Iluzja emerytalnej wolnej woli
Od kilku miesięcy toczy się kampania wymierzona przeciw działaniom funduszy emerytalnych i ich akwizytorom, mającym na
celu podkupywanie klientów. Kampania, najpierw głównie medialna, przekształciła się w formalną, i pewnie wkrótce
doczekamy się zmian ustawowych.
Sądząc z informacji o pracach prowadzonych przez Komisję Nadzoru Finansowego, skończy się to zakazem akwizycji w
dotychczasowej formie. Ale nie całkowitym. Będzie można namawiać i przekonywać tych, którzy nie są jeszcze członkami żadnego
funduszu emerytalnego ale nie będzie można, pod rygorem kary, przekonywać ani nawet sugerować zmiany funduszu przez kogoś, kto
już jest w innym. To przypomina trochę dzielenie włosa na dwoje, a trochę wylewanie akwizytora z kąpielą. Wszystko oczywiście w
trosce o dobro klientów funduszy emerytalnych, czyli wszystkich emerytów, czyli nas wszystkich. Bardzo dziękujemy. Tylko obawiam
się, że takie rozwiązanie będzie co najmniej nieskuteczne a w gorszym przypadku przeciwskuteczne, czyli obróci się na niekorzyść
klientów funduszy.
Proponowane rozwiązanie ma bowiem jedną zaletę i jedną wadę. Zaletą jest ukrócenie niecnych praktyk akwizytorów-kaperowników,
którzy namawiają niczego nieświadomych klientów danego funduszu, by przeszli do innego. Chodzi też o ukrócenie równie bezczelnych
praktyk funduszy, które bronią się przed praktykami akwizytorów-kaperowników. Zdaniem części mediów i części przedstawicieli
środowiska, akwizytorzy-kaperownicy namawiają najczęściej klientów do zmiany funduszu na gorszy, czyli działają wbrew interesom
klienta, sami kasując za to niezłą prowizję. A fundusze zagrożone utratą kaperowanego klienta są piętnowane za to, że bronią się przed
tym, stosując nieuczciwe praktyki.
Wadą zakazu akwizycji na rynku wtórnym, czyli namawiania członków danego funduszu na inny jest zadowolenie z pozornych korzyści z
postawienia na wolną wolę klientów w kwestii zmiany funduszu, w praktyce oznaczającą pozostawienie ich bez żadnej fachowej pomocy
w podejmowaniu tego typu decyzji.
Oczywiście nie można pozbawić klientów możliwości zmiany funduszu. Jednak decyzja ta ma wypływać z inicjatywy klienta i przy
wyłącznym jego udziale w akcie jej realizacji. Tylko jaki odsetek klientów funduszy zastanawia się, czy ten wybrany przez niego wiele lat
temu, lub do którego „przydzielony" został w drodze losowania, jest dla niego rzeczywiście najlepszy, czy może czas go zmienić, a jeśli
tak, to na jaki. Działanie namolnych akwizytorów ma być może wady, ale i jedną niezaprzeczalną zaletę. Zapala w głowach wielu
członków funduszy lampkę z pytaniem: „a może warto się zainteresować swoim funduszem, przyjrzeć mu się bliżej i zdecydować, co
dalej?". Gdy ich zabraknie, wielu z nas, zainteresuje się swym funduszem dopiero wtedy, gdy zbliży się do wieku emerytalnego. Ale
wtedy może być już za późno.
Powstaje więc pytanie: czy warto zmieniać fundusz? Chyba warto. Przecież, mimo, że różnice między nimi nie są duże, to jednak
istnieją. Choć dany fundusz osiągał świetne wyniki przez ostatnie dziesięć lat, wcale nie jest powiedziane, że liderem w następnych
dziesięciu będzie całkiem inny. Nie twórzmy więc wrażenia, że fundusz emerytalny jest na całe życie, jak głosi reklama jednego z nich.
Fundusz emerytalny jest być może nieco specyficznym, ale jednak elementem systemu instytucji finansowych, działających na rynku
kapitałowym i podejście do niego powinno być podobne, jak do innych tego typu instytucji i instrumentów. Dlaczego klient ma prawo
zmienić bank, fundusz inwestycyjny, polisę ubezpieczeniową, również pod wpływem namowy akwizytora, a przyszły emeryt takie
możliwości powinien mieć ograniczone? Co zrobić, żeby nie wylać akwizytora z kąpielą i nie tworzyć iluzji wolnej woli emerytalnego
wyboru? Odpowiedź już za chwilę.
Czasem mam wrażenie, że medialne ataki na fundusze emerytalne i akwizytorów kierowane są pod niewłaściwy adres. I jedni i drudzy
działają zgodnie z regułami narzuconymi im przez dość szczegółowe regulacje. Kto je narusza, podlega karom. Kto się do nich stosuje,
nie powinien być ganiony. Gazety epatują czytelników idącymi w setki milionów złotych zyskami towarzystw emerytalnych, dziesiątkami
milionów złotych wydawanymi na reklamę i akwizycję, dziesiątkami tysięcy zarabianymi przez akwizytorów. Z drugiej strony straszy się
klientów funduszy mizernymi kwotami pierwszych wypłacanych z II filara emerytur. Powstaje wrażenie, jakby wszyscy żerowali na
biednych emerytach i napychali sobie kieszenie ich składkami. Tymczasem trudno mieć do pretensje do towarzystw i funduszy, że
działają tak, jak im przepisy pozwalają.
Po odtrąbieniu dziesiątej rocznicy istnienia funduszy warto chyba dokładniej i kompleksowo przyjrzeć się właśnie regulacjom prawnym,
według jakich działają towarzystwa i fundusze przez nie zarządzane. Na pewno jest nad czym pomyśleć i nadrobić pewne zaległości. I
to akurat nie sprawy związane działalnością akwizytorów mają tu kluczowe znaczenie. Jeśli jednak już przy akwizytorach jesteśmy, to
warto zastanowić się nad tym dlaczego w przypadku funduszy emerytalnych zastosowano zasadę: jeden akwizytor - jeden fundusz. Jest
oczywiste, że przy przyjęciu takiego rozwiązania, każdy akwizytor będzie przekonywał, że reprezentowany przez niego fundusz jest
najlepszy na rynku. I żadne inne przepisy, kodeksy etyczne i apele, tego stanu rzeczy nie zmienią. Tak jak dealer Mercedesa nie powie
klientowi: „panie, idź pan do Opla", tak żaden akwizytor funduszu X nie powie swojemu klientowi" „idź pan do Y". Tyle, że do dealera
Mercedesa nikt przy zdrowych zmysłach pretensji nie ma, a do akwizytora X wręcz przeciwnie. W efekcie mamy na rynku same
najlepsze fundusze i zdezorientowanych klientów, zdanych na inwencję akwizytorów, ich zdolności przekonywania i przypadek (który
akurat zadzwoni pierwszy). A przecież rozwiązanie jest bajecznie proste: jeden akwizytor - wiele funduszy. Już słyszę głosy fachowców,
którzy będą przekonywać, że to właśnie poprzednie rozwiązanie z jakichś tam powodów jest słuszne. Co prawda okazało się, że ma
wady, ale to wina wynaturzonych akwizytorów i pazernych funduszy. A ja mam na to tylko jeden argument. Mocno niefachowy w
dodatku. Ale nie do zbicia.
Od kilkunastu lat jestem wędkarzem spinningowym. W ubiegłym roku postanowiłem zamienić swój wysłużony kij na nowy. Długo się
zastanawiałem. Buszowałem po Internecie, konsultowałem się z kolegami. Trwało to już zbyt długo, ale wybrałem. Marka o światowej
renomie (jak prawie każdej innej wędki), cena nie najwyższa, jakieś 700 zł (już czułem oddech kryzysu), dożywotnia gwarancja,
ergonomiczny uchwyt, idealnie wyważona, wszystkie elementy pierwsza klasa. Dumny wkraczam do sklepu wędkarskiego i
uzewnętrzniam swój zamiar sprzedawcy. Popatrzył, zadał mi trzy pytania, wręczył całkiem inną wędkę i powiedział: „bierz pan tę".
Zapłaciłem 230 zł. Okazała się rewelacyjna. Jak będę chciał ją zmienić, pójdę znów do tego sklepu.
Oczywiście mam świadomość, że sklep z emeryturami musi się nieco różnić od wędkarskiego, ale chyba nie aż tak bardzo, żeby można
było w nim wybrać tylko jedną. By zdecydować się na tę właściwą musiałbym odwiedzić piętnaście sklepów, wysłuchać piętnastu równie
pięknych opowieści o wspaniałych towarzystwach, ich szczytnych wieloletnich tradycjach i świetlanej przyszłości, rewelacyjnych
wynikach, wrócić do domu i ... Zatęsknić za ZUS-em?
Roman Przasnyski