Żydzi na Lubelszczyźnie przed wybuchem wojny -
charakterystyka ogólna.
W momencie inwazji hitlerowskiej na Polskę we wrześniu 1939 r. na terenie
przedwojennego województwa lubelskiego mieszkało około 320.000 Żydów, co stanowiło
około 12% ogółu mieszkańców województwa. Poza Lublinem, który był największym
ośrodkiem miejskim, a zarazem żydowskim w regionie (na 120.000 mieszkańców żyło
tutaj 37.000 Żydów), ludność żydowska zamieszkiwała przeważnie małe miasteczka i
osady, gdzie w wielu z nich stanowiła zdecydowaną większość mieszkańców (np.
Łaszczów - 97%, Izbica 92%, Międzyrzec Podlaski 75%, Rejowiec 72%, Piaski 70%,
Włodawa 62%). Wiele rodzin żydowskich zamieszkiwało także wsie, ale nie stanowiły
one znaczącego procentu ani ogółu ludności żydowskiej w województwie, jak również
wsi. Ludność żydowska na Lubelszczyźnie związana była przeważnie z miastami i
miasteczkami, zarówno kulturowo, jak i zawodowo.
Jednocześnie należy zauważyć, że w większości była to ludność niezasymilowana i poza
kontaktami administracyjno-handlowymi odseparowana od ludności polskiej czy
ukraińskiej, która również w znacznej mierze zamieszkiwała województwo. Od
początków XIX w. Żydzi lubelscy pozostawali pod silnymi wpływami chasydyzmu, który
hamował procesy akulturacyjne i asymilacyjne. Generalnie tutejsi Żydzi byli słabo
wykształceni, a do tego ubodzy. O tym jak słabo zasymilowani byli miejscowi Żydzi
świadczy fakt, że w 1931 r., w Lublinie na blisko 35.000 mieszkańców żydowskich tylko
911 osób deklarowało używanie języka polskiego jako języka codziennego, używanego w
domu. Pozostali rozmawiali w języku jidysz, chociaż w rzeczywistości młodsze pokolenie,
wychowane w Polsce już po I wojnie światowej, było dwujęzyczne - używali zarówno
języka jidysz, jak i polskiego. Tego pierwszego w kontaktach ze starszym pokoleniem,
tzn. z rodzicami; drugiego w kontaktach z rówieśnikami. Jednocześnie wcale nie
znaczyło to, że mieli jakieś kontakty z Polakami, nawet jeżeli chodzili do polskich szkół.
We wszystkich rozmowach z ocalałymi pojawia się odpowiedź, że nawet jeżeli dziecko
żydowskie chodziło do polskiej szkoły lub mieszkało w polskiej dzielnicy, to rzadkością
były kontakty z polskimi rówieśnikami. Wzajemna separacja wynikała zarówno z
żydowskiej tradycji braku kontaktów z polską większością, jak również z polskiej niechęci
do Żydów. Były to dwa odrębne światy, które nie przenikały się wzajemnie, jeżeli chodzi o
prywatne kontakty. Rzadkością były mieszane małżeństwa, rzadko też zdarzały się
imprezy towarzyskie, podczas których obydwie grupy mogły się spotkać. Wspólne
spotkania odbywały się tylko w rodzinach zasymilowanych i też nie można powiedzieć,
że były one bardzo częste.
Jak wspomina Zofia Gryzolet-Weiser, która urodziła się w Lublinie i wychowała w
zamożnej i akulturowanej rodzinie kupca futrzarskiego, sytuacja wyglądała pod tym
względem następująco:
Rodzice moi mieli polskich znajomych, ale były to kontakty bardziej handlowe, związane
z naszym sklepem, który mieścił się w centrum miasta. Natomiast, gdy w piątki
organizowano u nas w domu spotkania towarzyskie z okazji szabatu (nie miały one
1
charakteru religijnego), to wśród przyjaciół, którzy przychodzili do moich rodziców była
tylko jedna rodzina polska - państwo Miłosiowie. Innych Polaków w otoczeniu moich
rodziców nie pamiętam. Dzięki temu kontaktowi, później, w czasie wojny przeżyła moja
matka i brat. Ja dopiero teraz uświadamiam sobie ten fakt, że poza państwem Miłosiami
moi rodzice nie mieli żadnych polskich przyjaciół. Naszymi gośćmi byli przeważnie
zamożni Żydzi - inteligencja żydowska w Lublinie - adwokat Bach, dr Lewin i inni.
Ja sama chodziłam do polskiego gimnazjum i miałam polskie koleżanki, które bywały u
mnie w domu. Czułam się już tak zasymilowna, że nie miałam kontaktu z żadną
organizacją żydowską. One przychodziły do mnie, ale nie pamiętam, żebym ja była
częstym gościem u nich.
Inna z ocalałych z Holocaustu, Zahawa Lichtenberg, pochodząca z ubogiej rodziny
żydowskiej, mieszkającej w centrum dzielnicy żydowskiej w Lublinie wspomina inny fakt:
Gdybym nie uciekła z Lublina w czasie wojny do Lwowa, w którym byli w tym czasie
Rosjanie, to wojny bym nie przeżyła. Przed wojną mieszkałam przy Szerokiej, w samym
centrum dzielnicy żydowskiej i nie miałam kontaktu z Polakami. Rzadko bywałam też na
polskich ulicach, bo to dla Żyda mogło się okazać niebezpieczne. Chociaż z koleżankami
rozmawiałam po polsku, ale to były same Żydówki i często same przechodziłyśmy na
jidysz, którego używało się w domu. Pamiętam, że pierwszego Polaka poznałam dopiero
w 1940 r., gdy wraz z Polakami byłam zesłana przez Rosjan na Syberię. Dopiero wtedy
zauważyłam, że wśród Polaków też byli różni ludzie. Wiem na pewno jednak, że gdybym
została w Lublinie z rodzicami, to z moim wyglądem, niekompletną znajomością języka
polskiego i żadną znajomością polskich obyczajów oraz przy braku kontaktów z
Polakami, wojny bym nie przeżyła.
Jednocześnie należy nadmienić, że mimo iż w okresie międzywojennym pojawiła się w
większych miastach Lubelszczyzny warstwa inteligencji żydowskiej, to też trudno tutaj
mówić, że ci ludzie mieli ścisłe kontakty ze środowiskiem polskim. W większości
przypadków związni byli oni z organizacjami żydowskimi, a w wielu przypadkach,
pochodząc w pierwszym pokoleniu z rodzin religijnych, posiadali średnią znajomość
języka polskiego. Przykładem tu może być Bela Dobrzyńska, liderka Organizacji
Syjonistycznej w Lublinie, deputowana do Rady Miejskiej, która pochodząc z chasydzkiej
rodziny, sama mając liberalny stosunek do religii i tradycji, nie posiadała prawie żadnych
kontaktów z Polakami - żyła tylko w środowisku żydowskim.
Wszystkie te czynniki zadecydowały w okresie wojny, że Żydzi mogli być bardziej
odseparowani od środowiska polskiego, a tym samym automatycznie utrudniało to
powołanie wspólnych organizacji konspiracyjnych w obliczu okupacji hitlerowskiej.
Wyjątkiem były tu jedynie środowiska lewicowe - komuniści i socjaliści. Członkowie
Komunistycznej Partii Polski, którymi byli zarówno Polacy, jak i Żydzi posiadali bardziej
bliskie stosunki i to później wykorzystywano w czasie wojny, chociaż jak się w praktyce
okazało i tu nie brakowało konfliktów na tle narodowościowym. Wśród komunistów-
Polaków też nie brakowało ludzi o antysemickim nastawieniu. Bliską współpracę ze sobą
prowadziły także żydowski, socjalistyczny Bund i Polska Partia Socjalistyczna, co też
zaowocowało współpracą w okresie wojny. Miało to chociażby miejsce w Lublinie i
Zamościu, gdzie obydwie organizacje były bardzo silne.
2
Ludność żydowska w województwie lubelskim w swojej przewadze była to jednak
społeczność, którą możemy określić mianem ubogiej - drobni handlarze, rzemieślnicy,
wielu z nich wręcz bezrobotnych, o których mówiło się "luftmenschen" - żyjący z
powietrza, ponieważ nikt nie wiedział z czego utrzymywali wielodzietne rodziny. Była to
społeczność rozdrobniona, żyjąca z dnia na dzień, walcząca jedynie o byt rodziny,
bardzo często bardzo tradycyjna i do tego niewykształcona. Poza Lublinem, Zamościem i
Chełmem, gdzie istniały żydowskie warstwy inteligenckie, a więc potencjalnie
przywódcze, w małych miasteczkach trudno było spotkać Żydów nawet ze średnim
wykształceniem, nie mówiąc już o wykształceniu wyższym. Owszem, spotykało się
lekarzy żydowskich czy nauczycieli, ale w bardzo wielu przypadkach żyli oni w
zawieszeniu pomiędzy Polakami a Żydami. Dla tych pierwszych zawsze pozostawali
Żydami i byli nie dość zasymilowani. Dla tych drugich zbyt daleko odeszli od tradycji i
religii żydowskiej, a tym samym patrzono na nich z dużą dozą podejrzliwości.
2. Sytuacja Żydów na Lubelszczyźnie pod okupacją hitlerowską. Czynniki
uniemożliwiające zorganizowanie zwartego żydowskiego ruchu oporu.
Od września 1939 r., czyli od momentu najazdu niemieckiego na Polskę, sytuacja
ludności żydowskiej na Lubelszczyźnie skomplikowała się dodatkowo. Na teren
województwa lubelskiego napłynęły masy uciekinierów, zarówno Polaków, jak i Żydów z
terenów zachodniej Polski. Wiele miasteczek na Lubelszczyźnie zostało
zbombardowanych przez lotnictwo niemieckie i nastąpił eksodus ludności w obrębie
samego regionu. Takie miejscowości, jak Kurów, Markuszów, Biłgoraj, Frampol, Janów
Lubelski zostały prawie całkowicie zniszczone, a mieszkający w nich Żydzi uciekali do
większych miast, pozbawieni całkowicie dobytku. Tysiące uchodźców żydowskich
zanotowano od razu w Lublinie, Kraśniku czy innych miejscowościach, które ucierpiały
mniej w wyniku działań wojennych.
Jednocześnie, po 17 września 1939 r. na Lubelszczyznę wkroczyła Armia Radziecka,
wykonując zobowiązania wynikające z traktu Ribbentrop-Mołotow. Żydzi w wielu
miejscowościach powitali Rosjan jak wyzwolicieli. W zajętych przez nich
miejscowościach ujawniły się elementy komunistyczne, które zaczęły organizować nową
władzę, łącznie z komunistyczną milicją, której członkami w przeważającej mierze byli
Żydzi. Zaczęło dochodzić do samosądów i aresztowań przeważnie polskich oficerów,
ziemiaństwa i inteligencji. Zdarzały się przypadki skrytobójczych egzekucji. W wielu
przypadkach społeczeństwo polskie oskarżyło o te fakty współpracujących z
bolszewikami Żydów. Oskarżenie spadło w zasadzie na całą społeczność żydowską,
mimo że zamożniejsze warstwy żydowskie oraz ortodoksi bardzo mocno zdystansowali
się od Rosjan, uważając ich za takich samych agresorów, jak Niemców. Ów konflikt
narodowościowy na samym początku wojny bardzo mocno rzutował na późniejsze
stosunki polsko-żydowskie pod okupacją hitlerowską. Jego efektem była w późniejszym
okresie co najmniej bierność Polaków w momencie, gdy zaczęła się zagłada Żydów.
Często słyszało się wśród Polaków, że mordowanie Żydów przez Niemców jest karą za
to, że Żydzi poparli wkraczających do Polski bolszewików. Postrzegano to jako swoistą
zemstę za upokorzenia jakich doznali Polacy od Żydów przez dwa tygodnie radzieckiej
3
okupacji Lubelszczyzny, jednocześnie zapominając, że przed wojną sami Polacy
traktowali w rzeczywistości Żydów jako obywateli drugiej kategorii.
Gdy pod koniec września 1939 r. okazało się, że Rosjanie wycofają się na wschód od linii
rzeki Bug, bardzo wielu Żydów zdecydowało się na odejście razem z nimi. W pierwszej
kolejności uczynili to liderzy i aktywni działacze żydowskich partii lewicowych: komuniści,
członkowie Bundu i Poalej Syjon, którzy uważali Związek Radziecki za kraj wolności i
równości, a przynajmniej za mniej niebezpieczny niż Niemcy. Razem z nimi odeszło też
wiele młodzieży, aktywnej przed wojną na Lubelszczyźnie w licznych organizacjach
żydowskich. Na wyjazd do ZSRR decydowali się także ci ludzie, którzy obawiali się
represji ze strony Niemców za działalność przedwojenną - inteligencja żydowska,
działacze innych partii czy organizacji. Przykładem może tu być Stefan Zylber z Lublina,
syn najzamożniejszego Żyda lubelskiego i zarazem prezesa Żydowskiej Gminy
Wyznaniowej w mieście do 1939 r. Jego ojciec, Hersz Jojna Zylber, piastując stanowisko
prezesa Gminy, będąc przy tym liderem ortodoksyjnej partii Agudat Izrael, pełnił również
funkcję przewodniczącego Komitetu Pomocy Uchodźcom-Żydom z Niemiec i zajmował
się opieką nad uciekającymi do Polski od 1933 r. Żydami niemieckimi. Zaraz po
wkroczeniu wojsk niemieckich do Lublina do mieszkania Zylberów wtargnęło Gestapo,
poszukując Hersza Jojnę Zylbera. On sam spodziewając się aresztowania wyjechał
wcześniej z Lublina do Otwocka, gdzie rodzina posiadała rezydencję letnią. Nie mogąc
znaleźć ojca, gestapowcy pobili syna oraz dziadka. Po tym fakcie syn, Stefan Zylber,
chociaż antykomunista, zdecydował się na ucieczkę pod okupację radziecką, obawiając
się, że zostanie aresztowany przez Niemców w zamian za ojca.
Wiele osób decydowało się na ucieczkę na wschód już po wkroczeniu na Lubelszczyznę
Niemców, obserwując ich zachowanie w stosunku do Żydów. Jak wielka skala była tych
ucieczek pod okupację radziecką świadczy fakt, że pod koniec września 1939 r. z
Zamościa odeszło razem z Armią Radziecką około 5.000 Żydów na ogólną liczbę 13.000
ludności żydowskiej mieszkającej w tym mieście przed wojną, z Chełma około 4.000 na
15.000, z Tomaszowa Lubelskiego około 2000 na 3.500. Uciekającymi na wschód byli
przede wszystkim aktywni działacze społeczno-polityczni, którzy teoretycznie mogliby
stać się organizatorami ruchu oporu pod okupacją hitlerowską. Była to pierwsza
trudność, która spowodowała, że na początku okupacji niemieckiej na Lubelszczyźnie nie
powstały struktury żydowskiego ruchu oporu. W tym samym czasie Polacy zaczęli
organizować się bardzo szybko i już w październiku-listopadzie 1939 r. na
Lubelszczyźnie istniały zakonspirowane komórki Związku Walki Zbrojnej, podlemu
Rządowi Polskiemu na Uchodźctwie.
Kolejną trudnością był fakt, że od początku okupacji niemieckiej restrykcje antyżydowskie
uderzyły w podstawy bytowania Żydów. W większych miastach, jak Lublin czy Zamość
Żydów usunięto z głównych ulic, dokonując jednocześnie konfiskaty ich mienia. W
Lublinie wysiedlenie rodzin żydowskich z centrum miasta nastąpiło w ciągu jednego dnia,
18 listopada 1939 r., przy czym wysiedlanym pozostawiono jedynie pół godziny na
zabranie czegokolwiek z mieszkań. W ten sposób tracili oni podstawy egzystencji i od tej
pory cały ich wysiłek kierował się na przetrzymanie własne, a nie myśl o organizacji
oporu. Należy tu nadmienić, że wśród wysiedlonych wtedy z centrum Lublina było bardzo
4
wiele osób zamożnych i aktywnych przed wojną w rozlicznych organizacjach.
Wysiedlanych wtłaczano do i tak maksymalnie zagęszczonych dzielnic żydowskich,
chociaż jeszcze wtedy nie tworzono na Lubelszczyźnie zamkniętych gett. Ukazywały się
jednocześnie zarządzenia niemieckie ograniczające prawo pobytu Żydów tylko do danej
miejscowości, wprowadzono zakaz korzystania z transportu publicznego, wreszcie
zaczęła się w 1940 r. aryzacja przedsiębiorstw żydowskich, przy jednoczesnej izolacji
ludności żydowskiej i odseparowaniu jej od ludności polskiej. Wszystkie te czynniki
wpływały na fakt, że w dzielnicach żydowskich, a nawet w małych miasteczkach, gdzie te
restrykcje nie były aż tak rygorystycznie przestrzegane, ludność żydowska traciła
możliwość samoorganizacji. Dodajmy do tego rozliczne kontrybucje i grabież
organizowaną na własną rękę przez lokalnych urzędników niemieckiej administracji i
policji.
Wszystko, co działo się wokół Żydów powodowało, że ciągle żyli oni w stanie
tymczasowości i niepewności co do faktu, gdzie spędzą następną noc i jak zapewnią
rodzinie minimum egzystencji.
Ida Gliksztajn, która jest autorką jednych z najlepszych wspomnień z getta lubelskiego,
dotychczas jeszcze nie opublikowanych, wspominała, że w latach 1939-1941 wiele
rodzin żydowskich w Lublinie musiało zmieniać mieszkania nawet po 8-9 razy, tracąc
przy tym większą część dobytku.
Do tej niepewnej sytuacji dołączyły się łapanki do obozów pracy na Lubelszczyźnie,
przede wszystkim wielka łapanka z wiosny 1940 r., gdy w każdej miejscowości policja
niemiecka wybierała od kilkuset do kilku tysięcy zdolnych do pracy Żydów, kierując ich do
kompleksu obozowego w Bełżcu lub do obozów na terenie powiatu chełmskiego.
Wszystko to dezorganizowało życie żydowskie i utrudniało nawiązywanie kontaktów
konspiracyjnych.
Jednakże w tym czasie pojawiły się pierwsze jednostki, które zaczęły myśleć o jakiejś
formie konspiracji, bo trudno tu mówić o oporze. Dotyczyło to różnych środowisk.
Religijni Żydzi, którym zabroniono odbywania publicznych praktyk religijnych (synagogi
zostały zamienione albo na schroniska dla przesiedleńców albo na magazyny),
organizowali potajemne obchody świąt religijnych w prywatnych mieszkaniach. Fakty
takie znane są chociażby z Lublina i Zamościa. W momencie, gdy w 1940 r. nakazano
zamknięcie synagog do celów religijnych, a wiadomo było, że Niemcy w trakcie ich
zamykania palili księgi religijne i rabowali wyposażenie, wielu religijnych Żydów
decydowało się na przeniesienie utensyliów do prywatnych mieszkań. Należy tu
nadmienić, że w razie wykrycia tego faktu lub odkrycia nielegalnego minianu,
uczestniczącym w modlitwie groziło w najmniejszym tylko wypadku pobicie przez
policjantów. Dlatego też starano się stworzyć cały system ostrzegawczy przed
ewentualnym najściem policji. Zazwyczaj grupa dzieci, bawiąca się przed domem, w
którym odbywały się modlitwy, obserwowała okolicę i ostrzegała przed nadchodzącymi
policjantami lub żandarmami. Organizatorami takich nielegalnych zgromadzeń religijnych
w Lublinie byli chociażby chasydzi, którym udało się uratować z kilku synagog i
bethamidraszy Torę i inne księgi religijne.
Od 1940 r. prowadzono także w Lublinie nielegalne nauczanie, ponieważ w mieście
5
pozostała grupa nauczycieli ze szkół żydowskich, na czele z Nachmanem Kornem,
nauczycielem języka hebrajskiego z Gimnazjum Humanistycznego. Na początku starali
się oni o zalegalizowanie swojej działalności i otwarcie w Lublinie normalnej szkoły
podstawowej. Gdy to okazało się niemożliwe, chociaż w tym czasie w Warszawie i
Krakowie udało się takie szkoły otworzyć, Nachman Korn zorganizował tajne nauczanie
w prywatnych domach swoich uczniów. Uczono tam na poziomie podstawowym i
średnim, a w programie nauczania były przedmioty żydowskie, jak język hebrajski,
historia Żydów, historia syjonizmu oraz język polski i historia Polski, a więc wszystkie
przedmioty, które zakazane były przez Niemców. Jednocześnie z pracą oświatową
prowadzono działalność mającą na celu objęcia opieką i pomocą dzieci z najuboższych
rodzin. Informacje o najbiedniejszych przekazywano do funkcjonującej legalnie
Żydowskiej Samopomocy Społecznej.
Były to jednak działania, które obejmowały niewielki krąg osób. Nie wiadomo nawet czy
podobną działalność prowadzono na prowincji.
W trakcie moich badań udało mi się znaleźć jedynie trzy relacje, mówiące o kontakcie
pomiędzy Żydami a polskim ruchem oporu w latach 1939-1941. Dotyczą one małych
miejscowości, a mianowicie Piask, Firleja i Zamościa. Kontakty te polegały na tym, że
podziemie polskie, głównie pojedyncze osoby związane z konspiracją, kontaktowały się
ze znajomymi żydowskimi, którym przekazywały informacje pochodzące z nasłuchu
radiowego. W ten sposób Żydzi w tych miejscowościach posiadali bieżące informacje
nadawane przez BBC. W jednym przypadku to Żyd prowadził nasłuch radiowy i
informował polskich konspiratorów. Dotyczyło to sytuacji w Piaskach, gdzie Szmul
Fajersztajn, miejscowy elektrotechnik pracował na posterunku żandarmerii niemieckiej.
W pomieszczeniu tym miał nieograniczony dostęp do radia i przez pewien czas nie był
specjalnie kontrolowany przez Niemców. Dzięki temu mógł słuchać zarówno polskich
audycji BBC, jak i radia niemieckiego, a uzyskane tą drogą informacje przekazywał
zaprzyjaźnionemu Polakowi, o którym wiedział, że jest członkiem organizacji
konspiracyjnej. Obserwował również poczynania żandarmów z Piask, uprzedzając o
ewentualnych aresztowaniach. Sprawa wydała się w końcu na początku 1942 r. i
Fajersztajn został aresztowany i odstawiony do więzienia Gestapo na Zamku w Lublinie.
Stąd wywieziono go w 1943 r. do Oświęcimia; na szczęście Fajersztajn przeżył
hitlerowskie obozy koncentracyjne.
Wiadomości radiowe, a nawet plotki stawały się także podstawą do organizowania w
dzielnicach żydowskich licznych spotkań konspiracyjnych, podczas których
komentowano bieżące wydarzenia. W Zamościu mówiło się, że Żydzi zebrali się, żeby
"politykować". Chodziło w tym przypadku głównie o to, by wzajemnie podnosić się na
duchu. Wiadomo też jest, że do dzielnic żydowskich w Lublinie i Zamościu docierały
podziemne gazetki polskie, ale akcja ta miała charakter bardzo ograniczony i opierała się
na osobitych kontaktach poszczególnych osób. Komentowanie wydarzeń, a nawet plotek
uzyskało w czasie okupacji nawet swoją własną nazwę wśród Żydów - "Agencja JWA -
Jidn Willn Azoj - Żydzi Tak Chcą". Były to bardziej pobożne życzenia niż wydarzenia
mające związek z realną sytuacją ludności żydowskiej.
Masowym sposobem przeciwstawiania się zarządzeniom okupacyjnym było natomiast
6
uchylanie się od pracy (groziło za to zesłanie do obozu karnego, a potem
koncentracyjnego) oraz ukrywanie swojego dobytku przed konfiskatami. To właśnie w
okresie lat 1940-1941 powstały pierwsze świetnie zakonspirowane kryjówki, w których
kupcy żydowscy przechowywali swój towar, nawet w ilościach hurtowych. W Lublinie,
gdzie dzielnica żydowska znajdowała się częściowo na jeszcze średniowiecznych
piwnicach i lochach, istniał nawet w 1941 r. i na początku 1942 r. cały system
zakonspirowanych sklepów, a na zakupy przyjeżdżali ludzie nawet z prowincji. Można
było tu kupić wszystko to, czego oficjalnie nie można było dostać w sklepach
przeznaczonych dla ludności polskiej. Warto tu nadmienić, że getto lubelskie aż do
lutego 1942 r. nie było zamknięte, więc istniały pewne możliwości kontaktu handlowego z
Polakami. Poza tym wielu Żydów z lubelskiego getta pracowało na terenie całego miasta
i stamtąd szmuglowali żywność dla swoich rodzin. Takie zakonspirowane sklepy istniały
także w Chełmie i Zamościu. W tym samym czasie w maleńkich miasteczkach sklepy
żydowskie funkcjonowały w zasadzie normalnie do 1942 r.
W Lublinie istniał nawet przemyt żywności na hurtową skalę. Jak wspomina Shie
Goldberg z Lublina, przedwojenny rzeźnik, grupa rzeźników lubelskich przemycała z
Rzeźni Miejskiej całe krowy do getta, które zabijane były w nielegalnych ubojniach w
getcie i robiono to w sposób rytualny tak, by mięso było koszerne. Od 1939 r.
obowiązywał zakaz dokonywania uboju rytualnego. W Izbicy istniały natomiast nielegalne
garbarnie, produkujące skóry, które następnie przemycano nawet do Warszawy.
Niewiele jest natomiast przekazów o powstawaniu konspiracyjnych organizacji
żydowskich w poszczególnych miejscowościach. Podane powyżej przykłady można
nazwać faktami indywidualnego i niesformalizowanego ruchu oporu, mającego na celu
albo utrzymanie własnych rodzin albo podnoszenia na duchu. Niewątpliwie, ze skąpych
przekazów wiadomo jest, że na Lubelszczyźnie jeszcze przed 1942 r. istniały jakieś
niewielkie grupy żydowskich konspiratorów, przeważnie młodzieży. Do Lublina
przemycano z Warszawy nielegalne gazetki żydowskie, rozprowadzane przez młodych
łączników z organizacji syjonistycznych Haszomer Hacair i Gordonia. Niestety, nic więcej
nie można powiedzieć na temat tych grup, poza tym, że w ogóle one istniały. Pod
Hrubieszowem istniała nawet kolonia chalucowa, założona przez Haszomer Hacair z
Warszawy i Krakowa. Na wiejskiej farmie umieszczono młodych aktywnych członków tej
organizacji, pod pozorem pracy, a w rzeczywistości mieli oni organizować na tym terenie
ruch oporu. Przez cały czas kontaktowała się z nimi Centrala Haszomer Hacair w
Warszawie, wysyłając nielegalnych kurierów, wśród których była Chawka Folman z
Warszawy, od której mamy wiadomości o tej grupie. Wiadomo jest też, że grupa ta
zorganizowała także w 1942 r. (był to już okres likwidacji prowincjonalnych gett) jakiś
ruch konspiracyjny w samym Hrubieszowie, wśród miejscowej młodzieży i w momencie
rozpoczęcia deportacji do obozów zagłady, młodzi konspiratorzy mieli za zadanie
zorganizować opór w miasteczku. Jednakże akcja ta nie udała się, ponieważ
hrubieszowscy Żydzi zostali zaskoczeni deportacją i liderzy konspiracji zdecydowali się
pójść do transportu wraz ze swoimi rodzinami, nie podejmując nawet próby walki.
Organizowanie konspiracji żydowskiej w nie tylko gettach na Lubelszczyźnie, ale w ogóle
na terenie GG, ograniczał również fakt polityki Judenratów - instytucji powołanych przez
7
okupanta w celu pośredniczenia pomiędzy władzami a ludnością żydowską, a także
sprawowania kontroli nad Żydami w gettach. W wielu miejscowościach w skład
Judenratów weszli ludzie przed wojną otaczani szacunkiem ogółu, aktywni działacze
społeczni, polityczni i gospodarczy. Początkowo traktowano ich z należytym szacunkiem,
ale z czasem, gdy zaostrzała się polityka antyżydowska, a odpowiedzialni za realizację
zarządzeń niemieckich byli członkowie Judenratów, na nich spadało odium, że są
kolaborantami i wykorzystują tragiczną sytuację Żydów dla własnych interesów. Takie
uogólnienia pojawiały się wszędzie, mimo że w bardzo wielu przypadkach członkowie
Judenratu mieli bardzo niewielkie pole manewru. Wiadomym jest jedno, że na
Lubelszczyźnie, w przeciwieństwie np. do Wołynia czy Białorusi, członkowie Judenratów
byli przeciwni jakimkolwiek kontaktom z ruchem oporu, a wręcz zwalczali go, obawiając
się utraty własnej uprzywilejowanej pozycji lub zbiorowych represji wobec getta. Jedyną
logiczną politykę jaką mogli prowadzić, by uchronić swoich Żydów od represji, było
korumpowanie wyższych urzędników i oficerów z aparatu okupacyjnego za pomocą
łapówek. Takim przykładem może być znowu Lublin. Pierwsze rozporządzenia o
oznakowaniu ludności żydowskiej w mieście ukazały się w listopadzie 1939 r. i mówiły
one, że Żydzi powinni nosić Gwiazdy Dawida naszyte na piersi i na plecach.
Powodowało to, że wiele osób było tak łatwo rozpoznawalnych, że przechodzący
żołnierze niemieccy bili ich zarówno z przodu, jak i od tyłu. Ludzie bali się wychodzić na
ulice. Judenrat lubelski postanowił wtedy przekupić niemieckiego starostę,
zorganizowano wśród zamożniejszych Żydów zbiórkę pieniędzy i w kilka dni po
wręczeniu łapówki ukazało się rozporządzenie, że Gwiazdy Dawida należy naszywać
tylko na piersi. Od 1940 r. wprowadzono w ogóle opaski na rękawach.
Działalność Judenratów we wszystkich miejscowościach, nie tylko na terenie dystryktu
lubelskiego, ale w ogóle Generalnego Gubernatorstwa, była tym czynnikiem, który
osłabiał wolę oporu. Funkcjonowanie oficjalnych instytucji żydowskich na terenie gett
powodowało, że duża część społeczności żydowskiej traktowała ten fakt jako uzyskanie
chociażby namiastki autonomii. Najlepiej ujął to amerykański historyk Michael C.
Steinlauf, który zajmował się dziejami stosunków polsko-żydowskich w XX w. oraz
problemami polskiej pamięci o Zagładzie:
(...) rady żydowskie (Judenräte) i żydowska policja (Ordnungsdienst), choć utworzone na
mocy dekretów i działające pod kontrolą niemiecką, odwoływały się do wielowiekowej
tradycji autonomii żydowskiej: celowo przemieszano funkcje Judenratu i kahału. Pamięć
historyczna zwiodła przywódców żydowskich i skłoniła do wiary, że możliwe jest
przetrwanie choćby części dawnej społeczności. Byli oni całkowicie bezradni, w
większości przypadków skłonni do częściowej współpracy z agresorem. Odwoływali się
do żydowskiej wytrwałości i starali się grać na czas w nadziei na klęskę Niemiec.
Tymczasem ogromną energię, zarówno oficjalnie, jak i potajemnie, angażowano w
opiekę społeczną: kuchnie dla ubogich, przydziały odzieży, zakwaterowania, ochronę
zdrowia, szkoły i działalność kulturalną wszelkiego rodzaju. Jednocześnie tajne prywatne
przedsiębiorstwa zajmujące się przede wszystkim przemytem, który wiązał się ze
współpracą z polskimi wspólnikami, ogromnymi zyskami i śmiertelnym ryzykiem,
utrzymywały wyłom w murach getta.
8
Należy tu dodać, że członkami Judenratów byli zazwyczaj ludzie starsi, którzy nie byli w
ogóle przygotowani na to, że hitlerowska polityka zakłada całkowitą Zagładę. Fakt ten był
zresztą nie do przyjęcia przez większą część społeczności żydowskiej " po prostu nikt nie
potrafił sobie tego wyobrazić. Dla żydowskich przywódców, przyzwyczajonych do
tradycyjnej polityki, jaką uprawiali przed wojną, okupacja hitlerowska wydawała się być
jedynie jeszcze jednym doświadczeniem politycznym, z tą różnicą jedynie, że warunki
były zdecydowanie cięższe. Nic też dziwnego, że w obliczu likwidacji gett część z nich
popadała w całkowite zobojętnienie i nie była w stanie nawet myśleć o jakimkolwiek
oporze, a pozostali, chcą ratować przede wszystkim siebie i swoich najbliższych uciekali
się nawet do bardzo ścisłej współpracy z okupantem. Taka sytuacja zaistniała wiosną
1942 r. we wszystkich gettach na Lubelszczyźnie, w momencie gdy ruszyły transporty
deportacyjne do Bełżca i Sobiboru. Uspokajanie czujności współmieszkańców gett,
wyciszanie wszelkich prób opozycji wewnątrz getta, jak to miało miejsce chociażby w
Lublinie, gdzie policja żydowska rozpędzała spontaniczne demonstracje przed
budynkiem Judenratu, byle tylko nie dowiedzieli się o tym Niemcy, doprowadziło do
sytuacji, w której mieszkańcy gett zostali totalnie zaskoczeni faktem wywózki do obozów
zagłady. Odpowiedzialność za ten fakt niewątpliwie spadała na członków Judenratów.
Kolejnym czynnikiem osłabiającym powstawanie żydowskiego ruchu oporu na
Lubelszczyźnie była propaganda hitlerowska. Nawet po inwazji na ZSRR w 1941 r., gdy
na Lubelszczyznę zaczęły docierać informacje o egzekucjach przeprowadzanych przez
Einsatzgruppen na Wschodzie, oficjalne władze dystryktu lubelskiego dementowały te
fakty i wciąż mówiły o konieczności produktywizacji Żydów w gettach, chociaż poza
Lublinem, nie istniały prawie żadne większe zakłady przemysłowe, które mogłyby
zatrudniać Żydów. Pogłoski o egzekucjach na Wschodzie pojawiły się wraz z żydowskimi
uciekinierami z Wołynia i Lwowa, przeważnie tymi ludźmi, którzy uciekli we wrześniu
1939 r. z Lubelszczyzny, a teraz chcieli powrócić do swoich krewnych. Mimo, że byli
świadkami masowych mordów, po prostu nie wierzono im " nikt nie był w stanie uwierzyć,
że jednego dnia można wymordować kilka tysięcy ludzi. Zresztą Gestapo, obawiając się
tych pogłosek, rozpoczęło masowe aresztowania tych, którzy uciekli z terenów
okupowanych do 1941 r. przez Rosjan. Fala takich aresztowań nastąpiła chociażby w
Zamościu i eufemistycznie nazwano ją "polowaniem na komunistycznych przywódców
ruchu oporu". W rzeczywistości aresztowano wtedy nie tylko tych, którzy uciekli ze
Lwowa do Zamościa, ale także wielu przedstawicieli inteligencji żydowskiej, którzy mogli
stać się potencjalnymi przywódcami ruchu oporu. Około 30 osób jesienią 1941 r. zostało
rozstrzelanych w zamojskim więzieniu Gestapo, na Rotundzie.
Podobna akcja miała miejsce w Lublinie, chociaż w zasadzie znamy tylko jedną osobę,
która padła jej ofiarą. Była nią znana socjalistyczna działaczka żydowska w Lublinie,
deputowana do Rady Miejskiej Bela Szpiro-Nissenbaum. W 1939 r. uciekła wraz z
mężem do ZSRR, chociaż nie akceptowała komunizmu. Zrażona do polityki radzieckiej,
do Lublina powróciła nielegalnie jeszcze w 1940 r. i tu prawdopodobnie zaangażowała
się w jakąś organizację, budowaną w oparciu o tych działaczy Bundu, którzy pozostali w
Lublinie, jednocześnie podejmując kontakty z socjalistycznym podziemiem polskim. W
1941 r., gdy wpadła łączniczka, posiadająca przy sobie notes z adresami działaczy, Bela
9
Szpiro została aresztowana wraz z mężem Jakubem Nissenbaumem, przedwojennym
redaktorem naczelnym "Lubliner Tugblat", żydowskiego dziennika w Lublinie. Mąż jej
został wkrótce zwolniony, a ją samą zamordowano w czasie śledztwa w więzieniu
Gestapo na Zamku, w Lublinie. Aresztowanie jej nastąpiło już po inwazji na ZSRR. Jej
mąż został zastrzelony już w czasie likwidacji getta w Lublinie. Zatrudniony był jako
urzędnik Judenratu, a więc teoretycznie był chroniony przed deportacją. Gdy SS
dokonywało w marcu i kwietniu 1942 r. likwidacji dużego getta w Lublinie, szef akcji
likwidacyjnej z ramienia Gestapo i SS, Hermann Worthoff wyprowadził Nissenbauma z
budynku Judenratu i zastrzelił go na ulicy. W getcie komentowano ten fakt jednoznacznie
" była to egzekucja, ponieważ Nissenbaum posiadał kontakty z podziemiem żydowskim
w Warszawie.
Wszystkie te wiadomości są jednak zbyt skąpe, by można było mówić o zorganizowanym
żydowskim ruchu oporu w dystrykcie lubelskim do 1942 r. Jak stwierdzają sami historycy
żydowscy, zbyt wiele było czynników wśród samych Żydów, które uniemożliwiały
powstawanie organizacji konspiracyjnych w małych miejscowościach jeszcze przed
akcjami deportacyjnymi, a nawet w trakcie ich trwania. Nawet w samej Warszawie, gdzie
istniały pewne formy działalności konspiracyjnej jeszcze przed likwidacją getta, do
sierpnia 1942 r., czyli do powołania Żydowskiej Organizacji Bojowej, nikt nie myślał o
czynnym oporze. Sama konspiracja zaś opierała się na entuzjazmie młodzieży, ponieważ
starsi liderzy zawiedli lub opuścili Polskę. Jeszcze jednym czynnikiem hamującym rozwój
ruchu oporu wśród Żydów była kwestia tradycji religijnych. Tradycyjne środowiska, a
takie przeważały chociażby w małych miasteczkach dystryktu lubelskiego, całkowicie
były przeciwne jakimkolwiek formom sprzeciwu. Żydzi mieli cierpieć, ponieważ taka była
tradycja żydowska i tego wymagała od nich wiara " całkowitego poświęcenia się, łącznie
z poświęceniem życia, czyli słynne Kidusz Ha-Szem. Jeżeli ginie naród, zginąć powinna
także jednostka, nawet wtedy, gdy ma szansę przeżycia. Z drugiej zaś strony ciągle,
nawet w najgorszych momentach, istniała mistyczna wiara w przeżycie. Była to niczym
nieuzasadniona wiara w to, że przeżyje się wroga, a opierała się jedynie na
zapewnieniach Niemców i plotkach, które krążyły w gettach, nawet, gdy wywieziono z
nich tysiące ludzi na śmierć. Tak było chociażby w Izbicy na początku 1943 r.
Miasteczko to od marca do listopada 1942 r. pełniło funkcję getta tranzytowego, zarówno
dla Żydów polskich, jak i zagranicznych, przez które przeszło około 25 tysięcy Żydów z
Polski, Niemiec, Austrii, Czech i Słowacji. Żydów niezdolnych do pracy przywożono tu, by
spędzili w Izbicy zaledwie kilka tygodni, a następnie następowała akcja, podczas której
wybierano tysiące ludzi do obozów zagłady w Bełżcu i Sobiborze. Jednocześnie
dziesiątki ginęły na ulicach i w domach. Ostatnia akcja, bardzo krwawa miała miejsce
tutaj na początku listopada 1942 r., gdy kilka tysięcy ludzi wywieziono do obozów
zagłady, a około 2000 rozstrzelano na miejscowym cmentarzu żydowskim. W trakcie tej
akcji dziesiątki Żydów uciekło do okolicznych lasów. Zaraz po akcji miejscowy burmistrz,
który osobiście dokonywał egzekucji na ulicach, Jan Schultz ogłosił, że od tej pory akcje
ustały, a Żydzi, którzy się ujawnią zostaną zatrudnieni i przeżyją wojnę. Ci Żydzi, którzy
postanowili wcześniej ukrywać się w lasach, powrócili do Izbicy, wierząc, że przeżyją
wojnę, chociaż to na ich oczach wymordowano tysiące. Spokój Izbicy trwał do wiosny
10
1943 r. W kwietniu 1943 r. pozostałych przy życiu, w dwóch kolejnych akcjach
wywieziono do obozu zagłady w Sobiborze, chociaż już w tym czasie kiełkowała wśród
nich myśl nawiązania kontaktu z jakimiś oddziałami partyzanckimi w terenie. Przy
ostatniej deportacji, poza próbami ucieczki i ukrywania się w specjalnie przygotowanych
schronach, nikt nie podjął próby walki. Wciąż trzymano się mistycznej wiary w życie "
przecież niemiecki burmistrz obiecał, że pracujący przeżyją.
Podobnie było w obozie pracy w Trawnikach, gdzie mimo istnienia silnej komórki
Żydowskiej Organizacji Bojowej (wśród więźniów Trawnik było bardzo wielu uczestników
powstania w getcie warszawskim) i kontaktów z ruchem oporu poza obozem, nikt nie
podjął walki w momencie likwidacji obozu w dniu 3 listopada 1943 r., ponieważ wszyscy
wierzyli, że jako pracujący przeżyją.
Próby stworzenia zorganizowanych struktur oporu, nie tylko na Lubelszczyźnie, ale w
ogóle w całej Polsce napotykały na trudności związane także z brakiem kontaktów z
polskim ruchem oporu. "Polskie państwo podziemne" przeznaczone było zasadniczo
tylko dla Polaków i nie podejmowano żadnych kontaktów z mniejszościami narodowymi,
niechętnie widząc ich przedstawicieli we własnych szeregach. Jeżeli chodzi o Żydów ten
problem zajmował szczególne miejsce. Polacy skrzętnie odnotowali, że we wrześniu
1939 r. Żydzi radośnie powitali Armię Radziecką na Lubelszczyźnie. Spod okupacji
radzieckiej docierały także wiadomości o tym, że komuniści żydowscy kolaborują z
Rosjanami w gnębieniu Polaków, a fakt ten interpretowano, że wszyscy Żydzi są
probolszewiccy i że takie nastroje są nawet w gettach prowincjonalnych, mimo że w tym
samym czasie (lata 1940-1941) wielu uciekinierów żydowskich próbowało powrócić pod
okupację niemiecką. Tysiące Żydów zostało również deportowanych przez Rosjan na
Syberię. Uraza wśród Polaków pozostała, a pod okupacją niemiecką wiadomości o
zachowaniu się Żydów pod okupacją radziecką docierały bardzo wyolbrzymione,
potęgując nastroje niechęci, a nawet wrogości w stosunku do Żydów. Odbijało się to
automatycznie na opinii panującej w szeregach polskiego podziemia. Żydzi polscy aż do
jesieni 1942 r. nie posiadali żadnego przedstawiciela w strukturach "Polskiego państwa
podziemnego". Polski ruch oporu nie szukał też kontaktów z podziemiem żydowskim, nie
wspierał go ideowo, ani materialnie. Ważną rolę odgrywały tu też tendencje antysemickie
panujące w oddziałach Armii Krajowej, nie mówiąc już o Narodowych Siłach Zbrojnych,
które programowo były antysemickie i nawet, gdy powstały już żydowskie oddziały
partyzanckie na Lubelszczyźnie, toczyły z nimi regularną wojnę. Nic też dziwnego, że
gdy powstał już żydowski ruch oporu, naturalną koleją rzeczy związał się z komunistami,
którzy o wiele chętniej przyjmowali Żydów w swoich oddziałach partyzanckich. W ten
sposób żydowski ruch oporu, w momencie swojego powstania na Lubelszczyźnie,
automatycznie pozbawiony był jakiegokolwiek oparcia wśród miejscowej ludności, która
natomiast silnie związana była z Armią Krajową i Batalionami Chłopskimi. O stosunku
polskiego podziemia do Zagłady Żydów może tu poświadczyć cytat ze wspomnień
Stefana Sendłaka, polskiego socjalisty, zaangażowanego w pomoc Żydom, a który był
naocznym świadkiem likwidacji getta tranzytowego w Izbicy:
Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że na terenie Zamojszczyzny działały liczne oddziały
partyzanckie. Żaden z tych oddziałów, o ile jest mi to wiadomo, nie próbował zatrzymać
11
ani jednego pociągu wiozącego Żydów do obozu zagłady w Bełżcu. A przecież wiadomą
jest rzeczą, że począwszy od stacji kolejowej Szczebrzeszyn do samego Bełżca pociągi
z Żydami szły lasami. Warunki do zatrzymania pociągów i uwolnienia Żydów z pociągów
były dogodne. Zdaję sobie sprawę z tego, że partyzanci nie wiedzieliby co mają zrobić z
uwolnionymi Żydami. Ale jest jedno pewne, że młodzież żydowska idąca w tych
transportach zdołałaby dotrzeć do lasu poprzez ucieczkę i niewątpliwie w jakimś dużym
procencie uratowałaby swoje życie. Reszta: starcy, dzieci i kobiety prawdopodobnie i tak
uległaby zagładzie. (...) I co najdziwniejsze, że nie próbowały tego zrobić ani oddziały
Armii Krajowej, ani Bataliony Chłopskie ani oddziały PPR (Polskiej Partii Robotniczej "
komunistyczna partyzantka), które miały jednak obowiązek w imię haseł "nieść pomoc
bliźnim".
3. Zagłada ludności żydowskiej na Lubelszczyźnie " różne formy oporu.
W nocy z 16 na 17 marca 1942 r. rozpoczęła się likwidacja getta w Lublinie, a tym
samym nastąpił początek Akcji "Reinhard", czyli totalnej zagłady Żydów na terenie
Generalnego Gubernatorstwa. Zaskoczenie ludności żydowskie było totalne. Pierwszej
nocy do wagonów na lubelskim Umschlagplatzu SS i pomocnicze oddziały ukraińskie
popędziły pierwszą grupę 1500 Żydów lubelskich, skąd deportowano ich do obozu
zagłady w Bełżcu. Dziesiątki osób zostało zastrzelonych w domach i na ulicy.
Lublin był pierwszym skupiskiem żydowskim, które Niemcy zaczęli likwidować. Nikt nie
wiedział dokąd jadą transporty. Sami Niemcy ogłosili, że jest to wysiedlenie na Wschód,
do pracy. Akcja likwidacyjna getta w Lublinie trwała miesiąc i SS nie napotkało tu
żadnego zorganizowanego oporu.
W międzyczasie rozpoczęły się akcje deportacyjne w małych miejscowościach na terenie
dystryktu lubelskiego, wszędzie przeprowadzane według scenariusza lubelskiego.
Zaskoczenie " akcje zaczynały się w nocy lub nad ranem, brutalność SS, powodowały,
że strach paraliżował ludzi i uniemożliwiał jakąkolwiek samoorganizację. Gdy minęło
pierwsze zaskoczenie, ludzie zaczęli myśleć o ratunku " wybierali albo ucieczkę z miasta
lub kryjówkę. Zaczęto budować przemyślne schrony, w których ludzie ukrywali się całymi
tygodniami. Za kryjówki służyły chociażby bardzo głębokie piwnice na lubelskim Starym
Mieście. Inną formą uniknięcia deportacji było masowe wykupywanie za bardzo duże
pieniądze różnych zaświadczeń, stwierdzających fakt, że jest się zatrudnionym w
niemieckich firmach, pracujących na rzecz Wehrmachtu lub SS. Nazywano to pracą na
placówkach niemieckich. Jednakże najczęściej okazywało się, że "najlepsza placówka to
dobra kryjówka". Nie wiadomo nic, żeby ktoś próbował przeciwstawić się deportacji
stosując fizyczną obronę. Przynajmniej było tak w Lublinie. Ludzie po prostu nie wierzyli,
że deportowani jadą do obozu śmierci. Wiele osób zgłosiło się dobrowolnie, wierząc, że
"wysiedlenie" oznacza wyjazd do pracy, której brakowało w Lublinie.
Szybko jednak ludzie chcieli dowiedzieć się o losie swoich bliskich. Wiadomo jest, że
Żydzi lubelscy wysłali swoich ludzi, by dowiedzieli się, co dzieje się z transportami
odchodzącymi z Lublina. Rozpoznanie przeprowadzali przez polskich kolejarzy. Gdy
jednak okazało się, że transporty dojeżdżają do Bełżca i nikt stamtąd nie wraca, nikt też
w Lublinie nie chciał wierzyć, że tam giną ludzie. Nawet, gdy do Lublina dotarł uciekinier
12
z Bełżca, młody chłopak i opowiedział członkom Judenratu, że w Bełżcu morduje się
tysiącami ludzi, prezesi tej instytucji zakazali rozprowadzać te wieści w getcie, by nie
spowodować paniki, a tym samym nie doprowadzać do sytuacji, w której oni sami
ponieśliby odpowiedzialność za jakikolwiek opór. Próbowali natomiast tradycyjnej
metody, by przekupić Niemców, zbierając wśród zamożnych mieszkańców getta
pieniądze i kosztowności. Delegacja członków Judenratu, która udała się na Gestapo z
pieniędzmi, więcej nie powróciła do getta. Wszyscy zostali rozstrzelani w więzieniu na
Zamku lubelskim.
Natomiast wiadomości o deportacjach z Lublina wzbudziły panikę w małych
miasteczkach na Lubelszczyźnie, co wcale nie znaczy, że zmobilizowały ich żydowskich
mieszkańców do stawienia oporu. Po prostu nie było organizacji, która taki opór
zorganizowałaby. Wszędzie następowało więc zaskoczenie akcją i tylko nielicznym
udawało się ukryć we wcześniej przygotowanych schronach. Zresztą próby
zorganizowania oporu na samym początku były szybko dławione. Tak było chociażby we
Włodawie, w kwietniu 1942 r., gdy do miasta dotarły wieści, że w pobliskim obozie
zagłady w Sobiborze rozpoczęła się akcja masowego mordowania Żydów za pomocą
gazu. Wieści te do getta włodawskiego dotarły poprzez uciekiniera z obozu Fajwela
Cukiermana, który sam był Żydem włodawskim. Pochodził on z grupy ponad 150
okolicznych Żydów, których zadaniem było budowanie obozu w Sobiborze. Ludzie z tej
grupy stali się następnie pierwszymi ofiarami gazowania. Cukierman oraz drugi,
nieznany z nazwiska Żyd uciekli, ale zdążyli zobaczyć, co stało się z pozostałymi. We
Włodawie poinformowali oni o wszystkim rabina Leinera, przywódcę chasydów na
Lubelszczyźnie. Odpowiedzią Leinera na te wiadomości było ogłoszenie, by wszyscy
Żydzi pościli na znak żałoby i protestu. Akcja szybko zakończyła się, gdy Gestapo
aresztowało zarówno rabina, jak i dwóch uciekinierów. Całą trójkę rozstrzelano w trzy
tygodnie później. Jednego ze zdrajców, żydowskiego policjanta, który wydał rabina w
ręce Gestapo, zabił następnie jeden z chasydów " zwolennik rabina Leinera.
Tak więc trudno tu mówić o próbie stawienia czynnego oporu w obliczu deportacji.
Oczywiście, istniały spontaniczne akty samoobrony, jak chociażby w czasie pierwszej
akcji deportacyjnej w Zamościu, Samuel-Lome Luksenburg, miejscowy lider organizacji
sportowej "Makabi", już na samej rampie kolejowej wezwał Żydów zamojskich do
stawienia oporu, a do oficera SS zwrócił się ze słowami: Niemcy i tak przegrają wojnę, a
za każdego zabitego Żyda, zostanie zabitych 10 Niemców. Zaraz też został zastrzelony
przez jednego z SS-manów. Mimo, że jego postawa wzbudziła w getcie zamojskim
wielkie poruszenie, nikt jednak nie podjął jego hasła do stawienia oporu. Zamojscy Żydzi
okazali się natomiast specjalistami w budowie kryjówek i schronów, w których można
było przebywać po kilkanaście dni.
Podobnie było również w małych miasteczkach, gdzie ludzie po prostu chowali się lub
uciekali do lasów, jednakże w tym czasie nikt nie myślał jeszcze o stawieniu oporu.
Dominowały strach i panika. Z drugiej strony ciągle powtarzały się pogłoski, że lada
moment skończą się deportacje, a ci, którzy będą pracować, przeżyją. Nie było też
jednostek, które mogłyby pokierować akcjami oporu.
Dopiero po pierwszej fali deportacji przyszedł czas na refleksję. Część Żydów nadal nie
13
wierzyła, że deportowani zostali zamordowani, innych ogarnęła rozpacz, a jeszcze inni,
przeważnie młodzi ludzie, którzy stracili całe rodziny, zaczęli myśleć o jakimś oporze, ale
okazywało się, że nie są do niego przygotowani. Na przykład w Lublinie, gdy skończyła
się akcja likwidacyjna dużego getta, a resztki lubelskich Żydów (z około 40.000 pozostało
9.000) przeniesiono do małego getta na Majdanie Tatarskim, przedmieściu położonym
niedaleko od obozu koncentracyjnego na Majdanku, dopiero tam pojawiły się pewne
grupy, które zaczęły dyskutować o organizacji ruchu oporu. Zgodnie z relacjami
ocalałych, w małym getcie istniała grupa młodzieży komunistycznej " 25 osób, które
chciały zorganizować komórkę konspiracyjną. Ludzie ci pozostawali w kontakcie z
komunistycznymi partyzantami polskimi, ale do dyspozycji mieli zaledwie 3 rewolwery i
naboje. Niestety, nie wiadomo, co stało się z tymi ludźmi. Wiadomość o nich pochodzi
tylko z jednej relacji. Można jedynie przypuszczać, że zdążyli uciec przed ostateczną
likwidacją getta i dołączyć do któregoś z oddziałów partyzanckich. Wszyscy, którzy
przeżyli likwidację getta na Majdanie Tatarskim zgodnie wspominają, że nie istniały tam
zorganizowane formy konspiracji żydowskiej. W małym getcie dominowały natomiast
nastroje rozpaczy i totalna demoralizacja. Trudno też było, przy maksymalnym
zagęszczeniu getta " składało się na nie kilkadziesiąt drewnianych domów parterowych,
a ludzie mieszkali nawet w szopach i komórkach " zachować tajemnicę. Do tego wszyscy
obawiali się żydowskich donosicieli, którym przewodził główny konfident Gestapo w
getcie, przedwojenny właściciel domu publicznego, Szama Grajer. Jedyną formą
ocalenia życia okazywała się ucieczka z getta i szukanie kryjówki po aryjskiej stronie. Dla
wielu uciekinierów Lublin okazywał się być zbyt niebezpiecznym miejscem dla ukrycia
się, więc uciekali na wieś lub nawet do Warszawy, gdzie jak sądzono, łatwiej było być
anonimową postacią. Tam też powstała nawet polsko-żydowska organizacja zajmująca
się pomocą ukrywającym się Żydom z terenu Lubelszczyzny (o czym będzie poniżej).
O ile w getcie na Majdanie Tatarskim trudno było mówić o zorganizowanym ruchu oporu,
to jednak resztki Żydów lubelskich, którzy przeżyli likwidację dużego getta w marcu i
kwietniu 1942 r., starały się zabezpieczyć przed następnymi akcjami. Przede wszystkim
budowano schrony, niektóre bardzo przemyślne, ale najczęściej lokowano je w
piwnicach. Jak już wspomniałem, na Majdanie Tatarskim nie było warunków, by móc
stworzyć całą sieć dobrze zamaskowanych kryjówek. Schrony te wykorzystywane były w
trakcie kolejnych akcji, jakie miały miejsce na Majdanie, kiedy ludzi zabierano stamtąd do
obozu koncentracyjnego na Majdanku. Gdy 9 listopada 1942 r. nastąpiła ostateczna
likwidacja lubelskiego getta, w zamaskowanych schornach przebywało bardzo wielu
ludzi. Niektórzy z nich przebywali w nich nawet kilka tygodni i jeżeli nie zostali odkryci
przez SS-manów przeszukujących getto, wtedy starali się uciec z nich, kierując się do
miasta lub na wieś.
Mimo, że w samym getcie lubelskim nie istniały większe grupy ruchu oporu, to jednak w
Lublinie istniało miejsce, gdzie Żydzi posiadali własną organizację konspiracyjną, dobrze
zorganizowaną i nawet nieźle uzbrojoną. Mowa tu o obozie dla Żydów - jeńców armii
polskiej, wziętych do niewoli we wrześniu 1939 r. Obóz dla jeńców żydowskich mieścił
się prawie w centrum Lublina, przy ul. Lipowej 7. Od 1941 r. przebywało w tym obozie
około 2.500 osób, które dzięki swojej solidarnej postawie, nie tylko miały prawo do
14
zachowania polskich mundurów, ale także nie musieli nosić opasek z Gwiazdą Dawida.
W ten sposób mogli się łudzić, że nadal zachowują status jeńców wojennych, chociaż
Niemcy traktowali ich jak wszystkich innych Żydów, być może z tą różnicą, że sam
komendant obozu Mohwinkel, oficer SS, osłaniał ich przed pozostałymi SS-manami,
stwierdzając, że żydowscy jeńcy są fachowcami i bez ich obecności i pracy w
warsztatach obozowych, trzeba byłoby zamknąć lubelską filię Deutsche Ausrüstungs
Werke.
Fakt, że jeńcy żydowscy mieli prawo do zachowania polskich mundurów aż do listopada
1943 r., czyli do likwidacji obozu i egzekucji większości z nich, spowodowany był
stosowaniem przez nich samych oporu. Już latem 1942 r. szef SS i policji w dystrykcie
lubelskim Odilo Globocnik, odpowiedzialny za realizację Akcji "Reinhard" próbował
zlikwidować uprzywilejowaną pozycję jeńców z ul. Lipowej i rozkazał przeniesienie ich
części do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Gdy kolumna jeńców zorientowała się,
że są prowadzeni w kierunku obozu, w centrum Lublina rozpoczęła rewoltę. Duża grupa
zaczęła uciekać w kierunku przedmieść. Kilku jeńców rzuciło się na konwojentów.
Rozpętała się chaotyczna strzelanina, w wyniku której kilkunastu jeńców zostało
zabitych. Jednakże SS-mani przerażeni faktem oporu, który rozegrał się na oczach
polskich przechodniów, zadecydowali o powrocie jeńców do ich macierzystego obozu
przy ul. Lipowej 7. Fakt ten miał miejsce w sierpniu 1942 r.
Prawdopodobnie mniej więcej od tego czasu w obozie zaczęła się organizować zwarta
grupa ruchu oporu. Przewodzili jej Jan Szelubski, Roman Fiszer, Samuel Jeger, Samuel-
Mieczysław Gruber, Przysucki, Goldberg i Reif. Wykorzystując fakt, że część jeńców z
ulicy Lipowej zatrudniona była poza obozem, przede wszystkim na placówkach
należących do Wehrmachtu i SS, mieli oni dostęp do elementów uzbrojenia i amunicji,
które szmuglowali do obozu i tu montowali pistolety i karabiny. Niektórzy pracując w
lubelskich fabrykach mieli kontakt z Polakami, od których kupowali broń i amunicję.
Takim miejscem przerzutu była chociażby dawna garbarnia Brykmana w Lublinie, gdzie
dwóch Polaków, posiadających kontakt z konspiracją sprzedało jeńcom żydowskim
ponad 400 nabojów do pistoletów i kilka granatów.
Żydowscy jeńcy mieli nawet plan przygotowania powstania w obozie przy ul. Lipowej,
który przewidywał, że grupa jeńców zatrudnionych w Komendanturze SS i Policji w
Lublinie przetnie połączenia telefoniczne, należące do SS w mieście, aresztuje samego
Globocnika i porwie ciężarówki, którymi wywiezie się pozostałych jeńców z Lublina, by w
podlubelskich lasach stworzyć potężny oddział partyzancki. Oczywiście, cały ten plan był
bardzo mocno nierealny, ale jak stwierdzają ocaleni z tej grupy, istniała możliwość
zorganizowania powstania w samym obozie. Nigdy do tego jednak nie doszło. Szelubski
i Przysucki, którzy byli przywódcami grupy zrezygnowali z tego planu obawiając się
niemieckich represji. Jako jedni z pierwszych uciekli za to z obozu z bronią, by dołączyć
do oddziałów partyzanckich pod Lublinem. Wylądowali oni w okolicach Janowa
Lubelskiego, około 80 km na południe od Lublina. W grupie tej uciekło wtedy 40 osób,
które utworzyły oddział partyzancki, ale nie podejmowali żadnych akcji bojowych, mimo
że mieli nawiązany kontakt z miejscową Armią Krajową. W październiku 1942 r., w
niewyjaśnionych okolicznościach grupa ta została otoczona przez oddział Polaków (byli
15
to komunistyczni partyzanci z oddziału AL, dowodzonego przez powojennego dowódcę
policji komunistycznej w Polsce, gen. Korczyńskiego - o akcji tej będzie mowa za chwilę)
i jej członkowie zostali wymordowani. Masakrę tę przeżyły dwie osoby, w tym Jan
Szelubski. Powrócili oni do obozu i opowiedzieli o losie grupy.
Pozostali w obozie członkowie grupy nie rezygnowali jednak ze swoich planów.
Zredukowali je jedynie do przygotowania powstania w samym obozie. Jednak i to
okazało się nierealne, a do tego SS zaczęło się domyślać, że w obozie istnieje jakaś
zorganizowana grupa oporu. Dlatego też członkowie konspiracji, posiadając broń
zdecydowali się na ucieczki z obozu i tworzenie grup partyzanckich w lasach. Pomiędzy
sierpniem 1942 r. a 3 listopoda 1943 r. z obozu przy ul. Lipowej ucieky przynajmniej
cztery duże grupy jeńców żydowskich, które albo utworzyły własne oddziały partyzanckie
albo dołączyły do już istniejących. Tylko 28 października 1942 r. z Lipowej uciekła grupa
35 żydowskich jeńców pod dowództwem Kaganowicza. Grupa ta była uzbrojona,
ponieważ część jej członków pracowała w niemieckich szpitalach wojskowych w Lublinie,
z których wykradali broń należącą do rannych żołnierzy niemieckich. Poza tym
dysponowali oni kontaktami z polskim podziemiem komunistycznym.
Warto tu jednocześnie nadmienić o jednym bardzo ważnym fakcie. Mimo, że część
jeńców z ul. Lipowej miało rozległe kontakty z gettem lubelskim, wielu z nich ożeniło się z
lubelskimi Żydówkami, to jednak nie przyczynili się oni do zmobilizowania żydowskiej
młodzieży z Lublina do zorganizowania własnej konspiracji. U podłoża tej sytuacji leżała
jedna przyczyna - konflikt pomiędzy mieszkańcami getta a jeńcami żydowskimi. Dla
przeciętnego Żyda z getta lubelskiego jeńcy żydowscy byli uprzywilejowani, nie nosili
opasek, mieli lepsze warunki niż w getcie, a to mogło jedynie oznaczać, że musieli
współpracować z Niemcami. W wielu relacjach spisanych po wojnie przez ocalałych z
getta w Lublinie przebija ton zazdrości i niechęci w stosunku do jeńców z ul. Lipowej. Nic
też dziwnego, że w takiej atmosferze nie mogły powstać kontakty o charakterze
konspiracyjnym. Sytuacja ta nieco zmieniła się dopiero po akcjach deportacyjnych z
Lublina, ale wtedy było już za późno, by organizować konspirację w getcie.
Ostatnim aktem oporu, zorganizowanym przez jeńców z ul. Lipowej, był ich spontaniczny
bunt, który nastąpił w dniu 3 listopada 1943 r., gdy w Lublinie i na terenie dystryktu
lubelskiego przeprowadzano akcję "Erntefest", czyli likwidację żydowskich obozów pracy.
Tego dnia w Lublinie, w obozie koncentracyjnym na Majdanku rozstrzelano w ciągu kilku
godzin 18.400 więźniów żydowskich z Majdanka oraz obozów pracy znajdujących się na
terenie miasta. Na egzekucję wyprowadzono również żydowskich jeńców z ul. Lipowej.
Po drodze, gdy jeńcy zorientowali się, że są prowadzeni do obozu na Majdanku, zaczęli
walczyć ze strażnikami. Wszyscy stawiający opór zostali zastrzeleni na ulicy, a resztę
doprowadzono do obozu, na miejsce egzekucji, gdzie zostali zamordowani wraz z
tysiącami innych Żydów.
4. Żydowskie oddziały partyzanckie i obozy rodzinne na Lubelszczyźnie.
Pierwsze oddziały żydowskie w dystrykcie lubelskim powstały dopiero latem 1942 r., gdy
w lasach coraz częściej można było spotkać uciekinierów z prowincjonalnych gett lub z
transportów deportacyjnych. Oddziały te powstawały bardzo spontanicznie, nie były ze
16
sobą powiązane i nie posiadały jednolitego dowództwa, nie mówiąc już o uzbrojeniu.
Najczęściej powstawały one w oparciu o ukrywające się na wsi i w lasach zwarte grupy
żydowskie, liczące czasami kilkadziesiąt osób.
Jak już wcześniej wspomniałem, odpowiedzią na likwidację gett były masowe ucieczki
ich mieszkańców na wieś lub do lasów. W ten sposób w kilku rejonach dystryktu
lubelskiego pojawiały się znaczne grupy żydowskich uciekinierów, próbujących przetrwać
najgorszy czas w lasach. Niezorganizowani i nieprzygotowani do przebywania w
prymitywnych warunkach przez dłuższy czas, popadali w apatię i stawali się łatwym
łupem zarówno dla niemieckiej żandarmerii, która ze szczególną zaciekłością ścigała
żydowskich uciekinierów, jak również okolicznych chłopów polskich, którzy albo
dopuszczali się rabunków i mordów na tych zbiegach lub wydawali ich Niemcom. Wrogi
stosunek chłopów do Żydów pozostających w lasach wynikał również z faktu, że grupy
żydowskie dopuszczały się rabunków na wsi, by zdobyć pożywienie, co było
działalnością o tyle usprawiedliwioną, że rzadko zdarzało się zdobywać jedzenie, nie
stosując przymusu. Niewieli polskich chłopów decydowało się na bezinteresowną pomoc
Żydom, obawiając się represji ze strony Niemców.
Właśnie wśród tych ukrywających się grup zaczęły powstawać pierwsze, niewielkie
żydowskie oddziały partyzanckie, mające za zadanie ochraniać większe grupy
ukrywających się na wsiach lub w lasach.
W lasach na Lubelszczyźnie zaczęły powstawać również tzw. "bazary" - czyli obozy
rodzinne. Największe z nich powstały w okolicach Parczewa, Ostrowa Lubelskiego i
Włodawy na północ od Lublina i w okolicach Janowa Lubelskiego na południu, gdzie
znajdowały się znaczne kompleksy leśne, w których można było zorganizować takie
schroniska. Przebywało w nich na początku nawet po kilkaset osób - w 1942 r. w Lasach
Parczewskich. W małych miejscowościach, w momencie likwidacji gett, całe rodziny
starały się wydostać do lasów. W głębokich i gęstych kompleksach leśnych całe rodziny
zaczynały budować obozowiska. Kopano dziry w ziemi, które zakrywano gałęziami lub
stawiano lekkie szałasy. Oczywiście, nikt nie przypuszczał, że w tych warunkach
przyjdzie ludzim żyć po kilka miesięcy lub nawet kilka lat. Stąd też, gdy okazywało się, że
w tych "bazarach" należy po prostu przeżyć wojnę, dopiero wtedy zaczęto myśleć o
tworzeniu jakichś grup bojowych, które osłoniłyby ukrywających się zarówno przed
obławami niemieckimi, jak również okoliczną ludnością polską, w tym również zwykłymi
bandami rabunkowymi, których nie brakowało na Lubelszczyźnie w czasie okupacji i
które były plagą zarówno dla ludności polskiej, jak również ukrywających się Żydów.
Jeszcze w porze letniej, gdy obozy rodzinne powstawały, nie było problemu z żywnością,
której dostarczał las lub okoliczne pola i wsie, ale od jesieni sytuacja ukrywających
pogarszała się. W obozach rodzinnych przebywały dziesiątki osób starszych, kobiet i
dzieci. Trzeba im było zapewnić nie tylko obronę i wyżywienie, ale także pomyśleć o ich
sytuacji zdrowotnej. Rzadko zdarzało się, by w takim obozie, nawet jeżeli przebywał jakiś
lekarz lub sanitariusz, posiadal on środki medyczne. Ludzie zaczęli zapadać na choroby.
Podobnie, jak w getcie wybuchały epidemie tyfusu, które dziesiątkowały mieszkańców
"bazarów". Późną jesienią i zimą, na przełomie 1942/1943, gdy warunki jeszcze bardziej
pogorszyły się ze względu na mróz i śnieg, nie tylko karne ekspedycje niemieckie
17
rozbijały obozy rodzinne, ale także ludzie, którzy nie byli wytrzymali na trudne warunki,
zgłaszali się sami na posterunki policji polskiej i niemieckiej, prosząc, by ich rozstrzelano,
ponieważ psychicznie utracili wolę walki.
Przykładem może tu być obóz rodzinny w Puszczy Solskiej niedaleko Janowa
Lubelskiego. Latem 1942 r. przebywało w nim ponad 100 osób, pochodzących z róznych
miasteczek. Już pierwszej zimy zmarło lub zostało zabitych w wyniku niemieckich obław
ponad połowę mieszkańców tego obozu. Do lipca 1944 r., czyli do wyzwolenia,
przetrwało zaledwie 10 osób.
Nieco więcej szczęścia mieli ci, którzy ukrywali się w Lasach Parczewskich. Historycy
obliczają, że w dwóch obozach rodzinnych w okolicach Parczewa i Ostrowa Lubelskiego,
w grudniu 1942 r. przebywało około 900 Żydów. Mieli oni zorganizowani cały system
podziemnych schronów, chroniących ich przed zimnem. Zorganizowana tutaj była
również prowizoryczna służba medyczna. Poza tym obozy te osłaniane były przez
znaczne oddziały partyzantki żydowskiej, radzieckiej i polskiej. Ukrywający się mogli
także liczyć na pomoc miejscowej ludności polskiej, wspierającej własnych partyzantów.
Niestety, w grudniu 1942 r. i styczniu-lutym 1943 r. policja niemiecka, żandarmeria oraz
oddziały Wehrmachtu zorganizowały tu potężną akcję przeciwpartyzancką, w której użyto
także lotnictwa. Obozy rodzinne zostały rozbite, a blisko 500 osób, które nie były w
stanie ewakuować się razem z partyzantami, zostało po prostu wymordowanych w
odkrytych przez Niemców schronach. Niemcy spacyfikowali też okoliczne wsie i tylko we
wsi Jamy rozstrzelano około 90 Polaków, którzy pomagali Żydom i partyzantom. Luźne
grupy uciekinierów, którzy nie wpadli w ręce niemieckie, założyły nowe obozy rodzinne,
nieco mniejsze i o wiele lepiej zamaskowane. Jednakże nie tylko działania niemieckie
zagrażały ukrywającym się. Okazało się, że bardzo często ludzie ci byli atakowani nie
tylko przez bandy rabunkowe, ale także oddziały partyzanckie, teoretycznie osłaniające
te obozy. Znanym jest fakt ataku na taki obóz w Lasach Parczewskich przez oddział
partyzantki radzieckiej. Mężczyźni chcący bronić swoich rodzin - żydowscy partyzanci -
zostali wymordowani, kobiety zgwałcono (jedna z nich została zastrzelona, ponieważ
broniła się przed gwałtem), a wszystkich obrabowano z całego dobytku. W kilka dni
później żydowscy partyzanci zemścili się na napastnikach, rozbijając oddział sowiecki.
W takich warunkach, w obozach rodzinnych w okolicach Parczewa wojnę przeżyło około
200 osób. Tak znaczna liczba ocalałych wynikała z faktu, że mimo wszystko, w tej okolicy
istniały bardzo silne oddziały partyzantki żydowskiej.
Na terenie całego dystryktu lubelskiego istniało kilkadziesiąt mniejszych i większych
oddziałów stworzonych przez Żydów lub w których Żydzi służyli jako partyzanci. Oddziały
te, jak już wspomniałem, powstawały jednocześnie z obozami rodzinnymi. Tworzyła je
przeważnie młodzież żydowska, młodzi mężczyźni, którzy musieli osłaniać ukrywających
się członków rodzin.
Pierwszym problem, przed którym stanęli żydowscy partyzanci, była to kwestia
posiadania broni. Jak już wspomniałem, polskie podziemie nie zaopatrywało Żydów w
broń z dwóch podstawowych powodów. Polski ruch oporu latem 1942 r. nie dysponował
jeszcze odpowiednią ilością broni, a przede wszystkim nawet, gdyby miał broń, to znając
antyżydowskie nastawienie podziemia polskiego trudno było liczyć na jakąś pomoc z tej
18
strony. Broń natomiast mieli chłopi, którzy zbierali po 1939 r. porzucone przez polską
armię karabiny i naboje. Właśnie chłopi polscy byli pierwszymi dostawcami broni dla
Żydów. Oczywiście, nie odbywało się to bezinteresownie i za każdą sztukę broni lub
amunicji Żydzi musieli płacić bardzo wysokie ceny. Dlatego też, z powodu braku
pieniędzy żydowskie oddziały partyzanckie w momencie powstawania były słabo
uzbrojone. Na przykład jedna z pierwszych grup żydowskich, która powstała w okolicach
Lublina jesienią 1942 r. posiadała zaledwie kilka rewolwerów, jeden bagnet i nieco
amunicji. Cała grupa, licząca zaledwie 12 osób, pod dowództwem niejakiego Cudyka (nie
jest znane jego nazwisko, wiadomo jedynie, że pochodził z Lublina) współdziałała z
niewielkim oddziałem polskim, podającym się za oddział Armii Krajowej. Razem z nimi
partyzanci żydowscy przeprowadzili kilka akcji na posterunki policji niemieckiej i
niemiecki majątek ziemski, gdzie dopiero wtedy mogli zdobyć więcej broni. Broń mieli też
obiecaną od polskichpartyzantów, z którymi działali. W dniu, w którym Polacy mieli
przekazać im broń, Cudyk wraz z częścią swojej grupy udał się na spotkanie z nimi.
Polacy okazali się być zwykłymi bandytami, a nie partyzantami. Żydzi zostali upojeni
wódką, a następnie zamordowani.
19