie duże, wielkości męskiego paznokcia, tkwiły w przekłutych uszach. Za nią stał
wysoki Szemita z żelazną obrożą niewolnika na szyi i znudzonym wyrazem twarzy.
Mężczyzna niemal uginał się pod ciężarem dźwiganych sprawunków. Kobieta wrzuciła do
misy Peora srebrną monetę lecz nie odrywała roznamiętnionego wzroku od Conana.
Muskularny młodzian przyjmował zmysłowe spojrzenia dziewek jak coś zgoła
normalnego, ta wszelako taksowała go niczym konia w stajni przed aukcją. I jakby tego było
mało, widok ów wywołał na twarzy Szemity gniewny mars, najwidoczniej niewolnik
postrzegał w barbarzyńcy rywala. Oblicze Conana zapałało z wściekłości. Otworzył usta, lecz
kobieta odezwała się pierwsza.
— Mój małżonek nie zaaprobowałby tego zakupu — uśmiechnęła się i oddaliła się,
kołysząc biodrami. Szemita pospieszył za nią, rzucając Conanowi na odchodnym triumfalne,
zadowolone spojrzenie.
Kościste palce Peora wyłowiły monetę z misy. Chichocząc, czym udowodnił, że
przynajmniej do pewnego stopnia obdarzony jest poczuciem humoru, wcisnął srebrnik do
sakiewki.
— Zapłaciłaby sto razy tyle za jedną noc z tobą, Cymmerianinie. Albo i dwieście. To dużo
przyjemniejszy sposób zarobkowania niźli wspinanie się po dachach, czyż nie?
— Chciałbyś mieć naprawdę złamaną nogę? — warknął Conan.
Żebrak chichotał tak, że doznał ataku kaszlu. Gdy wreszcie się opanował, otarł cienkie
wargi wierzchem dłoni i chrząknął.
— Bez ochyby zarobiłbym wtedy jeszcze więcej. Po całodziennym nastawieniu do tej
pozycji, kolano doskwiera mi potem przez pół nocy, ale ten wypadek był najlepszym, co mi
się kiedykolwiek przytrafiło.
Conan wzdrygnął się na tę myśl, ale poszedł za ciosem, widząc, iż żebrak jest akurat w
dobrym nastroju.
— Nie zjawiłem się tu dziś, by poczęstować cię pomarańczą, Peorze. Szukam kobiety,
która zwie się Lyana lub Tamira.
Peor skinął głową, gdy Cymmerianin opisał mu dziewczynę i przekazał mu starannie
ocenzurowaną relację z ich spotkania, po czym rzekł:
— Tamira. Słyszałem to imię i widziałem dziewczynę. Wygląda dokładnie tak jak ją
opisałeś.
— Gdzie mogę ją odnaleźć? — spytał natychmiast Conan, lecz żebrak pokręcił głową.
— Powiedziałem, że widziałem ją i to niejeden raz, ale co do tego, gdzie obecnie
przebywa…. — Wzruszył ramionami.

background image

Conan sięgnął do skórzanego mieszka zawieszonego u pasa.
— Peorze, dam dwie sztuki srebra człowiekowi, który powie mi, jak mogę ją odnaleźć.
— Ba, sam chciałbym to wiedzieć — mruknął ze smutkiem Peor, po czym dodał
pospiesznie: — Niemniej rozpowiem o tym wśród Bractwa Drewnianej Miski. Jeśli jakiś
żebrak ją zobaczy, dowiem się o tym. Wszak przyjaźń coś jednak znaczy, czyż nie?
Cymmerianin chrząknął by zmazać uśmiech cisnący mu się na usta.
Przyjaźń, zaiste! Informacja dotrze do niego przez Peora, a żebrak który ją dostarczy
będzie szczęściarzem, jeśli ujrzy choć jedną z tych srebrnych monet.
— W rzeczy samej — potaknął.
— Wyjaśnij mi coś, Conanie. Nie jestem zwolennikiem krzywdzenia kobiet. Chyba nie
chcesz jej zranić?
— Tylko jej dumę — odparł Conan, prostując się. Z pomocą żebraka i swoim sokolim
wzrokiem powinien dopaść ją przed zapadnięciem zmroku. — Tylko jej dumę — powtórzył.

Dwa dni później Conan przeciskał się przez bazarowe tłumy z kwaśnym grymasem na
twarzy. Nie tylko żebracy Shadizaru prowadzili dla niego poszukiwania. Niejedna dziewka
uliczna uśmiechała się do przystojnego, potężnego Cymmerianina drżąc w duchu na widok
jego zimnych, niebieskich oczu i obiecywała rozejrzeć się za wzmiankowaną przez niego
kobietą, aczkolwiek czyniły to nie bez nuty zazdrości w głosie. Ulicznicy w łachmanach, nie
poruszeni jego potężnymi barami czy błękitem oczu okazali się trudniejsi do pozyskania.
Te bezwzględne, bezdomne dzieciaki w podartych ubraniach nazywane były przez wielu
Kurzem, było ich bowiem bez liku i wszystkie bez wyjątku okazywały się bezradne w starciu
z wichrami losu, niemniej ulice Shadizaru gwarantowały twardą szkołę życia i ulicznicy po
pierwsze nie ufali nikomu, po drugie zaś nieodparcie domagali się zapłaty w srebrze. Mimo iż
miał tyle oczu na swój użytek, dowiedział się jedynie o poprzednich miejscach pobytu
Tamiry, nikt zaś nie potrafił powiedzieć mu, gdzie znajduje się obecnie.
Conan przeszukiwał wzrokiem tłum usiłując przeniknąć tkaniny woali noszonych przez
kobiety. Skupiał się głównie na tych szczuplejszych i nie sięgających mu wyżej piersi. Nie
był jeszcze do końca pewien co uczyni, gdyby ją odnalazł, wiedział tylko, że chce powetować
sobie sowicie za urażoną dumę, i był przekonany, że dopnie swego, nawet gdyby miał
spojrzeć w twarz każdej kobiecie w tym mieście.
Szedł tak zamyślony, że nie usłyszał werbli, których dźwięk oczyścił ulicę wokół niego.
Nawet nosiciele lektyk wycofali się na skraj chodnika. Dopiero po chwili zorientował się, że
został sam na środku ulicy. Gdy się odwrócił w stronę, skąd dobiegało rytmiczne dudnienie,
ujrzał zmierzający w jego stronę orszak.
Na czele szło dwóch równych mu wzrostem włóczników, czarnookich mężczyzn w
pelerynach z lamparcich skór, których szponiaste łapy zwieszały się na ich szerokie, nagie
torsy. Za nimi podążał; dobosz z werblem przewieszonym na ukos przez pierś, dzięki czemu
mężczyzna swobodnie mógł wybijać równy rytm pałeczkami. Następnie szła eskorta,
dwudziestu chłopa w spiczastych hełmach i krótkich kolczugach bez rękawów. Połowa z nich
uzbrojona była we włócznie, druga połowa w łuki, ci ostatni zaopatrzeni byli również w
kołczany pełne strzał; cała dwudziestka nosiła szerokie białe spodnie i wysokie, czerwone
buty.
Conan nie podążył wzrokiem dalej. Skoncentrował uwagę na amazonce, która pojawiła się
chwilę później, dosiadającej narowistego, czarnego wałacha. To ona prowadziła cały orszak.
Była wysoka, krągła jak należy i gdzie trzeba, prawdziwy ideał kobiecości. Obcisła tunika i
jeszcze ciaśniejsze bryczesy z brązowego jedwabiu, oraz j szkarłatny płaszcz opadający aż na
koński zad nie były w stanie ukryć jej zmysłowych kształtów. Jasnobrązowe włosy, złocące
się w promieniach słońca, zawijały się jej na ramionach i okalały dumną twarz o czystych,
szarych oczach.

background image

Ta kobieta warta jest spojrzenia — skonstatował Conan. Poza tym słyszał o niej, jak każdy
szanujący się złodziej w Shadizarze. Lady Jondra była znana z wielu względów, na przykład
swojej arogancji, zamiłowania do łowiectwa oraz jazdy konnej, wśród złodziei wszelako
słynęła jako właścicielka naszyjnika i diademu, na widok których niejednemu ciekła ślinka.
W obu tych precjozach osadzone były nieskazitelne rubiny, większe niż pół męskiego palca,
otoczone wspaniałymi szafirami i czarnymi opalami. W Pustyni mężczyźni przekomarzali się
między sobą, namawiając jeden drugiego do zaryzykowania ich kradzieży, spośród
wszystkich bowiem, którzy się na to poważyli jeden tylko nie zginął przebity włóczniami
straży, uśmierciła go natomiast Jondra, przeszywając mu strzałami oczodoły. Powiadano, iż
uczyniła to z wściekłości, i to nie dlatego że złodziej zakradł się do jej posiadłości z zamiarem
skradzenia bezcennych precjozów, lecz dlatego, że podejrzał ją w kąpieli.
Conan miał już zejść orszakowi z drogi, kiedy włócznicy, znajdujący się o pięć kroków od
niego, opuścili broń do zadania pchnięcia.
Nie zwolnili kroku, lecz maszerowali dalej, jakby oczywiste zagrożenie miało zmusić
barbarzyńcę do natychmiastowego usunięcia się z ulicy.
Oblicze postawnego Cymmerianina stężało. Czyż uważali go za psa, którego można
przegnać z drogi? Jego duma, w ostatnich dniach srodze nadszarpnięta domagała się swoich
praw. Wyprostował się, a jego dłoń podążyła ku owiniętej wyświechtaną skórą rękojeści
obosiecznego miecza. Wśród tłumów zalegających chodniki po obu stronach ulicy zapadła
grobowa cisza. Oczy włóczników rozszerzyły się ze zdumienia na widok nieustępliwego
młodzieńca. Dotąd przed ich panią wszyscy zawsze usuwali się z drogi. Wystarczył do tego
dźwięk werbla, a dla bardziej opornych błysk światła na wyostrzonych grotach włóczni.
Jednocześnie strażnicy uświadomili sobie, że nie mają do czynienia z byle pachołkiem,
którego można tanimi sztuczkami zmusić do ustąpienia. Zatrzymali się i przyjęli pozycję, z
włóczniami wystawionymi ukośnie naprzód.
Dobosz maszerował dopóki nie znalazł się pomiędzy dwiema włóczniami. Wówczas jego
dłonie z pałkami zawisły w powietrzu, a oczy nerwowo popatrzyły to w jedną, to w drugą
stronę. Trzej mężczyźni zablokowali całą ulicę zmuszając resztę orszaku lady Jondry do
zatrzymania. Najpierw przystanęli łowcy w kolczugach, za nimi konni i cała reszta, aż do
samego końca kolumny. Wyglądało to tak zabawnie, że na ustach Conana zagościł uśmiech.
Jak mógł się wpakować w taką kabałę?
— Ty, tam — rozległ się ochrypły kobiecy głos. — Ty wielkoludzie z mieczem! — Conan
uniósł wzrok, by spojrzeć na Jondrę patrzącą na niego ponad głowami zbrojnych. — Jeżeli
potrafisz zmusić do zatrzymania Zurata i Tamala, to być może jesteś również w stanie stawić
czoło lwu. Zawsze potrzeba mi mężczyzn, a w Shadizarze niewielu jest takich, którzy
prawdziwie zasługują na to miano. Najmuję cię do swojej służby. Wysoki mężczyzna o
jastrzębim obliczu, jadący obok niej, otworzył gniewnie usta, lecz uciszyła go energicznym
gestem. — Co ty na to? Masz wielkie bary, byłbyś idealnym włócznikiem.
Rozległ się gromki śmiech. Conan nie próbował go uciszać, choć nie odrywał wzroku od
włóczników ani nie cofał dłoni muskającej rękojeść miecza.
— Ale ja już służę — mruknął posępnie — samemu sobie. Tak więc nie pozostaje mi nic
innego, jak życzyć ci, pani, dobrego dnia, nie zamierzam dłużej blokować drogi. — Skłonił
się nisko, nie na tyle jednak, by stracić z oczu czubki grotów włóczni, i zszedł na chodnik.
Przez chwilę dokoła panowała głęboka cisza, i nagle Lady Jondra zakrzyknęła.
— Zurat! Tamal! Naprzód! Junio! Nadaj rytm!
Włócznicy wyprostowali się, a dobosz zaczął uderzać pałeczkami w werbel.
Po chwili orszak ruszył dalej. Jondra przejechała mimo, wyprężona jak struna, lecz jej
oczy niemal mimowolnie odszukały spojrzeniem potężnego Cymmerianina. Jadący obok niej
mężczyzna perorował coś zawzięcie, ona jednak zdawała się go nie słuchać.
Wtem obok Conana pojawiła się gromadka bosonogich ulicznych łobuziaków w

background image

obszarpanych tunikach, które już dawno utraciły naturalne barwy. Przywódczynią grupy była
dziewczynka, w wieku wszelako, który nie pozwalał jeszcze domyślać się na pierwszy rzut
oka jej płci. Była o pół głowy wyższa od pozostałych. Podeszła do potężnego barbarzyńcy,
przyglądając się mijającym go łowcom. Ujrzała psy do polowań na lwy, wielkie warczące
brytany w nabijanych kolcami obrożach szarpiące się dziko na grubych, skórzanych
smyczach.
— Taki pies mógłby odgryźć ci nogę — powiedziała. — Kto nam zapłaci, gdy będziesz
konał z grotem włóczni w trzewiach?
— Jeśli ją znajdziesz, otrzymasz zapłatę, Laeto — odparł Conan.
Ulicą przenoszono właśnie trofea z polowania: skóry lwów i lampartów, wielkie rogi
antylop i czaszkę dzikiego bawołu z rogami szerokości i długości męskiego ramienia,
dzierżone wysoko w górze, by mogła je podziwiać zebrana dokoła gawiedź.
Dziewczyna spojrzała na niego z pogardą.
— Nie wyrażam się jasno? Odnaleźliśmy tę dziewkę i domagamy się dwóch sztuk srebra.
— Najpierw muszę się upewnić, że to ona.
Nie było to pierwsze doniesienie o Tamirze. W jednym przypadku okazało się, że chodziło
o kobietę dwakroć starszą od Conana, w drugim o ślepą na jedno oko pomocnicę druciarza.
Orszak Jondry minął barbarzyńcę, ze swymi psami gończymi i ciągniętymi przez woły
wozami, a tłum, który rozstąpił się by dać mu przejście, ponownie wyległ na ulicę.
— Zaprowadź mnie do niej — rzekł Conan.
Laeta sarkając ruszyła w głąb ulicy, gromadka zimnookich obszarpańców otaczała ją jak
straż przyboczna. Cymmerianin wiedział, że pod tymi łachmanami skrywane były noże, co
najmniej jeden, a prawdopodobnie kilka. Dzieci ulicy preferowały ucieczkę, lecz przyparte do
muru potrafiły być groźne niczym stado szczurów.
Ku zaskoczeniu Conana jęli oddalać się od Pustyni, zapuszczając się tym samym coraz
dalej w głąb dzielnicy rzemieślników. Powitał ich brzęk młotów kowali, smród bijący z kadzi
farbiarzy i żar od ognia buzującego w niezliczonych piecach. W końcu dziewczyna
przystanęła i wskazała na kamienny budynek, gdzie z łańcuchów zwieszał się szyld w
kształcie lwa, pomalowany na czerwono, lecz bez zbytniego entuzjazmu, i chyba dość
niedawno, gdyż farba nie zdążyła jeszcze zniszczyć się i wyblaknąć.
— Tam? — spytał podejrzliwie Conan. Karczmy przyciągały najróżnorodniejsze
indywidua całymi stadami, lecz złodziejka nie była raczej mile widzianą osobą wśród
farbiarzy, kowali i druciarzy.
— Tam — potaknęła Laeta. Przygryzła wargę i westchnęła. — Zaczekamy tu na ciebie,
wielkoludzie. Na zapłatę.
Conan ze zniecierpliwieniem pokiwał głową i otworzył drzwi karczmy.
Oberża „Pod Czerwonym Lwem” wyglądała wewnątrz inaczej niż większość takich
przybytków. W nieokreślonej przeszłości musiał tu wybuchnąć pożar, który spustoszył
wnętrze lokalu i spowodował zawalenie się parteru do piwnic. Lokalu nigdy już nie
odbudowano w pierwotnej postaci. Miast tego wewnątrz budynku wzniesiono rozległy
balkon, a izbę kominkową utworzono w dawnej piwnicy. Nawet w najgorętszy, najbardziej
słoneczny dzień, w izbie kominkowej karczmy panował przyjemny chłód.
Stając przy balustradzie balkonu Conan przepatrzył pospiesznie wnętrze karczmy, usiłując
wychwycić wzrokiem smukłą kobiecą postać. Spośród kilku mężczyzn przebywających na
balkonie kilku popijało z kufli, inni zaś wykłócali się z nierządnicami o zapłatę za czas
spędzony w ich towarzystwie, w pokojach na piętrze. Przy stołach poniżej siedzieli garncarze
z ramionami pokrytymi resztkami zaschniętej gliny, kowale w skórzanych fartuchach i
czeladnicy w tunikach pstrzących się różnobarwnymi plamami. Wszechobecne nierządnice, w
jedwabnych zakrywających mniej więcej tyle samo wdzięków co u ich konkurentek z Pustyni,
stąpały miękko między stołami, lecz Cymmerianin zgodnie ze swymi przypuszczeniami nie

background image

zdołał dostrzec w izbie innych kobiet. Zadowolony, że Laeta pomyliła się albo zełgała, ruszył
w kierunku drzwi. Kątem oka dostrzegł krępego, ogorzałego garncarza z piersiastą
nierządnicą gładzącą go po włosach. Garncarz właśnie odwrócił wzrok od swego łupu, by
zerknąć z zaciekawieniem w dół, poniżej miejsca gdzie stał Cymmerianin.
Inny mężczyzna, który odłożył skórzany fartuch na blat, a rozchichotaną dziewkę
nierządną trzymał na kolanach, przerwał pieszczoty, by uczynić to samo.
I jeszcze jeden.
Conan wychylił się przez barierkę i zobaczył siedzącą poniżej Tamirę, skromnie odzianą w
bladoniebieską szatę. Jej twarz lśniła dziewiczą świeżością.
Podniosła do ust drewniany kubek. Wypiła, westchnęła, odstawiła kubek na stół do góry
dnem, co było sygnałem dla usługujących tu dziewek, że pragnęła ponownego jego
napełnienia.
Conan uśmiechnął się i wyjął zza pasa płaski nóż do rzucania. Jeden ruch ręki i czarne
ostrze drżąc wbiło się w dno kubka. Tamira drgnęła. Jej cała postać znieruchomiała. Chociaż
koniuszkami palców lewej ręki bez przerwy bębniła w blat stołu. Uśmiech Cymmerianina
przygasł. Mamrocząc pod nosem barbarzyńca jął schodzić po schodach do izby.
Zanim dotarł do stołu Tamiry, czarny nóż do rzucania zniknął. Conan zignorował
zaniepokojone spojrzenia mężczyzn siedzących w pobliżu.
— Kosztujesz mnie osiem sztuk złota — zabrzmiały jego pierwsze słowa.
Kąciki ust Tamiry uniosły się w górę.
— Tylko tyle? Lady Zayella zapłaciła mi czterdzieści.
Conan uchwycił brzeg stołowego blatu z taką siłą, że drewno zaskrzypiało donośnie.
— Czterdzieści! Kothyjczyk Zarath zapłaciłby sto! — mruknął pod nosem, i zaraz dodał,
zanim zdążyła zapytać, czemu mieli zapłacić mu tylko osiem sztuk złota. — Chcę zamienić z
tobą słówko, dziewko!
— A ja z tobą — odparowała. — Nie przychodzę do tej spelunki i nie pozwalam się
odnaleźć tylko po to, byś mi…
— Pozwalasz się odnaleźć! — ryknął.
Mężczyzna przy sąsiednim stoliku poderwał się gwałtownie i czym prędzej odszedł.
— Oczywiście — zapewniła. Wydawała się spokojna, ale znów bębniła palcami po stole.
— Czyż mogło mi umknąć, że wszyscy żebracy i spora rzesza shadizarskich dziwek wypytuje
o mnie po całym mieście?
— Sądzisz, że cię zapomniałem? — mruknął sarkastycznie. Ciągnęła dalej, jakby w ogóle
się nie odezwał.
— Dobrze, powiem jak było. Zwróciłeś na siebie uwagę moich… moich stryjów. Nie
spodobało im się, że szuka mnie jakiś nieznajomy. Sprowadziłam cię tutaj, z dala od Pustyni,
w nadziei, że nie dowiedzą się o naszym spotkaniu. Prosisz się, by ktoś poderżnął ci gardło,
Cymmerianinie. A to, choć nie potrafię powiedzieć czemu, nie przypadłoby mi chyba do
gustu.
Conan spojrzał na nią bez słowa, aż pod wpływem jego wzroku jej wielkie ciemne oczy
zamrugały nerwowo. Coraz szybciej bębniła palcami w stół.
— A więc wiesz skąd pochodzę.
— Ty głupcze, staram się ocalić ci życie.
— Twoi stryjowie cię pilnują? — Zapytał nagle. — Czuwają nad tobą? Strzegą cię?
— Jeżeli nie zostawisz mnie w spokoju, przekonasz się, jak się mną opiekują. Czemu się
uśmiechasz?
— Bo teraz wiem już, że będę twoim pierwszym mężczyzną. — Mówił te słowa
spokojnym tonem, lecz mięśnie całego ciała napięły mu się nerwowo.
Usta Tamiry poruszyły się bezgłośnie, a jej policzki nagle pokraśniały, ale zaraz
spomiędzy jej warg dobył się przeciągły wrzask, a w dłoni pojawił się czarny nożyk do

background image

miotania. Conan rzucił się z ławy na klepisko, a dłoń dziewczyny śmignęła do przodu. Z tyłu
jakiś czeladnik jęknął z bólu i spojrzał z niedowierzaniem na czubek swego nosa, bo płynąca
z niego krew jęła tworzyć nowe plamy na pobrudzonym farbą przedzie tuniki.
Conan powoli się podniósł. Tamira bezsilnie wygrażała mu pięściami. Przynajmniej nie ma
przy sobie więcej noży, pomyślał. Gdyby było inaczej, użyłaby ich.
— Ale będziesz mnie musiała poprosić — powiedział jakby nic się nie wydarzyło. —
Twoja prośba zrekompensuje te osiem sztuk złota, które mi ukradłaś.
— Niech cię Erlik pochłonie! — wykrztusiła. — Niechaj Mitra pożre twą duszę! I
pomyśleć, że się martwiłam… pomyśleć, że… jesteś wszak tylko tępym, muskularnym
osłem! Mam nadzieję, że moi stryjkowie cię dopadną! Mam nadzieję, że Straż Miejska
zatknie twoją głowę na włóczni. Mam nadzieję… mam nadzieję… och! — Od stóp do głów
dygotała z wściekłości.
— Nie mogę już doczekać się naszego pierwszego pocałunku — rzekł Conan i uchylił się
gdy cisnęła w jego głowę drewnianym kubkiem.
Odwracając się od pałającej z wściekłości, miotającej się bezsilnie dziewczyny, wspiął się
po schodach na górę i opuścił karczmę. Kiedy za jego plecami zamknęły się drzwi, jego
spokój i nonszalancja nagle prysły. Rozejrzał się dokoła, wypatrując Laety i uśmiechnął się,
gdy zjawiła się przy nim, wyciągając rękę.
Zanim zdążyła poprosić o zapłatę wyłuskał z sakiewki i podał jej dwie srebrne monety.
— Dostaniesz więcej — obiecał. — Chcę wiedzieć, gdzie bywa i z kim się widuje.
Zapłata, jedna sztuka srebra co dziesięć dni, dla ciebie i druga dla twojej gromady. Stwierdził,
że złoto od Baratsesą rozpływało się w błyskawicznym tempie, ale przy odrobinie szczęścia
powinno mu go wystarczyć.
Laeta z rozdziawionymi szeroko ustami pokiwała tylko głową bez słowa.
Conan uśmiechnął się z zadowoleniem. Przygwoździł Tamirę. Po jego występie musiała
uważać go za bufona pragnącego ocalić swą dumę za cenę jej dziewictwa. Wątpił, czy
zorientuje się, że dała mu niezbędne wskazówki, których pragnął. Mało brakowało, a
wyznałaby, że wchodził jej w paradę. Planowała kradzież i nie chciała, by cokolwiek
zniweczyło jej plany. Tym razem jednak to on dotrze na miejsce pierwszy, a ona zastanie
tylko puste podstawy.

IV

Ma w sobie wiele zamorańskiej wyniosłości — skonstatowała lady Jondra przechadzając
się po pałacowym ogrodzie. Ubolewała, że ostatnia z Peraszanidów jest kobietą. Podwijając
ostrożnie jedwabny, cynobrowy rękaw szaty zanurzyła palce w roziskrzonych wodach
fontanny okolonej szarym, pożyłkowanym murkiem z marmuru. Kątem oka obserwowała
stojącego obok mężczyznę. Jego przystojna twarz o ciemnych oczach promieniała pewnością
siebie. Ciężki, złoty łańcuch, którego każde ogniwo nosiło znak pieczęci rodowej, opadał na
fałdy cytrynowej tuniki. Lord Amaranides nie ubolewał bynajmniej nad jej kobiecością. To
oznaczało, że w jej wianie znajdzie się całe bogactwo Peraszanidów. Oczywiście jeżeli
zdobędzie jej rękę.
— Przejdźmy się, Amo — powiedziała i uśmiechnęła się widząc grymas, z jakim przyjął
nadane mu zdrobnienie. Wiedziała, że uznał, iż uśmiech ten przeznaczony był dla niego.
Niepodobna, aby przyjął jakąkolwiek inną możliwość.
— Ogród jest cudowny — powiedział. — Lecz nie tak cudowny jak ty.
Miast przyjąć zaoferowane jej ramię, wysforowała się przed niego, i dziarsko
pomaszerowała wyłożonym płytami chodnikiem zmuszając go, by przyspieszył, jeśli chciał
się z nią zrównać.
W końcu będzie musiała wyjść za mąż. Myśl o ślubie wywoływała u niej westchnienie

background image

żalu, niemniej poczucie obowiązku dokona tego, czego nie potrafił zdziałać legion
konkurentów. Nie mogła pozwolić, by ród Peraszanidów zakończył się na niej. Ponownie
westchnęła.
— Czemu jesteś smutna, moja droga? — szepnął jej do ucha Amaranides. — Pozwól mi
posmakować twych słodkich warg, a miodopłynny pocałunek w mig przepędzi wszelką
melancholię.
Zwinnie uniknęła jego pocałunku, nie czyniąc jednak żadnych innych posunięć.
W przeciwieństwie do większości szlachetnie urodzonych Zamoranek pozwalała
niektórym mężczyznom skraść sobie pocałunek, i ale nic więcej.
Niemniej jednak, choć nie była w stanie powstrzymać się by czasami upuszczać nieco pary
z napuszonego paniczyka, nie mogła pozbyć się go całkowicie.
Przynajmniej jest słusznego wzrostu, skonstatowała. Nigdy nie zastanawiała się, dlaczego
była wyższa niż większość zamorańskich mężczyzn, aczkolwiek już dawno temu
postanowiła, że jej mąż musi być od niej wyższy. W duchu jęła kreślić portret wymarzonego
mężczyzny. Naturalnie musi pochodzić z arystokratycznego rodu, być doskonałym jeźdźcem,
łucznikiem i myśliwym. A fizycznie? Wyższy od Amaranidesa niemal o głowę. Dużo
potężniejszy w barach, z rozbudowaną, muskularną klatką piersiową. Amaranides jest
przystojny, to fakt, lecz jej mąż musi być nie tylko przystojny, lecz również bardzo męski. A
jego oczy…
Wtem gwałtownie wstrzymała oddech, bo rozpoznała mężczyznę ze swych wyobrażeń.
Chociaż w myślach przyodziała go w strój zamorańskiego szlachcica, był to z pewnością
niebieskooki łazęga i awanturnik, który zakłócił jej powrót z polowania. Poczuła, że jej twarz
nabiega purpurą. Błękitne oczy! Barbarzyńca! Jej oczy rozbłysły, jakby zapłonęły w nich
małe dymnoszare ogniska. Coś podobnego, że też w ogóle, nawet nieświadomie, mogła
pomyśleć o kimś takim! Na Mitrę! Jak mogła wyobrazić sobie, iż ktoś taki ją dotyka! Co
gorsza, uczyniła to zgoła nieświadomie!
— …A podczas ostatniego polowania — mówił Amaranides — zabiłem zaiste
wspaniałego lamparta. Śmiem twierdzić, że nigdy nie upolowałaś równie pięknego
zwierzęcia. Będzie dla mnie prawdziwą przyjemnością nauczyć cię nieco bardziej
wyrafinowanych technik łowieckich, moja mała ślicznotko. Bo wiesz…
Jondra zgrzytnęła zębami, podczas gdy niezrażony szlachcic plótł dalej swoje. Cóż, to
myśliwy, a do tego pochodzi z arystokratycznego rodu. Nawet jeśli jest głupcem, a w tym
akurat względzie nie miała najmniejszych wątpliwości, tym łatwiej będzie nim manipulować.
— Wiem po co przyszedłeś, Amo — powiedziała.
— …Pazury miał wielkie, jak… — przerwał nagle i zamrugał powiekami. — Wiesz?
Nie była w stanie ukryć zniecierpliwienia.
— Chcesz mnie za żonę, czyż nie? Chodź. — Żwawym krokiem ruszyła przez ogród w
kierunku łuczniczego pagórka.
Amaranides zawahał się, ale zaraz pobiegł za nią.
— Nawet nie wiesz jaki jestem szczęśliwy, najdroższa. Kochanie? Jondro? Gdzie jesteś…
ach!
Gdy spróbował ją objąć, Jondra odepchnęła go, pomagając sobie łukiem wyjętym ze
złoconego stojaka ustawionego na murawie. Spokojnie nałożyła na lewe przedramię skórzany
ochraniacz, na stojaku zaś pozostał drugi łuk, ochraniacz i dwa czarno lakierowane kołczany
pełne pierzastych strzał.
— Musisz mi… dorównać — powiedziała wskazując niewielką okrągłą tarczę z grubo
plecionej trzciny, zawieszoną u samej góry szerokiego drewnianego krzyżaka, trzykrotnie
wyższego od człowieka i odległego od nich o sto kroków. Chciała powiedzieć, że musi ją
pokonać, ale nie potrafiła się na to zdobyć. Właściwie nie wierzyła by jakikolwiek mężczyzna
mógł ją pokonać czy to w jeździe konnej, czy strzelaniu z łuku. — Nie mogę poślubić

background image

mężczyzny, który jest gorszym łucznikiem ode mnie.
Amaranides zlustrował cel i z filuternym uśmieszkiem zdjął łuk ze stojaka.
— Czemu tak wysoko? Nieważne. Jestem gotów się założyć, że cię pokonam.
— To rzekłszy wybuchnął śmiechem, dziwnie ochrypłym i rżącym, nie pasującym do jego
przystojnych rysów. — Wygrałem wiele zawodów, zdobyłem mnóstwo nagród, ale ty
będziesz najcenniejszą z nich.
Jondra zacisnęła mocno zęby. Podkasała rękawy szaty, nałożyła strzałę na cięciwę i
zawołała — Mineusie!
Łysiejący mężczyzna w krótkiej białej tunice służącego wyłonił się zza krzaków w pobliżu
celu i pociągnął za linę przymocowaną w pobliżu krzyżaka. Natychmiast tarcza, niewiele
większa od ludzkiej głowy, zaczęła opuszczać się ukośnie i po chwili jęła kołysać się z boku
na bok na długim drewnianym ramieniu, do którego była przymocowana. Wszystko
wskazywało na to, że wahadłowe ruchy tarczy zwiększą jeszcze tempo w miarę jej
przybliżania się do ziemi.
Jondra nie uniosła łuku, dopóki cel nie znalazł się w połowie pierwszego poziomego
wychylenia. Wtedy to jednym ruchem uniosła łuk, napięła cięciwę i zwolniła ją. Strzała z
głuchym trzaskiem dosięgła celu, nie spowalniając go jednak ani trochę. Zanim pierwsza
strzała wbiła się w tarczę, powietrze przecinała już druga, a trzecia podążała w ślad za nią.
Kiedy trzcinowy cel dosięgnął ziemi, Jondra opuściła łuk z nałożoną na cięciwę, lecz nie
wykorzystaną kolejną strzałą. Już siódmą. Sześć poprzednich zdobiło powierzchnię tarczy.
— Te długie rękawy trochę mi przeszkadzają — rzekła z niechęcią. — Ty w swojej tunice
możesz posłać w tarczę więcej niż sześć strzał. Pozwól, że przebiorę się w swój strój do
łowów… cóż to Amo, coś ci dolega?
Amaranides trzymał łuk w bezwładnie opuszczonej, zwiotczałej dłoni. Blady, z
rozdziawionymi ustami, wpatrywał się wybałuszonymi oczami w okrągły cel. Gdy odwrócił
się do kobiety, bladość na jego policzkach zastąpiły silne czerwone rumieńce. Usta
wykrzywiały mu się dziwnie, gdy wyrzucał z siebie te słowa:
— Słyszałem, że pokonywanie mężczyzn sprawia ci niewysłowioną przyjemność, lecz
wyjawić mi gotowość do zamążpójścia, by zwabić mnie tutaj… po to? — To rzekłszy cisnął
łukiem w stronę najeżonej strzałami tarczy. — Jakich brythuńskich czarów używasz, by
nadać chyżości swoim strzałom?
Jej dłonie zadrżały z wściekłości, gdy uniosła łuk i odciągnęła cięciwę z siódmą strzałą aż
do policzka, niemniej zdołała nad sobą zapanować.
— Idź precz! — rzuciła groźnie.
Sposępniały szlachcic z wciąż rozdziawionymi ustami wpatrywał się oszołomiony w
wycelowaną w siebie strzałę. Wtem odwrócił się na pięcie i przygarbiony popędził co sił w
nogach, klucząc i lawirując, jak gdyby jednocześnie próbował unikać strzały i przygotowywał
się wewnętrznie na jej uderzenie.
Jondra celowała w niego przez cały czas, mimo iż biegł zakosami, i nie opuściła łuku
dopóki nie zniknął w gęstwinie krzewów. Dopiero wtedy powoli wypuściła oddech i równie
wolno zwolniła cięciwę. Myśli, które od siebie odegnała, zalały jej umysł przepotężną,
nieodpartą falą.
Lord Karentides, jej ojciec, był generałem Armii Zamorańskiej i ostatnim dziedzicem
pradawnego rodu. Prowadząc kampanię na granicy Brythunii wybrał spośród jeńców kobietę,
wysoką, szeroką Camardikę, która mówiła o sobie, że jest czarodziejką. Nikt nie widziałby w
tym nic dziwnego, gdyż zamorańscy żołnierze często zabawiali się z brythuńskimi brankami,
i brythuńskich niewolnic było w Zamorze co niemiara. Karentides wszelako poślubił swoją
brankę. Poślubił ją i pogodził się z faktem, że zostanie przez wszystkich odrzucony.
Jondra pamiętała jego ciało… i tej kobiety, wystawione na widok publiczny po tym, jak
zaraza zdziesiątkowała miasto, nie szczędząc ni szlachcica, ni żebraka. Została wychowana i

background image

wykształcona jak przystało na dziedziczkę wielkiej fortuny, którą była. Strzeżono jej pilnie, w
jej żyłach płynęła bowiem szlachetna krew starego rodu. Mimo to była napiętnowana, przede
wszystkim wzrostem i barwą oczu, co wywoływało tu i ówdzie nieprzychylne komentarze.
Szlachcianka półkrwi. Dzikuska. Brythunijka. Słuchała takich docinków dopóki nie nabrała
wprawy w posługiwaniu się łukiem. Później jej wybuchowy temperament, zadziorność i
popędliwość uciszyły nawet złośliwe docinki, które dotąd wypowiadano w jej obecności.
Była lady Jondra z rodu Peraszanidów, córką lorda generała Karentidesa, pretendentką do
tronu króla Tiridatesa i biada wszystkim, którzy ośmieliliby się mieć o niej inną opinię.
— Nie trafiłby nawet raz, pani — rozległ się tuż obok niej cichy głos.
Jondra spojrzała na łysiejącego sługę. Na jego pomarszczonym obliczu malowało się
zatroskanie.
— Nie tobie o tym wyrokować, Mineusie — powiedziała, ale jej słowa nie zabrzmiały jak
reprymenda.
Mineus skłonił się kornie.
— Jak sobie życzysz, pani. Pozwól, bym cię poinformował, pani, że przybyła dziewczyna
przysłana przez lady Roksanę. Poleciłem jej zaczekać w drugiej poczekalni, ale mogę ją
odesłać, jeśli taka jest twoja wola, pani.
— Skoro nie zamierzam wychodzić za mąż — powiedziała, odstawiając łuk na stojak —
nie będę jej chyba potrzebować.
Posadzka w drugiej poczekalni była wyłożona arabeskową złoto–zieloną mozaiką. Stała na
niej niska, szczupła dziewczyna w krótkiej, granatowej tunice. Barwę tę Jondra wybrała dla
swoich dziewek służebnych. Ciemne włosy, splecione w prosty warkocz, sięgały jej prawie
do połowy pleców. Gdy Jondra weszła do komnaty, opuściła wzrok.
Na hebanowym, wykładanym kością słoniową stole znajdowały się dwie woskowe
tabliczki związane jedwabnymi sznurkami, miękkimi stronami do wewnątrz. Jondra starannie
zbadała woskowe pieczęcie na sznurkach. Wiadomo było, że poza szlachtą i kupcami mało
kto potrafił czytać, ale służba już od dawna walczyła o zmianę swego statusu. Pieczęcie
wydawały się nie naruszone.
Przecięłą sznurki i zaczęła czytać.
— Dlaczego pragniesz zrezygnować ze służby u lady Roksany? — zapytała. — Lyana?
Tak masz na mię?
— Tak, pani — odparła dziewczyna nie unosząc wzroku. — Pragnę zostać pokojówką.
Pracowałam w kuchni u lady Roksany, ale szkoliły mnie jej pokojówki. Nie ma tam miejsca
dla jeszcze jednej służki. Lady Roksana wyjawiła mi wszelako, że ty szukasz dziewki do
wszelkich posług.
Jondra zmarszczyła brwi. Czy ta dziewucha nie ma nawet odrobiny charakteru, by spojrzeć
jej w oczy? Brak ducha u ludzi, psów i służących mierził ją i napawał o.brzydzeniem.
— Potrzeba mi kogoś do służby podczas polowań. Ostatnie dwie służące stwierdziły, że
moje wymagania są zbyt wielkie. Czy wydaje ci się, że pragnienie pracy jako pokojówka
przetrwa żar, piasek i roje much?
— Tak, pani.
Jondra powoli obeszła dziewczynę dokoła, przyglądając się jej ze wszystkich stron.
Wyglądała dość solidnie, by zdzierżyć trudy pobytu w myśliwskim obozowisku.
Koniuszkami palców ujęła podbródek dziewczyny i uniósła jej głowę.
— Śliczna — rzekła i wydało. Się jej, że do.strzega błysk w głębokich, wielkich, ciemnych
oczach. Może jednak nie była tak do końca pozbawiona ducha. — Nie chcę stracić dobrego
polowania tylko dlatego, że włócznicy nie będą mogli oderwać od ciebie wzroku. Wolałabym,
żebyś nie obdarzała żadnego z nich przymilnym uśmiechem lub spojrzeniem. — Jondra
uśmiechnęła się. Tym razem bez wątpienia dostrzegła iskierkę gniewu.
— Chcę być pokojówką pani — powiedziała spięta nieco dziewczyna.

background image

— Oczywiście — mruknęła obojętnie Jondra. Pokojówki były w rzeczywistości służącymi,
choć sądziły, że zmiana określenia wpłynie na stosunki z ich chlebodawczyniami. — Dziwię
się, że lady Roksana pozwoliła ci odejść, zważywszy na to, jak bardzo cię wychwala.
Postukała paznokciem w woskową tabliczkę. W swoim czasie przekonam się, czy zasłużyłaś
na te pochwały. Tak czy inaczej wiedz, że nie zezwolę ci na najdrobniejsze nawet
nieposłuszeństwo, łgarstwo, kradzież czy lenistwo. Nie bijam swych sług tak często, jak inne
szlachcianki, ale pamiętaj, że w tej okolicy przestępcom zdziera się skórę pasami.
Patrzyła jak iskierki w o.czach dziewczyny gasną, a wraz ze zrozumieniem jej słów
pojawia się w nich wyraz głębokiej gorliwości.
— O pani, przysięgam że będę ci służyć tak, jak powinno się służyć wielkiej pani.
Jondra pokiwała głową.
— Mineusie, pokaż jej pomieszczenia dla służby. I zawołaj Arvaneusa.
— Jak każesz, pani.
Gdy ucichły odgłosy stóp Mineusa i dziewczyny, Jondra natychmiast skoncentrowała
uwagę na czymś innym. Ponownie położyła tabliczki na hebanowym stole, po czym podeszła
do wysokiej, wąskiej komódki z ozdobnie rzeźbionego palisandru. Otworzyła drzwiczki, za
którymi znajdowały się półki zasłane pergaminowymi zwojami, wszystkie bez wyjątku
opasane barwnymi wstążkami. Pospiesznie jęła przerzucać blade zwoje.
Incydent z Amaranidesem zmusił ją do podjęcia decyzji. Same tylko plotki o jej
pochodzeniu stanowiły dostateczny powód, by położyć kres rozmyślaniom o małżeństwie.
Miast tego…
Amaranides powiedział, że lubi zwyciężać mężczyzn. Cóż mogła poradzić na to, że
mężczyźni, zaślepieni dumą, nie potrafią pogodzić się z faktem, iż jest od nich lepsza czy to w
łucznictwie, w łowach, czy też w jeździectwie? Teraz natomiast pokona ich we właściwy
sposób. Uczyni to, czego nikt z nich nie miał odwagi dokonać, lub do czego brakło im
umiejętności. Rozsupłała wstążkę i rozwinąwszy zwój odnalazła fragment, którego szukała.

„Powiadają, pani, że bestia ta pokryta jest łuskami niby wąż, lecz porusza się na czterech
łapach. Pomijając pewne przeinaczenia i ubarwienia, niewątpliwie wynikłe z głębokiego
strachu, mogę śmiało dowieść, że morduje ona i pożera pospołu ludzi oraz bydło. Zda się, iż
bestia owa zamieszkuje w górach Kezankiańskich w pobliżu granicy między Brythunią a
Zamorą. Zważywszy na niespokojne nastroje wśród tamtejszych plemion nie sądzę…”

Zmięła pergamin w dłoniach. Przywiezie stamtąd trofeum jedyne w swo.im rodzaju, skórę
tej niezwykłej bestii. Niechaj mężczyźni pokroju Amaranidesa spróbują powiedzieć, że
potrafiliby jej dorównać. Zobaczymy czy znajdzie się choć jeden śmiałek. A jeżeli tak, niech
spróbuje szczęścia.

Tamira po.dążała za Mineusem przez pałacowe korytarze, niemal nie słuchając, gdy
wyjaśniał jej zakres obowiązków, bądź zamieniał kilka słów z innymi służącymi. Aż do
ostatniej chwili nie była pewna, czy jej plan zadziała, mimo długich i żmudnych
przygotowań.
Otrzymała od Zayelli czterdzieści sztuk złota i wydała tę fortunę, by móc zrealizować swój
plan.
Większość trafiła do kieszeni szambelana Roksany, dzięki któremu miała dostęp do
prywatnej pieczęci szlachcianki. Wiedziała, że nikt nie sprawdzi jej referencji, gdyż lady
Roksana poprzedniego dnia wyjechała z miasta. Tamira uśmiechnęła się promiennie. Za dzień
lub dwa zdobędzie bajeczny naszyjnik i diadem Jondry.
— Uważaj, dziewczyno — rzekł ze zniecierpliwieniem Mineus. — Musisz to wiedzieć, by
pomóc w przygotowaniach do kolejnych łowów lady Jondry.

background image

Tamira zamrugała.
— Polowanie? Ale ona właśnie wróciła z polowania.
— Niewątpliwie wyruszycie, gdy tylko zostanie zebrany niezbędny prowiant.
Ogarnęła ją panika. Nie zamierzała brać udziału w żadnym organizowanym przez Jondrę
przedsięwzięciu. Nie było sensu pocić się w cuchnącym namiocie, podczas gdy klejnoty
pozostaną w Shadizarze. Naturalnie mogły zaczekać tu, aż do jej powrotu. Ale w tym czasie
do miasta mogła powrócić także lady Roksana.
— Ja… ja… muszę zająć się moimi rzeczami — wykrztusiła. — Zostawiłam je w pałacu
lady Roksany. I moją ulubioną spinkę. Muszę je zabrać…
Mineus nie pozwolił jej dokończyć.
— Najpierw zajmiesz się przygotowaniem do wyprawy łowieckiej. Nie tylko masz
dopilnować, by spakowano stroje i klejnoty pani, lecz również jej perfumy, mydła, olejki do
kąpieli…
— Czy… czy pani zabiera na polowanie swoje klejnoty?
— Tak, panienko. A teraz słuchaj uważnie. Róże i pudry lady Jondry…
— Masz zapewne na myśli kilka brosz i bransolet — rzekła z naciskiem w głosie Tamira.
Starzec potarł łysy placek na czerepie i westchnął.
— Nic z takich rzeczy, dziewczyno. Pani ma zwyczaj wieczerzać w swych
najwytworniejszych strojach i wkłada swe najcenniejsze precjoza. Widzę jednak, że jesteś
nieco rozkojarzona, przeto dopilnuję, abyś należycie wypełniła swe obowiązki.
Przez resztę poranka i popołudnia Tamira wykonywała jedną po drugiej kolejne prace,
stale pod okiem czujnego Mineusa. Składała, nierzadko po trzykroć, jedwabne i koronkowe
stroje Jondry, nim Mineus uznał jej wysiłki za satysfakcjonujące, po czym układała je w
wiklinowych koszach. Rzadkie pachnidła z Vendhii, pudry z odległego Kitaju, róże z
Sultanapuru, drogie olejki i maści z najróżniejszych zakątków świata, wszystkie owinięte w
miękki materiał i zapakowane, podczas gdy łysiejący starszy mężczyzna przez cały czas
czuwał w pobliżu upominając, że z każdym słoikiem i buteleczką winna obchodzić się jak z
niemowlęciem. Wreszcie, uginając się pod ciężarem koszy, wraz z drugą służącą przeniosły je
do stajni, gdzie rankiem miano objuczyć nimi zwierzęta.
Podczas każdej z wizyt w komnatach Jondry na widok kufrów do przewożenia biżuterii —
żelaznych skrzyń o grubych ściankach — aż ciekła jej ślinka. Stały tak kusząco pod ścianami
obwieszonymi gobelinami.
Były na razie puste, kosztowności znajdą się w nich przed samym wyjazdem, właściwie w
ostatniej chwili. Niemniej klejnoty będą jej jednak towarzyszyć. Nie potrafiła stłumić
uśmiechu, cisnącego się jej na usta.
Obolała po wysiłku, do jakiego nie nawykła, Tamira zorientowała się, że Mineus
doprowadził ją do tylnego wyjścia z pałacu.
— Zabierz swoje rzeczy — powiedział. — I szybko wracaj. Czeka cię jeszcze huk roboty.
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, została wypchnięta na zewnątrz. Drzwi zatrzasnęły
się. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w pomalowane na czerwono drewno. Zapomniała o
rzeczach, których jakoby nie wzięła ze sobą, o wybiegu, który podsunął jej ogarnięty paniką
umysł. Wedle oryginalnego planu miała pozostać w pałacu Jondry dopóki diadem i naszyjnik
nie znajdą się w jej posiadaniu. Dzięki temu Conan nigdy nie odkryłby, co zamierzała.
Potężny barbarzyńca wydawał się zawzięty…
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że znalazła się poza pałacem i obróciła się na pięcie by
zlustrować wąską uliczkę. Pod murem przycupnęli wyraźnie strapieni kezankiańscy górale w
barwnych turbanach; kilkoro odzianych w łachmany dzieci ulicy beztrosko bawiło się w
berka. W zasięgu wzroku nie było ani jednego żebraka czy nierządnicy. Jej stryjowie z
pewnością zaopatrzą ją w zawiniątko, które zadowoli Mineusa. Bacznie wypatrując licznych
szpiegów Conana ruszyła w głąb ulicy.

background image

Góral odprowadził ją tęsknym, pożądliwym spojrzeniem, po czym bez zbytniego zapału
znów zajął się obserwowaniem pałacu.

V

Przy narożnym stoliku w izbie kominkowej karczmy Abuletesa Conan podniósł do ust
skórzany bukłak na wpół wypełniony tanim kothyańskim winem. Semiramis odziana tylko w
łańcuszek z monet z dwoma paseczkami cienkiego szkarłatnego jedwabiu siedziała na
kolanach turańskiego fałszerza pod przeciwległą ścianą, lecz nie ona była przyczyną posępnej
miny Cymmerianina. To, co pozostało z kilku sztuk złota od Baratsesa, przepadło
poprzedniego wieczora, podczas gry w kości. Błądząc myślami wokół Tamiry zastanawiał
się, jak mógłby podreperować swoje finanse.
Co gorsza, wciąż nie otrzymał żadnych informacji od Laety. Minął wprawdzie dopiero
jeden dzień odkąd zlecił dziecku ulicy obserwację Tamiry, niemniej był pewien, zupełnie
jakby ciemnooka złodziejka sama mu to wyznała, że wprawiła już w ruch poszczególne
trybiki machiny swojego kolejnego skoku. A przecież przysiągł sobie, że tym razem to on
wywiedzie ją w pole. Tyle tylko, że wciąż nie miał żadnych informacji.
Krzywiąc się wypił resztkę wina. Kiedy odłożył skórzany bukłak na stół, stanął przed nim
wysoki, kościsty mężczyzna. Był szczelnie otulony czarnym khaurańskim płaszczem ze złotą
lamówką, jakby pragnął ukryć swoją tożsamość.
— Czego chcesz, Baratsesie? — burknął Conan. — Zatrzymałem dwie sztuki złota za
swoją próbę, ty natomiast powinieneś być wdzięczny, że tak tanio cię to kosztuje.
— Masz pokój w tej… spelunce? — Ciemne oczy kupca korzennego zlustrowały wnętrze
podejrzanego lokalu, jakby mężczyzna spodziewał się, że lada chwila ktoś może wbić mu nóż
w plecy. — Wolałbym porozmawiać z tobą na osobności.
Conan pokręcił głową z niedowierzaniem. Ten głupiec ubrał się co prawda skromnie, lecz i
tak na pierwszy rzut oka widać było, że nie należy do mieszkańców Pustyni. Z całą pewnością
już zwrócił na siebie uwagę i za najbliższym rogiem na jego wyjście z karczmy oczekiwał co
najmniej jeden, lub nawet cała banda rzezimieszków. Kupiec wszelako lękał się napaści
właśnie tu, w miejscu gdzie był względnie bezpieczny.
— Chodź — burknął Conan i poprowadził go do skrzypiących drewnianych schodów po
drugiej stronie izby.
Jego pokój był prostą izdebką o ścianach z nieheblowanych desek, z wąskim okienkiem,
przez które mimo zamkniętej okiennicy napływał z pobliskiej alejki nieprzyjemny fetor.
Wystrój pomieszczenia stanowiły szerokie, niskie łóżko, koślawy stolik z jedną nogą krótszą i
pojedynczy zydel. Kilka rzeczy osobistych Conana, z wyjątkiem szerokiego, prostego,
obosiecznego miecza, który zawsze miał z sobą, wisiało na kołkach na ścianie.
Baratses zlustrował wnętrze izby pogardliwym spojrzeniem, a Cymmerianin zjeżył się:
— Nie stać mnie na pałac. Dobrze. Do rzeczy. Co cię tu sprowadza? Trzeba ukraść coś
jeszcze? Tym razem zapłać uczciwą cenę, albo znajdę sobie innego zleceniodawcę.
— Nie wypełniłeś jak dotąd ostatniego zlecenia, Cymmerianinie. — Mimo zamkniętych
drzwi, kupiec wciąż był opatulony płaszczem. — Mam tu resztę twojego złota, ale gdzie jest
mój puchar? Wiem, że Samarides już go nie posiada.
— Ja również nie — odparł ze smutkiem Cymmerianin. — Ktoś mnie uprzedził. —
Zawahał się, lecz nie mógł oprzeć się wrażeniu, że za dwie sztuki złota kupcowi należało się
jakieś wyjaśnienie. — Słyszałem, że puchar ma obecnie lady Zayella.
— Rozumiem, że zaproponowała ci większą zapłatę niż ja — mruknął Baratses. —
Słyszałem o twym osobliwym pojęciu honoru, ale widzę, że się omyliłem.
Błękitne oczy barbarzyńcy stały się zimne niczym kryształki lodu.
— Nie nazywaj mnie kłamcą, kupcze. Kto inny zabrał puchar.

background image

— Mała ta izba — rzekł Baratses. — Gorąco mi się zrobiło. Zdjął płaszcz z ramion i
zawinął nim w powietrzu.
Instynkt ostrzegł Conana przed niebezpieczeństwem. Kiedy płaszcz przeciął ze świstem
powietrze, wielka dłoń zacisnęła się i nadgarstku Baratsesa nie pozwalając kupcowi wydobyć
z pochwy karpaszańskiego sztyletu o czarnym ostrzu. — Głupcze! — ryknął. Po ciosem
pięści barbarzyńcy z ust kupca posypały się zęby i trysnę krew. Sztylet wypadł z
pozbawionych czucia palców i znalazł się i podłodze na chwilę przed samym Baratsesem.
Wielki Cymmerianin z marsową miną spojrzał na leżącego przed nim nieprzytomnego
mężczyznę. W pochwie na przedramieniu kupiec nosił krótki sztylet o czarnym ostrzu. Conan
pochylił się, odpiął skórzaną opaskę i cisnął ją, wraz ze sztyletem na leżący opodal płaszcz.
— Ten zamach na moje życie — burknął gniewnie — będzie cię słono kosztował;
niewątpliwie należy mi się całe złoto, które tu dziś przyniosłeś.
Odpiąwszy od pasa kupca skórzany mieszek, Conan opróżnił jego zawartość na dłoń. W
sakiewce nie było złotych monet, tylko srebro i miedziaki. Przeliczył je i skrzywił się. Raptem
równowartość jednej sztuki złota i trzy miedziaki ponadto. Najwyraźniej tak czy inaczej miał
umrzeć, niezależnie czy zdobył puchar, czy też nie. Wsypawszy monety z powrotem do
sakiewki rzucił ją na płaszcz obok sztyletu. Na podłodze Baratses jęknął i poruszył się.
Zaciskając palce na tunice kupca Conan podniósł go do pionu i potrząsnął nim energicznie, aż
tamten otworzył oczy. Baratses jęknął gardłowo, gdy musnął językiem pieńki potrzaskanych
zębów.
— Nie mam pucharu — rzekł posępnie Cymmerianin. Bez wysiłku i podźwignął kupca w
górę, aż jego nogi zadyndały bezradnie w powietrzu. — Nawet go nie widziałem. — Postąpił
krok do przodu i pchnął Baratsesa tak, że ten plecami otworzył na oścież okiennicę.
Mężczyzna z okrwawioną twarzą zawisł nad alejką, w odległości wyciągniętej ręki od okna.
— A jeżeli jeszcze cię kiedyś zobaczę, wybiję ci pozostałe zęby co do jednego. — Conan
rozwarł palce.
Przeciągły jęk Baratsesa urwał się, gdy kupiec wylądował z głuchym plaśnięciem w stercie
błocka przemieszanego z odchodami zwierząt i wylewaną przez okna zawartością nocników.
Chudy pies spłoszył się i zaczął gniewnie ujadać. Baratses wstał rozejrzał się niepewnie
dokoła i ślizgając się niemal co krok, zerwał się niepewnie do biegu.
— Mordują! — zawołał. — Mordują!
Conan westchnął, patrząc jak kupiec znika w głębi uliczki. W Pustyni wrzaski Baratsesa
nie wywołają spodziewanego odzewu, lecz kiedy tylko kupiec opuści ten specyficzny labirynt
alejek, ulic i zaułków, Straż Miejska rychło zjawi się na jego wezwanie. I z uwagą wysłucha
opowieści szacownego mieszczanina. Może trzeba było poderżnąć mu gardło, ale takie
rozwiązanie nie leżało w naturze Conana. Będzie musiał opuścić miasto na jakiś czas, póki
sprawa nie przycichnie. Pięścią, którą wybił Baratsesowi zęby, rąbnął z całej siły we framugę.
A zanim tu wróci, Tamira z pewnością zrealizuje już swój złodziejski plan. Kto wie czy
kiedykolwiek dowie się, co było jej celem, a co dopiero mówić o upokorzeniu dziewczyny.
Pospiesznie przygotował się do opuszczenia Shadizaru. Przerzucił do swojej sakiewki
zawartość mieszka Baratsesa. Przypiął do lewego przedramienia pochwę z czarnym
sztyletem, po czym narzucił na ramiona obszerny, czarny płaszcz kupca. Na jego potężnych
barach nie prezentował się zbyt okazale, niemniej był dziesięć razy lepszy od starej opończy.
Zmarszczył brwi, gdy poczuł na piersi jakieś zgrubienie i sięgnął pod połę płaszcza. Od
wewnątrz zaszyta była w niej niewielka sakiewka. Wyjął z niej małe srebrne puzderko z
wiekiem inkrustowanym błękitnymi klejnotami. Ocenił je wprawnym okiem złodzieja na
pośledniejszego gatunku szafiry. Uniósł wieczko i jego usta wykrzywiły się w pogardliwym
grymasie na widok znajdującego się w puzderku zielonkawego proszku. Najwyraźniej
Baratses lubił śnić na zawołanie. Zawartość tego pudełeczka mogła przynieść barbarzyńcy
dziesięć sztuk złota. Odwrócił pudełko do góry dnem i postukał w nie nasadą dłoni, by

background image

upewnić się, że cała plugawa zawartość wysypała się na podłogę. Nie handlował proszkami
przynoszącymi złudne marzenia.
Pospiesznie przejrzał resztę swoich rzeczy. Nie miał niczego co byłoby warte zabrania, nic
co musiałby pakować do tobołka.
Blisko dwa lata parał się złodziejstwem, a cały swój dobytek zawierał w małej sakiewce.
Głupcy w rodzaju Baratsesa potrafili wydać na otępiające proszki przynoszące zwodnicze sny
więcej niż on zyskał przez jedną noc, ryzykując przy tym życie. Otwierając drzwi poklepał
starą obciągniętą skórą rękojeść swego miecza i uśmiechnął się w zamyśleniu. A zresztą to
wszystko czego mi trzeba, skonstatował.
W izbie kominkowej Abuletes niespiesznie podszedł do szynkwasu, przywołany przez
Cymmerianina.
— Potrzebuję konia — rzekł Conan, gdy tłusty karczmarz stanął naprzeciw niego. —
Dobrego konia. Nie chabety, która nadaje się tylko do rzeźni.
Czarne oczy Abuletesa osadzone głęboko w zwałach tłuszczu spojrzały na płaszcz
spowijający ramiona Cymmerianina, a potem na schody.
— Zali Cymmerianinie, musisz pospiesznie wyjechać z Shadizaru?
— Nie o mord tu idzie — wyjaśnił Conan — lecz o sprzeczkę. Ot, mała różnica zdań z
człowiekiem, którego opowieści Straż Miejska niewątpliwie raczy dać posłuchanie.
— Szkoda — burknął Abuletes. — Łatwiej pozbyć się ciała niż kupić konia. Znam jednak
pewnego człowieka… — Wtem przeniósł wzrok na kogoś kto stanął akurat w progu karczmy.
— Ej, ty tam! Precz mil stąd! Nie chcę was widzieć w mojej karczmie, przeklęte cuchnące
małe złodziejaszki!
Conan obejrzał się przez ramię. W drzwiach stała Laeta, łypiąc gniewnym spojrzeniem na
gromiącego ją karczmarza.
— Ona przyszła spotkać się ze mną — rzekł Cymmerianin.
— Ona? — mruknął z niedowierzaniem Abuletes, ale powiedział to już do pleców
barbarzyńcy.
— Masz jakieś wieści o Tamirze? — zapytał Conan podchodząc do dziewczyny.
Ostatnimi czasy miał takie dziwne szczęście, że otrzymywał niezbędne informacje, gdy nie
mógł już zrobić z nich użytku.
Laeta pokiwała głową, lecz uparcie milczała. Conan wyłuskał z sakiewki dwie sztuki
srebra, ale kiedy wyciągnęła po nie rękę, cofnął dłoń i spojrzał pytająco na swego gościa.
— W porządku, wielkoludzie — westchnęła. — Niemniej liczę, że otrzymam obiecaną
zapłatę. Wczoraj rano dziewka, o którą ci chodzi, udała się do pałacu lady Jondry.
Jondry! A więc pragnęła zdobyć jej diadem i naszyjnik. A on musi opuścić miasto.
Zgrzytając zębami rzucił monety dziewczynie.
— Czemu nie doniosłaś mi o tym od razu?
Schowała monety za pazuchę.
— Bo wkrótce stamtąd wyszła. — I po chwili dodała z wahaniem. — Straciliśmy jej ślad
na bazarze Katara. Dziś rano wszakże zleciłam Uriasowi obserwację pałacu i ponownie ją
zobaczył. Tym razem była ubrana jak pałacowa służka, jechała na wozie z prowiantem, w
orszaku Jondry, udającej się na kolejne polowanie. Opuścili miasto przez Lwią Bramę. Było
to dobrych sześć obrotów klepsydry temu. Urias nie spieszył się z powiadomieniem mnie o
tym i za to uszczuplę należne mu wynagrodzenie.
Conan patrzył na dziewczynę, zastanawiając się, czy cała ta historia nie była jej
wymysłem. Wydawała się zbyt fantastyczna. Chyba, że… chyba że Tamira dowiedziała się,
iż Jondra zabiera ze sobą na łowy swe bajeczne precjoza, naszyjnik i diadem. Czy to
możliwe? Czy mogła zabierać je na łowy? Nieważne. I tak musiał wyjechać z Shadizaru.
Równie dobrze mógł wyruszyć na północ i przekonać się sam o zamiarach Tamiry.
Zaczął się odwracać i nagle znieruchomiał patrząc na brudną twarz Laety i jej wielkie,

background image

przepełnione ostrożnością oczy. Po raz pierwszy ujrzał ją taką, jaka była naprawdę. —
Zaczekaj tu — polecił władczo. Spojrzała pytająco, ale nie ruszyła się z miejsca.
Odnalazł Semiramis w izbie kominkowej, siedzącą pod ścianą. Czyjaś stopa opierała się o
jej podołek, a ona masowała ją delikatnie. Barbarzyńca wyjął z sakiewki połówkę monety i
wcisnął jej do ręki.
— Conanie — zaprotestowała — wiesz, że nie mogłabym wziąć od ciebie…
— To dla niej — rzucił krótko i skinął głową w kierunku Laety, która przyglądała mu się
podejrzliwie. — Za rok nie będzie już mogła udawać chłopca — wyjaśnił. — Już teraz
smaruje sobie twarz błotem, aby nikt nie zorientował się, jaka jest piękna… Myślałem, że
może ty… — wzruszył lekko ramionami, niepewny o co mu właściwie chodziło.
Semiramis stanęła na palcach i musnęła wargami jego policzek.
— To żaden pocałunek — roześmiał się. — Jeżeli chcesz się pożegnać…
Dotknęła palcami jego warg.
— Udajesz dużo surowszego człowieka, aniżeli jesteś naprawdę, Cymmerianinie.
To rzekłszy wyminęła go i tanecznym krokiem przeszła przez izbę.
Zastanawiając się, czy kobiety są dziełem tych samych bogów co mężczyźni, patrzył jak
zbliżała się do Laety. Zamieniły pospiesznie kilka słów, spojrzały na niego, po czym ruszyły
w stronę wolnego stolika nieopodal. Gdy przy nim usiadły, barbarzyńca przypomniał sobie
natychmiast o własnych, nie cierpiących zwłoki potrzebach.
Podszedł do szynkwasu i gdy karczmarz przechodził za kontuarem, schwycił go za ramię.
— A co się tyczy tego konia, Abuletesie…

VI

Mrok wisiał bezgłośnie nad Shadizarem, a przynajmniej nad dzielnicą, gdzie znajdował się
pałac Peraszanidów. Mężczyzna o ostro ciosanej twarzy, z brodą splecioną w trzy warkocze,
w brudnym turbanie i skórzanym kubraku, wyłonił się z ciemności i zamarł w bezruchu, gdy
noc rozdarło gwałtowne ujadanie psa. Po chwili znów zapadła cisza.
— Farouzie — zawołał półgłosem. — Jhalu. Tirjasie.
Trzej przywołani mężczyźni bezszelestnie wyłonili się z mroku. Za każdym z nich
podążała dziesiątka kezankiańskich górali.
— Niechaj prawdziwi bogowie kierują naszymi mieczami, Djinarze — rzucił jeden mijając
tego o ostrych rysach twarzy.
Obute stopy zadudniły o bruk, każda z grup pośpieszyła ku obranym celom. Farouz miał ze
swymi ludźmi sforsować mur ogrodu od zachodniej, Jhal natomiast od północnej strony.
Tirjasowi rozkazano obserwować fronton pałacu i dopilnować, by nikt nie uszedł głównym
wejściem… żywy.
— Ruszamy — rozkazał Djinar i dziesięciu posępnych górali podążyło za nim ku
wschodniej ścianie ogrodu.
Gdy zbliżyli się do muru, dwaj jego ludzie nachylili się i podsunęli złączone dłonie, by
mógł na nich stanąć. Wybiwszy się w górę, Djinar schwycił się wierzchołka muru i
prześlizgnął się po nim na drugą stronę. Blask księżyca spowijał srebrną poświatą drzewa i
kwiaty w ogrodzie. Przez krótką chwilę góral zastanawiał się, ile pracy musiało to wszystko
kosztować. Tyle wysiłku dla byle roślin. Zaiste ludzie z miast są niespełna rozumu.
Ciche odgłosy oznajmiły przybycie jego kompanów. Stal zaszurała o skórę, gdy dobywali
swych mieczy. Jeden z górali wymamrotał pod nosem — Śmierć niewiernym!
Djinar syknął: uciszcie go! Nie chciał wyrazić tego co odczuwał, lecz nietrudno było się
tego domyślić. Tak wielu ludzi zgromadzonych w jednym miejscu. Tak wiele budynków.
Tyle ścian ograniczających go ze wszystkich stron. Dał znak góralom, by ruszyli za nim.
Oddział mężczyzn o kamiennym spojrzeniu w ciszy przemaszerował przez ogród. Żadna

background image

brama nie zagrodziła im dostępu do pałacu. Idzie nieźle, pomyślał Djinar. Pozostali dostawali
się tu inną drogą. Jak dotąd nikt nie wszczął alarmu. Zaprawdę, jak mówił Basrakan Imalla,
starzy bogowie musieli im błogosławić.
Wtem pojawił się przed nim mężczyzna w białej tunice służącego. Już otworzył usta do
krzyku. Djinar bez chwili namysłu ciął tulwarem i czubek zakrzywionego ostrza rozpłatał
mężczyźnie gardło.
Kiedy trup drgnął konwulsyjnie w powiększającej się szybko kałuży szkarłatu na
marmurowej posadzce, Djinar stwierdził, że nie czuje już zdenerwowania.
— Rozproszyć się — rozkazał. — Nikt nie może podnieść alarmu. Do dzieła!
Mężczyźni poszli w rozsypkę, z dobytymi mieczami i rodzącym się w ich gardłach
gniewnym warkotem. Djinar również popędził co sił, w poszukiwaniu komnaty opisanej mu
przez Akaddama, pocącego się jak szczur pod surowym spojrzeniem Basrakana Imalli. Trzej
kolejni służący, zaalarmowani tupotem stóp, padli pod ciosami okrwawionej stali. Wszyscy
byli nieuzbrojeni, wśród nich znalazła się też kobieta, lecz byli wszak niewiernymi i Djinar
nie dał im najmniejszych szans, by zdążyli wydać choć jeden ostrzegawczy krzyk.
Wkrótce dotarł do celu, wyglądającego dokładnie tak, jak go opisał korpulentny
mężczyzna. Ogromne czerwono–czarno–złote płytki pokrywały posadzkę. Ułożone były w
osobliwy wzór geometryczny. Ściany do wysokości pasa mężczyzny wykonane były z
czerwono–czarnej cegły. Nie zauważył w pobliżu żadnych mebli. Lampy paliły się i widział
ściany, a teraz tylko to się liczyło.
Dzierżąc w dłoni wciąż ociekający krwią miecz, Djinar podszedł do rogu komnaty i
nacisnął jedną z czarnych cegieł, czwartą licząc od góry i narożnika. Mruknął z
zadowoleniem, gdy ustąpiła pod jego naporem. Szybko obiegł kolejne trzy kąty i dalsze trzy
czarne cegły zagłębiły się w ścianie.
Słysząc tupot obutych stóp dochodzący z korytarza, Djinar odwrócił się unosząc tulwar do
ciosu. Do komnaty wbiegli jednak Farouz i pozostali górale.
— Musimy się pospieszyć — warknął Farouz. — Łysy starzec rozbił Karimowi czaszkę
wazonem i zbiegł do ogrodu. Nie zdołamy go odnaleźć nim narobi hałasu.
Djinar zaklął pod nosem. Nakazał czterem góralom uklęknąć w czterech rogach pokoju,
przy miejscach wyłożonych złotymi płytkami.
— Napierajcie jednocześnie — rozkazał — wszyscy razem. Pchajcie co sił! Już!
Z głośnym szczękiem cztery płytki osunęły się równocześnie w dół, a dwa szerokie
fragmenty posadzki uniosły się powoli w górę, odsłaniając znajdujące się pod nimi, wiodące
w dół schody.
Djinar zbiegł po nich i znalazł się w małej komnacie wykutej w litej skale pod pałacem. Z
góry przesączało się słabe światło ukazując widniejące w ścianach półki, z ustawionymi na
nich szkatułkami i kuferkami. W pośpiechu otworzył jeden z nich, potem następny.
Szmaragdy i szafiry na złotych łańcuchach. Opale i perły osadzone w srebrnych broszach.
Rzeźbiona kość słoniowa i bursztyn. Nie było jednak tego, czego szukał. Nie zwracając uwagi
na precjoza, wśród których przebierał, góral jął wysypywać zawartość szkatułek na podłogę.
Klejnoty i cacka ze szlachetnych metali z brzękiem posypały się na marmurową posadzkę.
Rozrzucał stopami bogactwa godne królów, nie racząc nawet obdarzyć ich powtórnym
spojrzeniem. Klnąc szpetnie cisnął ostatni opróżniony kuferek i wrócił po schodach na górę.
W komnacie zrobiło się tłoczno, zjawili się w niej kolejni górale. Kilku przecisnęło się
obok niego, by wejść do podziemnego skarbca. Wewnątrz czym prędzej przykucnęli,
zgarniając z posadzki złoto i klejnoty, by upchać ich jak najwięcej za pazuchą.
— Ognistych Oczu tu nie ma! — oznajmił Dijnar. Mężczyźni w skarbcu, dysząc z
chciwości nawet go nie usłyszeli, ale ci, co pozostali w komnacie, sposępnieli.
— Może kobieta zabrała je ze sobą — zasugerował mężczyzna z blizną w miejscu lewego
ucha.

background image

— To ty Djinarze kazałeś nam czekać. — Farouz splunął głośno. — Dziewka wybiera się
na łowy, powiedziałeś. Zabierze ze sobą straże i tym samym ułatwi nam zadanie.
Cienkie wargi Djinara rozchyliły się, ukazując lśniące zęby.
— A ty Farouzie — warknął — ponaglałeś nas do działania? Zda mi się, że zabawiłeś dość
długo w miejscach, gdzie kobiety handlują swymi wdziękami, a może się mylę? — Zgrzytnął
zębami z wściekłości. Uczucie osaczenia pośród tych zimnych ścian powróciło. I co miał
teraz czynić? Powrócić do Basrakana Imalli z pustymi rękami, gdy ten wyraźnie rozkazał mu
przynieść Ogniste Oczy… Aż wzdrygnął się na tę myśl. Jeżeli ta zamorańska dziewka jest w
posiadaniu Ognistych Oczu, należy ją odnaleźć. — Czy któraś z tych świń jeszcze żyje?
Górale jęli kręcić przecząco głowami, ale Farouz oznajmił:
— Jhal pozostawił przy życiu jedną dziewkę, by móc zaspokoić swe żądze. Czy
zaprzestaniesz poszukiwań i zechcesz przyłączyć się do niego?
Nagle w dłoni Djinara pojawił się sztylet. Mężczyzna sprawdził jego ostrość na
stwardniałej opuszce kciuka. — Muszę zadać jej kilka pytań — mruknął i pospiesznie opuścił
komnatę. Z tyłu za nim gwar głosów górali kłócących się o łupy przybrał na sile.

VII

Conan przerzucił cugle przez szyję idącego stępa konia i pociągnął solidny łyk ze
skórzanego bukłaku. Nawet się nie skrzywił, choć woda była ciepła i niesmaczna. Pijał
gorszą, i to w sytuacji gdy słońce nie prażyło z bezchmurnego nieba tak silnie jak teraz,
chociaż uniosło się dopiero na wysokość trzech dłoni ponad horyzont. Płaszcz miał zwinięty i
uwiązany za siodłem, a na głowie nosił fragment tuniki, obwiązany niczym kafija skórzanym
rzemieniem. Jak okiem sięgnąć wokół niego rozciągały się wzgórza upstrzone tu i ówdzie
występem skalnym lub olbrzymim, na wpół pogrzebanym w ziemi głazem. Z wyjątkiem zaś
nielicznych spłachci trawy, w okolicy nie widać było żadnej roślinności: ani drzew, ani
krzewów.
Dwakroć odkąd opuścił Shadizar natknął się na ślady wędrujących tym szlakiem licznych
grup ludzi, a raz dostrzegł nawet w oddali oddział zamorańskiej piechoty maszerujący na
północ. Zrobił wszystko, by go nie dostrzegli. Wątpił aby wpływy Baratsesa sięgały aż tak
daleko, niemniej, z uwagi na swojąprofesję, Conan bardzo szybko nauczył się, że lepiej
unikać spotkań z większymi oddziałami wojska. Bez żołnierzy życie było spokojniejsze,
mniej skomplikowane. Nigdzie nie spostrzegł śladów drużyny łowieckiej lady Jondry.
Zamknął korkiem skórzany worek, przerzucił go sobie przez ramię, i ponownie jął badać
ślady na trakcie, którym obecnie podążał. Jeden wierzchowiec, słabo obciążony. Być może
dosiadała go kobieta. Wbił pięty w boki deresza, zmuszając go do przyspieszenia kroku. Po
powrocie do Shadizaru zamierzał zamienić słówko z Abuletesem, odbyć z nim cichą
rozmowę o informacji przekazanej handlarzom koni. Przyjaciel karczmarza zaprzeczał,
jakoby miał na sprzedaż innego wierzchowca prócz tej ledwie trzymającej się na nogach
chabety i targował się, jakby wiedział, że potężny młodzian musi jak najszybciej opuścić
miasto. Conan ponownie potraktował wałacha piętami, lecz wierzchowiec nie przyspieszył
ani trochę.
Spoza następnego wzniesienia doszły go nagle stłumione warknięcia. Wjechawszy na
szczyt pagórka w jednej chwili zorientował się w sytuacji. Dziesięć wilków walczyło o co
smaczniejsze kąski z truchła zagryzionego konia. Kilka drapieżników zerknęło na niego
groźnie nie przerywając ucztowania. Dwadzieścia kroków dalej na szczycie głazu siedziała
lady Jondra. W rękach trzymała łuk. Poniżej czekało kolejnych pięć włochatych, szarych
bestii łypiąc na nią błyszczącymi ślepiami.
Wtem jedna z nich postąpiła naprzód i skoczyła ku głazowi. Jondra rozpaczliwie
podkurczyła nogi i zamachnęła się łukiem jak maczugą. Wilk okręcił się w powietrzu,

background image

potężne szczęki zwarły się na łuku, wyrywając go jej z rąk. Szarpnięcie było tak silne, że lady
Jondra, pociągnięta do przodu, zaczęła zsuwać się po zboczu. Krzyknęła przeraźliwie orząc
palcami jego powierzchnię i zawisła na skale, przebierając nogami niemal tuż nad łbami
czekających poniżej basiorów. Podciągnęła nogi, ale następny wilk dosięgnąłby jej bez trudu.
— Na Croma! — zaklął Conan. Nie było czasu na obmyślanie jakiegokolwiek planu, ani
nawet na podjęcie świadomej decyzji. Dźgnąwszy deresza piętami zmusił go, by zjechał w
dół zbocza. — Cromie! — zawołał a jego szeroki, obosieczny miecz zaszeptał wysuwając się
ze znoszonej szagrynowej pochwy.
Zgraja natychmiast zbiegła się ku niemu, szare kształty przywarowały, szykując się do
ataku. W oczach Jondry malowały się bezbrzeżny strach i zdumienie. Deresz, z
rozszerzonymi ślepiami, parskając z przerażenia, rzucił się nagle do galopu. Dwa wilki
rzuciły się do jego łba, dwa inne skoczyły, by przegryźć mu ścięgna zadnich nóg. Przednie
kopyta roztrzaskały szeroki, kudłaty, szary łeb. Ostrze miecza Conana opadło ze świstem w
dół, rozrąbując czaszkę drugiego wilka. Deresz wierzgnął i roztrzaskał żebra trzeciemu,
czwarty wszelako zatopił błyszczące kły w tylnej nodze wałacha. Deresz potknął się, zarżał
przeciągle i padł.
Conan zeskoczył z siodła w ostatniej chwili. Grożąca mu szara śmierć napotkała ostrą stal.
Wielki basior, rozpłatany na dwoje, zległ na ziemi. Barbarzyńca słyszał, jak z tyłu za nim
wierzchowiec niezdarnie próbuje się podźwignąć, a potem dał się słyszeć odgłos kopyt
gruchoczących kości. Nie miał jednak możliwości zerknąć na niego ani na Jondrę, gdyż
otoczyła go szczerząca kły reszta watahy. Wielki Cymmerianin ciął i rąbał zabójcze kształty,
które atakowały i rzucały się ku niemu niczym szare demony. Krew zbryzgiwała popielate
futra i nie była to jedynie wilcza posoka, basiory miały bowiem kły ostre jak brzytwy, a
Conan nie potrafił utrzymać ich wszystkich na dystans. Wiedział, że nie może dać się zwalić z
nóg, bo byłoby po nim. Gdyby upadł, wilki rozszarpałyby go na strzępy. Jakimś cudem zdołał
sięgnąć lewą ręką po karpaszański sztylet, i tym sposobem mógł przeciwstawić sforze dwa
stalowe ostrza. Nie myślał o niczym innym prócz walki. W boju zmienił się w czyste
uosobienie dzikości, podobne samym wilkom. Nie ustępował pola i nie poddawał się. Walka
była jego drugą naturą. Grunt to walczyć. Walczyć całym sercem, bo przegranych rozdziobią
kruki i wrony.
Walka skończyła się równie szybko, jak się rozpoczęła. W jednej chwili stal
przeciwstawiała się kłapiącym paszczękom, w następnej wielkie szare kształty znikły po
drugiej stronie wzgórza. Któryś wilk wlókł za sobą przetrąconą łapę. Conan rozejrzał się
dokoła zdziwiony, że wciąż jeszcze żyje. Dziewięć wilków leżało martwych w kałużach
szkarłatnej posoki. Deresz znów padł i tym razem już się nie podźwignął. Z ziejącej rany w
jego szyi spływała krew, rozlewając się w mroczną plamę, wnikającą już w kamienistą glebę.
Ciche szuranie sprawiło, że Cymmerianin gwałtownie odwrócił głowę. Jondra ześliznęła
się z głazu i podniosła z ziemi łuk. Krótka tunika i obcisłe jedwabne bryczesy podkreślały
każdą krzywiznę jej krągłego biustu i bioder. Z wydętymi wargami obejrzała wyżłobienia w
warstwach drewna i kości łuku. Jej dłonie drżały.
— Dlaczego nie odpędziłaś ich paroma strzałami? — spytał Conan. — Mogłaś poradzić
sobie z nimi bez mojej pomocy.
— Mój kołczan… — Urwała, gdy jej wzrok padł na wpół pożartego konia, ale natychmiast
wzięła się w garść i podeszła do truchła. Spod okrwawionej masy wydobyła kołczan. Na
czarno lakierowanym zaokrągleniu od góry do dołu widniało pęknięcie. Obejrzała strzały,
wyrzuciła trzy połamane, i zawiesiła sobie kołczan na plecach.
— Nie zdążyłam po niego sięgnąć — wyjaśniła poprawiając rzemyki. — Pierwszy wilk
okulawił mi konia zanim zdążyłam zorientować się co zaszło. A udało mi się wspiąć na tę
skałę chyba tylko dlatego, że sam Hannuman mi sprzyjał.
— To niebezpieczny kraj. Kobieta nie powinna podróżować tędy samotnie — mruknął

background image

Conan. Odpiął od siodła płaszcz i wytarł okrwawiony miecz w derkę. Wiedział, że nie
powinien tak traktować tej kobiety. Bądź co bądź przemierzył pół Zamory, by móc zbliżyć się
do niej i pozbawić ją najcenniejszych klejnotów, jakie posiadała. A jednak stał tutaj, przy
ciele zabitego deresza, ociekając krwią z tuzina ran, które paliły żywym ogniem, i bynajmniej
nie zamierzał opuścić kobiety, której właśnie ocalił życie.
— Bacz, co mówisz — rzuciła ostro Jondra. — Przyjechałam…
I nagle jakby ujrzała go po raz pierwszy. Cofnęła się o krok i uniosła łuk przed sobą, jak
tarczę.
— To ty! — Jej głos zmienił się w szept. — Co tutaj robisz?
— Chyba wyruszam na wędrówkę, skoro mój koń padł gdy walczyłem, by cię uratować. I
nawiasem mówiąc, nie doczekałem się słowa podzięki ani oferty opatrzenia ran w twoim
obozie.
Jondra spojrzała na niego z rozdziawionymi ustami. Na jej twarzy malowało się zdumienie
przemieszane z gniewem. Zaczerpnąwszy głęboki oddech otrząsnęła się, jakby obudziła się z
głębokiego snu.
— Ocaliłeś mi życie… — zaczęła i nagle zamilkła. — Nawet nie wiem jak cię zwą.
— Jestem Conan. Conan z Cymmerii.
Jondra skinęła lekko głową, a uśmiech na jej wargach przygasł.
— Conanie z Cymmerii, z całego serca wdzięczna ci jestem za ratunek. Proponuję ci także,
byś pozostał w moim obozowisku tak długo, jak zechcesz. — Spojrzała na wilcze truchła i
wzdrygnęła się. — Zdobyłam wiele trofeów — mruknęła niepewnie — lecz nigdy nie
sądziłam, że sama mogłabym stać się ofiarą. Naturalnie skóry są twoje.
Cymmerianin pokręcił głową, choć pozostawienie cennych futer przepełniało jego serce
bólem. Gdyby przywiózł je do Shadizaru, byłyby sporo warte.
Zważył w dłoni worek na wodę, ukazując długie rozdarcie, ślad wilczych kłów. Na ziemię
spłynęły ostatnie krople.
— Skoro nie mamy w tym upale wody, nie możemy marnotrawić czasu na oskórowanie
trucheł. Ocienił oczy szorstką dłonią, zastanawiając się, ile czasu brakuje do południa.
— Zanim zrobi się chłodniej, będzie jeszcze bardziej gorąco. Jak daleko stąd jest twój
obóz?
— Konno dotarlibyśmy, zanim słońce wzejdzie wysoko. Pieszo… — wzruszyła
ramionami, aż jej pełne piersi zafalowały pod ciasno opiętym jedwabiem tuniki. — Rzadko
wędruję pieszo, toteż i trudno mi to ocenić.
Conan próbował skoncentrować się na istotniejszej sprawie.
— Zatem wyruszamy natychmiast. Będziesz musiała dotrzymać mi kroku, bo jeśli w tym
upale zatrzymamy się, już nigdy nie ruszymy dalej. W którą stronę idziemy?
Jondra zawahała się. Najwyraźniej nie przywykła do przyjmowania jakichkolwiek
rozkazów. Zuchwałe szare oczy przez chwilą toczyły cichą walkę z zimnymi szafirowymi.
Szare przegrały. Bez słowa, lecz z wyrazem irytacji na twarzy, nałożyła strzałę na cięciwę
łuku i ruszyła, kierując się na południe.
Conan przez chwilę śledził ją wzrokiem, nie tylko dlatego, że kołyszące się rytmicznie
pośladki wydały mu się nader kuszące. Ta głupia kobieta nie chce mieć go za plecami. Czy
obawia się, że mógłby posiąść ją siłą? I dlaczego wydawała się wstrząśnięta ze zgrozy, kiedy
go rozpoznała? Powoli jednak te pytania odpływały w cień, a Conan oddał się przyjemnej
kontemplacji maszerującej przed nim z ujmującym wdziękiem kobiety. Jedwab bryczesów do
konnej jazdy opinał jej pośladki jak druga skóra, a widok Jondry wspinającej się na zbocze
wprost przed jego oczami wystarczył, by mężczyzna zapomniał o całym świecie.
Słońce wznosiło się coraz wyżej; ognista kula prażąca ziemię promieniami i sprawiająca,
że powietrze było suche jak pieprz. Z kamienistego gruntu biły w górę fale gorącego
powietrza, podeszwy butów paliły stopy, jakby stąpało się po rozżarzonych węglach. Każdy

background image

oddech wysączał wilgoć z płuc, wysuszał gardło. Słońce pięło się po nieboskłonie ku zenitowi
i dalej, bezlitośnie prażąc ciała i gotując umysły.
Wspinając się mozolnie za Jondrą na szczyt wzgórza, Cymmerianin zauważył, że słońce
zajęło miejsce kobiety w jego myślach. Usiłował oszacować, ile czasu ma na znalezienie
wody, zanim jego potężne ciało opadnie z sił. Zwilżenie spękanych warg nic nie dawało, gdyż
wilgoć wysychała w mgnieniu oka. Barbarzyńca nie zaprzątał sobie głowy modlitwami.
Crom, Pan Góry, bóg z jego surowej, lodowatej krainy, nie wysłuchiwał niczyich modlitw ani
nie przyjmował składanych mu ofiar. Crom przekazywał człowiekowi dwa dary: życie i wolę,
nic więcej. Wola pozwoli mu iść aż do zmierzchu, skonstatował. A gdy już przetrwa dzień,
zacznie zastanawiać się nad przeżyciem nocy. I kolejnego dnia, i jeszcze jednej nocy.
Nie był pewien, czy Jondra wytrzyma. Już teraz zaczęła słaniać się na nogach, potykając
się o kamienie, które z łatwością omijała gdy wyruszali w drogę. Wtem mały kamyk,
mniejszy od jej pięści, obrócił się pod jej stopą i kobieta runęła na ziemię. Podniosła się na
czworaki, lecz nie wstawała. Jej głowa zwisła bezwładnie, piersi unosiły się i opadały, gdy z
trudem usiłowała zaczerpnąć tchu.
Conan zrównał się z nią i pomógł jej wstać. Jednak już po chwili zwisła mu w ramionach.
— Czy idziemy we właściwym kierunku? Kobieto, odpowiedz — zażądał.
— Jak… śmiesz — wychrypiała przez spierzchnięte wargi. Potrząsnął nią brutalnie, jej
głowa zakołysała się jak u lalki.
— Kierunek, kobieto! Mów!
Rozejrzała się niepewnie dokoła.
— Tak — odparła w końcu. — Chyba tak.
Conan z westchnieniem przerzucił ją sobie przez ramię.
— Tak… się… nie…. godzi — wydyszała. — Puść… mnie…
— Nikt nie zobaczy — zapewnił. I pomyślał, że jego słowa mają jeszcze jedno, bardziej
złowieszcze znaczenie.
Wyostrzony zmysł kierunku oraz instynkt nakazywały mu iść drogą wskazaną przez
Jondrę dopóty, dopóki będzie w stanie utrzymać się na nogach. Wola przetrwania zmusi go
do wysiłku znacznie wykraczającego poza możliwości zwykłego śmiertelnika. Odnajdzie jej
obozowisko, jeżeli tylko droga jest właściwa. Jeżeli nie zwlekał zbyt długo z zapytaniem jej.
Jeżeli… Wyruguje z umysłu wątpliwości i nie będzie baczył na szamoczącą się Jondrę.
Conan ruszył na południe, śladem sunącego po nieboskłonie słońca. Nieustannie
wypatrywał wody, na próżno jednak. Nie liczył, że natrafi na rwący strumień z kołyszącymi
się przy brzegu palmami. Ale tu nie dostrzegał nawet śladu roślin, które pozwoliłyby mu
odgadnąć, gdzie powinien zacząć kopać w poszukiwaniu wody. Jego oczy nie wychwyciły
choćby spłachetka zieleni, oprócz krótkiej, zeschłej trawy rosnącej w miejscach, gdzie nawet
jaszczurka zdechłaby z pragnienia. Palące słońce nieubłaganie sunęło ku zachodowi.
Conan podążył wzrokiem ku horyzontowi. Nie zauważył dymu, który świadczyłby o
obecności obozowiska; na kamiennych stokach wzgórz nie było śladu ścieżki. Utrzymywał
równy krok, maszerując zrazu niezmordowanie, później zaś, kiedy cienie jęły się wydłużać, z
żelazną determinacją uparcie odmawiał poddania się. Gdyby natrafił na wodę, noc
przyniosłaby im obojgu ukojenie. Bez niej będzie musiał iść dalej, gdyby bowiem przystanął,
mógłby nigdy już nie zrobić ani jednego kroku.
W jednej chwili zrobiło się ciemno. Nocy nie poprzedził i zmierzch. Błyskawicznie się
ochłodziło. Pojawiły się gwiazdy, lśniące niczym drobinki kryształu na czarnym aksamicie, a
wraz z nimi przyszło zimno, przenikające do kości i równie srogie jak upał. Jondra poruszyła
się i zajęczała coś bełkotliwie. Conan nie zrozumiał jej słów ani nie zaprzątał sobie nimi
głowy.
Zaczął się potykać, nawet nie ze zmęczenia, lecz dlatego, że było ciemno. Miał sucho w
gardle, kamienie obracały się pod jego stopami, a chłód nie łagodził bólu spękanej, ogorzałej

background image

od słońca skóry. Widział tylko świecące na niebie gwiazdy. Wbiwszy wzrok w horyzont,
cienką linię, gdzie piasek zlewał się z czernią, maszerował uparcie przed siebie. Wtem
uświadomił sobie, że trzy spośród gwiazd, jakie miał przed sobą, migoczą i jakby falują. I
znajdują się poniżej horyzontu. To były ogniska.
Zmuszając stopy do zwiększenia tempa, Conan pobiegł w kierunku obozowiska, choć nie
wiedział czy był to obóz ludzi Jondry. Ale i tak musieli tam dotrzeć; ci ludzie z pewnością
mieli wodę. Wolną ręką poluzował miecz w pochwie. Potrzebowali wody i zamierzał ją
zdobyć, choćby nawet siłą. Wielkie ogniska, jak się okazało, rozpalono pomiędzy
ustawionymi w krąg dwukołowymi wozami i okrągłymi namiotami; za ich linią ustawiono
rzędem paliki do uwiązywania koni. Conan wszedł w krąg światła. W tej samej chwili
mężczyźni w krótkich kolczugach i workowatych białych spodniach poderwali się na nogi.
Dłonie wyciągnęły się w stronę włóczni i tulwarów.
Cymmerianin opuścił Jondrę na ziemię i zacisnął dłoń na rękojeści miecza.
— Wody — wychrypiał.
Był w stanie wykrztusić z siebie tylko to jedno słowo.
— Cóżeś uczynił? — rzucił ostro wysoki mężczyzna o orlim obliczu. Conan nie mógł
odpowiedzieć wyschniętymi ustami aż zaspokoi pragnienie, lecz tamten okazał się nazbyt
popędliwy, i nie chciał czekać, aż intruz odzyska głos.
— Zabić go! — warknął.
Conan gładko dobył z pochwy swój obosieczny, prosty miecz i nie była to jedyna stal, jaka
rozbłysła w świetle migocących ognisk. Kilku wojowników uniosło do rzutu swoje włócznie.
— Nie! — rozległ się cichy rozkaz, wypowiedziany ochrypłym, zmęczonym głosem. —
Nie, mówię!
Conan spojrzał kątem oka. Jeden z mężczyzn podniósł do ust Jondry skórzany bukłak z
wodą; dziewczynę podtrzymywała za ramiona Tamira odziana w krótką, białą tunikę służki.
Nie opuszczając miecza, gdyż wielu wojowników Jondry wciąż trzymało swój oręż w
gotowości, Conan poczuł jednak ogarniającą go ulgę i wybuchnął ochrypłym, suchym
śmiechem. Rozbolało go od tego gardło, lecz wcale się tym nie przejął.
— Ależ, pani — zaprotestował ten z orlą twarzą.
Conan przypomniał sobie, że widział go już wcześniej, u boku Jondry, podczas przemarszu
ulicami Shadizaru.
— Zamilcz, Arvaneusie — warknęła Jondra. Wypiła łapczywie jeszcze dwa łyki wody, po
czym odsunęła dłoń z bukłakiem i wyciągnęła rękę, by ktoś pomógł jej wstać. Mężczyzna z
bukłakiem natychmiast pospieszył jej z pomocą. Podniosła się niepewnie, ale gdy zausznik
spróbował ją podtrzymać, odepchnęła go brutalnie.
— Ten człowiek, Arvaneusie, ocalił mnie przed wilkami i niósł, gdy nogi odmówiły mi
posłuszeństwa. Podczas gdy ty grzałeś się przy ognisku, on ratował mi życie. Daj mu wody.
Opatrz mu rany i dopilnuj, by niczego mu nie brakowało.
Mężczyzna z bukłakiem spojrzał niepewnie na wielki miecz Conana i podał skórzane
naczynie barbarzyńcy.
Arvaneus rozłożył ręce w przepraszającym geście.
— Szukaliśmy cię, pani. Gdy nie powróciłaś, szukaliśmy cię do zmroku, a potem
rozpaliliśmy wielkie ogniska, by wskazać ci drogę do obozu. O pierwszym brzasku
mieliśmy…
— O pierwszym brzasku byłabym już martwa! — ucięła Jondra. — Teraz, Arvaneusie,
udam się do mego namiotu i będę dziękować Mitrze, że nie od ciebie zależało moje ocalenie.
Chodź ze mną, Lyano.
Wciąż musiała odczuwać skutki upadku na kamienie, gdyż pochylając się przy wejściu do
swego szkarłatnego namiotu zaklęła w głos.
Conan rozejrzał się po obozowisku. Wojownicy nie kierowali już w jego stronę włóczni i

background image

tulwarów, więc i on wsunął swój miecz do pochwy. Gdy unosił skórzany worek do ust,
napotkał spojrzenie Arvaneusa. Czarne oczy łowcy przepełniała zjadliwa nienawiść. I nie on
jeden przyglądał się Cymmerianinowi. Wzrok Tamiry pełen był zawodu i frustracji.
— Lyano! — zawołała z wnętrza namiotu Jondra. — Chodź tu, dziewczyno albo… — W
jej głosie pobrzmiewała groźna nuta.
Przez mgnienie oka Tamira zawahała się, piorunując Cymmerianina wzrokiem, po czym
pobiegła w stronę namiotu.
Na twarzy Arvaneusa wciąż malowała się jadowita niechęć, ale Conan nie wiedział, co
było jej przyczyną, i wcale go to nie obchodziło. Grunt, że naszyjnik i diadem znalazły się
wreszcie w jego zasięgu. Był pewien, że je zdobędzie, uprzedzając młodą złodziejkę. Tylko to
się liczyło. To i nic więcej. Zachichotał pod nosem i uniósł bukłak do ust, by wreszcie
zaspokoić pragnienie.

VIII

Wysoki, szarooki młodzieniec ponaglił wierzchowca do kłusa. Do wioski miał już
niedaleko. Wśród strzelistych dębów płożyły się ostatnie pasemka porannej mgły, jak to
często bywało w tym zakątku Brythunii, niedaleko gór Kezankiańskich. Wreszcie w polu
widzenia młodzieńca pojawiła się wioska. Kilka niskich, krytych strzechą chat z kamienia
należących do najbogatszych mieszkańców osady wyróżniało się wśród szałasów
ustawionych jeden przy drugim wzdłuż dwóch krzyżujących się ze sobą uliczek.
Gdy wjechał do osady, na ulicy zaroiło się od ludzi.
— Eldran! — wołali, a psy biegnąc za jego koniem ujadały, wywołując jeszcze większy
harmider. — A więc przybyłeś! Boudanecea powiedziała, że się zjawisz!
Mężczyźni byli przyodziani tak jak i on, tuniki mieli bogato haftowane pod szyją, na udach
zaś sięgające kolan futrzane nogawice. Stroje kobiet były dłuższymi wersjami tunik z większą
wszelako domieszką żółci, szkarłatu i błękitu, podczas gdy mężczyźni preferowali brązy i
szarości, a także hafty na mankietach rękawów.
— Oczywiście, że przybyłem — rzekł młodzieniec zsiadając z konia. — Czemuż miałoby
być inaczej? — Otoczyli go zwartym kręgiem, każdy chciał znaleźć się jak najbliżej.
Zauważył, że wszyscy mężczyźni są uzbrojeni w miecze, choć zwykle ich nie przypasywali,
wielu też opierało się na włóczniach, lub trzymało okrągłe tarcze z twardego drewna,
wzmocnione pasami z żelaza. — Co się tu dzieje? Co ma z tym wspólnego kapłanka?
Odpowiedział mu gwar głosów zlewających się w niezrozumiały bełkot.
— … spaliła farmy…
— … wymordowała mężczyzn, kobiety i zwierzęta…
— … pożarła wiele z nich… — … diabelska bestia…
— … poszli, by ją dopaść…
— … Ellandune…
— … wszyscy zginęli, przeżył tylko Godtan…
— Dość! — zawołał Eldran. — Nie rozumiem, gdy mówicie wszyscy naraz. Kto
wspomniał o Ellandunem? Czy mój brat ma się dobrze?
Zapadła cisza. Słychać było jedynie szuranie stóp. Wszyscy unikali jego wzroku. Nagle
ktoś z tyłu odezwał się i tłum rozstąpił się, by przepuścić wysoką kobietę o surowym,
naznaczonym przez czas obliczu. Czarne, przyprószone siwizną włosy sięgały jej do kostek,
związane luźno białą lnianą przepaską. Jej suknia, również była utkana z czystego lnu i
ozdobiona liśćmi i jagodami jemioły. U pasa nosiła mały złoty sierp. Mogła znaleźć się w
najgorszym zakątku Brythunii i nawet największy nędzarz nie tknąłby tego sierpu, podobnie
jak najbardziej brutalny rabuś nie podniósłby ręki na jego właścicielkę.
Gdy Eldran utkwił spojrzenie swych szarych oczu w jej głębokich, czarnobrązowych,

background image

malował się w nich niepokój.
— Powiesz mi, Boudaneceo? Co się stało z Ellandunem?
— Pójdź ze mną, Eldranie. — Kapłanka silnie ujęła go za ramię. — Chodź ze mną, a
powiem ci wszystko, co wiem.
Nikt z pozostałych, którzy przyglądali mu się współczująco, przez co wzbudzili w nim lęk,
nie próbował iść za nimi. Przeszli wolno, w milczeniu, pylistą wąską uliczką. Młodzieniec
usiłował hamować zniecierpliwienie, wiedział bowiem, że staruszki nie należało ponaglać.
Zatrzymali się przed szarym domem z kamienia, gdzie mieszkała.
— Wejdź tam, Eldranie. Spotkaj się z Godtanem. Pomów z nim. Wtedy ci powiem.
Eldran zawahał się, po czym otworzył drzwi z bladego, polerowanego drewna. Niska,
szczupła kobieta, którą ujrzał w środku, była ubrana jak Boudanecea, jednak czarne, lśniące
włosy upięte miała w warkocze ułożone spiralnie wokół głowy na znak, że wciąż była tylko
akolitką.
— Godtan — wykrztusił. Chciał zawołać: a co z Ellandunem? — lecz w głębi serca zaczął
się lękać odpowiedzi.
Akolitka bezgłośnie uchyliła czerwoną wełnianą kotarę i dała znak, by wszedł do pokoju.
Poczuł przyprawiającą o mdłości mieszankę różnych zapachów — ziół, wywarów, spalonego
mięsa i gnijących tkanek. Przełknął ślinę i wszedł do środka. Dziewczyna opuściła za nim
kotarę.
Była to prosta izba ze starannie zamiecioną podłogą z desek i pojedynczym oknem o
odsuniętych zasłonach, by do pokoju mogły wpływać promienie słońca. Przy łóżku, na
którym leżał nagi mężczyzna, na stole stały miednica i dzbanek. Mężczyzna wyglądał
potwornie. Prawą stronę twarzy miał kompletnie spaloną. To, co pozostało, przedzielały
pasemka siwych włosów. Jego prawy bok od barku po kolano stanowiła masa zwęglonych
tkanek, przez szczeliny w spękanej czarnej skorupie przezierała szkarłatna wilgoć. Na końcu
przypominającej spalony patyk ręki nie było już palców. Eldran dobrze pamiętał to mocarne
ramię, ten człowiek bowiem uczył go władania mieczem.
— Godtanie. — Imię niemal uwięzło mu w gardle. — Godtanie, to ja. Eldran.
Jedyne oko potwornie okaleczonego mężczyzny zamrugało, otworzyło się powoli i
spojrzało na niego. Eldran jęknął dostrzegając w nim szaleństwo.
— Poszliśmy — rzekł Godtan, a jego głos przypominał bulgoczący skrzek — w góry.
Zabić to. Chcieliśmy je zabić. Nie wiedzieliśmy. Te jego barwy. Te barwy. Piękne. Piękne jak
sama śmierć. Strzały odbijały się od jego łusek jak słomki. Włócznie nie przebijały… Jego
oddech… niesie śmierć! Pali. Jak ogień!
Przepełnione obłędem oko nieomal wyszło z orbity, a Eldran poprosił:
— Odpocznij, Godtanie. Odpocznij a…
— Nie! — Zmasakrowane usta niemal wypluły to słowo. — Nie ma odpoczynku! My…
uciekliśmy. Musieliśmy. Znaleźli nas. Górale. Zabrali Aelfrica. Zabrali Ellandune’a. Myśleli,
że nie żyję. Oszukałem ich. — Godtan warknął ochryple. Eldran poczuł na plecach lodowate
ciarki, uświadomiwszy sobie, że dźwięk ten miał oznaczać śmiech.
— Jeden z nas musiał… opowiedzieć… co się stało. Musiałem. — Wzrok rannego
zatrzymał się na twarzy Eldrana i na chwilę szaleństwo zastąpiły zdumienie i ból.
— Wybacz. Nie chciałem… go opuścić. Wybacz Eldranie.
— Wybaczam ci — rzekł półgłosem Eldran. — I dziękuję, żeś wrócił by opowiedzieć, co
się wydarzyło. Wciąż jesteś najlepszym spośród nas.
Uśmiech wdzięczności wykrzywił ocalałą połowę ust Godtana, a jego oko zamknęło się,
jakby utrzymywanie uniesionej powieki było i dla rannego zbyt wielkim wysiłkiem.
Zgrzytnąwszy zębami Eldran wyszedł z chaty, trzaskając sil — ; nie drzwiami. Oczy miał
szare i zimne jak stal, a gdy stanął przed Boudaneceą z wściekłości zaciskał dłonie w pięści
tak silnie, że paznokcie wbiły mu się w ciało, kalecząc je do krwi.

background image

— Czy teraz mi powiesz? — wychrypiał.
— Bestia ognia — zaczęła, lecz przerwał jej brutalnie.
— To bajki dla dzieci! Powiedz mi co się stało! Potrząsnęła mu pięścią przed nosem,
równie mocno jak on zagniewana.
— Jak ci się zdaje, co spaliło Godtanowi połowę ciała? Myśl, człowieku! Bajki dla dzieci,
powiadasz! Ha! Mimo że masz szerokie bary, zawsze trudno mi było myśleć o tobie jak o
dorosłym mężczyźnie. Wszak byłam akuszerką, gdy twoja matka wydawała cię na świat. I to
moje dłonie zawijały cię po raz pierwszy w pieluchy. Teraz znów budzisz we mnie te same
wątpliwości. Wiem, że jesteś dzielny i masz serce wojownika. Czy masz również rozum?
Pomimo trawiącej go wściekłości, Eldran opanował się. Znał Boudaneceę od dzieciństwa i
nigdy nie widział, by straciła panowanie nad sobą.
— Ale Godtan… ja… myślałem, że on stracił zmysły.
— W rzeczy samej, Godtan oszalał i dobrze, że się tak stało. Przybył tu aż od gór
Kezankiańskich, pokonał całą tę drogę pragnąc opowiedzieć nam o losie, jaki spotkał jego
towarzyszy i szukając ratunku u swego ludu. Chciał bym go leczyła. Żadne jednak z mych
zaklęć czy wywarów nie jest mu w stanie dopomóc. Zanim zdążył tu dotrzeć, zgnilizna
przeżarła go zbyt mocno. Teraz może mu pomóc tylko nekromanta. Dotknęła dłonią złotego
sierpa, aby odpędzić zły urok jaki mogło przywieść na nią to stwierdzenie i uczyniła znak
sierpa.
— A zatem… diabelska bestia przybyła — stwierdził Eldran.
Pokiwała głową, aż jej długie włosy zafalowały.
— Gdy przebywałaś na zachodzie, najpierw spłonęło jedno gospodarstwo, wszystkie
zabudowania, po ludziach i zwierzętach zostały tylko rozszarpane szczątki. By ukoić trawiący
ich niepokój ludzie zaczęli bajać o ogniu, który zabił rodzinę i zwierzęta, o wilkach, które
zajęły się ich szczątkami, kiedy wygasły płomienie. Ale potem zniszczone zostało drugie
gospodarstwo i trzecie, i czwarte i… — Wzięła głęboki oddech. — Razem dwadzieścia trzy,
wszystkie spłonęły nocą. Ostatniej nocy siedem. Potem do głosu doszli zapalczywi
młodzieńcy, Aelfric, Godtan, twój brat, ze dwudziestu innych. Postanowili wziąć sprawę w
swoje ręce. Mówili to samo co ty, kiedy po zniszczeniu pierwszego gospodarstwa
wspomniałam im o bestii ognia. Uznali, że to bajka dla dzieci. A potem natrafili na ślady.
Odchody. Mimo to wciąż nie wierzyli gdy wyznałam, że żadna broń wykuta ręką zwykłego
człowieka nie jest w stanie zranić tej istoty. Sekretnie ułożyli plan działania i przed świtem,
bym nie próbowała ich zatrzymać, wymknęli się z wioski.
— Skoro żadna broń wykuta przez człowieka… — Eldran rozłożył ręce w geście
bezradności. — Boudaneceo, nie mogę tego darować. Górale zapłacą za mojego brata. Bestia
musi zostać zniszczona. Niechaj Wiccana mi dopomoże, bo musi się tak stać! Nie tylko z
chęci zemsty, to po prostu nie może się powtórzyć!
— Zaiste — szepnęła kapłanka. — Zaczekaj tu. Pospiesznie jak na tak stateczną osobę
zniknęła wewnątrz chaty. Wróciła w towarzystwie pulchnej akolitki o wesołych, brązowych
oczach. Akolitka niosła płaski, pokryty czerwoną laką kufer, na szczycie którego leżało
złożone starannie białe odzienie i porcelanowy biały, błyszczący dzbanek.
— Od tej chwili — rzekła Boudaneceą — będziesz robił tylko to, co ci każę. I będziesz to
czynił, jeśli drogie są ci twoje życie i zdrowe zmysły. Chodź.
Ruszyli jedno za drugim, kapłanka na czele, potem akolitka i na końcu Eldran. Kobiety
szły równym tempem, które po chwili przyjął także Eldran, jakby rytm jego kroków wybijał
jakiś niewidzialny bęben.
Włoski zjeżyły mu się na karku, gdy uświadomił sobie, że prowadzą go do Świętego Gaju
Wiccany, najstarszego ze świętych gajów Brythunii, gdzie pnie najmłodszych dębów były
równie grabę i wysokie jak najpotężniejsze drzewa w najstarszej z puszcz. Do świętych gajów
wstęp miały jedynie kapłanki i ich uczennice. Tylko raz, niezliczone stulecia temu, przebyli tę

background image

drogę mężczyźni. Złożono ich w ofierze bogini. Myśl ta nie dodała Eldranowi otuchy. Konary
grubości męskiego ciała tworzyły baldachim ponad ich głowami, a gnijące opadłe liście
szeleściły, gdy po nich stąpali. Wtem pojawiła się przed nimi polana i szeroki, niski,
porośnięty trawą pagórek. Szorstka granitowa płyta długości i szerokości rosłego mężczyzny
była po części zatopiona w zboczu pagórka na wprost nich.
— Spróbuj poruszyć kamień — rozkazała kapłanka.
Eldran spojrzał na nią. Był o więcej niż głowę wyższy od najroślejszych mężczyzn z
wioski, mocno umięśniony, szeroki w barach, ale wiedział, że ten ciężar jest dla niego zbyt
wielki. I nagle, przypominając sobie jej pierwsze polecenie, wypełnił rozkaz. Nachyliwszy się
obok wielkiego kamienia, spróbował wbić palce w ziemię, by uchwycić dolną krawędź płyty.
Kilka pierwszych garści odrzucał bez trudu, ale po pewnym czasie natrafił na zbitą ziemię o
konsystencji skały. Nie wyglądała inaczej niż poprzednia, a mimo to nie był w stanie
wyżłobić w niej choćby małego wgłębienia. Zrezygnowawszy z dalszych prób naparł barkiem
na płytę, usiłując ją podważyć. Jego mięśnie napięły się jak liny kotwiczne, pot ściekał mu po
twarzy i ciele wąskimi strużkami, ale granitowa płyta stanowiła chyba nieodłączną część
pagórka. Nawet nie drgnęła.
— Wystarczy — rzuciła Boudanecea. — Podejdź i uklęknij tutaj. — Wskazała miejsce
obok płyty.
Akolitka uniosła wieko kuferka, ukazując zatkane korkami fiolki i misy z lśniącego
zielenią jemioły, błyszczącego, gładkiego tworzywa. Boudanecea odwróciła Eldrana plecami
do uczennicy i zmusiła, by uklęknął. Wylała na jego dłonie odrobinę wody z białego dzbanka
i wytarła je do sucha białym ręcznikiem. Innych, zwilżonych wodą użyła do otarcia potu z
jego twarzy.
Gdy już oczyściła jego oblicze i dłonie, powiedziała:
— Żaden mężczyzna ani żadna kobieta nie może poruszyć tej płyty, ani wejść do pagórka
bez pomocy Wiccany. Z jej pomocą…
U jej boku pojawiła się akolitka z małą zieloną miseczką w ręku. Boudanecea złotym
sierpem odcięła pukiel włosów Eldrana. Mężczyzna zadrżał gdy włożyła pukiel do miseczki.
Następnie kapłanka nacięła po kolei opuszki palców obu jego dłoni i wycisnęła z nich po
kilka kropel krwi, spryskując nimi włosy. Gdy skończyła, akolitka ponownie znikła za
plecami Eldrana.
Boudanecea spojrzała mu prosto w oczy. Słyszał jak pulchna akolitka brzęka naczyniami,
mamrocząc jakąś inkantację, nie był jednak w stanie odwrócić wzroku od twarzy kapłanki.
Wreszcie pomocnica wróciła, a Boudanecea wzięła od niej miseczkę i długą gałązkę jemioły,
którą zanurzyła w naczyniu.
Odrzuciwszy głowę do tyłu, kapłanka zaintonowała osobliwą pieśń. Eldran nigdy
wcześniej nie słyszał wypowiadanych przez nią słów, lecz ich moc zmroziła go do szpiku
kości. Powietrze wokół niego oziębiło się i znieruchomiało. Poczuł dreszcz zgrozy, gdy bez
wyraźnego polecenia, uniósł przed siebie obie ręce z dłońmi skierowanymi wnętrzami ku
górze. Zupełnie jakby niespodziewanie wiedział, że musi to zrobić. Gałązka jemioły uderzyła
go najpierw w jedną, potem w drugą dłoń, a zgrozę zastąpiło uczucie pełni i zadowolenia,
silniejsze niż wszystko, czego dotąd doświadczył. Boudanecea śpiewała nadal, jej głos
przybierał na sile, wilgotny koniec gałązki jemioły dosięgnął obu jego palców. I nagle odniósł
wrażenie, że całe jego ciało stało się nieważkie, był pewien, iż byle podmuch wiatru mógłby
unieść go w górę.
Głos Boudanecei zamilkł. Eldran zadygotał i chwiejnie podniósł się z klęczek. Dziwne
uczucie lekkości go nie opuszczało.
— Podejdź do kamienia. — Głos Boudanecei rozbrzmiał dźwięcznie w krystalicznym
powietrzu. — Przesuń go.
Eldran bez słowa podszedł do płyty. Nie zmieniła się w żaden widoczny sposób, on

background image

również nie czuł się silniejszy, wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że opuściła go cała moc.
Wiedział jednak, że musi wypełnić rozkaz. Nachyliwszy się obok płyty, wbił palce w ziemię
pod jej dolną krawędzią, naparł… i aż otworzył usta ze zdziwienia gdy kamień uniósł się w
górę, lekki niczym piórko, i okręciwszy się wokół osi, spadł cicho na ziemię. Eldran spojrzał
na kamienną płytę, na swoje dłonie i na wejście do opadającego ukośnie w dół tunelu
widniejące w zboczu pagórka, po czym przeniósł wzrok na Boudaneceę.
— Wejdź tam — poleciła. Napięcie sprawiło, że jej twarz stężała, a zniecierpliwienie
nadało głosowi ostrzejszy ton. — Wejdź i przynieś to, co tam znajdziesz.
Zaczerpnąwszy głęboki oddech, Eldran ruszył w dół stromego tunelu. Mimo iż podłoże
było pyliste, jego stopy nie wzbijały w górę kurzu. Szerokie, długie kamienne płyty tworzyły
ściany i sklepienia korytarza, a toporne ich wykonanie świadczyło, że musiały być bardzo
stare.
Korytarz kończył się okrągłym pomieszczeniem średnicy około dziesięciu kroków, o
ścianach i sklepieniu wyłożonych podobnie jak tunel szarymi, kamiennymi płytami. Nie było
tu lamp, lecz do komnaty wpadało słabe światło. Spodziewał się ujrzeć pajęczyny i grube
warstwy kurzu, nie zauważył ich jednak.
W powietrzu unosił się świeży aromat roślin, zapach wiosny.
Nie ulegało wątpliwości, co ma stąd zabrać, gdyż w pomieszczeniu nie było nic oprócz
prostego podwyższenia z jasnego kamienia, na którym spoczywał miecz pradawnego wzoru.
Jego szeroka klinga lśniła srebrzyście, jakby dopiero co wyszła spod ręki kowala i została
świeżo naoliwiona. Spiżowa rękojeść opleciona była skórzaną owijką, sprawiającą wrażenie
jakby wygarbowano ją poprzedniego lata. Kilony kończyły się szponami, wykonanymi tak
jakby coś miało się między nimi znajdować, na razie były jednak puste.
Spojrzawszy na miecz poczuł nagle, że powinien się pospieszyć. Schwyciwszy oręż,
biegiem powrócił na polanę przed pagórkiem.
Westchnął z ulgą, gdy tylko się na niej znalazł. I nagle poczuł się tak, jakby tu już kiedyś
był. Po chwili dziwne sensacje minęły. Niemal wbrew swej woli obejrzał się przez ramię.
Wielka płyta spoczywała na swoim miejscu i nic nie świadczyło, że mógł ją kiedykolwiek
poruszyć. Nie było nawet wyżłobienia po tym, jak początkowo próbował dobrać się do
kamiennego bloku od dołu.
Dreszcz przeszył go na wskroś. Jedynie ciężar miecza w dłoni, zwykłego, zdawałoby się,
choć niewątpliwie starego oręża świadczył o tym, co naprawdę tu zaszło. Eldran postawił na
zdrowy rozsądek i uznał, że nie należy dłużej tego rozpatrywać.
— Zabójca Ognia — rzekła półgłosem Boudanecea. Wyciągnęła dłoń w kierunku miecza,
lecz go nie dotknęła. — Symbol naszego ludu, oręż naszych bohaterów. Wykuty przez
wielkich magów niemal trzy tysiące lat temu, jako broń przeciwko bestiom ognia, które
niczym plagę zsyłało na świat zło z krainy zwanej Acheronem, przeciwko tworom plugawych
zaklęć tamtejszych czarnoksiężników. Niegdyś w tych szponach tkwiły dwa wielkie rubiny,
Ogniste Oczy, i miecz mógł kontrolować owe bestie równie skutecznie, jak unicestwiać je. Bo
tym oto orężem można uśmiercić ognistego potwora.
— Czemu mi o tym nie powiedziałaś? — rzekł z wyrzutem Eldran. — Dlaczego
sprowadziłaś mnie tutaj nieświadomego, niczym jagnię na…
Urwał, nie chciał bowiem, by jego słowa przywołały niepokojące myśli i obrazy.
— To element geas nałożonych na miecz — odrzekła kapłanka — i na nas, które go
strzeżemy. Bez pomocy kapłanki nikt nie może zdobyć tego oręża. Żadna z kapłanek zaś nie
może wspomnieć o mieczu nikomu, kto by nie mógł utrzymać go w dłoni. Z wielką
ostrożnością należy wybierać tego, kto posłuży się mieczem, bowiem pomijając to, iż użyty
on zostanie przeciw bestii ognia, może również obdarzyć wielką mocą człowieka, który
będzie jej świadom i będzie umiał ją należycie wykorzystać.
Eldran z zaciekawieniem zważył miecz w dłoni.

background image

— Moc? Jakiego rodzaju?
— Czy pragniesz władzy Eldranie? — spytała z powagą kapłanka. — Czy też pragniesz
tylko zabić bestię ognia?
— Pragnę zabić bestię — odparł, a kapłanka skinęła głową.
— Dobrze. Wybrałam ciebie gdy tylko zorientowałam się, z czym mamy do czynienia.
Jesteś najlepszym wojownikiem w Brythunii. Nikt nie potrafi ci dorównać, czy to w jeździe
konnej, czy to w łucznictwie, czy też w walce na miecze. Powiadają, że gdy przechodzisz
przez las, drzewa nie zdają sobie sprawy z twej obecności i że potrafiłbyś nawet pójść tropem
górskiego wiatru. Takiego człowieka potrzeba, by dopaść bestię ognia. Zapamiętaj, co ci
powiem. Nie pozwól, by ten miecz trafił w ręce kogokolwiek innego, czy to podstępem, czy
też wskutek kradzieży, bo wtedy nigdy już nie dotkniesz jego rękojeści. Natomiast miecz,
tylko Wiccana wie jakim sposobem, ponownie znajdzie się w sekretnym pomieszczeniu w
głębi tego pagórka. Wielokrotnie przepadał, lecz zawsze kiedy jest potrzebny, kamień zostaje
podźwignięty, a oręż tkwi na swoim miejscu. Gdybyś go jednak utracił, wiedz, że nigdy go
już nie odzyskasz, bowiem miecz może zostać przekazany wybrańcowi tylko raz w całym
jego życiu.
— Nie stracę go — obiecał z powagą Eldran. — Oręż spełni swoje zadanie i sam go tu
odniosę. Wszelako teraz muszę go stąd zabrać.
Ruszył w stronę drzew, by opuścić święty gaj; zdenerwowanie powróciło, jakby w miejscu
tym nie było dane zabawić dłużej żadnemu mężczyźnie.
— Nie ma czasu do stracenia, przeto muszę szybko zebrać swoją drużynę.
— Drużynę? — wykrzyknęła Boudanecea, zatrzymując go na skraju linii drzew. —
Myślałam, że wyruszysz w pojedynkę, jeden szybki, sprytny łowca zaopatrzony w specjalny
miecz powinien wystarczyć do zabicia…
— Nie, górale muszą zapłacić krwią za Aelfrica, Ellandune’a, wszystkich, których zabili.
Wiesz, że to nieuniknione. Tak musi być.
— Wiem — westchnęła. — Twoja matka była mi niczym siostra. Miałam nadzieję, że
pewnego dnia przytulę do serca jej wnuka. Aż do dziś. Teraz lękam się, że ten dzień nigdy nie
nadejdzie.
— Wrócę — powiedział Eldran i ku własnemu zdziwieniu, wybuchnął śmiechem. —
Zatańczysz jeszcze na mym weselu, Boudaneceo.
Kapłanka pobłogosławiła go unosząc w górę gałązkę jemioły, na co młodzieniec kornie
pochylił głowę. Jednak w myślach sporządzał już listę wojowników, których zabierze ze sobą
w góry.

IX

Usadowiwszy się wygodnie w zamorańskim siodle o wysokim łęku, Conan spojrzał w
kierunku, w którym zmierzała wyprawa myśliwska. Niskie, kopulaste wzgórza, przez które
wędrowali, praktycznie nie zmieniły się od trzech dni, odkąd ocalił Jondrę, tylko krótka trawa
rosła tu obficiej i od czasu do czasu na kamienistym stoku dostrzec można było brązowawe
kolczaste krzewy. W oddali przed nimi pagórki stawały się coraz wyższe, aż w końcu zlewały
się w jedno z postrzępionymi, strzelistymi turniami gór Kezankiańskich.
Znajdowali się w paśmie rozciągającym się na południe i zachód, wzdłuż granicy między
Brythunią i Zamorą. Conan wiedział, że żadne z tutejszych zwierząt nie mogłoby skusić
łowczyni w rodzaju Jondry, oprócz może wielkiej, krętorogiej owcy żyjącej wśród wysokich
partii tychże gór, gdzie, nawiasem mówiąc, roiło się od koczowniczych plemion. Nie potrafił
uwierzyć, że poważyła się na coś takiego.
Drużyna przypominała rozjuszonego węża, który wije się przez kolejne niskie pagórki,
omijając szczyty. Włócznicy klęli z cicha, gdy ich obute w sandały stopy ślizgały się na

background image

kamienistych zboczach, i wymieniali obelgi z jadącymi na koniach łucznikami. Zwierzęta
pociągowe parskały i prychały, poganiacze mułów wyklinali w głos. Woźnice pokrzykiwali
na całe gardło, strzelając z batów, podczas gdy woły z mozołem ciągnęły obciążone
prowiantem wozy. Kolumna luzaków jako jedyna, mimo iż wzbijała więcej kurzu aniżeli
reszta wyprawy, zachowywała względny spokój. Jondra jechała na czele drużyny, wraz z
Arvaneusem i dziesiątką konnych łowców nie zważając na rozlegający się w tyle hałas.
Nie w taki sposób powinno się wjeżdżać do krainy górskich plemion. Conan cieszył się, że
przynajmniej ogary pozostawiono w Shadizarze.
Tamira, siedząca na stercie płócien namiotowych na kołyszącej się z boku na bok
platformie jednego z wozów machnęła do niego, i Conan od razu podjechał do niej.
— Zaskoczyłaś mnie — powiedział. — Przez ostatnie trzy dni skutecznie mnie unikałaś.
— Lady Jondra znajduje mi moc rozmaitych prac — odparła.
Spojrzawszy na poganiacza wołu idącego obok wozu, wycofała się nieco dalej w głąb
platformy.
— Dlaczego mnie śledzisz? — syknęła gniewnie.
Conan uśmiechnął się leniwie.
— Miałbym cię śledzić? Może chciałem odetchnąć świeżym, wiejskim powietrzem.
Mówiono mi, że taka przejażdżka dobrze robi na płuca.
— Dobrze robi… — warknęła. — Mów prawdę, Cymmerianinie! Jeżeli wydaje ci się, że
wywiedziesz mnie w pole…
— Mówiłem już, jakie mam plany w stosunku do ciebie — przerwał jej barbarzyńca.
— Ty… mówiłeś poważnie? — zapytała z rosnącą niepewnością w głosie. Jakby w
obawie, że mógłby natychmiast się na nią rzucić przesunęła się pod przeciwległą burtę wozu i
spojrzała na barbarzyńcę znad sterty zrolowanych płócien namiotowych. — Lady Jondra
żąda, by ich służki były nietknięte, Cymmerianinie. Może ci się wydawać, że skoro ocaliłeś
jej życie, masz u niej pewne fory, ale to szlachcianka i jeśli złamiesz ustalone przez nią
reguły, w mig zapomni o wdzięczności.
— A zatem muszę być ostrożny, czyż nie? — rzekł Conan i pozostał w tyle za wozem.
Tamira jeszcze przez chwilę nie odrywała od niego wzroku. Conan uśmiechnął się z
zadowoleniem.
Z pewnością nie uwierzyła, że nie zależy mu na precjozach Jondry. Przecież nie była
głupia, bo w przeciwnym razie nie zdołałaby uprawiać swej profesji w Shadizarze tak długo.
Chyba jednak podejrzewała, iż był obecnie rozdarty pomiędzy pragnieniem zdobycia
bezcennych klejnotów i jej samej, Tamiry. Większość znanych mu kobiet sądziła, że byle
prowokacja z ich strony może doprowadzić mężczyznę do utraty rozsądku. A jeśli Tamira w
to uwierzyła, to próbując zdobyć kosztowności będzie trwożliwie oglądać się za siebie.
Wzrok Cymmerianina przykuł poczerniały stok, nieco oddalony od szlaku, którym zdążali.
Zaciekawiony skierował konia w tę stronę. Z krzewów głogu, które ongiś porastały zbocze,
pozostały tylko popioły i liczne, zwęglone kikuty. Nie wygląda to na efekt uderzenia pioruna,
skonstatował Cymmerianin, błyskawica uderzyłaby w szczyt, a nie w zbocze.
Nagle wierzchowiec przystanął wydymając chrapy i zarżał trwożliwie. Conan próbował
zmusić konia by podszedł jeszcze bliżej, lecz bezskutecznie. Zwierzę cofnęło się o krok. Nie
dostrzegając niczego niepokojącego, barbarzyńca zmarszczył brwi. Co mogło przerazić konia,
który, jak mu mówiono, był szkolony do udziału w polowaniu na lwy?
Zeskoczył z siodła, puścił cugle i stanął obok wierzchowca. Boki zwierzęcia drżały, lecz
szkolenie przyniosło efekty. Conan, zadowolony, zbliżył się do wypalonej połaci ziemi. I,
niejako na wszelki wypadek, dobył miecza.
W pierwszej chwili jego stopy rozrzucały jedynie popioły zaścielające poczerniałą glebę i
skały. Wtem natrafił na coś odmiennego. Podniósł odłamany róg dzikiego bawołu z
widniejącym przy nim fragmentem czaszki. Róg był zwęglony, podobnie jak strzępy tkanek

background image

na kości, ale fragment czaszki okazał się nie tknięty. Barbarzyńca niespiesznie przeszukał
wypalone miejsce. Nie znalazł innych kości, nawet pogruchotanych, jakie zostawiłyby hieny
posilając się resztkami po lwiej uczcie. Rozszerzył obszar poszukiwań poza wypaloną
tajemniczym ogniem połać.
Rozległ się tętent kopyt i obok barbarzyńcy zjawił się Arvaneus, usiłując zapanować nad
swym roztańczonym rumakiem. Zausznik Jondry spojrzał na Cymmerianina.
— Jeżeli zostaniesz w tyle, barbarzyńco — rzucił z pogardą — możesz nie mieć dość
szczęścia, by znaleźć innych, którzy zechcą cię przygarnąć.
Dłonie Conana zacisnęły się na rogu. Precjoza, powtórzył w myślach, one są
najważniejsze.
— Znalazłem to w pogorzelisku i…
— Stary bawoli róg — łowca parsknął — i miejsce, w które uderzył piorun. Bez wątpienia,
dla kogoś takiego jak ty może to coś oznaczać, ale my nie mamy czasu do stracenia.
Nabrawszy tchu, Conan mówił dalej: — Są tu ślady…
— Mam tropiciela śladów, barbarzyńco. Nie potrzebuję twoich usług. Lepiej odłącz się od
drużyny. Odejdź, póki jeszcze możesz.
I zawróciwszy swego rumaka tak gwałtownie, że spod jego kopyt posypały się fontanny
drobnego żwiru i kurzu, Arvaneus pogalopował śladem oddalającego się spiesznie orszaku.
Dał się słyszeć głośny trzask; Conan stwierdził, że bawoli róg pękł mu w rękach na dwoje.
— Na Dziewięć Piekieł Zandu! — wymamrotał i odrzucając resztki uląkł, by obejrzeć ślady.
Po części tylko przypominały zwierzęce, chociaż trudno było się w nich rozeznać, gdyż nie
odcisnęły się zbyt dobrze w kamienistym podłożu. Dwa wielkie paluchy kończyły się długimi
szponami, a urywające się wgłębienie mogło świadczyć, że łapa nie została odciśnięta w
całości. Przyłożył palec wskazujący do jednego ze śladów pazurów. Szpon był dwa razy
dłuższy od jego palca.
Nigdy nie słyszał o stworzeniu pozostawiającym tak wielkie ślady. Przynajmniej Jondra
nie polowała na to coś. Uznał, że nie powinien jej mówić o swoim odkryciu. Z tego, co o niej
wiedział, prawdopodobnie postanowiłaby zapolować na nieznaną istotę, tym chętniej, że
mogła okazać się ona niebezpieczna. Mimo to przysiągł sobie zachować czujność i mieć oczy
szeroko otwarte. Wskoczywszy na siodło, pogalopował za kolumną drużyny łowieckiej.
Doścignął ich szybciej niż się tego spodziewał. Kolumna zatrzymała się. Mężczyźni
obejmowali dłońmi pyski koni, by zwierzęta nie zaczęły rżeć, a poganiacze wołów
przytrzymywali zwierzęta za umieszczone w nosach kółka, by nie kładły się na ziemi. Tamira
przerwała otrzepywanie białej, krótkiej tuniki z kurzu i skrzywiła się, ujrzawszy Conana,
który minął wóz z namiotami i ruszył wolno w jej stronę. Gdzieś przed nimi rozległy się
słabe, regularne odgłosy werbli.
Jondra i kilku jej przybocznych z czoła kolumny rozłożyli się płasko na szczycie wzgórza.
Conan podszedł do nich, lecz nim jego głowa znalazła się ponad krawędzią skały, również
przypadł do ziemi. Odgłos werbli był tu głośniejszy.
— Odejdź barbarzyńco — warknął Arvaneus. — Nie jesteś nam potrzebny.
— Zamilcz, Arvaneusie — rozkazała Jondra półgłosem, lecz jej słowa miały twardość
żelaza.
Conan zignorował ich oboje. O jedną trzecią mili od nich maszerowała górskim szlakiem
inna kolumna, sunąc bezlitośnie niczym ostrze noża, nie bacząc na wygodniejsze i łatwiejsze
ścieżki. Kolumna armii zamorańskiej. Dwustu konnych w spiczastych hełmach jechało
czwórkami za sztandarem z wizerunkiem łba lamparta. Za nimi j szło dwudziestu doboszów,
ich pałeczki opadały i unosiły się unisono a jeszcze dalej… Cymmerianin oszacował
pobieżnie liczbę włóczni niesionych ukośnie przez szeregi zbrojnych. Pięć tysięcy pieszych
żołnierzy armii zamorańskiej maszerując w nogę sprawiało, że drżała ziemia.
Conan odwrócił wzrok, by spojrzeć na Jondrę. Na jej policzkach znów wykwitły rumieńce.

background image

— Czemu unikasz spotkania z wojskiem? — zapytał.
— Rozbijemy tu obóz — powiedziała Jondra. — Znajdź odpowiednie miejsce,
Arvaneusie.
Zaczęła rakiem wycofywać się ze zbocza. Łowca niezwłocznie uczynił to samo.
Conan chwilę obserwował ich z marsową miną, po czym odwrócił się by odprowadzić
wzrokiem żołnierzy, zanim znikną za wzgórzami na północy.
Obóz był już rozbity, gdy zszedł wreszcie ze wzgórza; stożkowate namioty zajmowały
szeroką połać równiny między dwoma pagórkami. Pośrodku umieszczono wielki szkarłatny
namiot Jondry. Woły były już spętane, konie zaś przywiązane do koniowiązu za wozami. Nie
rozpalono ognisk, co skwapliwie zauważył, a kucharze rozdawali wszystkim owoce i suszone
mięso.
— Witaj barbarzyńco — rzekł Arvaneus, żując kawałek twardego mięsa. — Widzę, że
zaczekałeś aż wszystko zostanie zrobione, nim zdecydowałeś się do nas zejść.
— Dlaczego Jondra unika wojska? — zapytał Conan.
Mężczyzna o orlej twarzy wypluł mięso, które przeżuwał.
— Lady Jondra — warknął. — Okaż jej należny szacunek, albo… — Jego dłoń zacisnęła
się na rękojeści tulwara.
Na twarzy Conana pojawił się nikły uśmieszek, który nie sięgnął wszelako do jego
stalowych oczu. Gdyby to było możliwe, niejeden umarły mógłby powiedzieć Arvaneusowi,
co oznacza taki uśmiech.
— Albo co, łowco? Spróbuj szczęścia i obróć swe myśli w czyny, jeżeli uważasz, że jesteś
prawdziwym mężczyzną.
W okamgnieniu czarnooki mężczyzna wyszarpnął tulwar z pochwy, lecz choć dłoń Conana
przed sekundą nie dotykała jeszcze rękojeści obosiecznego miecza, barbarzyńca dobył oręża
równie szybko jak zausznik Jondry.
— Arvaneus aż zamrugał, zaskoczony błyskawicznym ruchem Conana.
— Barbarzyńco, nazywasz mnie łowcą, wiedz wszelako, iż jestem synem lorda
Andanezeusa — w jego głosie pojawiło się drżenie, oblicze wyraźnie stężało. Gdyby nie fakt,
że kobieta, która wydała mnie na świat była konkubiną, nosiłbym dziś tytuł lorda Zamory. W
mych żyłach, barbarzyńco płynie błękitna krew, godna samej lady Jondry, podczas gdy
twoja…
— Arvaneusie! — głos Jondry zabrzmiał ostro niczym trzaśniecie z bicza. Pobladła
szlachcianka podeszła do dwóch mężczyzn na odległość kroku. Skórzany obcisły kaftan miała
z przodu ciasno zasznurowany, a czerwone skórzane buty podciągnięte do kolan. Arvaneus
patrzył na nią z rozpaczą. Na moment zatrzymała wzrok na twarzy Cymmerianina, lecz
niemal natychmiast odwróciła głowę.
— Arvaneusie, posuwasz się za daleko — rzekła z naciskiem. — Schowajcie miecze. —
Spojrzała na Conana. — Obaj.
Na twarzy Arvaneusa malowała się cała gama emocji: gniew, wstyd, pożądanie i żal. Z
hamowanym gniewem wsunął ostrze do pochwy, jakby wbijał je między żebra
Cymmerianina.
Conan odczekał aż tamten schowa miecz i uczynił to samo, po czym rzucił posępnie:
— W dalszym ciągu chciałbym usłyszeć, dlaczego ukrywasz się przed wojskiem.
Jondra spojrzała na niego, ale Arvaneus pospiesznie zabrał głos.
— Pani, ten człowiek nie powinien znajdować się wśród nas. Nie jest łowcą, łucznikiem
ani włócznikiem. Nie służy ci pani… tak jak ja.
Z głośnym chichotem Conan potrząsnął głową.
— Prawda to, że sam sobie jestem panem, lecz wiedz Zamorańczyku, że jestem równie
dobrym myśliwym jak ty. A co się tyczy włóczni, może zrobimy zawody? O jedną monetę?
— Wiedział, że musi pokonać tego człowieka w jakiejś dyscyplinie, w przeciwnym razie

background image

przez cały czas swego pobytu wśród myśliwych musiałby z nim rywalizować. O łuku
roztropnie nie wspominał, gdyż wiedział jedynie jak należy go trzymać.
— Zgoda! — zawołał łowca. — Umowa stoi! Przynieście cele! A żywo! Pokażę temu
barbarzyńskiemu osiłkowi, jak należy posługiwać się włócznią.
Jondra otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz zaraz je zamknęła, gdyż wszyscy
mężczyźni w obozowisku nagle się ożywili. Jedni oczyszczali teren, gdzie miały odbyć się
zawody, inni pospieszyli do wozów, by zwlec z nich parę stojaków z celami.
Grube słomiane maty były ciężkie i niezbyt nadawały się do zabierania na wyprawę
łowiecką, ale nie łamały strzał ani nie tępiły grotów włóczni, jak to się zdarzało przy
strzelaniu bądź rzucaniu do drzew czy innych celów na górskich stokach.
Ogolony na łyso mężczyzna o długim nosie wskoczył na odwróconą beczkę.
— Przyjmuję zakłady! Jeden do dwudziestu na Arvaneusa, dwadzieścia do jednego na
barbarzyńcę. Nie tłoczcie się.
Kilku mężczyzn podeszło do niego, większość jednak uznała wynik zawodów za
przesądzony.
Conan zauważył Tamirę stojącą wśród grupki zebranych wokół beczki. Po chwili przeszła
obok niego i rzekła:
— Rzucaj najlepiej jak potrafisz… a wygram sztukę srebra… — Zaczekała aż wypnie
pierś, ogarnięty przemożną dumą i dokończyła. — Bo postawiłam na tego drugiego.
— Z przyjemnością pomogę ci przepuścić tę garść miedziaków — odpowiedział oschle.
— Dość tych flirtów Lyano — rzuciła ostro Jondra. — Masz swoje obowiązki.
Jondra odwróciła się do niej plecami, a Tamira zrobiła złośliwą minę. Conan niemal
wbrew sobie uśmiechnął się.
— Będziesz rzucać, barbarzyńco? — mruknął zuchwale Arvaneus. Wysoki myśliwy
trzymał już włócznię w dłoni. Był obnażony do pasa ukazując grube jak liny węzły mięśni. —
Czy może raczej zostaniesz z tą służką?
— Szczerze mówiąc wolę patrzeć na jej twarz niż na twoją gębę — odburknął Conan.
Twarz Arvaneusa zmroczniała, gdy odpowiedź Cymmerianina spotkała się z gromkim
śmiechem i aplauzem. Ostrzem włóczni Zamoranin wyrył w ziemi linię.
— Nie wolno ci jej przekroczyć, choćby nawet palcem, bo przegrasz, niezależnie od tego,
jak dobry będzie twój rzut. Chociaż wątpię, bym musiał się tym przejmować.
Conan zdjąwszy tunikę, wziął od jednego z łowców włócznię i stanął przed wyznaczoną
linią. Spojrzał na tarczę, oddaloną o trzydzieści kroków.
— Odległość nie wydaje się duża.
— Spójrz na cel, barbarzyńco. — Śniady łowca uśmiechnął się i wskazał ręką. Chudy
włócznik skończył właśnie przymocowywać do słomianej tarczy okrągły skrawek materiału,
nie większy od męskiej dłoni.
Conan udał, że jest zbity z tropu. Uch! — szepnął, głośno wypuszczając powietrze, a
łowca uśmiechnął się od ucha do ucha.
— A teraz ustalmy stawkę — rzekł donośnym głosem Arvaneus. — Proponuję uczciwie:
sto do jednego.
W całym obozie zawrzało.
— Wspominałeś o jednej monecie, barbarzyńco. Chyba, że jesteś gotów przyznać wszem i
wobec, że jestem od ciebie lepszy.
— Stawka wydaje mi się uczciwa — zgodził się Conan — Zważywszy na to jak wielkie
masz o sobie mniemanie. — Głosy zdumienia, jakie rozległy się po ogłoszeniu stawki zakładu
ucichły i rozległ się gromki śmiech. Zważył w dłoni swoją sakiewkę. — Stawiam pięć sztuk
srebra.
Śmiech zamarł, jak nożem uciął. Nikt chyba nie sądził, że mężczyzna o orlej twarzy
mógłby przegrać, ale ogrom porażki, gdyby ta jednak nastąpiła, byłby zatrważający.

background image

Arvaneus nie wydawał się tym poruszony. — Zgoda — rzekł krótko. Cofnął się za linię,
zrobił dwa szybkie kroki naprzód i miotnął z całej siły. Grot włóczni przebił czarny materiał,
przyszpilając go mocniej do tarczy. Kilku łowców wydało radosny okrzyk zwycięstwa,
niektórzy chcieli już nawet zainkasować wygraną.
— Teraz ty — powiedział Zamoranin i zaśmiał się drwiąco.
Conan, stojąc tuż przy linii, zważył oręż w dłoni. Drzewce miało grubość dwóch jego
kciuków, grot był długości jego przedramienia. Naraz barbarzyńca odchylił całe ciało w tył i
jednym płynnym ruchem wypchnął je mocno do przodu. Z głośnym trzaskiem i potężnym
impetem włócznia wbiła się w słomiany krąg o niecałą szerokość palca od włóczni
Zamoranina.
— Może gdyby była troszkę dalej — mruknął jakby do siebie.
Arvaneus zazgrzytał zębami.
W całym obozie zapadła cisza, którą przerwał dopiero głos mężczyzny na beczce.
— Zakłady pół na pół. Tyle samo na Arvaneusa co na… jak mu tam, Conan? Na Conana!
Równe zakłady! Takie same szanse!
— Zamilcz Teladesie! — zawołał Arvaneus, ale wokół łysego mężczyzny natychmiast
zrobiło się tłoczno.
Łowca gniewnie machnął ręką w stronę tarczy.
— Zwiększyć odległość. Odsuńcie ją jeszcze bardziej!
Dwaj mężczyźni podbiegli, by przeciągnąć tarczę o dziesięć kroków do tyłu, po czym
wrócili niosąc wyjęte z celu włócznie.
Łypiąc na Conana, Arvaneus znów stanął za linią, wziął krótki rozbieg i rzucił. Tym razem
grot również przeszył czarne kółko. Conan cofnął się o krok i podobnie jak poprzednio
wykonał rzut pojedynczym płynnym ruchem. Jego włócznia musnęła oręż Arvaneusa
dosięgając celu jeszcze bliżej niż pierwsza. Wśród łowców rozległy się nieśmiałe okrzyki
zachwytu. Cymmerianin zdziwił się, widząc uśmiech na twarzy Jondry i jeszcze bardziej, gdy
spostrzegł uśmiechającą się Tamirę.
Oblicze Arvaneusa spochmurniało z wściekłości.
— Dalej! — zakrzyknął, kiedy znów przyniesiono włócznie. — Dalej! Jeszcze dalej!
Kiedy tarczę przesunięto na odległość sześćdziesięciu kroków, zapadła pełna napięcia
cisza. To całkiem spora odległość, stwierdził Conan, jak na rzucanie do celu. Może nawet
zbyt duża, bo cel jest niewielki.
Mamrocząc pod nosem łowca przyjął pozycję i z głośnym chrząknięciem miotnął swoją
włócznię. Drzewce, z głuchym odgłosem wbiło się w tarczę.
— Chybił! — zawołał Telades. — Dotyka celu, ale grot nie przebił płótna! Jeden do pięciu
na Conana!
Odchyliwszy ramię do tyłu, Conan ruszył w kierunku linii granicznej. Po raz trzeci
wyrzucone jego ręką drzewce ciemną smugą pomknęło ku tarczy, dosięgając czarnego kręgu.
Rozległy się gromkie okrzyki, mężczyźni na znak aprobaty jęli uderzać własnymi włóczniami
w ziemię.
Telades zeskoczył z beczki i śmiejąc się jął przedzierać się przez tłum, by uścisnąć dłoń
barbarzyńcy.
— Kosztowałeś mnie dzisiaj monetę, wędrowcze z północy, ale warto było popatrzeć, w
jakim zrobiłeś to stylu!
Arvaneus, któremu oczy niemal wychodziły z orbit, wydał zduszony krzyk.
— Nie! — i ruszył co sił w nogach w stronę tarczy spychając ludzi stojących mu na
drodze. Zaczął odciągać tarczę jeszcze dalej. — Wceluj w to, ty barbarzyński psie! — ryknął,
wciąż mocując się z ciężkim stojakiem. — Niechaj cię Erlik porwie wraz z twymi
oszukańczymi przeklętymi sztuczkami! W to traf!
— Ależ to będzie dobrych sto kroków! — zawołał Telades, kręcąc głową — Żaden

background image

człowiek nie mógłby…
Urwał nagle, bo Conan wyjął włócznię z rąk stojącego przy nim wojownika. Jak antylopy
pierzchające przed lwem, mężczyźni znajdujący się między Cymmerianinem a tarczą
rozbiegli się na boki.
Doszedł ich jeszcze głos Arvaneusa, przepełniony histerycznym śmiechem.
— Wceluj w to barbarzyńco! Spróbuj!
Zważywszy oręż w dłoni, Conan energicznie przeszedł do działania. Potężne nogi pchnęły
go naprzód, ramię odchyliło się wstecz i włócznia poszybowała wysokim łukiem w
powietrze. Łowca o orlej twarzy patrzył z rozdziawionymi ustami na mknącą ku niemu
włócznię po czym wrzasnąwszy przeraźliwie, uskoczył w bok. Z tarczy wzbił się kurz, kiedy
włócznia dosięgła celu, wbijając się obok dwóch poprzednich.
Telades podbiegł do tarczy, patrząc z niedowierzaniem, po czym obróciwszy się, wyrzucił
obie ręce w górę.
— O bogowie! Trafił w czarny krąg! Wy, którzy mienicie się włócznikami poznajcie
mistrza! Trafił w cel z odległości stu kroków!
Gromadka łowców otoczyła Conana wiwatując na jego cześć i usiłując uścisnąć mu dłoń.
Nagle okrzyki ucichły, gdyż w stronę barbarzyńcy ruszyła Jondra. Myśliwi rozstępowali
się przed nią, oczekując z niepokojem, co powie. Szlachcianka jednak przez dłuższą chwilę
milczała. Wydawała się spięta, jakby skonsternowana.
— Zadałeś mi pytanie, Cymmerianinie — rzekła w końcu, patrząc nie tyle na niego, co
ponad jego ramieniem. — Nie wyjawiam zwykle powodów mych poczynań, ale ocaliłeś mi
życie i rzucałeś zaiste wspaniale, przeto powiem ci, co chcesz wiedzieć. Ale tylko tobie
jednemu. Pójdź.
Wyprężona jak struna, nie oglądając się na boki, obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę
szkarłatnego namiotu. Conan podążył za nią wolnym krokiem. Kiedy nachylał się by wejść do
środka, ponętna szlachcianka o kuszących krągłościach stała odwrócona do niego plecami,
bawiąc się wiązaniami skórzanego kubraka. Na ziemi rozesłane były przednie iranistańskie
kobierce z ułożonymi na nich jedwabnymi poduchami, a na niskich mosiężnych stolikach
stały złote lampy.
— No to dlaczego? — zapytał. Drgnęła, lecz nie odwróciła się.
— Skoro w górach jest tyle wojska, armia musi spodziewać się jakichś kłopotów.
Dodajmy, poważnych kłopotów. Jestem pewna, że staraliby się zmusić naszą drużynę do
powrotu do Shadizaru, a ja wolałabym oszczędzić sobie trudu przekonywania jakiegoś
generała, że nie zamierzam przyjmować od niego rozkazów.
— I to ma być tajemnica? — mruknął Conan, marszcząc brwi. — Sądzisz, że twoi łowcy
nie domyślają się tego?
— Czy to, co powiedziałeś o Lyanie jest prawdą? — zapytała — Że przyjemnie jest na nią
patrzeć? Przyjemniej niż na mnie?
— Ona jest cudowna. — Conan uśmiechnął się widząc jak znieruchomiała i natychmiast
dorzucił. — Ale nie tak cudowna jak ty.
— Był młody, lecz znał się na kobietach na tyle, by wiedzieć, że nie należy wychwalać
przy nadobnej niewieście urody jej potencjalnej rywalki.
— Spłacę dług Arvaneusa — oznajmiła Jondra. — On nie ma pięciuset sztuk srebra.
Wysoki Cymmerianin zamrugał, zaskoczony tą nagłą zmianą tematu.
— Nie przyjmę od ciebie pieniędzy. To on przegrał je do mnie.
Pochyliła głowę i zapewne nieświadoma, że mówi to na głos, szepnęła: — Dlaczego on we
wszystkich mych wyobrażeniach musi być właśnie taki? Czemu musi być barbarzyńcą?
Nagle odwróciła się, a Conanowi z wrażenia aż zaparło dech. Jondra rozsupłała rzemyki
skórzanego kubraka i jego poły rozchyliły się ukazując ciężkie, krągłe piersi o sterczących,
różowych sutkach.

background image

— Myślałeś, że sprowadziłam cię do swego namiotu tylko po to, by odpowiedzieć na
twoje pytania? — rzuciła ostro. — Nie pozwoliłam się tknąć żadnemu mężczyźnie, ale ty
nawet nie spróbowałeś wyciągnąć ręki. Czy chciałbyś, abym była równie bezwstydna jak…
Urwała, gdy potężny Cymmerianin energicznie przyciągnął jaku sobie. Wsunął wielkie
dłonie pod jej kubrak, jął gładzić palcami delikatną skórę jej pleców, poczuł na swoim ciele
dotyk jej jędrnych piersi i zsunął kubrak z jej ramion pozwalając, by spadł na kobierzec u ich
stóp.
Przywarła do niego, opierając głowę na jego szerokiej piersi.
— Moi łowcy będę wiedzieli… domyślą się co ja… co ty… Zadrżała i mocniej przytuliła
się do niego.
Delikatnie odchylił jej głowę i spojrzał w jej oczy, szare jak chmury nad górami w
dżdżysty poranek.
— Skoro obawiasz się, co mogą sobie pomyśleć — mruknął — to po co tyle zachodu?
Zwilżyła wargi czubkiem małego, różowego języczka.
— Ja nie rzuciłabym włócznią tak celnie jak ty — szepnęła i pociągnęła go na ziemię
zasłaną miękkimi dywanami i dziesiątkami jedwabnych poduch.

X

Conan odrzucił skórzane nakrycie i wstał, spoglądając z podziwem na nagą Jondrę.
Westchnęła przez sen i zakryła twarz rękami, naprężając krągłości piersi w taki sposób, że
przez chwilę zastanawiał się, czy faktycznie powinien się ubrać. Zachichotał i sięgnął po
tunikę. Zamknięte żelazne kuferki z jej klejnotami wciąż były przedmiotem jego uwagi.
Minęły trzy dni od zawodów w rzucaniu włócznią. Mimo żywionych przez nią obaw, jak
reszta łowców zareaguje na to co się stało, musieli być ślepi i głusi, by nie zauważyć, co
zaszło między nim a Jondrą. Pierwszej nocy nie pozwoliła mu opuścić namiotu, nawet nic nie
jedli; dwie ostatnie wyglądały podobnie. Każdego ranka, zdając się nie dostrzegać
uśmieszków myśliwych i gniewnych spojrzeń Arvaneusa, upierała się, by to właśnie Conan
był jej przewodnikiem podczas polowania, aczkolwiek łowy trwały zaledwie do momentu,
gdy znajdowali miejsce dostatecznie oddalone od szlaku obranego przez pozostałych,
należycie zaciemnione, równe i na tyle szerokie, że oboje mogli się na nim pomieścić.
Cnotliwa, szlachetna lady Jondra stwierdziła, że lubi układać się obok mężczyzny i raźno
nadrabiała stracony czas.
Sprawy natury cielesnej nie zaprzątały jej jednak bez reszty. Pierwszego dnia po ich
powrocie wyraźnie dała do zrozumienia, że nie jest zadowolona z odległości, jaką pokonał
tabor przez cały dzień. Przegalopowała wzdłuż kolumny w jedną i w drugą stronę, chłoszcząc
swych ludzi ciętym językiem równie skutecznie, jakby użyła harapa. Odprowadziła
Arvaneusa na stronę i choć nikt nie słyszał, co mu powiedziała, kiedy wrócił usta miał
zaciśnięte w cienką białą kreskę, a jego czarne oczy pałały wewnętrznym ogniem. Odtąd nie
zdarzyło się już, by tabor przebył któregoś dnia zbyt krótki, jak na jej gust dystans.
Narzuciwszy na ramiona czarny, khaurański płaszcz, Conan wyszedł w chłód górskiego
poranka. Z zadowoleniem stwierdził, że jako opału do ognisk użyto w końcu, zgodnie z jego
sugestią, suszonego bawolego łajna. Z takich ognisk nie unosił się bijący w górę i gryzący w
oczy dym, a zwłaszcza teraz było to nader istotne, może nawet bardziej niż kiedykolwiek.
Dzień drogi na północ od miejsca gdzie obozowali, rozciągały się mroczne i postrzępione na
tle horyzontu łańcuchy gór Kezankiańskich.
Obozowisko rozbito na szczycie pagórka, pośród karłowatych, poskręcanych drzewek
rosnących na tej kamienistej, jałowej ziemi. Wszyscy mężczyźni przez cały czas nosili
kolczugi i spiczaste hełmy i nikt nie wypuszczał się poza granicę dołów kloacznych bez
włóczni czy łuku.

background image

Tamira, cała zlana potem, krążąc od ogniska do ogniska pod czujnym okiem tłustego
kucharza, wykrzywiła się do Conana, przekręcając o ćwierć obrotu zawieszony nad ogniem,
ciężki od mięsiwa rożen. Arvaneus siedział przy ogniu leniwie popijając wino, gdy wtem
dostrzegł Cymmerianina.
Conan zignorował ich oboje. Wytężył słuch, usiłując wychwycić dźwięk który, jak sądził,
usłyszał. I rzeczywiście. Usłyszał go ponownie. Schwycił Tamirę za rękę.
— Obudź Jo… swoją panią — rzekł krótko.
Tamira, oparłszy dłonie na biodrach spojrzała na niego zuchwale.
— Idź — warknął. — Od południa zbliżają się konie.
Na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz zdumienia, lecz natychmiast ruszyła ku
wielkiemu szkarłatnemu namiotowi.
— Jakież nowe plugastwo wymyśliłeś tym razem? — burknął Arvaneus. — Nic nie widzę!
Telades podbiegł do ogniska i przykląkł przy mężczyźnie o orlej twarzy.
— Arvaneusie, Mardak twierdzi, że usłyszał konie nadjeżdżające od południa.
Łowca zaklął szpetnie, cisnął kubek na ziemię i podniósł się niezdarnie. Jego oblicze
zmarsowiało.
— Górale? — spytał Teladesa, lecz ten wzruszył tylko ramionami.
— Nadjeżdżają z południa, więc raczej nie — powiedział Conan. — Mimo to nie
zaszkodzi powiadomić wszystkich w obozie. Tylko cicho. Bez hałasu.
— Gdy będę potrzebować twojej rady — warknął Arvaneus, ale nie dokończył i zwrócił
się do Teladesa: — Powiadom ludzi. Każ im się przygotować. — Skrzywił się i półgłosem
dorzucił. — Tylko po cichu.
Cymmerianin, choć go nie poproszono, postanowił pomóc Tela — desowi i podchodząc do
kolejnych wojowników półgłosem ostrzegał ich przed zagrożeniem. Mardak, długowłosy,
zezowaty wojownik o cienkich, długich wąsach, również powiadamiał kamratów. Łowcy
przyjęli to ze spokojem. Ten i ów dotykał dłonią rękojeści tulwara lub przysuwał bliżej
lakierowany kołczan pełen strzał, wszyscy wszelako kontynuowali swe czynności jakby nigdy
nic, od czasu do czasu ukradkiem spoglądając na południe. Zanim Conan wrócił na środek
polany, na szczycie sąsiedniego wzgórza pojawiła się dziesiątka konnych i ruszyła stępa w
kierunku ich obozowiska.
Arvaneus chrząknął.
— Moglibyśmy wybić ich do nogi, zanim zdążyliby się zorientować, że tu jesteśmy. Kim
oni są? To nie górale.
— Brythuńczycy — odparł Telades. — Naprawdę musimy ich zabijać, Arvaneusie?
— Barbarzyńskie szumowiny — parsknął mężczyzna o orlej twarzy. — Nawet nas nie
widzą.
— Widzą — zaoponował Conan. — W przeciwnym razie nie wjechaliby na szczyt
tamtego wzgórza. A skąd pewność, że nie ma ich więcej?
Dwaj Zamoranie wymienili zdumione spojrzenia, Conan jednak skoncentrował uwagę na
jeźdźcach. Wszyscy nosili futrzane nogawice i podbite futrem płaszcze, przy pasach
zwieszały się im proste, obosieczne miecze, a za siodłami przypięte mieli okrągłe tarcze.
Dziewięciu z nich dzierżyło w dłoniach włócznie. Ten, który jechał na czele, zaopatrzony był
w długi, podwójnie łamany łuk.
Brythuńscy jeźdźcy wspięli się na zbocze wzgórza i zatrzymali wierzchowce przed
obozowiskiem. Mężczyzna z łukiem uniósł go nad głową.
— Zwą mnie Eldran — oznajmił. — Czy jesteśmy tu mile widziani?
Arvaneus milczał. Na jego twarzy widniał zgorzkniały grymas. Conan uniósł prawą dłoń
nad głową.
— Jestem Conan — powiedział. — Bądźcie pozdrowieni i wiedzcie, że jesteście tu miłymi
gośćmi, dopóty nie spróbujecie skrzywdzić kogokolwiek z tego obozu. Zsiądźcie z koni i

background image

zajmijcie miejsce przy jednym z ognisk.
Eldran z uśmiechem zeskoczył z siodła. Wzrostem niemal dorównywał Conanowi, choć
nie był tak mocno umięśniony jak barbarzyńca.
— Nie zabawimy tu długo. Poszukujemy informacji. Gdy ją uzyskamy, ruszymy w dalszą
drogę.
— Ja również pragnęłabym się czegoś dowiedzieć — rzekła Jondra stając między
mężczyznami. Włosy, jasnobrązowe z blond pasemkami pojaśniałymi od słońca miała w
nieładzie, a obcisłe bryczesy i jedwabna, szmaragdowa tunika wyglądały jakby nakładała je w
pośpiechu. — Powiedzcie mi… — Nagle zamilkła, gdy napotkała wzrokiem oczy Eldrana,
równie szare jak jej własne. Odchyliła głowę, by móc mu się przyjrzeć i aż rozdziawiła usta
ze zdumienia. Wreszcie dokończyła łamiącym się głosem. — Z jakiego… kraju…
pochodzicie?
— To Brythuńczycy — oświadczył Arvaneus. — Dzikusy.
— Zamilcz! — pełen wściekłości okrzyk Jondry zupełnie zaskoczył mężczyzn.
Conan i Eldran spojrzeli na nią, nie kryjąc zdumienia. Arvaneus zbladł.
— Nie mówiłam do ciebie! — ciągnęła drżącym tonem. — Masz milczeć, póki nie
powiem inaczej! Pojmujesz, co do ciebie mówię, łowco? — Nie czekając na jego odpowiedź,
ponownie odwróciła się do Eldrana. Miała pokraśniałe policzki i spokojny, choć cichy głos.
— Zatem jesteście myśliwymi? Polowanie w tych okolicach jest podwójnie niebezpieczne.
Wojska zamorańskie krążą w pobliżu i nie należy zapominać o góralach.
— Wojska zamorańskie jakoś nie zwróciły na nas uwagi — odrzekł Brythuńczyk. Jego
kompani, wciąż siedzący w siodłach wybuchnęli śmiechem. — A co się tyczy górali… —
Głos miał spokojniejszy, lecz w jego oczach pojawiły się posępne błyski. — Ja wyjawiłem
wam moje imię, kobieto, lecz wciąż nie poznałem waszego.
Wyprężyła się najlepiej jak tylko mogła, choć i tak sięgała mu tylko do ramienia.
— Wiedz Brythuńczyku, że masz przed sobą lady Jondrę z rodu Peraszanidów z
Shadizaru.
— Szlachetny to ród, Zamoranko.
Mówił beznamiętnym tonem, ale Jondra skrzywiła się, jakby usłyszała z jego ust pełną
drwiny obelgę. W jakiś osobliwy sposób to dodało jej animuszu i dostojeństwa. Głos stał się
silniejszy, bardziej pewny.
— Jeżeli jesteś łowcą, może zdarzyło ci się widzieć bestię, którą ścigam, lub choćby jej
ślad? Mówiono mi, że ma ciało wielkiego węża, pokryte wielobarwną łuską. Jej ślady…
— Bestia ognia — wymamrotał jeden z Brythuńczyków, a inni uczynili w powietrzu przed
sobą falisty znak, jakby dla ochrony przed urokiem.
Oblicze Eldrana stężało.
— My również podążamy śladem tej bestii, Jondro. Nasi ludzie znają ją od dawna. Może
moglibyśmy połączyć siły.
— Nie trzeba mi więcej łowców — rzuciła Jondra.
— Zabicie tej istoty jest trudniejsze niż możesz sobie wyobrazić — mruknął Eldran. Jego
dłoń zacisnęła się silnie na rękojeści miecza, oręża pradawnego wzoru z kilonami kończącymi
się jakby orlimi szponami. — Jej oddech pali żywym ogniem. Bez naszej pomocy zginiesz,
usiłując ją upolować.
— To ty tak twierdzisz — powiedziała drwiąco — na podstawie ludowych bąjań. Ja ci
powiadam, że zabiję bestię i dokonam tego bez waszej pomocy. Radzę wam także, byście nie
próbowali dopaść owej szczególnej zwierzyny, którą sobie upatrzyłam. To trofeum należy do
mnie, Brythuńczyku. Czy to pojmujesz?
— Twoje oczy mają barwę mgieł o poranku — rzucił z uśmiechem.
Jondra zadrżała.
— Jeżeli znów się spotkamy, przeszyję twoje oczy parą moich strzał. Nie będę…

background image

Nagle wyrwała łuk jednemu ze swych łuczników. Brythuńczycy opuścili włócznie, a ich
konie zaczęły tańczyć nerwowo. Łowcy sięgnęli po tulwary. Jednym gładkim ruchem Jondra
napięła i zwolniła cięciwę. Wysoko nad obozowiskiem kruk zaskrzeczał ochryple i trzepocząc
gwałtownie skrzydłami jął opadać w stronę odległego wzgórza.
— Przyjrzyj się temu — wykrzyknęła Jondra — i lękaj się mych strzał.
Ledwie to powiedziała, kruk drgnął konwulsyjnie i gdy się odwrócił, łowcy oraz Jondra
ujrzeli drugą strzałę sterczącą z jego korpusu.
— Jesteś wyśmienitą łuczniczką — rzekł Eldran, opuszczając łuk. Zwinnie wskoczył na
siodło. — Zostałbym dłużej aby zmierzyć się z tobą w zawodach łuczniczych, lecz czekają
mnie łowy.
Nie oglądając się zawrócił wierzchowca i ruszył wraz ze swą drużyną w dół zbocza, jakby
nie zdając sobie sprawy, że ich plecy w każdej chwili mogły zostać naszpikowane strzałami
łuczników z górskiego obozowiska. Arvaneusowi również przyszło to do głowy.
— Łucznicy — rzucił, ale Jondra w mig spiorunowała go wzrokiem. Nie odezwała się
słowem, bo nie musiała. Łowca cofnął się przed nią kornie spuszczając wzrok i mamrocząc
pod nosem: — Błagam o wybaczenie, pani.
Jondra przeniosła wzrok na Conana.
— Ty! — syknęła. — On śmiał mówić do mnie w taki sposób, a ty nie uczyniłeś nic.
Zupełnie nic!
Potężny Cymmerianin przyglądał się jej beznamiętnie.
— Może ma rację. Widziałem ślady bestii zdolnej zabijać ogniem. I jeżeli ma rację w tej
kwestii, możliwe też, że istotę tę niełatwo uśmiercić. Może powinnaś wrócić do Shadizaru.
— Może, może, może — wysyczała zjadliwie. — Czemu nic mi nie powiedziano o tych
śladach? Arvaneusie, co wiesz na ten temat?
Łowca łypnął na Conana złowrogo.
— To tylko pogorzelisko, efekt uderzenia pioruna — mruknął posępnie — i kilka starych
kości. Barbarzyńca lęka się nawet własnego cienia. I cienia gór także.
— Powiedz, że to nieprawda… — Jondra spojrzała na Conana z powątpiewaniem. — Nie
wymyśliłeś tego, gdyż lękasz się śmierci z rąk górali, prawda?
— Nie obawiam się śmierci — odparł obojętnym tonem Conan. — Mrok śmierci
nadejdzie, gdy wybije moja godzina. Wszelako nikt prócz głupców nie poszukuje jej
przedwcześnie. I nieroztropnie.
Szlachcianka dumnie uniosła głowę.
— Więc to tak! — powiedziała, i powtórzyła: — A więc to tak. — To rzekłszy odeszła, nie
spojrzawszy ponownie na Cymmerianina. Natomiast zawołała głośno: — Lyana! Przygotuj
mi poranną kąpiel, dziewczyno!
Arvaneus uśmiechnął się zjadliwie do Conana, ale barbarzyńca zdawał się go nie
dostrzegać. Sprawy znacznie się skomplikowały, skonstatował. Pomyśleć, że chciał tylko
cichaczem wyjechać z Shadizaru. Co miał teraz czynić? W jeden tylko sposób mógł uzyskać
odpowiedni poziom skupienia, by wymyślić rozwiązanie dręczącego go problemu. Wyjąwszy
z sakiewki niewielką osełkę wysunął z pochwy miecz i usiadł krzyżując nogi, by ostrząc
starodawną klingę pogrążyć się w rozmyślaniach.
Basrakan Imalla spojrzał na martwego kruka leżącego na posadzce w jego komnacie i
ogarnięty frustracją jął pociągać za rozwidlone końce swej brody. Czata — kruki stanowiły
prawdziwy skarb. Pisklęta wymagały specjalnej opieki, a mimo to tylko jedna para na
dwadzieścia przeżywała inkantacje, które łączyły je tak, że oba wzajemnie widziały i
doświadczały tego samego. Potrzeba czasu, by zabezpieczyć ptaki, i czasu by przygotować
odpowiednie zaklęcia. A czasu, by zastąpić tego przeklętego ptaka, brakowało mu.
Drugi padł zapewne łupem jastrzębia. A miał ich tak niewiele.
Chrząknął głośno i kopnął truchło ptaka, roztrzaskując je o gołą kamienną ścianę. —

background image

Plugawe ścierwo — warknął.
Poprawiając swą karmazynową szatę odwrócił się w stronę sześciu wysokich żerdzi
znajdujących się pośrodku pomieszczenia. Na pięciu z nich siedziały kruki i przekrzywiając
łebki obserwowały go swymi małymi oczkami przypominającymi czarne, lśniące paciorki.
Ich skrzydła, przycięte by nie mogły latać, zwisały bezwładnie. W pokoju prawie nie było
mebli. Jedynie stół wyłożony macicą perłową, z mosiężną lampą i kilkoma przyborami
niezbędnymi przy praktykowaniu sztuk tajemnych. Na półce przy ścianie stały księgi
traktujące o nekromancji. Zbiór ten gromadził w ciągu całego swojego życia. Nikt inny prócz
niego nie wchodził do tej komnaty i nikt inny, z wyjątkiem jego akolitów, nie wiedział, co się
tu działo. Basrakan zapalił od lampy drewnianą szczapkę i jął kreślić w powietrzu przed
pierwszym krukiem skomplikowany symbol. Maleńkie oczka podążały za płomieniem, który
odbijał się w ich czarnych głębiach. Wykonując te gesty, Basrakan śpiewnym głosem
zaintonował inkantacje zaczerpniętą z woluminu oprawionego w ludzką skórę. Słowa
rozbrzmiały w powietrzu z taką mocą, że ściany wokół niego zaczęły skrzyć i rozjarzać się
osobliwym blaskiem. Z każdym kolejnym słowem płomień nabierał fizycznych kształtów, aż
w końcu w powietrzu pomiędzy nim a krukiem zawisł utworzony z ognia bluźnierczy symbol.
Dziób ptaka otworzył się z bolesną wręcz powolnością i z jego gardzieli dobyły się
ochrypłe, ledwie rozpoznawalne słowa:
— Wzgórze. Niebo. Drzewo. Dużo chmur.
Mag klasnął w dłonie; ognisty symbol znikł, słowa ucichły. Z tymi stworzeniami często tak
bywało. Dzięki zaklęciom zwykle mówiły o ludziach, ale jeśli w pobliżu nie było ludzi,
zaczynały opowiadać o tym, co akurat widzą i plotły tak bez końca, póki się ich nie uciszyło.
Dopełniwszy tej samej ceremonii wobec drugiego ptaka uzyskał podobną odpowiedź,
zmienił się jedynie krajobraz. I jeszcze raz, i jeszcze. Nim dotarł do ostatniego ptaka, był już
mocno zdenerwowany. Spieszyło mu się. W sąsiednim pokoju miał zająć się pewną nie
cierpiącą zwłoki sprawą i był niemal pewien, że za chwilę usłyszy te same co wcześniej
słowa. Nakreślił ognisty symbol przy wtórze śpiewnej inkantacji i klaśnięcia w dłonie.
— Żołnierze — zachrypiał kruk. — Dużo, dużo. Dużo, dużo.
Basrakanowi zaparło dech w piersiach. Nigdy bardziej niż teraz nie żałował, że kruki nie
są w stanie posługiwać się liczbami.
— Gdzie? — rzucił ostro.
— Południe. Południe gór.
Imalla z posępną miną pogładził w zamyśleniu rozwidloną brodę. Skoro nadchodzili z
południa, musieli to być Zamoranie. Ale jak miał teraz postąpić? Kruk, który widział
tajemnicze wojska, mógł zostać zmuszony do powrotu, by następnie doprowadzić jego
wojowników do żołnierzy. Górale uznaliby ten fakt za jeszcze jedną oznakę przychylności
starych bogów, ptaki bowiem były posłańcami duchów powietrza. To byłoby ich pierwsze
zwycięstwo, pierwsze spośród wielu nad znienawidzonymi niewiernymi,
— Wracaj! — rozkazał Basrakan.
— Wracam — potaknął ochryple kruk i przerwał połączenie.
Ilu jest tych żołnierzy? — zastanawiał się wychodząc z komnaty, i ilu wojowników
prawdziwych bogów posłać przeciw nim?
Przechodząc przez sąsiednie pomieszczenie przystanął by spojrzeć z zadumą na
dziewczynę kulącą się pod ścianą wyłożoną lśniącą, dębową boazerią, równie w tych górach
drogą jak najprzedniejsze perły. Z jej oczu płynęły łzy, a wargi drżały leciutko. Skórę miała
gładką i delikatną. Czarownik mógł do woli sycić się widokiem jej ciała, gdyż było ono
pozbawione wszelkiego odzienia.
Basrakan skrzywił się zdegustowany i otarł dłonie o przód swej szkarłatnej szaty. Tylko
osiemnaście lat, a już jest naczyniem pożądania, próbującym omamić podatne na pokusy
umysły mężczyzny. Tak było z wszystkimi kobietami. Żadna nie jest prawdziwie czysta.

background image

Żadna nie jest godna prawdziwych bogów.
Otrząsając się z posępnego zamyślenia, czarnoksiężnik pospieszył dalej. Nie obawiał się,
że dziewczyna może uciec.
Geas jakie na nią nałożył nie zezwalały jej na opuszczenie komnaty bez jego zgody, a on
dałby pozwolenie tylko wtedy, gdyby uznał ją za prawdziwie godną.
W korytarzu natknął się na Jbeila Imallę. Szczupły mężczyzna skłonił się, jego czarna
szata zaszeleściła głośno.
— Niechaj prawdziwi bogowie obdarzą cię swymi łaskami, Basrakanie Imallo. Przynoszę
złe wieści.
— Złe wieści? — mruknął Basrakan ignorując powitanie. — Mów natychmiast,
człowieku!
— Przyłączyło się do nas wielu wojowników, lecz większość z nich nie miała okazji ujrzeć
znaku przychylności prawdziwych bogów. — W ciemnych oczach Jbeila płonęły ognie
prawdziwej wiary, a jego usta wykrzywiał grymas pogardy wobec tych, którzy odnaleźli u
siebie mniej religijnego oddania. — Wielu otwarcie głosi, że chciałoby być świadkami
rytualnej ofiary. Są nawet tacy, co sugerują, że istota przysłana przez prawdziwych bogów
opuściła nas, gdyż od dawna już jej nie widziano. Kilku, zwłaszcza spośród nowo przybyłych
twierdzi, że nie było żadnego znaku, i że to wszystko jest jednym wielkim łgarstwem. Ci
ostatni rozmawiają jednak wyłącznie między sobą, w małych grupkach, gdy zbierają się w
jakimś zacisznym miejscu. Lecz nie będzie tak zawsze i obawiam się, że serca wątpiących
łatwo mogą zostać odarte z resztek wiary.
Basrakan zgrzytnął wściekle zębami. On również przeżył chwile zwątpienia i nocą, w
samotności, wychłostał się brutalnie do krwi, za karę za to, że pozwolił sobie na tę przelotną
utratę wiary. Usiłował przywołać bestię ognia, lecz jego próba zakończyła się
niepowodzeniem. Ale ona wciąż istniała, upominał sam siebie. Wciąż czuwała w ciemnych
tunelach pod górą, czekając na odpowiedni moment by wypełznąć na zewnątrz. Czekając
na…. tu Imalla poczuł, jak dech zamiera mu w piersiach… na znak ich głębokiej wiary.
— Ilu zebraliśmy wojowników? — zapytał.
— Ponad czterdzieści tysięcy, Imallo, i każdego dnia przybywają następni. Wykarmienie
ich to niełatwa sprawa, niemniej wszyscy ci ludzie są wiernymi wyznawcami prawdziwych
bogów.
Basrakan wyprostował się. Jego śniade, pociągłe oblicze przepełnił wyraz prawdziwie
religijnego uniesienia.
— Niechaj wojownicy dowiedzą się, że ich brak wiary nie jest już tajemnicą.
Zaczął wypowiadać słowa, pozwolił by wypływały wartkim potokiem, przekonany, że
zostały tchnięte w jego usta przez prawdziwych bogów.
— Niech dowiedzą się, że jeżeli chcą ujrzeć to czego tak pragną, muszą wpierw dać dowód
swej prawdziwej wiary. Wkrótce przyleci tu ptak, kruk, posłaniec duchów powietrza. Połowa
naszych ludzi pójdzie za tym ptakiem, a on doprowadzi ich do niewiernych, do żołnierzy
armii zamorańskiej. Należy wyrżnąć ich wszystkich w pień, żaden nie ma prawa ujść z
życiem. Nikt nie może ocaleć. Jeśli wypełnią to zadanie i uczynią dokładnie tak, jak
przykazałem, nie oszczędzając ani jednego niewiernego, ujrzą to, czego pragną, widoczny
znak przychylności prawdziwych bogów.
— Ptak — wyszeptał Jbeil. — Znak od duchów powietrza. Zaiste potężni są prawdziwi
bogowie i zaiste potężny jest ich wybraniec, Basrakan Imalla.
Basrakan machnął ręką, zbywając to gładkie pochlebstwo.
— Jestem tylko człowiekiem — mruknął. — A teraz idź już! Dopilnuj, by dokładnie
wykonano moje rozkazy!
Odziany w czarną szatę mężczyzna skłonił się kornie przed magiem, a gdy się oddalił,
Imalla jął energicznie rozcierać dłońmi skronie. Żył w wielkim napięciu. Od tego wszystkiego

background image

zaczynała go boleć głowa. Ale była jeszcze dziewczyna. Ukazując jej zło, jakie w niej tkwiło
i chroniąc ją przed nim był w stanie łagodzić ów ból. Wypędzi z niej wszelkie żądze, choćby
nawet za pomocą bicza. Z ascetycznym wyrazem twarzy człowieka, który cierpi wypełniając
swe doczesne obowiązki, Basrakan zawrócił w stronę pokoju z uwięzioną w nim młodą
dziewczyną.

XI

Zapadła noc. Djinar, leżąc na brzuchu na szczycie wzgórza, obserwował w ciszy i spokoju
obozowisko łowców. Jego ciemne szaty zlewały się z cieniami zalegającymi na pagórku. Po
wielkim ognisku zostały już tylko popioły, a obóz pogrążył się w ciemnościach. Wozy i
namioty wyglądały jak mroczne kopce, a poświata lamp biła jedynie z wnętrza ogromnego,
szkarłatnego namiotu. Księżyc wisiał wysoko nad postrzępionymi turniami na północy, ale
gęste ciemne chmury z rzadka tylko przepuszczały jego bladą poświatę przez ziejące między
nimi wąskie szczeliny. Idealna noc na atak. Pociągnął za końce rozszczepionej w trzy
warkoczyki brody. Może prawdziwi bogowie faktycznie im sprzyjali.
Wszystko na to wskazywało w kolejnych dniach, kiedy wyprawa łowiecka podążyła na
północ, niczym strzała posłana w obóz Basrakana Imalli. Czy to możliwe, że Ogniste Oczy
były w jakiś sposób przyciągane przez Imallę, czyżby starzy bogowie w rzeczywistości
manipulowali ludźmi, choćby nawet ich marionetką miała być zamorańska ladacznica?
Zimne ciarki, jak strużka lodowatej wody z górskiego strumienia, spłynęły Djinarowi po
plecach, włosy na jego karku stanęły dęba. Miał wrażenie, że dostrzega starych bogów
kroczących po ziemi w zasięgu jego wzroku. Nagle za nim zachrzęściły kamienie; Djinar
drgnął gwałtownie i o mało nie popuścił w spodnie.
Farouz przycupnął obok niego na kamieniach.
— Wartownicy? — zapytał w końcu Djinar. Ucieszył się stwierdziwszy, że ma silny,
zdecydowany głos.
Drugi mężczyzna prychnął pogardliwie.
— Dziewięciu, ale więcej drzemie niż czuwa. Umrą z łatwością.
— Aż tylu? Wojsko wystawia tak liczne straże, ale myśliwi?
— Mówiłem ci Djinarze, większość z nich smacznie śpi. Ich oczy są zamknięte.
— Sporo tych oczu — westchnął Djinar. — Wystarczy jedna czujna para. Jeśli w obozie
zrobi się raban, a my będziemy musieli przeć pod górę…
— Ba! Powinniśmy byli zaatakować kiedy tylko się na nich natknęliśmy, gdy byli jeszcze
w marszu. A może wciąż lękasz się tych brythuńskich psów? Dawno ich już nie ma.
Djinar nie odpowiedział. Brythuńczyków dostrzeżono tylko dlatego, że Sharmal odczuł
zew natury. Podążali oni szlakiem myśliwych z Shadizaru. Co prawda nie istniała głęboka
zażyłość pomiędzy Brythuńczykami i Zamoranami, niemniej jednak jedni i drudzy łacno
zarzuciliby wszelkie waśnie, by móc utoczyć krwi górskich koczowników. Farouz
doprowadził ich pomiędzy dwie wrogie grupy, co najmniej cztery dziesiątki Brythuńczyków i
dwie dziesiątki Zamoran, nie zastanawiając się przy tym, ilu z nich są w stanie uśmiercić.
— Gdyby twoja… ostrożność zawiodła — mruknął Farouz — nie próbuj unikać gniewu
Basrakana Imalli zrzucając winę na innych. Prawda i tak wyjdzie na jaw.
Djinar uznał, że Farouz nie dożyje powrotu do obozu wiernych Basrakana Imalii. Starzy
bogowie na pewno uznają to rozwiązanie za sprawiedliwe i słuszne.
Znów rozległo się szuranie butów na kamieniach za jego plecami, tym razem jednak Djinar
tylko obejrzał się przez ramię. Sharmal, szczupły młodzieniec z rzadką brodą splecioną w
cienkie warkoczyki, przykucnął obok dwóch mężczyzn.
— Brythuńscy niewierni wciąż jadą na wschód — oznajmił.
— Nie zatrzymali się o zmierzchu aby rozbić obóz? — spytał Djinar, marszcząc brwi. Nie

background image

lubił nietypowych zachowań, a bez ważkich powodów ludzie nie podróżowali nocą,
zwłaszcza w okolicy gór Kezankiańskich.
— Kiedy o zmierzchu zawróciłem — odparł Sharmal — wciąż jeszcze podążali na
wschód. Ja… obawiałem się, że nie zdążę na bitwę.
— O ile do niej dojdzie — parsknął Farouz. Djinar głośno zgrzytnął zębami.
— Na koń! — zawołał. — Otoczyć obóz. Podchodźcie powoli. Atakujecie dopiero na mój
rozkaz, chyba że któryś z wartowników podniesie alarm. I co, Farouzie? Z twych ust płynie
potok żarliwych słów. Czy twe ramię zamieni je w czyn?
Farouz skrzywił się, poderwał na nogi i zbiegł w dół zbocza, gdzie czekały ich włochate,
górskie koniki.
Djinar podążył za nim z posępnym uśmiechem i gładko wskoczył na siodło. Niespiesznie
poprowadził swego wierzchowca w kierunku obozu na szczycie sąsiedniego, kamienistego
pagórka. Odgłos nie podkutych kopyt na skalnym podłożu nie niepokoił go. Już nie.
Skierował konia w górę zbocza. W głębi serca był przekonany, że Zamoranie nie zostaną
zaalarmowani. Byli przy nim starzy bogowie. On i cała reszta stali się jednością z mrokiem
nocy. Dostrzegł wartownika opierającego się na włóczni, nieświadomego, że jeden z wielu
cieni wolno, nieubłaganie zbliża się ku niemu. Djinar jął wysuwać z pochwy swój tulwar.
Prawdziwi bogowie mogli przemierzać przed nim teren obozu, ale wyczuwał tu jeszcze inną
obecność. Śmierć. Czuł jej woń. Śmierć wielu mężczyzn. Śmierć Farouza.
Uśmiechając się, Djinar wbił pięty w boki swego konia, wierzchowiec wyrwał do przodu.
Wartownik zdążył jeszcze rozdziawić usta, jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, nim
zakrzywione ostrze pchane szerokim zamachem ramienia górala i naporem jego szarżującego
konia zdjęły mu głowę z ramion. Mrok nocy rozdarł okrzyk Djinara.
— Z woli prawdziwych bogów wyrżnijcie ich w pień! Bez pardonu!
Górale z okrzykiem bojowym na ustach ruszyli w noc, by napoić krwią spragnioną stal
tulwarów.

Owinięty płaszczem Conan leżał z półprzymkniętymi powiekami pod kopułą mrocznego
nieba. Po tym jak Jondra zachowała się dziś, nie odwiedził jej namiotu, mimo iż wewnątrz
pozostawiono zapalone lampy. Wiedział, że było to zaproszenie skierowane właśnie do niego.
Drzemał, lecz z płytkiego snu nie wyrwały go myśli o jej jedwabistym ciele, ale dźwięk nie
pasujący do otoczenia. Słyszał oddech znajdującego się nieopodal wartownika, zbyt
regularny, aby ten człowiek czuwał. A więc ci głupcy jednak nie usłuchali jego rady —
skonstatował. Były jeszcze inne dźwięki, których nie słyszeli. Z pochrapywaniem śpiącego
strażnika zlewał się nieco cichszy odgłos, stukot kamieni zsuwających się po stoku. Dobiegał
ze wszystkich stron.
— Na Croma! — mruknął pod nosem. Jednym ruchem odrzucił czarny płaszcz, podniósł
się z ziemi i dobył miecza. Otworzył usta, by ogłosić alarm, lecz nie było to już konieczne.
Najpierw dał się słyszeć odgłos ostrza rozrąbującego ciało, a zaraz potem okrzyk: „Z woli
prawdziwych bogów, wyrżnijcie ich w pień. Bez pardonu!”
Z ciemności wyłoniła się bestia chaosu, wataha górali wyjących jak potępione dusze
domagające się krwi niewiernych. Ich wrzaski stapiały się w jedno z krzykiem łowców,
którzy wypełzając z namiotów zanosili do swoich bogów modły, by pozwolili im dożyć
kolejnego świtu.
Potężny Cymmerianin pobiegł w kierunku wartownika, którego spokojny oddech przed
chwilą słyszał. Myśliwy, zbudzony nagłym hałasem, usiłował zrobić użytek ze swojej
włóczni, lecz cięty na odlew tulwarem przez środek twarzy runął z przeraźliwym krzykiem na
ziemię.
— Cromie! — ryknął Conan.
Góral silnie ściągnął wodze, kierując swego kudłatego wierzchowca obok ciała zabitego

background image

wartownika, w stronę olbrzyma, który wyłonił się z mroku. — Taka jest wola prawdziwych
bogów!
— Wymachując nad głową okrwawionym ostrzem spiął konia, ruszając do ataku. W czasie
potrzebnym na jedno uderzenie serca Conan zatrzymał się przyjmując pozycję bojową, jakby
zamierzał stawić czoło atakującemu. Nagle rzucił się naprzód, uchylając się przed
przecinającą powietrze zakrzywioną stalą, i ostrze jego miecza wbiło się w brzuch górala. Siła
pchnięcia wstrząsnęła Cymmerianinem od stóp do głów, a strącony z siodła postawny góral
przeleciał nad końskim zadem i z głuchym łomotem wylądował na ziemi.
Stawiając stopę na piersi trupa, Conan wyszarpnął zeń swój miecz. Ostrzeżony
pierwotnym zmysłem objawiającym się swędzeniem pomiędzy łopatkami, odwrócił się, by
ujrzeć kolejnego konnego napastnika i tulwar mknący ku swojej głowie. Jednak już gdy się
obracał, uniósł do góry swój miecz i ostrze klingi rozpłatało nadgarstek opadającej ręki.
Tulwar i dłoń poleciały szerokim łukiem, a wyjący z bólu góral pogalopował w noc trzymając
w górze buchający krwią kikut ręki, jakby w ten sposób mógł powstrzymać wypływającą
krew.
Dwa wozy zmieniły się tymczasem w pochodnie, płomienie w mig pożarły również pięć
stożkowatych namiotów. Wokoło rozlegał się bitewny zgiełk, słychać było brzęk stali o stal,
krzyki rannych i jęki umierających. Następny wóz zajął się ogniem. W blasku płomieni widać
było mężczyzn którzy dwójkami, z okrwawionymi mieczami w dłoniach, przemykali wśród
ciał zaścielających szczyt wzgórza. Spośród tych, którzy spoczywali nieruchomo na ziemi,
większość nosiła kolczugi i spiczaste hełmy armii zamorańskiej, trupów w turbanach było
niewiele.
Conan w jednej chwili zorientował się w sytuacji, gdy wtem pewien widok przykuł jego
wzrok. Jondra, wyrwana ze snu, naga, tylko z kołczanem przewieszonym przez ramię, stała
przed szkarłatnym namiotem nakładając na cięciwą kolejne strzały i szyjąc z łuku z takim
spokojem, jakby mierzyła w słomiane tarcze. Każda strzała oznaczała śmierć jednego górala.
Cymmerianin zauważył, że ktoś jeszcze zwrócił na nią uwagę. Góral przy drugim końcu
obozowiska wydał przeciągły okrzyk bojowy i pogalopował w kierunku nagiej łuczniczki.
— Jondra! — zawołał Conan, ale wiedział że pośród tego zgiełku nie mogła go usłyszeć.
Nie zdążyłby również dobiec do niej na czas. Przekładając miecz do lewej ręki, podbiegł do
martwego wartownika wpatrującego się niewidzącymi oczami w mroczne niebo. Brutalnie
postawił stopę na nadgarstku mężczyzny o rozpłatanej od ucha do ucha twarzy i wyrwał
włócznię z jego zastygłych w śmiertelnym skurczu palców. Następnie wyprostował się,
odwrócił, rzucił z całej siły i zastygł w bezruchu, gdy włócznia pomknęła ku ruchomemu
celowi. Teraz wszystko zależało od przecinającego powietrze pocisku. Nic więcej nie można
było uczynić. Góral był już o dwa kroki od Jondry, jego miecz o kilka uderzeń serca od jej
pleców, lecz kobieta wciąż go nie słyszała i nie odwróciła się.
Wtem góral drgnął konwulsyjnie i padł do tyłu. Grot długości przedramienia na wylot
przebił mu pierś. Jego koń pogalopował dalej, a on sam runął ciężko na ziemię, jak worek
ziarna u stóp tej, którą zamierzał zabić. Jondra przeraziła się widząc trupa, który ni stąd ni
zowąd pojawił się tuż obok niej, lecz już po chwili znowu sięgnęła do kołczanu po kolejną
strzałę. Kołczan był jednak pusty. Odrzuciła od siebie łuk i wyszarpnęła z ręki trupa potężny
tulwar.
Conan stwierdził, że znów może oddychać normalnie. Postąpił krok w jej stronę… i coś
nakreśliło żywym ogniem linię na jego plecach. Rzucił się do przodu, przetoczył przez bark i
wstał poszukując wzrokiem napastnika. Ujrzał górali i myśliwych, lecz wszyscy oprócz
Arvaneusa i Teladesa zabijali lub byli zabijani, angażując w walkę noszących turbany
napastników. Nie pora na wybieranie nieprzyjaciół — skonstatował barbarzyńca. Wystarczy
ich dla wszystkich. Trawiła go zaślepiająca żądza krwi, której płomień ugasić można tylko
zimną stalą.

background image

Gdy się odwrócił, stwierdził że Jondry już nie ma, lecz myśli o niej wciąż kołatały się w
jego umyśle ogarniętym bitewnym chaosem. Powiadają, że niektórzy urodzili się, by walczyć.
Conan urodził się na polu bitwy. Pierwszy oddech, jaki zaczerpnął w życiu, przesycony był
miedzianą wonią świeżo przelanej krwi. Pierwsze co usłyszał, to brzęk uderzającej o siebie
stali. Pierwsze co ujrzał, to kruki krążące po niebie, wyczekujące, aż żywi odejdą i przekażą
w ich władanie to, co zostało na pobojowisku.
Ogarnięty bojowym szałem, który towarzyszył mu od dnia narodzin, parł jak burza pośród
płomieni i przedśmiertnych wrzasków, a stal w jego dłoni zataczała mordercze kręgi.
Poszukiwał mężczyzn w turbanach, ci zaś, których napotkał, wędrowali przed oblicze
zasiadającego na Czarnym Tronie Erlika, zabierając jako ostatnie wspomnienie ze świata
żyjących obraz zimnych jak stal, błękitnych oczu barbarzyńcy. Jego prastary, obosieczny
miecz lśnił złowrogo w blasku płonących namiotów, migotał aż jego zbryzgana szkarłatem
klinga przestała cokolwiek odbijać i zdawała się pożerać światło, tak jak pożerała kolejne
ludzkie żywoty. Mężczyźni stawali naprzeciw niego i padali jeden po drugim, aż w końcu co
roztropniejsi zaczęli podawać tyły.
Wreszcie barbarzyńca został sam i rozglądając się dokoła nie napotkał wzrokiem głów w
turbanach, oprócz głów trupów, leżących na ziemi w kałużach krwi. Gdy jego żądza krwi
osłabła i odzyskał ostrość wzroku stwierdził, że wokół niego zebrali się ci, co ocaleli.
Zamorańscy łowcy otoczyli go kręgiem i przypatrywali się barbarzyńcy z mieszaniną zgrozy i
zdumienia. Powiódł wzrokiem po ich twarzach, a myśliwi, pod wpływem jego spojrzenia,
jeden po drugim mimowolnie cofali się o krok. Nawet Arvaneus nie wytrzymał tej
konfrontacji, choć jego oblicze poczerwieniało z wściekłości, gdy uświadomił sobie, co
właśnie uczynił.
— Górale? — rzucił Conan ochryple. Zdarł z pleców trupa jakiegoś koczownika gruby,
wełniany płaszcz i wytarł nim ostrze miecza.
— Uciekli — powiedział Telades. Miał piskliwy głos. Chrząknął donośnie. — To znaczy,
chyba kilku uciekło, większość wszelako…
Zamaszystym gestem wskazał ręką dokoła. Wierzchołek pagórka usłany był trupami i
resztkami spalonych namiotów, wszystko zaś oświetlały płomienie gorejących wozów.
— Ocaliłeś nas, Cymmerianinie.
— Na Kamienie Hannumana! — ryknął Arvaneus. — Czy nie ma wśród was ani jednego
mężczyzny? Ocaleliście dzięki waszym własnym umiejętnościom, własnym ramionom,
własnym mieczom! Jeśli barbarzyńca zabił jednego czy dwóch koczowników, to tylko
dlatego, że pragnął ocalić własną skórę!
— Nie mów głupstw — odparował Telades. — Zwłaszcza ty nie powinieneś źle się o nim
wyrażać. Conan walczył jak demon wcielony, podczas gdy my wszyscy rozpaczliwie
przekonywaliśmy siebie, że to co się dzieje, nie jest snem, lecz przerażającą w swej
prawdziwości jawą.
Mężczyźni stojący kręgiem wokół nich zaszemrali i pokiwali głowami potakująco.
Arvaneus, z twarzą wykrzywioną gniewnym grymasem, otworzył usta pragnąc coś
powiedzieć, lecz Conan nie dał mu dojść do słowa.
— Jeśli jacyś uciekli, mogą powrócić z posiłkami. Powinniśmy jak najszybciej opuścić to
miejsce.
— Oto wasz bohater — parsknął drwiąco Arvaneus. — Już gotów do ucieczki. Wszystkie
te plemiona razem wzięte nie mają w swych szeregach więcej ludzi niż banda, która na nas
napadła, a większość z nich zległa na tym pagórku i czeka teraz by pożywić sobą robaki. Kto
jeszcze mógłby stanąć przeciw nam? Chyba wybiliśmy całą tę przeklętą hałastrę.
— Kilku z nich uciekło — zaoponował Telades, ale Arvaneus wpadł mu w słowo.
— Nie zauważyłem żeby ktoś uciekał. A gdyby było inaczej, nie uszedłby z życiem. Jeżeli
teraz pierzchniemy, będziemy odtąd jak zające lękać się własnego cienia.

background image

— Twe obelgi, łowco, zaczynają grać mi na nerwach — prychnął Conan unosząc w dłoni
miecz. — Kilkakroć już zaniechałem uśmiercenia cię, z tej czy innej przyczyny. Najwyższy
jednak czas, byś przestał mleć ozorem, albo sam wyrwę go z twych plugawych ust.
Arvaneus łypnął na niego gniewnie, tulwar drgnął w jego dłoni, lecz zausznik Jondry nie
odezwał się już ani słowem. Pozostali łowcy cofnęli się, by zrobić im miejsce.
W ciszy jaka nastała pojawiła się przy nich Jondra przyodziana od stóp po szyję w szatę z
błękitnego, zdobionego brokatem jedwabiu. Spojrzała na dwóch stojących naprzeciw siebie
mężczyzn i po dłuższej chwili odezwała się.
— Conanie, skąd przypuszczenie, że górale powrócą?
Usiłowała zignorować i załagodzić napięcie, Cymmerianin zdawał sobie z tego sprawę, ale
i tak bardziej niż zabić Arvaneusa pragnął odpowiedzieć na jej pytanie.
— To prawda, że bandy górali są zazwyczaj nieliczne, niemniej powiadają w Shadizarze,
że plemiona z gór Kezankiańskich zaczęły się jednoczyć. Potwierdza to fakt wymarszu wojsk,
które niedawno widzieliśmy, mówi się bowiem, że wysłano oddziały, aby zrobiły z nimi
porządek. Odchodząc, nic nie ryzykujemy, pozostając ryzykujemy, że garstka, która uszła z
życiem, sprowadzi tu tysiąc kamratów.
— Tysiąc! — parsknął ironicznie Arvaneus. — Pani, przecież powszechnie wiadomo, że
górskie plemiona wciąż wojują między sobą. Z tysiąca górali zebranych w jednym miejscu po
niespełna dobie zostałyby jeno niedobitki. Gdyby zaś jakimś cudem udało się zgromadzić ich
tak licznie, niewątpliwie bardziej zainteresowaliby się wojskiem, niż nami. Tak czy inaczej
nie wierzę w te bazarowe plotki o jednoczeniu się plemion. To przeczy wszystkiemu, co
wiem o góralach.
Jondra w zamyśleniu pokiwała głową po czym zapytała.
— A nasi ranni? Ilu ich i jak poważne mają obrażenia?
— Sporo draśnięć i lekkich zranień — odparł Arvaneus. — Tylko o czternastu można
powiedzieć, że są naprawdę ranni, w tym dwaj ciężko. — Zawahał się. — Mamy jedenastu
zabitych, pani.
— Jedenastu — westchnęła i zamknęła oczy.
— Gdyby nie Conan, byłoby ich więcej — wtrącił Telades, a Arvaneus spiorunował go
wzrokiem.
— Przestań wreszcie paplać o tym barbarzyńcy, człowieku!
— Dosyć! — warknęła Jondra. Myśliwi natychmiast zamilkli.
— Jutro podejmę decyzję, co należy uczynić, dalej. Teraz trzeba się zająć rannymi i ugasić
te ognie. Arvaneusie, ty tego dopilnujesz.
— Przerwała i zaczerpnęła głęboki oddech nie patrząc na nikogo.
— Conanie, pójdź do mego namiotu. Proszę. — Wypowiedziała ostatnie słowo z
wyraźnym naciskiem, a uczyniwszy to, obróciła się na pięcie zawijając połami szaty tak, że
przez chwilę dostrzec można było jej nagie uda, i pospiesznie opuściła krąg mężczyzn.
Wizyty Conana w namiocie Jondry oraz ich bliski związek był tajemnicą poliszynela, choć
nie mówiono o tym otwarcie. Mężczyźni zaczęli nagle odwracać wzrok od Cymmerianina i
starali się również nie spoglądać na siebie nawzajem. Arvaneus sprawiał wrażenie
oszołomionego. Tylko Tamira napotkała jego wzrok; jej oczy miotały pioruny.
Kręcąc głową, zdezorientowany kobiecymi kaprysami, potężny Cymmerianin wsunął
miecz do pochwy i podążył za Jondrą.
Czekała na niego w szkarłatnym namiocie. Gdy wszedł do środka, zsunęła ramiączka
jedwabnej szaty i poczuł pod palcami gładkość jej nagiej skóry. Pełne, jędrne piersi
rozpłaszczyły się o jego żebra, gdy do niego przywarła dotykając twarzą jego piersi.
— Nie powinnam była tak mówić — szepnęła. — Nie wątpię w to, co widziałeś i chcę, byś
wciąż dzielił ze mną posłanie.
— Dobrze, że mi wierzysz — mruknął gładząc ją po włosach — bo ujrzałem to, o czym

background image

mówiłem. Teraz wszelako nie pora o tym mówić. Westchnął i przywarła do niego silniej, jeśli
to w ogóle było możliwe. — Najwyższy czas zacząć rozmawiać o powrocie. Twoi łowcy
zostali zdziesiątkowani przez górali, a od gór wciąż dzieli nas pełny dzień drogi. Jeśli
wjedziesz w góry z wozami ciągniętymi przez woły możesz być pewna, że zwrócisz na siebie
uwagę tamtejszych plemion. Twoi ludzie zostaną wycięci w pień, a ty staniesz się branką
jakiegoś niedomytego górala, którego żony ze względu na twą urodę będą cię regularnie biły.
I będzie tak póki ciężka praca i surowy tryb życia nie odbiorą ci młodości, podobnie jak stało
się to z nimi.
Z każdym słowem coraz bardziej tężała w jego ramionach. Wreszcie odsunęła się od niego
i spojrzała z niedowierzaniem w jego oczy.
— Wiele lat upłynęło — rzekła z wściekłością w głosie — odkąd miałam okazję
przepraszać mężczyznę i nigdy nie bła… zapraszałam żadnego, by dzielił ze mną posłanie. Aż
zjawiłeś się ty. Nie spodziewałam się, że w odpowiedzi zostanie mi udzielony surowy
wykład.
— Po prostu trzeba to w końcu powiedzieć. — Z trudem ignorował ciężkie, krągłe piersi,
które miał przed sobą, cienką talię, rozłożyste biodra i długie, smukłe nogi, lecz zmuszał się,
by mówić dalej, jakby kobieta otulona była grubym, wełnianym kocem. — Wśród górali
wrze. Mrówki mogłyby ujść ich uwadze, ale nie ludzie. A jeśli pragniesz odnaleźć bestię, na
którą polujesz, pamiętaj, że ona również jest łowcą i zabija ogniem. Ilu ludzi zostanie
spalonych żywcem na twoich oczach, abyś mogła zawiesić na ścianie kolejne trofeum?
— Toż to zwykłe bajania — rzuciła drwiąco. — Nie przerazili mnie górale, czy zatem
sądzisz, że ulęknę się wytworu wyobraźni ciemnych wieśniaków?
— Eldran… — zaczął, gdyż z wolna brakowało mu już cierpliwości, ale nie pozwoliła mu
skończyć.
— Nie! Nie chcę więcej słyszeć o tym… Brythuńczyku! — Zdyszana, z trudem zdołała się
opanować. Wreszcie odzyskała dawny rezon i władczy ton. — Nie sprowadziłam cię tu, by
się kłócić. Albo położysz się na posłaniu i będziesz rozmawiać ze mną tylko o tym, co
będziemy robić, albo natychmiast opuścisz ten namiot.
Conan był bliski gwałtownego, niepohamowanego wybuchu, ale wziął się w garść i
mruknął drwiąco:
— Jak sobie życzysz, pani — i odwrócił się do nagiej Jondry plecami. Jej wściekłe krzyki
podążały za nim pośród dogorywającej nocy, rozbrzmiewając gromkim echem w całym
obozowisku.
— Conan! Wracaj tutaj. Bodajbyś sczezł barbarzyńco! Nie możesz mnie tak zostawić!
Rozkazuję ci wrócić! Niech cię Erlik pochłonie! Niechaj Mitra wypali ci oczy!
Żaden z mężczyzn nie przerwał wykonywanych czynności, lecz sądząc po zawziętości, z
jaką wypełniali swe obowiązki, nie było wśród nich ani jednego głuchego. Ci, którzy
włóczniami strącali z wozów płonące sterty płócien namiotowych, zdwoili wysiłki by ocalić
to, co jeszcze nie zajęło się ogniem. Wartownicy stojący na czatach jęli wpatrywać się w
rzednące cienie, jakby w każdym z nich skrywał się gócal z morderczym szałem w oczach.
Tamira krążyła pośród rannych ułożonych rzędem na kocach pośrodku obozowiska, pojąc
ich kolejno wodą ze skórzanego worka. Gdy barbarzyńca ją mijał, popatrzyła na niego i
uśmiechnęła się promiennie.
— A więc dzisiejszej nocy znów będziesz spać samotnie Cymmerianinie — zaszeptała
słodko. — Szkoda.
Conan nie spojrzał na nią, lecz jego oblicze gwałtownie sposępniało.
Jeden wóz pozostawiono, by się dopalił, z innych zaś zrzucono gorejące rzeczy. Gruby
kucharz biegał między mężczyznami i, wymachując nad głową cynową tacą, w głos się
skarżył, że używają jego naczyń do gaszenia ognia piachem i ziemią. Conan wyszarpnął mu
tacę z rąk, przyklęknął obok Teladesa i zaczął kopać w twardej, kamiennej glebie.

background image

Łysy myśliwy przez chwilę przyglądał mu się z ukosa, aż w końcu odezwał się półgłosem:
— Niewielu jest mężczyzn, którzy nie mając ważkiego powodu zrezygnowaliby ze
spędzenia nocy w jej namiocie.
Zamiast odpowiedzieć na to nie bezpośrednie pytanie, Conan warknął:
— Zastanawiam się, czy nie powinienem przywiązać jej do konia, abyście mogli odwieźć
ją z powrotem do Shadizaru.
— Gdybyś zastanowił się nad tym dłużej wiedziałbyś, że to niewykonalne — rzekł Telades
sypiąc piach i ziemię na płonącą stertę rzeczy. — Nie udałoby się to ani tobie, ani nawet nam.
Lady Jondra mówi, dokąd się udaje, a my posłusznie podążamy za nią.
— Nawet w głąb gór Kezankiańskich? — rzucił z niedowierzaniem Conan. — Nawet gdy
żyjące tam plemiona zaczynają się jednoczyć? Górale coś szykują. Wojsko nie podjęłoby
działań, gdyby sytuacja nie była naprawdę poważna.
— Służę rodowi Peraszanidów od małego — mówił wolno Telades — podobnie jak mój
ojciec i ojciec mojego ojca. Teraz lady Jondra to cały ród. Ona jest ostatnia. Nie mógłbym jej
opuścić. Lecz podejrzewam, że ty tak. Kto wie, może nawet powinieneś.
— A to dlaczego? — rzucił oschle Cymmerianin.
Telades odpowiedział tak, jakby to pytanie zostało zadane całkiem serio.
— Wiedz wędrowcze z pomocy, że nie wszystkie włócznie ciskają wrogowie, których
znasz. Jeżeli zdecydujesz się zostać, uważaj na swoje plecy.
Conan znieruchomiał, przerywając kopanie.
A więc włócznia, która musnęła jego plecy, nie została rzucona ręką górala. Bez wątpienia
to robota Arvaneusa. Albo kogoś innego, kto od lat służył lady Jondrze i komu nie podobało
się, że ostatnia członkini starego, możnego rodu zadaje się z przybłędą z północy. Tylko tego
było mu trzeba. Wokół roiło się od górali, a teraz miał jeszcze jednego wroga, który tylko
czyhał, aby wbić mu nóż w plecy. Postanowił, że nazajutrz spróbuje po raz ostatni przekonać
Jondrę do powrotu. Ją i Tamirę. W Shadizarze było mnóstwo klejnotów, które mogła ukraść.
Jeśli nie pójdą za jego radą, zostawi je i wróci do Shadizaru samotnie. Nabrał na tacę ziemi
i piachu, po czym z całej siły sypnął w ogień. Tak! Właśnie tak uczyni. Niechaj Erlik porwie
go w zaświaty, gdyby postąpił inaczej!

W pochmurny, szary poranek Djinar zrobił przegląd niedobitków swojej drużyny. Zostało
mu ledwie pięciu przerażonych ludzi i ani jeden wierzchowiec.
— To był olbrzym — wybełkotał Sharmal. Nie miał już turbanu, a jego twarz pokrywały
smugi brudu i zaschniętej krwi z rany na czaszce. Jedynym okiem wpatrywał się w coś, czego
nie widział nikt oprócz niego. — Olbrzym zabijał wszystkich, którzy weszli mu w drogę. Nikt
nie był w stanie stawić mu czoła.
Nie próbowano go uciszać, obłąkańcy byli bowiem wybrańcami starych bogów, a ci,
których dotknęły bóstwa, znajdowali się pod ich ochroną.
— Czy ktoś jeszcze uważa, że jesteśmy w stanie odebrać tej Zamorance Ogniste Oczy? —
spytał znużonym głosem Djinar.
Odpowiedziała mu cisza.
— Odciął rękę Farouzowi — rzekł Sharmal. — Krew buchała mu z kikuta, gdy odjeżdżał
w noc, aby umrzeć.
Dj inar zignorował młodzieńca.
— Czy ktokolwiek wie, jaką cenę przyjdzie nam zapłacić za niewykonanie rozkazu
Basrakana Imalli?
I znów czterej mężczyźni, którzy zachowali zdrowe zmysły odpowiedzieli milczeniem,
lecz i tym razem odpowiedź zawierała się w ich ciemnych oczach naznaczonych teraz
odcieniem zgrozy.
Sharmal zaczął szlochać.

background image

— Ten olbrzym był duchem ziemi. Zawiedliśmy prawdziwych bogów i przysłali go, by
nas ukarał.
— Zatem postanowione. — Djinar pokręcił głową. Wiele pozostawi za sobą, między
innymi ulubione siodło i dwie młode żony, lecz i w jednym i w drugim przypadku mógł się
postarać o nowe, natomiast krwi w żyłach, gdyby mu jej upuszczono, niczym by nie zastąpił.
— Plemiona na południu nie otrzymały jeszcze wezwania od Basrakana. Interesuje je tylko
łupienie karawan zmierzających do Sultanapuru i Aghrapuru. Udamy się do nich. Wolę
zaryzykować, że nikt nie zechce nas przygarnąć niż doświadczyć na swojej skórze gniewu
Imalli.
Nie zauważył ruchu ręki Sharmala, lecz niespodziewanie pięść młodzieńca rąbnęła go z
całej siły w pierś. Spuścił wzrok, zdziwiony że nagle zaparło mu dech w piersiach. Uderzenie
nie było aż tak mocne. I wtedy spostrzegł tkwiącą w dłoni tamtego rękojeść sztyletu. Kiedy
ponownie uniósł wzrok, czterech górali już nie było. Odeszli, nie chcąc wchodzić w drogę
szaleńcowi.
— Zostałeś skalany, Djinarze — rzekł Sharmal takim tonem, jakby zwracał się do
krnąbrnego dziecka. — Lepiej byś sczezł, niż miałbyś umknąć przed karą prawdziwych
bogów. Ich wola musi zostać wypełniona. Z pewnością to pojmujesz. Musimy wrócić do
Basrakana Imalli, świętego człowieka, i powiedzieć mu o olbrzymie.
Miałem rację, pomyślał Djinar. W tym obozie była śmierć. Wciąż czuł jej woń. Rozchylił
wargi, aby się roześmiać i krew puściła mu się ustami.

XII

Gdy po południu cienie zaczęły się wydłużać, do obozu łowców powróciły oznaki
normalności. Pożary zostały ugaszone a wozy, których nie udało się ocalić, zepchnięto ze
zbocza wraz z prowiantem, zbyt silnie nadpalonym, by nadawał się do użytku. Większość
rannych była na nogach i praktycznie gotowa do kolejnej walki, pozostali zaś powinni w
krótkim czasie wydobrzeć. Tych, co zginęli w bitwie oraz dwóch najciężej rannych, którzy
umarli wkrótce potem, pogrzebano w grobach wykopanych na zboczu i ułożono na nich
kopce z kamieni, by wilki nie dobrały się do ciał. Tak postąpiono z trupami Zamoran. Sępy i
kruki gromadziły się, skrzecząc z ukontentowaniem za następnym wzgórzem, dokąd
zawleczono truchła górali.
Warty wystawiono teraz nie tylko na szczycie pagórka, w obozie, lecz i na okolicznych
wzgórzach. Pomysł wystawienia konnych czujek, by mogły na czas zaalarmować
pozostałych, wyszedł od Conana. Kiedy wysunął tę propozycję, Jondra początkowo ją
zignorowała, zaś Arvaneus wyszydził, lecz warty mimo wszystko wystawiono, choć już bez
wiedzy Cymmerianina.
Wszelako powodem marsowej miny na twarzy barbarzyńcy, nie były urażone ambicje, gdy
przemierzał obozowisko. Nie obchodziło go, kto zgarnie pochwałę za czujki, grunt by je
wystawiono. Przez cały dzień Jondra go unikała. Krzątała się przy rannych, nadzorując ich
opatrywanie, przygotowanie posiłków przez kucharzy i mnóstwo innych spraw, którymi
zwykle nie zaprzątała sobie głowy. Zajmowała się wszystkim i wszystkimi w całym obozie, z
wyjątkiem Conana. Wiedział, że czyniła to, by nie podjąć z nim rozmowy.
Tuż obok przeszła Tamira, w kusej, białej tunice balansując zwinnie tacą z pucharem i
dzbanem wina. Conan schwycił ją za rękę.
— Nie mogę teraz z tobą rozmawiać — rzuciła. — Kazała to przynieść natychmiast, a
sądząc po nastroju lepiej, by nie musiała na mnie czekać. — Nagle zachichotała. — Może
byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdybyś nie spał samotnie ubiegłej nocy.
— Nieważne — warknął Conan. — Pora się stąd zabierać, Tamiro, bo inaczej jutro
zastanie nas w górach.

background image

— Czy to właśnie powiedziałeś Jondrze, i dlatego jest taka rozgniewana? — Jej twarz
stężała. — Zaproponowałeś jej, by ruszyła z tobą w drogę powrotną?
— Głupia dziewko, nic nie pojmujesz? Trofeum myśliwskie to nie powód, by ryzykować
śmierć z rąk górali, podobnie jak te precjoza.
— A co z Jondrą? — spytała podejrzliwie. — Ona nie zawróci.
— Jeżeli nie zdołam jej do tego nakłonić, zawrócę sam. A ty? Pojedziesz ze mną?
Tamira przygryzła dolną wargę i przez chwilę przyglądała mu się spod firanek rzęs. W
końcu skinęła głową.
— Tak. Musimy uciec nocą, gdy będzie spała. Gdyby się dowiedziała, na pewno
próbowałaby do tego nie dopuścić. Co by poczęła bez podręcznej, na którą mogłaby
pokrzykiwać? Ale co z twoim zainteresowaniem rubinami, Cymmerianinie?
— Przestały mnie interesować — odparł.
— Przestały… — zaczęła Tamira i nagle zamilkła, kręcąc głową z niedowierzaniem. —
Chyba masz mnie za idiotkę, skoro uważasz, że mogłabym w to uwierzyć. Albo sam jesteś
głupcem. Na Mitrę, wciąż zapominam, że mężczyzna zawsze pozostanie tylko mężczyzną.
— A cóż to ma znaczyć?
— Leżałeś z nią na jednym posłaniu i to sprawiło, że zrezygnowałeś z okradzenia jej. I ty
uważasz się za złodzieja!
— Moje powody to moja rzecz — powiedział nieco spokojniej aniżeli faktycznie się czuł.
— Podobnie jak sprawa rubinów. Dziś w nocy odjeżdżamy? Umowa stoi?
— Stoi — odrzekła powoli. Gdy utkwiła w nim spojrzenie swych wielkich, brązowych
oczu, przez chwilę odniósł wrażenie, że chciała powiedzieć coś jeszcze.
— Lyano! — głos Jondry rozciął powietrze niczym trzask bicza. — Gdzie moje wino?
— Gdzie moje wino? — szepnęła drwiąco Tamira, po czym ruszyła żwawo omijając
Teladesa uginającego się pod ciężarem obitego mosiężnymi pasami kufra.
— Może nie powinieneś był jej drażnić, Cymmerianinie — wysapał łysy łowca.
— Może powinieneś ją przeprosić. — Mężczyzna trzymający kufer za drugi koniec
pokiwał głową.
— Na Croma! — warknął Conan. — Czy wszyscy w obozie martwią się tylko tym, czy….
— Jego słowa utonęły w tętencie kopyt wierzchowca jednego ze zwiadowców gnającego w
górę zbocza. Mimowolnie poluzowując miecz w pochwie podbiegł do miejsca, gdzie
zatrzymał się konny zwiadowca, by zdać raport Jondrze. Łowcy przerwali swe zajęcia i
zebrali się dokoła.
— Żołnierze, pani — wysapał zwiadowca. — Konni. Dwie, może trzy setki, gnają na
złamanie karku.
Jondra uderzyła się pięścią w krągłe udo. Po ciężkim dniu jej jedwabna, różowa tunika i
bryczesy były przepocone i zakurzone.
— Niech Erlik pochłonie wszystkich żołnierzy! — rzuciła przez zaciśnięte zęby, po czym
zaczerpnęła głęboki oddech, aż pod opiętym materiałem tuniki zafalowały jej ciężkie, jędrne
piersi. — Doskonale! Jeżeli przybędą, spotkam się z ich dowódcą. Arvaneusie! Niech nikt,
kto nosi bandaże, nie wychodzi z namiotów. Jeżeli żołnierze zjawią się zanim wrócę, bądź
wobec nich uprzejmy, ale nic im nie mów. Nic, zrozumiano? Lyano, będziesz mi
towarzyszyć! — Zanim skończyła to mówić, przedzierała się już przez ciżbę łowców, nie
czekając, aż zejdą jej z drogi.
Arvaneus jął wykrzykiwać rozkazy, a łowcy i posługacze rozpierzchli się na wszystkie
strony, by przygotować obóz na przybycie gości. Najmniej problemów przysporzyli ranni,
którzy w większości sami poukrywali się w namiotach, lecz za sprawą Jondry przy namiotach
nagromadziło się mnóstwo najrozmaitszych sprzętów, garnków, talerzy, sztućców i broni,
przez co obóz sprawiał wrażenie, jakby przeszedł przezeń huragan.
Ignorując tę gorączkową krzątaninę Conan przycupnął na skraju obozowiska, wpatrując

background image

siew stronę, skąd nadjechał zwiadowca. Niejeden raz jego dłoń odruchowo sięgała rękojeści
starego, obosiecznego miecza. Nie wątpił, że zwiadowca ujrzał nie górali, lecz zamorańskich
żołnierzy. Nie różnili się zbytnio od siebie. Często trudno było odróżnić regularną armię od
bandy rozbójników.
Grzechot podkutych kopyt na kamieniach obwieścił przybycie wojska na długo zanim
kolumna konnych pojawiła się w zasięgu wzroku. Jechali czwórkami, groty włóczni
błyszczały w słońcu. Na czele podążał chorąży ze sztandarem, jakich używali zamorańscy
generałowie. Na zielonym jedwabiu obszytym złotymi frędzlami ozdobnym haftem
zapisywano wszystkie ich chlubne zwycięstwa. Na widok sztandaru Conan parsknął
pogardliwie. Z tej odległości nie mógł odczytać napisów, ale zdołał policzyć wymienione
bitwy. Zważywszy na liczbę faktycznych bitew stoczonych w ciągu ostatnich dwóch
dziesięcioleci przez armię zamoranską, na sztandarze zapisano zaszczytnie chyba wszystkie
potyczki graniczne i utarczki z bandytami.
U podnóża pagórka kolumna zwarła szyki, dwa szeregi skierowały się ku obozowi, dwa w
przeciwną stronę. Chorąży i generał, wyróżniający się pióropuszem z barwionego na
czerwono końskiego włosia zdobiącym jego złoty hełm oraz złoconą kolczugą, ruszyli w górę
zbocza mijając karłowate drzewka i sięgające do pasa, z rzadka tu rosnące krzewy.
Na znak Arvaneusa dwaj łowcy rzucili się naprzód, jeden by przytrzymać cugle
generalskiego wierzchowca, drugi zaś jego strzemię. Generał dziarsko zeskoczył z siodła. Był
to wysoki mężczyzna, o śniadym, przystojnym obliczu z cienkim wąsikiem nad górną wargą.
Arogancko zlustrował obóz. Na widok Conana uniósł brew ze zdumienia, po czym parsknął z
odrazą. Cymmerianin zastanowił się w duchu, czy tamten miał kiedykolwiek okazję użyć
miecza ze zdobioną klejnotami rękojeścią, który zwieszał mu się u pasa.
— No cóż… — odezwał się generał. — Gdzie wasza pani? Arvaneus wyrwał się naprzód z
pokorną miną, ale głos Jondry zatrzymał go w pół kroku.
— Jestem tu, Zathanidesie. A co robi najsłynniejszy generał Zamory tak daleko od
pałaców Shadizaru?
Miękko, niczym kotka przemaszerowała przed generałem; kilku łowców na ten widok nie
zdołało powstrzymać pełnych podziwu westchnień. Lśniący szkarłatny jedwab opięty w talii
kobiety grubo plecionymi pasami ze złota i pereł podkreślał każdą krzywiznę jej piersi, bioder
i ud, zaokrąglonych i jędrnych tak, że na ich widok nawet eunuchowi pociekłaby ślinka.
Miast na krągłości Jondry, Conan zwrócił jednak uwagę na coś innego. Na jej czole
spoczywał diadem z szafirów i czarnych opali, nad brwiami zaś znalazł się pojedynczy rubin,
większy niż połowa męskiego kciuka. Między jej pokaźnymi piersiami zawisł bliźniaczy brat
krwistego rubinu, zdobiący naszyjnik inkrustowany skrzącymi się lazurowymi szafirami i
czarnymi opalami. Conan odszukał wzrokiem Tamirę. Młoda złodziejka przyniosła właśnie
Zathanidesowi tacę ze złotym pucharem i kryształowym dzbanem wina oraz złożonymi
równo wilgotnymi ręcznikami. Zdawała sienie dostrzegać klejnotów, które zamierzał skraść
barbarzyńca.
— Jesteś jak zawsze piękna, Jondro — rzekł generał wycierając dłonie i odkładając
ręcznik z powrotem na tacę. — Ale twoje piękno mogłoby sczeznąć w szałasie jakiegoś
górala, gdybym nie spotkał niejakiego Eldrana.
Jondra wyraźnie zesztywniała.
— Eldrana?
— Tak. Brythuńczyka. Łowcy, jak powiada. — Wziął puchar napełniony przez Tamirę i
uśmiechnął się do niej, aczkolwiek niezbyt szczerze. — Nie uwierzyłbym w jego opowieść o
zamorańskiej szlachciance w tej zapomnianej przez Mitrę części gór, gdyby nie opis, jaki mi
podał. Kobieta wzrostu rosłego mężczyzny, o olśniewająco pięknej twarzy i figurze, dość
zręcznie posługująca się łukiem. I ma przepiękne szare oczy. Wiedziałem, że to nie może być
nikt inny. — Odchylił głowę, by napić się wina.

background image

— Śmiał mnie tak opisać? Dość zręcznie posługująca się łukiem? — wysyczała Jondra,
choć wzmianka o olśniewająco pięknej twarzy sprawiła, że pokraśniała, a po ostatnim
komentarzu na temat oczu zacisnęła dłonie w pięści. — Mam nadzieję, że zakułeś go w
kajdany. I jego ludzi także. Mam… mam powód by sądzić, że to rozbójnicy.
Conan uśmiechnął się otwarcie. Nie należała do kobiet, które umieją godzić się z porażką.
— Obawiam się, że nie — rzekł Zathanides oddając pusty puchar Tamirze. — Chyba był
tym, za kogo się podawał i jechał sam, toteż puściłem go wolno. Tak czy inaczej powinnaś
być mu wdzięczna za ocalenie życia. Górale robią się coraz bardziej nieznośni, to nie miejsce
na jedną z twych myśliwskich wypraw. Przydzielę kilku ludzi, abyś bezpiecznie mogła
wrócić do Shadizaru.
— Nie jestem dzieckiem, któremu się rozkazuje — rzuciła gniewnie Jondra.
Generał spod ciężkich powiek otaksował ją od stóp do głów, po czym rzekł powoli:
— Zaiste, nie jesteś dzieckiem, Jondro. W rzeczy samej. Ale musisz wrócić do miasta.
Jondra przeniosła wzrok na Conana. I nagle jej surowość gdzieś znikła, a w głosie pojawiło
się kuszące rozmarzenie.
— O nie, nie jestem już małą dziewczynką, Zathanidesie. Może moglibyśmy
podyskutować o moich planach na przyszłość? Zechcesz udać się do mego namiotu?
— Naturalnie — odparł i uśmiechnął się lubieżnie. — Porozmawiajmy… o twojej
przyszłości.
Śniade oblicze Arvaneusa pałało rozpaczą i wściekłością, gdy jego pani i wojskowy znikali
wewnątrz szkarłatnego namiotu. Conan schylił się, podniósł garść kamyków i jął ciskać je
jeden po drugim w dół zbocza. Telades ukucnął przy nim.
— Nowe kłopoty, Cymmerianinie — stwierdził — i zastanawiam się, czy jesteś tego wart.
— A co to ma do rzeczy? — spytał oschle Conan.
— Głupi osiłku z północy, przecież ona to robi z twojego powodu.
— Dokonała wyboru. — Nie chciał, nawet przed sobą przyznać, że poczuł się urażony jej
flirtem z Zathanidesem. — Nie jest pierwszą dziewką, która wybiera mężczyznę z uwagi na
zamożność i wysoki stan.
— Ale ona nie jest zwykłą dziewką. Służę jej odkąd była jeszcze małą dziewczynką i
powiadam ci, że byłeś pierwszym mężczyzną, który ułożył się z nią na posłaniu.
— Wiem — warknął Conan przez zaciśnięte zęby. Został odtrącony przez kobietę, a tego
nie znosił. Podobnie jak rozmów na ten temat.
Z namiotu dobiegł krzyk kobiety, a Cymmerianin cisnął następny kamyk. Jego oblicze
nieco się rozluźniło, na wargach zagościł łagodny uśmieszek. Arvaneus postąpił krok w
stronę szkarłatnego namiotu i znieruchomiał, ogarnięty niezdecydowaniem. Tamira, klęcząca
przy płachcie wejścia spojrzała gniewnie na Conana. W całym obozie wszyscy zamarli w
pełnym wyczekiwania bezruchu. Kolejny krzyk przeszył powietrze.
Telades wyprostował się, lecz Conan schwycił go za rękę. — Sprawdzę, czy potrzebuje
pomocy — rzekł ze spokojem, odrzucając resztę kamyków. Mimo opanowanego tonu,
Cymmerianin żwawym krokiem, niemal biegnąc, dotarł do namiotu. Gdy uniósł płachtę przy
wejściu, w jednej chwili zorientował się co zaszło. Jondra wiła się na poduszkach, z połami
szaty zadartymi powyżej ud, wymachując nogami w powietrzu. Zathanides zaś, leżał na niej
gmerając przy zapięciu bryczesów i obsypując twarz kobiety pocałunkami. Jondra na próżno
okładała generała pięściami po karku i plecach.
Conan skrzywiwszy się schwycił generała za kołnierz pozłacanej kolczugi i siedzenie
spodni, po czym jednym ruchem dźwignął go w powietrze. Zathanides wrzasnął, i klnąc
szpetnie jął się szamotać, usiłując dosięgnąć miecza, lecz potężny Cymmerianin z łatwością
doniósł go do wejścia i wyrzucił na zewnątrz jak worek ziarna. Jeden rzut oka wystarczył
barbarzyńcy, by upewnić się, że Jondrze nic się nie stało. Jej biżuteria leżała rozsypana na
poduszkach, a spod rozdartej szaty wyzierało nagie ramię, lecz wydawała się bardziej

background image

rozłoszczona niż skrzywdzona, kiedy podnosząc się niezdarnie obciągnęła długą szatę, by
zakryć swą powabną nagość. Po chwili wyszła za Zathanidesem na zewnątrz. Generał
podniósł się na czworaki, jego usta wykrzywił grymas wściekłości, a gdy u wejścia do
namiotu pojawił się Conan, dobył miecza. Barbarzyńca kopnął zamaszyście. Ozdobiony
klejnotami miecz pofrunął w powietrze; Zathanides jęknął i schwycił się za obolały
nadgarstek. Wrzask bólu ucichł, gdy czubek miecza Conana dotknął gardła generała.
— Wstrzymaj się! — zawołała Jondra. — Conanie, schowaj miecz!
Barbarzyńca wolno opuścił broń, lecz nie wsunął jej do pochwy. To Jondra była
napastowana, więc do niej należała decyzja o życiu Zathanidesa. Mogła go nawet oszczędzić.
On jednak nie zamierzał składać oręża, póki ten oficerek nie wyzionie ducha lub nie opuści
obozu.
— Dostanę twoją głowę, barbarzyńco — warknął Zathanides z trudem dźwigając się z
ziemi. — Poznasz smak kary za napaść na lorda Zamory.
— A wtedy ty dowiesz się co znaczy… napastować panią Zamory — odparowała chłodno
Jondra. — Zważ na swe czyny, bowiem gdy głowa Conana potoczy się po ziemi, ciebie
spotka ten sam los. Wybór należy do ciebie.
Oczy o mało nie wyszły Zathanidesowi z orbit, z kącika ust pociekła strużka śliny.
— Możesz oskarżać mnie o co zechcesz, ty żałosna, półkrwi brythuńska suko. Sądzisz, że
jest w Zamorze ktoś, kto nie słyszał opowieści na twój temat? O tym, że zanim zatrudnisz
nowego łowcę, wpierw zabierasz go do swej łożnicy? Kto uwierzy, że człowiek tak szacowny
jak ja mógłby choć dotknąć taniej nierządnicy, dziewki sprzedajnej, co…
Nie dokończył, gdyż Conan znów uniósł miecz, ale Jondra schwyciła Cymmerianina za
muskularne ramię; było tak potężne, że nie mogła opasać go nawet obiema dłońmi.
— Wstrzymaj się, Conanie — rzuciła niepewnie. — Wybieraj Zathanidesie.
Śniadolicy generał otarł wierzchem dłoni ślinę z kącika ust i niemal niedostrzegalnie
pokiwał głową.
— To ty dokonałaś wyboru, Jondro. Zatrzymaj sobie swego barbarzyńskiego kochanka.
Jedź w góry i niech cię tam dopadnie jakiś zawszony dzikus. Podniósł z ziemi swój miecz o
zdobionej klejnotami rękojeści i wsunął do pochwy. — Jeżeli o mnie chodzi, możesz nawet
pojechać wprost do Dziewiątego Piekła Zandru!
Conan, z mieszanymi uczuciami gniewu i zadowolenia patrzył, jak generał, z obolałym
grzbietem, maszeruje chwiejnym krokiem w kierunku wierzchowca. Zathanides mógł pragnąć
pozostawić Jondrę własnemu losowi, lecz zbyt wielu jego ludzi wiedziało, że ją odnalazł.
Próbę gwałtu można było zatuszować, zwłaszcza jeśli inni wielmoże podzielali zdanie
generała na temat szlachcianki, lecz niepowodzenie w kwestii zmuszenia jej do powrotu
mogło źle świadczyć o jego męskości. Tak w każdym razie, zdaniem Cymmerianina,
pojmował swą porażkę generał. Conan mógł się założyć, że już następnego dnia ujrzą oddział
mający rozkaz eskortować ich do Shadizaru, bez względu na wolę Jondry.
Gdy Zathanides i jego chorąży pogalopowali w dół zbocza, Arvaneus pełen wahania i
arogancji zarazem podszedł do szkarłatnego namiotu.
— Pani — powiedział ochryple — jeżeli tylko wydasz rozkaz, wezmę paru ludzi i
dopilnuję, by lord Zathanides nie przeżył tej nocy.
— O, tak, Arvaneusie. Może na rozkaz potrafiłbyś zakraść się nocą i zamordować
Zathanidesa. Conan nie czekał na rozkazy. Stanął przeciw niemu twarzą w twarz, nie bacząc
na konsekwencje — odparła lodowato Jondra.
— Ależ pani… jestem gotów umrzeć dla ciebie. Żyję tylko dla ciebie.
Jondra odwróciła się plecami do rozgorączkowanego łowcy. Jej wzrok padł na szeroką
pierś barbarzyńcy, jak gdyby obawiała się spojrzeć mu w oczy.
— Ratowanie mnie wyraźnie wchodzi ci w nawyk — stwierdziła półgłosem. — Nie widzę
powodu, dla którego mielibyśmy nadal sypiać osobno.

background image

Arvaneus głośno zgrzytnął zębami.
Conan nie odezwał się słowem. Jeśli jego przypuszczenia co do Zathanidesa były słuszne,
powinien ulotnić się z obozu przed nastaniem świtu, gdyż generał bez wątpienia wyda rozkaz
uśmiercenia pewnego silnie zbudowanego barbarzyńcy z północy. Poza tym planował
ucieczkę wspólnie z Tamirą. Rezygnacja ze spędzenia nocy u boku Jondry z pewnością zmusi
go do wyjaśnień, których nie mógł i nie chciał jej udzielić.
Jondra wzięła głęboki oddech.
— Nie jestem dziewką z karczmy, z którą można igrać. Żądam natychmiastowej
odpowiedzi.
— Nie zrezygnowałem ze spania na twym posłaniu z własnej woli — rzekł ostrożnie i
sklął sam siebie za brak dyplomatycznej ogłady. — Nie kłóćmy się — dorzucił pospiesznie.
— Minie kilka dni, zanim ranni odzyskają siły. Będą to dni odpoczynku i rozlicznych
rozkoszy. — Spędzi je w ten sposób po powrocie do Shadizaru, skonstatował, lecz jego
zadowolenie prysło, gdy Jondra drwiąco roześmiała się w głos.
— Jak możesz być takim głupcem? Zathanides nie daruje nam utraconej dumy i męskości,
a gdy już odzyska rezon, dojdzie do wniosku, że jest w stanie obalić wszelkie oskarżenia,
które mogłabym wnieść przeciw niemu. Już jutro znów ujrzymy jego wojska. Nie wątpię, że
wyda im rozkaz, by przywieźli mnie z powrotem do Shadizaru, nawet w kajdanach, jeśli
byłoby to konieczne. Tyle tylko, że najpierw będą musieli mnie znaleźć. W tych górach nie
jest to łatwe. Jej twarz nagle stężała, głos stał się ostrzejszy, bardziej złowrogi. — Nie, nie
jesteś tak głupi jak sądziłam. Wiesz równie dobrze jak ja, że żołnierze wrócą. Zaczekałbyś tu i
patrzył z lubością jak odwożą mnie, spętaną, z powrotem do miasta. Idź więc, skoro lękasz się
gór. Odejdź! Nie obchodzi mnie, co uczynisz! — I równie gwałtownie jak wcześniej do
Conana odwróciła się w stronę Arvaneusa. — Musimy wyruszyć o brzasku — oznajmiła mu
— i uczynimy to szybko. Zostawimy wszystkie bagaże, oprócz tego, co można załadować na
juczne zwierzęta. Ranni, którzy nie są w stanie usiedzieć w siodle, zawrócą z wozami do
Shadizaru. Może ich trop choć na pewien czas zmyli Zamoran.
Gdy Jondra wydawała kolejne polecenia, Arvaneus spojrzał ponad jej ramieniem na
Conana a na jego twarzy kpiąca satysfakcja mieszała się z zapowiedzią rychłego wyrównania
rachunków. Szykowały się nowe kłopoty. Ale, jak upomniał siebie barbarzyńca, tylko gdyby
pozostał z wyprawą dłużej, a na to się wszak nie zanosiło. Skoro zaś miał już opracowany
szczegółowy plan, nadeszła pora, by poczynił niezbędne przygotowania do wyruszenia w
drogę.
Powoli Conan oddalił się od szlachcianki i jej zausznika. Z wystudiowaną nonszalancją
minął linię ognisk. Gruby kucharz szykujący dla swej pani nowe frykasy nawet nie uniósł
wzroku, gdy Cymmerianin jął buszować wśród prowiantu. Oddaliwszy się, Conan niósł pod
pachą dwie grube skórzane sakwy suszonego mięsa. Rozejrzał się ostrożnie, by upewnić się,
że nikt go nie obserwuje i ukrył mięsiwo pod krzakiem głogu na skraju obozowiska.
Wkrótce dołożył tam jeszcze cztery worki z wodą i pasiaste, wełniane koce. Miał w
zwyczaju sypiać nago, tylko pod płaszczem, dla ochrony przed chłodem, lecz wątpił, by
Tamira była równie zahartowana.
Z końmi musiał zaczekać do ostatniej chwili. Nie zdołałby osiodłać ich teraz bez
zwracania niczyjej uwagi, niemniej podszedł do uwiązanych przy paliku wierzchowców.
Łatwiej było wybrać najprzedniejsze rumaki jeszcze za dnia. Uznał, że dla niego najlepszy
będzie czarny ogier, lecz i Tamirze potrzebne było wytrzymałe zwierzę. Zamierzał przejść jak
gdyby nigdy nic obok koni, lecz znalazłszy się przy długonogiej, gniadej klaczy, stanął
niczym wrośnięty w ziemię. Na ziemi obok łba klaczy leżało siodło, pękaty bukłak na wodę i
ciasno związany skórzany worek.
— Nocą, Tamiro — mruknął półgłosem. — Albo, kiedy będę siedział spokojnie, oczekując
nadejścia zmierzchu! — W jego umyśle pojawiła się nagle wizja rubinów leżących na

background image

poduszkach w namiocie Jondry.
Udając opanowanie, którego nie czuł, Conan przeszedł przez obozowisko wypatrując
Tamiry. Wierzchołek wzgórza znów zmienił się w tętniące życiem mrowisko, łowcy krzątali
się jak w ukropie, wykonując rozkazy swej pani.
Przez krótką chwilę szlachcianka patrzyła na barbarzyńcę, jakby chciała coś powiedzieć,
lub oczekiwała, że to on zabierze głos, kiedy jednak nie zatrzymał się, odwróciła się
gniewnie, by nadzorować przygotowania do porannego wymarszu. Conan nigdzie nie zdołał
dostrzec Tamiry. To jednak wcale nie musiało oznaczać, że się spóźnił.
Wiedział, jak ma dostać się do szkarłatnego namiotu, gdyby chciał wykorzystać
zamieszanie w obozowisku jako parawan dla kradzieży rubinów. Jeden rzut oka upewnił go,
że nie jest obserwowany. Błyskawicznie znalazł się na tyłach namiotu Jondry. W płóciennej
ścianie widniało długie rozcięcie. Rozchylając jego brzegi palcami, zajrzał do środka. Tamira
na klęczkach gmerała wśród poduszek. Tłumiąc śmiech wyjęła spomiędzy nich długi, lśniący
naszyjnik. W drugim ręku ściskała diadem.
Conan bezgłośnie wślizgnął się do środka. Tamira zorientowała się, że nie jest w namiocie
sama, gdy wielka dłoń barbarzyńcy zacisnęła się na jej ustach. Drugą ręką objął ją wpół,
unieruchamiając ramiona i podźwignął w górę, zanim zdążyła w jakikolwiek sposób
zareagować. Zauważył, że upuściła klejnoty, lecz już otrząsnęła się z zaskoczenia.
Wybuchnęła niczym wulkan, szamocząc się, kopiąc i gryząc. U wejścia do namiotu rozległy
się naraz czyjeś kroki.
Mląc w ustach przekleństwo, Conan wyśliznął się przez otwór w płótnie namiotu,
wywlekając także na zewnątrz Tamirę. Nie mógł się teraz zatrzymać, zwłaszcza jeśli ktoś
właśnie wchodził do namiotu, zresztą Tamira, gdyby ją puścił, niewątpliwie ogłosiłaby
przeraźliwym wrzaskiem, że to on był niedoszłym złodziejem. Klnąc pod nosem zsunął się po
kamienistym zboczu i przycupnął za gęstymi krzewami, które skutecznie ukryły ich przed
oczyma ewentualnego obserwatora z obozowiska. Już chciał ją puścić, lecz boleśnie kopnęła
go w kostkę, pod jego stopą obrócił się gładki kamień i w chwilę potem Cymmerianin znalazł
się na ziemi, przygniatając sobą Tamirę. Złodziejka, oszołomiona wywróciła oczami.
— Ty wielki ośle! — wysyczała po chwili. — Chcesz mi pogruchotać żebra?
— To nie ja kopnąłem się w kostkę — odwarknął. — Chyba uzgodniliśmy, że wyruszamy
nocą. Co robiłaś w namiocie Jondry?
— Opowiadając mi o planie ucieczki nie wspomniałeś nic o rubinach — odparowała. — W
przeciwieństwie do ciebie ja o nich nie zapomniałam. Może — dokończyła gniewnie — to, co
otrzymałeś od Jondry, uważasz za bogactwo cenniejsze od rubinów, lecz ja mam w tej materii
odmienne zdanie.
— Nie mieszaj w to Jondry — mruknął. — I nie próbuj zmieniać tematu. Masz już
prowiant i klacz, która czeka na ciebie na skraju obozu.
Tamira zaczęła wiercić się pod nim i nerwowo odwróciła wzrok od jego twarzy.
— Chciałam być gotowa do drogi — burknęła obojętnie. — Aby wyruszyć nocą, jak było
uzgodnione.
— Masz mnie za głupca? Wiesz, że siodło i prowiant odkryto by jeszcze przed
zmierzchem. Gdyby wszelako ktoś planował ukraść klejnoty i opuścić obóz w przeciągu
jednego obrotu klepsydry… ale przecież ty nie mogłaś mieć takich zamiarów, prawda?
— Nic by ci nie groziło — w jej głosie brzmiała oskarżająca nuta. — Jondra nie
oskarżyłaby cię, nawet gdyby odkryła rubiny w twojej sakiewce. A jeżeli już, kara i tak nie
byłaby współmierna do czynu.
— Jondra — wyszeptał. — Zawsze Jondra. Cóż cię obchodzi, z kim dzielę posłanie? Nie
jesteśmy wszak kochankami.
Wielkie brązowe oczy Tamiry rozszerzyły się jeszcze bardziej. Jej policzki pokraśniały, a
wargi poruszały się przez chwilę bezgłośnie, nim wydobyły się spomiędzy nich gniewne

background image

słowa.
— Naturalnie, że nie! — wykrztusiła. — Jak śmiesz sugerować coś takiego! Pozwól mi
wstać. Zejdź ze mnie, ty wielki ośle! Pomóż mi się podnieść, powiadam! — Jej drobne pięści
jak silniejsze od słów argumenty przez chwilę tłukły go po ramionach i nagle Tamira wplotła
mu palce we włosy, przywierając swymi gorącymi wargami do jego ust.
Conan zamrugał, zaskoczony, po czym oddał jej pocałunek z nieco większym od niej
wigorem.
— Niech ci się nie wydaje, że skłonisz mnie do pozostania — rzekł, gdy ich usta wreszcie
się rozdzieliły. — Nie jestem głupcem za jakiego mnie uważasz.
— Jeżeli teraz przestaniesz — szepnęła — to zaiste jesteś skończonym idiotą.
Upewniwszy się raz jeszcze w duchu, że nie da zrobić z siebie durnia, Conan zamilkł
oddając się prostszym i zarazem znacznie bardziej złożonym rozkoszom.

XIII

Nie jestem głupcem, powtarzał sobie w myślach Conan prowadząc wierzchowca wzdłuż
szlaku, w połowie drogi na jeden z bezimiennych szczytów gór Kezankiańskich. Uznał, że
mówiąc to sobie dostatecznie często, po pewnym czasie mógłby w to nawet uwierzyć. Za i
przed sobą miał drużynę myśliwych i juczne zwierzęta. Wyprawa wolno, lecz nieubłaganie
zapuszczała się coraz dalej w głąb górskiej domeny. Słońce dopiero niedawno ukazało się
ponad horyzontem. Opuścili obóz o pierwszym brzasku. Wozy z rannymi tymczasem
wyruszyły w drogę powrotną do Shadizaru.
Zdziwił się widząc Jondrę, która zatrzymała wierzchowca i zaczekała, aż się z nią zrówna.
Odkąd odwróciła się do niego plecami, nie odezwał się do niej słowem, lecz teraz zauważył,
że uśmiechała się do niego. Zrównali się i zaczęli jechać obok siebie. Ścieżka górska była
dostatecznie szeroka, by mogły iść nią obok siebie dwa konie.
— Piękny dzień, prawda? — zapytała pogodnie.
Conan zerknął na nią z ukosa.
— Miałam nadzieję, że przyjdziesz do mnie w nocy. Nie, obiecałam sobie, że tego nie
powiem. — Spojrzała nań spod gęstych, długich rzęs. — Wiedziałam, że mnie nie opuścisz.
To znaczy… myślałam… bo przecież zostałeś ze względu na mnie, nieprawdaż?
— Tak — odparł posępnie, ale nie zwróciła uwagi na ton jego głosu.
— Wiedziałam — szepnęła i uśmiechnęła się jeszcze płomienniej. — Dzisiejszej nocy
przeszłość pójdzie w niepamięć. — To rzekłszy wysforowała się naprzód, by zająć miejsce na
czele kolumny.
Conan wydał groźny, gardłowy warkot.
— Czego chciała? — zapytała Tamira podjeżdżając do niego. Dosiadała tej samej, gniadej
klaczy, którą wybrała na ucieczkę z obozu. Odprowadziła szlachciankę wzrokiem pełnym
zjadliwej zazdrości.
— Nic ważnego — odburknął Conan.
Młoda złodziejka parsknęła pogardliwie.
— Zapewne uważa, że jesteś tu z powodu jej wdzięków, którymi tak łacno szafuje. Ale ty
jesteś tu z mojego powodu. Prawda?
— Rzeczywiście — rzekł Conan. — Jeśli jednak nie chcesz wdać się z Jondrą w
niepotrzebną zwadę, trzymaj się z daleka ode mnie. Lepiej żeby nie widziała nas zbyt często
razem.
— Niech no tylko spróbuje.
— Czyżbyś chciała wyznać jej, że nie nazywasz się Lyana, lecz Tamira, i jesteś złodziejką,
a nie służącą?
— Gdyby stanęła ze mną do uczciwego pojedynku — zaczęła dziewczyna i potrząsnąwszy

background image

głową roześmiała się. — Ale nie słów chcę od ciebie. Zostawiam to jej. Do zobaczenia w
nocy, Conanie.
Potężny Cymmerianin westchnął przeciągle, a złodziejka wstrzymała klacz i została w tyle.
Miał przed sobą niełatwe zadanie i to tylko dlatego, że nie mógł pozwolić, by kobieta, z którą
dzielił posłanie — a właściwie obie jego kochanki — zapuściły się jeszcze bardziej w głąb
gór Kezankiańskich, podczas gdy on zawróci do Shadizaru. Podejrzewał, że ludzie, którzy
nazywali go barbarzyńcą, a siebie istotami cywilizowanymi, nie mieliby z tym najmniejszych
trudności. To wszelako nie wchodziło w rachubę, zaś duma jaką miał w sobie pozwoliła mu
wierzyć, że jest w stanie ocalić je obie. Naturalnie zdawał sobie sprawę, że prędzej czy
później kobiety dowiedzą się o sobie wzajemnie. I był pewien, że w tym momencie wolałby
raczej mieć przeciw sobie wszystkich kezankiańskich górali niż te dwie drapieżne kocice.
Wspomnienie o góralach sprawiło, że rozejrzał się bacznie dokoła. Gdyby nie zachował
czujności nie mieliby szans wjechać głębiej w góry, a co dopiero wrócić cało do Shadizaru.
Lustrował wzrokiem strome zbocza wokoło, upstrzone tu i ówdzie poskręcanymi,
karłowatymi drzewkami o posępnych kształtach nadanych im przez srogie wichury i tutejszy
surowy klimat. Przepatrzył uważnie postrzępione szczyty w oddali. Nie dostrzegł żadnych
oznak życia, lecz wiatr przywiał słaby jeszcze, choć niepokojący odgłos. Dochodził z tyłu.
Zawrócił wierzchowca i poczuł, że jeżą mu się włoski na karku.
Gdzieś w dole, u podnóża gór, toczyła się walka. Nie dostrzegł wiele, tylko kurz, bijący w
górę niczym słupy dymu i maleńkie sylwetki ludzi, wyglądających jak mrówki. Ale zaraz
zauważył na szczycie wzgórza chorągiew bojową z godłem Zamory. Ale chorągiew padła a
ci, co ją przechwycili, mieli na głowach turbany. Podobne zresztą jak wiele sylwetek, które
udało mu się wypatrzyć.
— Co się stało? — zawołała Jondra puszczając się galopem w dół ścieżki. Musiała przebić
się przez ciżbę łowców, którzy zebrali się z tyłu, za Conanem.
— Czemu się zatrzymaliście?
— Tam toczy się bitwa, pani — wyjaśnił Telades przysłaniając dłonią oczy, by zlustrować
odległe wzgórza. — Nie potrafię powiedzieć, kto walczy z kim.
— Górale — oznajmił Conan. — Wygląda na to, że górale wyrzynają w pień oddział
zamorańskiej armii.
— Bzdura! — uciął Arvaneus. — Wojsko rozbiłoby bandę górali w proch. Poza tym,
plemiona nigdy się dotąd nie jednoczyły… nie w tak liczną armię…i… i… — W miarę jak to
mówił, jego słowa traciły na sile. Po chwili dokończył, łamiącym się głosem. — Z tej
odległości nie sposób rozróżnić szczegółów. To może być ktokolwiek. I skąd pewność, że to
faktycznie bitwa?
— Racja, pewno to pokaz tańców ludowych — mruknął oschle Conan.
Jondra dotknęła jego ramienia.
— Czy możemy im jakoś pomóc?
— Nie, nawet gdybyśmy mieli skrzydła.
Gdy to powiedział, na twarzach łowców pojawił się wyraz ulgi, przemieszanej wszelako ze
strachem. Łatwo było mówić o zapuszczaniu się w góry i narażaniu na gniew tutejszych
plemion. Kiedy jednak mieli okazję zobaczyć na własne oczy gniew górali, wyrzynających w
pień regularną armię, górali zebranych w jednym miejscu tak licznie, że w normalnych
okolicznościach mógłbyś spodziewać się zobaczyć ich tylu przez całe życie spędzone na
łazikowaniu po górach, wszystkim zrobiło się nieswojo.
Jondra powiodła wzrokiem po ich twarzach i uśmiechnęła się.
— Skoro tam na dole jest tylu górali, mamy całe góry dla siebie. Jej słowa nie wywarły na
łowcach większego wrażenia. Zza górskiego zbocza wyleciał kruk.
— Spójrzcie — rzekła Jondra wyjmując łuk z lakierowanego pokrowca przy siodle. —
Jeśli wśród tych gór został jeszcze jeden lub paru górali, rozprawimy się z nimi tak łatwo, jak

background image

ja z tym ptaszyskiem. — Cięciwa z trzaskiem uderzyła w skórzany ochraniacz jej
przedramienia; kruk złożył skrzydła i spadł jak kamień. Conan miał wrażenie, że szlachcianka
wyszeptała pod nosem „Brythuńczyk”, po czym wsunęła łuk na powrót do pokrowca. —
Jedźmy — rozkazała krótko i pogalopowała szlakiem.
Wkrótce kolumna uformowała się na nowo i podążyła śladem Jondry. Tamira mijając
Conana spojrzała na niego rozszerzonymi z przerażenia oczami. Może jednak jest głupcem,
pomyślał, lecz nie mógł przecież postąpić wbrew sobie. Rzuciwszy młodej złodziejce
uspokajający uśmiech dołączył do kolumny jeźdźców pnących się mozolnie w górę stoku.

Eldran otaksował wzrokiem dwie dziesiątki mężczyzn podążających za nim wyżyną usłaną
pokaźnymi głazami i rozkazał:
— Zatrzymamy się tu na odpoczynek.
— W samą porę — mruknął krągłolicy mężczyzna o siwiejących, długich włosach
związanych rzemykiem w kucyk. — Jedziemy od świtu bez chwili przerwy, a ja nie jestem
już tak młody jak niegdyś.
— Jeśli jeszcze raz wspomnisz o swoich starych kościach, Haralu… — zawołał Eldran i
roześmiał się a w chwilę potem, choć z nieco większą rezerwą, przyłączyli się do niego inni.
Kłam wiekowi Harala i jego korpulentnej posturze zadawały blizny na twarzy, futro wilka
zaś, którego uśmiercił gołymi rękami stanowiło podbicie jego płaszcza. — Robimy postój, ale
niezbyt długi — ciągnął Eldran. — Te góry mają złą aurę. Chcę jak najszybciej zrobić, co
mamy do zrobienia i czym prędzej się stąd wynieść.
Te słowa nieco zwarzyły wesołość ludzi, ale to właśnie było jego zamiarem. Śmiech
pomagał zabić niepokój jaki ich opanował, odkąd wjechali w góry. Nie wolno im wszakże
było zapominać o misji, którą mieli wypełnić i o tym gdzie się znajdują, jeśli tylko chcieli
wrócić cało w rodzinne strony.
Podczas gdy inni rozciągnęli się na ziemi lub krążyli w tę i z powrotem, by rozprostować
kości, Eldran przyjął na wpół leżącą pozycję i owinął sobie luźno nadgarstek końcówką
rzemiennych cugli. Miał własne kłopoty, które nie pozwalały mu się skupić na misji. Mimo
niepokoju otaczającego go niczym mroczny miazmat, wysoka zamorańska ślicznotka
arogancją przewyższająca dziesiątkę królów, gładko wnikała w jego myśli, gdy tylko
przestawał nad sobą panować.
Zastanawiał się czy była prawdziwą Zamoranką. Sądząc po jej manierach, a zachowywała
się tak, jakby władała każdym skrawkiem ziemi po którym stąpała, raczej musiała nią być.
Ale te oczy, przywodzące na myśl poranne mgły płożące się wokół dębów w leśnej głuszy.
Żadna Zamoranka nie miała oczu takiej barwy jak ona.
Gniewnie zrugał sam siebie, przypominając sobie, co przywiodło go w te strony. Miał
pomścić brata i tych, co wybrawszy się wraz z nim na wyprawę w góry, nigdy nie powrócili.
A także tych, którzy zginęli usiłując bronić swoich zagród przed bestią ognia. Jego
obowiązkiem było także, by monstrum nigdy już nikogo nie uśmierciło. Nawet gdyby mieli
zginąć przy tym wszyscy jego obecni towarzysze, byłaby to raczej niewielka cena za sukces.
A zresztą opuszczając Brythunię jego kompani doskonale zdawali sobie sprawę, że mogą już
nie powrócić.
W górze nad jego głową zakołował kruk. Taki jak ten, którego zestrzeliłem wspólnie z
Jondrą, pomyślał. Poderwał się energicznie. Czy nic nie zatrze wspomnienia tej kobiety? Cóż,
nie pozwoli, by przypominał mu o niej jakiś parszywy ptak. Wyciągnął łuk z obszytego
wilczą skórą pokrowca przy siodle.
— Eldranie! — Spomiędzy skał nieco wyżej na szlaku energicznie zamachał do niego
kościsty mężczyzna o zadartym nosie.
— Chodź tu, szybko!
— Co się stało, Fyrdanie? — odkrzyknął Eldran, ale mówiąc te słowa już się piął pod górę.

background image

Fyrdana trudno było czymkolwiek zaniepokoić.
Jego śladem pospieszyli następni.
— Tam — wskazał chudy mężczyzna unosząc rękę, gdy Eldran przystanął obok niego.
Eldran przysłonił oczy dłońmi, lecz dostrzegł jedynie wirujący kurz i maleńkie sylwetki
walczących ludzi, na wzgórzach daleko w dole.
— Górale — mruknął po chwili.
— I Zamoranie — dodał Fyrdan. — Widziałem jak pada ich chorągiew.
Eldran powoli opuścił dłonie.
— Wybacz mi Jondro — mruknął półgłosem.
— Może żołnierze jeszcze jej nie dopadli — wtrącił Haral. — Może to ci drudzy żołnierze,
których widzieliśmy.
Eldran pokręcił głową.
— Tamci byli na zachód stąd. Poza tym obserwowałem ich obóz póki ten generał nie
wyruszył na jej poszukiwanie.
— Zamorańska dziewka — burknął drwiąco Fyrdan. — Jest całe mnóstwo prawych
brythuńskich kobiet, które miałyby chęć…
Urwał, gdy Eldran spiorunował go wzrokiem.
— Koniec rozmów o tej kobiecie. Ani słowa więcej na jej temat — zarządził. — Możemy
rozmawiać o czym innym, bo jest wiele spraw, które powinniśmy przedyskutować.
Dotarliśmy śladem bestii aż tutaj i odnajdziemy jej kryjówkę gdzieś w tych górach.
Widzieliśmy jej ślady i odchody. Nawet głazy dokoła wydzielają złą aurę, powietrze
przesycone jest odorem plugastwa i śmierci. Chyba nikt z was nie powie, że nie czuje tego
samego, co ja.
— Niedługo zaczniesz chełpić się umiejętnością przewidywania przyszłości — burknął
Haral i chichocząc dorzucił: — O ile nic się w tobie nie zmieniło odkąd ostatni raz wspólnie
pływaliśmy, trudno mi wyobrazić sobie, że mogłeś zostać kapłanką.
Nikt jednak nie podzielał jego wesołości; wszyscy przypatrywali się ponuro Eldranowi,
który przemówił posępnym, pełnym powagi tonem:
— Nie potrzeba mi zdolności wróżą, by wyczuć woń śmierci. Ci, którzy podążą za mną,
muszą pogodzić się z tym, że ich kości mogą zostać nie pogrzebane, wystawione na działanie
górskich wiatrów, prażącego słońca. Nie będę miał za złe nikomu, kto zapragnie zawrócić,
jeśli tylko uczyni to teraz.
— A ty zawrócisz? — spytał łagodnie Haral. Eldran pokręcił głową.
— Więc ja także nie wracam. Jestem dostatecznie stary, by mieć prawo wyboru miejsca
śmierci, jeżeli faktycznie możemy nie wrócić z tej wyprawy.
— Mój brat był razem z twoim, Eldranie — oświadczył Fyrdan. — Moja krew wrze jak
twoja, domagając się zemsty.
Jeden po drugim potwierdzili, że będą towarzyszyć mu w tej samobójczej wyprawie.
Eldran skinął głową.
— Doskonale — rzekł krótko. — Co będzie to będzie. Jedźmy już. Wracając na szlak
zauważył, że na niebie nie było już kruka.
Były to ptaki złej wróżby, lecz brak kruka w zasięgu wzroku nie poprawił mu humoru.
Kruk przypominał mu o Jondrze. Nie wiedział, czy jeszcze żyje, ale i tak trudno mu było
pogodzić się z myślą, że nigdy już jej nie zobaczy.
Wiedział jednak, że podążając w głąb gór Kezankiańskich ujrzy znacznie więcej kruków,
niezliczone ilości tych paskudnych ścierwojadów i całe mnóstwo kości, które będą obierać do
czysta.

XIV

background image

Basrakan Imalla krążył po wyłożonej dębową boazerią komnacie z pochyloną głową, jakby
ciążył mu jego wielki, barwny turban. Spacerując nerwowo zamiatał podłogę połami
krwistoczerwonej szaty. Tak wiele trosk spoczywało na jego barkach. Ścieżka świętości jest
kręta i wyboista. Wciąż nie mógł otrząsnąć się po śmierci kolejnego kruka. Ludzie —
wychrypiał ptak, zanim zdechł. Ale ilu i gdzie? Dwa martwe ptaki w ciągu zaledwie kilku
dni. Czy ktoś znał funkcję kruków? Może jeden z jego wrogów? Kolejny kruk także doniósł o
pojawieniu się ludzi. Nie byli to żołnierze. Kruk potrafił ich rozróżnić. Nie umiał jednak
liczyć, przeto mogło ich być równie dobrze dziesięciu jak stu. Kto wie, może to ci sami,
których wypatrzył jego padły poprzednik. Będzie musiał wzmocnić patrole i odszukać
intruzów, niezależnie ilu ich było.
Przynajmniej kruk, którego wysłał wraz z oddziałem górali przeciw zamorańskim
żołnierzom poinformował o zwycięstwie, i to nie byle jakim. Wyrżnięto w pień cały oddział.
Totalna zagłada. Ale nawet to wiązało się z ogromnym brzemieniem. Kruk zawiadomił, że
wojownicy rozbili obóz. Bez wątpienia kłócili się między sobą o zrabowane zabitym łupy.
Ale wrócą. Muszą wrócić. Dał im zwycięstwo, znak od starych bogów.
I wtedy powróciła prawdziwa przyczyna jego trosk, by drwić z niego i szydzić, choć w
ostatnich dniach usilnie starał się odegnać ją od siebie. Znak od starych bogów. Oznaka ich
łaski. Już siedmiokrotnie próbował przywołać Smoczę, zawsze potajemnie, by nie ujrzeli go
jego akolici i nieodmiennie, za każdym razem jego wysiłki spełzały na niczym. W
obozowisku zaczęto szemrać. A ci, których posłał po Ogniste Oczy, nie wrócili. Czyżby
starzy bogowie odwrócili się od niego?
Splatając ramiona na piersiach jął kiwać się na piętach w przód i w tył.
— Czy jestem godzien, o bogowie mych przodków? — jęknął. — Czy naprawdę jestem
godzien?
— Też jesteśmy ciekawi — dobiegł go gniewny głos.
Basrakan odwrócił się i zamrugał ujrzawszy stojących naprzeciw niego trzech górali. Z
trudem odzyskał wewnętrzny spokój. Gdy postąpił naprzód, dwaj brodaci górale natychmiast
się cofnęli.
— Jak śmiecie mi przeszkadzać? — wychrypiał. — Jak minęliście moje straże?
Odpowiedział mu mężczyzna o wielkich sumiastych wąsach.
— Nawet twoi strażnicy, Imallo, zaczynają mieć pewne wątpliwości.
— Ty jesteś Walid — stwierdził Basrakan, a w czarnych oczach tamtego rozbłysły iskierki
strachu.
W tym co uczynił nie było jednak ani krzty czarów. Doniesiono mu, że Walid należał do
elity wichrzycieli, wątpiących w sens i powodzenie ich dzieła. Przypomnienie sobie jego
imienia na podstawie pobieżnego opisu zajęło mu dłuższą chwilę. Nie sądził, że wichrzyciel
posunie się tak daleko. Musiał być jednak przygotowany na każdą ewentualność.
Z udawanym spokojem wsunął dłonie w obszerne rękawy swej czerwonej szaty.
— Opowiedz mi o swoich wątpliwościach, Walidzie.
Gęste wąsy górala zadrgały, gdy powtórnie wymieniono jego imię; Walid lekko odwrócił
głowę, jakby oczekiwał poparcia ze strony kompanów. Tamci stali w pewnej od niego
odległości, unikając zarówno wzroku swego towarzysza, jak i Basrakana Imalli.
Walid wziął głęboki oddech.
— Przybyliśmy tu w wielkiej liczbie, gdyż słyszeliśmy, że starzy bogowie obdarzyli cię
swą przychylnością. Ci, co zjawili się przed nami opowiadali o bajecznej bestii, oznace owej
łaski, ja wszelako nigdy nie widziałem tej istoty. Widziałem natomiast tysiące górali
wysyłanych do walki z wojskami zamorańskimi, które dotąd wyrzynały w pień nasze
plemiona, kiedy stawaliśmy przeciwko nim. I nie zauważyłem, by choć jeden z owych
wojowników powrócił.
— To wszystko? — spytał Imalla.

background image

Jego łagodny ton kompletnie Walida zaskoczył.
— A to jeszcze mało? — zapytał.
— Powiedziałbym, że aż nadto — odrzekł Basrakan. Jego dłonie ukryte w rękawach
zacisnęły się na małych woreczkach, które przygotował zaledwie dzień wcześniej, kiedy po
raz pierwszy zaczął się niepokoić pogorszeniem nastrojów wśród zwołanych plemion. Teraz
chwalił samego siebie za umiejętność przewidywania. — Zdecydowanie nadto.
Basrakan wyjął dłonie z rękawów i energicznym, płynnym ruchem obsypał Walida
proszkiem z jednego z woreczków. Gdy proszek dosięgnął celu, Imalla prawą ręką wykonał
kilka skomplikowanych gestów i zanucił inkantację w języku martwym od tysiąca lat.
Walid spoglądał ze zgrozą na swoją pierś, podczas gdy upiorna recytacja trwała dalej.
Nagle, z okrzykiem gniewu i przerażenia, sięgnął po tulwar. Kiedy jednak dotknął dłonią
rękojeści, ze wszystkich porów jego skóry strzeliły płomienie. Ogarnął go ogień, a włosy i
odzienie w jednej chwili zmieniły się w popiół. Ryk wściekłości przeszedł w agonalny
skowyt, a potem syk wrzącego tłuszczu. Gęsty słup czarnego, oleistego dymu uniósł się
ponad osuwającą się na ziemię wypaloną skorupą, która jeszcze przed chwilą, była
człowiekiem.
Dwaj jego kompani wytrzeszczając oczy ze zgrozy stali jak wrośnięci w ziemię. Dopiero
po chwili jeden z nich rzucił się ku drzwiom, podczas gdy drugi upadł na kolana wołając:
— Łaski Imallo! Łaski!
Dwoma szybkimi krokami Basrakan znalazł się przy nich i obsypał proszkiem zarówno
tego, co uciekał, jak i tego, co się ukorzył.
Jego długie palce nakreśliły w powietrzu skomplikowane kształty, a z ust ponownie dobyły
się słowa pieśni. Uciekający dotarł do drzwi nim pochłonął go ogień. Drugi runął na twarz
czołgając się ku Basrakanowi, lecz i on zaraz zmienił się w żywą pochodnię. Ich wrzaski
trwały jedynie przez chwilę, a potem było już słychać tylko ochrypły gwizd, gdy płomienie
zaczęły trawić ich kości.
W końcu gęsty, czarny dym rozwiał się. Na podłodze komnaty zostały trzy niewielkie
kupki ciemnego, tłustego popiołu, a na suficie wąskie, długie smugi sadzy.
Płomiennooki Imalla z zadowoleniem przyjrzał się temu, co pozostało z wichrzycieli, lecz
uczucie to już po chwili zastąpił posępny gniew. Ci ludzie mieli zapewne braci, kuzynów,
bratanków czy innych męskich krewnych, którzy mimo że nigdy nie wystąpiliby przeciwko
Imalli otwarcie, mogli napsuć mu krwi w inny sposób. Niektórzy mogli nawet przejść od słów
od czynów.
Dla koczowniczych ludów wierność więzom krwi była podstawowym prawem. Tylko
śmierć mogła ich odwieść od zemsty. — Niechaj tak będzie — rzekł twardo.
Z posępnym, niewzruszonym spokojem jakby miał na to całe życie, Basrakan pobrał
próbki z każdej kupki popiołu, po czym wsypał je do pakiecików z pergaminu, posługując się
kościanym nożem czterokrotnie pobłogosławionym zgodnie z rytuałem starych bogów.
Prochy trafiły następnie do prostego, pozbawionego ozdób, grubego złotego moździerza.
Ruchy czarownika stawały się szybsze. Imalla jął dodawać kolejne składniki, gdyż wszystko
zależało teraz od szybkości. Sproszkowane oko dziewicy i robaczek świętojański, serce
salamandry i skrzepła krew niemowląt. Proszki i wywary, o których składnikach wolał nawet
nie myśleć. Kością udową kobiety uduszonej przez własną córkę ubił to wszystko w
moździerzu, wykonując dwanaście zakręceń, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek
zegara. Wypowiadał przy tym imiona pradawnych bogów, imiona mrożące do szpiku kości i
sprawiające, że w powietrzu zastygła szadź. Dwanaście ruchów w przeciwnym kierunku. Gdy
uczynił ów pierwszy krok, złote naczynie było niemal po brzegi pełne czarnego proszku, w
głębi którego zdawały poruszać się mroczne, zdradliwe wiry. Ostrożnie, gdyż mieszanka była
teraz zabójcza, Basrakan przeniósł moździerz w puste miejsce na jasnej, kamiennej posadzce.
Tam, umaczawszy pędzel z rzęs dziewic w wilgotnej mazi, nakreślił starannie na gładkich

background image

kamieniach wyrazisty kształt. Był to równoramienny krzyż z bokami skierowanymi w cztery
strony świata. Na końcu każdego z ramion znajdowały się kręgi, wewnątrz których Imalla
wpisał ideogramy pradawnych bogów, sekretne znaki ziemi, powietrza, wody i ognia.
Następnie trójkąt z wierzchołkiem w złączeniu ramion krzyża zamknął symbol duchów ognia
i ten sam wizerunek znalazł się w każdym z trzech wierzchołków trójkąta.
Basrakan przerwał, spoglądając na swoje dzieło i zaczął oddychać szybciej. Mimo ucisku
w trzewiach nie przyznawał się nawet przed sobą, że się boi, niemniej nigdy dotąd nie
wykonywał równie niebezpiecznej czynności. Wystarczył jeden błąd w trakcie lub przy
zakończeniu rytuału, i cała jego moc obróciłaby się przeciw niemu. Wiedział jednak, że nie
ma już dla niego odwrotu.
Zręcznie przesypał resztę proszku do srebrnej kadzielnicy zawieszonej na srebrnym
łańcuchu. Do skrzesania iskry użył zwykłego krzesiwa i stali, a potem zapalił zawartość
kadzielnicy. Ustawiwszy stopy w odpowiednich miejscach u podstawy trójkąta, jął lekko
poruszać kadzielnicą kreśląc nią w powietrzu specyficzne symbole. Ze srebrnej kuli uniosły
się smugi dymu. Na ich widok Basrakan rozpoczął śpiewną inkantację. Z każdym
wahnięciem kadzielnicy w powietrzu rozbrzmiewało kolejne, dźwięczne słowo. Słów tych nie
mógł usłyszeć nawet płomiennooki Imalla, gdyż nie były przeznaczone dla ludzkich uszu, a
ludzki umysł nie zdołałby ich pojąć.
Powietrze wokół niego zaczęło dziwnie migotać. Dym z kadzielnicy zgęstniał i opadł na
posadzkę komnaty, zlewając się z widniejącym na niej rysunkiem. Basrakan śpiewał coraz
szybciej i głośniej.
Słowa brzmiały dziwnie pusto, jak posępna pieśń żałobna dochodząca z wnętrza mrocznej
jaskini. Wewnątrz smug dymu przesłaniających symbole na podłodze pojawiła się poświata,
rozjarzająca się coraz bardziej, jak gdyby w tych czarnych, wirujących, z pozoru ulotnych
smugach zawierała się cała potęga ognia gorejącego w trzewiach ziemi. Strużki potu
wywołanego żarem spływały po zapadniętych policzkach Imalli. Poświata stała się
oślepiająca, a jego słowa przybierały na sile, aż ściany wokół niego zaczęły dygotać w
posadach.
Wtem Basrakan umilkł. Nastała cisza i w tej samej chwili znikły poświata, dym i
wizerunek na podłodze. Z kadzielnicy przestał wydobywać się dym.
Dokonało się, pomyślał Imalla. Ogarnęło go znużenie. Czuł się tak, jakby z jego ciała
wyjęto wszystkie kości.
Ale trzeba było zrobić to, co musiało zostać dopełnione.
Wzdrygnął się, gdy jego wzrok padł na szczątki wichrzycieli. Na trzech kupkach popiołu
tańczyły blade płomyki, które z wolna gasły. Wziął głęboki oddech. Nie powinien odczuwać
lęku, raczej głębokie zadowolenie.
Jbeil wpadł jak burza do komnaty, dysząc ciężko i przyciskając dłoń do boku.
— Niech… niechaj… bogowie…
— Imalla zawsze musi zachować godność — uciął Basrakan. Odzyskiwał pewność siebie,
wiarę, wyzbył się resztek lęku. — Imalla nie ucieka.
— Ale obozy, Imallo — wykrztusił Jbeil łapczywie chwytając powietrze. — Ogień. Ludzie
płoną. Płoną Imallo! Wojownicy, starcy, chłopcy. Nawet dzieci. Wybuchają ogniem i nie
sposób ugasić ich ani wodą, ani piaskiem. Setki… tysiące!
— Chyba nie aż tylu — odparł chłodno Basrakan. — Stu, może dwustu, ale na pewno nie
tysiące.
— Ale… Imallo… ludzi ogarnia panika.
— Przemówię do nich, Jbeilu i uspokoję. Ci co umarli byli nieczystej krwi. Czy ich śmierć
nic ci nie mówi? Nie pojmujesz znaczenia tego co się stało?
— Ogień, Imallo — rzekł niepewnie Jbeil. — Obrazili duchy ognia? Basrakan uśmiechnął
się, jakby miał przed sobą ucznia, który dobrze przyswoił zadaną mu lekcję.

background image

— Więcej niż obrazili, Jbeilu. Dużo więcej. A pokutę podzielili wraz z nimi wszyscy
mężczyźni tej samej, skażonej krwi. — Nagle coś przyszło mu głowy, wspomnienie słów,
które, jak mu się zdawało, zostały wypowiedziane przed wieloma dniami.
— Moje straże Jbeilu. Czy widziałeś je wchodząc tutaj?
— Tak, Imallo. Gdy tu szedłem. Ci dwaj co stali przy drzwiach udali się dokądś z
Ruhallahem Imallą. — W jego oczach pojawiły się dziwne błyski. — Oni biegli, Imallo.
Ruhallah nie wie, co to godność. Mnie do pośpiechu skłoniła jedynie pilność informacji, którą
musiałem ci dostarczyć.
— Ruhallah miał własne powody do pośpiechu — rzekł Basrakan, tak cicho jakby mówił
do siebie. Spiorunował przybysza wzrokiem. — To Ruhallah jest odpowiedzialny za
płomienną śmierć, która dosięgła naszych ludzi. On i fałszywi strażnicy, którzy uciekli wraz z
nim. Ruhallah sprawił, że ludzie czystej krwi, ci co zginęli, zeszli ze ścieżki prawdziwej
wiary, ku temu co nieczyste i plugawe. — Mogło tak być, pomyślał. Tak, na pewno tak. Tak
właśnie było. Był tego pewien. — Ruhallah i strażnicy, którzy uciekli wraz z nim, muszą
zostać sprowadzeni z powrotem, by zapłacili za swą zdradę.
Coś widocznie musiało rozbawić Basrakana, gdyż następna myśl wywołała na jego
wąskich ustach promienny uśmiech.
— Zostaną oddani kobietom tych mężczyzn, którzy zginęli ognistą śmiercią. Niechaj ich
bliscy mają okazję pomścić śmierć swoich krewniaków.
— Będzie jak rozkażesz, Imallo — Jbeil zastygł w bezruchu, z lekko pochyloną głową, a
jego oczy rozszerzyły się. — Ajaj! Imallo, ta straszna tragedia sprawiła, że o mało nie
zapomniałem… — Basrakan spiorunował go wzrokiem. Jbeil przełknął ślinę i mówił dalej.
— Wrócił Sharmal. Jeden z tych, których wysłałeś po Ogniste Oczy — dodał, gdy
świątobliwy człowiek rzucił mu pytające spojrzenie.
— Wrócili? — zawołał Basrakan, a w jego głosie pojawiło się nagłe ożywienie. — Ogniste
Oczy są moje! Chwała starym bogom! — I nagle ogarnął go lodowaty spokój, jedynie
podniesiony ton głosu świadczył o gorejących w nim emocjach. — Natychmiast przynieś mi
klejnoty. Natychmiast, ty głupcze! Nie zwlekaj. I sprowadź tu tych ludzi. Przekonają się, że
czeka ich sowita nagroda.
— Imallo — zająknął się Jbeil. — Sharmal wrócił sam i z pustymi rękami. Bełkocze jak
oszalały, twierdzi, że pozostali nie żyją, ale ogólnie plecie trzy po trzy. On… oszalał.
Basrakan zgrzytnął zębami i pociągnął się za końce brody, jakby chciał ją wyrwać.
— Z pustymi rękoma — wyszeptał w końcu ochrypłym, lodowatym głosem. Nie pozwoli,
by cokolwiek uniemożliwiło mu spełnienie marzeń. Nie dopuści do tego. — Co się stało
Jbeilu? Gdzie są Ogniste Oczy? Dowiem się tego. Przesłuchaj Sharmala. Jeśli będzie trzeba,
pasami zedrzyj z niego skórę. Przypalaj mu ciało, aż do kości. Chcę odpowiedzi!
— Ale, Basrakanie — wyszeptał Jbeil — ten człowiek jest obłąkany. Został dotknięty
przez bogów i jest przez nich chroniony.
— Wykonaj rozkaz! — ryknął Imalla, a jego akolita zadygotał.
— Będzie jak rozkażesz, Imallo.
— Jbeil pokłonił się nisko i tyłem jął się wycofywać ku drzwiom. Tak wiele się wydarzyło
w tak krótkim czasie, pomyślał Imalla.
Zapomniał o pewnej istotnej sprawie. O czymś…
— Jbeilu! — Akolita zatrzymał się. — W górach są obcy, Jbeilu. Należy ich odnaleźć, a
tych co pozostaną przy życiu sprowadzić do mnie, bym mógł ich złożyć w ofierze
prawdziwym bogom. Zajmij się tym! — Machnął ręką, a na ten znak Jbeil nieomal wybiegł z
komnaty.

XV

background image

— Tu rozbijemy obóz — oznajmiła Jondra, gdy słońce stało jeszcze wysoko. Rozległ się
głos Arvaneusa powtarzającego gromko jej komendę, zaś łowcy posłusznie zsiedli z koni i
zaczęli je oporządzać, bądź zajęli się zwierzętami jucznymi.
Conan dostrzegł jej spojrzenie, a ona odpowiedziała uśmiechem.
— Kiedy ścigasz rzadkie zwierzę — powiedziała — musisz uważać, by nie ominąć jego
żerowiska. W każdym z miejsc obozowania spędzimy kilka dni i będziemy je szukać.
— Miejmy nadzieję, że to zwierzę nie zacznie szukać nas — mruknął Conan.
Jondra już miała wybuchnąć gniewem, lecz zanim zdążyła coś powiedzieć, Arvaneus
stanął obok jej strzemienia.
— Czy życzysz sobie, pani, byśmy niezwłocznie wysłali zwiadowców? — zapytał.
Jondra skinęła głową i przebiegł ją dreszcz podniecenia.
— Wspaniale byłoby oddać strzał do upatrzonej zwierzyny już pierwszego dnia. Tak,
Arvaneusie. Poślij najlepszych.
Spojrzała wyczekująco na Conana, ten udał jednak, że tego nie zauważył. Co prawda
umiejętnościami tropienia dorównywał każdemu z myśliwych, lecz nie zależało mu na
odnalezieniu stworzenia, które ścigała Jondra. Chciał jedynie dopilnować, by obie kobiety
wróciły bezpiecznie do Shadizaru, a będąc na wyprawie zwiadowczej nie mógłby zapewnić
im należytej ochrony.
Jondra skrzywiła się, zdegustowana brakiem reakcji barbarzyńcy, lecz Arvaneus
uśmiechnął się zjadliwie.
— Potrzeba szczególnych predyspozycji by zostać zwiadowcą — rzucił jakby
mimochodem. — Pani — dodał i skłonił się Jondrze nisko, no czym odwrócił się i prostując
plecy zakrzyknął:
— Zwiadowcy, ruszajcie w drogę! Teladesie! Zuracie! Abu!
Wymieniał kolejne imiona i wkrótce on oraz dziewięciu innych wymaszerowali z obozu w
dziesięciu różnych kierunkach. Wyruszyli pieszo, gdyż najdrobniejszy ślad jest dla
wytrawnego zwiadowcy tym, czym stary pergamin dla skryby i z siodła często można go
zwyczajnie przeoczyć.
Kiedy zwiadowcy zniknęli z pola widzenia, nadobna szlachcianka zaczęła wydawać
polecenia co do lokalizacji obozu, Conan zaś znalazł sobie miejsce, gdzie mógł przycupnąć z
osełką, kawałkiem szmaty i fiolką oliwy z oliwek. O miecz należało dbać, zwłaszcza jeśli w
niedalekiej przyszłości miał zrobić z niego użytek. Conan zaś był pewien, że obosieczne,
proste ostrze nie zabawi długo w pochwie. Otaczające ich góry emanowały aurą wrogości i
obcości, a coś nieokreślonego, co w jego mniemaniu tkwiło w samych kamieniach, budziło w
nim niepokój. Osełka przesuwała się po stali z ciężkim zgrzytem. Poranek przerodził się w
popołudnie.
Obóz, jak stwierdził po pewnym czasie Conan, był rozmieszczony całkiem dobrze,
zważywszy na okoliczności. Karłowate drzewka rosnące w górach Kezankiańskich raczej z
rzadka, tu rozpleniły się tak obficie, że utworzyły zagajnik. Nie było ich tyle, ile mógł sobie
życzyć, ale przynajmniej pomogły zamaskować namioty i tabor.
Szkarłatny namiot Jondry, który niezależnie od warunków zawsze ze sobą woziła, stał
między dwoma wielkimi, granitowymi głazami, od tyłu zaś przesłaniał go brązowy masyw
wysokiej, urwistej góry. Nie zabrano w drogę żadnych innych namiotów — Cymmerianin był
bardzo z tego zadowolony — koce łowców zaś rozrzucono po dwa lub trzy w dobrze
zamaskowanych płytkich zagłębieniach w ziemi, które nawet ktoś wiedzący o ich istnieniu
mógł bez trudu przeoczyć. Człowiek nie znający tej okolicy z całą pewnością nie zauważyłby
obozowiska. Kłopot w tym, rozmyślał posępnie, że górale znają swoje góry wręcz doskonale.
Nie mogło obejść się bez problemów. W tej samej chwili, jak na zawołanie, chłodne górskie
powietrze przeszył głośny dźwięk. Conan momentalnie przerwał ostrzenie miecza. Wśród
postrzępionych turni dał się słyszeć zawodzący, wysoki krzyk przeszywający do szpiku kości

background image

i mrożący krew w żyłach, Nigdy dotąd barbarzyńca nie słyszał podobnego dźwięku ani
pochodzącego od człowieka, ani od żadnej innej istoty.
Cymmerianin nie był jedynym, którego zaniepokoił łowiecki zew bo tym z pewnością było
owo zawołanie. Myśliwi usiedli na swych kocach, wymieniając zatroskane spojrzenia. Kilku
wstało, by przejść parę kroków i zlustrować niespokojnie strome kamieniste zbocza dokoła.
Jondra podeszła do wejścia namiotu unosząc głowę w pytającym geście i nasłuchując. Była
teraz od stóp do głów przyodziana w skórę, nosiła skórzaną kamizelkę i bryczesy,
dopasowane i obcisłe jak zawsze, lecz brązowego koloru, a przez to bardziej odpowiednie na
polowanie. Kiedy odgłos nie powtórzył się, ponownie znikła w namiocie.
— Na potrójnie błogosławione imię Mitry, co to było? — szepnęła Tamira przykucając
obok Conana. Gwoli przyzwoitości poprawiła krótką białą tunikę i oplotła kolana ramionami.
— Czy to istota, na którą poluje Jondra?
— Wcale by mnie to nie zdziwiło — powiedział Conan. Znów zaczął oliwić swój miecz.
— Te klejnoty nie na wiele ci się zdadzą, gdy znajdziesz się w brzuchu potwora.
— Próbujesz nakłonić mnie do ucieczki — odparowała — bym zostawiła ci wolną drogę
do nich.
— Już ci mówiłem… — zaczął, lecz weszła mu w słowa,
— Wobec tego mam ci zostawić wolną drogę do posłania Jondry.
Conan westchnął i wsunął miecz do pochwy.
— Ubiegłej nocy ty leżałaś w moich ramionach, a ona nie była ze mną już od dwóch dni.
Jak wspomniałem, zapuściłem się w te trzykroć przeklęte góry tylko z twojego powodu.
Śmiesz jeszcze nazywać mnie kłamcą?
Odwróciła wzrok ku postrzępionym turniom.
— Sądzisz, że zwiadowcy ją odnajdą? Znaczy, tę bestię? Może jeśli nie natrafiana jej ślad,
opuścimy góry. Równie dobrze mogłabym ukraść klejnoty Jondry już po powrocie do
Shadizaru.
— Byłoby lepiej, gdyby nie znaleźli — stwierdził Conan, Przypomniał sobie na wpół
zwęglony fragment czerepu i rogu. — Obawiam się, że zabicie tej bestii nie będzie tak łatwe,
jak przypuszcza Jondra. A ty nie zdołasz ukraść rubinów.
— A więc jednak masz zamiar samemu je zagarnąć.
— Wcale nie.
— Wobec tego zamierzasz zachować je dla swego kaprysu. Dla Jondry.
— Na kamienie Hannumana, kobieto! Dajże wreszcie pokój!
Tamira przeszyła go wzrokiem.
— Nie wiem czy chcę byś kłamał, czy mówił prawdę.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał zaskoczony.
— Pojmujesz zapewne, że zamierzam ukraść rubiny, niezależnie od tego, co uczynisz lub
powiesz. — Jej głos zaczął się łamać. — Ale jeśli nie przybyłeś tu po rubiny, to znaczy, że
zrobiłeś to dla mnie. Albo dla Jondry. Chyba wolałabym mieć pewność, że powodem, dla
którego się tu zjawiłeś były wyłącznie klejnoty.
Conan oparł się plecami o głaz i zaczął śmiać się tak, że aż łzy napłynęły mu do oczu i
rozkasłał się.
— A więc mi nie wierzysz? — zapytał w końcu.
— Znałam dość mężczyzn, by móc wątpić w twoje słowa.
— Czyżby? — zawołał w udawanym zdumieniu. — Przysiągłbym, że byłem pierwszym
mężczyzną, którego znałaś bliżej.
Jej policzki nabiegły czerwienią i poderwała się energicznie na nogi.
— Zaczekaj tylko, już ja ci…
Niezależnie co chciała powiedzieć Conan nie pozwolił jej skończyć, gdyż do obozu
powrócił Telades. Ciężko dyszał i wspierał się na włóczni jak na lasce. Myśliwi czym prędzej

background image

pospieszyli ku niemu… Cymmerianin wysforował się przed nich.
Wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego:
— Znalazłeś tropy?
— Słyszeliśmy straszliwy ryk.
— Co widziałeś?
— To musiał być ten stwór, którego ścigamy.
— Widziałeś bestię?
Telades zdjął spiczasty hełm i potrząsnął ogoloną głową.
— Słyszałem krzyk, ale nie widziałem ani tropów, ani zwierza.
— Chcę usłyszeć raport — wtrąciła ostro Jondra. — Łowcy rozstąpili się by pozwolić jej
przejść. O tym, że bardzo czekała na jakieś wiadomości świadczył łuk, który trzymała w ręku.
— A może mam czekać, aż zrelacjonujesz wyprawę moim sługom?
— Nie, pani — odrzekł kornie Telades. — Dopraszam się wybaczenia. Widziałem wojsko,
pani. Żołnierzy.
I znów rozległy się gorączkowe pytania.
— Jesteś pewien?
— Widzieliśmy jakąś walkę.
— Jak mogli zapuścić się tak daleko w góry przed nami?
Spojrzenie zimnych, szarych oczu Jondry uciszyło głosy myśliwych, niczym trzaśniecie z
bicza.
— Gdzie są ci żołnierze, Teladesie? — zapytał Conan. Jondra łypnęła na niego groźnie,
lecz nie odezwała się słowem.
— Niecałe dwie mile na północ i wschód od nas — odparł Telades. — Ich dowódcą jest
lord Tenerses. Zbliżyłem się do nich na tyle, że zdołałem go dostrzec, choć sam nie zostałem
zauważony.
— Tenerses — powtórzył Conan w zamyśleniu. — Słyszałem trochę o nim.
— Mówią, że jest żądny chwały — kontynuował Telades — ale wszystko wskazuje, że to
człek czujny, świadomy grożących mu niebezpieczeństw. Jego obóz jest dobrze ukryty w
parowie. Ma tylko jedno wejście, na które natknąłem się przypadkiem. Niestety nie
widziałem, ilu ma ze sobą ludzi.
— Na pewno nie mniej niż Zathanides — rozważał Conan — jeśli prawdą jest to, co o nim
mówią. Ten Tenerses ma ogromne poczucie własnej wartości.
Jondra wtrąciła się beznamiętnie.
— JeśH skończyliście już dyskusje o wojsku, chciałabym dowiedzieć się, czy osiągnięty
został zasadniczy cel tej wyprawy. Natrafiłeś na jakieś tropy Teladesie?
— Nie, pani. Nie widziałem żadnych tropów.
— Jest jeszcze dziewięciu innych — rzekła na wpół do siebie. — A co się tyczy wojska —
ciągnęła nieco bardziej normalnym tonem — żołnierzom nic do nas, a nam do nich. Nie
widzę powodu, by mieli stanowić przedmiot dalszej dyskusji. Poza tym skąd mogliby
wiedzieć o naszej obecności. Czy wyrażam się jasno? — Jednemu po drugim rzucała władcze
spojrzenie, a ludzie po kolei spuszczali głowy i zajmowali się kontemplowaniem ziemi u stóp.
W końcu jej wzrok dotarł do Conana. Oczy o barwie mroźnego lodowca odpowiedziały na jej
spojrzenie z niewzruszonym spokojem i to te drugie, mroczne, szare jak dym, przerwały w
końcu magnetyczny kontakt.
Gdy znów na niego spojrzała, jej oczy były lekko przesłonięte gęstymi rzęsami.
— Muszę z tobą porozmawiać, Conanie — mruknęła. — W moim namiocie. Chciałam…
poradzić się ciebie w kwestii polowania.
Ponad ramieniem Jondry Conan zobaczył Tamirę przyglądającą mu się uważnie. Ręce
miała wsparte na biodrach.
— Może później — mruknął. Kiedy Jondra zamrugała nerwowo, dorzucił pospiesznie: —

background image

Góry są niebezpieczne. Nie możemy pozwolić sobie na stratę choćby jednego obserwatora.
Zanim zdążyła cokolwiek dodać, a po błyskach w jej oczach domyślał się, że miałaby do
powiedzenia całkiem sporo, wrócił na swoje miejsce obok głazu.
Gdy ponownie usadowił się przy nim, opierając się plecami o chropowatą powierzchnię
stwierdził, że obie kobiety przyglądają mu się z uwagą, a w ich oczach maluje się gniew.
Stare powiedzenie nie kłamie, skonstatował. Ten kto ma dwie kobiety, łacno może przekonać
się, że nie ma żadnej. I co gorsza nic nie mógł na to poradzić. Z głuchym westchnieniem zajął
się ostrzeniem miecza. Niektórzy mężczyźni twierdzili, jakoby miecze miały naturę kobiet, on
jednak nie znał takiego ostrza, które byłoby zdolne do zazdrości.
W coraz krótszych odstępach czasu powracali kolejni zwiadowcy. Jondra nie pozwoliła
żadnemu z nich zamienić choć słowa z innymi łowcami, zanim sama nie usłyszała ich
szczegółowych relacji. Wychodziła każdemu z nich na spotkanie, a przenikliwy wzrok
trzymał pozostałych na dystans póki nie skończyła swego przesłuchania i nie kazała
zwiadowcy odmaszerować.
Wracali jeden po drugim… i żaden z nich nie miał dla Jondry interesujących ją wieści.
Ten, który prowadził poszukiwania niedaleko Teladesa natrafił na fragment wojskowego
hełmu. Inny widział wielkiego kozła górskiego o zakrzywionych rogach długości męskiego
ramienia. Jondra gniewnie odwróciła się do niego plecami zanim skończył swoją relację.
Kilku ujrzało górali i to w liczbie, która mogłaby zaniepokoić roztropnego mężczyznę, żaden
jednak nie natrafił na tropy zwierzęcia ani jakikolwiek ślad, który mógł świadczyć o jego
niedawnej obecności w tej okolicy. Jondra wysłuchała sprawozdania każdego ze zwiadowców
i oddaliła się na stronę nerwowo postukując łukiem o udo.
Jako ostatni powrócił Arvaneus. Wbiegł do obozu, oparł się na włóczni i uśmiechnął się
zuchwale.
— No i? — zapytała Jondra podchodząc do niego. — Podejrzewam, że i ty nie widziałeś
niczego ciekawego?
Łowca o sokolej twarzy wydawał się nieco zbity z tropu jej tonem, lecz szybko odzyskał
rezon i pokłonił się swej pani.
— Pani, przynoszę to, czego pragnęłaś. — Rzucił Conanowi buńczuczne spojrzenie i
wyprostował się dumnie. — Ja, Arvaneus, syn lorda Andanezeusa, spełniam twoje życzenia.
— Znalazłeś? — Z podniecenia aż się rozpromieniła. — Gdzie, Arvaneusie?
— Zaledwie milę na wschód, pani. Natrafiłem na ślady wielkich szponów, długich jak
męska dłoń, i podążałem za nimi przez pewien czas. Ślady powstały dziś, a w tych górach nie
ma innej istoty, która mogłaby pozostawiać tak niespotykane odciski.
Wszyscy myśliwi spojrzeli ze zdumieniem na Jondrę, która podskoczyła w górę i
wykonała kilka zwinnych, tanecznych kroków.
— To musi być to. Musi. Ozłocę cię za to, Arvaneusie. Znajdź dla mnie bestię, a do końca
życia będziesz opływał w dostatki.
— Nie pragnę złota — rzekł ochrypłym tonem Arvaneus, a jego czarne oczy rozpłomieniły
się. — Ani dóbr.
Jondra zamarła spoglądając na niego i wreszcie niepewnie odwróciła wzrok.
— Siodłać konie — rozkazała. — Chcę zobaczyć te tropy.
Myśliwy z zatroskaniem wbił wzrok w niebo. Słońce, dające niewiele ciepła w tych
wysokich górach, było w połowie drogi od zenitu do horyzontu na zachodzie.
— Już za późno na polowanie. Rano, o pierwszym brzasku…
— Śmiesz kwestionować moje rozkazy? — ucięła ostro. — Nie jestem na tyle
nierozważna, by o zmroku zaczynać polowanie na niebezpieczną bestię. Po prostu chcę
obejrzeć jej tropy. Natychmiast. Dwudziestu ludzi. Reszta pozostanie w obozie i poczyni
przygotowania do jutrzejszych łowów.
— Jak rozkażesz pani — mruknął Arvaneus. Łypnął gniewnie na Conana, gdy Jondra

background image

odwróciła się do potężnego Cymmerianina i zaszczebiotała.
— Czy pojedziesz ze mną Conanie? Czułabym się… o wiele bezpieczniejsza. — Łamiący
się głos i czerwień policzków obnażyły jej niecne kłamstwo. Z wyraźnym trudem dodała: —
Proszę.
Conan wstał bez słowa i podszedł do koniowiązu. Arvaneus jął wydawać gardłowo
rozkazy, i po chwili do Cymmerianina dołączyli kolejni łowcy. Zakładając siodło i mocując je
na grzbiecie wierzchowca Cymmerianin widział Tamirę, która niby od niechcenia gładziła po
nosie gniadą klacz stojącą obok jego rumaka.
— Czy pojedziesz ze mną Conanie? — rzuciła drwiąco. — Czułabym się o wiele
bezpieczniejsza, jeszcze jak! — Wykrzywiła się, jakby chciała splunąć.
Conan odetchnął głęboko.
— Nie chciałbym widzieć żadnej z was martwej ani zniewolonej przez jakiegoś
cuchnącego, zawszonego górala. Ty będziesz tu bezpieczniejsza niż ona na szlaku, dlatego
postanowiłem jej towarzyszyć.
Wskoczył na ozdobione wysokim łękiem zamorańskie siodło. Tarnira szła obok, gdy
wolno wyjeżdżał z płytkiej kotlinki, gdzie uwiązane były konie.
— Najważniejsze, że wyjeżdżasz — prychnęła. — I to z nią. Gdy wrócisz, mnie już w
obozie nie będzie. Ani rubinów. Niby co miałoby mnie tu trzymać.
— Jak to, przecież będziesz czekać na mój powrót — zaśmiał się barbarzyńca i piętami
ponaglił wierzchowca do truchtu. Ciśnięty kamień boleśnie ugodził go w ramię, lecz
Cymmerianin nie obejrzał się za siebie.

XVI

Drużyna zamorańskich myśliwych podążała gęsiego przez parowy i rozpadliny, które
przecinały góry Kezankiańskie niczym widniejące na obliczu świata zmarszczki, oznaki
podeszłego wieku. Na czele jechał Arvaneus, ponieważ znał drogę, zaraz za nim Jondra.
Conan z kolei trzymał się blisko niej. W razie potrzeby nie byłoby czasu do stracenia.
Wydawało się, że góry złowrogo napierają na nich ze wszystkich stron, nawet gdy znajdowali
się w miejscach, gdzie obok siebie mogło jechać dziesięciu i więcej konnych.
Cymmerianin bez końca przepatrywał strzępiaste górskie turnie i strome stoki, gdyż
prymitywne instynkty nakazywały mu na tym niegościnnym i wrogim terenie w każdej chwili
spodziewać się ataku. Nie dostrzegł żadnych śladów górali, nie miał też osobliwych przeczuć,
lecz zbocza dokoła wciąż emanowały niezdrową, mroczną aurą. Na pozór wydawał się
spokojny, lecz był niczym suche drewno oczekujące iskry.
Wtem Arvaneus, który dotarł do zwężenia przesmyku między stokami, wstrzymał
wierzchowca.
— Tu, pani — powiedział wskazując na ziemię. — Tu natrafiłem na pierwsze tropy.
Jondra zsunęła się z siodła i przyklękła obok spłachetka gliniastej ziemi. Widniały w nim
głębokie odciski dwóch potężnych szponów oraz fragment trzeciego.
— Większe niż sądziłam — szepnęła przesuwając po nich dwoma palcami.
— Widzieliśmy tropy — rzekł Conan. Zła aura wydała mu się coraz silniejsza. —
Wracamy do obozu.
Wargi Arvaneusa wykrzywił drwiący grymas. — Boisz się, barbarzyńco? Pani, dalej jest
jeszcze więcej tropów. Niektóre odbite w całości.
— Muszę je zobaczyć — zawołała Jondra. Wskoczyła na siodło i pogalopowała przed
siebie. Arvaneus pospieszył za nią.
Conan wymienił spojrzenie z Teladesem; sądząc po kwaśnej minie ogolonego na łyso
łowcy perspektywa dalszej jazdy nie przypadła mu do gustu bardziej niż Cymmerianinowi,
lecz zarówno oni, jak cała reszta drużyny, ruszyli śladem Jondry.

background image

Jak to często bywa, za wąskim przesmykiem znajdował się znacznie szerszy parów.
Mierzył dobrych sto kroków szerokości, a w stromych, brązowych stokach widniało pięć
wąskich otworów. Conan przyjrzał się im podejrzliwie. Gdyby w którejś z tych pieczar
ukrywali się wrogowie, mogliby opaść ich, zanim myśliwi zdążyliby zareagować. Zasadzki
były ulubioną metodą prowadzenia walki przez górali.
Na dnie parowu widniało mnóstwo śladów bestii. Prowadziły do i na zewnątrz nisz, co
świadczyło, że bestia musiała je odwiedzać.
Drużynę ogarnął niepokój, łowcy nerwowo dzierżyli w dłoniach włócznie lub sięgali po
łuki, wożone w przytroczonych do siodeł pokrowcach. Ich wierzchowce rżały i nerwowo
przebierały nogami. Jondra wyjęła swój łuk i zeskoczyła z siodła. Zanim uklękła przy jednym
ze śladów, nałożyła strzałę na cięciwę. Sposępniały Arvaneus wpatrywał siew grunt wokoło, z
trudem opanowując swego wyraźnie spłoszonego rumaka.
Conana zdziwił mars na obliczu tamtego. Przecież Arvaneus widział ten wąwóz i ślady, na
dodatek całkiem niedawno. Co aż tak go zmartwiło? Cymmerianin wstrzymał oddech. Może
śladów było więcej niż poprzednio. Jeżeli tak, musieli jak najszybciej opuścić to miejsce.
Conan otworzył usta i w tej samej chwili powietrze przeszyło piskliwe, przeciągłe
zawodzenie, które mroziło krew w żyłach i płoszyło konie. Wierzchowiec Jondry wyrwał
cugle z rąk swej pani i rzucił się do ucieczki wydymając chrapy i robiąc dziko bokami. Łow
— czyni zastygła w bezruchu, jakby zmieniła się w posąg lodu. Conan z trudem zmusił swego
karego rumaka do zawrócenia. — Na Croma! — wysapał, lecz jego głos zagłuszył hałas
rozbrzmiewający wśród kamienistych stoków.
Do parowu wkroczył potworny stwór, ogromny, o masywnych łapach. Wielobarwne łuski
skrzyły się w promieniach zachodzącego słońca. Brakowało ich tylko na grzbiecie istoty,
gdzie dostrzec można było ciemne, jakby skórzaste narośle. Twarde jak diament szpony orały
kamienie. Szeroki łeb odchylił się do tyłu, paszczęka rozwarła się, ukazując postrzępione
zębiska, przypominające ułomki kamieni. Ponownie upiorny ryk zmroził serca i dusze
drużyny łowców.
Myśliwi niejeden raz stawiali czoło śmierci i nie była im ona obca, choć nigdy dotąd nie
wyglądała równie koszmarnie. Kiedy złowrogi ryk ucichł, przeszli do działania. Zmusili swe
na wpół oszalałe ze zgrozy rumaki bojowe do utworzenie formacji i otoczyli gigantyczne
monstrum. Łowca, który znalazł się najbliżej bestii, opuścił włócznię jak lancę i zaatakował.
Grot dosięgnął celu z brzękiem, jakby stal trafiła w twardy głaz i jeździec wyleciał z siodła.
Wielki łeb pochylił się, z paszczy buchnął ogień. Przeraźliwe wycie palonych pospołu konia i
jeźdźca zdawały się nie mieć końca.
Wśród pozostałych łowców podniósł się szmer przerażenia, ale i oni podjęli już atak z obu
flank równocześnie. Nawet gdyby chcieli zawrócić, bestia nie dała im szansy. Poruszając się
szybciej niż atakujący lampart machnięciami długich szponów strącała na ziemię krwawe
ochłapy będące jeszcze przed chwilą ludźmi, mocarnymi szczękami miażdżyła zarówno
jeźdźców jak i ich wierzchowce. Włócznie łamały się jak słomki w zetknięciu z
opalizującymi łuskami, a wrzaski umierających tłumiły wszystkie rozsądne myśli, aż w
umysłach łowców nie pozostało nic prócz paraliżującego strachu.
Conan galopował wśród skowyczącego wiru niechybnej śmierci. Wychyliwszy się z siodła
pochwycił wbitą w okrwawioną ziemię nienaruszoną włócznię. Te wielkie złote ślepia,
pomyślał. Muszą być słabym punktem potwora, podobnie jak długie czarne narośle na jego
grzbiecie. Spiął konia, zmuszając go do zawrócenia, choć rumak opierał się, pragnąc znaleźć
się jak najdalej od tego koszmaru. To co ujrzał sprawiło, że krew zastygła mu w żyłach, a po
plecach przebiegł dreszcz, jakiego nie wywołał nawet łowiecki zew bestii.
Jondra stała niecałe dziesięć kroków od łba potwora. Ledwie na nią spojrzał, gdy zwolniła
strzałę z cięciwy. Grot strzały dosięgnął żółtego złego ślepia… i odbił się od niego. Bestia
skoczyła naprzód, by rozerwać łowczynię długimi, sierpowatymi szponami. Jondra uskoczyła,

background image

ale czubek jednego ze szponów wplótł się między rzemienie jej czarnej skórzanej kamizelki i
kobieta została uniesiona w górę, tuż przed gorejące ślepia maszkary. Ignorując rzeź dokoła,
wrzeszczących i skowyczących, ludzi, potwór przyglądał się swojej ofierze.
Conana ogarnęła zgroza. W tych złocistych ślepiach dostrzegł przebłysk inteligencji. Jeśli
jednak tkwiący w tym czerepie mózg zdolny był do rozumnego myślenia, człowiek nie
potrafiłby pojąć zasad, jakie nim kierowały. Stwór postrzegał tę piękną kobietę wyłącznie
jako ofiarę. Paszczęka najeżona strzępiastymi zębiskami rozwarła się, a wielka łapa
przyciągnęła Jondrę w jej stronę.
Conan uniósł włócznię. — Na Croma! — ryknął i, wbijając pięty w boki wierzchowca,
ponaglił go do galopu. Grotem włóczni mierzył w jedną ze skórzastych narośli. Mimo iż
mocno ścisnął kolanami boki rumaka przygotowując się na impet uderzenia, okazało się ono
na tyle silne, że przeniknąwszy Cymmerianina od stóp do głów, powaliło jego konia na
kolana.
Z wężową gracją i przerażającą szybkością iskrząca się w słońcu bestia odwróciła się i
zamachnęła na barbarzyńcę łapą, z której zwisała Jondra. Conanowi zaparło dech, gdy silne
uderzenie wyrzuciło go w powietrze. Kamienisty grunt wybiegł mu na spotkanie, a zderzenie
z nim wydusiło z jego płuc resztkę powietrza. Rozpaczliwie walcząc o oddech barbarzyńca
począł zmuszać obolałe mięśnie do wysiłku. Podniósł się na czworaki, a następnie chwiejnie
próbował się podnieść. Jondra leżała na wznak nieopodal, wijąc się z bólu. Jej nagie piersi
unosiły się gwałtownie, gdy z trudem usiłowała złapać oddech.
Bestia skupiła uwagę na Cymmerianinie. Na długim szponie wciąż zwieszała się
rozerwana skórzana kamizelka Jondry. To co pozostało z wierzchowca barbarzyńcy,
spoczywało dygocząc konwulsyjnie pod cielskiem potwora, spomiędzy mocarnych szczęk
wypadły okrwawione kawałki mięsa.
Conan próżnym zdawałoby się gestem dobył swego obosiecznego, pradawnego miecza.
Stal nie pozostawiała nawet najmniejszego śladu na twardych łuskach. Nie był w stanie
poruszać się dostatecznie szybko, by uniknąć ataku bestii samemu, a co dopiero niosąc na
ramieniu Jondrę, niemniej ani myślał zostawić ją tutaj. Tak czy inaczej nie umrze bez walki.
— Hola, Conanie! — Telades podjechał do monstrum od tyłu. Kolczugę miał na piersi
rozdartą, był cały zalany krwią, lecz mocno dzierżył w dłoni włócznię. — Odciągnij ją stąd,
wędrowcze z pomocy! Spiąwszy konia piętami ruszył do ataku.
Opalizujące łuski rozbłysły, gdy bestia odwróciła się.
— Nie! — wykrzyknął Conan.
Płomienie omiotły myśliwego, a potwór rzucił się, by rozszarpać jego zwęglone ciało.
Cymmerianin nie zmarnował ofiary Teladesa. Wsunąwszy miecz do pochwy, podniósł
Jondrę i pobiegł do wąskiej szczeliny, ścigany odgłosami gruchotanych kości.
Gdy za plecami barbarzyńcy ucichł trzask miażdżonych kości, Jondra zaczęła się wiercić
nerwowo w j ego ramionach.
— Nie chciałam by zginęli — wyszeptała. Jej oczy przepełniało przerażenie.
— Chciałaś dopaść bestię — powiedział, nie zwalniając kroku. W innych okolicznościach
szukałby zapewne ocalonych. Teraz pragnął jedynie zabrać Jondrę jak najdalej od tego
miejsca rzezi do względnie bezpiecznego obozowiska.
Jondra przywarła silniej do jego szerokiej piersi, jakby chroniła się przed ulewą w cieniu
rozłożystego drzewa.
— Telades oddał za mnie życie — szepnęła rozdygotana. — Zaiste nie chciałam tego. Och,
Conanie, cóż mogę uczynić?
Conan zastygł w bezruchu a ona skuliła się, jakby pragnęła ukryć się przed lodowatym
spojrzeniem jego niebieskich oczu.
— Opuść te góry — rzucił oschle. — Wróć do Shadizaru. Zapomnij o bestii, ale zawsze
pamiętaj o ludziach, którzy zginęli przez twoją głupotę i dumę.

background image

Jej oblicze przepełnił gniew i arogancja. Uniosła pięść, lecz zaraz ją opuściła. Łzy spłynęły
po jej policzkach.
— Tak będzie — zapłakała. — Przysięgam na wszystkich bogów.
— To nie odkupi życia Teladesowi — mruknął barbarzyńca — ale przynajmniej wszyscy
pojmą, że cenisz sobie jego poświęcenie.
Delikatnie musnęła policzek Conana.
— Nigdy nie pragnęłam pouczeń od mężczyzny, ale ty sprawiłeś że prawie… —
przygryzła drobnymi, białymi ząbkami dolną wargę i spuściła wzrok. — Wrócisz ze mną do
Shadizaru? — spytała półgłosem, ponownie zmieniając ułożenie w jego ramionach, by mógł
ujrzeć jej pełne, krągłe i nagie piersi.
— Może — odburknął i ruszył dalej, skupiając się wyłącznie na zakrętach rozpadliny i
kamienistym gruncie pod stopami.
Jedynie głupiec mógłby odmówić takiej kobiecie jak ta, którą obejmował. Lecz Telades
stał się jego przyjacielem i zginął zarówno dla niej, jak i dla niego.
Kodeks jaki wyznawał barbarzyńca, domagał się, by pomścić śmierć Teladesa, który oddał
za niego życie. Lecz ten sam kodeks nakazywał również zapewnić Jondrze i Tamirze
bezpieczny powrót do Shadizaru. W tym momencie drugie z wymienionych zadań wydawało
się znacznie łatwiejsze do zrealizowania niż pierwsze! Jak zachodził w głowę, można
uśmiercić bestię, której nie ima się stal.’ Nic przeto dziwnego, że nie zwracał uwagi na
powaby Jondry, która na próżno prężyła się w jego ramionach.

XVII

Tamira była pierwszą osobą, którą zobaczył Conan, gdy o zachodzie słońca wmaszerował
do obozowiska z półnagą Jondrą w ramionach. Młoda złodziejka otaksowała go wzrokiem,
krzywiąc się na widok przywierającej doń ponętnej łowczyni. I wtedy Jondrą, oszołomiona,
odwróciła się, ukazując mokrą od łez twarz. Tamira zdziwiła się, ale bez chwili zwłoki
pobiegła do czerwonego namiotu po jakieś okrycie.
Kiedy Conan postawił Jondrę na ziemi, Tamira zaraz otuliła ją miękkim błękitnym
wełnianym płaszczem. Puścił ją, a pod Jondrą ugięły się kolana. Tamira uklękła przy niej, i
podparłszy ją ramieniem spojrzała na barbarzyńcę.
— Co się stało? — spytała ostro.
— Odnaleźliśmy bestię. Czy ktoś jeszcze wrócił?
Z ciemnymi oczami rozszerzonymi nagłym przestrachem Tamira pokręciła głową. — Nie,
nikt… ale przecież to niemożliwe, aby oni wszyscy zginęli…
— W rzeczy samej — rzekł Conan. Byłby wielce zdziwiony widząc któregoś z nich
żywego, ale budzenie w tej dziewce jeszcze większej grozy mijało się z celem. Lepiej znaleźć
jej jakieś zajęcie. — Zajmij się panią — poprosił. — Przez całą drogę prawie nie przestawała
szlochać.
— Nic w tym dziwnego — odwarknęła zuchwale Tamira — skoro nie miała nikogo innego
prócz ciebie, aby się nią zajął.
Pomogła roztrzęsionej Jondrze wrócić do namiotu pozostawiając Conana osłupiałego, z
rozdziawionymi szeroko ustami.
Uznał, że nigdy nie pojmie mentalności kobiet. Nigdy. I naraz zorientował się, że wokół
niego poczęli gromadzić się myśliwi. Rzucali pytające spojrzenia i zerkali na niego z
zatroskaniem. Zdziwił się stwierdziwszy, że oczekiwali, by przejął nad nimi dowództwo.
Zmusił się, by oczyścić swój umysł z myśli o kobietach.
— O świcie ruszymy w drogę powrotną do Shadizaru — oznajmił. — Teraz jednak
musimy jeszcze przetrwać noc. Nikt nie będzie dziś spał, jeśli nie chce ryzykować, że obudzi
go chłód noża przesuwającego się po jego gardle. Nie rozpalimy również ognisk. Otworzyć

background image

paki z prowiantem.
Z największym pośpiechem łowcy poczynili niezbędne przygotowania. Wydzielono
strzały, przypadło po trzy pełne kołczany i jednej dodatkowej włóczni na każdego myśliwego,
a do tego worek z wodą i porcja suszonego mięsiwa. Jeden lub dwóch, najbardziej
tchórzliwych niewątpliwie przy lada okazji czmychnie ze swoimi zapasami, ale i tak wolał jak
najlepiej przygotować się do walki.
Górale mogli zaatakować praktycznie w każdej chwili, i z każdej strony. Bezpiecznie było
tylko przy urwisku, pod którym rozbito namiot Jondry. Nawet gdyby odparli pierwszy atak,
nie mogli pozwolić sobie na pozostanie tu do brzasku, byliby bowiem uwięzieni jak robak
pod szponiastą łapą żarłocznego ptaka. Po natarciu lub w jego trakcie spróbują się wycofać,
oczywiście jeśli będzie to możliwe.
Gdyby zaś atak okazał się nie do odparcia, każdy sam miał troszczyć się o własną skórę.
Najgorzej byłoby gdyby zaatakowała ich bestia. O zmierzchu, podchodząc po kolei do
wszystkich łowców, Conan wypowiadał stale tę samą formułkę.
— Nie próbuj walczyć z bestią. Jeśli nadejdzie, uciekaj i miej nadzieję, że bogowie darzą
cię przychylnością.
Potem przycupnął na ziemi, w pobliżu namiotu Jondry. Gdyby wydarzyło się najgorsze,
wszyscy będą myśleć wyłącznie o sobie. Jeśli miał zapewnić bezpieczeństwo obu kobietom,
musiał znaleźć się możliwie blisko nich.
Chrzęst kamieni pod stopami obwieścił nadejście Tamiry. Barbarzyńca odsunął swoje dwie
włócznie, by mogła przysiąść obok niego.
— Zasnęła — oznajmiła Tamira siadając na kamieniach. — Cały czas płakała. Nic w tym
zresztą dziwnego, po tym co widziała…
— To się stało z jej rozkazu — odpowiedział cicho Conan — i z powodu jej pychy.
Brythuńczyk opowiedział jej o bestii a ja o tym, czego dowiedziałem się na jej temat.
— Twardy z ciebie człowiek, barbarzyńco. Tak twardy jak te góry.
— Jestem mężczyzną — odrzekł krótko.
Tamira zamilkła. Dopiero po chwili znów się odezwała.
— Jondra twierdzi, że wracasz z nią do Shadizaru.
Conan chrząknął i cierpko się uśmiechnął.
— Wygląda na to, że mimo wyczerpania była całkiem rozmowna.
— Zamierza urządzić dla ciebie specjalne apartamenty w swym pałacu.
— Bzdury.
— Pragnie odziać cię w jedwabie, a muskuły podkreślić bransoletami ze złota na
nadgarstkach i ramionach.
— Co? — Wydawało mu się, że słyszy dobiegający z ciemności tuż przy nim cichy
chichot i łypnął na nią gniewnie. — Bawią cię twoje żarty? — warknął. — Bo mnie wcale nie
wydają się zabawne.
— Byłeś także i jej pierwszym mężczyzną, Conanie. Nie masz pojęcia co to oznacza dla
kobiety, aleja wiem. Zależy jej na tobie. A może na wyobrażeniu, jakie ma o tobie. Pytała,
czy są inni mężczyźni tacy jak ty. Nawet porównywała cię z Eldranem, tym Brythuńczykiem.
Udawała, że nie pamięta jego imienia, lecz to nieprawda.
Coś w jej głosie sprawiło, że się ożywił.
— Niechaj Mitra odbierze mi wzrok, jeśli nie jest ci jej żal. — W jego tonie pobrzmiewała
nuta niedowierzania.
— Wie o mężczyznach znacznie mniej niż ja — odparła złodziejka siląc się na
zuchwałość. — W świecie mężczyzn trudno jest być kobietą.
— Bez nich byłoby jeszcze trudniej — odparł oschle, a Tamira dała mu kuksańca w żebra.
— To ja nie pojmuję twoich żarcików — zaczęła, lecz barbarzyńca zatkał jej ręką usta.
Jął usilnie nasłuchiwać odgłosów, które, o czym był przekonany, wychwycił przed chwilą.

background image

I rzeczywiście. Szurnięcie… chrobot nie podkutego końskiego kopyta na kamiennym
podłożu.
— Zmykaj do namiotu — wyszeptał, popychając ją we właściwym kierunku. — Obudź ją i
bądźcie gotowe do ucieczki. Szybko!
W tej samej chwili noc rozdarł przeciągły okrzyk. — Niechaj spełni się wola prawdziwych
bogów! I hordy górali na małych, kudłatych konikach zaatakowały obóz. W bladym świetle
księżyca rozbłysła stal unoszących się i opadających tulwarów.
Conan zważył w dłoni włócznię i cisnął w najbliższy cel. Jeździec w turbanie, przeszyty na
wylot wrzasnął przeraźliwie i spadł z grzbietu galopującego konika. Kolejny góral wzywając
w głos swoich bogów, zbliżył się z uniesionym bułatem. Cymmerianin nie zdążył cisnąć
drugiej włóczni. Rzucił się płasko na kamienie i zamachnął się włócznią jak maczugą,
mierząc w nogi szarżującego zwierzęcia. Drzewce z głośnym trzaskiem dosięgło pęcin
konika, który wraz ze swym jeźdźcem runął, koziołkując, na ziemię. Zanim góral zdążył się
podnieść, Conan przebił mu pierś długim jak męskie przedramię grotem. Wokół
Cymmerianina rozbrzmiewał szczęk uderzającej o siebie stali. Słychać było zawołania
bojowe i przedśmiertelny jęk konających. Pośród tej zabójczej, krwawej burzy,
Cymmerianina ostrzegł nagle jego wrodzony barbarzyński instynkt, szósty zmysł ułatwiający
mu przetrwanie. Wyrwał włócznię z ciała trupa, odwrócił się, i w ostatniej chwili odbił cios
mierzącego w jego głowę bułata. Wprawnym ruchem skierował zakrzywioną stal w bok, i
przesuwając włócznię po klindze, pchnął ją w gardło brodatego napastnika. Umierający góral
zacisnął obie dłonie na broni, która przyniosła mu śmierć. Zsunął się z siodła konika, który
pognał dalej. Upadając wyrwał włócznię z rąk barbarzyńcy.
— Conanie! — krzyk Tamiry dotarł do uszu barbarzyńcy mimo zgiełku.
Cymmerianin rozpaczliwie wypatrywał jej wzrokiem, aż wreszcie ją zobaczył… unoszoną
za włosy przez jednego z górali. Uśmiechając się szeroko, brodaty rozbójnik groźnie opuścił
ostrze miecza ku jej szyi. Złodziejka jedną ręką rozpaczliwie odpychała od siebie zabójczą
klingę, drugą zaś zaciskała na swojej szacie.
Conan dobył miecza. Dwoma susami znalazł się u boku Tamiry.
Góral odchylił głowę do tyłu i rozdziawił usta, gdy ostra stal Cymmerianina gładko
wśliznęła się między jego żebra. Pozbawione życia palce wypuściły włosy Tamiry, a gdy
zaczęła spadać, Conan pochwycił ją w ramiona. Drżące ręce oplotły jego szyję, kobieta
szlochając przywarła do szerokiej piersi barbarzyńcy.
Konik z trupem wciąż tkwiącym w siodle popędził dalej, a Conan w czasie nie dłuższym
niż dwa uderzenia serca zorientował się w sytuacji w obozie. Walka przyjęła nie najlepszy
obrót. Mimo to bitwa miała się już ku końcowi. Kilku pozostałych w obozie wojowników w
turbanach okaleczało zwłoki zabitych. Dochodzące z ciemności mordercze wrzaski
świadczyły, że górale pospieszyli w pościg za łowcami. Namiot Jondry płonął.
Cymmerianin poczuł na grzbiecie lodowate dreszcze. Patrzył jak załamuje się jego
konstrukcja a z wnętrza buchają w górę snopy iskier. Miał nadzieję, że Jondra wydostała się z
namiotu, teraz wszelako nie mógł jej pomóc. Musiał zająć się Tamirą i nie miał czasu
interesować się losami nieszczęsnej łowczyni. Nachyliwszy się, by ująć Tamirę pod
kolanami, przerzucił ją sobie przez ramię jak worek zboża. Złodziejka usiłowała nieśmiało
protestować, lecz słone strużki łez bez końca spływały po jej policzkach. Żaden z górali
masakrujących trupy nie zauważył, jak muskularny młodzieniec ze swym ponętnym, krągłym
brzemieniem znika w mroku nocy.
Niby duch Conan przemykał od cienia do cienia. Wiedział przy tym, że sam mrok nie
gwarantuje im bezpieczeństwa. Wiszący na niebie księżyc, przesłaniany raz po raz chmurami,
prawie nie rzucał światła, wystarczyło go jednak by czujne oko dostrzegło poruszenie pośród
ciemności, a krótka biała szata Tamiry czyniła ich jeszcze bardziej widocznymi. Otulone
czernią nocy skały rozbrzmiewały tętentem kopyt na kamiennym podłożu i ochrypłymi

background image

wrzaskami polujących górali. Ścigali swe ofiary i jeśli tylko będą mieli dość czasu, dopadną
je.
Cymmerianin nie przystawał nawet na chwilę, oddalając się coraz bardziej od miejsca,
skąd dobiegał zgiełk czyniony przez górali, a jego oczy wciąż poszukiwały dogodnego
miejsca na kryjówkę. Jego wzrok przykuła nitka mroczniejszej czerni, odcinająca się wśród
ciemności. Ruszył w jej stronę i napotkał ziejącą w ścianie urwiska poziomą szczelinę. Była
dość szeroka, by pomieścić Tamirę i dostatecznie głęboka, by pozostała bezpieczna póki ktoś
nie wsunie tam ręki.
Zdjąwszy dziewczynę z barku wcisnął ją do otworu w skale.
— Ani mru mru — szepnął jej do ucha. — I nie ruszaj się. Wrócę najszybciej, jak będę
mógł. Posłuchaj mnie, kobieto!
— On… on chciał mnie zabić — wychlipała. — Śmiał się…
Przywarła do niego, lecz delikatnie zdjął jej ręce ze swoich ramion.
— Już po wszystkim. Jesteś bezpieczna, Tamiro.
— Nie zostawiaj mnie.
— Muszę odnaleźć Jondrę. Zostań tu, póki nie wrócę, a wyprowadzę nas troje z tych
przeklętych gór. — W jego głosie pobrzmiewała nieco udawana pewność siebie, lecz
złodziejka, jakby uspokojona wcisnęła się głębiej w skalną szczelinę.
— Idź więc — rzekła cicho. Nie widział jej, ale po głosie zorientował się, że znów była
opanowana. Już nie płakała. — No? Idź, skoro tego chcesz.
Zawahał się, ale musiał przecież odnaleźć Jondrę, żywą lub martwą.
Tamira powinna bezpiecznie przeczekać tu do jego powrotu.
— Niedługo wrócę — rzekł i rozpłynął się w mroku nocy.
Tamira wyjrzała ze szczeliny, ale choć w ciemnościach widziała jak kotka, nie zdołała
wypatrzyć niczego. Conan zniknął. Ponownie ułożyła się wewnątrz skalnej niszy.
O mało nie zginęła, śmierć zajrzała jej w oczy, a on poszedł za tamtą, chociaż nawet
ślepiec zorientowałby się, że potrzebowała teraz pociechy i jego ramienia. Czyż jednak
wszyscy mężczyźni nie są ślepcami?
To niesprawiedliwe, że miał na nią tak wielki wpływ a prawie w ogóle się nią nie
interesował. Niegdyś myślała o mężczyznach ze spokojem, wprost obojętnie. Niegdyś —
wydawało się jej, że dobrych sto lat temu — zanim pozwoliła temu młodemu
Cymmerianinowi by… Na tę myśl nawet po ciemku zapłoniła się.
Uznała, że nie będzie dłużej zaprzątać sobie nim głowy. Przysunęła się do skraju niszy i
ponownie wyjrzała na zewnątrz. Bezskutecznie; zupełnie jakby usiłowała przejrzeć na wskroś
skrzydło kruka. Wśród gór hulał lodowaty wicher. Tamira podkuliła kolana, boleśnie
przekonując się, że krótka tunika nie może ochronić jej przed chłodem.
Dokąd on poszedł? Twierdził, że na poszukiwanie Jondry, lecz jak zamierzał odnaleźć ją
pośród nocy? Czy szlachcianka jeszcze żyła?
Namiot spłonął, przypomniała sobie Tamira. Wewnątrz nikt i nic nie mogło ocaleć.
Oprócz… żelaznych kufrów, w których znajdowały się precjoza.
Oczy złodziejki rozpromieniły się. Przygryzła dolną wargę, by stłumić chichot.
— Niech sobie szuka Jondry — szepnęła. — Gdy wróci, mnie już tu nie będzie.
Wydostanę się z tych gór, wraz z rubinami.
Zwinnie jak kotka wytoczyła się ze szczeliny i błyskawicznie poderwała na nogi. Podmuch
zimnego wiatru owinął poły białej tuniki wokół jej ud.
Przyjrzała się sobie i jęła zastanawiać się co począć w sytuacji, gdy biel materiału czyni ją
widoczną pośród nocy.
— Cóż, goła przecież nie pójdę — mruknęła pod nosem, i zacisnęła zęby. Musiała
zachowywać się cicho. Bezszelestnie.
Bezgłośnie ruszyła w noc, wykorzystując umiejętności skradania się, nabyte podczas

background image

zdobywania praktyki w złodziejskiej profesji.
Niezależnie od tego, co mówiono o Conanie w Shadizarze i karczmach Pustyni, to ona
była najlepszą złodziejką w mieście.
Cichy odgłos sprawił, że przystanęła. Usłyszała szuranie podeszew butów o kamienie.
Żałowała, że nie ma przy sobie sztyletu. Ktokolwiek zbliżał się do niej, był ofermą, pomyślała
pogardliwie. Bezszelestnie jęła oddalać się od dźwięku niezdarnych kroków… i opadły ją
mroczne cienie, wydzielające silny odór potu i niemytych ciał.
Zaczęła wymierzać na oślep kopniaki atakującym, gdy wtem silne jak z żelaza palce
unieruchomiły jej ręce.
Czyjeś dłonie gorączkowo przesunęły się po jej ciele. Ujrzała brodate zacięte oblicze i
uniesiony w górę zakrwawiony sztylet. Krzyk uwiązł jej w gardle. Tylu mężczyzn, by
uśmiercić jedną kobietę. To nieuczciwe, pomyślała ze smutkiem. Mocne palce rozdarły jej
tunikę od szyi do pasa.
— Spójrzcie! — rozległ się ochrypły głos. — Tak jak mówiłem. Kobieta, i do tego młoda.
— Oblicze wciąż pozostało srogie. — Kobieta z nizin! Naczynie żądzy i zepsucia!
— Mimo to — upomniał go inny mężczyzna — nie zapomnij o rozkazach Imalli. I zanim
przyjdzie ci do głowy sprzeciwić się im, wspomnij, co spotkało Walida.
Mężczyzna o zaciętym obliczu zamrugał i zasępił się.
— Zabierzecie mnie do Imalli — wysapała Tamira. Wiedziała, że Imallami nazywano
wśród górskich plemion świątobliwych mężów.
Prorok i szaman w jednej osobie na pewno ją ochroni. Na twarzy górala pojawił się
złowieszczy uśmieszek.
— Niechaj się stanie wedle życzenia tej dziewki. Może będzie jeszcze żałować, że
uniknęła ciosu mojego noża. — I zarechotał ochryple.

XVIII

W słabym blasku przedświtu Conan ułożył się płasko na wąskiej granitowej półce. Poniżej,
wąską ścieżką między stromymi ścianami, przejeżdżali gęsiego brodaci górale. Nim noc
dobiegła kresu ich liczba znacznie się zmniejszyła, ale nawet jak dla niego wciąż było ich
zbyt wielu. Gdy ostatni konny znikł za załomem krętej ścieżki, Cymmerianin zwinnie,
prześlizgując się z półki na półkę i z występu na występ, opuścił się na dno parowu i ruszył w
stronę obozowiska, które tak niedawno obrócone zostało w perzynę; zmierzał ku kryjówce
Tamiry.
Dwieście kroków dalej natknął się na szczątki jednego z zamorańskich łowców. Nie
rozpoznał go. Bezgłowe zwłoki zbroczone krwią i pokryte mrowiem zielonych much leżały z
kończynami wykrzywionymi pod nienaturalnymi kątami. Mijając trupa Conan nawet na niego
nie spojrzał. Tej nocy widział ich zbyt wiele, niektóre w znacznie gorszym stanie, i za
każdym razem z ulgą stwierdzał, że żadne ze zwłok nie należały do Jondry.
Teraz jego umysł przepełniała troska o Tamirę. Nie wątpił, że była bezpieczna, nawet za
dnia szczelinę trudno było zauważyć, niemniej pozostawił jąsamą na całą noc, noc
wypełnioną żądnymi krwi góralami i wspomnieniami okrutnej rzezi.
Stąpał wzdłuż górskiego stoku, ani na chwilę nie tracąc czujności.
Położywszy się na brzuchu, podczołgał się do brzegu kamiennego występu. W dole przed
nim znajdował się obóz, poczerniała połać ziemi i popiołów znaczyła miejsce, gdzie stał
namiot Jondry. Pół dziesiątki ludzi, niektórzy porąbani na kawałki, leżało wśród
poskręcanych, karłowatych drzewek. Były to wyłącznie ciała łowców, gdyż górale zabrali
swoich zabitych. Wokoło, jeśli nie liczyć brzęczenia natarczywych much, panowała
kompletna cisza.
Conan wziął głęboki oddech i przełożywszy nogi przez krawędź półki na wpół spadł, na

background image

wpół osunął się po zboczu, wzbijając w górę kłęby kurzu i wywołując niewielką lawinę
małych kamyków. Pozostawił umarłych tam gdzie padli, nie miał bowiem czasu do stracenia i
nie mógł pozwolić sobie ani na pochowanie ich, ani na odprawienie rytuałów pogrzebowych.
Musiał skoncentrować się na tym, co mogło być użyteczne dla żyjących. Na nie naruszonej
włóczni, przeoczonej przez górali. Pękatym, nie rozpłatanym worku na wodę. Pakiecie z
suszonym mięsem.
Górale, łupiąc obozowisko, wykazali się ogromną dokładnością i niewiele pozostawili
barbarzyńcy. Na ziemi leżały tylko potrzaskane groty włóczni, rozbite garnki, zniknął nawet
sznur do uwiązywania koni, zaś popioły po namiocie Jondry gruntownie przesiano w
poszukiwaniu rzeczy, których nie tknęły płomienie. Cymmerianin odnalazł swój czarny
płaszcz wciśnięty pod krawędź głazu, gdzie go zostawił. Dorzucił go do swych skromnych
znalezisk.
— A zatem jesteś złodziejem, grabieżcą!
Usłyszawszy ochrypłe słowa Conan schwycił za włócznię i odwrócił się. Arvaneus
kuśtykał w jego stronę; jego czarne oczy błyszczały, kłykcie zaciśnięte na drzewcu włóczni
zbielały. Od stóp do głów był zakurzony, w białych obszernych bryczesach ziały dziury.
— Cieszę się, że ocalał ktoś jeszcze z drużyny Jondry — rzucił Conan. — Wszyscy sądzą,
że zostałeś rozszarpany przez bestię.
Łowca odwrócił wzrok, zerkając na leżące opodal ciała.
— Bestia — wyszeptał. — Żaden śmiertelnik nie może jej zabić. Nawet głupiec by to
pojął. Ten wrzask… — Zadrżał. — Powinni byli uciekać — ciągnął ze smutkiem. — To
jedyne, co mogli uczynić. Próbować walczyć z tym czymś, stanąć naprzeciw tego, choć przez
chwilę…
Jego wzrok padł na stosik rzeczy uzbieranych przez Conana. Przekrzywiwszy głowę
spojrzał nań z ukosa.
— A więc jesteś złodziejem, okradasz lady Jondrę.
Włosy na karku Conana zjeżyły się. Rzadko miał okazję stykać się z szaleństwem,
zwłaszcza u kogoś, kogo znał, gdy był jeszcze przy zdrowych zmysłach.
— Te rzeczy mogą ocalić Jondrze życie — wyjaśnił — gdy ją odnajdę. Ona zaginęła
Arvaneusie. Jeżeli mamy wydostać się żywi z tych gór, muszę ją jak najszybciej znaleźć.
— Taka piękna — szepnął Arvaneus — te długie nogi, krągłe piersi, na których każdy
mężczyzna chciałby złożyć głowę. Taka piękna ta moja pani… Jondra…
— Idę — oświadczył Conan sięgając po swój płaszcz. Roztropnie nie odrywał wzroku od
Arvaneusa, gdyż tamten dzierżył włócznię tak, jakby zaraz zamierzał jej użyć.
— Obserwowałem ją — ciągnął śniadolicy łowca. Szaleństwo w jego oczach przybrało na
sile. — Widziałem, jak ucieka z obozu. Jak ukrywa się przed góralami. Nie zauważyła mnie.
Nie. Ale pójdę do niej, a ona okaże mi swą wdzięczność. Pozna mnie takim, jakim jestem
naprawdę. Pozna mnie jako mężczyznę, a nie tylko swojego sługę.
Conan zamarł gdy uświadomił sobie sens słów tamtego. Odetchnął głęboko i rzekł,
starannie dobierając słowa.
— Pójdziemy do Jondry obaj. Możemy razem odwieźć ją do Shadizaru. Będzie ci za to
bardzo wdzięczna, Arvaneusie.
— Łżesz! — Twarz łowcy wykrzywiła się, jakby lada chwila miał się rozpłakać. Jego
dłonie ścisnęły drzewce włóczni. — Chcesz mieć ją tylko dla siebie. Nie jesteś nawet godzien
całować jej sandałów!
— Arvaneusie, ja…
Conan urwał, gdyż łowca rzucił się na niego jak dziki zwierz. Wymachując płaszczem,
Cymmerianin omotał nim grot włóczni myśliwego, lecz Arvaneus szarpnięciem uwolnił broń,
a Conan musiał odskoczyć w tył, gdyż błyszcząca stal znów śmignęła ku niemu. Dwaj
mężczyźni czujnie krążyli naprzeciw siebie, z bronią w gotowości.

background image

— Arvaneusie — mitygował go Conan. — To zupełnie niepotrzebne. Nie chciał zabijać
łowcy. Pragnął jedynie dowiedzieć się, gdzie obecnie przebywała Jondra.
— Twoja śmierć jest nie tylko potrzebna, jest wręcz konieczna — wysyczał mężczyzna o
jastrzębiej twarzy. Groty włóczni brzęknęły zderzając się ze sobą, gdy łowca bezskutecznie
poszukiwał luki w o bronie barbarzyńcy.
— Wokół nas roi się od wrogów — nalegał Conan. — Nie powinniśmy wyręczać ich
zabijając się nawzajem.
— Giń! — ryknął Arvaneus rzucając się naprzód i z całej siły dźgając włócznią.
Conan odparował pchnięcie, lecz łowca nie odskoczył w tył. Z impetem wbił się na
włócznię dzierżoną przez Cymmerianina. Upuścił swój oręż, lecz z rozpędu postąpił jeszcze
krok do przodu sięgając zakrzywionymi w szpony dłońmi twarzy Conana. Przez to nadział się
jeszcze bardziej na grube drzewce włóczni. Na jego twarzy odmalowało się bezgraniczne
zdumienie. Spuścił wzrok i zobaczył sterczące z piersi drzewce.
Potężny Cymmerianin pochwycił Arvaneusa, gdy ten zaczął padać, i ułożył go delikatnie
na ziemi.
— Gdzie ona jest? — zapytał. — Niech cię Erlik pochłonie, gdzie Jondra?
Łowca zaniósł się chrapliwym śmiechem.
— Zdychaj, barbarzyńco — wycharczał. — Zdychaj.
Krew puściła mu się ustami i skonał. Jego ciało zwiotczało, oczy przeszkliły się.
Klnąc z cicha Conan poderwał się na nogi. Grunt, że żyje, pomyślał. Jeśli to wszystko nie
było tylko wymysłem oszalałego umysłu Arvaneusa. Zgarnąwszy swe znaleziska ruszył ku
kryjówce Tamiry.

Z zacienionej kryjówki wśród ogromnych kamiennych płyt, odłupanych od głównej ściany
stoku przez trzęsienie ziemi wiele stuleci temu, Jondra tęsknym wzrokiem omiotła małą
sadzawkę poniżej i oblizała wargi. Gdyby wiedziała o niej wcześniej, gdy góry Kezankiańskie
spowijał jeszcze mrok nocy, nie zastanawiałaby się ani chwili, lecz czym prędzej
zaspokoiłaby pragnienie. Teraz jednak… Zerknęła ku wschodowi i słońcu wciąż na wpół
ukrytemu za postrzępionymi turniami. Było dostatecznie jasno, by ktoś mógł ją dostrzec.
Byłby to zaiste nie lada widok, pomyślała. Wszak poza warstewką kurzu oblepiającą jej
nogi po drugiej ucieczce, była całkiem naga.
— Niezbyt to odpowiedni strój dla szacownej zamorańskiej szlachcianki na polowaniu —
wyszeptała do siebie. Ale i rzadko zdarza się, by zamorańskie szlachcianki były wyrywane ze
snu przez hordę pałających żądzą mordu górali, czy przez pożar namiotu, w którym spały. I
nigdy nie brały udziału w polowaniu grając rolę ofiary.
Ponownie spojrzała na sadzawkę i oblizała spierzchnięte wargi. Po to, by dotrzeć do wody,
musiałaby strawersować strome kamieniste zbocze, na którym nie rosła nawet trawa. W razie
potrzeby nie miałaby gdzie się skryć. Stromizna kończyła się uskokiem. Patrząc pod tym
kątem trudno było jej ocenić odległość, lecz chyba powinna sobie poradzić. Sadzawka
wyglądała kusząco. Mimo że ta mała kałuża mierzyła nie więcej niż trzy kroki długości i
miała zaledwie kilkanaście centymetrów głębokości, miejsce to, z trzema zdeformowanymi,
poskręcanymi drzewkami na brzegu wydało się jej w tym momencie wspanialsze niż
pałacowe ogrody i ich fontanny.
— Nie zamierzam tu czekać, aż spuchnie mi język — rzuciła w przestrzeń.
I jakby jej własny głos nakłonił ją do działania, wypełzła z kryjówki między skalnymi
płytami, by zacząć opuszczać się po stoku.
Początkowo posuwała się ostrożnie, uważając na obluzowane kamienie pod stopami.
Jednak z każdym krokiem coraz bardziej była świadoma swej nagości, czuła jak jej piersi
kołyszą się przy każdym ruchu, a blade ciało błyszczy w promieniach słońca. Najpierw noc, a
potem głazy sprawiły, że przestała zauważać swoją nagość.

background image

W swoim ogrodzie często opalała się bez odzienia, pławiąc się w promieniach słońca, tu
wszelako światło dnia bezlitośnie ją obnażało, czyniąc bezbronną i słabą. Nie mogła wiedzieć,
czy ktoś ją obserwuje. Rozsądek podpowiadał jej, że jeżeli w okolicy rzeczywiście czai się
jakiś obserwator, nagość powinna być najmniej istotnym spośród jej kłopotów, aczkolwiek
odczucia wewnętrzne okazały się silniejsze od podpowiedzi rozumu. Przesłonięcie piersi
jedną ręką niewiele dało. W pierwszej chwili coraz bardziej się kuliła, ale koniec końców
przyspieszyła tempo schodzenia, przestając zwracać przy tym uwagę, gdzie stawia stopy.
Wtem kamienie pod nią obluzowały się i wylądowała na plecach. Ześliznęła się po zboczu
pośród tumanów kurzu. Rozpaczliwie próbowała czegoś się uchwycić, lecz spowodowała
tylko kolejne kaskady opadających większych i mniejszych kamyków. Już miała jęknąć, bo
chyba nie mogło być gorzej, gdy nagle runęła w dół. Spadała tylko przez chwilę, nawet nie
zdążyła się przestraszyć i nagle gwałtownie się zatrzymała.
Niestety lawina kamieni nie osłabła. Kaskady kamyków posypały się na nią jak grad.
Zakrywając twarz ramionami i odpluwając, by wykasłać z ust kurz, uświadomiła sobie, że po
przejściach tego dnia całe jej ciało od stóp do głów pokryte będzie sińcami.
Deszcz ziemi i kamieni nagle ustał. Jondra, z narastającą konsternacją, zaczęła badać swoje
obecne położenie. Pierwszy szok przeżyła wtedy, gdy stwierdziła, że zawisła do góry nogami
na skraju łatwego uskoku. Jej kostka uwięzła w zagłębieniu wygiętego na kształt litery V pnia
karłowatego drzewka, nie grubszego od jej nadgarstka, rosnącego na samym skraju zbocza.
Poniżej znajdował się stos kamieni osypanych wskutek jej upadku; gdyby wyciągnęła ręce w
dół i trochę się przy tym wysiliła, mogłaby dotknąć kamyków koniuszkami palców.
Zamknęła oczy i powoli, z rozwagą, zaczerpnęła trzy głębokie oddechy, by się uspokoić.
Musiał istnieć jakiś sposób wydostania się z tej pułapki. Zawsze udawało się jej dopiąć
swego, a w tej chwili bynajmniej nie zamierzała wyzionąć ducha zawieszona jak połeć
mięsiwa. Będzie musiała złapać się jakoś tego paskudnego pniaka i uwolnić kostkę.
Po pierwszej próbie zgięcia się w pół poczuła rozdzierający ból w kostce i, dysząc ciężko,
powróciła do poprzedniej pozycji. A więc kość nie jest złamana, stwierdziła. W ogóle nie
brała tego pod uwagę. Przygotowując się na silny ból spróbowała znowu. Palcami musnęła
korę pnia. Jeszcze raz, pomyślała.
Usłyszała jakiś szelest, więc skierowała wzrok ku sadzawce i zgroza zmroziła krew w jej
żyłach. Ujrzała brodatego górala w brudnej, żółtej tunice i poplamionych workowatych
spodniach. Oblizywał wargi, a w jego czarnych oczach płonęły ognie niezaspokojonej żądzy.
Ruszył ku niej, pospiesznie pozbywając się odzienia. I nagle dał się słyszeć dźwięk
przypominający siarczysty policzek, a góral zatrzymał się i opadł na kolana. Jondra
zamrugała i dostrzegła, że w jego szyi sterczy strzała.
Gorączkowo rozejrzała się, by określić skąd strzelano. Kątem oka dostrzegła jakby
fragment łuku. Trzysta kroków, oszacowała tkwiąca w niej wprawna łuczniczka, podczas gdy
coś w jej wnętrzu nieomal zapłakało z ulgi. Kimkolwiek był ów łowca, obsypie go złotem —
postanowiła.
Nie mogła wszelako pozwolić, by ktokolwiek, a co dopiero ktoś z jej świty, ujrzał ją w tak
bezradnym położeniu. Wytężyła siły i udało jej się odłupać kilka drzazg z pnia, lecz chociaż
połamała paznokcie, nie zdołała się oswobodzić. I nagle jęknęła z przerażenia na widok
mężczyzny, który wolno zmierzał w jej stronę. Nie był to góral, lecz wysoki wojownik w
futrzanych nogawicach, o gładko ogolonej twarzy i szarych oczach. Znała tę twarz i pamiętała
imię mężczyzny, choć z całego serca usiłowała zapomnieć jedno i drugie. Eldran. Na próżno
starała się osłonić swój srom dłońmi.
— Ty! — syknęła. — Odejdź, zostaw mnie!
Lecz on zbliżał się nieubłaganie, jedną rękę opierając na rękojeści szerokiego miecza,
drugą zaś zdejmując podbity futrem płaszcz. Eldran nie odrywał od niej wzroku, a jego
oblicze przepełniała powaga.

background image

— Przestań się na mnie gapić! — krzyknęła Jondra. — Odejdź, powiadam. Nie trzeba mi
twojej pomocy!
Skuliła się w sobie, bo zza głazów za plecami Brythuńczyka wypadło bezgłośnie trzech
górali uzbrojonych w długie tulwary. Otworzyła usta do krzyku… a Eldran obrócił się na
pięcie; zdobiony szponiastymi kilonami starodawny miecz w jego ręku zatoczył szeroki,
płynny łuk. Czterej mężczyźni szybciej niż była w stanie ogarnąć wzrokiem odtańczyli taniec
śmierci. Po stali spłynęła krew. Brodata głowa potoczyła się po pylistym gruncie. I nagle
ujrzała, że wszyscy trzej górale leżą na ziemi w kałużach krwi, a Eldran spokojnie ociera
obosieczną klingę w płaszcz jednego z nich.
Wsuwając miecz do pochwy podszedł i stanął tuż przy niej.
— Może i nie pragniesz mojej pomocy — oznajmił półgłosem — ale z pewnością jest ci
ona potrzebna.
Jondra zorientowała się, że wciąż ma otwarte usta i czym prędzej je zamknęła.
Po namyśle uznała, że milczenie jednak jej nie przystoi, lecz zanim zdążyła cokolwiek
powiedzieć, Brythuńczyk stanął na stercie kamieni, ujął ją za nogi w łydkach i uwolnił z
uwięzi pnia. Podłożył jedną rękę pod jej kolana i już po chwili Jondra znalazła się w
ramionach Eldrana. Czuła się tak samo bezpiecznie, jak w objęciach Conana. Eldran był
wysoki jak Cymmerianin, choć nie tak barczysty. Po raz pierwszy od ataku górali poczuła się
wolna od strachu. Krew nagle nabiegła jej do twarzy, bo uświadomiła sobie, czego dotyczyły
jej uporczywe myśli.
— Postaw mnie — poprosiła. — Postaw mnie, mówię!
Bez słowa doniósł ją na skraj sadzawki i delikatnie posadził na ziemi.
— Kiepsko wyglądasz — powiedział. Skrzywiła się gdy dotknął jej kostki. — Paskudny
siniec, ale za parę dni nie powinno być po nim śladu.
Ujrzała zaschniętą krew na jego czole.
— A to skąd? Spotkałeś jeszcze jakichś górali?
— Muszę zabrać swój hak — rzucił oschle i oddalił się.
Mógłby już nie wrócić, pomyślała gniewnie, lecz ta myśl obudziła uśpione w niej lęki. A
gdyby faktycznie nie wrócił? Gdyby zostawił ją w tej głuszy, samotną i nagą? Kiedy znów się
pojawił, odetchnęła z ulgą i skarciła się za to.
Odłożył łuk i skórzany, pełen strzał kołczan, po czym spojrzał na nią beznamiętnie.
— Spotkaliśmy innych górali, to prawda. Dwie dziesiątki ludzi udało się ze mną w te
przeklęte góry, lecz nie zdołałem zapewnić im bezpieczeństwa i nie wypełniliśmy naszej
misji. Górale, chyba były ich całe setki, znaleźli nasz obóz. Nie wiem, czy któryś z moich
towarzyszy jeszcze żyje. — Westchnął ciężko.
— Zapewne twoja drużyna również uległa góralom. Chciałbym obiecać, że bezpiecznie
sprowadzę cię do Shadizaru, lecz wpierw muszę wypełnić zadanie, które jest ważniejsze
nawet od twojego bezpieczeństwa. Wiedz jednak, że uczynię dla ciebie wszystko, co w mojej
mocy. Żałuję, że nie mogę siedzieć tu i całymi dniami podziwiać cię, choć bardzo bym tego
pragnął.
Dopiero teraz zorientowała się, że przez cały czas na nią patrzył, jakby usiłował zapisać jej
obraz w swojej pamięci.
I nagle uświadomiła sobie, że jest całkiem naga. Poderwała się spiesznie na nogi,
zasłaniając piersi skrzyżowanymi rękoma.
— Cywilizowany człowiek już dawno by się odwrócił — mruknęła.
— Zatem ludzie cywilizowani nie potrafią docenić kobiecego piękna.
— Daj mi swój płaszcz — rozkazała. — Nie jestem knajpianą sprzedajną dziewką, abyś
się na mnie gapił. Dawaj, powiadam.
Eldran pokręcił głową.
— Sama jedna pośród srogich gór, naga jak niewolnica na targu, a mimo to żądasz i

background image

wydajesz rozkazy. Odziej się w rzeczy zdarte z górali, jeżeli taka twoja wola, lecz zrób to
szybko, bo zaraz stąd wyruszamy. W okolicy roi się od tych brodatych, zawszonych
łajdaków. Jeżeli nie chcesz, bym patrzył, nie będę. — Podniósł łuk, nałożył strzałę na
cięciwę, i jął popatrywać na pobliskie stoki. — Pospiesz się, dziewczyno.
Pokraśniała z wściekłości i innych, trudniejszych do zdefiniowania emocji. Nie chciała
nawet spojrzeć na trupy.
— Ich odzienie jest brudne i okrwawione — wycedziła. — Musisz mi dać przyzwoity
przyodziewek. Twój płaszcz będzie dobry.
— Wiccana chyba musiała mnie przekląć — wysyczał Brythuńczyk jakby Jondra w ogóle
się nie odezwała — bo urzekły mnie twoje oczy. W mojej ojczyźnie wiele jest ponętnych
kobiet, lecz ja musiałem przybyć tutaj i ujrzeć ciebie. Wejrzałem w twoje oczy, poczułem ich
moc, i nie ma już dla mnie innych młódek. Chcę, byś to ty nosiła w swoim łonie moje dzieci.
Zuchwała, dumna, drażliwa kobieta, która arogancję ma we krwi. Czemu miałbym pragnąć
akurat kogoś takiego? Wiem, że to osobliwe, lecz czuję, jak moje serce rośnie, gdy ciebie
widzę.
Usta Jondry poruszały siew wyrazie milczącej wściekłości. Drażliwa! Miałaby nosić jego
dzieci! A on mówił dalej, plotąc niewyobrażalne rzeczy, wypowiadając słowa, których nie
chciała usłyszeć. Odnalazła na brzegu kamień wielkości pięści i w przypływie wściekłości
cisnęła z całej siły. Aż jęknęła ze zgrozy, gdy Eldran osunął się bezwładnie na ziemię. Po jego
skroni spłynęła strużka krwi. — Eldranie? — wyszeptała.
Rozpaczliwie poczołgała się ku leżącej nieruchomo postaci i dotknęła dłonią jego ust.
Oddychał. Ogarnęła ją ulga, silniejsza niż mogłaby się spodziewać.
I nagle cofnęła dłoń jak oparzona. Co właściwie robiła? Musi odejść, nim Eldran odzyska
przytomność. W najlepszym razie znów zacznie bredzić o rodzeniu jego dzieci i kto wie, o
czym jeszcze. W najgorszym… Przypomniała sobie, z jakim spokojem niósł ją na rękach… i
z wysiłkiem odegnała od siebie wspomnienie uczucia bezpieczeństwa, jakie ją wówczas
ogarnęło. Był silny. Dostatecznie silny, by wymusić na niej swawolę. Musiała stąd odejść. I to
szybko. Wcześniej jednak musiała zaspokoić pragnienie. Ułożyła się na brzegu sadzawki i
piła tak długo, aż się nasyciła. Chłodna woda dodała jej sił. Pokuśtykała do Eldrana. Miał
wszystko czego potrzebowała. Naprawdę nie była w stanie zdobyć się na to, by przywdziać
rzeczy górali, lecz jego odzienia nie brzydziła się.
Z pomrukiem zadowolenia przywłaszczyła sobie jego łuk i sprawdziła naciąg. Ze
zdumieniem przeniosła wzrok z łuku na leżącego na ziemi mężczyznę. Nigdy dotąd nie
spotkała nikogo, kto potrafiłby napiąć łuk, z którym ona nie dałaby sobie rady, lecz tę cięciwę
odciągnęła nie dalej niż na szerokość dłoni. Z wahaniem odłożyła łuk na ziemię, obok
mężczyzny.
Miecza nie tknęła, gdyż nie potrafiła władać białą bronią. Miast tego wyjęła zza pasa
Brythuńczyka krótki sztylet. Wycięła otwory na głowę i ramiona w długim, podbitym futrem
płaszczu Eldrana. Dzięki temu zyskała tunikę, w pasie zaś przewiązała się szerokim
rzemieniem odwiniętym z jednej z jego futrzanych nogawic. Z samych nogawic sporządziła
sobie znośne obuwie, sznurowane przeciętym na pół drugim kawałkiem rzemienia. Była
gotowa do drogi. Przez dłuższą chwilę klęczała obok Eldrana. Wahała się. Niektórzy
mężczyźni nigdy nie dochodzili do siebie po silnych uderzeniach w głowę. A jeżeli
potrzebował pomocy?
— Jondra? — wykrztusił. Mimo że wciąż miał zamknięte oczy, wyciągnął ręce, jakby jej
szukał…
Cofnęła się jak przed atakiem jadowitego węża.
Będziesz musiał sam zatroszczyć się o siebie, postanowiła.
Początkowo szła powoli, gdyż w tej okolicy grunt był nierówny. Wiedziała, że jeśli tylko
nie przeforsuje kostki, noga nie powinna sprawiać jej kłopotów. Po pewnym czasie jednak

background image

znów powróciła myślami do Eldrana. Prawie się ocknął, gdy odchodziła. Będzie zapewne
oszołomiony, lecz nie na tyle, by zapomnieć, że go porzuciła i że wcześniej ogłuszyła go
ciśniętym w skroń kamieniem. Był łowcą. Jej myśliwi potrafili doskonale tropić zwierzynę.
Zapewne Brythuńczyk także jest w tym mistrzem. A Eldran miał zdrowe nogi i był szybki.
Bardzo szybki.
Przyspieszyła kroku prawie nie zdając sobie z tego sprawy. Ból w kostce nasilił się, lecz
zignorowała go. Eldran podąży jej śladem. Musiała się od niego zdystansować. Oddychała
łapczywymi haustami. Wargi miała suche, jakby w ogóle nie piła wody, gardło paliło ogniem.
Ona również jest łowczynią, upomniała siebie. Wie, jak podchodzić ofiarę; powinna więc bez
większego trudu przechytrzyć swego prześladowcę. Raz po raz spoglądała za siebie, lecz
bacznie kontrolowała także szlak, który miała przed sobą.
Wyszła zza grubej kamiennej iglicy i dopiero pokuśtykawszy kilka kroków dalej,
zobaczyła w oddali pięciu górali na małych kudłatych konikach. Przyglądali się jej ze
zdumieniem.
— Dar od starych bogów! — wykrzyknął jeden z nich, i piętami ponaglił swego
wierzchowca do galopu.
Jondra była zbyt zmęczona, by stawiać opór, toteż bez trudu, pochwyciwszy ją za włosy,
góral uniósł ją w górę i przełożył brzuchem do dołu przez grzbiet konia, na samym skraju
siodła. Szlochając z rozpaczy i wyczerpania zwiotczała, bezwolna i zrezygnowana, podczas
gdy brodaty koczownik zadarł skraj jej tuniki zrobionej z płaszcza Eldrana, i jął gładzić
lubieżnie nagie, krągłe, ponętne pośladki.
— On mnie uratuje — zaszlochała cichutko w kosmate futro, w które wtuliła twarz. —
Ocali mnie.
W głębi duszy zaś zastanawiała się, dlaczego w roli swego wybawcy ujrzała rosłego,
postawnego Brythuńczyka.

XIX

Conan zgrzytnął zębami zaglądając do szczeliny, gdzie ukrył Tamirę. Wiedział, że musi
działać. Samo patrzenie nic nie da. Nie sprawi wzrokiem, by dziewczyna znów pojawiła się w
skalnej niszy.
Rozejrzał się bacznie dokoła i zmarszczył brwi. Nie zauważył śladów, które mogłyby
wyjawić mu, co się stało. Grunt był zbyt kamienisty, by pozostały w nim ślady stóp, lecz w
górach Cymmerii nauczył się czytać tropy, a góry wszak nie różnią się wiele od siebie. Na
jednym z kamieni widniało zarysowanie. Inny kamień był odwrócony ciemną stroną do góry.
To czego się dowiedział, wprawiło go w zakłopotanie. Tamira odeszła. Nie dostrzegł śladów
górali, ani nikogo innego, kto mógłby ją zabrać. Po prostu sobie poszła. I to niedługo po nim,
gdyż na jednym z odwróconych kamieni widział jeszcze perlącą się nocną rosę.
— Głupia dziewka — warknął. — Teraz muszę znaleźć was obie. — I przysiągł sobie, że
gdy odnajdzie złodziejkę, odpowiednio się z nią porachuje.
Z włócznią w dłoni Conan ruszył śladem Tamiry. Miał ochotę kląć na czym świat stoi. Od
razu zorientował się, dokąd zmierzała. Do obozu. Po rubiny. Może je faktycznie zdobyła,
gdyż jak sobie przypominał, w pogorzelisku po namiocie Jondry nie zauważył kufrów z
precjozami.
Przystanął nagle i z marsową miną wbił wzrok w kamieniste podłoże. Zauważył ślady
szamotaniny, walczyło tu kilka osób. Podniósł z ziemi strzęp białego materiału. Fragment
tuniki służek, takiej, jaką miała na sobie Tamira. Zmiął go w pięści.
— Głupia dziewka — powtórzył nieco łagodniej. Pomaszerował dalej, czujny i spięty,
wypatrując śladów, lecz i górali, którzy mogli czaić się w pobliżu. Po pewnym czasie
zorientował się, że podąża za trzema śladami. Dwa należały do konnych. Jeden ślad był w

background image

miarę świeży. Jednak najświeższe ślady pozostawiło kilku mężczyzn idących pieszo. Górale
nie wypuszczają się daleko bez swych małych, włochatych koników, a śladów było za mało,
aby mogli je pozostawić żołnierze. Nie brał pod uwagę nikogo innego, gdyż w razie, gdyby
jacyś zamorańscy łowcy pozostali mimo wszystko przy życiu, z pewnością na wyprzódki
pospieszyliby z powrotem do Shadizaru.
Zaaferowany i podejrzliwy jął jeszcze baczniej wypatrywać zasadzek. W górach roiło się
od dogodnych po temu miejsc, co nie ułatwiało mu zadania. Między stromymi stokami
istniało mnóstwo ostrych zakrętów i wąskich przesmyków. Mimo to dopiero niewielka
kotlina otoczona łagodnymi stokami zmusiła go do zatrzymania. Przyjrzał się jej od wylotu.
Stanął w bezruchu przy skalnej ścianie. Coś przykuło jego uwagę. Na zboczach rosły
karłowate drzewka, zbyt rzadkie jednak i zbyt małe, by mogły gwarantować schronienie. Od
dna kotliny aż po najwyższe szczyty nie było niecek ani samotnych głazów, gdzie mogliby
ukryć się atakujący, a najbliższe nadające się po temu występy skalne znajdowały się w
połowie wysokości stoków. Górale trzymali się zwykle blisko miejsc zasadzek, by ich ofiary
nie miały czasu na obronę. Wzrok mówił mu, że w kotlinie jest bezpiecznie, ale instynkt
nakazywał ostrożność. A instynkt niejednokrotnie już ocalił mu życie. Więc zdał się na
instynkt.
Szybko wszedł do parowu. Dotarł do miejsca, gdzie w zboczu widniały pokaźne,
postrzępione występy i zaczął się wspinać. Cierpliwie, jak polujący kot, przemieszczał się z
jednego głazu na drugi, od jednego poskręcanego drzewa do drugiego, wykorzystując każdy
najdrobniejszy głaz, każdy wystający kamień.
W końcu znalazł się na stoku nad doliną. Poniżej, za postrzępioną skałą, klęczał uzbrojony
w łuk mężczyzna. Conan aż sapnął, ze zdumienia.
Choć łucznikowi brakowało futrzanych nogawic, haftowana tunika zdradzała
Brythuńczyka. Conan rozpoznał w nim przywódcę grupy, która niedawno odwiedziła obóz
Jondry. Marszcząc brew jął bezgłośnie zsuwać się w dół zbocza. Zatrzymał się nieco powyżej
łucznika, owinął się grubym, ciepłym płaszczem i usiadł opierając włócznię o ramię.
— Na kogo czekasz Eldranie z Brythunii? — spytał beztrosko.
Brythuńczyk spokojnie obejrzał się przez ramię.
— Na ciebie, Conanie z Cymmerii — odparł. — Choć doprawdy nie wiedziałem, że to ty
podążasz za nami.
— Nie za wami — wyjaśnił Conan. — Za góralami. I powiedz pozostałym, że mogą już
wyjść. Chyba, że naprawdę muszą pilnować moich pleców.
Eldran usiadł i uśmiechnął się.
— Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny.
Machnął ręką, i na zboczu pojawiło się siedmiu mężczyzn w futrzanych nogawicach i
haftowanych tunikach. — Czy ty Cymmerianinie, pragniesz ocalić Jondrę?
Conan wziął głęboki oddech.
— A więc górale ją porwali. Tak, szukam jej, choć wyruszyłem z zamiarem odbicia innej
kobiety, która również wpadła w ich ręce. Ale twoje zamiary trochę mnie dziwią, zważywszy
na gorącą atmosferę twego ostatniego z nią spotkania.
— Potem widzieliśmy się jeszcze raz — rzekł ze smutkiem Eldran — i potraktowała mnie
znacznie mniej życzliwie. Później natrafiłem na miejsce, gdzie dopadli ją górale. — Powiódł
palcami po szorstkim wełnianym, brudnym i porozrywanym płaszczu górala, jak
skonstatował Conan, na dodatek zaplamionym i postrzępionym. — Mam z tą kobietą do
pogadania i wierzaj mi, będzie to bardzo ciekawa rozmowa.
Jeden z Brythuńczyków, chudy, o spiczastym nosie, splunął na ziemię.
— Eldranie, zapomnij o tej kobiecie. Przybyliśmy tu, aby zabić bestię ognia i musimy tego
dokonać, nawet gdyby miało to nas kosztować życie. Nie możemy marnotrawić czasu na
cudzoziemskie kobiety.

background image

Eldran nie odpowiedział, ale jego oblicze stężało, gdy usłyszał napomnienie Fyrdana.
— A zatem polujecie na bestię, podobnie jak Jondra — stwierdził Conan. — Ona już
dostała nauczkę, gdy potwór zabił dwudziestu jej łowców, rozdzierając ich na strzępy lub
paląc ognistym tchnieniem. Jedynie troje z nas przeżyło spotkanie i ledwie uszliśmy z życiem
Brythuńczyku. Ja również pragnąłbym ujrzeć tę bestię martwą, lecz są dużo prostsze sposoby
na popełnienie samobójstwa.
— Zamorańska dziewka widziała bestię — mruknął zdegustowany Fyrdan, — podczas gdy
my znajdujemy jedynie tropy. Może faktycznie jej potrzebujemy.
Eldran i tym razem zignorował kompana.
— Jondra chce zdobyć kolejne trofeum — mruknął. — My pragniemy pomścić
pomordowanych krewniaków i zapobiec kolejnym zgonom. Twoja stal nie zda się na nic w
walce z bestią ognia, Conanie, podobnie jak żaden metal wykuty ludzką ręką. To wszelako
jest dziełem magów, wykutym w tym jednym, jedynym celu — położył dłoń na rękojeści
swego miecza.
Cymmerianin z zainteresowaniem przyjrzał się starej broni. Miewał już do czynienia z
magicznymi przedmiotami. Bywało, że czuł w swych dłoniach pulsowanie ich sekretnych
mocy. Jeżeli ten oręż rzeczywiście jest taki, jak powiedział Eldran, zatem jego dług wobec
Teladesa wciąż jeszcze mógł zostać spłacony.
— Z chęcią wezmę do ręki oręż, którym można uśmiercić to monstrum — oznajmił, lecz
szarooki Brythuńczyk pokręcił głową.
— Cymmerianinie gdyby ten miecz przeszedł w inne ręce, natychmiast za sprawą Wiccany
powróciłby do miejsca, skąd go zabrałem, i w tym życiu nie mógłbym już zrobić z niego
użytku. Takie są zaklęcia, jakimi go obłożono.
— Rozumiem — powiedział Conan. Może faktycznie tak było, a może nie, lecz przysiągł
sobie, że gdyby Eldran padł w boju, on sam dopilnuje, by miecz znalazł się w jego
posiadaniu. Tak czy inaczej, jeśli przeżyje, spłaci swój dług względem Teladesa. — Ale
najpierw kobiety, a dopiero potem bestia. Zgoda?
— Zgoda — potaknął Eldran. — Połączmy siły, może odnajdziemy naraz obie zaginione
kobiety. Haral podążał za góralami, którzy zabrali Jondrę, miał zostawić dla nas ślady,
abyśmy jak najrychlej do niego dołączyli.
Conan wstał.
— Zatem nie marnujmy czasu, skoro możemy ocalić nasze kobiety nim te dzikusy z gór
zdążą wyrządzić im krzywdę.
Mimo to, gdy schodzili gęsiego w dół zbocza, umysł barbarzyńcy przepełniały posępne
myśli. Górale nie zwykli traktować branek z kurtuazją i szacunkiem. Oby tylko nie zabrakło
im odwagi, pomyślał. Oby zdołały przeżyć do chwili gdy je odnajdzie.

Po raz dwudziesty Tamira sprawdziła wytrzymałość więzów i po raz dwudziesty
przekonała się o bezskuteczności swoich wysiłków. Skórzane pasy opinające jej kostki i
nadgarstki połączone były z mocnymi łańcuchami wpuszczonymi w sufit i podłogę
pozbawionej okien komnaty o kamiennych ścianach, utrzymując ją rozpiętą, z
rozkrzyżowanymi rękoma i nogami w pewnej wysokości nad posadzką. Nagie ciało złodziejki
błyszczało w świetle spiżowych lamp. W pomieszczeniu było chłodno; pociła się ze strachu
wywołanym nie tyle pojmaniem, lecz czymś niesprecyzowanym, jakąś mroczną, złowrogą
aurą.
Jondra wisiała podobnie jak Tamira, naprzeciwko niej. Od czasu do czasu wymieniały
spojrzenia. Ciało damy również lśniło, podkreślając każde zaokrąglenie piersi, bioder i ud.
Tamira miała nadzieję, że i na jej twarzy widniał wyraz spokoju, aczkolwiek nie potrafiła się
powstrzymać przed nieustannym zwilżaniem warg.
— Jestem lady Jondra z rodu Peraszanidów z Zamory — oznajmiała Jondra drżącym

background image

głosem od czasu do czasu. — Za mój bezpieczny powrót, a także mojej dziewki służebnej,
otrzymacie sowity okup. Musimy jednak być godziwie przyodziane i należycie traktowane.
Słyszycie mnie? Wypłacę wam tyle złota, ile obie ważymy!
Mężczyzna w szkarłatnej szacie, który krzątał się u ich stóp nanosząc proszkiem sypanym
z małych glinianych miseczek osobliwy wzór na podłodze, nawet nie uniósł głowy. Nic nie
wskazywało, że w ogóle ją słyszał. Odkąd je tu sprowadzono, zajmował się wyłącznie swoimi
sprawami. Tworząc wzór, bez przerwy mruczał pod nosem słowa, których Tamira prawie nie
słyszała i kompletnie nie pojmowała.
Starała się nie słuchać, lecz jednostajne mamrotanie samo wdzierało się w jej uszy.
Zacisnęła zęby, aby powstrzymać je od szczękania. Ci, co rzucili je do stóp owego
mężczyzny, nazwali go Basrakanem Imallą. Zaszlochałaby, bo wierzyła, że świątobliwy mąż
z pewnością ją ochroni. Obawiała się jednak, że gdy tylko zacznie płakać, już nigdy nie
przestanie.
— Jestem lady Jondra z rodu… — Jondra nerwowo oblizała wargi. Potrząsnęła głową,
usiłując mocniej szarpnąć okowami. Poczuła dreszcz, który przeszedł całe jej ciało, lecz nie
wydarzyło się nic więcej. — Dam ci dwa razy tyle złota, ile ważymy. — W jej głowie
pobrzmiewała narastająca z każdym słowem panika. — Trzy razy tyle! Cztery! Ile tylko
zażądasz! Każdą ilość! Cokolwiek jednak zamierzasz, nie czyń tego! Nie czyń tego! Mitro
strzeż mnie! Człowieku, odstąp od swych zamiarów!
Nadobna szlachcianka zaszlochała i jęła się dziko szamotać; jej lęk niczym iskra rozpalił
przerażenie w sercu Tamiry. Złodziejka wiedziała już, co wyczuwała w tej komnacie, choć
dotąd starała się w ogóle nie brać tego pod uwagę. Czary. Ściany pomieszczenia cuchnęły
magią i czymś jeszcze, co wyczuła dopiero teraz: zajadłą nienawiścią wobec kobiet. Płakała, a
jej ciałem targały spazmatyczne konwulsje.
— Jesteście naczyniami niegodziwości! — rozległ się oschły głos. Tłumiąc szloch Tamira
mimowolnie spojrzała w stronę mężczyzny, który wypowiedział te ostre słowa. Basrakan
gładził się po rozwidlonej brodzie, a jego oczy pałały pogardą do wiszących przed nim kobiet.
— Wszystkie kobiety z miast są nieczystymi naczyniami chuci i zepsucia. Starzy bogowie
wypiszą to na waszych własnych ciałach. A potem ja zadam wam pokutę za nieprawości,
jakich dopuściłyście się. Wtedy w czystości odejdziecie do prawdziwych bóstw tych gór.
Tamira z drżeniem odwróciła od niego wzrok i spojrzała na symbol, który usypał:
wydłużony romb o wklęsłych bokach. Pod sobą, przy jednym z wierzchołków miała krótką
palącą się czarną świecę, druga równie krótka i pękata, migotała pod stopami Jondry. Układ
linii wewnątrz rombu przyciągał wzrok Tamiry z magnetyczną siłą. Jej myśli rozpierzchły się,
zmieniły w rozsypaną na kawałki układankę, w labirynt nierozpoznawalnych obszarów, które
wzbudzały w niej dojmujący lęk. Jęknąwszy w duchu ze zgrozy próbowała jeszcze uciekać,
znaleźć jakieś schronienie, lecz wszędzie wokół niej szalały chaos i terror.
Wreszcie nawet ten labirynt przestał istnieć, rozbity w drobny mak. Dysząc ciężko
stwierdziła, że może już oderwać wzrok od nakreślonego na posadzce symbolu.
Srogolicy Imalla usadowił się ze skrzyżowanymi nogami na jednym końcu bluźnierczego
wzoru. Uderzył w mały miedziany gong stojący tuż przy nim, a Tamira uświadomiła sobie, że
to właśnie ów dźwięk uwolnił ją z hipnotycznej mocy labiryntu. Znów rozbrzmiał gong.
Imalla zaintonował kolejną pieśń. Dźwięk gongu powtórzył się. Jeszcze raz. I jeszcze. I znów.
Powiedziała sobie, że nie będzie go słuchać, lecz nawet jej kości wibrowały brzmieniem
słów i odgłosów gongu. W komnacie zrobiło się chłodno, powietrze zgęstniało, a potem
powstał przeciąg. Niemal namacalny powiew jął pieścić jej ciało. Czuła muśnięcia
delikatnych dłoni dotykających jej we wszystkich miejscach równocześnie. I nagle zaczęło
robić się coraz cieplej.
Z niedowierzaniem spojrzała na świecę. Płomień wydłużył się i znieruchomiał, nie tknięty
przeciągami, których skutki odczuwała aż nadto wyraźnie. Przecież to niemożliwe, by ów

background image

nagły żar pochodził od świecy, pomyślała.
A mimo to ciepło wciąż skądś napływało, potężne fale gorąca lizały jej ręce i nogi;
sprawiały, że żołądek podchodził do gardła, czuła nadchodzącą zmianę. Usiłowała pokręcić
głową, wyprzeć się pożądania, które zwijało się i drżało w jej trzewiach. Dobiegł ją
niewyraźny, przeciągły jęk płynący z ust Jondry. Jak przez mgłę ujrzała swoją panią z głową
odrzuconą do tyłu i biodrami wyrzucanymi naprzód krótkimi, urywanymi ruchami.
Wiedziała, że i ona musi zachowywać się podobnie.
Jej usta rozchyliły się, spomiędzy nich dobył się przeciągły jęk.
— Conanie!
Ostatkiem świadomości odebrała zduszony okrzyk, wydany przez Jondrę:
— Eldranie!
Żar nie wygasł. Krew w jej żyłach zawrzała.
Z głośnym trzaskiem drzwi do komnaty rozwarły się na oścież. Tamira sapnęła, jakby
wrzucono ją do lodowatej wody. Wrażenie rozkoszy i zmysłowego pożądania prysło w jednej
chwili. Znów zaszlochała, czuła się obrzydliwie zbrukana… nieczysta.
Basrakan poderwał się na nogi.
— Szukasz śmierci, Jbeilu? — warknął. — Pragniesz podzielić los Sharmala?
Chudy jak tyka mężczyzna stojący w progu skłonił się nisko.
— Upraszam się łaski, Basrakanie Imallo — powiedział pospiesznie — ale chodzi o
Ogniste Oczy.
Basrakan szarpnięciem za kołnierz czarnej szaty poderwał górala do pionu.
— Mów głupcze! Co z Ognistymi Oczami?
— Według Sharmala kobieta zabrała klejnoty w góry. I zgodnie z opisem, to musi być ta
właśnie kobieta. — Jbeil wskazał na Jondrę.
Tamira przez łzy napotkała spojrzenie swojej pani, lecz tamta w odpowiedzi tylko
pokręciła głową i skrzywiła się z zakłopotaniem.
Basrakan odwrócił się na pięcie, zamiatając posadzkę połami krwistoczerwonej szaty.
Tamira gdyby mogła, z pewnością odwróciłaby wzrok. Wolała nie patrzeć mu w oczy. Nie
chciała ujrzeć tlących się w nich iskierek zła. Teraz widziała w nich ciało odarte ze skóry,
tkankę odchodzącą od kości, krew… Jej ciało i jej krew.
— Ubiegłej nocy zniszczyliśmy dwa obozy obcych — oznajmił Imalla głosem
przywodzącym na myśl muśnięcie stali sztyletu po obnażonym gardle. — Z jednego z nich
Jbeilu, pochodzi ta oto kobieta. Znajdź każdą, nawet najdrobniejszą rzecz, zabraną z tego
obozu. Znajdź Ogniste Oczy. Znajdź je, Jbeilu.
Jbeil wybiegł z komnaty jakby to jego gardło musnęło niewidzialne ostrze.
Czarne i zimne jak kamyki oczy Basrakana wpatrywały się w Jondrę, ale to Tamira nie
była w stanie oderwać od nich wzroku. Gdy tak patrzyła, bezradna i zniewolona, zorientowała
się nagle, że w głębi duszy zaczęła się modlić, by ta rzecz, lub rzeczy, których poszukiwał
Basrakan, zostały mu dostarczone. I to jak najszybciej.

XX

Conan marszczył brwi spoglądając ze swej mizernej kryjówki wśród poskręcanych,
zdeformowanych drzewek na wioskę górali. Pośrodku widniała piętrowa, kamienna budowla.
Setki uzbrojonych mężczyzn krzątały się wśród topornych, kamiennych chat, lecz wzrok
barbarzyńcy przykuł potężny budynek z dachem pokrytym gontami. Wokół niego zajmowali
pozycję Brythuńczycy, i oni równie bacznie czuwali.
— Nigdy nie słyszałem, żeby górale wznosili takie budowle — rzekł półgłosem Eldran. —
W górach Kezankiańskich to byłby prawdziwy pałac.
— Jeszcze ani razu nie zdarzyło się, by w jednym miejscu zebrano tylu górali — dorzucił

background image

nerwowo Fyrdan. Nie obserwował wioski, lecz okoliczne stoki. Z miejsca, w którym leżeli,
widać było co najmniej pięć obozowisk, w tym jedno rozmieszczone tak blisko, że podmuchy
wiatru przynosiły kwaśną woń szykowanej strawy i wrzaski mężczyzn przetrząsających
niskie namioty. Dalej również rozciągały się kolejne skupiska niskich namiotów o barwie
ziemi.
— Ilu ich jest, Haralu? — spytał Fyrdan.
— Będzie z dziesięć tysięcy — odpowiedział z udawaną nonszalancją korpulentny
Brythuńczyk. — Może nawet więcej. W każdym razie tylu, że lepiej trzymać się od nich z
daleka.
Fyrdan spojrzał na niego, a potem ze znużeniem zmrużył powieki. W przesmyku między
górami Conan dostrzegł toporne, kamienne kolumny.
— Co to takiego? — zapytał, pokazując ręką.
Haral pokręcił głową.
— Nie dotarłem aż tak daleko, Cymmerianinie. Ujrzałem tę kobietę, Jondrę, prowadzoną
do budynku poniżej, i od tej pory obserwowałem już tylko budynek, oczekując przybycia
Eldrana.
— Odbicie jej nie będzie łatwe — westchnął Conan. — Na pewno nie widziałeś drugiej
branki?
Haral znów pokręcił głową a Cymmerianin powrócił do obserwacji obozu.
— Aby tam zejść, potrzebowalibyśmy całej armii — zaoponował Fyrdan. — Eldranie, nie
przybyliśmy tu, by zdechnąć podczas próby odbicia z rąk górali jakiejś zamorańskiej dziewki.
Ścigamy bestię ognia, a może już zapomniałeś? Wypełnijmy nasze zadanie.
Kilku Brythuńczyków natychmiast mu przytaknęło.
— Odbiję ją — mruknął Eldran — albo polegnę próbując tego dokonać.
Zapadła krótka, nieprzyjemna cisza, aż w końcu Haral powiedział. — Przecież w tych
górach jest wojsko. Cała armia. Usta Fyrdana wykrzywił sarkastyczny grymas.
— Zamoranie? Jestem pewien, że nam pomogą jeśli ich poprosimy.
— Możliwe, że pomogą — rzekł z uśmiechem Conan — jeśli poprosimy ich we właściwy
sposób. — Pozostali spojrzeli nań z powątpiewaniem, najwyraźniej zastanawiając się czy
żartuje, czy może mówi serio. Toteż odczekawszy chwilę dokończył. — Ich dowódcą jest
niejaki Tenerses. Z tego co mi wiadomo, to człowiek spragniony chwały i zaszczytów oraz
łatwych zwycięstw. Wysłano go w góry, by położył kres jednoczeniu się koczowniczych
plemion. Oto mój plan.
Nawet Haral nie ukrywał sceptycyzmu.
— Tenerses nie zaatakuje wioski, musiałby chyba być skończonym głupcem. Tamci
mieliby nad Zamoranami przewagę co najmniej cztery do jednego.
— To prawda — przytaknął Conan. — Lecz gdyby sądził, że górali jest zaledwie tysiąc i
plemiona mogą rozproszyć się zanim nasz generał zdoła zyskać upragnione laury… —
Uśmiechnął się łobuzersko do pozostałych a ci, wolno, jakby dopiero po namyśle pojęli jego
plan i odpowiedzieli mu uśmiechem. Wszyscy, prócz Fyrdana.
— Górale zbrojnie odpowiedzą na jego atak — rzekł Eldran — a my będziemy mieć wolną
drogę do miejsca uwięzienia Jondry. Możliwe, że tam przetrzymywana jest również twoja
kobieta — jak jej na imię. Tamira? Jedne i drugie ślady prowadziły do tej wioski.
Uśmiech Conana przygasł. Przestał rachować obozowiska górali doliczywszy się
dwudziestu, lecz Tamira mogła wszak znajdować się w każdym z owych dziesięciu tysięcy
brudnych, ziemistych namiotów. Jedyne, co mógł teraz uczynić, to ocalić Jondrę i łudzić się,
że odnajdzie potem szczupłą, zuchwałą złodziejkę. Szansę na odnalezienie jej były nikłe, lecz
to wszystko na co mógł obecnie liczyć. — Kto spróbuje zwabić tu Tenersesa? — rzucił
posępnym tonem.
— Fyrdan — rzekł Eldran. — Wie, jak używać języka, jeżeli tylko tego zechce.

background image

— Powinniśmy wypełnić naszą misję — protestował kościsty mężczyzna. — Po to tu
przybyliśmy.
Eldran położył mu dłoń na ramieniu.
— Nie mogę porzucić tej kobiety — rzekł półgłosem.
Fyrdan leżał przez chwilę nieruchomo, po czym nagle westchnął i usiadł.
— Jeżeli zdołam ukraść jedną z owiec, które te górskie szumowiny zwą dumnie końmi,
dotrę do Zamoran w pół obrotu klepsydry. Chwilę zajmie mi zainteresowanie generała moją
bajeczką i zgrupowanie jego wojsk do wymarszu. — Mrużąc lekko powieki spojrzał na
słońce zbliżające się do zenitu. — Sprowadzę ich tu późnym popołudniem. Przy odrobinie
szczęścia, ma się rozumieć.
— Wiccana sprawi, by szczęście ci sprzyjało, a twoje słowa okazały się przekonujące —
powiedział Eldran.
Conan ponownie skupił się na obserwacji wysokiego kamiennego budynku.
— Wydostanę was stamtąd — obiecał szeptem. — Wydostanę was obie.

Ból w ramionach Tamiry wywołany zawieszeniem na łańcuchach nasilał się i słabł. Potem
zdrętwiała, ale i to odeszło w niepamięć, pozostał już tylko strach. Nie musiała patrzeć na
Jondrę by wiedzieć, że wzrok szlachcianki, podobnie jak jej własny skierowany jest na
Basrakana, człowieka dzierżącego w dłoniach cienkie nici ich żywotów. Pierwej wyrosłyby
jej skrzydła niż oderwałaby wzrok od jego mrocznej sylwetki.
Imalla siedział teraz na niskim zydlu. Leniwie gładził rozwidloną brodę i obserwował dwie
spętane kobiety oczyma czarnymi jak bezdenne otchłanie. Na jeden obrót klepsydry wyszedł
z pomieszczenia złorzecząc tym, którzy zbyt wolno wypełniali jego polecenia, a tym samym
wolę prawdziwych bogów. Przez cały czas mamrotał pod nosem o Ognistych Oczach.
Dwakroć dłużej siedział w milczeniu, Tamira zaś pragnęła by znów zaczął krążyć po pokoju i
sarkać, wszystko, byle tylko na nianie patrzył. Jego oczy już nie błyszczały, zdawały się
pozbawione życia i choćby najdrobniejszych oznak człowieczeństwa. W ich głębi dostrzegła
wizje tortur, których nie potrafiła nawet nazwać. Ta, która nazywała siebie Tamirą, ukryła się
w najdalszych zakamarkach swego umysłu, na próżno usiłując umknąć temu diabolicznemu
posępnemu spojrzeniu, lecz nie była w stanie odwrócić wzroku.
Coś zaskrobało do drzwi. Dźwięk pośród grobowej ciszy zabrzmiał niczym cięcie nożem.
Tamira wzdrygnęła się. Jondra zachlipała i zaczęła lekko popłakiwać.
Szkarłatne szaty Basrakana zafalowały, gdy podniósł się płynnie. W jego głosie brzmiał
nienaturalny spokój.
— Daj mi Ogniste Oczy.
Jedno skrzydło drzwi uchyliło się i do komnaty wszedł niepewnie Jbeil.
— Nie posiadam twojej wiedzy, Basrakanie Imallo — rzekł chudy góral, jakby nie śmiał
nawet zaczerpnąć tchu — lecz to odpowiada opisowi, jaki otrzymał twój pokorny sługa. —
Klejnoty, które trzymał w ręku zalśniły odbitym światłem lamp.
Oczy Tamiry rozszerzyły się. Czarno odziany mężczyzna niósł naszyjnik i diadem Jondry.
Basrakan wyciągnął rękę. — Jbeil podał mu precjoza. Basrakan zza pazuchy wydobył
krótki sztylet. Delikatnie, niemal z namaszczeniem wyłuskał oba rubiny z obsad. Złoto,
szafiry i czarne opale cisnął precz niby śmieci. Wolno uniósł obie dłonie do twarzy trzymając
w nich bezcenne klejnoty.
— Wreszcie są moje — powiedział, jakby do siebie. — Cała moc należy do mnie. —
Przekrzywił głowę, żaden inny jego mięsień nawet nie zadrżał, i spojrzał na dwie nagie,
wiszące na łańcuchach kobiety. — Nim zajdzie słońce wątpiący otrzymają dowód, którego
pragną. Zamknij te kobiety, Jbeilu. Jeszcze dziś zostaną złożone w ofierze starym bogom.
Tamira zadrżała i przez moment była bliska utraty świadomości. Zamierzano oddać je
starym bogom. Złożyć w ofierze. Chciała krzyczeć, błagać, wyć, lecz język przywarł jej do

background image

podniebienia. Spojrzała dziko na śniadych mężczyzn w turbanach, którzy zjawili się, by
uwolnić ją z okowów. Ciało odmówiło jej posłuszeństwa, nie potrafiła sama utrzymać się na
nogach. Gdy wyprowadzano ją z pokoju rozpaczliwie poszukiwała wzrokiem Basrakana,
człowieka, który decydował tu o życiu i śmierci, i który mógł, ba, musiał zmienić swój edykt.
Srogolicy Imalla stał przy stole, gdzie położył rubiny; jego długie palce zręcznie
manipulowały małymi fiolkami i buteleczkami.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem, a w gardle Tamiry, nie widzącej już swego pana i władcy
jął rodzić się bezgłośny jęk rozpaczy. Usiłowała zebrać w ustach choć odrobinę śliny, by móc
wprawić w ruch język i błagać o łaskę niosących ją zimnookich mężczyzn nie zwracających
uwagi na jej nagość. Równie dobrze mogła nie być kobietą. Przynajmniej dla nich. Patrzą na
mnie jak na ofiarę, rozległ się paniczny głos w jej myślach.
Nieubłaganie powleczono ją dalej, krętymi, kamiennymi schodami do mrocznych,
cuchnących wilgocią lochów. Grube, obite żelaznymi taśmami drzwi otwarły się i ciśnięto ją
bezceremonialnie na twarde klepisko. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Trzeba uciekać, pomyślała. Była złodziejką, i to wytrawną złodziejką; umiała forsować
zamknięte drzwi. Powinna bez trudu wydostać się z zamkniętej celi, w której ją uwięziono.
Niezdarnie, gdyż wciąż nie odzyskała pełnej władzy w zdrętwiałych rękach i nogach,
podźwignęła się na czworaki i rozejrzała dokoła. Klepisko, chropowate, kamienne ściany,
ciężkie, niewzruszone drzwi. I to wszystko. Słabe światło wpływało przez dwie wąskie
szczeliny pod sufitem, wysoko ponad jej głową. Odległość od nich równała się wzrostowi
dwóch wysokich mężczyzn. Nadzieje na uwolnienie okazały się płonne.
Cichy jęk uświadomił jej, że nie jest w celi sama. Jondra leżała na klepisku, ukrywając
twarz w dłoniach.
— Nigdy mnie nie odnajdzie — szlochała gorzko.
— Znajdzie nas — rzekła z naciskiem Tamira. — I uratuje. Straciła wszelką nadzieję, z
wyjątkiem jednej. Kiedy to sobie uświadomiła, niemal przeżyła szok. Nigdy dotąd nie prosiła
o pomoc czy przysługę żadnego mężczyzny, lecz z niezachwianym przekonaniem wierzyła,
że Conan ją odnajdzie. Wyobrażała sobie, jak forsuje te ciężkie, obite żelazem drzwi i wynosi
ją z cuchnącego lochu, przerzuciwszy sobie przez ramię jakby zupełnie nic nie ważyła.
Trzymała się tej wizji niczym tonący tratwy.
Jondra wciąż pochlipywała, zwinięta żałośnie w kłębek.
— On nie wie gdzie jestem. Uderzyłam go kamieniem i… nie chcę żeby umarł.
Tamira podpełzła do niej i potrząsnęła za ramię.
— Jeżeli się poddasz to tak, jakbyś już była martwa. Wydaje ci się, że w tamtej komnacie
na gorzeją również nie doznałam uczucia rozdzierającej grozy? — Parsknęła w głos. —
Widziałam dziewice wystawione na targu niewolników, mające więcej odwagi od ciebie. Cała
ta krzykliwa fanfaronada i pycha to nic innego jak kamuflaż, mający na celu zamaskowanie
trawiących twe serce lęków.
Jondra spojrzała na nią, usiłując zebrać resztki dawnej zuchwałości, lecz w jej głosie wciąż
pobrzmiewała żałosna, płaczliwa nuta.
— Nie chcę umierać.
— Ja również — odparła Tamira i nagle obie kobiety przytuliły się do siebie, dygocząc ze
strachu i zarazem wzmacniając czerpanymi z siebie nawzajem siłami.
— Musisz to powiedzieć — wyszeptała dobitnie Tamira. — Powiedz to. Z przekonaniem.
Musisz w to uwierzyć. On nas ocali.
— On nas ocali — powiedziała ochryple Jondra.
— On nas ocali.
— On nas ocali.

Basrakan wypowiedział ostatnie słowo i jego oczy rozszerzyły się w zbożnym podziwie

background image

wywołanym falą mocy, która przepłynęła przez jego ciało. Miał wrażenie, że jednym krokiem
był w stanie przebyć całą długość komnaty. Wziął głęboki oddech i wydawało mu się, że
potrafi rozróżnić każdy zapach unoszący się w powietrzu, tak były one wyraźne i silne. A
więc tak wygląda nawiązanie więzi ze Smoczęciem.
Na blacie stołu poświata bijąca z rubinów, linii mocy nakreślonej krwią dziewic,
sproszkowanych kości oraz substancji zbyt przerażających, by mógł je nazwać śmiertelnik —
powoli zaczęła przygasać. Nie straciła jednak na sile moc przenikająca wnętrze ciała
Basrakana. Na jego obliczu malował się wyraz triumfu.
— Jesteśmy jednością — rzucił w przestrzeń, ku kołyszącym się łańcuchom okowów,
gdzie jeszcze niedawno wisiały Jondra i Tamira. — Nasze losy stanowią jedność. Teraz bestia
będzie musiała podporządkować się mym rozkazom. I przybędzie na każde moje zawołanie.

Tamira drgnęła, gdy drzwi otwarły się na oścież, uderzając z hukiem o kamienną ścianę.
Poczuła, że Jondra stężała, gdy w progu pojawił się Basrakan.
— Już czas — oznajmił Imalla.
— On nas ocali — wyszeptała Tamira, a Jondra zawtórowała. — On nas ocali.

— Coś się dzieje — mruknął Eldran.
Conan pokiwał głową, lecz nie odrywał wzroku od piętrowej budowli w dole. Ze
wszystkich obozów nadciągali górale, zmierzając ku kamiennym kolumnom widocznym w
przesmyku między górami. W wiosce przed kamiennym budynkiem zebrała się setka
koczowników. Mężczyzna w czerwonej szacie, z rozwidloną brodą i w wielobarwnym
turbanie, wystąpił naprzód, a oczekujący górale odpowiedzieli stłumionym rykiem, którego
treść utonęła w oddali.
Cymmerianin zesztywniał ujrzawszy Jondrę, nagą, ze związanymi na plecach rękami,
pilnowaną przez dwóch strażników uzbrojonych w tulwary. Obok niej szła Tamira, także
skrępowana.
— Są obie — powiedział Eldran z podnieceniem w głosie. — I o ile mogę stwierdzić,
nietknięte. Chwała Wiccanie, że żyją.
— Na razie — mruknął Conan.
Cymmerianin poczuł na plecach osobliwe mrowienie. Nie podobało mu się to, co przed
chwilą zobaczył; zwłaszcza sposób, w jaki traktowano obie kobiety.
Dokąd je zabierano? I dlaczego?
Stu górali utworzyło nierówny krąg wokół mężczyzny w czerwonych szatach oraz dwóch
kobiet. Pochód dołączył do koczowników zmierzających w stronę odległego przesmyku.
— Czarno to widzę — rzekł Conan. Mimowolnie poluzował stary obosieczny miecz w
wytartej szagrynowej pochwie. — Chyba nie powinniśmy dłużej zwlekać.
— Jeszcze trochę — błagał Haral. — Wkrótce Fyrdan sprowadzi wojsko. Nie zawiedzie
nas.
— Może nie zdążyć — powiedział Conan. Wstał i otrzepał dłonie. — Chyba wybiorę się
na małą przechadzkę i pogadam z tymi góralami.
Eldran uśmiechnął się i wyprostował.
— Ja również odczułem nagłą potrzebę rozprostowania nóg, Cymmerianinie.
— Ech wy młodzi, zapalczywi głupcy! — syknął Haral. — Porozbijają wam łby.
Zobaczycie… — warknął, ale stanął obok nich. — Jeśli mamy uchodzić za górali
dostatecznie długo, by ocalić głowy, będą nam potrzebne turbany.
— W dole, u podstawy góry, jest obóz — rzekł Conan — i o ile dobrze widzę, nie ma tam
mężczyzn, tylko same kobiety i dzieci.
— W drogę więc — mruknął Eldran.
— Za stary już jestem na takie eskapady — poskarżył się Haral.

background image

Grupka mężczyzn gęsiego ruszyła w dół górskiego zbocza.

— …Albowiem nadeszła chwila naszej chwały — Basrakan Imalla przemawiał do tłumów
górali stojących ramię przy ramieniu na górskich stokach wokół amfiteatru. Odpowiedzieli
gromkim, radosnym zawołaniem.
— Nadchodzi czas triumfu starych bogów! — kontynuował.
— Jest bowiem z nami znak prawdziwych bogów!
Rozłożył ręce, a przypływ mocy, jaka wypełniła jego kości, natchnęła go przekonaniem, że
może latać.
Zaintonował głośno inkantację; pradawne słowa odbiły się gromkim echem od
kamiennych zboczy. Nigdy dotąd nie miał tak wielu świadków rytuału, pomyślał, nie
przerywając inwokacji. Po tym dniu nikt już nie będzie wątpił w moc starych bogów.
Spojrzał na dwie nagie kobiety zawieszone za nadgarstki na żelaznych słupach pośrodku
kręgu topornych kamiennych kolumn. To całkiem sensowne — pomyślał — że te, które
przyniosły mu Ogniste Oczy zostaną złożone w ofierze właśnie teraz, gdy za sprawą nowej
mocy płynącej w jego ciele da swym wyznawcom dowód potęgi, którego oczekiwali. Kobiety
szarpały się i szamotały, jedna z nich wykrzyczała jego imię, lecz on jej nie słyszał.
Przepełniała go chwała starych bogów.
Ostatnia sylaba zawisła w powietrzu, a wibracja kamieni pod stopami obwieściła
Basrakanowi zbliżanie się bestii. Nabrał powietrza, by ogłosić nadejście widomego znaku
łaski pradawnych bogów. Od strony stoków dobiegły okrzyki i wołania, stopniowo
przybierające na sile. Oblicze Basrakana wyglądało jak wykute w granicie. Każe tych, co
ośmielili się zakłócać powagę owej niezwykłej chwili, obdzierać żywcem ze skóry i smażyć
na wolnym ogniu. Zrobi z nimi… Wewnątrz kręgu byli jacyś ludzie! I nagle pojął znaczenie
słów docierających od kilku chwil do jego uszu.
— Żołnierze! — krzyczał ktoś — Zostaliśmy zaatakowani!

Przygarbiony, by zamaskować swój niepośledni wzrost, okutany szczelnie płaszczem
Conan spiesznie przedzierał się przez ciżbę górali starając się, by żaden z nich nie zdążył
baczniej przyjrzeć się jego twarzy. Ludzie, których bezceremonialnie spychał z drogi klęli
szpetnie i gniewnie burczeli pod nosem. Barbarzyńca ukrył gęstą czuprynę czarnych włosów
pod niechlujnie zwiniętym turbanem, a twarz poczernił sadzą i tłuszczem z kociołka do
gotowania, niemniej jednak był wdzięczny, że otaczający go górale widzieli to, co chcieli
zobaczyć, nie zaś to, co mógł podpowiedzieć im wzrok. Szeroki krąg topornych kamiennych
kolumn rozciągał się zaledwie o kilka kroków od niego. Conan nie unosił głowy, lecz spod
oka zerkał na dwie kobiety. Już niedługo, pomyślał.
Tłum zaszemrał, pomruk zaczął przybierać na sile. W oddali ktoś krzyknął przeciągle, inne
głosy niemal natychmiast podjęły zawołanie. Potężny Cymmerianin i tak nie spodziewał się,
że dotrze tak daleko nie zauważony. Pora przejść do działania zanim pozostali zorientują się
w sytuacji. Zaciskając dłoń na rękojeści miecza Conan zdarł z głowy turban i rzucił się w
kierunku kręgu kolumn.
Minąwszy dwa grube kamienne filary usłyszał słowa wykrzykiwane przez górali.
— Żołnierze! Jesteśmy atakowani! Żołnierze! Dwa zdania wykrzykiwane na przemian
przez tysiąc gardeł. Fyrdan, pomyślał z uśmiechem. Może mimo wszystko uda im się wyjść
cało z tej przygody.
Pobiegł co sił w nogach przez plac pomiędzy nierównymi granitowymi blokami, dzierżąc
w dłoni dobyty miecz. Mężczyzna w czerwonej szacie, z rozwidloną brodą, aż dygotał z
wściekłości, pokrzykując ze skalnej półki nad wejściem tunelu prowadzącego w głąb góry,
lecz Conan go nie słyszał. Pędził ku poczerniałym żelaznym słupom. Na widok barbarzyńcy
w oczach Tamiry zakręciły się łzy.

background image

— Wiedziałam, że przyjdziesz! — zawołała, śmiejąc się i płacząc równocześnie. —
Wiedziałam, że przyjdziesz.
Conan w mig przeciął grube rzemienie krępujące jej nadgarstki. Gdy poleciała w dół, objął
ją ramieniem w talii, a ona niezdarnie spróbowała zarzucić mu ręce na szyję.
— Nie teraz, kobieto — warknął. Energicznym ruchem okrył jej nagość swym obszernym
płaszczem. Kątem oka dostrzegł, że podobnie postąpił Eldran z Jondrą. — Teraz musimy się
stąd wydostać — powiedział.
Haral i pozostali Brythuńczycy dotarli do kamiennego kręgu, i stanęli z mieczami w
dłoniach zwróceni twarzami na zewnątrz.
Naprzeciw nich zatrzymali się górale. Na ich brodatych twarzach malowały się gniew i
niedowierzanie, a także zgroza, co z niejakim zdumieniem zauważył barbarzyńca. Mimo że
dzierżyli w dłoniach tulwary, żaden nie przestąpił niskiego murku, którego szczyt zdobiły
kamienne kolumny.
Z oddali dobiegł grzmiący dźwięk zamorańskich werbli. Dał się również słyszeć cichy
jeszcze brzęk stali i okrzyki walczących.
— Może moglibyśmy po prostu zostać tutaj, aż do przybycia wojska? — spytał niepewnie
Haral.
Tłum górali stłoczonych na obrzeżach kręgu zafalował.
— Odstąpcie! — zawołał mężczyzna w czerwonej szacie. — Niewiernymi zajmie się…
Z przeraźliwym wrzaskiem dziesiątka wojowników w turbanach wskoczyła do
kamiennego kręgu i z mieczami w dłoniach rzuciła się na Brythuńczyków. Wkrótce zaczęli
dołączać do nich pojedynczo i dwójkami następni. Conan zastanawiał się, co
powstrzymywało pozostałych, lecz nie miał zbyt wiele czasu do namysłu.
Cymmerianin zablokował cięcie tulwara wymierzone w jego głowę, kolejnego zaś
napastnika kopnął potężnie w brzuch. Mężczyzna upadł pod stopy trzeciego górala. Stalowa
klinga barbarzyńcy śmignęła dokoła zakrzywionego ostrza pierwszego przeciwnika i
przeszyła jego pierś, obleczoną w skórzaną kamizelkę. Cymmerianin pragnął spojrzeć, co
działo się z Tamirą, lecz napór górali był zbyt silny. Potężnym, zamaszystym cięciem
długiego, obosiecznego miecza odrąbał śniadą, ozdobioną turbanem głowę, a kolejnemu z
atakujących rozpruł gardło.
Bitwa na dobre rozszalała się wokół niego, żądza krwi zaćmiła ludzkie umysły. Górale
atakowali go i padali pokotem pod ciosami morderczej stali. Jego oczy jarzyły się jak
lazurowe płomienie, a ci, co w nie wejrzeli, dostrzegali swą rychłą śmierć. Mimo to
barbarzyńcy pozostało jeszcze dość zdrowego rozsądku, by odnaleźć wzrokiem Eldrana,
stawiającego czoło trzem góralom naraz. Był przyparty do niskiego murku, gdzie walczył
dzierżąc w jednym ręku tulwar, w drugim zaś pradawny, obosieczny miecz. Haral i jeszcze
jeden Brythuńczyk stali plecy w plecy, a zwały trupów spowalniały tych, którzy usiłowali się
do nich dostać.
Wtem góral stojący naprzeciw Conana cofnął się, spoglądając w dal ponad ramieniem
barbarzyńcy, a jego ciemne oczy przepełniła zgroza. Koczownicy znajdujący się na zewnątrz
kręgu zamilkli, odstąpili od kamiennych kolumn. Conan zaryzykował i, obejrzawszy się przez
ramię, zaklął szpetnie pod nosem.
Z górskiego tunelu wyłaniała się powoli Bestia Ognia o opalizującym, gadzim cielsku; jej
wielkie złociste ślepia leniwie lustrowały plac pełen ludzi, którzy na widok monstrum
zwolnili tempo walk lub w ogóle je przerywali. Jeden ze skórzastych pęcherzy na grzbiecie
istoty pękł, z wnętrza wyłaniał się brzeg czegoś, co wyglądało jak skrzydło, wielkie błoniaste,
nietoperzowe skrzydło. A nieomal u samych stóp bestii kuliły się Tamira i Jondra.
— Spójrzcie! — zawołał czerwono odziany czarownik, rozkładając szeroko ręce. — Oto
jest z nami znak prawdziwych bogów!
Na chwilę zapadła cisza. Słychać było jedynie zgiełk odległej bitwy. I nagle Eldran

background image

zakrzyknął: — Cymmerianinie! — Brythuńczyk zamachnął się i prastary obosieczny miecz z
osobliwymi, szponiastymi kilonami ze świstem przeciął powietrze.
Conan przełożył swój miecz do lewej ręki, prawą zaś chwycił za rękojeść rzucony mu,
starożytny oręż.
Bestia o barwnych, błyszczących łuskach jakby dojrzawszy ten ruch lub może miecz,
poczłapała w stronę barbarzyńcy. Conan wciąż jeszcze miał żywo w pamięci ostatnie
spotkanie z tym potworem, przeto widząc rozwierające się szeroko szczęki skulił się w sobie i
przeturlał po ziemi. Buchnął płomień. Góral stojący naprzeciw Cymmerianina zawył
przeraźliwie, gdy jego broda, włosy i cuchnące brudne odzienie stanęły w ogniu.
Conan doskonale zdawał sobie sprawę z szybkości potwora. Poderwał się na nogi tylko po
to, by zwinnie rzucić się w przeciwną stronę, zbliżając się tym samym do monstrum. Struga
ognia omiotła miejsce, gdzie stał zaledwie przed chwilą. Skrząca się i błyszcząca istota
poruszała się z szybkością lamparta, Conan zaś — polującego lwa. Z sercem przepełnionym
nadzieją, że Eldran nie mylił się co do swego miecza, postawny Cymmerianin pchnął z całej
siły. Jego ciało od stóp do głów przeszył potężny wstrząs. I w tej samej chwili ostrze miecza
zagłębiło się w złocistym ślepiu stwora rozrąbując je i otwierając długą, ziejącą ranę z boku
jego wielkiego pokrytego łuskami łba. Z rany buchnęła czarna posoka.
Stojący nad wejściem do skalnego tunelu mężczyzna w czerwonej szacie zawył ochryple i
uniósł obie ręce do twarzy. Bestia odchyliła łeb i odpowiedziała podobnym rykiem, oba
dźwięki zlały się w jedno i poniosły się dudniącym echem pośród gór.
Usłyszawszy ów krzyk Conan poczuł, że szpik w jego kościach obraca się w lód, a mięśnie
w wodę. Zwolna narastał w nim gniew. Nie zamierzał potulnie czekać na śmierć. Wściekłość
dodała mu sił. — Cromie! — zakrzyknął. Rzuciwszy się naprzód wbił czarodziejskie ostrze w
pierś monstrum.
Stwór targnął konwulsyjnie całym ciałem, wyrywając rękojeść miecza z rąk barbarzyńcy.
Następnie stanął na tylnych łapach górując nad wszystkimi dokoła. Jeśli wcześniejszy ryk był
rykiem bólu, teraz z gardzieli monstrum dobył się agonalny skowyt, odgłos który wprawił w
drżenie znajdujące się wokół skaliste stoki.
Mężczyzna w czerwonych szatach osunął się na kolana unosząc jedną dłoń do twarzy,
drugą zaś przyciskając do piersi. Jego czarne oczy utkwione w łuskowatej sylwetce monstrum
przepajała dojmująca, niewysłowiona zgroza.
— Nie! — zawołał. — Nie!
Gigantyczny stwór runął powoli. Padł zawalając wejście do tunelu, z którego się wyłonił.
Wilgotne, błoniaste skrzydło wysunęło się z pękniętego pęcherza na grzbiecie istoty, zadrżało
jeden, jedyny raz i znieruchomiało. Spod cielska bestii wystawał rąbek szkarłatnej szaty, z
której kapały strużki karmazynowej krwi i krople czarnej posoki.
Z ust górali na okolicznych stokach dobył się przeciągły, żałobny jęk i osobliwe,
przepełnione rozpaczą zawodzenie. Nagle wszyscy, jak na komendę, hurmem rzucili się do
ucieczki. Nawet teraz usiłowali omijać kamienny krąg, lecz było ich zbyt wielu i zbyt silna
była panika, jaka nimi owładnęła. Ci, co znaleźli się zbyt blisko kamiennego murku, musieli
go sforsować, i choć się przed tym wzbraniali, napór zbitej ciżby ludzkich ciał okazał się od
nich silniejszy. Krąg stał się wirem śmierci. Górale ogarnięci paniką setkami tratowali się
wzajemnie usiłując utorować sobie drogę do wolności. Ucieczka z przeklętego miejsca
ważniejsza była niż wszystko inne.
Conan jak samotny głaz pośród przyboju stawiał czoło ludzkim falom, wypatrując
rozpaczliwie Tamiry i Jondry.
Mijający go mężczyźni nie myśleli o niczym, prócz ucieczki, nie pragnęli niczego, prócz
przebicia się przez ciżbę stojącą im na drodze, depcząc i tratując tych, którzy ich spowalniali.
Żaden nie próbował zaatakować Cymmerianina, co najwyżej ten i ów starał się bezskutecznie
zepchnąć go z drogi. Nikt nie sięgał po broń, wydawało się, że górale w ogóle go nie

background image

dostrzegali. W ich błyszczących przerażeniem oczach malowała się groza i pustka. Nie w
głowie było im teraz przemyślne i rozważne mordowanie branek, gdyby jednak któraś z
kobiet upadła i znalazła się pod ich bezlitosnymi stopami…
Z uwagi na swój wzrost Eldran z Jondrą w ramionach dość mocno wyróżniał się wśród
znacznie od niego niższych górali. Brythuńczyk przelazł przez niski kamienny murek i
zniknął wśród rwanego nurtu brudnych, poplamionych turbanów.
Wtem Conan dostrzegł błysk czarnego, obszywanego złotą nicią płaszcza poza obrębem
kręgu, znikającego za załomem góry, wraz z falą uciekinierów.
— Głupia dziewka — warknął.
Brzęk stali przybliżał się, przepełniając jeszcze silniejszym lękiem serca tych, co wciąż nie
zdołali pierzchnąć z przeklętej kotliny. Miejsca było zbyt mało, by choćby dobyć miecza, a co
dopiero nim walczyć, lecz tu i ówdzie dostrzegało się błysk obnażonego sztyletu gdy jeden
koczownik przelewał krew innego, który zrządzeniem losu zagrodził mu drogę ku wolności.
Tłukąc na prawo i lewo pięściami i rękojeścią miecza Conan parł poprzez tłumy górali,
skoncentrowany na jednym tylko celu, jak najszybszym dotarciu do Tamiry. Wrzeszczący
przeraźliwie mężczyźni padali pod jego ciosami, ci zaś, co znaleźli się na ziemi, na drodze
rozjuszonej, bezlitosnej hordy już się więcej nie podnieśli.
W polu widzenia pojawiła się wioska górali. Wokół piętrowego kamiennego budynku
kłębili się zdyszani, ogarnięci desperacją mężczyźni wlokący wyjące, czarno odziane kobiety
z niemowlętami na rękach i małymi dziećmi kurczowo trzymającymi się ich spódnic. Dopiero
tu niewielkie grupki mężczyzn mogły oddzielić się od zwartego tłumu i skierować do swoich
obozów. Inni przerywali ucieczkę, by wynieść co się dało z kamiennych chat. Lśniąca stal
pobłyskiwała srebrzyście i barwiła się krwią; w czasie, jakiego potrzeba na jedno
zaczerpnięcie tchu, rozmaite przedmioty mające choćby najmniejszą wartość trzykroć
przechodziły z rąk do rąk.
Miecz i szerokie bary Conana skutecznie torowały mu drogę, on wszelako prawie nie
dostrzegał mężczyzn, którzy nader łacno schodzili mu z drogi.
Nie widział już Tamiry, która znikła gdzieś wśród górali. Wtem szczupła złodziejka
zeskoczyła ze szczytu kamiennej budowli górującej nad wszystkimi innymi w wiosce.
Sapnęła ciężko i starannie obciągała okrywający jej ponętne ciało, lamowany złotą nicią
czarny płaszcz, gdy Conan schwycił ją za ramię.
— Co ty wyprawiasz, na Mitrę? — warknął wściekle.
— Mój przyodziewek — zaczęła i wrzasnęła na całe gardło, gdy barbarzyńca uniósł swój
obosieczny stalowy oręż.
Conan wprawnym ruchem pchnął mieczem ponad jej głową, przeszywając na wylot czarno
odzianego mężczyznę, który wybiegł z budynku ze sztyletem w dłoni i żądzą mordu w
oczach. Mężczyzna upadł, a wielobarwny turban zsunął mu się z głowy i potoczył po ziemi.
— Ja chciałam tylko… — zaczęła ponownie Tamira ciaśniej otulając się grubym
płaszczem, lecz urwała z przeciągłym piskiem gdy Conan bezceremonialnie przerzucił ją
sobie przez ramię.
— Głupiaś ty, oj głupia, kobieto — wymamrotał pod nosem i wypatrując koczowników,
którzy mogliby myśleć o czymś więcej, niż tylko o ratowaniu własnej skóry, skierował się ku
wyższym partiom gór.
Z tyłu za nim bitewny zgiełk i hałas przybrały na sile, gdy zamorańskie wojska wdarły się
na wzniesienie ponad wioską.

EPILOG

Opierając się o głaz, Conan po raz pierwszy od wielu dni promiennie się uśmiechnął. Już
niebawem opuszczą terytorium gór Kezankiańskich, a podczas swej wędrówki nie natknęli się

background image

na choćby jednego koczownika, który nie uciekał, by ocalić skórę. Z całą pewnością nikt nie
miał ochoty atakować przybyszów z miasta.
— … A kiedy Tenerses zdał sobie sprawę, z iloma góralami przyszło mu się zmierzyć —
mówił Fyrdan — zaczął wzywać na przemian to mnie, to znowu kata.
— Tam gdzie my się znaleźliśmy, również nie było wesoło — rzekł Haral.
— Za stary już jestem na takie przygody.
Jondra i Tamira, wciąż przyodziane w pożyczone płaszcze, siedziały przy niewielkim
ognisku, oparte o siebie głowami. Rozmawiały o czymś, nie przysłuchując się rozmowie
mężczyzn.
— Nie było lekko z tymi Zamoranami — kościsty mężczyzna zaśmiał się w głos.
— W pewnej chwili myślałem, że rzucą się na mnie i żywcem obedrą ze skóry. I wtedy…
rozległ się ten odgłos. — Zadygotał i otulił się szczelniej płaszczem. — Na ten dźwięk
kręgosłupy mężczyzn obróciły się w wodę. Górale, ogarnięci paniką poszli w rozsypkę.
— To Conan — powiedział Eldran z miejsca, gdzie oglądał dwa znalezione w górach
zbłąkane, nie mające jeźdźców, lecz osiodłane, kudłate koniki. Było ich więcej, lecz schwytali
tylko te dwa. — To barbarzyńca zabił bestię ognia a gdy ją przebił… zawyła.
— Zamoranin zwyciężył — rzekł Haral — i okrył się chwałą. Miną lata nim górskie
plemiona choćby tylko pomyślą o ponownym zjednoczeniu. W Shadizarze powitają go jak
bohatera, podczas gdy Cymmerianin nie zyska kompletnie nic.
— Niech Tenerses pławi się w upragnionych zaszczytach — mruknął Conan. — My
żyjemy, a bestia jest martwa. I czegóż nam więcej trzeba?
Eldran odwrócił się energicznie od koni.
— Jeszcze jednego. Chodzi o pewien dług. Jondro!
Szlachcianka zesztywniała i spojrzała przez ramię na rosłego Brythuńczyka. Tamira
podniosła się żwawo i otulając się ściślej czarnym płaszczem stanęła obok Conana.
— Nie wiem nic o żadnym długu, który mogłabym u ciebie zaciągnąć — powiedziała
surowo Jondra. — Lecz z chęcią porozmawiam z tobą na temat przyodziewku. Jak długo
mam nosić tylko ten płaszcz? Nie wątpię, że mógłbyś znaleźć dla mnie coś więcej.
— Przyodziewek to część wspomnianego długu — odrzekł Eldran. Zaczął wyliczać na
palcach. — Jeden płaszcz podbity borsuczym futrem. Jedna para nogawic z wilczych skór. I
wyborny nemediański sztylet. Nie wspomnę już o solidnej ranie na głowie. Ponieważ nie liczę
na zwrot wymienionych rzeczy, domagam się za nie godziwej zapłaty.
Jondra prychnęła.
— Wyślę ci za nie z Shadizaru tyle złota, ile ważyły!
— Z Shadizaru? — Eldran wybuchnął śmiechem. — Jestem Brythuńczykiem. Cóż mi po
całym złocie Shadizaru? I nagle rzucił się naprzód, przewracając Jondrę na ziemię. Od pasa
odwiązał długie, skórzane rzemienie, jak te którymi obwiązywał nogawice. — Skoro nie
możesz mi zapłacić — rzucił patrząc prosto w jej zdumione oczy — wezmę w charakterze
wynagrodzenia ciebie.
Conan podniósł się i sięgnął po broń, lecz Tamira składając swe szczupłe dłonie na jego
ręku powstrzymała barbarzyńcę przed wyjęciem miecza.
— Nic nie rób — rzuciła półgłosem.
Potężny Cymmerianin spojrzał na nią chmurnie.
— Aż tak jej nienawidzisz?
Tamira z uśmiechem pokręciła głową.
— Aby to pojąć musiałbyś być kobietą. Ma do wyboru powrócić do Shadizaru, gdzie
mimo swej zamożności będzie przez wszystkich wyklęta i gdzie każdy łaknąć będzie jej krwi,
lub oddać się w niewolę mężczyźnie, który ją kocha. I ona miłuje go także, chociaż nie chce
przyznać się do tego. W takiej sytuacji dokonanie wyboru nie zajęłoby żadnej kobiecie nawet
chwili.

background image

Conan musiał przyznać, że Jondra faktycznie nie stawiała oporu tak zażarcie jak mógłby
się spodziewać, aczkolwiek niedostatek ów nadrabiała z nawiązką nie przebierając w słowach
kierowanych do niewolącego ją Brythuńczyka.
— Ty cuchnący Brythuński wole! Oby Elik pożarł twą duszę! Puść mnie! Zapłacisz za to
głową! Oby Derketo odebrała ci męskość! Zobaczysz, każę cię żywcem obedrzeć ze skóry!
Au! Jeśli nic mi nie zrobisz, dostaniesz za mnie sowity okup, tyle złota, ile nigdy jeszcze nie
widziały twoje kaprawe oczy! Puszczaj, i niech Mitra przeklnie cię na wieki!
Eldran wstał, uśmiechając się z satysfakcją. Szlachcianka leżała na ziemi, okutana
szczelnie w płaszcz i od ramion do kostek wprawnie skrępowana grubymi rzemieniami.
— Nie oddałbym cię nawet za całe złoto Zamory — powiedział. — Poza tym co
niewolnicy w Brythunii po złocie w Shadizarze? Odwrócił się do niej plecami, a Jondra
sapnęła z oburzeniem. — Pojmujesz, Cymmerianinie?
Conan i Tamira wymienili spojrzenia; złodziejka skinęła głową.
— Chciałbym usłyszeć bardziej szczegółowe wyjaśnienie — odparł. — Lecz pora mi już
ruszać w drogę.
— Niechaj Wiccana czuwa nad tobą, Cymmerianinie — powiedział Eldran. Fyrdan i Haral
przyłączyli się do pożegnania.
Conan wskoczył na siodło jednego z dwóch koni. — Tamiro? — rzekł wyciągając obie
ręce. Gdy uniósł ją, by posadzić za sobą, jej płaszcz rozchylił się, ukazując aksamitną skórę i
ponętne krągłości złodziejki. Tamira gwoli zachowania skromności zmuszona była przytulić
się do szerokich pleców barbarzyńcy.
— Bądź ostrożniejszy — napomniała go.
Potężny Cymmerianin tylko się uśmiechnął i zwrócił się do pozostałych: — Bywajcie
zdrowi i niechaj bogowie czuwają nad waszym losem, jeśli zaś traficie do Gehanny przede
mną, zadmijcie w róg, bym mógł rychło do was dołączyć.
Gdy na grzbiecie kosmatego konika oddalili się od małego obozowiska, Tamira
powiedziała:
— Zaprawdę Conanie, nie frasuj się jej losem. Idę o zakład, że nim ten rok dobiegnie
końca nie tylko nakłoni go, by ją wyzwolił, lecz zapewne się również pobiorą.
Conan chrząknął z cicha i utkwił wzrok w przesmyku, za którym można było dostrzec
rozległą nizinę.
— Szkoda, że musimy wracać do Shadizaru z pustymi rękami, nieprawdaż?
Conan w dalszym ciągu nie odpowiadał.
— Zapewne rubiny są teraz w posiadaniu jakiegoś górala. — Ta — mira westchnęła
ciężko. — Musisz zrozumieć, że nie żywię względem ciebie urazy. Chętnie spotkam się z
tobą, gdy tylko wrócimy do Shadizaru. Może pod Czerwonym Lwem…
— Może. — Sięgnąwszy do sakiewki przy pasie Conan wyłuskał dwa rubiny pochodzące z
diademu i naszyjnika Jondry. Na jego silnej, pokrytej odciskami dłoni, płonęły
karmazynowym blaskiem. — Może mógłbym wydać na ciebie część pieniędzy uzyskanych z
ich sprzedaży.
Tamira wstrzymała oddech, poczuł jak nerwowo gmera przy podszewce płaszcza i
uśmiechnął się.
— Sądzisz, że mogłem zapomnieć o sakiewce zaszytej pod podbiciem mego własnego
płaszcza? — zapytał. — Może i nie jestem urodzonym złodziejem, lecz mam dość zręczne
palce, które to i owo potrafią.
Niewielka pięść uderzyła go w ramię.
— A mówiłeś, że jej nie okradniesz — powiedziała z wyrzutem. — I dotrzymałem słowa
— odparł gładko barbarzyńca. — Ukradłem je tobie.
— Ale… twierdziłeś, że nie możesz jej okraść bo z nią spałeś, a przecież ty i ja… my…
— Czyż sama nie powiedziałaś, że dla złodziejki takie sprawy nie powinny mieć żadnego

background image

znaczenia?
— Lepiej nie układaj się na spoczynek — ostrzegła Tamira. — Nawet nie zamykaj oczu.
Słyszysz Cymmerianinie? I nie puszczaj mych słów mimo uszu. Sądzisz, że pozwoliłabym…
Conan włożył rubiny na powrót do sakiewki po czym przesunął mieszek przy pasie, by
Tamirze trudniej było go dosięgnąć. Może nie oczekiwała go, jak generała Tenersesa,
triumfalna parada zwycięstwa, lecz i jego powrót do Shadizaru zapowiadał się nie najgorzej.
Śmiejąc się w głos dźgnął piętami boki kudłatego konika, przynaglając go do galopu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Conan wspanialy
Conan 56 Conan zwyciązca
Conan 51 Conan Pan czarnej rzeki
Conan 60 Conan wyzwoliciel
Conan 12 Conan buntownik
Conan 26 Conan mistrz
Conan Xuthal
Conan 47 Conan i szalony bóg
Conan 4 Conan obieżyświat
Conan 50 Conan Gladiator
Conan 7 Conan wojownik
Conan 63 Conan i Prorok Ciemności
Conan 20 Conan z Aquilonii
Conan 72 conan i widmo przeszłości
Conan 42 Conan i szmaragdowy lotos
Conan i podziemie niewoli
Conan Stygian Spells
Conan 43 Conan nieugięty

więcej podobnych podstron