5
I
Przed samotnym podró¿nym wyros³a zbita ciana lasu, a droga,
do tej pory dobra i szeroka, tutaj, w mroku wiekowych sosen i wier-
ków, zaczê³a wydawaæ siê w¹sk¹ cie¿k¹, która lada chwila zagubi
siê w lenej trawie i k³uj¹cych krzakach pokrytych dojrza³ymi czer-
wonymi jagodami. Jednak¿e jedziec, wolno zag³êbiaj¹cy siê w las,
najwidoczniej dobrze zna³ tê okolicê. Jecha³ wypuciwszy z rêki
wodze, z przyjemnoci¹ siê rozgl¹da³ i pe³n¹ piersi¹ wdycha³ o¿yw-
cze lene powietrze.
Jaskrawe promienie niezbyt gor¹cego s³oñca, którym uda³o siê
przebiæ przez gêst¹ zas³onê ga³êzi, tworzy³y z³ociste plamy na poro-
niêtych traw¹ koleinach. Potê¿ny ogier bezg³onie st¹pa³ po miêkkiej
ziemi, a jedziec co jaki czas zrywa³ kilka aromatycznych jagód ze
zwisaj¹cych nad drog¹ krzaków. Ta puszcza, przez któr¹ prowadzi³a
droga, by³a tak podobna do gêstych lasów jego rodzinnej Cymmerii,
¿e chwilami zapomina³, gdzie siê znajduje i dok¹d zmierza.
Surow¹ twarz jedca rozpromienia³ ³agodny umiech, gdy bra³
do ust kolejn¹ garæ jagód. Ich znajomy z dzieciñstwa smak budzi³
wspomnienia rodzinnego kraju. Jasne niebieskie oczy pod gêstymi
brwiami, które w chwilach gniewu b³yszcza³y olepiaj¹co i przera-
¿a³y wrogów bij¹c¹ z nich nienawici¹, teraz spogl¹da³y spokojnie
i ³agodnie. Niesforne czarne w³osy rozsypa³y siê na ramionach, skry-
waj¹c potê¿n¹ szyjê.
Na oko jedziec mia³ ze trzydzieci lat, lecz blizn i szram na
rêkach i twarzy starczy³oby dla trzech posiwia³ych wojów, by mogli
6
wieczorami, przy kielichu dobrego wina, z dum¹ opowiadaæ o swo-
ich wyczynach. Szramy nie psu³y widoku, wrêcz podkrela³y piêkno
jego dumnej, mê¿nej twarzy: twarde, w³adcze usta i energiczny pod-
bródek wiadczy³y o wewnêtrznej sile i niez³omnej woli. By³ to wê-
drowny rycerz, poszukiwacz przygód, który nigdzie nie zatrzymy-
wa³ siê na d³u¿ej, traktuj¹cy ca³y wiat jak dom rodzinny.
Solidna i wygodna odzie¿ podró¿na, chroni¹ca od upa³u i ch³o-
du jego potê¿ne, sprawne cia³o, para skórzanych sakw na baga¿, przy-
troczonych do siod³a ogromnego karego ogiera, szeroki miecz wi-
doczny spod p³aszcza i para sztyletów przy pasie wskazywa³o, ¿e
podró¿ny jest cz³owiekiem, który z niejednego pieca jad³ chleb.
Conan tak mia³ na imiê jedziec, samotnie przedzieraj¹cy siê
przez gêsty las potrz¹sn¹³ g³ow¹, otar³ rêce o skraj tuniki i da³ ostro-
gê wolno id¹cemu koniowi. Nie, to jeszcze nie Cymmeria, ostatecz-
ny cel jego podró¿y, ale st¹d jest ju¿ niedaleko... Zreszt¹ i w tych
stronach mia³ do za³atwienia parê spraw.
Kilka dni temu opuci³ Belverus, stolicê Nemedii, i zmierza³
prosto do pó³nocnego ksiêstwa Bergheim. Lato mia³o siê ku koñco-
wi i zbli¿a³o siê wiêto Obfitoci Mitry. Conan mia³ powód, by w³a-
nie w wigiliê tego wiêta znaleæ siê w Menorze, g³ównym miecie
ksiêstwa. Gdy wspomnia³ teraz o tym, umiechn¹³ siê weso³o, b³y-
skaj¹c bia³ymi zêbami, i jeszcze bardziej ponagli³ konia.
Poch³oniêty mylami podró¿ny nie zwraca³ uwagi na refleksy
s³oñca, na krzaki z dojrza³ymi jagodami ani na piew ptaków w ko-
ronach drzew, gdy nagle jego uwagê zwróci³ odg³os, ca³kowicie obcy
w tym lesie. Znowu rozleg³ siê ten dziwny dwiêk, nieco przypomi-
naj¹cy g³os ludzki, i jeszcze raz, ju¿ bli¿ej... Conan ci¹gn¹³ wodze,
ostro¿nie zbli¿aj¹c siê do tego kogo, kto szed³ lub jecha³ przed nim
cie¿k¹ i od czasu do czasu co chrypliwie wykrzykiwa³.
Wkrótce przed Conanem zamajaczy³ zad gniadego konia, wol-
no st¹paj¹cego len¹ drog¹. Jedziec, niedbale siedz¹cy w siodle,
bezlitonie szarpa³ struny erty. Jej brzêcz¹cy dwiêk najwyraniej
ca³kowicie go satysfakcjonowa³. Co jaki czas milkn¹³, ¿eby nabraæ
w p³uca powietrza, i znów wydziera³ siê na ca³y las:
...Gdy ksiê¿yc wzejdzie
Pobiegnê do ciebie,
Tylko muszê siê najpierw napiæ!
Kiedy przyjdzie czas,
O¿eniê siê z tob¹,
7
Tylko muszê siê najpierw napiæ!
¯eby dzieci wykarmiæ,
Zacznê pracowaæ,
Tylko muszê siê najpierw napiæ!
A jak czas swój prze¿yjê,
Do grobu mnie z³o¿¹,
Tylko muszê siê najpierw napiæ!
Wykrzykn¹wszy ostatnie s³owa, nieznajomy najwidoczniej
stwierdzi³, ¿e chocia¿ mieræ jeszcze nie przysz³a, jednak wypiæ i tak
mo¿na, i zacz¹³ po omacku szukaæ za plecami buk³aka z winem. Koñ,
znaj¹cy zwyczaje swego pana, zatrzyma³ siê i Conan, niemal zrów-
nawszy siê z nimi, z ciekawoci¹ przygl¹da³ siê piewakowi.
By³ to rudawy, pyzaty mieszczanin, nie ubogi, s¹dz¹c po niegdy
eleganckim zielonym p³aszczu i miêkkich trzewikach z wierzchem
z wyt³aczanej skóry. Koszulê z cienkiego p³ótna i br¹zow¹ skórzan¹
kamizelê pokrywa³y niezliczone t³uste plamy i zacieki z czerwonego
wina. Solidne spodnie z drogiej tkaniny równie¿ nosi³y lady hulasz-
czego ¿ycia w³aciciela. Conan doskonale zna³ ten typ ludzi: jeli dzi
w sakiewce pobrzêkuj¹ pieni¹dze, mo¿na wyrzuciæ ca³¹ star¹ garde-
robê i ubraæ siê nie gorzej od tych, którzy zadzieraj¹ nosa na g³ównej
ulicy. A potem, napiwszy siê wina, budzi siê taki elegant w rynsztoku
i idzie do szynku, ¿eby przepuciæ ostatnie grosze...
Poprzedni¹ noc spêdzi³ zapewne w stogu siana z potarganych
w³osów bowiem stercza³y db³a trawy, a zmiêta twarz a¿ nadto
wymownie wiadczy³a o tym, ¿e w pachn¹cym ³o¿u towarzyszy³ mu
skórzany buk³ak.
Poczuwszy wreszcie na sobie spojrzenie Conana, nieznajomy
gwa³townie siê odwróci³, ciskaj¹c pod pach¹ star¹ ertê i nieumiejêt-
nie próbuj¹c wyci¹gn¹æ miecz, który ugrz¹z³ w pochwie. Powa¿ny-
mi jasnoszarymi oczyma spojrza³ w miej¹ce siê niebieskie oczy
Conana.
Czego siê gapisz? Jed dalej! Droga szeroka! Nie chcia³ siê
widaæ popisywaæ przed przypadkowo napotkanym cz³owiekiem, ale
Conan nie zamierza³ go wyprzedzaæ.
Mo¿e specjalnie ciê dogoni³em, ¿eby pos³uchaæ, jak piewasz?
A gdy jeszcze grasz na tym instrumencie, prawdziwie rajska muzyka
rozlega siê po ca³ym lesie!
Nieznajomy potrz¹sn¹³ kud³at¹ g³ow¹, zostawi³ w spokoju miecz
i z dum¹ wyci¹gn¹³ ertê spod pachy.
8
Tak, ta moja maleñka przyjació³ka pomaga mi skracaæ czas
w podró¿y. A pieni znam tyle, ¿e móg³bym piewaj¹c bez przerwy
objechaæ ca³¹ Nemediê.
¯eby tylko buk³ak przy pasie zawsze by³ pe³en, prawda?
Conan mrugn¹³ porozumiewawczo.
Konie spokojnie sz³y drog¹, a podró¿ni, którzy poczuli do sie-
bie nag³¹ sympatiê, co zdarza siê u ludzi zd¹¿aj¹cych w tê sam¹ stro-
nê, rozemieli siê z ulg¹. Rudow³osy, uznawszy, ¿e mo¿na nie krêpo-
waæ siê przy tym cz³owieku, siêgn¹³ po buk³ak, czule poklepa³ d³oni¹
dwa inne, zawieszone z drugiej strony siod³a, i chciwie przy³o¿y³ go
do ust. Po zaspokojeniu pragnienia otar³ usta i wyci¹gn¹³ buk³ak
w stronê Conana.
Orzewij siê, jeli masz ochotê! I uwierz, ¿e Rudy Biorri czê-
stuje tylko najlepszym winem. Najbardziej kocham w ¿yciu dwie
rzeczy dobre wino i dobre konie!
Conan zamia³ siê i poklepa³ go po ramieniu, a potem wskaza³
na ertê, któr¹ weso³ek zawiesi³ teraz na plecach niczym ³uk.
Nie, Rudy Biorri ma nie dwie, lecz trzy s³abostki wino, ko-
nie i dobre pieni. Nieprawda¿?
Tak, jak mog³em zapomnieæ o mojej maleñkiej przyjació³ce,
o mojej ercie ze srebrzystym g³osem porannego ptaszka! Pos³uchaj,
zaraz ci zagram! I zacz¹³ szamotaæ siê z obszernym p³aszczem,
chc¹c wydobyæ z jego fa³d zawieszon¹ na plecach ertê.
Conan, który zdo³a³ siê ju¿ przekonaæ, jak bezlitonie szarpie on
struny, postanowi³ odwróciæ uwagê swego towarzysza podró¿y i ³yk-
n¹³ wina.
Oho! zawo³a³. Ale wino! Chyba z królewskich piwnic!
W szynkach takiego siê nie dostanie.
Rudy Biorri natychmiast zapomnia³ o ercie i gwa³townie zwró-
ci³ siê w stronê Conana.
S³uchaj, mój towarzyszu podró¿y, powiedz, jak siê nazywasz,
i daj mi buk³ak, ¿ebym móg³ siê napiæ za twoje zdrowie. S³usznie
mówisz! Trafi³e w samo sedno. Oczywicie, ¿e to wino z królew-
skich piwnic. No, dawaj buk³ak. Jak siê nazywasz?
Jestem Conan, przyjacielu, Conan-Cymmerianin.
Od razu wiedzia³em, ¿e jeste Cymmerianinem. No có¿, Cona-
nie, twoje zdrowie, i niech ci Mitra zawsze pozwoli dojrzeæ to, co da siê
zobaczyæ, a nawet jeszcze wiêcej. I wino znowu weso³o zabulgota³o.
Wreszcie, po kilkakrotnym przejciu z r¹k do r¹k, znacznie ju¿
l¿ejszy buk³ak zosta³ przytroczony do siod³a i jedcy w doskona-
9
³ych humorach ruszyli w dalsz¹ drogê. Rudy Biorri nie móg³ usie-
dzieæ spokojnie w siodle. Wypuci³ z r¹k wodze, pozwalaj¹c, by koñ
sam wybiera³ drogê, wymachiwa³ rêkami, wierci³ siê, pok³ada³ siê
koniowi na szyi jakby siedzia³ na ³awie w szynku, a w spodniach
uwiera³ go cierñ. Koñ flegmatycznie szed³ naprzód, starannie prze-
stawiaj¹c d³ugie nogi, obchodz¹c do³y i kretowiska, wcale nie przej-
muj¹c siê weso³ym jedcem, który co pewien czas kurczowo chwy-
ta³ siê jedwabistej grzywy.
Biorri, ale masz konika! Patrzê i podziwiam, jak znosi twoje
fanaberie. Wed³ug mnie ju¿ dawno powinien ciê zrzuciæ.
Te¿ gadanie! Zrzuciæ! Wprost nie do pomylenia, ¿eby moja
ukochana Zolda powa¿y³a siê na co takiego. Mo¿esz, przyjacielu,
d³ugo na to czekaæ, ale i tak siê nie doczekasz. Zrzuciæ! Wolne ¿ar-
ty! Mówi¹c to, czule poklepa³ koby³ê po szyi.
Zolda w podziêce zar¿a³a cichutko i potrz¹snê³a ³bem, podzwa-
niaj¹c wêdzid³em. Sz³a, miarowo przestawiaj¹c cienkie nogi, a Ru-
dy Biorri siedzia³ teraz dumnie wyprostowany w siodle.
Wiesz, jak trafi³a do mnie ta moja gwiazdeczka? Nikomu o tym
nie mówi³em i wszyscy s¹dz¹, ¿e kupi³em j¹, kiedy mia³em pieni¹-
dze. Nie, nigdy nie by³em na tyle bogaty, ¿eby kupiæ dobrego konia.
Miewa³o siê pieni¹dze, ale nie a¿ takie. Ej, Zoldo, zatrzymaj siê,
musimy za ciebie wypiæ! I znowu siêgn¹³ po buk³ak.
Koñ pos³usznie zatrzyma³ siê, co jaki czas potrz¹saj¹c z³ocist¹
grzyw¹.
No, Zoldo, ¿ebymy siê nigdy nie rozstali! Chciwie ³ykn¹³
wina. Przyjacielu, napij siê i ty za moj¹ Zoldê, za swego karego, za
wszystkie wspania³e koniki! W jego jasnych oczach b³ysnê³a ³za,
stoczy³a siê na czerwony, spotnia³y nos i kapnê³a na spodnie.
Konie znów sz³y obok siebie, a Biorri odkaszln¹³, poci¹gn¹³
nosem i zacz¹³ opowiadaæ:
Tak, przyjacielu, taka to by³a historia... Ró¿ne rzeczy robi³em
w ¿yciu, czasem piewa³em, kiedy indziej wisn¹³em komu mie-
szek, ale koni kraæ nie zdarzy³o mi siê. Nigdy nie czu³em siê do tego
zdolny. Wiedzia³em, ¿e jak tylko spróbujê, natychmiast wpadnê.
Ka¿dy powinien robiæ swoje, moja rzecz to piewaæ pieni i opowia-
daæ bajki... No to jak¿e by³o z moj¹ Zold¹? Przecie¿ ukrad³em j¹,
mimo wszystko ukrad³em! A mo¿e sama da³a siê ukraæ? Ci¹gle siê
nad tym zastanawiam. Pewnego razu siedzia³em sobie w ober¿y, pi-
³em wino i czeka³em, a¿ zapadnie wieczór i zbierze siê wiêcej ludzi,
bym móg³ zagraæ na ercie, zapiewaæ kilka starych pieni i opowie-
10
dzieæ o s³awnym rozbójniku Karrasie, kiedy nagle na ulicy zastuka³y
kopyta, zar¿a³ koñ, rozleg³y siê g³one okrzyki. Gospodarz na z³a-
manie karku rzuci³ siê do drzwi.
Tak jak siê spodziewa³em, bez przerwy k³aniaj¹c siê wprowa-
dzi³ do sali czterech bogato odzianych podró¿nych. S³u¿ba od razu
zaczê³a szykowaæ im stó³ przed kominkiem, a my musielimy siê
usun¹æ na bok. Jednym s³owem wielkie paniska...
Od razu zrozumia³em, ¿e dzi nie bêdê tu piewa³. Nowo przy-
byli siedzieli zasêpieni, wynioli i jedli w milczeniu. Gospodarz mio-
ta³ siê jak oparzony, przygotowywa³ im najlepsze komnaty, a ja po-
ma³u dopi³em swoje wino, ci¹gn¹³em z s¹siedniego sto³u pieczon¹
kaczkê i wymkn¹³em siê na dwór. Och, Mitro, co ja tam zobaczy-
³em! Wiesz, ³yknijmy sobie jeszcze. I buk³ak z resztkami wina znów
zacz¹³ kr¹¿yæ miêdzy nimi, odwie¿aj¹c zaschniête usta.
Conan jecha³ obok Rudego Biorri, z przyjemnoci¹ s³uchaj¹c
tej paplaniny nieoczekiwanego wspó³towarzysza podró¿y. Ciekawie
opowiada, ma dobre wino, ¿eby tylko nie piewa³.
Tak, o czym to ja mówi³em? Aha, ju¿ sobie przypomnia³em
na dworze sta³y uwi¹zane cztery konie. S³udzy krêcili siê ko³o kuch-
ni, a ja sta³em, z otwart¹ gêb¹, podziwiaj¹c te rumaki. A w³aciwie
patrzy³em na ni¹... S³uchaj, Cymmerianinie, czy zdarzy³o ci siê kie-
dy zakochaæ w jakiej kobiecie od pierwszego wejrzenia, na ca³e
¿ycie?
Od pierwszego wejrzenia tak, ale ¿eby na ca³e ¿ycie...
Nie szkodzi, grunt, ¿e znasz to uczucie i potrafisz mnie zro-
zumieæ. To w³anie by³a ona, ta moja figlarka. Z czu³oci¹ podra-
pa³ koby³ê miêdzy uszami. Patrzy³a na mnie wyczekuj¹co, a ja
podchodzi³em do niej coraz bli¿ej, i bli¿ej... W g³owie mi hucza³o,
ju¿ sam nie wiedzia³em, co czyniê. Krótko mówi¹c, odwi¹za³em j¹
od koniowi¹zu w samym rodku bia³ego dnia, na oczach ludzi. No
i co robiæ dalej? Wzi¹æ za uzdê i prowadziæ? Szczerze mówi¹c, chcia-
³em to uczyniæ, ale siê zl¹k³em. Ci nowo przybyli gocie, uzbrojeni
po zêby, dogoni¹ mnie i posiekaj¹ na kawa³ki. W tej samej chwili na
ganek wyszed³ gospodarz i zawo³a³: Ej, Klime, ¯edir, wy lenie, na-
tychmiast macie mi z³owiæ na ³¹ce parê gêsi i zaprowadcie konie do
stajni! Bo jak nie, to najpierw ja, a potem ci panowie obedrzemy was
ze skóry! A ty czego tu stoisz, gamoniu? To do mnie zwróci³ siê
tak ten t³usty wieprz! Wyno siê st¹d! Dzi nie pora na twoje pie-
ni! Panowie s¹ zmêczeni i chc¹ mieæ ciszê!. Powiedziawszy to,
znikn¹³ w drzwiach gospody.
11
A ja, wciek³y na niego, zupe³nie zapomnia³em o koniu i prze-
klinaj¹c gospodarza ostatnimi s³owami, powlok³em siê ulic¹ w po-
szukiwaniu innego zajazdu. Odszed³em ju¿ doæ daleko, gdy nagle
s³yszê: za moimi plecami postukuj¹ kopyta, jakby kto stêpa jecha³
na koniu. Zszed³em na bok odwróci³em siê i o bogowie, to by³a
ona, moja licznotka! Podesz³a i stanê³a, zagl¹da mi w oczy, niczym
wierna ¿ona! Wskoczy³em na jej grzbiet i uciek³em z tej mieciny.
Od tej pory nie rozstajemy siê ze sob¹. Jest dla mnie niczym niañka.
Jeli przebiorê miarkê i spadnê z siod³a, sama mnie dowiezie do go-
spody lub zwali pod jaki krzak. Tak to jest, bracie... I znowu po-
ci¹gn¹³ nosem.
S³oñce chyli³o siê ku zachodowi, ostatnie promienie oz³aca³y
czubki drzew, a w dole, przy korzeniach, gêstnia³y wieczorne cienie.
Conan, bacznie przypatruj¹c siê zarolom po obu stronach drogi,
zapyta³ przycich³ego Biorriego:
Nie pierwszy raz jedziesz t¹ drog¹, prawda? Jak tu u was, spo-
kojnie? Czy te¿ rozbójnicy grasuj¹ w tych odleg³ych od stolicy la-
sach?
Dawniej, za czasów ksiêcia Darsino, niekiedy napadali. Do
stolicy jedzi³o siê wówczas wielkimi taborami, w pe³nym uzbroje-
niu. Nawet król nie móg³ nic poradziæ lasy jak by³y, tak i pozosta³y
niebezpieczne. Kiedy stary ksi¹¿ê umar³, jego syn, m³ody ksi¹¿ê
Orgeld, natychmiast zaprowadzi³ podrz¹dek ustawi³ wie¿e stra¿ni-
cze, zacz¹³ wysy³aæ konne patrole, a w razie potrzeby nawet wielkie
oddzia³y wojska. I teraz jest ju¿ bezpiecznie. Który to raz jadê z Bel-
verusu na wiêto Obfitoci Mitry i ani razu nie spotka³em ¿adnych
rozbójników.
Ile czasu zajmie nam droga do Menory? Ju¿ zapada zmrok,
a nie widaæ koñca lasu. Czas ju¿ chyba zatrzymaæ siê na odpo-
czynek.
Poczekaj chwilkê, zaraz bêdzie tu taka ma³a cie¿ka... O, w³a-
nie tu, omal jej nie minêlimy! Jed za mn¹, doprowadzi nas do
polanki, na której zawsze siê zatrzymujê.
Mówi¹c to, Biorri zag³êbi³ siê w gêste krzaki i paprocie.
Rzeczywicie natrafili na cie¿kê, która doprowadzi³a ich do
niewielkiej polany ze ladami starego ogniska, ob³o¿onego wokó³
kamieniami. Obok trzech rosn¹cych sosen widaæ by³o co w rodzaju
sza³asu, te¿ od dawna nie u¿ywanego.
No i co, nie mówi³em, przyjacielu Conanie? Wszystko jest
tak, jak zostawi³em ostatnim razem. Tutaj uwi¹¿emy konie, a sami
12
zanocujemy w zielonym pa³acu, tylko trzeba go najpierw trochê od-
nowiæ. Ty zrywaj paprocie, a ja przyniosê ga³êzi. Lekko zeskoczy³
z konia, jakby nie zagl¹da³ ca³y dzieñ do swego bezdennego buk³aka.
Zanim zapad³y ciemnoci, zd¹¿yli doprowadziæ do porz¹dku
sza³as, podrzuciæ koniom trawy i wkrótce zasiedli przy ognisku. Co-
nan duma³ o swoich sprawach, a Rudy Biorri rzêpoli³ na ercie.
II
Conan niele zna³ Nemediê, ale tu, na pó³nocy, w otoczonym
gêstymi lasami niewielkim ksiêstwie Bergheim znalaz³ siê po raz
pierwszy. Nowe miejsca, obce miasta, zawsze wzbudza³y jego cie-
kawoæ i wszystkie wra¿enia odnotowywa³ w ch³onnej pamiêci. Te-
raz mimo woli to, co ujrza³ w drodze, porównywa³ z okolicami Bel-
verusu, stolicy Nemedii. Widaæ by³o, ¿e obecny ksi¹¿ê wprowadzi³
wszêdzie takie porz¹dki, jak w stolicy i nic nie przypomina³o tu daw-
nej g³uchej prowincji. Drogi prowadz¹ce do miasta by³y na niektó-
rych odcinkach utwardzone, co nawet podczas wiosennych i jesien-
nych roztopów pozwala³o na unikniêcie odciêcia Menory od serca
kraju Belverusu i od innych miast.
Oddzia³y uzbrojonych stra¿ników kilkakrotnie przemknê³y obok
podró¿nych, co potwierdza³o s³owa Biorriego o bezpieczeñstwie tu-
tejszych dróg. Gospody i zajazdy by³y zadziwiaj¹co porz¹dne i ta-
nie rudy pijaczyna opowiada³, ¿e dawniej gospodarze zdzierali skórê
z podró¿nych i ubo¿si musieli nocowaæ w krzakach, ku uciesze z³o-
dziei i rozbójników.
Szeroka bita droga przeciê³a rzeczkê, na której sta³ solidny drew-
niany most, ochraniany przez dwóch konnych stra¿ników, i na dru-
gim brzegu zmieni³a siê nie do poznania. Podkowy zadzwoni³y na
g³adkich kamieniach, u³o¿onych starannie jeden obok drugiego. Od
razu zrobi³o siê weselej i jedcy zaczêli popêdzaæ konie, czuj¹c ¿e
do Menory jest ju¿ ca³kiem niedaleko.
Oto Droga Królewska! Kilka lat temu sam król zaszczyci³
swoj¹ obecnoci¹ m³odego ksiêcia, przybywaj¹c na wiêto Obfitoci
Mitry. Nawet w Belverusie wi¹tynne wiêta nie koñcz¹ siê tak, jak
tutaj, w Menorze, turniejami rycerskimi. Chcesz, ¿ebym odgad³, w ja-
kim celu jedziesz do miasta? Biorri z umieszkiem spojrza³ na swe-
go potê¿nie zbudowanego kompana.
13
Ech, ty ba³amucie, ju¿ dawno wszystko odgad³e! Bo i po co
mo¿e jechaæ do Menory rycerz w przededniu takiego wiêta? Ale
dlaczego ty ka¿dego roku zmuszasz swoj¹ drogocenn¹ Zoldê do pod-
ró¿owania przez ciemne lasy?
Tego te¿ nietrudno siê domyliæ. Przecie¿ ju¿ ci mówi³em, ¿e
znam ca³¹ masê pieni i legend. Rycerze przed walk¹, a jeszcze chêt-
niej po niej, lubi¹ posiedzieæ przy mocnym winie i pos³uchaæ opo-
wieci o s³awnych zwyciêstwach. Corocznie wyje¿d¿am st¹d z dwo-
ma pe³nymi mieszkami i chwa³a Mitrze, ¿e drogi s¹ teraz bezpieczne.
No, ale ju¿ jestemy na miejscu szykuj pieni¹dze, bo z tutejszymi
stra¿nikami nie ma ¿artów.
S³uchaj¹c paplaniny Biorriego, Conan ju¿ od dawna spogl¹da³
na coraz wyraniej widoczne w dali potê¿ne mury. Z wysokich wie¿
stra¿niczych na czeæ zbli¿aj¹cego siê wiêta zwiesza³y siê d³ugie
kolorowe proporce z herbami ksi¹¿êcymi. Od czasu do czasu po³y-
skiwa³y halabarda i he³m stra¿nika przechadzaj¹cego siê po szczy-
cie muru twierdzy. Miasto opasywa³a szeroka fosa z mêtn¹ zielonka-
w¹ wod¹. Most zwodzony by³ opuszczony i z turkotem przeje¿d¿a³y
po nim wozy ch³opskie pe³ne warzyw, owoców i dziczyzny, jad¹ce
do miasta na targ, i puste, wracaj¹ce na wie po nowy towar. Widaæ
by³o, ¿e handel tu kwitnie.
Conan od razu poj¹³, i¿ Menora jest potê¿nym i bogatym mia-
stem. A wiêc nie na darmo tu przyjecha³. Jeli nawet sam król uczest-
niczy³ w wiêcie Mitry, bêdzie na co popatrzeæ. I, byæ mo¿e, co nie-
co pokazaæ... Conan potrz¹sn¹³ g³ow¹ i weso³o siê umiechn¹³.
Z zamylenia wyrwa³ go znajomy g³os, bez trudu przebijaj¹cy
siê przez zgie³k t³umu przy bramie i skrzyp wozów:
Jed za mn¹, zaraz ciê zaprowadzê w takie miejsce, ¿e bê-
dziesz b³ogos³awi³ los, który pozwoli³ ci spotkaæ Rudego Biorriego!
Conan, lawiruj¹c miêdzy dwoma wozami, pospieszy³ za gniad¹
koby³¹ i potargan¹ jaskraworud¹ czupryn¹, widoczn¹ na tle t³umu.
Wkrótce skrêcili w cich¹ uliczkê z niewielkimi domkami i jechali
obok siebie.
Du¿o tutaj zajazdów, ale nie ka¿dy jest dla nas odpowiedni.
Po pierwsze powinno byæ tam dobre wino, po drugie ¿eby go-
spodarz nie by³ szalbierzem, i po trzecie ¿eby mieli tam ³adne dziew-
czêta.
No, z takimi wymaganiami w¹tpliwe, czy znajdziesz jak¹ przy-
stañ w Belverusie. Te¿ sobie wymarzy³e ¿eby w³aciciel zajazdu
nie by³ szalbierzem! Czego takiego nie ma na wiecie, albo w ogóle
14
nie znam siê na ¿yciu. I jeszcze wino, dziewczêta... Nawiasem mó-
wi¹c, nie powiedzia³e mi jeszcze, sk¹d by³o to wspania³e wino, które
pilimy wczoraj. Wspomnia³e co o królewskich piwnicach.
O, to d³uga historia... Kiedy o tym opowiem. A tymczasem mamy
to, czego nam potrzeba! Zajazd Stary Lis! Serdecznie witamy!
Conan rozemia³ siê g³ono.
A to trafi³! Stary Lis! W³aciciel to uczciwy cz³owiek, ¿a-
den szalbierz! Stary uczciwy lis! No, Biorri, ¿artowni z ciebie!
Gdy ju¿ siê namia³, spojrza³ na Biorriego, który z lekkim
umieszkiem wskaza³ rêk¹ na poz³acany szyld. Nad rudym lisim py-
skiem, namalowanym na niebieskim tle, widnia³ fantazyjny napis:
Stary Lis, a jeszcze wy¿ej po³yskiwa³a niewielka korona ksi¹¿êca.
Korona? Czego takiego jeszcze nie widzia³em. ¯eby jaki
zajazd, szynk na samym skraju miasta, znajdowa³ siê pod patrona-
tem ksiêcia! Nie, Biorri, musielimy wczoraj zbyt du¿o wypiæ i wi-
docznie jeszcze siê ca³kiem nie obudzi³em.
Conan wci¹¿ ze zdumieniem wytrzeszcza³ oczy na szyld, a jego
kary, czuj¹c, ¿e ju¿ czas na odpoczynek, niecierpliwie postukiwa³
kopytami i ponagla³ swego pana. Rudy Biorri zapuka³ do bramy, któr¹
natychmiast gocinnie otworzono. Wjechali na podwórze, gdzienie-
gdzie poroniête traw¹, i zsiedli z koni, rzuciwszy wodze podbiega-
j¹cej s³u¿bie. Na ganek wyszed³ dostojnym krokiem gospodarz, nie-
gdy zapewne tak samo rudy jak Biorri, a obecnie z b³yszcz¹c¹ na
s³oñcu spotnia³¹ ³ysin¹ z resztkami rudych kosmyków za uszami.
Kiedy tylko ujrza³ Biorriego, ca³e jego dostojeñstwo natychmiast
siê ulotni³o.
Wreszcie jeste! Nawet nie wyobra¿asz sobie, jak rad jestem
ciê widzieæ! Ej, ch³opcy, zaprowadcie Zoldê do najdalszego ¿³obu
i dajcie jej du¿o owsa!
S³uchaj, Lisie, tym razem jestem z przyjacielem. I jego ugoæ
tak jak mnie, a w najgorszym przypadku tak jak ksiêcia.
Ech, ty rozbójniku, zawsze trzymaj¹ siê ciebie ¿arty! No dobrze,
dobrze! Prowadcie karego w koniec stajni i te¿ nie po¿a³ujcie mu owsa!
Ale piêkny! powiedzia³ g³osem znawcy i poklepa³ ogiera po szyi.
Conan z umiechem przys³uchiwa³ siê ich rozmowie, z cieka-
woci¹ przygl¹daj¹c siê gospodarzowi, uczciwemu szalbierzowi. Nie
wiadomo czemu spodoba³ mu siê od pierwszego spojrzenia. Podob-
nie jak Biorri. Obaj byli do siebie podobni: rudzi, pyzaci i z pewno-
ci¹ nie w ciemiê bici. Do samego gospodarza doskonale pasowa³a
wypisana na szyldzie nazwa zajazdu Stary Lis. Gruby, ³ysy, ze
15
szczelinkami czarnych, chytrych oczek, nie wygl¹da³ na starego, ale
gdy przypatrzy³o mu siê uwa¿niej, widaæ by³o, ¿e czas pobrudzi³
jego twarz zmarszczkami.
Wygl¹da³ na strojnisia, choæ ubrany by³ w zwyk³e spodnie z so-
lidnego zielonego materia³u i wie¿¹ koszulê z cienkiego p³ótna, roz-
piêt¹ na piersi. Mia³ za to bardzo ³adne buciki z be¿owej miêkkiej
skóry, jedwabny pas z frêdzlami, cile opinaj¹cy gruby brzuch, i ma-
sywny z³oty ³añcuch, po³yskuj¹cy na mocnej szyi.
Zachodcie, zachodcie! Biorri, dla ciebie jak zawsze na po-
cz¹tku miejsce w k¹ciku, prawda?
Widzê, ¿e dobrze znasz moje zwyczaje. Za to w³anie tak ciê
kocham.
Widzisz, przyjacielu, ja znam zwyczaje wszystkich moich sta-
³ych goci, bo w innym razie nie mia³bym co tu robiæ. Na przyk³ad ty
piewasz pieni i zapewne ¿adnej nie zapomnia³e przez rok. No a ja
pamiêtam twoje zwyczaje. Ty, czy wielki wielmo¿a dla mnie to
bez ró¿nicy wszyscy jestecie moimi goæmi. Beczka z najlepszym
winem zawsze jest ta sama, a i jagniêta jednakowe.
Rozmawiaj¹c, podró¿ni nawet nie zauwa¿yli, kiedy zrêczne dziew-
czêta zd¹¿y³y zastawiæ stó³ zak¹skami i dzbanami. Wkrótce pojawi³o
siê te¿ pieczyste, nadzwyczaj smakowite i umiejêtnie przygotowane.
Gospodarz odszed³, by zaj¹æ siê innymi goæmi, a Biorri natych-
miast nala³ wina w wielkie srebrne kubki. Zaspokoiwszy pierwsze
pragnienie, przymru¿y³ oczy, z rozkosz¹ pokrêci³ g³ow¹ i nala³ so-
bie nastêpn¹ porcjê.
No i czy¿ nie mówi³em? Gdzie ci dadz¹ ksi¹¿êcego wina i jesz-
cze postawi¹ na stole srebrne kubki? Tylko tutaj i tylko dla nas. Mo¿e
jeszcze takie wyró¿nienie spotka ksiêcia, jeli zechce przypomnieæ
sobie m³ode lata. A teraz daj mi tego barana marzy³em o nim ca³y
rok i chyba sam jeden opró¿niê ca³y pó³misek. Tak wiêc nie traæ cza-
su, Cymmerianinie!
Conan bardzo by³ ciekaw, dlaczego Biorri i gospodarz ci¹gle
wspominaj¹ ksiêcia, ale zaraliwy przyk³ad przyjaciela, który b³y-
skawicznie pa³aszowa³ pieczonego barana, zmusi³ go do porzucenia
tych myli. Ostatecznie ksi¹¿ê nigdzie nie ucieknie, a wino i baran
mog¹ zaraz znikn¹æ. Puste pó³miski na ich stole zamieniono na pe³-
ne, pojawi³y siê nowe dzbany z winem, a oni ci¹gle siedzieli, cie-
sz¹c uszy podzwanianiem kubków, g³onym miechem weso³ej kom-
panii przy d³ugim stole porodku sali, wdychaj¹c zapach pal¹cych
siê smolistych polan, sma¿onej cebuli i ciê¿ki aromat wspania³ego
16
wina. Wreszcie, najedzeni, odsunêli siê od sto³u, rozparli na ³awach,
spogl¹daj¹c ¿yczliwym okiem na biesiaduj¹cych ludzi.
Conan przywyk³ ogl¹daæ w tawernach zakopcone sufity i poczer-
nia³e belki stropów. Jednak tutaj nie znalaz³ nad swoj¹ g³ow¹ ani
ladu kopcia czy brudu. Sufit miêdzy ciemnymi belkami ze szlachet-
nego dêbu by³ wie¿o pobielony, co powodowa³o, ¿e ca³e pomiesz-
czenie wydawa³o siê wy¿sze i obszerniejsze. Na cianach widnia³y
sceny z polowañ i turniejów rycerskich, namalowane przez jakiego
pijanego artystê bez gustu, aczkolwiek w sposób bardzo wyrazisty.
Jaskrawe kolory gorza³y w promieniach s³oñca, przedostaj¹cych siê
do wnêtrza przez w¹skie okienka z maleñkimi szybami w artystycz-
nie kutych miedzianych oprawach.
Dok¹d mnie przyprowadzi³e, Biorri? Przecie¿ zostawiê tu po-
³owê sakiewki! Takie zajazdy s¹ nie dla nas, lecz dla wielkich rycerzy!
Dla wielkich rycerzy! Siedz¹ w³anie przy tym d³ugim stole.
Czy wygl¹daj¹ na bogatszych od nas?
Conan przyjrza³ siê im uwa¿niej: rzeczywicie, niczym nie ró¿-
nili siê od innych ludzi potargane w³osy, wywiechtane spodnie,
koszule z grubego szarego p³ótna, miecze w wytartych skórzanych
pochwach... Za to ich radoci starczy³oby na ca³¹ królewsk¹ ucztê.
Dolatywa³y stamt¹d g³osy:
Hej, Lisie, przysi¹d siê do nas! Wypijemy za twoje zdrowie!
Lisie, przyjacielu, ka¿ podaæ jeszcze dzbanek wina! I barana!
Mamy dzi dobry dzieñ wszystko sprzedalimy, do samego koñca!
Dziewczêta, dziewczêta, nie uciekajcie, posiedcie z nami, bo
bez was wino nie jest s³odkie!
Zbli¿a³ siê wieczór i przybywa³o coraz wiêcej goci. Byli tu kup-
cy, którzy przyjechali z daleka i zatrzymali siê w Starym Lisie,
i okoliczni mieszkañcy, których co wieczór wabi³y pe³ne dzbany, dy-
mi¹ce pó³miski, a przede wszystkim ³adniutkie, pulchne s³u¿ki, ze
miechem wywijaj¹ce siê od poklepywañ i poca³unków.
Kilku stra¿ników postawi³o w rogu halabardy, ¿eby wygodniej
zasi¹æ przy stole, zanim wyrusz¹ na nocny obchód ulic miasta.
Wkrótce zajazd pe³en by³ ludzi, a us³uguj¹ce dziewczêta wraz
z kilkoma kuchcikami bez ustanku biega³y miêdzy sto³ami, rozno-
sz¹c dzbany i zak¹ski. Stary Lis, gdy ju¿ siê rozejrza³ po swoim go-
spodarstwie i stwierdzi³, ¿e wszystko jest w porz¹dku, skierowa³ siê
do najdalszego stolika w k¹cie sali.
Popatrz tylko, przyjacielu sam Lis do nas zmierza! Ech, stê-
skni³em siê przez rok za nim i za jego szynkiem! Gdyby nie to, ¿e
17
2 Conan i podziemie niewoli
nosi mnie po wiecie, osiad³bym tutaj, popijaj¹c jego wino i porasta-
j¹c t³uszczem od tego, co tu pitrasz¹. Rzecz w tym, ¿e mam bez liku
takich przyjació³ i wszêdzie muszê pobyæ. No, on zaraz z nami wy-
pije, a ty zapytaj o ksiêcia, bo przecie¿ widzê, ¿e ciekawoæ a¿ ciê
rozpiera. Pytaj, o czym jak o czym, ale o ksiêciu Lis lubi pogadaæ.
Biorri zd¹¿y³ z³apaæ za spódnicê ³adniutk¹ dziewczynê, klepn¹³
j¹ po pupie i za¿¹da³, ¿eby przynios³a kubek dla gospodarza. B³y-
sn¹wszy oczkami, umiechnê³a siê i ¿wawo jak ptaszek dok¹d po-
lecia³a. Kiedy Lis wreszcie do nich dotar³, trzeci kubek sta³ ju¿ na
stole. Dziewczyna okaza³a siê przewiduj¹ca i przy okazji przynios³a
te¿ nowy dzban wina.
Umiechniêty Lis usiad³ na ³awie obok Biorriego, naprzeciw
Conana, i wymownie spojrza³ na puste kubki:
Biorri, mój ch³opcze, jeszcze s³oñce nie zasz³o, a ty ju¿ jeste
zmêczony? Nie poznajê ciê, nie poznajê! A i twój przyjaciel, na oko
taki chwat, siedzi z pustym kubkiem i wpatruje siê w sufit przecie¿
to zniewaga dla Starego Lisa! Jak ciê zw¹, synku? zapyta³ Cona-
na, przysuwaj¹c do siebie kubek.
Na imiê mam Conan. I wybacz, ¿e patrzy³em nie na to, co
trzeba. Widaæ zbytnio smakowa³a nam ta baranina, a przejedzony
cz³owiek chêtniej gapi siê potem w sufit ni¿ na ³adne dziewczêta.
Pozwól, ¿e nape³niê kubki.
Nie, ch³opcze, teraz moja kolej nalewaæ wino. Masz racjê,
jedz¹c barana nie nale¿y zapominaæ o kubku. Widzê, ¿e znasz siê na
rzeczy. Biorri, gdzie znalaz³ takiego dzielnego m³odzieñca? Przy-
jemnie z nim i wypiæ, i pogadaæ.
A czy¿ ja, stary szalbierzu, sprowadzi³em tu kiedy nieodpo-
wiednich goci? Przypomnij sobie, z kim tu przyjecha³em w zesz³ym
roku. Wprawdzie zapomnia³em ju¿, jak siê nazywa³, ale te¿ by³ to
ch³op na schwa³. Na trzeci dzieñ omal nie po³ama³ mojej erty, kiedy
sam spróbowa³ piewaæ, ale przecie¿ nie ka¿dy ma talent... Za to pi³,
jak nikt inny...
Jestem pierwszy raz w Menorze i bardzo siê cieszê, ¿e trafi-
³em do twojego szynku, do twego zajazdu. Wypijmy, gospodarzu, za
to, ¿eby rozkwita³ on i ¿eby ró¿ni ksi¹¿êta przy okazji mo¿e opo-
wiesz o tej koronie nad bram¹? ¿eby ksi¹¿êta wychodzili ze swo-
ich pa³aców i jak najczêciej zagl¹dali tutaj.
No, Biorri, co za zuch z tego Conana! Jak to powiedzia³
¿eby jak najczêciej zagl¹dali tutaj!. Trafi³ w samo sedno, o ni-
czym jeszcze nie wiedz¹c! Bo ty mu nie powiedzia³e?
18
Nie, Lisie, tylko ty mo¿esz opowiedzieæ tê historiê jak nale¿y,
a popatrz, czeka na to, a¿ mu siê oczy wiec¹! Nie, widzê, ¿e po-
trzebny bêdzie nam jeszcze jeden dzban. Ej, licznotko, daj wina,
najlepiej od razu dwa dzbany! Bo inaczej tu uschniemy!
Tak, no wiêc ksi¹¿ê... Najpierw jednak wypijmy za jego zdro-
wie! I gospodarz opró¿ni³ kubek.
Conan i Biorri natychmiast poszli za jego przyk³adem.
Zdarzy³o siê to dawno, jakie piêtnacie lat temu, kiedy rz¹-
dzi³ tu mój ojciec, który odbudowa³ ten zajazd. Ja by³em wówczas
jeszcze doæ m³ody, nie mia³em piêtnastu lat, i znano mnie w Meno-
rze jako zawadiakê i hulakê. Ojciec obawia³ siê nawet, ¿e w jakiej
bójce roztrzaskaj¹ mi g³owê i zostanie bez nastêpcy. Ci¹gle grozi³
kijem i nakazywa³, ¿ebym wiêcej dba³ o siebie. Oczywicie, z lata-
mi nieco siê uspokoi³em, ale nie o tym teraz chcê mówiæ...
Pewnego razu, kiedy nie uda³o mi siê wymkn¹æ z domu i musia-
³em pomagaæ s³u¿bie roznosiæ wino, zaszed³ do nas i stan¹³ u progu
ubogo odziany m³odzieniec. Nikt prócz mnie nie zwróci³ na niego
uwagi a ja nagle stan¹³em jak wryty z dzbankiem w rêku. Ockn¹-
³em siê dopiero wówczas, kiedy ojciec pchn¹³ mnie kolanem poni¿ej
pleców, i zanios³em dzbanek na miejsce. A m³odzieniec ci¹gle sta³
przy drzwiach i rozgl¹da³ siê, niezdecydowany, czy wejæ dalej.
Sam nie wiem, dlaczego poczu³em doñ nag³¹ sympatiê. Pozor-
nie nic w nim nie by³o szczególnego jasne w³osy do ramion, szare
zdziwione oczy, rumiane policzki, stara czapka bez pióra, znoszony
p³aszcz, dziurawe buty... I od razu widaæ, ¿e w szynkach nigdy nie
bywa³. Gdy nasze oczy siê spotka³y, m³odzieniec umiechn¹³ siê i po-
wiedzia³: Chcia³bym siê napiæ wina... I zjeæ co... od rana nie mia-
³em nic ustach....
Inny po prostu przepchn¹³by siê przez t³um, usiad³by na ³awie
i krzykn¹³: Ej, jest tam kto?! Dawaj co do jedzenia i wypicia!.
A ten... Od razu poczu³em, ¿e co tu nie tak.
Posadzi³em go przy tym w³anie stole, przynios³em wina i pie-
czon¹ gê z kapust¹ pamiêtam to jak dzi! Ch³opiec zacz¹³ jeæ...
I wtedy nagle zrozumia³em: z pewnoci¹ uciek³ od bogatych rodzi-
ców i poszed³ w wiat szukaæ przygód. W ten sposób po raz pierw-
szy w ¿yciu znalaz³ siê w szynku. Wszystko to tak mu w³anie po-
wiedzia³em. A on jak siê nie zacznie miaæ! Ca³a jego niemia³oæ
natychmiast zniknê³a. Popatrzy³ na boki, przyjrza³ siê, jak proci lu-
dzie jedz¹ i pij¹, klepn¹³ mnie po ramieniu i powiedzia³: No, widaæ
sam Mitra przywiód³ mnie do tego szynku! W³anie potrzebowa³em
19
takiego filuta jak ty! Zaraz napijemy siê jeszcze waszego cienkusza,
zjemy do koñca tê chud¹ gê i pójdziesz ze mn¹ na ³¹czkê na ty³ach
waszego zajazdu. Chcê z tob¹ porozmawiaæ. Co podobnego on
chce ze mn¹ porozmawiaæ! Omal nie zakrztusi³em siê winem ze mie-
chu, ale mimo wszystko poszed³em na ³¹czkê: by³o w nim co takie-
go, co zmusi³o mnie do podporz¹dkowania siê jego woli...
Usiedlimy na trawie za krzakiem, ¿eby ojciec mnie nie zobaczy³,
i m³odzieniec zacz¹³ mówiæ. A ja s³ucha³em go z otwart¹ gêb¹. Tak, ni-
gdy nie wiadomo, kiedy bogowie oka¿¹ siê ³askawi, a kiedy zel¹ nie-
szczêcie. Okaza³o siê, ¿e to nie ¿aden sza³aput, któremu pomiesza³o siê
w g³owie od bogactwa, lecz syn samego ksiêcia! Jedyny syn, nasz obec-
ny w³adca... Biorri, s³ysza³e tê historiê ju¿ wiele razy, tak wiêc nie ma
powodu, ¿eby zapomina³ o kubkach! Widzisz przecie, ¿e mnie, stare-
mu, zasch³o w gardle, a siedzisz bezczynnie i gapisz siê na Sintê. Ni-
gdzie siê ona nie podzieje i macie jeszcze ca³¹ noc przed sob¹.
Tak, na czym to ja skoñczy³em? Siedzimy wiêc na trawce, a m³o-
dzieniec mówi mi, ¿e jego ojciec, stary ksi¹¿ê, jest bardzo chory
i zapewne nie po¿yje d³ugo. I ju¿ wkrótce on, Orgeld, bêdzie musia³
rz¹dziæ ksiêstwem. Tymczasem ze wszystkich ksi¹g i legend wyni-
ka, ¿e dobry w³adca nie tylko powinien umieæ siedzieæ na tronie,
lecz musi wiedzieæ, co dzieje siê doko³a, jak ¿yj¹ i co myl¹ proci
ludzie... Mówi³ bardzo m¹drze, ale go zrozumia³em. Tak rzek³em
masz racjê, synu ksiêcia! Do siedzenia na tronie sam ty³ek wystar-
czy, ale ¿eby w³adaæ ludmi, potrzebna jest g³owa!. W ten sposób
siê zaprzyjanilimy. Powiedzia³, ¿e przyjdzie jutro, i odszed³, po-
zostawiwszy z³ot¹ monetê. Za tê nasz¹ gê! Kiedy wróci³em do szyn-
ku, ojciec powita³ mnie z polanem w rêku. Powiedzia³em mu, ¿e nie
jestem ju¿ smarkaczem. ¯e mam bogatego przyjaciela i odt¹d bêdê
z nim spêdza³ wiele czasu. Ojciec znów zamachn¹³ siê na mnie pola-
nem, a wówczas ja pokaza³em mu z³ot¹ monetê. Da³ mi spokój, a kie-
dy powiedzia³em potem w sekrecie, co to za przyjaciel, ca³kiem siê
rozkrochmali³. Teraz powiedzia³ mogê byæ o ciebie spokojny!
Jeste prawdziwym Lisem i niech Mitra ma ciê w opiece!.
A ten m³ody nastêpca tronu, Orgeld, okaza³ siê wprost nienasy-
cony. Wszystkiego chcia³ siê dowiedzieæ i o drogach, i o rozbójni-
kach, i kto czym siê zajmuje... Przez rok obeszlimy z nim ca³e ksiê-
stwo, tylko we dwóch, bez ¿adnej stra¿y. Potem znikn¹³ mi z oczu.
I nagle wiadomoæ: umar³ stary ksi¹¿ê. No, mylê sobie, ¿egnaj, przy-
jacielu, ju¿ wiêcej siê nie zobaczymy! Stary zanurzy³ usta w kub-
ku, ¿eby przep³ukaæ wyschniête gard³o.
20
Biorri mrugn¹³ do Conana, umiechn¹³ siê i tr¹ci³ go pod sto³em
nog¹. Conan z szacunkiem spogl¹da³ na ³ysego w³aciciela szynku,
który niegdy uczy³ rozumu m³odego ksiêcia.
Tak, kiedy z Biorrim jechalimy tutaj, ci¹gle siê dziwi³em, jaki
panuje porz¹dek na drogach. Niemniejszy ni¿ w stolicy. Potrzebna
do tego ¿elazna rêka i dobra g³owa. Jak s³usznie zauwa¿y³e, sam
ty³ek nie wystarczy do rz¹dzenia. No, teraz ju¿ wiem, ¿e prawdzi-
wym dobrodziejem tego kraju jest m¹dry Stary Lis. Nale¿y za to
wypiæ!
Tak, wiele czasu spêdzi³em z tym m³odzieñcem, a on wszyst-
ko chwyta³ w lot. Oto co znaczy urodzony w³adca! Wypijemy, pójdê
do kuchni sprawdziæ, czy wszystko w porz¹dku, a potem tu wrócê.
Biorri, pilnuj, ¿eby kubki nie sta³y pró¿ne, bo gotów jestem pomy-
leæ, ¿e siê starzejesz.
Gospodarz wsta³ i podchodz¹c to do jednego, to do drugiego
sto³u wita³ siê z goæmi, poklepywa³ ich po ramionach i po plecach
ogromnym ³apskiem poroniêtym rudymi w³oskami, a¿ wreszcie znik-
n¹³ za niewielkimi drzwiami po drugiej stronie izby.
No, teraz nieprêdko wyjdzie z kuchni. Dobrze, resztê sam
dopowiem stary siê nie obrazi.
Nie, nie zapomnia³ go m³ody ksi¹¿ê, nie zapomnia³. Og³osi³, ¿e
bierze jego zajazd pod osobist¹ opiekê, pozwoli³ Lisowi umieciæ na
szyldzie koronê ksi¹¿êc¹, od tej pory piwnice s¹ tu pe³ne ksi¹¿êcego
wina i dziczyzny, a przyrz¹dza j¹ najzdolniejszy uczeñ ksi¹¿êcego
kucharza. No i sam ksi¹¿ê po dawnej znajomoci przychodzi tu cza-
sem w starej czapce, tylko ¿e teraz za bram¹ czeka na niego oddzia³
stra¿y. No có¿, inaczej ju¿ byæ nie mo¿e...
Jeszcze raz osuszyli kubki i czarnooka Sinta zaproponowa³a, ¿e
poka¿e im pokoje. Conan poszed³ za ni¹ na górê, marz¹c o tym, by
lec na miêkkim ³o¿u, podczas gdy niezmordowanego Biorriego kto
ju¿ ci¹gn¹³ do weso³ej kompanii, by zagra³ im na ercie.
Sinta zaprowadzi³a Conana do przestronnej czystej komnaty
z szerokim ³o¿em, wielkim sto³em i dwoma rzebionymi krzes³ami.
Na pod³odze le¿a³a dobrze wyprawiona skóra niedwiedzia.
Przynie tu jeszcze wina, licznotko, i powiedz, ¿eby tam
na ciebie nie czekano. Posiedzimy razem, porozmawiamy o tym
i owym...
Dziewczyna zamia³a siê, skinê³a g³ow¹ i pobieg³a po wino.
Conan niespiesznie zdj¹³ p³aszcz, pas z mieczem i sztyletami, buty.
Gêsta niedwiedzia sieræ przyjemnie ³askota³a w stopy.
21
A z do³u, z sali, s³ychaæ by³o brzd¹kanie erty i niespodziewanie
silny, niski g³os Rudego Biorriego:
Dobrym nie bêdê,
Styl to nie mój,
Zbójem by³ ojciec
I ja jestem zbój.
Dobrym nie bêdê,
Bo na có¿ mi to,
Gdy ponura ma twarz
I ponury mój wzrok.
A gdy dobra robota siê nada
I jest zajêcie dla r¹k,
W ¿yciu takich jak ja
Dobroæ to tylko zawada.
III
Tego roku, jak zreszt¹ zawsze w lecie w przededniu wiêta Obfi-
toci Mitry, by³o pogodnie i upalnie. Ch³opi cieszyli siê z wyj¹tkowo
bogatych plonów, a mieszczanie i rzemielnicy korzystali ze s³oñca.
Dla Orgelda, m³odego w³adcy Bergheimu, by³ to najprzyjem-
niejszy okres zbli¿a³o siê d³ugo oczekiwane wiêto. Tego dnia uro-
czycie odziani mieszkañcy Menory wylegali t³umnie na ulice, zbie-
rali siê na placu ko³o wi¹tyni. Po uroczystych obrzêdach sam ksi¹¿ê
sk³ada³ na o³tarzu Mitry bogate dary. I wówczas w miecie rozpo-
czynano tañce i hulanki, trwaj¹ce do bia³ego rana. Nastêpnego dnia
zaczyna³ siê Wielki Turniej, ulubione widowisko ksiêcia Orgelda.
Na to wiêto zje¿d¿ali siê do miasta gocie z ca³ego ksiêstwa, nawet
z samego Belverusu przybywali znamienici rycerze, maj¹cy ochotê
wzi¹æ udzia³ w s³awnym turnieju. Nagrodê dla zwyciêzcy stanowi³
miecz z dewiz¹ ksiêcia, daj¹cy prawo do tytu³ów i zaszczytów, a prócz
tego wspania³y koñ ze stajni ksiêcia i pe³na zbroja z poz³acanej stali,
niezwykle misternej roboty.
Po zakoñczeniu turnieju zaczyna³y siê niezliczone bale, polo-
wania, uczty i inne rozrywki, trwaj¹ce niekiedy nawet dwa tygodnie.
Ksiê¿na Lawinia lubi³a te turnieje nie mniej ni¿ jej m¹¿. Widok
cieraj¹cych siê rycerzy nape³nia³ radoci¹ jej gor¹ce serce. Czêsto
22
¿a³owa³a, ¿e nie jest mê¿czyzn¹ tak wielk¹ mia³a ochotê wsi¹æ na
konia i wzi¹æ udzia³ w tej krwawej zabawie. I nieraz zdarza³o siê, ¿e
zwyciêzca prócz nagrody ksiêcia otrzymywa³ te¿ cenn¹ premiê od
piêknej Lawinii.
M³oda ksiê¿na by³a w ³o¿u równie odwa¿na i niezmordowana, jak
jej wybraniec na polu walki. I rycerze nagrodzeni w ten sposób w na-
stêpnym roku znowu rwali siê do walki, ¿eby zas³u¿yæ na jej ³askê.
Ciekawe, kto tym razem zostanie zwyciêzc¹? Ksiê¿na cichutko
siê zamia³a, wspomniawszy m³odego Braina, tak nieposkromione-
go w walce i tak niewprawnego w mi³oci. Na kilka dni zaszyli siê
wówczas razem w g³êbi lasu, w jednym z licznych myliwskich dom-
ków, podczas gdy ksi¹¿ê i jego gocie uganiali siê po kniei za jele-
niami.
Stoj¹c w otwartym oknie i spogl¹daj¹c w dal, na zielone wzgó-
rza i ciemne zagajniki, m³oda ksiê¿na z radoci¹ myla³a o oczeku-
j¹cym j¹ wiêcie i turnieju. Lekki wiaterek igra³ z pasemkiem jej ciem-
nych w³osów, pieci³ wysmuk³¹ szyjê, rumiane policzki, wzywa³ tam,
w przestworza. Chcia³aby siê czuæ beztroska jak ptak, ale jaka trwo¿-
na myl sprawia³a, ¿e chmurzy³a brwi, a na umiechniêtych ustach
pojawia³ siê gorzki grymas.
Odesz³a od okna, natychmiast zapominaj¹c o m³odym Brainie
i o turnieju. Damy stoj¹ce w oddali zauwa¿y³y zmianê nastroju ksiê¿-
nej i na znak jej rêki spiesznie opuci³y pokoje Lawinii.
Ostatnimi czasy ksiê¿na czêsto je odsy³a³a, pozostaj¹c sama ze
swymi nieweso³ymi mylami. Od wczesnego dzieciñstwa wszystko
uk³ada³o siê wyj¹tkowo pomylnie w jej ¿yciu, a niew¹tpliwie naj-
bardziej powinna siê cieszyæ ze swego ma³¿eñstwa. Ksi¹¿ê i ksiê¿-
na, m³odzi i piêkni, stanowili dla ludu ucielenienie idea³u panuj¹cej
pary: zachwycano siê ksiêciem Orgeldem, powa¿ano go za to, ¿e
rz¹dzi³ zdecydowanie i m¹drze, a j¹, ksiê¿nê Lawiniê, ubóstwiali za
urodê i weso³e usposobienie.
Do tej pory doskonale rozumieli siê z ksiêciem, przymykaj¹c
oczy na swoje grzeszki, nieuniknione w ¿yciu dworskim, wspieraj¹c
siê nawzajem w trudnych chwilach. A teraz teraz wszystko sta³o
siê jakie chwiejne, nieokrelone, m¹¿ chyba przesta³ jej ufaæ...
I gdyby chodzi³o o jak¹ kobietê to jeszcze mog³aby zrozumieæ!
Jednak to, co siê dzia³o, by³o tak niepojête, rzuca³o cieñ na jej w³as-
ne ¿ycie i le wró¿y³o ksiêciu...
Lawinia, zagryzaj¹c wargi i miêtosz¹c koronkow¹ chusteczkê,
kr¹¿y³a po pokoju, nie mog¹c znaleæ sobie miejsca. Nie pozosta³o
23
ani ladu po niedawnych przyjemnych mylach. Wreszcie usiad³a
w fotelu, machinalnym gestem prostuj¹c falbanki piêknej sukni, nie-
bieskiej jak jej oczy. Ksiê¿na usi³owa³a uspokoiæ siê, odegnaæ nie-
spokojne myli, ale le¿a³y jej na sercu kamieniem, a nienawiæ na-
p³ywa³a niczym purpurowa fala, m¹c¹c myli.
Lawinia gwa³townie zerwa³a siê z fotela i wysz³a przez otwarte
drzwi na szeroki, zadziwiaj¹co zielony taras. Lekki wiaterek, który
nie wiadomo sk¹d wzi¹³ siê w ten upalny dzieñ, ch³odzi³ jej rozpalo-
n¹ twarz. Lawinia przesz³a siê po tarasie, niewidz¹cym wzrokiem
spogl¹daj¹c na kamienne misy z rosn¹cymi w nich wspania³ymi ró-
¿ami, i zbli¿y³a siê do balustrady.
Roztacza³ siê st¹d szeroki widok na okolice Menory, którymi
dawniej nigdy nie mog³a siê nacieszyæ. Szeroka dolina, obramowana
od strony horyzontu niebieskozielonym pasmem gêstego lasu, z nie-
wielkimi ³agodnymi wzgórzami i rzadkimi zagajnikami, ogromne
bezdenne niebo, na które patrz¹c zawsze zazdroci³a ptakom, w¹ska
wstêga rzeki, nape³niaj¹cej sw¹ wod¹ fosê miejsk¹ wyszystko to
dzi zniknê³o, przyæmione niepokojem i bólem. Ech, Orgeld, Orgeld!
Jak siê on zmieni³ ostatnio, jak nie jest podobny do dawnego rozs¹d-
nego, spokojnego ksiêcia! Odk¹d go zna³a, zawsze chêtnie przeby-
wa³ z ludmi dowiadczonymi i m¹drymi, którzy w trudnych sytu-
acjach mogli mu s³u¿yæ dobr¹ rad¹. Niew¹tpliwie najlepszy z nich
by³ baron Diss z Redbornu. Jaka szkoda, ¿e umar³ rok temu! Jak
zagadkowa by³a jego mieræ, a póniej znikniêcie jego ¿ony i sied-
miu doros³ych synów! Ca³y dwór hucza³ jak pszczo³y w ulu, wstrz¹-
niêty tymi wydarzeniami, a ksiêcia w owym czasie interesowa³o co
ca³kiem innego. Ksiê¿na ju¿ wówczas poczu³a, ¿e to nieczysta spra-
wa, ale ksi¹¿ê jak gdyby olep³, og³uch³, nie chcia³ nic s³yszeæ ani
widzieæ.
Trudno uwierzyæ, ale to w³anie da³o pocz¹tek jej k³ótniom z mê-
¿em. I pomyleæ tylko, ¿e winê za to ponosi tylko jeden cz³owiek.
Tylko jeden, ale ile z³a spowodowa³! Niech bêdzie przeklêty na wie-
ki wieków!
Tak, coraz mniej wokó³ ksiêcia ludzi, na których mo¿na pole-
gaæ. Albo porzucaj¹ Menorê, wyje¿d¿aj¹c do swoich posiad³oci,
albo znikaj¹ w tajemniczy sposób. Na ich miejsce pojawiaj¹ siê nowi
ludzie, co grozi buntem, albo... Ksiê¿na przy³o¿y³a do rozpalonego
czo³a lodowate d³onie i pad³a na kolana.
Mitra, Mitra, Ojcze wszystkiego, co ¿yje! Dopomó¿ córce swo-
jej! Dopomó¿ Orgeldowi i jego maleñkiemu synkowi!
24
Po³o¿y³a siê na dywanie, a jej ramionami wstrz¹sa³ bezg³ony
szloch. Jednak¿e stopniowo burza w jej duszy ucich³a, ksiê¿na z tru-
dem dwignê³a siê, usiad³a i w jej ciemnych, zupe³nie suchych oczach
pojawi³y siê z³e b³yski. Je¿eli tylko ona jedna na dworze przeczuwa
nadci¹gaj¹c¹ tragediê, musi dzia³aæ!
Trzeba tylko poczekaæ na odpowiedni¹ chwilê, a z pewnoci¹
znajdzie jakie wyjcie z sytuacji. Nieraz ju¿ tak bywa³o, trzeba tyl-
ko umieæ patrzeæ i s³uchaæ. A teraz musi siê czym zaj¹æ. Ból jak
obrêcz¹ ciska³ jak g³owê, zaæmiewa³ wzrok... Lawinia wolno wsta-
³a z pod³ogi i zaczê³a wyci¹gaæ z w³osów drogocenne grzebienie
i szpilki. B³yszcz¹ce w³osy ciê¿kimi kasztanowymi falami sp³ynê³y
na jej ramiona, siêgaj¹c a¿ do pasa.
Podesz³a do lustra, chmurnym wzrokiem spogl¹daj¹c na swe
odbicie. Ale oto znów beztroski umiech pojawi³ siê na jej twarzy
i tylko w g³êbi oczu jarzy³y siê niebezpieczne iskry. Uderzy³a z³o-
tym m³oteczkiem w maleñki gong wisz¹cy tu¿ obok i do pokoju na-
tychmiast wesz³y s³u¿¹ce. Ksiê¿na usiad³a w fotelu naprzeciwko lu-
stra i za¿¹da³a:
Uczeszcie mnie! Do tej sukni muszê mieæ ca³kiem inn¹ fryzu-
rê! Z ty³u upnijcie w³osy wysoko, a po bokach zróbcie maleñkie
warkoczyki i powplatajcie w nie per³y. Przyniecie te¿ to lekkie bia-
³e wino, które tak lubiê, i s³odycze. Jest mi dzi smutno i macie mnie
zabawiaæ rozmow¹!
Ju¿ po chwili nalano wina do wytwornego kubka, a na niskim
rzebionym stoliku po prawej rêce ksiê¿nej postawiono paterê z ró¿-
nymi ³akociami. Lawinia potrz¹snê³a w³osami i spojrza³a figlarnie
na jedn¹ ze swych s³u¿ebnic:
Jondo, spryciulo, powiedz, jak oczarowa³a piêknego Logra-
sa, przecie¿ jeszcze ca³kiem niedawno nawet nie chcia³ spojrzeæ
w twoj¹ stronê, mimo ¿e ci¹gle nawija³a mu siê przed oczy. Bêdê
rada, jeli skoñczy siê to lubem, i nawet dam ci posag. Jeste dobr¹
dziewczyn¹ i masz zrêczne rêce. No i dlaczego upuci³a grzebieñ?
Rozczesuj mi w³osy i nie milcz tak, chcê wiedzieæ, jak ci siê to uda-
³o. Owszem, jeste bardzo ³adna, ale wydaje mi siê, ¿e on wola³ Bri-
gindê.
Dziewczyna stanê³a w p¹sach, podnios³a kociany grzebieñ
i ostro¿nie rozczesuj¹c w³osy Lawinii zaczê³a niemia³o opowiadaæ:
Tak, moja pani, tak bardzo siê w nim zakocha³am, ¿e zapom-
nia³am o bo¿ym wiecie. A on patrzy³ na tê zarozumia³¹ Brigindê
jak na jak¹ boginiê. Och, ile¿ ³ez wyla³am z powodu mojego Logra-
25
sa! Stroi³am siê, ale nic nie pomaga³o, w ogóle mnie nie zauwa¿a³,
a¿ nagle...
Ksiê¿na odstawi³a kubek z nie dopitym winem, wziê³a garæ su-
szonych orzechów i umiechnê³a siê, dodaj¹c odwagi za¿enowanej
dziewczynie. Jonda zaczê³a mówiæ dalej:
A przecie¿ ta Briginda wcale nie jest lepsza ode mnie! Te¿
co pierwsza uczennica g³ównej hafciarki! Tylko ¿e nosa zadziera,
jakby by³a wielk¹ dam¹, mo¿e to mu siê w niej spodoba³o? Ale prze-
cie¿ i ja tak potrafiê, jeli tylko zechcê!
Lawinia nie wytrzyma³a i zamia³a siê:
No to od³ó¿ grzebieñ i poka¿ nam, jak siê nosi ta zarozumia³a
Briginda, i jak ty siê zachowujesz przy nim, moja ma³a figlarko!
Jonda, omielona jej s³owami, od³o¿y³a grzebieñ na stolik, wy-
sz³a na rodek pokoju, koniuszkami palców unios³a spódnicê i z wy-
soko zadart¹ g³ow¹ zrobi³a kilka wolnych kroczków w stronê ksiê¿-
nej. Wysz³o to tak zabawnie i realistycznie, ¿e Lawinia znów siê
rozemia³a, rozsypuj¹c orzechy po pod³odze. Dziewczêta rzuci³y siê,
by je pozbieraæ, a Jonda, zatoczywszy kr¹g po pokoju, zatrzyma³a
siê przed ksiê¿n¹ i sk³oni³a z powag¹.
Jeste wspania³a i cieszê siê, ¿e ten ch³opiec dostanie siê to-
bie, a nie Brigindzie. A teraz powiedz wreszcie, na czym polega ca³y
sekret bo przecie¿ co w tym jest, prawda, Jondo?
Tak, pani, ale to by³o straszne... Zdecydowa³am siê... S³ysza-
³am, ¿e... Dziewczyna zmiesza³a siê, nie wiedz¹c, jak to powiedzieæ.
No, co z tob¹? Ciekawa jestem twojej historii i rozkazujê,
¿eby mówi³a dalej! Ksiê¿na, udaj¹c, ¿e siê gniewa, nachmurzy³a
siê i tupnê³a nog¹.
Zaraz... zaraz wszystko opowiem wyszepta³a Jonda, pod-
chodz¹c bli¿ej. Lawinia da³a znak jednej ze s³u¿ek, by postawi³a u jej
nóg zydel obity srebrzyst¹ materi¹. Jonda usiad³a na nim pos³usznie,
ciskaj¹c rêkoma kolana, i zaczê³a opowiadaæ. S³u¿ki, zapominaj¹c
o grzebieniach i w³osach swojej pani, zamar³y bez ruchu, a i sama
Lawinia odwróci³a siê od lustra i wpi³a wzrokiem w przestraszone
i zarazem szczêliwe oczy Jondy.
Ja... ja posz³am do czarownicy... do starej Wegdy... szepnê-
³a dziewczyna, zakrywaj¹c twarz d³oñmi. Za plecemi ksiê¿nej jej
s³u¿ki poruszy³y siê przera¿one. Lawinia uciszy³a je gestem rêki i za-
pyta³a zdziwiona:
Do czarownicy? Do Wegdy? Nigdy o takiej nie s³ysza³am. I co,
potrafi pomóc zakochanym? Serce jej mocno zabi³o i bezdwiêcz-
26
ny g³os szepn¹³ w duszy: Tego ci w³anie potrzeba! Nie przegap
okazji!.
O, pani, ona pojawi³a siê w Menorze ca³kiem niedawno, naj-
wy¿ej rok temu, ale wielu ju¿ j¹ zna! Pomaga wszystkim zakocha-
nym, niemia³ym i tym, którzy pragn¹ pozbyæ siê wrogów lub chc¹
poznaæ w³asn¹ przysz³oæ. Najpierw wywró¿y³a, ¿e Logras do mnie
bêdzie nale¿a³, nie do Brigindy, i dopiero wtedy zgodzi³a siê uczyniæ
mnie szczêliw¹. Ona nie walczy z losem, tylko mu pomaga tak
w³anie powiedzia³a...
Posz³am do niej noc¹, sama jedna, nawet bez pochodni. Jak uda-
³o mi siê znaleæ w ciemnoci jej domek, wie o tym tylko ksiê¿yc,
który wyjrza³ akurat zza chmur, kiedy omal nie przesz³am mimo...
Och, jak strasznie jest w miecie, kiedy siê idzie do czarownicy!
Mia³am wra¿enie, ¿e kto siê za mn¹ skrada, a w krzakach ko³o dro-
gi ci¹gle co potrzaskiwa³o i popiskiwa³o. Tysi¹c razy gotowa by³am
zawróciæ, ale jak tylko przypomina³am sobie zwyciêski umiech Bri-
gindy i Lograsa obok niej, natychmiast przybywa³o mi odwagi i sz³am
dalej.
I co by³o potem? Dosz³a wiêc do jej domu...
Dosz³am do jej domu, a zza chmur w³anie wyjrza³ ksiê¿yc.
Stanê³am na ganku i zapuka³am do drzwi. W domku by³o ciemno,
nie wieci³o siê ¿adne okno, ale drzwi natychmiast siê otworzy³y
i us³ysza³am skrzypi¹cy g³os: Wejd, wejd, dziewczyno, dzi jest
twoja noc i czekam na ciebie!. Och, jak siê przestraszy³am, ale ju¿
siê nie mog³am wycofaæ. Drzwi zamknê³y siê za mn¹ i znalaz³am siê
w ca³kowitych ciemnociach. Serce nieomal wyskoczy³o mi z piersi,
myla³am, ¿e zaraz umrê ze strachu. Nagle, sama nie wiem jak, zapa-
li³a siê jedna lampa, druga, trzecia...
Sta³am porodku ogromnej izby, tak wielkiej, ¿e w ¿aden spo-
sób nie mog³aby siê pomieciæ w tym domku na kurzej nó¿ce, do
którego przed chwil¹ wesz³am. A obok mnie sta³a chuda, wysoka
starucha w czarnej sukni z czerwonymi frêdzlami. Bez s³owa zapro-
wadzi³a mnie w drugi koniec izby, posadzi³a na krzele, sama usia-
d³a obok i zaczê³a wpatrywaæ siê w moj¹ d³oñ. Trudno opisaæ, jak
siê wówczas ba³am!
Co tam by³o takiego strasznego? z ciekawoci¹ zapyta³a
ksiê¿na.
Dziewczêta za jej plecami zamar³y, boj¹c siê poruszyæ.
Siedzisz, starucha ogl¹da twoj¹ d³oñ, co w tym takiego dziw-
nego?
27
W tej ogromnej izbie ca³y czas lata³y jakie ptaki czy nieto-
perze, muskaj¹c mnie swymi skrzyd³ami. Wzdryga³am siê, a staru-
cha gniewnie spogl¹da³a na mnie czerwonymi oczami. Klnê siê na
Mitrê, ¿e mia³a czerwone oczy!
Ch³ód przeszed³ Lawinii po plecech, ale w dalszym ci¹gu spo-
kojnie wypytywa³a wzburzon¹ dziewczynê:
Czemu zamilk³a? Ciekawa jestem, co by³o dalej. Mów i nie
bój siê, przecie¿ masz to ju¿ za sob¹!
Och, pani, jak tylko sobie to przypomnê, zimno mi siê robi ze
strachu! Potem, kiedy powiedzia³a, ¿e Logras jest mi pisany przez
los, natychmiast zniknê³y gdzie ptaki i nietoperze, a oczy czarow-
nicy sta³y siê ca³kiem zwyczajne, czarne, wcale nie takie z³e. Pog³a-
dzi³a mnie po g³owie i powiedzia³a: Jeste odwa¿n¹ dziewczyn¹,
skoro tu przysz³a! S³usznie zrobi³a, o szczêcie trzeba walczyæ!
Jeli jest ci przeznaczone, nikomu go nie oddawaj!. D³ugo jeszcze
co mrucza³a i ³agodnie g³aska³a mnie po g³owie. Tak os³ab³am, ¿e
prawie zasnê³am. A kiedy z trudem otworzy³am oczy, na d³oni staru-
chy le¿a³ medalion, o ten. Jonda pokaza³a prosty medalion wisz¹-
cy na jej szyi: metalowy, owalny, z maleñkim kwiatuszkiem z nie-
bieskich kamyków. Czarny jedwabny sznurek jaskrawo kontrastowa³
z delikatn¹ skór¹ i przez to szyja dziewczyny wydawa³a siê jeszcze
bielsza.
A nastêpnego dnia, o pani, mój Logras ca³kiem siê odmieni³.
Kiedy przechodzi³am obok niego, nagle siê zatrzyma³ i spojrza³ na
mnie takim wzrokiem, ¿e pomyla³am: mo¿e wzi¹³ mnie za moj¹
pani¹, piêkn¹ ksiê¿nê?
Lawinia, miej¹c siê, poklepa³a dziewczynê po policzku:
Widzê, ¿e ju¿ ¿artujesz, a wiêc minê³y twoje lêki. Mówisz, ¿e
teraz patrzy tylko na ciebie? A co z t¹ zarozumia³¹ Brigind¹?
Spogl¹da na mnie jak rozwcieczona kotka, ale po tym, co
prze¿y³am w domku czarownicy, niczego ju¿ siê nie bojê, ¿ebym tylko
mia³a Lograsa. A bêdê go mia³a i niczego mi wiêcej nie trzeba.
Jak mówi³a, gdzie mieszka ta starucha? Wyobra¿am sobie,
jak straszno by³o iæ samej w ciemnociach. Przez któr¹ furtkê wy-
sz³a?
Od ty³u, potem przesz³am przez ca³¹ alejê, znalaz³am siê na
ulicy Szkar³atnej Baszty i skrêci³am w trzeci zau³ek. Tam, w samym
jego koñcu, przesz³am przez jar i skrêci³am na prawo. Odnalaz³am
niemal po omacku pi¹ty dom i wtedy w³anie zawieci³ ksiê¿yc. Naj-
pierw wybra³am siê tam w dzieñ, ¿eby noc¹ nie zab³¹dziæ, i zapa-
28
miêta³am ten dom po wysokim uschniêtym drzewie na podwórzu.
Nigdzie wiêcej nie ma tam takich, tylko niskie krzaki. Och, jak by³o
strasznie w nocy! Znowu wzdrygnê³a siê, wspominaj¹c swoj¹ przy-
godê.
Lawinia potrz¹snê³a nie uczesanymi ci¹gle w³osami i powiedzia³a:
Jondo, tak mnie zabawia³a, ¿e zapomnia³am o swojej fryzu-
rze. Masz tu na szczêcie mój ulubiony piercieñ, a przed lubem
jeszcze co ci podarujê. Teraz za szybko rozczeszcie mi w³osy i za-
³ó¿cie na nie siatkê z ma³ymi pere³kami, poniewa¿ zrezygnowa³am
z wysokiej fryzury.
Szczêliwa Jonda i inne s³u¿ki zajê³y siê w³osami swej pani, a ona,
w zadumie gryz¹c s³odkie orzechy i dopijaj¹c wino, nieweso³o umie-
cha³a siê do swoich myli.
IV
Do wiêta Obfitoci Mitry pozosta³y zaledwie trzy dni i by³a to
ostatnia noc, kiedy ksiê¿na mog³a zrealizowaæ swe zamys³y. Wszy-
scy doskonale wiedzieli, ¿e wró¿bici, magowie i prorocy trzy dni
przed wiêtem trac¹ sw¹ moc, a jeli mimo to usi³uj¹ co uczyniæ,
przepowiedzieæ, Przejaniejszy nie ma dla nich litoci: zaledwie kupka
popio³u pozostaje z takiego niepos³usznego cz³owieka. Tylko kap³a-
ni wi¹tyni Mitry w owe dni urz¹dzali uroczyste procesje na pola
i pastwiska, prosz¹c boga o dobre urodzaje na przysz³y rok.
Lawinia, gdy dziewczêta u³o¿y³y jej w³osy, odes³a³a je i zadu-
ma³a siê. Do wieczora jeszcze daleko, ale nie mo¿e przecie¿ niczym
jaka s³u¿ka wyjæ z dworu, ¿eby w bia³y dzieñ zbadaæ drogê. A wiêc
trzeba bêdzie iæ noc¹, przemykaæ siê nie znanymi ciemnymi ulicz-
kami, przedostaæ siê przez jar w dodatku bez pochodni! Chocia¿
mo¿e to i lepiej: nikt nie zobaczy samotnego wiat³a wêdruj¹cego
w ciemnoci, nikt nie bêdzie jej ledzi³. Musi to zrobiæ sama. Sama...
Tylko ona pozosta³a dzi w pa³acu... Nie, jest jeszcze maleñki
ksi¹¿ê, przysz³y w³adca Bergheimu, jej radoæ i nadzieja. Jest on tak
bezbronny, a ³atwo przekupiæ niañkê czy s³u¿¹c¹...
Ksiê¿na gwa³townie zerwa³a siê i ogarniêta najgorszymi prze-
czuciami skierowa³a siê do pokoi maleñkiego ksiêcia. Biegn¹c w¹-
skim korytarzem przestraszy³a s³u¿¹ce, które nios³y paterê z owoca-
mi i ¿ywego zaj¹czka. Otworzy³a drzwi i wpad³a do sypialni. Na
29
miêkkim dywanie porodku komnaty siedzia³ trzyletni z³otow³osy
ch³opczyk i mia³ siê weso³o, patrz¹c wielkimi oczami na udomo-
wion¹ sójkê, która przycupnê³a na oparciu krzes³a. Wierci³a siê tam,
potrz¹sa³a ogonkiem i niewyranie powtarza³a s³owa, których nauczy-
³y j¹ s³u¿ki:
Ksi¹¿ê, ksi¹¿ê, jedz, jedz!
Przeskoczy³a na poduszkê le¿¹c¹ u nóg ch³opca i krêci³a g³ow¹,
spogl¹daj¹c na niego chytrymi b³yszcz¹cymi oczkami. Na widok
ksiê¿nej sójka kilka razy podskoczy³a na poduszce, przelecia³a na
kotarê wysokiego ³ó¿ka i stamt¹d odezwa³a siê jeszcze g³oniej:
Ksi¹¿ê, ksi¹¿ê, jedz, jedz!
Ten widok uspokoi³ ksiê¿nê. Usiad³a na poduszkach obok ch³op-
ca. A on, ci¹gle siê miej¹c, wtuli³ twarz w falbany jej spódnicy. La-
winia wziê³a z r¹k s³u¿ki maleñkiego zaj¹czka, posadzi³a go na dy-
wanie i powiedzia³a do syna:
Popatrz, Eryku, co ci przyniesiono z lasu!
Oj, mamo, on skacze! Zaraz st¹d ucieknie!
S³u¿¹ce obst¹pi³y ich ze wszystkich stron i roz³o¿y³y szerokie
spódnice, nie pozwalaj¹c zaj¹czkowi uciec do k¹ta, a maleñki Eryk,
tupi¹c mocnymi nó¿kami, zacz¹³ siê uganiaæ za t¹ ¿yw¹ zabawk¹ po
ca³ej sypialni.
Lawinia pozosta³a z synem do samego wieczora i dopiero gdy
usn¹³, uda³a siê do siebie. S³u¿¹ce pomog³y jej siê rozebraæ i ode-
sz³y. Tego wieczora nie by³o ksiêcia we dworze wytropiono nie-
dwiedzie i z samego rana ksi¹¿ê wraz z dziesi¹tkiem baronów i dru-
¿yn¹ strzelców uda³ siê do pó³nocnego lasu. Ta noc nale¿a³a do niej.
Ubra³a siê w ciemn¹ sukniê, mocne myliwskie buty i szeroki
ciemny p³aszcz z kapturem. Zamkn¹wszy od wewn¹trz drzwi, bez-
szelestnie podesz³a do rzebionej boazerii w k¹cie sypialni. Lekko
nacisnê³a okr¹g³¹ rozetkê, niemal niewidoczn¹ wród lici ornamen-
tu, i umiechnê³a siê, widz¹c, jak wolno otwieraj¹ siê przed ni¹ ta-
jemne drzwi, prowadz¹ce do ogrodu. W samym jego koñcu, w piêk-
nej grocie, gdzie tak przyjemnie odpoczywa³o siê w upalne dni, by³o
wyjcie z pa³acu, o którym wiedzieli tylko ona i ksi¹¿ê.
Cichcem wysz³a z obroniêtej bluszczem pieczary i szybkim kro-
kiem uda³a siê w stronê furtki. Dwa razy przekrêci³a klucz w zamku
i furtka otworzy³a siê bez skrzypu. Jedna chwila i ksiê¿na niczym
nocna æma rozp³ynê³a siê w ciemnoci.
Lawinia bieg³a ciemn¹ alej¹, niemal nie dotykaj¹c nogami zie-
mi, nie czuj¹c ani odrobiny strachu. P³omieñ nienawici, trawi¹cy jej
30
serce, owietla³ drogê lepiej ni¿ jakakolwiek pochodnia. ¯aden ka-
mieñ nie zazgrzyta³, ¿adna ga³¹zka nie zatrzeszcza³a pod jej lekkimi
krokami.
Wokó³ by³o ca³kiem cicho. Jonda mówi³a z przera¿eniem, ¿e s³y-
sza³a za plecami i w krzakach jakie kroki, dziwne dwiêki. Ksiê¿-
na, choæ bardzo siê przys³uchiwa³a, nie s³ysza³a nic. Z ulicy Szkar-
³atnej Baszty skrêci³a w trzeci zau³ek i wkrótce zobaczy³a, a raczej
poczu³a, ¿e droga gwa³townie opada. A wiêc wreszcie dosz³a do jaru!
Trzeba teraz przejæ na drug¹ stronê i skrêciæ w prawo, a potem od-
naleæ pi¹ty dom...
Lawinia ostro¿nie, przytrzymuj¹c siê ga³¹zek rzadkich krzaków
i ³odyg wysokich, ostrych traw, zaczê³a schodziæ po bielej¹cej w ciem-
nociach cie¿ce.
Spod jej nóg z g³onym furkotem wzbi³ siê w powietrze jaki
wielki ptak. Ksiê¿na zatrzyma³a siê na chwilê, ¿eby uspokoiæ wcie-
kle ³omocz¹ce serce, a potem ruszy³a dalej.
Z trudem wdrapa³a siê na strome zbocze jaru. Stanê³a na górze
i rozejrza³a siê. Gdzie za chmurami ledwie dostrzegalnie wieci³
ksiê¿yc, nie pomagaj¹c nocnym podró¿nym, jedynie ich dra¿ni¹c.
Wstêga cie¿ki znika³a w gêstych krzakach. Lawinia po chwili wa-
hania posz³a ni¹, rozsuwaj¹c ga³êzie, i wkrótce znalaz³a siê na cichej
uliczce. W jej g³owie g³ono hucza³o: Na prawo... Pi¹ty dom...
Uschniête drzewo.... Skrêci³a na prawo, wpatruj¹c siê w niewyra-
ne zarysy dachów.
Im dalej sz³a w¹sk¹, jakby wymar³¹ uliczk¹, tym janiej robi³o
siê woko³o. Chmury, szczeln¹ kurtyn¹ skrywaj¹ce ksiê¿yc, nagle za-
czê³y rozpadaæ siê na strzêpy, a wysoki wiatr zmiót³ je na bok, ods³a-
niaj¹c kawa³ek czystego nieba i olepiaj¹cy per³owy dysk. Ca³¹ uli-
cê zala³o srebrzyste wiat³o, widaæ by³o nawet maleñkie kamienie
pod nogami. Przed jej oczami, niczym wiecha oznaczaj¹ca drogê,
pojawi³o siê wysokie uschniête drzewo z nagimi ga³êziami, wznie-
sionymi do góry niczym kociste rêce.
Ksiê¿na wolno podesz³a do wal¹cego siê p³otu, stanê³a, rozej-
rza³a siê i dostrzeg³a niemal ca³kowicie ukryty w gêstych krzakach
maleñki domek. W wietle ksiê¿yca wydawa³ siê bardzo ma³y, mia³
krzywy dach i dwa okienka, mêtnie po³yskuj¹ce po obu stronach
ganku. Stopnie ledwie dos³yszalnie skrzypnê³y pod jej ostro¿nymi
krokami. Ksiê¿na, czuj¹c, ¿e ca³a dr¿y, niemia³o dotknê³a rêk¹ umo-
cowanego do drzwi ¿elaznego kó³ka. Nagle poczu³a przyp³yw dumy
i determinacji i zdecydowanie zastuka³a do drzwi. Po tamtej stronie
31
nikt siê nie odezwa³. Wówczas Lawinia, zagryzaj¹c wargi, z³a na
ca³y wiat, ze wszystkich si³ zabêbni³a piêci¹ po zmursza³ych de-
skach.
Z g³êbi domku da³o siê s³yszeæ szuranie, skrzypnê³a pod³oga,
rozleg³o siê jakie niewyrane mruczenie i kto zacz¹³ siê mocowaæ
z licznymi zasuwami. Wreszcie drzwi otworzy³y siê bezg³onie
i ksiê¿na zdecydowanie wesz³a do ciemnego domu.
Id prosto przed siebie, nie bój siê i nie ogl¹daj! us³ysza³a
nagle za sob¹ dwiêczny kobiecy g³os. Lawinia, kurczowo zaciska-
j¹c w rêkach tasiemki p³aszcza, posz³a naprzód, usi³uj¹c cokolwiek
wypatrzeæ w ca³kowitych ciemnociach.
Ca³kiem niespodziewanie po prawej stronie pojawi³ siê jasny
punkcik, potem po lewej, kilka ogników rozb³ys³o przed ni¹. Zoba-
czy³a, ¿e stoi na rodku ogromnej sali, takiej jak sala galowa pa³acu
ksi¹¿êcego. Rozgl¹daj¹c siê zdziwiona, przypomnia³a sobie, co
opowiada³a Jonda. Tak, w tej sali zmieci³oby siê co najmniej z dzie-
siêæ takich lichych chatynek, do jakiej przed chwil¹ wesz³a! I jak
bogato jest urz¹dzona! Któ¿ móg³by przypuszczaæ, ¿e wal¹cy siê
domek skrywa za poczernia³ymi drzwiami takie wspania³oci! Jakby
w odpowiedzi na jej myli rozleg³ siê g³os:
To nie dla wszystkich, moja ksiê¿no, tylko dla szczególnych
goci! Wy³¹cznie ich przyjmujê w salach mego pa³acu!
Lawinia gwa³townie odwróci³a siê i mimo woli cofnê³a o krok
sta³a przed ni¹ niem³oda dostojna kobieta z czarnymi, nieco siwiej¹-
cymi w³osami, swobodnie opadaj¹cymi na ramiona. Co za g³upstwa
mówi³a Jonda! Starucha?! Zapewne przestraszona dziewczyna oczu
nie podnios³a na czarownicê.
Ksiê¿na nie mog³a oderwaæ wzroku od jej spokojnej, w³adczej
twarzy, od wynios³ej postaci, odzianej w lun¹ sukniê z czarnego,
lej¹cego siê jedwabiu, z bogatym czerwonym haftem, jaskrawym jak
jêzyki p³omieni. Umiechaj¹c siê, gospodyni uprzejmym gestem
wskaza³a Lawinii jeden z poz³acanych foteli, stoj¹cych przy ogrom-
nym kominku, zbudowanym z wielkich czarnych kamieni. W jego
bezdennych czeluciach natychmiast pojawi³ siê ogieñ i ksiê¿na po-
czu³a o¿ywcze ciep³o. Z ulg¹ usiad³a, zsunê³a z g³owy kaptur i za-
chwycona zaczê³a rozgl¹daæ siê doko³a.
Lampy, które w cudowny sposób rozb³ys³y w ciemnoci, owie-
tla³y wspania³¹ salê, godn¹ samej królowej. Wysoki sufit podtrzy-
mywa³y kolumny, ob³o¿one drogocennym jaspisem, ciany ozdobione
by³y boazeri¹ z rzebionego, poz³acanego drzewa dêbowego. Wy-
32
sokie okna wychodzi³y na niezwyk³y ogród, z którego nap³ywa³ aro-
mat nocnych kwiatów i sk¹d s³ychaæ by³o granie zakochanych
wierszczy.
Czarownica siedzia³a naprzeciw ksiê¿nej i nie mrugaj¹c wpa-
trywa³a siê w ni¹ czarnymi, zamylonymi oczami. Lawinia nawet nie
zauwa¿y³a, kiedy miêdzy nimi pojawi³ siê stó³ z dwoma kubkami.
Napij siê mojego wina, ksiê¿no, za to, ¿eby spe³ni³y siê twoje
¿yczenia. A i ja chêtnie wypijê z tob¹ za mieræ przeklêtego Ferndi-
na! Oczy czarownicy rozb³ys³y czerwonym ogniem; podnios³a swój
kubek.
Ksiê¿na drgnê³a: czarownica odczyta³a jej myli, powiedziaw-
szy g³ono, w jakim tu przysz³a celu. Na Mitrê, nie jest przecie¿ ¿¹d-
n¹ krwi zbrodniark¹! Ale nie ma innej drogi. Z westchnieniem wziê-
³a w rêce ciê¿ki kubek i patrz¹c w oczy Wegdzie powtórzy³a z ca³¹
moc¹:
Za mieræ przeklêtego Ferndina!
M³oda ksiê¿na i tajemnicza kobieta, siedz¹ca naprzeciw niej, pi³y
w milczeniu cierpkie wino, jak gdyby dope³niaj¹c jakiego obrzêdu.
G³ono potrzaskiwa³y grube polana w ogromnym kominku, a snopy
iskier owietla³y z³ocistymi refleksami dwie twarze zwrócone w stronê
ognia.
Surowa twarz Wegdy, ze ci¹gniêtymi czarnymi brwiami, wy-
ranie mówi³a, ¿e ma ona w³asne porachunki z Ferndinem. Kry³a siê
w tym jaka tajemnica, co nieco zaniepokoi³o Lawiniê. Dopiwszy
wino, odstawi³a kubek na stó³, spojrza³a prosto w oczy czarownicy
i powiedzia³a:
Widzê, ¿e ludzie nie bez podstaw s³awi¹ twoj¹ moc! Ledwie
zapuka³am, a ju¿ wiedzia³a, co mnie sprowadza!
Wiedzia³am o tym od dawna! schrypniêtym g³osem zamia-
³a siê czarownica. Pod³y nikczemnik! To on jest sprawc¹ twoich
nieszczêæ. I nieszczêæ ca³ego ksiêstwa. Jednak¿e Ferndin zginie
nie z twojej, ani nie z mojej rêki, chocia¿ z wielk¹ chêci¹ wbi³abym
w niego sztylet lub poda³a truciznê... Jest mu s¹dzony inny los i nie
mogê tego odmieniæ. Co ma byæ bêdzie! Ja mogê tylko przyspie-
szyæ nieco to, co zaplanowali bogowie. Zamilk³a, znów zwracaj¹c
siê w stronê ognia, jakby chc¹c odczytaæ z niego wolê niebios.
Usi¹d bli¿ej kominka, popatrzê na twoj¹ d³oñ i powiem, co, bêd¹c
tak odwa¿n¹ kobiet¹, mo¿esz uczyniæ, ¿eby przyspieszyæ jego kres.
Lawinia ju¿ siê nie zdziwi³a, ¿e stó³, na którym jeszcze przed
chwil¹ sta³y kubki, znikn¹³, a jej fotel znalaz³ siê tu¿ obok fotela
33
3 Conan i podziemie niewoli
czarownicy. Poda³a Wegdzie szczup³¹, siln¹ d³oñ i równie¿ zaczê³a
siê w ni¹ wpatrywaæ, staraj¹c siê co odczytaæ z jej linii.
Wegda ujê³a rêkê ksiê¿nej w swe gor¹ce d³onie, pochyli³a g³owê
tak, ¿e w³osy niemal zas³oni³y jej twarz, i wolno zaczê³a wodziæ pal-
cem po d³oni Lawinii:
Spokojne dzieciñstwo... Szczêliwa m³odoæ... Udane ma³¿eñ-
stwo... A oto fatalne spotkanie! Spotkanie nios¹ce mieræ! I drugie
spotkanie nios¹ce d³ugie szczêliwe ¿ycie! Masz dwie drogi... I tylko
ty sama, ksiê¿no, mo¿esz dopomóc swemu losowi! Nienawiæ nawi-
ja siê jak nitka na k³êbek, nawija, a ogieñ wszystko trawi, wszystko
zabiera! Tylko wówczas dusze zaznaj¹ spokoju, a ksiêciu powróci
rozum...
Lawinia s³ucha³a zdrêtwia³a, staraj¹c siê nie uroniæ ani s³owa.
Równoczenie zdawa³o jej siê, ¿e nie rozumie ani s³owa i ¿e wszyst-
ko jest takie jasne. Linie d³oni miga³y jej przed oczami, tworz¹c ob-
raz skrzy¿owanych mieczy, zarys nieznajomej twarzy, a potem nagle
zobaczy³a psie pyski z wyszczerzonymi zêbami...
Znurzona zamknê³a oczy i odchyli³a siê na oparcie fotela. Cza-
rownica po³o¿y³a co na d³oni ksiê¿nej i zacisnê³a jej palce. Lawinia
drgnê³a, unios³a ciê¿kie powieki i zobaczy³a tu¿ przed sob¹ zmêczo-
n¹ twarz z gorej¹cymi oczami. W³osy, zwieszone na zapad³e policz-
ki, ko³ysa³y siê, poruszane lekkim wietrzykiem, który wpad³ nagle
do sali. Jêzyki p³omieni w lampach trwo¿nie migota³y, ogieñ w ko-
minku hucza³ wciekle.
We to, ksiê¿no, i strze¿ tak jak w³asne dziecko! W tym pu-
de³eczku jest smarowid³o sporz¹dzone wed³ug starodawnej recepty
czarowników. Jeli g³owê martwego cz³owieka przy³o¿yæ do cia³a
i posmarowaæ t¹ maci¹ przyronie, a zabity o¿yje. Ranny, z któ-
rego uchodzi ¿ycie, nie umrze i szybko wyzdrowieje. We, musisz to
zrobiæ! Ju¿ wkrótce wszystko siê dokona! Sama to zrozumiesz! A te-
raz id szybko do domu, odprowadzê ciê! Czarownica wsta³a i po-
sz³a pierwsza.
Za plecami ksiê¿nej znikn¹³ kominek, jedna za drug¹ zaczê³y
gasn¹æ lampy, i wkrótce znów ogarnê³y j¹ ca³kowite ciemnoci. Ze
skrzypem otworzy³y siê drzwi. Zobaczy³a podwórze zalane ksiê¿y-
cowym wiat³em i uschniête drzewo, które wydawa³o siê teraz ca³e
ze srebra.
Sz³a, nie czuj¹c nóg, a ksiê¿yc jasno owietla³ jej drogê. K³êby
szarych chmur mknê³y po niebie, omijaj¹c dysk ksiê¿yca. Jar nie by³
teraz tak g³êboki, a mo¿e to wiatr unosi³ j¹ nad ziemi¹, nie daj¹c jej
34
siê potkn¹æ. Wkrótce przekrêcony dwa razy klucz zamkn¹³ furtkê
w pa³acowym ogrodzeniu. Lawinia jak cieñ wliznê³a siê do groty
i odnalaz³a tajemne drzwi. W tym w³anie momencie wciek³y po-
ryw wiatru szarpn¹³ chmury na niebie i ksiê¿yc skry³ siê za ich gêst¹
zas³on¹.
Dopiero w sypialni, kiedy ksiê¿na zdjê³a p³aszcz i buty, przypo-
mnia³a sobie, ¿e ani ona, ani czarownica nie wspomnia³y o zap³acie.
Jak¿e to tak, przecie¿ specjalnie wziê³a ciê¿ki mieszek ze z³otymi
monetami! Nawet teraz wisi u jej pasa. O, bogowie, co za niedbal-
stwo! Zmartwiona ksiê¿na podesz³a do lustra i zdjê³a z g³owy per³o-
w¹ siatkê. W³osy sp³ynê³y jej na ramiona. Jak u czarownicy!
umiechnê³a siê nieweso³o i zerknê³a w ciemny owal ramy lustra.
W sypialni nie pali³a siê ani jedna lampa, ale nagle zobaczy³a w lu-
strze wielk¹, s³abo owietlon¹ komnatê i kobietê w czarnej sukni
z rozpuszczonymi w³osami.
Wegda! cicho wykrzyknê³a ksiê¿na.
Tak, to ja! Mnie tak¿e nie s¹ obce ludzkie u³omnoci, podobie
jak ty zapomnia³am o z³ocie, a bez zap³aty czary nie maj¹ mocy.
Wystarczy tego, co masz przy pasie. Daj sakiewkê i nie zapomnij
wszystko teraz zale¿y od ciebie! Tylko ty zdo³asz w³aciwie pokie-
rowaæ losem! Strze¿ tego pude³eczka!
Lawinia, dr¿¹c z ch³odu, który przenikn¹³ nagle ca³e jej cia³o,
odwi¹za³a od pasa mieszek i po³o¿y³a go na d³oni, któr¹ wyci¹gnê³a
w stronê lustra. Lampy za plecami czarownicy natychmiast zgas³y
i na ksiê¿nê spogl¹da³o teraz jej w³asne odbicie, ledwie widoczne
w ciemnociach sypialni.
V
Hej, Rudy, wstawaj! Mówiê ci, obud siê! No, poczekaj, za-
raz siê zerwiesz na równe nogi!
Conan kolejny raz próbowa³ obudziæ Biorriego, ale w odpowie-
dzi s³ychaæ by³o tylko potê¿ne chrapanie i mamrotanie przez sen.
piewak le¿a³ plackiem na niskim ³o¿u, z twarz¹ wciniêt¹ w zmiêt¹
poduszkê, i w ¿aden sposób nie udawa³o siê go doprowadziæ do przy-
tomnoci. A przecie¿ wczoraj wieczorem ustalili, ¿e Biorri zapro-
wadzi Conana do najlepszego p³atnerza Menory, z którym, wed³ug
jego s³ów, nie³atwo by³o za³atwiaæ sprawy. I oto teraz, przesiedziaw-
35
szy ca³¹ noc ze starymi przyjació³mi, którzy ¿¹dali od niego coraz to
nowych pieni, niezmordowany piewak le¿a³ jak kawa³ drewna, nie-
czu³y na mocne kuksañce Cymmerianina.
No, zaraz mi siê obudzisz! S³oñce wysoko, a ty wci¹¿ wyle-
gujesz siê jak ksi¹¿ê. Chocia¿ chyba i on ju¿ dawno wsta³.
Mówi¹c to, Conan wzi¹³ wielki dzban z wod¹ stoj¹cy w k¹cie,
ci¹gn¹³ Rudego Biorriego z ³ó¿ka na pod³ogê i zacz¹³ obficie pole-
waæ mu g³owê. Chrapanie natychmiast usta³o, mêtne oczy otworzy³y
siê na chwilê, rêka drgnê³¹, jakby przebieraj¹c struny niewidocznej
erty, i w komnacie rozleg³ siê donony g³os:
By³o nas omiu za sto³em... Tra-la-la, tra-la-la! Do rana zosta-
³em sam... Tra-la-la, tra-la-la... chr-r-r...
Conan jeszcze raz chlusn¹³ wod¹ i us³ysza³ dalszy ci¹g:
Reszta le¿y ju¿ pod sto³em... Tra-la-la, tra-la-la! Ej, draniu,
co mi lejesz do kubka?! Wodê pi³em tylko w dzieciñstwie, no i w ze-
sz³ym roku, kiedy buk³ak przedziurawi³ siê... nie, odwi¹za³ siê... nie,
wino zbyt szybko siê skoñczy³o, a ja jecha³em, jecha³em, jecha³em...
chr-r-r...
Nie mog¹c siê powstrzymaæ od miechu, Conan wyla³ mu na
g³owê dobr¹ po³owê dzbana i nagle us³ysza³:
Ju¿ siê obudzi³em. Wszystko pamiêtam. Czas wstawaæ. Trze-
ba iæ do p³atnerza, bo zaraz zapadnie wieczór. A ¿eby iæ, trzeba
najpierw wstaæ. Conanie, dlaczego nie domyli³e siê, ¿eby pos³aæ
dziewkê po wino? Niech tu przyniesie co do picia, a ja jeszcze siê
zdrzemnê...
Weso³a s³u¿¹ca szybko przynios³a pe³ny dzban i ledwie Biorri
us³ysza³ gulgot nalewanego wina, od razu zacz¹³ siê gramoliæ.
Tutaj, tutaj, ptaszyno, bli¿ej do mnie... Dawaj, gdzie masz
kubek?
Z zamkniêtymi oczami chwyta³ d³oni¹ powietrze, a s³u¿¹ca, mie-
j¹c siê, wodzi³a kubkiem przed jego nosem. Wreszcie Biorri otwo-
rzy³ sklejone powieki i zacz¹³ krêciæ g³ow¹ w lad za jej ruchami.
Dlaczego od razu dwa? Daj najpierw jeden, potem drugi...
Muszê powiedzieæ Lisowi, ¿e ma nierozgarniête s³u¿¹ce, które na
niczym siê nie znaj¹!
Conan wcisn¹³ kubek w jego b³¹dz¹c¹ rêkê i podniós³ do spra-
gnionych ust. Chwila i kubek by³ pusty. Dziewczyna go nape³ni³a
i Biorri znów b³yskawicznie go osuszy³.
Dobrze. Teraz mo¿na wstawaæ. Wygl¹da na to, ¿e ju¿ siê umy-
³em, a wiêc daj mi, ptaszyno, rêcznik. I przynie cokolwiek do jedze-
36
nia. Spojrza³ na Conana ca³kiem ju¿ przytomnym wzrokiem
i umiechn¹³ siê: Zapomnia³em ciê uprzedziæ, ¿e mam bardzo moc-
ny sen. Matka, zanim mnie zdo³a³a obudziæ, piêci sobie poobija³a, za
polano chwyta³a... Dobr¹ mia³em matkê... No co, zjemy i pójdziemy?
Patrzê na ciebie, Rudy, i mylê: jak te¿ przyjmie nas ten twój
p³atnerz, przecie¿ mówi³e, ¿e robi³ zbroje i dla ksiêcia, i dla przy-
jezdnych rycerzy. A z ciebie jeszcze woda cieknie na pod³ogê... No
a te spodnie... Wstyd! Biorri, czy sobie wczoraj nie prze³o¿y³ bara-
na z pó³miska na kolana? Ale plama! W takich spodniach nikt ciê
nie wpuci do porz¹dnego domu.
Spodnie! Wielka mi rzecz! Biorri najwyraniej by³ dotkniê-
ty tak¹ ironi¹, ale nie odebra³o mu to apetytu. Jad³ z wielkim sma-
kiem, oblizuj¹c t³uste palce i wycieraj¹c je o kamizelê. Nie podo-
baj¹ mu siê moje spodnie! Koñcz jeæ i idziemy. Poka¿ê ci, co znaczy
Rudy Biorri!
D³ugo jeszcze nie móg³ siê uspokoiæ i mrucza³ gniewnie, dopó-
ki nie wyszli z szynku. Na dworze zatrzyma³ siê na chwilê, jakby co
sobie przypomnia³, potem umiechn¹³ siê i zdecydowanym krokiem
ruszy³ naprzód. Conan, id¹c obok, z podziwem zerka³ na tego pijaka
z potarganymi w³osami i bezdennym ¿o³¹dkiem, lubianego we wszyst-
kich szynkach, który wszêdzie czu³ siê jak u siebie w domu.
Niele pob³¹dziwszy znaleli siê w jakim lepym zau³ku, gdzie
spoza gêstych zaroli wystawa³y tylko dachy porz¹dnych domów.
Przyjacielu, gdzie ty mnie zaprowadzi³? Od kiedy to p³atnerze
mieszkaj¹ w takich ustronnych miejscach? Gdzie tu kunie, warsztaty?
Poczekaj, na wszystko przyjdzie pora! Mówi³e co na temat
moich spodni, prawda? Moja koszula i przepiêkna kamizela równie¿
ci siê nie podobaj¹? Mo¿e i takie buty nie s¹ godne st¹paæ po wspania-
³ych ulicach Menory? Mówi³ to z wielk¹ powag¹, przytupuj¹c nog¹
i wymachuj¹c rêkami, a jego szare oczy skrzy³y siê tak¹ weso³oci¹,
¿e Conan, nic ju¿ nie rozumiej¹c, roz³o¿y³ tylko ramiona:
Czy¿by przyprowadzi³ mnie tu po to, by pomówiæ o swoim
ubiorze? Widzê, ¿e dzban zimnej wody to za ma³o, ¿eby siê obu-
dzi³. Trzeba ciê by³o jeszcze poczêstowaæ polanem, to by przypom-
nia³ sobie, gdzie masz mnie zaprowadziæ! Ech, czemu zwi¹za³em siê
z tob¹, ty beczko bez dna!
Conan ju¿ chcia³ zawróciæ i odejæ, gdy Biorri rozemia³ siê
nagle, klepn¹³ go po ramieniu i powiedzia³:
Poczekaj tu chwilê, zaraz pójdziemy do p³atnerza. St¹d jest
ju¿ ca³kiem niedaleko. I znikn¹³ w furtce.
37
Conan zacz¹³ siê przechadzaæ po zaroniêtej ³opuchami uliczce,
podziwiaj¹c jab³onie, których ga³êzie ugina³y siê pod ciê¿arem ru-
mianych owoców, przep³oszy³ dwa gotowe walczyæ ze sob¹ koty i s³y-
sz¹c cich¹ rozmowê wróci³ do furtki, za któr¹ znikn¹³ Rudy Biorri.
Zajrza³ ponad niewysokim p³otem do ogrodu, gwizdn¹³ zdumiony
i schowa³ siê za pniem rosn¹cego w pobli¿u drzewa.
Od strony domu dumnym krokiem szed³ rudy strojni ze staran-
nie uczesanymi w³osami, w maleñkiej niebieskiej aksamitnej czap-
ce, zawadiacko zsuniêtej na ucho. nie¿nobia³a koszula, solidne nie-
bieskie spodnie wsuniête w nowiutkie buty i haftowana z³ot¹ nici¹
kamizela dodawa³y mu nieprzepartego uroku.
Obok, nie spuszczaj¹c z Biorriego zakochanych oczu, sz³a piêkna
kobieta, ju¿ nie najm³odsza, ale mimo to apetyczna. Widaæ by³o, ¿e ni-
czego tak nie pragnie na wiecie, jak rzuciæ siê na szyjê temu frantowi.
Przyjdê, oczywicie ¿e przyjdê do ciebie wieczorem. Prze-
cie¿ ledwie zsiad³em z konia, od razu tu przybieg³em. Tylko o tobie
myla³em ca³y rok, szczêcie ty moje! Nie, nie zatrzymuj mnie, mam
do za³atwienia wa¿ne sprawy w miecie. Przyjdê, jak siê ciemni.
Mówi¹c to, mocno poca³owa³ licznotkê w rumiane usta.
Biorri, wiesz przecie, jak ciê kocham! Bêdê czeka³a, na wiê-
to mam zawsze przygotowane twoje ulubione wino.
A¿ nie chce mi siê nigdzie st¹d ruszaæ. Jeste sama, masz wino,
a i pewnie upieczesz gê, prawda?
Oczywicie, ¿e upiekê! Zamia³a siê i zawis³a na jego szyi.
Conan, stoj¹c za drzewem, z rozbawieniem obserwowa³, jak
Biorri energicznie wyrywa siê z jej namiêtnych objêæ. Wreszcie uwol-
ni³ siê i pobieg³ do furtki, machaj¹c na po¿egnanie:
Najwa¿niejsze, ¿eby nie zapomnia³a o gêsi!
Wyskoczy³ na ulicê i widz¹c Conana, poci¹gn¹³ go za sob¹. Gdy
odeszli spory kawa³ek od domu, zaczêli siê g³ono miaæ.
Kto tu by³ niezadowolony z mojego wygl¹du? Kogo mierzi³y
moje piêkne spodnie? Nie, przyjacielu, chocia¿ jeste silny i byæ mo¿e
doæ sprytny, w porównaniu z Rudym Biorrim zas³ugujesz na miano
zwyk³ego smarkacza. Pójdziemy teraz do p³atnerza, ale wszelkie
pertraktacje ja bêdê prowadzi³, jasne?
Conan szed³ cichymi uliczkami przedmiecia, ci¹gle nie mog¹c
nadziwiæ siê przemianie, jaka dokona³a siê w jego towarzyszu. Nie
zosta³o ani ladu po jego leniwym, ko³ysz¹cym siê kroku rudy ele-
gant szed³ energicznie, pewny siebie, i jego g³os, kiedy opowiada³
o swojej piêknej wdówce, u której przechowywa³ odwiêtny strój,
38
dwiêcza³ niskim basem. Conan wspomnia³, ¿e to w³anie zaskoczy-
³o go pierwszego wieczora, kiedy przyjechali do Menory.
Pos³uchaj, przyjacielu, jeli chodzi o spodnie, wszystko jest teraz
dla mnie jasne jestem pewien, ¿e w ka¿dym miecie, do którego za-
gl¹dasz, ¿eby popiewaæ i wypiæ, czeka na ciebie taka licznotka z dzba-
nem wina, gêsi¹ i kufrem pe³nym twoich rzeczy. Ale wyt³umacz mi,
jak to siê dzieje, ¿e kiedy piewasz sam dla siebie, trudno to w ogóle
nazwaæ piewem mówi¹c miêdzy nami, ryczysz gorzej ni¿ os³y, któ-
re spotyka³em na po³udniu. A kiedy wokó³ ciebie zbierze siê kompa-
nia, twój g³os rozbrzmiewa jak dzwon, a rêka sama siêga po miecz...
lub po kubek, zale¿nie od tego, o czym jest pieñ. Co na to powiesz?
Nieraz mnie ju¿ o to pytano. Chocia¿ sam nie wiem dlaczego
tak siê dzieje, ale jako cz³owiek wielkiej m¹droci wyjaniê w spo-
sób nastêpuj¹cy: mam takie ubranie, by w nim piæ, jeæ i le¿eæ
w rynsztoku. I mam inne ubranie, w którym bez wstydu mogê siê
pokazaæ choæby na dworze. Tak te¿ jest z moimi g³osami: jeden na
dzieñ powszedni, kiedy nikt go nie s³yszy, a drugi dla dobrej kompa-
nii, która i ugoci winem, i nape³ni mój mieszek. Teraz ju¿ rozumiesz,
przyjacielu Conanie?
Szczerze ci powiem, Biorri: wielu widzia³em frantów w swo-
im ¿yciu, ale takiego zabawnego jak ty, widzê po raz pierwszy. A do
tego twojego p³atnerza dojdziemy dzisiaj, czy nie? Uwa¿aj, bo wrzucê
ciê w twoim piêknym stroju do kana³u i bêdziesz potem siedzia³ go³y
u wdówki, czekaj¹c, a¿ ci wszystko upierze!
Stañ na chwilê i pos³uchaj! Co s³yszysz na tej ulicy? W³anie!
Stukot m³otów i brzêk pancerzy! A jeli chodzi o kana³ czy¿by
s¹dzi³, ¿e mam w Menorze tylko jedn¹ przyjació³kê i jeden kufer?
No, jestemy na miejscu. Teraz tam, w tamt¹ bramê!
Z zacisza sennych ogrodów wyszli na doæ ruchliw¹ ulicê. Tam
i siam biegali po niej zmylni czeladnicy, uginaj¹c siê pod ciê¿arem
siode³, czapraków, tarcz i pochew. Ze wszystkich stron dolatywa³ stu-
kot m³otów i burz¹cy krew w ¿y³ach brzêk broni: rycerze, dla któ-
rzych wykonano pancerze i miecze, wypróbowywali je na miejscu,
na podwórzach warsztatów.
I na tym podwórzu, gdzie zaszli, jaki rycerz krzesa³ z miecza
iskry, walcz¹c ze zwalistym czeladnikiem, a potem stan¹³, obejrza³
klingê i powiedzia³:
Doskona³a robota! Nie bez powodu mistrz Klars liczy sobie
tak drogo! A teraz pójdziemy obejrzeæ kolczugi! I odszed³, rozma-
wiaj¹c z o¿ywieniem ze swoimi towarzyszami.
39
Conan chcia³ ju¿ wejæ do warsztatu, z którego co chwila wy-
biegali ch³opcy z he³mami, sztyletami, nagolennikami i innymi czê-
ciami zbroi, ale Biorri przytrzyma³ go za rêkaw i odci¹gn¹³ w cieñ
koniowi¹zu.
Z domu, rozmawiaj¹c g³ono, wysz³o dwóch ludzi: przystojny
panicz z zaczerwienionym z gniewu obliczem, trzymaj¹cy w rêku
mocno wypchany trzos, i potê¿nie zbudowany majster w wytartych
skórzanych spodniach i wypuszczonej na nie prostej koszuli. Spod
opadaj¹cych na czo³o kêdzierzawych, czarnych, nieco siwiej¹cych
w³osów ironicznie b³yszcza³y m¹dre, piwne oczy, a gêsta broda po-
drygiwa³a od powstrzymywanego miechu.
Nie, panie, broñ i pancerze robiê tylko na zamówienie. Goto-
we dostaniecie w s¹siednich warsztatach, tam wam wszystko doro-
bi¹, dopasuj¹ i ka¿dy dowolny herb umieszcz¹ na tarczy, a ja robiê
pancerze na miarê rycerza, a broñ tak, ¿eby pasowa³a mu do rêki.
I dla mnie tak zrób! Ile razy mam mówiæ: zrób, a ten trzos
bêdzie nale¿a³ do ciebie! Przecie¿ pozosta³y jeszcze ca³e trzy dni do
turnieju!
Nie, panie, ja ju¿ swoje powiedzia³em. Jeli kto zechce, niech
wam zrobi w ci¹gu trzech dni, ale nie majster Klars! I nie jest mi
potrzebny wasz trzos, panie, sam wam chêtnie zap³acê, ¿ebycie tyl-
ko ju¿ st¹d poszli i nie przeszkadzali mi w pracy!
Ach ty, zuchwalcze! Nie wiesz, z kim mówisz! Nie ujdzie ci
to p³azem, nie bêdê zwa¿a³ na to, ¿e jeste pupilkiem ksiêcia! Ju¿
ci to wkrótce nie pomo¿e! Prze¿uwaj¹c przekleñstwa, wskoczy³
na konia, którego przyprowadzi³ mu koniuch, i galopem wypad³ za
wrota.
Dobry sobie, co? Biorri z umiechem spogl¹da³ spod okapu
koniowi¹zu na majstra, stoj¹cego spokojnie na ganku i z ironicznym
umieszkiem obserwuj¹cego odje¿d¿aj¹cego niedosz³ego klienta.
Jeli kto mu siê nie spodoba, za nic nie sprzeda mu broni ani nie
przyjmie zamówienia. Powiedzia³, ¿e nie mo¿e zrobiæ zbroi w ci¹gu
trzech dni. Jeli tylko zechce, wszystko wykona w jedn¹ noc! No
a teraz chodmy, czas, ¿ebymy z nim porozmawiali.
Z tymi s³owami wyszed³ na rodek podwórza, wzi¹³ siê pod boki
i zawo³a³:
Na Przejaniejszego Mitrê! Przecie¿ to sam mistrz Klars wy-
szed³ na ganek, ¿eby powitaæ szanownego Biorriego! Ale dlaczego
jeste sam? Gdzie Altus, Mink, Ergon i inni mistrzowie? Przyby-
wam z daleka i oczekujê powitania ze wszystkimi honorami!
40
No, co za goæ! Biorri, w³anie ciê wczoraj wspominalimy
gdzie siê podziewa ten hultaj, zaraz wiêto, a jego nie ma! Witaj,
przyjacielu, cieszê siê, ¿e ciê widzê!
Mistrz Klars zszed³ z ganku. Objêli siê, g³ono poklepuj¹c je-
den drugiego po plecach. Kilku czeladników zatrzyma³o siê, zasko-
czonych tym niebywa³ym widowiskiem, ale majster tak na nich spoj-
rza³, ¿e natychmiast zniknêli.
Dobrze, ¿e nie zapominasz starych przyjació³. Chodmy, po-
siedzimy, pogadamy, przecie¿ nie widzielimy siê ca³y rok!
Posiedzimy i spokojnie pogadamy, ale najpierw chcê ciê o co
poprosiæ...
Dla ciebie, Rudy, wszystko, co sobie za¿yczysz! Nawet na-
szyjnik dla twojej licznotki mogê zrobiæ, chocia¿ jestem p³atnerzem!
Gadaj mia³o, o co chodzi.
Biorri zwróci³ siê w stronê koniowi¹zu i skin¹³ przyzywaj¹co
rêk¹. Conan wyszed³ z ukrycia i zbli¿y³ siê do mistrza Klarsa.
O, a któ¿ to taki? Czy¿by twój przyjaciel? No to witaj! Nie
wiem, z kim mam do czynienia, ale ja jestem mistrz Klars.
A ja Conan-Cymmerianin. Jestem rad, ¿e mogê ciê poznaæ,
a tym bardziej siê cieszê, ¿e przyprowadzi³ mnie tutaj ten piewaj¹-
cy frant.
No wiêc który z was ma do mnie sprawê? Czujê, ¿e chodzi tu
nie o naszyjnik, lecz o dobry miecz... Zgad³em?
Klars, widzielimy przed chwil¹, jak pozby³e siê tego na-
chalnego klienta, który potrz¹sa³ ci pod nosem sakiewk¹. Niech ci
tylko nie przyjdzie do g³owy potraktowaæ tak mego przyjaciela! Nie
po to przyby³ na turniej, ¿eby staæ na uboczu! Widzisz, jaki to dziel-
ny m³odzian, wyekwipuj go wiêc jak najlepiej. A mieszek ma równie
ciê¿ki jak ten cz³owiek, który tak ci wygra¿a³.
Mistrz przesta³ siê umiechaæ i bacznie zmierzy³ wzrokiem Co-
nana. Potem twarz znów mu siê rozjani³a i wyci¹gn¹³ do Cymme-
rianina szerok¹ d³oñ:
Zgoda! Ca³a przyjemnoæ pracowaæ dla takiego woja! To nie
jaki tam fagas przeklêtego Ferndina! I niech Mitra pozwoli mi zo-
baczyæ, jak pokonasz na turnieju tego przeklêtego wyrodka! Tfu,
muszê jak najszybciej przep³ukaæ gard³o po wymówieniu jego obrzy-
dliwego imienia! Chodmy do mnie i tam wszystko ustalimy.
Przeszli obok stajni, kuni, minêli warsztat, gdzie robiono kol-
czugi, i zbli¿yli siê do niewielkiego domu, stoj¹cego w sadzie. Go-
spodarz otworzy³ drzwi i zaprosi³ do rodka.
41
Widzisz, co to znaczy Rudy Biorri! szepn¹³ do ucha Co-
nanowi jego towarzysz. Majster zaprosi³ nas do swego domu!
Nawet ja nigdy tutaj nie by³em. Najwidoczniej przypad³e mu do
gustu!
Niem³oda, lecz wci¹¿ bardzo przystojna kobieta w br¹zowej,
obcis³ej u góry sukni, przypominaj¹cej stroje wielkich dam, w mil-
czeniu sk³oni³a siê gociom i wysz³a pos³uszna w³adczemu spojrze-
niu mê¿a. Po chwili wróci³a z dzbanem wina, a m³odziutka s³u¿¹ca,
kilka razy biegaj¹c do kuchni, zastawi³a stó³ najprzeró¿niejszym ja-
d³em. Nakrywszy do sto³u, kobiety odesz³y, a majster zasiad³ na krze-
le z wysokim oparciem i zacz¹³ nalewaæ wino.
Wypijemy, zak¹simy i wemiemy miarê. Jutro wieczorem
wszystko bêdzie gotowe. Rano przyprowad swego konia, na pewno
ma zbite podkowy. Sk¹d przyjecha³e?
Z Belverusu, ale konia podkuwa³em jeszcze dawniej. Dobrze
trafi³e z tymi podkowami. S³uchaj, wspomnia³e o jakim Ferndi-
nie, co to za ptaszek?
Do rozmowy wmiesza³ siê Rudy Biorri:
Ech, Conanie, co siê tu dzieje! Lis wczoraj wszystko mi opo-
wiedzia³. Wypijmy najpierw za nasze spotkanie, a potem porozma-
wiamy o tym plemieniu szakali!
Tak, Biorri, masz racjê! Nie warto psuæ smaku dobrego wina
rozmowami o tym... tfu, niech go!
Z rozkosz¹ osuszyli kubki i zabrali siê do jedzenia. Mimo ¿e
niedawno zjedli obfite niadanie u Lisa, aromatyczne wonie potraw
stoj¹cych na stole kaza³y im zapomnieæ o ca³ym wiecie. Przed Co-
nanem w g³êbokiej misie parowa³o pieczyste z jarzynami, polane
ostrym sosem, który szczypa³ w jêzyk i wywo³ywa³ ³zy. Ten ogieñ
mo¿na by³o ugasiæ tylko winem, tak wiêc dzban kr¹¿y³ w ko³o, a¿
wreszcie go opró¿nili.
Gospodarz nie popêdza³ swych goci, ale co chwila z luboci¹
taksowa³ wzrokiem szerok¹ pier i potê¿ne ramiona Cymmerianina.
Z trudem wytrzyma³, a¿ wszystko zosta³o zjedzone i wypite, i nie-
cierpliwie zerwa³ siê z krzes³a.
Biorri, o Ferndinie opowiesz mu lepiej ode mnie, masz bar-
dziej giêtki jêzyk. Ale pamiêtaj, masz to tak powiedzieæ, ¿eby w nim
krew zawrza³a, ¿eby choæ trochê poczu³, jak¹ ¿ywimy nienawiæ do
tego psiego syna! A tymczasem ja zrobiê tu tak¹ zbrojê, jakiej nie
ma nawet ksi¹¿ê Orgeld! Chodmy, Cymmerianinie, chodmy jak
najszybciej, nie mo¿na traciæ czasu!
42
U Klarsa zabawili do wieczora. Conan zawsze lubi³ pracownie
p³atnerskie, ale to, co tutaj zobaczy³, wprawi³o go w zachwyt. By³o
to prawdziwe ma³e królestwo, którym w³ada³ grony majster Klars.
Kochali go i zarazem bali siê wszyscy, poczynaj¹c od siwobrodych
majstrów, najbli¿szych wspó³pracowników Klarsa, a koñcz¹c na
sprytnych ch³opakach, którzy dopiero niedawno przyszli do niego
na naukê i z wielkim zapa³em zamiatali podwórze. Jeden z nich co
si³ w nogach pobieg³ z jakim poleceniem, wypowiedzianym przez
mistrza cichym g³osem, i wkrótce ze wszystkich warsztatów wylegli
powa¿ni p³atnerze w poprzepalanych fartuchach, z rêkami poczer-
nia³ymi od pracy w metalu.
Niczym królewska wita przeszli za mistrzem Klarsem do wiel-
kiej izby z prostymi ³awkami wzd³u¿ cian, na których by³y roz³o¿o-
ne przeró¿ne kolczugi, he³my, misiurki, a na cianach wisia³y mie-
cze i sztylety. W jednym rogu zwraca³y uwagê umocowane
w specjalnym stojaku b³yszcz¹ce topory bojowe. Przyci¹ga³y wzrok
³uki i strza³y ró¿nych rodzajów, gotowe do bitwy, by zapiewaæ sw¹
odwieczn¹ pieñ mierci.
Mo¿na tutaj by³o tak¿e zamówiæ bojowy rz¹d dla koni siod³a,
przystosowane dla jedców w zbrojach, masywne strzemiona, pi-
kowane derki i wiele, wiele innych rzeczy, których przeznaczenie
zna³ tylko prawdziwy woj.
D³ugo wybierali, przymierzali, przyk³adali, a potem poszli do
kuni, gdzie sam mistrz Klars wybra³ klingê sporód ca³ej sterty ¿e-
lastwa przygotowanego do ostatniego hartowania. Od dwiêku m³o-
tów, miechu kowali, syku powietrza w miechach, tryskaj¹cych na
wszystkie strony iskier i zapachu gor¹cego metalu Conana zaswê-
dzia³y rêce i schwyci³ m³ot stoj¹cy pod cian¹.
Ano poka¿, na co ciê staæ! Widzê, ¿e potrafisz trzymaæ m³ot
w rêkach! Czy¿by by³ kowalem?
Zdarza³o siê! Hej, ch³opcy, wiêcej ognia!
Klinga wyci¹gniêta ze st¹gwi ze s³on¹ wod¹ do czerwonoci roz-
¿arzy³a siê w palenisku i Conan zacz¹³ j¹ pracowicie kuæ ogromnym
m³otem, a majster Klars poprawia³ go swoim m³otkiem.
Biorri, pokrêciwszy siê nieco ko³o paleniska, wkrótce znikn¹³,
nie mog¹c wytrzymaæ panuj¹cego tu gor¹ca i ha³asu.
Nie by³o go do wieczora, gdy spoceni i zmêczeni mistrz i jego
potê¿ny pomocnik wyszli na dwór. A w kuni za ich plecami w dal-
szym ci¹gu p³on¹³ ogieñ i bez przerwy podzwania³y m³oty du¿y
i ma³y.
43
A wiêc ustalilimy. Rano przyprowadzisz konia, zmienimy mu
podkowy i wybierzemy uprz¹¿. A teraz trzeba troszeczkê odsapn¹æ.
Hej, Biorri, stary hulako, gdzie ciê ponios³y demony?
Jego g³os zahucza³ na ca³¹ ulicê i okoliczne psy odpowiedzia³y
mu wciek³ym ujadaniem.
Drzwi stajni skrzypnê³y i na progu ukaza³ siê Biorri. Nasz ele-
gant niele siê tam wyspa³ i teraz z sianem na spodniach, kamizeli
i czapce, któr¹ ciska³ pod pach¹, nie wygl¹da³ ju¿ tak wspaniale.
Conan nie móg³ siê powstrzymaæ od miechu.
Teraz poucztujesz u Starego Lisa i mo¿esz siê wybieraæ do
nastêpnej wdówki z kufrem.
Dobrze, ¿e mi przypomnia³! Przecie¿ jej obieca³em! Chod-
my, odprowadzê ciê do zajazdu, po drodze opowiem o tym Ferndi-
nie, a potem wyruszê do niej. Pieczona gê to nie byle co! A i ona
sama... palce lizaæ! Biorri z rozkoszy zmru¿y³ oczy i cmokn¹³.
Mistrz Klars równie¿ siê rozemia³ i tkn¹³ go w brzuch wielk¹
piêci¹:
No dobrze, jeli obieca³e, to id! Ale jutro przyjdziesz do
nas i nie wypucimy ciê, dopóki nie zapiewasz wszystkiego, co znasz.
Szczególnie o królu Gregorze! Dobrze, idcie, bo ju¿ prawie ca³kiem
ciemno. Hej, Arnolf, we pochodnie i odprowad tych panów! Ru-
szaj ¿ywo!
Ch³opak z zapalon¹ pochodni¹, Conan i Biorri wyszli za bramê,
a mistrz Klars d³ugo jeszcze spogl¹da³ za nimi, to chmurz¹c siê od
nieweso³ych myli, to znów nagle z jakiego powodu umiechaj¹c
siê. Potem wróci³ do kuni i do stuku m³otów do³¹czy³ jego w³adczy,
gromki g³os.
VI
wiêto Obfitoci Mitry od najdawniejszych czasów by³o dla
mieszkañców Menory i ca³ego ksiêstwa Bergheim najradoniejszym
wydarzeniem roku. Rolnicy zbierali plony, hodowcy byd³a podlicza-
li swoje stada, i wszyscy wznosili mod³y do Mitry o ³aski na przy-
sz³y rok.
Ma³¿eñstwa zawarte w okolicach wiêta uchodzi³y za najbardziej
trwa³e i szczêliwe. Dlatego jeszcze wiele dni po zakoñczeniu ob-
rzêdów i ceremonii ku czci Przejaniejszego Mitry w miecie i w ca³ej
44
prowincji odbywa³y siê niezliczone wesela. Jednak¿e w tym roku,
pomimo o¿ywienia, które jak zwykle zapanowa³o w Menorze w prze-
dedniu wiêta, wyczuwa³o siê jakie napiêcie, zaniepokojenie, ocze-
kiwanie nieszczêcia. Miasto ¿y³o jak dawniej, toczy³ siê handel, ulice
pe³ne by³y ludzi, ale nie s³yszano tu g³onych rozmów, miechu. Sie-
dz¹cy w szynkach mieszczanie o czym szeptali, ze smutkiem krê-
c¹c g³owami i wyra¿aj¹c nadziejê, ¿e Mitra nie dopuci do tak strasz-
nych rzeczy.
Ferndin by³o to imiê, które niepokoi³o ca³e miasto, którego
jak d¿umy bali siê wszyscy mieszkañcy. Ksi¹¿ê, ich m¹dry, m³ody
ksi¹¿ê Orgeld, który w tak krótkim czasie przeobrazi³ ca³y kraj, na-
gle sta³ siê pos³uszn¹ marionetk¹ w rêkach owego przyb³êdy! Gdzie
podzia³o siê jego opanowanie i rozs¹dek w sprawach pañstwowych,
gdzie jego m¹dre wyroki? Niekoñcz¹ce siê uczty, polowania, szalo-
ne hulanki. Wszystkie wa¿ne sprawy zaniedbano, a jeli ju¿ trzeba
by³o o czym zadecydowaæ, ksi¹¿ê najpierw zasiêga³ rady u swego
niezast¹pionego Ferndina i potem powtarza³ jego s³owa.
I oto teraz Ferndin zamierza wzi¹æ udzia³ w Wielkim Turnieju!
Kiedy wieæ ta obieg³a miasto, zahucza³o w nim jak w ulu. Przecie¿
zwyciêstwo w turnieju powiêconym Wszechmog¹cemu Mitrze sta-
nowi³o dla nisko urodzonego cz³owieka jedyn¹ szansê na uzyskanie
tytu³u, który w ka¿dym innym przypadku przechodzi³ z ojca na syna!
W turnieju mogli braæ udzia³ wojowie z ró¿nych warstw spo³ecz-
nych ksi¹¿êta, baronowie, a tak¿e ludzie prostego urodzenia. Zwy-
ciêzcê uwa¿ano za wybrañca Mitry. Jeli w ¿y³ach tego cz³owieka
p³ynê³a b³êkitna krew, ksi¹¿êca nagroda dodawa³a wagi jego tytu³o-
wi i przysparza³a bogactw. Jeli za Mitra da³ zwyciêstwo prostemu
cz³owiekowi, od razu stawa³ siê szlachetnym rycerzem, a tytu³ i ma-
j¹tek, który przy okazji otrzymywa³, czyni³y z niego wielk¹ personê.
To w³anie zamierzal osi¹gn¹æ Ferndin. Bez tytu³u i maj¹tku by³
jak lekka szczapa miotana falami. Wystarczy³by jaki kaprys ksiêcia
lub intrygi dworzan, by natychmiast wyrzucono go z pa³acu. Gdyby
jednak mia³ tytu³... O, wtedy móg³by siê zmierzyæ z ka¿dym wro-
giem! Umocni³by to, co ju¿ osi¹gn¹³, i zosta³by g³ównym doradc¹
ksiêcia w sprawach pañstwowych, zajmuj¹c miejsce nale¿¹ce nie-
gdy do barona Dissa z Redbornu. A potem...
Potem zosta³by prawdziwym w³adc¹ Bergheimu, krêc¹c ksiêciem
tak, jak potrafi to czyniæ piêkna kochanka ze starym lubie¿nikiem...
Widzieli to i przeczuwali wszyscy zarówno z otoczenia ksiê-
cia, jak i prosty naród. wiêto Mitry zbli¿a³o siê jak wielka burzowa
45
chmura, nie wiadomo by³o, czy burza przejdzie bokiem, czy spali
ca³e miasto piorunami.
Taki smutny obraz przedstawi³ Conanowi wymowny Biorri, kie-
dy wieczorem wracali do szynku starego Lisa. I Conan, który nigdy
nie widzia³ ani m³odego ksiêcia, ani podstêpnego Ferndina, móg³ ju¿
doskonale wyobraziæ sobie swego przysz³ego przeciwnika. Opowie-
dziawszy to wszystko, Biorri przystan¹³ na chwilê i zapyta³:
Teraz rozumiesz, dlaczego Klars tak ci siê przypatrywa³?
Da³bym sobie rêkê uci¹æ, ¿e podobnych do ciebie wojów nie bêdzie
na turnieju. Mo¿esz uwierzyæ w³óczêdze Biorriemu, przecie¿ od lat
ogl¹dam te zmagania! Panowie doskonale w³adaj¹ broni¹, ale ¿aden
z nich nie ma tak szerokich ramion i potê¿nych r¹k. A proci ludzie
nie pal¹ siê do takich turniejów obowi¹zuj¹ tutaj surowe zasady:
wolno zabiæ przeciwnika. W ostatnich latach wielu uczestników tur-
nieju wola³o uznaæ sw¹ przegran¹ ni¿ straciæ ¿ycie, ale mimo to...
Kto z prostych wojów zechce zaryzykowaæ w³asn¹ g³owê, walcz¹c
z dowiadczonym rycerzem, od dzieciñstwa przywyk³ego do siedze-
nia w siodle, codziennie æwicz¹cego siê w sztukach walki? Ale ty...
Takich zuchów Menora jeszcze nie widzia³a. Mo¿e to sam Mitra
przywiód³ ciê tutaj?
Zamyli³ siê i szed³ w milczeniu. Przy bramie powiedzia³:
Nie pójdê teraz do Lisa, bo nie móg³bym odwiedziæ swej licz-
notki. Oczekuj mnie jutro rano, wybierzemy siê razem, ¿eby podkuæ
twego ogiera. No, ma³y, powieæ mi teraz, ¿ebym siê nie potkn¹³ na
drodze! Da³ kuksañca ch³opcu z pochodni¹ i obaj zniknêli za rogiem.
Po umyciu siê na podwórzu z ty³u domu i po zjedzeniu kolacji
w towarzystwie ch³opów, którzy przyjechali na targ z okazji wiêta,
Conan poprosi³ gospodarza, by obudzono go rano, i poszed³ na górê.
Obudzi³y go mocne szturchañce. Kiedy niechêtnie otworzy³ oczy,
ku swemu zdziwieniu ujrza³ Biorriego. Mia³ janiej¹cy czystoci¹
strój, a jego rude w³osy by³y wie¿o umyte i gorza³y w promieniach
s³oñca jak p³omienie ogniska.
Obud siê, obud! Specjalnie przyszed³em wczeniej, ¿eby ci
siê zrewan¿owaæ za wczorajsze! Ty, przyjacielu, te¿ masz twardy
sen. Jeszcze chwila, a musia³bym ci wylaæ na g³owê dzban wody!
Conan z³apa³ go w garæ i powali³ na ³o¿e, które a¿ zaskrzypia³o
pod ich ciê¿arem.
Jednak zapach gor¹cej pieczeni, rozchodz¹cy siê po ca³ej izbie,
by³ tak kusz¹cy, ¿e Cymmerianin trzepn¹³ tylko Biorriego kilka razy
poduszk¹ i usiad³ za sto³em.
46
Ty z pewnoci¹ ju¿ jad³e. Nie wierzê, by wdówka wypuci³a
ciê z pustym ¿o³¹dkiem.
Nie, nie myl, ¿e to wszystko jest tylko dla ciebie! Tak siê
spieszy³em, ¿e nie mia³em czasu dobrze zjeæ, a w dodatku ona ci¹-
gle chcia³a mnie ca³owaæ. Prawie siê ud³awi³em! Sam rozumiesz, ¿e
takie jedzenie nie idzie na zdrowie!
A co bêdzie z twoj¹ kamizel¹? Czy pomyla³e o spodniach?
Nie, nic ci nie zostawiê, sied spokojnie i podziwiaj, jak ja jem.
Ech, Cymmerianinie, nie znasz jeszcze Rudego Biorriego! No
bo i có¿ ty w³aciwie o mnie wiesz? Popatrz, jak zachowuj¹ siê wiel-
cy panowie, w tym równie¿ Rudy Biorri!
Przysiad³ siê do sto³u i zacz¹³ jeæ z tak¹ godnoci¹, nie upusz-
czaj¹c ani kropli sosu i nie brudz¹c r¹k, ¿e Conan zapatrzy³ siê w nie-
go z podziwem, zapominaj¹c o tym, co sam ma na talerzu. Wytwor-
nym gestem Biorri uj¹³ kubek i wolno zacz¹³ piæ wino ma³ymi
³yczkami. Tego ju¿ Conan nie móg³ wytrzymaæ pijak Biorri cedzi
wino przez zêby jak stary baron na stypie! miech wstrz¹sn¹³ cia-
nami izby. Biorri odstawi³ kubek i równie¿ siê rozemia³.
Szybko dokoñczyli niadanie, osiod³ali konie i pojechali do mi-
strza Klarsa.
Niech przy okazji podkuje tak¿e moj¹ lekkonog¹ Zoldê, bo
zaraz zacznie siê wiêto, potem czeka nas turniej, a co bêdzie dalej,
kto wie... roztropnie zauwa¿y³ Biorri.
Galopem przemknêli pustymi o tej porze ulicami i zatrzymali
siê przy znanej bramie.
Mistrz ju¿ na nich czeka³, i kiedy ch³opcy poprowadzili konie
do kowala, powiedzia³:
Oni tam wszystko sami zrobi¹. Wiedzia³em, Rudy, ¿e przy-
prowadzisz do mnie swoj¹ piêkn¹ koby³kê. No, chodmy, obejrzy-
my to i owo!
Poszli do izby, gdzie na cianach wisia³a broñ. Czeka³ tam
na nich wysoki ciemnow³osy m³odzieniec z bardzo powa¿nymi
oczami.
To mój starszy syn, Rialt. Jeli chcesz, bêdzie twoim gierm-
kiem. No, a teraz do roboty! Wk³adaj zbrojê, Cymmerianinie!
Gdy tylko weszli do pokoju, Conan zauwa¿y³ w k¹cie, gdzie
wczoraj gronie b³yszcza³y topory, starannie roz³o¿on¹ na szerokiej
³awie gotow¹ zbrojê. Jej rozmiar nie pozostawia³ cienia w¹tpliwo-
ci: zosta³a wykonana specjalnie dla niego. A wiêc majster i jego lu-
dzie nie spali ca³¹ noc, spiesz¹c siê z zamówieniem.
47
Conan podszed³ do ³awy i okiem znawcy zacz¹³ ogl¹daæ zbrojê.
Od razu doceni³ mocne, a zarazem misterne, sploty kolczugi, wy-
godne klamry i pancerz, który dobrze os³ania³ cia³o, nie krêpuj¹c
ruchów. Obok le¿a³a wielka ciê¿ka tarcza z wizerunkiem s³oneczne-
go dysku i b³yszcz¹cy miecz z masywn¹ rêkojeci¹.
Ko³o miecza majster po³o¿y³ pochwê bogato zdobion¹ z³otem.
Conan, odziawszy siê przy pomocy Rialta, który bardzo zrêcz-
nie pozapina³ wszystkie klamry, z przyjemnoci¹ przespacerowa³ siê
po izbie. Lubi³ ten ciê¿ar ¿elaza, czu³ wtedy jeszcze bardziej sw¹
si³ê i krew zaczyna³a siê burzyæ w ¿y³ach na myl o czekaj¹cej go
bitwie.
Majster poda³ mu tarczê i Conan, wyci¹gn¹wszy miecz z pochwy,
kilka razy ze wistem przeci¹³ nim powietrze.
Mam wra¿enie, jakbym siê urodzi³ w tej zbroi! Mistrzu Klars,
jeste królem p³atnerzy! No to teraz bêdê mia³ u¿ywanie na Wielkim
Turnieju, przekonam siê, co to za rycerze walcz¹ w imiê Przejaniej-
szego Mitry!
Ale najpierw wypróbujesz miecz i zbrojê w walce ze mn¹. Nie
powinni ciê przedwczenie widzieæ na wiêtym Placu, gdzie mnó-
stwo przyjezdnych rycerzy próbuje teraz swych si³, przechwalaj¹c
siê zrêcznoci¹ przed gapiami. Przeklêty Ferndin ma zbyt wielu szpie-
gów, którzy z pewnoci¹ krêc¹ siê tam, wypatruj¹c s³abych punktów
przeciwników. Nikt nie wie, jaki on jest w walce. Jedni mówi¹, ¿e
w³ada mieczem jak dowiadczony rycerz, a inni, ¿e nie wytrzyma
pierwszego pojedynku. Ja osobicie nie w¹tpiê, ¿e jest niebezpiecz-
nym przeciwnikiem. A teraz, Rialcie, zaprowad goci na tylne po-
dwórze i powiedz ludziom, ¿eby nikt tam nie zagl¹da³ bo obedrê
ze skóry! Poczekajcie tam na mnie, zaraz przyjdê.
Conan ju¿ wczoraj zrozumia³, ¿e czeka go nie zwyk³y ksi¹¿êcy
turniej, lecz co znacznie bardziej powa¿nego i niebezpiecznego. A po
ostatnich s³owach mistrza Klarsa zala³a go gor¹ca fala przeczucia
walki na mieræ i ¿ycie, d³onie mocniej zacisnê³y siê na skórzanych
pêtlach tarczy i na rêkojeci miecza, nogi naprê¿y³y siê, a oczy roz-
b³ys³y zimnym ogniem.
To, co mistrz Klars nazwa³ tylnym podwórzem, by³o idealnie
równym placem, ze wszystkich stron ogrodzonym mocn¹ drewnian¹
barier¹. Mo¿na tu by³o wypróbowaæ konia, zbrojê, a nawet stoczyæ
prawdziw¹ walkê, nie obawiaj¹c siê wcibskich oczu.
Tutaj w³anie koniuchowie przyprowadzili wspania³ego wrone-
go ogiera i figlarn¹ gniad¹ koby³kê. Na grzbiet ogiera narzucono grub¹
48
derkê, os³aniaj¹c¹ boki i nogi szlachetnego zwierzêcia. Koñ mia³ te¿
ochronê g³owy ze szparami na oczy, a skórzanego siod³a z poz³aca-
nymi strzemionami móg³by pozazdrociæ ka¿dy baron. Rumak nie-
cierpliwie grzeba³ kopytem i potrz¹sa³ g³ow¹, podzwaniaj¹c wêdzi-
d³em. Conan obszed³ go doko³a, podziwiaj¹c uprz¹¿. By³a wyj¹tkowo
solidnie wykonana, pomalowana na czarno, z b³yszcz¹cymi metalo-
wymi nak³adkami. Obejrza³ podkowy, a gdy stwierdzi³, ¿e kowale
dobrze wywi¹zali siê ze swego zadania i starannie spi³owali kopyta,
nie zwa¿aj¹c na ciê¿ar zbroi lekko wskoczy³ na siod³o i kilka razy
przejecha³ wko³o, sprawdzaj¹c, czy wszystko jest w porz¹dku. Koñ,
podzielaj¹c dobry nastrój swego pana, bieg³ po placu, jakby nie czu-
j¹c na grzbiecie ciê¿aru jedca.
Biorri, stoj¹c obok ze sw¹ koby³¹, mi³onie poklepywa³ j¹ po
zgrabnej szyi.
Ale zuch z tego starego Klarsa! powiedzia³ z zachwytem.
No, Ferndinie, strze¿ siê teraz!
Koniuchowie przyprowadzili jeszcze jednego konia dla mi-
strza Klarsa. Grubokocista, z³ocistoruda koby³a sta³a spokojnie, kie-
dy nak³adali na ni¹ uprz¹¿. Z ukrytych tylnych drzwi wyszed³ mistrz,
odziany w bogat¹ zbrojê. Najwidoczniej nieraz stacza³ w niej walki
na tylnym podwórzu, poniewa¿ by³a pogiêta i poobijana. Miecz, wi-
sz¹cy w pochwie przy pasie Klarsa, wzbudza³ prawdziwy respekt.
No, Cymmerianinie, zaraz mi poka¿esz, na co ciê staæ! Jeste
tak silny, ¿e ca³kiem niechc¹cy mo¿esz zrobiæ krzywdê staremu Klar-
sowi, ale pamiêtaj to nie s¹ ksi¹¿êce szranki, zachowaj spokój i zim-
n¹ krew! A wiêc zaczynamy! Wzi¹³ z r¹k syna he³m, na³o¿y³ go,
wskoczy³ na konia i odjecha³ na drugi koniec placu.
Czeladnicy, nie mog¹c powstrzymaæ ciekawoci, zerkali na nich
zza uchylonych drzwi i spoza zabudowañ gospodarczych. Dwiêk
stali, tupot kopyt i g³os mistrza Klarsa, domagaj¹cego siê od Conana
ci¹gle nowych manewrów, zag³usza³y ich pe³ne zachwytu okrzyki.
Kiedy jednak mistrz zatrzyma³ siê i odda³ tarczê Rialtowi, zniknêli,
jakby ich wiatr zdmuchn¹³.
Zdj¹wszy he³m i potrz¹sn¹wszy sklejonymi od potu w³osami,
majster, dysz¹c ciê¿ko, podjecha³ do Conana:
Widzê, ¿e urodzi³e siê po to, ¿eby byæ wojem, tak jak ja
¿eby byæ p³atnerzem. Jeszcze nie spotka³em cz³owieka, który zna³by
tyle sposobów walki. Z³a z konia, rozbieraj siê, a ja polê Rialta do
Lisa: od dzi jeste moim gociem! I nie spieraj siê tak bêdzie le-
piej dla ciebie. Sam lubiê Starego Lisa, chêtnie chodzê tam siê napiæ,
49
4 Conan i podziemie niewoli
ale zajazd to zajazd, ka¿dy mo¿e tam wejæ. Chyba mnie rozumiesz?
Hej, Biorri, zaprowad Zoldê do mojej stajni i te¿ siê tu przepro-
wad uprzedza³em, ¿e teraz do mnie masz nale¿eæ: starczy tego
zabawiania hulaków w szynku.
Zsiad³ z konia i rzuci³ wodze koniuchom. Ogier Conana, jesz-
cze rozgrzany walk¹, r¿a³ i stawa³ dêba, ale i jego wkrótce zabrano
z podwórza.
Rialt pomóg³ Conanowi zdj¹æ zbrojê, przekaza³ j¹ terminato-
rom, którzy natychmiast podbiegli, i poszed³ do Starego Lisa. Mistrz
Klars, Conan i Biorri wolno szli przez ogród.
Dobrze znam m³odego ksiêcia powiedzia³ Klars. Jest za-
palczywy, ale kiedy trzeba, zachowuje niewzruszony spokój i opa-
nowanie. Zawsze wiedzia³, czego chce, i potrafi³ to osi¹gn¹æ. A te-
raz nagle pojawi³ siê ten Ferndin i ksi¹¿ê zmieni³ siê nie do poznania.
To jaka nieczysta sprawa! S¹dzê, ¿e nie obesz³o siê bez czarów.
Miej siê na bacznoci, Cymmerianinie, masz teraz strasznego prze-
ciwnika! Ech, gdybym móg³ do twojej si³y dodaæ sw¹ nienawiæ!
Gdybym tylko móg³!
VII
Obudzi³o go ostro¿ne pukanie do drzwi. Sen natychmiast ulecia³
i umys³ zacz¹³ pracowaæ jasno. Tak, ju¿ jest ranek, wkrótce wzejdzie
s³oñce i zaczn¹ siê te wszystkie idiotyczne ceremonie ze sk³adaniem
ho³dów i przynoszeniem darów. Ferndin usiad³ gwa³townie, opusz-
czaj¹c nogi na miêkki dywan. Wypi³ duszkiem kubek wina z roz-
puszczonym w nim maleñkim kawa³eczkiem kujeby gêstej, czer-
wonawej substancji, przygotowanej w podziemnych celach przez
kap³anów Seta, którzy unikali jakichkolwiek kontaktów z ludmi.
Set oto prawdziwy w³adca tego wiata, wielki, tajemniczy w¹¿,
pan ¿ycia i mierci! Tylko on godzien jest ho³dów i szacunku, nie to,
co ten bo¿ek bez twarzy, któremu s³abi ludzie chc¹ dogodziæ niewin-
nymi ofiarami! Mitra, Sprawca ¯ycia, Bóg Obfitoci, i S³oñce jego
oko... Czego to nie wymyli cz³owiek, by p³ody z jego pola mog³y
wykarmiæ rodzinê, a krowy dobrze siê cieli³y!
Ferndin umiechn¹³ siê, czuj¹c, jak ¿ar kujeby rozchodzi siê po
ca³ym ciele, nape³niaj¹c cz³onki m³od¹ si³¹ i lekkoci¹. Ile ma lat?
Trudno powiedzieæ... Chyba nie mniej ni¿ osiemdziesi¹t. A w lustrze
50
widaæ cz³owieka z czarnymi w³osami i drapie¿nym wyrazem twa-
rzy, któremu nikt nie da³by wiêcej ni¿ czterdzieci lat. To prowincjo-
nalne ksiêstewko jest ca³kiem dobrym miejscem, dobrym i bardzo
bogatym! Ju¿ wkrótce on, Ferndin, stanie siê jego w³adc¹, a wów-
czas bêdzie mo¿na pomyleæ o innych wiêtach dla ludu i o innych
bogach. A raczej o Bogu! I oczywicie bêdzie siê mu sk³ada³o w o-
fierze nie jagniêta i owoce, lecz takie cieplutkie, ³adne owieczki jak
ta, która pi jeszcze w jego ³o¿u. Jakie apetyczne s³u¿¹ce ma ten pro-
stak Orgeld!
Podszed³ do pi¹cej dziewczyny, gwa³townym ruchem zdar³ z niej
okrycie, namiêtnym poca³unkiem zdusi³ krzyk strachu i posiad³ jej
szamocz¹ce siê cia³o to kujeba kr¹¿¹ca we krwi domaga³a siê
ujcia.
Zaspokoiwszy szaleñczy poryw namiêtnoci, pozostawi³ w ³o¿u
ca³kowicie opad³¹ z si³ dziewczynê, szybko siê ubra³ i wyszed³ na
dwór.
Nie zwracaj¹c uwagi na przestraszon¹ s³u¿bê, z szacunkiem scho-
dz¹c¹ mu z drogi, poszed³ prosto na pokoje ksiêcia. Orgeld sta³ przed
wielkim lustrem i poprawia³ haftowany ko³nierz uroczystego stroju,
który wk³ada³ raz w roku, na wiêto Obfitoci Mitry.
Starodawny ubiór g³owy z niebieskiego aksamitu, haftowany
z³otem, uwydatnia³ piêkno jego jasnych w³osów, opadaj¹cych na ra-
miona. Szeroka kurtka z bufiastymi rêkawami, przewi¹zanymi nie-
bieskimi wst¹¿kami powy¿ej ³okci, i krótkie spodnie po³yskiwa³y
w wietle wschodz¹cego s³oñca z³otym szamerunkiem i drogocen-
nymi kamieniami.
Ksi¹¿ê Orgeld tej wiosny skoñczy³ trzydzieci lat i wygl¹da³by
ca³kiem niele, gdyby nie podpuchniête od nocnych hulanek oczy
i ten szary kolor twarzy, który zast¹pi³ jego do niedawna jeszcze zdro-
w¹, bia³¹ cerê. Oczy, niegdy takie ¿ywe i weso³e, przygas³y, spogl¹-
daj¹c na wiat ze znudzeniem i obrzydzeniem.
Wygl¹da³o na to, ¿e ¿ycie utraci³o dlañ wszelki sens i musia³
uciekaæ siê do najbardziej niedorzecznych rozrywek, które zrêcznie
podsuwa³ mu niezmordowany Ferndin. I teraz, kiedy tylko Orgeld
go ujrza³, od razu siê o¿ywi³:
Wreszcie przyszed³e! Masz dzisiaj byæ ko³o mnie przez ca³y
dzieñ! To wiêto, które niegdy tak mnie cieszy³o, nie zapowiada
teraz niczego prócz nudy. I jak mnie bol¹ oczy od tego jasnego wia-
t³a! Najchêtniej przespa³bym ca³y dzieñ, a wieczorem mo¿na by co
urz¹dziæ w dolnych salach... Nie, tylko nie dzi... I ksiê¿na... Ostat-
51
nimi czasy ca³kiem przesta³a mi siê podobaæ! Co mo¿e to znaczyæ,
przyjacielu Ferndinie? Mo¿e znasz odpowied, bo ja ju¿ sam siebie
nie rozumiem...
Mój ksi¹¿ê, widzia³em niema³o ludzi, a i sam przeszed³em
przez to. Tak jak dziecko staje siê m³odzieñcem, tak te¿ m³ody cz³o-
wiek staje siê doros³ym mê¿czyzn¹, a proces ten podobny jest do
ciê¿kiej choroby. Wszystko minie, wszystko siê u³o¿y, tyle ¿e wiat
zdawaæ siê bêdzie ca³kiem inny, a to, co sobie ceni³e, rozwieje siê
jak dym, i polubisz co ca³kiem innego...
Jak trafnie opisa³e to, co siê ze mn¹ dzieje! Ka¿dego dnia
b³ogos³awiê los, ¿e zes³a³ mi ciebie, mój m¹dry Ferndinie! Twoje
s³owa dzia³aj¹ koj¹co i ¿ycie nie wydaje siê ju¿ takie banalne! A ja-
ka ³adna by³a ta czarnulka, która wczoraj tañczy³a na stole, praw-
da? Zamia³ siê i wyszed³ na galeriê.
G³upi szczeniaku, mylisz, ¿e jak siê odziejesz w b³yszcz¹cy
niczym s³oñce strój, od razu zapewnisz sobie przychylnoæ bogów!
Ale poczekaj, ju¿ wkrótce w¹tpliwoci ca³kiem zatruj¹ ci duszê,
wiat³o s³oneczne stanie siê dla ciebie nie do zniesienia, i bêdziesz
nale¿a³ tylko do Seta, wielkiego Wê¿a Wiecznej Nocy, a wszelkie
wspomnienia o Mitrze zostan¹ st¹d na zawsze wykorzenione!. Fern-
din, nie spuszczaj¹c z oczu drzwi prowadz¹cych na galeriê, nies³y-
szalnym krokiem podszed³ do wezg³owia ³o¿a ksiêcia i energicznie
machn¹³ rêk¹. Natychmiast pojawi³ siê w powietrzu ogromny, prze-
zroczysty w¹¿, zwin¹³ siê w k³êbek i u³o¿y³ na poduszce. Uniós³ trój-
k¹tn¹ g³owê, kilkakrotnie b³yskawicznie wysun¹³ i cofn¹³ rozdwojo-
ny jêzyk i znów zwin¹³ siê w k³êbek.
Bardzo dobrze! Le¿ tutaj, usypiaj jego rozum, wysysaj jego
mózg, niech pozostanie tylko pos³uszna mi pow³oka! Ksi¹¿ê jest mi
na razie potrzebny, a potem... zamia³ siê z³owieszczo potem od-
dam go tobie!
W¹¿ b³ysn¹³ ¿ó³tym okiem i zwin¹³ siê jeszcze cianiej. Ferndin
machn¹³ rêk¹ i zjawa zniknê³a.
Ech, jaka szkoda, ¿e mam tylko jednego wê¿a, zrodzonego
w ognistej otch³ani! Bez wê¿a nie mogê podporz¹dkowaæ sobie ksiê¿-
nej tak ³atwo, jak jej naiwnego mê¿a. Oczywicie, na mój rozkaz
przysz³aby tutaj jak ka¿da z dziewek s³u¿ebnych, ale nie do tego
zmierzam... Potrzebujê nie tylko cia³a, ale i ¿ywej duszy, a jej dusza
pe³na jest nienawici... Wykrêca siê, ci¹gle siê wykrêca ode mnie!
Och, jakiego niewiarygodnego wysi³ku wymaga ca³kowite podpo-
rz¹dkowanie sobie cz³owieka! A jak trudno by³o wówczas, rok
52
temu... nachmurzy³ siê i zagryz³ usta. No, nic, czas jest moim
sprzymierzeñcem, wkrótce ksi¹¿ê przestanie mi zawadzaæ, nienawiæ
zamieni siê w strach, a wtedy, piêkna ksiê¿no, przyjdzie kolej na cie-
bie! £adna jeste, klnê siê na Seta! A jakie namiêtne s¹ twoje oczy
i gibkie cia³o! Nie, ksiê¿no, nie uciekniesz ode mnie!
Oddali³ siê od ³o¿a i znów stan¹³ ko³o lustra. Ksi¹¿ê, który przy-
szed³ do sypialni ze wie¿¹ ró¿¹, z kroplami wody po nocnym desz-
czu, powiedzia³ w zadumie:
Jak piêknie pachnie! Ten zapach budzi we mnie têsknotê za
przesz³oci¹ i serce ciska mi siê od z³ego przeczucia... Jednak wszyst-
ko to dziecinada, prawda, Ferndinie? Chodmy, ju¿ pora, zaraz po-
jawi¹ siê kap³ani. Ach, jak pachnie ten kwiat! Chodmy szybciej,
wrêczê go ksiê¿nej.
Ferndin umiechn¹³ siê ze zrozumieniem, ale w jego duszy za-
wrza³a wciek³oæ. Tyle w³o¿y³ wysi³ku, a tu jaki kwiatek, który
mo¿na zmi¹æ w d³oni, gotów jest swym zapachem odrodziæ wspo-
mnienia i gasn¹cy rozum!
Przekleñstwo! Ten ch³opak nie jest taki s³aby, jak siê na pocz¹t-
ku wydawa³o. Tak, trzeba za wszelk¹ cenê zapewniæ sobie zwyciê-
stwo w turnieju i zdobyæ tytu³. Przebywaj¹c potem stale ko³o ksiê-
cia, bêdzie móg³ wszystko z nim uczyniæ. Wszystko!
Ksi¹¿ê Orgeld czeka³ na ksiê¿nê na dolnej galerii pa³acu. Lawi-
nia zatrzyma³a siê po drodze w Naro¿nej Wie¿y, sk¹d nastêpca tronu
chcia³ przygl¹daæ siê procesji wi¹tecznej i ceremonii sk³adania ofiar.
Zostawiwszy dziecko pod opiek¹ licznych piastunek i s³u¿¹cych,
Lawinia pospiesznie zesz³a na dó³.
Mia³a na sobie taki sam starodawny ubiór jak ksi¹¿ê. Poszerzo-
na od biustu suknia z niebieskiego aksamitu tak gêsto by³a usiana
drogocennymi kamieniami i z³otym haftem, ¿e niemal nie zgina³a
siê podczas ruchu. Miêkki czepek ze z³otego brokatu obramowywa³
jej blad¹ twarz z czystym wysokim czo³em, a na plecy opada³a lekka
bia³a pelerynka.
Ksiê¿na wysz³a na galeriê i a¿ zmru¿y³a oczy od jaskrawego s³oñ-
ca. Wygl¹da³a bardzo ³adnie w tym stroju i doskonale o tym wie-
dzia³a. Jak w dawnych latach ze wszystkich stron rozleg³y siê pe³ne
zachwytu szepty dworzan i s³ug, od czego mocniej zabi³o jej serce.
Ksi¹¿ê, któremu nagle rumieniec pojawi³ siê na twarzy, podszed³ do
¿ony i wzi¹³ j¹ za rêkê.
Jaka jeste dzi piêkna, Lawinio powiedzia³. Przypomi-
nasz mi kwiatuszek b³yszcz¹cy kropelkami rosy!
53
I poda³ jej ró¿ê. Lawinia, która dawno ju¿ nie s³ysza³a od ksiêcia
podobnych s³ów, umiechnê³a siê i przypiê³a ró¿ê do piersi.
Wziêli siê za rêce i wolno zaczêli schodziæ szerokimi marmuro-
wymi schodami. Na dole czeka³a na nich poz³ocista kareta zaprzê¿ona
w dwa olepiaj¹co bia³e konie, przystrojone kitami niebieskich piór.
Ksi¹¿ê i ksiê¿na ramiê w ramiê obeszli doko³a ca³y dziedziniec,
z godnoci¹ odpowiadaj¹c na uk³ony swych s³ug. Wreszcie wsiedli
do karety i wyjechali poza udekorowan¹ wiankami i girlandami kwia-
tów bramê pa³acu.
Ferndin utkn¹³ gdzie w k¹cie, miêdzy bram¹ do stajni i przej-
ciem do kuchni. Ksi¹¿ê, jak zakochany ch³opak, patrzy³ tylko na
ksiê¿nê, zupe³nie zapominaj¹c o nim. A wszyscy ci hrabiowie i ba-
ronowie oczywicie usi³owali przecisn¹æ siê jak najbli¿ej do w³adcy,
nie bez satysfakcji spychaj¹c nienawistnego Ferndina tam, gdzie sta-
li koniuchowie i kucharze.
W tym ciemnym k¹cie nikt nie zwraca³ na niego uwagi, nikt nie
widzia³ jego strasznej, wykrzywionej wciek³oci¹ twarzy, a on sta³
przyciniêty plecami do ciany i szepta³ poblad³ymi wargami: Ju¿
wkrótce wszystko siê zmieni, wszystko bêdzie inaczej! Ko³o ksiêcia
pozostanê tylko ja i pos³uszni mi ludzie! Jutro turniej, on zadecyduje
o wszystkim. Zwyciê¿ê, poniewa¿ jestem wybrañcem Seta i taka jest
Jego wola!.
S³udzy zd¹¿yli ju¿ wspi¹æ siê na pa³acowe mury i oblepili okna
wie¿ stra¿niczych, chc¹c obejrzeæ procesjê kap³anów, powracaj¹cych
z pól do wiatyni.
Od dwóch dni kap³ani Mitry obchodzili okoliczne wioski, doko-
nuj¹c obrzêdów, przyjmuj¹c dary i b³ogos³awi¹c pola i pastwiska.
Teraz oczekiwano ich tutaj, w Menorze.
Na placu przed wi¹tyni¹ zbudowano wielki o³tarz, na którym
kilka razy w roku sk³adano ofiary Mitrze. Dzisiaj, w dzieñ Obfitoci
Jasnego Mitry, o³tarz by³ przystrojony bukietami kwiatów i fruwaj¹-
cymi na wietrze ró¿nokolorowymi wst¹¿kami. Wokó³ z³otej czaszy,
w której powinien zaraz zapaliæ siê wiêty Ogieñ, le¿a³ wianek z ró¿,
kwiatów polnych i zbo¿a.
Wonica trzy razy objecha³ plac i zatrzyma³ ksi¹¿êc¹ karetê w po-
bli¿u wejcia do wi¹tyni, pod bia³ym marmurowym ogrodzeniem
parku powiêconego Mitrze. wita, jad¹ca konno za karet¹, zatrzy-
ma³a siê na uboczu, i lud, który ciasnym piercieniem otacza³ plac,
móg³ nacieszyæ oczy widokiem po³yskliwych strojów ksiêcia i ksiê¿-
nej, a tak¿e piêknych ubiorów dworzan.
54
Nagle da³ siê s³yszeæ piew licznych g³osów, donone uderzenia
gongów i okrzyki. To z daleka, czêsto zatrzymuj¹c siê, wolno zbli-
¿a³a siê procesja, a ludnoæ miasta, s³awi¹c Mitrê, sk³ada³a dary na
wozy kap³anów.
Ulice, którymi przechodzi³a procesja, by³y dok³adnie zamiecio-
ne i spryskane wod¹, a na ich g³adkie kamienie ze wszystkich stron
sypa³y siê wie¿e kwiaty. Wszêdzie powiewa³y ró¿nokolorowe wst¹¿-
ki i flagi, a radosne masy ludzi w odwiêtnej odzie¿y oczekiwa³y
z niecierpliwoci¹ nastêpnego postoju procesji.
Na czele, jako Jasny Mitra, kroczy³ w bia³ym stroju Najwy¿szy
Kap³an. G³owê mia³ przyozdobion¹ wielkim z³otym dyskiem, roz-
siewaj¹cym dr¿¹ce, jaskrawe refleksy, a na plecach wstêgê ze z³oto-
g³owiu, podobn¹ do olepiaj¹cej cie¿ki s³oñca na powierzchni spo-
kojnej wody.
Na widok jego ¿yczliwej twarzy z umiechaj¹cymi siê niebie-
skimi oczami ludzie równie¿ zaczêli siê umiechaæ i wznosiæ entu-
zjastyczne okrzyki. Co jaki czas b³ogos³awi³ on t³um, a s³udzy, dum-
nie id¹cy obok, rozpryskiwali na wszystkie strony aromatyczn¹ wodê
z szerokich dzbanów.
Za nimi pod¹¿ali kap³ani w zielonych, szkar³atnych, ¿ó³tych i nie-
bieskich strojach. Na g³owach mieli wymylne maski ró¿nych zwie-
rz¹t, bohaterów i demonów. Nieustannie kr¹¿yli, tañcz¹c przy wtó-
rze fletów i bêbnów.
Muzykanci, wszyscy w jaskrawoczerwonych krótkich tunikach,
w wiankach z k³osów, tañczyli razem z nimi. Nagle, zag³uszaj¹c zgie³k
t³umu i weso³¹ muzykê, rozleg³y siê uderzenia gongów. Ich czysty
dwiêk przep³yn¹³ ponad zgromadzonymi ludmi. Procesja zatrzy-
ma³a siê. Najwy¿szy Kap³an wysun¹³ siê do przodu, zwrócony do
swej wity, maj¹cej na twarzy rytualne maski, i dostojnym gestem
uniós³ rêce ku niebu. Muzykanci umilkli, a potem zaczêli graæ w kó³-
ko tê sam¹ melodiê, liczni s³udzy za, zebrani po obu stronach ka-
p³ana, piewali staro¿ytne psalmy, s³awi¹ce Mitrê-Twórcê Wszech-
wiata, Mitrê-Twórcê ¯ycia, Mitrê-Boga Obfitoci. W tym czasie
kap³ani w maskach odgrywali skomplikowan¹ pantomimê, gdzie si³y
wiat³a walczy³y z si³ami Ciemnoci i zwyciê¿a³y je ku chwale Wiel-
kiego Mitry.
Gdy umilk³y ostatnie dwiêki pieni, mieszkañcy miasta, naprze-
ciw których zatrzyma³y siê jaskrawo pomalowane wozy, zaczêli na
nie sk³adaæ dary. Czego tu nie by³o! Szczodre lato jak gdyby chcia³o
siê pochwaliæ swoimi rumianymi jab³kami, z³ocistymi aromatyczny-
55
mi gruszami, wokó³ których kr¹¿y³y chciwe osy, szaroniebieskimi
liwami, wype³niaj¹cymi oplecione wst¹¿kami kosze. Ob³e ¿ó³te
dynie, dumnie wystaj¹ce spomiêdzy pêczków ogrodowej zieleniny,
wygl¹da³y jak poz³ocone.
Inne wozy wioz³y dary od rzemielników bele grubych tkanin,
materia³y na derki z bogatym haftem, odwiêtne nakrycia g³owy,
piêkne talerze, dzbany, kubki i czasze wszystko to, czym s³ynê³a
Menora. Ostatni wóz zawsze wzbudza³ najwiêksze emocje: kufry,
puste przy wjedzie do miasta, stopniowo nape³nia³y siê z³otymi,
srebrnymi i br¹zowymi monetami, a poprzeczne ¿erdzie, tak jak na
wiosnê drzewa pokrywaj¹ siê liæmi, obrasta³y naszyjnikami, bran-
soletami, wisiorkami, b³yszcz¹c w s³oñcu z³otem i szlachetnymi ka-
mieniami.
Akurat ten wóz zatrzyma³ siê w miejscu, gdzie sta³ mistrz Klars
z czeladnikami i terminatorami. Ludzie z szacunkiem poszeptywali,
zerkaj¹c z ciekawoci¹ na ch³opców, którzy z wysi³kiem trzymali
w rêkach co przykrytego jaskrawoniebiesk¹ opon¹, oblamowan¹
porodku piêknym z³otym szlaczkiem w niezwyk³e kwiaty.
Mistrz potrz¹sn¹³ w³osami, zmoczonymi wod¹ ze wiêtego ró-
d³a Mitry, bez popiechu zdj¹³ oponê i powiesi³ j¹ na jednej z ¿erdzi,
obok per³owego naszyjnika i wypchanego aksamitnego trzosa z bez-
cennym haftem, nad którym nieznana mistrzyni trudzi³a siê zapewne
ca³y rok. Pod spodem znajdowa³ siê wielki kufer z ró¿anego drewna,
pokryty fantazyjn¹ rzeb¹ i ozdobiony kutymi naro¿nikami w for-
mie lici. Terminatorzy z trudem postawili kufer na wozie i uchylili
pokrywê. Zewsz¹d da³y siê s³yszeæ pe³ne zachwytu okrzyki kufer
do samej góry nape³niony by³ z³otymi monetami, na których le¿a³
wieniec z ciemnoczerwonymi wendyjskimi rubinami, godnymi sa-
mego króla.
Conan i Biorri stali niedaleko: jeden z nich mimo woli wyobra-
¿a³ sobie, ¿e jest posiadaczem tych wszystkich nieprzeliczonych bo-
gactw, a drugi ciesz¹c siê z pogodnego dnia, z muzyki i tañca ka-
p³anów, spogl¹da³ na to z przeczuciem przysz³ych wydarzeñ.
Gdyby takie wiêta urz¹dzano przynajmniej dwa razy w ro-
ku powiedzia³ poruszony Biorri, przeciskaj¹c siê przez t³um za
mistrzem Klarsem pozosta³bym tutaj i przesta³ siê w³óczyæ po wie-
cie! Zapomnia³em dodaæ, ¿e po z³o¿eniu darów z ogrodu Mitry wy-
je¿d¿a mnóstwo powozów z winem i wszelkim jad³em, i wiêto trwa
do rana. A potem ci, którzy jeszcze mog¹ ustaæ na nogach, id¹ na
wiêty Plac, by przygl¹daæ siê pojedynkom. Wtedy znów odbywa
56
siê uczta i to jaka! Dba o to sam ksi¹¿ê. No, dobrze, nie oci¹gaj
siê, ju¿ widaæ plac i trzeba stan¹æ bli¿ej o³tarza.
Ale nie musieli siê przepychaæ przed mistrzem Klarsem ludzie
rozstêpowali siê z szacunkiem, a widz¹c obok niego potê¿nego Co-
nana i szelmowsko umiechniêtego Rudego Biorriego, wiwatowali
na ich czeæ tak, jakby byli oni uczestnikami procesji. Biorri ledwie
nad¹¿a³ witaæ siê ze swymi licznymi przyjació³mi.
Wyszli na plac i zatrzymali siê ko³o wielkiego jesionu, wystrze-
laj¹cego wysoko ponad bia³ym ogrodzeniem wiêtego ogrodu, daj¹-
cego nieco och³ody. Widaæ st¹d by³o dobrze ca³y plac i wolno prze-
suwaj¹c¹ siê procesjê kap³anów, uroczycie obchodz¹c¹ o³tarz.
Ca³kiem blisko, otoczona stra¿¹ przyboczn¹ we wspania³ych stro-
jach, sta³a ksi¹¿êca kareta.
Bia³e konie, blask z³ota i szlachetnych kamieni na odzieniu ksiê-
cia i ksiê¿nej, niebieskie pióropusze i niebieska tunika wonicy
przyci¹ga³y uwagê nie mniej ni¿ procesja Mitry z Najwy¿szym Ka-
p³anem na czele i z wozami wype³nionymi najprzeró¿niejszymi da-
rami. Ksi¹¿ê i ksiê¿na stali bez ruchu, góruj¹c nad t³umem jak prze-
piêkne pos¹gi. Ludzie na placu umilkli, oczekuj¹c g³ównego momentu
ceremonii. W ciszy s³ychaæ by³o, jak skrzypi¹ ko³a wozów, wje¿d¿a-
j¹cych w otwart¹ bramê ogrodu wi¹tynnego. Kap³ani zdjêli ju¿ maski
i pozostali tylko w z³otych obrêczach na g³owach. Stanêli bez ruchu
po drugiej stronie o³tarza ofiarnego, nie spuszczaj¹c oczu z Najwy¿-
szego Kap³ana.
Nagle, gdzie z daleka zawarcza³y bêbny, a flety odpowiedzia³y
im piskiem niczym przestraszone ptaki. Muzyka wci¹¿ narasta³a, a¿
nagle umilk³a. W ciszy, która zapad³a, og³uszaj¹co g³ono zaszumia³y
skrzyd³a dzikich go³êbi, lec¹cych nad placem w stronê ksi¹¿êcego
pa³acu.
Najwy¿szy Kap³an wszed³ na podwy¿szenie przy o³tarzu i po-
woli uniós³ rêce:
Chwa³a potê¿nemu Mitrze! Daje on dobry znak naszemu kra-
jowi! Go³êbie przelatuj¹ce z pól do miasta to symbol zwyciêstwa
wiat³a nad Ciemnoci¹! Niech spe³ni siê wola Mitry!
Z tymi s³owami zwróci³ siê w stronê wejcia do wi¹tyni. Wyso-
kie wrota otworzy³y siê i m³odzi ch³opcy, niemal jeszcze dzieci, w bia-
³ych, przybranych z³otem strojach, wynieli czasze z winem ofiar-
nym i olejem, kosze z p³odami rolnymi i klatki z ptakami.
Okr¹¿yli o³tarz zwartym ko³em i zamarli bez ruchu. Najwy¿szy
Kap³an zszed³ na dó³ i ch³opcy po kolei zaczêli wspinaæ siê na pod-
57
wy¿szenie, sk³adaj¹c dary do czaszy ofiarnej. Wkrótce zosta³a nape³-
niona po brzegi. Obok niej pozostali tylko ch³opcy, trzymaj¹cy klat-
ki z ptakami.
W tym momencie do karety podbiegli s³u¿¹cy i pomogli wysi¹æ
ksiêciu i ksiê¿nej. Podeszli oni do klatek i zaczêli je otwieraæ. Ptaki
po chwili wahania wylatywa³y na wolnoæ. Najpierw kr¹¿y³y nad
zamar³ym placem, a potem skierowa³y siê tam, gdzie zniknê³o stado
go³êbi w stronê pa³acu.
To znak od Mitry! Nast¹pi¹ wielkie wydarzenia! powiedzia³
kto szeptem za plecami Conana. Czy¿by Dawca ¯ycia mia³ nas
wybawiæ od tego wyrodka? ¯eby skrêci³ sobie kark na jutrzejszym
turnieju!
I dobrze by by³o, gdyby nasz ksi¹¿ê znów sta³ siê taki jak daw-
niej! odpowiedzia³ mu drugi g³os. Conan chcia³ siê obejrzeæ, ale
Biorri szturchn¹³ go w bok.
Naczelny Kap³an mia³ ju¿ w rêkach zapalon¹ pochodniê, a inni
kap³ani Mitry, stoj¹c na podwy¿szeniu, przy dwiêkach g³onych
piewów wolno nieli go ku wielobarwnej stercie p³odów, przystro-
jonych kwiatami. P³omieñ wystrzeli³ wysoko, nad czasz¹ uniós³ siê
s³up ognia, a p³atki kwiatów od razu poczernia³y zwêglone.
Ofiara zosta³a przyjêta! Radujcie siê, mieszkañcy Bergheimu!
Radujcie siê, mieszkañcy miasta! Nastêpny rok obiecuje urodzaj i po-
kój! Zawierajcie ma³¿eñstwa, bêd¹ one szczêliwe i urodz¹ siê wam
zdrowe dzieci! S³awmy Mitrê, Jasnego Boga, i oddajmy chwa³ê Jemu!
I znów nad placem pop³ynê³y dostojne dwiêki pieni, a trwa³o
to dot¹d, dopóki nie zgas³a w czaszy ostatnia iskra wiêtego ognia.
Odziani na bia³o s³udzy ci¹gle stali wokó³ niej, os³aniaj¹c o³tarz przed
t³umem pozosta³y na dnie popió³ mia³ cudowne w³aciwoci lecz-
nicze i kap³ani po zakoñczeniu ceremonii skrupulatnie zbierali go
do drogocennego dzbana.
Zgie³k, gwar, radosne okrzyki, og³uszaj¹cy dwiêk ró¿nog³osych
gongów, zawieszonych u wejcia do wi¹tyni, kwiaty, sypi¹ce siê pod
nogi kap³anów, ostatni raz obchodz¹cych plac mo¿na by³o od tego
wszystkiego dostaæ zawrotu g³owy, a krew zaczyna³a szybciej kr¹¿yæ
w ¿y³ach. Conan lubi³ takie wiêta, gdy wko³o ciesz¹ siê ludzie, ze-
wsz¹d s³ychaæ ¿arty i miech, a wszelkie k³opoty i niepokoje rozwie-
waj¹ siê jak poranna mgie³ka w promieniach gor¹cego s³oñca. Cym-
merianin mimo woli umiechn¹³ siê na myl, jak dziesiêæ lat temu
móg³by siê ob³owiæ w takim odwiêtnym t³umie. Co prawda, móg³by
i teraz, ale... Teraz, kiedy tyle przeszed³ w ¿yciu, tyle pozna³ jego se-
58
kretów, takie drobne z³odziejstwa wydawa³y mu siê g³upi¹ dziecinad¹.
Ale takie cenne stroje, jakie ma na sobie para ksi¹¿êca, która w³anie
zbli¿a siê do nich we wspania³ej karecie, godne s¹ uwagi...
A wiêc to jest ten ksi¹¿ê Orgeld niegdy zuchwa³y i zarazem
m¹dry m³odzieniec, który teraz dosta³ siê w ³apy przeklêtego Fern-
dina! Conan popatrzy³ na ksiêcia z nag³¹ sympati¹: ten w³adca, jego
rówienik, z nieco zmêczon¹ twarz¹, na której usi³owa³ zachowaæ
uprzejmy umiech, by³ dok³adnie taki, jak mo¿na go by³o sobie wy-
obraziæ na podstawie opowieci Lisa i Biorriego. A obok niego...
Conan zacz¹³ przepychaæ siê do przodu, nie dostrzegaj¹c zdziwio-
nych spojrzeñ Biorriego i Klarsa. Zatrzyma³ siê dopiero przed stra¿-
nikami otaczaj¹cymi plac, nie spuszczaj¹c oczu z kobiety, bez ruchu
stoj¹cej w karecie u boku ksiêcia.
Jak gdyby czuj¹c na sobie zachwycony wzrok Conana, ksiê¿na
ledwie dostrzegalnym ruchem zwróci³a ku niemu g³owê i nagle
jakby gor¹ca b³yskawica przeszy³a jej cia³o. Krew w niej zakipia³a,
zatêtni³a w koniuszkach palców i okrasi³a rumieñcem blade policz-
ki. Kareta ju¿ dawno minê³a wysoki jesion i stoj¹cych pod nim lu-
dzi, a Lawinia ci¹gle widzia³a przed sob¹ te przyzywaj¹ce niebie-
skie oczy, poci¹g³¹ w³adcz¹ twarz, niepokorne czarne w³osy i potê¿ne
ramiona.
S¹dz¹c z widoku, by³ to prosty cz³owiek, na którego nie warto
zwracaæ uwagi, ale jakie dziwne uczucie radoci i niepokoju nie
opuszcza³o ksiê¿nej przez ca³y dzieñ.
Ale¿ piêkna jest ta wasza ksiê¿na! powiedzia³ Conan, kiedy
przebi³ siê wreszcie przez t³um do Rudego Biorriego. Kareta zniknê-
³a ju¿ z pola widzenia, a fala ludzi zala³a plac. Co prawda ta po³y-
skliwa skorupa, w któr¹ siê ubra³a, nie pozwoli³a mi dobrze siê jej
przyjrzeæ, ale co za oczy! Jakie usta! Szczêciarz z tego ksiêcia!
No, widzê, ¿e i ty nie ocala³e! Wielu s³awnych rycerzy nosi
w sercu tê zadrê, i w³anie z myl¹ o tych nieszczênikach u³o¿y³em
wiersz ku czci ubóstwianej bogini. Pos³uchaj:
O, Lawinio, bogini,
wiat³o oczu mych zniewolonych,
Nie przestanê wychwalaæ...
Hej, Conanie, jeszcze nie skoñczy³em, dok¹d mnie ci¹gniesz?!
Biorri ze miechem odpycha³ potê¿ne rêce Cymmerianina, który
chcia³ zmusiæ go do milczenia.
59
Od twoich wierszy zasch³o mi w gardle! Choæ nie jestem ba-
ronem, wiem, ¿e dla kobiety takie rymy nic nie znacz¹, pos³ucha ich
i zapomni. Tak wiêc zachowaj je dla tych ba³wanów wielmo¿ów.
A teraz pójdziemy czego siê napiæ. Mówi³e, ¿e bêd¹ wozy z po-
czêstunkiem. No i gdzie one s¹?
Zanim Biorri zd¹¿y³ odpowiedzieæ, ze wszystkich stron rozleg³y
siê radosne okrzyki, ludzie na placu rozst¹pili siê i z wrót ogrodu wi¹-
tynnego jeden za drugim zaczê³y wyje¿d¿aæ wozy zaprzê¿one w byki,
których rogi przyozdobiono kwiatami. Wonice w kolorowym odzie-
niu, z girlandami podzwaniaj¹cych blaszek na rêkawach, weso³o po-
krzykiwali na swe zwierzêta i wkrótce wozy, za³adowane pêkatymi
beczkami z aromatycznymi pokarmami, potoczy³y siê ulicami Meno-
ry, poci¹gaj¹c za sob¹ t³umy ludzi spragnionych wina i zak¹sek.
VIII
Zaledwie niebo na wschodzie zaró¿owi³o siê, zapowiadaj¹c na-
dejcie poranka, kiedy na szerokiej ³¹ce przy wiêtym Placu zatêtni-
³o ¿ycie. Pali³y siê ogniska, a w ich jasnym wietle ksi¹¿êcy s³udzy
ustawiali ostatnie namioty. Kiedy wzejdzie s³oñce, oczom goci uka-
¿e siê piêkny, ciesz¹cy oczy pó³okr¹g ma³ych namiotów, ozdobio-
nych najprzeró¿niejszymi chor¹giewkami. Bêd¹ tutaj wk³adaæ na sie-
bie zbroje i odpoczywaæ uczestnicy turnieju.
Z drugiej strony ³¹ki roz³o¿yli siê kowale i p³atnerze z przeno-
nymi paleniskami i kowad³ami. Niektórym rycerzom zdarzy siê dzi
walczyæ tylko raz, ale inni pozostan¹ w szrankach do koñca, chc¹c
uzyskaæ b³ogos³awieñstwo Mitry i cenn¹ nagrodê. I oczywicie nie
obejdzie siê wtedy bez pomocy dowiadczonych majstrów, potrafi¹-
cych szybko wyprostowaæ pogiêt¹ zbrojê, naostrzyæ miecz, podkuæ
konia.
wiêty Plac posypano czystym rzecznym piaskiem. Ostatnimi
czasy coraz wiêcej rycerzy chcia³o uczestniczyæ w Turnieju Mitry,
przyje¿d¿ali w tym celu z Belverusu, z Nemedii i nawet z s¹siednich
królestw. Dlatego pierwszego dnia plac dzielono niskimi barierami
na cztery czêci, ¿eby jednoczenie mog³o siê odbywaæ kilka poje-
dynków.
Z tej strony, gdzie do pola siêga³ niewielki zagajnik, dla ksiêcia
i jego wity zbudowano wysoki pomost z drewnianym daszkiem.
60
Ni¿ej znajdowa³y siê ³awki dla znaczniejszych goci, a dalej, za ogro-
dzeniem, t³oczyli siê niecierpliwi mieszkañcy miasta, którzy przyby-
li tu ju¿ w nocy, ¿eby zaj¹æ lepsze miejsca.
Dla kap³anów Mitry naprzeciwko kolorowych namiotów wznie-
siono co na kszta³t wi¹tyni: lekki dach wsparty na rzebionych ¿er-
dziach, niskie a¿urowe wrota, schodki, wiod¹ce prosto na plac tur-
niejowy, i dwie br¹zowe czasze po obu stronach, w których zap³onie
wiêty ogieñ Mitry.
Teraz, w s³abym wietle poranka, kiedy nie po³yskiwa³y poz³a-
cane pancerze, nie furkota³y na wietrze kolorowe chor¹giewki
i wst¹¿ki, nie s³ychaæ by³o zawo³añ heroldów i dwiêku broni, ³¹ka
przypomina³a jaki jarmark. Pokrzykiwali do siebie majstrowie i s³u-
dzy. Giermkowie, którzy przybyli wczeniej, zajmowali namioty,
k³óc¹c siê miêdzy sob¹. Kupcy, którzy nigdy nie przepuciliby takiej
okazji, porozk³adali najprzeró¿niejsze towary i smako³yki, g³ono
nawo³uj¹c mieszkañców t³ocz¹cych siê na placu.
Robi³o siê coraz janiej i przybywa³o coraz wiêcej ludzi. Cho-
cia¿ do po³udnia, do wiêtej Godziny Mitry, by³o jeszcze daleko,
wydawa³o siê, ¿e po³owa mieszkañców Menory zebra³a siê tutaj, na
rozleg³ej zielonej polanie.
Od samego rana w ksi¹¿êcym pa³acu panowa³ zgie³k i rwetes.
Kiedy w³adcy Menory i dworzanie zasiadali przy sto³ach w ogrom-
nej sali bankietowej, której okna wychodzi³y na wschód, s³udzy i ko-
niuchowie szykowali konie do uroczystego przejazdu.
Przez otwarte szeroko okna ogromnej, urz¹dzonej wed³ug daw-
nego zwyczaju sali nap³ywa³o czyste poranne powietrze. Ksiêciu
Orgeldowi kiedy bardzo podoba³y siê ciemne, bez poz³oty i rzeb
grube belki sufitu, a ciê¿kie br¹zowe lampy ze stercz¹cymi niczym
promienie s³oñca bojowymi kopiami wywo³ywa³y w nim uczucie
dumy ze s³awnych przodków. Jednak¿e dzi wszystko wydawa³o mu
siê tak proste i ubogie, jak w przydro¿nym szynku. Siedzia³ nachmu-
rzony, z niepokojem oczekuj¹c wschodu s³oñca. To w³anie s³oñce
najbardziej go dra¿ni³o w ostatnich czasach i od samego rana ma-
rzy³ o tym, by jak najszybciej nadesz³a noc z lekkimi, ch³odnymi cie-
niami, refleksami p³omieni lamp na cianach i twarzach, i tym cu-
downym, pobudzaj¹cym krew w ¿y³ach uczuciem, ¿e jest nie tylko
w³adc¹, lecz równie¿ gospodarzem Bergheimu. Jedynie Ferndin ro-
zumie jego uczucia, odgaduje jego najskrytsze pragnienia! Ju¿ wkrót-
ce zasi¹dzie wród tych hrabiów i baronów, którzy bêd¹ siê rumieni-
li, s³uchaj¹c jego ¿artów.
61
Poczu³ delikatne dotkniêcie d³oni. Lawinia patrzy³a na niego
spokojnymi jasnymi oczyma, w g³êbi których kry³ siê niepokój.
Wschodzi s³oñce! Czas nape³niæ kubki! Wszyscy czekaj¹ na
twe s³owa, poranne s³owa w³adcy Bergheimu!
Orgeld westchn¹³, podniós³ rêkê i natychmiast s³udzy, jakby tyl-
ko czekaj¹c na ten znak, zaczêli nape³niaæ z³ote kubki pienistym
winem Mitry. Napój, którego receptura stanowi³a tajemnicê kap³a-
nów Jasnego Boga, sporz¹dzano tutaj, w Menorze, z cierpkich win
kupowanych w Puantanie. ¯adne inne wino nie by³o tak lekkie i nie
powodowa³o takiego radosnego szmeru w g³owie. Pierwszy dzieñ
Turnieju Mitry zawsze zaczynano od wypicia kubka tego wina
o wschodzie s³oñca. Skraj z³ocistego dysku wychyn¹³ zza horyzon-
tu, poz³acaj¹c bezchmurne niebo.
Chwa³a Przenajjaniejszemu Mitrze, niech towarzyszy nam
Jego b³ogos³awieñstwo, niech otacza ³askami Bergheim, ¿eby i w na-
stêpnym roku, jak i dot¹d, nic nie zam¹ci³o naszej radoci! Te s³o-
wa, które ksi¹¿ê zawsze wypowiada³ z tak¹ ³atwoci¹ i uczuciem,
teraz ledwie przechodzi³y mu przez gard³o, a usta z trudem uk³ada³y
siê do czego w rodzaju umiechu. Lawinia patrzy³a na mê¿a spo-
kojnie, ale serce jej ciska³o siê ze strachu i wciek³oci.
Jak gdyby zrzuciwszy z pleców wielki ciê¿ar, ksi¹¿ê bezsilnie
opad³ na fotel. Kubek zimnego wina nieco go odwie¿y³. Nic nie
jedz¹c, kaza³ sobie jeszcze nalaæ po dwakroæ. Jednak tym razem nie
poczu³ radosnego upojenia. A s³oñce wznosi³o siê coraz wy¿ej, ole-
piaj¹c oczy.
Wokó³ krêcili siê s³udzy, roznosz¹c wi¹teczne potrawy na z³o-
tych i srebrnych pó³miskach. Dworzanie rozmawiali z o¿ywieniem
na temat oczekuj¹cego ich widowiska. Imiê Ferndina wypowiadano
z ironi¹, poniewa¿ nikt sporód siedz¹cych przy stole nie wierzy³
w zwyciêstwo tego ¿a³osnego przyb³êdy, który nie wiadomo w jaki
sposób zdoby³ poparcie ksiêcia. Wszyscy byli przekonani, ¿e wiêty
Turniej przyniesie sromotn¹ klêskê bezczelnemu parweniuszowi i ¿e
zostanie on wygnany z ksiêstwa.
Poranna uczta trwa³a w najlepsze, a na górnym kru¿ganku cicho
przygrywa³y flety i piszcza³ki. Tymczasem ten, który tak bardzo pra-
gn¹³ zaj¹æ miejsce przy stole obok ksiêcia, siedzia³ sam w swej sy-
pialni, z nienawici¹ spogl¹daj¹c na czerwonawe poranne s³oñce.
Dawno ju¿ wypi³ wino z kujeb¹, daj¹ce si³ê i m³odoæ staremu cia³u.
Przy szerokiej ³awie nakrytej miêkkim dywanem czeka³ na Ferndina
smag³y milcz¹cy s³uga.
62
Przeklête s³oñce! Przez pó³ nocy b³aga³em Seta, ¿eby chmury
zakry³y niebo i ta ¿ó³ta kula nie wisia³a mi nad g³ow¹! Ale wkrótce
nastan¹ inne czasy, s³oñce na mój rozkaz bêdzie siê kry³o za chmura-
mi! Bergheim to tylko zap³ata za te umiejêtnoci, i Set j¹ otrzyma!
Rób swoje, Akrusie, rozmasuj mi cia³o jak nale¿y. Przygotowa³e
kocie skórki?
Tak, panie, jak kaza³e, dwie rude i trzy czarne.
Nie mia³e trudnoci ze schwytaniem kotów?
Czarne rzuci³y siê na przynêtê jak g³odne tygrysy, a potem
spokojnie siedzia³y w worku, ale...
Mów dalej, to bardzo wa¿ne.
Z rudymi niele siê namêczy³em. Przez d³u¿szy czas w ogóle
nie mog³em natrafiæ na ¿adnego rudego kota, a kiedy ju¿ je znala-
z³em, wcale nie chcia³y przyjæ do przynêty. Co niezwyk³ego! Mu-
sia³em je ³owiæ sieci¹ i podrapa³y mi rêce.
Mówisz, ¿e podrapa³y? A wiêc czekaj¹ mnie jakie nieocze-
kiwane trudnoci... No a co by³o potem?
Kiedy w nocy po³o¿y³em ich wnêtrznoci na Czarnym O³ta-
rzu i zapali³em ogieñ ofiarny, ci¹gle gas³, dopóki nie doda³em kilku
kropli wê¿owego jadu... Wówczas ogieñ buchn¹³ a¿ po korony drzew
i ofiara zosta³a przyjêta.
Tak... Zwyciê¿ê, ale bêdê musia³... Dobrze, zaczynaj, potem ro-
zetrzesz smarowid³o skórkami, najpierw rudymi, a nastêpnie czarnymi!
Ferndin rozebra³ siê i po³o¿y³ na ³awie. S³uga odpi¹³ od pasa
pêkaty flakon ze srebrnym korkiem i zacz¹³ smarowaæ skórê swego
pana obrzydliwie mierdz¹cym zielem. Jednak¿e Ferndin chêtnie
wdycha³ tê ciê¿k¹ woñ, mru¿¹c oczy i postêkuj¹c z rozkoszy. Rów-
nie¿ s³uga, rozcieraj¹c mocnymi rêkoma cia³o swego pana, tak chci-
wie w¹cha³ ten zapach, ¿e a¿ mu dr¿a³y nozdrza, i co jaki czas obli-
zywa³ jêzykiem w¹skie usta.
Wkrótce cia³o Ferndina b³yszcza³o od br¹zowawej t³ustej mazi.
S³uga wydosta³ z niewielkiego skórzanego woreczka dobrze wypra-
wione kocie skórki i roz³o¿y³ je na pod³odze. Na rêkach Akrusa, do
³okci pokrytych g³êbokimi wie¿ymi szramami, co jaki czas poja-
wi³y siê krople krwi, które pospiesznie zlizywa³.
Zdaje siê, ¿e jeszcze zosta³o trochê tej maci, mo¿esz ni¹ po-
smarowaæ swoje skaleczenia ³askawie zezwoli³ Ferndin.
S³uga sk³oni³ siê z szacunkiem:
Dziêkujê ci, panie! Jeli jednak mo¿na, posmarujê je potem,
kiedy krew przestanie ciec.
63
Oczywicie, ¿e nie teraz! Dla ciebie nie stanowi ró¿nicy, czy
to krew obca, czy twoja, byle tylko by³a! Rozcieraj, nie traæ czasu!
Rude skórki zamigota³y w rêkach Akrusa, a Ferndin, zagryzaj¹c
wargi, od czasu do czasu wykrzykiwa³:
O, Wszechmocny Secie! Nie tak energicznie! Delikatniej,
delikatniej! Pali mnie jak ogieñ! Och! A teraz nogi! I nie zapomnij
o stopach!
Nie mog¹c ju¿ d³u¿ej wytrzymaæ, Ferndin gwa³townie odepchn¹³
s³ugê nog¹, zerwa³ siê i zacz¹³ biegaæ po komnacie, ¿eby ostudziæ
¿ar. Na ca³ym ciele mia³ purpurowe plamy, podskakiwa³ jak na roz-
¿arzonych wêglach i rzuca³ przekleñstwami. S³uga wsta³ z pod³ogi,
wzi¹³ jedn¹ z czarnych skórek i uchwyciwszy w³aciwy moment przy-
³o¿y³ j¹ do pleców swego pana.
Nareszcie! Spiesz siê, bo oszalejê od tego ¿aru! O, jak do-
brze! Jaki mi³y ch³ód! Znowu czujê siê m³ody i mogê walczyæ choæ-
by z setk¹ baronów! Jeszcze, jeszcze, czemu ledwie muskasz mi ple-
cy? Silniej! O, tak! O, Secie, dziêki ci za tw¹ m¹droæ! Rzuæ ju¿ tê
skórkê, Akrusie, we nastêpn¹!
Rozp³aszczy³ siê na pod³odze, a s³uga klêcz¹c, gwa³townie roz-
ciera³ mu pier, brzuch, nogi. Rêce Ferndina, ci¹gle jeszcze pokryte
czerwonymi plamami, konwulsyjnie drapa³y pod³ogê, ale Akrus,
bojaliwie zerkaj¹c na silne palce swego pana, nawet nie mia³ za-
miaru zbli¿aæ siê do nich z koci¹ skórk¹. Skoñczywszy rozcieraæ sto-
py, s³uga zrêcznie odskoczy³ na bok, schwyci³ ostatni¹ czarn¹ skórkê
i rzuci³ Ferndinowi, który z³apa³ j¹ w locie, usiad³ na dywanie i sam
zacz¹³ rozcieraæ sobie rêce.
Widzê, ¿e nie zapomnia³e, jak to by³o ostatnim razem! Tak,
niewiele brakowa³o, a pozby³bym siê wiernego s³ugi! Za to ty cze-
go siê nauczy³e i jestem rad, ¿e nie skrêci³em ci wówczas karku...
No, to ju¿ wszystko, teraz mo¿na siê ubieraæ!
Ferndin sprê¿ystym krokiem podszed³ do lustra i z satysfakcj¹
zacz¹³ podziwiaæ swe muskularne cia³o ze wzgórkami stalowych
miêni i skór¹ tak wie¿¹ jak u siedemnastoletniego ch³opca. Akrus,
z szacunkiem stoj¹c z ty³u, trzyma³ w rêkach cienk¹ koszulê.
Czy mogê byæ pewien tego... jak mu tam... Gordiona, którego
zw¹ Nieprzekupnym? zapyta³ Ferndin, wolno wk³adaj¹c koszulê,
rozkoszuj¹c siê dotykiem ch³odnej tkaniny.
Nieprzekupny! Dlatego tak go nazywaj¹, poniewa¿ nikt jesz-
cze nie próbowa³ go przekupiæ. Opowiada³em ju¿, jak siê przestra-
szy³, kiedy kilka dni temu straci³ swój dwiêczny g³os.
64
Tak, to by³o bardzo zabawne, Akrusie. Kogo by wówczas
Najwy¿szy Kap³an wyznaczy³ do losowania? Jakiego m³odego he-
rolda o dononym g³osie, a Gordion zosta³by zwyk³ym stra¿nikiem...
Ten biedak, kiedy razem z winem po³kn¹³ czarn¹ per³ê nasze-
go w³adcy, Seta, ca³kiem zaniemówi³. Czego tylko nie próbowa³, ¿eby
jako pobudziæ swe gard³o!
A jak przyj¹³ to, co powiedzia³e o mnie? Wiem, ¿e s³udzy
w pa³acu, a nawet mieszczanie, s¹ le do mnie nastawieni. Wierz¹,
¿e to sam Mitra decyduje o rezultacie pojedynków! No wiêc co po-
wiedzia³?
Teraz Gordion Nieprzekupny jest jednym z najwierniejszych
s³ug mojego pana! Kiedy us³ysza³, ¿e chce mu pomóc sam Ferndin,
przyjaciel ksiêcia Orgelda, wytrzeszczy³ oczy i poprzysi¹g³ na g³o-
wê swej matki a to dla nich najwiêtsza przysiêga ¿e uczyni
wszystko, co rozka¿esz, panie!
Nie jest taki g³upi. Zrozumia³, drañ, ¿e nic nie robi siê za
darmo!
Tak, mój panie, teraz mo¿esz wybieraæ sobie przeciwników
wed³ug w³asnej woli, a s³awetny Gordion, wyci¹gaj¹c z czaszy p³yt-
ki z imionami, g³ono obwieci to ku radoci t³umu!
Dobrze, jestem dzi z ciebie bardzo zadowolony, Akrusie!
Czas iæ... A teraz zniknij, stañ siê nie zwracaj¹cym uwagi zwyk³ym
mieszkañcem miasta i krêæ siê w pobli¿u tego Nieprzekupnego. Dam
ci znak, który przeciwnik mi nie odpowiada... Widzê, ¿e jaka si³a
wmiesza³a siê w moje plany, dlatego b¹d czujny! Wieczorem czeka
na ciebie nagroda, pamiêtaj o tym!
Ferndin, gotów ju¿ do wyjcia, ostatni raz spojrza³ w lustro i pod-
krêci³ w¹sy z umiechem, który co rano nak³ada³ na sw¹ twarz jak
elegant wk³ada na g³owê aksamitn¹ czapkê.
Wyszli z komnaty i przydzielony Ferndinowi pa pobieg³ co
si³ w nogach do stajni z rozkazem wyprowadzenia koni. Tymcza-
sem Akrus niezauwa¿enie znikn¹³ w jednym z licznych korytarzy
pa³acu.
Kiedy Ferndin dotar³ do wiêtego Placu, zbierali siê ju¿ tam
rycerze, pragn¹cy wzi¹æ udzia³ w turnieju. Widzowie, którzy z ucie-
ch¹ szeptali pomiêdzy sob¹, ¿e faworyt ksiêcia stchórzy³ w ostatniej
chwili, obawiaj¹c siê o swe ¿ycie, skoro tylko ujrzeli go przy ostat-
nim namiocie, umilkli przestraszeni.
Odezwa³y siê tr¹by, og³aszaj¹c przybycie ksiêcia i ksiê¿nej. S³oñ-
ce, zbli¿aj¹c siê do zenitu, weso³o igra³o z chor¹giewkami trzepo-
65
5 Conan i podziemie niewoli
cz¹cymi na wietrze, po³yskiwa³o na z³otych haftach strojów. Wkrót-
ce ludzie ze wity ksiêcia i gocie honorowi zajêli ³awy pokryte dro-
gimi kobiercami, z aksamitnymi poduszkami dla dam.
Ludzie powitali ksiêcia i ksiê¿nê radosnymi okrzykami, wzle-
cia³y pod niebo czapki, a tr¹by zagrzmia³y og³uszaj¹co. Osun¹wszy
siê na fotel, ksi¹¿ê wolno podniós³ rêkê by³ to znak do rozpoczêcia
Wielkiego Turnieju.
Radosna muzyka tr¹b ust¹pi³a miejsca melodyjnemu podzwania-
niu gongów z drewnianej wi¹tyni. Na plac wyszli kap³ani Mitry na
czele z Najwy¿szym Kap³anem.W tym samym czasie przez szerok¹
bramê, która otworzy³a siê w drugim koñcu ogrodzenia, wolno wje-
chali rycerze. By³o ich trzydziestu; czekaj¹c na b³ogos³awieñstwo, sta-
nêli w szeregu naprzeciw kap³anów w bia³o-z³otych strojach.
Obok Najwy¿szego Kap³ana stan¹³ z wielk¹ srebrzyst¹ czasz¹
w rêkach sam Gordion Nieprzekupny. Ka¿dego roku wyci¹ga³ z te-
go naczynia z³ote tabliczki i wykrzykiwa³ na ca³y plac wolê Najja-
niejszego Mitry. Ptaki, zaniepokojone ju¿ przedtem ha³asem tr¹b
i gongów, ucieka³y w pop³ochu z zagajnika, gdy tylko us³ysza³y jego
potê¿ny g³os.
Gordion by³ tak nieod³¹czn¹ postaci¹ Wielkiego Turnieju, jak
ksi¹¿ê czy Najwy¿szy Kap³an. Ten szczup³y cz³owiek z wy³upiasty-
mi oczami potrafi³ przekrzyczeæ zgie³k wzburzonego t³umu i ryk tr¹b.
I teraz ludzie przycichli w oczekiwaniu na ulubione widowisko. Gor-
dion wydosta³ z czaszy zwój z zasadami Mitry. Wed³ug tych zasad
rokrocznie, z pokolenia na pokolenie, odbywa³y siê turnieje na wiê-
tym Placu.
Rycerze, stoj¹c naprzeciw Gordiona, zamarli, zerkaj¹c jedynie
k¹tem oka na co znaczniejszych przeciwników. Widzowie, szeptem
wymieniaj¹c miêdzy sob¹ uwagi, przygl¹dali siê gronemu szerego-
wi. Najwiêksze wra¿enie robili dwaj wojownicy, stoj¹cy na skraju
po przeciwnych stronach: Ferndin w bogatej, b³yszcz¹cej z³otem
zbroi, na gor¹cym, m³odym, szarym ogierze, co by³o kolorem rzad-
ko spotykanym w tych stronach, i potê¿nie zbudowany wojownik na
ciê¿kim czarnym rumaku, w czarnej zbroi, który po raz pierwszy tego
ranka pojawi³ siê na placu. Nikt nie wiedzia³, kto to taki i sk¹d przy-
by³, ale dla wielu rycerzy widok nieznajomego oznacza³ koniec ma-
rzeñ o zwyciêstwie.
Gdy s³oñce dosiêg³o zenitu, dwiêk gongów pop³yn¹³ nad sze-
rok¹ polan¹. Najwy¿szy Kap³an podniós³ i opuci³ laskê ze z³otym
dyskiem, a Gordion wyszed³ dumnie naprzód i oznajmi³:
66
Najjaniejszy Mitra, Bóg Obfitoci, Sprawca i Obroñca ¯y-
cia, nakazuje rozpocz¹æ te zmagania wojowników, ¿eby jeden z nich,
najdzielniejszy i najbardziej sprawny w walce, wybrany przez samego
Boga, otrzyma³ nale¿n¹ nagrodê!
Zwyciêzca otrzyma tytu³ i stanie siê szlachetnym rycerzem,
jeli stan¹³ w szranki jako cz³owiek prostego urodzenia.
Jeli zwyciêzca jest rycerzem, otrzyma nagrodê, która po-
mno¿y jego maj¹tek, i tytu³, zapewniaj¹cy mu jeszcze wiêksz¹
s³awê.
Zwyciêzca bêdzie wiernie s³u¿y³ ksiêciu s³awnego Berghe-
imu, albowiem taka jest wola Mitry.
Rycerze, którzy chc¹ wzi¹æ udzia³ w turnieju, maj¹ podaæ do
powszechnej wiadomoci swe imiê i zawo³anie. Otrzymaj¹ wówczas
z³ote medaliony ze Znakiem Mitry.
Takie same medaliony bêd¹ umieszczone w srebrnej czaszy
do ci¹gniêcia losów.
Rycerze wed³ug woli Mitry zostan¹ podzieleni na pary i maj¹
walczyæ ze sob¹ do ostatecznego zwyciêstwa.
Ci, którzy zwyci꿹, znów zostan¹ podzieleni na pary i maj¹
walczyæ miêdzy sob¹ do zwyciêstwa.
Rycerze bêd¹ u¿ywaæ w walce bojowego orê¿a mieczy, bu-
³aw, sztyletów i nikt nie ma prawa przerwaæ pojedynku.
Zwyciêzca, jeli jego przeciwnik nie jest ju¿ zdolny do walki,
mo¿e darowaæ mu ¿ycie.
Rycerz mo¿e siê poddaæ i wówczas pojedynek zostaje zakoñ-
czony.
Dwaj rycerze, którzy pokonali wszystkich innych, maj¹ od-
byæ decyduj¹c¹ walkê nastêpnego dnia w po³udnie.
Ten, kto bêdzie zmierza³ do zwyciêstwa w sposób nieuczci-
wy, zostanie przeklêty przez Mitrê.
Nikt nie mo¿e powiedzieæ, ¿e nie zna³ zasad turnieju!
Niech nam b³ogos³awi Jasny Bóg! Z tymi s³owami Gordion
odda³ zwój jednemu z kap³anów i odsun¹³ siê na bok.
Stoj¹c z czasz¹ za plecami Najwy¿szego Kap³ana, Gordion do-
brze widzia³ wszystkich wojowników, ale bardziej go teraz intereso-
wa³ zbity t³um, w którym bezskutecznie usi³owa³ kogo wypatrzeæ.
Wreszcie jego rozbiegane oczy napotka³y maleñkiego, ruchliwego
staruszka, i Gordion odetchn¹³ z ulg¹. A stary ¿ebrak ci¹gle krêci³
siê za plecami rycerzy, mrucz¹c co i wymachuj¹c rêkoma. Nikt nie
próbowa³ odpêdziæ go od namiotów, a handlarze, uwa¿aj¹c starusz-
67
ka za nienormalnego, na wycigi czêstowali go jedzeniem. W Me-
norze, jak zreszt¹ w ca³ej Nemedii, ob³¹kanych traktowano ze szcze-
gólnym szacunkiem: uwa¿ano, ¿e s¹ bli¿ej bogów ni¿ zwykli mier-
telnicy, ¿e nawet mog¹ przepowiadaæ przysz³oæ. Rozgniewaæ takiego
biedaka to jak rozdra¿niæ demona jego przekleñstwo mog³o spro-
wadziæ nieszczêcie na ka¿dy dom, na ka¿dego, kto po¿a³uje dla starca
kawa³ka chleba.
I oto teraz wcibski ¿ebrak, szczerz¹c zêby w umiechu i robi¹c
g³upie miny, krêci³ siê za plecami potê¿nie zbudowanego rycerza,
stoj¹cego na samym skraju szeregu. Gordion przeniós³ wzrok z nie-
go na Ferndina, który ledwie dostrzegalnie skin¹³ g³ow¹.
Najwy¿szy Kap³an chwilê sta³ g³êboko pogr¹¿ony w mylach,
a potem wyci¹gn¹³ laskê w stronê nieznajomego na czarnym ogie-
rze, daj¹c mu znak, by siê zbli¿y³. Rycerz podjecha³ niemal bez u¿y-
cia wodzy, zeskoczy³ na ziemiê i sk³oni³ siê.
Jak siê nazywasz i sk¹d pochodzisz? zapyta³ Najwy¿szy
Kap³an.
Jestem Conan z Cymmerii odpar³ czarnow³osy olbrzym,
spogl¹daj¹c na niego zimnymi niebieskimi oczami.
Czy przysiêgasz, ¿e bêdziesz walczy³ zgodnie z Zasadami
Mitry?
Przysiêgam! Conan, jak nauczy³ go rano mistrz Klars, przy-
klêkn¹³ na jedno kolano, wyci¹gn¹³ z pochwy miecz i wbi³ go moc-
no w piasek.
Najwy¿szy Kap³an wyci¹gn¹³ rêkê, a s³udzy podali mu szerok¹
czaszê z wod¹ ze ród³a Mitry. Krople aromatycznej wody zab³ys³y
na twarzy i w³osach Cymmerianina, sp³ynê³y na miecz i zbrojê, zmo-
czy³y grzywê konia.
Jeden z kap³anów, piewaj¹c psalm ku czci Mitry, podszed³ do
Najwy¿szego Kap³ana z innym naczyniem, nieco podobnym do dzba-
na z w¹sk¹ szyjk¹. W³o¿y³ do rodka rêkê i wyci¹gn¹³ okr¹g³¹ z³ot¹
blaszkê na jedwabnym sznurku.
Mitra daje ci Znak Ptaka! Pochyl g³owê, Cymmerianinie!
Mówi¹c to, na³o¿y³ Conanowi podzwaniaj¹cy medalion. Natychmiast
te¿ drugi kap³an wrzucil do naczynia Nieprzekupnego Gordiona tak¹
sam¹ z³ot¹ blaszkê.
Conan rodem z Cymmerii! Znak Ptaka! gromkim g³osem
obwieci³ Gordion, wyst¹piwszy do przodu. Conan wskoczy³ na ko-
nia i zaj¹³ swe miejsce w szeregu rycerzy.
Na rodek placu wyje¿d¿a³ ju¿ nastêpny rycerz.
68
IX
Popatrz, moja piêkna ksiê¿no, ilu tym razem zebra³o siê ryce-
rzy! Ju¿ od dawna, od czasu, gdy odwiedzi³ nas król, nie by³o tylu
chêtnych do zmierzenia siê na turnieju. Zaprawdê, rok ten obfituje
we wszystko zarówno w p³ody ziemi, jak i w odwagê.
Tak, ksi¹¿ê, dzi ka¿dy, kto jest ci wierny i wystarczaj¹co sil-
ny, staje w szranki!
W s³owach ksiê¿nej kry³a siê ironia i pewna aluzja, ale on nie
zrozumia³ tego.
Te¿ tak mylê, moja droga! Przecie¿ nawet Ferndin, ten we-
so³ek, postanowi³ wzi¹æ udzia³ w turnieju. Och, Lawinio, jaki to m¹dry
cz³owiek! Kiedy co mi radzi, nie mam w¹tpliwoci, ¿e to jedyna
s³uszna droga. Nie to, co stary Diss: on zawsze kaza³ mi samemu
znaleæ wyjcie z sytuacji, a potem wszystko zmienia³! Te¿ mi do-
radca! No, pokój jego prochom... Ferndin ma nadziejê, ¿e Mitra po-
mo¿e mu odnieæ zwyciêstwo, a wówczas bêdzie móg³ zaj¹æ miej-
sce biednego Dissa.
O, Najjaniejszy Mitro! Tak te¿ s¹dzi³am, ¿e w³anie do tego
zmierza! Twarz ksiê¿nej poczerwienia³a z gniewu, a oczy jej spo-
chmurnia³y. Orgeldzie, czy jeste lepy, ¿e nic nie widzisz?! Ci
ludzie zebrali siê na placu, by nie dopuciæ do w³adzy tego niegod-
nego cz³owieka, ¿eby uratowaæ Bergheim i ciebie!
Ksi¹¿ê machn¹³ rêk¹, jakby opêdzaj¹c siê od natrêtnej muchy.
Jeste m¹dra, Lawinio, bardzo m¹dra, ale mimo wszystko masz
rozum kobiecy! Jak ka¿da kobieta boisz siê cieni i widzisz niebez-
pieczeñstwa tam, gdzie ich nie ma. Po raz ostatni mówiê ci zostaw
Ferndina w spokoju albo siê pogniewam! Nie przeszkadzaj mi w ogl¹-
daniu turnieju, nie odwracaj uwagi g³upimi podejrzeniami!
Ksiê¿na pustym wzrokiem patrzy³a na t³um i zagryza³a usta, by
powstrzymaæ gniewne s³owa. W tym w³anie momencie rozleg³ siê
g³ony jak huk grzmotu okrzyk Nieprzekupnego Gordiona, od które-
go m³oda ksiê¿na drgnê³a mimo woli. Powróci³a do rzeczywistoci.
Znów widzia³a wiêty Plac, kap³anów w nie¿nobia³ych szatach i po-
³yskuj¹cy stal¹ szereg wojowników.
Conan rodem z Cymmerii! Znak Ptaka!
Ksiê¿na w roztargnieniu spojrza³a na rycerza, który szykowa³
siê ju¿, ¿eby wskoczyæ na konia, i serce zabi³o jej mocniej. Pozna³a
go! To by³ ten sam olbrzym z b³yszcz¹cymi niebieskimi oczami, któ-
ry patrzy³ wczoraj na ni¹ na placu z takim zachwytem. I jeszcze co
69
sobie przypomnia³a. Zerknê³a na sw¹ d³oñ i sploty linii u³o¿y³y siê
w obraz spogl¹daj¹cej na ni¹ twarzy. Tak, to by³a ta sama twarz, któ-
r¹ ujrza³a wówczas u czarownicy! I skrzy¿owane miecze! Znaczy
wiêc, ¿e tu, na Wielkim Turnieju, wa¿¹ siê losy ksiêstwa! Lawinia,
nie zwracaj¹c ju¿ uwagi na ksiêcia, który ci¹gle co mówi³, wbi³a
wzrok w potê¿nego rycerza.
Tymczasem rycerze jeden za drugim wyje¿d¿ali na rodek pola
i przyklêkaj¹c przed Najwy¿szym Kap³anem sk³adali przysiêgê Mi-
trze. Nad wiêtym Placem przetacza³y siê og³uszaj¹ce okrzyki Gor-
diona:
Szlachetny rycerz, hrabia Margus z Satonu! Znak Deszczu!
Szlachetny rycerz, baron Rifsain z Berketu! Znak Ryby!
Szlachetny rycerz, hrabia Brain z Merdifu! Znak Wiatru!
Imiê Braina na chwilê zwróci³o uwagê ksiê¿nej. Przeliznê³a siê
obojêtnym wzrokiem po zgrabnej sylwetce m³odego rycerza, patrz¹-
cego nie na Najwy¿szego Kap³ana, lecz na ni¹, i lekko siê do niego
umiechnê³a. A potem znów wpatrzy³a siê w czarnow³osego wojow-
nika, chc¹c pochwyciæ jego spojrzenie. Conan! A wiêc tak siê nazy-
wa! Z zimnej barbarzyñskiej Cymmerii! Nawet nie spojrzy w stronê
ksi¹¿êcej lo¿y, widocznie nie istnieje ju¿ dla niego nic prócz przy-
sz³ej walki, i ¿adne myli o kobietach nie zaprz¹taj¹ mu g³owy.
Lawinia patrzy³a na Conana z przedziwnym uczuciem: mia³a
wra¿enie, ¿e to jej w³asne nogi spinaj¹ bojowego rumaka, ¿e to jej
rêce nie mog¹ siê doczekaæ chwili, gdy wreszcie wyci¹gn¹ miecz
i opuszcz¹ go na g³owê znienawidzonego wroga. Nigdy jeszcze ¿a-
den turniej nie wzburzy³ w niej tak krwi, choæ serce pozosta³o zimne
jak lód.
Ferndin rodem z Zamory! Znak Wê¿a! gromkim g³osem
oznajmi³ Gordion i podstawi³ czaszê, by wrzucono do niej ostatni¹
z³ot¹ blaszkê. I nikt, nawet najbli¿ej stoj¹cy, nie zauwa¿y³, kiedy
znalaz³a siê ona w jego rêkawie. W drugim rêkawie dawno ju¿ le¿a-
³a schowana blaszka ze Znakiem Ptaka.
Znów zagra³y tr¹by i s³udzy rozjechali siê po ca³ym placu, zbie-
raj¹c trzosy i pojedyncze monety, szczodrze rzucane zewsz¹d.
Szczodroæ i obfitoæ! wo³ali, przeje¿d¿aj¹c obok o¿ywio-
nych widzów. Szczodroæ i obfitoæ! Zwyciêstwo temu, który naj-
bardziej na nie zas³u¿y! Czeæ i chwa³a!
Tymczasem rycerze opucili plac i czekaj¹c na losowanie zajêli
miejsce w szeregu za bram¹. Ksi¹¿êcy s³udzy sprawnie ustawili zdjête
na czas uroczystych ceremonii ogrodzenie, dziel¹ce plac na cztery
70
czêci. Zaraz Mitra g³osem Gordiona obwieci sw¹ wolê zestaw
czterech par, które maj¹ potykaæ siê ze sob¹.
Nieprzekupny Gordion, wystawiaj¹c na próbê cierpliwoæ za-
mar³ego z wra¿enia t³umu, d³ugo grzeba³ rêk¹ w czaszy, a¿ wreszcie
wyci¹gn¹³ z niej po³yskuj¹c¹ w s³oñcu z³ot¹ blaszkê i og³osi³ imiê
pierwszego wojownika:
Znak Wiatru! Szlachetnie urodzony rycerz, hrabia Brain!
I przekaza³ blaszkê s³udze.
Potem tak samo wolno w³o¿y³ rêkê w czaszê i znów zacz¹³
podzwaniaæ blaszkami. I oto ma ju¿ znak przeciwnika m³odego
Braina:
Znak Ptaka! Conan z Cymmerii!
Wymienieni rycerze natychmiast na³o¿yli podane im przez gierm-
ków he³my, chwycili tarcze i zajêli miejsce przy bramie. Potem sta-
nê³a za nimi druga para, trzecia i czwarta.
Radosny ryk t³umu, witaj¹cego pierwszych walcz¹cych, by³ tak
g³ony, ¿e zag³uszy³ dwiêk tr¹b. Heroldowie uroczycie odprowa-
dzali ka¿d¹ parê na miejsce i rycerze, zwróciwszy konie w stronê
lo¿y ksi¹¿êcej, zamarli w oczekiwaniu na znak do walki.
Ksi¹¿ê Orgeld, zapomniawszy o smutku i nudzie, które tak mu
ostatnio doskwiera³y, pa³aj¹cymi oczami spogl¹da³ na jedców
w b³yszcz¹cych zbrojach. Wsta³ z fotela i da³ znak heroldowi, który
krzykn¹³ g³ono:
Na stanowiska! I zatr¹bi³.
Rycerze zawrócili konie i rozjechali siê w przeciwne strony.
Rêka ksiêcia, ciskaj¹ca czerwon¹ skórzan¹ pi³kê, na chwilê za-
mar³a uniesiona w powietrzu i opad³a przy wtórze tr¹b. Natych-
miast na polu walki zar¿a³y konie i stal zadzwoni³a o stal. Rycerze
walczyli, zdumiewaj¹c widzów swymi umiejêtnociami i zrêczno-
ci¹, pocz¹tkowo nie czyni¹c sobie krzywdy, jak gdyby chc¹c wyba-
daæ s³abe punkty przeciwników.
Jednak ju¿ wkrótce uwagê t³umu a tak¿e goci, dworzan, ksiê-
cia i ksiê¿nej przyci¹gnê³a jedna walcz¹ca ze sob¹ para potê¿ny
Cymmerianin i szczup³y, zrêczny Brain. Wszyscy pamiêtali, ¿e w po-
przednim roku m³odzieniec ten odniós³ b³yskotliwe zwyciêstwo, nie
zabijaj¹c ani jednego ze swych przeciwników. I tym razem miesz-
kañcy miasta ¿yczyli sukcesu w³anie jemu, wiernemu s³udze ksiê-
cia Orgelda. Jednak trafi³ mu siê trudny przeciwnik tutaj, w Neme-
dii, jak i w ca³ej Hyperborei, wiele s³yszano o odwadze i sile
cymmeriañskich wojowników, którzy za nic mieli lodowate demony
71
i ziej¹ce ogniem smoki. I oto teraz los rzuci³ do ich maleñkiego ksiê-
stwa jednego z tych poszukiwaczy przygód. Kim jest ten barbarzyñ-
ca o twarzy pokrytej szramami? A jeli ów przybysz jest jeszcze gor-
szy od przeklêtego Ferndina? I jeli nagle oka¿e siê zwyciêzc¹?
Na trzech placach pojedynki zakoñczono doæ szybko ryce-
rze, którzy zostali lekko ranni, uznali siê za pokonanych. Postêpo-
wano tak doæ czêsto, co spotyka³o siê z pe³n¹ akceptacj¹ kap³anów
Mitry i samego ksiêcia: nie by³o sensu traciæ wiernych wasali.
Jednak walka na czwartym polu, przyci¹gaj¹ca uwagê wszyst-
kich widzów, zanosi³a siê na d³u¿sz¹. Obaj przeciwnicy jak gdyby
starali siê zademonstrowaæ wszystkie swoje mo¿liwoci, zrêcznie
atakuj¹c i równie dobrze siê broni¹c.
Conan od razu pozna³ swego przeciwnika: by³ to ten sam m³o-
dzieniec, który wypróbowywa³ miecze na podwórzu mistrza Klarsa.
Ju¿ wówczas Cymmerianin zwróci³ uwagê na to, z jak¹ zrêcznoci¹
i szybkoci¹ zadaje on ciosy, a teraz sam musia³ odparowywaæ b³y-
skawiczne ataki Braina. Jednak¿e Conan, który stoczy³ w swym ¿y-
ciu mnóstwo walk, gdzie rycerskoæ okazywa³a siê zgubnym luksu-
sem, nawet w tak krótkim czasie zdo³a³ odkryæ niejedn¹ mo¿liwoæ
pokonania sprytnego ch³opaka mocnym uderzeniem. K¹tem oka wi-
dzia³, w jaki sposób zakoñczono walki na s¹siednich placach. Ten
ch³opak, zapalczywy i mia³y do zuchwa³oci, podoba³ mu siê coraz
bardziej. Trzeba siê jeszcze z nim pobawiæ, niech poka¿e, co umie,
a potem... Conan ju¿ wiedzia³, jak zakoñczy pojedynek.
Miecze ciera³y siê, dzwoni¹c i krzesz¹c iskry, rozgor¹czkowa-
ne konie stawa³y dêba, a pojedynek ci¹gle trwa³. Ludzie, którzy po-
cz¹tkowo nieufnie spogl¹dali na Cymmerianina, spodziewaj¹c siê,
¿e bêdzie walczy³ brutalnie i nieczysto, stopniowo zaczêli braæ jego
stronê. Mieszkañcy Menory, wytrawni znawcy turniejów, doskonale
widzieli, ¿e ten olbrzymi barbarzyñca nie chce korzystaæ ze wszyst-
kich swoich mo¿liwoci. I wkrótce zamiast Braina, zaczêli dopingo-
waæ Conana:
Conan, tnij! mia³o, Cymmerianinie! Chwa³a i zwyciêstwo!
Dalej, dalej!
Ksi¹¿ê siedzia³ w wysokim fotelu jak na szpilkach, wstawa³,
wychyla³ siê przez barierê i wo³a³:
Co za cios! Ale wojownik! Dalej, Cymmerianinie! Tnij!
Lawinia nie spuszcza³a z Conana zachwyconych oczu, pewna
jego zwyciêstwa, i porusza³a ustami, bezdwiêcznie powtarzaj¹c jego
imiê.
72
Jedcy, rozgrzani walk¹, rozjechali siê, ustawiaj¹c do nastêp-
nego ataku. Conan spi¹³ ostrogami rumaka i rzuci³ siê na m³odego
rycerza jak na miertelnego wroga. Tak mocno uderzy³ mieczem
w tarczê przeciwnika, ¿e pêk³o stalowe poszycie. Prowadzony wpraw-
n¹ rêk¹ czarny rumak Cymmerianina pchn¹³ szerok¹ piersi¹ w bok
konia Braina i koñ, i jedziec runêli na ziemiê.
Rycerz nie zd¹¿y³ uwolniæ siê ze strzemion i koñ przygniót³ mu
nogê. Conan móg³ teraz zadaæ ostatni cios, poniewa¿ przeciwnik nie
prosi³ o zmi³owanie, nie poddawa³ siê. Zamiast tego zsiad³ z konia
i z zimn¹ krwi¹ czeka³, a¿ Brain wstanie. Zgromadzony wokó³ wiê-
tego Placu t³um zahucza³:
Conan! Conan zwyciêzca!
Brain, chwiej¹c siê na nogach, kulej¹c, zrobi³ kilka kroków
w stronê Cymmerianina. Ból nie do wytrzymania zasnuwa³ oczy m³o-
dzieñca czerwon¹ mg³¹. Bez lêku czeka³ na ostatni cios. Jednak prze-
ciwnik z jakiego powodu zwleka³. Brain, wielkim wysi³kiem woli
przezwyciê¿aj¹c ból, spojrza³ na niego. Conan sta³ z opuszczonym
mieczem i spokojnie mu siê przygl¹da³. Nie maj¹c doæ si³, by pod-
nieæ miecz do zadania ciosu, Brain, zgrzytaj¹c zêbami ze z³oci
i wstydu, rzuci³ go pod nogi Cymmerianina, przyznaj¹c siê do po-
ra¿ki. Nie patrz¹c w stronê ksi¹¿êcej lo¿y, z trudem, wsparty na ra-
mieniu giermka, poszed³ w stronê Bramy Zwyciê¿onych.
Conan, lekko wskoczywszy na siod³o, spi¹³ konia, który stan¹³
dêba, i przy wtórze entuzjastycznych okrzyków opuci³ wiêty Plac.
Gordion znów wyszed³ do przodu, wykrzykuj¹c imiona nastêp-
nych uczestników turnieju. Ludzie okrzykami zagrzewali rycerzy do
walki, ale ¿aden pojedynek nie wywo³a³ ju¿ takiego wybuchu na-
miêtnoci. Ksi¹¿ê i ksiê¿na rozmawiali ze sob¹ cicho, omawiaj¹c
sukcesy i pora¿ki walcz¹cych. Gdy zwyciêzcy opuszczali plac, to-
warzyszy³y im radosne okrzyki. Pokonanych wynoszono lub sami,
z opuszczonymi g³owami, wychodzili za ogrodzenie przez Bramê
Pokonanych.
Za ka¿dym razem, kiedy Gordion zaczyna³ wykrzykiwaæ imio-
na rycerzy, Lawinii zamiera³o serce, a ksi¹¿ê Orgeld nerwowo po-
stukiwa³ rêk¹ o barierê. Jednak¿e na plac wychodzili coraz to nowi
rycerze, a Ferndin ci¹gle sta³ za bram¹, zimnym wzrokiem przygl¹-
daj¹c siê walcz¹cym.
Pozosta³o szeciu wojowników, z których nale¿a³o utworzyæ trzy
pary. Widzowie, podnieceni pojedynkami, g³ono ze sob¹ rozma-
wiali, zgaduj¹c, kto bêdzie walczy³ ze znienawidzonym Ferndinem.
73
Wszyscy licz¹cy siê w turnieju rycerze opucili ju¿ plac i jak na z³oæ
przeciwnikiem ksi¹¿êcego faworyta móg³ teraz zostaæ tylko albo
ca³kiem m³ody wojak, albo siwy rycerz.
Przekrzykuj¹c zgie³k t³umu, Gordion og³osi³:
Znak Ryby! Szlachetnie urodzony rycerz, baron Rifsain!
Znak Wê¿a! Ferndin, rodem z Zamory!
T³um zahucza³ niezadowolony i Gordion musia³ wytê¿yæ gar-
d³o, ¿eby og³osiæ dwie ostatnie pary
Baron Rifsain, niegdy postrach turniejów, nale¿a³ do najbli¿-
szego otoczenia ksiêcia. Jako jedyny cz³owiek na wiêtym Placu cie-
szy³ siê z wyniku losowania: tylko dlatego wsiad³ na konia, nie zwa-
¿aj¹c na swój wiek, by móc uwolniæ ksiêstwo od tego niebezpiecznego
przyb³êdy. Triumfalny umiech zje¿y³ jego siwe w¹sy, kiedy nak³a-
da³ podany przez giermka he³m. Baron nie zauwa¿y³ pe³nego niena-
wici spojrzenia, jakie rzuci³ nañ stoj¹cy obok Ferndin.
Zagrzmia³y tr¹by, rycerze zajêli miejsca i zamarli, czekaj¹c na
sygna³ do rozpoczêcia pojedynku; ksi¹¿ê, ciskaj¹c w rêku czerwo-
n¹ pi³kê, zwleka³, jak gdyby wypróbowuj¹c cierpliwoæ widowni,
ale oto jego d³oñ siê rozwar³a, pi³ka upad³a na piasek i tr¹by da³y
sygna³ do boju.
I znów, jak na pocz¹tku turnieju, wszystkie oczy by³y zwrócone
na jedn¹ parê rycerzy na barona Rifsaina, który rzuci³ siê do walki
z ca³¹ furi¹ nagromadzonej w nim z³oci, i na Ferndina, który mimo
woli cofn¹³ siê do rogu pod wciek³ym naporem.
Ksiê¿na wykrzykiwa³a radonie: mia³a wra¿enie, ¿e Ferndin za-
raz zostanie pokonany, nie wytrzyma potê¿nych ciosów starego Rif-
saina. Zmartwiony ksi¹¿ê uderzy³ piêci¹ w barierê i za¿¹da³ wina.
Kiedy jednak s³uga przyniós³ pe³ny kubek, ksi¹¿ê widzia³ ju¿ tylko
walcz¹cych, zapomnia³ o ca³ym wiecie.
Ferndin, który w pierwszej chwili wydawa³ siê taki nieudolny,
nagle, z zaskakuj¹c¹ lekkoci¹ pos³uguj¹c siê ciê¿kim mieczem, po-
wstrzyma³ natarcie barona, spi¹³ konia i sam run¹³ do ataku. Teraz
on zadawa³ straszne ciêcia, a stary baron ledwie nad¹¿a³. Ale oto
baron zrêcznie uchyli³ siê od ciosu i miecz Ferndina, który zawis³
ju¿ nad jego g³ow¹, ze zgrzytem osun¹³ siê po tarczy. Z okrzykiem
zwyciêstwa baron Rifsain ci¹³ wroga.Wydawa³o siê, ¿e tak silny cios
zmiecie ka¿dego przeciwnika. Widzowie, oczekuj¹cy na to, ¿e Fern-
din runie na ziemiê zalany krwi¹, zakrzyknêli radonie. Jednak zda-
rzy³o siê co dziwnego: klinga zadzwoni³a, jakby natkn¹wszy siê na
kamieñ, a przed oczyma zaskoczonego barona, który w³o¿y³ wszyst-
74
kie si³y w decyduj¹ce uderzenie, b³ysnê³o ostrze wroga. By³a to ostat-
nia rzecz, jak¹ zobaczy³ stary baron: chwilê póniej Rifsain wolno
osuwa³ siê na piasek z roz³upan¹ czaszk¹.
Ze wszystkich stron rozleg³y siê gwizdy, przekleñstwa, t³um za-
wrza³, gotów roznieæ w strzêpy ogrodzenie. Heroldowie musieli
w³o¿yæ niema³o wysi³ku w to, ¿eby uspokoiæ ludzi. Pojedynki na
s¹siednich placach zakoñczy³y siê spokojnie, nie przyci¹gaj¹c zbyt-
nio uwagi widzów. Rycerze pospiesznie opucili szranki i na piasek
zbryzgany krwi¹ wyszed³ Najwy¿szy Kap³an. Gordion sta³ nieco z ty-
³u, gotów podchwyciæ ciche s³owa kap³ana i cisn¹c je, niczym po-
cisk z balisty, na g³owy rozwcieczonego t³umu. I oto poruszy³y siê
blade wargi kap³ana Mitry, a nad wiêtym Placem og³uszaj¹co roz-
brzmia³ g³os Gordiona:
Walka by³a prowadzona zgodnie z zasadami! Zwyciê¿y³ Fern-
din z Zamory! Taka jest wola Mitry! Turniej odbywa siê dalej!
Piêtnastu rycerzy ustawi³o siê ko³o Bramy Zwyciêzców, czeka-
j¹c na losowanie. Poniewa¿ by³a ich nieparzysta liczba, ostatni ry-
cerz, który pozostanie bez pary, ma walczyæ z Rycerzem Mitry jed-
nym z kap³anów wi¹tyni. Rycerz Mitry, jeli nawet zwyciê¿y
w pojedynku, nie dostanie nagrody w nastêpnej walce móg³ wzi¹æ
udzia³ tylko w takim przypadku, je¿eli znów bêdzie brakowa³o prze-
ciwnika. Jeli jednym z dwóch pozosta³ych rycerzy okaza³ siê ka-
p³an ze wi¹tyni, zwyciêstwo przyznawano jego przeciwnikowi i na-
stêpnego dnia pojedynek nie odbywa³ siê.
Nieprzekupny Gordion, spogl¹daj¹c wy³upiastymi oczami gdzie
w dal, znów podszed³ z czasz¹ do jednego z kap³anów Mitry i za-
cz¹³ odbieraæ z jego r¹k z³ote blaszki, dwiêcznie wykrzykuj¹c zna-
ki i imiona. I znów dwie z nich trafi³y do d³ugich, obszytych b³ysz-
cz¹cym jedwabiem rêkawów uroczystego stroju herolda. Z³ote blaszki
podzwania³y w czaszy, a Gordion wolno w nich grzeba³, nierucho-
mym wzrokiem ci¹gle spogl¹daj¹c w przestrzeñ i elektryzuj¹c tym
widzów.
Jak nikt inny dobrze wiedzia³, ¿e t³um szybko zmienia nastroje,
przechodz¹c od wciek³ej z³oci, której, wydawa³oby siê, nic nie
potrafi uspokoiæ, do radosnego oczekiwania na dalszy ci¹g widowi-
ska. Gordion, czuj¹c siê podczas tej chwili ciszy jedynym w³adc¹
pstrokatego morza g³ów i tysiêcy skierowanych na niego oczu, trium-
fowa³ i zarazem czu³ pogardê do tych ludzi. Prostacy! Wszystkimi
zebranymi tutaj kieruje jedno jedyne uczucie, upodabniaj¹ce doro-
s³ych do g³upich dzieciaków. Ciekawoæ oto co ich tu sprowadza
75
i dlatego mocniej bij¹ i zamieraj¹ ich serca. A on, Gordion, dziêki
Mitrze obdarzony wspania³ym g³osem, jak nikt inny umiej¹cy prze-
prowadzaæ losowania, z ³atwoci¹ gra³ na ludzkich s³abociach.
Cicho podzwania³y blaszki w srebrnej czaszy, ale na wiêtym
Placu zapad³a taka cisza, ¿e nawet ludzie stoj¹cy w tylnych rzêdach
s³yszeli ten intryguj¹cy dwiêk. Wreszcie Gordion wolno podniós³
rêkê i w jego palcach b³ysnê³a pierwsza z³ota blaszka.
Delektuj¹c siê cisz¹, bezg³onie pulsuj¹c¹ uderzeniami mnóstwa
serc, Gordion spojrza³ na blaszkê, chwilê milcza³, poruszaj¹c usta-
mi, i wreszcie krzykn¹³ tak g³ono, ¿e a¿ poderwa³o siê stado wron,
a wielotysiêczny t³um drgn¹³:
Znak Drzewa! Szlachetnie urodzony rycerz, baron Frostus
z Chatory!
Ksiê¿na, zaciskaj¹c d³onie i staraj¹c siê nie patrzeæ w stronê ryce-
rzy, s³ucha³a okrzyków Gordiona. Ksi¹¿ê, wstrz¹niêty nie tyle mier-
ci¹ barona, co wciek³ym gniewem t³umu, szepta³, zagryzaj¹c wargi:
Przecie¿ uprzedza³em! Jeszcze jedno takie zwyciêstwo i t³um
po³amie bariery! Nie, nie mo¿na do tego dopuciæ! Hej, ch³opcze,
chod tutaj!
Pa podszed³ i sk³oni³ siê nisko. Ksi¹¿ê kaza³ mu siê jeszcze
zbli¿yæ i co szepn¹³ na ucho, a potem niecierpliwie machn¹³ rêk¹
w stronê rycerzy.
Tylko szybko, s³yszysz?! Szybko!
Pa co si³ w nogach zbieg³ ze schodków i staraj¹c siê nie zwra-
caæ na siebie uwagi pomkn¹³ w stronê Bramy Zwyciêzców. Jednak
nie zd¹¿y³ nad t³umem zadudni³ potê¿ny g³os Gordiona:
Znak Wê¿a! Ferndin z Zamory!
Przy wtórze tr¹b cztery pary rycerzy wjecha³y na plac. Ksiê¿na
podnios³a g³owê i napotka³a triumfuj¹cy wzrok Ferndina. Czy¿by
i tym razem by³ pewien zwyciêstwa? Lawinia umiechnê³a siê po-
gardliwie i spojrza³a na przeciwnika nienawistnego parweniusza.
M³ody ch³opak, niemal jeszcze dziecko! To jego pierwszy turniej
i taki jest dumny z odniesionego przed chwil¹ zwyciêstwa! Czy i on
zginie, jak stary baron?! Ksiê¿na zamknê³a oczy i potrz¹snê³a g³o-
w¹, odpêdzaj¹c straszn¹ wizjê.
Ryknê³y tr¹by, og³aszaj¹c pocz¹tek pojedynków. Rycerze runêli
do ataku, b³ysnê³y miecze i nagle wszystko umilk³o. Tylko s³aby
jêk umieraj¹cego m³odzieñca na chwilê zak³óci³ ciszê. Frostus osu-
n¹³ siê na szyjê konia, miecz wypad³ mu z d³oni... A t³um znów zahu-
cza³, nie kryj¹c oburzenia.
76
Ksi¹¿ê by³ równie wciek³y jak poddani. Z jego ust sypa³y siê
gniewne s³owa, d³onie zaciska³y siê w piêci, oczy miota³y b³yska-
wice. Lawinia z radosnym zdziwieniem spogl¹da³a na mê¿a; nagle
pomyla³a, ¿e Ferndin tymi okrutnymi zwyciêstwami sam sobie wy-
kopa³ grób i ksi¹¿ê teraz na zawsze odwróci siê od niego, ale zmro-
zi³y j¹ ju¿ pierwsze s³owa Orgelda.
Ale¿ on walczy! Ci niedo³êdzy nie s¹ jego godni! Jeden cios
i ju¿ nie ¿yje! Nie, nie mogê mieæ do Ferndina pretensji o te zwyciê-
stwa! Taki wojownik wart jest dziesiêciu innych, którzy prosz¹, ¿eby
ich oszczêdziæ! Czemu stoicie? Walczcie dalej! Ostatnie s³owa
ksi¹¿ê Bergheimu wykrzykn¹³ tak g³ono, ¿e rycerze znów rzucili
siê na siebie.
Conan skrzy¿owa³ miecz z ros³ym rycerzem, zapewne jego ró-
wienikiem. Przez chwilê, zapominaj¹c o Ferndinie, odda³ siê ca³ko-
wicie walce, powstrzymuj¹c ataki przeciwnika. To nie by³ porywczy
Brain, który przez ca³y czas stara³ siê czym go zaskoczyæ. Ten rycerz
tak niestrudzenie wali³ ciê¿kim niczym m³ot mieczem, jakby za ka¿-
dym razem zamierza³ rozr¹baæ przeciwnika na dwoje. Wkrótce Cona-
nowi znudzi³a siê taka wymiana ciosów, od których by³o wiele ha³asu,
lecz ma³o skutku. Spi¹³ swego rumaka i zacz¹³ zataczaæ ko³a wokó³
przeciwnika, nie pozwalaj¹c mu wymachiwaæ mieczem. Koñ Conana,
pozornie taki wielki i nieruchawy, s³ucha³ najl¿ejszego ruchu rêki swego
pana i ju¿ wkrótce przeciwnik Conana nie wiedzia³, co ma robiæ z mie-
czem i sk¹d nale¿y oczekiwaæ ciosu.
Dopiero gdy skrêci³ koniem, uda³o mu siê zamachn¹æ mieczem
nie zd¹¿y³ go jednak opuciæ, poniewa¿ barbarzyñca w zrêczny spo-
sób, podpatrzony u Semitów, mistrzów w takich sztuczkach, wytr¹ci³
mu broñ z rêki. Zatoczywszy w powietrzu wielki ³uk, miecz upad³ na
piasek w pobli¿u lo¿y ksiêcia.
Przeciwnik Cymmerianina z otwartymi ze zdumienia ustami spo-
gl¹da³ to na sw¹ pust¹ rêkawicê, to na Conana. Widzowie, którzy
jeszcze przed chwil¹ zanosili siê wciek³ym krzykiem, teraz miali
siê i zachwyceni klaskali w d³onie.
Lawinia rozpromienionymi oczami spogl¹da³a na Conana, któ-
ry wreszcie, jakby czuj¹c na plecach ¿ar jej wzroku, zwróci³ konia
w stronê lo¿y w³adcy Bergheimu. Tymczasem jego przeciwnik po-
s³a³ giermka po miecz i opuci³ plac, ci¹gle z niedowierzaniem spo-
gl¹daj¹c na swoj¹ rêkê.
Popatrz tylko na tego wojownika, przecie¿ to ozdoba turnieju!
Mam wra¿enie, ¿e to w³anie Cymmerianin zmierzy siê jutro z na-
77
szym dzielnym Ferndinem! Ale¿ to bêdzie walka! Sam ju¿ nie wiem,
który z nich bardziej zas³uguje na zwyciêstwo... Jednak chyba Fern-
din! To naprawdê m¹dry cz³owiek, gdy tymczasem ten barbarzyñca...
Ksi¹¿ê Orgeld co jeszcze mówi³ wzburzonym g³osem, ciska-
j¹c w rêku skórzan¹ pi³kê, ale Lawinia nic ju¿ nie s³ysza³a. Jej oczy
toczy³y niemy dialog z umiechaj¹cymi siê oczyma Cymmerianina.
I ¿adne s³owa nie by³y tu potrzebne.
Lawinia nie zauwa¿y³a nawet, kiedy skoñczy³y siê dwa pozosta-
³e pojedynki: widzia³a tylko jego, czarnow³osego olbrzyma z suro-
w¹ twarz¹ i ³agodnymi, przyci¹gaj¹cymi oczami.
Grzmia³y tr¹by, jakby konkuruj¹c z Gordionem, wyrzykuj¹cym
imiona ostatnich par, ha³asowali widzowie, a Lawinia ci¹gle jakby
ni³a na jawie. Ale oto tr¹by zabrzmia³y jeszcze g³oniej, oznajmia-
j¹c rozpoczêcie pojedynku. Lawinia drgnê³a i spojrza³a na plac.
Na piasku zmaga³y siê ostatnie dwie pary i, chwa³a Mitrze, Co-
nan nie walczy³ z Ferndinem. Nie chcia³a, ¿eby spotkali siê dzisiaj,
ba³a siê tego, co wkrótce j¹ czeka. Jeszcze jeden dzieñ, niech wszystko
zdecyduje siê jutro, a teraz bêdzie patrzeæ, patrzeæ, patrzeæ na tego
Cymmerianina...
X
Ulicami Menory p³ynê³y potoki ludzi wracaj¹cych z turnieju. Na
wiêtym Placu pozostali tylko kap³ani i s³udzy ksi¹¿êcy, porz¹dku-
j¹cy teren. Tu i ówdzie trzeba by³o naprawiæ po³amane bariery, które
t³um i tak jutro zniszczy.
W lad za widzami, którzy opucili polanê, ¿eby jak nale¿y po-
krzepiæ siê winem i podyskutowaæ na temat pojedynków, do miasta
wyruszy³a grupa jedców. Gdy na szerokiej drodze wyprzedzali
ludzi, natychmiast rozpoznawano wród nich tego, który zas³u¿y³
dzi na powszechn¹ sympatiê cymmeriañskiego barbarzyñcê, b³y-
skotliwego zwyciêzcê w trzech pojedynkach. Jecha³ spokojnie na
swym karym koniu pomiêdzy rudym piewakim, którego w Meno-
rze zna³ ka¿dy pies, i mistrzem Klarsem, p³atnerzem ksi¹¿êcym. Za
nimi jecha³ m³ody giermek, spogl¹daj¹cy na boki tak dumnie, jakby
to on sam pokona³ trzech s³awnych rycerzy.
Kopyta monotonnie postukiwa³y na jasnych kamieniach drogi,
a jedcy skracali czas rozmow¹.
78
Mówi³em ci, Cymmerianinie, ¿e ten Ferndin nie jest tym, za
kogo siê podaje! S³udzy, którzy widzieli, jak macha³ mieczem, æwi-
cz¹c z fechtmistrzem ksiêcia, mówili ze miechem, ¿e nic ³atwiej-
szego, jak zrzuciæ go z siod³a, a i sam fechtmistrz wygada³ siê, ¿e
takiego niezgu³y nigdy jeszcze nie spotka³. Powiedzia³, ¿e prêdzej
koz³a mo¿na nauczyæ jedziæ konno i pos³ugiwaæ siê broni¹ ni¿ tego
ksi¹¿êcego faworyta... A tymczasem oto co siê wydarzy³o... mistrz
Klars zamilk³ i sposêpnia³.
Nawet nie zd¹¿y³em okiem mrugn¹æ, kiedy ten ch³opak by³
ju¿ martwy! Klnê siê na Mitrê, ¿e nikt nie wie, jak to siê sta³o. Roz-
jechali siê, podjechali do siebie i koniec! I mamy jeszcze jednego
nieboszczyka! Rudy Biorri, ci¹gle rozgor¹czkowany widokiem
turnieju i zawartoci¹ buk³aka, który, pusty ju¿, smêtnie zwisa³ u je-
go biodra, znów zacz¹³ mówiæ, nie mog¹c siê powstrzymaæ: A sta-
ry baron Rifsain? Chocia¿ by³ ju¿ siwy, nie brak³o mu si³. Móg³ siê
okazaæ najbardziej niebezpiecznym przeciwnikiem w tym turnieju!
Oczywicie prócz ciebie, przyjacielu Conanie! Ale przecie¿ o tobie
nikt nic do dzi nie wiedzia³! Dlatego mówiê...
Odpocznij, przyjacielu, bo ca³kiem ci zaschnie w ustach! Jak
przep³uczemy gard³a, bêdziesz mówi³ dalej. A ty, Conanie, widzia-
³e, jak Ferndin pokona³ tego m³odzieñca? Klars pytaj¹co spojrza³
na Cymmerianina.
Wiesz, mistrzu, ¿e i ja tego nie pojmujê... Kiedy odezwa³y siê
tr¹by, ledzi³em swego przeciwnika, ale widzia³em te¿ wszystkich
innych... Omal nie krzykn¹³em wtedy do tego ch³opca: Gdzie je-
dziesz?! Skrêæ w prawo!. A on szar¿owa³ tak, jakby zamiast Fern-
dina widzia³ przed sob¹ jakiego innego przeciwnika. Ferndin nawet
nie zamachn¹³ siê mieczem, tylko pchn¹³ go prosto w gard³o. W tym
momencie starlimy siê z moim przeciwnikiem, a gdy siê rozjechali-
my, obok wszystko by³o ju¿ skoñczone...
Przez jaki czas jechali w milczeniu, ale wkrótce Biorri nie wy-
trzyma³:
A ta ostatnia walka! Na Mitrê, nigdy nie widzia³em czego
podobnego! I gdyby nie Ferndin z jego pod³ymi zwyciêstwami, no-
szono by ciê teraz na rêkach!
Tak, ten przeklêty Ferndin, niczym demon mierci, pozbawi³
Bergheim trzech dzielnych rycerzy! I jedno jego zwyciêstwo jest
bardziej nikczemne od drugiego! Ile wysi³ku kosztowa³o heroldów
i stra¿ników, ¿eby uspokoiæ t³um myla³em, ¿e rozerw¹ na strzêpy
samego Najwy¿szego Kap³ana. Ale ostatecznie to w³anie jemu uda-
79
³o siê zapanowaæ nad ludmi. Dzi wieczorem w Menorze bêdzie
szumia³o jak w ulu. Tak wiêc lepiej, Rudy, sied u mnie i nie wychy-
laj nosa!
Tak, przyjacielu, i ja chêtnie pos³ucham twoich pieni, no bo
popatrz, jak to siê dzieje: tyle czasu jestemy ju¿ razem, a nigdy jesz-
cze dla mnie nie piewa³e!
No, wreszcie siê doczeka³em! Sam Conan Niezwyciê¿ony
prosi najmarniejszego sporód piewaków, ¿eby zagra³ na ercie i po-
kaza³, co umie! A ja ju¿ myla³em, ¿e uszy zatykasz, kiedy udajê
s³owika! Ale oto jestemy na miejscu. Popatrzcie, temu spryciarzo-
wi Rialtowi uda³o siê nas wyprzedziæ i otwiera teraz bramê, jakby to
sam król przyby³ ze wit¹! Zuch ch³opak, bêdzie jeszcze z ciebie
po¿ytek, wspomnisz s³owa Rudego Biorriego!
Wjechali na podwórze, nie zauwa¿ywszy, ¿e przemkn¹³ siê za
nimi jak cieñ niepozorny staruszek w starej, nasuniêtej na oczy czapce.
Ukradkiem podszed³ do wiaty dla koni i zgin¹³ z oczu, zlewaj¹c siê
z ciemnym t³em stajni.
Tymczasem na podwórzu zebrali siê wszyscy majstrowie i cze-
ladnicy. Terminatorzy stali z boku, nie mi¹c zbli¿yæ siê do grone-
go gospodarza i jego potê¿nego gocia. Wszyscy byli na wiêtym
Placu i widzieli, jak zakoñczy³y siê pojedynki. A oto bohater dzi-
siajszego dnia, ten, który byæ mo¿e zostanie jutro wybrañcem Mitry,
stoi obok i mieje siê z niewybrednych ¿artów Rudego Biorriego.
Mistrz Klars skin¹³ rêk¹, przywo³uj¹c ch³opaków. Nie zd¹¿y³
jeszcze poleciæ im, by rozsiod³ali konie i zabrali je do stajni, kiedy
nagle za plecami czeladników rozleg³ siê schrypniêty piew. Rozst¹-
pili siê. Na rodek wyszed³ ¿ebrak, ten sam, który rankiem krêci³ siê
ko³o namiotów, prosz¹c o ja³mu¿nê. W s³abym wietle gasn¹cego dnia
wydawa³ siê jak cieñ: szare pomarszczone policzki, szara kapota
z grubego sukna, brudna skórzana torba, zwisaj¹ca na pasie, i jasno-
szare, wodniste oczy.
Twarz mia³ skrzywion¹ w ¿a³osnym umiechu. Przytupywa³,
nuc¹c pieni Mitry, a z jego ust wydobywa³y siê jakie oddzielne,
ca³kowicie niezrozumia³e s³owa.
Jeden z czeladników na znak mistrza Klarsa poszed³ do kuch-
ni po jedzenie dla ¿ebraka. Tutaj ubogich zawsze karmiono i za-
pewniano im nocleg mistrz Klars wola³ nie nara¿aæ siê na gniew
bogów.
Wkrótce ¿ebrak w bezmylnym tañcu kr¹¿y³ ju¿ ko³o nóg kare-
go. Koñ zerka³ na niego ze z³oci¹, prycha³ i k³ad³ po sobie uszy, ale
80
sta³ ko³o swego pana bez ruchu, jak wykuty z kamienia. A jednak
kiedy ¿ebrak potkn¹³ siê i chwyci³ za derkê, ¿eby nie upaæ, koñ nie
wytrzyma³ i stan¹³ dêba. Conan z³apa³ starego za ko³nierz, potrz¹-
sn¹³ nim i krzykn¹³:
Czy ci ¿ycie niemi³e?! Patrz, gdzie idziesz! To bojowy koñ,
a nie jaka chabeta! Czy s³yszysz, co do ciebie mówiê?
¯ebrak, ci¹gle nuc¹c monotonnie, chwyci³ za szeroki pas Cym-
merianina, staraj¹c siê utrzymaæ na nogach. Conan jeszcze raz nie-
cierpliwie potrz¹sn¹³ starym, a¿ spad³a mu na ziemiê podarta czap-
ka. Starzec, z wianuszkiem siwego puchu na odkrytej g³owie, wydawa³
siê ca³kowicie bezbronny w ogromnych rêkach Cymmerianina.
Hej, przyjacielu, uwa¿aj, bo duszê z niego wytrzêsiesz! Wte-
dy szczêcie odwróci siê od mistrza Klarsa. Jeli temu ¿ebrakowi
jest to s¹dzone, niech lepiej umrze gdzie w rynsztoku lub na dro-
dze, ale nie w domu dobrych ludzi!
Stary, trzymaj¹c siê jedn¹ rêk¹ miecza Conana, stara³ siê zna-
leæ na ziemi swoj¹ czapkê. Który z ch³opców podniós³ j¹ i z lê-
kiem wsun¹³ w trzês¹c¹ siê rêkê. Twarz ¿ebraka zajania³a pe³nym
wdziêcznoci umiechem, puci³ Conana i zacz¹³ wolno nak³adaæ
czapkê.
W tym momencie wróci³ czeladnik, pos³any do kuchni przez
Klarsa. Za³adowa³ jedzeniem ca³¹ torbê starego. Niczego nie po¿a-
³owano: by³ tam wie¿y chleb, wielki kawa³ek aromatycznego sera,
gor¹ce, tylko co zdjête z ro¿na miêso i skórzany buk³ak z winem.
Stary, w dalszym ci¹gu na nikogo nie patrz¹c, poklepa³ rêk¹ po
nabitej do granic mo¿liwoci torbie i co mrucz¹c pokutyka³ w stronê
stajni. Kiedy który z majstrów ostro¿nie skierowa³ go do bramy,
pokiwa³ trzês¹c¹ siê g³ow¹ i pokornie opuci³ dziedziniec.
Chwa³a Mitrze, wreszcie sobie poszed³! Ba³em siê, ¿e prze-
klnie nas albo umrze tu na miejscu, kiedy go tak potrz¹sa³e! Mistrz
Klars, którego nie³atwo by³o przestraszyæ, odetchn¹³ z wyran¹
ulg¹. Powiniene ³agodniej obchodziæ siê z ubogimi! Czasami sie-
dz¹ w nich takie demony, ¿e lepiej oddaæ ostatni kawa³ek chleba,
byle tylko sobie poszli!
Tak, ten stary prawie narobi³ w spodnie, kiedy z lekka nim
potrz¹sn¹³em! Ale przecie¿ bramê znalaz³, choæ konia nie zauwa¿y³!
Powinien mnie nie przeklinaæ, lecz b³ogos³awiæ! No, dobrze, brama
ju¿ jest zamkniêta i wiêcej tu nie wróci. Bêdzie teraz gdzie pod krza-
kiem pi³ twoje wino. Zreszt¹ i nam chyba by to nie zaszkodzi³o, jak
s¹dzisz, Biorri?
81
6 Conan i podziemie niewoli
Ju¿ od dawna o niczym innym nie marzê... Klars, prowad do
sto³u, nale¿y siê nam!
Chodmy, chodmy, kobiety ju¿ dawno wszystko przygoto-
wa³y. Conanie, oddaj miecz Rialtowi i zdejmij kolczugê zaniesie
to do twojej komnaty.
Czeka³a na nich zaprawdê wspania³a uczta ogromny stó³ ugi-
na³ siê pod pó³miskami z pieczonym miêsem i dziczyzn¹; wielkie
talerze nape³nione by³y potrawami, których aromat móg³ doprowa-
dziæ do sza³u zg³odnia³ego cz³owieka. Nie ulega³o jednak w¹tpliwo-
ci, ¿e mê¿czyni siedz¹cy wokó³ sto³u przede wszystkim siêgn¹ po
wysokie dzbany i srebrne kubki, ¿e wino utoruje drogê do g³odnych
¿o³¹dków, pobudzi krew i rozwi¹¿e jêzyki.
Biorri opró¿ni³ niemal ca³y dzban wina i rozprawi³ siê z pó³mi-
skiem pieczonej dziczyzny. Wycieraj¹c kawa³kiem chleba t³usty sos
z dna miski, nagle sobie przypomnia³:
Przecie¿ obieca³em, ¿e ci zapiewam, przyjacielu Conanie!
Czy nie zmieni³e zdania i rzeczywicie chcesz pos³uchaæ takiego
nêdznego piewaka? No, to niech kto skoczy po ertê, bo ja ju¿ nie
mogê siê ruszyæ. Tym bardziej ¿e powinienem jeszcze przep³ukaæ
gard³o. Zabra³ dzban jednemu z majstrów, nape³ni³ swój kubek
i mru¿¹c z rozkoszy oczy, zacz¹³ s¹czyæ trunek.
Kiedy opró¿ni³ kubek, erta le¿a³a ju¿ u niego na kolanach,
a wszyscy doko³a ucichli. Potrzaskiwa³y knoty w lampach, nocne æmy
wpada³y przez otwarte okna, a Biorri bez popiechu stroi³ swój in-
strument.
I oto jego palce zaczê³y biegaæ po strunach, pop³ynê³y s³owa
pieni o m¹drym i dzielnym królu Gregorze, o trzech jego synach,
z których jednego zgubi³a chciwoæ, drugiego mi³oæ, a trzecie-
go g³upota...
Potem, chwilê odpocz¹wszy, Biorri chytrze mrugn¹³ do Cym-
merianina. Jego palce wciekle zaczê³y szarpaæ struny i zapiewa³
tak¹ nieprzyzwoit¹ piosenkê o starym kawalerze, wybieraj¹cym so-
bie panny, ¿e co chwila przerywa³ mu wybuch miechu s³uchaczy.
Mistrz Klars po³o¿y³ ciê¿k¹ rêkê na ramieniu Conana:
Chodmy, synu, ju¿ czas! Oni bêd¹ tu piewali do rana, a ty
musisz wypocz¹æ!
Przepchnêli siê do drzwi i wyszli do ogrodu. wie¿y ch³odny
wiatr przyniós³ zapach jab³ek, gdzie wysoko nad g³ow¹ odezwa³ siê
senny ptak, a przez otwarte okno s³ychaæ by³o podzwanianie kub-
ków i brzd¹kanie erty.
82
Conan z rozkosz¹ leg³ na szerokim ³o¿u. S¹dzi³, ¿e natychmiast
zanie, ale gdy tylko jego zmêczona g³owa dotknê³a poduszki, sen
ulecia³ jak sp³oszony ptak. I znów przed oczyma zab³ys³y miecze,
zagrzmia³y tr¹by, rozleg³ siê g³os Gordiona, og³aszaj¹cego ostatni
pojedynek... Conan umiechn¹³ siê, pod³o¿y³ rêce pod g³owê i zamk-
n¹³ oczy, wspominaj¹c tê walkê.
Dziwne jest to losowanie!. pomyla³, ci¹gle jeszcze umiech-
niêty. Dzisiaj los, z woli Mitry, zetkn¹³ go z tymi, których jako pierw-
szych ujrza³ na podwórzu mistrza Klarsa. Najpierw m³ody Brain,
potem ten z czerwon¹ gêb¹... Conan niespokojnie poruszy³ siê, usi-
³uj¹c przypomnieæ sobie imiê tego t³uciocha, albo przynajmniej jego
znak, ale machn¹³ rêk¹ i znów powróci³ mylami na wiêty Plac.
Jego przeciwnik, têgi rycerz z wielkim brzuchem i nalanymi
krwi¹ oczami, wciek³ siê, gdy zobaczy³, z kim ma walczyæ. Conan,
w takich chwilach wyczuwaj¹cy nastrój i myli przeciwnika, od razu
zorientowa³ siê, jak sprawy stoj¹. Ten rycerz bez w¹tpienia by³ cz³o-
wiekiem Ferndina i marzy³ o tym, by w³anie z nim siê zmierzyæ, dla
porz¹dku pomachaæ trochê mieczem i udaæ, ¿e sromotnie przegra³.
Oczywicie nie grozi³o mu to, ¿e zostanie zabity czy choæby zranio-
ny, przeciwnie spodziewa³ siê szczodrej nagrody za pomoc. A te-
raz, kiedy tak ju¿ by³ bliski pomylny koniec, przysz³o walczyæ z tym
dzikim Cymmerianinem, i nie wiadomo, co siê jeszcze mo¿e staæ...
Conan przez skórê wyczuwa³ te myli, które k³êbi³y siê w mó-
zgu grubego rycerza, czu³ jego wciek³oæ, która równie¿ jemu za-
czê³a siê udzielaæ. A to mog³o kosztowaæ ¿ycie tego wieprza dosia-
daj¹cego konia. Co prawda, odniós³ on dwa zwyciêstwa, ale dla
Conana niewiele to znaczy³o.
Znacznie wa¿niejsze by³o co innego: jasne spojrzenie i ledwie
dostrzegalnie poruszaj¹ce siê wargi, odpowiadaj¹ce na jego wezwa-
nie. Dlatego to zwyciêstwo nie powinno zostaæ splamione krwi¹,
choæby nawet tak mierdz¹c¹, jak tego... Tfu, w ¿aden sposób nie
mo¿e sobie przypomnieæ jego przeklêtego imienia!
Nienawiæ ca³kowicie zm¹ci³a wzrok grubasowi. Walczy³ niele,
ale ka¿demu zadanemu ciosowi towarzyszy³y jego ordynarne prze-
kleñstwa. Conan, gdy ju¿ zapanowa³ nad gniewem, umiecha³ siê te-
raz zimno, spogl¹daj¹c w wytrzeszczone z wciek³oci oczy przeciw-
nika. Miecze dzwoni³y, szukaj¹c s³abych miejsc w obronie obu
walcz¹cych, konie kr¹¿y³y w miejscu, wzbijaj¹c kopytami bia³y kurz.
Wreszcie Conan, przeleciawszy obok swego przeciwnika, w pe³-
nym galopie zawróci³ karego i mocno uderzy³ bu³aw¹ w okr¹g³y he³m.
83
Miecz natychmiast wypad³ z rêki t³uciocha, oczy ca³kiem wysz³y
mu z orbit, zakrztusi³ siê ostatnim przekleñstwem i jak worek run¹³
na ziemiê. Przestraszony koñ odbieg³ w drugi koniec pola i miota³
siê tam, szukaj¹c wyjcia.
Pokonany rycerz, gdy doszed³ ju¿ trochê do siebie, zacz¹³ siê
wolno podnosiæ. I wówczas Conan, zapominaj¹c, ¿e obieca³ sobie
nie przelewaæ krwi na turnieju, uczyni³ to, co wprowadzi³o widzów,
a w szczególnoci Rudego Biorriego, w euforiê: raz i drugi opuci³
naje¿on¹ kolcami bu³awê na t³usty zad pokonanego. To wystarczy³o,
by skórzane spodnie pêk³y z trzaskiem, zwisaj¹c w strzêpach.
Biedak le¿a³ na piasku i nawet nie próbuj¹c wstaæ wydziera³ siê
g³ono ku uciesze t³umu. Z pokiereszowanego siedzenia chlusta³a
krew i s³udzy musieli dobrze siê namêczyæ, zanim zdo³ali zabraæ go
z placu.
Na s¹siednim polu toczy³ siê jeszcze drugi pojedynek... Conan,
krêc¹c siê wokó³ swego przeciwnika, zd¹¿y³ wszystko w porê do-
strzec: i wypady grubego rycerza, i to, co dzia³o siê obok, za niewy-
sokim ogrodzeniem. Wydarzenia na s¹siednim polu rozwcieczy³y
go nie na ¿arty.
Ferndinowi, przeklêtemu Ferndinowi, jak ju¿ nawet Conan na-
zywa³ tego cz³owieka z zimn¹ twarz¹ i z³owieszczym umiechem,
trafi³ siê przeciwnik niem³ody i niezbyt zrêczny. Musia³ mieæ wiele
szczêcia, ¿e doszed³ tak wysoko w tym turnieju. Nie ulega³o w¹tpli-
woci, ¿e Ferndin zwyciê¿y bez trudu, i wszyscy przygl¹dali siê Co-
nanowi, podziwiaj¹c za¿art¹ walkê, której towarzyszy³y gêste prze-
kleñstwa.
Kiedy jednak grubas run¹³ na ziemiê, Ferndin wpad³ w furiê.
Widaæ by³o, jak zab³ys³y mu oczy, jak na bladych wargach pojawi³
siê z³y umiech. U¿y³ tej samej metody, za pomoc¹ której Conan
w poprzedniej walce wytr¹ci³ miecz swemu przeciwnikowi.
Niem³ody rycerz, bardzo ju¿ zmêczony, bez szans na zwyciê-
stwo, podniós³ rêkê na znak, ¿e siê poddaje, ale zanim zd¹¿y³ powie-
dzieæ choæby s³owo, wisn¹³ miecz Ferndina, rozcinaj¹c mu g³owê
od ucha do ucha. He³m pod wp³ywem tego strasznego ciosu odlecia³
daleko na bok, a zabity zawis³ na strzemionach, zbryzguj¹c piasek
szkar³atn¹ krwi¹, dopóki stra¿nicy nie schwytali oszala³ego konia.
Biorri mia³ racjê, kiedy powiedzia³, ¿e niewiele brakowa³o, by
t³um zdemolowa³ wszystko: ogrodzenie, drewnian¹ wi¹tyniê, ³aw-
ki... Ale kiedy namiêtnoci zosta³y opanowane, Najwy¿szy Kap³an
poleci³ kontynuowaæ rytua³. I wówczas oni, zwyciêzcy dzisiejszego
84
dnia, dwóch przeciwników przed Oczyma Mitry, podjechali do pod-
wy¿szenia, ¿eby przyj¹æ z r¹k ksiêcia czasze ze wiêtym winem.
Ksiê¿na sama nalewa³a je ze z³otego dzbana, bogato zdobione-
go b³yszcz¹cymi kamieniami. Jednak jej oczy, zwrócone wy³¹cznie
na Cymmerianina, wieci³y janiej ni¿ te kamienie, poniewa¿ ¿adne
diamenty nie dadz¹ siê porównaæ z blaskiem oczu zakochanej ko-
biety...
Weszli na trzy stopnie i znaleli siê na niewielkim, pokrytym
dywanem pomocie, niemal tej wysokoci, co podwy¿szenie dla ksi¹-
¿êcej pary. Sam ksi¹¿ê podsun¹³ im z³ot¹ tacê z dwiema ciê¿kimi
czaszami.
T³um g³ucho szumia³ za ich plecami, ksi¹¿ê spogl¹da³ na ryce-
rzy, mimo woli porównuj¹c ich ze sob¹, a ksiê¿na nie odrywa³a wzro-
ku od niebieskich oczu, umiechaj¹cych siê do niej ponad skrajem
czaszy. Ferndin jak gdyby zauwa¿y³ ten ich niemy dialog i zakrztusi³
siê nagle Winem Mitry. Czasza nieomal wypad³a mu z r¹k, ale wysi-
³kiem woli opanowa³ siê i wypi³ wszystko do dna.
Spojrzenie, jakie rzuci³ na Conana i ksiê¿nê, powiedzia³o Cym-
merianinowi dostatecznie wiele... A wiêc prócz tytu³u i w³adzy tego
jeszcze pragnie ów ³otr!
Conan zacisn¹³ piêci, mia³ ochotê zerwaæ siê z ³o¿a i ju¿ teraz
ruszyæ do walki, ale nagle sen, okrywaj¹c ciemn¹ opoñcz¹ wszystkie
obrazy, zmiót³ jak wiatr niespokojne myli. Wkrótce w nocnej ciszy
s³ychaæ by³o tylko równomierny oddech pi¹cego Cymmerianina
i chrobotanie myszy pod pod³og¹.
W ksi¹¿êcym pa³acu, równie¿ stopniowo zapada³a cisza. Gdy
na dworze pojawi³ siê Ferndin, nieraz po ca³ych nocach stare mury
ogromnej sali jadalnej dr¿a³y od pijackich okrzyków. Jednak w dni
wiêta Mitry ksi¹¿ê nie zaryzykowa³ takiej biesiady, zw³aszcza ¿e
nie by³o obok cz³owieka, który zachêca³ go do tego rodzaju rozry-
wek.
W sypialni Ferndina równie¿ by³o cicho. Pali³a siê jedna lampa
i na wzburzonym ³o¿u, z wyrazem bezgranicznej udrêki na twarzy,
spa³a kamiennym snem m³oda s³u¿¹ca ksiê¿nej. Kiedy tylko Ferndin
powróci³ do pa³acu, schwyta³ j¹ w korytarzu, zaci¹gn¹³ do swojej
sypialni, zamkn¹³ drzwi i co cicho powiedzia³, spogl¹daj¹c w jej
wielkie ze strachu oczy. Dziewczyna pokornie zdjê³a z siebie sukniê
i dr¿¹c podesz³a do ³o¿a. Czarownik dopad³ j¹ z ty³u i rycz¹c jak
g³odny wilk brutalnie posiad³ jej delikatne, dygoc¹ce cia³o, wy³ado-
wuj¹c ca³¹ sw¹ z³oæ.
85
Wyobrazi³ sobie, ¿e to ksiê¿na szamocze siê w jego rêkach, nie
maj¹c si³y sprzeciwiæ mu siê, a ³zy, ciekn¹ce strumieniem spod zaci-
niêtych powiek dziewczyny, tylko rozpala³y zwierzêce ¿¹dze gwa³-
ciciela.
Kiedy zrobi³o siê ju¿ ca³kiem ciemno, wsta³, przesun¹³ rêk¹ nad
twarz¹ swojej ofiary, doprowadzi³ siê nieco do porz¹dku i przeszed³
do maleñkiego, przylegaj¹cego do sypialni pokoiku. Tam, przy sa-
mych drzwiach, chciwie ³owi¹c ka¿dy dwiêk, dolatuj¹cy z sypialni,
czeka³ na niego ten sam stary ¿ebrak w ³achmanach, który zabawia³
t³um na wiêtym Placu, skacz¹c ko³o namiotów.
No i co, Akrusie, uda³o ci siê to zrobiæ? Mów szybko!
Stary spojrza³ na Ferndina zmru¿onymi oczami i odpowiedzia³
¿a³osnym tonem:
O, mój panie, najpierw pozwól mi zrzuciæ z siebie tê pow³o-
kê, a wtedy wszystko ci opowiem!
Ale¿ z ciebie uparty drañ! Ju¿ dawno powinienem by³ rzuciæ
ciê wê¿om na po¿arcie, tylko ¿e jeste mi bardzo przydatny... Do-
brze, zaraz pozbêdziesz siê tej maski.
Ze stoj¹cej w rogu rzebionej szafki wyj¹³ kawa³ek cieniutkiej
srebrzystej tkaniny i roz³o¿y³ j¹ na pod³odze.
Stañ tu! No, co siê oci¹gasz, jakby pierwszy raz widzia³ Chustê
Seta? Pospiesz siê!
Akrus z lêkiem stan¹³ porodku srebrzystego kwadratu, którego
rogi natychmiast zaczê³y wolno siê podnosiæ, a¿ zawi¹za³y siê w wê-
ze³ nad jego g³ow¹. Ferndin sta³ z rêkami za³o¿onymi za pas i z okrut-
nym umieszkiem spogl¹da³ na srebrzysty t³umok podskakuj¹cy na
pod³odze. Ze rodka dobiega³y g³uche jêki, Akrus macha³ rêkami, jak-
by walcz¹c z niewidocznym wrogiem, a¿ wreszcie ucich³, zwiniêty
w k³êbek. Wówczas mocny wêze³ u góry rozwi¹za³ siê i tkanina z ci-
chym szelestem opad³a na pod³ogê. ¯ó³toskóry s³uga, ci¹gle jeszcze
pojêkuj¹c, z trudem wsta³ z kolan i jak najszybciej przeszed³ z czaro-
dziejskiej tkaniny na dywan.
No wiêc znowu jeste w swojej skórze powiedzia³ Ferndin,
chowaj¹c srebrzyst¹ tkaninê do ma³ej skrzynki. Opowiadaj, co uda³o
ci siê uczyniæ.
Dziêkujê ci, mój panie! Jak dobrze znów znaleæ siê w swoim
ciele i mówiæ w³asnym g³osem!
G³upcze, przecie¿ wiem o tym doskonale! Co to za gadatli-
woæ ciê ogarnia za ka¿dym razem po takich przeistoczeniach! Opo-
wiadaj, bo inaczej... I wbi³ grony wzrok w oczy s³ugi.
86
Akrus cofn¹³ siê, narzuci³ na obna¿one ramiona krótk¹ zielon¹
tunikê i zacz¹³ mówiæ:
Mo¿esz byæ ze mnie zadowolony, panie! Ci prostacy nic nie
podejrzewali i dali mi jeszcze ca³¹ torbê wszelakiego jad³a! Zachi-
chota³, wspominaj¹c szczodroæ mistrza Klarsa.
A jednak najwyraniej zg³upia³e w masce tego starego dur-
nia! Czy pos³a³em ciê po jedzenie? Nie denerwuj mnie, Akrusie, ta-
kie ¿arty drogo ciê mog¹ kosztowaæ! Przecie¿ wiesz, ¿e wszystko
uzale¿ni³em od losowania, a tu nagle pojawia siê taki przeciwnik!
O, na Seta, dlaczego ten barbarzyñca nie skrêci³ sobie karku gdzie
w górach swojej Cymmerii?
Tylko dlatego, mój panie, ¿e los przeznaczy³ mu inne miejsce
do tego celu. Stanie siê to jutro, z woli Czarnego W³adcy!
Jak ci siê uda³o?! Mów! Przecie¿ Cymmerianie s¹ tacy nieuf-
ni, a i mistrz Klars te¿ nie jest naiwny!
Tutaj, jak wszêdzie, ludzie boj¹ siê opêtanych i usi³uj¹ ich sobie
zjednywaæ. Móg³bym zajæ na ka¿de podwórze, dotkn¹æ ka¿dej rzeczy,
a nawet wzi¹æ sobie, co zechcê, a ci ludzie staraliby siê mnie ug³askaæ
i delikatnie wyprowadziæ za bramê. Mistrz Klars równie¿ jest taki!
A barbarzyñca?
Nie, mój panie, on jest inny... Swymi potê¿nymi ³apskami omal
nie wytrz¹s³ ze mnie duszy, tak ¿e biedny przestraszony starzec mu-
sia³ uchwyciæ siê mocno miecza, chluby mistrza Klarsa! A schwyci³
go u samej góry, ko³o rêkojeci!
Brawo, to jeszcze lepiej ni¿ zamierzalimy! A co z koniem?
Z koniem nie by³o ¿adnego k³opotu. Szed³em przez podwó-
rze jak lepiec i wpad³em prosto na rumaka Conana. Co prawda to
bydle prawie mnie stratowa³o kopytami, tak i¿ mo¿na powiedzieæ,
¿e Cymmerianin uratowa³ starego ¿ebraka od mierci. Ale za to zd¹-
¿y³em niby przypadkiem dotkn¹æ poprêgu!
No, barbarzyñco, pij tê ostatni¹ noc, bo jutro ju¿ zaniesz na
zawsze! Och, Lawinio, nawet ¿al mi ciebie: spogl¹da³a na niego tak
gor¹cym wzrokiem, a teraz z twoich oczu pop³yn¹ potoki ³ez! Jed-
nak kiedy kobieta p³acze, jest jeszcze bardziej godna po¿¹dania!
A wiêc jak mam ciê nagrodziæ, Akrusie?
O, mój panie, chcia³bym... Tam w sypialni, na ³o¿u... Ona tak
jêcza³a! I ja chcia³bym doprowadziæ j¹ do tego, by jêcza³a i p³aka³a!
Widzê, ¿e tutaj, za drzwiami, nie traci³e czasu! Dobrze, bierz
j¹, a rano zostawiê ci parê ³yków mego wina z kujeb¹, wzmocnisz
si³y po wszystkich trudach... i po figlach z t¹ dziewczyn¹...
87
S³uga pad³ na kolana, ca³uj¹c bose stopy swego pana. Niedba-
³ym gestem odepchn¹wszy go na bok, Ferndin otworzy³ drzwi i wisz-
cz¹cym szeptem powiedzia³:
Wstañ... Chod tutaj... Nie otwieraj teraz oczu... pisz
i wszystko to tylko ci siê ni... Jutro zapomnisz... Id i rób, co ci ka¿e
twój w³adca...
Zaszeleci³y przecierad³a na ³o¿u i do pokoiku z zamkniêtymi
oczyma wesz³a dziewczyna, dr¿¹c na ca³ym ciele. Nie mog¹c ju¿
d³u¿ej wytrzymaæ, Akrus schwyci³ j¹ za rêkê i poci¹gn¹³ do k¹ta, na
niskie ³o¿e, pokryte pstr¹ narzut¹. Ferndin sta³ obok, z satysfakcj¹
s³uchaj¹c zd³awionych krzyków s³u¿¹cej, wyobra¿aj¹c sobie, ¿e ju¿
wkrótce równie¿ ksiê¿na pójdzie jej ladem...
XI
O wicie silny, zachodni wiatr przygna³ ³awicê szarych, postrzê-
pionych chmur. Ukradkiem zbli¿a³y siê do Menory, zaci¹gaj¹c nie-
bo. S³oñce nie zd¹¿y³o jeszcze wyjrzeæ zza horyzontu, kiedy wiatr
zagna³ ju¿ ca³e swoje stado w jedno miejsce. Niskie chmury pêdzi³y
jak sp³oszone ptaki, nie maj¹c si³ skrêciæ z raz obranej drogi.
Zrobi³o siê zimno jak pón¹ jesieni¹. Wiatr przenika³ na wylot,
ale mieszkañców Nemedii trudno zadziwiæ zmianami pogody. Znacz-
nie gorsze by³o co innego: w dniu decyduj¹cego pojedynku mog³o
to oznaczaæ gniew Mitry, a mieszkañcy miasta doskonale wiedzieli,
co z tego wynika³o. Ubrani ciep³o, od samego rana ci¹gnêli na wiê-
ty Plac. Ko³o po³udnia ruchliwe zwykle miasto ca³kiem wymar³o, za
to na szerokiej polanie nie mo¿na ju¿ by³o szpilki wetkn¹æ.
Niezwyk³y by³ to widok: ogromne pole, wype³nione faluj¹cym
t³umem odwiêtnie ubranych ludzi, powiewaj¹ce na ¿erdziach wstê-
gi i chor¹giewki, heroldowie, harcuj¹cy na spienionych koniach
i ledwie s³yszalne g³osy przycich³ych ludzi, niemal ca³kowicie za-
g³uszanych szumem lici.
T³um, powitawszy ksiêcia i ksiê¿n¹ entuzjastycznymi okrzyka-
mi, znów ucich³, oczekuj¹c w napiêciu na maj¹ce wkrótce nast¹piæ
wydarzenia.
Zziêbniêty ksi¹¿ê, otulaj¹c siê p³aszczem na rysim futrze, te¿
z niepokojem czeka³ na pojedynek, maj¹c wra¿enie, ¿e zale¿y od
niego los Bergheimu. Zwyciêstwo tego nie wiadomo sk¹d przyby³e-
88
go barbarzyñcy mo¿e zburzyæ bardzo wa¿ne plany pañstwowe. Nie
móg³ sobie przypomnieæ, co to za plany, ale by³ pewien, ¿e bez Fern-
dina pañstwo zginie, a i dla niego samego nastan¹ ciê¿kie czasy.
Ksiê¿na by³a blada i zmêczona po bezsennej nocy, d³ugiej jak
ca³e ¿ycie. Wpatrywa³a siê wielkimi oczyma w piasek, jak gdyby
szukaj¹c tam znaków czego, co wkrótce mia³o siê wydarzyæ. Zajêta
swymi mylami nie od razu spostrzeg³a, ¿e co jest nie w porz¹dku.
Jak tu cicho... ¯adnych miechów ani nawo³ywañ... Mój ksi¹-
¿ê, czy nie wydaje ci siê to dziwne?
Na wiat³oæ Mitry, bardzo mi siê to nie podoba! Nigdy jesz-
cze moi poddani nie byli tacy posêpni. Mo¿na by pomyleæ, ¿e to
nie wiêto, lecz pogrzeb... Mój pogrzeb... za¿artowa³ nieweso³o,
ale ¿art ten zabrzmia³ tak z³owieszczo, ¿e ksi¹¿ê umilk³ i odwróci³
g³owê.
Tymczasem heroldowie ustawili siê przed wi¹tyni¹ i zatr¹bili,
daj¹c sygna³, który zwykle gromkim echem odbija³ siê od lasu. Jed-
nak teraz dwiêk tr¹b grz¹z³ w nisko wisz¹cych chmurach i nie po-
wraca³.
W ca³kowitej ciszy wyszli ze wi¹tyni kap³ani Mitry i sam Naj-
wy¿szy Kap³an. Równoczenie do Bramy Zwyciêzców wolno pod-
jechali dwaj rycerze, z których jednemu przypadnie dzi upragnione
zwyciêstwo, a drugi... drugi byæ mo¿e po¿egna siê z ¿yciem.
Czarnow³osy rycerz w czarnej zbroi na potê¿nym karym koniu
zamar³ nieruchomo po prawej stronie bramy. Jego przenikliwe nie-
bieskie oczy ch³odno przeliznê³y siê po stoj¹cym obok przeciwniku
i spojrza³y tam, gdzie na podwy¿szeniu wród wystrojonych dwo-
rzan siedzia³ ksi¹¿ê, co chwila podnosz¹c do ust kubek z podgrza-
nym winem, i zastyg³a w bezruchu ksiê¿na.
Wygl¹da³o na to, ¿e tylko Ferndin, celowo zagrzewaj¹cy konia,
by ani chwili nie sta³ spokojnie, nie odczuwa³ tej pe³nej napiêcia
ciszy wisz¹cej nad wiêtym Placem. Jego ¿ó³te oczy zmru¿one by³y
w zadowolonym z siebie umieszku, jak u sytego kota. Co chwila
podkrêca³ w¹sa, spogl¹daj¹c w tê sam¹ stronê co Cymmerianin. Dzi
promienie s³oñca nie odbija³y siê figlarnie od jego z³oconej zbroi,
rzucaj¹c ¿ó³te refleksy, ale i tak krêci³ siê przed zamkniêt¹ bram¹ jak
m³ody ch³opak, który po raz pierwszy zaszczycony zosta³ wzglêda-
mi wielkiej damy.
Conan k¹tem oka widzia³ zwyciêski blask w ¿ó³tych oczach Fern-
dina i jego celowo b³azeñskie pozy. Trudno by³o uwierzyæ, ¿e to ten
sam cz³owiek, który jeszcze wczoraj bez wahania wyprawi³ na Szare
89
Równiny trzech wiernych wasali ksiêcia. Tak, nie jest to ³atwy prze-
ciwnik! Taki mo¿e udawaæ spokojnego i prostodusznego, ¿eby ³a-
twiej zadaæ podstêpny cios.
Znów zagra³y tr¹by i serce Conana zabi³o mocniej, jak zawsze
przed walk¹. Ka¿dy miêsieñ, ka¿dy nerw odezwa³ siê na to dwiêcz-
ne nawo³ywanie. Nawet koñ, wyczuwaj¹c nastrój swego pana, cicho
zar¿a³ i niecierpliwie zacz¹³ grzebaæ kopytem. S³udzy przynieli po-
chodnie i zapalili wiêty Ogieñ w dwóch czaszach u stóp wi¹tyni.
Tak jak wczoraj wyst¹pi³ naprzód niezmiernie dumny z siebie
Gordion z niewielkim zwojem w rêku, pos³ucha³, jak ha³asuj¹ wro-
ny w zagajniku, spojrza³ na t³um wy³upiastymi oczami i na znak
Najwy¿szego Kap³ana zacz¹³:
Dzi, w dniu decyduj¹cego pojedynku miêdzy dwoma znako-
mitymi rycerzami, którzy zwyciê¿yli wszystkich swoich przeciwni-
ków w uczciwej walce, przywo³ujemy na sêdziego samego Najja-
niejszego Mitrê!
Niech Bóg o Ognistym Obliczu wybierze najbardziej godne-
go i pomo¿e mu uzyskaæ chwalebne zwyciêstwo!
Do walki nale¿y u¿ywaæ bojowego orê¿a mieczy, bu³aw
i sztyletów!
Pojedynek ma trwaæ do ostatecznego zwyciêstwa!
Rycerz ma prawo przerwaæ pojedynek, uznaj¹c siê za poko-
nanego!
Ten, kto zwyciê¿y w sposób nieuczciwy, ci¹gnie na siebie
przekleñstwo Mitry!
Nikt nie mo¿e powiedzieæ, ¿e nie zna³ zasad turnieju!
Niech dzieje siê wola Najjaniejszego!
Kap³ani wyst¹pili do przodu i zaczêli piewaæ. By³ to pradawny
hymn do Boga o Ognistym Obliczu, modlitwa, której zawsze towa-
rzyszy³a jego niewidzialna obecnoæ. Równie¿ teraz wiatr na chwilê
ucich³ i wród gêstych szarych chmur pojawi³y siê dwa jasne prze-
wity jakby dwoje niebieskich oczu spojrza³o z nieba na ludzi. A po-
tem chmury znów pomknê³y naprzód, zaci¹gaj¹c ca³e niebo.
Najwy¿szy Kap³an podniós³ i opuci³ laskê. Na ten znak dwóch
m³odzieñców wprowadzi³o na plac m³odego gor¹cego ogiera jasno-
z³ocistej maci. Nawet w s³abym wietle pochmurnego dnia jego lni¹-
ce boki wygl¹da³y jak odlane z metalu. Szed³ na mocnych zgrabnych
nogach, wysoko trzymaj¹c g³owê na dumnie zgiêtej szyi. Widaæ by³o,
¿e taki koñ z ³atwoci¹ uniesie ka¿dego rycerza w pe³nym bojowym
rynsztunku.
90
Po raz pierwszy tego dnia t³um widzów o¿ywi³ siê, da³ siê s³y-
szeæ pe³en aprobaty szmer g³osów i dwiêczne okrzyki ma³ych ch³op-
ców, którzy nie dopuszczali jeszcze do siebie ponurych myli.
Do siod³a szlachetnego zwierzêcia przytroczona by³a piêkna
bojowa zbroja. Co takiego mia³ prawo nosiæ jedynie zwyciêzca
wiêtego Turnieju.
Ka¿dy przedmiot zdobi³y s³oneczne dyski, co oznacza³o b³ogos³a-
wieñstwo Mitry. W tej zbroi rycerz móg³ walczyæ wszêdzie prócz wiê-
tego Placu. M³odzieñcy trzymaj¹cy konia zamarli w miejscu. Przy dwiê-
kach tr¹b giermek przyniós³ bezcenny miecz z wyt³oczonym u samej
rêkojeci znakiem Mitry, herbem ksi¹¿êcym i po drugiej stronie zna-
kiem obecnego roku. W³anie ten miecz uchodzi³ za g³ówny symbol
zwyciêstwa w turnieju i dawa³ zdobywcy godne zazdroci przywileje.
M³odzieniec, trzymaj¹c miecz w wyci¹gniêtych rêkach, przyklêk-
n¹³ na jedno kolano przed Najwy¿szym Kap³anem i z pochylon¹ g³o-
w¹ czeka³ na b³ogos³awieñstwo. Za jego plecami dwóch innych trzy-
ma³o za uzdê z³ocistego konia.
Przy monotonnych dwiêkach hymnu Mitry Najwy¿szy Kap³an
pokropi³ wod¹ miecz, konia i zbrojê. M³odzieñcy wolnym krokiem
zaczêli obchodziæ plac, ¿eby wszyscy mogli podziwiaæ drogocenne
trofea.
Kiedy ta procesja przechodzi³a ko³o Bramy Zwyciêzców, Co-
nan us³ysza³ cichy miech Ferndina. Spojrza³ zdziwiony w tamt¹ stro-
nê. ¯ó³te drapie¿ne oczy nie mru¿y³y siê ju¿ w zadowolonym umiesz-
ku, lecz patrzy³y prosto na niego z wyran¹ kpin¹.
No co, Cymmerianinie, dobry ten ksi¹¿êcy koñ, prawda?
A miecz jeszcze lepszy. Ale wiesz, co jest najcenniejsze? Czu³e spoj-
rzenie piêknej damy! Jego kpi¹cy miech zla³ siê z dwiêkiem tr¹b
i brama otworzy³a siê, wpuszczaj¹c przeciwników na plac.
Krew uderzy³a Conanowi do g³owy, zaswêdzia³a go d³oñ, goto-
wa schwyciæ za miecz, ale ko³o bramy harcowali na koniach herol-
dowie, towarzysz¹c przeciwnikom w drodze na rodek pola, gdzie
czeka³ na nich Najwy¿szy Kap³an.
Zsiedli z koni, podeszli bli¿ej i, rzucaj¹c na siebie wrogie spoj-
rzenia, przyklêkli, opuszczaj¹c miecze na piasek. Kap³an sta³ z od-
chylon¹ do ty³u g³ow¹ i szeroko otwartymi oczami wpatrywa³ siê
w pochmurne niebo. Wiatr rozwiewa³ mu w³osy i lun¹ szatê, a on
sta³ ci¹gle w milczeniu, jakby na co czekaj¹c.
Na miejsce szarych porannych ob³oków przype³z³y teraz z dale-
ka ponure ciemne chmury, siêgaj¹ce a¿ po horyzont. Tu i ówdzie
91
rozwietla³y je b³yskawice, zapowiadaj¹ce burzê. Jednak Najwy¿-
szy Kap³an nie spieszy³ siê. Wreszcie westchn¹³ i przeniós³ wzrok na
rycerzy, klêcz¹cych przed nim bez ruchu. Uniós³ laskê i skierowa³ j¹
w stronê Cymmerianina.
Conanie, wojowniku z Cymmerii, przysiêgnij Najjaniejsze-
mu Mitrze, ¿e bêdziesz walczy³ uczciwie!
Przysiêgam!
Ferndinie, wojowniku z Zamory, przysiêgnij Najjaniejszemu
Mitrze, ¿e bêdziesz walczy³ uczciwie!
Przysiêgam!
G³owy wojowników znów pokropiono pachn¹c¹ wod¹ i Najwy¿-
szy Kap³an, po raz ostatni machn¹wszy mokr¹ rêk¹, majestatycznie
oddali³ siê w kierunku drewnianej wi¹tyni. Tam, podobnie jak dla
ksiêcia, przygotowano wysoki fotel, z którego móg³ ogl¹daæ poje-
dynki.
Znak Ptaka, Conan z Cymmerii, i Znak Wê¿a, Ferndin z Za-
mory, z woli Mitry maj¹ siê zmierzyæ w tym pojedynku! og³usza-
j¹co zapowiedzia³ Gordion.
Pozostanie mu dzi og³osiæ ju¿ tylko imiê zwyciêzcy i jego
w³adza nad t³umem zakoñczy siê do nastêpnego roku.
Przy dwiêkach tr¹b rywale rozjechali siê w przeciwne strony
i zamarli bez ruchu, czekaj¹c, kiedy ksi¹¿ê rzuci pi³kê. Jednak on
zwleka³, zachowuj¹c siê podobnie, jak przed chwil¹ Najwy¿szy Ka-
p³an.
Chmury, coraz bardziej zbli¿aj¹ce siê do wiêtego Placu, niepo-
koi³y go nie mniej ni¿ kap³ana Mitry.
Jak tylko siêgam pamiêci¹, podczas turniejów nigdy nie by³o
burz! Trzeba jednak zaczynaæ, bo zaraz lunie deszcz i trudno im bê-
dzie walczyæ!
Pi³ka upad³a na piasek, zagrzmia³y tr¹by i jedcy wciekle rzu-
cili siê na siebie.
Wczoraj Conan walczy³ tak, jakby siê bawi³, poniewa¿ jego prze-
ciwnicy nie dorównywali mu ani si³¹, ani umiejêtnociami. Teraz jed-
nak od pierwszej chwili wyczu³, ¿e Ferndin jest równie silny, jak on
sam. Choæ nie by³ tak potê¿nie zbudowany jak Cymmerianin, jego
ciosy mia³y si³ê górskiej lawiny. Spod poz³acanego he³mu b³yszcza-
³y nienawici¹ ¿ó³te oczy i ani cienia umiechu nie by³o na zajadle
zaciniêtych wargach.
Conan zrêcznie odparowywa³ podstêpne ciosy przeciwnika, ale
i ten nie da³ siê zaskoczyæ ¿adnym manewrem Cymmerianina.
92
Jakby wiatr zdmuchn¹³ poranne otêpienie z t³umu widzów. Te-
raz wszyscy mieszkañcy Menory, zgromadzeni wokó³ wiêtego Pla-
cu, wo³ali jednym g³osem:
Co-o-nan! Tnij! Co-o-nan!
Wojownicy kr¹¿yli ze skrzy¿owanymi mieczami, staraj¹c siê ciê-
¿arem swego cia³a zepchn¹æ przeciwnika z konia. Jednak okaza³o
siê, ¿e maj¹ tyle samo si³y i nie mog¹ pokonaæ jeden drugiego. Roz-
jechali siê wiêc, ¿eby zetrzeæ siê w pe³nym pêdzie.
Konie, chrapi¹c i tocz¹c pianê z pysków, runê³y na siebie. Wy-
dawaæ by siê mog³o, ¿e to dwie tr¹by powietrzne pêdz¹ przez pole,
¿eby zderzywszy siê zawirowaæ w miertelnym tañcu. Zadzwoni³y
miecze, rycerze ciêli nimi, usi³uj¹c znaleæ jakie s³abe miejsce w obro-
nie przeciwnika. Nagle kary koñ stan¹³ dêba i rycerz w czarnej zbroi,
ledwie zd¹¿ywszy wyswobodziæ siê ze strzemion, zrêcznie zesko-
czy³ na ziemiê. Ogier, miotaj¹c g³ow¹, odbieg³ przestraszony, wlo-
k¹c za sob¹ siod³o i derkê, a pêkniêty poprêg jak w¹¿ wi³ siê za nim
po piasku.
Widzowie jêknêli i zrobi³o siê tak cicho, ¿e s³ychaæ by³o g³ony
oddech walcz¹cych i ¿a³osne r¿enie czarnego konia.
Conan sta³ nieruchomo, szykuj¹c siê do obrony przed atakiem
triumfuj¹cego przeciwnika, który z gard³owym okrzykiem zawróci³
konia i pomkn¹³, unosz¹c miecz do ciosu.
Conan bywa³ nie w takich opa³ach, i to, ¿e mia³ teraz walczyæ
pieszo z dosiadaj¹cym konia przeciwnikiem, nie przes¹dza³o jesz-
cze o jego klêsce. Ostatecznie zawsze zwyciê¿a ten, kto ma silniej-
sze nerwy i lepsz¹ broñ. A jeli chodzi o miecz mistrza Klarsa, Co-
nan tak by³ go pewien, jak siebie samego. Wczorajszy dzieñ a¿ nadto
wyranie wykaza³, jaki skarb dosta³ w swoje rêce trzy walki, tyle
mocnych uderzeñ i klinga b³yszczy jak nowa, ¿adnej szczerby nie
mo¿na siê na niej dopatrzyæ.
I teraz Conan by³ gotów przyj¹æ ka¿dy cios przeciwnika. Fern-
din mkn¹³ z krzykiem, stoj¹c w strzemionach, pragn¹c wy³adowaæ
na barbarzyñcy ca³¹ sw¹ z³oæ. Miecze uderzy³y o siebie, ale zamiast
ostrego szczêku krzy¿uj¹cych siê kling, w ciszy rozleg³ siê z³owiesz-
czy zgrzyt i trzask, a Cymmerianin ze zdumieniem stwierdzi³, ¿e
pozosta³a mu w d³oni sama rêkojeæ z u³amkiem klingi. Rykn¹³ wcie-
kle jak ranny zwierz:
Przekleñstwo! I oceniwszy wzrokiem odleg³oæ od wroga,
uczyni³ krok w stronê konia. Nic z tego! Ferndin, w umiechu szcze-
rz¹c ostre zêby, znów zawróci³ konia, by ostatnim ciosem rozprawiæ
93
siê z przeciwnikiem, a kary, wlok¹c po ziemi siod³o z przytroczon¹
do niego bu³aw¹, odbieg³ daleko w stronê ogrodzenia. Wszystko na
nic! U pasa pozosta³ mu tylko sztylet. Conan wyrwa³ go z pochwy,
wierz¹c w swoje umiejêtnoci. Jeden rzut i maleñka ostra klinga wbije
siê w szyjê przeciwnika, czyni¹c to, czego nie zdo³a³ zdzia³aæ miecz.
Jak srebrna osa polecia³ sztylet naprzeciw wrogowi, ale odbi³ siê od
tarczy, któr¹ Ferndin zas³oni³ siê b³yskawicznie, i bezsilnie upad³ na
piasek. Cymmerianin, pieszy i bezbronny, zaciskaj¹c potê¿ne piêci,
z b³yskiem nienawici w oczach, by³ straszny jak zaszczute zwierzê.
Zamierza³ zanurkowaæ pod g³owê konia, chwyciæ za uzdê i powaliæ
jedca na piasek, tak jak nieraz czyni³ w nierównych bojach, ale
uprzedzi³o go uderzenie miecza przeciwnika. Ostra stal z rozmachem
wpi³a siê w jego nie chronione zbroj¹ gard³o by³ to ulubiony cios
Ferndina, sprawiaj¹cy mu szczególn¹ satysfakcjê.Charkot zmiesza-
ny z ostatnim przekleñstwem wyrwa³ siê z rozciêtego gard³a i Cym-
merianin, zalany gor¹c¹ krwi¹, wolno osun¹³ siê na ziemiê.
W trakcie pojedynku nadesz³a burza. Nikt nie zwraca³ dot¹d
uwagi na b³yskawice i dalekie grzmoty. Jednak teraz, kiedy oczy
wszystkich zebranych na wiêtym Placu przykute by³y do le¿¹cego
nieruchomo na piasku cia³a, nagle us³yszano wist wiatru zrywaj¹ce-
go licie z drzew i ³omot pierwszych ciê¿kich kropli deszczu.
Nad wiêtym Placem z trzaskiem i hukiem zamigota³a zygza-
kowata, olepiaj¹ca b³yskawica, zajmuj¹ca prawie ca³e niebo. W t³u-
mie zapiszcza³y przelêknione kobiety, zaczê³y p³akaæ dzieci. Herol-
dowie pêdzili po polu, staraj¹c siê pojmaæ karego konia, który w ¿aden
sposób nie dawa³ siê podejæ obcym ludziom.
Ksiê¿na, ca³y czas siedz¹ca bez ruchu, jak kamienny pos¹g, nie
drgnê³a równie¿ wtedy, gdy potê¿ny wojownik o niebieskich oczach
run¹³, przebity mieczem wroga. Unios³a tylko rêkê, wzywaj¹c stoj¹-
cego obok pazia, i, niemal nie otwieraj¹c ust, szepnê³a mu kilka s³ów.
Ch³opiec, który najwyraniej tylko na to czeka³, natychmiast pobieg³
spe³niæ polecenie. Lawinia, opuciwszy rêkê na porêcz fotela, znów
zamar³a, suchymi, pa³aj¹cymi oczyma wpatruj¹c siê w nieruchome
cia³o na rodku pola.
Najwy¿szy Kap³an, z niepokojem spogl¹daj¹c na niebiosa, jak-
by w obawie, ¿e nastêpna b³yskawica spopieli zarówno wi¹tyniê,
jak i zwyciêzcê, sta³ na schodach, nie spiesz¹c siê z kontynuowa-
niem rytua³u. Jednak ognisty zygzak rozb³ysn¹³ daleko st¹d i dopie-
ro po d³u¿szej chwili grom przetoczy³ siê nad ucich³ym t³umem.
Wtedy kap³an wyszed³ na rodek i nie patrz¹c na pokonanego ryce-
94
rza skierowa³ laskê w stronê Ferndina. Zsiad³ on z konia i z satys-
fakcj¹ s³uchaj¹c, jak Gordion gromko wykrzykuje jego imiê, pod-
szed³ bli¿ej. S³udzy szybko odprowadzili na bok jego konia, a jedne-
mu z nich Ferndin da³ równie¿ swój miecz, pozostaj¹c jedynie ze
sztyletem wisz¹cym u pasa.
Wtedy m³ody giermek przyklêkn¹³ na jedno kolano i poda³ zwy-
ciêzcy najwy¿sz¹ nagrodê wspania³y miecz. Ferndin wzi¹³ go
i umocowa³ do pasa. Za plecami s³ysza³ ju¿ niecierpliwy tupot ko-
pyt to wspania³y z³ocisty koñ czeka³ na nowego pana.
Jeden z kap³anów Mitry osiod³a³ szarego konia i wzi¹³ wspania-
³¹ zbrojê mia³ dzi pe³niæ rolê giermka Wybrañca Mitry i towarzy-
szyæ mu w drodze do pa³acu ksiêcia, gdzie wieczorem na czeæ zwy-
ciêzcy wydana zostanie wielka uczta.
Wed³ug starego obyczaju zwyciêzca turnieju musia³ teraz pod-
jechaæ do lo¿y ksiêcia, by tak jak wczoraj przyj¹æ z jego r¹k kubek
wina. Ferndin szarpn¹³ wodze, kieruj¹c konia tak, by przebieg³ truch-
tem wokó³ pola. Celowo obra³ tê droge, by jeszcze raz nacieszyæ
oczy widokiem przeciwnika le¿¹cego w ka³u¿y krwi ale cia³o Cym-
merianina zniknê³o przez ten krótki czas, kiedy sta³ zwrócony twa-
rz¹ do wi¹tyni. Znikn¹³ te¿ kary koñ i tylko ciemna plama na piasku
przypomina³a o pokonanym barbarzyñcy.
Nikt nie zauwa¿y³ grymasu z³oci na jego twarzy i wciek³oci
wyzieraj¹cej z oczu: chocia¿ Ferndin by³ pewien, ¿e jego przeciw-
nik jest martwy, chcia³ jeszcze raz siê o tym przekonaæ. I któ¿ to
móg³ tak szybko zabraæ zw³oki tego barbarzyñcy? W¹tpliwe, ¿eby
giermek zd¹¿y³ przepchaæ siê przez t³um, by zabraæ swego pana.
A i komu potrzebny jest nieboszczyk? Trzeba jednak kazaæ Akruso-
wi, ¿eby dowiedzia³ siê, co siê sta³o z tym przeklêtym Cymmeriani-
nem... I Ferndin z radosnym umiechem, na tañcz¹cym koniu, pod-
jecha³ do lo¿y.
Umiech zamar³ mu na twarzy, gdy natkn¹³ siê na chmurny wzrok
ksiêcia i ujrza³ kamienn¹ twarz ksiê¿nej. Ksi¹¿ê Orgeld, pos³uszny
tradycji, nala³ do z³otego kubka skrz¹cego siê wina Mitry i poda³ go
Ferndinowi, g³ucho wymawiaj¹c uroczyste s³owa:
Niech to wiête wino pobudzi szlachetn¹ krew Wybrañca
Mitry!
Ferndin, ani trochê nie zbity z tropu takim niechêtnym tonem,
z uk³onem przyj¹³ kubek i zacz¹³ wolno piæ wino, staraj¹c siê uchwy-
ciæ spojrzenie ksiê¿nej. Jednak Lawinia patrzy³a nieruchomym wzro-
kiem gdzie w bok, jakby widz¹c co daleko za jego plecami. Fern-
95
din a¿ siê wzdrygn¹³. Wino, wcale nie rozgrzewaj¹c, wlewa³o siê
lodowatym strumykiem w jego gard³o, a rêka trzymaj¹ca kubek mimo
woli zadr¿a³a. Z wysi³kiem wypiwszy wszystko do dna, z szacun-
kiem sk³oni³ g³owê, postawi³ kubek i chwyci³ wodze.
W tym momencie lun¹³ deszcz, który zbiera³ si³y od samego rana.
Potoki wody zas³oni³y zwyciêzcê, widzów, wi¹tyniê, zgasi³y wiê-
ty Ogieñ w srebrnych czaszach. Ksi¹¿ê i ksiê¿na pospiesznie zeszli
z podwy¿szenia, chc¹c opuciæ wiêty Plac, zanim t³um zagrodzi
drogê.
Deszcz chwilami przestawa³ padaæ, a potem znów chlusta³y na
ziemiê strumienie lodowatej wody, i trwa³o tak do samej nocy. Lu-
dzie marzli i ogarnia³ ich coraz wiêkszy smutek.
Równie¿ uczta wydana przez ksiêcia na czeæ Wybrañca Mitry
by³a ponura. Chocia¿ gocie opró¿nili niema³o kubków na czeæ nowo
upieczonego barona Redbornu ksi¹¿ê podarowa³ jednak temu przy-
b³êdzie piêkny maj¹tek starego Dissa choæ pili za wiernoæ, z jak¹
nowy wasal powinien s³u¿yæ swemu panu, nikt z siedz¹cych przy
sto³ach nie wierzy³ temu przeklêtemu Ferndinowi. Tylko ksi¹¿ê Or-
geld, który znów powesela³, jakby zapominaj¹c, ¿e utraci³ trzech
sprawdzonych wasali, otrzymuj¹c w zamian jednego, wychwala³
bojowe talenty zwyciêzcy.
Podczaszowie nalewali wino, s³udzy wnosili kolejne dania, mu-
zykanci piewem fletów i dwiêkami z³oconych harf zag³uszali ci-
che rozmowy goci.
Ksi¹¿ê, ci¹gle wyczuwaj¹c napiêt¹ atmosferê i nie widz¹c zwy-
k³ej weso³oci towarzysz¹cej piciu wina, wczeniej opuci³ salê bie-
siadn¹ i zabra³ ze sob¹ Ferndina. Ksiê¿na wysz³a ju¿ na samym po-
cz¹tku uczty, t³umacz¹c siê z³ym samopoczuciem. Szara twarz,
gor¹czkowo wiec¹ce oczy i bezkrwiste wargi nie pozostawia³y ¿ad-
nej w¹tpliwoci co do stanu jej zdrowia.
Gocie, czuj¹c siê teraz nieco swobodniej, trochê jeszcze poga-
dali i te¿ zaczêli siê rozchodziæ. Zbyt wczenie zakoñczy³a siê ksi¹-
¿êca uczta, jak nigdy dot¹d. Mnóstwo jedzenia zosta³o w kuchni,
a muzykanci nie padali jak zwykle ze zmêczenia.
Ksi¹¿ê zaprowadzi³ Ferndina teraz ju¿ barona Ferndina do
komnaty ozdobionej ogromnymi, od pod³ogi do sufitu, gobelinami,
przedstawiaj¹cymi wielkie czyny ksi¹¿êcych przodków, a tak¿e cuda
czynione przez Mitrê. Dawniej, jako cz³owiek z gminu, bez tytu³u,
nie mia³ prawa wstêpu do tego niewielkiego pomieszczenia, gdzie
decydowano o losach Bergheimu. Móg³ dawaæ rady ksiêciu gdzie-
96
kolwiek przy kubku wina, w sypialni, dok¹d pozwalano mu wcho-
dziæ bez zapowiedzi, na polowaniu, na spacerze po piêknym ogro-
dzie byle tylko nie tu.
I oto co w pierwszym rzêdzie uczyni³ ksi¹¿ê Orgeld po miano-
waniu go baronem Redbornu przyprowadzi³ do Sali Obrad. Oli-
z³a wê¿owa córka Czarnego Seta przez d³ugie noce podsuwa³a s³uszne
myli prostodusznemu ksiêciu. Jeszcze trochê i on, Ferndin, zosta-
nie tym, kim w owej sali by³ niegdy stary Diss G³ównym Doradc¹
w sprawach pañstwowych! Cel zosta³ ju¿ prawie osi¹gniêty!
Jednak ksi¹¿ê nie spieszy³ siê z wypowiedzeniem tych d³ugo
oczekiwanych s³ów; sta³ przy oknie, ws³uchuj¹c siê w niespokojny
szum deszczu, i milcza³.
Ferndin, nie chc¹c zaczynaæ rozmowy, chodzi³ od jednego go-
belinu do drugiego, z umieszkiem przygl¹daj¹c siê odwa¿nym jed-
com, walcz¹cym ze smokami i podstêpnymi wrogami. Jeli nawet
przodkowie w³adcy nie dokonali wielkich czynów, nale¿a³o je po
prostu wymyliæ, ¿eby tak stworzone legendy uwieczniæ na piêknych
tkaninach.
Ksi¹¿ê, ci¹gle wpatrzony w czarne okno, odezwa³ siê wreszcie,
ale nie powiedzia³ tego, czego oczekiwa³ Ferndin:
Twoje zwyciêstwo w wiêtym Turnieju, baronie, wzburzy³o
Menorê, a za kilka dni zahuczy od tego w ca³ym Bergheimie. Prze-
cie¿ ciê uprzedza³em... W ubieg³ych latach rycerze starali siê nie prze-
lewaæ zbytecznie krwi przed Okiem Mitry...
Nie, mój panie, to w³anie tak powinna wygl¹daæ prawdziwa
walka! Tañczyæ mo¿na na uczcie lub na weselu, ale wojownik z mie-
czem w rêku zawsze powinien pozostaæ wojownikiem! I jeli nawet
mnie samego przebi³by na turnieju miecz przeciwnika, umar³bym
szczêliwy, wiedz¹c, ¿e odda³em ¿ycie w imiê Najjaniejszego!
Chyba masz racjê... Gdy s³ucham twych gor¹cych s³ów, ca-
³kowicie siê z tob¹ zgadzam. Jednak¿e miasto jest zaniepokojone,
a na dworze zapanowa³a atmosfera jak we wrogim obozie. Ju¿ pod-
czas uczty chcia³em objawiæ sw¹ wolê, ale nie odwa¿y³em siê, po-
niewa¿ mog³o to wywo³aæ bunt...
Swoj¹ wolê? powtórzy³ Ferndin, udaj¹c zdziwienie.
Wiesz, jak ceniê twój rozum... Chyba tylko ty jeden widzisz
dalej swego nosa. Jeste inny ni¿ stary Diss, który stale mia³ jakie
w¹tpliwoci. Twoje rady przypominaj¹ ciosy tego miecza zamach
i najtrudniejszy problem zostaje rozwi¹zany. W³anie na takim do-
radcy chcia³bym polegaæ w trudnych chwilach mia³ym, nie trac¹-
97
7 Conan i podziemie niewoli
cym otuchy. Jednak twoja wczorajsza zapalczywoæ le ci siê przy-
s³u¿y³a...
A wiêc mój ksi¹¿ê widzi mnie w roli doradcy do spraw pañ-
stwowych?! Czy dobrze zrozumia³em?
Dobrze zrozumia³e, ale trzeba bêdzie z tym poczekaæ po-
wiedzia³ ksi¹¿ê twardo, bez cienia wahania. Jutro opucisz Meno-
rê i pojedziesz do swego nowego maj¹tku Redborn. Zdaje siê, ¿e ju¿
kiedy tam by³e?
Tak, baron Diss niemal si³¹ mnie tam zaci¹gn¹³ i ledwie wy-
rwa³em siê z jego objêæ. Co za wspania³y by³ z niego cz³owiek! Nie-
co zbyt gadatliwy, ale jak¿e gocinny! Wszyscy nazywali go Szczê-
liwym Dissem!
Tak, pamiêtam... Bo te¿ faktycznie szczêliwy jest ojciec,
maj¹cy siedmiu synów... A przecie¿ nikt do tej pory nie wie, w jaki
sposób umar³ i gdzie zniknê³a jego rodzina... Tak, i o tym maj¹tku
gadaj¹ teraz ró¿ne rzeczy. Ale ty przecie¿ chcia³e tej w³anie nagro-
dy, mój wierny Ferndinie, prawda?
Tak, mój ksi¹¿ê, i to w³anie dlatego, ¿e tak mi siê podoba³
stary Diss i jego wspaniali synowie. Kiedy bêdê móg³ wróciæ na dwór?
S¹dzê, ¿e do koñca jesieni wszystko tu ucichnie, opadn¹ na-
miêtnoci. Ludzie maj¹ krótk¹ pamiêæ, znajdzie siê jaki inny temat
do plotek. Wtedy uczyniê ciê G³ównym Doradc¹!
Dziêkujê za ten wielki zaszczyt. Nie miem odmówiæ. Od tej
pory, z woli Mitry, jestem wiernym wasalem ksiêcia Bergheimu, zo-
bowi¹zanym s³u¿yæ mu zarówno mieczem, jak i rad¹!
¯egnaj! Pusto bêdzie tutaj bez ciebie, ale kiedy wrócisz, znaj-
dziemy okazjê, ¿eby to uczciæ!
Opuszczam Menorê, myl¹c tylko o dobru Bergheimu! Fern-
din sk³oni³ siê i ukradkiem zerkn¹³ zmru¿onymi ¿ó³tymi oczami na
okutanego w p³aszcz zmarzniêtego ksiêcia.
Wycofa³ siê z Sali Obrad i szybkim krokiem ruszy³ do swojej kwate-
ry, nie zwracaj¹c uwagi na s³u¿bê, która gasi³a zbêdne lampy, ani na po-
brzêkuj¹cych orê¿em gwardzistów, id¹cych korytarzem na zmianê warty.
Gwa³townym szarpniêciem otworzy³ drzwi, rozejrza³ siê i, nie
widz¹c s³ugi przed wejciem do sypialni, niecierpliwie zawo³a³:
Akrusie, pró¿niaku, czy jeste tam? O, na Seta, chyba jeszcze
nie zd¹¿y³ wróciæ!
Jestem tutaj, mój panie! Ciemna sylwetka oderwa³a siê od
niedwiedziej skóry, le¿¹cej z roz³o¿onymi szeroko ³apami przed
wygas³ym paleniskiem.
98
No, masz szczêcie! Inaczej nie wysz³oby ci to na zdrowie!
Rozpal ogieñ, przecie¿ wiesz, ¿e nie cierpiê wilgoci!
Akrus pospiesznie wyci¹gn¹³ pochodniê z br¹zowej ³apy lwa,
stercz¹cej nad paleniskiem, i ju¿ wkrótce odblaski ognia zatañczy³y
na poz³acanych cianach.
Czy uda³o ci siê dowiedzieæ, gdzie siê podzia³ Cymmerianin?
S³uga skuli³ siê, przyciskaj¹c rêce do piersi.
Nie, mój panie! Mo¿na by pomyleæ, ¿e duchy unios³y go ze
wiêtego Placu! Nikt niczego nie widzia³, nikt nic nie pamiêta, i na-
wet ten ba³wan Gordion, który sta³ z twarz¹ zwrócon¹ na pole, przy-
siêga, ¿e cia³o Cymmerianina zniknê³o samo przez siê! Widzia³ tyl-
ko jakie niewyrane cienie, snuj¹ce siê wzd³u¿ ogrodzenia, ale s¹dzê,
¿e po prostu zamkn¹³ oczy, obawiaj¹c siê kolejnego grzmotu...
A ty, hultaju, gdzie wtedy by³e? Pewnie te¿ siedzia³e pod
krzakiem i trz¹s³e siê jak bezdomny pies?
O nie! Jeli nawet czym zawini³em, to w tym wypadku nie
mo¿na mi niczego zarzuciæ! Wrêcz przeciwnie, burza jest dla mnie
najlepszym pomocnikiem! Tylko ¿e tym razem, chocia¿ zaczê³a siê
ca³kiem w porê, przeszkodzi³a mi zaobserwowaæ, gdzie podzia³y siê
zw³oki tego przeklêtego barbarzyñcy i kto zabra³ jego konia...
No to gdzie siê schowa³e, ¿e niczego nie zauwa¿y³e?
Sta³em w t³umie za plecami mistrza Klarsa, tak jak mi pole-
cono... Przez ca³y czas pojedynku nie wymówi³ on jednak ani jedne-
go s³owa zaciska³ tylko usta i zgrzyta³ zêbami. A potem, kiedy na
niebie pojawi³y siê b³yskawice, przestraszeni ludzie zaczêli napieraæ
od ty³u i przycisnêli mnie do jego spoconych pleców. Gdy wreszcie
uda³o mi siê stamt¹d wydostaæ, na polu nikogo ju¿ nie by³o...
Mówisz wiêc, ¿e i Gordion niczego nie zauwa¿y³? Dziwne...
Ani stra¿nicy stoj¹cy przy bramie? A pyta³e tych, którzy ochraniali
drogê do miasta?
Najpierw siê miali, a potem omal nie nadziali mnie na piki...
Dopiero z³oto ich uspokoi³o. Równie¿ Nieprzekupny Gordion otrzy-
ma³ nagrodê piêkny, ciê¿ki trzos. Przysi¹g³, ¿e odt¹d ka¿dy kubek
wina bêdzie pi³ za zdrowie barona Ferndina!
Niech wypije choæ jeden, jeli zd¹¿y... Dobrze... Nie wszyst-
ko idzie tak g³adko, jak planowa³em, ale najwa¿niejsze zosta³o osi¹-
gniête. A Cymmerianin i tak jest martwy, choæby nie wiadomo jakie
duchy piewa³y nad nim pieni ¿a³obne. Tak, jutro ruszamy do Red-
bornu i pobêdziemy tam parê tygodni... Najwy¿szy czas zaprowa-
dziæ porz¹dek w tej dziurze. A nasza maleñka zatroszczy siê ju¿
99
o wspania³ego ksiêcia... Cha-cha-cha! Id, zbierz ludzi, ¿eby rano
byli gotowi do drogi! Wyje¿d¿amy o wicie!
Deszcz niezmordowanie bêbni³ o dachy, z szumem zalewaj¹c
okna potokami wody, nie pozwalaj¹c zasn¹æ mieszkañcom Menory,
zaniepokojonym wynikiem pojedynku, i tylko jeden cz³owiek oprócz
barona Ferndina cieszy³ siê ze swego sukcesu.
Nieprzekupny Gordion wraca³ do domu, niepewnie st¹paj¹c po
liskim, mokrym bruku. Zasiedzia³ siê na ksi¹¿êcej uczcie w wiel-
kiej sali dla pa³acowej czeladzi, po³o¿onej w pobli¿u kuchni. Nie
chcia³o mu siê nocowaæ w pa³acu wród pijanej s³u¿by. Gdy szed³,
za ka¿dym krokiem czu³ na biodrze mi³y ciê¿ar.
Gordion przy³¹czy³ siê do nocnego patrolu, obchodz¹cego wy-
ludnione ulice Menory, i bez ¿adnych przygód dotar³ do swego domu,
stoj¹cego w zdzicza³ym sadzie. Niegdy sad ten uchodzi³ za najlep-
szy w ca³ej Menorze, takich jab³ek i gruszek, jakie mia³ jego ojciec,
nikomu nie uda³o siê wyhodowaæ. Gordion otrzyma³ dobry spadek,
ale nie bawi³o go grzebanie siê w ziemi. Zawsze chcia³ byæ bli¿ej
panów i wkrótce przepuci³ wszystkie ojcowskie pieni¹dze, hulaj¹c
w szynkach z bogatymi, szlachetnie urodzonymi nierobami.
I oto kiedy zosta³ ju¿ niemal bez spodni, Najjaniejszy Mitra da³
mu wielk¹ szansê: jego krzyki, od których trzês³y siê ciany szyn-
ków, us³ysza³ przeje¿d¿aj¹cy drog¹ G³ówny Nadzorca ksiêcia. Wkrót-
ce, po pewnym przeszkoleniu, Gordion zacz¹³ na wiêtym Placu
og³aszaæ zarz¹dzenia w³adcy Bergheimu. W ten sposób sta³ siê s³aw-
ny, pi³ wino z ksi¹¿êcych piwnic, ale pieniêdzy brakowa³o mu jak
dawniej...
¯e te¿ teraz tak mu siê uda³o z tym Ferndinem! Od razu widaæ,
co to za spryciarz. A jak siê rozprawia z przeciwnikami a¿ mi³o
popatrzeæ! Takiemu panu mo¿na s³u¿yæ! Gordion szed³ przez sad,
a z drzew la³y siê na niego strumienie wody. Nie zwraca³ uwagi na
to, ¿e przemók³ na wylot, i tylko chciwie maca³ zawieszony u pasa
ciê¿ki trzos.
Zgrzytn¹³ rygiel, zaskrzypia³y drzwi i Gordion potkn¹³ siê o co
w ciemnociach. Z trudem rozpali³ ogieñ w nie uporz¹dkowanym
palenisku, zrzuci³ ciê¿ki, mokry p³aszcz i podszed³ szybko do szero-
kiego sto³u.
Nie, nagie deski nie nadaj¹ siê do tego, co chcia³ zrobiæ. Poszpe-
ra³ w k¹cie i znalaz³ star¹, lecz ci¹gle piêkn¹ chustê, która pozosta³a
mu po matce, roz³o¿y³ na stole i chrz¹kn¹³ z aprobat¹. Odwi¹za³ trzos
od pasa, podszed³ do ognia i kucn¹³, wpatruj¹c siê w zdobi¹ce go
100
tajemnicze znaki. Pod miêkk¹ skórk¹ wyczuwa³ monety wiele, wiele
monet...
Odgarn¹wszy z czo³a mokre w³osy, Gordion podszed³ do sto³u,
zêbami rozwi¹za³ mokry supe³ i zacz¹³ wysypywaæ na wzorzyst¹
chustê swe bogactwo. Porodku sto³u le¿a³ teraz imponuj¹cy stos
z³otych monet, po³yskuj¹cych w s³abym wietle paleniska. Gordion
sta³ przez chwilê bez ruchu, spogl¹daj¹c oszo³omiony na ten skarb,
a potem zanurzy³ w z³oto obie rêce. I wtedy przeraliwy krzyk wstrz¹-
sn¹³ cianami starego domu. Gordion, wymachuj¹c rêk¹, odskoczy³
od sto³u. Ze zdziwieniem, nieprzytomnym wzrokiem, spogl¹da³ na
sw¹ rêkê, gdzie czernia³y dwie g³êbokie ranki. Nagle zobaczy³, jak
z b³yszcz¹cego stosu z³ota wype³za wielki ¿ó³ty w¹¿, spada na pod³ogê
i znika w szparze pod drzwiami.
Chwytaj¹c powietrze szeroko otwartymi ustami, nic ju¿ przed sob¹
nie widz¹c, Gordion zrobi³ ostatni krok i ciê¿ko zwali³ siê na stó³.
Monety z brzêkiem posypa³y siê na pod³ogê i potoczy³y, rozb³yskuj¹c
niebieskimi ognikami. Wkrótce zla³y siê w jeden hucz¹cy bia³y p³o-
mieñ i wród starego sadu buchn¹³ pod niebo olepiaj¹cy s³up ognia...
XII
Ból, który pocz¹tkowo zdawa³ siê nie mieæ granic, stopniowo
skoncentrowa³ siê w jednym punkcie, pulsuj¹c w nim, to pogr¹¿aj¹c
wiadomoæ w grz¹skiej ciemnoci, to znów rozb³yskuj¹c olepiaj¹-
cym czerwonym wiat³em. Conan nie czu³ ani cia³a, ani r¹k, ani nóg
tylko ten ból i zapiek³e z nieznonego pragnienia usta. Ciê¿kie, jak-
by nalane o³owiem powieki drgnê³y i ostre wiat³o przeniknê³o przez
rzêsy. Conan chrapliwie jêkn¹³. Uzmys³owi³ sobie, ¿e ¿yje. Gwa³-
townie otworzy³ oczy. Zamigota³y przed nim têczowe ko³a, ale rêce,
jeszcze przed chwil¹ le¿¹ce bezw³adnie wzd³u¿ cia³a, poruszy³y siê,
palce zacisnê³y siê w piêci, olepiaj¹cy wir usta³ i stopniowo wszyst-
ko zaczê³o wracaæ do normy.
Znów zamkn¹³ oczy i nie zwracaj¹c uwagi na ból przeszywaj¹cy
gard³o spróbowa³ poruszyæ nogami. By³y jednak gdzie strasznie
daleko, za ciemn¹ zas³on¹ bólu, który jeszcze siê nasili³ od tych bez-
skutecznych usi³owañ.
Conan przez jaki czas le¿a³, s³uchaj¹c g³uchych uderzeñ serca,
a potem znów ostro¿nie otworzy³ oczy. Tym razem wiat³o nie ole-
101
pi³o go i tylko na cianie zatañczy³y z³ociste refleksy p³omieni. Stop-
niowo u³o¿y³y siê w jeden obraz i Cymmerianin ujrza³ lampê z br¹-
zu, wiec¹c¹ s³abym nieruchomym wiat³em. Ostro¿nie, ¿eby znowu
nie zawirowa³o mu przed oczyma, zacz¹³ siê rozgl¹daæ. Le¿a³ na
szerokim ³o¿u, przykryty z³ocistozielon¹ kap¹. Naprzeciw mia³ ja-
sn¹ cianê. Obok ³o¿a sta³ fotel i stolik. Z lekka zezuj¹c, dostrzeg³
niewyrane zarysy wysokiego dzbana i kubka. Gard³o cisnê³o mu
siê w spazmie bólu i pragnienia, oczy znów siê zamknê³y i wszystko
pokry³a czerwona kurtyna omdlenia.
Zag³uszaj¹c stuk serca, rozleg³y siê jakie znane dwiêki. Pur-
purowa mg³a odp³ynê³a i zobaczy³ pêdz¹cych jedców w b³yszcz¹-
cych zbrojach, us³ysza³ szczêk broni i r¿enie rumaków. Wszystko to
przemknê³o przed nim i zniknê³o. Pozosta³ tylko skrawek jakiego
pola i czarny koñ, który wolno oddala³ siê od niego, wlok¹c siod³o
z urwanym poprêgiem. Conan poczu³, ¿e co ciska w d³oni oka-
za³o siê, ¿e jest to rêkojeæ miecza z u³amkiem klingi. ¯ó³te oczy,
spogl¹daj¹ce sk¹d z góry, wywo³a³y w nim tak¹ falê wciek³ej nie-
nawici, ¿e nieruchome dot¹d cia³o drgnê³o i Cymmerianin usiad³ na
³o¿u z szeroko otwartymi oczami.
Ból w dalszym ci¹gu szarpa³ gard³o, ale cia³o, które wyzwoli³o
siê z odrêtwienia, znów nale¿a³o do niego. Jedn¹ rêk¹ namaca³ opa-
skê na gardle, a drug¹ niecierpliwie siêgn¹³ po kubek. By³ pe³ny, tak
¿e nie trzeba by³o nalewaæ z dzbanka. Staraj¹c siê nie uroniæ ani
kropli drogocennego p³ynu, Conan ostro¿nie zbli¿y³ kubek do spie-
czonych ust i zacz¹³ chciwie piæ. Woda pali³a gard³o jak mocne wino
i równoczenie b³ogi ch³ód rozchodzi³ siê po ca³ym ciele.
Wolno osun¹³ siê na poduszki i zasn¹³, upuszczaj¹c kubek na
pod³ogê.
Cichy szczêk klucza w zamku zabrzmia³ w jego g³owie jak og³u-
szaj¹cy ³oskot. Odwróciwszy lekko g³owê, ukradkiem, spod pó³przy-
mkniêtych powiek, obserwowa³ drzwi. Rêce, le¿¹ce nieruchomo na
kapie, gotowe by³y zacisn¹æ siê na szyi wroga jeli to wróg otwiera
drzwi...
Jednak postaæ, która pojawi³a siê na progu, nie wzbudza³a lêku:
do pokoju wesz³a wysoka zgrabna kobieta w ciemnej sukni, z twa-
rz¹ ukryt¹ pod woalk¹. Nios³a tacê, na której sta³a paruj¹ca czasza
i niewielki poz³acany dzbanek, z ca³¹ pewnoci¹ zawieraj¹cy wino.
Postawi³a tacê na stoliku, podnios³a z pod³ogi kubek, pochyli³a
siê nad Cymmerianinem i lekko dotknê³a jego spl¹tanych w³osów.
Zanim zd¹¿y³a cofn¹æ rêkê, jego ogromna d³oñ delikatnie zacisnê³a
102
siê na jej cienkich palcach. Pa³aj¹ce niebieskie oczy otworzy³y siê
szeroko i szuka³y pod woalk¹ znajomych rysów.
Nie próbuj¹c uwolniæ rêki, kobieta usiad³a na fotelu. Oczy pod
woalk¹ b³yszcza³y zagadkowo, a na ustach pojawi³ siê umiech. Co-
nan puci³ jej d³oñ, uniós³ siê na poduszkach i siêgn¹³ do woalki.
Jednak kobieta znów u³o¿y³a go delikatnie i sama pe³nym wdziêku
ruchem ods³oni³a twarz.
Widok piêknej ksiê¿nej natychmiast o¿ywi³ wspomnienia ostat-
nich dni. Conan b³yskawicznie przypomnia³ sobie wszystko, wraz ze
zdradzieckim ciosem miecza Ferndina i jego ochryp³ym zwyciêskim
okrzykiem. Z rykiem nienawici odrzuci³ kapê, chc¹c wyskoczyæ z ³o-
¿a, ale bezsilnie opad³ z powrotem, szepc¹c zbiela³ymi wargami:
Ferndin... Przeklêty Ferndin....
Ch³odne, delikatne d³onie czule g³aska³y go po ramionach, przy-
trzymuj¹c w ³o¿u, a potem ostro¿nie zaczê³y odwi¹zywaæ zaschniêt¹
opaskê na gardle. Z trudem unosz¹c ciê¿k¹ g³owê Cymmerianina, ksiê¿-
na zdjê³a przesi¹kniêt¹ krwi¹ tkaninê, pochyli³a siê i ze zdumieniem
wykrzyknê³a: Najjaniejszy Mitro! Nie wierzê w³asnym oczom!.
Na szyi Conana zamiast strasznej, ziej¹cej rany, któr¹ ca³kiem
niedawno, dr¿¹c z przera¿enia, smarowa³a czarodziejsk¹ maci¹,
czerwienia³a g³êboka szrama. Lawinia pospiesznie siêgnê³a po ukry-
te w fa³dach sukni maleñkie z³ote pude³eczko i obficie posmarowa³a
zablinion¹ ranê. Czysta przepaska przyjemnie ogrza³a szyjê Cym-
merianina, który natychmiast zasn¹³, oszo³omiony aromatem tej cu-
downej substancji.
Ksiê¿na siedzia³a nieruchomo, ale nie by³ to ju¿ ten kamienny
bezruch, który ogarn¹³ j¹ wczoraj na wiêtym Placu. Wczoraj...
Wszystko to wydarzy³o siê zaledwie wczoraj...
Ju¿ z samego rana kaza³a swoim zaufanym s³ugom przebraæ siê
za zwyk³ych ludzi z t³umu i zaj¹æ miejsca przy bramie, prowadz¹cej
na plac. Stra¿nicy równie¿ zostali uprzedzeni, a w krzakach sta³ w po-
gotowiu kryty wóz, zaprzê¿ony w parê ch³opskich koni. Och, jak
ksiê¿na pragnê³a, ¿eby te wszystkie zabiegi okaza³y siê niepotrzeb-
ne, ale jej serce ciska³o z³e przeczucie, nie pozostawiaj¹c miejsca
na nadziejê.
Gdy pojedynek siê zakoñczy³ i butny zwyciêzca podszed³, by
odebraæ nagrodê, za jego plecami wierni s³udzy ksiê¿nej doskoczyli
do le¿¹cego cia³a, szybko u³o¿yli je na szerokim p³ótnie i biegiem
wynieli za ogrodzenie. Jeden ze s³ug schwyta³ konia i podniós³ z zie-
mi szcz¹tki miecza.
103
Lawinia ze swego podwy¿szenia z trudem mog³a dostrzec, co
siê tam dzieje. Burzowe czarne chmury pe³z³y tu¿ nad ziemi¹ i by³o
tak ciemno, jak pónym wieczorem. Kiedy daleko zajania³a b³yska-
wica, w jej migotliwym wietle ksiê¿na z ulg¹ stwierdzi³a, ¿e ranny
Cymmerianin i jego kary koñ zniknêli. Po powrocie do pa³acu, kiedy
przebra³a siê ju¿ w such¹ sukniê, odes³a³a s³u¿¹ce. Zamknê³a na klucz
drzwi sypialni i wymknê³a siê do ukrytego korytarza, którego bocz-
ne odga³êzienie prowadzi³o do maleñkiej komnaty tej w³anie, gdzie
teraz przebywa³ ranny Cymmerianin. Lawinia spojrza³a jeszcze raz
na Conana oddycha³ spokojnie i równo.
A wczoraj... Ksiê¿na znów zadr¿a³a na wspomnienie le¿¹cego
na pod³odze skrwawionego cia³a. Na jej rozkaz s³udzy szybko zdjêli
z Cymmerianina zbrojê i kolczugê, rozciêli i ci¹gnêli przesi¹kniêt¹
krwi¹ koszulê i skórzane spodnie. Lawinia uklêk³a i ostro¿nie unio-
s³a chustê przykrywaj¹c¹ ranê. Mimo woli a¿ krzyknê³a z przera¿e-
nia: mia³a wra¿enie, ¿e g³owa ca³kiem oddzieli³a siê od tu³owia. Pod
jej rêk¹, le¿¹c¹ na piersi Cymmerianina, nagle zabi³o serce raz,
drugi a z rozciêtego gard³a wydoby³o siê s³abe chrypienie...
Ksiê¿na, poleciwszy s³ugom zaczekaæ w korytarzu, ostro¿nie
pokry³a maci¹ brzegi g³êbokiej rany i krew natychmiast przesta³a
ciec. Jeszcze raz dr¿¹c¹ rêk¹ posmarowa³a ranê, schowa³a pude³ecz-
ko i obwi¹za³a szyjê czystym p³ótnem.
Zawo³a³a s³u¿bê, kaza³a umieciæ Cymmerianina na ³o¿u, po-
czeka³a, a¿ uporz¹dkuj¹ komnatê, i wypuci³a ich do ogrodu. Mog³a
ufaæ tam ludziom, jak sobie samej wiernie s³u¿yli jej ojcu i dla
swej pani gotowi byli skoczyæ w ogieñ.
Póniej, opuciwszy ucztê, znowu wróci³a tutaj i siedzia³a d³u-
go, patrz¹c ze ci¹gniêtymi brwiami na wymizerowan¹ twarz Cona-
na, z lêkiem przys³uchuj¹c siê chrapliwemu oddechowi...
I oto teraz rana ju¿ siê zablini³a, Conan otworzy³ oczy i zoba-
czy³ j¹, Lawiniê... Wsta³a, troskliwie okry³a pi¹cego Cymmerianina
i, jeszcze raz obejrzawszy siê, wyliznê³a siê.
Po powrocie do swej sypialni Lawinia zdjê³a woalkê z niesta-
rannie uczesanych w³osów, zrzuci³a ciemn¹ sukniê i w³o¿y³a nocn¹
koszulê. Posta³a przed lustrem, z satysfakcj¹ spogl¹daj¹c na sw¹
wychud³¹ twarz z sinymi krêgami pod gor¹czkowo b³yszcz¹cymi
oczyma. Lekko uderzy³a w gong, który zadzwoni³ ¿a³obnie, wolnym
krokiem podesz³a do ³o¿a i bez si³ osunê³a siê na zmiêt¹ pociel.
S³u¿¹ca, która wbieg³a do sypialni, zaniepokojona wykrzyk-
nê³a:
104
O, moja pani! Zaraz wezwê lekarza!
Przynie wiêcej orzewiaj¹cego napoju, bo ca³a gorzejê, i przy-
lij do mnie Jondê. A potem mo¿esz wezwaæ lekarza, chocia¿ i tak
wiem, co mi jest... Wczoraj by³o tak zimno, i jeszcze ten deszcz... No,
biegnij szybko! Mówi¹c to, zamknê³a oczy i pad³a na poduszki.
Wkrótce drzwi otworzy³y siê bezg³onie. Ostro¿nie st¹paj¹c po
miêkkim dywanie, do sypialni wesz³a Jonda, nios¹c wielki dzban
z aromatycznym napojem z jagód lenych. Ksiê¿na uchyli³a powie-
ki i szeptem kaza³a dziewczynie zbli¿yæ siê do siebie. Jonada posta-
wi³a dzban, podesz³a do wezg³owia ³o¿a i uklêk³a, ze strachem pa-
trz¹c na sw¹ pani¹, tak¹ blad¹ i udrêczon¹.
Jondo, póki nikogo nie ma, wys³uchaj mnie uwa¿nie: przez
kilka dni bêdê chora, bardzo chora, i tylko tobie pozwolê wchodziæ
do sypialni wyszepta³a szybko Lawinia, z niepokojem spogl¹daj¹c
na drzwi. Wiem, ¿e jeste odwa¿na i wierna mi, dlatego tylko tobie
powierzam sw¹ tajemnicê...
D³ugo co jej mówi³a, a s³u¿¹ca, pochylona do ust swej pani, co
chwila kiwa³a g³ow¹. Nagle za drzwiami da³y siê s³yszeæ zaniepokojo-
ne g³osy. Jonda zerwa³a siê na równe nogi i wbieg³a do przyleg³ej izby.
Kiedy na progu pojawi³ siê ksi¹¿ê w towarzystwie lekarza, ksiê¿-
na le¿a³a ju¿ otulona puchow¹ ko³dr¹. G³owê mia³a bezsilnie z³o¿o-
n¹ na poduszce, a oczy przymkniête.
Lawinio, serce moje, co z tob¹?! Powiedzia³a wczoraj wie-
czorem, ¿e siê le czujesz, ale pomyla³em, ¿e tylko kaprysisz. Teraz
jednak widzê, ¿e naprawdê jeste chora!
Tak, mój ksi¹¿ê, wczoraj by³o bardzo zimno... Przemarz³am
i jeszcze w dodatku zmok³am... Zamilk³a, oblizuj¹c suche wargi.
Lekarz, który z zatroskan¹ twarz¹ podszed³ od drugiej strony
³o¿a, pomarszczon¹ rêk¹ dotkn¹³ czo³a ksiê¿nej, szczup³ymi palca-
mi zbada³ jej puls i powiedzia³, cedz¹c s³owa:
Tak... Gor¹czkê we krwi umierzy zimny napój... Widzê, ¿e
ju¿ go przynios³a, dziewczyno. Bardzo dobrze... Teraz dam ci lecz-
nicze zio³a, które zmieszasz z podgrzanym winem i dasz swojej pani,
jak tylko siê obudzi... Kilka dni w cieple i spokoju, a wszystko mi-
nie! Pokiwa³ g³ow¹, puci³ rêkê ksiê¿nej, sk³oni³ siê ksiêciu i od-
szed³ razem ze s³u¿¹c¹. Lawinia odwróci³a g³owê i ledwie dos³yszal-
nie zapyta³a:
Mianowa³e tego... Ferndina... swoim G³ównym Doradc¹?
Wiem, ¿e to ciê martwi... Dlaczego tak mu nie ufasz? Dobrze,
porozmawiamy o tym póniej, teraz jeste chora... Baron na kilka
105
miesiêcy pojecha³ do swego nowego maj¹tku, a potem, kiedy wróci,
wyznaczê go na miejsce starego Dissa. W³anie jego, nikogo inne-
go! Taka jest moja wola! Zerwa³ siê z krzes³a i zacz¹³ chodziæ po
sypialni z k¹ta w k¹t.
Podejd tutaj, Orgeldzie, poniewa¿ trudno mi mówiæ g³ono.
Lawinia s³abym gestem wyci¹gnê³a do niego rêkê. Wewn¹trz goto-
wa³a siê ze z³oci, ale spogl¹da³a na niego spokojnie i bezradnie.
Si¹d obok i pos³uchaj! On pojecha³ do Redbornu, prawda? To w³a-
nie ten maj¹tek mu ofiarowa³e?
Tak, moja droga, ale wkrótce wróci.
Czego w nim nie rozumiem, ale jeli uwa¿asz, ¿e godzien
jest tego zaszczytu, niech zostanie twym doradc¹... A teraz chcê spaæ...
I jutro bêdê spaæ, i pojutrze... Niech Jonda zas³oni okna i nikogo tu
nie wpuszcza. Jeli bêdê czego potrzebowa³a, przylê j¹ to roz-
s¹dna dziewczyna.
Zmêczona ksiê¿na zamknê³a oczy i odwróci³a siê. Ksi¹¿ê, zajê-
ty swymi mylami, w roztargnieniu pog³aska³ jej gor¹c¹ rêkê le¿¹c¹
na ko³drze i szybkim krokiem skierowa³ siê do drzwi.
Tego dnia Lawinia jeszcze kilka razy przechodzi³a do tajemnej
komnaty, ale Cymmerianin ca³y czas mocno spa³. Pod wieczór wziê-
³a przyniesione przez Jondê jedzenie i zesz³a do rannego, zostawia-
j¹c dziewczynê w sypialni. Conan le¿a³ na plecach, z rêkami pod
g³ow¹, i od razu odwróci³ siê na dwiêk otwieranych drzwi.
Ujrzawszy ksiê¿nê, spróbowa³ wstaæ, uniós³ siê na ³o¿u, ale La-
winia postawi³a tacê na stole i usiad³a obok na niskim fotelu. Noz-
drza Cymmerianina drgnê³y, gdy poczu³ zapach pieczystego z ksi¹-
¿êcej kuchni. Lawinia zamia³a siê i rzek³a:
Spróbuj jeæ! S¹dzê, ¿e rana nie powinna ju¿ ci przeszkadzaæ.
Nape³ni³a kubki winem i podsunê³a miêsiwo Cymmerianinowi.
Nie da³ siê d³ugo prosiæ i zacz¹³ jeæ. Lawinia spogl¹da³a na niego
w zadumie, od czasu do czasu podnosz¹c do ust kubek. Wkrótce
pó³misek i dzban by³y puste, a ona ci¹gle patrzy³a na niego ciemno-
niebieskimi oczyma.
Conan dotkn¹³ opaski na gardle, pokrêci³ g³ow¹ i zapyta³:
D³ugo tu jestem? Wygl¹da na to, ¿e przeklêty Ferndin omal
mnie nie wys³a³ na Szare Równiny! Muszê go odnaleæ i wyrównaæ
rachunki, bo inaczej moja dusza nie zazna spokoju!
Nie bój siê, Cymmerianinie, ju¿ wkrótce go znajdziesz!
Ksiê¿na, jak na turnieju, patrzy³a mu prosto w oczy bez mrugniê-
cia. Ja równie¿ niczego bardziej nie pragnê ni¿ jego mierci. Có¿
106
jednak mogê uczyniæ, bêd¹c s³ab¹ kobiet¹? Wczoraj, kiedy ciê zra-
ni³, nieomal mi serce pêk³o...
Wczoraj?! Przecie¿ z ca³ych si³ wpakowa³ mi miecz w gar-
d³o! A teraz jem i pijê! Conan znów niedowierzaj¹co pomaca³ opa-
skê na szyi.
Odstawiwszy kubek, Lawinia nachyli³a siê i ostro¿nie rozwi¹za-
³a supe³. Miêkkie p³ótno opad³o na pod³ogê. Ksiê¿na spojrza³a na
szyjê barbarzyñcy, na której nie by³o ani ladu strasznej rany, i nie
zdo³a³a powstrzymaæ pe³nego zdumienia okrzyku:
To prawdziwy cud! Dziêki ci, m¹dra Wegdo!
Conan dotkn¹³ rêk¹ szyi.
Nawet blizny nie ma! Co to za Wegda? Pewnie jaka czarow-
nica! Nienawidzê czarów, no, chyba ¿e przywracaj¹ do ¿ycia!
Tak, to czarownica i w³anie dziêki niej ¿yjesz. Popatrz, jesz-
cze trochê tego zosta³o!
Lawinia siêgnê³a po z³ote pude³ko i zdjê³a wieczko. Kiedy do-
tknê³a palcem pachn¹cego smarowid³a, zamieni³o siê ono w niebie-
sk¹ mgie³kê, która nape³ni³a pokój mi³ym aromatem.
Lawinia ze miechem wyci¹gnê³a rêkê i lekko dotknê³a musku-
larnej szyi w tym miejscu, gdzie wczoraj czernia³a miertelna rana.
Conan delikatnie uj¹³ jej rêce i zacz¹³ ca³owaæ. Lawinia przesiad³a
siê z fotela na skraj ³o¿a i rozchylonymi wargami przywar³a chciwie
do jego twardych ust. Conan obj¹³ ksiê¿nê, która pokornie przytuli³a
siê do jego mocnej piersi...
Rano, kiedy do tajemnej komnaty dotar³o z sadu krakanie wron,
Lawinia otworzy³a oczy i zamia³a siê cicho. Nawet dla jednej takiej
nocy warto by³o wskrzesiæ tego barbarzyñcê! Delikatny i nienasyco-
ny, potrafi³ rozbudziæ w niej namiêtnoæ, jakiej nawet nie podejrzewa-
³a w sobie. A mo¿e to gwa³towny wybuch mi³oci, zmieszany ze spo-
pielaj¹c¹ duszê nienawici¹, doprowadzil do takiego szaleñstwa?!
Le¿a³a obezw³adniona rozkosz¹ i patrzy³a na migaj¹cy p³omieñ dopa-
laj¹cej siê lampy. Jeszcze chwila i pokój pogr¹¿y siê w ciemnociach.
Staraj¹c siê nie obudziæ Conana, Lawinia ostro¿nie wsta³a i przesunê-
³a lekki fotel pod drug¹ cianê. Pod samym sufitem, przy szerokiej
dêbowej belce, nacisnê³a ozdobn¹ listwê i czêæ boazerii odsunê³a siê
na bok. Przez zakratowane w¹skie okienko wdar³o siê do rodka wie-
¿e poranne powietrze, natychmiast gasz¹c niepotrzebn¹ ju¿ lampê.
Wrony ochryple kraka³y gdzie ca³kiem blisko i Lawinia, która bar-
dzo lubi³a te ptaki, wyobrazi³a sobie, jak siedz¹ na ga³êziach, otwiera-
j¹c dzioby. Znów siê zamia³a i lekko zeskoczy³a na pod³ogê.
107
Cymmerianin, pó³le¿¹c na poduszkach, z zachwytem spogl¹da³
na zgrabn¹, obna¿on¹ kobietê ze wspania³ymi kasztanowymi w³osa-
mi, siêgaj¹cymi poni¿ej pasa. Oczy ich spotka³y siê i powiedzia³y
wszystko bez s³ów, rêce splot³y siê niecierpliwie, a cia³a chciwie przy-
lgnê³y do siebie...
Wierna Jonda powiedzia³a wys³annikom ksiêcia, ¿e jej pani le
spa³a tej nocy, co by³o szczer¹ prawd¹. Gdy Lawinia wesz³a do swo-
jej sypialni, natychmiast runê³a na ³o¿e i w jednej chwili zasnê³a.
Otworzy³a oczy, kiedy s³oñce chyli³o siê ku zachodowi, i le¿a³a jesz-
cze czas jaki, rozmylaj¹c o Cymmerianinie. Siedzi teraz sam w tym
ma³ym pokoiku, jak wielkie lene zwierzê uwiêzione w klatce. Mia-
³a ochotê zatrzymaæ go przy sobie jeszcze trochê, ale wiedzia³a, ¿e
Conan nie o niej teraz myli. Dziwne, ale nie smuci³a siê z tego po-
wodu, wrêcz przeciwnie czu³a radoæ. Zemsta mê¿czyzny i zemsta
kobiety to dwie ró¿ne sprawy. Kiedy jednak do nienawici mê¿czy-
zny do³¹cza siê mi³oæ i nienawiæ kobiety, si³y mê¿czyzny wzrasta-
j¹ dziesiêciokrotnie...
Ksiê¿na wezwa³a Jondê i kaza³a jej przynieæ du¿o jedzenia i wi-
na. Sprytna dziewczyna, biegaj¹c tam i z powrotem, przynios³a tyle
wszystkiego, ¿e Lawinia ze miechem klasnê³a w rêce:
O, Najjaniejszy Mitro! Przecie¿ biedna chora ksiê¿na nawet
nie mo¿e patrzeæ na pieczon¹ dziczyznê, nie mówi¹c ju¿ o pierogu
z miêsem jelenia! I do czego to podobne, ¿eby przynoszono tu wino
w takich dzbanach?! Sk¹d je wziê³a?
Nasi koniuchowie pij¹ z takich... Pomyla³am, ¿e lepiej przy-
nieæ jeden du¿y ni¿ piêæ ma³ych...
Jondo, ty wszystko pojmujesz w pó³ s³owa! Pomó¿ mi zanieæ
to na dó³ i pob¹d do rana w sypialni. Powiesz, ¿e mocno zasnê³am
po leczniczych zio³ach, rozumiesz?
Tak, moja pani! Jonda wziê³a ciê¿ki dzban i w lad za ksiê¿n¹
zaczê³a schodziæ ciemnymi schodami.
Ledwie Lawinia wesz³a do tajemnej komnaty, natychmiast znalaz³a
siê w objêciach Cymmerianina. Po szybkiej wymianie poca³unków przy-
³o¿y³a palec do ust, wyci¹gnê³a rêkê do uchylonych drzwi i wziê³a od
Jondy dzban. Dziewczyna pobieg³a na górê po resztê rzeczy, a Lawinia
wrêczy³a Cymmerianinowi flaszkê z oliw¹ do lampy. Nape³niwszy ma-
leñk¹ br¹zow¹ czaszê, przy okazji nala³ te¿ oliwy do trzech pozosta³ych
lamp, poprawi³ knoty i skrzesa³ ognia. Maleñkie okienko pod sufitem
jania³o jeszcze s³abym wiat³em zachodu, ale Conan bez trudu siêgn¹³
do rzebionej boazerii i wstawi³ j¹ na miejsce.
108
Od razu jakby urwa³a siê niewidoczna niæ ³¹cz¹ca ich ze wia-
tem. Poczuli, jak zalewa ich fala gor¹cej namiêtnoci, jak ich cia³a
dygocz¹ od niepowstrzymanego pragnienia po³¹czenia siê w jedn¹
ca³oæ...
Rozleg³o siê ostro¿ne pukanie do drzwi i ksiê¿na, z trudem uwol-
niwszy siê z gor¹cych objêæ, zaczê³a ustawiaæ na stole to, co poda-
wa³a jej Jonda. Conan zamia³ siê cicho:
Chêtnie poby³bym d³u¿ej w niewoli u ciebie, gdyby nie to, ¿e
p³omieñ nienawici bardziej pali moje serce ni¿ mi³oæ!
Lawinia przytuli³a siê do jego piersi i pytaj¹co zajrza³a w oczy:
A wiêc chcesz odp³aciæ Ferndinowi za swoj¹ przegran¹? I na-
wet mi³oæ do mnie nie zatrzyma ciê w Menorze? A jeli zacznê ciê
b³agaæ na kolanach, by zosta³ jeszcze choæ trochê?
Nie, moja mi³a, mi³oci i nienawici nie da siê ze sob¹ pogo-
dziæ. Najpierw jedno, potem drugie. A wiêc Ferndin opuci³ Meno-
rê? Czy¿by uciek³?
Ksi¹¿ê odes³a³ go do Redbornu, ¿eby posiedzia³ tam, a¿ opadn¹
emocje. Jego zwyciêstwa podczas turnieju wzburzy³y ca³e miasto
i ludzie na dworze nastawieni s¹ wrogo wobec nowego barona...
A ksi¹¿ê Orgeld, niczym ma³e dziecko, któremu ¿al rozstaæ siê z u-
kochan¹ zabawk¹, postanowi³ mianowaæ go swym g³ównym dorad-
c¹ w sprawach pañstwowych!
Lawinia z nasêpionymi brwiami i pociemnia³ymi oczami za-
czê³a szybkim krokiem chodziæ po pokoju niczym rozwcieczona
lwica.
Wszystko siê wali, jakby spotka³a nas kara ze strony Najja-
niejszego! Bergheim wymyka siê nam z r¹k, czujê, ¿e wkrótce Fern-
din zostanie jego w³adc¹, a my ksi¹¿ê, ja, nastêpca tronu rozwie-
jemy siê jak dym... Jednak najpierw chce on pobawiæ siê z nami jak
kot z mysz¹, a to jest gorsze ni¿ mieræ... Przycisnê³a d³onie do
twarzy i zamar³a, tylko ramiona drga³y w bezg³onym szlochu. Co-
nan troskliwie obj¹³ j¹ i pog³aska³ po w³osach, jak starszy brat prze-
straszon¹ siostrzyczkê.
Sama widzisz, ¿e nie mo¿na zwlekaæ... Ale mam tu jeszcze
pewien d³ug do sp³acenia. Bardzo bym chcia³ spotkaæ tego drania
Klarsa! Za takie pieni¹dze, jakie mu da³em, wcisn¹³ mi zgni³y po-
prêg i nic nie warty miecz! A¿ dziw, ¿e nie z³ama³ siê pierwszego
dnia! Po³amiê mu rêce, a temu hultajowi, Rudemu Biorriemu, obe-
tnê jêzyk! Najlepszy mistrz!. Tfu, psie ³ajno, a nie mistrz! Teraz
to Conan miota³ siê wciekle miêdzy ³o¿em a cian¹, a Lawinia usiad-
109
³a w fotelu i spogl¹da³a na niego jak m¹dra starsza siostra na gor¹cz-
kuj¹cego siê brata.
Uspokój siê i jedz, a potem poka¿ê ci co takiego, ¿e mo¿e
zmienisz zdanie. Wziê³a ze sto³u swój kubek i wskaza³a ciê¿ki
dzban: Nalej mi wina, ca³y dzieñ nic nie jad³am...
Cymmerianin, kipi¹c gniewem i rzucaj¹c gromy na g³owê mi-
strza Klarsa, nie wiadomo kiedy zjad³ i wypi³ wszystko, co mu przy-
niesiono.
Tymczasem Lawinia cicho wymknê³a siê za drzwi i wkrótce
wróci³a, z trudem dwigaj¹c ciê¿kie siod³o z pêkniêtym poprêgiem.
Po³o¿y³a je na pod³odze przed zdumionym Cymmerianinem i znowu
wysz³a.
Zapomniawszy o niedopitym winie, Conan uklêkn¹³ i przy ja-
snym wietle czterech lamp zacz¹³ ogl¹daæ porwany rzemieñ. Solid-
na skóra ciemnoczerwonego koloru w miejscu rozdarcia by³a zru-
dzia³a i postrzêpiona jak stary, zbutwia³y sznurek. W d³oni
Cymmerianina w³ókniste koñce rozsypa³y siê, jakby przepalone ja-
kim jadem.
Przekleñstwo! Kto móg³ to uczyniæ? zawo³a³ Conan, odrzu-
caj¹c poprêg i wstaj¹c z kolan.
Ten, kto zrobi³ to samo ze wspania³ym mieczem mistrza Klar-
sa. Znam jego broñ, z najdalszych miejsc przyje¿d¿aj¹ do niego ry-
cerze, ¿eby zamówiæ miecz i zbrojê. Popatrz, mój mi³y, jak to wy-
gl¹da. Lawinia poda³a mu ciê¿k¹ klingê i rêkojeæ z u³amkiem
ostrza.
Conan znów usiad³ na dywanie i d³ugo ogl¹da³ obie czêci mie-
cza. Spróbowa³ je z³o¿yæ razem, ale nic z tego nie wysz³o: klinga na
krawêdziach jakby siê rozdê³a, pokryta ma³ymi pêcherzykami. Nie
mog³oby siê nic takiego zdarzyæ, gdyby mistrz Klars le wyku³ miecz:
kto jak kto, ale Conan wiedzia³, jak wygl¹daj¹ u³amki le wykonanej
broni, jak b³yszczy stal w miejscu pêkniêcia przegrzanej klingi i co
siê dzieje, jeli w metalu pozostanie pêcherzyk powietrza. Nie, to
by³o co innego: metal stopi³ siê, jakby wsadzono go do jakiego
nieziemskiego ognia...
Powiedz, co o tym s¹dzisz, a potem us³yszysz, co ja mam ci
do powiedzenia. Lawinia zaznaczy³a palcem na klindze granicê
szarej plamy. Conan z ponur¹ twarz¹ odrzuci³ rêkojeæ miecza.
Czary! powiedzia³. Kto postanowi³ przeszkodziæ mi w wy-
graniu tego pojedynku! S³ysza³em o takich sztuczkach, ale widzê je
po raz pierwszy. Podobno wystarczy dotkn¹æ broni i wypowiedzieæ
110
odpowiednie zaklêcie... Zaraz, zaraz! Dotkn¹æ! To ten ¿ebrak! Stary
¿ebrak na podwórzu mistrza Klarsa! Przecie¿ zawis³ na moim mie-
czu, ¿eby nie upaæ, i ca³y czas mrucza³ co niezrozumiale! I uchwy-
ci³ siê te¿ poprêgu, kiedy wpad³ na konia! Przekleñstwo!
Niele znam siê na uprzê¿y i broni: w rodzinnym domu, kie-
dy jeszcze by³am dzieckiem, czêsto wk³ada³am lekk¹ zbrojê i pró-
bowa³am nauczyæ siê czego od starszych braci... Ja te¿ wiem, jak
pêkaj¹ poprêgi i ³ami¹ siê miecze. Masz racjê, Cymmerianinie, to
czary. I jestem przekonana, ¿e wiem, czyja to sprawka...
Ja te¿ wiem! Gdziekolwiek by siê schowa³, do jakiego by
maj¹tku pojecha³, znajdê go i wykurzê stamt¹d! I wtedy ¿adne czary
mu nie pomog¹!
Zemcisz siê nie tylko za siebie, Conanie, ale i za mnie!
Ksiê¿na objê³a go rêkoma za szyjê, zajrza³a w g³êbiê jego gniew-
nych oczu. Jej delikatne rêce zeliznê³y siê w dó³, umierzaj¹c gniew
kipi¹cy w piersi Cymmerianina, i gor¹cy p³omieñ pragnienia wystrze-
li³ tam, gdzie jeszcze przed chwil¹ buzowa³ czarny ogieñ nienawici.
XIII
Przekleñstwo! Ju¿ trzeci dzieñ nie mogê myleæ o niczym in-
nym! Mistrz Klars odstawi³ kubek na stó³, rozlewaj¹c wino.
Wszystko wypada mi z r¹k, tak ¿e zaczynam w¹tpiæ w siebie!
Biorri milcza³, smutnie kiwaj¹c rud¹ g³ow¹. Zaledwie od kilku
dni zna³ Cymmerianina, ale kiedy run¹³ na piasek zalany krwi¹, po-
czu³ siê tak, jakby utraci³ rodzonego brata. Nie móg³ siê uspokoiæ od
tej pory.
A i mistrza Klarsa mo¿na zrozumieæ. Tyle lat wyrabia broñ, wiê-
cie strzeg¹c sekretu swojej stali, i ani razu nikogo nie zawiód³ jego
miecz, nie zgi¹³ siê sztylet, nie pêk³ na drugi dzieñ poprêg, zrobiony
przez jego dowiadczonych majstrów... Jest to wystarczaj¹cy powód,
¿eby straciæ humor. Biorri znów spode ³ba zerkn¹³ na Klarsa. W³osy
rozczochrane, twarz pociemnia³a od bezsennych nocy, w oczach blask
szaleñstwa... Zapewne czyni sobie wyrzuty za mieræ Cymmeriani-
na, uwa¿a, ¿e sam sprowadzi³ nañ zgubê...
Ech, gdyby Conan prze¿y³! Jeli nawet zosta³by ciê¿ko ranny,
mo¿na by by³o próbowaæ go ocaliæ! Niew¹tpliwie to ludzie Ferndina
zabrali go z placu, przekupiwszy stra¿e przecie¿ na w³asne oczy
111
widzia³, ¿e heroldowie ani drgnêli, kiedy jacy na czarno ubrani lu-
dzie w jednej chwili zabrali z placu cia³o barbarzyñcy i wyprowa-
dzili jego konia. Nawet miecza nie zostawili, kanalie!
Mistrz Klars, kiedy doszed³ do siebie, chcia³ pobiec tam, by wzi¹æ
u³aman¹ klingê, ale nigdzie jej nie dostrzeg³... Arena by³a pusta, tyl-
ko Ferndin puszy³ siê na z³ocistym ogierze, depcz¹cym kopytami
krwaw¹ plamê.
S³uchaj, Biorri, dlaczego ca³y czas milczysz?! Powiedz co,
bo inaczej rozwalê ci g³owê! Czy i ty mylisz, ¿e to ja jestem wi-
nien?
Nic nie mylê, przyjacielu Klarsie... Ró¿nie bywa w ¿yciu,
mog³o wydarzyæ siê równie¿ i to...
Nie mog³o! Z moim mieczem nic takiego nie mog³o siê wyda-
rzyæ! Wraz z Cymmerianinem i ja umar³em, umar³y moje rêce, moje
mistrzostwo! A mo¿e to Mitra ukara³ mnie za to, ¿e chcia³em wyku-
waæ broñ godn¹ bogów? Komu jest teraz potrzebny stary Klars, któ-
ry przyczyni³ siê do zguby takiego rycerza? Wygl¹da na to, ¿e w³as-
nymi rêkami pomog³em wygraæ temu draniowi z oczyma wê¿a!
O, Mitro! A wiêc jeli wróci tutaj i zasi¹dzie w Sali Obrad u boku
ksiêcia równie¿ to bêdzie moim dzie³em! Podpar³ rêkami g³owê,
bardzo posiwia³¹ przez te dni, i jêkn¹³ ochryple.
Rudy Biorri najchêtniej uciek³by st¹d, ale nie móg³ opuciæ zroz-
paczonego starego przyjaciela. Majstrowie i czeladnicy pochowali
siê, gdzie kto móg³, a przestraszeni terminatorzy, niczym stado wró-
bli rozlecieli siê po swych rodzinnych domach. Wygas³ ogieñ w ku-
ni, ucich³ obecny tu zawsze harmider i brzêk metalu, nie s³ychaæ by³o
r¿enia koni ani skrzypienia bramy.
Tak, przeklêty Ferndin jednym ciosem powali³ nie tylko Cym-
merianina, lecz tak¿e starego Klarsa ze smutkiem pomyla³ Bior-
ri, opró¿niaj¹c nie wiadomo ju¿ który z rzêdu kubek. Wino, niczym
woda bez ¿adnego smaku, nie pali³o gard³a, nie przynosi³o ulgi
powodowa³o tylko, ¿e ¿o³¹dek pêcznia³, jak skórzany buk³ak. Z obrzy-
dzeniem odsun¹³ kubek i podpar³ rêkami policzek.
Chyba jutro wyruszê w drogê powrotn¹ do Belverusu... W mie-
cie nikomu nie s¹ teraz potrzebne moje pieni... a i ja czujê siê teraz
podobnie jak ty niech pêknê, jeli potrafiê cokolwiek zapiewaæ
lub choæby wzi¹æ do r¹k ertê...
Odwróci³ siê do okna, ¿eby ukryæ wilgotne oczy, i w izbie zawi-
s³a przygniataj¹ca cisza. Cichutko skrzypnê³y drzwi i wszed³ Rialt,
m³odszy syn gospodarza. Biorri spojrza³ w jego stronê, obawiaj¹c
112
siê, ¿e mistrz Klars znowu rzuci czym ciê¿kim, ale stary p³atnerz
ani drgn¹³. G³owê ci¹gle mia³ opart¹ na skrzy¿owanych rêkach i tyl-
ko ramiona drga³y mu od t³umionego szlochu.
Ch³opak podszed³ na palcach do ojca i zacz¹³ co szeptaæ, zer-
kaj¹c na drzwi. Mistrz Klars podniós³ g³owê, gniewnie b³ysn¹³ oczy-
ma i zerwa³ siê, przewracaj¹c ³awê:
Nie! Nikogo nie chcê widzieæ! Niech siê wynosi, ktokolwiek
by to by³ ksi¹¿ê, baron, czy sam... Nie dokoñczy³, poniewa¿
w drzwiach pojawi³ siê niem³ody cz³owiek w czarnym, prostym p³asz-
czu. S³owa zamar³y na ustach mistrza Klarsa, a nieznajomy z umie-
chem podszed³ do okna i skin¹³ na niego. Zachowywa³ siê z tak¹
pewnoci¹ siebie, jakby to by³ jego w³asny dom, a mistrz Klars przy-
szed³ do niego w goci.
Zacisn¹wszy usta, p³atnerz podszed³ do okna i zacz¹³ s³uchaæ
tego, co szepta³ mu nieznajomy. Gniewnie zmarszczy³ brwi, widaæ
by³o, ¿e jeszcze chwila i obrzuci gradem przekleñstw cz³owieka
w czarnym p³aszczu. Jednak tajemniczy goæ nagle podniós³ do oczu
mistrza Klarsa jaki piercieñ i tak samo szybko schowa³ go do we-
wnêtrznej kieszeni brokatowej kamizeli, która mignê³a pod rozchy-
lonym p³aszczem.
Rudy Biorri machinalnie przysun¹³ do siebie niedopite wino i nie
spuszcza³ oczu z gocia. Nie mia³ ju¿ w¹tpliwoci, ¿e przyby³ do
nich jaki wielmo¿a, przywyk³y nie prosiæ, lecz rozkazywaæ, i ¿e
oczywicie Klars bêdzie zmuszony us³uchaæ go.
Klars, wci¹¿ nachmurzony, nie próbuj¹c protestowaæ, skin¹³ g³o-
w¹. Nieznajomy nagle przeniós³ wzrok na Biorriego, co jeszcze doda³
i machn¹³ rêk¹ w jego stronê. Potem szczelnie owin¹³ siê p³aszczem
i tak samo cicho, jak wszed³, znikn¹³ za drzwiami. Rialt wybieg³
w lad za nim.
Klars chwilê milcza³, a potem powiedzia³, nie patrz¹c na Bior-
riego:
Kazano natychmiast iæ... Mnie i tobie... Nale¿a³oby siê prze-
braæ, ale on powiedzia³, ¿e mamy iæ tak, jak stoimy, byle prêdzej.
Przynajmniej s³omê wyczesz z w³osów, Rudy, masz tu mój grzebieñ.
Jego g³os, w dalszym ci¹gu ochryp³y, jak gdyby nieco z³agodnia³.
Poczekaj, poczekaj! Dok¹d on chce nas poprowadziæ o tak
pónej porze? Czy mam wzi¹æ ze sob¹ ertê? Nie, za nic nie mogê
teraz piewaæ!
Nie bêdziesz piewaæ, a gdzie nas zaprowadzi zobaczymy...
Nasza sprawa zastosowaæ siê do rozkazu!
113
8 Conan i podziemie niewoli
Do rozkazu? Czy¿by... Biorri a¿ otworzy³ usta od nag³ego
domys³u.
Lepiej ju¿ milcz, wk³adaj p³aszcz i idziemy uci¹³ rozmowê
p³atnerz.
Trzy ciemne postacie wymknê³y siê poza bramê i nie zwracaj¹c
na siebie uwagi ruszy³y cichymi ju¿ o tej porze ulicami. Ich prze-
wodnik szed³ tak szybko, ¿e Klars i Biorri ledwie za nim nad¹¿ali.
Czarny p³aszcz to nikn¹³ w ciemnociach, to pojawia³ siê na tle ja-
snej ciany jak skrzyd³o nocnego ptaka. Skrêcili w w¹skie uliczki,
przedzierali siê przez ogrody i op³otki, a¿ wreszcie, gdy ca³kiem ju¿
brak³o im tchu, zatrzymali siê przed wysokim murem. Nieznajomy
przeci¹gle zagwizda³ i w odpowiedzi da³ siê s³yszeæ taki sam gwizd.
Z lekkim skrzypniêciem otworzy³y siê w murze niewidoczne drzwi.
Weszli w trójkê do ciemnego ogrodu, a kto za ich plecami zamkn¹³
furtkê.
Tutaj! Nie zostawajcie w tyle! ledwie dos³yszalnie szepn¹³
ich przewodnik, zanurzaj¹c siê w gêste krzaki. Potykaj¹c siê i prze-
klinaj¹c bez s³ów ciemn¹ noc, Biorri pod¹¿a³ za ledwie widocznymi
sylwetkami nieznajomego i mistrza Klarsa.
Ale oto zatrzymali siê ko³o jakiej budowli, majacz¹cej na tle
gwiadzistego nieba. W³adcza rêka poci¹gnê³a Biorriego za p³aszcz.
Zrobi³ krok do przodu i poczu³ pod nogami g³adk¹ pod³ogê. Byli
teraz w czym w rodzaju altanki. No tak, ¿e te¿ od razu na to nie
wpad³: przecie¿ to stary ogród na ty³ach pa³acu ksi¹¿êcego! A wiêc...
Zanim pomyla³, co to wszystko mo¿e znaczyæ, bezg³onie otworzy-
³y siê przed nimi jeszcze jedne drzwi i s³abe wiat³o pochodni zama-
jaczy³o w g³êbi korytarza.
W¹skie schody prowadzi³y do podziemnego przejcia. D³ugo
nim szli. Wreszcie dotarli do niewielkiej ciemnej sali z krêconymi
schodami, prowadz¹cymi gdzie w górê.
Wzi¹wszy do rêki pochodniê, przewodnik poczeka³ na Biorrie-
go i zrêcznie zacz¹³ siê wspinaæ na strome schody. Mistrz Klars w mil-
czeniu szybko pod¹¿a³ za nim. Nikt nie zwa¿a³ na to, ¿e biednemu
piewakowi wirowa³y ju¿ przed oczyma zielone i ¿ó³te krêgi. Rów-
nie¿ wino w ¿o³¹dku buntowa³o siê przeciwko takiemu traktowaniu.
Wspinali siê bez koñca i umêczony Biorri pomyla³, ¿e chyba
zaraz trafi¹ do nieba. Nic ju¿ nie widz¹c, przytrzymuj¹c siê chropo-
watej ciany i gramol¹c po omacku, nagle stwierdzi³, ¿e stoi na czwo-
rakach na równej pod³odze. Oddycha³ chrapliwie, ze wistem, dr¿¹-
ce nogi nie chcia³y siê wyprostowaæ, by unieæ ciê¿kie cia³o.
114
Mistrz Klars uj¹³ go pod pachy i postawi³ pod cian¹. Jednak¿e
kolana Rudego Biorriego ci¹gle jeszcze dr¿a³y i ugina³y siê. Musia-
³a up³yn¹æ d³u¿sza chwila, zanim wreszcie odsapn¹³ i poczu³ siê pew-
niej na nogach.
I oto znów ich przewodnik pêdzi naprzód, p³omieñ samotnej
pochodni owietla ciemne ciany, w¹skie korytarze i strome scho-
dy w dó³, w górê, prosto... Wreszcie ledwie ¿ywy Biorri wpad³ na
szerokie plecy mistrza Klarsa i zrozumia³, ¿e dotarli do celu. Nie-
znajomy, wstawiwszy pochodniê do stojaka, znikn¹³ w w¹skim, przy-
pominaj¹cym wnêkê, korytarzu. Rozleg³o siê pukanie i zgrzytnê³a
zasuwa. Wkrótce przewodnik wróci³ i wskaza³ g³ow¹ na drzwi:
Wejdcie! Czekaj¹ na was!
Mistrz Klars westchn¹³ ciê¿ko i niechêtnie skierowa³ siê w stro-
nê w¹skiej szczeliny, janiej¹cej w g³êbi korytarza. Biorri, niemal
depcz¹c mu po piêtach, ruszy³ w lad za nim.
P³atnerz wolno wszed³ do tajemnej izby i w tej¿e chwili z okrzy-
kiem przera¿enia odskoczy³ do ty³u, nieomal zbijaj¹c z nóg rudego
piewaka. Jednak¿e przewodnik bez zbytnich s³ów wepchn¹³ ich obu
do niewielkiego pomieszczenia i zatrzasn¹³ za nimi drzwi.
Teraz równie¿ Biorri, wygl¹daj¹cy zza pleców Klarsa, wytrzesz-
czy³ oczy i poruszy³ zaschniêtymi wargami, nie mog¹c wydobyæ
z siebie g³osu: prosto przed nimi, na niskim ³o¿u, z g³ow¹ podpar-
t¹ potê¿n¹ rêk¹, siedzia³ Conan, spogl¹daj¹cy z umieszkiem na
oszo³omionych przyjació³. Wreszcie nie wytrzyma³ i zamia³ siê
gromko:
Cha-cha-cha! Nigdy nie s¹dzi³em, przyjacielu, ¿e potrafisz
stroiæ takie miny! A ty, Klarsie, pewnie uzna³e, ¿e masz przed sob¹
ducha?! Dobra, Biorri, zamknij usta i chod przep³ukaæ sobie gar-
d³o. I ty, mistrzu, siadaj obok, wypijemy za mi³e spotkanie! A mo¿e
nie cieszycie siê z tego, ¿e jestem ¿yw i zdrów? Cymmerianin
umiechn¹³ siê i podsun¹³ im dzban z winem.
Biorri niepewnie przysiad³ na ³awie obok ³o¿a i dopiero wtedy
zobaczy³ kobietê, stoj¹c¹ w drugim koñcu izby. Mistrz Klars chwilê
przedtem zwróci³ uwagê na milcz¹c¹ postaæ z twarz¹ ukryt¹ pod
woalk¹ i, natychmiast j¹ rozpoznaj¹c, przykl¹k³, pochylaj¹c z sza-
cunkiem g³owê.
Wreszcie Biorri zrozumia³ wszystko: nieznajomy w brokatowym
kaftanie, tajemniczy piercieñ, ksi¹¿êcy ogród, tajne przejcia... Cof-
n¹³ wyci¹gniêt¹ do kubka rêkê, zelizn¹³ siê z ³awki i ugi¹³ kolano
jak prawdziwy rycerz. Kobieta pod cian¹ zdjê³a woalkê.
115
Wstañcie! G³os ksiê¿nej dr¿a³ nieco. I nie bójcie siê, to
nie zjawa, lecz ¿ywy cz³owiek. Podesz³a bli¿ej i po³o¿y³a rêkê na
ramieniu Cymmerianina.
Biorri, co tak mrugasz oczyma jak stara sowa?! Za pozwole-
niem Jej Mi³oci si¹dziemy przy stole i pogadamy... Mistrzu Klar-
sie, ¿eby nie patrzy³ na mnie takim smutnym wzrokiem, powiem od
razu: w tym, co siê sta³o, nie ma twojej winy... Reszta potem... A te-
raz, Biorri, ¿eby nie dr¿a³y ci rêce, bierz dzban i nalewaj wina! Do-
bry ³yk od razu przywróci ciê do ¿ycia, wiem o tym!
Ksiê¿na, szeleszcz¹c sukni¹, podesz³a do drzwi i powiedzia³a:
Wrócê do was póniej, kiedy wszystko omówicie.
Drzwi zamknê³y siê za ni¹ cicho.
Na jaki czas zapad³o milczenie. Conan z umiechem spogl¹da³
na Biorriego i Klarsa, którzy siedzieli bez s³owa, nie wa¿¹c siê wzi¹æ
kubków do r¹k.
Biorri zerkn¹³ na szyjê Cymmerianina i znów ze zdumienia otwo-
rzy³ usta; prze³kn¹³ g³ono linê i wydusi³ z siebie ochryp³ym g³osem:
Ta rana... Przecie¿ by³a tu taka ogromna rana... Krew tryska³a
jak z zarzynanej wini... Popatrz, Klarsie! Szyjê ma g³adk¹ jak no-
worodek... Nie, klnê siê na Mitrê, ¿e to o¿ywiony nieboszczyk! Ech,
¿e te¿ poszed³em z tob¹!
Uspokój siê, Rudy! Klars po³o¿y³ ciê¿k¹ rêkê na ramieniu
przyjaciela. Jeli ksiê¿na powiedzia³a, ¿e to nie zjawa, znaczy, ¿e
tak jest... Ale jednak przysiêgnij na Najjaniejszego, ¿e jeste tym,
za kogo uchodzisz! Uczyni³ rêk¹ znak odpêdzaj¹cy demony.
O, widzê, ¿e dobrze was przestraszy³em! Przysiêgam na Kro-
ma, a jest to dla Cymmerianina najwiêtsza przysiêga, ¿e jestem tym
samym Conanem, który opró¿ni³ z wami niema³o kubków wina! I jeli
Mitra pozwoli, wypijê jeszcze tyle. A rana rzeczywicie by³a, ale gdzie
siê podzia³a, mo¿e o tym powiedzieæ tylko ksiê¿na. To jej ludzie za-
brali mnie ze wiêtego Placu, to jej rêce przywróci³y mnie do ¿ycia.
Wypijmy teraz w³anie za to! Biorri, leniu jeden, oczywicie nala³e
tylko sobie, zapominaj¹c o nas! Nawet w pa³acu ksi¹¿êcym wszystko
cz³owiek musi robiæ sam. I przechyli³ dzban nad kubkiem.
W milczeniu pili wino i by³o widaæ, ¿e p³atnerza ci¹gle mêczy ta
sprawa, o której nie by³o dot¹d mowy. Biorri z niepokojem przeno-
si³ wzrok z majstra na umiechaj¹cego siê Cymmerianina, jakby ba³
siê, ¿e zaraz wybuchnie burza. Nagle Conan odsun¹³ kubek, schyli³
siê i wydosta³ spod ³o¿a najpierw rêkojeæ, a potem klingê, która b³ys-
nê³a gronie wród naczyñ na stole.
116
Widzê, ¿e o jednym tylko mylisz... No to spójrz teraz mi-
strzu, mo¿e sprawi ci to ulgê.
Klars chciwie pochwyci³ klingê i wbi³ w ni¹ wzrok. Potem za-
cz¹³ ogl¹daæ u³amek ostrza przy rêkojeci i, podobnie jak ca³kiem
niedawno Conan, spróbowa³ po³¹czyæ ze sob¹ obie czêci miecza.
Przekonawszy siê, ¿e jest to niemo¿liwe, znów podniós³ do oczu
klingê i ostro¿nie dotkn¹³ jêzykiem pociemnia³ego metalu. D³ugo
potem p³uka³ usta winem, splun¹³ pod nogi i powiedzia³ gniewnie:
lina Seta! Czarodziejskie ziele, które potrafi zniszczyæ ka¿-
d¹ stal! Gdy ojciec przekazywa³ mi tajemnice swego rzemios³a, po-
kaza³ sztylety prze¿arte t¹ trucizn¹ i kaza³ spróbowaæ, jaki ma smak...
Na ca³e ¿ycie zapamiêta³em tê cuchn¹c¹ gorycz, i oto teraz moja
klinga...
I klinga, i poprêg, który jakby nagle zbutwia³. Tak wiêc wróg
okaza³ siê sprytniejszy, ni¿ myla³e.
Gdyby by³ teraz w Menorze, zadga³bym go tym od³amkiem!
Ale ksi¹¿ê wys³a³ ju¿ tego ³otra do Redbornu.
W³anie o tym chcia³em z wami pomówiæ... Jak to by³o w re-
gu³ach turnieju? Jeli kto osi¹gn¹³ zwyciêstwo w nieuczciwy spo-
sób, niech zostanie przeklêty przez Mitrê. Jednak ja nie mam za-
miaru czekaæ, a¿ runie na niego sosna lub spali go b³yskawica!
Powinien zgin¹æ z mojej rêki, i procie Najjaniejszego, ¿eby nie
spieszy³ siê z zemst¹! Na jutro potrzebny mi bêdzie miecz, ten, który
zostawi³em u ciebie u¿ywa³em go w wielu walkach i przywyk³em
doñ...
Jeli nie boisz siê jeszcze raz u¿yæ mojej broni, przyniosê ci
miecz, który wyku³em w dzieñ narodzin swego pierworodnego syna.
Zosta³ powiêcony w wi¹tyni Mitry i nie zaszkodzi mu ¿adne ziele!
Za nic bym go nikomu nie sprzeda³, ale ciebie proszê: we go!
Dziêkujê, Klarsie, wezmê, ale i przynie równie¿ mój stary
miecz. Lawinia... Ksiê¿na mówi³a, ¿e do Redbornu jedzie siê st¹d
dwa dni i droga jest spokojna...
Jeszcze jak! Dwa dni i dwie noce, ci¹gle lasem! Najwy¿ej
spotkasz niedwiedzia albo ry skoczy ci na plecy nic ponadto.
Oczywicie, jeli wiesz, gdzie i kiedy skrêciæ... Biorri chytrze zer-
kn¹³ na Cymmerianina i znów nape³ni³ kubki.
Widzê, ¿e znasz ca³¹ Nemediê jak swoje piêæ palców. Czy¿-
by by³ równie¿ w Redbornie?
Gdybym nie by³, siedzia³bym cicho... Jednak stary Diss nigdy
nie odwa¿y³ siê sam zag³êbiaæ w te lasy. Ostatnio zawsze jedzi³ do
117
swego maj¹tku wraz z synami i wit¹. To nie trakt na Belverus, lecz
ca³kowite pustkowie.
Jak¿e wiêc tam zawêdrowa³e? Pewnie zmyli³e drogê i koñ
sam ciê tam doniós³...
Nie, jecha³em jako honorowy goæ z Dissem i jego synami,
a towarzyszy³a nam dru¿yna rycerzy i ca³a chmara s³ug. Piêkne lasy
otaczaj¹ Redborn! A jakie tam jelenie i dziki! Po prostu królewskie
polowanie! Oczy Biorriemu rozb³ys³y i zacz¹³ wymachiwaæ rêka-
mi, prawie rozlewaj¹c wino z kubka. Baron by³ gospodarzem, ja-
kich ma³o. Zaledwie kilka wsi doko³a, a pola nie gorsze od tych w Me-
norze!
Umilk³ na chwilê, by z³apaæ oddech i mówi³ dalej:
Jest tam zamek niedostêpna twierdza. Wysokie mury, basz-
ty, g³êboka fosa. Podobno dawniej czêsto trzeba by³o broniæ siê od
najazdów z pó³nocy, ale teraz zrobi³o siê spokojniej...
S³uchaj, przyjacielu, co tak ciê nasz³y te wspomnienia? Czy¿-
by zatêskni³ za niedwiedzim matecznikiem? A mo¿e zostawi³ tam
jak¹ wdówkê?
Widzisz, mam takiego niedomylnego przyjaciela, który za-
mierza sam podró¿owaæ po lasach, nie boj¹c siê nocnych duchów
ani niedwiedzi... I w ¿aden sposób nie wpadnie na to, ¿eby wzi¹æ
mnie ze sob¹. Dlatego próbujê temu upartemu barbarzyñcy podsu-
n¹æ m¹dr¹ myl...
G³ony miech wstrz¹sn¹³ cianami izby, a¿ zatañczy³y strwo¿o-
ne p³omyki lamp.
W drzwiach za ich plecami pojawi³a siê ksiê¿na i stanê³a w mil-
czeniu, oparta o cianê.
Twej m¹droci móg³by nawet pozazdrociæ stary Diss, gdy-
by jeszcze ¿y³ powiedzia³ mistrz Klars, poklepuj¹c piewaka po
kolanie.
I co bêdziesz mia³ z tego, ¿e siê tam ze mn¹ wybierzesz? Prze-
cie¿ lubisz sobie dobrze zjeæ i wypiæ, a tam mo¿na straciæ g³owê.
Conan bezwiednie siêgn¹³ rêk¹ do tego miejsca na szyi, gdzie po-
winna by³a znajdowaæ siê szeroka blizna.
Z twarzy Biorriego w jednej chwili zniknê³a ca³a weso³oæ, na-
chmurzy³ brwi, surowo spojrza³ swymi przezroczystymi oczyma
w niebieskie oczy Cymmerianina, uderzy³ mocno piêci¹ w stó³ i po-
wiedzia³:
Kocha³em tego starego zrzêdê, barona Dissa. Szczerze mówi¹c,
co roku przyje¿d¿a³em do Menory nie tylko po to, by zarobiæ, ale te¿
118
dlatego, by siê z nim zobaczyæ... I po wiêcie zawsze bra³ mnie do
swego maj¹tku, ¿ebym u niego trochê pogoci³. Kiedy dowiedzia³em
siê, ¿e umar³, przez dwa miesi¹ce nie mog³em piewaæ... Potem znik-
nêli jego synowie i ich matka, szlachetna Enora... A ksi¹¿ê, który tak
wiele mu zawdziêcza³, zapomnia³ natychmiast o swym wiernym s³u-
dze, zabawiaj¹c siê z tym przeklêtym Ferndinem... Teraz Ferndin zo-
sta³ panem Redbornu, i czuje moje serce, ¿e pomóg³ on przenieæ siê
staremu baronowi na Szare Równiny. Jak równie¿ jego rodzinie...
Zamilk³, wpatruj¹c siê przed siebie nieruchomym wzrokiem.
A wiêc i ty chcesz wyrównaæ swoje rachunki z nowym baro-
nem Redbornu rozleg³ siê g³os za jego plecami i ksiê¿na podesz³a
do sto³u.
Usiad³a w swoim fotelu i da³a Conanowi znak, ¿eby nape³ni³
kubki.
Ja te¿ pragnê jego mierci! Tylko ona mo¿e przywróciæ ksiê-
ciu rozum, który utraci³ przez tego demona... Ksiê¿na chcia³a mó-
wiæ dalej, ale nagle jakby podmuch wiatru przeszed³ przez izbê. Jê-
zyczki p³omieni zachybota³y, nieomal zgas³y, ciany rozsunê³y siê,
znikaj¹c w gêstej mgle. I w ciszy, która zapad³a, rozleg³ siê cichy,
schrypniêty kobiecy g³os:
K³êbek nienawici nawija siê, nawija... Spotkanie, zwiastuj¹-
ce mieræ... Oni bêd¹ ze sob¹ walczyæ... P³omieñ wszystko poch³a-
nia, wszystko zabiera... Zapanuje spokój, a ksi¹¿ê odzyska rozum...
Jasno rozb³ys³y lampy, ciany powróci³y na swoje miejsce. Przez
chwilê wszyscy siedzieli w milczeniu, a¿ wreszcie Conan zapyta³:
Czyj to by³ g³os? Wydaje mi siê, ¿e ju¿ go s³ysza³em kiedy,
chyba ca³kiem niedawno, we nie...
To jej lekarstwo uratowa³o ci ¿ycie. Ona te¿ chce mierci Fern-
dina, tak jak i my wszyscy. Tylko ty mo¿esz rozci¹æ ten wêze³ losu,
Conanie! Zabij go i przywie mi miecz ze znakiem Mitry! Ksiê¿-
na zerwa³a siê na nogi i, pochylona nad sto³em, wbi³a pociemnia³e
oczy w twarz Cymmerianina. Jej palce zacisnê³y siê, jakby trzyma³a
w d³oni niewidzialny sztylet, odepchnê³a fotel i szybko posz³a w stro-
nê drzwi.
Zabijê go, przysiêgam na Kroma, albo sam zginê! Conan
wsta³ i przeszed³ siê po izbie. Wkrótce ju¿ ranek, czas ruszaæ w dro-
gê. A wiêc jedziemy razem. No có¿, dobry towarzysz podró¿y bywa
niezast¹piony.
Mistrz Klars zawin¹³ w po³ê p³aszcza u³aman¹ klingê i rêkojeæ
miecza. Gdy skierowa³ siê do drzwi, w lad za nim pod¹¿y³ Biorri.
119
Na progu czeka³ na nich ten sam przewodnik w czarnym p³aszczu.
Szli do wyjcia niekoñcz¹cymi siê schodami i korytarzami, ale teraz
ju¿ siê nie spieszyli.
Conan jako ostatni opuci³ izbê, cicho zamykaj¹c za sob¹ drzwi.
Zaledwie zrobi³ w ciemnociach kilka kroków, gdy us³ysza³ za sob¹
szelest sukni i poczu³ na ramionach gor¹ce rêce. Odwróci³ siê i przy-
tuli³ do siebie p³acz¹c¹ Lawiniê, ³agodnymi poca³unkami osuszy³ jej
oczy. Ksiê¿na po raz ostatni chciwie wpi³a siê w jego usta i wyrwa³a
siê, popychaj¹c go w stronê wyjcia:
Id! I niech siê spe³ni wola Mitry! A potem wróæ tu, bêdê na
ciebie czeka³a!
Przysiêgam, ¿e go zabijê! Powiedziawszy to, Cymmerianin
szybko ruszy³ ciemnym korytarzem, by dogoniæ Klarsa i Biorriego.
XIV
Wczesnym rankiem na ulicy P³atnerzy skrzypnê³a brama i wyje-
chali z niej dwaj jedcy w podró¿nych p³aszczach. Pomachali rê-
koma na po¿egnanie gospodarzowi domu i wolno ruszyli w stronê
Placu Mitry. W s³abym wietle budz¹cego siê dnia plac wydawa³ siê
ogromny. Górowa³a nad nim bry³a wi¹tyni, której pó³kolisty mur
ci¹gn¹³ siê wzd³u¿ ulicy prowadz¹cej do rogatek miasta.
Kopyta g³ono postukiwa³y o kamienie, a od czasu do czasu
s³ychaæ te¿ by³o turkot kó³ wozów. To mieszkañcy okolicznych wsi,
którzy po wiêcie zatrzymali siê w miecie, wracali teraz do do-
mów.
Kiedy jedcy podjechali do murów miasta, czeka³o tam ju¿ kil-
ka krytych wozów. Stra¿nicy, rozmawiaj¹c ze sob¹ schrypniêtymi
g³osami, otwierali barmê. Kopyta koni i ko³a wozów zadudni³y
dwiêcznie na deskach opuszczonego mostu. Szeroka droga wród
uprz¹tniêtych pól prowadzi³a teraz prosto w stronê rzeki.
Jedcy z ³atwoci¹ wyprzedzili wolno tocz¹ce siê wozy i pu-
ciwszy konie k³usem szybko dojechali do pierwszego rozstaju dróg.
Brukowana droga schodzi³a w dó³ w stronê mostu, a druga, poro-
niêta na poboczach ³opianami i pio³unem, skrêca³a w prawo, wij¹c
siê wzd³u¿ rzeki.
Têdy powinnimy jechaæ, przyjacielu Conanie powiedzia³
Rudy Biorri, skrêcaj¹c z wy³o¿onej g³adkimi kamieniami Drogi Kró-
120
lewskiej. Przed nimi, od strony wschodniej, zaró¿owi³y siê ju¿ ob³o-
ki, a ostatnia poranna gwiazda s³abo mruga³a na po³udniu.
Zobaczyli solidne domy podmiejskich wsi, z daleka dobiega³ ryk
krów, beczenie owiec i nawo³ywanie pasterzy, pêdz¹cych stado. Po-
dró¿ni zatrzymali siê, ¿eby przepuciæ do rzeki spragnione zwierzêta.
Conan jecha³ szerok¹ ulic¹ bogatej wsi, nie rozgl¹daj¹c siê na
boki. Gdy znaleli siê w polu, popêdzi³ konia. Biorri stara³ siê nie
pozostaæ w tyle, ale widaæ by³o, ¿e taka jazda nie sprawia mu przy-
jemnoci.
Ej, Cymmerianinie, pohamuj siê trochê! powiedzia³ wresz-
cie, kiedy Conan kolejny raz spi¹³ swego konia. Redborn z pewno-
ci¹ na nas poczeka, a i ten ³otr nie ucieknie! Jeli nie masz nade
mn¹ litoci, to przynajmniej ulituj siê nad cienkonog¹ Zold¹! No,
wreszcie! Tak mo¿na jechaæ, bo ju¿ ba³em siê, ¿e wytrzêsiesz ze
mnie ca³e niadanie.
Conan po raz pierwszy tego ranka umiechn¹³ siê, spojrzawszy
na swego nie trac¹cego ducha towarzysza podró¿y. Rudy Biorri, z ³u-
kiem na plecach, który wepchn¹³ mu mistrz Klars, z he³mem i tarcz¹
Conana, umocowanymi do siod³a, odziany w nowiutk¹ kolczugê,
wygl¹da³ jak prawdziwy giermek.
Konie sz³y teraz spokojnie obok siebie i Cymmerianin, wdycha-
j¹c ch³odne poranne powietrze, potrz¹sn¹³ g³ow¹, by odpêdziæ po-
nure myli. Faktycznie, ma racjê ten weso³ek Biorri: czekaj¹ ich jesz-
cze dwa dni drogi i nie ma sensu rozpalaæ w sobie gniewu. Jak dojdzie
do walki, pojawi siê równie¿ z³oæ: utajona do tej chwili g³êboko
w piersi, wybuchnie niszcz¹cym wroga p³omieniem.
Biorri co jaki czas popatrywa³ na Cymmerianina. Mia³ wra¿e-
nie, ¿e na karym koniu jedzie teraz obok niego ca³kiem inny cz³o-
wiek, nie ten, z którym zaledwie przed kilkoma dniami w szynku
Starego Lisa mia³ siê z niewybrednych ¿artów przyjació³, nie ten,
który wystukiwa³ d³oni¹ takt na blacie sto³u, s³uchaj¹c jego pieni
u mistrza Klarsa. Niebieskie oczy Conana gorza³y ponurym ogniem,
mocno zaciniête usta jakby na zawsze zapomnia³y o umiechu, i ca-
³y czas rwa³ siê do przodu, nie mog¹c znieæ tak wolnej jazdy... Chy-
ba nigdy jeszcze Ferndin nie mia³ takiego wroga!
G³ony furkot skrzyde³ odwróci³ uwagê Biorriego od tych my-
li. Mimo woli schwyci³ ³uk, odprowadzaj¹c wzrokiem przelatuj¹ce
kaczki.
Tutaj obok jest takie jezioro, gdzie zaraz co upolujemy!
Conan jednak niechêtnie pokrêci³ g³ow¹:
121
Po co nam to potrzebne? Zapomnia³e, ile wszystkiego da³
Klars? Popatrz, Zolda a¿ siê ugina pod ciê¿arem tych worków i fla-
szek. W porównaniu z tym moja tarcza po prostu nic nie wa¿y.
Biorri powesela³ na wspomnienie pêkatych flaszek z wi-
nem, ostatni raz z ¿alem spojrza³ za kaczkami i znów zarzuci³ ³uk na
plecy.
Stara, zaroniêta traw¹ droga wi³a siê miêdzy rzadkimi zagajni-
kami z bogatymi w dzikie ptactwo jeziorkami.
Baron Diss zawsze skrêca³ z drogi, ¿eby jego synowie mogli
tutaj zapolowaæ. Co prawda, s¹ to tereny ksiêcia, ale staremu baro-
nowi Orgeld zawsze pozwala³ trochê postraszyæ kaczki, których wcale
od tego nie by³o mniej...
Biorri zamilk³, jakby czekaj¹c, co powie na to Conan, ale on, nie
zwracaj¹c uwagi na stada kaczek, ze wistem przelatuj¹ce nad g³o-
w¹, jecha³ w milczeniu, patrz¹c tylko przed siebie. Biorri ciê¿ko
westchn¹³ i kontynuowa³ tê konwersacjê z samym sob¹:
No tak... Ale potem, kiedy podano te kaczki upieczone, z chru-
pi¹c¹ skórk¹, we wspania³ym sosie, albo pierogi z nadzieniem z miêsa
kaczek, mo¿na by³o zapomnieæ o wszystkim... oczywicie oprócz
kubka...
S³uchaj, Biorri, od twojej gadaniny nawet nieboszczyk siê-
gn¹³by po kubek i zapyta³by: A gdzie pieróg z kaczek?! Conan
rozchmurzy³ siê, odwróci³ i z umiechem spojrza³ na swego towa-
rzysza. Widzê, ¿e poczu³e g³ód i marzysz o tym, ¿eby spocz¹æ na
trawce. Uwa¿am jednak, ¿e jeszcze za wczenie na obiad. Gdzie twój
stary baron robi³ pierwszy postój?
Biorri westchn¹³, spogl¹daj¹c na s³oñce, które nie dosz³o jesz-
cze do zenitu, i odpar³ ze smutkiem:
Zatrzymywalimy siê w lesie... Zaraz skoñcz¹ siê te bagna,
wyjedziemy na suche tereny i zobaczymy las na horyzoncie...
A wiêc pocierp jeszcze trochê. Tak, tak¹ drog¹ mo¿na jechaæ
tylko latem patrz, nawet teraz ziemia mlaska pod kopytami. A co
bêdzie jesieni¹?
Jest jeszcze inna droga, sucha, omijaj¹ca b³ota, ale to dodat-
kowy dzieñ jazdy. S³ysza³em o niej, ale nigdy siê tam nie wybra³em.
O, ju¿ siê koñcz¹ zarola, teraz bêdzie bardziej sucho.
I rzeczywicie, droga zaczê³a wspinaæ siê pod górê, ziemia pod
kopytami ju¿ nie mlaska³a, pozosta³y w tyle wierzby i niskie krza-
ki wjechali na równinê, poroniêt¹ wysokimi trawami. Gdzienie-
gdzie ros³y drzewa z szeroko roz³o¿onymi grubymi konarami. Omi-
122
n¹wszy niewysokie wzgórze, podró¿ni zobaczyli wreszcie w dali
niebiesk¹ liniê lasu. Jednak droga przy pochylonym kamiennym s³u-
pie rozdziela³a siê na dwie nitki, biegn¹ce w ró¿ne strony.
No i gdzie mamy teraz jechaæ na prawo, czy na lewo?
Conan z umieszkiem spojrza³ na Biorriego, który pieszczotliwie
g³aska³ swój ukochany buk³ak.
Na lewo, przyjacielu Conanie, tylko na lewo! Niegdy droga
ta by³a w¹sk¹ cie¿k¹, po której przejechali przodkowie barona Dis-
sa, ¿eby zbudowaæ swe rodowe gniazdo. Szerok¹ drogê na prawo
postanowili omin¹æ. Sami po niej nie jedzili i swym potomkom za-
bronili nawet patrzeæ w tamt¹ stronê.
Tak? A ja bym w³anie tam skrêci³... Mo¿e mylisz siê i w³a-
nie tamta droga prowadzi do Redbornu? Zazwyczaj instynkt mnie
nie zawodzi.
Taki zuch, jak ty, któremu nawet mieræ nie jest straszna, oczy-
wicie móg³by zaryzykowaæ, ale s¹dzê, ¿e lepiej najpierw skoñczyæ
jedn¹ sprawê, a dopiero potem braæ siê za drug¹... Baron Ferndin
ucieszy³by siê tylko, gdyby mu powiedziano, dok¹d uda³ siê jego
wróg!
Dok¹d wiêc prowadzi ta droga? Popatrz, jaka udeptana, a ty
mówisz, ¿e nikt po niej nie jedzi...
Dobrze, pos³uchaj, co mi kiedy powiedzia³ przy winie star-
szy syn barona, bo inaczej ci¹gle bêdziesz zerka³ w tamt¹ stronê...
Tê opowieæ przekazuje siê z pokolenia na pokolenie i ¿aden z ba-
ronów Redbornu, zgodnie ze z³o¿on¹ przysiêg¹, nigdy nie jedzi³
przeklêt¹ drog¹...
Przeklêt¹? A któ¿ j¹ przekl¹³? Powiedz to w koñcu!
A wiêc tak... I nie przerywaj mi, bo ju¿ nie pamiêtam, na czym
skoñczy³em...
Jak zostawisz w spokoju buk³ak, od razu sobie przypomnisz.
Jeszcze nic nie powiedzia³e, a ju¿ siê zaczynasz pl¹taæ! Nie, Biorri,
nie poznajê ciebie!
Przecie¿ mówiê to przeklêta droga, ci¹gle jednak zwodzi
podró¿nych, szczególnie ludzi prostych, którzy us³yszeli o le¿¹cych
tam, przez nikogo nie strze¿onych skarbach. Aha, i ciebie to zain-
teresowa³o, Cymmerianinie, widzê, jak ci oczy rozb³ys³y! Tak wiêc
tam, daleko, w g³êbi lasów, jest wielka polana, do której mo¿na do-
trzeæ wy³¹cznie t¹ drog¹. A na rodku polany pomyl sobie tyl-
ko! g³adka kamienna posadzka, jak w pa³acu, ozdobiona ró¿nymi
deseniami. Po bokach ogrodzona jest niewysokim murem z czarne-
123
go kamienia i le¿y na niej ca³y stos b³yszcz¹cych drogocennych rze-
czy. Rubiny, szafiry, szmaragdy, naszyjniki z pere³, jak zwiniête w k³ê-
bek ¿mije. Ale to czarodziejski skarb: ¿adna trawka nie ronie na tej
polanie, ani jedna kropla wody nie kapnie tu, kiedy padaj¹ deszcze.
A zim¹, podczas ciemnych, d³ugich nocy, skarb b³yszczy, owietla-
j¹c swym blaskiem pokryte niegiem drzewa... Znowu chcesz prze-
rwaæ? Daj mi skoñczyæ, bo zbijesz mnie z panta³yku! To nie s¹ zwy-
k³e kamienie, lecz niegdy ¿ywi ludzie. Wystarczy przeleæ przez
mur i dotkn¹æ skarbu, ¿eby samemu zamieniæ siê w drogocenny ka-
mieñ, piêkny naszyjnik lub z³ot¹ obrêcz z diamentami...
Ciekawe... A wiêc nikt teraz tam nie chodzi?
Chodz¹ i nie wracaj¹! Powiniene siê cieszyæ, ¿e tarfi³ ci siê
taki towarzysz podró¿y, jak Rudy Biorri! Bo inaczej gna³by ju¿ tam
na z³amanie karku... Ech, Conanie, widzê, ¿e gotów jeste zapomnieæ
i o Ferndinie, i o pani Lawinii, której zawdziêczasz ¿ycie, i o ca³ym
swoim gniewie! Biorri rozz³oci³ siê nie na ¿arty, widz¹c, z jakim
¿alem Conan spogl¹da na znikaj¹c¹ w dali tajemnicz¹ drogê.
Nie znasz mnie jeszcze, przyjacielu! Nie zdarzy³o siê, by Cym-
merianin zapomnia³ o zemcie! Lepiej popatrz na siebie: baron Diss,
och, jak go kocha³em a sam najchêtniej pobieg³by za kaczkami
przy pierwszym napotkanym bagnie! No dobrze, nie bocz siê, zapo-
mnijmy o tym wszystkim. I nie pozostawaj w tyle, bo ju¿ niedaleko
do lasu. Trzeba sprawdziæ, co napakowali nam do juków ch³opcy
mistrza Klarsa. Barbarzyñca uderzy³ piêtami konia i nie ogl¹daj¹c
siê pogalopowa³ w stronê lasu, który wyrós³ przed nimi, tworz¹c nie-
przeniknion¹ ciemn¹ cianê.
Na skraju wród zdeptanej trawy widaæ by³o lady niedawnego
biwakowania: resztki ognisk, ogryzione koci kaczek, chrust... Ro-
zumiej¹c siê bez s³ów, Conan i Biorri minêli to miejsce i zatrzymali
siê ko³o niewysokiej, krzywej sosny, samotnie stoj¹cej z dala od drogi.
Zdj¹wszy z koni derki, usiedli pod drzewem, nie rozpalaj¹c ogniska.
By³o ju¿ po³udnie i s³oñce piek³o jak w rodku lata. Podró¿ni
z rozkosz¹ pozbyli siê p³aszczy.
Biorri zdj¹³ równie¿ kolczugê i, odetchn¹wszy z ulg¹, rzuci³ j¹
na le¿¹cy na ziemi p³aszcz.
Ale mi dogodzi³, stary Klarsie! powiedzia³. Nigdy nie
nosi³em takiego ¿elastwa i, jeli Mitra pozwoli, równie¿ teraz nie
zamierzam tego czyniæ. Na³o¿y³em kolczugê tylko dlatego, ¿eby
nie obraziæ przyjaciela, i zaraz zapakujê j¹ do jakiego pustego
worka.
124
Czy¿by znów zapomnia³, dok¹d jedziesz? Widocznie mistrz
Klars lepiej zna od ciebie ¿ycie, chocia¿ tak w³óczysz siê po wie-
cie... Jak tylko odpoczniemy, grzecznie na³o¿ysz kolczugê, bo ina-
czej wszystkie buk³aki z winem zawieszê u swego siod³a. Zrozu-
mia³e?
Zrozumia³em, zrozumia³em! Nie mogê siê uskar¿aæ, bo sam
siê tu naprasza³em. No to zobaczmy, co tam mamy w tym worku.
Popatrz tylko, zaopatrzyli nas na drogê jak jakich baronów! I Biorri
roz³o¿y³ na trawie wielki haftowany obrus. Potem wyj¹³ chleb, ser,
miêso na zimno, przyprawy w maleñkich podró¿nych buteleczkach
i nawet dwa poz³acane kubki. Bêdziemy piæ jak szlachetni ryce-
rze. Dobrze, Klars, wybaczam ci tê kolczugê i pijê za twoje zdro-
wie!
Kiedy dobrze sobie podjedli, znurzony Biorri po³o¿y³ siê na cie-
p³ej ziemi i zamkn¹³ oczy. Conan ¿u³ jeszcze wolno rumian¹ skórkê
chleba, popatruj¹c na s³oñce przez przedziwnie popl¹tane ga³êzie.
Opró¿niwszy ostatni kubek, zawin¹³ wszystko, co zosta³o, w obrus
i zapakowa³ z powrotem do juków.
Biorri przez przymkniête powieki z umieszkiem obserwowa³
Cymmerianina. Podoba³o mu siê to jego niepohamowane d¹¿enie do
celu wtedy, gdy walczy³ na turnieju, marzy³ o zdobyciu skarbów,
tropi³ nienawistnego wroga... No, oczywicie, ju¿ przytroczy³ do sio-
d³a worek i buk³ak, na³o¿y³ p³aszcz i gotów jest do drogi... Biorri
szczelniej zamkn¹³ powieki i zacz¹³ lekko chrapaæ.
Ruszaj siê, czas wstawaæ! Przecie¿ i tak nie pisz.Widzia³em,
jak obserwowa³e mnie tymi swoimi chytrymi oczkami. Wypisz siê
w nocy, a teraz w drogê! I Biorri zerwa³ siê, ledwie zd¹¿ywszy
z³apaæ rzucon¹ mu kolczugê.
Wkrótce las zamkn¹³ nad nimi swe ciê¿kie ga³êzie, zamiast upa-
³u poczuli teraz wilgotny ch³ód i zapach ¿ywicy. Wysokie paprocie,
siêgaj¹ce koniom do kolan, pochyla³y nad drog¹ jasne licie. Drze-
wa, splecione w górze roz³o¿ystymi koronami, tworzy³y ciemny ko-
rytarz, niemal nie przepuszczaj¹c wiat³a s³onecznego.
W milczeniu jechali w¹sk¹ drog¹, oczarowni g³uch¹ cisz¹ gêste-
go lasu. Czas jak gdyby siê zatrzyma³, trudno by³o wyczuæ, czy to
jeszcze dzieñ, czy nasta³ ju¿ wieczór.
Kiedy zrobi³o siê tak ciemno, ¿e drzewa po bokach zla³y siê ze
sob¹, tworz¹c jednolity mur, Biorri o¿y³:
Patrz na prawo, Conanie, gdzie tutaj na grubej sonie powi-
nien byæ znak. Gdy ujrzysz trzy szerokie naciêcia, bêdzie to znaczy-
125
³o, ¿e doje¿d¿amy do Polany Granicznej. To pocz¹tek posiad³oci
barona, dalej ci¹gn¹ siê ju¿ lasy, nale¿¹ce do Dissa...
Czy mówi³e o tych naciêciach? Conan zatrzyma³ siê ko³o
starego drzewa z pniem oszpeconym trzema g³êbokimi ranami,
z których obficie s¹czy³a siê gêsta ¿ywica.
Wygl¹da na to, ¿e nowy baron zacz¹³ ju¿ robiæ porz¹dki w po-
bli¿u swoich w³oci! No, jedziemy!
W gêstym mroku cichy las nagle o¿y³: zachichota³ puchacz,
a w oddali, jak echo, rozleg³ siê krzyk jakiego nocnego ptaka. Koñ
Cymmerianina spokojnie szed³ naprzód, a i sam barbarzyñca, czuj-
nie przys³uchuj¹c siê odg³osom nocnego lasu, nie zauwa¿y³ nic po-
dejrzanego. Jednak¿e Biorriemu ca³y czas zdawa³o siê, ¿e za jego
plecami w krzakach co szeleci, jakby jaki zwierz skrada³ siê ich
ladem. Ale rzecz dziwna: Zolda, jego wierna Zolda, wyczuwaj¹ca
zawsze niebezpieczeñstwo lepiej od swego niefrasobliwego pana,
sz³a spokojnie za karym koniem Conana, jakby nie s³ysz¹c tych po-
dejrzanych szmerów... Kilka razy Rudy Biorri mia³ wra¿enie, ¿e w za-
rolach zawieci³y siê zielone ogniki zwierzêcych oczu, i dopie-
ro kiedy dr¿¹c¹ rêk¹ namaca³ wisz¹cy u pasa sztylet, nieco nabra³
ducha.
Nagle Conan zatrzyma³ konia i ledwie dos³yszalnie szepn¹³:
Popatrz, Rudy, nie jestemy sami w tym lesie! Kogo jeszcze
Nargal niesie t¹ drog¹? Dobrze, zaraz siê przekonamy. Nie zostawaj
w tyle! Powiedziawszy to, wolno ruszy³ naprzód, nie spuszczaj¹c
oczu z migaj¹cych za drzewami odblasków ogniska.
Wolno wyjechali na skraj ogromnej polany i stanêli, przygl¹da-
j¹c siê. To, co z daleka wziêli za wielkie ognisko, okaza³o siê ma³¹
kupk¹ p³on¹cego chrustu.Widaæ by³o, ¿e za chwilê ogieñ ca³kiem
zganie, strzelaj¹c ostatnimi iskrami. Obok ogniska, chc¹c siê za-
grzaæ, przycupnê³a skulona ciemna postaæ.
Ksiê¿yc, s³abo widoczny przez przewity w szybko pêdz¹cych
ob³okach, pozwoli³ podró¿nym stwierdziæ, ¿e na polanie nikogo wiê-
cej nie ma.
Gdy podjechali bli¿ej, zobaczyli star¹ kobietê z prostymi ko-
smykami siwych w³osów. Wydostawa³y siê one spod nakrycia g³o-
wy, które mog³o kiedy nale¿eæ do wielkiej damy, i zwisa³y wzd³u¿
zapad³ych policzków. Suknia, brunatna w niepewnym wietle ogni-
ska, by³a wytarta i zmiêta, ze ladami czêstych noclegów w lesie.
Kobieta siedzia³a przy gasn¹cym ognisku, ciskaj¹c kolana chudymi
rêkami. Nawet nie odwróci³a g³owy na odg³os kroków.
126
Conan zsiad³ z konia, zdj¹³ derkê i rozluni³ poprêg. Dopóki
Biorri zajmowa³ siê sw¹ koby³¹, Cymmerianin wzi¹³ podró¿n¹ sie-
kierê, przeszed³ siê wokó³ polany i uzbiera³ ca³e narêcze chrustu.
Por¹ba³ te¿ kilka grubych ga³êzi. Wkrótce ognisko zap³onê³o weso-
³o. Usiedli przy nim, a kobieta po raz pierwszy podnios³a g³owê i spoj-
rza³a w ich stronê.
Wymizerowana twarz z zapad³ymi policzkami i cienkimi, bez-
krwistymi ustami mog³aby siê wydawaæ ca³kiem bez ¿ycia, gdyby
nie oczy bystre i gor¹ce jak wêgle z ogniska. Kobieta popatrzy³a
na nich i znowu zamar³a, jak zauroczona spogl¹daj¹c w ogieñ.
Kiedy jednak Biorri zacz¹³ wypakowywaæ z worka zapasy prze-
znaczone na kolacjê, kobieta znowu zwróci³a siê w ich stronê, obserwu-
j¹c gorej¹cymi oczami, jak na haftowanym obrusie ronie góra jad³a.
Conan przyniós³ jeszcze suchych ga³êzi, rzuci³ je obok ogniska,
zerkn¹³ na chud¹ sakwê staruszki i powiedzia³ cicho:
Si¹d, matko, bli¿ej, zapraszamy na kolacjê. Twój ogieñ nasz
poczêstunek. Siadaj, siadaj, noc d³uga, a droga jeszcze d³u¿sza.
Nie daj¹c siê d³ugo prosiæ, kobieta umiechnê³a siê z wdziêcz-
noci¹, pokazuj¹c ca³kiem dobre zêby. Od razu te¿ znik³ ponury blask
jej czarnych oczu, a ca³a twarz z³agodnia³a i jakby sta³a siê m³odsza.
Biorri podsun¹³ jej pe³ny kubek, a sam jak zwykle przypi¹³ siê
do podró¿nego buk³aka. Staruszka wyci¹gnê³a dr¿¹c¹ rêkê po pajdê
chleba, wziê³a wielki kawa³ek pieczonego miêsa i chciwie zaczê³a
jeæ. Chyba nieczêsto zdarza³a siê jej taka okazja.
Conan pi³ wino kubek za kubkiem, prze¿uwa³ miêso i rozmyla³
o czym, nie odrywaj¹c wzroku od ognia. Biorri nie móg³ znieæ tej
lenej ciszy, zak³ócanej jedynie potrzaskiwaniem pal¹cych siê ga³¹zek.
Dok¹d to wêdrujesz, kobieto? zapyta³. Powinna siedzieæ
w domu i niañczyæ wnuki, a nie ³aziæ po tych g³uchych lasach, i do
tego jeszcze z pust¹ sakw¹! Doczekasz siê, ¿e kto ciê sam¹ zje na
kolacjê, takie to s¹ strony...
Na twarzy staruszki znów pojawi³ siê m³ody umiech. Pokrêci³a
g³ow¹ i odpowiedzia³a nieoczekiwanie miêkkim g³osem:
W tych lasach nie ruszy mnie ¿adne zwierzê. Znam tu ka¿d¹
cie¿kê. A wêdrujê tak jak wy do Redbornu. Dziêkujê, ¿e nakarmili-
cie mnie, teraz ³atwiej bêdzie iæ.
A sk¹d wiesz, ¿e zmierzamy do Redbornu? Biorri przesta³
jeæ i spojrza³ na ni¹ ze zdziwieniem. Kobieta odchyli³a siê do ty³u
i nagle wybuchnê³a tak weso³ym miechem, ¿e Conan podniós³ g³o-
wê i mimo woli te¿ siê umiechn¹³.
127
Przecie¿ jest tu tylko jedna droga i prowadzi w³anie do Red-
bornu!
Ale¿ ba³wan ze mnie! Tak, Conanie, twój wspó³towarzysz
podró¿y nie zawsze mo¿e zaimponowaæ rozumem, ale có¿ na to po-
radzê?
Nie udawaj prostaka. Kiedy trzeba, rozumujesz nie gorzej od
ksi¹¿êcych doradców. Nalej mi jeszcze, bo ju¿ ca³kiem przyw³asz-
czy³e sobie ten buk³ak, nawet siêgn¹æ do niego nie mogê.
Conan napi³ siê i zapyta³:
Jak siê nazywasz, matko?
Mergit... Tak mnie nazywaj, Cymmerianinie...
No wiêc nalej te¿ Mergit, mój doradco, mianowany teraz pod-
czaszym. I zostaw ju¿ ten buk³ak, bo wina nie starczy nam nawet na
pó³ nocy!
Mergit, napiwszy siê wina, zapyta³a:
Po co jedziecie do Redbornu?
Conan zazgrzyta³ zêbami i powiedzia³:
Mamy tam sprawê... Wa¿n¹ sprawê do nowego pana w³oci,
barona Ferndina.
Biorri splun¹wszy potwierdzi³:
Tak, musimy siê z nim zobaczyæ, i to jak najszybciej!
Gdy wspomnieli o baronie Ferndinie, kobieta gwa³townie od-
stawi³a kubek, a w jej oczch, spogl¹daj¹cych gdzie ponad ich g³o-
wami, b³ysn¹³ gniew. I w tym samym momencie z g³êbi lasu, to na-
rastaj¹c, to niemal ca³kiem cichn¹c, dolecia³o wycie wilczej zgrai.
Podejrzliwie spojrzawszy na kobietê, która znów zaczê³a jeæ,
Conan przysun¹³ bli¿ej do siebie grub¹, d³ug¹ ga³¹. Biorri zadr¿a³,
nieomal upuszczaj¹c w ogieñ opró¿niony do po³owy buk³ak.
Mergit, jakby nic siê nie sta³o, znów zaczê³a mówiæ:
Wracam z Menory, bo mia³am wielk¹ ochotê popatrzeæ na
wi¹teczne obchody... Tym bardziej ¿e w Redbornie jest teraz tak
cicho i smutno bez gospodarza... bez barona Dissa... Czy znalicie
barona i jego dzieci? zapyta³a, spogl¹daj¹c bacznie w oczy Rude-
mu Biorriemu.
Tak... zna³em go i nawet goci³em u niego kiedy... Wszyscy
umarli nagle w tak tajemniczy sposób...
Staruszka gorzko siê zamia³a i pokiwa³a g³ow¹:
Masz racjê nagle i w tajemniczy sposób... Ale ja wiem, dla-
czego odeszli na Szare Równiny! Odwróci³a siê i znów zamar³a
bez ruchu, wpatruj¹c siê w ciemnoci nocnego lasu.
128
Conan podniós³ g³owê, jakby ockn¹wszy siê z g³êbokiego snu,
sprê¿y³, niczym zwierzê gotowe do skoku, ostro¿nie dotkn¹³ jej ra-
mienia i powiedzia³:
Opowiedz, co siê tam wydarzy³o. Koniecznie muszê wiedzieæ,
w jaki sposób umar³ stary Diss i gdzie siê podzia³a jego rodzina...
Czy wszyscy zostali zabici? Kto ich zamordowa³? Powiedz, jeli
wiesz!
Mergit strz¹snê³a z ramienia rêkê Cymmerianina i g³uchym g³o-
sem odpar³a:
Opowiadaæ o czym takim w nocy, to tylko niepokoiæ duchy
Ciemnoci! Jeli jednak koniecznie chcesz, opowiem w dzieñ. Pod
jednym warunkiem: pomo¿esz mi dotrzeæ do Redbornu. Masz takie-
go rumaka, ¿e nie zauwa¿y nawet dodatkowego ciê¿aru. W innym
razie mogê wyci¹gn¹æ nogi gdzie w lesie i nikt mnie nawet nie po-
chowa...
To dlaczego powêdrowa³a do miasta? Biorri, nie zdaj¹c
sobie z tego sprawy, koñczy³ ju¿ jeæ trzeci kawa³ek miêsa i ci¹gle
z lêkiem zerka³ na dziwn¹ staruszkê. A ona nagle gwa³townie od-
wróci³a siê do Cymmerianina i patrz¹c na niego pa³aj¹cymi z gnie-
wu oczyma, zamia³a siê chrapliwie:
Dlatego, ¿e bardzo chcia³am zobaczyæ, jak przeklêtego Fern-
dina zrzuc¹ z siod³a na turnieju..., a mo¿e nawet przeszyj¹ mu mie-
czem gard³o!
Conan zakas³a³ zaskoczony jej s³owami, a Biorri zadr¿a³, za-
pominaj¹c zamkn¹æ usta. Nagle wytrzeszczy³ szeroko oczy i szczê-
kaj¹c ze strachu zêbami schwyci³ sêkaty kij, który przygotowa³
sobie na wszelki wypadek: na polanie, jak spod ziemi, pojawi³o
siê siedem czarnych cieni, bezszelestnie zbli¿aj¹cych siê do ogni-
ska. Conan zerwa³ siê, schwyci³ miecz i krzykn¹³ do Rudego Bior-
riego:
We g³owniê i odpêdzaj je od ogniska, a ja zaraz siê z nimi
rozprawiê...
S-s-s³uchaj, Co-o-onanie, przecie¿ to nie wilki! Biorri, ci¹-
gle dzwoni¹c zêbami, zauwa¿y³, ¿e te zwierzêta wcale nie zwracaj¹
na nich uwagi i bez lêku podchodz¹ do ognia.
Rzeczywicie, to psy! Tfu, zgiñ, przepadnij! Sk¹d siê wziê³y
w nocy w tym g³uchym lesie?
Psy podesz³y bli¿ej i spogl¹daj¹c na ludzi m¹drymi oczyma u³o-
¿y³y siê wokó³ ogniska. By³y to ogromne, czarne pasterskie psy,
z których ka¿dy móg³ bez trudu rozprawiæ siê z wilkiem.
129
9 Conan i podziemie niewoli
Konie, przywi¹zane niedaleko od ogniska, nie zwraca³y na nie
¿adnej uwagi: spokojnie parskaj¹c i podzwaniaj¹c trêzlami szczypa-
³y trawê, od czasu do czasu przestêpuj¹c z nogi na nogê.
miech staruszki wyrwa³ ich obu z os³upienia.
Nie bójcie siê, moje pieski s¹ ³agodne, jeli nic mi nie zagra-
¿a! Dlatego mogê mia³o sama chodziæ po lesie, tylko si³ ju¿ brak...
No, Mergit, jeszcze nigdy nie spotka³em takiej niesamowi-
tej kobiety! Conan schowa³ miecz do pochwy. Dobrze, podwio-
zê ciê do Redbornu, ale opowiesz mi wszystko o starym Dissie.
I o Ferndinie, bo zdaje mi siê, ¿e wiesz co o nim. Prawda?
Bez s³owa skinê³a g³ow¹, wziê³a le¿¹cy z ty³u na trawie p³aszcz,
rozes³a³a go ko³o ogniska, zakry³a siê z g³owa i ucich³a. Biorri u³o-
¿y³ siê jak najdalej od psów, bli¿ej koni, i te¿ wkrótce zasn¹³. Conan
owin¹³ siê w p³aszcz i oparty plecami o drzewo znieruchomia³, spo-
gl¹daj¹c w ogieñ.
Psy le¿a³y spokojnie z ciê¿kimi pyskami na wyci¹gniêtych ³a-
pach. Potrzaskiwa³ ogieñ, poch³aniaj¹c now¹ partiê ga³êzi, i w ciem-
noci polany co jaki czas rozb³yskiwa³y zielone punkciki psich oczu.
XV
Ciekawe, kim ona by³a na zamku? Mamk¹? Niañk¹? S³u¿¹-
c¹? Dziwna staruszka... Z pewnoci¹ po tych wszystkich przejciach
trochê przestawi³o jej siê w g³owie pos³uchaj tylko, jak rozmawia
ze swymi psami. Conan kiwn¹³ g³ow¹ w stronê Mergit.
Skoro tylko wjechali na wielk¹ len¹ polanê, Mergit zrêcznie
zeskoczy³a z konia i nie zwracaj¹c uwagi na swych towarzyszy pod-
ró¿y odesz³a na bok, omijaj¹c czerniej¹cy na mchu lad po ognisku.
Psy natychmiast wyskoczy³y z zaroli i ze skowytem zaczê³y bie-
gaæ wokó³ swej pani. Siedz¹c na ziemi i miej¹c siê cicho, Mergit
bawi³a siê teraz z nimi jak z maleñkimi szczeniaczkami: ci¹gnê³a je
za uszy, poszturchiwa³a, mówi³a co cicho, zwracaj¹c siê do ka¿de-
go po imieniu.
Psy, odpychaj¹c jeden drugiego, w³azi³y jej pod rêce, przewra-
ca³y siê na plecy, zadziera³y w górê ³apy i umiecha³y siê, szczerz¹c
zêby w strasznych paszczach.
Nie, Conanie, to jakie nieczyste sprawki... Sk¹d ona to wszyst-
ko wie? z niepokojem szepn¹³ Biorri, wytrz¹saj¹c zapasy z ostat-
130
niego worka. Mo¿na pomyleæ, ¿e sta³a obok... Ale sam pomyl,
musia³aby potem iæ za nimi krok w krok tak, ¿eby nikt jej nie za-
uwa¿y³. Nie mogê tego poj¹æ. A ten jej wzrok, kiedy o tym opowia-
da³a... A¿ dreszcze czu³em na ca³ym ciele, mia³em wra¿enie, ¿e za-
raz skoczy do gard³a jak wciek³a wilczyca! I jeszcze co... Jakbym
j¹ ju¿ kiedy widzia³ w zamku starego barona... Nie, nie przypomnê
sobie...
Conan, jednym uchem s³uchaj¹c jego s³ów, nie móg³ oderwaæ
oczu od ogromnych czarnych psów, baraszkuj¹cych na szarym mchu.
Cienkie rêce starej kobiety podobne by³y do ga³¹zek chrustu, kiedy
wk³ada³a je w szkar³atne psie pyski, zdolne przegryæ ¿artem nie tyl-
ko s³ab¹ kobiec¹ rêkê, ale równie dobrze nadgarstek wielkiego, sil-
nego mê¿czyzny.
Cieszysz siê, Goci, ¿e wracasz do domu? Ja te¿ jestem z tego
rada... A ty, Ojris, tylko by siê bawi³! No, chod tu, chod, mój ma³y!
I nie pchajcie siê, wszystkich popieszczê, o ¿adnym nie zapomnê...
A ty, zbóju, jak zawsze musisz byæ pierwszy? Mylisz, ¿e skoro je-
ste najm³odszy, wszystko ci wolno? No dobrze, nie odwracaj g³o-
wy, po³ó¿ mi j¹ na kolanach! O, tak...
Biorri chcia³ co powiedzieæ, ale nagle zamar³ z rêk¹ zanurzon¹
g³êboko w worku. Jego usta co bezdwiêcznie szepta³y, gdy wpa-
trywa³ siê w staruszkê.
Umiechaj¹c siê do swoich myli, Conan zabra³ Biorriemu wo-
rek i zawo³a³:
Chod, Mergit, zjemy ten ostatni raz, ¿eby przyjechaæ do Red-
bornu z pustymi jukami. Mówisz, ¿e pod wieczór bêdziemy ju¿ we wsi?
Mergit ostro¿nie zdjê³a z kolan ciê¿k¹ psi¹ g³owê i podesz³a do
nich.
Tak, Cymmerianinie, nawet jeszcze nie zd¹¿y siê ciemniæ...
Mieszkam teraz nie w zamku, lecz w maleñkiej chatynce na skraju
wsi. Jeli nie obawiacie siê, ¿e ca³kiem postrada³am zmys³y mó-
wi¹c to, umiechnê³a siê i spojrza³a na Biorriego przenocujcie
u mnie, a rankiem pójdziecie do nowego barona, skoro macie do niego
tak wa¿n¹ sprawê.
Usiad³a naprzeciw Conana i siêgnê³a po chleb. Teraz, kiedy na
jej twarz pada³y promienie s³oñca, Mergit wygl¹da³a ca³kiem ina-
czej ni¿ w nocy, a nawet wczesnym rankiem. Zmarszczki na jej po-
liczkach zniknê³y, a cienkie wargi z lekka poró¿owia³y. Kiedy mu-
sia³a byæ bardzo piêkna dumny wyraz twarzy, orli nos, wysokie
czo³o... Biorri, w zadumie przyciskaj¹c do piersi buk³ak, patrzy³ na
131
Mergit, nie odrywaj¹c od niej wzroku, i tylko potrz¹sa³ g³ow¹, jakby
usi³uj¹c co sobie przypomnieæ.
Conan zjad³ kawa³ek sera, popi³ winem i zapakowa³ resztê je-
dzenia do worka. Rzuci³ go Rudemu Biorriemu i odwi¹za³ karego
konia, zamierzaj¹c wskoczyæ na siod³o. Psy wolno podnosi³y siê,
przeci¹gaj¹c i ziewaj¹c, a potem jeden za drugim znik³y bezszelest-
nie za pniami wielkich drzew.
Staruszka, która najwyraniej nie po raz pierwszy podró¿owa³a
w ten sposób, uchwyci³a siê siod³a i staj¹c na podstawion¹ nogê Cym-
merianina lekko wskoczy³a na szeroki zad konia.
Chwa³a Mitrze, ¿e zes³a³ mi tak wspania³ych towarzyszy pod-
ró¿y zamia³a siê zadowolona. Mo¿ecie byæ pewni, ¿e stara Mergit
potrafi siê odwdziêczyæ za okazane jej serce.
Konie sz³y ¿wawo w¹sk¹ drog¹ i ka¿dy krok przybli¿a³ podró¿-
nych do celu. Ko³ysz¹c siê w siodle i mimo woli popêdzaj¹c karego,
Conan wspomina³ dzisiejszy poranek. Ochryp³y z bezsilnej nienawi-
ci g³os staruszki, która siedzia³a teraz z ty³u cichutko jak myszka,
ci¹gle jeszcze dwiêcza³ w jego uszach. I czu³, jak rozpala siê w je-
go piersi p³omieñ nieuniknionej zemsty. Tak jak rzeka na pocz¹tku
drogi wch³ania w siebie maleñkie strumyki i potoki, nios¹c do mo-
rza coraz wiêcej wody, podobnie te¿ i jego nienawiæ, ³¹cz¹c siê ze
strumyczkami cudzego gniewu, gna³a naprzód i nie sposób ju¿ by³o
zawróciæ z tej drogi.
Nad ranem Conan zdrzemn¹³ siê przy wygas³ym ognisku. Kiedy
otworzy³ oczy, zobaczy³ okutan¹ w podarty p³aszcz Mergit, która
siedzia³a w oddali, otoczona przez swoje psy. Jeden z psów, z czuj-
nie uniesion¹ g³ow¹, le¿a³ u samych nóg swej pani, a ona, spogl¹da-
j¹c w stronê Cymmerianina, czule g³aska³a go po karku.
Conan wsta³, wzdrygaj¹c siê od porannego ch³odu, i rozprosto-
wa³ zdrêtwia³e przez noc cz³onki. Obok, z twarz¹ zakryt¹ zmiêtym
p³aszczem, spa³ spokojnie jak dziecko Rudy Biorri. Conan mocno
szturchn¹³ go w bok i skierowa³ siê w stronê staruszki. Obudzony
tak gwa³townie Biorri zerwa³ siê na równe nogi, unosz¹c nad g³ow¹
ciê¿ki kij. Rozejrza³ siê i odetchn¹³ z ulg¹:
Tfu, do licha! To ty mnie szturchn¹³e? Pomyla³em sobie, ¿e
w ciemnocich podkradaj¹ siê te... Kiwn¹³ kud³at¹ g³ow¹ w stronê
psów. I ¿e ju¿ wczepi³y mi siê w bok! No, dziêki Mitrze, noc minê-
³a szczêliwie!
Narzuci³ na ramiona p³aszcz i poszed³ w krzaki za potrzeb¹, na
wszelki wypadek nie wypuszczaj¹c z rêki kija. Psy wsta³y i odesz³y
132
na bok, na sam skraj polany. Tylko jeden, ten, którego pieci³a po-
marszczona rêka staruszki, le¿a³ w dalszym ci¹gu u jej stóp, z g³ow¹
na kolanach swej pani. Conan usiad³ obok i spojrza³ wyczekuj¹co na
Mergit:
No to mów, co wiesz. A potem ruszymy w drogê.
Biorri, który wróci³ ze spaceru ca³kowicie ju¿ rozbudzony, od-
rzuci³ kij i poszed³ do ogniska po buk³ak i kubki. Mergit wypi³a kil-
ka ³yków wina i zag³êbiaj¹c palce w gêstym, czarnym futrze psa po-
wiedzia³a:
Opowiem wam wszystko, i przysiêgam na Mitrê, ¿e nie us³y-
szycie ani s³owa k³amstwa! Jeli jednak który z was spojrza³a na
nich gronie spróbuje mi przerwaæ lub zada jakie pytanie, natych-
miast wstanê, odejdê i nigdy ju¿ mnie nie zobaczycie! A nic gorsze-
go nie mog³oby siê wam zdarzyæ na tej drodze!
Ale nas przestraszy³a!. prawie powiedzia³ g³ono Rudy Bior-
ri i natychmiast ugryz³ siê w jêzyk, kiedy zobaczy³, ¿e Conan spo-
gl¹da na niego gronie i zaciska piêci.
Rok temu, tu¿ przed wiêtem Obfitoci Mitry, baron Diss od-
by³ niemi³¹ rozmowê z ksiêciem Orgeldem. I to z jakiego powodu!
Przez tego prostaka Ferndina! Postanowi³ on na jaki czas opuciæ
Menorê, a ksi¹¿ê, niczym zakochana kobieta, nieomal chwyta³ go za
po³y kaftana, b³agaj¹c, ¿eby jednak zosta³... Baron Diss zdenerwo-
wa³ siê wówczas nie na ¿arty i omieli³ siê przypomnieæ ksiêciu, jaki
by³ on jeszcze niedawno i co siê z nim sta³o z winy tego przyb³êdy.
Mergit zamilk³a, jakby na nowo prze¿ywaj¹c dawne wspomnienia.
Tak wiêc Ferndin odjecha³, ksi¹¿ê zamkn¹³ siê w swych pokojach,
a baron Diss poszed³ do przeznaczonej mu sypialni. D³ugo nie móg³
zasn¹æ, rozmylaj¹c o tym, co te¿ sta³o siê z ksiêciem, którego ko-
cha³ jak w³asnego syna... Nagle drzwi, zamkniête od wewn¹trz na
mocn¹ zasuwê, otworzy³y siê bezg³onie i na progu ukaza³a siê po-
staæ w ciemnym p³aszczu z kapturem. Baron chcia³ krzykn¹æ, zawo-
³aæ s³u¿bê, ale jêzyk uwi¹z³ mu w gardle.
Podszed³szy bli¿ej, nieproszony goæ zsun¹³ kaptur i Diss zoba-
czy³ przed sob¹ triumfuj¹ce oblicze Ferndina! Diss sta³ i milcza³,
zniewolony przez niego. Ferndin podszed³ bli¿ej, poklepa³ barona
po policzku, jak uczyni³by to z ³adn¹ s³u¿¹c¹, i powiedzia³:
Pozwalam ci usi¹æ, stary!.
Baron pos³usznie podszed³ do fotela, ale us³ysza³ gniewny okrzyk:
Siadaj na ³ó¿ku, nie chcê, ¿eby potem charcza³ i dusi³ siê w tym
fotelu! No, tak ju¿ lepiej. Masz, wypij za zdrowie przysz³ego barona
133
Ferndina z Redbornu!. I wyci¹gn¹³ spod p³aszcza wysoki kubek
z winem.
Diss czu³ zamêt w duszy, chcia³ przeszyæ mieczem tego ³otra,
a jednak wyci¹gn¹³ rêkê po kubek.
Pij, pij, to jeszcze nie mieræ! mieræ przyjdzie do ciebie pó-
niej, w zamku Redborn! Nie chcê ¿adnych plotek w Menorze.
Umrzesz spokojnie w swoim maj¹tku, we w³asnym ³ó¿ku. Wszystko
odbêdzie siê, jak nale¿y, obiecujê ci.
Ze zgroz¹ s³uchaj¹c jego s³ów, baron opró¿ni³ kubek z gorzko-
s³odkim winem i bezsilnie opad³ na poduszki.
Doskonale! Ziarno nienawici nie zd¹¿y³o jeszcze w pe³ni wy-
kie³kowaæ w twej duszy i teraz jeste mój! Jutro za¿¹dasz, ¿eby od-
wieziono ciê do Redbornu, i bêd¹ to twoje ostatnie s³owa. To wszyst-
ko, stary, ¿egnaj, ju¿ nie jeste dla mnie ¿adn¹ przeszkod¹.
Podszed³ do drzwi i znikn¹³ tak samo cicho, jak siê pojawi³...
Conan, który s³ucha³ Mergit, staraj¹c siê nie uroniæ ani s³owa,
podniós³ na ni¹ oczy i otworzy³ ju¿ usta, by co powiedzieæ, ale
kuksaniec Biorriego przywo³a³ go do porz¹dku. Nad polan¹ zapad³a
cisza.
Poprzedniego dnia przybyli do Menory synowie barona, za-
mierzaj¹c wzi¹æ udzia³ w turnieju. Rano znaleli ojca le¿¹cego bez
ruchu na zmiêtej pocieli. Diss ledwo dos³yszalnie szepta³ zbiela³y-
mi wargami: Do domu! Chcê wróciæ do Redbornu! a po jego
policzkach toczy³y siê wielkie ³zy.
Przywieziono go do zamku wieczorem i przez ca³¹ noc barono-
wa Enora nie odstêpowa³a mê¿a. Wpatrywa³ siê w ni¹ uporczywie,
jakby siê czego domagaj¹c, wargi mu drga³y chcia³ co powie-
dzieæ, ale nie móg³... Dopiero rankiem, kiedy wzesz³o s³oñce, stary
baron jak gdyby zerwa³ wiêzy krêpuj¹ce mu jêzyk. I opowiedzia³
wówczas wszystko baronowej. S³ysza³am to na w³asne uszy, ponie-
wa¿ sta³am obok... Tak, tu¿ obok...
Staruszka znowu zamilk³a, spogl¹daj¹c ze smutkiem na swe psy.
Conan i Biorri czekali, kiedy zacznie mówiæ dalej; Cymmerianin
gniewnie zaciska³ usta, a Rudy ukradkiem ociera³ wilgotne oczy.
Tego dnia baron Diss umar³ ci¹gnê³a Mergit, nie patrz¹c na
swych s³uchaczy, jakby rozmawia³a sama ze sob¹. Gdy umar³, jego
starszy syn, Digris, chcia³ natychmiast pêdziæ do ksiêcia, by opowie-
dzieæ mu o tej zbrodni. Jednak jego matka, baronowa Enora, wyperswa-
dowa³a mu to. Wiedzia³a doskonale, jak ksi¹¿ê traktuje swego nowego
faworyta, i zdawa³a sobie sprawê z tego, ¿e to siê na nic nie zda.
134
Dziewiêæ dni po mierci barona, kiedy nasta³a pora pierwszych
wypominków, tu¿ przed wieczorem do bramy zamku dotar³ strudzo-
ny podró¿ny na spienionym koniu, maj¹cy ze sob¹ dwóch ciemno-
skórych s³u¿¹cych...
G³os staruszki zadr¿a³ i zabrak³o jej nagle tchu. Biorri nala³ jej
wina, które wypi³a chciwie.
By³ to niem³ody rycerz, chyba rówienik barona. Nikt go ni-
gdy przedtem nie widzia³. Ociera³ ³zy sp³ywaj¹ce na siw¹ brodê i mó-
wi³, ¿e kiedy, dawno temu, zna³ dobrze barona i walczy³ z nim ra-
miê w ramiê. Zaprowadzono go wiêc do sali, gdzie przy³¹czy³ siê do
¿a³obnej ceremonii.
I wówczas zaczê³y siê dziaæ w zamku dziwne rzeczy: p³omienie
lamp przygasa³y i znów siê rozpala³y, albo migota³y tak, jakby w sali
hula³y przeci¹gi, chocia¿ wszystkie okna by³y szczelnie zamkniête.
G³ono trzaska³y ciê¿kie drzwi, a przestraszeni s³udzy, wnosz¹cy ja-
d³o, przysiêgali, ¿e deski pod³ogi i schody skrzypi¹ tak, jakby cho-
dzi³ po nich kto wielki i ciê¿ki. Nagle ze zbrojowni da³ siê s³yszeæ
jêk i szczêk broni...
Kiedy synowie Dissa otworzyli drzwi i owietlili pochodniami
ogromne, mroczne pomieszczenie, zobaczyli, ¿e stary puklerz Red-
bornu roztrzaskany zosta³ na kawa³ki, a ca³a broñ le¿y bez³adnie roz-
rzucona na ziemi... To dusza barona Dissa nie mog¹c zaznaæ spoko-
ju wzywa³a do zemsty. Baronowa i jej siedmiu synów natychmiast
wiêc, nad szcz¹tkami puklerza, przysiêgli, ¿e siê zemszcz¹.
Stoj¹cy w drzwiach za ich plecami goæ zapyta³, za co i na kim
chc¹ siê mciæ. Odpowiedzia³o mu milczenie. Nikt wiêcej nie po-
wiedzia³ ani s³owa. Wszyscy rozeszli siê do swoich pokojów. Nie-
znajomego równie¿ zaprowadzono do pokoju gocinnego.
S³udzy, ci¹gle jeszcze przys³uchuj¹c siê ka¿demu szmerowi,
pochowali siê po k¹tach jak przestraszone myszy. Wkrótce w zamku
zapad³a cisza niepokoj¹ca, grona...
Baronowa Enora natychmiast zasnê³a twardym snem, ale w rod-
ku nocy nagle siê ocknê³a, jakby kto j¹ obudzi³. Szybko wsta³a, ubra³a
siê, wziê³a pochodniê i cicho wysz³a z sypialni. Mijaj¹c puste ciem-
ne komnaty, skrêcaj¹c w w¹skie korytarze, bez wahania kierowa³a
siê do zachodniego skrzyd³a zamku. Zazwyczaj nikt tam nie miesz-
ka³. W tych paradnych komnatach umieszczano tylko ksiêcia, gdy
przyje¿d¿a³ z Menory na polowania. Baronowa sz³a i sz³a, jakby s³y-
sza³a przywo³uj¹cy j¹ g³os, a pochodnia z³owieszczo owietla³a ciem-
ne wnêki pustych galerii.
135
W jednym z korytarzy ujrza³a niewielkie uchylone drzwi. Za nimi
zaczyna³y siê strome schody, prowadz¹ce do starej piwnicy na wino,
z której nie korzystano co najmniej od stu lat. Zazwyczaj drzwi te
by³y zamkniête, ale teraz bezg³onie otworzy³y siê przed ni¹ szero-
ko. Baronowa, jakby wcale siê temu nie dziwi³a, zaczê³a mia³o scho-
dziæ, przytrzymuj¹c siê przegni³ej porêczy. Nagle dostrzeg³a s³abe
wiat³o... Kilku ludzi z pochodniami sta³o w milczeniu, jakby czeka-
j¹c na ni¹. I oto znalaz³a siê na szerokim podecie, obok swoich sy-
nów. Nieco z boku sta³ ich wczorajszy goæ, a za jego plecami ciem-
nia³y pos¹gowe sylwetki s³ug.
G³osem nie znosz¹cym sprzeciwu, jakby on by³ tu gospodarzem,
nieznajomy rozkaza³ odsun¹æ ciê¿k¹ p³ytê, zakrywaj¹c¹ wejcie do
piwnicy. Synowie Dissa, z nieruchomymi jak maski twarzami, bez
szemrania spe³nili jego polecenie. Wtedy kaza³ im zejæ na dó³. Nie
patrz¹c na matkê, zeszli w¹skimi schodami do podziemi i umocowa-
li pochodnie w starych stojakach. Po zniszczonych wilgoci¹ cia-
nach s¹czy³a siê woda, czuæ by³o zapach pleni i zgnilizny. Nikt nie
spyta³, dlaczego tu przyszli i czemu nieznajomy wydaje im rozkazy
jak prostym s³ugom... Baronowa tak samo bez s³owa zesz³a w lad
za nimi i stanê³a przy drzwiach.
Obok, niczym wilgotna pieczara, zia³ otwór jednej z g³êbokich
nisz, w których niegdy przechowywano ogromne beczki z winem.
Na znak dany wzrokiem przez nieznajomego s³udzy szybko wbili
w cianê niszy stalowe haki z ³añcuchami i zaprowadzili tam mil-
cz¹c¹ baronow¹. Chwilê póniej by³a ju¿ mocno przykuta do ciany,
a jej synowie, stoj¹c obok, przygl¹dali siê temu obojêtnie.
Nieznajomy podszed³ bli¿ej, zajrza³ jej w oczy i zamia³ siê z³o-
wieszczo. A potem wyj¹³ z kieszeni kawa³ek srebrzystej tkaniny i otar³
ni¹ twarz. Kiedy opuci³ rêkê, baronowa ujrza³a przed sob¹ triumfu-
j¹co umiechniêtego Ferndina, zabójcê jej mê¿a. W tym momencie
Enora ocknê³a siê, krzycz¹c straszliwie, zaczê³a siê szamotaæ. Jed-
nak stalowe ³añcuchy mocno trzyma³y jej rêce, nie pozwalaj¹c ani na
krok oderwaæ siê od mokrej ciany...
Na kim wiêc chcesz siê mciæ, stara wiedmo?! No, zaczynaj,
jestem tutaj! A mo¿e oczekujesz, ¿e twoi synowie, wierni przysiê-
dze doprawdy, umiaæ siê mo¿na! przyjd¹ ci na pomoc? Jego
oczy b³yszcza³y w pó³mroku, wargi drga³y w drapie¿nym umiechu,
a rêka wyci¹gnê³a ju¿ do po³owy z pochwy ciê¿ki miecz. A teraz
patrz, niepocieszona wdowo, jak zniknie z powierzchni ziemi ród
starego Dissa! Krzycz, wyj, szarp siê jedynie sprawisz mi tym przy-
136
jemnoæ! No, ty, najstarszy, chod do mnie! Poma³u, bez popiechu,
bli¿ej, jeszcze bli¿ej! Dobrze! Masz!. I miecz wbi³ siê w pier
Digrisa, najstarszego syna barona...
Ferndin odsun¹³ nog¹ cia³o i znów zawo³a³:
A teraz ty, Eringu, ulubieñcu starego Dissa, twoja kolej, ¿eby
umrzeæ!.
M³odzieniec oderwa³ siê od stoj¹cych w milczeniu braci. Szed³
obojêtnie na spotkanie mierci, patrz¹c przygas³ym wzrokiem w p³o-
n¹ce szaleñcz¹ radoci¹ oczy Ferndina. Enora szarpa³a ³añcuchy, jej
krzyki wstrz¹sa³y piwnic¹, hucza³y echem w ciemnych zakamarkach.
Zdawa³o siê, ¿e to wyje ranna wilczyca, gdy¿ nic ludzkiego nie by³o
ju¿ w tym dzikim krzyku...
Na pod³odze przed ni¹ ros³a sterta cia³. Oto i Girej, przedostatni
syn, zrobi³ krok w stronê Ferndina, wystawiaj¹c pier na uderzenie
miecza pokornie jak baranek nie znaj¹cy lêku... Pozosta³ tylko Ojris,
najm³odszy syn, niemal jeszcze dziecko, ulubieniec matki. Barono-
wa z pian¹ i krwi¹ na pogryzionych ustach krzycza³a chrapliwie:
Nie id tam! Zostañ, moje dziecko! Dzieci moje! Dzieci! O, Mi-
tro, tobie powierzam moj¹ zemstê!.
Ostatnie s³owa zag³uszy³ miech Ferndina, ocieraj¹cego miecz.
Wzywaj, wzywaj mciciela! Przyjdzie, kiedy promienie s³oñca
owietl¹ tê piwnicê! Ale i ty nie ujrzysz ju¿ wiêcej wiat³a! Powy-
jesz jeszcze trochê w ciemnoci, a potem udasz siê w lad za swoim
potomstwem....
Machn¹³ rêk¹ i nie wiadomo sk¹d pojawi³a siê przed nim ca³a
kupa ociosanych kamieni. S³udzy szybko zaczêli zak³adaæ nimi wy-
lot niszy i wkrótce ju¿ nie by³o s³ychaæ jêków i przekleñstw opad³ej
z si³ kobiety. Tylko szmer sp³ywaj¹cej po cianach wody narusza³
martw¹ ciszê podziemi...
Ferndin pchn¹³ czubkiem buta g³owê najstarszego syna i powie-
dzia³:
Wrócê tutaj za rok, ju¿ jako pan tych w³oci, a tymczasem niech
szczury zatroszcz¹ siê o szlachetnych synów starego Dissa!.
Nie ogl¹daj¹c siê, wszed³ na górê, s³udzy po³o¿yli na miejsce
ciê¿ki kamieñ i rano ani Ferndina, ani jego ludzi nie by³o ju¿ w Red-
bornie...
W dzieñ w zamku wybuch³ pop³och, nikt nie móg³ poj¹æ, gdzie
siê podzia³a rodzina barona i ich tajemniczy goæ. Nikt niczego nie
widzia³ ani nie s³ysza³. Tylko ja... A wy jestecie pierwszymi, któ-
rym o tym opowiadam...
137
Mergit wsta³a, narzuci³a na ramiona p³aszcz i patrz¹c na Conana
bezgranicznie zmêczonym wzrokiem, powiedzia³a cicho:
Czas ruszaæ w drogê, Cymmerianinie! S³oñce ju¿ wysoko i ko-
nie dobrze odpoczê³y...
XVI
Gêsty mrok ogarn¹³ ju¿ las, kiedy wreszcie droga skrêci³a gwa³-
townie, drzewa zaczê³y rzedn¹æ i wyjechali na szerok¹ równi-
nê, schodz¹c¹ ³agodnie ku poroniêtej wierzbami i szuwarami
rzeczce.
Za rzeczk¹, na wzgórzu, czernia³a wielka bry³a zamku Redborn.
Conan a¿ gwizdn¹³ z podziwu, widz¹c na tle jasnego nieba jego gro-
ne kontury. Takiej twierdzy nikt nie zdobêdzie go³ymi rêkami. Gdy-
by nawet chcia³a tego dokonaæ setka dobrze uzbrojonych rycerzy,
obroñcy zamku mogliby siê niczego nie lêkaæ ¿aden szturm nie
jest grony, gdy siê siedzi za takimi niedostêpnymi murami. Tylko
g³odem mo¿na by pokonaæ obroñców.
Droga, ledwie widoczna w coraz gêstszym mroku, prowadzi³a
nie do zamku, lecz w stronê niewielkiej wioski, niewyranie maja-
cz¹cej w oddali. Otoczona czêstoko³em, wydawa³a siê wymar³a, ale
Conan i Biorri doskonale wiedzieli, ¿e skoro tylko zaró¿owi siê nie-
bo na wschodzie i zapiej¹ pierwsze koguty, obudzi siê ¿ycie równie¿
w tym maleñkim wiatku, odgrodzonym zaostrzonymi palami od
dzikiego lasu.
Brama by³a ju¿ zamkniêta, ale Mergit wskaza³a rêk¹ ledwie wi-
doczn¹ cie¿ynkê, id¹ca wzd³u¿ czêstoko³u. Wkrótce kary zatrzy-
ma³ siê przed gêstymi zarolami olszyny, wród których zniknê³a
cie¿ka. Staruszka lekko zeskoczy³a z konia, bez wahania rozgarnê-
³a krzaki, skinê³a na Conana i skry³a siê w zarolach. Kary, ostro¿nie
stawiaj¹c nogi, wolno ruszy³ za ni¹.
Odsuwaj¹c od twarzy uparte ga³¹zki, Conan dotar³ do samego
czêstoko³u. Mergit wymaca³a co w ciemnoci i czêæ ogrodzenia
odsunê³a siê cicho, wpuszczaj¹c ich do wsi. Biorri mrukn¹³ z podzi-
wem: Ale sprytna ta starucha!.
Tymczasem Mergit, cicho id¹c ledwie widoczn¹ cie¿k¹, dopro-
wadzi³a ich do niewielkiego, ciemnego domu. Jego drzwi podparte
by³y grub¹ ¿erdzi¹, a okna zas³oniête deskami.
138
Jestemy na miejscu powiedzia³a staruszka, chowaj¹c ¿erd-
kê pod ganek. Zaprowadcie konie do szopy, tam za domem, ko³o
krzaków, widzicie? Znajdziecie w niej i wodê, i siano. Potem wróæ-
cie do domu, ale zachowujcie siê cicho.
Zniknê³a za drzwiami, a Conan i Biorri poszli do szopy.
O, znalaz³oby siê tutaj miejsce jeszcze dla kilku koni! Bior-
ri rozsiod³a³ Zoldê i rzuciwszy jej garæ pachn¹cego siana stan¹³ we
drzwiach, czekaj¹c na Conana. Choæ ta Mergit jest trochê niespe³-
na rozumu, mielimy szczêcie, ¿e j¹ spotkalimy. ¯eby wiedzia³,
jak na pocz¹tku ba³em siê jej psów! Ale potwory! Nie chcia³bym
wejæ im w drogê! No to co, idziemy?
Conan wyszed³ z szopy i ostro¿nie zamkn¹³ skrzyd³o wierzei.
Biorri, przyciskaj¹c do piersi ostatni buk³ak, szed³ do domu, wyrze-
kaj¹c po drodze:
Ech, Klarsie, ¿e te¿ nie da³e jeszcze jednego worka! Wina
mamy w bród, ale jedzenie ju¿ siê skoñczy³o...
Ci¹gle wzdychaj¹c, otworzy³ niskie drzwi i wszed³ do domu.
Ogieñ pali³ siê ju¿ w okopconym palenisku, a Mergit klêcza³a
ko³o niego, grzej¹c zziêbniête rêce. Biorri rzuci³ buk³ak na stó³ i ro-
zejrza³ siê: puste ciany, nad paleniskiem pó³ka z naczyniami, prosty
drewniany stó³, niska le¿anka, zas³ana wzorzyst¹ kap¹, dwie ³awki
ko³o sto³u i to wszystko. Naprzeciw paleniska ciemnia³a przybu-
dówka, w której dawniej trzymano w zimie byd³o. Teraz le¿a³o tam,
podobnie jak w szopie, mnóstwo wspania³ego siana. Stanowczo nie
by³o to najgorsze miejsce na nocleg, szkoda tylko, ¿e trzeba iæ spaæ
na g³odno... Nagle Conan zawo³a³ za jego plecami:
Na Kroma, czego takiego jeszcze nie widzia³em! Popatrz,
Rudy, co przynios³y te psy! Tak, Mergit, nie zginiesz z nimi i same
siê wy¿ywi¹, i ciebie nakarmi¹.
Biorri wyjrza³ zza szerokich pleców Cymmerianina i zdumiony
wytrzeszczy³ oczy: wszystkie siedem psów zd¹¿y³o ju¿ wejæ cich-
cem do domu i po³o¿yæ siê przy progu; przynios³y Mergit dwa zaj¹-
ce i m³odego dzika.
Gospodyni umiechnê³a siê.
Tylko dziêki temu ¿yjê. No, moje dziatki, dziêkujê wam, te-
raz bêdziemy mieli wspania³¹ kolacjê.
Biorri, nabrawszy mia³oci, wyszed³ naprzód, po¿¹dliwie spo-
gl¹daj¹c na dziczyznê.
Jeli macie ochotê spróbowaæ pieczeni godnej samego króla,
to pozwólcie mnie, staremu w³óczêdze, przygotowaæ kolacjê.
139
Co ty na to, Mergit? Dopucisz tego samochwa³ê do swojego
ogniska? zapyta³ z umiechem Cymmerianin. Niezbyt mu ufam,
ale miejmy nadziejê, ¿e nie spali wszystkiego na wêgiel.
Mergit wsta³a, zdjê³a z pó³ki dzban, dwa wielkie pó³miski i wy-
ci¹gnê³a dwa poczernia³e ro¿ny.
Do roboty, Rudy, poka¿, na co ciê staæ powiedzia³a. Kie-
dy, dawno temu, s³ysza³am, jak piewasz, a teraz bêdê mia³a okazjê
spróbowaæ twojej pieczeni. Jestem pewna, ¿e wszystko bêdzie tak,
jak powiedzia³e przygotujesz kolacjê godn¹ samego króla!
W takim razie, Conanie, usi¹d z boku i nie przeszkadzaj. Patrz
i podziwiaj, jak Rudy Biorri przygotowuje dziczyznê!
Gadaj¹c bez przerwy, zrêcznie ci¹gn¹³ skórê i wypatroszy³ za-
j¹ce i prosiaka, siêgn¹³ do maleñkiego skórzanego woreczka, który
stale nosi³ u pasa, i ostro¿nie wydosta³ jakie przyprawy.
Nawet z ¿ab mogê ci przyrz¹dziæ takie danie, ¿e nie bêdziesz
ju¿ chcia³ jeæ nic innego. Teraz, kiedy miêso nadzia³em na ro¿en,
najwa¿niejsz¹ spraw¹ jest podtrzymywanie ognia.
Biorri rozgrzeba³ przepalone polana, u³o¿y³ z góry nowe i, nie
odrywaj¹c oczu od ognia, zacz¹³ wolno obracaæ ro¿en. Wkrótce aro-
mat pieczonego miêsiwa rozszed³ siê po ca³ej izbie i nawet psy za-
czê³y go chciwie wietrzyæ, oblizuj¹c siê i lini¹c.
A oto ju¿ i zarumieniona skórka, najwiêkszy przysmak na
wiecie! Teraz trzeba trochê zwiêkszyæ ogieñ. Biorri jako inaczej
u³o¿y³ polana pogrzebaczem. Jeszcze chwilkê poczekajmy i bê-
dziemy mogli zabraæ siê do jedzenia. Na twoim miejscu, Conanie,
dawno ju¿ przela³bym wino do tego dzbana. Dzi twoja kolej pe³niæ
rolê podczaszego!
Conan umiechn¹³ siê i wzi¹³ do rêki buk³ak. Wino strug¹ pola³o
siê do glinianego dzbana, a staruszka wydoby³a trzy ogromne kufle.
Chyba lepsze bêd¹ od waszych podró¿nych kubków.
W sam raz! Ale popatrz, Rudy niesie ju¿ zaj¹ce, dawaj szyb-
ciej pó³misek.
Biorri sztyletem zsun¹³ upieczone miêso z pierwszego ro¿na
i wróci³ do ognia po prosiaka. Stó³ z dwoma pó³miskami, pe³nym dzba-
nem i wielkimi kuflami kusi³ zg³odnia³ych podró¿nych, ogieñ w pale-
nisku potrzaskiwa³ koj¹co, a przy drzwiach le¿a³y spokojnie psy. Co-
nan wyci¹gn¹³ z pochwy sztylet, ¿eby wbiæ go w rumiany bok prosiaka.
Powiedz, Cymmerianinie, czy to nie ciebie ci¹³ Ferndin na
wiêtym Turnieju? Czy to nie twoj¹ nagrodê otrzyma³ ten demon,
nikczemny s³uga Czarnego Seta?!
140
Wbity w soczyste miêso sztylet zastyg³ w rêku Conana. Nie znaj-
duj¹c w³aciwych s³ów, wbi³ gniewny wzrok w twarz staruszki. Jed-
nak¿e ona, z opart¹ na rêkach g³ow¹, patrzy³a na niego z takim mat-
czynym wspó³czuciem, ¿e nieoczekiwanie dla samego siebie zacz¹³
jej wszystko opowiadaæ. Na pró¿no Biorri kopa³ go pod sto³em
i ostrzegawczo pokas³ywa³ Conan spogl¹da³ w pe³ne zrozumienia
oczy tej starej kobiety i mówi³, mówi³...
Rzecz dziwna: s³uchaj¹c z ogromn¹ uwag¹ s³ów Cymmeriani-
na, Mergit zmienia³a siê z ka¿d¹ chwil¹. Znowu, jak we dnie, zniknê-
³y zmarszczki z jej policzków, krew nap³ynê³a do bia³ych warg,
a w³osy, jeszcze niedawno opadaj¹ce ¿a³osnymi kosmykami, utwo-
rzy³y na jej ramionach piêkn¹ falê... Conan mia³ wra¿enie, ¿e rów-
nie¿ psy le¿¹ce przy drzwiach sta³y siê jeszcze wiêksze, a ich czar-
ne grzbiety po³yskiwa³y w jasnym wietle ognia. Jakby i one chciwie
³owi³y ka¿de s³owo Cymmerianina, a sieræ gronie siê na nich je-
¿y³a.
Wreszcie Biorri uspokoi³ siê i zacz¹³ jeæ. Conan opró¿ni³ kufel
i zamachn¹³ siê szyletem, odcinaj¹c rumian¹ nó¿kê prosiaka.
Oho, Biorri, wychodzi na to, ¿e jeste nie tylko królem pie-
waków, ale i kucharzem królów! Nic lepszego, jak zak¹siæ tê opo-
wieæ twoim pieczystym!
Mergit w zadumie od³ama³a apetyczn¹ zajêcz¹ nogê, spróbowa-
³a i z zachwytem pokrêci³a g³ow¹.
Nawet w zamku barona, w aromatycznym dymie z wendyj-
skich polan, dziczyzna nie wychodzi³a tak dobrze zauwa¿y³a a ty
na prostym palenisku, na smolistych szczapach, niemal bez przy-
praw stworzy³e prawdziwe cudo. Jeli kiedy ochrypniesz i nie bê-
dziesz ju¿ móg³ piewaæ, uszczêliwisz ka¿dy szynk swoj¹ sztuk¹
kulinarn¹!
Biorri skromnie zauwa¿y³:
To dlatego, ¿e Stary Lis niekiedy zdradza przyjacio³om swe
sekrety. Nalej mi wina, Conanie, i nie zapomnij o was, czas ju¿ co
wypiæ, a nie tylko strzêpiæ jêzyki...
Rzuciwszy psom koæ, Mergit tak mocno zacisnê³a palce, ¿e a¿
jej stawy pobiela³y, i spogl¹daj¹c gdzie przed siebie, jakby rozma-
wiaj¹c z kim niewidocznym, mruknê³a:
Wiedzia³am, czu³am, ¿e on przyjdzie, i oto przyszed³... Teraz
nie jestemy ju¿ sami, s³yszysz, nie jestemy sami... I potrafimy mu
pomóc. Zwróci³a w stronê Conana twarz z gor¹czkowo p³on¹cymi
oczyma. Wyci¹gnij Ferndina z zamku, a wtedy ci pomogê! Nie
141
myl, ¿e jestem stara i s³aba. Moja nienawiæ nie ustêpuje twojej,
a pragnienie zemsty pali mi serce!
Zasêpiony Cymmerianin, mimo woli ciskaj¹c rêkojeæ miecza,
spogl¹da³ w jej pa³aj¹ce oczy.
Obiecywa³a pomoc i Conan by³ przekonany, ¿e nie rzuca³a s³ów
na wiatr. Teraz zawar³by przymierze z ka¿dym demonem, byle tylko
móc siê zemciæ... Staruszka, jakby czytaj¹c jego myli, ukaza³a
w drapie¿nym umiechu równe zêby.
Widzê, ¿e mnie zrozumia³e! Rankiem przekradniesz siê ogro-
dami do trzeciego st¹d domu. Mieszka w nim Algras, którego s³u-
chaj¹ mieszkañcy wszystkich wsi w okolicy zamku. Zapamiêtaj: dom
z wysokim kominem i wielkim kamiennym spichlerzem. O mnie nic
nie mów, jakby w ogóle mnie nie widzia³, i nie wspominaj te¿ o mo-
ich dzieciaczkach... tak bêdzie lepiej!
Przenios³a wzrok na Biorriego, który ze strachem spogl¹da³ na
jej zarumienion¹, odm³odzon¹ twarz, co szepta³ i czyni³ pod sto³em
dziwne gesty, jakby odganiaj¹c si³y nieczyste.
Nie trzê siê, Rudy, i nalej mi wina! Jeszcze nie wszystko po-
wiedzia³am. Ferndina i jego sforê trzeba odci¹gn¹æ jak najdalej od
zamku, a wtedy bêdê mog³a wam pomóc. Jak najdalej, ¿eby nie zdo-
³a³ skryæ siê za murami, bo inaczej nic z tego nie bêdzie! Zrozumia-
³e mnie, Cymmerianinie?
Na jej twarzy pojawi³ siê grymas nienawici; psy przy drzwiach
zerwa³y siê na równe nogi, warcz¹c i szczerz¹c zêby, gotowe rzuciæ
siê na nienawistnego wroga.
A wiêc mamy szczêcie, ¿e spotkalimy siê z tob¹ i twoimi
pieskami umiechn¹³ siê Conan. Przyjmujê tw¹ pomoc i uczyniê
tak, jak mówisz. Chyba najlepiej bêdzie ci¹gn¹æ Ferndina w pobli-
¿e wsi, na szerokie pole nad rzeczk¹?
O, widzê, ¿e dobrze siê rozejrza³e w ciemnoci. Masz racjê,
z tamtego miejsca nie zd¹¿y wróciæ do zamku... A teraz k³admy siê
spaæ, bo Rudy szczêka ju¿ zêbami ze strachu! Nie bój siê, jestemy
sojusznikami, nie wrogami!
Z umiechem dopi³a wino, wsta³a z ³awki i podesz³a do le¿anki.
Psy znów po³o¿y³y siê przy drzwiach, zwiniête w czarne k³êbki.
Biorri potrz¹sn¹³ g³ow¹, jakby odganiaj¹c czary, chciwie opró¿-
ni³ kubek i chwiej¹c siê na niepewnych nogach poszed³ w stronê kupy
siana. Conan jeszcze trochê posiedzia³, wpatrzony w iskrz¹ce siê
wêgle, a potem skierowa³ siê w lad za swym przyjacielem. Rozes³a³
p³aszcz i leg³ na miêkkim sianie. Usi³owa³ zrozumieæ co z tego, co
142
umyka³o jego wiadomoci, ale nie wiadomo kiedy zasn¹³, zmorzo-
ny ciep³em i aromatycznym zapachem traw.
...Przenikliwy krzyk, który wdar³ siê z zewn¹trz w senn¹ ciszê
cha³upki, natychmiast obudzi³ Cymmerianina. Conan w jednej chwili
przypomnia³ sobie wszystko, co dzia³o siê wczoraj. Skoczy³ na rów-
ne nogi, schwyci³ obna¿ony miecz i podbieg³ do uchylonych drzwi.
K¹tem oka zobaczy³, ¿e nie ma ju¿ ani Mergit, ani jej psów.
Z ulicy s³ychaæ by³o têtent kopyt, miechy i pokrzykiwania jed-
ców, gniewne g³osy mê¿czyzn i lamentowanie kobiet. Przez w¹sk¹
szparê prócz krzaków i burzanów nic nie by³o widaæ, ale Conan i bez
tego doskonale wiedzia³, co siê dzieje. Beczenie przestraszonych
owiec, rozpaczliwe gdakanie kur, pisk kobiet wszystko wskazywa-
³o na to, ¿e oddzia³ uzbrojonych jedców grabi wie. Nagle tu¿ obok
zadwiêcza³a broñ i rozleg³y siê gromkie g³osy:
Popatrz, ona zamyka chlew! Widzia³e, jakie ma t³uste owce?
No, otwieraj, stara wiedmo, bo jak nie le z tob¹ bêdzie!
Zatrzeszcza³a zerwana z zawiasów brama i jedcy wdarli siê
na s¹siednie podwórze. Conan poczu³ na g³owie oddech Biorriego,
który te¿ usi³owa³ wyjrzeæ na zewn¹trz. Cymmerianin odwróci³ siê
do niego i szepn¹³:
Zaraz zobaczê, ilu ich tam jest, a ty zamknij siê i nie wysta-
wiaj nawet nosa. Otworzysz, kiedy trzy razy cicho zapukam. Zrozu-
mia³e?
Pochylony wyskoczy³ za próg i natychmiast znikn¹³ w gêstych
zarolach.
Siedz¹c w ciemnociach przy zamkniêtych drzwiach, Biorri
z dr¿eniem serca s³ucha³, co dzia³o siê w pobli¿u.
Ach, ty, suko, gryziesz?! zawo³a³ jeden z grabie¿ców. Za-
raz ciê nauczê! Rozleg³ siê wist miecza i zd³awiony krzyk.
Nagle Biorri us³ysza³ wciek³y ryk:
Zabijê was, plemiê Nergala! A masz, a masz!
Zar¿a³ i ciê¿ko zwali³ siê na ziemiê ranny koñ, a potem raz za
razem s³ychaæ by³o potê¿ne ciosy: kto dobija³ wroga. Biorri ws³u-
chiwa³ siê, chc¹c rozpoznaæ g³os, ale najwyraniej nie nale¿a³ on do
Cymmerianina. To zapewne gospodarz domu przybieg³ na ratunek
swej rodzinie.
Napastnicy szybko siê opamiêtali i z krzykiem natarli na nie-
oczekiwanego przeciwnika. Po chwili by³o ju¿ po wszystkim. Jed-
cy o czym g³ono rozmawiali; nagle rozleg³ siê rozpaczliwy pisk
i b³agalne wo³anie dziewczyny:
143
Zostawcie mnie, oszczêdcie! O, Mitro! Zabilicie mego ojca!
Co zrobilicie z moj¹ matk¹? Puæcie mnie, puæcie!
Daj p³aszcz, zawiniemy jej g³owê, ¿eby nie wrzeszcza³a
us³ysza³ Biorri schrypniêty g³os. Jeszcze mi ona zatañczy! Zemsz-
czê siê za Silkera! Bêdzie mnie b³agaæ, ¿ebym j¹ wys³a³ w lad za jej
rodzicami na Szare Równiny! Jedmy, bo nasz pan czeka. ¯al Silke-
ra, tych ludzi nie mo¿na ani na chwilê spuciæ z oka... Jazda! I od-
dzia³ pomkn¹³ przez wie, odprowadzany wciek³ym ujadaniem psów.
Stopniowo wszystko ucich³o, jakby wie ca³kiem wymar³a. Biorri,
siedz¹c w ciemnociach i usi³uj¹c co dostrzec przez w¹sk¹ szczeli-
nê w rozeschniêtych okiennicach, ci¹gle siê przys³uchiwa³, maj¹c
nadziejê, ¿e lada chwila rozlegnie siê szmer kroków i delikatne pu-
kanie do drzwi. Jednak wokó³ by³o cicho, tylko licie szeleci³y na
dworze w porywach ciep³ego wiatru i myszy harcowa³y w sianie.
W koñcu Biorri mia³ doæ takiego czekania jego natura nie
znosi³a bezczynnoci. Ostro¿nie zacz¹³ przeszukiwaæ pó³kê nad pa-
leniskiem. Jak zwykle przeczucie go nie zawiod³o: za poszczerbion¹
mis¹ wymaca³ lampê. Nie licz¹c na to, by pozosta³a w niej choæ kro-
pla oliwy, wyci¹gn¹³ j¹ jednak i postawi³ na stole. W najgorszym
razie zapalê ³uczywo, lepsze to ni¿ siedzieæ po ciemku pomyla³,
siêgaj¹c po hubkê i krzesiwo. S³aby ogieniek zatañczy³ w jego rê-
kach, owietlaj¹c star¹, pogiêt¹ lampê, do po³owy nape³nion¹ oliw¹,
z p³ywaj¹cym w niej knotem.
No, Biorri, jednak bogowie ciebie kochaj¹! ¯eby wszystko
tak siê udawa³o w ¿yciu! Zapali³ lampê i zacz¹³ siê rozgl¹daæ w na-
dziei, ¿e znajdzie co, co skróci mu czas oczekiwania. D³ugo nie
musia³ szukaæ resztki dziczyzny i ca³kiem nie pusty buk³ak same
wpad³y mu w rêce. Rudy Biorri znów siê ucieszy³, ¿e ma takie szczê-
cie, usiad³ przy stole i w³anie podnosi³ do ust kawa³ek apetycznie
pachn¹cego miêsa, kiedy zapukano trzy razy do drzwi.
Jak zwykle przychodzisz w sam¹ porê szepn¹³ do Conana,
który cicho wlizn¹³ siê do chaty. Popatrz, co znalaz³em! Nie po-
trzeba rozpalaæ w palenisku i dymiæ na ca³¹ okolicê. Niech myl¹, ¿e
nikogo tutaj nie ma... Si¹d, zjedz co i opowiadaj.
Jedz sam, ja nie mam teraz ochoty. Ten drañ ze swymi s³ugusami
najwidoczniej postanowi³ ca³kiem ograbiæ wie. Potem wemie siê za
inne w okolicy... Ca³a zamkowa czelad zosta³a uwiêziona. A te ³otry
skin¹³ w stronê drzwi ju¿ trzeci dzieñ przyje¿d¿aj¹ tutaj i bior¹, co im
wpadnie w ³apy: kury, winie, owce... Dzisiaj mo¿e s³ysza³e? zar¹-
bali jedn¹ kobietê i jej mê¿a, a potem porwali ich córkê... Na drugim
144
koñcu wsi te¿ zabrali dziewczynê... Conan przysun¹³ sobie dzban i na-
pe³ni³ kubek. Widzia³em tego, którego ojciec dziewczyny zabi³ pa³k¹.
Pewnie dawniej zajmowa³ siê rozbojem, a inni te¿ nie s¹ lepsi.
Cymmerianin w zadumie ¿u³ miêso, chmurnie spogl¹daj¹c na
faluj¹cy p³omyk lampy.
A gdzie siê podzia³a nasza staruszka? zapyta³ wreszcie Bior-
ri. I te jej okropne psy? Szczerze mówi¹c, lepiej siê bez nich czujê.
Wiesz, patrzy³em na ni¹, patrzy³em i w ¿aden sposób nie mog³em
sobie przypomnieæ... Twarz taka znajoma, jakbym z ni¹ kiedy roz-
mawia³, a zarazem prawdziwa z niej wiedma! Nie, w ¿aden sposób
nie mogê sobie przypomnieæ, kim by³a na zamku...
Dobrze, sied sobie tutaj i przypominaj, tylko trzymaj siê z dala od
wina, a ja pójdê do tego, jak mu tam... Algrasa, zobaczê, co to za jeden.
Jeli trzeba bêdzie, przyprowadzê go tutaj. ¯eby tylko nie zasn¹³, bo bêdê
musia³ wy³amywaæ drzwi. Conan wsta³ ¿wawo, przyjanie klepn¹³ Bior-
riego po ramieniu i znów bezszelestnie wymkn¹³ siê na dwór.
Zamkn¹wszy drzwi na zasuwê i pocieraj¹c to miejsce, gdzie
Cymmerianin przy³o¿y³ sw¹ potê¿n¹ piêæ, Rudy usiad³ na ³awie.
Patrzcie go, mam siê trzymaæ z dala od wina i nawet spaæ mi
nie wolno rozmylal nieweso³o. A co ma robiæ cz³owiek w takiej
ciszy i ciemnociach? No trudno, muszê pocierpieæ. Szkoda, ¿e na-
wet na ercie pograæ nie mo¿na zaraz zajrzy tu jaki ciekawski. Ech,
ten Conan, przecie¿ mogê nie gorzej od niego pe³zaæ po krzakach!
Kiedy jednak ju¿ siê w to wpl¹ta³em, muszê go s³uchaæ. Ostatecznie
to jego sprawa, a ja w razie czego bêdê mu os³ania³ ty³y. Rudy Biorri
te¿ umie miecz trzymaæ w rêku, nie tylko buk³ak i ertê!.
D³ugo jeszcze snu³ siê z k¹ta w k¹t, mrucz¹c pod nosem i spo-
gl¹daj¹c na stó³, gdzie obok resztek dziczyzny widnia³ pêkaty bu-
k³ak. Kiedy wreszcie rozleg³o siê pukanie, Biorri podbieg³ do drzwi,
niczym kochanek nie mog¹cy siê doczekaæ damy swego serca.
Drzwi otworzy³y siê i do s³abo owietlonej chaty wszed³ z wa-
haniem krêpy siwy mê¿czyzna. Mia³ ju¿ sporo lat, ale w ¿adnym ra-
zie nie mo¿na go by³o nazwaæ starcem potê¿ne ramiona, niemal
nie ustêpuj¹ce barkom Cymmerianina, ogromne silne rêce, nawyk³e
do ciê¿kiej pracy, nogi, mocno st¹paj¹ce po ziemi wszystko to
mówi³o, ¿e nie zawsze czas ma w³adzê nad cz³owiekiem, a prawdzi-
wa si³a niechêtnie poddaje siê staroci.
Wejd, Algrasie, posiedzimy, pogadamy... To mój przyjaciel,
Rudy Biorri, znakomity piewak i muzykant, ulubieniec królów i ku-
charek. I w dodatku najlepszy kucharz, jakiego znam!
145
10 Conan i podziemie niewoli
Algras, ci¹gle jeszcze nieufnie trzymaj¹c rêkê na pasie ko³o
sztyletu, bacznie przyjrza³ siê Biorriemu i nagle twarz mu poja-
nia³a.
Przecie¿ to ten sam Rudy Krzykacz, którego niegdy przywo-
zi³ do Redbornu stary baron! Pamiêtam, pamiêtam, jak kiedy w no-
cy... Cha-cha-cha! Zamia³ siê serdecznie, przypomniawszy sobie
jak¹ dawn¹ historiê. Biorri, wcale nie zachwycony tak¹ reakcj¹ Al-
grasa, zmarszczy³ brwi i powiedzia³:
Za to ja sobie ciebie nie przypominam. A w ogóle to piewa-
³em dla lepszych goci, a w nocy... w nocy spa³em jak nale¿y. Oczy-
wicie, jeli nie pi³em w dobrej kompanii!
Otó¿ to w dobrej kompanii! znów zamia³ siê Algras.
Teraz, Cymmerianinie, wierzê, ¿e nie jeste szpiegiem tego przeklê-
tego Ferndina... Jêzyk by mi ko³kiem w gardle stan¹³, gdybym mia³
go nazwaæ baronem Redbornu! Nie by³ baronem i nigdy nim nie bê-
dzie! A co te¿ tutaj wyczynia ten drañ! W³asnymi rêkami skrêci³bym
mu kark, zaczai³bym siê i napad³ z zasadzki, ale siedzi on w zamku
jak borsuk w norze, i tylko jego s³udzy, przeklête plemiê Nergala,
myszkuj¹ po wsiach... Ju¿ im ma³o byd³a, zaczynaj¹ porywaæ dziew-
czêta! Przekleñstwo na ich g³owy!
S³uchaj, Algrasie, o ile pamiêtam, w zamku zawsze by³o du¿o
owiec, wiñ, ptactwa... Co za gêsi, co za kaczki palce lizaæ! Roz-
marzony Biorri przymkn¹³ oczy i poklepa³ rêk¹ buk³ak. Nie mó-
wi¹c ju¿ o lenej zwierzynie...
Rudy ma racjê: po co grabiæ wie, jeli w zamku tyle byd³a?
Conan przysiad³ obok i podsun¹³ przyjacielowi dzban. Przelej wino,
bo g³askasz ten buk³ak, jakby to by³a pier jakiej licznotki!
Algras zaj¹³ miejsce naprzeciw i opuciwszy silne rêce na kola-
na powiedzia³:
By³o byd³o i ptactwo, ale teraz nic nie ma... Kiedy umar³ stary
baron Diss i zniknê³a baronowa Enora z synami jeden Mitra wie,
co siê z nimi sta³o i gdzie s¹ teraz! w zamku zaczê³y siê dziaæ dziwne
rzeczy...
Zmarszczy³ brwi i rozejrza³ siê, jakby siê ba³, ¿e swymi s³owami
ci¹gnie nieszczêcie, a potem zacz¹³ mówiæ dalej:
Skoro tylko w zamku zabrak³o gospodarzy, w okolicy poja-
wi³o siê stado czarnych wilków. Wilki te ka¿dej nocy przemyka³y siê
do zamku i zabija³y byd³o. Nie wiadomo, którêdy siê tam dostawa³y,
ale co rano na rodku podwórza znajdowano kilka rozszarpanych
owiec, winiê lub dziesi¹tki kur. Przestraszeni s³udzy bali siê w nocy
146
wysun¹æ nos ze swych pokoi, zastawiaj¹c drzwi kuframi, a wilki
gospodarzy³y sobie przed zamkiem...
I nie znaleli siê odwa¿ni ludzie, ¿eby urz¹dziæ na nich ob³a-
wê? Wszyscy tutaj to myliwi, choæby ty sam jeste tak silny, ¿e
pewnie i na niedwiedzia chodzi³e. Widzê na twych rêkach lady
niedwiedzich pazurów. A wilki, w dodatku na podwórzu... Gdzie
uciek³yby, jeli dziesiêciu myliwych wyskoczy³oby z zasadzki?
Ech, Cymmerianinie, nie wszystko ci jeszcze powiedzia³em!
M³ody jeste i zapalczywy, ale i my nie jestemy g³upi! Tak w³a-
nie uczynilimy której nocy: uzbroilimy siê, przygotowalimy po-
chodnie...
Biorri, który s³ucha³ Algrasa z wielk¹ uwag¹, zapyta³ nagle:
A psy?! Przecie¿ w zamku by³o mnóstwo psów! Czy nie szcze-
ka³y, kiedy przychodzi³y te... wilki? Z lêkiem zerkn¹³ na drzwi,
jakby boj¹c siê, ¿e psy starej Mergit znów pojawi¹ siê na progu.
W tym w³anie rzecz, ¿e wszystkie psy zniknê³y z zamku, kiedy
przysz³y te potwory. Bez ¿adnego dwiêku, nie pozostawiaj¹c po
sobie ani kawa³eczka skóry, ¿adnej obgryzionej koci... Zniknê³y tak,
jakby nigdy ich tu nie by³o. A czarne potwory robi³y, co chcia³y. Tak
wiêc urz¹dzilimy zasadzkê i czekalimy. By³a w³anie pe³nia ksiê-
¿yca i widzielimy ka¿dy kamyczek na podwórzu. Siedzimy, patrzy-
my, a¿ tu nagle od strony stajni rozlega siê wycie ¿a³osne jak p³acz
dziecka... Z ogrodu odpowiadaj¹ mu inne g³osy, a tak¿e od g³ównej
bramy. Dwiêki te przybli¿aj¹ siê i oto ju¿ na rodku podwórza za-
majaczy³y czarne cienie. Wycie ucich³o i wilki, ca³kiem tak, jak zro-
biliby to ludzie, skry³y siê w cieniu, zostawiaj¹c jednego na stra¿y.
Wilk siedzia³ bez ruchu porodku podwórza, sam go widzia³em
ogromny, czarny, ze straszn¹ paszcz¹! A tymczasem w chlewie be-
cza³y przestraszone owce. Z krzykiem wyskoczylimy z zasadzki,
piêciu z nas pobieg³o do chlewu, a trzech odciê³o wilkom drogê od-
wrotu... Strzeli³em do tego wilka z piêciu kroków, nie sposób by³o
nie trafiæ, ale strza³a przesz³a przez niego jak przez dym ogniska. To
nie by³y wilki, lecz wilko³aki, które zgubi³y rodzinê starego Dissa
i rozgrabi³y jego maj¹tek! Kto nas³a³ je na Redborn, a teraz jeszcze
ten Ferndin... Algras w gniewie stukn¹³ pustym kubkiem o stó³.
No i co, te bestie... czy te¿ wilko³aki, uciek³y wtedy? zapy-
ta³ Conan, usi³uj¹c poj¹æ co, co niejasno snu³o mu siê po g³owie.
Ogromny stra¿nik rzuci³ siê do kurnika, sk¹d nie by³o drugie-
go wyjcia, a wiêc znalaz³ siê w pu³apce. Ci myliwi, którzy wbiegli
do chlewu, owietlaj¹c wszystkie k¹ty znaleli tylko trzy rozszarpa-
147
ne owce i nikogo wiêcej. Wilki zniknê³y, jakby zapadaj¹c siê pod
ziemiê. I w kurniku równie¿ nikogo nie znalelimy. Po tym wyda-
rzeniu nie by³o ju¿ chêtnych na takie ob³awy.
Czy rzucaj¹ siê one równie¿ na ludzi? Biorri z lêkiem spo-
gl¹da³ w stronê drzwi.
Nie, nigdy siê to nie zdarzy³o. Ani razu nie ruszy³y te¿ byd³a
we wsi. Rozprawi³y siê ze stadem barona Dissa i zniknê³y. Dawno
ju¿ nikt ich nie widzia³ w naszych stronach, ale czelad z zamku w dal-
szym ci¹gu mocno zamyka na noc wszystkie drzwi...
Algras zamilk³, bacznie spogl¹daj¹c na Cymmerianina. Biorri
pospiesznie nape³ni³ kubki i chc¹c przerwaæ ciê¿k¹ ciszê, która za-
wis³a w powietrzu, leciutko musn¹³ struny erty. Dwiêki starej balla-
dy sprawi³y, ¿e wyg³adzi³o siê nachmurzone czo³o ich gocia. Algras
napi³ siê wina i zacz¹³ przytupywaæ w takt melodii. Conan, nie zwra-
caj¹c uwagi na Biorriego, spogl¹da³ w ciemny k¹t i co sobie obmy-
laj¹c postukiwa³ o stó³ rêkojeci¹ sztyletu.
Ile jest wsi wokó³ Redbornu? zapyta³ nagle.
Dawniej by³y cztery, teraz zosta³y trzy odpowiedzia³ Algras.
Ulir by³ st¹d zbyt daleko, na samym skraju lasu. Dziki depta³y zasie-
wy, a wilki zabija³y byd³o... Nawet niedwiedzie podchodzi³y do
samych domów. Baron Diss kaza³ ludziom przenieæ siê bli¿ej zam-
ku i teraz zosta³y tylko trzy osady: Odler, Ch³ank i nasza wie Ben-
ta. Czy co wymyli³e, Cymmerianinie?
Oczywicie, ¿e wymyli³em, w innym razie po co bym siê do
ciebie zwraca³? Jeli dobrze rozumiem, wszyscy tu szanuj¹ ciê i s³u-
chaj¹ twych s³ów.
Tak, przyjacielu, d³ugo ju¿ ¿yjê i ludzie czêsto pytaj¹ mnie
o radê... Sam baron mówi³, ¿e nikt jak ja nie potrafi pogodziæ poró¿-
nionych ch³opów.
Dumnie podkrêci³ w¹sa i drwi¹co spojrza³ na Conana. Biorri,
nie roni¹c ani s³owa, z udan¹ obojêtnoci¹ siedzia³ z boku, brzd¹ka-
j¹c na ercie.
A wiêc i ja co wymylê, jeli ju¿ przyprowadzi³em ciê tu-
taj. Conan szeroko siê umiechn¹³, b³yskaj¹c niebieskimi oczami.
Algras zapyta³ nagle:
Masz chyba z Ferndinem w³asne porachunki, prawda Cym-
merianinie? No bo dlaczego chowasz siê w chacie starego Jurisa?
I popatrz tylko, ju¿ min¹³ rok, jak nikt tutaj nie mieszka, a tak tu
czysto...
Biorri mimo woli drgn¹³, a Conan wskaza³ na niego rêk¹:
148
Rudy nie lubi ba³aganu, ca³¹ noc ciê¿ko pracowa³, wynosz¹c
mieci. Masz racjê, przyjacielu, to ja powinienem zabiæ Ferndina, ja
i nikt inny! Dlatego potrzebna mi jest twoja pomoc. Pos³uchaj, co
wymyli³em...
Pochyleni nad sto³em, mówi¹c to szeptem, to znów podniesio-
nym g³osem, zastanawiali siê, jak wywabiæ z zamku Ferndina i jego
s³ugi, a erta, pos³uszna gibkim palcom Rudego Biorriego, piewa³a
rzewnie o dawnych zwyciêstwach...
XVII
Cichy i ciemny, przez ca³y rok pozbawiony gospodarzy zamek
Redborn znów o¿y³ ale jak¿e to ¿ycie by³o niepodobne do tego, co
dzia³o siê tu dawniej! S³udzy, dr¿¹c ze strachu, bez sensu snuli siê po
korytarzach, jakby w ka¿dej chwili oczekuj¹c kary. Kiedy przyby³
nowy pan Redbornu, zapomniano nawet o wilkach, które napawa³y
takim lêkiem czelad i mieszkañców okolicznych wsi.
Znów jak dawniej wieczorami gwarno by³o w ogromnej sali ban-
kietowej, mog¹cej pomieciæ setkê goci, ale krzyki pijanych przy-
jació³ barona Ferndina nie przypomina³y tej szczerej weso³oci, obec-
nej na ucztach wydawanych przez starego barona Dissa.
Ferndin sprowadzi³ z Menory mnóstwo zubo¿a³ej szlachty i ry-
cerzy, którzy, ciesz¹c siê, ¿e mog¹ dobrze po¿yæ na cudzy koszt,
wynosili pod niebiosa nowego barona. A Ferndin, choæ wiedzia³, ¿e
wszystko to k³amstwa, chêtnie s³ucha³ hymnów pochwalnych pod
swoim adresem, upijaj¹c siê nimi jak naiwny m³odzieniec.
Ta sfora goci, zawsze gotowych s³awiæ barona Ferndina, którzy
ucztowali przy sto³ach uginaj¹cych siê od wszelakiego jad³a, popija-
j¹c swe s³owa wspania³ym winem z bogatych piwnic zamkowych,
mog³a w przysz³oci, dobrze odkarmiona, stanowiæ niema³¹ si³ê
w walce z ksiêciem.
Na to w³anie liczy³, ci¹gaj¹c ich do Redbornu, ale przeklêty
przypadek sprawi³ mu przykr¹ niespodziankê... Z bogatego maj¹tku
po roku pozosta³ jedynie potê¿ny kamienny zamek, jak dawniej wspa-
niale urz¹dzony, z cennymi meblami i ogromnymi piwnicami na wino.
Ani byd³a, ani ptactwa, ani ¿adnych zapasów nie znalaz³ nowy go-
spodarz, obejmuj¹c swe rz¹dy... Nic te¿ dziwnego, ¿e wpad³ we
wciek³oæ.
149
Co gorsza, nie mo¿na by³o ukryæ tego przed goæmi, którzy za-
wistnymi oczyma sprawdzaj¹c ka¿d¹ szparkê, ka¿dy k¹t, wszystko
widzieli: puste chlewy, kurniki i spichrze. Tylko stajnia mog³a siê
poszczyciæ kilkoma klaczami, ale te zreszt¹ ledwie sta³y. I to by³o
wszystko...
Pierwszego wieczora, rozkazawszy zamkn¹æ bramê i odprawiw-
szy goci do ich pokojów, rozwcieczony Ferndin spêdzi³ czelad do
niewielkiej sali obok jadalni, kaza³ stra¿nikom stan¹æ wokó³ s³ug i wy-
³adowa³ na nich ca³¹ sw¹ z³oæ. Pe³zaj¹c na kolanach wokó³ nowego
pana i rozmazuj¹c krew ciekn¹c¹ z rozbitych ust i nosów, s³udzy usi-
³owali powiedzieæ mu o wilkach, wzbudzaj¹cych przera¿enie w ca³ej
okolicy. Ale nie wywar³o to na Ferndinie wiêkszego wra¿enia, kaza³
wszystkim wygarbowaæ skórê, prócz dwóch ³adniutkich dziewek, a po-
tem, uspokojony nieco, pos³a³ do wsi wiernych stra¿ników.
Ucztuj¹c i s³uchaj¹c fa³szywych pochlebstw, ka¿dego wieczora
myla³ teraz, ¿e nie wytrzyma dwóch miesiêcy w Redbornie. Jednak
i ksi¹¿ê nie wytrzyma tak d³ugo bez niego, ta maleñka nie da mu
spaæ spokojnie! Ostatecznie Ferndin przekona³ sam siebie, ¿e wszyst-
ko uk³ada siê dobrze, trzeba tylko potrz¹sn¹æ wsiami niech poczu-
j¹ pañsk¹ rêkê, bo zbyt siê rozpucili u starego Dissa!
Hej, nie spaæ tam! Dlaczego kubki s¹ puste? G³os barona
Ferndina zahucza³ pod sklepieniem starej sali.
S³udzy biegali od jednego gocia do drugiego, nape³niaj¹c kub-
ki, które ju¿ po chwili znów by³y puste. D³ugi stó³, w przy którym na
wysokim starym fotelu baronów Redbornu z godnoci¹ zasiada³ Fern-
din, ugina³ siê po ciê¿arem najprzeró¿niejszych potraw i gocie nie
sk¹pili mu pochwa³:
Jeszcze nie spotka³em takiego szczodrego gospodarza jak
baron Ferndin! Wznoszê toast za to... za to, ¿eby zawsze towarzy-
szy³y mu sukcesy i orêdownictwo Mitry, tak jak na Turnieju! Kto jak
kto, ale ja jestem jego najwierniejszym przyjacielem! I chudy ry-
cerz, którego jedynym maj¹tkiem by³ wal¹cy siê ojcowski dom ko³o
Menory, a para s³ug stanowi³a najwiêkszy luksus, na jaki móg³ sobie
pozwoliæ, uroczycie opró¿ni³ swój kubek. W odpowiedzi rozleg³y
siê okrzyki:
Wszyscy jestemy jego oddanymi przyjació³mi! Te¿ chcieli-
bymy mieæ takiego pana! Jest prawdziwym rycerzem, nie to, co ksi¹-
¿ê Orgeld!
Z rozkosz¹ po raz ju¿ który s³uchaj¹c tych s³ów, Ferndin pokrê-
ci³ g³ow¹ i rzek³:
150
Nie, przyjaciele, powinnimy wznieæ toast za naszego pana,
ksiêcia Orgelda! Jest cz³owiekiem dobrym, szczodrym i sprawiedli-
wym, choæ brak mu twardej rêki... Baron Diss spisywa³ siê ca³kiem
niele, ale umar³. Kto go teraz mo¿e zast¹piæ? Bez dobrego doradcy
nasz wspania³y ksi¹¿ê nie zdo³a pokierowaæ krajem. Chcê wiêc wy-
piæ za ksiêcia i za to, ¿eby Mitra nie sk¹pi³ swych ³ask Bergheimowi
i da³ naszemu w³adcy dobrego doradcê!
Barona Ferndina! Barona Ferndina z Redbornu! Tylko on
godzien jest tego zaszczytu!
Pl¹cz¹ce siê jêzyki z trudem wypowiada³y pochlebstwa, z os³a-
b³ych r¹k wypada³y na pó³ obgryzione koci, a powieki opada³y
sennie.
M-m-muzyka gra-a-aæ! Cz-e-emu nie ma mu-uzyki! Wczo-
oraj nie by³o mu-uzyki i dzi nie bêdzie? A gdzie piêkne dziewki?
U barona Re-edbornu wszystkiego musi byæ w bród: wina, muzyki,
dzie-ewek...
Siedz¹cy po prawej rêce Ferndina grubas, ten sam, który marzy³
o zdobyciu s³awy i nagród na Turnieju, a powróci³ z niego z pokie-
reszowanym ty³kiem, spojrza³ na gospodarza malanymi oczkami
i be³koc¹c rzek³:
Ta-ak... Bez muzyki nie mo¿na... Nawet w szynku jest muzy-
ka... I dziewki! I w Red... Red... bornie te¿ musz¹ byæ!
Czy u starego Dissa mog¹ byæ muzykanci? Ferndin przeni-
kliwymi ¿ó³tymi oczyma przyjrza³ siê pijanym gociom, ale jego twarz
wyra¿a³a jedynie dobrotliwe zdziwienie. W takiej ciszy nawet
dwiêk waszych kubków mo¿e uchodziæ za muzykê! Chocia¿ zresz-
t¹ mo¿na spróbowaæ. Ej, Egist! Gronie spojrza³ na podaj¹cego do
sto³u s³ugê. Chyba widzia³em wczoraj na chórze harfy i flety. Znajd
mi natychmiast kogo, kto choæ trochê umie graæ! Bo inaczej...
Pochyli³ siê w stronê oniemia³ego z przera¿enia s³ugi i zmru¿y³
oczy. Bo inaczej ka¿ê zrzuciæ z wie¿y do fosy najpierw twoj¹ g³o-
wê, a potem ca³¹ resztê! Podejd bli¿ej, chcê ci co jeszcze powie-
dzieæ... Przyprowadzisz tutaj dwie s³u¿¹ce i te dziewczyny ze wsi,
ale najpierw... I szepn¹³ co do ucha dr¿¹cemu Egistowi.
S³uga skin¹³ g³ow¹ i zgiêty w uk³onie pobieg³ do bocznych drzwi.
Dla podtrzymania weso³ego nastroju baron Ferndin, ledwie umoczyw-
szy usta w winie, zacz¹³ obsypywaæ komplementami goci, którzy
zaszczycili Redborn swym przybyciem. Bystrym okiem ledz¹c to,
co dzia³o siê przy stole, we w³aciwym momencie rzuconym ¿artem
lub protekcjonaln¹ uwag¹ za¿egnywa³ w zarodku pijackie k³ótnie.
151
Tak, zdo³a³bym utrzymaæ w rêku nie tylko Bergheim, ale i ca³e
królestwo! pomyla³ zadowolony z siebie, czuj¹c siê jak potê¿ny
w³adca, gdy siedzia³ tak u szczytu sto³u, spogl¹daj¹c na ciany ozdo-
bione fantazyjnymi rzebami i gobelinami przedstawiaj¹cymi sceny
z polowañ s³awnych rycerzy na niedwiedzie, dziki i sarny. Kto nie-
mia³o podszed³ do niego i baron Ferndin, nie odwracaj¹c g³owy,
us³ysza³ cichy, dr¿¹cy g³os Egista:
Mój panie, znalaz³em takich dwóch, co trochê umiej¹ brzd¹-
kaæ na strunach... A dziewczêta s¹ gotowe, czekaj¹ za drzwiami!
Dobrze, wezwij tych swoich muzykantów, a sam b¹d w po-
bli¿u, bo mo¿e gocie jeszcze czego zechc¹.
Bocznymi drzwiami wesz³o dwóch m³odych s³u¿¹cych z poz³a-
canymi harfami w rêku, ze strachem spogl¹daj¹c na nowego pana.
Gocie powitali ich radosnymi okrzykami:
No, wreszcie! Hej, dawajcie wina! Ale szybko!
Ferndin, bezg³onie poruszaj¹c ustami, kolejno zajrza³ w oczy
obu m³odzieñcom, którzy dr¿¹cymi rêkoma ciskali harfy, i odwró-
ci³ siê, straciwszy dla nich wszelkie zainteresowanie. Ale muzykan-
tów jakby kto w jednej chwili odmieni³: twarze ich zastyg³y, niczym
wyrzebione z drewna umiechniête maski, a palce zrêcznie zaczê-
³y przebieraæ struny, ciesz¹c goci starodawnymi biesiadnymi pie-
niami.
Podzwanianie kubków, miechy i niedwuznaczne okrzyki wiad-
czy³y o tym, ¿e prócz poczêstunku i muzyki gocie jeszcze na co
niecierpliwie czekaj¹. Gospodarz wsta³ wiêc z wysokiego fotela, za-
gadkowo umiechn¹³ siê i trzykrotnie klasn¹³ w d³onie. Natychmiast
otworzy³y siê szerokie paradne drzwi, po obu stronach których stali
nieruchomi stra¿nicy, i na rodek sali wbiegli s³udzy, nios¹cy ogrom-
ny, zwiniêty dywan. W jednej chwili roz³o¿yli go na kamiennej pod³o-
dze i, bez przerwy k³aniaj¹c siê przycich³ym gociom, skierowali siê
do wyjcia.
Muzykanci nagle umilkli i zrobi³o siê ca³kiem cicho. Gocie za-
marli z kubkami w rêkach i wpatrywali siê w otwarte drzwi, czeka-
j¹c na dalszy ci¹g przedstawienia.
Do sali wesz³o, podzwaniaj¹c orê¿em, kilku potê¿nych stra¿-
ników. Rozst¹pili siê i gocie ujrzeli cztery m³ode dziewczyny, tul¹-
ce siê do siebie ze strachu. Gdy jednak Ferndin ledwie zauwa¿alnie
skin¹³ d³oni¹ i spojrza³ na nie bacznie, drgnê³y, jak pora¿one b³ys-
kawic¹, i lekkim krokiem, kusz¹co faluj¹c biodrami, podesz³y do
dywanu.
152
Wszystko by³o tak, jak rozkaza³ Ferndin: zamiast zwyk³ych su-
kienek dziewczêta mia³y na sobie lune szaty z cienkiego jedwabiu,
zwi¹zane w talii srebrnymi sznurami; ich rozpuszczone w³osy, opa-
daj¹c falami na ramiona, siêga³y do pasa. Twarze dziewcz¹t, podob-
nie jak twarze obojêtnie stoj¹cych na uboczu muzykantów, przemie-
ni³y siê w nieruchome, umiechniête maski. Maleñkie bose stopy
uczyni³y ostatni krok i cztery zgrabne figurki zamar³y w rogach
ogromnego wzorzystego dywanu z uniesionymi nad g³ow¹ szczup³y-
mi rêkami.
Ferndin z lekka zwróci³ siê w stronê muzykantów, którzy, po-
s³uszni jego ciê¿kiemu spojrzeniu, zaczêli graæ jak¹ nieznan¹ melo-
diê. Gocie, s³ysz¹c jej pierwsze dwiêki, zaczêli szemraæ rozczaro-
wani, stukaæ o stó³ pustymi kubkami i tupaæ nogami. Jednak
powtarzaj¹ce siê frazy zniewala³y, uspokaja³y, i po chwili oczy pija-
nych mê¿czyzn nic ju¿ innego nie widzia³y prócz na wpó³ obna¿o-
nych kobiecych postaci, stoj¹cych na dywanie.
Muzyka zagra³a szybciej i rêka barona Ferndina, le¿¹ca do tej
pory nieruchomo na stole, drgnê³a. Dziewczêta, pos³uszne temu ge-
stowi, ko³ysz¹c biodrami w takt muzyki, rozpoczê³y dziwny taniec.
Palce ich pana, po³yskuj¹c zielonymi i niebieskimi kamieniami gru-
bych piercieni, porusza³y siê po stole, jakby przestawiaj¹c niewi-
doczne figurki, a cztery m³ode tancerki to schodzi³y siê ze sob¹, to
rozchodzi³y, kr¹¿¹c i wyginaj¹c siê, kusz¹cymi ruchami swych cia³
doprowadzaj¹c goci do szaleñstwa.
Co podobnego! Sk¹d na tym odludziu takie tancerki? Nawet
na ucztach u króla nic takiego nie widzia³em! Ale¿ ten baron Fern-
din przez trzy dni ukrywa³ swe licznotki i dopiero teraz zdecydowa³
siê je pokazaæ! szepta³ hrabia Woller, rêkawami sfatygowanego
kaftana ocieraj¹c bezwiednie zalany winem stó³. Jego s¹siad, wcale
go nie s³uchaj¹c, wbi³ chciwy wzrok w jedn¹ z dziewczyn i dr¿¹c¹
rêk¹ usi³owa³ namacaæ stoj¹cy obok kubek. Wreszcie go odnalaz³,
jednym haustem wypi³ ca³¹ zawartoæ i wychrypia³:
Ty gadu³o, zapamiêtaj sobie: ta ruda, w zielonym stroju, nale-
¿y do mnie! Jeli kto do niej podejdzie, zabijê!
Dobrze, dobrze, Gertranie, ja upatrzy³em sobie blondynkê,
spójrz tylko, jakie piersi widaæ, gdy siê pochyla! Klnê siê na wszyst-
kie demony, które buszuj¹ teraz w mojej krwi, ¿e jeszcze trochê i ja...
i ja... Gwa³townie opró¿ni³ swój kubek, a potem, nie odwracaj¹c
oczu od tancerki, krzykn¹³: Wina, szybko! A jednak sk¹d tutaj ta-
kie tancerki? I muzykanci graj¹ co nieznanego... Od tej muzyki czujê
153
siê bardziej pijany ni¿ od wina... Popatrz tylko, co siê dzieje! Nie,
d³u¿ej nie wytrzymam! G³ono odstawi³ kubek i uniós³ siê z fotela.
Inni rycerze, zapominaj¹c o jedzeniu i piciu, te¿ nie mogli spo-
kojnie usiedzieæ na miejscu: ten dziwny taniec rozpala³ namiêtnoci,
tumani³ g³owy, i wkrótce ju¿ wszyscy gocie tupali nogami i ryczeli
opêtani po¿¹daniem.
Muzyka gra³a coraz szybciej, dziewczêta kr¹¿y³y i wygina³y siê
jak ró¿nokolorowe wê¿e. Lekkie tkaniny, nie nad¹¿aj¹c za szybkim
ruchem tancerek, co chwila obna¿a³y zgrabne nogi i podryguj¹ce
piersi...
Nagle jedna z dziewczyn, czarnow³osa piêknoæ, szarpnê³a
srebrzysty sznur, opasuj¹cy jej szatê, i gwa³townym ruchem odrzu-
ci³a go na bok. Trzy dziewczyny w dalszym ci¹gu kr¹¿y³y za jej ple-
cami, a ona zatrzyma³a siê, poruszy³a ramionami i szkar³atny jedwab
jak lekki ob³ok sp³yn¹³ do jej nóg. Czarnow³osa dziewczyna sta³a,
niewidz¹cymi oczyma spogl¹daj¹c w stronê Ferndina, a gocie a¿
umilkli, podziwiaj¹c jej smuk³e cia³o.
W tej¿e chwili rozleg³ siê ³oskot przewracaj¹cego siê fotela i je-
den z goci, rzuciwszy na pod³ogê niedopity kubek, rycz¹c i szcze-
rz¹c zêby, jak og³upia³e z namiêtnoci zwierzê, rzuci³ siê do niej,
roztr¹caj¹c mniej sprytnych konkurentów.
Dziewczyna uczyni³a krok w jego stronê, schodz¹c z dywanu na
kamienn¹ pod³ogê, a on po¿¹dliwie schwyci³ w objêcia jej bezwolne
cia³o, przycisn¹³ do siebie jak cenn¹ zdobycz i rzuci³ siê do otwar-
tych drzwi. Stra¿nicy odprowadzali go z³ym, zawistnym wzrokiem,
ciskaj¹c halabardy w spotnia³ych rêkach.
Muzykanci znów zagrali sw¹ melodiê: najpierw wolno, potem
coraz szybciej i szybciej... Dziewczêta zawirowa³y. Ale oto nastêp-
na wysz³a naprzód, rozwi¹zuj¹c srebrny pas. Rude w³osy okrywa³y
jej nie¿nobia³e ramiona. Nie zd¹¿y³a jeszcze zrzuciæ z siebie zielo-
nego jedwabiu, gdy rozleg³ siê dziki wrzask Gertrana, który odrzuci³
fotel i wyci¹gn¹³ z pochwy sztylet:
Ona jest moja! Nie podchodziæ, bo ka¿dego zabijê! Ty, smar-
kaczu, dok¹d leziesz?! Da³ w ucho m³odemu rycerzowi, który ju¿
rwa³ siê w tamt¹ stronê, i ostrzegawczo wymachuj¹c sztyletem wy-
skoczy³ na rodek sali.
Ferndin z pogardliwym umieszkiem w milczeniu spogl¹da³ na
szalej¹cych goci. Ledwie dostrzegalnie poruszy³ palcem i muzy-
ka przesta³a graæ, a dziewczyna pos³usznie wysz³a naprzeciw Ger-
tranowi. Gertran odrzuci³ sztylet, który z brzêkiem upad³ na czarne
154
kamienie pod³ogi, chciwie powiód³ dr¿¹cymi rêkoma po ramionach
i piersiach nieruchomej tancerki, a potem z okrzykiem: Moja!,
schwyci³ j¹ i pobieg³ do drzwi. W tej¿e chwili znów zagra³a mu-
zyka.
Jasnow³osa tancerka o delikatnej, nieco piegowatej twarzyczce,
z ustami jak u bezbronnego dziecka, sta³a zrzuciwszy niebieski je-
dwab i czeka³a, któremu z tych piêciu bij¹cych siê ze sob¹ rycerzy
ma przypaæ w udziale... Tymczasem szczup³y m³odzieniec doszed³
do siebie po mocnym ciosie, korzystaj¹c z zamieszania podbieg³ do
dywanu, z³apa³ j¹ za rêkê i szybko poci¹gn¹³ do drzwi. Kiedy wal-
cz¹cy oderwali siê od siebie, zawyli ze z³oci i rozczarowania: na
dywanie zosta³a tylko jedna dziewczyna. Z przymkniêtymi piwnymi
oczyma uwodzicielsko wyci¹ga³a do nich rêce, faluj¹c w s³odkim
tañcu; na maleñkich stópkach, ledwie dotykaj¹c miêkkiego dywanu,
fruwa³a niczym z³ocisty motyl. Muzyka popêdza³a j¹, ka¿¹c wiro-
waæ coraz szybciej, a jednoczenie powstrzymywa³a rozpalonych
¿¹dz¹ mê¿czyzn, którzy murem stali wokó³ niej.
T³ucioch, siedz¹cy po prawej rêce Ferndina, chcia³ biec za ka¿-
dym razem, gdy która z dziewcz¹t zrzuca³a odzienie. Teraz, widz¹c
przed sob¹ plecy goci, gotowych schwytaæ upragnion¹ zdobycz,
porwa³ ciê¿ki fotel i rzuci³ siê naprzód.
Ferndin odprowadzi³ go wzrokiem, umiechn¹³ siê i poruszy³
rêk¹. W ciszy, która nast¹pi³a, m³odzieñcy, nie wypuszczaj¹c harf
z kurczowo zaciniêtych palców, z cichym jêkiem zwalili siê na po-
d³ogê.
T³ucioch z rozmachem uderzy³ fotelem kogo w g³owê, kop-
niakiem odrzuci³ jednego, a drugiego powali³ piêci¹; potem schwy-
ci³ sw¹ zdobycz, zarzuci³ na plecy jak worek i wybieg³ z sali. Stra¿-
nicy oblizali zaschniête usta, z hukiem zamknêli wysokie drzwi i znów
zamarli bez ruchu, ze z³oliw¹ satysfakcj¹ spogl¹daj¹c na pozosta-
³ych biesiadników.
Gospodarz dopi³ wino ze z³otego kubka i ogl¹da³ salê, która
wygl¹da³a jak pole bitwy po walce, kiedy lada chwila zlec¹ siê ¿ar-
³oczne kruki. Który z goci zasn¹³ przy stole z twarz¹ w nie doje-
dzonym pasztecie, ze zwieszon¹ bezw³adnie rêk¹, kto zwali³ siê na
pod³ogê i pl¹cz¹cym siê jêzykim ¿¹da³ wiêcej wina...
Na wspania³ym dywanie pozostali bez kobiet rycerze ok³adali
siê piêciami. Gdy ju¿ wreszcie mieli doæ tej bezcelowej walki,
chwiej¹c siê na nogach, podtrzymywani troskliwie przez s³u¿bê, za-
czêli rozchodziæ siê do swoich pokojów.
155
Znudzony Ferndin jeszcze raz zerkn¹³ na goci zimnym wzro-
kiem i bez s³owa wyszed³ z sali przez maleñkie drzwi. Natychmiast
pojawi³ siê jak spod ziemi Akrus i ruszy³ za nim niczym cieñ.
Gdy rankiem Ferndin obudzi³ siê w sypialni barona Dissa, za-
klaska³ w d³onie i natychmiast obok wspania³ego ³o¿a pojawi³ siê
pochylony z szacunkiem s³uga. Spogl¹daj¹c na swego pana z odda-
niem, skrzy¿owa³ na piersi rêce w oczekiwaniu rozkazów.
Ci szakale s¹ wyj¹tkowo ¿ar³oczni, Akrusie... Chyba wczoraj
zjedli wszystko, co zdobylicie.
Co nieco zosta³o, ale oni rzeczywicie podobni s¹ do wy-
g³odnia³ych psów, ¿r¹ tak, jakby ca³y rok karmiono ich suchymi skór-
kami chleba.
Nikczemna zgraja, ale bardzo mi siê przydadz¹ w Menorze.
Tak wiêc zbierz ludzi i jedcie do wsi! ¯eby dzisiejszy obiad by³ nie
gorszy od wczorajszego! No i najwa¿niejsze: sprowadcie do zam-
ku wszystkie ³adne dziewczêta, bo cztery to stanowczo za ma³o...
Tylko patrzeæ, a ci wspaniali rycerze zaczn¹ o nie walczyæ na rodku
podwórza! No, szybko!
Tak jest, panie baronie! Akrus sk³oni³ siê z szacunkiem i zau-
wa¿y³, jak pojania³o z zadowolenia oblicze jego pana.
Wkrótce na podwórzu rozleg³y siê g³one nawo³ywania, tupot
kopyt i niewielki oddzia³ pospiesznie opuci³ zamek.
I oto nadesz³a pora obiadu. Wyspani gocie zebrali siê na szero-
kim tarasie, cicho rozmawiali ze sob¹ i niechêtnym okiem spogl¹da-
li na wczorajszych szczêliwców...
Oddzia³, który pojecha³ do wsi wczesnym rankiem, jeszcze nie
wróci³ i Ferndin, uprzejmie umiechaj¹c siê do goci, z niecierpli-
woci¹ zerka³ w stronê bramy, a¿ wreszcie kaza³ nakrywaæ do sto-
³u... Liczne srebrne dzbany z winem powinny wynagrodziæ gociom
skromny posi³ek.
Gdzie oni siê podziali? No, Akrusie, ³otrze jeden, jak siê tylko
zjawisz, zostanie z ciebie mokra plama! Zapewne dorwali siê do dzie-
wek, widzia³em wczoraj, jak ci zbóje siê oblizywali... Ferndin,
k¹tem oka spogl¹daj¹c na podwórze, nie spieszy³ siê z zapraszaniem
goci do sali bankietowej.
Wciek³oæ kipia³a mu w piersi, przekleñstwa same cisnê³y siê
na usta. Pod pretekstem, ¿e musi wydaæ jakie polecenie, Ferndin
zostawi³ goci i szybkim krokiem skierowa³ siê do wie¿y obserwa-
cyjnej. Id¹c mrocznymi korytarzami starego zamku nie móg³ siê ju¿
powstrzymaæ i mrucza³ ze z³oci¹:
156
Akrusie, ty ³otrze! Zap³acisz za to spónienie! I niech bêdzie
przeklêty ten ba³wan Orgeld, który zes³a³ mnie na to ohydne pustko-
wie! Nie, nie zamierzam udawaæ dba³ego gospodarza. Wycisnê z te-
go maj¹tku wszystko, co siê da, a potem wrócê do Menory! Zosta-
wiê tutaj silny oddzia³ swych ludzi, i ¿eby wszystko kwit³o, jak
przyjadê nastêpnym razem! Ci lenie zapomnieli u starego Dissa co
to strach ale teraz przypomn¹ sobie! Set mi wiadkiem, ¿e przeko-
naj¹ siê, jak powinien postêpowaæ prawdziwy gospodarz!
Ferndin zacz¹³ ju¿ wchodziæ na strome schody wie¿y, kiedy na-
gle us³ysza³ ³oskot opuszczanego mostu i skrzypienie ciê¿kiej bra-
my. Gwa³townie siê odwróci³ i szybko poszed³ z powrotem. Przez
w¹skie okno wychodz¹ce na podwórze zobaczy³ swój oddzia³ jed-
cy, zakurzeni i zmêczeni, ciê¿ko zsiadali z koni. Wystarczy³o jedno
spojrzenie, ¿eby poznaæ prawdê: wrócili z pustymi rêkami...
Akrus rzuci³ koniuchowi wodze i pobieg³ na pokoje swego pana.
Ferndin, zagryzaj¹c wargi i gronie mru¿¹c oczy, czeka³ u drzwi. Gdy
Akrus go zobaczy³, skuli³ siê, oczekuj¹c bicia, i szybko zacz¹³ mó-
wiæ urywanym g³osem:
Och, nie gniewaj siê, nie gniewaj siê, mój panie! Objechali-
my wszystkie trzy wsie Bentê, Ch³ank i Odler i wszêdzie pusto,
ani ¿ywego ducha, nie ma nic...
Co?! Co ty pleciesz?! Ferndin zamachn¹³ siê i Akrus cofn¹³
siê o krok, ze strachu wtulaj¹c g³owê w ramiona.
Panie baronie... Litoci, panie baronie... Nie wrócilibymy
z pustymi rêkami, ale tam naprawdê nic nie ma ani ludzi, ani by-
d³a, nawet nêdznej kury. Ci dranie uciekli do lasu, pozostawiaj¹c
swe domy, ¿eby tylko nic nie dosta³o siê panu baronowi!
Znowu przeladuje mnie pech! Potê¿ny Secie, czy¿ nie sk³a-
da³em ci bogatych darów, czy¿ nie przysiêga³em, ¿e podporz¹dkujê
Bergheim twojej woli?!
Wciek³y Ferndin miota³ siê z k¹ta w k¹t.
I oto wszystko, co osi¹gn¹³em z takim trudem, mo¿e rozsy-
paæ siê w proch tylko dlatego, ¿e nie mam czym nakarmiæ sfory ¿ar-
³ocznych i sprzedajnych ³otrów, gotowych za rzucane och³apy
i obietnice pozbawiæ w³adzy, a mo¿e nawet ¿ycia, swego ksiêcia! Co
to za si³a kolejny raz staje mi na drodze? Secie, Czarny Secie, w³ad-
co, pomó¿ mi!
Po raz pierwszy Ferndin poczu³ w³asn¹ s³aboæ, nawet przy u¿yciu
czarodziejskiej si³y nie móg³ nic zmieniæ. Nieoczekiwanie strach cien-
k¹, zimn¹ ig³¹ przeszy³ mu serce, a d³onie pokry³y siê lepkim potem.
157
Co robiæ?! Co to wszystko znaczy i czym siê dla mnie skoñ-
czy?. Gor¹czkowo szuka³ wyjcia i nie móg³ go znaleæ. Czu³ siê
jak szczur zapêdzony do k¹ta. Och, gdyby by³ tutaj stary Barch,
który zapozna³ mnie zaledwie z ma³¹ cz¹stk¹ niezmierzonej m¹dro-
ci Seta! O, wtedy jasno widzia³bym sw¹ przysz³oæ i unikn¹³bym
tego okropnego potrzasku!.
Zgrzytaj¹c zêbami, wysi³kiem woli odegna³ trwo¿ne myli i roz-
kaza³:
Zbierz ludzi i poszperajcie w lesie ko³o wsi! Nie mogli dale-
ko uciec, szybko ich znajdziecie! Odszukajcie ich i jak byd³o przy-
pêdcie tutaj! Wszystkich! Odepchn¹³ Akrusa i poszed³ na taras.
Z uprzejmym umiechem zaprosi³ goci do sto³u i stara³ siê ¿ar-
tami stworzyæ mi³¹ atmosferê, ale gocie, ponuro spogl¹daj¹c na
pustawe pó³miski, cicho wymieniali miêdzy sob¹ z³oliwe uwagi i tyl-
ko pili na umór.
Ju¿ nie by³o s³ychaæ hymnów pochwalnych, nikt nie zachwyca³
siê szczodrobliwoci¹ barona Redbornu. Szybko rozprawiwszy siê
ze wszystkim, co by³o na stole, gocie rozeszli siê po zamku, szuka-
j¹c jakiej rozrywki.
Pod wieczór wróci³ oddzia³, prowadz¹c dwa konie. Akrus wbieg³
na komnaty Ferndina.
S¹ w lesie! zacz¹³ ju¿ od progu. Ci dranie mieli urz¹dziæ
zasadzkê i zabili dwóch naszych... Ledwie wjechalimy do lasu i za-
trzymalimy siê, nas³uchuj¹c, czy nie zabeczy gdzie owca lub nie
zaszczeka pies, gdy nagle Charis krzykn¹³ i spad³ z konia: strza³a
wbi³a mu siê z ty³u po he³m i wysz³a gard³em! Nie zd¹¿ylimy jesz-
cze ustaliæ, sk¹d strzelano, gdy D¿abbi zachrypia³ i jak worek zwali³
siê na drogê. Strza³a przebi³a mu kolczugê i przeszy³a serce! Na-
tychmiast rzucilimy siê w zarola, ale nikogo nie znalelimy ci,
którzy na nas napadli, zniknêli jak zjawy! ¯adnego ladu, zmiêtej
trawy, z³amanej ga³¹zki!
Ferndin, nie patrz¹c na niego, powiedzia³ g³uchym g³osem:
Dobrze, odejd... Jutro rano zobaczymy, co robiæ dalej. Po-
wiedzia³em, ¿eby siê wynosi³! krzykn¹³ wciekle i Akrus ledwo
zd¹¿y³ uskoczyæ za drzwi: ciê¿ki, rzebiony taboret, rzucony przez
Ferndina, rozlecia³ siê w drzazgi, uderzaj¹c o futrynê.
Nie s¹dzi³em, stary Dissie, ¿e sprawisz mi tyle k³opotów!
mrucza³ nowy baron, stoj¹c w oknie sypialni. Z jak¹ ³atwoci¹ roz-
prawi³em siê z tob¹ i twoj¹ liczn¹ rodzink¹! Wszystko sz³o jak z p³at-
ka! I nagle ci nêdznicy, którzy ¿yj¹ tylko dlatego, ¿e ja im na to po-
158
zwoli³em, omielaj¹ siê sprzeciwiæ swemu panu! Nie, trzeba wracaæ
do Menory! Ju¿ jutro! A wsie spalimy do szczêtu!
Rano Akrus ledwie zdo³a³ obudziæ swego pana. Barona Ferndi-
na przez ca³¹ noc przeladowa³y jakie nieuchwytne czarne cienie,
goni¹c go w górê, na dó³, w ko³o, popêdzaj¹c niewidzialnym knu-
tem, a on szamota³ siê, usi³uj¹c unikn¹æ pal¹cych ciosów, jêcza³ przez
sen, ale w ¿aden sposób nie móg³ wyrwaæ siê z niewoli majaków.
Dopiero gdy s³uga zdecydowanie potrz¹sn¹³ Ferndinem, otworzy³
on oczy i natychmiast przypomnia³ sobie wszystko, co zdarzy³o siê
poprzedniego dnia.
Akrus bezszelestnie podszed³ do niewielkiego stolika i wróci³
z kubkiem aromatycznego wina; nozdrza mu falowa³y, gdy wdycha³
zapach cudownego napoju. Ferndin schwyci³ kubek, chciwie wypi³
jego zawartoæ i opad³ na poduszki. Z zamkniêtymi oczyma, nie
myl¹c o niczym, czeka³, a¿ ciep³o kujeby rozejdzie siê po ca³ym
ciele, daj¹c poczucie m³odoci i si³y. Wreszcie zapyta³:
No, a co tam u goci? Jeszcze nie poprzegryzali sobie garde³
z powodu dziewcz¹t? I czy co zosta³o do jedzenia?
Nie, mój panie! Ani chleba, ani sera, ani miêsa, tylko wino.
Gocie z³orzecz¹, chc¹c jak najszybciej wracaæ do Menory... S¹dzê
jednak, ¿e bez oddzia³u stra¿ników pana barona nie odwa¿¹ siê na-
wet wyjrzeæ za bramê! Akrus umiechn¹³ siê z³oliwie.
Masz racjê, ta ha³astra nadaje siê tylko do tego, ¿eby jeæ i piæ,
a kiedy trzeba co zrobiæ, nie ma lepszych ludzi ni¿ ci z mojego od-
dzia³u. Szkoda tylko, ¿e dwóch straci³em przez tych drani... No nic,
oddzia³ jest du¿y i ka¿dy z niego starczy za trzech. Usiad³ i poda³
s³udze pusty kubek. Nalej! Jeli nie ma nic do jedzenia, trzeba cho-
cia¿ piæ! A potem wracamy do Menory! Bêdê tam musia³ dobrze
potrz¹sn¹æ trzosem, ¿eby wspania³ymi ucztami zatkaæ gêby moim
drogim gociom... Zreszt¹ i tak szybko ucichn¹. Zanim wrócimy,
o wszystkim zapomn¹, a ich jêzyki bez ustanku bêd¹ wys³awiaæ moj¹
gocinnoæ!
Kiedy Ferndin siê ubra³, postanowi³ pójæ na wie¿ê obserwacyj-
n¹. St¹d, z góry, doskonale widaæ by³o ca³¹ okolicê z dwiema s¹-
siednimi wsiami Odlerem i Ch³ankiem.
Lasy ciemnia³y w¹skim pasmem na horyzoncie i tylko tutaj, ko³o
Benty, dochodzi³y blisko do zamku. Przypatrzywszy siê dobrze, Fern-
din dostrzeg³ na wzgórzu, tam, gdzie jasne pasmo drogi znika³o w za-
rolach, garstkê jedców, to pojawiaj¹cych siê, to znikaj¹cych wród
drzew.
159
Z takiej odleg³oci nie sposób by³o ustaliæ, ilu ich jest i jak s¹
uzbrojeni, dlatego oddzia³ obwiesiów Ferndina znów pomkn¹³ w stro-
nê lasu. Tym razem nakazano im unikaæ walki, mieli tylko pokrêciæ
siê w bezpiecznej odleg³oci i wypatrzeæ wszystko, co siê da.
Ten oddzia³ ju¿ ca³y rok wiernie s³u¿y³ Ferndinowi. Akrus niema-
³o wypi³ taniego wina w najgorszych spelunkach Menory, zanim wy-
bra³ takich ludzi, jacy byli potrzebni jego panu. Ferndin krytycznie
przyjrza³ siê wszystkim, sprawdzi³, jak w³adaj¹ broni¹, obiecywa³ z³o-
te góry i bacznie wpatrywa³ im siê w oczy. Po czym takim najemnik
stawa³ siê jego wiernym niewolnikiem, nie myla³ ju¿ o pieni¹dzach
i pragn¹³ tylko jednego lepo wype³niaæ rozkazy swego pana.
Tak wiêc i teraz ludzie Ferndina, zapominaj¹c o tych, którzy
zginêli, z g³onymi okrzykami wypadli za bramê i pomknêli w stro-
nê Benty. Baron pocz¹tkowo chcia³ im rozkazaæ, ¿eby przy okazji
podpalili wie, ale zrezygnowa³ z tego, poniewa¿ k³êby dymu za-
s³oni³yby przysz³e pole walki.
To, ¿e do starcia musi dojæ, stawa³o siê dlañ oczywiste, chocia¿
mia³ jeszcze nik³¹ nadziejê, ¿e uda siê st¹d ujæ bez walki. Zszed³
z wie¿y i kaza³ wezwaæ przera¿onego zarz¹dcê zamku.
Ty brudna winio, odpowiadaj! rzek³, podchodz¹c doñ ze
z³¹ twarz¹. Jak mo¿na wydostaæ siê st¹d inn¹ drog¹? Jak inaczej
dojechaæ do Menory? No, przestañ mruczeæ pod nosem, odpowia-
daj, jeli ci ¿ycie mi³e!
Do Menory pro...prowadzi tylko ta dro...oga... Innych nie ma,
wszêdzie lasy i bagna, panie baronie!
£¿esz, draniu! Ferndin siêgn¹³ do gard³a zarz¹dcy, który
zmru¿y³ oczy ze strachu i zacz¹³ szybko mówiæ:
Jeli... jeli na pó³noc, to s¹ tam cie¿ki myliwych, ale pro-
wadz¹ one do Królestwa Kresowego, do naszych odwiecznych wro-
gów... Na wschód te¿ nie mo¿na, tam s¹ nieprzebyte lasy i bagna...
Tylko jeden cz³owiek zna tajne cie¿ki i on móg³by wszêdzie zapro-
wadziæ pana barona... Ja lasu nie znam, bojê siê go, ca³e ¿ycie spê-
dzi³em na zamku!
Gadaj, co to za cz³owiek?! Natychmiast masz go tutaj spro-
wadziæ!
To, panie baronie, Algras, myliwy z Benty... Jeli pan baron
rozka¿e po niego pos³aæ, doprowadzi on do Menory ka¿d¹ drog¹!
Co ty pleciesz, ba³wanie?! Ferndin a¿ siê zatrz¹s³ ze z³o-
ci. miesz ¿artowaæ ze swego pana?! Przecie¿ w Bencie nikogo
nie ma!
160
Tak mocno odepchn¹³ starego s³ugê, ¿e uderzy³ on g³ow¹ o za-
kopcony kamieñ ogromnego paleniska i z okrzykiem bólu osun¹³ siê
na pod³ogê z roztrzaskan¹ czaszk¹.
Przekleñstwo! To pu³apka! Czujê niebezpieczeñstwo, mier-
telne niebezpieczeñstwo! Czy moi ludzie jeszcze nie wrócili? Trze-
ba porachowaæ siê z t¹ garstk¹ buntowników i wracaæ do Menory!
O, jeszcze popamiêtacie Ferndina, po¿a³ujecie, ¿e mielicie szcze-
rzyæ zêby na swego pana!
Nie zwracaj¹c uwagi na zw³oki starego zarz¹dcy, obszed³ ka³u-
¿ê dymi¹cej krwi i z hukiem zatrzasn¹³ drzwi, udaj¹c siê spiesznie
na zamkowy podwórzec. S³ychaæ by³o stamt¹d tupot kopyt i wzbu-
rzone g³osy najemników, którzy w³anie wrócili.
Na widok swego pana ucichli i jeden z nich, o twarzy niemal po
oczy zaroniêtej postrzêpion¹ brod¹, z pok³onem wyst¹pi³ naprzód.
No i cocie tam zobaczyli? Czy oni rzeczywicie zamierzaj¹
odci¹æ nam drogê do Menory? z udawanym spokojem zapyta³ Fern-
din, umiechaj¹c siê ironicznie.
Panie baronie, jest ich tam z pó³ setki, jedni pieszo, inni wierz-
chem, a wszyscy z ³ukami i krótkimi mieczami! Nie maj¹ jednak ani
kolczug, ani pancerzy, od razu widaæ, ¿e to ochotnicy, a nie prawdzi-
wi ¿o³nierze! Brodacz równie¿ pozwoli³ sobie na umiech, od któ-
rego zafalowa³ ca³y zarost na jego twarzy. Potrafi¹ tylko kryæ siê
w lesie, na polu przegonilibymy ich!
Ferndin poklepa³ brodacza po ramieniu:
W takim razie trzeba ich wywabiæ w pole! Najlepiej tu, bli¿ej
zamku, ale ostatecznie mo¿na te¿ tam, ko³o wsi. Masz racjê, Orlofie,
oni czuj¹ siê w lesie, jak u siebie w domu, ale tutaj, kiedy nie bêdzie
gdzie siê schowaæ... Och, prostacy, odp³acê wam za to, ¿e narobili-
cie mi k³opotów! A kiedy bêdzie ju¿ po wszystkim, dobrze siê za-
bawimy, klnê siê na Seta! I pewnym krokiem uda³ siê do sali ban-
kietowej, gdzie ha³asowli przy pustych sto³ach niezadowoleni gocie.
XVIII
Popatrz, popatrz, opuszczaj¹ most zwodzony! A jednak Fern-
din nie wytrzyma³!
Biorri, trzymaj¹c za uzdê swoj¹ klacz, radonie tañczy³ w krza-
kach obok Cymmerianina. Z gêstej kêpy olszyn, gdzie stali, dosko-
161
11 Conan i podziemie niewoli
nale widaæ by³o drogê prowadz¹c¹ do zamku. Conan, zaciskaj¹c piê-
ci, obserwowa³, jak z bramy zamku w lad za najemnikami Ferndi-
na wyje¿d¿a pstrokaty t³um jego goci.
A oto i on! Popatrz, Conanie, jak z³oci siê jego zbroja! Czy¿-
by baron a¿ tak zg³odnia³? Pewnie myl¹, ¿e raz dwa rozprawi¹ siê
z wiejskimi buntownikami! ¯eby tylko Mergit nie zawiod³a, praw-
da, Conanie?
Cicho b¹d, Rudy, nie trzê krzakiem i nie tr¹caj mnie w ple-
cy! Przecie¿ nie jestem lepy! No, Ferndinie do bólu zacisn¹³ szczêki
i zmru¿y³ oczy chod tutaj, chod! Popatrz, Biorri, jak dali siê na-
braæ! Jego s³udzy jad¹ z pochodniami, a to znaczy, ¿e chc¹ myli-
wych wykurzyæ z lasu! Wszystko tak, jak mówi³em! Czas ju¿, ¿eby
Algras ruszy³ w stronê wsi... Czy nie widzisz, co siê tam dzieje?
Zamieszanie, bieganina, siadaj¹ na konie... Algras jedzie pierw-
szy... Za chwilê bêd¹ tutaj... No, Conanie, zaraz siê zacznie! ¯eby
tylko Mergit...
Daj spokój! Mergit, Mergit! Ostatecznie i bez niej siê obej-
dzie! To prawda, ¿e ma straszne psy, ale co psy zrobi¹ rycerzom
w pe³nej zbroi? Mog¹ najwy¿ej wywo³aæ zamieszanie wród tej sfo-
ry, co te¿ siê przyda, ale nie licz zbytnio na ich pomoc. Trzymaj siê
obok mnie, os³aniaj mi ty³y, tak jak ustalilimy, jasne?
Oddzia³ uzbrojonych jedców zbli¿a³ siê do mostu na w¹skiej
rzeczce, za któr¹ zaczyna³o siê szerokie pole, upatrzone przez Fern-
dina na pole walki. Jego najemnicy jechali na czele z zapalonymi
pochodniami, jakby zamierzali podpaliæ wie. Ferndin mia³ siê pod
w¹sem: oczywicie, tak jak s¹dzi³, ci g³upcy wylegli z lasu i boj¹c
siê, ¿e mog¹ zostaæ bez dachu nad g³ow¹, popêdzili na spotkanie
w³asnej mierci. Za jego plecami g³ono rozmawiali gocie, rozz³osz-
czeni tym, ¿e wieczorem i rano nic nie podano na stó³ prócz wina:
Oho, ile tam tych wiejskich wieprzy! Zaraz zaczn¹ uciekaæ
przez pole jak zaj¹ce!
Dobra szykuje siê zabawa! Trzeba pomóc naszemu szczodro-
bliwemu gospodarzowi rozprawiæ siê z t¹ zgraj¹, a on ju¿ nam to
wynagrodzi!
A¿ rêce swêdz¹! Ju¿ drugi dzieñ nic nie dostalimy prócz wina!
Zaraz ja tych baranów...
Ferndin z satysfakcj¹ przys³uchiwa³ siê g³osom rycerzy, podnie-
conych winem i zbli¿aj¹c¹ siê walk¹. Doskonale! Mówili i robili to,
co chcia³, zachowuj¹c siê nie gorzej od wiernych najemników, lepo
spe³niaj¹cych jego wolê.
162
Spogl¹daj¹c spoza szerokich pleców s³ug jad¹cych na przedzie
w stronê lasu, nie w¹tpi³ ju¿, ¿e ma w rêku wszystkie atuty. Ca³kiem
uspokojony dziwi³ siê, ¿e rano okaza³ tak¹ s³aboæ, tak siê ba³. Cze-
go takiego nigdy dot¹d nie by³o.
I nie bêdzie! pomyla³ z przekonaniem, widz¹c pod lasem
krz¹taj¹ce siê postacie.
Kopyta g³ucho zadudni³y na deskach mostu i grony oddzia³
wolno wyjecha³ na szerok¹ polanê. Ferndin kaza³ jedcom zatrzy-
maæ siê i wskaza³ rêk¹ wie, jakby dawa³ rozkaz ludziom z pochod-
niami, którzy wysunêli siê do przodu i pogalopowali drog¹. Inni,
przygotowuj¹c siê do walki, ruszyli za nimi.
Ich przeciwnicy, usi³uj¹c os³oniæ wie, zbli¿yli siê do rycerzy.
Teraz widaæ by³o, ¿e na mocnych wiejskich koniach siedzia³o po
dwóch jedców: z przodu cz³owiek z krótkim mieczem i niewielk¹
tarcz¹, a z ty³u ³ucznik.
£ucznicy zrêcznie zeskoczyli z koñskich zadów i zasypali ryce-
rzy gradem strza³. Ludzie Ferndina, pos³uszni rozkazowi, natych-
miast utworzyli zwarty szereg i z pochylonymi gronymi kopiami
rzucili siê na przeciwnika.
Jeszcze chwila i dosz³oby do starcia. Jednak w³anie wtedy
z krzaków z trzaskiem i krzykiem, popêdzaj¹c swego rumaka, wy-
pad³ rozjuszony Cymmerianin i zast¹pi³ drogê oddzia³owi Ferndina.
Niczym czarna b³yskawica przemkn¹³ przed szykuj¹cymi siê ju¿ do
ucieczki wiejskimi wojownikami, wysoko uniós³ nad g³ow¹ szeroki
miecz i jednym ciosem przer¹ba³ kilka kopii. Mur jedców drgn¹³,
a Conan, korzystaj¹c z zamieszania, natychmiast uczyni³ wy³om
w szeregach wroga. Za nim na cienkonogiej klaczy z trudem nad¹¿a³
Biorri. Od pierwszej chwili widaæ by³o, ¿e rudy przechera w³ada
ciê¿kim mieczem nie gorzej ni¿ delikatn¹ ert¹.
Wokó³ potê¿nego rycerza na czarnym koniu zawrza³a zaciêta
walka. Pewnym siebie najemnikom nie zdarzy³o siê jeszcze spotkaæ
tak niebezpiecznego przeciwnika zanim zd¹¿yli unieæ miecz, ju¿
mieli odr¹bane rêce. Nie patrz¹c na rannych wrogów, Cymmerianin
rzuca³ siê na nastêpn¹ ofiarê, i ju¿ wkrótce oddzia³ stra¿ników Fern-
dina straci³ po³owê ludzi. Czarny ogier, zezuj¹c przekrwionymi ocza-
mi, tocz¹c pianê z pyska, ciê¿kimi kopytami depta³ pokonanych,
koñcz¹c dzie³o swego pana.
Tymczasem ³ucznicy, chc¹c pomóc Cymmerianinowi, zasypy-
wali wrogów strza³ami, nie czyni¹c im jednak ¿adnej szkody: groty
odbija³y siê od tarcz i mocnych pancerzy.
163
Ferndin, pocz¹tkowo jak wszyscy zaskoczony takim obrotem
sprawy, zorientowa³ siê, ¿e to zaledwie jeden rycerz walczy z jego
oddzia³em. Gronie b³ysn¹³ oczyma i wstaj¹c w strzemionach za-
wo³a³:
Naprzód! On jest tu tylko jeden! Ten drugi siê nie liczy! Okr¹-
¿yæ go, nie dajcie mu uciec! To dlatego ci g³upcy odwa¿yli siê zbun-
towaæ! Dalej, zajæ od ty³u!
Rycerze wreszcie siê opamiêtali, zrozumieli, ¿e to prawdziwa
walka, a nie zabawa. Dodaj¹c sobie otuchy wojowniczymi okrzyka-
mi, natarli na Conana i Cymmerianin wkrótce przekona³ siê, ¿e ci
paniczykowie umiej¹ siê ca³kiem niele biæ. Nie zwracaj¹c uwagi na
sypi¹ce siê strza³y, tak go naciskali, ¿e ledwie nad¹¿a³ odparowywaæ
ciosy.
Ostatecznie Conan i Biorri zostali otoczeni przez coraz mielej
sobie poczynaj¹cych przeciwników i Ferndin, wysun¹wszy siê nie-
co do przodu, stan¹³ oko w oko z Cymmerianinem. Nagle lepki strach
znów nap³yn¹³ zimn¹ fal¹, w³osy zje¿y³y mu siê pod z³oconym he³-
mem w gronym wojowniku, który unosi³ ju¿ miecz do zadania
ciosu, rozpozna³ swego przeciwnika, zabitego na turnieju... Lodo-
wate oczy Cymmerianina napotka³y pe³ne przera¿enia oczy baro-
na... Ferndin, jakim cudem unikaj¹c miecza barbarzyñcy, skry³ siê
za plecami rycerzy.
Tymczasem ci, którzy otoczyli Conana ciasnym piercieniem,
bawili siê z nim jak z zaszczutym zwierzem; rozpaczliwie os³aniaj¹c
siê od ciosów, Conan ze wszystkich si³ stara³ siê przedostaæ do Fern-
dina, który to tu, to tam pojawia³ siê za plecami swych goci.
A wiêc to koniec... Znik¹d pomocy... Z wieniaków uzbrojonych
w krótkie miecze i myliwskie ³uki w³aciwie nie ma ¿adnego po¿yt-
ku... Jednak mimo wszystko dobierze siê jako do tego przeklêtego
zabójcy i jego wierny miecz napije siê czarnej krwi Ferndina! A Mer-
git... co z ni¹?! Mia³ racjê, ¿e nie ma co liczyæ na obietnice zwario-
wanej staruszki... I nie widz¹c ju¿ nic prócz b³yszcz¹cej zbroi Fern-
dina i jego wykrzywionej strachem, po¿ó³k³ej twarzy, Conan z now¹
si³¹ rzuci³ siê na napastników.
Nagle za jego plecami rozleg³y siê okrzyki przera¿enia. Moc-
nym ciosem rozp³atawszy czaszkê jednemu rycerzowi i zrzuciwszy
z konia drugiego, Conan wyrwa³ siê z okr¹¿enia i spojrza³ do ty³u:
od strony lasu mknê³o galopem siedmiu jedców na czarnych ko-
niach, w czarnych zbrojach. Za ich plecami powiewa³y krótkie czar-
ne opoñcze, a na he³mach trzepota³y kity z czarnych piór.
164
Wieniacy rzucili siê do ucieczki, przekonani, ¿e rycerzy tych
przys³ano z Menory na odsiecz baronowi.
Conan i Biorri te¿ pomyleli, ¿e to oddzia³ ksi¹¿êcy; Cymmeria-
nin, postanawiaj¹c drogo sprzedaæ swe ¿ycie, zawo³a³:
No, Rudy, zaraz zrobi siê gor¹co! Trzymaj siê!
Run¹³ na wrogów jak niepowstrzymana górska lawina, siej¹c
mieræ i przera¿enie na swej drodze. Ale Ferndin, przeklêty Ferndin,
ci¹gle mu umyka³, z nadziej¹ spogl¹daj¹c na zbli¿aj¹cych siê jed-
ców; jak wszyscy by³ przekonany, ¿e to wys³añcy ksiêcia. Staraj¹c
siê trzymaæ jak najdalej od strasznego miecza Cymmerianina, krêci³
siê po polanie, dodaj¹c otuchy walcz¹cym i mrucz¹c radonie:
O, Secie! Us³ysza³e moje wo³anie! Wiedzia³em, ¿e ksi¹¿ê
nie wytrzyma i pole po mnie swych ludzi! Zaraz skoñczymy z tym
przeklêtym barbarzyñc¹! Och, Czarny Secie, a co to takiego? Cofaæ
siê! Cofaæ siê do zamku! Szybko!
Jednak by³o ju¿ za póno: trzech czarnych rycerzy, pêdz¹c na
ukos przez pole, znalaz³o siê tu¿ ko³o mostu, odcinaj¹c drogê od-
wrotu. Pozostali jak wicher uderzyli na ludzi otaczaj¹cych Conana
i wciek³y szczêk mieczy zla³ siê z krzykami i jêkami umieraj¹cych.
Oddzia³ Ferndina, jeszcze niedawno taki grony, przemieni³ siê
w kupkê oszala³ych ze strachu jedców, miotaj¹cych siê po polu
i bezskutecznie usi³uj¹cych unikn¹æ mierci. Teraz oni znaleli siê
w okr¹¿eniu: siedmiu rycerzy sta³o doko³a, nie daj¹c siê nikomu
wyrwaæ, a w rodku sro¿y³ siê Conan, w czarnej zbroi niemal niczym
nie ró¿ni¹cy siê od czarnych jedców.
Coraz mniej by³o pleców, za którymi móg³ siê skryæ Ferndin.
Pa³aj¹ce niebieskie oczy ci¹gle go przeladowa³y, a ci czarni jed-
cy, w milczeniu stoj¹cy doko³a, wprawiali go w jeszcze wiêksze prze-
ra¿enie nawet nie usi³owa³ siê wymkn¹æ i tylko spina³ ostrogami
konia, unikaj¹c ciosów.
Jak¿e brakowa³o mu czarodziejskiej si³y starego Barcha, o któ-
rej na pró¿no marzy³ ca³e ¿ycie! Rozwin¹³by teraz czarne skrzyd³a
i wzlecia³ pod niebo, wystrychn¹szy na dudka tego giganta Cymme-
rianina i czarnych jedców, na których ba³ siê nawet spojrzeæ.
Nie, trzeba jednak spróbowaæ! O, Secie, w³adco, pomó¿ mi!
i z ochryp³ym krzykiem, podobnym do krakania wrony, Ferndin
gwa³townie zawrócil konia, zamierzaj¹c rzuciæ siê na czarnego jed-
ca z determinacj¹ cz³owieka pozbawionego resztek nadziei na oca-
lenie, ale rêka uniesiona do zadania ciosu nagle opad³a, gard³o ci-
sn¹³ spazm strachu, a po plecach pociek³y krople zimnego potu.
165
Jedziec na czarnym koniu harcowa³ parê kroków od niego, nie
atakuj¹c ani siê nie broni¹c. Na³o¿ona na zbrojê krótka opoñcza trze-
pota³a za jego plecami jak na silnym wietrze, chocia¿ Ferndin nie
wyczuwa³ na rozpalonej twarzy najmniejszego powiewu. Pod dzi-
wacznym czarnym he³mem z kit¹ ko³ysz¹cych siê czarnych piór wid-
nia³a blada twarz; zapiek³e poczernia³e usta skrzywione by³y w z³o-
wieszczym umiechu. Nieruchome oczy pod ci¹gniêtymi brwiami
przeszywa³y na wylot jak kopie: jedziec patrzy³ mimo Ferndina,
a zarazem wprost na niego. Przera¿ony baron odwróci³ oczy i napot-
ka³ wzrok drugiego jedca w czarnej zbroi. Wyda³o mu siê, ¿e jest
to ta sama twarz... Chcia³ siê znów ukryæ za swymi rycerzami, ale
Conan rozproszy³ ju¿ wrogów po ca³ym polu, a Biorri dobija³ tych,
którzy unikali rozwcieczonego Cymmerianina, maj¹c nadziejê na
ucieczkê.
Conan r¹ba³ mieczem, szukaj¹c spotkania z tym jednym jedy-
nym przeciwnikiem, traktuj¹c str¹canych z siode³ rycerzy jako prze-
szkodê na swej drodze. I oto wreszcie nast¹pi³ moment, kiedy miê-
dzy nim a Ferndinem nikt ju¿ nie pozosta³. Tylko kilka sp³oszonych
koni biega³o po polu, a na zdeptanej trawie le¿a³y stosy por¹banych
cia³...
Wieniacy, boj¹c siê w to mieszaæ, spogl¹dali z daleka na nie-
zwyk³¹ walkê. Wykonali ju¿ swoje zadanie, wywabiaj¹c wroga z zam-
ku, a teraz, zgodnie z uprzednim poleceniem Conana, przezornie trzy-
mali siê na uboczu, widz¹c, ¿e Cymmerianin i tak zostanie zwyciêzc¹.
Ferndin, nie trac¹c jeszcze nadziei, ¿e uda mu siê wymkn¹æ, puci³
konia wciek³ym galopem wko³o, ale wszêdzie napotyka³ b³yszcz¹-
ce ostrza mieczy i mro¿¹ce krew w ¿y³ach spojrzenia jednakowych
czarnych oczu. Okr¹g coraz bardziej siê zacienia³, czarni rycerze
podchodzili coraz bli¿ej, ale ¿aden z nich nie próbowa³ go atako-
waæ. Widz¹c, ¿e na razie go nie ruszaj¹, Ferndin gwa³townie zwróci³
siê w stronê Cymmerianina. Mimo wszystko ³atwiej by³o znieæ jego
pe³ne nienawici spojrzenie ni¿ tamte oczy...
O, Czarny Secie, dopomó¿ s³udze twemu! w rozpaczy za-
wo³a³ Ferndin. Pomó¿, a ja... Tak, barbarzyñco, zbyt wczenie
triumfujesz, jeszcze zobaczymy, kto swoim cia³em bêdzie karmi³
kruki!
Spi¹³ konia ostrogami i rzuci³ siê na Conana. Ich miecze skrzy-
¿owa³y siê ze zgrzytem, tak jak ca³kiem niedawno na wiêtym Tur-
nieju, ale teraz Ferndin czu³, ¿e do powstrzymania naporu potê¿nego
Cymmerianina nie starczy mu nawet tych si³, które zawdziêcza³ cu-
166
downemu napojowi. Ledwie nad¹¿a³ zas³aniaæ siê przed ciosami,
które spada³y nañ ze wszystkich stron. Broni¹c siê, czarownik stara³
siê tak ustawiæ swego konia, ¿eby w³asn¹ nog¹ dosiêgn¹æ nogi Cym-
merianina. Wi¹za³ z tym ostatni¹ nadziejê: cienkie stalowe szpikul-
ce, umocowane do nosków butów, z ³atwocia mog³y przebiæ naj-
grubsz¹ skórê, jedno uk³ucie i przeciwnik jest ju¿ martwy przed
trucizn¹, któr¹ u¿ywaj¹ s³udzy Seta, nie ma ratunku.
Cofaj¹c siê i robi¹c uniki, Ferndin wbi³ wreszcie szpikulec w co
miêkkiego. Kary koñ zachrapa³, stan¹³ dêba i jak skoszony run¹³ na
ziemiê. Conan z koci¹ zrêcznoci¹ wyskoczy³ ze strzemion i stan¹³
obok z uniesionym gronie mieczem.
Zapominaj¹c o czarnych jedcach, Ferndin zamia³ siê z³o-
wró¿bnie:
Co, Cymmerianinie, jeszcze raz zachcia³o ci siê zakosztowaæ
mego miecza?! Tym razem twoja g³owa upadnie daleko od cia³a!
Zamachn¹³ siê, staj¹c w strzemionach, ale nagle jego koñ ¿a³o-
nie zar¿a³ i zacz¹³ siê waliæ na bok: to Biorri podkrad³ siê od ty³u
i przeci¹³ ciêgna rumakowi barona. Ferndin ledwie zd¹¿y³ wyrwaæ
jedn¹ nogê ze strzemienia, gdy koñ padaj¹c ca³ym ciê¿arem przy-
gniót³ mu drug¹. Le¿a³ na ziemi, ze wszystkich si³ staraj¹c siê uwol-
niæ, a ostry ból czerwon¹ mg³¹ zasnuwa³ mu oczy. Szeroki miecz
Cymmerianina, wysoko uniesiony nad przeciwnikiem, opad³ ze wi-
stem, zas³aniaj¹c wiat³o s³oñca, i g³owa barona Ferndina, z wysz-
czerzonymi zêbami i wytrzeszczonymi oczyma, odlecia³a daleko na
bok, prosto pod nogi jednego z czarnych jedców.
Ciê¿ko dysz¹c, Conan sta³ porodku pola:
Koniec... Wróg zabity, ale muszê co jeszcze zrobiæ... co
jeszcze...
Jeden z czarnych rycerzy nasadzi³ na pikê okrwawion¹ g³owê
Ferndina i wolno skierowa³ siê w stronê zamku. Inni ruszyli jego la-
dem. Po kilku krokach ten, który jecha³ ostatni, odwróci³ siê i w³ad-
czym gestem wezwa³ Cymmerianina. Przechodz¹c przez zabitych,
Conan, chwiej¹c siê na nogach, podszed³ do swego nieoczekiwane-
go sprzymierzeñca. Spojrza³ mu prosto w twarz ukryt¹ pod dziw-
nym he³mem i natychmiast odwróci³ wzrok: takim ch³odem powia³o
z bezdennych czarnych oczu. Ledwie poruszaj¹c ciemnymi ustami,
jedziec rzek³ g³uchym g³osem:
Ogieñ wszystko strawi, wszystko zabierze... Dusze odzyskaj¹
spokój...
I wolno ruszy³ w stronê zamku.
167
XIX
Nie podoba mi siê to wszystko... G³os Rudego Biorriego
wyrwa³ Conana z odrêtwienia. Nie podoba siê, ale i tak trzeba tam
jechaæ. Masz tu konia, trzymaj wodze. Co prawda, nie mo¿e siê on
równaæ z twoim rumakiem, ale to ju¿ trudno. Ech, szkoda karego!
Tak, Rudy, trzeba jechaæ i odszukaæ piwnice, o których mó-
wi³a stara Mergit. Conan poklepa³ po zadzie dereszowat¹ koby³ê,
schwytan¹ przez Biorriego. Czym oni karmili swoje konie?! Taki
zdechlak do zamku jako mnie dowiezie, ale nie mam pojêcia, jak
bêdê wraca³. Chyba trzeba bêdzie kupiæ konia we wsi. No, jedziemy,
bo widzisz, zatrzymali siê, czekaj¹ na nas!
Conan wskoczy³ na konia i pojechali truchtem w stronê mostu,
gdzie czekali na nich tajemniczy czarni jedcy. Widz¹c, ¿e Cym-
merianin pospiesza za nimi, znów wolno ruszyli ku zamkowi. Conan
obejrza³ siê, s³ysz¹c za plecami têtent kopyt to Algras i kilku ludzi
ze wsi doganiali ich, najwyraniej nie dowierzaj¹c tamtym rycerzom,
którzy nie wiadomo sk¹d siê pojawili. Tak wiêc jechali dalej dwiema
niewielkimi grupkami: na czele czarni rycerze w rozwiewaj¹cych siê
opoñczach, triumfalnie, jak najcenniejsz¹ zdobycz, nios¹cy na ostrzu
kopii g³owê Ferndina, a nastêpnie Conan, Rudy Biorri i dziesiêciu
myliwych z Benty.
Zamek by³ coraz bli¿ej. Wydawa³o siê, ¿e jego potê¿ne, ciemne
mury nie zosta³y wzniesione ludzkimi rêkoma, lecz same przez siê
wyros³y spod ziemi, tak jak d¹b wyrasta z ¿o³êdzi. Conan spogl¹da³
na wilgotne, stare kamienie i jak przedtem ciê¿ko mu by³o na duszy.
Kiedy jecha³ tutaj, s¹dzi³, ¿e skoro tylko jego miecz przeszyje
wroga od razu poczuje b³ogi spokój. Okazuje siê jednak, ¿e choæ
zabi³ wroga, nie jest to jeszcze koniec drogi, i nie zazna³ spokoju.
Kopyta koni zadudni³y na grubych balach zwodzonego mostu
i czarni jedcy skryli siê za skrzyd³em uchylonej bramy. Conan,
Biorri i inni równie¿ wjechali na podwórze i rozejrzeli siê zdziwie-
ni czarni rycerze zniknêli, jakby w ogóle nigdy ich nie by³o. Biorri
pierwszy zobaczy³ w k¹cie podwórza stos cia³ s³u¿by z posinia³ymi,
wykrzywionymi grymasem mierci twarzami. Algras zeskoczy³ z ko-
nia, podbieg³ i delikatnie uniós³ g³owê rudow³osej dziewczyny:
Lejema! To Lejema, córka mojego s¹siada! O, Mitro, co on
z nimi uczyni³?! Jakie maj¹ straszne, napuchniête twarze! Tylko po
w³osach mo¿na poznaæ...
Conan podszed³ bli¿ej i przyjrza³ siê uwa¿nie:
168
To trucizna, Algrasie! Przeklêty Ferndin by³ jednym ze s³ug Czar-
nego Seta, a oni najchêtniej u¿ywaj¹ trucizny... Wiele razy widzia³em,
jak ludzie umieraj¹ od tego. Lepszy jest cios miecza prosto w serce!
Popatrz, tu s¹ jeszcze dwie dziewczyny i ... Biorri, chod szybko!
Rudy podbieg³ do Cymmerianina, spojrza³ we wskazanym kie-
runku i gwizdn¹³ cicho:
A wiêc to tak... Prawdê mówi¹c, tak te¿ s¹dzi³em! Znaczy, ¿e
Mergit...
Tak, to jej psy, i gdyby nie one, z pewnoci¹ ju¿ bymy nie
¿yli. On chyba czeka na nas!
Ogromny czarny pies, ledwie widoczny w cieniu okapu, sta³ przy
niewielkich otwartych drzwiach, nie spuszczaj¹c z Cymmerianina
pa³aj¹cych oczu.
Na Kroma, ju¿ wolê ich w tej postaci, czy te¿ tak s¹dzisz,
Rudy? No to chodmy. Conan odwróci³ siê do Algrasa: Pójdziesz
z nami, a reszta niech czeka na podwórzu. Znajd te¿ gdzie mocny
sznur i pochodniê chyba nam siê przydadz¹.
Cymmerianin zdecydowanym krokiem ruszy³ za psem, który
skry³ siê za drzwiami. Poczekawszy na Biorriego i Algrasa, Conan
pochyli³ g³owê i wszed³ do w¹skiego korytarza. Ku jego zdumieniu
nieco dalej, tam, gdzie ³¹czy³y siê dwa przejcia, p³onê³a pochodnia,
wetkniêta w szczelinê miêdzy kamieniami. Cymmerianin wyci¹gn¹³
j¹ i rozejrza³ siê, niepewny, w któr¹ stronê siê udaæ. Lewy korytarz
nikn¹³ w ciemnoci i nawet wiat³a dwóch pochodni by³o za ma³o,
¿eby siê zorientowaæ, dok¹d prowadzi. Prawy korytarz wcale nie by³
lepszy.
Mergit mówi³a, ¿e piwnice znajduj¹ siê w zachodnim skrzy-
dle. Ej, Algrasie, czy bywa³e w zamku? G³os Cymmerianina g³u-
cho zabrzmia³ w pustych korytarzach.
Bywaæ, bywa³em, jednak nie tutaj, lecz w komnatach barona
Dissa, kiedy wydawa³ mi polecenia w zwi¹zku z polowaniem. A do-
k¹d idziemy? Powiedz, czego szukasz, mo¿e potrafiê ci pomóc.
Gdzie s¹ stare piwnice na wino? Wiem, ¿e nad nimi znajduj¹
siê apartamenty dla najdostojniejszych goci...
To w tym koñcu, gdzie jest królewska sypialnia. Musimy iæ
w lewo.
Z obna¿onymi mieczami ostro¿nie ruszyli naprzód. Ciemnoci
rozstêpowa³y siê przed wiat³em pochodni, w¹ski korytarz d³ugo wi³
siê niczym górska cie¿ka, a¿ wreszcie doprowadzi³ do zamkniêtych
dêbowych drzwi.
169
No i proszê mrukn¹³ rozczarowany Biorri zamkniête! Ech, pie-
sku, piesku, czemu nie pokaza³, którêdy mamy iæ! Trzeba bêdzie wracaæ.
Rudy, popatrz lepiej pod nogi i powiedz, co to takiego. Co-
nan, oparty plecami o drzwi, z uwag¹ przypatrywa³ siê ciemnym pla-
mom na pod³odze. Algras, podejd bli¿ej i powieæ.
Tak jakby krew, i w dodatku ca³kiem wie¿a jêkn¹³ Bior-
ri. Chyba nieli zar¿niêtego barana... Nagle urwa³ i zblad³. Ale
jak przeszli przez zamkniête drzwi?
Po tej bitwie co ci w g³owie szwankuje. Sam siê przecie¿
domyli³e, co to byli za rycerze, a teraz dziwisz siê, ¿e têdy prze-
szli. Trzymaj pochodnie, a my z Algrasem popchniemy drzwi. Przez
tyle lat zawiasy musia³y ju¿ przerdzewieæ...
Schowali miecze do pochew i z ca³ych si³ naparli na dêbowe
deski. Zatrzeszcza³y, ale nie podda³y siê.
No, jeszcze raz! Nie, nic z tego, trzeba inaczej.
Cofnêli siê i z rozbiegu mocno uderzyli ramionami w pociem-
nia³e drzwi, które z trzaskiem wyrwa³y siê z zawiasów.
Rudy, dawaj pochodniê, zobaczmy, co jest tam dalej!
Przest¹pili próg i znaleli siê w niewielkiej komnacie bez okien.
Na rodku sta³ stó³ pokryty grub¹ warstw¹ kurzu, a na nim pali³a siê
maleñka lampka. P³omyk ognia zatrzepota³, gdy z korytarza wdar³
siê strumieñ powietrza.
Niech nas Mitra ma w swej opiece! mrukn¹³ Algras. Wiesz,
Cymmerianinie, nigdy w ¿yciu niczego siê nie ba³em, ale tym razem
czujê siê jako dziwnie... Po comy tu leli? Do czego potrzebne ci
s¹ te stare piwnice? Sam widzisz, ¿e kryje siê w nich jaka si³a nie-
czysta! Tfu, tfu, ma³o nam jeszcze by³o barona Ferndina...
Nie bój siê i id za mn¹! Wiem, co robiê, a i ty zaraz zrozu-
miesz. Biorri, nie szczêkaj zêbami, bo sobie jêzyk odgryziesz. Nie
ulega w¹tpliwoci, ¿e idziemy dobr¹ drog¹... No tak, ale gdzie teraz?
Chyba trzeba wejæ po tych schodach, ale s¹ takie zmursza³e, ¿e tyl-
ko patrzeæ, jak siê zawal¹...
Conan ostro¿nie stan¹³ na pierwszym stopniu schodów, prowa-
dz¹cych do ciemnego w³azu w suficie. Stopnie gronie trzeszcza³y,
a porêcz chwia³a siê, w ka¿dej chwili mog¹c siê z³amaæ pod ciê¿a-
rem Cymmerianina. Dwa schodki rozsypa³y siê, ledwie dotkn¹³ ich
nog¹, ale mimo wszystko szczêliwie dotar³ do ciemnego otworu.
Wtedy pochyli³ siê i zawo³a³ w dó³:
W³acie tutaj, tylko ostro¿nie! Jeli schody wytrzyma³y mój
ciê¿ar, nie za³ami¹ siê pod wami. Ty, Biorri, pierwszy, Algras za tob¹!
170
Lekko, jak wiewiórka, Rudy wbieg³ po zgni³ych schodkach i znik-
n¹³ w ciemnym otworze. Algras wchodzi³ wolno, wymacuj¹c ka¿d¹
deskê i czepiaj¹c siê palcami pokruszonych kamieni zimnej ciany.
Kiedy, stêkaj¹c, z ostatniego chwiejnego stopnia przeszed³ na twar-
d¹ pod³ogê, za jego plecami rozleg³ siê huk i stare schody runê³y,
odcinaj¹c im odwrót. Lampka na stole zamruga³a i zgas³a. Cofn¹w-
szy siê od otworu w pod³odze, Algras rzek³ schrypniêtym g³osem:
Ale nas zaprowadzi³, Cymmerianinie! Czy¿by szuka³ skar-
bów barona? On przechowywa³ swe pieni¹dze nie tutaj, lecz u ksiê-
cia w Menorze. Gdybym wiedzia³, za nic nie poszed³bym z tob¹!
Conan rozgl¹da³ siê, nie zwracaj¹c ¿adnej uwagi na rozz³o-
szczonego Algrasa. Znajdowali siê w ogromnej sali, niegdy bogato
umeblowanej i ozdobionej poz³acan¹ boazeri¹. Teraz ca³a poz³ota
z³uszczy³a siê, zamiast drogich tkanin ze cian zwisa³y zakurzone
szmaty, a wiat³o dzienne z trudem przebija³o siê przez szczeliny
w grubych okiennicach. W k¹cie le¿a³y zwalone na kupê stare kola-
we sto³y i po³amane fotele. Oprócz paradnych drzwi Cymmerianin
dostrzeg³ w pó³mroku mniejsze drzwi po obu koñcach sali. Od razu
uzna³, ¿e na g³ówne wejcie nie warto zwracaæ uwagi, wskaza³ swym
towarzyszom jedne ma³e drzwi, a sam skierowa³ siê do drugich. Biorri
wzi¹³ pochodniê z r¹k Algrasa, kucn¹³ w ciemnym k¹cie i zacz¹³
badaæ kurz i pajêczyny na pod³odze. Gdy nagle us³ysza³ obok ciche
skrzypniêcie, zerwa³ siê na równe nogi i schwyci³ miecz. Ale to tyl-
ko porusza³y siê drzwi, ledwie trzymaj¹ce siê na jednym zardzewia-
³ym zawiasie. Biorri ostro¿nie pchn¹³ je rêk¹ i z lêkiem zajrza³ do
ciemnego lochu. I w tym momencie pod sklepieniem sali zahucza³
jego krzyk, od którego sp³oszy³y siê nietoperze:
Tutaj! Conanie, spójrz, oni byli tutaj!
Cymmerianin podbieg³ do Biorriego. Algras choæ niechêtnie te¿
ruszy³ siê z miejsca i poszed³ zobaczyæ, co takiego znalaz³ Rudy.
Conan i Biorri znów spojrzeli po sobie porozumiewawczo, a Al-
gras cofn¹³ siê przera¿ony:
O, Mitro, chroñ nas przed si³¹ nieczyst¹! To wilcze tropy!
Idmy st¹d, z wilko³akami nie bêdê wiêcej walczy³, nie jestem cza-
rownikiem ani magiem, a i wy chyba te¿... Cymmerianinie, czy ty
oszala³, ocali³e g³owê w polu po to, by tu j¹ z³o¿yæ? No to trzeba
by³o iæ samemu, po co wzi¹³ nas?!
Czy wreszcie zamilkniesz?! warkn¹³ rozsierdzony Conan.
Myla³em, ¿e jeste solidnym cz³owiekiem, ¿e nie jeste tchórzem,
bo przecie¿ w pojedynkê chodzi³e na niedwiedzia, a ty ledwie zo-
171
baczy³e na pod³odze lady wilków, od razu ze strachu w³azisz na
ciany! Przypatrz siê lepiej, co to za wilki, czy te lady nie nale¿¹ do
psów?
Algras kucn¹³ obok i przyjrza³ siê dobrze:
Tak... rzeczywicie jakby psy... Ale sk¹d mog³y siê tu wzi¹æ?
Nie, Cymmerianinie, mów, co chcesz, ale to jednak s¹ wilko³aki!
Zastanów siê: tu, w sali, nie ma ani jednego ladu, a zaczynaj¹ siê
dopiero za drzwiami. No i co na to powiesz, czy nie mam racji?
To powiem, ¿e masz milczeæ i iæ za mn¹, tak czy owak nie
mo¿emy wracaæ. Chyba ¿e chcesz skrêciæ kark, skacz¹c w dó³. Chod-
my! Popatrz, nawet Biorri ju¿ siê nie trzêsie. Dobrze wieæcie, gdzie
tu powinno byæ zejcie zaszlimy ju¿ zbyt wysoko, a mnie s¹ po-
trzebne piwnice. Stare piwnice, w których przechowywano wino!
Conan pochyli³ siê i mia³o przeszed³ przez niskie drzwi. Za nim,
ci¹gle jeszcze niespokojny, ale staraj¹c siê nie zostawaæ w tyle, drepta³
Biorri, a na koñcu, mocno ciskaj¹c miecz w rêku i ogl¹daj¹c siê co
jaki czas, pospieszy³ Algras. W lesie zna³ ka¿dy szmer, krzyk ptaka
zapowiada³ mu obecnoæ zwierzyny, zmiêta trawa wskazywa³a dro-
gê, a tutaj, w tych ciemnych, zatêch³ych korytarzach, czu³ siê jak
pogrzebany ¿ywcem. Brr! Nie chcia³bym byæ baronem, ani nawet
ksiêciem, ¿eby ca³e ¿ycie spêdzaæ w takim kamiennym wiêzieniu!
wzdrygn¹³ siê, s³uchaj¹c kroków swych towarzyszy. Nagle Conan
i Biorri stanêli i Algras z rozpêdu wpad³ na nich, nieomal przebija-
j¹c Rudego mieczem.
Zabierz to, przyjacielu, bo przelejesz m¹ niewinn¹ krew.
Biorri da³ Algrasowi kuksañca w bok, doprowadzaj¹c go do przy-
tomnoci. Conan wie, co robi, i s¹dzê, ¿e nie trzeba bêdzie wal-
czyæ. Tylko dlaczego te schody znów prowadz¹ do góry, a nie na
dó³? Mo¿e skrêcilimy w z³¹ stronê?
Nie, lady tu prowadz¹, a tak¿e krople krwi... Przynajmniej
dobrze, ¿e te schody s¹ z kamienia. Przeklête lochy, dlaczego tyle
ich porobiono? Tu i w Menorze...
W Menorze to co innego... Ka¿d¹ noc zgodzi³bym siê wêdro-
waæ nimi, ¿eby tylko czeka³o tam to, co ciebie!
Nic prostszego! Najpierw nadstaw w³asn¹ g³owê, a potem
za¿ywaj rozkoszy. No, starczy mielenia jêzykiem, idziemy! A ty,
Algrasie, schowaj miecz, bo faktycznie przedziurawisz nim Rudego,
a kto wtedy zapiewa nam wieczorem?
Algras, s³ysz¹c ich pewne g³osy, nabra³ nieco odwagi i zacz¹³
siê wspinaæ na strome kamienne schody. A potem znów skrêcali to
172
w jedn¹ stronê, to w drug¹, a¿ wreszcie dotarli do prowadz¹cych w dó³
schodów. Ciemne plamy na pod³odze wskazywa³y im drogê.
Chyba to w³anie by³y te stare piwnice na wino. Pali³a siê za-
tkniêta w cianê pochodnia, s³abo owietlaj¹c sklepiony sufit, wytar-
t¹ kamienn¹ pod³ogê i wielk¹ p³ytê z ¿elaznym piercieniem. Wokó³
p³yty, niczym czarne zjawy, siedzia³o siedem czarnych psów, nie
spuszczaj¹c z ludzi gorej¹cych, czerwonych oczu.
Na uboczu, wpatrzona w cianê niewidz¹cymi oczami, poniewie-
ra³a siê g³owa Ferndina; niele jej siê dosta³o od psich zêbów fircy-
kowata bródka i wojownicze w¹sy zamieni³y siê w ¿a³osne k³aki, d³u-
gie czarne w³osy, za które psy ci¹gnê³y g³owê, zbi³y siê w okropny
ko³tun. Conan podszed³ bli¿ej i pochyli³ siê nad szcz¹tkami wroga.
Popatrz, Biorri: niby on, a jednoczenie jakby kto inny! Fern-
din by³ niewiele starszy ode mnie, a to czaszka starca, a¿ dziw, ¿e ma
czarne w³osy...
Czary, przyjacielu, czary! Ci przeklêci magowie nawet stulet-
ni¹ staruchê mog¹ zamieniæ w niewinn¹ dziewczynê, ale ty wiesz
o tym lepiej ode mnie! Pamiêtasz, jak mi opowiada³e o tej licznot-
ce, która tak ci siê wiesza³a na szyi?
Psy patrzy³y, jakby na co czekaj¹c. Conan podszed³ do Algra-
sa, który z lêkiem zerka³ na psy, i wzi¹³ od niego grub¹ linê.
Powinna wytrzymaæ... Zaraz przywi¹¿ê j¹ do piercienia i spró-
bujemy ci¹gn¹æ p³ytê. Raz, dwa Biorri, pod³ó¿ co z boku! Tak,
dobrze! Jeszcze trochê! Posz³a!
P³yta ze zgrzytem ruszy³a z miejsca i rysuj¹c pod³ogê odjecha³a
na bok. Algras i Conan chcieli zajrzeæ w ziej¹c¹ otch³añ, ale ostrze-
gawczy pomruk psów kaza³ im siê cofn¹æ o krok. Jeden za drugim
psy skaka³y, znikaj¹c w piekielnych ciemnociach. Ostatni schwyci³
oszpecon¹ g³owê Ferndina, potrz¹sn¹³ ni¹ wciekle, uderzaj¹c o ka-
mienie, i skoczy³ w lad za innymi.
Przez jaki czas panowa³a kompletna cisza, a potem Conan wzi¹³
pochodniê, zajrza³ do piwnicy i powiedzia³:
Nic nie widaæ, g³êboko tam i ciemno. Trzeba zejæ. Nawet s¹
tutaj schody.
Chwila i znikn¹³ w podziemiach, pozostawiaj¹c na górze Algra-
sa i Biorriego. Przys³uchuj¹c siê jego cichn¹cym krokom, równie¿
oni zaczêli czym prêdzej schodziæ na dó³.
Conan sta³ w milczeniu, owietlaj¹c kupê koci, niemal do czysta
obgryzionych przez szczury. Resztki bogatej niegdy odzie¿y mówi³y
same za siebie: to byli oni, nieszczêni synowie barona Dissa...
173
Algras z jêkiem osun¹³ siê na kolana:
O, Mitro! Teraz wszystko rozumiem! To ich dusze b³¹ka³y siê
po zamku pod postaci¹ czarnych psów, to oni pomogli rozprawiæ siê
z Ferndinem!
Tak, Algrasie, to oni! Ferndin zabi³ i starego barona, i baro-
now¹, i ich synów, a teraz równie¿ jego g³owa znalaz³a siê w tej piw-
nicy! Ale gdzie ona jest? Biorri, gdzie podzia³a siê g³owa tego ³otra?
Biorri nie odpowiada³. Sta³ do nich ty³em, ostrzem sztyletu wy-
d³ubuj¹c ze ciany jaki kamieñ. Gdy podeszli bli¿ej, zobaczyli, ¿e
usi³uje usun¹æ warstwê jasnych kamieni, którymi za³o¿one by³o wej-
cie do jednej z nisz na beczki. Algras i Conan bez s³owa chwycili
za sztylety i zaczêli nimi poszerzaæ szczeliny miêdzy kamieniami.
Hartowana sta³ dzwoni³a, na wszystkie strony lecia³y kamienne okru-
chy i wkrótce powsta³ otwór, przez który mo¿na by³o przecisn¹æ rêkê.
Conan zbli¿y³ twarz do dziury i natychmiast siê cofn¹³ smród roz-
k³adaj¹cych siê zw³ok uderzy³ w nos, md³oci podesz³y do gard³a.
Zakas³a³ i ze zdwojon¹ si³¹ zacz¹³ kruszyæ miêkki kamieñ. Otwór
stawa³ siê coraz wiêkszy, ods³aniaj¹c p³ytk¹ niszê. Staraj¹c siê tam
nie patrzeæ, Biorri pracowa³ stêpionym ju¿ sztyletem, walcz¹c z ka-
mieniami jak z ¿ywym wrogiem. Spod r¹k Cymmerianina i Algrasa,
który wreszcie zrozumia³, o co chodzi, wylatywa³y wielkie kamien-
ne bry³y.
Wkrótce mur zosta³ ca³kiem rozebrany. Wziêli pochodnie i zaj-
rzeli. Tak, to by³a ona, Mergit! Kiedy tylko Conan ujrza³ psy siedz¹-
ce wokó³ p³yty, natychmiast domyli³ siê, kogo spotkali w lesie. I te-
raz pozna³ jej sukniê, nakrycie g³owy i w³osy, gêst¹ fal¹ opadaj¹ce
na ramiona... Tylko ¿e zamiast twarzy pustymi oczodo³ami spogl¹-
da³a na niego naga czaszka z wyszczerzonymi w triumfalnym umie-
chu nie¿nobia³ymi zêbami... Conan opuci³ oczy i dojrza³ u jej nóg
g³owê Ferndina. Przykute do ciany rêce ci¹¿y³y ku ziemi, i Conan,
nie mog¹c znieæ tego widoku, zamachn¹³ siê mieczem i przer¹ba³
³añcuch. W podziemiach rozleg³o siê ni to westchnienie ulgi, ni to
jêk i szcz¹tki kobiety runê³y na g³owê jej wroga.
Teraz nale¿y spe³niæ ich ostatni¹ wolê. Gdy siê jako st¹d
wydostaniemy, zniesiemy do piwnic i komnat zamkowych ca³e drze-
wo i chrust... Jeli bêdzie za ma³o, przywieziecie ze wsi. Chodmy,
bo trzeba to zrobiæ jeszcze dzi!
Nie ogl¹daj¹c siê, Conan poszed³ na górê, a za nim pospieszy³
Biorri. Algras ci¹gle jeszcze klêcza³ wród rozrzuconych kamieni,
odmawiaj¹c modlitwy za zmar³ych.
174
S³oñce chyli³o siê ju¿ ku zachodowi, kiedy u³o¿ono ostatni¹ garæ
drew i ostatni¹ wi¹zkê chrustu. Na podwórzu zamku zebrali siê chy-
ba wszyscy mieszkañcy Benty, którym Algras opowiedzia³ to, co
widzia³ sam i o czym dowiedzia³ siê od Cymmerianina. Conan sta³
na szerokich schodach, rozgl¹daj¹c siê i kogo szukaj¹c wzrokiem.
Gdzie siê podzia³ ten nasz zuch? Zaraz trzeba bêdzie podpa-
liæ chrust, a jego jak nie ma, tak nie ma... Czy¿by gdzie znalaz³
dzban wina i nie mo¿e siê od niego oderwaæ? Ej, Rudy, Rudy! Chy-
ba znów trzeba bêdzie przeszukiwaæ ca³y zamek...
Jednak w tej w³anie chwili ze stajni wyjrza³a znajoma twarz.
Rudy potrz¹sn¹³ rozczochranymi w³osami i spojrza³ na Conana. Cym-
merianin otworzy³ ju¿ usta, ¿eby go solidnie zwymylaæ, ale Biorri
przy³o¿y³ palec do ust i machn¹³ rêk¹, wzywaj¹c go do siebie.
Conan poleci³ Algrasowi jeszcze trochê poczekaæ i pobieg³ do
stajni.
Ju¿ myla³em, ¿e trzeba ciê bêdzie spaliæ razem z tymi wszyst-
kimi zmar³ymi! Gdzie siê szwendasz? Odpowiadaj, co tak mru¿ysz
oczy jak syty kot? Zaraz ci...
Biorri przerwa³ mu:
Zdaje siê mówi³e, ¿e nie masz ju¿ co robiæ w Redbornie? Fern-
din zabity, zamek zaraz siê spali i mo¿na bêdzie siê st¹d wynosiæ...
No tak, bo po co traciæ czas? I tak ju¿ zbyt d³ugo polowa³em
na tego kundla... Czekaj, czekaj, Rudy! A miecz? Tfu, przeklêty Fern-
din! Przez tych nieboszczyków nieomal zapomnia³em o najwa¿niej-
szym! Przed chwil¹, kiedy ciê szuka³em, zajrza³em do stajni nie
by³o tam jego ogiera. A wiêc gdzie jest? Zbroja i miecz pewnie s¹
w pokojach barona. Trzeba tam pójæ, póki jeszcze czas...
Nie gor¹czkuj siê i chod tutaj, chcê ci co pokazaæ. Biorri
poci¹gn¹³ go za rêkaw do ciemnego k¹ta, gdzie le¿a³a kupa s³omy.
Spójrz, ile w tym zamku tajnych drzwi! Na szczêcie w niektórych
pozostawiono klucze, tak jak tutaj. Widzisz?
Cymmerianin, który równie dobrze widzia³ w dzieñ, jak i w no-
cy, ju¿ wypatrzy³ niepozorne, ale mocne drzwi, obite poprzecznymi
¿elaznymi sztabami. Biorri triumfalnie dwa razy przekrêci³ ogromny
klucz tkwi¹cy w zamku. Na widok tego, co ukaza³o siê ich oczom,
Conan a¿ zakl¹³ z zachwytu. Klepn¹³ Rudego po ramieniu i wszed³
za nim do wielkiego pomieszczenia z zakratowanym oknem pod sa-
mym sufitem. Przywi¹zany do stalowego, umocowanego do ciany
piercienia, sta³ tu¿ przed nim z³ocisty ogier. Spogl¹da³ pa³aj¹cymi
oczami i niecierpliwie potrz¹sa³ jasn¹ grzyw¹.
175
Pod przeciwleg³¹ cian¹, jak w zbrojowni, sta³a szeroka ³awa,
pokryta drogim dywanem. Roz³o¿one by³y na niej czêci ksi¹¿êcej
zbroi nagrody zwyciêzcy w wiêtym Turnieju a na cianie wisia³
miecz w bogato zdobionej pochwie. Conan wzi¹³ go i przyjrza³ siê
b³yszcz¹cej klindze: tak, to by³ ten sam miecz, o który walczy³ na
turnieju: oto wiêty znak Mitry i herb ksi¹¿êcy...
Odetchn¹³ pe³n¹ piersi¹ i rozejrza³ siê doko³a: znów zobaczy³
konia, Rudego Biorriego, spogl¹daj¹cego nañ z przebieg³ym umiesz-
kiem, i nagle jak gdyby pêk³a stalowa obrêcz, ciskaj¹ca do tej pory
jego pier zrobi³o mu siê lekko na duszy, znów chcia³o siê miaæ,
pêdziæ galopem w nieznane, podzwaniaj¹c zbroj¹ i poganiaj¹c gor¹-
cego konia... Z³ocistorudego konia!
Ogieñ, jak nienasycony zwierz, wdar³ siê natychmiast do kom-
nat i podziemi starego zamku, po¿eraj¹c najpierw drwa i chrust, a po-
tem chciwie rzucaj¹c siê na boazerie i obicia cian, na belki sufito-
we. Odjechawszy nieco, Conan, Biorri i mieszkañcy Benty patrzyli,
jak z w¹skich okien wylatuje dym i wyrywaj¹ siê jêzyki p³omieni.
Po¿ar sro¿y³ siê ju¿ z ca³¹ moc¹, zajê³y siê dachy wie¿ obserwacyj-
nych, k³êby dymu wzbi³y siê pod same niebo, zlewaj¹c z ciemnymi
wieczornymi ob³okami...
Patrzcie, patrzcie, co to?! rozleg³y siê przestraszone g³osy.
Biorri, poklepuj¹c po cienkiej szyi pochrapuj¹c¹ Zoldê, wy-
szepta³:
To oni, Conanie, otrzymali wreszcie to, czego chcieli...
Czarniejsi od najczarniejszego dymu ogromni jedcy jeden
za drugim wynurzali siê z buzuj¹cego ognia i bezg³onie popêdza-
j¹c konie ulatywali w górê, w pomarañczowe niebo. Jeden, drugi,
trzeci...
Oto i siódmy wychyn¹³ z ognia. W tym samym momencie z trza-
skiem i hukiem zawali³ siê dach; s³up p³omieni wystrzeli³ ponad roz-
palone kamienie, rycz¹c jak rozjuszony potwór. Jedcy zatoczyli
kr¹g na wysokociach, jakby ¿egnaj¹c siê z rodow¹ siedzib¹, i po-
mknêli dalej, ku ob³okom, zlewaj¹c siê z k³êbami dymu.
Widzia³e j¹, Conanie?
Tak... Siedzia³a na koniu ostatniej zjawy, a wiatr rozwiewa³
jej w³osy...
Mogê przysi¹c, ¿e nam pomacha³a. Biorri otar³ nieproszo-
n¹ ³zê i poci¹gn¹³ nosem.
No dobrze, to wszystko, teraz niech siê dopala... Jedmy do
wsi, odpoczniemy tam, zjemy co, a rano wyruszymy w drogê.
176
Do Menory, do ksiê¿nej? Biorri, ci¹gle jeszcze poci¹gaj¹c
nosem, zerkn¹³ filuternie na Conana.
Wiesz, Rudy, chyba poproszê ciê, ¿eby przekaza³ Lawinii...
to znaczy ksiê¿nej, ten miecz i przy okazji opowiedzia³ jej o wszyst-
kim, co siê tu wydarzy³o... Przecie¿ jeste mistrzem od takich opo-
wieci. Ona ciê za to szczodrze wynagrodzi i zobaczysz, ¿e a¿ do
nastêpnego wiêta bêdziesz bez przerwy wesó³ i pijany!
A dlaczego, Conanie, sam nie chcesz zawieæ jej miecza? Prze-
cie¿ tak prosi³a, ¿eby wróci³, tak patrzy³a ci w oczy!
Nie, Biorri, nie wrócê do miasta, gdzie widziano, jak zosta-
³em pokonany. Nie mam tam co robiæ. Przeprowadzê ciê przez las,
a potem siê rozstaniemy: ty pojedziesz do Menory, a ja...
Umilk³ i zaduma³ siê. Biorri ze miechem da³ mu kuksañca w bok:
Chcesz, ¿ebym zgad³, dok¹d siê wybierzesz?
Conan pog³aska³ miêkk¹ grzywê z³ocistego rumaka i umiech-
n¹³ siê szeroko, b³yskaj¹c zêbami:
Przecie¿, filucie, odgad³e to ju¿ wówczas, kiedy jechalimy
do Redbornu!